Akt I
Obszerny pokój wychodzący na ogród. Jedne drzwi z lewej a dwoje z prawej strony. Na środku
pokoju stół okrągły, wokoło krzesła. Na stole książki, czasopisma, dzienniki. Ku przodowi sceny
po lewej stronie okno, przy niem kanapka, i stół do roboty. W głębi mała oranżerya, otwarta na
pokój, ze szklanemi ścianami. Po prawej stronie oranżeryi drzwi szklane, wiodące do ogrodu.
Przez szklane ściany widać posępny, zadeszczony krajobraz.
(Stolarz Engstrand stoi we drzwiach od ogrodu, ma lewą nogę skrzywioną i but nasztukowany
kawałkiem drzewa. Regina z pustą polewaczką w ręku broni mu dalszego wstępu).
REGINA.
(przyciszonym głosem).
Czego tu chcesz? Stój W miejscu! cały ociekasz deszczem.
ENGSTRAND.
Przecież ten deszcz Pan Bóg zsyła, moje dziecko.
REGINA.
Chyba zsyła go sam dyabeł.
ENGSTRAND.
Co też ty mówisz, Regino!
(posuwa się o parę kroków naprzód).
A jednak to prawda, co
powiedzieć chciałem.
REGINA.
Człowieku! nie stukaj-że tak tą kulawą nogą. Panicz śpi na górze.
ENGSTRAND.
Śpi? w biały dzień?
REGINA.
Co ci do tego?
ENGSTRAND.
Ja byłem wczoraj na bibie...
REGINA.
Temu to wierzę.
ENGSTRAND.
Moje dziecko, my ludzie jesteśmy ułomni.
REGINA.
Rzeczywiście.
ENGSTRAND.
Widzisz... pokus jest pełno na świecie, a przecież Bogu wiadomo, dziś rano o wpół do szóstej
byłem przy robocie.
REGINA.
Dobrze, dobrze, a teraz idź sobie. Nie będę tu stać, jakbym miała z tobą jakie
rendez vous.
ENGSTRAND.
Cobyś miała?
REGINA.
Nie chcę, by cię kto tutaj spotkał. Idź więc swoja drogą.
ENGSTRAND.
(zbliżając się o parę kroków).
Na Boga, nie odejdę, póki się z tobą nie rozmówię. Dziś po
południu skończę swoję robotę w szkole i jeszcze tej nocy parowcem odpłynę do domu.
REGINA.
(mruczy).
Szczęśliwej drogi!
ENGSTRAND.
Dziękuję ci, moje dziecko. Jutro będzie poświęcony dom schronienia i zapewne nie zabraknie
trunków. Widzisz, niech nikt nie powie, że Jakób Engstrand nie umie oprzeć się pokusie.
REGINA.
Oho!
ENGSTRAND.
Jutro będzie tu pełno państwa. Oczekują także z miasta pastora Mandersa.
REGINA.
On już dziś przyjeżdża.
ENGSTRAND.
A widzisz. Rozumiesz więc, że nie chcę mu dać powodu do nagany.
REGINA.
To tak stoją rzeczy?
ENGSTRAND.
Co mówisz?
REGINA.
(patrząc mu bystro w oczy).
No, cóż to? chcesz znowu naciągnąć pastora?
ENGSTRAND.
Cicho! cicho! czyś oszalała? Naciągnąć pastora? O, nie! Okazał się on zbyt dobrym dla mnie,
ażebym to chciał uczynić. Ale, widzisz, chciałem z tobą pomówić, bo już dziś wieczorem wracam
do domu.
REGINA.
Im prędzej, tem lepiej. Cóż to ma do mnie?
ENGSTRAND.
Chcę cię z sobą zabrać.
REGINA.
(zdumiona).
Co? Mnie zabrać? Co ty mówisz?
ENGSTRAND.
Powiadam, że chcę cię mieć w domu.
REGINA.
(szyderczo).
Nigdy do domu nie wrócę.
ENGSTRAND.
Obaczymy.
REGINA.
Możesz być przekonany, że tak będzie. Ja, com wzrosła przy pani kamerjunkrowej Alving; ja,
która tu jestem uważana jak jej córka, miałabym powrócić z tobą do domu? — i do jakiego domu!
Fi!
ENGSTRAND.
Cóż u dyabła! Czy sprzeciwiasz się woli ojca, dziewczyno?
REGINA.
(mruczy, nie patrząc na niego).
Dość często powtarzałeś, że ci nie jestem niczem.
ENGSTRAND.
Ba! Co ci do tego?
REGINA.
Ileż razy zelżyłeś mnie, mówiłeś, że jestem... Fi!
ENGSTRAND.
Nie, nie, nigdy nie używałem brzydkich wyrazów.
REGINA.
Wiem dobrze, jakich używałeś,
ENGSTRAND.
Hm! tak, ale to tylko wtedy, gdy miałem w głowie, a tyle jest pokus na świecie, Regino...
REGINA.
Aż mnie strach bierze.
ENGSTRAND.
A przytem zdarzało się to tylko wówczas, kiedy
twoja matka była w złym humorze. Musiałem jej przecież czemś dokuczyć. A chciała zawsze być
dystyngowaną. (
naśladując).
"Daj mi pokój, Engstrandzie, daj mi pokój. Służyłam trzy lata u pani
kamerjunkrowej Alving w Rosenwold" (śmieje się). Boże, odpuść, nie mogła nigdy zapomnieć, że
kapitan został kamerjunkrem w czasie jej służby.
REGINA.
Biedna matka! Zamęczyłeś ją młodo.
ENGSTRAND.
(prostując się).
Ma się rozumieć, ja zawsze jestem winien wszystkiemu.
REGINA.
(odwracając się, półgłosem).
A do tego jeszcze ta noga...
ENGSTRAND.
Co mówisz, moję dziecko?
REGINA.
Pied de mouton.
ENGSTRAND.
Czy to po angielsku?
REGINA.
Tak.
ENGSTRAND.
Wykształciłaś się tutaj, a to może ci się teraz przydać, Regino.
REGINA.
(po krótkiem milczeniu).
A jakież ty masz względem mnie zamysły?
ENGSTRAND.
Czy możesz się pytać, czego chce ojciec od jedynego dziecka? Jestem przecież samotnym,
opuszczonym wdowcem.
REGINA.
Na takie rzeczy mnie nie weźmiesz. Na co ci jestem potrzebna?
ENGSTRAND.
Więc słuchaj. Chcę spróbować czegoś nowego.
REGINA.
Próbowałeś już nieraz, ale ci się nigdy nic nie udało.
ENGSTRAND.
No, tak. Teraz jednak zadziwisz się, Regino... Niech mnie dyabli porwą...
REGINA.
(tupie nogą).
Bez tych klątw!
ENGSTRAND.
Cicho! cicho! masz słuszność, moje dziecko... Chciałem ci powiedzieć, że przy robocie w tem
nowem schronieniu odłożyłem trochę grosza.
REGINA.
Doprawdy? Tem lepiej dla ciebie.
ENGSTRAND.
Bo też tu na wsi niema nawet na co wydawać.
REGINA.
I cóż dalej?
ENGSTRAND.
Widzisz, przyszło mi na myśl, żeby te pieniądze obrócić na jakie zyskowne przedsiębiorstwo, na
jaką gospodę żeglarzy.
REGINA.
Fi!
ENGSTRAND.
Wykwintną gospodę, rozumiesz? Wcale niezwyczajny szynk dla prostych majtków. Nie, na
szatana! będzie to gospoda dla kapitanów statków, sterników... no i innych dystyngowanych
ludzi. Rozumiesz?
REGINA.
A Cóżbym ja tam...
ENGSTRAND.
Pomagałabyś mi. No, tak tylko, pozornie, jak się łatwo domyślisz. Cóż u dyabła, nie miałabyś
ciężkiego życia, moje dziecko. Robiłabyś to tylko, coby ci się podobało.
REGINA.
No tak.
ENGSTRAND.
Kobietki jednak u nas być muszą, to jasne. Wieczorem będzie wesoło, śpiewy, tańce i t. p.
Pojmujesz przecież, co to są żeglarze, wiecznie na morzu
(zbliża się do niej).
Tylko nie bądź głupią, Regino, nie odrzucaj szczęścia. Czegóż się tu możesz doczekać? Na co ci
się to przyda, że się pani Alving tak wiele uczyć kazała? Słyszałem, że masz być w nowem
schronieniu przy dzieciach. Alboż to miejsce dla. ciebie? Czy masz wielką ochotę zapracowywać
się dla tych małych brudasów?
REGINA.
O nie, gdyby rzeczy szły według mej woli, to... No! to jeszcze stać się może.
ENGSTRAND.
Co się stać może?
REGINA.
Nie masz się o co troskać. Czyś sobie dużo pieniędzy zaoszczędził?
ENGSTRAND.
Jedno z drugiem, będzie około siedmiu do ośmiuset koron.
REGINA.
To nieźle.
ENGSTRAND.
Dość, ażeby cośkolwiek rozpocząć, moje dziecko.
REGINA.
I nie myślisz dać mi coś z tych pieniędzy?
ENGSTRAND.
Nie, Bóg widzi, że tego nie myślę, nie.
REGINA.
Ani nawet biednej sukni mi nie przyślesz?
ENGSTRAND.
Jedź ze mną do miasta, a będziesz miała tyle sukien, ile tylko zechcesz.
REGINA.
Ba! gdybym tylko chciała, mogłabym to uczynić na własną rękę.
ENGSTRAND.
Nie, Regino, to lepiej idzie pod kierunkiem ojca. Mogę teraz na portowej ulicy kupić ładny dom.
Nie potrzeba na to wielkiej gotówki. Tam byłaby wygodna gospoda żeglarska.
REGINA.
Ale ja nie chcę być u ciebie, nie mam z tobą nic wspólnego. Idź sobie.
ENGSTRAND.
Do dyabła! No, nie zostałabyś u mnie długo, moje dziecko, byłeś tylko postępować umiała. W
tym roku bardzo wyładniałaś.
REGINA.
To i cóż?
ENGSTRAND.
Zjawiłby się wkrótce sternik... a może nawet kapitan.
REGINA.
Nie poszłabym za żadnego z takich. Marynarze nie mają
savoir vivre.
ENGSTRAND.
Czego nie mają?
REGINA.
Mówię, że znam marynarzy. Nie są oni dobrzy na mężów.
ENGSTRAND.
To daj pokój małżeństwu. Mogą się inne rzeczy opłacać
(poufnie).
On, ten Anglik na
spacerowym yachcie... dał trzysta talarów, a ona wcale ładniejszą od ciebie nie była.
REGINA.
(stając naprzeciw niego).
Precz stąd.
ENGSTRAND.
(cofając się).
No, no, przecież mnie nie uderzysz.
REGINA.
Uderzę, jeśli tylko będziesz na matkę wygadywał. Precz, mówię
(popycha go na drzwi od
ogrodu).
A nie rzucaj drzwiami, bo panicz...
ENGSTRAND.
Śpi, wiem o tem. Szczególna rzecz, jak się o niego troskasz...
(cicho).
Ho! ho! no, przecież to nie
on...
REGINA.
Precz, precz. Oszalałeś chyba. Nie, nie tędy. Oto idzie pastor Manders. Wynoś się kuchennemi
wschodami.
ENGSTRAND.
(wychodząc prawą stroną).
Dobrze, dobrze, już idę, ale pogadaj z tym, co tu idzie, on ci powie,
co dziecko winno swemu ojcu. A ja przecież jestem twoim ojcem, mogę to metryką udowodnić
(wychodzi drugiemi drzwiami, które mu Regina otwiera i znowu za nim zamyka).
REGINA.
(spogląda uważnie w lustro, wachluje się chustką od nosa i poprawia krawatkę, potem znowu
zajmuje się kwiatami).
PASTOR MANDERS.
(w paltocie, z parasolem, z torebką przewieszoną przez ramię, wchodzi przez ogród do
oranżeryi).
Dzień dobry, panno Engstrand.
REGINA.
(jakby zdziwiona zwraca się do niego z radością).
Ach! to pan. Dzień dobry, panu pastorowi.
Więc już parowiec przypłynął.
PASTOR MANDERS.
Przypłynął w tej chwili
(wchodzi z oranżeryi).
Ten nieustanny deszcz jest nieznośny.
REGINA.
(zbliżając się do niego).
Taki czas błogosławią rolnicy, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Tak, masz słuszność, my, mieszczuchy, nie myślimy o tem
(zdejmuje palto).
REGINA.
Czy nie mogę pomódz?.. Tak... ach, jakże przemoczony, powieszę go w przedpokoju. I parasol
otworzę aby wysechł
(wychodzi z rzeczami przez drugie drzwi na prawo. Pastor Manders
zdejmuje torebkę i kładzie ją wraz z kapeluszem na stołku. Tymczasem Regina powraca).
PASTOR MANDERS.
Ach! jakże milo znaleźć się pod dachem. Cóż tu we dworze, wszystko dobrze?
REGINA.
Tak, dziękuję.
PASTOR MANDERS.
Tylko dużo roboty na jutro. Nieprawdaż?
REGINA.
Tak, mamy dużo roboty.
PASTOR MANDERS.
Pani Alving jest prawdopodobnie w domu?
REGINA.
Naturalnie, naturalnie. W tej chwili jest na górze, zaniosła paniczowi czekoladę.
PASTOR MANDERS.
Powiedz-że mi, słyszałem w przystani, że Oswald powrócił.
REGINA.
Przyjechał jeszcze onegdaj. My spodziewaliśmy się go dziś dopiero.
PASTOR MANDERS.
Jest zdrów zapewne.
REGINA.
Zapewne. Tylko bardzo drogą znużony, bo wprost tu przyjechał z Paryża, nie zatrzymując się.
Zdaje się, że wcale pociągu nie zmieniał. Zasnął teraz trochę i dlatego trzeba mówić cicho.
PASTOR MANDERS.
A zatem mówmy cicho.
REGINA.
(przysuwając fotel do stołu).
Niechże pan pastor, siada i rozgości się.
(pastor siada, ona
przysuwa mu stołeczek pod nogi).
Tak, czy dobrze tak, panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Dziękuję, dziękuję, jest mi tu doskonale
(spogląda na nią).
Czy wiesz, panno Eugstrand, zdaje mi
się, żeś wyrosła, od czasu jak cię nie widziałem.
REGINA.
Tak pan sądzi? Moja pani mówi także, żem zmężniała.
PASTOR MANDERS.
Zmężniałaś? No tak, może troszeczkę — dostatecznie
(krótkie milczenie).
REGINA.
Czy mam poprosić pani Alving?
PASTOR MANDERS.
Dziękuję, niema nic pilnego, moje dziecko. Powiedz mi teraz, moja Regino, jak się tu ojcu
powodzi?
REGINA.
Stokrotne dzięki panu pastorowi, powodzi mu się dość dobrze.
PASTOR MANDERS.
Był u mnie, za swej ostatniej bytności w mieście.
REGINA.
Doprawdy? On jest tak rad, gdy może mówić z panem pastorem,
PASTOR MANDERS.
A ty odwiedzasz go często?
REGINA.
Ja?, naturalnie, skoro tylko mam czas.
PASTOR MANDERS.
Twój ojciec, panno Engstrand, nie posiada silnego charakteru, potrzebuje kierowniczej ręki,
REGINA.
Tak, muszę to przyznać.
PASTOR MANDERS.
Potrzebuje mieć przy sobie kogoś, kogoby kochał, na czyjem zdaniu-by polegał. Wyznał mi to,
gdy był u mnie ostatnim razem.
REGINA.
I mnie mówił to samo. Nie wiem jednak, czyby pani Alving obeszła się bezemnie, tembardziej
teraz, gdy wszyscy będziemy mieli tyle zajęcia przy nowem schronieniu. I mnie byłoby bardzo
ciężko rozstać się z panią Alving, bo zawsze była tak dobrą dla mnie.
PASTOR MANDERS.
Ale obowiązek córki, Regino... Naturalnie, musimy jednak naprzód uzyskać zezwolenie twojej
pani.
REGINA.
Nie wiem, czy to właściwe w moim wieku, prowadzić dom samotnego mężczyzny.
PASTOR MANDERS.
Moja droga, ja przecież mówię o twoim ojcu.
REGINA.
Zapewne, jednakże gdybym przynajmniej prowadziła dom przyzwoity u prawdziwie poważnego
człowieka...
PASTOR MANDERS.
Ależ, kochana Regino...
REGINA.
Któremu mogłabym być oddaną i uważać go za ojca...
PASTOR MANDERS.
Ależ, moje dziecko...
REGINA.
To chętnie udałabym się do miasta. Tu jest straszliwie pusto... a pan pastor pojmuje, co to być
zupełnie samą na świecie. Mogę śmiało o sobie powiedzieć, że jestem żywa, pilna, mam
najlepszą wolę. Czy pan pastor nie miałby dla mnie stosownego miejsca?
PASTOR MANDERS.
Ja? doprawdy nie.
REGINA.
Drogi, najdroższy panie pastorze! w każdym razie zechciej mnie mieć na pamięci, gdyby...
PASTOR MANDERS.
(podnosząc się).
Zrobię to z pewnością, panno Engstrand.
REGINA.
Bo ja...
PASTOR MANDERS.
Może teraz poprosisz panią Alving.
REGINA.
Zaraz, panie pastorze
(wychodzi na lewo).
PASTOR MANDERS.
(przechadza się po pokoju, i z rękoma założonemi na plecach wygląda na ogród. Potem powraca
do stołu bierze książkę, spogląda na tytuł, okazuje zdziwienie i przesiada inne)
Hm!., tak, tak.
(Pani Alving wchodzi z lewej strony. Idzie za nią Regina, która zaraz wychodzi na prawo).
PANI ALVING.
(wyciąga do niego rękę).
Witam, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Dzień dobry pani. Otóż jestem według obietnicy.
PANI ALVING.
Wraz z uderzeniem godziny.
PASTOR MANDERS.
Wierzaj pani jednak, że mi przyszło wyjechać z wielką trudnością. Wszystkie te komisye, te
urzędy, któremi jestem obarczony...
PANI ALVING.
Tem większy dowód przyjaźni, żeś pan tak wcześnie przyjechał. Możemy interesa obrobić
jeszcze przed obiadem. Ale gdzież pana pakunek?
PASTOR MANDERS.
(prędko).
Mój pakunek zostawiłem nad brzegiem u wiejskiego kramarza. Tam będę nocował.
PANI ALVING.
(powstrzymując uśmiech).
Więc i tym razem nie chcesz, pan spędzić nocy w tym domu?
PASTOR MANDERS.
Nie, nie, dziękuję pani stokrotnie, jak zwykle przenocuję nad brzegiem. Wygodniej mi to,
wracając na statek.
PANI ALVING.
Rób pan, jak chcesz. Sądziłam jednak, że my oboje starzy...
PASTOR MANDERS.
Niechże Bóg broni! Pani żartuje. Naturalnie
dziś jesteś pani tak uradowaną. Z jednej strony jutrzejsza uroczystość... no i powrót Oswalda.
PANI ALVING.
Pomyśl pan, jak jestem szczęśliwą. Od dwóch lat nie był w domu, a teraz obiecał zostać ze mną
przez całą zimę.
PASTOR MANDERS.
Rzeczywiście. To ładnie, to po synowsku z jego strony, bo życie w Rzymie i Paryżu musi mieć
dla niego więcej uroku, niż w tym cichym domu.
PANI ALVING.
Ale w tym domu, on — ma matkę. Mój drogi, ukochany chłopiec — on kocha swoję matkę.
PASTOR MANDERS.
Byłoby też rzeczą bardzo smutną, gdyby oddalenie i zajęcie się sztuką mogły wyrugować
przyrodzone uczucia.
PANI ALVING.
Masz pan słuszność. Dzięki Boga, niema o niego żadnej obawy. Ciekawą jestem, czybyś go pan
poznał. Zaraz przyjdzie, położył się tylko trochę na sofie dla wypoczynku. Ale siadaj-że, kochany
pastorze.
PASTOR MANDERS.
Więc chcesz pani...
PANI ALVING.
Naturalnie
(siada przy stole).
PASTOR MANDERS.
Dobrze, Zaraz pani zobaczy
(wyjmuje z podróżnej torebki papiery, siada przy stole i szuka
pustego miejsca gdzieby je mógł rozłożyć).
Mamy tu naprzód
(przerywając sobie).
Powiedz mi,
pani, skąd tutaj takie książki?
PANI ALVING.
Takie książki? Ja je czytam.
PASTOR MANDERS.
Pani czyta podobne książki?
PANI ALVING.
Tak, czytam je.
PASTOR MANDERS.
Czy przez czytanie tych książek, czujesz się pani lepszą, albo szczęśliwszą?
PANI ALVING.
Zdaje mi się, że jestem spokojniejszą.
PASTOR MANDERS.
To dziwne! Jakim-że sposobem?
PANI ALVING.
One objaśniają mię i wzmacniają w tem, do czego doszłam własną myślą. Bo to rzecz
szczególna — właściwie w tych książkach niema nic nowego, nic innego, nad to, co myśli i w co
wierzy większa część ludzi, tylko ci ludzie nie zdają sobie z tego sprawy dokładnej, albo też
wcale o tem wiedzieć nie chcą.
PASTOR MANDERS.
O mój Boże! Czyż pani naprawdę sądzi, iż większa część ludzi...
PANI ALVING.
Tak sądzę, z pewnością.
PASTOR MANDERS.
Ależ przecież nie tutaj, nie w naszym kraju, nie u nas.
PANI ALVING
Och! i u nas.
PASTOR MANDERS.
No, to przyznać muszę...
PANI ALVING.
Cóż pan właściwie ma do zarzucenia tym książkom?
PASTOR MANDERS.
Do zarzucenia? Pani przecież nie myślisz, ażebym się zajmował studyowaniem podobnych
rzeczy.
PANI ALVING.
To znaczy, że pan nawet nie znasz ich, a jednak potępiasz.
PASTOR MANDERS.
Dość czytałem o podobnych książkach, ażeby je lekceważyć.
PANI ALVING.
Ale własne pana zdanie...
PASTOR MANDERS.
Droga pani, w życiu trafia się wiele rzeczy, co do których trzeba zdać się na innych. Tak już jest
na świecie i dobrze, iż tak jest, bo inaczej cóżby się stało ze społeczeństwem?
PANI ALVING.
Może i masz pan słuszność.
PASTOR MANDERS.
Nie przeczę, iż w podobnych utworach mogą być rzeczy pociągające i nie mam tego wcale za
złe, że pani chce poznać duchowe prądy, które, jak słyszę, rządzą szerokim światem, gdzie syn
pani dość długo wciągać je w siebie musiał. Tylko...
PANI ALVING.
Tylko?...
PASTOR MANDERS.
(ciszej).
Tylko nie należy o tem mówić. Nie potrzeba przecież nikomu zdawać rachunku z tego,
co się czyta i myśli, pomiędzy ścianami własnego domu.
PANI ALVING.
Naturalnie. Jestem tego samego zdania.
PASTOR MANDERS.
Pomyśl pani także, jakie względy musisz zachować z powodu tego schronienia, które
zamierzyłaś założyć wówczas jeszcze, kiedy poglądy pani na duchowe sprawy różniły się
zasadniczo od dzisiejszych, przynajmniej o ile ja sądzić mogę.
PANI ALVING.
Tak, tak, rozumiem to w zupełności. Ale mieliśmy właśnie o tem schronieniu...
PASTOR MANDERS.
Mieliśmy o niem pomówić. A więc baczność, najlepsza pani, zabieramy się do interesu
(otwiera
teczką i wyjmuje papiery).
Widzi pani.
PANI ALVING.
Czy to są akty?
PASTOR MANDERS.
Tak, wszystkie w należytym porządku. Wierz mi, pani, z niemałym trudem otrzymałem je na
czas. Musiałem wprost używać gwałtu. Władze są nadzwyczaj ostrożne, kiedy chodzi o
stanowczą decyzyę
(przeszukuje papiery).
Widzi pani, tu jest akt nadawczy folwarku Salvik,
należącego do rycerskich dóbr Rosenwald wraz ze znajdującemi się na nim nowemi budynkami,
domami, szkołą, mieszkaniem nauczycieli, kaplicą. A to jest zatwierdzenie legata i fundacyi.
Zechciej je pani przejrzeć
(czyta).
Ustawa schronienia dla dzieci, poświęconego pamięci kapitana Alvinga.
PANI ALVING.
(spogląda długi czas na papier).
Więc to to.
PASTOR MANDERS.
Wolałem tytuł kapitana, niż kamerjunkra, kapitan brzmi skromniej.
PANI ALVING.
Jak pan uważa.
PASTOR MANDERS.
A tu jest książeczka kasy oszczędności na złożony kapitał, z którego procentu ma być
utrzymywane schronienie.
PANI ALVING.
Serdeczne dzięki. Bądź pan łaskaw zatrzymać ją u siebie, to będzie dogodniej.
PASTOR MANDERS.
Najchętniej. Uważam, że tymczasowo najlepiej kapitał zostawić w kasie oszczędności.
Wprawdzie procent nie jest wielki, cztery od sta, w półrocznych ratach, gdyby więc w następstwie
można było dostać dobre akcye, naturalnie pierwszym warunkiem byłoby tu zupełne
bezpieczeństwo — tobyśmy o tem pomówili.
PANI ALVING.
Tak jest, kochany pastorze, pan to wszystko rozumiesz daleko lepiej odemnie.
PASTOR MANDERS.
Na wszelki wypadek będę nad tem czuwał. — Ach! jeszcze jedna rzecz, o której już parę razy
chciałem z panią pomówić...
PANI ALVING.
O czemże to?
PASTOR MANDERS.
Czy zabudowania schronienia mają być ubezpieczone, czy nie?
PANI ALVING.
Naturalnie, muszą być ubezpieczone.
PASTOR MANDERS.
Zwolna, zwolna, droga pani. Rozpatrzmy to bliżej.
PANI ALVING.
Ja zawsze ubezpieczałam wszystkie budynki i ruchomości, zbiory i narzędzia gospodarcze.
PASTOR MANDERS.
Ma się rozumieć, tu szło o pani osobistą własność, to samo czynię ja także. Ale zważ pani, że tu
idzie o coś zupełnie innego. Schronienie jest przecież poświęcone wyższym celom.
PANI ALVING.
Cóż Stąd?
PASTOR MANDERS.
Ja osobiście nie miałbym naturalnie nic do zarzucenia, gdybyśmy je na wszelki wypadek
zabezpieczyli.
PANI ALVING.
I ja tak myślę.
PASTOR MANDERS.
Ale, co mówi o tem głos ogólny, w tej okolicy? Musisz to pani lepiej wiedzieć ode mnie.
PANI ALVING.
Hm! głos ogólny...
PASTOR MANDERS.
Czy jest tu dużo ludzi wpływowych, prawdziwie wpływowych, którzyby się tem zgorszyli?
PANI ALVING.
Co pan rozumiesz przez ludzi prawdziwie wpływowych?
PASTOR MANDERS.
No, w pierwszym rzędzie stawiam tych, co są niezależni i co mają znaczne stanowiska, tych
pomijać nie należy, trzeba mieć wzgląd na ich zapatrywania.
PANI ALVING.
Jest tu dość takich, coby się może zgorszyli, gdyby...
PASTOR MANDERS.
Widzi pani. W mieście mamy mnóstwo podobnych. Pomyśl pani tylko o wszystkich stronnikach
mego współzawodnika. Wysnuliby oni stąd wniosek, że ani ty szanowna pani, ani też ja, nie
ufamy Opatrzności.
PANI ALVING.
Ależ co się ciebie tyczy, kochany pastorze, to wiesz najlepiej, iż na wszelki przypadek...
PASTOR MANDERS.
Wiem, wiem. Mam własne przekonanie, to prawda. Pomimo to, nie potrafimy przeszkodzić
fałszywym i niekorzystnym pogłoskom. A te znów mogłyby źle wpłynąć na rozwój schronienia.
PANI ALVING.
Skoroby tak być miało...
PASTOR MANDERS.
Ja też mógłbym się znaleźć w przykrem położeniu. W rządzących sferach miasta, zajmują się
bardzo tem schronieniem. Wszakże ono głównie ma służyć miastu, prawdopodobnie przyjdzie
ono w pomoc, przepełnionym zakładom dla ubogich... A skoro ja byłem pani doradcą i
zajmowałem się czynnie pani schronieniem, lękać się muszę, ażeby zazdrośnicy i zawistni nie
zwrócili się naprzód przeciwko mnie.
PANI ALVING.
Więc nie powinieneś się pan narażać...
PASTOR MANDERS.
Nie mówiąc już o napaściach niektórych czasopism, któreby się niezawodnie ku mnie zwróciły...
PANI ALVING.
Przestań, kochany pastorze, te względy są decydujące.
PASTOR MANDERS.
Więc pani nie chce, byśmy się ubezpieczyli?
PANI ALVING.
Nie, dajmy temu pokój.
PASTOR MANDERS.
(opierając się znowu w fotelu).
Jednak gdyby zdarzyło się nieszczęście? Tego nikt przewidzieć
nie może... Czy byłabyś pani w stanie pokryć szkody?
PANI ALVING.
Nie. Otwarcie mówię, nie byłabym w stanie tego uczynić.
PASTOR MANDERS.
Więc w takim razie, bierzemy na siebie ciężką odpowiedzialność.
PANI ALVING.
Jak pan sądzi, czy możemy inaczej postąpić.
PASTOR MANDERS.
Nie, nie możemy, w tem cała rzecz. Trudno brać na siebie odpowiedzialność i trudno także
gorszyć ogół.
PANI ALVING.
Naturalnie, szczególniej panu jako duchownemu...
PASTOR MANDERS.
Zdaje mi się też rzeczywiście, iż możemy polegać na tem, że taki zakład jest święty i musi mieć
boską opiekę.
PANI ALVING.
Miejmy tę nadzieję.
PASTOR MANDERS.
Więc mamy rzeczy zostawić, jak są.
PANI ALVING.
Tak, naturalnie.
PASTOR MANDERS.
Dobrze, jak pani chce
(notuje)
więc nie ubezpieczać!
PANI ALVING.
Dziwna rzecz, iz pan dzisiaj dopiero mi o tem
wspomina.
PASTOR MANDERS.
Dawno już chciałem panią w tym względzie
zapytać.
PANI ALVING.
Bo wczoraj o mało nie mieliśmy pożaru.
PASTOR MANDERS.
Czy podobna?
PANI ALVING.
Nie było to nic wielkiego, zapaliły się wióry w warsztacie stolarskim.
PASTOR MANDERS.
Gdzie pracował Engstrand?
PANI ALVING.
Tak. Ludzie mówią, że on często nieostrożnie obchodził się z zapałkami.
PASTOR MANDERS.
Ten człowiek ma zbyt wiele rzeczy w głowie, tyle pokus. Bogu dzięki, słyszę teraz, że postanowił
prowadzić nienaganne życie.
PANI ALVING.
Czy tak? Któż to powiedział?
PASTOR MANDERS.
Sam mnie o tem zapewniał. A co prawda, jest to zdolny robotnik.
PANI ALVING.
Tak, dopóki jest trzeźwy.
PASTOR MANDERS.
Nieszczęśliwy nałóg. Ale on mówi, że z powodu chorej nogi często pić musi. Za ostatnią
bytnością swoją u mnie, wzruszył mnie do głębi. Przyszedł mi podziękować za robotę, którą mu
tutaj nastręczyłem, bo mógł być blizko Reginy.
PANI ALVING.
Ależ, widywał ją bardzo rzadko.
PASTOR MANDERS.
Właśnie, że codziennie, sam mi to mówił.
PANI ALVING.
No, być może.
PASTOR MANDERS.
Czuje on doskonale, że potrzebuje kogoś, coby go powstrzymywał, gdy przychodzi na niego
pokusa. Lubię w nim to właśnie, że sam się oskarża i własne niedobory pojmuje. Będąc u mnie
ostatnim razem, opowiadał mi to wszystko... Czy wiesz pani, co byłoby dla niego prawdziwą
pociechą, oto gdyby miał przy sobie Reginę.
PANI ALVING.
( podnosi się gwałtownie ).
Reginę?
PASTOR MANDERS.
Nie powinnabyś się pani temu sprzeciwiać.
PANI ALVING.
Sprzeciwię się najzupełniej. A prócz tego Regina będzie miała zajęcie w schronieniu.
PASTOR MANDERS.
Pomyśl pani, że to przecież jej ojciec.
PANI ALVING.
Już ja wiem najlepiej, jakim ojcem był dla niej. Nie zgodzę się nigdy, aby do niego wróciła.
PASTOR MANDERS.
(podnosi się-także).
Ależ, nie unoś się, droga pani. To smutne, że pani tak się uprzedziła do
Engstranda. Była pani absolutnie przerażona.
PANI ALVING.
(spokojniej).
Nie o to idzie. Wzięłam do siebie Reginę i ona u mnie zostanie
(słucha).
Kochany pastorze, nie mówmy o tem więcej
(twarz jej się rozjaśnia).
Słyszysz pan, Oswald idzie
po wschodach, teraz myślmy o nim tylko.
(Oswald Alving w luinym surducie, z kapeluszem w
ręku, z wielką piankową fajka w ustach, wchodzi z lewej strony).
OSWALD.
(stojąc we drzwiach).
Przepraszam — myślałem, że państwo są w gabinecie
(zbliża się).
Dzień
dobry, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
(wpatrzony w niego).
Ach!.. Jakież to dziwne!
PANI ALVING.
Co mówisz, panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Ja mówię... ja mówię... Nie... Ale, czyż to doprawdy?
OSWALD.
Tak, panie pastorze, to rzeczywistość, ów syn marnotrawny.
PASTOR MANDERS.
Ależ, drogi chłopcze...
OSWALD.
No, to syn powrócony.
PANI ALVING.
Oswald przypomina sobie czas, kiedyś pan tak bardzo powstawał przeciwko jego malarskiemu
powołaniu.
PASTOR MANDERS.
Ludzkim oczom może się nieraz coś wydawać niebezpiecznem, co jednak potem...
(wstrząsa
ręką Oswalda).
Witaj, witaj, kochany Oswaldzie, bo wszak mogę cię tak nazywać?
OSWALD.
Jakżeż pan mógłbyś nazywać mnie inaczej?
PASTOR MANDERS.
Otóż nie sądź, ażebym absolutnie sztukę potępiał. Nie, przypuszczam nawet, że i w tym
zawodzie jest wielu takich, co zachowują nieskalaną duszę.
OSWALD.
Należy się tego spodziewać.
PANI ALVING.
(promieniejąc szczęściem).
A ja znam takiego, co ciało i duszę swą ustrzegł od skazy. Spojrz
tylko na niego, kochany pastorze.
OSWALD.
(chodzi po pokoju).
Tak jest, droga matko, ale dajmy temu pokój.
PASTOR MANDERS.
Prawdziwie zaprzeczyć temu nie można. A teraz zacząłeś już wyrabiać sobie nazwisko.
Dzienniki niejednokrotnie odzywały się o tobie z pochwałą. Tylko jakoś w ostatnich czasach,
zdaje mi się, że mało było mowy o tobie.
OSWALD.
(stając w głębi koło kwiatów).
Nie mogłem teraz wiele malować.
PANI ALVING.
Malarz także musi odpoczywać.
PASTOR MANDERS.
To łatwe do zrozumienia. Trzeba się przecież przygotowywać i zbierać nowe siły do jakiego
wielkiego dzieła.
OSWALD.
Tak jest. — Mamo, prędko będzie obiad?
PANI ALVING.
Za małe pół godzinki. Dzięki Bogu ma on dobry apetyt.
PASTOR MANDERS.
I widać lubi palić.
OSWALD.
Na górze znalazłem fajkę ojca, i...
PASTOR MANDERS.
Aha! rozumiem teraz!
PANI ALVING.
Co?
PASTOR MANDERS.
Gdy Oswald wszedł do pokoju, paląc tę fajkę, zdawało mi się, że jego ojciec żywy stoi
przedemną.
OSWALD.
Doprawdy?
PANI ALVING.
Jak możesz pan to mówić? Oswald jest przecież do mnie podobny.
PASTOR MANDERS.
Tak, ale to zagięcie w kątkach ust, ten zarys warg, przypomina wyraźnie Alvinga. Szczególniej
też teraz, kiedy pali.
PANI ALVING.
Wcale nie. Mnie się raczej wydaje, że Oswald ma coś księżego w zacięciu warg.
PASTOR MANDERS.
Tak, tak, wielu moich wspólduchownych ma coś podobnego w ustach.
PANI ALVING.
Połóż fajkę, mój drogi chłopcze, nie chcę, ażeby tu czuć było tytuń.
OSWALD.
(to czyni).
Uczynię to z największą chęcią. Chciałem tylko tej fajki popróbować, bo raz paliłem z
niej będąc dzieckiem.
PANI ALVING.
Ty?
OSWALD.
Byłem wówczas jeszcze bardzo mały, przypominam sobie jednak, że któregoś wieczora
poszedłem do pokoju ojca, a on był bardzo wesoły.
PANI ALVING.
Ba! Nie możesz sobie tych lat przypominać.
OSWALD.
Przecież przypominam sobie wyraźnie, jak ojciec posadził mnie na kolanach i dał mi fajkę,
mówiąc: "Pal, mały, śmiało". I ja też paliłem z całych sił, aż uczułem, że blednę, a pot wielkiemi
kroplami spływał mi z czoła. Ojciec tymczasem śmiał się serdecznie.
PASTOR MANDERS.
To było bardzo dziwne.
PANI ALVING.
To się musiało Oswaldowi przyśnić.
OSWALD.
Nie, mamo, wcale mi się nie przyśniło, bo — jakże tego nie pamiętasz — bo przyszłaś i zaniosłaś
mnie do dziecinnego pokoju. Tam zrobiło mi się niedobrze i widziałem, żeś płakała. Czy ojciec
często w ten sposób żartował?
PASTOR MANDERS.
Tak, za młodu wesoło używał życia.
OSWALD.
Przecież dokonał na świecie tylu dobrych i pożytecznych rzeczy, a nie był starym, gdy umarł.
PASTOR MANDERS.
Tak jest, kochany Oswaldzie. Odziedziczyłeś nazwisko dzielnego i zacnego człowieka. Będzie to
bodziec dla ciebie.
OSWALD.
Tak być powinno.
PASTOR MANDERS.
W każdym razie to ładnie z twojej strony, żeś wrócił do domu na dzień, czci ojca poświęcony.
OSWALD.
Mniej przecież dla ojca uczynić nie mogłem.
PANI ALVING.
Najładniejszem z jego strony jest to, że powrócił na długo.
PASTOR MANDERS.
Jak słyszę, masz tu zabawić całą zimę.
OSWALD.
Zabawię czas nieograniczony, panie pastorze. Ach! jak to miło znów być w domu.
PANI ALVING.
(promieniejąca).
Nieprawdaż? O! ty mój...
PASTOR MANDERS.
(spogląda na niego ze współczuciem).
Wcześnie wyprawiono cię w świat, drogi Oswaldzie.
OSWALD.
To prawda. Czasem myślę nawet, że to było zawcześnie.
PANI ALVING.
Wcale nie, to zdrowemu chłopcu na dobre wychodzi, szczególniej kiedy jest jedynakiem. Taki nie
powinien siedzieć w domu przy tacie i mamie, bo się rozpieści.
PASTOR MANDERS.
Jest to jeszcze nierozstrzygnięte pytanie. Dom rodzicielski pozostanie zawsze prawdziwą ostoją i
najwłaściwszem miejscem pobytu dla dziecka.
OSWALD.
Muszę panu pastorowi przyznać słuszność.
PASTOR MANDERS.
Spojrz pani tylko na własnego syna. Możemy przecież mówić o tem wobec niego. Jakie to miało
dla niego następstwa? Ma już dwadzieścia sześć czy siedem lat, a nigdy dotąd nie poznał, co to
jest ognisko rodzinne.
OSWALD.
Przepraszam, w tem pan pastor myli się w zupełności.
PASTOR MANDERS.
Czyż tak? Sądziłem, iż żyłeś wyłącznie w kołach artystycznych.
OSWALD.
Tak też było.
PASTOR MANDERS.
A zdawało mi się, że najczęściej artyści nie mają dostatecznych środków, ażeby założyć rodzinę
i własne ognisko.
OSWALD.
Zapewne jest pomiędzy niemi wielu takich, którzy nie mogą się ożenić z powodu braku
pieniędzy.
PASTOR MANDERS.
To właśnie mówiłem.
OSWALD.
Ale pomimo to, mogą mieć swoje ogniska, mają je zazwyczaj a nawet często, bardzo porządne i
wygodne.
PANI ALVING.
(słucha uważnie, czasem przytakuje, ale nie nie mówi).
PASTOR MANDERS.
Nie mówię przecież o kawalerskich gospodarstwach. Przez wyraz ognisko rozumiem ognisko
rodzinne, w którem żyje mąż z żoną i dziećmi.
OSWALD.
Tak, albo też z dziećmi i z matką swoich dzieci.
PASTOR MANDERS.
(zdumiony, wznosi złożone ręce).
Boże miłosierny!
OSWALD.
Cóż?
PASTOR MANDERS.
Żyć z matką swoich dzieci!
OSWALD.
Czyż byłoby lepiej, gdyby porzucił matkę swoich dzieci?
PASTOR MANDERS.
Mówisz więc o związkach nieprawych?
OSWALD.
Nigdy nie dostrzegłem nic nieprawego w pozycin tych ludzi.
PASTOR MANDERS.
Ależ, czyż to podobna, ażeby... ażeby człowiek pod pewnemi względami dobrze wychowany,
albo też młoda kobieta, mogli się odważyć na podobne życie... pod okiem całego świata?
OSWALD.
Cóż mają robić? Młody artysta jest ubogi, dziewczyna uboga, ażeby się ożenić, potrzeba
pieniędzy. Cóż mają robić?
PASTOR MANDERS.
Co mają robić? Powiem to panu, panie Alving. Powinni od początku trzymać się zdaleka, jedno
od drugiego. Oto co mają robić.
OSWALD.
Z taką mową nie trafisz pan do ładu z ludźmi młodemi, krwi gorącej.
PANI ALVING.
Tak jest, nie zajdziesz daleko.
PASTOR MANDERS.
Że też władza może cierpieć, ażeby jawnie działy się podobne rzeczy!
(staje przed panią Alving).
A co, czy nie miałem słuszności troszczyć się o syna pani, wśród kół gdzie jawne wyuzdanie
wyrobiło sobie niemal prawo bytu?
OSWALD.
Otóż powiem panu, że co niedziela bywałem u takiej nielegalnej pary...
PASTOR MANDERS.
I to jeszcze w niedzielę!
OSWALD.
Naturalnie, jest to dzień zabawy, a nigdy tam nie słyszałem słowa, ani też dostrzegłem
cośkolwiek, coby mogło zasługiwać na nazwę nieprzyzwoitości. A czy wiesz pan, gdzie się z nią
spotkałem, w kołach artystycznych?
PASTOR MANDERS.
Dzięki Bogu, tego nie wiem.
OSWALD.
Otóż pozwól sobie powiedzieć, że miało to miejsce wówczas, kiedy który z naszych poważnych
mężów i ojców, rodziny chciał się trochę zabawić na własną rękę i raczył zniżyć się do knajp,
gdzie zbierali się artyści. Było wtedy co posłyszeć! Ci panowie wiedzieli i opowiadali takie rzeczy,
o których nam się nigdy nie śniło.
PASTOR MANDERS.
Jakto? Chcesz nam dać do zrozumienia, że poważni mężowie tutejsi i za granicą...
OSWALD.
Alboż nie słyszałeś pan, jak ci poważni mężowie za swoim powrotem wygadywali na zepsute
obyczaje tamtejsze?
PASTOR MANDERS.
To bardzo naturalne.
PANI ALVING.
Słyszałam to także.
OSWALD.
Można im śmiało uwierzyć na słowo, sprawdzili to sami,
(bierze się za głowę).
O! że też to
piękne, swobodne życie, może być tak zohydzane!
PANI ALVING.
Nie unoś się, Oswaldzie, to ci szkodzi.
OSWALD.
Masz słuszność, mamo, szkodzi mi to, zaraz owo przeklęte znużenie. Trzeba mi się troszkę
przejść przed obiadem. Przepraszam cię, panie pastorze, nie może pan tego zrozumieć, znowu
się uniosłem
(wychodzi drugiemi drzwiami na prawo).
PANI ALVING.
Mój biedny chłopiec.
PASTOR MANDERS.
Tak jest, masz pani powody tak mówić. Zaszło z nim daleko.
PANI ALVING.
(patrzy na niego i milczy).
PASTOR MANDEKS.
(chodzi tu i tam).
Nazwał się sam marnotrawnym synem! Niestety, niestety!
PANI ALVING.
(
ciągle na niego patrzy).
PASTOR MANDERS.
I cóż pani mówi na to wszystko?
PANI ALVING.
Mówię, że Oswald miał słuszność w każdem
PASTOR MANDERS.
(
zatrzymując się).
Słuszność? Słuszność? głosząc podobne zasady? .
PANI ALVING.
Tu, w mojej samotności, doszłam do takich samych przekonań, panie pastorze. Tylko nigdy nie
ośmieliłam się tych rzeczy dotykać. Niech-że teraz mój syn mówi za mnie.
PASTOR MANDERS.
Jesteś pani godną pożałowania, jednak muszę z panią mówić na seryo. Nie już, jako pani
pełnomocnik i doradca, nie jako pani przyjaciel i przyjaciel młodości twego zmarłego męża, ale
jako duchowny, w sposób, w jaki to już uczyniłem, w najcięższej chwili twego życia.
PANI ALVING.
Cóż ma do powiedzenia duchowny?
PASTOR MANDERS.
Muszę się wprzód odwołać do pani pamięci. Chwila jest stosowną. Jutro dziesiąta rocznica
śmierci rnęża pani, jutro będzie otwarty zakład wzniesiony na cześć jego pamięci, jutro
przemawiać będę do tłumnego zgromadzenia, dziś mówić będę do pani jednej.
PANI ALVING.
A więc mów, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Przypomnij sobie pani, że po roku zaledwie małżeństwa, stanęłaś nad przepaścią, żeś porzuciła
dom i uciekła od męża. Tak jest, uciekłaś pani, uciekłaś i pomimo jego błagań, wzbraniałaś się
do niego powrócić.
PANI ALVING.
Zapominasz pan, jak bezgranicznie byłam nieszczęśliwą w tym pierwszym roku.
PASTOR MANDERS.
Zawsze duch buntu pożąda szczęścia. Jakież ludzie mają prawo do szczęścia? Powinniśmy
tylko spełniać nasz obowiązek, a pani obowiązkiem było pozostać przy mężu, któregoś sobie raz
wybrała i z którym połączył cię święty związek.
PANI ALVING.
Wiesz pan dobrze, jakie wówczas życie prowadził Alving, do jakiej rozpusty dochodził?
PASTOR MANDERS.
Wiem, niestety, jakie krążyły o nim pogłoski i nie myślę wcale usprawiedliwiać jego prowadzenia
się w latach młodości. Ale żona nie powinna być sędzią swego męża. Jej obowiązkiem jest
dźwigać z pokorą krzyż, jaki wyższa wola na nią zesłała. Zamiast tego, odrzuciłaś pani ten krzyż
buntowniczo, porzuciłaś zbłąkanego, którego miałaś być podporą, puszczałaś na los swoję dobrą
sławę i gotową byłaś nawet sławę innych na szwank narazić.
PANI ALVING.
Innych? masz pan tylko jednego na myśli?
PASTOR MANDERS.
Było to z pani strony wielką nieostrożnością, szukac u mnie schronienia.
PANI ALVING.
U duchownego? u przyjaciela?
PASTOR MANDERS.
Tem gorzej. Dziękuj pani Bogu, iż posiadałem potrzebną siłę, żem pokonał twoje egzaltowane
zamysły i że mi danem było skierować panią na drogę obowiązku, powrócić rodzinnemu ognisku
i prawowitemu mężowi.
PANI ALVING.
Tak, panie pastorze, to było w zupełności twojem dziełem.
PASTOR MANDERS.
Byłem tylko posłusznem narzędziem w ręku Najwyższego. A czyż nie było to błogosławieństwem
dla dalszych lat pani życia, że mi się udało ugiąć cię pod jarzmo obowiązku i posłuszeństwa?
Czy wszystko nie stało się tak, jakem to przepowiadał? Czyż Alving nie porzucił swych błędów,
jak to mąż powinien był uczynić? Czy nie żył od tego czasu z panią w miłości i bez zatargów?
Czy nie stał się dobroczyńcą okolicy, a panią podniósł jako współpracownicę swoich
przedsiębiorstw? Byłaś pani dla niego dzielną współpracownicą, wiem o tem, pod tym względem
należy się pani uznanie. Ale teraz przechodzę do drugiego, ważnego błędu twego życia,
PANI ALVING.
O czem chcesz pan mówić?
PASTOR MANDERS.
Tak jak niegdyś wyrzekałaś się obowiązków żony, wyrzekłaś się obowiązków matki.
PANI ALVING.
Ach!
PASTOR MANDERS.
Przez całe życie rządził panią duch samowoli. Usposobienie i czyny pani zawsze dążyły do
stargania wszelkich więzów, do wyłamywania się z pęt zwyczajów. Nigdy znieść nie mogłaś
żadnego przymusu. Co tylko pani zawadzało, odrzucałaś nierozważnie, jako ciężar zbyteczny.
Nie podobało ci się być dłużej żoną — więc porzuciłaś męża. Ciężyły ci obowiązki matki i dziecko
wysłałaś na obczyznę.
PANI ALVING.
Prawda, uczyniłam to.
PASTOR MANDERS.
I dlatego stałaś mu się obcą.
PANI ALVING.
Nie, nie, tak nie jest.
PASTOR MANDERS.
Tak jest i tak być musi. Jakim-że on powrócił, pomyśl nad tem pani. Zgrzeszyłaś przeciw mężowi
— czujesz to teraz i dlatego poświęcasz mu tak wspaniałą pamiątkę, ale poznaj pani także, żeś
zgrzeszyła przeciw synowi, może czas jeszcze uratować go z błędnej drogi, na której się
znajduje. Nawróć się pani sama i staraj się go nawrócić o ile możności, gdyż
(podnosi w górą
palec)
zaprawdę, ciąży na tobie jako matce wielka wina. Było moim obowiązkiem to pani powiedzieć
(długie milczenie).
PANI ALVING
(powoli, starając się zapanować nad sobą).
Wypowiedziałeś się, panie pastorze, a jutro
przemawiać będziesz publicznie, na cześć pamięci mego rnęża. Ja jutro przemawiać nie będę,
ale teraz odpowiem panu w taki sam sposób, jakeś to uczynił.
PASTOR MANDERS.
Chcesz pani, naturalnie, usprawiedliwić swoje postępki.
PANI ALVING.
Nie. Będę tylko opowiadać.
PASTOR MANDERS.
A więc...
PANI ALVING.
Wszystko, coś mówił o mnie, o moim mężu, o naszem pożyciu, od czasu, gdy, jak twierdzisz,
powróciłeś mnie na drogę obowiązku — są to rzeczy, na któreś sam nie patrzał, bo od tego
czasu — ty nasz przyjaciel i codzienny gość, nie przestąpiłeś progu naszego domu.
PASTOR MANDERS.
Opuściliście państwo wkrótce nasze miasto.
PANI ALVING.
A tutaj nie byłeś pan nigdy za życia mego męża. Dopiero potem odwiedzałeś mnie z powodu
interesów schronienia.
PASTOR MANDERS.
(cicho i niepewnie).
Heleno, jeśli to ma być wymówka, to zważ...
PANI ALVING.
... że zachować musiałeś względy należne stanowisku. Ja zaś, byłam tylko zbiegłą żoną. Od tak
nieostrożnych kobiet trzeba się trzymać, jak można najdalej.
PASTOR MANDERS.
Droga pani Alving, jest w tem niesłychana przesada.
PANI ALVING.
Dobrze, dobrze, dajmy temu pokój. Chciałam tylko powiedzieć, że co do moich stosunków
małżeńskich, opierasz się pan tylko na zwykłych pogłoskach.
PASTOR MANDERS.
No tak, więc cóż dalej?
PANI ALVING.
Ale teraz powiem panu prawdę. Poprzysięgłam sobie, że się pan kiedyś o niej dowiesz. Pan
jeden.
PASTOR MANDERS.
Jakaż jest ta prawda?
PANI ALVING.
Prawdą jest, że mój mąż umarł, tak jak żył, ohydnie.
PASTOR MANDERS.
(szukając krzesła).
Co pani mówi?
PANI ALVING.
Umarł po dziewiętnastoletniem małżeńskićm pożyciu, a pozostał przynajmniej w swoich
skłonnościach tak ohydnym, jakim był, zanim nas, panie pastorze, połączyłeś przed ołtarzem.
pastor manders. Jakto? te błędy młodości — te wybryki — tę rozpustę, nazywasz pani ohydnem
życiem.
PANI ALVING.
Nasz domowy lekarz użył tego wyrażenia.
PASTOR MANDERS.
Nie rozumiem.
PANI ALVING.
To niepotrzebne.
PASTOR MANDER.
W głowie mi się miesza. Całe pani małżeństwo — tyloletnie wspólne pożycie z mężem było tylko
pozorem.
PANI ALVING.
Niczem, tylko pozorem. Teraz wiesz pan o tem.
PASTOR MANDERS.
Nie, to nie do uwierzenia. Ja tego wprost pojąć nie mogę. Jakżeż było możliwem, ukryć takie
rzeczy?
PANI ALVING.
Dzień po dniu było to moją nieustanną troską. Gdy urodził się Oswald, zdawało się z razu, że
Alving się trochę poprawił, ale to długo nie trwało. Wówczas musiałam podwoić usiłowań,
staczać walki na śmierć i życie, ażeby nikt się nie dowiedział, jakim był ojciec mego dziecka.
Zresztą wiesz pan także, jak Alving potrafił zjednywać sobie serca. Nikt nie mógł źle o nim
sądzić. Był to jeden z tych ludzi, co mają dużo lepszą sławę, niż życie. Wówczas jednak — o tem
także musisz pan się dowiedzieć — przyszła rzecz najokropniejsza.
PASTOR MANDERS.
Jakto? jeszcze okropniejsza, niż to wszystko?
PANI ALVING.
Wszystko znosiłam, jakkolwiek wiedziałam doskonale, co potajemnie działo się po za domem.
Wreszcie, zło wkroczyło aż tutaj.
PASTOR MANDERS.
Co pani mówi? Tutaj?
PANI ALVING.
Tak, do naszego własnego domu. Ot tutaj
(wskazuje pierwsze drzwi na prawo)
odkryłam naprzód
w tym pokoju, co się święci. Miałam tam jakieś zajęcie, a drzwi były na wpół otwarte. Usłyszałam,
jak pokojówka przyszła z ogrodu podlewać kwiaty.
PASTOR MANDERS.
I Cóż?
PANI ALVING.
Zaraz za nią wszedł Alving i mówił coś po cichu. A potem usłyszałam
(z urwanym śmiechem).
Dotąd w uszach mi to brzmi rozdzierająco i śmiesznie zarazem, słyszałam moję własną
pokojówkę szepczącą: "Puść mnie, panie kamerjunkrze, daj mi pan pokój."
PASTOR MANDERS.
Cóż za niepojęta, nieprzebaczona lekkomyślność z jego strony! Ba była to tylko lekkomyślność,
wierzaj mi pani.
PANI ALVING.
Dowiedziałam się wkrótce, co mam o tem sądzić. Kamerjunkier zjednał sobie pokojówkę i ten
stosunek miał następstwa, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
(jakby skamieniały).
I to wszystko tutaj! W tym domu!
PANI ALVING.
Czegoż ja nie zniosłam w tym domu! Ażeby go wieczorem i w nocy w domu utrzymać, musiałam
uczestniczyć w jego samotnych biesiadach na górze, w jego pokoju. Tam musiałam mu
dotrzymywać towarzystwa, trącać się kieliszkiem i pić, słuchać jego bezsensownych słów i
zbierać wszystkie siły, ażeby go przemocą zaprowadzić do łóżka.
PASTOR MANDERS.
(wzruszony).
I wszystko to pani znieść mogłaś?
PANI ALVING.
Miałam syna, dla którego to znosiłam. Wówczas wyrządził mi ostatnią obelgę — gdy moja
własna służąca... Przysięgłam sobie, że to musi mieć koniec. Wybuchnęłam, zrobiłam gwałt,
przemogłam go. Teraz miałam broń przeciw niemu, nie śmiał mi się oprzeć. Wtedy to Oswalda
wysłałam z domu. Miał już siódmy rok,
zwracał uwagę na wszystko, zadawał pytania, jak to dzieci czynić zwykły. Tego już znieść nie
mogłam. Zdawało mi się, że dziecię wciąga w siebie truciznę, przebywając w tym domu,
oddychając skalaną jego atmosferą. Dlatego to go z domu wysłałam. A teraz rozumiesz pan
także, czemu nie mógł się tu pokazywać, dopóki żył ojciec. Nikt nie wie, ile mnie to kosztowało.
PASTOR MANDERS.
Zaprawdę, poznałaś pani życie.
PANI ALVING.
I nigdybym go nie zniosła, gdybym nie miała pracy. Tak jest, mogę powiedzieć, żem pracowała.
Całe powiększenie majątku, ulepszenia, pożyteczne zakłady, za które Alving pozyskał sobie
sławę, czy sądzisz pan, że go w czemkolwiek zajmowały, że się im oddawał, on, co po całych
dniach leżał na kanapie, czytając jakiś urzędowy kalendarz. Nie, teraz powiem panu to jeszcze,
jam go pobudzała, gdy miał chwile przytomne, na mnie spadał cały ciężar, gdy znowu oddawał
się rozpuście, albo też chorował i jęczał.
PASTOR MANDERS.
I pamięć tego człowieka czcisz pani takim pomnikiem?
PANI ALVING.
Jest to potęga złego sumienia.
PASTOR MANDERS.
Złego sumienia? Co chcesz pani przez to powiedzieć?
PANI ALVING.
Miałam ciągle to uczucie, że prawda musi kiedyś wyjść na jaw i zyskać sobie wiarę; schronienie
w tym wypadku, powinno wszystkie pogłoski uciszyć i znieść wszelkie wątpliwości.
PASTOR MANDERS.
Pod tym względem osiągnęłaś pani swój cel najzupełniej.
PANI ALVING.
Miałam jeszcze inny powód. Nie chciałam, ażeby moje najdroższe dziecko, Oswald, odziedziczył
cośkolwiek po ojcu.
PASTOR MANDERS.
Więc to z majątku Alvinga?
PANI ALVING.
Tak jest. Sumy, które rok po roku zbierałam na schronienie, wyrównywają mu w zupełności,
obrachowałam ściśle ten majątek, który w danej chwili czynił z porucznika Alvinga dobrą partyę.
PASTOR MANDERS.
Rozumiem panią.
PANI ALVING.
Była to
cena kupna.
Nie chcę, ażeby te pieniądze przeszły w ręce Oswalda. Mój syn powinien
wszystko odemnie otrzymać.
(Oswald wchodzi drugiemi drzwiami z prawej strony, bez kapelusza
i palta).
PANI ALVING.
(idąc na jego spotkanie).
Już z powrotem? mój drogi chłopcze!
OSWALD.
Cóż robić na dworze, przy tym nieustannym deszczu? Ale podobno siadamy do stołu — to
doskonale.
REGINA.
(wchodzi z paczką z jadalnego pokoju).
Paczka dla pani
(oddaje ją pani Alving).
PANI ALVING.
(spogląda na pastora).
Zapewne to śpiewy uroczystościowe na jutro.
PASTOR MANDERS.
Hm!
REGINA.
Podano do stołu.
PANI ALVING.
Idziemy; tylko muszę...
(rozwija paczkę).
REGINA.
(do Oswalda).
Czy pan będzie pił jasny czy ciemny portwein?
OSWALD.
I jeden i drugi, panno Engstrand.
REGINA.
Bien.
Zaraz, panie Alving
(idzie do jadalnego pokoju).
OSWALD.
Muszę jej pomódz odkorkować
(idzie także do jadalnego pokoju i zostawia drzwi niedomknięte).
PANI ALVING.
(otworzywszy paczkę).
Tak, mamy tu jutrzejsze śpiewy.
PASTOR MANDERS.
(ze złożonemi rękami).
Jakżeż ja jutro wypowiem moję pochwalną mowę!
PANI ALVING.
Już pan to sobie ułoży.
PASTOR MANDERS.
(cicho, ażeby go nie słyszano w jadalni).
Nie możemy przecież dawać powodu zgorszenia.
PANI ALVING.
(cicho i stanowczo).
Nie. Ale skończy się także ta szkaradna komedya. Od pojutrza zapomnę, że zmarły istniał w tym
domu. Będzie tu tylko syn i matka
(z jadalnego pokoju dochodzi odgłos przewróconego stoika i
zarazem głos).
REGINA.
(szeptem, ale ostro).
Oswaldzie, Oswaldzie. Czyś oszalał? Puść mnie!
PANI ALVING.
(zgorszona).
Ach!
(spogląda jakby w osłupieniu na drzwi półotwarte. Słychać kaszel i nucenie
Oswalda, oraz odkorkowanie butelki).
PASTOR MANDERS.
(wzburzony).
Co to znaczy? Co to jest, pani Alving?
PANI ALVING.
(głosem ochrypłym).
Upiory! Znowu dawna para z oranżeryi!
PASTOR MANDERS.
Co pani mówi! Regina? Byłażby?
PANI ALVING.
Tak. Chodź pan. Ani słowa.
(Oparta na ramieniu pastora idzie słaniając się, do jadalnego
pokoju).
Akt II
Ten sam pokój. Krajobraz zadeszczony.
Ten sam pokój. Krajobraz zadeszczony.
(Pastor Manders i pani Alving wchodzą z jadalnego pokoju).
PANI ALVING.
(jeszcze we drzwiach). Błogosławiny czas obiadowy.
OSWALD.
(z jadalni) Nie, dziękuję; pójdę się trochę przejść
PANI ALVING.
Idź, idź, deszcz ustał (zamyka drzwi do jadalni, idzie do drzwi przedpokoju i woła). Regino!
REGINA.
(z przedpokoju). Idę, proszę pani.
PANI ALVING.
Idź do pralni i pomóż pleść wieńce.
REGINA.
Zaraz, proszę pani.
PANI ALVING.
(upewniwszy się, te Regina wyszła, zamyka drzwi)
PASTOR MANDERS.
On nas przecież słyszeć nie może
PANI ALVING.
Niepodobna, skoro drzwi są zamknięte. A potem miał się przejś.
PASTOR MANDERS.
Jestem jeszcze jakby odurzony
PANI ALVING.
(stara się zapanować nad swym niepokojem i przechadza się di pokoju). I ja tego nie rozumiem.
ale cóż tu robić?
PASTOR MANDERS.
Tak, co tu robić? na uczciwość, nie umiem powiedzieć. W takich rzeczach jestem
niedoświadczony zupełnie.
PANI ALVING.
Jestem przekonaną, że przynajmiej dotąd nie stało się jeszcze nieszczęście.
PASTOR MANDERS.
Niechże Bóg broni. W każdym razie, jest to stosunek niewłaściwy.
PANI ALVING.
To wszystko jest tylko wybrykiem Oswalda. Bądź pan o tem przekonany.
PASTOR MANDERS.
Jak mówiłem, nie znam się na podobnych rzeczach. Zdaje mi się jednak...
PANI ALVING.
W każdym razie z domu wyprawić ją trzeba i to zaraz. To jasne, jak słońce.
PASTOR MANDERS.
To się samo z siebie rozumie.
PANI ALVING.
Ale dokąd? Trudno brać na siebie odpowiedzialności...
PASTOR MANDERS.
Dokąd? Naturalnie, do domu, do ojca...
PANI ALVING.
Do kogo?
PASTOR MANDERS.
Do jej... nie, Engstrand nie jest przecież... — Ależ Boże mój! pani Alving, czyż to podobne? Może
się pani mylisz?
PANI ALVING.
Niestety! nie mylę się wcale. Joanna wyznała mi wszystko — Alving nie mógł się wyprzeć.
Naturalnie trzeba było — o ile to możliwe — rzecz całą zatrzeć.
PASTOR MANDERS.
To jedno było do zrobienia,
PANI ALVING.
Dziewczyna musiała służbę porzucić, dostała niezłą sumę i obowiązała się milczeć. O reszcie
pomyślała sama, dostawszy się do miasta. Odnowiła znajomość ze stolarzem Eugstrandem,
zapewne dała mu do zrozumienia, że ma pieniądze, opowiedziała coś o bogatym cudzoziemcu,
który w czasie lata zatrzymywał się tu na swoim spacerowym yachcie. Małżeństwo z
Engstrandem nastąpiło bardzo pośpiesznie. Pan sam im ślub dawał.
PASTOR MANDERS.
Jakżeż mogę sobie to wszystko wytłómaczyć? Przypominam sobie doskonale, że Engstrand
przyszedł do runie ślub zamówić. Był bardzo przygnębiony i gorzko narzekał na lekkomyślność,
której się z narzeczoną dopuścił.
PANI ALVING.
Musiał wziąć całą winę na siebie.
PASTOR MANDERS.
Taki fałsz z jego strony! I to wobec mnie! Nigdy nie spodziewałbym się tego ze strony Jakóba
Engstranda. Ostro go za to skarcę, może być o tem przekonany. A potem niewłaściwość
podobnego związku! I to dla pieniędzy! Jakąż to sumą rozporządzała ta dziewczyna?
PANI ALVING.
Miała 300 talarów.
PASTOR MANDERS.
Pomyśl pani tylko, za marne 300 talarów, poniżyć się, ożenić z upadłą dziewczyną.
PANI ALVING.
A cóż powiesz o mnie, która się poniżyłam i poślubiłam upadłego mężczyznę?
PASTOR MANDERS.
Boże! Co też pani mówi? Mężczyzna upadły!
PANI ALVING.
Myślisz pan może, iż Alving był czystszym, gdym stanęła z nim u ołtarza, niż Joanna, gdy
zaślubiała Engstranda?
PASTOR MANDERS.
Te rzeczy różnią się o całe niebo.
PANI ALVING.
Nie tak bardzo. W każdym razie była wielka różnica w cenie — marne 300 talarów i duży
majątek.
PASTOR MANDERS.
Że też możesz pani porównywać rzeczy tak odmienne! Naradziłaś się pani przecież z własnem
sercem i najbliższemi.
PANI ALVING.
(niepatrząc na niego). Sądziłam, żeś pan odgadł, gdzie się wówczas zabłąkało to, co pan mojem
sercem nazywa.
PASTOR MANDERS.
(chłodno). Gdybym to był odgadł, nie byłbym był codziennym gościem w domu pani męża.
PANI ALVING.
W każdy razie, jest rzeczą pewną, żem się sama z sobą nie naradziła.
PASTOR MANDERS.
Naradziłaś się pani z najbliższemi, jak to nawet jest napisane, z matką i dwoma ciotkami.
PANI ALVING.
To prawda. One to we trzy obrachowały za mnie rzecz całą. Nie do uwierzenia, jak mi jasno
przedstawiły, że byłoby czystem szaleństwem odrzucić podobną partyę. Gdyby moja matka teraz
widzieć i wiedzieć mogła, co się z tych wszystkich wspaniałości zrobiło!
PASTOR MANDERS.
Za następstwa nikt odpowiedzialnym być nie może. To jednak jest rzeczą pewną, że pani
małżeństwo było zawarte zgodnie ze wszystkiemi prawami porządku i obyczaju.
PANI ALVING.
(stojąc przy oknie). Ach! tak! porządek i prawo! Często przychodzi mi do głowy, że one to są
źródłem wszystkich nieszczęść na ziemi.
PASTOR MANDERS.
Grzeszysz pani.
PANI ALVING.
Być może, ale nie zniosę dłużej tych wszystkich więzów i względów. To nad moje siły, muszę się
dobijać swobody.
PASTOR MANDERS.
Co chcesz pani przez to powiedzieć?
PANI ALVING.
(bębniąc w szybę). Nie powinnam była nigdy ukrywać życia Alvinga. Ale wówczas brakło mi
odwagi, działać inaczej — także nie z mojej winy. Byłam taka tchórzliwa.
PASTOR MANDERS.
Tchórzliwa!
PANI ALVING.
Gdyby ludzie wiedzieli, jak postępował Alving, byliby powiedzieli: "Biedny człowiek! to bardzo
zrozumiale, iż żyje w rozpuście, bo ma żonę, która od niego ucieka."
PASTOR MANDERS.
W tych słowach byłoby trochę prawdy.
PANI ALVING.
(patrzy na niego z postanowieniem). Gdybym była, jaką być powinnam, powiedziałabym
Oswaldowi: Moje dziecko, twój ojciec był człowiekiem upadłym...
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny!
PANI ALVING.
I powtórzyłabym mu to wszystko, com panu mówiła — bez ogródki.
PASTOR MANDERS.
Pani Alving, oburzasz mnie, pani.
PANI ALVING.
Wiem o tem, wiem. Ja sama oburzam się na tę sarnę myśl (odchodzi od okna), bo tak jestem
tchórzliwą.
PASTOR MANDERS.
Nazywasz pani tchórzostwem to, że dalej spełniasz swoje obowiązki. Czyś pani zapomniała, że
dziecko szanować winno ojca i matkę.
PANI ALVING.
Zamiast brać rzeczy ogólnie, spytajmy raczej: Czy Oswald Alving winien szanować i kochać
kamerjunkra Alvinga?
PASTOR MANDERS.
Czyż w pani macierzyńskiem sercu nie odzywa się glos nakazujący poszanowanie dla ideałów
twego syna.
PANI ALVING.
A cóż stanie się z prawdą?
PASTOR MANDERS.
A cóż stanie się z ideałem?
PANI ALVING.
Ach! — ideał! ideał! Gdybym tylko nie była tak tchórzliwą!
PASTOR MANDERS.
Nie odrzucaj pani ideałów, bo one się mszczą straszliwie. A szczególniej nie czyń tego wobec
Oswalda. Niestety, Oswald ma mało ideałów. Zauważyłem jednak, że ojciec jest dla niego
ideałem.
PANI ALVING.
W tem masz pan słuszność.
PASTOR MANDERS.
I to wyobrażenie samaś pani w nim wzbudziła i wykarmiła swemi listami.
PANI ALVING.
Zmuszały mnie do tego względy i obowiązki. Okłamywałam więc przez całe lata mego chłopca.
Ach! jakże byłam tchórzliwą! jak tchórzliwą!
PASTOR MANDERS.
Tym sposobem utwierdziłaś pani syna w szczęśliwem złudzeniu, nie zapominaj o tem.
PANI ALVING.
Hm! któż wie, czy mu to teraz wyjdzie na dobre. Jednak podobnego spoufalenia z Reginą pod
żadnym względem nie ścierpię. Nie chcę, ażeby odjeżdżając, zostawił biedną dziewczynę
nieszczęśliwą.
PASTOR MANDERS.
Wielki Boże! byłoby to rzeczą okropną.
PANI ALVING.
Gdybym choć wiedziała, że ma uczciwe zamiary, i że to dałoby mu szczęście...
PASTOR MANDERS.
Jakto? Co?
PANI ALVING.
Nie, toby do niczego nie doprowadziło. Regina, niestety, nie jest tego rodzaju.
PASTOR MANDERS.
Ale cóż takiego? Co pani przez to rozumie?
PANI ALVING.
Gdybym nie była tak strasznie tchórzliwą, jak jestem, powiedziałabym mu: "Ożeń się z nią, albo
też urządzajcie się, jak chcecie, tylko bez zdrady."
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny! więc legalne małżenstwo! — To okropne! — niesłychane!
PANI ALVING.
Niesłychane, mówisz pan? Powiedz jednak, pa-
nie pastorze; tak z ręką na sercu, czy nie sądzisz, że w całym kraju jest pełno par równie blizko z
sobą spokrewnionych?
PASTOR MANDERS.
Nie rozumiem pani.
PANI ALVING.
O! rozumiesz mnie pan doskonale.
PASTOR MANDERS.
Więc uważasz ten wypadek, jako możliwy? Tak, niestety, życie rodzinne nie zawsze jest tak
czystem, jak być powinno. Ale to, co pani nadmieniasz, tyczy się rzeczy, o których nigdy
wiedzieć nie można na pewno. Tu tymczasem... i pani, jako matka, przystałabyś, ażeby...
PANI ALVING.
Ja przecież tego nie chcę, nie chcę za nic w świecie. Wszakże to właśnie mówiłam.
PASTOR MANDERS.
Tylko dlatego, że jak pani mówisz, jesteś tchórzliwą. Gdybyś jednak tchórzliwą nie była? Wielki
Boże! Taki oburzający związek!
PANI ALVING.
Mówią, że my wszyscy pochodzimy z takich związków. A któż to w ten sposób świat urządził,
panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Podobnych pytań nie będę z panią roztrząsał. Nie masz ku temu odpowiedniego zmysłu; jak pani
jednak śmiesz mówić, iż to tylko tchórzliwość z twojej strony...
PANI ALVING.
Posłuchaj pan, jak ja to rozumiem. Jestem bojaźliwą i nieśmiałą, we mnie także jest coś z
upiorów, od których się nigdy nie wyswobodzę.
PASTOR MANDERS.
Jak to pani nazwała?
PANI ALVING.
Coś z upiorów. Gdym usłyszała tam Oswalda i Reginę, zdawało mi się, że to są upiory i
przychodzi mi na myśl, że my wszyscy jesteśmy upiorami. Nie tylko mówi w nas to, cośmy
odziedziczyli po ojcu i matce, ale także tkwią w ras stare, zamarłe poglądy, wierzenia i tym
podobne rzeczy. Nie mają one żywotnej siły, jednakże tkwią w nas i nigdy się z nich
wyswobodzić nie możemy. Kiedy biorę w rękę jaki dziennik i czytam go, zdaje mi się, że widzę
upiory, wyglądające pomiędzy liniami. W całym kraju istnieją upiory, a nieraz czuję, że jest ich
taka mnogość, jak piasku w morzu. I dlatego to wszyscy tak sromotnie lękamy się światła.
PASTOR MANDERS.
Aha! otóż to skutki tych książek, które pani czytasz. Niema co mówić, piękne skutki! O, te
niegodziwe, buntownicze, wolnomyślne piśmidła!
PANI ALVING.
Mylisz się, kochany pastorze. Ty sam nauczyłeś mnie myśleć i za to jestem ci wdzięczną.
PASTOR MANDERS.
Ja?
PANI ALVING.
Tak jest. Gdyś mnie zmuszał do tego, coś nazywał obowiązkiem, gdyś uważał za sprawiedliwe i
godne pochwały to, przeciw czemu buntowała się moja cała dusza, przejęta wstrętem, Stało się,
żem wszystkie twoje nauki postanowiła własną miarą
wypróbować. I cóż, gdym chciała tylko jednę małą niteczkę poruszyć, wszystko rozleciało mi się
w ręku, spostrzegłam, że była to tylko maszynowa robota.
PASTOR MANDERS.
(cicho, ze wzruszeniem). I to miałby być skutek najcięższej walki, jaką w życiu stoczyłem!
PANI ALVING.
Powiedz pan raczej, twego najsmutniejszego upadku.
PASTOR MANDERS.
Było to wielkie zwycięstwo, Heleno, zwycięstwo nad samym sobą.
PANI ALVING.
Było to przestępstwo względem nas obojga.
PASTOR MANDERS.
Żem ci powiedział: "Kobieto, wracaj do twojego ogniska, do prawowitego męża, kiedyś jak
szalona przybiegła do mnie, wołając: "Oto jestem, weź mnie." Czyż to było przestępstwem?
PANI ALVING.
Było niem w moich oczach.
PASTOR MANDERS.
Nie rozumiemy się.
PANI ALVING.
A przynajmniej teraz się już nie rozumiemy.
PASTOR MANDERS.
Nigdy! Nawet w najtajniejszych moich myślach, byłaś dla mnie jedynie żoną mego przyjaciela.
PANI ALVING.
I sam temu wierzysz?
PASTOR MANDERS.
Heleno!
PANI ALVING.
Człowiek tak łatwo zapomina, czem był niegdyś.
PASTOR MANDERS.
Nie ja. Jestem takim, jakim byłem zawsze.
PANI ALVING.
(zmieniając ton). No, tak — nie mówmy tedy o dawnych czasach. Teraz siedzisz pan po uszy w
urzędach, w komisyach, a ja tutaj walczę z widzialnemi i niewidzialnemi upiorami.
PASTOR MANDERS.
Widzialne pomogę pani odegnać. Po tem wszystkiem, czegom się od pani z przerażeniem
dowiedział, nie mogę pozwolić, aby młoda, niewinna dziewczyna pozostała w tym domu.
PANI ALVING.
Czy nie uważasz pan, iż najlepiej byłoby ją dobrze za mąż wydać?
PASTOR MANDERS.
Bezwątpienia, to zdaje mi się ze wszystkich względów najwłaściwszem dla niej. Regina jest już w
tym wieku, kiedy... nie znam się na tem dobrze... jednak...
PANI ALVING.
Regina wcześnie wyrosła.
PASTOR MANDERS.
Nieprawdaż? Zdaje mi się, że była fizycznie wcale przystojną i rozwiniętą, gdym ją
przygotowywał do konfirmacyi. Tymczasem jednak musi wrócić do domu, pod opiekę swego
ojca. Nie, przecież Engstrand nie jest... Że też on mógł w ten sposób ukrywać przedemną
prawdę! (Słychać silne pukanie do drzwi od przedpokoju).
PANI ALVING.
Kto to być może? Proszę.
ENGSTRAND.
(świątecznie ubrany stoi we drzwiach). Najpokorniej proszę o przebaczenie, ale...
PASTOR MADERS.
Ach! Hm!
PANI ALVING.
Czy to Engstrand?
ENGSTRAND.
Nie było nikogo ze służby, więc pozwoliłem sobie zastukać.
PANI ALVING.
Wejdź-że! Chcesz ze mną mówić?
ENGSTRAND.
(wchodzi). Pokornie dziękuję. Chciałbym panu pastorowi parę słów powiedzieć.
PASTOR MANDERS.
(chodzi po pokoju). Hm! ze mną chcesz mówić? Czegóż żądasz?
ENGSTRAND.
Ja chciałbym...
PASTOR MANDERS.
(stojąc przed nim). No więc, pytam, czego chciałbyś?
ENGSTRAND.
Właściwie, panie pastorze, my tam wykończaliśmy robotę. Stokrotne dzięki łaskawej pani. Teraz
już wszystko skończone, zdaje mi się więc, żeby było stosownie i ładnie, ażebyśmy, my, którzy
tyle czasu uczciwie i zgodnie pracowali, urządzili dziś wieczorem małe nabożeństwo na
pożegnanie.
PASTOR MANDERS.
Nabożeństwo! Tam, w schronieniu!
ENGSTRAND.
Tak, ale jeżeli to panu pastorowi nie zdaje się właściwem?
PASTOR MANDERS.
Przeciwnie, tylko... hm!
ENGSTRAND.
Ja sam często wieczorami urządzałem nabożeństwo.
PANI ALVING.
Doprawdy?
ENGSTRAND.
Od czasu do czasu. To, co nazywają małem wzniesieniem ducha. Ale ja jestem tylko prostym,
pospolitym człowiekiem, nie mam na to potrzebnych darów — Boże, zmiłuj się — więc
pomyślałem sobie, skoro właśnie jest pan pastor, to...
PASTOR MANDERS.
Tak, ale widzisz, Engstrandzie, muszę cię wprzódy o coś zapytać. Czy jesteś w odpowiedniem
usposobieniu do nabożeństwa? Czy masz czyste sumienie?
ENGSTRAND.
Ach! Boże odpuść, panie pastorze, czy warto mówić o sumieniu?
PASTOR MANDERS.
Właśnie, chcę o niem mówić. Cóż mi na to odpowiesz?
ENGSTRAND.
No tak, co do sumienia, nie zawsze się z niem dobrze stoi.
PASTOR MANDERS.
Więc przynajmniej masz o tem pojęcie. Powiedz mi teraz, bez wykrętów, jak właściwie rzeczy
stoją z Reginą.
PANI ALVING.
(gwałtownie). Panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
(uspakajająco). Pozwól pani.
ENGSTRAND.
Z Reginą? O Jezus! jakże mnie pan pastor przestraszył (spogląda na panią Alving). Przecież jej
się nic nie przytrafiło?
PASTOR MANDERS.
Tak się spodziewam, ale ja mówię, jak rzeczy stoją pomiędzy tobą a Reginą. Uchodzisz za jej
ojca. Więc?
ENGSTRAND.
(niepewny). Tak... hm... pan pastor zna przecież tę historyę, z nieboszczką Joanną.
PASTOR MANDERS.
Nie przekręcaj prawdy. Twoja żona wyznała wszystko pani Alving, zanim porzuciła służbę.
ENGSTRAND.
Ach! tak. Czy uczyniła to rzeczywiście?
PASTOR MANDERS.
Jesteś więc zdemaskowany, Engstrandzie.
ENGSTRAND.
A ona, co tak święcie przysięgała i zaklinała się...
PASTOR MANDERS.
Zaklinała się?
ENGSTRAND.
Nie, tylko przysięgała tak szczerze...
PASTOR MANDERS.
I przez tyle lat ukrywałeś prawdę przedemną, przedemną, który ci tak ufałem we wszystkiem.
ENGSTRAND.
Uczyniłem to, niestety.
PASTOR MANDERS.
Czym na to zasłużył, Engstrandzie? Czym ci nie służył zawsze radą i pomocą, o ile tylko
mogłem. Odpowiadaj! Czy nie tak?
ENGSTRAND.
Gdyby nie pan pastor, nieraz krucho byłoby ze mną.
PASTOR MANDERS.
I w ten sposób mi się wywdzięczasz? Doprowadziłeś mnie do tego, żem zapisał kłamstwa w
kościelnych księgach, a ty przez całe lata, nie dajesz mi należnych objaśnień. Twoje
postępowanie jest nieuczciwe i od dziś, nie chcę mieć z tobą do czynienia.
ENGSTRAND.
(wzdychając). Widać, że tak już być musi.
PASTOR MANDERS.
Jakże się z tego możesz usprawiedliwić?
ENGSTRAND.
Miałżem rozgłaszać ten wstyd, o którym i tak szeptano? Panie pastorze, wyobraź pan sobie, że
jesteś w położeniu, w jakiem znajdowała się nieboszczka Joanna...
PASTOR MANDERS.
Ja?
ENGSTRAND.
O Jezu! przecież nie zupełnie w tem samem. Tylko gdyby pan pastor ukrywał coś przed oczyma
ludzkiemi, czego musiałby się wstydzić. My, mężczyźni, nie powinniśmy tak surowo sądzić
biednej kobiety, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Ależ ja wcale tego nie czynię. Ja ciebie obwiniam.
ENGSTRAND.
Czy wolno mi postawić maleńkie pytanie, panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Mnie? Pytaj.
ENGSTRAND.
Czy jest dobrą i sprawiedliwą rzeczą, dźwignąć upadłą?
PASTOR MANDERS.
Ma się rozumieć.
ENGSTRAND.
I czy należy danego słowa dotrzymać?
PASTOR MANDERS.
Naturalnie, należy. Ale...
ENGSTRAND.
Kiedy Joanna popadła w nieszczęście przez tego Anglika — może był to Amerykanin albo
Rosyanin, jak ich tam nazywają — przybyła wówczas do miasta. Biedaczka. Raz czy dwa już
dała mi odkosza, bo szukała tylko piękności, a ja byłem kaleką na nogę. Pan pastor zapewne
przypomina sobie, że zaszedłem raz do sali tanecznej, gdzie pili i hulali żeglarze, a gdy chciałem
ich upominać, aby zmienili życie...
PANI ALVING.
(przy oknie). Hm!
PASTOR MANDERS.
Wiem, wiem, ci brutale zrzucili cię ze schodów. Opowiadałeś mi nieraz ten wypadek. Twoje
kalectwo zaszczyt ci przynosi.
ENGSTRAND.
Nie chwalę się z tem, panie pastorze, ale otóż co chciałem opowiedzieć. Przyszła ona do mnie i
wśród łez i zgrzytania zębów, zwierzyła się ze swego nieszczęścia. Przyznać muszę, panie
pastorze, iż mnie to strasznie wzruszyło.
PASTOR MANDERS.
Doprawdy, Engstrandzie? No i cóż dalej?
ENGSTRAND.
Więc powiedziałem jej: Amerykanin pływa sobie po morzu, a ty, Joanno, popełniłaś grzech
śmiertelny i jesteś zgubioną, ale, mówiłem dalej, Jakób Engstrand stoi na silnych nogach —
mówiłem tak naturalnie w przenośni, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Rozumiem, cóż dalej?
ENGSTRAND.
Więc podniosłem ją i ożeniłem się z nią uczciwie, ażeby ludzie się nie dowiedzieli, że popełniła
błąd z cudzoziemcem.
PASTOR MANDERS.
Pięknie postąpiłeś, jednak nie mogę pochwalić, żeś się zgodził wziąć za to pieniądze!...
ENGSTRAND.
Pieniądze? Ja? Ani grosza.
PASTOR MANDERS.
(zwraca się pytająco do pani Alving). Przecież?...
ENGSTRAND.
Ach! tak — czekaj pan, przypominam sobie. Joanna miała parę szylingów. Alem ja nie chciał o
tem wiedzieć. Ee, rzekłem, mamona, zapłata grzechu, nikczemne złoto — a może były to
banknoty. Rzucimy je w oczy Amerykaninowi. Nie było go jednak, przepadł na wielkiem morzu,
panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Czyż przepadł naprawdę, mój Engstrandzie?
ENGSTRAND.
Przepadł, więc zgodziliśmy się z Joanną, że dziecko wychowamy za te pieniądze. I tak się stało,
z każdego grosza mogę złożyć rachunek.
PASTOR MANDERS.
To zmienia zupełnie postać rzeczy.
ENGSTRAND.
Taką jest cała ta historya, panie pastorze. Mogę też śmiało powiedzieć, że byłem dla Reginy
prawdziwym ojcem, o ile mi na to siły pozwalały, bo niestety, jestem tylko słabym człowiekiem.
PASTOR MANDERS.
No, no, kochany Engstrandzie.
ENGSTRAND.
Mogę także śmiało powiedzieć, że dziecko wychowałem w bojaźni bożej, a z nieboszczką
Joanną żyłem w miłości i zgodzie,
jak jest przykazane. Nigdy rei jednak do głowy nie przyszło, pójść do pastora Mandersa i
pochwalić się tem, żem raz w życiu spełnił dobry uczynek. Nie, kiedy się coś podobnego zdarzy
Jakóbowi Engstrandowi, zachowuje milczenie, a niestety, nie zdarza się to często. Kiedy zaś
przychodzę do pana pastora, mam zbyt wiele do mówienia o swoich wadach i słabych stronach. I
tu powtórzyć muszę, com niedawno powiedział, sumienie może mnie nieraz gryźć gwałtownie.
PASTOR MANDERS.
Podaj mi rękę, Engstrandzie.
ENGSTRAND.
O Jezu! panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
Nie wzdragaj się (ściska go za rękę). O tak!
ENGSTRAND.
A gdybym pana pastora pięknie bardzo prosił o przebaczenie.
PASTOR MANDERS.
Przeciwnie, to jam powinien żądać przebaczenia.
ENGSTRAND.
Niechże Bóg broni.
PASTOR MANDERS.
Tak jest, czynię to z całego serca. Daruj mi, żem cię źle osądził, oby Bóg dał mi sposobność
okazania ci mojej dobrej woli.
ENGSTRAND.
Pan pastor chciałby to uczynić?
PASTOR MANDERS.
Uczyniłbym z największą radością.
ENGSTRAND.
Byłaby ku temu zaraz sposobność. Za szczęśliwie tutaj zarobione pieniądze, mam zamiar
założyć w mieście rodzaj gospody dla żeglarzy.
PANI ALVING.
Taki twój zamiar?
ENGSTRAND.
Byłby to rodzaj schronienia. Żeglarze mają tak rozmaite pokusy na lądzie, tymczasem w moim
domu byliby jakby pod okiem ojca.
PASTOR MANDERS.
Cóż pani na to powie?
ENGSTRAND.
Wprawdzie mam niewiele, gdyby jednak dopomógł mi jaki dobroczyńca, to...
PASTOR MANDERS.
Rozpatrzmy rzecz bliżej. Twoje zamiary zdają mi się bardzo dobre. Teraz jednak idź do
schronienia, zrób tam porządek, zapal światła, ażeby wyglądało świątecznie, kochany
Engstrandzie, spędzimy razem godzinkę, w sposób budujący, bo widzę teraz, że jesteś w
odpowiednim nastroju.
ENGSTRAND.
Żegnam panią, i dziękuję za wszystko, miej pani w opiece moję Reginę (obciera oczy).
Dziecię Joanny — hm, rzecz dziwna — ono mi do serca przyrosło. Tak jest. (Kłania się i
wychodzi przez przedpokój).
PASTOR MANDERS.
Cóż pani teraz powiesz o tym człowieku? Słyszeliśmy, jakie dał nam wyjaśnienia.
PANI ALVING.
Tak, słyszeliśmy.
PASTOR MANDERS.
Widzi pani raz jeszcze, jak nie należy czło-
wieka potępiać. Prawda znowu, że jest to wielka radość spostrzedz, że się popełniło omyłkę.
Alboż nie tak? Jakże pani sądzi?
PANI ALVING.
Ja sądzę, Mandersie, że jesteś i pozostaniesz zawsze dzieckiem.
PASTOR MANDERS.
Ja?
PANI ALVING.
(kładzie mu ręce na ramionach). I miałabym ochotę zarzucić ci ręce na szyję.
PASTOR MANDERS.
(cofając się gwałtownie). Nie, nie, niech nas Bóg strzeże. Takie zachcianki.
PANI ALVING.
(z uśmiechem). Ach! jeszcze się pan mnie boisz?
PASTOR MANDERS.
(stoi przy stole). Pani masz niekiedy tak dziwny sposób wyrażania się. — Teraz muszę naprzód
zebrać dokumenty i włożyć je do teki (czyni to). Skończyłem. Tymczasem do widzenia. Czekaj
pani na Oswalda, ja powrócę tu później (bierze kapelusz i wychodzi przez przedpokój).
PANI ALVING.
(wzdycha głęboko, przez chwilę pozostaje w oknie, porządkuje potem trochę w pokoju i chce iść
do jadalni, pozostaje jednak we drzwiach, z przygnębionym wyrazem). Oswaldzie, ty jeszcze
przy stole?
OSWALD.
(z jadalni). Tylko dopalę cygaro.
PANI ALVING.
Chciałeś się przejść trochę.
OSWALD.
Na taki czas! (słychać dźwięk szkła. Pani Alving zostawia drzwi otwarte i siada z drutową robotą
na kanapie pod oknem. Oswald z jadalni). Czy to pastor Manders teraz odszedł?
PANI ALVING.
Poszedł do schronienia.
OSWALD.
Hm! (słychać znoicu uderzenie kieliszka).
PANI ALVING.
(stroskana). Kochany Oswaldzie, ostrożnie z tym likierem. Jest bardzo mocny.
OSWALD.
To zdrowo przy tak wilgotnej pogodzie.
PANI ALVING.
Czemu tu do mnie nie przyjdziesz?
OSWALD.
Tam palić nie wolno.
PANI ALVING.
Wiesz przecież, że jedno cygaro wypalić możesz.
OSWALD.
Prawda. Idę, idę, tylko jeszcze kropelkę. Zaraz, (wchodzi z cygarem i drzwi za sobą zamyka,
krótkie milczenie).Gdzież poszedł pastor?
PANI ALVING.
Mówiłam ci już, że poszedł do schronienia.
OSWALD.
Ach! prawda.
PANI ALVING.
Nie trzeba tak długo siedzieć przy stole, Oswaldzie.
OSWALD.
(trzymając cygaro za plecami). Ależ mamo, tak mi z tem dobrze (głaszcze ją). Pomysł tylko jak
mi to miło po powrocie do domu siedzieć za matczynym stołem, w pokoju matczynym i zajadać
dobre rzeczy, które mi matka zastawia.
PANI ALVING.
Mój drogi chłopcze.
OSWALD.
(z trochą niecierpliwości chodzi paląc po pokoju). A potem, do czego się wziąć? Nie mam tu nic
do roboty.
PANI ALVING.
Znajdź sobie jakie zajęcie.
OSWALD.
Na taki brzydki czas! Nigdy słonecznego promienia (przechadza się). Ach! tak — i nie módz
pracować.
PANI ALVING.
Może ten powrót do domu nie był pożądanym dla ciebie?
OSWALD.
Ależ matko, to nastąpić musiało.
PANI ALVING.
Bo ja wolałabym stokroć wyrzec się szczęścia widzenia cię w domu, niż gdybyś...
OSWALD.
(stoi przy stole). Powiedz-że matko, czy to rzeczywiście jest dla ciebie tak wielkiem szczęściem,
mieć mnie tutaj?
PANI ALVING.
Czy to szczęście dla mnie!
OSWALD.
(mnąc gazety). Zdaje mi się, że ci to musi być obojętnem, czyja żyję, czy nie.
PANI ALVING.
I ty masz serce mówić to twojej matce?
OSWALD.
Dawniej przecież obywałaś się bezemnie doskonale.
PANI ALVING.
Tak, obywałam się bez ciebie, to prawda (pauza). (Zaczyna się ściemniać. Oswald się
przechadza, odrzucił cygaro).
OSWALD.
(stając przed panią Alving). Matko, czy mogę usiąść przy tobie na kanapce.
PANI ALVING.
(robi mu miejsce). Chodźże, mój drogi chłopcze.
OSWALD.
(siada). Matko, muszę ci jednę rzecz powiedzieć.
PANI ALVING.
(zdziwiona). Cóż takiego?
OSWALD.
(spoglądając przed siebie). Znieść tego dłużej nie mogę.
PANI ALVING.
Ale cóż to? co?
OSWALD.
(jak wprzódy). Nie miałem odwagi napisać ci tego: a odkąd tu jestem...
PANI ALVING.
(chwyta go za ramię). Oswaldzie, cóż to jest?
OSWALD.
I wczoraj i dziś starałem się tę myśl od siebie odsunąć — uwolnić się od niej. Daremnie.
PANI ALVING.
(podnosząc się). Mów otwarcie, Oswaldzie.
OSWALD.
(przyciąga ją znów na kanapkę). Pozostań, matko. Spróbuję ci to powiedzieć. — Skarżyłem się
na znużenie podróży.
PANI ALVING.
No tak. I cóż dalej.
OSWALD.
Ale nie jest to zwyczajne znużenie.
PANI ALVING
(zrywając się). Nie jesteś przecież chory, Oswaldzie?
OSWALD.
(przyciąga ją znowu na kanapkę). Pozostań, matko. Przyjm to spokojnie. Nie jestem chory w
zwykły sposób, to nie to, co nazywają chorobą (obejmuje rękoma głowę). Matko, jestem
umysłowo złamany — zgubiony — nigdy już nie będę mógł pracować (kryje twarz w dłoniach,
rzuca się na łono matki i wybucha głośnym płaczem).
PANI ALVING.
(blada i drżąca). Oswaldzie, spójrz na mnie. Nie, nie, to nie prawda.
OSWALD.
(patrzy na nią zwątpiały). Nigdy już nie módz pracować. Nigdy? nigdy. Być umarłym za życia!
Czyż możesz sobie, matko, wyobrazić coś równie okropnego?
PANI ALVING.
Nieszczęśliwe dziecko! Skądże przyszło na ciebie to straszne nieszczęście?
OSWALD.
(podnosi się). Otóż to właśnie, czego nie mogę pojąć i zrozumieć. Nigdym nie prowadził
burzliwego życia. Nigdy i w niczem. Nie posądzaj mnie o to, matko, tego nigdy nie uczyniłem.
PANI ALVING.
Wierzę ci, Oswaldzie.
OSWALD.
A przecież, na mnie spadło to okropne nieszczęście.
PANI ALVING.
Ale jeszcze wyzdrowiejesz, mój drogi, ukochany chłopcze. To musi być tylko przepracowanie.
Wierz mi.
OSWALD.
(smutnie). I ja tak sądziłem z początku, ale nie... to co innego.
PANI ALVING.
Opowiedz mi wszystko, od początku do końca.
OSWALD.
Właśnie chcę to uczynić.
PANI ALVING.
Kiedyś to naprzód zauważył?
OSWALD.
Zaraz po tem, gdym po ostatniej bytności w domu powrócił do Paryża. Dostałem gwałtownych
bólów głowy, zwłaszcza w tylnej części czaszki, przynajmniej tak mi się zdawało, jak gdyby mi
głowę i kark ściskano żelaznym pierścieniem.
PANI ALVING.
A potem?
OSWALD.
Sądziłem z początku, że to tylko zwykły ból głowy, na jaki cierpiałem nieraz w młodości.
PANI ALVING.
Tak, tak.
OSWALD.
Wkrótce spostrzegłem, że jest to coś innego, Nie mogłem już pracować. Chciałem rozpocząć
nowy obraz, ale było mi tak, jakby mnie wszystkie siły odbiegły; byłem okaleczały, nie mogłem
się już zdobyć na żadne jasne wyobrażenie, w głowie mi się mieszało ? miałem silny zawrót. Był
to stan okropny. Ostatecznie wezwałem lekarza ? od niego dowiedziałem się prawdy.
PANI ALVING.
Co chcesz powiedzieć?
OSWALD.
Był to jeden z najznakomitszych tamtejszych lekarzy. Musiałem opowiedzieć mu, czegom
doświadczał. Wtedy zaczął mi robić mnóstwo pytań, których znaczenia zrozumieć nie mogłem.
Zdawało mi się, że to wcale nie należy do rzeczy.
PANI ALVING.
I Cóż?
OSWALD.
W końcu powiedział mi: od chwili urodzenia, miałeś pan zaród tej choroby, a nawet użył
charakterystycznego wyrazu przyszedłem na świat już "vermoulu".
PANI ALVING.
(z natężeniem). Cóż chciał przez to powiedzieć?
OSWALD.
Ja także nie zrozumiałem go z początku, prosiłem o wyjaśnienie. A wtedy ten stary cynik (ściska
pięści). Ach!
PANI ALVING.
Cóż powiedział?
OSWALD.
Powiedział: "grzechy ojców są karane na dzieciach".
PANI ALVING.
(podnosi się zwolna). Grzechy ojców?
OSWALD.
Miałem ochotę rzucić się na niego.
PANI ALVING.
(chodząc po pokoju). Grzechy ojców!
OSWALD.
(z bolesnym uśmiechem). Tak jest. Cóż na to powiesz? Naturalnie, zaręczałem mu, że o czemś
podobnem nie może być mowy. I czy sądzisz, że mi uwierzył? Nie, został przy swojem
przekonaniu, a w końcu, kiedy dobyłem twoje listy i przetłómaczyłem mu ustępy, w których
mówiłaś o ojcu...
PANI ALVING.
To Cóż?..
OSWALD.
Musiał przyznać, że był na fałszywym tropie... I wtedy ja dowiedziałem się prawdy, okropnej
prawdy. Trzeba mi było trzymać się zdaleka od wesołego, szczęśliwego życia młodzieży. Było
ono zbyt wyczerpujące na moje siły. A zatem musiałem siebie obwiniać.
PANI ALVING.
Nie, nie, Oswaldzie, nie wierz temu.
OSWALD.
On mówił, że innej przyczyny być nie mogło. To straszne, Być nieuleczalnie zgubionym na całe
życie ? przez własną nierozwagę. Nie módz już marzyć o wszystkich pięknych, wielkich
rzeczach, które mógłbym był wykonać.? Och! gdybym życie rozpoczął na nowo,? żeby to
wszystko się było nie stało (rzuca się na kanapę i ukrywa twarz w dłoniach).
PANI ALVING.
(załamując ręce, chodzi po pokoju tocząc w milczeniu walkę sama z sobą).
OSWALD.
(po chwili podnosi się na łokciu). Gdyby to przynajmniej było dziedzicznem ? gdyby w tem nie
było mojej winy! Ale tak! Własne szczęście, zdrowie, przyszłość ? całe życie w tak marny,
lekkomyślny sposób zniweczyć! To rzecz straszliwa!
PANI ALVING.
Nie, nie, moje najdroższe dziecko. To niepodobna (pochyla się nad nim). Nie może być z tobą
tak źle, jak sądzisz.
OSWALD.
Ty nie wiesz (powstaje gwałtownie). Och! matko, że też ja sprawiam ci taką boleść! Ileż razy
miałem nadzieję, pragnąłem gorąco nie być tak bardzo kochanym przez ciebie.
PANI ALVING.
Oswaldzie, jesteś moim synem jedynym. Jedyną istotą, jaką na świecie posiadam. Jedynem
ukochaniem mojej duszy.
OSWALD.
(chwytając i całując ją). O tak, ja to widzę dobrze, gdy jestem tutaj u ciebie. I to jest dla mnie tak
bolesne. ? Ale wiesz co, nie mówmy już o tem dzisiaj. Ja nigdy nie mogę o tem długo myśleć.
(Przechadza się po pokoju). Daj mi co pić, mamo!
PANI ALVING.
Pić? Co chcesz pić?
OSWALD.
Ach! cokolwiek. Jest pewno w domu zimny poncz.
PANI ALVING.
Jest... Ależ, mój drogi Oswaldzie.
OSWALD.
Nie odmawiaj mi, mamo! Bądź dobrą. Ja muszę czemkolwiek zagłuszać te dręczące myśli (idzie
do oranżeryi). A potem... Jakże tu ciemno.
PANI ALVING.
(porusza dzwonek z prawej strony).
OSWALD.
Ten ciągły deszcz na dworze. To może trwać cale tygodnie ? całe miesiące. Nigdy nie widzieć
słonecznego promienia. Doprawdy, promienia słońca nie przypominam sobie nigdy tu w
Ojczyznie.
PANI ALVING.
Oswaldzie! myślisz o tem, żeby znowu odjechać.
OSWALD.
Hm! (oddycha ciężko). Ja o niczem nie myślę — myśleć nie mogę (cicho). To wszystko
przepadło.
REGINA.
(z jadalnego pokoju). Pani dzwoniła?
PANI ALVING.
Przynieś nam lampę. Regina. Zaraz, już zapalona (wychodzi).
PANI ALVING.
(idąc za Oswaldem). Oswaldzie, nie ukrywaj nic przedemną.
OSWALD.
Ja też nie ukrywam (idąc ku stołowi). Zdaje mi się, żem ci dość już powiedział.
REGINA.
(przynosi lampą i stawia ją na stole).
PANI ALVING.
Słuchaj, Regino, mogłabyś nam przynieść pół butelki szampańskiego wina.
REGINA.
Zaraz, proszę pani (wychodzi).
OSWALD.
(obejmując obydwoma rękami głowę matki). Jak to dobrze. Wiedziałem, że nie pozwolisz swemu
chłopcu umierać z pragnienia.
PANI ALVING.
Mój biedny, drogi Oswaldzie, czy mogłabym ci czego odmówić?
OSWALD.
(z żywością). Czy doprawdy, matko? Czy rzeczywiście tak myślisz?
PANI ALVING.
Jakto? Co?
OSWALD.
Czy doprawdy nie odmówiłabyś mi niczego?
PANI ALVING.
Ależ drogi Oswaldzie...
OSWALD.
Cyt...
REGINA.
(przynosi na tacy pół butelki wina i dwa kieliszki, które stawia na stole). Czy odkorkować wino?
OSWALD.
Nie, ja to sam zrobię. (Regina wychodzi).
PANI ALVING.
(siada przy stole). Czegóż to nie miałabym ci odmówić?
OSWALD.
(zajęty odkorkowaniem). Naprzód, wypijmy kieliszek — albo dwa (korek wyskakuje. Nalewa
jeden kieliszek i chce nalać drugi).
PANI ALVING.
(zatrzymując mu rękę). Dziękuję, nie nalewaj dla mnie.
OSWALD.
No, to dla mnie. (wypróżnia kieliszek, nalewa, wypróżnia znowu i siada przy stole).
PANI ALVING.
Więc o cóż idzie?
OSWALD.
(nie patrząc na nią). Posłuchaj. Zdawało mi się, że i ty i pastor Manders byliście przy obiedzie...
hm! bardzo milczący.
PANI ALVING.
Zauważyłeś to?
OSWALD.
Tak ? hm! (po krótkiem milczeniu). Powiedz mi, co myślisz o Reginie?
PANI ALVING.
Co ja myślę?
OSWALD.
Tak. Czy nie jest śliczną?
PANI ALVING.
Kochany Oswaldzie, znam ją lepiej od ciebie.
OSWALD.
I Cóż?
PANI ALVING.
Niestety, Regina zbyt długo pozostawała przy ojca. Powinnam była wcześniej wziąć ją do siebie.
OSWALD.
Ale jaka ona śliczna! (napełnia kieliszek).
PANI ALVING.
Regina ma wielkie wady.
OSWALD.
No, tak. Cóż to szkodzi? (pije znowu).
PANI ALVING.
Pomimo to, spodziewam się, że mnie nie zawiedzie. Jestem też za nią odpowiedzialną. Za nic w
świecie nie chciałabym, aby jej się przytrafiło nieszczęście.
OSWALD.
(zrywając się). Matko! Regina jest moim jedynym ratunkiem.
PANI ALVING.
(powstając). Co przez to rozumiesz?
OSWALD.
Ja tych udręczeń sam znosić nie mogę.
PANI ALVING.
Alboż nie masz matki, która je znosi wraz z tobą?
OSWALD.
Ufałem w to i dlatego wróciłem. Ale to się na nie nie zda; widzę to dobrze, na nic się nie zda. Ja
tego życia znieść nie jestem w stanie.
PANI ALVING.
Oswaldzie!
OSWALD.
Muszę prowadzić inne życie, matko, więc muszę stąd wyjechać. Nie chcę, ażebyś na to patrzała.
PANI ALVING.
Moje nieszczęśliwe dziecko! Przecież dopóki jesteś chory, jak w tej chwili...
OSWALD.
Gdybyż to była tylko choroba, zostałbym z tobą, matko, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
PANI ALVING.
Tak, Oswaldzie, jestem nią.
OSWALD.
(chodzi niespokojnie po pokoju). Ale te niepokoje, ten żal... a wreszcie ta straszna, śmiertelna
trwoga... Ta okropna trwoga!
PANI ALVING.
(chodząc z nim razem). Trwoga? Jaka trwoga? Cóż to ma znaczyć?
OSWALD.
Nie pytaj. Ja sam nie wiem. Ja tego opisać nie mogę.
PANI ALVING.
(pociąga taśmą od dzwonka).
OSWALD.
Czego chcesz?
PANI ALVING.
Chcę, żeby mój chłopiec był wesoły. Chcę tego. Tutaj nie powinieneś narzekać. (do Reginy,
która ukazuje się we drzwiach). Więcej szampana! Całą butelkę! (Regina wychodzi).
OSWALD.
Matko!
PANI ALVING.
Sądzisz może, że my tutaj na wsi żyć nie umiemy?
OSWALD.
Jak ona ślicznie wygląda! Jak wyrosła, a przytem jaka zdrowa!
PANI ALVING.
(siada przy stole). Siadaj, Oswaldzie, i pomówmy spokojnie.
OSWALD.
(siada). Ty nie wiesz, że muszę Reginie nagrodzić wyrządzoną krzywdę.
PANI ALVING.
Ty?
OSWALD.
Albo raczej nierozważną obietnicę, jak ją zapewne nazwiesz, bardzo zresztą niewinną. Gdy
ostatnim razem byłem w domu...
PANI ALVING.
To Cóż?...
OSWALD.
Wypytywała mnie ona często o Paryż, a ja opowiadałem jej to i owo, aż wreszcie przypominam
sobie, żem ją dnia jednego zapytał, czyby nie miała ochoty tam pojechać...
PANI ALVING.
Cóż dalej?
OSWALD.
Zaczerwieniła się, jak ogień, potem powiedziała, że ochotę miałaby wielką. A ja znowu
odrzekłem, że to dałoby się zrobić czy też coś podobnego.
PANI ALVING.
A wówczas?
OSWALD.
Naturalnie, żem o tem wszystkiem zapomniał. Tymczasem, gdym ją onegdaj zapytał, czy rada
jest, że teraz na długo przyjechałem do domu...
PANI ALVING.
Ona...
OSWALD.
Spojrzała mi w oczy w dziwny sposób i spytała, co będzie z jej podróżą do Paryża.
PANI ALVING.
Z jej podróżą!
OSWALD.
Dowiedziałem się więc, iż rzecz całą wzięła na seryo, ie przez ten czas ciągle o mnie myślała i
zaczęła się uczyć po francusku.
PANI ALVING.
Więc to dlatego!
OSWALD.
Otóż, matko ? w chwili, gdy stanęła przedemną śliczna, smukła, świeża, z ramionami otwartemi
do uścisku...
PANI ALVING.
Oswaldzie!...
OSWALD.
... Zrozumiałem, że w niej jest dla mnie ratunek, bo w niej jest radość życia.
PANI ALVING
(zdumiona). Radość życia! I ona może ci przynieść ratunek?
REGINA.
(wchodzi z butelką szampana z jadalnego pokoju). Przepraszam, że tak długo państwo czekali,
ale musiałam zejść do piwnicy. (stawia butelkę na stole).
PANI ALVING.
Przynieś jeszcze jeden kieliszek.
REGINA.
(patrzy na nią zdziwiona). Pani, wszakże tu stoi pani kieliszek!
OSWALD.
Tak, ale przynieś jeszcze jeden dla siebie, Regino.
REGINA.
(spogląda szybko i zalękniona na panią Alving).
OSWALD.
Przynieś-że.
REGINA.
(cicho, ociągając się). Czy taka jest wola pani?
PANI ALVING.
Przynieś kieliszek, Regino. (Regina wychodzi do jadalni).
OSWALD.
(patrzy za nią). Uważasz, jak ona chodzi, żywo i wesoło.
PANI ALVING.
To stać się nie może, Oswaldzie.
OSWALD.
To się już stało. Sama to widzisz. Niema o czem mówić. To na nic się nie zda.
REGINA.
(wchodzi z pustym kieliszkiem i trzyma go w ręku).
OSWALD.
Siadaj, Regino.
REGINA.
(patrzy pytająco na panią Alving).
PANI ALVING.
Siadaj.
REGINA.
(siada na krześle przy drzwiach jadalni, trzymając ciągle pusty kieliszek).
PANI ALVING.
Cóżeś ty mówił, Oswaldzie, o radości życia?
OSWALD.
Radość życia, matko, tej w domu nie znacie zupełnie. Nigdy jej tu nie odczułem.
PANI ALVING.
Nawet kiedy jesteś przy mnie?
OSWALD.
Nigdy tutaj w domu. Ale ty tego nie rozumiesz.
PANI ALVING.
Przeciwnie; zdaje mi się, że pojmuję? teraz dopiero.
OSWALD.
A jeszcze radość pracy! Zdaje mi się, że w gruncie jest to jedno i to samo. Ale o tej także mało tu
co wiecie.
PANI ALVING.
W tem masz może słuszność, Oswaldzie; powiedz mi jeszcze coś o tem.
OSWALD.
Tutaj nauczają was, że praca jest klątwą i karą za grzechy, a życie jest czemś tak smutnem, że
im się prędzej skończy, tem lepiej.
PANI ALVING.
Padoł płaczu, tak jest; staramy się wszyscy gorliwie takim ziemię uczynić!
OSWALD.
Ale tam, za granicą, ludzie o takich rzeczach słuchać nie chcą. Nie wierzą w podobne nauki.
Tam uważają sam byt jako radość, jako błogosławieństwo! Czyś nie uważała, matko, że
wszystko, com tylko malował, odtwarzało radość życia? Zawsze tylko radość życia. Tam, za
granicą, panuje światło, blask słońca, wesołość
świąteczna — i twarze promieniejące szczęściem. Dlatego-to lękam się pozostać tutaj z tobą.
PANI ALVING.
Lękasz się? Czegóż się przy mnie lękasz?
OSWALD.
Lękam się, by to wszystko, co się we mnie burzy nie wyrodziło się tutaj w niemoralność.
PANI ALVING.
(patrzy mu w oczy). Sądzisz, że to stać się może?
OSWALD.
Jestem tego pewny. A chociażby się tu w domu prowadziło takie życie jak za granicą, nie byłoby
to jednak tem samem.
PANI ALVING.
(która słuchała ze skupioną uwagą, podnosi się teraz i mówi): Widzę teraz, jaki związek zachodzi
między temi rzeczami.
OSWALD.
Cóż widzisz?
PANI ALVING.
Teraz widzę to po raz pierwszy i dlatego wolno mi przemówić.
OSWALD.
(powstaje). Nie rozumiem cię, matko.
REGINA.
(która jednocześnie powstała). Czy mam odejść?
PANI ALVING.
Nie, zostań. Teraz wolno mi mówić. Dowiesz się wszystkiego, mój synu, i będziesz mógł
wybierać. Oswaldzie! Regino!
OSWALD.
Ciszej! Pastor.
PASTOR MANDERS.
(wchodzi z przedpokoju). Tak spędziliśmy tam w schronieniu budującą godzinkę.
OSWALD.
I my także.
PASTOR MANDERS.
Engstrandowi trzeba dopomódz do założenia tej żeglarskiej gospody. Regina musi z nim
zamieszkać i być mu pomocną.
REGINA.
O, nie! dziękuję za to, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
(spostrzega ją teraz dopiero). Co! ty tutaj? Z kieliszkiem w ręku!
REGINA.
(szybko stawiając kieliszek). Pardon!
OSWALD.
Regina, panie pastorze, jedzie ze mną.
PASTOR MANDERS.
Jedzie z tobą?
OSWALD.
Jako moja żona, jeżeli zechce tylko.
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny!
REGINA.
Panie pastorze, to nie moja wina.
OSWALD.
Albo też tu zostanie, jeśli ja zostanę.
REGINA.
(niechętnie). Tutaj?
PASTOR MANDERS.
Pani Alving, jestem skamieniały ze zdumienia!
PANI ALVING.
Nic z tego się nie stanie, bo teraz mogę już mówić otwarcie.
PASTOR MANDERS.
Pani tego nie uczynisz. Nie, nie, nie!
PANI ALVING.
Mogę i uczynię, a pomimo tego żaden ideał nie będzie naruszony.
OSWALD.
Matko, cóż to ukrywałaś przedemną?
REGINA.
(nasłuchując). Proszę pani! Czy pani słyszy? Jakieś krzyki! (idzie do oranżeryi i wygląda).
OSWALD.
(w oknie na lewo). Co się stało? Skąd to światło?
REGINA.
(krzyczy). Pali się w Schronieniu.
PANI ALVING.
(rzuca się ku oknu). Pali się!
PASTOR MANDERS.
Pali się? Niepodobna! Tylko-co tam byłem!
OSWALD.
Gdzie mój kapelusz? Nie, niepotrzebny. Schronienie mego ojca! (wybiega przez ogród).
PANI ALVING.
Mój szal, Regino! Wszystko stoi w ogniu!
PASTOR MANDERS.
Okropność! Pani Alving, otóż to kara boża spełnia się nad tym grzesznym domem!
PANI ALVING.
Tak, niezawodnie. Chodź, Regino. (wychodzą przez przedpokój).
PASTOR MANDERS.
(załamując ręce). Nie ubezpieczone!... (wychodzi z niemi),
PANI ALVING.
(jeszcze we drzwiach).
Błogosławiny czas obiadowy.
OSWALD.
(z jadalni)
Nie, dziękuję; pójdę się trochę przejść
PANI ALVING.
Idź, idź, deszcz ustał (
zamyka drzwi do jadalni, idzie do drzwi przedpokoju i woła).
Regino!
REGINA.
(
z przedpokoju).
Idę, proszę pani.
PANI ALVING.
Idź do pralni i pomóż pleść wieńce.
REGINA.
Zaraz, proszę pani.
PANI ALVING.
(
upewniwszy się, te Regina wyszła, zamyka drzwi)
PASTOR MANDERS.
On nas przecież słyszeć nie może
PANI ALVING.
Niepodobna, skoro drzwi są zamknięte. A potem miał się przejś.
PASTOR MANDERS.
Jestem jeszcze jakby odurzony
PANI ALVING.
(stara się zapanować nad swym niepokojem i przechadza się di pokoju).
I ja tego nie rozumiem.
ale cóż tu robić?
PASTOR MANDERS.
Tak, co tu robić? na uczciwość, nie umiem powiedzieć. W takich rzeczach jestem
niedoświadczony zupełnie.
PANI ALVING.
Jestem przekonaną, że przynajmiej dotąd nie stało się jeszcze nieszczęście.
PASTOR MANDERS.
Niechże Bóg broni. W każdym razie, jest to stosunek niewłaściwy.
PANI ALVING.
To wszystko jest tylko wybrykiem Oswalda. Bądź pan o tem przekonany.
PASTOR MANDERS.
Jak mówiłem, nie znam się na podobnych rzeczach. Zdaje mi się jednak...
PANI ALVING.
W każdym razie z domu wyprawić ją trzeba i to zaraz. To jasne, jak słońce.
PASTOR MANDERS.
To się samo z siebie rozumie.
PANI ALVING.
Ale dokąd? Trudno brać na siebie odpowiedzialności...
PASTOR MANDERS.
Dokąd? Naturalnie, do domu, do ojca...
PANI ALVING.
Do kogo?
PASTOR MANDERS.
Do jej... nie, Engstrand nie jest przecież... — Ależ Boże mój! pani Alving, czyż to podobne? Może
się pani mylisz?
PANI ALVING.
Niestety! nie mylę się wcale. Joanna wyznała mi wszystko — Alving nie mógł się wyprzeć.
Naturalnie trzeba było — o ile to możliwe — rzecz całą zatrzeć.
PASTOR MANDERS.
To jedno było do zrobienia,
PANI ALVING.
Dziewczyna musiała służbę porzucić, dostała niezłą sumę i obowiązała się milczeć. O reszcie
pomyślała sama, dostawszy się do miasta. Odnowiła znajomość ze stolarzem Eugstrandem,
zapewne dała mu do zrozumienia, że ma pieniądze, opowiedziała coś o bogatym cudzoziemcu,
który w czasie lata zatrzymywał się tu na swoim spacerowym yachcie. Małżeństwo z
Engstrandem nastąpiło bardzo pośpiesznie. Pan sam im ślub dawał.
PASTOR MANDERS.
Jakżeż mogę sobie to wszystko wytłómaczyć? Przypominam sobie doskonale, że Engstrand
przyszedł do runie ślub zamówić. Był bardzo przygnębiony i gorzko narzekał na lekkomyślność,
której się z narzeczoną dopuścił.
PANI ALVING.
Musiał wziąć całą winę na siebie.
PASTOR MANDERS.
Taki fałsz z jego strony! I to wobec mnie! Nigdy nie spodziewałbym się tego ze strony Jakóba
Engstranda. Ostro go za to skarcę, może być o tem przekonany. A potem niewłaściwość
podobnego związku! I to dla pieniędzy! Jakąż to sumą rozporządzała ta dziewczyna?
PANI ALVING.
Miała 300 talarów.
PASTOR MANDERS.
Pomyśl pani tylko, za marne 300 talarów, poniżyć się, ożenić z upadłą dziewczyną.
PANI ALVING.
A cóż powiesz o mnie, która się poniżyłam i poślubiłam upadłego mężczyznę?
PASTOR MANDERS.
Boże! Co też pani mówi? Mężczyzna upadły!
PANI ALVING.
Myślisz pan może, iż Alving był czystszym, gdym stanęła z nim u ołtarza, niż Joanna, gdy
zaślubiała Engstranda?
PASTOR MANDERS.
Te rzeczy różnią się o całe niebo.
PANI ALVING.
Nie tak bardzo. W każdym razie była wielka różnica w cenie — marne 300 talarów i duży
majątek.
PASTOR MANDERS.
Że też możesz pani porównywać rzeczy tak odmienne! Naradziłaś się pani przecież z własnem
sercem i najbliższemi.
PANI ALVING.
(niepatrząc na niego).
Sądziłam, żeś pan odgadł, gdzie się wówczas zabłąkało to, co pan mojem
sercem nazywa.
PASTOR MANDERS.
(chłodno).
Gdybym to był odgadł, nie byłbym był codziennym gościem w domu pani męża.
PANI ALVING.
W każdy razie, jest rzeczą pewną, żem się sama z sobą nie naradziła.
PASTOR MANDERS.
Naradziłaś się pani z najbliższemi, jak to nawet jest napisane, z matką i dwoma ciotkami.
PANI ALVING.
To prawda. One to we trzy obrachowały za mnie rzecz całą. Nie do uwierzenia, jak mi jasno
przedstawiły, że byłoby czystem szaleństwem odrzucić podobną partyę. Gdyby moja matka teraz
widzieć i wiedzieć mogła, co się z tych wszystkich wspaniałości zrobiło!
PASTOR MANDERS.
Za następstwa nikt odpowiedzialnym być nie może. To jednak jest rzeczą pewną, że pani
małżeństwo było zawarte zgodnie ze wszystkiemi prawami porządku i obyczaju.
PANI ALVING.
(stojąc przy oknie).
Ach! tak! porządek i prawo! Często przychodzi mi do głowy, że one to są
źródłem wszystkich nieszczęść na ziemi.
PASTOR MANDERS.
Grzeszysz pani.
PANI ALVING.
Być może, ale nie zniosę dłużej tych wszystkich więzów i względów. To nad moje siły, muszę się
dobijać swobody.
PASTOR MANDERS.
Co chcesz pani przez to powiedzieć?
PANI ALVING.
(bębniąc w szybę).
Nie powinnam była nigdy ukrywać życia Alvinga. Ale wówczas brakło mi
odwagi, działać inaczej — także nie z mojej winy. Byłam taka tchórzliwa.
PASTOR MANDERS.
Tchórzliwa!
PANI ALVING.
Gdyby ludzie wiedzieli, jak postępował Alving, byliby powiedzieli: "Biedny człowiek! to bardzo
zrozumiale, iż żyje w rozpuście, bo ma żonę, która od niego ucieka."
PASTOR MANDERS.
W tych słowach byłoby trochę prawdy.
PANI ALVING.
(patrzy na niego z postanowieniem).
Gdybym była, jaką być powinnam, powiedziałabym
Oswaldowi: Moje dziecko, twój ojciec był człowiekiem upadłym...
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny!
PANI ALVING.
I powtórzyłabym mu to wszystko, com panu mówiła — bez ogródki.
PASTOR MANDERS.
Pani Alving, oburzasz mnie, pani.
PANI ALVING.
Wiem o tem, wiem. Ja sama oburzam się na tę sarnę myśl
(odchodzi od okna),
bo tak jestem
tchórzliwą.
PASTOR MANDERS.
Nazywasz pani tchórzostwem to, że dalej spełniasz swoje obowiązki. Czyś pani zapomniała, że
dziecko szanować winno ojca i matkę.
PANI ALVING.
Zamiast brać rzeczy ogólnie, spytajmy raczej: Czy Oswald Alving winien szanować i kochać
kamerjunkra Alvinga?
PASTOR MANDERS.
Czyż w pani macierzyńskiem sercu nie odzywa się glos nakazujący poszanowanie dla
ideałów
twego syna.
PANI ALVING.
A cóż stanie się
z prawdą?
PASTOR MANDERS.
A cóż stanie się
z ideałem?
PANI ALVING.
Ach! — ideał! ideał! Gdybym tylko nie była tak tchórzliwą!
PASTOR MANDERS.
Nie odrzucaj pani ideałów, bo one się mszczą straszliwie. A szczególniej nie czyń tego wobec
Oswalda. Niestety, Oswald ma mało ideałów. Zauważyłem jednak, że ojciec jest dla niego
ideałem.
PANI ALVING.
W tem masz pan słuszność.
PASTOR MANDERS.
I to wyobrażenie samaś pani w nim wzbudziła i wykarmiła swemi listami.
PANI ALVING.
Zmuszały mnie do tego względy i obowiązki. Okłamywałam więc przez całe lata mego chłopca.
Ach! jakże byłam tchórzliwą! jak tchórzliwą!
PASTOR MANDERS.
Tym sposobem utwierdziłaś pani syna w szczęśliwem złudzeniu, nie zapominaj o tem.
PANI ALVING.
Hm! któż wie, czy mu to teraz wyjdzie na dobre. Jednak podobnego spoufalenia z Reginą pod
żadnym względem nie ścierpię. Nie chcę, ażeby odjeżdżając, zostawił biedną dziewczynę
nieszczęśliwą.
PASTOR MANDERS.
Wielki Boże! byłoby to rzeczą okropną.
PANI ALVING.
Gdybym choć wiedziała, że ma uczciwe zamiary, i że to dałoby mu szczęście...
PASTOR MANDERS.
Jakto? Co?
PANI ALVING.
Nie, toby do niczego nie doprowadziło. Regina, niestety, nie jest tego rodzaju.
PASTOR MANDERS.
Ale cóż takiego? Co pani przez to rozumie?
PANI ALVING.
Gdybym nie była tak strasznie tchórzliwą, jak jestem, powiedziałabym mu: "Ożeń się z nią, albo
też urządzajcie się, jak chcecie, tylko bez zdrady."
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny! więc legalne małżenstwo! — To okropne! — niesłychane!
PANI ALVING.
Niesłychane, mówisz pan? Powiedz jednak, pa-
nie pastorze; tak z ręką na sercu, czy nie sądzisz, że w całym kraju jest pełno par równie blizko z
sobą spokrewnionych?
PASTOR MANDERS.
Nie rozumiem pani.
PANI ALVING.
O! rozumiesz mnie pan doskonale.
PASTOR MANDERS.
Więc uważasz ten wypadek, jako możliwy? Tak, niestety, życie rodzinne nie zawsze jest tak
czystem, jak być powinno. Ale to, co pani nadmieniasz, tyczy się rzeczy, o których nigdy
wiedzieć nie można na pewno. Tu tymczasem... i pani, jako matka, przystałabyś, ażeby...
PANI ALVING.
Ja przecież tego nie chcę, nie chcę za nic w świecie. Wszakże to właśnie mówiłam.
PASTOR MANDERS.
Tylko dlatego, że jak pani mówisz, jesteś tchórzliwą. Gdybyś jednak tchórzliwą nie była? Wielki
Boże! Taki oburzający związek!
PANI ALVING.
Mówią, że my wszyscy pochodzimy z takich związków. A któż to w ten sposób świat urządził,
panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Podobnych pytań nie będę z panią roztrząsał. Nie masz ku temu odpowiedniego zmysłu; jak pani
jednak śmiesz mówić, iż to tylko tchórzliwość z twojej strony...
PANI ALVING.
Posłuchaj pan, jak ja to rozumiem. Jestem bojaźliwą i nieśmiałą, we mnie także jest coś z
upiorów, od których się nigdy nie wyswobodzę.
PASTOR MANDERS.
Jak to pani nazwała?
PANI ALVING.
Coś z upiorów. Gdym usłyszała tam Oswalda i Reginę, zdawało mi się, że to są upiory i
przychodzi mi na myśl, że my wszyscy jesteśmy upiorami. Nie tylko mówi w nas to, cośmy
odziedziczyli po ojcu i matce, ale także tkwią w ras stare, zamarłe poglądy, wierzenia i tym
podobne rzeczy. Nie mają one żywotnej siły, jednakże tkwią w nas i nigdy się z nich
wyswobodzić nie możemy. Kiedy biorę w rękę jaki dziennik i czytam go, zdaje mi się, że widzę
upiory, wyglądające pomiędzy liniami. W całym kraju istnieją upiory, a nieraz czuję, że jest ich
taka mnogość, jak piasku w morzu. I dlatego to wszyscy tak sromotnie lękamy się światła.
PASTOR MANDERS.
Aha! otóż to skutki tych książek, które pani czytasz. Niema co mówić, piękne skutki! O, te
niegodziwe, buntownicze, wolnomyślne piśmidła!
PANI ALVING.
Mylisz się, kochany pastorze. Ty sam nauczyłeś mnie myśleć i za to jestem ci wdzięczną.
PASTOR MANDERS.
Ja?
PANI ALVING.
Tak jest. Gdyś mnie zmuszał do tego, coś nazywał obowiązkiem, gdyś uważał za sprawiedliwe i
godne pochwały to, przeciw czemu buntowała się moja cała dusza, przejęta wstrętem, Stało się,
żem wszystkie twoje nauki postanowiła własną miarą
wypróbować. I cóż, gdym chciała tylko jednę małą niteczkę poruszyć, wszystko rozleciało mi się
w ręku, spostrzegłam, że była to tylko maszynowa robota.
PASTOR MANDERS.
(cicho, ze wzruszeniem).
I to miałby być skutek najcięższej walki, jaką w życiu stoczyłem!
PANI ALVING.
Powiedz pan raczej, twego najsmutniejszego upadku.
PASTOR MANDERS.
Było to wielkie zwycięstwo, Heleno, zwycięstwo nad samym sobą.
PANI ALVING.
Było to przestępstwo względem nas obojga.
PASTOR MANDERS.
Żem ci powiedział: "Kobieto, wracaj do twojego ogniska, do prawowitego męża, kiedyś jak
szalona przybiegła do mnie, wołając: "Oto jestem, weź mnie." Czyż to było przestępstwem?
PANI ALVING.
Było niem w moich oczach.
PASTOR MANDERS.
Nie rozumiemy się.
PANI ALVING.
A przynajmniej teraz się już nie rozumiemy.
PASTOR MANDERS.
Nigdy! Nawet w najtajniejszych moich myślach, byłaś dla mnie jedynie żoną mego przyjaciela.
PANI ALVING.
I sam temu wierzysz?
PASTOR MANDERS.
Heleno!
PANI ALVING.
Człowiek tak łatwo zapomina, czem był niegdyś.
PASTOR MANDERS.
Nie ja. Jestem takim, jakim byłem zawsze.
PANI ALVING.
(zmieniając ton).
No, tak — nie mówmy tedy o dawnych czasach. Teraz siedzisz pan po uszy w
urzędach, w komisyach, a ja tutaj walczę z widzialnemi i niewidzialnemi upiorami.
PASTOR MANDERS.
Widzialne pomogę pani odegnać. Po tem wszystkiem, czegom się od pani z przerażeniem
dowiedział, nie mogę pozwolić, aby młoda, niewinna dziewczyna pozostała w tym domu.
PANI ALVING.
Czy nie uważasz pan, iż najlepiej byłoby ją dobrze za mąż wydać?
PASTOR MANDERS.
Bezwątpienia, to zdaje mi się ze wszystkich względów najwłaściwszem dla niej. Regina jest już w
tym wieku, kiedy... nie znam się na tem dobrze... jednak...
PANI ALVING.
Regina wcześnie wyrosła.
PASTOR MANDERS.
Nieprawdaż? Zdaje mi się, że była fizycznie wcale przystojną i rozwiniętą, gdym ją
przygotowywał do konfirmacyi. Tymczasem jednak musi wrócić do domu, pod opiekę swego
ojca. Nie, przecież Engstrand nie jest... Że też on mógł w ten sposób ukrywać przedemną
prawdę!
(Słychać silne pukanie do drzwi od przedpokoju).
PANI ALVING.
Kto to być może? Proszę.
ENGSTRAND.
(świątecznie ubrany stoi we drzwiach). Najpokorniej proszę o przebaczenie, ale...
PASTOR MADERS.
Ach! Hm!
PANI ALVING.
Czy to Engstrand?
ENGSTRAND.
Nie było nikogo ze służby, więc pozwoliłem sobie zastukać.
PANI ALVING.
Wejdź-że! Chcesz ze mną mówić?
ENGSTRAND.
(wchodzi).
Pokornie dziękuję. Chciałbym panu pastorowi parę słów powiedzieć.
PASTOR MANDERS.
(chodzi po pokoju).
Hm! ze mną chcesz mówić? Czegóż żądasz?
ENGSTRAND.
Ja chciałbym...
PASTOR MANDERS.
(stojąc przed nim).
No więc, pytam, czego chciałbyś?
ENGSTRAND.
Właściwie, panie pastorze, my tam wykończaliśmy robotę. Stokrotne dzięki łaskawej pani. Teraz
już wszystko skończone, zdaje mi się więc, żeby było stosownie i ładnie, ażebyśmy, my, którzy
tyle czasu uczciwie i zgodnie pracowali, urządzili dziś wieczorem małe nabożeństwo na
pożegnanie.
PASTOR MANDERS.
Nabożeństwo! Tam, w schronieniu!
ENGSTRAND.
Tak, ale jeżeli to panu pastorowi nie zdaje się właściwem?
PASTOR MANDERS.
Przeciwnie, tylko... hm!
ENGSTRAND.
Ja sam często wieczorami urządzałem nabożeństwo.
PANI ALVING.
Doprawdy?
ENGSTRAND.
Od czasu do czasu. To, co nazywają małem wzniesieniem ducha. Ale ja jestem tylko prostym,
pospolitym człowiekiem, nie mam na to potrzebnych darów — Boże, zmiłuj się — więc
pomyślałem sobie, skoro właśnie jest pan pastor, to...
PASTOR MANDERS.
Tak, ale widzisz, Engstrandzie, muszę cię wprzódy o coś zapytać. Czy jesteś w odpowiedniem
usposobieniu do nabożeństwa? Czy masz czyste sumienie?
ENGSTRAND.
Ach! Boże odpuść, panie pastorze, czy warto mówić o sumieniu?
PASTOR MANDERS.
Właśnie, chcę o niem mówić. Cóż mi na to odpowiesz?
ENGSTRAND.
No tak, co do sumienia, nie zawsze się z niem dobrze stoi.
PASTOR MANDERS.
Więc przynajmniej masz o tem pojęcie. Powiedz mi teraz, bez wykrętów, jak właściwie rzeczy
stoją z Reginą.
PANI ALVING.
(gwałtownie).
Panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
(uspakajająco).
Pozwól pani.
ENGSTRAND.
Z Reginą? O Jezus! jakże mnie pan pastor przestraszył
(spogląda na panią Alving).
Przecież jej
się nic nie przytrafiło?
PASTOR MANDERS.
Tak się spodziewam, ale ja mówię, jak rzeczy stoją pomiędzy tobą a Reginą. Uchodzisz za jej
ojca. Więc?
ENGSTRAND.
(niepewny).
Tak... hm... pan pastor zna przecież tę historyę, z nieboszczką Joanną.
PASTOR MANDERS.
Nie przekręcaj prawdy. Twoja żona wyznała wszystko pani Alving, zanim porzuciła służbę.
ENGSTRAND.
Ach! tak. Czy uczyniła to rzeczywiście?
PASTOR MANDERS.
Jesteś więc zdemaskowany, Engstrandzie.
ENGSTRAND.
A ona, co tak święcie przysięgała i zaklinała się...
PASTOR MANDERS.
Zaklinała się?
ENGSTRAND.
Nie, tylko przysięgała tak szczerze...
PASTOR MANDERS.
I przez tyle lat ukrywałeś prawdę przedemną, przedemną, który ci tak ufałem we wszystkiem.
ENGSTRAND.
Uczyniłem to, niestety.
PASTOR MANDERS.
Czym na to zasłużył, Engstrandzie? Czym ci nie służył zawsze radą i pomocą, o ile tylko
mogłem. Odpowiadaj! Czy nie tak?
ENGSTRAND.
Gdyby nie pan pastor, nieraz krucho byłoby ze mną.
PASTOR MANDERS.
I w ten sposób mi się wywdzięczasz? Doprowadziłeś mnie do tego, żem zapisał kłamstwa w
kościelnych księgach, a ty przez całe lata, nie dajesz mi należnych objaśnień. Twoje
postępowanie jest nieuczciwe i od dziś, nie chcę mieć z tobą do czynienia.
ENGSTRAND.
(wzdychając).
Widać, że tak już być musi.
PASTOR MANDERS.
Jakże się z tego możesz usprawiedliwić?
ENGSTRAND.
Miałżem rozgłaszać ten wstyd, o którym i tak szeptano? Panie pastorze, wyobraź pan sobie, że
jesteś w położeniu, w jakiem znajdowała się nieboszczka Joanna...
PASTOR MANDERS.
Ja?
ENGSTRAND.
O Jezu! przecież nie zupełnie w tem samem. Tylko gdyby pan pastor ukrywał coś przed oczyma
ludzkiemi, czego musiałby się wstydzić. My, mężczyźni, nie powinniśmy tak surowo sądzić
biednej kobiety, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Ależ ja wcale tego nie czynię. Ja ciebie obwiniam.
ENGSTRAND.
Czy wolno mi postawić maleńkie pytanie, panie pastorze?
PASTOR MANDERS.
Mnie? Pytaj.
ENGSTRAND.
Czy jest dobrą i sprawiedliwą rzeczą, dźwignąć upadłą?
PASTOR MANDERS.
Ma się rozumieć.
ENGSTRAND.
I czy należy danego słowa dotrzymać?
PASTOR MANDERS.
Naturalnie, należy. Ale...
ENGSTRAND.
Kiedy Joanna popadła w nieszczęście przez tego Anglika — może był to Amerykanin albo
Rosyanin, jak ich tam nazywają — przybyła wówczas do miasta. Biedaczka. Raz czy dwa już
dała mi odkosza, bo szukała tylko piękności, a ja byłem kaleką na nogę. Pan pastor zapewne
przypomina sobie, że zaszedłem raz do sali tanecznej, gdzie pili i hulali żeglarze, a gdy chciałem
ich upominać, aby zmienili życie...
PANI ALVING.
(przy oknie).
Hm!
PASTOR MANDERS.
Wiem, wiem, ci brutale zrzucili cię ze schodów. Opowiadałeś mi nieraz ten wypadek. Twoje
kalectwo zaszczyt ci przynosi.
ENGSTRAND.
Nie chwalę się z tem, panie pastorze, ale otóż co chciałem opowiedzieć. Przyszła ona do mnie i
wśród łez i zgrzytania zębów, zwierzyła się ze swego nieszczęścia. Przyznać muszę, panie
pastorze, iż mnie to strasznie wzruszyło.
PASTOR MANDERS.
Doprawdy, Engstrandzie? No i cóż dalej?
ENGSTRAND.
Więc powiedziałem jej: Amerykanin pływa sobie po morzu, a ty, Joanno, popełniłaś grzech
śmiertelny i jesteś zgubioną, ale, mówiłem dalej, Jakób Engstrand stoi na silnych nogach —
mówiłem tak naturalnie w przenośni, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Rozumiem, cóż dalej?
ENGSTRAND.
Więc podniosłem ją i ożeniłem się z nią uczciwie, ażeby ludzie się nie dowiedzieli, że popełniła
błąd z cudzoziemcem.
PASTOR MANDERS.
Pięknie postąpiłeś, jednak nie mogę pochwalić, żeś się zgodził wziąć za to pieniądze!...
ENGSTRAND.
Pieniądze? Ja? Ani grosza.
PASTOR MANDERS.
(zwraca się pytająco do pani Alving).
Przecież?...
ENGSTRAND.
Ach! tak — czekaj pan, przypominam sobie. Joanna miała parę szylingów. Alem ja nie chciał o
tem wiedzieć. Ee, rzekłem, mamona, zapłata grzechu, nikczemne złoto — a może były to
banknoty. Rzucimy je w oczy Amerykaninowi. Nie było go jednak, przepadł na wielkiem morzu,
panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Czyż przepadł naprawdę, mój Engstrandzie?
ENGSTRAND.
Przepadł, więc zgodziliśmy się z Joanną, że dziecko wychowamy za te pieniądze. I tak się stało,
z każdego grosza mogę złożyć rachunek.
PASTOR MANDERS.
To zmienia zupełnie postać rzeczy.
ENGSTRAND.
Taką jest cała ta historya, panie pastorze. Mogę też śmiało powiedzieć, że byłem dla Reginy
prawdziwym ojcem, o ile mi na to siły pozwalały, bo niestety, jestem tylko słabym człowiekiem.
PASTOR MANDERS.
No, no, kochany Engstrandzie.
ENGSTRAND.
Mogę także śmiało powiedzieć, że dziecko wychowałem w bojaźni bożej, a z nieboszczką
Joanną żyłem w miłości i zgodzie,
jak jest przykazane. Nigdy rei jednak do głowy nie przyszło, pójść do pastora Mandersa i
pochwalić się tem, żem raz w życiu spełnił dobry uczynek. Nie, kiedy się coś podobnego zdarzy
Jakóbowi Engstrandowi, zachowuje milczenie, a niestety, nie zdarza się to często. Kiedy zaś
przychodzę do pana pastora, mam zbyt wiele do mówienia o swoich wadach i słabych stronach. I
tu powtórzyć muszę, com niedawno powiedział, sumienie może mnie nieraz gryźć gwałtownie.
PASTOR MANDERS.
Podaj mi rękę, Engstrandzie.
ENGSTRAND.
O Jezu! panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
Nie wzdragaj się
(ściska go za rękę).
O tak!
ENGSTRAND.
A gdybym pana pastora pięknie bardzo prosił o przebaczenie.
PASTOR MANDERS.
Przeciwnie, to jam powinien żądać przebaczenia.
ENGSTRAND.
Niechże Bóg broni.
PASTOR MANDERS.
Tak jest, czynię to z całego serca. Daruj mi, żem cię źle osądził, oby Bóg dał mi sposobność
okazania ci mojej dobrej woli.
ENGSTRAND.
Pan pastor chciałby to uczynić?
PASTOR MANDERS.
Uczyniłbym z największą radością.
ENGSTRAND.
Byłaby ku temu zaraz sposobność. Za szczęśliwie tutaj zarobione pieniądze, mam zamiar
założyć w mieście rodzaj gospody dla żeglarzy.
PANI ALVING.
Taki twój zamiar?
ENGSTRAND.
Byłby to rodzaj schronienia. Żeglarze mają tak rozmaite pokusy na lądzie, tymczasem w moim
domu byliby jakby pod okiem ojca.
PASTOR MANDERS.
Cóż pani na to powie?
ENGSTRAND.
Wprawdzie mam niewiele, gdyby jednak dopomógł mi jaki dobroczyńca, to...
PASTOR MANDERS.
Rozpatrzmy rzecz bliżej. Twoje zamiary zdają mi się bardzo dobre. Teraz jednak idź do
schronienia, zrób tam porządek, zapal światła, ażeby wyglądało świątecznie, kochany
Engstrandzie, spędzimy razem godzinkę, w sposób budujący, bo widzę teraz, że jesteś w
odpowiednim nastroju.
ENGSTRAND.
Żegnam panią, i dziękuję za wszystko, miej pani w opiece moję Reginę
(obciera oczy).
Dziecię Joanny — hm, rzecz dziwna — ono mi do serca przyrosło. Tak jest.
(Kłania się i
wychodzi przez przedpokój).
PASTOR MANDERS.
Cóż pani teraz powiesz o tym człowieku? Słyszeliśmy, jakie dał nam wyjaśnienia.
PANI ALVING.
Tak, słyszeliśmy.
PASTOR MANDERS.
Widzi pani raz jeszcze, jak nie należy czło-
wieka potępiać. Prawda znowu, że jest to wielka radość spostrzedz, że się popełniło omyłkę.
Alboż nie tak? Jakże pani sądzi?
PANI ALVING.
Ja sądzę, Mandersie, że jesteś i pozostaniesz zawsze dzieckiem.
PASTOR MANDERS.
Ja?
PANI ALVING.
(kładzie mu ręce na ramionach).
I miałabym ochotę zarzucić ci ręce na szyję.
PASTOR MANDERS.
(cofając się gwałtownie).
Nie, nie, niech nas Bóg strzeże. Takie zachcianki.
PANI ALVING.
(z uśmiechem).
Ach! jeszcze się pan mnie boisz?
PASTOR MANDERS.
(
stoi przy stole).
Pani masz niekiedy tak dziwny sposób wyrażania się. — Teraz muszę naprzód
zebrać dokumenty i włożyć je do teki
(czyni to).
Skończyłem. Tymczasem do widzenia. Czekaj
pani na Oswalda, ja powrócę tu później
(bierze kapelusz i wychodzi przez przedpokój).
PANI ALVING.
(wzdycha głęboko, przez chwilę pozostaje w oknie, porządkuje potem trochę w pokoju i chce iść
do jadalni, pozostaje jednak we drzwiach, z przygnębionym wyrazem).
Oswaldzie, ty jeszcze
przy stole?
OSWALD.
(z jadalni).
Tylko dopalę cygaro.
PANI ALVING.
Chciałeś się przejść trochę.
OSWALD.
Na taki czas!
(słychać dźwięk szkła. Pani Alving zostawia drzwi otwarte i siada z drutową robotą
na kanapie pod oknem. Oswald z jadalni).
Czy to pastor Manders teraz odszedł?
PANI ALVING.
Poszedł do schronienia.
OSWALD.
Hm!
(słychać znoicu uderzenie kieliszka).
PANI ALVING.
(stroskana).
Kochany Oswaldzie, ostrożnie z tym likierem. Jest bardzo mocny.
OSWALD.
To zdrowo przy tak wilgotnej pogodzie.
PANI ALVING.
Czemu tu do mnie nie przyjdziesz?
OSWALD.
Tam palić nie wolno.
PANI ALVING.
Wiesz przecież, że jedno cygaro wypalić możesz.
OSWALD.
Prawda. Idę, idę, tylko jeszcze kropelkę. Zaraz,
(wchodzi z cygarem i drzwi za sobą zamyka,
krótkie milczenie).
Gdzież poszedł pastor?
PANI ALVING.
Mówiłam ci już, że poszedł do schronienia.
OSWALD.
Ach! prawda.
PANI ALVING.
Nie trzeba tak długo siedzieć przy stole, Oswaldzie.
OSWALD.
(trzymając cygaro za plecami).
Ależ mamo, tak mi z tem dobrze
(głaszcze ją).
Pomysł tylko jak
mi to miło po powrocie do domu siedzieć za matczynym stołem, w pokoju matczynym i zajadać
dobre rzeczy, które mi matka zastawia.
PANI ALVING.
Mój drogi chłopcze.
OSWALD.
(z trochą niecierpliwości chodzi paląc po pokoju).
A potem, do czego się wziąć? Nie mam tu nic
do roboty.
PANI ALVING.
Znajdź sobie jakie zajęcie.
OSWALD.
Na taki brzydki czas! Nigdy słonecznego promienia
(przechadza się).
Ach! tak — i nie módz
pracować.
PANI ALVING.
Może ten powrót do domu nie był pożądanym dla ciebie?
OSWALD.
Ależ matko, to nastąpić musiało.
PANI ALVING.
Bo ja wolałabym stokroć wyrzec się szczęścia widzenia cię w domu, niż gdybyś...
OSWALD.
(stoi przy stole).
Powiedz-że matko, czy to rzeczywiście jest dla ciebie tak wielkiem szczęściem,
mieć mnie tutaj?
PANI ALVING.
Czy to szczęście dla mnie!
OSWALD.
(mnąc gazety).
Zdaje mi się, że ci to musi być obojętnem, czyja żyję, czy nie.
PANI ALVING.
I ty masz serce mówić to twojej matce?
OSWALD.
Dawniej przecież obywałaś się bezemnie doskonale.
PANI ALVING.
Tak, obywałam się bez ciebie, to prawda
(pauza). (Zaczyna się ściemniać. Oswald się
przechadza, odrzucił cygaro).
OSWALD.
(stając przed panią Alving).
Matko, czy mogę usiąść przy tobie na kanapce.
PANI ALVING.
(robi mu miejsce).
Chodźże, mój drogi chłopcze.
OSWALD.
(siada).
Matko, muszę ci jednę rzecz powiedzieć.
PANI ALVING.
(zdziwiona).
Cóż takiego?
OSWALD.
(spoglądając przed siebie).
Znieść tego dłużej nie mogę.
PANI ALVING.
Ale cóż to? co?
OSWALD.
(jak wprzódy).
Nie miałem odwagi napisać ci tego: a odkąd tu jestem...
PANI ALVING.
(chwyta go za ramię).
Oswaldzie, cóż to jest?
OSWALD.
I wczoraj i dziś starałem się tę myśl od siebie odsunąć — uwolnić się od niej. Daremnie.
PANI ALVING.
(podnosząc się).
Mów otwarcie, Oswaldzie.
OSWALD.
(przyciąga ją znów na kanapkę).
Pozostań, matko. Spróbuję ci to powiedzieć. — Skarżyłem się
na znużenie podróży.
PANI ALVING.
No tak. I cóż dalej.
OSWALD.
Ale nie jest to zwyczajne znużenie.
PANI ALVING
(zrywając się).
Nie jesteś przecież chory, Oswaldzie?
OSWALD.
(przyciąga ją znowu na kanapkę).
Pozostań, matko. Przyjm to spokojnie. Nie jestem chory w
zwykły sposób, to nie to, co nazywają chorobą
(obejmuje rękoma głowę).
Matko, jestem
umysłowo złamany — zgubiony — nigdy już nie będę mógł pracować
(kryje twarz w dłoniach,
rzuca się na łono matki i wybucha głośnym płaczem).
PANI ALVING.
(blada i drżąca).
Oswaldzie, spójrz na mnie. Nie, nie, to nie prawda.
OSWALD.
(patrzy na nią zwątpiały).
Nigdy już nie módz pracować. Nigdy? nigdy. Być umarłym za życia!
Czyż możesz sobie, matko, wyobrazić coś równie okropnego?
PANI ALVING.
Nieszczęśliwe dziecko! Skądże przyszło na ciebie to straszne nieszczęście?
OSWALD.
(podnosi się).
Otóż to właśnie, czego nie mogę pojąć i zrozumieć. Nigdym nie prowadził
burzliwego życia. Nigdy i w niczem. Nie posądzaj mnie o to, matko, tego nigdy nie uczyniłem.
PANI ALVING.
Wierzę ci, Oswaldzie.
OSWALD.
A przecież, na mnie spadło to okropne nieszczęście.
PANI ALVING.
Ale jeszcze wyzdrowiejesz, mój drogi, ukochany chłopcze. To musi być tylko przepracowanie.
Wierz mi.
OSWALD.
(smutnie).
I ja tak sądziłem z początku, ale nie... to co innego.
PANI ALVING.
Opowiedz mi wszystko, od początku do końca.
OSWALD.
Właśnie chcę to uczynić.
PANI ALVING.
Kiedyś to naprzód zauważył?
OSWALD.
Zaraz po tem, gdym po ostatniej bytności w domu powrócił do Paryża. Dostałem gwałtownych
bólów głowy, zwłaszcza w tylnej części czaszki, przynajmniej tak mi się zdawało, jak gdyby mi
głowę i kark ściskano żelaznym pierścieniem.
PANI ALVING.
A potem?
OSWALD.
Sądziłem z początku, że to tylko zwykły ból głowy, na jaki cierpiałem nieraz w młodości.
PANI ALVING.
Tak, tak.
OSWALD.
Wkrótce spostrzegłem, że jest to coś innego, Nie mogłem już pracować. Chciałem rozpocząć
nowy obraz, ale było mi tak, jakby mnie wszystkie siły odbiegły; byłem okaleczały, nie mogłem
się już zdobyć na żadne jasne wyobrażenie, w głowie mi się mieszało ? miałem silny zawrót. Był
to stan okropny. Ostatecznie wezwałem lekarza ? od niego dowiedziałem się prawdy.
PANI ALVING.
Co chcesz powiedzieć?
OSWALD.
Był to jeden z najznakomitszych tamtejszych lekarzy. Musiałem opowiedzieć mu, czegom
doświadczał. Wtedy zaczął mi robić mnóstwo pytań, których znaczenia zrozumieć nie mogłem.
Zdawało mi się, że to wcale nie należy do rzeczy.
PANI ALVING.
I Cóż?
OSWALD.
W końcu powiedział mi: od chwili urodzenia, miałeś pan zaród tej choroby, a nawet użył
charakterystycznego wyrazu przyszedłem na świat już "vermoulu".
PANI ALVING.
(z natężeniem).
Cóż chciał przez to powiedzieć?
OSWALD.
Ja także nie zrozumiałem go z początku, prosiłem o wyjaśnienie. A wtedy ten stary cynik
(ściska
pięści).
Ach!
PANI ALVING.
Cóż powiedział?
OSWALD.
Powiedział: "grzechy ojców są karane na dzieciach".
PANI ALVING.
(podnosi się zwolna).
Grzechy ojców?
OSWALD.
Miałem ochotę rzucić się na niego.
PANI ALVING.
(chodząc po pokoju).
Grzechy ojców!
OSWALD.
(z bolesnym uśmiechem).
Tak jest. Cóż na to powiesz? Naturalnie, zaręczałem mu, że o czemś
podobnem nie może być mowy. I czy sądzisz, że mi uwierzył? Nie, został przy swojem
przekonaniu, a w końcu, kiedy dobyłem twoje listy i przetłómaczyłem mu ustępy, w których
mówiłaś o ojcu...
PANI ALVING.
To Cóż?..
OSWALD.
Musiał przyznać, że był na fałszywym tropie... I wtedy ja dowiedziałem się prawdy, okropnej
prawdy. Trzeba mi było trzymać się zdaleka od wesołego, szczęśliwego życia młodzieży. Było
ono zbyt wyczerpujące na moje siły. A zatem musiałem siebie obwiniać.
PANI ALVING.
Nie, nie, Oswaldzie, nie wierz temu.
OSWALD.
On mówił, że innej przyczyny być nie mogło. To straszne, Być nieuleczalnie zgubionym na całe
życie ? przez własną nierozwagę. Nie módz już marzyć o wszystkich pięknych, wielkich
rzeczach, które mógłbym był wykonać.? Och! gdybym życie rozpoczął na nowo,? żeby to
wszystko się było nie stało
(rzuca się na kanapę i ukrywa twarz w dłoniach).
PANI ALVING.
(załamując ręce, chodzi po pokoju tocząc w milczeniu walkę sama z sobą).
OSWALD.
(po chwili podnosi się na łokciu).
Gdyby to przynajmniej było dziedzicznem ? gdyby w tem nie
było mojej winy! Ale tak! Własne szczęście, zdrowie, przyszłość ? całe życie w tak marny,
lekkomyślny sposób zniweczyć! To rzecz straszliwa!
PANI ALVING.
Nie, nie, moje najdroższe dziecko. To niepodobna
(pochyla się nad nim).
Nie może być z tobą
tak źle, jak sądzisz.
OSWALD.
Ty nie wiesz
(powstaje gwałtownie).
Och! matko, że też ja sprawiam ci taką boleść! Ileż razy
miałem nadzieję, pragnąłem gorąco nie być tak bardzo kochanym przez ciebie.
PANI ALVING.
Oswaldzie, jesteś moim synem jedynym. Jedyną istotą, jaką na świecie posiadam. Jedynem
ukochaniem mojej duszy.
OSWALD.
(chwytając i całując ją).
O tak, ja to widzę dobrze, gdy jestem tutaj u ciebie. I to jest dla mnie tak
bolesne. ? Ale wiesz co, nie mówmy już o tem dzisiaj. Ja nigdy nie mogę o tem długo myśleć.
(Przechadza się po pokoju).
Daj mi co pić, mamo!
PANI ALVING.
Pić? Co chcesz pić?
OSWALD.
Ach! cokolwiek. Jest pewno w domu zimny poncz.
PANI ALVING.
Jest... Ależ, mój drogi Oswaldzie.
OSWALD.
Nie odmawiaj mi, mamo! Bądź dobrą. Ja muszę czemkolwiek zagłuszać te dręczące myśli
(idzie
do oranżeryi).
A potem... Jakże tu ciemno.
PANI ALVING.
(
porusza dzwonek z prawej strony).
OSWALD.
Ten ciągły deszcz na dworze. To może trwać cale tygodnie ? całe miesiące. Nigdy nie widzieć
słonecznego promienia. Doprawdy, promienia słońca nie przypominam sobie nigdy tu w
Ojczyznie.
PANI ALVING.
Oswaldzie! myślisz o tem, żeby znowu odjechać.
OSWALD.
Hm!
(oddycha ciężko).
Ja o niczem nie myślę — myśleć nie mogę
(cicho).
To wszystko
przepadło.
REGINA.
(z jadalnego pokoju).
Pani dzwoniła?
PANI ALVING.
Przynieś nam lampę. Regina. Zaraz, już zapalona
(wychodzi).
PANI ALVING.
(idąc za Oswaldem).
Oswaldzie, nie ukrywaj nic przedemną.
OSWALD.
Ja też nie ukrywam
(idąc ku stołowi).
Zdaje mi się, żem ci dość już powiedział.
REGINA.
(przynosi lampą i stawia ją na stole).
PANI ALVING.
Słuchaj, Regino, mogłabyś nam przynieść pół butelki szampańskiego wina.
REGINA.
Zaraz, proszę pani
(wychodzi).
OSWALD.
(obejmując obydwoma rękami głowę matki).
Jak to dobrze. Wiedziałem, że nie pozwolisz swemu
chłopcu umierać z pragnienia.
PANI ALVING.
Mój biedny, drogi Oswaldzie, czy mogłabym ci czego odmówić?
OSWALD.
(z żywością).
Czy doprawdy, matko? Czy rzeczywiście tak myślisz?
PANI ALVING.
Jakto? Co?
OSWALD.
Czy doprawdy nie odmówiłabyś mi niczego?
PANI ALVING.
Ależ drogi Oswaldzie...
OSWALD.
Cyt...
REGINA.
(przynosi na tacy pół butelki wina i dwa kieliszki, które stawia na stole).
Czy odkorkować wino?
OSWALD.
Nie, ja to sam zrobię.
(Regina wychodzi).
PANI ALVING.
(siada przy stole).
Czegóż to nie miałabym ci odmówić?
OSWALD.
(zajęty odkorkowaniem).
Naprzód, wypijmy kieliszek — albo dwa
(korek wyskakuje. Nalewa
jeden kieliszek i chce nalać drugi).
PANI ALVING.
(zatrzymując mu rękę).
Dziękuję, nie nalewaj dla mnie.
OSWALD.
No, to dla mnie.
(wypróżnia kieliszek, nalewa, wypróżnia znowu i siada przy stole).
PANI ALVING.
Więc o cóż idzie?
OSWALD.
(nie patrząc na nią).
Posłuchaj. Zdawało mi się, że i ty i pastor Manders byliście przy obiedzie...
hm! bardzo milczący.
PANI ALVING.
Zauważyłeś to?
OSWALD.
Tak ? hm!
(po krótkiem milczeniu).
Powiedz mi, co myślisz o Reginie?
PANI ALVING.
Co ja myślę?
OSWALD.
Tak. Czy nie jest śliczną?
PANI ALVING.
Kochany Oswaldzie, znam ją lepiej od ciebie.
OSWALD.
I Cóż?
PANI ALVING.
Niestety, Regina zbyt długo pozostawała przy ojca. Powinnam była wcześniej wziąć ją do siebie.
OSWALD.
Ale jaka ona śliczna!
(napełnia kieliszek).
PANI ALVING.
Regina ma wielkie wady.
OSWALD.
No, tak. Cóż
to
szkodzi?
(pije znowu).
PANI ALVING.
Pomimo to, spodziewam się, że mnie nie zawiedzie. Jestem też za nią odpowiedzialną. Za nic w
świecie nie chciałabym, aby jej się przytrafiło nieszczęście.
OSWALD.
(zrywając się).
Matko! Regina jest moim jedynym ratunkiem.
PANI ALVING.
(powstając).
Co przez to rozumiesz?
OSWALD.
Ja tych udręczeń sam znosić nie mogę.
PANI ALVING.
Alboż nie masz matki, która je znosi wraz z tobą?
OSWALD.
Ufałem w to i dlatego wróciłem. Ale to się na nie nie zda; widzę to dobrze, na nic się nie zda. Ja
tego życia znieść nie jestem w stanie.
PANI ALVING.
Oswaldzie!
OSWALD.
Muszę prowadzić inne życie, matko, więc muszę stąd wyjechać. Nie chcę, ażebyś na to patrzała.
PANI ALVING.
Moje nieszczęśliwe dziecko! Przecież dopóki jesteś chory, jak w tej chwili...
OSWALD.
Gdybyż to była tylko choroba, zostałbym z tobą, matko, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
PANI ALVING.
Tak, Oswaldzie, jestem nią.
OSWALD.
(chodzi niespokojnie po pokoju).
Ale te niepokoje, ten żal... a wreszcie ta straszna, śmiertelna
trwoga... Ta okropna trwoga!
PANI ALVING.
(chodząc z nim razem).
Trwoga? Jaka trwoga? Cóż to ma znaczyć?
OSWALD.
Nie pytaj. Ja sam nie wiem. Ja tego opisać nie mogę.
PANI ALVING.
(pociąga taśmą od dzwonka).
OSWALD.
Czego chcesz?
PANI ALVING.
Chcę, żeby mój chłopiec był wesoły. Chcę tego. Tutaj nie powinieneś narzekać.
(do Reginy,
która ukazuje się we drzwiach).
Więcej szampana! Całą butelkę!
(Regina wychodzi).
OSWALD.
Matko!
PANI ALVING.
Sądzisz może, że my tutaj na wsi żyć nie umiemy?
OSWALD.
Jak ona ślicznie wygląda! Jak wyrosła, a przytem jaka zdrowa!
PANI ALVING.
(siada przy stole).
Siadaj, Oswaldzie, i pomówmy spokojnie.
OSWALD.
(siada).
Ty nie wiesz, że muszę Reginie nagrodzić wyrządzoną krzywdę.
PANI ALVING.
Ty?
OSWALD.
Albo raczej nierozważną obietnicę, jak ją zapewne nazwiesz, bardzo zresztą niewinną. Gdy
ostatnim razem byłem w domu...
PANI ALVING.
To Cóż?...
OSWALD.
Wypytywała mnie ona często o Paryż, a ja opowiadałem jej to i owo, aż wreszcie przypominam
sobie, żem ją dnia jednego zapytał, czyby nie miała ochoty tam pojechać...
PANI ALVING.
Cóż dalej?
OSWALD.
Zaczerwieniła się, jak ogień, potem powiedziała, że ochotę miałaby wielką. A ja znowu
odrzekłem, że to dałoby się zrobić czy też coś podobnego.
PANI ALVING.
A wówczas?
OSWALD.
Naturalnie, żem o tem wszystkiem zapomniał. Tymczasem, gdym ją onegdaj zapytał, czy rada
jest, że teraz na długo przyjechałem do domu...
PANI ALVING.
Ona...
OSWALD.
Spojrzała mi w oczy w dziwny sposób i spytała, co będzie z jej podróżą do Paryża.
PANI ALVING.
Z jej podróżą!
OSWALD.
Dowiedziałem się więc, iż rzecz całą wzięła na seryo, ie przez ten czas ciągle o mnie myślała i
zaczęła się uczyć po francusku.
PANI ALVING.
Więc to dlatego!
OSWALD.
Otóż, matko ? w chwili, gdy stanęła przedemną śliczna, smukła, świeża, z ramionami otwartemi
do uścisku...
PANI ALVING.
Oswaldzie!...
OSWALD.
... Zrozumiałem, że w niej jest dla mnie ratunek, bo w niej jest radość życia.
PANI ALVING
(zdumiona).
Radość życia! I ona może ci przynieść ratunek?
REGINA.
(wchodzi z butelką szampana z jadalnego pokoju).
Przepraszam, że tak długo państwo czekali,
ale musiałam zejść do piwnicy.
(stawia butelkę na stole).
PANI ALVING.
Przynieś jeszcze jeden kieliszek.
REGINA.
(patrzy na nią zdziwiona).
Pani, wszakże tu stoi pani kieliszek!
OSWALD.
Tak, ale przynieś jeszcze jeden dla siebie, Regino.
REGINA.
(spogląda szybko i zalękniona na panią Alving).
OSWALD.
Przynieś-że.
REGINA.
(cicho, ociągając się).
Czy taka jest wola pani?
PANI ALVING.
Przynieś kieliszek, Regino.
(Regina wychodzi do jadalni).
OSWALD.
(patrzy za nią).
Uważasz, jak ona chodzi, żywo i wesoło.
PANI ALVING.
To stać się nie może, Oswaldzie.
OSWALD.
To się już stało. Sama to widzisz. Niema o czem mówić. To na nic się nie zda.
REGINA.
(wchodzi z pustym kieliszkiem i trzyma go w ręku).
OSWALD.
Siadaj, Regino.
REGINA.
(patrzy pytająco na panią Alving).
PANI ALVING.
Siadaj.
REGINA.
(siada na krześle przy drzwiach jadalni, trzymając ciągle pusty kieliszek).
PANI ALVING.
Cóżeś ty mówił, Oswaldzie, o radości życia?
OSWALD.
Radość życia, matko, tej w domu nie znacie zupełnie. Nigdy jej tu nie odczułem.
PANI ALVING.
Nawet kiedy jesteś przy mnie?
OSWALD.
Nigdy tutaj w domu. Ale
ty
tego nie rozumiesz.
PANI ALVING.
Przeciwnie; zdaje mi się, że pojmuję? teraz dopiero.
OSWALD.
A jeszcze radość pracy! Zdaje mi się, że w gruncie jest to jedno i to samo. Ale o tej także mało tu
co wiecie.
PANI ALVING.
W tem masz może słuszność, Oswaldzie; powiedz mi jeszcze coś o tem.
OSWALD.
Tutaj nauczają was, że praca jest klątwą i karą za grzechy, a życie jest czemś tak smutnem, że
im się prędzej skończy, tem lepiej.
PANI ALVING.
Padoł płaczu, tak jest; staramy się wszyscy gorliwie takim ziemię uczynić!
OSWALD.
Ale tam, za granicą, ludzie o takich rzeczach słuchać nie chcą. Nie wierzą w podobne nauki.
Tam uważają sam byt jako radość, jako błogosławieństwo! Czyś nie uważała, matko, że
wszystko, com tylko malował, odtwarzało radość życia? Zawsze tylko radość życia. Tam, za
granicą, panuje światło, blask słońca, wesołość
świąteczna — i twarze promieniejące szczęściem. Dlatego-to lękam się pozostać tutaj z tobą.
PANI ALVING.
Lękasz się? Czegóż się przy mnie lękasz?
OSWALD.
Lękam się, by to wszystko, co się we mnie burzy nie wyrodziło się tutaj w niemoralność.
PANI ALVING.
(patrzy mu w oczy).
Sądzisz, że to stać się może?
OSWALD.
Jestem tego pewny. A chociażby się tu w domu prowadziło takie życie jak za granicą, nie byłoby
to jednak tem samem.
PANI ALVING.
(
która słuchała ze skupioną uwagą, podnosi się teraz i mówi):
Widzę teraz, jaki związek zachodzi
między temi rzeczami.
OSWALD.
Cóż widzisz?
PANI ALVING.
Teraz widzę to po raz pierwszy i dlatego wolno mi przemówić.
OSWALD.
(powstaje).
Nie rozumiem cię, matko.
REGINA.
(która jednocześnie powstała).
Czy mam odejść?
PANI ALVING.
Nie, zostań. Teraz wolno mi mówić. Dowiesz się wszystkiego, mój synu, i będziesz mógł
wybierać. Oswaldzie! Regino!
OSWALD.
Ciszej! Pastor.
PASTOR MANDERS.
(wchodzi z przedpokoju).
Tak spędziliśmy tam w schronieniu budującą godzinkę.
OSWALD.
I my także.
PASTOR MANDERS.
Engstrandowi trzeba dopomódz do założenia tej żeglarskiej gospody. Regina musi z nim
zamieszkać i być mu pomocną.
REGINA.
O, nie! dziękuję za to, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
(spostrzega ją teraz dopiero).
Co! ty tutaj? Z kieliszkiem w ręku!
REGINA.
(szybko stawiając kieliszek).
Pardon!
OSWALD.
Regina, panie pastorze, jedzie ze mną.
PASTOR MANDERS.
Jedzie z tobą?
OSWALD.
Jako moja żona, jeżeli zechce tylko.
PASTOR MANDERS.
Boże miłosierny!
REGINA.
Panie pastorze, to nie moja wina.
OSWALD.
Albo też tu zostanie, jeśli ja zostanę.
REGINA.
(niechętnie).
Tutaj?
PASTOR MANDERS.
Pani Alving, jestem skamieniały ze zdumienia!
PANI ALVING.
Nic z tego się nie stanie, bo teraz mogę już mówić otwarcie.
PASTOR MANDERS.
Pani tego nie uczynisz. Nie, nie, nie!
PANI ALVING.
Mogę i uczynię, a pomimo tego żaden ideał nie będzie naruszony.
OSWALD.
Matko, cóż to ukrywałaś przedemną?
REGINA.
(nasłuchując).
Proszę pani! Czy pani słyszy? Jakieś krzyki!
(idzie do oranżeryi i wygląda).
OSWALD.
(w oknie na lewo).
Co się stało? Skąd to światło?
REGINA.
(krzyczy).
Pali się w Schronieniu.
PANI ALVING.
(rzuca się ku oknu).
Pali się!
PASTOR MANDERS.
Pali się? Niepodobna! Tylko-co tam byłem!
OSWALD.
Gdzie mój kapelusz? Nie, niepotrzebny. Schronienie mego ojca!
(wybiega przez ogród).
PANI ALVING.
Mój szal, Regino! Wszystko stoi w ogniu!
PASTOR MANDERS.
Okropność! Pani Alving, otóż to kara boża spełnia się nad tym grzesznym domem!
PANI ALVING.
Tak, niezawodnie. Chodź, Regino.
(wychodzą przez przedpokój).
PASTOR MANDERS.
(załamując ręce).
Nie ubezpieczone!...
(wychodzi z niemi),
Akt III
Ten sam pokój. Wszystkie drzwi roztwarte. Lampa jeszcze się pali na stole. Noc; tylko na lewo w
głębi widać słabe światło.
(Pani Alving z wielką chustką na głowie stoi w oranżeryi i wygląda, Regina takie, otulona
chustką, stoi za nią).
PANI ALVING.
Wszystko spłonęło ze szczętem!
REGINA.
Jeszcze jest ogień w piwnicach.
PANI ALVING.
Oswald nie wraca, niema już przecież nic do ratowania.
REGINA.
Może mu tam zanieść kapelusz?
PANI ALVING.
Alboż poszedł bez kapelusza?
REGINA.
(pokazuje, że kapelusz jest w przedpokoju).
Tam wisi.
PANI ALVING.
Niech sobie wisi. Oswald teraz musi wrócić. Sama zobaczę.
(wychodzi przez ogród).
PASTOR MANDERS.
(wchodzi z przedpokoju).
Czy niema tu pani Alving?
REGINA.
W tej chwili wyszła przez ogród.
PASTOR MANDERS.
Jest to najokropniejsza noc w mojem życiu!
REGINA.
Cóż za straszne nieszczęście, panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
Nic nie mów! Myśleć nawet o tem nie mogę.
REGINA.
Ale jakżeż się to stało?
PASTOR MANDERS.
Nie pytaj. Skądżeż ja mogę wiedzieć? A może i ty także... Czyż nie dość, że twój ojciec...
REGINA.
Cóż mój ojciec?
PASTOR MANDERS.
Ach! w głowie mi się mąci.
ENGSTRAND.
(wchodzi z przedpokoju).
Panie pastorze!
PASTOR MANDERS.
(zwraca się przestraszony).
Aż tutaj za mną przyszedłeś?
ENGSTRAND.
Tak jest, Boże odpuść. O, Jezu! To paskudna historya, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
(chodzi tu i tam).
Niestety! niestety!
REGINA.
Cóż to znowu?
ENGSTRAND.
Widzisz, wszystko to się stało przez owo nabożeństwo.
(cicho)
Teraz wreszcie trzymamy ptaszka.
(głośno)
I że też to ja właśnie stałem się pośrednią przyczyną
tego nieszczęścia pana pastora!
PASTOR MANDERS.
Zaręczam ci, Engstrandzie...
ENGSTRAND.
Pan jeden tylko, panie pastorze, chodził tam ze świecą.
PASTOR MANDERS.
(milczy chwilą).
Tak ci się zdaje, ale ja sobie przypomnieć nie mogę, bym chociaż miał świecę w
ręku.
ENGSTRAND.
Ja najwyraźniej widziałem, panie pastorze, jak pan wziął świecę i objaśniał ją palcami, a knot
rzucił pan pomiędzy wióry.
PASTOR MANDERS.
Widziałeś to?
ENGSTRAND.
Najwyraźniej widziałem.
PASTOR MANDERS.
Niepodobna mi temu wierzyć. Nie było nigdy moim zwyczajem objaśniać świecę palcami.
ENGSTRAND.
To też czynił to pan bardzo niezręcznie. Czy to może pociągnąć za sobą niebezpieczne
następstwa?
PASTOR MANDERS.
(chodząc niespokojnie).
Ach! nie pytaj mnie.
ENGSTRAND.
(chodząc za nim).
Czy pan pastor nie ubezpieczył schronienia?
PASTOR MANDERS.
(ciągle chodząc).
Nie, nie, nie; słyszałeś to przecież.
ENGSTRAND.
(ciągle przy nim).
Nie ubezpieczyć i potem samemu podpalić! O Jezu! Jezu! Cóż to za
nieszczęście!
PASTOR MANDERS.
(
obciera pot z czoła).
Możesz to śmiało nazwać nieszczęściem.
ENGSTRAND.
Że też się to właśnie stać musiało z zakładem dobroczynnym, który miał służyć ku pożytkowi
miasta i okolicy, jak ludzie mówią! Dzienniki z pewnością źle się z panem pastorem obejdą,
można to sobie z góry wyobrazić.
PASTOR MANDERS.
Właśnie o tem myślę i to ze wszystkiego najgorsze. Te niegodziwe napaści, obwinienia!
Okropnem jest samo to przypuszczenie.
PANI ALVING.
(wchodząc z ogrodu).
Niepodobna go oderwać od pogorzeliska.
PASTOR MANDERS.
Ach! to pani!
PANI ALVING.
Pozbawiłeś się, panie pastorze, twojej uroczystej mowy.
PASTOR MANDERS.
Ach! z jakążbytn radością...
PANI ALVING.
(półgłosem).
Dobrze się stało, jak się stało. To schronienie nikomu nie przyniosłoby nie dobrego.
PASTOR MANDERS.
Czy rzeczywiście pani tak sądzi?
PANI ALVING.
A czy pan w to nie wierzy?
PASTOR MANDERS.
Jednakże to straszne nieszczęście!
PANI ALVING.
Pomówmy o tem krótko i ostatecznie jak o interesie. Engstrandzie, czy czekasz na pastora?
ENGSTRAND.
(
przy drzwiach przedpokoju).
Tak jest, proszę pani.
PANI ALVING.
To usiądź.
ENGSTRAND.
Dziękuję, postoję.
PANI ALVING.
(do pastora).
Zapewne odjeżdżasz pan pierwszym parowcem?
PASTOR MANDERS.
Tak jest, za godzinę.
PANI ALVING.
Bądź pan tak dobry, zabierz z sobą te wszystkie papiery. Nie chcę już słyszeć o tej całej sprawie,
mam teraz inne rzeczy na głowie...
PASTOR MANDERS.
Pani...
PANI ALVING.
Później nadeślę panu pełnomocnictwo do urządzenia tych rzeczy wedle swojej myśli.
PASTOR MANDERS.
Uczynię to z całą gotowością. Główne zadanie zapisu musi jednak być w zupełności zmienione.
PANI ALVING.
Ma się rozumieć.
PASTOR MANDERS.
Myślę, iż tymczasowo należy folwark Solvik oddać do użytku gminy. Pola jego i łąki mają wartość
i mogą zawsze posłużyć, na cel dobroczynny. Procenty zaś od sumy złożonej w kasie
oszczędności mógłbym może użyć do podtrzymania pożytecznych w mieście zakładów.
PANI ALVING.
Jak pan chce; mnie to jest już zupełnie obojętnem.
ENGSTRAND.
Pomyśl o mojej gospodzie dla żeglarzy, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Niezawodnie, gdyby do tego przyszło. Ale nad tem jeszcze zastanowić się trzeba.
ENGSTRAND.
Do dyabła z zastanowieniem!
PASTOR MANDERS.
(z westchnieniem).
Nie wiem, niestety, jak długo będę mógł jeszcze zajmować się temi
sprawami, czy opinia publiczna nie zmusi mnie zrzec się ich. Wszystko to zależy od wyniku
śledztwa co do pożaru.
PANI ALVING.
Co pan mówi?
PASTOR MANDERS.
A tego wyniku trudno przewidzieć.
ENGSTRAND.
(zbliżając się).
Na pewno przewidzieć je można, bo tu stoi Jakób Engstrand. A ja...
PASTOR MANDERS.
Tak, tak, ale...
ENGSTEAND.
(ciszej).
A Jakób Engstrand nie opuści godnego dobroczyńcy w kłopocie.
PASTOR MANDERS.
Ale jak?
ENGSTRAND.
Jakób Engstrand stanie się zbawczym aniołem, panie pastorze.
PASTOR MANDERS.
Nie, na to pozwolić nie mogę.
ENGSTRAND.
A jednak tak będzie. Znam ja kogoś, co już raz przyjął na siebie cudzą winę.
PASTOR MANDERS.
Jakóbie!
(ściska mu rękę).
Jesteś rzadkim człowiekiem. Tak, należy ci dopomódz do urządzenia
twojej gospody. Możesz być tego pewnym.
ENGSTBAND.
(wzruszony, nie jest w stanie dziękować).
PASTOR MANDERS.
(zawiesza przez ramię torbę podróżną).
A teraz razem w drogę.
ENGSTRAND.
(w drzwiach od jadalni do Reginy po cichu).
Jedź z nami, dziewczyno. Będziesz miała życie
książęce.
REGINA.
(podnosząc głowę).
Merci!
(idzie do przedpokoju i przynosi rzeczy pastora).
PASTOR MANDERS.
Żegnam panią. Oby Bóg pozwolił, ażeby w tym domu zapanował duch porządku i moralności.
PANI ALVING.
Żegnaj, pastorze.
(idzie do oranzeryi, bo widzi Oswalda, wchodzącego z ogrodu).
ENGSTRAND.
(pomagając Reginie do włożenia palta pastorowi).
Bywaj zdrowa, moje dziecko, a gdyby ci się co
przytrafiło, to wiesz, gdzie szukać Jakóba Engstranda.
(cicho)
Mała portowa ulica.
(do pani Alving
i Oswalda)
Gospoda żeglarska zwać się będzie "Schronieniem kamerjunkra Alyinga". A jeśli
gospodę urządzę według swej myśli, mogę zaręczyć, że będzie godną zmarłego kamerjunkra.
PASTOR MANDERS.
(we drzwiach).
Hm ! hm! Chodź-że już, kochany Engstrandzie. Żegnam! żegnam!
(wychodzi z
Engstrandem przez przedpokój).
OSWALD.
O czem-że to on mówił?
PANI ALVING.
O rodzaju schronienia, czy gospody, którą chce wraz z pastorem założyć.
OSWALD.
Spali się także, jak to tutaj.
PANI ALVING.
Skąd ci ta myśl?
OSWALD.
Wszystko spłonie. Po ojcu nic nie pozostanie. Ja także zginę i spłonę.
REGINA.
(patrzy na niego przerażona).
PANI ALVING.
Niepotrzebnie, mój biedny chłopcze, pozostałeś tam tak długo.
OSWALD.
(siadając przy stole).
Zdaje mi się, że masz słuszność.
PANI ALVING.
Niech ci twarz obetrę, Oswaldzie. Jesteś cały przemokły.
(obciera mu chustką twarz).
OSWALD.
(patrzy bezmyślnie przed siebie).
Dziękuję, mamo.
PANI ALVING.
Pewnieś zmęczony, chcesz spać?
OSWALD.
(z przestrachem).
Nie, nie, spać nie pójdę. Ja nigdy nie śpię. Tylko czasami jestem śpiący.
(powolnie)
Aż nadto prędko przyjdzie sen.
PANI ALVING.
(spogląda na niego niespokojnie).
Jesteś doprawdy chory, mój najdroższy.
REGINA.
(chłodno).
Czy pan Alving chory?
OSWALD.
(niecierpliwie).
Zamknijcie wszystkie drzwi. O! ta trwoga śmiertelna!
PANI ALVING.
Pozamykaj drzwi, Regino.
(Regina zamyka je i pozostaje przy drzwiach przedpokoju. Pani Afving
zdejmuje chustkę, Regina czyni to samo).
PANI ALVING.
(przysuwa sobie krzesło do Oswalda i siada przy nim).
Oto jestem przy tobie.
OSWALD.
To dobrze; i Regina niech tu zostanie. Regina musi zawsze być przy mnie. Ty podasz mi
zbawczą rękę. Nie prawdaż, Regino?
REGINA.
Nie rozumiem.
PANI ALVING.
Podać ci zbawczą rękę?
OSWALD.
Tak. Gdy to będzie potrzebne,
PANI ALVING.
Oswaldzie! czyż nie masz matki, która ci odda każdą posługę?
OSWALD.
Ty?
(uśmiecha się)
Nie, matko, tej przysługi mi nie oddasz.
(uśmiecha się boleśnie).
Ty? ha! ha!
(patrzy na nią poważnie).
Ty najmniej byłabyś do tego zdolną.
(gwałtownie)
Czemu, Regino, nie
mówisz mi: "ty"? Czemu nie nazywasz mnie Oswaldem?
REGINA.
(cicho).
Nie sądzę, by się to podobało pani.
PANI ALVING.
Od tej chwili zezwalam na to. A teraz siadaj przy nas.
REGINA.
(siada zwolna po drugiej stronie stołu).
PANI ALVING.
A teraz, mój biedny chłopcze, chcę zdjąć ciężar z twej duszy...
OSWALD.
Ty, matko?
PANI ALVING.
Chcę odjąć ci wyrzuty sumienia i żal do samego siebie.
OSWALD.
Czy sądzisz, że to możliwe?
PANI ALVING.
Tak, teraz dla mnie możliwe, Oswaldzie. Mówiłeś niedawno o radości życia, i wtedy ujrzałam
całe moje życie w nowem oświetleniu.
OSWALD.
(wstrząsając głową).
Nic nie rozumiem.
PANI ALVING.
Gdybyś był znal twego ojca, porucznikiem jeszcze! W nim wrzała radość życia, możesz mi
wierzyć.
OSWALD.
Tak, wiem o tem.
PANI ALVING.
Dość było spojrzeć na niego, by czuć tchnienie wiosny. A przy tem ta niepowściągniona siła! ta
niezmierna żywość!
OSWALD.
I Cóż?
PANI ALVING.
I ten dzieciak, cieszący się do życia — bo wówczas był on jeszcze prawdziwym dzieciakiem —
musiał zamieszkać tutaj w miasteczku, które nie mogło mu dać żadnych podniosłych rozkoszy,
tylko marne przyjemności. Musiał pozostać tutaj, bez żadnego życiowego celu, zamiast niego,
miał urząd. Nie było tu nigdzie pracy, dającej mu możność zużytkowania wszystkich sił kipiących,
było tylko zajęcie. Nie posiadał żadnego towarzysza, co byłby w stanie rozumieć tak jak on, na
czem polegała radość życia, miał tylko kompanów i wesołych koleżków.
OSWALD.
Matko!
PANI ALVING.
Więc stało się to, co stać się musiało.
OSWALD.
Dlaczego stać się musiało?
PANI ALVING.
Sam mówiłeś dziś wieczorem, coby z ciebie było, gdybyś tu w domu pozostał.
OSWALD.
Chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec...
PANI ALVING.
Twój biedny ojciec nigdy nie znalazł właściwego zużytkowania swojej nadmiernej żądzy życia, a
ja także nie wniosłam wiosny do jego ogniska.
OSWALD.
Ty jej nie wniosłaś?
PANI ALVING.
Mówiono mi jedynie o obowiązkach i w te wówczas wierzyłam. Wszyscy zajmowali się tylko
obowiązkami... mojemi obowiązkami, jego obowiązkami, więc... lękam się, Oswaldzie, żem
twemu biednemu ojcu, czyniła nieznośnem domowe ognisko...
OSWALD.
Dlaczego nigdyś mi o tem nie pisała?
PANI ALVING.
Do tej pory, nigdy te
rzeczy
nie przedstawiały mi się w takiem świetle, ażebym mogła je wobec
ciebie — jego syna — poruszyć.
OSWALD.
A jakże ci się one dotąd przedstawiały?
PANI ALVING.
(
wolno).
Widziałam to tylko, że twój ojciec był złananym człowiekiem, zanim ty na świat
przyszedłeś.
OSWALD.
(ciszej).
Ach!
(wstaje i idzie do okna).
PANI ALVING.
Potem znów myślałam dnie i noce to jedno, że Regina miała w tym domu te same prawa, co
moje własne dziecko.
OSWALD.
(odwraca się szybko).
Regina!
REGINA.
(zrywa się i pyta przyciszonym głosem).
Ja?
PANI ALVING.
Tak. Teraz wiecie o tem oboje.
OSWALD.
Regina?
REGINA.
(do siebie).
Więc moja matka była taką...
PANI ALVING.
Twoja matka, Regino, miała wiele stron dobrych.
REGINA.
A pomimo to była... Czasem przychodziło mi to na myśl ale... Niech mi pani pozwoli stąd
wyjechać.
PANI ALVING.
Chcesz odjechać, Regino?
REGINA.
Chcę, koniecznie.
PANI ALVING.
Masz swoję wolę naturalnie, jednakże...
OSWALD.
(idzie do Reginy).
Teraz chcesz odjechać? Ty przecież do nas należysz.
REGINA.
Merci, panie Alving. No, teraz mogę śmiało powiedzieć, Oswaldzie. Ale ja o czem innem
myślałam.
PANI ALVING.
Nie byłam z tobą otwartą, Regino.
REGINA.
Nie, nie była nią pani. Gdybym była wiedziała, że Oswald jest chorowity, to... a także, iż
pomiędzy nami nic na seryo być nie może... Nie, nie mogę tutaj pozostać i zamęczać się dla
chorych.
OSWALD.
Nawet dla chorego, który ci jest tak blizki?
REGINA.
Doprawdy, nie mogę. Biedna dziewczyna, jak ja, musi korzystać ze swej młodości, inaczej
prędzej, niż się tego spodziewa, może się znaleść w nędzy, a ja także, proszę pani, czuję w
sobie żądzę życia.
PANI ALVING.
Tak, niestety, ale nie poddawaj jej się, Regino.
REGINA.
No, jeżeli się co stanie, to stać się musiało. Jeśli Oswald przypomina swego ojca, ja
przypominam moję matkę. Mogęż zapytać panią, czy pastor Manders jest uwiadomiony o tych
stosnnkach,
PANI ALVING.
Pastor Manders wie o wszystkiem.
REGINA.
(bardzo zajęta swoją chustką).
Więc śpieszyć się muszę, by parowcem odpłynąć. Chciałabym
odbyć drogę z pastorem. Zdaje mi się także, iż mam równe prawo do tych pieniędzy, jak ten
nędzny stolarz.
PANI ALVING.
Pieniądze będą ci doręczone.
REGINA.
(patrzy jej bystro w oczy).
Proszę pani, mogła mnie też pani kazać wychować, jak należało, na
dziecko dystyngowanego człowieka, byłoby to lepiej pasowało do mnie
(podnosząc głowę).
Ale stało się już. Rzecz skończona, dziś to już wszystko jedno
(patrzy złośliwie na butelkę
szampana).
Może też jeszcze kiedy pić będę szampana z dystyngowanemi ludźmi.
PANI ALVING.
Gdybyś kiedy zatęskniła za rodzinnem ogniskiem, to wróć do mnie.
REGINA.
Nie, dziękuję pani. Pastor Manders zechce się mną zająć. A gdyby mi się bardzo źle wiodło, to
zawsze znajdę sobie dom, do któregobym miała prawo.
PANI ALVING.
Cóż to za dom?
REGINA.
Schronienie kamerjunkra Alvinga.
PANI ALVING.
Regino, teraz widzę to dobrze — ty się zgubisz.
REGINA.
Ba!
(żegna się i wychodzi przez przedpokój).
OSWALD.
(
stoi w oknie i wygląda).
Więc odeszła?
PANI ALVING.
Tak.
OSWALD.
(szepcze sam do siebie).
Zdaje mi się, że to powinno było stać się w inny sposób.
PANI ALVING.
(
zbliia się do niego i kładzie mu ręce na ramionach).
Oswaldzie, moje dziecko, czy cię to nie
wzruszyło za nadto?
OSWALD.
(zwraca się do niej).
To, coś mówiła o ojcu?
PANI ALVING.
Tak, o twoim nieszczęśliwym ojcu. Lękam się, czy cię to nie wzruszyło zbytecznie.
OSWALD.
Co ci się zdaje! Naturalnie, była to dla mnie niespodzianka, w gruncie jednak jest mi to
obojętnem.
PANI ALVING.
(odejmuje ręce z jego ramion).
Obojętnem! że twój ojciec był bardzo nieszczęśliwy?
OSWALD.
Naturalnie, mam dla niego współczucie, jak dla każdego innego, ale...
PANI ALVING.
I nic więcej? Dla twego własnego ojca?
OSWALD.
(niecierpliwie).
Ojciec, ojciec! Ja przecież nigdy mego ojca nie znałem. Pamiętam to tylko, że raz
spowodował mi mdłości.
PANI ALVING.
To okropne! Czyż pomimo to dziecko nie powinno kochać ojca?
OSWALD.
Kiedy dziecko nic nie zawdzięcza ojcu? kiedy go wcale nie znało? Czy doprawdy, wierzysz
jeszcze w te stare przesądy, ty co tak jasno patrzysz na rzeczy?
PANI ALVING.
Więc to byłby tylko przesąd?
OSWALD.
Tak, musisz sama to przyznać. Jest to także jedno z tych pojęć, będących w obiegu, które
potem...
PANI ALVING.
(wzruszona).
Są upiorami.
OSWALD.
(chodzi po pokoju).
Możesz je słusznie nazwać upiorami.
PANI ALVING.
(
z okrzykiem).
Oswaldzie! Więc ty mnie także nie kochasz?
OSWALD.
Ciebie znam przecież.
PANI ALVING.
Znasz mnie! Ale też to i wszystko!
OSWALD.
A przytem wiem, jak ty mnie kochasz, jestem ci za to wdzięczny. Teraz zaś, kiedy jestem chory,
możesz mi być niezmiernie pożyteczną.
PANI ALVING.
O tak, Oswaldzie, mogę nią być. Ach! ja gotowam błogosławić tę chorobę, która cię do domu
sprowadziła, bo widzę to dobrze, ja ciebie nie miałam dotąd, ja cię dopiero zdobyćmuszę.
OSWALD.
(niecierpliwie).
Tak, tak, to są tylko piękne słowa. Nie zapominaj, matko, że jestem chory, nie
mogę się zajmować innemi, dość mam do czynienia z samym sobą.
PANI ALVING.
(cicho).
Będę niewymagającą i cierpliwą.
OSWALD.
I zadowoloną i wesołą, matko?
PANI ALVING.
Będę nią, mój drogi chłopcze. Masz słuszność
(zbliża się do niego).
Czym ci odjęła teraz
wszystkie zgryzoty i wyrzuty sumienia?
OSWALD.
O tak! ale któż odejmie mi trwogę?
PANI ALVING.
Trwogę?
OSWALD.
(chodząc po pokoju).
Regina byłaby to uczyniła za jedno dobre słowo.
PANI ALVING.
Nie rozumiem cię. Cóż ma ta trwoga do Reginy?
OSWALD.
Czy już bardzo późno, matko?
PANI ALVING.
Już ranek
(wygląda z oranieryi).
Dzień zaczyna rozjaśniać szczyty gór, a dziś będzie pogoda,
Oswaldzie. Niedługo obaczysz słońce.
OSWALD.
Rad jestem z tego. Ach! jest tyle rzeczy, dla których żyć warto, któremi cieszyć się mogę.
PANI ALVING.
To pewne.
OSWALD.
Choćbym nawet nie mógł pracować...
PANI ALVING.
Wkrótce będziesz mógł znowu wziąć się do pracy, mój najdroższy. Nie masz już przecież teraz
tych wszystkich dręczących myśli...
OSWALD.
Nie. Jak to dobrze, żeś rozproszyła te wszystkie widma wyobraźni. Gdybym mógł jeszcze pozbyć
się tego jednego — (stada
na kanapie).
Teraz matko, pogadajmy z sobą.
PANI ALVING.
O tak, pogadajmy
(przyuwa fotel do kanapy i siada blizko Oswalda).
OSWALD.
Tymczasem zejdzie słońce, jak wiesz, wówczas opuszcza mnie ten niepokój.
PANI ALVING.
Cóż ja mam wiedzieć?
OSWALD.
(nie słuchając jej).
Matko, wszakżeś powiedziała dziś
wieczorem, że niema na świecie rzeczy, którejbyś nie uczyniła dla mnie, gdybym cię o to prosił.
PANI ALVING.
Powiedziałam to.
OSWALD.
I potwierdzasz?
PANI ALVING.
Możesz na tem polegać, moje jedyne najdroższe dziecię. Żyję tylko dla ciebie.
OSWALD.
A więc, posłuchaj. Ty matko, wiem o tem, jesteś kobietą silnego, niezłomnego ducha, wysłuchaj
mnie spokojnie.
PANI ALVING.
Więc to coś okropnego?
OSWALD.
Nie krzyknij tylko, słyszysz matko. Przyrzeknij mi to. Będziemy o tem mówili zupełnie spokojnie.
Obiecaj mi to.
PANI ALVING.
Obiecuję ci, ale mów.
OSWALD.
Więc trzeba ci wiedzieć, że owo znużenie, owa niemożność pracy — to jeszcze nie jest właściwą
chorobą.
PANI ALVING.
Więc cóż to za choroba?
OSWALD.
Choroba, która spadła na mnie w dziedzictwie
(pokazuje na czoło)
ma tu swoje siedlisko.
PANI ALVING.
(prawie bez głosu).
Oswaldzie! Nie, nie.
OSWALD.
Nie krzycz, jabym tego nie zniósł. Tak matko, ta choroba tkwi tutaj i czatuje. Każdego czasu,
każdej godziny wybuchnąć może.
PANI ALVING.
Okropność!
OSWALD.
Tylko spokojnie. Widzisz, co jest ze mną.
PANI ALVING.
(zrywając się).
To nie prawda, Oswaldzie. To niepodobna. To być nie może.
OSWALD.
Tam miałem już jeden atak. Prędko jednak przeminął. Gdym się dowiedział, co się ze mną
działo, przyszedł na mnie szalony niepokój — i dążyłem, jak mogłem najśpieszniej, do ciebie, do
domu.
PANI ALVING.
Więc to jest ten niepokój?
OSWALD.
Tak. Bo widzisz, to rzecz tak niewypowiedzianie okropna. O! gdyby tylko szło o zwykłą
śmiertelną chorobę... Ja przecież nie boję się śmierci, chociaż chciałbym żyć jaknajdłużej.
PANI ALVING.
I żyć będziesz, Oswaldzie.
OSWALD.
Ale to... To tak wstrętne, tak przerażające. Zdziecinnieć! Potrzebować, jak niemowlę, aby je
karmiono. O! o! tego nawet opisać niepodobna.
PANI ALVING.
Dziecię ma przecież matkę, która je pielęgnuje.
OSWALD.
(zrywając się).
Nie, nigdy! Ja właśnie tego nie chcę. Nie mogę znieść myśli, że mógłbym tak
pozostać przez długie lata, zestarzeć się, posiwieć. Może nawet ciebie przeżyć
(siada na krześle
pani Alving).
Bo to zapewne nie wywołałoby śmierci, jak mówił doktór. Nazwał to nawet rodzajem
rozmiękczenia mózgu... czy czemś podobnem
(uśmiecha się ze znużeniem).
Określenie brzmi
ładnie; nie prawdaż? Przywodzi na myśl wiśniowe draperye, rzeczy miłe i miękkie w dotknięciu.
PANI ALVING.
(z okrzykiem).
Oswaldzie! Oswaldzie!
OSWALD.
(
zrywa się i chodzi po pokoju).
A teraz oddaliłaś odemnie Reginę. Gdybym ją miał, już ona oddałaby mi każdą przysługę.
PANI ALVING.
(idzie ku niemu).
Moje najdroższe dziecko! co ty chcesz powiedzieć! Czyż jest na świecie
przysługa, której ja-bym ci nie oddała?
OSWALD.
Gdy wówczas wyzdrowiałem po tym ataku, powiedział mi doktór, że skoro się powtórzy — a
powtórzyć się musi — to już wszelka nadzieja będzie stracona.
PANI ALVING.
Miał serce ci to powiedzieć?
OSWALD.
Ja sam tego wymagałem. Mówiłem mu, że muszę uczynić niektóre rozporządzenia
(z
przebiegłym uśmiechem).
I tak było rzeczywiście
(wyciąga pudełeczko z kieszenią ukrytej na
piersiach).
Czy widzisz to, matko?
PANI ALVING.
Co to jest?
OSWALD.
Proszki morfinowe.
PANI ALVING.
(spogląda na niego z przerażeniem).
Oswaldzie! Mój najdroższy!
OSWALD.
Zebrałem sobie dwanaście kapsułek.
PANI ALVING.
(chce wziąć pudełeczko).
Daj mi je, Oswaldzie.
OSWALD.
Jeszcze nie, matko
(chowa je znowu do kieszeni).
PANI ALVNIG.
Tego nie przeżyję.
OSWALD.
A jednak przeżyć to trzeba. Gdyby tu była Regina, byłbym jej powiedział, co jest ze mną...
byłbym ją prosił o tę ostatnią przysługę. Ona oddałaby mi ją, tego jestem pewny.
PANI ALVING.
Nigdy.
OSWALD.
Gdybym popadł w tę okropność, a ona widziała, że jestem jak małe dziecko, bezsilny, zgubiony
niepowrotnie, bez nadziei ratunku...
PANI ALVING.
Regina nigdyby tego nie zrobiła.
OSWALD.
Regina zrobiłaby to. Ona była tak niesłychanie lekkomyślną, a przytem znużyłaby się wkrótce
pielęgnowaniem chorego.
PANI ALVING.
Więc, Bogu niech będą dzięki, że jej tu już niema.
OSWALD.
Tak, matko, ale teraz ty musisz oddać mi tę przy sługę.
PANI ALVING.
(z głośnym okrzykiem).
Ja?
OSWALD.
Któż jest mi bliższym od ciebie?
PANI ALVING.
Ja, twoja matka!
OSWALD.
Właśnie dlatego.
PANI ALVING.
Ja, com ci dała życie!
OSWALD.
Nie prosiłem się o życie. A jakież życie mi dałaś? Ja go nie chcę. Możesz mi je odebrać.
PANI ALVING.
Ratunku! ratunku!
(biegnie do przedpokoju).
OSWALD.
(biegnąc za nią).
Nie odchodź ode mnie. Gdzie idziesz?
PANI ALVING.
(w przedpokoju).
Zawezwać doktora. Puść mnie, Oswaldzie.
OSWALD.
(także w przedpokoju).
Nie wyjdziesz stąd i nikt nie wyjdzie
(zamyka drzwi na klucz).
PANI ALVING.
(wracając do pokoju).
Oswaldzie! Oswaldzie! Moje dziecko!
OSWALD.
(idąc za nią).
Jeśli masz dla mnie serce matki — ty... co widzisz przecie, jak strasznie cierpię.
PANI ALVING.
(po chwili, panując nad tobą).
A więc... masz na to moję rękę.
OSWALD.
Jakto? Chciałabyś?
PANI ALVING.
Gdyby to byłoby potrzebnym. Ale potrzebnem nie będzie. Nie, nie, niepodobna.
OSWALD.
Miejmy nadzieję, matko. Żyjmy razem, dopóki to możliwe... Dziękuję ci, matko
(siada na fotelu, który pani Alving przysunęła do kanapy. Dzień zupełny, lampa się jeszcze pali).
PANI ALVING.
(zbliia się do niego ostrożnie).
Wszak teraz jesteś spokojniejszy, moje dziecię?
OSWALD.
Tak.
PANI ALVING.
(nad nim pochylona).
Oswaldzie, to było tylko u ciebie przywidzenie. Tylko przywidzenie. Miałeś
za wiele wrażeń, teraz wszystko się uspokoi. Tu, w domu, przy matce, mój najmilszy chłopcze,
będziesz miał wszystko, czego zapragniesz, tak jak wówczas, kiedy byłeś maleńkim dzieckiem.
Widzisz, atak przeminął lekko. Patrz, Oswaldzie, na jasny wschodzący dzień, na promienne
słońce, teraz przyjrzeć się możesz rodzinnej ziemi
(idzie do stołu i gasi lampą, Gleczery i szczyty
gór ukazują się w całym blasku).
OSWALD.
(siedzi w fotelu plecami zwrócony do głębi sceny, bez ruchu. Nagle mówi).
Matko, daj mi słońce.
PANI ALVING.
(spogląda na niego przerażona).
Co mówisz?
OSWALD.
(powtarza głucho i bez dźwięku).
Słońce. Słońce.
PANI ALVING.
(biegnąc do niego).
Oswaldzie! Co tobie?
OSWALD.
(zdaje się kurczyć w fotelu, muskuły rozluźniają się, twarz rad wyraz, wzrok staje się mętny i
osłupiały).
PANI ALVING.
(drżąc z trwogi).
Co to jest!
(z krzykiem).
Oswaldzie,
co się z tobą dzieje
(rzuca się przy nim na kolana).
Oswaldzie! Oswaldzie! spójrz na mnie. Czy
mnie nie poznajesz?
OSWALD.
(bezdźwięcznym głosem jak wprzódy).
Słońce! Słońce!
PANI ALVING.
(Zrywa się niepewna. Rwie sobie włosy obydwoma rękoma krzycząc).
To niepodobna! Tego nie
zniosę
(szepcze, jakby zdumiona).
Gdzie on je ma?
(rzuca mu się na piersi jak strzała).
Tu,
(oddala się
o parę kroków i woła).
Nie, nie, nie!... A przecież... Nie, nie!
(stoi przez chwilę, trzymając głowę w
obydwóch rękach w niemem przerażeniu).
OSWALD.
(jak wprzódy).
Słońce... Słońce!...