Janusz Tazbir Liczenie wiedźm

background image

Liczenie wiedźm

Ile jest prawdy w opowieściach, że w Polsce spalono 40 tys. Czarownic

W polemice prasowej, jaka ostatnio rozgorzała m.in. za sprawą Jedwabnego, sięgnięto także do
argumentów historycznych. „Polska bez stosów to historyczne łgarstwo” – napisała Wanda Wyporska
w tygodniku „Wprost” (nr 35). Trzeba się wreszcie rozstać z potocznym wyobrażeniem o Polsce jako azylu
„przeganianych zewsząd Żydów i heretyków” – stwierdza Joanna Tokarska-Bakir na łamach sierpniowego
numeru miesięcznika „Res Publica Nowa”. Jak to więc z Polską było naprawdę?

Istotnie, co to za państwo bez stosów, w którym spalono przez trzy wieki blisko czterdzieści tysięcy
rzekomych czarownic. Taką właśnie liczbę ofiar podał czołowy specjalista w zakresie dziejów ich
prześladowań Bohdan Baranowski, w książce opublikowanej przed blisko półwiekiem (1952 r.). Niestety
w ciągłym powoływaniu się na tę pracę znalazło odbicie znane prawo Greshama-Kopernika o wypieraniu
lepszej monety przez gorszą. Można się bowiem założyć, że zwłaszcza laicy wypowiadający się o historii,
jakby na mocy niepisanej umowy, najchętniej sięgają do najstarszych opracowań, przeważnie dawno
zdezaktualizowanych przez postęp wiedzy, czy też nawet takich, z których już sam autor się wycofał.

W blisko dwadzieścia lat po wydaniu swej pierwszej pracy na temat procesów czarownic ten sam Bohdan
Baranowski stwierdził (w posłowiu do książki K. Baschwitza, „Czarownice”, 1971 r.), że trudno jest ustalić,
ile ich spalono w Polsce, ponieważ większość materiałów źródłowych zaginęła. Tym razem Baranowski nie
pisał już o 30 czy nawet 40 tys. ofiar, ale jedynie o kilku tysiącach wiedźm, które miano posłać na stos.
Wierzący święcie jak w Ewangelię w „tamtego” Baranowskiego sprzed półwieku autorzy nie dostrzegli, że
już wówczas zaznaczył on, iż do liczby ofiar włącza czarownice spalone „na obecnych Ziemiach Zachodnich”,
gdzie (zwłaszcza na Śląsku) miano stracić 15 do 20 tys. kobiet. Daje to w sumie 30 do 40 tys. ofiar „z terenu
dzisiejszego Państwa Polskiego”.

Tymczasem większość publicystów, powtarzających dawne ustalenia Baranowskiego, najspokojniej w
świecie to przydługie określenie zastępuje o wiele krótszym, ale jakże mylącym zwrotem „z terenu Polski”.
Choć cenzurę zniesiono u nas już w 1990 r., to jednak ci autorzy nadal wpadają w „wilcze doły”, jakie ta
szacowna instytucja zostawiła. Ulica Mysia wymagała bowiem, aby przy omawianiu różnych zagadnień
historycznych przestrzegać granic wytyczonych Polsce przez Jałtę i Poczdam. W ten sposób na mapach
zabytków przybywało nam z jednej strony wiele kościołów czy zamków pomorskich oraz śląskich, natomiast
kurtyna milczenia spadała na analogiczne budowle z terenu Wielkiego Księstwa Litewskiego. Takie mapy-
kadłubki doprowadzały badaczy do bezsilnej pasji.

Wspomnianemu już prawu Greshama towarzyszy niemal z reguły pomijanie najnowszej literatury
przedmiotu, dotyczącej procesów czarownic. Nawet w tak sumiennym studium, jakim jest praca Joanny
Tokarskiej-Bakir „Żyd jako czarownica i czarownica jako Żyd...” („Res Publica Nowa”, nr 8/2001) zauważamy
brak kilku pozycji, które powstrzymałyby autorkę przed bezkrytycznym referowaniem liczb Baranowskiego.
Jego

ustalenia

w całej

rozciągłości

zostały

zakwestionowane przez

Małgorzatę

Pilaszek

w rewelacyjnym artykule „Procesy czarownic w Polsce w XVI–XVII w. Nowe aspekty. Uwagi na marginesie
pracy B. Baranowskiego”. Dostrzegli tę pozycję badacze niemieccy, ale we własnym kraju rzadko się
przecież bywa prorokiem. Trudno mieć zresztą tak wiele pretensji do publicystów, iż przeoczyli niewielki

background image

artykuł „utopiony” w małonakładowym (wszystkiego 650 egzemplarzy) roczniku „Odrodzenie i Reformacja
w Polsce” (t. 42 za 1998 r.).

Małgorzata Pilaszek poddaje krytycznej analizie zaiste przedziwny sposób, w jaki Baranowski doszedł był
ongiś do swoich ustaleń. Wyszedł on mianowicie z założenia, iż na terenie dawnej Rzeczypospolitej i na tak
zwanych ziemiach zachodnich, a więc na obszarze Polski Ludowej (ziemiami wschodnimi wolał się z obawy
przed reakcją cenzury nie zajmować) było w XVI–XVIII stuleciu około 1250 miast i miasteczek. W każdym
z nich istniał sąd miejski, który rozpatrzył co najmniej cztery procesy o czary. Tak więc w każdym z tych
procesów stracono dwie „wiedźmy”, co daje okrągłą sumę 10 tys. ofiar. Drugie tyle, od 5 do 10 tys., padło
ofiarą samosądów. Jeśli doliczymy do tego stosy, jakie zapłonęły zwłaszcza na Śląsku, to otrzymamy świętą
dla niektórych autorów liczbę 40 tys.

Małgorzata Pilaszek zauważa, iż nie wiadomo, na jakiej podstawie autor wysuwa takie przypuszczenia
„wobec braku źródeł mogących zaświadczyć o ich słuszności”. Źródła takie kazał już w 1935 r. gromadzić
Heinrich Himmler, który powołał specjalne Hexen-Sonderkommando do ich zbierania. Szef służby
bezpieczeństwa III Rzeszy pragnął ustalić, z jakich to przyczyn na czystej rasowo ziemi niemieckiej
dochodziło do procesów czarownic. Materiały te, przechowywane najpierw w Berlinie, a później na Śląsku,
znajdują się obecnie w archiwum poznańskim.

W ostatnich latach historycy niemieccy ogłosili wyniki kwerendy źródłowej całkowicie podważające
zarówno ustalenia Baranowskiego jak i tezy swoich poprzedników, którzy pisali o spaleniu na Śląsku aż
30 tys. czarownic. W istocie, w wyniku procesów, jakie miały tam miejsce, w latach 1450–1680 skazano na
śmierć za czary 593 osoby (w większości były to kobiety). Nie wszystkie zresztą „wiedźmy” szły na stos,
część otrzymywała chłostę. Gruntowna praca Karen Lambrecht o procesach czarownic na Śląsku
(„Hexenverfolgung und Zaubereiprozesse in den schlesischen Territorien”, Wien 1995 r.) podaje, iż w latach
1450–1757 zostało tam straconych 62 proc. spośród oskarżonych, 27 proc. zwolniono, a 11 proc. ukarano
w inny sposób. Podobnie bywało i w innych regionach Rzeszy: w Bawarii w latach 1561–1670 wytyczono
671 procesów, które pociągnęły za sobą 717 ofiar, w południowo-wschodnich Niemczech w wyniku 843
procesów spalono 3229 osób.

Jak łatwo zauważyć, ustalenia niemieckich badaczy, obejmujące również Śląsk, nie wychodzą praktycznie
ponad liczbę tysiąca ofiar dla każdej z prowincji Rzeszy. Jakże więc musi triumfować gdzieś w zaświatach
Olgierd Górka, który przed II wojną światową bezlitośnie odejmował kolejne zera od liczby czambułów
tatarskich czy wojsk tureckich najeżdżających Rzeczpospolitą. Baranowski wycofał się także z absolutnej
pierwotnie wiary w słynny proces w Doruchowie koło Ostrzeszowa (ziemia wieluńska), gdzie w 1775 r.
miano spalić aż 14 kobiet. Ta wyjątkowo barwna i mrożąca krew w żyłach opowieść jest cytowana w
ostatnich latach. Na temat „polskiego Salem” był artykuł w „Przekroju” (1992 r.) i ma być nakręcony film
jako o kolejnym dowodzie Polakom właściwego okrucieństwa.

Daremnie więc starałem się już w 1966 r. wykazać (na łamach „Przeglądu Historycznego” w artykule
„Z dziejów fałszerstw historycznych w Polsce”), iż rzekoma „Relacyja naocznego świadka o straceniu razem
14-stu mniemanych czarownic w drugiej połowie 18-go wieku” jest falsyfikatem. Wyszedł on spod pióra
Konstantego Majeranowskiego (1787–1851), który stworzył wiele podobnych „źródeł”. Przedrukowałem
ten tekst w „Opowieściach prawdziwych i zmyślonych” (Warszawa 1994 r.) z ostrzegającym czytelnika
króciutkim wstępem. Z pomocą przyszedł mi wybitny znawca staropolskiego prawa Stanisław Waltoś
(„Owoce zatrutego drzewa”, Kraków 1978 r.), który przypomniał, iż o procesie z 1775 r. nie wspomina
żadne ze współczesnych temu wydarzeniu źródeł (ówczesna prasa, pamiętniki, diariusze sejmowe etc.).
A przecież spalenie tylu kobiet musiałoby się odbić echem w oświeceniowej, tak już niechętnej procesom o
czary, opinii publicznej.

background image

Wspomniana wyżej relacja została ogłoszona w 1835 r. na łamach wychodzącego w Lesznie „Przyjaciela
Ludu” i od tego czasu aż po dziś dzień Doruchów bywa w różnych kontekstach cytowany. Jedyny po nim
ślad źródłowy, pochodzący z XVIII w., odnalazł Bohdan Baranowski w aktach grodzkich powiatu
ostrzeszowskiego. Dowiadujemy się z nich, iż pozbawiono urzędu wójta oraz ławników z miasteczka
Grabowa nad Prosną, ponieważ zjechawszy do Doruchowa kazali tam spalić „sześć kobiet, czarownicami
mianowanych”. A więc nie 14 lecz 6, ponadto nie wiemy, kiedy się taki proces odbył. Jeśli zaś idzie o samą
relację z niego, to po latach Bohdan Baranowski porzucił straconą pozycję, określając rzecz jako literacką
przeróbkę „wspomnień naocznego świadka tamtych wydarzeń”. I cóż z tego, skoro mógłbym wymienić
długą listę autorów po dziś dzień z pełnym zaufaniem tę barwną opowieść cytujących.

Inny przykład to rzekome spalenie na stosie w 1749 r. w Wilnie hrabiego Walentyna Potockiego za to, iż
przeszedł z chrześcijaństwa na judaizm. Joanna Tokarska-Bakir pisze o tym jako o procesie i egzekucji, która
niewątpliwie miała miejsce. Tymczasem hrabiego-konwertytę wspominają jedynie żydowskie przekazy.
Pisał o tym wprawdzie i Józef Ignacy Kraszewski w 1841 r., ale jak wiadomo był on autorem niezbyt
krytycznym. Mnie osobiście całkowicie przekonał artykuł Jacka Moskwy „Legenda Sprawiedliwie
Nawróconego” („Rzeczpospolita” nr 100 z br. w dodatku „Plus–Minus”), który w żadnych przekazach
nieżydowskich nie mógł znaleźć najmniejszej wzmianki o tej sprawie. Konsultowani w tej sprawie litewscy
historycy również nie wierzą w istnienie Potockiego.

Trudno zaś przypuszczać, aby torturowanie, a następnie spalenie bądź co bądź magnata, już przez sam fakt
naruszenia przywilejów stanowych nie odbiło się głośnym echem w całej Rzeczypospolitej. Ponadto imię
Walentyn nie pojawia się w żadnej z gałęzi rodu Potockich. Pewne jest jedno: taki męczennik, nawet
fikcyjny, był niezbędny kronikarzom żydowskim dla dodania chwały ich religii, która zafascynowała tak
bardzo polskiego arystokratę, że nie zawahał się dla niej wstąpić na stos. Czesławowi Miłoszowi opowieść
o „sprawiedliwie nawróconym” posłużyła nawet do złożenia samokrytyki na niedawnym spotkaniu
noblistów w Wilnie. Niewiedzę o Walentynie Potockim Miłosz przypisał wręcz „deformacji umysłu przez
wychowanie w duchu nacjonalistycznym, z czego musiałem później sam wyzwalać się z trudem”.

Mnie zaś zarówno fantastyczna liczba 40 tys. czarownic, spalonych rzekomo w dawnej Rzeczypospolitej, jak
i rzewna opowieść o Doruchowie czy wreszcie baśniowe losy hrabiego-konwertyty skłaniają do innej,
równie pesymistycznej, refleksji. I po cóż tak bardzo trudzą się historycy, skoro podobnego typu opowieści
nadal znajdują posłuch i to w kręgach elity intelektualnej. Po stokroć rację miał mądry pan Jerzy Szaniawski,
który w opowiadaniu Profesora Tutki o kozach w Pacanowie tłumaczył, że „gdy coś przylgnie do bestii,
człowieka czy jakiegoś miasta, nie pomogą żadne wyjaśnienia. A więc, drogi chłopcze, niech pan wierzy
człowiekowi doświadczonemu, dopóki istnieć będzie sławny Pacanów, będą tam kuli kozy. Powiem więcej:
nie będzie Pacanowa – jeszcze tam będą kuli kozy”.

Janusz Tazbir

Polityka - nr 37 (2315) z dnia 2001-09-15; s. 74-75


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fora ze dwora Janusz Tazbir
Janusz Tazbir sukcesy i kleski
Janusz Tazbir Protokoły mędrców syjonu Autentyk czy falsyfikat Warszawa Iskry, 2004 ISBN 83 207 1749
MODA NA CHIŃSZCZYZNĘ W POLSCE XVII W Janusz Tazbir
Rzeczpospolita rozmaitych cyców Janusz Tazbir
Janusz Tazbir Państwo bez stosów Szkice z dziejów tolerancji w Polsce XVI i XVII wieku
Już nie poznasz pana po cholewie Janusz Tazbir
Nos niecały, gęba przecięta Janusz Tazbir
Protokoły mędrców Syjonu Autentyk czy falsyfikat Janusz Tazbir
Janusz Tazbir, Staropolski antyklerykalizm, Odbitka z Kwartalnik Historyczny, Rocznik CIX, 2002, 3
Janusz Tazbir Pa
Rzeczpospolita rozmaitych cyców Janusz Tazbir
Tazbir Janusz Polska XVII wieku
TAZBIR, Janusz Moje cenzuralne doświadczenia
Tazbir Janusz Świt i zmierzch polskiej reformacji
hatala,januszyk grupa 2a prez 1
Smoothie, NLP, Wiedzma60

więcej podobnych podstron