ROZDZIAŁ PIERWSZY
John Pettigrew mówił tak długo, że jego głos stał się
podobny do brzęczenia muchy i Kimberley Burnham słuchała
coraz bardziej znużona. Na domiar złego w gabinecie było
gorąco i duszno, więc bała się, że nie zachowa przytomności
umysłu. A byłoby to szczególnie niekorzystne w obecności
siedzącego obok Tannera Calhouna.
W duchu wyliczała plusy tego, że pan Pettigrew wyznaczył
im spotkanie o tej samej godzinie. Oboje czekali na decyzję, kto
otrzyma zlecenie. Monotonny głos starszego pana działał
usypiająco, jednak obecność rywala mobilizowała.
Nie odwracając głowy, spróbowała zerknąć na Tannera, ale
siedzieli tak blisko siebie, że kątem oka dostrzegła jedynie
opartą na kolanie dłoń o długich palcach i krótkich paznokciach.
Zastanawiała się, czy przeciwnik denerwuje się, czy ma spocone
ręce i czy na jego szarych spodniach zostanie mokry ślad.
Była pewna, że sprzątnie Tannerowi sprzed nosa intratne
zamówienie. Chciałaby choć raz móc się przekonać, że nie ma
do czynienia z głazem, którego nic nie wzrusza. Odczułaby
wtedy złośliwą satysfakcję.
Nie słyszała wszystkiego, co starszy pan mówił. Nagle z
odrętwienia wyrwało ją wypowiedziane jakby przez nos jej
nazwisko. Nastawiła uszu.
- Dziękuję pani za przedłożenie oferty. Mam nadzieję, że
nadal będziemy w kontakcie. - Pan Pettigrew wstał i wyciągnął
rękę. - A panu prześlę materiały jeszcze dziś po południu.
Mamy bardzo mało czasu, wiec trzeba jak najszybciej zacząć
drukowanie.
Kim nie wierzyła własnym uszom. Wmawiała sobie, że się
przesłyszała. Widocznie zdrzemnęła się i śni jakiś koszmarny
sen, który na pewno zaraz się skończy. Tylko dlaczego pan
Pettigrew stoi z ręką wyciągniętą do Tannera? Czyżby to był
dowód jej porażki? Niezgrabnie wstała i krótko podziękowała
za wzięcie jej oferty pod uwagę.
Tanner wyprzedził ją i otworzył drzwi.
- Dżentelmen z ciebie! - mruknęła z przekąsem. - Szkoda,
że zapominasz o bon tonie, gdy w grę wchodzą pieniądze.
Tanner zrobił zdziwioną minę.
- Chciałabyś żyć z mojej łaski? Chyba czułabyś się
urażona, gdybyś otrzymała pracę, bo ja zlekceważyłem sprawę,
prawda?
- Oczywiście.
- Wiec czemu masz pretensje? Czyżby było tak źle, że to
zamówienie miało uratować Printers Ink przed bankructwem?
Zgadłem?
- Co ci do tego? Tobie nie poskarżę się nawet wtedy, gdy
będę przymierała głodem - syknęła ze złością. - I dlaczego z
taką ironią wymawiasz nazwę mojej firmy?
- Ja? Z ironią?
- Nie wypieraj się.
Kim wolałaby zostać sama, lecz Tanner uparcie szedł tuż
obok.
- To ja powinnam dostać to zlecenie - wybuchnęła. -
Podałam zaniżony kosztorys...
- Czy aby tylko tyle? Byłaś nadzwyczaj pewna swego.
Ciekawe, czy to kwestia twoich pobożnych życzeń, czy miałaś
wtyczkę w moim biurze. - Spojrzał na nią zezem.
Kim nie mogła pozwolić, by podejrzenie padło na
niewinnych ludzi.
- Nie mam żadnej wtyczki i nikt mi nic nie mówił. Ale
mój kosztorys i cena za usługę na pewno były niższe niż twoje.
- Może moja oferta okazała się lepsza pod innymi
względami.
Na korytarz wyszedł młody mężczyzna.
- Pani Burnham! - zawołał. - Pani Burnham! Kim szła
dalej. Uważała, że triumfujący rywal nie powinien słyszeć tego,
co ów człowiek chciał jej powiedzieć.
- Zaczekaj. - Tanner przystanął. - Woła cię Pettigrew
junior.
- Do widzenia. Nie trać czasu. - Zrobiła niewinną minę. -
Wypada od razu zabrać się do pracy.
- Nie muszę się spieszyć. Kupiłem maszyny, które mają
ten plus, że są szybkie i wydajne.
Kim z trudem opanowała irytację. A wiec pogłoski o
nowoczesnym sprzęcie w konkurencyjnej firmie były
prawdziwe. Ze słów Tannera wynikało, że od razu zakupił dużo
urządzeń. Czy właśnie dlatego otrzymał zlecenie, na które tak
bardzo liczyła? I czy z powodu ostatnich wydatków korzysta z
każdej okazji - niezależnie od zysku - aby jak najprędzej spłacić
raty?
- Mam nadzieję, że moja współpraca z Pettigrewami nie
skończy się na jednym zleceniu - powiedział Tanner spokojnie.
- Dlatego chętnie poznam drugie pokolenie. - Obejrzał się i
dodał półgłosem: - W przeciwieństwie do ciebie nie dążę do
zbytniej poufałości.
Kim groźnie łypnęła okiem, ale zaraz odwróciła się i
spojrzała na nadchodzącego. Jasper Pettigrew był bardzo młody,
bardzo chudy i w tej chwili bardzo czymś przejęty. W
błękitnych oczach za grubymi szkłami widniało niemal
uwielbienie.
- Dziękuję panu. - Kim uśmiechnęła się serdecznie. - Jest
pan bardzo uprzejmy.
- Przykro mi, że nie mogłem nic więcej osiągnąć, ale
ojciec... - Zerknął przez ramię. - Oj, muszę wracać.
- Rozumiem.
Jasper ukłonił się i odszedł.
- A więc to tak... - Tanner przepuścił ją w drzwiach. -
Wydało się, czemu byłaś pewna, że masz umowę w kieszeni.
Powinnaś się wstydzić! Wykorzystując swój nieodparty urok i
stosując kobiece sztuczki, nakłoniłaś Jaspera, żeby wpłynął na
decyzję ojca.
Kim dumnie uniosła głowę.
- Zaraz się dowiem, co bardziej krytykujesz: fakt, że
stosuję kobiece sztuczki, czy to, że Jasper chciał wpłynąć na
ojca.
- Nic więcej nie powiem. Przecież sama uznałaś mnie
kiedyś za dżentelmena. Czy mogę postawić ci kawę?
Kim wewnętrznie zawrzała. Aluzja była oczywista. Jeśli
Tanner nie chciał mówić, to znaczy, że jego opinia była niezbyt
pochlebna. Zastanawiała się, jak można być z pozoru
uprzejmym człowiekiem, a w gruncie rzeczy impertynentem.
Jego zaproszenie na kawę dotarło do niej dopiero po chwili.
Zaskoczona aż przystanęła.
- Co takiego? Mam iść z tobą na kawę? Dlaczego? -
spytała ostrym tonem. - Litujesz się nade mną, bo zlecenie
przeszło mi koło nosa? _
- Daj spokój, kawa to nie nagroda pocieszenia. Po prostu
chciałbym z tobą porozmawiać. Pogadać po przyjacielsku,
zapytać, co słychać, jak interesy...
- I myślisz, że ci coś powiem?
- Czyli jest źle?
- Tego nie powiedziałam - warknęła. - Czemu nagle
interesują cię moje sprawy? Masz zamiar podesłać mi klienta?
Chcesz odstąpić mi jakieś zamówienie?
- Jesteś strasznie nieufna, a ja zwyczajnie mam ochotę z
tobą pogawędzić.
Kim zmrużyła oczy i prychneła.
- Ooo! Brak ci towarzystwa? Nie możesz znaleźć kobiety,
która pójdzie z tobą na kawę i cierpliwie cię wysłucha? Mówisz
takim błagalnym tonem, że aż wydaje mi się to podejrzane. Nie,
nie będzie żadnej pogawędki. Mam na głowie ważniejsze
sprawy niż zabawianie cię rozmową.
Tanner nie skręcił na parking, na którym zostawił
samochód.
- Spróbuję zgadnąć, co to takiego - powiedział niezrażony.
- Musisz pomalować paznokcie, czy wyrzucić te ważne sprawy
z głowy? - Przyjrzał się jej uważnie. - Nie, jedno i drugie
niepotrzebne... Już wiem! Trzeba uprzątnąć klatkę chomika.
Kim ze złości przygryzła wargę.
- O, prawie się uśmiechnęłaś - ucieszył się Tanner. -
Usiłujesz to ukryć, ale przecież widzę...
- Muszę rozliczyć się z koleżankami za rozmowy
zamiejscowe - wyznała niechętnie. - Do widzenia.
Oddaliła się już, gdy Tanner zawołał:
- Rozliczyć się za telefon? Myślałem, że masz więcej
fantazji i wymyślisz coś oryginalnego. Rozczarowałaś mnie.
- To dobrze - krzyknęła. - Cieszy mnie, że jesteś
rozczarowany.
Zapach pizzy wciąż jeszcze unosił się w powietrzu. Kim,
Marissa i Brenna szybko ustaliły, która ile i za co płaci. Kim
usiadła wygodniej i popatrzyła na rachunek.
- Żałosne - stwierdziła półgłosem. Marissa, która siedziała
na podłodze koło walizki służącej jako stolik, zgarnęła z talerza
resztki sera.
- O co chodzi?
- Ja ci wytłumaczę. - Brenna przycupnęła w rogu kanapy. -
Jej chodzi o to, że trzy wybitnie atrakcyjne, zdolne i fascynujące
kobiety dzwonią tylko do krewnych, a nie do adoratorów. W
takim rozumowaniu kryje się fałsz.
Marissa pokręciła głową.
- Słowo „wybitnie" budzi zastrzeżenia.
- Mów za siebie - fuknęła Brenna. Kim uśmiechnęła się.
- Teraz ja wam coś wytłumaczę. Chodzi o to, że do każdej
z nas pasuje tylko jeden z tych przymiotników. Prawda,
Brenno? Ty niewątpliwie uważasz, że jesteś piękna, a nam
pozostaje ustalenie, która jest zdolna, a która fascynująca.
Rzuciła rachunek na walizkę i pomyślała, że to, co
powiedziała, jest zgodne z prawdą. Brenna ma niezwykłą urodę,
ona dość przeciętną, a Marissa wygląda jak szara myszka. W tej
chwili nie czuła się ani zdolna, ani fascynująca.
- Mnie jest wszystko jedno, ale możemy głosować albo
ciągnąć losy - zaproponowała Marissa. - Najlepiej byłoby
zapytać kogoś bezstronnego, tylko nie wiem kogo.
Przedstawiciele płci brzydkiej, z którymi mam do czynienia,
jeszcze przejmują się trądzikiem i mutacją, a na koleżanki
patrzą krzywym okiem. - Niechętnie wstała. - A właśnie, muszę
sprawdzić ich wypracowania.
- Zaczekaj. - Brenna przeciągnęła się jak kot. - Bynajmniej
nie chodzi mi o takie wnioski, lecz o to, że mężczyźni powinni
dzwonić do nas, a nie my do nich. Takich rozmów nie byłoby w
naszym rachunku.
- Podpowiedz im, bo sami jakoś na to nie wpadli - ponuro
wtrąciła Marissa. - Macie ochotę na czekoladę?
- Ja nie. - Brenna żałośnie westchnęła. - Rano zważyłam
się i przybyło mi pół kilo, więc postanowiłam przez parę dni
jeść tylko brokuły. Tej pizzy nie powinnam nawet powąchać.
Wiesz co, belferko, gdybyś spędzała mniej czasu w szkole, a
więcej w barach dla samotnych...
- Dziękuję. Tam jest okropnie. Robi mi się niedobrze na
samą myśl, że mam słuchać wciąż tej samej śpiewki. Wiecie, co
według mnie jest największym problemem dzisiejszych
czasów? Brak okazji, żeby poznać w miarę ciekawych ludzi.
Bywanie w barach dla samotnych jest beznadziejnie nudne, a
dawanie ogłoszeń to przyznanie się, że człowiek znalazł się na
dnie rozpaczy...
- Znalazłaś się tam? - podstępnie zapytała Brenna.
- Nie. Ale chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym pójść
do kina.
- Ja wolałabym mieć dużo znajomych, a nie tylko
jednego... od kina - wyznała Brenna.
- Internet jest niebezpieczny. - Marissa jeszcze bardziej
posmutniała. - Nie ma żadnej pewności, że ludzie mówią
prawdę. Skąd mam wiedzieć, czy dany facet jest tym, za kogo
się podaje?
- Nawet nie wiadomo, czy to naprawdę mężczyzna -
mruknęła Kim.
- Otóż to! Kolegów z pracy lepiej unikać, żeby nie
skomplikować sobie życia.
- Pozostaje stary, sprawdzony sposób, czyli zapisanie się
do chóru kościelnego albo...
- Próbowałam. - Marissa machnęła ręką. - Nawet parę
razy. Zniechęciłam się zupełnie, gdy przystojny tenor zaczął
odprowadzać do domu barytona.
Brenna głośno klasnęła, więc koleżanki spojrzały na nią
zdziwione.
- Nie masz racji. Naszym problemem wcale nie jest brak
mężczyzn, bo przecież mamy wielu znajomych.
- Ilu jest wśród nich takich, z którymi chciałabyś spędzić
wieczór?
Brenna obojętnie wzruszyła ramionami.
- Na razie nie widzę ani jednego. Ale może wynika to stąd,
że znam ich za dobrze?
- I w żadnym nie widzisz romantycznego kochanka. - Kim
wyprostowała się. - Tu leży pies pogrzebany. Weźmy jako
przykład takiego Tannera Calhouna...
- Ja wzięłabym go z pocałowaniem ręki - szepnęła Brenna.
- Wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale nasłuchałam się, jak
go krytykujesz.
- I właśnie o to chodzi. Mnie on doprowadza do szału, a
tobie może przypadłby do gustu. Ale skąd masz to wiedzieć,
jeśli go nie znasz?
Brenna przymknęła oczy.
- Przestań, bo jak mnie pognębisz, poproszę Marissę o
kawałek czekolady.
- Mam! Wiem, co trzeba zrobić! - zawołała Kim. -
Musimy urządzić wymianę znajomych.
- Ale jak to przeprowadzić? - Marissa wzięła garść
orzeszków. - Zaczniemy od podawania adresów?
Kim czuła szczególne podniecenie, oznaczające, że wpadła
na dobry pomysł.
- Na pewno jest jakiś sposób. Trzeba się zastanowić...
Urządzimy prywatkę. Jeżeli każda z nas zaprosi na przykład po
trzy koleżanki...
Marissa gniewnie zmarszczyła brwi.
- Coś ty! Mamy zapraszać dziewczyny? Myślałam, że
chodzi o to, żeby...
- Będzie nas dwanaście - przerwała jej Kim. - I jeżeli
każda przyprowadzi dwóch znajomych... Brenna otworzyła
jedno oko.
- Takich nie w jej guście?
- Owszem. Zaprosi kolegów, których dość dobrze zna, ale
którzy jej nie pociągają. Tym sposobem na przyjęciu będzie
ponad dwudziestu mężczyzn... Takich, których normalnie nie
miałybyśmy okazji spotkać.
- Ale to trochę ryzykowne - ostrzegła Marissa.
- Wszystkim dziewczynom dokładnie wyjaśnimy zasady.
Każda będzie musiała obiecać, że zaprosi rozsądnego i
niezależnego kawalera...
- Normalnego - podpowiedziała Marissa.
- Niekaranego.
- Szczegóły dopracujemy później - zadecydowała Kim.
Wszystkie będziemy w tej samej sytuacji i dlatego każda z
nas musi rozumieć, o co idzie gra.
- A jeśli mężczyźni zgłoszą sprzeciw, że ma ich być dwa
razy więcej?
- Otrzymają zaproszenie na zwykłe przyjęcie. - Marissa
położyła czekoladę na walizce. - Wcale nie muszą wiedzieć o
dodatkowym celu spotkania. Wystarczy, jak im się powie, że to
prywatka.
- Kiermasz kawalerów... Ponad dwudziestu kandydatów
do wyboru... - Kim rozmarzyła się.
- Daj mi rachunek - powiedziała Brenna.
- Po co?
- Na odwrocie wypiszę listę gości. Ja już mam jednego
odpowiedniego kandydata. W agencji fotograficznej, z którą
teraz współpracuję, jest nowy człowiek... Marisso, kogo
zaprosisz? Dyrektora?
- Może. Zastanowię się.
- A ty, Kim? Kto dostanie drugie zaproszenie?
- Drugie? - zdziwiła się Kim.
- Nie udawaj Greka, bo pierwszy kandydat jest pewny.
- Brenna zapisała coś i spojrzała znad kartki. - Tanner,
prawda?
Idąc do pracy, Kim starała się omijać wzrokiem budynek
po przeciwnej stronie ulicy. Budowla ze szkła i stali wznosiła
się tam od dawna i zawsze kłuła ją w oczy. Kim przeklinała los
za to, że nieustannie musiała rywalizować z Tannerem. Oboje
zawsze ubiegali się o te same zlecenia. Jeszcze bardziej
irytowało ją, że ich drukarnie mieściły się naprzeciw siebie.
Dość długo nie rozumiała, dlaczego pan Charles Calhoun nie
przeniósł się do lepszej dzielnicy. Potem doszła do wniosku, że
widocznie był mściwy i sprawiało mu złośliwą satysfakcję, że
dawny wspólnik, czyli jej ojciec, będzie z irytacją patrzył na
jego okazałą siedzibę.
Pan Burnham rzeczywiście reagował tak, jak przewidział
rywal. Do samej śmierci nie pogodził się z faktem, że byłemu
wspólnikowi powodzi się świetnie, a on z trudem zarabia na
utrzymanie rodziny.
Kim przez wiele lat obserwowała udrękę ojca i nauczyła
się nie patrzeć na nienawistny budynek. Teraz jednak nie miała
wyboru. Będzie musiała tam pójść, aby osobiście zaprosić
Tannera na prywatkę.
Nie rozumiała, dlaczego pomysł, który wieczorem uznała
za świetny, rano wydawał się jej głupi i kłopotliwy. Zresztą,
przyjęcia to chyba już trochę staroświecka forma spotkań. Nie
to co Internet, dzięki któremu ludzie szybciej nawiązują kontakt,
mówią szczerze o pracy, o ambicjach zawodowych, o swoich
problemach. Może tą drogą należałoby szukać idealnego
partnera? To byłoby niewątpliwie nowoczesne i praktyczne
rozwiązanie problemu.
Kim żałowała, że tak często opowiadała koleżankom o
Tannerze. Teraz nie mogła zaprzeczyć, że spełnia on ich
wymagania. Był kawalerem, umiejętnie zarządzał dużym
zakładem i na ogół trzeźwo myślał. Tylko tym razem
wyjątkowo się przeliczył - skoro ona podała zaniżony kosztorys,
on najwyraźniej zamierzał wykonać pracę za bezcen, czyli nic
nie zarobi. No, ale to jeszcze nie oznacza, że zwariował i słyszy
głosy z zaświatów.
Czy jest finansowo niezależny? Nie wiadomo. Większość
ludzi na wyższym stanowisku ubiera się elegancko, jeździ
drogimi samochodami, lecz żyje na kredyt. Tanner jest chyba
inny, ponieważ nie ma żadnych długów. Kim dowiedziała się o
tym, gdy niedoszły zleceniodawca wyjaśniał, dlaczego
rezygnuje z usług Printers Ink i przenosi się do firmy Calhoun i
Sp.
Co do tego, że Tanner lubi kobiety, miała stuprocentową
pewność. Obracali się w różnych kręgach, ale czasem bywali na
tych samych bankietach urządzanych przez Izbę Handlową.
Tannerowi najczęściej towarzyszyły blondynki, ale zdarzało się
też, że przychodził z szatynką lub brunetką. A na przyjęciu
przed Bożym Narodzeniem zjawił się z rudowłosą pięknością
przy boku, która wpatrywała się w niego jak w obraz.
Na pewno nie cierpiał z powodu braku znajomych kobiet i
właśnie dlatego tamto zaproszenie na kawę było intrygujące.
Kun chwilami żałowała, że je odrzuciła, bo dzięki temu
wróciłaby później do domu i nie miałaby okazji wymyślić
kiermaszu kawalerów. W końcu od tych rozważań rozbolała ją
głowa.
Zatrzymała się na progu, ponieważ przy biurku sekretarki
stał wysoki mężczyzna podobny do sępa.
- Przykro mi - mówiła Marge - ale szefa jeszcze nie ma.
Jeżeli jest pan umówiony...
- Co znaczy .jeżeli"? - gniewnie zawołał nieznajomy. - Jak
pani śmie zakładać, że nie wiem, co mówię? Mój czas jest
bardzo cenny, liczy się każda minuta! Skoro pani szef zapomina
o obowiązkach służbowych, wycofuję się i idę do innej
drukarni.
Kim gorączkowo zastanawiała się, kto to mógł być. Nigdy
nie zapominała o spotkaniach z klientami. Dlaczego więc nie
poznaje tego człowieka? Miała dobrą pamięć i powinna nawet
od tyłu poznać kogoś, z kim już kiedyś rozmawiała.
Sekretarka zauważyła ją i uśmiechnęła się.
- O, jest już szef... - zaczęła uradowana.
- Najwyższy czas. - Mężczyzna przerwał jej w pół słowa i
odwrócił się. - Zaczekałem tylko dlatego, żeby panu
powiedzieć... - Zamilkł zdezorientowany. - Jak to? Pani...
chyba... nie zarządza drukarnią.
- Słucham?
- Przecież zakładem kieruje facet.
Kim była przyzwyczajona do podobnych pomyłek.
- Rzeczywiście, dano mi imię, które zwykle noszą
mężczyźni, i to często wprowadza ludzi w błąd. Nieznajomy
pokręcił głową.
- W życiu nie słyszałem, żeby kobieta miała na imię
Tanner.
Kim najpierw zirytowała się, szkoda przecież każdego
klienta, ale jednocześnie ucieszyła się, bo to oznaczało, że nie
zapomniała o umówionym spotkaniu.
- Pomylił pan adresy - powiedziała bardzo spokojnie. -
Zapewne chodzi panu o firmę naprzeciwko. Mężczyzna speszył
się.
- Przecież tu jest drukarnia.
- Tu jedna, a tam druga. Radzę się pospieszyć, bo mój
sąsiad bardzo ceni swój czas i jest tak niecierpliwy jak pan. Po
wyjściu choleryka westchnęła.
- Ale typek! Takich klientów bardzo chętnie odstępuję
bliźnim. No dobrze, dzień zaczął się źle, ale może dobrze się
skończy.
- Wątpię - odparła Marge ze smutkiem. - Przyszła twoja
macocha.
- Och! - Kim znużonym gestem potarła czoło. - Masz
aspirynę?
- Przypadkowo mam.
- To dobrze. Dziękuję.
Połknęła tabletkę i z filiżanką kawy w ręce poszła do
gabinetu. Przy biurku siedziała siwowłosa kobieta w
czerwonym kostiumie. Kim rzuciła okiem na rozłożone na
blacie papiery i znowu się zdenerwowała.
- Dzień dobry - powiedziała, hamując gniew. - O ile sobie
przypominam, nie upoważniłam cię do sprawdzania bilansu
zysków i strat.
Letha Burnham nawet nie podniosła oczu.
- Mam prawo przeglądać wszystkie dokumenty. Jestem
przecież udziałowcem. Nie zapominaj o tym.
Wprawdzie Kim tak nie uważała, ale na wszelki wypadek
ugryzła się w język.
Po chwili starsza pani odsunęła papiery na bok i wreszcie
spojrzała na pasierbicę.
- Nie zarabiasz kokosów.
- Mieliśmy przejściowe trudności.
Cicho otworzyły się drzwi. Co prawda Marge zaczęła
pracować w Printers;Ink dawno temu, jeszcze przed śmiercią
matki Kim i przed powtórnym ożenkiem ojca, ale Kim
pomyślała, że sekretarka mimo wszystko nie powinna wchodzić
podczas niemiłych wizyt macochy. Dlaczego przeszkadza?
- Telefon do ciebie - poinformowała szefową Marge.
Kim nigdy nie kwestionowała decyzji sekretarki co do
ważności spraw.
- Klient może poczekać, aż skończymy - ostro rzuciła pani
Burnham.
Jednak Kim przesunęła telefon w swoją stronę.
- Słucham.
- Dzień dobry.
Siła złego na jednego! Kim przejęła Printers Ink przed
trzema laty, a ani razu nie rozmawiała z Tannerem przez
telefon. Dopiero dziś zamierzała do niego zadzwonić.
Tymczasem on ją uprzedził. I w dodatku mówił głosem słodkim
jak miód.
- Dziękuję ci za to, że mój pierwszy dzisiejszego dnia
klient spóźnił się i miał... osobliwy humor.
- Nie moja wina! Ja nie wyprowadziłam go z równowagi •
- zawołała Kim. - Okazało się, że pomylił adresy, wiec
odesłałam go do ciebie.
- Czy rozmawiasz z...?
Pani Burnham nie wymówiła nazwiska, które rzadko
przechodziło jej przez gardło.
Kim skinęła głową i odwróciła się tyłem do biurka.
- Awanturował się jeszcze u ciebie?
- Nie, był cichy i grzeczny. Nawet przeprosił za
spóźnienie. Podobno uprzedziłaś go, że od wszystkich
wymagani punktualności.
- Chciałam tylko, żeby poszedł pod właściwy adres.
- I zszedł ci z oczu.
- To też. Posłuchaj, korzystając z okazji, że rozmawiamy.
.. - Głośno przełknęła ślinę. - Wiesz, teraz ja chciałabym
zaprosić ciebie na kawę.
Zapadło tak długie milczenie, aż się przelękła, że Tanner
odłożył słuchawkę.
- Obojętnie kiedy - dodała niepewnym głosem. -
Zostawiam ci wybór dnia i miejsca.
- Aleś mnie zaskoczyła! Skąd ta nagła zmiana? Mówisz
takim błagalnym głosem...
Skrzywiła się, gdyż powtórzył jej ironiczne słowa.
- Chcę z tobą porozmawiać. Tylko tyle.
- Przyjdź do mnie o pierwszej. Zapraszam na lunch.
- Nie to miałam...
Ale Tanner rozłączył się szybko, więc nie dokończyła
zdania. Powoli odłożyła słuchawkę, Nie przewidziała takiego
obrotu sprawy. No cóż, przynajmniej będzie miała dość czasu,
by zadać najważniejsze pytanie. Ciekawe, czy Tanner przyjmie
zaproszenie.
Pani Burnham skrzywiła się i syknęła:
- Twój ojciec przewraca się w grobie.
- Przepraszam cię, ale mam dziś mnóstwo spraw do
załatwienia. Lepiej od razu powiedz, czego znowu chcesz.
Kim miała wrażenie, że odległość miedzy drukarniami jest
większa niż zwykle. Przepuściła kilka samochodów, ale
ponieważ głupio jej było tkwić zbyt długo przy krawężniku,
powoli weszła na jezdnię.
Budynek firmy Calhoun i Sp. był ogromny i dlatego Kim
sądziła, że wewnątrz znajdują się wielkie, ponure hale, w
których brzydko pachnie. Tymczasem znalazła się w niezbyt
dużym atrium wyglądającym jak oranżeria w podmiejskim
domu. Powietrze pachniało świeżością, łagodnie szemrała
fontanna, a przy wygodnych fotelach stały donice z
egzotycznymi roślinami. W górze mignęło coś żółtego - to
przeleciał kanarek i usiadł na wysokim fikusie.
Same dziwy! Słychać śpiew ptaków i szum wody, zamiast
charakterystycznych odgłosów maszyn. W Printers Ink stukot
był nieustanny, jak bicie serca, i dlatego prawie się go nie
słyszało.
Zza biurka wyszedł młody mężczyzna.
- Dzień dobry. Pan Calhoun polecił mi zaprowadzić panią
do sali konferencyjnej. Pozwoli pani, że wezmę jej płaszcz.
Przeszli pod łukiem znajdującym się za rozłożystą palmą.
Mężczyzna otworzył drzwi w połowie korytarza, skłonił się i
odszedł.
Kun rozejrzała się i podeszła do przeciwległej ściany, całej
ze szkła. Cicho gwizdnęła, gdy zobaczyła, że dwie trzecie
budynku mieści się pod ziemią. Z zapartym tchem patrzyła na
olbrzymie hale wyposażone w nowoczesny sprzęt i na
uwijających się miedzy maszynami ludzi.
Po chwili usłyszała, że otwierają się drzwi, więc odwróciła
głowę.
- To mój ulubiony widok - rzekł Tanner. - A jak tobie się
podoba?
- Jest imponujący.
Kelner nakrył dla dwóch osób u szczytu stołu, a Kim
zrobiła wielkie oczy.
- Zaprosiłem cię tutaj, żebyśmy mogli swobodnie
porozmawiać - wyjaśnił Tanner.
Kim uważała, że raczej po to, by się pochwalić,
zaimponować. Oczywiście, nie przyznała się, że osiągnął
zamierzony cel.
- Co nagle skłoniło cię, żeby zaproponować mi randkę? -
spytał Tanner.
ROZDZIAŁ DRUGI
Powiedział tak dla żartu, więc zdziwił się, że oczy Kim
gniewnie
pociemniały.
Dlaczego
niewinne
pytanie
spowodowało taką reakcję?
- Co ty wygadujesz! Na jaką randkę?
- Nie denerwuj się - powiedział chłodno. - Nie masz
poczucia humoru?
- Mam... Wczoraj nie mogłam iść na kawę, a dziś
pomyślałam, że jednak warto się dowiedzieć, czemu
zaproponowałeś mi spotkanie.
- Zaraz się dowiesz.
Kelner przygotował wszystko i wyszedł.
- Wyjątkowo sprawna obsługa - skomentowała. - Często
zapraszasz tu gości na lunch?
Tanner zaprowadził ją do stołu i odsunął krzesło.
- Sporadycznie. Zawarliśmy umowę z restauratorem, który
z dwudniowym wyprzedzeniem przysyła nam jadłospisy.
Pracownicy coś sobie zamawiają i jedzą lunch na miejscu, a
jeśli menu im nie odpowiada, idą do pobliskiego baru.
Kim popatrzyła na apetycznie zrumienionego kurczaka z
ryżem i jarzynami.
- Zawsze tak dobrze karmisz ludzi?
- Owszem. Część płacą oni, resztę ja. Na dłuższą metę
takie rozwiązanie wszystkim się opłaca. Jeżeli ludzie muszą
wyjść z zakładu, wszyscy na tym tracą. A tak, zostają na
miejscu, nie marnują czasu i energii na dojście tam i z
powrotem.
- Racja. - Kim nabiła fasolkę na widelec. - Rzeczywiście
niezły pomysł.
- Mam nadzieję, że smakuje ci to, co pozwoliłem sobie
wybrać bez pytania. Oprócz kurczaka jest stek. Może byś
wolała?
- Nie. Ale pomyślałam... - urwała.
- Intryguje cię, czemu się wysiliłem?
- Tak.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że minęło prawie ćwierć
wieku od dnia, gdy nasi ojcowie poróżnili się i ich drogi się
rozeszły? Według mnie już najwyższy czas zapomnieć o
tamtym nieporozumieniu.
Kim rzuciła mu nieufne spojrzenie i odłożyła widelec.
- Wybacz, ale to argument bez sensu. Mój ojciec zmarł
dwa lata temu, a twój...
- Dużo wcześniej.
- Więc czemu akurat teraz mamy się godzić? Dlaczego nie
w ubiegłym roku albo w przyszłym?
- Rok temu o tym nie pomyślałem, a do przyszłego nie
warto czekać. Można coś zyskać w międzyczasie.
- Kto i co miałby zyskać?
Tanner wiedział, że Kim jest nieufna. Nie dziwiło go, że
tak się dopytuje. Przez dwa lata rywalizacji na rynku dobrze ją
poznał. Wolał zmienić temat.
- Czy nadal masz prasę Ripleya?
- Chodzi o kość niezgody? Nasi ojcowie pokłócili się, bo
mój kupił tę maszynę, a twój skrytykował jego posuniecie.
Wprawdzie Tanner słyszał inną wersję, nie zamierzał
jednak dyskutować..
- Opowieści krążące w rodzinach to osobny gatunek
literacki - powiedział cicho. - To samo wydarzenie bywa
odmiennie naświetlane przez różne osoby.
Kim wyprostowała się.
- Czy dajesz mi do zrozumienia, że twój ojciec oskarżał
mojego o przywłaszczenie sobie pieniędzy należących do
spółki?
- Niezupełnie. Zresztą to, co zdarzyło się dawno temu, jest
już bez znaczenia. Masz tę prasę?
- Tak, ale uprzedzam, nie jest na sprzedaż.
- Wcale nie zamierzam jej kupić. Smarujesz może tę bułkę
masłem?
- Nie, dziękuję. Dlaczego dopytujesz się, czy mam to stare
urządzenie, skoro nie zamierzasz go kupić? To nie antyk ani
dzieło sztuki. Dla ciebie chyba nie ma żadnej wartości.
- Chętnie przekażę ci niektóre zlecenia.
Zauważył, że piękne oczy zmieniły się i z jasnozielonych
stały się ciemne jak wzburzone morze. To znaczy, że Kim ma
się na baczności, jest ostrożna i bardzo nieufna.
- Dziękuję. To ładnie z twojej strony. - Zmrużone oczy
zadawały kłam szczerości podziękowania. - Będziesz mi rzucał
resztki z pańskiego stołu, tak?
- Coś mi się zdaje, że nikomu nie ufasz i jesteś równie
drażliwa jak twój ojciec.
Kim zaczerwieniła się i wycedziła:
- Trzeba mieć tupet, żeby mi to mówić.
- Uspokój się. Jestem przekonany, że jak zawsze zawiniły
obie strony. Według mnie najważniejsze jest teraz to, byśmy
uznali dawne nieporozumienia za nieważne. Im prędzej
pozbędziemy się balastu z przeszłości, tym dla nas lepiej. -
Przełamał bułkę i posmarował masłem. - Mój nowy sprzęt jest
szybki i wydajny. Czasami aż za bardzo.
- Pni, wielki problem.
- Bywa wielki, gdy chodzi o małe zamówienie. Na
przykład jeden klient chce wysłać życzenia świąteczne i
noworoczne w formie gazetki.
- Oryginalny pomysł.
- Ale z mojego punktu widzenia kłopotliwy. Nowe
maszyny są tak szybkie, że pierwsze trzy tysiące kopii zwykle
trzeba wyrzucić. Jeśli mamy wydrukować pół miliona, to taka
strata jest kroplą w morzu, ale w danym wypadku...
- Ile kopii zamówiono?
- Pięćset. Zlecenie nie przyniosło żadnego zysku.
- Bo nie mogłeś zażądać od klienta tyle, ile praca była
warta? Pomijając koszty własne. , - Otóż to. Czasem drobne
usługi są bardzo kosztowne.
- Ja też miewam takie zamówienia. Czy zauważyłeś, że im
mniejsze, tym bardziej uprzykrzone?
- Zauważyłem. W dodatku najmniej płacący klienci mają
największe wymagania. Dziwne, prawda? Ale jeśli nawet nic
nie zarobię, to nie jest takie istotne. Ważniejsze, że drobne
zlecenia przeszkadzają w terminowym realizowaniu tych
dużych.
- I intratnych? - spytała Kim ze źle skrywaną konia.
- Nie widzę nic złego w pracy z zyskiem - obruszył się
Tanner. - Ale chodzi mi też o to, że dla mnie takie złe -
cenią są kłopotliwe, a na prasie Ripleya wykonałoby się je
bez większego trudu. I bez naruszenia waszego rytmu pracy.
- Następnym razem przyślij mi takiego klienta i ja się nim
zajmę - powiedziała poważnie.
- O, teraz ciebie trzymają się żarty! Przecież wiesz, że tego
nie zrobię.
Kim uśmiechnęła się filuternie.
- Mimo wszystko warto było jednak spróbować...
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nikomu nie odstąpisz klienta
z obawy, że potem duże zamówienie też dostanie ktoś inny.
- Zgadłaś. Po obliczeniu, ile pieniędzy straciliśmy na tym
świątecznym drobiazgu, przyszło mi do głowy, że mógłbym
zlecać podobne prace tobie. Dzięki temu nie zajmowałbym pras
czymś, co nie przynosi zysku, a klienci byliby zadowoleni, bo
im wszystko jedno, kto i co robi, byle praca została wykonana
na czas. Ty też byłabyś zadowolona. Mogłabyś zarabiać na tym,
na czym ja tracę.
- Wątpię, czy można tu mówić o moim zadowoleniu.
- Może nie masz powodu, by skakać z radości, ale musisz
przyznać, że to przyzwoita propozycja. Moim zdaniem nawet
całkiem dobra.
- Szczególnie dla ciebie, bo ty dodatkowo na tym
skorzystasz. Jeśli będziesz stale podrzucać mi małe zlecenia, nie
starczy mi czasu na szukanie większych. A skoro nie będziesz
miał konkurencji, wyśrubujesz ceny.
Tanner zrozumiał, dlaczego ojciec nazywał niekiedy swego
wspólnika Benem Buldogiem. Kim była bardzo podobna do
ojca.
- Prawdę powiedziawszy - rzekł chłodno - i tak masz
znikome szansę, żeby ze mną wygrać.
- Czyżby? - Głośno odsunęła krzesło i wstała. - Jeszcze
zobaczymy...
- Siadaj i jedz. Nie skończyliśmy rozmowy. Ja już
powiedziałem, dlaczego prosiłem o spotkanie, a teraz ty zdradź,
co spowodowało, że chciałaś umówić się ze mną.
Kim niechętnie usiadła. Z powodu impertynencji Tan -
nera zdenerwowała się do tego stopnia, że zapomniała o
przyjęciu. Czy miała jednak prawo pozbawić Brennę okazji
poznania człowieka, o którym tyle się nasłuchała? Sama
wolałaby już nigdy więcej nie oglądać Tannera. Ale może mimo
wszystko warto go zaprosić? Tylko po to, by odstąpić go
koleżance. Czyż to nie wystarczająca satysfakcja? Tanner
poczuje się mile połechtany, a ona będzie się cieszyć, że facet
nie wie, co go czeka. Tak, odpłaci mu z nawiązką!
- Och, byłabym zapomniała. - Niedbale machnęła ręką. -
Chciałam zaprosić cię na przyjęcie. Tanner nie zdołał ukryć
zaskoczenia.
- Hmmm... Teraz rozumiem twoją dziwną reakcję, gdy
zażartowałem o randce.
- Wątpię.
- Jeśli nie randka, to co?
- Po prostu przyjęcie.
- Z jakiej okazji?
- I kto tu jest podejrzliwy? Nie rób takiej zdumionej miny.
Doszłyśmy z koleżankami do wniosku, że dobrze byłoby
zaprosić parę osób. To wszystko.
- Czy te osoby przypadną mi do gustu? Kim posądzała
Tannera o to, że zastawia na nią pułapkę, ale odparła:
- Chyba tak. Na ogół dobiera się gości, którzy mają ze
sobą coś wspólnego, których interesuje polityka, jedna
dziedzina sportu albo... wymiana partnerów... Co jest waszym
kryterium?
Waśnie to ostatnie, pomyślała Kim.
- Wszystkich gości będzie łączyć fakt, że nas znają.
Brenna jest modelką, a marzy o karierze aktorki. Marissa uczy
angielskiego w prywatnej szkole, a...
- Ty zarządzasz małą drukarnią po ojcu.
Nie taką znów małą, poprawiła go w duchu Kim.
- Często urządzacie podobne przyjęcia? Za nic nie mogła
się przyznać, że to będzie dopiero ich pierwszy raz.
- Niezbyt.
- Macie tak różne zawody, że wasi znajomi mogą okazać
się całkiem zajmującymi ludźmi.
- Jedni są bardziej interesujący, inni mniej, ale sądzę, że
będziesz dobrze się bawił.
- Miło mi, że myślisz o mojej przyjemności.
- Początek w sobotę o siódmej. Podała adres i z
satysfakcją zauważyła, że w oczach Tannera mignęło uznanie.
- Mieszkania w blokach nad jeziorem są najdroższe w
mieście.
- Czyżbym zburzyła twoje wyobrażenie o mojej biedzie i
upadającej firmie? Widzisz, całkiem nieźle sobie radzę bez
jałmużny.
- Jeśli mieszkacie w trójkę, to czynsz na pewno jest do
przyjęcia. Mimo wszystko przemyśl moją propozycję. Miałabyś
stałe dochody.
- Na pewno przemyślę.
Tanner wziął dwa talerzyki.
- Który deser wolisz? Oba wyglądają apetycznie.
Czynsz w wieżowcach był duży, lecz mieszkania dość
małe. Kim, Marissa i Brenna straciły mnóstwo czasu i energii,
by poprzesuwać meble i zrobić więcej miejsca dla prawie
czterdziestu osób. Zależało im, aby goście mogli swobodnie się
poruszać i ze wszystkimi porozmawiać.
- Będzie straszny tłok - martwiła się Marissa. - A radziłam
wynająć salę na parterze.
- Ale tam nie byłoby odpowiedniego klimatu -
argumentowała Brenna. - A jeśli kiermasz kawalerów ma
przynieść spodziewany efekt, na przyjęciu musi panować
sprzyjająca atmosfera. Nasi goście powinni ze sobą naprawdę
rozmawiać, a nie tylko nawiązać zdawkowy kontakt.
Marissa nadal miała zatroskaną minę.
- Miejmy nadzieję, że pary nie będą znikać w sypialni.
Szkoda, że większości zaproszonych w ogóle nie znamy.
- Przestań krakać - zganiła ją Brenna. - Przecież
zapraszamy tych ludzi właśnie po to, żeby ich poznać.
- Nigdy nie ma kompletu, na żadnym przyjęciu - odezwała
się Kim. - Do nas też nie wszyscy przyjdą. Brenna rzuciła jej
podejrzliwe spojrzenie.
- Masz na myśli kogoś konkretnego? Ostatnio prawie
wcale nie opowiadasz o Tannerze. Przyjdzie?
- Jeśli się nie zjawi, na pewno będzie miał ważny powód.
Obiecał wpaść.
–
Lepiej niech się nie wykręca - groźnie zapowiedziała
Brenna. - Przynajmniej nasi najbliżsi znajomi powinni dopisać.
–
- Chyba nie będziemy trąbić o tych, którzy nie przyjdą?
- Kim zmyła szpinak z palców. - Wiecie, co będzie na
początku? - Zmieniła głos. - Dobry wieczór. Jestem Sally.
Przyprowadziłam mojego byłego męża. Bardzo dobry, ale
nudny, dlatego się z nim rozwiodłam. Zaprosiłam też malarza,
który odnawia mi mieszkanie. Sprzykrzyły mi się jego natrętne
propozycje, więc chętnie go odstąpię. -
- Już widzę minę biednego męża - wtrąciła się Marissa.
- Ja powitam pierwszych gości - oświadczyła Brenna.
- Dziewczyny obiecały przynieść jakąś swoją specjalność,
więc wezmę je na bok, odbiorę jedzenie i poproszę o informacje
o kawalerach. Wystarczy imię, nazwisko, miejsce pracy.
- Zamierzasz ścigać tych, którzy nie przyjdą?
- Nie. Ale będę wiedziała, na kim można polegać. Może
zrobimy powtórkę.
- Wątpię.
Kim właśnie się przebierała, gdy rozległ się pierwszy
dzwonek. Nim skończyła toaletę, w mieszkaniu już panował
gwar. Kilka osób stało przy szafkach oddzielających pokój od
kuchni i częstowało się zakąskami. Marissa była zajęta płytami,
a Brenna szukała czegoś w lodówce. Kim spojrzała na
mężczyznę opartego o filar, wpatrującego się w puste,
wbudowane w ścianę akwarium.
- Ciekawe, czemu nie ma rybek - zagadnął nieznajomy.
- Bo jeszcze nie zdążyłyśmy kupić. Akwarium zostawili
poprzedni lokatorzy. Wprawdzie rybki niezbyt nas interesują,
ale szkoda niszczyć ścianę.
- O, to ty tu mieszkasz? Czuję się jak intruz, bo nie
zostałem oficjalnie zaproszony.
- Nie szkodzi. Serdecznie witam. Można wiedzieć, z kim
przyjechałeś?
- Z siostrą. Uparła się, że muszę jej towarzyszyć.
- Aha.
- Betsy twierdzi, że nie czuje się bezpiecznie w tej
dzielnicy. Nie wiem, co jej się stało. Dotychczas wszędzie
jeździła sama, a dziś nagle boi się własnego cienia.
Kim usiłowała przypomnieć sobie, gdzie i kiedy spotkała
Betsy lub o niej słyszała. Czy to nie nauczycielka ze szkoły
Marissy? Dziwne, że miała odwagę pracować w szkole o złej
reputacji, na peryferiach, a bała się spokojnej dzielnicy Lakę
Shore Drive.
- Miło mi, że przyjechałeś. Jestem Kim.
- Dań. Moja siostra natychmiast gdzieś się ulotniła, a ja
sterczę tu jak kołek.
- Bardzo mi przykro. Zaraz przedstawię cię Marissie. A
może ją znasz?
- Chyba nie.
W tym momencie rozległ się dzwonek.
- Przepraszam na chwilę. - Otworzyła drzwi. - Witam...
Nie dokończyła, ponieważ na progu stał Tanner.
- Dobry wieczór. O, widzę, że cię zaskoczyłem -
powiedział, uśmiechając się. - Mówiłaś, że początek o siódmej,
więc...
- Myślałam... Nie potwierdziłeś, że przyjdziesz.
- Ale nie odrzuciłem zaproszenia. Nie mogłem. Połechtało
moją próżność. Zresztą jestem...
- Wiem, wiem, jesteś dżentelmenem. Czuj się jak u siebie
w domu. Wybacz, ale obiecałam Danowi, że poznam go z
naszymi gośćmi.
Przedstawiła Dana kilku osobom, po czym zostawiła go w
towarzystwie Marissy i udała się w stronę kuchni. Nagle u jej
boku zjawił się Tanner.
- Twój towarzysz był bardzo rozczarowany, że go
opuściłaś - zauważył półgłosem.
- Marissa się nim zajmie.
Wzięła tacę, na której została jedna faszerowana pieczarka.
- Założę się, że wolałby być z tobą - ciągnął Tanner. -
Patrzył na ciebie tak pożądliwie, jak ten olbrzym na pieczarkę.
Kim rozejrzała się i podsunęła tacę potężnie zbudowanemu
nieznajomemu.
- Dziękuję. - Olbrzym uśmiechnął się zażenowany. - Są
wyśmienite. Sama je przygotowałaś?
- Tak.
Brenna wyjęła z lodówki butelkę coli i podała stojącemu
obok mężczyźnie, który próbował pić, nie odrywając oczu od
dziewczyny. Kim szybko się wycofała i wpadła na Tan - nera.
Ten objął ją i podtrzymał.
- Dobrze, że akurat byłem pod ręką - szepnął.
- Dlaczego za mną chodzisz? Baw się...
- Przecież się bawię. Zresztą, skoro ty mnie zaprosiłaś, nie
wypada, żebym szukał towarzystwa innych dam. Wiesz, bardzo
lubię faszerowane pieczarki.
Podeszła Brenna i uśmiechnęła się zalotnie.
- Tanner Calhoun, prawda? Nasłuchałam się o tobie tyle,
że wszędzie bym cię poznała.
- Oj, to brzmi dość groźnie.
- Usiądźmy gdzieś z boku. - Brenna zaśmiała się perliście.
- Zdradzę ci, co Kim o tobie mówiła.
- Idźcie stąd.
- A pieczarki?
- Przyniosę ci, jak będą gotowe.
- Dziękuję.
Brenna ujęła Tannera pod rękę i wyprowadziła z kuchni.
Kim odetchnęła, zamknęła lodówkę i wstawiła pieczarki do
piekarnika. W chwili gdy je wyjmowała, zjawił się ich
zdeklarowany amator.
-
Czy wszystko, co gotujesz, jest tak dobrze
przyprawione? - spytał olbrzym.
- Potrafię ugotować tylko dwie rzeczy.
- Czyli co jeszcze?
- Spaghetti... z gotowym sosem.
- Dziwne. Skoro nie umiesz gotować, czemu tylko ty
jesteś w kuchni?
- Bo moje koleżanki umieją jeszcze mniej. - Położyła
jedną pieczarkę na talerzyku. - Przepraszam, muszę to komuś
zanieść. Obiecałam.
Nie znalazła Brenny i Tannera razem. Widocznie już się
nagadali. Brenna tańczyła teraz z jakimś wysokim blondynem, a
Tanner rozmawiał z Marissa.
To chyba ironia losu, pomyślała Kim, przecież Brenna od
dawna pragnęła poznać Tannera. Cóż, widocznie okazała się nie
w jego guście. Dziwne jednak, że zainteresował się Marissa,
która w niczym nie przypominała jego pięknych znajomych.
Gdy podeszła bliżej, Tanner odwrócił się i spojrzał na nią
bacznie, a Marissa popatrzyła na swego partnera z wyraźną
troską.
- Proszę. Przyniosłam, co obiecałam. Nie patrz tak
pożądliwie, bo ludzie pomyślą nie wiadomo co.
- Czemu wydzieliłaś mi tylko jedną? - Tanner odgryzł
kawałek pieczarki i sos trysnął mu na palce. - Oj, poparzę się!
- Twoja wina! Nie bądź taki łakomy, poczekaj, aż prze -
stygnie.
Po powrocie do kuchni Kim ponownie ujrzała olbrzyma.
Trzymał w ręce dwie torebki płatków kukurydzianych, a za
paskiem miał zatknięty ręcznik zastępujący fartuch.
- Nie gniewasz się?
- Za to, że się tu kręcisz? Nie.
- Niektórym przeszkadza. Jestem Robert. - Wysypał porcję
płatków na stół. - Zaraz coś z tego zrobimy.
- Mów w liczbie pojedynczej, bo ja będę tylko patrzeć. Z
drugiej strony szafek przystanął chudy mężczyzna w okularach.
- Kto to widział szpinakiem psuć smak pieczarek! Czemu
normalne jedzenie wyszło z mody? - mruknął pod nosem, biorąc
garść chrupek.
Robert sprawdził ostrość dwóch noży.
- Do niczego. Głowę dam, że nie macie ani jednego
porządnie naostrzonego.
W tej samej chwili zjawiła się koleżanka Brenny.
- No, proszę, ten jak zwykle w kuchni! Człowieku, czy ty
nie potrafisz żyć bez gotowania?
- To twoje hobby czy zawód? - spytała Kim.
- Pracuję jako szef kuchni w „Captain's Table".
- Ale teraz jesteś na przyjęciu, nie w pracy.
- Wolę gotować, niż rozmawiać z nieznajomymi.
- A ze mną rozmawiasz.
- Ciebie już znam - odparł, nie patrząc na nią, a po chwili
coś jej podał. - Spróbuj.
Weszła Brenna.
- Kim, poznałaś wszystkich gości?
- Nie, a ty?
Brenna znacząco spojrzała na Roberta.
- Wszystkich oprócz artysty, który ukrywa się w kuchni.
- Dziękuję za komplement - odpowiedział Robert.
- Ten twój Tanner jest czarujący - dodała ciszej Brenna.
Kim włożyła do ust to coś, co przed chwilą dostała od Roberta.
- Nie lubię się narzucać, ale ktoś musi przełamać lody -
ciągnęła Brenna. - Inaczej nic z tego nie wyjdzie.
Kim dostrzegła nadchodzącego Tannera, chciała więc
uprzedzić koleżankę, ale, niestety, miała pełne usta. Wobec tego
chrząknęła i machnęła ręką, co przeszło niezauważone.
- Nie pozwoliłabym, żeby Tanner tkwił przy mnie przez
cały wieczór - oświadczyła Brenna stanowczo. - Mogłoby
wyglądać, że nikomu się nie podobam.
- A jest wręcz przeciwnie. - Tanner oparł się o szafkę i
popatrzył na gości. - To wasze przyjęcie wydaje mi się jakieś
dziwne. Według mnie coś tu nie gra.
Brenna zaniemówiła, ale Kim zdążyła już przełknąć i
odezwała się ironicznym tonem:
- Pewno czekasz, żebyśmy cię zapytały, co w tym widzisz
złego. Więc zrobię ci przyjemność i pytam.
- Nie mówiłem, że widzę coś złego, ale proporcje są
osobliwe. Mężczyzn jest więcej niż kobiet, a zazwyczaj bywa
odwrotnie.
- Mam wielu kolegów...
- Przedstawisz mnie wszystkim po kolei? - Spojrzał na nią
z ukosa. - Jeśli są twoimi kolegami...
- Naszymi - sprostowała. - Ale mogę cię z nimi zapoznać.
Zacznę od Roberta, który...
- Nazywa się? - przerwał Tanner.
- Yaskovitz - powiedział Robert.
- Dziękuję, że mnie wyręczyłeś. - Kim uśmiechnęła się
serdecznie. - Wciąż mam kłopoty z wymową.
- A jak nazywa się tamten chudzielec w okularach?
- Który? Ten, co nie lubi szpinaku i w ogóle zieleniny? To
Jake Jones. - Zerknęła na przyjaciółkę. - Chyba nie pomyliłam
go z okularnikiem - komputerowcem?
- Z kim? - wykrztusiła Brenna.
- Chętnie go poznam.
Tanner złapał Kim za rękę i wyprowadził z kuchni.
- Poddaję się, bo nie wiem, jak on się nazywa. Przyszedł
ze znajomą Marissy. O co ci chodzi? Przystanęli koło
akwarium.
- O nic. Po prostu jestem ciekaw. - Uśmiechnął się
przewrotnie. - Po pierwsze chciałbym wiedzieć, ilu facetów
zdaje sobie sprawę, że zostali zwabieni na targ niewolników.
Kim osłupiała.
- Pewno żaden - ciągnął Tanner. - Dużo bym dał, żeby
usłyszeć, co powiedzą, gdy prawda Wyjdzie na jaw.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zastanawiał się, czy Kim rzeczywiście zzieleniała, czy to
odblask światła z akwarium.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odezwała się nie -
swoim głosem. - Jaki targ niewolników?
- Zaprzeczasz?
- Skąd przyszło ci do głowy, że ktoś mógłby...
- Wpaść na pomysł spędzenia tu kawalerów i sporządzenia
ich listy? - dokończył Tanner. - Jestem gotów podać ci kilka
powodów.
- To obraźliwe przypuszczenie! Tanner podziwiał jej
opanowanie i to, że błyskawicznie odparowała cios, ale nie
zamierzał ustąpić.
- Bardzo obraźliwe - powiedział. - Dla wszystkich
obecnych tu ofiar. No, może zbyt dosadnie się wyraziłem, więc
ujmę rzecz inaczej. Zaprosiłaś tych nieświadomych panów tylko
po to, by o połowę mniejsza liczba pań miała okazję obejrzeć
ich, przepytać, ocenić. Powody, jakimi się kierowałaś,
chwilowo pomijam. Czy teraz wyraziłem się lepiej? No jak?
- Wcale nie. Skoro uważasz, że każde przyjęcie musi mieć
określony cel, wiedz, że nami kierowała wyłącznie chęć
bawienia się.
- Zmyślasz. Na takie wyjaśnienie nie dam się nabrać, bo
wszystkie piękne panie wyglądają jak łakome dzieci w sklepie
ze słodyczami...
- Mówisz zagadkami.
- Nie udawaj mało inteligentnej ślicznotki, bo dobrze
wiesz, o co mi chodzi. Rozglądacie się, jakbyście miały
zaledwie po dolarze, a na półkach leżało sto czekolad do
wyboru.
- Dość ciekawe porównanie. - Kim lekceważąco
wzruszyła ramionami. - Ale jest...
- Bardzo trafne. Zobacz sama. Twoja przyjaciółka
rozmawia z jedną ofiarą, a zerka na drugą z listy.
Kim nawet nie raczyła spojrzeć we wskazanym kierunku.
- Nie znasz Brenny, wiec nie wiesz, że ona zawsze tak się
zachowuje.
- Chodzi o tę drugą.
- O Marissę?
- Przestań udawać! Mnie możesz powiedzieć, co to
właściwie jest. Szczególny pchli targ. Czy te miłe panie
przyprowadziły kawalerów, których odrzuciły? Tych, którzy im
się nie spodobali? Odstępują ich koleżankom i wybierają
innych? Zgadłem?
Wiedział, że trafił w dziesiątkę, ponieważ Kim bardzo się
zmieniła na twarzy. To trwało ułamek sekundy i dziewczyna
błyskawicznie się opanowała.
- Nikt nie został odrzucony - odpowiedziała zaczepnie.
- Dobre i to. Zresztą, trudno odrzucić coś, czego człowiek
nigdy nie posiadał.
Kim spuściła powieki, aby Tanner nie widział gniewnego
błysku w jej oczach.
- Ustaliłyśmy, że zaprosimy znajomych, którzy nas
zbytnio nie interesują, ale niekoniecznie tych, z którymi kiedyś
chodziłyśmy.
- A jednak targ i wymiana - mruknął Tanner. - Chcecie
przebierać jak w ulęgałkach i wziąć sobie, co wam odpowiada.
- Przestań! To wcale nie było wykalkulowane na zimno.
- Więc pod jakim hasłem odbywa się wasze przyjęcie?
Osobiście nie lubię, gdy traktuje się mnie jak niepotrzebny
element.
- Przekręcasz wszystko, co mówię.
- Powiedz wreszcie, jak nazwałaś tę „prywatkę", a
przestanę zgadywać. Trochę cię znam, więc jestem pewien, że
coś wymyśliłaś.
Kun przygryzła wargę.
- No? Lepiej się przyznaj, bo jak nie, to uprzedzę
biedaków, że są na rykowisku.
- Kiermasz kawalerów.
Powiedziała to bardzo cicho, więc Tanner automatycznie
pochylił się, by dosłyszeć. Poczuł zapach jej perfum i ogarnęło
go podniecenie.
Człowieku, pilnuj się! - pomyślał.
- Zaproszonym powinno pochlebiać - dodała Kim nieco
głośniej.
- Czemu?
- Bo... - Zawahała się i odwróciła wzrok. - Trzeba było
spełnić określone warunki.
- Na przykład mieć sporą kwotę w banku oraz rokować
nadzieję, że zarobi się na dostatnie życie rodziny?
- Uważasz, że kobiety interesują się wyłącznie pieniędzmi
i stabilizacją życiową?
- Ależ skąd! Na pewno poważnie myślą o genach
kandydata, bo przecież trzeba dbać o następne pokolenia.
- Przestań kpić! Przyjęcie daje sposobność, żeby spotkać i
poznać nowych ludzi. To nie bezduszne doświadczenie
hodowlane.
- Cieszy mnie... Jakie były kryteria doboru?
- Nie powiem.
- Dobrze, wobec tego zapytam obecnych, co mają ze sobą
wspólnego.
Kim złapała go za rękaw.
- Nie zrobisz tego! Obiecałeś, że nic nikomu nie powiesz,
jeśli dowiesz się, jak nazwałam nasze przyjęcie.
- Nieprawda. Powiedziałem, że rozgłoszę, jeśli mi nie
powiesz. Interesuje mnie, co różni kandydata, którego
zakwalifikowano na kiermasz, od tego, który nie przeszedł
eliminacji.
Kim mocno zacisnęła usta.
- Niektórzy traktują taką minę jako przewrotną zachętę do
pocałunku.
- Tylko spróbuj mnie pocałować! - syknęła.
- Nie mówiłem o sobie. - Tanner lekko wzruszył
ramionami. - Dobrze, nie będę psuł ci zabawy. Wystarczy, że
wiem, co mi grozi, a inni niech wpadają w wasze sidła.
Kim ucieszyła się, że niebezpieczeństwo minęło, ale
Tanner uśmiechnął się przekornie i dodał:
- To nawet lepszy pomysł niż wyprzedaż w garażu. Nie
wiem jak inni, ale ja nie pozwoliłbym, żeby mi przyczepiono
cenę i posadzono na stole.
Kim nie ufała mu ani służbowo, ani prywatnie, wolała wiec
nie zostawiać go samego. Bała się, że powie lub zrobi
coś niepożądanego. Miał dość osobliwe poczucie humoru i
mógłby zdradzić mężczyznom cel przyjęcia.
I choć niechętnie, musiała jednak uznać, że jeśli dotrzyma
mu towarzystwa, jego irytująca spostrzegawczość nie
doprowadzi do kompromitacji. Całkiem możliwe, że Tanner
znał kilka z zaproszonych osób, ale wątpliwe, czy obracali się w
tym samym środowisku. Kim miała nadzieję, że po przyjęciu
nigdzie się nie zetkną. Dlatego łudziła się, że wystarczy przez
kilka godzin pilnować, by Tanner z nikim nie rozmawiał na
niebezpieczny temat. Z ponurą determinacją postanowiła
towarzyszyć mu przez cały wieczór.
Wkrótce zorientowała się, że Tanner odgadł jej zamiar.
Wprawdzie nic nie powiedział, ale w jego oczach zapaliły się
wesołe iskierki. Po kwadransie wziął ją pod rękę, a pół godziny
później uprzejmie oświadczył znajomej Marissy, że nie może
rozmawiać z nią dłużej, bo Kun nie życzy sobie, by poświęcał
uwagę innym kobietom. Juliet rzuciła Kim nieprzyjazne
spojrzenie i odwróciła się na pięcie.
Po jej odejściu Tanner całkiem spokojnie powiedział:
- Gdybyś chciała, mogłabyś znaleźć jakiś ciekawszy
sposób, żeby mnie zająć do końca przyjęcia.
- Niby jaki? Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego.
- Nie masz ochoty na drinka w cichym lokalu? - zapytał z
niewinną miną.
- Na drinka?
- A myślałaś, że zaproponuję ci coś zdrożnego?
- Nie. Po prostu uważam, że jest za późno, by
gdziekolwiek iść. Przyjęcie i tak dobiega końca.
- Ale nie musi skończyć się dla nas. Znam miłą
kawiarenkę niedaleko stąd. Przy dobrej kawie moglibyśmy
bawić się przez całą noc. - Zwrócił się do przechodzącego obok
chudzielca w okularach. - Umknęło mi pańskie nazwisko, ale
wiem, że interesują pana komputery.
- Mnie? Komputery? - spytał zaskoczony mężczyzna. -
Oczywiście,
interesują.
Jak
wszystkich.
Tanner
porozumiewawczo mrugnął do Kim.
- Czy ma pan przy sobie wizytówkę? Chętnie wezmę, bo
może kiedyś skorzystam z pańskich usług.
Mężczyzna wyjął wizytówkę, którą Kim mu wyrwała i
schowała do kieszeni.
- Dziękuję. - Spojrzała na Tannera. - Prosiłam, żebyś choć
raz przestał myśleć o interesach. - Pociągnęła go za rękaw. -
Jesteś niepoprawny.
Chudzielec popatrzył na nich zaskoczony i odszedł.
Około północy Tanner rzucił jakby mimochodem, że nie
lubi naprzykrzać się gospodarzom. Kim ucieszyła się, że
nareszcie uwolni się od niego, ale natychmiast pomyślała, że nie
powinien wychodzić razem z innymi. Lepiej, żeby w windzie z
nikim nie rozmawiał.
- Zostań jeszcze trochę - poprosiła bez uśmiechu. Dużo
później, po odejściu ostatnich gości, odprowadziła go do drzwi i
niemal wypchnęła z mieszkania. Przyjaciółki patrzyły na nią
zgorszone.
- Co cię napadło? - wybuchnęła Brenna. - Czemu nie
odstępowałaś go na krok? Zapomniałaś o zasadach, które sama
ustaliłaś? Skoro chcesz mieć Tannera dla siebie, nie trzeba było
go zapraszać.
- Ja? Tannera? - zawołała Kim. - Przysięgam, że go nie
chcę, ale musiałam przy nim tkwić, żeby ustrzec nas przed
wpadką. Zagroził, że wszystkim zdradzi... - Bezsilnie opadła na
krzesło. - Zapamiętajcie sobie, co powiem. Nigdy więcej nie
chcę nawet słyszeć o kiermaszu kawalerów. - Przymknęła oczy.
- Zrozumiałyście?
W nocy męczyły ją okropne sny i rano obudziła się z
bólem głowy. W bawialni zastała Marissę, która zrozpaczona
patrzyła na pobojowisko.
- Najpierw napijemy się kawy, dopiero potem zabierzemy
się do sprzątania - zarządziła Kim.
- Wolałabym przeprowadzkę do innego mieszkania niż
porządkowanie tego - jęknęła Marissa. - Sodoma i Gomora. No
nie...
- Idź obudzić Brennę.
- Za żadne skarby. Jeszcze mi życie miłe. Jak chcesz, żeby
nam pomogła, sama wyciągnij ją z łóżka.
Zadzwonił telefon i Kim nerwowo podskoczyła. Kto
dzwoni w niedzielę o tej porze? Na pewno nikt do Brenny i
Marissy, bo znajomi koleżanek wiedzieli, że przed południem
nie należy im przeszkadzać. Pozostaje zatem macocha, która
często odzywała się właśnie w niedzielę. Kim uśmiechnęła się z
przymusem i podniosła słuchawkę.
- Dzień dobry. - Usłyszała radosny głos Tannera. - Dobrze
spałaś?
- Nieźle. A ty?
- Nie bardzo. Rozważałem różne możliwości...
- Jakie? Chcesz mnie szantażować? Jeśli w tym celu
dzwonisz, uprzedzam, że nie zamierzam...
- Chwileczkę, moja droga. Czy powiedziałem, że dzwonię
do ciebie?
–
Co? Jak to? - wyjąkała Kim. - Przecież wybrałeś mój
numer.
–
- Ale nie prosiłem cię do telefonu. Akurat ty odebrałaś.
- Wiec z kim chcesz rozmawiać?
- Z twoją koleżanką, Marissą. To urocza istota i chętnie
zapoznam się z nią bliżej. Pamiętam, że cel, jaki wam
przyświecał, to poznawanie nowych ludzi. Rozmyślałem o tym
w nocy i doceniłem pomysł z kiermaszem kawalerów. Gratuluję
ci, bo chyba ty na to wpadłaś.
Kim pociągnęła łyk kawy.
- Jesteś tam? - zapytał Tanner. - Mam nadzieję, że prosząc
do telefonu twoją koleżankę, nie ranie twych uczuć. Wczoraj
byłaś nadzwyczaj miła...
Kim podała słuchawkę Marissie.
- Do ciebie. Miej się na baczności, on na pewno coś knuje.
Zabrała papierowe talerze oraz plastikowe kubki. Nie
chciała podsłuchiwać. W kuchni zajrzała do lodówki,
sprawdzić, co zostało na śniadanie.
Po chwili Marissą skończyła mówić półgłosem do
słuchawki i zawołała:
- Musimy błyskawicznie posprzątać.
- Dlaczegóż to?
- Bo Tanner przyjeżdża.
- No i co z tego? - Kim obojętnie wzruszyła ramionami. -
Widział ten bajzel wczoraj, więc się nie przestraszy.
- Ale nie chcę, żeby uważał nas za flejtuchy.
- Szczególnie ciebie.
- Nie przeczę. - Marissą zamknęła zmywarkę. - Jest
szalenie miły, prawda? Oj, przepraszam, zapomniałam, że masz
o nim inne zdanie. Przecież dlatego zaprosiłaś go na nasz kier...
- Znam go trochę dłużej niż ty.
- Może za długo i dlatego jesteś uprzedzona. Mam
nadzieję, że będziesz uprzejma.
- Będę, choćbym miała pęknąć. Marissą popatrzyła na nią
z troską.
- Wiesz co, idź na spacer.
- O, nie! Chcę widzieć reakcję Brenny, gdy zobaczy
umizgi Tannera do ciebie.
- Umizgi! Co za staroświeckie określenie.
- Tanner też jest staroświecki. Bardzo się zgorszył, gdy
usłyszał, że przejęłyśmy inicjatywę w szukaniu partnerów.
Pogadaliście sobie od serca, prawda? Kiedy zdążyliście?
Marissą zasępiła się.
- Czemu pytasz?
- Z czystej ciekawości.
- Dobrze, że nie z zazdrości.
- Ja zazdrosna? - Kim wybuchnęła śmiechem. - Mówisz
od rzeczy.
Weszła zaspana Brenna.
- Obudził mnie telefon. Kto...
- Nie do ciebie. Wyobraź sobie, że Marissą zaraz będzie
miała randkę.
- Już? - Brenna głośno ziewnęła. - Ja nie umówiłabym się
z takim, co dzwoni w niedzielę skoro świt. Ale muszę się
umalować.
- Po co? On na nas nawet nie spojrzy. Riss, idź się ubrać,
bo chyba nie powitasz swego Don Juana w piżamie.
Poranna toaleta Marissy zazwyczaj trwała raczej krótko,
lecz tym razem zajęła jej bardzo dużo czasu. Natomiast Kim
szybko umyła się, włożyła dżinsy i luźny sweter, po czym
zabrała się do odkurzania pokoju. Gdy po pewnym czasie
zadzwonił dzwonek do drzwi, wyłączyła odkurzacz.
- Nie wyobrażaj sobie, że skoro ci otwieram... - Urwała,
ponieważ na progu stał Robert. - O, witaj.
- Dzień dobry. Jadę do pracy, ale przypomniałem sobie o
waszych tępych nożach, więc wstąpiłem. Mam przy sobie
ostrzałkę.
Wyjął spod pachy zawiniątko w ściereczce do wycierania
naczyń.
- Myślałam, że już pracujesz. W niedzielę nie serwujecie
lunchu?
- Owszem, ale ja przygotowuję kolację. Liczyłem, że o tej
porze zastanę któraś z was. Ostrzenie nie potrwa długo.
- Jesteś bardzo miły, ale niepotrzebnie tak się fatygujesz.
Robert rozwinął ściereczkę i oczom Kim ukazały się noże,
nożyki, obieraczki, łopatki i drewniane łyżki.
- Lubię mieć własne narzędzia - wyjaśnił.
- Widzę.
- Ludzie boją się ostrych noży, a tymczasem tępe są
bardziej niebezpieczne. Zamiast porządnie coś ukroić, człowiek
często się kaleczy.
Znowu rozległ się dzwonek. Za drzwiami stał Tanner z
dużą papierową torbą.
- Kupiłeś coś do jedzenia? Zamierzasz popisać się swoimi
umiejętnościami kulinarnymi? - zapytała Kim złośliwie. -
Będzie ostra rywalizacja.
- Staram się trzymać jak najdalej od kuchni.
- Więc, co tam przyniosłeś? Tanner zajrzał do torby.
- Człowiek mało wybredny ostatecznie może to zjeść.
Z kuchni wynurzył się Robert z nożem w jednej ręce i
arkuszem papieru w drugiej.
- Uwaga! Uwaga! - Za jednym zamachem przeciął kartkę
na pół. - Okazuje się, że to doskonały nóż i będzie wam służył
długie lata.
Po chwili zjawiła się również Brenna.
- O, jakich miłych gości mamy w niedzielny poranek. -
Popatrzyła na Tannera i na Kim, potem na Roberta. - Marrisa
jeszcze nie jest gotowa. Tanner, tym razem wybaczam ci, że nas
zaskoczyłeś, ale powinieneś był uprzedzić.
- On dzwonił... - zaczęła Kim.
- Sam się wytłumaczę - przerwał jej Tanner. - Ja
umówiłem się z Marissą, a Robert chyba przyjechał do Kim.
Zaskoczona Brenna na moment zaniemówiła.
- Właściwie... - zaczął Robert.
- Robert wstąpił, żeby naostrzyć noże - wyjaśniła Kim.
- Aha - mruknęła Brenna. - Bardzo dobrze, bo porządny
nóż ułatwi mi otwieranie kopert. Robert skrzywił się z
niesmakiem.
- Dobry nóż nie służy do cięcia papieru.
- Dlaczego nie? - zdziwiła się Brenna. - Sam przed chwilą
rozciąłeś kartkę. - Odwróciła się do Tannera. - Powinnam
pamiętać, że jesteś dżentelmenem i nie wpadasz bez
uprzedzenia.
Robert chciał coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyślił się i
wycofał się do kuchni. Kim, zawstydzona gafą przyjaciółki,
poszła za nim.
- Przepraszam cię za nietakt Brenny - powiedziała. - Jak
można posądzać cię...
Uświadomiła sobie jednak, że tylko pogarsza sprawę.
- Nie obraziłem się o to, że nie uważa mnie za
dżentelmena - burknął Robert. - Ale otwiera koperty dobrym
nożem... Toż to skandal.
- Uprzedziłam cię, że Brenna i Marissa w kuchni są gorsze
ode mnie.
W bawialni rozległ się radosny okrzyk, a po chwili
przybiegła roześmiana Marissa.
- Z czego tak się cieszysz? - spytała Kim.
- Zaraz zobaczysz. - Marissa rozejrzała się. - Muszę je
włożyć do wody.
- Dostałaś kwiaty?
- Woda jest w kranie - odezwał się Robert. - W jednym
zimna, w drugim ciepła.
- Tyle sama wiem - obruszyła się Marissa. - Szukam
jakiegoś większego pojemnika, żeby prędko napełnić akwarium.
- Tanner przyniósł ryby? Po co?
- Wczoraj wspomniałam, że chciałabym zagospodarować
akwarium, ale nie mogę się zmobilizować.
- Nie wiedziałam, że marzysz o rybkach.
- Chciałabym mieć jakieś żywe stworzenie, ale psy
sprawiają za dużo kłopotu, a Brenna jest uczulona na koty.
- Chociaż sama ma ostre pazury - mruknął Robert,
zawijając swoje narzędzia w ściereczkę. - Znikam, bo widzę, że
macie robotę.
Kim znowu zrobiło się go żal. Zastanawiała się, co
powiedzieć, aby złagodzić wrażenie. Było jej przykro, że Robert
chciał wyświadczyć im przysługę, a Brenna tak źle go
potraktowała.
- Spieszysz się? Jeszcze raz serdecznie dziękuję za pamięć
i życzliwość.
Brenna siedziała na kanapie i przeglądała najnowszy
numer ulubionego czasopisma.
- Uprzedzam, że nie chcę mieć nic wspólnego z rybami.
Robert przystanął i popatrzył na rybki w plastikowych
torebkach z wodą.
- Takie zwykłe złote?
Tanner wlał dzban wody do akwarium.
- Poradzono mi, żeby na początek - wziąć najmniej
wymagające. Ten gatunek chowa się dobrze w każdych
warunkach, a tropikalne wymagają fachowej opieki.
- Której tu nie będą miały - mruknął Robert.
- Trzymanie homarów byłoby rozsądniejsze - oświadczyła
Brenna.
- Akwarium jest za małe.
- Homary byłyby w nim krótko. Kim, jeśli ładnie
poprosisz, może Robert udzieli nam kilku lekcji gotowania.
Kim pomyślała, że Brenna bywa nietaktowna, ale miewa
genialne pomysły. Czy można lepiej ułagodzić zranione uczucia
Roberta niż przez odwołanie się do jego zawodowych
umiejętności?
- Świetny pomysł - ucieszyła się. - Robert, co ty na to?
Wtedy wysiłek ostrzenia noży nie pójdzie na marne.
- Lekcje gotowania? - spytał mile połechtany olbrzym. -
Jeszcze nikogo nie uczyłem, ale mogę spróbować.
-
Wyświadczysz
nam
wielką
przysługę.
Usatysfakcjonowany Robert uśmiechnął się i pożegnał. Kim
zamknęła za nim drzwi i westchnęła, a Brenna popatrzyła na nią
krytycznie.
- Wstydź się. Wyglądało, jakbyś błagała, żeby znowu do
nas przyszedł. Nie wiesz, jak należy traktować mężczyzn.
- Ty chyba też nie wiesz - wtrącił się Tanner. - Jakoś nie
widać twoich wielbicieli.
Obrażona Brenna rzuciła czasopismo na stolik i wybiegła z
pokoju. Marissa poszła po wodę, więc Kim skorzystała z okazji
i powiedziała przyciszonym głosem:
- Wiem, że jesteś na mnie wściekły, ale nie mścij się na
moich przyjaciółkach.
- Nie podoba ci się, że utarłem nosa Brennie?
- Po niej wszystko spływa jak woda po kaczce. Chodzi mi
o Marissę. Ona ma dobre serce i jeśli je złamiesz... Tanner
podniósł prawą rękę.
- Przysięgam, że nie zrobię jej krzywdy.
Kim nie posądzała go o wyrachowanie. Wiedziała jednak,
że mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z następstw swoich
czynów. Zresztą, niepokoiło ją jeszcze coś innego, chociaż na
razie nie umiała tego nazwać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Prasa Ripleya robiła najwięcej hałasu ze wszystkich
maszyn. W poniedziałek Kim poszła do hali, aby rozmówić się
z pracownikiem obsługującym przestarzałą maszynę. Miała
ochronne słuchawki, a mimo to huk zagłuszał nawet myśli.
Staroświecka prasa nie była ani elegancka z wyglądu, ani
szczególnie wydajna, ale doskonale nadawała się do pewnych
zadań. Sporządzenie jednej kopii trwało dwie sekundy, a
maszyna mogła pracować przez kilka tygodni bez przerwy.
Akurat drukowano miesięcznik dla właścicieli antykwariatów,
którzy zazwyczaj doceniają wszystko, co stare. Niezbyt duże,
lecz stałe zlecenie od nich zapewniało firmie część dochodów
niezbędnych do przetrwania z miesiąca na miesiąc. Dla
konkurenta z naprzeciwka takie zamówienie byłoby za małe i
irytujące.
Kim zastanawiała się, czy odrzucając propozycję Tan -
nera, popełniła duży błąd. Gdyby stale otrzymywała dziesięć
podobnych zamówień, sytuacja finansowa Printers Ink byłaby
dużo lepsza. Lecz czy warto za taką cenę współpracować z
rywalem?
Zresztą, taka współpraca wiązała się również z pewnym
ryzykiem. Nagle mogłoby się okazać, że nie zbywa już
drobnych zleceń. Fakt, teraz jej drukarnia była Tannerowi
potrzebna, ale przecież za kilka miesięcy sytuacja mogła ulec
zmianie. Poza tym Kim bała się, że zostanie zarzucona
drobnymi zamówieniami, przez co na inne zlecenia zabraknie
jej czasu.
Bardzo się rozzłościła, gdy Tanner bez ogródek oznajmił,
że jej firma nie ma szans konkurować z nim o większe zlecenia.
Niestety, miał rację. Było jednak dużo mniejszych prac, które
mogła wykonać lepiej i dużo mniejszym kosztem niż on.
Na przykład katalog dla Westway Cosmetics. Trzeba tylko
dopracować szczegóły i złożyć ofertę tuż przed upływem
ostatecznego terminu, czyli nazajutrz rano. Potem pozostaje
cierpliwie czekać na decyzję zarządu spółki. Kim oczywiście
nie wiedziała, kiedy to nastąpi. Lecz jeśli wybór padłby na nią,
podpisałaby największy z dotychczasowych kontraktów.
Niewiele brakowało, a przeoczyłaby szansę, bo przed
miesiącem omal nie zlekceważyła przesyłki. Zakładała, że
firmie Westway Cosmetics chodzi o to, by nowy katalog był
podobny do wydawanych w ubiegłych latach. Dlatego
zamierzała wyrzucić papiery do kosza, ale w ostatniej chwili
zauważyła coś, co ją zaintrygowało. Okazało się, że spółka
postanowiła zmienić swój wizerunek. Kim czytała z rosnącym
zainteresowaniem. Wymagania Westway Cosmetics mieściły
się w ramach jej możliwości, a zlecenie byłoby bardzo intratne.
Tymczasem do hali weszła Marge z plikiem czeków i
listów.
- Idę na pocztę - zawołała, aby przekrzyczeć huk. - Jeśli
podpiszesz te papiery, wyślę wszystko razem.
Kim przeszła do sąsiedniego pomieszczenia i znużonym
gestem zdjęła słuchawki.
- Muszę cię przeprosić - powiedziała Marge, unikając
wzroku szefowej. - Niechcący zerknęłam na czek wystawiony
dla pani Burnham.
Kim włożyła okulary i dokładnie sprawdzała, co podpisuje.
- Przecież starcza nam na płacenie rachunków -
powiedziała na głos, a w duchu dodała: reszta to nie twoja
sprawa.
Jednak nie ośmieliłaby się wypowiedzieć tego otwarcie.
Marge zaczęła pracować w Printers Ink, zanim ona przyszła na
świat. I choć sekretarka nie posiadała żadnych akcji, czuła się
bardzo związana z firmą.
- Starcza ledwo, ledwo. Zapomniałaś o papierze, który
niedawno kupiłaś bez zastanowienia?
Kim przygryzła wargę i nie przyznała się, że niestety
zapomniała.
- No tak, kupowanie na wyprzedażach ma jeden minus.
Trzeba płacić za dostawę. - Marge patrzyła na szefową z
wyrzutem. - Ale wracając do czeku, złości mnie sam fakt, że
twoja macocha tyle dostaje. Jej postępowanie to rozbój w biały
dzień.
- Posiada akcje, interesuje się...
- Tylko wynikami, a nie pracą, którą trzeba wykonać, żeby
zarobić pieniądze.
Kim złożyła ostatni podpis.
- Przed śmiercią ojciec prosił mnie, bym zadbała, żeby ona
miała wszystko, co niezbędne.
- Hmmm... Czy bilet na Karaiby to artykuł pierwszej
potrzeby? Widziałam, co napisałaś...
- Spójrz na to z innej strony i ciesz się, że przez dwa
tygodnie moja macocha będzie za siedmioma górami i morzami.
Zarobimy na te jej wakacje, bo dostaniemy duże zlecenie od
Tylera - Royale'a...
- Przysłano wreszcie? Nic nie widziałam.
- Przyjdzie lada dzień. Jak się z tym uporamy, będziemy
leżeć na pieniądzach.
- Do czasu, gdy twoja macocha wymyśli kolejną pilną
potrzebę - mruknęła Marge i natychmiast dodała: - Przepraszam.
- Za co? Że mówisz, co myślisz? Marge przecząco
pokręciła głową.
- Za to, że wtedy pozwoliłam jej wejść do gabinetu. Byłam
pewna, że najważniejsze dokumenty są w najniższej szufladzie
biurka.
- Były, wiec nie rób sobie żadnych wyrzutów. Ona potrafi
wszystko wywąchać, jak pies myśliwski.
- Nawet jest podobna do psa. Kim uśmiechnęła się mimo
woli.
- O, jest tutaj - zawołał ktoś za uchylonymi drzwiami.
Kim odwróciła się i uśmiech zamarł jej na ustach. W
drzwiach ujrzała elegancko ubranego Tannera. Czego on tu
chce?
- Dzień dobry.
- Musiałeś daleko mnie szukać.
- Z przyjemnością się przeszedłem.
- Z przyjemnością?
Skrzywiła się niezadowolona, że Tanner zaglądał we
wszystkie kąty. Nie miała wielkich tajemnic i akurat nie było
żadnego zlecenia, które klient uważałby za poufne. Co innego,
gdyby już rozpoczęto drukowanie ulotki reklamowej dla Tylera
- Royale'a.
- Obeszliśmy chyba cały budynek - powiedział Tanner. -
Wasza hala maszyn...
- Szalenie ciekawa, co? - mruknęła Kim.
- Bardzo. Pierwszy raz widziałem niesławną prasę
Ripleya, którą naprawdę warto obejrzeć. Szkoda, że u was tyle
falcówek stoi bezczynnie...
- Czy w tak zawoalowany sposób chcesz powiedzieć, że
nie mamy co robić?
Tannerowi podejrzanie rozbłysły oczy.
- I numeratory... Nie pamiętam, kiedy widziałem taki typ
w akcji.
- Niektórzy klienci proszą o numerowanie faktur po
staremu. - Wzruszyła ramionami. - Rozumiem, że przyszedłeś w
interesie.
- Oczywiście - odparł, zerkając na Marge.
- Sądząc po twoich znaczących spojrzeniach, chciałbyś
rozmawiać w cztery oczy. - Kim westchnęła. - Chodźmy zatem
do mojego gabinetu.
- Nie chciałbym odrywać cię od pracy. Zaczekam tutaj, aż
skończysz.
I pewnie chętnie posłucha, o czym jest mowa, pomyślała
zirytowana Kim.
- Mogę to odłożyć na później.
Dopiero otwierając drzwi gabinetu, przypomniała sobie, że
na biurku leży prawie gotowa oferta. Że też zostawiła ją na
wierzchu! Czy Tanner wcześniej tu zaglądał? Może nie, ale i tak
już nic nie mogła na to poradzić. On zapewne potrafi czytać do
góry nogami. Czy natychmiast zauważy ofertę?
Jak się zachować? Jeśli podbiegnie do biurka, wzbudzi
podejrzliwość Tannera i wtedy każdy drobiazg wyda mu się
bardzo ważny. Skoro jest już za późno, żeby się martwić, lepiej
potraktować sprawę jako mało istotną i nie rozbudzać
niepotrzebnie ciekawości konkurenta.
Szerokim gestem wskazała mu krzesło, a sama usiadła na
brzegu biurka, podpierając się tak, by zasłonić część papierów.
- Sprawa widocznie jest poufna, skoro nie chciałeś mówić
w obecności Marge. Czyli chodzi o jakiś kokosowy interes. A
może o randkę z Marissą?
- O? - Tanner postawił dyplomatkę koło krzesła. - A co
według ciebie wydaje się bardziej prawdopodobne?
- Nie prowadzimy sekretnych interesów, wiec chyba
jednak chodzi o Marissę. Dobrze się bawiliście?
- A co ona na ten temat mówiła?
- Właściwie nic. Ale przez cały dzień chodziła
rozpromieniona.
- Doprawdy?
- Nie myśl, że to twoja szczególna zasługa. Marissie
bardzo łatwo sprawić przyjemność. Sam widziałeś, wystarczy
kilka rybek i już jest zachwycona. - Pochyliła się nieco do
przodu. - Co przyniesiesz następnym razem? i Szczeniaczka
albo kotka?
- Może...
- Żartowałam.
- A ja nie. Gdy zabraknie mi pomysłów, zgłoszę się
ciebie.
- Po co? Od razu mogę ci poradzić. Kup bukiet pąsowych
róż.
- Rozczarowałaś mnie. Kwiaty są zbyt oklepanym
prezentem. Szczeniak dużo lepszym.
- Ale...
- Zresztą nie o to chodzi - przerwał Tanner. - Przyszedłem,
żeby omówić nadzwyczaj poufną sprawę. Pamiętam, że nie
interesują cię żadne dodatkowe zamówienia, ale mimo to dam ci
jeszcze jedną szansę. Może zdążyłaś przemyśleć...
Kim zamierzała powtórzyć, że nie chce żadnej pracy od
niego, tymczasem ku swemu zaskoczeniu powiedziała:
- Nie zaszkodzi, jeśli posłucham.
- Rozsądnie rozumujesz - pochwalił Tanner.
Tak, postanowiła wysłuchać go, ale nie przyjmie żadnego
zlecenia. Chciała w ten sposób poznać jego Unię postępowania.
Wiedza o tym, jak konkurent prowadzi interesy, zawsze może
się przydać. Warto dowiedzieć się, jak zarządza firmą, jakich
ma klientów i jakie prace mu zlecają.
Pomyślała, że to niemal szpiegostwo, ale pocieszyła się, że
jeszcze nie przestępstwo. Przecież nie odbierze konkurentowi
klienteli, a jedynie dzięki nabytej wiedzy wprowadzi ulepszenia
u siebie.
Tanner postawił dyplomatkę na kolanach. Kim najchętniej
położyłaby się na biurku i całym ciałem zasłoniła przygotowaną
ofertę. Jej myśli natychmiast pobiegły niewłaściwym torem i
wyobraziła sobie, że leży razem z Tannerem, w jego
ramionach... Zmieszała się.
- Co ci jest? - zaniepokoił się.
- Nic.
- Wyglądasz, jakby coś cię zabolało.
- Nic mi nie jest. Mów, z czym przyszedłeś.
- Chodzi o cotygodniowy biuletyn dla pracowników firmy,
która miedzy innymi produkuje taśmy przenośnikowe.
- Och, fascynujące.
- Nie musisz nic czytać, wszystko jest gotowe. Ty tylko
drukujesz. - Wyciągnął z dyplomatki złożony arkusz. - Żadnych
ozdobników, zwykły czarno - biały druk.
- Ile kopii i za jaką cenę?
- Dziewięć tysięcy kopii tygodniowo. Hę zażyczyłabyś
sobie bezpośrednio od nich?
Kim zastanowiła się przez chwilę i obliczyła cenę za
usługę.
- Za każdą kopię dam ci trzy centy więcej, a i tak jeszcze
trochę zarobię. Kim gwizdnęła.
- Nie wstydzisz się mówić, ile zarabiasz, prawda?
- Tak należy postępować. Klienci to specyficzny gatunek
ludzi, nie doceniają człowieka, który zbyt dobrze ich traktuje.
Uważają, że jeśli ktoś podaje niską cenę, jest kiepski.
- Dziękuję za udzielenie mi pierwszej lekcji. Dzięki twoim
naukom z pewnością dojdę do magisterki.
- Myślałem, że już masz.
- Tak jakby. - Wyciągnęła rękę po biuletyn. - Pokaż, | jak
to wygląda.
- Zawieramy umowę?
- Najpierw chcę zobaczyć, a potem zadecydować.
- Nic ci nie pokażę, póki się nie zgodzisz. Wolę zbyt
wcześnie nie ujawniać nazwy zleceniodawcy.
- Stałe zlecenie? Co tydzień?
- Tak. Oprócz tygodnia między Bożym Narodzeniem a
Nowym Rokiem, gdy zakłady są zamknięte.
- Hm, chyba damy sobie radę. Tak, na pewno.
- Brawo. - Tanner podał jej biuletyn i wyjął kopertę. - Oto
kopia do pierwszego wydania. Wszystko musi być u klienta
najpóźniej w środę rano. Gdy we wtorek przyślesz to do mnie,
czek już będzie wypisany.
- Umowa stoi.
Kim przeczytała nazwę korporacji. Universal Conveyer!
Nic dziwnego, że Tanner nie chciał zdradzić, jakiego ma
klienta.
- Co znaczyło twoje „tak jakby"?
- Słucham? - Z trudem przypomniała sobie, o co chodzi. -
Zrobiłam dyplom, ale nie zdążyłam już obronić pracy
magisterskiej, bo ojciec właśnie zachorował. Nie zatrudnisz
osoby bez tytułu?
- Nie o to chodzi. Zaskoczyło mnie, że tak łatwo cię
namówiłem. Bardzo jestem ciekaw, dlaczego tak naprawdę
zmieniłaś zdanie.
- Czemu się dziwisz? - zawołała. - Proponujesz dobrą
stawkę i pracę na znośnych warunkach, a ogarniają cię
wątpliwości, bo się zgodziłam.
Wybuchnęła, ponieważ czuła się trochę winna. Nie
zamierzała ubiegać się o zamówienia z zakładów Universal
Conveyer ze względów etycznych oraz dlatego, że przekraczały
jej możliwości. A mimo to pomyślała, że gdyby miała lepszy
sprzęt...
- Sądziłem, że będę zmuszony uciec się do szantażu -
wyznał Tanner.
- Ciekawe, czym chciałeś mnie zaszantażować?
Czy zamierzał wykorzystać fakt, że widział przygotowaną
ofertę dla Westway Cosmetics? Zdenerwowała się. To ona ma
skrupuły, a on żadnych.
- Sama podsunęłaś mi pomysł.
Kim pluła sobie w brodę, że ma za długi język.
- Jaki miecz miał zawisnąć nad mą głową?
- Od Marissy dostałem listę zaproszonych kawalerów.
- Nie wiedziałam, że była jakaś lista.
- Brenna zrobiła. Dzięki temu mogę w każdej chwili
skontaktować się z waszymi gośćmi. Gdybyś uparta się i nie
chciała brać zleceń ode mnie, zagroziłbym ci, że zaproszę
wszystkie wasze nieświadome ofiary na przyjęcie do mnie i
powiem im, o co wam chodziło.
Kim zamknęła drzwi i gniewnie spojrzała na Marissę, która
malowała sobie paznokcie.
- Czekasz na telefon? - zapytała z wyraźną ironią.
- Nie.
- To dobrze. Tanner dostał, co chciał, więc pewnie więcej
już nie zadzwoni. Czemu dałaś mu listę?
- Bo mnie prosił. - Marissa spojrzała przelotnie na
przyjaciółkę. - Co złego tym razem ci zrobił? Kim opowiedziała
o pomyśle szantażu.
- Ale dowcipnie! - Marrissa roześmiała się. - Trzeba
przyznać, że Tanner ma niezwykłe poczucie humoru.
- Poczucie humoru? Riss, nie łudź się. Umawiasz się z
takim typem, robisz, co on chce, więc zasługujesz na to, żeby
wyprowadził cię w pole.
- Przecież twierdzisz, że więcej nie zadzwoni -
przypomniała Marissa ze spokojem. - Może masz rację. Ale dziś
jeszcze tu przyjdzie, bo zabiera mnie na szkolny kiermasz.
- Ha! Ha! Znowu kiermasz! - Kim wybuchnęła śmiechem.
- Tanner wybiera się na zabawę dla dzieci?
- Czemu tak się dziwisz?
- Jakim sposobem namówiłaś go na coś podobnego?
- Powiedziałam, że mam jeden wolny bilet.
- I on chętnie skorzystał?
- Uważa, że to może być przyjemna zabawa.
- Nie wiedziałam, że jesteś taką uwodzicielką.
- Jeśli chcesz, postaram się o bilet dla ciebie. Wystarczy
pięć dolarów i będziesz mogła chodzić za Tannerem przez cały
wieczór.
- Dziękuję, postoję. Przyniosłam do domu pracę, a poza
tym nie chcę przeszkadzać ci na randce.
- A właśnie... Były dwa telefony do ciebie. Jeden pan nie
raczył się przedstawić, a drugi... - Przerwała, zakręciła
buteleczkę z lakierem i pomachała ręką. - Pamiętasz Dana?
- To ten, co przywiózł siostrę?
- Tak. Powiedziałam, że wrócisz około siódmej.
- A widzisz? Nie mogę iść z wami, bo muszę czekać na
telefon.
Przebrała się w spodnie i sweter i zasiadła do pracy.
Chciała ją skończyć po południu, ale przeszkodził jej Rick.
Zadzwonił z pewnymi zastrzeżeniami. Początkowo nie zgadzała
się z jego opinią, ale w końcu musiała przyznać, że przy dużych
zleceniach nie można pozwalać sobie na popełnianie błędów.
Była bardzo zaabsorbowana i gdy weszła Brenna, nawet
nie podniosła głowy.
- Jaki miałaś dzień?
- . Ciężki. Trudno zadowolić dwóch facetów, jeżeli mają
różne pomysły na zdjęcia. Ten, którego zaprosiłam na kiermasz,
widocznie źle mnie zrozumiał. Stale łazi za mną i naprzykrza się
z niedwuznacznymi propozycjami. Odsapnę chwilę i zamówię
sobie jakieś smakowite, tuczące danie. Ty też zjesz coś
dobrego?
- A brokuły na parze?
- Musiałabym je sama ugotować, a nie chce mi się.
Brenna usiadła wygodniej, zamknęła oczy i nawet nie
drgnęła, gdy rozległ się dzwonek. Kim pospiesznie schowała
papiery i poszła otworzyć.
Na progu stał Tanner. Miał na sobie dżinsy, koszulę
rozpiętą pod szyją i skórzaną kurtkę. Zerknął ciekawie w głąb
mieszkania.
- Marissa jeszcze się ubiera, więc musisz zaczekać -
poinformowała go Kim. - Usiądź sobie, jeśli znajdziesz wolne
krzesło.
Tanner przystanął koło akwarium, w którym pływały trzy
rybki. Postukał w szkło i dwie odwróciły się w jego stronę, a
trzecia popłynęła dalej.
- Trzeba wymienić żarówki, bo w tym świetle łuski mają
kolor mosiądzu - powiedział.
Zadzwonił telefon. Nie otwierając oczu, Brenna bezbłędnie
trafiła ręką na słuchawkę,
- O! - zdziwił się Tanner.
- Potrafi znaleźć słuchawkę, nawet gdy telefon wyrwie ją z
głębokiego snu - wyjaśniła Kim.
- Słucham? Do ciebie.
Brenna, wciąż z zamkniętymi oczami, wyciągnęła rękę w
stronę Kim.
Dziewczyna zerknęła na zegarek. Było pięć po siódmej, co
oznaczało, że Dań uwierzył w jej punktualny powrót do domu.
Pochlebiało jej, że tak bardzo zależy mu na rozmowie, ale
wolałaby, żeby zadzwonił później, gdy zostanie już sama.
Po sekundzie namysłu przeszła do kuchni, aby mieć choć
złudzenie prywatności.
Dań zdążył podziękować za udane przyjęcie, gdy zajrzała
Marissa i głośno zapytała:
- No i co? Idziesz na zabawę?
- Na jaką zabawę? - zdziwił się Dań. - Przecież to nie
karnawał.
- Zaproś go, jeśli nie chcesz siać pietruszki - dodała
Marissa.
- Nie...
Marissa wyrwała jej słuchawkę.
- Dań, wybierzesz się z nami? Tak, Tanner, ja i wy dwoje.
Kim ma ochotę, ale... Gdzie? W mojej szkole. Opowiadałam ci
o niej, pamiętasz? W sali gimnastycznej. Dobrze, do zobaczenia
za pół godziny.
Odłożyła słuchawkę i zadowolona zatarta ręce. Kim
przyjrzała się jej spod zmrużonych powiek.
- Nie podoba mi się, że podejmujesz decyzję za mnie.
- Czasem ktoś musi. Zresztą, to dla twojego dobra. Na
pierwszej randce człowiek zwykle czuje się skrępowany, a z
nami będzie ci łatwiej.
- Wcale nie zamierzałam się umawiać...
- Nie bądź dziecinna. Po co zapraszać dwudziestu
przystojnych kawalerów, jeśli nie chcesz żadnego poznać
bliżej?
- To nie fair wobec kogoś, kto nie za bardzo mnie
interesuje. Czemu Dań ma marnować wieczór, skoro żaden ciąg
dalszy nie nastąpi?
- A jeśli dla niego to nie będzie strata czasu?
- Riss...
- Skąd masz pewność, że nie będzie dalszego ciągu? Daj
mu szansę. Może to najmilszy człowiek pod słońcem.
Na taki argument Kim nie znalazła odpowiedzi. Poza tym
uznała, że już za późno, by dzwonić do Dana i wszystko
odkręcać. Zresztą, nie miała jego numeru.
Randka w szkole! Też pomysł!
Znowu rozległ się dzwonek.
- Ale zrobił się ruch - mruknęła pod nosem.
- Przecież o to wam chodziło - słusznie zauważył Tanner.
W drzwiach ukazał się uśmiechnięty Robert z
nieodłącznym zawiniątkiem pod pachą. Obrzucił obecnych
pytającym spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Kim.
- Dzwoniłem wcześniej i dowiedziałem się, że o siódmej
będziesz w domu.
- A, to ty dzwoniłeś incognito - powiedziała Marissa. -
Przepraszam, ale plany się zmieniły i wychodzimy. Robert
posmutniał.
- Wszystkie?
Kim zrobiło się go żal, więc powiedziała:
- Nie, Brenna zostaje.
- Brenno, masz szczęście - zawołała uradowana Marissa. -
Jeśli będziesz miła, może Robert ugotuje ci brokuły.
- Co? - Brenna zalotnie spojrzała na Roberta. - Do diabła z
brokułami. Siadaj koło mnie i pogadamy o fettuc - cine
carbonara.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W windzie Kim powiedziała:
- Biedny Robert! Nie wypada go tak traktować.
- Czemu? - zdziwiła się Marissa. - „Biedny" Robert jest
dorosły i gdy będzie miał dość Brenny, po prostu sobie pójdzie.
Przecież nie zostawiliśmy go w klatce z tygrysem ludojadem.
- Brenna jest gorsza od tygrysa - mruknął Tanner.
- Jak śmiesz tak mówić! - oburzyła się Kim. - Nie znasz
jej. Bywa nietaktowna, ale...
- Zdecyduj się, po czyjej jesteś stronie. Martwisz się o
tego biedaka czy nie? - spytał Tanner.
Kim przygryzła wargę i postanowiła nie odzywać się do
niego przez cały wieczór. Po chwili zreflektowała się. Przecież
on tego nawet nie zauważy, będzie uprzejmie słuchał Marissy,
która już zaczęła opowiadać o swoich uczniach.
Niewielki parking przed szkołą był zapełniony. Tanner
zatrzymał auto między dwiema półciężarówkami. Kim z
dezaprobatą popatrzyła na wąskie przejście między
samochodami.
- Szkoda, że nie wybrałeś węższego miejsca - rzuciła
poirytowana. - Nie musiałabym się głowić, jak wysiąść.
Tanner złapał ją za ręce i bezceremonialnie wyciągnął z
auta.
- Co mówiłaś?
- Że... bardzo dziękuję - syknęła.
- O, widzę Dana - zawołała Marissa. - Stoi na schodach.
Świetnie.
- Tak prędko dojechał? - zdumiał się Tanner.
Dlaczego dziwi go fakt, że ktoś na mnie czeka? - zżymała
się Kim w duchu. Odeszła szybkim krokiem, zostawiając
Marissę i Tannera w tyle.
- Już mam bilety - oznajmił Dań. - Wchodzimy, czy
zaczekamy na Marissę?
- Muszę zapytać ją, jak długo zamierza tu zostać i kiedy
wracamy do domu.
- Ja cię odwiozę.
- Dziękuję.
Kątem oka obserwowała Marissę i Tannera. Przystanęli.
Uśmiechnięta przyjaciółka coś powiedziała i wzięła swego
towarzysza pod rękę. Kun widywała Tannera z zupełnie innymi
kobietami, więc wystraszyła się, że Marissie grozi
niebezpieczeństwo. Czy to może być dobry znak, że umówił się
z osobą, dzięki której ma okazję uświadomić sobie, co tracił w
kontaktach z blondynkami? A jeśli - nawet niechcący - zrani
uczucia dobrej i wrażliwej istoty? Kim nieznacznie wzruszyła
ramionami. Ostrzegła przyjaciółkę. Nic więcej nie mogła zrobić.
- Chodźmy. - Uśmiechnęła się do Dana. - Ty kupiłeś
bilety, ja zafunduję lemoniadę.
Uczniowie niezbyt pomysłowo udekorowali salę
balonikami i serpentynami z bibułki, podłogę zakryli brezentem,
a stoiska rozmieścili bez wyraźnego planu. Za szklaną ścianą
znajdował się basen, nad którym wisiało składane krzesełko
przyczepione do tarczy strzelniczej. Koślawy napis na ścianie
obwieszczał, że za dolara można spróbować opryskać wodą
dyrektora szkoły. Kilku chłopców stało w kolejce. Dyrektor
miał mokre włosy, więc komuś już się udało.
- Podziwiam go, że zgodził się wziąć udział w takiej
zabawie - zauważył Dań.
- Jak twierdzi Marissa, to wyjątkowy pedagog i ma
doskonały kontakt z uczniami. Był u nas na przyjęciu.
Poznaliście się?
Sama nie miała wtedy okazji porozmawiać z dyrektorem,
ponieważ nie odstępowała Tannera.
- Chyba...
- Masz jakieś wątpliwości?
- Bo z mokrymi włosami wygląda inaczej.
- Aha. O, tam jest stoisko, którego szukam. Niestety, nie
widzę lemoniady. Napijesz się kawy?
- Chętnie.
Kupili kawę i powoli szli wzdłuż stoisk, w których różne
kluby i szkolne koła zainteresowań prezentowały swoje
popisowe wyroby. Kim łakomie patrzyła na placuszki i ciastka
w czekoladzie. W rogu sali kwintet muzyczny stroił
instrumenty.
Dań rozglądał się z takim zainteresowaniem, jakby nigdy
w życiu nie widział nic ciekawszego. Gdy obeszli salę dwa razy,
znudzona Kim dyskretnie ziewnęła.
- Ja na chwilę usiądę, ale ty idź dalej, jeśli masz ochotę.
Dań sprzeciwił się bez przekonania, ale niebawem odszedł.
Popijając kawę, Kim przez parę minut obserwowała dzieci i
dorosłych.
- Czy już chcesz wezwać taksówkę? - usłyszała
nieoczekiwanie za plecami.
Przy stoliku stanął Tanner.
- Jeszcze nie, ale chyba niedługo to zrobię. Dań na pewno
nie zauważy, że zniknęłam. Gdzie Marissa?
- Pilnuje stoiska z książkami. Mnie odesłała i życzyła
dobrej zabawy.
- Weź udział w konkursie. Może wygrasz placek.
- Nie przepadam... Co ty zrobiłabyś z nagrodą?
- Oddałabym z powrotem, bo wiem, że uczniowie w ten
sposób zbierają pieniądze - sprzedają tę samą rzecz po kilka
razy. Czy Marissa namówiła cię na fanty?
- To tajemnica.
Kim rzuciła pusty kubek do kosza.
- Kawa była nawet niezła.
- Strasznie tu gorąco - zauważył Tanner. - Chcesz
odetchnąć świeżym powietrzem?
Kim już wcześniej zastanawiała się, dlaczego jest duszno.
Okna wprawdzie otwarto, lecz były tak wysoko, że nie czuło się
powiewów świeżego powietrza, a od różnych zapachów
chwilami aż kręciło się w głowie.
- Chętnie wyjdę.
Automatycznie skierowała się ku głównym drzwiom, lecz
Tanner pociągnął ją w przeciwną stronę. Wprowadził ją do
wąskiego korytarza i otworzył boczne drzwi wiodące na taras.
- Skąd wiedziałeś o tym wyjściu?
- Od Marissy.
Kim odniosła wrażenie, że się speszył. Czyżby byli tu
razem? To niepodobne do Marissy, która nigdzie - a tym
bardziej w szkole - nie szukała ciemnych zakątków
odpowiednich do wymieniania ukradkowych pocałunków.
Chyba Tanner nie zawrócił jej w głowie do tego stopnia, że się
zapomniała?
- Myślałam, że chodziłeś do tej szkoły.
- To ona już tak długo istnieje?
Stanęli przy balustradzie, z daleka od siebie. Dziedziniec
był skąpany w księżycowym blasku, a z sali dobiegały
przyciszone dźwięki sentymentalnej melodii.
- Muzycy powinni grać tutaj - odezwała się Kim
półgłosem. - Idealne miejsce... Nogi same rwą się do tańca...
- Może celowo umieszczono ich tam, żeby nie było
kłopotów - odparł Tanner. - Chłopcy są w niebezpiecznym
wieku, więc lepiej nie kusić licha - dodał i ukłonił się
szarmancko. - Ale skoro warunki są odpowiednie, a mademoi -
selle rwie się do tańca... Czy uczyni mi pani ten zaszczyt?
Kim parsknęła zduszonym śmiechem.
- Daj spokój. Ja tylko...
- Chcę zatańczyć - dokończył Tanner. - Według zasad bon
tonu powinienem poprosić Dana o pozwolenie, ale nim go
znajdę, orkiestra zagra inny kawałek i okazja przepadnie. -
Wyciągnął ręce. - Chodź.
Kim uznała, że nie warto się opierać. W końcu to tylko
jeden taniec. Jednak wewnętrzny głos ostrzegał ją, że lepiej nie
zbliżać się do Tannera, nie tańczyć z nim. Nie posłuchała,
zamknęła oczy, rozkoszując się melodią.
Nie od razu zorientowała się, że muzyka umilkła. Poczuła
gorący oddech na policzku i otworzyła oczy. Przemknęła jej
myśl, że mogłaby zarzucić Tannerowi ręce na szyję i...
Co mi przychodzi do głowy? - zreflektowała się. Przecież
on przyszedł tu z Marissa.
- Musimy wracać - odezwała się zmienionym głosem. -
Zapomniałam, że chcę jeszcze coś sprawdzić. Przekazałam na
aukcję dość nietypową rzecz, wiec zobaczę, czy dobrze ją
oznaczono.
Tanner natychmiast opuścił ręce, a Kim speszyła się
jeszcze bardziej. Czy łudziła się, że przytuli ją wbrew jej woli?
W sali było zdecydowanie mniej powietrza niż przedtem.
- Aukcja już się zaczęła.
Kim liczyła, że niebawem uwolni się od Tannera. Szli
właśnie wąskim przejściem między stoiskami, gdy nagle
potknęła się. Spojrzała pod nogi. Na podłodze leżały rozrzucone
książki. Okazało się, że przechodzą obok stoiska bibliotecznego,
w którym przed chwilą spadły półki. Marissa właśnie
podtrzymywała ściankę, a Dań przykręcał śrubki.
- Patrzcie, co się stało - zawołała zasapana Marissa. - Półki
rozleciały się, bo chłopcy niedbale je zmontowali. Całe
szczęście, że Dań był w pobliżu. Dzięki niemu nie zginęłam pod
lawiną książek.
- Dziękuję ci za uratowanie mojej przyjaciółki. Dań
popatrzył na Tannera z wyrzutem. To on powinien wybawić
Marissę z opresji.
- Pomogę ci ułożyć książki - zaofiarowała się Kim.
- Nie warto. Zanim Dań zmontuje półki, impreza
dobiegnie końca. Jutro uczniowie pozbierają książki i zaniosą je
do biblioteki. Idźcie stąd, bo tylko przeszkadzacie. Spróbujcie
coś wygrać. Aha, przydałoby się ciasto do wieczornej herbaty.
- Bardzo lubię tort czekoladowy - odezwał się Dań.
Wprawdzie Kim zżymała się w duchu, ale posłusznie
odeszła. Ciekawe, czy Marissa domyśliła się, co zaszło na
tarasie. No, właściwie nic się nie stało. Przelotna myśl nie jest
zdrożnym uczynkiem. W sprzyjających warunkach - księżyc w
pełni, ładna muzyka i przystojny mężczyzna - pokusa jest
zrozumiała, lecz Kim była zadowolona, że jej nie uległa. Zresztą
Marissa i Tanner nie ogłosili zaręczyn, wiec nawet gdyby
pocałowała sympatię przyjaciółki, nie popełniłaby przestępstwa.
Byłoby to zachowanie nietaktowne, niemądre, może trochę
ryzykowne, ale nie niemoralne.
Nie rozumiała, dlaczego ma wyrzuty sumienia.
Wolałaby wrócić do domu z Marissa i Tannerem, lecz Dań
uparł się, że ją odwiezie. I zepsuł jej humor, ponieważ przez
całą drogę ostro krytykował Tannera za to, że w krytycznym
momencie nie było go przy Marissie.
Chcąc, nie chcąc, stanęła w obronie przeciwnika.
- Tanner twierdził, że odesłała go i kazała mu się zabawić.
- To nie ma nic do rzeczy. Na pewno zrobiła tak z dobrego
serca, a nie dlatego, by się go pozbyć. Nie chciała, żeby się
nudził. Zresztą, nieważne, co powiedziała. Powinien być pod
ręką, gdy go potrzebowała.
- Skąd miał wiedzieć, że półki się zawalą?
- Ja od razu zauważyłem, że są źle zmontowane.
- To zrozumiałe. Słyszałam, jak mówiłeś Marissie, że
lubisz obrabiać drewno.
- Jestem stolarzem. Ale każdy, kto ma oczy, powinien
widzieć, że konstrukcja jest chwiejna - upierał się Dań. -
Najgorsze, że Tanner zniknął jak kamfora. Ciekawe, gdzie był i
co robił. Nie dotrzymywał towarzystwa dziewczynie, z którą
przyszedł.
- Podobnie jak ty - mruknęła Kim.
- Co takiego?
- Nic.
W milczeniu zajechali przed blok.
- O, znowu pełen parking. Zatrzymaj się pod tamtym
drzewem, a ja prędko wyskoczę.
- Myślałem, że zaprosisz mnie na wygrane ciasto. Kim
zerknęła na pudło, które zamierzała „przez nieuwagę" zostawić
w samochodzie.
- Lepiej nie narażać się na to, że straż miejska zabierze
auto zostawione poza parkingiem.
Niezrażony Dań znalazł jednak wolne miejsce.
- Stanę tutaj.
- Do licha, nie zauważyłam. Chyba muszę wybrać się do
okulisty...
W windzie nacisnęła już przycisk, ale Dań przytrzymał
drzwi.
- Zaczekaj, oni też idą.
- Kto? - Kim obejrzała się i zobaczyła Marissę z
Tannerem. - Aha.
Gdy weszli do mieszkania, Brenna siedziała na podłodze w
pozycji lotosu. Kim zauważyła, że Tanner patrzy na jej
przyjaciółkę podejrzliwie, więc podeszła do niego.
- Na dywanie nie widać śladów krwi - szepnęła.
- Ale zobacz, jaki ona ma brzuch - rzekł Tanner również
szeptem, - A Roberta ani śladu.
- Wstydźcie się! - Marissa popatrzyła na nich zgorszona. -
Bren, jak minął wieczór?
- Bardzo przyjemnie. Robert nauczył mnie robić nisko -
kaloryczne fettuccine carbonara.
- Nauczył cię? - zdumiała się Kim. - Ty gotowałaś?
- Ściślej mówiąc, pokazał mi, jak się robi. Jestem mało
pojętna, więc mam nadzieję, że gdy nabiorę ochoty na to samo,
Robert znowu udzieli mi lekcji pokazowej.
- No, no, nie przypuszczałem, że on jest taki bystry - rzekł
Tanner. - Nakarmił ją byle czym, aby tylko ocalić siebie.
Genialne posunięcie.
Biurowiec firmy Westway Cosmetics znajdował się dość
daleko od Printers Ink. Nie chcąc tracić czasu na jazdę w tę i z
powrotem, Kim zabrała ofertę do domu, żeby oddać ją rano, w
drodze do pracy. Z bliska biurowiec wywierał imponujące
wrażenie, a wystrój wnętrza świadczył, że nie szczędzono
pieniędzy na jego wykończenie. Posadzkę zakrywał
niebieskoszary dywan, na ścianach wisiały gustowne akwarele,
a kryształowe żyrandole i kinkiety mieniły się różnymi
kolorami. Wszystko było starannie skomponowane.
Kim doszła do wniosku, że ludzie, którzy zadbali o taki
wystrój wnętrza, niewątpliwie zechcą otrzymać wytworny
katalog. Przez chwilę miała ochotę zawrócić i uciec. Pomyślała
jednak, że nie ma powodu do obaw. Nie do niej należy
zaprojektowanie katalogu. Ona ewentualnie otrzyma zlecenie na
wydrukowanie przygotowanego wzoru. Uniosła wyżej głowę i
ruszyła za ochroniarzem.
- Dzień dobry.
Sekretarka oderwała wzrok od komputera i spojrzała na
nią, więc Kim uśmiechnęła się i podała wizytówkę.
- Jestem Kimberley Burnham. Przyszłam do pani Wal -
lace w sprawie nowego katalogu.
- Proszę zostawić ofertę u mnie. Kim zrzedła mina.
Niezręcznie wyjęła lśniącą białą teczkę i przez moment
trzymała jak drogocenny skarb.
- Gdyby pani Wallace miała jakieś pytania...
- Na pewno skontaktuje się z panią.
Sekretarka obojętnie położyła teczkę na pliku kopert.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu.
- Dziękuję, że osobiście nam doręczyłeś. Doceniamy takie
podejście.
Na progu ukazał się Tanner - w nowym garniturze,
śnieżnobiałej koszuli i czerwonym krawacie - ściskający rękę
postawnej blondynki.
Kim zirytowała się. Ją potraktowano zdawkowo, a jej
przeciwnika poproszono do gabinetu. To dowód, że w tym
wypadku nie ma mowy o prawdziwej konkurencji i
niepotrzebnie wysłano zawiadomienia o przetargu.
- Dzień dobry, Tanner - powiedziała chłodno. - Tanner
odwrócił się i ukłonił.
- Dzień dobry. Co za niespodzianka! Ty też ubiegasz się o
zlecenie? Gdzie twoja oferta?
Mówił tonem, który Kim uznała za lekceważący. Bała się,
że wybuchnie, więc przygryzła wargę i bez słowa wskazała
swoją teczkę.
- Znasz Jerri Wallace? - spytał Tanner. - Jerri, to Kim
Burnham z Printers Ink.
Blondynka nie zdołała ukryć zdumienia.
- Z konkurencyjnej drukarni? - Podała Kim rękę. - Miło mi
panią poznać. Czy już złożyła pani ofertę?
Sekretarka podała szefowej białą teczkę, a Tanner zapytał:
- Zostajesz?
- Nie. - Spojrzała na Jerri Wallace. - Wszystko jest w tej
teczce, więc nie chcę zabierać pani czasu.
- Wyjdziemy razem - zaproponował Tanner.
- Dobrze.
- Do zobaczenia za tydzień - powiedziała Jerri.
Przed sekretariatem stał ten sam ochroniarz. Kim zacisnęła
pięści ze złości. Widocznie wiedział, że ona długo nie zabawi.
- Ja odprowadzę panią Burnham - zwrócił się do niego
Tanner.
Po odejściu ochroniarza Kim przystanęła.
- Ale masz tupet! - syknęła. Tanner wysoko uniósł brwi.
- Co ja takiego zrobiłem? Masz mi za złe, że cię
odprowadzam?
- Nie, ale mierzi mnie, że ja dostałam obstawę, a tobie
wolno eskortować innych.
- O co ci chodzi?
- Jeszcze ci trzeba tłumaczyć? To przecież jasne, że nie
mam najmniejszej szansy na zlecenie od nich, niezależnie od
tego, jakie rozwiązania i kosztorysy podaliśmy.
- Masz takie same szansę jak inni.
- Z wyjątkiem ciebie. - Zmieniła głos i zjadliwie
zakończyła: - Bardzo uczciwa konkurencja.
- Znam Jerri jeszcze ze studiów, ale ten fakt nic nie
znaczy.
- O, to mi ulżyło! Wczoraj martwiłam się, że zobaczysz
moją ofertę leżącą na biurku... Na pewno śmiałeś się w kułak, że
próbuję ją zasłonić.
- Niczego nie widziałem. A nawet gdyby, to nic bym nie
odczytał.
- Bo nie potrzebowałeś.
- Wybacz, ale to nie pora i miejsce na kłótnię.
- Ja już skończyłam.
- Cieszy mnie. - Gdy wyszli z budynku, zaproponował: -
Podwiozę cię do stacji metra.
- Dziękuję, nie skorzystam.
- Wsiadaj. - Otworzył drzwi samochodu. - No?
- Właściwie, czemu nie? Przynajmniej zaoszczędzę trochę
czasu.
Ledwo ruszyli, Tanner odezwał się ostrym tonem:
- Zarzucasz mi, że mam konszachty z dyrektorką Westway
Cosmetics i posługując się nieuczciwymi metodami, usiłuję
zdobyć zlecenie, choć prawdopodobnie mój kosztorys jest
wyższy niż twój.
- Na pewno w ten sam sposób dostałeś zamówienie od
Pettigrew. „Może moja oferta jest lepsza pod innymi
względami" - powtórzyła jego słowa. - Musi przecież być coś,
co jest warte dodatkowych kosztów.
- To bardzo poważne oskarżenie. Nie lubię, gdy moja
uczciwość jest kwestionowana.
- Przepraszam. Trochę się zapędziłam.
- Zobaczymy, jaki będzie wynik. Może zwycięży jakiś
nowicjusz, który ma jedną fotokopiarkę i uważa się za drukarza
pełną gębą.
Kim nie dała odwieść się od tematu.
- Musisz przyznać, że sprawa wygląda podejrzanie. Inne
oferty lądują na biurku sekretarki, a ty zostałeś dopuszczony
przed oblicze najważniejszej osoby.
- Moja oferta też wylądowała na biurku, ale sekretarka
powiedziała, że Jerri chce się ze mną widzieć. Mogę ci zdradzić,
że w innej sprawie.
Nieprzekonana Kim zamilkła.
- Jedziesz do pracy? - zagadnął po chwili Tanner.
- Tak. Czemu pytasz?
- Podwiozę cię do biura.
- Nie musisz.
- Ale to po drodze.
- Fakt, nawet ci wygodniej zawieźć mnie na miejsce niż do
metra.
- Masz rację, ale niepotrzebnie mówisz to głośno.
Naprawdę wolałabyś czekać na peronie, niż jechać ze mną?
Kim nie odpowiedziała.
- Jak spędziłaś czas z Danem?
- Przyjemnie. To bardzo miły człowiek.
- Usuń go z listy.
- Czemu?
- Określenie „bardzo miły człowiek" źle rokuje. Nie
wyglądałaś na zachwyconą, gdy poprosił, żebyś odprowadziła
go do windy.
Kim była zła, że Tanner nie tylko wszystko widzi, ale
ośmiela się komentować. Nie lubiła ludzi wtrącających się w
cudze sprawy.
- Kto figuruje jako następny na twojej liście? - dopytywał
się Tanner. - Jak ich poszeregowałaś? Od najlepszych do
najgorszych czy na odwrót? Kogo wyeliminujesz najpierw?
Wczorajsza randka z Danem okazała się pomyłką, prawda?
- Nie będę z tobą omawiać moich osobistych spraw.
- Jak chcesz. Ale gdybyś potrzebowała rady...
- Dobrze wiedzieć, że jesteś chętny. A tymczasem ja tobie
dam dobrą radę. Strzeż się Dana.
–
Chce mnie pobić?
–
- Nie wiem, ale bardzo troszczy się o Marissę.
- Martwi się, że będę ją nachodził? - Właśnie dojechali do
Printers Ink. Tanner zmienił temat: - Zamierzasz ubiegać się o
zlecenie od Hallowella?
- Nie mam odpowiedniego sprzętu.
- Dobrze, ze zdajesz sobie z tego sprawę.
Kim zacisnęła pięści i policzyła do dziesięciu, aby
powstrzymać się przed wybuchem. Czy ten facet uważa, że ona
nie potrafi wykonać żadnego bardziej skomplikowanego
zadania? Wzburzona wyskoczyła z samochodu i zatrzasnęła
drzwi.
Tanner wychylił się przez okno.
- Szkoda, bo moglibyśmy pojechać tam razem. To byłaby
prawie randka! Och, przepraszam, mojego nazwiska na pewno
nie ma na liście szanownej pani.
Uśmiechnął się szelmowsko i odjechał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdyby Tanner znajdował się na liście, taka uwaga
zdyskwalifikowałaby go zupełnie. Kim była przekonana, że w
zwykłych okolicznościach nie podwozi znajomych ubiegających
się o te same zlecenia. Dlaczego teraz wpadł na ten pomysł?
Dobrze, że nie wie, jak bardzo ją zirytował i na jakie tory
skierował jej myśli. Z satysfakcji zacierałby ręce.
Marge spojrzała na nią krytycznie.
- Ale dziś się spóźniłaś! Rick cię szukał, bo chce zapytać o
jakąś robotę.
- O ulotkę reklamową dla Tylera - Royale'a?
- Nie wiem. Kręcił się tu dość długo, ale w końcu nie
wytrzymał nerwowo i poszedł sobie. Obiecałam, że jak tylko
przyjdziesz, od razu poślę cię do niego.
- Pozwól mi się rozebrać.
Wróciła bez płaszcza, a Marge wymownie popatrzyła na
pąsowy kostium.
- Z jakiej okazji tak się wystroiłaś?
- Byłam w Westway Cosmetics. Nie powiedziała jednak,
jak ją potraktowano, żeby sekretarka nie dolała oliwy do ognia.
- Myślałam, że chciałaś odpowiednio prezentować się w
mercedesie. - Marge poprawiła okulary. - Przypadkiem
widziałam, z czyjego auta wysiadłaś. Od kiedy Tanner dorabia
jako taksówkarz?
- Jeszcze nie dorabia, ale to niezła myśl. - Kim
uśmiechnęła się przewrotnie. - Przy następnym spotkaniu
podsunę mu twój pomysł. Idę do hali maszyn.
- Uważaj, żebyś nie poplamiła kostiumu.
W hali było wyjątkowo cicho. Prasa Ripleya drukowała
ostatnią partię biuletynu, który należało dostarczyć Tannerowi
tego popołudnia. Stos zadrukowanych stron rósł powoli, ale
bezustannie.
Rick majstrował przy sąsiedniej maszynie.
- Awaria? - zapytała Kim.
Rick wyprostował się i odłożył klucz.
- Nie. Robię przegląd, żeby zabić czas.
- Podobno coś cię gnębi.
- Dostałaś kopię ulotki dla Tylera - Royale'a?
- Nie.
- Kiedy ją wreszcie przyślą?
- Nie podali dokładnej daty.
- Zawsze zwlekają do ostatniej chwili, a tu zlecenie dla
szkoły czeka. Co mam robić? Jeśli zacznę drukować
podręczniki, a przyjdzie kopia ulotki, będę musiał przerwać.
- A po ponownym ustawieniu maszyny może się okazać,
że w podręcznikach będą drobne różnice.
- Otóż to. Nie wiem, czy dyrektor szkoły jest bardzo
wymagający. Wiadomo natomiast, że ludzie z Tylera - Royale'a
zawsze się spóźniają, choć innych poganiają. Więc, co mam
robić: siedzieć i czekać, czy drukować podręczniki?
- Weź się za podręczniki - zadecydowała Kim. - Nawet
jeśli będą drobne różnice, kto je zauważy? Chyba nikt nie
będzie sprawdzał wszystkich egzemplarzy strona po stronie.
- Podałaś najniższy możliwy kosztorys, prawda?
- Tak, ale to nie znaczy, że szkoła dostanie produkt gorszej
jakości. Uprzedziłam dyrektora, że zapłaci mniej, bo
podręczniki będą drukowane w przerwach miedzy innymi
zleceniami.
- Niedługo możemy tu mieć urwanie głowy, więc
rozsądniej będzie zacząć robotę. Zaraz za to się zabiorę. Jak
wypadła wizyta w Westway Cosmetics?
- Inaczej niż myślałam. - Kim westchnęła. - Lepiej nie
liczyć na pracę od nich.
- Nie ma nadziei?
- Słaba.
- Szkoda, bo cieszyłem się na tę robotę. Początkowo
uważałem, że to szaleństwo, ale moglibyśmy pokazać, co
potrafimy. Nie mieliśmy takiego zlecenia od...
- Rozejścia się wsporników - dokończyła Kim głuchym
głosem. - Nigdy nie wspominasz tamtych czasów.
- Ale chyba nadeszła pora, bo niedługo minie dwadzieścia
pięć lat Ty wtedy byłaś dzieckiem.
- Miałam cztery latka.
- A ja kilkanaście i dopiero zaczynałem uczyć się fachu.
- Czemu zostałeś z moim ojcem, zamiast odejść z panem
Calhounem? Czy oni zadecydowali, kto do kogo przechodzi?
Zawsze mnie to intrygowało.
- Nie wiem, co omawiano w gabinecie, ale czasami krzyki
dochodziły aż tutaj, mimo huku maszyn. Zostałem, bo twój
ojciec mnie o to prosił. Prosił wszystkich, ale innych pociągała
zmiana, nowość, więc się przenieśli. Zostałem ja i główny
maszynista. Gdy on przeszedł na emeryturę, objąłem jego
stanowisko.
- Teraz to pusty tytuł - rzekła Kim. - Miałam nadzieję, że
stała praca dla Westway Cosmetics zmieni tę sytuację i pozwoli
mi zatrudnić parę osób. Wtedy ty tylko nadzorowałbyś innych, a
tak, musisz wszystko robić sam.
- Może tak jest lepiej. Mniejsze napięcie to też plus.
Współpraca z Westway Cosmetics wiązałaby się przecież z
dużym ryzykiem.
Kim doceniła próbę pocieszenia, lecz w głosie Ricka
słyszała nutę rozczarowania.
Oczywiście, trudno otrzymać każdą pracę, o którą
człowiek się ubiega. Gdy konkurencja jest uczciwa, łatwiej
pogodzić się z przegraną. Ale w tym wypadku...
Kiermasz kawalerów przyniósł spodziewany efekt i telefon
dzwonił bez przerwy. Tego wieczoru Kim wróciła do domu
pierwsza i włączyła automatyczną sekretarkę. Nie zdziwiła się,
że większość ludzi dzwoniła do Brenny, ale zaskoczyła ją liczba
telefonów do Marissy. Do niej zadzwoniły tylko dwie osoby.
Ledwo usłyszała głos Roberta, znowu • { poczuła się wobec
niego winna. Kończyła notować numery, gdy weszła Brenna.
- Wiesz, zgłosiło się sporo panów, którzy byli na
przyjęciu. Zadzwonisz do wszystkich?
- Nie. - Brenna wzruszyła ramionami. - Bo wiem, jak
należy postępować z mężczyznami. Pierwszy telefon zostawia
się bez odpowiedzi, drugiego wysłuchuje się bez entuzjazmu.
Dopiero gdy facet zadzwoni po raz trzeci...
- Większość chyba zrezygnuje po drugiej próbie.
- Tacy nie są warci zachodu.
Kim wyznawała inne zasady i dlatego wybrała numer
Roberta. Musiała chwilę poczekać, aż odbierze telefon, a gdy
się odezwał, powiedziała:
- Przepraszam, że odrywam cię od pracy, ale myślałam, że
mam oddzwonić, jak tylko wrócę.
- Miło mi, że dzwonisz. - Robert był zaskoczony, ale
zadowolony. - Chciałbym po pracy wpaść do was i przywieźć
coś słodkiego. Oczywiście, jeśli można...
Kim pomyślała, że zapamiętał nauczkę i woli nie
przyjeżdżać bez uprzedzenia. Może chce wiedzieć, kogo u nich
zastanie.
- Nie zamierzam wychodzić, a Brenna i Marissa chyba też
będą w domu.
Brenna przecząco pokręciła głową.
- Ja wychodzę, bo umówiłam się z jednym maklerem,
który był na przyjęciu. Kim zakryła słuchawkę.
- Już dzwonił trzy razy? Ciekawe, ja tego jakoś nie
zauważyłam.
- Wiec do zobaczenia - powiedział Robert. - Dziś mamy
naszą specjalność: creme brulee. Najlepiej smakuje zaraz po
wyjęciu z piekarnika, a następnego dnia, niestety, bywa do
wyrzucenia.
- Chętnie pomożemy zjeść resztki.
- Resztki? - oburzył się Robert. - Jak możesz...
- Przepraszam. Wiem, że nie to miałeś na myśli. Już mi
ślinka leci, bo creme brulee bardzo rzadko pojawia się na
naszym stole. Do zobaczenia.
- Creme brulee? - powtórzyła Brenna. - Dobrze, że
wychodzę, bo nie oparłabym się pokusie.
- Może Robert zna wersję niskokaloryczną.
- Wątpię. - Brenna włożyła płaszcz. - Zjedz moją porcję,
niech ci idzie na zdrowie.
- Nie czekasz na maklera? Rzekomo wyznajesz zasadę, że
nie należy wychodzić mężczyznom naprzeciw.
- Umówiliśmy się nie na randkę, lecz na drinka.
Kim nie zdążyła zapytać, jaka to różnica, ponieważ
zadzwonił telefon. Sądząc, że to Robert o czymś zapomniał,
podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się.
- Słucham.
- Co za niespodzianka. - W słuchawce usłyszała głos Tan -
nera. - Gdy niczego nie podejrzewasz, masz bardzo miły głos.
- Wszystko zależy od tego, z kim rozmawiam.
- Nadal jesteś na mnie zła?
- Wcale nie byłam zła - sprostowała. - Tylko
zdegustowana.
- Cieszy mnie. Jak często obsługujesz telefon w waszej
centrali randkowej? Robicie to na zmianę, czy ciągniecie losy?
- Po prostu zapomniałam, że mamy sekretarkę. Zadzwoń
jeszcze raz i nagraj wiadomość.
- Wolę rozmawiać z tobą.
- Ale na mnie nie można tak polegać jak na maszynie. Już
notuję, co mam przekazać: „Marisso, dzwonił Tanner.
Uprzedził, że więcej się nie spotkacie". Nie, mam lepszą wersję:
„Tanner chce się oświadczyć". A najlepiej będzie, jeśli zostawię
obie wiadomości do wyboru.
- Wcale nie chciałem rozmawiać z Marissą. Tego Kim się
nie spodziewała.
- Dzwonię z dwóch powodów - spokojnie wyjaśnił
Tanner. - Po pierwsze, żeby spytać, czy chcesz z nami zarządzać
tutejszym terenem. Należę do komitetu nominacyjnego i stąd
wiem, że wysunięto twoją kandydaturę.
- Dziękuję za wyróżnienie, ale nie mogę przyjąć
zaszczytu. Nie nadaję się do takich funkcji. Mam zbyt
buntownicze usposobienie.
- Czasem przydaje się osoba, która kwestionuje
propozycje pozostałych.
- I jest utrapieniem dla całego zarządu?
- To też bywa potrzebne. Nie podejmuj decyzji pochopnie.
Zawsze warto się zastanowić. Szkoda tracić szansę wpływania
na gospodarowanie wspólnym terenem.
- Wobec tego poczekam ze trzy dni i potem odmówię. A
drugi powód?
- Mam sprawę do Brenny.
- Chcesz rozmawiać z pogromczynią mężczyzn?
Niemożliwe,
- Mówiłaś, że powinienem dać jej szansę. Wziąłem sobie
twoje słowa do serca. Kim nie potknęła haczyka.
- Ciekawe, co Marissą na to.
- Zapytaj ją.
- Dobrze, zapytam. A jeśli chodzi o Brennę, właśnie
poszła na randkę.
- Niech zgłosi się do mnie po powrocie.
- Uprzedzam - rzekła Kim słodziutkim głosem - że ona ma
zasady i nie dzwoni do nowo poznanych mężczyzn. A
przynajmniej nie po pierwszym telefonie...
- Założę się, że do mnie zadzwoni.
- Lepiej nie ryzykuj. Jeśli stawka będzie wysoka, mogę nie
przekazać wiadomości i ona nie zadzwoni, wiec wygram zakład.
- A ja kiedyś zapytam, dlaczego się nie odezwała i wtedy
znajdziesz się w głupiej sytuacji. No, o co zakład?
- Naprawdę chcesz się założyć?
- Tak.
- Dobrze. Załóżmy się o kawę, na którą mnie zapraszałeś.
- Rozczarowałaś mnie. Taka niska stawka świadczy o
braku pewności siebie. Chyba stać cię na to, żeby zaryzykować
coś ciekawszego?
- Pod jakim względem? Jeśli spodziewasz się czegoś
szalonego... Na przykład, że się z tobą prześpię...
- O, to już lepsze. Zgadzam się.
- Wcale nie chciałam...
Urwała speszona, ale pomyślała, że Tanner żartuje i oboje
wiedzą, że zakład jest absurdalny. Nie ma powodu do paniki.
Trzeba zachować spokój, bo w przeciwnym razie Tanner
nabierze podejrzeń i będzie zastanawiał się, dlaczego ona
traktuje żart poważnie. Doszła do wniosku, że może
zaryzykować. Zna przecież Brennę, wiec wygra.
- Czemu zamilkłaś?
- Bo myślę... Musimy ustalić warunki.
- Co tu ustalać, gdy wszystko jasne? Jeśli ja wygram, ty
prześpisz się ze mną, w przeciwnym razie, ja prześpię się z tobą.
Dobranoc, życzę pięknych snów.
W połowie samotnego wieczoru Kim z rozrzewnieniem
pomyślała o szkolnym kiermaszu. Wprawdzie rozrywka była na
poziomie dorastającej młodzieży, ale lepsza niż nudna powieść.
Ziewnęła, zamknęła książkę i szczelniej otuliła się kołdrą
odziedziczoną po babci. Zrobiło się późno. Widocznie Robert
wciąż jeszcze był zajęty, a makler Brenny wyjątkowo
interesujący. Marissa też nie wróciła, a Kim wolałaby
powiedzieć jej o telefonie od Tannera bez świadków.
Z drzemki wyrwał ją zgrzyt klucza w zamku. Marissa
weszła z Robertem niosącym dużą papierową torbę.
- Patrz, kogo spotkałam przy windzie. Robert mówi, że
czekasz na niego.
Kim odrzuciła kołdrę i chciała wstać.
- Siedź - zarządził Robert. - Idę prosto do kuchni.
- Powroty do domu stają się coraz ciekawsze - powiedziała
Marissa półgłosem. - Nigdy nie wiadomo, kto nas odwiedzi. -
Usiadła na kanapie. - Nie cierpię szkolnych zebrań. Tyle
pustego gadania, a...
- Riss - przerwała jej Kim - dzwonił Tanner.
- Czego chciał? - spytała Marissa, ziewając.
- Rozmawiać z Brenną. Uważam, że powinnaś o tym
wiedzieć.
Marissa westchnęła.
- Rozumiem i przykro mi - ciszej dodała Kim. W tym
momencie do pokoju wszedł Robert z tacą.
- Oto obiecany deser. - Postawił creme brulee na stoliku. -
Zapraszam panie.
- Takiego arcydzieła nie wypada niszczyć - orzekła wesoło
Kim.
- Mów za siebie. - Marissa wzięła łyżeczkę. - Ja
zgłodniałam.
Robert usiadł na krześle naprzeciw nich.
- Czemu się nie częstujesz? - zapytała Kim.
- I tak jem za dużo. Przyniosłem trzy porcje, bo Brenna
miała być w domu.
- Niestety, wyszła.
- Ale właśnie wraca. Brenna przystanęła na progu.
- Urządziliście przyjęcie beze mnie? - zawołała z
wyrzutem. - Wstyd!
Robert wyprostował się.
- Dla ciebie też przyniosłem.
- Jesteś wspaniały, ale ja nie mogę tego jeść.
- Dzwonił Tanner. - Marissa oblizała łyżeczkę. - Chciał z
tobą rozmawiać. - Brenna uśmiechnęła się triumfalnie.
- Dość długo zwlekał i ciekawa byłam, kiedy się namyśli.
Nie wiedziałam, że jest nieśmiały. Zostawił numer?
- Po co ci? Chyba nie zadzwonisz? - zawołała Kim.
- Od każdej reguły są wyjątki... Ale masz rację, nie będę
schlebiać jego próżności. - Usiadła i niby od niechcenia
przesunęła creme brulee bliżej siebie. - Już z powodu
uwielbienia Marissy tak się puszy, że trudno to znieść.
- Mojego uwielbienia?
- Oczywiście. - Brenna zjadła trochę i z lubością
przymknęła oczy, gdy nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi i
krzyknęła: - Robercie, jesteś niemożliwy! - Pogroziła mu
palcem. - Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowała pokuta za
twoją lekcję gotowania.
- Czemu pokutowałaś? - zdziwił się Robert. - Zdawało mi
się, że fettuccine ci smakowało.
- Niestety, aż za bardzo. Powiedziałam tym dwóm
żarłokom, jakie było pyszne, wiec chcą, żebym je nauczyła
przyrządzać.
Kim porozumiewawczo zerknęła na Marissę.
- Wolałabym wziąć lekcję u samego mistrza.
- Słusznie. - Brenna klasnęła w ręce. Wiecie co, wydamy
elegancką kolację dla trzech par. Robert nauczy nas gotować,
przyrządzimy jakieś specjały i uraczymy się razem z gośćmi. Ja
zaproszę Tannera. Marissa, ty kogo? - Brenna uśmiechnęła się
do Kim. - Znowu wpadłaś na genialny pomysł. Mam powód,
żeby zadzwonić do Tannera.
Kim jako dziecko zawsze dostawała do zabawy mnóstwo
kartek, które wyrzucano, ponieważ były poplamione lub
nierówno zadrukowane. A jednym z pierwszych wrażeń, jakie
zapamiętała, był zapach farby. Zawsze, wchodząc do hali
maszyn, z przyjemnością wdychała znajomą woń. Często tu
pomagała, lecz nigdy nie obsługiwała prasy Ripleya. Rick
niepodzielnie władał swym królestwem, a poza tym nauka
wszystkich tajników zajęłaby zbyt wiele czasu.
Tym razem Marge zastała szefową przy próżniowym
pakowaniu podręczników dla szkoły Marissy.
- Przyszedł Tanner. Powiedziałam mu, że jesteś bardzo
zajęta, ale on gotów jest zaczekać.
- Czegóż znowu chce?
Była pewna, że nie chodzi o biuletyn. Gdyby Tanner
zamierzał wytknąć usterki, nie czekałby kilka dni, ale od razu
zgłosiłby zastrzeżenia. Ciekawe, czy nawiąże do niemądrego
zakładu. Bo chyba nie oczekiwał tego od niej.
Kim weszła do sekretariatu, podała Marge kilka
podręczników i zwróciła się do Tannera:
- Czym mogę szanownemu panu służyć?
- Pomyślałem, że podwiozę cię do Westway Cosmetics.
Na pewno Jem zawiadomiła cię, że dziś po południu ogłosi
decyzje.
- Owszem, ale nie zamierzałam jechać - odparła Kim
ostro. - Szkoda tracić czas tylko po to, żeby dowiedzieć się, że
nie dostanę tego zamówienia.
- Skąd ten pesymizm? Moim zdaniem, zawsze warto się
pokazać. Wytrwałość popłaca i ten, co często przychodzi,
prędzej coś utarguje.
Tanner mówił obojętnym tonem, co tylko jeszcze bardziej
ją irytowało.
- Ale choćby przychodził sto razy - wybuchnęła - nic nie
sprzeda, jeśli klient już od kogoś innego kupił to, czego
potrzebuje.
Jednak w duchu przyznała Tannerowi rację. Przecież
chciała, żeby Jerri Wallace ją zapamiętała i dlatego poszła
osobiście złożyć ofertę. Wiedziała, jak działają pewne
mechanizmy. Ludzie z reguły wolą współpracować z tymi,
których znają. Obawiają się powierzania dużych zamówień
nieznajomym.
Poza tym Kim była ciekawa, jak szefowa Westway
Cosmetics uzasadni wybór. To pomogłoby jej zorientować się,
czy w przyszłości warto ubiegać się o inne zlecenia z tej firmy.
Najbardziej jednak intrygowało ją, dlaczego Tanner przyszedł.
Posądzała go o jakieś ukryte motywy.
- No? Jedziesz?
- Ostatecznie mogę się wybrać, ale nie musisz mnie wozić.
Tanner spojrzał na zegarek.
- Jeśli chcesz zdążyć, muszę.
- Jak ładnie, że o mnie myślisz.
Traktował ją tak szarmancko, że aż było to podejrzane.
- Przyznaj się, o co naprawdę ci chodzi - zagadnęła, ledwo
wsiedli do samochodu.
- Uważałem, że nie będzie ci miło, jeśli przy Marge
wspomnę o naszym zakładzie. Wyobraź sobie, że Brenna do
mnie zadzwoniła.
- I pewnie zastanawiasz się teraz, kiedy otrzymasz
wygraną? Od razu ci mówię, nic nie dostaniesz.
- Jesteś oszustką!
- Wcale nie. Po pierwsze, nie przegrałam, bo Brenna
zadzwoniła do ciebie z zaproszeniem, a to co innego. Spytaj ją,
to ci powie, jak było.
- Naprawdę chcesz, żebym poprosił ją o wyjaśnienie?
- Czemu nie? Wstydzisz się przyznać, że chcesz wskoczyć
do mojego łóżka? Nie rozumiem, czemu miałoby krępować cię
mówienie o czymś, co masz zamiar zrobić.
- Myślałem, że byłoby to krępujące dla Brenny.
- Wątpię. Ona ma bardzo liberalne poglądy na te sprawy.
- Uważasz, że stanie po twojej stronie?
- Tak.
- W takim razie przegrałem. Oczywiście, w każdej chwili
jestem do twojej dyspozycji.
Kim pomyślała, że należało spodziewać się takiego obrotu
sprawy.
- Dziękuję - odpowiedziała na pozór obojętnie. - Nawet
teraz?
- Jeśli sobie życzysz.
Zrobiło się jej słabo, wiec zacisnęła pięści.
- Ale niestety, spieszymy się - dodał Tanner.
- Właśnie... Chyba nie chcesz tłumaczyć swojej znajomej,
dlaczego się spóźniliśmy.
Kim ucieszyła się, że dojeżdżają do Westway Cosmetics i
nie wpadnie we własne sidła. Tym razem nie przydzielono im
ochroniarza, co pogorszyło jej i tak zły nastrój.
Tanner ukłonił się zebranym i poprowadził Kim do
ostatnich wolnych krzeseł.
- Ci wszyscy ludzie chcą drukować katalog? - spytała
szeptem.
- Tak. Było nawet parę ofert spoza Chicago.
- Przy takiej konkurencji tym bardziej będziesz
zadowolony, gdy dostaniesz zlecenie.
- Jesteś pewniejsza mojego zwycięstwa niż ja sam.
- Czyżby?
Ledwo usiedli, sekretarka szepnęła coś do słuchawki, a
potem głośno powiedziała:
- Pani Wallace prosi.
- No, no! - syknęła Kim. - To niby zbieg okoliczności, że
spektakl zaczyna się tuż po twoim przyjściu?
- Zawsze i wszędzie zjawiam się na czas. Obecni przeszli
do sąsiedniej sali i zajęli miejsca. Jerri stanęła przy pulpicie.
- Podjęcie decyzji było bardzo trudne - zaczęła.
- Myślałby kto - mruknęła Kim.
- Oferty są bardzo zbliżone, niektóre kosztorysy różnią się
o nieistotne kwoty. Otrzymaliśmy ciekawe propozycje, z
nowatorskimi pomysłami. Na przykład z Printers Ink.
Wybraliśmy jednak najtańszą ofertę z firmy, z którą już
wcześniej mieliśmy kontakt Czyli z Calhoun i Sp. Tanner,
gratuluję.
- Absolutna niespodzianka - wycedziła Kim przez
zaciśnięte zęby. - Różnica kilku centów...
- Chyba nie sadzisz, że podglądałem?
- Nie musiałeś.
- Dziękuję państwu za przybycie. - Jerri zamknęła teczkę.
- Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy. Zebrani
zaczęli wychodzić, a Tanner zawołał:
- Jerri, czy można? Dyrektorka skinęła głową.
- Kim, idziemy do gabinetu.
- Poczekam na ciebie tutaj. Tanner chwycił ją za rękę.
- To może być pouczające. Jerri, pamiętasz panią Kim
Burnham z Printers Ink, prawda? Czy pozwolisz mi rzucić
okiem na nasze oferty?
- Tego się nie praktykuje, ale jeśli pani Burnham wyrazi
zgodę...
- Wyrażam.
Tanner usiadł w fotelu i rozłożył papiery.
- Czasem musimy ustępować Tannerowi - wyjaśniła Jerri.
- Skorzystam z okazji i o coś zapytam. Czy pani śliczny
kostium był szyty na zamówienie?
- Nie, kupiłam go u Tylera - Royale'a. Często dla nich
drukujemy. Zwykle są to reklamy, stąd wiem, co mają w
sklepach, i dlatego tam robię zakupy.
- Wybiorę się do nich.
Tanner odłożył papiery na biurko.
- Rozwiązanie Kim jest niezwykle ciekawe. Jerri, ja na
twoim miejscu przejrzałbym oferty jeszcze raz i zmienił
decyzję. Kim ceni się wyżej niż ja, ale jej propozycja jest dużo
lepsza.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kim była pewna, że się przesłyszała. Nieprawdopodobne!
Tanner mówiący coś takiego! Niemożliwe, żeby odstąpił jej tak
intratne zlecenie. Przecież dla niej to największe zamówienie ze
wszystkich, jakie ostatnio udało jej się zdobyć! Tanner
zrezygnował, choć wygrał przetarg. Dlaczego odrzucił
możliwość dobrego zarobku?
Szefowa Westway Cosmetics była zaskoczona bodaj
jeszcze bardziej. Jasne! Przecież normalnie Tanner nigdy tak się
nie zachowywał. Jego postępowanie było bezprecedensowe.
Co się za tym kryje?
- Dobrze, przejrzę obie oferty jeszcze raz.
Jerri mówiła niepewnym głosem i miała zbolałą minę, jak
po silnym uderzeniu. Czyżby propozycja Tannera była dla niej
ciosem? Czy rzeczywiście obyło się bez oszustwa? Czy Tanner
naprawdę złożył najkorzystniejszą ofertę?
Jeżeli istotnie jego rozwiązanie było najlepsze, a kosztorys
najniższy, dlaczego Jerri uzasadniała swą decyzję? Nie musiała
się przecież tłumaczyć, że wybrano najlepszą ofertę, w dodatku
drukarni, z którą firma już wcześniej współpracowała.
Tanner wygrał przetarg, a teraz się wycofuje. Dlaczego nie
przyjął zlecenia?
- Najpóźniej jutro podejmę ostateczną decyzję -
oświadczyła Jerri.
- Nie ma pośpiechu. - Tanner wstał. - Do widzenia. Kim
wstała jak automat, pożegnała szefową Westway Cosmetics i
dopiero na parkingu odzyskała mowę.
- Jakie minusy ma ta praca?
- Czemu uważasz, że są jakieś minusy?
- Bo jej nie chcesz.
- Wcale nie powiedziałem, że nie chcę.
- Wytłumacz mi w takim razie, co oznacza twoje
zachowanie? Gdyby zależało ci na tej robocie, nie
proponowałbyś, żeby ją dano mnie. A musiało ci bardzo
zależeć, bo poświęciłeś mnóstwo czasu, żeby opracować
szczegóły i obliczyć kosztorys z dokładnością do jednego centa.
I teraz nagle rezygnujesz. Dlaczego zmieniłeś zdanie?
- O jednym mogę cię zapewnić. Nie próbuję przerzucić
złego zlecenia na ciebie.
- A co innego robisz? Nie jesteś filantropem, nie należysz
do Armii Zbawienia, nigdy nie słyszałam, żebyś wspomagał
potrzebujących... - Urwała na chwilę. - Czyżbyś robił to z
litości? Printers Ink ledwo zipie, trzeba pomóc Kim i na rzecz
biedaczki zrezygnować z dochodu.
- Człowiek rozsądny tak nie postępuje. Gdybym kierował
się miłosierdziem, powiedziałbym Jerri, co robię i dlaczego.
- Nie wierzę. Wtedy wyszłoby na to, że uważasz interesy z
nią za mało ważne i dlatego odstępujesz je byle komu, prawda?
- Nie jesteś byle kim. Poza tym nie mam zwyczaju mówić,
że ktoś wykona zadanie lepiej niż ja, jeśli nie jestem o tym
absolutnie przekonany. Gdybym poręczył za ciebie, a ty
zawaliłabyś sprawę, straciłbym twarz.
- A do tego nie możesz dopuścić, prawda? Powiedzmy, że
ci wierzę... Jeśli nie odstępujesz mi zlecenia z litości, to czemu?
- Bo ty lepiej...
- Przyznaję. Ale nie przejrzałeś ofert na tyle dokładnie,
żeby twierdzić, że jest miedzy nimi istotna różnica.
- Może wiedziałem, czego szukać, i dlatego szybko
znalazłem?
- Albo zwyczajnie udawałeś. Oczywiście, zamiast J
wspierać mnie i dawać zlecenia, rozsądniej byłoby zupełnie
wyeliminować rywalkę.
- Po co miałbym dawać ci pracę, gdybym chciał pozbyć
się ciebie z rynku?
- Nie widzisz różnicy? Te drobne zlecenia, które mi
odstępujesz, umożliwiają ci zwiększenie produkcji, a co za tym
idzie zysków. No i zjednujesz sobie klientów, bo okazujesz się
człowiekiem gotowym zrobić wszystko, żeby ich l zadowolić.
Postępujesz tak nie dla mojego dobra, lecz dla l własnej
korzyści.
- A nie bierzesz pod uwagę, że to będzie korzystne dla obu
stron?
Pytanie zaniepokoiło Kim.
- Mówimy o interesach, a nie o seksie! - wybuchnęła. -
Myślisz, że z wdzięczności zaraz polecę z tobą do łóżka?
Tanner obojętnie wzruszył ramionami.
- Przypominam, że ty ustaliłaś warunki, a ja łaskawie J się
zgodziłem.
- Zmieniasz temat! Dlaczego? Bo trafiłam w sedno? |
Widocznie odgadłam motywy twojego postępowania.
Eliminujesz konkurencję! Przypuszczasz, że nie podołam
zadaniu, zbankrutuję i już nigdy nie wejdę ci w paradę.
- Skąd ta pewność, że mam ukryty powód, inny niż ten, że
naprawdę uznałem twoją ofertę za lepszą?
- Wcale tak nie uważasz. Coś się za tym kryje. Albo jesteś
przekonany, że potknę się i zbankrutuję, albo zorientowałeś się,
że podałeś zbyt niski kosztorys. Przypomniałeś sobie, że czegoś
nie uwzględniłeś, coś przeoczyłeś. Może chciałeś użyć tańszego
papieru, a Jerri żąda najlepszego...
- Doskonale wiem, jakie ona ma wymagania.
- Więc musi być coś mniej oczywistego. Tanner rzucił jej
wiele mówiące spojrzenie.
- Trafiłaś w samo sedno. Czy wiesz, co Jem pomyślałaby
o mnie, gdyby zorientowała się, że przedłożyłem własną
korzyść nad dobro Westway Cosmetics?
- Masz gotową odpowiedź na każde pytanie. Ale i tak
sądzę, że gdybyś mógł się obłowić, nie przerzucałbyś zlecenia
na mnie, udając, że masz dobre serce.
- Jesteś strasznie podejrzliwa.
Kim nie dała odwieść się od tematu.
- Kiedy spostrzegłeś swój błąd? Dopiero tam, na miejscu,
czy wcześniej? Może zabrałeś mnie, bo za późno uświadomiłeś
sobie, że zawaliłeś sprawę? Wiedziałeś, że wygrasz przetarg, ale
nie mogłeś się już wycofać i dlatego obmyśliłeś ten chytry plan.
Gdyby Jerri zleciła pracę komuś innemu, odetchnąłbyś i
zafundowałbyś mi kawę. Ale stało się inaczej i musiałeś pozbyć
się ciężaru. Dlatego wymyśliłeś bajeczkę, że moja oferta jest
lepsza.
Tanner zaczął klaskać.
- Brawo! Brawo!
- Uważaj, jak jedziesz! - krzyknęła Kim.
- Uważam, ale musiałem nagrodzić oklaskami najlepszą
historyjkę, jaką ostatnio usłyszałem. Moja droga, minęłaś się z
powołaniem. Powinnaś pisać opowiadania fantastyczne.
- Jeszcze raz mówię, że masz jakiś ukryty powód - z
uporem powtórzyła Kim. - Przyznaj się, żebym wiedziała, na
czym stoję.
- Nie poczuwam się do winy. - Zatrzymał się na
skrzyżowaniu i wyjął telefon. - Zadzwonię do Jerri i powiem jej,
że miałem zaćmienie umysłu, a teraz mi przeszło i przyjmuję
zlecenie.
Kim, choć ze złością, musiała przyznać w duchu, że Tan -
ner jest doskonałym aktorem. Wprawdzie nie wierzyła, by
wykonał taki telefon, a jednak ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli
mówił poważnie?
- No i co? Jesteś tak pewna swego, że zmarnujesz okazję
złapania dobrego zamówienia?
Kim wystraszyła się. Przez swoją nieufność może w końcu
naprawdę zaprzepaścić największą życiową szansę. Nie, nie, nie
powinna myśleć w ten sposób. Przecież w rzeczywistości chodzi
o to, czy jest gotowa zaufać Tannerowi i narazić Printers Ink.
- Muszę przestudiować twoją ofertę - oświadczyła ponuro.
- Ty widziałeś moją, więc mam prawo obejrzeć twoją.
- Nie znajdziesz w niej nic szczególnego.
- Ale przynajmniej na własne oczy zobaczę różnice.
- Chcesz mieć pewność, że nie podałaś zbyt niskiej ceny
za usługę? A może chcesz sprawdzić, czy będziesz musiała
dopłacić?
- Chodzi o jedno i drugie. Tanner popatrzył na nią
uważnie.
- Kimberley, czyżbym słyszał w twoim głosie nutę
niepewności? Bo chyba nie jest to żal, że stawiasz mi niesłuszne
zarzuty?
Zatrzymali się przed Printers Ink, ale Kim nie ruszyła się z
miejsca.
- Chyba przyznasz, że moja nieufność jest uzasadniona. Po
tylu latach...
- Och, znowu wracasz do kłótni naszych ojców. Zrozum
wreszcie, my nie mamy z tamtym konfliktem nic wspólnego.
Przemyśl sprawę i daj mi znać.
Po powrocie do firmy Tanner wszedł do swego gabinetu,
ale zamiast usiąść za biurkiem, stanął przy oknie. Patrzył na
oświetlony słońcem budynek Printers Ink i zastanawiał się, czy
mądrzej byłoby nie ingerować. Może powinien nabrać wody w
usta i zatrzymać to zlecenie. Cóż, teraz za późno na żal, klamka
zapadła. Nie dziwiło go, że Kim wątpiła w szczerość jego
motywów. Nawet jeśli intuicja rzadko ją zawodziła, tym razem
nie miała racji. Ale rozumiał jej podejrzliwość. Rozstanie z
partnerem nie wyszło panu Burnhamowi na dobre. Tanner nie
wiedział - i nie chciał wiedzieć - czy był to jedynie zbieg
okoliczności, czy też jego ojciec rzeczywiście przyczynił się do
tego, że byłemu wspólnikowi wiodło się gorzej. Mówił prawdę,
gdy zapewniał Kim, że nieporozumienie sprzed lat dziś nie ma
już najmniejszego znaczenia.
Czy nieufna konkurentka kiedyś przyzna mu rację?
Był przestój, więc Kim miała czas na rozmyślania. Część
podręczników zapakowano, biuletyn już oddano, a Tyler -
Royale nadal milczał. Kim poradziła Rickowi, by poszedł do
domu, jednak on wolał zostać i spokojnie przeczyścić j prasę
Ripleya.
Maszyny nie pracowały, ale cisza dźwięczała w uszach
jeszcze głośniej niż huk i przypominała, że każdy przestój
oznacza mniej pieniędzy, a największe zlecenie być może
znajduje się właśnie w zasięgu ręki. Chyba że Tanner zadzwonił
do Jerri i przekonał ją, że nie warto rozpatrywać oferty z
Printers Ink.
Kim uważała swoje rozumowanie za słuszne. W każdej
branży rezygnacja konkurenta z intratnego zamówienia budzi
nieufność. Tanner na pewno miał jakiś ważny powód.
Koniecznie trzeba dowiedzieć się, dlaczego nie chciał drukować
katalogu dla Westway Cosmetics. W przeciwnym razie można
wpaść w nieprzyjemną pułapkę.
Tymczasem najlepiej zająć się czymś konkretnym. Dlatego
Kim zadzwoniła do Tylera - Royale'a, aby rozmówić się z panią
Binden.
- Szefowa jest na zwolnieniu - powiedziała zastępczyni. -
Przykro mi, ale ja nic nie wiem o okólniku, jednak rozejrzę się i
sprawdzę, czy coś przygotowano. I zostawię szefowej
wiadomość. Pani Binden zadzwoni do państwa zaraz po
powrocie.
Kim podała swój numer i poszła do sekretariatu.
- Zawsze gdy jest tak cicho, robię się nerwowa -
powiedziała Marge.
- A powinnaś się cieszyć, że możesz odetchnąć. Krótki
przestój to jeszcze nie tragedia. Niedługo będziemy mieli dużo
pracy.
Na wszelki wypadek wolała jednak nie wspominać o
Tannerze i Westway Cosmetics. Kwadrans później usłyszała
sygnał włączającego się faksu. Pomyślała, że na pewno nadeszła
wiadomość w sprawie okólnika. Po chwili do gabinetu weszła
Marge.
- Wygląda na to, że w naszej konkurencji dzieją się
dziwne rzeczy. Patrz, przez pomyłkę wysłano do nas coś, co
powinno iść do klienta. Dziwię się tylko, że oni znają nasz
numer.
Kim spojrzała na wydruk i zrobiła wielkie oczy. Tanner
przesłał swoją ofertę!
- To nie pomyłka.
Prosiła Tannera bez większej nadziei i myślała, że
najwyżej pozwoli jej pobieżnie rzucić okiem na część
dokumentacji. A tymczasem przysłał całość. Niepojęte!
Miała zatem możliwość swobodnie, bez pośpiechu
przejrzeć i porównać wszystkie dane. A co najważniejsze,
mogła prześledzić tok rozumowania Tannera i wydedukować,
czym się kieruje, ustalając ceny. W przyszłości spożytkuje tę
wiedzę. Zdawała sobie sprawę, że to niezbyt etyczne
wykorzystanie poufnej informacji, lecz pocieszała się, że nie
zdobyła jego oferty podstępem. Tanner przesłał ją z własnej
woli. Czy liczył na to, że z wdzięczności coś dostanie?
- Marge, bądź tak dobra i zrób mi kawę. Muszę mieć jasny
umysł.
Rozłożyła na biurku obie oferty, aby móc je szczegółowo
porównać. Ale zdążyła przestudiować zaledwie jedną stronę,
gdy rozległo się pukanie i do sekretariatu wszedł wysoki
mężczyzna w ciemnym blezerze i spodniach khaki. Przystanął
koło biurka Marge, rozejrzał się, po czym skierował się wprost
do gabinetu.
Kim wstała i uprzejmie zapytała:
- Pan w jakiej sprawie?
- Przyjechałem po podręczniki. Zawiadomiono nas, że są
już gotowe.
Dopiero teraz przypomniała sobie, gdzie widziała tego
człowieka.
- Nie sądziłam, że podręczniki osobiście odbierze sam
dyrektor szkoły.
- W naszej szkole każdy jest przygotowany, by w razie
potrzeby móc zastąpić kolegę. Bywam więc od czasu do czasu
sekretarzem, trenerem albo woźnym. Aktualnie jestem
zaopatrzeniowcem.
- Tak, Marissa opowiadała, że tworzycie wyjątkowy
zespół. Masz wyjątkowo utalentowaną kadrę. Podręczniki są już
w ekspedyturze. Gdzie zostawiłeś samochód?
- Z boku budynku.
- To dobrze, bo łatwiej będzie ładować paczki.
Poprowadziła gościa korytarzem.
- Dziękuję za komplement - powiedział dyrektor.
- Jaki?
- Ze jesteśmy utalentowani.
- Marissa dużo opowiada o szkole. Podziwiam, jak
doskonale radzicie sobie z rozbrykanymi chłopcami w trudnym
wieku.
Dyrektor uśmiechnął się zadowolony.
- Szkoda, że nie miałem okazji porozmawiać z tobą na
kiermaszu w szkole albo u was na przyjęciu. Wprawdzie
próbowałem, ale byłaś bardzo zajęta.
- Tak? Nie pamiętam. W szkole był straszny tłum, więc
jestem zaskoczona, że mnie zauważyłeś. Stale byłeś oblężony.
- Pańskie oko - nawet zalane wodą - konia tuczy.
Kim wybuchnęła śmiechem.
- Jesteśmy na miejscu. Zawołam Ricka, żeby pomógł
nosić paki.
- Chwileczkę.
Osobliwa nuta w głosie dyrektora sprawiła, że Kim
odwróciła się zdziwiona.
- Chciałbym zaprosić cię na kolację... w ramach
wdzięczności za podręczniki.
- Podziękowanie należy się Rickowi, a nie mnie. On
wszystko zrobił.
- Myślałem, że moglibyśmy spędzić wieczór tylko we
dwoje...
Kim nie bardzo wiedziała, jak zareagować.
- Przepraszam, nie chciałam cię urazić.
- Powinienem wyrażać się jaśniej. Zapraszam cię na
kolację wcale nie z powodu podręczników.
Kim zawahała się. Na wieczór zaplanowała jedynie
rozszyfrowanie oferty i zachowania Tannera, co nie stanowiło
dostatecznej wymówki. A przecież celem pamiętnego kiermaszu
kawalerów było poznawanie nowych ludzi.
- Dziękuję.
Poprosiła Ricka, by pomógł dyrektorowi, wróciła do
gabinetu, zamknęła drzwi i zadzwoniła do domu. Ulżyło jej, gdy
usłyszała głos Marissy.
–
- Och, jak dobrze, że jesteś. Wyobraź sobie, że twój
dyrektor zaprosił mnie na kolację, a ja nawet nie pamiętam, jak
on ma na imię.
–
Poszli do niemieckiej restauracji i przy sauerbraten oraz
przy reńskim winie rozmawiali o trudnych uczniach, braku
oraz wykwalifikowanych nauczycieli i kiepskim stanie
szkolnictwa. Wieczór byłby bardziej udany, gdyby rozmowa nie
rwała się tak często. Przeskakiwali z tematu na temat i Kim z
coraz większym trudem znajdowała interesujący wątek. Wciąż
obawiała się, że może popełnić jakąś gafę.
Obserwując Gregga, chwilami żałowała, że wymyśliła
kiermasz kawalerów. Dlaczego od razu nie przyszło jej do
głowy, że to nienaturalny i wyrachowany sposób nawiązywania
znajomości? Pocieszała się, że Gregg sam zaproponował
spotkanie, niczego na nim nie wymusiła. Mimo to miała
wyrzuty sumienia, jakby coś przed nim ukrywała. Podobne
niejasne uczucie dręczyło ją, gdy Marissa namówiła Dana, żeby
przyjechał do szkoły, i gdy zostawili Roberta z Brenną. Gdyby
uprzedzono mężczyzn o celu przyjęcia, sytuacja byłaby jasna.
A teraz było już za późno. Jedyne, co można zrobić, by
uniknąć takich błędów w przyszłości, to odrzucać zaproszenia
od ludzi, którzy uczestniczyli w tamtym niefortunnym
przyjęciu. Albo szczerze wyznać, o co wtedy chodziło. Niestety,
szczerość mogłaby się okazać przykra dla wszystkich
zainteresowanych. Dziewczyny na pewno by się obraziły, a
mężczyźni najprawdopodobniej też.
Wprawdzie Tanner domyślił się wszystkiego i jego to
bawiło, lecz Dań i Robert uznaliby, że ich wykorzystano.
Ciekawe, do jakiej grupy należy Gregg. Miał poczucie humoru,
gdyż w przeciwnym razie nie zgodziłby się na oblewanie wodą.
Ale jej żartobliwa propozycja, by zaprosił na kolację Ricka,
padła na jałowy grunt.
Jednak Kim nie zamierzała sprawdzać, jakiego rodzaju jest
poczucie humoru dyrektora szkoły. Lepiej uczyć się na błędach
i unikać ich powtarzania. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie
urządzą kiermaszu kawalerów. Była przekonana, że to
postanowienie łatwiej wprowadzić w życie, niż zrezygnować z
czekolady.
Gregg dopił kawę, uregulował rachunek i jakby
mimochodem rzucił, że lekcje w jego szkole zaczynają się
bardzo wcześnie. Kim, zadowolona z takiego obrotu sprawy,
mruknęła, że i ona musi iść rano do pracy. W samochodzie
zdziwiło ją, że Gregg, choć podobno się spieszył, jechał bardzo
wolno. Odniosła wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale
brakowało mu odwagi.
Minęli ostami zakręt.
- Dziękuję za miły wieczór - odezwała się. - Nie musisz
mnie odprowadzać, bo to bezpieczna okolica. Koleżanki są
zapewne...
- Właśnie o tym myślę. - Gregg zjechał na bok, nie na
parking. - Może wstąpimy do mnie?
- Niedawno martwiłeś się, że zrobiło się późno, a teraz
miałbyś ochotę odwozić mnie z powrotem jeszcze raz?
- Bynajmniej. - Gregg uśmiechnął się znacząco. - Nie
udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Po co innym zakłócać spokój,
jeśli możemy być sami?
Kim wzdrygnęła się.
- Czyżbyś dawał mi do zrozumienia, że po wspólnej
kolacji obowiązuje spędzenie razem nocy?
- Wszyscy tak postępują.
Poprzednio Kim nie zauważyła nieprzyjemnej nuty w jego
głosie. Czyżby pojawiła się dopiero teraz?
- Ale ja nie - odparła chłodno. Gregg chwycił ją za rękę.
- Kolacja sporo kosztowała.
Kim spojrzała na niego takim wzrokiem, że gdyby
spojrzenie mogło zabijać, dyrektor padłby trupem.
- Czuję się zaszczycona, że wysoko cenisz moją usługę -
syknęła, pogardliwie wydymając usta. Gregg speszył się i
rozluźnił uścisk.
- Nie to... miałem na myśli...
- Jest mi obojętne, co myślałeś. Przyślę ci pieniądze za to,
co zjadłam. Dobranoc.
Wyskoczyła z samochodu i z całej siły trzasnęła drzwiami.
Wzburzona wbiegła do mieszkania, niemalże wpadając na
Marissę karmiącą rybki.
- Nigdy więcej żadnego kiermaszu kawalerów -
oświadczyła kategorycznie. - Kryteria nie były jasno
sprecyzowane. Do wymaganych cech kandydatów należało
dodać rozsądek i wrażliwość.
Marissa położyła palec na ustach i zerknęła w stronę
kuchni. Przy szafce Tanner układał pasjansa.
- Nie udała się randka? - spytał uprzejmie. - A swoją drogą
wciąż mnie nurtuje, jakie kwalifikacje należało posiadać, by
zostać zaproszonym na to wasze przyjęcie. Skoro
zapomniałyście o rozsądku i wrażliwości, to czego od nas
wymagałyście?
- Co ty tu robisz? - krzyknęła Kim. - Brenna pracuje...
- Przyszedłem do ciebie.
- Niezły wykręt. Chcesz kokietować trzy dziewczyny w
jednym mieszkaniu. Bardzo wygodny układ.
- Kto mówi o kokietowaniu? - Tanner położył kolejną
kartę. - Ja nie kłamię. Naprawdę, chciałem jedynie zobaczyć się
z tobą, nie zamierzałem zapraszać cię na kolacje.
Marissa twierdziła, że szybko wrócisz i pozwoliła mi
zaczekać.
Kim groźnie łypnęła okiem na Marissę, ale przyjaciółka
obojętnie wzruszyła ramionami. Czyżby była lepszą aktorką niż
Brenna?
- Dobrze, że zostałem - podjął Tanner. - Cóż takiego
zaszło? Czy adorator kazał ci zapłacić za połowę kolacji? Nie,
chyba nie, bo to by świadczyło, że jest rozsądny.
- Nie zamierzam odpowiadać.
- Wobec tego zmienię temat. Czy rozgryzłaś już moją
ofertę i doszukałaś się czegoś interesującego?
- Nic nie znalazłam.
- Bo nic tam nie ma.
- Przyszedłeś, żeby zapytać, co sądzę o twojej ofercie?
- Nie. Chciałem ci powiedzieć, że rozmawiałem z Jem. Do
ciebie się nie dodzwoniła, bo już wyszłaś z pracy.
- Co mówiła?
Tanner bez pośpiechu przełożył kilka kart, choć Kim z
trudem panowała nad sobą. W końcu beznamiętnym tonem
oświadczył:
- Jeśli chcesz, możesz dostać zlecenie.
Kim spędziła bezsenną noc. Nie wiedziała, czy ma się
obawiać, czy też cieszyć, że otrzymała pracę dzięki Tannerowi.
Starała się przewidzieć wszystkie możliwe pułapki. Wyliczyła
wiele trudności, a wciąż przychodziły jej do głowy nowe.
Rano od razu odsłuchała wiadomość od Jerri. Dla
uspokojenia nerwów wykonała kilka ćwiczeń oddechowych i
dopiero potem podniosła słuchawkę.
- Jeszcze raz dokładnie przejrzałam państwa oferty -
powiedziała Jerri. - Ufam Tannerowi i jego rekomendacji, wiec
dam pani to zlecenie... oczywiście, jeśli praca dla nas nadal
panią interesuje.
- Owszem, interesuje - odpowiedziała Kim lekko drżącym
głosem.
- Wobec tego natychmiast prześlę umowę. Leży gotowa na
biurku, więc niebawem ją pani dostanie. Po otrzymaniu
podpisanej kopii, dostarczę materiał przez posłańca. Mam
nadzieję, że za dziesięć dni otrzymam wydrukowany katalog.
Zatrudniając nieznaną firmę, trochę ryzykuję, ale liczę, że pani
mnie nie zawiedzie.
,3o w przeciwnym razie będzie źle". Niedopowiedziane
słowa zawisły w powietrzu.
Kim podpisała umowę mniej pewną ręką niż zwykle,
wręczyła ją Marge do wysłania faksem i poszła powiedzieć o
zdobyciu zamówienia Rickowi. Na progu hali maszyn
zdrętwiała. Blady, spocony Rick leżał na podłodze i otwartymi
ustami łapał powietrze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Stanęła jak wryta i przerażona patrzyła na skuloną postać.
Przecież Rick był niezawodny, więc niemożliwe, żeby zasłabł,
żeby coś go bolało. Po chwili opanowała się, kazała wezwać
pogotowie i uklękła przy Ricku.
Jego poszarzała twarz i zbolałe oczy przeraziły ją mniej niż
fakt, że nie sprzeciwił się wezwaniu karetki. To zupełnie
niepodobne do człowieka, który nawet z grypą przychodził do
pracy. Kiedyś złamał nogę w kostce, ale i wtedy nie wziął
zwolnienia i o kulach kuśtykał przy maszynach. Koledzy
pokpiwali z niego i jego oddania firmie. Mówili, że nawet atak
woreczka żółciowego zaplanował na okres urlopu.
- Czujesz ból w piersiach?
- Nie... to kręgosłup... nie serce... - odparł Rick urywanym,
głuchym głosem.
- Leż bez ruchu, ale jeśli możesz mówić, powiedz, co się
stało.
- Pochyliłem się... i coś trzasnęło...
- W kręgosłupie?
- Nie, w maszynie. Chyba za mocno się oparłem.
- Odskoczyłeś wystraszony, straciłeś równowagę i
upadłeś?
- Tak. Uderzyłem plecami o kant i jak kłoda zwaliłem się
na podłogę. - Spróbował unieść nogę, ale skrzywił się z bólu. -
Słyszałem, jak coś chrupnęło.
- Nie ruszaj się. Pogotowie zaraz tu będzie.
Po odjeździe karetki Kim wróciła do gabinetu roztrzęsiona.
Na biurku leżała podpisana umowa z Westway Cosmetics, co
oznaczało, że zegar zaczął tykać i czas ucieka. Normalnie
dziesięć dni w zupełności starczyłoby na wydrukowanie
katalogu, ale właśnie zabrakło fachowca, który wykonałby takie
zadanie.
Kim miała ochotę walić głową w mur. Oczywiście,
bardziej martwiła się o Ricka niż o katalog. Uraz kręgosłupa nie
wróży nic dobrego, ale Rick niebawem znajdzie się w szpitalu,
pod dobrą opieką. Chwilowo nic więcej nie mogła dla niego
zrobić.
Rozległ się dzwonek. Drzwi były uchylone, więc
zobaczyła, że twarz Marge zmieniła się w kamienną maskę.
Taką reakcję wywoływała tylko jedna osoba, która teraz
powinna być bardzo daleko.
Pani Burnham ledwo raczyła odpowiedzieć na powitanie
sekretarki i weszła do gabinetu.
- Co za niespodzianka! - Kim wstała. - Czyżby nie służył
ci klimat na Karaibach?
Macocha usiadła i założyła nogę na nogę.
- Otóż, wcale nie wyjechałam. Jesteś zaskoczona tym, że
poświęciłam się i zrezygnowałam z wyprawy, co? Twoje
zachowanie podczas mojej poprzedniej wizyty w firmie dało mi
dużo do myślenia, więc sprawdziłam to i owo.
Kim przypomniała sobie ostatnie spotkanie z macochą,
podczas którego zadzwonił Tanner.
-
Dlaczego zwyczajny telefon skłonił cię do
przeprowadzenia śledztwa?
- Bo Calhounowie nigdy nie robią niczego bez powodu.
A ten przedstawiciel ich klanu ma więcej wdzięku niż inni,
co wcale nie znaczy, że jego motywy są uczciwsze.
- Rozmawiałaś z nim?
- Bardzo krótko.
Kim pomyślała, że być może Tanner kierował się
współczuciem, skoro poznał jej macochę, ale taka konkluzja
przeczyła wnioskom, do jakich doszła po dokładnym
przejrzeniu jego oferty. Nie otrzymała pracy z litości, co do tego
nie miała wątpliwości. Oczywiście, wycofanie się było
wspaniałomyślnym gestem, ale Tanner słusznie ocenił, że jej
oferta jest lepsza. Czy takie wyjaśnienie wystarczy?
Zważywszy, że mógł na tym zamówieniu nieźle zarobić?
- Czego się dowiedziałaś?
- Bardzo mało i dlatego nie przyszłam wcześniej. Ale
ostrzegam cię. Miej się na baczności, bo Tanner chce coś od
ciebie wyciągnąć. Na razie nie wiem co.
Po tych słowach pani Burnham wstała i wyszła bez
pożegnania. Tym razem nie domagała się rzekomo należnych jej
odsetek, co było bardzo niepokojące. Jeśli macocha była
wzburzona do tego stopnia, że zapominała o pieniądzach, to
sytuacja musi wyglądać naprawdę źle.
- Pamiętaj, Tanner chce coś od ciebie wyciągnąć -
powtórzyła, stojąc w drzwiach.
Może to i prawda, chociaż macocha nie miała zbyt dobrej
intuicji i wszystko przesłaniały jej pretensje do całego świata.
Lecz jeżeli Tanner rzeczywiście chce coś dostać, będzie miał
idealną okazję. Na pewno nawet nie przypuszcza, że ona musi
błagać go o pomoc.
Kim wolnym krokiem szła do siedziby konkurenta. Nadal
było tam pięknie, kanarek ładnie śpiewał, w fontannie
przyjemnie szumiała woda. Jej monotonny plusk z pewnością
działałby kojąco, gdyby Kim wybrała się tu w innej sprawie.
Nie była umówiona, więc recepcjonista zrobił zdziwioną
minę. Zadzwonił do szefa i powiadomił go, kto przyszedł.
Widocznie odpowiedź tak go zaskoczyła, że odłożył słuchawkę,
jakby parzyła w rękę.
- Pani pozwoli za mną.
Minęli salę konferencyjną i doszli do końca korytarza.
Recepcjonista zastukał do ostatnich drzwi, otworzył je i wpuścił
gościa.
Tanner stał przy oknie wychodzącym wprost na Printers
Ink. Ciekawe, czy odziedziczył gabinet po ojcu, czy przeniósł
się tutaj po przejęciu firmy.
- Dziękuję, że od razu mnie przyjmujesz - powiedziała
Kim.
-
I przepraszam, że niezapowiedzianą wizytą
przeszkadzam ci.
- Widziałem, jak przechodziłaś przez jezdnię. - Tanner
zapraszającym gestem wskazał fotele w rogu pokoju. - Nie
przeszkadzasz mi. Przeciwnie, jest mi miło.
Kim zdziwiła się, bo jego słowa zabrzmiały tak, jakby
naprawdę na nią czekał. Usłyszała w jego głosie jakąś
intrygującą nutę, ale nie miała czasu zastanawiać się, co ona
znaczy.
- Wiesz, mam kolejne zlecenie dla ciebie. Kim ogarnął
pusty śmiech. Jak mogła posądzać Tannera o żywszą sympatię?
Przecież on uwodził jej koleżanki.
- Zamierzałem właśnie wybrać się do ciebie, ale przez
okno zobaczyłem karetkę i uznałem, że masz jakieś kłopoty.
- Rzeczywiście, mam. I dlatego nie mogę przyjąć żadnego
nowego zlecenia.
- To, o którym mówię, nie jest pilne. Można wiedzieć,
dlaczego przyszłaś? Chyba nie z przeprosinami?
- Nie. - Kim przygryzła wargę. - Ale żałuję, że tak mi się
wczoraj wyrwało.
- Możesz wyrażać się jaśniej? Co ci się wyrwało?
- Wszystko - odparta poirytowana. - Przepraszam za
zarzut, że dajesz mi pracę z litości, że chcesz się wykpić, że
planujesz moją zgubę. Czy wyznałam wszystkie grzechy?
- Główne. Przepraszasz szczerze?
- Tak. - Westchnęła. - Wiesz, gdybyś chciał doprowadzić
mnie do ruiny, lepiej nie mógłbyś tego zaplanować.
- Napijesz się kawy?
- Bardzo chętnie.
- A ja słucham.
- Ricka zabrało pogotowie. Dopiero prześwietlenie
wykaże, czy ma połamane kości, ale pewno wypadł mu dysk, bo
krzyczał z bólu. - Wypiła łyk mocnej, aromatycznej kawy. -
Nawet jeśli ma tylko naderwane mięśnie, na razie nie będzie
mógł pracować.
- Bez niego nie wydrukujesz katalogu.
- I dlatego muszę wycofać się z umowy.
- Nie możesz.
- Ogłuchłeś czy co? Przecież wyraźnie mówię, że bez
Ricka wszystko się wali.
- To ryzyko polegać na jednym fachowcu.
- Ciebie stać na nadliczbowych pracowników, ale mnie
nie. Podszkoliłam się i potrafię zastąpić każdego, z wyjątkiem
Ricka. Nawet nie spróbuję uruchomić prasy Ripleya, bo
zamówienie jest za duże, a termin za krótki. Nie mam wyboru.
Muszę się wycofać.
- Zaprzepaścisz szansę otrzymywania dalszych zleceń od
Jerri.
- Myślisz, że tego nie wiem? - spytała podniesionym
głosem. - Już i tak mi ciężko, więc mnie nie dobijaj.
- Chciałem tylko podkreślić wagę problemu.
- Jakbym sama nie wiedziała! Przemyślałam wszystkie za
i przeciw i najlepiej będzie, jeżeli od razu się przyznam, że nie
wykonam katalogu w terminie. Lepsze to niż oddanie byle jakiej
roboty.
- Prawda. Tego Jerri by ci nie darowała.
- Przyszłam prosić cię, żebyś wziął to zlecenie. Jeżeli się
zgodzisz, zadzwonię do Jerri, przeproszę ją i powiem, że
znalazłam rozwiązanie.
- Jest inne.
- Jakie?
- Dam ci kogoś, kto poradzi sobie z twoim sprzętem.
Kim zdębiała. To niemożliwe! Na pewno się przesłyszała,
bo Tanner spokojnie pił kawę i wyglądał tak, jakby powiedział
coś zwyczajnego.
- Czemu chcesz to zrobić? - spytała, gdy odzyskała mowę.
- Masz okazję zniszczyć Printers Ink, a chcesz mnie ratować?
- Nie zamierzam cię niszczyć.
- A tak, zapomniałam, że przydaję się do wykonywania
prac, których nie lubisz.
- Mam inny powód. Dolać ci kawy?
- Nie, dziękuję. O czym mówisz?
- Uważam, że rozejście się wspólników było kardynalnym
błędem.
- Co ma piernik do wiatraka?
- Powinniśmy znowu połączyć firmy.
- Co? Mamy zostać wspólnikami?
- Raczej widzę to tak, że Printers Ink stanie się filią
Calhoun i Sp.
- Chcesz mnie wykupić - szepnęła Kim martwym głosem.
- Wcale nie. Myślę o fuzji.
- Nic nie rozumiem.
- Gdyby zależało mi tylko na pracy, którą teraz
wykonujesz,
nie
potrzebowałbym
twojej
drukarni.
Wystarczyłoby kupić odpowiednie maszyny. Mam dość miejsca
i ludzi. Ale nie potrzeba mi już dodatkowych obowiązków.
- Ja mam cię zastąpić?
- Chcę, żebyś robiła to, co dotychczas - sprostował
Tanner. - Printers Ink to ty, wiec jeśli nie będziesz kierować
drukarnią, cofam propozycję.
Kim zakręciło się w głowie.
- Widzę w tym korzyści dla obu stron - ciągnął Tanner. -
Ty będziesz miała więcej personelu, wyspecjalizujesz się. Ja
natomiast będę brał te małe zlecenia, zamiast ich unikać.
- I przestaniesz martwić się, czy je przyjmę, bo to będzie
mój służbowy obowiązek. Będę pracować dla ciebie i przed
tobą odpowiadać.
- W pewnym sensie tak. Spójrz prawdzie w oczy. Nie
masz aktywów, żeby być pełnoprawnym wspólnikiem.
- Wiem. Dlatego przyszłam... Czy jedno z drugim jest
związane?
- Jak to, związane?
- Jeśli nie zgodzę się, żebyś mnie wykupił, nie udzielisz
mi pomocy, tak?
Pomysł wyraźnie zaskoczył Tannera, a Kim pluła sobie w
brodę, że znowu podsunęła mu myśl, która jemu nie przyszła do
głowy.
- Czy ty byś tak postąpiła? - zapytał cicho. - Nie, nie ma
związku miedzy jedną sprawą a drugą. Wydawało mi się, że
nadszedł moment, by poruszyć kwestię fuzji.
- Gdy leżę na obu łopatkach.
- Może leżysz, ale nie na obu. Masz czas, zastanów się. A
fachowca i tak ci przyślę. - Podszedł do biurka i podniósł
słuchawkę. - Harry, czy bez Chrisa poradzisz sobie przez
tydzień, najdłużej dziesięć dni?
Kim zacisnęła pięści, żeby się opanować. Tym razem
macocha miała rację. Okazało się, że Tanner chce jej zabrać
Printers Ink, czyli wszystko.
Brenna zaplanowała wystawną kolację i wysłała
przyjaciółki po zakupy.
- To chyba wszystko - powiedziała zasapana Marissa.
- Powieszę ją za takie wykorzystywanie - zagroziła Kim.
- Nie złość się. Lepiej pomyśl, jak sobie podjesz. - Marissa
popatrzyła na polędwicę. - Warto się trochę pomęczyć, żeby
zjeść dobrą pieczeń. I mus czekoladowy.
- Kogo zaprosiłaś?
- Dana.
- O, to nawet ciekawe. Do szkoły zabrał mnie, a teraz
asystuje tobie. Tanner wtedy wybrał się z tobą, ale nadskakuje
Brennie. Tylko biedny Robert wciąż siedzi w kuchni. Chyba jest
zadowolony, że tym razem bez Brenny. Może po kolacji w coś
zagramy?
- W co?
- Mnie dobrze zrobi „Człowieku, nie irytuj się".
- Ale masz humor! Rzadko jesteś w podłym nastroju. Co
cię ukąsiło?
Kim nie wiedziała, co jej najbardziej dokucza. Współczuła
Robertowi i ze względu na niego była zła na Brennę. Uważała,
że kapryśna modelka cynicznie wykorzystuje dobrodusznego
kucharza, aby spotkać się z Tannerem. Czy naprawdę tak jest?
Przecież nikt Roberta do niczego nie zmusza, więc może on nie
buntuje się przeciwko gotowaniu wystawnej kolacji?
Oczywiście, denerwowała się z powodu katalogu. Chris
natychmiast zgłosił się do pracy i był dobrym fachowcem.
Rosły stosy zadrukowanych arkuszy, a mimo to Kim miała
wątpliwości, czy wykona zamówienie w terminie.
Martwiła się o Ricka, który wyraził zgodę na dłuższy pobyt
w szpitalu. Badania nie wykazały żadnego złamania, a mimo to
lekarze nie wypisywali pacjenta. Kim zdawała sobie sprawę, że
Rick już nigdy nie będzie pracował jak dawniej, nie będzie mógł
dźwigać paczek.
Irytowały ją zbyt częste telefony od macochy. Nie
zamierzała mówić jej o propozycji Tannera. Sama odpowiadała
za losy Printers Ink. Decyzja co do przyszłości firmy należała
wyłącznie do niej, niezależnie od roszczeń macochy.
Jednak perspektywa połączenia się z firmą syna dawnego
wspólnika ojca wzbudzała jej niepokój. Kim nie potrafiła bez
oporów oddać drukarni, którą ojciec z wielkim trudem urządził.
Uważała, że zgoda na fuzję byłaby zdradą wobec niego, bo po
odejściu wspornika przez lata musiał walczyć o utrzymanie
drukarni. Poza tym nie mogła zrezygnować z niezależności i
zostać podwładną niedawnego zawziętego rywala, prawie
wroga. Bardzo, niechętnie przyznawała jednak, że są również
plusy takiego rozwiązania. Jeżeli Printers Ink zostanie filią
Calhoun i Sp., zniknie troska o pieniądze i zlecenia oraz
odpadną kłopoty z zastępstwem w razie choroby Ricka.
- Kim! - Marissa schwyciła ją za rękę. - Jeśli chcesz
zemdleć, to bądź łaskawa się położyć. Będzie mniej kłopotu i
nie potłuczesz się.
- Przepraszam, myślałam...
- O czym?
- O sprawach zawodowych.
- Najpierw pomyśl o tym. - Marissa pokazała rachunek. -
Patrz, ile wydałyśmy. Brenna musi zapłacić co najmniej jedną
trzecią. Niech wie, jakie kosztowne ma pomysły. - Wymownie
spojrzała na Kim. - Przyznaj się z ręką na sercu, czy kryje się za
tym mężczyzna.
- Daję ci słowo, że nie. Ale gryzie mnie sumienie z
powodu Roberta. Nie umówił się ze mną...
- Dziś nikt nie przychodzi na randkę.
- Lepiej nie mów tego Brennie.
- Przecież ona wie, że Tanner nie myśli o niej poważnie.
- Czyli nie będzie rozczarowana, w przeciwieństwie do
ciebie.
- Naprawdę myślałaś, że mi przykro?
- Oczywiście. A co, nie mam racji?
-
Nie. Pamiętaj, co powiedziałam: zaprosiłyśmy
znajomych na dobrą kolację, a nie na randkę. Po prostu chcemy
spotkać się z nimi i porozmawiać.
W kuchni zastały Roberta i Brennę. Robert już był w
fartuchu i rozłożył swe przybory, a Brenna układała kwiaty w
wazonie.
- O, dobrze, że jesteście - ucieszył się Robert. - Kupiłyście
to, co było na liście?
- Tak. Myślałam, że ogołocimy wszystkie półki -
zażartowała Kim.
- Brenna, posuń się - poprosiła Marissa. - Musimy
wyłożyć zakupy.
- Artystom się nie przeszkadza. Brenna spokojnie wyjęła z
wazonu dwa tulipany, przycięła je i włożyła z powrotem.
- Robert jest większym artystą - słusznie zauważyła
Marissa. - Jemu potrzeba więcej przestrzeni do twórczej pracy.
Robert opróżnił torby.
- Gdzie jest śmietanka do pieczonych ziemniaków?
- Włożyłeś do lodówki.
- To była kremówka do musu czekoladowego. Miałyście
też kupić zwykłą.
- Oj, moja wina - przyznała się Marissa. - Myślałam, że
przez pomyłkę wpisałeś dwa razy to samo.
- Nigdy nie mylę się w kwestiach kulinarnych. Czasem
eksperymentuję - nie zawsze z dobrym skutkiem - ale błędów
nie popełniani.
- Weź mleko - poradziła Kim.
- Wziąłbym, gdyby było świeże, ale to w lodówce już
tydzień temu było stare.
- Bardzo mi przykro. Uprzedziłam cię, że marne z nas
gospodynie. No cóż, skoro musi być śmietanka, skoczę do
sklepu.
Wychodząc, usłyszała jeszcze, jak Robert kazał Brennie
przygotować czekoladę. Na dworze wiał chłodny wiatr, więc
Kim postawiła kołnierz i ruszyła raźnym krokiem. Ze sklepu
wracała już wolniej, bo nie za bardzo pociągała ją rola pod -
kuchennej.
Zauważyła zamykające się drzwi windy, wiec podbiegła i
krzyknęła:
- Proszę zaczekać!
Z windy wyjrzał Tanner.
- Jak miło, że chcesz dotrzymać mi towarzystwa.
Kim zaklęła pod nosem. Ostatni raz widziała się z
Tannerem przed trzema dniami. Czy teraz od razu zapyta ją o
decyzję?
- Jak Chris sobie radzi? - zagadnął.
- Bardzo dobrze, wiec znaczna część zamówienia jest już
gotowa. Nie przyszedłeś przypadkiem za wcześnie?
- Brenna prosiła, żebym pomógł ustawić stół.
- Wczoraj go pożyczyłyśmy. Nie rozumiem, czemu
Brenna nie poprosiła tych, co go przynieśli, żeby od razu
rozłożyli.
- Zabrałby dużo miejsca.
- Raczej chciała, żebyś czuł się potrzebny, związany z
nami.
Tanner chyba zrozumiał aluzję, ale nie speszył się ani
trochę. A nawet jakby poweselał.
- Z kim jesteś umówiona?
- Teoretycznie z Robertem.
- I będziesz tkwiła w kuchni? Mało pociągająca
perspektywa. Jednak chyba lepiej, że nie umówiłaś się z tym
typem, z którym niedawno byłaś na kolacji.
- O, dobrze, że mi przypomniałeś. Miała szczery zamiar
posłać Greggowi czek, ale zupełnie zapomniała.
- Co wtedy zaszło? Powiedz mi łaskawie, bo domysły
doprowadzą mnie do szału.
Przemilczany epizod niepotrzebnie zaczynał nabierać
większej wagi, niż było w istocie. Kim pomyślała, że jeśli powie
teraz prawdę, najprawdopodobniej wyda się Tannerowi niezbyt
mądra, co było mało przyjemne, ale mogło mieć jeden duży plus
- wobec takiego stanu rzeczy Tanner nie podtrzyma propozycji
fuzji. Tak więc odpadnie jej podjecie trudnej decyzji.
- Najpierw zadam ci pytanie. Czy uważasz, że
dziewczyna, którą zaprosiłeś na kolację, musi się z tobą
przespać?
- Aha, czyli na to liczył. Nie, nie uważam. Co innego
gdybym zafundował jej dwie kolacje... Kim rzuciła mu wściekłe
spojrzenie.
- Nie złość się. Ale oczekiwałbym tego od kobiety, która
się ze mną założyła...
- Przecież nie przegrałam.
- Czy wiesz, że wobec niedotrzymania obietnicy wszelkie
posunięcia są dozwolone?
- Wszelkie? Czy to znaczy, że grozi mi niebezpieczeństwo
nawet w tej chwili?
- Teraz jesteś bezpieczna, bo nie lubię amorów w windzie.
Wolę w łóżku czy choćby na wygodnej kanapie. - Mrugnął
porozumiewawczo. - Gdy zakładaliśmy się, była mowa o
łóżku... Nie rób takiej zgorszonej miny. Gdzie twoje poczucie
humoru?
Kim próbowała się roześmiać, ale tylko jęknęła, bo, ku jej
zaskoczeniu, słowa Tannera podnieciły ją, zamiast rozbawić.
Wyobraziła go sobie w dużym łóżku...
Nie bądź śmieszna! - skarciła się w duchu. Zachowaj
zimną krew! Opanuj się!
Oczami wyobraźni ujrzała go zdejmującego koszule i...
oblizała wargi. Zbyt późno zorientowała się, że Tanner
wymownie patrzy na jej usta.
Nieoczekiwanie oboje jednocześnie przysunęli się do
siebie, jakby ich coś ku sobie popchnęło. Tanner objął ją i
pocałował. Nie za mocno, ale i nie za słabo. Panował nad jej i
swoim podnieceniem, ale wiedział, jak rozbudzić pożądanie
kobiety.
Kim bezwiednie przytuliła się do niego, a wtedy pocałował
ją inaczej. Mocniej i namiętniej. Odskoczyła od niego na
sekundę przed zatrzymaniem się windy. Była na siebie zła.
Przecież Tanner umówił się dziś z Brenną. Ciekawe, czy
otrzymał zaproszenie jedynie na kolację, czy na coś więcej. Na
szczęście przypomniała sobie zapewnienie Marissy, że tego
wieczoru nie będzie żadnych randek. Poczuła się trochę
rozgrzeszona, bo wobec tego nie popełniła przestępstwa, nie
ukradła niczego, co należało się Brennie. Ale ta myśl wcale nie
poprawiła jej samopoczucia, wręcz przeciwnie. Doszła do
smutnego wniosku, że Tanner jest oportunistą, a ona stale o tym
zapominała.
- Kim - odezwał się Tanner zmienionym głosem.
- Brenną czeka...
W domu poszła prosto do kuchni.
- Już jestem.
- Świetnie - pochwalił Robert, nie patrząc na nią,
ponieważ wstawiał mięso do piekarnika. - Zaraz zabiorę się za
ziemniaki.
Podczas kolacji Kim starała się omijać Tannera wzrokiem.
Nie było to łatwe, bo siedział naprzeciw niej i działał jak
magnes. W połowie wieczoru spostrzegła, że jej zmysły uległy
wyostrzeniu, szczególnie wzrok i słuch. Miała wrażenie, że
Brenną zachowuje się inaczej, mówi głośniej, więcej
gestykuluje. Dlaczego? Czy domyśla się, co zaszło w windzie?
Marissa sprzątnęła talerze i przyniosła deser. Porcje musu
były ładnie przybrane, ale Robert nałożył je do plastikowych
pojemników po margarynie i twarożkach.
- Przepraszam, brakuje nam odpowiednich naczyń -
wyjaśniła Marissa pogodnie. - Dobrze, że długo nie
rozmrażałyśmy lodówki i znalazłam choć tyle pojemników.
Tanner, nie patrz tak na mnie, bo wszystkie starannie umyłam.
Usiadła obok Dana i ochoczo zaczęła jeść, ale po chwili
skrzywiła się i odłożyła łyżeczkę.
- Robert, czemu to takie gorzkie?
- Czekoladowy...
- Smakuje, jakby wcale nie było cukru.
- Niemożliwe.
Robert postawił tacę z kawą, zjadł trochę musu i też się
skrzywił.
- Faktycznie, brak cukru.
- A mówiłeś, że nie popełniasz błędów! - Marissa nabrała
sporą porcję musu i rzuciła w niego. - Masz za to, że Brenną
zawróciła ci w głowie.
Robert odwzajemnił się większą porcją, która wylądowała
na głowie Marissy. Brenną źle wycelowała i jej mus znalazł się
na nosie Dana.
Kim zasłoniła się serwetką. Po chwili ukradkiem wyjrzała i
popatrzyła na Tannera, który z rozbawieniem przyglądał się
niewybrednej zabawie. Nagle odwrócił głowę i uśmiechnął się
do niej.
A Kim poczuła, że traci grunt pod nogami, bo w tym
momencie poznała przyczynę swych udręk i złości. Wcale nie
cierpiała z powodu nielojalności wobec przyjaciółek. Gnębiła ją
zazdrość o Tannera. Zaprosiła go na przyjęcie - kiermasz, bo nie
budził w niej żadnych cieplejszych uczuć. Ale pomyliła się. I to
bardzo. Dopiero teraz zrozumiała, że pragnie mieć go wyłącznie
dla siebie. Do końca życia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Następna zmiana polegała na tym, że dźwięki przycichły, a
barwy zbladły. Wszystko, z wyjątkiem Tannera, zdawało się
przymglone. Jego twarz została w polu widzenia, a inne znikły.
Kim była porażona nagłym odkryciem i czuła się tak, jakby
wpadła do lodowatej wody.
Nieświadome uczucie zrodziło się przed kilkoma
miesiącami albo jeszcze wcześniej. Zakochała się w Tannerze,
wcale o tym nie wiedząc. A może nie chciała zauważyć
pierwszych oznak? Dopiero z perspektywy czasu zrozumiała,
jak było naprawdę.
Na widok Tannera zawsze ogarniała ją irytacja, chęć
rywalizowania, zazdrość. Tłumaczyła sobie swoje reakcje tym,
że rywal - mający lepsze wyposażenie i liczniejszy personel -
był nie do pokonania. Teraz wszystko zrozumiała - zamiast
groźnego przeciwnika widziała w nim atrakcyjnego mężczyznę.
Sądziła, że chodzi o kwestie zawodowe, gdy tymczasem było
inaczej. Czuła się zagrożona, ale nie uświadamiała sobie, że to
sam Tanner ją intryguje.
Dlatego krytycznym okiem patrzyła na kobiety u jego
boku. Była przekonana, że nie traktuje ich poważnie, a
podświadomie uważała, że czeka właśnie na nią.
Mówiąc Marissie, że nie chce zwodzić Dana, powiedziała
prawdę. W głębi serca czuła bowiem, że żaden mężczyzna nie
zajmie miejsca przeznaczonego dla Tannera.
Gdyby to od niej zależało, nie zaprosiłaby Tannera na
kiermasz kawalerów. Wyjaśniłaby przyjaciółkom, że nie warto
zapraszać człowieka, z którym nie można wiązać żadnych
nadziei. Tym samym rozminęłaby się z prawdą, ponieważ
jedynym powodem, dla którego nie zamierzała zaprosić
konkurenta był fakt, że chciała go mieć wyłącznie dla siebie.
Niestety, nie należał do niej!
Uległa jednak Brennie i zaprosiła go. Już wtedy coś
przeczuwała i dlatego tak zdecydowanie odizolowała go od
gości. Bała się, że zwróci uwagę na inną kobietę, więc nie
odstępowała go, a mimo to nie upilnowała. Tannerowi najpierw
spodobała się skromna, serdeczna i bezpretensjonalna Marissa, a
potem piękna i pewna siebie Brenna.
Teraz Kim musiała uczciwie przyznać, że bynajmniej nie
martwiła się o Marissę. Gdy Tanner umówił się z jej drugą
koleżanką, zirytowała się, lecz nie ze względu na dobro
przyjaciółki. Byłoby jej bardzo przykro, gdyby Marissa lub
Brenna cierpiały z powodu Tannera, ale ich zranione uczucia
nie spędziłyby jej snu z powiek. Nic dziwnego, że miała
wyrzuty sumienia. Myślała niby o przyjaciółkach, a sama
pragnęła zdobyć Tannera i dlatego nieświadomie starała się
zwrócić na siebie jego uwagę.
Na szkolnym tarasie zaprosił ją do tańca, ale przecież sama
podsunęła mu tę myśl. Poniewczasie wstydziła się swego
postępku. Niedorzeczny zakład też ją skompromitował.
Wmawiała Tannerowi, że nie zgodziła się na warunki, a
przecież sama je ustaliła. W taki zawoalowany sposób złożyła
mu miłosną propozycję. Nie wpadłaby na taki pomysł, gdyby
Tanner jej nie pociągał, gdyby nie marzyła o nim. Coraz
częściej wyobrażała sobie ich pierwszą randkę.
A incydent w windzie? Przytuliła się do niego i całowała
go, a potem rozgrzeszyła się przed sobą, że jej postępowanie
wcale nie było nielojalne wobec przyjaciółek. Widziała, jak
Tanner zareagował na pocałunki, jaki był poruszony. Dlaczego
nie pozostał obojętny? Czy wtedy uświadomił sobie, że ona jest
godna pożądania? Nie. Raczej zdziwił się, że mu uległa i bał się
jej następnego kroku.
Kim zdawała sobie sprawę, że postąpiła w sposób
niewybaczalny. Co teraz zrobić? Jak wybrnąć z niezręcznej
sytuacji? Po krótkim namyśle uznała, że najlepiej zachowywać
się zupełnie naturalnie. Jakby nic się nie stało. Rozejrzała się
wokół, stwierdziła, że batalia skończona, więc zwróciła się do
Roberta:
- Chodź do łazienki. Zmyję tę plamę, bo inaczej twój
krawat będzie do wyrzucenia.
- Zostaw go - powiedziała zdyszana Brenna. - Krawat i tak
ma kropki we wszystkich kolorach tęczy, więc jeszcze jedna
plama nikomu nie wyda się podejrzana.
Robert zrobił strapioną minę - ciekawe, czy z powodu słów
Brenny, czy z powodu pożałowania godnego stanu krawata?
- Mylisz się - zaprzeczyła Kim. - Każdemu wyda się
podejrzane, bo w tęczy nie ma koloru czekoladowego. Robert,
idziesz? Do gotowania mam dwie lewe ręce, ale na wywabianiu
plam znam się jak nikt inny.
Tuż przed zaśnięciem ostatecznie zadecydowała, że
połączenie firm nie wchodzi w rachubę, ponieważ oznaczałoby
to częste spotkania z Tannerem. Wprawdzie zostałaby w swojej
drukarni i realizowała osobne zlecenia, lecz wzajemne kontakty
miałyby miejsce regularnie, co było niewskazane. Trudno
widywać ukochanego i obojętnie rozmawiać, mając
świadomość, że dla niego jest się tylko i wyłącznie pracownicą.
Odtąd kłopotliwe będą nawet sporadyczne spotkania na
neutralnym gruncie. Trzeba będzie robić dobrą minę do złej gry
lub w ostateczności zrezygnować z ubiegania się o te same
zlecenia.
Nie, to ostatnie wyjście było nie do przyjęcia! Jeżeli
miałaby rezygnować z pracy z obawy przed Tannerem, lepiej od
razu zamknąć drukarnię. Nie rozumiała, jak znalazła się w tak
niekorzystnej sytuacji. Jedynym wyjaśnieniem było to, że
proces odbywał się powoli, niezauważalnie. A nawet jeśli
wystąpiły jakieś oznaki, zlekceważyła je. Uczucie stawało się
coraz wyraźniejsze, a ona wciąż udawała, że nic nie widzi.
Ale dłużej nie mogła udawać.
Doszła do wniosku, że oszukiwała się również w sprawie
fuzji. Nie chodziło jej wyłącznie o dobro firmy. Nie miała
wyjścia i musiała odrzucić propozycję Tannera. Jak to zrobić i
pozostać w dobrych stosunkach z rywalem? Dopiero połowa
katalogu została wydrukowana. Tanner nie jest mściwy, ale
prawdopodobnie zażąda, aby odesłała mu Chrisa. Odstąpienie
pracownika ewentualnemu partnerowi i wspomaganie
konkurencji to dwie różne rzeczy.
Długo zastanawiała się, jaki podać powód. Nie wystarczy
suche oświadczenie, że do fuzji nie dojdzie. Oczywiście, nie
może też powiedzieć, że współpraca z człowiekiem, którego
kocha, stwarza jej pewne problemy. Tanner wybuchnie
śmiechem. Trzeba znaleźć jakiś rozsądny argument. Dobrze, że
jest trochę czasu do namysłu. Sam jej poradził, żeby się dobrze
zastanowiła.
Zrobi to po ukończeniu i oddaniu katalogu. Odeśle Chrisa,
a potem odrzuci propozycję fuzji. Wolałaby, żeby Tanner nie
odgadł jej uczuć. Niech uważa, że jest wyrachowana i celowo
zwlekała z odpowiedzią. To lepsze niż wyznanie prawdy.
Przez trzy dni Chris jako pierwszy stawiał się do pracy,
wiec Kim dała mu klucze. Odtąd zawsze już pracował, gdy
pozostali dopiero przychodzili do drukarni. Nazajutrz po
wystawnej kolacji Kim przyjechała bardzo wcześnie, ale Chris
już był. Dlaczego? Czy chciał jak najprędzej wydrukować
katalog i wrócić do macierzystej firmy?
Zdjęła płaszcz i, jak zwykle, najpierw poszła do hali
maszyn. Nie zastała tam Chrisa, a prasa Ripleya pracowała na
zwolnionych obrotach. To wydało się jej podejrzane.
Wprawdzie stary sprzęt nie wymagał takiego nadzoru jak
nowoczesny, lecz mimo to należało pilnować maszyn. Chris
powinien wiedzieć, że zawsze może zdarzyć się coś
nieprzewidzianego.
Gdzie on jest?
- Halo! - zawołała.
Ku jej zaskoczeniu Chris natychmiast wyjrzał z magazynu.
- O! Dzień dobry pani.
- Usłyszał mnie pan mimo huku? - zdziwiła się.
- Moje słuchawki nie tłumią ludzkiego głosu.
- Wystraszyłam się, bo pomyślałam, że znowu stało się
nieszczęście. Co pan robił w magazynie?
- Rozglądałem się - odparł nieco speszony Chris.
- Można wiedzieć, czego pan szukał?
- Pomysłów.
- Tam można znaleźć jedynie bardzo przestarzałe.
- Ale magazyn jest ciekawy. Jak muzeum.
- Niech pan nie robi ze mnie bardziej staroświeckiego
drukarza niż jestem. Od dawna mam zamiar wyrzucić te
rupiecie.
- Och, nie! Niech pani tego nie robi.
- A to czemu?
- Bo tam są prawdziwe skarby.
- Nie chcę pana rozczarować, ale jest różnica między
starymi rzeczami i rzeczami cennymi. Tam nie ma nic, co
można by nazwać obiektem muzealnym. Sam budynek ma
dopiero pięćdziesiąt lat.
Chris pokręcił głową.
- Widocznie ktoś zdobył gdzieś stary sprzęt. Tam stoi
ręczna prasa z dziewiętnastego wieku.
Kim od lat nie zaglądała do magazynu i nie przypominała
sobie takiej maszyny.
- Przyznam się pani - dorzucił Chris z tajemniczą miną -
że mam zamiar otworzyć własną drukarnię. Nie odpowiada mi
szaleńcze tempo...
- Niech pan nie postępuje zbyt pochopnie. Utrzymanie
własnej firmy bywa sto razy gorsze niż „szaleńcze tempo".
- Wcale nie musi tak być. Chcę osiąść w jakiejś
atrakcyjnej miejscowości turystycznej - może w Górach
Skalistych - i wykonywać fotografie w dawnym stylu. Marzy mi
się lokalna gazeta według wzoru z końca dziewiętnastego
wieku, plakaty z tamtego okresu.
- W ten sposób chyba trudno zarobić na życie.
- Ja niewiele potrzebuję. Jeśli pani naprawdę chce się
pozbyć tych starych urządzeń... Niestety, nie stać mnie, żeby od
ręki zapłacić tyle, ile są rzeczywiście warte, ale może jakoś się
dogadamy.
- Dostanę procent od zysków? - spytała Kim z ironią. -
Zawiadomię pana, gdy zechcę zrobić porządek, a tymczasem
chyba...
- Trzeba drukować katalog.
- Właśnie.
Wróciła do sekretariatu.
- O, wcześnie dziś przyszłaś - zdziwiła się Marge. - Nie
mogłaś spać po obżarstwie?
Kim zignorowała sarkastyczne pytanie.
- Wiesz, co Chris powiedział? Według niego w magazynie
jest dużo skarbów. Niemożliwe, żebyśmy mieli bardzo stare
maszyny, prawda?
- Możliwe, bo twój ojciec odkupił drukarnię, której
początki sięgają okresu sprzed 1871 roku. Nie wiedziałaś, że
właśnie ten zakup stał się kością niezgody?
- Myślałam, że chodziło o prasę Ripleya.
- Ona też tam była, ale twój ojciec musiał kupić całe
wyposażenie. Pan Calhoun właśnie o to zrobił dziką awanturę,
bo nie rozumiał, czemu twój ojciec wyrzuca pieniądze na
rupiecie.
- Nie zamierzam popierać jego stanowiska...
- Może miał rację, ale strasznie się wściekł i gdy się
rozstawali, nie uznał tego za aktywa. A wtedy twój ojciec ujął
się honorem, wyłożył swoje pieniądze i oświadczył, że sprzęt ze
starej drukarni będzie jego osobistą własnością. Potem nie
chciał przyznać, że wziął rupiecie, wiec upchnął wszystko w
magazynie.
Kim weszła do gabinetu i zamyśliła się. Usiłowała
przypomnieć sobie, co Tanner mówił podczas lunchu w sali
konferencyjnej. Gdy napomknęła, że prasa Ripleya
spowodowała rozłam, wspomniał coś o różnicach w
interpretacji tych samych wydarzeń. Ojciec powiedział jej, że
poróżnił się z panem Calhounem o cenną starą maszynę. A
Tanner zapewne słyszał, że chodziło o złom.
- Teraz to bez znaczenia - powiedziała na głos.
Tanner też uważał, że kłótnia ich ojców już się nie liczy i
pytał tylko o prasę Ripleya. Lecz skoro Chris potrafił docenić
wartość innych urządzeń, Tanner też może o nich myśleć.
Dlaczego Chris myszkował w magazynie? Chyba nie poszedł
tam odpocząć od razu na początku dnia pracy. A może to był
zwiad? Może Tanner polecił mu sprawdzić, czy w Printers Ink
są jeszcze jakieś inne cenne urządzenia. Poniewczasie uderzyło
ją, że Tanner zbyt chętnie odstąpił pracownika, a Chris zawsze
przychodził do pracy pierwszy i wychodził ostatni. Nawet w
sobotę pracował bez szemrania! Dlaczego? Czy zależy mu na
wykonaniu pracy w terminie, czy raczej szpieguje i donosi
swemu szefowi?
Niecierpliwie machnęła ręką. Przecież to naprawdę
nieistotne. Jeżeli Tanner wymyślił fuzję, bo chodziło mu o
przejęcie starych maszyn, to się przeliczył. Postanowienie, by
odrzucić jego propozycję było w niej coraz mocniejsze, a mimo
to wciąż się wahała. To prawda, że jej aktywa są mizerne i nie
może być równorzędnym wspólnikiem, ale jeżeli te stare
maszyny są naprawdę cenne...
Ciekawe, ile mogą być warte?
Od gonitwy myśli dostała bólu głowy. Zadzwonił telefon.
- Dzwoni pan Jasper Pettigrew. - Kim usłyszała w
słuchawce głos Marge.
- Starszy czy młodszy?
- Nie wiem. Mówił tak cicho, że z trudem rozumiałam, o
co chodzi.
- Czyli junior. - Podniosła słuchawkę. - Słucham?
- Niedługo ogłosimy nowy przetarg - powiedział Jasper
ledwo dosłyszalnie. - Chciałem, żeby pani zawczasu wiedziała i
mogła się przygotować.
- Nie złożę oferty. Nie warto.
Pamiętała oświadczenie Tannera, że zamierza długo
współpracować z Pettigrewami. Nie mogła z nim konkurować,
podając zaniżony kosztorys, bo praca byłaby zupełnie
nieopłacalna.
- Warto, warto - rzucił zniecierpliwiony Jasper.
- Czy przekonał pan ojca, żeby dał mi zlecenie? Zarząd
postanowił ogłosić przetarg...
- Wszystko załatwiłem jak trzeba. Pan Calhoun więcej nie
będzie startował. - Jasper był wyraźnie z siebie zadowolony. -
Podsunąłem ojcu myśl, żeby zamówił połowę rocznych
sprawozdań. Po ich otrzymaniu powie panu Calhounowi, że
znalazł drobny błąd i trzeba będzie jeszcze raz drukować.
Zaproponujemy, że sprawozdania z błędem sami zniszczymy,
aby zaoszczędzić mu kłopotu.
Bezczelność Jaspera wołała o pomstę do nieba. Kim ledwo
nad sobą panowała.
- Ale ponieważ to mały błąd - wycedziła - wykorzystacie
pierwszą partię i za pół ceny będziecie mieli tyle kopii, ile
trzeba.
- Ojcu pomysł się spodobał - dodał Jasper skromnie.
- Nie wątpię.
- Ale nie w tym celu to wymyśliłem. Chodziło mi o to,
żeby pan Calhoun przestał starać się o zlecenia od nas.
- Przestanie - syknęła Kim.
- Od razu wyślę do pani specyfikacje. W przyszłym
tygodniu roześlemy je także do innych drukarni, ale pani będzie
miała przewagę.
Kim pomyślała, że jako pierwsza wyrzuci je do kosza.
Odłożyła słuchawkę i przez parę minut siedziała pogrążona w
myślach. Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z Tannerem,
ale uważała, że powinna go ostrzec przed machinacjami
Pettigrewów. Udzielając jej pomocy, zachował się bardzo
przyzwoicie, więc powinna spłacić dług wdzięczności.
Tanner zdziwił się na jej widok, lecz nie dał tego po sobie
poznać. Nie wiedział, w jakiej sprawie przyszła. Najbardziej
prawdopodobnym powodem wydawała się kwestia fuzji.
Doskonale rozumiał opory Kim. Na pewno trudno jej
zrezygnować z zarządzania rodzinną firmą.
- Co cię sprowadza? - zapytał uprzejmie.
- Zamówienie od Pettigrewów. Jej odpowiedź zaskoczyła
go.
- Daj spokój. Za późno na kłótnię. Umowa została
podpisana i rozpoczęliśmy drukowanie.
- Oni chcą cię nabrać.
Wysłuchał jej zwięzłej relacji, nie przerywając ani słowem.
Uwierzył, że to prawda dopiero wtedy, gdy wyjawiła, kto był
autorem pomysłu.
- Podejrzewam, że wykoncypował coś takiego, bo uważa
siebie za mojego stronnika - zakończyła Kim, lekko się
rumieniąc.
- Nie posądzałem go o taką przebiegłość.
- Ja też.
- Czy to z powodu braku zaufania nie zaprosiłaś go na
przyjęcie? - spytał Tanner z szelmowskim uśmiechem.
- Nie odpowiadał wielu kryteriom.
- Chciałbym wierzyć, że wszyscy ci, którzy przeszli wtedy
eliminacje, są godni zaufania. Wiesz, weszłaś z taką miną, że
trochę się wystraszyłem. Myślałem, że Chris źle pracuje.
- Wręcz przeciwnie. Katalog będzie gotowy na czas. Jest
jeszcze jedna kwestia...
Tanner patrzył na nią z coraz większym zainteresowaniem.
O co może chodzić?
Kim też uważnie go obserwowała. Trzeba wykorzystać
nadarzającą się okazję i sprawdzić, czy Tanner wie, co jest w
magazynie. Czy wysłał Chrisa na przeszpiegi? Czy proponując
jej fuzję, celowo nie powiedział, o co naprawdę chodzi?
- Niedługo możesz stracić Chrisa. On zamierza
uniezależnić się i pracować na własne konto.
- Każdy początkowo marzy o samodzielności, a potem
widzi, jaka jest rzeczywistość.
- Powiedział, że chętnie weźmie moje stare urządzenia. Te
rupiecie, które ojciec wstawił do magazynu. Mam ochotę
skorzystać z jego oferty i pozbyć się staroci.
Bacznie obserwowała Tannera, ale on niczym nie zdradził,
że ten temat go interesuje. Wiedziała, że jest nadzwyczaj
opanowany, jednak gdyby Chris działał na jego polecenie,
musiałby choć nieznacznym drgnieniem powiek zareagować na
wiadomość, że jego szpieg ma własne plany. Tymczasem nic.
- Czyżby się łudził, że, mając taki sprzęt, będzie mógł ze
mną konkurować?
- Jemu nie chodzi o rywalizację. Ma na myśli coś zupełnie
innego.
- Zaproponowałaś mu cały etat?
- Skądże. Nie stać mnie na zatrudnienie dodatkowego
pracownika. A właśnie, mam mu zapłacić, czy dostanie
normalną pensję u ciebie, a ja potem rozliczę się z tobą?
- Po co decydować w pośpiechu? Jeżeli się połączymy, nie
będzie problemu.
Wprawdzie Kim spodziewała się, że kwestia fuzji
wcześniej czy później wypłynie w tej rozmowie, a mimo to
zdenerwowała się. Tanner był niezwykle pewny siebie, jakby
decyzja po jego myśli już zapadła.
- Nie połączymy się.
Zaskoczony Tanner bawił się piórem, nie patrząc na nią.
- To ostateczna odpowiedź czy wybieg, żebym
zaproponował lepsze warunki?
- Ostateczna decyzja.
- Mogę wiedzieć, dlaczego odmawiasz? Kim wymyśliła
sobie wiarygodną historyjkę, ale nie zdążyła dopracować
szczegółów.
- Ze względu na macochę, która dobrze pamięta awanturę
sprzed lat i nadal o wszystko oskarża twojego ojca. Połączenie
firm byłoby dla niej bardzo przykre.
- O ile wiem, pani Burnham nie ma nic do powiedzenia w
sprawie Printers Ink. Odziedziczyła cały osobisty majątek męża,
a drukarnia przeszła wyłącznie na ciebie.
Kim poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona, że Tanner tyle
wie o sprawach majątkowych jej rodziny. Chociaż z drugiej
strony nie powinno jej to dziwić. Zanim zaproponował fuzję, na
pewno przeprowadził dokładny wywiad. Był stuprocentowym
człowiekiem interesu.
- To prawda, że macocha oficjalnie nie jest wspólniczką,
ale ma akcje i bardzo się interesuje kondycją firmy. Wypada mi
uszanować jej uczucia. Jak długo będzie przeciwna fuzji... -
Wzruszyła ramionami. - Bez jej zgody nie mogę podjąć tak
ważnej decyzji.
- Nie wiedziałem, że nadal chce walczyć z rzekomym
wrogiem - mruknął Tanner.
Kim wystraszyła się. Czyżby macocha powiedziała
Tannerowi coś, co pozostawało w niezgodzie z jej wymówką?
- Nigdy nie wybaczyła twojemu ojcu, bo wychodząc za
mąż, spodziewała się kokosów, a po kłótni wspólników okazało
się, że będzie miała dużo mniej. O zmianę na gorsze obwiniała
wyłącznie twojego ojca.
- W takim razie ucieszy ją fakt, że los się zemścił, bo
Calhoun i Sp. przyznaje, że nie radzi sobie bez Printers Ink. Ta
ironia powinna się jej spodobać.
- Jak to, nie radzisz sobie bez mojej drukarni? Co to
znaczy?
- Ależ ty jesteś nieufna. Tak tylko się wyraziłem. Nikogo
nie skrzywdzimy, jeśli powiesz macosze, że się poddałem,
uznałem za pokonanego.
- Nie lubię udawać. - Kim wstała. - Muszę wracać do
pracy. A skoro wyczerpaliśmy temat...
Tanner bez słowa odprowadził ją do drzwi.
Kim podziwiała go za spokój, z jakim przyjął odmowę. Na
ulicy nie oparła się pokusie i obejrzała się, ale gdy zobaczyła go
w oknie, prędko odwróciła głowę. Zrobiło się jej smutno na
myśl o straconych dodatkowych zleceniach. Tydzień później
wysłano katalogi i Kim wreszcie odetchnęła. Jerri była
zachwycona i od razu zaczęła snuć plany następnego
zamówienia. Kim wysłuchała jej i obiecała, ze się zastanowi.
Nie zamierzała palić za sobą mostów, ale wiedziała, że nie
będzie ubiegać się o zlecenia z Westway Cosmetics.
Dobrze spełnione zadanie zawsze daje dużo satysfakcji, ale
wszyscy byli zmęczeni i poirytowani. Dopiero teraz Kim
uświadomiła sobie, ile zaryzykowała. Gdyby nie pomoc Tan -
nera i wytężona praca Chrisa, nie dotrzymałaby terminu. Tym
razem szczęście jej dopisało, jednak w przyszłości nie można na
to Uczyć. Lepiej pozostać przy dotychczasowych zleceniach.
Takie prace jak drukowanie ulotek reklamowych dla
Tylera - Royale'a nie były wprawdzie ambitne, ale stałe, i to one
umożliwiały regularne uiszczanie opłat. No właśnie,
przynajmniej wydawały się stałe. Ostatnio myślała jedynie o
katalogu, przez co inne zamówienia poszły w niepamięć.
Uporządkowała biurko, aby zorientować się w kolejności
zadań. Najważniejsze było zlecenie od Tylera - Royale'a, więc
najpierw zadzwoniła właśnie tam. Zanim połączono ją z panią
Binden, do gabinetu weszła macocha.
- Przepraszam, jestem zajęta - szepnęła Kim.
- Chcę ci tylko powiedzieć, że jutro wreszcie wyjeżdżam
na Karaiby.
- Wiec jednak jedziesz?
- Teraz, gdy wszystko zostało załatwione, mogę sobie na
to pozwolić. Chciałam cię uprzedzić, że przyjedzie ekipa po te
rzeczy, które sprzedałam.
- Co sprzedałaś? Nic tu nie jest twoją własnością.
- Teraz już nie. Myślałam, że twój ojciec zostawił mi same
rupiecie, a okazuje się, że były one dość wartościowe.
- Jeśli mówisz o urządzeniach w magazynie...
- Nie próbuj wmawiać mi, że są twoje - rzekła pani
Bumham lodowatym tonem. - Te maszyny nie należały do
wspólników, a tym samym nie znajdowały się na stanie Printers
Ink. To była prywatna własność twojego ojca, a tę zapisał mnie.
Kim przypomniały się słowa Marge, że ojciec z własnej
kieszeni zapłacił za wyposażenie starej drukami.
- Kto to kupił? - spytała, chociaż znała odpowiedź.
Tylko dwóch ludzi wiedziało o istnieniu przestarzałego
sprzętu. Chris nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby
zadowolić macochę, więc kupcem musiał być Tanner.
- Bardzo miły młodzian - odparta pani Burnham. -
Zupełnie niepodobny do ojca. Uprzejmy, ustępliwy, hojny.
Naraz rozległ się dzwonek telefonu.
- Pani Kim Burnham? - odezwał się głos w słuchawce. -
Przykro mi, ale mam niedobrą wiadomość. Wczoraj przegrałam
sprawę. Niestety, nie dostanie pani naszego zlecenia. Dyrektor
nie słuchał moich argumentów. Jego zdaniem pan Calhoun
przysłał lepszą ofertę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kim zamarła. Nie rozumiała ani macochy, ani pani Binden.
Jeden taki niespodziewany cios mógłby ogłuszyć, a dwa
jednocześnie były porażające. Nie mogła sobie darować, że
uwierzyła Tannerowi, a on zwiódł ją swym ujmującym
zachowaniem. Był uprzejmy, miły, więc sądziła, że taki jest z
natury i wyświadcza przysługi z dobrego serca, a nie
interesownie. Podziwiała go za spokój, z jakim przyjął odmowę,
a powinna spodziewać się raczej odwetu.
Tanner nie denerwował się, nawet wiadomość o podstępie
Jaspera nie wyprowadziła go z równowagi. Jednak to, że nie
wpadał we wściekłość, nie oznaczało, iż nic go nie złościło.
Zimny gniew bywa groźniejszy niż furia, bo trwa dłużej. Tanner
pomógł jej, gdy Uczył na fuzję, a teraz postępował jak rekin,
który poczuł krew i okrąża ofiarę.
Tym razem nie czekała, aż zawiadomią Tannera o jej
przybyciu. Bez słowa minęła recepcjonistę i wpadła do gabinetu
jak bomba.
- O, kogo widzę! - Tanner wstał. - Musisz mieć pilną
sprawę.
Kim oparła się o biurko i spojrzała na rozłożone papiery.
- Czy to jest zlecenie, które mi ukradłeś?
- Używasz mocnych słów.
- A nie mam racji? Może powiesz, że sama ci je
odstąpiłam? Zresztą w pewnym sensie tak, bo powiedziałam
twojej przyjaciółce, że Tyler - Royale jest moim stałym i
największym zleceniodawcą. Udawałeś, że porównujesz oferty,
ale pilnie słuchałeś i... wyciągnąłeś odpowiednie wnioski.
- Mylisz się, wcale was nie słuchałem. Nie pamiętam,
żebyś w mojej obecności wymieniła choć jednego swojego
klienta.
Kim wlepiła w niego oczy pełne niedowierzania.
- Dostałem zawiadomienie o przetargu - ciągnął Tanner -
więc złożyłem ofertę, a to trudno nazwać kradzieżą. No, jedną
sprawę wyjaśniliśmy. Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? Mam
się powiesić?
- Dobrze by było... Jednak planujesz moją zgubę.
- Uważaj na słowa. Znowu podpowiadasz mi coś, co nie
przyszło mi do głowy.
- Myślałby kto, że masz słabą! Co jest w moim
magazynie? Nie udawaj, że nie rozumiesz, o co pytam.
Macocha przyznała się do transakcji z tobą.
- Naprawdę nie wiesz, co masz w magazynie? Moja droga,
rozczarowałaś mnie. Przecież dawno mogłaś sama sprawdzić.
Kim nie przyznała się, że zaraz po wyjściu macochy
pobiegła tam. Długo szukała, zaglądała we wszystkie kąty, lecz
nie znalazła niczego, co przedstawiałoby większą wartość. Co
mogło kosztować tyle, ile Tanner rzekomo zapłacił? Czy Chris
wprowadził go w błąd? Czy ona sama coś przeoczyła?
- Według mnie to sterta rupieci warta zaledwie parę
dolarów. Co znalazłeś wśród nich tak cennego, że wyrzuciłeś
tyle pieniędzy?
- Nie twoje „rupiecie", wiec nie powinno cię obchodzić,
co i za ile kupiłem. Ale skoro grzecznie pytasz... Urwał, więc
Kim wycedziła przez zaciśnięte zęby:
- Proszę, powiedz mi, co tam jest takiego cennego.
- Nic. Absolutnie nic.
- Chyba nie myślisz, że ci uwierzę?
- Ale to prawda. Kupiłem nie urządzenia, lecz poparcie
twojej macochy. Kim oniemiała.
- Wspomniałaś, że sprzeciwia się fuzji - wyjaśnił Tan -
ner. - Teraz już nie.
- Za grube pieniądze kupiłeś złom, żeby postawić na
swoim? - wykrztusiła Kim.
- Z tego, co mówiłaś, wynikało, że twoja macocha nie ma
serca. Gdybym zdradził jej, o co mi chodzi, do sądnego dnia nie
wyraziłaby
zgody.
Dlatego
zaproponowałem
kupno
przestarzałych urządzeń.
- Pieniądze to ona lubi - mruknęła Kim. - Szczególnie bez
pracy.
- Teraz już nie będzie się sprzeciwiać, więc możemy
połączyć firmy.
Kim zrobiło się słabo. Tanner wytrącił jej broń z ręki. Nie
miała wyjścia i musiała albo zgodzić się, albo na poczekaniu
wymyślić inną historyjkę. Wyznanie prawdy dałoby gwarancję,
że więcej się nie spotkają i nie poruszą drażliwego tematu.
Wstyd przyznać się do skrywanych uczuć, ale przynajmniej
potem Tanner już nigdy nie ponowi propozycji.
Czy to najlepsze rozwiązanie? Na dłuższą metę chyba nie.
Widok Tannera zawsze będzie w niej wywoływał przykre
wspomnienie o własnej głupocie. Niestety, nie da się uniknąć
służbowych spotkań podczas przetargów, no i prywatnie, z
okazji wizyt Tannera u Brenny lub Marissy. Na pewno będzie
patrzył na nią wtedy z politowaniem. O nie, to jest nie do
zniesienia. Nie chciała wyglądać jeszcze żałośniej.
- Kim, droga wolna. Decydujesz się?
- Nie.
- Porozmawiaj z macochą.
- Nie warto. Stanowczo odmawiam.
- Dlaczego?
- Nie muszę się tłumaczyć.
- Rzeczywiście nie musisz. Ale jeśli powodem jest kłótnia
naszych ojców...
Chciała zaprzeczyć, lecz w porę ugryzła się w język.
Lepiej, by Tanner pozostał w przekonaniu, że to z powodu
zadawnionych pretensji, niż gdyby domyślił się prawdziwej
przyczyny.
- Powiem ci jeszcze tylko jedno - oznajmił innym tonem. -
Mnie możesz oszukiwać, ale siebie nie powinnaś.
Kim patrzyła na złote rybki i wspominała dzień, w którym
Marissa je dostała. Dziwiła się, że tak niedawno życie było
mniej skomplikowane. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że pragnie
Tannera.
- Jesteś dziwnie milcząca - odezwała się Marissa.
- Przepraszam, zamyśliłam się. - Kim drgnęła nerwowo.
- Widziałaś ostatnio Tannera? - spytała Marissa, umykając
wzrokiem.
Mówiła jakby z żalem. Czy dlatego, że Tanner ich nie
odwiedzał i nie dzwonił?
- Przepraszam cię, Riss.
- Za co?
- Że ci go przedstawiłam. I przepraszam za ten idiotyczny
pomysł z kiermaszem kawalerów. To była klapa.
- Przesadzasz.
- Czyżby? Przecież znowu siedzimy same i spędzamy
nudny wieczór w domu. Jak przed przyjęciem, które miało nam
urozmaicić życie.
-
Miałyśmy kilka miłych wieczorów... Ale nie
odpowiedziałaś na pytanie, czy widziałaś Tannera.
- Tylko przez okno. Wysiadał z samochodu... Jeszcze raz
przepraszam, że przeze mnie źle ulokowałaś uczucia.
- Nie ma za co, ja go nigdy nie interesowałam. Kim
wątpiła, czy to prawda. Marissę chyba bolało, że Tanner ją
rzucił i zaczął zalecać się do Brenny.
- Dobrze, że przyjmujesz to tak spokojnie, ale...
- Interesował się tobą.
Te słowa spadły jak grom z jasnego nieba. Czy to
możliwe? Czy Marissa coś zauważyła?
- Więc czemu umawiał się z tobą i z Brenną?
- Bo dzięki temu mógł tu przychodzić i widywać ciebie.
Marissa zazwyczaj patrzyła na świat przez różowe okulary
i większość spraw interpretowała opacznie. Tym razem Kim w
duchu przyznała jej rację, bo Tanner - owszem - zwrócił na nią
uwagę, ale chodziło mu o własne interesy. Zapewne dużo
wcześniej obmyślił fuzję i konsekwentnie dążył do realizacji
swego planu. Pierwszy krok to zaproszenie jej na kawę.
Kiermasz kawalerów też był mu na rękę - przybliżał go do celu.
- To jeszcze nie wyjaśnia, czemu czarował was obie
jednocześnie.
- Ja wpadłam na taki pomysł - przyznała się Marissa. -
Wiem, że jesteś lojalna i nie odbiłabyś mi chłopaka.
Pomyślałam, że jeśli Tanner będzie do nas przychodził, prędzej
się przekonasz, jaki jest naprawdę.
Zadzwonił telefon, więc urwała i podniosła słuchawkę.
- Jesteś beznadziejną romantyczką - mruknęła Kim.
- Chwileczkę, Dań. - Marissa zakryła słuchawkę. - A
według ciebie, jaka miałabym być?
- Rozsądna. Powiedz Danowi, że wyszłam.
- On nie dzwoni do ciebie. Nie spisuj kiermaszu
kawalerów na straty.
- Czemu?
- Może tobie pozostaje obserwowanie rybek, ale Brenną
umówiła się z Robertem, a ja jutro jadę do Wisconsin.
- Po co?
- Dań chce mnie przedstawić swoim rodzicom.
Kim odłożyła faks od Jaspera bez czytania, później jednak
przejrzała go. Była ciekawa, jak Tanner zareagował na podstęp,
ale nie sądziła, że kiedykolwiek się o tym dowie. Wciąż
dźwięczały jej w uszach słowa Marissy. Owszem, Tanner był
nią zainteresowany, chociaż nie tak, jak myślała naiwna
przyjaciółka. Chodziło mu o zagarnięcie Printers Ink. Marissa
wierzyła, że każde spotkanie dwojga ludzi prowadzi do wielkiej
miłości. Ciekawe, jak oceniłaby niemądry zakład oraz
pocałunek w windzie. W jej oczach drobiazgi urastały
zazwyczaj do bardzo dużych rozmiarów.
Pamiętała też słowa Tannera. Co on miał na myśli,
mówiąc, że nie powinna się oszukiwać? Jakby coś podejrzewał.
Czyżby domyślił się jej uczuć?
- Dzwoni pan Pettigrew - zawołała Marge.
- Pani Burnham, gdzie pani oferta? - zapytał Jasper bez
powitania. - Termin upływa o trzeciej, a do nas wpłynęła tylko
jedna propozycja. Wiem, że lubi pani czekać do ostatniej chwili,
by nikt nic nie podpatrzył, ale tym razem to przesada.
Kim
pomyślała,
że
najprawdopodobniej
Tanner
rozpowiedział o nieuczciwości Jaspera i nikt nie chce starać się
o zlecenie od oszustów. To skuteczna sankcja, ale chyba
Tannera stać na bardziej wyrafinowaną zemstę.
- Jedna oferta to i tak dużo. Radzę ją przyjąć.
- Ale to jest oferta od pana Calhouna! - krzyknął Jasper. -
A przecież chodziło o to, żeby raz na zawsze go zniechęcić.
- On coś przygotował? - zdumiała się Kim. .
- Tak. Jeśli pani nie zdąży, znowu on dostanie
zamówienie.
Kim nie rozumiała, dlaczego Tanner złożył ofertę.
Widocznie sądził, że wymyśliła taką bajeczkę, by usunąć
konkurenta i zabezpieczyć się na przyszłość. Nie mogła
pozwolić, by żył w przekonaniu, że chciała go oszukać.
- Widział pan jego ofertę?
- Nie. Pan Calhoun przyjechał przed kwadransem i czeka,
aż zegar wybije trzecią. Może ma kilka propozycji do wyboru,
w zależności od tego, ilu będzie chętnych.
Kim zerknęła na zegarek, narzuciła płaszcz i wybiegła.
Dojazd zdawał się dłuższy niż zwykle. Za pięć trzecia wpadła
zdyszana do poczekalni. Tanner spojrzał na nią przelotnie i
spokojnie pochylił się nad swoimi papierami. Usiadła obok
niego.
- Ciekaw byłem, czy przyjedziesz - powiedział półgłosem.
- Ledwo zdążyłaś.
- Nie wierzysz, że oni uknuli spisek, prawda? Myślisz, że
chcę mieć wolne pole do działania i dlatego wymyśliłam tę
bajkę.
- Uwierzyłem ci.
Kim zakrztusiła się i zaczęła kasłać, a Tanner cierpliwie
czekał, aż przestanie.
- Biegłaś przez całą drogę? Żeby mnie ratować?
- Nie.
- W takim razie składasz ofertę.
- Jeszcze nie zgłupiałam. Czemu miałabym brać zlecenia
od takich ludzi?
- Nie wiem. Nie składasz oferty, nie chcesz mnie
ratować... Dlaczego przyjechałaś?
Kim nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gdyby nie wybiegła
bez zastanowienia, gdyby choć przez chwilę pomyślała...
Czemu stale wyciąga błędne wnioski?
- A ty, co tu robisz? - zapytała ostro. - Widocznie cienko
śpiewasz, jeśli ubiegasz się nawet o takie zlecenie.
- Łudziłem się, że połączenie z pewną firmą uchroni mnie
przed plajtą - odparł beznamiętnie.
- Żarty się ciebie trzymają. Nasze roczne dochody tobie
starczyłyby zaledwie na kilka dni.
- Skoro fuzja nie doszła do skutku, muszę wszędzie szukać
zarobku. Powiem ci, co tu robię. Otóż chciałem mieć pewność,
że ten, kto weźmie to zlecenie, będzie wiedział, z jakimi typami
ma do czynienia.
To oznaczało, że uwierzył. Kim ucieszyła się.
- Chodźmy. - Tanner wziął ją za rękę. - Minęła trzecia i
nikt już nie przyjdzie.
Kim nie wypadało zostać ani upierać się, że pojedzie
metrem. Czuła się jak w potrzasku i obiecała sobie solennie, że
odtąd zawsze zastanowi się, nim coś powie lub zrobi.
- Zadzwoniłem do Pettigrewa seniora - odezwał się Tanner
- i powiedziałem, że nie rozumiem, dlaczego takie dobre
przedsiębiorstwo ma tak mało akcjonariuszy.
- Myślałeś, że w ten sposób skłonisz go do przyznania się,
że zamówił za mało egzemplarzy?
- Trochę go zwiodłem, bo dałem mu do zrozumienia, że
zastanowię się nad zainwestowaniem u niego, jeżeli przekona
mnie, że jest więcej akcjonariuszy gotowych zaryzykować.
- I podał ci jakąś liczbę?
- Musiał, w przeciwnym razie przyznałby się, że oszukuje.
Dowiedziałem się, czego chciałem, i na tym koniec. - Przelotnie
zerknął na Kim. - Jak się miewają twoje urocze koleżanki?
- Nie tęsknią za tobą.
- Bo Marissa chodzi z Danem, a Brennę otacza tłum
przystojnych maklerów.
- Zgadłeś tylko w połowie. Skąd wiesz o Marissie?
- Sama mi podpowiedziałaś, mówiąc, że Dań jest wobec
niej opiekuńczy. A czemu Brennie brak świty?
- Okazuje się, że Robert przychodził niby do mnie, bo bał
się umówić z nią bezpośrednio. Dziś Brenna spokojnie
oznajmiła, że przytyła dwa kilo.
- Jeśli nie ma tego Robertowi za złe, to znaczy, że się
zakochała.
Kim poczuła się trochę zaskoczona, bo Tanner wcale się
tym nie zmartwił. Widocznie nie traktował jej przyjaciółek
poważnie. Ale czy on w ogóle traktuje kobiety poważnie?
Minęli ostatni zakręt przed Printers Ink.
- Dziękuję, że mnie podrzuciłeś. Tanner nie zatrzymał się
jednak przed wejściem, lecz za bramą. Zaparkował obok
samochodu Marge.
- Zapomniałeś, że nie połączyliśmy się? Nadal pracujesz
po drugiej stronie ulicy - przypomniała mu Kim, siląc się na
żartobliwy ton.
- Nie mogę iść do siebie, bo umieram z ciekawości.
Kim przygryzła wargę i nie odpowiedziała. Gdy wysiadła,
Tanner wziął ją pod rękę, zaprowadził do gabinetu i zamknął
drzwi.
- Nie pytasz, dlaczego umieram?
- I tak mi powiesz.
- Masz rację. Czemu przybiegłaś mnie ratować?
- Już ci mówiłam, że nie...
- Moja droga, nie umiesz kłamać.
- A ty jesteś... Przyznaj się, czemu tak uparcie dążysz do
połączenia?
- Bo to korzystne dla obu firm.
- Aha.
- I dla nas osobiście - dodał Tanner ciszej. - Lepiej
współpracować, niż konkurować. - Zrobił dwa kroki. - Może
spodoba się nam...
Kim była ciekawa, jak daleko Tanner się posunie, by
dostać to, czego chce. I czy ona mu na to pozwoli.
- Jak bardzo zależy ci na fuzji? - spytała lekko drżącym
głosem.
- Chcesz wiedzieć, czy do tego stopnia, że postanowiłem
cię uwieść?
- Tak.
- No, aż tak bardzo mi nie zależy.
Powinna być zadowolona, a tymczasem ogarnęło ją
rozczarowanie.
Nagle Tanner objął ją i pocałował. Długo, namiętnie. Nie
miała nawet czasu zastanowić się, co to znaczy. Zaczęła
dygotać, jak gdyby stała na mrozie. Chciała się odsunąć, ale jej
nie pozwolił.
- Mało ci?
- Oczywiście. - Tannerowi podejrzanie zalśniły oczy. -
Wolisz, żebym cię nadal całował, czy najpierw coś wyjaśnił?
- Wyjaśnij - odparła niezgodnie z prawdą. - Bo przeczysz
sobie. Twierdzisz, że fuzja nie interesuje cię na tyle, żeby zrobić
coś, na co nie masz ochoty, a potem i tak to robisz.
- Nigdy nie mówiłem, że nie chcę cię całować. Chyba
wyraźnie dałem ci do zrozumienia, że mam ogromną ochotę nie
tylko na pocałunki.
- Przestań! Nie traktowałam naszego zakładu poważnie.
- Szkoda, bo ja tak. A nawet proponuję podwoić stawkę.
Jak będzie? - Nagle spoważniał. - Żarty na bok. Fuzja to świetny
pomysł. Ale te wszystkie powody, które ci podałem, nie były
prawdziwe. A raczej nie najważniejsze.
Kim zmarszczyła brwi.
- Chciałem naprawić błąd naszych ojców, bo łudziłem się,
że zobaczysz we mnie nie tylko konkurencję. Kim przestała
oddychać.
- Ja w tobie widzę piękną, zdolną kobietę, którą
pragnąłbym poznać bliżej. A na to nigdy mi nie pozwalałaś.
Kim nie przyznała się, że postępowała tak ze strachu.
- Na kiermaszu chciałaś się mnie pozbyć, odstąpić
koleżance. Zrezygnowany postanowiłem skorzystać. Tyle tam
było miłych pań. Po co narzucać się tej, która mnie nie chce?
Ale Marissa mnie rozszyfrowała i obiecała pomóc.
- Po co?
- Żebyś ujrzała we mnie mężczyznę, a nie wroga.
Skrytykowała pomysł z fuzją, ale uważała, że gdy zobaczysz,
jak czaruję inne kobiety...
- Zapragnę cię dla siebie?
- Tak.
- Omotałeś mnie, wykorzystując moje przyjaciółki.
- One same się zaofiarowały. Przepraszam cię, bo to było
niezbyt uczciwe, ale...
- Miała rację.
- Kto?
- Marissa. Oszukiwałam się, udawałam, że nic nie czuję,
ale gdy widziałam cię z inną, byłam bardzo nieszczęśliwa.
Wszystkich
mężczyzn,
z
którymi
się
umawiałam,
porównywałam z tobą.
Tanner przytulił ją mocno. W jego ramionach czuła się
cudownie.
- Jesteś doskonałą aktorką i dobrze się maskowałaś. Gdy
powtórnie odrzuciłaś propozycję fuzji, pomyślałem, że mnie nie
cierpisz.
- A było inaczej.
- Szkoda, że dopiero dziś się zdradziłaś.
- Mogłeś wcześniej powiedzieć, o co chodzi.
- Wtedy nie widziałbym, jak biegniesz mnie ratować. Za
żadne skarby świata nie zrezygnowałbym z tego widoku. Tyle
entuzjazmu...
- Ty z jeszcze większym odgrywałeś swoją rolę. Po
przyjęciu Brenna odprowadziła cię do windy i wróciła
rozpromieniona.
- Myślałaś, że się całowaliśmy?
- Wiem, co robisz w windzie...
- Kochanie, myliłaś się. Brenna była uszczęśliwiona, bo
dałem jej wizytówkę znajomego, który akurat szukał modelki.
- Czyli...
- Robert będzie musiał dobrze Brenny pilnować. No, ale
on jest odważny i silny. A wracając do nas, mówiłem, że nie
lubię kochać się byle gdzie, ale tutaj mogę.
- Szanujmy tradycję...
- Dobrze. Kiedy weźmiemy ślub? Kun uśmiechnęła się
przekornie.
- Niedługo. Na razie wracaj do pracy, żeby nie ulec
pokusie.
- Moje rozumienie tradycji jest inne niż twoje. - Tanner
ujął jej twarz w dłonie. - Czy wreszcie powiesz mi, jakie były
zasady przydzielania zaproszeń na kiermasz?
- Teraz i tak odpadasz w przedbiegach, więc nie musisz
już wiedzieć.
- Uparciuch z ciebie. Obiecaj przynajmniej, że nie będzie
żadnej wymiany z koleżankami.
- A jak nie obiecam?
- Postaram się, żebyś zmieniła zdanie. Najdroższa, czeka
nas wielkie szczęście.
- Wkrótce się przekonamy.