Bolecka Anna Kochany Franz

tytuł: "Kochany Franz"

autor: Anna Bolecka



AMABOLECKA





POWIEŚĆ



Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

wydawnictwo \ Warszawa 1999


Włodkawi

Opracowanie graficzne: PIOTR PIWOCKI Zdjęcie autorki: WITOLD SZULECKI Konsultacja judaistyczna: NATALIA KRYNICKA

Wydawnictwo dziękuje za dofinansowanie wydania Ministerstwu Kultury i Sztuki

Autorka dziękuje za pomoc

Funduszowi Popierania Twórczości ZAiKS


(c) Copyright by Anna Bolecka, Warszawa 1999 ISBN 83-901443-5-2

O- 00


Loeb do Franza

Praga, wrzesień 1911

Kochany Panie Franz,

powiedział mi pan swoje prawdziwe imię - Amszel. Po dziadku ze strony matki, a dziad był bogobojny i uczony Żyd.

Tak. Wiem, co my potrzebujemy oddać naszym przodkom i jak oni nas wiodą na takiej cienkiej niewidzialnej nitce, ale:

W imieniu jest cały los człowieka.

Spróbuję powiedzieć trochę o pana imieniu, a już resztę pan sam będzie wiedział najlepiej, bo jak mówią: pokaż mi liść, a powiem ci, jakie są korzenie.

Otijotjesod to dwadzieścia dwie Fundamentalne Litery. Jak pisze Księga: "Na dwa tysiące lat przed stworzeniem świata Święty, niech będzie błogosławiony, przypatrywał się literom Tory i wielkie znajdował w nich upodobanie. A gdy stanęło przed Jego obliczem życzenie stworzenia świata, zgromadziły się przed tronem Jego chwały wszystkie litery".

Błogosławiony ustawił litery od pierwszej do ostatniej, a Trzy Litery Matki uczynił fundamentem świata. A to są: Alef, Mem i Szin. Z nich zrodzeni są trzej Ojcowie, z których zostało stworzone wszystko.

Alef jest pierwszy w alfabecie i wartość jego jest jeden, symbolizuje on imię Boga-Demiurga. Alef to otwarte usta i tchnienie; Mem usta zamknięte - w nich mieszczą się zasługi; Szin to aktywność języka, która ma w sobie skalę win.

Litera Szin to niebo, kierunek w górę, Mem - ziemia, kierunek


l


w dół, Alef zaś kierunek między górą a dołem. Pierwsza syczy, druga oczekuje w milczeniu, trzecia jest arbitrem między nimi. Są to trzy fundamenty - w świecie: Ogień, Powietrze, Woda; w roku: zimno, gorąco, wilgoć; w ciele: głowa, piersi, brzuch.

AMSh - znaczy ciemność, AShM - wina.

Ciemność to głębia i zakrycie.

Wina i upadek to początek ludzkiego świata.

AMSh jest męskie, AShM - żeńskie. Męskie jest innym układem żeńskiego.

W tym jest góra i dół, wina i zasługa, męskie i żeńskie, przeciwieństwa, które godzi święta litera Alef, znak Boga - Elohim.

Trzy Litery Matki, kolumny z Powietrza, tajemnica wielka, zakryta i cudowna, zamknięta w sześciu pieczęciach.

Oto los tego, kto zwie się Amszel.

;;t Franz do Hugona

T' i •':

Praga, wrzesień 1911 » Drogi mój,

pisałem ci kilka tygodni temu o żydowskim aktorze, pamiętasz? Jego przyjaźń w ostatnich czasach stała mi się niezbędna. Rozumiemy się w pewnych sprawach bez słów, a jego częste melancholijne stany napawają mnie cichym spokojem. Kiedy wczoraj ojciec robił mi niekończące się wyrzuty z powodu fabryki, a potem zajął się moimi przyjaciółmi mówiąc o "obcych", których się niepotrzebnie zaprasza do domu, nie wytrzymałem i powiedziałem coś, czego potem żałowałem.

Ojciec odszedł na bok, a po kwadransie matka biegła już z zimnym okładem na serce. Nie patrzyła przy tym na mnie; nawet idąc szybko przez pokój, zawadziła o moje wysunięte nogi, ale nie zauważyła tego, tak pochłonięta była myślami o nagłym ataku ojca. Nie przyszło jej zresztą do głowy, że to ja jestem przyczyną całego tego zamieszania.


Myśl o Loebie i jego ojcu, o ich wzajemnych tak trudnych stosunkach, w tej chwili wewnętrznego zamętu dodała mi sił. Nie, nie mogę poddawać się szantażowi mojego ojca. To komediant.

Jaki może być związek między ojcem Loeba a moim? - zdziwisz się. Stary Loeb jest rabinem, mężem uczonym w piśmie i wielce bogobojnym, taki też był jego ojciec. I tu istnieje podobieństwo między jego a moim dziadem ze strony matki, który także był człowiekiem pobożnym i uczonym.

Ojciec Loeba pisze do niego po hebrajsku listy, które Loeb w mojej obecności czyta i tłumaczy. Loeb pochodzi z miasteczka leżącego niedaleko Warszawy. Mieszkaj ą tam głównie Żydzi, i to, a także duszna atmosfera domu, sprawiło, że Loeb postanowił opuścić rodzinę. Pytałem go, jak wygląda to miasteczko, jak ludzie tam żyją. Podniósł rękę wnętrzem do góry, a drugą dłonią trzepnął w nią i powiedział: - Oto jak wygląda moje rodzinne miasto. - Zrozumiałem, że jest to nie większe niż dłoń pustkowie, gdzie starzy Żydzi, idąc na spacer w szabas, nie muszą się obawiać grzechu, gdyż nie mają do przebycia więcej niż dwa tysiące kroków tam i z powrotem.

Pewnego dnia, gdy Loeb miał niespełna czternaście lat, wychodził właśnie ze swego małego pokoiku, w którym sypiał w dzień i uczył się nocami, aby odetchnąć świeżym powietrzem, gdyż dosłownie dusił się w domu, a ojciec przechodząc obok klepnął go w plecy i poprosił niby to od niechcenia, aby do niego wszedł, gdyż ma mu coś do powiedzenia.

Loeb nie czekał dłużej; myśl, że ojciec znów będzie mu robił wyrzuty z powodu jego nie dość bogobojnego życia, dodała mu sił. Była sobota i dzięki temu opuścił dom w odświętnym chałacie, z uzbieranymi przez ostatnie miesiące pieniędzmi, które szczęśliwie miał przy sobie. Wsiadł do nocnego pociągu i już następnego dnia był w O.

Mieściła się tu słynna jesziwa, gdzie młodzi chłopcy studiowali Talmud dzień i noc, w pojedynkę i grupami. Rosz-jesziwa, przydzielony tym młodym ludziom do pomocy, objaśniał tylko co trudniejsze miejsca. Gdy któryś chłopiec miał kłopoty z nauką lub też


natrafił na jakiś szczególnie trudny fragment, przyłączał się do pozostałych i razem rozstrzygali sporną kwestie..

Było lato i ciepłe noce, ale mimo otwartych okien zaduch w izbie nie do wytrzymania. Nie wszyscy mieli łóżka, nikt się nie mył, chłopcy zasypiali przy stołach, z głowami opartymi na blacie, nie zdejmując przepoconych ubrań. Nauka była bezpłatna, żywiono się także za darmo, gdyż członkowie gminy dopraszając się łaski spełnienia micwot, dobrych uczynków, miłych Bogu, karmili wygłodniałych studentów.

Mimo to po kilkunastu dniach Loeb nie wytrzymał takiego życia i opuścił O., miasteczko tak małe, że ciągnęło się wzdłuż gościńca nie dłuższego niż zaprzęg bogatego szlachcica. Mówiono nawet, że gdy pewien purec zatrzymał się tu swoim czterokonnym powozem, to pyski pierwszej pary koni i tył wozu były już poza granicami miasteczka.

Loeb wrócił do domu swojego ojca, lecz następnym razem, a było to w sześć lat później, opuścił rodzinę już na dobre. Tak więc do dwudziestego roku życia był bocherem, studiującym Talmud, potem zaś człowiekiem upadłym, aktorem, włóczęgą i morfinistą. Samo tylko nieuporządkowane życie erotyczne Loeba mogłoby wpędzić jego bogobojnego ojca do grobu.

Loeb jest typem gorącego Żyda, a jego entuzjazm dla świata nie

zmniejsza się nawet w czasach głębokiego smutku. Jest też praw

dziwym aktorem, a jego sztuka wypływa z tych źródeł, gdzie reli

gijność jest wielką potrzebą serca. Musiałbyś go po prostu zoba

czyć, żeby wiedzieć, o czym mówię.

e TwójF.

« Loeb do Franza »

4 Praga, wrzesień 1911

Kochany Panie Franz,

ostatniego listu mojego ojca nie mogliśmy przeczytać razem, więc spróbuję go panu streścić. Pisze mi mój ojciec, że w Warszawie


pobożni Żydzi mogą się w szabas poruszać swobodnie po mieście. A jak tego dokonano? Sieć telegraficzna dzięki przekupstwu utworzyła zamknięty obwód otaczający miasto. Ten ejrew, czyli teren sobotni, pozwala najpobożniejszym chodzić bezgrzesznie po mieście, a nawet nosić ze sobą drobiazgi, takie jak chustkę do nosa czy zegarek. Kto wie, niektórzy być może nawet załatwiają nie cierpiące zwłoki interesy, ale o tym to już mój czcigodny ojciec nic nie pisze. Pewnie by mu się to w głowie nie pomieściło. Choć nie dziwi go taki drobiazg jak oszustwo, dzięki któremu możliwe było całe to przedsięwzięcie.

Ojciec mój bardzo martwi się o mnie. Zapytuje mnie, czy, oby Wszechmocny ulitował się nade mną, chodzę na spacery w szabas i jak daleko (wie on, że w Pradze nikt jeszcze nie wpadł na ten prosty sposób, żeby utworzyć ejrew), czy czytam, nie daj Boże, nowoczesne wolnomyślne książki i czy koniecznie muszę jeść w dni postu? Drogi panie Franz, a cóż ja mam odpowiedzieć mojemu biednemu ojcu? Że w szabas pracuję do późnej nocy, a na spacery ja nie mam czasu? I że poszczę do woli, a znajomi, którzy widzą mnie na ulicy, jak trzymam w ustach coś ciemnego, wiedzą przecież, że to nie kawał czekolady tylko czarny chleb. Zresztą rok by o tym gadać.

Pan to wie, drogi przyjacielu, bośmy razem schodzili pół Pragi. Ostatnio, kiedy pana nie było, bo pan wyjechał, sam przemierzałem uliczki i place, ale tak mi jakoś było nieswojo i głowę nosiłem cały czas spuszczoną, jakbym za życia szukał własnej mogiły. Ale co ja panu chciałem opowiedzieć?

Czy pan zna legendę o białym domu na Małej Stranie? Tyleśmy sobie tych historii opowiadali, a tej od pana nie słyszałem. To w górze ulicy Alchemików stoi taki dom, który widoczny jest tylko podczas mgły i tylko dla "urodzonych w czepku", nazywaj ą go Mur przy Ostatniej Latarni. Byłem tam w dzień, widziałem duży szary kamień, a dalej urwisko. Podszedłem i zobaczyłem przepaść głęboką aż do Jeleniego Jaru. W głowie mi się zakręciło. Gdyby tam w ciemnościach zrobić krok, poza ten kamień, toby się z życiem nie uszło.


11

10


Mówią, że pod tym kamieniem leży skarb, co go tu ukryli Bracia Azjatyccy, ci, którzy podobno Pragę założyli. Dalej historia coraz to bardziej zawiła i straszna, ale piękna. Ten głaz to rzekomo kamień węgielny pod dom, w którym, gdy się czas wypełni, zamieszka Hermafrodyta. Boska ta istota to połączenie kobiety i mężczyzny z głową zająca. Kamienia tego strzeże Matuzal, dzień i noc, gdyż w przeciwnym wypadku szatan mógłby się tu zakraść i z kamieniem owym spłodzić tajemniczą postać młodzieńca, zwanego Ar-milos, który mieć będzie złote włosy związane w warkocz, oczy w kształcie sierpa i ramiona aż do ziemi.

Wszystko to opowiedział mi pewien znajomy w tej knajpie spod ciemnej gwiazdy, u "Lojziczka", co to pan wie, że czasami chodzę, kiedy mam dość życia. Praga to tajemnicze miasto, aż chciałoby się tu zostać na zawsze...

Chyba się pan ucieszy, jak po wiem, że nasza trupa już jest w Pradze. W starym składzie i wielce spragniona występów przed publicznością. Zaczynamy od przyszłego tygodnia w Cafe Savoy na Placu Kozim. Jeszcze nie wiem, co pójdzie na pierwszy ogień: Goldfaden, Gordin czy Lateiner? Sala jest trochę wąska, mało miejsca na scenę i dekoracje, ale ściany wyłożone boazerią, ciężkie pluszowe kotary i dobra akustyka, co na pewno zadowoli nasze śpiewające aktorki.

FranzdoLoeba

t'-'

!" Praga, październik 1911

Drogi Przyjacielu,

wczoraj piękni byliście wszyscy, ale pani Kluge szczególnie. Kiedy śpiewała pieśń, na poły smutną, na poły radosną: "Moje serce kołacze" - Dos harc klapt mir, ciarki przebiegały mi po plecach. Znam przecież tak dobrze tę pieśń, a jednak słowa jej w wykonaniu pani Kluge brzmiały precyzyjniej, a zatem piękniej niż zwykle. Dos harc iż mirfarchaleszt, z hebrajskim chalasz, czyli słaby. Do-


piero teraz zauważyłem, że poprzednio, gdy śpiewano tę właśnie pieśń, używano w niej zgermanizowanego jidysz. Pani Kluge przywróciła słowom ich właściwe, dokładne i naturalne brzmienie.

Gdy słucham jej scenicznego żargonu płynącego pełną falą, czysto, z głębokim oddechem, bliski staje mi się ten mame-luszn, którego się zapieramy i którego się, niestety, wstydzimy.

I właśnie wczoraj przyszło mi ria myśl, że dlatego może nie zawsze kochałem moją matkę tak, jak na to zasługiwała, ponieważ przeszkadzał mi w tym język. Wiem, jak moja matka potrafi współczuć, pocieszać, z jaką mocą trwa tuż obok. Lecz kiedy mówię do niej Mutter, wzruszenie słabnie. Żydowska matka nie jest Mutter. To jest dla Żyda określenie w szczególny sposób niemieckie, zawiera bezwiednie obok chrześcijańskiego blasku także i chrześcijański chłód. Żydówka więc nazwana Mutter staje się obca. Sądzę, że rodzinę żydowską utrzymuj e w spoistości tylko wspomnienie getta, bo również i słowo Yater nie oznacza bynajmniej żydowskiego ojca. Ale o tym nie muszę już mówić, wie pan, przyjacielu, jak trudna i bolesna to dla mnie sfera. Pozostawmy ją na razie w spokoju.

Wracając do pani Kluge. Patrzyłem na nią, gdy schodziła ze sceny. Potem rzut oka za tylną portierę do garderoby. Stała tam przez chwilę, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, i oddychała, zamykając oczy. Chciałem przekazać jej na odległość moje uczucia i mój zachwyt, bo nie byłem pewien publiczności. Zdawało mi się, że was wczoraj nie dość ceniono.

Pani Kluge zsunęła z ramion jasną suknię i zobaczyłem ją tylko w halce i bluzce z krótkimi rękawami. Po chwili włożyła suknię ciemną, w której miała odśpiewać pieśń żałobną. Wszyscy chyba na sali czuliśmy to samo, gdy śpiewała głębokim wibrującym głosem tę dziwną wschodnią melodię. Nawet ja ze swoim brakiem muzycznych talentów mogłem ocenić jej niezwykłość.

A potem taniec, pełen rozpaczy, podczas którego same biodra tylko kołyszą się monotonnie, jak we śnie. Siła wschodniej tanecz-nicy, powaga cierpienia i wzniosłość uczuć ujarzmiły mnie. Ona była w gorzeją w dole, i dopiero pod koniec, na krótko, gdy pojawiła się przywołana z wnętrza dzikość i wstrząsnęła ciałem jak


12

13




w miłosnym spazmie, przez krótką chwilę stanęliśmy twarzą w twarz. Aktorka, wcielona w królewską córę, i ja, widz - przebudzony Żyd. Melodia zanikała, jeszcze tylko pobrzmiewając gorzkimi, głuchymi tonami, po czym muzyka ucichła w ledwie zauważalnym finale. Pani Kluge to prawdziwa kiszefmacherin i czarodziejska jest jej sztuka.

A jednak wzruszenie trwało tak krótko, że nie wiadomo było, kto z obecnych naprawdę je podzielił. Choć stali bywalcy i personel Cafe Savoy kocha was bez zastrzeżeń, to wasza cielesna bliskość, ciasnota, wasza oczywista tam obecność rozzuchwala ich ponad miarę. Sam widziałem, jak odźwierny, poczciwy zresztą i uczuciowy w głębi duszy człowiek, zwymyślał małą Cziżików-nę, bo chciała w trakcie przedstawienia podać coś na scenę matce

A tego wieczoru, gdy czytał mi pan fragmenty "Elizera ben Sche-via" Gordina, gdyśmy tak zanurzyli się w tej mowie jak w ciemnym, lecz czystym i głębokim jeziorze, kelner krzyknął do pana, żądając deklamacji: "No, szmendrik, czekamy. Będzie tu dziś publika, paluszki lizać. Nie zasłużyłeś, Loeb, na to". I choć kelner błysnął wtedy czymś w rodzaju inteligencji, robiąc aluzję do Szmen-drika, poczciwego głupca ze sztuki Goldfadena, to przecież nie mogliśmy długo ochłonąć z przykrego wrażenia. Gordin i ten tu ze swoją bezceremonialnością. To było tak jak za dawnych czasów, kiedy w aktorach widziano głodomorów, włóczęgów i współży-dów, a więc tych, których można z całkowitą swobodą dotykać gołą ręką.

Franz do Hugona

o

Praga, październik 1911

Drogi Hugo,

od tygodnia każdy wieczór spędzam w Cafe Savoy. Najczęściej z Maksem. Siedzimy tam do dwunastej, pierwszej w nocy. Nie czuję zmęczenia, nie czuję lęku, śmieję się i śpiewam razem z aktorami. Czy uwierzysz?


Wczoraj dawali "Sulamit" Goldfadena. Grali prawie bezbłędnie, lecz ja patrzyłem tylko na panią Cziżik, która chyba urodziła się już jako żydowska aktorka. Nie pisałem ci o niej, a to właśnie ona od tylu już wieczorów prowadzi mnie niczym na jedwabnej szarfie, którą trzyma w wysoko uniesionych dłoniach.

Piękna była wczoraj. Rozdzielone w dwie fale, jasno oświetlone gazowym światłem włosy, puszczone były luźno i zakrywały policzki, tak że jej twarz wyglądała czasem jak dziewczęca twarzyczka z odległych czasów. Ciało ma rosłe, kościste, w miarę tęgie i mocno ściśnięte gorsetem. Jej chód jest nieco uroczysty, ma bowiem zwyczaj podnosić ręce i wykonywać nimi powolne ruchy. Śpiewając kołysze lekko swymi rozłożystymi biodrami i porusza rękami o wklęsłych dłoniach, jakby bawiła się lecącą powoli piłką.

Kiedy pani Cziżik wchodzi na scenę, odczuwam szczególne napięcie, ale to nie jej twarz, nie jej gra tak mnie pobudzają, lecz wewnętrzny ruch jej ciała. Powietrze wokół niej zaczyna wirować i gdy siedzi się dostatecznie blisko, widać szalony ruch drobinek kurzu w świetle lamp. Twierdzi, że oddech jest w jej sztuce aktorskiej podstawą, na której opiera całą resztę. Słup powietrza kieruje z wnętrza brzucha ku górze, a kiedy czuje go w czubku głowy, może swobodnie wypowiadać swoje kwestie. Najchętniej też grałaby boso; ciasne sznurowane buciki i obcasy męczą ją i usztywniają. "Nie czuję ziemi, więc jak mam być czegokolwiek pewna", powiedziała mi.

Spytałem, czym jest dla niej jidysz, jak ona słyszy ten język, dla mnie tak daleki i tak bliski zarazem. "Ach, jidysz to kolebka, a ja czuję się jak dziecko nasycone mlekiem matki, które znalazło bezpieczne schronienie", usłyszałem w odpowiedzi.

Ta kobieta, trzydziestoletnia, cnotliwa i poważna, zacna żona

i matka dwojga dzieci, nikomu już nie może wydawać się piękna.

A jednak kiedy widzę ją na scenie, jak niechcący przydeptuje tren

swej sukni, jak rozkłada ręce z rozwartymi palcami, aby podkre

ślić siłę bezgłośnego krzyku, jak unosi twarz ku światłu, miłość

ogarnia mnie aż do zatracenia. ..«

Twój F.


15

14


Loeb do Franza

Praga, październik 1911 * Kochany Panie Franz,

obiecałem, że napisze, do pana, ale ja cały czas zajmuję się naszym teatrem i nawet noce mam zajęte, bo tylko wtedy mogę uczyć się roli. Posyłam ten list przez pana Maksa, bo wiem, że pan czeka, a przecież pamiętam, że kiedy nie spełniamy obietnic danych naszym bliźnim, to anioły ze smutku tracą pióra, więc ja już wszystko panu mówię, jak było.

Nie mogliśmy się zgodzić co grać. Każdy chciał czego innego. Zaczęliśmy się kłócić, a czas mijał. Powiem panu, kochany panie Franz, że kłótnia to u nas normalna rzecz. Kiedy opadaj ą pierwsze emocje w nowym miejscu, zaczynamy się sobie przyglądać. Wie pan, jak to jest. Angażuje się co prawda tylko kobiety zamężne albo spokrewnione z kimś z zespołu, ale o podejrzliwość i zazdrość łatwo. Kiedy mam scenę, w której grzmocę po tyłku panią L., to jej mąż patrzy na to krzywym okiem, chociaż powiem panu, że ja z trudem powstrzymuję odrazę do tej kobiety i jej obfitego ciężarnego ciała, a choćby była młoda i ładna, też bym z tego nie miał ani trochę przyjemności.

Nasze aktorki nie maj ą łatwego życia. Pani Kluge zostawiła czworo dzieci, których nie widziała od wielu miesięcy, pani Cziżik, o którą pan tak pytał, tęskni do swojego syna, a wiedząc, że nie wytrzyma rozstania z córeczką, ciągnie biedne dziecko wszędzie ze sobą. Sam pan widział, co to za życie dla małej. Czasami cały dzień siedzi przy kawiarnianym stoliku i objada się ciastkami, od których robi się opuchnięta i blada. Patrzę z podziwem, co jest w stanie wymyśleć z nudów takie dziecko. Potrafi się bawić nawet tasiemką od spódniczki.

Nasz dom to pokój w hotelu, gdzie ściany są tak cienkie, że czujemy się jak w korytarzu, którym każdemu wolno chodzić. Już od wczesnego wieczoru siedzimy w naszych garderobach, ale one są, pożal się Boże, tak ciasne, że zawsze ktoś z kimś musi się pokłócić.


Wchodzimy na scenę w pośpiechu, mamy tremę. Schodzimy z niej podnieceni, a każdy uważa się za największego aktora, więc wystarczy, że jeden drugiego popchnie niechcący albo aktorka aktorce nadepnie na tren sukni i kłótnia gotowa. My tu właściwie wcale nie mamy swojego miejsca. W Warszawie to było zupełnie co innego. Tam mieliśmy, niech pan słucha, siedemdziesiąt pięć małych garderób, a w każdej gazowe lampy. Pamiętam, jak raz światło zgasło, ale było krzyku! Od tego czasu Pipes zawsze nosi przy sobie świecę. Mówi, że nie chce być zależny od diabelskich sztuczek.

Chciał pan wiedzieć jak najwięcej o pani Cziżik, więc już mówię. Może sama panu tego nie powiedziała, ale ona jest dzieckiem aktorów. To znaczy, że jej życie nie było łatwe. Ciągle w podróży, w przygodnych zajazdach, bez stałego domu. Wyszła za mąż, kiedy miała siedemnaście lat, teraz ma dwadzieścia siedem i dwoje dzieci. Jej młodość już minęła, ale została dobrą aktorką. Sam pan to może ocenić. W młodości wciąż szukała swego miejsca w teatrze i prawie już straciła nadzieję na lepszą przyszłość, ale w końcu przyjęli ją z litości do trupy teatralnej w Berlinie, jako partnerkę w duecie. Wspomina jeszcze do dziś, jak śpiewała z kiepskim kupleciarzem, ubrana w starofrankońską suknię i połamany kapelusz. A jednak dzięki wytrwałości i talentowi doszła do głównych ról i teraz jest naszą gwiazdą.

Ostatnio pani Cz. mocno się skłóciła z małżeństwem Klugów i ze mną też. Nie mam jej za złe, że jest uparta, ale ponieważ jest uparta, nie możemy dojść do zgody. Mamy różne upodobania. Ja widzę inaczej nasz teatr, ona inaczej, jej mąż nie ma zdania, on słucha jej we wszystkim, ale to niech zostanie między nami, o tym się nie mówi. Oni chcieli nawet wyjechać i szukać innego zespołu, ale niech się pan nie martwi. Nie dojdzie do tego, ja to panu mówię. To tylko takie strachy, żeby mnie na złość zrobić. Nawet jak wyjadą, to szybko wrócą. Już tak było nie raz. W Warszawie tak było i w Grodnie. Daleko nie zajechali.

To ja już kończę, bo mnie wołają. Spotkamy się jutro na przedstawieniu. Niech pan przyjdzie koniecznie, kochany panie Franz.


17

16


Franz do Hugona .•»••:,-••'•;.^ -•\ ••" •«.•• • • v--.v)v;.,^ó

Praga, październik 1911

Mój drogi,

prosisz mnie, żebym pisał ci o moich aktorach. Prośbą tą spełniasz tak pięknie i prosto moje najgorętsze życzenia. Chcę ci pisać o nich, bo zbyt żywo mnie obchodzą, żebym mógł przestać o nich myśleć. Wczoraj w Cafe Savoy grali "Pomocne gwiazdy"; akcja obracała się wokół praktyki sziduchim, czyli swatania. Sztuka dość realistyczna, o ile realistycznym można nazwać teatr żydowski. Tu zawsze przecież rzeczywistość ma drugie dno, a każde wypowiadane zdanie oznacza to i coś jeszcze.

Narzeczoną grała młoda Pipesówna, nie było pani Cziżik ani małżeństwa Klugów. Piękny był narzeczony, smutny młodzieniec o bladej twarzy, z miękkimi pejsami zwisającymi wzdłuż policzków. Jego ręce zdawały się zbyt długie w stosunku do ciała wychudłego, o pochylonych plecach i zapadłej piersi, i jak gdyby nie wiedząc, co z nimi począć, trzymał je splecione z tyłu, to znów z przodu, wyłamywał palce w stawach, skubał brzeg kaftana.

Nie obyło się bez momentów komicznych, kiedy to wśród chłopców z knabn-chor zrobiło się jakieś zamieszanie i dekoracja prawie runęła podtrzymywana tylko prawym ramieniem Loeba, który grał w sztuce surowego ojca narzeczonej.

Gdzieś z boku sali rozległy się śmiechy i odwróciłem lekko głowę. Przy jednym ze stolików usiadły dwie panny sklepowe ze swymi partnerami; weszły widać już w trakcie przedstawienia, bo wcześniej ich nie zauważyłem. Po chwili, rozbawione, rozgrzane tym, co dzieje się na scenie, hałaśliwie odsunęły krzesła i przeszły tuż obok mnie, zajmując stolik nieopodal. Mogłem się im przyjrzeć; zresztą ich zachowanie to właśnie miało na celu - zwrócić na siebie uwagę. Twarze płaskie, pospolite; ciało jednej z nich było masywne, kościste, opięte materią sukni w ohydnym pomarańczowym kolorze, druga, nieco drobniejszej budowy, siedziała niedbale na krześle, zakładając nogę na


nogę i ukazując całkiem kształtną łydkę mocno opiętą pończochą beige.

Patrzyłem na jej usta, gdy śmiała się szeroko; ich wnętrze było mroczne i wypełnione po brzegi zębami. Kiedy jednak chwilami je przymykała, układały się w kształt okrągły jak otwór zwierzęcej jamy. Białka oczu błyskały, lecz gdy nagle spojrzała wprost na mnie, okazało się, że oczy także przypominają dwa ciemne wejścia do wilgotnych kanałów. Cera jej zdawała się być doskonale czysta i świeża, lecz gdy tylko to zauważyłem, natychmiast przypomniał mi się sen, który miałem kilka nocy wcześniej.

Zapomniałem o nim zupełnie i dopiero widok tej dziewczyny wydobył go na powierzchnię. We śnie tym byłem w burdelu. Przechodząc z pokoju do pokoju, trafiłem do pomieszczenia, które nie miało jednej ściany, tylko pustkę i byłbym w nią runął, gdyby nie zatrzymała mnie dziewczyna leżąca z głową zwieszoną właśnie w tę ciemną dziurę.

Położyłem się na niej z głuchym westchnieniem, jak zmęczone i spragnione zwierzę, i zacząłem ugniatać jej piersi, macać uda. Przy tym czułem wielką rozkosz i zdziwienie, że za to co najlepsze, nie trzeba wcale płacić. Kobieta uniosła głowę i zobaczyłem jej twarz z rozchylonymi ustami, gładką, nieskazitelną. Wtem kobieta wskazała mi na swoje ramiona pokryte, ku mojemu przerażeniu, okrągłymi czerwonymi plamami o blednących brzegach. Zobaczyłem, że obsypana jest takimi znamionami, a na moich rękach dotykających jej ud osiadły czerwone cząstki jakby rozbitej pieczęci. Odczułem z całą mocą grozę tej sceny i obudziłem się.

Teraz kiedy hałaśliwa dziewczyna obok mnie ucichła, może pod wpływem mojego pożądliwego spojrzenia, stwierdziłem, że jej szyja także pokryta jest drobnymi czerwonymi plamkami. Poczułem przypływ żądzy i słodkie ssanie w żołądku wraz z falą mdłości. Odwróciłem głowę i z całą mocą skoncentrowałem się na akcji sztuki.

Właśnie młody narzeczony rozpoczął swój ą pieśń o czystej Róży Saronu, wznosząc w górę białe wypielęgnowane dłonie i prosząc o szczęście bycia blisko ukochanej. Wówczas z boku sceny wysu-


19

18


nęła się narzeczona i przeszła obok niego, tak aby widzowie pojęli, że jest ona tylko wyobrażeniem, przywołanym obrazem, a nie rzeczywistą postacią. Sprawiły to wyciągnięte do przodu ramiona, którymi dziewica zagarniała powietrze, i twarz lekko wzniesiona w górę, oczy nieruchome, jakby widziały wewnętrzny obraz ukochanego; i tak, lekko unosząc się na palcach, zniknęła z drugiej strony sceny.

Tęskny śpiew narzeczonego, biała suknia dziewczyny, płynność ruchów i rytmu, w jakim działo się to wszystko, sprawiły, że ogarnęło mnie wzruszenie. Nie patrzyłem już na panny sklepowe, które tymczasem ucichły. Czułem za plecami obecność poruszonych śpiewem widzów; kelnerzy, a nawet portier stali w drzwiach i słuchali pieśni.

Po skończonym przedstawieniu Loeb wyszedł na scenę i pożegnał nas jak zwykle: "Drodzy goście, dziękuję wam w imieniu nas wszystkich za wasze odwiedziny i zapraszam was serdecznie na jutrzejsze przedstawienie, w którym odegramy słynne na cały świat arcydzieło z udziałem wszechświatowej sławy artystów..."

Opuszczaliśmy salę wolno i niechętnie, bo choć przedstawienie trwało długo, nam za mało jeszcze było wzruszeń. Szedłem potem późnym wieczorem wraz z Loebem i Pipesami do hotelu. Loeb cierpiał na ból głowy, miewa takie ataki, że musi czasem na ulicy oprzeć się o chłodną ścianę domu, aby nie upaść. Ten atak nie był tak silny, lecz męczył go przez cały wieczór. Chciałem paść na kolana przed siłą jego aktorstwa. Nikt z widzów nie mógłby w dostojnym, surowym ojcu narzeczonej domyślić się cierpiącego fizyczny ból człowieka. Tylko ja, znając go już lepiej, w pogłębionej zmarszczce między brwiami, w głuchych nieco tonach jego popisowej pieśni czułem narastające cierpienie.

Nie chciałem mówić przy nim o grze aktorów, bo miałem uczucie, że wszystko, co powiem, będzie fałszywe. Jednej sceny jednak nie mogłem sobie darować i powiedziałem o niej Loebowi. Była to scena, w której Loeb ciągnął melodię słów, wyliczając je na palcach, jakby przebiegał kolejne rejestry, a synagogalne brzmienie


jego mowy przywodziło na myśl zapomniane głosy dawnych proroków.

W pokoju hotelowym zebrali się aktorzy: Cziżikowie, Klugo-wie, Pipesowie. Usiadłem w kącie, gdzie wewnętrzne drzwi przesłaniała ciężka kotara, jak najdalej od pani Cziżik, aby nie zauważono, jak bardzo zależy mi, żeby być blisko niej. Pani Kluge obserwowała mnie bacznie; zrobiła nawet jakąś pozornie nic nie znaczącą uwagę na mój temat, w której tylko ja mogłem dostrzec jej żywe zainteresowanie moim stosunkiem do pani Cziżik. Loeb kłócił się trochę z panią Cziżik, nazywając ją socjalistką, rzekomo dlatego, że bardzo sobie ceni twórczość Edelstatta (redaktora socjalistycznej żydowskiej gazety w Londynie).

- Edelstatt jest największym żydowskim pisarzem - upierała się pani Cziżik. - Jest wzniosły. Jego poematy są wzniosłe.

- Kto zna Edelstatta? - pytał Loeb. - Rosenfelda zna cały świat. Oto wielki pisarz żydowski.

- Po co ta kłótnia. I tak się nie pogodzimy - stwierdziła pani Cziżik.

- A dlaczego mamy się godzić? - zakończył Loeb i odszedł, zostawiając panią Cziżik z ręką przyciśniętą do piersi.

Jego przekora mogła oznaczać, że ból głowy się zmniejszył (być może po wpływem morfiny, której używa już od dawna). Czułem jego nadmierną wrażliwość i bałem się dotknąć go słowem czy choćby zbyt mocno podkreślonym spojrzeniem. Wyszedł gdzieś zresztą po chwili, a za nim pani Kluge, i oto w pokoju pozostało nas tylko pięcioro. Wstałem i podszedłem do pani Cziżik. Wskazała mi miej sce obok siebie, a j a usiadłem z j akąś nienaturalną skwa-pliwością, jakbym się bał, że zaraz zostanę odprawiony.

Lewa ręka pani Cziżik zwieszała się miękko z poręczy fotela, drugą położyła na kolanach, z palcami lekko zgiętymi, tak że mogło się wydawać, iż przed chwilą trzymała w nich kłębek wełny, który właśnie wypadł jej z ręki i potoczył się pod ścianę.

- Jutro gram Salomeę - powiedziała. - Przyjdzie pan, panie doktorze? - Patrzyła przy tym wprost na mnie, a ostatnie dwa słowa jakby zawisły na jej wargach.


21

20


Czułem, że ona, mówiąc to, zbliżyła się do mnie jak nigdy przedtem. Może nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, poddała się tylko nastrojowi, nie myśląc o konsekwencjach.

Nie odpowiedziałem, zapatrzony w nieznaczne ruchy jej rąk. Ona zaś, nie zwracając uwagi na moje milczenie, mówiła dalej. Opowiadała mi, jak wczuwa się w rolę Salomei, dziewczyny otoczonej duchami.

Kiedy gaszą światła, patrzy na małą lampkę nad drzwiami i wyobraża sobie, co by było, gdyby Salomea poczuła palce muskające jej policzek. Tu pani Cziżik uniosła wolno prawą rękę i przesunęła nią tuż przy twarzy, nie dotykając jej jednak.

- Wiem, że teraz są przy mnie anioły i demony - powiedziała. -Przestaję słyszeć, co dzieje się wokół mnie.

Milczałem, bo zdawało mi się, że i ja pogrążam się w magicznym świecie, gdzie żywi obcują ze zmarłymi, a czas płynie strumieniem ciemnego światła.

Twój F.

Maks do Hugona

' Praga, październik 1911

Kochany Doktorku,

mówiłem ci, przyj edź! Zostaw swoich chorych, niech cierpią bez ciebie, i nam poświęć choć jeden wieczór. Spędzamy z naszymi żydowskimi aktorami piękne chwile. Wierz mi! Zobaczysz panią Kluge, Cziżikową, Loeba w ich najlepszych rolach, no i naszego kochanego Franza, który nie narzeka na bóle żołądka, głowę ma pełną pomysłów i taki blask w oczach, że go takiego już dawno nie widziałem.

Możesz pojawić się każdego wieczoru, od jutra poczynając, przez cały tydzień. Jeśli się kocha ten język, to miejsce i te pełne poezji obrazy, nieważne, co właśnie będą grali.

-< Twój Maks


Franz do Hugona i

Praga, październik 1911

Drogi mój,

a zatem nie możesz przyjechać. Wielka szkoda! Tak bym chciał wiedzieć, czy moja ulubiona aktorka, pani Cziżik, zrobiłaby na tobie też takie wrażenie, jakie robi na mnie każdego wieczoru, gdy wchodzi na scenę, a ja, czując drżenie w koniuszkach palców, czekam na pierwsze jej słowo. Od pewnego już czasu myślę o spotkaniu z nią. Piękna myśl, lecz powinna pozostać w mojej głowie.

I oto wczoraj, całkiem niespodziewanie, natknąłem się na panią Cziżik. Właśnie wchodziłem na piętro, chcąc odwiedzić Loeba w jego hotelowym pokoju, gdy zobaczyłem ją schodzącą w dół. Zatrzymałem się i pochyliłem głowę, robiąc jej przejście obok siebie. Mój gest był jednak nie dość zdecydowany i w rezultacie prawie przycisnąłem ją do poręczy schodów, a nawet uniosłem ramię niedbałym ruchem i oparłem rozłożoną dłoń o ścianę; wyglądało na to, że jednak nie mam zamiaru jej przepuścić.

Pani Cziżik przyjęła to zupełnie naturalnie. Zatrzymała się i powiedziała: - Idę właśnie do mojej córeczki. Chcemy pójść nad Wełtawę.

Wyraziłem obawę, czy wystarczająco ciepło się ubrała. Miała na sobie tylko ciemną bluzkę z dekoltem. Nie wzięła też parasolki, mimo że mogło padać. Mówiłem to wszystko krótkimi szybkimi zdaniami i wciąż patrzyłem na jej obnażone ramiona. Opuściłem rękę i prawie dotknąłem jej dłoni, jakbym chciał sprawdzić, czy już nie zmarzła. Bałem się o nią i stwierdziłem, że łatwo może się przeziębić.

- Nie - powiedziała - nie przeziębię się, mam przecież szal. -Uniosła ciemnoszary szal, którego dotąd nie zauważyłem, i okryła się nim, ściągając go ciasno na piersiach.

Spuściłem oczy. Mogła przecież zauważyć mój wzrok ślizgający się po jej krągłej szyi, a spokojny, zdecydowany ruch, jakim okazała mi swoje zażenowanie, wskazywał, że nie chce mojej zbyt natarczywej bliskości.


22

23


Poczułem w sobie dziwną przekorę i choć wiedziałem, że powinienem wreszcie ją przepuścić, nadal stałem w miejscu. Pochwaliłem jej przezorność, lecz szal wydał mi się nie dość ciepły. Był z delikatnej koronki i musiał należeć niegdyś do jej matki, a może nawet babki. Spytałem ją o to, a ona przytaknęła.

- Tak, ten szal ma dla mnie wielką wartość. Dała mi go moja nieżyjąca już matka. To najcenniejsza rzecz, jaką mam, prócz brosz-ki z rubinów, którą pan zna - uśmiechnęła się do mnie i zsunęła szal z ramion, jakby już zapomniała o moich niestosownych spojrzeniach.

Zrobiła krok do przodu i znalazła się o stopień niżej. Poszedłem za nią. Kiedy schodziliśmy już razem, ponieważ postanowiłem nagle i stanowczo nie odstępować jej ani na krok, podziękowała mi wzniosłymi, ale w jej ustach naturalnymi słowami za bukiet, który przesłałem jej po wczorajszym przedstawieniu.

Okazało się, że moje biedne kwiaty, które czekały na wręczenie prawie pięć godzin i dotarły do niej dotykane przez liczne ręce, nie wywołały tego wieczoru zamierzonego efektu. Loeb nie powiedział jej zatem ani słówka, że kwiaty są ode mnie. Pani Cziżik aż do dziś, do godziny pierwszej po południu, kiedy to Loeb wreszcie się obudził i poszedł do pokoju Pipesa, gdzie czekano na niego już od ponad godziny, nie wiedziała, od kogo pochodzą kwiaty.

Cała moja miłość pozostała nie zauważona, zaledwie zwrócono uwagę na bukiet. Spodziewałem się, że za pomocą tych kwiatów zaspokoję choć trochę moją miłość do niej, okazało się to jednak całkiem bezskuteczne. Można to osiągnąć tylko przez literaturę lub coitus.

Córeczka pani Cziżik czekała już dosyć długo w holu, lecz mimo że matka spóźniła się znacznie, dziewczynka siedziała spokojnie na krześle pod oknem, lekko przechylona, jakby na zewnątrz dostrzegła coś ciekawego. Gdy nas zobaczyła, zeskoczyła z krzesła i szła w stronę matki, blada, z lekko obrzmiałą twarzyczką, a jej prawe biodro unosiło się w rytm kroków nieco nienaturalnie, jakby dziecko miało jakąś wadę.

Pani Cziżik patrzyła na nią z miłością, najwyraźniej nie zauwa-


zając w wyglądzie córki niczego dziwnego. Uśmiechnąłem się do małej, lecz nie odwzajemniła mojego uśmiechu i patrzyła na mnie poważnie i w skupieniu.

Poradziłem pani Cziżik, żeby ominęła rynek staromiejski i przez Tyńską i Niklasską skierowała się od razu na nadbrzeże. Zacząłem nawet szczegółowo to objaśniać, ale wkrótce spostrzegłem, że trudno jej będzie zastosować się do moich wskazówek.

- Może zatem mógłbym wskazać drogę - powiedziałem i zdumiałem się własną odwagą i pewnością siebie.

Tak, czułem, że nie zostawię pani Cziżik samej, a nagły przypływ energii, która teraz płynęła nieprzerwanie i napełniała mnie jakąś wewnętrzną dumą, ułatwił mi zadanie.

Wyszliśmy na zewnątrz i poprowadziłem matkę i córkę w stronę rzeki. W czasie drogi mało mówiliśmy, niekiedy objaśniałem jej jakiś szczegół, zastanawialiśmy się też nad tym, dokąd ostatecznie pojadą aktorzy: do Pilzna czy do Cieplic. Tam bowiem mogliby dać jedno czy dwa przedstawienia, odpocząć trochę i ruszyć dalej.

Kiedy zeszliśmy po wąskich schodkach mostu Czecha, ja przodem, jakby ochraniając matkę z dzieckiem przed niebezpieczeństwem upadku na śliskich stopniach, zobaczyliśmy rzekę z bliska. Mimo niepewnej pogody i chmur światło odbijało się w wodzie, blask rozświetlał kamienie i piasek nadbrzeżny. Poprowadziłem panią Cziżik ścieżką aż do przystani, gdzie stało kilka łodzi, statek właśnie odpłynął i widać było, jak oddala się powoli i dostojnie.

Mała Cziżikówna podbiegła do jednej z łódek, weszła do środka i przechylona patrzyła na drobne połyskujące fale. Matka jednak przywołała ją i poszliśmy jeszcze kawałek dalej, gdzie fragment czystego jasnego piasku wprost kusił, aby zdjąć buty i poczuć ciepłą przesypującą się miękkość. Nie byłem zbyt zaskoczony, gdy pani Cziżik rzeczywiście to zrobiła i stanęła tylko w pończochach, bo tych już całkiem nie wypadało jej zdejmować, pośrodku przyjaznej piaskowej łachy.

Po chwili usiedliśmy na piasku i patrzyliśmy na płynącą spokojnie rzekę. Słońce przebiło się przez chmury i grzało wysunięte sto-


24

25


py pani Cziżik. Nie śmiałem na nie spojrzeć, aby nie odczuła siły mojego wzroku.

Wydawała się o wiele delikatniejsza niż na scenie, gdzie grała przecież zwykle role królowych, dumnych dziewic czy kobiet, które przeciwstawiały się bohatersko tragicznemu losowi. Jej dłonie, które obserwowałem tyle razy w ruchu, leżały teraz spokojnie na piasku, palce miała lekko zgięte, a skóra była trochę spierzchnięta, prawdopodobnie od pracy.

Szal z koronki nasunęła na głowę, zakrywając ciemne, gęste włosy. Teraz jej twarz wyglądała na jeszcze drobniejszą, a mała skaza koło ust była bardziej widoczna. Chciałem powstrzymać wewnętrzny strumień pragnienia, które mnie ogarniało, żeby nie domyśliła się go swoimi wyostrzonymi zmysłami aktorki. Jeśli jednak nawet odczuwała moje pożądanie, nie dawała nic po sobie poznać. Gładziła dłońmi piasek wokół swej sukni, która rozłożona na boki układała się miękko.

Spytałem ją o rolę w "Bar Kochbie" i powiedziałem, jak pełen podziwu byłem dla jej wewnętrznej siły. - Kierowała pani przedstawieniem jak matka rodziny. Podpowiadała wszystkim, sama nie zapominając tekstu, pouczała statystów, tych "ordynarnych Żydów", jak określił ich Loeb, błagała, w końcu poszturchiwała, ilekroć zachodziła potrzeba.

Oboje nie mogliśmy powstrzymać śmiechu, kiedy przypomniałem jej scenę w więzieniu, gdy musiała zdjąć hełm odwiedzającemu j ą rzymskiemu namiestnikowi - granemu przez młodego Pipe-sa - i potem włożyć go sobie na głowę. Zrobiła to miękkim, łagodnym gestem, cóż z tego, skoro wewnątrz hełmu był zwinięty ręcznik, który oczywiście natychmiast wypadł wprost pod jej nogi. Aktorka, niespeszona, pełnym godności ruchem odsunęła go czubkiem bucika na bok, poza zasięg naszego wzroku. Tylko Pipes, zapominając, że gra pijanego, spojrzał na nią z wyrzutem, jakby to była jej wina, że nie pomyślał wcześniej o takim szczególe jak zdejmowanie hełmu z głowy.

Piękna była scena, gdy pani Cziżik walczyła z rzymskimi żołdakami, którzy ją chcieli zniewolić. Aktorzy najwidoczniej lękali się


jej dotknąć, musiała więc przyciągać ich ręce ku sobie, a ruchy mężczyzn lekko przez to spowolnione ledwie, ledwie nadążały za rytmem jej śpiewu.

Przyznała, że tak właśnie było i że musiała kierować tym rytmem, aby nie zakłócić sceny. Mówiąc to, opuściła szal na plecy i przeciągnęła go delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Zadrżałem, wyobrażając sobie, jakby to mnie opierającego się przyciągały jej ramiona; wstałem pod pretekstem, że nie widzę już jej córeczki, która gdzieś znikła, i odsunąłem się od niej.

Patrzyła na mnie z dołu nieco zdziwiona moim gwałtownym ruchem. Wstała również i zaczęła się rozglądać za dzieckiem. Przywołała je wysokim dźwięcznym głosem. Kiedy córka zamachała do niej ręką z daleka, uspokoiła się i wróciła do przerwanej rozmowy. Nie siedliśmy już jednak, tylko przechadzaliśmy się wzdłuż piaszczystego brzegu.

Pani Cziżik trzymała w jednej ręce swoje buciki, wprawiając mnie tym wciąż w lekkie zakłopotanie. Stawiała przy tym stopy, zostawiając na piasku mocne wyraźne ślady.

- Kiedy ćwiczyłam rolę narzeczonej w sztuce Pereca - powiedziała - robiłam różne ćwiczenia. Ta dziewczyna to sama łagodność, całkiem pozbawiona złości. Rozumie pan, łatwiej jest zagrać gwałtowność, złe nawyki czy strach, ale tę cichą dobroć i bezbronność - bardzo trudno. Czułam, że muszę oczyścić się z wszelkiego niepokoju, aby pokazać prawdziwą narzeczoną, taką jak ją widział Perec. Chodziłam rano nad rzekę, tak jak dziś, klękałam na piasku i robiłam ślady szeroko rozpostartymi ramionami. Potem odchylałam się do tyłu - o tak - pani Cziżik zatrzymała się i nadspodziewanie giętkim ruchem, zważywszy na ściskający ją gorset, wygięła się z odchyloną mocno w tył szyją - i z całej mocy uderzałam dłońmi w ślady na piasku, tak jakbym atakowała lub oddawała uderzenie komuś, kto naprawdę istnieje. Dłonie zapadały się w piasek, ślizgały się po nim, oddech się pogłębiał. Po chwili następowało całkowite rozluźnienie mięśni, ukryta złość, o której nawet mogłam nie wiedzieć, mijała.

Słuchałem tej opowieści z wielką przyjemnością i wyobrażałem


27

26


sobie, nawet widziałem nieomal wyraźnie tę scenę i uspokojoną, natchnioną twarz pani Cziżik. Mówiła mi też, że po wielu takich uderzeniach z jej wnętrza, gdzieś na wysokości przepony, wydobywał się niekontrolowany, głuchy, jakby cudzy głos. Wówczas czuła się oczyszczona i po kilku głębokich oddechach mogła wracać do hotelu. Tam już nawet hałas i zgiełk codzienny lub czyja-kolwiek złość nie mogły wyprowadzić jej z równowagi, którą potrafiła, pewnie i spokojnie, zachować aż do wieczornego przedstawienia.

Wiedziałem, że pani Cziżik jest prawdziwą artystką, lecz nie domyślałem się tak szczególnych praktyk aktorskich. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że nie zauważyłem nawet, kiedy włożyła buciki i kiedyśmy zeszli z plaży, aby zdecydowanym krokiem pójść w stronę hotelu.

Twój F.

Loeb do Franza

Praga, grudzień 1911

Dużo kłopotów mamy, kochany panie Franz. Wszystko poszło pod zastaw, jak zwykle, a jednak jest jeszcze gorzej, bo nawet nas na obiad nie stać. Ja to już do tego przywykłem, ale co winne te kobiety i ich dzieci? Pani Kluge ma w lombardzie cały swój majątek, pierścionki jeszcze po matce, i czy ona zdoła to wykupić?

Ale dlaczego ja do pana piszę, drogi przyjacielu? Niecierpliwość mnie zżera, już nie mogę się doczekać, żeby panu powiedzieć: chcemy dokonać wielkiej rzeczy - wystawić nową sztukę. To ja znalazłem ją w szpargałach przypadkiem i tak mi się spodobała, że ja już o niczym innym myśleć nie mogę. Potrzeba do niej trochę dekoracji. Oj, przydałyby się te, cośmy je mieli jeszcze po Berku z "Bar Kochby", ale co tu dużo gadać, nie ma ich. A tak pięknie były wymalowane! Tylko, czy ja mam panu to mówić, poszły


w strzępy, kiedy onegdaj uciekałem z hotelu w Karlovych Yarach, bo nie miałem nawet na rachunek za spanie we wspólnej sali. Zresztą rok by o tym gadać!

Jak w Lipsku w Kryształowym Pałacu grałem w "Dzikim człowieku" Gordina, to tam i okno było, i dywan, i tron. Na tronie to ja mogę być prawdziwy król. A tu? Mamy stół, krzesło i złamany lichtarz. Jak zagramy finałowy taniec ptaków w tej nowej pięknej sztuce, nie wiem. Drogi panie Franz, pan mnie rozumie?

Ale może ja panu opowiem tę sztukę pod tytułem "Fałszywa narzeczona", to pan będzie zaraz wiedział, czym ja się tak martwię. Całego tekstu sztuki nie mamy, bo on nie istnieje. To rzecz po części anonimowa, do której pokolenia aktorów dodawały wciąż coś nowego. Powtarzana była przez aktorów, co to ani pisać, ani czytać nie umieli. Każdy tu coś swojego dołożył, a mimo to z tego chaosu daje się zrobić całość. Tylko słowa pieśni pozostają, jak zwykle, niezmienne, a cała reszta może być grana prawie do woli, tak jak chcemy.

Kiedyśmy ją tak czytali razem, w hotelowym pokoju, do późnej nocy, to się nam ona wyłoniła z ciemnych osłonek i zajaśniała takim blaskiem jak Salomon przed królową Saby. Spodoba się panu, bo w niej odzywa się poezja tych dawno zapomnianych, ukrytych na dnie naszej duszy obrazów.

No, ale to tylko ja wiem, po prawdzie, bo reszta zespołu czym innym się kłopocze, a mianowicie czy nie znany dotąd utwór przyciągnie publikę, i co z tego wyniknie. Albo na przykład, jaką zrobić dekorację w tej albo innej scenie, jaką brodę powinien mieć ojciec, jaką suknię narzeczona?

Sztuki nie graliśmy dotąd, nie znamy jej historii i tradycji. W innych utworach wszystko jest jasne. Utarł się zwyczaj, że taką brodę nosi się w roli Abrahama, taki kawałek dekoracji wisi w komnacie Monoacha i tak, a nie inaczej ustawia się chórzystów grających w "Sulamit". A tu wszystko trzeba robić od początku. O tym myślą aktorzy, a nie o rzeczach najważniejszych, czyli o wzniosłych morałach, które maj ą przekazać widzom.

Jak ja widzę sceny tej opowieści, po kolei? Opowiem panu, a pan


28

29


mi może coś doradzi, żebym w walce z moimi kolegami uzbroił się. w argumenty.

Oto dom rodzinny w szabasowy wieczór. Przy stole siedzi ojciec, bogaty kupiec, jego żona, dobra kobieta, córka na wydaniu i syn - młody kupiec. Matka zapala szabasowe świece i śpiewa: "Gdyby każde dziecko dostało swoją świeczkę, nie byłoby na świecie grzechu", osłaniając światło dłonią. Córka powtarza gest matki, wznosząc oczy ku niebu.

Ojciec siedzący u szczytu stołu jest potężnym mężczyzną w kaftanie, którego poły rozsuwają się na boki i tworzą coś niby skrzydła. To ojciec surowy dla syna. Jego pieśń nosi tytuł: "Ojców władza i moc". Już z pierwszej sceny dowiadujemy się, że ojciec ten żąda posłuszeństwa od swoich dzieci, obiecując im w zamian miłość i opiekę.

Syn to młodzieniec wrażliwy i uczony, chciałby poświęcić się studiowaniu Księgi, lecz ojciec nakazał mu zostać kupcem. Siostra to jeszcze niewinna dziewczyna, bez wyraźnego oblicza, ale jej pieśń mówi, że kocha brata i jest po jego stronie.

W następnej scenie młodzieńca, zgodnie z wolą ojca, zaręczają z czystą dziewicą (gra ją pani Cziżik), która go kocha, "Ty mego serca korono", śpiewa w swej rytualnej pieśni i tańczy taniec świeżo zaręczonych dziewcząt. Wszyscy się radują i nawet młodzieniec, ujęty pięknością jej pieśni, wydaje się być pogodzony z losem. "O pozwól mi ujrzeć twą jasną twarz", śpiewa do zawoalowanej dziewczyny. Narzeczona jednak nie pokazuje się narzeczonemu.

Lecz tymczasem zjawia się przyjaciółka narzeczonej i śpiewa uwodzicielską pieśń tak pięknie i gorąco, że młodzieniec idzie za jej głosem i przysięga miłość. Zza sceny rozlega się wówczas śpiew chóru: "Gdy raz posłuchasz fałszywego dźwięku dzwonka i pójdziesz za jego głosem".

Ojciec zaś, który domyślił się wszystkiego, ma do syna przemowę. Mówi on tak: "Ponieważ podniosła spódnicę, ponieważ podniosła spódnicę, obrzydliwa gęś. O tak, tak, tak, zbliżyłeś się do niej i abyś się mógł przy niej bez przeszkód zaspokoić, zhańbiłeś świętość naszej matki i zdradziłeś prawdziwą narzeczoną".


Dalej zdarzenia toczą się już niepowstrzymanie. "Fałszywa narzeczona" chce mieć młodzieńca tylko dla siebie i obmyśla intrygę. Pisze, jako młodzieniec, list z wyznaniami miłości do siebie samej i biegnie z nim do przyjaciółki. Zastaje ją śpiewającą miłośnie: "Jak łania tęskni do źródeł wód, tak dusza moja tęskni do ciebie". Pokazuje jej list mówiąc: "Patrz, jak on mnie kocha, a ciebie oszukuje". Dziewica zrazu nie chce wierzyć, ale przyjaciółka radzi jej: "Przyjdź jutro pod okno narzeczonego i słuchaj!"

Biedna dziewczyna śpiewa: "On, ten słodki, chce stać mi się niewierny!" Po czym idzie do narzeczonego i robi mu wyrzuty. On zaprzecza, jakoby pisał list do innej.

Następnego dnia wieczorem, scena w domu narzeczonego. Dziewica patrzy przez okno i widzi "fałszywą narzeczoną", która pokazuje młodzieńcowi fatalny list i przyznaje się, że sama go napisała, lecz powołuje się na jego miłosne wyznania. Młodzieniec nie może zaprzeczyć, a piękność dziewczyny uwodzi go i po raz wtóry wyznaje jej swą miłość. Oglądamy scenę wiarołomnej miłości, a jednocześnie ból i rozpacz "prawdziwej narzeczonej".

Wtem słychać kroki. To nadchodzi ojciec, ciężko sapiąc, tak że słychać go już z daleka. "Ach, biada nam", woła młodzieniec, lecz "fałszywa narzeczona" chwyta męski strój leżący na krześle i przebiera się, chowając włosy pod czapeczką i kapeluszem.

Ojciec wchodzi, a widząc obcego chłopca, zatrzymuje się zdziwiony. "Kim jest ten młodzieniec?", pyta. "To mój uczeń - mówi syn. - Uczę go nabożnej pieśni, którą będziemy śpiewać razem w domu modlitwy." Daje znak dziewczynie, aby śpiewała.

Piękny głos rzekomego młodzieńca zachwyca ojca, który zbliża się, chcąc z bliska mu się przyjrzeć, ale wtem słychać za oknem rumor. To "prawdziwa narzeczona" spadła omdlała z drabiny. Przebrana za młodzieńca dziewczyna, wiedząc, o co chodzi, krzyczy: "Złodziej, łapcie go!" I wybiega, nawołując pachołków.

Ojciec na to: "O tak, łapcie go. Na pewno schował się w wyschniętej studni. Tam biegnijcie, a jeśli nie wyjdzie na wezwanie, zalejcie studnię wodą!"

Narzeczony wybiega przed dom i znajduje welon swej prawdzi-


31

30


wej narzeczonej. Domyśla się wszystkiego i w przerażeniu biegnie do wyschniętej studni, a nie słysząc odpowiedzi na swe wołanie, spuszcza się na dno.

W tej chwili nadbiegaj ą pachołkowie i wykonując rozkaz swego pana, zalewają studnię wodą. Młodzieniec topi się, śpiewając: "Ożyło serce źródła, lecz ja umieram!"

Zbliżają się ojciec, matka, siostra i "fałszywa narzeczona", a widząc, co się stało, wpadają w rozpacz. Ojciec śpiewa: "Po trzykroć nieszczęsny, to ja wydałem wyrok na własnego syna. Biada wam, lata me sędziwe!" Matka zawodzi: "Gdyby każde dziecko chroniło swą świeczkę, nie byłoby na świecie nieszczęść". Zaś siostra prosi: "Powściągnijcie szlochy swoje. Przestańcie rozdzierać me serce". A "fałszywa narzeczona" wyznaje umarłemu młodzieńcowi dozgonną miłość i obiecuje odbycie wielkiej pokuty.

Tymczasem "prawdziwa narzeczona", która powstała z omdlenia, wędruje przed siebie, aż przychodzi w odludne miejsce. Tu zaczyna się pustynia. Płacząc śpiewa: "Ty mego serca korono". Wokół niej pojawiają się nagle złowieszcze sępy, czarne anioły. Zamykają dziewczynę w kręgu. "Prawdziwa narzeczona" umiera, zamienia się w białą gołębicę i znika w górze. Scenę kończy taniec ptaków i pieśń chóru.

Tak oto przedstawia się ta smutna historia, którą chcemy zagrać, nie mając po temu wystarczających środków. Siły aktorskie są naszym głównym atutem. "Prawdziwą narzeczoną" zagra pięknie pani Cziżik, jak już pan wie. "Fałszywą narzeczoną" pani Kluge, syna młody Pipes, ojca zaś - piszący te słowa. Proszę zwrócić uwagę na ten fakt. Otóż ja będę grał rolę ojca, choć to ja sam jestem marnotrawnym synem i to mnie godzi się słuchać surowych ojcowskich napomnień.

No, ale jestem też aktorem, a to więcej niż być synem, ojcem, mężem czy kim tam jeszcze. Wiem, że pan, drogi przyjacielu, domyśla się gorzkiej ironii moich słów.


Franz do Hugona

Praga, grudzień 1911

Drogi mój,

znów chcę ci pisać o moich aktorach i o tym, czego dokonali. Ten teatr tak dobry i tak niedoceniony porywa mnie prostotą i głębią swojej mądrości. W nim jest talmudyczna melodia ścisłych pytań, zaklęć i objawień. O nowej sztuce, której nie grali nigdy dotąd, piszę zaraz, nocą, na gorąco.

Na scenie przywitała nas pani W. śpiewem i tańcem. Przebrana była za mężczyznę, w kaftanie, krótkich czarnych spodenkach i białych pończochach, na głowie miała czapeczkę i czarny miękki kapelusz z dużym wywiniętym rondem. Aktorzy, prawdziwi twórcy przedstawienia, wymyślili ten niezbyt poważny wstęp do wielce dramatycznej sztuki, a to dlatego że dzieło, jako nie znane jeszcze publiczności, mogłoby nie od razu rozgrzać ich swymi pięknymi i smutnymi obrazami.

Pani W. dobrała sobie spośród publiczności dwóch Żydów, starszych już mężczyzn, i głównie dla nich śpiewała swoje piosenki. Obaj klaskali w rytm melodii z błogością tych, których najgłębsze potrzeby zostają tak oto pięknie i w pełni zaspokojone. Aby ich jeszcze bardziej rozpalić, pani W. zawołała, z wyciągniętymi w przód ramionami i kołysząc lekko swymi obfitymi biodrami: "Tatelebn, śpiewajże razem z nami!"

Ten gest podkreślił dwoistość jej osoby, czyniąc z niej nieomal postać z jakichś mitycznych opowieści. Kobiece ciało wtłoczone zostało w męski strój, tak że potężne piersi rozsadzały wprost kaftan, a spodenki opinały krągłe pośladki i owe kołyszące się lekko biodra. Przy czym włosy zebrane starannie pod kapeluszem, że ani kosmyk nie wymykał się spod niego, odsłoniły jej jasne szerokie czoło, uwydatniły nos, który w półobrocie zwisał nieco smętnie, nadając jej twarzy wyraz niezamierzonego smutku. Piękno i brzydota tej kobiety działały na nas, lecz nie było w tym tego pożądania i niezdrowej ciekawości, jakie pojawiają się, ilekroć na sali dostrzegamy chrześcijankę.


32

33


Pani W. jest Żydówką, a my także jesteśmy Żydami i możemy, patrząc na nią, ze spokojem poddawać się drżeniu przenikającemu nasze ciała. Kiedy aktorka zeszła ze sceny, siadając tuż obok, między nami, czuliśmy się nieco zażenowani, gdyż w jednej chwili straciła całą swoją magiczną moc. Stała się po prostu jednym z widzów, tak że można było bez przeszkód dotknąć jej i rozmawiać z nią jak równy z równym.

Wkrótce jednak zwróciliśmy się w stronę sceny. Swoimi trzema ścianami, krzesłem i stołem musiała podołać teraz wszystkim perypetiom, tym mocniej więc czekaliśmy na aktorów i tym silniej przyciągał nas śpiew spoza pustych ścian, stanowiący wstęp do przedstawienia.

Już pierwsza scena, w której ustawienie postaci przywodziło na myśl to co najbardziej znane i bliskie, poruszyła mnie głęboko. Loeb jako ojciec, pełen surowości i dostojnej siły, zdawał się potężny dzięki samemu tylko ułożeniu fałd swej ciemnej połyskliwej szaty. Jego długa broda miękko kładła się na piersi i kiedy, robiąc młynka krótkimi szerokimi dłońmi, śpiewał swą pierwszą pieśń, pasma jej poruszały się nieco w rytm melodii.

Syn, blady, chudy młodzieniec, drżący przed władzą ojca, nieodparcie przypominał mi mnie samego. Mówię ci to z zawstydzeniem, a jednak faktu tego nie mogę ukryć. Gdy poczułem tę wewnętrzną więź, ponad salą, stolikami, ponad rampą, z młodym mężczyzną na scenie, dreszcze przebiegły mi po plecach i od tej chwili z przesadnie napiętą uwagą i wzruszeniem śledziłem następujące po sobie obrazy.

Czekałem też z rosnącą tęsknotą na panią Cziżik. Aż wreszcie, po wielu kwestiach i pieśniach aktorów, pojawiła się w scenie zaręczyn. Gra ona w sztuce rolę "prawdziwej narzeczonej". Cóż to znaczy? "Prawdziwa" to ta, która była przeznaczona młodzieńcowi przez Boga i ludzi, a jej prawdziwość ma kontrastować z postacią "fałszywej narzeczonej" tak dobrze znanej sztuce ludowej.

Pani Cziżik gra tu dziewczęcą czystość i niewinność, a stając się ofiarą ludzi miotanych gorącymi i namiętnymi uczuciami, sama aż do końca pozostaje wierna i nieskazitelna. Trudno zagrać tę ucie-


miężoną dziewicę, lecz pani Cziżik wznosi się tu na szczyty swej aktorskiej sztuki, zwłaszcza w scenach wizji, które sama wymyśliła i dołączyła do uzgodnionego przez aktorów tekstu. Jej aktorskie chwyty to: wyrzucanie w przód pięści, obroty ramienia, które wlecze niewidzialne treny wokół ciała, przykładanie do piersi rozsuniętych palców rąk.

Pani Kluge grająca "fałszywą narzeczoną" stosuje środki aktorskie mocniejsze w wyrazie, a jej postać jest gorętsza, bardziej uwodzicielska i zła. Jej taniec z unoszeniem ramion i strzelaniem palcami przypomina miłosne zaloty wschodnich tanecznie lub biblijnych nierządnic, które uwodziły dawnych patriarchów.

Jej gesty zwrócone do bladego młodzieńca zdają się być może nazbyt lubieżne. Wszak narzeczonego, który czeka na swą oblubienicę pełen nie skrywanych pragnień, o wiele mniej mogłoby przywieść do szaleństwa.

Wspaniały jest Loeb w roli ojca, a w scenie, gdy czyni wyrzuty synowi, że dał się omotać "fałszywej narzeczonej", osiąga niespodziewany efekt, płynnie przechodząc z czystej poezji swych pieśni, jakby rodem z psalmów Dawidowych, do brutalnego realizmu tych słów: "Ponieważ podniosła spódnicę, ponieważ podniosła spódnicę... o tak, tak, tak", przy czym rytm owych trzech "tak" wznosi się, faluje, trwa, a ich sens na zawsze pozostaje w pamięci. Tylko Loeb potrafi tak precyzyjnie pokazać wewnętrzną muzykę i nieodwołalność zdarzeń.

Sztuka kończy się tragicznie. Ginie narzeczony i jego prawdziwa narzeczona. Syn, skazany na śmierć przez własnego ojca, który choć nieświadomie, spełnia tu rolę ostatecznej instancji ferującej wyroki, słusznie ginie, gdyż jest winny. Poszedł za głosem fałszywego dzwonka i nie umiał rozpoznać swej prawdziwej drogi, a samo to wystarczy już, aby wymierzyć mu karę.

O dziwo, nie zostaje ukarana "fałszywa narzeczona", główna sprawczyni nieszczęść. Czemu? Może, będąc postacią jednolitą - namiętną - działa po prostu zgodnie ze swą jasno określoną naturą: kocha i chce zdobyć obiekt swej miłości. Za to się nie karze.


35

34


Umiera natomiast "prawdziwa narzeczona", a sens ostatniego obrazu, w którym, w jasnej szacie symbolizującej jej czystość białej gołębicy, unosi się w górę, przeczy zasadzie winy i kary. Nie była wszak winna i nie została ukarana, a jej odejście może oznaczać, że istoty tak czyste jak ona nie znajdują swego miejsca na ziemi, odchodzą zatem tam, gdzie zostaną przyjęte przez jasne anioły.

Słuchaliśmy naszych aktorów z niesłabnącą uwagą i tylko czasem (jak to teraz dopiero sobie uświadamiam) mieszaliśmy się w akcję utworu, ponieważ byliśmy tak bardzo wzruszeni. Drobne potknięcia, ubytki pamięci, pewien brak płynności niektórych scen nie raził mnie wcale. Przecież zaczynają dopiero grać tę sztukę, tworzą ją niejako na naszych oczach i do wszystkiego dochodzą sami.

Współczucie nasze dla tych aktorów, bo są tak zacni, a zyskują nie dość wdzięczności i sławy, jest właściwie tylko współczuciem dla smutnego losu wielu szlachetnych dążeń, naszych własnych przede wszystkim.

Jest już czwarta nad ranem. Czuję każdy mięsień ciała rozwibrowany jak cięciwa łuku po strzale. Widzę przesuwające się obrazy, panią Cziżik wciąganą na sznurach pod dach sceny, jej twarz okoloną ciemnymi włosami, gładkość j ej cery w blasku gazowych lamp, i ten promień, który, biegnąc wzdłuż sukni, przecina całą postać i wyznacza ostateczną granicę światła i mroku.

Twój F.

Loeb do Franza

Praga, styczeń 1912

Kochany Panie Franz,

nie przyszedł pan na ostatnie przedstawienie, a szkoda, bo publika była gorąca i aż chciało się grać. "Koi Nidre" Scharkansky'ego na koniec wcale nieźle dobrane. Rzecz może dość licha, ale kilka scen dobrych. Sam pan zresztą przyznawał, że modlitwa narzeczo-


nych i scena pisania listu piękne są, zabawne i wzruszające. Następnego wieczoru były "Błądzące duchy". Wszyscy po kolei graliśmy na pożegnanie, a kiedy nadszedł ten moment, gdy żądam od mojej żony, którą grała pani Kluge: "Zwg mir dem emes", powiedz mi prawdę, widzowie tak byli przejęci, że wołali głośno: "Zt/g nyszt, zug nyszt, zaj nyszt a kapurel", nie mów, nie mów, nie bądź ofiarą. Podobałoby się panu.

Długo nie mogliśmy się rozstać i śpiewaliśmy jeszcze na koniec kilka naszych pieśni, tak że do pomocy to trwało, ale wszyscy byliśmy szczęśliwi, choć wielce zmęczeni.

Następnego dnia spałem do czwartej po południu, a ponieważ kazałem wszystkim na siebie czekać, nie chcieli mnie budzić i nie zdążyli na pociąg do Brna o wpół do piątej. Zresztą ciągle się zastanawiali, dokąd jechać, bo może do Norymbergi byłoby lepiej. Tam jest liczna gmina żydowska i łatwo będzie wynająć salę. l tak się kłócili jeszcze przez dwa dni, aż w końcu wybrali Cieplice, tak jak im pan doradzał.

Nasza Cziżikowa była też tego zdania i nawet powoływała się na pana. "Po co zaraz jechać do Norymbergi - mówiła - lepiej przecież zatrzymać się po drodze, odpocząć, dać kilka przedstawień i ruszyć w dalszą drogę. Pan doktor (to o panu) dał nam list polecający, a to coś znaczy." Nawet wyjęła list z torebki i długą chwilę przyglądała się pana pismu. Pipesówna chciała zobaczyć ten list i wyciągnęła rękę, ale wtedy Cziżik wrzuciła list do torby i zamknęła ją z trzaskiem. Śmialiśmy się wszyscy, a ona była trochę zła, ale też się uśmiechała.

Fakt, że ja tu zostaję w Pradze, a oni jadą, martwiłby mnie, gdyby nie to, że mam tu pana. To prawdziwe szczęście, że mi pan pomaga zorganizować te kilka wieczorów poezji. Nie chcę panu zrobić zawodu, więc obiecuję, że już się zabieram do pracy. Zresztą pan wie, jaki potrafię być pracowity.

Ale, mam panu jeszcze coś do powiedzenia, w dyskrecji, bo to dotyczy kobiety. Kiedy wczoraj w hotelu szedłem do swojego numeru, spotkałem panią Cz., która właśnie znosiła zapakowane w bibułę stroje do "Koi Nidre". Zatrzymała się i tak staliśmy chwilę na


37

36


korytarzu, cicho rozmawiając. Bardzo mnie prosiła, żebym panu przekazał podziękowania za te wszystkie wieczory, kiedy pan był z nami w Cafe Savoy. Dziwiła się, czemu pan nie przyszedł na dwa ostatnie przedstawienia, ale jej wytłumaczyłem. Mimo to była zmartwiona i niepocieszona. Wiem coś o tym, bo kiedy jesteśmy razem na scenie i ona jest smutna, wtedy i mnie się to udziela, a przez te dwa ubiegłe wieczory ona była smutna. I jeszcze mnie prosiła, żebym panu dał jej adres, gdyby pan chciał do niej napisać.

Zaraz potem się rozstaliśmy, bo nadbiegła jej córeczka, a za nią pan Cz., który dźwigał część dekoracji. Tak musimy sobie radzić, bo nie stać nas na tragarzy.

Wieczorem siedzieliśmy jeszcze do późna w pokoju Pipesów i liczyliśmy nasze dochody. Interesy trupy idą dość nędznie i chociaż każdego wieczoru publiczność wypełniała Cafe Savoy, to jednak nie przeliczyło się to na grubszą monetę. Obojętność większej części praskich Żydów wobec żargonu jest niepojęta. Z drugiej strony nasz repertuar został już wyczerpany i nie mielibyśmy tu co grać. Trzeba więc jechać dalej. Wszyscy byli co do tego zgodni. Zresztą aktorzy to takie plemię, które nie zagrzeje długo miejsca. Tylko niektórzy, na przykład pani Cz., zostawiaj ą tu swoje wspomnienia i sentymenty, reszta już czuje wiatr w żaglach. Jutro ich tu nie będzie.

A więc wyjazd opóźnił się o dwa dni. Może pan jeszcze przyjść w ostatniej chwili. Zrobi im pan tym, co tu gadać, wielką przyjemność.

Maks do Hugona

Praga, styczeń 1912

Kochany Doktorku,

więc jednak nie przyjechałeś do Pragi. Rozumiem, że przypadek owej pani R. był wyjątkowy i zatrzymał cię w Berlinie aż do tej chwili. Zgadzam się, że letarg histeryczny wart jest dokładnego opisu medycznego. Teraz jednak twoja gotowość rychłego przy-

38


jazdu na nic się zda, ponieważ nasi aktorzy odjechali właśnie wczoraj wczesnym popołudniem. Byłem z Franzem i Loebem na stacji. Loeb zostaje tu jeszcze jakiś czas, bo Franz organizuje mu kilka odczytów i próbuje go wciągnąć w praskie środowisko syjonistyczne.

Na stację prawie wbiegliśmy. Z daleka już dostrzegliśmy zamieszanie przy jednym z wagonów. To właśnie tam pakowano kufry podróżne naszej trupy aktorskiej. Sami aktorzy porozsiadali się w różnych przedziałach i przez chwilę musieliśmy szukać małżeństwa Cziżików. To właśnie dla pani Cz. Franz biegł prawie całą drogę. Chciał ją jeszcze zobaczyć i choć ukrywał ten fakt przede mną, wiedziałem przecież, że to o nią mu chodziło.

Wreszcie dostrzegliśmy ich, kiedy pani Cz. nagle wychyliła się z okna pociągu. Była w kapeluszu i rozpiętym płaszczu podróżnym, a rękaw ciemnej rękawiczce pokazywała coś ukrytemu w głębi mężowi. Zobaczyłem na jej twarzy zaskoczenie i radość jednocześnie, tak że pod wpływem emocji jej blade policzki się zarumieniły. Ich córeczka przylgnęła buzią do szyby i patrzyła na nas w milczeniu.

Loeb spytał, czy załatwili wszystkie niezbędne sprawy i czy mają wygodne miejsca. Pan Cz. wychylił się tuż obok swojej żony i jeszcze chwilę rozmawiał z Loebem. Pani Cziżik przeszła w tym czasie do drugiego okna, chwilę mocowała się z szybą, a potem wychyliła się do Franza, który z uniesioną głową i kapeluszem przyciśniętym do piersi patrzył w nią jak w obraz.

Zająłem męża pani Cz. głośną rozmową, aby tych dwoje mogło się sobą jeszcze przez krótką chwilę nacieszyć. Słyszałem, jak pani Cziżik ubolewała nad tym, że Franz nie był na przedstawieniach pożegnalnych. "Śpiewałam «Bore Israel» z «Sajdernacht» specjalnie dla pana. Wiem, że pan tak lubi tę pieśń, panie doktorze", powiedziała, a Franz odparł coś, czego nie dosłyszałem, bo właśnie rozległ się gwizdek i dano pierwszy znak do odjazdu.

Ktoś przebiegł obok nas, ktoś mnie potrącił. Pani Cziżik wyciągnęła białą chustkę, gotowa do pożegnania. Kiedy pociąg ruszył wolno, wychyliła się niebezpiecznie i powiewała nią, a Franz pod-

39


r

biegł, jakby się bał, że ona wypadnie. Wiem, że patrzyli na siebie do ostatniej chwili i tylko tym spojrzeniem ona mogła mu dać coś w rodzaju miłosnej satysfakcji.

To kobieta uczciwa, wzór cnót, a to małe uczuciowe zawirowanie nie mogło przecież wyrwać jej ze świata obowiązków na dłużej niż tylko na czas, kiedy przez kilkanaście tygodni prawie co wieczór wcielała się w kogoś, kim tak naprawdę nie jest i nigdy nie będzie.

Biedny Franz, zawsze wybiera sobie kobiety, dla których może być tylko jakimś "doktorem ich wyobraźni".

Wracaliśmy w milczeniu. Nie wiem, o czym myśleli Franz i Loeb, ale ja z żalem rozpamiętywałem te wieczory, gdyśmy chłonęli świat żydowskiej wyobraźni, prosty, naiwny, a tak głęboki, że przenikał do naszych zapomnianych uczuć i budził uśpione serca.

Zrobiło się już prawie całkiem ciemno, ale nie zapalono jeszcze latarni i brnęliśmy przez rozdeptany na chodniku śnieg, ale chociaż było coraz chłodniej i z zaułków wypełzała przenikliwa zimowa wilgoć, wybraliśmy dłuższą drogę. Chcieliśmy jeszcze raz zajrzeć na Plac Kozi. W Cafe Savoy zapalono pierwsze nieśmiałe świece, ale wewnątrz było pusto. Mogliśmy to stwierdzić z całą pewnością, bo zaglądając przez okno do środka, zobaczyliśmy tylko jednego z kelnerów bezczynnie stojącego w rogu sali.

Zaczęliśmy się śmiać i tak staliśmy na chodniku, wzbudzając lekkie zdziwienie przechodniów. W tym śmiechu było jednak więcej smutku z powodu końca pewnego przedsięwzięcia niż radości, że jednak coś się udało.

Czas zaczął naglić. Loeb pożegnał się z nami i powędrował w swoją stronę, a my z Franzem ulicą Bilkovą doszliśmy do Ni-klasskiej. Spieszyłem się trochę do domu, bo miałem jeszcze sporo pracy, ale Franz mnie zatrzymał. Rozmawialiśmy stojąc przed bramą. Dowiedziałem się, jak wiele zrobił dla naszych aktorów i ile jeszcze chce uczynić, zwłaszcza dla Loeba. Sam miał zorganizować wieczór w Ratuszu Żydowskim, włącznie z wysyłaniem zaproszeń, zamawianiem afiszy, zaangażowaniem pianisty.


Jego plany są imponujące, ale gdybyż tak zechciał równie energicznie działać we własnej sprawie... Czekało go jeszcze spotkanie z zespołem Bar-Kochba, który właśnie przyjechał do Pragi. Zamierza rozesłać ankietę do czeskich związków syjonistycznych z pytaniem, czy chcą mieć gościnne występy tego zespołu w Pradze. Mogliby dać piękny wieczór pieśni ludowych inspirowanych brzmieniem staroruskich chórów.

Franz radził się mnie, jak sformułować list do Trutnova na temat gościnnego występu Loeba. Próbowałem mu coś doradzać. Byłem tak zziębnięty, że dosłownie nie mogłem rozprostować skostniałych dłoni. Wreszcie Franz, który jakimś cudem nie marznie mimo cienkiego paltota, zauważył, że szczękam zębami, i zabrał mnie na górę do swojego pokoju.

Siedzieliśmy jeszcze godzinę u niego i pokazywał mi swoje ostatnie prace. To, co on pisze, jest niezwykłe. Od dawna namawiam go, żeby zebrał swoje miniatury i złożył je u Rowohlta. Wydawca zresztą już czeka. Tym razem jednak nie udało mi się nakłonić Franza do rozmowy o jego pisaniu.

Przy wyjściu spotkałem ojca Franza i choć bardzo chciałem tego uniknąć, wywiązało się coś w rodzaju rozmowy. Biedny Franz! Napiszę ci o tym następnym razem.

s. Ściskam Twoją dłoń.

Loeb do Franza

Praga, luty 1912

Właśnie dostałem od pana, drogi przyjacielu, rękopis odczytu o jidysz, który wygłosi pan w Ratuszu Żydowskim jako otwarcie naszego wspólnego wieczoru poezji. Ileż bolesnych miejsc poruszyły we mnie pana słowa. Ileż wspomnień. Prosi pan w nim o ciszę przed wypowiedzeniem pierwszego słowa: "Jeśli będziecie ci-


41

40


cho - mówi pan - wtedy znajdziecie się nagle pośród żargonu tak mocno, że zaczniecie się bać już nie jego, lecz samych siebie. Nie bylibyście w stanie uporać się z tym lękiem, gdyby nie płynąca równocześnie z żargonu wiara w siebie, która oprze się owemu lękowi, a nawet będzie od niego mocniejsza i już nie będziecie czuli się wykluczeni..." Jakże ja to dobrze znam, jak rozumiem, co pan ma na myśli.

Kiedy jako czternastoletni chłopak po raz pierwszy znalazłem się w żydowskim teatrze, grano właśnie sztukę komiczną w sześciu aktach i dziesięciu odsłonach "Bal-Tschuwe" Schumora. Dużo w niej było tańca i śpiewu, wszystko mi się podobało i wszystko rozumiałem. Niektórzy aktorzy, na przykład kochanek, posługiwali sięHochdeutsch, komicy mówili w jidysz.

Zachwycały mnie stroje, kolorowe i zabawne albo szare i smutne, gesty, rubaszne albo powściągliwe, zależnie od charakteru postaci. To było jak życie - komiczne i tragiczne - to było jak prawdziwy teatr, żydowski teatr. I ludzie dookoła byli mi bliscy. Mówili żargonem bez skrępowania, głośno, z gwałtowną gestykulacją. Nie musiałem się wstydzić mojego długiego kaftana ani chować pejsów, bo przecież wszyscy wokół podobni byli do mnie, tak jak i ja niczym się od nich nie różniłem.

Język, który popłynął ze sceny, ogarnął mnie wtedy niczym żywa ciepła fala. Tu mogłem się czuć jak u siebie, a sprawiła to melodia żargonu, bo jidysz to wszystko - litera, słowo, gest i chasydzkie spojrzenie. Wiedziałem już, że odtąd nie zaznam spokoju.

Nazajutrz ojciec wezwał mnie i matkę. Chodził niespokojnie, targał brodę, wyłamywał palce. Oj, niedobrze, pomyślałem. Ojciec nie patrzył na mnie, tylko zwrócił się do matki i do niej mówił zamiast do mnie. "Wczoraj widziano go w teatrze", oznajmił, a matka załamała ręce. Milczałem, żeby nie pogarszać sprawy. "Co czynić z tym dzieckiem? Czy już nic nie da się zrobić?", spytał. Milczeliśmy długą chwilę, aż wreszcie ojciec rzekł: "Pamiętaj, mój synu, że to cię zaprowadzi daleko, bardzo daleko". I spojrzał na mnie ze smutkiem jak na kogoś, kto już jest na drugim brzegu i nic nie pomoże wyciągnięcie pomocnej dłoni.


Podnieśmy więc kurtynę, niech odsłoni się rana. Tylko w ten sposób możliwe będzie uleczenie.

Niedługo potem opuściłem dom ojca, później wróciłem na kilka lat, aby znów odejść, tym razem już na zawsze. Dziecięca ciekawość wydaje się niegroźna, a jednak kiedy sięgamy ręką po jabłko z drzewa poznania, nie wiemy, żeśmy już nieodwołalnie dokonali wyboru. Co ja mówię! Czy to ja wybieram? Przecież wiadomo -ejn berira, nie ma wyboru - lub też jest wybór: życie albo śmierć, lecz powiedziane jest: "Wybierajcie życie".

Czy wie pan, drogi przyjacielu, że rajskie jabłko to mógł być cedrat - drzewo, na którym owoce pozostają przez dwa lata, więc wygląda to tak, jakby owoc wyprzedzał liście. Ciekawa historia, której kres staje się zarazem początkiem. Co prawda rabini w Tal-mudzie twierdzą, że zakazanym owocem nie było ani jabłko, ani owoc cedratu, lecz zboże. W ten sposób kojarzą upadek człowieka z jego głównym pożywieniem. To przemawia do mnie, bo czyż sam tego nie doznałem? Wchłaniając jidysz płynący ze sceny żydowskiego teatru, jak pokarm potrzebny mi do życia, szykowałem własne wygnanie.

Moja pokusa nad pokusami nie była pożądaniem wiedzy, ale uczestnictwa. Czy to zmniejsza moją winę? Nie wiem. Może pan wie, przyjacielu, bo w sprawach winy i kary jest pan wielkim specjalistą.

Teraz jestem w sile wieku, starszy od pana, zaprawiony w grzesznym życiu, a powracam do tych tak odległych dni, kiedy jako młody chłopak, dziecko nieomal, zaraziłem się grzechem. Dziwi pana to, że ja wciąż mówię o grzechu? Wiem, że nie dziwi, bo pan dostatecznie dużo wie o człowieku i może pan potwierdzić moje przekonanie - na początku był grzech.

Słowem tym nie nazwę mojego dziecięcego buntu przeciwko ojcu ani tej chwili, kiedy pierwszy raz stanąłem przed kobietą, a ona była gojką i... mężatką, a ja się cieszyłem, że to nie czysta dziewica, bo mój bunt przez to był większy i grzech dotkliwszy. I grzechem najgorszym nie było to, że ja łamałem przykazania ojców -nie święciłem szabasu, nie chodziłem do bóżnicy, jadłem świninę.


42

43


Ani to że używałem morfiny i nie byłem sobą, ale jakimś obcym, który służył cudzym bogom.

Grzech zaczął się wtedy, kiedy pierwszy raz poszedłem do żydowskiego teatru i uwiodła mnie słodka melodia żargonu. Mój ojciec miał rację. Chronił mnie przed pierwszym krokiem, bo ten krok prowadził na drogę upadku. Wszystko, co było potem, to tylko bieg po równi pochyłej, nieodwołalny gdy już raz się na niej znajdziemy.

Wdzięczny panu jestem za te słowa o moim języku, za przypomnienie tych chwil, które choć dawno minęły, trwają nadal w moim sercu.

Maks do Hugona

Praga, luty 1912

Kochany Dottore,

prosiłeś, żebym opisał ci zapowiadany i długo oczekiwany wieczór poezji żydowskiej. Odbył się przedwczoraj. Odczyt Franza był pięknym preludium do występu aktora, Icchaka Loeba. Wiem, że Franz przygotowywał się od dwóch tygodni. Żył w jakimś wewnętrznym podnieceniu, a nie mogąc skleić oderwanych myśli i uwag o jidysz, rozpaczał, że nic z tego nie będzie. W ostatniej chwili, jak twierdzi, udała mu się sztuka połączenia w całość kilku istotnych obserwacji. Wiesz, jak to jest z Franzem. Zupełnie w siebie nie wierzy.

Ostatecznie, gdy nadeszła chwila jego wystąpienia, był skupiony, mówił jasno i wyraziście, pięknym melodyjnym głosem. Czułem, że temat go porwał, i przypuszczam, że zaimprowizował kilka rzeczy, które pojawiły się w jego umyśle pod wpływem nagłego natchnienia. To, co mówił o jidysz, i tobie sprawiłoby radość. Kto lepiej niż ty zna wartość mowy. Gdyby nie język - w twoim wypadku niemiecki - nie wiedziałbyś, jak sam mówiłeś, kim jesteś: Włochem, Żydem czy Niemcem.


Kiedy Loeb zjawił się na podium tak nagle, jakby wyrósł spod ziemi, od razu zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Ten krępy silny mężczyzna o gorącym spojrzeniu ciemnych oczu bywa wspaniałym artystą. Tego wieczoru pokazał nam prawdziwą, zapomnianą już, sztukę recytacji. Nie zawsze tak jest - to człowiek nierówny, potrafi zadziwić i wprawić słuchaczy w zachwyt, ale gdy ma zły dzień, jest nerwowy, trzęsą mu się ręce, zapomina tekstu. Ciężki to zawód, jednak Loeb go nie wybierał, to teatr wybrał jego i powołał do siebie. Od wczesnej młodości człowiek ten oddał sztuce żydowskiej całą swoją duszę.

Zaczął od trzech wierszy: Rosenfelda "Di grine", żółtodzioby, o nowo przybyłych do Ameryki, Frischmanna "Noc jest cicha" i Fruga "Piasek i gwiazdy". Ten ostami był gorzką interpretacją biblijnej przepowiedni: "Będziemy jako piasek na brzegu morza i jako gwiazdy na niebie". Zdeptani jak piasek już jesteśmy, twierdził poeta, lecz kiedy spełni się to o gwiazdach?

Potem Loeb odegrał jeszcze monolog z "Bar Kochby" Goldfa-dena. Jego mocny głos wznoszący się i opadający w ciemnych modulacjach trzymał słuchaczy dosłownie jak na linie, którą on kierował podług własnej woli.

Kiedy ucichły ostatnie słowa, niczym jakaś oddalająca się melodia, długo trwała cisza, i dopiero po chwili rozległy się brawa. Patrzyłem na Franza i jego rozpromienioną twarz; rzadko taki bywa. Próbował ukryć dumę i zadowolenie, lecz ja zbyt dobrze go znam. Wiem, co czuł. I wiem też, że gdy po skończonym występie rozglądał się po sali, szukał wzrokiem swoich rodziców, którzy choć dostali zaproszenie, nie pojawili się tego wieczoru w sali Ratusza.

Wracaliśmy wszyscy razem przez miasto, odprowadzając się nawzajem i długo nie mogliśmy się ze sobą rozstać.

Tak to było, Dottore.

Ściskam Twoją dłoń długo i serdecznie.


44

45


Franz do Hugona -'::rms>;»/v • '-K^-..: - ••<•>-'y • !

Praga, marzec 1912

Drogi mój,

chciałeś wiedzieć, jak wyglądają nasze rodzinne wieczory. Oto jeden z nich, może mniej typowy, bo znalazł się w nim pewien szczegół, którego dotąd nie było. Siedziałem przy stole w jadalni już od godziny i pisałem. Prosiłeś mnie, żebym opowiedział ci o tym, co piszę, ale wierz mi, że byłaby to niepotrzebna strata czasu. Zostawmy to!

Moje siostry zajęte były lekturą, matka szyła coś przy świetle lampy. Ojciec wyszedł, ale wkrótce miał wrócić. Było całkiem cicho, bo nawet służąca w kuchni odpoczywała i nie dobiegał stamtąd zwykły hałas przesuwanych garnków. Udało mi się zapisać kilka stron, więc oparłem się wygodnie w krześle, wyciągając nogi pod stołem, i zapatrzyłem się w plamę światła drgającą na ścianie.

Ojciec wszedł nagle, bez ostrzeżenia, jakim zawsze bywa głośne tupanie w przedpokoju, przywoływanie służącej, a potem kroki, od których uginają się z trzaskiem obluzowane deski podłogi. To ciche wejście zdumiało wszystkich.

Patrzyliśmy w milczeniu, jak ojciec podszedł do szafki, wyjął kieliszek i napełnił go ziołową nalewką. Siadając przy stole i stawiając kieliszek, odsunął kartki, które należały do mnie. Wiedziałem, że mój spokój tego wieczoru już się skończył.

Ojciec był w fabryce, gdzie musiał się dowiedzieć o moich poczynaniach i teraz oczekiwałem wyrzutów z powodu mojej całkowitej niezdolności do zajęcia się interesami. Wyprostowałem się bezwiednie, jakbym już szykował się do przyjęcia ataku, i śledziłem wzrokiem palce jego lewej ręki, które równomiernie wystukiwały na blacie stołu mijający czas.

Kątem oka widziałem, jak Ottla wstała z kanapy, zbliżyła się i stanęła tuż za mną. Czułem ciepło bijące z jej rąk, które oparła na poręczy krzesła. Jej bliskość dodawała mi sił, choć wiedziałem, że nawet we dwoje nie damy rady naszemu ojcu.

- Co piszesz? - spytał ojciec i bez ceregieli sięgnął po kartkę.


Nie odpowiedziałem i milcząc, obserwowałem tę dziwną scenę

- ojciec, który czyta to, co ja napisałem. Była to strona, gdzie zapisałem ten oto fragment: "Gdy otworzył drzwi do pokoju rodziców, ujrzał swego ojca, gładko wygolonego mężczyznę o twarzy ciężkiej, mięsistej, siedzącego przy pustym stole i zwróconego ku drzwiom.

- Nareszcie - powiedział ojciec, ledwie Oskar przestąpił próg pokoju. - Zatrzymaj się, proszę, przy drzwiach.

- Ależ ojcze - rzekł Oskar, uświadamiając sobie dopiero przy tych słowach, jak szybko biegł.

- Milcz - krzyknął ojciec i powstał, zasłaniając sobą jedno okno.

- Milcz, rozkazuję ci. A swoje «ależ» zachowaj dla siebie, rozumiesz? - Przy tych słowach ujął stół obiema rękami i przeniósł go o krok bliżej w stronę Oskara. - Po prostu nie zniosę dłużej twego łajdackiego życia..."

Ojciec odłożył kartkę i lekko pchnął ją palcami w moją stronę, aż uniosła się w górę niczym żagiel, po czym opadła smętnie.

- No tak - powiedział. - Ciągle to samo. I na co to komu? Jaki z tego pożytek? -1 mówiąc tak cicho, że tylko ja mogłem go zrozumieć: - Istne ladaco, darmozjad, truteń... - Wstał, hałaśliwie odsuwając krzesło. - Nie ma o czym mówić - oznajmił i już nie patrząc na mnie, wyszedł z pokoju.

Pozostałem z tymi słowami ojca wobec mojej matki i moich sióstr jak z wyrokiem, który wciąż się odnawia, i było tak, jakby ten sąd już naprawdę coś znaczył, jakby miał tak trwać aż do końca.

Chciałbyś mi coś powiedzieć? Chciałbyś wyjaśnić tę scenę? Widzisz w niej coś, czego ja nie dostrzegam? Dodam jeszcze jedno - to nie pierwszy i nie ostatni raz wygnano mnie ze wspólnoty kopniakiem tak obojętnym, jakby się go wymierzało cudzemu psu, i jeśli ci się zdaje, że ja z tego powodu cierpię, to się mylisz. Odczuwam coś w rodzaju cichej radości, choć nie chciałbym ci bliżej wyjaśniać charakteru satysfakcji, jakiej doznałem tego wieczoru.

W nocy spałem całkiem nieźle i dopiero około czwartej nad ranem wyrwało mnie ze snu uczucie, jakby jakaś jedwabna kapa, którą jestem przykryty, zaczynała się zsuwać. Chcąc ją przytrzy-


46

47


mać, musiałem się unieść i w ostatniej chwili próbowałem jeszcze uchwycić jej brzeg, lecz ona spadała nieodwołalnie, a ja całkiem rozbudzony usiadłem na łóżku, drżąc z zimna. Wkrótce potem zasnąłem jednak, choć stopy i ręce miałem jak z lodu, i przyśnił mi się sen.

Każą mi wziąć kogoś na plecy i nieść. Pokonuję ze swoim ciężarem niekończące się wzgórze. Czuję, że jestem u kresu sił, ale wzgórze, dość łagodne, zmienia się w stromą ścianę ujętą z obu stron skałami, tak że znajduję się w skalnym wąwozie. Widzę tuż obok mojego ojca, który wspina się nieomal tanecznym krokiem, dotykając podłoża zaledwie czubkami stóp i wkrótce jest już na samym szczycie, lecz ja nie mogę nawet unieść głowy, aby na niego spojrzeć, bo ciężar wprost przygniata mi kark do ziemi. I nagle głos z góry mówi: "Dość!" Jestem na rozległej płaskiej półce skalnej, podnoszę się, zrzucam potworny ciężar martwego towarzysza (wiesz, jak ciążą umarli) i pochylam się nad nim. Przyglądam mu się. To jestem ja sam!

Ten krótki opis nie oddaje prawdziwej grozy mojego snu. Sen jest tak trudno opowiedzieć, bo dla śniącego sens, który mu został przekazany, jest zawsze, przynajmniej w pierwszej chwili, całkiem niezrozumiały. Prosiłeś mnie jednak o moje sny - daję ci ten. Co o nim powiesz?

Twój F.

Maks do Hugona

Praga, marzec 1912

Kochany Dottore,

miałem ci opisać któryś z moich pobytów w domu Franza. Zwykle jest tak, że przemykam się cicho do jego pokoju i tam siedzimy zamknięci jak w twierdzy. Czasem jednak ten manewr się nie udaje i natykam się wprost na któreś z jego rodziców. Jeśli to matka, pół biedy, jest cicha, lękliwa i kocha Franza, jakby wciąż był dzieckiem, ale jeśli trafiam na ojca, utarczka jest nieunikniona.


Właśnie ostatnio ojciec Franza powiedział niby to mimochodem, jakby nie dotyczyło to żadnej konkretnej sytuacji czy osoby: "Kto się kładzie spać z psami, wstaje z pchłami", ale Franz właśnie zapowiadał matce wizytę Loeba, więc było dla nas jasne, że w ten niewyszukany sposób ojciec daje do zrozumienia, co myśli o aktorach, artystach i w ogóle wszelkich "nieużytecznych ludziach".

Franz tak zawsze cichy i łagodny wybuchnął, mówiąc, że jest już u kresu, dłużej tego nie zniesie i wyprowadza się. Ojciec milczał i wydawało się, że jest zupełnie spokojny, kiedyśmy jednak szli w stronę drzwi wyjściowych, powiedział słabym głosem skrzywdzonego dziecka: "Wiesz, że nie wolno mi się rozdrażniać i trzeba mnie oszczędzać. Jesteś złym synem i nie zasłużyłeś na taką rodzinę, jaką masz..."

Franza wprost zamurowało, zatrzymał się w pół kroku i myślałem, że teraz wygarnie ojcu całą prawdę, ale on równie cicho, prawie przepraszająco, powiedział: "Ojcze, próbuję się właśnie opanować, wybacz, ale ja nie mogę, nie mogę..." I chwytając mnie za ramię, lekko pchnął do przedpokoju.

Kiedy znalazłem się na schodach, dosłownie popędziłem w dół, byle dalej, i dopiero na ulicy odetchnąłem z ulgą. Idąc do domu, myślałem jednak z głębokim smutkiem, że taki człowiek jak Franz, właśnie on, musi znosić takie udręki.

To tylko jedna ze scen, których byłem świadkiem, a ile on ich przeżył? Nie znam ojca, który by miał tak mało zrozumienia dla swojego syna. Ojciec Franza jest kupcem, zaradnym, dzielnym i pracowitym człowiekiem. Miał ciężkie dzieciństwo, pracował już jako mały chłopiec, i nigdy o tym nie zapomniał. Powtarza więc tę historię swojej rodzinie aż do znudzenia. Kiedy siedzą przy obiedzie, który w ich domu bywa zwykle obfity, z kawałami pieczonego i gotowanego mięsa, a Franz jest wegetarianinem, ojciec wypomina swoim dzieciom każdy kęs, opisując malowniczo własny głód sprzed lat, kiedy to zadowalał się kawałkiem suchego chleba.

Widząc poszczącego Franza, robi niekończące się uwagi o darmozjadach, próżniakach i meszumed. Niszczy w ten sposób poczucie równowagi i podkopuje zdrowie Franza. Nie mam dość słów


49

48


oburzenia na takie postępowanie. Matka nie może być tu siłą równoważącą, gdyż całkiem podlega ojcu i tylko czasem, przeczuwając cierpienie syna, skrycie staje po jego stronie. Objawia się to jednak nadmierną troskliwością i Franz czuje się jak schwytany w pułapkę. Próbując się z niej wyrwać, rani swoją matkę, czego potem bardzo żałuje. Tak oto tkwi w tym rodzinnym kręgu, który przypomina bardziej koło tortur niż domowe zacisze.

Jego siostry są jeszcze młode i podlegają tym samym prawom, z czego Franz zdaje sobie sprawę, a nie mogąc im pomóc, czyni sobie z tego powodu niekończące się wyrzuty. Martwi go zwłaszcza los najmłodszej siostry, dziewczyny, która buntem przeciwko ojcu ściąga na siebie istne gromy.

Wciąż powtarzam Franzowi, żeby przestał tak bardzo przejmować się tym, co mówi ojciec, ale to nie odnosi żadnego skutku. Autorytet ojca jest dla Franza wciąż nie do pokonania i myślę, że on wewnętrznie drży ze strachu przed swoimi rodzicami, modli się nieomal do nich, błagając w milczeniu o łaskę. Tak to jest, tak ja to widzę.

Ściskam Twoją dłoń i do zobaczenia wkrótce.

Franz do Hugona

r»«ł:'v;\ ; • •;

Praga, marzec 1912 Drogi Hugo,

jestem pełen podziwu dla twojej sztuki interpretacji, a jednak proszę cię - nie tłumacz snów, gdyż tylko pozostawiając je nie wyjaśnione, być może zbliżasz się równym krokiem do ich prawdziwych znaczeń. Skoro jednak zajmujesz się snami i prosisz mnie o nie, posyłam ci kolejny, który przyśnił mi się następnej nocy po tym opisanym w ostatnim liście.

Oto znalazłem się znów w tym samym miejscu co poprzednio -na rozległej półce skalnej, której skraj kończył się przepaścią. Czułem jakieś wewnętrzne pulsowanie, napór siły, która szukała ujścia. Z moich ust zaczął się wydobywać ktoś nowy; najpierw gło-


wa, potem szyja, barki z trudem przeciskały się przez szeroko rozwarty otwór jak podczas porodu.

Ten nowy wydostał się do połowy i chwytając rękami moją szyję, oparł się na ramionach niczym zręczny gimnastyk. Już górną częścią ciała zwisał z jamy ust, aż prawie palcami rąk dotykał ziemi, i wreszcie jednym mocnym ruchem wykoziołkował na zewnątrz, robiąc nogami piękny zamach w powietrzu. Z chwilą gdy upadł na ziemię, sprężyście odbił się od podłoża i stanął na nieco drżących nogach.

Teraz było nas dwóch - identycznych. Przyjąłem zupełnie naturalnie fakt, że mam sobowtóra. Staliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem, i nagle rzuciliśmy się na siebie w walce na śmierć i życie. Przynajmniej we mnie była wola walki bez pardonu i z całej mocy zacisnąłem palce na szyi drugiego. Jednak wkrótce poczułem, jak moje ręce zwalniają ucisk, a wtedy on zaczął mnie dławić, tak że świat zawirował mi przed oczami i odpłynąłem gdzieś w dół jak z biegiem łagodnej rzeki.

Kiedy we śnie otworzyłem oczy, zobaczyłem przed sobą już nie jednego, lecz kilku nowych, podobnych jak krople wody, którzy zbliżali się do mnie gotowi do walki. Chwytali w ręce gałęzie, kamienie, drobne zwierzęta, grudy ziemi i szli wprost na mnie. Chociaż wokół było wielu mnie, to jednak wiedziałem, że jestem jeden i sam. Cofając się, natrafiłem na skalną ścianę, potknąłem się i upadłem.

I oto leżałem na miejscu ofiarnym, miałem spętane nogi, a mój tułów i głowa uległy przemianie - były zwierzęce. Pod palcami rąk, które pozostały ludzkie, wyczułem miękkie futro i delikatną skórę pulsującą świeżą krwią. Ofiarnicy otaczający mnie kręgiem mieli twarze niczym maski, nieruchome, z promykami światła zamiast źrenic, w rękach trzymali gałązki przewiązane kawałkami wełny. Czyżby chcieli mnie zabić tym miękkim puchem? - pomyślałem i oto sceneria zmieniła się nagle.

Zobaczyłem pokój w domu rodzinnym. Wszyscy, oprócz mnie, zgodnie siedzieli przy stole w blasku lampy i spożywali świąteczny posiłek. Usłyszałem jedną z sióstr mówiącą: "Jakiż on ofiar-


50

51


ny!" To zdanie zabrzmiało echem, jakby się odbijało od dalekich gór i wracało do mnie. "Gdzie jestem?" - spytałem sam siebie i wtedy lampa nad stołem zakołysała się, a w jej świetle zobaczyłem swoje ciało rozpostarte na białym obrusie.

Jestem tak chudy, że nikt nie będzie miał ze mnie pożytku, pomyślałem ze smutkiem, który wprost wycisnął mi łzy z oczu. I wtedy zobaczyłem, jak moje siostry pochyliły się nade mną, a jedna z nich uchwyciła brzeg kolorowej jedwabnej materii i wyciągnęła ją z mojego biodra, owijając się nią i tańcząc wokół stołu.

Ojciec zbliżył się, z rękami wyciągniętymi przed siebie, niczym kapłan pełen powagi i dostojeństwa, i wytoczył z mojego brzucha jak z wklęsłej misy ogromny bochen. Rozkroił go i część podał matce. Przyjęła dari z czułościąpogłaskała moją nieruchomą twarz. Obudziłem się z poduszką mokrą od łez. To, że się obudziłem, jest niezupełnie zgodne z prawdą. W rzeczywistości już wcześniej się ocknąłem i przeżywałem ten sen bardziej jako wizję niż marzenie senne. Chcę przez to powiedzieć, że realność obrazów była już właściwie na pograniczu jawy.

Drogi Hugo, czy wiesz, że czasem chciałbym umrzeć i zobaczyć, jak wszyscy mnie opłakują? W ten sposób wciąż odgrywam tę samą scenę: umieram (a raczej nie żyję) i cały czas opłakuję samego siebie. Niech to będzie jedyny komentarz do tej wizji-snu, którego sens jest dla mnie niejasny, choć przeczuwam, że te pełne namiętności obrazy wyrażają głęboką prawdę mojego życia...

Twój F.

Franz do Hugona

Praga, kwiecień 1912 Drogi Doktorze,

wciąż myślę o naszym spotkaniu i muszę przyznać przed samym sobą - nie było udane. Wiem, że to z mojej winy i nie zaprzeczaj; ze mną nie można żyć po ludzku, bo mnie brak choćby odrobiny zwykłego ludzkiego ciepła. Twoje zawodowe kompetencje nie

52


mogły zatriumfować nad moim chłodem i jako lekarz musiałeś ponieść klęskę. Zresztą wiesz, że ja do psychoanalizy się nie nadaję. Ale to wiemy obaj. Nie musiałeś jednak przegrać jako przyjaciel, a tak właśnie stało się tego popołudnia, choć ty bardzo się starałeś, aby mnie niczym nie dotknąć, a ja próbowałem opanować ogarniający mnie przeraźliwy chłód i pustkę.

Pamiętasz, jak któregoś razu spytałeś mnie o moje pierwsze wtajemniczenia i jak ja się wówczas żachnąłem. Niesłusznie, przecież w tym nie ma niczego wstydliwego. Wówczas zamknąłem się w sobie, bo zdawało mi się, że ja nie mam ci nic do opowiedzenia, a moje wspomnienia z dzieciństwa nie mogą cię zaciekawić. Nie miałem racji. Myślałem później o tym i z pamięci wyłaniały się obrazy, bardzo nawet wyraziste.

Oto zobaczyłem siebie jako kilkuletniego chłopca. Byłem wówczas dość wątły, miałem drobne ramiona i wąską klatkę piersiową. Pamiętam, jak niania użalała się nade mną i straszyła, że wkrótce zrobię się tak chudy jak Pan Patyczek i będę się mógł zmieścić w dziurce od klucza. Dziwne, lecz choć w jej intencji była to groźba, mnie podobał się ten obraz i przez pewien czas snułem marzenia o przeciskaniu się przez wąskie szpary i otwory.

Choć wydawałem się słaby i delikatny, w rzeczywistości byłem pełnym energii, pogodnym i zdrowym chłopcem.

Mieszkaliśmy wówczas na Małym Rynku naprzeciw barokowego portalu Domu Schuberta w szeregu starych, średniowiecznych jeszcze domów w kamienicy "Minuta". Dom ten, stojący tuż obok ratusza, odgradzał Stary Rynek od Małego Rynku. Rodzice cały dzień pracowali w sklepie i matkę widywałem często tylko wieczorem, tuż przed zaśnięciem. Domem rządziła kucharka, pani Anna, osoba wzbudzająca podziw swojąmasyw-nością i siłą.

Mną zajmowała się niania. Była to dobra kobieta, lecz czasem nadużywała swej władzy. Obiecywała mi spacer, ale stawiała warunki i jeśli ich nie spełniłem, odbierała mi nadzieję. Wsuwałem się wówczas za wielką szafę, w pokoju jadalnym, drżąc z emocji i niepokoju; pamiętam jeszcze, jak szybko biło moje małe serce.

53


Najczęściej jednak niania zgadzała się na spacer, zakładała pelerynkę, kapelusz i sięgała na półkę, gdzie leżały rękawiczki. Czułem wówczas, jak dreszcze przebiegają mi po plecach. Brązowe znoszone rękawiczki glace mojej niani były tym punktem, wokół którego obracała się cała historia spaceru, wszystko to, co miało za chwilę nastąpić.

Już na ulicy podawałem niani rękę i czując delikatne pulsowanie jej dłoni poprzez skórę rękawiczki, szedłem pewnym równym krokiem u jej boku. Przejście przez Mały Rynek było miłym przeżyciem, a dalej ulice rozbiegały się w różne strony i każda była ciekawa, bo tam właśnie mogło mnie spotkać coś niezwykłego. Aleja szedłem prosto ulicami U Radice i Maislovą. Domy zdawały mi się przyjazne, z każdego dolatywały inne zapachy: świeżych bułeczek, nafty, gotującego się rosołu, tabaki, a gdy wonie traciły swą siłę i rozwiewały się gdzieś niepostrzeżenie, oznaczało to, że zbliżamy się do miejskiego parku.

Kiedy przekraczaliśmy ostatnią jezdnię, wyrywałem się niani i z radosnym niepokojem biegłem do staruszka, który siedział przed wejściem. Był tu zawsze, z białą długą brodą i dwoma koszami pełnymi bułek. Miałem już w kieszeni przygotowany pieniążek. Od dłuższej chwili obracałem go i rozgrzewałem ręką zanurzoną w kieszeni, sprawdzając, czy jest tam na pewno.

Dostawałem za niego solankę i dwa precle, czekałem na zbliżającą się nianię, podawałem jej bułeczki, i razem przekraczaliśmy szeroko otwartą bramę. W głębi tego niewielkiego parku był staw otoczony żelazną poręczą. W wodzie taplały się kaczki. Wokół kręciło się zwykle kilkoro dzieci z opiekunkami i patrzyłem zazdrośnie, jak kruszą swoje bułki i rzucają kaczkom. Lecz wówczas niania brała mnie za rękę i zbliżaliśmy się do balustrady. Dotykałem metalowej poręczy pokrytej zielonkawym liszajem i czułem przepełniającą mnie błogość i poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Rękawiczka niani była miękka i przytulna, metalowe pręty chłodne i orzeźwiające.

Wreszcie kaczki podpływały w naszą stronę znęcone świeżym pokarmem, wtedy puszczałem rękę niani, brałem od niej solankę


i odłamywałem drobne kawałki, które rzucałem kaczkom. Chwytały je dziobami, zanurzały w wodzie i tak nasycone wilgocią połykały. Wiedziałem już, jak wygląda szczęście.

W jakiś czas potem niania opuściła nas, na jej miejsce przyszła swarliwa czeska guwernantka, ja byłem już za duży na karmienie kaczek w miejskim parku, ale brązowe rękawiczki glace zostały i wciąż leżały na półce, zapomniane przez wszystkich tylko nie przeze mnie.

W tym czasie brałem udział w bójkach, jakie rozgrywały się w Kozim Zaułku, dokąd pędzili chłopcy po lekcjach. Z tych wypraw wracałem brudny, często z oberwanymi guzikami i podrapanymi kolanami. Kucharka złościła się na mnie, a kilka razy nazwała mnie rawaszolem. Pytałem ją, kto to taki, a ona wskazywała na mnie i nie chciała powiedzieć nic więcej.

Wkrótce ta straszna tajemnica zaczęła mi ciążyć tak bardzo, że któregoś wieczoru spytałem matkę, kim jest rawaszol. Ojciec odezwał się pierwszy: "To zbrodniarz, morderca". Oniemiałem, a matka spojrzała na mnie z uwagą.

Od tej chwili byłem zbrodniarzem, a fakt, że kucharka pierwsza rozpoznała we mnie tak niezaprzeczalne zło, napawał mnie nieustannym zdumieniem i zarazem podziwem dla jej przenikliwości.

Minęło wiele tygodni i poczucie winy umościło sobie we mnie wygodne gniazdo. Nie biegałem już z chłopcami na Kozi Zaułek, stawałem się coraz cichszy i spokojniejszy. Teraz chwalono mnie za posłuszeństwo i dobre zachowanie, a ja coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem winny. O wiele bardziej niż dawniej, bo teraz zło skrywałem głęboko w sobie i tylko ja wiedziałem o jego zatrważających rozmiarach.

Pewnego razu, był już późny wieczór, marudziłem długo i trzymałem matkę za brzeg spódnicy, prosząc, aby mnie nie opuszczała. Symulowałem nadchodzącą chorobę i udało mi się przedłużyć jej pobyt w moim pokoju. W końcu jednak odeszła, a ja nie mogąc zasnąć, wierciłem się niespokojnie w pościeli. Wstałem i poszedłem przez pokój jadalny, stając pod drzwiami pokoju rodziców. Mimo że proszono mnie, abym tam nie wchodził bez pozwolenia,


54

55


tym razem, nie wiem dlaczego, uchyliłem drzwi i wsunąłem cicho głowę do wnętrza.

Małżeńskie łoże moich rodziców było rozścielone, leżały na nim dwie koszule, poduszki wznosiły się wysoko u wezgłowia. Zobaczyłem, jak ojciec kładzie rękę na piersi matki, rozpina bluzkę i schyla głowę, jakby chciał pić niczym spragnione zwierzę, matka chwieje się, traci równowagę i upada na posłanie.

Chciałem biec jej na pomoc, lecz zatrzymał mnie jej gruchający cichy śmiech. Moja matka upadając śmiała się. Wycofałem się powoli, rodzice nie zauważyli mnie, a ja wstrząśnięty pobiegłem do swojego pokoju i wskoczyłem do łóżka jak do zbawczej łodzi.

Rano obudziłem się rozgorączkowany, chwilami przypominałem sobie scenę z pokoju rodziców, później zapominałem o niej, jednak obraz ten nie dawał mi spokoju. Cóż w tym dziwnego, że dwunastoletni chłopiec tak mało wiedział o świecie dorosłych? Teraz jednak zacząłem przypominać sobie pewne słowa, jakieś okruchy zdarzeń, niejasne aluzje i tajemnicze głosy kobiet w kuchni.

Wszystko dawało mi do myślenia. Jakieś: "Oj, ty ptaszku, już nie jesteś taki malutki" i "śliczny jesteś chłoptaś, będą miały z ciebie dziewczęta pożytek", jakieś szepty w kącie kanapy, gdzie matka siadywała z przyjaciółką i ściszały głos, kiedy zbliżałem się do nich. Kotka ocierająca się o moje nogi, dziewczyna do posług, która rozpalała w piecu, kucając ciężko, z fałdami burej spódnicy między grubymi udami, i obrazki, które chłopcy pokazywali sobie ukryci za ścianą komórki na węgiel. Wszystko to napierało teraz na mnie z wielką mocą.

W kilka dni później obudziłem się rano zlany potem. Zostałem w łóżku, a gorączka rosła z godziny na godzinę, tak że wieczorem nawet ojciec stanął w drzwiach mojego pokoju, stroskany, uśmiechając się do mnie, jakby mniejszy niż zwykle, z ramionami bezradnie zwieszonymi wzdłuż ciała.

Nie pamiętam, co było dalej. Zapadłem w otchłań jakichś majaków i dopiero kiedy gorączka zaczęła opadać, obrazy stały się


wyraźniejsze i mogłem je rozpoznać, a nawet zapamiętać. Wreszcie gorączka minęła, choroba, którą nazwano anginą, ustąpiła i wyzdrowiałem. Jednak wewnętrznie pozostałem chory. Byłem nieczysty.

Kiedy skończyłem trzynaście lat, a właściwie zbliżałem się już do czternastu, zamieszkała u nas nowa guwernantka, Francuzka, której zadaniem było nauczyć mnie francuskiego. Musiała być młoda, myślę, że miała nie więcej niż dwadzieścia lat.

Początkowo boczyłem się na nią, bo śmiała się zbyt głośno i była wesoła, a w moim wieku wydawałem się sobie już zbyt dorosły i tragiczny, aby móc spokojnie znosić taką beztroskę. Z czasem jednak polubiłem lekcje z Babette i pogodziłem się z jej obecnością w domu. Z radością nasłuchiwałem rytmicznego stukotu jej bucików na obcasach, gdy szybko przechodziła korytarzem, wracając z miasta.

I wtedy znów zaczęła się pojawiać gorączka. Rozpalone czoło, błyszczące oczy, a wreszcie strumienie zimnego potu spływające po plecach. Choroba o nieznanej przyczynie mijała i zaczynałem mieć dziwne sny, które napawały mnie lękiem.

W jednym z takich snów ucinałem sobie palec wskazujący i za-grzebywałem go w jamce w ziemi, w innym przeciskałem się przez wąski kanał i utykałem po drodze, nie mogąc się posunąć do przodu ani cofnąć. Czasem goniły mnie bestie, a ja uciekając wpadałem do głębokiego dołu, z którego nie mogłem się wydostać.

Pewnego razu zawędrowałem we śnie do pięknego ogrodu. Wolno wchodziłem między drzewa, które pochylały się nade mną. Panowała tu cisza jak w rajskim ogrodzie po wygnaniu ludzi. W oddali przechadzały się dzikie zwierzęta, nie zbliżając się jednak do mnie. Wkrótce znalazłem się przed drewnianym domem, którego liczne przybudówki i łamany dach niknęły wśród drzew i skłębionych pnączy. W pobliżu domu rosły jabłonie i śliwy, a gałęzie drzew wprost uginały się od owoców. Na trawie leżały kosze, tak jakby ktoś w pośpiechu je tu porzucił, obok zauważyłem drewniany ogrodowy stół. Leżały na nim jabłka tak piękne, że zatrzymałem się i patrzyłem zachłannie.


56

57


l

Nagle z domu wyszedł mężczyzna i zbliżył się. do mnie. Wydawał się ogromny, silny i potężny. Nie wzbudzał jednak lęku. Nie powiedział nic, wziął ze stołu jabłko i podał mi je na wyciągniętej dłoni gestem, jakim gospodarz częstuje swego gościa.

Zawahałem się. To sprawiło, że biorąc od niego jabłko, zrobiłem to nie dość pewnie, jabłko wypadło z mojej ręki i potoczyło się po trawie.

Odwróciłem się i natychmiast zapomniałem o wielkim mężczyźnie, cały skupiony na złotoczerwonym jabłku. A ono zaczęło się toczyć, jakby w tym miejscu świat był równią pochyłą. Im szybciej biegłem, tym szybciej toczyło się jabłko. Nie dawałem jednak za wygraną, tym bardziej że czułem prawie, jak dotykam go czubkami palców.

Wreszcie zatrzymałem się tuż nad przepaścią. Jabłko leżało w wilgotnej trawie zachęcająco i niewinnie. Kropelki rosy błyszczały na jędrnej skórce. Polatywały nad nim jakieś drobne brzęczące owady i ich brzęczenie było pierwszym dźwiękiem, który dotarł do mnie, tak jakbym odzyskał nagle słuch.

Podszedłem bliżej i spojrzałem w dół. Urwisko było strome, w dół z szelestem osypywał się piasek i drobne kamyki. Przepaść zdawała się nie mieć dna. Obudziłem się.

To była ta jedna z niewielu wizji, którą zapamiętałem, zwykle jednak już na pograniczu snu i jawy zaczynałem zapominać senne obrazy i działo się to tak szybko, jakby ktoś pociągał za leżący na podłodze sznurek, który nieubłaganie znika w szparze pod drzwiami.

W tym czasie zauważyłem, nie uświadamiając sobie tego jednak zbyt jasno, że gdy jestem chory, Babette częściej niż zwykle przychodzi do mojego pokoju. Kucharka i sprzątaczka chętnie odstępowały jej przywilej obsługiwania mnie i Babette sama podawała mi zioła i ciepłe kakao czy chłodny kompres na głowę. Przynosiła też książki, niemieckie i francuskie. Chętnie słuchałem, kiedy czytała melodyjnym, ładnie modulowanym głosem, objaśniając co trudniejsze fragmenty. Sprawy, o których opowiadały, ciekawiły mnie i robiłem szybkie postępy w nauce francuskiego.


Pewnego dnia Babette weszła do mojego pokoju z grubą książką pod pachą. W domu była tylko dziewczyna do posług, a kucharka zabrała moje małe siostry do parku. Gorączka, która męczyła mnie od dwóch dni, zaczęła opadać, stałem się bardziej ożywiony, a moja uwaga zaostrzyła się jak zwykle, gdy atak choroby mijał.

Babette usiadła na brzegu łóżka, najpierw skromnie, wkrótce jednak przesunęła się głębiej, położyła otwartą księgę na moich kolanach i przechyliła się do mnie, tak aby móc oglądać ją razem ze mną. To była książka z fotografiami i rysunkami. Początkowo oglądaliśmy sceny mitologiczne, w których bohaterowie byli nadzy, co trochę mnie speszyło, ale w końcu przecież nie raz widziałem już figury gołych bogiń i bogów z zaznaczoną, plastycznie, lecz naturalnie płcią. Przyglądałem się obrazom i słuchałem francuskich objaśnień Babette, lecz ukradkiem spoglądałem też na nią.

Tego dnia przyszła w białej bluzce z wysokim kołnierzykiem. Była to jej bluzka wyjściowa, pełna falbanek, riuszek i zakładek. Kołnierzyk pozornie zasłaniał jej szyję, w rzeczywistości jednak obnażał bardziej, niż gdyby dziewczyna miała dekolt i odkryte ramiona. Była brunetką o złotawej karnacji, biel bluzki podkreślała łagodne cienie za uszami, ciemny meszek i jasną szyję.

Może cię zastanawiać fakt, że mając niespełna czternaście lat, zwróciłem uwagę na kolor jej skóry, lecz pamiętaj, że moja chorobliwa potrzeba szczegółów dręczyła mnie już od wczesnego dzieciństwa. Zawsze widziałem przeraźliwie dokładnie zarówno to co piękne, jak i to co odrażające. Tego dnia zaś chłonąłem wszystko z jakąś bolesną uwagą i jeśli nawet potem chciałem zapomnieć to, co się działo, nie zapomniałem niczego.

Babette przerzucała wolno strony książki, a obrazki stawały się coraz bardziej zastanawiające. Były tam chińskie miniatury o treści obscenicznej, instruktaż pozycji tak wyrafinowanych, że prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem, o co dokładnie chodzi. Jednak przesłanie tych obrazów docierało do mnie wbrew mojej woli i szybko doznałem silnej erekcji.

Przysunęła się jeszcze bliżej, właściwie nieomal na wpół leżała obok mnie, i nagle poczułem jej rękę na moim członku. Ręka Ba-


59

58


bertę spoczywała przez dłuższą chwilę bez ruchu, oddzielona od mego ciała cienką zasłoną materiału. Nie mówiliśmy nic, nie patrzyliśmy na książkę, z dziwnego odrętwienia wyrwało nas dopiero stuknięcie drzwi wejściowych. To wracała kucharka. Babette chwyciła księgę i wybiegła z mojego pokoju tak szybko, że ruch jej spódnic strącił z niskiej szafki leżące tam luźno kartki.

Chyba się nie zdziwisz, jeśli ci powiem, że w tydzień później znów byłem chory. Scena powtórzyła się dokładnie jak poprzednio. Babette, siedząc tuż obok mnie, wsunęła rękę pod kołdrę, lecz tym razem wyłowiła moją płeć z fałd materiału i dotykała mnie gołą ręką.

Leżałem nieruchomo, podniecony własnym pożądaniem, cały zajęty sobą, nie próbując nawet zbliżyć się do dziewczyny. Ona zdawała się tym zupełnie nie przejmować. Odchyliła głowę w tył, a jej dysząca twarz oddalała się i przybliżała na przemian. Na szyi pulsowała jej błękitna żyłka i pomyślałem, co by się stało, gdybym zacisnął na niej ręce.

Babette śmiała się cicho i przypominało to głos nawołującej synogarlicy, rozchyliła usta i zobaczyłem jej zdrowe mocne zęby, które bez wątpienia mogłyby rozszarpać na strzępy kawałek surowego mięsa. Czułem na sobie jej nagą dłoń i nagle fakt, że między moją i jej nagością nie ma żadnych przeszkód, poraził mnie, a w chwilę potem Babette trzymała w ręce tylko nędzne wspomnienie mojej poprzedniej mocy.

Kiedy następnego dnia guwernantka weszła do mnie z porcją lekarstw, które i tak nie odnosiły żadnego skutku, na stoliku obok leżały brązowe rękawiczki glace mojej niani. Odnalazłem je rano i przyniosłem do pokoju, kryjąc je pod piżamą.

Babette usiadła jak zwykle tuż obok mnie. W pokoju było ciepło, bo z powodu mojej choroby palono w piecu także w ciągu dnia. Ogień migotał zza lekko uchylonych drzwiczek. Posługaczka napaliła niedawno i teraz odeszła w głąb mieszkania, tak że nawet nie było słychać jej krzątaniny. Babette wyciągnęła z wielkiej kieszeni ukrytej między fałdami spódnicy książkę z chińskimi minia-


turami, lecz nawet jej nie otworzyliśmy. Patrzyłem uparcie na rękawiczki glace, znoszone i miękkie, czując ten sam co dawniej, w dzieciństwie, nieopisany smak oczekiwania.

Ona musiała mieć dużo intuicji, bo choć nie powiedziałem ani słowa, wzięła rękawiczkę ze stolika i włożyła ją na rękę. Odchyliłem głowę, zamknąłem oczy i oddałem się już bez zastrzeżeń. Nie patrzyłem na Babette, aby nie widzieć jej otwartych ust, zębów ani plam czerwieni, które wolno wypełzały na jej dekolt i szyję.

To, że między nami była przeszkoda, w dotyku miękka jak krecie futerko, w jakiś dziwny sposób przybliżało mi Babette. Nie musiałem się jej obawiać, była tylko ubraną w gładką rękawiczkę dłonią, która pulsowała niczym małe żywe zwierzątko.

Rękawiczka niani uległa wówczas całkowitemu zniszczeniu, nie udało mi się jej doczyścić, a bojąc się podejrzeń, wyrzuciłem ten ostami ślad mojego minionego już dzieciństwa.

Babette nie przyszła więcej. Nie wiem, co było tego przyczyną. Czyżby ktoś jednak domyślił się czegoś? Niedługo potem miałem już inną guwernantkę, dużą otyłą damę z wąsem, której wprost nie cierpiałem.

Zastanawiasz się zapewne, czy myślałem o tym, co mnie spotkało, czy bałem się grzechu i władzy dorosłych? Wówczas zdawało mi się, że to, co robiłem z Babette, nie było gorsze niż zajmowanie się samym sobą. Wiesz przecież, jak walczono z onanizmem, jak przestrzegano nas przed tym.

Dorośli mężczyźni, ojciec, nauczyciel, nawet wujowie i przyjaciele domu, wszyscy nieomal uzurpowali sobie prawo do zabraniania nam tego, co sami uprawiali w formie dojrzałej, kopulując do woli ze swoimi kobietami.

Ojciec z pogardą, tak jak to tylko on potrafił, mówił o moich szkolnych kolegach: "Pocą się, mają pryszcze i zabawiają się brzydko pod kołdrą". Patrzył przy tym na mnie i nie wahał się powiedzieć wprost, co by zrobił, gdybym był podobny do swoich rówieśników.

Po odejściu Babette miałem sny, w których z monotonną regularnością widziałem fragmenty własnego ciała. We śnie obserwo-


60

61


wałem pracę wewnętrznych organów, czułem ich osobność, nic nie było z sobą powiązane, nie tworzyło harmonijnej całości; było obce.

W świetle dnia badałem swoje ciało, które wówczas wyciągnęło się ponad miarę, stało się chude i nieproporcjonalne. Czułem, jak bije mi serce i zdawało mi się, że co chwila zatrzymuje się, jakby miało już nigdy więcej się nie odezwać, brzuch był całym niepojętym światem, z własnymi prawami, niezależnymi od mojej woli. Stopy zdawały się tak bardzo oddalone od głowy i serca przetaczającego krew, że bałem się, iż któregoś dnia obumrą z braku koniecznego do życia pokarmu. Organy płciowe żyły swoim życiem i nie chciały mnie słuchać, choć nakazywałem im spokój. A wszystko to nie miało nic wspólnego z moim umysłem, który choć leniwy, przynosił mi niekiedy satysfakcje duchowe, jakich nigdy nie mógłby mi dostarczyć żołądek, wątroba, płuca czy penis.

Mój drogi, już dość. Wszak najpierw nie chciałem mówić, a teraz zasypałem cię obrazami, których wspomnienia, prawdę mówiąc, wolałbym się wyrzec. Tylko że ja je wszystkie pamiętam i nigdy ich nie zapomnę.

Twój F.

Franz do Maksa

Praga, kwiecień 1912

Maksie kochany,

odczuwałem wczoraj tak naglącą potrzebę znalezienia kogoś, kto choćby tylko dotknie mnie przyjaźnie, że byłem z prostytutką w hotelu. Jest za stara, by jeszcze mogła być melancholijna, tylko boli ją, choć nie dziwi, że wobec prostytutek nie jest się tak czułym jak wobec kochanek. Nie pocieszałem jej, bo i ona mnie nie pocieszyła.

Wyboru dokonałem świadomie. Widziałem tę kobietę kilka razy na Grabenie. Wyglądała jak każda inna, nieco zmęczona i niedba-jąca o siebie, taka jaką mija się obojętnie na ulicy. Nikt nie odkrył


w niej uroku tylko ja. Wiedziałem, kim ona jest, a ona mnie nawet nie zauważyła.

Odnalazłem ją z łatwością, bo znałem jej imię. Poprosiłem tylko, żeby spotkała się ze mną w hotelu. Nie byłbym w stanie nawet spojrzeć na nią w tym strasznym miejscu, gdzie kobiety i mężczyźni tracą swoje ludzkie twarze.

Czekając na nią czułem, że zaraz wybiegnę z pokoju hotelowego i będę pędził tak długo, aż zatrzymam się na krawędzi przepaści, ale i to mnie nie powstrzyma przed dalszym biegiem, byle dalej, byle dalej.

Mimo to wciąż siedziałem w miejscu, nieporuszony niczym kołek, który pozostawiono tu przez zapomnienie, i czekałem na coś, choć wiedziałem, że to przyniesie mi tylko jeszcze głębszy smutek i upokorzenie.

Wreszcie się zjawiła. Miała ciemny płaszcz, kapelusz z woalką i wyglądała jak kobieta zdradzająca męża, która przyszła na schadzkę z kochankiem. Byłem jej za to w pewien sposób wdzięczny. Z drżeniem oczekiwałem jakichś prostackich słów, ale szczęśliwie nic takiego nie nastąpiło. Była rzeczowa, lecz nie chłodna, i straszne napięcie, w jakim trwałem tu przez ostatnie kilkanaście minut, osłabło.

Z bliska okazała się bardziej postawna i masywniej sza, niż zdawała się być na ulicy, kiedy ukradkiem śledziłem jaz daleka. Duża jasna twarz o wysokich kościach policzkowych, płaska jak talerz, i to zaraz po wylizaniu, usta obrzmiałe, co wzbudziło we mnie zaraz niedobre podejrzenia, i ostry podbródek.

Stała przede mną lekko przechylona w biodrze; nie wiem, czy to światło od okna sprawiło, że zdawała mi się jakaś nieforemna. Kiedy jednak zbliżyła się do krzesła, wrażenie minęło i musiałem przyznać, że jest całkiem dobrze zbudowana.

Milczałem, aż w końcu trochę zdziwiona spojrzała na mnie i spytała, czy mam jakieś specjalne życzenia. Ponieważ nie mogłem wydobyć głosu, pokręciłem tylko głową.

Zaczęła się rozbierać, na tyle wolno, że mogłem trochę ochłonąć. Jeszcze w halce i gorsecie zniknęła za parawanem i wtedy


63

62


musiałem przytrzymać się brzegu stołu, żeby nie rzucić się w stronę zbawiennych drzwi.

Wreszcie wyszła zza parawanu, zrzuciła halkę i gorset, pozostaj ąc tylko w majtkach i pończochach. Powiedziała, że raz widziała mnie na ulicy, jak się jej przyglądam, i dziękowała mi, że wówczas do niej nie podszedłem. Wreszcie położyła mi swoje na wpół nagie ciało na łóżku niczym jakiś corpus delicti. Patrzyłem na jej rozchylone usta przypominające otwór jamy, w której właśnie skryła się mysz. Nie będę ci mówił, co było potem. Prawdą jest, że nie dałem tej , kobiecie żadnej satysfakcji. Byłem zimny jak syberyjskie przestrzenie, martwy jak kamień; gorzej, bo kamień potrafi przyjąć w siebie ciepło słonecznych promieni, a ja nawet do tego nie jestem zdolny. Zamykałem oczy, żeby nie patrzeć na jej twarz, i tylko wciąż widziałem obraz siebie na śmietniku i spadające na moją głowę , gnijące odpadki. Z jakąś tępą precyzją rejestrowałem otaczające mnie szczegóły. Dziurę w powłoczce poduszki i białe kłębki pie-( rza, plamę na ścianie, której kontury przypominały mi wyspę stra-., ceńców, nocnik nie dość dyskretnie wsunięty pod łóżko, sakiewkę : na stole, która niedwuznacznie dawała do zrozumienia, że za hańbę trzeba płacić. Ajednak, kiedy się to wszystko wreszcie skończyło i odwrócona plecami do mnie sznurowała buciki, niewinność tego dziecięcego gestu przeniknęła mnie do głębi.

Rużena do Maksa

Praga, maj 1912

Wielce Szanowny Panie Doktorze,

nadzwyczajna okoliczność zmusza mnie, aby do Pana pisać. Inaczej nigdy bym się nie odważyła niepokoić Wielce Szanownego Pana. Weszłam przypadkiem w posiadanie Pana wizytówki z adresem biurowym, więc piszę, bo może Pan będzie mógł mi pomóc załatwić pewną niecierpiącą zwłoki sprawę. Powiem jaśniej, bo się Szanowny Pan pewnie plącze w domysłach, o co chodzi.


Onegdaj był u mnie pewien pan, majętny i ważny urzędnik, doktor, który przez roztargnienie zostawił swoje ważne notatki. Myślałam, że ten pan zjawi się niebawem, tak jak obiecywał, ale czas mija, a on nie przychodzi. Nie znam nazwiska ani adresu tego pana doktora, ale wśród notatek znalazłam właśnie bilet wizytowy Wielce Szanownego Pana.

Upraszam więc o jakikolwiek, odpowiadający Panu, kontakt ze mną, abym mogła zwrócić, co nie do mnie należy. Nadmienię jeszcze tylko, że rzeczony pan jest bardzo wysoki, szczupły, wyznania mojżeszowego i bynajmniej nad podziw delikatny.

Ufam, że Wielce Szanowny Pan go zna i udzieli mi stosownej pomocy w tej delikatnej sprawie.

Pewnie się już Pan domyśla, kim jestem, ale muszę dodać, że pochodzę z szanownej rzemieślniczej rodziny, a mój ojciec jest uczciwym człowiekiem. Ja skończyłam szkołę powszechne i tylko nader smutne wypadki doprowadziły mnie do obecnej mojej niefortunnej pozycji. Gdyby nie to, że muszę zwrócić temu panu notatki, nigdy bym się nie ośmieliła deranżować Pana Szanownego swoją osobą. Przepraszam stokrotnie i pozostaję uniżoną sługą.

Maks do Franza

Praga, maj 1912

Kochany Franz,

a zatem krótko - w sprawie twoich zapisków. Już je odebrałem. Są bezpieczne u mnie i nie musisz się niepokoić. Ta osoba oddała mi je w poniedziałek w południe. Nie obawiaj się, że czytała twoje papiery. Nie śmiałaby ich tknąć. Przejęta jest wobec ciebie nieomal nabożnym drżeniem. Mówi o tobie z zachwytem i najwyraźniej czeka na kolejne spotkanie.

Sądzę jednak, że lepiej by było, gdybyś przy tego rodzaju osobach zachował daleko idącą ostrożność. Inna na jej miejscu mogłaby wykorzystać twoje roztargnienie. Nie są to kobiety zbyt sub-


65

64


l

telne, ale ta najwyraźniej różni się od swoich koleżanek. A zatem notatki są u mnie, dostarczę ci je jak najrychlej, żebyś już nie musiał o tym myśleć.

Twój Maks

Maks do Hugona

Praga, maj 1912

Doktorku kochany,

wiem, że Franz pisał ci o swoich kłopotach z pewną kobietą w sposób, który tylko jemu jest właściwy. No cóż, nie stało się nic, czego nie można by naprawić. Zwykłe niefortunne zdarzenie. Franz spotkał się z tą kobietą bodajże trzy razy. Mówił mi o tym dość zdenerwowany, bo za trzecim razem tak był roztargniony, że zostawił w pokoju hotelowym swoje notatki. Przyczyną tego stał się prawdopodobnie pośpiech, z jakim opuszczał to miejsce, które nazywa "poczekalnią sumienia".

Wyobraź sobie, że dostałem od tej osoby liścik, w którym tłumaczy, jak weszła w posiadanie mojego adresu, i prosi o spotkanie. Wahałem się, czy się zgodzić, ale uznałem, że lepiej szybko załatwić tę sprawę, i nawet się ucieszyłem, że oszczędzę przyjacielowi niepotrzebnych kłopotów.

Umówiłem się z nią na Poficu, w barze, gdzie nie bywają moi znajomi, a już na pewno nie chodzą tam damy, które znam. Byłem pewien, że łatwo ją rozpoznam, po stroju, po wyrazie twarzy, czy ja wiem po czym jeszcze. Ale życie sprawia nam niespodzianki i poucza nas, abyśmy nie traktowali ludzi lekceważąco tylko dlatego, że żyją inaczej niż my.

Przyszedłem przed umówioną godziną i usiadłem pod ścianą naprzeciw drzwi. Była pora obiadu, więc nikogo nie mogło dziwić, że siedzę tu i czekam na znajomych. Żadna z nielicznych pań, które wchodziły do środka, nie mogła być jednak tą, na którą czekałem.

Czas mijał, zacząłem się niecierpliwić. W głębi sali widziałem


co prawda młodą kobietę, która podobnie jak ja nie zamówiła obiadu i która po pewnym czasie zaczęła dyskretnie zerkać w moją stronę. Nie reagowałem jednak. Była zbyt skromna i niepozorna, abym mógł przypuszczać, że to kobieta lekkich obyczajów. Kiedy jednak zobaczyłem w jej rękach notatnik oprawny w czarną skórę, zrozumiałem, że to właśnie ona.

Podszedłem do jej stolika, wciąż niepewny, gotów w każdej chwili przepraszać młodą damę za najście. Miała na sobie ciemnobrązowy żakiet, białą bluzkę z żabotem, włosy ukryte pod niewielkim ciemnym kapeluszem. Jej jasna, ładna twarz pozbawiona była makijażu. Patrzyła na mnie i cień zażenowanego uśmiechu pojawił się w j ej oczach.

Zanim zdążyłem się przedstawić, ona pierwsza powiedziała swoje imię i nazwisko.

- Ach, to pani! - wyrwało mi się i zamilkłem, czując się dość głupio i nie wiedząc, jak mam się zachować wobec tej dziewczyny tak młodej, ładnej i niewinnej, jakby całe jej dotychczasowe życie było dopiero przygotowaniem do dorosłości. Usiadłem jednak, choć początkowo obiecywałem sobie, że odbiorę tylko zagubioną rzecz i natychmiast odejdę.

- Bardzo mi przykro, że tak się stało, i stokrotnie pana przepraszam za śmiałość - zaczęła, a ja patrzyłem na jej pełne usta, zadarty nosek, na obnażoną ponad kołnierzykiem gładką, białą szyję.

Położyła notes na stole, między nami. Wystarczyło sięgnąć tylko rękę, wziąć go i odejść, aleja tkwiłem w swoim krześle milczący i nieruchomy. Spoglądała na mnie spłoszonym wzrokiem, wciąż pełna poczucia winy, a jednak w sposobie, w jaki unosiła głowę, dostrzegłem nieświadome, a może skrywane poczucie dumy.

- Czy pani coś zje, przecież to pora obiadu? - spytałem nieoczekiwanie dla siebie samego.

Zauważyłem lekkie zdumienie, z jakim uniosła brwi. Odmówiła jednak stanowczo.

- Nie chcę pana narażać na nieprzyjemności. Zaraz sobie pójdę. Mój klient... to znaczy ten pan, z którym byłam, mógł przypuszczać, że celowo zatrzymałam coś, co do niego należało. A to cał-


66

67


kiem nieprawda, nigdy niczego nie wzięłam... I taki pan, taki pan mógł pomyśleć... - zająknęła się.

- Ależ ten pan nawet nie pomyślał o tym - przerwałem jej. -I nie ma pretensji. Chce tylko odzyskać swoje papiery. - Mówiąc to, położyłem rękę na notatniku.

Cofnęła dłoń, jakby się bała jakiegokolwiek kontaktu ze mną.

Dziwna kobieta, pomyślałem, chyba niezbyt doświadczona w swoim fachu. I prawdę mówiąc, ta myśl sprawiła mi chwilową przykrość. Bo przecież od takich kobiet oczekujemy właśnie rutyny, braku skrupułów i pewności, że wiedzą, co oznacza bycie tym, kim są. Zaraz jednak zbeształem sam siebie za takie myślenie. Fakt, że osoba, która siedziała naprzeciw mnie, nie była przewrotna ani wulgarna, mógł mnie przecież tylko cieszyć.

Czułem, że nasze spotkanie się przedłuża i że ona wolałaby już odejść, a jednak spytałem ją, czy nie potrzebuje pomocy i czy zechce przyjąć pieniądze jako podziękowanie za zwrot notesu. Spojrzała na mnie tak, że powinienem był zamilknąć, ale ja brnąłem dalej. Oczywiście nie chciała przyjąć pieniędzy. Prawie już wstawała od stołu, lecz mój upór ją peszył. Nie mogła okazywać mi swej woli, a ja wykorzystywałem sytuację i swój ą nad nią przewagę. Nagle powiedziałem:

- A jednak chciałbym pani podziękować. Czy mogę panią odwiedzić? - Wiedziałem, że tym pytaniem ostatecznie przerywam grę, którą być może chciała prowadzić, i niszczę złudzenie, że choć przez chwilę można ją traktować jak szanującą się kobietę.

- Proszę pisać - powiedziała tak jakoś surowo i stanowczo. -Znajdzie mnie pan... -1 podała mi adres lupanaru.

To było okropne, a zarazem byłem zadowolony, że tak postąpiłem z tą kobietą.

- Przyjdę na pewno - powiedziałem, ale ona już wstała, a odchodząc nie spojrzała na mnie.

Nie wiem, czy pójdę do niej. Jednak jakaś dziwna siła pcha mnie do

tej kobiety. Doktorku, ty zapewne wiesz lepiej niż ja sam, co to jest.

Przecież badanie ciemnej strony ludzkiej natury to twoja profesja.

-* . , .,..,_ Ściskam Twoją dłoń.


Franz do Hugona

?> Praga, czerwiec 1912

Drogi mój, ,

pytasz mnie o Rużenę, bo jak piszesz, zaciekawiła cię ta dwoista istota, o której ja mówię, że jest ani młoda, ani ładna, natomiast Maks widzi w niej śliczną, pełną wdzięku dziewczynę. Wiem, że się z nią spotyka i że stała się ona jego mroczną fascynacją.

I ja wobec tej istoty w poniżeniu zaczynam odczuwać coś jakby bliskość. Dziwi cię to, wszak wiesz, że ja nie potrafię odczuwać bliskości, ale to, o czym myślę, to co innego. Dzięki tej kobiecie uświadamiam sobie z wielką jasnością własny brud.

Ona mnie podziwia, a j ej niemy podziw karmi się wyobrażeniem wzniosłości i dostojeństwa, lecz tylko ja wiem, jak bardzo fałszywy jest ten mój obraz w jej oczach. Jestem szczurzą norą dla ukrytych myśli, wierz mi, przychodzimy na świat ociekając brudem. Brud jest najgłębszym dnem, do jakiego docieramy, a to najgłębsze dno zawiera nie lawę, lecz brud. Jest ono dnem najgłębszym i szczytem zarazem. Nie każ mi tego tłumaczyć, wystarczy, że czuję to każdym nerwem, każdym mięśniem swego ciała.

Z Rużeną bliscy sobie jesteśmy w upadku, tylko że ja głębiej zajrzałem niż ona. W swoim nieszczęściu posuwam się do tego, że rozmawiam o grzechu z dziewką. Jej to może nawet pomaga, mnie spycha coraz niżej. To dobrze - mówię sobie. - Tak ma być. Dzięki temu odbiję się od dna i bez złudzeń, a więc silny, będę dalej zataczał swoje kulawe koło.

Kiedy z nią jestem, męczą mnie wizje zadawanych sobie samemu tortur. Zastanawiam się, czy miejsce na szyi, tuż nad obojczykiem, będzie dość dobre dla ciosu i czy rana otworzy się łatwo, czy też będzie krwawić powoli aż do skutku. Chwilami widzę nóż, który uderza w moje biodro błyskawicznie i zdumiewająco rytmicznie. Wtedy ogarnia mnie chłód i przenikliwe zimno.

Ona nie wie, czemu jestem taki, nie rozumie moich nagłych odwrotów. Czasem jednak w jej spojrzeniu widzę cień współczucia i przypuszczam, że ona także cierpi, stąd może to zrozumienie


69

68


bez sentymentów, bez zbędnej litości, chciałoby się powiedzieć, męskie.

Chcesz wiedzieć, jak wyglądają nasze spotkania i o czym rozmawiamy? Posłuchaj.

- Nie można tak żyć - mówię do niej, mając na myśli własny upadek.

- Wiem, ale co mam robić? - pyta mnie, myśląc o sobie, i to nasuwa mi odpowiedź jasną i jednoznaczną.

- Trzeba... - zaczynam, a ona patrzy na mnie ufnym spojrzeniem tego, kto jeszcze nie całkiem utracił nadzieję, lecz nie kończę, bo czyż można mówić o czystości w chlewie, o współczuciu w rzeźni, o ascezie, gdy ma się brzuch napchany aż po gardło?

- Powiedz mi, co mam robić? - prosi mnie, a ja chciałbym jej pomóc, lecz nadaremnie szukam właściwych słów.

To prosta, dobra, zagubiona dziewczyna. Przekonałem się o tym, kiedy opowiadała mi o swoim dziecku, które jest dla niej jak dla większości tego rodzaju kobiet głównym, a może jedynym celem istnienia. Dla dziecka chce skończyć ze swym dotychczasowym życiem i ze względu na dziecko, jak uważa, nie może tego zrobić.

Odepchnięta i samotna - szuka jednak jakiegoś oparcia, czegoś, na czym mogłaby stanąć i powiedzieć: oto jest mój skrawek miejsca na ziemi. Tylko że ona nie ma nawet tyle miejsca dla stóp, ile przykrywa sobą opadły z drzewa liść. Co prawda nie może utrzymać niezbędnej równowagi, lecz nie chwyta się innych, tak jak to czyni większość ludzi, którzy próbując ratować siebie - swoich bliźnich pociągają za sobą w przepaść.

Ona wie, że nikt nie wyciągnie do niej pomocnej dłoni, godzi się z tym i może właśnie dla niej możliwy jest ratunek. Mówię jej o wybiegach, sposobach, sztuczkach, za pomocą których oszukujemy świat, lecz to nie może jej pocieszyć, bo ona zachowała w sobie uczciwość tak prostą i naturalną, że cały ten brud, w jakim żyjemy, nie jest w stanie naprawdę jej zbrukać.

Czas mija, leżymy na łóżku, w nieładzie. Ja milknę, bo wyczerpały mi się już nawet słowa, i ona mówi nagle:

- Nie wezmę od ciebie pieniędzy.


-To niemożliwe-ja na to. i J

- A zatem nie przychodź więcej.

- Tak, to możliwe - stwierdzam i wstaję.

Cisza. Nic nie mówi. Odwraca twarz do ściany. W pośpiechu się ubieram, zostawiam jej wszystkie pieniądze, jakie mam, i wychodzę, nie oglądając się za siebie.

Zbiegając ze schodów, wyobrażam sobie, jak sznur, na którym wleczony jestem w dół, wrzyna się w szyję, a głowa uderza o stopnie coraz głośniej i boleśniej, aż na samym dole ostatnie uderzenie okazuje się śmiertelne.

Twój F.

Maks do Franza

Praga, lipiec 1912

Kochany,

więc jednak nie mogłeś przyjść. Wielka szkoda! Spotkaliśmy się w "Arco" prawie wszyscy. Był Otto, Feliks, Oskar, nawet Loeb. Siedzieliśmy ze dwie godziny i czekaliśmy na ciebie. Po siódmej poszliśmy do Sali Toynbee'ego. O pół do dziewiątej, więc z półgodzinnym opóźnieniem, zaczął się zapowiedziany wieczór.

Feliks czytał swoje "Pieśni życia", które napełniły mnie szczerym entuzjazmem, ja fragmenty "Arnolda Beera", Martin wygłosił wspaniały odczyt o micie żydowskim "Der Mythos der Juden". Wreszcie rozpoczęła się ożywiona dyskusja i po godzinie, namawiany przez nas, Martin przeczytał nam jeszcze fragmenty swoich cudownych "Historii chińskich". Zachowałem je dla ciebie, dam ci je przy najbliższej okazji.

Tego wieczoru zebrała się świetna publiczność, reakcje były spontaniczne, napięcie nie opadało ani przez chwilę i nikt nie zasnął w swoim krześle, jak to się zdarza na prawie każdym odczycie.

A teraz, kochany Franz, jeszcze jedno: przypominam ci o twojej książce. Wydawca czeka na nią, dobrze wiesz o tym. Nie możesz


70

71


zwlekać zbyt długo. Mam nadzieję, że zachowasz "Dzieci..." i "Niedole...", układ, który proponujesz, wydaje się najlepszy z możliwych, nic w nim nie zmieniaj. Jeśli nie wierzysz sam sobie, zaufaj mnie. Ta książka powinna się ukazać jak najszybciej. Czekasz na nią równie niecierpliwie jak my wszyscy, tylko nie chcesz się do tego przyznać przed samym sobą.

Franz, czy twój wyjazd do Jungbornu jest realny, jeśli tak, błagam, przygotuj swoją książkę już teraz. Zobaczymy się niebawem. Będę na ciebie czekał we wtorek o trzeciej przed twoim biurem, jak zwykle.

Maks do Hugona

Praga, październik 1912

Drogi Dottore,

pracy mi ostatnio nie brakuje i sam nie wiem, jak udaje mi się pogodzić wszystkie moje zajęcia. Myślę nad nową książką, ale o tym napiszę ci później. Rzecz dopiero się wykluwa.

Wczoraj wieczorem spotkałem się z Franzem. Czytał mi opowiadanie, które napisał, nie odrywając pióra, w nocy z 22 na 23 września, od godziny dziesiątej do szóstej rano. "Dobyło się ze mnie okryte, jak przy prawidłowym porodzie, brudem i śluzem", powiedział i wierz mi, drogi Hugo, że niewątpliwość tej sprawy potwierdza się.

Ta historia, która na pierwszy rzut oka wydaje się jasna i zrozumiała w świetle psychoanalizy, gdy się w nią wczytać po raz drugi i trzeci, wymyka się jednoznacznej interpretacji. Jeśli Franz zechciałby pokazać ci tę opowieść, miałbyś o niej z pewnością wiele do powiedzenia.

Piękne, choć groźne obrazy, które Franz wydobył z jakiejś naj-mroczniejszej głębi, prześladuj ą mnie. Przypominają mi coś, o czym jak mi się zdaje, zapomnieliśmy albo o czym nie chcemy pamiętać.

Zastanawiam się też, czy ten przypływ sił twórczych - Franz już


zaczął pierwszy rozdział nowej wielkiej powieści - nie ma swego źródła w pewnym spotkaniu, którego byłem świadkiem. O tym jednak nie chcę mówić, być może sam ci to powie. Tymczasem ściskam Twą drogą dłoń długo i serdecznie.

Franz do Hugona * i

Praga, październik 1912

Drogi mój,

i już znowu jesień... Właśnie wróciłem ze spaceru. Dziś sam wędrowałem swoją stałą trasą. Lubię te wieczory, kiedy przechodnie chowają się po bramach, ostatni kupcy zamykają sklepy i pośpiesznie wracają do domów, a wiatr wymiata nawet dzikie koty z piwnicznych okienek. A ja, w lekkim płaszczu, bez szalika, choć parasol zawsze mam przy sobie, bo nie warto moknąć na deszczu, szedłem przed siebie szybkim krokiem. Powietrze było rześkie, jakby skądś już nadciągał pierwszy przymrozek, i mój oddech zamieniał się w mleczny obłok pary. Nie spotkałem nikogo i nikt też mnie nie spotkał.

Moja domowa kolacja składa się ostatnio niezmiennie z warzyw, owoców i szklanki kakao. Po niej czuję się lekki jak własny duch i mogę z powodzeniem tkwić przy biurku do pierwszej, drugiej, a nawet w pół do trzeciej w nocy. Niedawno było nawet tak, że przesiedziałem nad pewnym opowiadaniem do szóstej rano i gdy sprzątaczka weszła po cichu do pokoju, żeby rozpalić w piecu, i zdziwiona spojrzała na zaścielone łóżko, powiedziałem przeciągając się, że w ogóle nie spałem tej nocy.

Muszę ci, drogi Hugo, powiedzieć, że ostatnio wiele się u mnie zmieniło, a to za sprawą pewnego spotkania, które miałem już jakiś czas temu, w sierpniu.

Byłem umówiony z Maksem u niego w domu, mieliśmy zrobić ostatnią korektę mojej małej książeczki. Spóźniłem się, jak zwykle, dość poważnie, bałem się nawet, że jego rodzina będzie nieza-


72

73


dowolona, zwłaszcza brat, który wcześnie kładzie się spać, lecz kiedy wszedłem do salonu, przy stole siedzieli wszyscy, a wśród nich nie znana mi panna.

Jej obecność tutaj wydała mi się od razu naturalna i oczywista. Podała mi na przywitanie rękę, dużą, szeroką i ciepłą. Jak to dobrze, że ona tu jest, pomyślałem i bezwiednie przytrzymałem jej dłoń, a wtedy ona spojrzała na mnie uważniej. Siadając wiedziałem już o niej wszystko, to znaczy wiedziałem, czego ja od niej chcę.

Pragnąłem, aby wpuściła mnie do swego życia. Fakt, że jak się dowiedziałem, mieszka w Berlinie, tym bardziej sprzyjał moim pragnieniom. Oto kobieta, której istnienie jest oczywistością, choć niczym mi nie zagraża, bliska, a zarazem daleka, cielesna, lecz od pierwszej chwili, jak to przeczuwałem, królująca w świecie ideału.

Im dłużej na nią patrzyłem, tym pewniej czułem, jak bardzo już ona do mnie należy, niczym ofiara, którą za chwilę chwyci się własnymi rękami. Byłem pod takim wrażeniem tej dziewczyny, że zapomniałem o mojej książce i musiałem następnego dnia sprawdzać korektę ponownie. Moje myśli krążyły wokół Felice jak ćmy wokół lampy. Ma szczęśliwe imię, myślałem, może więc i mnie da trochę tego, czego tak bardzo mi brakuje.

Przez kilka tygodni nie mogłem się zdecydować na wysłanie listu. Może panna Felicja już w ogóle mnie nie pamięta, może na widok mojego nazwiska jakaś zjawa, cień zjawy, przesunie się przed jej zdumionymi oczami i ona zapyta surowo: a kto to taki i któż dał mu prawo, aby pisał do mnie? Tak, to było możliwe, a jednak list został wysłany i wkrótce otrzymałem odpowiedź.

W ten oto sposób zaczęła się nasza listowna zażyłość. Czy pamiętasz, jak mówiłeś mi, że pisaniem można sobie dziewczęta owinąć dookoła palca? Cóż powiesz na to, że ja od panny Felicji dostałem już kilka listów i że jest mi ona, przynajmniej na odległość, nadzwyczaj przychylna?

Teraz właśnie, pisząc do ciebie ten list, spoglądam na górną prawą szufladkę mojego biurka, gdzie zamknięte na mały kluczyk leżą spokojnie przytulone do siebie białe kartki. Przy każdym kolej-


nym liście od niej wyobrażam sobie, gdzie ona go pisała, o jakiej porze dnia i co robiła potem, gdy jeszcze nie dokończony list odkładała do szuflady, i jak zapominała o nim, choć ja tak gorąco na niego czekałem.

Wyjąłem jeden z listów Felicji i przyglądam się kształtowi jej pisma. Litery ustawiają się w szeregu jak karni żołnierze. Nawet najskromniejsze znaki mają tu swoje miejsce, a ich równy krok bez wahania prowadzi do celu. Wielkie litery górują nad resztą, mają wagę oraz siłę początku, a kropki na swój sposób przyznają zdaniom stanowczość "tak". Gdy trzymam te kartki w rękach, obracam je, zbliżam do oczu, do ust, czuję, że unosi się z nich delikatne tchnienie niby barwa irysu i zapach jego kosmatego wnętrza.

Litery są co prawda równe i zdecydowane, lecz w nieregularnych odstępach wierszy panuje jakiś nieporządek. Felice pisała ten list w łóżku. Oznajmiła mi to beztrosko i niewinnie drobnym ufnym pismem. Ten lekki nieporządek, tak zdawałoby się nie na miejscu, przywodzi mi na myśl jej niedbały negliż. Podnieca mnie to. Nieład pościeli, zmięte poduszki, nagie dłonie na kołdrze. Może jakieś części intymnej garderoby obok na krześle...

Czy jednak ona, tak pedantyczna i sumienna, mogłaby rzucić dessous obok siebie, nie troszcząc się o przyzwoitość? A może jednak...

I kiedy tak, pisząc jednocześnie do ciebie list, wchłaniam w siebie ciepło i spokojny blask kartek od niej, widzę, jak Felice sięga do stolika, aby wziąć kopertę, i jak rękaw jej koszuli zsuwa się, odsłaniając wilgotny cień pachy, a potem ona wkłada starannie złożony list do koperty i zostawiając na jej brzegu ślad swej śliny, zalepia go.

Czy mogło tak być? Jak myślisz? I czy to wszystko, co mi się wydarzyło ostatnio, nie powinno mnie utwierdzić w przekonaniu, że ta właśnie dziewczyna jest mi przeznaczona na dobre i złe?

Twój F.


75

74


Felicja do Franza

Berlin, październik 1912

Łaskawy Panie,

z taką, godną najwyższego zdumienia, skrupulatnością wymienił pan wszystkie (prawie wszystkie) szczegóły tego wieczoru 13 sierpnia, że jestem pełna podziwu i zastanawiam się, czy mogłabym dodać cokolwiek jeszcze? Prosił mnie pan, abym tak właśnie zrobiła, bo takim uzupełnieniem sprawiłabym panu radość.

Gdy czytałam ten nadzwyczajny list, tak pełen szczegółów, których nie zauważyłby na pewno nikt inny tylko pan, moja herbata wystygła zupełnie.

A więc to było tak? Zrobiło się już dość późno, chyba po dziewiątej, kiedy pan wszedł, a widząc zebrane towarzystwo, cofnął się pan prawie w drzwiach, jakby miał zamiar dać susa w ciemny korytarz. Zmienił pan jednak zamiar, podszedł do stołu, przy którym siedzieliśmy, i zanim pan dyrektor B. zdążył mi pana przedstawić, wyciągnął pan rękę, zginając się prawie wpół, a że stół był ogromny, musiałam unieść się trochę, aby dosięgnąć pana ręki. Wydawał mi się pan wówczas bardzo wysoki i silnie zbudowany.

Cóż, nie pamiętam dokładnie, o czym toczyła się rozmowa, ale odczułam wyraźną zmianę, od kiedy usiadł pan przy wspólnym stole. Nie patrzył pan na mnie, i choć zwracałam się z pytaniami wprost do pana, kto inny udzielał mi odpowiedzi.

Zdawało mi się, że moja obecność wówczas u państwa B. była panu nie na rękę. Przyszedł pan do Maksa, aby pracować z nim nad czymś. Nie wiedziałam, czy była to jakaś rozprawa naukowa czy ważne sprawozdanie sądowe?

W ogóle czułam się wówczas w Pradze nieswojo. Nikogo prawie nie znałam prócz rodziny B. i pana Geistla, z którym byłam poprzedniego dnia na przejażdżce dorożką na Hradczynie. Czekała mnie jeszcze dalsza podróż, której szczegółów nie znałam, a nie było nikogo, kto mógłby mi towarzyszyć.

Pisze pan, że nie zwracałam na pana uwagi i nie podnosiłam


wprost głowy znad zdjęć z podróży spod znaku Talii. To nieprawda. Patrzyłam na pana wiele razy, choć przyznaję, zawsze wtedy gdy pan miał twarz pochyloną i spuszczony wzrok.

Właśnie to pochylenie głowy i lekko przygarbione plecy, jakby pod działaniem jakiegoś niejasnego poczucia winy, zwróciły moją uwagę. Zdawało mi się, że pan zaznacza wobec mnie swoją odrębność i tylko w szczególny, bardzo szczególny sposób godzi się na moją obecność obok siebie.

Zdumiało mnie w pana liście jedno. Pisze pan, że gdy dyrektor B. przyniósł tom pism Goethego z ilustracjami owego wydania Propylaen, ja zacytowałam zdanie: "On pozostaje królem także w kalesonach". A to przecież powiedział pan dyrektor, pokazując sławną podobiznę Goethego bez spodni.

I jeszcze jedno: mój kapelusz miał czarną podszewkę, nie białą,

jak pan zapamiętał.

Adieu

Felicja do Franza

Berlin, październik 1912

Drogi Panie,

pyta pan o ulicę, na której mieszkam. To rzeczywiście nie jakiś nieistniejący Immanuel Kirch jest patronem naszej ulicy, lecz po prostu stary poczciwy kościół świętego Emmanuela. Kiedy wychodzę z domu o dziewiątej piętnaście i spieszę do pracy, przebiegam obok tego właśnie kościoła. Wtedy, przyznam, nie patrzę na otaczający mnie świat, rzadko kiedy nawet zauważani, jaka jest pogoda, chyba że właśnie zaczyna padać, a ja, j ak zwykle, nie wzięłam parasolki.

Prawie do piątej, a czasem dłużej, przebywam w biurze. Dodam od razu, że nie jest to jedyne moje zajęcie: trzy razy w tygodniu pracuję u Profesora. Przepisuję na maszynie jego rękopisy lub piszę pod dyktando. Bardzo to lubię. Proszę sobie wyobrazić, że


76

77


potrafię w godzinę przepisać piętnaście stron rękopisu, a to głównie dzięki temu, że nauczyłam się szybko i bezbłędnie odczytywać charakter pisma Profesora.

Nie zaniedbuję też gimnastyki - dwa razy w tygodniu, w czasie przerw obiadowych. Mimo to nie głoduję: po zajęciach dwie bułki z wołową szynką i szklanka mleka. To musi mi wystarczyć do wieczora, kiedy to wszyscy razem, z ojcem, siostrami i bratem, jemy obiad w domu.

Na tym nie koniec. Chodzę chętnie do teatru. Czy pan lubi teatr? Ja bardzo, choć raczej sztuki komediowe, operetki i farsy. Moje ulubione teatry to Residenz-Ensemble i Metropol. Tu zawsze można wybrać coś stosownego do pory i nastroju. Często wracam z teatru dość późno i główna brama jest już zamknięta. Wtedy ja klaszczę w rytm znanej w naszym domu piosenki, moja matka wygląda oknem, a potem każe otworzyć mi bramę. To prawda! Tak właśnie zawiadamiam późnym wieczorem moją matkę o swoim powrocie. Klaskaniem w ręce. Wcale też nie mieszkamy nisko, lecz na drugim piętrze, gdzie słychać, co dzieje się na dole. Niedługo już jednak będziemy tu mieszkać, bo przeprowadzamy się do nowego mieszkania. Ale o tym za chwilę.

Pyta mnie pan, czy w Berlinie grają aktualnie aktorzy żydowscy. Tego nie wiem, choć z przyjemnością się dowiem, aby pana o tym powiadomić. Byłam jakiś czas temu dwukrotnie na przedstawieniach takiej właśnie trupy, bodajże ze Lwowa, jednak tytuły sztuk zupełnie wypadły mi z pamięci. Raz też grano sztukę żydowską w teatrze Metropol i tę zapamiętałam nieco lepiej. Był to prawdopodobnie "Bar Kochba".

Ten teatr, właściwie bardziej ludowy niż poważny, nie zaciekawił mnie jednak, muszę wyznać. No i nędza tej sceny, tego miejsca, gdzie odbywały się przedstawienia, mogła, doprawdy, odstraszyć raz na zawsze każdego widza. Aha, przypomniałam sobie początek jednego z tych przedstawień. Otóż to było tak: aktorka wchodzi na scenę przez widownię, a za nią idzie orszak małych dzieci. Wszyscy mają miniaturowe zwoje Tory i śpiewają: "Tojre


iż die beste schojre", czyli chyba "Tora jest najlepszym towarem". I co pan o tym myśli? Mnie wydaje się to śmieszne i niepoważne.

Jeśli jednak pan znajduje w tym zjawisku tyle ciekawego, to i ja chętnie wybiorę się, aby obejrzeć pana ulubionych aktorów. Być może ten zaczarowany świat, rodem ze Wschodu, ma jakąś uwodzicielską moc, której ja dotąd nie odczułam. Cóż, ja jestem praktyczna, lubię wyraźne sytuacje i obrazy, które nie zmuszają mnie do szukania w nich ukrytego sensu.

A teraz może powiem panu trochę o naszym nowym mieszkaniu. Chcemy się przeprowadzić wczesną wiosną, więc trwają tam teraz ożywione prace remontowe. Mieszkanie jest pięciopokojo-we, piękne, na Wilmersdorferstrasse, w zachodniej części Berlina. Wczoraj byłam w tym pustym jeszcze całkiem i prawie nieprzyjaznym apartamencie, żeby dopilnować robotników.

Po drodze kupiłam kilka różowych orchidei. Były takie piękne, a i okazja wydawała mi się stosowna, wszak gdy się odwiedza miejsce, w którym przyjdzie nam żyć, wraz z rodziną, w domowym zaciszu, chce sieje ożywić czymś niewinnie pięknym, aby zaznaczyć, że już to miejsce bierzemy w posiadanie.

Zbliżając się do kamienicy, wyobrażałam sobie salon z dużym stołem pośrodku i lampę zwieszającą się z sufitu. Nieomal widziałam, jak podchodzę do stołu i w szklanym wazonie układam kwiaty. Kiedy jednak rzeczywiście się tam znalazłam, na środku walała się skrzynka z farbami, a pod sufitem paliła się naga lampa, bez abażura.

Nie jestem marzycielką, a jednak ten nadto realistyczny obraz pozbawił mnie resztek iluzji. Mój radosny nastrój nie mijał mimo wszystko i pomyślałam sobie, że moim kwiatom lepiej będzie nie w pustym mieszkaniu w Berlinie, lecz w Pradze, w pewnym smutnym, jak mi piszą, biurze, gdzie przy biurku siedzi pewien smutny, lecz nad wyraz miły pan. Czy kwiaty podobają się panu?

Musiałam przerwać na chwilę pisanie, bo właśnie, niespodziewanie, do pokoju wkroczyła moja matka, wprawiając mnie tym w śmiertelne przerażenie. Nigdy nie robi tego o tej porze (a jest


79

78





już prawie dziesiąta). Widać musiała przeczuć, że zajmuję się czymś, jej zdaniem, niewłaściwym. Przykro mi to mówić, ale moja matka, zorientowawszy się, że prowadzę z panem korespondencję, nie jest temu zbytnio przychylna.

Trudno jej się dziwić, przecież ona pana nie zna tak jak ja, nigdy pana nie widziała i wie tylko tyle, że jest pan doktorem i starszym prokurentem, a to, przyzna pan, trochę mało.

Mama nie zauważyła, że piszę list, bo udało mi się wszystko schować pod kołdrę, tak że miałam puste ręce i wyglądało to tak, jakbym tylko marzyła, leżąc wieczorem w łóżku. Zresztą już po wyjściu mamy dłuższą chwilę trwałam oparta o poduszki i spoglądałam w ciemne okno...

Czy pan nie wybiera się przypadkiem do Berlina w najbliższych tygodniach? Tak tylko pytam, choć wiem przecież, jak bardzo po-trzebująpana w biurze i jak jest pan zajęty. Może jednak w święta, gdy będzie kilka wolnych dni, pomyśli pan o podróży.

Adieu

Felicja do Franza

Berlin, listopad 1912

Kochany Franz,

jak pięknie brzmi w twoich ustach to krótkie słowo "ty". Nareszcie! A więc i ja mogę tak mówić do ciebie? To prawdziwa radość móc wreszcie głośno wypowiedzieć to, co się w cichości powtarzało po stokroć.

Siedzę teraz w pokoju biurowym i choć jestem sama, oglądam się niepewnie na boki, czy ktoś nie słyszy, jak powtarzam na głos: ty, ty, ty! Na moich kolanach leży torebka, a w niej twoje trzy ostatnie listy: poranny, popołudniowy i wieczorny, a właściwie już nocny. Ten ostatni pełen niepokoju, który czuję tak wyraźnie, choć nie znam jego przyczyny.

Sam pisałeś mi już tyle razy, żebym nocą spała spokojnie, bo po to jest noc, aby śnić. A sam co robisz? Do drugiej, nawet do czwar-


tej, a raz i do szóstej rano czuwasz, oddając się pisaniu opowiadań. Czy to pisanie jest tak niecierpliwe, że nie może doczekać rana i wolnej chwili, żeby wtedy cię męczyć? Gdybym była obok, zabrałabym ci nie tylko papier, pióro i kałamarz, ale i lampę i spytałabym cię po prostu jak w tym chińskim wierszu, który mi przysłałeś: Czy wiesz, która to godzina?

Może twój wieczorny niepokój ma jakiś związek z życiem rodzinnym, z twoją zupełną izolacją od rodziny? Zapamiętałam tę scenę, którą mi opisałeś: przy kolacji, na którą zjadasz tak mało, mniej niż ktokolwiek, kogo znam, nie odzywasz się prawie do swoich rodziców i sióstr. Ojciec twój zakrywa się gazetą, aby nie patrzeć na to, co leży na twoim talerzu. Choć matka prosi cię usilnie, abyś zjadł cokolwiek więcej, ty w milczeniu pochłaniasz swoje owoce i kakao. Potem rodzice grają w karty, a ty siedzisz jeszcze dłuższą chwilę, nadal w milczeniu, i tylko chwytasz niekiedy spojrzenie swojej matki, która zza cwikiera śledzi cię, zapewne z troską, choć ty dopatrujesz się w jej wzroku niechęci.

Jakże to możliwe! Przecież matka twoja kocha cię bardzo, jak każda matka, i chce wyłącznie twojego dobra. Piszesz, że zawsze widziałeś w rodzicach prześladowców, ponieważ niczego innego nie chcą, jak tylko ściągnąć człowieka z powrotem do siebie, do dawnych czasów, z których chciałoby się wyjść i odetchnąć...

Tu rozumiem cię trochę lepiej. I ja odnoszę wrażenie, że nasi rodzice czasami zbyt mocno przytrzymują nas w jednym miejscu, mniemając, że to co znane jest bezpieczne. Czynią tak jednak wyłącznie z miłości. Gdy piszesz, że w domu czujesz się jak jakaś martwa rzecz, to jednak ci nie wierzę. Ty nie potrafisz być obojętny, kochany Franz, nie potrafisz!

Być może było tak, że ojciec twój bywał wobec ciebie zbyt surowy, może nawet czasem niesprawiedliwy, ale to wszak ojciec i jego siłą powinna być ojcowska władza. Czymże byłby świat, gdyby w nim nie obowiązywały hierarchie i gdyby autorytety doznawały uszczerbku? Ojciec powinien być silny, jest przecież głową rodziny. Matka zaś króluje w świecie miłości, i tu rozciąga się jej władza. Czy zresztą jakakolwiek matka mogłaby nie darzyć miłością


80

81


swego dziecka? Ja kocham dzieci, zwłaszcza małe, zanim jeszcze stracą swój dziecięcy puch, który czyni z nich istoty tak delikatne, miękkie i podatne. Ty twierdzisz, że się ich lękasz.

Jaki ty byłeś jako dziecko, Franz? Opowiedz mi o tym. A najlepiej, gdybyś mi przysłał swoje zdjęcie z tamtych zamierzchłych czasów, gdy jeszcze ci się nie śniło, że będziesz kiedyś ważnym panem doktorem. Jestem pewna, że z twojej dziecięcej twarzy wyczytam więcej, niż mógłbyś się spodziewać. Więc tylko przyślij mi zdjęcie, a o sobie opowiesz mi potem.

Przechodząc przez Alexander Platz zauważyłam przypadkiem na słupie afisz twoich ulubionych aktorów żydowskich. Będą grali dwie sztuki: "Sulamit" i "Fałszywąnarzeczoną", niestety nie wiem, czy będę miała czas tam pójść. Przeczytałam napisy na afiszu. O panu Icchaku Loebie piszą "dramatysta"; cóż to znaczy? Wymieniono tam także panią Kluge i panią Cziżik, którą określono jako "pri-madonnę", i jeszcze kilka nazwisk, których nie zapamiętałam. Ciekawa jestem, która z nich jest twoją ulubioną aktorką, cenioną tak przez ciebie za powagę i dostojeństwo.

Właściwie samo to, co mówisz o tej pani, powinno mnie skłonić, aby niezwłocznie udać się pod wskazany adres, kupić bilet i obejrzeć jedną lub obie sztuki. Obiecuję!

Przesyłam ci serdeczny pocałunek.

Franz do Hugona

Praga, grudzień 1912

Drogi Hugo,

w moim obecnym nieszczęsnym stanie, w zupełnym pomieszaniu uczuć, zwracam się do ciebie o pomoc.

Felicja przestała do mnie pisać. Nie wiem, co o tym myśleć. W ostatnim jej liście były jakieś aluzje, zdania w rodzaju: "lepiej będzie, gdy teraz przestanę pisać...", "nie mogę ciebie zrozumieć", "być może powinniśmy się spotkać..."


Czuję, że Felice zaczyna się wreszcie domyślać, jakim ja jestem człowiekiem. Cóż, sam jej to mówiłem już w pierwszych listach, tylko ona, powodowana dobrocią i szlachetnością, nie chciała uwierzyć, czekając może na jakieś wyjaśnienie, coś, czego mogłaby się uchwycić i odzyskać utraconą na chwilę równowagę.

Nic takiego z mojej strony nie nastąpiło i teraz ona już wie, że jestem człowiekiem zimnym, samolubnym i nieczułym, nadmiernie ostrożnym, lękliwym do nieprzytomności i że przebywam w ciemnych piwnicznych rejonach, gdzie nie dochodzi światło dnia i gdzie dziewczyna taka jak ona nie wytrzymałaby ani minuty, choćby ją nawet w te podziemia zawiodło gorące uczucie.

Czyż mogłaby zresztą mnie pokochać? Nie. I to jest właściwa odpowiedź na moje rozpaczliwe pytania, na wątpliwości, które mnie wprost zżerają.

Możesz spytać - w czym więc mógłbyś mi pomóc, skoro ja sam nie widzę dla siebie ratunku, i czego oczekuję od ciebie, drogi Hugo?

Otóż widzę taki obraz: w kwiaciarni na Friedrichstrasse odbierasz kwiaty, które ja wybrałem, i idziesz do biura Felicji, stajesz przed jej biurkiem, bez słowa podajesz kwiaty i czekasz na jej dobre słowo dla mnie, którym mógłbyś mnie potem podnieść na duchu, a nie mogąc się go doczekać, wychodzisz. To wszystko.

Teraz jednak proszę cię - spotkaj się z Felicją osobiście i dowiedz się, dlaczego ona do mnie nie pisze. Każde wyjaśnienie od niej przyjmę jak umierający z głodu kromkę chleba.

Twój F.

Hugon do Felicji

Berlin, grudzień 1912

Wielce Szanowna i Droga Pani,

chyba mogę tak Panią nazwać jako osobę bliską mojemu przyjacielowi. Znamy się z Franzem od dwóch lat. Często piszemy do siebie. Pochodzę z Triestu, matka moja była Włoszką, ojciec Niem-


82

83


cem, moje związki rodzinne są tak poplątane, że nie chciałbym nadużywać cierpliwości Pani ich opisywaniem. Tak się składa, że obecnie mieszkam w Berlinie, gdzie prowadzę praktykę neurologiczną, zajmuję się także psychoanalizą, ale proszę się nie obawiać, to tylko tak groźnie brzmi.

Franz zwierzył mi się ostatnio w liście, jak bardzo zależy mu na przyjaźni Pani. Przyjaciel mój jest człowiekiem niezwykle, jak już Pani pewnie zauważyła, delikatnym, przewrażliwionym, a czasem nawet sprawiać może wrażenie, jakby praktyczna strona życia była dlań czymś trudnym, w czym nie porusza się zbyt pewnie. Są to jednak tylko pozory. Potrafi być nawet w razie potrzeby bardzo zręczny w wyborze środków praktycznych. W sprawach jednak, na których mu szczególnie zależy, bywa nieco nerwowy.

W ostatnich listach Pani dostrzegł zapowiedź jakichś wielce go niepokojących możliwości. Obawia się po prostu, że został przez własną niezręczność, jak mi pisze, źle przez Panią zrozumiany. Niepewność tak bardzo go trapi, że prosił mnie listownie, żebym ze względu na fakt, iż Pani i ja mieszkamy w tym samym mieście, spotkał się z Panią i osobiście orędował w jego sprawie.

Przedtem jednak pozwolę sobie zatelefonować do Pani biura. Czy zechce Pani spotkać się ze mną, a jeśli tak, proszę o wyznaczenie miejsca i czasu...

Hugon do Franza

Berlin, grudzień 1912

Kochany Franz,

spotkałem się z panną Felicją, tak jak mnie o to prosiłeś. Zrobiłem wszystko dokładnie według twoich wskazówek. Najpierw zadzwoniłem. Tak jak przewidywałeś, telefonowanie nie jest dla niej niczym nowym ani niezwykłym. W słuchawce jej głos zabrzmiał dźwięcznie, energicznie i pogodnie. Dużo i chętnie się śmiała. Nie potwierdziły się twoje obawy, ona w ogóle nic nie zauważyła, Franz,


i chciałbym, żebyś to dobrze zapamiętał - nic nie zauważyła. Jest jak najlepszej myśli i pełna optymizmu na temat waszej przyjaźni. Nie poruszałem przez telefon zbyt szczegółowo twoich problemów, pozostawiając to na rozmowę osobistą.

Przez telefon rozmawialiśmy dość długo, a gdy się już żegnaliśmy, panna Felicja powiedziała nieoczekiwanie: "On pisze mi dość dużo, ale w jego listach nie ma jasności, nie wiem, o co chodzi..." To pobudziło moją czujność i nie oczekiwałem już spotkania z nią jako czegoś z góry pomyślnie rozwiązanego. Wyczułem, że pod powierzchnią gładkiej rozmowy kryć się może niepewność, nieufność, a na pewno niezrozumienie. Chcę powiedzieć - niezrozumienie ciebie przez nią. Wkrótce też nastąpiło nasze spotkanie.

Przyszła punktualnie. Jako znak rozpoznawczy trzymała białą różę. Od razu zrobiła na mnie wrażenie osoby rozsądnej, nie dzielącej włosa na czworo. Wiem, że chciałbyś wiedzieć wszystko, także to, jak była ubrana.

Miała jasnoszary lodenowy płaszcz z ciemnym futrzanym kołnierzem, szary kapelusz o odcień ciemniejszy, gustowny, bez tych strasznych piór i kwiatów, jakie noszą na głowie niektóre kobiety. Jej prosta suknia miała niezwykle ozdobny koronkowy kołnierzyk. Palce bez ozdób. Na szyi duży owalny medalion na delikatnym łańcuszku. Co jeszcze? Spojrzenie ma jasne i zdecydowane - to było moje pierwsze wrażenie, lecz w miarę upływu czasu, gdy nasza rozmowa stawała się coraz bardziej osobista, zauważyłem jakąś ospałość, miękkość czy też rozkojarzenie w jej wzroku.

Jak ci już mówiłem, od razu się zorientowałem, że ona nie zauważyła w twoich listach niczego niepokojącego, prócz tego może tylko, iż są nieco inne niż to, co znała do tej pory. Jej nie przyszło jeszcze do głowy, Franz drogi, że każdy twój ruch do przodu oznacza już zamiar wycofania się. Nie obawiaj się. Ona nieprędko to zauważy.

Dlatego też nie podejmowałem tej sprawy, nie powiedziałem nic z tego, co ty byś zapewne powiedział, gdybyś był na moim miejscu, tuż obok niej, na odległość spojrzenia. Wiem, co byś mówił, ale pamiętaj, to musiałoby nastawić ją do ciebie bardzo nieufnie.


85

84


Moje zadanie miało przecież polegać na zbliżeniu was do siebie, prawda? Starałem się wywiązać z niego jak najlepiej.

To osoba szczera, prosta i naturalna, i myślę, że właśnie dlatego mogła ci się spodobać. Droga do niej jest równie prosta jak ona sama, lecz Franz, bądź dzielny lub chwyć się mocno czegokolwiek, co masz teraz pod ręką: oświadczyny cię nie ominą. Panna jest uczciwa i pełna konwenansów, do tego mocno związana ze swoją rodziną, zwłaszcza z matką, osobą, zdaje się, silną i apodyktyczną, która nie pozwoli na zbytnią swobodę, chyba że wasza znajomość byłaby potajemna, do czego panna Felicja poniekąd zdaje się skłaniać.

Gdy siedzieliśmy przy stoliku i kelner przyjął zamówienie, po wstępnych grzecznościowych uwagach Felicja zaczęła od zdania, na którym skończyła naszą telefoniczną rozmowę, i zrozumiałem, że jej skrupulatność jest nie mniejsza niż narastający w niej niepokój i niepewność.

- Nie wiem, o co chodzi - powiedziała. - Nie zbliżyliśmy się do siebie i nie ma na to widoków, przynajmniej na razie.

- Jednak wiele już wiecie o sobie - zacząłem ostrożnie. - Czasem jedno spojrzenie powie nam więcej niż długie rozmowy, które mącą jasność tego pierwszego spojrzenia.

- To prawda. - Uśmiechnęła się jakoś tak nieśmiało i niewinnie. - Nasza znajomość tak się właśnie zaczęła. Widzieliśmy się tylko raz, przez kilka godzin. Czy pan wiedział o tym?

Zaprzeczyłem, żeby nie przerywać. Chciałem dać jej szansę opowiedzenia wszystkiego. Jednak coś nagle odwróciło jej uwagę. Dostrzegła znajomych, którzy wchodząc, powitali ją. Zakląłem w duchu, obawiając się, że spłoszona przestanie mówić.

Przyglądałem się jej bacznie, gdy rzuciła kilka słów ponad stolikami w stronę swoich znajomych. Nie wyglądała na speszoną faktem, że spotkano ją w kawiarni z nieznanym mężczyzną. Panna Felicja to pewna siebie i energiczna młoda dama. Niezależna posada, odpowiedzialna praca i zapewne dobra pensja czynią z niej nowoczesną kobietę. Taka dziewczyna nie rumieni się z byle powodu.

- Czy sądzi pan, że między mną a Franzem możliwe jest większe


porozumienie? - spytała nagle, odwracając wzrok od znajomych. Zadrżałem. Przyznasz, że nie mogłem z całą pewnością potwierdzić, a jednak powiedziałem:

- Zależy to głównie od pani.

- Jak pan to rozumie? - spytała, patrząc mi prosto w twarz szeroko otwartymi oczami. Już nie śmiała się jak dotychczas, spoważniała i stała się bardziej uważna.

- Doradzam wielką wyrozumiałość, cierpliwość i dużo czułości. Franz jest człowiekiem niezwykłym, a tacy bywajączęsto nad-wrażliwi. I tak jest właśnie z moim przyjacielem. Obarcza siebie winami, których nie popełnił, i cierpi tak, jakby rzeczywiście był winny. Proszę nie wierzyć w jego winę. Mój przyjaciel często też zbyt nieśmiało i zbyt delikatnymi aluzjami daje do zrozumienia, czego tak naprawdę pragnie i jakie są jego zamiary. Wówczas łatwo opacznie go zrozumieć lub nie zrozumieć wcale.

- O tak, wielu rzeczy nie rozumiem - powiedziała aż nadto ożywionym tonem. - Nie wiem, czy pan Franz pragnie się ze mną przyjaźnić. To znaczy, czy chce się ze mną zobaczyć. Proponowałam mu spotkanie, podając kilka ewentualności, ale nie otrzymałam jasnej odpowiedzi. Poza tym donosi mi, jak bardzo męczy go jego literacka praca, której oddaje się do późnej nocy. W ten sposób prawie nie śpi i wciąż cierpi na bóle głowy. Jednak kiedy go poprosiłam, żeby odłożył tę rozrywkę na lepsze czasy, rozgniewał się nie na żarty. Wiem, że jego droga matka też mu to doradza, ale i j ej nie ufa.

Domyślasz się, że słuchając tej naiwnej przemowy, miałem poważny problem, jak wytłumaczyć pannie Felicji, czym jest dla ciebie pisanie. Szukałem w myślach jakiegoś obrazu, który by jąprze-konał bez słów, ale nie znajdowałem niczego. Czułem, że w tej dziewczynie, tak rozsądnej i zrównoważonej, nie ma czegoś, co byłoby odrobiną szaleństwa, do czego można by się odwołać, co można by poruszyć.

- Pisanie dla Franza to nie rozrywka, panno Felicjo, lecz podstawa jego istnienia - powiedziałem, orientując się natychmiast, jak źle zacząłem.


87

86


Spojrzała na mnie poważnie i ze zdziwieniem.

- O ile wiem, ma dobrze płatną i godną pozazdroszczenia posadę. Jest znakomitym i cenionym urzędnikiem. Czyż nie jest to podstawą jego bytu?

- O tak, w sensie czysto praktycznym, ale jego duchowy byt żywi się czymś całkiem innym.

Zrozumiałem już jednak, że wszelkie tłumaczenia nie zdadzą się na nic. Franz, czeka cię wielka praca. Jeśli traktujesz tę dziewczynę poważnie, będziesz musiał z całą mocą, na jaką cię stać, przekonać ją, że literatura jest twoim powołaniem, inaczej czeka was zguba.

Wiem, że nie po to spotykałem się z Felicją, żeby potem roztaczać przed tobą wizję klęski. To przecież ty zakładasz przegraną jako jedyny skutek wszelkiego działania. Miałem raczej cię przekonać, że możliwe jest zwycięstwo.

Nie, nie będę już więcej komentował rozmowy z twoją drogą przyjaciółką. Miałem tylko zdać relację, a zatem opowiadam dalej.

- Nie rozumiem jednak - powiedziała - czemu, skoro ma kochających go rodziców, oddaną siostrę, przyjaciół, dobrą posadę -czuje się nieszczęśliwy. Co prawda nie mówi tego wprost, ale przecież domyślam się z pewnych napomknień, że jest mu ciężko i że nie znajduje oparcia w swoim otoczeniu. Wiem, że wydał niedawno książkę, a więc rozpoczął także z powodzeniem karierę literata.

- Tak, ma pani najzupełniej rację. Wszystko to są uzasadnione powody do zadowolenia, a jednak gdy przyjrzeć się temu z bliska, może okazać się, że każda z tych rzeczy sama w sobie pomyślna, nie tworzy harmonijnej całości. Do poczucia prawdziwej równowagi potrzeba Franzowi dwóch rzeczy... - Zawiesiłem głos, patrząc badawczo na Felicję.

Słuchała z uwagą i już ani trochę nie oglądała się na boki. Czekała na moje słowa jak na ostateczne rozstrzygnięcie.

-.. .potrzeba Franzowi czułej kobiecej przyjaźni i literatury. Jedna nie może się obyć bez drugiej. Gdy Franz pewien jest realności kobiety, która go słucha - pisze w natchnieniu; gdy zaś pisze, czuje, że godzien jest kobiety, do której przemawia.


- A co myśli pan o możliwości spotkania z Franzem? - spytała nagle i nie byłem pewny, czy dobrze zrozumiała to, co chciałem jej przed chwilą przekazać. Zaskoczyła mnie tym pytaniem, tak konkretnym, nieomal obcesowym.

Wiem, że o spotkaniu twarzą w twarz nawet nie myślisz, zresztą prosiłeś mnie, abym odwiódł ją od pomysłu waszego spotkania się w najbliższych tygodniach.

- Jestem pewien, że Franz pragnie tego, jest jednak niezmiernie zajęły. Pani zresztą też ma, jak wiem, nadmiar obowiązków. Czas waszego spotkania nadejdzie niebawem. Franz nie daje pani w tej materii jasnej odpowiedzi, bo prawdopodobnie niezręcznie mu jest tłumaczyć się ilością zajęć służbowych i rodzinnych. Nie wiem, czy pisał pani, że ma udziały w fabryce, wraz z ojcem i szwagrem, i musi chodzić tam dwa razy w tygodniu, by załatwić niezbędne sprawy. Rzecz ta obciąża go niepotrzebnie...

Przerwała mi z ożywieniem.

- Cóż to za fabryka? - spytała. - Jakie pan Franz ma tam obowiązki? Chętnie bym się dowiedziała czegoś, może mogłabym mu coś doradzić. Nic nie mówił mi o fabryce.

Wyglądała na mile zaskoczoną i wcale ci nie współczuła, Franz. Musisz o tym wiedzieć.

Wreszcie dopiliśmy kawę, która całkiem ostygła, i panna Felicja wstała. Zerwałem się i odsuwając jej krzesło, strąciłem różę, którą jeszcze przed chwilą pieszczotliwie gładziła.

- Więdnie - powiedziałem, podając jej kwiat.

Zaśmiała się pełnymi ustami i dość głośno, ale nie wiem, co ją tak rozbawiło. Zresztą zupełnie nie wyglądała na strapioną, choć nasza rozmowa krążyła wokół niełatwych spraw. Zdawała się całkiem zadowolona i bardzo dziękowała mi za spotkanie.

Zobaczymy, jakie będą skutki mojej misji. Mam nadzieję, że nie zrobiłem ci niedźwiedziej przysługi i wkrótce panna Felicja napisze do ciebie jeden z tych listów, dzięki którym poczujesz się nieco mniej strasznie w tym naszym powikłanym i ciemnym świecie.


89


Felicja do Franza

Berlin, grudzień 1912

Franz kochany,

dostałam trzy listy i twoją fotografię. Przyglądam się temu maleniu chłopcu ze zdjęcia i jest mi on coraz bardziej bliski. Ten chłopczyk ma wąskie ramiona, drobne ręce i twarz jak piąstkę, a tyle jest w nim bezbronności, że chciałoby się podejść do niego i może nawet opierającego się poprowadzić w głąb pokoju. Mówisz, że był nieśmiały. To zupełnie naturalne w jego wieku, i tylko od dorosłych zależało, czy zrozumieją, że kapryśna minka i chmurne spojrzenie kryją złe skłonności czy po prostu niemą prośbę: "Porozmawiaj ze mną i spróbuj mnie zrozumieć". Gdybym miała powiedzieć, którego z was wolę, tamtego z przeszłości czy tego dziś, to nie byłabym pewna wyboru. Może najpiękniej byłoby iść ku temu dorosłemu, trzymając za rękę nieśmiałe dziecko o wielkich jasnych oczach?

W następnym liście poślę ci moje zdjęcie z czasów, gdy byłam jeszcze szczęśliwym i radosnym dzieckiem. Mam teraz dla ciebie swoją aktualną fotografię, ale waham się, czy j ą posłać, bo na niej moja twarz jest tak ciemna, że wydaje się prawie murzyńska. Może jednak mimo wszystko znajdziesz w niej coś dla siebie. A zatem poślę ci ją. Jestem tutaj w otoczeniu innych osób, a ponieważ prosiłeś mnie stanowczo, żebym nie niszczyła zdjęć, wycinając z nich tylko to, co uznam za godne pokazania, tym razem pozostawiam moje towarzystwo.

Po lewej stronie stoi kuzynka Marta z Monachium, a po prawej kuzyn Eryk. Moja więź z nim jest tajemna, to znaczy, nikomu dotąd nie opowiadałam o Eryku ani o tym, co wydarzyło się między nami prawie piętnaście lat temu. Może historia ta czekała właśnie na ciebie i na tę chwilę, aby ci ją opowiedzieć?

Miałam wtedy nie więcej niż dziewięć lat, cienkie warkoczyki i okrągłą buzię. Wydaje mi się, że on mi się wówczas podobał, i to nie tylko dlatego, że był dla mnie miły, ale też z powodu wysokich butów do konnej jazdy i czarnej czapeczki, którą zawsze nosił ze sobą.


W naszym ówczesnym mieszkaniu, mrocznym i pełnym zakamarków, część okien mieściła się w głębokich wykuszach. Wisiały tu grube ciemne kotary i gdy nadchodził zmierzch, służąca szczelnie je zasuwała. Wówczas między kotarą a oknem tworzyły się jakby malutkie pokoiki, do których od strony ulicy sączyło się światło.

Tu właśnie, w tajemnicy przed wszystkimi, Eryk pokazywał mi swoje trofea. Były to najróżniejsze gatunki ciem chwytanych wieczorami i uśpionych eterem. Podziwiałam ich puszyste futerko, wzory na skrzydłach i grube, nieco odrażające, lecz fascynujące, łebki. Czasem Eryk przynosił w jednej kieszeni pudełko z ćmami i kolorowymi żukami, a w drugiej tabliczkę czekolady.

Wahałam się, czy jeść tę czekoladę, która przecież mogła leżeć gdzieś w pobliżu tych nieżywych stworzeń, jednak tak lubię czekoladę, że nawet dziś trudno mi się oprzeć przed schrupaniem jej. Wówczas jednak za obiecany kawałek byłam skłonna oglądać nawet okazy wielkich i groźnych pająków krzyżaków.

Tak spędzaliśmy długie chwile za kotarą i musiało to trwać wiele miesięcy, bo pamiętam, jak duszna atmosfera tego ciemnego pomieszczenia zimą, gdy wszystko było szczelnie pozamykane, zmieniała się wiosną i latem, kiedy to przez uchylone okna słychać było głosy ludzi idących ulicą, turkot dorożek, a jesienią krople deszczu i rozpryskiwanie się kałuż pod kołami ciężkich karet.

Ale miałam ci opowiedzieć o tym, co wydarzyło się pewnego razu między mną i kuzynkiem Erykiem. Otóż Eryk zaproponował mi w wielkiej tajemnicy zaręczyny. Twierdził, że był właśnie świadkiem takich zaręczyn i wie, jak się to odbywa. Obiecał też, że wszystkim się zajmie i sam dostarczy potrzebne do tego rekwizyty. Przystałam na to. Pokusa była wielka, a fakt, że wszystko miało być spowite całkowitą tajemnicą, dodawał mi odwagi.

Umówiliśmy się z Erykiem za kilka dni. Pewien pośpiech był naturalny. W naszym wieku łatwo było zapomnieć o zobowiązaniach. Eryk nie zapomniał i kiedy ukryliśmy się umówionego dnia za kotarą (był długi letni zmierzch i błękitno-złotawe światło wciąż


90

91


oświetlało okienny wykusz), wyciągnął zza kurtki koronkowy welon i mirtowy wianek. Przyjęłam je z powagą i okryłam głowę welonem. Eryk pokazał mi też dwa pierścionki z tombakowego złota. Ten dla mnie miał rubinowe oczko. Byłam oczarowana i nawet niezbyt uważnie słuchałam tego, co do mnie mówi. Chciał, żebym mu coś obiecała, ale sens tego docierał do mnie jak przez mgłę. Wpatrywałam się w rubinowy kamyk. Wreszcie jednak zrozumiałam, że dla przypieczętowania naszej przysięgi i tajemnicy mamy coś zjeść. Zgodziłam się skwapliwie. Lecz kiedy Eryk otworzył pudełeczko, w którym leżał wyjątkowo wielki i przerażający pająk, cofnęłam się aż pod samą ścianę. On oderwał dwie długie nitkowate nogi potwora i zanim zdołałam krzyknąć, połknął jedną z nich. Drugą podał mnie.

Na nic zdały się prośby i błagania, z płaczem wybiegłam zza kotary wprost w ramiona mojej matki. Zaręczyny zatem były nieważne, a kuzyn Eryk wkrótce zniknął mi z oczu. Przypuszczam, że dostał porządną burę, być może nawet przyznał się do wszystkiego, choć ja, mimo wielkiego przerażenia i rozczarowania, nie puściłam pary z ust. Dorośli zresztą, szczęśliwie, nie zajmowali się nami zbytnio i pozostawiali nas samym sobie.

Długo z dreszczem przerażenia myślałam o tamtym zdarzeniu. Z kuzynem Brykiem spotkałam się dopiero w kilka lat później i nie rozmawialiśmy o przeszłości. Dziś zabawny wydaje mi się mój dziecięcy lęk przed zaręczynami. Narzeczeństwo uważam za stan godzien najwyższego szacunku.

Czy zobaczymy się wkrótce, Franz, kochany? ;

Franz do Hugona

Praga, marzec 1913 Drogi mój,

wciąż jeszcze nie jest pewne, czy na te dwa dni świąt wielkanocnych wyjadę do Berlina. Jeśli pewną przeszkodę, a także inną, cał-


kiem niewinną, choć uciążliwą, uda mi się ominąć, wtedy już nieodwołalnie jadę.

Muszę jechać, muszę Felicji, zwiedzionej moimi listami, ujawnić całą prawdę o mnie. Spytasz, jak to zrobię? Być może nie będę musiał nic robić, wystarczy, że ona przyjrzy mi się uważnie. Kiedy będę realnie obecny, tylko niewiele da się ukryć. Obecność jest nieodparta. W listach świadomie lub nieświadomie ukrywałem swoje prawdziwe oblicze. Teraz jednak nie wolno mi już dłużej udawać kogoś, kim nie jestem.

Jeśli mając mnie blisko, spostrzeże się, komu chce powierzyć swój los, z pewnością odwróci się i odejdzie. Wiem o tym, ale tak będzie lepiej, stokroć lepiej, niż gdybyśmy złączeni mieli razem pójść na dno.

Czytam to, co napisałem, i widzę, że w liście do ciebie używam argumentów, które są przeznaczone dla niej. A prawda jest jeszcze inna, jest całkiem prosta i dość straszna: tak bardzo boję się bliskości, związku z kobietą, utraty wolności, że gotów jestem mimo paraliżującego mnie strachu, sam, własnymi rękami zniszczyć to, co próbowałem budować przez tyle miesięcy. Drogi Hugo, nie powstrzymuj mnie. Każdy ma taki los, na jaki zasłużył.

'•••.••>->.,••.?•!• ':> -t -...-o.•«/ i -;.-. -.;• -,<\a.";,' , ,- - ..v. . .-;.-•••,' •. • i TwÓjF.

- Felicja do Grety :- -r-v . ^;K (s^:^.^^.«w,, u^llS

Berlin, kwiecień 1913

Kochana Greto,

tak liczyłam na twój przyjazd do Berlina. Wiele obiecuję sobie po naszej rozpoczynającej się przyjaźni. Kiedy będziemy mogły się spotkać? Mam ci tyle do powiedzenia.

Nareszcie spotkałam się z Franzem. Po raz pierwszy od tamtego dnia w sierpniu zeszłego roku...

W Griinewaldzie chciałam pokazać mu jezioro, ale nie było na to czasu. Najpierw, zmylona jego sprzecznymi informacjami w listach, myślałam, że już nie przyjedzie. Nie czekałam więc na nie-


92

93


go, choć przyznam, że byłam rozczarowana. Nagle w niedzielę przed południem dostaję wiadomość: "I oto jestem od wczoraj w Berlinie, dziś muszę wyjechać z powrotem o czwartej lub piątej po południu, godziny mijają..."

Dzwonię natychmiast do hotelu. On już czeka przy aparacie. Słyszę jego głos jak z dna głębokiej studni. Po krótkiej rozmowie umówiliśmy się na Kónigs-Allee. Pojechałam dorożką. Nie chcąc tracić czasu, wysiadłam w miejscu, gdzie czekał. Żałowałam tego, bo sprawiał wrażenie zdziwionego, a nawet przestraszonego moim nagłym pojawieniem się.

Poszliśmy w stronę lasu. Jego kroki są zdecydowane, rytmiczne, chodzi szybko, ale i ja lubię taki szybki marsz, szliśmy zatem tak, jakbyśmy chodzili razem już od zawsze. Przyglądałam mu się z boku, kiedy sądziłam, że tego nie widzi. Jest wysoki, szczupły, ciemnowłosy. Ubiera się bardzo elegancko, zauważyłam niezwykłą dbałość o każdy szczegół stroju. Ciemne ubranie i długi płaszcz dodawały mu powagi. Wydaje się taki młody, choć ma już prawie trzydzieści lat.

Opowiadałam mu trochę o biurze, o koleżankach, o mojej rodzinie; śmiał się i zdawało mi się, że bawią go te historie. Kiedy jednak spytałam o jego rodziców, sposępniał i dopiero mówiąc o swojej najmłodszej siostrze Ottli, trochę się rozpogodził.

Wchodziliśmy coraz głębiej między drzewa. Wreszcie usiedliśmy na zwalonym pniu ogromnej starej sosny. Wyjęłam z torebki jego ostatnie listy i chciałam odnaleźć miejsca, które zaznaczyłam, bo nie rozumiałam dobrze ich sensu. Widząc te białe kartki zapisane własnym pismem, zbladł. Już chciałam je schować, ale zatrzymał moją rękę. Jego dotknięcie było tak zimne, że zadrżałam.

- Czy one maj ą być dowodem w akcie oskarżenia? - spytał. Zdumiało mnie, że coś takiego przyszło mu na myśl. Zaprzeczyłam naturalnie, ale wyglądał, jakby mi nie wierzył.

- Chciałem cię nimi przekonać - powiedział puszczając moją rękę i biorąc jeden z listów. - Chciałem, żebyś uwierzyła w moje istnienie.


- Wierzę, widzę cię przecież - powiedziałam, a on się uśmiechnął tak jakoś bezradnie i smutno. Wzięłam od niego list, który wciąż trzymał w opuszczonej dłoni, razem z innymi szybko schowałam do torby i przycisnęłam ją do siebie.

- Niech tak będzie. Ich miejsce jest blisko ciebie, tylko wtedy nabierają życia. - Spojrzał na mnie, a jego oczy zabłysły.

Zamilkliśmy, a ja czułam się coraz bardziej niepewna. Chciałam tyle się dowiedzieć, zadać mu tyle pytań, a teraz kiedy wreszcie był przy mnie, trzymałam kurczowo torebkę i patrzyłam w bok.

Nagle on pochylił się w moją stronę, wyciągnął ręce i poczułam na ramionach ich ciężar. Pocałował mnie suchymi gorącymi wargami.

Wciąż jeszcze nie mogę zapomnieć dotyku jego palców na swojej szyi i wrażenia, że ten mężczyzna nie obejmuje mnie, lecz raczej chwyta jak tonący ostatnią nadziej ę.

To był nasz pierwszy pocałunek i nie chciałabym, żeby się kiedykolwiek powtórzył. Dlatego postanowiłam - bez względu na to, co będzie dalej - że muszę uratować Franza.

;:; Twoja Felice

Felicja do Franza

I>; i f l n Berlin, kwiecień 1913

Kochany Franz,

wszystko przecież jest tak, jak było. Proszę cię, nie miej żadnych niepotrzebnych obaw. Ja nie zmieniam nastrojów jak rękawiczek, tym bardziej zaś postanowień. W liście z piątku piszesz, że nie możesz udźwignąć odpowiedzialności za nas dwoje, tak jest wielka. Ja się nie boję. Odpowiedzialność za wszystko wezmę na siebie. Skąd mam tyle siły i odwagi? - pytasz. Odpowiem ci po prostu: Czuję, że stałeś mi się niezbędny, potrzebuję ciebie.

Piszesz mi: "Bez ciebie nie mogę żyć, a z tobą też nie mogę". Jestem głupim dzieckiem, nie rozumiem twoich słów, wytłumacz mi, co one znaczą?


94

95


W Griinewaldzie tak mało mówiłeś. Milczeliśmy oboje, choć tyle chcieliśmy sobie powiedzieć. Gdy siadłeś na pniu zwalonego drzewa tuż obok mnie, powiedziałeś coś o szczęściu, że ilość szczęścia w świecie jest ograniczona. Wyraźnie usłyszałam słowo "szczęście", może dlatego że właśnie o szczęściu pomyślałam w tamtej chwili. Lecz tobie chodziło o siłę. "Ilość mocy w świecie jest ograniczona", powiedziałeś i powtórzyłeś to.

Franz, czy to ma związek z tym, co nazywasz swoją słabością? Czym jest ta twoja słabość? Początkowo nie chciałam w nią wierzyć, ale piszesz o niej tak często. Kiedy powiedziałeś mi, już prawie przy pożegnaniu: "Nie znam nikogo, kto byłby tak słaby jak ja, gdy ty jesteś blisko mnie", pomyślałam, że nie mówisz tego bez powodu.

Chcesz, żebym podzieliła się z tobą moją siłą?

Nie będziemy się dzielić. Daję ci całą swoją moc...

Franz do Hugona

Praga, kwiecień 1913

Drogi mój,

po powrocie z Berlina przez tydzień żyłem jak w oszołomieniu. Kocham Felicję, na ile jestem do tego zdolny. Jej twarz, realna, ludzka, niedoskonała wzruszyła mnie do głębi. Ona wierzy we mnie. Byłem blisko niej, przyglądała mi się i nie widziała nic z tego co we mnie grzeszne, ciemne, złe. Nie miałem sił, żeby uświadamiać jej prawdę. Teraz czekam na spotkanie w Zielone Świątki, obiecała mi je, to już niedługo.

Radzisz mi nie myśleć zbyt wiele, nie rozważać każdego kroku tylko po prostu żyć... Kochany Hugo, to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze. Życie napiera na mnie, domaga się ofiary, znów źle sypiam, głowa mi płonie, oddech stał się płytki jak u starca, a przecież mam żyć, mam sprostać oczekiwaniom kobiety, którą kocham.


Od kilku dni pracuję u ogrodnika na przedmieściu Pragi w Nu-slem w chłodnym deszczu bez marynarki, w samej koszuli. Chcę wykonywać tę milczącą, samotną, zdrową pracę, żeby się zmęczyć, żeby wreszcie przyszedł pokrzepiający sen, na który sam zapracowałem.

Ogród znajduje się na skraju osiedla, za nim są już tylko pola. Człowiekowi, który mnie przyjął, powiedziałem, że chcę się nauczyć ogrodnictwa, bo niedługo będę miał własny kawałek ziemi. Chodzę tam popołudniami i zostaję do zmierzchu. Ziemia jest już miękka i pachnie słońcem. W zagłębieniach zbiera się woda, którą wiatr wysusza, ale ona wciąż błyszczy w bruzdach jak kawałki rozbitej szyby. Kwietniowe deszcze sprawiły, że liście na drzewach straciły już tę wczesnowiosenną różowo-żółtą barwę i nasycają się zielenią.

Przed zmierzchem zaczyna śpiewać kos ledwie widoczny na czubku uschniętej topoli i jego głos - czysty, przenikliwy - towarzyszy mi aż do całkowitych ciemności. Wtedy zbieram narzędzia, chowam je i odchodzę, prawie uspokojony, zmęczony i rozluźniony.

Ogród to miejsce, gdzie chronię się przed deszczem razów, jaki ma dla mnie świat, i gdzie znajduję chwilowe schronienie. Tu uczestniczę w cichych rytuałach zgody, pokory i współczucia. Napięcie mija. Przypominam sobie gniew, żal, dawno zapomnianą czułość. Zaczyna mnie ogarniać melancholia, tęsknota i narastający lęk przed śmiercią.

Rozglądam się wokół, widzę stare drzewo, nieruchomy kamień, który leży tu od zawsze, słucham śpiewu ptaka, a niepokój nie mija, lecz przeciwnie, wzmaga się, ogromnieje i uciska mi pierś. Jednak wszystko, co wydarzy się w ogrodzie, jest niezaprzeczalnym dobrem, a ja wiem, że dobro zdobyte w ogrodzie trzeba będzie przekazać dalej.

Dziwni ludzie tu mieszkają. Ogrodnik jest człowiekiem milczącym, żyje bardzo skromnie, ale widać, że miejsce to wybrał ze względu na ciszę i oddalenie. Rozmawiałem z jego córką, dziewczyną już niepierwszej młodości. I ona także chroni się tu przed światem. Mówiła mi o stanach depresji, w jakie popada, zwłasz-


97

96


cza zimą. Opowiedziała mi także o swoim bracie, który tu w tym domu, kilka miesięcy temu popełnił samobójstwo.

Nie mogła się pogodzić z tym, że odszedł, i zostawił ją samą. Wspominała, jak często razem siedzieli w milczeniu na ławce, patrząc w pustą przestrzeń jesiennego pola i jak chodzili na cmentarz, bo bliskość cudzej śmierci przynosiła im ulgę i koiła rozedrgane nerwy.

Takie melancholie, neurozy, depresje często dotykają całe rodziny. Dzieci otrzymują je w spadku po dziadkach, krewnych, rodzicach. Myślę na przykład o rodzinie Grillparzera: ojciec hipochondryk i odludek, bracia trudni; starszy cierpiętnik, młodszy w wieku siedemnastu lat rzucił się do Dunaju obawiając się, że wyrośnie na złego człowieka.

I wreszcie jego matka, z którą był bardzo związany, cierpiała na długotrwałe depresje bliskie obłędu, aż którejś nocy Grillparzer znalazł ją nieżywą obok łóżka. Opisał ten fakt w pamiętnikach: "Trzymałem moją matkę w objęciach. Prawdopodobnie naszła ją znów w nocy myśl, aby udać się do kościoła. W trakcie ubierania trafiła ją apopleksja, przy czym plecami wsparła się o ścianę, zatrzymawszy się kolanem o stolik nocny, przez co przybrała w śmierci pozycję stojąca". Tak właśnie zapamiętał śmierć matki, przypadkową, lecz pełną godności. Jednak rzeczywistość była całkiem inna: Jego matka się powiesiła.

A w mojej rodzinie? Ileż dziwnych tajemniczych postaci. Prababka ze strony matki po przedwczesnej śmierci jedynej córki Es-tery zamilkła, przestała jeść, a któregoś dnia wyszła z domu i nie wróciła. Widziano ją, jak nie zatrzymując się i nie zwalniając kroku, weszła do wody, szeroko rozpostarta suknia utrzymywała ją jeszcze przez chwilę na powierzchni, po czym znikła, a jej ciała nigdy nie odnaleziono. W rodzinie mówiło się, że to wodne duchy wezwały ją do siebie.

Jeden z braci owej prababki, Dawid, miewał wizje tak sugestywne, że nie umiejąc odróżnić ich od rzeczywistości, popadł w rodzaj łagodnego szaleństwa. Trzymano go w osobnym pomieszczeniu i tylko dzieci odwiedzały go w tajemnicy. Z jego komórki dobie-


gały czasem dziwne głosy; to Dawid rozmawiał z postaciami, które rodziła jego wyobraźnia.

Znany też był stryj Rudolf, dziwak, stary kawaler, który nigdy nie opuścił małej mieściny w południowych Czechach, gdzie żył całkiem samotnie, studiując przez długie lata pewien mało znany komentarz z Talmudu.

Jedna z babek, także ze strony matki w linii męskiej, utraciła

podobno już w młodym wieku odbicie w lustrze. Czy to nie przy

pomina ci tajemniczego, pełnego okrucieństwa, ale i pięknego

świata niemieckich legend, Spikhera z opowieści Hoffmanna

i Schlemihla z historii Chamisso? Choć jestem zimnym sceptykiem,

trudno mi się oprzeć wrażeniu, że rzeczywistość jest bogatsza i bar

dziej tajemnicza, niż nam się wydaje.

v TwójF.

Franz do Maksa

Praga, maj 1913

Kochany Maksie, nie będę mógł się z tobą spotkać w tym tygodniu. Znów jadę do Berlina, tym razem zaproszony przez rodziców Felicji. Nie chciałem jechać, to wiesz, w ostatniej chwili jednak zmieniłem zdanie. Teraz już nie ma odwrotu, oni czekają na mnie. A więc jadę...

Felicja do Franza frś

Berlin, maj 1913

Franz,

wróciłam właśnie z Kurfursten, gdzie w sklepie perfumeryjnym robiłam drobne zakupy. Na dworze lało tak, że całkiem przemoczyłam pantofle, pamiętasz, te same, które miałam tego dnia, gdy-


99

98


śmy się pierwszy raz spotkali. Ledwie weszłam do mieszkania, służąca podała mi list od ciebie. Ucieszyłam się, że już go mam, widzieliśmy się co prawda zaledwie trzy dni temu, ale byłam ciekawa, jakie wrażenie zrobiła na tobie nasza rodzina.

Dwukrotnie czytałam twój list, chcąc wydobyć z niego coś dobrego, lecz na próżno. Piszesz, że moja matka przeraża cię swoją surowością, że widziałeś w niej zupełne zrezygnowanie w stosunku do ciebie. Czułeś, jak, mimo całej naszej gościnności, byłeś obserwowany i oceniany, i przypuszczasz, że ocena nie wypadła najlepiej.

Otóż mylisz się - mój ojciec powiedział o tobie: "Ten młodzieniec stoi mocno na ziemi, jego zwierzchnicy z pewnością maj ą z niego pożytek". Moja mama, która nie jest tak surowa, jak sądzisz, pragnie przelać na ciebie tę miłość, którą mnie obdarza, sama mi to powiedziała, i musisz przyznać, że dobrze to wróży na przyszłość.

Erna, która jako jedyna wydała ci się sympatyczna, rzeczywiście polubiła cię od pierwszej chwili, ale radziłabym uważać na jej uczucia, moja siostra jest dość niestała.

Jak więc widzisz, moja rodzina cię zaakceptowała. Ty jednak we wszystkich ujrzałeś groźnych sędziów, potężne istoty -jak piszesz - których moc została potwierdzona faktem, że tworzą rodzinę.

Tak, trzeba mieć wiele siły i odwagi, żeby stworzyć rodzinę, a ty sam przecież nie raz mi mówiłeś, jak podziwiasz u innych tę zdolność.

Czas mija, a ty wciąż jeszcze nie wysłałeś listu zaręczynowego do mego ojca, choć podobno masz już zredagowaną ostateczną wersję. Chciałabym wreszcie usłyszeć coś otwarcie i uczciwie. Mam chyba prawo po przeszło pół roku naszej codziennej korespondencji - i teraz gdy poznali cię moi rodzice, a ty, nawzajem, mogłeś im się przyjrzeć i ocenić, jakimi są ludźmi - oczekiwać od ciebie czegoś, co dałoby nam obojgu niezbędną jasność.

Wiem, że masz pewne zastrzeżenia co do siebie samego, swojej pozycji życiowej, która nie wydaje ci się dość mocna, wreszcie co do siły swego charakteru. Jednak to, co piszesz o sobie, uważam za zbyt surowe i niesprawiedliwe.

Gdybym była lękliwa i uwierzyła w twoje samooskarżenia, już


dawno zamknęłabym drzwi swego pokoju, tak aby nie doszedł do mnie nigdy więcej żaden twój list. Lecz ja się nie boję, szeroko otwieram drzwi i czekam na twoje przyjście. Nie lękaj się, przekrocz śmiało próg, który teraz wydaje ci się zbyt wysoki, bo zapewniam cię, że gdy tylko zrobisz pierwszy krok, zapomnisz o wszystkich dziecinnych strachach.

Jeżeli jednak, Franz, wciąż masz zbyt wiele wątpliwości, obawiasz się przyszłości, zwróć się do swej rodziny. Wiem, że z ojcem nie jesteś w zbyt dobrych związkach, masz do niego żal o dzieciństwo, o stosunek do sióstr i matki, ale wierzę, że w głębi duszy jesteś pewien miłości swego ojca i tego, że on chce twojego dobra. Co do matki nie masz chyba żadnych wątpliwości, że kocha cię ona aż do zatracenia samej siebie, jak każda matka.

Czy ze świadomości tych faktów nie czerpiesz siły i pewności, że nic złego nie może cię spotkać w świecie, w którym chroni cię miłość rodziców i serdeczne więzy krwi?

Pomyśl jeszcze raz o swoim ojcu, tym dzielnym, silnym człowieku, o którym tyle razy pisałeś mi ze skrywaną czułością. Jak kocha swój e wnuki, jak się o nie troszczy, jak ciężko pracuje. Wierz mi, chciałabym go poznać, i chyba nastąpi to niebawem, bo jeśli nasze wspólne szczęście ma się urzeczywistnić, to być może konieczny będzie przyjazd twojego ojca do Berlina w celu omówienia wszystkich spraw z moim ojcem.

Franz, rodzina jest nam niezbędna do zdrowego pożytecznego życia i gdy tylko wewnętrznie zgodzisz się ze mną w tej sprawie, jeśli uczciwie to przemyślisz, będziesz musiał przyznać mi rację.

Adieu

Franz do Felicji

* Praga, czerwiec 1913

Najdroższa,

twoje listy w kieszonce na piersi rozgrzewaj ą mój e serce. Lecz nie ten ostatni, nie ten! Piszesz w nim o rodzinie, a któż lepiej


100

101


niż ja wie, z jaką siłą rodzina może nas wiązać ze światem. Tylko że mnie z moimi rodzicami niewiele łączy prócz wspólnego nam żydostwa i tych rzadkich chwil, kiedy spotykają się nasze spojrzenia.

Ty, Felice, w rodzinie widzisz samo dobro; o moim ojcu mówisz tak miło, choć go nie znasz, ale ja nawet to czuję tak, jakbyś ty przechodziła na jego stronę, żeby się z nim przeciw mnie sprzymierzyć.

Boja, Felice, rodzinę spostrzegam jako odwieczny spisek dorosłych przeciwko dziecku. Każdy z nas był przecież dawno temu dzieckiem, nosił królewski płaszcz, czuł się wyniesiony, stawał się potężny. Świat widział jak w raju o poranku pierwszego dnia. I oto pojawiają się ojciec i matka. Rodzina otacza dziecko miłością, lecz, tak ja sądzę, Felice, każda miłość to forma przemocy.

Przemocą odbiera się dziecku jego świętość, szaleństwo, jego poezję, dając w zamian coś, co pozwala mu żyć w świecie dorosłych - normalność. Czy jednak rodzice zadali sobie pytanie, kim tak naprawdę jest człowiek normalny? Przecież to człowiek uśpiony, nieświadomy, ktoś, kto postradał zmysły, zatracił siebie, zagubił swoją prawdziwą wartość.

Normalny człowiek karmi siebie ciałem zamordowanych zwierząt, normalny człowiek pielęgnuje nierównowagę, aby tym łatwiej zachować władzę, normalni ludzie zabijają swoich bliźnich, również normalnych ludzi.

Tak ja to widzę, Felice. To, że nie dość mocno czujemy tę przemoc, której jesteśmy poddawani w każdej chwili naszego życia, pokazuje tylko, jak bardzo jest ona skuteczna. Wszyscy doznajemy tej samej przemocy, choć różnie na nią odpowiadamy. Moją odpowiedzią jest strach i obojętność. Strach odczuwałem zawsze, obojętność stała się bronią tego, kto się boi.

Prosisz mnie, żebym zwrócił się w stronę rodziny, gdy czuję się słaby, niepewny, niezdecydowany. Spójrzmy zatem wspólnie na to, co nazywa się rodziną. Chętnie pokażę ci jej centralne punkty, jej bastiony, bo w odnajdywaniu i demaskowaniu ich stałem się prawdziwym mistrzem. To w nich rodzina się okopuje, chroni


i wzmaga swoją moc. Chciałoby się mieć skrzydła u stóp, aby się wyrwać i ulecieć, pozostawiając za sobą całe to grzęzawisko.

Lecz rodzice są dość silni, aby cię zatrzymać, a to dzięki temu, że tuż obok jest małżeńska sypialnia, w niej łóżko z wymiętą pościelą, z rzuconą w nieładzie bielizną. To tu płodzi się tych, którzy wkrótce będą popychać nieustające w ruchu koło przemocy.

Z sypialni jest boczne przejście do dziecinnego pokoju, tej wylęgarni lęków, gdzie śpią niewinne, święte istoty, którym już śnią się upiory. W jadalni stoi stół, i właśnie przy nim, w czasie rodzinnych posiłków, co dnia toczy się proces wychowawczy. Mój ojciec najchętniej w czasie jedzenia pouczał nas, gromił, rozdawał ciosy, tu byliśmy całkiem bezbronni, od stołu wszak nie wolno było odejść.

Stąd korytarzami, w tajemniczym mroku, można przejść do kuchni, ośrodka życia, gdzie króluj ą kobiety, gdzie zawsze płonie ogień, ten stos ofiarny, na którym poświęcane są wciąż nowe pokolenia ryb, kur, indyków i jagniąt. W naszej kuchni rządziła kucharka, osoba, która miała swój żywy udział w tworzeniu moich lęków. W każdej kuchni mieszka taka właśnie kucharka, której tajną misją jest ustawiczne zasilanie źródeł naszego strachu.

Felice, ja nie oszalałem, mówiąc to wszystko, ja tylko stoję przed moją rodziną i bez ustanku wymachuję nożami w krąg, by kaleczyć ją ciągle i równocześnie bronić. Czymże byłbym bez tej odrobiny rodzinnego ciepła, którym się ogrzewam jak wędrowiec zagubiony w bezkresnych przestrzeniach?

Po tym jednak, co tu powiedziałem, możesz spytać, najdroższa, czemu ja się chcę żenić? A ja odpowiem: "Ponieważ cię kocham, Felice". A ty, nie przekonana, spytasz jeszcze: "A rodzina, której tak się lękasz?" Wtedy ja ci odpowiem: "W księdze Zohar powiedziane jest, że pewien człowiek chciał złożyć ofiarę. Zapytano go, czy jest żonaty, bo jeśli nie, to jego ofiara nie jest prawdziwa, a jego ręka nie śle błogosławieństw ani ku górze, ani ku dołowi".

Nie ma dobrego wyjścia, Felice. Myśl, że małżeństwo i być może ojcostwo zwiększą ilość cierpienia w świecie, jest dla mnie straszna, lecz możliwość, że moja ofiara nie zostanie przyjęta, czyni ze


, 103

102


mnie coś bardziej bezużytecznego niż gałąź, którą wędrowiec porzuca zimową nocą w pustym polu.

Franz do Maksa

; Praga, czerwiec 1913

Najdroższy Maksie,

oceń sam to, co ci opowiem. Ja nie mam sił. Nie wiem nawet, czy to wydarzyło się naprawdę, czy może mi się śniło. Lub raczej wiem na pewno - to działo się rzeczywiście, tylko ja uczestniczyłem w tym na wpół sennie i tak, jakbym nie całkiem był zdecydowany: żyję jeszcze czy już umarłem.

Wczorajszego wieczoru z listem Felice w ręce wstałem od biurka i otworzyłem drzwi do pokoju. Lampa nad stołem świeciła słabo, pozostawiając w mroku matkę z rozłożoną talią kart. Zobaczyłem ojca, który stał właśnie na kanapie i nakręcał zegar ścienny. Jeszcze z rękami w górze odwrócił się w moją stronę i wtedy podszedłem do niego.

W ciemnym szlafroku do kostek wydał mi się ogromny i patriar-chalny, a zarazem mały i dziwnie stary w tym nocnym stroju, spod którego wystawały spodnie i widać było kawałek rozpiętej na piersi koszuli. Zegar tykał miarowo, ojciec wciąż nie opuszczał rąk i wyglądał, jakby chciał, chwytając się niewidzialnej belki, wznieść w górę i tak z wysokości patrzeć na mnie.

Uniosłem rękę z listem, jakbym się nim zasłaniał przed oczekiwanym ciosem. W liście tym Felice pisała mi, że zgadza się zostać moją żoną, a zatem nikogo nie mogło dziwić, że tak nim wymachuję jak białą flagą.

Wreszcie ojciec opuścił ręce, lecz wciąż stał na kanapie, górując nade mną, i patrzył teraz wprost na mnie. Czułem też spojrzenie matki znad stołu, z ciemności, i uchwyciłem je niczym pomocną dłoń, choć wiedziałem, że nie wolno mi tego robić i że będę miał o to do siebie uzasadniony żal.


- Ojcze, co więc mówisz na to, że ja się chcę żenić? - spytałem. Ojciec położył prawą dłoń na piersi i nasłuchiwał, a ja nieomal czułem, jak pod ręką jego serce bije nierówno i głucho.

- Dzieci nas nie oszczędzają- powiedział i jego głos zabrzmiał jak uderzenie dzwonu. - Czy nie mam racji, Julio? - Zwrócił twarz w stronę ciemności, skąd dobiegło westchnienie matki. - Tak, tak - ciągnął dalej. - Mów i proś, żeby ci na starość oszczędzały kłopotów, a tu masz, taki pasztet! Pan syn na pewno niezadowolony, że się musi pytać o radę. Trzeba było przyjść, zanim się zdecydowałeś.

- Nic jeszcze nie jest ostatecznie postanowione, ojcze - powiedziałem szybko i mogło to robić wrażenie, że się wyrzekam Felice, że gotów jestem z lęku przed ojcem poświęcić ją bez walki. Jednak nie była to prawda i ojciec łatwo przejrzał moją grę.

- Wiem swoje! - krzyknął na cały głos. Na szczęście nikt nie musi uczyć ojca, jak przejrzeć syna. I teraz, kiedy uwierzyłeś, żeś go zgnębił, tak zgnębił, że możesz sobie siąść na nim własnym tyłkiem, a on się nie ruszy, teraz zdecydował się mój pan syn na małżeństwo! Przychodzi tu, żeby się radzić, a już kupił zaręczynowy pierścionek...

Kątem oka zobaczyłem, jak matka wstaje zza stołu i podchodzi do ojca, a wtedy on zstępuje z kanapy, na której cały czas, nie zdając sobie z tego sprawy, tkwił prawie nieruchomo. Teraz, kiedy stanęli obok siebie, wzmocnieni swoją bliskością, zauważyłem, że ojciec mimo swego rzeczywiście wysokiego wzrostu sięga mi ledwie do brody.

- Uważaj więc, kto się na zawsze wiąże... - zaczęła matka, ale ja machnąłem tylko ręką, mówiąc coś w rodzaju: To nic, to nic...

- Ty go tak rozpuściłaś! Kawalerowi chyba ptasiego mleka brakuje, a chce uciekać z domu. - Ojciec niespodziewanie zwrócił się przeciwko matce, być może dlatego, że tak bez skrupułów zbliżyła się do nas i nie było całkiem jasne, po czyjej stronie stanie.

- No dobrze, więc chcesz mojej rady? - powiedział ojciec i sapiąc ciężko, podszedł do stołu.


105

104


Poszliśmy za nim i po chwili siedzieliśmy w kręgu światła wiszącej lampy.

- Jakie są twój e mocne strony jako przyszłego małżonka? Zastanówmy się nad tym - zaczął ojciec. - Jesteś jeszcze młody i nie można wykluczyć, że zdołasz nam te swoje mocne strony ukazać. A zatem: jesteś młody. Czy to twoja zasługa, nie wiem. Co o tym myślisz, Julio? - zwrócił się do matki i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej. - Po drugie, masz rodzinę, na którą z konieczności możesz liczyć. Ja co prawda gonię już resztkami sił, ale cóż, taki widać mój los...

- Ojcze, ja nigdy nie będę prosił cię o pomoc - powiedziałem, lecz choć chciałem moim słowom nadać stanowczy ton, zabrzmiały cicho i niewyraźnie.

- Co? Nie rozumiem, co mówisz - krzyknął ojciec.

- Franz mówi, że... - szepnęła matka.

- Nieważne, co on mówi. - Ojciec machnął ręką i uniósł się w krześle, jakby zbierał siły do ataku. - Ja mówię, że ten chłopak nie nadaje się do małżeństwa! Z twoimi zarobkami czeka was nędza. Czego się tkniesz, niewypał. Tak mnie namawiałeś na udziały w fabryce, nieszczęsna fabryka, przeklęty azbest, którego nikt nie chce kupować, na co mi to było, nie dość miałem kłopotów ze sklepem, z pracownikami, tymi darmozjadami, którzy chcą mieć pełną miskę za darmo. Chcecie mnie puścić z torbami, ale podcinacie gałąź, na której wszyscy siedzimy. Każdy biegnie z wyciągniętą ręką, a ja już sił nie mam.

- Ojcze, ja mimo wszystko chciałbym cię prosić, żebyś pojechał do Berlina i porozmawiał z ojcem Felice. To, co teraz mówisz, będzie właściwą formą rozmowy. I o to także chciałbym cię prosić, żebyś niczego, co mnie dotyczy, nie zatajał. Od dawna już próbuję przedstawić Felice mój ą sytuację, kierując się prawdą i tylko prawdą. Obawiam się jednak, że nie w pełni zostałem zrozumiany. Ty, ojcze, zrobisz to lepiej niż ja.

Ojciec patrzył na mnie wyraźnie zdumiony. Była to chyba najdłuższa przemowa, jaką usłyszał ode mnie kiedykolwiek.

- Dobrze - powiedział. - Zgadzam się pojechać do jej rodziców


i jeśli mimo zastrzeżeń, które moim zdaniem są nieodparte, usłyszę zgodę na małżeństwo, nie będę się dłużej sprzeciwiał.

Jak zwykle po denerwującej rozmowie ojciec ucichł, stał się roz-kojarzony i nieuważny. Jeszcze próbował namówić matkę do gry we franzenfussa, ale tak był osłabiony, że bez trudu zaprowadziła go do sypialni. Zostałem sam.

Nie wiem, jak zdołałem dotrzeć do swojego pokoju, tuż obok, za ścianą. Całą noc walczyłem z demonami.

Przez pół nocy jakiś młotek wystukiwał w mojej głowie swój dziwny monotonny rytm. W pewnej chwili, której oczywiście nie uchwyciłem dość wyraźnie, młotek się zatrzymał, zdawało mi się, jak gdyby zawisł w powietrzu, i zapadłem w sen. Nie spałem jednak zbyt głęboko, bo wkrótce pojawiły się pierwsze senne obrazy. Najpierw niewyraźne, ciemne, pogrążone w mroku. Gdzieś w oddali błysło światło. Jakaś postać niosła lichtarz, rozświetlając duży pokój, w którym się znajdowałem.

Zobaczyłem siebie opartego rękami i twarzą o czarny blat stołu. Spojrzałem w górę, lekkim ukosem, i po drugiej stronie stołu zobaczyłem Felice.

Jej postać była zamglona lub może to raczej ja widziałem świat nie dość wyraźnie, bo moje lewe oko okazało się ślepe. Ach tak, pomyślałem, a zatem już ślepnę, i wydało mi się to zupełnie oczywiste. Mimo wszystko jednak twarz Felice rozjaśniła się i przybliżyła; poczułem tak silną tęsknotę do niej, do jej bliskości, że wyciągnąłem ręce, przyciskając policzek do gładkiej chłodnej powierzchni stołu niczym dziecko, któremu odmawia się napoju życia i które chłodzi rozpaloną twarz.

Nagle ktoś chwycił moje wyrzucone w przód ramiona i napinając boleśnie całe moje ciało, wciągnął mnie na stół. Po bokach zobaczyłem postaci w czerni wpatrzone we mnie badawczo. Był tam mój ojciec, matka i rodzice Felice.

- Teraz okaże się, coś wart. Dziś jest Empfangstag. - Usłyszałem głos ojca. - Dzień Przyjęcia!

Co to, pomyślałem, nie znam tego słowa. Poczułem narastające przerażenie.


107

106


- Zaręczyny - wyjaśniono mi, choć nikogo nie pytałem.

Ach tak, więc dziś są nasze zaręczyny, odetchnąłem z ulgą. Fe-lice, Felice, zawołałem bezgłośnie, a postać jej oddaliła się i znów widziałem ją jak za mgłą.

Pociągnięto mnie kawałek po śliskiej powierzchni stołu i zdawało mi się, że ruch ten jakby przybliżył mi wytęsknioną postać dziewczyny. Rodzice otwierali usta, ale głos dochodził z góry, co wydało mi się całkiem naturalne. Oto były niepojęte boskie istoty, które miały mnie surowo, lecz sprawiedliwie osądzić.

Przesuwałem się po stole nieprzerwanie, czując obnażonym pod-brzuszem nieskazitelnie gładką i zimną powierzchnię. Przeciwległy kraniec stołu oddalał się jednak zamiast przybliżać, a przecież tam czekała Felice. Głosy rodziców dochodziły do mnie na przemian to cicho, to głośno.

- To twoja ruina! - powiedziała matka Felice.

- Ty pętaku! - krzyknął mój ojciec.

- Nie zawracajcie mi głowy - prosił ojciec Felice, a moja matka szeptała:

- Mówiłam ci, żebyś uważał na siebie.

Przecież wszystko jest w porządku, mamo - chciałem powiedzieć, lecz nagle ostre szarpnięcie prawie wbiło mi słup powietrza w krtań i zagłuszyło mój jęk.

- Kto nie słucha ojca, matki - posłucha psiej skóry! - ryknął mój ojciec.

- Co to znów za nowość? - spytała matka Felice.

- Raz, dwa, trzy i raz. - Dyrygował ojciec Felice i zobaczyłem, jak w rytm jego słów rodzice wstają, cali czarni, z białymi twarzami i ciemnymi czeluściami ust, i odsuwają się od brzegów stołu.

Ciągnięto mnie bez wytchnienia, aż dostrzegłem, że zbliżam się do przeciwległego krańca blatu. Próbowałem powstrzymać ten ruch i nieuchronny upadek, lecz moje nogi nie znajdowały na gładkiej powierzchni najmniejszej rysy ani załamania. Już moje ramiona i twarz zawisły w powietrzu, zobaczyłem przed sobą czeluść, w którą zsunąłem się siłą własnego bezwładu. Moja głowa stuknęła głu-


cho i zrozumiałem, że leżę na podłodze, a otchłań była tylko wymysłem mojego nieopanowanego strachu.

Te same moce, które ciągnęły mnie po stole, teraz ujęły mnie pod ręce i postawiły na uginających się nogach. Felice, Felice, szeptałem, aż wreszcie ją zobaczyłem.

Zbliżyła się do mnie. Jej oczy skierowane na mnie były ciemne, ale w środku każdego oka błyszczał punkt jak ogień i złoto. Podaliśmy sobie ręce, splatając ramiona. Poczułem, że zakładają nam kajdany i popychają do przodu. Przed nami, w oddali, rysował się wyrazisty niczym ostrze miecza kształt szafotu. Szliśmy ku niemu jak kochankowie z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a z tyłu dochodziło coraz bardziej wyraźne stukanie młotka, tak jakby ktoś uderzał nim w moją pustą, pozbawioną włosów i ciała czaszkę.

Czy sens tego snu nie wydaje ci się równie oczywisty jak to, że ja jestem człowiekiem nieodwołalnie straconym dla świata?

Franz do Felicji

Praga, czerwiec 1913

Piszesz, że my już od dawna należymy do siebie. Najdroższa Felice, wiedziałem to od chwili, gdy pierwszy raz cię ujrzałem. Dziś wracam pamięcią do tego dnia, wiedząc, że nigdy nie stracę uczucia wdzięczności za łaskę tego spotkania. Pamiętam każdy szczegół naszej rozmowy, twoje spojrzenia i własne myśli. Gdy na moją prośbę podałaś mi wówczas dłoń, potwierdzając tym uściskiem obietnicę odbycia ze mną podróży do Palestyny, świat cały stał się dla mnie prawdziwym Naprzeciw.

Wszyscy dążymy do całości i jedności, bo jako część odczuwamy boleśnie nasze ograniczenie. Trzymając twoją rękę w swojej dłoni czułem, że dajesz mi świat jako cały i jeden. Felice, pomyśl, czymże bym był bez ciebie - część nie znająca Całości?

Lecz gdy nadchodzą chwile zwątpienia, zapominam o naszej


108

109


szczęśliwej jedności. Widzę każde z nas samotne, zanurzone we własnych myślach. Wciąż nawiedzają mnie obrazy domów w pustce, zamkniętych drzwi, ślepych okien. I pytam sam siebie, czyż jestem tylko osobnym pokojem, do którego co prawda Felice zajrzała, lecz widząc nieład, czując chłód bijący od ścian, wycofała się, ze złością trzaskając drzwiami? W takich chwilach świat przestaje mieć twoją twarz. Poczucie winy znów bierze górę, jest silniejsze, stokroć silniejsze niż miłość.

Felice, nie lekceważ tej potężnej siły, jaką jest poczucie winy i strach. O strachu wiesz, pisałem ci o nim. To on każe mi zatrzymywać się przed bramą domu, w którym ty już od dawna mieszkasz. Lękam się przekroczyć próg i wejść do środka, lecz nie mogę też odejść, więc tylko podziwiam ten dom, biję przed nim pokłony i obwieszam go wieńcami. Zamieszkać w nim nie potrafię. Jeszcze nie...

Ty wierzysz, choć nie bez zastrzeżeń, w naszą wspólną przyszłość. Piszesz mi, że jedyną formą bycia ze mną, jaką uznajesz za możliwą, jest małżeństwo, innej sobie nie wyobrażasz. A więc małżeństwo, Felice? Tak... To byłoby coś konkretnego. W tym byłaby jakaś jasność.

Ale najdroższa, czy ty wiesz na pewno, jakim ja jestem człowiekiem? Czego tak naprawdę się lękam? Przecież ja obawiam się każdego, kto zbliża się do mnie na odległość wzroku, nie chcę go znać, nie chcę z nim rozmawiać, rozmowy nudzą mnie śmiertelnie. W moim pokoju zamykam się jak w twierdzy, ściany stają się ochroną dla mojego wciąż bojącego się ciała, a wejście nawet bliskiej mi osoby odczuwam jako wtargnięcie i pogwałcenie mojej najbardziej prywatnej strefy bezpieczeństwa.

Taki strach w małżeństwie jest nie do przyjęcia - wiem o tym. Małżeństwo to nie tylko jeden dom, wspólny pokój, łóżko dla dwojga, to także bliskość, którą j a odczuwam jako wchłonięcie, rozpłynięcie się własnego ,ja" w tym drugim.

Ludzie szukają bliskości, ponieważ chcą odpoczynku od siebie, ukojenia, pragną bycia wewnątrz Innego. Ci ludzie obdarzeni są być może silnym ,ja", dla nich zespolenie nie musi oznaczać utraty siebie, lecz dla mnie to prawdziwe zagrożenie. Lękam się, że czło-


wiek, drogi i kochany, lecz pomimo to inny, obcy, odbierze mi tę z trudem zdobytą odrębność, tę odrobinę siły potrzebną do życia.

Powiedziałaś niedawno, że miłość poszerza, tak to nazwałaś, nasze istnienie, bo jest podwojeniem, przyjmowaniem w siebie drugiego. Felice, tak pięknie rozumiesz miłość, ale czy wiesz, jak ja to widzę? Raczej jako spotęgowanie siebie poprzez zawładnięcie innym, a przyznasz, że to zbyt niebezpiecznie zbliża się do sfery przemocy. Mam zatem kochając żywić się niejako inną istotą, zagarniać ją, wchłaniać w siebie, wzbogacać się nią, może nawet wbrew jej woli?

Gdy patrzę na moją matkę, która miłości oddała się całkowicie i bez zastrzeżeń, drżę z bólu. Pochłaniamy ją wszyscy, po trochu, ojciec, ja, moje siostry, teraz dzieci moich sióstr. Cóż zostało z jej wielkoduszności, czystości, z jej żywego umysłu? Tylko tyle, abym mógł przeczuć, że kiedyś była piękna, potężna, miłująca.

Felice, czy musi tak być? Nie wiem, i jedyną odpowiedzią na to pytanie jest tylko coraz większy lęk. Boję się, Felice, a mimo to, mimo to jednak - bądź ze mną.

Franz do Hugona

Praga, lato 191B

Drogi mój,

znów widzę siebie jako małego chłopca, dziecko jeszcze, wobec potęgi, jaką był ojciec. Ze swego fotela rządził światem, stanowił prawa, których słuszność uznawałem, bo pochodziły od niego. Wiedziałem przecież, że od najwyższej instancji, którą on był wówczas dla mnie, mogę spodziewać się tylko dobra. Godziłem się na wszystko i podziwiałem go.

Nadszedł jednak moment, w którym dostrzegłem pierwszą szczelinę w jednolitym gmachu jego potęgi. Zbyt wcześnie spojrzałem przez tę szczelinę, a to, co zobaczyłem, przeraziło mnie i sprawiło, że raz na zawsze poczułem się wypchnięty z rajskiego kręgu.

Mój ojciec - wielki, hałaśliwy, pewien siebie, odważny i silny -


110

111


nie był konsekwentny. Ustanawiał prawa, które miały obowiązywać nas - dzieci, lecz wkrótce zapominał o nich, zastępując je innymi, często sprzecznymi. Mało tego - my mieliśmy wypełniać rozkazy i podlegać prawu, które jego nie obowiązywało, gdyż on stawiał się ponad własnym prawem.

To, co w naszym dziecięcym świecie nazywano złem, w jego świecie mogło być dobrem, co dla nas było niesprawiedliwe, dla niego było sprawiedliwością, nam odmawiał tego, z czego sam chętnie i w obfitości korzystał. Z ojcowskiego fotela wydawane były nie tylko rozkazy, lecz i wyroki. Ojciec przyznał sobie prawo karania nas.

Często nie znaliśmy lub nie rozumieliśmy własnej winy, lecz

: kara utwierdzała nas w przekonaniu, że jednak zawiniliśmy. Nie

byłbym ukarany przez wysoką instancję, gdybym nie zawinił -

mówiłem sobie, i to niekiedy pomagało znieść cierpienie, a nawet

ból z czasem zamieniało w nieoczekiwaną rozkosz.

Ojca godziło się kochać, i cóż, kochałem go tak, jak dziecko kocha swego ojca, wypełniając jego rozkazy, bo kochać znaczyło - być posłusznym. Gdybym do dziś pozostał w tej dziecięcej sferze - a być może tak właśnie jest - to miłość musiałaby mieć dla mnie co najmniej dwa oblicza: jasne i ciemne. Ufne wobec dobroci Najwyższej Istoty i nieufne wobec jej dwuznacznych praw i rozkazów. Jasny byłby ten świat sprzed wygnania z raju (gdzie "być" i "mieć powinność" były nierozdzielne), ciemne, gdy już po wygnaniu dostrzegłem w ojcowskiej potędze także zło, także to nieusprawiedliwione niczym stawianie się ponad własnym prawem, a widząc to uznałem jednak władzę za prawomocną i zgodziłem się wypełniać jej rozkazy.

Cóż zresztą innego może zrobić dziecko, jak tylko poddać się władzy z całym jej dobrem i złem? Przecież od niej zależy jego istnienie, bunt przyniósłby może wyzwolenie spod dominacji ojca, lecz dla słabej jeszcze i niepewnej istoty, jaką jest dziecko, oznaczałoby popadniecie w chaos, we władanie jakichś nieznanych groźnych mocy.

A jednak zacząłem się buntować. I wkrótce nie spełnić rozkazu


ojca było dla mnie najwyższym nakazem. Początkowo ojciec nie zauważył niczego, lecz wreszcie zaczęła do niego docierać niejasna świadomość, że ja stawiam opór. Na zewnątrz trudno było dostrzec cokolwiek, pozornie uznawałem władzę ojca i nie kwestionowałem jej. Jednak wewnątrz mnie toczyła się walka, coraz straszniejsza, coraz bardziej zaciekła. Ona to podkopała moje siły już u samych początków.

Nie wiesz, jak dziwna i podstępna to była walka. Z nożem w ręce tańczyłem w zaczarowanym kręgu, zadając sobie samemu ciosy, aby mój ojciec zobaczył to i zadrżał z przerażenia, aby poczuł litość. Jednak władza nie zna litości, gdyż władza dąży do spełnienia Prawa. Widząc, jak sam siebie karzę, ojciec utwierdzał się tylko w pewności, że jestem winny. Kara sankcjonowała winę. Kiedy już leżałem krwawiąc, ojciec odchodził, nasycony i wzmocniony, a niejasny niepokój, który drążył jego opancerzone sumienie, uciszał stwierdzeniem: No tak, on jest winny.

Byłem winny i wiedziałem o tym. Kiedy badałem swoje najtajniejsze wnętrze, musiałem wszak przyznać przed samym sobą, że moim prawdziwym celem nie było stanie się dobrym człowiekiem ani też zadośćuczynienie najwyższemu sądowi, lecz takie rozpoznanie upodobań i ideałów ludzkich, aby móc łatwo i bez przeszkód stosować się do nich, zyskując w ten sposób powszechną miłość i posiąść prawo jawnie, niejako na oczach wszystkich, do oddawania się mieszkającej we mnie nikczemności. To dobrze, mówiłem sobie, że ojciec nie zna litości, że nie czuje się winny. Już wtedy niejasno przeczuwałem, że nie opłaca się zawstydzać władców i zwycięzców. Zrozumiałem, że zawstydzony, obarczony poczuciem winy ojciec mógł łatwo odebrać mi jedyne prawo, które sobie wywalczyłem -prawo bycia ofiarą.

Co prawda ten, kto jest sądzony, a zatem w jakiś sposób prześladowany, niewątpliwie musi być winny. Sędziowie przecież po to są, aby udowodnić winę i wydać sprawiedliwy wyrok. Najpiękniej zresztą byłoby, gdyby samo postępowanie sądowe łagodnie, lecz nieubłaganie, przechodziło w orzeczenie wyroku. Z drugiej jednak strony samo pojęcie ofiary mieści już w sobie niewinność, a to była


112

113


przecież szansa dla mnie, mogłem się czuć choć po części uniewinniony.

Wówczas nie myślałem o tym wszystkim tak jasno, działałem pod wpływem ciemnych uczuć, dla mnie samego niezrozumiałych, niejako instynktownie poruszałem się w tym świecie, który zbyt wcześnie objawił mi swój ą groźną nierówno wagę - lekkość po stronie władzy, ciężar po stronie tego, kto jej podlegał.

Chęć poddania się i bunt - to były dwa wykluczające się nawzajem pragnienia, które ożywiały moje dzieciństwo. Bunt być może nawet przeważał. Zacząłem osądzać ojca surowo i niesprawiedliwie. Ja, tak chętnie uzurpujący sobie pozycję ofiary, stałem się sędzią ojca mego.

Wkrótce miałem tego gorzko pożałować. Ciężki to los dla syna strącać swego ojca z wyżyn, na których się go umieściło. Świat, i tak niejasny, nagle pogrążył się w całkowitym mroku. Siła buntu osłabła we mnie. Znów zobaczyłem w moim ojcu potężną siłę, tym bardziej że podczas gdy ja wyczerpałem się całkiem w wewnętrznej walce, ojciec nie tylko nie osłabł, lecz jeszcze wzmocnił swą pozycję lub przynajmniej trwał nadal tam, gdzie było jego miejsce - na szczytach władzy.

Twój F.

Felicja do Grety

Berlin, październik 1913

Kochana Greto,

Franz wyjechał! Nie odzywa się do mnie! Nie wiem, co robić. Jeszcze niedawno pisał: "Przyjedź, pobierzmy się natychmiast, doprowadźmy rzecz do końca". Potem przysłał list, w którym błaga, abym sama z nim zerwała. "Odepchnij mnie, odrzuć, tak jak odrzuca się to co brzydkie i plugawe, jak resztki, odpadki, nieczyste stworzenia" - pisał. Greto, czasami myślę, że on jest szalony.

Odpisałam natychmiast, próbując go uspokoić. Zapewniałam, że pragnę go nadal, chcę z nim być, i to moja jedyna prawda. Odpo-


wiedział mi, że prawdę uczuć ceni sobie najwyżej, ale właśnie do niej nie jest zdolny. Posłuchaj, co pisze: "Ja potrafię współużywać, ale nie współżyć. Nie ufam sobie, że potrafiłbym trwale zachować prawdę we współżyciu, a jednocześnie nie mógłbym znieść współżycia bez prawdy". I kończy: "Musimy się rozstać".

Potem przysłał mi jeszcze kartki z podróży, z kongresu syjoni

stycznego, z Wiednia, potem z Wenecji. Teraz zamilkł. Nie mam

o nim wiadomości już od tygodni. Kochana Greto, muszę cię prosić

o pomoc. Napisz do niego, spotkaj się z nim. Zobacz, co to za czło

wiek, wybadaj, jakie ma plany i zamiary. Tylko ty możesz mi pomóc.

« Twoja Felice

Greta do Franza

Wiedeń, koniec października 1913 ' Wielce Szanowny Panie,

pozwalam sobie pisać do Pana, choć się nie znamy, ponieważ leży mi na sercu szczęście mojej przyjaciółki Felicji. Zaniepokojona Pana przedłużającym się milczeniem poprosiła mnie, abym się z Panem spotkała. Tak się dobrze składa, że na początku listopada będę służbowo w Pradze. Jeśliby zatem Pan zechciał, moglibyśmy się poznać. Słyszałam od Felicji wiele dobrego o Panu i ufam, że nasze spotkanie byłoby dla mnie podwójnie owocne. Mogłabym spełnić prośbę przyjaciółki, a zarazem poznać wyjątkowego człowieka. Proszę więc o wyznaczenie miejsca i czasu...

r Franz do Hugona

, %

Praga, listopad 1913 Drogi mój,

słyszę, że zegar na wieży wybija godzinę. Jest w pół do szóstej. Wyglądam przez okno i widzę poprzez ciemność, jak wiatr targa


114

115


gałęzie mizernego drzewka przytulonego do muru, a zżółkłe liście opadają jeden za drugim, jeden za drugim.

Nie mam żadnych wiadomości o Felicji. Nic dziwnego, przecież tego właśnie chciałem. Postanowiłem więcej do niej nie pisać. Tak byłoby lepiej, w tym byłaby jakaś pewność, a mimo to, mimo to... Gdy dostałem list od j ej przyj aciółki, panny Grety, zapowiadaj ącej wizytę w Pradze, zadrżałem z radości i lęku. Znów jest tak, jak było i F. staje się ośrodkiem wszystkich moich myśli.

Umówiłem się z panną Gretą w sali recepcyjnej hotelu Erz-herzog. Przygotowałem sobie dłuższą przemowę i powtarzając jaw myślach, usiadłem na kanapie pod palmą. Czekałem na osobę starszą, w typie tych poczciwych korpulentnych kobiet, których górna warga pokryta jest miękkim meszkiem, a bystre "•. spojrzenie ciemnych oczu dodaje otuchy i nastraja do zwierzeń. Kiedy jednak podeszła do mnie drobna młoda kobieta o ujmującym uśmiechu, zapomniałem to, co ułożyłem tak misternie, i bąkając coś od rzeczy, zupełnie speszony, podążyłem za nią do sali obok.

Panna Greta mówiła dużo i bez zahamowań, mniej o sobie za to, zgodnie z moimi gorącymi życzeniami, o Felicji. Ojej obecnych problemach, o sytuacji rodziny, o biurze i nawale pracy, wreszcie o kłopotach Felicji z zębami. Tu nie szczędziła faktów; podziwiałem jej wiedzę z zakresu stomatologii i syciłem się tymi odpychającymi szczegółami jak pokarmem koniecznym mi do życia. Kilkoma informacjami o sobie zakończyła to spotkanie i umówiliśmy się znów na dzień następny.

Wahałem się, czy pójść, lecz gdy nadeszła godzina spotkania, pobiegłem tak rączo, jakby mnie ktoś zagrzewał do biegu gromkimi okrzykami.

Panna Greta opowiadała trochę o biurze i pracy, a także o swoim bracie, którego kocha i podziwia, a o którym Maks już wcześniej mówił mi wiele dobrego. Wkrótce rozmowa stała się mniej konwencjonalna, coraz bardziej osobista. Przyglądałem się zmiennej, choć spokojnej twarzy panny Grety, jej mocnej białej szyi, dekoltowi przesłoniętemu błękitnym szyfonem bluzki, piersi nie-


co zbyt płaskiej, jakby z niej uszło powietrze, i w osobie tej młodej, nieco dziwnej kobiety rozpoznawałem kogoś z moich snów. Kim mogła być - świadkiem, pomocnikiem, wrogiem? Jej dłonie o krótkich, lekko wygiętych palcach oparte o blat stolika poruszały się w rytm rozmowy tak płynnie, jakby już od dawna uczyły się trudnej sztuki tańca.

Mówi zdaniami, którym jakby brak orzeczenia i kropki, lecz wbrew pozorom nie odbiera to jasności i precyzji myślom. W jej widzeniu świata jest być może to coś, co tak cenię - otwartość, brak ostatecznych rozstrzygnięć, możliwość nieoczekiwanych interpretacji.

Starałem się jej sprostać i prowadzić tę rozmowę, wsuwając rękę głębiej, senniej pod oczekujący nas temat, tak aby unieść go lekko i aby on sam pociągnął nas oboje w górę, tam gdzie słowa nabierają swego właściwego sensu.

Zaczęliśmy rozmawiać o ludzkich twarzach. Zwierzyłem się pannie Grecie, jak trafnie odgadłem charakter F. już przy pierwszym spotkaniu, obserwując tylko jej twarz, ruchy i gestykulację.

- Czasem jednak pierwsze wrażenie zwodzi nas - powiedziała i musiałem przyznać jej rację.

- O tak, bywa, że mylimy się zupełnie co do osoby, badając tylko jej powierzchowność. Zapewne w ogóle nie powinno się tego robić, lecz sądy wydawać ostrożnie, powoli, w miarę jak coraz lepiej poznajemy charakter osoby. Leoz ja jestem pisarzem - stwierdziłem, czując natychmiast fałsz i butność tego zdania - i dla mnie badanie ludzkich twarzy bywa, proszę mi wierzyć, bardzo pouczające.

- Cóż zatem powie pan na to? - spytała i przytrzymując skraj popielatego szala przerzuconego przez ramię, uniosła go do twarzy.

Przez chwilę ukryta za miękką materią przypominała kobietę Wschodu, dumną beduinkę lub nałożnicę patriarchy. Powoli przesuwając zasłonę ku dołowi, odkryła czoło, brwi, uniosła przymknięte powieki i zobaczyłem, że jej oczy mają kształt migdałów i są szaroniebieskie ze złotymi plamkami.

Patrzyła wprost na mnie i zdawało mi się, że widzę w nich siłę


117

116


i stanowczość, o jakich ja mogę tylko marzyć, lecz jakie nigdy nie będą mi dane. Doznanie było tak wyraźne, że poczułem nieomal, jakby jakaś potężna ręka uniosła mnie w górę i postawiła obok siebie samego zgiętego w krześle, z twarzą ukrytą w ramionach rozpostartych na śliskim marmurze stołu. Trwało to sekundy, lecz było tak nasycone emocjami, że zdawało się nie mieć końca.

Dziewczyna nadal opuszczała zasłonę, ukazując policzki, nos, krótki, o ściętym czubku, i usta pełne, a jednak z wyrazem nieoczekiwanej surowości. Dół jej twarzy nie był już tak regularny jak zarys czoła, skroni i oczu, niepokoił, bo była w nim gorycz i cierpienie, jakby jeszcze nie przeżyte, lecz już przeczuwane. Zrozumiałem, co chciała mi pokazać - twarz dającą najpiękniejsze obietnice, których spełnienie stać się może gorzkim i cierpkim owocem.

Wszystko to działo się w milczeniu i komuś patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że ta śliczna młoda kobieta hipnotyzuje mężczyznę, który całkiem znieruchomiał pod wpływem jej magicznych gestów.

Sama panna Greta przerwała ciszę, wracając do poprzedniej rozmowy tak naturalnie, jak gdyby chciała mnie w ten sposób natychmiast odczarować. I rzeczywiście poczułem coś jak lekkie uderzenie w tył głowy, które przywróciło mi utraconą na moment równowagę.

- Cóż mogę powiedzieć, pani jest czarodziejką, panno Oreto -stwierdziłem, a ona uśmiechnęła się do mnie.

Rozmawialiśmy jeszcze, ale prawie nie pamiętam o czym, gdyż wciąż miałem przed oczami obraz młodej śmiałej kobiety i tę jej odwagę, z jaką, zdawało się, mówi, zbliżając usta do mojej twarzy: "Chodź ze mną, teraz, natychmiast! Zostaw wszystko i chodź!" Nie mogłem się opędzić od jej oczu i głosu, który wewnątrz mnie prosił, wabił i przywoływał. Nie mogłem od niej oderwać wzroku.

Niepostrzeżenie na twarz panny Grety nałożył się obraz Feli-ce, aby po chwili niczym maska przesunąć się leciutko w bok i wtedy spoza niej wyłoniło się znów oblicze Grety, i tak trwała


ta gra dwóch dziewczęcych twarzy, a ja zapatrzony, zagubiony traciłem poczucie, która z nich jest mi bliska i znana, a którą dopiero poznaję.

Ta dziewczyna o dwóch twarzach kusi mnie jako pewna całkiem obiecująca możliwość. Wyobrażam sobie, że surowa Felice zmienia się w uwodzicielską pannę G., i wzajemnie - osoba Grety -zwodnicza i nierealna - przybiera postać mojej aż nazbyt rzeczywistej i wymagającej Felicji.

Twój F.

Felicja do Grety

s rl; • Berlin, styczeń 1914

Kochana Greto,

więc jednak! Twoja misja się powiodła. Spotkałam się z Fran-zem, nasze stosunki znów zostały nawiązane, pisze do mnie jak dawniej. Będziemy szukać mieszkania w Pradze. Może nie będzie tak trudno, jak to się teraz wydaje.

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Chyba i on także jest wreszcie zdecydowany podjąć wyzwanie naszego wspólnego losu.

Tylko dzięki tobie jestem teraz spokojniejsza, a rzecz zmierza w pomyślnym kierunku.

Adieu, kochana

?'Greta do Franza

Wiedeń, luty 1914

Drogi Panie Doktorze,

Felicja pisała mi, jak bardzo się cieszy, że pojedzie do Pragi, aby spotkać się z panem. Wiem, że jej także sprawa mieszkania leży na sercu.

Wyobrażam sobie, że te poszukiwania są dla pana dość uciążliwe, i tak zabawnie pan o tym pisze, ale proszę pomyśleć, jaka to


118

119


będzie radość, gdy wreszcie trafi pan na to jedyne, w którym będziecie z Felicją naprawdę szczęśliwi.

Ja też znam trochę te kłopoty mieszkaniowe, które w Wiedniu wyglądaj ą podobnie jak w Pradze. Tu także w mieszkaniach za dziewięćset koron przy drzwiach wita gospodyni, której suknia pamięta zamierzchłe czasy, cisza, o której ta poczciwa niewiasta nas zapewnia, oznacza wielogodzinne bębnienie na pianinie w sąsiednim pokoju, trzaskanie garnkami i rozmowy prowadzone teatralnym szeptem, aby wreszcie nocą westchnienia, chrapanie i przewracanie się na drugi bok sąsiadów ostatecznie przekonały nas, że jedyne wyjście prowadzi przez okno cztery piętra w dół.

Na pociechę posyłam panu kwiaty i koszyk owoców, proszę się nimi posilić w tych trudnych i pięknych dniach. Teraz będzie pan miał Felicję blisko siebie, nie chcę wam przeszkadzać, a jednak proszę usilnie, aby pan wybadał jej uczucia wobec mnie. Ostatnio jej listy do mnie były jakieś chłodne, zresztą pisze rzadko. Mam wrażenie, jakby Felicja zmieniła się, jakby miała do mnie o coś skrywaną pretensję. Jestem na to bardzo wrażliwa, czasem w drobnych gestach, w brzmieniu słów, nawet w pośpiechu, z jakim ktoś stawia litery na papierze, dopatruję się czegoś wymierzonego we mnie. Czy pan zna to niemiłe uczucie?

Często podlegam silnym uczuciom niepokoju, nawet lęku, a zwłaszcza gdy coś mi dolega. Fizyczne niedomagania wytrącają mnie na długo z równowagi. Obecnie ból zębów, o którym panu pisałam, niestety się nasila. Nic nie j est lepiej. Pyta mnie pan w ostatnim liście, w jaki sposób dbam o zęby, co mówi dentysta i czy nie sądzę, że ból zębów jest konsekwencją jedzenia mięsa. Co do tego ostatniego - mięso jadam rzadko.

Przypuszczam, że ten nagły atak wziął się po prostu z przeciągów. Kocham ciepło, południowe kraje, słońce i ta wiosenna pora u nas, gdy nagle robi się gorąco, a potem zaraz zimno, doprowadza mnie do prawdziwej rozpaczy. Futerko, o którym tyle pan pisze w swoim liście i które tak się panu nie podobało, służy mi w takich właśnie porach.


Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, miałam na sobie futrzany szal, przecież to był listopad. Pan ten strój bardzo skrytykował, szczególnie złe wrażenie zrobił na panu fakt, że tym właśnie futerkiem osłaniałam usta. No cóż, tu muszę się z panem zgodzić, rzeczywiście to nie jest wcale rozsądne, co prawda robi się wtedy cieplej, lecz drobne włoski osiadaj ą na wargach i twarzy i uporczywie drażnią. Obiecuję, że futerko wyląduje na najwyższej półce szafy, a gdy nadejdzie czas naszego spotkania, będę miała na sobie mój najpiękniejszy płaszcz podróżny, którego jedyną ozdobą są fantazyjne guziki.

Pyta mnie pan już po raz drugi, czy zechcę odwiedzić was tuż po ślubie w waszym nowym mieszkaniu. Nie odpowiedziałam na to pytanie, gdyż trochę mnie ono zaskoczyło, lecz skoro pan ponawia zaprosiny, a i Felice nie ma nic przeciwko temu, to zgadzam się naturalnie i obiecuję, że będę trzymać pana dłoń tak długo, jak to będzie konieczne, aby nabrał pan otuchy i wiary we własne siły i uwierzył, że i pan ma prawo do szczęścia.

Greta do Franza

Wiedeń, marzec 1914

Drogi Panie,

posyłam panu swoje fotografie, o które pan prosił, jedną z dwiema koleżankami, drugą przy pomniku z moją dawną przyjaciółką Marią - tę lubię szczególnie, i trzecią zrobioną w moim pokoju biurowym. Proszę zauważyć ilość korespondencji na biurku i fakt, że siedzę tyłem do okna, aby niczym nie rozpraszać uwagi. Może pan wybrać jedną z nich lub wszystkie odesłać, jeśliby już panu nie zależało na mojej podobiźnie.

Byłam w pokoju Grillparzera, nie tylko dlatego, że pan mnie o to prosił, lecz z potrzeby serca. Po przeczytaniu "Biednego grajka" poczułam nieodpartą chęć, aby zobaczyć, j ak mieszkał ten nieszczęśliwy człowiek. Miejsce to jest równie ładne i spokojne jak na fo-


121

120


tografii, którą także panu posyłam, nawet fotel stoi tak samo przy oknie. Podobno dawniej nic nie zasłaniało widoku z okna, być może zatem oglądając zachód słońca, pisarz oddawał się pięknym rozmyślaniom. Był to jednak, przyzna pan, doktorze, trudny człowiek i po przeczytaniu jego dzienników przez kilka nocy miałam ciężkie sny, a i w dzień straszył mnie jego duch.

Ostatnio cierpię na uporczywą bezsenność. A jak z pana snem? Ufam, że trochę lepiej. Czasem wydaje mi się, że brak snu jest karą za jakieś grzechy, ale doprawdy nie wiem jakie. Gdybym to wiedziała, prawdopodobnie spałabym jak niewinne dziecko.

Co pisze Felicja? Czy otrzymuje pan regularnie jej listy? Dawniej wiedziałam zawsze o wszystkim. Pisała do mnie Felice, pisał pan. Od pewnego czasu mam wrażenie, że Felicja mnie unika, nie zwierza się ze swych kłopotów...

Ostatni pana list zasmucił mnie. Czyżby pan naprawdę obawiał się przyszłości, lękał się małżeństwa? Mam nadzieję, że nie chodzi o Felicję, ojej osobę, i że są to raczej niepokoje związane z są-mym faktem odmiany. Pisze mi pan: "Wszystko uzależniam od zdrowia... Ogarnęła mnie olbrzymia hipochondria, która zapuściła we mnie tak mnogie i tak głębokie korzenie, że bez niej już nie mógłbym istnieć". Pana stan zdrowia to naprawdę nic, niech mi pan wierzy. Łatwo się pan z tym upora. Nie jest tak źle, skoro to tylko hipochondria, a z niej przecież, przy odrobinie uporu, łatwo można się wyleczyć. Niech tylko szczęśliwie nadejdzie dzień ślubu, a przekona się pan, jak pod wpływem radości rozwieją się ostatnie lęki, które zupełnie niepotrzebnie pana dręczą.

Mam jeszcze do pana prośbę. Proszę po ślubie odesłać mi moje listy lub je spalić. Zbyt lekkomyślnie pisałam do pana o pewnych sprawach. Widzę to teraz wyraźnie. Jako człowiek żonaty nie powinien pan być obciążony najmniejszymi nawet zobowiązaniami, a wszelkie związki i przyjaźnie sprzed ślubu muszą ustąpić nowej wspaniałej przemianie.

A zatem na początku czerwca spotkamy się w Berlinie, w Dniu Przyjęcia, gdy stanie się pan oficjalnym narzeczonym Felicji i całemu światu będzie pan mógł powiedzieć o swoim szczęściu.


Greta do Hugona ;

Wiedeń, marzec 1914

Kochany Hugo,

nie pisałam do ciebie tyle tygodni, wybacz. To nie znaczy, że o tobie nie myślałam. Ostatnio coraz częściej przywołuję cię bez słów i proszę, abyś towarzyszył mi, tak jak dotąd, w ważnych chwilach mojego życia. Twoja mądrość mnie prowadzi. Wystarczy, żebym przypomniała sobie nasze spotkania, a życie staje się prostsze i bardziej zrozumiałe.

A jednak ciemna strona świata wciąż ma władzę nade mną. Groźna postać mojego ojca prześladuje mnie, choć tak bardzo chciałeś uwolnić mnie od lęku.

Nie zapomniałam tamtego majowego dnia - trzy lata temu, kiedy wszystko rozkwitało tak szaleńczo, a ja przyszłam do ciebie radosna, w jasnej sukni i nowym kapeluszu. Weszłam do twego gabinetu i zdejmując kapelusz, poprawiałam włosy przed lustrem. Powiedziałeś coś odwrócony tyłem do mnie. Nie usłyszałam słów, ale twój ton mnie zastanowił. Zatrzymałam się w pół kroku. Podniosłeś się z fotela i stałeś ogromny na tle rozsłonecznionego okna. Wyciągnęłam do ciebie rękę, lecz ty nie podałeś mi swojej. Czułam, że tym razem chowasz dla mnie w zanadrzu coś szczególnego.

Usiadłam naprzeciwko ciebie, a ty kazałeś mi opowiedzieć o tamtym dniu sprzed lat, kiedy moja matka zamknęła się w salonie. Wiem, choć tego nie widziałam, że siedziała na krześle przy stole, sztywno, z rękami równo ułożonymi na kolanach, cała w wielkim napięciu i bez jednej łzy. Matka była po mojej stronie, a jednak jej milczenie odczułam jako zdradę - zostawiła mnie oto sam na sam z upokarzającą ojcowską władzą.

Ojciec nie był zły, był surowy. Bił mnie zawsze tylko ręką, niezbyt boleśnie, i nigdy nie krzyczał. Może chciał mnie zahartować do życia w świecie, co do którego nie miał złudzeń?

Kiedy to się działo, doznawałam dziwnego uczucia. Osoba ojca oddalała się, coraz szybciej i szybciej, a przestrzeń między nami


122

123


stawała się nieomal dotykalna, miała twardość i ciężar kamienia. Zaciskałam oczy i wtedy była już tylko ta rozszerzająca się przestrzeń wypełniona chłodem i głuchą ciszą.

Czy uwierzysz, że z czasem to doznanie stało się dla mnie źródłem pewnej pociechy. W tej zimnej pustce pomiędzy nami stawałam się królową. Widziałam siebie w królewskim płaszczu i koronie na głowie. Czułam, że ojciec nie ma nade mną władzy, nie może mnie skrzywdzić tu, gdzie jestem, w tym kamiennym świecie. Myślę, że byłam wtedy naprawdę wolna, choć nie umiałam tego tak nazwać, i tylko syciłam się obrazami królewskiej potęgi.

Tamtego dnia, o którym miałam ci opowiedzieć, ojciec wezwał mnie i uzasadniając to jakąś nic nieznaczącąprzewiną, uderzył mnie w twarz. To było po raz pierwszy i ostami. Powiedział wówczas: "Jesteś dorosła". Już więcej nie podniósł na mnie ręki.

Kiedy ojciec mnie bił, podczas gdy matka siedziała w salonie osłupiała z przerażenia, obie nigdy nie wybuchnęłyśmy płaczem, ale świat się chwiał, bo nie było w nim miłości. Moje dziecięce serce pytało: Dlaczego cierpię? W tamtych latach często myślałam o cierpieniu i śmierci i powtarzałam wciąż to pytanie: Dlaczego?

Pewnego razu pojechaliśmy do krewnych na wieś. W wielkiej kuchni drewnianego domu, w którym zamieszkaliśmy, zobaczyłam, jak stara kobieta zwana Babcią Noemi obiera ryby. Stanęłam obok i przyglądałam się. "Dlaczego babcia je skrobie, jak one żyją, to je bardzo boli" - powiedziałam i zaczęłam płakać. "Nie płacz -Babcia Noemi uśmiechnęła się dobrotliwie. - One nic nie czują. Ryby są tego zwyczajne."

Patrzyłam nadal, nie przekonana, czując w sobie wielki ciężar przemiany. Stawałam się tymi rybami. Krzyczałam razem z nimi w nieludzkim cierpieniu, bo ich ból nie był ludzki, lecz rybi. Mój krzyk brzmiał niemo, jak głos ryb. Nie czułam strachu, pragnęłam tylko wybawienia, skrócenia męczarni. Chciałam, żeby one już nie żyły. Chciałam umrzeć. I znów pytałam: Dlaczego cierpimy? Dlaczego umieramy? I kie-


dy tak powtarzałam swoje pytania, jakiś głos wewnątrz mnie, a może gdzieś z góry, odpowiedział mi: "Nie martw się. To przecież nic. Ludzie są tego zwyczajni".

Wtedy, tego wiosennego dnia, kiedy przyszłam do ciebie, chciałeś wiedzieć, co działo się wówczas, gdy ojciec uderzył mnie po raz ostatni. Jak byłam ubrana i uczesana, jaka była pora dnia, czy dobiegały do mnie odgłosy domu, gdzie była matka, jak ojciec kazał mi podejść do siebie, w jaki sposób podniósł rękę... I nagle powiedziałeś cicho i stanowczo: "Uderz mnie", i wymierzyłeś mi policzek.

Oddałam ci uderzenie bez zastanowienia, a po chwili zaczęłam płakać. Płakałam chyba bardzo długo, a kiedy wreszcie się uspokoiłam, zobaczyłam nad sobą twoją promienną twarz. Poczułam lekkość jak przed lotem. To wypłynęły ze mnie nie wypłakane łzy, które tak długo dławiły moje serce.

Pamiętasz?

* Twoja Margaretha

Greta do Franza

Wiedeń, marzec 1914

Drogi Panie,

a zatem znów kryzys? Felicja przestała do pana pisać. Nie nadszedł długo oczekiwany, decydujący list. Zostawia pan jeszcze ostatnią furtkę. "Jeśli jutro nie nadejdzie jakiś zupełnie nie do wyobrażenia list od Felice, to jesteśmy oboje, F. i ja, wolni." Owo jutro minęło już trzy dni temu, i nic? A może jednak list nie doszedł jeszcze, może zaginął po drodze? Wiem, co mi pan powie: "Giną tylko te listy, które nigdy nie zostały wysłane".

Teraz, w tych trudnych chwilach, nie może pan upadać na duchu. Z całego serca chcę panu pomóc, ale doprawdy nie wiem jak. Nie mogę teraz pisać do Felicji, bo zbyt często zajmowały mnie jej sprawy i być może ona nie życzy sobie pośrednika między wami. Cóż zresztą pomógłby list?


124

125


Tyle razy już prosił mnie pan o spotkanie... Wahałam się, ale teraz - zgoda. Spotkajmy się w najbliższą niedzielę, tak jak pan to zaplanował. Pójdziemy razem do teatru. W drodze powrotnej będę panu towarzyszyć do Gmund, wtedy będziemy mieli czas na rozmowę.

Może przypisuję sobie zbyt wielki wpływ na pana, ale zdaje mi się, że zdołam rozproszyć pańskie niepokoje.

Niech moje najlepsze myśli i czułość towarzyszą panu aż do końca podróży, aż do chwili, kiedy będę mogła trzymać w swoich rękach pana drogie dłonie.

Greta do Franza


rozgrywa się prawdziwe życie, tam, gdzie stajemy twarzą w twarz z naszym sobowtórem - wybawcą, mędrcem, kochankiem, z kimś, kto jest Innym i mną jednocześnie.

Postacie, twarze, oczy tych dwóch mężczyzn, którymi byłam ja sama, zbliżały się, przenikały w siebie, nie stając się jednak ani przez chwilę jednością. To zbliżanie i oddalanie niepokoiło mnie i uspokajało zarazem.

Opuszczałam mój sen łagodnie, jakbym wynurzała się z ciepłej kąpieli, i kiedy już całkiem rozbudzona leżałam na łóżku, poczułam w sobie pulsującą kulę światła. Czym była ta kula? Symbolem miłości, spełnieniem, jednością?

Czy już ci powiedziałam, że mężczyzna ze snu miał twojątwarz? Czy wiesz, Franz, że j a jestem tobą?


Wiedeń, kwiecień 1914

Jak mam zwracać się do ciebie, kochany? Wszystko, co dzieje się ostatnio w moim życiu, jest tajemnicze jak sen. Nie wiem, co jest prawdą, a co sennym zmyśleniem. Czy spotkaliśmy się dopiero wczoraj czy już na początku świata? To ty powiedziałeś: "Czuję, jak gdybyś nie była drugim człowiekiem, lecz moim własnym sumieniem, obdarzonym życiem samodzielnym, dobrym i godnym miłości". Franz, wiem o tym, teraz bardziej niż kiedykolwiek, teraz gdy...

Tej nocy miałam sen o dwóch mężczyznach, starszym i młodszym. Widzę ich obu, podobnych do siebie. Jestem jednym z nich, tym młodszym. Naprzeciwko niego-mnie w świetle lampy siedzi ten drugi, starszy - on jest mi nieskończenie bliski, bo przeczuwam w nim siebie, a zarazem Innego. Ten mężczyzna ma to wszystko, co we mnie śpi utajone - mądrość, odwagę, dobroć. Jeszcze we śnie uświadamiam sobie, że kochać kogoś to znaczy odnajdywać w drugim to, co w nas najlepsze.

Pozornie nieruchome, pozbawione fabuły obrazy tego snu kierowały moje doznania pod powierzchnię zdarzeń, w głąb, tam, gdzie


Greta do Hugona

Berlin, początek czerwca 1914

Mój kochany Hugo,

pan Franz tak długo namawiał mnie, żebym porzuciła Wiedeń, którego on nie lubi, że uległam, i teraz jestem nareszcie w Berlinie! Po Wiedniu to wielkie i ruchliwe miasto zdaje mi się prawdziwym wybawieniem. Tu mam rodzinę (choć moje stosunki z ojcem, jak wiesz, zawsze były nie najlepsze), znajomych i pracę, którą lubię.

Czy wiesz, że Felicja i pan Franz znów się pogodzili? Właśnie odbyły się ich zaręczyny, na które zostałam zaproszona razem z moim bratem. Czuję się w pewnym sensie odpowiedzialna za tych dwoje, bo przecież bardzo się starałam, żeby skłóceni i nieszczęśliwi jednak wreszcie się połączyli.

Rodzice Felicji urządzili tę uroczystość z dużym rozmachem, zupełnie niepotrzebnie, bo narzeczony o niczym innym nie marzył tylko o cichej kameralnej ceremonii w gronie najbliższych osób. Znasz go przecież, wiesz, jak obawia się krewnych, przemówień,


127

126


gratulacji i tego wszystkiego, co u nas wciąż nieodłącznie wiąże się z każdym rodzinnym spotkaniem.

Prosił mnie gorąco, żebym była przy nim w czasie zaręczyn, i ja tę jego prośbę z radością spełniłam. Mam wrażenie, że stałam mu się prawdziwą pomocą, bo nie był w najlepszej formie, choć starał się bardzo, aby nikt tego nie zauważył. Może jednak opowiem ci, jak się to wszystko odbyło, tak będzie prościej.

Zaręczyny rozpoczęły się o piątej po południu. Właśnie zbierało się na burzę. Bolała mnie głowa i z niepokojem śledziłam twarz Franza. Po głębokiej zmarszczce między brwiami mogłam się domyślić, że cierpi. Czułam jego narastające napięcie i zdawało mi się, że ja jestem nim i przeżywam to samo co on.

Gdy już wszyscy zebrali się w salonie, pojawiła się Felicja, aby odebrać życzenia i pocałunek od narzeczonego. Wyglądała bardzo ładnie w jasnej sukni z koronek, z włosami upiętymi wysoko i bukiecikiem anemonów, które dostała od Franza. Patrzyłam na nią z uwagą, lecz ona nawet na mnie nie spojrzała, zajęta dokonywaniem trudnej sztuki oficjalnych zaręczyn. Jej spojrzenie było jakieś puste, a oczy wypłukane z emocji. Przypisywałam to zmęczeniu, zresztą uzasadnionemu, bo przygotowania do zaręczyn trwały prawie całą noc i Felicja położyła się spać nad ranem.

Ja miałam na sobie zieloną jedwabną suknię z szerokim kołnierzem, której główną ozdobą były atłasowe wstążki o ton jaśniejsze, tworzące na sukni wymyślny wzór. Ze spojrzeń, jakimi obdarzył mnie Franz, domyśliłam się, że suknia znalazła uznanie w jego oczach, a jest on bardzo surowy w ocenie stroju i każdy nadmiar, fałsz lub niestosowność ubioru są przez niego natychmiast zauważone.

Na zaręczyny nie przyjechała siostra Felicji, Elza i jej ukochany brat Ferry. Mieszkają zbyt daleko, jednak Felicja, choć to rozumiała, była niepocieszona. Co prawda liczba bliższych i dalszych krewnych obecnych tego dnia w domu rodziców F. była niemała, więc F. mogła się czuć w pełni usatysfakcjonowana. Wkrótce też musiała zostawić swego narzeczonego i zająć się gośćmi, wtedy po-


deszłam do Franza i stanęliśmy przy oknie, obserwując ciemne chmury pędzone porywami wiatru.

Franz ujął moją rękę i ścisnął ją tak, jakby od tego uścisku zależało jego życie.

- Nareszcie się spotkaliśmy - powiedział cicho. - Czy nie uważa pani, że to prawdziwe błogosławieństwo?

Milczałam, bo onieśmielił mnie jego ton, prawie namiętny. Wysunęłam dłoń z jego ręki, choć próbował ją przytrzymać.

- Proszę mnie nie opuszczać - szepnął. - Wszyscy tu usiłują przywrócić mnie do życia - narzeczony-widmo jest wszak zupełnie bezużyteczny - ale dopiero przy pani poczułem, że jednak j esz-cze żyję.

- Zbliża się burza - powiedziałam, żeby przerwać jego niepokojącą egzaltację, i właśnie wtedy rozległ się pierwszy daleki grzmot. Zobaczyłam ulgę na jego twarzy.

- Pan cierpi? - spytałam. Spojrzenie jego ciemnych oczu starczyło mi za odpowiedź.

Zaczynała się burza, gwar głosów się wzmógł, tak jakby wszyscy chcieli zagłuszyć szum narastającej ulewy. Felicja gdzieś znikła. Staliśmy razem już tak długo, że przestały się nieomal liczyć względy przyzwoitości. To pewne, że stojąc tu przy oknie, był pod każdym względem bardziej ze mną niż ze swoją narzeczoną.

Nie zauważyliśmy, jak matka Felicji zbliżyła się do nas i stanęła nagle tuż obok.

- A państwo tu tak sami - stwierdziła. - Felicja czeka na ciebie, Franz. Czyżbyście się posprzeczali? Idź do swojej narzeczonej!

Spojrzałam na Franza i zobaczyłam, jak krew odpłynęła z jego twarzy. Przeprosił mnie i poszedł natychmiast do pokoju obok, gdzie w otoczeniu kuzynek siedziała Felicja. Widziałam poprzez szeroko otwarte drzwi, jak podchodzi do niej, kłania się lekko i odprowadza ją na bok. Widocznie rozmowa z więcej niż jedną osobą jest ponad j ego siły.

Matka F. nie lubi mnie, nie byłam więc zdziwiona, że spojrzała na mnie chmurnie i wypełniwszy swój ą misję, natychmiast odeszła.


129

128


Zostałam sama i poczułam się bez Franza, wierz mi, jakby odjęto mi cząstkę własnej duszy. Podeszłam bliżej drzwi do drugiego pokoju, aby móc patrzeć na tych dwoje. Stali naprzeciw siebie -Felicja wyprostowana, sztywna, ze wzrokiem utkwionym w koniuszkach palców, którym przyglądała się z roztargnieniem. Franz lekko zgarbiony, zdawało mi się, przytłoczony jakimś wielkim smutkiem, mówił coś do niej, lecz ona milczała.

Nagle doznałam olśnienia. Oni nie powinni być razem! To jakieś straszne nieporozumienie! Wszyscy, którzy tu przyszli i mówili bez przerwy, nieuważni, hałaśliwi, byli oto świadkami jakiejś okrutnej pomyłki. Cieszyli się i gratulowali młodym, nie zauważając, jak bardzo oni już teraz są ze sobą nieszczęśliwi.

Zadrżałam z lęku. Przecież to ja ich do siebie zbliżyłam. Skłóceni byliby się rozeszli na zawsze, lecz pojawiłam sieja ze swoją pozorną bezinteresownością, dobrocią podszytą fałszem, z karygodną nieświadomością prawdziwego stanu ich uczuć. I to właśnie ja odważyłam się wejść pomiędzy ludzi, którzy już się nie kochali, i wmawiać im, że czeka ich wspólne szczęście. Co teraz? - myślałam w rozpaczy.

Tymczasem burza zaczęła słabnąć. Deszcz ustał, przez otwarte okno wpadał orzeźwiający powiew. Matka Felicji zadysponowała kawę i torty, które wkrótce zaczęto wnosić do salonu. W pewnej chwili zauważyłam, że Felicja została sama i lekkim ruchem ręki przywołuje mnie do siebie. Szybko poszłam w jej kierunku.

- Chodźmy stąd - powiedziała cicho i ujmując mnie pod ramię, pociągnęła w głąb mieszkania.

- Gdzie jest pan Franz? - spytałam, ale ona tylko uśmiechnęła się smutno, nic nie mówiąc.

Przystanęłyśmy w ciemnym korytarzyku prowadzącym do sypialni. Nie było nikogo i nie dobiegały tu nawet rozmowy z salonu.

- Co o tym wszystkim sądzisz? - zaczęła Felicja, ale nie czekając na moją odpowiedź, jakby wcale nie była jej ciekawa, stwierdziła: - Lękam się doprawdy, jak znajdują Franza moi krewni. Czy nie wydaje się jednak zbyt milczący i powściągliwy? I te jego dziwactwa, których nie da się ukryć...


- Cóż cię obchodzą krewni, Felice! - powiedziałam może nieco zbyt gwałtownie. - Najważniejsze jest twoje serce i to, co ono ci podpowiada.

- Mam złe przeczucia, Greto. Franz nie ułatwia mi życia. Przed chwilą znów oskarżał siebie o wszelkie możliwe błędy, poniżał się, błagał mnie o wybaczenie, i choć prosiłam go, żeby nie dręczył tak siebie i mnie w dniu naszych zaręczyn, on nie mógł powstrzymać skarg i żalów. Przeczuwam w tym poważne zagrożenie dla naszego związku. Greto, przecież ja chcę mieć za męża mężczyznę, a nie jakiegoś wijącego się w prochu robaka.

Zobaczyłam łzy w oczach Felicji i całkiem zmieszana chwyciłam j ą za ręce.

- Uspokój się, popraw fryzurę, uśmiechnij się i odszukaj swego narzeczonego - powiedziałam muskając lekko ustami jej policzek. - Jesteś dzielna, Felice. Serce ściska mi się z żalu, kiedy na was patrzę, ale wierzę, że dasz sobie radę.

- Tak, oczywiście, poradzę sobie. - Wygładziła suknię, uniosła głowę i poszła przodem.

Idąc za nią, myślałam o dziwnym zrządzeniu losu, który sprawia, że to, co miało być pełne radości i nadziei, nieoczekiwanie zmienia się w smutek i zwątpienie.

Twoja Margaretha

Greta do Felicji

Berlin, koniec czerwca 1914

Kochana Felice,

tak więc wasze zaręczyny stały się faktem. Prawie do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy zdecydujecie się na ten krok. Od tamtego czasu widziałyśmy się już i ty zdawałaś mi się spokojna i dość zadowolona, choć pewne wątpliwości cię nie opuszczały. Teraz, Felice, piszę list, bo nie wiem, czy zdołam powiedzieć to, siedząc naprzeciwko ciebie. To takie trudne, dla mnie zwłaszcza, bo przecież cenię pana Franza, a ciebie kocham i pragnę twego dobra. Już


130

131


przed waszymi zaręczynami otrzymałam od niego list, który mnie zaniepokoił, ale o tym ostatnim, który teraz nadszedł, muszę ci powiedzieć.

Pisze w nim: "Czasami sam już nie wiem, jak mogę brać na serio odpowiedzialność zawierania związku małżeńskiego będąc takim, jakim jestem. Małżeństwo opierające się na sile żony? Czy nie będzie to pochyły gmach?" Ty, Felice, wiążąc się z Franzem, musisz wiedzieć jasno, czego oczekujesz po tym związku i co sama jesteś w stanie ofiarować, inaczej zginiecie oboje.

Zapytany przeze mnie w jednym z ostatnich listów, jaki jest naprawdę w stosunku do ciebie, nie odpowiedział mi. Gdy stwierdziłam, że życzę ci męża wesołego, pełnego temperamentu, inteligentnego i z gruntu dobrego, odpisał mi, że takim człowiekiem on na pewno nie jest. Biorąc nawet pod uwagę fakt, że pan Franz zbyt chętnie obwinia siebie o wszystkie możliwe słabości, i obie wiemy, że to niecała prawda, wiemy także, jakim on jest neurastenikiem, człowiekiem głęboko smutnym i aż do przesady poważnym.

Ty ze swoją radością, energią i praktycznym stosunkiem do życia potrzebujesz, być może kogoś innego. To, co teraz piszę, jest oczywiście mocno spóźnione, bo Franz jest już twoim narzeczonym, a data ślubu zbliża się nieuchronnie. Powtarzani jednak, chcę, abyś miała jasność co do swojej przyszłości.

W ostatnim liście pana Franza pojawiło się zdanie: "Teraz więc Panią przekonałem, panno Greto, i Pani zaczyna widzieć we mnie nie narzeczonego F., lecz zagrożenie dla F." Nie obwiniam twego narzeczonego, nie twierdzę, że świadomie chce on twej zguby, oczywiście nie, wręcz przeciwnie, pragnie twego szczęścia, tego jestem pewna, lecz widzę coraz wyraźniej, że on ci go dać nie jest zdolny.

Oboje zasługujecie na szczęście, oboje macie prawo do rozwoju swych najlepszych stron. Widziałam was osobno, widziałam was razem. Gdy zbliżacie się do siebie, stajecie się smutni jak na własnym pogrzebie, ty płaczesz skrycie, on przeżywa męki niepewności i lęku o waszą wspólną przyszłość.

Przecież tak to właśnie wygląda, czyż nie? Kochana Felice, w jego listach jest wiele opinii na twój temat, które musisz poznać.


Chciałam ci tego oszczędzić, lecz uczciwość nakazuje mi pokazać ci te listy.

Dlatego proszę cię, abyśmy, najrychlej, jak to tylko możliwe, spotkały się w Cafe Royal. Może to być w czwartek o piątej po południu. Czekam na wiadomość.

Felicja do Franza

Berlin, początek lipca 1914

Franz,

nie pisałam do ciebie ostatnio, bo cały wolny czas poświęciłam na przygotowanie ślubnej wyprawy. Byłam głupia. Po co mi wyprawa, skoro ty mnie nie kochasz. Gdybyś mnie kochał, nie wątpiłbyś w naszą wspólną przyszłość, nie pisałbyś tych strasznych listów do Grety.

Zdawało mi się, że podstawy naszego związku zostały raz na zawsze określone, razem pragniemy iść przez życie wzmocnieni naszymi uczuciami. Swoimi listami, całą swoją dotychczasową postawą przekonałeś mnie, że ty mnie mieć musisz, gdyż od tego zależy cały twój los. Uwierzyłam ci, choć miałam pewne wątpliwości co do własnych uczuć i obawiałam się, czy ich siła będzie wystarczająca, aby unieść twoje i moje lęki.

Jednak zgodziłam się zostać twoją żoną i pragnęłam trwać przy tym postanowieniu wbrew wszystkiemu. Teraz jednak, w obliczu pewnych faktów, wobec tych listów, które mi pokazano, nie mogę zachować spokoju.

Pamiętasz, jak w Tiergartenie mówiłam ci, żebyś przestał mnie prosić, lecz ty wciąż chciałeś tego co niemożliwe. I powiedziałeś wtedy to, co poruszyło mnie do głębi: "Zgódź się, nawet jeśli uczucie swoje dla mnie uważasz za niewystarczające do małżeństwa; moja miłość do ciebie jest dość potężna, by wszystko wziąć na siebie".

Wtedy ci uwierzyłam i wszystko zdawało się iść ku dobremu. Dziś jestem u kresu sił. Myślałam całą noc, co robić, jak wyjść


133

132


z tej sytuacji bez wyjścia. Razem zawędrowaliśmy w ślepy zaułek, Franz, i razem musimy znaleźć rozwiązanie. Nasze rozmowy niewiele dały, teraz więc chcę, abyśmy mieli świadków, może oni doradzą nam coś w naszym nieszczęściu.

Oczekuję cię zatem w Askańskim Dworze w najbliższych dniach.

Dokładną datę ustalimy przez telefon. Proszę cię, zgódź się na to

spotkanie, bo tylko w tym upatruję jeszcze jakiś cień nadziei.

c Adieu

t Franz do Hugona

* Praga, początek lipca 1914

Drogi mój,

stało się, wezwano mnie. Przeczuwałem, że to musi nastąpić, chociaż chwila wydaje się przypadkowa. Tak zresztą powinno być: oskarżonego aresztują, gdy on się tego najmniej spodziewa. Felice żąda wyjaśnień; jako świadków i obrońców bierze ze sobą siostrę i przyjaciółkę.

Wiem, że ten sąd nie jest władny mnie sądzić, gdyż zawsze, w każdej chwili mego życia, staję przed najwyższym trybunałem, a jego oskarżenia nie mają końca. Teraz jednak nie mogę jej odmówić, bo moja prawdziwa wina, choć tajemna i Felice nic o niej nie wie, jest bezsporna. A zatem jadę na wezwanie i proszę, nie odwodź mnie od mego postanowienia.

Twój F.

Franz do Hugona

! Praga, lipiec 1914

l Drogi Hugo,

sąd odbył się w Askańskim Dworze przy Kóniggratzerstrasse, w pokoju hotelowym o trzeciej po południu. Żar na ulicach, w dole hałas przejeżdżających co chwila wozów. Felice wstaje, zamyka


okno, siada i mówi słowa głęboko przemyślane, długo tłumione, wrogie. Patrzyłem na jej twarz, jeszcze przed chwilą prawie senną, teraz z małą bruzdą skupienia między brwiami. Przesunęła ręką po włosach i opuściła ją niby martwy przedmiot na kolana. Jej ruchliwe usta otwierały się i zamykały, wypowiadając zdania, których spodziewałem się już od dawna, jednak reszta twarzy pozostawała nieruchoma, zastygła jak wyrzeźbione w kamieniu oblicze jakiegoś groźnego bóstwa z dalekich, zapomnianych czasów.

Patrząc w bok, chwytałem spojrzenia jej siostry, Erny. Widziałem ich twarze, tak różne, drobne dłonie Erny i to, że chciała coś powiedzieć, ale stanowczy ton Felice nieomal wcisnął jej słowa w głąb gardła jak małą okrągłą piłkę, i Erna uniosła rękę, chwytając się za szyję, jakby zaraz miała się udusić.

- Może otworzymy okno - poprosiła, ale Felice wcale jej nie słuchała, nawet na nią nie spojrzała.

Na ustawionych w krąg krzesłach siedzieli: mój ojciec, obok Erna, Felice i panna Greta, blisko mnie doktor Preiss, który zgodził się na rolę mojego obrońcy, i ja, nieco odsunięty od nich wszystkich, wciśnięty w róg pokoju, niczym złoczyńca.'

Felice mówiła nieprzerwanie i z trudem chwytałem sens jej słów, kiedy jednak powiedziała: - Musielibyśmy oboje wielu rzeczy przez to małżeństwo się wyrzec, nie będziemy tego kłaść na wagę i patrzeć, która szala przeważy. Dla każdego z nas jest to dużo - poczułem, mimo panującego w pokoju gorąca, chłód jak w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Nie mogłem uwierzyć, że ona to powiedziała, a jednak mówiła dalej:

- Musiałabym się zatracić. Musiałabym zmienić całe swoje życie, może nawet wyrzec się swojej rodziny. Nie pojmuję, czemu Franz jest wobec mojej matki tak surowy i niesprawiedliwy. To najlepsza na świecie osoba, prawa i szlachetna. Zdawać by się mogło, że właśnie Franz oceni moją matkę z całą należną jej sprawiedliwością, a tymczasem...

- Franz, czy mówiłeś źle o matce Felicji? - spytał ojciec i z trudem tylko opanowałem drżenie rąk, gdy odpowiedziałem, że nie, nic mi o tym nie wiadomo.


134

135


- Prosiłeś mnie, abym oceniła ewentualne zyski i straty, jakie przynieść nam może małżeństwo, sam o to prosiłeś. - Felice spojrzała na mnie. Nie spuszczała ze mnie wzroku tak długo, aż zacząłem dostrzegać w jej źrenicach odbicie mojej postaci siedzącej na krześle. Stawałem się coraz mniejszy i mniejszy, aby wreszcie całkiem zniknąć w j ej mrocznym spojrzeniu. Doznanie to było tym silniejsze, że czułem nieomal fizyczne kurczenie się własnego ciała i coś jak spadanie w głąb.

W rzeczywistości siedziałem nieporuszony w krześle, uśmiechając się zupełnie bez związku z tym wszystkim, co tak naprawdę działo się tu w hotelowym pokoju.

- Otóż Franz odmawia mi tego, co inni ludzie otrzymują tak naturalnie jak we śnie, wygodnego, bezpiecznego domu rodzinnego, ze stołem, szafą i z łóżkiem. Domu, w którym mąż i żona spotykają się o każdej porze dnia i nie zamykają się na całe noce we własnych pokojach. Prosiłeś mnie, Franz, żeby nie było uroczystości zaręczynowych w synagodze. Czemu? Czyż mamy się wstydzić tego, że zakładamy rodzinę, że chcemy wejść razem także do tej wspólnoty, która jest większa, rozleglejsza i obejmuje nie tylko świat ziemski?

- Franz nie to miał z pewnością na myśli, panno Felicjo - przerwał ojciec. - Wstydzić się związku z panią? Ależ on się tym chełpi bez opamiętania. Ja go znam, to zupełnie nie tak, zupełnie nie tak... - Ojciec mówił coraz głośniej, a jego twarz nabierała purpurowej barwy.

Patrzyłem na to z rosnącym niepokojeni. Dwuznaczna postawa mojego ojca, który z zasady będąc przeciwko mnie, teraz przechylał się niebezpiecznie na moją stronę, przerażała mnie i osłabiała bardziej niż cokolwiek innego, bo naruszała trudną, lecz niezbędną mi do życia równowagę, wytrącała z rąk ostatnią broń, tę broń słabego - nienawiść do prześladowcy.

Felice przyglądała się mojemu ojcu ze spokojem, coś jakby leciutki uśmiech pojawił się w kącikach jej ust i ojciec, który tak niespodziewanie wziął mnie w obronę, teraz zaczął się wahać; zwrócił się ku niej swoim potężnym ciałem, ujął jej rękę i ucało-


wał, a Felice nie broniła mu tego, nawet wydawała się tym gestem nieomal całkiem uspokojona.

Doktor Preiss nagle pochylił się do mnie i powiedział coś szeptem, ale go nie zrozumiałem, nie mogłem go zrozumieć, ponieważ całym sobą byłem teraz tam, pomiędzy nimi, moim ojcem i Felicją. Wymiana czułości trwała tylko sekundy i już Felice znów podniosła głowę, uśmiech zniknął z jej twarzy. Zaczęła mówić.

- Stosunek Franza do mojej rodziny pozostawia wiele do życzenia. Brak w nim zainteresowania, brak zwykłej życzliwości. Kiedy mój brat miał kłopoty, musiał opuścić Europę i w Ameryce szukać szczęścia, byłam przerażona i zrozpaczona. Zwróciłam się do Franza o pomoc, lecz na pytanie, czy będę miała w tobie podporę, Franz, której koniecznie potrzebuję, odpowiedziałeś mi wykrętnie. Zrozumiałam, że Franz boi się mojej słabości i że odmawia mi swojej opieki, której przyszła żona ma prawo oczekiwać od mężczyzny, któremu powierza swój los. O czym mówił Franz, gdy ja wprost upadałam pod naporem wrogiego świata? O swoich lękach, o sobie, zawsze o sobie... - Felice znów spojrzała na mnie, a w jej oczach zobaczyłem błyski sztyletów wymierzonych wprost we mnie.

Milczałem, bo tu obrona nie była możliwa. Ona była w prawdzie, zarzucając mi ten straszny, potężny egoizm i ja mogłem zrobić tylko jedno, te ostrza, którymi ona mi groziła, wbić aż po rękojeść we własne gardło.

- Czuję nieprzezwyciężony lęk przed małżeństwem z tobą, Franz - powiedziała Felice i dodała, jakby to nie było ważne, a ona mówi tylko po to, aby tymi szczegółami uzupełnić i tak dostatecznie wyrazisty obraz naszego przyszłego wspólnego nieszczęścia: -Musiałabym opuścić Berlin, biuro, moje koleżanki, nie stać by mnie było na eleganckie suknie, być może musiałabym jeździć trzecią klasą i z pewnością miałabym gorsze miejsce w teatrze.

Odwróciłem wzrok, aby nie patrzeć na Felicję, gdy to mówi. Wstyd zalewał mnie gorącą falą, a wyostrzonymi zmysłami czułem, jak powietrze w pokoju gęstnieje od tłumionych westchnień obecnych. Doktor Preiss wstał, zbyt hałaśliwie odsuwając krzesło,


137

136


jakby chciał zaakcentować tym jakieś słowa, których nie wypowiedział głośno, lecz które, czułem to, miał na końcu języka.

Jest on zdeklarowanym wrogiem F. Od początku doradzał mi, abym zachował wobec niej dystans i widział ją tak jasno, jak on ją widzi. Tłumaczyłem mu, że ja Felice widzę ze wszystkimi jej słabościami i że właśnie one, być może, pociągają mnie w niej najbardziej, bo ja Felicję kochałem taką, jaka ona jest, z całym jej dobrem i złem. Teraz jednak, słuchając jej, musiałem zadać sobie pytanie, czy bezużyteczność miłosnych zaklęć nie objawiła się tu z całą ostateczną, trudną i bolesną, mocą.

Podniosła się także Erna i stając przy oknie, otworzyła je gwałtownie na całą szerokość. Do dusznego pomieszczenia wdarł się hałas i gorący powiew wiatru. Ojciec wyciągnął chustkę i otarł nią spocone czoło, Ema wychyliła się do połowy z okna, aż lekko uniosłem się w krześle nieomal pociągany wraz z nią w dół, na zewnątrz, tam, gdzie pulsowało gorączkowe życie ulicy.

Ta krótka przerwa pozwoliła mi odetchnąć głębiej i nabrać sił. Byłem zmęczony jak zwierzę, które ani na chwilę nie spuszcza wzroku ze swego śmiertelnego wroga.

Erna odsunęła się od okna i stanęła twarzą do mnie, unosząc ramiona w geście błagalnym, a może tylko dającym ciału konieczne odprężenie. Patrzyła na mnie przez krótką chwilę, a ja zrozumiałem, jak nieskończenie wiele znaczyło teraz dla mnie jej współczujące spojrzenie.

I znów Felice zamknęła okno stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu ruchem. Któż odważyłby się zaprotestować, choć w pomieszczeniu zrobiło się natychmiast znów nie do wytrzymania duszno. Kątem oka uchwyciłem nieznaczny gest porozumienia między Felicją a panną Greta, która zaczęła teraz mówić, najpierw cicho i niewyraźnie, potem coraz bardziej nerwowo, łamiącym się z emocji głosem.

- To, że ja na siłę chciałam w waszych zaręczynach widzieć szczęście dla was obojga i w tym kierunku wpływałam na pana, stwarza dla mnie bezmierną odpowiedzialność, której ja już nie czuję się zdolna udźwignąć. Moja trwoga, moja bezradność oka-


zały się uzasadnione. Zrozumiałam to, czytając jeszcze raz te listy...

- Jakie listy? - spytał ojciec, a ja poczułem nagle, jak ziemia usuwa mi się spod stóp.

- Ach, to listy pana doktora do mnie - powiedziała panna Greta i wyjęła z obszernej skórzanej torby płaską teczkę zamkniętą na kluczyk, z którym, zdenerwowana, mocowała się dłużej, niż gdyby po prostu otworzyła zamek spokojną i pewną ręką.

Na cóż ta ostrożność - pomyślałem. - Czy rozmiary mojej zbrodni uzasadniały aż takie zabiegi? W rękach Grety zobaczyłem swoje listy; tylko kilka, a przecież dostała ich ode mnie co najmniej pół setki, a zatem to były te wybrane, które właśnie teraz miały odegrać swoją rolę.

Panna Greta podała list Felicji, która, choć dobrze wiedziała, co w nim jest, milcząco odczytywała podkreślone zdania, a jej twarz stawała się coraz bardziej mroczna, posępna, nieomal archaiczna w wyrazie zastygłego gniewu. Wyciągnęła rękę z listem w stronę mojego ojca, biorąc od Grety następny list, i tak podawano sobie te białe kartki, zapisane przeze mnie, z rąk do rąk.

- Napisałeś do Grety, że wcale nie jesteś najszczęśliwszym narzeczonym - powiedziała Felice i przesuwając palcami po twarzy, ciągnęła dalej: - Stwierdziłeś, że małżeństwo ze mną uważasz za konieczność, do której poniekąd czujesz się zobowiązany. A tu! Proszę. - Felice uderzyła wierzchem dłoni w list, który właśnie podała jej panna Greta. - Tak, nie waham się przed tak przykrymi szczegółami jak choćby ten: "W pierwszym okresie, prawdę mówiąc, musiałem spuszczać oczy na widok zębów F., tak mnie przerażało to błyszczące złoto (w takim miejscu jest to blask iście piekielny) i szarożółta porcelana". Czy tak mówi o swej narzeczonej kochający narzeczony? To są drobiazgi, które wobec perspektywy całego przyszłego życia być może nie mają większego znaczenia, lecz ja czuję inaczej.

- Felice, zostaw to. - Panna Greta wyrwała Felicji list z rąk. -Nie powinnam była... - zająknęła się i umilkła. Spojrzałem na ojca. Ciemne plamy wypełzły mu na twarz, na


139

138


czole drżały kropelki potu, czułem we własnych płucach jego wzbierający gniew, lecz ja sam, spokojny i chłodny, nagle nadzwyczaj czujny, rejestrowałem każdy szczegół, chwytałem nieomal drganie powietrza poruszanego oddechami obecnych.

Listy krążyły nadal, wszyscy pochylali się ku sobie, krąg się zacieśniał, nie widziałem twarzy tylko ręce, które podawały sobie listy, białe kartki, same w sobie niewinne dowody mojej winy.

- Czy pani już skończyła, panno Felicjo? - odezwał się nieoczekiwanie doktor Preiss, który jako jedyny nie brał do ręki listów, tylko uparcie odwracał twarz w stronę okna.

Felice podniosła oczy i odpowiedziała szybko i stanowczo:

- Nie, to jeszcze nie wszystko. Proszę spojrzeć tu. - Wskazała palcem na zdanie, którego nie omieszkała odczytać na głos: - "Nie zdołałbym również żyć z nią razem. F. stała się moją zgubą". Panie doktorze, przyzna pan, że to dość, aby stracić zaufanie w możliwość wspólnej przyszłości. Poza tym nie pojmuję pewnych rzeczy, Franz. Wytłumacz mi je, proszę. - Felice spojrzała na mnie. -Dlaczego tak się upierałeś, aby Greta zamieszkała razem z nami zaraz po ślubie? Czy ze mną chciałeś brać ślub czy z nią? I czy uciekając przede mną do Rivy, musiałeś wpadać w ramiona innej, a potem jeszcze pisać mi o tym?

- Milcz! - powiedziałem i było to chyba jedyne słowo, które usłyszano ode mnie w czasie tego trwającego dwie godziny sądu. - Milcz! - powtórzyłem, i to było wszystko.

Zapadło milczenie. Po chwili z ciszy wydobyło się niewyraźne brzęczenie muchy. Najpierw brzmiało jak delikatne przywoływanie, wibrując, zbliżało się, dźwięk zamierał, aby znów spotężnieć. Raz głuchy, to znów przenikliwie wysoki głos dobiegał od strony okna. Mucha, w swoim rytmicznym tańcu, posuwała się po białym parapecie.

Teraz widać ją było wyraźnie, duża, czarna, kosmata wirowała, leżąc na plecach, nieprawdopodobnie szybko przebierając nóżkami. Celem jej nieprzerwanego ruchu nie był już ratunek - wybawienie nie było możliwe; jej wołanie nie było także wołaniem o litość - litość nie istniała. Koliste figury, które zataczała, ślizgając


się po parapecie, pozostawiały na białej powierzchni znaki, które tylko ja mogłem odczytać. Krzyk zdychającej muchy wzmagał się, rósł, rozbijał o ściany. I nagle mój ojciec jednym stanowczym ude-rżeniem pięści skrócił agonię.

Usłyszałem, jak wszyscy odetchnęli z ulgą, zaczęli wstawać i rozmawiać ze sobą. Zobaczyłem nawet, że Felice się uśmiecha, mój ojciec zaproponował coś do picia, doktor Preiss uścisnął mi dłoń, a Erna podeszła i spytała, czy może mnie odprowadzić na dworzec.

Greta i Felicja stały tuż obok milcząc. Podszedłem do nich. Chciałem się pożegnać z Felicją, bo wszystko wskazywało na to, że być może nie spotkamy się więcej. Teraz miała prawie przyjazny wyraz twarzy i wyglądała na spokojną.

- Wszystko to nie było potrzebne - powiedziałem, patrząc na Felicję i Gretę. - Nie było potrzebne, bo na waszym miejscu siedziałem ja, zawsze właśnie tam, po stronie sędziów, którzy mnie sądzą.

Nie powiedziały nic. Podaliśmy sobie ręce. Wyszedłem razem z Erną i doktorem Preissem. Postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji Belvedere przy Stralauer Brucke. Siedząc przy stoliku, piliśmy wino. Doktor Preiss próbował przywrócić mnie do życia ostrymi słowami przeciwko Felicji i pannie Grecie, lecz poprosiłem go, aby tego nie czynił. Felice miała prawo się bronić, ja wszak poniżyłem ją wobec przyjaciółki, wobec jej i mojej rodziny. Nie musiała tylko wybierać ataku jako jedynego sposobu obrony.

Nie chciałem, żeby doktor Preiss krytykował kogokolwiek z zebranych w hotelowym pokoju, bo w ten sposób odbierał moim sędziom przynależną im powagę i godność.

W oczach Emy dostrzegłem łzy, gdy podpierając twarz ręką mówiła, że jeszcze będzie dobrze, że nie wszystko stracone.

- Pani ma nadzieję na pomyślne zakończenie? - spytałem. - Jak to możliwe? Przecież była pani tam ze mną, sama pani widziała, Erno.

- Czasem widzi się coś innego niż to, co naprawdę się dzieje -stwierdziła i nie wiedziałem, czy te słowa podszepnęła jej intuicja, zdolność jasnowidzenia czy najzwyczajniej mądrość.


140

141


Siedzieliśmy długo w Belvedere, jedliśmy zamówione dania, wśród których przeważało, ku mojemu zdumieniu, mięso. Ja sam pozwoliłem sobie na niesłychane obżarstwo, zjadając wielką porcję sztukamięs przy kości. Gdyby była tu ze mną Felice, bez wątpienia zamówiłbym migdały i butelkę wody zdrojowej z Harzu.

Czułem swoje obolałe, ukarane ciało - teraz wzmocnione mięsem - jak coś obrzydliwego. Byłem niewinny, choć w cokolwiek diabelski sposób. Byłem także winny, w co moi sędziowie ani przez chwilę nie wątpili.

Cicha radość drążyła we mnie swoje ciemne korytarze, ponieważ udało mi się to, co najważniejsze - udało mi się nie zawstydzić zwycięzców.

Rozmowa wkrótce odbiegła od głównego tematu, który wciąż jednak zaprzątał nasze myśli i uczucia, nawracając do niego niepostrzeżenie w przywoływanych obrazach samotnej walki jednego przeciwko wszystkim.

Twój F.

Loeb do Franza

Budapeszt, jesień 1914

Drogi Przyjacielu,

mieliśmy właśnie opuścić Budapeszt, bo skończyły się pieniądze i nie ma dla kogo grać, ale nas wojna zatrzymała. Aktorzy próbują jednak wyjechać, wrócić do swoich rodzin. Ja nie mam dokąd się udać, więc zdam się na los szczęścia.

Kochany Franz, piszesz mi, że zarówno miłość, jak i narzeczeń-stwo czy małżeństwo to klęska, ale nawet tej klęski nie dane ci było doświadczyć w pełni, bo wszystko, czego się tkniesz, rozpada się w rękach jak zbutwiałe drewno. Pytasz, czy ja to mogę zrozumieć. A któż lepiej cię zrozumie w klęsce niż właśnie ja?

Więc odbył się sąd i narzeczeństwo zerwane. Wybacz mi śmiałość pytania, lecz martwi cię to czy cieszy? Starokawalerstwo to ma do siebie, że samym sobie zawdzięczamy wszystko - dobre


i złe. Może ci to już pisane, żebyś odtąd sam niósł ciężar świata na własnych plecach. Tylko ten sąd i upokorzenie wcale niepotrzebne; jakby nas życie za mało upokarzało i spychało na samo dno.

Znam jedną historię o sądzie i opowiem ją, bo może ona rozświetli ci mroki twojej obecnej nędzy. Opowiadał ją Pinches z Korca, a dotyczy ona syna pewnego bogacza, grzesznika i ladaco, który miał taki oto sen:

"Śniło mi się - powiada ów syn bogacza - że jestem w podróży. Ciągnęła się ta podróż i ciągnęła. Poczułem nagle wielki głód. Więc w najbliższym mieście wszedłem do oberży i zamówiłem obiad. Podali mi pieczoną wieprzowinę. Nic mi to nie przeszkadzało, że potrawa zakazana. Już, już miałem włożyć pierwszy kęs do ust, gdy nagle podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział: «Przy-chodzę, aby cię zaprowadzić przed sąd. Przeciwko tobie wszczęto postępowanie sądowe». Powiedziałem mu, że nic mi nie wiadomo, bym uczynił coś złego, ale jeżeli ktokolwiek chce przeciwko mnie wnosić sprawę, powinien po prostu przyjść i powiedzieć mi, o co chodzi, odpowiednio udowodnić swoje pretensje, a ja natychmiast wszystko ureguluję. I po co tu sąd? «O nie, nie tak - powiada ten człowiek - twoja sprawa wymaga, byś stanął przed obliczem prawa. Jesteś wezwany do stawienia się i sąd niewątpliwie ma ku temu swoje powody.» Wygląd przybysza był tak godny, głos tak poważny, że chcąc nie chcąc, wstałem od stołu i nie biorąc nic do ust poszedłem za nim. Weszliśmy do sądu. Tam podszedł do nas woźny i spytał o moje imię. Powiedziałem, a on zmarszczył się i rzekł: «Tak, rzeczywiście wzywano cię. Ale na razie sąd nie ma czasu na rozpatrywanie twojej sprawy. Wracaj i czekaj!» Wróciłem do oberży i zasiadłem do jedzenia. Ale nieznajomy pojawił się znowu i kazał mi iść za sobą do sądu.

Wszystko powtórzyło się dokładnie jak przedtem. Bardzo zły wróciłem do oberży, siadłem przy stole i znów zabrałem się do jedzenia. Byłem już głodny jak wilk. Po raz trzeci przybysz zjawił się przy mnie i kazał iść za sobą. Tym razem woźny szeroko otworzył przede mną drzwi i zawołał: «Wchodź! Będziesz sądzony!»


143

142


Wszedłem do wspaniałej sali, pośrodku stał wielki stół. Dokoła niego siedzieli dostojni starcy z długimi brodami; to byli sędziowie. Wtedy ten, który mnie przyprowadził, wystąpił i wyliczył sędziom wszystkie moje grzechy, wszystkie, jakie kiedykolwiek popełniłem. Takie czarne te grzechy były, że włosy stanęły mi dęba ze zgrozy. Niektóre, mniejsze i większe, przybladły, bo zdawało mi się, że już dawno o nich zapomniałem. Stałem skamieniały z przerażenia. Chciałem uciekać, ale nie mogłem. Nogi miałem jak z drewna. Krople śmiertelnego potu wystąpiły mi na czoło. Wydawało mi się, że to rozliczanie nigdy się nie skończy. Moje grzechy piętrzyły się przede mną jak ohydne kupy zdechłych szczurów i innych zwierząt nieczystych -jak skorpiony i żmije.

Nareszcie oskarżyciel skończył mowę. Zapadła grobowa cisza. Słyszałem bicie własnego serca, jakby z niezmierzonej dali. To były naprawdę straszne chwile. Legły na mnie ciężarem jak ołowiane skały i rozlały się w bezkresną mgławicę wieczności.

W końcu jeden ze starców przerwał milczenie.

- Jaką karę mu wymierzymy?

- Jaką wymierzymy mu karę? - powtórzyli inni upiornym uni-sono. I znowu cisza.

- Dużo czasu trzeba, żeby sąd o nim wydać - odezwali się po chwili. - Niech stoi tu tymczasem, aż omówimy wszystko dokładnie.

Dotarło do mnie, że to tylko sen. Ale coś mi mówiło, że ten sen ma trwać przez całą wieczność i że już się nigdy nie obudzę. Płakałem, załamywałem ręce, błagałem sędziów. Chciałem wzbudzić w nich litość, tłumaczyć, że jeszcze jestem młody, przyrzekałem, że się poprawię.

- To prawda - odezwał się jeden ze starców. Ten człowiek może się jeszcze poprawić. Dajmy mu szansę. Niech wraca do życia.

Podniosłem wzrok. Kto przemawiał za mną niegodnym? Spojrzałem w jego twarz - to był bogobojny reb Pinches!

I wtedy wypadłem z łóżka".

Sen nie sen, a zastanowić się nad nim warto. Tak to jest - sąd obraduje nieprzerwanie i nie zna litości. Przed jego gniewem, zwa-


nym słusznym prawem, nie ujdziesz. Nawet sprawiedliwi chcieliby skryć się przed trybunałem, ale gdzież jest takie miejsce, gdzie sąd nie dojrzałby najmniejszej skazy na szacie bogobojnego? Nie ma takiego miejsca. W Raju przed gniewem Wszechmocnego sprawiedliwi mężowie kryją się pod Jego tronem i tam czekają, aż miną chwile grozy, lecz sąd nie zasiada na tronie, bo on jest wszędzie i bada grzechy w każdej chwili naszego żywota, a po śmierci decyduje, w kogo lub w co wcieli się nasza dusza. Więc nie narzekam, że mi w tym życiu dano postać grzesznego człowieka, bo mógłbym być przecież wieprzem, eunuchem albo nawet spluwaczką, której wszyscy używają do woli.

Sąd ma swojego oskarżyciela i obrońcę, swojego szatana i go-ela. Czy wiesz, że po hebrajsku szatan znaczy oskarżyciel? Nie jest tak źle, żeby tylko nas oskarżano, oddając we władanie szatana. Mamy też prawo do adwokata. Opisując mi sąd, przed który cię powołano, zapomniałeś o obrońcy. Pamiętaj, że on jest i czeka tylko na twój znak.

Felicja do Grety

Berlin, jesień 1914

Zaręczyny zostały zerwane. Kochana Greto, w tobie szukam teraz zrozumienia i pociechy, gdyż to właśnie ty byłaś w tych trudnych chwilach najbliżej mnie. Moja siostra Erna stała mi się obca, odkąd tak skwapliwie stanęła po stronie Franza. On teraz do niej pisze te swoje podstępne listy.

W Askańskim Dworze Franz uparcie milczał, przeciwko mnie. Chciałam przecież tego spotkania, aby wyjaśnić to, co było między nami bolesne, czego ja nie rozumiałam i nie rozumiem nadal. No bo powiedz, Greto, czemu on tak obstaje przy tym, aby właśnie nasz dom był inny niż domy ludzi naszej sfery?

Wymarzone mieszkanie Franza znajduje się na najwyższym pię-


145

144


trze, a więc niewyobrażalnie wysoko, po to aby nam nikt nie deptał po głowie, jest prawie puste, bo tu stosuje się surowy zakaz wstępu dla szaf, małżeńskiego łóżka, nawet dla stołu, przy którym się jada.

Przedstawiłam Franzowi listę mebli, które mnie wydają się niezbędne. Oceń, Greto, cóż w tym złego, że chciałam zamówić w składzie mebli Rosmann i s-ka łóżko patentowe z podwójnym materacem, mahoniowe z ozdobami, bardzo gustowne, dwie szafki do kompletu, toaletkę z marmurowym blatem, szafę trzydrzwiową, dębowe wyposażenie jadalni, łóżko gościnne, aha, i jeszcze parawan chiński w pierwszorzędnym gatunku do mullerowania. Franz życzył sobie miillerować nago przy otwartym oknie, nie dając ludziom z naprzeciwka możliwości skorzystania z okazji i gimnastykowania się razem z nami.

Na tym gotowa byłam poprzestać, ale on zganił mnie surowo, że ja szafę lepiej rozumiem niż jego, że chcę go zamknąć w czterech ścianach i zrobić z naszego mieszkania dożywotnie więzienie. Pewnego razu powiedział: - Pomyśl, Felice, Adam i Ewa w Raju byli szczęśliwi, a przecież nie mieli nawet szafy na ubrania. - No cóż -odpowiedziałam - chodzili nago, a listki figowe rosły na drzewach. - Śmialiśmy się wtedy oboje.

Jednak w zamęcie i rozpaczy, że nie możemy się porozumieć, nie byłam w stanie zapamiętać jego argumentów. Ileż ja łez wylałam przez te meble, a przecież nie o nie mi tak naprawdę chodziło. Pragnęłam tylko spokoju i bezpieczeństwa, a więc tego samego co Franz. Tylko że my oboje chyba gdzie indziej go szukamy.

Franzowi do życia wystarcza pokój obłożony poduszkami, tak aby najmniejszy szmer nie przedostał się do wewnątrz, pośrodku tego pokoju on leży samotnie na kanapie, spijając ptasie mleko, obok stoi biurko pełne papierów, do którego wyciąga ręce i chwytając się blatu, wydobywa na powierzchnię poprzez swoje pisanie.

I jakież dziwne jest to pisanie. Greto, tobie mogę powiedzieć -nie rozumiem tego, co pisze Franz. Prosiłam, żeby mi wytłuma-


czył, co chce wyrazić w swoich przypowieściach. Wtedy poprosił mnie grzecznie, lecz stanowczo: "Nie nazywaj tego, co napisałem, przypowieściami, to nie są przypowieści, wolę raczej, żebyś mówiła - opowiadania o zwierzętach".

Wierz mi, Greto, w tym dziwnym świecie, w zimnym pokoju, obok tego mężczyzny nie ma miejsca dla mnie. Choć muszę powiedzieć, że on chętnie przyjmuje inne kobiety... Tak, tak, sam mi opowiadał o tych wszystkich aktorkach, kwiaciarkach i pensjona-riuszkach sanatoriów.

Najbardziej dotknęła mnie historia ze Szwajcarką. Gdyśmy się pokłócili zeszłego roku, zanim ty się pojawiłaś, uciekł przede mną do Rivy i tam zakochał się w pewnej bardzo młodej kobiecie. To straszne dowiedzieć się, że twój przyszły mąż jest kobieciarzem i każda łatwa panna znajdzie u niego coś dla siebie.

Z tymi kobietami, o których ci piszę tak otwarcie, nie jest tak, jakby się to na pierwszy rzut oka zdawało. Poznałaś już trochę Franza i wiesz, że on naprawdę nie toleruje rzeczy brudnych, nieuczciwych, grzesznych. Powiedział mi o swoich przygodach, ponieważ brzydzi się kłamstwem.

Ktoś inny nie mówiłby o tym, starałby się zapomnieć, zatrzasnąć drzwi, żeby więcej nie patrzeć na to, co wciąż przypomina mu o jego upadku. Ja, kiedy widzę coś wstrętnego, co przenika mnie dreszczem obrzydzenia, szybko odwracam wzrok. Ale Franz nie, on właśnie patrzy pożądliwie, delektuje się, zapamiętuje z drobiazgową skrupulatnością tę ohydę, której się lęka, on ją, wybacz, Greto, nieomal obwąchuje. Wciąż jeszcze nie mogę o tym wszystkim spokojnie mówić.

Zerwaliśmy nasze zaręczyny i ja o Franzu nie chcę więcej słyszeć. Straciłam narzeczonego, ale i tak jestem mniej nieszczęśliwa niż te dziewczęta, których mężczyźni wędrują teraz na wojnę. W ogólnym niepokoju i chaosie mój smutek wydaje mi się chwilami tak mało ważny...

Twoja Felice


147

146


Greta do Hugona *; ^«

Berlin, jesień 1914

Mój kochany Hugo,

od czasu lipcowych wydarzeń żyję jak w gorączce, w ciągłym niepokoju, nękana wyrzutami sumienia. To ja sprawiłam, że Felicja i Franz spotkali się w Askańskim Dworze i to ja czuję się odpowiedzialna za zły obrót, jaki przyjęła sprawa ich narzeczeństwa. Wciąż i wciąż od nowa, z męczącą monotonią badam swoje uczucia.

Początkowo nie miałam wątpliwości, że pragnę im pomóc, aby lepiej siebie poznali i zrozumieli, z czasem jednak zaczęłam odkrywać w sobie inne uczucia, ciemne, niezrozumiałe dla mnie samej, wypływające z głębi, której istnienia nawet nie podejrzewałam. Zrozumiałam, że moim prawdziwym pragnieniem było, aby ten związek się rozpadł. I to nie dlatego, że widziałam w Felicji i Franzu dwoje niepasujących do siebie ludzi, lecz dlatego że ja chciałam Franza zatrzymać dla siebie.

Przypuszczam, że ty, jako lekarz zajmujący się także psychoanalizą, nie jesteś tym zdziwiony i że przeczuwałeś, jakie są moje prawdziwe uczucia, lecz dla mnie ta nagła świadomość stała się przyczyną nerwowego załamania.

Tak, osiągnęłam swój tajemny cel - oni się rozstali, lecz cóż zyskałam ja? Nic. A straciłam tak wiele! Felicja jest teraz co prawda oddaną mi przyjaciółką i mam jej pełne zaufanie, ale pomyśl, jak ja się muszę czuć, wiedząc już teraz z całą jasnością, że to mnie właśnie ona nie powinna ufać, bo moja dla niej życzliwość podszyta była fałszem, a przyjacielskie rady miały tylko jeden cel -odebranie jej narzeczonego.

Mam życzliwość Felicji, lecz utraciłam przyjaźń Franza, a przecież tego nie chciałam przenigdy w świecie. Widziałam go przed sądem, byłam świadkiem jego bolesnego upokorzenia i wiem, że mi tego nigdy nie wybaczy. Czasem myślę, że on sam chciał zerwania tych zaręczyn i nie wiedząc, jak wydostać się z ramion Felicji, nieświadomie posłużył się mną, abym to właśnie ja dokonała tego ostatecznego cięcia.


Dziwne myśli przychodzą mi do głowy, ale oceń sam, czy w żywych, gwałtownych uczuciach nawet najdziwniejsze i zaskakujące motywy nie są właśnie najbardziej prawdopodobne? A moje uczucia są gwałtowne. Szaleję z rozpaczy, że utraciłam Franza.

Przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie i wzruszenie, jakiego doznałam, kiedy wziął moją rękę, delikatnie i czule, choć mnie wtedy jeszcze wcale nie znał. Listy, które mi przysyłał, dodawały mi sił, czekałam na nie, a ponieważ Franz jest punktualnym korespondentem, ich nieprzerwany rytm pobudzał mnie do życia. Zawsze dużo czytałam, lecz teraz każdą wolną chwilę poświęcałam książkom, które on mi polecał i pisaniu mu o swoich lekturach. Potem obiecaliśmy sobie spotkanie, czekałam na nie...

Od kiedy poznałam Franza, mój stosunek do Felicji niepostrzeżenie zaczął się zmieniać. Najpierw nie byłam tego świadoma, zajęta swój ą misją, czyli zbliżaniem do siebie skłóconych narzeczonych, lecz gdy wreszcie sprawiłam, że Felicja zaczęła znów pisać do Franza, stwierdziłam ze zdziwieniem, że moja radość przyćmiona jest zazdrością. Już nie umiałam patrzeć na Felicję tylko jak na bliską mi przyjaciółkę, której chcę wyświadczać dobro. Jasny obraz mnie samej został zmącony.

Piszę ci o tym, jakby to wszystko było wówczas dla mnie tak wyraźne jak dziś, ale przecież nie było. Wiem o tym dopiero teraz, gdy wszystko potoczyło się właśnie tak, a nie inaczej, lecz wówczas działałam pod wpływem dla mnie samej niezrozumiałych uczuć.

Musiałeś domyślić się z moich listów całej prawdy, czemu więc nie ujawniłeś mi jej? Może nie stałoby się to, do czego w jakimś szaleństwie dążyłam? Może nie odbyłby się sąd w Askańskim Dworze?

Kiedy już siedziałam w pokoju hotelowym wśród zebranych tam osób, zrozumiałam, że to ostatnie miejsce, w którym powinnam się była znaleźć, ale nie miałam wyjścia - musiałam brać udział w tym wstrętnym rytuale. Czułam -jak gdybym była nim samym -jego lęk, obrzydzenie, jego boleśnie zranioną dumę.

Nie pamiętam, co mówiłam, nie pamiętam, co się ze mną działo. Szukałam wzrokiem jego oczu, lecz on nie patrzył na mnie. Dopiero


149

148


kiedy było po wszystkim, kiedy żegnał się. podając mi rękę, spojrzał i zobaczyłam, jak bardzo, jak bezgranicznie smutne są jego oczy. Z tym smutkiem nie mogę się uporać, nie mogę z nim żyć.

Twoja Margaretha

Greta do Franza

'»• Berlin, jesień 1914

~» Drogi Panie,

« długo się zastanawiałam, czy mam prawo znów się do pana zwrócić. Po tym, co zaszło, pan mnie musi nienawidzieć. Spotkanie w Askańskim Dworze było straszne dla nas wszystkich, lecz pana spotkało tam najgorsze, co mogło spotkać niewinnego człowieka.

Pan się zapewne bardzo dziwi, że ja mówię "niewinny", choć wówczas stanęłam po stronie pana oskarżycieli i w pańską "winę" zdawałam się szczerze wierzyć. To tylko tak wyglądało.

Od pierwszej chwili, kiedy się tam znalazłam, kiedy zobaczyłam pana śmiertelnie bladą twarz, poczułam, że jestem w pułapce. Nie chcę panu pisać o swoim lęku, o swoich cierpieniach, pragnę tylko, jeśli to w ogóle możliwe, usprawiedliwić moją wobec pana wielką winę.

Początkowo byłam z panem i pańskie racje zdawały się przeważać, lecz na krótko przed tym fatalnym spotkaniem w Askańskim Dworze zbliżyłyśmy się z Felicją do siebie bardziej niż dotychczas. Krucha równowaga, jaką przez cały czas próbowałam osiągnąć, chcąc sprawiedliwie rozważyć racje każdego z was, zachwiała się. Teraz Felice była mi poniekąd bliższa lub też tak właśnie mi się zdawało.

I te pana listy, niepokojące, alarmujące, w których pan nieomal wprost mówił, że to małżeństwo pana przeraża, przekonały mnie. Postanowiłam ostrzec Felicję przed panem, a ona, choć nie pierwszy raz była świadkiem pana lęków i zwątpienia co do możliwości waszego związku, tym razem okazała się nad podziw stanowcza. Ja dałam tylko ostrzegawczy znak, Felicja dokonała reszty. Nie chcę


jej obwiniać, oboje przecież wiemy, że ona miała prawo do obrony.

Kiedy jednak Felicja zaczęła mówić, kiedy nastąpiła ta straszna dla mnie chwila, tam w hotelu, gdy powołała mnie na świadka oskarżenia, a ja straciłam głowę i ona sama musiała odczytywać te fatalne listy, moim jedynym pragnieniem było za wszelką cenę uciec stamtąd, choćby jedyną drogą ucieczki miał być skok przez okno.

Tym, co powstrzymało mnie wówczas, było spojrzenie, którym mnie pan obdarzył. W nim znalazłam szansę rozgrzeszenia. Czy myliłam się wówczas? Mam gorącą nadziej ę, że nie. A jednak, a mimo to, ja byłam wtedy po stronie sędziów... Kula, którą kładziemy u szczytu równi pochyłej, musi toczyć się aż do skutku. I mnie się zdawało, że nie ma odwołania.

Znalazła się mimo wszystko osoba, która wyrwała się z naszego magicznego kręgu. To była siostra Felicji. Przecież Felicja wzięła ją ze sobą jako rzecznika swoich racji, z góry przeznaczając jej rolę oskarżyciela, i Erna się na to zgodziła. Potem jednak, widząc, co się dzieje, E. odwołała się do rzeczy najprostszych: współczucia, dobroci i prawdy. Pan powiedział, że ona była dobra ponad wszelkie pojęcie. Ja nie umiałam być po prostu dobra, ponieważ chciałam być sprawiedliwa.

Wówczas stanęłam po stronie oskarżycieli. Dokonałam wyboru, który drogo mnie kosztował. Wiem, że nie mogę odwołać tego, co się stało, lecz wiem też, że dzięki temu wiele zrozumiałam. Nauczyłam się raz na zawsze - nigdy, przenigdy nie stawać po stronie sędziów, po stronie tych, którzy wydają wyrok.

Felicja do Franza

Berlin, listopad 1914

1 Piszę ten list, kochany Franz, aby przerwać milczenie między nami. Ja powiedziałam dużo, ty prawie nic. Chcę jednego słowa, ale takiego, na którym mogłabym się oprzeć.


150

151


Ty twierdzisz, że we mnie to, co między nami nie dopowiedziane, wypełnia się lękiem i ten mój lęk zagarnia wszystko, czego ja w tobie nie rozumiem; twoich dziwactw, twojego trybu życia, twojej pracy. To nieprawda, nie boję się, bo czuję, że mam dość sił, aby to wszystko unieść i aby ciebie wyprowadzić na jasne światło dnia. Nie, ja nie lękam się trudów życia z tobą, ale jednego boję się na pewno - twojego strachu. To strach kazał ci, jak dziecku, mocno zaciskać oczy i uderzać na oślep. Z zamkniętymi oczami nie mogłeś jednak widzieć, kogo odpychasz od siebie. To byłam ja. Chciałam ci pomóc. To właśnie ja mogłam cię wyzwolić od strachu przed twoim ojcem i od tylu innych lęków.

Chciałam ci pomóc, bo uwierzyłam, że jesteś słaby. Tyle mówiłeś mi o swojej słabości.

Przekonałam się, że jesteś silny i uparty.

Mówiłeś mi, że chcesz żyć w prawdzie. A jednak kłamałeś, twierdząc, że kłamstwo to jedyna broń słabego.

Mówiłeś mi o swojej miłości - ale widziałam, że ty nawet siebie nie potrafisz kochać.

Powiedziałeś kiedyś, że ja stoję po stronie świata, który rozdaje ciosy i rani. Bardzo boisz się zranienia, ale zobacz, co ty zrobiłeś ze mną? Najpierw myślałam, że jestem celem, do którego dążysz. Teraz zrozumiałam, że nie byłam celem, lecz drogą ucieczki, byłam dla ciebie jeszcze jednym ze sposobów na wyrwanie się z pułapki, za jaką ty uważasz życie, Franz.

Cóż, mogłabym się z tym pogodzić, każdy rodzaj pomocy drugiemu jest dobry, lecz ty wkrótce zacząłeś mnie widzieć jako nową pułapkę, straszniejszą może nawet niż wszystkie inne. Jaka kobieta pogodziłaby się z czymś takim? Powiedz sam.

Utraciliśmy naszą jedność, to wiem na pewno, nie wiem tylko, gdzie jej szukać i czy ponowne odnalezienie jej będzie w ogóle kiedykolwiek możliwe.

Czegoś z tej utraconej jedności doznałam ubiegłej nocy we śnie. Śniło mi się, że jestem w lesie. Wędrowałam między sędziwymi drzewami, z których każde miało więcej niż trzysta lat: nie ma już takich lasów, lecz ten był jak z zamierzchłej przeszłości, z czasów,


kiedyśmy byli szczęśliwi. Wreszcie znalazłam się na ogromnej, nagrzanej słońcem polanie.

Poczułam zmęczenie, więc położyłam się na miękkim podłożu. We śnie widziałam drobne kwiatki mchu i owady przemykające po wierzchołkach wiotkich ziół. Z lasu wyszły zwierzęta. Podeszły do mnie, otoczyły mnie ufnie i przyjaźnie. Były wśród nich sarny, żbiki, borsuki, leśne gryzonie, węże i ptaki. Zbierały się parami jak w Arce Noego, a ja wyciągałam do nich ręce i czułam się bezpieczna, lecz kiedy pomyślałam, że trzeba będzie przecież kiedyś wstać, doznałam nagłej trwogi.

Wiedziałam, że jeśli stanę prosto, utracę błogie poczucie pełni danej mi, gdy tak leżałam szczęśliwa między zwierzętami. Obudziłam się poruszona sprzecznymi uczuciami - nasycenia i niepokoju. . " • •-!.-'-,-I'iC;-..5\ . :.::•- •• :A''.:O

.-,.-,-;;.;/»':ifi fft ,v - * •'•'$ ; Ślę ci pocałunek. Adieu

Franz do Felkji

.m Praga, listopad 1914

Kochana Felice,

milczenie między nami wypełnione jest po brzegi. Nic się przecież tak naprawdę nie zmieniło. Ja rozmawiam z tobą bez słów, na odległość, a ty, taka daleka, jesteś mi przychylna bardziej niż wówczas, gdy patrzymy sobie w oczy. Tak to jest, Felice. Przekonałem się, że nie wolno mi się do ciebie zbliżać, bo ty, widząc mnie takiego, jakim tylko ja być potrafię, gotowa jesteś z rozpaczy posunąć się do ostateczności.

To, że ty zwróciłaś się przeciwko mnie o pomoc do wspólnoty, nie dziwi mnie, nie mam o to do ciebie żalu. Tak powinnaś była uczynić i to było słuszne. Lecz czy wiesz, Felice, że właśnie ty miałaś być głównym atutem w mojej walce o udział we wspólnocie? Wierzyłem, że poprzez ciebie, wzmocniony tobą, odnajdę swoje miejsce na ziemi. I cała ironia w tym, że to ty stałaś się moim oskarżycielem i sędzią.


153

152


Gdy siedzieliśmy naprzeciwko siebie wtedy w Askańskim Dworze, najbardziej upragnione ze wszystkiego wydawało mi się ze-śliźnięcie w przepaść, może dlatego że przypominało to słowa "zostać zepchniętym". Ty czekałaś wtedy na jedno moje decydujące słowo, aleja, F., nie miałem nic rozstrzygającego do powiedzenia. Chciałaś słowa, abyś mogła się na nim oprzeć, lecz czy mógł ci je dać człowiek, który spada?

Pytasz, jak się czuję? Nieźle, całkiem nieźle. Bóle głowy ustąpiły i od tygodnia śpię po sześć godzin nieprzerwanym snem. Ostatnio pisałem niemało i z dobrym skutkiem. A smutek, który mnie nie opuszcza, to po prostu mój dobry znajomy - on najlepiej czuje się właśnie ze mną.

Wiesz, co mógł oznaczać twój piękny sen, w którym leżałaś na ziemi wśród dzikich zwierząt i czułaś się szczęśliwa?

Ten, kto stoi - rządzi, wydaje rozkazy, ma przewagę.

Ten, kto siedzi - choćby to była kanapa w salonie, swoim ciałem daje światu odczuć własny ciężar; co prawda nie rozdaje ciosów, lecz ciąży Bogu ducha winnej kanapie.

Ten zaś, kto leży - z głową wtuloną w miękki mech - nie rozkazuje, nie włada i nie uciska ziemi.

Dobranoc, moja biedna, biedna Felice.

Felicja do Grety

Berlin, listopad 1914

Kochana Greto,

napisałaś tak niejasno o jakichś poważnych kłopotach. Unikałaś mnie tyle czasu, teraz musisz wyjechać z Berlina... Nie możesz się ze mną spotkać... Cóż to wszystko znaczy? Mam nadzieję, że jednak znajdziesz chwilę dla mnie i opowiesz mi o sobie. Jeśli masz problemy, to przecież mogłabym ci pomóc. Nic się między nami nie zmieniło. Cenię cię i lubię jak dawniej. Teraz jesteś mi nawet bliższa, choć mamy tak przykre wspomnienia z lata tego roku.


A zatem to ty pierwsza odezwałaś się do Franza. Tak powinno być. Nie wolno zostawiać go samego, bo choć twierdzi, że kocha samotność, wiem, że jest zbyt słaby, żeby ją znosić. Ja także zaczęłam do niego pisać. Wymieniamy teraz spokojne, przyjazne listy. Nasze porozumienie być może nie przenika do samej głębi, tam wciąż panuje ciemność, lecz mimo wszystko liczy się każdy gest, choćby tak nieznaczny jak kiwnięcie ręką z daleka.

Teraz zresztą listy są cenzurowane ze względu na działania wojenne i wędrują tak długo, że postanowiliśmy wysyłać raczej krótkie kartki, które cenzorom zajmuj ą zdecydowanie mniej czasu. Czy może z tych właśnie względów nie chcesz napisać mi, o co chodzi i czy twoje zmartwienie dotyczy ciebie czy może twojego brata lub rodziców? Czekam zatem, droga Greto, na znak od ciebie...

Twoja Felice

Felicja do Franza

Berlin, styczeń 1915

Kochany Franz,

nie mam żadnych wiadomości od Grety. Wyjechała z Berlina, podobno do Monachium, i nie zostawiła adresu. Przypuszczam, że chodzi o jakieś zaburzenia nerwowe i że nasza przyjaciółka przebywa teraz w którymś z sanatoriów, gdzie leczy nadszarpnięte nerwy.

Dam ci znać, jak tylko będę wiedziała o niej cokolwiek. Jej brat zaciągnął się do wojska i jest teraz na froncie, ale chyba nie to było powodem załamania.

A co z nami? Czy moglibyśmy się spotkać? Powinieneś wreszcie dostać paszport, nie mogą ci go odmawiać bez końca. "L'Edu-cation sentimentale" przeczytałam po raz drugi, teraz zaczynam "Salammbó". Moglibyśmy, siedząc razem, rozmawiać o pisarzu, którego tak lubisz.

Przesyłam Ci pocałunek.


155

154


Greta do Hugona

Berlin, kwiecień 1915

Mój kochany Hugo,

wróciłam. Znów jestem w Berlinie. Niedługo zaczynam pracę w biurze. Nie mogę mówić o minionych miesiącach. Chciałam być sama, a jednak niepokojono mnie. Dochodziły listy pełne pytań.

Jednak moje poczucie winy wobec Felicji i Franza słabnie. Teraz jest już lepiej. Mogę znów do niego pisać, ale nie wiem, czy spotkanie jest już możliwe. Spotkałam się natomiast z Felicją. Znów jesteśmy dla siebie serdeczne, choć wyczuwam pewną nieufność i gorzki osad minionych zdarzeń.

Jej stosunki z Franzem są poprawne, ale o małżeństwie nie myślą. Chcą się jednak spotkać w Czeskiej Szwajcarii, i oto dowiaduję się, że Franz stawia warunek - ja muszę jechać z nimi. Kimże mam być pomiędzy nimi? Jaką rolę spełnić? Komu bardziej jestem potrzebna -jej czy jemu? I czy oni sami ze sobą żadną miarą już być nie potrafią?

Pytań jest wiele. Myślę o tym i nie znajduję odpowiedzi. Jeszcze nie wiem, czy zgodzę się na ten plan. Równowaga, jaką ostatnio udało mi się osiągnąć, jest delikatna i nie chciałabym narazić jej na zbyt silne porywy.

-li Twoja Margaretha

Greta do Hugona

Berlin, maj 1915

Kochany Hugo,

wróciłam właśnie z Czeskiej Szwajcarii, gdzie spędziłam dwa dni z Felicją i Franzem. W styczniu byli razem kilka dni w Boden-bach. Pogodzili się, chcą spróbować jeszcze raz. Oboje prosili mnie tak gorąco, żebym z nimi jechała, że nie mogłam im odmówić. Mieliśmy zobaczyć się po raz pierwszy razem od tamtego pamiętnego spotkania w Askańskim Dworze w lipcu zeszłego roku. Wiesz, jak

156


lękałam się tego spotkania; nie byłam pewna, czy pojednanie jest możliwie.

Felicja zdawała się pogodna i przyjazna. Troszczyła się o mnie, wciąż lekko niespokojna o moje wygody, stan uczuć i nerwów. Czułam się dobrze, ale umierałam z zazdrości.

Drogi Hugo, ty wiesz o mnie tak wiele, tobie mogę powiedzieć więcej niż komukolwiek. Tak, byłam zazdrosna o każde spojrzenie, które on ofiarował jej, nie mnie.

Chodziliśmy na długie spacery, wybierając łagodne trasy pełne słońca i powietrza. Wysokie trawy kładły się pod naporem wiatru, cierpko pachniały zioła na małych polankach, gdzieśmy przysiadali dla odpoczynku.

Franz zdejmował sweter i dawał go Felicji, a sam, tylko w koszuli, kładł się z ramionami pod głową. Felicja obawiając się jednak wilgoci, siadała na ciepłych kamieniach, a ja leżałam na swetrze Franza, tuż obok, słysząc nieomal bicie jego serca.

Wieczorem siedzieliśmy na tarasie, patrząc na wzgórza porośnięte gęstym lasem, zmrok zapadał powoli, a w szarzejącym świetle oczy Franza błyszczały czysto jak górskie kryształy. Milczeliśmy długo; wreszcie, jak zwykle praktyczna, Felicja wstała, aby przynieść lampę. Potem zaśmiewaliśmy się na wspomnienie pewnego zdarzenia w oberży, gdzie jedliśmy tego dnia obiad. Ćmy i drobne muszki wirowały wokół światła, brzęcząc nieprzerwanie. Felicja, wymawiając się bólem głowy, wstała i poszła do swojego pokoju. Odchodząc, spojrzała na Franza, jakby mówiła: oczekuję cię wkrótce.

Myślałam, że i on zaraz odejdzie, ale nie; usiadł głębiej w wiklinowym fotelu i wyglądało na to, że chce mi coś powiedzieć. Czekałam na słowa surowe, może nawet niechętne, bałam się, że wróci do złych wspomnień, teraz, kiedy przez chwilę byliśmy sami. Jednak nic takiego nie nastąpiło i odetchnęłam swobodniej. Widocznie to zauważył, bo zwrócił się do mnie i poczułam, jak wzrokiem bada moją twarz.

- Czy masz jakieś kłopoty? Powiedz mi o nich - poprosił.

Przez chwilę walczyłam z pokusą, żeby powiedzieć mu o wszyst-

157


kim. Patrzyłam w jego oczy i zdawało mi się, że on mówi mi: Wejdź we mnie, odpocznij, poznaj, naucz się. Już, już zaczynałam swoją spowiedź, gdy nagle rozpoznałam w nim ten dobrze znany lęk. Cofnęłam się. Nie miałam sumienia zadawać mu nowych ran. Nie odpowiedziałam, a on nie ponowił pytania.

Spytałam o jego powieść, nie dokończoną, porzuconą gdzieś wśród papierów.

- Od dawna już nic nie piszę - powiedział, tak jakby odczuwał z tego powodu coś w rodzaju satysfakcji.

- Nie wierzę! Z twoim talentem? - Prawie podniosłam głos i Franz skrzywił się nieznacznie.

- Wiem, że mam trochę talentu, ale nawet ta odrobina dobrego nie jest moją zasługą. Tyle we mnie brudu i zła...

- Franz, może to co dobre nie j est twój ą zasługą, ale pamiętaj, że to co złe nie jest także twoją winą.

- Wina, wina! Poczucie winy zagnieździło się we mnie. To dzięki niemu czuję, jak umieram i rodzę się na nowo, a dla tej chwili tryumfu warto ponieść ofiarę.

Wyciągnęłam rękę i wierzchem dłoni dotknęłam rękawa jego marynarki. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się ciepłym dobrym uśmiechem.

Dlaczego nie mówię mu prawdy, okłamuję go i zdradzam, pomyślałam, przecież to dzięki niemu odnalazłam gesty i słowa, na które moja tęsknota czekała daremnie tyle lat.

- Już późno - powiedział.

Wstałam, a on podążył za mną. Jeszcze zawrócił, żeby zgasić lampę. W ciemnościach wracaliśmy do swoich pokoi.

Następnego dnia rano zapukałam do pokoju Felicji. Właśnie kończyła śniadanie. Była sama. Przyjęła mnie serdecznie, kiedy jednak usiadłam obok niej, zobaczyłam, że jest smutna.

- Stało się coś? - spytałam, przeczuwając, że jej smutek ma związek z Franzem.

- Nie, właściwie nic, tylko wiesz, Franz... Wczoraj przyszedł powiedzieć mi dobranoc. Rozmowa się nie kleiła. Nie wiem właściwie, jak się do niego zbliżyć. Jest taki zimny.


- Franz zimny?... Jak kawałek lodu, który parzy palce. ,

- Wciąż siebie obwinia.

- Człowiek myślący zawsze czuje się winny.

- Ty chyba znasz go lepiej niż ja. - Felicja odwróciła się, lekko urażona. Pomyślałam, że nie powinnam dręczyć jej bez potrzeby.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Objęłam ją. Odwzajemniła mój uścisk i nawet uśmiechnęła się nieomal pocieszona.

Wyszłyśmy przed dom odświeżone, w nowych kapeluszach, trzymając się pod ręce. Powietrze pachniało wilgocią i lasem. Przed nami góry wyłaniały się z porannej mgły. Franz stanął za nami tak cicho, że przestraszone odwróciłyśmy się równocześnie.

- Wiesz, że tego nie lubię - zaśmiała się Felicja.

- To nic - powiedział. - To tylko ja albo mój cień; proszę, nie zwracajcie na mnie uwagi.

Chwycił nas za ręce i razem zbiegliśmy ścieżką w dół.

Tak właśnie było. Co czuje Felicja, co myśli Franz, nie wiem.

Mój drogi, chciałabym się spotkać z tobą. Ty z pewnością potrafił

byś nazwać moje dziwne uczucia, rozjaśnić mrok, w którym po

grążam się wciąż i wciąż.

,...*,. , Twoja Margaretha

Loeb do Franza

Berlin, lato 1915

Drogi Przyjacielu,

Bóg jest wielki - kiedy daje, daje wszystko... Już wypuścili mnie ze szpitala, gdzie leczono moje bóle głowy. Zaraz też obstąpili mnie wierzyciele, długi mam potężne, a przyjaciela ani jednego. Z przedstawień nic nie wyszło, aktorzy się rozproszyli, bo im nie miałem czym płacić i zostałem sam z tym wszystkim. Ale po co ja świat zaprzątam swoją żałobą, przecież moje kłopoty w chaosie i cierpieniu świata są jak cień kropli w oceanie, choć ja się nimi muszę martwić.


159

158


Piszesz mi o swojej nauce hebrajskiego, Jifi jest twoim nauczycielem, więc wybrałeś najlepiej, jak mogłeś. Świat alfabetu jest światem prawdziwej szczęśliwości. Całą naturę można czytać jak nieskończoną księgę, ale to prawda, że Stwórca najdoskonalej objawił się w Piśmie. Świat tylko imituje Torę, ale ona jest prawdziwą Królową.

Ciąży ci niemiecki, chciałbyś, żeby twoim językiem był święty język narodu, ale hebrajski, choć wybrany, jest tak jak każdy inny językiem rozdzielenia i upadku.

"W czytaniu liter szukam zbawienia", napisałeś, aleja myślę, że gdy milczymy, nasz głos najpewniej dociera do Boga. Potępiasz pisarzy żydowskich, którzy piszą po niemiecku, a najbardziej potępiasz siebie. "Nawet jidysz byłby prawdziwszy, bliższy, bo w nim jest jakiś odblask świętości", tak napisałeś, a czy pamiętasz, co ja ci mówiłem o słodkiej melodii żargonu? Przywiodła mnie do upadku szybciej i skuteczniej niż wszystko inne. Ale to prawda, że w literach tkwi nieskończona moc tworzenia i niszczenia. Opuszczeniem lub przesunięciem jednej litery można zniszczyć świat. Jedna z liter alfabetu jest niepełna w swym kształcie - chodzi o "szin", które piszemy z trzema główkami, a powinno mieć ich cztery. W tej pomyłce niektórzy talmudyści upatrują przyczynę obecności zła na ziemi.

Czasem i ja widzę swój los jak kawał białego płótna do połowy zapisany literami, które jakaś niewidzialna ręka wyszywa bez ustanku, ale czy wyszyje wzór do końca, czy też przerwie w pół słowa, tego j a nie wiem.

Może słyszałeś, kochany przyjacielu (już tylko ciebie mogę tak nazwać, reszta to szubrawcy), co się dzieje z Cziżikami? Podobno pojechali do Warszawy, ale tam teraz teatr nie ma wzięcia, cóż by więc mieli tam robić? Jedna Cziżikowa, co się nade mną ulitowała i nie pomstowała, że z moich planów została tylko jedna wielka ruina. Ona ma to zrozumienie, jakąś prostą ludzką dobroć. Cała rodzina P. to mnie chciała ścigać i żądają ode mnie nie wiedzieć czego, a ja już jestem prawie wrak człowieka. Kluge pojechali do Berlina i tam dołączyli do zespołu Herszkowicza. A ja, chociaż le-


dwie się na nogach trzymam, snuję już pewne plany. Znalazłem młodych aktorów - duża rzecz - tylko są jak diamenty, trzeba je dopiero oszlifować. Będziemy robić trochę inny teatr niż dotąd, bardziej nowoczesny, bo i czasy są inne. Świat się zmienia, więc go trzeba gonić. Ale o tym wszystkim to ja ci opowiem, drogi przyjacielu, jak się zobaczymy w Pradze.

Hugon do Grety

Praga, wrzesień 1915

Najdroższa Margaretho,

chciałaś wiedzieć, jak spędzam czas w Pradze, gdzie chodzę, co oglądam i z kim się kontaktuję. Wojna wdziera się wszędzie i życie toczy się coraz szybciej, ludzie przemieszczają się ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, ruch jest nie tylko zewnętrzny, polegający na ciągłych wędrówkach ludzkich, lecz i wewnętrzny, duchowy, przypominający niekiedy wielką przemianę.

Właśnie ze wschodu wrócił nasz przyjaciel Jifi. Nie znasz go, ale ja poznałem go jako bardzo młodego chłopca parę lat temu. Franz także go zna. Chętnie włóczy się z nim wieczorami po uliczkach Pragi. Myślę, że mają sobie dużo do powiedzenia. Jifi to młody, dwudziestojednoletni zaledwie mężczyzna, lecz osobowość już dojrzała, głęboko mistyczna. Dwa lata temu wyjechał do wschodniej Galicji i tu w miasteczku Bełz studiował w słynnej szkole chasydzkiej, pozostając w kręgu wpływów rabiego Jisochora Dow Bera.

Czasem udaje nam się namówić go, żeby opowiedział o swoim życiu wśród chasydów i są to piękne historie, pełne czułych i zapomnianych już uczuć.

Jifi do niedawna chodził po Pradze w jibyce, czyli kaftanie prawie do kostek, na głowie nosił czarny aksamitny kapelusz zsunięty na kark, a wokół twarzy powiewały mu długie jasne pejsy. To był widok nawet jak na Pragę, gdzie widuje się wokół wielu ortodok-


161

160


syjnych Żydów, dość szczególny. Nie chcąc jednak zwracać na siebie uwagi, skrócił wreszcie chałat, włożył zwykły pilśniowy kapelusz, a pejsy schował za uszy.

Dziś nie wydaje się on nikomu ani trochę dziwny, bo do Pragi zjeżdżają coraz liczniej Żydzi ze Wschodu, z Polski zwłaszcza, których wojna przegania z miejsca na miejsce. Część z nich chroni się na Węgrzech, a pomagają im też wielce Rumuni, którzy tradycyjnie już chronią Żydów przed pogromami i wszelkim ludzkim szaleństwem.

Jifi to doprawdy niezwykły chłopiec. Początkowo myśleliśmy, że jego chasydzka przygoda to tylko młodzieńcze zauroczenie nowym i nieznanym, ale nie. To rzecz głębsza.

Choć wrócił do domu rodziców, nie jest już zwykłym kupieckim synem, lecz uczniem świątobliwego, a to zupełnie zmienia postać " rzeczy. W dzień spełnia dobre uczynki, nocami studiuje uczone księgi, niewiele śpi, mało jada, a gotuje sobie sam, nie dowierzając nikomu. Jest to głównie uprażona na gazowej maszynce kasza z palonych jagieł gryczanych, chleb i cebula. Wiedzie czyste, surowe życie, nigdy nie patrzy na kobiety i nie podaje im ręki, nie wiem nawet, czy robi wyjątek dla własnej matki.

Zna dobrze hebrajski, jidysz, aramejski, niemiecki, czeski, arabski, angielski i francuski, utrzymuje się z nieregularnych pensyjek nauczycielskich, bo choć uczniowie go uwielbiają, władze szkolne wciąż szukają pretekstu, aby go zwolnić z posady.

Sypia w małym pokoiku obok kuchni w domu rodziców głową na wschód, z otwartymi drzwiami i oknem, wyczekując znaku. W zeszłym roku rzeczywiście otrzymał znak; zobaczył w kuchni rabiego z Bełza, który trzymając na kolanach księgę, kiwał na mego ręką. W kilka dni potem chłopak był już w drodze; jechał do swoich chasydów. Jifi to piękna i czysta dusza, niewinne dziecko obdarzone mądrością dojrzałego męża, niespokojny ptak szukający swego gniazda.

Jest też z nami Icchak Loeb, aktor żargonowy i ukryty talmudy-sta, którego poznałaś w Berlinie. Przyjechał znów do Pragi po tym, jak rozpadła się jego trupa teatralna. Franz pomaga mu jak może,


choć to trudne zadanie. Przyjaźń Loeba to gorzki owoc, ale Franz nie chce porzucać go w tej moralnej nędzy.

Loeb jest, w odróżnieniu od Jifego, tym Żydem, który ze Wschodu uciekł na Zachód. Wciąż jeszcze utrzymuje kontakt ze swym ojcem rabinem spod Warszawy, lecz jego związki z żydostwem są innego rodzaju niż u Jifego, to nie mistycyzm i nie cud przemiany, lecz jakieś bolesne, pełne cierpienia nurzanie się w poczuciu winy i grzechu. Ten człowiek cierpi, lecz nie ustaje w schodzeniu coraz niżej, jakby dla niego iść oznaczało przede wszystkim upadać. Trudno go zrozumieć i nawet Franz traci czasem do niego cierpliwość.

Ale przecież chciałem ci opowiedzieć o naszej wizycie u cadyka, bo to w jakiś tajemniczy sposób okazało się ważne dla Franza, a wiem, że w pełni doceniasz szczególną naturę Franza i chcesz wiedzieć o nim jak najwięcej.

W zeszłą sobotę poszliśmy tam we czterech na "trzecią ucztę" szabasową: Jifi, który nas na tę wyprawę namówił, Loeb, Franz i ja. Gospoda, gdzie zatrzymał się rebe, jest na ulicy Harantoyej. Wokół kręcili się ludzie, dzieci hałasowały i ruch był tam nieomal jak w dzień targowy.

Weszliśmy po wąskich schodach, a za nami szli już następni. Na górze zupełnie ciemno, parę kroków po omacku z rękami wyciągniętymi w przód. Dalej pokój pełen bladego zmierzchu, białosza-re ściany.

W pierwszym pomieszczeniu czekały kobiety. Drobne twarze, białe chusty na głowach, powolne ruchy rąk. O dziwo, panowała tu cisza, tylko w zgęszczonym powietrzu unosiło się jakby wiele nie wypowiedzianych słów. Przeszliśmy dość szybko, nie rozglądając się na boki, aby nasze spojrzenia nie zostały opacznie zrozumiane.

W pokoju obok, nieco mniejszym, tłoczyli się mężczyźni w czerni, wszędzie słychać było głośne modły. Wreszcie weszliśmy do dużego pomieszczenia o czterech oknach, gdzie przy stole siedział rebe. Trafiliśmy właśnie na czas posiłku, stanęliśmy zatem z kilkoma mężczyznami i kobietami pod ścianą i czekaliśmy.

Rebe był dużym starym mężczyzną w jedwabnym chałacie, spod którego wystawały kalesony, na głowie miał sztrajmel - lisi koł-


163

162


pak z trzynastoma krótkimi sobolowymi ogonkami. Zdawało się, że człowiek ten nie reaguje na otoczenie. Zachowywał się, jakby był całkiem sam w pokoju. Wysiąkiwał nos w palce, drapał się w głowę, płosząc prawdopodobnie roje insektów, których jednak nie zabijał, jego ciężkie powieki opadały, zakrywając oczy i wyglądało na to, że rebe chwilami zapada w krótki sen.

Pomocnik wyjął zza parawanu miskę z wodą i, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, zbliżył się do cadyka. Postawił miskę na ławie, wyjął zza paska garnuszek na wodę, i przebiegając palcami wokół, sprawdził, czy brzeg nie jest wyszczerbiony. Podał garnuszek i ręcznik rebemu, który nagle się ożywił i otworzył oczy. Rebe napełnił garnek wodą z miski, trzymając go w prawej ręce, z prawej przełożył go do lewej, skropił wodą prawą rękę, następnie obmył lewą rękę, potarł obie dłonie o siebie, błogosławiąc Pana Boga, że uświęcił nas przykazaniami swymi i nakazał nam umywanie rąk. Wycierając ręce, lewą dłoń wciąż miał przykrytą ręcznikiem. Ruchy jego były powolne, skupione i dostojne.

Teraz nastąpił moment zupełnej ciszy, bo po obmyciu rąk nie wolno wypowiedzieć żadnego słowa. Pomocnik przyniósł na wiklinowej tacy posiłek: chałę, śledzia z głową i ogonem, bez cebuli, a także szklankę przezroczystego płynu.

Rebe pobłogosławił chleb, po czym chwycił śledzia i poczynając od głowy, pochłonął go w całości, a następnie uniósł szklankę do ust i upił połowę, krzywiąc się lekko, gdyż była to czysta wódka. Biorąc odłamany kawałek pieczywa, opróżnił jednocześnie szklankę do dna i dopiero wówczas zaczął delektować się wonną chałką.

Nie trwało to długo, rebe nie był sybarytą i całkowicie zadowolił go ten skromny posiłek. Pomocnik usunął resztki jadła, na które już czekali wierni, chwytając je chciwie z tacy. W pomieszczeniu zrobił się ruch, czekający szykowali się, aby przedłożyć cadykowi swoje kwitłech. Kobiety przepychały się do przodu z błagalnie wyciągniętymi dłońmi. Brał od nich karteczki, ledwie spojrzawszy na nie, wypowiadał jedno słowo: "do lekarza", gdy była to prośba o przywrócenie zdrowia, "swat", gdy proszono o dobrego męża dla córki, "do sędziego", gdy chodziło o sprawy majątkowe.


Widocznie niektóre dziewczęta prosiły o szczęście w miłości, bo cadyk przykrywał dłonią kartkę i szeptał coś, co wywoływało na twarzach dziewcząt radosny uśmiech. Komuś trzykrotnie obwiódł ruchliwymi palcami monetę, zmieniając j ą tym w amulet odczyniający uroki. Różni ludzie tu przyszli, wykształceni stali obok nieuków, młodzi obok starych, służące obok swych pań, i wszyscy oni zdawali się wierzyć gorąco w moc świątobliwego.

Loeb, Franz i ja musieliśmy tu być wyjątkiem. Żaden z nas nie traktował rebego z całkowitą powagą, a przywiodła nas tu czysta ciekawość. Jifi wiedział o tym, lecz mimo to zgodził się przyjść razem z nami.

Franz nie miał kwitełe, podobnie jak my, lecz w jego przypadku nie było to konieczne, bo w pewnej chwili rebe skinął ręką, wskazując właśnie na Franza. Wszyscy spojrzeli na niego z nieukrywaną zazdrością, bo dotąd cadyk nikogo nie wezwał osobiście.

Franz zbladł, widziałem to wyraźnie, cofnął się lekko, przykładając rękę do serca, jakby pytał: czy to o mnie chodzi? Przecież jestem nikim. Znasz ten jego gest, Greto.

- Tak, właśnie ty - powiedział pomocnik cadyka.

Wtedy ktoś lekko pchnął Franza i usłyszałem, jak szeptano: "Idź, idź, przecież jesteś Żydem". Jifi spojrzał na mnie i błogi uśmiech pojawił się na jego bladej twarzy. "Wiedziałem, że go rozpozna", szepnął do mnie.

Wreszcie Franz zbliżył się do stołu i cadyk wskazał mu miejsce obok siebie. Nieomal słyszałem, jak zebrani głęboko nabrali powietrza i zamarli w zachwycie.

- Chcesz mnie o coś spytać? - powiedział cadyk w żargonie, a Franz, który rozumie wiele, odpowiedział głośno i wyraźnie:

-Tak.

Cadyk nachylił się do niego i widziałem, jak Franz szepce mu coś do ucha, czego jednak my nie mieliśmy słyszeć. Rebe zamyślił się, złożył dłonie jak do modlitwy, oparł na nich brodę i powiedział:

- Pewien człowiek spotkał na swej drodze sforę wilków. Było


165

164


ich wiele, wolnych i dzikich. Przestraszył się tak bardzo, że przyłączył się do nich.

Patrzyliśmy na Franza w wielkim napięciu, chcąc przeniknąć j ego myśli, a z ruchu warg odczytać, o co teraz pyta cadyka. Nachylił się jednak do rebego i trudno było usłyszeć cokolwiek. Głos rebe-go zabrzmiał po raz drugi głośno i wyraźnie:

- Nie. - Rebe zamilkł, a po chwili przemówił: - Nie przystoi ci już mądrość liści rosnących na drzewie. Teraz nadszedł czas mądrości dojrzałych owoców i mocnych korzeni.

Zaległa cisza. Każdy na swój sposób próbował zrozumieć sens tych słów. Nagle świątobliwy wzniósł rękę łagodnym, a zarazem stanowczym gestem. Franz wstał i bezszelestnie cofnął się pod ścianę. Jego usta miały wyraz surowości, oczy były na wpół przymknięte; widziałem, jak zbielały mu kostki zaciśniętych palców.

Opuściliśmy gospodę wszyscy razem, w milczeniu, zdumieni, każdy na swój sposób, naszą na chwilę odzyskaną wiarą. Tylko Jifi powtarzał wciąż: "Wiedziałem, Franz, że on cię rozpozna, wiedziałem..."

A kiedy pożegnał się z nami i odchodził ulicą w dół, lekko, jakby radośnie, w rozpiętym płaszczu i kapeluszu zsuniętym z czoła, Franz powiedział:

- Czy nie zdaje się wam, że Jiri wygląda jak ostatni w korowodzie tańczących chasydów zmierzających do krainy, w której wszystko jest możliwe?

Wciąż mam ten obraz przed oczami. Nigdy go nie zapomnę. < Myślę o Tobie, moja mała Margaretho.

Franz do Felicji

Praga, wrzesień 1915 Najdroższa,

byłem u rabina z Jifim i Loebem. Jifi ostrzegał nas, że wszyscy rabini wyglądają dziko, ale na szczęście nie dotyczyło to naszego


rabina. Nasz rabi był w jedwabnym chałacie, spod którego widniały kalesony. Grzbiet nosa miał porośnięty włosami. Czapkę obramowaną futrem ustawicznie przesuwał na głowie.

Stojąc pod ścianą w głębokim cieniu, wyobrażałem sobie, że gdy zbliżę się do niego, owionie mnie zapach naftaliny, kurzu i starego tłuszczu. Kiedy jednak podszedłem bliżej stołu, przy którym siedział, poczułem wokół niego coś pierwotnego, niewinnego, powiedziałbym, nieomal dziecięcego.

To był silny, postawny starzec, ani zgrzybiały, ani zdziecinniały, raczej nad wyraz bystry, gdy tylko otwierał oczy i patrzył przenikliwie. A gdy na chwilę położył rękę na stole, widać było białość skóry; podobną biel widziało się chyba tylko w dziecięcych wizjach. Zresztą wtedy i rodzice byli czyści. Nagle pomyślałem o Loe-bie. Stał tam pod ścianą, nieszczęśnik, któremu chciałem pomóc. On w swoim grzechu jest czysty jak obnażona dłoń świątobliwego, a jego dramat polega na tym, że on nigdy nie przestał być żydowskim chłopcem z małego polskiego miasteczka.

Dzień odwiedzin u rabiego wybrany był przeze mnie nie bez skrytej myśli. Widzisz, Felice, chodziło nie tylko o sobotę, dzień dla żydów święty, przecież ja nie święcę soboty tak jak inni. Otóż tego dnia były urodziny Ojca i ja chciałem uciec z domu, być w innym miejscu, nie tam, gdzie przy stole siedziała wspólnie moja rodzina. Lecz moja ucieczka, jak zwykle, okazała się tylko pełzaniem robaka, któremu się zdaje, że biegnąc, zagarnia cały świat, bo oto uciekając od Ojca, stanąłem przed obliczem rabiego, wcielenia Najpotężniejszej Ojcowskiej Istoty.

Felice, wyobraź sobie taki obraz. Oto wielka kula ziemska. Patrzę na nią z pewnego oddalenia. Widzę lądy, morza i oceany, jak na globusie zaznaczoną siatkę południków i równoleżników, kolory żywe, błękit, zieleń i wszelkie odcienie żółci aż do czerwieni znaczącej szczyty górskie. Na tej kuli, tak wielkiej, powinno być miejsce dla mnie, wiem to, chcę spłynąć z przestworzy i stanąć na niej, poczuć jąpod stopami. Lecz oto widzę, że kulę ziemską objął w posiadanie olbrzym. Trzyma ją mocno obiema rękami, przyciskając do brzucha i piersi; a właściwie leży na niej jak na ogromnej piłce.


167

166


Ten człowiek, który zagarnął całą ziemię, to mój ojciec.

Patrząc na to, stwierdzam, że dla mego życia wchodziłyby w rachubę tylko te tereny, których on nie ma w zasięgu ręki. I są to niezbyt liczne i nie bardzo pocieszające obszary. Właściwie widać wyraźnie, że dla mnie pozostały co najwyżej skrawki pustyni, fragmenty oceanu i górskie szczyty tak wysokie, że rozrzedzone powietrze utrudnia normalne oddychanie.

Ta wizja towarzyszy mi od dawna i zawsze jednakowo mnie zdumiewa. Lecz nie myśl, Felice, że obyło się bez walki, że ja oddałem swoje miejsce na ziemi potulnie i w milczeniu. Walka między ojcem i mną była krótka, lecz okrutna. Obaj odnieśliśmy w niej rany, lecz ja, będąc dzieckiem, o tyle byłem słabszy, a do tego nieuzbrojony w tę broń, którą tak dobrze władają dorośli, że w moim mniemaniu przegrałem, bez nadziei, ostatecznie.

Silnym ciosem odrzucony zostałem w górę, tam, gdzie zamiera zwykłe ludzkie życie. Ziemią zawładnął mój ojciec. Jego władza jest ogromna. Dlatego że jest ojcem i dlatego że jest takim ojcem. Już korzystanie z cząstki tej władzy, jaką on posiada, mogłoby uczynić mnie bezwolną istotą. A on nie jest świadomy swej mocy.

Zawsze mnie zastanawiało, nawet gdy byłem dzieckiem, że ojciec nie czuje swojej przewagi. Pamiętam, jak chodziliśmy do miejskiej pływalni i jak marudziłem przy rozbieraniu, tak że czasem ojciec musiał wypędzać mnie z kabiny, abym z ręką w jego dłoni, chudziutki i marny jak pisklę, szedł na molo pomiędzy ludzi. Ojciec był krzepki, potężny, męski, ja słaby, chudy, dziecinny. Czułem się przytłoczony jego obnażoną cielesnością.

Albo takie zdarzenie z głębokiego dzieciństwa. Pewnej nocy długo prosiłem o szklankę wody, której mi jednak uparcie odmawiano. Może chciałem wówczas zwrócić na siebie uwagę, może naprawdę byłem spragniony.

Przypominam sobie, jak ojciec, poirytowany moimi prośbami, wyjął mnie z łóżka, wyniósł na długi drewniany balkon i pozostawił w ciemnościach na krótką chwilę. Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu właściwie to uczynił. Jeszcze po latach cierpiałem z powodu dręczącego wyobrażenia, że oto ogromny mężczyzna,


mój Ojciec, najwyższa instancja, mógł przyjść i prawie bez powodu wynieść mnie w nocy z łóżka na balkon i że ja tak zupełnie nic nie znaczyłem dla niego.

Tak było, kochana Felice, pamiętam to i nie mogę zapomnieć.

Być może wciąż jeszcze jestem tamtym zdziwionym dzieckiem

czekającym w ciemnościach na cud. Cud nie nastąpił. Władza nie

wyrzekła się swej przewagi. Przemoc nie zamieniła się w miłość.

n Nienawidzę każdej władzy. *

i Walka między Ojcem i mną toczy się na życie i śmierć. ą

, .*?. Ja umrę pierwszy. 1.

-•*; Greta do Hugona '!.*c .'d»-*;vw :V,',-;T •:>«•:• •-,v,- ;.>.. -^

-Sil ' -J- . ' ': '.;' .' • '••'••-•

Berlin, zima 1915 1 Mój kochany Hugo, ! ~s

spotkałam się z Franzem. W hotelowym pokoju czytał mi rozdziały swojej nowej powieści. Felicja mówiła, że i ona zna krótki fragment, ale nie potrafiła powiedzieć o nim nic bliższego. Czytał pięknie, na długim oddechu, i choć obrazy miały w sobie wiele okrucieństwa, chwilami były też nieodparcie śmieszne. Kiedy jeden z pomocników w graciarni ocierał sobie łzy surdutem Józefa, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Franz śmiał się razem ze mną przy opisie małej pielęgniarki o czarnych wypukłych oczach i żabiej rączce, która z takim zapałem wdrapywała się na kolana Józefa, aby po chwili z piskiem zsunąć się na podłogę. Śmiech nie przesłonił jednak grozy tego świata, w którym Franz zanurza się z jakimś bolesnym uporem. Tu kara wyprzedza winę, a oskarżony odpowiada za winy, których nie popełnił.

Kiedy skończył czytać, spytałam go, czy wina, której się nie zna, może podlegać karze.

- Ignorantia iuris nocet.

Zrozumiałam, że pytanie zostało źle postawione, że nie o to mi chodziło.


168

169


- Czy może być osądzona wina, której nie ma? :

- Wina jest zawsze, istnieją tylko różne jej postacie.

- Jak może być człowiek w ogóle winny? - spytałam. h'

- Słusznie, ale tak zwykli mówić winni.

- Dopóki nie udowodniono mi winy, zawsze będę siebie uważać za niewinną- powiedziałam. - Ty, Franz, mówisz jak sędzia, może jak oskarżony, ale nie jak wolny człowiek. Oddałeś swoją królewską władzę już w dzieciństwie, wierzysz, że słusznie powołano cię przed sąd, a teraz uginasz się pod ciężarem niezawinionych win. Ludzie powinni korzystać ze swej władzy po to, by żadna ze stron nie mogła jej nadużywać. Gdy zrzekamy się władzy, pozwalamy agresywnej sile wzrastać bez ograniczeń, tym samym pomnażając panujące zło.

- Oskarżony już nie może wybierać. Sam fakt oskarżenia odbiera mu wszelką władzę, i tak jest dobrze. Wolę być oskarżonym niż oskarżycielem.

- W ten sposób stajesz się raczej ofiarą w jakimś wciąż powtarzanym i nigdy niekończącym się akcie przemocy. Ale przecież będąc ofiarą i godząc się na to tak skwapliwie i bez protestu, wzmacniasz pozycję prześladowcy. Może nawet jesteś głównym powodem jego istnienia. Przecież to ty mówiłeś, że do nadużyć władzy należy nierównowaga, a taką postawą tylko ją zwiększasz. Gdzie jest piękna równowaga, o której tyle mi mówiłeś, tam nie ma władzy, choć jest prawdziwa siła.

- Być może jest tak, jak mówisz, i prawa mają rację bytu tylko dzięki posłuszeństwu tych, którzy starają się ich przestrzegać. Władza nie podlega prawu, które sama ustanowiła, a swoje istnienie zawdzięcza tym, którzy żyją według jej zaleceń. Może tak właśnie jest. Ale może też dzięki temu, że poddajemy się prawom i sądowi, które są dla nas nieprzeniknioną tajemnicą, wciąż jeszcze przebywamy w Raju, choć sami o tym nie wiemy. Historia pierwszych rodziców powinna nas pouczyć - kto nie przestrzega prawa, które zostało ustanowione specjalnie dla niego, choćby nie rozumiał jego sensu, ten zostanie wypędzony na zawsze.


-Franz, chociaż z taką pewnością mówisz o zbawiennej roli sądu, nie wierzę ci, bo wiem, że ty się sądu boisz, nienawidzisz go i właśnie dlatego poddajesz mu się prawie bez skargi, nieomal radośnie. Przyjmujesz rolę ofiary, a zatem kogoś, kto nie musi decydować, bo inni decydują za niego, odprawiając nad nim sąd i skazując go na słuszną karę. Ale przecież nikt nie jest wyłącznie oskarżycielem czy tylko oskarżonym, a decyzje podejmujemy wszyscy, w każdej chwili naszego życia - choćby ten podstawowy wybór: żyć czy umrzeć. Jeśli żyjemy, to znaczy, że dokonaliśmy wyboru, a każdy wybór oznacza sąd. Ty jesteś przede wszystkim pisarzem, Franz, układasz słowa, a to jest wybór i taki wybór też jest sądem. Musisz wiedzieć, że ty także wybierasz, ty także sądzisz. To znaczy, że jednak walczysz.

- Wobec walczących odczuwam zwykle zazdrość pomieszaną z nienawiścią. Walczącym namiętnie życzę wszelkiego zła - powiedział, a ja milczałam, bo zbyt dobrze znam jego samozaprze-czający umysł i wiem, że w każdej chwili mógł się wycofać z tej dopiero co zbudowanej konstrukcji świata, którym rządzą nieznane prawa, winy, których się nie zna, i bezlitosne sądy wydające okrutne wyroki.

Milczał także Franz, tak jakby wyczerpała się wreszcie jego niszczycielska siła, jakby w tej ciszy pragnął odnaleźć odrobinę spokoju i pewności siebie.

- Czasami myślę, że nie jestem już w świecie, ale dryfuję w jakiejś pustce - powiedział po chwili. - Wówczas poczucie winy jest dla mnie najlepszą formą pokuty i jedyną pewnością w wielkiej niewiadomej.

Patrzyłam na jego wąskie, lecz pełne słodyczy usta, wydamy nos, prostą zmarszczkę pomiędzy gęstymi brwiami i chciałam położyć dłonie na jego powiekach delikatnych jak skrzydła motyla. Był bezbronny niczym chłopiec, który nie wie, co go czeka, ale przeczuwa, że świat szykuje mu niejedną smutną niespodziankę.

Kocham Franza takiego, jaki jest, pokonanego przez wrogi świat i nie poddającego się do ostatniego tchu. Choć on nie wie, jaka jestem naprawdę, bo ukrywam przed nim gorzką tajemnicę mojej


171

170


miłości, to nie zmienia faktu, że on pojmuje mnie głębiej i bardziej przenikliwie niż ktokolwiek, kogo znam.

Ze spotkania z Franzem wracałam uspokojona, pomimo wszystko urna, że cierpienie nie może przeniknąć tak głęboko, żeby zabić w nas śmiech, ten śmiech, który ogarnia nas wobec przejrzystości boskich wyroków, tak że nawet kierowany ciemnymi intencjami człowiek stacza się na świetliste dno tego śmiechu.

Twoja Margaretha

n Greta do Franza VK <

Berlin, wiosna 1916 ś> Kochany Franz,

sen o prześladowanym dziecku, który mi opisałeś, jest gotową opowieścią. Wystarczy tylko pozwolić jej żyć własnym życiem. I te obrazy pełne grozy i niespodziewanego śmiechu! Twój śniony świat zadziwia mnie.

Kiedy czytałam twój list, przypomniałam sobie pewną historię z mojego dzieciństwa. Miałam dziewięć lat, bawiłam się z córką sąsiadów, którzy mieszkali w willi otoczonej ogrodem pełnym kwiatów i kwitnących wiosną krzewów. To byli zamożni czescy kupcy, ich córka miała na imię Marzenka. Ubierano jąbogato i strojnie, często dostawała kosztowne prezenty, była śliczna, choć trochę blada, a jej oczy miały zawsze wyraz lekko zdziwiony i przestraszony.

W tajemnicy zwierzyła mi się, że nie jest prawdziwą córką swoich rodziców, lecz dzieckiem żebraków, którzy już dawno temu umarli. Nie dowierzałam jej, ale też nie umiałam sobie wytłumaczyć, dlaczego Marzenka nie chce być córką bogatych i hojnych rodziców.

Całe dnie była sama, tylko z guwernantką i babką, kobietą energiczną i krzykliwą. To właśnie babka czuwała nad wychowaniem Marzenki. Często słyszałam, jak w nieskończoność wyliczała jej zasady dobrego tonu, od ogólnych do najbardziej szczegółowych,


a Marzenka, słuchając tego, zawsze na stojąco, gdyż przy babce nie wolno jej było siadać, przestępowała z nogi na nogę i wyłamywała palce rąk, które kazano jej trzymać na plecach dla ćwiczenia prostej postawy.

Tysiączne uwagi i pouczenia babki, których i ja wysłuchiwałam, przemykały obok mnie jak nocne ćmy. Muskały, wzbudzając krótki dreszcz trwogi, i ulatywały w ciemność. Ja nie zapamiętywałam nic z tych rad, ale Marzenka musiała. Najmniejsze uchybienie, zapomnienie czy nieuwaga były karane z całym namaszczeniem i pełną okrucieństwa powagą.

Widzę taki oto obraz: Marzenka oderwana od zabawy ostrym głosem babki odpowiada: "Co? Już idę!" Stara kobieta nadchodzi, krzycząc z daleka: "Jakie co? Proszę, proszę! Nie wiesz, jak odpowiada się dorosłym?" W ręku trzyma dyscyplinę.

Marzenka blednie i cofa się. Zawsze próbowała się schronić w miejscu, gdzie dwie ściany tworzyły róg. Babka zatrzymywała się i zmieniając krzyk w szept, nakazywała jej podnieść spódniczkę. Marzenka wykonywała polecenie jak w letargu, ze wzrokiem utkwionym w twarzy babki, jej ruchy były sztywne i przypominały sceny z teatrzyku kukiełek.

Stałam w pewnym oddaleniu, nigdy nie próbując iść jej na pomoc, a moje ciało stawało się twarde i nieczułe jak kawał drewna. W wielkim napięciu śledziłam każdy ruch, drganie powietrza poruszonego uniesioną ręką babki, świst rzemienia, białe ciało Marzenki z blednącymi śladami dawnych razów i tych nowych, które zostawiały na jej ciele znaki układające się w tajemny szyfr. Nie krzyczała, nie wydawała z siebie żadnego głosu, nie prosiła i nie przepraszała. Po chwili babka kończyła wymierzanie kary i spojrzeniem zaganiała Marzenkę w stronę drewnianej komórki. "Tu sobie posiedzisz do obiadu", mówiła i zamykała drzwi na kłódkę.

Kiedy cichł jej ciężki krok na żwirowej dróżce, skradałam się do zamkniętych drzwi, przytulałam twarz do ciepłych desek i nasłuchiwałam dźwięków z wewnątrz. Wkrótce wśród innych odgłosów zaczynałam rozróżniać przyspieszony oddech Marzenki. Czułam nieomal poprzez deski jej miękkie teraz, zwiotczałe ciało, i ruch,


172

173


J!


jakim ostrożnie dotykała nabrzmiewających na skórze śladów. Nigdy nie udało mi się doczekać chwili, gdy Marzenkę uwalniano, i nie widziałam, czyjej twarz w świetle dnia była mokra od łez czy zacięta w uporze.

Nocą w moich snach pojawiały się niezmiennie obrazy, w których wszystko powtarzało się tak samo, choć nieco inaczej niż w rzeczywistości. Znów widziałam obnażone ciało Marzenki i jej puste zamarłe oczy, lecz to ja trzymałam w ręce bat. Uderzałam, czując słodki strach tego, kto bije, i pełne żaru uniesienie bitego. W tym śnie byłam jednocześnie ofiarą, prześladowcą i obserwatorem, a zmienność doznań: bólu, gniewu, rozkoszy, sprawiała, że płonęłam i wybuchałam jak kometa, rozpryskując się na miliony gorących cząstek.

Bałam się tego snu i przyzywałam go. Lękałam się także tej pory dnia, kiedy Marzenka, wychylając się zza prętów ogrodzenia, kiwała do mnie ręką. Nie chciałam do niej iść, nie chciałam patrzeć na karę, którą wymierzano jej za nie popełnione winy, i biegłam, pełna oczekiwania: może dziś znowu jakieś drobne potknięcie, coś bez znaczenia, wyzwoli tę zimną furię, która chłoszcze, sprawiając ból i rozkosz zarazem.

Po jakimś czasie rodzice Marzenki wyprowadzili się, uwożąc ją w nie znane mi strony, i szybko o niej zapomniałam, przestałam też śnić mój dziwny sen. Już jako dorosła przypomniałam sobie Marzenkę, taką jak dawniej, niezmiennie prześladowaną, blade krzywdzone dziecko.

Kiedy teraz myślę o tamtych zdarzeniach, jaśniejsze staje się dla mnie twoje widzenie winy i kary. U ciebie kara wyprzedza winę, a winowajca jest w rzeczywistości niewinny. Tak to właśnie jest. Sama widziałam, jak zdejmowano rzemień, zanim padło nieszczęsne "co?", w winę dziecka naprawdę trudno uwierzyć, a j ednak kara była wymierzana z całą surowością niepojętego prawa.

Może prawo, którego nie rozumiemy, a w imię którego cierpimy, nazwać trzeba po prostu bezprawiem? Franz, co ty myślisz o tym?

Każdy z nas był choćby raz świadkiem takiego bezprawia. Prze-


chodzimy obok i zapominamy. W twojej historii oskarżonego jest scena, w której Józef K. otwiera drzwi do graciarni i widzi, jak nadzorca chłoszcze pomocników. Prosi o litość dla nich i ucieka, lecz kiedy następnego dnia jest tam znowu i zagląda do graciarni, przekonuje się, że egzekucja trwa nadal, wtedy zatrzaskuje drzwi, lecz wie, że t o za drzwiami nie ustaje. Takie jest doświadczenie nas wszystkich, tylko niektórzy z nas po prostu nigdy nie otwierają drzwi.

Franz do Maksa

Mariańskie Łaźnie, lipiec 1916

Najdroższy Maksie,

od kilku dni piszę. Letnie noce i łagodne ciepłe powietrze dobrze robi moim napiętym nerwom. Umysł stał się lżejszy, ustąpiły bóle głowy i po nocnym pisaniu na balkonie przy lampie naftowej mogę nawet przespać pięć godzin bez budzenia się. Czemu przypisać ten wyjątkowy stan, zapytasz? Sam dobrze nie wiem.

Kiedy tu przyjechałem, Felicja słodko spotkała mnie na dworcu. Zdenerwowany i podniecony podróżą, nie zauważyłem jej w pierwszej chwili, tak bardzo chciałem j ą odszukać jak naj spieszniej. Stacja co prawda jest niewielka i zdawałoby się, że trudno tu będzie się nie odnaleźć, ale Felicja stanęła tak jakoś z boku, że oślepiony lipcowym słońcem, prawie przebiegłem obok niej, i dopiero kiedy poczułem dotknięcie, odwróciłem się. To była ona. Wkrótce potem zamykałem drzwi mojego pokoju, który jest tuż obok pokoju Felice. Balkon mamy wspólny i drzwi między pokojami.

Początkowa udręka współżycia obezwładniła mnie. Wymuszony obcością, współczuciem, chucią, tchórzostwem i próżnością wąski strumyczek godny miana miłości sączył się gdzieś na samym dnie; poza tym nic.

A jednak powoli, powoli, coś zaczęło się zmieniać. Jakiś gest, spojrzenie znad filiżanki, żywsza uwaga w czasie rozmowy, unie-


175

174


sienie ramion w gorącym słońcu, zaczęły sprawiać, że zobaczyłem Felice inaczej, i już nie była tą surową, zasadniczą dziewczyną, której się lękałem, ale raczej pełną ciepła i energii kobietą.

Dni są piękne, wieczorami, kiedy robi się chłodniej, chodzimy na długie spacery. Rozmawiamy o nas, o przyszłości. Postanowiliśmy, że gdy tylko wojna się skończy, pobierzemy się i zamieszkamy w Berlinie. Tam znajdę więcej możliwości pracy niż w Pradze, a Felice nie będzie musiała porzucać biura, które tak lubi.

Dwa dni temu przyjechał Loeb i razem z Jifim, który jest tu już od dawna, poszliśmy spotkać Gerer Rebe, cadyka z Góry Kalwarii. Zaczął padać ulewny deszcz, a my biegaliśmy po mieście z butelkami w poszukiwaniu wody leczniczej dla cadyka. Widziałem go z daleka. Wygląda jak sułtan, dostojny, powolny i władczy. Za nim z dziesięciu chasydów w prawdziwym orszaku. Całe to barwne towarzystwo zatrzymywało się co chwila, bo cadyk o coś pytał albo chciał się czemuś bliżej przyjrzeć. Szliśmy za nimi przez pewien czas, jednak ja wcześniej się odłączyłem, i całkiem przemoczony, wróciłem do hotelu. Prawdę mówiąc, taki kult cadyków niewiele się różni od obrzędów jakiegoś dzikiego plemienia afrykańskiego. Niesamowite zabobony.

Jifi i Loeb zostali z Gerer Rebe. Oni w to wierzą, dzięki religijnemu wychowaniu, dzięki temu, że korzeniami wciąż tkwią w tej glebie, ciemnej i brudnej, a jednak życiodajnej.

Za kilka dni stąd wyjeżdżam. Czy zobaczymy się w Pradze?

Franz do Felicji

Praga, lato 1916

Najdroższa,

dobre były te dni w Marienbadzie, pełne powietrza i ciszy. Widzę w oddali cień nadziei, jakąś nieśmiałą obietnicę pełni. Czy to możliwe? Felice, nie mogę w to uwierzyć. Czy wreszcie przyjdzie ukojenie?


Więzy, którymi byłem spętany, rozluźniają się. Patrzę teraz na ciebie innymi oczami i przypominam sobie nasze krótkie styczniowe spotkanie w Bodenbach, moje oczekiwanie, mój lęk i drżenie, które przenikało mnie wtedy do głębi. Wówczas w hotelu sama przyszłaś do mojego pokoju. Byłaś wprost z podróży. Twój kuferek odstawiono do numeru, ale ty sama nawet tam nie zajrzałaś. Stałaś w drzwiach. Obezwładnił mnie lęk, prawie religijny. Na suknię narzucony miałaś ciemny płaszcz z kapturem, i ten strój, stapiając się w jedno z ciemnością wokół, wydawał mi się ogromny, a ty w nim nieskończona i nietykalna. To wzmogło jeszcze moje pełne oczekiwania pożądanie.

Leżałem na łóżku w samej tylko koszuli i choć szacunek dla ciebie nakazywał mi zerwać się na równe nogi, żeby natychmiast dopełnić stroju, ja trwałem tak, trzymając ręce pod głową, i patrzyłem na ciebie.

Z mroku wyłaniała się twoja twarz i oczy lekkie jak motyle, zbliżały się, oddalały, migotały, wznosiły się ku gzymsom i spływały aż ku mym ustom. Zrobiłaś krok naprzód, wolno zdjęłaś rękawiczki i starannie złożyłaś je na stoliku. Na cóż tak długo czekałem?

W następnej chwili byłem już u twych stóp i całowałem twoje obnażone dłonie. Cofnęłaś się, podniosłaś ręce, jakby prosząc, aby pozostawić cię w spokoju, i spojrzałaś na mnie jak na bladego robaka, który wije się w prochu.

Tak ciebie widziałem. Jako władczynię, której surowe spojrzenie ma moc rozkazu. Każdy twój gest tłumaczyłem sobie, jakby był wymierzony wprost we mnie. W słowach i w milczeniu doszukiwałem się pogardy. Stałem się ponurym kolekcjonerem tych chwil, gdy byłem pewien, że odtrącasz mnie od siebie na zawsze. Ten pocałunek w ciemnym korytarzu, którego mi odmówiłaś, i cofnięcie ręki, którą tuliłem do policzka, popołudnie wtedy, w Bodenbach, kiedy czytałem ci opowiadanie o Bramie, a słowa obijały się głucho o siebie, mój głos zapadał w ciemność i traciłem wiarę w możliwość dotarcia do ciebie. Ukochana, czy musiało tak być?

Dopiero teraz zrozumiałem, że ty wyciągałaś ręce, aby mi pomóc, lecz natrafiałaś na pustkę. Twoje serce nie odnajdywało w mo-


176

177


im sercu pokarmu potrzebnego mu do życia. Nie dowierzałem twojej miłości, myślałem, że była niewystarczająca, aby unieść ciężar naszych wspólnych lęków. Zapewniałem cię jednak gorąco o sile mojego uczucia. Myliłem się, było inaczej. To mojej miłości brakowało twardego jądra, tego czegoś, na czym można by się oprzeć. I zrozumiałem, że choćby było nieskończenie wiele dobrej woli, a nie będzie miłości, nie będzie w nas nic.

Tak mało było we mnie dobrych uczuć, a ta niewielka cząstka ginęła w lęku, wstydzie, w tysięcznych wykrętach. I dopiero teraz, kiedy patrzyłem w twoje oczy, a ty nie odwracałaś twarzy, zobaczyłem, że szczęście jest możliwe.

Felice, weźmy się za ręce, dwoje ludzi wciąż idących w prze- ' ciwnych kierunkach, i tak trzymając się mocno, spójrzmy przed siebie.

Hugon do Maksa

Berlin, jesień 1916

Maksie,

pytasz mnie, jak widzę tych dwoje: Franza i Felicję i czy oni pasuj ą do siebie? Pytanie uzasadnione, gdy się ich widziało razem. Sztywni i milczący; ona w strojnej sukni, lecz z surowym wyrazem twarzy, bez uśmiechu, nad wiek poważna. Franz onieśmielony, smutny.

Jednak twierdzę, że tych dwoje spotkało się nie bez głębokiej przyczyny, a ich kilkuletni już związek ma mocne podstawy. Zrozumiałem to, gdy Franz przysłał mi zapis pewnego snu. Ten obraz wiele mi powiedział o nim, o jego stosunku do Felicji i do ojca.

"Powiedziano mi, że ojciec mnie wzywa - zaczął Franz opis swego snu w liście do mnie. - Wszedłem do mrocznego pokoju i w głębi zobaczyłem ojca, młodszego, wyższego, z czasów kiedy ja byłem dorastającym chłopcem. Zdziwiło mnie to, lecz widząc, że ojciec kiwa ręką, zbliżyłem się. Ujrzałem jego twarz w świetle,


którego źródło promieniowało jakby z wnętrza jego ciała. Oblicze ojca było groźne i zadrżałem z lęku, przeczuwając zarzuty, a może coś znacznie gorszego, jakiś gniew, potężny, nieomal boski.

Tak, to był Ojciec, jakiego znałem - sprawiedliwy i bezlitosny. Kiedy już miałem się odwrócić i odejść niepostrzeżenie, zauważyłem wysuwającą się zza jego pleców kobiecą postać. Poznałem jasną bluzkę Felicji, pełną koronek i falban, tę, w której wygląda tak ładnie i kusząco. Teraz światło padało na twarz Felicji i zobaczyłem jej uśmiech, jej pogodne oczy, z których tryskała energia, pewność siebie, siła. Gniewne oblicze ojca zniknęło gdzieś w mroku, a ja zanurzyłem się w miłosnym spojrzeniu Felicji.

Patrzyłem długo, aż postać dziewczyny obróciła się, jakby na ruchomej scenie, i poznałem jej drugą stronę - był nią mój ojciec. Odwróceni do siebie plecami, poruszani wkoło niewidocznym mechanizmem, byli jak pogańskie bóstwo o dwóch twarzach.

Zrozumiałem, że te twarze dopełniają się nawzajem, i to właśnie dlatego, że patrzą w przeciwnych kierunkach, gdyby jednak zwróciły się ku sobie, gdyby po prostu spojrzały sobie w twarz, musiałyby się unicestwić.

Kiedy się obudziłem, pomyślałem zaraz o innych moich snach, w których bracia bliźniacy, ponure sobowtóry mnożyły się, a widząc siebie, rzucały się i walczyły aż do całkowitego wyniszczenia. Tamte sny wyczerpywały mnie, ten sprawił, że uwierzyłem w możliwość pełni."

Piękny sen, prawda? Jednak trudno jest żyć z groźnym obrazem karzącego ojca. We śnie Franz podzielił zatem ów obraz na część jasną i dobrą - to Felicja, i ciemną, surową - to ojciec. Felicja jest jasną stroną ojca, tą, którą Franz może kochać za dzielność, radość życia, moc i odwagę. Ta kobieta jako jedyna miałaby siłę unieść ciężar jego słabości.

We śnie Franz widział jej miłosną twarz, ale czy to była twarz prawdziwa czy Maska, a zatem tylko część Twarzy? Jej oblicze dopełniała twarz ojca - ciemna i zła - i jak twierdził Franz - dopiero obie te Maski tworzyły prawdziwą Twarz, czyli pełnię.

Już od dawna Franz zdaje sobie sprawę, że kocha Felicję nie tę


178

179


rzeczywistą - z krwi i kości - lecz tę w Masce Miłości, a lęka się ojca nie rzeczywistego - starego upartego człowieka - lecz tego w Masce Surowego Sędziego na twarzy. Przyśnił zatem sen zespolenia - Dobra i Zła, Miłości i Nienawiści.

Jednak dla Franza nawet najlepszy sen to zbyt mało. On jest owładnięty pasją odrzucania wszystkich Masek i nadzieją odnalezienia prawdziwej Twarzy wewnętrznego człowieka. Szuka tego człowieka w sobie, i bywa w tym tragicznie niezrozumiany, szuka go także w innych. Wiem, że nie zgodzi się na taki obraz Felicji, który będzie tylko częścią jej rzeczywistej Twarzy. Czy jednak prawdę o niej takiej, jaka ona jest, którą on zapewne już zna, będzie zdolny przyjąć i uczynić z niej swoje prawo do życia we wspólnocie? Tego nie wiem. Co ty myślisz o tym?

Felicja do Grety

Berlin, wiosna 1917 « Kochana Greto,

" jest pięknie, prawdziwa wiosna i mnie jakoś tak dobrze i spokojnie, choć życie toczy się ciężko swoim nierównym korytem. Szukam mieszkania, ale teraz z tym w Berlinie nie jest łatwo i wciąż nie znalazłam niczego, co by mi odpowiadało. Postanowiliśmy z Franzem, że jak tylko wojna się skończy, weźmiemy ślub i zamieszkamy w Berlinie. To jego stary plan, znów aktualny. Franz lubi Berlin i wierzy, że właśnie tu będzie mógł żyć swobodniej, bez rodzinnych obciążeń.

To prawda, że Praga jest prowincjonalnym miastem, a jemu potrzeba szerszego oddechu i nowych możliwości związanych z pracą literacką. Dom w Berlinie ma dla mnie też tę dobrą stronę, że byłabym tu blisko swojej rodziny i pracowałabym w biurze, które lubię i bez którego nie wyobrażam sobie życia.

Franz oczekuje ode mnie odpowiedzi na stare pytania i od mojej zgody uzależnia nasze przyszłe wspólne życie. Jakże on mnie drę-


czy, Greto! Nasze rozmowy krążą niezmiennie wokół samotności, ciszy, pisania.

- Czy potrafisz żyć w odosobnieniu? - pyta mnie. - Jestem człowiekiem nietowarzyskim, nie będziemy przyjmować rodziny i tylko czasem zniosę obecność przyjaciół. Czy zgadzasz się na to?

- Nie wiem - odpowiadam.

- Czy mogę ci zastąpić tych wszystkich, z których będziesz zmuszona zrezygnować?

- Nie wiem - odpowiadam znowu.

- Nocami piszę, w dzień milczę. Czy to nie będzie dla ciebie zbyt ciężkie?

- Nie wiem.

- Pamiętaj, że jestem w gruncie rzeczy człowiekiem zimnym, samolubnym i nieczułym.

Tak wyglądają nasze rozmowy. Chwilami powstrzymuję w sobie paniczną chęć ucieczki. Wiem, że on czuje podobnie, a mimo to mocno trzymamy się za ręce. Widzisz ten obraz? Dwoje ludzi patrzących w przeciwne strony, i tylko ten rozpaczliwy uścisk rąk. A jednak chcę podjąć to wyzwanie i być z Franzem. Chcę tego.

%•: g;i Twoja Felice

Franz do Hugona %; ; ?

Praga, sierpień 1917

Drogi mój,

nie odzywałem się długo, ale teraz piszę do ciebie jak do przyjaciela i lekarza zarazem. Zawsze jakoś udawało mi się wywinąć z rąk lekarzy, dziś może się to okazać niełatwe. Profesor Pick, do którego Maks zaciągnął mnie po długich namowach i wbrew mojej zawziętej niechęci, stwierdził: "Nieżyt w obu szczytach płuc. Początki gruźlicy!"

Trzy tygodnie temu, w nocy, obudziłem się nagle z dziwnym uczuciem. Zdawało mi się, że coś jakby otworzyło się we mnie i z wnętrza, z najgłębszej głębi wypływa nieprzerwanie niczym


181

180


gorąca fala, której już nie da się powstrzymać. To była krew. Z mrocznych zakamarków mojego ciała wydobyła się na światło dzienne: zbawcza, oczyszczająca, żywa krew.

Nie bałem się śmierci, wcale o niej nie myślałem. Z ciekawością patrzyłem, jak biała chustka nasiąka ciemną czerwienią. Gdy krwotok ustał, usiadłem na łóżku. Poczułem ulgę; walka, przynajmniej na razie, została zakończona, teraz mogłem odpocząć. Położyłem się i zasnąłem. Rano zapisałem w dzienniku: "Teraz umarła we mnie ta mała dziewczynka, którą chowałem w sobie, bo gdy nadszedł czas popiołów, musiałem zadać jej śmierć".

Drogi Hugo, ty wiesz, że moja choroba to w rzeczywistości nie gruźlica, lecz ogólne bankructwo. Zbyt długo trwałem w nierównowadze, a to się mści. Gdyby nie gruźlica, byłoby to coś innego, chodziło przecież o walkę. Świat domagał się mojej ofiary. Co prawda zostałem teraz przywiązany do choroby jak dziecko do matki, lecz zyskałem też coś w rodzaju pięknej wolności.

Teraz już na pewno się nie ożenię! Usłyszeć "flet" odzywający się w piersiach własnego dziecka to byłby niesprawiedliwy wyrok. Nie, tego nie chcę!

Już wcześniej napisałem do Felicji dwa listy z rodzaju tych, których się nie wysyła, a jednak wysłałem je niczym we śnie, z zamkniętymi oczami. Inna zrozumiałaby, że ja już nie czuję nic tylko pustkę, a i tego nie jestem pewien, ale ona odezwała się w tonie pojednania. Teraz jednak napisałem o krwi, o mojej chorobie.

Skończyło się pięć lat walki. W żadnej bajce nie walczono o królewnę tak zawzięcie i rozpaczliwie, jak ja walczyłem o Felicję ze sobą samym. I żaden bohater nie poniósł tak sromotnej klęski. A jednak... a jednak czuję się... wyzwolony.

Lekarz zalecił mi kilka miesięcy urlopu. Mam jedyną w swoim rodzaju okazję - Ottla będzie prowadzić wiejskie gospodarstwo szwagra w Sifem, niedaleko Karloyych Yarów. Jadę do niej. Pisz do mnie na adres...

Twój F.


Greta do Felicji

*'••' Berlin, wrzesień 1917

' Kochana Felice,

pytasz samą siebie - dlaczego? Czy musiało się tak stać? Kto jest winny i czy w ogóle można mówić o czyjejkolwiek winie? Zerwanie wygląda na ostateczne i musisz się z tym pogodzić. Choroba, którą rozpoznano u Franza, nie przesądza o niczym, zgadzam się. Teraz musi mieć tylko dużo spokoju i dobrą opiekę. Piszesz, że kiedy się dowiedziałaś, jak bardzo jest chory, twoją pierwszą myślą było jechać do niego natychmiast, pomóc, być blisko.

Podróż trwała wiele godzin, a kiedy znalazłaś się już na miejscu, w Siżem, on nie wyglądał na chorego, wręcz przeciwnie, najwyraźniej miał się całkiem dobrze... Kochana Felice, nie wiem, nie widziałam go ostatnio, a z listu, który od niego dostałam, wynika, że świadomość tak poważnej choroby co prawda zmieniła zasadniczo jego życiowe plany, ale także stała się dla niego czymś w rodzaju nieoczekiwanej pociechy. "Chwytam się choroby jak dziecko spódnicy matki", napisał mi.

Franz potrzebuje pewności, ugruntowania. Ty byłaś dla niego, dla mnie także, zbawiennym gruntem. Dzięki tobie oboje zrozumieliśmy, że dotykanie ziemi jest trudne, bolesne, lecz konieczne. Być może twoim błędem było jednak to, że za wszelką cenę chciałaś ściągnąć go na ziemię, tam, gdzie ty czułaś się najpewniej. On ceni w tobie to, że mocno stoisz na własnych nogach, ale sam zawsze unosił się, nie dotykając ziemi. I tak powinnaś go była zostawić. Góra i dół dobrze się uzupełniają.

Mówisz, że Franz niczego się nie nauczył przez te lata i że powtarza wciąż dawne błędy. To prawda - tam, gdzie istnieje tylko powtórzenie, czas nie posuwa się naprzód, i to także prawda, że F. niechętnie się zmienia. Może jest tak, że powtarzaniem chce sprawić, aby to świat zmienił się nareszcie i jemu, Franzowi, przyznał rację. Franz prowadzi ze światem swój stary niekończący się spór. Byłaś ważnym argumentem w tej walce. Teraz już nie jesteś.

Słowa z listu Franza, które cytujesz mi wraz z własnym pełnym


182

183


goryczy komentarzem: "Kanta nie znam, ale to zdanie odnosi się zapewne tylko do narodów, do wojen domowych, natomiast do «wojen wewnętrznych)) chyba się nie odnosi, tutaj możliwy jest chyba tylko taki pokój, jakiego życzy się popiołom", odczytaj dosłownie. To już koniec, i nie pytaj, dlaczego uznał, że to jest koniec. Nie upokarzaj go tak.

Przez wiele lat zanurzał się w krwawiącej ranie, ty także nią byłaś, Felice. Teraz nadchodzi dla niego czas popiołów. Czy tlące się w nich iskry zapłoną? Może. Nie powinnaś się jednak o to troszczyć, dla ciebie także zaczyna się czas nowego życia. Nie oskarżaj go więc, nie potępiaj, pozostaw go tam, gdzie jego miejsce. <?

,. Franz do Hugona

.-"*«

-•< Sirem, październik 1917

; Drogi mój,

jestem tu od miesiąca. Ottla umościła dom, w którym mieszkamy, niczym bezpieczne gniazdo i dosłownie przenosi mnie na swoich skrzydłach przez ten trudny świat. Kiedy przekroczyłem próg domu, murowanego, z wysokim podpiwniczeniem, cisza zagarnęła mnie w swoje objęcia. Szliśmy przez puste pomieszczenia i odgłos naszych kroków rozchodził się jak kręgi na gładkiej wodzie. Jeszcze nie mogłem w to uwierzyć po tym, co przeżywałem wciąż na nowo w wynajętych pokojach, w cudzych mieszkaniach.

Ottla szła pierwsza i kiedy otworzyła szeroko drzwi do mojego pokoju, przez ułamek chwili myślałem, że śnię. Pomieszczenie przestronne, w kształcie kwadratu, z ciemnym belkowanym sufitem i białymi ścianami, trzy okna w jednym szeregu, z widokiem na mały sad, pole i dalekie wzgórza. Wielki drewniany stół, wąskie łóżko, w rogu szafa, puste ściany, żadnych przedmiotów gromadzonych przez lata, nic, co odwracałoby uwagę. Dotychczasowy mieszkaniec pokoju, mały szaro-biały ptak, spłoszony moim wejściem wzbił się pod sufit, obijając boleśnie skrzydła. Otworzy-


łem szeroko okno i wycofałem się, żeby mógł opuścić to miejsce, które teraz ja obejmowałem w posiadanie.

Usiadłem na krześle, przysuwając je bliżej okna. Ottla odeszła, a moje myśli pobiegły za nią jak domowe zwierzęta za swoją opiekunką. Siedziałem tak długo i po raz pierwszy od wielu lat musiałem stwierdzić, że moja teoria ograniczonej mocy i szczęścia na ziemi, z których ja zawsze byłem wyłączony, nie sprawdza się -oto i mnie także pozwolono wziąć mój ą małą cząstkę i cieszyć się nią. Drogi Hugo, byłem po prostu szczęśliwy.

Po godzinie opuściłem niechętnie mój nowy pokój i wyszedłem na podwórze. Wszystko mi się podobało: kozy, które obgryzały wiklinowe kosze stojące przy ganku, pianie koguta na deszcz, koń, który wysunął łeb ze stajni i patrzył łagodnie połyskliwymi oczami, dziewczyna przechodząca z koszem pełnym mokrej bielizny i nawet chłopak, który zabierał się właśnie za przerzucanie kupy parującego gnoju.

Obszedłem dom dookoła. Południowa ściana porośnięta jest winoroślą, jabłka na drzewach mienią się złoto i czerwono, stado sikorek uwija się wśród gałęzi, a dalej, za płotem ciągnie się opustoszałe już pole.

Ten pierwszy dzień wydawał mi się tak długi, jakby nigdy nie miał się skończyć. Wieczorem usiedliśmy z Ottla przy piecu, w którym napaliła młoda dziewczyna o pyzatej twarzy i śmiałym spojrzeniu. Było ciepło, cicho, spokojnie; nie zabrałem się tego dnia do pisania, wcześnie poszedłem spać i wkrótce zasnąłem. Ciemnym świtem ocknąłem się na krótko, aby znów zapaść w sen bez snów.

Następne dni spędziłem na poznawaniu nowego otoczenia i okolic. Wkrótce się przekonałem, że ze wszystkich stron do miasteczka biegną drogi, bite i polne, lub lepiej powiedzieć: z jego serca, jak żyły i tętnice, rozchodzą się drogi w świat. Jedna z nich uwiodła mnie już podczas pierwszego spaceru - droga do Oberklee, z wysokimi piołunami, krwawnikiem i krzewami zdziczałego, czerwieniejącego w oddali głogu. Mógłbym nią iść bez odpoczynku, pod wiatr, nawet w strumieniach deszczu, zapominając o tym, dla-


184

185


czego tu jestem, co pozostawiłem za sobą i jaka czeka mnie przyszłość.

Budzimy się wcześnie rano i razem jemy wiejskie śniadanie: świeży chleb, smażone jajka, mleczną zupę. Potem, gdy inni ciężko pracują, ja siedzę bezczynnie w swoim pokoju. Trochę piszę, czasem nawet z powodzeniem. Starych rzeczy nie kończę, nowe porywają mnie, choć na krótko. Wieczorami słuchamy ćwierkania ostatniego, bliskiego śmierci świerszcza, który zamieszkał pod podłogą, wiatr za oknem huczy, aż drżą ściany domu. Ottla opowiada mi o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia, i choć to sprawy pozornie błahe, sycę się nimi jak życiodajnym pokarmem. Często wspominamy nasze praskie spacery, mały domek Ottli na ulicy Alchemików i tę ostatnią mroźną zimę, kiedy musiałem biegiem pokonywać drogę do domu, żeby choć trochę się rozgrzać.

Tu także próbujemy chodzić na wieczorne spacery, ale noce są bezksiężycowe, a światło ginie w zakrytych oknach domów i brodzi się wprost w ciemnościach.

- Pamiętasz latarnie na Malej Stranie? - pyta mnie Ottla. -1 te drżące cienie? Zdawało się, że one żyją własnym życiem...

Jestem człowiekiem z za długim cieniem i dobrze wiem, o czym mówi moja siostra. Kiedy chciała mnie przestraszyć, skakała ponad moim cieniem i chociaż gniewałem się na nią i przyspieszałem kroku, ona biegła za mną, a właściwie za moim ciemnym sobowtórem, i żeby mnie jeszcze bardziej podrażnić, pytała: "Który z was jest prawdziwy?" Taka jest Ottla, zawsze odważna, i byle cień nie może jej przestraszyć. Ze mną było inaczej. Nigdy nie lubiłem swojego cienia i czasem, kiedy światło latami mnożyło cienie, tak że zdawało mi się, jakby nie jeden, lecz kilka ich podążało za mną, wbiegałem w mrok, żeby szybciej się ich pozbyć.

Drogi Hugo, ty przecież zajmujesz się tymi sprawami, więc nie dziwi cię pewnie, że ja widziałem sobowtóry własnego cienia. Tu jednak nic takiego mnie nie prześladuje, bo tu, kiedy zapada wieczór, wszystkie upiory chowają się po kątach.

Przez kilka dni był u nas Maks, który zatrzymał się tu w drodze na odczyt w Chomutowie. Niedługo po nim przyjechali Martin i Ot-


to. Całe popołudnia rozmawialiśmy. Odjechali wczoraj wieczorem. Odprowadziliśmy ich z Ottla, a kiedy wracaliśmy, niebo pełne było gwiazd, zimnych i dalekich, od pól ciągnął mroźny powiew zwiastujący prawdziwe chłody. Stałem potem na ganku, patrzyłem w niebo i słysząc cichnące w głębi domu kroki Ottli, czułem wielką uszczęśliwiającą samotność.

Maks do Hugona

Praga, październik 1917

Kochany Dottore,

byłem u Ottli i Franza, zaledwie trzy dni, ale zdaje mi się, że zdarzyło się tak wiele. Rozmawialiśmy długo - w domu, przy wielkim piecu, do którego wkłada się tutaj szerokie brzozowe polana, i na drodze do Oberklee, wzdłuż pooranych przez gryzonie pól, wśród kopców zwiędłej naci, i na wzgórzu, do którego Franz prowadził mnie bez wytchnienia przez kotlinki pełne powietrza jakby utkanego ze skroplonej mgły. Na szczycie zatrzymywał się, oddychał głęboko i rozkładał ramiona. "Nareszcie - mówił. - Nareszcie wolny!" Tę wolność zdobywał w trudzie, na krótkie chwile, a jednak, jak mi się zwierzył, są to chwile, w których czuje, że odrywa się od tego, co go więziło, odrzuca to co zbędne, jak tonący swój bagaż, żeby łódź bezpiecznie dobiła do brzegu. Jego medytacje krążą uparcie wokół słowa "być", nie "istnieć", nie "należeć do Niego", lecz po prostu - być. Z zamkniętymi oczami, z twarzą tak bladą, jakby oglądał własny pogrzeb, z zaciśniętymi pięściami opisywał mi ten dziwny, pełen grozy obraz.

Oto widzi siebie leżącego pod sobą jak pod ciężkim krzyżem, zdaje mu się, że nie wydobędzie się nigdy, i tak przygnieciony pozostanie, zapomniany przez świat, na zawsze. Ajednak udaje mu się odetchnąć, otworzyć jedno oko, potem drugie, jeszcze delikatne drżenie palców, wewnętrzny ruch i już unosi się nieco, aby wkrótce klęknąć i ramionami zrzucić z siebie ciążące, na wpół martwe


187

186


; u

3 K

ciało sobowtóra. Tak właśnie "wyzwala siebie", to niezniszczalne, które w nim jest, a potem musi już tylko nieustannie zawężać własny krąg i sprawdzać, czy nie ukrywa się gdzieś poza nim. Tak właśnie powiedział i zobaczyłem, jak cała jego postać rozluźniła się, jakby to był inny człowiek, nie ten, którego znałem i kochałem od tylu lat, i o którym zawsze myślałem z troską i niepokojem. To już nie ten człowiek, którego jedyną odpowiedzią na twierdzenie, że istnieje, że jest, było tylko drżenie i bicie serca. Czy to sprawiła choroba, czy też miejsce dalekie, ciche, bezpieczne?

Tu, jak mi powiedział, porzuciły go nareszcie demony, te istoty żywiące się jego ciałem, mieszkańcy mroku, bracia walczący na życie i śmierć, lustrzane odbicia, sobowtóry, widma i cienie. Mówił mi, jak męczyły go obrazy niekończących się zmagań, w których te postacie, podobne jak krople wody, unicestwiały się nawzajem, żeby zaraz odrodzić się znów do nowej walki.

- I wciąż nie było odpowiedzi na moje pytania, wciąż nie wiedziałem, o co pytam - powiedział.

- Pytanie o sobowtóra jest pytaniem o nieśmiertelność duszy.

- Teraz to wiem - uśmiechnął się. - Wiem też, że odpowiedzi są tam, dokąd nie sięgaj ą pytania, więc to nie wysoką instancję, która milczy, trzeba winić za naszą niewiedzę, lecz samych siebie. Tę prawdę jednak przeczuwałem już dawno.

Przyglądałem się Franzowi i gdzieś z wnętrza, nieśmiało, przyszła do mnie myśl: Może Franz, popadając w chorobę, wbrew wszystkiemu, teraz wreszcie wyleczy się ze swoich wyobrażeń, że jest nie do końca narodzony, martwy za życia, "z winy ojca" nie przyjęty do świata. Może tu, wśród cichych wzgórz i lasów, opuści go wreszcie to dojmujące uczucie obcości? Może to wielkie napięcie, swoją siłą przypominające zmagania wierzącego, któremu odebrana została Łaska, minie i Franz zacznie żyć naprawdę?

Przez te dni i noce, któreśmy przegadali do rana, wiele zrozumiałem. I to, co dotąd zdawało mi się u Franza osłabieniem woli, chorobą duszy, zarażeniem śmiercią - widzę teraz inaczej. Ja zawsze dążyłem do jednoznaczności, on przekonywał mnie, że


wszystko, co czynimy, wszystko, co dzieje się z nami, przenika głęboka dwuznaczność, więc być może rozdwojenie, które przybierało u niego niepokojące formy walki z własnym cieniem, jest przede wszystkim wewnętrzną rozmową z własną duszą?

Ostatniego dnia mojego pobytu u Ottli i Franza przyjechali Martin i Otto. Razem mieliśmy jechać na odczyt do Chomutowa. I znów rozmawialiśmy do wieczora. Obecność Martina podniosła znacznie temperaturę rozmowy. Chciałbym ci j ą opisać, ale wybacz cha-otyczność mojej relacji. Często nie zgadzaliśmy się ze sobą, sami sobie przeczyliśmy, rozwiązań szukaliśmy po omacku.

Zaczęło się, jak zwykle, od planów podróży do Palestyny. Każdy z nas ma z tym swoją własną intymną sprawę. O powrocie myślimy od dawna i powtarzamy sobie: "Przyszłego roku w Jerozolimie..." Żaden z nas nie poczynił jednak dotąd kroków, żeby to urzeczywistnić, ale kiedy pytamy siebie, gdzie jest nasze miejsce, na pomoc przychodzą obrazy prastarej ziemi pełnej dostojeństwa i miłosierdzia dla wygnańców.

- Po wojnie chcę jechać do Palestyny - powiedział Franz. - Tutaj każda z dróg jest labiryntem, każde postawienie stopy dotknięciem pustyni, tam jest nasz cel.

- Trzeba działać - stwierdziłem. - Nie możemy wciąż rozpraszać naszej aktywności w pustych słowach, bo zobaczcie, co dzieje się z nią wśród zachodnich Żydów? Staje się swoim własnym przeciwieństwem i nazywa się asymilacja.

- Może my już nie jesteśmy Żydami, a tylko ludźmi Zachodu? -Otto uśmiechnął się smutno.

- Zastanawiać się nad żydowską tożsamością to znaczy j u ż ją utracić, ale to znaczy także jeszcze się jej trzymać. Między tym ,już" a tym Jeszcze" rozciąga się pusta przestrzeń, na której znaleźli się zachodni Żydzi narażeni na niebezpieczeństwo całkowitego zagubienia - powiedział Martin.

Wkrótce nasza rozmowa zeszła na inny tor. Zastanawialiśmy się, skąd może nadejść ratunek. Byliśmy zgodni że jest przed nami jedyna droga - trudna i zawiła: do źródeł, do dawnych ksiąg, zapomnianych słów i obrazów. Tożsamość żydowska jest właśnie tu,


188

189


w tych starych tekstach, bo w nich tkwi potęga pisanego słowa, siła przekazu.

Wtedy Otto powiedział: - Być może to uznanie powagi słowa jest ostatnią mądrością zachodnich Żydów i prawdopodobnie to dzięki słowu naród rozpozna swój ą biblijną przeszłość.

Słysząc to, Franz zbladł, zacisnął usta i uniósł się nieomal w krześle. Patrzyliśmy zdziwieni, a on wyrzucił z siebie zdanie jak pocisk: - Literatura oszukuje!

Wszyscy zamilkli. Wiedzieliśmy przecież, czym jest dla Franza pisanie. Ma go usprawiedliwić i uświęcić, nieomal uzasadnić jego istnienie w świecie.

- Literatura nie nakarmi głodnych, nie obetrze łez smutnym i nie * zmniej szy cierpienia niewinnych - powiedział i usiadł ciężko, przy-trzymując się rękami brzegu stołu, jak gdyby się bał, że runie w prze- ^ paść.

- Nieprawda! - krzyknąłem. - Zresztą nie wymagajmy od litera

tury, żeby załatwiała to, co należy do organizatorów życia społecz

nego. T

- Franzowi nie o to chodzi - odezwał się Martin. - Franz zadaje odwieczne pytania: Skąd bierze się zło, dlaczego cierpią niewinni, jaki jest sens cierpienia? Czy nie oznacza ono świata bez Boga, ziemi, na której człowiek sam rozstrzyga o tym co dobre, a co złe? Być może cierpienie ofiar pokazuj e B oga, który rezygnuj e z wszelkiego objawienia i w ten sposób zmusza nas do prawdziwej dój- >• rzałości.

- Ale co ze złem, co z cierpieniem - odezwał się Otto. - Dlaczego sprawiedliwy ma cierpieć?

- Sprawiedliwy, który cierpi, posiada wartość nie z powodu swego cierpienia, lecz dzięki swej sprawiedliwości. To właśnie jego sprawiedliwość jest wyzwaniem dla cierpienia.

Była już głęboka noc, taka jaka bywa tylko na wsi w późnoje-sienny dzień, kiedy nawet psy nie nawołują się z daleka, a na niebie nie ma gwiazd. Zastanawialiśmy się, jak walczyć ze złem.

- Nasz Bóg jest bogiem zemsty, a Tora jest pełna strasznych kar za grzechy; oko za oko, ząb za ząb... - powiedziałem. - Zarzuca


się nam okrucieństwo i puste niebo bez miłosierdzia. I choć nasz Bóg jest miłosierny, jest także surowy i sprawiedliwy. A sprawiedliwość wymaga wymierzania kar za grzechy. Tak musi być. Bo gdyby nasz Bóg nie karał, gdyby był nieskończenie miłosierny, to czy wówczas zło nie byłoby nieskończenie złe? Ze złem nie wolno walczyć, nadstawiając drugi policzek, lecz oddając uderzenie.

- Jest jeszcze inna droga - zaczął Martin. - Wziąć zło na siebie i przekształcić je w miłość. Tego może dokonać tylko ktoś, kto osiągnął dojrzałość i wyciszył swoją duszę.

Milczeliśmy, tylko Martin wstał i przechadzając się po pokoju, sprawiał wrażenie, jakby szukał argumentów w trudnej walce. Otto próbował zmienić temat, lecz nikt tego nie podchwycił. Franz trwał nadal w smutnym zamyśleniu, a Martin nie przerywał monotonnej wędrówki wzdłuż pokoju.

Wreszcie odezwał się Otto:

- Nasza wiara nie wynosi cierpienia na piedestał, nie jest nam bliska metafizyka Męki, nie istnieje mit odkupienia, lecz zasada czynnego przekształcania świata. Bóg, jeśli jest obecny, to nie poprzez wcielenie, lecz poprzez Prawo.

- Ten Bóg, o którym mówisz, nie tylko ukrywa się przed nami, ale odmawia nam także wstępu do Prawa. Jakże okrutny musi być Ten, którego praw nie rozpoznają stworzone przezeń istoty - powiedział Franz.

- Czy bycie w Prawie to rzecz wiedzy, świadomości, ufności czy łaski? - spytałem.

- Być może do Prawa wpuszczaj ą tylko tych nieskończenie cierpliwych i ufnych - powiedział Martin.

- Czekamy cierpliwie całe życie przed drzwiami Prawa, a jednak nie wiemy, jak do niego wejść - powiedział Franz.

- Nie czyńmy z naszej ślepoty zasady świata.

- Franz zastanawia się tylko, czemu jesteśmy ślepi.

-1 dlaczego Bóg ukrywa się przed nami?

- Oddalamy Boga od naszego świata, żeby nie obciążać go winą za panujące zło. Wolimy widzieć Go jako surowego i niewzruszonego, lecz sprawiedliwego sędziego, który broni ładu wszechświa-


190

191


ta. Myśl o Bogu przyglądającym się z bliska cierpieniom ludzi i zwierząt przeraża nas i obezwładnia. A jednak wielu widzi Ojca nadużywającego swej władzy...

- Myślimy też o Bogu jako o jednej zasadzie porządkującej świat. Może jednak Bóg jest wielością zasad, nieskończoną ich mnogością, a wówczas byłby on bliski czemuś, co nazwalibyśmy przypadkiem - powiedziałem.

- Taka wizja Boga musi wzbudzać w nas niepokój, bo choć uznajemy "zakrycie" Boga, to jednak chcemy być z Nim poprzez Prawo.

- Co to jest Prawo? - spytał Franz. - Czy to coś niewzruszonego w nas, dzięki czemu świat mocno trwa w posadach? Czy prawo jest jedno dla wszystkich? Czy tyle jest praw, ile ludzkich istnień? Dla każdego osobne drzwi do prawa, dla każdego prawo, według którego winien działać, dla każdego jego własny Ojciec i Sędzia?

- Czy to oznaczałoby względność prawa? - spytałem.

- Jeśli prawo rozumiem jako osobistą odpowiedzialność, to nie jest ono względne, lecz indywidualne. Rzecz tylko w tym, aby je właściwie rozpoznać. Ludzie nie rozpoznają prawa, nie znajdują doń wejścia, błądzą lub niecierpliwie przebiegają obok - powiedział Franz.

Nie pamiętam, czym skończyła się nasza rozmowa, ale trwała

prawie do świtu. Rozstawaliśmy się niechętnie, pogrążeni w my

ślach, t i *

Twoją dłoń ściskam jak zwykle.

:.-} f

ilo

4 Greta do Hugona

Berlin, październik 1917 v Drogi mój,

' twoją kartkę z frontu, pełną niedomówień, otrzymałam dopiero niedawno. Z tych urwanych zdań, z kilku słów, na pozór obojętnych, wyczytałam, że ściśnięte gardło nie pozwalało ci głośno krzy-


czeć. Więc tam jest tak strasznie? Jednak chcę, żebyś o tym mówił, chcę wiedzieć.

Jak to dobrze, że wróciłeś, że jesteś u siebie. Powrotem do normalności (względnej normalności), jak piszesz mi w liście, staje się teraz dla ciebie kontakt z bliskimi, z przyjaciółmi. Tak jak my chcemy wiedzieć jak najwięcej o naszych znajomych na froncie, tak ty potrzebujesz najbardziej nawet błahych szczegółów z życia tych, którzy pozostali tutaj. Pytasz mnie o Franza. Wiesz, że po rozpoznaniu gruźlicy lekarze wysłali go na wieś. Nareszcie! Urlopowali go i teraz mieszka z siostrą w okolicach Karlsbadu w wiosce pośród łagodnych wzgórz, i sądząc z tonu jego listów, które dostałam ostatnio, czuje się dobrze. Coś w nim pęka, a może raczej, rozluźnia się. Straszne napięcie, w jakim żył w okresie swojego narzeczeństwa, omal go nie zabiło. Nie chcę mówić o F., ona także cierpi, ale ufam, że wkrótce będzie uleczona.

Chcesz wiedzieć o Franzu jak najwięcej. Rozumiem to, bo i mnie od czasu, gdy go poznałam, ożywia pragnienie: wiedzieć o Franzu wszystko. Na szczęście - to niemożliwe.

Dobrze więc, przepisuję dla ciebie fragment listu Franza do mnie. Proszę jednak o dyskrecję. Tylko szczególne motywy twojej prośby i czułość, z jaką traktujesz Franza, usprawiedliwiająmnie. Wiem, że śledziłeś w napięciu początki jego choroby, jej rozwój, chcesz więc widzieć jej stopniowe cofanie się. Proces trwa nadal.

Franz pisze mi, że dużo i chętnie pracuje w ogrodzie, ale ten monotonny, zdrowy, zdawałoby się, wysiłek napełnia go jakimś smutkiem i niepokojem.

Oto fragment jego listu: "Stoję, mocno wparty stopami w podłoże, i wdycham gorzki zapach jesiennej ziemi, butwiejących liści i chłodnego powiewu od wzgórz. Pochylam się i ostrze łopaty chwyta ostatni promień słońca, które właśnie chowa się za ciężką deszczową chmurę, jednak deszcz nie nadchodzi i mogę dalej przekopywać moją grzędę. Zbyt głęboki i energiczny ruch łopatą sprawia, że niszczę kryjówkę młodej ropuchy, która teraz, szczęśliwie cała i zdrowa, siedzi nieruchomo, wydobyta z ciemnego wnętrza. Kucam i rękami rozgarniam ziemię, żeby umościć jej nowe gniaz-


193

192


do. Ziemia jest lepka, czarno-ruda i ma w sobie żywotną moc, która sprawia, że silniej uderza krew w skroniach, gorące fale przebiegają mi po plecach, w palcach czuję delikatne mrowienie. Dotykam gruczołów na szyi i pod pachami, są nabrzmiałe i lekki ucisk sprawia ból. Nagła myśl o końcu przenika mnie chłodem, wstrząsa mną dreszcz. Zdawało mi się, że nie lękam się śmierci, że przywołuję ją nawet, nazywam swoją Czarną Mateczką, a jednak teraz, pochylony nad uśpionym stworzonkiem, czując pod sobą ciepło-chłodne pulsowanie ziemi, jej woń pełną pokus, zaczynam się bać umierania jakimś pierwotnym zwierzęcym lękiem. Po chwili to mija i odczuwam już tylko lekki smutek. Czy Ty także znasz to pełne melancholii uczucie wobec tych wszystkich niezmiennych proce- ' sów wzrostu, umierania, gnicia i powstawania nowego życia na _, szczątkach minionego?

Wróciłem do siebie i zamknąłem się w pokoju. Prosiłem, żeby nikt do mnie nie wchodził. W piecu wygasło, zrobiło się zimno, lecz ten chłód sprzyjał moim myślom. Powiedziałem: tak. Tak, godzę się na swój koniec, jakikolwiek by on był, i dlatego nie chcę, żeby coś zachwiało mnie w mojej zgodzie. Obrazy, które zacząłem przywabiać, sprawiały mi jakąś dziwną rozkosz, koiły moje rozedrgane nerwy, tłumiły lęk.

Czy zdziwisz się, kiedy ci powiem, że widziałem siebie leżącego w rozkopanej ziemi, a wizja dołu, który miał się stać moim grobem, była tak żywa, że odwracałem twarz, wytężałem wzrok, słuch -' i węch, aby nie uronić niczego z tej ponurej ceremonii? Oprawcy, jak zwykle, mieli maski na twarzach, ale choć ich nie rozpoznałem, przeczuwałem, że nie byli mi obcy. Czekałem w napięciu, a kiedy wreszcie zepchnięto mnie w dół i pierwsze grudy ziemi uderzyły w pierś, poczułem wielką ulgę i pomyślałem, że jeśli życie nas rozrywa i zadaje rany, nie pozwala dotrzeć do Drugiego -kobiety, prawdy, najwyższego autorytetu - to połączenie może nastąpić tylko w śmierci. W jej kręgu jeden i drugi są tym samym. A przecież liczy się tylko to: odnaleźć Drugiego, stopić się z nim w miłosnym czy śmiertelnym uścisku - oto czego się pragnie. Nie ma wtedy już żadnych zakazów, nie ma oporu i tylko chce się do-


tykać, obejmować, być przytulanym i móc wreszcie rzucić się w przepaść jak w ciemną studnię bez dna..."

Drogi Hugo, to tylko fragment. Franz opisuje dalej swoje życie na wsi w nieco jaśniejszych barwach i dlatego mogłam ci napisać, że choć choroba w nim wybuchła, to jego wielkie napięcie zmalało.

Nie widziałam Franza już dawno, nie mogę ci zatem opisać, jak teraz wygląda. Słyszałam, że utył, ale to wydaje mi się mało prawdopodobne.

U mnie bez zmian. Dużo pracuję. Chcę zagłuszyć złe myśli i niepokój. Lękam się o mojego brata. Ostatnio nie miałam od niego wiadomości.

Twoja Margaretha

l Loeb do Franza

« Berlin, listopad 1917

3 Drogi Przyjacielu,

dusza podczas pobytu na ziemi tka sobie mistyczną szatę dla przyszłego życia w Raju. Oj, stary jestem grzesznik i szata, którą tkam, będzie mocno dziurawa! Teraz to już zresztą próżne żale, bo większość życia minęła, i można tylko żałować za grzechy. Piszesz mi w liście, drogi przyjacielu, że i u ciebie nadszedł czas rozmyślań, że przeżywasz stany, których nie wahasz się nazwać mistycznymi. Po moich podróżach, po wielkich sukcesach i jeszcze większych klęskach, ja teraz też przycichłem, zatrzymałem się w miejscu i być może powracam do tych pierwszych szczęśliwych chwil z zamierzchłych czasów, kiedy byłem młodzieńcem pełnym czystych uczuć i studiowałem Pismo.

Nie każdemu wolno zbliżać się do świętego ciała Tory, ale ci, którzy grzeszyli tak wiele jak ja - może właśnie są tego godni? Patrzę na święte Litery, czytam je, dotykam i błogi spokój spływa na moją czarną duszę.

Piszesz mi, że układy liter odkrywają ci tajemny szyfr świata. Ajin - po hebrajsku: nicość, składa się z tych samych głosek co ani


194

195


-ja. Odnalazłeś tajemną bliskość tych słów i cieszysz się, bo właśnie to czułeś głęboko od chwili, w której po raz pierwszy świadomie wypowiedziałeś słowo: ,ja". Wierzysz, że jesteś nicością, a gra słów potwierdza tylko ten fakt.

Ale przecież dla kabalistów to tajemnicze Nic, określane jako pierwsza sefira lub najwyższa Korona, jest otchłanią prześwitującą we wszelkim stworzeniu. W każdej przemianie, w przejściu jakiejś rzeczy z jednego stanu w drugi to Nic przekraczane jest wciąż na nowo. Żadna rzecz nie może ulec przemianie bez cudownej, wszechmocnej Nicości, ona jest mistyczną Pełnią, z niej powstał świat...

Jeślibyś potrzebował rady w sprawie Liter, pięknym przewodnikiem niech ci będzie uczeń Abulafiego, który łamiąc zakaz tajem- _ nicy, czym naraził się na gniew kabalistów, opisał swoje mistyczne medytacje. Zacząć trzeba od przedmiotów i wyobrazić sobie, j ak one poruszaj ą się wewnętrznym ruchem, j ak j edna rzecz wyni- ( ka z drugiej, jak się one łączą w jedno. Następnie przyjrzeć się Literom i spróbować je poruszyć. Dzięki kombinacji Liter osiąga się " "stadium skoku". Wówczas trzeba Litery wprawić w wielki ruch, co rozgrzewa myśli i pobudza w nas radość. Wtedy "wewnętrzne" przejawi się jako "zewnętrzne" i zobaczymy to w postaci szklanej kuli, lustra czy błysku wypolerowanego kryształu - to będzie etap zwany "płomień wirującego miecza". Tak poprowadzony przez stopnie wtajemniczeń człowiek osiągnie malbusz, czyli szatę mistyczną, która go będzie ogrzewać i chronić. Czy próbowałeś już takich praktyk? Czy masz własne doświadczenia w tej delikatnej materii?

Chcę ci jeszcze coś opowiedzieć. Czy wiesz, co usłyszeli Izraelici na Górze Synaj, gdy do nich Bóg przemówił? Według jednych głos Boga wypowiedział dziesięcioro przykazań nieprzerwanie od pierwszego do ostatniego. Inni twierdzą, że tylko dwa pierwsze były słyszalne, resztę przekazał Żydom Mojżesz. Lecz Mendel Torum z Rymanowa mówi, że lud usłyszał tylko pierwszą spółgłoskę alef ze słowa anochi w wersie: "Ja jestem Pan, twój Bóg". Jedna litera, możemy powiedzieć i zdziwić się, tylko tyle? No! Ale co


to za litera! Początek wszystkiego, bez niej nie zaistnieje żadne słowo, nic. Ta litera to prawdziwa królowa!

Kiedy się spotkamy, opowiem ci jeszcze dużo takich pięknych historii i razem będziemy się zastanawiać nad ich ukrytym sensem.

Franz do Hugona *'*

; Sirem, listopad 1917

Drogi mój,

kiedy budzę się rano, mój wzrok biegnie najpierw w stronę okna, a zaraz potem w kąt pokoju, na plamę bladego jesiennego słońca, która wędruje wolno, aby po godzinie dotrzeć do mojego łóżka. Pies każdego słonecznego ranka pierwszy kładzie się w tej jasnej plamie i przesuwa razem z nią aż do chwili, gdy światło znika, a pokój pogrąża się w listopadowej szarości.

Kontemplacja słonecznej plamy zajmuje mi długie minuty. Moja zwierzęca dusza ożywia się i nasyca ciepłem. Jestem psią łapą, która drga w biegu krótkiego sennego widzenia, to znów psim nosem chwytającym zapachy gotującej się mlecznej zupy.

Chwilami zdaje mi się, że bywam raczej ową plamą słońca, a wtedy budzi się moja dusza roślinna, pamięć liści, korzeni, minerałów. Myśl, że być może, jak twierdzi mój przyjaciel Loeb, pies leżący w świetle, promień słońca tego ranka, ja kontemplujący psa i plamę, mamy swoje prawzory na kurtynie zawieszonej przed tronem Boga - myśl ta zadziwia mnie i uspokaja.

A więc nic nie przechodzi nie zauważone i wszystko zostaje zapisane tam, poza mną. Mijają minuty, kwadranse i wreszcie wstaję, podchodzę do okna i patrzę na widok, zawsze ten sam; za drogą dom, za domem pole, za polem nieruchome wzgórza. Z tyłu, za drzwiami, trwa już życie. Ottla kręci się po kuchni, wiem to, lecz tego nie słyszę, gdyż pokoje dzielące mnie od centrum domu tłumią dźwięki. Kochana, droga Ottla pomyślała o wszystkim.

Otwieram okno i przestrzeń na zewnątrz przyciąga mnie jak czło-


197

196


wiek, który wita cię z szeroko otwartymi ramionami. Więc wychodzę, tylko w lekkiej marynarce i szaliku przewieszonym przez ramię; moje wyjście obserwuje koń, kilka kur i chłopak nieruchomo wsparty na trzonku łopaty.

Droga biegnie od razu szeroko, z widokiem odkrytego dalekiego horyzontu. W tej pustej przestrzeni jest jakiś niezasłużony smutek. Idę szybkim krokiem i zatrzymuję się jedynie po to, aby z przydrożnych krzaków głogu zerwać garść ciemnoczerwonych, zwa-rzonych pierwszymi przymrozkami owoców. Liście prawie całkiem opadły już z drzew i widać teraz, gdzie wiosną ptaki uwiły sobie gniazda.

Pies biegnie polem wzdłuż drogi z nosem tuż przy ziemi, chwytając dalekie tropy leśnych zwierząt, ale muszą mu wystarczyć tylko podziemne tunele i gniazda nornic, które rozkopuje niecierpli- ^ wie, wyrzucając w górę grudy ciemnej wilgotnej ziemi.

Spacer nie trwa długo i wkrótce zawracam, wolniejszym już krokiem, z cieniem wzgórz za plecami. Oddycham głęboko, i wierz mi, ta czynność, dla innych tak prosta, która od pewnego czasu stanowi dla mnie pewien problem, sprawia mi tutaj, wśród tych opustoszałych, chłodnych pól, prawdziwą satysfakcję. I myśląc o tym, że oto żyję, idę, oddycham, wkraczam z powrotem na podwórze domu, w którym teraz mieszkam.

Nie mam tu żadnych obowiązków, posiłki przynosi mi Alenka, tylko kolację jemy wspólnie - i pozostaje mi jedno, zajmować się samym sobą. W tym mam już zresztą, jak wiesz, niemałą wprawę. Zadanie to jednak nie zawsze należy do najprzyjemniejszych.

Cóż, nie będę ci opisywał całego mojego dnia, bo musiałaby to być relacja z długich godzin, podczas których leżę na łóżku lub przechadzam się po pokoju, nasłuchując dalekiego bicia zegara.

Jak opowiedzieć ci, co myślę, co czuję, kiedy tak, nie ruszając się z miej sca, przemierzam rozległe przestrzenie, unoszę się do góry i spadam w dół, aby odnaleźć się nieoczekiwanie w czymś, co przypomina staroświecki powóz, a może rydwan. O tym dziwnym rydwanie napiszę ci jeszcze, bo z nim wiążą się moje nowe, nie znane dotąd wrażenia.


Dzisiej szego wieczoru siedzieliśmy w dużym pokój u z Ottlą i naszym gościem - na jedną noc przyjechał do nas Maks, jutro odjeżdża. Na dworze padał drobny deszcz i zdawało się, jakby jakaś ogromna ręka nabierała garściami wody i od niechcenia uderzała nimi o dach domu.

Rozmowa potoczyła się trochę nie po mojej myśli. Do Sifem przyjechałem leczyć nerwy i płuca i Maks, który spodziewa się po wiejskim powietrzu jakichś cudów, koniecznie chciał wiedzieć, jak ja się czuję. Cóż miałem mu powiedzieć? Czuję się doprawdy wspaniale i przenikliwie zimne powietrze nasycone wilgocią nie szkodzi mi, a nawet sprzyja moim planom. Nie bardzo chciał wierzyć.

- Chorobę musisz zwalczyć do końca, do ostatniej żywej komórki. Tak, choroby trzeba zwalczać raz na zawsze - powtórzył. -Leczone powierzchownie wycofują się w głąb i stają się podstępne.

- Moja choroba jest tylko nieprzeżytym, wzgardzonym życiem, na które się umiera - powiedziałem i poczułem, jak Ottla drgnęła i głęboko westchnęła.

- A może choroba jest sposobem, dzięki któremu uwalniamy się od czegoś obcego? Trzeba sobie na nią pozwolić, zanim się jązwal-czy, przeżyć ją ze wszystkim, co w niej złe i dobre. To może oznaczać dla nas jakiś postęp. Tak mało o sobie wiemy, nasza przestrzeń jest tak ograniczona. Wędrujemy po niej monotonnie w górę i w dół... - Ottla podparła twarz rękami i zapatrzyła się w ciemną noc za oknem.

- Ottli ma rację - powiedziałem - może być tak, że znamy tylko jeden kąt w naszym pokoju i dobrze jeśli to jest miejsce przy oknie, choć najczęściej może to oznaczać stanie pod zamkniętymi drzwiami.

Wkrótce potem Ottla nas opuściła. Następnego dnia miała wstać ciemnym świtem, żeby pomóc gospodarzom w jakichś pracach, których sensu nie byłem w stanie pojąć, lecz ona upierała się, że jej udział jest niezbędny.

- Czuję, że tutaj skończę ze wszystkim, ograniczę się do tego, co we mnie niewątpliwe, czasu zostało już niewiele - powiedziałem, ale Maks przerwał mi niecierpliwie.


199

198


- Czasu masz j eszcze dużo i dużo do zrobienia - powiedział z j a-kąś wewnętrzną energią.

Podszedłem do pieca, w którym ogień już przygasał i biorąc polano z gatunku tych, które palą się szybko, powiedziałem coś, czego mówić nie chciałem: - Patrz, jak łatwo się pali. Ja nie nadaję się już nawet na podpałkę.

Bardziej poczułem, niż zobaczyłem, jak spojrzał na mnie z tą mieszaniną żalu i obrzydzenia, z jaką patrzy na mnie zawsze, kiedy mu się zdaje, że tego nie widzę.

Siedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę przy ciepłym piecu, deszcz powoli zacichał i tylko jakaś gałąź monotonnie uderzała o szybę. Mimo wszystko było nam dobrze, lepiej nawet, kiedy zamilkliśmy, niż gdy słowa obijały się między nami boleśnie.

Wkrótce poszedłem z nim do jego pokoju zobaczyć, czy ma wszystko, czego mu potrzeba.

- Wiesz, zazdroszczę ci twojej pustyni. W końcu to właśnie pustynia powinna być naszym celem - powiedział.

- Tak, jej dotknięcie czuję w każdej chwili mojego życia.

Wychodząc z pokoju Maksa, zamknąłem za sobą cicho drzwi i od razu pogrążyłem się w ciemnościach. W domu panowała cisza. Dotykałem po omacku ścian, aż dotarłem do swojego pokoju. Ogień z uchylonych drzwiczek pieca rzucał smugę światła na deski podłogi. Cienie tańczyły na suficie, z mroku wyłaniały się niewyraźne kontury mebli. Z nadzieją zwróciłem się w stronę stołu, na którym bielały nie zapisane kartki papieru.

Zapaliłem lampę i zasiadłem do moich liter. Ostatnio próbuję medytować według starych sprawdzonych zasad. Uczy mnie ich Jifi, aLoeb, którego wiedzę podziwiam, pomaga mi w trudniejszych interpretacjach. Układy hebrajskich liter są tajemniczym, pełnym nieoczekiwanych znaczeń światem. Wejść do tego świata, a chociażby tylko zajrzeć tylnymi drzwiami, to może być zadanie na długie lata.

Ostatnio znów dostałem list od Loeba z tych, w których niewiele pisze o sobie (wtedy wiem, że nie ma pracy), ale za to opowiada piękne talmudyczne historie.


Czy wiesz, kochany Hugo, co przekazał Izraelowi Bóg na Górze Synaj? Pierwszą literę pierwszego przykazania: alef. Otóż spółgłoska ta powstaje jako zwarcie krtani poprzedzające samogłoskę na początku wyrazu. Alef jest elementem, z którego wywodzi się każdy artykułowany dźwięk. Alefu nie można właściwie słyszeć...

A więc Bóg przemówił, obwieścił swoje Prawo w sposób nieskończenie sensowny, a jednak pozbawiony określonego, słyszalnego sensu. Mowę Boga przełożył na ludzką Mojżesz. Tylko prorok był władny przekazać sens objawienia mistycznego, jakim było w rzeczywistości objawienie na Górze Synaj.

Czy zatem treść przesłania byłaby tylko ludzką interpretacją czegoś, co istnieje poza nią? I Prawo byłoby tylko l u d z k ą, a więc ułomną, interpretacją rzeczywistości mistycznej? Jedyne, co człowiek może słyszeć, to pierwsza litera, owo niesamowite alef, będące niemym wstępem do artykułowanego dźwięku, zaledwie oddechem, ciszą, bielą...

Zadrżałem z lęku, z tłumionej radości. Oto stało się dla mnie jasne -jesteśmy częścią wielkiej całości, fragmentem muzycznym potężnej symfonii. Sami w sobie nieskończenie sensowni, lecz pozbawieni określonego sensu, żyjemy według Prawa, które nie myśmy stanowili, którego wykładnia jest jednak dziełem człowieka.

I nagle całe moje napięcie, cała rozpacz rozpłynęły się w kojącym obrazie świetlistej plamy światła na podłodze, tego ranka kiedy obserwowałem psa grzejącego się w cieple chłodnego jesiennego słońca i jego wędrówkę za światłem, którego źródło promieniowało daleko, poza nami. Poczułem, że i ja wędruję tak, uparcie, z jakąś niekończącą się nadzieją, za źródłem ciepła, za światłem, które jest poza mną, nieuchwytne jak drżąca plama na deskach podłogi, dalekie i tak bliskie, że wystarczy położyć twarz w tym blasku i sycić się nim aż do ostatniej kropli.

Zgasiłem lampę i leżąc ze wzrokiem utkwionym w ciemności, czułem, jak wszystko wiruje, przybliża się i oddala. Świat był nieustannym pulsowaniem zanurzonym wewnątrz kuli, w której cen-


200

201


trum się unosiłem, bez rąk i nóg, jakby mi je spalił jakiś zimny ogień; nie czułem własnego ciała, nie czułem nic i tylko poruszałem się wraz z tym ruchem tak jednostajnym i regularnym jak wdech i wydech, wdech i wydech...

Musiałem zasnąć nagle i mocno jak nigdy dotąd, a kiedy się obudziłem następnego ranka, pierwsze, co zobaczyłem, to była plama światła na podłodze, uparcie wędrująca do celu.

Twój F.

Maks do Hugona

x Praga, luty 1918

Kochany Doktorze,

po świętach, z początkiem nowego roku, wybrałem się znów do Sifem, do Franza i Ottli. Nie byłem długo, ale i tym razem, jak poprzednio, zadziwiła mnie intensywność, z jaką mija tam czas. Miejsce jest dalekie, ciche, życie trwa w dzień, wieczorami zamiera, gdyż wszyscy, zmęczeni pracą w gospodarstwie, dosłowie zasypiają na siedząco. I te rozległe pola pokryte grubą warstwą śniegu! Drogę całkiem zawiało i na miejsce dobrnąłem z trudem. Właściwie dowiózł mnie pewien chłop, postawny, piękny mężczyzna w baranicy wywiniętej włosem na wierzch; wyglądał jak zwierz, który opuścił właśnie swoje zimowe leże. Zna Franza i ucieszył się, że mógł "dobremu panu doktorowi przywieźć szanownego gościa", jak mi to powtórzył w drodze kilka razy.

Zajechaliśmy na podwórze z parskaniem koni i dźwiękiem dzwonków i Franz, który oczekiwał mnie już od paru godzin, stanął w otwartych drzwiach. Uściskaliśmy się. Popchnąłem go lekko, bo wiatr zacinał lodowato, i szybko zatrzasnąłem drzwi. Staliśmy jeszcze chwilę w sieni, drobny suchy śnieg osypywał się ze mnie, z głębi domu nadchodziła Ottla, a Alenka odebrała ode mnie futro i otrzepując je, powiesiła na wieszaku.

Już w ciemnościach sieni zauważyłem niepokojącą bladość Franza i jego wychudzenie. Ale kiedy weszliśmy do pokoju, gdzie lampa


rzucała ciepłe blaski, zdawało mi się, że jego twarz nabrała żywszych kolorów.

- Patrzysz na mnie jak na upiora - zaśmiał się i przekląłem w duchu swoje myśli, które Franz zawsze potrafi odgadnąć. - Chorowałem trochę... Później ci o tym opowiem. Pewnie jesteś głodny?

- spytał. - Chętnie popatrzę, jak się pożywiasz. Ja już jadłem -dodał szybko. W ten sposób uprzedził moją przesadną jego zdaniem troskę o niego.

Rzeczywiście, na stole pojawiła się natychmiast waza wypełniona po brzegi wiejskim krupnikiem. Rozmawialiśmy o wojnie. Franz pytał mnie o swoich krewnych, o których wiedziałem teraz więcej niż on, zakopany w tutejszych śniegach. Ottla wypytywała o mężów swoich przyjaciółek, o znajomych, a ja, wiedząc, że będą spragnieni wieści o każdym, kto jest na wojnie, mówiłem bez wytchnienia. Wreszcie jednak spytałem:

- Cóż to była za choroba?

- Grypa... Rąbał drewno w jeden z tych dni, kiedy mróz zelżał

- powiedziała Ottla. - Wilgoć jest gorsza od mrozu.

- To przeziębienie samo w sobie niegroźne - przerwał jej Franz

- mogłoby rychło się skończyć, ale... przerodziło się w bronchit, dość uporczywy. Tak więc przeleżałem w łóżku, leniuchując, dwa tygodnie. Teraz jest już całkiem dobrze, nawet zacząłem przybierać na wadze, albo przynajmniej powinienem - uśmiechnął się i machnął ręką.

Nie chciałem go już dłużej wypytywać; sińce pod oczami, za

padnięte policzki, widok jego wychudłej dłoni powiedziały mi wie

le. Posmutniały poszedłem do gościnnego pokoju i ledwie położy

łem się na łóżku, zasnąłem nieprzytomnie. Po jakiejś godzinie ock

nąłem się. Ktoś cicho zaglądał do pokoju. W półśnie, w świetle

słabej lampki, doznałem wrażenia, że jakaś postać unosi się nad

podłogą. Z trudem docierało do mojej świadomości, gdzie jestem,

i w ułamku sekundy, zanim zupełnie oprzytomniałem, zobaczyłem

kogoś, kto był Franzem i nie był nim. Tak jakby powietrze prze

pływało przez niego, jakby to była wędrująca dusza, bezcielesna,

ale posiadająca znajome rysy. ;?ł/


203

202


Pomyślałem potem, drogi Hugo, że czasami, wyłączając świadomość, widzimy rzeczy, ludzi i zjawiska w niejasnym, tajemniczym, ale może właśnie prawdziwym wymiarze.

Usiadłem gwałtownie na łóżku, a postać równie gwałtownie opadła na ziemię i oto Franz zbliżał się do mnie z tym znanym ci na pewno uśmiechem i gestem lekko uniesionych rąk, jakby mówił: "Traktuj mnie jak zjawę senną. Ja tylko przechodzę, i już mnie nie ma".

A jednak chciał zostać. Przyszedł, żeby zobaczyć, czy nie śpię. Nie mógł się już doczekać rozmowy. Gadaliśmy tego wieczora długo. Ja wzmocniony snem, Franz, jak zwykle wieczorem, ożywiony.

Wiatr uderzał w okna, aż szyby drżały i Franz, stając przy ciepłym jeszcze piecu, powiedział, że kiedy na zewnątrz trwa taka zadymka i siedzi się tu w cieple, to należy być wdzięcznym i starać się, by nie zostać wygnanym.

Spytał mnie, czy widziałem prawdziwą zadymkę i czy przyjrzałem się bieli śniegu, kiedy wieziono mnie tutaj. Prawdę mówiąc, nie zwracałem uwagi na otaczające mnie barwy, świat wokół wydawał mi się trudny i nieprzyjazny. I teraz, kiedy Franz zaczął mi przypominać chwile spędzone na bryczce, dosłownie zasypywanej śniegiem, mimo ciepła w pokoju poczułem nagły chłód.

- Pokochałem tę zimę, śnieg i wiatr - powiedział. - Iść przez puste pola w głębokim śniegu to jak przemierzać pustynię. Zdaje ci się, że biel nie ma końca, oczy przestają widzieć w oślepiającym blasku, nogi stają się ciężkie, oddech zamiera. Obcość tej rozległej płaszczyzny, j ej chłód i martwota przywodzą ci na my śl wspomnienie krainy, którą trzeba przemierzyć, żeby dotrzeć do ojczyzny.

Po chwili stwierdził, że czuje się tak bardzo sam, że nawet zawiane śniegiem tropy zwierząt wydają się zbyt bliskim, zbyt swojskim śladem obecności. Wśród śniegów, wśród zamarłych drzew i czerniejących krzaków, znaczących dawno zapomniane drogi, jest jak przybysz z odległej planety lub ktoś z zamierzchłych czasów, tak obcy, że nawet nie istnieje język, jakim mógłby spytać o drogę.

Zapytał, czy myślałem kiedykolwiek o tym, że biel jest znakiem wygnania.

- Ja myślę o tym co dnia - dodał. :« je


- Wyjście z Egiptu i wędrówka przez pustynię to fakty podstawowe, ale może one nie zdarzyły się tylko raz, może zdarzają się wciąż i wciąż na nowo... Aż wyjdziemy wreszcie z naszego duchowego Egiptu? - powiedziałem.

- Czyżby to było możliwe? Czuję, że mnie przeznaczono tylko błądzenie po pustyni.

- Więc jeśli tak, zbuduj szałas, żebyś mógł zawsze wziąć go ze sobą i przenieść dalej. Tam będzie twój dom, gdzie sen...

Uśmiechnął się i powiedział, że zastanawiał się nad tym, a którejś nocy, kiedy leżał bezsennie, nasłuchując wycia wiatru, zobaczył, jak sufit unosi się w górę i odlatuje wraz z ostatnim powiewem cichnącej wichury.

- Nade mną rozpościerało się czarne niebo otwarte na nieskończoność i pomyślałem, że gdybym miał taki dom bez dachu i w każdej chwili mógłbym spojrzeć tam, wysoko, byłbym prawdziwszym człowiekiem.

Słuchałem go z napiętą uwagą, bo przyznaję, że i ja miewałem takie wizje i przeczucia lepszych światów. Franz, wiedząc o tym, patrzył na mnie wyczekująco. Lecz nie byłem tej nocy skory do zwierzeń, wiedziałem, że to on powinien mówić, bo czas, który dla niego nadszedł, był czasem przełomu.

Wiesz przecież, j ak bardzo zależy mi, żeby Franz odnalazł wreszcie ten ton, właściwy tylko jemu, żeby chwycił oddech przez ściśnięte wciąż gardło i otworzył szeroko drzwi domu, w którym więzi siebie jak winowajcę. Tak, chciałem tego.

Ten dom bez dachu z niebem rozpostartym nad naszymi głowami spodobał mi się, ale nie zdziwiło mnie, że po chwili Franz przywołał inny obraz - studni. To było oczywiste, bo gdy patrzysz w górę, musisz też spojrzeć w dół lub raczej - patrzenie w głąb sprawia, że możemy spojrzeć ponad siebie.

- Czy pamiętasz teatr Loeba i panią Cziżik, i Klugów, i tę piękną rzecz...

- "Fałszywą narzeczoną"? - przypomniałem tytuł sztuki. - W tej naiwnej fabule była prawdziwa, dawno zapomniana poezja.

- Tak, tak... - ożywił się.


204

205


- Studnia... Bohater, ten młody Żyd, narzeczony, schował się przed gniewem ojca w wyschniętej studni... Siedzieliśmy wtedy na sali i nie mogliśmy widzieć dna tamtej studni, ale słyszeliśmy modlitwę chłopca, a potem jego krzyk, kiedy pachołkowie zalewali studnię wodą. I tak martwe źródło - symbol śmierci - stało się znakiem wielkiej przemiany.

Powiedziałem, że studnia to magiczne miejsce, połączenie trzech porządków wszechświata: nieba, ziemi i piekła, trzech żywiołów: wody, ziemi, powietrza, a talmudyści chętnie przyrównują Torę do studni pełnej żywej wody, z której czerpać można wciąż nowe warstwy j ej ukrytego sensu.

- Może trzeba było jak ten żydowski narzeczony schować się w wyschniętej studni, żeby poznać sens świata? -powiedział Franz. - Przecież on, zanurzając się w trzewia ziemi, był bliżej zmarłych, może pytał ich o coś, może oni mu nawet odpowiadali. A kiedy, w tej krótkiej chwili, zanim zalano wodą jego otwarte do krzyku usta, spojrzał w górę, otwór studni był jak jasne oko z punkcikami gwiazd - wtedy on znalazł się na osi, która utrzymuje świat w równowadze - środek ziemi w dole i niebo w górze. Więc to mogłoby być takie proste. - Spojrzał na mnie z jakimś ni to gorzkim, ni to smutnym uśmiechem.

- Może proste - powiedziałem - ale ten chłopiec zapłacił życiem za jedną chwilę jasności.

- Wszystkim nam każą płacić życiem...

- Pamiętaj, że to tylko teatr, to nie działo się naprawdę.

Wtedy Franz opowiedział mi swój sen, który miał w dniach, kiedy chory, z wysoką gorączką, leżał w łóżku.

Mówił mi, że tego wieczoru wchodzili do jego pokoju różni lu

dzie, może obawiając się o jego życie, i każdy mówił coś, ale on

tego nie pamięta. Zapamiętał tylko jedną z siedmiu córek sąsiada,

młodą dziewczynę o długich jasnych włosach. Otworzył oczy, bo

położyła mu rękę na czole, i zobaczył pochylającą się nad nim

dziewczęcą twarz i tuż obok pyszczek białego królika siedzącego

na jej ramieniu. Dziewczyna zdjęła zwierzątko, posadziła je na łóżku

i wyszła. .w -'.D -. c • , ',T---


Dłonią przyciągnął je do siebie, a ono wcale się nie opierało. Przebierając palcami w jego elektryzującym futerku, zapadł w stan między jawą i snem. Oto zobaczył siebie patrzącego w głąb studni, na dnie której, niczym w lustrze, pojawiło się jego odbicie. Ulotny obraz drżał pod wpływem ruchu, i Franz zrozumiał, że nie chodzi o to, żeby przyglądać się odbiciu swojej twarzy, lecz zejść tam, w dół studni, jak w głąb siebie, i czerpać z wnętrza. We śnie wykopuje więc głęboką jamę i obserwuje, jak przez piach zaczyna przenikać woda. Zbiera się w niewielkich zagłębieniach i odpływa, a wtedy z ziemi znów wytryskują małe ożywcze źródełka.

Następnego dnia gorączka minęła i Franz zaczął powracać do zdrowia. Po raz pierwszy wyszedł po dwóch tygodniach choroby w słoneczne południe, kiedy mróz zelżał, a mimo to zachłysnął się chłodem jak łykiem lodowatej wody. Chciał wrócić do ciepłego domu, ale zatrzymał go widok bawiących się kóz. Trącały się pyskami, odwracały tyłem do siebie i wierzgały, podskakując zabawnie.

Franz powiedział mi, że nigdy dotąd nie zwrócił uwagi na to, jak ludzki wyraz mają ich szczupłe białe pyski. Mówił o nich z jakąś dziwną czułością i kiedy opisywał mi jedną z kóz, która biegła do niego, dźwigając pod brzuchem wymiona jak dwa woreczki po brzegi wypełnione mlekiem i z ufnością podsuwała mu do głaskania swoją kościstą głowę pokrytą szorstkim włosem, zrozumiałem, że tutaj właśnie, wśród pól, zwierząt i śnieżnych przestrzeni Franz poczuł się wreszcie bliżej... bliżej świata.

To jeszcze nie koniec mojego listu, bo choć tej nocy poszliśmy jednak wreszcie spać, to już następnego dnia przyjechali Otto i Martin i rozmawialiśmy znów do późna. Jeszcze tej samej nocy zrobiłem notatki z tych rozmów. W czasie ostatnich samotnych miesięcy tu na wsi myśli Franza krążyły głównie wokół takich spraw, jak wygnanie, pustka, grzech. Nie zdziwi cię zatem, że właśnie o tym gadaliśmy pół nocy.

Zaczął chyba Martin.

- Adamowi objawiły się dwa drzewa - mówił. - Drzewo Życia i Drzewo Poznania, zwane Szechiną. Pierwszy człowiek wybrał


207

206


Szechinę. Zanim to uczynił, miał ciało świetliste, kutmotor, i szaty ze światła, lecz gdy oddzielił Życie od Prawdy, męskie od żeńskiego, wysokie od niskiego, nastąpiła groźna nierównowaga, rozdzielenie. Ten wybór zburzył boską harmonię i świat z duchowego stał się materialny.

- Dlaczego właściwie tak potępiamy ten gest, ten pierwszy wybór? - spytał Franz. - Człowiek wybrał pięknie: widzialną część Boga, element żeński, dom, bo Szechina to zadomowienie Boga w świecie. Skąd mógł wiedzieć, że wybierając, dzieli wspólny korzeń obu drzew i że odtąd poznanie będzie oderwane od życia, skąd mógł wiedzieć, że wybierając prawdę, wybiera śmierć?

- Nawet Litery pokazuj ą tę zależność - stwierdził Martin. - Emet znaczy prawda, lecz met, bez początkowego alefu, znaczy: jest martwy.

- To ciekawe - ożywił się Franz. - To by znaczyło, że zrozumienie nadchodzi w chwili śmierci. Przeczuwałem tę możliwość od dawna. - Zamyślił się. - Jeden z moich bohaterów nawet pozwolenia na życie doczekał się od wysokiej instancji, dopiero gdy już zaćmionym śmiertelnie wzrokiem mógł rozpoznać tylko niewyraźne zarysy wysłanników władzy.

- O kim mówisz? - spytałem zaciekawiony.

- O pewnym geometrze...

- Czy to coś nowego?

- Ach, nic ważnego, to być może przyszłość... Myślę nad powieścią, ale rzecz nie jest jeszcze pewna. - Franz zamilkł, a po chwili powiedział: - Śmierć może być wyzwoleniem, ale jeśli ona będzie tylko przejściem z klatki do klatki? Czasem zdaje mi się, że wypędzenie z Raju nie było wydarzeniem dziejącym się w czasie, tylko w przestrzeni. Raj musiał być takim miejscem, które miało w sobie wszystko, było Pełnią. To miejsce pierwsi Rodzice nosili ze sobąj tam, gdzie byli oni, tam był cały świat. Dziś już tylko dzieci, czasem, posiadaj ą tę zdolność... W ten sposób istniej ą obok siebie dwie formy bytu - rajska i światowa.

- Czy rajska byłaby duchowa, a ta druga - materialna?

- Może tak. A może myśmy wcale nie zostali wygnani z Raju


i on trwa w nas niezmiennie jako pewna możliwość, tylko my o tym nie wiemy?

- A jednak upadek człowieka dział się w czasie - powiedział Martin. - Od tej chwili zaczyna się przecież historia.

- Właśnie, ta oszukańcza sztuczka szatana.

- Źródłem historii jest grzech i upadek. Koniec historii, jeśli nastąpi, należeć będzie do czasów bezgrzesznych, mesjańskich.

- Może na to właśnie czekają Żydzi, na koniec historii?

Tu urywają się moje zapiski. Musieliśmy się jednak wreszcie poczuć zmęczeni. Rozmowa zaczęła się rwać. Wyjechaliśmy następnego dnia po południu.

Ściskani Twoją dłoń serdecznie.

Otto do Maksa

Praga, wiosna 1918

Maks, stary przyjacielu,

ta podróż, na którą tak mnie namawiałeś, Maksiu, miała swój sens. Muszę ci to przyznać! Dwa dni u Franza w Sifem dużo mi dały. W czasie długich nocy przegadanych do rana dowiedziałem się o nim więcej niż w ciągu całych poprzednich dziesięciu lat.

Przyjechałem w środę rano, ale zanim dotarłem na miejsce, minęło jeszcze trochę czasu. Na podwórzu nie było nikogo, przywitało mnie tylko pobekiwanie kóz. Ścieżka rozmiękła zupełnie i zanim przekroczyłem próg domu, musiałem użyć wiązki słomy do oczyszczenia butów. Ottlę zastałem w kuchni. Ma wciąż dużo pracy, sama gotuje, a nawet pracuje w polu. Zdawało mi się, że jeszcze urosła, ale to chyba złudzenie, być może zmężniała po prostu. Spytałem, gdzie jest Franz, a ona wskazała ręką na zewnątrz; wyjrzałem przez drzwi i zobaczyłem puste pole i stojącą pośrodku kanapę.

Musiałem chyba wyglądać na zdziwionego, bo uśmiechnęła się i wycierając ręce w fartuch, pchnęła mnie lekko do przodu. "Idź!


208

209


On czeka na ciebie", powiedziała, więc poszedłem wąską ścieżką wśród brunatnych, świeżo skopanych zagonów.

Na końcu poletka stała kanapa, taka sama jaką ustawia się w salonie, ciemnoczerwona, z wygiętymi poręczami, na kaczych nóżkach; dopiero widząc tę kanapę w cokolwiek nietypowym otoczeniu, przekonałem się, jaki to zabawny mebel.

Franza nigdzie nie było, ale kiedy podszedłem całkiem blisko, zobaczyłem go, ukrytego za oparciem. Leżał z głową na wysoko ułożonych poduszkach, przykryty kraciastym kocem. Miał na sobie grubo tkany szary płaszcz i szalik pod szyją. Jedną rękę trzymał na łbie psa, drugą na piersiach - znasz ten gest -jakby nasłuchiwał bicia swojego serca. Przystanąłem. Pies uniósł się, ale mnie poznał i zamerdał ogonem. Franz popatrzył na mnie, tak jakoś bokiem, ale nad wyraz przyjaźnie, i nic nie powiedział.

Patrzyłem na to samo, czemu co dnia przyglądał się Franz. Nad polami z krzykiem przelatywały wrony, od czasu do czasu przysiadały w bruzdach, i znów wzlatywały w górę. Znasz ten widok. Było ciepło, skądś nadciągnęła chłodna wilgoć i powiedziałem: -Może pójdziemy do domu?

- Ach, do domu - westchnął. - Czy nie podoba ci się moja sofa na polu? - I przesunął się, robiąc mi miejsce obok siebie. Powiedział, że skoro wyjeżdża, chce jeszcze nasycić się widokiem wzgórz. - Już zaczynają nabrzmiewać pąki, widzisz, ten żółtoróżowy ton to zwiastun wiosennej zieleni. Nie zobaczę wiosny w pełni, niedługo przyjdą ludzie z taczką.

- Po rzeczy1? - spytałem.

- Tak - powiedział. - Ale równie dobrze mogłaby to być moja trumna.

Widocznie wyglądałem na przerażonego, bo roześmiał się i dodał: - Nie obawiaj się, jeszcze trochę to potrwa. Dużo się tu nauczyłem, od zwierząt, od drzew, od ludzi... Spójrz na te buki. -Podniósł rękę i wskazał na ogromne drzewa przy płocie. - Jakie potężne mają łapy i jak mocno trzymają się ziemi. Wiesz, miałem tu zimą piękną wizję, nie jedną, ale ta była wyjątkowa. Czy przyglądałeś się kiedyś zimowym cieniom? Słońce stoi nisko, cień jest


bardzo długi. Pewnego dnia przystanąłem, o tu, niedaleko, i nagle zobaczyłem swój cień, tak wydłużony, że powinien należeć raczej do drzewa niż do człowieka. Uniosłem ręce, a cień zrobił to samo, skrzyżowały się kierunki, pion i poziom. Zajęło mnie to tak bardzo, że przez pewien czas bawiłem się tym, obracając się w kółko, stając na jednej nodze, opuszczając to prawe, to lewe ramię.

Dzień był pogodny, suchy, ziemia pokryta kilkudniowym śniegiem, lekko ubitym, tak że powierzchnia była gładka i mieniła się kolorami; wszystko wokół zastygło w bezruchu, tylko mój cień wśród tej martwoty żył własnym ruchliwym życiem. Musiałem tak stać na śniegu dość długo, nie czując upływu czasu, i nagle zobaczyłem drzewo pełne zielonych liści, kwiatów, wiosennego szumu, świergotu ptaków, ale to ja byłem tym drzewem, czułem nieomal pod palcami gładkość własnej kory; korzenie, którymi mocno tkwiłem w ziemi, wchłaniały życiodajną wilgoć. Przyłożyłem ucho do pnia i, jak w dzieciństwie, usłyszałem szmery, to drzewo gadało, a może był to raczej szum mojej własnej krwi, głos mojego wnętrza, tajemniczy, niejasny, ale coraz donośniejszy, domagający się odpowiedzi, spełnienia czy sam nie wiem czego. Pomyślałem, że drzewo rozkwitłe w środku zimy to może być samo Drzewo Życia, to, któreśmy odrzucili, z któregośmy jeszcze nie jedli, to, które nie dzieli, nie rozróżnia...

- ...nie zna dobra ani zła, ograniczeń ani zakazów... Tak, to mogło być to drzewo - powiedziałem.

- Widzisz - ucieszył się. - Ty przecież wiesz, o co mi chodzi. Wizja tego drzewa we mnie, drzewa, którym byłem, uskrzydliła mnie. Kiedy wreszcie powróciłem na ziemię - minęły minuty, a może godziny - pobiegłem do domu, chwyciłem Ottlę i tańczyłem z nią po wszystkich pokojach.

Franz opowiadał mi to z takim blaskiem w oczach, że mój niepokój, pobudzony jego ponurym żartem o trumnie, minął i zastanawialiśmy się jeszcze długo nad symboliką rozkwitłego drzewa, jego androgyniczną naturą, znaczeniem przemiany w drzewo.

Piękne to były dni i Franz wydał mi się inny, odmieniony. Co prawda nie pozbył się swego pesymizmu i hipochondrii, ale jed-


210

211


nak zdobył tu wewnętrzny spokój i coś w rodzaju pewności. Pisał też niemało. Tuż przed wyjazdem czytał mi opowiadanie o pustyni. Szakale-wygnańcy, wędrowiec i Arabowie są bohaterami tej krótkiej historii. Znasz to może?

Powiedział, że nie wie jeszcze, czym był ten czas spędzony tutaj, kiedy żegnaliśmy się przed gankiem. Wsiadając do bryczki, obejrzałem się po raz ostami. Franz stał przed domem w ciemnoczerwonym swetrze, czarnym szaliku i butach z cholewami i unosił dłoń do czoła, jakby wypatrywał, a może w geście pożegnania. Białoszare kozy trącały go pyskami, pies siedział tuż obok, górą przelatywały białe gołębie, chłop na koźle cmoknął, bryczka szarpnęła; ruszyliśmy, a ja wciąż odwrócony, patrzyłem na postać malejącego Franza, aż do chwili kiedy już ledwie widoczna czerwona plama swetra całkiem rozpłynęła się w dali. Tak go zapamiętałem.

Franz do Hugona

Praga, wiosna 1918

Drogi mój,

właśnie wróciłem z Sifem, zostawiając tam Ottlę, Alenkę, sąsiadów, ich siedem córek, a poza tym kozy, gęsi, konie, ptaki w ogrodzie. .. Było mi tam dobrze jak nigdzie i z Ottlą, tą kochaną dziewczyną, rozumieliśmy się bez słów. W niej odnajduję to, co w naszej matce najlepsze, co nigdy w pełni nie mogło się ujawnić: szlachetność, prawdomówność, odwagę.

Wciąż myślę o tych minionych miesiącach, w ciszy, wśród zamarłych pól, z dalekim pomrukiem śnieżnej burzy i z pierwszym wiosennym powiewem od wzgórz, i nie wiem, ciągle nie wiem, czym naprawdę był dla mnie ten czas.

Całe moje życie od początku, od pierwszej chwili było zwlekaniem przed narodzinami. Czy to nie dziwne: jeszcze się nie narodzić, a już być zmuszonym do życia, do obcowania z innymi. Za-


wsze czułem, że nie jestem, nie istnieję naprawdę. Wiem jednak, że nie mogę istnieć i nie istnieć zarazem. Czy wynika to z natury bycia, czy z natury słowa "być"? Może prawdą, jedyną prawdą jest to, co zrozumiałem tam, w ciągu tych miesięcy, że całe nieszczęście i całe szczęście mojego życia wzięło się z kontemplacji słowa "być". Nie godzić się na istnienie nie mogę, ale dziwić się nigdy nie przestanę.

Kiedy tylko zdaje mi się, że jestem, że istnieję tak realnie jak inni, którzy nawet tego nie zauważają, wtedy widzę pokój Rodziców, łóżko Matki, w którym przyszedłem na świat, splamione prześcieradła, krew i krzyk, i siebie, jak gdybym nie był urodzony całkowicie i ostatecznie, ale raczej wepchnięty w ten chaos, w upadek, w to bycie na niby...

Tak właśnie się czułem, tak myślałem o tym, ale tej zimy, w Sifem, coś się jednak zmieniło. Kiedy pojawiało się to mdlące, pełne lęku wyobrażenie narodzin, na pomoc przychodził obraz. Pamiętasz, pisałem ci, że miałem wizję rydwanu. Najpierw pojawił się w mojej medytacji tylko na krótko. Zbliżał się i rozpływał we mgle. Potem obraz stawał się wyrazistszy i mogłem uchwycić tę chwilę, kiedy rydwan zatrzymywał się, a ja zaglądałem do środka. Zrozumiałem, że tylko ufne spojrzenie potrafi sprawić, żebym dojrzał tę niezmierną ciemną dal, w której nic innego nie może się pój awić j ak tylko ten wóz, który toczy się ku tobie, j est coraz większy, w chwili gdy już dojeżdża, wypełnia sobą świat - i zapadasz się w nim jak dziecko w poduszkach powozu mknącego przez nawałnicę i noc. I wtedy "być" znaczy - trwać bez lęku tam, wewnątrz, czując, jak droga nieprzerwanie biegnie naprzód.

Tak właśnie to czułem. Tego się nauczyłem w czasie długich zimowych miesięcy. Chciałbym ci opowiedzieć o tym, siedząc obok. Czasem zbyt trudno opisać w liście to, co tak naprawdę jest tylko w naszej wyobraźni.

Drogi Hugo, tak dawno się nie widzieliśmy. Czy możliwe będzie spotkanie, kiedy ta straszna wojna wreszcie się skończy?

Twój F.


212

213


Greta do Franza

,...;. Berlin, lato 1918 • Kochany Franz,

w ostatnim liście opisałeś mi tak pięknie swój wieczorny spacer po Hradczanach i to, co z niego wynikło... Pytasz, czy pamiętam hradczańskie schody? Oczywiście, że je pamiętam; szerokie, przyjazne, prowadzące w górę jakby etapami. Na każdym podeście można się zatrzymać i spojrzeć w tył, na przebytą drogę.

Panienka, którą śledziłeś wzrokiem i która jednym haustem zagarnęła całą przestrzeń schodów, na pewno nie zdawała sobie sprawy, że jest obserwowana. Czy dla niej przekraczanie granic, o którym tyle myślałeś, jest stanem naturalnym, tego nie wiem. Jednak dla większości ludzi, żyjących jakby we śnie, przejście na drugą stronę jest najłatwiejszą rzeczą na świecie, i jest tak, jak piszesz, że ludzie ci, wchodząc przez wpółotwarte drzwi, odnajdują się nieomylnie we wspólnym dla wszystkich pokoju. Ty patrzyłeś na dziewczynę idącą po schodach jak na tajemniczą istotę, która lekko niczym ptak przenosi się na drugą, lepszą stronę rzeczywistości.

Zgadzam się z tobą, że możliwe jest, żebyś cały swój stan lękowy zupełnie z siebie wypisał, dokonując swoistego herausschrei-ben. Wówczas mógłbyś, jak twierdzisz, "wyłonić się z głębi istnienia w głąb papieru". Mnie także interesują te wszystkie rytuały przejścia, które tak często pomagają nam walczyć z lękiem i cierpieniem.

Zachwyciła mnie twoja opowieść o dwóch rzeczywistościach: snu i życia. Tak mnie ona poruszyła, że z pamięci wyłonił się obraz, którego sens zrozumiałam dopiero, czytając twój list. Opowiem ci o nim później.

Wracając jednak do twojej historii. "Pewnego razu, gdy byłem

dzieckiem - piszesz - zbudziłem się z popołudniowej drzemki i -

niezupełnie jeszcze upewniwszy się o tym, że żyję - usłyszałem,

jak moja matka pyta kogoś z balkonu: Cóż tam robisz, kochanie?

Ależ upał! - Na to jakaś kobieta odpowiada z dołu: Urządzam tu

podwieczorek na zielonej trawce." , »r » c


Sens słów powoli docierał do twojej świadomości i świat tam, w dole wydał ci się niepojęty, a siła, z jaką ludzie potrafią znosić życie, ogromna i niezrozumiała.

Myślałam długo o scenie, którą opisałeś tak prosto i sugestywnie i próbowałam zrozumieć prawdziwy sens twojego przeżycia.

I ja znam to uczucie zdziwienia, gdy się budzę i realność snu jest tak silna, że przez długą, często pełną tłumionej paniki, chwilę nie wiem, gdzie jestem. Szczególnie mocno odczuwa to dziecko, dla którego marzenie senne może być nawet bardziej realne niż jawa. Ze snu (czy były w nim może piękne, pełne powietrza i światła obrazy?) wtrącony zostałeś nagle w realność świata dorosłych (była tam wszakże twoja matka i jeszcze jakaś kobieta).

Ten świat wydał ci się niepojęty nie tylko dlatego, że był tak bardzo realny, ale dlatego że był światem pewnych siebie, wszechmocnych dorosłych. Leżysz w łóżku, w głębi mieszkania, nie widzisz tych, którzy mówią, słyszysz tylko ich głosy, tajemnicze i tak bliskie zarazem, jakby pochodziły z twojego własnego wnętrza. Ale tak nie jest. Pytanie dobiega z góry, odpowiedź z dołu. Między górą a dołem, między tym co zewnątrz a tym co wewnątrz jest okno. Z okna wychyla się ten, kto pyta, bo tak naprawdę świat realny jest na zewnątrz. Stamtąd też nadchodzi odpowiedź.

Piszesz, że banalność tego, co mówiły kobiety, poraziła cię. A zatem taki jest świat, to jest życie, takie życie można znosić, uważać je za dobre i odczuwać nawet satysfakcję. To, co wewnątrz ciebie, twój śniony świat, zderzył się z zewnętrznością, z tym co realne, i to zderzenie zabolało cię. Domyślam się, że przez długą chwilę nie wiedziałeś, czy żyjesz, lub nie wiedziałeś, ż e żyjesz, dopóki te głosy nie wtrąciły cię na powrót w okrutne i nieuniknione bycie.

Wiesz, co wydaje mi się w twojej historii najważniejsze? Okno. Otwór, otwarcie, które umożliwia nam przejście: z naszego wnętrza na zewnątrz, ze snu w rzeczywistość, z niebycia w istnienie. Okna, drzwi, schody, korytarze służą do przechodzenia, ale ich tajemnica uświadamia nam często niemożność przejścia albo wskazuje na niebezpieczeństwo przekraczania granic. Panienka wchodząca po hradczańskich schodach zachwyciła cię lekkością, z jaką


214

215


dokonała przejścia z dołu w górę. Matka zadziwiła cię oczywistością, z jaką, wychylając się z okna, zadała pytanie, kobieta z dołu pewnością odpowiedzi. Zrozumiałeś, że inni (dorośli, reszta świata) z nieopisaną łatwością przekraczają granice dzielące ich od świata; jednym zdaniem, jednym wychyleniem się z okna odnajdują siebie na zewnątrz, w świecie, we wspólnocie. Bo właśnie za oknem, poniżej, rozpościera się przestrzeń wspólnoty, to tam inni urządzają sobie podwieczorek na zielonej trawce.

Wiesz, Franz, co oznacza fakt, że teraz, jako dorosły, dojrzały już człowiek, przypominasz sobie to zdarzenie? Wciąż jeszcze nie możesz przestać się dziwić. Ten świat, taki świat, jest dla innych czymś bliskim dzięki temu, że tak łatwo pokonują granice i odnajdują się na zewnątrz, tam w górze, w dole, za oknem, za drzwiami, na szczycie schodów, podczas gdy ty odczuwasz wobec świata tylko nieskończone zdumienie, chłód i lęk.

Obiecałam ci jeszcze wspomnienie z dzieciństwa. Miałam wtedy nie więcej niż dwa lata. Byłam chora na jedną z zakaźnych chorób dzieciństwa, a właśnie urodził się mój brat i rodzice odesłali mnie do krewnych. To było pierwsze rozdzielenie z matką, a jednak nie odczułam bólu rozstania.

Pamiętam taką scenę: stoję w łóżeczku obok okna i nagle niespodziewanie widzę twarz mojej matki. Śmieje się i przyciska nos do szyby jak w dziecięcej zabawie, ale choć niepodobna do siebie, daje się rozpoznać jako najbardziej kochana i oczekiwana istota na świecie. Szaleję ze szczęścia, a stopami wystukuję murzyński taniec radości. Plama twarzy odrywa się od szyby i znika. Przenoszę wzrok na drzwi. Wejścia matki nie zapamiętałam.

Okno i drzwi - otwarta przestrzeń, przez którą można wyjść na zewnątrz lub przez którą inni mogą wejść do nas.

Różnimy się, Franz. Ciebie przeraziła obcość i niepojętość świata za oknem, mnie spotkało coś innego, dzięki czemu zyskałam pierwsze ważne doświadczenie.

Oto zewnętrzny świat przychodzi do nas w zniekształconej, ale rozpoznawalnej postaci, a tym, co przerywa naszą samotność, jest spojrzenie przez okno i przekroczenie progu drzwi.


Nie obezwładniła mnie dziwność i groza istnienia za oknem; dzięki oknu doznałam wielkiej radości spotkania.

Franz do Maksa

Praga, późna jesień 1918

Maksiu,

muszę jednak jechać do sanatorium. Lekarz tak mówi. Twierdzi, że nic mi nie przybyło na wadze, choć ja się z nim nie zgadzam. Napisałem w kilka miejsc, odpowiedziano mi niezwłocznie, przedstawiając warunki. No cóż, wszędzie karmią mięsem, dają zastrzyki, trzeba mieć własne koce i poduszki, a ceny są niebotyczne. Wojna się co prawda skończyła, mogę teraz jechać, dokąd chcę, ale mnie nie stać, a kocy i poduszek nie mam.

Jest jeszcze jedno miejsce, w Żelizach. Jeśli tam nie będzie zbyt drogo, jadę. Czy i ty przyjedziesz? Moglibyśmy chodzić na spacery, a wieczorami czytałbym ci to, co ostatnio piszę.

Czy wiesz, gdzie teraz jest Loeb? Mówiono mi, że ostatnio był w Berlinie, bez grosza przy duszy, ale znów pełen pomysłów i planów na przyszłość. Czy to prawda? Ciekaw jestem, jak przeżyli wojnę nasi starzy znajomi; o wielu z nich nie mam w ogóle żadnych wiadomości...

Loeb do Franza

Góra Kalwaria, grudzień 1918

' Takżeśmy się daleko rozjechali, drogi przyjacielu, i tak długo się nie odzywałem, ale w życiu bywa, że czasem trzeba się oddalić, żeby potem wrócić z nowymi siłami. Słyszałem, że Jifi mówił ci o mnie, więc pewnie wiesz, jak się


217

216


dla mnie wojna skończyła? Przez te lata wszyscy się rozproszyli, rozjechali, poginęli, teatr rozpadł się całkiem i z moich planów nic nie wyszło, ale pod koniec wojny nastąpiła cudowna odmiana. Przyłączyłem się do chasydów Gerer Rebe. Pamiętasz? W 1916, latem, w Marienbadzie szukaliśmy wody ze źródła Rudolfa dla cadyka z Góry Kalwarii, który wtedy tam leczył swoje chore nerki. Był wtedy z nami Jifi, który bardzo się przejmował zdrowiem cadyka i podjął się dostarczania codziennie owej leczniczej wody dla chorego. Prosił nas, żebyśmy mu pomogli.

Dzień był wtedy, jak pamiętam, upalny i wieczorem spadł ulewny deszcz. Najpierw nie mogliśmy znaleźć Jifego, potem źródła, z którego pił rebe. Wreszcie nabraliśmy wody ze źródła Ambro-zjusza i z butelką cennego płynu biegliśmy w deszczu w poszukiwaniu orszaku cadyka.

Wracał właśnie z wieczornego spaceru, za nim gromadka chasydów. Jeden niósł krzesło, drugi srebrną laskę, trzeci ręcznik. Sam rebe w jedwabnym kaftanie, pasie, kapeluszu, białych spodniach i pończochach, w miękkich pantoflach posuwał się w tym deszczu dostojnie i wolno, jakby wcale nie czuł przemoczonych butów i wody ściekającej mu z pejsów.

Przyłączyliśmy się do nich. Rebe szedł, powłócząc nogą, kaszlał, zatrzymywał się, pokazywał palcem domy i zadawał pytania, a jeden z jego pomocników odpowiadał. Kiedy się zbliżyliśmy, usłyszałem, że cadyk pyta: "Z czego są zrobione dachy domów?" "Z blachy stalowej", odpowiedział pomocnik. "Dlaczego?", dociekał rebe. "Dla ochrony przed pożarem." "To mogłyby być z dachówek." "Z blachy bezpieczniejsze."

I tak ciągnęła się ta rozmowa aż do samego Hotelu Narodowego, gdzie mieszkał rebe. Po drodze cadyk robił pozornie nic nie znaczące uwagi i trochę się wtedy śmieliśmy z jego naiwności, choć Jifi twierdził, że wszystko, co mówi Gerer Rebe, ma głęboki mistyczny sens. Tego sensu my wtedy nie dostrzegaliśmy. I dopiero kiedy zostałem uczniem rebego, zrozumiałem, o czym on wtedy mówił, ale to wyjaśnię ci za chwilę.

W ostatnich miesiącach wojny znalazłem się więc w Marienba-


dzie, gdzie znów przebywał Gerer Rebe ze swoim dworem. Razem z jego chasydami dotrwałem do końca wojny, a potem udałem się z nimi do Góry Kalwarii, tego sławnego polskiego miasteczka, z którego pochodzi rebe.

Od kilku miesięcy śpię w kącie, żywię się sziraim, czyli resztkami ze stołu cadyka, chodzę w jednym chałacie i jestem szczęśliwy. Niedługo jednak moja nauka się kończy i nie wiem jeszcze, co będę robił. Nie myślę o rym zresztą zbyt często, czas mamy tutaj tak zajęty, że myśl nie wybiega dalej niż na próg domu.

Nasz rebe jest człowiekiem, przy którym trudno się nudzić. Nieustannie pyta i głośno myśli, często wygłasza pouczenia lub też prosi, abyśmy to my go pouczali. Co pewien czas wpada w ekstazę, co sprawia, że chodzimy wszyscy roztrzęsieni, w natchnieniu i wielkiej bojaźni. Najbardziej narażeni na zmienne nastroje cadyka są gabaim, jego pomocnicy, a będąc wciąż tak blisko niego, obciążeni jego świętością, stają się źli i nerwowi. Lepiej więc nie wchodzić im w drogę.

Często też rebe wpada w złość, a wtedy krzyczy na nas: "Wy jesteście chasydzi? Wy jesteście mordercy!" Potem gniew mu mija, siada przy stole i pije herbatę, a my patrzymy i błogość ogarnia nasze serca. Gerer Rebe, pijąc herbatę, nie słodzi jej, lecz kawałek cukru zawsze trzyma w dwóch palcach uniesionej ręki. Nie wiadomo było, czemu tak robi, aż do chwili, gdy któryś z chasydów odważył się polizać odłożoną na bok kostkę cukru. I co się okazało? Nie poczuł nic. Całą słodycz wypił Gerer Rebe. Wiele takich historii o nim opowiadają sobie chasydzi w długie wieczory.

Razu pewnego przybył do nas cadyk z Radzymina, wielki tradycjonalista, który prześladuje wszystko co nowoczesne.

"I o czymże to może nas pouczyć taki diabelski wynalazek jak kolej?", spytał naszego rebego. "O tym, że w jednej chwili można wszystko porzucić." "A telegraf?" "Że każde słowo jest policzone i trzeba będzie za nie zapłacić." "No a taki na przykład telefon?" "Że tam słyszą, co tu mówimy."

Niektórzy chasydzi są tak spragnieni bliskości cadyka, że nie odstępują go na krok, chwytają za poły chałatu, przejść nie dają.


218

219


Raz rudy Baruch zaczął się rebemu przymilać. Mówił mu, że jest największy, najsilniejszy ze wszystkich, że takiego jak on nie ma na całym świecie. "Był tu już przed tobą inny, który mówił piękniej niż ty." "Kto taki?", spytał Baruch. "Szatan."

A to, co nas tak śmieszyło kiedyś, o dachach w Marienbadzie, wyjaśnił nam pewien uczeń, któremu powtórzono pytanie cadyka. "Z blachy stalowej winien być dach, czyli serce człowieka, które tyle ciosów musi znieść co dnia."

I jeszcze jedną piękną historię o naszym świątobliwym chcę ci opowiedzieć. Gerer Rebe miał sen przed laty. We śnie tym znalazł się w biednym miasteczku, w jakiejś uliczce, której środkiem płynął strumień nieczystości, wychudłe psy biegały w poszukiwaniu resztek, a chaty miały dachy nieomal na wysokości drogi, tak były pozapadane. Na kominie jednej z nich rebe zobaczył białego ptaka, schylił się i wszedł przez zapadły próg do środka.

Mieszkali tam ludzie tak biedni, że takich jeszcze nie spotkał. W izbie zobaczył kobietę o sczerniałej twarzy i gromadkę dzieci, brudnych, chudych i tak głodnych, że nawet hałasować nie miały sił. Rebe rozejrzał się wokół i na piecu dostrzegł gliniany dzban. Poczuł nagłe pragnienie, więc zbliżył się do pieca i zdjął z niego dzban, myśląc: choć tacy biedni, wody chyba mająpod dostatkiem, wystarczy i dla mnie.

Przechyla dzban i widzi, że wewnątrz mieni się od złotych i srebrnych monet. Zdumiony rozgląda się i przywołuje wychudłą kobietę. "Czemu głodujecie, skoro macie złoto?", pyta. A kobieta odpowiada: "To nasz jedyny skarb, nie możemy się go pozbyć".

Gerer Rebe zaniemówił i obudził się we własnym łóżku, w domu, w Górze Kalwarii. "Musimy odnaleźć ten dom", powiedział do swoich pomocników, i udał się w drogę.

Jeździł od miasteczka do miasteczka, szukając zapadłej uliczki i tej biednej rodziny. Wreszcie po długich poszukiwaniach znalazł się w pewnym miejscu tak zapomnianym, że nigdy nie widziano tu żadnego cadyka ani nawet o nim nie słyszano. Wszedł między ropadające się domki i nagle poznał uliczkę ze swego snu. Na kominie jednej z chat zobaczył białego koguta z wyskubanym ogo-


nem piejącego skrzekliwie i machającego skrzydłami. "To tu", powiedział, pochylił się i wsunął do izby.

W ciemnościach dostrzegł chudą kobietę i czepiające się jej łachmanów dzieci. Z boku stał chłopiec, który trzymał w rękach dzban ze snu Gerer Rebe. Cadyk podszedł do chłopca, wziął dzban i zajrzał do środka. Dzban był pusty. Rebe odstawił go na piec, wziął chłopca za rękę, zbliżył się do kobiety i powiedział: "Jestem cadykiem z Góry Kalwarii, chcę, żeby twój syn został moim uczniem". Przerażona kobieta wykrztusiła po dłuższej chwili: "On nie umie mówić". "Przemówi", powiedział rebe i wyprowadził chłopca.

Orszak, który towarzyszył cadykowi, cofnął się sprzed chaty. Chasydzi otoczyli chłopca, brudnego, potarganego, ze spłoszonymi oczami. To było kilka lat temu. Dziś ten chłopiec to nasz Jasnowidzący, przyszły następca Gerer Rebe.

Drogi Przyjacielu, bardzo chciałbym cię zobaczyć, pogadać o minionych latach. Marny jestem człowiek, ale ty zawsze miałeś tyle cierpliwości. Ty byłeś jedyny, co był taki dobry dla mnie i tyle zrobiłeś, żeby mnie wyrwać z mojego upadku. Może dziś ja mógłbym dać coś tobie, bo teraz ja jestem innym człowiekiem i żyję inaczej niż dawniej

Dokąd pojadę, kiedy skończy się moja nauka tutaj - nie wiem. Świat jest wielki. Może przyjmie wygnańca?

Franz do Hugona

* Żelizy, zima 1919

ti Doktorze drogi,

jestem tu u Stódla już od miesiąca. Sanatorium jest z tych bardziej przyjaznych, tu nie wszystkim dają zastrzyki, a leczenie polega na stałej kontroli, stosunkowo łagodnych zabiegach i oczekiwaniu, co z tego wszystkiego wyniknie. Miewam się dobrze. Jesteś lekarzem, więc nie muszę ci mówić, że codziennie wieczorem temperatura podnosi się do 37,8 i kaszel nie ustępuje, choć odzy-


221

220


wają się w nim coraz częściej tony wielce obiecujące, a krwią w ogóle nie pluję.

Mrozy trochę zelżały, zima idzie mi do głowy, wciąż oślepiający, pełen blasku śnieg, góry jak obłoki pokrywaj ą horyzont, słońce wysusza powietrze i ziemia kruszy się pod stopami. Chwilami nie mogę zapanować nad taką potrzebą ruchu, że zbiegam, na ile mi zadyszka pozwala, po wydeptanym zboczu aż na sam dół, a tam zastanawiam się, co zrobić, żeby znaleźć się bez wysiłku z powrotem na górze.

Co wprawia mnie w takie podniecenie, spytasz? Nie uwierzysz! Pewna młoda kobieta, żywioł iście żydowski, choć poniekąd także typowo niemiecki, a właściwie ani Żydówka, ani Niemka. Zjawisko dość pospolite, istota bez znaczenia, ale pełna cudownych możliwości, mam nadzieję, że tylko lekko chora. Właściwie spotkałem ją już kilka miesięcy wcześniej w Pradze. Szła po starych zamkowych schodach w stronę Hradczan, a ja dysząc ciężko po przebyciu zaledwie kilkunastu stopni, obserwowałem ją z dołu.

Jak ona szła, jak biegła w górę, tak lekko, jakby zbierała na nitkę gładkie koraliki. Tak łatwo udało jej się przekroczyć tę granicę dół-góra i znaleźć się tam, gdzie są wszyscy, tylko nie ja. Tak mnie to wówczas zdumiało, tak zachwyciło, że zrobiłem wysiłek, który mnie potem drogo kosztował, i wszedłem bez zatrzymywania się po schodach, aby jeszcze zdążyć zobaczyć, dokąd zmierza ta panienka. Dostrzegłem ją, kiedy już znikała w zaułku. Byłem pewien, że nawet nie domyśliła się mojego gorącego spojrzenia, a jednak okazało się potem (kiedy mi to sama oznajmiła), że spostrzegła mnie wówczas, a po schodach gnał ją do góry, jak twierdzi, mój natarczywy wzrok. I oto teraz zobaczyłem ją całkiem nieoczekiwanie w tym odciętym przez zimę i śnieg pensjonacie.

Nasze spotkanie było dość osobliwe. Wychodziłem właśnie z korytarza, który prowadzi do czytelni, kiedy zobaczyłem tę młodą kobietę z jednym z kuracjuszy przy półce z książkami. Właśnie tam leżało pismo, po które tu przyszedłem. Zbliżyłem się do rozmawiających, chcąc dyskretnie zajrzeć im przez ramię i niepostrzeże-


nie zdobyć to, czego potrzebowałem. Nie zauważyli mnie, a moje kroki stłumił miękki dywan. Rozmawiali o czymś z ożywieniem. Usłyszałem, jak dziewczyna powiedziała:

- No właśnie o to chodzi, że diabła nie widać. Szatan stoi za nami, a kiedy się odwracamy, nie ma nikogo. -1 na potwierdzenie swoich słów odwróciła się z rozmachem, aż musiałem się cofnąć. Zobaczyła mnie i jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Zaraz potem zaczerwieniła się i otworzyła usta, chcąc mnie przeprosić, a może zwymyślać, przy czym trwała tak przez dłuższą chwilę, nie mogąc wykrztusić ani słowa.

Przestraszyłem ją, to było widać. Nie mogła jednak wiedzieć, jak bardzo ja byłem zdziwiony i uszczęśliwiony. Oto wzięto mnie za szatana. Szatan po hebrajsku znaczy oskarżyciel, a więc za sprawą tej kobiety po raz pierwszy w życiu stało się to, o czym myślałem skrycie: wyrwać się raz wreszcie z kręgu zabójców, wyskoczyć poza linię walki i stać się sędzią walczących przeciwników, może nawet oskarżycielem tych, którzy zabijają się bez końca. Co za zdarzenie!

Kiedy już ochłonąłem z pierwszego wrażenia i przyjrzałem się jej, poznałem panienkę z praskich schodów. I nagle dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Śmiała się, choć czułem, że nie był to śmiech rozbawienia, lecz raczej zażenowania. Jej znajomy także zachichotał i odwrócił głowę. Śmiech okazał się zaraźliwy. Poczułem, jak wzbiera w piersiach, podchodzi do gardła, nieomal duszę się, aby go powstrzymać, ale zwycięski rechot wydobywa się ze mnie i teraz śmiejemy się już wszyscy razem.

- Pani pozwoli, że... się przedstawię - wykrztusiłem wreszcie. - Franz... - Ale reszta zginęła w paroksyzmie śmiechu. Ująłem jej dłoń i usłyszałem tylko:

- Julia... -1 nowy atak śmiechu.

Staliśmy tak jeszcze dłuższą chwilę, znajomy odszedł i zostaliśmy sami; powoli śmiech w nas przygasał i wreszcie mogliśmy na siebie spojrzeć nieco przytomniejszym wzrokiem.

A zatem Julia. Drobna twarzyczka dziecka, scalona i wygładzo-


223

222


na śmiechem, spojrzenie raz śmiałe, raz umykające w bok pod wpływem niejasnych lęków i obezwładniającej ją nieśmiałości. Strojem próbuje nadrobić niepewność wobec świata, a ponieważ jest zdolną szwaczką, czego dowiedziałem się wkrótce, efekty są uderzające.

Nosi woalkę i pudruje twarz. Jej ciało, smukłe, lecz w miarę zaokrąglone, odziane w wyszukane suknie, nie zgadza się z twarzą, ładną i miłą, lecz dziwnie niepozorną, mysią. Chciałoby się unieść ją w górę, na wysokość oczu i obserwować jej ludzko-zwierzęcą gotowość do przystosowania. Bo ona, z zadziwiającą wprost, nie-świadomą gorliwością, pragnie się upodobnić do reszty, a powinna raczej z dumą obnosić to wszystko, co w niej inne: dzielne, dobre i czyste.

Jej rodzina, która mieszka na przedmieściu Yinohrady, wysłała ją tu kosztem wielkich wyrzeczeń. Ojciec jest szewcem i dozorcą synagogi i musi utrzymywać żonę i kilkoro dzieci (nie wiem nawet dokładnie ile), ale obiecał swojej córce, że zrobi wszystko, aby wyzdrowiała.

Julia kocha operetkę, kino i kawiarnię. Po dziesięciu godzinach pracy w szwalni potrafi jeszcze przesiedzieć dwa seanse, płacząc i śmiejąc się na przemian. Film i tanie romanse są głównym źródłem jej edukacji, innej prawie nie miała, ogólnie bardzo brak jej" wiedzy, choć nie zdaje sobie z tego sprawy.

Opowiada dużo o mieszkańcach kamienicy przy Smećka i tej części ulicy, która zamieszkała jest przez samych Żydów. To są piękne i zabawne historie. W czasie tych opowieści jej twarz się rozjaśnia, gestykulacja staje się żywsza, nieskrępowana, i muszę przyznać, że Julia ma ukryty talent aktorski. Kiedy jeszcze, ośmielona moim gorącym spojrzeniem, zaczyna nucić żydowskie piosenki, zdaje mi się, że wracam do tych chwil, kiedy żargon brał mnie w swoje posiadanie i wąską ścieżką wiódł wprost do uchylonych drzwi domu.

Twój F.


Franz do Maksa

Praga, wiosna 1919

Kochany Maksiu,

pójdziesz do kwiaciarni przy Celetnej, zamówisz róże albo lepiej goździki - różowe - w cukierni na rogu kupisz pudełko cukierków i wieczorem pójdziesz na ulicę Smećka. Kwiaty wręczysz matce, cukierki panience. Jeśliby jej nie było, bądź tak dobry i czekaj, aż wróci. Proszę cię gorąco, zrób to dla mnie. Aha, do pudełka dołącz dyskretnie karteczkę z tymi słowami: "Posyłam Pani te cukierki nie dlatego, że są takie dobre, ale dlatego że są magiczne. Nie wolno ich dotykać. Trzeba usiąść spokojnie na kanapie, położyć obok siebie otwarte pudełko i choć jestem daleko, będę cukierek po cukierku wkładał je Pani do ust, tak jakbym siedział tuż obok".

Zrobisz to dla mnie?

Franz do Hugona

Praga, wiosna 1919

.*• Mój drogi,

? dzień wczoraj był cichy i jasny. Wyszedłem z domu w piękną słoneczną pogodę. Wszystko mnie kusiło, jak za dawnych dobrych czasów, kiedy byłem młody i nie wypaliła się jeszcze we mnie nadzieja. Nie przeszkadzały mi dziury w bruku ani nawet hałas przejeżdżających samochodów. Patrzyłem w górę, na uchylone okna, zaglądałem w podwórza, gdzie na pawlaczach suszy się bielizna, doniczki z kwiatami stoją na poręczach, jakby za chwilę miały spaść, kobiety rozmawiaj ą ze sobą, a dzieci biegają w dół i w górę po drewnianych spróchniałych schodach.

Przechodziłem tędy tyle razy, a dopiero dziś zauważyłem ukrytą w załomie muru figurkę świętej w wianku ze świeżego mirtu na kamiennej głowie. Słońce odbija się tu w szybach okien, rzucając na przeciwległy mur plamy światła. Jakaś dziewczyna wychyliła się do połowy, szeroko otwierając okiennice i wykrzykując w głąb


224

225


ulicy czyjeś imię. Miała ciemne włosy i ramiona obnażone aż do pach, jej twarz wyłaniała się z cienia niczym jędrny owoc z łupiny orzecha, piękna i świeża.

Pomyślałem, patrząc na nią, że gdy chodzimy, szukając, i spotykamy innych, naszymi krokami w tajemniczy sposób kieruje Eros.

Po jezdni, między przejeżdżającymi wozami i wózkami przekupniów, przebiegł chłopak, z turkotem ciągnąc na sznurze drewnianą skrzynię z uwięzionym w niej młodszym bratem, który krzyczał wniebogłosy; obejrzałem się, lecz zniknął za rogiem.

Przyspieszyłem kroku i znalazłem się już blisko domu Julii, kiedy nagle, całkiem niespodziewanie, lunął deszcz. Dosłownie w ostatniej chwili uskoczyłem w bramę, nim zdążyły mnie na dobre dosięgnąć strumienie deszczu. Chwilę stałem, aż trochę się uspokoiło, i spytałem przechodzącą obok kobietę w peruce, gdzie jest dom, którego szukam. Tłumaczyła mi długo i zawile. Zrozumiałem wreszcie, że można się tam dostać podziemnymi klatkami schodowymi. Wymieniała nazwy domów: Kacza Miska, Złoty Ząb, Czarny Zamek. Droga wyglądała na niezbyt pewną, ale coś mi podszepnęło, żeby tamtędy właśnie pójść.

Przebiegłem przez podwórze do bramy, za którą było następne podwórko wąskie i pełne rupieci, i skręciłem w stronę starych drzwi chwiejących się na jednym zawiasie. Znalazłem się wewnątrz domu i zobaczyłem przed sobą korytarz niczym szczelinę, wąski, wilgotny o kamiennych ścianach pokrytych liszajem zielonkawej pleśni.

Posuwałem się do przodu w gęstniejącym mroku i tylko z oddali przenikało słabe światło, jakby sączyło się z jakiegoś otworu pod samym sufitem. Było cicho i mogło się zdawać, że tu nikt nie mieszka, a przecież wiedziałem, poprzez mury czułem nieomal, pulsujący rytm życia. Usłyszałem w oddali kroki i przyspieszyłem, chcąc spytać o drogę, ale zobaczyłem już tylko znikającą za rogiem spódnicę kobiety, która nie odpowiedziała na moje wołanie.

Nagle korytarz się skończył i wyszedłem na coś w rodzaju galerii, gdzieś w górze, mimo że nie zapamiętałem po drodze żadnych schodów. W dole dzieci z piskiem rozpryskiwały wodę w kałuży, lecz kiedy mnie zobaczyły, ucichły i patrzyły za mną, aż wszedłem


w następne drzwi i jakąś klatkę schodową oświetloną gazową lampą. Schody poprowadziły mnie w dół i wkrótce miałem do wyboru - pójść w lewo lub w prawo. Skręciłem w prawo.

Prawdę mówiąc, czułem się już całkiem zagubiony, nieomal zapomniałem, dokąd i po co idę. Tu, w tym drugim, ukrytym, mieście, o którego istnieniu nic dotąd nie wiedziałem, można było się zatracić na zawsze. Jak poprzez mgłę docierała do mnie świadomość, że dziś właśnie chciałem się oświadczyć.

Ucieszyłem się, kiedy zobaczyłem, że wąski korytarz, którym idę, prowadzi do jedynych drzwi, za którymi usłyszałem głosy. Wszedłem i znalazłem się w mieszkaniu, a właściwie w całym szeregu mieszkań połączonych ze sobą pootwieranymi na oścież drzwiami. Mieszkańcy nie zwracali na mnie uwagi, tylko dzieci, jak zwykle ciekawskie i złośliwe, zaczęły czepiać się moich nóg, chwilami uniemożliwiając mi przejście. Głośno pytałem, gdzie jestem i jak mam iść dalej. Jakaś kobieta odwróciła głowę. "Oni nie rozumieją po niemiecku", powiedziała.

Kiedy wreszcie udało mi się stamtąd wyjść i stanąłem na jakimś rozległym podwórzu, zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem. Prawie zrezygnowany patrzyłem na mury wysokich kamienic otaczających mnie ze wszystkich stron, gdy nagle zobaczyłem numer domu, którego szukałem.

Spojrzałem na zegarek, bo zdawało mi się, że wędruję już godzinę, a może dłużej, tymczasem minął zaledwie kwadrans, niebo tymczasem się rozpogodziło i wyjrzało słońce. Przeszedłem przez podwórze, rozpoznając już okna mieszkania Julii.

Czekano na mnie, co stwierdziłem od razu, widząc uroczyste miny dzieci i ich odświętne fartuszki. Matka wyszła mi naprzeciw, poprawiając coś przy sukni, starej i wytłuszczonej, którą jednak nosiła z godnością. To dobra kobieta, ze śladami dawno zapomnianej urody, umęczona gromadą dzieci i skromnymi warunkami życia. Ojciec wyjrzał z maleńkiego pokoiku, który służy mu jako warsztat, z pewnym ociąganiem. Jest to cichy nieśmiały człowiek, trochę nieufny, słabo mówi po niemiecku i najwyraźniej peszę go tym, co on uważa za moją wysoką pozycję, to mianowicie, że je-


226

227


stem doktorem i urzędnikiem w ważnym urzędzie. Z jedynego pokoju w tym mieszkaniu wydzielono ciasne miejsce na stół i kilka sfatygowanych krzeseł. Poproszono mnie, żebym usiadł i zaraz zobaczyłem Julię wychodzącą z kuchni. To tam, na tyłach, w czymś w rodzaju komórki, mieszka wraz z siostrą.

Było duszno, okna zamknięte, z kuchni dolatywały zapachy prania i gotującej się zupy. Matka wniosła czajnik z herbatą i rozlewała ją do szklanek aż po sam brzeg. Siedzieliśmy milcząc i cierpłem z przerażenia na myśl, że będę musiał wreszcie coś powiedzieć. Wybawiła mnie matka, która zaczęła opowiadać o dzieciach, mężu i codziennych kłopotach. Julia chciała jej przerwać, lecz zapewniłem, że temat nadzwyczajnie mnie interesuje.

I tak jest w rzeczywistości. To jakaś dziwna, nieprzeparta potrzeba zanurzenia się w świecie, który jest mi głęboko obcy i który zarazem wciąga mnie jak zwierzę zdobycz do swej jamy.

Tak. Rodzina, związki rodzinne, choroby, śluby i pogrzeby zaprzątaj ą mój e myśli i czasem nie mogę wprost opędzić się od nieco groteskowych wyobrażeń wszystkich tych bliskich i dalszych krewnych, którzy trzymając się za ręce w jakimś somnambulicznym korowodzie suną, tańczą i zacieśniaj ą krąg wokół mnie. Żydowska rodzina to jeszcze całkiem odrębna historia i jeśli zostanę przyjęty jako narzeczony i ożenię się z Julią, stanę się pełnoprawnym, może nawet jednym z najdostojniejszych jej członków. Siostry i bracia, teraz mali i zasmarkani, staną się wkrótce dorośli, założą własne rodziny, lecz ich więź przetrwa aż do śmierci. Moi krewni widząc, że nareszcie jestem taki sam jak oni, będą mogli dotykać mnie jak swego, żądać, abym uczestniczył w ich życiu, był zawsze obecny. Po mojej śmierci zaś wszyscy oni będą mieli prawo do moich kochanych zwłok i spocznę wśród nich, już na zawsze razem, bezapelacyjnie, bez nadziei.

Kochany Hugo, tego dnia się nie oświadczyłem i tłumacząc zupełny zamęt myśli i uczuć bólem głowy, dosłownie wybiegłem z mieszkania rodziny V. Julia wyszła ze mną i bez słowa towarzyszyła mi aż do ogrodu Choteków. Tu zwolniłem kroku i wziąłem ją pod rękę. Weszliśmy między drzewa, a na końcu alejki ona usiadła


na białej ogrodowej ławce, ja przysiadłem na poręczy tuż obok. Wciąż milczeliśmy, czułem, że dziewczyna jest bliska płaczu. "Nie płacz - powiedziałem - obiecuję ci, że to zrobię." Spojrzała na mnie z wdzięcznością.

Nie mogłem długo patrzeć w j ej ufne jasne oczy, wstałem więc i poszliśmy przed siebie. Zdawało mi się, że widzę nas, jak oddalamy się ogrodową ścieżką między kwitnącymi krzewami - dwoje smutnych ludzi.

^ 's;-.-.S •• .,:]';-'•-' Twój F.

Franz do Maksa I y»

, ; . . V -" :!. ' ', ..:,^- ' • • :•?.-.i

: Praga, jesień 1919

Najdroższy Maksiem,

* oto i kolejne rodzinne trzęsienie ziemi... Po decyzji Ottli, że wychodzi za mąż, teraz ja okazałem się wyrodnym synem. Zaręczyłem się z Julią. Jej rodzice niezbyt ufnie odnieśli się do mnie, ale nalegania córki, jej łzy i prośby odniosły skutek i rodzina Julii wydaje się nawet dość zadowolona z takiego obrotu sprawy. Ale mój ojciec...

Najpierw matka przez kilka dni czekała na dogodny moment, żeby go przygotować do trudnej rozmowy ze mną, nie mogła jednak odwlekać tego w nieskończoność i wreszcie powiedziałem ojcu o swoich zaręczynach.

Już wcześniej ojciec słyszał coś o mojej znajomości z Julią, więc przynajmniej to najgorsze, że dziewczyna jest córką szewca i pracuje w szwalni, było mu wiadome. Cóż z tego! Nic nie zostało nam oszczędzone, nam, to znaczy matce, Ottli, mnie. Krzyki i wyzwiska, atak serca, zasłabnięcie, wreszcie milczenie i długotrwały smutek ojca dały mi przedsmak tego, co może czekać moją narzeczoną i mnie, jeślibym chciał po ślubie pozostać w pobliżu mojego ojca, w domu rodzinnym, w Pradze.

Potem, kiedy zdawało się, że pogodził się już z nieszczęściem, które na niego spadło, dowiedziałem się, że ojciec opowiada każ-


228

229


demu, kto chce i kto nie chce słuchać, o moich skandalicznych zaręczynach. Fryzjer i rzeźnik, aptekarz i woźnica dowiedzieli się, że nie mogąc sobie poradzić ze sprawą tak prostą jak życie płciowe w sposób naturalny, a więc korzystając z usług prostytutek, muszę się żenić.

Poszedłem do ojca i poprosiłem go bardzo stanowczo, aby obiecał mi, że nigdy więcej nie będzie mówił o mnie z nikim w ten sposób, gdyż w przeciwnym razie nasze stosunki ulegną całkowitemu zerwaniu. Ojciec patrzył na mnie oniemiały, nic nie mówiąc, i wyszedłem z pokoju bez jego koniecznej mi do życia obietnicy.

W tej sytuacji postanowiłem napisać do niego list. List do ojca jest bardzo dobrze przemyślany, adwokacki i na kilkudziesięciu stronach wygarniam mu wszystko. "Ojcze, napisałem do ciebie list, chcę, żebyś go przeczytał", powiedziałem któregoś wieczoru, kilka dni temu. "Dobrze, dobrze, połóż na stoliku, przy łóżku", odpowiedział mi tak jak zawsze, jak wtedy, gdy przynosiłem mu swoją świeżo wydaną książkę. Choćby tę ostatnią "Lekarza wiejskiego", którą jemu zadedykowałem. "Połóż na stoliku - powiedział - zajrzę do tego później."

Mojego listu nie położyłem tam, gdzie mi wskazał, ponieważ matka tak długo prosiła, aż dałem jej list, a ona schowała go tak, że pewnie doczeka w ukryciu dnia Sądu Ostatecznego. Nie protestowałem. Tak właśnie było, kochany Maksie, tak było.

Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie. Wiem jedno -dziewczynę wybrałem z pełną świadomością i jestem pewien, że rozsądniej nie można było wybrać.

; Franz do Hugona

Praga, grudzień 1919 Drogi mój,

tydzień temu miał być nasz ślub. Nie pytaj, nie jestem w stanie ci powiedzieć, dlaczego się nie odbył. Przypominam sobie tylko


pewien dzień w listopadzie. Siedzieliśmy z Julią w jednopokojowym mieszkaniu na przedmieściu. Po wielu trudach udało jej się znaleźć ten pokój i była szczęśliwa, bo wkrótce mieliśmy tu zamieszkać razem. Na wąskiej kanapie, jedynym meblu, który tam stał, oddawaliśmy się sobie z rozpaczliwym smutkiem. Powiedziałem: - Nie mam nic. Jestem wygnańcem.

- Masz mnie. Będę ci wierna i nigdy nie pozwolę cię skrzywdzić.

- A jeśli ja cię skrzywdzę? - spytałem.

- To i wtedy też cię nie opuszczę.

- Jeśli jednak każę ci odejść?

- Nie mogę odejść, ale jeśli każesz, pójdę. Każesz? i-Tak.

' -1 nie przyjdziesz tu więcej? -•--".-Nie. t* - Wiedziałam, że tak będzie.

Innym razem staliśmy pod drzewem, które ona szczególnie lubi, teraz smutno pozbawionym liści.

- Dzięki tobie moje życie całkiem się odmieniło - powiedziała nie patrząc na mnie. - To tak jakbym znalazła pod poduszką koronę z piór.

- Co to takiego? - spytałem.

- Kiedy i ty ją znajdziesz, będziesz wiedział.

Jest jakaś dziwna siła w tej niepozornej dziewczynie, pewność, która jej nie opuszcza i która potrafi przeprowadzić bezpieczną ścieżką, kiedy mnie się zdaje, że już całkiem zgubiłem drogę. Może moje życie przy niej przestałoby być wreszcie marną łataniną i mógłbym je ułożyć jak jedną sztukę materiału?

Kiedyśmy ostatnio stali późnym wieczorem na pustym prawie moście Karola, patrząc w czerń wody, powiedziałem, bardziej do siebie niż do niej: - Jestem obojętny, takjak obojętny jest ten most, którego poręczy chwytam się w rozpaczy. Ta rozpacz jest jedyną moją pociechą i nadzieją.

Milczała przez długą chwilę i wreszcie powiedziała: «• - Most nigdy nie jest obojętny, on nas prowadzi tak prosto


230

231


i ładnie na drugą stronę jak nikt inny. Cóż poczęlibyśmy bez mostów?

Poszliśmy przed siebie w mdłym świetle latarni. Na hradczań-skiej stronie ziemia pod stopami była pewna i niewzruszona. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czułem swoje kroki tak dobrze i lekko, jakby mnie niosły w górę uliczki niczym na giętkiej, mocno napiętej linie. Dziewczyna obok mnie szła jasna, pokorna i cicha.

Twój F.

Greta do Franza

Monachium, wiosna 1920

Kochany Franz,

piszesz, że między tobą a panną Julią nic się nie zmieniło i zmienić się nie może, ale wasze małżeństwo nie jest już możliwe. Jak mam to rozumieć? Ta skromna żydowska dziewczyna była, jak twierdziłeś, znakiem opatrzności i odpowiadała w pełni twoim wyobrażeniom o narzeczonej dla ciebie. Czy wróciły stare lęki i wątpliwości? Czy przyczyna zerwania jest inna?

Pytasz mnie o Felicję... To dobrze, to znaczy, że już możemy spokojnie o niej mówić. Jak wiesz, wyszła za mąż i wiedzie się jej dobrze. Jej mąż okazał się uczciwym i spokojnym człowiekiem. Niedawno została matką. Mówię ci to, bo wiem, że się prawdziwie ucieszysz. Twoje wyrzuty sumienia i poczucie winy naprawdę nie są już potrzebne. Zresztą nigdy nie były. Nie, Felicja nie pytała o ciebie, ale to nie znaczy, że cię zapomniała. Wiem, że nie mogłaby.

To prawda, że pomyślne rozwiązanie jednej sprawy (udane małżeństwo Felicji) nie sprawi, że świat wróci do równowagi, ale wierz mi, jej życie jest dobre i uporządkowane. Kiedyś napisałeś do niej: "Felice, zrozum mnie dobrze, uporządkowany świat nie oznacza porządku świata". Ona to zapamiętała, powtórzyła mi to z pewnym żalem, że to ty jej nie rozumiesz. Felicja nie stara się zbawiać świata, zadowala się tym co proste, oczywiste, typowe. Właśnie w tym tkwi jej siła. Wiem zresztą, że i ty ceniłeś w niej tę prostotę.


Teraz jednak napisz mi, co się stało z wami: z tobą i panną Julią? Czuję, że w twoim życiu coś się wydarzyło...

Maks do Hugona

Praga, wiosna 1920

Dottore,

pamiętasz panią Milenę, tę, która witając się, każdego tak pięknie otwartymi ramionami przyciska do serca? Dziennikarkę praskiej "Tribuny" i "Narodnich Listów". Tę, która niegdyś dla naszego króla kawiarnianego Ernsta P., "Wszechwiedzącego Polaka", zresztą bardzo uczonego człowieka, tak strasznie skłóciła się ze swoim ojcem? Jeśli nie pamiętasz jej z Pragi (trudno uwierzyć, bo to piękna kobieta), to musiałeś ją spotkać w Wiedniu. Mieszka tam teraz i nie najlepiej się jej wiedzie, ale to smutna historia, a ja nie chciałem ci opowiadać dziejów jej dziwnego małżeństwa, tylko powiedzieć, że to właśnie ona jest tą tłumaczką opowiadań Franza, którą on tak wysoko ceni.

Ta młoda odważna kobieta chwyta się różnych zajęć: uczy czeskiego w szkole, udziela korepetycji, pisze do gazet, tłumaczy, nosi bagaże na dworcu, a przeważnie głoduje, jak się niedawno dowiedziałem od Franza. Bardzo to wszystko dziwne i przykre, zwłaszcza że rodzina pani Mileny rozporządza milionowym majątkiem.

Teraz kiedy jej mąż nie tylko się o nią nie troszczy, ale jeszcze, jak się okazuje, trwoni skromne sumy, które ona tak ciężko zdobywa, zdawałoby się, że jej ojciec okaże trochę więcej serca. Niestety, nic na to nie wskazuje...

Zadziwia mnie los młodych kobiet, które z taką odwagą i samozaparciem wybierają samodzielność.

Franz, który jest (ale to mówię w zaufaniu) pod wielkim urokiem tej osoby, nie odważy się, jak go znam, prosić cię o pomoc, ale ja powiem otwarcie. Chcę, żebyś odszukał panią Milenę (powiem ci, gdzie bywa w Wiedniu) i dyskretnie się nią zaopiekował,


232

233


ze swoją wiedzą i wyczuciem na pewno będziesz mógł to zrobić. Być może ona potrzebuje teraz nie tylko pomocy finansowej, lecz także fachowej porady psychoanalityka. Sądząc po jej zawiłych i trudnych losach, wcale bym się temu nie dziwił.

Dottore, czy zatem zechcesz pomóc w tej trudnej i delikatnej

sprawie? ;

Dłoń Twoją ściskam długo i serdecznie.

Maks do Hugona

Praga, lipiec 1920

Kochany Doktorze,

dzisiaj późnym wieczorem miałem wizytę. Moja żona otworzyła drzwi, usłyszałem stłumione kobiece głosy i nagle w drzwiach gabinetu pojawiła się Julia V. Jej płaszcz ociekał wodą, w rękach trzymała parasol, była w kaloszach i tak, cała mokra, stanęła na środku pokoju. Moja żona dawała mi za jej plecami rozpaczliwe znaki, wreszcie cicho zamknęła drzwi i odeszła.

Spytałem, co się stało, ale ona długo nie mogła dojść do siebie i tylko wargi jej drżały, twarz miała mokrą i nie wiedziałem, czy to łzy, czy deszcz, który padał tego dnia od rana. "Pan jest jego przyjacielem, panie doktorze", wykrztusiła wreszcie i zaniepokoiłem się, że z Franzem coś nie w porządku. Udało mi się wreszcie zdjąć z niej płaszcz, odebrać parasol, posadzić ją w fotelu i nalać kieliszek wina. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami; oczy ma naprawdę ładne, ciemne z długimi rzęsami małej dziewczynki. Początkowo niewiele rozumiałem z jej urywanych, chaotycznych słów, wreszcie jednak stało się dla mnie jasne, że ta dobra, miła, w ofiarności unicestwiająca się dziewczyna została skrzywdzona, i to przez kogo? Przez mojego przyjaciela.

Od pewnego już czasu wiedziała o jego rozpoczynającym się romansie z Mileną, niedawno Franz pokazał Julii pierwszy list do


swojej ukochanej, potem przysłał jej liścik w jakichś błahych sprawach, podobno przez pomyłkę, pisany na odwrocie miłosnego listu, który zaczął pisać do Mileny. Na usilne prośby Julii Franz dał jej adres rywalki. Napisała do niej i otrzymała odpowiedź. Teraz wyjęła list z torebki i odczytała mi fragmenty. Z powodu wzburzenia zostawiła ten list u mnie.

"Zarzuca mi Pani, Julio - pisze Mileną - że ja nie jestem Żydówką, jakiż dziwny to zarzut, i że ja nie mogę ani zrozumieć, ani prawdziwie pomóc Pani narzeczonemu. Jest zupełnie inaczej: właśnie dlatego, że nie jestem Żydówką, mogę się stać dla pana doktora prawdziwą pomocą w jego zmaganiach ze światem... To prawda, zażądałam, żeby z Panią zerwał. Chcę, żeby wyzwolił się od tej strony żydostwa, która go więzi, przytrzymuje, rani... Twierdzi Pani, że ja nie lubię Żydów i nie pojmuję ich. Jest Pani w błędzie. Mój mąż, dla którego porzuciłam rodzinny dom, jest Żydem, tak jak i wielu moich przyjaciół. Cenię i poważam tych ludzi..."

Dalej historia Julii była coraz bardziej zawiła, opowiadana w coraz większym pośpiechu i napięciu. Rano Julia pisze list do Mileny, nie pamięta, co w nim było, wrzuca ten list do skrzynki, w tym czasie nadchodzi karteczka od Franza: "List do Wiednia wyślij dopiero po omówieniu ze mną", biegnie zatem na Pocztę Główną, tam nie chcą jej zwrócić listu, wręcza więc urzędnikowi wszystkie pieniądze, jakie ma przy sobie, dużą sumę, jak się potem okazało, chwyta nieszczęsną kopertę i biegnie do Franza, a on nie znajduje dla niej nawet jednego dobrego słowa i uparcie milczy. Właśnie to sprawiło, że biedna dziewczyna, zupełnie załamana, postanowiła u mnie szukać ratunku.

I cóż mam jej powiedzieć? Jak pomóc tonącej, którą już porwał nurt? Wszystko to dzieje się tak szybko. Uczucia są gwałtowne i nieobliczalne. Franz szaleje za Mileną, Mileną za Franzem. Tych dwoje szukało się długo. Która z nich jest "prawdziwą narzeczoną"? Ta prosta dziewczyna czy tamta, Dama Kier?


234

235


Hugon do Maksa

i Wiedeń, lato 1920

: Kochany Maksie,

oczywiście, że pamiętam panią Milenę. Poznałem ją co prawda tylko przełomie, przedstawił nas W., z którym ona się przyjaźni, ale jej kuzynka była swego czasu moją pacjentką, o czym pani Milena wiedziała, i kiedy na twoją prośbę dyskretnie się do niej zbliżyłem, nawiązaliśmy naszą znajomość właśnie od powołania się na przypadek owej kuzynki.

Historię Mileny znam skądinąd, z nią samą o jej mężu i ojcu ani ojej trudnym życiu nie rozmawiałem, na razie... Widzieliśmy się ostatnio już trzykrotnie. To rzeczywiście niezwykle interesująca kobieta. Przy bardzo żywym temperamencie, nawet pewnej egzaltacji, ma umysł chłodny, precyzyjny i dużą przenikliwość. Z tego, co widzę i wiem o jej sprawach, to ta młoda osoba, choć tak samodzielna i odważna, potrzebuje pomocy. Nie mogę zaproponować tej pomocy pierwszy, byłoby to niezręczne, przecież ona nie wie, że rozmawiamy o niej. Chyba że sama zwróci się do mnie jako do lekarza. Wtedy, być może, będę mógł coś dla niej zrobić. Niestety właśnie wyjeżdżam do Berlina. Spytałem, czy zgodzi się, żebym do niej napisał. Zgodziła się. Obiecała, że mogę liczyć na jej odpowiedź...

Milena do Franza

••a Wiedeń, lato 1920

Kochany Franku,

chcę ci opowiedzieć o moich rodzicach. Pytałeś o nich... Moja matka była niespełnioną artystką. Przy licznych talentach (pięknie grała na fortepianie, z powodzeniem mogła zostać tancerką, świetnie rysowała) zawsze jakiś nadmiar czy brak uniemożliwiał jej wydobycie tego jedynego tonu, który by ją poprowa-


dził jej własną drogą. Nie chcę mówić o życiu mojej matki przy boku ojca, bo to cała długa i smutna historia. Chcę powiedzieć, że będąc prawdziwą artystką, nie zdołała nigdy pokonać oporu, jaki stawiało jej życie.

Przez pierwsze lata dzieciństwa byłam pod wyłącznym wpływem matki. Wychowywała mnie na swój sposób, a właściwie nie - to złe słowo - ona mnie zaklinała. Wierzyła, że dziecku nie trzeba niczego tłumaczyć, trzeba je tylko zaklinać, a im ciemniejszy sens zaklęcia, tym głębiej zapada w pamięć.

Rosłam zatem niczym dzika roślina, mocna i odporna. Czy matka wiedziała, kim będę w przyszłości? Nie, ona zaryzykowała nieznane, postawiła na siebie, na siebie utajoną.

Matka była drobną, kruchą istotą. Pamiętam jej dłonie o długich palcach (ja mam ręce szerokie i silne), spojrzenie błądzące gdzieś zawsze ponad moją głową (byłam jeszcze taka malutka), zapach jej sukni, jakieś drobiazgi bez znaczenia. Zdawałoby się, że ta ulotna postać, ta kobieta słaba i niezdecydowana, potem chora, coraz częściej i boleśniej cierpiąca, nie mogła ukształtować krnąbrnego, niesfornego dziecka. A jednak -jak morze, które odchodząc pozostawia po sobie zagłębienia pełne wody, coraz to płytsze, wreszcie ledwie wilgotne - tak ona odcisnęła na mnie ślady, i chociaż piasek po odpływie staje się całkiem suchy, to wraz z nowym przypływem morze żłobi go od nowa, napełniając wciąż świeżą wodą.

Tak moja matka, która umarła, kiedy miałam szesnaście lat, powraca do mnie wciąż i wciąż, jak morska fala, i zagarnia mnie w swoje bezkresne posiadanie.

Ojciec jest zupełnie inny - twardy, opancerzony, może nie był taki, kiedyś, teraz zamiast złagodnieć, stwardniał jeszcze bardziej. Podczas gdy matka była wiecznym niespełnieniem, otwartością, była drogą, której kresem nie stała się nawet śmierć, ojciec jest ostatecznie ukształtowany, zamknięty.

Czasem, kiedy mu się przyglądam niepostrzeżenie, zdaje mi się, że widzę, jak jego wewnętrzna istota dusi się pod grubą skorupą, bez dostępu powietrza, bez światła. Kiedyś owa istota marzyła być może o wolności, teraz zwinięta i naga, jakby pozbawiona skóry,


236

237


a więc cierpiąca za każdym poruszeniem, leży bez ruchu, bez życia, bez nadziei.

Taki jest mój ojciec. Na zewnątrz nieprzejednany, w środku -pełen bólu. Długo mogłabym mówić o moim ojcu, o jego uprzedzeniach, dziwactwach, o jego okrucieństwie. To potem...

Pytasz, jak to się stało, że jestem taka, jaka jestem. Nazwałeś mnie "istotą bez strachu", aleja... śmiertelnie się bałam. Był taki czas, kiedy wszystko wzbudzało we mnie lęk: wysokość i ciemności, nieznane miejsca, podwórzowe psy i tramwaje... Złościło mnie to bardzo, tak bardzo, że pewnego razu postanowiłam pokonać strach.

Mieszkaliśmy wtedy na Hradczanach w dużym mieszkaniu na piętrze. Znasz te domy z wąskimi gzymsami i drewnianymi krużgankami, które w Pradze nazywają "pawlaczami". Samo wyglądanie przez okno, w dół, na kamienne podwórze, bez skrawka żywej ziemi, sprawiało mi fizyczny ból.

Pewnej księżycowej nocy otworzyłam okno swojego pokoju i stanęłam na parapecie. Po chwili namysłu zrobiłam pierwszy krok. Równie dobrze mogłam od razu skoczyć w dół, a jednak udało mi się zrobić krok następny, i tak, trzymając się chropowatej ściany, na której litościwie pozostawiono liczne zagłębienia i wnęki, przesuwałam się w stronę balustrady krużganka. Co sobie wówczas wyobrażałam, doprawdy nie wiem, kiedy jednak znalazłam się już na krawędzi, ogarnął mnie nie znany mi dotąd spokój.

Dotarłam szczęśliwie do celu, chwytając się drewnianej kolumienki, przeskoczyłam poręcz pawlacza i właśnie zbiegałam w dół, teraz dopiero zastanawiając się, jak wrócę po ciemku do domu, kiedy pośliznęłam się na wiecznie oślizłych drewnianych schodach i spadając złamałam nogę. Nie pamiętam, co było dalej, a jednak ta, zdawałoby się, bezsensowna przygoda oduczyła mnie strachu.

A więc to takie proste, spytasz. No chyba nie. Ten brak lęku, który jest, być może, tylko odwrotną stroną strachu, musiał być już od początku częścią mój ej prawdziwej istoty. Ale nie myśl, że chcę


powiedzieć: Franku, jeśli lęk jest częścią twojej prawdziwej istoty, to... Ja nie wierzę, że tak może być.

Chciałeś wiedzieć o mnie jak najwięcej, a zatem opowiadam dalej. Po śmierci matki ojciec niewiele się mną zajmował, właściwie tylko wtedy, gdy przysparzałam mu kłopotów. Wiodłam swoje własne, niezależne życie i nadal niczego się nie bałam. Kiedy, mając dziewiętnaście lat, znalazłam się w zakładzie zamkniętym dla nerwowo chorych, nie zmieniłam się. Nadal robiłam to, co chciałam, oczywiście w granicach ściśle określonych szpitalnymi rygorami. Poznałam dziwnych ludzi, o wiele dziwniejszych niż ja i moi dotychczasowi przyjaciele. Najboleśniej zapamiętałam pewnego mężczyznę, który był... całkiem zdrowy.

Pan N.N. przebywał w zakładzie od kilku lat i było to dla niego więzienie, o jakim my nawet nie możemy mieć wyobrażenia. Ten człowiek, trochę dziwak, który nie wadził nikomu, mógłby sobie żyć wśród innych na wolności, gdyby nie to, że stał się rodzajem zagrożenia dla swojej rodziny. Pod pretekstem choroby psychicznej odizolowano go w zakładzie doktora B. i pozbawiono majątku. Izolacja jego była tak głęboka, że nikomu nie pozwalano nawet zbliżać się do niego. Nie dostawał gazet ani książek, nie wychodził na spacery. Ten delikatny człowiek, widząc, że podchodzę do niego, aby porozmawiać, ostrzegał mnie, gdyż nawet najbłah-sza rozmowa z nim groziła rozmówcy izolatką.

Tak, tak właśnie było. Wiele razy ryzykowałam, kilkakrotnie mnie zamknięto za to tylko, że pożyczyłam mu książkę czy spytałam, jak przespał noc. Wiem, że próby wydostania pana N.N. z zakładu nie powiodły się i człowiek ten najprawdopodobniej spędzi tam resztę swego życia.

W jaki sposób ja się tam znalazłam, pytasz. Dziesięć miesięcy w domu dla obłąkanych to ciężkie przeżycie dla młodej dziewczyny, stamtąd można już nigdy nie wrócić.

Zamknięto mnie tam i uczynił to mój ojciec. Twierdził, że moja samowola doprowadziła go do tego. Długo j ą wytrzymywał. Fakt, że wynosiłam z domu ubrania i jedzenie dla moich głodnych przyjaciół, to, że pewnego razu zastał mnie z nagą dziewczyną w sy-


238

239


pialni, nawet moje próby z kokainą -jak powiedział, nie wyczerpały j ego cierpliwości, kiedy j ednak postanowiłam związać się z Żydem, mój ojciec oszalał, ale to ja znalazłam się w zakładzie zamkniętym.

Wtedy tylko się buntowałam, nie próbując zrozumieć tego, co się dzieje. Teraz widzę, że każdy czyn, każde słowo ofiary może stać się dla dręczyciela pretekstem do użycia nowej broni. W ludziach budzi się ciemna żądza, kiedy dana im zostaje władza. Być może nikt nie uniknie pokusy władzy. Rodzice jednak winni zachować nieustającą czujność, gdyż ich władza jest szczególnie potężna.

Ty pozwoliłeś swemu ojcu wpędzić cię w poczucie winy. Mój ojciec także kocha tylko tych, którzy spełniają jego rozkazy, przyznał sobie prawo karania i od małego uczył mnie poczucia winy. Ale ja nigdy, nigdy się nie poddałam.

Poczucie winy, Franku, ma wielką niszczącą moc. Chcesz brać na siebie winy innych? Własne ciało karzesz za grzechy, które nie ty popełniłeś? Ufasz, że gdy siebie oskarżysz, świat przyzna ci rację i zostanie wreszcie głośno powiedziane: wiemy, że jesteś niewinny. Wtedy będziesz mógł się poczuć dzieckiem, tym z prehistorycznych czasów, kiedy niewinność była jedynym możliwym stanem istnienia.

To złudzenie. Nie ulegaj złudzeniom.

Gdy siebie oskarżysz, świat natychmiast przyzna ci rację i zostanie głośno powiedziane: wiemy, że jesteś winny. Sąd tylko czeka na twoje przyznanie się, prokurator po to jest, aby cię oskarżyć i nigdy nie zwątpić o twojej winie, a proces zostaje wytoczony nie po to, żeby dowieść prawdy, ale by unicestwić oskarżonego. Znasz, Franku, baśń o Królowej Śniegu? Świat oskarżycieli to jest jej królestwo, zimny, skostniały świat bez miłości.

Nie oskarżaj siebie już nigdy więcej.

Milena


Milena do Hugona

' * Wiedeń, jesień 1920

y. Wielce Szanowny Panie Doktorze,

zastanawia się pan, czyja odpowiem na pana list. Ten niezwykły, dobry list! Jakże mogłoby być inaczej! List pana był dla mnie jak rozmowa z kimś, komu tak wiele można powiedzieć i nie odczuwać przy tym zdziwienia. Przecież tak mało o sobie wiemy, a rozmawiamy, jakbyśmy się znali od początku świata. Tak. Tak właśnie czytałam pana list.

Czy mogę mieć do pana prośbę, panie doktorze? Chciałam prosić, bardzo prosić, żeby mi pan powiedział, jaki jest rzeczywisty stan zdrowia Franka. Pytany, jak się czuje, odpowiada niezmiennie, że doskonale. Kiedy przez cztery dni byliśmy razem w Wiedniu, nie kasłał, nie męczył się, dużo jadł i śmiał się chętnie. A jednak wiem, że on jest chory. Czy pan jako lekarz powie mi, jak jest naprawdę? Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale j a to muszę wiedzieć.

Ale... chciałam przecież opowiedzieć o moim spotkaniu z Frankiem. To było niezwykłe, jak wszystko, co z nim jest związane. Właściwie każde jego słowo, gest, nawet nie wypowiedziane myśli, które ja staram się wszelkimi sposobami przeniknąć, napawają mnie zdumieniem i podziwem. Bo Frank jest godny podziwu.

Otóż byliśmy w restauracji. Pan wie, że Frank jest wegetarianinem. Nie zawsze tak było, ale teraz jest on na tym tle bardzo stanowczy. Chciałam, żebyśmy poszli do restauracji wegetariańskiej lub przynajmniej koszernej, gdzie także są bezmięsne potrawy, no i przygotowane z zachowaniem rytuału.

On jednak uparł się przy tej, gdzie podają głównie mięso. Zna pan jego upór, tę najsilniejszą broń słabego? Nikt z nim nie wygra, gdy się uprze.

Wchodzimy zatem po szerokich schodach, w drzwiach zgięty kelner, wita nas, prowadzi do stolika. Czekamy na zamówienie. Specjalnością tego zakładu są potrawy z ryb. W ścianach pomieszczenia znajdują się akwaria z pływającymi karpiami, szczupakami


240

241


i pstrągami. Podeszliśmy, aby popatrzeć na nie. Ryby otwierały pyszczki, błyskały połyskliwymi grzbietami. Frank zbliżył twarz, a wtedy duży złotawy karp podpłynął blisko, zaciekawiony ruchem po drugiej strome szyby. Patrzyli na siebie przez krótką chwilę i Frank powiedział: "Mogę na ciebie spokojnie patrzeć, ja ciebie nie jadam".

Modliłam się w duchu, żeby Frank nie domyślił się, po co trzymają tu żywe ryby, lecz on, tak czasem niepraktyczny, zdawałoby się, nieobecny, widzi rzeczywistość z wielką przenikliwością i niełatwo daje się oszukać. Toteż nie udawał, że wierzy w przyjazne intencje restauratorów. Wiedział, że klienci lubią świeżą rybę, tak świeżą jak tylko to możliwe - żywą. Wybierano ją na zamówienie, przyrządzano według receptury szefa kuchni, i podawano, przed chwilą jeszcze pełną życia, teraz z krążkami kolorowych jarzyn w martwym pyszczku.

Prosiłam go, "chodźmy stąd", ale nie chciał i widziałam, jak zaciska z bólem usta. Zamówił brzoskwinię, kotlet ze szpinaku i solone orzechy, ja, pełna wyrzutów sumienia, poprosiłam o pieczoną kaczkę. Cóż, byłam naprawdę głodna.

Gdy czekaliśmy na zamówione dania, Frank opowiadał mi, co naprawdę chciałby jeść, gdyby nie dokuczał mu ból żołądka.

- Ach, ta żądza, jaką odczuwam zawsze, gdy czuję się zdrowy -powiedział. - Szczególnie przed wędliniarniami zaspokajam to pragnienie.

- O tak, Praga ma piękne sklepy z wybornymi wędlinami - wtrąciłam i śmieliśmy się, wspominając spacery po Pradze i pewne zabawne zdarzenie.

- Czy wiesz, że gdy ujrzę kiełbasę - mówił dalej - którą polecają mi jako starą, twardą kiełbasę domową, wgryzam się w nią w wyobraźni wszystkimi zębami i łykam szybko, równomiernie, bezlitośnie jak maszyna. Rozpacz, jaką ten czyn nawet w fantazji natychmiast pociąga za sobą, zwiększa mój pośpiech. Napy-cham się śledziami, ogórkami, wszelkimi zepsutymi, ostrymi potrawami. A cukierki sypią się we mnie z blaszanych pudełek niczym grad.


- W ten sposób nasycasz się nie tylko pożywieniem, lecz także pewnym rodzajem cierpienia - powiedziałam.

- Tak, ale ono jest bezbolesne i może zaraz przeminąć.

W tym momencie przyniesiono nam przystawki. Patrzyłam, jak Frank męczy się z niedojrzałym owocem, próbując przytrzymać go widelcem i kroić nożem.

Kiedy nadeszła pora pieczonej kaczki, której ogromną porcję, chrupką i pachnącą, ugarnirowano słodkimi owocami, przeklinałam siebie w duchu, że mogłam być tak niedelikatna i naraziłam Franka na widok ptasich zwłok. Na domiar złego sąsiedzi, ożywieni kilkoma butelkami piwa, komentowali głośno tę właśnie kaczkę, którą także zamówili.

- Dzisiaj podali kaczkę, która miała mięso.

- Tak, to nie jest czeska kaczka, czeskie mają tylko dziób, pierze i kości.

- Ostatnio zaczęli sprowadzać kaczki chińskie, czarno-białe.

- Słyszałem też o kaczkach francuskich. Mają szczególnie dobrze umięśnioną pierś.

Odwracałam wzrok, spuszczałam oczy i ze złością wpatrywałam się w swój talerz. Ale Frank, ten kochany Frank, powiedział:

- Mileno, jedz, tak lubię patrzeć, gdy inni z apetytem jedzą to, czego ja sobie odmawiam. Widok pożywiających się przyjaciół sprawia mi prawdziwą rozkosz.

Więc nadal wgryzałam się w nieszczęsną pieczeń z kaczki, a Frank elegancko i niepostrzeżenie pochłaniał swój zielony kotlet, na który ledwie mogłam patrzeć, tak bardzo przypominał mi paszę przetrawioną przez jakieś wielkie smutne zwierzę. Potem, pogryzając migdały, gawędziliśmy spokojnie.

Syta i odprężona patrzyłam na Franka. On nadal był głodny, lecz sam o tym nie wiedział. W kącikach jego ust czaił się cień, oczy były niespokojne, wciąż zerkał w stronę akwarium, z którego właśnie wyławiano kolejną ofiarę.

Czemu Frank odmawia jedzenia i co tak naprawdę oznacza spożywanie mięsa, zastanawiałam się, słuchając mówiącego Franka.


243

242


- Przeraża mnie śmiertelna powaga jedzenia - powiedział. -Wszystko, co zjesz, odpowie ci tym samym. W pożywianiu się jest siła życia, ale i groźba śmierci. Wchłaniamy w siebie ciała zwierząt, ich mózgi, serca i krew, tak jak wojownicy ciała swoich wrogów, aby zwiększyć własną moc. Okrywamy się skórami zwierząt i żadna szata nie jest tak bliska ciału jak ta uczyniona z żywego stworzenia.

Pomyślałam, że być może Frank nie je mięsa, bo ono jest najważniejszym pokarmem w świecie władzy i zdobywa sieje stosując przemoc. Ci, którzy nasyceni są mięsem zwierząt, mają przewagę. Frank nie może pogodzić się z sytością władców.

Frank boi się przemocy.

Frank nie chce władzy.

Wobec poszczącego Franka zwykli ludzie są jak ucywilizowani ludożercy, którzy z okazji święta zjadają własnego sąsiada.

Tak właśnie myślałam, wciąż obserwując Franka. Myśli te zachowałam jednak dla siebie. Frank przecież nie lubi, kiedy mówi się o nim. Ale tak oto zwykły obiad stał się dla mnie okazją do przemyśleń, które powiedziały mi wiele nie tylko o Franku, ale i o mnie samej.


Mówisz, że nie poczucie winy, lecz poczucie obcości określa Franka najtrafniej i że on się czuje obcy. On jest Obcy i właśnie dlatego jest mi tak bardzo bliski. Najpierw nie rozumiałam Franka, potem myślałam, że wiem o nim wszystko. Śmieszne złudzenia. I ty żalisz się, że często go nie pojmujesz, że znając go tyle lat, wciąż nie rozpoznałeś jego tajemnicy. Błogosławiona ślepota! Jaką władzę posiedlibyśmy wraz z tajemnicami naszych bliźnich! Cóż za ciężar, jaka diabelska pokusa!

Tak, on nie jest łatwy. Frank i jakaś łatwość czy lekkość? O nie, to do niego niepodobne. A zatem jest trudny, pełen oporów, twardy jak dobrze zahartowana w bojach stal. Kilka tygodni temu czułam się bardzo nieszczęśliwa, chciałam się z nim zobaczyć. Prosiłam i błagałam, żeby przyjechał, żeby rzucił mi zbawcze koło ratunkowe. Potrzebowałam go jak powietrza, żeby złapać oddech.

Nie przyjechał. Zdawało mi się wówczas, że jest nieludzki, egoistyczny, ponad pojęcie, że jest w nim jakaś martwota śmierci, śmierci za życia.

Ale to nie była prawda! Trzeba było zbliżać się do niego krok po kroku, odkrywając wciąż nowe zasłony, za którymi kryła się jego dobroć, mądrość, jego czystość. Ukrył ją, opancerzył się, zacisnął swoje wnętrze jak pięść gotową do ciosu. Lecz wewnątrz jest miękkość, ciepło, łagodność, zranione, na zawsze zranione uczucia.


Milena do Maksa f

; Wiedeń, jesień J920

Maksie kochany,

nie rozumiem tego dobrze, nie wiem, co mi się przytrafia. I tak powinno być. Nie możemy być niczego pewni, bo świat zamknięty w kropli światła byłby jak owad zastygły w bursztynie: na zawsze taki sam i nieodwołalnie martwy.

Jednego jestem pewna - że Frank mnie kocha. Jakże mógłby mnie nie kochać, przecież wtedy czułby się strasznie winny. Ach, to jego poczucie winy, jest tak niszczące, a jednak on je w sobie chroni, nieomal karmi je własnym ciałem. Biedny Frank!


> Milena do Hugona

' Wiedeń, zima 1921

: Drogi Panie Doktorze,

prosił mnie pan, żebym pisała o Franku, bo on pana interesuje. Mnie także.

Chciałam się z nim spotkać tej zimy, bardzo chciałam, lecz Frank, kochany Frank znów nie mógł się zdecydować. Długo się wahał. Wreszcie - nie przyjechał. Frank ma trudności z dokonaniem wyboru, bo wie, że możliwych rozwiązań jest nieskończenie wiele.


245

244


Być może (nie wiem tego na pewno) on widzi teraźniejszość jako strukturą złożoną z potencjalnych światów, równoczesnych i nieskończonych. W każdym z nich mieści się. jakaś możliwa i wyobra-żalna przyszłość.

Cóż zatem robić? To, co Frank - wybrać nieograniczoność możliwości wyboru. Paradoks? Tak, ale właśnie taki jest Frank.

Wiem też, że godząc się na nieograniczoną możliwość wyboru, cierpi, bo każdy wybór jest ograniczaniem nieskończoności.

Ale to wcale nie koniec. Gdy Frank już wybrał - tę nieograniczoną możliwość wyboru, zaczyna stosować wobec świata pewną wypracowaną przez siebie metodę, którą jest ograniczanie.

Pisze do mnie w liście: "Będę mógł ci przedstawić tylko tysięczną część, a z tego tylko tysięczna część będzie mi dana. A z tego tylko tysięczną częścią będę ja..."

W ten sposób zawęża przestrzeń tak bardzo, że możliwości wyboru jest coraz mniej i mniej, wreszcie tak mało, że wybór znów staje się prawie niemożliwy.

To o wyborze... Ostatnio też zastanawialiśmy się z Frankiem nad sensem słów "nie" i "tak". Między "nie" a "tak" rozpościera się dla Franka obszar nieprzewidywalnych możliwości. Najpierw jest "nie" powiedziane własnemu ciału, życiu, światu. Potem niepewność, lęk, niekończące się wahania. "Tak" pojawia się na końcu, w tej najostatniejszej chwili, kiedy bywa już za późno.

Do ciała należy ciężar (Frank jest bardzo chudy); ciału przystoi materialność; ciało pragnie dotyku. Frank obawia się dotknięć, bo wtedy czuje, jakby coś groźnego i nieznanego chciało zbliżyć się do niego w ciemnościach.

To właśnie od Franka dowiedziałam się o dwuznaczności an-greifen, słowa, w którego sensie zawarte jest zarówno niewinne dotknięcie jak i atak, a coś z tego drugiego pobrzmiewa zawsze w pierwszym.

Frank obawia się hałasów, on ich nie może znieść, bolą go, tak

jakby przyjmując je w siebie musiał słyszeć "głosy świata", roślin,

zwierząt, nawet przedmiotów, które ginąc, bez końca krzyczą i wo

łaj ą pomocy. Ki


On także źle oddycha. Czyż nie dlatego zapadł na gruźlicę? Wstrzymuje oddech jak dziecko, które chciałoby ochronić się przed cierpieniem. Lecz na ból musimy się godzić, bo on nas ostrzega, jest dzwonkiem alarmowym: uważaj, musisz zrobić coś ze swoim życiem. Pewnego razu przyjrzałam mu się, gdy odchodził; cała jego postać przechylona była lekko w przód, jakby trzymał się na palcach, ramiona uniesione w górę wskazywały na lęk, który w każdej chwili kazał mu się szykować do ucieczki, kiedy zaś zbliżał się do mnie i stawał tuż obok, ciężar jego ciała spoczywał na piętach, tak że można by go powalić na ziemię lekkim pchnięciem małego palca.

Widzę go też w jednym z jego charakterystycznych gestów: pochyla się i mówi cicho, delikatnie - w półobrocie ciała z lewą ręką w tyle, jak przy pływaniu, z prawą lekko zawieszoną w powietrzu, z palcem wskazującym skierowanym w dół jest jakaś pokora, uni-żoność, jakiś fałsz, bo pod spuszczonymi powiekami czai się gniew, tylko mocno skrywany, tak mocno, że on sam, Frank, nawet o nim nie wie. On tego nie widzi, lecz ja widzę: Frank przez cały czas patrzy na niewidzialnego wroga. Problem prześladowców to osobna sprawa. Opowiadał mi wiele o demonach, które go długo dręczyły i wciąż jeszcze nie opuściły całkowicie.

Jak Frank widzi kobiety, zastanawiałam się, bo to dla mnie sprawa o żywotnym znaczeniu. Zmysłowość pcha go do kobiety, ale wyższe moce odwracaj ą go od tej istoty obcej, niezrozumiałej, nawet wrogiej. Chciałby może, aby kobiety były jak syreny, unoszące się na powierzchni, uwodzące nadludzko pięknym głosem, dołem zanurzone w wodzie, w tym pierwotnym żywiole, gdzie ciało, ukryte i nieosiągalne, traci ziemską siłę ciążenia.

Dziwi pana, że ja tak przenikliwie, tak okrutnie go widzę. To miłość mnie prowadzi, ona wyostrza zmysły i nie pozwala umknąć niczemu co ważne. Jesteśmy sobie z Frankiem tak bliscy jak nikt, ale między nami rozpościera się morze, na które wyruszyliśmy z przeciwnych stron małymi łódeczkami.


247

246


Milena do Franza

f Wiedeń, wiosna 1921

Kochany Franku,

pamiętam chwilę miłości, może jedyną w czasie tych trudnych godzin w Gmiind, tam, w lesie, kiedy leżałeś z jedną ręką pod głową, drugą gładząc moje piersi, i twoja biała koszula lśniła na tle wciąż jeszcze żywej zieleni mchu i trawy, choć jesień już nadchodziła, a ten dzień był ostatnim ciepłym dniem przed chłodami. Słyszałam, jak wierzchołki sosen uginają się poruszane wiatrem, który szedł górą, liście osiki drżały delikatnie, lecz nieprzerwanie, słońce świeciło poprzez mgłę utworzoną jakby z dalekich dymów, a może nasyconego wilgocią powietrza, z głębi ziemi dochodziło coś niby głuchy pomruk, pamiętasz? Patrzyłam ci w oczy i czułam, że to już koniec lata. Cicho powiedziałam nasze zaklęcie: "żeby to, co nigdy nie płacze, zapłakało w twoich objęciach, żeby to, co nie może spać, zasnęło przy tobie", i wtedy rozpocząłeś swoje ceremonie pokutne.

Myślałam, że mocniejszym słowem przywołam cię do porządku, że wydobędę cię jeszcze raz z twojej leśnej nory, ale tylko wzmogłeś swoje samobiczowanie. Wykrzyczałam ci wtedy, że nie mogę tego znieść, że tym poniżaniem obrażasz świat i ludzi, którzy chcą ci pomóc.

Już wcześniej straciłam ufność, w której moja miłość do ciebie mieszkała jak w ciepłym gnieździe, teraz czułam się przy tobie jak chory ptak. Nie miałam siły, nie miałam siły cię kochać!

Mówiłeś, że twoim miejscem jest i na zawsze pozostanie jama w głębokim lesie, że jesteś złym, brudnym zwierzęciem, którego nie wolno już nigdy wypuszczać na światło dnia, że tam, w tej swojej kryjówce pozostaniesz na zawsze.

Jeszcze próbowałam nas ratować, kładłam ręce na twoich oczach, szeptałam ci słowa otuchy, ale czułam, jak sztywniejesz i zamierasz, jak życie odpływa od ciebie i pozostaje na wpół martwa powłoka, w której tłucze się jak oszalałe twoje biedne kochane serce.

Wracaliśmy wtedy, bez słowa, wzdłuż torów prowadzących


gdzieś w dal, do jakiegoś celu, jak na ironię, bo my nie mieliśmy przed sobą już żadnej drogi.

Tak wtedy myślałam, ale kiedy wieczorem stałam na dworcu, a ty wychylony z okna swojego przedziału przyciskałeś rękę do serca, poczułam, jak wszystko we mnie wyrywa się znów do ciebie, więc wyciągnęłam ramiona, ale wtedy pociąg ruszył gwałtownie, cofnąłeś się do wnętrza i zostałam sama, dławiąc się wewnętrznym płaczem.

Napisz do mnie! przecież nie możemy się rozstać tak bez słowa!

Milena

Maks do Franza :-}ff.:,,h ;r.fwtv^.--:<*;-\- - M

,*? - ćV-:' ' l.'*r':'

Praga, lato 1921

Kochany Franz,

to prawda, mój przypadek różni się od twojego; ja mam żonę, rodzinę, ale to szczęście stało się dla nas prawdziwą udręką. Moja żona, jak wiesz, znosi wszystko z jakąś niezwykłą, nieoczekiwaną cierpliwością. Czasem myślę, że ona wie coś, czego ja jeszcze nie wiem, i widzi przyszłość z intuicją, której mnie brakuje. Teraz jednak rzecz wygląda tak, że ja muszę ją opuścić... Chcę wyjechać do Berlina, mam tam pracę i obiecane mieszkanie.

Mnie także ścigają dziwne sny (jakież zresztą sny nie są dziwne) z motywami podróży, wędrówki, z błądzeniem pośród nieznanych ulic w jakichś miastach, które przypominaj ą mi zagubione i nagle odnalezione miejsca.

Milena pisze do mnie często. Jej listy są gorące i pełne rozpaczy. Ona może uleczyć twój lęk. Dlaczego uciekasz przed nią? Milena to żywioł, życie, burza, po której nadchodzi życiodajny deszcz. Los w osobie M. wyciąga do ciebie rękę. Wybór między życiem a śmiercią należy do ciebie. Powiedziano przecież: "Kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie..."

Ton zbyt patetyczny - powiesz pewnie, ale wierz mi, w miłości


248

249


bardziej niż w czymkolwiek innym zbliżyłem się do doznania tego co boskie. Dlaczego miłości masz się bać bardziej niż wszystkiego innego w życiu?

Nie możesz czy nie chcesz spotkać się z Mileną? Tak dokładnie opisałeś mi swój strach przed wyjazdem, przed spotkaniem, przed zbliżeniem. Piszesz, że tak naprawdę dręczy cię potworny lęk przed śmiercią, który wcale nie musi się ujawniać jako lęk przed śmiercią, może być lękiem przed zmianą, lękiem przed Wiedniem, przed pewną nocą w hotelu "Imperiał"... Być może masz rację, może wszystkie nasze strachy są tylko tym jednym - lękiem przed nicością.

Piszesz o sędziach, o trybunale, o ojcu-ławniku, o tych, którzy siedzą teraz za zamkniętymi drzwiami, a ty czekasz z trwogą na chwilę, gdy woźny otworzy drzwi... Ale cóż powiesz, kiedy sędzia zapyta cię: "Co uczyniłeś z darem płci? Co stało się z kobietą, która cię kochała?"

Pamiętam jej pierwszy list o tobie: "F. to dla mnie cała moja nadzieja", napisała wtedy. I jeszcze: "Czuję, że mnie nie ma, dopiero dzięki miłości zaczynam istnieć. Kiedyś dawałam siebie tak, jak się bierze - szturmem. I zawsze roztrzaskiwałam się na tysiące kawałków. Cała jestem złożona z okruchów własnego serca..."

Ona cię kocha. Tego nie wolno ci zaprzepaścić.

Ona cię rozumie lepiej niż ktokolwiek inny.

Jeśli nawet wydaje się, że to właśnie ona ci umyka, że brak jej zdecydowania i odwagi w obliczu waszego wspólnego życia, to tylko pozór. Zaufaj sobie, znajdź siłę w sobie, uwierz w tę miłość, a zobaczysz, że M. pierwsza przyjdzie do ciebie urna i otwarta.

Franz do Maksa

Matliary, lato 1921 Maksie kochany,

ja nie oddaję M. "lekką ręką". Nie. Nawet nie będę próbował opisywać ci swojej rozpaczy. Zostawmy to! Masz rację, że w oso-


bie M. życie wyciągało do mnie rękę, ale czy rzeczywiście miałem wybór? To tylko tak się wydaje. Gdyby nadal istniała wyrocznia w Delfach, zapytałbym ją, a ona by mi odpowiedziała: "Wybór między śmiercią a życiem? Jakżeż można się wahać?"

Kiedy piszesz: "W miłości najbardziej może zbliżyłem się do doznania tego co boskie" i zaraz potem: "Dlaczego bardziej masz się bać miłości niż wszystkich innych spraw życia", to tak, jakbyś mnie pytał: "Dlaczego masz bardziej bać się krzaka gorejącego niż byle jakiego ostrokrzewu?"

Może sednem tej sprawy, tej tak bolesnej całości, jest fakt, że ja potrafię kochać to tylko, co umieszczam tak wysoko ponad sobą, że nie mogę tego dosięgnąć...

To o miłości, a o sprawach płci... Mówiłem ci, że od kiedy pamiętam, ciało co drugiej obojętnej mi dziewczyny kusiło mnie, ale ciało dziewczyny, w której pokładałem nadzieję, nie kusiło mnie wcale. Tak było z R, tak było z J., tak było z M. i z tymi wszystkimi, do których próbowałem się zbliżyć.

Powiesz, że ja się po prostu boję. Tak, boję się, ale nie tego, że nie sprawdzę się fizycznie czy umysłowo, ja tylko się lękam, że nie udźwignę ciężaru drugiego człowieka, jego życia, jego losu.

Ale jest jeszcze coś: związki z innymi, tym bardziej gdy są bliscy, powoduj ą bolesne zakłócenia. Wytrącaj ą mnie z ciszy, z oczekiwania... Pamiętasz, co kiedyś czytałem ci o moście? Człowiek, zaczepiony o jeden brzeg palcami stóp, w drugi wczepiony palcami rąk, jest mostem, łącznikiem między tą a tamtą stroną, po nim przechodzą ludzie, wprawiając go nieuchronnie w drganie, raniąc ciężkimi krokami do żywego ciała, a on trwa tak w oczekiwaniu, w milczącej ciszy przed upadkiem, aż do momentu, gdy runie, rozbijając się o skały w dole.

Ja znam tylko to oczekiwanie, znam tylko to...

Cztery noce z M. w hotelu "Imperiał" - gdy jedynie szybko mijające chwile przynosiły ulgę - były takim milczącym oczekiwaniem, reszta ginęła w krzyku tego, który spadał, i w zgiełku lecących kamieni.

Wszystko jest strachem. Ten strach jest nie tylko samym stra-


250

251


chem, ale i tęsknotą za czymś, co jest czymś więcej od wszystkich rzeczy budzących strach.

Ten jeden z dwóch, którzy są we mnie, chce jeszcze próbować, chce to przeciągać, drugi mówi: zrób coś, żeby nie pisała więcej. Obaj oni to prawdopodobnie łajdacy. A jednak, a jednak - ten trochę mniej łajdacki prosi: zostaw ją, jest jasna i czysta, nie zbrukaj jej swoim brudem.

Milena do Maksa

Wiedeń, lato 1921

Maksie, nic z tego nie rozumiem! Jestem jak szalona! Dlaczego tak musiało się stać? Dlaczego on napisał te straszne słowa: "Nie pisać i nie dopuszczać, żebyśmy się spotkali, tylko tę prośbę spełnij w milczeniu, to tylko może mi jakoś umożliwić dalsze życie, wszystko inne niszczy je dalej".

W ostatnich tygodniach otaczały nas roje snów. Oboje śniliśmy o sobie, że jesteśmy razem, że mamy dziecko... We śnie wszystkie przeszkody były pokonane, ale kiedy się budziłam, ból ściskał mi głowę jakby żelazną obręczą. Jedynie wspomnienie czterech dni z Frankiem w Wiedniu, rok temu w lecie, przywracało mnie do życia. To były piękne dni! Wydarzyły się naprawdę. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo Frank jest chory, jak osłabione są nie tylko jego płuca, ale i wola życia, a strach, o którym tyle mówił, który chciałam wystraszyć pocałunkami, jak upiór wysysa z niego całą krew.

Wtedy jednak byliśmy szczęśliwi, chcieliśmy być razem. Potem wszystko zaczęło się komplikować. Mój mąż wrócił do mnie, chciał zacząć wszystko od nowa. Teraz nie mogę go opuścić, być może w ogóle nie będę go mogła opuścić. Chociaż mnie zdradzał, nie jest dobrym człowiekiem i w ogóle się o mnie nie troszczył, ma nade mną jakąś tajemniczą władzę. Frank wie o tym, nie mogłam


przecież ukrywać tego przed nim. Wydawało się, że zrozumiał, a jednak kiedy przedstawiłam mu moje argumenty, rozgniewał się bardzo. Najbardziej zabolało go to o butach. Może to śmieszne, ale tak właśnie było, Maksie. Mój mąż zawsze mi powtarzał: "Moje buty świadczą o mnie. Cóż zostanie po nas? Garść myśli, ulotne słowa, nic. A jednak w pięknie wyczyszczonych butach można bez wstydu stanąć przed samym Panem Bogiem". Śmiałam się z tego, ale przecież coś w tym jest. Zawsze sama dbałam o buty mojego męża. Naprawdę! Nikt tak dobrze nie czyści butów jak ja! Napisałam o tym Frankowi i wtedy on wybuchnął. Nie poznawałam go. "Buty! Buty! - powtarzał. - Nie mogę przecież walczyć z butami twojego męża."

Oni tak bardzo mnie męczą, obaj, że chciałabym uciec, nie do Franka, nie do mojego męża, ale jakąś trzecią drogą, w samotność.

Maksie kochany, ty jesteś bliżej niego, znasz go, powiedz mi, co zrobiłam źle, dlaczego jestem winna, dlaczego nie mogę uratować Franka?

Milena

Hugon do Maksa &

r-0 ./s."- :a

"•? Wiedeń, jesień 1921

* Maksie,

wiem, że Franz ma do nas żal, żeśmy się wtrącali między nich. "Wszyscy, wszyscy chcieli pomagać, a tylko przeszkadzali" - tak mi powiedział. Ale myślę, że każda miłość ma swój własny los, który musi się wypełnić, z nami czy bez nas. Przed jego zarzutami się nie bronię, milczę, bo wiem, jak on cierpi.

Pani Milena pyta mnie o Franza, jak on się czuje, co robi, i wciąż siebie oskarża. Jak wielka musi być u Franza siła tłumionego gniewu, jaka siła destrukcji, którą zaraził Milenę, skoro ta pełna życia młoda kobieta szaleje z rozpaczy, oskarżając siebie o wszystkie zawinione i urojone winy.

Ostatnio miałem z nią długą rozmowę, prosiła mnie o pomoc.


252

253



Treści rozmowy nie mogę ci zdradzić. Chcę cię jednak pocieszyć -sądzę, że Milena poradzi sobie ze swoją rozpaczą. Gorzej z Fran-zem. Napisz mi o nim...

Milena do Hugona

C..

Wiedeń, zima 1921

Drogi Panie Doktorze,

już nie piszemy z F. do siebie, nie spotykamy się i mogę tylko wspominać to wszystko, co mówił, o czym mnie pouczył. Powiedział mi kiedyś: "Żyjemy w przenikliwie zimnym świecie. Nasz świat jest pozbawioną objawienia nocą. Jest to noc oczekiwania. Oczekujemy teofanii, o której powiedzieć możemy niewiele: znamy tylko jej miejsce, a miejsce to nazywa się wspólnota".

Dla Franka, właśnie dla niego, wspólnota jest czymś najważniejszym. Znając go powierzchownie, można wyrazić zdziwienie. Ten prawie czterdziestoletni mężczyzna, trzykrotnie zaręczony z dwiema kobietami, które, jak twierdzi, wybrał z pełną świadomością, nie ożenił się dotąd. Mieszka w domu rodziców, z którymi nie współistnieje jak syn, a domu tego nigdy nie uważał za swój. Większą część życia spędza w ponurym pokoju biurowym w urzędzie pozbawionym odrobiny ciepła potrzebnego do życia. Siedzi naprzeciw urzędnika, który wzbudza w nim lęk i do którego nigdy się nie zbliżył, ponieważ światy ich są całkowicie nieprzenikliwe. Nie należy tak naprawdę do żadnego wyznania religijnego, gdyż religię uznaje za jedną z najciemniejszych masek, jakimi ludzie zakrywają oblicze Boga.

Gdzież zatem ta wspólnota, której tak bardzo łaknie? Ach, to wszystko tylko pozór. Nie ulegajmy pozorom. To powierzchnia, a pod nią kryje się nie wypalony żar świętego ognia. Tak, wiem to na pewno, wspólnota jest dla niego tym co najważniejsze.

Być synem, mężem i ojcem, i dzieckiem Boga. Powiedział mi: "Zaczyna się czas prawdziwych rozmów, czas prawdziwego dialo-


gu, od pewności do pewności, od otwartej osoby do otwartej osoby. Wtedy dopiero ujawni się prawdziwa wspólnota, nie tej lub innej wiary, lecz wspólnota sytuacji, trwogi i oczekiwania. Nie dla mnie! Ja znam tylko wspólnotę trwogi".

Wiem, że uważa to za swoją największą klęskę.

Skąd wzięła się ta trwoga? Och, niech mi pan wierzy, znałam do głębi jego lęk, zanim go jeszcze poznałam. I mnie samej trwoga nie była obca, lecz opancerzyłam się przed nią, rozpoznawszy tę chorobę u Franka w jakimś pierwszym błysku jasnowidzenia.

Proszę nie myśleć, że widziałam go jako drżący ze strachu kłębek obnażonych nerwów, jako człowieka porażonego brakiem ufności czy nadziei. Nie, nigdy, przenigdy. Wiem, że jego mistyczne widzenie każdej najdrobniejszej rzeczy, każdego zjawiska, jego nieskończony podziw dla świata są silniejsze niż u kogokolwiek, kogo znam. Nikt tak nie podziwia świata jak on i nikt tak jak on przenikliwie nie widzi tego świata.

Lęk budzi się w nim w związku ze wszystkim, co żyje bezwstydnie, oddycha, żywi się sobą nawzajem po to, aby umrzeć. Na przykład ludzkie ciało. Frank wstydzi się nagości, on się jej boi. To ciało domaga się wciąż pożywienia, trawi i wydala, na nagiej skórze mieszkaj ą miliony niewidocznych mikrobów. Tak, ciało trzeba żywić. Wie pan, że Frank jest wegetarianinem. Odmówił jedzenia mięsa, by zmniejszyć cierpienia żyjącego świata, lecz nie ma złudzeń, bo cokolwiek zjadł, a jeść musi, było przed chwilą żywe.

Od lęku przed nagością udało mi się go na chwilę wyzwolić. Gdy uczuwał ten lęk, patrzył mi w oczy, odczekiwaliśmy chwilę, tak jak gdyby zaparło nam dech, i po chwili mijało to. Lecz byłam bezradna wobec tylu innych lęków, wobec jego wizjonerstwa. My, normalni ludzie, nie boimy się tak jak on, bo też nie widzimy jak on. Pewnego razu w Wiedniu stanęliśmy przed obrazem na wystawie francuskich malarzy. Były tam różowe kobiety Picassa o ogromnych stopach. "Cóż za śmiały deformator", powiedziałam, patrząc na obraz. "Nie sądzę - odpowiedział. - On przedstawia tylko zniekształcenia, które jeszcze nie przeniknęły do naszej świadomości." Widzenie świata Franka to nie deformacja, to tylko dostrzeganie


254

255


tego, czego my jeszcze nie widzimy. Bo kto by widział tak jak on, nie mógłby żyć.

I dopóki Frank będzie tak widział, dopóki będzie miał w sobie ten lęk, nigdy nie wyzdrowieje. On wkrótce umrze.

Milena do Maksa

Wiedeń, zima 1921

Maksie kochany,

muszę się spotkać z Frankiem, po prostu muszę. Przekaż mu tę wiadomość, proś go, przekonuj, zrób wszystko... Nie możesz mi tego odmówić. Jeszcze ten jeden, ostatni raz...

Milena do Franza

Wiedeń, zima, początek 1922

Czy nasze spotkanie było potrzebne, Frank? Czuję, zbyt boleśnie czuję, że już nic nie mogę dla ciebie zrobić. Obiecałam sobie, że to spotkanie będzie ostatnie. To ja pierwsza przekroczyłam twój stanowczy zakaz: "Nie pisać i nie dopuszczać, żebyśmy się spotkali..." Nie żałuję tych trudnych chwil razem, ale wiem, że masz rację - ranimy siebie, nie umiejąc już sobie pomóc. Mimo to wciąż śnimy o sobie i w snach nasz świat wydaje się przyjazny i harmonijny.

Jednak ostatniej nocy śniłam niespokojnie, a kiedy opuszczałam już mój sen, pozostał mi obraz, ni to senny, ni to rzeczywisty: stałam obok łóżka, na którym leżał mężczyzna z kobietą. Ona czegoś szukała i on szukał. Zażarci, strojąc miny i wwiercając się w siebie nawzajem głowami, szukali czegoś, a ich objęcia i szamoczące się ciała nie dawały im zapomnienia... Wreszcie kobieta podnio-


sła się i światło padające z okna rozjaśniło jej twarz, zobaczyłam, że to jestem ja, usłyszałam twój głos. Powiedziałeś: "Nie odchodź", ale głos zanikł i nie zrozumiałam reszty słów. Szepnęłam: "Idziemy w sen, idziemy w sen", i całkiem rozbudzona otworzyłam oczy.

Serce mi się kraje, kiedy pomyślę, że z własnej winy utraciłam ciebie. Ty temu zaprzeczasz, ale ja wiem: byłam tylko zwykłą kobietą, taką jak wszystkie kobiety na świecie, małą zmysłową samiczką. Chciałam mieć dom, dziecko, to wszystko, czego pragną inne. Twoje umartwienia, twoje lęki przekreślały moje proste marzenia. Musiałabym żyć z tobą w tej całkiem nieheroicznej asce-zie, zawieszona między niebem a ziemią. Czy jednak siła ziemskiego przyciągania nie okazałaby się dla mnie nie do przezwyciężenia? Nie mówiliśmy o tym teraz, to przecież nie miałoby sensu, bo już nie będziemy razem. Widzę jednak, jak się męczysz, jak lęki, które już trochę ustąpiły, teraz znów wróciły ze zdwojoną siłą. Wrogie moce sprzysięgły się przeciwko tobie, prześladowcy krążą wokół, pętla zaciska się na twojej szyi...

Powiedziałeś mi kiedyś, że jestem jedynym człowiekiem, jakiego znasz, który nie stał się ani prześladowcą, ani ofiarą. Pytałeś, jak ja to robię. Oboje nie chcemy przemocy, Franku. Ty, dlatego że tak bardzo nienawidzisz prześladowców, wolisz być ofiarą, a ja dlatego nie chcę być ofiarą, że nienawidzę prześladowców.

Proszę cię - to już ostatnia prośba, zanim rozstaniemy się na zawsze - nie pozwól nigdy więcej twoim ukrytym wrogom panować nad sobą. Niech na kamień ofiarny nie spłynie już ani jedna kropla twojej krwi.

Milena

Greta do Franza

Monachium, zima 1922 Kochany Franz,

nie widzieliśmy się już tyle czasu. Wiem, jak trudno ci się zdecydować na wyjazd, na jakąkolwiek zmianę. Wiem, a jednak chcę


256

257


cię prosić o spotkanie. Stan moich nerwów jest zły. Nie bez głębokiej, tragicznej przyczyny.

Jestem bardzo nieszczęśliwa. Moje życie się przełamało. Niewielu mam przyjaciół. Tylko do nielicznych piszę. Hugo dużo o mnie wie, Felicja także, ty jednak jesteś mi zawsze... Nie, nie chcę żadnych słów.

Wiem, że i ty jesteś teraz nieszczęśliwy, z innego niż ja powodu. Czy twoje rozstanie z panią Mileną jest ostateczne? Czy z dwóch nieszczęść da się wykrzesać choć odrobinę nadziei? Jestem samotna. Samotność wybrałam świadomie, wierz mi, to było konieczne. Teraz jednak, kiedy podstawy mojego świata zawaliły się nieodwołalnie, bez pomocy zginę... Chcę ci coś wyznać. Wiem, że już za późno, a jednak chcę ci to powiedzieć... ,, Napisz, czy spotkanie będzie możliwe?

Franz do Maksa

Praga, zima 1922

Muszę cię prosić o przysługę, Maksie kochany. Powiem od razu, chcę, żebyś pojechał do Monachium i w moim imieniu spotkał się z Gretą. Chcę, żebyś ostrożnie ją wybadał. Napisała, że jest nieszczęśliwa, samotna, że musi się ze mną spotkać.

Bezsenność, nieustanne bóle głowy, moje płuca - wszystko to nie byłoby wystarczającym powodem odmowy - ale w obecnym moim stanie wszelka zmiana miejsca musiałaby oznaczać całkowitą katastrofę.

Ostatniej nocy, kiedy leżałem nie mogąc zasnąć, stało się dla mnie jasne, na jak kruchych podstawach ja żyję, nad ciemnością, z której wynurza się ciemna siła, kiedy tylko zechce, i nie bacząc na moje skomlenie, niszczy moje życie.

List Grety stał się prawdziwym trzęsieniem ziemi, wciąż myślę o niej, noc przynosi obrazy jakiejś ostatecznej klęski, w dzień


powtarzam sobie: muszę jechać, a jednak nie mogę ruszyć się z miejsca.

Pojedź tam, zobacz, jeśli uznasz, że to bezwzględnie konieczne - spotkam się z nią.

Maks do Franza

Praga, zima 1922

Kochany Franz,

wróciłem właśnie z Monachium. Widziałem Gretę, zresztą bardzo krótko, ale, wybacz, Franz, nie udało mi się dowiedzieć niczego, co rozświetliłoby mroki tej sprawy. To pewne, że ona przeżywa załamanie nerwowe, nie wiem jednak, jaka jest tego przyczyna. Pewien zaprzyjaźniony z Gretą muzyk, Wolf S., opiekuje się nią obecnie. Wkrótce Gretą jedzie do sanatorium w Szwajcarii, nie wiem dokładnie dokąd. Tam będzie się leczyć, prawdopodobnie przez najbliższe pół roku. Tak więc twoja podróż i spotkanie na razie nieaktualne. Może ona znów napisze do ciebie, może sama będzie chciała wyjawić ci swoją tajemnicę...

Twój Maks

Maks do Hugona

Praga, wiosna 1922

Dottore,

przez ostatnie dni żyję w kręgu spraw dwóch kobiet. Obie znasz. U pani Grety byłem jako posłaniec Franza, widziałem ją, rozmawiałem z nią, jednak charakter naszej znajomości nie pozwala mi pytać o jej intymne sprawy. Czy wiesz coś o pani Grecie, co mógłbyś powiedzieć Franzowi? On niepokoi się o nią.

Od Mileny dostałem smutny list. Spotkali się: ona i Franz. To było ich ostatnie spotkanie, jak twierdzą oboje. Franz niewiele o tym


258

259


mówił, Milena była skłonniejsza do zwierzeń. Jej list, mimo ukrytej nuty rozpaczy, jest przynajmniej początkowo spokojniejszy niż listy sprzed roku, pełne pytań i krzyku przez łzy.

Napisała mi, że minione tygodnie, kiedy ostatecznie podjęła decyzję usunięcia się z kręgu Franza, są dla niej bardzo trudne, ani po stronie życia, ani po stronie śmierci. Tak właśnie napisała. Całą tę sprawę odczuwa wciąż jako swoją całkowitą klęskę i na nic się zdają uspokajające słowa. Nie tylko ja próbuję ją pocieszać, inni też to czynią, może czasem niezbyt zręcznie i tak-townie. Ktoś z jej przyjaciół próbował j ą przekonać, że w osobie Franza Milena trafiła na przypadek szczególny, człowieka, który tak w dobrym jak i w negatywnym sensie odbiega od normy. Wzburzona napisała mi: "To właśnie ci rzekomo normalni są nienormalni. Żyją we śnie. Najważniejsze problemy ich życia mijają jak w sennym obrazie - są przejściem z pokoju do pokoju, a sen trwa dalej. Frank jest inny. Każda sprawa, od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia twarzą w twarz, ma dla niego swoją niekończącą się historię. On przed życiem nie ucieka w sen. Żyje z pełną świadomością, bez złudzeń. Wie, że każda rzecz, która się dzieje, każda chwila, która nadchodzi, jest ostateczna i że nie wolno zamykać drzwi swojego domu, mówiąc do potrzebującego pomocy: jesteś tylko przechodniem. A my wszyscy - pisze dalej Milena - tak właśnie zostawiliśmy Franka, bez pomocy, osłabłego z głodu, wydanego na pastwę potężnych wrogów; zamknęliśmy oczy, żeby nie widzieć go na ołtarzu ofiarnym..."

Dalszy ciąg listu Mileny rozsypuje się w chaotycznych sa-

mooskarżeniach i wyrzutach sumienia. To minie. To tylko te

trudne chwile, kiedy coś nieodwołalnie się kończy, przysparza

jąc tak wiele bólu i pobudzając ukryte lęki. Milena, choć tak

silna i "bez strachu", jak ją określił Franz, posiada jednak wraż

liwość, która jak sejsmograf odbiera wzburzone fale umierają

cej miłości. ; lfi

To minie, wiem, że to minie. : >•:<!l t


Franz do Maksa

, • ;.vi-1 ;;.,;'..;.<;•: >'•;,* •

^iffifi-i^.fesłsiC^Aj/ Piana, czerwiec 1922 '•f Maksie kochany,

jestem tu w letnim domu Ottli już od tygodnia - prawie spokojny aż do dzisiejszego świtu, kiedy to wypłoszony ze snu, jak mysz trzymana za kark i puszczona nagle, zataczająca coraz szybsze koła w nieznanej przestrzeni - obudziłem się i nie mogąc zasnąć, zrezygnowany, wyszedłem do ogrodu. Było chłodno i jeszcze szaro, pierwsze ptaki odzywały się nieśmiało, a kiedy zszedłem ze ścieżki, moje buty przemokły od gęstej rosy. Nie zważałem na to. Opuściłem ogród i przez pola szedłem do odległego lasu. Słońce wstało i wilgoć zaczęła szybko parować. Zbliżałem się do ściany drzew i oto znalazłem się sam, w ciemnym lesie.

Lubię las, nawet rankiem - mroczny, ale teraz zacząłem się bać. Zawróciłem. Uspokoiłem się dopiero w ogrodzie, między krzakami porzeczek i agrestu, wśród rozkwitających peonii i przywiędłych bzów. To była krótka chwila spokoju. Narastający lęk napływający nie wiadomo skąd, sprawił, że wkrótce czułem, jakby do każdego ścięgna, każdego mięśnia mojego ciała przywiązano jedwabne sznurki, które napinają się, przytrzymując mnie w miejscu, obezwładnionego bólem.

Szybko wróciłem do swojego pokoju, gdzie cisza, lekki półmrok i nieruchomość przedmiotów przyniosły mi ulgę. Domownicy dziwią się, że nie pozwalam tu sprzątać. Wierz mi, przesunięcie mebla, rzecz nie na swoim miejscu, każda, choćby najdrobniejsza zmiana, sprawia mi ból. Jak to wytłumaczyć? Stany, podobne do tych teraz, miewałem już dawniej, lecz nie w takim natężeniu. Nieład, chaos, nierównowaga napawają mnie zdumieniem i głębokim smutkiem. Ustawiam krzesło na swoim miejscu, marynarkę chowam do szafy, przekrzywiony but stawiam prosto. Wiem, że jestem jak człowiek, któremu się zdaje, że skopując kamyk z chodnika, zaprowadza ład w świecie.

Pytasz, co ja tu robię? Jak spędzam dni w tym domu, wciąż jeszcze cichym, i w pogodnym, pełnym słońca ogrodzie? Staram się


261

260


być niezauważalny, kochany Maksie, to tak pięknie jest być niewidzialnym. Resztka mojego poczucia bezpieczeństwa na tym się wspiera: być niezauważalnym dla groźnych i mściwych bogów.

Miejsce najpewniejsze to biurko, więc trzymam się go i każde zagrożenie, na przykład podróż, którą miałbym podjąć, przeraża mnie najbardziej ze względu na fakt, że musiałbym opuścić moje biurko, przy którym spędzam niekończące się chwile, wpatrzony w jeden punkt, a myśli jak pszczoły krążą wokół mojej głowy.

Taką właśnie podróżą grozi mi Otto. Chce, żebym jechał do Geor-gental. Czy pojadę tam? Rozsądek mówi: tak. Szaleństwo krzyczy: nie. Najpewniej jednak pojadę.

Maks do Hugona

* Praga, lipiec 1922

* Kochany Dottore,

i więc jednak... Nie przyjechał do Georgental. Czekałeś tam na niego z Ottonem, obiecał, że przyjedzie na pewno... Wiem, pisał mi o tym, tłumaczył, dlaczego nie może jechać.. Wstanie, w jakim jest teraz, nawet przesunięcie stołu w pokoju wstrząsa posadami jego świata. Franza trzeba zostawić jego samotności, której tak się boi i bez której nie jest zdolny żyć.

Pamiętam pewną rozmowę z Franzem. Powiedział mi wtedy, że samotność jest jego największą pokusą i celem i że on tak sobie "ułożył" życie, żeby samotność zawsze mogła znaleźć w nim swoje wygodne miejsce.

"Potrzebujesz bliskości, przyjaciela, kobiety, drugiego....", powiedziałem wtedy i pamiętam, co mi odpowiedział.

"Jakże ci to wytłumaczyć? Potrzeba jest brakiem, który oczekuje wypełnienia. Ale moje pragnienie jest pragnieniem tego, czego mi nie brakuje, pragnieniem, które nie dąży do połączenia z upragnionym, jest pragnieniem tego, co ma dla mnie pozostać obce i niedostępne. Jestem człowiekiem strachu, mój stosunek do Inne-


go cały mieści się w tej właśnie sferze strachu. Strachu przed czym, spytasz.

Boję się władzy, jaką drugi może mieć nade mną, ale jeszcze bardziej lękam się tej władzy, jaką ja mógłbym mieć nad nim, boję się, że zada. mi ból, ale jeszcze bardziej boję się, że ja będę go ranił... I jeśli drugiego stawiam poza mną i nade mną, to nie dlatego, że jest potężniejszy, ale dlatego, że dzięki temu na nim kończy się moja władza."

Wierz mi, drogi Hugo, lęk Franza przed obcowaniem z Innym nie jest zwykłym strachem przed ograniczeniem czy nadużyciem władzy, lecz jest bójaźnią tego, który mówi: Drugi jest zawsze bliżej Boga niż ja.

Rozumiem ten strach i szanuję, ale to nie znaczy, że jestem spokojny o Franza.

Twój Maks

Franz do Hugona

'.i

Berlin, sierpień 1923

' Miąuelstrasse

Drogi mój,

wiem - nie odzywałem się przez cały rok. Wybacz. Nie byłem w stanie istnieć, nie mogłem też nie istnieć... Co działo się ze mną przez ten rok, niech pozostanie tajemnicą moją i moich demonów.

Dziwisz się, że piszę z Berlina? Otóż mieszkam tu od trzech tygodni, i to nie sam. Historia mojej przeprowadzki jest krótka. Na początku lipca poznałem pannę Dorę, pod koniec lipca, nie zważając na lamenty rodziny, przyjechałem z nią do Berlina i tu zamierzam pozostać.

Kim jest Dora, ta mroczna istota, pełna marzeń i przeczuć? To młodziutka dziewczyna z pobożnej chasydzkiej rodziny, zbuntowana przeciwko przesądom swego środowiska, a jednak głęboko w nim zakorzeniona. Dorę poznałem niecałe dwa miesiące temu, w czasie wakacji nad Bałtykiem. Wiesz, byłem tam z Ottlą i jej


262

263


córeczkami. Pewnego dnia przechodziłem obok kuchni kolonii Ogniska Żydowskiego, coś mnie podkusiło, żeby zajrzeć tam. Na małym stołeczku przysiadła dziewczyna i skrobała ryby na obiad. "Takie delikatne ręce i taka krwawa robota", powiedziałem. Zaczęliśmy rozmawiać. Pamiętam, że nie bacząc na nic, wyszliśmy wtedy z kuchni i na pobliskiej plaży Dora dała mi małą lekcję hebrajskiego. Ona jest świetną hebraistką. Właśnie od hebrajskiego zaczęła się nasza przyjaźń. Wyobraź sobie piękną młodą kobietę, która czyta rozdział z księgi Izajasza w świętym języku Żydów. Czyta? Raczej śpiewa, niczym zapomnianą pieśń przodków, tańczy rękami i całym ciałem. Jej głos uwiódł mnie od pierwszej chwili; młody, dźwięczny alt o tonach tak głębokich, jakby przemawiała przez nią cała mądrość dawnych proroków.

Ona ma prawdziwy talent, jest urodzoną aktorką, choć sama o tym nie wie i naiwnie tłumaczy, że powtarza tylko zasłyszaną intonację, a słuch muzyczny pozwala jej uchwycić właściwy ton. Nie waham się powiedzieć, że ona ma też w sobie najnaturalniej to, czego ja szukałem bez powodzenia przez prawie czterdzieści lat. Dziwi cię mój entuzjazm? Przestaniesz się dziwić, kiedy poznasz moją Dorę.

Zastanawiasz się pewnie, jak my sobie tu radzimy we dwoje? Całkiem nieźle jak na razie. Z moich skromnych środków opłacamy dwa pokoje w willi pani H., za resztę prowadzimy wegetariańską kuchnię. Upieram się jednak, aby nie przyjmować pomocy od rodziny. Dom, w którym mieszkamy, znajduje się na przedmieściu Berlina. Dzielnica pełna ogrodów, cichych willi, szerokich alei obsadzanych podwójnym szeregiem drzew.

Czasem idę w stronę dalekiego Ogrodu Botanicznego. To teren

rozległy, piękny, bogaty. Gdy przekraczam bramę ogrodu, odnaj

duję się jak w jakimś innym świecie. Powietrze jest tu parne, gorą

ce, pełne zapachów. Główna aleja prowadzi lekko w górę pośród

szpalerowych róż, które kwitną i pachną upajająco. Trawniki,

w wielu miejscach nie ścięte, ale tym piękniejsze, nawilżane są

bez przerwy; nie wiem czemu, bo zdaje mi się, że wilgotność prze

kracza tu chwilami dopuszczalną gęstość. <«


Nie oddycha mi się tu dobrze i dlatego po pół godzinie wychodzę z tego gąszczu roślin, ptaków i małych zwierząt ukrytych pośród traw. Wracam do domu, który już z daleka daje mi znaki kolorowymi szybkami witraży umieszczonych nad frontowym wejściem.

Od razu zabieram się do porządków. Jestem teraz przecież ojcem naszej małej rodziny składającej się z dwóch osób, kilku bliskich nam przedmiotów i zielonego kanarka, którego Dora wszędzie wozi ze sobą.

Niedawno zacząłem pisać list do ojca Dory, w którym chciałem wytłumaczyć sytuację i prosić o zgodę na nasze wspólne życie. Zacząłem jakoś tak: "Jestem starszy od Pańskiej córki o lat dwadzieścia, prawdę mówiąc, czuję się już dość starym i schorowanym człowiekiem...", ale Dora po prostu wyjęła mi kartkę z raje i podarła ją z dziecięcą stanowczością. Może i miała rację?

Teraz jednak zaczynają się kłopoty. Otóż nasza gospodyni nie toleruje "dzikich par", jak to określiła. To, że bardziej jestem ojcem Dory, a może raczej jej dzieckiem, wcale nie trafia tej damie do przekonania. Ta kobieta o włosach jak źdźbła słomy upiętych wysoko na czubku głowy wciąż jest niezadowolona z naszego towarzystwa, chociaż schodzimy jej z drogi i w naszych pokojach siedzimy cicho jak myszy. Mimo to ona mieni się być naszym małym sędzią; jej surowość, jak twierdzi, ma solidne podstawy w poczuciu sprawiedliwości, w tradycjach i wysokich aspiracjach cechujących całą j ej rodzinę.

Ostatnio, a dokładniej mówiąc, od kiedy my wprowadziliśmy się pod jej dach, coraz częściej bywa rankiem blada, niewyspana, znękana bólem głowy i prawie niezdolna do pracy, czym bardzo martwi swoich krewnych. Czy chcę ją wpędzić do grobu, spytała mnie wprost, gdy wczoraj, w ciemnościach korytarza, nieomal wpadłem na nią, przemykając się niepostrzeżenie do swojego pokoju. Zapewniłem ją, że nie miałem takich planów, lecz ona szybkim rozmachem odwróciła całą swoją mocno zesznurowaną gorsetem postać w moją stronę i unosząc ręce z szeroko rozpostartymi palcami, jakby nimi chciała ścisnąć obolałe skronie, otworzyła usta, lecz zrezygnowana nie powiedziała nic i odeszła, dziwnie lekka i smu-


264

265


kła, w stronę światła sączącego się z uchylonych drzwi jej salonu. Mam uzasadnione podejrzenie, że gospodyni podsłuchuje pod drzwiami naszych pokoi, a nie mogąc dosłuchać się niczego obrażającego jej surową moralność, ulega coraz silniejszej frustracji. Biedna mała kobieta będzie musiała chyba niedługo się z nami rozstać, gdyż znalazłem już inne miejsce, nieopodal, w pięknej okolicy.

c Grunewaldstrasse

Właśnie zamieszkaliśmy w willi pani doktor R. Cóż za piękny dom! Gdy patrzy się z ulicy we frontowe okna, natrafia się na prześwit z widokiem na stary ogród. Cały dom pełen jest światła dzięki dużym oknom, po murach pną się krzewy kwitnących jeszcze róż. Pokoje eleganckie, elektryczność, łazienki, szerokie drewniane schody prowadzą na piętro, posadzki ułożone są w misterne wzory, wszędzie piękne stare meble.

Nasze dwa pokoje, choć najskromniejsze w całym domu, są jednak dla nas bardzo drogie. Staramy się na razie nie myśleć o tym. Oboje zaczęliśmy studiować. Dora halachę, czyli Prawa Talmudu, ja zaś Hagadę, czyli Legendy, w Wyższej Szkole Wiedzy Judaistycznej przy Artilleriestrasse. Wykłady profesora Torczynera wciągają jak patrzenie w ogień i jestem bardzo rad, że mogę go słuchać. Zdziwiłbyś się widząc moje zeszyty do ćwiczeń z hebrajskiego, a wydatki na ich kupno to jeden z moich nielicznych luksusów.

Z domu rodzinnego Dora nie wzięła nic prócz stroju chasydzkiego, który trzyma starannie złożony w kuferku. Piękne są chwile, kiedy ubiera się w krótkie aksamitne spodenki, białe wełniane pończochy i czarne lakierowane pantofle z wąskimi nosami, na głowę wkłada myckę, spod której wymykają się krótkie rudawe loki. Ten strój należał do jej młodszego brata i dostała go z braterskim błogosławieństwem, kiedy opuszczała rodzinę.

Dora jest drobna, ma bujne włosy, w uśmiechu odsłania duże zdrowe zęby. Jej cera jest oliwkowa, a wokół oczu skóra staje się nieco ciemniejsza, przechodząca w delikatny brąz. Przypomina znane nam typy żydowskich dziewcząt, a zarazem jest zupełnie


inna. Często śmieje się bez opamiętania, w szarych oczach ma wesołe błyski i jest niepoprawną optymistką. W tym podobna jest trochę do mojej siostry.

Kiedy przebiera się za parawanem w swój chasydzki strój, nie mogę się doczekać i popędzam j ą krótkimi okrzykami, a ona śmieje się tajemniczo i obiecuje, że już, już, za chwilę ukaże mi się... jako młody chasyd. Nie uczyłem jej żydowskich pieśni, nie byłbym do tego zdolny, nie mówiłem, jak poruszają się wschodnie tanecznice, a jednak gdy pierwszy raz, jeszcze nieśmiało, zrobiła kilka kroków, kiedy rozgrzała głos w jakiejś nie znanej mi piosence, wiedziałem, że to jest jej prawdziwe życie.

Widząc, jak bardzo cieszy mnie jej taniec i śpiew, zaczęła pracować z całym zapałem swojej promiennej młodości. Teraz zna piosenki w jidysz, pieśni hebrajskie, sefardyjskie lamenty z towarzyszeniem bębenków, na których sama gra. Jej gardłowe hebrajskie głoski gruchają jak synogarlice; umie ciągnąć frazę ponad miarę, zdawałoby się, bez końca, aby nagle zerwać ją gwałtownie. Potrafi z głosu wydobyć ton elegijny, jakby grała na samych czarnych klawiszach, naśladuje też dawno słyszane głosy, które dzięki niej wypływają z mroku pełne nowego blasku.

Ma własne gesty, jej tylko właściwe: ręce ciasno przylegające do bioder, z odchylonymi w bok łokciami, czekają na swoje wejście, lecz pierwsze są ramiona, które drgają delikatnie w rytm melodii, biodra się poruszają, głos nabiera ciepła, wibracji; unosi ramiona i ręce odrywają się gwałtownie od ciała w geście pozdrowienia, radości, lęku? Palce rozwiera szeroko i... wzruszenie za każdym razem ściska mi gardło, gdy blask lampy, przeświecając różowo przez delikatną skórę dłoni, sprawia, że z palców dziewczyny wytryskują promienie światła.

Moja mała kochana Dora śmieje się: - Od tego uciekałam, a to mnie tu dopadło!

- Czy wiesz, co wywróżyła mi pewna jasnowidząca, która chodziła po naszym sztetlu? - spytała mnie któregoś wieczoru. - To dziwne, ale dopiero teraz to sobie przypomniałam, a przecież pasuje jak ulał... "Przybędzie do ciebie Mesjasz. Wysoki, przystojny


267

266


l! i .<

mężczyzna, uczony mąż z Pragi, co najmniej doktor", tak właśnie powiedziała, a jednak to ja ciebie odnalazłam!

Kiedy wieczory się dłużą, za oknem deszcz i jesienne wichury, ona powraca do dalekiego polskiego miasteczka, które porzuciła, a czując moją aprobatę, więcej, bo zachwyt dla tych pięknych historii, opowiada mi o tamtym świecie, jakby go wskrzeszała z jakiegoś głębokiego nieistnienia. Oboje zresztą przypominamy sobie typy ludzkie tak podobne czy to w Pradze, czy w polskich miasteczkach, na Ukrainie czy nawet tu, w Berlinie, w żydowskiej dzielnicy. Ci ludzie mijają nas na ulicach, kręcą się po rynku, załatwiają interesy, modlą się, radują i smucą. Oto Żyd: krępy, niski, z brzuchem, jakby połknął piłkę, z ciemnymi obwódkami wokół lekko zapuchniętych oczu o tęczówkach prześwietlonych światłem, z twarzą tak bladą, jakby nie opuszczał pomieszczeń, do których nigdy nie dochodzi dzienne światło. Oto żydowska kobieta: korpus rozdęty niekończącymi się porodami, ledwie trzyma się na nogach, a jednak jej żywotność przypomina roślinę, która nawet w wąskiej szparze muru znajdzie własne miejsce do życia. Obok przechodzą młode dziewczyny. Widzę ich wąskie oliwkowe twarze o cienistych skroniach, policzki pokryte delikatnym puchem; poruszają się, jakby idąc rozwijały okrywające je powiewne welony.

Cały ten świat, ginący na naszych oczach, pojawia się na krótką chwilę, przywołany mocą czułej pamięci.

Twój F.

Dora do Maksa

Berlin, styczeń 1924

Kochany Maksie,

opiszę ci cały nasz dzień, tak będzie najprościej. Dowiesz się, jak tu żyjemy i jak świetnie dajemy sobie radę. Z samego rana otwieram spiżarnię i szykuję śniadanie. Nasza lodówka jest za oknem, wystarczy uchylić lufcik i sięgnąć ręką. W siatce mamy

268


wszystko, czego nam trzeba, co prawda ptaki są zwykle pierwsze... Zawsze próbują się dostać do pożywienia, tak że musimy trzymać masło w metalowej puszce, a resztę owijamy podwójnym papierem, a mimo to rano znajduję drobne ślady dzióbków sikorek i większe gawronów. Kiedy się złoszczę, Franz mówi: "Nie żałujmy im, one też mają prawo do życia".

Kiedy gotuję kawę dla siebie i mleko dla Franza na maszynce (jeśli mamy spirytus, oczywiście), Franz robi poranną gimnastykę. Choć w pokoju jest zimno i często proszę go, żeby tym razem zrezygnował, on jest nieprzejednany. Jedyne, co udało mi się uzyskać, to żeby ćwiczył na Lazurowym Wybrzeżu, to znaczy przy piecu (tak nazywamy to miejsce, bo bywa tu nawet bardzo gorąco). Co prawda rankiem piec już tylko wspomina ciepło z poprzedniego dnia, ale przynajmniej tu nie wieje.

Mamy aż dwie maszynki spirytusowe i termos, i jeśli uda mi się tak ustawić naczynia, żeby za jednym razem zagrzać nie tylko śniadanie, ale i coś na popołudnie, zamykam to w termosie i dla pewności chowam pod poduszkę. Nasza gospodyni twierdzi, że poprzedni lokator nie tylko cały dzień spędzał pod kocem, ale nawet gotował w łóżku, dzięki czemu codziennie oszczędzał pokaźne kwoty, no cóż... my jeszcze nie musimy tego robić.

Zaraz po śniadaniu wyruszamy na podbój świata, każde w swoją stronę, w ten sposób więcej można zdobyć, choć godzina dziewiąta jest i tak dość późna, o tej porze stoją już długie kolejki czekających. Na co, spytasz, na wszystko, Maksie, choć Franz śmieje się, że tak naprawdę warto stać tylko w kolejce do nieba. On jeździ do miasta z torbą, w której ma butelkę po winie na mleko i swoje rękopisy; zawsze przynosi butelkę pełną, czasem też udaje mu się zdobyć coś u wydawcy. Prosiłam go wiele razy, żeby mnie zostawiał ten trud - z miasta wraca szary na twarzy, jak z bitewnego zgiełku - ale on nawet słyszeć o tym nie chce. "Jestem taki sam jak inni, ani lepszy, ani gorszy, ja też muszę mieć swój udział w tej walce o przetrwanie."

Czasem spotykamy się w mieście i jemy obiad u wegetarian na Friedrichstrasse lub na rogu Dorotheenstrasse. Franz je bardzo mało,

269


bo zwykle siada twarzą do okna, a stamtąd widać szyld "H. Unger" - mówi, że kiedy czyta to jednym tchem hunger, to odechciewa mu się jeść, ale mnie apetyt dopisuje i zjadam wszystko, co mi tam podają. Potem Franz idzie czytać gazety razem z tymi, których nie stać albo którym szkoda pieniędzy na codzienną prasę.

Dzisiaj, kochany Maksie, było pięknie, dzień słoneczny, mroźny, na ulicach ludzi mniej niż zwykle, a do domu przyniosłam filiżankę prawdziwego miodu. Całą drogę trzymałam ją przed sobą jak relikwię i kiedyśmy się już spotkali z Franzem, który dzielnie przydźwigał butlę mleka, kiedyśmy postawili to na stole, Franz wykrzyknął: "Czyż nie jesteśmy szczęśliwcami? Żyjemy w krainie mlekiem i miodem płynącej". Udało mi się nawet uprosić go, żeby zjadł dwie łyżeczki tego specjału, a potem zapakowałam go do łóżka. Siedzi w szaliku i rękawiczkach i pisze opowiadanie; ma na sobie taki mięciutki szary sweter, że aż chciałabym się przytulić do niego, ale on się wzbrania. "Nie tak blisko, Doro, nie tak blisko", mówi, bo wciąż się obawia, że mógłby kogoś zarazić, a przecież doktor K. twierdzi, że Franz już nie zaraża.

Maksie, mam do ciebie prośbę. Czy mógłbyś mi pomóc zrozumieć to, co pisze Franz? Czytałam tylko jego opowiadania, ale to chyba za mało, żeby pojąć ten dziwny świat jak ze snu. Spytałam Franza, czemu swoich bohaterów tak chętnie zmienia w zwierzęta. Odpowiedział mi, że chce, aby byli inni, obcy, nieodwołalnie wygnani. Muszę o tym z tobą porozmawiać.

Ale opowiadam, Maksie, dalej. Każdego dnia ważymy miniony dzień na wadze, którą Franz własnoręcznie skonstruował. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaka jest ładna, z miedzianego drutu, fantazyjnie wygiętego, z szalkami ze srebrnych talerzyków. Na lewej szalce kładziemy to co złe: rachunki za prąd i ze sklepów, lekarstwa Franza, zepsuty zegarek nie do naprawienia, but z oderwaną podeszwą, przeterminowany kwit na węgiel, a na prawej to co dobre: listy od przyjaciół, kwiat, który dostałam od Franza, paczkę zjedzeniem, nowy rękopis, raz nawet posadziłam na niej małego kota, którego przynieśliśmy z podwórza. Musiałam go jednak oddać ze względu na kanarka.


Dzisiaj tryumfalnie dorzuciłam filiżankę napoczętego miodu i przeważyła. Kiedy jednak złe ciągnie w dół, Franz spisuje na kartce nasze marzenia i kładzie na prawej szalce, a wtedy dobre przeważa. Robi to na moje usilne prośby, bo tak naprawdę Franz uważa, że szalki wagi powinny zatrzymywać się na tym samym poziomie. "Zdobędziesz równowagę, gdy na każdej szali będzie spoczywał ten sam ciężar", mówi, kładąc akcent na równowagę i ciężar. Harmonia w świecie to jego obsesja, jest przekonany, że całe zło bierze się z nierównowagi.

Dziś jest u nas bardzo zimno. Skończyło się drewno i węgiel, prawdę powiedziawszy, tak jest już od czterech dni. Martwię się o Franza. Dobrze, że mamy chociaż spirytus i trochę nafty do naszej lampy. Co prawda po południu przy nalewaniu spirytusu do maszynki przelało się trochę i gdy Franz chciał ją zapalić, opary stanęły w płomieniach. Oparzył sobie rękę i długo musiał ją trzymać w lodowatej wodzie.

Już od pewnego czasu narzeka na nieporządki w naszych dwóch pokoikach. I chociaż wciąż sprzątam, jemu najwyraźniej chodzi o jakiś inny bałagan, nie ten zewnętrzny.

"Lubię porządek - mówi. - To moje marzenie. Świat, gdzie wszystko byłoby ciche i nieruchome, a każda rzecz na swym ostatecznym miejscu..." Opowiada mi, w jak pedantycznym porządku trzymał w domu swoje rękopisy, choć, jak twierdzi, w biurze jego pokój był wprost zawalony papierami, wśród których panował całkowity chaos. "No ale to był tylko urząd", mówi i śmiejemy się, bo teraz żadne biuro już mu nie grozi.

Niepokój Franza najwyraźniej wzbudzał od pewnego czasu stos rękopisów pod oknem. Miejsce, w którym leżą, nazywamy Syberią. Jest tam bardzo zimno, a podczas śnieżnych zadymek nocą śnieg przedostaje się przez wypaczone ramy okienne i osiada na papierach. I właśnie dzisiejszego wieczoru Franz powiedział: - Chcę tu mieć porządek, Doro, i trochę ciepła. Napalimy w piecu. Co ty na to?

Zgodziłam się, bo i ja byłam porządnie zmarznięta.

- Weź te papiery i spal je - powiedział tak stanowczo jak nigdy dotąd.


271

270


- Nie mogę tego zrobić, przecież tam są twoje opowiadania, notatki, listy... - zdziwiłam się.

- Właśnie dlatego musisz to zrobić - powiedział tak jakoś dziwnie. - Zresztą niech i one przydadzą się na coś. Może dzięki nim przez chwilę będzie trochę więcej światła.

- Zrób to sam - poprosiłam, ale wtedy pokazał oparzoną rękę.

- Nie mogę - powiedział -jestem ranny. -1 tak długo odgrywał zabawne scenki, rozśmieszał mnie i prosił, że kochany Maksie, jak szalona zaczęłam zgarniać papiery i wrzucać je do pieca.

- Czego mi żal? - wołał Franz. - Za czym tęsknię? Za tamtym życiem? Było straszne! Biegałem w kółko, goniąc za własnym cieniem, a nie spotkałem się z samym sobą! -1 biorąc w ręce kolejne kartki papieru, czytał jakieś urywane zdania. - A to moje stare listy. Skąd się tu wzięły? - Był zdziwiony. - Listami przez lata dosłownie się grzałem, czekając na ciepło, ale ono powstaje tylko wtedy, kiedy listy lądują w piecu. Do ognia z tym! I z tym! A może to coś warte? - Parodiując sam siebie, zanosił się od śmiechu, aż i ja zaczęłam się śmiać, lecz kiedy śmiech Franza przeszedł nagle w kaszel, oprzytomniałam, kazałam mu się położyć, a resztę papierów niepostrzeżenie wsunęłam za szafę.

Kochany Maksie, wiem, że będziesz się na mnie bardzo gniewał, ale wierz mi, nie mogłam inaczej, i nawet teraz, kiedy Franz śpi, a ja smucę się samotnie w zimnym pokoju, czuję, że gdyby mi kazał spalić tę resztę, którą ocaliłam, zrobiłabym to.


tak kłuje w oczy. Podobno teraz do Berlina przyjeżdża się w poszukiwaniu swobody obyczajowej. Swoje miejsce odnajdują tu homoseksualiści, transwestyci, narkomani, a jednak emerytowany urzędnik i niewinna dziewczyna przeganiani są z miejsca na miejsce. Żałuję tego pięknego domu na Grunewaldstrasse, ale cóż robić...

Na szczęście Otto podał nam nowy adres. Willa na Heidestrasse, trochę zaniedbana, należy do pewnej wdowy po pisarzu. Dama owa niewiele jest pewnie starsza ode mnie, jednak powaga i macierzyń-skość dodają jej lat. Kiedy przyszliśmy po raz pierwszy z pytaniem, czy ma wolne pokoje, spojrzenie jej ciemnych oczu przeniknęło nas do głębi. Oboje poczuliśmy, że przed tą kobietą niewiele da się ukryć. Od razu zauważyła, że jestem chory i że nadrabiam miną, domyśliła się, że Dora opuściła rodzinny dom i że tułamy się po Berlinie, szukając jakiegoś bezpiecznego miejsca.

"Tak, mam dla was dwa pokoje - powiedziała. - Niedrogo", dodała od razu i z uśmiechem wskazała nam wnętrze domu. Weszliśmy i już zostaliśmy, nawet nie wracając tego dnia po nasze rzeczy.

Kiedy stałem przy oknie, w bladym zimowym zmierzchu, patrząc na ogród pełen zdziczałych krzewów i ściętych mrozem chwastów, myślałem, jak długo trzeba było wędrować, żeby wreszcie trafić tu, do tego cichego domu w zamarłym ogrodzie. Zdaje mi się, jakby moje życie zatoczyło krąg i oto jestem w punkcie wyjścia, tu, gdzie bije wieczne źródło, z którego można pić. Czemu właśnie tu, czemu w tym miejscu, nie wiem...


Franz do Maksa

Berlin, styczeń 1924

Kochany Maksie,

i znów wymówiono nam mieszkanie. W poprzednim miejscu tłumaczono się względami moralności (nie mamy z Dorą ślubu), teraz spóźniliśmy się z płaceniem rachunków. Czuję jednak, że to był tylko pretekst, a w rzeczywistości nasz "niemoralny" związek


Franz do Hugona

Berlin, luty 1924

Drogi mój,

chcę ci opisać naszą wczorajszą sobotę i zimowy spacer z Dorą. Dzień był piękny, słońce i mróz. W naszych pokojach zimno, cały węgiel zużyty i kubeł pusty, piec tchnący chłodem, przed domem


273

272


drzewa zdrętwiałe od szronu, a niebo jak srebrny puklerz przeciwko temu, kto chce od niego pomocy. Dora wygląda przez okno, a ja próbuję, mimo wszystko, znaleźć jakąś resztkę węgla czy zapomniane za piecem polano. Nic. Więc siadam na kuble, który odzywa się nieprzyjaźnie, i mówię do Dory: "Jadę po węgiel!" Ona się odwraca i widząc mnie, wybucha śmiechem. Jazda na kuble nie zdaje się na nic, a węgla jak nie było, tak nie ma.

Postanawiamy wyjść na spacer jak przykładne berlińskie małżeństwo. Kolejką jedziemy do Wannsee. Tam, nad jeziorem, odwiedzamy grób Kleista. Znasz pewnie to miejsce, gdzie sto dwa lata temu, w listopadowy dzień, pod naporem ciężkich okoliczności życiowych, poeta, wraz ze swoją przyjaciółką, popełnił samobójstwo. Może wybrał to co najlepsze, zastanawiam się zawsze, ale nie mówię tego Dorze. Jest zbyt radosna, zbyt ufna i młoda.

Grób otoczony jest pordzewiałą kratą, na kamieniu leży wieniec z jedliny. Trochę dalej, po przeciwnej stronie jeziora, na niewielkiej polanie z widokiem na stare drzewa, tych dwoje piło po raz ostatni kawę z rumem. Śmiali się, rzucali kamyki do wody, czuli się wolni. Śmierć zdawała im się przygodą, wielką odkrywczą podróżą.

Stoimy długą chwilę, patrząc na szare kamienie pozieleniałe od pomocnej strony. Spokój tego miejsca, mrok pod wysokimi drzewami, które choć teraz pozbawione liści, pochylają się tak jakoś przyjaźnie nad tym samotnym grobem, zawsze działa na nas kojąco i już całkiem uspokojeni wracamy na stację. Jedziemy z powrotem do Steglitz i krocząc wolno i dostojnie, zmierzamy do naszej ulubionej knajpki na Dorotheenstrasse. Tam co tydzień spotykamy się z przyjaciółmi i znajomymi. Tym razem czekali już na nas Maks ze swoją przyjaciółką Emmy, Robert M., matematyk, pisarz i żołnierz, bardzo ciekawa postać, Werfel i Otto.

Wewnątrz było ciepło. Nam, odwykłym już niemal od tego, wkrótce zrobiło się wręcz gorąco. Siadamy zwykle przy oknie, w świetle, podczas gdy reszta wnętrza tonie w półmroku. Stoją tu długie, pociemniałe od ciągłego używania, drewniane stoły i ławy. O tej porze, kiedy na obiad przy chodzą goście, gra muzyka, dźwięki harmonii i gwar głosów zagłuszaj ą nasze słowa, więc żeby nie krzy-


czeć, musimy zbliżyć się do siebie i tak siedzimy jeden przy drugim. Dawniej zdawałoby mi się to nie do zniesienia, teraz ciepło bijące od towarzyszy, bliskość mojej małej Dory, jej śmiech, blask jej oczu - wszystko to sprawia, że czuję nie znany mi dotąd smak wspólnoty.

Kiedy roznoszą piwo, ja także dostaję swój kufel i stawiam go na tekturowej podstawce z wizerunkiem gładkiego oblicza jego wysokości Fryderyka Wilhelma, tego szalonego władcy... Rozglądam się wokoło i widzę, j ak inni pij ą długimi łykami, j akiś człowiek przy stole obok podnosi kufel piwa wysoko, z okrzykiem, jak żołdak Wallensteina, a potem zabiera się do jedzenia.

Wierz mi, z prawdziwą rozkoszą patrzę, jak pochłania się tu miski gęstej zupy cebulowej, ogromne talerze wieprzowiny z kapustą i kartoflami, gorące kiełbasy ociekające tłuszczem, które przy nakłuwaniu wydają z siebie przeciągły pisk niczym szczur schwytany w potrzask. Ja tego nie jem, oczywiście, ale cóż mi szkodzi się przyglądać.

Znajomi schodzą się powoli. Tej soboty zjawił się nawet Jifi, który w Berlinie odwiedza swojego brata. Zawsze jestem złakniony jego opowieści, więc robię mu miejsce obok siebie i zarzucam go pytaniami. Rozmowa przy stole toczy się swoim torem. Rozmawiają o inflacji, o marce, o tych, którzy przyjechali do Berlina i tych, którzy właśnie wyjeżdżają. Aż trudno uwierzyć, ilu znajomych odwiedziło Berlin w ostatnim czasie.

Słyszę, jak Dora mówi cicho do Emmy, która siedzi obok niej, że na wiosnę chce ze mną jechać do Palestyny. Kochana Dora, wierzy w historie, które jej opowiadam, choć tak naprawdę wie przecież, że moje dalekie podróże to tylko wodzenie palcem po mapie.

Maks, jak zwykle pełen niespożytej energii (jak on to robi?) rzucił pomysł założenia pisma skupiającego wszystkich, którzy w Berlinie szukają swojego miejsca, a przyjechali nie tylko z Czech, ale i Austrii, z Polski czy Rosji Sowieckiej.

Słucham tego wszystkiego jak jakiejś historii z innego, nie mojego świata. Przejmuję się losami ludzi, przyklaskuję pomysłom,


275

274


z radością obserwuję entuzjazm Dory, lecz mnie to już nie dotyczy. Zdaje mi się czasem, jakbym znalazł się na grzbiecie fali, która niesie mnie gdzieś w swoim własnym rytmie, zgodnie z morskimi prądami, na które ja nie mam najmniejszego wpływu.

Oni rozmawiają, a ja przestaję słuchać i patrzę przez okno, na ulicę, na ludzi, którzy przechodzą, zwyczajni, uśmiechnięci, jakby nic się nie działo, jakby ten świat trwał w pięknej równowadze, -'. jakby nie zsuwał się po równi pochyłej. Ludzie idą wyprostowani, nie potykają się, nie upadają, a ja nie przestaję się dziwić. Więc taki jest ten świat?

Około czwartej zaczęliśmy się rozchodzić. Zabraliśmy ze sobą Jifego i kiedy weszliśmy do domu na Heidestrasse, do naszego pokoju, przywitał nas ogień w piecu. To nasza droga gospodyni, którą zwiemy Madame Fruhling, ulitowała się nad nami i kazała napalić we wszystkich pokojach.

A zatem warto czasem wyjść z domu, aby potem do niego po- , wrócić.

Maks do Hugona

Berlin, luty 1924

Drogi Dottore,

żałuj, że nie było cię tutaj ostatniej soboty. Odwiedziliśmy Dorę i Franza. Jifi, Otto, Madame Fruhling, ja i Emmy, która przybiegła spóźniona z popołudniowej próby w teatrze.

Dora gotowała wodę na maszynce i parzyła herbatę dla nas wszystkich. Pośrodku ich pokoju stoi duży okrągły stół, co sprawia, że czuję się tu jak w prawdziwym rodzinnym domu. Franz pokładał się na wąskiej kozetce, którą przysunęliśmy bliżej pieca, i zabawnie komentował naszą rozmowę przy stole.

Tego wieczoru byliśmy bardzo rozmowni. Nasze podniecenie udzieliło się nawet żółtozielonemu kanarkowi, z którym Dora czule się przekomarzała. Franz postawił miskę z wodą na małym stoł-


ku i prosił, abyśmy wszyscy zanurzali w niej ręce. "To nasza mała rodzinna kąpiel - powiedział. - Robimy tak, kiedy chcemy się oczyścić z brudów dnia."

Spytałem Dorę, jak podobają jej się wykłady z halachy i czy w Szulchan Aruch znalazła wskazania religijne, które chciałaby stosować we własnym domu.

- Jak będziemy mieli z Franzem prawdziwy dom, pomyślimy o pięknych nakazach wiary, które służą życiu...

- Czy te drobiazgowe przepisy, których już nie sposób stosować, nie są dziś zupełnym anachronizmem? - spytał Otto.

- Dla tych, którzy wierzą, wszystko jest żywą wiarą i nic nie jest niemożliwe - powiedziała Dora. - Pamiętam nasze miasteczko i ludzi, którzy tam żyli według praw sprzed dwóch tysięcy lat, tak jak gdyby nic się nie zmieniło...

- ...i jak gdyby wierzyli, że wszystko to będzie trwało przez następne tysiąclecia albo nawet i dłużej - odezwał się Franz.

- Opowiedz nam jakąś legendę, przecież ty studiujesz Hagady -poprosił go Otto. - Czy z tych starych historii można jeszcze wyciągnąć jakąś naukę?

- Och, nie mów o legendach z lekceważeniem - zawołała Dora, wychylając się zza parawanu, gdzie szykowała nam mały poczęstunek.

- Tak, tak, Dora ma rację. - Franz podniósł się z kanapy i podszedł do stołu. - Nie trzeba lekceważyć baśni i legend. Kryje się w nich wielka mądrość. Każda baśń wywodzi się z głębi krwi i lęku, a legendy mają w sobie to co wilgotne, dzikie i nieoswojone. W nich się można zanurzyć, bo legendy są z wody, a prawa są z pustyni. Dwadzieścia lat zgłębiałem to, co należy do świata Praw, ale potrzebowałbym czterdziestu, a te nie będą mi dane, aby dotrzeć do Legend. Prawo ciągnie w górę, Legendy - w dół. Góra i dół tworzą oś...

- ...w górze jest świat niewidzialny, w dole - świat widzialny, w górze Bóg, w dole człowiek, który wybrał część widzialną- dokończył Jifi i domyśliłem się, że ci dwaj niejedną już noc przegadali razem.


276

277


Spojrzałem w okno, którego nikt jeszcze nie zasłonił. Na zewnątrz mrok zgęstniał i kryształki lodu uderzały w szybę. Madame Friih-ling wniosła lampę naftową i umieściła ją w kącie pokoju, rozpraszając szare cienie. Dora ustawiła świeczki na metalowej tacy. Czekaliśmy już tylko na Emmy, żeby zapalić szabasowe światła. Wpadła po chwili, wnosząc ze sobą świeżość zimowego chłodu. Zrzuciła futro, zdjęła ciepłe botki; miała na sobie krótki żakiet i marszczoną spódnicę w kolorze mszystej zielem, która tak ładnie kontrastuje z jej jasnymi włosami. Poczułem wielką radość, jak zawsze, kiedy ją znów widzę, choćbyśmy się rozstali tylko na godzinę. Wkrótce rozbłysły świece, a my ciaśniej skupiliśmy się wokół stołu.

- Powiedz, Franz - zaczął Otto - czy to prawda, że artysta... Ty jesteś artystą - powiedział dobitnie, widząc, jak Franz się wzdraga. - Czy to prawda, że artyście zadany jest jeden werset, a całe jego dzieło jest tylko komentarzem do niego?

- Tak, to może być prawda, lecz ja bym zamienił słowo "artysta" na "człowiek". Więc tak, całe życie jest egzegezą jednego wersetu, ale rzecz w tym, że my albo nigdy się nie dowiemy, jakie to słowa, albo poznamy je na końcu naszej drogi.

- Czy ktoś z was zna słowa przeznaczone dla siebie? - spytał Jifi, ale długo nikt nie odpowiadał, wreszcie ja przerwałem milczenie.

- To rzecz tak intymna, że nawet gdybym wiedział, nie chciałbym mówić o tym głośno.

- A ja znam ten werset - odezwał się Franz - znam go, ale wiem jedno -ja moje zadanie źle odrobiłem. Popatrzyliśmy po sobie, uśmiechając się nieznacznie.

- Och, Franz - westchnął Jifi - miałeś nam opowiedzieć którąś z legend, ale ja cię wyręczę. Opowiem wam historię, którą znam od średniowiecznego kabalisty z Toledo. Posłuchajcie.

Pewien wielce uczony człowiek płynął któregoś razu łodzią po morzu. Mijając jedną z wysp, jakich wiele było wokół, usłyszał modlitewne zawodzenie. Od razu rozpoznał mantrę wysoko wtajemniczonych. Wiedział, że ten, kto po mistrzowsku wypowie ową


mantrę, osiągnie doskonałość i posiądzie zdolność chodzenia po wodzie. "Ten człowiek nie dostąpi wtajemniczenia. To jakiś niedoświadczony derwisz, a swoje zadanie wykonuje źle i nieporadnie", pomyślał mędrzec, słuchając prób człowieka z wyspy. "Pouczę go, powiem mu, jak powinien medytować, aby osiągnąć cel", postanowił uczony i podpłynął do brzegu wyspy. Odnalazł człowieka, którego głos słyszał, i pouczył go. Derwisz wysłuchał z uwagą nauk uczonego i podziękował mu, życząc szczęśliwej drogi.

Po pewnym czasie mędrzec znów przepływał obok wyspy i usłyszał, że derwisz nadal próbuje nieudolnie wykonać swoje zadanie. Westchnął ciężko i rozmyślając nad niedoskonałością ludzką, przywołał owego człowieka i pouczył go ponownie. Kiedy jednak odpłynął już wystarczająco daleko, żeby nie słyszeć zawodzeń człowieka, zauważył, że ktoś biegnie po wodzie za jego łodzią. To był człowiek z wyspy. "Mistrzu, mistrzu, zatrzymaj się jeszcze chwilę - wołał, unosząc się na falach - znów zapomniałem, co mi mówiłeś. Czy mógłbyś powtórzyć to jeszcze raz?"

Franz z twarzą wspartą na rękach, zapatrzony gdzieś przed siebie, milczał chwilę. Wreszcie odezwał się:

- Drogi przyjacielu, opowiedziałeś nam piękną historię, ale nie chcę jej komentować. Niech zostanie prosta i jasna jak górski kryształ. Wezmę ją i będę ogrzewał w dłoni.

- I mnie ta historia się podoba - powiedziała Dora i przytuliła się do Franza.

- A teraz czas na wino! - Madame Friihling wyszła z pokój u, a my zaczęliśmy sprzątać ze stołu filiżanki po herbacie.

Dora i Emmy zniknęły w drugim pokoju. Domyślałem się, że chcą się przebrać. Obiecały nam tego wieczoru mały występ. Fortepian, na którym miałem im akompaniować, stał w pokoju Madame Friihling. Trzeba więc było odsunąć szafkę, która zasłaniała dwuskrzydłowe drzwi w amfiladzie. Kiedy Otto i ja mocowaliśmy się z nią, wróciła nasza gospodyni i kątem oka zobaczyłem srebrną tacę, pękatą karafkę wina domowej roboty i kryształowe kieliszki. Dama ta, choć żyje skromnie, dba o formy i lubi piękne przedmioty, które zachowała jeszcze z dawnych lepszych czasów.


278

279


Usiadłem zaraz do instrumentu, żeby stwierdzić, czy grając, będę mógł obserwować występ naszych dziewcząt. Z mrocznego wnętrza salonu pokój Franza oświetlony ciepłym światłem świec wydawał się szczęśliwym i bezpiecznym miejscem, a sylwetki trzech mężczyzn pochylonych nad stołem, w kręgu lampy, wyglądały tak beztrosko, że przez chwilę uległem złudzeniu, jakby powróciły czasy naszej młodości.

Przebiegłem palcami po klawiaturze, dźwięki zabrzmiały nadspodziewanie czysto, Madame Friihling weszła, stawiając na stoliku lampę, usiadła obok mnie i otworzyła nuty. Zaczęliśmy grać jakiś lekki utwór na cztery ręce. Usłyszałem ożywione głosy dziewcząt. Kanarek pod wpływem muzyki zaczął skakać jak puchata piłeczka i zobaczyłem, że Dora zasłania klatkę ciemną jedwabną chustą, Emmy zaś pochyla się nad świecami, z których kilka już zgasło, i zapala nowe, a jej twarz przypomina oblicza kobiet z obrazów flamandzkich mistrzów.

Drogi Hugo, opisuję ci wszystko tak drobiazgowo, bo ten wieczór był wyjątkowy. Wszystko rozwijało się w jakimś swoim tajemniczym rytmie, jakby to już kiedyś było i nigdy więcej nie miało się powtórzyć.

Emmy jest świetną deklamatorką i poezją miał się zacząć ten występ. Wstałem od fortepianu, żeby być blisko niej. Miała prostą czarną suknię i we włosach czarną opaskę z drobnymi brylantami. Wstrzymałem oddech, kiedy zaczęła, i dopiero po chwili, gdy jej głos popłynął równo, dźwięcznie i pewnie, uspokoiłem się na tyle, że mogłem śledzić sens słów.

Wiersz o wędrówce przez pustynię brzmiał po niemiecku dziwnie obco, ale właśnie dzięki temu historia tych, którzy nigdy nie mieli dotrzeć do Ziemi Obiecanej, była jeszcze bardziej dramatyczna.

Czułem wzruszenie słuchaczy, ciche skupienie Franza, ciekawość Dory, natężoną uwagę Otta, Madame Fruhling. Spojrzałem na siedzącego z boku Jifego i z trudem opanowałem uśmiech. Pochylił głowę, spuścił wzrok, ale jakby i tego było mało, ręką przysłonił oczy. Biedny Jifi, wciąż nie oduczył się jeszcze nawyków sprzed


lat, kiedy to jako chasyd nie tylko nie patrzył na kobiety, ale nawet nie podawał im ręki i nie rozmawiał z nimi. Teraz widok pięknej młodej kobiety mówiącej wiersze i drugiej, ślicznej i zalotnej, w białej sukni ze szkarłatną szarfą, był zbyt kuszący dla jego wstydliwych oczu.

Po wierszu o wędrowcach Emmy zaczęła "Piasek i gwiazdy" Fruga, słynny utwór napisany w jidysz, który ona jednak mówiła po niemiecku. Kiedy skończyła, Dora zerwała się i chwytając Emmy w pół, zakręciła nią w j akimś nagłym porywie radości. "Pięknie, pięknie - wykrzyknęła. - Aja mam dla was niespodziankę. Do tego wiersza Abraham Bernstein napisał muzykę i ja znam tę pieśń."

Chwyciła bębenki i wystukując na nich rytm, stanęła pośrodku pokoju. Sięgnąłem po kieliszek wina i pijąc przyglądałem się dziewczynie. Jej drobna zgrabna postać, krótkie rudawe włosy, błyski w szarych oczach podobały się nie tylko mnie. Ciemny głęboki głos zabrzmiał bez akompaniamentu tak melodyjnie, że pomyślałem: ona ma talent! Początkowo stała prawie nieruchomo i tylko palce lekko uderzały w bębenek, lecz po chwili jakieś wibracje zaczęły pobudzać jej ciało i zdawało się, że tańczy w rytm melodii, choć tak naprawdę stała w miejscu.

Słuchałem z coraz większą ciekawością tego utworu, którego kantylena oparta jest na taamej hamikra, czyli akcentach biblijnych. Narastający rytm pobrzmiewał znajomo, aż rozpoznałem w nim wzór melodyczny "Powitania Soboty", tej pięknej modlitwy, która przypłynęła do mnie gdzieś z daleka, jak z sennego obrazu. Ta melodia, w której siódmy ton ciągnie niczym magnes do tonu pierwszego i przeplatanie się dźwięków tryskających jak ze źródła bez dna, idealnie odpowiadała słowom. Pieśń cichła, a my nuciliśmy ją jeszcze przez dłuższą chwilę.

- "Piasek i gwiazdy", pamiętasz ten wiersz? - spytał Franz, stając obok. Jak mówił go przed laty Loeb? Z tłumionym gniewem. Emmy wydobyła z niego ukrytą melancholię. Jeśli zagrasz, one będą śpiewać - powiedział i dotknął mojego ramienia, jakby nieznacznie popychając mnie w stronę fortepianu.


281

280


Nie musiał długo prosić. Znałem dużo żydowskich melodii i po chwili rozbrzmiewała pogodna piosenka "Bułka z masłem". Tym razem śpiewała Emmy. Dziwne, lecz Emmy - z natury poważna -wybiera te wszystkie szybkie, skoczne rytmy w tonacji durowej, parodie i zabawne scenki, Dora - wesoła i beztroska - woli tony elegijne, ciemne, patetyczne.

Pieśni następowały jedna po drugiej, głosy śpiewaczek brzmiały coraz swobodniej, w duetach stopiły się nadspodziewanie szybko, choć nie miały wcześniej prób. Przeważały piosenki miłosne, które Dora śpiewała niczym prawdziwa zakochana żydowska dziewczyna: ze spuszczonymi oczami, wstydliwie, z liryczną miękkością.

W muzyce tej słychać echo modlitw żydowskich, pieśni szabasowych, czasem monotonne przyśpiewy jak podczas nauki Gema-ry i pentatoniczne akcenty czytających Torę. Rozpoznałem tonację molową, w trybie zwanym w muzyce liturgicznej Ahawa rab-ba, czyli Wielka Miłość. Zwiększona sekunda tej skali ożywia melodię swoistym pięknem: gdy dźwięki biegną z dołu do góry -wyrażają gniew lub prośbę, przy schodzeniu w dół - błaganie i płacz.

Prawie nie mogłem oderwać oczu od tych dwóch śpiewających kobiet, od ich rozgrzanych ciał, gorejących twarzy, rąk, którymi poruszały powietrze wokół siebie.

Madame Friihlmg wyręczyła mnie, bo często myliłem się lub po prostu przestawałem grać, żeby lepiej widzieć i słyszeć. Zobaczyłem w pewnej chwili, że Jifi stanął pośrodku pokoju, kołysząc się lekko, jak w modlitwie. Nie mogłem teraz przestać grać, wręcz przeciwnie, chciałem tą muzyką, jej rytmem porwać wszystkich do tańca. Jifi, z twarzą wzniesioną w górę, z przymkniętymi oczami, ramionami to wzniesionymi, to opuszczonymi w dół, niczym ptak, który powoli szykuje się do lotu, zataczał rytmiczne kręgi wokół śpiewających dziewcząt. Sceptyczny dotąd Otto zaczął klaskać i przebierać w miejscu nogami, jakby wciąż jeszcze wstydził się tego ruchu, który i jego zagarniał w siebie. I nagle spostrzegłem, że Franz zbliża się do Emmy i Dory. Franz, nasz kochany Franz tańczył...


Cały skupiłem się na tym obrazie. Dora i Franz w tańcu z chusteczką. On powoli kładzie lewą rękę na czole, opuszcza ją, unosi poły marynarki, jakby to był żydowski chałat, zbliża się do dziewczyny i odsuwa od niej. Ona, wiedziona niemym rozkazem mężczyzny, w tym samym rytmie oddala się i zbliża, drobi stopami w małych pantofelkach, białą chustkę trzyma w koniuszkach palców. Franz unosi ramiona w górę, zaciska dłonie i puszcza je, głowę lekko pochylił, tak że widzę jego półprofil, spojrzenie utkwił gdzieś w dole, a palce w górze zaciskają się i rozchylają, jakby chwytały i ściągały do siebie niteczki światła.

Na jego twarzy dostrzegam uczucie prawdziwej błogości, jakby pod przymkniętymi powiekami przepływały obrazy dalekich krain zatopionych w słońcu, wysokich palm, egzotycznych ptaków; krain, gdzie każdy, nawet najbardziej obcy, nawet nieodwołalnie wygnany, odnajduje swoje miejsce pod przyjaznym niebem.

Pozostali otoczyli ich i klaszczą w rytm, który pulsuje to szybciej, to znów wolniej. Jifi nieoczekiwanie wyciągnął skądś flet i zagrał, czysto i dźwięcznie. Emmy uderza w bębenki. Dora podaje Franzowi róg chustki i teraz złączeni skrawkiem bieli tańczą jak para nieśmiałych narzeczonych. Franz ani razu nie spojrzał na dziewczynę. Odwraca się do niej bokiem, unosząc lekko chustkę w górę, a ona zatacza wokół niego koła, najpierw szerokie, potem coraz ciaśniejsze, i zbliża się do partnera, nie dotykając go jednak nawet rąbkiem spódnicy.

Dora niedługo wytrzymuje ten powolny, monotonny rytm. Upuszcza chustkę i w geście poskramianej namiętności wyrzuca ramiona w górę. Franz zastyga na krótką chwilę, wpatrzony w tańczącą. Lekki uśmiech rozjaśnia mu twarz. Rytm bębenków i głos fletu zachęca do tańca i widzę, jak Franz mu się poddaje. Podnosi dłonie wnętrzem do góry, jakby podtrzymywał jakąś ogromną kulę, i kołysze nimi na boki. Całe jego smukłe ciało porusza się rytmicznie.

Nie wiem, czy Franz się modli, czy robił to kiedykolwiek, ale kiedy tak patrzyłem na niego tańczącego, pomyślałem, że ta forma modlitwy jest mu najbliższa. Gramy coraz szybciej, coraz namięt-


282

283


niej. Dora chwyta Franza za rękę, Franz w biegu porywa Otta, który przyciąga do siebie Jifego. Madame Friihling wstaje od fortepianu, dostojnym krokiem zbliża się do tańczących. Zamykająkrąg.

Co za widok! Wszyscy krążą coraz szybciej. Emmy wystukuje coś dzikiego, pierwotnego, więc przestaję grać, dźwięki fortepianu nie pasują do tych zmysłowych gestów, do uczuć, które wydobywają się jak z jakiej ś studni bez dna, jak z zapomnianej przeszłości, której już nie można dłużej tłumić.

Tego wieczoru patrzyłem z radością na Franza, na jego pobladłą, zmęczoną, ale szczęśliwą twarz. Powinien odpocząć, mimo wszystko, pomyślałem, i wtedy on podszedł do mnie, jeszcze ciężko chwytając oddech, położył rękę na piersiach i uspokajał swoje serce.

- Cóż, Maksie, minął czas słów. Godzina jest już późna - powiedział.

Nie wiem, jak długo trwało nasze zapamiętanie. Niekończąca się noc zimowa była mroźna, czarna i rozświetlona dalekimi punkcikami gwiazd, ale nasz pokój, a my w nim, unosił się, zawieszony w bezkresnej przestrzeni, jak łódź, która bezpiecznie przybija do brzegu.

Maks do Hugona

Praga, marzec 1924

Drogi Dottore,

zmuszony byłem na razie wyjechać z Berlina, zostawiając tam Emmy samą. Moja żona źle się czuje, więc wróciłem do Pragi, żeby być z nią. Już jest lepiej, ale w naszym małżeństwie nic się nie zmieniło, na co ona może po cichu liczyła. W tym czasie przyjechał tu Otto, który zaraz pojawił się u mnie, bo chciał mi koniecznie opowiedzieć o spotkaniu z Franzem w Berlinie.

Od czasu naszego wspólnego pobytu u Franza i Dory na Heide-


strasse nie widział ich aż do dnia, gdy idąc zupełnie przypadkowo Kaiser Allee, zobaczył Franza stojącego przed sklepem. Otto był bardzo przejęty tym spotkaniem, ale próbując przypomnieć sobie jak najwięcej, popadł w jakiś chaos. Uspokoiłem go i poprosiłem o powtórzenie relacji.

Musiało to wyglądać mniej więcej tak: dzień był akurat pogodny, przygrzewało słońce i z dachów kapało. Kolejka przed sklepem dość długa, a na końcu Franz, z torbą na zakupy, w której miał butelkę na mleko i pół bochenka chleba owiniętego w gazetę. Otto nie omieszkał zauważyć, że choć na ulicy było błoto, Franz, jak zawsze, miał nieskazitelnie czyste buty, i Otto zastanawiał się, jak on to robi. Choć spieszył się na jakieś spotkanie, postanowił poto-warzyszyć Franzowi, stanął więc w kolejce razem z nim.

Zaczęli rozmawiać o jakimś wieczorze autorskim, ale Otto zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, czyj to był wieczór. Franz wydał mu się dziwnie rumiany i Otto pomyślał, że to chyba z gorączki, ale o nic nie zapytał. Franz ani słowem nie napomknął zresztą o swoich dolegliwościach. W twarzy, w całej jego postawie, w brzmieniu głosu czuło się jakiś rodzaj ukojenia, co dość zdziwiło Ottona, i pomyślał, że być może choroba ostatecznie złamała wolę Franza, jednocześnie ograniczając wreszcie jego samonisz-czycielską moc.

Otto rejestrował wszystko to właściwie w ułamkach sekund, prawie nieświadomie, i dopiero kiedy później myślał o tym, nasunęły mu się te refleksje.

Kolejka tymczasem zaczęła się z wolna posuwać, a oni razem z nią. "Umieram, Otto - powiedział nagle cicho Franz. - Kiedy to dokładnie nastąpi, nie wie dobrze nawet mój lekarz. Ale to pewne... Umieram dla życia..." A może - usłyszał Otto: "...w imię życia". - Otto nie zapamiętał lub nie dosłyszał, co naprawdę powiedział Franz, ale jego spokój i pewność sprawiły, że nie zaprotestował, jak to zwykle mamy w zwyczaju wobec takich wyznań, lecz spytał go, czy znalazł to, czego szukał, czy zrozumiał coś, czego dotąd nie pojmował.


284

285


Franz milczał; głęboko się zamyślił i trwało to długo. Kiedy jednak Otto prawie stracił już nadzieję na odpowiedź, Franz się odezwał: "Chyba nie. Ale wiesz, odnalazłem w sobie przestrzeń, w której bywam szczęśliwy". Po chwili zastanowienia dodał: "Nie jestem w niej ani człowiekiem, ani zwierzęciem, nie jestem w ogóle żadną żywą istotą; w tej przestrzeni nie ma ofiar ani prześladowców, mocy ani trwogi, to obszar pozbawiony wszelkich napięć - tu nawet sokom nie chce się przeciskać w łodygach roślin. Jest może tylko wdech i wydech, ale i tego nie jestem pewien, gdyż pomiędzy wdechem a wydechem rozpościera się meogarnięta pustka. Tu, wreszcie, po raz pierwszy czuję się bezpieczny, bo przecież tak naprawdę liczy się tylko ten brak przymusu, to właśnie ten brak daje radość. Na razie ta przestrzeń jest tylko w mojej wyobraźni, ale niedługo ona stanie się być może moją jedyną rzeczywistością. Wkrótce przestanę opuszczać swój pokój, potem łóżko, w łóżku pozostanie mi tylko jedna pozycja, potem wdech i wydech... a potem już nic".

Milcząc stali na ulicy. Kiedy nadeszła kolej Franza, bez słowa napełnił butelkę mlekiem, a rozstając się, nic nie powiedzieli do siebie. Otto pamięta jeszcze, że w nagłym odruchu chwycił Franza za ramiona i przycisnął do siebie, a potem długo patrzył, jak przyjaciel odchodzi, nie oglądając się za siebie.

Ściskam Twoją dłoń długo i serdecznie.

Maks do Hugona x

i-.

Praga, kwiecień 1924

Kochany Doktorze,

rozumiem twoją niecierpliwość, chcesz jak najszybciej dowiedzieć się czegoś o Franzu. Niestety nie mam dobrych wiadomości. Po gwałtownym pogorszeniu, które nastąpiło pod koniec marca, Franz znalazł się w sanatorium, a potem w klinice doktora H. Nie można go było tam zostawić; cierpiał, zdany na łaskę bezdusznych


lekarzy, w bezsenności i lęku, narażony na widok agonii chorego z sąsiedniego łóżka, o czym opowiadał mi z głębokim smutkiem i wielkim podziwem dla umierającego.

Postanowiliśmy go przewieźć do innego sanatorium, w K. pod Wiedniem. Nie mogłem tam jechać, ale był z Franzem Robert, no i oczywiście Dora. Udało im się zdobyć auto, ale tylko odkryte. Wyobraź sobie, dla chorego z gruźlicą krtani! I akurat tego dnia, gdy wyruszyli w drogę, wiał silny wiatr i padał deszcz. Franz, jak to on, ani słowem się nie skarżył, ale biedna Dora dosłownie nie wiedziała, co robić. Całą drogę stała w samochodzie, z parasolem szarpanym przez wiatr, a kiedy parasol przegrał walkę z wiatrem, Dora własnym ciałem ochraniała Franza.

Na miejscu okazało się, że okolica jest bardzo ładna, a pokój pełen światła, z widokiem na rozłożyste świerki. Choć tyle udało się zrobić dla chorego. Będzie tu z nim Dora i Robert, który jest nadzwyczajny. Postanowił przerwać badania naukowe i opiekować się Franzem tak długo, jak to będzie konieczne...

To, że Franz z Berlina musiał wrócić do Pragi i znów zamieszkać z rodzicami, było dla niego smutnym pożegnaniem z ciężko wywalczoną niezależnością. Teraz został przywiązany do swego, jak twierdzi, ostatecznego miejsca, ale przynajmniej władza rodziców tu nie sięga. Nie chce też na razie ich widzieć, nie dlatego że ma im coś za złe, raczej nie chciałby, żeby przeżyli szok. Teraz Franz jest ciężko chorym człowiekiem, prawie stale musi leżeć, coraz gorzej mówi, a lekarze zalecaj ą mu nawet całkowite milczenie. On jeszcze buntuje się przeciwko temu, on, który zawsze rozważał tę możliwość - zamilknąć, usunąć się, w ciszy stawać się coraz mniejszy, cichszy, nieistniejący.

Teraz chce żyć, rozpaczliwie pragnie wyzdrowieć, teraz kiedy ostatecznie opuściły go demony i kiedy -jak mi powiedział - niczym wąż zrzucił starą skórę. Coś w tym jest; wycieńczony, słaby, o twarzy pociemniałej, jakby wysuszonej przez słońce i wiatr -sprawia wrażenie wyzwolonego. Gdyby to mogło trwać, gdyby jeszcze dało się uratować Franza...


287

286


Milena do Maksa

Praga, kwiecień 1924 "•• Kochany Maksie,

wiem już, jak bardzo Frank jest chory. Wiem i nie umiem ci opisać, co to tak naprawdę dla mnie znaczy. Straszne, dla mnie straszne, jest to, że ja nie mogę przy nim być, nie mogę mu pomóc. Sama odebrałam sobie to prawo.

Kiedy myślę o Franku, o jego chorobie, przekonuję się, że on już dawno, już u początków, był "zarażony śmiercią", a jego życie jest rozłożonym na raty samobójstwem. Przeraża cię to, co mówię? Mnie także, ale to może być prawda - prawda Franka, o której on sam wie i o której mówi w swoich pięknych i strasznych opowiadaniach.

Frank boi się władzy, nienawidzi przemocy - mówił mi o tym wiele razy, innymi słowami, lecz sens był właśnie ten. Władza ze swoją przewagą wkracza wszędzie, ofiara nie może uniknąć prześladowań, nie ma gdzie się skryć. Wszystkie drogi ucieczki zostają odcięte, jest tylko jedna - śmierć.

Frank powierzył się śmierci, temu chaosowi, który jest pełnią. Widział siebie martwego, a te wizje były obrazami doskonałego spokoju i ciszy. Wraz z ustaniem wszelkiego ruchu kończy się bowiem władza przemocy. Martwy nie może być zraniony, nie może też ranić innych.

Opowiadania Franka czytałam wiele razy. Jego nie dokończoną powieść o oskarżonym znam we fragmentach. Jak wiesz, w moim posiadaniu jest też ostatni wielki utwór F. o geometrze. Od dawna już szukam takiego obrazu, który byłby w utworach Franka najważniejszy, wokół którego układałoby się wszystko. Czułam, Maksie, że coś takiego istnieje. Widziałam pojedyncze elementy, ale one nie układały się w całość. Wreszcie znalazłam taki obraz. Nie nazwę go, ale spróbuję ci go opisać.

Oto historia Ojca, który wydaje na swego syna wyrok. Bohaterów opowiadania, które znasz, łączą dziwne i tajemnicze więzy. Syn i jego nieobecny przyjaciel - obaj są dwiema stronami tej sa-


mej osoby - dawno się nie widzieli, lecz piszą do siebie listy. Syn się zaręcza, czym pognębia dalekiego przyjaciela, który i tak przegrany i ginący gdzieś w syberyjskich przestrzeniach, słabnie jeszcze bardziej. Dysharmonia między nimi pogłębia się z powodu obecności kobiety po stronie Syna.

Między Ojcem i Synem toczy się walka. Syn chciałby odebrać staremu Ojcu władzę, którą ten wciąż jeszcze posiada. Życzy Ojcu śmierci: "Teraz się pochylił, myślał Georg, gdybyż upadł i roztrzaskał się".

Nierównowaga między Ojcem i Synem powiększyła się też znacznie z powodu zaręczyn, bo Syn wzmacnia siebie narzeczoną, a Ojciec osłabł, ponieważ stracił żonę, która umarła.

Następuje kryzys. Nierównowaga między Ojcem, Synem i Przyjacielem sprawia, że władza każdego z nich przeradza się w jawną przemoc. Trzeba zatem przywrócić równowagę. Jak tego dokonać? Ludzkość od początku zna taki sposób. Jest nim wyznaczenie kozła ofiarnego. Zostaje nim Syn. Zwykle ofiarą była istota chora, ułomna, dziwna, inna. Może Syn tylko pozornie jest silny. Może w chwili, gdy Ojciec, stojąc na łóżku, podnosi koszulę, pokazując mu ranę na udzie - to rana kastracyjna - i robiąc aluzję do płodności Syna, który przecież chce założyć rodzinę, Syn na chwilę traci dopiero co zdobytą władzę, a wówczas Ojciec odzyskuje utraconą równowagę?

Ta chwila słabości, a może fakt, że Syn czuje się winny, decyduje o wyborze właśnie jego na kozła ofiarnego. Wokół Syna gromadzi się morderczy krąg. Co prawda w pokoju jest tylko Ojciec i Syn, wbity w róg pokoju, lecz niewidoczni mordercy już się zbliżają: "Georg stał w kącie, możliwie daleko od ojca, aby nie dać się zaskoczyć z boku, z tyłu, z góry".

Kim są mordercy? Ojciec ich wylicza: "matka oddała mi swoje siły, połączyłem się z twoim przyjacielem, twoją klientelę mam w kieszeni". A zatem jest to nieomal tłum, choć nie chaotyczny, lecz powiązany wewnętrznymi więzami, tworzący wspólnotę zagrożoną przez kryzys, który może ją zniszczyć. Wspólnota, reprezentowana przez Ojca, broniąc swej jedności i ustalonych hierar-


288

289


chii, wydaje wyrok: "Dlatego wiedz: skazuję cię teraz na śmierć przez utopienie!", krzyczy Ojciec do Syna. Ofiara zapędzona w "kozi róg" rzuca się na oślep przed siebie. Następuje samobójczy bieg po schodach, w dół, jak po równi pochyłej. "Pędziło go przez jezdnię do wody. Chwycił poręcz, krzyknął z cicha: - Drodzy rodzice, zawsze was przecież kochałem - i runął w dół.

Na moście był w tym momencie ruch wprost nieskończony."

Czy słyszysz, jak zdanie to, zmierzając do tego co nieuniknione, eksploduje, przynosząc długo oczekiwaną ulgę?

Czy ofiara jest niewinna? Tak i nie. Georg uważa siebie za winnego - życzył Ojcu śmierci, chciał odebrać mu władzę. Dlatego godzi się sam wykonać na sobie wyrok. To jednak pozornie tylko jest samobójstwo. W rzeczywistości niewinną ofiarę morduje wspólnota, co przynosi jej, tak myślę, spokój i przywraca utracony ład.

A opowiadanie o robaku, pamiętasz? Kryzys w życiu rodziny Gregora jest utajony, to raczej z jego strony nadchodzi jakiś zamęt, niezadowolenie, potrzeba zmiany. Kiedy jednak pewnej nocy zamienia się w robaka, zostaje powoli, lecz stanowczo usunięty z rodzinnego kręgu. Przypomnij sobie, jakie są atrybuty mitologicznej ofiary - dwupłciowość, anomalie, takie jak brak zębów lub ich nadmiar, gigantyczne rozmiary, pomieszanie tego co ludzkie z tym co zwierzęce lub po prostu zamiana człowieka w zwierzę. Wiesz, co przyszło mi do głowy? Może sławny robak, w którego przemienił się komiwojażer z opowiadania Franza, to zwierzę mitologiczne?

Zwierzę-ofiara jest bohaterem tego opowiadania. Nic nie jest mu oszczędzone: głód, lęk, rozmaite rany, w tym najgorsza, zadana przez ojca, który rzucał w syna jabłkami, tak że jedno z nich utkwiło w ciele ofiary i gnijąc, przysparzało mu wielkich cierpień, upokorzenie, wyrzeczenie się, wygnanie, wreszcie cicha, pokorna śmierć. I zwróć uwagę na fakt, że gdy Gregor umiera, do rodziny natychmiast powraca spokój, ład, miłość.

Straszne opowiadanie, tym straszniejsze, że musimy oglądać cierpienia ofiary, która jest niewinna i zostaje poświęcona na ołtarzu


wspólnoty. Być może tylko siostra docenia ofiarę brata, gdy o robaku mówi: "Gdyby to był Gregor, od dawna by już zrozumiał, że współżycie z takim stworem jest niemożliwe, i odszedłby dobrowolnie. Wtedy nie mielibyśmy brata, ale moglibyśmy żyć dalej i czcić jego pamięć".

Historie Franza opowiadane są przez ofiary, którym tak skutecznie wmawia się winę, że one w nią wierzą. Mimo to nie przestają być ofiarami. Istotami, które cierpią i umierają niewinnie - po to, żeby ratować innych. Tylko śmierć jest dla ofiary wyzwoleniem z kręgu przemocy, tylko dzięki śmierci ofiary może zapanować spokój.

Ludzie nie wiedzą o tym, nie chcą wiedzieć albo ukrywają tę prawdę sami przed sobą, żeby nie stała się jawna i żeby nie straciła swej magicznej mocy, dzięki której żyjemy we wspólnotach, wierząc, że właśnie one są tym co najlepsze, i tylko niektórzy z nas -na przykład ofiary, które nie godzą się na swój los - podejrzewają, że porządek naszego świata opiera się na bezprawiu i gwałcie.

Maksie kochany, pisz do mnie. Każdą wiadomość, choćby jedno słowo, przyjmę z wdzięcznością.

Maks do Hugona

Praga, kwiecień 1924

Byłem w Kierling. Bardzo krótko. Chciałem zobaczyć Franza. Chciałem się przekonać, jak z nim jest naprawdę. Kiedy otworzyłem drzwi domu przy 187 Hauptstrasse, zatrzymał mnie mozaikowy napis na podłodze sieni: Salve. Franz też musiał go zauważyć; co myślał, teraz kiedy jego choroba wkroczyła w tak niebezpieczne stadium - "bądź zdrów" czy "witaj"... Wpisano go pod numerem 2557. Pokój ma dość ciemny, wąski, ale z pięknym widokiem na ogród i wzgórza...


290

291


Dom do Maksa

; i3.i ,*--• '' • '

f»; •.;.-. Kierling, maj 1924

l środa

, Najdroższy Maksie,

od czasu kiedy tu byłeś ostami raz, niewiele się zmieniło, niewiele na lepsze. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest gorzej -w zeszłym tygodniu profesor C. stwierdził nawet pewną poprawę w krtani Franza. Tak bardzo się ucieszyliśmy, że płakaliśmy z radości. Ajednak nie jest dobrze. Żyjemy tu z Franzem oddzieleni od świata. Tylko Robert, pielęgniarka i profesor są naszymi łącznikami z życiem innych. Do miasta wychodzę raz dziennie po owoce, kwiaty, przynoszę ich całe naręcza i układam w wazonach. Skończyły się już konwalie, które pachniały zbyt odurzająco, choć Franz je lubił, teraz przynoszę bzy, są takie delikatne, zwłaszcza białe. Franz mówi, że przypominają mu najwcześniejsze dzieciństwo, a pachną tak świeżo jak woda źródlana, którą spragniony podnosi do ust.

Będę ci, kochany Maksie, posyłała zapisy tych dni, bo teraz liczy się każde słowo, a Franzowi bardzo zależy, żeby nic nie umknęło. Jest tak dokładny, tak uważny, że nie ma się odwagi pominąć czegokolwiek. Wszystko jest ważne.

Kilka dni temu Franz, owładnięty już od dłuższego czasu myślą o tym, żebyśmy wzięli ślub, napisał list z oświadczynami do mojego ojca. Wyraził w nim gotowość życia ze mną zgodnie z religijnymi nakazami. Odradzałam mu to, ale się uparł. Sama nie wiem, co z tego wyniknie. Franz prosi mnie właśnie, żebym zapisała sen, który miał w marcu, w Pradze, jeszcze zanim wybuchła choroba gardła.

"Moje ciało jest rozrywane przez dwie przeciwstawne siły - mówił mi Franz. - Jedna pcha mnie do przodu, druga w tył, a ja tkwię w miejscu, nieporuszony, i każdy fragment mojego wnętrza jest wielką eksploduj ącą całością. To rzeka płynie przeze mnie pod prąd. Czuję jej wsteczny prąd w okolicy splotu słonecznego. Wiem, że zginę, jeśli nie sprawię, żeby woda zmieniła swój bieg.


Natężyłem wszystkie swoje moce i nagle coś puściło, jakby otworzyły się śluzy - rzeka popłynęła przez moje ciało zgodnie ze swym naturalnym kierunkiem, do przodu. Zobaczyłem bystre strumienie wypływające ze mnie i łączące się w jeden nurt. I oto leżałem w płytkiej, krystalicznie czystej wodzie. Widziałem przemykające obok mnie srebrzyste ryby, gładkie szare kamienie, ślady pozostawione na dnie przez moje rozrzucone ramiona i szybko znikające pod wpływem nieprzerwanego falowania wody.

Podniosłem się. Stałem pośrodku rzeki, a jakiś głos mnie przyzywał. Zacząłem iść, zanurzając się coraz głębiej. Woda sięgała mi bioder, czułem piach przesuwający się między palcami stóp, chłodny dotyk rzeki. Nie bałem się, bo wiedziałem, że bezpiecznie dotrę na drugi brzeg.

Kiedy się obudziłem, chciało mi się pić, gardło miałem wyschnięte i obolałe i domyśliłem się, że moje najgorsze przeczucia się sprawdziły.

We śnie przekroczyłem rzekę- na jawie zapadłem na śmiertelną chorobę. •C Byłem uratowany i byłem zarazem nieodwołalnie stracony."

sobota

J Przepisuję dla ciebie słowa Franza: "Dziś łatwiej mi mówić. Kiedy zacząłem jeść, coś poluzowało w gardle, poczułem się cudownie swobodny i myślałem już o najróżniejszych cudach. Teraz co prawda to minęło, ale jednak czuję się trochę lepiej.

Podaj mi, proszę cię, filiżankę z mlekiem, spróbuję trochę przełknąć. Chciałbym pić wielkimi łykami, tak jak twoja matka, kiedy już pozwolono jej jeść i pić. (Opowiadałam Franzowi o chorobie i wyzdrowieniu mojej matki.) Czasem nawet samo pragnienie daje mi satysfakcję. Wyobrażam sobie, że piję, i jest mi lżej. Kiedy mam zacząć jeść, myślę o tym, co czuje przedmiot albo tak nieskomplikowane stworzenie jak ta mucha. (W pokoju lata właśnie duża brzęcząca mucha, którą chciałam wygonić, ale F. prosił, żebym pozwoliła jej zostać.) Ona nie jest w stanie jeść, więc nie czuje bólu. (Mu-


293

292


cha ucichła.) Czy ona powróci? (Rozejrzałam się., ale muchy już nie było, prawdopodobnie wyfrunęła przez uchylone okno.)

Pamiętam pływalnię na Wyspie Zofii - pisze mi Franz. - Chodziłem tam z ojcem. On silny i wielki, ja mały - sama skóra i kości. Ojciec rozbierał się tak szybko, że nigdy nie mogłem za nim nadążyć, tym bardziej że wstyd mnie paraliżował. Drżący stałem na brzegu basenu i patrzyłem, jak ojciec rzuca się do wody z krzykiem i parskaniem niczym potężne zwierzę, które czuje nadmiar energii. Kiedy wychodził, kropelki wody drżały na jego skórze.

W wiele lat później obserwowałem mojego kuzyna, młodego pięknego mężczyznę, jak z tym samym, co niegdyś u mojego ojca, zapałem ćwiczy i pływa. Wkrótce potem kuzyn umierał na tajemniczą chorobę, opuszczony przez lekarzy, bez ratunku i nadziei."

Teraz następuje próba wypicia kilku łyków mleka. Obywa się bez większego bólu i Franz opada na poduszki osłabiony, ale szczęśliwy, że się udało. Po długiej przerwie znów zaczyna pisać.

"Wczoraj zapóźniona pszczoła wypiła do dna cały nektar z bzu, sam to widziałem. Czy możesz teraz przenieść bez na słońce?

Pamiętam, kiedyś, wiele lat temu, byłem nad jeziorem... Czy wiesz, że jezioro donikąd nie wpływa? Wędrowałem dookoła; ono nie było duże, a w jednym miejscu połączone wąskim kanałem z parkową sadzawką. Na kanale zbudowano drewniany mostek, i ja często wtedy chodziłem po tym mostku. Był omszały, śliski, w szparach, gdzie naniosło ziemi, wyrosły jakieś wiotkie blade rośliny. Tam były takie wilgotne, chłodne cienie, a między nimi plamy słońca. Zawsze kiedy zbliżałem się do tego miejsca, już z daleka widziałem wylegujące się w słońcu węże, zaskrońce z żółtymi plamami na policzkach. Spłoszone moimi krokami, zsuwały się błyskawicznie do wody, jeden za drugim, jeden za drugim. Podchodziłem bliżej, ostatnie już uciekały przede mną i widziałem, jak płyną z wysoko uniesionymi głowami, jakby się bały zamoczyć swe królewskie korony.

Szedłem dalej i wśród wysokich ostrych traw natrafiałem na stado ważek, były duże i połyskliwogranatowe. Ich sztywne skrzydła


kojarzą mi się zawsze z doskonałą równowagą. Oto dlaczego kocha się ważki."

S poniedziałek

Franz jest coraz słabszy. Prawie nic nie je, z trudem pije i lekarz zakazuje mówienia, mimo to, najdroższy Maksie, Franz pracuje nad korektą swojej nowej książki. Irytuje się, że wydawca nie dość skrupulatnie zastosował się do jego wskazówek. Franz chce, żeby traktowano go z respektem. Gdy tak się dzieje, nie przywiązuje wielkiej wagi do form, gdy jest inaczej, gniewa się.

Teraz właśnie siedzi oparty o poduszki i zapisuje kolejność opowiadań i drobne poprawki, które musi jeszcze wprowadzić. Maksie, jeszcze jedno... Franz chce, żebym ci przekazała jego prośbę. Powtarzam dosłownie: "Ostatnie opowiadanie zaproponuj Ottonowi, może też wydrukować cokolwiek zechce ze starszych prac, jeżeli on tego nie weźmie, poślij to jak najszybciej do «Die Schmie-de». Nawet najmniejsze honorarium będzie przyjęte z wielką radością..."

Maksie, tak bardzo martwię się o Franza! Ostatnio dużo mu czytam, "Markizę O." Kleista, poemat Burgera "Lenora". Każe sobie powtarzać ten fragment: "Księżyc świeci tak jasno,/Umarli jadą tak szybko... "Jego ulubiony wiersz "Więc pijmy", prosi też o opisy morza, lasu, gór, zimy. Często opowiadam mu o chasydach z mojego sztetlu, on kocha te historie i może ich słuchać wciąż od nowa. Najbardziej lubi, kiedy wspominam sprzedawczynię ryb, Usię.

Teraz Franz prosi, żebym ci ją opisała.

Na targu, dokąd szłam ze służącą, niewiele starszą ode mnie dziewczyną, było wielu sprzedawców ryb, ale moja rybarka była jedyna. Okutana w jakieś chusty, w kruczoczarnej peruce, na buty nakładała buty. Zawsze mnie to dziwiło i ze zdumieniem patrzyłam na krótkie kalosze, pod którymi nosiła jakieś zadeptane pantofle. Usia miała zawsze najlepszy towar. Kiedy chwytała rybę, choćby zwykłą płoć, czyniąc przy tym dużo hałasu, gestykulując zawzięcie - i unosiła j ą tuż przed naszymi twarzami, światło grało na


294

295


łuskach i zdawało się, że ryba ożyła, wyśliźnie się zaraz z rąk ry-barki i z pluskiem wróci w wodne głębiny. W jednej chwili można się było dowiedzieć wszystkiego o zaletach danej ryby, ojej inteligencji i sprycie, wreszcie o sposobach przechytrzenia tej pięknej sztuki, która właśnie migotała w zręcznych rękach sprzedawczyni.

Te ręce, ubranie, peruka, skóra Usi, cała ona była przesiąknięta zapachem ryb. Nie była to przyjemna woń, a i sama Usia urodą nie grzeszyła. Ale kiedy nadchodziło święto, kiedy trzeba się było weselić, nikt nie cieszył się tak jak ona. Śpiewała i tańczyła, kołysząc się w rozłożystych biodrach, klepała się po bokach, ręce zarzucała na głowę i wodziła oczami za każdym - mężczyzną czy kobietą - jakby był najlepszy, najpiękniejszy, jakby to był prawdziwy król.

Usia była bezpłodna, więc mąż od niej uciekł i tak została ani wdowa, ani rozwódka. Jednak odszukała swojego ślubnego i uprosiła go, żeby przysłał jej list rozwodowy. Wkrótce wyswatali jej młodego mężczyznę, stróża. Wszyscy się dziwili, że mu ten Usi-nowy zapach nie przeszkadza. Ale to musiała być prawdziwa miłość, bo dobrze ze sobą żyli i niedługo Bóg pobłogosławił jałowe dotąd łono rybarki. Wyładniała, odmłodniała i co rok rodziła syna. Mąż Usi, Abram... Ale to już inna historia, choć i tę Franz lubi.

Franz chce, żebym opowiadała dalej. A zatem - przy rynku, w moim miasteczku, mieszkał Zysio Cukier, bogaty kupiec. Tak naprawdę nazywał się Siiss, czyli słodki. Handlował drogimi towarami i co roku można było u niego kupić ertog i najlepsze gorzkie zioła na Pesach. Lubiłam patrzeć na szyld z jego słodkim nazwiskiem.

Ludzie u nas chętnie przerabiali sąsiadom nazwiska. Szczęśliwa rodzina Hochgliick zamieniła się na Chochlik. Chochliki, te pogodne duszki, bardzo mi się podobały i zawsze wyobrażałam sobie całą liczną rodzinę trzymającą się za ręce i tańczącą na polanie w ciemnym lesie.

Franz chce, żebym mu to powtarzała wciąż i wciąż, zwłaszcza to o lesie. Obrazy chłodnego lasu, leśnych jezior, cieni pod wyso-


kimi drzewami łagodzą j ego gorączkę i nieustające pragnienie, którego nie może zaspokoić.

Wspólnie opiekujemy się kwiatami; wiele razy w ciągu dnia Franz prosi, żebym przycięła łodygi, uniosła kwiaty w wazonie, tak aby nie dotykały dna, sam obrywa liście, wącha kwiaty, zanurza w nich twarz.

Teraz pisze mi prawie wszystko na karteczkach. Na przykład: "Chciałbym zaopiekować siępeoniami, one są takie delikatne" albo: "Bez umiera. Pije i umiera". Kiedy podałam mu pierwsze poziomki, które cudem udało mi się zdobyć, napisał mi: "Jestem już tak zatruty, że ciało z trudem może zrozumieć zdrowy owoc". Prawie ich nie jadł, wysypał trochę na dłoń, rozkoszował się zapachem i przez chwilę wydawał się szczęśliwy.

czwartek

Nadeszła właśnie od mojego ojca odpowiedź na oświadczyny Franza. Jak się okazało, ojciec z listem Franza pojechał do Góry Kalwarii do cadyka, którego najbardziej szanuje i którego radzi się w najważniejszych sprawach. Gerer Rebe przyjął go natychmiast, wziął list do rąk, przymknął oczy, chwilę milczał, po czym powiedział: "Nie". Tylko tyle, Maksie, nic więcej. Nie wyjaśniał niczego. On nigdy nie wyjaśnia.

Franz źle to przyjął. Powiedział mi, że uważa to za niefortunny znak. Przez chwilę rozważaliśmy możliwość ślubu bez zgody ojca, ale Franz przywiązuje zbyt wielką wagę do tych spraw i nie uważał tego za dobre. "Niech złe pozostanie złe, inaczej będzie jeszcze gorsze", napisał mi.

W jakiś czas potem otworzyłam okno w pokoju i wyszłam na chwilę, a kiedy wróciłam, zobaczyłam Franza wpatrzonego w jeden punkt. Pokazał ręką na sufit, ale nic nie zauważyłam. Na kartce napisał: "W pokoju był ptak". Okazało się, że przez okno wleciał mały biały ptak, Franz nigdy dotąd takiego nie widział. Okrążył pokój kilka razy i wyfrunął. Franz chyba się wystraszył, bo wciąż pokazuje mi ten kolisty ruch ptaka i nie może się uspokoić.


296

297


Zrobiło się już ciemno. Franz śpi, płytko i niespokojnie, w każdej chwili może się obudzić. Za oknem zobaczyłam cień sowy. Od kilku już nocy siada na wierzchołku drzewa i pohukuje, chwilami kwili albo płacze jak nowo narodzone dziecko. Straszny jest ten płacz, ale chociaż wychodzę na dwór i próbuję j ą przegonić, ona wciąż wraca.

;l piątek w nocy

Franz nie śpi. Rozmawia cicho z Robertem. Słyszę, jak mówi: "Milczenie to najpiękniejsza rzecz na świecie, ale nie teraz, nie teraz..." Po chwili prosi o lek przeciwbólowy. Widzę, jak Robert zastanawia się chwilę, a kiedy Franz zamyka oczy, daję znak i Robert podchodzi do mnie. Wskazuję oczami na buteleczkę pantopa-nu. Ta cisza w pokoju przeraża mnie, ale wiem, jak Franz nie lubi szeptów, a głośno prosić nie mogę. Robert przytaknął i po chwili Franz dostał to, o co prosił.

Po godzinie poczuł się lepiej, ból nie minął całkiem, ale jak mi napisał, stał się bardziej głuchy. Cały czas jest tu z nami Robert i wiem, że przy nim Franz czuje się bezpieczny. Poprzedniej nocy napisał mi na kartce: "Lęk znowu i znowu". Teraz siedzi oparty o poduszki i nawet się uśmiecha. Podaje Robertowi kartkę: "Napij się wina. Tak lubię patrzeć, jak pijesz". Robert nie protestuje, tylko nalewa do kieliszka wino i oglądają z Franzem pod światło jego głęboką czerwień. "Wrzuć do wina plasterek cytryny", pisze Franz.

Widzę jego, teraz uspokojoną, twarz na tle bieli, tak ciemną, jakby był półkrwi Indianinem. Tak zresztą pomyślałam o nim, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go kroczącego długimi krokami po nadmorskiej plaży.

"Któregoś lata miałem jechać z mój ą narzeczoną i jej przyjaciółką nad morze, ale nie pojechałem, bo za bardzo się wstydziłem swojego chudego nagiego ciała. - Franz podał mi kolejną kartkę. -Przypominam sobie dzień z ojcem w Cywilnej Szkole Pływania; stałem na brzegu basenu z drążkiem służącym do nauki. Byłem jeszcze dzieckiem, zatrwożonym i lękliwym, ale z tego drążka wzniesionego w górę byłem wtedy bardzo dumny, wierzyłem, że


kiedy znajdę się już w wodzie, on będzie utrzymywał mnie na powierzchni. I tak było."

Po długiej chwili, kiedy Franz przysypiał, ciężko oddychając, nagle otworzył oczy. Napisał na kartce: "Wydawało mi się, że to dziecko trzymało drążek do góry, teraz widzę, że opuszcza go w dół. Jak mam to rozumieć? Czy to dwaj chłopcy? Bliźniacy? Czy oni mają w rękach pochodnie? Jeden trzymają w górze, drugi w dole, jakby chcieli powiedzieć: To jest dzień i noc, początek i koniec, życie i śmierć?"

Pomyślałam, że Franz traci świadomość, przestraszyłam się. "Może zapalić lampę? - spytałam, bo w pokoju świeciła się tylko słaba lampka nocna. - Tak ciemno, tak ciemno", szepnęłam.

"Tylko w ciemności widać światło", powiedział.

Przywołał mnie do siebie. Podeszłam i przyklęknęłam obok łóżka; zaczął mówić tak cicho, ledwie otwierając usta, że musiałam zbliżyć twarz do jego twarzy. Chyba tego nie zauważył, choć zwykle nie lubi, żebyśmy pochylali się nad nim, robi się niespokojny i mówi wtedy: "Uważaj, żebym nie kasłał ci w twarz".

Teraz domyśliłam się, że wspomina jakiś letni dzień i spacer w deszczu z kobietą - z narzeczoną czy siostrą. Słowa się urywały, zacichały, ale ja je rozumiałam.

"Deszcz padał nieprzerwanie. Ciepły. Ziemia parowała. Krople rozpryskiwały się o kamienie, tworzyły mgiełkę, która przenikała wszystko wokół. Przytłumione wonie rozgrzanych roślin, letniego powietrza, stawu pokrytego zieloną rzęsą. Tamtego dnia słońce się nie pojawiało, ale czekałem, nie traciłem nadziei, mówiłem sobie: Trwaj, czekaj, aż przeniknie cię słońce, które nagle wypłynie, nadstaw się pod deszcz, niech cię przeszyją żelazne strugi..."

Pochyliłam się jeszcze bardziej, chcąc go lepiej słyszeć, ale nie mogłam już zrozumieć słów. Nagle spojrzał na mnie, zupełnie przytomnie, i powiedział: "Połóż mi rękę na czole na chwilę, żeby mi dodać otuchy". Potem zapadła cisza.


299

298


Loeb do Grety

M ri Morze Śródziemne,

4 statek do Palestyny, 1929

i Kochana Pani Greto,

w cztery dni temu wsiedliśmy na statek w Konstancy. Maks, Dora, Cziżikowa z córką Manią i jej rodziną oraz ja. Jest tu też - wielki to honor - Gerer Rebe ze swoim dworem. Zastanawia się pani pewnie, jakżeśmy się tu wszyscy znaleźli na tym statku? O, to długa historia i nie będę jej teraz opowiadał. Dość, że jesteśmy razem, a to przecież najważniejsze.

I czemu pani nie chciała z nami jechać? Chcę zrozumieć to wszystko, co mi pani mówiła, jak tłumaczyła swoje postanowienie, ale ja nie wiem, czy to tak jest naprawdę. Powiedziała pani, Greto, że wszyscy, których pani kochała, pochowani są tam, w tej ziemi, i pani ich nie chce opuścić, ale ja czasem myślę, że zmarli nie zawsze są całkiem umarli, i przecież nie ich rozsypujące się w proch kości są ważne, tylko ich myśli i te słowa, które nam ślą nawet zza grobu. Ja słyszę ich głosy, czasem, wie pani, Greto?

My tu dużo mówimy, wspominamy, a każdy z nas zabrał na ten statek, w tę podróż, to, co dla niego najważniejsze, i to nie są rzeczy konieczne do zwykłego życia; sprzęty, garnki, ubrania. Gerer Rebe wziął ze sobą swoich chasydów, pani Cziżik i jej córka, Mania, aktorka, i mąż Mani, też aktor, i ja - wzięliśmy to, co nam zostało z naszego dawnego aktorskiego życia. Nasze kufry są ogromne, pełne teatralnych rekwizytów, kostiumów i masek. Nasz największy skarb to rękopisy dwudziestu dziewięciu sztuk z przypisami i notatkami oraz nuty pieśni, gdyby ktoś zapomniał którąś z tych odwiecznych melodii.

Pani Dora zabrała z Europy swoje mroczne wspomnienia, ale nowe życie w Palestynie chce przyjąć, jak mi powiedziała, z pustymi rękami. Maks strzeże jak oka w głowie swoich papierów, a wśród nich najcenniejsze są dla niego rękopisy jego przyjaciela Franza. Wiem, bo sam mi mówił, że to rzecz bezcenna - listy, dzienniki, nie wydane jeszcze fragmenty prozy. On sam wie najlepiej,


jaki skarb wiezie w swoim kufrze, ale go o to nie pytamy, bo to sprawa delikatna. Chodzi o testament Franza, w którym on uczynił Maksa wykonawcą swojej ostatniej woli. Żądał stanowczo, żeby prawie wszystko, co napisał, spalić. Zakazał nawet wznawiać to, co już wydane. Pamiętam, jak Maks trzymał się za głowę i mówił ciągle: "Tyle pytań, tyle pytań, coraz więcej ciemności". A jednak nie wypełnił ostatniej woli przyjaciela. Jeszcze w Europie ciężko się napracował, żeby wszystko, co tylko było można, odnaleźć, poukładać, opisać i wydać. Mówił mi, jak trudno było znaleźć wydawcę dla pośmiertnego dzieła Franza, a ponieważ nie znalazł się nikt, kto by chciał wydać wszystko, co zostało po nim, Maks wydawał każdy tom u innego wydawcy. Czy Maks dobrze zrobił, zastanawiam się czasem. Franz miał prawo do własnej woli, choćby dziwnej, nawet takiej, która nam, żyjącym, raniłaby serce. A jednak wiem - sam nie oddałbym na zniszczenie ani jednego jego słowa.

Pani Greto, nie zna pani Cziżików, ani ich córki, a szkoda. To najlepsi przyjaciele, jedyni, jacy się ostali po tych wszystkich burzach i huraganach, jakie przeszły przez nasze życie. Cziżikowa, którą Franz wielce cenił jako aktorkę, to już starsza kobieta, majestatyczna, ze śladami dawnej urody, teraz może grać tylko matki i babki, a kiedyś tak pięknie wcielała się w postacie młodych dziewic, narzeczonych, bohaterskich królowych. O, to była kobieta! Dziś jej córka, Mania, choć już sama jest matką (płynie wraz ze swoją trzyletnią córeczką), stała się aktorką, jakich mało. Jej talent, jak diament, oszlifowało twarde życie.

Cziżikowa dostojnie kroczy po pokładzie naszego statku i nieprzerwanie mruczy coś pod nosem. Ja wiem, że ona przepowiada role na wypadek, gdybyśmy zaraz po wylądowaniu mieli grać. Naiwna kobieta! Jej córka nie uczy się roli, bo pamięć majak kryształ, tylko biega po statku za swój ą ruchliwą córeczką. Dora ukrywa się w jakimś kącie za ogromnym zwojem lin pogrążona w lekturze. Nie wiem, co czyta, bo kiedy się zbliżam, ona chowa książkę w kieszeni żakietu. Wczoraj widziałem, jak chodziła wzdłuż pokładu i podnosiła coś. To były jaskółki, które zasypiając w locie,


301

300


opadaj ą na statek i wycieńczone leżą bez ruchu. Z ramionami pełnymi ich wiotkich ciałek Dora wyglądała niczym jakaś ogromna ptasia matka.

Na pokładzie, jak na moście Karola, trwa nieustanny ruch. Dokąd biegną ci ludzie, po co, dlaczego tak głośno mówią, nie wiem. Jesteśmy tu na tym statku jak na wyspie, która płynie. Stoję w miejscu całymi godzinami, obserwuję morze, niebo, przelatujące z rzadka ptaki, ryby połyskujące tuż pod powierzchnią wody. Światło zmienia się z chwili na chwilę, powiewy wiatru przynoszą dalekie wonie czegoś bliskiego, jakby smak dawno porzuconego domu.

Wszyscyśmy tu wygnańcy, uciekinierzy, szaleńcy. Wszyscy myślimy, że tam, za morzem, czeka na nas nasz rodzinny dom, taki jaki widzi się tylko w dziecięcych snach. Ano, zobaczymy.

Najwięcej ciekawskich gromadzi się wokół Gerer Rebe i jego chasydów. Piękny to widok - nasz kochany cadyk, dostojny starzec w białym płaszczu, z długą brodą, z kapeluszem zsuniętym na kark, siedzi na prawdziwym tronie, który mu ustawiono na pokładzie, obok stół, szklanka wódki, resztka bułki na talerzu, książka, a w pewnym oddaleniu, zapatrzeni, zasłuchani wierni wyznawcy. Rebe co prawda milczy, ale przecież w każdej chwili może przemówić, i tej chwili nie wolno przeoczyć.

Cały teatr był z wsiadaniem na statek w Konstancy, bo cadyka trzeba było wnieść na tronie, na którym on teraz siedzi, dlaczego - nie wiem - ale strach było patrzeć, jak na trapie cisnęli sięgabaim i pozostali chasydzi podtrzymujący tron, który chwiał się niebezpiecznie. Rebe siedział wyprostowany, nieruchomy i tylko patrzył wkoło niebieskimi oczami z ciekawością dziecka, bez odrobiny strachu. Kiedy krzyk wśród chasydów przepychających się do cadyka był już nie do zniesienia, rebe uderzył kilku najbliżej stojących swoją srebrną laską, bez słowa, bez jednego mrugnięcia powieką, i krzyki ucichły. Taką to moc ma nasz świątobliwy.

Kiedy tak patrzę na nich, słucham ich głosów, pokrzykiwania, nawoływań, ze smutkiem myślę o tych ludziach, którzy być może już na zawsze opuścili miejsca, gdzie przyszli na świat. Dla nich


najważniejsze teraz stało się wspomnienie tych małych biednych miasteczek - Bełz, Kock, Berdyczów, Góra Kalwaria, których nazwy są jak gwiazdy wskazujące drogę. To tam, niczym w biblijnych czasach, rozgrywała się prawdziwa historia świata.

Odwracam od nich wzrok, zmęczony nadmiarem wrażeń, i znów patrzę w morze, czuję jego łagodne falowanie; wilgoć unosząca się ponad wodą otacza mnie niby mgiełką, która wnika aż do płuc. Morze jest jak łono kobiety - wilgotne, ciepłe, bezpieczne. Przekraczamy je, jakbyśmy rodzili się na nowo, a nasz statek jest niczym kołyska poruszana ramionami matki.

Pytała mnie pani, Greto, dlaczego jadę do Palestyny i czy mi w Europie aż tak źle było. Źle mi nie było, zwłaszcza w ostatnich latach. Wie pani, po wszystkich moich klęskach los się do mnie uśmiechnął. W 1925 pojechałem na krótko do Warszawy. Ale nie wie pani, co się ze mną wtedy działo, bośmy do siebie nie pisali i nie widzieli się. Nie miałem zamiaru długo zostawać w Warszawie, ale los zdecydował inaczej i zatrzymał mnie tam przez cztery lata. Pani wie, że teatr jest mój ą największą pasją. Kocham go i nienawidzę. Chcę od niego uciec i nie mogę. Niczego zresztą innego się w życiu nie nauczyłem, jak tylko tego, żeby kilka razy w roku przez parę tygodni, co wieczór, wychodzić na scenę i odgrywać cudze życie. Własnego prawie nie mam.

Ale dlaczego właśnie Warszawa? Przypadek sprawił, że wkrótce po moim przyjeździe tam Turków mnie spotkał, kiedym szedł Nalewkami, bez celu, smutny i zagubiony. Pani nie wie, kto to Turków, bo i skąd by pani miała znać tego aktora i reżysera teatru żydowskiego. Ale mówię pani, niezwykły to człowiek, a jego żona, Idą, cudowna aktorka, córka wielkiej Racheli, matki naszego teatru.

Byłbym Turkowa minął, bo głowę miałem spuszczoną jak żałobnik na weselu, ale mnie poznał i zatrzymał. Dowiedziałem się, że już od kilku lat teatr Kamińskiego jest w Warszawie, że Turków i j ego żona grają w nim z powodzeniem, że w teatrze Szkarłatna Maska mieli premierę "Dybuka" i wielkie zainteresowanie publiki. Turków widział mnie kiedyś, w dobrych moich czasach, w kilku rolach, a mój ego cadyka w "Dybuku" zapamiętał dobrze. Te-


302

303


raz, kiedyśmy tak stali pośrodku ulicy, a ja mu opowiadałem, jak mi się aktorzy rozjechali, jak mnie przyjaciele oszukali, że w Budapeszcie ostatnio grałem Gordina, że widziałem Habimę i ich teatr masek i gestów, nagle Turków wykrzyknął: "Panie, przecież nam brakuje zastępstwa w «Dybuku». Pan nie ucieka, pan przyjdzie do naszego teatru! U nas cadyka gra teraz wielki Brydziński, polski aktor, ale on musi wyjechać, pan mi spadłeś jak z nieba..." i tak dalej, i tak dalej.

I zagrałem wtedy, tylko dwa razy, ale potem były inne sztuki, teatr dobrze prosperował, a kiedyśmy się już znudzili warszawskiej publice, tośmy jeździli po prowincji. Lubię te małe miasteczka, sceny tymczasowe, ubogie, gdzie często grozi katastrofa, bo się nie zna tych wszystkich schodków, zakamarków, bo deski źle przybite, a krzesło ma nogę ułamaną. Lubię to, a choćby mnie pani długo pytała, sam nie wiem dlaczego. Grałem wtedy w "sztukach dla wszystkich", cośmy je sobie nazywali: malodramat operetko-wo-kabaretowy, bo tam i komedia była, i tragedii trochę, farsa i piosenka, i taniec. Kiedy teatr wrócił do Warszawy, graliśmy na odnowionej scenie przy Oboźnej: "Nocą na starym rynku" Pereca, "Czarodziejkę" Goldfadena, ale i "Sędziów" Wyspiańskiego, i "Pana Jowialskiego" Fredry, i dużo innych sztuk.

Muszę powiedzieć, że te dwa lata, 1925 i 26, były dla mnie istnym rajem. Odżyłem i podniosłem głowę. A kiedy mnie jeszcze Daniel Herman, też wielki reżyser, zaprosił do teatrzyku Azazel, który wtedy właśnie założył w sali szkoły szoferów, to mi się świat otworzył na oścież. W tym teatrze miniatur grały nie byle jakie sławy: Godik, niezastąpiony konferansjer i monologista, i Lilith, prawdziwa gwiazda światowej sceny. Dużo tam było satyry, dowcipów, tańca i śpiewu. Aktorzy sobie używali, nie oszczędzali nikogo, okrutnie szydzili z mieszczuchów, polityków i różnych demagogów - nie bez powodu nazwę swego teatrzyku, Azazel, wzięli z prastarych misteriów wypędzania kozła ofiarnego.

Dużo ja się wtedy napatrzyłem na to, co robią inni, bo do Warszawy co chwila zjeżdżał jakiś teatr, a to z Wilna, a to ze Lwowa czy z Krakowa. Osławiona Habima ze swoim "Dybukiem", które-


go przywiozła z nowego świata, z Rosji Radzieckiej, wielkie na mnie zrobiła wrażenie. Zwłaszcza sceny zbiorowe, "taniec śmierci", pełne realizmu sceny w bóżnicy i te twarze aktorów jak maski, na których reżyser swobodnie kształtuje swoją artystyczną wizję. A jednak nasz teatr wydał mi się lepszy, bliższy naszemu odczuwaniu, bo w nim tak pięknie realny świat łączy się z zaświatem, w ludziach, małych i ubogich, jaśnieją gwiazdy nieuświadomionej wielkości, a tajemnica pozostaje na zawsze tajemnicza.

Teraz postanowiłem wykorzystać ten długi czas, na morzu, i zrobić małą próbę naszego teatru, bez dekoracji i kostiumów. Zebraliśmy się w kabinie, którą dzielę z muzykiem Rubinem. Jest największa z tych, które zajmuje nasza grupa, ale i tak nie pomieścilibyśmy się w niej, więc otworzyliśmy drzwi. Kiedy jednak nadeszła Cziżikowa, swój ą masywną postacią przesłoniła resztki światła i powietrza, jakie docierały tu z korytarza. Jak zwykle nie obyło się bez wzajemnych złośliwości i małej wymiany zdań na temat naszych planów oraz przyszłości żydowskiego teatru w ogóle.

Ciągle nie możemy się zgodzić co do tego, jaką sztuką zacząć nasze występy w Palestynie. Na propozycję męża Mani, żeby to był "Mojżesz, czyli przejście Izraelitów przez Morze Czerwone" Cziżikowa z kpiącym parsknięciem powiedziała: - Zróbmy afisz, a na nim napiszmy: Szanowna Publiko, z uroczystą pompą wystawiamy oto wszechświatowy dramat o siedmiu plagach, dzięki którym Mojżesz zmusił faraona do uwolnienia ludu Izraela z niewoli. Zobaczycie ognisty deszcz, straszny grad, zamianę wody w krew, skrzeczące żaby i tak dalej.

- Racja - odezwał się nasz muzyk - sztuce nie wolno liczyć na motłoch.

- Ja jestem za "Nocą na starym rynku" Pereca - powiedziałem. - Realizm z magią mogą się tu połączyć w piękną całość. Aktorzy w maskach, światło i cień, do tego dużo zbiorowych scen ze śpiewem, z tańcem w zwolnionym tempie.

Na to Cziżikowa: - Loeb, naoglądał się pan tych cudacznych widowisk w Warszawie, aktorzy-płaskorzeźby, stylizacja masek, plastyka scen zespołowych. Nie lubię tych udziwnień w żydow-


304

305


skim teatrze. Słyszał pan, co o Habimie mówią? Leivik, będąc w Moskwie na przedstawieniu swego "Golema" w reżyserii Wach-tangowa, wszystkich pytał w antrakcie: Czyja to sztuka?

Cziżikowa, pani Greto, to czasem nieznośna osoba, a już ja się z nią nigdy nie przestanę sprzeczać. Los przekorny, że mnie z tą kobietą na statku zetknął, skąd żadnej nie ma ucieczki, chyba że w morzu szukać ratunku.

- Może jednak "Bar Kochbę"? - odezwała się Dora.

Wiem, czemu ona właśnie tę sztukę tak lubi. Śpiewa w niej więzienną pieśń Diny. Wszystkie znane mi aktorki wykonywały ten utwór w duchu rezygnacji i poddania, pierwsza Dora śpiewa jąjako pieśń buntu.

Wreszcie nasz wybór padł na "Sulamit". Najbardziej ucieszyła się Mania, bo ona kocha piosenkę Sulamitki "Dos jidl". Niegdyś jej matka była niezrównaną Sulamit w tej pięknej śpiewanej sztuce o miłości i zdradzie, opartej na hagadycznej historii "Pustynny kot i studnia". Jeszcześmy się trochę sprzeczali i trzeba było opuścić kabinę, bo zaczęliśmy się w niej dusić z braku powietrza.

Wieczorem wyszliśmy znów na pokład. Wielu pasażerów także zażywało chłodnego morskiego powiewu. Nie było rady, musieliśmy odbywać naszą próbę wśród przypadkowych widzów. Rozgrzewaliśmy się na kilku fragmentach scen, na frazach nuconych niepełnym głosem. Oczami wyobraźni widziałem mój teatr prawdy i magii, pełen harmonijnego ruchu i mocno wypowiadanych słów. W "Sulamit" najważniejsza wydaje mi się scenografia. Centralnym miejscem jest tu studnia, do której wpada dziewczyna. Z głębiny wydobywa j ą bohaterski Absolon z pomocą pustynnego kota o czerwonych oczach. Chcę, żeby ponad sceną zawisło ogromne oko studni - okrągłe lustro, w którym odbija się świat.

Pogrążyłem się w marzeniach i nie zauważyłem, jak wiele osób zebrało się wokół nas. Tymczasem Dora odśpiewała swoją piosenkę, Mania swoją i oto Cziżikowa rozpoczęła monolog matki. Muszę przyznać, że jej sztuka aktorska, niczym stare wino, z czasem nabrała prawdziwej mocy. Patrzę na tę kobietę stojącą na pokładzie, a wiatr owija jej szal wokół głowy i aktorka wygląda teraz


jak biblijna matrona na pustyni, wypatrująca powracających z daleka synów. Nawet podniosła dłoń do czoła i przesunęła nią, jakby odgarniała zasłonę, która zakrywa jej oczy. Widok tej postaci w kręgu gazowej latarni, z przepastnym czarnym morzem za plecami, przywiódł mi na myśl obraz z dalekiej Pragi, z wilgotnego zaułka przy Placu Kozim, gdzie stał dom z wnętrzem pełnym kurzu, dusznym i przesyconym zapachem piwa - Cafe Savoy. Tak samo drżały tam płomienie lamp, cisza przed początkiem wiodła mnie na scenę, a gdy stawałem, oświetlony, pośrodku, z mroku widowni wyłaniały się niewyraźne wpierw zarysy postaci widzów przy stolikach, a potem oczy, szeroko otwarte, wpatrzone w nas - aktorów - oczy mojego przyjaciela - Franza. Zawsze tak patrzył, jakby nas, stojących tam, na scenie, chciał rozgrzać tym spojrzeniem, rozpłomienić, sprawić, żebyśmy nie byli już zwykłymi śmiertelnikami, lecz bohaterami z przeszłości, czystymi duchami na zamarłej ziemi.

Dużo myślę ostatnio o Franzu, pani Greto. Właśnie tu, na tym statku, który wiezie nas do Palestyny. On tak bardzo chciał zobaczyć tę ziemię. W ostatnich miesiącach życia snuł fantastyczne plany i do samego końca ćwiczył hebrajski. Mówiła mi o tym Dora. Rozmawiamy o Franzu, o Pradze, o dawnych przyjaciołach. Ona wciąż tkwi w przeszłości i chociaż to młoda kobieta, jej życie biegnie do tyłu. Cokolwiek robi, zadaje sobie pytanie: "Co Franz by o tym powiedział? Czy Franz byłby ze mnie zadowolony?" Zaraz po jego śmierci, w sanatorium, w dwudziestym czwartym, wyjechała do Pragi i przez długi czas mieszkała u rodziców Franza. Wtedy serdecznie zaprzyjaźniła się z jego matką. Potem próbowała się usamodzielnić, ale wciąż czuła, że nie może znaleźć swojego miej sca na ziemi. Aż któregoś dnia, rok temu, spotkaliśmy się przypadkiem w Pradze. Całą noc przegadaliśmy o dawnych czasach, a właściwie o jednym, o Franzu.

Dora ma talent, pięknie śpiewa. Po śmierci Franza nie chciała doskonalić swojej sztuki, może dlatego że zbyt ciężko przeżyła tę stratę, a może z jakichś innych tajemniczych powodów. Dopiero kiedy j ą zacząłem namawiać do dalszej nauki, kiedy jej tłumaczyłem, jakie to ważne, nie tylko dla niej, dała się przekonać. Dużo


306

307


razem ćwiczyliśmy przez ostatni rok i teraz Dora stała się już prawdziwą żydowską aktorką. Jej najmocniejszą stroną jest śpiew, a niektóre utwory wykonuje tak, że nie znam lepszej od niej interpreta-torki. Zbiera też i gromadzi z miłością stare żydowskie pieśni i dzięki niej mamy już prawdziwy skarb ocalony od zapomnienia.

Teraz jest wieczór piątego dnia naszej podróży. Po nieprzespanej nocy znów piszę do pani. Wczoraj późnym wieczorem stałem na pokładzie. Wszyscy pochowali się już w swoich kajutach. Byłem całkiem sam. Myślałem o swoim życiu, po raz pierwszy od dawna, nie jak o krętej ścieżce wśród grzęzawisk, ale jak o czymś, co mimo wielu cierpień ma swój głęboki sens. Tak, pogodziłem się ze swoim losem.

Podszedłem do burty i patrzyłem na morze. Księżyc, ogromny i różowy, podnosił się na niebie. Obserwowałem grę świateł. Powietrze było nieruchome, choć górą szedł lekki wiatr, którego jednak raczej się domyślałem, niż czułem go naprawdę. Blask księżyca, który tymczasem wzniósł się wyżej, tworzył na wodzie połyskliwą smugę, niczym płynne srebro, biegnącą gdzieś w dal. Zrobiło się jasno jak w dzień i widziałem nieomal drobne fale marszczące gładką powierzchnię wody. Wszystko wokół zastygło.

I nagle, na końcu księżycowej drogi, zobaczyłem postać zbliżającą się do statku. Ciemny strój tego, który jakby płynął, unosząc się lekko ponad wodą, wydał mi się znajomy. I ten gest, i słowa, które usłyszałem jak gdyby w moim wnętrzu: "Traktuj mnie jak zjawę senną. Ja tylko przechodzę. I już mnie nie ma". "Franz, gdzie jesteś?", zawołałem i dźwięk mojego własnego głosu otrzeźwił mnie. Stałem chwilę, wpatrując się w zanikającą smugę światła na wodzie. "Widziałem go!", krzyknąłem i zbiegłem po stromych schodkach w dół, do kajuty, gdzie spała Dora.

Drzwi były otwarte. Nie zastanawiając się ani chwili, pchnąłem je i wsunąłem się do środka. Dora uniosła głowę. "Widziałem go", oznajmiłem, a ona wstała i całkiem przytomna spytała: "Teraz? Powiedział coś?", jakby dobrze wiedziała, o kogo chodzi. "Tak. Widziałem go", powtórzyłem z jakimś dziecięcym uporem. Chwy-


ciła moje ręce i śmialiśmy się przez łzy. Tej nocy nie mogliśmy już zasnąć.

Dziś ostatni dzień naszej podróży. Od rana siedzieliśmy z Dora na pokładzie i patrzyliśmy na horyzont. Milczeliśmy, ale ja wiedziałem, że Dora wciąż, z cichą radością, przeżywa to, co zdarzyło się nocą. Ona wierzy w tajemnicze zjawiska i znaki. Nikomu nie powiedziałem o moim nocnym widzeniu, bo czułem, że Dora prosi mnie o to bez słów.

Powiedziano nam, że najpóźniej jutro rano przybijemy do brzegu. Najwyższa pora, bo kończą nam się zapasy, a żywność na statku droga ponad pojęcie. Nie pozwolono nam też przebywać w kajutach, nie wiem czemu, więc wkrótce na pokładzie zrobiło się tłoczno i nasze wspólne milczenie z Dora zostało przerwane. Wszyscy chcieli być bliżej siebie, tak jakby bliskość chroniła przed nowym i nieznanym, któremu trzeba stawić czoło.

Nie mając nic lepszego do roboty, rozmawialiśmy znów o tej tajemniczej ziemi, do której teraz już zbliżamy się nieodwołalnie. Większość jest pełna wiary w szczęśliwą przyszłość, ale ja, pani Greto, niech mi pani wierzy, wciąż mam w pamięci słowa mojego kochanego Franza, którego aż do śmierci prześladował obraz Ziemi Obiecanej. Mojżesz, który był całym swoim narodem, wszystkimi zmarłymi i żywymi, obdarzony wielką mocą, prowadzony przez samego Boga, nie doszedł do ziemi Kanaan, mówił Franz. Leży, pogrzebany, gdzieś w dolinie, w ziemi moabskiej i po dziś dzień nie znamy jego grobu. Nikt z nas nie może dojść tam, gdzie nie mógł dojść nawet sam Mojżesz. Naszym przeznaczeniem jest to zapomniane miejsce o krok od przeznaczenia.

Stanąłem przy barierce i wpatrywałem się w morze. Zdawało mi się, że widzę jakieś słabe zarysy lądu, ale to było tylko złudzenie. Wieczorem zebraliśmy się w przytulnym miejscu pod górnym pokładem, czując, że trzeba nasze stare życie pożegnać jakimś szczególnym gestem.

W pewnej chwili Dora zaczęła śpiewać. Najpierw nuciła tylko, jakby dla siebie samej, po chwili jej głos zabrzmiał pewniej i słu-


309

308


chaliśmy melodii tak dobrze nam znanej i za każdym razem odkrywanej na nowo. Tę dziwną pieśń śpiewa się w wyjątkowych chwilach z udziałem prostych instrumentów. Melodia i akompaniament są jak dzień i noc - przeciwne sobie, lecz bez siebie nie mogłyby istnieć. Wiem, jak brzmią instrumenty, jak monotonnie, nie do zapamiętania, bez końca powtarza się ten sam motyw, niczym rytm wystukiwany na kamieniu ofiarnym. Sama melodia jest prosta, miła dla ucha, taka jaką można zapamiętać i nucić, przechodząc z pokoju do pokoju w jakiś beztroski letni dzień, i teraz głos Dory był jasny i pogodny, ale echo tamtego posępnego i ciemnego akompaniamentu pobrzmiewało w jej śpiewie. Bo tylko ona potrafi samym głosem przekazać słuchaczowi wiedzę o dwóch światach: tym dobrym i współczującym i tamtym, ukrytym, świecie bez miłosierdzia.

Śpiew zacichał powoli. Jeszcze ktoś próbował nucić, ktoś inny go uciszał. Patrzyliśmy w ciemność, która ogarnęła wszystko, gdy tylko ogromne czerwone słońce zniknęło za horyzontem, i powtarzaliśmy:

Jutro, jutro rano dotrzemy do celu, jutro...

Maks do Dory

Jerozolima, wiosna 1947

Tak nam brakuje ciebie, kochana Doro, odkąd wyjechałaś. Moja żona wciąż ciebie wspomina i martwi się, czy w chłodnym i wilgotnym londyńskim klimacie nie odnowiła się twoja choroba stawów. Tak mało o sobie piszesz. Kiedy wieczorami, w ciszy, siedzimy przy stole, rozmawiamy o tobie i wciąż nie możemy się pogodzić z tym, że wyjechałaś z Jerozolimy.

Chciałbym cię prosić, abyś dalej szukała śladów naszych bliższych i dalszych znajomych. Wszystko, czego się dowiesz o ich wojennych losach, będzie dla mnie cenne.


Tydzień temu dostałem list z Pragi. Dowiedziałem się z niego nowych faktów o śmierci sióstr Franza. Dotychczas wiadomo mi było, że z getta wywieziono je do obozu zagłady, żadnych szczegółów, rzecz jasna, nie znałem.

Ottla, jak się okazało, jeszcze przed pójściem do getta, podjęła dramatyczną decyzję - rozwiodła się ze swoim mężem, który jak wiesz, był Czechem, i zorganizowała pomoc dla swoich córek. Córki Ottli schroniły się w podmiejskim domku pani Rużeny. To właśnie od niej dostałem ten list z Pragi. Pamiętasz Ruźenę? Musiałaś ją poznać, kiedy mieszkałaś w domu rodziców Franza. Ona przyjaźniła się z Ottla, pracowała w ośrodku dla niewidomych, to dzięki Franzowi i Ottli wiele lat temu ta kobieta wydobyła się z nędzy i poniżenia. To zresztą już zamierzchła historia i nie o tym chciałem pisać.

Otóż pani Rużena przechowała obie córki Ottli i one przeżyły wojnę. Ich matka postanowiła się nie ukrywać. W maju 42 w czasie likwidacji praskiego getta Ottla, która przez cały czas pomagała czynnie swoim niewidomym i żydowskim dzieciom w szpitalu, razem z innymi została skierowana do obozu w Te-rezinie. Tam zgłosiła się jako opiekunka grupy dzieci jadących do Auschwitz. W swoim liście Rużena poinformowała mnie o tym bez komentarzy. Mnie także brakuje słów. Moja żona jest wstrząśnięta, w ogóle ciężko znosi wszystkie te śmierci, tym bardziej że jej nie oszczędzam. W ostatnich miesiącach cała moja energia skupiła się na szukaniu kontaktu z tymi, którzy mogą zaświadczyć o losach naszych zmarłych. Chcę ocalić choćby tyle - pamięć o ich śmierci.

Zginęły siostry Franza, zginęła w obozie Julia, jego była narzeczona, zginęła Milena... Wiemy już coraz więcej o jej obozowych losach, ojej śmierci w Ravensbriick. Tylko ojciec Mileny, pamiętasz, ten despotyczny człowiek, dziś złamany nieszczęściem starzec, nie może uwierzyć w jej śmierć. Wciąż jej szuka, czas spędza na dworcach, chodząc po peronach z napisem i zdjęciem Mileny na plecach.

Zginał też Loeb. O tym wiesz, ale na pewno nie znasz szczegó-


310

311


łów. Wiosną 3 8, kiedy Loeb był jeszcze z nami w Jerozolimie, przyszedł pewnego dnia do mnie. Nie mówiłem ci o tym, ale przypominam sobie ten dzień tak wyraźnie, jakby się to właśnie zdarzyło. Przyszedł i powiedział: "Śnił mi się Benio, mój brat, który młodo umarł. Stał na chodniku, na Gęsiej w Warszawie. W rękach trzymał koronę i pokazywał na mnie. Ja chcę tam jechać". "Nie jedź, może to cierniowa korona", powiedziałem. "Wiem, i dlatego muszę jechać." I pojechał. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Nawet nie miałem już więcej od niego wiadomości. Wpadł jak kamień w wodę. W 42 dowiedziałem się, że w Warszawie zaczęto likwidować getto, ale miałem jakąś szaloną nadziej ę, że Loeba tam nie ma. Jednak podobno wywieziono go do Treblinki razem z innymi Żydami. Jeśli się tam znalazł, zginął na pewno. Nie był już ani młodym, ani zdrowym człowiekiem.

W zeszłym miesiącu przyjechał do nas ktoś z Warszawy i opowiadał dziwne historie, także o Loebie. Według relacji tego człowieka Loeb nie wyjechał do Treblinki, tylko ukrywał się w getcie, aż doczekał powstania wiosną 1943. Mój informator powoływał się na wiarygodne źródło i twierdził, że Loeba widziano w płonącym getcie. Kto go widział, jak to możliwe, że ten ktoś przeżył, wyszedł stamtąd, zaświadczył o strasznych losach innych? Wszystko było możliwe, powiedział mój rozmówca, i na potwierdzenie swoich słów przyprowadził tego, który widział Loeba, zanim opuścił getto.

Podobno Loeb walczył do ostatniej chwili, chociaż wiedział, że zginie. Płonąca belka spadła na niego. Jego ciało zostało pod gruzami. Pomyślałem, że to mógł być młodszy o dziesięć lat brat Loeba i że to on zginął w getcie. Pewne szczegóły się zgadzały i stąd moje przypuszczenie, że brata, który był bardzo podobny, wzięto za Loeba. Nie wiem, czemu nie mogłem się jakoś pogodzić z obrazem Loeba walczącego i ginącego w walce, tak jakbym chciał mu odebrać tę resztę tragicznej wolności.

Nie wiesz pewnie także o śmierci Jifego. W 1939 uciekł z Pragi. Wsiadł na nielegalny statek do Palestyny. Wiesz, jaki był Jifi. Nie wziął ze sobą jedzenia, co gorsza, pojechał w lekkim płaszczu,


nawet koca nie miał. W strasznych warunkach, jakie panowały na statku, przeziębił nerki. Dotarł co prawda do celu, jednak choroba już go nie opuściła. Umarł w 1943.

Może tylko Hugo z nich wszystkich miał najwięcej szczęścia. Tuż przed wybuchem wojny zmarł na atak serca. Podobno przyglądał się demonstracji ulicznej, musiał upaść, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby przeżył, wysłaliby go na wojnę jako Niemca albo do obozu zagłady jako Żyda.

Myślę o nich wciąż, wciąż widzę ich twarze, przypominam sobie słowa, właściwie strzępy słów, niejasne, kiedy były wypowiadane, pełne nagłej powagi wobec ich śmierci. Ottla powiedziała kiedyś: "Być może ta krew płynie, żebyście wy nie broczyli". Zdanie to prześladuje mnie. Dlaczego właśnie to zapamiętałem i czy ma to jakiś związek z jej ostatnią decyzją - żeby siebie nie ratować, żeby iść tam...

I jeszcze słowa Mileny. Czy na pewno ona je powiedziała? "Moje popioły będą gorętsze od ich życia". Kiedy mogła to powiedzieć, dlaczego to pamiętam? Zdaje nam się, że tyle wiemy, a nie możemy sobie przypomnieć najprostszych rzeczy.

Doro kochana, moja żona przesyła ci gorące pozdrowienia i prosi - nie zapominaj o nas.

Maks do Wolfa S.

Jerozolima, wiosna 1947

Wielce Szanowny Panie,

zwracam się do pana jako jedynego człowieka, który być może mógłby udzielić mi informacji o pani Grecie M. Niedawno się dowiedziałem, że i ona dołączyła do żałobnej litanii, jaką układam od dwóch lat. Zdawać by się mogło, że zginęli wszyscy i nie wiadomo, dlaczego właśnie my żyjemy i co robimy tu na tej ziemi.

Wiem, że jeszcze w czasie wojny był pan blisko z Gretą. Przez wiele lat mieszkała w Berlinie, potem wyjechała do Szwajcarii, w 37


312

313


przybyła do Jerozolimy i właśnie wówczas się spotkaliśmy po wieloletniej przerwie. Miałem nadzieję, że Greta pozostanie tu, znajdzie swoje miejsce, zadomowi się. Coś ją jednak gnało, a stan jej nerwów pozostawiał wiele do życzenia. Pamiętam, jak zwierzała mi się ze swoich lęków i ogarniającego ją głębokiego braku nadziei. Świat widziała jako otchłań, która niechybnie nas pochłonie. Wszystko wówczas wskazywało, że najczarniejsze obawy mogą się spełnić. Mówiła, że musi uciekać przed grozą tego świata. Jednak kierunek j ej ucieczki wy dał mi się wówczas samobójczy. W 38 wyjechała do Włoch i zamieszkała we Florencji.

Piszę to, żeby pan wiedział, kiedy mój kontakt z Gretą zaczął się rwać. Z Florencji pisała do mnie, miałem jej adres. Wraz z wybuchem wojny ostatecznie straciłem ją z oczu. Pan wówczas mieszkał we Włoszech. Być może wie pan, co działo się z Gretą aż do tragicznego finału (kiedy, gdzie i jak się to stało?) Chciałbym wiedzieć jak najwięcej, każdy drobiazg będzie dla mnie ważny. Bezcenne są papiery, które mogły pozostać w dawnym mieszkaniu Grety, może oddane komuś na przechowanie. Mam podstawy przypuszczać, że Greta przez wiele lat korespondowała z moim nieżyjącym przyjacielem Franzem. Listy Franza do niej nie zostały zniszczone, udało mi się także ustalić, że mogą one być teraz w posiadaniu niejakiego pana Y. Czy wie pan cokolwiek o miejscu pobytu tego człowieka? Czy zna pan kogoś, kto mógłby powiedzieć coś o losach Grety? Będę czekał niecierpliwie na wiadomość.

WoltS.doMaksa

Nowy Jork,-wiosna 1947

••m Drogi Panie Doktorze,

* ze wzruszeniem czytałem list pana. Wspomnienie tych strasznych lat jest tak żywe, że niewiele trzeba, żeby je znów wydobyć na powierzchnię. Nie ma dnia, abym nie myślał o tych, którzy zginęli. Greta była moją przyjaciółką i mówić o niej to dla mnie wiel-


ka radość i wielki ból zarazem. To prawda, Greta zginęła. Piszę o tym od razu, żeby nie łudzić pana. Wciąż jeszcze nie znamy losów tych, którzy zaginęli, o których nic nie było wiadomo i którzy nagle się odnajdują. O Grecie wiem na pewno, że nie żyje. Co prawda mnie nie było przy niej tam, w obozie. Opuściłem Włochy przed 44 rokiem, kiedy to, w maju, Greta wraz z innymi Żydami wywieziona została przez Niemców do obozu przejściowego, ale utrzymywaliśmy ze sobą żywy kontakt. Z tego obozu otrzymałem jeszcze latem 1944 dwa listy od niej. Zdawało się, że mimo wszystko można tam będzie przeżyć, a ocalenie jest realne. Tak przynajmniej sądzili ci, którzy wiedli w miarę normalne życie na wolności. Ton tego listu nie powinien był jednak pozostawiać żadnych złudzeń. Greta przeczuwała, co ją czeka. Na pewno chce pan znać treść tych listów. Oto pierwszy z nich: "Żyjemy tu stłoczeni wszyscy razem

- pisała Greta - możemy się kontaktować ze sobą, kobiety i mężczyźni. Matkom pozostawiono dzieci. Wolno nam odbierać paczki nadsyłane z różnych części Włoch przez ludzi, których często w ogóle nie znamy. Możemy także pisać. Zabrałam ze sobą trochę papieru, kilka książek, pióro - mam je i mogę z nich korzystać. Wolf, ja nie mam złudzeń, to się niedługo skończy i pojedziemy dalej... Przeraża mnie ufność moich współtowarzyszy. Niektórzy mają nadzieję na szybkie uwolnienie albo pracę w Rzeszy, niewolniczą, ale pracę, a zatem - życie.

Głodu nie ma, dzielimy się paczkami, dzieci dostają dodatkowe «przydziały». Nie musimy pracować i tylko dwa razy dziennie stoimy na placu podczas coraz dłuższych apeli. Są już pierwsi zmarli

- na serce, ze starości, ze strachu. Jeśli ktoś jest chory, izoluje się go, ale nie udziela pomocy. Ofiar będzie zatem coraz więcej. W naszym obozie są nie tylko Żydzi z okolic Florencji, ale także z innych rejonów, a nawet ludzie, których tu, nie wiadomo po co i dlaczego, wieziono z daleka: z Austrii, z Czech, Polski. Ci są inni, pozbawieni złudzeń. Trzech Żydów: z Warszawy i Łodzi, znalazło się tu po ciężkich przejściach, cudem udało im się uciec, ale we Włoszech zostali wydani i uwięzieni. Mówią mało, w ich oczach jest coś, czego nie ma w spojrzeniu innych więźniów. Nie umiem


315

314


tego określić - smutek, pokora, zaczajenie, jak u osaczonych zwierząt, które chcą przetrwać choćby następną chwilę, a potem następną, dalej ich nadzieja nie sięga.

Dłużej rozmawiałam z mężczyzną z Warszawy. To dziwne, ale mówiliśmy o sprawach abstrakcyjnych, o muzyce, o literaturze... Niewiele, rzecz jasna, mamy czasu i rozmowa ograniczyła się do słów, które wypowiadane, wyzwoliły ciąg skojarzeń i obrazów z przeszłości. Pewnego dnia człowiek ten zaczął mi opowiadać o swoim znajomym, którego chciał uratować z getta w miasteczku na wschodzie Polski, nie pamiętam nazwy - Drohocz, Drohicz? Kiedy już wszystko było załatwione, mój rozmówca dowiedział się, że jego przyjaciel wyszedł z getta i na ulicy został zastrzelony przez Niemca, to było jesienią, w listopadowy dzień. Zamordowany przyjaciel był nauczycielem rysunków i pisarzem.

Dlaczego piszę ci właśnie o tym? W pewnej chwili mój rozmówca powiedział: - On przetłumaczył na polski niemiecką powieść nie znanego w Polsce genialnego żydowskiego pisarza. Pracował nad nią w 1935 i 1936, wydano ją chyba w 37 roku. - Ów człowiek mówił o Franzu. Czy znasz ten przekład? Czy wiesz coś o tamtym zamordowanym pisarzu? Imię Franza w tym miejscu, w obozowym baraku zajaśniało przez chwilę jak gwiazda, żeby zaraz zgasnąć. Krzyki na zewnątrz wywabiły mojego rozmówcę. Wybiegł, kryjąc się pod murem. Więcej nie udało mi się z nim spotkać".

Niedługo potem dostałem od Grety jeszcze jeden krótki list-im-presję. Przepisuję go dla pana: "Zawsze zachwycała mnie uroda świata, lecz z pięknem ziemi, wód i czystego powietrza wiązały się od dawna moje największe lęki. Nie śmierci się bałam, ale tego, że świat utraci swoje oszałamiające piękno, że przestanie istnieć. Gdy byłam bardzo młoda, ogarniałam zachłannym uczuciem całą ziemię, odległe miejsca, nieznane pejzaże, głębiny oceanów i ich mroczne uroki; później przestałam troszczyć się o całość, więcej uwagi poświęcając części. Jakiś fragment pejzażu, barwa, drzewo odbite w szybie okna, cień przelatującego ptaka znów wyzwalały we mnie jednocześnie rozkosz i cierpienie. Oto coś, co jest piękne,


co można utracić, gorzej, coś, co może przestać istnieć. W miarę upływu czasu zmniejszały się przestrzenie, o które drżałam; zrozumiałam, że w zniszczonej, zabieranej przez miasta przestrzeni zawsze jeszcze mogę ocalić obraz piękny ponad wszystko: widok trzmiela wewnątrz kwiatu, chropowaty pień stuletniego drzewa, czerwony blask dalekiej gwiazdy nocaj teraz jednak odebrano mi to, i jeszcze o wiele więcej, z tego miejsca, gdzie jestem, nie widać świata, pozostał mi tylko niewielki skrawek, którego chwytam się jak ostatniej nadziei. Ten skrawek jest tak mały jak wędrująca wciąż plama, którą tworzy na podłodze baraku promień czarnego słońca..."

Ten list odebrałem jako zły znak, choć nic w nim pozornie strasznego nie było, żadnych faktów, żadnego opisu okrucieństw, tylko ta plama na podłodze baraku i perspektywa nieruchomego obserwatora. Może była uwięziona w celi, może była głodna, może patrzyła na umieranie innych? Nie wiem, nie wiem. To był ostami znak od niej, jak głębokie westchnienie przed zapadnięciem nocy.

Brak jakiejkolwiek wiadomości od Grety sprawił, że z początkiem 1945 rozpocząłem poszukiwania przez brytyjski Czerwony Krzyż. 16 maja 1945 roku otrzymałem list: "Pani M. M. została wywieziona przez Niemców z S. Donato di Comino, Frosinone, w maju 1944 r. razem z innymi Żydami zamieszkałymi w tych okolicach. Ubolewamy, że na razie nie możemy nic więcej zrobić".

Niedługo potem nadszedł kolejny list, w którym poinformowano mnie, że Greta zginęła w obozie przejściowym na krótko przed wywózką do obozu śmierci. Tak więc moja nadzieja, że nie zginęła w komorze gazowej, spełniła się. Jakże jednak tragicznie. Udało jej się uciec w śmierć. Tego zresztą pragnęła. Muszę panu wyznać, że Gretę, na długo przed wybuchem wojny, prześladowały myśli o samobójstwie. Nie godziła się na ten świat, widziała go zbyt przenikliwie i bez złudzeń. Być może tylko rzadkie chwile radości i zachwytu istnieniem sprawiały, że swych myśli nie wprowadziła w czyn. Doczekała tej strasznej chwili, kiedy zrobili to za nią inni.


316

317


Pana list, pytania, które pan mi zadał, świadomość, że tak mało wiem o śmierci Grety, być może też o jej życiu, sprawiły, że postanowiłem jechać do Europy, do Włoch, do Florencji. Znam kilka osób, które mogą wiedzieć o niej coś, czego ja nie wiem. Na miejscu przekonam się, czy będą chciały mówić ze mną.

Pytał pan o listy... Przypuszczam, że we Florencji są papiery i pamiątki po Grecie, być może także owe listy od pańskiego przyjaciela, Franza. A zatem jadę. Gdy tylko dowiem się czegoś, napiszę panu o wszystkim.

«WolfS.doMaksa

Pensjonat San Giorgio,

'-' Florencja, lato 1947

Drogi Panie Doktorze,

od trzech dni jestem w moim dawnym mieście, nieoczekiwanie szczęśliwy, że się tu znalazłem. Bałem się konfrontacji z miejscem, gdzie wydarzyło się tyle złego. Może właśnie ten lęk sprawił, że aż do tej pory nie próbowałem się dowiedzieć czegoś więcej o ostatnich miesiącach życia mojej przyjaciółki. Trzeba było przyjechać tu natychmiast, kiedy tylko było to możliwe, wówczas spotkałbym jeszcze osoby, które ją znały, rozmawiały z nią. Niewielu miała znajomych. Prowadziła dość samotne życie, od kiedy, po krótko trwającym małżeństwie, rozstała się ze swym mężem i rozpoczęła wędrówkę po różnych krajach, aby wreszcie trafić do Florencji. A jednak znalazłem osoby, które chcą ze mną mówić o Grecie.

Przede wszystkim pani Grubach, właścicielka pensjonatu, przetrwała tu wojnę i prawie stąd nie wyjeżdżała. Pensjonat był zatem pod jej stałą opieką. I co się okazało. Kiedy Gretę wywieziono w maju 44 roku, pani Grubach, nie wierząc, że lokatorka wróci, weszła do jej pokoju. Była pierwszą i jedyną osobą, która przeglądała rzeczy Grety, spakowała je i umieściła na strychu. Chodzi oczy-


wiście o rzeczy pozostawione przez Gretę w pensjonacie. Dowiedziałem się bowiem, że na krótko przed aresztowaniem Greta przekazała jakieś papiery dwóm osobom.

I w tym wypadku pomoc pani Grubach okazała się nieoceniona. Zapamiętała, kto odwiedzał wówczas Gretę, zna nazwiska tych osób, Greta zwierzyła jej się nawet, że paczkę listów, "bardzo dla niej cennych", jak to określiła, wręczyła panu Y., zaś dziennik, który prowadziła od wielu lat - przekazała pewnej znajomej, pani Yvon-ne B. Właścicielka pensjonatu nie omieszkała mnie jednak natychmiast poinformować, że Greta załatwiła, jeszcze w ostatniej chwili przed katastrofą, emigrację pana Y. do Chile, i że wkrótce po jej zatrzymaniu w obozie przejściowym, człowiek ten rzeczywiście wyjechał. Wiadomo mi, że pan Y. miał owe listy - bezsprzecznie chodzi o listy pańskiego przyjaciela Franza, a także jakąś inną korespondencję z nieznanymi osobami -jeszcze w 1946. Nadal mieszka on w Chile, jego adresu nie znamy, istnieje jednak szansa na odnalezienie jego byłej żony, która mieszka we Włoszech.

Zastanowił mnie fakt, że Greta prowadziła dziennik. Nigdy mi o tym nie mówiła, ale jak pan zapewne wie, zawsze była powściągliwa i skryta. List do pana piszę w dawnym pokoju Grety. Pani Grubach jest osobą rzeczową, ale nie pozbawioną głębszej wrażliwości. Ponieważ teraz nikt tu nie mieszka, pozwoliła mi wejść i rozejrzeć się.

Pokój jest pusty. Pamiętam, gdzie stało łóżko, umywalnia, biurko, jej ulubione obrazy na ścianach, kilka tajemniczych fotografii, o których nie chciała mówić. Była na nich jakaś starsza kobieta, lecz nie matka Grety, i gromadka dzieci, także portret małego chłopca o delikatnej twarzy. Kiedyś Greta zastała mnie z tym portretem w rękach, przyglądałem mu się z nieukrywaną ciekawością. Greta nie powiedziała nic. Potem fotografia zniknęła.

Na razie kończę. Dziś pani Grubach obiecała mi wizytę na strychu. Razem mamy otworzyć kufer, w którym spoczywają rzeczy Grety. Boję się tej chwili. Zdaje mi się, że znajdę tam coś, co może zmienić mój obraz tej kobiety. Wkrótce napiszę do pana znowu.


318

319


WolfS. doMaksa

Pensjonat San Giorgio, tydzień później

Drogi Panie Doktorze,

a zatem po kolei. Kiedy weszliśmy na strych - kilka dni temu -był słoneczny gorący dzień. Upał na górze suchy i pełen kurzu. Pani Grubach bez wahania skierowała się w stronę wielkiej skrzyni i kluczem, który odnalazła bezbłędnie, otworzyła j ą nie bez pewnego trudu. Widać, że nie ruszano tu niczego od dawna. Na samym wierzchu leżały ubrania, wachlarz z piór, kapelusz. Pani Grubach, odkładając to na stojące obok krzesło, powiedziała, że te kilka drobiazgów zachowała ze względów sentymentalnych. Greta lubiła tę suknię, stwierdziła, rozkładając popielaty koronkowy materiał, miejscami spłowiały, ale piękny. Pod spodem leżały jakieś rulony i dopiero niżej zeszyty, teczki, prawdopodobnie z dokumentami, może zdjęcia, na dnie książki i obrazy.

Tak, to rzeczy Grety. Pani Grubach stała cicho obok, kiedy jednak wziąłem do ręki pierwszy zeszyt i otworzyłem go, odsunęła się i dyskretnie wyszła. Obejrzałem się i zobaczyłem ją w smudze światła, wśród tańczących drobin kurzu. Poczułem, jak bardzo mi duszno, gdyż przez cały czas powstrzymywałem oddech. Teraz wciągnąłem głęboko suche drażniące powietrze.

Nie będę panu opisywał tej godziny, którą wytrzymałem tam na górze tylko dzięki wielkiemu wewnętrznemu napięciu, w jakim się znajdowałem od poprzedniego dnia. Większość papierów Grety zniosłem na dół, do jej dawnego pokoju, i całą noc je czytałem. Listy, które tam były, nie są dla pana ciekawe, natomiast jej notatki postanowiłem przepisać. Proszę mi wybaczyć, że nie przesyłam oryginałów, są dla mnie zbyt cenne, w czasie dalekiej podróży mogłyby zaginąć. Najwcześniejsza data to rok 1913, najpóźniej-sza - 1919. Kiedy je przeczytałem, zrozumiałem, że muszą dotyczyć spraw związanych z pańskim przyjacielem. Uważam, że ma pan prawo poznać fakty i że lektura fragmentów dziennika Grety będzie dla pana bezcenna. Piszę "fragmentów", gdyż wszystko


wskazuje na to, że resztę Greta przekazała owej przyjaciółce, Yvon-ne. Oto zapiski Grety:

listopad 1913

Umówiliśmy się w parku. Powiedział, że lubi to miejsce i często tu przychodzi. Obiecał, że pokaże mi szczegóły, których nie zauważa się od razu, piękne nawet o tej porze roku.

Weszliśmy boczną bramą i od pierwszej chwili spodobał mi się nieco klaustrofobiczny charakter tego miejsca. Wysokie szpalery tui, kolumnowo przycięte bukszpany, cisy, tajemnicze, ciemne, z punkcikami trujących jagód, posągi z białego marmuru wśród zieleni: mały Hermes z kamienną stopą uniesioną tak lekko, jakby się właśnie oderwał od ziemi, aby ulecieć w niebo, dziewczyna, widoczna zawsze tylko z tyłu, ukazująca niewinnie prześliczne pośladki, pies, który jako jedyny być może pozostał tu z grupy: Diana na polowaniu.

Wąskie ścieżki wiodły nas przed siebie, lecz gdy nagle skręcaliśmy pod kątem prostym, licząc na zmianę kierunku, okazywało się, że jesteśmy znów w takiej samej alejce zamkniętej z dwóch stron płotem zieleni, a obok nas - równolegle - przechadzają się inni, których jednak przez gęstwinę igliwia nie sposób dojrzeć i tylko słyszy się tajemniczy chrzęst kroków po żwirowej dróżce i strzępy rozmów dochodzące niczym z pokoju obok.

Dzień był trochę mglisty, cichy, nasycony wilgocią, w wysokich źdźbłach nieściętych traw zapalało się światło, ale było w tym już tylko wspomnienie słonecznych dni wczesnej jesieni. Wyprowadził mnie wreszcie z labiryntu ogrodu i usiedliśmy na białej ławce pod rozłożystym bukiem. Milczenie między nami było pełne spokoju, pozbawione napięcia. Spytał, wskazując na rękawiczki leżące równo na moich kolanach, czy nie jest mi zimno, ale pokręciłam głową, nie chcąc zakłócać ciszy, która opadła na ogród. Spacerowicze zniknęli, wypędzeni nadciągającym chłodem, i tylko tuż obok odzywał się spóźniony ptak, a lekki powiew muskał nasze twarze.

Drżenie liści nad głowami było późnojesienne, tak inne niż ocieranie się o siebie młodych wiosennych gałązek i tak inne niż szu-


320

321


my wczesnego lata pełne jakiejś ptasiej śpiewności, inne niż to wrześniowe, w którym niepokój i oczekiwanie sprawiają, że unosimy lekko głowy i z obawą przyglądamy się jeszcze świeżej, a już przywiędłej zieleni. Ten szum listopadowy był tylko nawoływaniem ostatnich liści, które jeszcze trzymając się rozpaczliwie, drżą szarpane porywami wilgotnego wiatru i są całe szykowaniem się do nieuchronnego umierania.

W cukierni wybraliśmy stolik pod ścianą. Piliśmy kawę (on także, pomyślałam, choć zarzekał się, że nie pije nawet herbaty), grzaliśmy ręce o filiżanki, delikatna para unosiła się, rozmazując rysy jego twarzy i poczułam, że pójdę za nim, gdziekolwiek będzie chciał, jeśli tylko mnie o to poprosi.

Kiedy wsiedliśmy do dorożki, chwycił mój ą rękę i całował przez rękawiczkę, aż odsunęłam brzeg zamszu i poczułam jego suche wargi i gorący oddech lekko łaskoczący moją skórę.

Czułam, że w ciemnościach zamkniętej przestrzeni bezpiecznie przemierzamy nieprzyjazny świat i tylko kiedy przełomie uniosłam wzrok, przez szparę między zasłonami spostrzegłam, że przekraczamy rzekę kamiennym mostem, ale właśnie wtedy dotknął moich ust i objął mnie tak mocno, jak gdyby oto odnalazł mnie, utraconą na zawsze. Jego serce łopotało jak śmiertelnie przestraszony ptak i położyłam mu rękę na piersi, żeby uciszyć ten lęk, a wtedy dorożka się zatrzymała i wyszliśmy z niej jak z matczynego łona, porażeni światłem dnia.

Otwieraliśmy drzwi, przekraczaliśmy progi i zdawało mi się, że jestem coraz dalej, gdzieś indziej, nie tu, gdzie byłam dotąd. W pokoju hotelowym unosił się zapach kurzu i lawendy, story były szczelnie zasunięte, za chińskim parawanem stała umywalnia i dzbanek z wodą. Kiedy on mył ręce, zrzucałam z siebie suknie, pobudzana jakąś nie znaną mi dotąd potrzebą nagości. Chciałam pozbyć się wszystkiego, co mnie więziło, ograniczało, co kazało mi trwać w przeszłości.

I oto stałam przed nim naga, nie mająca w sobie nic z szanującej się dziewczyny, a on zbliżył się i poczułam, jakby swoją bliskością popchnął mnie, tak że upadłam, od razu rozwarta jak muszla,


w której szukano pożywienia. Czy może się mną nasycić? - pomyślałam i sama poczułam wielki głód napływający z dołu brzucha, wypełniający piersi, gardło, usta, aż musiałam zacisnąć mocno zęby, żeby nie gryźć, nie szarpać tego ciała, które teraz tuliło się do mnie z ufnością.

Nie zauważyłam chwili zespolenia, tak jakby nie mnie ono dotyczyło, ale kogoś innego, kim ja już nie byłam. Czułam jego palce pełne płynnego złota przebiegające po mojej skórze, słyszałam swój głos z oddali, przyzywający kogoś po imieniu, i to dziwne uczucie - samotności i obcości - zbliżało się, narastało, było kulą, która tocząc się, zbiera w siebie metalowe opiłki i drobno tłuczone szkło, rośnie, ogromna, przetacza się przez nas, tnąc delikatną skórę, rozrywając błony, którymi jesteśmy okryci, sięga żywego ciała, obnażonego i czującego, i byliśmy jak w dalekiej, zapomnianej przeszłości, kiedy wszystko było prawdziwe, bliskie, pulsujące żywą krwią.

Poczułam w sobie miłosny pośpiech: tak biegnie się do ukochanego i on tak kołysze w ramionach; smak tego doznania przypominał słodycz miodowników zbieranych na górskim zboczu w słoneczne popołudnie, kiedy świat owadów zagarniał w swoje wibrowanie, płatki kwiatów rozpływały się złociście na podniebieniu, a czas nie miał końca.

Mijały minuty, kwadranse, może godziny, a nam się zdawało, że powracamy do zamierzchłych czasów dzieciństwa albo odnajdujemy siebie w sennym obrazie, gdzie rozkosz jest tak wielka aż niewyrażalna, choć przyczyna rozkoszy tak błaha, że na jawie nie mogłaby nas wprawić nawet w lekkie drżenie. Wędrowanie po dalekich krainach sprawiało, że nie mogliśmy się zatrzymać i błądziliśmy wciąż dalej i dalej, tam, gdzie znajome miejsca stawały się coraz bardziej obce, gdzie obcość dławiła, a wśród jej powabów można było tylko dalej brnąć i błądzić.

Wędrowaliśmy objęci, tuż obok słyszałam bicie jego serca, a im bliżej go czułam, tym bardziej był obcy i daleki niczym krajobraz, o którym opowiada nam przybysz z nieznanego kraju - egzotyczny, nie nasz, zanurzony w gorącym słońcu, które pochłania ostatnie krople wilgoci i spala na popiół resztki tlącego się wokół życia.


323

322


Zdawało mi się, że moje pragnienia uwiązano do żelaznego słupa i mnie razem z nimi, mdlej ącą pod rozżarzonym niebem. Obrazy spalonych traw, szkieletów umarłych z pragnienia zwierząt, powalonych gorącym wiatrem drzew przesuwały się przed moimi oczami, lecz kiedy je otworzyłam, zobaczyłam jego twarz tuż obok, bladą, ściągniętą jakimś wewnętrznym chłodem, i poczułam zimne dłonie, którymi ściskał moje ramiona.

Nasze obrazy nie spotykały się. Podczas gdy ja przemierzałam pustynię pod obnażonym słońcem, on zamierał w martwym powietrzu nieskończonych śnieżnych przestrzeni. Kiedy mi to mówił, zadrżałam z lęku i ze szczęścia. Był tak bardzo obcy, że powiedziałam cicho, aby nie mógł mnie usłyszeć: Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Inny.

marzec 1914

Przekonywał mnie, że jest niemuzykalny, ale dał się namówić na operę. Wybrałam "Czarodziejski flet". Myślałam o "Turandot", ale zimny świat zranionej księżniczki wydał mi się nieodpowiedni na nasze krótkie spotkanie. Przyjechał nocnym pociągiem i zatrzymał się w hotelu Pod Złotym Barankiem. Prosił, żebym pozostawiła go samego, bo po podróży wygląda jak własny duch. Umówiliśmy się na obiad i kiedy weszłam do hotelowej restauracji, czekał tam już na mnie. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu i muszę przyznać, że w pierwszej chwili wydał mi się inny niż wtedy, późną jesienią zeszłego roku, kiedyśmy widzieli się po raz ostatni, i inny niż ten z listów, które krążyły między nami przez całą zimę. Musiał wyczuć moje wahanie, bo twarz mu pobladła, ściągnął brwi, jakby poczuł jakiś dręczący ból. Długo naprawiałam swój błąd i z trudem udało mi się przywołać go do życia.

Prawie nic nie jadł, a kiedy już wyszliśmy z hotelu, zaproponował spacer. Nastrój naszego poprzedniego spotkania w Pradze, dziwny, tajemniczy, jakbyśmy wówczas śnili ten sam sen, nie powrócił. Mówił mało i przeważnie milczeliśmy. Czas, ten bezcenny czas naszego spotkania zaczął się kurczyć. Spojrzałam na zegarek, trzeba było iść do teatru.


Potem, kiedy siedział przy mnie, z ręką na oparciu fotela tuż przy mojej ręce, przyglądałam mu się ukradkiem. Oczy miał zamknięte, jakby go nie interesowało to, co dzieje się na scenie. Powiedział mi potem, że słuchając wyobrażał sobie coś jasnego, świetlistego, w kształcie kuli, a on zamknięty w niej, nie czuł swojego ciała ani bólu. Powiedział też, że wdzięczny jest Mozartowi za tę chwilę i żałował, że nie może mu osobiście podziękować. "A więc jesteś muzykalny", stwierdziłam, a on przyznał, że po raz pierwszy odkrył w sobie ten rytm, któremu nie sposób się oprzeć.

Z teatru pojechaliśmy do hotelu po neseser i razem udaliśmy się na dworzec. On lubi zapach gazu, kawy i piwa na wiedeńskim dworcu, mnie zaś to miejsce kojarzy się raczej z zapachem gorącej pary buchającej spod lokomotywy i z czymś obcym, dalekim, co kusi, żeby wsiąść i jechać z głową opartą o zimną szybę okna.

Już wcześniej zamówiliśmy dwa przedziały obok siebie. Postanowiłam towarzyszyć mu do Gmiind. Tam, o świcie, miałam się przesiąść w pociąg powrotny. W ten sposób mieliśmy jeszcze przed sobą kilka godzin razem. Podczas obiadu, w hotelu, z lękiem myślałam o tej chwili, gdy zostaniemy sami, ale teraz, kiedy szłam za nim wąskim korytarzem z czerwonym chodnikiem i ścianami wybitymi tłoczoną skórą, poczułam jego bliskość nagle i mocno. W nagrzanym przedziale paliła się lampka z żółtym abażurem i kanapa zaścielona była śnieżnobiałą pościelą. Nie zamierzałam z niej korzystać. Stałam przy umywalni i przyglądałam się własnej twarzy, która tajemniczo wyłaniała się z tła ścian pokrytych czerwonym pluszem.

Wreszcie usłyszałam pukanie, otworzyłam drzwi między przedziałami i znalazłam się w miejscu identycznym jak moje. Usiedliśmy obok siebie. Całował mnie jak z oddali, jakby nie on tu był, ale ktoś tak bardzo podobny do niego, że nawet tak samo rozszerzały się w półmroku jego źrenice.

"Wciąż przypominam sobie tę muzykę i tę historię", powiedział nagle i odsunęłam się lekko, pozwalając mu mówić. "Historię pary?", spytałam, a on przytaknął. "U Mozarta jest kilka par. Tarnino i Papageno, Królowa Nocy i Sarastro - Księżyc i Słońce, Zło


324

325


i Dobro. Człowiek-Papuga uosabia moc i siłę instynktów. To na jego żywotnym gruncie wzrasta siła i moc ducha Tarnina. I główna para - Pamina i Tarnino - kobieta i mężczyzna w dążeniu do harmonii i pełni. Ich droga wiedzie do szczęścia poprzez zdobycie wiedzy i władzy." "Jak to rozumiesz?", przerwał mi. Ciągnęłam dalej swoją myśl, mówiąc o bolesnej inicjacji Tarnina, jego sile wewnętrznej, dojrzewaniu i zdobywaniu władzy, którą rozumiem jako coś pozytywnego i twórczego.

Zganił mnie za niejasne używanie słów siła, moc i władza. "Słowo władza zachowuję dla autorytetu, który narzuca porządek. Taka władza powoduj e, sprawiedliwie czynie, podporządkowanie. Moc zaś to zdolność wyrażania siebie. Taka siła nie chce poddawać sobie innych. Ale - dodał - każda istota ludzka, która poczuje własną moc, ulega pokusie, żeby uczynić z niej źródło władzy." "Jednak władza u Mozarta - upierałam się -jest po stronie ładu. Czy moc magicznego fletu wyciosanego w czarodziejskiej godzinie z samego serca tysiącletniego dębu, czy jego muzyka nie symbolizuje harmonii świata?"

"Mówisz o harmonii świata - powiedział tak jakoś cicho, ze smutkiem - ale wsłuchaj się w nią. Usłyszysz ryk zarzynanych zwierząt, milczenie roślin z korzeniami wyrywanych z ziemi i jęki tych, których rozpięto na kołach tortur. A co dzieje się między ludźmi... Wobec osobnika naprzeciw mnie jestem bezbronny, okrążam go i czuję, że jestem przez niego duszony. Mnie okrąża trzeci i czuje, jak jest duszony przez następnego. I tak to idzie dalej aż do gwiazd i jeszcze poza nie. Każde ciało czuje palce zaciskające się na jego gardle."

Bezwiednie podniosłam rękę do szyi, a wtedy dotknął jej ostrożnie i powiedział, że nie chciał mnie przestraszyć. "Każde, nawet najbardziej prawomocne, ograniczenie uważam za opresję- stwierdził. - Pomyśl o ojcach, o tych ojcach, którzy dziś ograniczają siłę i moc swoich synów, zadają cierpienia, poniżają ich, jutro obiecując im pełnię władzy. Oni obiecują swoim synom władzę ojcowską. Chcą, żeby nieprzerwanie zasilane było źródło przemocy. -Milczał dłuższą chwilę, aż wreszcie - mocno i zdecydowanie -zakończył: I dlatego ja nigdy nie będę ojcem."


Jak głęboko, pomyślałam, utkwił ten nóż, który wciąż obraca się w jego ciele.

kwiecień 1914

Spotkaliśmy się znów. Pierwszej nocy po naszym spotkaniu miałam sen o dwóch mężczyznach, młodszym i starszym. W tym śnie schodziłam w głąb, pod powierzchnię zdarzeń, tam, gdzie stajemy twarzą w twarz z naszym sobowtórem - wybawcą, mędrcem, kochankiem, kimś, kto jest Innym i mnąjednocześnie.

Rozmawialiśmy długo. Myślę o tym, czego on mnie nauczył. W nim jest coś bardzo męskiego, co wcale nie jest silne i zdecydowane, ale raczej wątpiące, a zarazem ufne.

Mówiliśmy o "niewinnym dziecku" i "diabelskim człowieku". To jego określenia. "Niewinne dziecko" jest istotą przebywającą w raju, czystą i świętą. Nie zna śmierci, bo nie było jej dane poznać. "Niewinne dziecko" należy do świata idylli.

"Diabelski człowiek" został uwiedziony przez diabła, wygnano go z raju, a wraz z pierwszym błyskiem poznania zdobył świadomość śmierci. Diabelski nie znaczy zły, ale tragiczny. "Diabelski człowiek" należy do świata tragedii.

"Niewinne dziecko" jest ufne, lecz nie potrafi być wierne, bo prawdziwie wierny może być dopiero ten, kto podległ Przemianie. Wiemy jest "diabelski człowiek". Spytałam, czemu on sam chce być wierny. Odpowiedział mi: "Chwilami zdaje mi się, że niewinnemu dziecku, istocie, która zachowała czystość i to coś niezniszczalnego. A może jednak diabelskiemu człowiekowi, którego dojrzała męskość potrafi trwać w oczekiwaniu i ufać?" Powiedziałam, że można także być wiernym niewinnemu dziecku wewnątrz diabelskiego człowieka.

Zgodził się ze mną. Po długiej chwili milczenia powiedział: "Wierność to trwanie i pustka, brak odpowiedzi na pytania, napięcie czekania, słuchanie i rozpoznawanie znaków".

czerwiec 1914 Moje złudzenia, że jemu choć trochę zależy na mnie, rozwiały


327

326


się. Znów zbliżył się do R, a ona przyjęła go pod warunkiem, że oficjalnie się zaręczą. Taka jest - uczucia się nie liczą, najważniejsze, żeby formalnościom stało się zadość.

Zaręczyny się odbyły. Pozornie wszystko jest dobrze, ale F. ma wątpliwości, czy słusznie zrobiła, godząc się na małżeństwo. Muszę słuchać jej zwierzeń, łagodzić jej lęki, a sama żyję jak w gorączce. Moje własne uczucia są dla mnie zagadką. Czuję, jakby mnie złapano w pułapkę, a gdyby nawet było z niej wyjście, na zewnątrz czeka nowe więzienie. Chciałam tajemnej miłości ukrytej jak pestka w owocu. Sama tego chciałam, a jednak w obliczu pewnej niepokojącej możliwości wolałabym, żeby oni znów się rozstali. Jeśli moje podejrzenia okażą się prawdą, jestem zgubiona.

Tu muszę przerwać, panie Maksie, i wyjaśnić, o co chodzi. Otóż Greta była już wówczas brzemienna, czego zaczynała się dopiero domyślać. Wkrótce zdarzenia zaczęły biec swoim nieodwołalnym torem. O ile wiem, zaręczyny pańskiego przyjaciela zostały zerwane. Greta natomiast miała poważny problem. Postanowiła ukryć ciążę i poród. Jedynym człowiekiem, którego wtajemniczyła w swoje sprawy, był pewien starszy pan, jej bliski przyjaciel. To on pomógł znaleźć miejsce, gdzie mogła się ukryć i urodzić swoje nieślubne dziecko. Musiała jednak zostawić nowo narodzonego syna u obcych ludzi. Nikt nie wiedział, że została matką.

Skąd wiem to wszystko, spyta pan. Od niej samej. W 1942 otrzymałem od Grety list, w którym po wielu latach wyjawiła mi swą tajemnicę. Pisała o narodzinach dziecka, o swojej decyzji, nie podała jednak nazwiska ojca, choć kilka faktów wskazywałoby na osobę pańskiego przyjaciela. Teraz, kiedy wie pan już tak wiele, uznałem, że nie wolno mi ukrywać istnienia owego listu Grety. Jest on wśród papierów w moim amerykańskim domu, dlatego też nie mogę go panu zacytować.

Przez pewien czas Greta i pański przyjaciel, o ile wiem, nie kontaktowali się ze sobą, lecz wreszcie nastąpiło coś w rodzaju zgody i nawet się spotkali. Wróćmy jednak do zapisków Grety.


koniec roku 1918

Tego dnia przyjechaliśmy do Wiednia z dwóch różnych kierunków i zajęliśmy osobne pokoje w hotelu. Recepcjonista wpisał nas osobno. Mogliśmy uchodzić za całkiem sobie obcych. Kiedy po godzinie zeszłam do hallu i stałam obok schodów, czekając na niego, zobaczyłam swoje imię i pierwszą literę nazwiska wypisane tutejszym zwyczajem na wielkiej hotelowej tablicy. Obok mnie umieszczono nazwisko innego gościa: "Józef K." Józef K.? - zastanowiłam się, bo imię to wydało mi się znajome, choć w pierwszej chwili nie wiedziałam skąd. Kiedy zobaczyłam go schodzącego ze schodów, wskazałam bez słów ręką w stronę tablicy. Widziałam, jak zatrzymał się dosłownie w pół kroku i zdumiony patrzył na napis.

"Muszę to sprawdzić - powiedział. - Czyżby chodziło o mnie?" Po chwili wrócił lekko pobladły. "Co za dziwna zamiana. Tak właśnie zostałem wpisany do rejestru: Józef K. z Pragi. Oni tu najwidoczniej wiedzą więcej o rzeczywistości niż my sami", stwierdził. Idąc ulicą w mroźnym południowym słońcu, śmialiśmy się z tego, choć w jego śmiechu słyszałam więcej ironii niż prawdziwego rozbawienia. W parku było pusto. O tej porze roku przechodnie wybierają słoneczną stronę ulicy i z daleka omijają nagie drzewa i pobladłe od szronu trawniki. Szliśmy wzdłuż muru. Nie docierały tu mroźne powiewy, a blade światło dawało złudzenie ciepła. Nie pamiętam dobrze, jak zaczęła się nasza rozmowa. Byłam oszołomiona jego bliskością. Nie widziałam go tak dawno, a w listach, pozornie beztroskich, nie mówiłam wszystkiego. Nie mówiłam tego, co było dla mnie najważniejsze. Teraz, kiedy szedł obok mnie długim równym krokiem, milczałam. Jego słowa nie docierały do mnie i z trudem zmuszałam się do uwagi. Chaotyczne myśli wypełniały mi głowę. Wystawiałam rozpłomienioną twarz na chłodny wiatr i ręką, z której niecierpliwie ściągnęłam rękawiczkę, dotykałam zmarzniętych gałązek. Wiem, że czuł mój niepokój. W pewnej chwili zatrzymał się i stając twarzą do mnie, położył ręce na moich ramionach. "Nie słuchałaś mnie", stwierdził. Spojrzałam na niego. "Mówiłem, że wszyscy stajemy się ofiarami naszej wewnętrznej


328

329


przemocy. Nawet wojna nie zrobiła nam tyle złego, ile uczyniliśmy sobie sami."

I ja o tym często myślałam i teraz, kiedy to powiedział, z ciemnych zakamarków mojej pamięci wyłoniły się jakieś bolesne obrazy. "Dar pamięci i zdolność zapominania...", usłyszałam. Mówił, wciąż przytrzymując moje ramiona, jakby w ten sposób chciał mnie skłonić do uwagi. "Człowiek to istota o najdłuższej pamięci. Czasem zdaje mi się, że pamiętam czasy, kiedy składano ofiary z ludzi." "Ale zapominanie jest prawem każdego z nas - powiedziałam. - Gdybyśmy nie zapominali, nie moglibyśmy żyć."

Puścił moje ramiona i znów szliśmy obok siebie pustą aleją. "Ja nie zapominam niczego", stwierdził. Po chwili zaczął mi tłumaczyć swoją teorię prześladowców i ofiary. Było tak, jakby mówił: Świat jest pięścią, a my jesteśmy zamknięci wewnątrz niej.

"Urządzono to bardzo prosto - powiedział. - Są prześladowcy i ofiary. Być może to jeszcze prostsze: istnieją tylko ofiary." Nie wiedziałam, jak to rozumieć. Czy miało to być usprawiedliwienie zła? Czy apologia ofiary? Czy samozniszczenie miałoby być jedynym możliwym aktem ocalenia? Czułam, jak coś burzy się we mnie przeciwko temu, co mówił, i idąc tak obok niego spokojnym krokiem, prawie krzyknęłam: "Ty widzisz świat zanurzony w pustce, człowieka na stosie gruzów, w niekończącym się upadku, pogrążonego w rozpaczy, ale natura nie wierzy w upadek. Zobacz, jak leśny bluszcz porasta butwiejący pień drzewa, jak każdą ruinę, prędzej czy później, okryje gęsta trawa, jak rozkwita pustynia, kiedy spadnie deszcz..." Odwróciłam twarz i spojrzałam w jego pociemniałe oczy. Usłyszałam, jak mówi: "Tak, jest nieskończenie wiele nadziei, nieskończenie wiele, ale nie dla nas". Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. "A jednak wszystko błaga o współczucie w tym świecie bez miłosierdzia", powiedziałam niespodziewanie cicho. "Tylko że to błaganie pozostaje bez odpowiedzi", spojrzał na mnie. "Ale musi być jakieś wyjście", upierałam się. I usłyszałam go mówiącego: "Trzeba odrzucić wszystkie zewnętrzne środki, wszystkie «sztuczki», to nie okoliczności istnienia są dramatyczne - człowiek nie musi być stracony, może zostać ocalo-


ny - dramatyczne jest samo istnienie. Jeśli to sobie uświadomimy, poniechamy wszelkich wybiegów".

I jeszcze teraz, kiedy dawno już skończył się tamten nasz spacer, kiedy rozstaliśmy się, być może, na zawsze, słyszę te słowa obijające się o puste ściany mojego pokoju.

Dziś postanowiłam zmienić swoje życie. Chcę być z moim synem. To będzie trudne, bo nikt nie może się o tym dowiedzieć. Układam plan. Wszystko powinno być dokładnie obmyślone. Muszę zmienić miejsce, mieszkanie, swoje przyzwyczajenia. Kiedy wszystko będzie gotowe, pojadę do Monachium. Mój syn czeka na mnie.

początek 1919

Wszystko urządziłam tak, żeby w tym mieszkaniu na przedmieściu było nam wygodnie i żebyśmy byli sami. Jest z nami tylko Katarzyna, ona zajmuje się domem, ja moim synkiem. Kiedy go odbierałam od siostry Berty, powiedziała, że co prawda dziecko dużo rozumie, ale nie mówi. Teraz zaczął mówić od razu całymi zdaniami. Każdy dzień przynosi coś nowego, wspaniałego. Jest co prawda bardzo wątły i nie wygląda na swoje cztery lata, lecz ufam, że przy mnie się wzmocni i przestanie chorować. Dziś siedziałam długo przed kominkiem, patrząc w ogień, i przypominałam sobie ten dzień, kiedy wydałam na świat syna. Urodziłam go tak szybko, jakbym chciała przekonać samą siebie, że nic się nie zmieniło i że nadal jestem tą dziewczyną co przedtem, zanim zagnieździło się we mnie to groźne, niepojęte życie. Wydałam go światu niczym ofiarę przebłagalną i porzuciłam. Jak nieskończenie samotne musi się czuć dziecko, które porzuca własna matka. Czy musiało tak być?

marzec 1919

Dostałam list od pana Maksa. Pisze, że będzie przejazdem w Monachium i chce mnie odwiedzić. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Ostami raz widzieliśmy się prawie trzy lata temu w Pradze. Nasza korespondencja ogranicza się do zdawkowych kartek dwa razy do roku. Jestem niespokojna. Nie wiem, czy po przyjeździe tu zdąży mnie jeszcze zawiadomić, kiedy mianowicie ma nastąpić ta wizy-


331

330


ta. Nie mogę dopuścić, żeby zaczął cokolwiek podejrzewać. Pod żadnym pozorem nie powinien zobaczyć małego. On jest tak podobny do swego ojca. Dla Maksa to może być wskazówka, z której mógłby chcieć skorzystać...

Czy zresztą owa zapowiedziana wizyta nie wiąże się z faktem mojej odmienionej sytuacji? Może on właśnie ma się dowiedzieć, czemu porzuciłam dobrą posadę i co robię tak naprawdę? Być może przyjaciel prosił go o to i jak zwykle nie sam, lecz za pośrednictwem innych załatwia swoje sprawy? Może tak. Może jednak wizyta Maksa nie ma w sobie żadnych ukrytych intencji.

Pan Maks był tutaj. Szczęśliwie udało mi się uśpić synka. Czuwała przy nim Katarzyna. Ja zaś przyjęłam pana M. herbatą i ciastem. Od pierwszej chwili miałam wrażenie, że się mnie obawia. Rozglądał się bacznie, choć ukradkiem po pokoju, kiedy zdawało mu się, że na niego nie patrzę. Co to miało znaczyć? Czyżby spodziewał się coś u mnie znaleźć1?

- Ładnie się tu pani urządziła - zaczął, siadając na brzegu krzesła i kładąc kapelusz wraz z laską tuż obok.

- Co sprowadza pana do Monachium? - spytałam, ale nie od razu mi odpowiedział, lecz z roztargnieniem spoglądał na drzwi do pokoju obok.

- Tak, właśnie odbędzie się jutro mój odczyt na temat idei miłości w "Fajdrosie" Platona. Czy pani wychodzi z domu? W takim razie zapraszam gorąco. - Nagle zaczął mówić coraz szybciej jak maszyna, która początkowo niesprawna, ruszyła wreszcie do przodu. Po czym równie nagle umilkł.

Patrzyłam na niego w milczeniu, nie ułatwiając mu zadania.

- Jak miewa się małżonka pana, panie doktorze? - spytałam wreszcie, gdy milczenie przedłużało się nieznośnie.

- Dziękuję miłej pani za pamięć i troskę. Żona jest w błogosławionym stanie, za kilka miesięcy spodziewamy się rozwiązania. A propos, jeśli można spytać, jak pani radzi sobie w nowej sytuacji? - spytał, jąkając się nieznacznie, bo owo d propos, od którego tak niezręcznie rozpoczął swe pytanie, najwyraźniej go speszyło.


- Pyta pan o mój kilkumiesięczny urlop w biurze? - pomogłam mu, a on rozpromienił się jak mały chłopiec, któremu wręczono niespodziewany prezent.

- Ach, a więc jest pani urlopowana. Sądziłem, że zrezygnowała pani z posady. A to tylko urlop - uśmiechał się i widać było ulgę, jaką odczuł, gdy tak stanowczo go okłamałam. - Czy to, jeśli wolno wiedzieć, ze względów zdrowotnych? Czy coś dolega pani? Mam nadzieję, że to przejściowe, że wkrótce dojdzie pani do całkowitego zdrowia. Tak młoda kobieta... - powiedział i spojrzał niepewnie, a jego oczy za szkłami binokli zalśniły tak jakoś łzawo i melancholijnie. - Naprawdę, mam nadzieję, że to całkiem przejściowe. Jest pani tak zdolną i sumienną urzędniczką, podobnie jak pani Felicja, że szkoda byłoby pani talentu. Obie panie dobrały się, doprawdy, jak w korcu maku. Wcale nie dziwi mnie wasza zażyła przyjaźń.

Spojrzałam na niego chyba zbyt ostro, bo nagle zerwał okulary z nosa i nerwowo zaczął go pocierać, ot, tylko po to, aby zająć czymś ręce i nie patrzeć na mnie.

Czyżby więc po to tu przyszedł? Żeby dowiedzieć się czegoś o Felicji? Niejako z pierwszej ręki? Przyjaciółka wie więcej niż rodzina i znajomi. Nowy kochanek, może narzeczony, jakieś plany matrymonialne? Nic z tego, mój panie, nie dowiesz się tego, co cię tak ciekawi - postanowiłam w duchu.

- Proszę nie porównywać mnie z Felicją, drogi panie doktorze! Ona rzeczywiście jest świetną urzędniczką, wspaniałą organizatorką, a praca jest u niej na pierwszym miejscu. Mnie urzędowanie w gruncie rzeczy nie pociąga, choć przyznaję, lubię być niezależna. Wkrótce jednak powrócę znów do biura. Obiecuję to panu -zaśmiałam się. - A Felicja...

- Co Felicja? - Patrzył na mnie z uwagą.

- Och, nic nie wiem o niej. Od trzech miesięcy nie piszemy do siebie.

- Czemu? Czyżby ona opuściła panią w chorobie? To niepojęte!

- Moja choroba, szanowny panie, nazywa się nieszczęśliwa miłość! Czy to chciał pan wiedzieć? - wykrzyknęłam, a mój głos załamał się na słowie "nieszczęśliwa".


332

333


Uniósł się gwałtownie w krześle, jakby chciał dać drapaka, lecz ręką nakazałam mu, aby usiadł.

- Jeszcze nie skończyłam, panie doktorze! Jest pan szczęśliwym mężem, zostanie pan ojcem, może to będzie syn, podobny do pana, inteligentny, subtelny, wkrótce dorośnie, opanuje potrzebną wiedzę, pięć języków, a pan będzie mógł powiedzieć: oto mój syn, moje dzieło. Wie pan przecież, jak doniosły jest związek ojca i syna. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, żeby zobaczyć nieszczęśliwych synów, pozbawionych ojcowskiej miłości, niezrozumianych, odtrąconych i niezdolnych do życia. Ot, choćby pański przyjaciel, najlepszy przyjaciel. Jakim on jest synem, a jakim mógłby być, gdyby miał innego ojca, nieprawdaż? - Czułam, że nie mogę przerwać, coś wprawiło mnie w kłus, potem w galop, i pędziłam już na oślep.

I nagle on poprzez stół wyciągnął rękę i wziął moją dłoń. Jego skóra była sucha i gorąca.

- Zdenerwowałem panią, a pani przecież cierpi, potrzebuje pomocy i opieki. Kto jest pani przyjacielem? - spytał, akcentując słowo "przyjaciel". - Czy jest ktoś taki? •* - Kiedyś miałam taką nadzieję.

- On?

-Właśnie.

- Ach tak. Zatem nie mogę pani pomóc - powiedział, spojrzał na mnie miękko, wstał i biorąc kapelusz oraz laskę z krzesła, pożegnał się.

Nie zatrzymywałam go dłużej.

Tu zapiski Grety się urywają. Być może reszta została zachowana przez ową panią Ivonne, której ja jednak nie znam. Wiem, że Greta zajmowała się swoim synem do 1921, kiedy to nastąpił tragiczny finał. Lecz o tym napiszę panu, gdy dowiem się szczegółów. Katarzyna, kobieta, która prowadziła Grecie dom, to Włoszka, jej późniejsza przyjaciółka. Poznałem ją jeszcze przed wojną, ale nie wiedziałem o okolicznościach ich przyjaźni. Żadna z nich, ani Greta, ani Katarzyna, nigdy nie powracała przy mnie do tam-


tych czasów, kiedy to razem zajmowały się pewnym małym tajemniczym chłopcem. Znam Katarzynę i choć dawno już jej nie widziałem, teraz udało mi się znów nawiązać z nią kontakt. Czy zechce powiedzieć mi, co wydarzyło się naprawdę dwadzieścia siedem lat temu? Czy pamięta jeszcze Gretę z tamtych lat i jej synka?

Maks do Wolfa S.

Jerozolima, łato 1947

Drogi Panie Wolfie,

historia, którą opowiedział mi pan w swoim długim liście, nie kończąc j ej, a zatem mogą ujawnić się no we fakty, jest zadziwiająca. Nie mamy co prawda potwierdzenia, iż synek, którego Greta oddała zaraz po urodzeniu obcym ludziom, rzeczywiście był dzieckiem mojego przyjaciela. W takich zresztą sprawach należy zachować daleko idącą ostrożność. Jeśliby jednak tak było, to przyznać trzeba, że życie usnuło tu historię, która zadziwiająco przypomina wszystko, co jest tak awanturnicze, tak skomplikowanie okrutne i ironicznie gorzkie w losie mojego przyjaciela. Ze ściśniętym sercem czytałem zapiski Grety - osoby, którą znałem tak mało i o której miałem zgoła inne wyobrażenie.

Nie chcę komentować treści i sensu owych zapisków, są zbyt intymne, mogę tylko w milczeniu przyjąć je do wiadomości. Jednak myśl o tamtym małym chłopcu nie daje mi spokoju. Mój przyjaciel niczego tak bardzo nie pragnął jak siedzieć u kołyski swego dziecka i niczego nie był bardziej pewny niż tego, że nigdy nie będzie mu to dane. Gdyby wiedział, że został ojcem, może żyłby jeszcze, może siedziałby dziś obok mnie, a ja nie musiałbym pisać w pustkę. Może...


335

334


ir


WolfS. doMaksa

Neapol, lato 1947

Dotarłem wreszcie do Katarzyny, przyjaciółki Grety. Mieszka obecnie w Neapolu, na Posilippo w jednym z tych dziwnych miejsc przytulonych jak gniazda do stromej skały. Zaprosiła mnie do siebie. Z najwyższym trudem trafiłem do jej mieszkania. Trzeba było odnaleźć bramę domu przy górnej ulicy, tam właściwą windę, ciasną jak klatka kanarka, szybem częściowo wykutym w skale zjechałem w dół i wysiadłem w mrocznym korytarzu przesiąkniętym zapachem soli i wilgoci. Długo szukałem światła, a kiedy wreszcie rozbłysło, zobaczyłem przed sobą niekończący się tunel o niskim sklepieniu. Panowała tam cisza i nie było żywej duszy. Jak można tak mieszkać, zastanawiałem się, ale szedłem wytrwale do przodu, aż znalazłem się w obszernej niszy i na drzwiach, ciężkich, z żelaznymi okuciami, ujrzałem nazwisko mojej znajomej. Czekała na mnie i z lękiem pomyślałem, co by było, gdybym nie zastawszy jej, musiał sam opuścić to miejsce, gdyż drogi powrotnej nie zapamiętałem.

To kobieta niemłoda już, ale wciąż jeszcze ładna i wyobraziłem sobie, jaka musiała być wówczas, kiedy jako młoda dziewczyna pomagała Grecie w tym trudnym, choć może jedynym szczęśliwym okresie jej życia.

Kiedy wszedłem do środka, uczucie, że brak mi powietrza, jeszcze się wzmogło. Maleńkie mieszkanie miało co prawda duże jasne okna, ale tuż za nimi było morze i wzburzone fale uderzały w rozległy taras. Naszej rozmowie towarzyszył nieustający huk, który najwyraźniej nie przeszkadzał gospodyni, a mnie, o dziwo, po chwili zaczai uspokajać. Pomijając grzecznościowe pytania o zdrowie, od razu przeszedłem do sedna. Czy pamięta lata tuż po wojnie, monachijskie mieszkanie Grety, jej synka? - spytałem. -Jak miał na imię, jaki był, co się z nim stało?

Dość długo milczała, wreszcie powiedziała, że bardzo jej przykro, ale pamięta niewiele. Minęło tyle lat... Ukryłem rozczarowa-


nie, ale nie ustąpiłem i tylko nieco spokojniej zwróciłem jej pamięć ku tamtym czasom.

Była wtedy bardzo młoda, miała niewiele ponad dwadzieścia lat, i jakieś sercowe kłopoty, myślała wtedy o wszystkim, lecz nie o dziecku, które wychowywała Greta. Wiedziała już wówczas trochę o niejasnym pochodzeniu chłopca, lecz ówczesna pracodaw-czyni nie wtajemniczała jej w swoje sprawy. Katarzyna wiedziała jedno - miała ukrywać obecność dziecka w domu. Przypominała sobie, że nie było to nawet takie trudne, gdyż chłopiec, kilkuletni zaledwie, był cichym i małomównym dzieckiem. Nie mogła sobie jednak w żaden sposób przypomnieć jego imienia, co ją samą bardzo zdumiało. Tłumaczyła sobie to faktem, że poza okresem, kiedy była w domu Grety, nigdy potem nie rozmawiała z nią o jej synku. Poza tym Greta sama zajmowała się dzieckiem, zazdrośnie strzegąc jego uczuć.

Dziwne to było macierzyństwo, stwierdziła Katarzyna. Najpierw matka oddała swoje dziecko w kilka dni po urodzeniu, potem, gdy miało już przeszło cztery lata, zmieniła całe swoje życie, odsunęła się od ludzi, ukryła, aby tylko być ze swoim synem. Katarzyna nie wie, co działo się między matką i dzieckiem, gdyż kiedykolwiek weszła niespodziewanie do dziecinnego pokoju, milkli oboje. Poza tym była tam niecały rok, potem musiała wyjechać.

Katarzyna wróciła do Monachium dopiero w 1921 roku. Pewnego dnia odebrała telefon. Dzwoniła Greta. Powiedziała wtedy tylko jedno zdanie: "Mój synek nie żyje". Katarzyna, wstrząśnięta, natychmiast pojechała do niej. Greta była sama i Katarzynie zdawało się wówczas, że ona pogrążyła się w czymś w rodzaju spokojnego szaleństwa. Została z nią. To wówczas obie kobiety się zaprzyjaźniły. Wytrwała milcząca obecność Katarzyny koiła cierpienia Grety. Dopiero w wiele tygodni potem Greta opowiedziała Katarzynie, jak umarło jej dziecko.

Któregoś dnia, takiego jak każdy inny, siedziała z synkiem przy oknie, trzymając go na kolanach. Nagle poczuła, że dziecko ma drgawki, przytuliła je mocniej do siebie, jakby chcąc uspokoić swoje nagle oszalałe serce, a kiedy po chwili rozwarła ramiona, główka


337

336


chłopca bezwładnie opadła na jej ręce. Nie żył. Wezwany lekarz stwierdził nagłą śmierć z niewyjaśnionych przyczyn.

Tylko tyle udało jej się wtedy dowiedzieć, więcej Greta nie chciała lub nie była w stanie powiedzieć. Jednak w ciągu długich tygodni, jakie Katarzyna spędziła z Greta, z jej chaotycznych i niespójnych słów wyłonił się obraz dziwnego dziecka tak łagodnego i delikatnego, tak pozbawionego agresji koniecznej do życia, że musiało umrzeć.

W czasie kilku godzin, jakie spędziłem na Posilippo w klaustro-fobicznym mieszkanku przesiąkniętym zapachem pleśni, Katarzyna przypominała sobie coraz więcej. Greta nie mówiła o swoim synu jak o zwykłym dziecku. Nazywała go niewinną ofiarą, barankiem ofiarnym, białym ptakiem. Motyw ptaka pojawiał się szczególnie często w niespokojnych monologach Grety. Katarzynie zdawało się, że mogło chodzić o białą papużkę, którą matka podarowała dziecku, lub o jakiegoś innego oswojonego ptaka. Potem zrozumiała, że było to raczej przypomnienie jakiejś gry, w której chłopiec utożsamiał się z różnymi zwierzętami, ale najważniejsza była przemiana w białego ptaka.

Katarzyna gubiła się w tym wszystkim, pełna współczucia dla bólu nieszczęśliwej matki. Kiedy jednak pewnego dnia, w kilka miesięcy po tragicznym wydarzeniu, weszła do pokoju Grety i zastała ją wpatrzoną w otwarte szeroko okno i parapet, na którym siedział biały ptak, zrozumiała, że wobec tajemnicy możemy zachować tylko wielkie milczenie.

Mimo wszystko chciałem się dowiedzieć, co było dalej, i Katarzyna powiedziała mi, że tamtego dnia ptak wleciał do mieszkania, Greta otwierała drzwi do kolejnych pomieszczeń i ptak zatrzymał się w dawnym pokoju chłopca. Tam zamieszkał.

Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło. Greta, pozornie przynajmniej, wróciła do normalnego życia. Wkrótce potem Katarzyna opuściła jej dom. Spotykały się jeszcze czasem jak przyjaciółki, ale niezwykły nastrój tamtych dni w domu Grety już nie powrócił.

Oto czego się dowiedziałem i co pragnę panu przekazać. Nadal szukam śladów Grety i chyba już niedługo będę panu mógł opo-


wiedzieć coś o dalszych jej losach, gdyż właśnie się okazało, że tu, na Capri, mieszka człowiek, który przebywał w obozie przejściowym w tym samym czasie co Greta. Być może uda mi się nawiązać z nim kontakt.

R*

WolfS. doMaksa

Neapol, lato 1947

Drogi Panie Doktorze,

człowiek, o którym panu pisałem, zgodził się ze mną spotkać, choć niechętnie. Umówionego dnia, według podanych mi wskazówek, mam go szukać na wyspie. Nie zdradził mi jednak ani swojego prawdziwego nazwiska, ani adresu.

Dzień mojej podróży na Capri był upalny. Kształt wyspy prześwitywał niewyraźnie w delikatnej mgle. Patrzyłem bez emocji na dalekie skaliste wzgórza. Wydawały mi się nierzeczywiste. Nigdy tam nie byłem, a sława tego miejsca raczej mnie odpychała, niż zachęcała do drogi. Półtorej godziny na niewielkim stateczku minęło szybko. Najpierw obserwowałem oddalający się Neapol, wyniosły garb Wezuwiusza ze zboczem pokrytym czarnym lasem i wierzchołkiem w różowym świetle, którego źródło promieniowało jakby z wnętrza ziemi. Potem przeszedłem na dziób statku i przyglądałem się coraz lepiej widocznej wyspie, z białymi domami gęsto zabudowanymi w siodle pomiędzy Monte Tiberio a Monte Solaro.

Wpłynęliśmy do Marina Grandę. Po lewej strome, spomiędzy dwóch skał zsuwał się jęzor kamieni, jasnych, zielonkawych, różowych. Ktoś leżał tam nieruchomo, nad nim krążył samotny ptak. Port wydał mi się brzydki, jak większość takich miejsc, pełen ludzi, hałasów, zaśmiecony. Przyglądałem się nazwom hoteli i knajpek: Hotel Maresca, Bar Azzura, Hotel Belvedere i rudoceglasty Palatium. Człowiek, z którym miałem się spotkać, prosił, żebym poszedł najpierw do Biblioteki Capryjskiej, a tam będzie czekała na mnie wiadomość.


339

338


Szybko opuściłem statek, ale kręta droga pod stromą górę zajęła mi sporo czasu. Wreszcie znalazłem się na małym placyku. Zmęczony przysiadłem w cieniu na plecionym krześle przy kawiarnianym stoliku. Tuż obok, pośrodku piazetty znajdowała się kamienna misa, do której nieprzerwanie spływała woda wąskim, czystym strumieniem. Nabrałem jej w dłonie i długo piłem. Niech mi pan wierzy, było bardzo gorąco. Kiedy poczułem się lepiej, spytałem o bibliotekę. Wskazano mija, znajdowała się tuż obok. Wszedłem bocznym wejściem do niedużej sali; jakaś kobieta wychyliła się zza drzwi. Przedstawiłem się, kobieta natychmiast podeszła do mnie i podała mi kartkę z adresem, tak jakby tu czekała od dłuższej chwili i wiedziała, że właśnie wejdę.

Spytałem, czy wie, z kim mam się spotkać, a ona kiwnęła głową i powiedziała: "To chory człowiek, wydaje mu się, że wciąż jeszcze musi się ukrywać".

Na kartce widniały nazwy ulic: via di Bottegne, via Fuorlovado, via Reginal Giuliani, jakieś ptasie nazwy willi, które trzeba minąć, i wreszcie: professore Cleminis, via Liberio 6. Czyżby to był ów człowiek, pomyślałem, a bibliotekarka, jakby odczytując moje myśli, powiedziała: "On zrobi panu jeszcze kilka niespodzianek". Nie pytając o nic więcej, pożegnałem się i wyszedłem.

Uliczka tak wąska, że dwie osoby musiały uważać, przechodząc obok siebie, poprowadziła mnie łagodnie w górę. W drzwiach otwartych sklepów stali sprzedawcy, jakieś kobiety kłóciły się, zagradzając drogę przechodniom. Szedłem dość szybko długim zaułkiem, który skończył się nagle szeroką jasną drogą wznoszącą się ostro pod górę. Po obu stronach stały domy w ogrodach, gdzieniegdzie widziałem winnice i drzewa figowe, rozłożyste, pełne cienia. Droga podrywała się coraz gwałtowniej. Przystanąłem. Skały chroniły mnie z tyłu, pinie i cyprysy po bokach, w pobliżu, między gęstymi krzakami słychać było niekończący się śpiew cykad.

Ruszyłem do przodu i fala dźwięków dosłownie spadła na mnie. Po chwili, gdy minąłem kępę krzaków, zaległa cisza. Dobrze było tak iść, wciąż pod górę, z tymi przyjaznymi skałami za plecami. Minąłem jakichś ludzi. Powiedziano mi, że dom profesora jest nie-


daleko kościółka świętego Michała Archanioła. Postanowiłem tam wstąpić po wizycie w domu profesora. Nie wiem dlaczego, zdawało mi się, że to może on będzie moim informatorem lub przynajmniej w jego domu spotkam mężczyznę, z którym się umówiłem.

Nic z tego, bibliotekarka miała rację. Kiedy stanąłem pod wskazanym adresem, początkowo długo nikt nie otwierał. Zaniepokoiłem się. Przyjechałem tu tylko na jeden dzień, do zmierzchu, kiedy to odpływał ostami statek. Co miałbym zrobić, gdybym nie spotkał tego, kogo szukałem?

Wreszcie jednak zza drzwi domu, na końcu cienistej alei wysadzanej niskimi palmami, wyjrzał jakiś człowiek. Przyczłapał wolno do bramy i otworzył ją. Speszony, nie wiedziałem co powiedzieć, ale kiedy znaleźliśmy się wewnątrz mrocznego domu, starzec, nie patrząc na mnie, powiedział: "Tu go nie ma. Kazano mi powtórzyć, że spotkanie odbędzie się tam..." "Gdzie?", spytałem zdumiony. "Na górze", odpowiedział i zamilkł. "O której godzinie?", dopytywałem się, ale nie odpowiedział i zrozumiałem, że czas mojego spotkania nie został określony.

Owo "tam na górze" mogło się odnosić tylko do Monte Tiberio, gdyż ulica, którą tu szedłem, jak się wcześniej dowiedziałem, prowadziła do ruin pałacu Tyberiusza. Profesor, który zdawał się mało interesować otaczającym go światem, niespodziewanie podszedł do stołu i nalał wody do kieliszka; był to piękny przedmiot, ale nie traciłem czasu na podziwianie go. Wypiłem wodę, podziękowałem i udałem się w dalszą drogę.

Zbliżało się południe. Nie zajrzałem do kościółka, który rzeczywiście był nieco powyżej domu profesora, myślałem teraz już tylko o mającym nastąpić spotkaniu. Wkrótce domy się skończyły, droga prowadziła nad zboczem porośniętym lawendą. Było gorąco i tęsknie spoglądałem na powierzchnię morza, daleko w dole. W pewnej chwili otworzyła się przede mną przestrzeń z samotną pinią zawieszoną na tle nieba. W zatoce leniwie pływały białe łodzie, woda przy brzegu miała kolor błękitnego szkła, zdawało mi się nawet, że z wysoka rozróżniam drobne kamyki i wodorosty na dnie. Wzgórze przede mną skąpane było w gorącym blasku słoń-


341

340


ca. Gdzieś obok zapiał kogut i jego domowy głos, odpędzający demony nocy, wydał mi się tu dziwnie obcy. Niewinne piękno tego miejsca zatrzymało mnie dłuższą chwilę. Ten świat jest rajem -pomyślałem i niech mi pan wierzy, to nie była przesada.

Za drzewami, na szczycie wzgórza domyślałem się już ruin pałacu. Poszedłem tam, czując krople potu spływające po skroniach, chociaż upał dopiero miał się przesilić. Minął mnie jakiś człowiek schodzący z góry, ale nie odpowiedział na moje baczne spojrzenie.

Po chwili droga się zatrzymała, tworząc naturalny taras z widokiem na morze po obu stronach. Tu, przytulony do skały, stał biały domek, na tablicy wyryto słowa Swetoniusza z żywotu Tyberiu-sza: Capreas se contulit; praecipue delectatus insula, ąuod uno parvoque litore adiretur, septa undiąue praeruptis immensae alti-tudinis rupibus, etprofundo maris. Zwróciłem się w prawo, w stronę barierki chroniącej wyrwę w skale. Podszedłem i wychyliłem się, spoglądając ostrożnie w dół. Brzeg urywał się u moich stóp, pionowa ściana, na której nawet ptak nie przysiadał, biegła gwałtownie w dół. Poczułem, jakbym spadał, ale tuż nad powierzchnią wody zawisłem niczym piłka na gumce i lekko uniosłem się z powrotem na swoje miejsce. Było tak cicho.

Nagle usłyszałem głosy, coś jak śmiech tuż obok, a może raczej w dole, obijał się o kamienie, zawieszony w pustce. Wytężyłem wzrok, chcąc dostrzec, skąd pochodził. Musi to być krzyk krążących nad wodą drapieżników, pomyślałem, i wychyliłem się niebezpiecznie ponad krawędzią, ale na próżno, nie zobaczyłem nic prócz srebrnoszarych kamieni i przejrzystej zieleni wody w dole. Po chwili śmiech, tajemniczy i szyderczy, jeszcze bliższy, powtórzył się. Śmiejące się głowy trzech starców na cienkich pomarszczonych szyjach unosiły się nad powierzchnią wody, niczym na jakimś obrazie, który widziałem dawno temu, może we śnie. Wizja była ulotna, lecz wyrazista, słyszałem jeszcze ich śmiech obijający się o skały, i poczułem, że wrócę tu, na tę wyspę, że muszę tu wrócić, żeby usłyszeć jeszcze raz ten uwodzicielski śmiech. Tak właśnie pomyślałem: uwodzicielski.

Capri - Wyspa Syren. Czy to tu Odyseusza kusiły śpiewem sy-


reny? Czyżbym teraz ja słyszał ich głosy? Rozejrzałem się niepewnie, byłem sam, wokół panowała cisza i bezruch, nawet wiatr nie poruszał źdźbłami traw.

Dróżka prowadziła zakosami wciąż w górę i ociągając się, poszedłem do przodu. Milczenie za mną przyciągało i kusiło, żeby obejrzeć się jeszcze raz, ale wiedziałem, że czas mija, a ja mam do spełnienia ważne zadanie: spotkać pewnego dziwnego, być może szalonego człowieka, i usłyszeć jego historię. Sztywne łodygi poszarzałych z gorąca i kurzu chwastów uderzały mnie po rękach, kiedy wspinałem się na strome schodki należące już do pałacu Tyberiusza. Ruiny były rozległe i zajmowały całe wzgórze. Ponad wszystkim górował ciemny posąg Madonny dei Marini.

Zastanawiałem się co teraz, gdzie się zatrzymać; usiąść czy też wędrować po zakamarkach w poszukiwaniu mojego informatora? Do tej chwili całą moją uwagę pochłonęła droga, teraz stanąłem u celu i zacząłem się martwić, czy nie padłem ofiarą mistyfikacji. Przypomniałem sobie śmiech syren, tam, nad przepaścią, i to dziwne wrażenie, że znalazłem się tu jedynie po to, żeby usłyszeć ich głosy przeznaczone wyłącznie dla mnie, jakby na całej wyspie nie było nikogo tylko ja - pierwszy i ostami człowiek, którego przyzywają syreny, zwiastuny starości i śmierci. Jeszcze raz spojrzałem w stronę morza. Para jastrzębi krążyła z nieruchomo rozpostartymi skrzydłami, wypatrując w wodzie pożywienia.

Wkroczyłem w ciemne wnętrze kamiennego korytarza. Szedłem, wspinając się po stromych schodach, z sali do sali; niektóre nie miały już od dawna części ścian i sufitów, inne przypominały głębokie studnie, miejsca po oknach otwierały się w stronę światła, drapieżne pnącza zaglądały do środka.

Zastanawiałem się, w którym z tych miejsc cesarz Tyberiusz, w 33 roku, czytał raport o ukrzyżowaniu pewnego człowieka imieniem Joszua, i co myślał o tym wyroku, jednym z wielu. Może siedział na tarasie z widokiem na cztery strony świata, odpoczywał, kiedy przyniesiono mu pismo od Poncjusza Piłata; znużony wziął je, trzymał chwilę w opuszczonej ręce i odłożył nie czytając. Przez moment towarzyszyła mi wizja samotnego człowieka na krzyżu,


342

343


r


lecz zniknęła, kiedy, wychodząc z mrocznej sali, przekroczyłem próg i blask stojącego już wysoko słońca oślepił mnie, aż musiałem przymknąć oczy.

Otworzyłem je. Przede mną stał mężczyzna. Był tu już wcześniej albo zbliżył się teraz bezszelestnie. Drgnąłem, zaskoczony jego widokiem. Wysoki, chudy, mocno pochylony do przodu, jakby na karku nosił ciężar ponad siły. Uderzyła mnie bladość jego twarzy. Chociaż nie powiedział ani słowa, od razu wiedziałem, że czeka tu na mnie. Wreszcie wymówił moje nazwisko, kiwnąłem głową i podałem mu rękę, ale nie odwzajemnił gestu. Czułem jego nieufność, choć wiedziałem, że skoro przyszedł, są szansę, że dowiem się czegoś o Grecie. Pan także pragnie się dowiedzieć o niej, ojej ostatnich dniach, ojej śmierci, a j a, żeby odpowiedzieć na pana prośbę, stałem się nieomal pisarzem; nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się pisać tak długiego listu.

Usiedliśmy na kamiennej ławce w piekącym słońcu. Zastanawiałem się, jak długo tu wytrzymam, lecz człowiek obok mnie wydawał się obojętny na otoczenie. "Czy przyzywały pana syreny?", spytał nagle i odwrócił się do mnie tak, że musiałem spojrzeć mu w twarz. W jego oczach zobaczyłem pewność, wiedział, że to były one, i nawet nie czekał na odpowiedź. Chciałem powiedzieć, że komuś kiedyś udało się umknąć przed ich śpiewem, ktoś mówił o milczeniu syren, ktoś inny twierdził, że przed tym milczeniem nie ma ucieczki, a ja słyszałem ich śmiech.

Po chwili spytałem go, dlaczego przywiódł mnie właśnie tu, na tę niewiarygodnie piękną, upalną wyspę. Przyglądał mi się w milczeniu, jego blada twarz pociemniała, po czym z nagłym uśmiechem bez wesołości, patrząc na mnie z ukosa, powiedział, że tylko w blasku Południa można mówić o mrokach Pomocy.

- Pan przeżył Auschwitz? - bardziej stwierdziłem, niż spytałem, gdyż mówiono mi, dokąd wywieźli go Niemcy w 1944 z obozu przejściowego.

- Czy pan jest Niemcem? - spytał, nie odpowiadając na moje pytanie. Zamarłem. Teraz zamilknie lub odejdzie, a ja nie dowiem się


niczego. Choć w liście pisałem mu o swoich wojennych losach, postanowiłem powtórzyć:

- Tak. Jestem Niemcem. W 1938 wyjechałem do Francji. Potem, dość krótko, mieszkałem we Florencji. Musiałem jednak uciekać. Schroniłem się w Szwajcarii, stamtąd wyemigrowałem do Ameryki...

Patrzył na mnie.

Zastanawiałem się, jak wzbudzić jego zaufanie i naprowadzić go na interesujący mnie temat, jak to zrobić, żeby nie zaciął się w pełnym cierpienia milczeniu. Rozumiałem go, chociaż nie mogłem nawet w najmniejszym stopniu wyobrazić sobie, co przeszedł ten człowiek, i wielu, wielu innych...

- Pan chciał dowiedzieć się czegoś o pani Grecie? - odezwał się nieoczekiwanie po długiej chwili, kiedy już traciłem nadzieję, że usłyszę jego głos.

- Tak, tak - przytaknąłem skwapliwie i zwróciłem się do niego, żeby go lepiej widzieć, a on siedział nieruchomo, jak posąg, z rękami złożonymi równo na kolanach.

- Poznałem ją w 44, pod koniec maja. Kilka razy udało nam się rozmawiać, pracowałem wtedy w kuchni. To był przywilej, który ratował życie, wtedy nie było tak źle, ale potem...

Z niepokojem obserwowałem ledwie widoczne oznaki bólu na jego twarzy, znów zamilkł, ale czekałem cierpliwie.

- Przynosiłem jej dodatkową porcję chleba, przekazywała j ą dalej... Paczki się skończyły, zaczęliśmy głodować. Zapamiętałem ją, bo zawsze chodziła wyprostowana, z podniesioną twarzą, wydawało się, że przestała się bać. Mówiła, że uciekała przez wiele lat przed tym, co i tak miało ją spotkać, więc strach minął, bo stało się to co nieuniknione.

Słuchałem go w napięciu, lecz jednocześnie śledziłem odruchowo drogę słońca. Nasza kamienna ławka była rozgrzana jak piec i z ulgą przyjąłem fakt, że w pewnej chwili znaleźliśmy się w strefie cienia.

- Chcieliśmy przetrwać, ale ona nie dbała o to, chodziła po obozie swobodnie, jak po ulicach jakiegoś dziwnego miasta. Często


344

345


widziałem ją z daleka. Zawsze z kimś rozmawiała. Ludzie na widok zbliżającego się strażnika zostawiali ją samą i oddalali się szybko. Wie pan, ten ruch zapamiętałem: człowiek lekko się garbił, jakby chciał się wydać mniejszy, niż był, i drobnymi krokami ni to szedł, ni to biegł wzdłuż ścian baraku... Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, chyba latem, pod koniec lipca, może w sierpniu. Potem zaczęli nas wywozić. Wiem, że dzień był piękny, niebo jasne, przejrzyste, niezbyt gorąco, nawet jakieś chmury się pojawiły, pamiętam, bo zawsze patrzyliśmy w niebo, codziennie. Nie wiem, co się wtedy stało. Było południe, kiedy zobaczyłem biegnących ludzi, usłyszałem krzyki. Z daleka już widziałem, że strażnik kogoś bije. To zdarzało się coraz częściej, ale wtedy poczułem wielki lęk, mimo to szedłem razem z innymi w tamtą stronę.

Od razu poznałem panią Gretę. Nie wiem, nikt nie wiedział, co spowodowało atak strażnika, dlaczego właśnie ją wybrał, może zresztą nie wybierał... Chociaż od tej wiedzy zależało wtedy nasze życie, nigdy nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego właśnie ten, a nie inny stawał się ofiarą. Teraz ona znalazła się tam, w tym miejscu, z którego nie było ucieczki. Więźniowie obserwowali scenę z pewnej odległości. Do strażnika, który znęcał się nad panią Gre-tą, podeszli inni strażnicy. Otoczyli ją. Widzieliśmy tylko ich plecy i unoszące się w górę ramiona.

Ona tam była jak na wyspie, osaczona, a krąg prześladowców -właśnie tak wtedy pomyślałem - zacieśniał się. Wiedziałem, że ona, tam, to już nie jest pani Greta, ta, którą poznałem w obozie, ale ofiara jakiegoś barbarzyńskiego rytuału. Słyszałem obok zduszone jęki współwięźniów, cichą modlitwę, krzyk siłą zatrzymywany w gardle. Jakiś szalony chciał biec na pomoc, ktoś inny go zatrzymywał. Upadłem na kolana i tak pozostałem, jak skamieniały. I jeszcze długo potem, kiedy ludzie się rozeszli, a w oddali, na ziemi, leżało nieruchome ciało, nie mogłem rozprostować zesztyw-niałych nóg, rozłączyć rąk, które splotłem w jakimś konwulsyj-nym geście.

Leżała tam do wieczora. Widziałem, jak kobiety z jej baraku nie miały odwagi podejść do niej w świetle dnia. Dopiero o zmroku,


zanim włączono reflektory, mężczyźni zabrali jej zmasakrowane ciało. Wciąż jeszcze żyła. Straciła przytomność, i to był wtedy jedyny znak miłosierdzia, jedyny znak... Kilka osób, które bliżej ją znały, czuwało przy niej. Niewiele mogliśmy zrobić.

W pewnej chwili późnym wieczorem odzyskała przytomność. Nie wiem, co wtedy powiedziała, nie było mnie obok. Kiedy przyszedłem, kobiety stały wokół z kubkami wody. Ktoś próbował opa-x trzyć jej rany, ale podniosła rękę, tak jakoś wolno i łagodnie, i powiedziała: "Nie trzeba, nie trzeba", a potem: "Dlaczego tak ciemno?" Prosiła o światło. Dwie kobiety wymknęły się z baraku, żeby zdobyć chociaż kawałek świecy, trudno wtedy było o to, a jednak po pewnym czasie przyniosły jakiś knot zanurzony w tłuszczu i zapaliły. Mały płomyk oświetlił twarz pani Grety. Patrzyłem w j ej zamglone gorączką oczy. "Przynieście światło", szepnęła i zrozumieliśmy, że ona już nie widzi. "Czy jest jeszcze nadzieja?", spytała, prawie przytomnie, wciąż chodziło jej o światło, którym chciała rozświetlić ogarniający ją mrok. Nad ranem umarła.

Mój rozmówca zamilkł, a ja nie śmiałem już żadnym pytaniem niepokoić ciszy. Patrzyłem wokół. Wszystko nasycone było różowym światłem. Cień przeganiał szare jaszczurki szukające słonecznych plam. Na ciemnobłękitnym niebie dalekie ptaki tworzyły linie niczym znaki jakiegoś tajemnego szyfru. Znów powróciło to dziwne doznanie - że jestem w raju, w ziemskim raju.

Rozstaliśmy się niedługo potem. Odszedł, nie oglądając się, pochylony, drobnym krokiem, coraz szybszym, jakby przed czymś uciekał, a ja zostałem tam, na górze, wpatrzony w olśniewające piękno wyspy, z obrazem konającej Grety i z tym pytaniem, na które - wobec tego wszystkiego, co stało się na naszych oczach - trzeba będzie mieć odwagę odpowiedzieć.


346


Spis treści

Loeb do Franza, Praga, wrzesień 1911 ........................ 7

Franz do Hugona, Praga, wrzesień 1911 ....................... 8

Loeb do Franza, Praga wrzesień 1911 ......................... 10

Franz do Loeba, Praga, październik 1911 ...................... 12

Franz do Hugona, Praga, październik 1911 ..................... 14

Loeb do Franza, Praga, październik 1911 ...................... 16

Franz do Hugona, Praga, październik 191J ..................... 18

Maks do Hugona, Praga, październik 1911 ..................... 22

Franz do Hugona, Praga, październik 1921 ..................... 23

Loeb do Franza, Praga, grudzień 1911 ........................ 28

Franz do Hugona, Praga, grudzień 1911 ....................... 33

Loeb do Franza, Praga, styczeń 1912.......................... 36

Maks do Hugona, Praga, styczeń 1912 ........................ 38

Loeb do Franza, Praga, luty 1912 ............................ 41

Maks do Hugona, Praga, luty 1912 ........................... 44

Franz do Hugona, Praga, marzec 1912 ........................ 46

Maks do Hugona, Praga, marzec 1912 ........................ 48

Franz do Hugona, Praga, marzec 1912 ........................ 50

Franz do Hugona, Praga, kwiecień 1912 ....................... 52

Franz do Maksa, Praga, kwiecień 1912 ........................ 62

Ruźena do Maksa, Praga, maj 1912........................... 64

Maks do Franza, Praga, maj 1912 ............................ 65

Maks do Hugona, Praga, maj 1912 ........................... 66

Franz do Hugona, Praga, czerwiec 1912 ....................... 69

Maks do Franza, Praga, lipiec 1912........................... 71

Maks do Hugona, Praga, październik 1912 ..................... 72

Franz do Hugona, Praga, październik 1912..................... 73

Felicja do Franza, Berlin, październik 1912 ..................... 76

Felicja do Franza, Berlin, październik 1912 ..................... 77

Felicja do Franza, Berlin, listopad 1912........................ 80


Franz do Hugona, Praga, grudzień 1912 ...................... 82

Hugon do Felicji, Berlin, grudzień 1912 ...................... 83

Hugon do Franza, Berlin, grudzień 1912 ...................... 84

Felicja do Franza, Berlin, grudzień 1912 ...................... 90

Franz do Hugona, Praga, marzec 1913 ....................... 92

Felicja do Grety, Berlin, kwiecień 1913 ....................... 93

Felicja do Franza, Berlin, kwiecień 1913 ...................... 95

Franz do Hugona, Praga, kwiecień 1913 ...................... 96

Franz do Maksa, Praga, maj 1913 ........................... 99

Felicja do Franza, Berlin, maj 1913 .......................... 99

Franz do Felicji, Praga, czerwiec 1913 ....................... 101

Franz do Maksa, Praga, czerwiec 1913 ....................... 104

Franz do Felicji, Praga, czerwiec 1913 ....................... 109

Franz do Hugona, Praga, lato 1913 .......................... 111

Felicja do Grety, Berlin, październik 1913 ..................... 114

Greta do Franza, Wiedeń, koniec października 1913 ............. 115

Franz do Hugona, Praga, listopad 1913....................... 115

Felicja do Grety, Berlin, styczeń 1914 ........................ 119

Greta do Franza, Wiedeń, luty 1914 .......................... 119

Greta do Franza, Wiedeń, marzec 1914 ....................... 121

Greta do Hugona, Wiedeń, marzec 1914 ...................... 123

Greta do Franza, Wiedeń, marzec 1914 ....................... 125

Greta do Franza, Wiedeń, kwiecień 1914 ...................... 126

Greta do Hugona, Berlin, początek czerwca 1914 ............... 127

Greta do Felicji, Berlin, koniec czerwca 1914 .................. 131

Felicja do Franza, Berlin, początek lipca 1914.................. 133

Franz do Hugona, Praga, początek lipca 1914.................. 134

Franz do Hugona, Praga, lipiec 1914......................... 134

Loeb do Franza, Budapeszt, jesień 1914 ...................... 142

Felicja do Grety, Berlin, jesień 1914 ......................... 145

Greta do Hugona, Berlin, jesień 1914 ........................ 148

Greta do Franza, Berlin, jesień 1914 ......................... 150

Felicja do Franza, Berlin, listopad 1914....................... 151

Franz do Felicji, Praga, listopad 1914........................ 153

Felicja do Grety, Berlin, listopad 1914........................ 154

Felicja do Franza, Berlin, styczeń 1915 ....................... 155

Greta do Hugona, Berlin, kwiecień 1915 ...................... 156

Greta do Hugona, Berlin, maj 1915 .......................... 156


349

348


Loeb do Franza, Berlin, lato 1915 ........................... 159

Hugon do Grety, Praga, wrzesień 1915 ....................... 161

Franz do Felicji, Praga, wrzesień 1915 ....................... 166

Greta do Hugona, Berlin, zima 1915 ......................... 169

Greta do Franza, Berlin, wiosna 1916 ........................ 172

Franz do Maksa, Mariańskie Łaźnie, lipiec 1916................ 175

Franz do Felicji, Praga, lato 1916 ........................... 176

Hugon do Maksa, Berlin, jesień 1916 ........................ 178

Felicja do Grety, Berlin, wiosna 1917 ........................ 180

Franz do Hugona, Praga, sierpień 1917....................... 181

Greta do Felicji, Berlin, wrzesień 1917 ....................... 183

Franz do Hugona, Sirem, październik 1917 .................... 184

Maks do Hugona, Praga, październik 1917.................... 187

Greta do Hugona, Berlin, październik 1917 .................... 192

Loeb do Franza, Berlin, listopad 1917........................ 195

Franz do Hugona, Sirem, listopad 1917....................... 197

Maks do Hugona, Praga, luty 1918 .......................... 202

Otto do Maksa, Praga, wiosna 1918 ......................... 209

Franz do Hugona, Praga, wiosna 1918 ....................... 212

Greta do Franza, Berlin, lato 1918 ........................... 214

Franz do Maksa, Praga, późna jesień 1918 .................... 217

Loeb do Franza, Góra Kalwaria, grudzień 1918 ................ 217

Franz do Hugona, Źelizy, zima 1919.......................... 221

Franz do Maksa, Praga, wiosna 1919 ........................ 225

Franz do Hugona, Praga, wiosna 1919 ....................... 225

Franz do Maksa, Pragajesień 1919 ......................... 229

Franz do Hugona, Praga, grudzień 1919 ...................... 230

Greta do Franza, Monachium, wiosna 1920.................... 232

Maks do Hugona, Praga, wiosna 1920 ....................... 233

Maks do Hugona, Praga, lipiec 1920......................... 234

Hugon do Maksa, Wiedeń, lato 1920 ......................... 236

Milena do Franza, Wiedeń, lato 1920......................... 236

Milena do Hugona, Wiedeń, jesień 1920 ...................... 241

Milena do Maksa, Wiedeń, jesień 1920 ....................... 244

Milena do Hugona, Wiedeń, zima 1921 ....................... 245

Milena do Franza, Wiedeń, wiosna 1921 ...................... 248

Maks do Franza, Praga, lato 1921........................... 249

Franz do Maksa, Metliary, lato 1921 ......................... 250


Milena do Maksa, Wiedeń, lato 1921......................... 252

Hugon do Maksa, Wiedeń, jesień 1921........................ 253

Milena do Hugona, Wiedeń, zima 1921 ....................... 254

Milena do Maksa, Wiedeń, zima 1921 ........................ 256

Milena do Franza, Wiedeń, zima, początek 1922 ................ 256

Greta do Franza, Monachium, zima 1922...................... 257

Franz do Maksa, Praga, zima 1922 .......................... 258

Maks do Franza, Praga, zima 1922 .......................... 259

Maks do Hugona, Praga, wiosna 1922 ....................... 259

Franz do Maksa, Piana, czerwiec 1922 ....................... 261

Maks do Hugona, Praga, lipiec 1922......................... 262

Franz do Hugona, Berlin, sierpień 1923....................... 263

Dora do Maksa, Berlin, styczeń 1924......................... 268

Franz do Maksa, Berlin, styczeń 1924 ........................ 272

Franz do Hugona, Berlin, luty 1924 .......................... 273

Maks do Hugona, Berlin, luty 1924 .......................... 276

Maks do Hugona, Praga, marzec 1924 ....................... 284

Maks do Hugona, Praga, kwiecień 1924 ...................... 286

Milena do Maksa, Praga, kwiecień 1924 ...................... 288

Maks do Hugona, Praga, kwiecień 1924 ...................... 291

Dora do Maksa, Kierling, maj 1924.......................... 292

Loeb do Grety, Morze Śródziemne, statek do Palestyny, 1929...... 300

Maks do Dory, Jerozolima, wiosna 1947 ...................... 310

Maks do Wolfa S., Jerozolima, wiosna 1947 ................... 313

Wolf S. do Maksa, Nowy Jork, wiosna 1947 ................... 314

Wolf S. do Maksa, Pensjonat San Giorgio, Florencja, lato 1947 ... 318 Wolf S. do Maksa, Pensjonat San Giorgio, tydzień później........ 320

Maks do Wolfa S., Jerozolima, lato 1947...................... 335

Wolf S. do Maksa, Neapol, lato 1947......................... 336

Wolf S. do Maksa, Neapol, lato 1947......................... 339

W powieści korzystano z utworów Franza Kafki i innych autorów w przekładach następujących tłumaczy: Marian Prokopowicz, Szymon Datner i Anna Kamieńska, Jan Werter, Irena Krońska, Juliusz Kydryński, Ewa Geller, Barbara Surowska, Janusz Sukiennicki, Feliks Konopka, Bruno Schulz, Krzysztof Radziwiłł i Kazimierz Truchanowski, Roman Karst i Alfred Kowalkowski, Anna Golewska, Tadeusz Zabłudowski, Ryszard Wojnakow-ski, Ireneusz Kania, J. Hummel, Paweł Herz, JanJJoktór, Jidmund Misiołek, Paweł Pieniążek, Maryna Ochab, Antoni Libera. f*\t'.f-v " % ''••''' "N


350


Wydanie I. Wydawnictwo Szpak 02-777 Warszawa, ul. Kulczyńskiego l m. 7 tel. (22)641-30-18 Druk i oprawa:

INTERDRUK - Łódź, ul. Rymanowska 4, tel. (42) 682-18-56



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bolecka Anna Concerto d amore
Bolecka Anna Lec do nieba(z txt)
Anna Wyszkoni Zapytaj mnie o to kochany
Anna Wróbel Bieszczady
HG Kochanowicz [7] konspekt id Nieznany
Bóg i człowiek w utworach Kochanowskiego, Język polski
Jak Się Masz Kochanie, Teksty piosenek, TEKSTY
Kochanowski Satyr, polski, lektura+notatki, Renesans, Notatki
Franz Stanzel - Sytuacja narracyjna i epicki czas przeszły, Kulturoznawstwo, literaturoznawstwo
DOBRZE SIĘ MAM kochanie, teksty piosenek
kochanowski2, lektury
Kochanowski treny(miłość) oraz Obraz wsi, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Pytania i odp Finanse Przedsiebiorstw(1), WZR UG, III semestr, Finanse przedsiębiorstw - dr Julia Ko
Kochana Nasza Pani Dyrektor
Kochani
Witaj kochanie
J Kochanowski id 221361 Nieznany

więcej podobnych podstron