Jaworowski Roman, Salecki Jerzy Śmierć zamawia międzymiastową

Roman Jaworowski Jerzy Salecki

lir

ŚMIERĆ ZAMAWIA MIĘDZYMIASTOWA

- • ^-.^ .Ir"

Roman Jaworowski, Jerzy Saleck

ŚMIERĆ ZAMAWIA MIĘDZYMIASTOWĄ

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Projekt okładki BARBARA POCHWALSKA

Redaktor WANDA STEF ANO WSKA

Redaktor techniczny BARBARA KLAMROWSKA

Korektor SŁAWOMIR POPIELECKI

Pięć tysięcy sto czterdziesta ósma publikacja Wydawnictwa MON

Printed in Poland

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1973. Wydanie I

Nakład 90 000+336 egz. Objętość 10,10 ark. wyd. 8,375 ark. druk. Papier druk. sat. V kl. 65 g, for­mat 61X86/32 z Zakładów Celulozowo-Paplerni-czycli im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Od­dano do składu 31X 72 r., druk ukończono w kwietniu 1973 r. w Wojskowej Drukarni w Łodzi.

Zam. nr 1285 z dnia 31.10.72. Cena zł 12,— T-5





Rozdział 1


Usta chłopaka długo błądziły po twarzy dziew­czyny. Całował jej policzki, czoło i lekko zadarty nosek. Po chwili muskał wargami „szyję, zanurzając twarz w bujne, ciemne włosy opadające na opar­cie tylnego siedzenia taksówki.

Daj spokój... Słyszysz?

W głosie dziewczyny brzmiały nuty rozbawienia i pobłażliwości. Chłopak uśmiechnął się. i powoli zaczął rozpinać jej płaszcz.

Piotr, przestań... Ja proszę... Piotr! Urwiesz mi guzik...

Usta ich spotkały się. Przez chwilę znierucho­mieli. Prawa ręka chłopaka zniknęła w głębokim dekolcie pomarańczowej bluzki.

Niżej była już tylko krawędź prostokątnego lu­sterka. Kierowca westchnął. Od dłuższego czasu spoglądał na nie ukradkiem, gdy tylko światła mi­janych latarń oświetlały tył samochodu. Był póź­ny jesienny wieczór. W reflektorach taksówki migotał mokry asfalt jezdni. Deszcz ustał niedaw­no. Gdy przejeżdżali obok Ogrodu Saskiego, nad pożółkłymi drzewami unosiła się delikatna mgiełka.

Basiu — doszedł z tyłu miękki szept — wy­siądziemy zaraz za mostem, przy Sierakowskiego, dobrze? Pójdziemy do mnie. Powiesz jutro rodzi­com, że nocowałaś u koleżanek w akademiku. Prze­cież wiedzą, że tam tańczyliśmy...

Taksówka była już na placu Dzierżyńskiego. Kierowca zwolnił, widząc czerwone światła na skrzyżowaniu z trasą W—Z. Nie mógł się powstrzy­mać od ponownego spojrzenia w lusterko. Dziew­czyna odepchnęła rękę chłopaka.

Nie, Piotrze. Nie dzisiaj... — powiedziała ci­cho, lecz dość stanowczo. — Zawsze zepsujesz naj­lepszy nastrój. Ciągle w kółko to samo. Nie! Nie!

Ostatnie słowa mówiła wyrywając się z objęć chłopaka. Przyciągnął ją mocno ku sobie i pocało­wał. Tym razem prosto w usta. Oddała mu poca­łunek.

Nieliczni przechodnie zeszli z przejścia dla pie­szych. Taksówkarz, nie spiesząc się, przesunął w dłoniach koło kierownicy i dodał gazu. Byli już na Świerczewskiego. Po chwili z lewej s*trony mig­nęła ponura bryła gmachu Hipoteki i jasne mury pałacu Paca.

Co tam tak cicho z tyłu? — pomyślał kie­rowca. — Pewno doszli do porozumienia. — Sa­mochód zbliżał się do wlotu tunelu pod placem Zamkowym. Był od niego oddalony około 30 met­rów. Taksówkarz spojrzał w prawo, nieco w górę. W lusterku zobaczył twarz dziewczyny rozjaśnioną blaskiem bijącym z tunelu. Właśnie wtedy, w tym ułamku sekundy zrozumiał, że dzieje się coś złego. Dziewczyna patrzyła poniżej lusterka, jakby wzro­kiem chciała przebić przednią szybę samochodu. Jej oczy były nienaturalnie rozszerzone. Przerażo­ne. Usłyszał przenikliwy, długi krzyk. Z góry spa­dał mężczyzna w jasnym, rozpiętym płaszczu. Wprost na przód samochodu. Mignęła wykrzywio­na twarz i bezradnie rozkrzyżowane ramiona. Płaszcz zafalował jak poderwana wiatrem ogromna płachta papieru. Później tępe uderzenie w maskę samochodu, a zaraz potem płaskie klaśnięcie o jezdnię.

Kierowca niemal wyprostował nogę wbijając w podłogę wozu pedał hamulca. Zacisnął dłonie na kierownicy. To wszystko, co mógł zrobić. Unieru­chomione koła warszawy nagle zaczęły ślizgać się po jezdni. Samochód zarzucił na prawo, przechylił się nienaturalnie stając na zewnętrznej krawędzi opon. Po chwili odzyskał równowagę i wpadł na krawężnik. Ściśnięte szczękami hamulców koła jeszcze sunęły naprzód. Warszawa uderzyła w zew­nętrzną obudowę tunelu i znieruchomiała.

Taksówkarz trzymał kurczowo kierownicę. Zamknął oczy. Przez moment panowała cisza. Przerwał ją zdławiony szloch dziewczyny. Chłopak szamotał się z tylnymi drzwiami samochodu i nie­mal wypadł na jezdnię, gdy wreszcie otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem. Słychać było je­go kroki oddalające się tam, w "kierunku podłuż­nego, przerażającego kształtu w jasnym, rozpiętym płaszczu. Stuk butów ucichł. Chłopak pochylił się, klęknął.

Kierowca poczuł strumień lepkiej, ciepłej cieczy spływającej z policzka na brodę i kapiącej na piersi. Zebrał siły, by nacisnąć klakson. Długo wgnia-tał go kciukiem. Nie, nie był w stanie podnieść się, by wyjść z wozu. Widział, jak chłopak ujmuje coś ostrożnie w obie ręce... Dziewczyna przestała pła­kać. Niezdarnie wygramoliła się na zewnątrz, przy­stanęła, pochylając zbielałą twarz w stronę tak­sówkarza.

Jak pan... Co z panem? Boli? — spytała dzie­ląc słowa nerwowym przełykaniem.

Kierowca kiwnął przecząco głową. Udało mu się wreszcie przezwyciężyć ogarniającą go słabość. Nadspodziewanie łatwo otworzył drzwi i utykając na prawą nogę ruszył w kierunku chłopaka. Ten zawołał:

Baśka, zostań. Nie przychodź tutaj...

Niech pani nie idzie — odzyskiwał mowę tak­sówkarz. Zauważył, że spod głowy leżącego na jezdni mężczyzny wylała się strużka krwi. Powoli sunęła po krzywiźnie jezdni opalizując w blasku latarni oświetlającej dojazd do tunelu. Twarz mężczyzny była niewidoczna; przed chwilą chło­pak podnosząc się z klęczek delikatnie wypuścił z rąk jego głowę.

Mężczyzna leżał na brzuchu. Widać było tylko tył głowy. I nogi rozrzucone na boki. I szeroko roz­łożone ręce.

Pogotowie, trzeba wezwać pogotowie — po­wiedział z nagłą energią kierowca. — Albo zatrzy­mać jakiś wóz i od razu wieźć go na Hożą.

Spojrzał na chłopaka, ale ten pokręcił przeczą­co głową.

Nie trzeba — powiedział. — Jak podszedłem do niego, żył jeszcze. Teraz już po wszystkim. Mo­że mi pan wierzyć — uśmiechnął się smutno — jestem na trzecim roku medycyny. Niech pan le­piej pomyśli o sobie. Proszę mi pokazać policzek, paskudnie krwawi...

Taksówkarz przymknął oczy. Z boku słychać było szybkie kroki przechodniów ściągniętych dźwiękiem klaksonu. Chłopak łagodnym ruchem obrócił kierowcę twarzą do światła. Po chwili po­wiedział uspokajająco:

Miał pan szczęście. Obejdzie się bez szycia. Na razie wystarczy to... — Sięgnął do kieszeni dłu­giej, dwurzędowej marynarki i wyciągnął chu­steczkę. — Jest czysta. Zrobimy z niej tampon. Wszystko będzie dobrze. — Głos chłopaka brzmiał pewnie i spokojnie. Kierowca poczuł się znacznie lepiej.

Wokół zwłok coraz liczniej gromadzili się gapie. W pierwszym rzędzie widzów stał nie ogolony gru­bas z wygasłym niedopałkiem w kąciku ust. Cuch­nął potem i alkoholem. Wyglądał na bardzo roz­bawionego.

Widzisz — zwrócił się do młodej kobiety zwi­sającej na jego ramieniu — ale przyrżnął! Samo-bójec, no nie? Zauważyłem, jak dał nura z góry. Może celował łbem w taryfę? Zgrywus, he, he...

Do śmiechu przyłączył się brudny młodzieniec w berecie o kształcie cegły. Starsza pani z pąso­wymi wypiekami na policzkach, prowadząca ma­łego, czarnego pieska na wieczorny spacer, stanęła na palcach tuż za plecami kierowcy. Kilku „na­ocznych" świadków opowiadało zebranym wokół słuchaczom przebieg wypadku. Wszystkie relacje, choć całkowicie sprzeczne w szczegółach, potwier­dzały pogląd nie ogolonego grubasa. Słowo: „samo­bójstwo" powtarzało się w nich najczęściej.

Pogotowie wezwane? — dopytywali się mło­dzi robotnicy w granatowych waciakach. Przy­biegli z błotnistego wykopu na szczycie skarpy, gdzie leżała długa, ciemna rura.

Tatusiu, ja... — dziewczynka trzymana przez ojca kurczowo za rękę przeszkadzała mu w rozmo­wie z panią, która tymczasem zdążyła już wziąć swego pieska w ramiona.

Może był pijany? — zastanawiała się pani głaszcząc łepek pieska.

Tatusiu!

Bożenko, bądź cicho! — ojciec dziewczynki wrócił do przerwanej rozmowy.

Od chwili, w której nieznajomy mężczyzna spadł z balustrady nad tunelem, minęło dziesięć minut. W ściszony, nocny szmer miasta wdarł się pisk opon gwałtownie hamującego milicyjnego radio­wozu. Migająca niebieskim światłem warszawa wje­chała bocznymi kołami na krawężnik, zatrzymując się tuż za taksówką. Rozproszony na chwilę pierś­cień gapiów niemal natychmiast zacisnął się po­nownie. Taksówkarz odetchnął z ulgą i poszukał wzrokiem chłopaka. Stał teraz dalej, obejmując ramieniem skuloną i drżącą dziewczynę.

Szczupły sierżant MO bez słowa ogarnął wzro­kiem rozbity przód taksówki, obróconą chorągiew­kę licznika, stłuczoną szybę i zakrwawioną twarz kierowcy. Szybko podszedł do leżącego na jezdni ciała. I znów chwilę ciszy przerwał płaczliwy głos dziewczynki:

Tatusiu!

Uspokój się! — burknął ojciec, usiłujący wepchnąć się przed nie ogolonego grubasa.

Sierżant pokiwał nieznacznie głową i powolnym, ociężałym ruchem podniósł do góry rękę, przesu­wając czapkę na tył głowy.

Czy ktoś udzielał mu pomocy? — spytał, nie odwracając oczu od leżącego.

Tak, ten pan... — powiedział ojciec Bożenki, wysuwając się do przodu. Wskazał ręką chłopaka, który wciąż tulił dziewczynę do siebie. — Ten pan jest chyba lekarzem — ciągnął dalej ojciec Bożen­ki. — Słyszałem, jak mówił do kierowcy taksówki, że ten mężczyzna nie żyje. Ja widziałem, panie sierżancie, jak on, to znaczy ten nieżywy, spadł, a właściwie jak gdyby skoczył z góry, z tunelu. Taksówka uderzyła go, a potem gwałtownie skrę­ciła. Mało brakowało, a wywróciłaby się. Właśnie wracałem z dzieckiem do domu...

Sierżant znowu pokiwał głową. Nie odrywając wzroku od trupa zawołał:

Marek!

Jest, obywatelu sierżancie! — odpowiedział donośny głos z wnętrza milicyjnej warszawy.

Wołaj bazę.

Już!

Sierżant podszedł do otwartych drzwi radiowo­zu. Spojrzał na zegarek.

Jest baza! — wyciągnięta ręka w milicyjnym mundurze podała mu słuchawkę radiotelefonu.

Sierżant w kilku słowach zameldował o wypadku.

Tak, na pewno nie żyje — odpowiedział na pytanie, które zaszeleściło w słuchawce. — Tak jest, zrozumiałem. Czekamy. Zabezpieczymy. Bez odbioru. — Podał słuchawkę w głąb samochodu. — Marek, pójdziesz na górę. Przeproś to towarzystwo, które przygląda się nam zza balustrady. Żeby mi tam nikt niczego nie ruszył. I obejrzyj dobrze to miejsce...

Marek okazał się młodym, krępym kapralem MO. Wyskoczył sprężyście z radiowozu, obciągnął mundur, poprawił czapkę.

Tak jest! — powiedział. — Proszę się ro­zejść — rzucił w stronę wciąż uśmiechniętego, nie ogolonego grubasa. Ten usunął się z drogi, a kapral pobiegł w kierunku schodów prowadzą­cych nad tunel.

Sierżant odwrócił się do taksówkarza. Zobaczył twarz człowieka około pięćdziesiątki. Wyblakłe usta, policzek i przód koszuli umazane na wpółza-krzepłą krwią.

Proszę ze mną — machnął w stronę radiowo­zu. — Mamy apteczkę.

Po chwili na twarzy taksówkarza pojawił się bulwiasty opatrunek przyklejony dwoma skrzyżo­wanymi plastrami.

To pana wóz? — spytał oficjalnie sierżant i nie czekając na odpowiedź dodał: — A gdzie pa­na pasażer?

To ci państwo — taksówkarz wskazał chło­paka i dziewczynę.

Usłyszawszy pytanie sierżanta ruszyli w jego stronę. Trzymali się za ręce. Gdy zażądał dowodów osobistych, podali je szybko i ponownie spletli dło­nie. Sierżant mrugnął do chłopaka. Otworzył do­wody, przeczytał półgłosem imiona i nazwiska, sta­rannie przyjrzał się zdjęciom. Tak samo postąpił z dokumentami taksówkarza.

Pana też proszę o dowód — zwrócił się do ojca Bożenki, który wysforował się wreszcie przed nie ogolonego grubasa. Tłuścioch instynktownie zrobił krok do tyłu, pociągając za sobą rozczochra­ną kobietę. Ojciec Bożenki wyciągnął dowód z kie­szeni marynarki.

Tatusiu! Tatusiu! — wołała cienkim głosikiem Bożenka.

Uspokój się! — znów usłyszała gniewną od­powiedź.

Czy ktoś jeszcze widział, jak to się stało? — spytał głośno sierżant.

Mimo pierwotnej obfitości świadków zapanowa­ło milczenie. Grubas zrobił kolejny krok do tyłu. Sierżant zwrócił się do taksówkarza, chłopaka i dziewczyny:

Zaraz tu będzie zespół śledczy, proszę pocze­kać. Pan oczywiście też — machnął trzymanym w ręku dowodem ojca Bożenki.

No i jak? Chyba już nie boli? — chłopak pod­szedł do taksówkarza. Dotknął lekko opatrunku pokrywającego rozcięty policzek.

Czy nie czuje pan mdłości?

Nie — odpowiedział energicznie kierowca. — Chętnie bym zapalił.

Chłopak poczęstował go sportem.

Od strony placu Teatralnego nadeszli szybkim krokiem dwaj funkcjonariusze MO patrolujący po­bliski rejon. Sierżant polecił jednemu z nich od­sunąć gapiów od zwłok i rozbitego samochodu. Drugi miał regulować ruchem przejeżdżających obok pojazdów. Z oddali narastał dźwięk milicyj­nej syreny. Po chwili ukazał się niebieski polski fiat ze znakami MO i ciemnobłękitna nysa. Trzas­nęły otwierane drzwiczki. Siedmiu mężczyzn, w tym dwóch w milicyjnych mundurach, skiero­wało się do miejsca dramatu. Sierżant zasaluto­wał:

Obywatelu poruczniku! — zwrócił się do idą­cego przodem wysokiego bruneta w ciemnoszarym prochowcu. — Nie żyje. Zatrzymałem taksówka­rza, jego pasażerów i przechodnia, świadka wy­padku. Tu są dowody tych osób. Od mojego przybycia nikt niczego nie ruszał.

Porucznik szybkim ruchem wziął z rąk sierżanta dokumenty i nie patrząc na nie pochylił się nad zwłokami. Po kilku sekundach rzucił przez ramię do swych towarzyszy:

Zaczynajcie.

Błysnął kilkakrotnie flesz. Fotograf robił zdję­cia krążąc wokół trupa. Potem poszedł schodami na górę. Flesz błysnął parę razy z balustrady nad tunelem.

Tatusiu, ja chcę coś powiedzieć! — dziewczyn­ka nie dawała za wygraną.

Bożenko, córeczko... Bądźże cicho... — tym ra­zem ojciec uderzył w ton pojednawczy.

Bożenko, będziesz cicho do ciężkiej cholery, czy nie? — warknął nie ogolony grubas, który usi­łował bezskutecznie podsłuchać cichy dialog po­rucznika z sierżantem.

Oficer sekcji zabójstw Stołecznej Komendy MO Krzysztof Puchacki, odznaczał się rzadką umiejęt­nością uchwycenia wszystkich istotnych dla śledzt­wa elementów, które kryły się w pozornie oderwa­nych wypowiedziach, jakich często nie brak już w pierwszych minutach dochodzenia. Tak było i tym razem. Usłyszawszy zniecierpliwiony głos grubasa odwrócił się i podszedł do dziewczynki. Stanął tak, by zasłonić leżące na jezdni zwłoki. Ich pierwotne położenie zaznaczono grubą krechą białej farby. Pracownicy ekipy śledczej obrócili zabitego twarzą do góry. Nie ogolony grubas prze­stał się uśmiechać. Z wyraźnym trudem powstrzy­mywał się od splunięcia.

Cholera — szepnął z przejęciem.

Co powiesz, Bożenko? — porucznik schylił się nad zapłakaną buzią dziewczynki. Spojrzała w gó­rę na opaloną, przyjaźnie uśmiechniętą twarz.

Ja widziałam — powiedziała trochę płaczli­wie — widziałam, jak tego pana ktoś zepchnął, o stamtąd!

Paluszek Bożenki wskazywał balustradę nad tu­nelem.

Bzdura — przerwał porywczo ojciec. — Ten facet po prostu skoczył. Głową w dół, jak z tram­poliny do wody. A potem krzyknął. Widocznie...

Pan pozwoli — przerwał Puchacki i położył dziewczynce rękę na ramieniu. — To bardzo waż­ne, Bożenko, co powiedziałaś. Zastanów się dobrze.

Czy pamiętasz, jak wyglądał ten drugi pan? A mo­że to była pani?

To był pan. Taki w kapeluszu i w palcie.

W jakim palcie?

W... ciemnym.

Puchackiemu nie udało się dowiedzieć nic wię­cej. Polecił sierżantowi zapisać adres oraz telefon ojca dziewczynki, zwrócił mu dowód.

Niech pan zabiera dziecko do domu — po­wiedział stanowczo. — Jest już po dwunastej. Skontaktujemy się z panem. Do widzenia...

Umundurowani funkcjonariusze skłonili wresz­cie tłumek ciekawskich do odstąpienia o parę met­rów od miejsca wypadku. Nawoływania do ro­zejścia się ciągle nie skutkowały. Puchacki zbli­żył się do leżącego na plecach denata. Przyzwycza­jony do makabrycznych widoków, niemal bezna­miętnie spojrzał w twarz zabitego. Lekko rozchy­lone powieki ukazywały tylko białka oczu. Czoło przesłaniał skłębiony kosmyk nieznacznie posiwia­łych włosów. Były przesiąknięte krwią. Z wykrzy­wionych grymasem przerażenia ust ciągnęła się cienka nić zakrzepłej krwi i śluzu. Na białej ko­szuli widać było dwie duże czerwone plamy o ciem­nej obwódce. Przekrzywiony na bok krawat tkwił niemal za uchem.

No co, doktorze? — spytał porucznik szczup­łego, lekko łysiejącego mężczyznę w okularach.

Dwie wąskie, kłute rany — odpowiedział le­karz poprawiając podciągnięte do góry rękawy ko­szuli. — Jedna w dół brzucha, druga w pobliżu ser­ca. Obrażenia głowy związane przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, z upadkiem. Silny zapach alko­holu. Musiał dużo wypić przed tym wszystkim. Puchacki gwizdnął przeciągle.

Dwie kłute rany... — powtórzył. — A więc ta mała ma rację.

Lekarz wrzucił jakiś połyskujący metalicznie in­strument do niewielkiej walizeczki, zamknął ją i poprawił okulary.

Wygląda na nóż. Tak przynajmniej wynika ze wstępnych oględzin. Miarodajny będzie protokół sekcji.

Panie poruczniku — do Puchackiego podszedł chłopak z dziewczyną. — Chcielibyśmy wracać do domu. Pan rozumie, jej rodzice gotowi pomyśleć, że my, że...

Urwał niezręcznie. Dziewczyna zaczerwieniła się i zaczęła nerwowo wymachiwać torebką.

Widzieliśmy właściwie niewiele — mówił co­raz szybciej chłopak. — On przeleciał tuż pr^ed przednią szybą samochodu. Głową w dół. Przed­tem słychać było krzyk. Podbiegłem zaraz do nie­go, ale sam pan widzi... Nic nie można było zrobić. On żył jeszcze przez chwilę i coś mówił.

Mówił?! — brwi porucznika powędrowały do góry.

Tak... to jest właściwie... pewno się przesły­szałem. Jakieś takie bzdury. To chyba nie ma zna­czenia. Najwyżej zawikła panu śledztwo.

Puchacki uśmiechnął się dobrodusznie.

Panie... panie Piotrze — zerknął na trzymane w ręku dowody taksówkarza i jego pasażerów. — Jeśli chce pan szybko wrócić do domu, musi mi pan dokładnie powtórzyć wszystko, co pan usłyszał od umierającego. Wszelkie wynikłe z tego komplikacje uciążliwe dla śledztwa... Ach, to już nasza sprawa.

A nie będzie się pan z niego śmiał? — spy­tała dziewczyna. — Piotr mi to mówił, ale to takie dziwne...

Porucznik niemal odgryzł filtr papierosa. Z tru­dem udało mu się przezwyciężyć zniecierpliwienie.

Nie, nie będę się śmiał. Daję słowo — za­pewnił.

Usłyszałem tylko kilka słów. Nie jestem pew­nym CZY rzeczywiście brzmiały tak, jak je panu powtórzę. Ale zdaje mi się, że on, ten człowiek, powiedział: „Na zamku... krówka... Milanówek".

Puchacki już był odwrócony w stronę ludzi, koń­czących oględziny zwłok. Przetrząsali metodycz­nie kieszenie zmarłego.

Michalak! — krzyknął. — Natychmiast na teren Zamku Królewskiego. Rozejrzyjcie się, po­pytajcie w pobliżu. Może ktoś coś widział, słyszał, może znajdziecie coś ciekawego.

Jeden z członków zespołu śledczego bez słowa zniknął w oświetlonej czeluści tunelu. Porucznik spojrzał bystro na chłopaka.

Rozumie pan chyba, że to może być diabel­nie ważne. Niech pan sobie dokładnie uprzytomni chwilę, w której słyszał pan słowa umierającego. Czy powtórzył pan wszystko? Czy tuż przed śmier­cią zmarły nie zrobił jakiegoś gestu tak, jakby chciał coś pokazać?

Nie... Leżał zupełnie bezwładnie. I nic dziw­nego, po upadku z takiej wysokości. Żył kilkadziesiąt sekund od chwili, gdy znalazłem się przy nim. Mówił jakieś pojedyncze, oderwane wyrazy, ale bardzo cicho. Nie mogłem ich dosłyszeć. Zrozu­miałem tylko te pierwsze słowa, jakie do mnie doszły.

To znaczy: „Na zamku, krówka, Milanówek?"

Tak.

Puchacki sięgnął do kieszeni marynarki. Wy­ciągnął paczkę papierosów i podsunął ją chłopa­kowi. Ten odmówił przeczącym ruchem głowy.

Przed chwilą paliłem — wyjaśnił.

Od miejsca, w którym leżały zwłoki, zbliżył się młody, wysoki szatyn w rozpiętym płaszczu.

Obywatelu poruczniku — powiedział — robo­ta właściwie skończona. Za chwilę go zabierzemy. Sekcję zrobią jutro rano. Doktor obiecuje wyniki na godzinę dziesiątą.

Co z identyfikacją?

W porządku. Miał przy sobie portfel z doku­mentami. Obejrzymy je zaraz w laboratorium. Nie spodziewam się żadnych rewelacji. To autentycz­ne papiery. Jest dowód i legitymacja służbowa. Prócz tego trochę forsy: kilkaset złotych. W tylnej kieszeni spodni znaleźliśmy dwadzieścia dolarów. Nic nie wskazuje na rabunek. Chyba że miał jakąś teczkę lub torbę. Nazwisko denata według doku­mentów — Adam Wojdyga, zameldowany na stałe w Gdańsku i tam pracuje. Ani w portfelu, ani w kieszeniach nie -było delegacji służbowej. Pew­nie przyjechał prywatnie.

Te dwadzieścia dolarów — zainteresował się porucznik — to jeden banknot czy kilka?

Jeden, obywatelu poruczniku.

Prawdziwy?

Tak. Zresztą sprawdzimy. Nie zauważyliśmy w nim nic szczególnego. Tyle tylko, że nie był starannie złożony, ale wepchnięty niedbale do kie­szeni, pognieciony...

A co na górze? — porucznik rzucił niedopa­łek papierosa i wsadził obie dłonie w kieszenie płaszcza. Zrobiło się jeszcze zimniej.

Właściwie żadnych śladów prócz dwóch rów­noległych smug krwi na wierzchu balustrady. Przed upadkiem musiał przez moment opierać się o nią brzuchem.

Blondyn zapinał płaszcz. Jego też przejął jesien­ny ziąb. Guziki wymykały się z palców. Wreszcie uporał się z nimi i chuchnął w dłonie.

Puchacki rozejrzał się wokoło. Wiedział, że mo­że całkowicie polegać na swoich ludziach, że zro­bią wszystko to, czego wymagają instrukcje i re­gulaminy, a nawet więcej: wszystko to, czego in­strukcje i regulaminy nie wymagają, a co w okreś­lonej sytuacji może podsunąć doświadczenie wielu lat pracy. Dlatego nie mieszał się do ich technicz­nych zabiegów, kontrolując je zupełnie symbo­licznie.

No cóż — powiedział po chwili — nie ma co zwlekać. Dajcie tam jeszcze kogoś do pomocy Mi­chalakowi na teren Zamku Królewskiego. Ja jadę do komendy. Jak najszybciej dostarczcie mi pa­piery zamordowanego. Państwo ze mną — porucz­nik okrągłym ruchem zaprosił taksówkarza, chło­paka i dziewczynę do milicyjnej nysy. — To nie potrwa długo. Spiszemy na gorąco wasze zeznania i zaraz potem rozwieziemy wszystkich do domów. Jeśli będzie trzeba, wystawimy pisemne uspra­wiedliwienie, by udobruchać pani rodziców — za­żartował uśmiechając się do dziewczyny. — Pański wóz ściągniemy do siebie — dodał do taksówka­rza. — Obejrzą go dokładnie nasi z Kompanii Ru­chu. Potem odstawimy go do remontu, gdzie pan zechce. Jeszcze da się na nim wykręcić parę ład­nych kilometrów... — pocieszył strapionego kie­rowcę.

Ciemnobłękitna nysa w kilka minut pokonała odległość dzielącą tunel trasy W-Z od Stołecznej Komendy MO. Pokój, w którym pracował porucz­nik, znajdował się w końcu długiego korytarza. Było w nim biurko, dwie żaluzjowe szafy i kilka krzeseł. Za małym stolikiem siedział jakiś plu­tonowy. Na brzegu biurka stał mikrofon połączo­ny z magnetofonem.

Puchacki zdjął płaszcz, wyjął z kieszeni przy­wiezione dokumenty. Kołysząc się w krześle po­dyktował plutonowemu dane personalne z dowodu kierowcy i zadał mu kilka pytań. Odpowiedzi tak­sówkarza pokrywały się z tym, co już wiedział porucznik. Zeznanie nie trwało długo. Po chwili plutonowy rozłożył nowy formularz „protokołu przesłuchania świadka". Relacja dziewczyny. Re­lacja chłopaka. Ich zeznania także nie wniosły nic nowego. Puchacki zwrócił dowody, a podając dłu­gopis, by podpisali dokumenty śledztwa, spytał:

Panie Piotrze, jest pan przecież medykiem, zapewne wielce obiecującym. Niech mi pan powie, czy pańskim zdaniem umierający był przytomny? Czy zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś go słyszy? Krótko mówiąc, czy wypowiedziane przez niego słowa można uważać za świadomą chęć przekaza­nia jakiejś informacji? Zapytany zastanowił się.

Tak. Jestem tego pewny. Wprawdzie było widać, że wypił dużo alkoholu i że bardzo cierpi, ale... On wyraźnie szukał spojrzeniem moich oczu. Patrzył rozumnie...

Porucznik zabębnił palcami po blacie biurka.

To, co pan teraz powiedział, może się okazać najważniejsze ze wszystkich informacji, jakie usły­szałem dzisiejszej nocy. Opierając się na pana oninii, śledztwo należałoby zacząć przyjmując za­łożenie, że zamordowany w ostatnich chwilach swego życia starał się zostawić klucz do wyjaśnie­nia dramatu. Być może znajdziemy jakiś ślad na terenie Zamku Królewskiego. Pozostają następne słowa: krówka i Milanówek. No cóż, to już nasze kłopoty. Dziękuję państwu.

Wychodząc chłopak i dziewczyna znowu wzięli się za ręce. W drzwiach minął ich umundurowany funkcjonariusz MO. Podał porucznikowi dużą ko­pertę.

Z laboratorium.

Porucznik podziękował skinieniem głowy. Zapa­lił stojącą na biurku lampę i nacisnął wyłącznik szemrzącej pod sufitem jarzeniówki. Otworzył ko­pertę. W szerokim kręgu światła leżały osobiste drobiazgi zabitego. Puchacki przejrzał portfel. By­ło w nim nieco ponad sześćset złotych, dowód osobisty, legitymacja służbowa, kwity z gdańskiej pral­ni, znaczek za 60 groszy i cienki kalendarzyk z roz­sianymi tu i ówdzie zapiskami. Porucznik otworzył dowód i legitymację, kładąc je obok siebie.

Z dwóch jednakowych fotografii spojrzała nań ta sama twarz, którą kilkadziesiąt minut temu widział na tle zakrwawionej jezdni. Ta sama — a jednak inna. Nie było w niej śmiertelnego bez­ruchu i zastygłego grymasu przerażenia. Przy­stojny, gładko uczesany mężczyzna patrzył w ja­kiś odległy punkt. Krawat zawiązany był bardzo starannie. W górnej kieszeni marynarki tkwił biały trójkąt chusteczki. Porucznik wyciągnął z szufla­dy kartkę papieru. Miękkim, grubo piszącym ołów­kiem zanotował: „Adam Wojdyga, syn Karola, uro­dzony 27 maja 1924 roku. Inżynier-elektryk, pra­cownik Instytutu Techniki Morskiej w Gdańsku". W następnym wierszu notatki znalazł się prywat­ny i służbowy adres zabitego oraz numer jego do­wodu. Puchacki sprawdził starannie zapisane cyf­ry i włożył dokumenty z powrotem do portfela. Teraz w ostrym świetle lampy leżał kalendarzyk zamordowanego.

Porucznik wstał i uchylił okno. Przez chwilę wciągał głęboko w płuca chłodne powietrze wil­gotnej, październikowej nocy. Za wszelką cenę chciał przezwyciężyć narastające uczucie zmęcze­nia. Wiedział, że od starannej lektury kalendarzy­ka wiele może zależeć. W niejednej sprawie oso­biste zapiski głównych dramatis personae zawie­rały wskazówki prowadzące do rozwiązania naj­bardziej skomplikowanych zagadek.

Zamykając ok 40, Puchacki pomyślał sarkastycz­nie, że zdarzały się również przypadki, w których zapiski tego rodzaju mocno gmatwały śledztwo. Albo prowadziły donikąd...

Milicyjna nysa ruszyła z parkingu przed Ko­mendą. Kierowca spojrzał pytająco na chłopaka i dziewczynę.

Prosimy na Pragę przez most Śląsko-Dąbrowski — powiedział chłopak. A dziewczyna dodała:

Wysiadamy razem. Przy Sierakowskiego.



RozdziaŁ 2


Potężnie zbudowany mężczyzna zamknął za sobą drzwi obite dźwiękochłonną dermą. Nie spiesząc się podszedł do stojącego wieszaka. Powiesił na nim długi, szary parasol w ciemną kratkę i czarny, szeroki beret. Zdjął palto i marynarkę. Spod za­wijanych rękawów koszuli wynurzyły się musku­larne ramiona. Mężczyzna podszedł do umywalki znajdującej się w wąskiej, niewidocznej od drzwi wnęce. Na półeczce wiszącej nad umywalką stał wysoki, wąski słój pełen wody i niewielka, plasty­kowa konewka. Mężczyzna napełnił konewkę wodą ze słoja i wylał parę kropli na wewnętrzną część przedramienia. Pokiwał z aprobatą łysą jak kolano głową. Temperatura wody była właściwa.

Z konewką w dłoni obszedł wokół duże, ciemne biurko i prosty fotel zatrzymując się przy oknie. Na szerokim parapecie z szarego lastryka i na sto­jącej obok etażerce w glinianych donicach i mi­

0

sach tkwiły kolczaste cielska kaktusów. Dziesiątki najprzeróżniejszych kształtów: obok ciemnozielo­nych kul widać było smukłe, pionowe kolumny lub nieregularne, wąskie pędy przypominające zwie­rzęta mórz południowych. Mężczyzna spojrzał na zegarek: była 7.15 — trzy kwadranse do oficjal­nego rozpoczęcia pracy. Badając starannie palcami wilgotność ziemi w każdej doniczce zaczął ostroż­nie podlewać kolczaste rośliny.

Pułkownik Karol Olchowicz był wielkim miłoś­nikiem i znawcą kaktusów. Hodował je zarówno w swym służbowym gabinecie, jak i w domu. Znał doskonale wszystkie odmiany, sekrety krzyżowa­nia różnych gatunków, warunki niezbędne dla ich właściwego rozwoju. W tę pasję włożył wszystkie zalety swego umysłu: systematyczność, pomysło­wość i chęć dokładnego poznania wszystkiego, z czym miał do czynienia. Jego przełożeni i pod­władni mogli sprawdzić trwałość tych cech cha­rakteru w chwilach najcięższych prób, jakich nie szczędziła niebezpieczna służba. Olchowicz nie po­trafił inaczej; wszystko to, czym się zajmował, choćby to był drobiazg, robił dokładnie, systema­tycznie, a jednocześnie — rzecz charakterystycz­na — nieco inaczej niż inni. Ciągle zaskakiwał najlepiej znających go towarzyszy jakąś nieocze­kiwaną inicjatywą czy pomysłem, który na pozór błahy lub nierealny, zawsze przynosił na koniec korzyści ich wspólnej walce.

I choć pokpiwał ze swych kaktusów, już w pierwszym roku ich hodowli, dzięki zastosowa­niu nietypowego wariantu szczepienia w klin, do­

25

I

prowadził do zrostu kilku odległych systematycz­nie odmian. Specjaliści ze zdumieniem i niedowie­rzaniem oglądali rezultaty jego pracy. Nieliczne minuty wyrywane z przepełnionych pracą dni i poświęcone egzotycznym roślinom pozwalały pułkownikowi na wypoczynek, stanowiły chwilo­wą ucieczkę od nieustannego napięcia. Napięcia, które trzeba było ciągle przezwyciężać, aby zacho­wać jasność umysłu i umiejętność zrozumienia naj­bardziej niedorzecznych faktów. Bez tego niemożli­we były trafne decyzje. A tylko takie wchodziły w rachubę na stanowisku, które zajmował pułko­wnik Olchowicz. Najmniejsza zwłoka, błąd w kal­kulacji mogły pociągnąć za sobą śmierć podleg­łych mu ludzi, spowodować nieobliczalne szkody dla całego kraju.

Kaktusy stojące na parapecie okna zostały pod­lane. Pułkownik ponownie napełnił konewkę i zbli­żył się do etażerki. Z troską obejrzał kilkunasto­centymetrowe, pożółkłe pędy wznoszące się z du­żej donicy.

Chyba nadmierne zakwaszenie — mruknął do siebie. — Usunięty z nasłonecznionego parape­tu, podlewany bardzo umiarkowanie, a jednak ciągle żółknie. Psiakrew, zaniedbałem go...

Podlewając znajdującą się obok kolczastą kulę pułkownik pocieszał się, że może poskutkuje am­putacja chorych korzeni jej pożółkłego sąsiada. Nie miał jednak większych nadziei. Westchnął z żalem. Właśnie ten chory kaktus zapoczątkował jego kolekcję.

A wszystko zaczęło się nieco ponad rok temu,

26

w czasie gdy zespół kierowany przez pułkownika Olchowicza pracował w pośpiechu nad sprawą, której nadano kryptonim „Umiechnięta panna Liza". Było wtedy diabelnie mało konkretów. I tylko jedna myśl: za wszelką cenę wygrać wy­ścig z obcym wywiadem. W ostatnich dniach spra­wy, gdy liczyła się każda godzina, najzdolniejsi pracownicy Olchowicza: kapitan Redlak i porucz­nik Michałowska popełnili błąd, gubiąc jedną z istotnych nici śledztwa. Pułkownik szalał. Wy­raziło się to tym, że w jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł, głos brzmiał równo i czysto jak u spikera radiowego, ręce nie wykonały ani jed­nego żywiołowego gestu. Pułkownik miał nerwy jak postronki. W chwilach kryzysu imponował pa­tologicznym wręcz opanowaniem. Wszyscy ci, któ­rzy go znali, wiedzieli jednak, że ten zdumiewają­cy spokój oznacza: jest źle — gra o najwyższą stawkę znajduje si^ w impasie.

Wytykając błędy swym podwładnym Olchowicz nigdy nie podnosił głosu. Mówił konkretnie, wska­zywał sposoby uniknięcia niepowodzeń w przy­szłości, dbając przesadnie o zachowanie oficjalne­go charakteru rozmowy. Każdy, kto zamiast zwyk­łego „ty" usłyszał swój stopień służbowy i nazwi­sko, wiedział, iż jest to ostra nagana.

W sprawie „Uśmiechniętej panny Lizy" błąd Redlaka i Michałowskiej groził tak poważnymi konsekwencjami, że — jedyny chyba raz — puł­kownik dał się ponieść emocji. Do rzeczowej kry­tyki dodał lodowatym głosem słowa, które, jako nie wnoszące nic do sprawy, nigdy by nie padły:

0

Zawaliliście robotę, obywatele oficerowie. Kaktus mi tu wyrośnie — wskazał palcem blat biurka — jeśli uda się nam wykaraskać z powsta­łej sytuacji.

A jednak Redlak i Michałowska dali sobie radę. I wówczas gdy zwycięstwo było już faktem, po­rucznik Ewa Michałowska wręczyła pułkownikowi sporą paczkę.

To prezent ode mnie i od Maćka — powie­działa, mając na myśli Redlaka. W paczce była doniczka z kaktusem. Tym właśnie, którego po­żółkłe pędy zmartwiły pułkownika.

Olchowicz odstawił konewkę na zwykłe miejsce, odkręcił kurek umywalki i napełnił słój wodą. Do następnego podlewania powinna osiągnąć tempe­raturę pokojową. Była godzina 7.40. Pułkownik umył ręce, starannie wytarł je ręcznikiem, zało­żył marynarkę i podszedł do okna. Zaczynał się słoneczny, jesienny dzień. Na ulicy wzmagał się poranny ruch. Liście opadające z drzew, unoszone lekkimi podmuchami wiatru, wirowały w po­wietrzu. Spojrzawszy nieco w bok, Olchowicz ujrzał w szybie swe odbicie. Przeciągnął dłonią po nagiej czaszce i uśmiechnął się. Podobny uśmiech towarzyszył mu zawsze, gdy słyszał mniej lub bar­dziej żartobliwe uwagi kolegów na temat jego ły­siny.

Od blisko czterdziestu lat nazywano go: „Ro­gatka". Dobrodusznie aprobował to przezwisko na­dane mu przez przyjaciół jeszcze przed wojną. Stało się jego pseudonimem w czasach walki z oku­pantem. Powędrowało też za nim w szeregi służby, której poświęcił się po wojnie. Zawdzięczał je Ol­chowicz gimnazjalnemu koledze, który wyszperał, że taki właśnie przydomek nosił jeden ze śląskich Piastów znany w historii także jako Bolesław Łysy. Był to oczywiście zupełnie rzeczowy powód, aby kolegę, któremu wcześnie zaczęły rzednąć włosy, ochrzcić mianem śląskiego księcia. Nie wszyscy podwodni pułkownika znali swego przełożonego, bo często, ze względu na dobro służby, nie znali się nawet między sobą. Lecz mimo to w jakiś tajem­niczy sposób przezwisko Olchowicza dotarło do wszystkich — zarówno do tych, którzy współpra­cowali z nim osobiście, jak i do tych, którzy dzia­łali na jego polecenie i pod jego nadzorem. Słowa: „Rogatka tak powiedział" albo „To decyzja Ro­gatki", przecinały wszelkie wątpliwości, dawały wiarę w powodzenie najbardziej karkołomnych przedsięwzięć, budziły energię i ufność w celo­wość wykonywanych zadań.

Pułkownik podszedł do stalowej szafy stojącej na lewo od okna. Z kieszeni marynarki wydobył zaplombowany, skórzany woreczek. Zerwał plom­bę: wewnątrz tkwił długi, płaski klucz. Olchowicz przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi szafy i wyjął z niej sztywną, kartonową teczkę. W teczce znajdowały się cztery luźne strony maszynopisu. Na marginesach widać było czerwone, pionowe kreski. Pułkownik zrobił je wczoraj wieczorem. W ten sposób zaznaczał zawsze szczególnie istotne partie dokumentów przekazanych do jego dyspo­zycji.

Podchodząc do biurka Olchowicz raz jeszcze od­

0

28

wrócił się i spojrzał w stronę okna. W świetle słoń­ca stojące na parapecie kaktusy przybrały szaro-niebieski odcień. Fantastyczne cienie rzucane przez ich pędy były prawie granatowe.

Gdy usiadł w fotelu i położył przed sobą ma­szynopis, uprzytomnił sobie, że widok kaktusów zawsze przywodzi mu na myśl postać mimowolnej założycielki jego kolczastej kolekcji — porucznik Ewy Michałowskiej. Doskonale pamiętał chwilę, w której Ewa stanęła przed nim po raz pierwszy. Trzy lata temu w jednej z akcji zaszła konieczność udziału młodej, atrakcyjnej kobiety. Jej nieco bez­radny, niemal dziecinny wyraz twarzy zawsze roz­brajał pułkownika. Często wyrzucał sobie, że wy­syła młodą dziewczynę na niebezpieczne odcinki służby. Zawsze jednak stawały mu wówczas przed oczami twarze koleżanek z lat wojny: łączniczek, sanitariuszek — tak samo młodych, tak samo ko­biecych. Wiele z tych wspaniałych dziewcząt zginęło, a jedna z tych, które cało wyszły z ognia powstańczych walk w Warszawie, została później jego żoną. „Największa namiętność Karola, zaraz po kaktusach" — żartowali bliscy znajomi pułko­wnika.

Przyczyna, dla której Olchowicz włączał po­rucznik Ewę Michałowską do zespołów prowadzą­cych skomplikowane i niebezpieczne sprawy, była prosta: ta dziewczyna miała talent. Niezwykły ta­lent kojarzenia faktów pozornie zupełnie ze sobą nie związanych. W chwilach, gdy na skutek ubó­stwa dostępnych materiałów, najwybitniejsi eks­perci bezradnie rozkładali ręce, gdy bezsilna oka­

0

I

31

zywała się najdoskonalsza aparatura laboratoryj­na, można było liczyć tylko na szczęśliwy przypa­dek lub na niezwykły instynkt Ewy. Prędzej czy później porucznik Michałowska potrafiła dotrzeć do sedna każdej zagadki. Nie było to gotowe wy-dedukowane rozwiązanie, lecz zwrócenie uwagi na jakąś, zdawałoby się, nieprawdopodobną możli­wość, na drobny szczegół, który według wszelkich kanonów żelaznej logiki nie powinien mieć żad­nego znaczenia. „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle" przypominał tradycyjnie Olchowicz, gdy po rozpatrzeniu zaskakujących przypuszczeń Ewy on sam i jego współpracownicy dochodzili do wniosku, że ów „babski" pomysł, choć dziwny, otwiera obie­cujące możliwości działania. Zazwyczaj okazywało się potem, że intuicja Michałowskiej, jeśli nawet nie miała decydującego znaczenia dla pomyślnego zakończenia akcji, tó w każdym razie wydatnie po­magała w szybszym jej przeprowadzeniu.

Tam jednak, gdzie niezbędne było ścisłe rozu­mowanie, chłodna ocena, rzeczowe eliminowanie wykluczających się poszlak i umiejętność natych­miastowej reakcji na nieprzewidziany rozwój wy­darzeń, tam wśród pracowników Olchowicza na czoło wysuwał się kapitan Maciej Redlak.

Pułkownik oderwał wzrok od kaktusów i spoj­rzał na zegarek. Była 7.50. Odruchowo przysunął do siebie kartki maszynopisu. Treść ich znał nie­mal na pamięć. Nąd tymi czterema stronami spę­dził wczoraj kilka długich kwadransów. Analizo­wał dokładnie każde zdanie. Niełatwo było o jasną konkluzję.

Zapalając pierwszego • rannego papierosa Olcho­wicz wrócił w myślach do wczorajszych wątpli­wości. Wszystko opiera się właściwie wyłącznie na niejasnych podejrzeniach. Brak konkretnych pod­staw do obaw — myślał przeglądając raz jeszcze zakreślone czerwonym ołówkiem akapity tekstu. Nasze działanie może trafić w próżnię. Niewyklu­czone, że ten dziwny mord ma podłoże czysto kry­minalne. Jeśli tak, jest to praca dla milicji. My na­robimy tylko zamieszania. A jeśli w grę wchodzi druga możliwość? Nie można jej przecież odrzu­cić — ryzyko jest zbyt duże.

Zdusił nie dopalonego papierosa w popielniczce. Z małego kamionkowego wazonika, w którym tkwiła stożkowato rozłożona wiązka ołówków, wy­łowił czerwoną kredkę i na marginesie przed­ostatniej strony maszynopisu nakreślił dużą rzym­ską dwójkę. Jeśli druga możliwość potwierdzi się w rzeczywistości — myślał dalej — to cała sprawa będzie wyjątkowo ciężka. Punktem wyjścia jest morderstwo i oczywistym kierunkiem postępowa­nia musi być szukanie zabójcy. Jednakże dla nas, wbrew regulaminom kryminalistyki, osoba mor­dercy wcale nie jest najważniejsza! Jeśli pesymi­styczne przewidywania się sprawdzą, to wówczas zbrodniarz stanie się podrzędnym elementem roz­grywki. Znacznie istotniejsze będą same motywy zbrodni. Ich ujawnienie stanie się środkiem do osiągnięcia poważniejszych celów: rozpoznania sił, w orbicie których znajdowała się ofiara mordu, oraz uniemożliwienia realizacji planów przeciw­nika.

0

O ile takie plany istnieją — powiedział do siebie półgłosem Olchowicz i ponownie zerknął na zegarek. Była 8.03. Podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i nakręcił czterocyfrowy numer.

Tu dwanaście — usłyszał po chwili niski męski głos.

Dzień dobry, dwanaście — powiedział puł­kownik — muszę zobaczyć się z tobą. Natych­miast.

Po upływie dwóch minut dźwiękoszczelne drzwi otworzyły się szeroko. Zamykając je za sobą ka­pitan Maciej Redlak przesłał powitalny uśmiech siedzącej w sąsiednim pokoju pani Oli. Była to kobieta w wieku lat czterdziestu z gładko zacze­sanymi włosami. Nosiła duże okulary w ciemnej oprawie. Zawsze tryskała energią. „Pani Ola by­łaby świetna w roli sufrażystki" — mawiał Olcho­wicz i dodawał natychmiast, że w roli sekretarki jest jednak jeszcze lepsza.

Siadając we wskazanym przez pułkownika sze­rokim, obrotowym fotelu, kapitan powiedział żar­tobliwie:

Ta roślinka na etażerce żółknie coraz bar­dziej.

Na twarzy Olchowicza pojawiła się szczera troska.

Właśnie... Chyba nie da się jej uratować — powiedział smutno. — Przy okazji: właściwa naz­wa „roślinki" brzmi — fylokdktus, a ściśle — Phyllocactus hybridus.

Redlak poprawił się w fotelu, czekając na dalsze słowa pułkownika. Nietrudno było się domyślić, że

3 — Śmierć zamawia

33 nie będą one dotyczyły łacińskiej nomenklatury kaktusów.

Za godzinę — powiedział powoli Olchowicz —• zgłosi się do ciebie pracownik, któremu przeka­żesz wszystkie materiały związane z aktualnie prowadzoną sprawą. Odpowiesz na wszystkie pyta­nia, udzielisz wszelkich rad, wskazówek, jakie ci się nasuną, i... — pułkownik oparł obie dłonie na krawędzi biurka — i zapomnisz o sprawie.

Tak jest, obywatelu pułkowniku.

Będzie nowa robota. Dość kłopotliwa, ponie­waż wymaga działania w oparciu o niezbyt pewne domysły. Otóż musimy zabezpieczyć przed pene­tracją obcego wywiadu wynalazek. Jakieś bardzo oryginalne rozwiązanie konstrukcyjne wynalezione przez naukowców Instytutu Techniki Morskiej. Instytut ten znajduje się w Gdańsku i prowadzi między innymi badania nad udoskonaleniem urzą­dzeń radiowych i radiolokacyjnych zapewniają­cych bezpieczeństwo żeglugi i podnoszących efektywność rybołówstwa.

Redlak słuchał uważnie.

Na przełomie lat sześćdziesiąt osiem sześć­dziesiąt dziewięć — ciągnął pułkownik — w In­stytucie powołano specjalny zespół konstrukcyj-no-badawczy, który podjął prace nad nowym typem aparatu hydrolokacyjnego, przeznaczone­go dla dużych jednostek rybackich. Urządze­nie to miało ułatwić wykrywanie i śledzenie ławic ryb. W trakcie badań osiągnięto rewela­cyjne rezultaty. Udało się mianowicie skonstru­ować aparat, który, zdaniem fachowców, stanowi

34

pierwszy krok do wynalazku umożliwiającego określenie zarysu obiektów przemieszczających się pod wodą. Dotychczas było to zupełnie niemożliwe. Istota pomysłu polega na jakiejś modyfikacji w... wielokaskadowych powielaczach elektronowych. — Ostatnie słowa pułkownik odczytał z maszynopisu i dodał: — nie muszę ci chyba wyjaśniać, że nie mam pojęcia, czym są te wielokaskadowe powie­lacze.

Ja też — przyznał się Redlak.

Do gabinetu pułkownika weszła bezszelestnie pani Ola. Położyła na brzegu biurka brązową, zaklejoną kopertę formatu A-4. Olchowicz podziękował jej skinieniem głowy. Zgodnie z ustalonymi przez nie­go zasadami, pani Ola nie musiała anonsować swego wejścia. Wyjątek stanowiły przypadki, kie­dy pułkownik, z charakterystyczną dla siebie ga­lanterią, prosił, by mu nie przeszkadzano.

Aparat zbudowany w Instytucie Techniki Morskiej — mówił dalej Olchowicz — nazwany Konturującym Namiernikiem Radiowym, w skró­cie określają to jako KNR-2, nie nadaje się jeszcze do bezpośredniego wykorzystania w wojsku. Ale wynaleziony przez naukowców Instytutu, podobno bardzo sprytny, trick konstrukcyjny umożliwi, po odpowiedniej adaptacji, zastosowanie tego aparatu w urządzeniach hydrolokacyjnych marynarki wo­jennej.

Redlak pokiwał głową. To było istotne. Pułkow­nik wrócił do sprawy.

Nie mamy właściwie żadnych danych, które wskazywałyby, że niepowołanym ludziom znany

0

jest kierunek prac Instytutu i że interesują się oni namiernikiem KNR-2. Inaczej mówiąc, jest całkiem prawdopodobne, że szykujemy się do ciosu w próż­nię. Chodzi więc o to, by możliwie najszybciej ustalić, czy rzeczywiście istnieje zagrożenie wy­nalazku — a jeśli tak — odpowiednio temu prze­ciwdziałać. Jeśli zaś przypuszczenia dotyczące ewentualnego działania obcego wywiadu będą nie­słuszne, należy się bez zwłoki wycofać, unikając zbędnego zaangażowania ludzi i środków. Mamy szereg innych spraw na głowie... Rozumiesz... Jed­nak trudność polega na tym, że o wycofaniu się z akcji może być mowa tylko z chwilą uzyskania całkowitej pewności, że wynalazek jest bezpieczny i że dotychczasowe środki, wynikające z zachowa­nia tajemnicy służbowej, są wystarczające. Dodat­kowy szkopuł to fakt, że droga do rozwiązania dy­lematu: „jest niebezpieczeństwo, czy go nie ma" prowadzi przez konieczność rozwikłania cholernie dziwnego zabójstwa.

Olchowicz przerwał na chwilę i spojrzał w stro­nę etażerki, tak jak gdyby pożółkłe liście fylokak-tusa były jego największym zmartwieniem.

Właśnie to zabójstwo, dokonane wczoraj w nocy — ciągnął przerwaną kwestię — jest bez­pośrednim powodem naszej rozmowy. Centrala zestawiła dwa fakty: informację otrzymaną w swoim czasie normalną drogą służbową, że w In­stytucie Techniki Morskiej prowadzi się badania nad aparatem KNR-2, mogącym mieć znaczenie wojskowe, oraz meldunek MO o morderstwie, którego ofiarą padł inżynier Adam Wojdyga, bez­

0

pośrednio uczestniczący w pracach nad konstrukcją namiernika.

Dostałem wczoraj tę notatkę — pułkownik poło­żył dłoń na leżącym przed nim maszynopisie — w której przedstawiono różnorodne aspekty spra­wy. Polecono mi podjąć decyzję, czy powinniśmy interweniować. Rozkaz brzmi jasno: rozpatrzyć, podjąć dezyzję: „tak" lub „nie". Jeśli „tak" — za­czynać natychmiast. Centrali wiadomo, że eksperci jednego z zagranicznych ośrodków wywiadowczych zwrócili się do swych mocodawców z sugestią zde­cydowanego nasilenia wywiadu technicznego w za­kresie radiotechniki i pokrewnych dyscyplin nau­kowych. Połapali się, że mamy w tej dziedzinie o wiele większe osiągnięcia, niż mogło im się wy­dawać. Informacja Centrali na ten temat jest ogólnikowa — pułkownik przebiegł wzrokiem passus maszynopisu zakreślony czerwoną kredką. — Tym bardziej nie można zlekceważyć potencjal­nego zagrożenia. Ryzyko jest zbyt poważne.

Z dalszych słów Olchowicza wynikało, że wczo­raj wieczorem rozmawiał z ekspertem. Potwier­dził on opinię autorów notatki. Rozwiązanie kon­strukcyjne jednego z elementów KNR-2, jeśli po­myślnie przejdzie próby eksploatacyjne, może zo­stać dostosowane do potrzeb marynarki wojennej. Rokuje ono poważne nadzieje na znaczne zwięk­szenie zabezpieczenia przed niespodziewanym ata­kiem rakietowym typu woda — ziemia lub woda — woda.

W tej sytuacji — głos pułkownika świadczył, że decyzja została podjęta — z dwóch możliwych

37

odpowiedzi na pytanie: czy wynalazek jest czy też nie jest zagrożony, wybieram odpowiedź określoną w notatce jako „druga", to znaczy — jest zagro­żony. Należy zapewnić ochronę dokumentacji apa­ratu KNR-2. Została ona już prawie ukończona, przynajmniej w zakresie opracowania stanowią­cego istotę wynalazku, i w najbliższym czasie bę­dzie przedstawiona kompetentnej komisji z udzia­łem przedstawiciela marynarki wojennej.

Redlak przekręcił się nieco wraz z fotelem, aby mieć przed sobą popielniczkę stojącą na biurku. Gdy sięgnął do kieszeni marynarki, pułkownik skinął przyzwalająco głową. Kapitan podniósł do ust otwartą paczkę ekstra-mocnych bez filtru. Wy­łowił ustami papierosa i zapalił.

Twoje zadanie: ujawnić ewentualne źródła zagrożenia wynalazku. Należy oczywiście uniemo­żliwić dostęp do planów niepowołanym osobom. To wszystko.

Olchowicz uśmiechnął się i schował do karto­nowej teczki pokreślony' na czerwono maszyno­pis. Płaskim nożem z brązu, przeznaczonym do cięcia papieru, rozpruł bok koperty przyniesionej przez panią Olę. Wysunął z niej spięty zszywką plik kartek jakiegoś maszynopisu. Przejrzał je po­bieżnie i schował z powrotem do koperty. Redlak milczał, obserwując smugę dymu unoszącą się z pa­pierosa.

Jak wynika z dotychczasowych rezultatów śledztwa — pułkownik pedantycznie wygładził kopertę — zamordowany inżynier Wojdyga przy­jechał do Warszawy przedwczoraj wieczorem pocią­

0

giem z Gdańska. Miał tu spędzić krótki kilkudnio­wy urlop, który nie był zaplanowany. Inżynier tłumaczył konieczność wyjazdu ważnymi względa­mi osobistymi. Jakimi — nie wiadomo. To infor­macja z działu kadr ITM. Ponieważ, jak ci mówi­łem, prace nad KNR-2 są prawie zakończone, nie robiono mu trudności i Wojdyga znalazł się w War­szawie. Mniej więcej w trzy godziny później już nie żył. Został dwukrotnie pchnięty nożem i zrzu­cony z balustrady nad tunelem trasy W-Z prosto pod koła nadjeżdżającej przypadkowo taksówki. Na balustradzie nad tunelem znaleziono ślady krwi. Zidentyfikowano ją jako krew Wojdygi. Z sekcji wynika, że rany zadane nożem były śmiertelne.

Na biurku pułkownika zaterkotał telefon. Olcho­wicz podniósł słuchawkę.

Tak — odpowiedział na zadane mu pyta­nie. — Samolot za godzinę. Tak, do Gdańska. Dob­rze... Dziękuję. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do kapitana:

Pierwszy problem, którym winniśmy się za­jąć, to ustalenie, jakie były owe bardzo ważne względy osobiste, które sprowadziły go do War­szawy. Niewykluczone, że to właśnie one stały się powodem śmierci inżyniera.

Co wiadomo o zamierzonym noclegu Wojdy­gi? — spytał Redlak.

Zatrzymał się w hotelu „Mazovia". Ustalono, że kolację jadł w restauracji hotelowej. Po uregu­lowaniu rachunku przeniósł się do barku, gdzie pił dość dużo z jakimś nieznajomym. Nie wiadomo jeszcze, czy było to przypadkowe, czy też umó­

39

wionę spotkanie. Wyjaśnieniem tego szczegółu ma zająć się porucznik Puchacki, który prowadzi śledztwo. Znacie się nie od dziś, więc szybko doj­dziecie do porozumienia. Musicie współpracować ze sobą.

Redlak był szczerze ucieszony.

To świetnie, że właśnie Krzysztof dostał tę sprawę. Wyjątkowo równy chłop i pierwszorzędny oficer śledczy. Nie przepuści nawet najmniejszej poszlaki.

W instrukcji sprawę postawiono w ten spo­sób, że o ile zdecydujemy się wkroczyć do akcji, weźmiemy na siebie przede wszystkim Instytut Techniki Morskiej. Na terenie Warszawy, w za­kresie dochodzenia kryminalnego, sprawę prowadzi milicja. Odpowiednie rozmowy z Komendą Głów­ną MO i Komendą Stołeczną zostały przeprowa­dzone już wczoraj. Za pośrednictwem Puchackiego milicja będzie ci udostępniać bieżące wyniki wszy­stkich faz śledztwa. Tu — pułkownik położył dłoń na kopercie — znajdują się materiały zgromadzone do wczoraj. Protokoły zeznań świadków, wyniki sekcji, wstępne meldunki wywiadowców. Podczas wczorajszych rozmów z przełożonymi Puchackiego na czoło wysunęła się sprawa ostatnich słów umie­rającego Wojdygi. Słyszał je jakiś student medy­cyny jadący taksówką. Właśnie przed tym wozem spadł pchnięty nożem inżynier. Wojdyga miał po­dobno wyszeptać słowa „na zamku, krówka, Mila­nówek".

Redlak przekręcił się w bok razem z fotelem. Zgasił papierosa, wziął następnego.

0

Wojdyga chyba był nieprzytomny? Przecież to brzmi jak majaczenie — powiedział.

Puchacki wierzy studentowi, który zapewnia, że umierający Wojdyga mówił świadomie. Nato­miast relacja świadków, wyniki sekcji i pierwsze meldunki wywiadowców z hotelu są całkowicie zgodne w jednym punkcie: po opuszczeniu barku inżynier musiał być pijany.

A więc to, co mówił Wojdyga, było wywołane szokiem i nadmierną ilością wypitego alkoholu — głos Redlaka był zdecydowany. — Chyba nie może­my łączyć ostatnich słów inżyniera z okolicznościa­mi zbrodni.

Olchowicz patrzył na kapitana spod lekko zmru­żonych powiek. Lubił żarliwość, z jaką zawsze wy­powiadał się Redlak, ilekroć sprawa zaczynała go fascynować.

Nie potrafię cię przekonać, ale zdaje się, że Puchacki może mieć rację. — Na ustach pułkowni­ka błądził zagadkowy uśmiech. — Jak dotąd wszy­stko zdaje się świadczyć na korzyść twego poglądu. Zarządzony przez Puchackiego natychmiastowy wywiad na terenie Zamku Królewskiego nie dał żadnych wyników. Mimo to myślę, że zamordo­wany tuż przed śmiercią chciał naprowadzić na trop zabójcy.

Kapitan rozłożył ręce.

O ile go znał — zauważył.

O ile go znał — zgodził się Olchowicz. — Wydaje mi się, że Puchacki, wychodząc ze słusz­nego założenia, popełnia jednak błąd. Bierze ostat­nie słowa Wojdygi zbyt dosłownie.

41

A więc jakiś szyfr? W takim razie będziemy bezsilni! Znamy tylko trzy słowa i... i nic więcej!

Znamy trzy słowa i nic więcej — powtórnie zgodził się pułkownik — ale nie możemy być bez­silni. Twoją rzeczą jest znaleźć wyjście z sytuacji. Musimy mieć całkowitą pewność, że KNR-2 będzie bezpieczny. To zaś wymaga wyjaśnienia motywów morderstwa Wojdygi.

Redlak zacisnął wargi. Zdawał sobie sprawę, że tym razem postawiono przed nim wyjątkowo trudne zadanie. Pułkownik wiedział o tym także. Właściwie nie było żadnych elementów do prze­myśleń. Trup i wynalazek. Tak, ale jak to połączyć ze sobą?

Chyba zacznę od natychmiastowego skontak­towania się z Puchackim — kapitan poruszył się gwałtownie, jakby chciał wyskoczyć z fotela.

Olchowicz powstrzymał go ruchem ręki.

Najpierw polecisz do Gdańska. Samolot jest już załatwiony. Polecisz sam. Wskazany jest po­śpiech. Z zespołem operacyjnym, który będzie pra­cował nad całą sprawą, porozumiesz się po po­wrocie. Akcji nadaję kryptonim „Tunel". Od miej­sca, gdzie się zaczęła. Prócz ciebie do „Tunelu" przydzielam porucznik Michałowską i porucz­nika Lubacza. Ty kierujesz zespołem.

Olchowicz wyciągnął z szuflady biurka niewielką kartkę pokrytą gęstym, równym pismem.

Naszkicowałem tu zasadnicze kierunki dzia­łania. Coś w rodzaju instrukcji dla ciebie — powie­dział pochylając się nad kartką. — Na terenie ITM wystąpicie jako zespół prowadzący dochodzenie

42

w sprawie śmierci inżyniera Wojdygi. Warto pa­miętać, że gdańska milicja, która wykonywała pewne zalecenia Puchackiego, przezornie nie po­informowała przesłuchiwanych osób o tym, że wy­padek inżyniera był śmiertelny. Twój zasadniczy cel: zabezpieczenie KNR-2 przed zainteresowaniem niepowołanych osób, ujawnisz wyłącznie dyrekto­rowi Instytutu, docentowi Magdziarzowi. Będziesz rozmawiał z nim dzisiaj, zaraz po przylocie do Gdańska. Jest już uprzedzony o twojej wizycie. Po rozmowie z docentem wrócisz natychmiast do Warszawy. Samolot będzie czekał. Złożysz mi mel­dunek o tym, co zastałeś w Instytucie. — Pułkow­nik podał kartkę Redlakowi. — Masz, chyba mnie odczytasz. Powiedz, czy chciałbyś coś zmienić. Jak zawsze daję ci pełną swobodę działania. To, co napisałem, to tylko sugestie, które przyszły mi do głowy tu, za biurkiem. Tam, mam na myśli Insty­tut i w ogóle Trójmiasto, może to wyglądać zupeł­nie inaczej.

Redlak wziął kartkę z rąk pułkownika. Olcho­wicz pomyślał, że kapitan nawet nie drgnął, gdy padło nazwisko Ewy. Chyba naprawdę niczego się nie domyśla... Pułkownikowi stanęła przed oczami scena, jaka rozegrała się przed kilkoma miesiąca­mi. Któregoś popołudnia szedł z żoną Alejami Ujazdowskimi. Celem spaceru były tradycyjne oględziny kwiatów przed pomnikiem Chopina. W pewnej chwili minęli się z Michałowską i Re-dlakiem, którzy zajęci kolejną, wspólnie prowadzo­ną sprawą, późno wracali z pracy. U Olchowicza panowała zasada, że w przypadku nie zaplanowa­

0

nych spotkań nie poznaje się szefa na ulicy, chyba że on sam zacznie rozmowę. Po kilkunastu krokach żona pułkownika spojrzała nieznacznie do tyłu i powiedziała cicho z najgłębszym przekonaniem:

Skończony osioł!

Olchowicz początkowo zaniemówił ze zdziwienia.

Kto? — wykrztusił po dalszych kilku kro­kach.

■— Ten wysoki przystojniak, który przeszedł obok nas z dziewczyną.

Dziewczynę zauważyłem — mrugnął filuter­nie pułkownik.

Przecież ona jest w nim zakochana po uszy! — powiedziała Olchowiczowa — a on traktuje ją obo­jętnie, jak powietrze. Zupełny osioł! Dziewczyna jak złoto: ładna, skromnie ubrana. Idealny materiał na żonę. Rzadko się teraz takie spotyka.

Chwileczkę — zainteresował się pułkownik —skąd ty to wszystko wiesz? Znasz ich?

■— Patrzyłam na nich dobrą minutę, gdy zbliżali się do nas. Przecież wystarczy zwrócić uwagę na wzajemne spojrzenia, sposób ubrania się, a u ko­biety — na makijaż. Czy ty naprawdę jesteś taki niespostrzegawczy?

Niespostrzegawczy" mężczyzna, który miał za sobą wiele po mistrzowsku rozegranych batalii z obcym wywiadem, bąknął w odpowiedzi coś nie­określonego.

Ewa rzeczywiście ubierała się skromnie. Wpraw­dzie zawsze według aktualnych wskazań mody, lecz, zgodnie z wymaganiami Olchowicza tak, by nie przyciągać wzroku przechodniów. Nic nie świadczyło, by wydatki na kosmetyki stanowiły liczącą się część budżetu ładnej pani porucznik. Choć nie robiła nic, by podkreślić swą urodę, a na­wet — gdy wymagała tego służba — starała się ją zatuszować, wystarczyło jedno spojrzenie jej du­żych oczu, by zapamiętać je na długo.

Obserwując uważnie zachowanie się Michałow­skiej, gdy kontaktowała się służbowo z Redlakiem, pułkownik szybko doszedł do wniosku, że spostrze­żenie jego żony nie było bezpodstawne. Początko­wo był tym zaniepokojony. Pamiętał słowa wypo­wiedziane w czasie okupacji przez jednego z towa­rzyszy: „Liryka w naszej robocie to kula u nogi. Nigdy nie wiesz, bracie, co zrobisz, gdy zajdzie konieczność wyboru między uczuciem a obowiąz­kiem. Czasem wykonanie rozkazu może wymagać porzucenia drogiej ci osoby w krytycznej sytuacji. Mało kto może zaręczyć, że wybierze obowiązek. A tak właśnie trzeba..." Jak dotąd jednak nic nie wskazywało na to, by cokolwiek obniżało spraw­ność i operatywność współpracy Michałowskiej i Redlaka. W gronie osób połączonych wspólną służbą tajemnicę Ewy znał chyba tylko Olchowicz. Znał również osobistą tajemnicę kapitana. Wie­dział, dlaczego w prostej linii ust tego trzydziesto­letniego mężczyzny krył się nieznaczny, niemal nieuchwytny grymas smutku. Olchowicz nie dziwił się temu, że kapitan nie dostrzega wpatrzonych weń oczu dziewczyny.

Nic ponadto, co jest na tej kartce, nie przy­chodzi mi na myśl — głos Redlaka przerwał roz­myślania pułkownika. — W czasie wizyty w Gdań­

0

44

sku wyłonią się zapewne nowe elementy... Puchac­ki przez ten czas też może znaleźć coś ciekawego. Wtedy zmienimy plan gry. Na razie działam ści­śle według tych wskazówek.

Kapitan oddał kartkę Olchowiczowi. Ten przy­sunął popielniczkę i zapalił zapałkę.

Zapamiętałeś wszystko? — spytał zbliżając płomyk.

Tak jest, obywatelu pułkowniku.

Na popielniczce leżały skurczone, czarne strzęp­ki spalonej kartki.

Mam wstręt do zapisanych papierków. Stare przyzwyczajenie — wyjaśnił pułkownik. Wstając wyciągnął rękę do Redlaka i dodał: — Powodze­nia. Jeszcze jedno — podał kapitanowi brązową kopertę. -— Jeden ze współpracowników Puchac­kiego mówił mi wczoraj, że Wojdyga był bardzo silnie uperfumowany. Zwróć na to uwagę. Polecam twojej spostrzegawczości protokół z oględzin oso­bistych rzeczy zamordowanego.

Uperfumowany? To znaczy... pijany? — zdzi­wił się Redlak pamiętając, że była już o tym mowa.

Nie o to chodzi. Normalnie uperfumowany. Poniżej kolana nogawka od spodni oblana wodą kolońską. Próbują ustalić jaką.

Zamykając za sobą drzwi do gabinetu pułkow­nika, Redlak zwrócił się do pani Oli pochylonej nad maszyną do pisania.

Czy pani zdaniem perfumowanie nogawki od spodni, poniżej kolana, tuż przed śmiercią, jest czymś normalnym? — zapytał przekrzykując stuk czcionek.

0

Maszyna gwałtownie ucichła. Ręce pani Oli za­wisły nad klawiaturą. Spojrzała na kapitana zza swych dużych okularów i powiedziała po chwili zastanowienia:

Cóż... jeśli pułkownik tak uważa...

Rozdział 3

Jasnoszary polski fiat błądził przez chwilę wśród plątaniny białych linii, przecinających w różnych kierunkach asfaltową jezdnię przed hotelem „Ma-zovia". Wreszcie w miejscu przeznaczonym do par­kowania wśliznął się między dwa duże, wyciecz­kowe autokary. Za kierownicą fiata siedział po­rucznik Krzysztof Puchacki. Porucznik zaciągnął ręczny hamulec, wyjął kluczyki ze stacyjki i wy­siadł z wozu obrzucając go troskliwym spojrze­niem. W sytuacjach nie wymagających pośpiechu jeździł zawsze niezwykle ostrożnie, dbając, by nie­pokalanej karoserii służbowego samochodu nie ze­szpeciła najdrobniejsza nawet rysa.

Szybkim krokiem podszedł do hotelowego wej­ścia. Pchnął podwójne drzwi i znalazł się w nie­wielkim hallu. Ściany wyłożone szaroróżowym marmurem, na lewo drzwi do wind, nieco bliżej niewielki stolik, parę foteli. Na prawo długi, także wyłożony marmurem, pulpit recepcji. Za nim, na ścianie, drewniana -kaszta z przegródkami na klu­cze i korespondencję gości hotelowych. Na wprost od wejścia, po przeciwnej stronie hallu, przejście prowadzące do restauracji. Prócz recepcjonistki,

47

przeglądającej jakieś papiery, w hallu była jeszcze niewielka grupka osób pochłoniętych żywą półgło­sem prowadzoną rozmową. Puchacki zbliżył się po­woli do recepcji. Stanął tak, by widzieć wejście.

Dzień dobry — powiedział sięgając po legity­mację służbową — milicja.

Recepcjonistka podniosła twarz. Młoda, przystoj­na dziewczyna wyglądała na nieco zaskoczoną.

Ach, tak... — bąknęła. — Czy może pan chwi­leczkę zaczekać? Inaczej pogubię się w tych szpar­gałach. Właśnie zaczęła się moja zmiana. — Zręcz­nie porządkowała leżące przed nią formularze, kwi­ty i książki.

Wiem — uśmiechnął się Puchacki — dlatego przyjechałem o tej porze. Zależało mi na rozmowie z panią.

Pana koledzy byli tu już wczoraj. Słyszałam od koleżanki, że jeden z naszych gości został... zo­stał zabity — dziewczyna wzdrygnęła się i doda­ła: — Dobrze, że nie u nas, w hotelu.

•—• Ale może tutaj będziemy mogli znaleźć coś, co pomoże nam wyjaśnić zagadkę zabójstwa. Wie­my, że to właśnie pani pracowała w recepcji, gdy do hotelu przybył zamordowany.

Puchacki dość brutalnie podkreślił ostatnie sło­wo. W oczach recepcjonistki dostrzegł błysk źle ukrywanej ciekawości.

■— Liczymy na to, że nam pani pomoże. Proszę powiedzieć, czy w zachowaniu inżyniera Wojdygi, który przyjechał przedwczoraj z Gdańska, nie zau­ważyła pani czegoś osobliwego?

Do recepcji podszedł jakiś tęgi mężczyzna. Posa­

48

pując ciągnął za sobą ogromną walizę. Porucznik odsunął się trochę przerywając rozmowę. Mężczyz­na zapłacił rachunek, zwrócił klucz od swego po­koju i, nie przestając sapać, wyszedł. Dziewczyna otworzyła grubą, podłużną księgę wodząc palcem po zapisanych rubrykach.

Muszę zobaczyć wpis tego inżyniera — wyja­śniła. — Widzi pan, przez hall hotelu przewija się codziennie tyle osób, że doprawdy nie sposób je zapamiętać. Łatwiej mi przypomnieć sobie kogoś, gdy widzę miejsce, w którym wpisałam go do książki. Jest... Adam Wojdyga — odczytała cicho. — Niestety, nic nie mogę panu powiedzieć na jego temat — dodała po krótkim namyśle — wi­docznie niczym się nie wyróżniał.

Czy naprawdę zupełnie go pani nie pamięta? Proszę spojrzeć — Puchacki podał recepcjonistce powiększone zdjęcie Wojdygi.

No... Niby tak... Owszem... Przypominam so­bie, ale naprawdę nie wiem, co mogłabym panu o nim powiedzieć. Zachowywał się jak wszyscy nasi goście. Wypełnił kartę meldunkową, wziął klucz i poszedł na górę. Moją uwagę zwróciło tylko to, że zszedł prawie natychmiast z płaszczem prze­wieszonym przez rękę i udał się do restauracji. Po­myślałam sobie, że widocznie zaraz po kolacji za­mierza wyjść na miasto, skoro nie zostawił płaszcza w swym pokoju.

Mówi pani, że nie rozstawał się z płaszczem?

Może źle się wyraziłam. Nie wyglądało na to, by trzymał go specjalnie kurczowo. Zresztą w szat­ni restauracyjnej musiał go zostawić.

4 — Śmierć zamawia

49

Stojący obok telefon zadzwonił. Recepcjonistka podniosła słuchawkę.

Nie, proszę pana — odpowiedziała po chwi­li — wolnych pokoi nie ma Najwcześniej mogła­bym zarezerwować miejsca na przyszły tydzień, ale musiałby pan zdecydować się w tej chwili... Bardzo proszę o jak najszybsze dostarczenie pisem­nej prośby z waszej instytucji... To dużo osób... Dobrze. Dziękuję. — Dziewczyna odłożyła słu­chawkę i zapisała coś na kartce.

Niestety bardzo żałuję — zwróciła się do Pu­chackiego — ale naprawdę nic więcej nie potrafię panu powiedzieć. Później już nie widziałam pana Wojdygi.

Spodziewam się — mruknął Puchacki.

Liczył na to, że zdobędzie w hotelu jakieś infor­macje. Przeprowadzone poprzedniego dnia przez wywiadowców oględziny pokoju Wojdygi i jego podróżnej torby wypełnionej podręcznymi drobiaz­gami nie dały żadnego punktu zaczepienia dla dalszego śledztwa. A więc po nieudanych poszuki­waniach na terenie Zamku Królewskiego była to kolejna porażka. Puchacki czuł, że zaczynają mu się rwać wszystkie nici śledztwa. Może gdzie in­dziej powiedzie się lepiej, westchnął, postanawiając mimo wszystko nie rezygnować z dalszego wypy­tywania recepcjonistki.

-— Niech pani sobie dobrze przypomni przed­wczorajszy wieczór. Czy tu, w hallu, nie zaszło coś niecodziennego? Nic pani nie pamięta? Na­prawdę? Zawiodłem się na pani — próbował żar­tować.

50

Nie pan pierwszy — odpowiedziała sucho dziewczyna. — Nie uznaję podrywania w godzi­nach pracy. Ani się dobrze nie pracuje... — urwała niespodziewanie, obrzucając powłóczystym spoj­rzeniem wysoką sylwetkę porucznika. W zapadłej na chwilę ciszy zaczęła machinalnie przewracać kartki leżącej przed nią księgi.

Nic niecodziennego nie zaszło — dodała po chwili. — Chociaż... nie wiem... może to ma jakieś znaczenie...

Puchacki doszedł do wniosku, że dziewczyna jest równie przystojna, co irytująca.

—■ Stawiam w ciemno, że ma znaczenie... Niech pani mówi. Koniecznie! — zachęcał.

Widzi pan... — recepcjonistka zająknęła się niepewnie — zdawało mi się... Bez przerwy czytał tę samą stronę „Przekroju"...

Kto?

Przedwczoraj wieczorem, to znaczy w dniu, w którym przyjechał ten inżynier z Gdańska, w hallu, przy stoliku siedział jakiś mężczyzna w szarym płaszczu i w kapeluszu. Zwróciłam na niego uwagę, ponieważ trzymał przed sobą „Prze­krój", jak gdyby czytał ostatnią stronę. Ilekroć zdarzyło mi się spojrzeć w jego kierunku, widzia­łam, że pismo nie jest otwarte w środku, a strona tytułowa zwrócona była cały czas na zewnątrz.

Jest pani pewna?

Tak.

Porucznik zerknął w kierunku stolika. Od sta­nowiska recepcjonistki było około pięciu metrów. W płaszczu i w kapeluszu — pomyślał. — Taki

0

pan w płaszczu i w kapeluszu... Tak mówiła ta ma­ła przedwczoraj, przy tunelu. Czyżby ten sam?!

Czy może go pani opisać dokładniej? — spy­tał.

Niestety nie. To był wyjątkowo ruchliwy wie­czór. Mieliśmy wielu gości. Byłam bardzo zajęta. Poza tym ten mężczyzna nie zdjął kapelusza, miał przyciemnione okulary i w dodatku — ten „Prze­krój". Zasłaniał nim prawie całą twarz. Zauwa­żyłam go zupełnie przypadkiem i tylko dlatego, bo bałam się, że może to być szczur hotelowy... To znaczy złodziej... — zarumieniła się nieznacznie.

Tak, wiem — zapewnił Puchacki. — Czy ten mężczyzna pojawił się przed przyjazdem Wojdygi? Kiedy straciła go pani z oczu?

Jestem pewna, że nie widziałam go przed przyjazdem inżyniera. Ale nie umiem powiedzieć, gdzie i kiedy wyszedł. W każdym razie pamiętam, że gdy Wojdyga idąc do restauracji zostawiał u mnie klucz, to jeszcze był ten z „Przekrojem". A później, no, może minęło pięć minut, tego męż­czyzny już nie było. Ani przy stoliku, ani w ogóle w hallu. x

Palce dziewczyny ciągle przewracały karty księ­gi. Porucznik zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał.

To co pani zauważyła, może być bardzo waż­ne. Dziękuję pani. Do widzenia.

Ukłonił się lekko i wolno podszedł do drzwi pro­wadzących do restauracji. Tuż przed nimi zawró­cił. Przypomniał sobie niedawną, telefoniczną roz­mowę recepcjonistki. Zapytał:

0

Kiedy i w jaki sposób Wojdyga zarezerwował pokój dla siebie?

Dokładnie nie pamiętam. Był chyba list po­lecony albo depesza z Gdańska. Zwykle niszczymy te papierki, gdy osoba zamawiająca pokój już się zgłosi. — Dziewczyna zaczęła przewracać zawar­tość szuflady. Wyciągnęła kilka kartek różnej wielkości spiętych spinaczem. — Nie, już nie ma — powiedziała — zamówienie Wojdygi mu­siało od razu pójść do kosza.

Puchacki postanowił zapamiętać tę informację. Ukłonił się ponownie i pchnął drzwi do restaura­cji. Szybko przeszedł przez prawie pustą salę, kie­rując się do barku. Barman, zwany przez stałych bywalców panem Robertem, nieznacznym uniesie­niem brwi wyraził dyskretne, lecz naganne zdzi­wienie na widok wymiętego płaszcza niespodzie­wanego klienta. Puchacki usiadł na wysokim, ba­rowym stołku.

Słucham, czym mogę służyć? — głos barmana był pełen dostojeństwa i profesjonalnej uprzej­mości.

Pan Robert zachowywał się zawsze w sposób, który nie przyniósłby ujmy etykiecie obowiązują­cej nawet na monarszych dworach. Miał w sobie coś z czcigodnego majordomusa. Jednakowo uprzej­my dla wszystkich klientów, potrafił zawsze ja­kimś nieznacznym gestem podkreślić swą łaskawą wyrozumiałość lub zgoła lekceważenie dla osób, które, jego zdaniem, nie należały do najlepszego to­warzystwa. Tym razem dłoń pana Roberta, dźwiga­jąca potężny, szczerozłoty sygnet na serdecznym

53

palcu, musnęła niedostrzegalną zmarszczkę na gorsie białej koszuli. To nie był ten najlepszy klient.

Puchacki rozejrzał się. Byli sami w barku. Po­kazał legitymację MO, a potem bez słowa położył na kontuarze powiększone zdjęcie Wojdygi.

Wiem, że przedwczoraj wieczorem pracował pan tutaj — powiedział. Powinien pan widzieć tego gościa.

Barman pochylił się nad zdjęciem nie biorąc go do ręki.

Tak — uśmiech był oszczędny i miał wyra­żać głęboki szacunek. — Pamiętam. Ten pan dużo wtedy wypił. Sporo dzięki niemu zarobiłem... Nie chciał reszty. To znaczy właściwie nie on. Tylko ten drugi pan, który mu towarzyszył. On płacił za wszystko. Bardzo elegancki. Napije się pan czegoś, panie poruczniku?

Owszem. Raz sok grejpfrutowy.

Służę. Z lodem?

Bez. Wróćmy do tego drugiego. Jak wyglą­dał?

•— Dość wysoki — barman odsunął z przesadną delikatnością zdjęcie Wojdygi na bok. Przed Pu-chackim wyrosła wysoka, wąska szklaneczka peł­na żółtozielonkawego płynu. — Nieco łysiejący blondyn, chyba powyżej pięćdziesiątki — mówił dalej pan Robert — ciemnoszary garnitur, biała ko­szula, krawat... Jaki miał krawat, dokładnie nie pamiętam.

Okulary? — spytał porucznik zapalając pa­pierosa.

0

Ach, oczywiście — barman uderzył się w czo­ło dłonią ozdobioną sygnetem — zapomniałem! Tak, miał okulary, duże, przyciemnione.

Czy obaj, ten z fotografii i ten w okularach, przyszli razem? Czy słyszał pan, o czym mówili? Jak się zwracali do siebie? Przez „ty"?

Wiele nie pamiętam, panie poruczniku — barman był wyraźnie zafrasowany — wieczorem roi się tu od klientów. Muszę dbać o wszystkich, a i pamięć też już nie taka, jak dawniej...

Wiem. Na przykład... te okulary. — Puchacki wypił łyk soku.

Właśnie... To chyba było tak: najpierw dwa razy soplica i butelka mineralnej. To wypił ten z fotografii. Tak... On przyszedł sam. Ten drugi dosiadł się dopiero po Soplicach. Mówili do siebie przez „pan". Pamiętam dobrze. Rozmawiali o czymś parę minut i ten w okularach zamówił whisky. Powiedział wtedy do mnie: „Whisky dla mnie i dla tego pana".

O której to było?

Nie pamiętam. Chyba około dziewiątej. Sie­dzieli najwyżej półtorej godziny. Zapamiętałem to, bo odchodząc ten pan w okularach mówił: „Chodź, pokażę ci Warszawę. Spacerek dobrze nam zrobi. Jeszcze wcześnie, dopiero wpół do jedenastej."

Powiedział: „Chodź"?

Tak. Ja też to zauważyłem. Widocznie prze­szli na „ty". O to przy kieliszku nietrudno. Chciał­bym mieć tyle złotówek, ile w tym barku wypito bruderszaftów.

Puchacki obracał szklaneczkę. Falująca po­

55

wierzchnia soku odbijała szare światło dnia są­czące się przez okno. Wypił do dna i zapytał:

O czym rozmawiali przed wyjściem?

Naprawdę nie wiem, panie poruczniku. Pa­miętam tylko, co pili. Była whisky. Sporo tego po­szło, zamawiali na przemian. W pewnym momen­cie ten w okularach mrugnął do mnie, pokazując

pusty kieliszek współtowarzysza, choć sam nie wy­pił swojego. Nalałem. To się powtórzyło kilkakrot­nie. Szczególnie często pod koniec, gdy przeszli na winiak.

Ten z fotografii wypił dużo więcej?

O tak. Zdecydowanie. Był na porządnym rauszu.

Puchacki wyciągnął rękę z dopalającym się pa­pierosem w kierunku popielniczki. Barman pod­sunął ją z nie ukrywanym zadowoleniem; sądził, że indagacja zdaje się dobiegać końca. Porucznik schował zdjęcie Wojdygi. Zapinając płaszcz po­wiedział:

Proszę sobie dobrze przypomnieć, czy pan cze­goś nie słyszał. To ważne. Czy nie rozmawiali, na przykład, o obcych walutach? Powiedzmy... o do­larach? Bo pana przecież interesują te rzeczy?

Na twarzy pana Roberta pojawiło się zakłopo­tanie.

Ach... To było dawno, panie poruczniku. Kie­dyś kupowało się jakieś drobiazgi, sprzedawało, owszem, ale od czasu tej sprawy, w której sam po-

. magałem milicji...

Bo pana okantowali kolesie.

56

... nie zajmuję się niczym podobnym. Zresz­tą oficer, który kierował wówczas akcją, powie­dział, że zrobiłem dużo dobrego i że milicja o mnie zapomni...

Mówił prawdę — Puchacki zapłacił za sok. Zgarniając resztę, dodał:

■ — Jeśli jest pan w porządku, może pan spać spokojnie. Zapomnienie trwa u nas tak długo, jak długo ktoś o sobie sam nie przypomni.

Pan Robert zmarszczył czoło, sygnalizując w ten sposób, że stara się jak najdokładniej odtworzyć wydarzenia omawianego wieczoru.

Zdaje się — powiedział — że mam coś, co pana zainteresuje. Bo to było dość dziwne.

Słucham.

W pewnym momencie, gdy obaj panowie dużo już wypili, nalewając jedną z kolejek słyszałem, jak ten ze zdjęcia mówił coś takiego: „Stary, ja cię znam. Ja cię skądś znam. Dałbym sobie głowę uciąć, że cię znam. Ale widzę cię po raz pierwszy w życiu". Tak, to słyszałem...

Znam cię, ale nigdy cię nie widziałem — mruczał Puchacki, szperając po kieszeniach w po­szukiwaniu kluczyków do samochodu. — Hmm... Tak... Do widzenia.

' Moje uszanowanie, panie poruczniku. Może pan jeszcze kiedyś zajrzy do nas? Naturalnie poza służbą. Dostałem transport doskonałej węgierskiej śliwowicy...

Gdy już zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu i włożył kluczyk do stacyjki, oparł obie dłonie

0

o kierownicę. Siedział przez chwilę nieruchomo. Zaczął mżyć deszcz. Zrobiło się mglisto. Zapusz­czając silnik porucznik powiedział do siebie:

Z tego wszystkiego trzy rzeczy są niewątpli­wie godne uwagi: gość siedzący w hallu, wieczor­na scena w barku i... śliwowica!

Jechał szybko w kierunku Mokotowa. Dziś jesz­cze postanowił rozpocząć poszukiwania, których plan naszkicował w oparciu o kalendarzyk Woj­dygi. Niestety, nie było w nim rewelacji. Najczęś­ciej, przy kolejnych datach, powtarzały się nazwy rozmaitych konferencji. Ich tematy zapisane były skrótami, które, być może, mógłby zrozumieć spec­jalista z tej samej dziedziny, którą zajmował się inżynier. Porucznik zamierzał w przyszłości od­wiedzić odpowiedni wydział na politechnice, by w całości rozszyfrować zawodowe notatki Wojdygi. Odsunął to jednak na późniejszy etap śledztwa.

Znacznie bardziej interesujący był spis telefo­nów i adresów. Znajdowały się w nim niemal wy­łącznie osoby mieszkające w Gdańsku. Jedynie pod literą B porucznik znalazł coś interesującego. „Bystry — Warszawa". Obok był nftmer telefonu. Gdy Puchacki zadzwonił, okazało się, że jest to te­lefon służbowy Wiktora Jankowiaka, dyrektora jednego z warszawskich przedsiębiorstw handlo­wych. Odezwała się sekretarka, która co chwila kichała w słuchawkę. Poinformowała Puchackie­go, że dyrektor choruje na grypę. Mija właśnie piąty z sześciu dni jego zwolnienia. „Pan dyrektor codziennie telefonuje i wydaje polecenia dotyczące najpilniejszych spraw bieżących. Może coś powtó­

58

rzyć?" Porucznik grzecznie podziękował i odłożył słuchawkę, nie mówiąc nawet, kim jest. Niezwłocz­nie ustalił adres Jankowiaka i postanowił złożyć mu wizytę w domu.

Skręcając z Puławskiej w Madalińskiego zasta­nawiał się, czy czekająca go rozmowa może wnieść coś nowego do śledztwa. Intrygujące było umiesz­czenie telefonu Jankowiaka bez zapisania nazwi­ska, obok słowa „Bystry". Pseudonim? Na pewno. Ale z czym związany? W świetle niejasnych kon­cepcji porucznika, opartych o dane pochodzące z pierwszych kroków śledztwa, nie bez znaczenia był fakt, że dyrektor Jankowiak kierował przed­siębiorstwem handlowym... Z drugiej strony, wszel­kie przypuszczenia na temat ewentualnych związ­ków osoby Jankowiaka z jakimkolwiek przestęp­stwem wydawały się absolutnie nieprawdopodob­ne. Przedsiębiorstwo, którego był dyrektorem, mia­ło kryształową opinię u wszystkich organów kon­troli i władz zwierzchnich. O Jankowiaku mówiono wszędzie z najwyższym uznaniem. Miał przy tym wspaniałą kartę bojową z lat okupacji.

Fiat porucznika minął skrzyżowanie z Alejami Niepodległości. Pseudonim to chyba właśnie oku­pacyjna pamiątka, domyślał się Puchacki, hamując obok długich, szarych bloków mieszkalnych. Od chodnika dzieliło je siatkowe ogrodzenie. Porucz­nik zatrzymał samochód naprzeciw uchylonej furtki.

Szybko znalazł właściwy blok i już po chwili stał przed masywnymi drzwiami, na których widniała błyszcząca, mosiężna tabliczka z napisem „Janko­

0

wiakowie". Zadzwonił. Po kilkunastu sekundach dały się słyszeć szybkie, ciężkie kroki osoby idącej w miękkich pantoflach. W otwartych drzwiach stanął tęgi mężczyzna ubrany w piżamę i czerwony szlafrok. Pierwszym szczegółem, który rzucił się w oczy Puchackiego, były duże, lekko przyciemnio­ne okulary.

Porucznik w ułamku sekundy obejrzał całą po­stać mężczyzny w piżamie. Jest siwy i ma bujne włosy. Jeśli wierzyć barmanowi, to nie może być ten — pomyślał i nadrabiając chwilę ciszy zapytał szybko:

Czy pan Wiktor Jankowiak?

Tak.

Puchacki przedstawił się. Jankowiak, przyjaźnie uśmiechnięty, wyciągnął dłoń na powitanie.

Bardzo proszę do pokoju, panie poruczniku. Niech pan zdejmie płaszcz. Wieszak jest tu na pra­wo. Domyślam się, że nie odmówi mi pan towarzy­stwa przez najbliższe pół godziny, prawda?

Puchacki powiesił płaszcz.

■—■ Czemu zawdzięczam pańską wizytę? Czy cho­dzi o któregoś z moich pracowników? A może wprost o mnie? — Jankowiak poprawił na sobie szlafrok i dodał nie czekając na odpowiedź: — Niech mi pan daruje ten swobodny strój, ale właś­ciwie dopiero dziś przezwyciężyłem dręczącą mnie od kilku dni grypę.

Idąc krótkim korytarzem porucznik powiedział powoli:

•— Jestem tu z powodu inżyniera Adama Woj­dygi.

60

Jankowiak odwrócił szybko głowę patrząc wprost na Puchackiego.

Z powodu „Lonta"? Czyżby... Zaniepokoił mnie pan... Stało się coś złego?

Byli w przestronnym, jasnym pokoju. Jedną ścia­nę zajmował wysoki regał pełen książek. Naprze­ciw stał niski, szeroki stolik i dwa głębokie fotele.

Zapadając w jeden z nich porucznik odpowie­dział:

Niestety tak. Inżynier Wojdyga... Inżyniera zamordowano.

Co?! — Jankowiak był wyraźnie zaskoczony. Siedział przez moment bez ruchu, a potem powie­dział z trudem dobierając słowa: — Któż mógł zrobić coś podobnego? To był wyjątkowo szlachetny człowiek...

Puchacki wyciągnął papierosy i podsunął je Jan-kowiakowi. Zapalili. Deszcz ustał. Zza okna docie­rał świergot kłócących się wróbli.

Chciałbym usłyszeć wszystko, co pan wie o inżynierze — porucznik poruszył się. Było mu nieswojo w obszernym, miękkim fotelu. — Do­słownie wszystko. Nigdy nie wiadomo z góry, co może mieć znaczenie dla śledztwa.

Tak... rozumiem — Jankowiak był mocno po­ruszony. Zaciągał się nerwowo. W trzech pociąg­nięciach wypalił niemal całego papierosa.

Gdy wymieniłem nazwisko Wojdygi — po­rucznik mówił spokojnie, powoli, prawie cicho — powiedział pan: „Lont". To pseudonim?

Tak, oczywiście — Jankowiak był już cpano­

0

wany. Zgasił papierosa i wstał z fotela, zatrzymu­jąc się przy oknie. — Niech mi pan nie bierze za złe, poruczniku, że zwlekałem z odpowiedzią, ale wiadomość, którą pan przyniósł, bardzo mną wstrząsnęła. W latach czterdzieści trzy czterdzieści cztery przez kilkanaście długich miesięcy byliśmy razem w lesie, w partyzanckim oddziale „Wichra". Głównym zadaniem tego oddziału, stosunkowo nie­licznego, lecz dobrze uzbrojonego, było paraliżowa­nie komunikacji i łączności na tyłach wojsk nie­mieckich. Działaliśmy głównie na Kielecczyźnie, częściowo także w Miechowskiem. Dowodziłem gru­pą minerską przeznaczoną do niszczenia wojsko­wych transportów kolejowych. „Lont", to znaczy Wojdyga, był jednym z moich najlepszych ludzi. Przyszedł do nas jesienią czterdziestego trzeciego roku.

Przyszedł? Skąd, w jaki sposób? Jankowiak wcisnął pięści w kieszenie szlafroka.

Kontakt z „Wichrem" dostał przez dróżnika związanego z naszym rozpoznaniem. Potem skiero­wano go do mnie.

Jak dotarł do dróżnika?

Sądzi pan, że to ma jakieś znaczenie dla pań­skiego dochodzenia?

Nie wiem — rzucił porucznik z lekkim znie­cierpliwieniem. — Proszę o wszystkie znane panu fakty związane z zamordowanym. Dopiero potem, po zestawieniu z innymi danymi i po zakończeniu sprawy, będzie można powiedzieć, co pomogło w śledztwie.

Ach tak, naturalnie, panie poruczniku — Jan­kowiak wyczuł irytację Puchackiego. — Pytał pan, skąd Wojdyga znał dróżnika. To rzeczywiście bar­dzo istotne pytanie, a przynajmniej było nim wów­czas, w czasie okupacji. Radomskie gestapo próbo­wało infiltrować oddziały leśne nasyłając wielu konfidentów. Czasem, niestety, ze skutkiem. Mię­dzy innymi hitlerowcom udało się umieścić swego agenta w akowskiej siatce łączności między War­szawą a słynnym oddziałem „Ponurego". Po tej hi­storii cały ruch oporu był bardzo ostrożny, a „Wi­cher" wręcz podejrzliwy. Wydał bardzo ostre roz­kazy, mające na celu zachowanie całkowitej kon­spiracji. Każdy nowo przybyły był dokładnie sprawdzany. Zaczynało się oczywiście od ustalenia skąd i przez kogo zetknął się pierwszy raz z od­działem, kto go przysłał, kto znał jego przeszłość. Nie przyjęliśmy do oddziału wielu dobrych chłop­ców tylko dlatego, że nikt nie mógł za nich porę­czyć. „Wicher" był nieubłagany pod tym wzglę­dem. Prawdopodobnie dzięki temu udało mu się większość z nas wyprowadzić cało ze wszystkich akcji. Nie było u nas ani jednej wsypy, nigdy nie wpadliśmy w zasadzkę — Jankowiak wyraźnie się rozgadał. Rozmowa z Puchackim obudziła w nim wspomnienia, którymi widać dawno nie dzielił się z nikim. G

Dróżnik, który przyprowadził Wojdygę do od­działu, był człowiekiem absolutnie pewnym. Do­starczał nam bardzo cennych informacji dotyczą­cych liczby i czasu przejazdu transportów niemiec­kich. Miał jakieś znajomości wśród kolejarzy, o któ­

0

62

rych zresztą chyba nawet „Wicher" nie wiedział. Jego informacje były ścisłe i moja grupa zawdzię­czała mu wiele sukcesów.

Według dróżnika, w lecie tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, dosłownie na jego oczach, w biały dzień, Wojdyga uciekł z transportu więźniów jadących do Oświęcimia. Przejazd kole­jowy, którym opiekował się dróżnik, położony był na skraju lasu. Oglądałem potem to miejsce, roz­ważając jeden z wariantów akcji, w której chcie­liśmy zniszczyć pociąg, blokując jednocześnie szosę przecinającą szyny. Nic z tego zresztą nie wyszło. Tor kolejowy biegł szerokim łukiem na wysokim, kilkumetrowym nasypie, którego trawiaste zbocza u podnóży porośnięte były krzakami. Rzeczywiście idealne miejsce do ucieczki; pociąg zwalniał na za­kręcie, a odległość do zarośli nie była wielka.

Jak opowiadał dróżnik, więźniom udało się otwo­rzyć drzwi towarowego, „bydlęcego" wagonu i od­sunąć je na tyle, że przez powstałą szparę mógł przecisnąć się człowiek. Zaraz za przejazdem, gdy pociąg jechał stosunkowo wolno, wyskoczyło dwóch więźniów. Hitlerowska eskorta, znajdująca się na platformach między wagonami, otworzyła ogień ze szmajserów. Obaj uciekinierzy padli; okazało się później, że zginęli na miejscu.

Jankowiak ponownie zasiadł w fotelu. Z kie­szeni szlafroka wydobył nieco zmięte pudełko gie­wontów z filtrem. Poczęstował porucznika i sam zapalił.

Może teraz przesadzam w drugą stronę? — spytał gasząc machnięciem dłoni tlącą się zapał­

0

kę. — Nie za dużo' szczegółów? Wie pan, pamiętam to wszystko znakomicie.

Nie — uśmiechnął się porucznik — nie za du­żo. To, co pan mówi, jest bardzo interesujące. Nie wiemy jeszcze, z czym należy wiązać zabójstwo Wojdygi. Jeśli jednak, co jest mało prawdopodob­ne, ale czego wykluczyć nie można, łączy się ono w jakiś sposób z okupacyjną przeszłością inżynie­ra, to wtedy wszystkie pana informacje będą miały pierwszorzędne znaczenie.

Wobec tego wracamy do ucieczki Wojdygi z transportu. Po tym jak dwaj pierwsi więźniowie zostali trafieni kulami eskorty, nikt już nie chciał próbować. Był pełny dzień, zupełnie widno. Woj­dyga jednak zaryzykował. Po przejechaniu przez pociąg około pięćdziesięciu metrów od miejsca, w którym zginął drugi uciekinier, „Lont" skoczył staczając się szybko ze zbocza nasypu. W ślad za nim poleciało parę serii, lecz na szczęście został tylko lekko ranny w rękę. Gdy pociąg się oddalił, dróżnik pobiegł na miejsce ucieczki. Po stwierdze­niu, że dwaj pierwsi więźniowie nie żyją, odszukał Wojdygę, który przez ten Czas zdążył już wypełznąć z krzaków i przygięty do ziemi kierował się w głąb lasu. Dróżnik opatrzył go, jak umiał, a potem za­wiózł do krewnych w pobliskiej wsi. Wojdyga był niezwykle wycieńczony. Całe jego ciało nosiło śla­dy silnego pobicia. Na szczęście kości były całe, a rana zagoiła się .szybko. Po dojściu do zdrowia Wojdyga pomógł ukrywającym go gospodarzom przy żniwach, a potem, przy jakiejś okazji zagad­nął dróżnika, czy ten nie mógłby skontaktować go

5 — Śmierć zamawia

65

z partyzantami. I tak znalazł się w mojej grupie. Wiedząc o przezorności „Wichra", dróżnik dokład­nie opowiedział mu przebieg ucieczki Wojdygi. By­łem osobiście przy tej rozmowie.

Wicher", jak już wspomniałem, był ostrożny; zgodnie z jego decyzją „Lont" miał jedynie uczest­niczyć w pracach pomocniczych w bazie oddziału, bez prawa oddalania się od niej i uczestniczenia w akcjach. Przekonaliśmy się, że Wojdyga oriento­wał się dobrze w niektórych sposobach prowadze­nia sabotażu i dywersji. Zlecane mu zadania wy­konywał dobrze. Nigdy się nie zdarzyło, by przygo­towany przez niego kabel lub zapalarka odmówiły posłuszeństwa. Mam z tego czasu zbiorowe zdjęcie całej naszej grupy.

Jankowiak szperał chwilę w zakamarkach regału wywlekając na koniec spory, a przy tym mocno zakurzony album z fotografiami.

To zdjęcia z lat okupacji — powiedział otwie­rając album przed Puchackim. — Ich uporządko­waniem zajęła się kiedyś moja córka, ja ciągle nie miałem czasu. W rezultacie zostały one przyklejo­ne niezupełnie zgodnie z chronologią. To będzie chyba gdzieś w środku... Zresztą może poszuka pan sam, panie poruczniku. Charakterystyczną cechą zdjęcia, o którym mówiłem, jest to, że było ono zrobione koło tablicy z nazwą wsi, w której wtedy staliśmy: Szczerbichy. Pamiętam, że „Wicher" zmył mi głowę za tę fotografię. „Trzeba było jeszcze na odwrocie wypisać dane personalne wszystkich twoich ludzi" krzyczał do mnie „i od razu podrzu­cić szkopom". Proszę, niech pan szuka. Ja tymcza­

66

sem zaimprowizuję coś po kawalersku. Żona będzie dopiero za godzinę. Kawy czy herbaty?

Chętnie... Herbata.

Jankowiak podreptał do kuchni. Puchacki prze­rzucał kolejne karty albumu. Na zdjęciach prze­różnego formatu, często nieostrych, zbyt mocno na­świetlonych i pożółkłych, widać było młodych, uzbrojonych ludzi, najczęściej w marszu albo na biwaku, przy polowych posiłkach lub czyszczeniu broni. Nie brakło też fotografii prostych, drewnia­nych trumien przygotowanych do żołnierskiego pogrzebu. Sąsiadowały z nimi zdjęcia zrobione w czasie tańców z dziewczętami na trawie, przy harmonii. Porucznik przejrzał cały album i wrócił do miejsca, >które poprzednio założył zapałką. Było tu zdjęcie, o którym wspomniał Jankowiak. Przed­stawiało ono jedenastu partyzantów stojących obok siebie w szeregu. Ubrani byli bardzo rozmaicie. Ale wszyscy mieli nakrycia głowy z metalowymi orzeł­kami. Wojdygę można było rozpoznać bez trudu. Patrzył prosto w obiektyw. Stał drugi od lewej, nie był ani najwyższy, ani najniższy, a jednak, tak przynajmniej wydawało się porucznikowi, wyraź­nie rzucał się w oczy. Puchacki doznał przy tym niemiłego uczucia, iż nie może sobie uświadomić, co wyróżnia Wojdygę z całej grupy.

W tej chwili na stoliku zadźwięczały łyżeczki i szkło, a na zdjęciu, tuż przy głowie Wojdygi, po­jawił się palec Jankowiaka.

Widzi pan, tu jest „Lont", a tam — palec przesunął się w prawo — stoję ja.

Puchacki skinął potakująco głową. Odłożył al­

0

bum i przymknął na moment oczy. Czy naprawdę na tym zdjęciu jest coś uderzającego w postaci Wojdygi? — pomyślał.

Za sukces pańskiego dochodzenia — dobiegł porucznika głos Jankowiaka.

Puchacki otworzył oczy. Na stoliku, obok szklan­ki z herbatą i filiżanki kawy, stała metalowa tacka z niewielką, kryształową karafką i dwoma kielisz­kami wypełnionymi ciemnoczerwonym płynem.

■— Dziękuję bardzo — wymawiał się porucznik — niestety będę musiał poprzestać na herbacie. Przy­jechałem samochodem.

Chociaż jeden kieliszek... Proszę koniecznie spróbować: domowa nalewka według starego prze­pisu — zachęcał Jankowiak. — Na grypę jedyna rzecz! Niech pan ratuje bliźniego. Nie potrafię pić sam, do lustra.

Nalewka była rzeczywiście świetna; bardzo moc­na, z ledwo uchwytną goryczką. Jankowiak, szcze­rze zadowolony z pochwał Puchackiego, omówił problem właściwej proporcji wiśni z pestkami i bez pestek jako czynnika wywierającego decydujący wpływ na smak produkowanego przez niego trun­ku. Porucznik nie bez kłopotów naprowadził go na poprzedni temat rozmowy.

Czy Wojdyga w czasie pobytu u „Wichra" zajmował się tylko konserwacją i przygotowaniem sprzętu do akcji minerskich, czy brał w nich także bezpośredni udział?

Po pewnym czasie „Wicher" zgodził się na uczestnictwo „Lonta" w akcjach w terenie. Stało się to wówczas, gdy nasi ludzie zebrali w Lublinie

68

informacje dotyczące Wojdygi. Zgodnie z tym, co mówił on sam, i co potwierdziło nasze rozpoznanie kolejowe, transport, z którego uciekł „Lont", szedł z Lublina. Wojdyga był raczej małomówny. W licz­nych wieczornych rozmowach przy ognisku powie­dział jednak o sobie dość sporo.

Jankowiak podsunął porucznikowi talerzyk z kruchymi ciasteczkami i pociągnął potężny łyk silnie parującej kawy. Po krótkim namyśle popra­wił się w fotelu i powiedział.

Zaczniemy chyba od wojny... Zresztą i tak nie wiem, co działo się z „Lontem" wcześniej. Jego lo­sy właściwie nie różniły się zasadniczo od losów wielu innych ludzi, których młodość przypadła na lata wojny i okupacji. Pochodził z Warszawy. We wrześniu trzydziestego dziewiątego miał około szesnastu może siedemnastu lat. Jego ojciec, oficer rezerwy, poległ w walkach pod Różanem nad Nar­wią. Matka, raniona odłamkiem podczas oblężenia Warszawy, zginęła w szpitalu zbombardowanym przez Luftwaffe. Młody chłopak został sam. Po­czątkowo utrzymywał się sprzedając odzież i sprzę­ty domowe: garnki, meble pozostałe w mieszkaniu po rodzicach. Gdy nadeszła słynna z silnych mro­zów zima na przełomie lat trzydzieści dziewięć czterdzieści, przyłączył się do grupki podobnych do niego chłopaków: sierot i półsierot próbujących kradzieży węgla z niemieckich transportów kolejo­wych. Było to bardzo niebezpieczne zajęcie. Kilku jego kolegów przepłaciło je życiem, ginąc od kul bahnschutzów. Wojdyga miał jednak szczęście. Ja­koś przetrwał zimę, a wczesną wiosną spotkał jed­

0

nego z przyjaciół swego ojca, który się nim zaopie­kował. Był to nauczyciel prowadzący tajne komp­lety. Dzięki niemu Wojdyga nie przymierał już głodem, a co najważniejsze — uczył się. Nauka szła mu dobrze, choć sporo czasu tracił na dorywczy zarobek. Po kilku miesiącach był już w podziemiu. Wciągnęli go koledzy z tajnego nauczania. Po ukończeniu odpowiednich kursów pracował począt­kowo w dywersji, potem znalazł się w komórce, której zadaniem była ochrona tajnych drukarni zajmujących się produkcją „lewych" dokumentów i materiałów do szkolenia bojowego.

Czy Wojdyga mówił coś o szczegółach pracy drukarni? Czy zetknął się z techniką fałszowania papierów?

Jankowiak uśmiechnął się nieznacznie.

Typowo śledcze pytanie — zauważył. — Może jednak skusi się pan na jeszcze jeden kieliszeczek? Nie? Trudno, wypiję sam. Rozumie pan: grypa. Jeśli chodzi o „Lonta" ... Nie, nie sądzę. O ile dobrze pamiętam, mówił wyłącznie o ochronie drukarni oraz o łączności między nimi. Zajmował się także kolportażem materiałów, a gdy zaszła potrzeba, organizował przerzut zagrożonych drukarni na bez­pieczne meliny. Jako wieloletni konspirator chciał­bym panu zwrócić uwagę, iż fakt powierzenia Woj-dydze spraw związanych z łącznością między dru­karniami świadczył o tym, że organizacja darzyła go całkowitym zaufaniem. Ze zrozumiałych wzglę­dów liczba osób znających adresy dwóch lub więcej drukarni była minimalna i ograniczała się do krę­gu wypróbowanych żołnierzy podziemia. To, że

70

Lont" do takich należał, udowodniły późniejsze wydarzenia, a konkretnie — jego wpadka w Lubli­nie...

Jankowiak wypił pół kieliszka nalewki.

Po zrobieniu konspiracyjnej matury — mówił po chwili — Wojdyga chciał początkowo chodzić na tajne kursy politechniczne. Zrezygnował z nich jednak wobec nawału obowiązków organizacyj­nych. Między innymi otrzymał polecenie zapew­nienia łączności z jedną z drukarni poza warsza­wskich, właśnie w Lublinie. Na początku czter­dziestego trzeciego wielokrotnie jeździł z Warsza­wy do Lublina, przewożąc papier, farbę, części ma­szyn drukarskich, czcionki i gazetki. Było to bar­dzo ryzykowne przedsięwzięcie. Zrobienie wiary­godnych dokumentów przewozowych dla samocho­du wymagało zawsze trochę czasu, a z reguły za­chodziła konieczność transportu natychmiastowego. W praktyce oznaczało to podróż pociągiem. Ukrycie dużych, nieporęcznych paczek było w tych warun­kach niemożliwe. Na wielu stacjach pociągi zatrzy­mywała niemiecka żandarmeria ściągająca haracz w naturze od handlarzy wiozących rąbankę i sło­ninę, przemycających mąkę i inne produkty, o któ­re trudno było w mieście. Gdy w wagonie poja­wiały się sylwetki spasionych drabów w zielonka­wych mundurach, nigdy nie było wiadomo, czym się zadowolą i do jakiej paczki zechcą zajrzeć. Woj­dyga miał zawsze litr samogonu jako ewentualną łapówkę i broń — na wypadek ostateczności.

Wpadł, chyba w maju tysiąc dziewięćset czter­dziestego trzeciego roku, w najgłupszy sposób. Na

0

dworcu w Lublinie. Był względnie „czysty", gdyż wiózł ze sobą jedynie paczkę konspiracyjnej bibu­ły i trochę czcionek. Były tam jakieś ulotki, któ­rych treści nawet nie znał. Miał jednak przy sobie broń. Musiał czymś zwrócić na siebie uwagę krę­cących się jak zwykle żandarmów. Idący naprze­ciw dwuosobowy patrol minął go z pozorną obojęt­nością... Tę scenę „Lont" opowiadał nam kilkakrot­nie... W chwilę później obaj żandarmi nagle zawró­cili. Mając lufę przytkniętą do tyłu głowy, nic nie mógł zrobić. Były to czasy, gdy za mniejsze rze­czy, niż rzucenie się do ucieczki, zabijano na miej­scu. Na rozkaz hitlerowców Wojdyga posłusznie upuścił niesioną przez siebie paczkę i podniósł ręce do góry. Wystarczyło im kilka fachowych sztur-chańców, by wyłowić tkwiącego za paskiem od spodni Visa. Sprawa była zupełnie jasna. Zapro­wadzili go na dworcowy posterunek żandarmerii. W magazynku Visa brakowało dwóch naboi; po prostu nie dostał ich więcej na ten wyjazd. Ko­mendant posterunku przekonany był jednak, że „Lont" niedawno robił użytek z broni. Pobili go natychmiast kolbami karabinów, a gdy upadł, jeden z żandarmów z rozmysłem kopnął go w brzuch tak mocno, że „Lont" zemdlał. Ocknął się w aresz­cie gestapo.

Jankowiak dopił kieliszek i znowu sięgnął po papierosy. Gdy zapalili, ciągnął dalej.

■— W tym miejscu kończyły się wszystkie opo­wieści Wojdygi. Nigdy nie chciał mówić o przesłu­chaniach. Nikt się temu nie dziwił. Jak wyglądały te indagacje, można się było domyślić z blizn na

72

jego ciele i wybitych zębów. Resztę informacji uzyskał „Wicher". Od niego też znam dalszy roz­wój wypadków.

Tego samego dnia, w którym aresztowano „Lon­ta", gestapo zlikwidowało także lubelską drukar­nię. Kolporterka, dwaj zecerzy i dwaj ludzie z ob­stawy bronili się blisko pół godziny. Zginęli wszy­scy. Prawdopodobnie niektórzy zostawili ostatnią kulę dla siebie. Nigdy nie udało się dociec przy­czyn całej wsypy. Jak ustalił „Wicher" przez swo­je kontakty w Lublinie, „Lont" nie załamał się w śledztwie. Wiedział bardzo dużo, znał wiele adre­sów, między innymi adres jednego z magazynów broni pod Warszawą. Mając Wojdygę w ręku, ge­stapo mogło zadać ciężkie ciosy całej organizacji. Nie było jednak żadnych aresztowań, choć nie wszystkich ludzi znanych Wojdydze udało się szyb­ko ostrzec. Gestapowcy nic z niego nie wycisnęli. Sądząc, że mają do czynienia z szeregowym żołnie­rzem ruchu oporu, po dwóch — trzech miesiącach, zakwalifikowali go do „specjalnego potraktowania" w Oświęcimiu.

Powiedział pan, że po informacjach z Lubli­na „Wicher" zgodził się na bezpośredni udział Woj­dygi w dywersji. Kiedy to było?

■— W zimie, chyba w grudniu czterdziestego trzeciego roku. Od tego czasu uczestniczył we wszy­stkich akcjach grupy minerskiej. Okazał się bardzo dzielnym żołnierzem. Był zawsze spokojny, opano­wany. Potrafił działać dokładnie i planowo nawet w silnym ogniu. Pamiętam, że nigdy się nie uskar­żał, gdy uchodząc przed obławami musieliśmy klu­

0

czyć po lasach prawie zupełnie bez odpoczynku, a z reguły bez ciepłego pożywienia.

W tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym ro­ku, po przejściu oddziału „Wichra" przez linię fron­tu, ja i „Lont", podobnie jak inni koledzy, znaleź­liśmy się w wojsku. Już w pierwszym natarciu na­szej kompanii „Lont" został ciężko ranny w płuco. Leżał nieprzytomny w błotnistym leju po pocisku. Nim znaleźli go sanitariusze, minęło sporo czasu. Stracił dużo krwi. Odtransportowano go do szpitala na tyły. Na szczęście — wyżył.

Spotkaliśmy się dopiero po wojnie, w Warszawie. Ja pozostałem jeszcze przez pewien czas w wojsku, on zaczął studiować na Politechnice Warszawskiej. Był bardzo zadowolony. Mówił, że studia pozwala­ją mu zapomnieć o wszystkich wojennych przejś­ciach, że wkrótce będzie mógł poświęcić się pracy, która go interesuje. Zdaje się, że ukończył wydział elektryczny. Przez pewien czas widywaliśmy się jeszcze, potem nasze kontakty się rozluźniły. Ja się ożeniłem, on pozostał kawalerem i pracował poza Warszawą. Ostatnio w Gdańsku...

Jankowiak drobnymi łyczkami dopijał wystygłą już kawę.

Właśnie z Gdańska — powiedział nie wypusz­czając z rąk filiżanki — mniej więcej miesiąc temu, dostałem dziwny list od Wojdygi...

Puchacki poruszył się gwałtownie.

Niestety, panie poruczniku — uprzedził jego pytanie Jankowiak — mam zwyczaj niszczenia wszystkich listów zaraz po ich przeczytaniu. „Lont" pisał, że ma poważne kłopoty i że chce mnie prosić

74

0 pomoc. Dodawał przy tym, iż sprawa jest gorsza, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Pytał, czy nie wyjeżdżam w najbliższych miesiącach za gra­nicę, ponieważ chciałby przyjechać do Warszawy

1 zobaczyć się ze mną. Jak panu zapewne już wia­domo, jestem handlowcem i dość często nie ma mnie w kraju. List był krótki, sprowadzał się do tego, co panu powtórzyłem. Odpisałem natych­miast, że do końca roku nigdzie nie wyjeżdżam, i że — jak zawsze — może liczyć na moją pomoc. Żadnej odpowiedzi nie dostałem.

A więc nie wiedział pan o tym, że Wojdyga przedwczoraj przyjechał do Warszawy?

Nie. Czy wyraziłem się niejasno? — Janko­wiak odstawił filiżankę wyraźnie dotknięty pyta­niem porucznika. — Powtarzam: po mojej listow­nej odpowiedzi Wojdyga nie kontaktował się ze mną.

Czy nie domyśla się pan, jakiego rodzaju były kłopoty, o których pisał?

Nie. Zupełnie nie. Wiem natomiast, że skoro określał je jako poważne, to można mu wierzyć. Nie był histerykiem ani panikarzem. Za to ręczę, panie poruczniku. Widziałem tego człowieka w og­niu hitlerowskich karabinów maszynowych.

—■ Właśnie... Proszę powiedzieć coś o zachowa­niu się Wojdygi w różnych sytuacjach podczas po­bytu w oddziale „Wichra". Jakie wrażenia doty­czące jego osoby szczególnie utkwiły panu w pa­mięci? Może przypomina się panu epizod z walk, w którym ujawniły się cechy jego charakteru? Na przykład: czy był koleżeński?

0

Bardzo. To było dla niego charakterystyczne. Wszystkie jego brawurowe, właściwie wręcz boha­terskie czyny wynikały, jak sądzę, z koleżeństwa. „Lont" uratował życie co najmniej kilkunastu ko­legom. W sytuacjach właściwie beznadziejnych nie wahał się nigdy, gdy trzeba było wynosić rannych spod niemieckich kul. Kilkakrotnie robił to wbrew wyraźnemu zakazowi. Zdarzały się tragedie, gdy dla dobra całego oddziału musieliśmy się natych­miast cofać w celu zajęcia stanowisk ubezpiecza­jących nasze główne siły. Trzeba było zostawić po­ległych i ciężko rannych... „Lont" łamał rozkazy tego rodzaju. Zawsze się gdzieś zawieruszył, by po pewnym czasie dołączyć dźwigając na ramionach rannego towarzysza. Nie mieliśmy siły karać go za to, choć naruszenie dyscypliny było oczywiste i mo­gło spowodować naprowadzenie hitlerowców na ślad oddziału. Nawet „Wicher" patrzył na to przez palce, mówiąc żartobliwie, że jak tylko połączymy się z Wojskiem Polskim, on osobiście załatwi „Lon­towi" dłuższy pobyt w areszcie.

Czy Wojdyga pił?

W oddziale, nigdy. Po wojnie, gdy spotyka­liśmy się z kolegami, nie był już tak rygorystycz­nym abstynentem. Nie pamiętam jednak, by wypił więcej niż dwa, trzy kieliszki. Chyba że — nie chwaląc się — na stole była moja nalewka. Wtedy można było namówić go na więcej... Pytał pan — zamyślił się Jankowiak — o jakieś epizody z walk, w których uczestniczył „Lont". Nie przypominam sobie nic szczególnego... Walki jak walki... Zapa­miętałem natomiast jego dziwne zachowanie się,

76

gdy został, któryś tam raz z kolei, ranny. Rana nie była ciężka: odprysk muru rozdarł skórę na czole, tuż nad oczami, odłamek podrapał policzek. Za­kładając opatrunek nasz sanitariusz, myślę, że przypadkowo, z pośpiechu zabandażował oczy „Lonta". I wtedy stało się coś zupełnie niesłycha­nego. „Lont", zawsze zrównoważony i opanowany, zaczął zachowywać się niepoczytalnie; odepchnął sanitariusza, tak że chłop rozciągnął się jak długi i zerwał bandaż. Wyglądał wtedy okropnie; był blady, krew z otwartej rany lała się po twarzy, a „Lont" z furią rwał bandaże na drobne kawałki, krzycząc, że woli zdychać, niż mieć zasłonięte oczy. Z największym trudem udało się go uspokoić. Opa­trzyliśmy go w końcu tak, że wśród zwojów ban­daża oczy były nie zasłonięte. Sądzę, że ten kawał muru musiał go jednak mocno huknąć; to wyglą­dało na ciężki szok...

Czy Wojdyga mówił coś potem na ten temat?

Nie przypominam sobie. Wiem tylko, że prze­praszał sanitariusza i ofiarował mu pudełko zdo­bycznych papierosów. Tak... No cóż, panie porucz­niku, wygadałem się za wszystkie czasy. Ale to chyba już wszystko, co pamiętam.

Umierając Wojdyga wyszeptał słowa: „na zamku, krówka, Milanówek". Może potrafi pan ob­jaśnić sens tych wyrazów?

Nie... — Jankowiak zastanawiał się szukając czegoś w pamięci. — Chociaż zdaje mi się, że „Lont" lubił cukierki. Są takie mleczne, krówki. O ile wiem, wyrabia się je w Milanówku. Czy pana to zadowala? — Jankowiak spojrzał głęboko w oczy

0

porucznika. — Bo mnie, szczerze mówiąc, nie bar­dzo. Wiem, że to brzmi po prostu głupio, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Nie wiem. Nie rozumiem tych słów. Puchacki wstał i wyciągnął ręką na pożegnanie.

Bardzo panu dziękują. Nie dziwi mnie to, że Wojdyga za cenę złamania swych zasad kapitulo­wał przed pańską nalewką. Jest znakomita.

Gdy porucznik był już w płaszczu, ponownie sta­nęło mu przed oczami zdjęcie partyzanckiej grupy minerskiej. Poprawiając szalik uprzytomnił sobie nagle, co zwracało uwagę na postać Wojdygi.

■— Panie dyrektorze — zwrócił się do Jankowia­ka — zauważyłem, że na fotografii, tej zrobionej we wsi Szczerbichy, i pan, i pańscy koledzy, sło­wem — wszyscy, jesteście uśmiechnięci. Wszy­scy — prócz Wojdygi. To oczywiście zupełny dro­biazg, zapewne przypadek...

Nie, nie przypadek — zaprzeczył Janko­wiak. — „Lont" zawsze miał taki wyraz twarzy. Nigdy się nie śmiał. Z reguły był poważny, milczą­cy. To sprawiło, że dość powszechnie uważano go za dziwaka i odludka. Ale ci, którzy go poznali bli­żej, wszyscy bez wyjątku, mieli o nim jak najlep­szą opinię.

Jak pan sądzi, dlaczego Wojdyga nigdy się nie śmiał? To przecież nienaturalne.

Chyba jednak był trochę dziwakiem. Zresztą raz widziałem, jak się uśmiechnął. I to bez wątpie­nia szczerze.

W jakich okolicznościach?

Gdy przechodziliśmy linię frontu. Po krótkiej

0

utarczce nocnej znaleźliśmy się rano w lesie, le­żącym na „ziemi niczyjej", między liniami wojsk hitlerowskich i radzieckich. Szliśmy marszem ubezpieczonym piaszczystą, leśną drogą. Moja gru­pa znajdowała się wtedy na czele kolumny. W pew­nej chwili usłyszeliśmy okrzyk: „Stój! Ruki w wierch!"

Rozumiem — Puchacki zbliżył się do drzwi.

Chwileczkę, panie poruczniku — zatrzymał go Jankowiak — skoro mowa o dziwactwach Woj­dygi, to trzeba wspomnieć o jeszcze jednym fakcie. W latach powojennych, gdy przeprowadzano wery­fikację stopni i odznaczeń żołnierzy z naszego od­działu, zwrócono się do Wojdygi z prośbą o jakieś dane personalne. „Wicher", wbrew pierwotnym pogróżkom, że wsadzi „Lonta" do paki, wystąpił z wnioskiem o nadanie mu Krzyża Walecznych. I wtedy „Lont" oświadczył, że żadnych odznaczeń nie przyjmie, że mu się nic nie należy, że w od­dziale byli lepsi od niego i tak dalej. Wiem, że mimo nalegań nie ustąpił.

Jak pan sobie tłumaczył to zachowanie Woj­dygi?

Niektórzy koledzy uważali, że przemawia przez niego urażona ambicja: miał rzekomo uwa­żać, że na odznaczenie zasłużył już dawniej. Ale tak mogli myśleć tylko ci, którzy nie znali go bli­żej. To musiało mieć jakieś głębsze przyczyny. Ja­kie — nie wiem. Wydaje mi się, że Wojdyga za wszelką cenę chciał zapomnieć o wojnie. Zerwać ze wszystkim, co się z nią łączyło. Bądź co bądź stracił rodziców, wielu przyjaciół, był wielokrotnie

79

ranny, przesiedział blisko trzy miesiące w gestapo, cudem uciekł z transportu do Oświęcimia...

Puchacki pokiwał ze zrozumieniem głową. Po­żegnał się ponownie i wyszedł. Gdy otworzył drzwi od klatki schodowej, zobaczył, że znowu pada deszcz. — A więc dziwak? — pomyślał stawiając kołnierz u płaszcza. Czy rzeczywiście? Wiele dał­by za to, by mieć w ręku ten list dotyczący „spra­wy gorszej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać".

Rozdział 4

Redlak wcisnął wtyczkę elektrycznej golarki w kontakt.

Wybacz — odwrócił się do Puchackiego — wczoraj późnym wieczorem wróciłem z Gdańska. Potem rozmowa z szefem; zagadaliśmy się do dru­giej w nocy. W rezultacie trochę zaspałem i nie zdążyłem się ogolić. Znalazłeś coś ciekawego?

Szmer golarki mieszał się z przytłumionym przez zamknięte okno hałasem ulicy. Siedzieli w niewiel­kim pokoju, w którym prócz biurka, kilku krzeseł i stalowej szafy nie było żadnych innych mebli. Naprzeciw biurka, na ścianie, wisiała w jasnej, drewnianej ramie reprodukcja „Słoneczników" Van Gogha.

Puchacki zawahał się.

Mam mieszane uczucia — wyznał. — Wydaje mi się, że w tym, co wczoraj słyszałem, mogą być jakieś istotne elementy dla śledztwa. Ale w tej chwili wszystko sprawia wrażenie zupełnego

80 chaosu. Jedno nie ulega wątpliwości: ta sprawa dotyczy dziwnego zabójstwa dokonanego na dziw­nym człowieku...

Powtórzył w skrócie swoją rozmowę z Jankowia-kiem. Redlak wyłączył golarkę, wcisnął ją do bocznej szuflady biurka i podciągnął rozluźniony krawat.

Ten list Wojdygi jest rzeczywiście bardzo in­trygujący — powiedział zakładając marynarkę wi­szącą dotychczas na oparciu krzesła. — Jak myś­lisz, czy Jankowiak powtórzył całą jego treść, czy niczego nie zataił?

Chyba nie...

W gruncie rzeczy nadal stoimy w miejscu. Z listu, w tej wersji, jaka jest nam znana, wynika tylko, żs Wojdyga był w opałach już co najmniej miesiąc temu.

Nie mam jednak gwarancji, że kłopoty, o któ­rych pisał, wiążą się z jego śmiercią.

Oczywiście — Redlak przejechał dłonią po po­liczkach. — Nie ma to jednak jak żyletka — westchnął.

Ciekawe jest to, co powiedzieli recepcjonistka i barman z hotelu, w którym miał nocować Wojdy­ga. Z ich słów można wyciągnąć wniosek, że chyba czekał na niego jakiś nieznajomy w przyciemnio­nych okularach. Facet następnie przysiadł się do inżyniera i starał się go upić. Wojdyga musiał być wyprowadzony z równowagi, bo, jak mówił bar­man, wypił bardzo dużo. Jankowiak zaś twierdzi, że inżynier był zawsze wstrzemięźliwy, jeśli chodzi o alkohol. Prawdopodobnie ten sam tajemniczy nie­znajomy w okularach zepchnął potem Wojdygę

6 — Śmierć zamawia gj z balustrady nad tunelem trasy W-Z. To, co powie­działem, traktuję oczywiście tylko jako wstępny, orientacyjny szkic domniemanego przebiegu wyda­rzeń. Nie znaczy to jednak, że jest bez podstaw...

Puchacki opowiedział pokrótce, o czym mówili recepcjonistka i barman. Redlak słuchał nie prze­rywając.

Jeśli tajemniczy mężczyzna w okularach rze­czywiście był mordercą Wojdygi — kończył po­rucznik — to przede wszystkim trzeba odpowie­dzieć na pytanie, skąd wiedział, gdzie i kiedy szu­kać inżyniera? Dlaczego czekał tak długo w hallu? Może nie znał swej przyszłej ofiary i siedząc w po­bliżu recepcji czekał, aż usłyszy jej nazwisko? A może ktoś trzeci wskazał mu wtedy Wojdygę? Niewykluczone, że zabójca został po prostu nasłany.

W tym, co teraz powiedziałeś — zauważył Redlak — szczególnie ciekawa jest myśl, że owe­go wieczoru, w hotelu, domniemany przyszły mor­derca nie działał sam. Przecież nie mamy żadnych danych na to, że mężczyzna w ciemnych okularach siedzący w hallu i, przypuśćmy, że tak było, cze­kający na Wojdygę oraz ten, który potem pił z in­żynierem w barku, to jedna i ta sama osoba. Mor­dercą mógł być natomiast jeszcze ktoś inny... Osobna sprawa to miejsce zbrodni. Nie rozumiem, dlaczego zabójca nie zwabił mniej lub bardziej pi­janego Wojdygi do jakiegoś zaułka, o które nie­trudno na Starym Mieście, lub do parku. Zabija­jąc go nad wylotem tunelu, w świetle lamp tak uczęszczanej ulicy, jak Miodowa, mimo późnej wieczornej godziny, ryzykował bardzo wiele.

82

Widocznie zaszło coś, co zmusiło go do zmia­ny pierwotnych planów, i zdecydował się działać natychmiast.

Prawdopodobnie... A jakie masz informacje od szatniarza z restauracji hotelowej? »

Nie rozmawiałem z nim osobiście. Z meldun­ku wywiadowców, którzy byli w hotelu przede mną, wynika, że zwrócił on uwagę na Wojdygę i nieznajomego w okularach, ponieważ wychodzili na długo przed końcem codziennego dancingu, gdy w szatni nie było ruchu. I szatniarz, i wykidajło, pilnujący porządku przy drzwiach lokalu, są zgodni co do tego, że obaj interesujący nas panowie wy­szli razem. Tu dodatkowy szczegół: szatniarz przy­pomina sobie, że któryś z nich prócz płaszcza zo­stawił w szatni niewielką paczkę. Nie pamięta jed­nak, kto był jej właścicielem.

Recepcjonistka mówiła, że Wojdyga szedł do restauracji z płaszczem na ręku... O paczce nie wspominała?

Nie, nic o tym nie powiedziała.

A więc paczka należała chyba do tego gościa w okularach. Czy szatniarz opisał ją jakoś dokład­niej?

—■ Zapamiętał tylko, że była dość lekka, zapa­kowana w szary papier, przewiązana Szurkiem.

Co z oględzinami zwłok Wojdygi?

Jeszcze dziś dostaniesz kopię protokołu. Nic szczególnego. Duża zawartość alkoholu we krwi. Z pewnością był pijany. Nie stwierdzono podania żadnych środków trujących lub oszałamiających. Śmierć na skutek ciosów zadanych nożem i obra­

0

żeń wewnętrznych spowodowanych upadkiem z dużej wysokości. Jedno z pchnięć wygląda na względnie przypadkowe; zdaniem ekspertów za­dane było w czasie walki, gdy ofiara stawiała opór. Drugie, skierowane w serce, zdaje się wskazywać na rękę kogoś, kto wie, jak trzeba uderzyć nożem, by zabić.

Zawodowiec?

Zdania są podzielone. Może tak, może nie. Znasz ekspertów: jeśli sprawa jest wątpliwa, bar­dzo ostrożnie formułują swoje, często zresztą prze­ciwstawne, opinie. W czasie oględzin zwłok Woj­dygi znaleziono ślady licznych, dawno zasklepio­nych ran. To z pewnością pamiątki wojenne. Jan­kowiak mówił, że inżynier był wielokrotnie ranny. W ubraniu i osobistych rzeczach Wojdygi nie zna­leziono nic, co mogłoby nam pomóc. Ale nie jest zupełnie beznadziejnie. Patrz, to może się przydać.

Puchacki podał Redlakowi kalendarzyk Wojdygi.

Tu właśnie był telefon Jankowiaka — powie­dział — ale jest coś jeszcze ciekawszego. Polecam twojej uwadze notatkę przy dacie 20 października.

Redlak przerzucał szybko kartki kalendarzyka.

— „Pieniądze (16 000) od K." — przeczytał głoś­no. — Czy to ci coś mówi?

Zwróć uwagę, że przy zabójstwie Wojdygi już drugi raz spotykamy się z pieniędzmi.

Masz na myśli te dwadzieścia dolarów wy­mienione w spisie rzeczy znalezionych przy za­mordowanym? — Redlak spojrzał na teczkę leżącą z boku, na biurku. Były w niej dokumenty, które poprzedniego dnia rano przekazał mu Olchowicz.

84

Właśnie...

Motyw?

Właśnie... — powtórzył Puchacki i dodał — podejrzewam, że inżynier Wojdyga był w jakiś sposób związany z waluciarzami. Orientujesz się chyba, co to za towarzystwo? Tam nie ma żartów.

Redlak skrzywił się z niedowierzaniem.

Nie sądzę, żeby to była historia tego rodzaju. Zresztą... Nie wiem. Obyś miał rację, ubędzie mi roboty. Boję się jednak, że sprawa jest jeszcze paskudniejsza i że, mimo wszystko, dotyczy moje­go podwórka. Daruj, Krzysztof — Redlak zaczął wertować kalendarzyk — ale te dwadzieścia dola­rów w tylnej kieszeni spodni to żaden ślad. Raczej dowód pewnej nonszalancji; ot, miał inżynier trochę dolarów, nie chciał ich nosić w portfelu, wepchnął w tylną kieszeń. Może nawet o nich nie pamiętał.

A jeśli skubnął je, na przykład, z transportu waluty z Wybrzeża do Warszawy? I przyniósł ko­muś, by pokazać, że nie są fałszywe? Albo dostał tytułem wynagrodzenia? Przypomnij sobie o pacz­ce, którą odebrali z szatni opuszczając restaurację. Wojdyga mógł mieć przedtem płaszcz na ręku tyl­ko po to, by zasłonić to, co niósł.

I zostawił to „coś", ot tak sobie, w szatni w nocnym lokalu?

Dlaczego nie? Najmniej wyszukane schowki bywają najpewniejsze. Kiedyś nasi wywiadowcy godzinę przetrząsali - mieszkanie jakiegoś złotego młodzieńca w poszukiwaniu przedmiotów pocho­dzących z kradzieży po to, żeby znaleźć je później w torbie pozostawionej „na chwilę" u nie wie­

0

dzącego o niczym sprzedawcy z pobliskiego kiosku „Ruchu".

Nie uważasz, że dwadzieścia dolarów to zbyt mało jak na zapłatę za jakąś nielegalną manipula­cję dewizową? A co na to wasi ludzie penetrujący środowisko waluciarzy?

O nikim podobnym do Wojdygi nie słyszeli. Ale mają informacje o przerzutach walut z Wy­brzeża do Warszawy. Mówili, że niedługo przy-skrzynią kilka osób, które są pod obserwacją już od dłuższego czasu.

Bądź w kontakcie z tymi, którzy prowadzą tę sprawę. Jak będą mieli w ręku to dolarowe to­warzystwo, może rzeczywiście ujawnią się jakieś nowe fakty związane z zamordowaniem Wojdygi. Ale... Nie wydaje mi się. Inżynier, na stanowisku, żyjący dostatnio, lecz bez nadzwyczajnych luksu­sów, a w dodatku, jak dowiedziałem się o tym wczoraj w Gdańsku, ceniony naukowiec — to wszystko nie pasuje do światka handlarzy obcymi walutami.

Pozory mylą — uśmiechnął się Puchacki. — Nie tak dawno ujawniliśmy aferę dewizową, której niesławnym bohaterem okazał się autentyczny dy­rektor jednej z dużych fabryk. To właśnie sprawia, że mam pewne niejasne, przyznaję, podejrzenia co do osoby Jankowiaka. Jest on dyrektorem przed­siębiorstwa handlowego, często jeździ za granicę. Mógł nawiązywać kontakty z zagranicznymi prze­stępcami dewizowymi, a Wojdyga był czymś w ro­dzaju pośrednika przewożącego walory z Wybrzeża do Warszawy. Przypuśćmy, że Wojdyga dał znać, że

86

w Gdańsku grunt pali mu się pod nogami, że musi stamtąd zniknąć. Nie wiemy przecież, co było na­prawdę w tym liście do Jankowiaka. Dalszy roz­wój wypadków, jest to oczywiście ciągle tylko pierwsza hipoteza, wyobrażam sobie następująco: w porozumieniu z Jankowiakiem inżynier przyje­chał przedwczoraj do Warszawy. Mógł to być ko­lejny transport forsy. Jankowiak dał znać gdzie trzeba o tym, że Wojdyga boi się wpadki na Wy­brzeżu, krótko mówiąc, że stał się niepewny. Do akcji wkroczył nieznajomy w przyciemnionych okularach i sprawa znalazła finał przy tunelu tra­sy W—Z.

No, powiedzmy... chwilowy finał — uśmiech­nął się Redlak. — My dopiero wchodzimy na sce­nę i mam nadzieję, że będziemy mieli coś do po­wiedzenia.

Rozpieczętował nową paczkę ekstra-mocnych i posunął na środek biurka popielniczkę. Gdy za­palili, mówił dalej:

Twoje przypuszczenia, traktowane jako wstęp­ne, orientacyjne koncepcje śledcze, są oczywiście do przyjęcia. Jest jednak trochę nieścisłości w twoim rozumowaniu. Na przykład — sprawa listu. Jan­kowiak wcale nie musiał o nim mówić. A powie­dział. I to sam, z własnej inicjatywy, a przy tym w sposób, który trudno określić jako próbę zwró­cenia śledztwa w mylnym kierunku. List, według jego wersji, świadczył jedynie o poważnych kło­potach Wojdygi. To jest zupełnie ogólnikowa in­formacja, która na nic, ani na nikogo nie wskazuje. Następnie niespodziewany urlop Wojdygi. Czy są­

0

dzisz, że ktoś zamierzający zniknąć bierze uprzed­nio urlop w swoim zakładzie pracy? A poza tym, jeśli inżynier rzeczywiście wplątany był w jakieś nielegalne interesy i czuł, że jest obserwowany, mielibyśmy o tym informacje od milicji z Wybrze­ża. Tymczasem tam nie mieli powodów do intere­sowania się Wojdyga. Przeprowadziłem wczoraj krótką rozmowę na ten temat.

Jest jeszcze jedna możliwość: konkurencyjna szajka, porachunki...

Może... Z drugiej strony rasowi waluciarze nie posuwają się do mokrej roboty. W każdym ra­zie nie ulega wątpliwości, że powinieneś dokładnie sprawdzić wszystko to, o czym mówiliśmy. Ja przetrząsnę tę sprawę z mojego punktu widzenia.

Puchacki zerknął na zegarek i poderwał się z krzesła.

Za piętnaście minut muszę być daleko stąd — powiedział — jestem umówiony. Masz jeszcze do mnie jakieś pytania?

Nie. Wyrobiłem sobie już ogólny obraz spra­wy tak, jak ona wygląda w Warszawie. Dziękuję ci. Jutro będę już w Gdańsku. Jeśli znajdę coś świadczącego o powiązaniach Wojdygi ze świat­kiem przestępczym, dam ci natychmiast znać. Chętnie wziąłbym na jakiś czas ten kalendarzyk. — Redlak stuknął palcem w blat biurka. — Adresy gdańskich znajomych inżyniera z pewnością mi się przydadzą...

Dobrze. Ja ze swej strony będę cię informo­wał na bieżąco o postępach śledztwa w Warszawie. Co z łącznością między nami?

88

Jak w poprzednich sprawach. To zdało egza­min.

Otwierając drzwi Puchacki zatrzymał się nagle.

Byłbym zapomniał... — obejrzał się przez ra­mię — ten barman z „Mazovii", Robert, powiedział mi coś, co zasługuje na szczególną uwagę.

Co takiego?

Dostał transport węgierskiej śliwowicy. Kapitan pił mało, ograniczał się wyłącznie do

bardzo dobrych alkoholi. Miał słabość do śliwo­wicy.

Takie wiadomości dochodzą mnie zawsze wtedy, gdy na nic nie mam czasu — westchnął z rezygnacją. — Szkoda... Naprawdę szkoda, że właśnie teraz nadszedł ten transport. Nawet nie wiem, kiedy będę z powrotem w Warszawie.

Wiedziałem, ż cię to poruszy — uśmiechnął się z udanym współczuciem Puchacki i machnął ręką na pożegnanie.

Rozdział 5

Spojrzenia Redlaka i Ewy spotkały się. Trwało to jak zwykle tylko moment. I jak zwykle w ta­kich wypadkach duże oczy Ewy pełne były spo­kojnej melancholii. Melancholii zmieszanej z na­dzieją, że kiedyś w szarych oczach kapitana obok serdecznego koleżeństwa pojawi się coś więcej. Ewa, choć na dnie serca bardzo romantyczna, nie należała jednak do osób dramatycznie wzdychają­

0

cych w chwilach, gdy myśli się o najbardziej skry­wanych, a przy tym niespełnionych, marzeniach. Wręcz przeciwnie: w jej ciemnych źrenicach, ob­rzeżonych miodowożółtą tęczówką, skrzyły się iskierki niekłamanego humoru. To prawda, że w tej chwili trochę wisielczego... Oczy Redlaka były bowiem takie, jak zawsze: przyjazne. Tylko przy­jazne. A jednocześnie, porucznik Michałowska czuła to swoim kobiecym szóstym zmysłem, w tych oczach czaiła się dziwna udręka, którą jedynie że­lazna siła woli skrywała przed otoczeniem.

Obok Ewy, na tle „Słoneczników", siedział Lu-bacz. Redlak bardzo lubił porucznika i cieszył się, że Olchowicz przydzielił go do akcji „Tunel". Lu-bacz, absolwent Oficerskiej Szkoły Wojsk Zmecha­nizowanych, prócz dużej wiedzy i zdolności tech­nicznych, wykazywał uporczywą konsekwencję w wykonywaniu postawionych przed nim zadań. Ten niski, na pierwszy rzut oka niepozorny męż­czyzna był przy tym niezwykle silny fizycznie. Jako podchorąży uprawiał czynnie podnoszenie cięża­rów. Rwanie, podrzut i wyciskanie było ulubioną formą jego... wypoczynku. Do służby w kontrwy­wiadzie trafił przez Olchowicza. Pułkownik szybko zwrócił uwagę na młodego oficera, którego spo­strzegawczość pomogła w ujęciu dwóch „turys­tów" wykazujących nadmierne zainteresowanie obiektami wojskowymi. Lubacz chętnie przystał na propozycję pułkownika. Należał do ludzi, któ­rzy naprawdę dobrze się czują dopiero w atmo­sferze stałego niebezpieczeństwa i napięcia. Brak doświadczenia, połączony z niechęcią do powolnego

0

rozwoju wydarzeń i koronkowych, zawiłych ope­racji, nadrabiał zimną krwią i szybką orientacją.

Czy nie byłoby dobrze — spytał wysłuchaw­szy wstępnych informacji kapitana na temat akcji „Tunel" — gdybyśmy przez pewien okres obser­wowali wszystkie osoby, które razem z Wojdyga uczestniczyły w pracach nad aparatem KRN-2. W ten sposób, jak sądzę, zdołamy ustalić interesu­jące nas kontakty i zacieśnić krąg podejrzanych, mający ewentualny związek z morderstwem Woj­dygi. W grę wchodzi również zabezpieczenie tajnej dokumentacji...

Obserwacja wszystkich osób jest niemożliwa, zaprzecza podstawowym zasadom naszej roboty — przerwał mu Redlak. — Nic nie świadczy o tym, że właśnie w bezpośrednim otoczeniu inżyniera znajduje się sprawca morderstwa. Dotychczas nie wiadomo nawet, czy śmierć Wojdygi ma cokolwiek wspólnego z badaniami prowadzonymi w Instytu­cie. A jeśli chodzi o zabezpieczenie dokumentów — dodał po namyśle — to bądź spokojny.

Co na to wszystko Rogatka? — spytał Lu­bacz. — Czy nie uważa, że to tylko zawracanie głowy? Zwyczajne, jeśli można tak się wyrazić, morderstwo i już. Rzecz dla speców od kryminali­styki. Nic tu po nas.

Rogatka traktuje sprawę całkiem serio. Jest zaniepokojony, co jak zwykle wyraża się tym, że robi wrażenie zupełnie nieporuszonego, choć fatal­nie pożółkł jeden z jego kaktusów.

Roześmieli się. Redlak nakreślił w kilku słowach wstępny plan poczynań.

91

Dziś jeszcze wyjeżdżamy. Wóz do dyspozycji dostajemy na miejscu. W Instytucie Techniki Mor­skiej występujemy jako oficerowie śledczy, zbie­rający informacje w związku z usiłowaniem za­bójstwa inżyniera Wojdygi. Oficjalnie będziemy utrzymywać wersję, że został on jedynie ciężko ran­ny, leży nieprzytomny w szpitalu i w każdej chwili można się spodziewać jego zeznań. Chyba że w sto­sunku do określonej osoby dam inną dyspozycję, wtedy można powiedzieć jej o śmierci inżyniera.

Myślisz, że ten manewr przyniesie jakąś ko­rzyść? — długie palce Ewy wyłuskały papierosa z leżącej na biurku paczki Redlaka. Kapitan pod­sunął płomyk zapalniczki.

Jeśli w Instytucie jest ktoś związany z zabój­stwem inżyniera Wojdygi, może się poczuć nie­pewnie i palnąć jakieś głupstwo.

Nie sądzę. — Ewa przymknęła na chwilę oczy. — Taki „ktoś" powinien znać okoliczności morderstwa lepiej od nas. Zwietrzy podstęp i do­myśli się, że oficerowie śledczy podają nieprawdzi­wy przebieg wydarzeń. Trudno przeżyć dwa pchnięcia nożem, a potem upadek na jezdnię z wysokości kilku pięter.

Wiem, że trudno. Dowód... Wojdyga. Ale mo­żemy spróbować mistyfikacji. To nic nie kosztuje.

Przez chwilę panowało milczenie.

Nie zaszkodzi drania postraszyć — zawyro­kował Lubacz — zobaczymy, co z tego wyniknie.

Co ty dzisiaj taki mizerny? — zainteresowała się nagle Ewa, patrząc z podejrzaną troskliwością na Redlaka.

0

Nie... zdaje ci się... Czuję się świetnie — bąkał zakłopotany kapitan. — To przez tę cholerną go­larkę elektryczną. Zarost taki. Jak się porządnie nie wygolę, zawsze tak wyglądam.

Był wyraźnie speszony. Jego sposób bycia i ubie­rania się cechowała swoboda: luźny węzeł krawa­ta, włosy opadające niesfornie na czoło, zagięty kołnierzyk koszuli, zresztą zawsze nienagannie czystej i w pierwszorzędnym gatunku, wszystko to świadczyło o naturalnej, niezamierzonej niedba-łości. Ale właśnie golenie było zawsze przedmio­tem pedantycznej troski kapitana. W pamiętnej akcji na Mazurach, gdy wśród rojących się od komarów bagien blisko dwa dni krążył śladem obcego agenta, po pomyślnym zakończeniu pości­gu wprawił w osłupienie kolegów. Słaniając się ze zmęczenia, straszliwie głodny, przesiąknięty cuch­nącym błotem usiadł na trawie i... zażądał przy­borów do golenia. Już z namydloną twarzą przed małym prostokątnym lusterkiem, wyjaśnił:

Bo uważacie... taki facet, który się nie goli... nazywa się barbarzyńca.

Szczupłe grono świadków tej sceny długo po­kpiwało sobie z kapitana. Ukradkowe uśmiechy, jakie wymienili między sobą Michałowska i Lu­bacz, świadczyły, że tak było i tym razem.

Redlak zauważył je, zrobił obrażoną minę, lecz po chwili nie wytrzymał i uśmiechnął się także.

To twoje dzisiejsze golenie — zaopiniował Lubacz — w szkole oficerskiej skończyłoby się co najmniej cofnięciem przepustki.

Skoro już mowa o zaroście — powiedział Re­

93

diak — to chciałbym was poinformować, że wśród osób zasługujących na nasze szczególne zaintereso­wanie mamy jednego brodacza. Jest nim doktor inżynier Stanisław Kulesza. Przedstawiono mi go wczoraj. Kulesza jest kierownikiem zespołu ba­dawczego, który sporządził dokumentację namier-nika KNR-2.

Czy wiesz, jak doszło do wypracowania za­sadniczej idei konstrukcyjnej tego urządzenia? Nie chodzi mi o szczegóły fachowe — Ewa wyraź­nie się wzdrygnęła — ale o to, kto był autorem pomysłu i czy to autorstwo jest jasno określone? Czy nie było na tym tle scysji w zespole konstruk­torskim, na przykład w chwili, gdy wypłynęła sprawa jakichś nagród lub premii za pomyślne ukończenie prac?

Lubacz odwrócił głowę w stronę okna źle skry­wając znudzenie. Był zwolennikiem szybkich, ra­dykalnych metod. Uwielbiał akcje wymagające ruchu, odznaczające się gwałtownymi zmianami sytuacji. Zarówno analityczny umysł Redlaka roz­patrujący dokładnie wszystkie drobiazgi towarzy­szące każdej prowadzonej wspólnie sprawie, jak i intuicyjne dociekania Ewy, były mu jednakowo obce.

To chyba wszystko jedno — uprzedził odpo­wiedź kapitana — czy oni się kłócili o nagrody, czy nie. Przecież z powodu mniejszej lub większej premii chyba nikt jeszcze nie zabił rywala nożem!

Chyba nie — przyznał Redlak — pamiętaj jednak, że sprawa, o której mówimy, dla nas do­piero się zaczyna. Wiesz, co w takich sytuacjach

0

powtarza zawsze Rogatka? „Najpierw interesujcie się wszystkim, potem -— czym warto". Jeśli chodzi o autorstwo zasadniczej koncepcji namiernika KNR-2 — zwrócił się do Ewy — rzecz jest cał­kowicie jasna i nie budzi żadnych wątpliwości: twórcą pomysłu był Kulesza. Właśnie dlatego po­wierzono mu kierowanie pracami całego zespołu.

Skąd o tym wiesz? — spytała Ewa. Lubacz zrezygnowany ponownie spojrzał w okno.

Od dyrektora Instytutu. Z samym Kuleszą widziałem się zupełnie przelotnie.

Od jak dawna doktor Kulesza pracuje w In­stytucie Techniki Morskiej?

Kilka dobrych lat. Dokładnie nie wiem. Pra­cę w Instytucie podjął bezpośrednio po ukończeniu studiów. W tej chwili ma około trzydziestu pięciu lat. Przystojny!

W tym względzie miarodajniejsza będzie moja opinia — zauważyła Ewa i spytała: — czy Kulesza często wyjeżdża za granicę?

Tak. Ma rodzinę w Anglii. Wielokrotnie dele­gowano go służbowo do Francji, Szwajcarii i NRF. Zdaniem dyrektora Instytutu zarówno Kulesza, jak i cały podległy mu zespół zasługują na całko­wite zaufanie. Nic więcej o Kuleszy nie zdążyłem się dowiedzieć. Porozmawiam z nim jutro w Gdań­sku. Jeśli chodzi o dyrektora Instytutu... — Redlak przysunął do siebie teczkę z materiałami akcji „Tunel", ale Michałowska i Lubacz wiedzieli, że teczka nie zostanie otwarta. Kapitan miał dosko­nałą pamięć. — Dyrektorem Instytutu jest docent doktor Antoni Magdziarz. Wiek — po pięćdzie-

95

siatce. Studia skończył przed wojną. — Redlak rzeczywiście nie otworzył teczki. — Zarówno na podstawie mojego osobistego z nim spotkania, jak i rozmów, które przeprowadziłem w Gdańsku poza Instytutem, mogę powiedzieć, że jest to z pew­nością właściwy człowiek na właściwym miejscu. Doskonały fachowiec, wzorowo kieruje prowadzo­ną przez siebie placówką. Cieszy się dużym auto­rytetem w świecie naukowym. Dzięki niemu w In­stytucie Techniki Morskiej umiejętnie połączono badania naukowe z pracami praktycznymi, przy­datnymi na co dzień w naszej gospodarce mor­skiej. Dawny, przedwojenny działacz lewicowych organizacji studenckich, stary członek partii. Lau­reat Nagrody Państwowej. Jak już wam mówiłem, został poinformowany o naszym podstawowym zadaniu w Instytucie.

Czy o zaufaniu do zespołu kierowanego przez Kuleszę zapewnił cię przed, czy po tym, jak po­wiedziałeś mu, że naszym celem jest przede wszy­stkim zabezpieczenie KNR-2, a śmierć Wojdygi może być związana z dążeniem obcego wywiadu do zdobycia wynalazku?

Tego nie pamiętam. Podkreślał to kilkakrot­nie: chyba — i przedtem, i potem.

Ewa przymrużyła lekko oczy. Była to u niej zawsze oznaka skupienia.

Prócz Kuleszy — ciągnął Redlak — i, oczy­wiście, Wojdygi w skład zespołu wchodzą: inżynier Grażyna Dolińska oraz pracownik pomocniczy, technik Wojciech Kołyszko. Dolińska liczy około czterdziestu lat, wygląda podobno na mniej. Zaj­

96

mowała się trudnym problemem układów optycz­nych konstruowanej aparatury. Ma opinię bardzo sumiennego i przedsiębiorczego pracownika. Roz­wiedziona. Dyrektor Instytutu mówił mi, iż było publiczną tajemnicą, że chętnie wydałaby się pow­tórnie za mąż; podobno podkochiwała się w Woj-dydze. Ten, zdaje się, zupełnie obojętnie przyjmo­wał wszelkie awanse z jej strony.

Redlak udał, że nie zauważył uśmiechu Micha­łowskiej. Uzupełniał dalej informację:

Ciekawą postacią jest technik Kołyszko. Ma­turę zdobył w technikum radiotechnicznym. Po­dobno uczył się nieźle, lecz później zaczął chodzić krętymi ścieżkami i wsiąkł w podejrzane towarzy­stwo. Rezultat: jakaś obrzydliwa awantura i wy­rok: dwa lata z zawieszeniem. Nie zdążyłem się dokładniej dowiedzieć, co to była za historia. Sprawdzimy w Gdańsku. Ale najważniejszy jest fakt, że Kołyszko był w Warszawie tego samego dnia, co Wojdyga... Przyjechał dzień wcześniej.

Lubacz przestał patrzeć w okno.

Czy to pewne? — spytał.

Kołyszkę delegowano do Warszawy z zada­niem przywiezienia do Gdańska pewnych elemen­tów potrzebnych zespołowi Kuleszy do nowych, już nie związanych z KNR-2, badań naukowych.

-— Czy wiesz coś bliżej o tych elementach? Nie interesuje mnie ich dokładne przeznaczenie, tylko to, czy były duże, ciężkie, trudne do przewiezie­nia — Ewa znowu przymknęła oczy.

Przeciwnie — uśmiechnął się Redlak, zgadu­jąc o co chodzi Michałowskiej — było kilka zmi-

7 — Śmierć zamawia

97

niaturyzowanych urządzeń, jak mi powiedział do­cent, nie większych od kilkunastu pudełek papie­rosów.

Dlaczego nie załatwił tego Wojdyga? To prawda, że jechał do Warszawy prywatnie, ale mógł przecież je zabrać. Takie rozwiązanie narzu­cało się chyba samo przez się.

Masz rację. Dotknęłaś przy tym jeszcze jednej zagadkowej sprawy. Wojdyga kategorycznie od­mówił. Powiedział przy tym coś dziwnego, miano­wicie: „Nie ręczę za to, że będę kiedykolwiek mógł dostarczyć coś do Instytutu". Był podobno bardzo zdenerwowany. Jego odpowiedź wywołała zrozu­miałe zdumienie, lecz nie nalegano. Magdziarz, który zwrócił się do inżyniera z prośbą o pomoc, był trochę urażony jego zdecydowaną odmową.

Nie powiesz mi chyba — wtrącił ironicznie Lubacz — iż Wojdyga jadąc do Warszawy wie­dział, że zostanie zamordowany?

Tak czy inaczej, ta wypowiedź Wojdygi jest rzeczywiście bardzo dziwna — przyznała Ewa. — Skąd ta obawa, to „kiedykolwiek"...

Lubacz wzruszył ramionami. Redlak zastanawiał się przez chwilę.

Nie ulega wątpliwości — powiedział — że Wojdyga wybierając się do Warszawy oczekiwał poważnych kłopotów. Ponownie wracamy do ta­jemniczego listu, o którym Puchacki dowiedział się w rozmowie z Jankowiakiem.

Jakby nie słysząc ostatnich słów kapitana, Ewa zapytała nagle:

Czy wiesz coś więcej o Dolińskiej? Interesuje

98

mnie pani inżynier. Podkochiwała się w Wojdydze i prawie wszyscy o tym wiedzieli...

Nie rozmawiałem wczoraj z Dolińską. Docent Magdziarz określił ją jako kobietę z temperamen­tem, a przy tym diabelnie zazdrosną o inżyniera. Na razie musimy poprzestać na tej opinii. Nie wiem, czy docent zna się na kobietach...

Nie znam mężczyzny, który naprawdę znałby się na kobietach — powiedziała Ewa z głębokim przekonaniem.

Rozdział 6

Dzień dobry, panie kapitanie! Czyżbym się spóźnił? — docent Magdziarz, trochę siwiejący, elegancki mężczyzna spojrzał z niepokojem na tarczę dużego, okrągłego zegara, wiszącego w koń­cu długiego korytarza. Była 8.25.

Ależ nie, panie dyrektorze — zaprzeczył ży­wo Redlak. — Byliśmy umówieni dokładnie na wpół do dziewiątej. Przyszedłem nieco wcześniej. Tak się dzieje zawsze, gdy rezygnuję z usług ko­munikacji miejskiej zaczynając dzień od spaceru.

Docent otworzył drzwi z napisem: „Dyrektor Instytutu. Sekretariat" i zaprosił Redlaka do środ­ka. Kapitan skłonił się młodej kobiecie siedzącej za biurkiem. Właśnie segregowała poranną pocztę. Na lewo i na prawo znajdowały się drzwi prowa­dzące do sąsiednich' pokoi.

Tu jest mój gabinet — Magdziarz wskazał prawe drzwi — a po drugiej stronie znajduje się

0

nasza salka konferencyjna. Jest ona do pańskiej dyspozycji przez cały dzisiejszy dzień. Na jutro planujemy kolegium, lecz jeśli będzie trzeba, prze­niesiemy je do innej sali. Proszę tylko powiedzieć, jak długo będzie pan chciał tu pracować...

Redlak zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku, stojącym obok drzwi prowadzących na korytarz.

Wystarczą mi dwie, trzy godziny. Chciałbym spokojnie porozmawiać z kilkoma osobami. Głównie z doktorem Kuleszą i pracownikami jego zespołu. To wszystko. Proszę nigdzie nie przenosić jutrzej­szego kolegium. Wprawdzie ja i moi współpracow­nicy z pewnością jeszcze wpadniemy do Instytutu, ale wtedy będziemy chcieli zajrzeć do innych po­mieszczeń, a zwłaszcza do pracowni badawczych. Muszę wyznać, że od dziecka interesowałem się sprawami związanymi z morzem i z przyjemnością, o ile mi czas pozwoli, zapoznam się z pracami pro­wadzonymi w pana zakładzie.

Bardzo prosimy — uśmiech na twarzy Mag-dziarza był zachęcający. — Chętnie porozmawiamy o naszych badaniach. A od czego zacznie pan w tej chwili? Może coś na ząb? Jakieś kanapki? Kawa,' herbata? Nasz bufet czynny jest od rana.

Dziękuję bardzo, panie dyrektorze. Jestem po śniadaniu i trochę się śpieszę. Chciałbym rozma­wiać z doktorem Kuleszą.

Doskonale. Zaraz zawiadomimy doktora. Gdy­by pan czegoś potrzebował, proszę mi dać znać.

Kapitan wszedł do salki konferencyjnej. Stał tu długi, prostokątny stół pokryty zielonym suknem. W równych odstępach umieszczono na nim trzy

100

ciężkie, szklane popielniczki. Przy ścianie na wprost drzwi znajdował się mały stolik z aparatem tele­fonicznym. Wyżej wisiała wielka, różnobarwna płachta administracyjnej mapy Polski. Redlak od­sunął jeden z niewielkich foteli pokrytych plasty­kowym tworzywem i usiadł tyłem do okien. Za­palił papierosa.

Po chwili w drzwiach salki stanął młody brunet ostrzyżony na jeża. Jego dolną szczękę okalała gę­sta, krótko przycięta broda. Wygląda jak Magel­lan ze starych rycin — pomyślał Redlak wstając z ręką wyciągniętą na powitanie. Gdy usiedli, za­proponował papierosa. Kulesza odmówił sięgając do kieszeni.

Dziękuję, panie kapitanie. Jestem zwolenni­kiem fajki.

Powolnymi, wprawnymi ruchami otworzył skó­rzany kapciuch, a następnie brał w palce szczypty tytoniu ubijając je starannie w cybuszku.

Jak panu wiadomo jeszcze z naszej poprzed­niej rozmowy — zaczął Redlak — sprowadził mnie tu wypadek pańskiego współpracownika, inżyniera Wojdygi. Domyśla się pan zapewne, że skoro tu jestem, istnieją podstawy do przypuszczeń, że nie był to wypadek czysto losowy.

Kulesza zapalił fajkę i wypuścił z ust kłąb aro­matycznego dymu.

Czy inżynier żyje? — spytał spokojnym, rów­nym głosem.

Jest nieprzytomny... Odniósł bardzo poważne obrażenia, lecz nie tracimy nadziei, że uda nam się uzyskać od niego zeznania. Nie możemy jednak

0

czekać, gdyż sprawa jest bardzo poważna. Inży-. niera chciano zabić...

Fajka w ustach Kuleszy drgnęła. Nie powiedział jednak nic. Redlak odczekał chwilą i ciągnął da­lej:

Śledztwo w sprawach tego rodzaju zaczyna się zawsze od najbliższego otoczenia ofiary napaści. Proszę mi więc powiedzieć, czy pan coś wie lub domyśla się czegoś, co mogłoby mieć związek z warszawskim zamachem na Wojdygę?

Kulesza wyjął z ust fajkę i przesunął końcem języka wzdłuż dolnej wargi.

Niestety, panie kapitanie, nic mi nie przycho­dzi do głowy. Wojdyga nie miał z nikim poważ­niejszych zatargów, a przynajmniej takich, które mogłyby prowadzić do przelewu krwi. Był raczej zrównoważony, spokojny. Typ człowieka, który nikomu nie wchodzi w drogę, wręcz przeciwnie, raczej sam usuwa się w cień.

Czy panowie spotykali się na gruncie towa­rzyskim?

Fajka ponownie powędrowała do ust Kuleszy.

Tak... Dość często — odpowiedział, wypusz­czając z ust małe obłoczki dymu.

Proszę powiedzieć coś bliższego na ten temat. Jaki charakter miały te spotkania?

Prawie zawsze czysto towarzyski. Po prostu grono osób z Instytutu widywało się co jakiś czas prywatnie z okazji imienin lub świąt, brydża, cza­sem w związku z takimi uroczystościami, jak po­myślna obrona pracy doktorskiej... Okazje były różne.

102

Czy w kręgu tych osób bywał docent Mag-dziarz?

Raczej nie. Ale uczestniczył, na przykład, w „oblewaniu" mojego doktoratu.

Czy poza Instytutem prowadzili panowie roz­mowy na tematy służbowe, na przykład związane z badaniami nad namiernikiem KNR-2?

W pewnym okresie tak.

Co pan rozumie przez: „w pewnym okresie"?

To było wówczas, gdy prace nad naszym na­miernikiem weszły w fazę krytyczną. Mieliśmy po­ważne trudności konstrukcyjne. Nim udało się je przezwyciężyć, często kontynuowaliśmy dyskusje podczas wzajemnych wizyt w prywatnych miesz­kaniach.

Kto uczestniczył w tych rozmowach?

Ja, Wojdyga i Dolińska.

Nikt poza tym?

Nie... To jest... Czasem dyrektor, docent Mag-dziarz.

Czy jakiekolwiek dokumenty związane z kon­strukcją namiernika były wówczas zabierane z In­stytutu?

Skądże! — żachnął się Kulesza. — Nigdy. To była żelazna zasada od samego początku. Wszyst­kie papiery znajdowały się zawsze w kasie pan­cernej. Są tam również obecnie w zaplombowa­nych teczkach, które zostaną otwarte dopiero w chwili przyjazdu Komisji Państwowej powołanej przez ministerstwo do zbadania sprawności apara­tury. Rzecz dotyczy między innymi bezpieczeństwa żeglugi i dlatego wymaga dokładnego sprawdzenia.

0

Gdzie znajduje się szafa pancerna i w jaki sposób jest zabezpieczona? Chodzi mi przede wszystkim o klucze do niej. Gdzie są przechowy­wane?

Szafę umieszczono w mojej pracowni. Jest zaopatrzona w dwa zamki. Każdy wymaga, oczy­wiście, osobnego klucza. Jeden komplet kluczy znajduje się w depozycie gdzieś poza Instytutem. Miejsce złożenia depozytu znane jest dyrektorowi Magdziarzowi. Komplet roboczy, używany co dzień, został podzielony w ten sposób, że jeden klucz mam ja, a drugi — dyrektor administracyjny, Bu­gajski. Krótko mówiąc do otworzenia i zamknięcia szafy potrzebna jest jednocześnie obecność nas dwóch. Szafa po każdorazowym zamknięciu jest plombowana. W czasie urlopów przekazujemy na­sze klucze osobom wyznaczonym przez docenta Magdziarza. Zawsze zachowana jest zasada, że oba klucze nie mogą znaleźć się w jednym ręku.

Fajka wygasła. Kulesza zapalił nową zapałkę i zbliżył ją do cybuszka.

W jaki sposób inżynier Wojdyga stał się członkiem pańskiego zespołu? — zapytał Redlak.

Po wypracowaniu wstępnego, ideowego sche­matu konstrukcji namiernika, gdy zabrałem się do rozwiązywania szczegółów technicznych, zaszła ko­nieczność pozyskania specjalisty w dziedzinie lamp oscyloskopowych. Wtedy właśnie zwróciłem się do dyrekcji z postulatem znalezienia i zatrudnienia fachowca w tej dziedzinie. Nie pamiętam dokład­nie, ale zdaje się, że po pewnym czasie kandyda­turę Wojdygi zgłosił dyrektor Bugajski, który po­

104

znał inżyniera na jakiejś konferencji. Wojdyga był samotny i chętnie zgodził się na przeniesienie z podwarszawskiej miejscowości, w której wtedy pracował.

Czy nie zawiódł pokładanych w nim nadziei?

Nie, wprost przeciwnie — z fajki Kuleszy ponownie snuły się pasemka dymu. — Wybór Bugajskiego okazał się wyjątkowo szczęśliwy. Woj­dyga sprawdził się pod każdym względem. Dosko­nale zna problemy, z którymi sam nie mógłbym sobie poradzić. Jest przy tym bardzo pracowity i dokładny. W trakcie prac nad KNR-2 wielokrot­nie, wręcz do przesady, sprawdzał wszystkie po­miary i obliczenia.

Czy panowie są przyjaciółmi?

Chyba można to tak określić... Ale, choć było ku temu wiele okazji, jakoś nie doszło do tego, byśmy mówili sobie po imieniu. Ja jestem młod­szy od inżyniera, a Wojdyga jest bardzo skryty, nieprzystępny. Trudno z nim nawiązać bliższy kon­takt. W każdym razie nigdy nie było między na­mi poważniejszych zadrażnień.

-— Powiedział pan: poważniejszych...

Czasem irytowała mnie nadmierna, hamująca tempo badań, skrupulatność Wojdygi.

A więc inżynier opóźniał zakończenie prac nad namiernikiem?

Nie.. To znaczy, właściwie tak, lecz z pew­nością nieświadomie. Był po prostu anormalnie dokładny. Po wykonaniu stu pomiarów robił jesz­cze sto pierwszy, choć w ogóle potrzebnych było tylko pięćdziesiąt.

0

Co może pan powiedzieć o... nazwijmy to znajomości Wojdygi i Dolińskiej?

Tym razem fajka Kuleszy wygasła na dobre. Wytrząsając z niej nie dopalone resztki tytoniu do popielniczki, doktor uśmiechnął się.

Widzę, że milicja nie próżnuje... No cóż, dla mnie sprawa jest jasna. Dolińska chce usidlić in­żyniera. Robi doń słodkie oczy, wyraźnie mu się narzuca. Nie wiem, ile jest w tym uczucia, a ile zwykłej kobiecej próżności. Wojdyga jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Jak dotąd usiłowania Do­lińskiej były zupełnie nieskuteczne. Inżynier za­chowywał się tak, jakby ich wcale nie dostrze­gał.

Pańska opinia o inżynier Dolińskiej?

Chyba nie zasługuje na uwagę z punktu wi­dzenia śledztwa w sprawie zamachu na Wojdygę. Uważam ją za dobrego pracownika, ale bez polotu. Tacy też są potrzebni. Czy ma jakieś wady? Ow­szem. Osobiście mam jej do zarzucenia duże skłon­ności do zbierania i rozpowszechniania plotek. Kie­dyś zabawiała się nawet telefonowaniem do moich znajomych. Opowiada jakieś bzdury o moich rzekomych szaleństwach z dziewczynkami, do któ­rych to szaleństw miałem namawiać Wojdygę.

Redlak spojrzał w brodatą twarz doktora Ku­leszy.

To była nieprawda? — spytał.

Przecież powiedziałem przed chwilą: bzdury. ; Zupełne bzdury.

Jak doszło do wyjazdu technika Kołyszki do Warszawy?

0

Potrzebne były natychmiast drobne podzes­poły przygotowane dla nas przez Instytut Radio­techniki, „Tewę" i „Kasprzaka". Oni nie mogli zapewnić szybkiego transportu. Docent Magdziarz prosił o to Wojdygę, który właśnie jechał do War­szawy w pilnej sprawie osobistej, ale inżynier nie zgodził się przywieźć tego drobiazgu ze stolicy.

Czy był pan przy tej rozmowie?

Nie. Powtórzył mi ją docent. Był dotknięty, a jednocześnie zdumiony reakcją Wojdygi, ponie­waż jest on zawsze bardzo uczynny. Tym razem jednak odmówił i to podobno w dość ostrej, pra­wie nieuprzejmej formie.

Wiadomo mi, że Kołyszko należy do kategorii ludzi, oględnie mówiąc, niełatwych. Ciąży na nim wcale ładny wyrok, wprawdzie z zawieszeniem, ale...

Pozwoli pan, kapitanie, że wyjaśnię tę spra­wę — przerwał Kulesza. — Wojtek to dobry chło­pak. Rzeczywiście był okres, rok, może dwa, w którym wydawało się, że zmarnuje życie. Dostał się w towarzystwo nierobów, niebieskich ptasz­ków i uczestniczył w rozróbie, podczas której w ruch poszły noże. Za to te dwa lata z zawie­szeniem. W tej chwili jednak wyraźnie się ustat­kował. Nie bez znaczenia jest fakt, że zaczął trochę -poważniej myśleć o przyszłości, o założeniu ro­dziny. Rozumie pan, znalazł dziewczynę. Ona pra­cuje w naszym ambulatorium. Jest pielęgniarką. Nazwisko: Solska. Ja osobiście mogę ręczyć za Wojtka. Pomogłem mu w uzyskaniu pracy w In­stytucie i opiekuję się nim. Mam pewne zobowią­

107

zania... Jego ojciec pomagał mojej rodzinie w cza­sie okupacji...

W ruch poszły noże..." Redlak powtórzył w myślach słowa Kuleszy i spytał:

Na czym polegał udział Kołyszki w bójce, za którą był sądzony?

Wszystkich szczegółów nie znam. Wiem tylko, że odegrał, na szczęście, podrzędną rolę. Dlatego zawieszono mu wyrok.

Rozumiem. Dziękuję, panie doktorze. Na tym chyba skończymy.

Redlak podniósł się z fotela. Idąc z Kuleszą w kierunku drzwi dodał:

Nie mogę niestety zaręczyć, że nie będziemy pana więcej niepokoili. Wszystko zależy od przebie­gu śledztwa. Jeszcze jedno, wśród osobistych dro­biazgów Wojdygi znaleźliśmy kalendarzyk. Brak nam wyjaśnienia właściwie tylko jednej notatki, a mianowicie: „Pieniądze (16 000) od K.". Może pan wie, o jakich pieniądzach tu mowa i kogo oznacza to „K"?

Pożegnalny uśmiech doktora Kuleszy na moment znikł. Jego dłoń zmierzająca do klamki znierucho­miałą. Odpowiedział:

Nie mam pojęcia... Nie wiem.

Pan się zdenerwował, panie doktorze — pomyś­lał Redlak — i wydaje mi się, że pan doskonale wie, o kogo chodzi...

Po wyjściu Kuleszy kapitan zwrócił się do sekre­tarki Magdziarza, by połączyła go z inżynier Do­lińską. W słuchawce telefonu zabrzmiał melodyj­ny, nieco zdenerwowany głos. Redlak spytał Do­lińską, czy została uprzedzona o rozmowie w związ­ku z wypadkiem inżyniera Wojdygi. Tak, oczy­wiście, rozmawiał z nią na ten temat docent. Jest gotowa w każdej chwili... Teraz? Proszę bardzo.

Po upływie paru minut inżynier Dolińska sie­działa przy stole pokrytym zielonym suknem. Red­lak zajął to samo miejsce, co poprzednio, podczas rozmowy z Kuleszą. Poczęstował papierosem — od­mówiła. Była bardzo poruszona. Jej długie, wy­pielęgnowane palce o paznokciach pokrytych ja­skrawo czerwonym lakierem nieustannie przebie­rały ogniwa szerokiej, srebrnej bransolety, którą zsunęła z ręki. Spoza silnego makijażu pokrywa­jącego twarz o prostym nosie i dużych oczach, przebijały naturalne rumieńce. Przystojna i ele­gancka — pomyślał Redlak zapalając ekstra-moc-nego. Gdy zamknął zapalniczkę, Dolińska pierwsza zaczęła rozmowę.

Co się stało? — spytała: — Czy... czy on żyje?

Usiłowanie zabójstwa. Stan bardzo ciężki, właściwie beznadziejny. Jest jednak poważna szansa, że niedługo- inżynier będzie mógł nam coś powiedzieć.

To straszne! Dlaczego... Kto mógł...

Głos Dolińskiej łamał się. Redlak spojrzał na nią. To chyba jest szczere — zaopiniował w duchu.

W tej chwili niczego jeszcze nie wiemy — po­wiedział powoli. — Jestem tu po to, by zebrać in­formacje umożliwiające właściwe ukierunkowanie śledztwa. Mam nadzieję, że pani mi w tym po­może.

Cóż ja... Ja nic nie wiem.

0

103

Może znane jest pani jakieś wydarzenie z ży­cia inżyniera Wojdygi, które mogłoby mieć zwią­zek z tym, co stało się w Warszawie?

Potrząsnęła bezradnie głową.

Nie, nic nie wiem. Właściwie to chyba nikt nic nie wie o jego prywatnym życiu. Ja też... choć to człowiek bardzo mi bliski.

Przyłożyła do oczu niewielką, zaprasowaną w kwadrat chusteczkę. Redlak odczekał chwilę za­ciągając się w milczeniu papierosem.

Czy w ostatnich dniach lub tygodniach nie zauważyła pani w zachowaniu się inżyniera czegoś szczególnego? Czy był taki jak zawsze?

O nie, wyczuwałam, że jest czymś bardzo zdenerwowany. Nic jednak nie mówił o żadnych zmartwieniach.

Kogo może to dotyczyć? — kapitan położył przed Dolińską kalendarzyk Wojdygi otwarty na stronie, gdzie znajdowała się tajemnicza notatka o pieniądzach od „K".

Nie wiem — odpowiedziała bez wahania. Redlak odsunął na bok kalendarzyk nie zamyka­jąc go.

Proszę powiedzieć wszystko, co pani wiado­mo o inżynierze.

Moja wypowiedź może nie być obiektywna. Uważam, że jest to człowiek bardzo prawy, pro­stolinijny. Ma zawsze duże wymagania zarówno w stosunku do siebie, jak i innych.

Czy widuje się pani z inżynierem Wojdyga prywatnie? Proszę o szczerość. Czy jest pani z nim na „ty"?

0

Tak... Widuję się z nim rzadko. Czasem mam wrażenie, że mnie unika.

Mówiła wolno, starannie dobierając słowa. Ka­pitan postanowił działać brutalnie, przez zasko­czenie. Liczył na to, że jeśli jej zachowanie się jest tylko grą, nieoczekiwana zmiana tonu rozmo­wy może załamać obmyśloną z góry linię wypo­wiedzi.

Czy pani z nim spała?

Dolińska przygryzła wargi, opuściła oczy. Odpo­wiedziała spokojnie, znacznie spokojniej, niż po­przednio:

Jest pan chyba trochę zbyt bezpośredni... Mi­mo to odpowiem: nie, nie spałam. A jeśli koniecz­nie chce pan wiedzieć, to kocham go.

Przepraszam. Czasem konieczne są i takie py­tania. Proszę mi wybaczyć. Czy orientuje się pani, jak wygląda codzienne życie inżyniera?

Mieszka sam w niewielkim spółdzielczym mieszkaniu. Sprzątaniem, praniem i robieniem nie­których zakupów zajmuje się dozorczyni. Dostaje za to stałe miesięczne wynagrodzenie. Inżynier rzadko przyjmuje gości. Dawniej myślałam, że... Okazało się, że to wyłącznie męskie towarzystwo. Grywają w karty, trochę piją, lecz, o ile wiem, zawsze z umiarem. Kiedyś, gdy przyszłam bez uprzedzenia, spotkałam wychodzącą z mieszkania Adama dziewczynę...

Czy pani ją zna?

Tak, to Solska — dłoń Dolińskiej w nagłej pasji zgniotła chusteczkę. — Pielęgniarka z am­bulatorium naszego Instytutu.

111

No proszą! — pomyślał Redlak — ukochana Ko-łyszki. Ładna historia!

Ta dziewczyna... Solska jest przystojna? — spytał prowokacyjnie.

Bardzo młoda, to wszystko — odpowiedziała zmienionym głosem Dolińska. — Ostatnio intere­suje się nią technik naszego zespołu, Kołyszko.

To podobno zdolny chłopak?

■— Może i zdolny, ale szczerze mówiąc, bardzo go nie lubię. Często zachowuje się po prostu po chamsku. Naprawdę trudno inaczej określić jego sposób bycia. To zresztą pospolity chuligan. Był nawet sądzony za jakąś awanturę czy pobicie.

•— Nie mówiliśmy jeszcze o doktorze Kuleszy. Co pani wie o jego współpracy z inżynierem Woj­dyga?

Układa się bardzo dobrze. Adam wysoko ce­ni wiedzę Kuleszy. Mówi o nim zawsze z najwięk­szym uznaniem. Od siebie mogę dodać, że doktor rzeczywiście ma wybitne zdolności konstrukcyjne. Prawdę powiedziawszy, nie jest jednak bez skazy.

■— Lubi spódniczki?

Kiedyś właśnie tak myślałam. Ale nie o to chodzi. Doktor jest hazardzistą. Często przegrywa znaczne sumy na wyścigach konnych w Sopocie. Wiem o tym od jego żony. Zwróciła się kiedyś do mnie z prośbą o pożyczkę. Poza tym Kulesza ma wyraźnego fijoła na punkcie samochodów.

Na to choruje trzydzieści milionów Pola­ków — uśmiechnął się Redlak.

Gdy po kilku dalszych pytaniach żegnał się z Do­

112

lińską, ta przytrzymała kurczowo jego dłoń i spy­tała:

Niech pan powie... Co z Adamem? Co się właściwie stało?

Jest bardzo źle. Bardzo. Dwa pchnięcia no­żem. Jedno w okolice serca.

Co?!... To on! To ten bandzior! — krzyknęła histerycznie Dolińska.

Niech się pani uspokoi — Redlak, zaskoczony, posadził ją z powrotem w fotelu. Trzęsącymi się dłońmi szarpała chusteczkę. — Kogo miała pani na myśli?

Kołyszkę... — tym razem Dolińska odpowie­działa cicho i jakby z rezygnacją. — On ma nóż. Nigdy się z nim nie rozstaje. Ten nóż jest jakiś ta­ki... specjalny. Naciska się z boku guziczek i z rę­kojeści wyskakuje ostrze. Boże... Przecież Kołyszko był w Warszawie w tym samym dniu, co Adam.

Kapitan przyniósł z sekretariatu szklankę wody. Dolińska piła chciwie, dużymi łykami i powoli do­chodziła do siebie. Spytała, czy dopuszczono by ją do Wojdygi. Chciała jechać do Warszawy i czuwać przy nim. Redlak przypomniał sobie zdjęcie znaj­dujące się w materiałach dostarczonych przez Pu­chackiego. Bezradna sylwetka trupa rozkrzyżowa-na na asfalcie... Odwracając oczy powiedział, że stan inżyniera jest tak ciężki, iż obecność jakich­kolwiek osób spoza szpitala absolutnie nie wchodzi w rachubę.

Po wyjściu Dolińskiej podszedł do okna. Przez chwilę spoglądał na duży trawnik ciągnący się

8 — Śmierć zamawia

113

przed budynkiem Instytutu. Ona naprawdę go ko­cha — pomyślał — a ja zaczynam mieć skłonności do sentymentalizmu. Rozmowa z Dolińską poru­szyła kapitana bardziej, niż byłby gotów to przy­znać nawet przed samym sobą. Obudziła wspom­nienia, od których ciągle nie mógł się oderwać. I teraz, gdy zapalał papierosa z twarzą wciąż przy oknie, znowu stanął mu przed oczami ten pogod­ny, wrześniowy poranek w Tatrach...

Niebo było zupełnie bezchmurne. Umyli się szyb­ko w lodowatej wodzie zaczerpniętej z Morskiego Oka, zjedli naprędce przyrządzone śniadanie i wy­szli w rejon Zadniego Mnicha. Dwa taternickie ze­społy dwójkowe: Redlak i jego kolega ze studiów na SGPiS-ie oraz dziewczęta — Alka i Zosia. Red­lak poznał Alkę w górach, na obozie taternickim. Podobnie jak i on była na studiach. Mieszkała we Wrocławiu. Nie była ładna. Miała jednak wiotką, zgrabną sylwetkę, wiele wdzięku i — co łatwo w górach sprawdzić — wiele odwagi. Redlak za­kochał się w Alce. I właśnie wtedy, gdy ruszali na wspinaczkę, zrozumiał, że ona kocha go również. Ciągle pamięta długie spojrzenie szarych oczu, które tamtego rana powiedziały mu wszystko. Był wtedy bardzo szczęśliwy. Rozpierała go energia, żartował za trzech, gotów był ściskać wszystkich spotkanych na szlaku.

Chłopcy pierwsi weszli na ścianę znaną z wilgo­ci. Dziewczęta szły za nimi w odległości kilkuna­stu metrów. Redlak odpoczywał właśnie na nie­wielkiej półce pokrytej śliską warstwą porostów, gdy usłyszał krótki okrzyk i łoskot spadających

114

kamieni. Po chwili na szarej powierzchni piargu, u stóp ściany, znieruchomiały dwie małe sylwetki połączone liną.

Tylko dzięki przytomności umysłu swego kolegi Redlak szczęśliwie ukończył wspinaczkę. W rekor­dowym tempie poszli w górę — byli już dość blisko końca zamierzonego przejścia — i sprowadzili po­moc. Zosię odratowano w szpitalu. Alka zgi­nęła.

Redlak długo nie mógł sobie znaleźć miejsca po śmierci tej dziewczyny. Z trudem zaliczył następny rok studiów. A potem, gdy był już wśród pracow­ników Olchowicza, zdumiewał wszystkich szaleń­czą brawurą. Pułkownik nie potrzebował wiele cza­su, by w biografii ówczesnego podporucznika wy­szperać szczegół uzasadniający straceńcze zapędy. Odbyła się krótka, męska rozmowa. Olchowicz po­stawił wtedy sprawę jasno: „Nie potrzebujemy sa­mobójców. Albo zapanujesz nad swoimi emocjami, albo fora ze dwora".

Po pewnym czasie, dzięki dyskretnej opiece puł­kownika, Redlak doszedł do siebie. Tylko w zarysie ust i w spojrzeniu kapitana pozostał ślad tatrzań­skiej tragedii...

Przyłożył czoło do szyby i na chwilę zamknął oczy. Zachowuję się jak histeryk — pomyślał ze złością. — Był już opanowany. Odwrócił się od okna, zdusił niedopałek w popielniczce i natych­miast zapalił następnego papierosa. Potem pod­szedł do telefonu i' podniósł słuchawkę. Gdy za­brzmiał sygnał miejskiej centrali, nakręcił prywat­ny numer Wojdygi. W mieszkaniu inżyniera, od

0

rana, byli Michałowska i Lubacz. Mieli je staran­nie przeszukać. Telefon odebrała Ewa.

Nie znaleźliśmy nic podejrzanego — jej głos był wyraźnie zawiedziony. — Dosłownie nic.

Zwróćcie uwagę na żonę dozorcy. Była ona dochodzącą pomocą domową inżyniera. Może po­wiedzieć coś ciekawego.

Już poznaliśmy panią Czyżykową. Była wcześ­niej przesłuchiwana przez milicję. Z jej informa­cji wynika, że inżynier prowadził regularny tryb życia. Gości przyjmował dość rzadko, były to ka­walerskie spotkania przy wódce. Kobiety odwie­dzały go przeważnie, gdy był w domu sam... Czy­żykową zwróciła uwagę, że najczęściej przycho­dziła jakaś bardzo elegancka pani, jej zdaniem w średnim wieku, oraz młoda, ładna dziewczyna. Tu, zdaje się, dochodzimy do czegoś ciekawego. Dziewczyna przychodziła z reguły po obiedzie, a wychodziła późnym wieczorem. Czyżykową nie potrafi powiedzieć, czy kiedykolwiek została ona na noc u inżyniera, lecz możliwości takiej wcale nie wyklucza. W każdym razie ostatnio dziewczyna przychodziła bardzo często, co najmniej trzy razy w tygodniu, natomiast owa elegancka pani zupeł­nie sporadycznie.

Z elegancką panią już się widziałem. Przy­puszczam, że chodzi tu o inżynier Dolińską, której osobę skłonny jestem usunąć poza krąg naszych aktualnych zainteresowań. Co do dziewczyny... Mam dla ciebie robotę: musisz dotrzeć jak naj­szybciej do pielęgniarki pracującej w przychodni zakładowej Instytutu Techniki Morskiej. Nazwisko:

0

Solska. Wydaje mi się, że to o niej mówiła Czyży­kową. Wypytaj ją o wizyty u Wojdygi, a przede wszystkim o cel tych wizyt. Niezależnie od tego, co nim było, ustal wszystkie detale. Musimy dokład­nie wiedzieć, jaki charakter miała znajomość inży­niera z pielęgniarką. Dowiedz się także od Solskiej, co myśli o Kołyszce.

Dobrze... Chodzi o tego technika?

Tak. Czy pani Czyżykową nie zauważyła cze­goś niezwykłego w mieszkaniu Wojdygi po jego wyjeździe do Warszawy? Wszystko jest na swoim zwykłym miejscu?

Tak, na zwykłym. Zgodnie z programem była tu wcześniej ekipa MO. Badali „czy nie było wła­mania". Przesłuchiwali wstępnie Czyżykowe: mat­kę i córkę. Pobieżnie. Czyżykowej wydawało się, że deseń matowej szyby, znajdującej się w drzwiach dzielących pokój od przedpokoju, jest jakby nieco większy. Coś na ten temat mruczała pod nosem. Ale sama po chwili, gdy ją o to pyta­łam, doszła do wniosku, że to chyba przywidzenie. Nawet patrzyła z bliska... Ot, sugestia, nastrój... Dwa dni przed wyjazdem Wojdygi mieszkanie sprzątała Bożena, córka dozorczyni. Jej matka tego dnia odwiedzała chorą kuzynkę w szpitalu. Bożena też nie zauważyła niczego osobliwego w mieszka­niu inżyniera. Czytałam jej zeznania złożone w trakcie śledztwa prowadzonego przez gdańską milicję.

Ta szyba. Myślisz, że to coś ciekawego?

Chyba nie. Ciekawsza jest inna rzecz: pyta­łam o zwyczaje i ekstrawagancje Wojdygi. Czyży­

117

kowa twierdzi, że przyjmując ją do pracy, inży­nier postawił kilka stanowczych warunków.

O, a jakie były te warunki?

Oczywiście punktualność, dokładność. Podle­wanie kwiatów, które lubił. I jeszcze jedno: Woj­dyga ostrym tonem, tak twierdzi przynajmniej Czyżykową, zabronił jej stanowczo przyjmowania wszelkich telefonów. Miała nie podnosić słu­chawki.

To rzeczywiście dziwne... Może nie chciał, by zdekonspirowała się jakaś dama? A przy okazji... Czy Czyżykową nigdy nie była świadkiem jakichś rozmów inżyniera?

Pytałam ją o to. Telefon stoi w pokoju, a ona przeważnie gospodarowała w kuchni. Mówi, że raz, czy dwa Wojdyga odebrał telefon przy niej. Po jednej z rozmów był zdenerwowany. Daty nie umie określić.

Ciekawe... Powiedz Jurkowi, żeby natych­miast zobaczył się z dyrektorem administracyjnym, Bugajskim. Niech wypyta go dokładnie o wszyst­ko, co jest związane z zabezpieczeniem kasy pan­cernej, w której przechowują zapieczętowaną do­kumentację namiernika. Powiedz mu również, by zagrał va banąue i spytał niespodziewanie, jakie to karciane gry hazardowe uprawia Bugajski w kółku znajomych z Instytutu. A ty pamiętaj o szczegółowym przepytaniu Solskiej.

Rozkaz, szefie! Maciej...

Słucham.

W rozmowie z Czyżykową było coś, co mnie gnębi.

Może coś z tą szybą? — Redlak wiedział, że nie należy lekceważyć skojarzeń porucznik Ewy Michałowskiej.

Nie... To nie to. Trzeba będzie jeszcze poroz­mawiać z młodą Czyżykówną...

Umówili się na wspólny obiad i kapitan odłożył słuchawkę. Uchyliwszy drzwi zwrócił się do sekre­tarki Magdziarza, by poprosiła telefonicznie Ko-łyszkę o przyjście do sali konferencyjnej.

Technik, ubrany w granatowy fartuch laborato­ryjny, wpadł jak bomba. Nieomal trzasnął drzwia­mi, ścisnął mocno dłoń kapitana, zapalił zaofero­wanego mu papierosa i spytał bez ogródek:

Czego pan właściwie ode mnie chce? Jeśli można, to proszę krótko, bo mam pilną robotę.

Agresywnością chce pokryć zaniepokojenie — pomyślał Redlak, celowo przeciągając chwilę mil­czenia. Wreszcie odezwał się, szukając wzrokiem oczu Kołyszki:

Zadawanie pytań pozostawimy mnie. Na tym w tej chwili polega moja robota, która jest nie mniej pilna niż pańska. To proszę sobie dobrze za­pamiętać. Inżynier Wojdyga został napadnięty w Warszawie tego samego dnia, kiedy i pan tam był. Jest bardzo ciężko ranny, walczy ze śmiercią. Nim będzie mógł mówić, co prawdopodobnie nie­długo nastąpi, zbieramy informacje od osób, które się z nim stykały. Co pan może powiedzieć w tej sprawie?

Nic.

Czy na pewno? Zacznijmy od pracowników zespołu konstruującego namiernik KNR-2. Czy

118

0

współpraca doktora Kuleszy i inżyniera Wojdygi przebiegała pomyślnie?

Owszem.

Byłoby lepiej, gdyby pan uzasadniał swoje odpowiedzi.

No więc, współpraca doktora Kuleszy i inży­niera Wojdygi dobrze się układała, chociaż czasem doktor popędzał inżyniera, który strasznie się ba­brał z każdym pomiarem. Kulesza to porządny fa­cet. Gdyby nie on, nigdy nie byłoby namiernika.

Jaki jest udział inżynier Dolińskiej w projek­cie namiernika?

Dokładnie nie wiem. Coś tam zrobiła. Doktor nawet ją chwalił. Zwariowała baba, klei się do Wojdygi, żyć mu nie daje. Z inżyniera też numer: leci na młode babki, chciałby je sobie ściągać do domu.

Na przykład Solską?

Popielniczka, na brzegu której Kołyszko gasił tlący się jeszcze niedopałek, naciśnięta zbyt moc­no podskoczyła do góry. Twarz Kołyszki zrobiła się szara.

Co panu do tego? — warknął.

Proszę uważać, wysypie pan popiół na sukno. Kto panu powiedział o wizytach Solskiej u Woj­dygi?

Dolińska — Kołyszko zwiesił głowę. — Mó­wiła też, że inżynier przychodził do Baśki do do­mu... Znaczy... do Solskiej.

Pan jest jej znajomym?

Przepraszam uprzejmie — uśmiechnął się iro­nicznie Kołyszko — ale guzik to pana obchodzi.

120

To moja rzecz i na ten temat nie mam zamiaru z nikim rozmawiać.

Gdzie pan nocował w Warszawie?

U rodziny, u ciotki... — podał adres, który Redlak głośno powtórzył.

Po krótkim milczeniu kapitan spytał:

Skąd ma pan nóż sprężynowy?

Przez chwilę Kołyszko był zmieszany. Szybko jednak odzyskał równowagę.

Mniej więcej dwa lata temu wygrałem od ko­legi w oko. Dostał go od jakiegoś marynarza.

Podobno nie rozstaje się pan z nożem?

Nie, nie rozstaję się. Proszę — sięgnął do kie­szeni fartucha i podał kapitanowi płaski, metalowy przedmiot.

Redlak wprawnie zwolnił ostrze, które wysko­czyło ze świstem. Nóż był starannie wyczyszczony, pokrywała go cieniutka warstewka smaru.

Widzę, że pan bardzo pieczołowicie konserwu­je ten drobiazg. Czyszczony był chyba niedawno?

Wczoraj. Używam go przy montażu małych zespołów. Jest lepszy niż cienkie śrubokręty.

Redlak położył nóż na dłoni i zakołysał nią nad stołem.

Czy pan wie, że inżynierowi Wojdydze zada­no dwie ciężkie rany właśnie czymś takim?

No to co z tego?

Kapitan odłożył nóż i pomyślał, że nareszcie znalazł się ktoś, kto serdecznie nie cierpiał inży­niera Wojdygi...

0

Rozdział 7

Początkowo byli niezdecydowani, gdzie pójść na kolację, która miała jednocześnie zastąpić obiad. Długie deliberacje przeciął Lubacz zaciągając Ewę i Redlaka do restauracji przy Długim Targu.

Nie będziecie żałować — argumentował — to elegancki lokal, a co ważniejsze, dobrze dają jeść.

Sala była pełna, lecz z dala od wrzaskliwie gra­jącej orkiestry znalazł się jeszcze wolny stolik. W dyskretnym półmroku przyciemnionych świateł zabielała marynarka kelnera. Kierując się jego ra­dą zamówili trzy razy bulion z jajkiem oraz szny-cel po wiedeńsku z krokietami, marchewką i grosz­kiem.

Redlak rozejrzał się po sali. Przy sąsiednim sto­liku dwóch tęgich panów w towarzystwie młodych przesadnie umalowanych dziewcząt śpiewało: „Szła dzieweczka do laseczka". Mimo, delikatnych zresz­tą, upomnień kelnera, starali się przekrzyczeć orkiestrę. W takt big-beatowej melodii na parkie­cie podrygiwało kilkanaście par. Codzienny, wie­czorny dancing wchodził w fazę kulminacyjną. Wśród gęsto stłoczonych stolików uwijali się kel­nerzy. Po chwili przed kapitanem, Ewą i Lubaczem stanęły parujące filiżanki bulionu.

Pijąc drobnymi łyczkami gorącą zupę, Ewa mó­wiła ze złością:

Jestem skończoną idiotką. Rozmowa z Czy­żykową podsunęła mi jakiś pomysł, ale ciągle nie pamiętam, co to było.

Redlak odsunął filiżankę i zapalił papierosa.

122

A jak poszło z Solską? — spytał.

Widziałam się z nią po południu, u niej w do­mu. Popłakała się na wiadomość, że Wojdyga jest umierający. Twierdzi, że jej wizyty u niego oraz jego u niej były związane z... korepetycjami.

Lubacz chrząknął znacząco.

Ja jestem skłonna jej wierzyć — uśmiech­nęła się w odpowiedzi Ewa. — Solska chce studio­wać medycynę. Od jej matury minęło sporo czasu; musi się przygotować do egzaminów wstępnych. Inżynier pomagał dziewczynie z fizyki. Powiedzia­ła, że bardzo ją lubił, ale że poza nauką nic ich nie łączyło. Inżyniera poznała, gdy brał w ambu­latorium zastrzyk. Rok temu przeszedł kurację na-sercową.

Co. mówiła o Kołyszce? — zainteresował się Lubacz.

Że jej się podoba, że fajny chłopak, ale zbyt dużo chce od razu.

Lubacz znowu chrząknął.

Zdaniem Solskiej są ludzie, którzy ciągle się go czepiają, wytykając mu chuligańską przeszłość, ale to jest bezpodstawne, bo Kołyszko bardzo się zmienił na korzyść.

Kelner zebrał filiżanki po bulionie i rozstawił płaskie talerze. Wprawnymi ruchami przeniósł na nie zawartość metalowych tacek. Od sąsiedniego stolika dobiegł tubalny głos jednego z tęgich dżen­telmenów:

Jeżeli ty, Lutek, nie chcesz obejrzeć nóżek pa­ni Joluni, to znaczy, że nie znasz się na pięknych kobietach!

0

Au ciebie? — Redlak zwrócił się do Luba-cza. — Co powiesz o rozmowie z dyrektorem admi­nistracyjnym? Jak zabezpieczono dostęp do wnętrza szały, w której przechowują dokumentację KNR-2.

Z odpowiedzi porucznika wynikało, że dyrektor Bugajski powiedział na ten temat dokładnie to samo, co Redlak usłyszał od Kuleszy.

Bugajski to bardzo sympatyczny gość — Lu-bacz bezskutecznie starał się złowić na widelec umykające ziarnko groszku. — Ma poczucie hu­moru. Wie dużo prawie o wszystkich pracownikach Instytutu. Jego zdaniem nigdy nie uda się znaleźć takiego speca, jak Wojdyga. Wypytywałem go oczywiście głównie o zespół projektantów KNR-2. Nie orientował się dokładnie, co kto robił przy na-mierniku, ale zapewniał, że atmosfera wśród tych ludzi jest doskonała.

A co powiedział o Kołyszce?

Osobiście nic nie ma mu do zarzucenia prócz ordynarnego sposobu bycia. Wie o jego sympatii do Solskiej, a niedawno był świadkiem burzliwej sce­ny, jaka rozegrała się między nimi na korytarzu v/ Instytucie. Całego przebiegu awantury nie zna, widział tylko jak Kołyszko, podobno purpurowy na twarzy, wygrażał Solskiej pięścią krzycząc: „Jesz­cze raz będziesz u niego, to tak załatwię tego sta­rego cwaniaka, że mu się wszystkiego odechce!"

■— Ciekawe... Z pewnością chodziło o Wojdygę. — Redlak skinieniem ręki starał się przywołać kelne­ra. — Czy pamiętałeś o tym, że to właśnie Bugaj­ski zaproponował inżyniera jako specjalistę od lamp oscyloskopowych?

0

Po kolejnej nie udanej próbie Lubacz dał za wyr graną pozostawiając groszek na środku talerza.

Tak, pytałem go, skąd znał Wojdygę — po­rucznik odłożył sztućce. — Powiedział mi, że po­znał go na konferencji w Warszawie. Polecając go Magdziarzowi i Kuleszy, opierał się na zgodnej opinii panującej wśród specjalistów z tej dziedziny. Podobno wszyscy wypowiadali się o Wojdydze w samych superlatywach.

Słucham państwa — kelner zbierał talerze.

Ja kawę i wodę mineralną — powiedziała Ewa, wyciągając papierosa z leżącej na stoliku paczki kapitana.

Kelner skłonił głowę z uszanowaniem.

A panowie? — spytał.

Skończyło się ostatecznie na trzech kawach, mi­neralnej i dwóch winiakach.

I co? — dopytywał się Redlak podsuwając Ewie zapalniczkę.

Bugajski jest absolwentem przedwojennej Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. Bezdziet­ny wdowiec, żyje na wysokiej stopie, ale to zro­zumiałe: dyrektorska pensja i żadnych obowiązków rodzinnych. W Instytucie Techniki Morskiej pra­cuje od jego utworzenia. Dość powszechna jest opinia, że dobre wyniki naukowe Instytutu to w znacznej mierze rezultat jego talentów organi­zacyjnych. Z racji udziału w licznych konferen­cjach i zjazdach, a głównie dzięki pikantnym do­wcipom i świetnej znajomości kuchni, bardzo po­pularna postać w krajowym środowisku radiotech­nicznym.

0

Mówię ci, Lutek, że ja się dobrze domyślam — doszło od sąsiedniego stolika — na pewno pani Jo-lunia ma śliczne nóżki. Może tatara?

Redlak grzał w dłoni kieliszek winiaku.

Wydaje mi się, że w zanadrzu chowasz jesz­cze coś ciekawego.

Masz rację — uśmiechnął się Lubacz — oka­zuje się, że pan dyrektor Bugajski grywa w poke­ra. I nie są to żadne towarzyskie chichy-śmichy, gra na. zapałki czy coś w tym rodzaju. Bugajski grywa z partnerami, którzy uznają tylko spore stawki. Przyznał się do tego bez żenady, gdy za­dałem mu pytanie zgodnie z twoją telefoniczną in­strukcją, którą przekazała mi Ewa. Powiedział, że jest to męska rozrywka w gronie znajomych, z re­guły tych samych, nie może być więc mowy o żad­nej szulerni, że lubi mocne przeżycia, a dobrze za­rabia, więc... i tak dalej w tym stylu. Ale nie to jest najważniejsze.

Lubacz zrobił efektowną pauzę.

Razem z Bugajskim — dodał podnosząc do ust kieliszek winiaku — przy pokerowym stole spo­tykali się między innymi nasi znajomi: Wojdyga i Kulesza. Mniej więcej dwa tygodnie temu — pa­miętasz, Maciek, datę notatki z kalendarzyka Woj­dygi? — miała miejsce ostra rozgrywka. Bugaj­skiemu doszedł ful z ręki. Silną kartę z ręki dostał także Kulesza. Wszyscy pozostali partnerzy spaso-wali z wyjątkiem Wojdygi, który dokupił do pary. Zaczęło się przebijanie. Bugajski miał nosa i wyco­fał się z gry. Wreszcie Wojdyga sprawdził Kule­szę...

0

Ja się z tobą, Lutek, zgadzam — oświadczył pojednawczo jeden z tęgich panów siedzących przy sąsiednim stoliku — pani Rita też na pewno ma nóżki prima. Wypijemy, zobaczymy...

Rozległ się piskliwy śmiech. Zapewne pani Rity.

Kto wygrał? — spytała szybko Ewa.

Wojdyga. Miał karetę asową! Kulesza — kró­lewską. Za jednym zamachem doktor przegrał do inżyniera...

Szesnaście tysięcy — dokończył Redlak.

Tak. Dokładnie szesnaście. Nie miał przy so­bie tyle pieniędzy. Zresztą Wojdyga natychmiast zgodził się na uregulowanie tego długu w później­szym terminie. Kulesza spodziewał się właśnie pie­niędzy za jakąś fachową książkę.

Sprawa notatki w kalendarzyku Wojdygi wy­jaśniona — powiedział Redlak. — Wiemy przy okazji coś więcej: doktor Kulesza lubi nie tylko koniki, ale i grę w pokera. A przy tym kłamie. Dziś rano powiedział mi, że absolutnie nie wie, o co chodzi, gdy pokazałem mu kalendarzyk inżyniera. Do tej sprawy chyba jeszcze wrócimy... Ty, Jurek, pofatygujesz się tym razem do pana doktora... Po­wiedz mu, że Wojdyga nie żyje, że został zamordo­wany. Zobaczymy jak zareaguje...

Panie Jolunia i Rita, a także towarzyszący im panowie, bawili się coraz lepiej. Gdy orkiestra na chwilę umilkła, od ich stolika popłynęła przez salę piosenka „Mazowsza": Cyraneczka nie ptak, dziew­czyna nie ludzie...

Dłoń Ewy niosąca do ust filiżankę kawy zamarła w połowie drogi.

127

Cyraneczka nie ptak, dziewczyna nie ludzie..." Filiżanka Ewy z łoskotem powróciła na spodek.

Mam! — powiedziała głośno Michałowska — już wiem, o co mi chodziło. Przecież to takie proste!

Redlak i Lubacz spojrzeli na nią ze zdumie­niem.

Słuchajcie — mówiła Ewa rwącym się z emo­cji głosem — ta dozorczyni w domu Wojdygi...

Czyżykowa?

Właśnie... Uprzytomniłam sobie dzięki tej cy­raneczce i dziewczynie — wskazała głową sąsiedni stolik — że jej nazwisko brzmi po prostu: „Czy­żyk". Pamiętacie, co mówił umierający Wojdyga? „Krówka". Przecież to także może być nazwisko!

Lubacz dopił winiak i skrzywił się z powątpie­waniem.

A co zrobisz z „zamkiem" i „Milanów­kiem"? — spytał.

No... Nie wiem... To co innego. Kapitan zastanawiał się przez chwilę.

Ten twój pomysł chyba nie jest zły. Zaraz da­my znać do Warszawy. Może znajdą jakiegoś Krówkę, który miałby powiązania z Wojdyga. To by było naprawdę coś...

Rozdział 8

Przed drzwiami sekretariatu doktora Kuleszy Lubacz zatrzymał się i mimo woli sięgnął rękami do talii. Dłonie przesunęły się po gładkim materiale marynarki. Porucznik Jerzy Lubacz westchnął,

128

a następnie zmarszczył się niezadowolony. Pomimo upływu czasu wciąż nie mógł przyzwyczaić się do braku munduru, do cywilnych ubrań, ba! nawet do tej pracy, która chociaż była marzeniem od lat, wymagała tak obcej jego charakterowi cierpli­wości, spokoju, nawet flegmatyczności. Kiedy Lu-baczowi, świeżo upieczonemu podporucznikowi Ofi­cerskiej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych, zapro­ponowano zmianę specjalności wojskowej i pracę w Centrali, uznał to za wyróżnienie i dowód za­ufania. Wiedział wprawdzie, że współczesny kontr­wywiad to nie żadna przygoda, szaleńcze pościgi i strzelanie do nieuchwytnych agentów, ale to, z czym się zetknął początkowo, trochę go rozczaro­wało. Ciągłe kursy, ćwiczenia, wbijanie w pamięć tysięcy przeróżnych szczegółów, doskonalenia pre­cyzji i logiki myślenia. Kiedy z bagażem tej wiedzy stawiał pierwsze kroki w Centrali, wydawało mu się, że traktują go tutaj jak ucznia, a nie jak czło­wieka, który chciał wreszcie przystąpić do kon­kretnego działania. Mijały dłużące się w nieskoń­czoność miesiące — Lubacz nie dostawał zadań, wciąż doskonalono jego umiejętności, wciąż przygo­towywano go do pracy. Wreszcie wystartował pod kierunkiem Redlaka. W sprawie „Uśmiechniętej panny Lizy" Redlak prowadził go jak niemowlę, kontrolował wszystkie kroki, dawał szczegółowe dyspozycje. Nie był pierwszoplanowym bohaterem wydarzeń, ale i on - wniósł swój udział do pracy zespołu. Kapitan składając raport nie zapomniał o słowach uznania pod adresem Lubacza, prosił, by jeśli nadarzy się okazja, porucznik znów mógł dzia-

9 — Śmierć zamawia

129

łać pod jego kierownictwem. Ta prośba była ci­chym powodem do dumy. Ale brak munduru — do tego Lubacz nie mógł się przyzwyczaić. Wiedział, że w mundurze było mu do twarzy; jako cywil swo­ją krępą, umięśnioną sylwetką przypominał za­paśnika na urlopie, prawie rozsadzał miarowe gar­nitury.

Wciąż myśląc o tym, że nie ma to jak mundur, wszedł do sekretariatu i zapytał o doktora Stani­sława Kuleszę. Pytanie pogłębiło jeszcze bardziej zły humor Lubacza. Zadanie, które otrzymał od Redlaka, nie było jednoznacznie sprecyzowane, sprowadzało się raczej do dyspozycji ogólnych, do wskazówek, jak przeprowadzić rozmowę. „Teraz ty pogadasz sobie z doktorem — mówił Redlak — wyciągniesz z niego to, czego ja nie uzyskałem w czasie oficjalnego przesłuchania. Pamiętaj o no­tatce w kalendarzyku Wojdygi i jej znaczeniu w świetle tego, co usłyszałeś od Bugajskiego. Nasz doktor ma wiele słabości. Konie, poker, samocho­dy... Zastanów się nad tym, porozmawiaj. I zwróć uwagę na reakcje twego rozmówcy; to często waż­niejsze niż słowa..."

Poczekał kilka minut patrząc tępo na szklankę z herbatą, która stała na biureczku sekretarki. Dziewczyna podparła rękami brodę i myślami wy­dawała się być gdzieś hen, poza Instytutem.

Wciąż rozmawia przez telefon? — podniósł się z krzesełka zdenerwowany Lubacz i podszedł do biurka.

Rozmawia... Ale może panu zrobić herba­ty... — Chciała być uprzejma wobec tego milczące­

130

go pracownika, jak sądziła, warszawskiej mi­licji.

Tak... Nie... To jest tak... — zaplątał się Lu­bacz i chcąc skierować rozmowę na mniej kon­wencjonalne tory zagadnął o doktora Kuleszę.

Sekretarka rozpromieniła się.

O, pan doktor to uroczy człowiek. Jako nauko­wiec, jako szef, no i mężczyzna... — Zaczerwieniła się nagle. — Ja tak tylko prywatnie... Ma przecież żonę...

Znałem kiedyś faceta — mruknął Lubacz — który też miał żonę. Ten fakt nie przeszkodził mu w posiadaniu trzech przyjaciółek i zamordowaniu kasjera wiozącego pieniądze...

O! — udawała zgorszoną sekretarka. — Pan chyba żartuje, bo co to ma wspólnego z panem doktorem...

■—■ No nic — zgodził się nadspodziewanie potul­nie porucznik. — Tamten miał po prostu takie hob­by, że lubił babki...

Pan doktor to nie jest taki — w głosie dziew­czyny było trochę zawodu. — Pan doktor to sza­leje za samochodami. O tak, ma teraz wartburga, ale chce zmienić na fiata, tego polskiego, z silni­kiem tysiąc pięćset.

Ładny wóz...

No chyba! Szef miał go kupować już tydzień temu, ale coś mu wypadło i musiał odłożyć sprawę tego fiata.

■— Zabrakło mu pieniędzy?

Nie wiem. Ale — zreflektowała się sekretar­ka — to nie moja sprawa. Co ja będę robiła plotki.

0

Lubacz szarmancko zapewnił, iż jest jak naj­dalszy od myśli, że urocza dama siedząca w sekre­tariacie może być pospolitą plotkarką. Po takim expose nic już nie powstrzymało młodej kobiety od zapoznania Lubacza z wieściami krążącymi o wyś­cigowych i pokerowych namiętnościach spalają­cych doktora Kuleszę i — „jak wszyscy mówią" — poważnie zmniejszających jego budżet.

Bo pan doktor, to jak jest sezon w Sopocie, to nie opuści nawet jednego biegu. A w pokera, jak słyszałam, to grywa z dyrektorem Bugajskim...

Ma pani szefa filuta! — zapewnił Lubacz i powstrzymał się od dalszych komentarzy, ponie­waż drzwi gabinetu uchyliły się wręcz bezsze­lestnie i ukazała się twarz „filuta".

Pan do mnie? — zdziwił się niechętnie Ku­lesza. — Przecież rozmawiałem już wcześniej z pańskim przełożonym. Nie wiem doprawdy, w czym mógłbym jeszcze pomóc...

Chcielibyśmy wyjaśnić jeszcze kilka szcze­gółów — tłumaczył Lubacz — kilka drobnych ele­mentów, które są jeszcze niezbyt jasne... — Szybki­mi zdaniami starał się pokryć własne zdenerwo­wanie. Nie bardzo wiedział, co należałoby odpo­wiedzieć, gdyby brodaty doktor zaczął interesować się owymi niejasnymi elementami.

Niech pan wchodzi — machnął ręką Kulesza, nie siląc się na uprzejmość. — Uprzedzam jednak z góry: za piętnaście minut mam umówione spot­kanie...

Porucznik wręcz zginął w olbrzymim klubowym fotelu, którego pokryte skórą siedzenie zapadło się,

0

jakby kryło w środku najdelikatniejszy puch. Mu­siał mieć przy okazji niezbyt pewną siebie minę, bo Kulesza uśmiechnął się i pospieszył z wyjaśnie­niem, że fotele skonstruowano ze specjalnej gąbki niezwykle elastycznej, prawie obejmującej siedzą­cą osobę.

Niezłe, co? Mimo że wykonali te fotele zgnili imperialiści w Londynie... — spointował swoje uwagi.

Ostatnie zdanie Lubacz uznał za małą prowo­kację. Postanowił odparować:

Pan sam kupował? Nie...? Bo już myślałem, że to za wygraną...

Za wygraną? — zdziwił się Kulesza. — Za jaką wygraną?

Na wyścigach, panie doktorze, na wyścigach... Kulesza żachnął się:

Nie sądzę, aby przyszedł pan tutaj w spra­wie moich końskich czy koniarskich pasji. Napraw­dę nie mam czasu na takie rozmowy... — Usiłował okazać swoje opanowanie, ale ręce, drżące przy na­bijaniu fajki, zdradzały, że sugestie Lubacza nie należały do najprzyjemniejszych.

Porucznik odnotował w pamięci ten niepokój. O to przecież ciodziło Redlakowi. Pytać, intrygo­wać, nawet denerwować. I zapamiętywać reakcje.

Nie znam się na wyścigach — przyznał Lu­bacz. — Nie w tej sprawie przyszedłem do pana. Chciałem zadać jedno, istotne pytanie... — zawie­sił głos.

Taak... — nie brzmiało to zachęcająco, ale po­rucznik nie czuł się już speszony.

133

Ciekawi mnie, ile to pieniędzy przegrał pan do inżyniera Wojdygi, gdy graliście ostatnio w po­kera...

Chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł, albowiem reakcja Kuleszy słuchającego spokojnego głosu roz­mówcy była zupełnie niespodziewana. Doktor nagle wyprostował się, konwulsyjnym ruchem rąk prze­kręcił cybuch i ustnik tak mocno, że drewno ża­łośnie skrzypnęło i pękło. Spojrzenie skierowane na Lubacza było jednocześnie zdumione i przera­żone.

To już wiecie... — wykrztusił przez zaciśnięte wargi. — Już ktoś oczywiście wypaplał...

Lubacz mógł być zadowolony. Rewelacje usły­szane od Bugajskiego, który, jak przyznawał, sam również nie stronił „od krótkiego", zaczęły owoco­wać w zupełnie niespodziewany sposób. Postanowił milczeć i słuchać Kuleszy. Doktor wyglądał w tej chwili na człowieka, który nie zamierza już ni­czego ukrywać.

To już wszystko wiecie... — powtórzył mart­wym głosem Kulesza. — No jasne, że w waszych oczach muszę wyglądać podejrzanie, a co najmniej na świnię.

Lubacz nie zaprzeczył. Jeśli sam uważa, że jest świnią, nie będę go pocieszał — przemknęło mu przez głowę.

Ale chciałbym wyjaśnić...

Właśnie na to czekam — porucznik rozłożył zachęcająco ręce i oparł je na poręczach fotela gestem cierpliwego słuchacza przygotowującego się do przeżyć zgoła niezwykłych.

0

Jest faktem, że grywaliśmy często. Prawie zawsze w tym samym składzie: Wojdyga, Bugajski, ja i pewien adwokat z Wrzeszcza... Nazywa się Jan Warmiński.

A mieszka? — dopowiedział Lubacz.

—■ ...przy ulicy Kubacza nr 21. Może pan spraw­dzić... — Widząc kiwnięcie głową, Kulesza uznał to za zachętę do kontynuowania zwierzeń. — Oko­ło dwóch tygodni przed wyjazdem Wojdygi do Warszawy graliśmy jak zwykle we czwórkę. Cały wieczór nie szła mi karta. Wie pan, wtedy nie moż­na dużo przegrać, bo nie ma z czym wchodzić do gry... Ale w pewnej chwili zła passa jakby minęła. Kupiłem jedną trójkę, drugą, jakiegoś fulika, coś się odkręciło... Ale brałem tylko małe pule. W koń­cu doszło do tego spotkania...

Dwóch karet...

Świetne informacje! — sarkazm w głosie Ku­leszy był wyraźny. — Właśnie tak, do spotkania dwóch karet. Ja miałem królewską z ręki, a w ban­ku była fura pieniędzy, później doszło do spotkania Bugajskiego z Wojdyga, ale obaj zaczekali, a my, to jest Warmiński i ja, dołożyliśmy swoje. Więc doszło do tego rozdania. Po okrążeniu, gdy wszy­scy weszli, Bugajski miał nosa, wycofał się z fu­lem, później wycofał się Warmiński z trójczyną. Byłem pewny wygranej, miałem karetę króli z rę­ki, a Wojdyga kupował do pary i po kupnie coś kręcił nosem. Dlatego przebijałem ostre, a on cie­niutkie, jakby się obawiał...

I miał karetę asów, mimo że dokupował kar­tę z robionych, tak...?

135

Tak -— westchnął Kulesza. — Umoczyłem w tym rozdaniu mnóstwo forsy. Było tego okrągło szesnaście tysięcy.

Lubacz pokiwał tylko głową:

Nieźle. Ale chyba nie oddał pan natychmiast?

Jasne, że nie. Kto nosi tyle przy sobie...

Nagle jakby otworzyło się okienko i wpadł pro­mień słońca do mrocznego wnętrza. W głowie Lu­bacza, który zastanawiał się, o co pytać dalej, wszystko zaczęło się układać w logiczny ciąg wy­padków.

I nie oddał pan tych pieniędzy Wojdydze, prawda, panie doktorze? Nie oddał pan ich, bo nie chciał pan brać z forsy odłożonej na fiata... I kombinował pan, co z tym fantem zrobić. I myś­lał pan, że dobrze byłoby, gdyby tego Wojdygę szlag trafił, bo wtedy nie straciłby pan ani zło­tówki z honorarium za książkę...

Czyś pan zwariował!? — Kulesza poderwał się z fotela i stanął przed Lubaczem. — Ja miał­bym myśleć o takim świństwie? Po jaką cholerę? Przegrałem, trzeba oddać...

Ale nie oddał pan.

Nie oddałem. — Naukowiec z poczuciem winy opuścił głowę i zaczął targać i tak już zmierzwio­ną brodę. — Nie oddałem, ale sam Wojdyga, z któ­rym dobrze żyłem, lubiliśmy się nawet, powie­dział, że nie śpieszy mu się tak bardzo...

Jeśli wierzyć relacji Kuleszy, chciał przekazać pieniądze inżynierowi w sobotę, właśnie w dniu, kiedy Wojdyga wyjechał do Warszawy.

Nie zdążyłem oddać tych pieniędzy, bo in­

136

żynier wcześniej wyszedł z pracy — zakończył re­lację doktor. — Ale jak tylko przyjedzie z War­szawy, to natychmiast, od razu... Mam je nawet w biurku — sięgnął, by pokazać, przekonać Lu­bacza o swych zamiarach mających materialne po­krycie.

Inżynier Wojdyga nie przyjedzie już do In­stytutu, a pan nie odda długu — wyskandował twardo Lubacz.

Nie przyjedzie... A dlaczego?

Inżynier Wojdyga nie żyje.

Kulesza parsknął śmiechem, jakby uznał, że usłyszał głupi dowcip, ale nagle zamilkł. Zrozu­miał, że Lubacz nie żartuje.

Nie żyje?! Niemożliwe! Straszne! Nie, nie wierzę... Był tylko ranny! — Jego przerażenie i zdumienie było prawdziwe. Kulesza nie mógł wręcz pojąć tej okrutnej przez swą prostotę praw­dy: oto był człowiek i już go nie ma. I już go nie będzie...

Nie, nie mogę w to uwierzyć. No, niech pan powie — poderwał się nagle — niech pan powie, że to jest kretyński, głupi dowcip z pańskiej stro­ny, że chcieliście po prostu mnie zdenerwować. A ja — uderzył się z niespodziewanym rozmachem w pierś — nie mam z tą całą aferą zupełnie nic wspólnego.

Z wyjątkiem owej przegranej — dopowiedział z podejrzaną uprzejmością Lubacz.

Doktor Kulesza żachnął się.

Człowieku, przecież ja zarabiam sporo pienię­dzy. Sporo, do jasnej cholery!

0

Widać było, że krzykiem stara się przemóc swój strach. Nagle jakby ujrzał nadzieję; z szuflady biurka wyciągnął wypchaną kopertę, na której starannym kaligraficznym pismem ktoś wypisał jedno jakże dobrze znane Lubaczowi nazwisko.

Niech pan popatrzy, to koperta z pieniędzmi, które winien jestem Wojdydze. Czekałem na jego powrót. Chciałem mu oddać. Przecież nie wiedzia­łem, że pan przyjdzie...

Ech, panie doktorze — Lubacz mimo woli uśmiechnął się i ten uśmiech przemienił go nagle z surowego stróża sprawiedliwości i porządku pu­blicznego w młodego chłopaka. — Przecież w byle jakim kryminale można przeczytać, że przezorny przestępca już z góry przygotowuje sobie alibi w razie nieprzewidzianego wypadku. No, dobrze, dobrze... — zamruczał widząc pobladłą twarz swego rozmówcy — przyjmuję, że mówi pan prawdę. Ale w takim razie, co zrobi pan z tą harmonią pienię­dzy?

Kulesza jakby odetchnął. Cicho, bezgłośnie, ale z wyraźną ulgą.

Cóż, szkoda mi Wojdygi. Dobry był z niego inżynier, choć nieco safanduła. Wie pan, chwilami jakoś guzdrał się z całą dokumentacją. Jakby mu nie zależało na czasie... A pieniądze? — zastanowił się nad zadanym pytaniem — Cóż, inżynier był sa­motny. Ale z pewnością znajdą się spadkobiercy. Do spadku ludzi nie trzeba szukać, sami się znaj­dą. — Skrzywił się, bo mimowolny żart zabrzmiał nieco makabrycznie.

0

Więc tak konkretnie — przerwał Lubacz mo­nolog — chciał pan zwrócić te pieniądze, tak?

Oczywiście! Równe szesnaście tysięcy!

Sporo... Kulesza skrzywił się.

Co pan chce, dwie karety...

Taak. Jeszcze poproszę o dokładne adresy osób, z którymi pan grywa w pokera. Oczywiście interesuje mnie ta grupa, która kontaktowała się również ze zmarłym.

Ze zmarłym? — nie zrozumiał Kulesza.

No, myślę o Wojdydze...

Porucznik zanotował adresy, numery telefonów. Chyba jednak brodaty doktor był w porządku. Je­go zachowanie było chwilami dziwne, ale nie wy­dawało się, by miał coś na sumieniu. No, ale te pieniądze, zreflektował się w myśli Lubacz. Nie dla tylu tysięcy mordowano ludzi lub chciano ich się pozbyć. Wystarczyło przypomnieć sobie o proce­sach morderców taksówkarzy...

No, a komu pan odda ten dług? — wrócił do przerwanego wątku rozmowy. — Zna pan jakąś ro­dzinę Wojdygi?

Doktor w zamyśleniu zaczął palcem rozdzielać brodę na wąskie pasemka.

Właściwie, mimo iż znałem inżyniera dość długo, nigdy nie zetknąłem się z członkami jego ro­dziny, z jakimiś krewniakami, powinowatymi czy kimś tam jeszcze. Inżynier nie był skłonny do zwie­rzeń... Ale, ale! — usiadł w fotelu naprzeciwko Lu-bacza. — Wie pan, jakieś mniej więcej rok temu, graliśmy u niego, to jest u Wojdygi, w „krótkiego".

139

I nagle ktoś zadzwonił, Wojdyga otworzył drzwi i po chwili wprowadził faceta. Mógł mieć tak około pięćdziesiątki. Zasuszony, nijaki. Przedstawił go jako kuzyna, który przyjechał z Poznania. Mówił, jeśli dobrze sobie przypominam, że ów jegomość jest krawcem i przyjechał służbowo do Gdańska. Nie dostał miejsca w hotelu i stąd... jakieś tam ta­kie duperele...

W porządku. Przedstawiał się? Pamięta pan nazwisko?

Kulesza zamyślił się.

Tak! Pamiętam! Zresztą, to takie śmieszne nazwisko. Ten krewny Wojdygi nazywał się Ta­deusz Krowacki. Właśnie Krowacki. Krawiec z Poznania.

Dziękuję, panie doktorze. — Lubacz podniósł się z fotela.

Tak szczerze mówiąc, nie był z siebie zbytnio za­dowolony. W notesie miał zapisanych kilka na­zwisk, parę adresów i kwotę, którą przegrał bro­daty hazardzista na karetę z ręki. Tak, wyniki roz­mowy nie były zbyt imponujące... Ten Krowacki... I Krówka... ,

Przez otwarte okno do mieszkania Wojdygi wpadła ostra smuga światła. Redlak powiódł wzro­kiem za promieniem. Mikroskopijne pyłki kurzu wydawały się zmielonymi brylantami, które ktoś szczodrą ręką rzucił w przestrzeń. Siedząca na wersalce Michałowska wydawała się całkowicie po­

0

grążona we własnych, chyba niezbyt służbowych rozmyślaniach.

Nasi szukają w Poznaniu krawca. — Redla-kowi wydało się, że powiedział to zbyt ostro, więc ściszył głos. — Chodzi o tego krewniaka inżyniera...

Michałowska kiwnęła potakująco głową. Znała już szczegóły przeprowadzonej rozmowy w Insty­tucie i nie wydawały się jej one zbyt obiecujące.

Jeśli nazwisko się zgadza, to rzecz będzie pro­sta... Krawiec na delegacji. Coś takiego!

Może pracuje w jakiejś spółdzielni? Nie każ­dy musi być prywaciarzem — uśmiechnęła się Ewa.

Jasne, nie każdy... Jak go odnajdziemy, trze­ba go ściągnąć do Gdańska. Niech się zaopiekuje mieszkaniem.

Pamiętaj, że on nazywa się Krowacki. Nasz student zeznał, że Wojdyga przed śmiercią mówił coś o Krówce. To może być ten... Może ostatnią myślą była myśl o kuzynie...

Sądzisz...

Ale skąd! — żachnęła się Michałowska. — Oczywiście, że nie myślę tak, jak to wykombino­wałeś sobie w swej wspaniałej kapitańskiej gło­wie. Myślisz, że ów Krowacki zabił Wojdygę, by obłowić się na kuzynie, prawda?

Takie nieprawdopodobne?

I musiał to zrobić właśnie w Warszawie! Oby­watelu kapitanie, co się z wami dzieje? — Micha­łowska wzruszyła ramionami z udanym smutkiem.

Racja, ta hipoteza odpada. Na razie... — za­strzegł się Redlak. — Na razie. Do przybycia pana

141

Krowackiego i sprawdzenia jego hipoteki. A jak przyjedzie, cóż, porozmawiamy...

Michałowska wstała i pozornie bez celu zaczęła podchodzić do porozstawianych w pokoju mebli. Wszystko lśniło czystością. Tylko gdzieniegdzie na ciemnej politurze widać było delikatne smugi. Wi­docznie ktoś niezbyt dokładnie starł biały proszek, jakim obsypano wszystko, co było w tym mieszka­niu, aby zdobyć komplet odcisków palców.

Nie lubię takich mieszkań — zwróciła się na-i gle Michałowska do Redlaka. — Nie lubię, nawet jeśli są ładnie urządzone, z gustem, a dobór przed-l miotów i sprzętów świadczy o zamożności właści-l cielą lokalu. Jest w nich coś, coś... — nie umiała] znaleźć właściwego określenia, ale Redlak dał się] wciągnąć:

...coś z atmosfery grobu...

Właśnie! Są takie martwe, anonimowe. Jakby tu nigdy nikt nie mieszkał. Czuję się tu jak intruz, ale gdybym miała mieszkać i rok, czułabym się po-1 dobnie.

O rany — westchnął kapitan — zupełnie jak u egzystencjalistów...

Raczej u Bergmanna. Smutek, los, przezna­czenie...

Dzwonek, donośny, natarczywy, przerwał im spór o filozoficzną interpretację nastrojów, w ja­kie wpadać może człowiek siedzący w mieszkaniu będącym własnością zmarłego. Redlak poderwał się, wyszedł do przedpokoju, witał kogoś familiar­nym raczej niż oficjalnym tonem. Wrócił do pokoju z dwiema kobietami. Ta druga, tak w myśli okre­śliła Michałowska szczupłą blondyneczkę, nie była nawet jeszcze kobietą, raczej dobrze rozwiniętym podlotkiem, siedemnastolatką, w której oczach pełno było zdumienia i jakiegoś zaniepokojenia. Strach? — przemknęło przez myśl Michałow­skiej. — Ale skąd! Myśl ta nie dawała jej jednak spokoju.

Stała w głębi. Uścisnęła dwie ręce. Dłoń tej mło­dej była lekko spocona.

Pani Czyżykowa, gospodyni inżyniera Woj­dygi — przedstawił Maciej starszą i tęższą z przy­byłych.

My się już znamy — uśmiechnęła się Micha­łowska. — To pewno pani córka? — ponownie spoj­rzała na blondyneczkę. Wyraz jej oczu i mokra dłoń nie dawały Ewie spokoju.

Ja, panie komisarzu — Czyżykowa uznała, iż właśnie Redlak jest kimś „ważniejszym" — ja już wszystko mówiłam na milicji. O tym, ile mnie pan Wojdyga płaci, jak i kiedy sprzątam, czy gotuję, kto tu przychodzi i kiedy. Można rzec, że powie­działam wszystko jak na świętej spowiedzi. Ale jak pan chce, mogę jeszcze raz od początku. To było — zaczerpnęła powietrza — gdzieś ze dwa lata temu, jak mój mąż skręcił sobie nogę. Wtedy leciałam do apteki i zobaczyłam...

Już wszystko wiem, pani Czyżykowa — Re­dlak ruchem ręki podkreślił słowa. — Koledzy z milicji gdańskiej przekazali nam komplet ma­teriałów. O ile pamiętam, to pani przez kilka dni nie sprzątała tutaj mieszkania. Zastępowała panią córka. Zgadza się?

143

0

Absolutnie, panie komisarzu! — przyświad­czenie było pewne i żarliwe. Pani Czyżykową wyraźnie pragnęła mieć swój udział w śledztwie.

Kiedy miało miejsce to zastępstwo?

A niby jakie?

Pan kapitan — wtrąciła się Ewa — pyta, w jakich dniach sprzątała tutaj pani córka...

Znaczy się Bożenka? — rozpromieniła się pa­ni Czyżykową. — Ano sprzątała, jak ja właśnie nie mogłam.

Czyli kiedy? — westchnęła Michałowska. Palce Czyżykowej zamieniły się w liczydła.

Będzie dwa dni przed wyjazdem pana inży­niera do Warszawy.

Mówił pani o tym wyjeździe? — zdziwił się Redlak.

. — Iii tam — skrzywiła się dozorczyni. — I co by mnie miał takie rzeczy opowiadać. Już teraz, jak się dowiedziałam od ludzi, że pana inżyniera jacyś I chuligani napadli i jest w szpitalu, to i słyszałam, * że to się stało w Warszawie...

No tak... Więc sprzątała panna Bożenka — Redlak po raz pierwszy uważnie przyjrzał się dziew- j czynie, która przycupnęła na brzeżku krzesła.

No, Bożenka — zachęcała energicznie ma- I ma — rusz się, powiedz, jak to było...

Dziewczyna schyliła głowę.

Nic takiego nie było... Posprzątałam i tyle. Już mówiłam...

Zapadło nagle milczenie. Czyżykową, Michałow­ska i Redlak patrzyli na Bożenkę, która jeszcze niżej spuściła głowę.

144

Niech nam pani opowie. — Michałowska de­likatnie pogładziła ją po głowie. — Ja rozumiem, że to nie jest przyjemne, ale wszystko, co pani pamięta, co pani powie, może być ważne.

Przecież pana inżyniera pobili w Warsza­wie! — wykrzyknęła nagle młoda Czyżykówna. — W Warszawie, a nie tutaj! Więc po co to wszystko? Po co?!

Mam pomysł! — Redlak podszedł do ściany pokoju, odnalazł przycisk i mocne światła żyran­dola odegnały wypełzający półmrok. — Pani Czy­żykową! Zna pani tu każdy kąt, niech nam pani zrobi herbaty.

—■ Czemu nie, mogę zrobić -- podniosła się z miejsca, zdziwiona, iż ów młody milicjant, za­miast raz jeszcze pytać o to, co interesowało „tych mundurowych", prosi o herbatę.

A pani niech zostanie! — Redlak delikatnie przytrzymał za ramię Bożenę, która chciała wyjść za matką do kuchni.

Zeznawała już pani w milicji?

Tak.

O co panią pytano?

—■ No, kiedy sprzątałam, czy ktoś przychodził.

A przychodził?

Nie.

Może ktoś telefonował? — nie wytrzymała Michałowska ze swojej wersalki.

Czyżykówna drgnęła. Tak... W jej głosie było wahanie.

Mówiła pani o tym w trakcie przesłuchania w milicji?

10 — Śmierć zamawia

145

Nie.

Redlak podniósł brwi, co miało znamionować zdumienie.

Ależ dlaczego! To może być ważne! Czyżykówna znów opuściła głowę.

Nikt mnie o to nie pytał.

W porządku — zgodził się Maciej. — Więc był telefon. Kiedy?

A jak już przyszedł z pracy pan inżynier. To był chyba międzymiastowy ten telefon...

O, a skąd pani o tym wie?

Taki sygnał jest charakterystyczny... Długi, mocny.

Redlak potarł dłonią policzek. Do licha, że to przegapili! Gdyby tak kilka dni wcześniej! Ale nic...

Pani podniosła słuchawkę?

Nie, pan inżynier. Bo pan inżynier nie po­zwalał podnosić słuchawki. Tak już chciał. Ja sprzątałam właśnie w tym pokoju.

Słyszała pani, z kim rozmawiał pan Wojdyga?

Tak... To jest nie...Trochę.

Co pani słyszała?

Pan inżynier na początku słuchał i na coś się nie zgadzał. „Nie! — mówił — nie, to nie przej­dzie!" A później to już zaczął krzyczeć, bo na po­czątku mówił tak, że ledwo głos dochodził. Krzy­czał coś takiego, że „to się musi skończyć!" i rzu­ci! słuchawkę.

Może powiedział coś jeszcze? — nachyliła się

146

nad Czyżykówna Ewa. — Naprawdę, niech nam pani pomoże...

Bożenka podniosła głowę. Jej oczy skierowane bez przerwy na blat dużego stołu, przy którym sie­dzieli, teraz były podniesione do góry, skierowane ku Ewie. I, o dziwo, w tych oczach była ufność. Ale i strach.

Zaraz... Pan inżynier powiedział jeszcze coś takiego, że jak z tym skończy, to powie o wszyst­kim komu trzeba... Nie, inaczej. Powiedział chyba tak: „To się musi skończyć, ja powiem komu trze­ba..." Tak, właśnie tak.

I rzucił słuchawkę?

Tak. I był zdenerwowany. Nawet nie zapytał, co u mnie słychać. A zawsze tak robił, bo ze mną to żartował, że mnie za mąż wyda. A wtedy to tylko mruknął, że mogę skończyć sprzątanie kiedy indziej i żebym sobie poszła.

Wzruszyła ramionami i znów jej oczy pobiegły na blat stołu.

Pani Czyżykowa! — zawołał Maciej. — Co z tą naszą herbatą?

Już niosę, już niosę, panie komisarzu zło-ciutki — dozorczyni promiennie uśmiechnięta wniosła tacę z czterema szklankami. — Dziecko też się może napić, prawda?

Bożenka? — roześmiała się Michałowska. — To już nie dziecko. To dziewczyna. Za rok kobieta.

Dozorczyni machnęła ręką.

Dzieciuch jeszcze, nie baba. Ma czas uganiać się za chłopakami.

Posprzątajmy tymczasem na stole — zapro­

0

ponowała Michałowska. — Miejsca jest dosyć, ale ja lubię porządek.

•—• Zupełnie jak ja — wykrzyknęła pani Czyży­kową. — A pani, że się tak wyrażę szczerze, to chyba już za mąż czas, nie?

—• Mnie? — zarumieniła się nagle Ewa. — Dla­czego?

Tak to jest — obwieściła światu swą złotą myśl dozorczyni — jak dziewczyna inną za doj­rzałą uważa, to i samej się jej cni porządnie bez chłopa. — Nie czekając na odpowiedź zaczęła zbie­rać drobiazgi poumieszczane w trzech tekturowych pudełkach. — Ciii, jaka to dokładna ta milicja — pochwaliła przed Redlakiem gdańską ekipę docho­dzeniówki. — Wszystko co na wierzchu, tak po­składane dokładnie. Ale tego śrubokręta to nie widziałam nigdy u pana inżyniera — zdziwiła się głośno i machinalnie wyjęła z pudełka masywny śrubokręt w czarnej bakelitowej oprawce. — Inny to jest, ale na swoim miejscu, w schowku. A ten musi milicyjny...

Nie zna pani tego śrubokręta? — zaintereso­wał się Redlak.

Czyżykową przecząco pokręciła głową.

Nie nasz!

Michałowska nie zwróciła uwagi na ostatnie py­tanie i odpowiedź. Bo panna Czyżykówna od kilku sekund już nie miała spuszczonej głowy. Patrzyła na śrubokręt. Na jej policzkach widać było dwie czerwone plamy zamiast dziewczęcych rumieńców A w oczach nie było już nadziei. Tylko strach.

0

Wieczorem w hotelu Redlak był zasępiony. Po kolacji długo nie mógł zasnąć. Ewa powiedziała, że młoda Czyżykówna coś ukrywa. Chyba tak. Ale dlaczego? A przede wszystkim — co?

Już zasypiał, gdy ciszę przerwał dzwonek tele­fonu.

Maciej? — głos Puchackiego utkany był z triumfalnych nutek. — Mam dla ciebie trochę nowin. My w Warszawie też umiemy posługiwać się szarymi komórkami. Byłem dzisiaj u ciotki Ko-łyszki. Opowiadał jej o dziewczynie, sobaczył na inżyniera. Mówił, że mu łeb ukręci, jak ona jesz­cze raz do niego pójdzie. Krytycznego dnia wie­czorem, tak twierdzi ciotka, wybierał się do kina. Wrócił w nocy, gdy już spała, bo ona chodzi wcze­śnie spać. Stąd nie wie, ile godzin był poza domem. I prosił ciotkę o pożyczkę. Mówił, że to sprawa ży­cia i śmierci, kapujesz? Wiesz, ile chciał?

Szesnaście tysięcy — mruknął Redlak.

Wiedziałeś? — w głosie Puchackiego słychać było teraz wyraźne rozczarowanie. — Co, powie­dział ci o tym w Gdańsku?

Nie, nie wiedziałem — przyznał Maciej, choć korciło go, by przedstawić się jako nowe wcielenie doktora Balsamo. — W tej cholernej sprawie wszystko po prostu musi być tak zagmatwane, że warszawska ciocia musiała mu oczywiście pożyczyć ni mniej ni więcej, ale dokładnie szesnaście ty­sięcy. Inaczej byłoby za proste... — dokończył z gorzką ironią.

Nie rozumiem... — Puchacki był zawiedziony po raz drugi. — Ale mam dla ciebie i drugą sen­

149

sację. Szukaliśmy w archiwach. Poddałeś myśl, by szukać danych x okresu okupacji. I znaleźliśmy! Dosłownie pół godziny temu...

Co?! — poderwał się Redlak — Co macie?

Nazwisko hitlerowskiego oficera śledczego, który przesłuchiwał ludzi w siedzibie lubelskiego gestapo, to znaczy... na Zamku. Sądząc po zachowa­nych dokumentach był to wyjątkowy drań. Posta­ramy się, może jest jakaś jego fotografia...

No tak, ale czy on na pewno miał do czynie­nia z Wojdyga, ten twój gestapowiec?

A wiesz, jak on się nazywa? — spytał trium­falnie Puchacki. — Kruffka!

Jak? Jak? — wykrzyknął Redlak, któremu nagle zawirował pokój.

Puchacki z satysfakcją literował: K-r-u-f-f-k-a.

Rozdział 9

Chciałbym — tonem najuprzejmiejszym z możliwych powiedział technik Kołyszko — aby pan wreszcie się ode mnie odpieprzył.

Bezceremonialnie odwrócił się tyłem do Lubacza i zaczął skręcać dwie żeliwne rurki stanowiące część jakiegoś większego urządzenia.

Powiedziałem, chyba wyraźnie: od-piep-rzył — wyskandował raz jeszcze niezbyt parlamen­tarne słowo. — Jeśli zaś uważacie — mówił dalej nie przerywając pracy — że to ja pobiłem tego flimona Wojdygę, możecie mnie zamknąć w pudle. Już tam byłem i nic się nie stało — dokończył za­czepnie.

150

Kołyszko! — mruknął ostrzegawczo Lu­bacz. — To przemówienie może zrobić wrażenie na pańskich kumplach, ale nie na mnie. Jeśli uzna­my, że trzeba was zamknąć, to...

Zamkniecie!

Jasne... — Lubacz podszedł do chłopaka i wy­jął mu z ręki klucz. — Tymczasem jednak musicie odpowiedzieć na kilka pytań.

A jeśli nie?

Tym gorzej dla was. Będę musiał polatać po Instytucie. Ludzie mi powiedzą o was więcej, niż sami o sobie wiecie. Tylko ja lubię być dyskretny. Po co mają łączyć wasze nazwisko z nazwiskiem Wojdygi i nazwiskiem tej... no, jak się ona nazy­wa...

Kołyszko ścisnął pięść tak, że zbielały mu palce. — Fajnie... — rzucił zza zaciśniętych zębów. — Punkt dla pana. Niech pan pyta.

Byliście w Warszawie, gdy przebywał tam Wojdyga...

Byłem.

Meszka liście gdzieś w Warszawie... Ale nie w hotelu.

Kołyszko wzruszył ramionami.

—■ A co, milicja w Warszawie nie zdążyła spraw­dzić? Proste. Mieszkałem u ciotki. Jeszcze raz po­dać adres?

-— Nie trzeba — skrzywił się w półuśmiechu po­rucznik. — To się nawet zgadza. -— Reszta też się zgodzi.

I co robiliście u ciotki? — Lubacz nie dał się sprowokować do wymiany zdań.

0

Spałem.

Bez wygłupów — zdenerwował się wreszcie porucznik agresywnym tonem odpowiedzi. —• Mów­cie po kolei.

—■ Mogą mówić. Przyjechałem z dworca taksów­ką. Pociąg przychodzi do Warszawy wieczorem, gdzieś około dziesiątej. Przywitałem sią z ciotką, zjadłem kolację, poszedłem spać. Następnego dnia od rana załatwiałem sprawy dostaw części dla Instytutu.

Bezpośrednio z dworca przyjechaliście do mieszkania ciotki i nikogo poza nią nie spotkaliś­cie — upewniał się Lubacz — z nikim nie rozma­wialiście?

Owszem, rozmawiałem — zgodził się potulnie Kołyszko. — Spotkałem się z jednym takim...

Z kim!?

Z takim jednym...

Jego nazwisko, adres, skąd go znacie? Kołyszko spojrzał z ukosa na porucznika.

Od razu widać, że nie ma pan doświadczenia. Nie to co ten pański koleżka. Pytał pan, czy z kimś rozmawiałem. Tak, z taksiarzem. Podałem mu adres ciotki...

Lubacz mimo woli uśmiechnął się.

Kołyszko! Teraz punkt dla was. Ale to jeszcze nie koniec. Więc następnego dnia załatwialiście sprawy służbowe...

Można to tak nazwać... Byłem w Zakładach Kasprzaka na Woli i w „Róży Luksemburg" po podzespoły i części, później w „Tewie" na Służew­cu po TR-76 i D-3. Wie pan, co to są D-3?

152

Nie wiem — przyznał zgodnie z prawdą Lu­bacz, który nie wiedział również, co kryje się za symbolem TR-76.

A wygląda pan na takiego bardziej genial­nego... — Kołyszko wypowiedział komplement o dość podejrzanej jakości.

Więc byliście w trzech fabrykach, tak? — porucznik znów nie pozwolił się sprowokować.

Tak, można sprawdzić u nich w biurach prze­pustek. Co do minuty. Zresztą gadałem z kilkuna­stoma ludźmi...

Do której to trwało?

Z „Tewy" wyszedłem dokładnie o piętnastej trzydzieści. Obiad zjadłem na mieście. Polazłem do kina, do „Moskwy", i kupiłem bilet na ostatni seans. Na dwudziestą piętnaście. Grali właśnie „Pana Wołodyjowskiego".

Więc poszliście sobie do kinka, tak?

A do kinka...

- Widział was tam ktoś znajomy?

Technik usiadł na trójnożnym zydelku.

•— Z pana to detektyw, konać można ze śmie­chu... Alibi... Nie — spoważniał na moment — nikt mnie tam nie widział. Ale alibi mam. Przed samym końcem seansu jakiś baran zaczął z balko­nu ludzi oblewać wodą. Zrobiła się awantura. Jakby mnie tam nie było, nie wiedziałbym o tym...

Mogliście mieć tam kogoś znajomego, który wam opowiedział tę historię.

Oho! — zdziwił się Kołyszko. — Widać, że

0

w milicyjnej szkole siedział pan w pierwszej ław­ce... Faktycznie, mogło tak być...

A co robiliście po seansie?

Co miałem robić? Wsiadłem w tramwaj i po­jechałem do ciotki. Stara już spała... Następnego dnia wyjechałem do Oliwy.

Grzeczny, spokojny chłopczyk... — w tonie Lubacza była wyraźna ironia. — Załatwiał tylko służbowe sprawy, ledwo starczyło mu czasu na obejrzenie filmu. Nawet z ciotką nie zdążył poroz­mawiać.

Dlaczego nie? Rozmawiałem rano, przed wyj­ściem do „Kasprzaka"...

O czym?

Zwyczajnie. Jak się czuje, jak sobie radzi. Tego chyba żadne prawo nie zabrania...

Nie. Ale czy była to tylko taka sobie rodzin­na pogawędka?

Kołyszko żachnął się.

Co pan ma na myśli?

Taką małą rodzinną pożyczkę — głos Luba­cza przypominał szept dziewczyny wyznającej ta­jemnice serca. — Taką małą pożyczkę w wyso­kości szesnastu tysięcy. — Podszedł do technika jak mógł najbliżej. — Dlaczego tak nagle potrze­bował pan pieniędzy?

Kołyszko odskoczył od Lubacza. Narastająca czerwień policzków świadczyła o rosnącym zdener­wowaniu. Już nie był ironicznie bezczelny. Teraz był wyraźnie zły.

Cholera! Wszystko wyniuchacie. Do bebechów

154

włazicie... Wszystko was interesuje. Wolno mi po­życzyć, jeśli potrzebuję....

Po co? — powtórzył Lubacz. — Po co?

Ma pan mieszkanie? Ma pan! — Kołyszko za­uważył minimalne kiwnięcie głową. — Ma pan własną chatę, a w niej pełno betów. I ma pan gra­ty i telewizor. I wszystko, co pan chce. I może pan w swoim mieszkaniu mieć żonę, kochankę, sprowadzać sobie dziewczyny, kogo pan chce... A ja nie mam. Od małego ciągle się tułam po ob­cych kątach. Mam prawo do mieszkania? Mam. Ale nie miałem szans. Aż nagle... — zaciął się i nie dokończył.

Aż nagle... — podchwycił Lubacz.

No, powiedzieli mi, że mogę dostać spółdziel­cze... Kilka dni przed wyjazdem wezwał mnie dy­rektor, to znaczy docent Magdziarz. Powiedział, że ktoś tam zrezygnował, że mogę dostać M-3, czyli dwa pokoje z kuchnią. Powiedział, że alterna­tywnie...

Alternatywnie? — zdziwił się porucznik.

No tak •— tłumaczył zniecierpliwiony Kołysz­ko, zdziwiony tym, że ktoś może nie pojmować tak prostych spraw — dla kawalera najwyżej M-2, ale dwa pokoje, czyli M-3 dają małżeństwu. Dla­tego alternatywnie, bo blok oddają za trzy miesią­ce. Dyrektor powiedział, że jeśli ja i... — zająknął się — i... no ktoś jeszcze, to Instytut poprze. Ale potrzebny był wkład. Natychmiast, bez czekania na dofinansowanie. Nie miałem czasu, zresztą w radzie zakładowej myśleliby miesiąc, czy mi

0

dać pożyczkę. Bandziorowi... — dokończył gorz­ko.

I pojechaliście do ciotki, by uzyskać pienią­dze na wkład do spółdzielni?

Kołyszko bez słowa sięgnął do kieszeni wiatrówki wiszącej na poręczy krzesła.

Może pan sobie sprawdzić! — rzucił na warsztat ciemnoczerwoną książeczkę PKO z cha­rakterystycznym domkiem na okładce. — Wpłaci­łem forsę bezpośrednio po przyjeździe.

Tak, to się zgadzało. Wpłata została dokonana, spółdzielnia zdążyła już nawet zablokować konto. Kołyszko nie mógł kłamać, wszystko można było sprawdzić zbyt łatwo. Czy znaczyło to jednak, iż wszystko, co mówił o swoim pobycie w Warszawie, było zupełną prawdą? Lubacz miał co do tego wie­le wątpliwości.

Więc twierdzicie, że byliście w kinie od dwu­dziestej do dwudziestej drugiej trzydzieści, tak?

Zgadza się — skłonił się Kołyszko.

A jaki macie na to dowód?

Kołyszko uderzył się w piersi tak mocno, że aż zadudniło.

■— Daję panu na to słowo harcerza...

Lubacz popatrzył na niego z ukosa. Zgrywa się, czy taki wyrafinowany? Spojrzał na zegarek.

Zobaczymy się jeszcze... — mruknął do tech­nika, który nie odpowiedział, już jakby nieobecny, pogrążony w pracy.

*

0

Widząc Lubacza, mimo iż mina wchodzącego nie świadczyła o sukcesach, Redlak nie ukrywał swego zadowolenia.

Jesteś nareszcie! Czekamy na ciebie od dziesię­ciu minut. Siadaj, nie miej takiej skwaszonej mi­ny... Powoli ruszamy do przodu.

Bardzo powoli — w głosie Michałowskiej nie było zbytniego entuzjazmu.

Znów spotkali się w mieszkaniu Wojdygi. Dob­rze znane, choć obce meble, monotonne tik-tak dochodzące z pudła wielkiego zegara zamkniętego w ciężkiej dębowej skrzyni, obrazy starannie do­brane, oprawione w ciężkie solidne ramy.

Dokonamy rekapitulacji — zaczął Redlak. — Przed dwoma dniami ty — skinął głową w kierun­ku Lubacza — .rozmawiałeś z doktorem Kuleszą, a my z panią Czyżykową i z jej interesującą córką. Zebraliśmy rozmaite informacje od pracowników Instytutu. Czas, byśmy wspólnie pomyśleli, co ro­bić dalej.

Co z tym krewniakiem Wojdygi? — zaintere­sował się Lubacz. — Odnaleziono go w Poznaniu?

Bez żadnych kłopotów. Ewa miała rację, ów krawiec pracuje rzeczywiście w jednej ze spółdziel­ni. Przyjechał tutaj prawie bezpośrednio po otrzy­maniu informacji o wypadku.

■—■ Oczywiście wie, że Wojdyga jest tylko ciężko ranny?

Tak. Nie wtajemniczaliśmy go w detale. Teraz jest w komendzie MO, składa tam oficjal­ne zeznanie. Ma pojawić się tutaj za kwadrans, może trochę później.

157

Sprawdzony? Michałowska klasnęła w ręce.

Człowieku! Opanuj się! Sprawdzony o tyle, o ile można wyciągnąć szczegóły z czyjegoś życia w ciągu dwudziestu czterech godzin.

W każdym razie nazywa się Krowacki — nie dawał za wygraną Lubacz. — A tamten z gestapo w Lublinie nazywał się Kruffka. Niewielka róż­nica...

Redlak uśmiechnął się porozumiewawczo do Ewy.

Nasz Holmes nie ustaje w tropieniu. Ależ tak — wyjaśnił Lubaczowi — oczywiście, że to interesowało nas najbardziej. I to, czy mógł być w Warszawie, gdy Wojdyga... I tak dalej. Nie, uprzedzam twoje kolejne pytania, nasz po­znański Krowacki ma idealne alibi, jeśli idzie o Warszawę. W tym dniu śpiewał w chórze na koncercie. Należy do takiego chóru od kilkunastu' lat. Widziało go ze dwa tysiące ludzi, bo koncert był na estradzie w parku.

Z okupacją też jest wszystko w porządku — uzupełniła Michałowska. — Był wysiedlony z Po­znania już w końcu trzydziestego dziewiątego rokuj Są na to świadkowie. Później, gdzieś od czterdzie­stego drugiego przebywał na przymusowych robo­tach w Niemczech. Trzymano go w Bawarii. Wró-' cił do kraju na początku czterdziestego szóstego... Ma zdjęcia, dokumenty... Są świadkowie.

Trzeba więc zwijać żagle — Lubacz był tro­chę urażony tym, jak mu się wydało, belferskim tonem wyjaśnień. — Jeśli spotykamy tu takich]

0

kryształowych ludzi, wniosek jest jeden: pan Woj­dyga sam spadł z wiaduktu, sam uderzył się dwu­krotnie nożem, a my szukamy chyba jego ducha w tym mieszkaniu.

Powoli... — uspokajał Redlak. — Tylko po­woli... Przede wszystkim rozważmy, co mamy, czym dysponujemy?

Oczywiście na pierwszym miejscu wymieńmy naszego genialnego szefa! — zaproponowała Mi­chałowska. — On poprowadzi nas do zwycięstwa...

To dowcip? — Redlak nie akceptował żartu.

Dowcip — zgodziła się Michałowska. — Ale przepraszam cię. Tonę w wątpliwościach...

Maciek na to już nie odpowiedział. Niby referent pracujący wśród ścian pokrytych tysiącami półek, na których drzemią zakurzone skoroszyty, tak on z pedantyczną dokładnością przedstawiał fakty, segregował informacje, ustawiał w kolejności na­rzucające się możliwości i sugerowane hipotezy.

Jest chyba dla nas oczywiste — snuł swoje rozważania — że inżynier Wojdyga został zabity celowo. Z zeznań jego kolegów z Instytutu wynika, że nie lubił nosić przy sobie większej ilości go­tówki, morderca, nawiasem mówiąc, nie zabrał mu ani portfela, ani zegarka... Nie odpowiada mi też wersja sprowadzająca zabójstwo do wymiarów pijackiej awantury. Jeśli zatem przyjmiemy, że Wojdygę zamordowano, mamy tylko jeden logicz­ny wniosek: zabito go, gdyż czemuś przeszkadzał, coś wiedział lub był' niebezpieczny, bo odkrył coś kompromitującego inne osoby. Nie można wyklu­czyć jednak wielu innych motywów...

159

Zazdrości — podrzuciła Michałowska.

Zawiści czy chęci zemsty — mruknął Lubacz.

Właśnie! A więc zastanówmy się, jakie dane posiadamy, by określić grupę potencjalnych po­dejrzanych.

Zarówno Redlak jak i Lubacz zgodzili się z opinią Michałowskiej, iż takie osoby jak docent Mag­dziarz, dyrektor Bugajski, inżynier Dolińska czy panna Solska są poza wszelkimi podejrzeniami.

Poza podejrzeniami o dokonanie zabójstwa — zastrzegł Redlak. — Bo nie można wykluczyć po­wiązań z mordercą, powiązań, które są nam nie znane...

Tak, masz rację — zgodziła się Ewa. — Jed­nocześnie jednak są inni, co do których mamy' pewne podejrzenia...

Kołyszko... — W głosie kapitana było wa­hanie.

Właśnie Kołyszko! — Lubacz nie zdążył jesz­cze przekazać swych wrażeń z odbytej przed godzi­ną rozmowy. — Wtedy gdy rozmawiałem z Bu­gajskim, a później z tym brodatym, Kuleszą, mia­łem zupełnie inne opinie o moich rozmówcach. Bugajski to facet rzeczowy, choć trochę plotkarz. I Kulesza zaś może i karciarz, ale zdolny co najwy­żej do robienia kombinacji z bookmacherami na wyścigach. Natomiast Kołyszko swój strach pokry­wa bezczelnością... To spryciarz! Cwaniak, który wie więcej niż mówi.

Gdy jednak wiernie odtworzył przebieg spotka­nia w Instytucie, nie zauważył aplauzu na twarzy Redlaka.

160

To, że był w kinie, może być co prawda wąt­pliwe, ale nie można tego wykluczyć...

—■ A i sprawa pieniędzy, tej pożyczki, wydaje się prosta... — Michałowska jako szczęśliwa posia­daczka mikroskopijnej kawalerki „przy rodzinie" dobrze rozumiała bliźnich znajdujących się w nie najlepszej sytuacji.

Więc kto? — denerwował się Lubacz. — Wy­kluczacie kolejne osoby. Jeśli Kołyszko nie zabił, to trzeba...

...trzeba — wpadł mu w słowa Redlak — szu­kać ludzi, którzy mieli kontakty z Wojdyga tutaj, w Instytucie. I to kontakty pozasłużbowe, prywat­ne, może wiążące się z nielegalnymi machinacja­mi...

Wojdyga grał z Bugajskim i Kuleszą w po­kera. Był też z nimi jakiś adwokat...

Daj spokój — Redlak zaciągnął się ekstra-mocnym — adwokata sprawdzaliśmy bezpośrednio po twojej rozmowie z Kuleszą. Nic podejrzanego...

A więc klops...

Kapitan popatrzył na swego zniecierpliwionego kolegę z namysłem.

■— Zastanawiam się, jak ty możesz w jednej minucie zmieniać nastrój: od skrajnego pesymizmu do równie skrajnego optymizmu. A przecież wszy­stko sprowadza się do...

■—■ ...cierpliwości i logicznego myślenia — uzu­pełniła poważnym .głosem Michałowska. — Ta myśl kapitana Redlaka zostanie kiedyś zapisana złotymi głoskami.

Chwileczkę... — Maciej położył palec na

11 — Śmierć zamawia

161

ustach. — Moment, pozwólcie mi pomyśleć... Cały czas mówimy o podejrzanych. Ale Ewa zapowie­działa, że i ona ma swojego „faworyta"... A więc?

■— Czekałam cierpliwie na to zaproszenie — Mi­chałowska założyła nogę na nogę i obciągnęła energicznym ruchem sukienkę. Nie lubiła, gdy Lubacz gapił się na jej kolana, jakby nie istniało nic innego. — Gdy byłam tu z Maćkiem przed­wczoraj, rozmawialiśmy z panią Czyżykowa. I by­ła też panna Czyżykówna.

I co z tego? — przerwał Lubacz. — To ona ma być tą twoją podejrzaną?

Podejrzaną... — zastanawiała się głośno Ewa. — Nie, to byłoby za mocno powiedziane. Po­wiedzmy raczej: osobą, którą należy przesłuchać raz jeszcze. A może lepiej nie przesłuchiwać, tylko porozmawiać... Wydaje się, że ona była przestra­szona.

E, opowiadasz... — zaprotestował Redlak. — To podlotek, była trochę przerażona, że milicja,, że sensacja... Jest jak widać nieśmiała i miała tęgą tremę.

Typowo męski punkt widzenia. — Michałow­ska zmrużyła oczy. — W każdej kobiecie, nawet w dziewczynie, a właściwie przede wszystkim w dziewczynie, widzicie ucieleśnioną niewinność... Tymczasem...

...kobiety są inne, prawda? — roześmiał się Redlak. — Ta twoja z kolei złota myśl, niewątpli­wie znajdzie się kiedyś na honorowym miejscu w „Przekroju". Oni lubią myśli ludzi wielkich, średnich i małych.

0

Więc właściwie jakie masz dla nas dyspo­zycje? — zwrócił się do Redlaka zniechęcony wy­nikami dysputy Lubacz. — Pogadaliśmy nieco i nic z tego nie wynikło.

Dyspozycje? Proste. Ty zainteresujesz się, kto dzwonił do Wojdygi. Jeśli były to rozmowy międzymiastowe, to jest gdzieś ich ślad. Chyba że wykorzystano połączenie automatyczne. Ale sprawdzić trzeba...

Chryste Panie! — jęknął Lubacz, który bę­dąc wyznawcą laickiego światopoglądu tym razem nie mógł powstrzymać się od takiego właśnie okrzyku. — Czy ty sobie wyobrażasz, co to za) ro­bota?! Oszaleć można... Przecież jeśli to była mię­dzymiastowa do Wojdygi, nie rejestrował jej żaden urząd w Gdańsku. Tylko ten, w którym zamawiał abonent. A może to być poczta w jakimś zadupiu...

Może! — zgodził się Redlak.

I ja mam szukać tej poczty po całej Polsce?

Oczywiście!

A jak nie znajdę?

Nasza praca — powiedział niezupełnie zachę­cająco kapitan Redlak — to nie tylko logiczne my­ślenie i cierpliwość. To również możliwość poraż­ki. Problem w tym, by nie popełniać pomyłek.

■— Rozkaz! — wyprężył się Lubacz. — Idę na pocztę — machnął ręką zdesperowany. — Może wreszcie odnajdę swe powołanie i przeniosę się do międzymiastowej...

Powodzenia! — krzyknęła na pożegnanie Ewa Michałowska i uśmiechnęła się do Redlaka.

Pomyślał, że ten uśmiech był wyjątkowo sympa­

163

tyczny. Była to jednak tylko przelotna myśl, która uciekła, gdy tylko zabrzmiał dzwonek u drzwi wej­ściowych. Pan Tadeusz Krowacki, poznański mistrz nożyc i igły, jedyny krewny inżyniera Wojdygi dawał w ten sposób znać o swoim powrocie.

Po kilku minutach siedzieli we troje przy her­bacie. Krowacki został dobrze scharakteryzowany przez Kuleszę. Był rzeczywiście nijaki. Micha­łowskiej wydawało się, iż to pan Klemens z radio­wej rodziny Matysiaków zmaterializował się nagle w Trójmieście. Był taki ugrzeczniony, delikatny, spokojny, aż za spokojny, można powiedzieć — szukała w myśli określenia — taki spokojniutki. Z pewnością pedant. Nie lubiła pedantów.

Po co pan dzwonił? — zaczął Maciej rozmo­wę. — Przecież ma pan klucze od Czyżykowej.

A tak, mam je, proszę szanownego pana — skłonił się pan Krowacki tak nisko, że nosem o mało nie uderzył w stojącą przed nim szklan­kę. — Ów pracownik milicji, z którym przyjecha­łem z Poznania, gdy tylko znalazłem się w komi­sariacie czy komendzie, nie wiem, jak się to na­zywa, od razu sprawdził moje personalia i wrę­czył mi klucze, które poprzednio miała pani Czy­żykową, dozorczyni, że się tak wyrażę...

Pan Kolasiński — szepnęła Ewa.

Co proszę...?

Michałowska zaczerwieniła się.

O, nic... Gdy wręczono panu klucze, odwie­ziono pana tutaj, prawda?

Właśnie tak było! — ucieszył się krawiec, ale zaraz posmutniał. — Kiedy ja tu byłem ostatnio...?

Ze dwa lata temu. O, inaczej było, inaczej... — Po­kiwał ze smutkiem głową. — Pamiętam, przyje­chałem do kuzyna przenocować. Inni panowie byli u niego, w karty grali. Uprzejmi, nie powiem... Ja kart nie lubię, posiedziałem chwilę i poszedłem spać.

I cóż będzie pan teraz robił? Krowacki rozłożył szeroko ręce.

Cóż, popilnuję mieszkania, poczekam, jak Adaś wyzdrowieje i wróci...

Redlak zacisnął wargi. Nie, nie miał prawa mó­wić wszystkiego. — To może długo potrwać...

Tak, właśnie, proszę szanownego pana, powie­dział mi pan, który mnie odszukał w Poznaniu. Nawet zwrócił się do mego dyrektora o danie mi pilnego urlopu okolicznościowego. I dali mi ten urlop, mimo iż plan mamy napięty — zdumienie Krowackiego z tej racji nie było z pewnością udane.

Cóż, nie nudzi się pan tutaj — Michałowska odwróciła się w stronę biblioteki pełnej książek. — Tyle interesujących pozycji. Można poczytać...

O, nie nudzę się, nie nudzę... — przytwierdził z zapałem krawiec. — Ledwie zdążyłem drzwi otworzyć, płaszcz powiesić, już miałem wizytę.

Tak...? — Redlak rzucił porozumiewawcze spojrzenie Ewie. — A kto pana odwiedził? Jacyś znajomi?

E, nie — uśmiechnął się pan Krowacki. — Przyszła panna Bożenka, córka pani Czyżykowej, dozorczyni. Bardzo miła panienka, taka skromna

165

lCl

i ładna. Powiedziała, że w mieszkaniu sporo kwia­tów, to w doniczkach, to palmy. Trzeba je pielęg­nować, więc spytała, czy trzeba będzie podlewać. To znaczy chciała wiedzieć, czy ja sam będę podle­wał, czy one mają się tym zająć.

I tylko o to chodziło? — dopytywała się Mi­chałowska równie pogodnym tonem, jak opowia­dający Krowacki.

Tak, tylko tyle. Usiadła przy stole, posiedziała kilka minut. Pytałem ją, co robi, gdzie się uczy, powiedziała, że jest w ostatniej klasie technikum ekonomicznego. O, zdolna z niej panienka, tylko... Iii, zresztą, głupstwo... — zreflektował się Kro­wacki. — Wydawało mi się pewnie...

No, niech pan nie będzie taki tajemniczy — roześmiał się Redlak. — Jakież to „głupstwo" miał pan na myśli?

Nie chciałbym rzucać jakichś nieuzasadnio­nych podejrzeń, proszę szanownego pana. — Gość z Poznania wyprostował się z godnością. — Jestem poważnym człowiekiem na stanowisku i nie lubię rzucać słów na wiatr.

Niech pan jednak powie. Jak anegdotę — pro­siła Michałowska.

Ale państwo zatrzymacie to przy sobie, praw­da? — upewniał się Krowacki. — Nie lubię rzucać podejrzeń, tym bardziej że to wszystko na zdrowy rozum wydaje się zupełnie nieprawdopodobne.

Pilni słuchacze energicznie kiwnęli głowami.

Więc — ciągnął pan Krowacki — gdy zapy­tałem, czy by się czegoś panna Bożenka nie na­piła, ona powiedziała, że chętnie, ale nie herbaty, tylko wody. Gdy wracałem ze szklanką i syfonem z kuchni, zauważyłem, że panna Bożenka ze stołu, na którym stały takie tekturowe pudełka, wyjmu­je coś i chowa, że się tak wyrażę... za gors.

Wie pan, co to było? — Redlak pozornie trak­tował opowieść jak dobry żart.

Tu właśnie jest sęk, szanowny panie — sumi-tował się krawiec. — Gdyby to było tysiąc złotych, to co innego. Miła dziewczyna, ale mogło ją licho podkusić... Ale to...

Co? — nie wytrzymała Ewa. — Co to było? Pan Krowacki dziwił się samemu sobie i swoim

obserwacjom. — Kiedyś, jeszcze przed wojną, pro­szę szanownych państwa, byłem w harcerstwie. I mieliśmy swoją ulubioną grę. Nazywała się „kim". Wchodziliśmy kolejno do nieznanego nam uprzednio pomieszczenia, siedzieliśmy w nim mi­nutę, wychodziliśmy, a chodziło o to, by zapamię­tać jak najwięcej przedmiotów, które znajdowały się w tym pomieszczeniu. Nie chwaląc się, byłem mistrzem drużyny...

Znam to — uśmiechnął się Redlak — mimo iż przed wojną znajdowałem się dopiero w projek­tach, i to odległych. Więc cóż zginęło pana zdaniem z pudełka stojącego na stole?

No, może to była własność Czyżyków — za­strzegł się pan Krowacki. — Ja mogę się mylić. Nie uwierzycie mi państwo, ale to, co moim zda­niem zabrała bez pytania panna Bożenka, to nie było nic innego, jak zwykły śrubokręt. Taki śred­niej wielkości z ciemną rączką.

To niezwykła historia!

166

0

—• Chyba przywidzenie. — Krowacki był czło­wiekiem skromnym.

Tak, przywidzenie — powtórzyła Michało­wska, ale Redlak natychmiast wyczuł, iż uznała opowieść nie tylko za prawdziwą, lecz i potwier­dzającą jakieś jej domysły.

Wstała od stołu i bez wyraźnej potrzeby zaczęła kręcić się po pokoju. Nagle przeprosiła obu męż­czyzn i wyszła do hallu zamykając drzwi za sobą.

Łazienka jest po prawej stronie! — krzyknął uprzejmy gospodarz, który tym razem nie popisał się taktem.

Redlak zauważył jednak, że Ewa nie od razu po­szła do łazienki. Stała chwilę przy drzwiach, a jej dłoń przesunęła się po konturze obramowania, właśnie tam, gdzie w prostokątnym wycięciu tkwi­ła matowa szyba. Gdy znów zjawiła się, by dopić herbatę, jej ożywiony wzrok wskazywał, iż mu­siała znaleźć jakiś interesujący szczegół.

Wracali oboje pieszo. Redlak choć zaciekawiony, nie usiłował wyciągnąć Ewy na słówka. Wiedział, że i tak nie wytrzyma, sama powie mu o wszyst­kim. I nie mylił się.

-— Wiesz — wzięła go nagle pod rękę — moja koncepcja nie była jednak pozbawiona podstaw.

■— Jaka koncepcja?

O, ta, w której występuje panna Czyżykówna. Czy pamiętasz, że jej matka składając zeznania w komendzie, mówiła, że „nic dziwnego w miesz­kaniu nie było, tylko szyba jakby inna w drzwiach pokoju..." Gdy ją o to potem pytałam, oświadczyła, że to tylko przywidzenie. W dwa dni później, gdy rozmawialiśmy z mamą i córką, ta ostatnia miała wciąż opuszczoną głowę. Ty myślałeś „nieśmiała", ja sądziłam, że patrzy po prostu w blat stołu, bo boi się, że coś poznamy po jej reakcji, po oczach. A ona patrzyła na śrubokręt. Gdy wyszłam do ła­zienki, szybko obejrzałam sobie drzwi od pokoju. Zwykłe białe drzwi, zwykła matowa szyba. Czy nie dziwne, że szyba nie jest zakitowana? W mieszka­niu, gdzie panował idealny porządek? Szyba trzyma się na gwoździkach. A na mocujących listwach są ślady. Jakby ktoś podważał je śrubokrętem.

To mogą być jakieś stare ślady...

Czy uważasz mnie za idiotkę? — zdenerwo­wała się Michałowska. — Framugi i same drzwi są starannie pomalowane białą farbą. Podobnie po­malowano listwy. Odpryski i zacięcia są świeże. Wyraźnie widać surowe drewno...

Dobrze — zdecydował kapitan. — Ja muszę wyjechać do Warszawy. Mają już dane o rodzinie Kuleszy, tej za granicą, są też informacje uzupeł­niające o innych osobach. Muszę zobaczyć, jak im idzie z poszukiwaniem zdjęcia tego Kruffki z ge­stapo. To istotna sprawa. Lubacz niech biedzi się z telefonistkami i szuka tej międzymiastowej roz­mowy. Ty zaś...

Moje zadanie jest bardzo skromne — Ewa by­ła w tym momencie wcieleniem potulności. — Ja zobaczę się raz jeszcze z miłą panną Bożenką i za­pytam ją o śrubokręt...

169

0

Rozdział 10

Samolot wylądował na Okęciu o dziewiątej. Red­lak wysiadł z autokaru, który zwoził pasażerów z płyty lotniska, jako jeden z pierwszych, uśmiech­nął się promiennie do ładniutkiej stewardesy, z którą blisko kwadrans przegadał w czasie lotu. Bo i rzeczywiście, czy warto wprowadzać zapowie­dziany zakaz palenia na pokładach? Maciej jako przysięgły zwolennik mocnych papierosów i przy­jaciel podobnych mu palaczy, z sarkazmem ko­mentował administracyjną walkę z tytoniem.

Przed baraczkiem usiłującym nieudolnie udawać dworzec lotniczy czekał samochód z Centrali. Red­lak przywitał się z kierowcą i poprosił o podwie­zienie na plac Dzierżyńskiego. Chciał jak najszyb­ciej zobaczyć się z Puchackim.

Gdyby Redlaka zapytano, co lubi najbardziej, po krótkim namyśle odpowiedziałby, że chyba powro­ty do Warszawy. Bez względu na to, skąd wracał, czy była to wielka zagraniczna metropolia, czy wieś zabita deskami, zawsze to spotkanie z miastem, w którym mieszkał, żył i pracował, sprawiało mu radość. Tak było i tym razem, pomimo iż sprawa Wojdygi nie układała się według jego myśli. Za-| czął sobie przypominać ostatnie rozmowy, sprawoz­dania składane przez Ewę i Lubacza. Taaak, Ewa musi porozmawiać z młodą Czyżykówna. To ko­nieczne. A Lubacz? Redlak zagryzł wargę. Stale I niepokoiło go coś, gdy tylko układał sobie w myśli1 kolejne informacje, jakie przekazywał mu Jerzy. Było w nich coś istotnego, coś zastanawiającego.

0

Tylko co? Redlak potarł czoło. Nie, nic nie przy­chodziło mu do głowy. A przecież jednak... Coś nie dawało mu spokoju. Wiedział, że jest blisko roz­wiązania problemu, że myśli krążą koło słów, ja­kiegoś zdarzenia czy faktu, który z całą pewnością miał znaczenie. Nie... nic teraz nie wymyślę — sięgnął po papierosy.

Na widok wchodzącego porucznik Puchacki jak­by stracił swoją anegdotyczną wręcz flegmatycz-ność. Poderwał się dziarsko zza biurka i zaczął meldować:

Obywatelu kapitanie! Porucznik Krzysztof Puchacki..

W porządku... Znam się na żartach. — Maciej uścisnął mocno dłoń przyjaciela. — Po twojej roz­mowie dostałem jeszcze telefonogram ze szczegóła­mi. Ale opowiadaj od początku...

Porucznik obciągnął mundur, strzepnął ręką nie­widzialny pyłek z rękawa i sięgnął do stosu staran­nie zawiązanych teczek z aktami.

Zacznę kolejno. Wizyta u ciotki Kołyszki od­była się zgodnie z założeniami naszego programu. Niewiasta relacjonowała przebieg wizyty bardzo rzeczowo i bez zdenerwowania. Po przespanej nocy siostrzeniec zwrócił się do niej z prośbą o pożyczkę. Mówił, że jest to dla niego sprawa życia i śmierci. Kazimierska, tak nazywa się ciotka Kołyszki, nie pytała o szczegóły.

Sam z nią rozmawiałeś?

Tak. Lubię dokładną robotę. Dała mu szesnaś­cie tysięcy.

Sporo pieniędzy — zauważył Maciej. — Trzy­

171

mała to w pończosze czy pod materacem w łóż­ku?

Nie, skąd znowu. Pojechała razem z nim do PKO i podjęła z książeczki.

Co mówiła o powrocie Kołyszki z kina?

Przede wszystkim nie wiedziała, że wybierał się do kina. Nic jej o tym nie mówił, bo położyła się spać już o dziewiątej wieczorem.

Ale rano, następnego dnia o kinie wiedziała?

Tak. Kołyszko coś tam pisnął na ten temat przed wyjazdem.

Z dalszego ciągu relacji Puchackiego wynikało, że Kazimierska zrobiła na nim dobre wrażenie. Mó­wiła szczerze, nie ukrywała swoich obaw co do te­go, że Kołyszko mógł zaplątać się w jakąś aferę, ale i nie demonizowała dotychczasowego trybu życia siostrzeńca. Określała go jako chłopaka ambitne­go, może nawet ze zbyt wybujałą ambicją, a ra­czej fantazją. Ta fantazja nie zawsze prowadziła młodego człowieka na proste drogi życia...

W porządku. Przyjmijmy tymczasem aktual­ny stan rzeczy. Co masz dalej w swoich biurokra­tycznych papierkach?

Puchacki obruszył się na porównywanie porząd­ku z biurokracją. Wiedział, że jego dokładność jest przedmiotem ciągłych żartów, ale swoją słabostkę uważał za tajone źródło wielu sukcesów.

Gdyby nie dokładność, nigdy nie znaleźli­byśmy zdjęcia Kruffki. Nie mielibyśmy o nim tak dokładnych danych, jak te, które są do naszej dys­pozycji.

Brawo, towarzyszu poruczniku! — nie mógł 172 powstrzymać się Redlak. — Pracujecie jak mały parowozik. Kiedy to wszystko zdążyliście zebrać? Puchacki sięgnął do następnej teczki.

Są dni — powiedział — ale są też i noce... W nocy można dużo zrobić...

Redlak nie musiał komentować tych słów czy wyrażać swego uznania. Wiedział. Pracowali tu po­dobnie jak on i jego koledzy w Centrali. Gdy trze­ba było zrobić coś szybko, czas musiał się znaleźć. W dzień lub w nocy...

Oto dossier Kruffki. — Puchacki podsunął kilka dokumentów, jakieś wykazy, odpisy i kopie. Część z nich była w języku niemieckim.

—■ Rudolf Kruffka —• czytał półgłosem Maciej — urodzony dwudziestego pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset szesnastego roku w Koenigsbergu... Czyli w Królewcu... Syn Helmuta Kruffki, właści­ciela majątku.

— „Dobra" rodzina! — uzupełnił Puchacki. — Z junkrów...

Redlak dalej wczytywał się w życiorys. Od stycz­nia 1918 roku rodzice ledwo co narodzonego Rudol­fa przenieśli się do Bydgoszczy. ' Stary Kruffka sprzedał majątek, zaczął stawiać pierwsze kroki w nie znanym mu dotąd mieście. Został właścicie­lem fabryki, czynnym działaczem jednej z prawico­wych organizacji niemieckiej mniejszości w Polsce.

Zauważ — palec Puchackiego powędrował nieomylnie w odpowiednie miejsce na kartce ma­szynopisu — że tata Kruffka przez cały okres mię­dzywojennego dwudziestolecia nie zasypiał gruszek w popiele. Jego osobą interesowa1 się Samodzielny

0

Referat Informacyjny. Znany był dobrze z nazwis­ka i działalności ekspozyturom SRI w Toruniu, Grudziądzu i Tczewie. Jego kontakt z hitlero­wskim wywiadem nie ulegał wątpliwości. Ale nie można było złapać go na niczym. Aż do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego, gdy dostał „ulgowo" dwa lata za to, że w jego fabryce znale­ziono broń przeznaczoną dla faszystowskich dywer-santów. Wyłgał się...

Syn też nie zapowiadał się gorzej — pomyślał Redlak wczytując się w informacje charakteryzu­jące młodzieńczy okres życia Rudolfa Kruffki.

Szkoła niemiecka, przynależność do niemieckich organizacji młodzieżowych, podejrzenie o nielegal­ny wyjazd na obóz Hitlerjugend via Gdańsk... Tak, wszystko układało się w logiczny ciąg wychowania młodego faszysty.

Aż nadszedł wrzesień tysiąc dziewięćset trzy­dziestego dziewiątego roku — wrócił do dokumen­tów Puchacki. — Przez ulice Bydgoszczy przecią­gały cofające się oddziały polskie. Okrwawieni, nie­ludzko zmordowani żołnierze po drodze wypijali resztki wody z każdej napotkanej studni. Tu, w mieście spodziewali się pomocy, godziny ser­deczności, chwili odpoczynku. I wtedy zaczęły pa­dać strzały. Z okien, ze strychów, zza węgła do­mów, koło których przechodzili...

Redlak pokiwał głową. Znów nie potrzeba było zbyt wielu słów. Wydarzenia były dobrze znane. Niedziela w Bydgoszczy... Dywersanci hitlerowscy zaatakowali.

Wiesz, jak było później... Nasi wrócili już

0

z rogatek. W mieście wybuchły walki. Polskie dru­żyny samoobrony ruszyły do walki z piątą ko­lumną. Bydgoszcz, ta polska, siłą odpowiedziała na siłę.

I zdradę — uzupełnił Maciej.

Właśnie tak. Złapanych dywersantów, tych którzy strzelali do żołnierzy i ludności cywilnej, polskiej oczywiście, sądzono z całą surowością pra­wa. Prawa! Stąd nie było pochopnych egzekucji i wyroków wykonywanych po minutowym prze­słuchaniu. Ale oczywiście wiele wyroków zostało wydanych. Gdy wszystkie fakty świadczyły prze­ciwko oskarżonym...

Redlak odłożył na biurko przejrzane papiery. . — Jednym z tych, którzy kierowali hitlerowski­mi bojówkarzami, był ojciec Rudolfa Kruffki. W momencie zdobywania któregoś z bloków opa­nowanych przez dywersantów, celny strzał pol­skiego żołnierza pozbawił życia tego zasłużonego przedstawiciela narodu panów...

Właśnie tak. Ale gdy hitlerowcy wkroczyli do Bydgoszczy, gdy Goebbels jak zwykle przekręcił fakty i z wydarzeń bydgoskich skonstruował na­stępną, po gliwickiej, prowokację, gdy hitlerowcy „odkryli" tak zwaną krwawą niedzielę, młody Kruffka mógł wreszcie dać upust swej nienawiści do Polaków. Przed wojną posądzano go o przyna­leżność do Hitlerjugend. Jakże się mylono! Rudolf Kruffka rzeczywiście był swego czasu członkiem HJ, ale już w trzydziestym ósmym został przyjęty do SS i odbył specjalne przeszkolenie prowadzone przez SD. Wytypowano go na „specjalistę". Irze­czywiście, przez kilka miesięcy trzydziestego dzie­wiątego roku i cały rok następny dał się poznać Polakom jako patologiczny wręcz sadysta, morder­ca i opryszek. Nie było zbrodni, w której nie brał­by udziału.

A znał w dodatku znakomicie język polski — wtrącił Redlak.

To chyba zdecydowało, że przeniesiono go na tereny Generalnej Guberni. Z początku działał w Radomiu, później awansował, to znaczy mordo­wał w Lublinie... Rudolf Kruffka, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim już obersturm-fuhrer SS, pracownik SD, kierownik referatu zaj­mującego się walką z podziemnym ruchem oporu i partyzantką. Wydawano na niego wyroki śmier­ci, usiłowano dwa z nich wykonać. Miał niezwykłe szczęście. Zawsze wychodził cało.

Tak, dopisywało draniowi szczęście... — za-| myślił się Puchacki. — Nasi z podziemia mieli po­ważny kłopot: Kruffka nie bywał w lokalach, jeź­dził samochodem, którego szyby były zawsze za­słonięte. Był dla nich człowiekiem bez twarzy. Wiedziano, że pracuje w gestapo, wiedziano, że przesłuchuje więźniów na Zamku w Lublinie, wie­dziano, że mieszka w blokach zajętych przez SS. I nic więcej. Nie można go było zidentyfikować...

Ale to zdjęcie, o którym wspomniałeś? — Red­lak był trochę zdziwiony. Przecież Puchacki poin­formował go, że szukają zdjęcia.

I mamy już jego zdjęcie — przyznał bez fał­szywej skromności Puchacki. — Dostałem je nie da­le] jak godzinę temu.

0

Bomba! — ucieszył się Redlak. — Ale skąd?

Proste — wzruszenie ramion miało oznaczać, że Puchacki sukces uważa za coś naturalnego w chwili, gdy sam zajmuje pię określonym wycin­kiem sprawy. — Gdy nie zdobyliśmy żadnych foto­grafii u nas, w naszych archiwach, zwróciliśmy się

0 pomoc do przyjaciół... No, proste — tłumaczył dalej, widząc, że Maciej jeszcze nie wyciągnął właściwych wniosków. — Przekablowaliśmy na­szą prośbę do Związku Radzieckiego i NRD. Oni mają swoje zbiory. I dostaliśmy dwie odbitki. Jedną ze wschodu, drugą z zachodu...

Tak szybko?

Dzięki telefoto. Kilkanaście minut. Widać ma­ją tam wszystko w idealnym porządku. O, po­patrz...

Z trzeciej już teczki Puchacki wyciągnął dwie kartki. Papier był lekko szary, jakby przyprószo­ny pyłem. Na każdej z kartek widniało zdjęcie. Pod nim maszynowym pismem przypominającym od­bitkę kserograficzną wypisano szczegółowe infor­macje.

Tu — sięgnął Puchacki po większe ze zdjęć — masz widoczek z polowania. Amatorskie zdjęcie zo­stało wykonane w roku tysiąc dziewięćset czter­dziestym trzecim, gdzieś w styczniu. Gauleiter Koch, kat Ukrainy, organizował dla zasłużonych hitlerowców małe polowanie gdzieś w okolicach Lwowa. Oto panowie myśliwi... Zwróć uwagę na tego w kożuchu... Trzeci z lewej. To Rudolf Kruff­ka i Rosjanie nie mają co do tego wątpliwości.

1 u nich zresztą, choć Kruffka był gościem Kocha

12 — Śmierć zamawia 177 tylko przez pięć dni, zdążył się zapisać w pamięci. Osobiście zastrzelił trzech rannych partyzantów ra­dzieckich, których znalazła ochrona w jednej ze wsi właśnie w trakcie polowania. Kruffka lubił strzelać nie tylko do zwierząt...

Drugie zdjęcie mówiło samo za siebie. Na hory­zoncie dopalały się resztki domów jakiejś wioski. Na pierwszym planie stało dwóch ludzi w mundu­rach SS. Ich uśmiechnięte twarze znamionowały zadowolenie z dobrze wykonanej roboty. Tuż obok nich, w niedbale wykopanym dole, leżały ciała zabitych kobiet, dzieci i mężczyzn.

Tego drugiego złapano i skazano w ZSRR w pięćdziesiątym pierwszym roku. To zdjęcie zna­leziono w rodzinnym albumie, głęboko schowanym oczywiście... Muller, tak nazywał się skazany, ze­znał w trakcie rozprawy, że w ekspedycji karnej na Zamojszczyźnie towarzyszył mu oficer SS, Ru­dolf Kruffka...

Co o nim jeszcze wiemy? — zapytał Redlak, gdy zdołał odwrócić wzrok od zdjęcia. — Czy masz już odbitki tych fotografii?

Puchacki skrzywił się.

To już właściwie wszystko. Zebraliśmy nieco szczegółów od ludzi, którym udało się przeżyć lu­belską katownię. Wszyscy zgodnie twierdzą, że Kruffka był wyjątkowym oprawcą.

No, to chyba dobrze go zapamiętali... Skrzywienie ust Puchackiego nie miało nic

wspólnego z uśmiechem.

On był mądry. Poza tym, już ci mówiłem.*. To sadysta. Ludzi wprowadzano do pokoju przesłu­chań, gdy jego jeszcze nie było. Związywano im ręce do tyłu, zawiązywano oczy. Oni nie widzieli Kruffki, mogli czekać tylko na pytania i ciosy...

Trudna sprawa. — Redlak był zasępiony. — No, a te odbitki...

Zrobiliśmy na kserografie natychmiast po otrzymaniu telefoto. Wziął je jeden z moich ludzi i pojechał z nimi do barmana z hotelu. Może roz­pozna... Zaczekaj, zaraz zadzwonię. — Puchacki sięgnął po słuchawkę.

Tak... Już wrócił. Doskonale. Niech zaraz przychodzi...

Czekali obaj w milczeniu pełnym napięcia. Obaj też skierowali głowy w kierunku drzwi, gdy do po­koju wszedł młody sierżant.

I co? — rzucił Puchacki nie czekając na oficjalne przedstawienie się wchodzącego. — Bar­man rozpoznał człowieka na zdjęciu?

Melduję, że nie, obywatelu poruczniku — wyprężył się sierżant. — Obejrzał bardzo dokład­nie obie fotografie i powiększenia twarzy, zasta­nawiał się: „Niby może i podobny, ale nie. Nie ten." Tak powiedział...

Jakie odbitki pokazywaliście barmanowi? — zainteresował się Maciek.

Sierżant spojrzał pytająco na Puchackiego, a wi­dząc gest przyzwolenia, wyciągnął z raportówki kopertę. Kolejno wyjmował fotografie — dwie już znane Redlakowi i dwa powiększenia samej twarzy, podobne do zdjęć paszportowych. Na każdym z nich spod oficerskiej czapki z trupią główką spoglądały w nieznaną przestrzeń puste, okrutne oczy Rudolfa

0

Kruffki. Pod rozpiętym kołnierzem kożucha widać było SS-mański mundur. Taki sam jak na zdjęciu z terenów spalonej Zamojszczyzny.

Jeśli tylko jeszcze żyje, złapiemy łajdaka — rzucił ze ściśniętego gardła Redlak.

Sierżant, widząc wzburzenie kapitana, zasaluto­wał i wyszedł z gabinetu.

Wojdyga musiał spotkać Kruffkę w Lublinie. To nie ulega wątpliwości — powiedział już spo­kojnie Redlak.

Skąd ten wniosek?

Gdy Jankowiak, ten dyrektor-handlowiec, który znał inżyniera z partyzantki, opowiadał o nim, wspominał, że raz chciano mu zawiązać oczy. Wojdyga był wtedy ranny. Bronił się przed tą opas­ką, nie chciał jej, zerwał bandaż, choć krew zale­wała mu oczy. Czy to ci nic nie mówi?

Niegłupie — zgodził się Puchacki. — Coś w tym rzeczywiście jest...

I tak nabrały sensu dwa słowa: „zamek" i „krów­ka". Tylko Wojdydze nie chodziło o zwykłą krowę, on powiedział „Kruffka", nazwisko gestapowca...

Z kolei Puchacki zaczął pytać o szczegóły docho­dzenia w Gdańsku. Gdy został zapoznany ze szcze­gółami i aktualnymi danymi, nie ukrywał swego rozczarowania. Zdaniem porucznika należało moc­niej przycisnąć Kołyszkę i doktora Kuleszę. Kto wie, a może i Solska, taka cicha i skromna, też mia­ła swój udział w zabójstwie?

■— Radziłbym ci poszperać w przeszłości Doliń­skiej i Bugajskiego — radził Puchacki. — A może? w sprawę wmieszany jest jeszcze ktoś z „końskich kręgów"? Tacy ludzie często są na bakier z orga­nami ścigania, nie mówiąc już o wymiarze spra­wiedliwości...

—■ Wezmę to wszystko pod uwagę — zgodził się nadspodziewanie łatwo Maciej. — Tymczasem miał­bym do ciebie prośbę... Będę teraz w Centrali, mu­szę przygotować raport dla Rogatki... Jeśli dasz radę, poproś waszych techników, niech mi szybko zrobią zdjęcia montażowe...

Montażowe? — zdziwił się Puchacki.

Tak, chodzi mi o wmontowanie twarzy Kruf­fki z tych dokumentalnych zdjęć do cywilnej resz­ty. Rozumiesz, o co mi idzie? Niech dorobią cywil­ny garnitur, koszulę, krawat, dokładnie według zeznań barmana, gdy mówił o tym facecie, który z Wojdyga pił wódkę. Dane będą mało dokładne, ale zwykłe ciemne ubranie powinno wystarczyć... I niech technik doda trochę lat Kruffce. Wiesz, mały retusz. Ewentualnie kilka wzorów uczesania, może małe wyloty. Na starość ludzie łysieją...

•— Sądzisz... — zaczął Puchacki.

Nic jeszcze nie sądzę. Zobaczę. — Redlak zaczął szykować się do wyjścia. — Serwus, Krzysz­tof. Ewa i Jurek przesyłają ci pozdrowienia...

Zanim Puchacki zdążył coś jeszcze powiedzieć, kapitan skierował się do drzwi.

W Centrali ściskano mu dłonie, dopytywano się, kiedy ekipa wróci do Warszawy. Pytali oczywiście ci, którzy znali sprawę Wojdygi.

—■ Przeczytałem wszystkie wasze kolejne rapor­ty, towarzyszu kapitanie i — pułkownik zaciągnął się papierosem — muszę stwierdzić, że gonicie coś

181

0

w piętkę. Nie wydaje mi się, by sprawa posunęła się daleko naprzód. Chociaż... — zastanowił się i dmuchnął aromatycznym dymem pod sufit gabi­netu — bo ja wiem... Słuchaj, Redlak — Olchowicz pogładził się po łysinie i nachylił ku siedzącemu z drugiej strony — wydaje mi się, że masz już sporo danych do tego, by przygotować akcję ofensywną... Tylko że dalej brakuje tu jednoznacznej kon­cepcji.

Redlak wyprostował się. Lubił te momenty, gdy szef stawał się mniej oficjalny, gdy w familiarnym wręcz tonie doradzał i udzielał wskazówek. W ta­kich chwilach czuło się, że bez względu na stopień i stanowisko służbowe łączy ich praca. Tak właś­nie było i teraz.

Wydaje mi się, że można by... — kapitan urwał niezdecydowanie.

Wal — uśmiechnął się Olchowicz. — Mów, co masz w zanadrzu, a tymczasem ja naleję nam ko­niaczku. Wiem, wiem, co mówią w wydziale... „By­łeś na drinku u Rogatki..." — tak sobie plotą... Ale jeden kieliszek nie zaszkodzi, tym bardziej że to koniak... Dla sercowych. — Zmrużenie oka stawia­ło pod znakiem zapytania przypuszczenia, iż puł­kownik hołduje dobrym trunkom tylko przez wzgląd na niedomogi serca.

No, teraz do rzeczy — mruknął zachęcająco do Redlaka, gdy w kieliszkach zażółcił się trunek.

Kapitan przedstawił plan działania, który miał realizować Lubacz. Pomysł odnalezienia abonen­ta telefonującego do Wojdygi pułkownik uznał za dobry. Tak samo zgodził się, że nowe elementy mo­ze wnieść ponowne przesłuchanie młodej Czyży-kówny.

Mam jeszcze jedną myśl — kończył Maciek. — Chodzi mi o zdjęcie, które zdobył Puchacki... — Przekazał informacje uzyskane przed chwilą, uza­sadnił własną koncepcję. Olchowicz znów nie miał zastrzeżeń.

Można spróbować... Pracuj, Maciek, działaj...

Kolejne trzy godziny upłynęły Redlakowi na pi­saniu raportu, załatwianiu spraw technicznych. Do­piero około 3-ej po południu otrzymał zamówione u Puchackiego zdjęcia. Laboratorium stanęło na wysokości zadania. Na zdjęciach formatu 9 na 12 cm oglądał starannie ubranego mężczyznę w ciemnym garniturze. Twarz nieznajomego wyglądała na około 55 lat.

Ujdzie — pomyślał Redlak. — Dobra technika...

Wieczorem był jednym z pierwszych gości, któ­rzy zawitali do restauracji hotelu „Mazovia". W barku jak zwykle królował pan Robert. Maciej usiadł na jednym z wielu wolnych stołków- przy ladzie.

Dobry wieczór... Słucham? — powitanie i py­tanie było jednoczesne, poparte głębokim, ale dys­kretnym ukłonem. Pan Robert z miejsca ocenił klienta, choć sam też znał swoją wartość. Każdy gest, każdy ruch miał świadczyć, że Redlaka uzna­no za człowieka godnego uwagi.

Kapitan wypowiedział słowa, które marzyły mu się jeszcze w Gdańsku:

Dwa razy śliwowica...

Barman nalał do kieliszków jak średniowieczny

0

183

czarodziej. Nie uronił nawet kropli płynu, choć ser­wował przedziwnym rzutem ręki, i to w momen­cie, gdy szyjkę butelki od brzegu kieliszka dzieliło dobre ćwierć metra.

Prosiłem dwa razy — Redlak wyciągnął rę­kę — bo mam nadzieję, że pan nie odmówi...

Praca — uchylił się pan Robert. — Ale... — spojrzał z żalem na kieliszek i podjął decyzję. — Pana zdrowie...!

Przy barku nadal nikogo jeszcze nie było. Ka­pitan pomilczał chwilę, rozkoszując się cierpkim aromatem śliwowicy.

Mam jednak do pana i służbową sprawę...

Tak — barman zesztywniał i coś, jakby ostroż­ność, pojawiło się w jego oczach. Redlak nie chciał tego zauważyć.

Chciałbym, aby pan nam pomógł... — w jego głosie była rzeczywiście prośba i barman to docenił.

Tak, słucham... Maciej sięgnął do kieszeni.

Czy pamięta pan może tego człowieka? — Wyjął fotografie i rozłożył je niby wachlarzyk na kontuarku.

Barman przekręcił głowę z lewa na prawo. Palce powędrowały w kierunku podbródka. Myślał...

Pan jest z milicji?

Redlak przymknął na moment oczy. Pan Robert uznał to za potwierdzenie. Wyprostował się, nie miał nic do ukrywania.

Jeśli mnie pamięć nie myli, ten pan b(ył u nas w lokalu. Kiedy — nie potrafię tego dokładnie określić...

0

Z tym panem? — kapitan wyjął fotografię Wojdygi.

Ależ oczywiście! -— ucieszył się wyraźnie bar­man. — Ten — dotknął palcem fotografii inżynie­ra — to był zabalsamowany na amen. To jest — poprawił się — znajdował się w stanie upojenia al­koholowego... Sam nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało... Ale był spokojny... Panie! — złapał Redlaka za rękę w naturalnym odruchu człowieka, któremu skojarzyły się wspomnienia i teraźniej­szość. — Panie, o tego drugiego to już mnie raz py­taliście...

Bardzo mi pan pomógł — podziękował Redlak.

Postanowił przy pierwszej okazji udowodnić po­rucznikowi Puchackiemu, że twarz człowieka w mundurze jest „inną" niż ta oglądana na „cy­wilnym" zdjęciu.

Był zadowolony. W domu zaparzył wściekle mocnej kawy i zabrał się do czytania kolejnego to­mu przygód Maigreta. Francuski detektyw właśnie rozwiązywał łamigłówkę, gdy zadzwonił telefon. Maciej sięgnął leniwie po słuchawkę. Do północy brakowało kilkunastu minut.

Tu Redlak, słucham...

Maciek... Och, Maciek... — rozpoznał w jednej chwili głos Michałowskiej.

Tak, ja... — Wiedział, że stało się coś nieprze­widzianego.

Słuchaj... Maciek... To straszne... — wyszep­tała Michałowska.

Czuł, że Ewa traci panowanie nad sobą. Był za­skoczony.

185

Spokojnie — powiedział twardo. — Melduj po kolei. Co się stało?

Przegraliśmy... — powiedziała już spokoj­niej. — To było straszne...

Rozdział U

Ten dzień zapowiadał się zwyczajnie. No, jeśli nie brać pod uwagę wyjazdu Redlaka do Warszawy. Porucznik Michałowska obudziła się z niejasnym przeczuciem, iż dzisiaj ona ma szansę uzupełnić da­ne żmudnego śledztwa. Spojrzała na zegarek, do­chodziła ósma. W pokoju było pełno słońca.

Cóż, Maciek wyjechał. A więc musiała radzić so­bie sama, myśleć, decydować i w możliwie najde­likatniejszy sposób hamować kawaleryjskie zapędy Lubacza. Westchnęła. Minuty mijały, trzeba było brać się do roboty.

W pół godziny później żegnała się przed hotelem z Lubaczem. Widać było, że wstał lewą nogą.

Idę do telefonistek — oznajmił kwaśno. •— W Polsce, o ile dobrze pamiętam, mamy około ośmiuset miast, ileś tam tysięcy miasteczek, mieś­cin, dziur, czort wie czego jeszcze. Dodajmy do kompletu wsie. Wszędzie są poczty, telefony. O, od wczoraj jestem przysięgłym wrogiem łączności' przewodowej...

Michałowska z udanym smutkiem zaczęła po­cieszać rozżalonego porucznika. Rzeczywiście, od-szukać pocztę, z której mógł dzwonić ktoś do Woj­dygi, tak... To nie było łatwe. Tym bardziej że roz­

0

mowa mogła być prowadzona za pomocą połącze­nia automatycznego. Wtedy poszukiwania niezna­nego abonenta stawały się przysłowiową syzyfową pracą.

Nie martw się, może będziesz miał szczęście... — Mówiła tak, choć sama nie wierzyła w powodze­nie poszukiwań.

Gdy weszła do mieszkania Czyżyków, gospodyni powitała ją od progu narzekaniami:

A, to pani... Zdrowia nie mam do tej swojej dziewuchy... Taka się nerwowa zrobiła po tym wy­padku pana inżyniera, że strach... Jakżem była z nią, co był ten pan z panią, no, wtedy w miesz­kaniu pana inżyniera, to mało co nie zemdlała po wyjściu. Taka widać nerwowa czy co... Wezmę ją pod rękę, myślę sobie, bo mi upadnie jeszcze, a ona się wyrywa i mówi, że musi gdzieś jeszcze iść. „Dokąd to" pytam, a ona, że niby się z koleżanką umówiła...

Mogło przecież tak być...

Ja już wiem, do kogo ona poleciała — mach­nęła wojowniczo szczotką energiczna dozorczy­ni. — Niechybnie do tego swojego fatyganta... Sie­demnaście lat ma dziewucha i amorów jej się zach­ciewa. A jak z brzuchem zacznie chodzić, to kto będzie dziecko niańczył i utrzymywał, może on...? Ja! — uderzyła się z rozmachem w falujący biust, przesądzając tym samym o powadze sytuacji.

To Bożenka ma sympatię? — zainteresowała się Michałowska.

Iii tam, sympatię... Takiego tam jednego od ślusarza... Też szczeniak jak ona, a że technikum

187

skończył, więc myśli, że już pozjadał wszystkie ro­zumy...

A teraz córki nie ma w domu?

Zaraz wróci — dozorczyni jeszcze nie mogła ochłonąć. — Tylko po chleb wyszła... Za mało w tej ich szkole lekcji mają. Idzie to na ósmą, to na dzie­siątą. Za moich czasów...

Wdała się w skomplikowane rozważania, z któ­rych niedwuznacznie wynikało, że prawdziwa szko­ła istniała tylko w latach, gdy uczęszczała do niej właśnie pani Czyżykową.

Ewa niezbyt dokładnie przysłuchiwała się wy­wodom. Od tego, czy zdobędzie zaufanie dziew­czyny, czy powie ona całą prawdę, mogło napraw­dę dużo zależeć. Drgnęła słysząc skrzypnięcie drzwi i lekkie zbliżające się kroki.

Jest chleb... — Bożenka przerwała nagle, wi­dząc stojącą przy matce Michałowską.

Pani przyszła... — mruknęła niezbyt zachęca­jąco Czyżykową. — Przywitaj się...

Dygnęła jakby była dziewczynką z trzeciej kla­sy. Zarumieniła się. Spuściła głowę.

Boi się, przemknęło przez myśl Ewie. Ale dla­czego?

Wpadłam tylko na chwilę... — usiłowała wy­jaśnić niezapowiedzianą wizytę. — Zależy mi na tym, by przejść się dokładnie tą trasą, jaką chodził inżynier Wojdyga do pracy. Więc może by... — spojrzała zachęcająco na Bożenę.

No to idź z panią — wydała rozkaz Czyżyko­wą. — Pokaż i normalnie, i na skróty, a później zaraz wracaj. Pranie czeka.

0

Szły zgodnym krokiem ulicą ocienioną gałęzia­mi starych drzew.

Bożenko — zaczęła Michałowska. — Proszę mi zaufać...

Ale ja pani ufam... — szepnęła Bożenka i spoj­rzała na Ewę.

Jeśli mi ufasz, to chciałabym usłyszeć od cie­bie całą prawdę.

Kiedy ja już wszystko powiedziałam.

Nie! — ucięła Ewa. — Nie wszystko. Powiedz, dlaczego wzięłaś śrubokręt z mieszkania pana in­żyniera?

Nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji na to pytanie. Bożenka odwróciła się szybko i przy­warła do niej całym ciałem, którym wstrząsały dreszcze.

Wszystko powiedziałam, wszystko powiedzia­łam... Ja nic nie wiem... — zaniosła się szlochem.

Nie płacz — pocieszała Michałowska i pogła­dziła dziewczynę po głowie. — Nie ma czego. Prze­cież nikt nie myśli, że ty masz coś wspólnego z na­padem na inżyniera Wojdygę?

To dlaczego wszyscy się mnie czepiają? Dla­czego?

Każdy szczegół może być ważny — tłumaczy­ła łagodnie Ewa — każdy szczegół... Więc powiedz, wzięłaś śrubokręt?

Nie! — krzyknęła dziewczyna. — Nie wzię­łam. Gdy byłam w domu pana inżyniera, był tam ten jego kuzyn. Pytałam tylko, czy mam podlewać kwiaty, czy on sam to będzie robił. I to wszystko. Nie widziałam żadnego śrubokręta.

189

Twoja mama mówiła inaczej.

Mama, mama, zawsze mama! Jakby się ma­ma dowiedziała, to... — otwartą dłonią zamknęła sobie usta, przez które mogły wydostać się nie­opatrzne słowa.

O czym nie może dowiedzieć się mama? —uśmiechnęła się Michałowska. — O tych twoich spotkaniach z chłopcem?

To pani wie? — zdziwiła się szczerze Bożen­ka, zapominając nagle o płaczu.

Wiem. Ja w twoim wieku także spotykałam się z chłopcami...

O, ale my na poważnie...

- Michałowska objęła ją wpół.

To znakomicie. Tak powinno być. Poważnie... Przeszły następne kilkadziesiąt metrów. Tu ulica

była już bardziej ruchliwa.

Zapraszam cię na kawę — zdecydowała Ewa. -— Przyda się nam obu. Wytrzyj tylko oczy, po­czerwieniały... — Bożenka skrzywiła się, co miało być zapowiedzią uśmiechu.

Przy stoliku długo milczała, wreszcie przemogła się.

■— Jak już pani chce wiedzieć wszystko, to po-wlsm. Bo i tak by się pani dowiedziała... Ale — spojrzała błagalnym wzrokiem na Ewę — niech I pani nic nie mówi mamusi, dobrze?

Zgoda. Wszystko zostanie między nami.

Więo to było tak — zaczerpnęła głęboko po­wietrza Bożenka. — Jak sprzątałam u pana inżyx niera zamiast mamusi, to zaczęłam robotę gdzieś koło drugiej po południu. Zaraz po szkole, jak tyl-1

0

ko zjadłam obiad. Spieszyłam się, bo chciałam skoń­czyć jeszcze przed powrotem pana Wojdygi z pra­cy. Jak skończę, myślę sobie, to jeszcze wyskoczę i zobaczę się z Jackiem...

Z Jackiem?

No tak, z moim chłopcem. I w tym pośpiechu machnęłam tak szczotką, że wybiłam szybę. Tę w drzwiach od pokoju. O rany, ale się bałam! Pan inżynier lubi porządek, a mamusia by mnie skrzy­czała. Sama nie wiedziałam, co robić. Ale wpad­łam na pomysł.

Z dalszych słów panny Czyżykówny wynikało, że nie tracąc czasu zatelefonowała do warsztatu, w którym pracował (młody technik, Jacek Zieliński. Ten przyrzekł natychmiast pomoc swej bogdance.

Wzięłam centymetr, podałam Jackowi do­kładne wymiary, powiedziałam, że szyba jest ma­towa, z takim kwadratowym wzorkiem... Czekałam z pół godziny, bo Jecek ma surowego mistrza, nie lubi, gdy ktoś wychodzi z pracy... Ale przyszedł. Z szybą. I miał ze sobą śrubokręt. Wydłubał kit, wyjął resztki szyby, wstawił nową. Myślałam, że jak przyjdę następnego dnia, to już sama zakituję. Ale nie zdążyłam...

A więc to był śrubokręt twojego chłopca? — upewniała się Ewa. — Na pewno jego?

Słowo honoru! Może pani sprawdzić! Dlatego przyszłam niby w sprawie kwiatków... Bałam się, że milicja będzie Jacka posądzać, że on ma coś z tym wspólnego...

Michałowska westchnęła. Raz jeszcze zapewniła, że groźna pani Czyżykowa nie dowie się o niczym.

191

Musimy zobaczyć się z twoim najdroższym. Chciałabym zadać mu jeszcze kilka pytań...

Gdy Ewa zobaczyła wchodzącego do kantorka] warsztatu Jacka Zielińskiego, pomyślała, że nie­chęć potencjalnej teściowej jest nieuzasadniona. Zieliński nie wyglądał na jednego z przedstawicieli „urodzonych w niedzielę". Przeprosił, że nie może podać ręki; rzeczywiście cała była pokryta ciemną, tłustą mazią towotu. Mrugnął do Bożenki, zapytał, czemu zawdzięcza niespodziewaną wizytę. W nie­bieskim kombinezonie wyglądał tak sympatycznie, że Michałowska z uznaniem zaakceptowała w myś­li wybór serca panny Czyżykówny.

A, o to chodzi... — Zieliński przysunął sobie stołek i usiadł, gdy został poinformowany o wyda­rzeniu, które sprowadziło tu dwie młode kobie­ty. — Cóż, Bożena powiedziała pani całą prawdę...' Zbiła szybę, wstawiłem, zapomniałem zabrać śru­bokręt. To wszystko.

Dobrze, niech będzie... — zgodziła się Ewa. Spąsowiałe policzki towarzyszki spaceru świad­czyły, że jednak i pan Zieliński woli pominąć inne wydarzenia w mieszkaniu Wojdygi, które miały miejsce przed, w czasie lub po wstawieniu szy­by. — Interesuje mnie jednak nie tyle sam fakt tej naprawy, co inne historie...

Inne? — zdziwił się nieszczerze młody czło­wiek. — No, pocałowaliśmy się kilka razy... Chyba wolno?

■— O, nie to miałam na myśli... Bożenka mówiła,

192

że był telefon do inżyniera. I to międzymiastowy. Ale to miało miejsce, gdy pana już nie było w mieszkaniu. Czy w czasie pana pobytu także ktoś telefonował?

Widzi pani, to było tak... Urwałem się z warsz­tatu na godzinę, ale „na lewo", bez zwolnienia. Mogłem być potrzebny. Więc umówiłem się z chło­pakami, że jeśli by się paliło, to mają po mnie za­dzwonić. Do Wojdygi, rozumie pani?

Tak. Doskonała organizacja — pochwaliła Ewa. — I oni do pana dzwonili?

Nie, ich miałem z głowy. Nie byłem potrzeb­ny. Dzwonił tylko jakiś facet. Podniosłem słuchaw­kę, bo myślałem, że to może do mnie z war­sztatu...

Wie pan, kto to był? — poderwała się słysząc ostatnie słowa Ewa.

Nie, nie przedstawiał się. Zapytał, czy to in­żynier Wojdyga. Powiedziałem, że nie, że tutaj ro­bię fuchę, czyli coś naprawiam... Facet mruknął i powiedział, że zadzwoni jeszcze raz...

•— Podawał godzinę?

No tak, miał drugi raz dzwonić około piątej...

To chyba wtedy, jak pan inżynier tak się zde­nerwował — wtrąciła Bożenka. — Było gdzieś wpół do piątej, może nawet później...

i Michałowska zastanowiła się. Każda informacja łjyła niezwykle istotna.

^r- Czy to był miejscowy telefon?

Zieliński spojrzał na nią z uznaniem.

Chciałem o tym jeszcze pani powiedzieć. Bo

13 — Śmierć zamawia

193

ten gość to mi się nie przedstawił, ale wiem, skąd dzwonił. Na linii zawsze są takie hece...

Skąd był ten telefon?!

Az Wrocławia...

Tak mówił ten jegomość?

Nie... Ale jak trzymałem słuchawkę, to na po­czątku były jakieś trzaski. Później telefonistka za­pytała, czy to numer... Jakiś tam, teraz nie pamię­tam... Chodziło o mieszkanie inżyniera. I na koniec: „Wrocław na linii"... Więc chodziło chyba o połą­czenie z Wrocławia, nie...?

Dziękuję! — poderwała się Ewa. Była w zna­komitym nastroju, wyobrażała sobie minę Luba­cza. — Dziękuję raz jeszcze! Bardzo mi pomogliś­cie... I w ogóle wszystkiego najlepszego...

Młodzi spojrzeli na nią z niedowierzaniem. Wy­glądała jak ktoś, kto trafił szóstkę w toto-lotka.

W ekspozyturze Centrali nic nie wiedziano o Lu-baczu. Nie było go na poczcie głównej i w centrali telefonów. Nie było też w wojewódzkiej komendzie MO.

Do licha, gdzie on się podziewa? — zastana­wiała się Michałowska. Zegar wskazywał godzinę czternastą. Wskazówki posuwały się szybko. Zbyt szybko, jak sądziła Ewa. A każda minuta była dro­ga...

Porucznik zjawił się dopiero przed trzecią.

—• Jurek! Co się z tobą dzieje? — krzyknęła Ewa zdenerwowana wyczekiwaniem. — Zginąłeś, wpad­łeś pod tramwaj, wózek dziecinny cię przejechał? Wszędzie cię szukałam, a ty jak kamień w wo­dę...

194

Siedziałem blisko cztery godziny w win­dzie — oznajmił kwaśno Lubacz. — W zwyczajnej windzie, pomiędzy piątym a szóstym piętrem...

Po rannym pożegnaniu się z Michałowską po­rucznik Lubacz postanowił „poc^zaszkować". Do­szedł do wniosku, że najlepiej będzie poprosić o po­moc dyrektora wojewódzkiego urzędu poczt i te­lefonów. Niestety grypa szalała również w Gdań­sku. Chorego dyrektora nie było w biurze. Kuro­wa! się w domu. Lubacz nie zwlekając posta­nowił przedstawić mu sprawę osobiście. Pojechał do domu dyrektora, wsiadł do windy, nacisnął od­powiedni guziczek...

Jak pech, to pech... Utknęła pomiędzy piętra­mi. Mimo że szwedzka... Myślałem już, że nigdy się stamtąd nie wydostanę i znajdziecie tylko wspomnienie o poruczniku Lubaczu, który na po­sterunku... do końca... I tak dalej...

Moje gratulacje! — Michałowska nie mogła zmusić się, by nie wbić szpileczki Lubaczowi. — Moje gratulacje! Oto przyszły as Centrali siedzi w szwedzkiej windzie! Coś cudownego... — Zrobiło się jej żal Lubacza, gdy stwierdziła, że jest na­prawdę strapiony. — Nie przejmuj się, Jurek... Skończyły się twoje niedole z telefonami. Wiem, gdzie trzeba szukać!

—■ Jak to wiesz? Dowiedziałaś się, kto dzwo­nił? — podskoczył do niej, zapominając o niefor­tunnej przygodzie.

Nie, to byłoby za wiele. Wiem tylko, że tele­fon był z Wrocławia. A to już jest coś.

Jasne! Teraz do roboty! Musimy wiedzieć,

0

z jakiej poczty we Wrocławiu telefonowano do Wojdygi, znać godzinę rozmowy...

Dwóch rozmów!

To były dwie? Jesteś genialna. Ech, gdybyś została żoną Maćka — pozwolił sobie Lubacz na starannie przemyślany cios — jakie genialne mieli­byście dzieci...

Michałowska puknęła palcem w czoło.

Na szczęście nie zanosi się na to, że zostanę twoją żoną. Jesteś już żonaty. Ta twoja pani to bo­haterka...

Lubacz nie słuchał. Rzucił się do telefonu, prosił

0 natychmiastowe połączenie z pocztą główną we Wrocławiu, zamawiał z drugiego aparatu pilną roz­mowę z komendą wojewódzką MO we Wrocławiu...

Zaraz dostanę połączenie. Więc o co mam prosić?

Zapytaj ich, czy mogą się błyskawicznie do­wiedzieć, kto zamawiał rozmowę z Wojdyga. Były dwie rozmowy, a więc i dwa razy składano zamó­wienie. Pomiędzy rozmowami jest różnica mniej więcej godziny...

Dobra, zapytam... A wiesz — zastanowił się nagle Lubacz — zapytajmy przy okazji, czy z Wro­cławia nie zamawiano rozmowy z Kołyszką? Ja da­lej mam go „na widelcu"...

Michałowska zmarszczyła brwi.

Jeśli już tak, to niech nam podadzą, czy w tamtym feralnym dniu były rozmowy Wrocła­wia i z innymi osobami. Pytaj o Kołyszkę... Ale

1 o doktora Kuleszę i o obu dyrektorów — Mag-dziarza i Bugajskiego. Na zapomnij o inżynier Do­

0

lińskiej i Barbarze Solskiej. Może ktoś dzwonił do nich przez Instytut, może były telefony do miesz­kań. Zaczekaj, zaraz sprawdzę w książce, kto z nich ma telefon w domu...

Nie jest tak łatwo o domowy telefon. Dyspono­wali nim jednak prawie wszyscy z wymienionych. W książce telefonicznej nie było tylko dwóch naz­wisk — dyrektora Bugajskiego i Kołyszki.

Telefonogramy zostały nadane. Teraz wypadało tylko czekać. Znani i nieznani koledzy we Wrocła­wiu musieli przez najbliższe godziny wykonać masę roboty. Trzeba było sprawdzać mozolnie, pozycja po pozycji, lista po liście kolejne zamawiane roz­mowy w licznych urzędach pocztowych. Trzeba by­ło wertować służbową dokumentację telefonistek centrali międzymiastowych, sprawdzać wszystko z adnotacjami w książkach służbowych, wczyty­wać się w pismo, przy którym nawet aptekarze często załamaliby ręce. I nie wolno było popełnić omyłki, opuścić choćby jednego nazwiska, bo właś­nie to nazwisko mogło być ważne...

Michałowska siedziała bez ruchu w fotelu, Lu­bacz przeczytał wszystkie znajdujące się w pokoju gazety. Gdy zapoznał się z bieżącymi, sięgnął bez większego przekonania po dawniejsze.

Mijały godziny, tym, razem jakże powoli. .Niepo­strzeżenie zapadł zmrok, a wieczór zaczął zamie­niać się w noc. Patrzyli oboje na czarną skrzynkę aparatu, ale ten milczał jak zaklęty.

Pewnie będzie' telefonogram — przerwała ci­szę Ewa. — Jeśli coś znajdą, przekażą informacje teleksem. Tak zawsze pewniej i dokładniej...

197

Lubacz pokiwał głową.

Jeśli coś znajdą...

I znów czekali. Cóż mogli w tej chwili zrobić więcej, niż wierzyć, że tam we Wrocławiu także walczą o sukces.

Ewa podeszła do okna. To bliżej, to dalej migo­tały światła, mrugały kolorowe neony, za oknami pobliskich domów coraz rzadziej poruszały się ludz­kie cienie. Miasto zasypiało. Spojrzała chyba po raz setny na zegarek. Do 23-ej brakowało kilku minut.

Oczekiwanie.

Nieznośnie długie oczekiwanie. I nagle brzęczyk telefonu. Wewnętrzny. Lubacz iście cyrkowym skokiem wypadł zza biurka.

Tak... — krzyknął do mikrofonu, mimo że rozmawiał z kimś oddalonym o kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów. — Tak... Czekamy... Więc te­leks? Zapowiedziany...

Chwycił Ewę za rękę, pobiegli przez korytarze, dwa piętra niżej... Pokój z jakąś tabliczką... Dy­żurny... Kilka aparatów pod ścianą. Niby wielkie maszyny do pisania, z bębnami papieru... Cichy szum pracujących na wolnych obrotach elektrycz­nych silniczków. Pozornie nic się nie działo... Ale nagle teleks ożył; ostre trzaski, za celuloidową szy­bą poruszył się wałek z papierem, dźwigienkil z czcionkami podnosiły się i opadały rytmicznie, litery układały się w słowa, słowa w zdania...

xxx 231701-b wr godz 22 57 b pilne dla centrali stop do inżyniera wojdygi zamówiono 2 (dwa) tele­fony w urzędzie pocztowym numer 14 (czternaście) i we wroclawiu stop pierwszy telefon zamówiono] o godzinie 15 (piętnastej) minut 10 (dziesięć) połą­czenie uzyskano stop rozmowa trwała w godzinach

15 kropka 51 do 15 kropka 54 stop druga rozmowa zamówiona z tego samego urzędu o godzinie 16 (szesnasta) stop połączenie uzyskano w godzinach

16 kropka 37 do 16 kropka 48 stop z urzędu pocz­towego numer jak wyżej zamówiono trzecią roz­mowę jako błyskawiczną o godzinie 16 kropka 50 do gdańska stop zamówienie na numer 413743 (powtarzam 413743) stop telefonistka przypomina sobie że wszystkie rozmowy zamawiał mężczyzna stop nie potrafi podać rysopisu stop trzecia rozmo­wa trwała w godzinach 17 kropka 11 do 17 kropka 36 stop w zamówieniach nie podano nazwiska dru­giego abonenta stop w wykazach zamówień nie spot­kaliśmy nazwisk magdziarz solska kołyszko bugaj­ski dołinska kulesza stop xxxx xxx xxx xxx ko­niec życzymy powodzenia xxx xxx nadał rj stop koniec godzina 23 23 kropka 04 xxx xxx xxx"

Dla was — dyżurny z rozmachem oddarł płachtę papieru.

Jednocześnie chwycili telefonogram. Więc były trzy telefony. Dwa do Wojdygi, to się zgadza, ale ten trzeci...?

Pozwolicie? — pytanie Ewy rzucone pod adresem dyżurnego było o tyle spóźnione, że już sięgnęła po słuchawkę. Połączyła się z informacją miejscową Trójmiasta.

Tak... Komenda MO. Mój numer dwieście dziewięćdziesiąt trzysta siedemnaście. Do spraw­dzenia wewnętrznego. Chciałabym dowiedzieć się o nazwisko abonenta, który ma numer telefonu

0

199

czterdzieści jeden trzydzieści siedem czterdzieści trzy.. Tak, końcówka czterdzieści trzy...

Sekundy ciszy. Lubacz przycisnął ucho do słu­chawki. Tam w informacji ktoś sprawdzał numer, szukał jednego nazwiska. Dla nich najważniejsze­go. Jedynego...

Sprawdzają, bo numer jest zastrzeżony — poinformowała Ewa.

W słuchawce zaskrzypiało.-

Numer cztery jeden trzy siedem cztery trzy — informował młody sopran — należy do pana Lu­cjana Bugajskiego...

Bugajskiego? — krzyknęła Ewa.

Tak, do Lucjana Bugajskiego — potwierdzi­ła informację panienka, lekko zniecierpliwiona tym, że ktoś nie może czy nie chce uwierzyć w rzecz przecież prostą i oczywistą. Krótkie syg­nały świadczyły o przerwaniu rozmowy.

Bugajski? — Lubacz jeszcze nie był przeko­nany. — Jowialny, uśmiechnięty dyrektor? Może chcieli go w to wszystko wrobić?

Michałowska rytmicznie uderzała dłonią o drew­nianą podstawkę teleksu.

Tak, pan dyrektor Bugajski — powiedziała twardo. — I mimo że pora jest nieco spóźniona, musimy się z nim zaraz zobaczyć. Ciekawi mnie, co powie o swoim rozmówcy z grodu nad Odrą...

Przejazd po wyludnionych ulicach zajął im kil­kanaście minut. Nowy, świeżo otynkowany blok mieszkalny wydawał się pogrążony w głębokim śnie.

Dochodzi wpół do dwunastej — mruknął Lu-200 bacz. — Jeśli to wszystko okaże się przypadkiem... No, już widzę Bugajskiego w piżamie. Powie nam kilka ciepłych słów...

Bez trudu znaleźli listę lokatorów. 85, 86, 87... Lucjan Bugajski... VI piętro... Tym razem porucz­nik Lubacz nie miał kłopotów z windą. Starając się nie robić hałasu przeszli długim korytarzem, który przecinał wzdłuż budynek. Narożne miesz­kanie należało do dyrektora administracyjnego Instytutu. Michałowska zadzwoniła. Krótko, deli­katnie. Zza drzwi nie doszły ich żadne szmery. Znów dzwonek. Tym razem nieco dłuższy, bar­dziej natarczywy. I znów cisza za drzwiami.

Daj mnie! — Lubacz nacisnął guziczek i trzy­mał na nim palec przez kilkanaście sekund. Lek­ko nachylił się i spojrzał do środka mieszkania przez maleńki judasz. — Nic nie widać... Ale pali się światło...

Zniecierpliwiony nacisnął klamkę. Ńa jego twa­rzy ukazało się zdziwienie. Drzwi ustąpiły. Czyżby Bugajski nie zamykał ich w noijy? A może wyszedł na chwilę do sąsiadów? Weszlix oboje do małego, elegancko urządzonego hallu. Paliło się tu światło. Jakieś płaszcze na wieszaku, ludowy kilim, wazon pełen suchych traw stojący na półeczce...

Panie Bugajski! — odezwał się ściszonym głosem Lubacz. — Panie Bugajski...

Znów cisza. Porucznik zrobił kilka kroków w kie­runku drzwi, znajdujących się na końcu korytarza. Bez trudu znalazł kontakt. Ostre światło zalało duży pokój.

Tak, już na pierwszy rzut oka zrozumiał, dlacze­

0

go Lucjan Bugajski nie otworzył drzwi. Trudno jest bowiem witać nocnych gości wstając zza stołu zastawionego butelkami z alkoholem. Tym trud­niej, gdy ktoś został dwa razy uderzony nożem.

Dyrektor administracyjny ITM siedział na krze­śle. Jego głowa i tułów oparte były o blat stołu. Ręce zwisały wzdłuż korpusu. Na marynarce ciem­niały plamy krwi.

Nie wchodź tu, Ewa... — mruknął Lubacz. Powiedział to za późno. Michałowska już stała w drzwiach do pokoju. Z jej twarzy zniknęły ru­mieńce.

Nie żyje... — szepnęła. Lubacz skinął potakująco głową.

Sądzę, że nie dalej jak dwie, trzy godziny temu...

Ostrożnie, by niczego nie poruszyć, zbliżył się do ciała Bugajskiego. Tak, nawet pobieżne oglę­dziny potwierdzały niejasne przypuszczenia. Bu­gajski został zabity w identyczny sposób jak Woj­dyga. Dwa ciosy nożem. Mógł być to sztylet lub bagnet. Może nóż fiński...?

Michałowska zacisnęła mocno usta. Musiała się opanować. Musiała. Podeszła do telefonu. Powia­domiła o zabójstwie komendę. Mimo oporów Lu­bacza wysłała go, by pojechał zobaczyć, czy nie stało się przypadkiem coś w Instytucie... Gdy po­rucznik wyszedł, została sama.

Marzyła o szklance wody. W ciszy, która wyda­wała się niezmącona, patrzyła na ciało Bugajskie­go. Nagle usłyszała dzwonek. Telefon. Podbiegła.

Tak... słucham...

0

Z tamtej strony usłyszała tylko trzaski. Wtedy nie wytrzymała. Błyskawiczne połączenie z War­szawą. Wykręciła numer kierunkowy. Już jest...

Kilka długich sygnałów. „Tu Redlak, słucham..."

Maciek... Och, Maciek... Słuchaj... To strasz­ne... Przegraliśmy...

Rozdział 12

Redlak przetarł zaczerwienione z niewyspania oczy. Cóż, jak można było się z góry spodziewać, wstępne wyniki prowadzonego śledztwa były po prostu żadne. Bugajski został zamordowany po­między godziną 21.30 a 22.45. Tak przynajmniej twierdził lekarz. Oczywiście żadnych śladów, żad­nych odcisków. Nie było wątpliwości, że przed przyjściem Ewy i Jurka Lubacza ktoś — prawdo­podobnie morderca — dokładni^ przeszukał miesz­kanie dyrektora. Zniknęła gotówka... W mieszka­niu nie znaleziono nawet stu złotych, pusty był też portfel denata, ale Redlak nawet przez moment nie wierzył, by zabójstwo zostało dokonane z chęci zysku.

Gdyby Bożenka powiedziała wcześniej o telefo­nie. Gdyby ten jej chłopak wcześniej złożył zezna­nia. Gdyby on sam wreszcie szybciej skojarzył sobie ów niuans, jedno zdanie z zeznań złożonych przez Bugajskiego. Lubacz powtórzył jego słowa nie zdając sobie sprawy, jakie są ważne. To była poszlaka, ślad, który mógł doprowadzić do finału... Bo Bugajski w trakcie rozmowy z Lubaczem po­

203

wiedział, że nigdy nie znajdzie takiego speca jak Wojdyga. A więc wiedział, że inżynier nigdy nie wróci! Skąd? Przecież wszyscy w Instytucie zo­stali poinformowani o tym, że Wojdyga znajduje się w szpitalu, że jest ranny... Wprawdzie Lubacz powiedział o śmierci Wojdygi doktorowi Kuleszy, ale to było już po rozmowie z Bugajskim... A więc dyrektor musiał mieć jakieś informacje w tej sprawie. Wygadał się, a oni, a ja — poprawił się w myśli Redlak — tego nie zauważyłem. Za błąd trzeba było drogo zapłacić...

Ewa... Gdyby nie czekała na Lubacza idiotycz­nie uwięzionego w windzie. Gdyby od razu prze­kazała informację do Wrocławia. Może by odpo­wiedź nadeszła wcześniej. Może by żył Bugajski... O, ten miałby z pewnością wiele do opowiadania. — Redlak zagryzł wargi. — Wczorajszy dzień był dniem licznych błędów... I jeszcze ta szafa pancer­na... Zapewne śmierć Bugajskiego była konse­kwencją. Zrobił, co do niego należało, był niepo­trzebny... A może tylko coś wiedział i zabito go niewinnie? Nie, Redlak nie mógł uznać tej hipo­tezy za godną rozważenia...

Jak to właściwie było? — zwrócił głowę w stronę milczącego Lubacza. Mimo wszystko nie mógł mieć do niego pretensji. Starał się, chciał jak najlepiej. Teraz, gdy znów znajdowali się wszyscy razem na terenie Instytutu, można było zastana­wiać się nad szczegółami.

Zwyczajnie, obywatelu kapitanie... — Lubacz tym razem był oficjalny. — Z mieszkania Bugaj­skiego, zgodnie z rozkazem porucznik Michałow­skiej, udałem się do Instytutu Techniki Morskiej. W dyżurce znajdował się nocny strażnik, niejaki Sierpiński. Pokazałem swoją legitymację, zapyta­łem go, czy jest ktoś w Instytucie. Zaprzeczył. Pyta­łem, czy ktoś przychodził wieczorem. Przychodził. Bugajski. Miał prawo wstępu do budynku bez względu na porę.

O której przyszedł Bugajski?

Strażnik twierdzi, że mogło być wpół do dzie­siątej... A może nieco wcześniej. Nie ma absolutnej pewności... Wtedy mnie coś tknęło. Pomyślałem

0 szafie, w której znajdują się plany wynalazku opracowanego przez zespół Kuleszy. Poleciłem strażnikowi, by obudził dyrektora Magdziarza

1 doktora. Zjawili się mniej więcej o pierwszej w nocy. Razem ze strażnikiem, czyli we czwórkę, weszliśmy do gabinetu Kuleszy. Stalowa szafa była z zewnętrz zamknięta...

Jak to z zewnątrz? — zainteresowała się Mi­chałowska.

Szafa z dokumentacją tajną \— wyjaśniał Lu­bacz — jest zamykana podwójcie. Została ona wmurowana w ścianę przykrytą kotarą. W ścianie są pancerne drzwi, jakby pierwsze, czyli zewnętrz­ne. Są i drugie, już wewnątrz.... Te drugie były otwarte. A plany namiernika zniknęły...

Chwileczkę... — przerwał Redlak. — Nie bar­dzo rozumiem... Kto miał klucze od drzwi zew­nętrznych, a kto od wewnętrznych?

Ja miałem od wewnętrznych — wtrącił mil­czący dotychczas doktor Kulesza...

A od tych drugich?

205

0

Dyrektor Bugajski...

Lubacz wyjaśnił, że nocny strażnik dzwoniąc do docenta Magdziarza poinformował go przy okazji, iż może zaistnieć konieczność otwarcia szafy z materiałami tajnymi. Dyrektor przyjechał doj ITM z parą zapasowych kluczy.

Tak więc sejf został otwarty kluczami prze­chowywanymi w depozycie poza Instytutem... —-I Redlak lubił mieć wszystkie elementy sprawy w garści. — Zgadza się...?

Obecni na spotkaniu pokiwali głowami. Zgadzało się. Z kolei Maciej zapytał o stosowany praktycz­nie system zabezpieczenia szafy pancernej w ga­binecie doktora Kuleszy. Ten uznał się za powo­łanego do udzielenia odpowiedzi.

Rzecz w tym, iż w szafie przechowujemy zawsze pełną dokumentację aktualnie prowadzo­nych prac. Oczywiście praca nad wynalazkiem pro­wadzona jest kompleksowo. Na całość składają się przecież określone opracowania, które bez kłopo­tów można wydzielić...'

Jak mamy to rozumieć? — zapytał Redlak. —I No, to wydzielanie...

Nie jest tajemnicą, że przygotowujemy ak­tualnie nowy model aparatu hydrolokacyjnego. Mniejsza teraz o symbole, jego znaczenie i tak da­lej... Otóż taki aparat składa się z określonych urządzeń mechanicznych, optycznych, elektronicz-| nych... Osobno opracowuje się dokumentację nal przykład mechaniczną, a osobno optyczną czy też układ zasilania elektrycznego... Gdy tylko jakiś, tak właśnie ujęty, odcinek prac zostanie zakończo­ny, dokumentację składa się do specjalnej teczki. Jest ona opatrzona zamkiem i plombowana.

Takie teczki też były w sejfie, tak? — zapy­tał znów kapitan.

Właśnie! — Kulesza machnął ze złością rę­ką. — Było ich kilka.

Czego dotyczyły poszczególne opracowania? Kulesza spojrzał pytająco na Magdziarza.

Niech pan mówi... Pan kapitan jest upoważ­niony do tego, by znać szczegóły...

A więc była tam teczka numer jeden: „Ogól­na koncepcja namiernika", rzec można, projekt generalny, idea...

Kto opracowywał? I

No ja, ale oczywiście na teczce były także na­zwiska współautorów: inżynier Dolińskiej i inży­niera Wojdygi. Była też teczka numer dwa. Tu au­torem projektów była inżynier Dolińska. Chodziło o problemy optyki. Teczka numer trzy: „Układy elektroniczne" była przygotowywana przeze mnie, a teczka numer cztery: „Zasilanie elektryczne" stanowiła dorobek inżyniera Wojdygi.

Czyli w praktyce w sejfie znajdowała się cała dokumentacja?

Nie... Widzi pan, panie kapitanie, my zaw­sze zaczynamy od rzeczy najtrudniejszych. W tym wypadku najłatwiejszym problemem do opraco­wania była koncepcja mechaniczna: budowa kor­pusu urządzenia, osłony części aparatury, sposób mocowania części i tym podobne szczegóły kon­strukcji. Miało to wszystko znajdować się w teczce numer pięć. Ostatnio już wspólnie, to znaczy in-

207

0

zynier Dolińska i ja, bo Wojdyga... — zająknął sięl Kulesza — ... no, kończyliśmy właśnie dokumen­tację. Miała być za kilka dni.

Od kiedy w sejfie znajdowały się poprzednie teczki, oznaczone numerami od jeden do czte­rech — zapytała Michałowska.

Kulesza sięgnął po notatnik schowany w kieszeni marynarki. Okazało się, że pierwsze teczki z do­kumentacją złożone zostały w sejfie już blisko] trzy miesiące temu. Opracowanie Wojdygi zostało zaplombowane i złożone jako kompletne stosunko-l wo niedawno, nie dalej jak tydzień przed jegoj wyjazdem do Warszawy.

Gdy jakaś teczka — pytał dalej Redlak — zo­staje zaplombowana, czy wolno ją otworzyć?

Nie wolno! — stanowczo stwierdził doktor Kulesza. — Takie obowiązują nas przepisy wew­nętrzne. Praca ukończona i zatwierdzona po prostu leży w mojej szafie i czeka na pozostałe wycinki badań...

A więc można założyć, że nikt nie ma dostę­pu do teczek i wglądu do dokumentacji?

- Jasne!

Z kolei wiercący się od kilku minut Lubacz za- | czął przyciskać pytaniami zdenerwowanego bro-J dacza.

Niech pan dokładnie opowie, jak pan spędził | wczorajszy dzień w Instytucie.

Doktor Kulesza przyszedł do Instytutu punktu- I alnie o godzinie 8.30. Pracował nie wychodząc I z pokoju. Mniej więcej o 15.30 do jego gabinetu j przyszedł Lucjan Bugajski.

208

Czy takie wizyty czymś zwyczajnym? — wtrąciła Michałowska. — Czy był to wypadek spo­radyczny?

To proste... — Doktor był zniechęcony fak­tem, że musi powtarzać to, co już w nocy zdążył opowiedzieć Lubaczowi. — Szafa była zawsze za­mykana niejako komisyjnie. Aktu, jeśli można to tak nazwać, jej zamknięcia, dokonujemy zawsze o szesnastej, pilnując punktualności. Godzinę zam­knięcia sejfu wpisuje się do specjalnej książki...

Dokonujemy...?

No, bo klucz od drzwi wewnętrznych mam ja, a klucz od drzwi zewnętrznych dyrektor Bu­gajski...

Taki system — wtrącił docent Magdziarz — stosujemy już od dawna. Jest to jedna z metod zabezpieczenia tajemnicy wynalazku. Można sobie wyobrazić, że ktoś zostawi klucze od sejfu, zgubi je... Mogą w taki czy inny sposób dostać się w nie­powołane ręce. A tak, cóż... — docent zasępił się, bo przecież cudowna recepta okazała się fałszywa — wydawało się nam, że dyrektor administracyjny Instytutu jako osoba odpowiedzialna za zabezpie­czenie obiektu jest tu najbardziej uprawniony do posiadania klucza. Tym bardziej, że drugi miał doktor Kulesza jako kierownik zespołu...

Czy Bugajski interesował się postępami prac? — Lubacz wyciągnął zabawnie głowę w kie­runku Kuleszy.

Nie specjalnie... Ot, pytał czasami, ile to już teczek nazbierałem w swoim skarbczyku... Ale uważałem to za żarty...

14 — Śmierć zamawia

209

...i udzielałem odpowiedzi — uzupełnił Re­dlak.

No tak...

Wróćmy jednak do sprawy... Przyszedł Bu­gajski. Była godzina plus minus piętnasta trzy­dzieści, tak? A normalnie przychodził...

Przed samą czwartą.

I co mówił, czym tłumaczył to swoje przy­bycie?

Kulesza zaczął nabijać powoli fajkę. Czynność ta zdawała się pochłaniać całą jego uwagę.

O ile dobrze pamiętam — zaczął z namy­słem — dyrektor mówił, że ma masę spraw do załatwienia na mieście i musi wyjść nieco wcze­śniej...

A pan w tym czasie co robił?

A, drobiazg... Przynieśli mi z pracowni jeden kulman, taki — wyjaśniał niefachowcom — ru­chomy stół kreślarski... Szkicowałem właśnie jeden z detali osłony namiernika.

Jeśli dobrze rozumiem — głos Michałowskiej świadczył o napięciu — komplet określonej doku­mentacji jest przechowywany w zaplombowanej teczce...

No tak, już to mówiłem...

Przepraszam — cień uśmiechu przemknął pd twarzy Ewy — ale nie powiedział pan, co robi się z poszczególnymi rysunkami, takimi, które są czę­ścią do części... Przecież w każdej z teczek znaj­duje się opracowanie szeregu elementów...

Redlak spojrzał na nią z uznaniem. Zdążyła wyprzedzić jego pytanie.

210

Jeśli mamy gotowe częściówki, na przykład taką obudowę urządzenia, która będzie później po­łączona z podstawą... No, jeśli dokumentacja i ry­sunek techniczny są gotowe, to chowamy je rów­nież w szafie...

—■ Ale bez plombowania w teczce, jakby luzem...

Właśnie tak!

Rozumiem. — Michałowska jakby przestała interesować się całą sprawą.

Pan kreślił na tym kulmanie — dopytywał się Lubacz — stał pan, jak...?

Nie rozumiem...?

Twarzą do sejfu czy odwrócony?

Jasne, że odwrócony... Chodziło mi o dzienne światło.

A gdzie stał Bugajski?

Z początku przy mnie...

Jak to z początku?

No, bo — odetchnął głęboko Kulesza — gdy zapytał mnie, czy nie mógłbym wcze­śniej zamknąć sejfu, a ja wyraziłem zgodę, to wycofał się spod mego oka. Poszedł zamykać sejf.

A pan nie musiał chować rysunku, nad któ­rym pan pracował?

Mogłem, ale nie było to konieczne.. To był zresztą wstępny szkic, a nie ostateczny produkt. Chowamy wersje ostateczne... Zresztą co to za tajemnica: osłona urządzenia...

Ale panowie zamykacie sejf we dwóch? — tym razem kapitan 'nie ukrywał swego niedowie­rzania. — Jeśli we dwóch, to pan powinien zam­knąć pierwsze drzwi, a Bugajski drugie, czyli zew­

0

nętrzne. A przecież jak się okazało ostatniej nocy, pan nie zamknął „swoich" drzwi...

Nie zamknąłem... — bladość twarzy Kuleszy wyraźnie kontrastowała teraz z czernią magella-nowskiej brody.

Dlaczego? Zapomnienie...?

To było tak — zacisnął ręce doktor. — Rano przyszedł Bugajski, punktualnie o dziewiątej i otworzył drzwi zewnętrzne sejfu. Wyszedł z mo­jego gabinetu. Ja otworzyłem drugie drzwi mniej więcej o jedenastej. Musiałem sprawdzić wymiary gotowych już detali obudowy. Zwykle, jak jestem w gabinecie i pracuję, zostawiam swoje klucze w zamku. Na kółku wraz z kluczem od sejfu mam klucze od mieszkania... W ten sposób nie mogę ich zapomnieć...

I gdy Bugajski przyszedł po południu, pań­skie klucze były w zamku?

Były.

No, ale pan zamknął sejf?

Nie — zgarbił się Kulesza. — Ja nie zamy­kałem. Zamykał oba zamki dyrektor Bugajski. Byłem zajęty i gdy powiedział, że sam zamknie sejf, wyraziłem na to zgodę.

Ale był pan przekonany, że Bugajski zamk­nie te „pańskie" drzwi od kasy?

Oczywiście! — wzruszył ramionami zapyta­ny. — Stałem co prawda odwrócony tyłem do ściany, w której znajduje się ten mój skarbiec, ale wyraźnie słyszałem przekręcanie klucza w zamku i podwójny charakterystyczny trzask. Więc Bugaj­ski zamknął moje drzwi. A później drzwi zew­

0

nętrzne, znów dwa trzaski przekręcanego zamku. Bugajski zostawił na biurku moje klucze, serdecz­nie podziękował, zdążył jeszcze zamienić ze mną kilka słów i wyszedł...

Dwa trzaski — uśmiechnął się niewesoło Lu­bacz. — A nie przyszło panu na myśl, że pański dyrektor przekręcił klucz raz w jedną stronę, to pierwszy trzask, a później w drugą, zgrzyt na­stępny, i w ten sposób pan słyszał „zamykanie na podwójny zamek", a drzwi pozostały praktycznie otwarte...?

Nie, co pan... Dyrektor Bugajski... — Kulesza nie mógł w to wręcz uwierzyć. — To musiało być włamanie... *

Bardzo wygodne włamanie, panie doktorze — stwierdził z ironią Lubacz. — Pan tak pilnie pra­cował, że Bugajski sam zamykał owe drzwi... Tyl­ko — zawiesił efektownie głos — dyrektor nie mo­że potwierdzić prawdziwości pańskich oświadczeń. A może to właśnie pan celowo nie zamknął drzwi wewnętrznych ?

Ależ... Panowie... — Fajka omało co nie wy­padła z ręki Kuleszy. — Ja przecież... Ja... To mój pomysł. Po co miałbym...

Pański? — porucznik Lubacz podniósł się z krzesła — a przecież pan mówił o współautorach... Oni także mieli swój wkład w opracowanie... Za granicą, panie doktorze, taki wynalazek jak ten opracowany w Instytucie, stanowi łakomy kąsek...

Przecież — bronił się Kulesza — gdy wycho­dziłem, to osobiście sprawdzałem, czy szafa jest zamknięta...

213

O, sprawdzał pan, czy Bugajski zamknął te drzwi, tak? A może to pan je zamykał na prośbę Bugajskiego, który na przykład pił sobie w tym czasie wodę sodową?

Cóż, wkopał pan nas w ładną kabałę — dy­rektor Magdziarz był wyraźnie wzburzony ostat­nimi wypadkami. — Nasza instrukcja mówi wy­raźnie: osoba, która ma klucz od określonych drzwi, zamyka je osobiście. A pan zaczął się wy­ręczać...

Atmosfera stała się wręcz nie do zniesienia. Magdziarz patrzył na Kuleszę z wyrazem zawodu na twarzy, Lubacz nie krył satysfakcji ze zdema­skowania chytrego przeciwnika. Michałowska ob­serwowała nerwowe ruchy rąk niefortunnego kie­rownika zespołu.

Niech się pan nie martwi, panie doktorze — Redlak tym jednym zdaniem wstępu zdawał się przecinać wszelkie wątpliwości i oddalać nagro­madzone podejrzenia. — Nie sądzę, by to właśnie pan chciał ukraść plany wynalazku. Mógł pan to zrobić o wiele wcześniej, albowiem — zwrócił się do zebranych — jedynie doktor Kulesza miał do­stęp do absolutnie wszystkich fragmentów projek­tu, do opracowań częściowych, które chowano do plombowanych teczek. Wierzę, że mówi pan praw­dę — Maciej impulsywnie podszedł do Kuleszy i klepnął go po ramieniu. — Ale plany zniknęły. I trzeba je odnaleźć.

A Bugajski? — rzucił Kulesza. — Co z nim?

W tej grze — odezwała się z rogu pokoju Ewa — jest tak jak w pokerze. Bugajski grał ze

214

wspólnikiem. Zabluffował, wydawało mu się, że weźmie pulę, ale ów wspólnik przebił. Miał sil­niejszą kartę...

■— Chodźcie, idziemy — skinął Redlak na Ewę i Lubacza. — Musimy jeszcze coś załatwić. — Niech się pan nie przejmuje, panie dyrektorze — pocieszał Magdziarza — plany zostały skradzione, to fakt, ale nie zniknęły. Postaramy się je odzys­kać...

Magdziarz wyraźnie zdesperowany, nie słuchał słów otuchy.

Panie doktorze — powtarzał — panie dok­torze... Dlaczego pan sam nie zamknął tych drzwi...?

)

W hotelu pierwszą czynnością Redlaka było za­parzenie mocnej kawy. Obok przygotowanej szklanki położył paczkę gitanes. Te „gwoździe" po­magały myśleć. Michałowska i Lubacz znajdowali się w ponurych nastrojach.

Są dwa trupy. Skradziono plany. Nic nie wie­my o naszych przeciwnikach. Michałowska była oburzona — a ty zajmujesz się przyrządzaniem kawki...

Dobra kawka dobrze wpływa na samopoczu­cie — stwierdził sentencjonalnie Maciej. — Masz, napij się i ty...

Pożegnalny toast zespołu akcji „Tunel" pity kawą! — Lubacz również nie mógł znieść niefra­sobliwego nastroju swego zwierzchnika.

Chyba pożegnalny — zgodził się Redlak. —

0

Ty, Jurek, zostaniesz na miejscu, ja z Ewą za go­dzinę wracam do Warszawy...

Co? — poderwali się zainteresowani. — Do Warszawy?

Tak... Tymczasem pijcie swoją kawę. I milcz­cie. Ja muszę przemyśleć kilka spraw.

Maciej podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Tam nic się nie zmieniło od wczoraj. U nich zmian było aż za wiele. Nie, nie był zadowolony z rozwoju sytuacji. Chyba można było nie dopuścić do śmier­ci Bugajskiego. Zabity nie powie ani słowa. Zu­pełnie jak w tytule kryminału. Fakt, nie powie... Czy są jakieś dane, które mogą być nicią Ariadny? Redlak zaciągnął się ostrym, duszącym dymem francuskiego papierosa. Tak, takie dane mają... Telefony. Te wrocławskie telefony... To było coś, trzeba było to wykorzystać wcześniej, ale i dziś nie jest jeszcze za późno...

Macie jakieś pomysły? — Już wiedział, co trzeba robić, ale może i oni mieli swoje oryginalne koncepcje.

Ja bym bardziej zainteresował się Kuleszą — mruknął Lubacz. — On od początku coś kręcił... I wszyscy mówią, że przyjaźni się z Kołyszką...

Argumenty?

Kulesza — zapalił się Lubacz — nie jest fra­jerem. Wie, że przekazanie wynalazku za granicę, ot, tak sobie, od razu ściąga na niego podejrzenia. Kombinuje jak to wszystko załatwić... Właśnie po­zorując kradzież. Przygotowuje się do niej, ale spotyka nagle człowieka, który może stać się groźny. To Wojdyga, który, taki ścichapęk, mu­

0

siał zauważyć coś podejrzanego w działaniach pana kierownika zespołu. Wojdyga staje się niebez­pieczny.

—■ I aby go przestraszyć — Michałowska nie kryła ironii — duch doktora Kuleszy telefonuje do mieszkania Wojdygi z Wrocławia, tak?!

Bzdury! — skrzywił się porucznik. — Kulesza ma dwóch pomocników. Jednym jest Kołyszko. Zakochany w tej Solskiej, która zbyt często odwie­dza inżyniera. Zakochany, więc wściekły, a przy tym pupilek pana Kuleszy. Brodacz, podpuszcza wściekłego młodziaka, sączy w niego półsłówkami nienawiść. Gdy nadarza się okazja W Warszawie, Kołyszko zabija inżyniera. /

A zdjęcie Kruffki? — nie dawała za wygraną Michałowska. — Nie bierzesz tego pod uwagę.

Właśnie, że biorę... Omyłkę barmana. Chciał mieć święty spokój. Który barman lubi, gdy mili­cjant waruje mu przy kontuarze? Zresztą Kołysz­ko ma pociągłą twarz, podobnie jak ten Kruffka. Mała charakteryzacja i...

To jednak przyjmujesz istnienie Kruffki...

Po prostu tego nie wykluczam. Ale idźmy da­lej. Kołyszko zabija inżyniera, nie oznacza to jed­nak zrealizowania planów Kuleszy. Zażegnane zostało tylko potencjalne niebezpieczeństwo. S,ądzę, że relacjonując przebieg wydarzeń z wczorajszego dnia doktor odwrócił role. To on zaproponował Bugajskiemu, że wyręczy go w zamknięciu drzwi zewnętrznych. Oczywiście przekręcił klucz raz w lewo, raz w prawo, zamek pozostał otwarty... Po wyjściu Bugajskiego Kulesza zabrał plany. Da­

217

lej sprawa była prosta. Pójść do mieszkania dyrek­tora, łupnąć go i zabrać klucze. Pamiętajcie, że Bu­gajski mieszka sam. Potem Kulesza zjawia się z kluczami, tymi dyrektora i własnymi. Zamyka drzwi zewnętrzne, wraca do mieszkania Bugajskie­go, podrzuca klucze denatowi. A dalej... — przer­wał z satysfakcją Lubacz — już może się nie martwić. Takie rozumowanie, jakie zaprezentował nam Maciej, narzuca się wręcz samo. Podejrzanym zostaje zabity Bugajski, a sam Kulesza winien jest co najwyżej roztargnienia i niezbyt dokładnego wypełniania formalnych obowiązków...

Zapominasz jednak — przerwała Ewa — że strażnik zeznał, iż to właśnie Bugajski przyszedł wieczorem do Instytutu...

To tylko uprościło sprawę. Widocznie dyrek­tora niepokoił fakt, że nie zamknął osobiście drzwi od szafy. Postanowił sprawdzić. Przyjechał do In­stytutu. I cóż znalazł? „Swoje" drzwi nie zamknię­te na klucz. Otworzyć je mogło nawet dziecko! To go przeraziło. Postanowił skontaktować się z Ku­leszą. Zapewne zadzwonił z Instytutu do doktora, zapytał co się stało. Kulesza odpowiedział, że za­raz do niego przyjedzie, oczywiście do domu. I przyjechał. Zabił dyrektora używając podobnego noża jak Kołyszko. Uderzenia też zastosował po­dobne, by jeszcze bardziej pogmatwać całą spra­wę... To wszystko.

A telefony z Wrocławia? — koncepcja Luba­cza nie była pozbawiona pewnych podstaw, ale Ewa nie mogła wyzbyć się wątpliwości.

Dzwonił ów drugi pomocnik Kuleszy. Znów

0

celowo, by i Wojdyga wydawał się nam podejrzany. Jego telefon do Bugajskiego miał przynieść po­dobny efekt. I oczywiście przyniósł! Nie darmo Maciej, nasz Sherlock Holmes, tak zainteresował się owymi rozmowami...

—■ Uważasz więc, że ów rozmówca z Wrocławia spełniał tylko rolę pomocniczą?

Nie — pokręcił głową Lubacz. — Zakładam, że ta grupa może działać w składzie trzech osób: Kulesza, Kołyszko i ten z Wrocławia...

Domyślny jesteś, brakuje tylko, żebyś zapro­ponował teraz zatrzymanie Kuleszy i Kołyszki — zauważył nieco ironicznie Redlak.

Zgadłeś! — Lubacz podniósł się z krzesła. — Ostatecznie zatrzymać do wyjaśnienia zawsze mo­żemy. Może któryś z nich powie o kontaktach z „telefonistą".

To jest teoria — pokiwał smętnie głową Re­dlak. — Nie możemy grać w ciemno. Okaże się, że facet jest niewinny i co wtedy?

—• Nic nadzwyczajnego — bronił się Lubacz. — Przeprosimy go, zwolnimy i cześć!

—■ Tak! — zauważył ostro kapitan. — Później się zwalnia... Ale nasza praca nie polega na tym, by zamykać bez konkretnych dowodów, a dopiero później szukać tego, który powinien , rzeczywiście znaleźć się w tym twoim, jak mówisz, pudle. Cel uświęca środki! Piękna dewiza, poruczniku... Czy byłeś kiedy niewinnie aresztowany? — zwrócił się nagle do Lubacza.

No, nie...

Właśnie! A wyobraź sobie, że ja teraz zawie­

219

szę cię w czynnościach, bo uznam, że celowo sie­działeś w tej windzie, no, w tej w bloku, gdzie mieszka dyrektor poczty... Celowo, by opóźnić in­formacje, które były pilnie potrzebne. I co wtedy? Sprawdzimy twoje zeznania u dozorcy, potwier­dzimy w przedsiębiorstwie napraw i konserwacji dźwigów. To wszystko musi zająć trochę czasu. A ty tymczasem siedzisz w celi. Takiej z pryczą, judaszem i kiblem. Po kilku dniach przychodzi do ciebie towarzysz kapitan Redlak i mówi „Bardzo przepraszam, kochany, zdarzyła się nam mała po­myłka!" A ty jeszcze podziękujesz, że siedziałeś tylko trzy dni, a nie trzy tygodnie, co?! Lubacz, do diabła! — Maciej był już naprawdę zły. — Skąd u ciebie biorą się takie pomysły! Czy o takich me­todach pracy mówiono ci w Centrali? Czy Olcho­wicz każe zamykać ludzi? Myślisz tylko o wyni­kach, a nie o ludziach! Nasza praca polega właśnie na tym, by ludzi chronić... Porucznik słuchał tego monologu bez ruchu.

Przepraszam cię, Maciej... Wygłupiłem się z tym zamykaniem... Ale przyznasz, że mam pewne podstawy, by twierdzić...

Podstawy... — kapitan usiadł ciężko na krze­śle. — Tu trzeba mieć absolutną pewność. Taka jest zasada naszej służby!

Nie sprzeczajcie się — wtrąciła Michałow­ska — Maciek ma rację. Możesz obserwować dalej i Kuleszę, i Kołyszkę, ale za mało jest dowodów, by stosować takie środki, jak proponujesz... Do­mysły, hipotezy nie mogą stanowić podstawy do oskarżenia. Tym bardziej jeśli jest to oskarżenie

0

0 działanie przeciwko interesom własnego narodu

1 kraju...

Trzeba mieć pewność! — powtórzył niezbyt jednak przekonany porucznik. — Pewność... Ale skąd mieć tę pewność, kto jest winien?

Właśnie dlatego zarzucamy sieć — powie­działa Ewa. — Prędzej czy później wpadnie do niej poszukiwany przez nas człowiek. — Ewa nie lubiła spięć w ich tak zgranym zwykle zespole.

Redlak roześmiał się głośno.

Ewa trafiła w dziesiątkę! Utkamy taką sieć...

Z czego? — zapytali jednocześnie Michałow­ska i Lubacz.

Redlak puścił do nich oko.

To będzie wyjątkowo mocne przędziwo. Na­szą sieć utkamy z telefonicznych przewodów...

Nie chciał powiedzieć nic więcej. Dopiero w po­ciągu zaczął objaśniać swój plan.

Pamiętasz, jak umierający Wojdyga mówił coś o Milanówku? — szeptał do Michałowskiej. — Z początku skłonni byliśmy'łączyć Milanówek z fa­bryką popularnych mlecznych cukierków: krówek. Nic dziwnego, że nigdzie nie doszliśmy tą drogą. Później pokazał się na scenie pan Kruffka. Nie, barman nie pomylił się, on żyje i przebywa w Pol­sce. A może właśnie mieszka w Milanówku?

Dyspozycje dla Ewy były jednoznaczne. Zaraz po przyjeździe do Warszawy należało sprawdzić, czy z Milanówka telefonowano na przestrzeni ostatnich miesięcy" do Wojdygi lub Bugajskiego. Należało też sprawdzić, czy telefonowano do nich z Warszawy.

221

Nie zapominaj — uzasadniał Maciej — że Woj­dyga został zabity w Warszawie. Tam też może mieszkać sprawca czynu...

Przed nimi były jeszcze dwie godziny jazdy.

Spij, Ewa — Redlak objął ją i lekko przytu­lił. — Spij, dziewczyno. Za kilka godzin będziesz miała furę roboty...

I mimo że ostatnie słowa uzasadniały to objęcie jako gest kumpla i tylko kumpla, Ewie dawno już nie było tak dobrze, spokojnie i bezpiecznie. Mam czas — pomyślała — mam jeszcze czas... A później będzie zupełnie inaczej...

Z tą myślą zasnęła.

Rozdział 13

Trzy dni pobytu w Warszawie. Redlak żył nie­mal wyłącznie papierosami i kawą. — Zostaw — odtrącał kanapki podsuwane przez Michałowską — muszę to wreszcie skończyć...

Przychodził do Centrali przed ósmą, wychodził ze swego pokoju o zmroku. Nie tak łatwo było utkać sieć z telefonicznych linii. A czas naglił. W każdej chwili „człowiek z Wrocławia" mógł opuścić bardziej lub mniej legalnie teren kraju. Mógł przekazać dokumentację kurierowi i pozo­stać dalej w ukryciu. Każda mijająca godzina mo­gła decydować o porażce. Bo Redlakowi za mało było odnaleźć człowieka, który zamordował inży­niera Wojdygę. Za mało było zatrzymać tego, który

0

zabił Bugajskiego. Chodziło o to, by schwytać jeszcze innych członków siatki, kuriera, który zja­wił się lub zjawi w Polsce... Nie darmo pułkownik Karol Olchowicz uczył swoich podwładnych, że złapanie byle płotki jest nie połowicznym sukce­sem, lecz prawie klęską. Takie „sukcesy" prowadzą tylko do jeszcze ostrożniejszego, jeszcze bardziej przemyślanego działania wroga. Kapitan chciał po­stąpić jak dobry rybak: mieć w swojej sieci wszy­stkie ryby...

Uzyskanie danych z terenu Warszawy było sto­sunkowo proste. Tak, nie popełnił omyłki w ro­zumowaniu. Ze stolicy kilkakrotnie telefonowano to do Wojdygi, to do Bugajskiego. Zawsze były to rozmowy zamawiane na poczcie, najczęściej w pe­ryferyjnych urzędach, w takich jednak, gdzie pa­nował stosunkowo duży ruch. Człowiek z Warsza­wy telefonujący do Gdańska nie chciał, by zapamię­tano jego twarz i sylwetkę. Nie było wypadku, by telefonował dwa razy z tego samego urzędu.

Redlak raz jeszcze przejrzał nadesłany mu po­przedniego dnia wykaz. Pierwszy raz telefonowano do inżyniera Wojdygi przed trzema miesiącami. Mniej więcej wtedy, gdy doktor Kulesza miał już opracowaną ogólną koncepcję nowego namiernika. Właśnie wtedy! Czy był to przypadek? Maciej nie ufał takim zbiegom okoliczności...

A teraz Wrocław. Tylko cztery rozmowy z Woj­dyga. Wliczając w .to dwie już znane. I znów — nie biorąc pod uwagę tego dubla, gdy telefon ode­brał chłopak Czyżykówny, a później sam Wojdy­ga — konsekwentnie powtarzały się charaktery-

223

styczne dane. Zawsze z innego urzędu, zawsze roz­mowa trwała nie więcej niż kilka minut...

Kapitan niecierpliwie zabębnił palcami w blat biurka. Niby bardzo piękne wyniki. Potwierdzają koncepcję. Nie było wypadku, by jednocześnie te­lefonowano z Warszawy i Wrocławia. Czyżby więc rozmowy zamawiał jeden człowiek, przebywający to w tym, to w tamtym mieście? Gdzie mieszkał stale? Częściej telefonowano z Warszawy... Może we Wrocławiu przebywał tylko czasowo? Może ko­rzystał ze służbowych delegacji? Warto było spraw­dzić, czy byli amatorzy rozmów z Bugajskim i Woj­dyga z terenu innych miast... Z Łodzi, Poznania, Szczecina... Warto było, ale czas tak bardzo na­glił...

Trzeba było szukać możliwie prostych rozwią­zań. Redlak musiał zaryzykować.

Ten człowiek, towarzyszu pułkowniku — po­wiedział w rozmowie z Olchowiczem — mieszka w Warszawie. On musi mieszkać w Warszawie. I tylko w pewne dni znajduje się we Wrocławiu... Ale jak go stamtąd wyłuskać? Ludzi jeżdżących do grodu nad Odrą są tysiące...

Olchowicz pogładził się po łysinie.

Założenie... — mruknął — może być słuszne, ale może być i fałszywe. Rachunek prawdopodo­bieństwa... Jak sprawdzić? — zastanawiał się przez chwilę. — E, Maćku, to przecież proste! Proste, bo jeśli ja przyjmę wasze założenie, wy musicie przyjąć moje...

A więc człowiek z hotelu. No tak, jeśli podróżo­wał służbowo, z pewnością zatrzymywał się w ho-

224 telach. A może mieszkał prywatnie? Należałoby sprawdzić we wszystkich możliwych instytucjach, zakładach pracy, spółdzielniach delegacje służbowe wystawione w ostatnim czasie pracownikom do Wrocławia. Tak, ale w Warszawie jest takich in­stytucji i zakładów tysiące. A jeśli był zatrudniony pod Warszawą?

We Wrocławiu sprawdzono hotelowe meldunki. Spokojni cywile, którzy dyskretnie pokazywali swoje legitymacje dyrektorom hoteli, interesowali się tylko gośćmi, którzy przyjechali do Wrocławia ze stolicy lub z podwarszawskich miejscowości. Wykazy nazwisk szybko rosły, ale mimo ponagleń Redlaka ekspozytura we Wrocławiu ciągle jeszcze nie była w stanie nadesłać kompletu danych.

I wreszcie nadeszły.

Kapitan popatrzył na pękatą kopertę formatu C-4. Wewnątrz musiało być kilkanaście kartek pa­pieru. Nazwiska, adresy, dni pobytu w mieście nad Odrą. Sami warszawiacy... Jeśli będzie ktoś z Mila­nówka, jego nazwisko również znajdzie się na liś­cie. Palcem zaczął przesuwać po kolumnie nazwisk. Nie, nie było nikogo zameldowanego lub pracują­cego w Milanówku. Sama Warszawa.

Ewa? — rzucił Redlak do mikrofonu. — Przyjdź do mnie. Mamy bojowe zadanie...

.Usiadł przy biurku. Michałowska korzystała z małego stolika.

Będziemy — instruował — sprawdzać kolejno wszystkie osoby. Tu masz dni, w czasie których telefonowano do Wojdygi i Bugajskiego. Patrz na dni pobytu hotelowych gości. Wypisuj tych, którzy

15 — Śmierć zamawia 225 korzystali z hotelu w tych samych dniach... O wi­dzisz... Jakiś Aleksander Palecki — wskazał na listę. Był we Wrocławiu od dziesiątego do dwu­nastego włącznie... A tutaj, masz... Do Wojdygi był dwunastego telefon. Wypisz jego dane.'

Podzielili się pracą. Ciszę przerywał tylko szelest papieru. Z wypełnionej popielniczki niedopałki zaczęły spadać jeden po drugim na szkło pokry­wające blat biurka. W pokoju było ciemno od dymu.

Przez otwarte okna docierały głosy i dźwięki. Ktoś kogoś wołał, później usłyszeli głos spikerki zapowiadającej telewizyjne „dobranoc". Ach, jak wiele ludzi z Warszawy jeździło do Wrocławia...

Skończyli pracę niemal jednocześnie. Dochodziła jedenasta.

Mam blisko trzysta nazwisk — w oczach Michałowskiej czaiło się znużenie. — A ty?

Coś koło tego... — mruknął Redlak. — Ale teraz już pójdzie szybko... Musimy znaleźć w na­szych wykazach powtarzające się nazwiska. Rozu­miesz chyba...? Do Wojdygi telefonowano cztery razy, ale raz dwie rozmowy miały miejsce w tym samym dniu. Faktycznie więc ten ktoś powinien być we Wrocławiu trzy razy...

Michałowska wyglądała jak wcielenie zmęcze­nia.

Rozumiem... Daj... — wzięła z biurka położone przed chwilą notatki. — Zrobię to...

Znów zapadła cisza. Teraz nie słyszeli nawet mu­zyki tanecznej. Ludzie zamknęli radia, skończył się program w telewizji. Inni poszli spać...

226

No i co, masz? — denerwował się Maciej. — Ja trafiłem tylko jednego. Był trzy razy we Wro­cławiu. Daty pasują...

Ja mam dwóch — podniosła się ciężko z krzesła. — Tu też się wszystko zgadza...

Redlak głęboko odetchnął. Wyjął z szuflady kartkę papieru i równym spokojnym pismem za­czął kaligrafować nazwiska:

Janusz Czacki, aktor-filmowy;

Edward Rogójski, właściciel wytwórni wyrobów z tworzyw sztucznych „Przyszłość" w Warszawie;

Paweł Frydryszak, pracownik spółdzielni „Tem­po" w Warszawie.

Trzech... — Maciej z trudem bronił się przed ogarniającą go sennością. — Tylko trzech! A ju­tro dostaniemy podobne listy wrocławian, którzy przebywali w Warszawie. Znów musimy sprawdzić dni ich pobytu. Może pasują do dni, w których telefonowano do Gdańska...

Ewa nic nie powiedziała. Poruszyła tylko ustami. Sądząc jednak po jej minie z ust miało paść słowo z pewnością nieparlamentarne...

Następnego dnia były gotowe listy ze stołecz­nych hoteli. Na szczęście spisy nazwisk były już krótkie. Oboje uporali się z robotą w dwie godziny. Interesujące było tylko jedno nazwisko: Antonie­go Skiby, nigdzie nie pracującego. Redlak umieścił go na swojej liście jako ostatniego.

I co teraz? — zapytała Michałowska.

—■ Teraz zaciśniemy sieć! Nie, nie wierzę w przy­padki. — Maciej ożywiony obficie sypaną do kawy kofeiną, był w doskonałym, choć sztucznie uzy­

0

skanym nastroju. — Teraz mamy ludzi, których musimy sprawdzić...

Zgoda... Kogo bierzemy na pierwszy ogień? Redlak wymienił pierwsze nazwisko.

To zadanie dla ciebie. Ja zajmę się drugim z naszych delikwentów. Szkoda, że nie ma na miejscu Jurka. Lubacz miałby trzecią pozycję na liście... Ale już pytałem o zgodę Rogatkę... Popro­szę o przysługę Krzysztofa Puchackiego. Zostaje jeszcze czwarty, ten Skiba. Może z nim poczekamy?

Możesz go wrzucić na moje barki — machnęła ręką Michałowska. — Na jednym ramieniu mam aktora, na drugim cwaniaka... Cudowny komplet!

Cudowny!... Ewa! — powstrzymał wychodzą­cą. — Jak to mówią Rosjanie? Żełaju bolszych uspiechow! Czyli powodzenia... — Sam także zaczął szykować się do wyjścia.

Aktor z Warszawy i jakiś nieborak z Wrocła­wia... Musi wiedzieć o nich wszystko. Michałowska zapomniała o nieprzespanych nocach. Jeżeli Maciej nie popełnił fatalnej omyłki, rozwiązanie nie było zbyt odległe. Raz jeszcze po wyjściu z budynku Centrali zajrzała do torebki. Wszystko było w po­rządku, adresy i nieco szczegółów: wiek, miejsce pracy — to ostatnie dotyczyło oczywiście tylko Czackiego, owego aktora...

Zacznę od niego — pomyślała Ewa. — Gdzie mo­że teraz być? W teatrze na próbie? Nie, jeszcze chyba za wcześnie. Jeśli gdzieś nie wyskoczył, za­pewne siedzi w domu. Uśmiechnęła się do kierow­cy, który odpowiedział jej uśmiechem.

Pojedziemy na ulicę Gwardzistów...

0

A więc taki jest ten Czacki... Siedziała w małej kawalerce urządzonej z pozorną niedbałością. W szaleństwie kolorów i kształtów nowoczesnych mebli odcinały się pasiaste ludowe narzuty. No­woczesny gobelin świadczył o tym, że gospodarzo­wi nie powodzi się najgorzej...

A więc taki jest ten Czacki... Siedział przed nią lekko łysiejący blondyn, na którego pociągłej twa­rzy malowało się przyjazne zainteresowanie i cień uznania na widok ładnej dziewczyny. Aktor otwo­rzył hebanowe pudełko, w którym znajdowały się papierosy.

Dziewczyna z milicji... Coś takiego! — Pochy­lił się nad niskim długim stolikiem. — Jeśli przy­szła mnie pani aresztować, jestem gotów! — Ges­tem wystudiowanym latami spędzonymi na scenie zaznaczył ową gotowość. — Nie miałbym nic prze­ciwko temu, aby stać się pani więźniem przez całe życie. A może? — spojrzał na Ewę z ukosa.

Niestety — odparowała — muszę pozbawić pana tej przyjemności. Moje serce nie jest wolne — zaznaczyła z żartobliwą powagą. — Nie dowodzi to jednak, że nie rozstaniemy się jak przyja­ciele...

Pani! — znów skłonił się Czacki. — Jestem na rozkazy...

Michałowska zadała kilkanaście w miarę stereo­typowych pytań, porządkujących posiadane przez nią dane. Gospodarz ładnej kawalerki odpowiadał jednoznacznie, jasno i bez namysłu.

Wydaje mi się — zauważył — że w tej chwili zna pani moje życie lepiej ode mnie samego... Cóż,

229

nieobca jest mi zaduma nad niepojętą dociekli-1 wością kobiet!

O, jeszcze chciałabym pana zapytać o kilka drobiazgów. Na przykład czy może pan powiedzieć, po co i jak często jeździ pan do innych miast na terenie Polski?

Czacki zastanowił się przez chwilę.

Przeważnie siedzę tutaj, w Warszawie. Ale czasami... Oczywiście wyjeżdżam. Rozumie pani, wolny zawód. Więc jakaś chałtura w Estradzie, jakiś wyjazd. W gruncie rzeczy nic wielkiego...

Czy w okresie ostatniego kwartału także pan nie wyjeżdżał z Warszawy?

No, jeśli mam być szczery, wyjeżdżałem. Wi­dzi pani — spoważniał — ja wcale nie należę do genialnych aktorów. A tym bardziej do tak zwa­nych modnych. Ale ostatnio zaproponowano mi małą rolę w filmie. Rolę... To za mocno powiedzia­ne. Raczej rólkę. W sumie będzie to kilka dni zdję­ciowych i kilka dni prób. Te ostatnie już mam za sobą. Na szczęście! — Skrzywił się zabawnie. — Nie ma pani pojęcia, jak wymagający jest mój naj­szanowniejszy pan reżyser...

Film kręcony w Łodzi? — dopytywała się1 Ewa niby nastolatka marząca o karierze.

Nie, cały ten pasztet powstaje we wrocła-| wskim atelier. Stąd i moje wyjazdy do tego uro4J czego miasta.

A gdzie pan tam mieszka?

Jak to gdzie? — zdziwił się Czacki. — JaH każdy normalny człowiek. W hotelu. Zawsze rezer-l wują dla mnie pokój w hotelu „Orbisu".

Michałowska zapytała jeszcze Czackiego o liczbę wyjazdów. Policzył na palcach, podał liczbę. Tak, to się zgadzało...

Czy wyjeżdża pan do Wrocławia w najbliż­szym czasie?

Odpowiedział, że nie. I nagle jakby stracił hu­mor.

Jeśli pani przyszła tutaj w związku...

W związku...

No, myślę, że pani wizyta nie jest przypad­kowa. Ale nic z tego! Nie zamierzam ożenić się z Edytą, nawet jeśli w dalszym ciągu będzie mnie obmalowywała przed ludźmi i we wszystkich moż­liwych instytucjach...

Michałowska omal się nie roześmiała. Miał ja­kąś Edytę na sumieniu! Pewnie wrocławiankę...

Nie, przyszłam w zupełnie innym celu. Ale mam do pana prośbę. Proszę przez najbliższe trzy dni nie wyjeżdżać z Warszawy. Dobrze? — Chcia­ła być czarująca na pożegnanie i czuła, że się to jej udało.

Będę siedział na... — klepnął się wstając, by odprowadzić do drzwi najładniejszą, jak uważał, ze wszystkich spotkanych pracownic milicji...

Po powrocie do Centrali znalazła na biurku wro­cławski telefon pana Antoniego Skiby. Zadzwonię, pomyślała. Może znów szczęście będzie mi sprzy­jać. Wykręciła numer. We wrocławskim mieszka­niu ktoś podniósł słuchawkę.

Chciałabym mówić z panem Skibą...

Z Tośkiem?! — damski głos nie był przy­jazny. — Z Tośkiem to sobie możesz rozmawiać

231

0

w kawiarni, ty szlajo, ty szantrapo, ty wydro złach-maniona, ty... — wachlarz wyzwisk był tak intere­sujący, że mógł przyprawić o zawrót głowy każ­dego miłośnika niezbyt literackiej polszczyzny.

■— Przepraszam — zdołała przerwać potok słów — pani się myli. Jestem...

Już ja wiem, kim ty jesteś! — Dama, która trzymała słuchawkę we Wrocławiu, palnęła słów­kiem równie jędrnym co jednoznacznym.

Spokój, do cholery! -— krzyknęła Ewa. — Tu milicja...

Z tamtej strony zapanowała nagła cisza.

Milicja...? — głos był zupełnie inny, łagodny, nieśmiały, ściszony. — A cóż jeszcze od niego chce­cie? Przecież to jeszcze dziecko...

Ewa nie zaprzeczyła, choć „dziecko" niedawno ukończyło czterdziestkę. Cóż, różne bywają dzieci. Gdy zapytała, jak mogłaby zobaczyć się z Anto­nim Skibą, usłyszana wiadomość wydawała się da­rem niebios.

A przecież on jest od tygodnia w Warszawie. W szpitalu leży, nogę złamał... Ale chyba go tam nie będziecie męczyć, co...? — Michałowska zapew­niła, że jest jak najdalsza od chęci zadawania cier­pień dziecku i odłożyła słuchawkę. Po upływie pół godziny rozmawiała z Antonim Skibą.

Nie, jak Boga kocham... — mężczyzna w piża­mie poprawił się, wygodniej było mu, opartemu o poduszki, patrzeć na niespodziewanego gościa. — Przecież — ściszył głos, by nie słyszeli chorzy z są­siednich łóżek — ja już wszystko powiedziałem w sprawie tych zielonych. Nic więcej nie wiem.

232

Pośredniczyło się troszeczkę, fakt, ale za to... Naj­wyżej jakaś grzywna!

Panie Skiba — przerwała Michałowska — muszę zadać panu kilka pytań. I proszę o dokładne odpowiedzi.

Jak na spowiedzi — zastrzegł się reprezentant miasta Wrocławia. — Jak na świętej spowiedzi...

Znów było jak poprzednio. Skiba odpowiadał bez namysłu. Dopiero gdy Ewa zapytała go o za­wód wyuczony, zająknął się.

E... — bagatelizował. — Co tam za zawód! Człowiek by zarobił kilkaset złociszów na miesiąc i koniec. Ani zeta więcej.

Więc jaką szkołę pan właściwie skończył?

Technikum łączności... To się nazywa teraz elektroniczne...

Skończył pan?

O rany boskie! — rozsierdził się nie na żarty pechowiec ze złamaną nogą. — Przecież dobrze wiecie, że miałem wyrok za tę historię. Co prawda dawno, ale fakt był, że się tak wyrażę...

Z dalszej i już o wiele dokładniejszej relacji wy­nikało, iż Skiba przed kilkunastu laty został usu­nięty z czwartej klasy owego pięcioletniego tech­nikum. Chciał jednak mieć dyplom ukończenia szkoły. Reszta była banalna: kradzież blankietu świadectwa w sekretariacie, dochodzenie milicji, zebranie dowodów, rozprawa, wyrok.

Więc to tak było... A teraz nigdzie pan nie pracuje, prawda?

Skiba cmoknął przez zęby. Dlaczego miał praco­wać?

0

Czy u nas każdy musi pracować? Są dobrzy ludzie, pomogą człowiekowi... Wie pani, jak jest... Tu się coś trafi, tam się coś trafi, byle mieć towar, to i obrót będzie...

A czym pan głównie handluje? Pokręcił głową, co miało wyrażać zniechęcenie.

Przecież i o tym pani wie... No, zielonymi. Czasem trafi się jakiś kamyk, czasami coś złote­go... No, pani wie... Miałem za to wyroki... Ale te­raz jestem porządnym obywatelem — wypchnął pierś do przodu. — Odsiedziałem, co trzeba, i żyję z kobietą majętną, stateczną, spokojną. Nie mie­szam się do cudzych spraw...

A do Warszawy po co pan przyjeżdżał?

Pani wie... Interesy... Ale to nędzne resztki tego, co było dawniej. Nie to zdrowie, szanowna pani pułkownik...

Brunet. Ale nie tak trudno przemienić się w blondyna, notowała sobie po wyjściu ze szpitala Ewa. Twarz...? Dość pełne policzki, ale gdyby je wciągnął... Czy tak wiele trzeba, by ludzie mówili „twarz pociągła"...? Trochę ciemnych interesów. I ta szkoła! Przez kilka lat był jednak jej uczniem... Dawniej łączność, dziś elektronika... Docent Mag­dziarz w Oliwie wyraził się kiedyś, że nowy na-miernik to cudo... elektroniczne!

A aktor? Grzeczny. Może aż za bardzo. I dlaczego tak stracił humor przy rozmowie o Wrocławiu? Czyżby rzeczywiście powodem była tylko ta niezna­na Edyta...

Porucznik Puchacki przyjechał do biura spół­dzielni „Tempo" taksówką. Za parkan przez bramę

0

co kilka minut wjeżdżały ciężarówki. Spółdzielnia zajmowała duży plac na Targówku, jej biura mieś­ciły się natomiast w mikroskopijnym wręcz budy­neczku.

Pan szanowny uważa...? — portier, będący jednocześnie dozorcą przy bramie nie mógł wie­dzieć, że .młody człowiek w szarym garniturze jest pracownikiem stołecznej komendy milicji. — Jeśli do zarządu, to dzisiaj nieczynny. Tylko biura...

Do pana Frydryszaka...

A — rozpromienił się portier — pan Frydry-szak jest. Ma pan szczęście, bo akurat dzisiaj wró­cił z delegacji...

Tak? — zdziwił się uprzejmie Puchacki. — A skąd?

A skąd jak nie z Wrocławia — wzruszył ra­mionami portier. — Przecież to jego teren, nie...?

Tak, właśnie ja zajmuję się sprzedażą, naszych wyrobów na terenie Wrocławia i województwa — oświadczył Frydryszak, gdy Puchacki odnalazł go w obitej pilśniową płytą klitce. — Zajmuję się tym od szeregu lat... Pan rozumie... Muszę dbać o in­teresy firmy i o swoje własne. Jestem na procen­cie...

Puchacki poważnie przytakiwał. Przejęty waż­nością wykonywanych zadań Frydryszak ujawnił przed porucznikiem cały wachlarz tajemnic spół­dzielczej zapobiegliwości o klienta.

Mamy proszę pana niezwykle poszukiwane na rynku wyroby. Na przykład: komplety kielisz­ków do wódek, win i koniaków, znakomite szam-panki, zestawy grawerowanych sztućców, wieszaki

235

drewniane i metalowe, automaty do otwierania konserw i weków, cygarniczki, papierośnice, po­pielniczki szklane i metalowe... A wszystkim ja — zgiął się pan Frydryszak — właśnie ja się zajmuję. Do tego nowy zakład krawiecki. Ach, proszę pana, to cudo! A co za interes! — zmrużył oczy jakby poraził je blask złota. — Od roku rozpoczęliśmy produkcję. Szorty, garsonki, mini, piżamy, spod­niumy... Zaczynamy być groźną konkurencją na krajowym rynku!

To jest pan bardzo zajęty, panie Frydryszak — zreasumował Puchacki. — Ale i zarabia się, co?

■— Nie narzekam! — stwierdził godnie pra­cownik spółdzielni „Tempo". W przeciągu następ­nych kilku minut prezentował swój życiorys. Nor­malny. Od 1945 roku bez przerwy w spółdzielniach, wcześniej okupacja spędzona w Warszawie, jesz­cze wcześniej dzieciństwo i młodość w mieścinie pod Lwowem. Skończył i zaczął wiercić się na krześle. Wyraźnie paliła go ciekawość...

Gdy w dodatku Puchacki zapytał go, jak jego zdaniem prowadzona jest gospodarka materiałowa i finansowa w spółdzielni, Frydryszak nie wytrzy­mał:

To chodzi o jakieś nadużycia? — zapytał szep­tem.

Panie! — westchnął Puchacki. — Wpadliśmy na trop takiej afery gospodarczej, że cały kraj się za trzęsie!

Nie... Nie, niemożliwe — poderwał się hand­lowiec.

Z tym przeczeniem na ustach i niedowierzaniem 236 w oczach zostawił go Puchacki. Pan Frydryszak, podobnie jak rozmówcy Ewy, obiecał nie wyjeżdżać w najbliższych dniach z Warszawy. Nawet gdyby chciał, nie mógłby sobie na to pozwolić. Jak wy­nikało z jego słów, miał w najbliższych dniach pro­wadzić pokaz mody. Spółdzielnia „Tempo" chcia­ła zaprezentować swoją kolekcję.

Redlak nie miał szczęścia, jakim mogli się po­chwalić jego współpracownicy. Edward Rogójski, właściciel wytwórni wyrobów z tworzyw sztucz­nych „Przyszłość", wyjechał za granicę z wyciecz­ką „Orbisu". Gdy Redlak rozmawiał z żoną Rogój-skiego, która nie uznała za potrzebne zaprosić go do wnętrza willi na Sadybie, pociąg z małżonkiem mijał granicę czechosłowacko-austriacką. Właści­ciel „Przyszłości" zapragnął zwiedzić zabytki Wiecznego Miasta.

Czy mógłbym prosić panią o zdjęcie męża? — zapytał Redlak. Po chwili miał je już w ręku. W du­chu zaklął. Z fotografii spoglądał na niego blon­dyn o pociągłej twarzy. Mógł mieć około 50 lat...

Wieczorne spotkanie u pułkownika Olchowicza zaczęło się od milczenia. Pułkownik przejrzał po­spiesznie sporządzone notatki Michałowskiej, Pu-chackiego i Redlaka.

Jak wynika ze wstępnych informacji — za­czął — spotkaliście samych porządnych obywateli. Moje gratulacje...

Ten Skiba... — nie wytrzymała Michałowska. Olchowicz zasępił się.

0

Elektronik... Tak, mógłby pasować... Chyba tylko on jeden...

A Rogójski, obywatelu pułkowniku? — zapy­tał Puchacki. — Nagle wyjechał z kraju...

Nie nagle — sprostował Redlak. — Spraw­dzałem... Wystąpił o paszport przez „Orbis". Kla­syczny przedstawiciel prywatnej inicjatywy...

Po dyskusji odrzucili z czteroosobowej listy nazwisko aktora. Czacki nie pasował do roli mor­dercy i agenta obcego wywiadu...

Ja jednak zupełnie nie wykluczam tej ewen­tualności... — Zdaniem Michałowskiej aktor starał się zbyt intensywnie zrobić na niej dobre wraże­nie.

Ba! Taka dziewczyna! — skwitował Olcho­wicz. — Takie nogi... — roześmiał się, gdy zaczęła zaciągać na kolana krótką spódniczkę. — Wcale mu się nie dziwię...

A Frydryszak? — Porucznik Puchacki przed­stawił kolejną postać z listy. — Zachowywał się zwyczajnie. Ot, zwykły komiwojażer, który stara się zrobić na ludziach wrażenie businessmana. Za­jęty robieniem pieniędzy.

Czy barmanowi z restauracji hotelowej poka­zano wszystkie zdjęcia?

Tak jest — wyprężył się Redlak. — Powie­dział, że każdy z naszych milusińskich mógł w tam­tym feralnym dniu pić wódkę z Wojdyga. Nie był w stanie jednoznacznie określić podobieństwa., W dodatku tamten człowiek od Wojdygi był w ciemnych okularach, a to zawsze utrudnia iden­tyfikację.

238

A jednak przedtem skojarzył sobie człowieka z baru ze zdjęciem Kruffki — zauważył Olcho­wicz. — Może i tutaj się pomylił... Cóż, upływ cza­su zaciera ostrość pamięci... A ten wasz Frydyszak, to jest chciałem powiedzieć Frydryszak — zwrócił się do porucznika Puchackiego. — Pracuje w „Tem­pie", tak?

Tak jest, obywatelu pułkowniku! Rzutki je­gomość. A inni też nie gorsi. Wychodziłem od nich ze spółdzielni i przeciskałem się przez kolejne klitki i pokoiczki. Całe biuro mieści się w baraczku. Zła­pał mnie jakiś ich spec od reklamy... Nie chciałem nawet brać, ale mi wcisnął do ręki ulotkę...

Zabawne! — zadudnił Olchowicz basem. — Oto handel zaczyna walczyć o klienta. Pokażcie, co tam jest na tej ulotce.

Mimo woli nie tylko pułkownik, ale i jego pod­władni zainteresowali się efektowną ulotką zapo­wiadającą pokaz mody spółdzielni „Tempo". Foto­grafie ładnych modelek wyraźnie zainteresowały wszystkich panów.

Nie interesuje mnie spółdzielcza moda! — oświadczyła Michałowska. — Ja popieram „Cent­rum". — By dać wyraz swym przekonaniom, usiad­ła możliwie daleko od biurka.

Niezła reklamówka — mruknął Redlak. — Za­praszają na pokaz, a przy okazji zachęcają do kupo­wania wszystkich możliwych wyrobów, jakie pro­dukują...

Dość! — uciął pułkownik. — Od dzisiaj pro­wadzimy obserwację dwóch osób: Skiby i Frydry-szaka. Szczegóły uzgodnię z kapitanem Redlakiem

0

za chwilę. — Wy — zwrócił się do Puchackiego — zwrócicie uwagę na Czackiego i tego Rogójskiego, jeśli wróci... I oczywiście należy sprawdzić wszyst­kie szczegóły życiorysów podane przez waszych rozmówców...

Czy mogę wziąć tę informację o pokazie mo­dy, towarzyszu pułkowniku? — zapytał wstając Puchacki. — Może się na coś przyda...

Bierzcie!- — podsunął kartkę Olchowicz. — A co chcecie kupić: spodnium, wodę kolońską czy otwieracz do konse... — urwał nagle, gdyż Micha­łowska, jeszcze przed chwilą milcząca i spokojna, poderwała się nagle i podbiegła do Puchackiego wyrywając mu reklamę.

Wieszaki! — czytała tekst, a głos jej zbliżał się do krzyku. — Wieszaki, to nieważne. I nieważ­ne są kieliszki i popielniczki. I spodnium też nie...

Coś ty, Ewa... — mitygował ją zaniepokojo­ny Redlak. — Przemęczenie...

Michałowska niecierpliwym gestem odtrąciła je­go rękę. .

Tu jest ważna tylko jedna rzecz. Jedna je­dyna! Woda kolońska!

Coś ty, Ewa... — powtórzył Maciej i nagle uderzył się dłonią w czoło. — Jasne! To może być, tak... oczywiście!

O co tu właściwie chodzi? — zapytał spokoj­nie pułkownik Olchowicz. — Bo jeśli skojarzyliś­cie w tym momencie fakt, że spółdzielnia „Tem­po" zaczęła od kilku miesięcy produkować wody kolońskie z tym, że jedna z nogawek spodni zabi­tego Wojdygi była uperfumowana, to — Olchowicz rozparł się w fotelu — wiedziałem o tym od kilku godzin. Po prostu poprosiłem o informacje, co pro­dukuje zacna firma...

A więc Frydryszak? — odetchnął wreszcie Puchacki, który dopiero teraz zrozumiał, co było po­wodem niecodziennej sceny. — A więc Frydryszak?

Chwileczkę... — sapnął pułkownik Olcho­wicz. — To może być Frydryszak.

Rozdział 14

Obserwować! — rozkazywał pułkownik Karol Olchowicz. — Obserwować i czekać!

Aresztować! — o takim poleceniu marzył ściąg­nięty z Gdańska porucznik Lubacz.

Zatrzymać nie tylko Frydryszaka, ale i zlikwi­dować siatkę! — układał sobie plany na wszelkie możliwe ewentualności kapitan Redlak.

Żeby się to wreszcie skończyło! — myślała Ewa

Michałowska.

Obserwowali i czekali. Taki był rozkaz. Każdy kolejny kwadrans dostarczał nowych informacji, wzbogacał mozaikę faktów.

Frydryszak posiada mieszkanie w Warszawie przy ulicy Grójeckiej — informowano Redlaka. — Jednocześnie jednak ma wynajęte małe mieszkanie w willi znajdującej się pod Warszawą. Willa ta znajduje się przy ulicy Leśnej w Milanówku.

Barman z restauracji hotelu „Mazovia" raz jesz­cze obejrzał zdjęcia podejrzanych — telefonował

16 — Śmierć zamawia

241

0

Puchacki. — Po dłuższym namyśle pan Robert stwierdził, że człowiek, który pił z Wojdyga, jest najbardziej podobny do osobnika na fotografii nu­mer 4. Jest to zdjęcie Pawła Frydryszaka.

Miejscowość, o którą pytaliście — nadszedł bły­skawiczny telefonogram ze Związku Radzieckie­go — została w okresie okupacji zrównana z zie­mią. Hitlerowcy zamordowali wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Wśród okolicznych mieszkańców, którzy w owym czasie przebywali na interesujących was terenach, nie spotkaliśmy nikogo, kto słyszałby o rodzinie Frydryszaków.

Aresztować! — męczył Lubacz bez przerwy Redlaka.

Obserwować i czekać! — nie zmieniał decyzji pułkownik. — Jutro idziemy na pokaz pod hasłem „Uroda i elegancja"...

W „Życiu Warszawy" ukazało się ogłoszenie o zgubie. — To pan Paweł Frydryszak posiał zega­rek — nadeszła z nową wiadomością Michało­wska. — Prosi o zwrot za nagrodą...

A więc jest już i sygnał, pomyślał Redlak. Widać od razu dobrą szkołę wywiadu. Nie ucieka, bo wie, że złapalibyśmy go w pół godziny. Musi ryzyko­wać, ale stara się wykonać zadanie i przekazać ma­teriały. Ale z pewnością już przygotowuje sobie drogę ucieczki. Na co liczy? Na naszą naiwność, czy na powolność działania? Jak przekaże plany? Mu­siał zrobić mikrofilmy. Ale nie kontaktuje się z ni­kim, ba, nie wysyłał żadnej korespondencji, nic ni­komu nie zostawiał. Wystrzeli te plany, czy co u diabła?!

242

Czekać. Jutro... Godziny, kwadranse... Minuty, sekundy. Obserwować i czekać...

Całe dwa dni. Maciej wiążąc krawat raz jeszcze przeżywał wszystko, w głowie przesuwał się film pełen obrazów i dźwięków. A teraz zbliżał się finał. Czy pułkownik wyda rozkaz zatrzymania Frydry­szaka? Na pokazie? Nie, niemożliwe...

Kwadrans przed osiemnastą szara warszawa za­trzymała się przed dużym blokiem, w którego pod­ziemiach znajdował się klub i kawiarnia dobrze znane stołecznym elegantkom. Niedaleko z innego budynku wysypała się grupa roześmianych, prze­krzykujących się wzajemnie harcerzy. Mijali war­szawę, zatrzymali się na chwilę przed niebieskim porsche z austriacką rejestracją. Stał tuż obok.

Na pokazie ma być przedstawiciel jednego z austriackich domów mody — jakiś młody czło­wiek przekazał tę informację Redlakowi i rozpły­nął się w tłumie, który zaczął gęstnieć przed wejś­ciem.

Kapitan wziął Ewę pod ramię.

Zobaczymy tę szlagierową kolekcję. Może so­bie coś kupisz?

Nigdy nie spoważniejesz? — spojrzała na nie­go z troską. Ta akcja wcale nie musiała być taka bezpieczna, jak zape.wniał. Bała się, tak, bała się. Ale nie o siebie. O niego. — Uważaj... — szepnęła i poczuła, że coś ściska ją za gardło.

Nie zauważył. Wyciągnął z kieszeni karty wstę­pu. Przeprosił szarmancko Puchackiego, któremu nadepnął na nogę. Był znakomity w roli człowieka, który idzie z dziewczyną na rewię mody, którego

0

sam pokaz serdecznie nie interesuje, ale czego nie robi się dla kobiety...

■— Wyglądacie znakomicie. Zupełnie jak para, która ma się ku sobie... — Olchowicz sapnął i pod­niósł wysoko brwi. — Bardzo pięknie... Siadamy przy stoliku „a", tuż koło podium dla modelek i scenki, z której będzie się popisywał pan F.

Kiedy zaczynamy?

Załatwimy swoje sprawy w czasie przerwy — Olchowicz z nieukrywaną przyjemnością przyglądał się ładnym kobietom, których wciąż przybywało na sali. — Przerwa będzie trwała około 20 minut. Or­ganizatorzy zapraszają na cocktail przedstawicieli handlu... Wtedy będzie znakomita okazja, bo jestem przekonany, że nasz chłopczyk... — dalsze słowa pułkownika zginęły w nagłym hałasie perkusji i gitar. Nowe objawienie, kolejny zespół big-bea-towy, zaczął popisywać się jakością wzmacniaczy i fatalną angielszczyzną.

Paweł Frydryszak wystąpił we fraku. Z jego ust płynęły gładkie słowa o jakości, szczycie szyku, możliwościach produkcyjnych i rewelacyjnie nis­kich cenach. Ładne, zgrabne, podane do przodu, z wyciągniętymi szyjami dziewczyny prezentowały modele sukienek.

...oto nasza kolejna propozycja — cieszył się Frydryszak. — Już ostatnia z serii sukienek na co dzień. Szmizjerka, bardzo skromna, nadająca się do pracy w biurze, świetna w domu. Produkowana * we wszystkich rozmiarach. Cena tylko 970 zło­tych...

Szmizjerka dostała należną porcję braw i znik­

0

nęła za kotarą. Pan Frydryszak ukłonił się, podzię­kował za miły nastrój, przypomniał, że druga część pokazu poświęcona będzie prezentacji sukni wie­czorowych i balowych. Z uśmiechem zapowiedział przerwę.

Idziemy! — dotknął ramienia Redlaka puł­kownik. — W salce cocktailowej będzie sporo lu­dzi, to jest dla niego szansa... Inaczej nie będzie mógł przekazać materiałów kurierowi...

To kurier przyjechał? — nachylił się do ucha Olchowicza podekscytowany Lubacz.

Jak dziecko, zupełnie jak dziecko — skarcił pół żartobliwie, pół serio pułkownik. — My też mamy swoje informacje... Jak wy to nazywacie... Cynki... Przyjechał. I to porschem...

Pomieszczenie przeznaczone na improwizowane przyjęcie mogło pomieścić nie więcej niż 20—25 osób. Ustawione pod jedną ze ścian stoły zajmo­wały sporo miejsca. Prezes spółdzielni „Tempo" witał wchodzących gości. Większość z nich znał osobiście, z rozpędu uścisnął dłoń Olchowicza, uś­miechnął się zdawkowo, widać było wyraźnie, że nie ma pojęcia, kim jest ów potężny łysy jak ko­lano mężczyzna. Prezes uznał jednak, że to ktoś ważny, może przedstawiciel ministerstwa, albo­wiem ujął kordialnie Olchowicza pod łokieć i po­prowadził do barku pełnego butelek z zagranicz­nymi etykietami.

Nigdy nie odmówię! — zapewniał basem puł­kownik. — Tym bardziej że widzę VOSP z pię-dziesiątego siódmego roku...

Toast prezesa wzniesiony za pomyślność spół­

245

dzielni „Tempo" został przyjęty z aplauzem. Red­lak i Puchacki wypili do dna.

Panie i panowie! —• Prezes wspiął się na pal­ce, by ogarnąć wzrokiem wszystkich zebranych. — Panie i panowie! Dziękuję wam w imieniu zarządu spółdzielni „Tempo" i swoim własnym za przyby­cie na naszą imprezę pod hasłem „Uroda i Ele­gancja". Mam nadzieję, że prezentowana przez nas kolekcja spotka się z waszym przychylnym uzna­niem i pełną aprobatą... —• Po zapewnieniu, że dzielni spółdzielcy dołożą wszelkich starań, by wy­konać napięte plany i pomóc pracującym kobie­tom, prezes przystąpił do sprawy zasadniczej.

Mamy wśród nas przedstawicieli Miejskiego Handlu Detalicznego, domów towarowych „Cent­rum", Centralnego Domu Dziecka, WSS „Społem" i Samopomocy Chłopskiej. Panowie! Czekamy na wasze opinie i na wasze zamówienia! — Zrobił efektowną przerwę, a gdy ucichły dość nikłe oklas­ki, dokończył: — My przygotowaliśmy dla państwa małą niespodziankę. Na zakończenie naszego spot­kania prowadzący dzisiejszą imprezę pan Paweł Frydryszak, zasłużony pracownik naszej spółdziel­ni, będzie miał zaszczyt w imieniu zarządu „Tem­pa" wręczyć paniom i panom nasze wyroby, drobne upominki od „Tempa", które przybiera na sile!

Mimowolny kalambur mówcy został znów doce­niony porcją braw. Podniecony tym prezes skinął ręką i uciszył szepty.

Z radością zawiadamiam też państwa, że zain­teresowanie naszą kolekcją i całokształtem pro­dukcji wykazują przedstawiciele rynków zagra­

0

nicznych. Gościmy dziś oto pana... pana Fritza Bautzera, przedstawiciela handlowego z Austrii. Miejmy nadzieję, że nasze spotkanie przyniesie ko­rzystne dla obu stron efekty...

Toast. Brawa. Do końca przerwy było nie wię­cej niż pięć minut. Prezes podszedł do Frydrysza-ka, szepnął mu kilka słów. Rytmiczne uderzenia w kieliszki znów uciszyły rozmowy.

Pan dyrektor Ryba! — zapowiedział z na­maszczeniem Frydryszak. Uścisnął dłoń wypły­wającego z garnituru tęgiego jegomościa i wręczył mu pakuneczek.

Pan kierownik Żelecki...

Pan dyrektor Matulewicz...

Pani dyrektor Hańczak...

Wywołani podchodzili kolejno do Frydryszaka, ściskali dłoń, wstydliwym ruchem chwytali prze­znaczone dla nich upominki.

Pan Fritz Bautzer, Austria! — zaprosił Fryd­ryszak przedstawiciela kół handlowych Zachodu. Obejrzał się szybko, słysząc jakąś sprzeczkę przy drzwiach. Widać było, że ktoś kogoś nie chce wpuścić, ktoś kogoś odpycha...

Pan Frydryszak proszony jest do telefonu w szatni! — krzyknął ktoś głośno, nie zwracając uwagi na zebranych gości.

—• Zechcą państwo wybaczyć — powiedział nie­co zmieszany. — Za chwilę wracam...

Ukłonił się i szybkim krokiem podążył w stronę drzwi, odprowadzany spojrzeniami niektórych ko­biet. Lubacz ze znaczkiem szatniarza w klapie, sto­

247

jacy przed barierką, obojętnym ruchem podał mu słuchawkę i bez drgnienia powiek wyrąbał:

—■ Do pana, herr obersturmfuhrer Kruffka!

Moment konsternacji. Frydryszak pobladł, cofnął się o krok i nagle rzucił się na Lubacza, który zamknął mu drogę do wyjścia. W prawej dłoni trzymał już wyszarpnięty błyskawicznie nóż. Po­rucznik sprężystym unikiem uchylił się od ciosu, podciął mu nogi celnie wymierzonym kopniakiem i gdy Frydryszak leciał twarzą na podłogę, chwy­cił go za nadgarstek i wykręcił rękę obronnym ru­chem dżudo. Otwarty nóż z brzękiem upadł na po­sadzkę. Obezwładniony Frydryszak aż jęknął z bó­lu, ciągle przetrzymywany przez Lubacza.

W drzwiach do salki bezszelestnie pojawił się Redlak, a za nim Puchacki. Nikt z gości nie do­myślał się nawet, jaka scena rozegrała się przed chwilą w pustej szatni.

Oszołomiony Frydryszak podniósł się, czujnie ob­serwowany przez porucznika, i nienaturalnym gło­sem, nie panując nad sobą, wrzasnął:

Panowie, to jakaś pomyłka! Ten szatniarz... Jak śmiałeś, łajdaku! Ja natychmiast po milicję... — bełkotał, szukając w oczach dwóch nieznanych mężczyzn współczucia czy aprobaty.

Milicja? Właśnie jesteśmy — powiedział twar­do Redlak, podsuwając mu pod nos metalowy zna­czek. — Jest pan aresztowany! Proszę z nami, wóz czeka.

Frydryszak stał jak sparaliżowany, w jego roz­szerzonych oczach czaił się strach. Ujęty pod ramię wyszedł z Redlakiem do stojącego przed gma­

248

chem samochodu. Kapitan schował podany mu przez Lubacza nóż. Wiedział, że ma w ręku narzę­dzie zbrodni...

W tym samym czasie, kiedy porucznik występu­jący w charakterze szatniarza wzywał Frydryszaka do telefonu, przed głównym wejściem na oczach przechodniów został zatrzymany łącznik Bautzer. Operacja trwała trzy minuty. Do wysiadającego-z samochodu Austriaka podszedł przebrany w mun­dur funkcjonariusza MO oficer kontrwywiadu i zwrócił mu uwagę na nieprawidłowo zaparkowa­ny wóz. Bautzer, nie znający języka polskiego, za­czął coś tłumaczyć po niemiecku i sięgnął po pasz­port. Wtedy „milicjant" taktownym- gestem zapro­sił go do stojącej opodal niebieskiej nysy ze znaka­mi służby ruchu drogowego, wyjaśniając, że znaj­dujący się w niej kolega zna biegle niemiecki i do­kładnie wytłumaczy mu, na czym polega narusze­nie przepisów w tym konkretnym przypadku. Uspo­kojony Bautzer, nie chcąc wywoływać zaintereso­wania przechodniów, wszedł do milicyjnego wozu i... wysiadł z niego na dziedzińcu Centrali.

Rozdział 15

W mieszkaniu pułkownika Olchowicza panował idealny porządek. Gdy Ewa podzieliła się z Redla­kiem swoimi spostrzeżeniami na ten temat, ka­pitan zmrużył oko:

Taka babka w domu, jak żona naszego Ro­gatki, to skarb — szepnął. — Ja na przykład to

0

co innego... Przydałby się mi ktoś do robienia po­rządków...

Michałowska nie miałaby, szczerze mówiąc, nic przeciwko temu, by na stałe objąć ową „posadę", powstrzymała się jednak z wyznaniami. Tym bar­dziej że pułkownik wchodził właśnie do pokoju z tacą, na której stało pięć filiżanek kawy.

Czarna jak noc, gorąca jak piekło, słodka jak...

...pani porucznik Michałowska. — To Lubacz pozwolił sobie na komentarz.

Patrzcie go, od chwili, gdy Frydryszak ude­rzył go w głowę, zaczął opowiadać dowcipy. — Michałowska usiłowała zmiażdżyć Jerzego spoj­rzeniem.

Skoro jesteśmy wszyscy razem — Puchacki zaproszony na pogawędkę nie mógł dłużej wy­trzymać — może by obywatel pułkownik i kapitan Redlak opowiedzieli wreszcie wszystko... Ja nie­stety znam jedynie fragmenty...

Olchowicz nie dał się prosić. Wprawnym ruchem otworzył butelkę „Napoleona", napełnił kieliszki, a gdy wszyscy wypili, zaczął:

Wyobraźcie sobie lata okupacji. Jest rok ty­siąc dziewięćset czterdziesty pierwszy. Młody Adam Wojdyga robi maturę na tajnych komple­tach, wśród kolegów ma członków ruchu oporu, którzy wciągają go do organizacji. W maju czter­dziestego trzeciego roku Wojdyga zostaje areszto­wany na dworcu w Lublinie. Zwykła, jeśli można to tak nazwać, łapanka. Chyba po prostu przypa­

0

dek, pech. Przy chłopaku gestapowcy znajdują broń oraz transport bibuły i czcionki dla konspi­racyjnej drukarni.

Przewieziono go natychmiast na Zamek. Można sobie tylko wyobrazić, co przeszedł ten człowiek już w pierwszej godzinie pobytu w hitlerowskiej kaźni... Po kilkunastu godzinach prowadzonego bez przerwy przesłuchania, po torturach, Wojdyga nie wytrzymuje dłużej. Podaje Niemcom adres miesz­kania, w którym znajdowała się drukarnia.

-— Zdradził... — szepnęła Michałowska.

To nie jest takie proste... O ile można przy­puszczać na podstawie wspomnień i relacji ludzi, którzy zajmowali się w okresie okupacji ochroną drukarń, przyjazd łącznika z materiałami, sprzę­tem czy zapasowymi częściami był zawsze zapo­wiadany wcześniej. Ustalano dokładnie godzinę, w której powinien pojawić się oczekiwany czło­wiek. Jednocześnie uzgadniano z ochroną zakładu i samym łącznikiem tak zwany okres alarmowy dla drukarni równy okresowi milczenia dla łącz­nika. Na przykład dwanaście godzin...

Nie rozumiem — Lubacz prosił o wyjaśnie­nie.

To proste. Jeśli kurier nie dotarł w ustalonym czasie, po owych dwunastu godzinach z drukarni nie powinno nawet zostać wspomnienie. Powinna być przeniesiona. Liczono się z tym, że łącznik może wpaść. Znano gestapowskie metody. Łamali się najsilniejsi. Wymagano więc, by łącznik mil­czał tylko przez określony czas...

251

Więc obywatel pułkownik przypuszcza... — podpowiedziała Ewa.

Że Wojdyga milczał. Gdy stwierdził, że może już mówić, podał adres drukarni. Mógł jednak zro­bić to i wcześniej nie wytrzymując tortur. Ale, zauważcie, bo to istotne, nie ujawnił innych zna­nych mu adresów. Trudno więc mówić o zdradzie... Niestety, gdy specjalna grupa SS przyjechała na miejsce, drukarnia była dopiero w trakcie prze­prowadzki. Może lekkomyślność, może jakieś nie­przewidziane okoliczności, może wreszcie Wojdyga pomylił godzinę... Tego nie dowiemy się nigdy. Ochrona zaczęła osłaniać ewakuację ogniem. Ale cóż, byli bez szans...

A Wojdyga?

Olchowicz milczał kilka sekund.

Dalej trzymano go na Zamku. Chcieli wy­ciągnąć z niego wszystko... Przesłuchiwał go „spe­cjalista", obersturmfiihrer Rudolf Kruffka. Okre­ślenie go mianem bandyty obraża zwyczajnych bandytów. O jego okrucieństwie można by długo opowiadać. Wojdyga przeszedł przez jego ręce...

I zapamiętał go z tamtych lat? — porucznik Puchacki przypomniał sobie ostatnie słowa umie­rającego inżyniera.

Czy pamiętał? W pewnym sensie. Wojdygę, podobnie jak innych, Kruffka przesłuchiwał do­piero wtedy, gdy więźniowi zawiązano oczy. Stąd inżynier zapamiętał głos Kruffki, głos oprawcy. Nie znał jego twarzy i postaci... Dalsze losy Woj­dygi mniej więcej znacie. Ucieczka z transportu idącego do Oświęcimia, udział w walkach party­

0

zanckich na terenie Kielecczyzny. Organizacja sprawdziła jego zeznania. Cóż, ludzie, których adresy znał, nie zostali aresztowani, drukarnię za­atakowano w momencie ewakuacji, nic nie świad­czyło o tym, że Wojdyga ujawnił jej adres. Po wy­zwoleniu od czterdziestego piątego roku Wojdyga studiuje na Politechnice Warszawskiej. Nie utrzy­muje żadnych kontaktów z dawnymi kolegami z podziemia, oni go też nie szukają. Kończy studia po czterech latach, pracuje w biurach projektów, w zespołach konstrukcyjnych. W czasie jakiejś kon­ferencji poznaje dyrektora Magdziarza i dyrektora administracyjnego ITM.

Lucjana Bugajskiego! — wtrącił Puchacki.

Oczywiście, a kogóż by innego... W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim Wojdyga wy­jeżdża do Brukseli. Na seminarium naukowym wygłasza referat, który zostaje następnie opubli­kowany wśród innych materiałów konferencji. Do tego punktu wszystkie dane mamy wyjaśnione i po­twierdzone. A teraz — Olchowicz zastanawiał się przez moment — muszę pozwolić sobie na pewną rekonstrukcję domniemanych wydarzeń. Niektóre elementy zdołaliśmy już uzyskać w toku wstępne­go przesłuchania ujętego agenta, mam nadzieję, że wkrótce dowiemy się reszty. Moje przypuszczenia są chyba uzasadnione. Otóż jeszcze przed zajęciem Lublina w lipcu czterdziestego czwartego roku przez oddziały radzieckie, hitlerowcy w obawie o własną skórę wywieźli najważniejszą część doku­mentów tamtejszej placówki gestapo do Bawarii. Nie muszę osobno tłumaczyć, że znajdowały się

253

tam teczki personalne, materiały robocze i infor­macje tajnych współpracowników oraz protokoły przesłuchania osób aresztowanych. Cała ta doku­mentacja przeszła później w ręce wywiadu NRF i służyła pod wieloma względami jako płaszczyzna wyjściowa do nawiązywania nowych kontaktów. Wystąpienie Wojdygi w Brukseli zostało natych­miast odnotowane przez centralę wywiadu. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, zaczęli spraw­dzać, czy czasem w dawnych latach ten człowiek „nie zetknął się" z ich służbą. Wynik musiał być dla nich zaskakujący. Zbieżność nazwisk i innych da­nych personalnych, które sprawdzili w paszporcie Wojdygi, wskazywała na to, że mają przed sobą człowieka o niezbyt czystym sumieniu, przynaj­mniej według ich kalkulacji. Okazja była więc wyjątkowa. Zawiadomili swego agenta w kraju, żeby dokładniej zbadał, kim jest inżynier Wojdyga i jakie są możliwości dotarcia do tego faceta w wiadomym celu...

Pułkownik myśli oczywiście o Bugajskim, tak? — przerwał Lubacz. —• Spodziewałem się.

Nie, drogi kolego — sprostował Olchowicz. — Agentem był spokojny, choć tak rzutki w intere­sach Paweł Frydryszak vel Rudolf Kruffka, nasz najświeższy klient. Z końcem czterdziestego trze­ciego roku SS-obersturmfiihrer Kruffka zniknął z Lublina. Był potrzebny do innych celów, które >Fftmmler uznał za ważniejsze. W Głównym Urzę­dzie Bezpieczeństwa Rzeszy zaczęła wówczas doj­rzewać koncepcja zorganizowania sieci wywiadow­czej i dywersyjno-sabotażowej na terenach Gene­

0

ralnej Guberni. Miała ona przystąpić do działania po zajęciu tych obszarów przez wojska radzieckie i polskie. Kruffka, świetnie znający język polski, przebywający od dziecka w naszym kraju, był kan­dydatem bardzo cennym. Wprawdzie obciążył swoje konto wyczynami w Bydgoszczy i Lublinie, ale jego twarz nie była znana. Tak przynajmniej on sam uważał. Dorobiono mu życiorys, nie mar­twiąc się zbytnio o szczegóły. Miał pochodzić z osady, w której wymordowano wszystkich miesz­kańców. I tak Kruffka został Pawłem Frydrysza-kiem...

Szablonowa historia — skrzywił się Redlak. —Tym szkopom rzeczywiście brakowało wyobraźni. Już dwa razy miałem takich „konspiratorów" na rozkładzie.

Jedźmy dalej — kontynuował pułkownik. — Kruffka jako pozostawiony na tyłach agent nie zrobił nic. Gdy przetoczył się front, sieć po prostu pękła. Ukryci w podziemiu hitlerowcy nie pró­bowali nawiązać między sobą zerwanego kontaktu. Mówię oczywiście o Kruffce i jego najbliższych współpracownikach, bo w innych rejonach kraju, jak wiecie, Werwolf nie siedział bezczynnie. Kruf­fka vel Frydryszak postanowił przeczekać naj­trudniejszy okres. Zaczął jako uczciwy obywatel pracować w spółdzielczości, ba, był nawet akty­wistą organizacji społecznych, agitował, by pła­cono składki na Polski Czerwony Krzyż. Dopiero po kilku latach, kiedy uznał, że nic mu nie grozi i nikt go nie poznaje, przesłał list z hasłem wywo­ławczym na jeden ze znanych mu z lat wojny

255

adresów w Niemczech zachodnich. Chociaż wie­dział, że w wywiadzie nie zapomina się o żyjących, po wysłaniu listu zaczęło go ogarniać chwilami zwątpienie, czy rzeczywiście o nim pamiętają i czy zechcą uruchomić łączność z człowiekiem, który w najgorszym dla III Rzeszy okresie nie wykonał zadania.

Naiwnego udawał czy jak? — zdziwił się Lu­bacz.

Powtarzam tylko jego słowa — stwierdził Olchowicz. — Takie złożył zeznania. Naturalnie tamci pamiętali. Do Frydryszaka zgłosił się „tu­rysta" z NRF, w imieniu nieznanych szefów wspa­niałomyślnie wybaczył mu to i owo, a następnie przekazał zadanie...

W celu sprawdzenia lojalności Kruffki i upewnienia się, czy czasem nie kryje się za tym jakaś kombinacja kontrwywiadu — powiedział Re­dlak z taką pewnością w głosie, jakby on sam był inicjatorem tego pomysłu. — Ciągle szablon!

Albo żelazna reguła, kapitanie. Zresztą mniej­sza o to. Frydryszak nie zawiódł zaufania, udowod­nił, że można nadal na nim polegać. Dobrowolnie zgodził się na kontynuowanie współpracy. Przeka­zano mu na łączność trzech agentów z województwa gdańskiego, łódzkiego i wrocławskiego. On sam od tej pory awansował, chociaż, jak twierdzi, nie odczuł tego w przeliczeniu na złote. Przypuszczam, że złożyły się na to przyczyny znane towarzyszom z naszych biuletynów wewnętrznych sprzed kilku lat. Żaden wywiad nie będzie płacił swemu rezy­dentowi, jeśli w jego siatce następują jedna po

256

drugiej wsypy. Frydryszak wiedział, że pali mu się grunt pod nogami. Centrala naciskała, a on mimo różnych zabiegów nie mógł wykazać się jakimś cenniejszym raportem. Ciągle przesyłał drobnicę. Często wpadał z tego powodu w furię, brał jakieś krople na uspokojenie...

Iw okresie takiego rozdrażnienia zafundowa­no mu prezent w postaci inżyniera Wojdygi? — za­interesowała się Ewa. — No tak, powoli dochodzi­my do motywów morderstwa.

Słuszna uwaga — zgodził się pułkownik, się­gając po kieliszek. — Frydryszak nie pamiętał oczywiście Wojdygi z lat okupacji. Przesłuchiwał i katował setki osób, skąd mógł pamiętać akurat o nim? Zastanawiał się natomiast, jak wykorzy­stać otrzymane z centrali informacje, które obcią­żały inżyniera. Okazja nadarzyła się wkrótce i to raczej przypadkowo. Frydryszak miał w Gdańsku agenta...

Bugajskiego! — wypalił bez namysłu Lubacz.

Tak, teraz trafiliście. Obecnie już wiemy, że zwerbowano go podczas pobytu za granicą. Bugaj­ski liczył na fortunę. Frydryszak twierdzi, że agent-dyrektor wykłócał się stale o honoraria za szpiegowskie usługi. Co ciekawsze, Bugajski nawet nie oglądał większej części swych „zarobków". Wpłacano je na konto pewnego banku w Szwaj­carii. Dla tamtych interes był, jak widać, bardziej opłacalny. Z początkiem ubiegłego roku Bugajski poinformował rezydenta, że w ITM podjęto cykl prac badawczych nad nowym typem hydrolokatora o szczególnych właściwościach technicznych. Fry-

17 —

Śmierć zamawia

257

dryszak skwapliwie odnotował ten fakt i zażądał dokładniejszych danych. Zaintrygował go zwłaszcza udział oficerów Marynarki Wojennej w jednej z narad roboczych. Sam doszedł do wniosku, że hydrolokator może być też przeznaczony dla nie­których typów okrętów, na przykład trałowców. Spodziewał się wreszcie rehabilitacji w oczach swych szefów, którzy nie mieli z niego pożytku. Problem tkwił jednak w tym, że Bugajski nie miał dostępu do materiałów naukowych, poza spora­dycznymi przypadkami. Nie był fachowcem i nie­wiele mógł powiedzieć na temat rzeczywistego sta­nu badań.

I wtedy — zaczęła głośno myśleć Michałow­ska — Frydryszak wpadł na oryginalny pomysł: postanowił wykorzystać Wojdygę. Namówił Bugaj­skiego, by ściągnął inżyniera do Instytutu, do ze­społu doktora Kuleszy...

Zgadza się co do joty — skwitował Olcho­wicz. — W Instytucie rzeczywiście poszukiwali dobrego specjalisty. Kandydatura Wojdygi była wręcz wymarzona. Zgodził się na tę propozycję. Znakomita płaca, mieszkanie, premie...

No, dobrze — przerwał Puchacki — ale w jaki sposób zaczęto go szantażować? Jak go zmuszono do podjęcia współpracy z wywiadem?

Czy pamiętacie, poruczniku — odpowiedział pytaniem Karol Olchowicz — relację tego Janko­wiaka, dowódcy grupy minerskiej oddziału par­tyzanckiego, w którym był Wojdyga w czasie oku­pacji? Ranny nie pozwolił sobie zawiązać oczu; to był odruch po lubelskiej katowni. Ale później

258

Wojdyga wszelkimi siłami starał się, by nie otrzy­mać żadnego odznaczenia za walki z okupantem... Kompleks winy? Wspomnienie towarzyszy, którzy zginęli w drukarni? Nie tylko... Otóż Wojdyga był przekonany, że jednak zdradził... Nosił to w sobie, gryzł się. Pamiętał.

Sądzę — ciągnął dalej pułkownik — że wy­starczyło kilka telefonów. Przypomniane zostały fakty, obrazowo przedstawione ewentualne kon­sekwencje. Oto człowiek powszechnie szanowany okazuje się pospolitym zdrajcą. A jak mógł udo­wodnić swoją niewinność, gdy przekazano mu —zrobił to Frydryszak — fotokopię zeznań złożo­nych w Lublinie, tych zeznań, w których ujawnił adres drukarni...

Załamał się — mruknął pogardliwie Lubacz.

Coś w tym rodzaju... Podobno o zmarłych na­leży mówić dobrze albo wcale... — Pułkownik wbił oczy w stojącą przed nim filiżankę. — O Wojdydze można przecież mimo wszystko powiedzieć dobre słowo. Był szantażowany, zgodził się na współpracę. Ale w miarę swych sił starał się przekazywać jak najmniej informacji. Przypominacie sobie zapewne żale Kuleszy na zdumiewającą powolność Wojdy­gi, guzdranie się, maniacką chwilami dokładność... Wojdyga starał się przeciągnąć okres pracy nad namiernikiem. Przekazywał w miarę nieistotne szczegóły, a gdy Frydryszak zażądał od niego do­starczenia kompletu planów, Wojdyga stonowczo odmówił.

Więc to był szantaż przez telefon? — zdziwił się szczerze Puchacki. — Tylko przez telefon?

0

Tak było najbezpieczniej dla Frydryszaka. Zamawiał rozmowy to w Warszawie, to we Wro­cławiu, telefonował również z innych miast i mia­steczek. Groził i żądał usług. Żądał i groził.

W jaki sposób Wojdyga przekazywał materia­ły? — zainteresował się Lubacz.

To może ja wyjaśnię — podniósł do góry rękę Maciej. — Bardzo prosto. Wrzucał kopertę do śmietniczki w oliwskim ZOO. W zupełnie nie ocie­nionym krzewami miejscu. Po wrzuceniu koperty obowiązany był wyjść z ogrodu. Nadchodził Bu­gajski, który oczywiście obserwował zachowanie się inżyniera z bezpiecznej odległości. Adresował kopertę do Warszawy. Na poste restante. Wy­starczało...

Cóż działo się dalej? — powrócił do głównego wątku pułkownik. — Oto w pewnym momencie Bugajski zawiadamia rezydenta, że wynalazek jest już w zasadzie opracowany. Wie z przyjaznych rozmów z Kuleszą, iż brakuje tylko najmniej istot­nej teczki z dokumentacją mechaniczną. A więc znów polecenie dla Wojdygi: natychmiast przeka­zać plany namiernika.

Dwa kolejne telefony z Wrocławia... — pod­dała Ewa.

Tak, dwa telefony. Zawiadomiony o stanie prac jeszcze w Warszawie, Frydryszak przebywa we Wrocławiu. Nie ma jednak szczęścia. Pierwszy te­lefon odbiera jakiś nieznajomy chłopak. Szanta­żysta zaczyna się bać. Przecież telefony miał od­bierać zawsze osobiście Wojdyga. Cóż, pani Czyży­

0

kowa ściśle przestrzegała poleceń swego pracodaw­cy, nigdy nie podnosiła słuchawki z widełek. O za­kazie wiedziała również młoda Czyżykówna. Ale jej chłopiec spodziewał się telefonu wzywającego go do powrotu do warsztatu. Gdy usłyszał sygnał, bez wahania podniósł słuchawkę. Telefonistka zapowie­działa rozmowę z Wrocławiem. Resztę wiecie z ze­znań Czyżykowej i tej młodej pary... A więc drugi telefon. Kłótnia. Wojdyga odmawia przekazania planów. Grozi, że opowie o wszystkim odpowied­nim władzom. Dotrzymuje tej groźby, bo następ­nego bodajże dnia wyjeżdża do Warszawy. Chce prosić o radę kolegę-kombatanta, majora rezerwy, Jankowiaka...

Tymczasem po rozmowie z Wojdyga zdenerwowa­ny Frydryszak telefonuje do Bugajskiego. Przedsta­wia mu przebieg rozmowy z inżynierem. Sytuacja jest bardzo groźna: Wojdyga może bez chwili wa­hania poinformować o wszystkim choćby gdańską milicję. Gdyby to właśnie zrobił, można sądzić, że żyłby do dzisiaj. Na szczęście dla Frydryszaka i Bugajskiego inżynier Wojdyga postanowił poro­zumieć się z Jankowiakiem, człowiekiem, do któ­rego miał nie tylko bezwzględne zaufanie, ale na którego mógł również liczyć. Następnego dnia ra­no Wojdyga prosi w dziale kadr Instytutu o bły­skawiczny urlop. Bugajski, który obserwuje go bez przerwy ze zrozumiałym zainteresowaniem, gdy tylko dowiaduje się o wyjeździe inżyniera do Warszawy, „życzliwie" proponuje, iż załatwi mu rezerwację pokoju w „Mazovii". Wojdyga chętnie się zgadza i serdecznie dziękuje...

261

A Bugajski? — nie wytrzymai porucznik Pu­chacki.

Ten bez zwłoki telefonuje do przebywającego wciąż jeszcze we Wrocławiu Frydryszaka. Prze­kazuje mu informacje: Wojdyga ma jechać wie­czorem do Warszawy, będzie mieszkał w „Mazovii". Muszę tu dodać — zastrzegł się Olchowicz — że ta część mojej relacji opiera się już na zeznaniach Frydryszaka. — A więc umówili się oni poprzed­niego dnia, że w przypadku zagrożenia Bugajski zadzwoni z poczty w Gdańsku na pocztę numer siedem we Wrocławiu. Tam właśnie od godziny dziesiątej do dwunastej oczekiwał na wiadomości Frydryszak. Nic dziwnego, że taki system łączności uszedł naszej uwadze... — Olchowicz głęboko odetchnął. — Po alarmującym telefonie Bugajskie­go jego „szef" postanowił natychmiast wracać do stolicy. Przyjazd Wojdygi był dowodem na to, że zdecydował się powiedzieć wszystko. Przekazane przez Bugajskiego informacje ułatwiły jednak kontratak. Frydryszak postanowił po prostu...

—■ ...sprzątnąć inżyniera — dokończył Redlak.

Tak! Teraz ty opowiadaj — zwrócił się Rogat­ka do Macieja. — Byłeś szefem, odniosłeś sukces. Chwal się, zasłużyłeś...

Jak wiecie — Redlak odstawił opróżniony kie­liszek — Wojdyga przyjechał do Warszawy wie­czorem. Był załamany. Gdy znalazł się w hotelu, bez wahania zszedł do restauracji. Siadł przy bar­ku... Nie muszę dodawać, że cały czas, od chwili wyjścia z wagonu „pilotował" go Frydryszak. To on oczywiście przysiadł się do milczącego męż­

0

czyzny w knajpie. Przy wódce łatwo zawiera się znajomości. Wojdyga usłyszał głos przygodnego znajomego. Ożyły niejasne wspomnienia. Począt­kowo nie skojarzył swego kompana z Kruffka.

I dlatego Wojdyga mówił: „Znam cię, stary, ale nigdy cię nie widziałem..." — przypomniał so­bie Puchacki.

Tak... Tylko że nie tyle go znał, co słyszał. Frydryszak nie miał żadnych wątpliwości co do za­miarów Wojdygi. Postanowił go zlikwidować przy pierwszej lepszej okazji. Zaproponował kontynuo­wanie picia w innym lokalu. Wojdydze było wszy­stko jedno...

Frydryszak zeznał — uzupełnił pułkownik — że początkowo proponował jazdę do Milanówka, niby do swego domu. No, tam nie miałby żadnych kłopotów z zabójstwem... Ale Wojdyga nie chciał wyjeżdżać tak daleko... W końcu znaleźli się na Krakowskim Przedmieściu. Na placu Zamkowym skręcili nieco i zatrzymali się przy balustradzie nad tunelem trasy W—Z. Na skarpie stoją wysokie latarnie. Może to ich światło oślepiło Wojdygę, a może przymknął oczy w chwili, gdy Frydryszak, zapewne energicznie, ciągnął go dalej, dość że Woj­dyga przypomniał sobie głos. Skojarzył z katownią w lubelskim Zamku. Musiał coś powiedzieć, ujaw­nić to, że już wie... Wtedy Frydryszak wyszarpnął z kieszeni nóż i zadał nim dwa śmiertelne ciosy. „Dla pewności" przerzucił umierającego przez ba­lustradę... i zniknął. Ale stało się coś jeszcze... Oto Frydryszak, który ledwo co zdążył przyjechać z Wrocławia, miał przy sobie paczkę z butelkami,

263

próbkami wód kolońskich i perfum wyrabianych przez spółdzielnię „Tempo". To o tej paczce mówił szatniarz z restauracji hotelowej. W czasie szamo­taniny Wojdyga uderzył nogą postawiony na chod­niku pakunek tłukąc znajdujące się w nim butelki. Stąd woń perfum, o której mowa w opisie spodni denata. To właśnie ten zapach tak nas później in­trygował...

I milicję — uzupełnił bez fałszywej skrom­ności porucznik Puchacki.

Czyli Kołyszko jest niewinny! — ucieszyła się szczerze Michałowska. — Cieszę się, bo życzę mu jak najlepiej...

No, u boku panny Solskiej nie będzie mógł za wiele podskakiwać — Lubacz lubił podkreślać swe małżeńskie doświadczenie.

Tak... Kołyszko jest niewinny. Ale z początku nie było to wcale oczywiste. Jak zazdrosny truba­dur robił awantury Solskiej...

Której j— znów wtrącił się Lubacz — inżynier Wojdyga pomagał w przygotowaniu się z fizyki, bo ona chce zdawać na studia...

No, nie jestem taki znów pewien, czy Wojdy­ga nie czuł nic więcej do tej panienki — zastrzegł się Redlak. — To jednak margines sprawy. Faktem było, że Wojdyga zginął w czasie pobytu Kołyszki w Warszawie. Było również faktem, że pomiędzy Solską i technikiem doszło do awantury, w której Kołyszko zapowiadał zemstę na domniemanym ko­chanku pielęgniarki. W dodatku inżynier Dolińska wspomniała o nożu, który był własnością Kołyszki. A Wojdyga został zabity nożem...

0

Jego alibi — dorzucił Puchacki — było właś­ciwie żadne. Własna relacja i mgliste zeznania ciot­ki, która dla niego jest gotowa na wszystko...

Stąd też Kołyszko był pierwszym podejrza­nym. Ale gdy przyjechaliśmy do Oliwy, ujawnił się i drugi: doktor Kulesza. Ta przegrana, ta notatka o szesnastu tysiącach, które Wojdyga miał odebrać od jakiegoś „K". Wiadomo było, że doktor lubi pieniądze. Mieć i wydawać. Tacy ludzie często są łakomym kąskiem dla werbowników i naganiaczy obcych wywiadów. W dodatku późniejsza historia z podwójnymi drzwiami szafy pancernej...

Kapitanie... — Olchowicz podniósł się ze swe­go miejsca — skracajcie się w opowiadaniu, koniak stygnie...

Tak, oczywiście... A więc znajdujemy się w Oliwie. Rozmawiamy z ludźmi. Między innymi Lubacz widzi się z dyrektorem Bugajskim. Okreś­la go jako bardzo sympatycznego jegomościa...

No, może nie tak sympatycznego... — usiłował sprostować zaczerwieniony porucznik, ale wyjaś­nienie minęło bez echa.

Tymczasem Bugajski wiedział już, że Wojdy­ga nie żyje. Poinformował go oczywiście Frydry­szak. Ci dwaj przeszli na kontakt telefoniczny bar­dzo ścisły. Umawiali się na określoną godzinę, pro­wadzili rozmowę z dwóch kabin na pocztach: war­szawskiej i gdańskiej...

A czas naglił. Frydryszak zażądał, by Bugajski za wszelką cenę, nawet za cenę dekonspiracji zdo­był plany wynalazku. Obiecał za to nie tylko wy­soką premię, ale i nielegalny przerzut za granicę

265

drogą morską. Bugajskiemu zaczął palić się grunt pod nogami, bał się. Perspektywa wyjazdu była nęcąca. Dalej było tak, jak zeznawał doktor Kulesza. Dyrektor wykorzystał roztargnienie naukowca, nie zamknął wewnętrznych drzwi szafy i tak dalej...

Gdy Bugajski przyszedł ze skradzionymi w ITM planami do domu, czekał tam na niego Frydryszak. Nasz pan Paweł przyjechał do Gdańska dzień przed włamaniem, czekał niecierpliwie na okazję i ma­mił Bugajskiego wyjazdem. Ale gdy plany były w zasięgu ręki Frydryszaka, dyrektor był mu już niepotrzebny. Spalony agent jest tylko balastem. Frydryszak zabił Bugajskiego i zabrał plany. Wró­cił do Warszawy, przygotował mikrofilmy, czekał na kuriera. Dał ogłoszenie — sygnał.

Reszta — uśmiechnął się Redlak — poszła gład­ko. Warto jeszcze odnotować pomysł Jurka. Cho­dziło o to, by w nieoczekiwanym momencie Fry­dryszak zareagował na swe prawdziwe nazwisko, by na skutek zaskoczenia próbował ucieczki jako obciążony winą gestapowiec. Oczywiście to był tylko psychologiczny eksperyment, jeden z dowo­dów pośrednich. Komisja do Badania Zbrodni Hit­lerowskich udostępniła nam bowiem adresy osób, które znały Kruffkę w latach okupacji. Mamy jego zdjęcia, a nawet próbki pisma z tamtego okresu. Poza więźniami, którzy nie widzieli jego twarzy, byli jeszcze ludzie obserwujący tego gestapowca. Sąd na pewno nie będzie miał kłopotów z identy­fikacją...

Powiedz jeszcze coś o telefonach — poprosiła Ewa.

0

Z telefonami poszło gładko. Założyłem, że szantażować musiała wciąż ta sama osoba. Wojdy­gę zabito w Warszawie, telefon, jedyny, jaki wte­dy znaliśmy, był z Wrocławia. Zacząłem najproś­ciej — od poszukiwań w Warszawie i Wrocławiu...

A jednak Frydryszak zdążył nie tylko przed swym aresztowaniem zamordować dwóch ludzi, lecz również zaszkodzić Instytutowi — zamyśliła się Michałowska. — Przecież zniszczył zabrane z szafy teczki z dokumentacją wynalazku... Całe szczęście, że odzyskaliśmy mikrofilmy...

Szczęście, że złapaliśmy kuriera...

Nie sprzeczaj się, Maciek — fuknęła Ewa. — Czy nie mam racji, towarzyszu pułkowniku, że mikrofilmy planów namiernika są jednak najważ­niejsze?

Moje dziecko... — przyjaźnie pogładził ją po dłoni pułkownik. — Plany wynalazku dokonanego w ITM były bezpieczne od dnia śmierci Wojdygi...

Nie rozumiem...

No tak — Olchowicz parsknął śmiechem tra­cąc udaną powagę. — Czy pamiętasz, że zanim jeszcze zaczęliśmy mówić o przerzuceniu do Gdań­ska waszego zespołu, Redlak wyjechał na kilka go­dzin... Ściślej, poleciał samolotem. Właśnie do ITM. Wtajemniczony był tylko docent Magdziarz jako dyrektor Instytutu. Nawet Kulesza o niczym nie wiedział.

-— A o czym miał nie wiedzieć Kulesza? — W dalszym ciągu Ewa nie rozumiała powodu we­sołości Olchowicza.

Maciej poszedł wraz z Magdziarzem do ga-

267

binetu doktora. Wyjęli teczki z oryginalnymi pla­nami. Do teczek powędrowała makulatura tech­niczna. Ale — uśmiechnął się pułkownik — trzeba być wysokiej klasy specjalistą, by zorientować się od razu, że to makulatura... Żałuję nawet, że nie doszło do wysłania tych rewelacji za granicę. Nasi specjaliści pięknie rozrysowali tam aparaturę ra­darową. Produkcji niemieckiej, model z roku ty­siąc dziewięćset czterdziestego czwartego... — Ol­chowicz objął dłonią butelkę „Napoleona". — Te­raz wiecie już naprawdę wszystko. Nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować wam sukcesu.

Napełniając powoli kieliszki dodał od niechcenia:

Jutro przystępujemy do nowej akcji. Nie ukrywam — głos pułkownika gwałtownie spoważ­niał — że zaczęła się ona dla nas fatalnie. Są stra­ty... Zginął oficer, który rozpoczął dochodzenie. Centrala poleciła przekazać je tobie — palec Ro­gatki wycelowany był w Redlaka.

Unosząc do góry kieliszek, kapitan ujrzał wpa­trzone w siebie oczy Ewy. Były przerażone. Przez ułamek sekundy opanowało Maćka niemiłe zdziwie­nie. Ewa i strach?... Po chwili zrozumiał jednak, że dziewczyna boi się o niego.

Spostrzegł także, że w świetle padającym z wyso­kiej, stojącej lampy przykrytej niebieskim abażu­rem, oczy Ewy opalizują barwami zieleni.

Cena zl 12,—


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jerzy Kwiatkowski Dwudziestolecie międzywojenne
Edigey Jerzy Śmierć czeka przed oknem
Jerzy Kwiatkowski, Dwudziestolecie Międzywojenne
Parfiniewicz Jerzy Śmierć nadjechała fiatem
Parfiniewicz Jerzy Śmierć nadjechała fiatem
Roman Konik O karze śmierci
Jerzy Kwiatkowski Dwudziestolecie międzywojenne
02 Między życiem a śmiercią
ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA - o utworze, Szkoła, XX- lecie międzywojenne
deklaracja zasad pr międzynarodowego-rezolucja ZO 1970, pliki zamawiane, edukacja
temat smierc, pliki zamawiane, edukacja
wspolczesna, roznosci, DWUDZIESTOLECIE MIEDZYWOJENNE, DWUDZIESTOLECIE MIĘDZYWOJENNE - JERZY KWIATKOW
R. BARTHES śmierć autora, ADL - dwudziestolecie, Dwudziestolecie międzywojenne, Teoria literatury
Sandemo Margit Tajemnica Czarnych Rycerzy Tom 2 Między Życiem a Śmiercią
Streszczenie ŚMIERCI KOMIWOJAŻERA, Szkoła, XX- lecie międzywojenne
Sandemo Margit Tajemnica czarnych rycerzy Między życiem a śmiercią
Miłość i śmierć w poezji Marii Pawlikowskiej, Dwudziestolecie międzywojenne, Na egzamin
Międzynarodowe DATY, pliki zamawiane, edukacja

więcej podobnych podstron