Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Marta Fox
Kapelusz zawsze
zdejmuję ostatni
Dla Agi i Magi
−
moich dziewczynek
−
gdy będą duże
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Marta Fox pisze opowiadanie o miłości. Używa cytatów z wierszy i nabłonków swojej
skóry. Chce opowiedzieć o swoim przeżyciu, a składa ułamki lustra.
Jest pełna nadziei, że szkło przetnie papier w tym jednym i jedynym miejscu, gdzie nie
zabarwi się on na czarne litery, ale na czerwono i mrocznie. Jak jest we własnej wątrobie.
Miejscu, gdzie zapisany jest jej własny los.
Zbigniew Joachimiak
ZOBACZYŁEM twoje ręce.
Zobaczyłem wyraźnie, jak do mnie je wyciągasz.
Więc podbiegłem. Nagle poczułem, ze przede mną
wyrósł (albo już stał, ale dla mnie
niewidoczny, bo przezroczysty) mur. Próbowałem
znaleźć wejście, najpierw powoli, delikatnie,
potem coraz gwałtowniej. Twoja ręka była
ciągle do mnie wyciągnięta. Oczy nie widziały
mojej rozpaczy, prób przebijania się.
Nie słyszałaś żadnych dźwięków. Przez sekundę
czułem coś, co mogło być klamką i otworzyć
mnie dla Ciebie. Ale i to się rozpłynęło. Czułem
się tak, jakbym upadł na ziemię i rozlał się jak
woda. Nic nie rozumiałaś. Twoja ręka powoli
opadała, a usta miałaś tak nieznośnie pełne
duszy. Oczy tez. Takiej twarzy nigdy u ciebie
nie widziałem. Nie mów, co oznaczać mógłby
ten sen. Wcale nie chcę wiedzieć.
Gra
−
Nie garb się
−
powiedziałem.
−
Na stare lata będziesz miała takie kłopoty z kręgosłu-
pem, jakie ma teraz moja matka.
Gwałtownie wyprostowała plecy, ale nie odwróciła się do mnie, ani też nic nie powie-
działa, zajęta dalej krojeniem marchewki na sok. A liczyłem na to, że jeszcze gwałtowniej
zareaguje na moją uwagę, której, wiedziałem, nie lubiła. Nie odwróciła się, więc i nie zo-
baczyłem jej piersi ze sterczącymi brodawkami, które tak wyraźnie rysowały się pod obci-
śniętym trykotem. Oczywiście będzie teraz jeszcze dokładniej kroiła tę pieprzoną mar-
chewkę, nic nie mówiąc.
To niemożliwe, aby nie domyślała się, że wśród wszystkich możliwych uczuć ogarnia
mnie też strach o nią, może zupełnie nieuzasadniony, a jednak strach. Dziewczyny takie
jak ona instynktownie przeczuwają wszystko na długo przed tym, zanim utwierdzą się w
domysłach. Wyszedłem z kuchni bez słowa. W końcu przecież skończy tę papraninę i
przyjdzie do mnie, choćby po to, aby pomilczeć.
−
Jesteś gnojek, wiesz...
−
powiedziała.
−
Wiem. I jeszcze... złodziej wieczności, boży kundel, rozganiacz chmur, wieprz astral-
ny. Całe szczęście, że mam tę kulturę, aby umieć siebie odpowiednio nazwać.
−
Rozdział 31, strona 217
−
powiedziała uśmiechając się. Już wiedziałem, że przestaje
się dąsać, a więc będziemy mogli posłuchać ulubionych ragtime'ów i tylko od czasu do
czasu rzucić jakieś słowo.
−
Czy ty nie widzisz, głupia, że się martwiłem? Nie przyszłaś do szkoły, nie odbierałaś
telefonów. Skąd mogę wiedzieć, co w twojej szanownej, aczkolwiek stukniętej łepetynie
się pokiełbasiło?
Milczała. Siedziała, jak zwykle, z podkurczonymi nogami na dywanie wśród rozrzuco-
nych książek, notatek i płyt. Patrzyła gdzieś tam. Może szukała w myślach odpowiedniego
cytatu, aby nie mówić własnymi słowami. To nie byłoby najgorsze, bo oznaczałoby, że
podjęła rozpoczętą przeze mnie zabawę i wszystko potoczy się jak dawniej, jak nieraz.
−
Przecież nie możesz mi zrobić tego numeru i nie przyjść na maturę, przecież wiesz, że ja...
−
Wiem, że ty i wiem, że nie mogę
−
wtrąciła.
−
Nie mogę, przynajmniej nie mogę
jeszcze teraz. Ale w końcu przyjdzie taki moment.
−
Jaki moment? Co ty znowu wygadujesz?
−
zapytałem i zaraz pożałowałem tych py-
tań.
To też nie był odpowiedni moment na takie pytanie, na tyle już znałem jej reakcje i
wiedziałem, albo raczej mgliście wyczuwałem, że każde następne pytanie tylko ją rozdraż-
ni i bardziej zamknie się w sobie. Może nawet do tego stopnia, że każdorazowe moje pu-
kanie do drzwi albo telefon, jeżeli nawet zostanie odebrany, i tak zakończy się słowami:
Nie mam siły na rozmowę.
Męczyły mnie takie sytuacje, nie potrafiłem ich sobie tłumaczyć racjonalnie, a podzielić
się swoimi wątpliwościami nie miałem z kim i nie chciałem, i nie mogłem, choćby ze
względu na zawartą między nami umowę, która też jakoś tak właściwie milcząco i pół-
słówkami się dokonała. Jakikolwiek bunt z mojej strony oznaczałby zniszczenie wszyst-
kiego, co zbudowaliśmy, oznaczałby przerwanie gry i zabawy, z którą było mi dobrze, od-
kąd wszedłem w ten Magdaleno-świat, a właściwie tak powoli i systematycznie wpadałem
w niego i nigdzie już nie było nawet szczeliny, w jaką mógłbym się wkraść i przeniknąć na
zewnątrz. Zresztą wcale tego wtedy nie chciałem. Zabawa, jaką prowadziliśmy, doprowa-
dzała nas przecież i do tych chwil, w których mogliśmy się tarzać po dywanie albo po tap-
czanie i wspólnie wygrywać najbardziej namiętne melodie.
Jej piersi, jej ciało o tym najdroższym ze wszystkich zapachów, jej szepty, jęki, krzyki,
kiedy już wcale nad sobą nie panowała i szeptała tylko swoje słowa, głębiej. Tom, moc-
niej, Tom, jesteś ze mną, Tom, jesteś we mnie, natura jest cudowna, Tom... Na samo
wspomnienie tych chwil dostawałem dreszczy i najchętniej bym ją teraz, natychmiast
przewrócił do tyłu, przytrzymał jej ręce i wszedł w nią do końca, bez wstępnych pieszczot,
bez zbędnych słów, tylko dwa oddechy razem splecione, dwie śliny stanowiące jedną, dwa
rytmy zlewające się już po pierwszych ruchach w jeden. Dopiero później dotykanie i gła-
skanie, finezje bez końca, bez wskazówek, bez poleceń.
Pamiętam, powiedziała kiedyś po naszych szaleństwach:
−
Wiesz, Tom, my się kochamy jak dwaj...
−
Wiem
−
dokończyłem
−
jak dwaj muzycy, którzy się łączą, ażeby grać razem sonaty.
−
Ładnie powiedziane
−
dodała uśmiechając się, jak zwykle, delikatnie.
−
Fortepian grał
swoją partię, a skrzypce swoją, i z tego wynikła sonata, a sonaty były takie piękne.
−
Tak, kochana
−
zakończyłem, przerywając jej rozmarzenie
−
Rozdział 20, strona 111.
Zerknąłem na Mag zza swoich marzeń i wspomnień. Nie, to zdecydowanie nie był naj-
lepszy ku temu moment. Teraz powinienem wyjść, nawet bez słów i bez odwracania się,
może tylko gdzieś tak przelotem dotknąć jej włosów, a potem, nie odwracając się, pod-
nieść rękę do góry i poruszyć palcami. Na pewno będzie mnie kątem obserwować i czekać
na ten gest, którego wspólnie używaliśmy od czasu, gdy po raz czwarty zobaczyliśmy Ka-
baret i Lizę Minelli w ten właśnie sposób żegnającą się z przyjacielem. Wstałem i mimo
ustaleń z samym sobą, odezwałem się:
−
Zadzwonię wieczorem, przeczytam ci, jakie są moje ogólne wrażenia z tego nowego
filmu.
−
Musisz szczegółowo, ogólne wrażenie nie istnieje, rozdział 15, strona 79
−
powie-
działa.
−
Hej, hej...
Wybiegłem w podskokach. Nie było więc aż tak źle ani groźnie, choć pamiętam, ogólne
wrażenie, a jednak, jakie wyniosłem z tego spotkania, nie napawało mnie tak do końca
optymizmem.
−
Widzę, że panna M. dzisiejszą noc spędziła z Franzem Kafką. Chyba nie było najroz-
koszniej, prawda? Biorąc pod uwagę fakt, że facet wiekowy...
−
próbowałem dowcipko-
wać.
−
Wszak wiesz: im kot starszy, tym, pospolicie mówią, ogon jego twardszy. I dąb, choć
mieścy przyschnie, choć list na nim płowy, przed-się stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy
−
wyrecytowała szybko.
−
Tak zwykł mawiać... mistrz? No, właśnie... mistrz... w porządku, jeden zero dla cie-
bie.
−
Tom, masz luki w Kochanowskim. Czy ty naprawdę nie chcesz, czy nie możesz
wszystkiego spamiętać? Przecież czytaliśmy wszystkie fraszki razem.
−
Czy ty zawsze musisz być taka mądra, taka uczona, taka doskonała? Drażnisz mnie.
−
Nawet wiem, czym: swoją manią doskonalenia się, podartymi pantoflami, niechęcią
do...
−
Ha!
−
wrzasnąłem.
−
Rozdział l, strona 19. Zaczęła mnie całować radośnie. Dotkną-
łem jej piersi i już, natychmiast, chciałem ją mieć.
−
Tutaj, w kuchni?
−
zapytała.
−
Tak, tutaj, zaraz, natychmiast...
Wbiłem ją na siebie gwałtownie. Była bardzo wilgotna. Zawsze mnie pragnęła tak dzi-
ko, jeżeli oczywiście wyczułem odpowiedni moment, gotowość do, na przykład, kuchen-
no
−
podłogowych szaleństw.
−
Z
−
kim
−
ci
−
jest
−
le
−
piej
−
z
−
Kaf
−
ką
−
czy
−
ze
−
mną?
−
skandowałem w rytm silnych w
niej poruszeń.
Widziałem jej białe zęby w rozkosznym grymasie, czułem chłodne stopy na plecach i
jej ręce w moich rozgrzebanych włosach. Długo zazwyczaj nie mogła się uspokoić. Drżała
wtulona w moje ramię.
−
Tylko ty. Tom, tylko z tobą
−
powiedziała już spokojnie.
−
To nic dobrego, Tom. To
może być niebezpieczne w moim przypadku
−
dodała.
To nie było takie zwyczajne wyznanie. Zdarzało się, że czasami usłyszałem coś spe-
cjalnie dla siebie, ale prawie nigdy w ten sposób. Zazwyczaj mówiła mi to w trakcie naszej
zabawy literackiej, wtedy łatwiej jej było wycofać się z gry, obrócić wszystko w żart, za-
kręcić się wkoło, pociągnąć mnie za rękaw, pokazać nową książkę czy płytę. Wyznania w
takiej sytuacji, być może
−
próbuję odtwarzać jej sposób rozumowania
−
do czegoś zobo-
wiązywały, coś naprawdę znaczyły. A tego chyba bała się najbardziej.
Kiedy dzwoniłem do Mag z noworocznymi życzeniami, skrupulatnie i na wiele sposo-
bów przemyślanymi, nie wiedziałem, że ten rok będzie aż tak ważny w moim życiu.
Oczywiście piękne życzenia diabli wzięli, bo gdy tylko powiedziałem: Mag... reszta słów
gdzieś zagnieździła się w moim środku i tylko śmiech Magdy mnie rozluźnił. W końcu
ustaliliśmy, że życzymy sobie tego samego: zdać maturę, i to dobrze, zdać egzamin na stu-
dia (to ja) i przeczytać wspólnie dużo dobrych książek. Ta rozmowa trwała długo, już nie
potrafię jej odtworzyć, wiem tylko, że na jej zakończenie powiedziałem: Mag, rozdział 7,
strona 48
−
specjalnie dla nas. Ten rozdział zaczynał się od słów: „dotykam twoich ust,
palcem dotykam brzegu twoich ust” i był wyznaniem moich uczuć i marzeń. Bałem się re-
akcji, więc odłożyłem słuchawkę. Ta noc, przypuszczam, nie tylko dla mnie była bezsen-
na. Mogłem wszystko stracić albo wszystko zdobyć. Czekałem na telefon. W południe
zdecydowałem się wyjść z domu, aby się gdzieś pobłąkać i jeszcze raz od początku
wszystko przeanalizować.
W drzwiach zastałem list. Od niej. Czytałem go w nieskończoność, jak wariat, ale wie-
działem już, że nadejdzie to, o czym marzyliśmy.
−
„Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom
−
szeptała Mag.
−
Będziemy cierpieć. To nie-
uniknione. Obudziłam się. Myślałam, że w takim letargu dotrwam do jakiegoś tam mo-
mentu. A teraz? Takie rzeczy się we mnie dzieją, że nawet Soren Kierkegaard nie wie-
działby, co o tym myśleć. Czy wiesz, jaki był mój największy błąd?... Że już niczego od
życia nie oczekiwałam.
Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom. Musil mówił, że bywają okresy, gdy życie wy-
raźnie zwalnia bieg, jak gdyby się wahało, czy iść dalej, czy też zmienić kierunek. Wtedy
może przydarzyć się nieszczęście. Wiem... magia. Może i magia. Aleja poruszam się jak
we mgle, jak w filmie o zwolnionym tempie. Tom, a jeżeli nieszczęście jest przebudze-
niem? Odejściem od siebie zamkniętej, siebie uśpionej? Jeżeli jest tym, na co się czekało,
aby raz jeszcze mocno, intensywnie, szalenie żyć? Doprawdy, kondycja ludzka nie zna
granic. Ileż razy można się podnosić i padać? Ileż razy można się czuć jak spadający z
drzewa liść? Czuję, jakbym miała w ręku uchwyt drzwi, które wiodą na drugą stronę.
Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom. Będę próbowała się uwolnić. Chciałam zrobić z
siebie Przybyszewską, uwierzyć, że można przekroczyć pewne granice i żyć tylko życiem
mentalnym. Znów będę (jestem) w piekle? I miotam się. Tylko że ja niszczę wszystko, aby
potem cierpieć jeszcze bardziej. Szczęśliwe życie i piękne wzory nie dla mnie. Miałam żyć
już tylko ostrożnie. Brać ostrożnie. Nie mów nic, powiesz, gdy przyfruniesz, może do snu,
może do poduszki. Widać tak karty zostały rozdane. Musimy stwarzać nie tylko nasze du-
sze, ale i ciała, ty i ja. Już czuję ten paraliżujący dotyk, bo on taki być musi, nie inny. O ni-
czym innym teraz nie marzę, jak poddać się tej sile, a potem skoczyć, choćby tak jak Safo-
na. I może dla tych, którzy spojrzą z zewnątrz, moje szaleństwo będzie głupotą, ale dla
mnie już staje się świętością. Czujesz chłód mojej ręki? Ona czeka na dotyk, który z pają-
kiem tylko staje w zawody”.
Chyba wtedy szalałem ze szczęścia. Na pewno płakałem. Zadzwoniłem. Chciałem po-
wiedzieć, że ją kocham od dawna, że się bałem, że marzyłem... Nie wyszedłem jednak po-
za powtarzanie jej imienia.
−
Przyjdź, nie mów nic
−
wyszeptała.
Gdybym wtedy zrozumiał ten list tak jak dzisiaj, gdybym wyczytał z niego wszystko,
co się w nim czaiło. Gdybym zobaczył strach Mag, gdybym...
Któregoś dnia wpłynęła do klasy w nowym ciuchu, szałowo uszytym.
−
Ja pier...
−
gwizdnął Piotr i zamknął w pół słowa ręką dziób. Oczywiście udała, że nie
słyszy, choć drobny ni to uśmiech, ni to grymas dowodził, że nie pogardziła nawet tym
niewyszukanym komplementem. Coraz trudniej było mi ukrywać swoje uczucie, udawać,
że łączy nas tylko intelektualne porozumienie. Wiedziałem jednak, że to moja, nasza jedy-
na szansa, przynajmniej do matury, a to już niedługo, a potem tylko egzamin na studia.
Moi rodzice byli nią zachwyceni. Widzieli aż nazbyt namacalnie jej wpływ na mnie od
czasu, gdy zacząłem siedzieć w domu, czytać, uczyć się, chodzić regularnie na treningi. I
pomyśleć, że powtarzałem drugą klasę liceum z powodu języka polskiego... Zmieniłem
szkołę bez większych nadziei na jakąkolwiek odmianę. Postanowiłem się przemycić, nie
wychylać i robić tylko to, co najbardziej konieczne. Aż do momentu, gdy napisałem wy-
pracowanie na temat: „Jak wyobrażam sobie raj?” Otrzymałem zeszyt z podkreślonym już
pierwszym zdaniem: „Raj wyobrażam sobie jako nie kończącą się bibliotekę”. Na margi-
nesie był dopisek: Borges, a pod spodem recenzja, będąca właściwie prywatnym listem
(taki miała zwyczaj, nie tylko w stosunku do mnie) wychwalającym mój styl, oczytanie
itp. Nie miałem pojęcia, że tak właśnie raj wyobrażał sobie Borges, ale być może wyczy-
tałem to gdzieś i przyjąłem jako swoje.
Do Mag zbliżałem się powoli, stopniowo, aż w końcu kiedyś odwiedziłem jej mieszka-
nie. Wracała obładowana książkami. Torba na ramieniu, reklamówka z oberwanymi
uchwytami pod pachą i jeszcze jakieś czasopismo w ręku. Chciałem, aby to wszystko jej
wypadło i rozsypało się na chodniku. Nie czekałem długo.
−
Czy należy pani do kobiet, pod którymi most potrafi się załamać wyłącznie dlatego,
że na niego weszły, do tych, co szlochają, gdy wspomną los loteryjny, na który właśnie
padło pięć milionów, a który dopiero co leżał na wystawie?
−
Cortazar, Gra w klasy, rozdział l, strona 21
−
powiedziała rozbawiona.
To była jej ulubiona powieść, bo często o niej mówiła. I tak rozpoczęła się nasza zaba-
wa. Wymieniliśmy później własne egzemplarze tych samych książek, aby porównać, które
z wyrażeń i zwrotów zostały przez nas podkreślone. Porozumiewaliśmy się, cytując jako
pytanie lub odpowiedź odpowiednie fragmenty. Chciałem tak z nią rozmawiać, więc wer-
towałem tę książkę codziennie. Nie mogłem przypuszczać, dokąd nas ta zabawa zaprowa-
dzi, tak samo jak Mag nie mogła przewidzieć, na ile się jej poddam i na ile jej podołam.
Mieszkała sama, na dziesiątym piętrze. Zamiast wizytówki na drzwiach przyklejony był
kolorowy motyl. Jej mieszkanie było różne od tych, jakie znałem. Nie przypominało w ni-
czym mieszkania moich rodziców, bo właściwie nie było w nim mebli, albo raczej tego, co
u nas zwykło się za meble uważać. Cały pokój zagospodarowany był regałami i książkami,
biurkiem wmontowanym w półki, małym stolikiem, jednym krzesłem i szerokim tapcza-
nem. Koniec.
−
Pozbieraj szklanki z półek. Tom
−
powiedziała.
−
Miała pani gości?
−
Nie, sama wypiłam tyle herbat.
−
W ciągu tygodnia chyba?
−
Nie wiem, chyba od wczoraj... do mnie nikt nie przychodzi... to znaczy od dłuższego
już czasu nikt...
−
Ile herbat można wypić, proszę pani, w ciągu dnia?
−
Nie wiem. Tom, policz, ale myślę, że tyle, ile matę... Wyszedłem od niej ze stosem
książek do przeczytania. Wracałem tam coraz częściej, aby wygodnie rozsiąść się w ja-
kimś kącie i rozmawiać o wszystkim. W sposób bałaganiarski przeskakiwałem z tematu na
temat, od perypetii literackich bohaterów do własnych problemów. Potrafiła słuchać i tłu-
maczyć, utożsamiać się z moimi myślami, nawet z Jolką, o której często mówiłem. O niej
samej wiedziałem niewiele, ale i tak wydawało mi się, że znam ją dobrze, o wiele lepiej
niż swoich kolegów, niż Jolkę, z którą kochałem się już od pół roku. Zrozumiałem, że już
nigdy nie będę tym, kim byłem dotąd: małym chłopcem, który goni za piłką, ciska książki
w kąt, aby biec do dziewczyny, bo akurat u niej chata wolna.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem Nostromo, że pokonam, przeniosę, zdo-
będę, zdam, nauczę się, wygram. Nasza przyjaźń zobowiązywała mnie do tego. Być może
już wtedy robiłem wszystko dla niej i przez nią, z korzyścią aż nadto wymierną dla siebie,
świadom i tego, że rodzice są ze mnie dumni, że uwierzyli we mnie po raz pierwszy od
pamiętnego repetowania klasy.
−
Źle sypiasz, Mag
−
powiedziałem któregoś wiosennego dnia, gdy już powoli kasztany
zakwitały i absolutnie wiadomo było, ze matura się zbliża, więc trzeba będzie ją zwycię-
żyć.
−
Złe, nawet bardzo źle
−
powiedziała.
−
A najgorsze są sny, powtarzające się, te same,
choć w innych okolicznościach. Śni mi się, że jestem aresztowana i mam stanąć przed są-
dem, oskarżona chyba o jakąś zbrodnię. Nigdy nie wiem dokładnie o jaką, ale wiem, że to
coś haniebnego, coś, co od dawna udawało mi się ukrywać i nagle wszyscy o tym wiedzą...
Pocieszałem ją wakacjami.
−
Tak, tak, Tom
−
mówiła.
−
Dlaczego nie przyjmować tego, co się dzieje bez prób
tłumaczenia, bez świadomości porządku i nieporządku, rozdział 2, strona...
Chciałem jej dotknąć tym samym dotykiem, jak wtedy, po raz pierwszy.
−
Jestem szczęśliwa
−
krzyknęła
−
ergo: bez przyszłości...
−
Bzdury, przecież wiesz, że gdy ja tylko tę szkołę... potem egzamin... wyjedziemy,
uciekniemy, będziemy razem, damy sobie radę... Tylko mi nic nie mów o różnicy wieku i
doświadczeń
−
ubiegłem w porę jej słowa.
−
Dziesięć lat to jest nic w porównaniu z wiecznością... jak chcesz, pozwolę urosnąć
mojej brodzie, abym wyglądał poważniej od ciebie.
Kochaliśmy się potem zachłannie, słuchając płyt, pijąc raz herbatę, raz kawę. Marzyłem
o tym, aby patrzeć na nią śpiącą, oswajać strachy, dotykać jej piersi bez końca, zapomnieć
o tym, że już niedługo spotkamy się po przeciwnej stronie zielonego stołu i będę musiał
zapomnieć wtedy o jej ciele, widzieć w niej tylko ciało pedagogiczne, ale jak bardzo moje.
Widzieć w niej Państwową Komisję Egzaminacyjną i mówić mądrze, aby nie zawieść, aby
wygrać.
W tym dniu nie zdążyliśmy zrobić tego, co było zaplanowane, bo Mag, zgodnie z zasa-
dą Cortazarowskiej Luisy
−
Magi
−
Dobrej Wróżki (rozdział 20, strona 102) opowiedziała
mi, jak wyglądało jej życie przedtem, zanim została ze mną. Chciałem wiedzieć, nawet
bardzo, bynajmniej nie z męskiej, głupiej próżności i ciekawości, chciałem, aby mówiła,
bo to był jedyny, naprawdę jedyny sposób, aby wszystko, co było, zostawić za drzwiami i
być tylko ze mną w pokoju. To nie była smutna opowieść, albo przynajmniej nie była w
sposób smutny opowiedziana.
−
Wiem, że gdybym miała szansę wrócić do przeszłości i zmienić coś w swoim życiu,
niczego nie zmieniłabym radykalnie. Najwyżej drobiazgi, jakieś drobne gesty, inaczej po-
stawione, ale te same pytania. Wtuliłem nos w jej szyję, tak między uchem a ramieniem i
wdychałem zapach, już nasz, wspólny, nie tylko jej. Czułem ciepło, nie tylko drżenie mię-
śni, które jeszcze uspokoić się nie mogły, patrzyłem w jej oczy, przenikałem przez szkła,
szkła zdejmowałem, odkładałem na dywanie, aby zobaczyć, co w tych oczach na dnie.
Chciałem uwierzyć, że jeszcze tyle chwil przed nami, które się staną, ale nie wiadomo, jak
i gdzie, a na razie zapadaliśmy się w siebie, zjednoczeni wszystkim, co nam dano.
Nie odzyskała przytomności. Nie pojechaliśmy na wakacje, choć wszystko było przy-
gotowane i choć nie zawiodłem jej nadziei ani w szkole, ani na egzaminach wstępnych.
Chciałem zostać wtedy w nocy, ale powiedziała:
−
Biegnij do domu, Tom, przed sobą mamy dwadzieścia nocy nad morzem. Przecież
wiesz, że mieszkam tu, niedaleko.
Na poduszce znalazłem nabazgraną kartkę, skreśloną jeszcze w chwilach przytomności:
„Dostojewski, Aforyzmy, strona tytułowa”. Sprawdziłem: „Gdyby na świecie wszystko
działo się rozumnie, to nic by się nie działo. Możemy poznać tylko to, co w danym mo-
mencie widzimy własnymi oczyma. Początek i koniec rzeczy jest dla człowieka zawsze
fantastyczny”.
Tak, Mag, tak, Mag... Ileż to już lat minęło, ileż to już lat nie zaglądam do Gry w klasy,
nie szukam kibucu, nie czekam na Białe Niebo, Białą Lokomotywę... Czasami myślę, że
nasze życie przypominało złą literaturę.
Cóż ci mogę teraz dać, oprócz słów, którym nikt nie da wiary? Tak, Mag, a „pamięć
przestrzeloną dźwigam już ja...”
−
Cortazar, rozdział... Głupi, Tom... to Lipska, Antologia
Lama, strona...
JEŻELI cokolwiek możemy
sobie ofiarować
tak naprawdę i do końca
to naszą
względem siebie uczciwość
której zaniechaliśmy
wobec innych
aby siebie spełnić i ocalić
myślę tak
w rozzłocone jesienią popołudnie
w które zapewne kiedyś
urodził się Tycjan
bo skąd inaczej wiedziałby
jakie włosy powinny mieć jego kobiety
Oczekiwanie
E.P.
Moja Kobieta Winna Grzechu, namiętności pełna, wysiądzie za chwilę z pociągu. Cze-
kam na nią z bukietem kwiatów. Odmieniałem jej imię przez wszystkie dni miesięcy, przez
zimę i wiosnę, odmieniam i teraz przez kolejne chwile. Wysiądzie w słońcu. Przyrzekła, że
nie tylko w listach będzie, lecz w życiu i że dotkniemy się najpiękniej.
Więc przyjedzie za chwilę. Być może zapragnęła mnie realnego, z kości i krwi. Być
może nie potrafi już rozmawiać z Abelardem, który mógł tylko pisać, ani z Hamletem, któ-
ry stawiał pytania, ani z panem Flaubertem z domu Bovary, który tęsknił do innego życia,
przybrawszy maskę kobiety, ani z panią Rosą, która dobrze wiedziała, że niekoniecznie
trzeba mieć powód ku temu, by się bać, ani nawet z Kareniną, która nie chciała, aby Kare-
nin się uśmiechał i przebaczał.
Być może pragnie tylko mnie. I mnie potrzebuje. W tym moja nadzieja. Wysiądzie za
chwilę i powie, że jest zmęczona
−
przez tę podróż, przez Pascala, Dostojewskiego i Sa-
skie Rembrandta. Wysiądzie uśmiechnięta. Podbiegnę i wezmę ją na ręce. Powiem, że
czekałem całe życie. Powiem, że kocham.
Nie, nie tak. Nie ruszę się z miejsca. Poczekam, aż ona podejdzie. Poczekam spokojnie.
Poda mi rękę, którą z szacunkiem pocałuję, a potem przytulę ją tak delikatnie, obejmę ra-
mieniem i pójdziemy przed siebie. Żadnych gwałtownych reakcji. Bez sensu. Nie, jeszcze
nie tak. Za chwilę moja Kobieta Winna Grzechu, namiętności pełna wysiądzie z pociągu.
Podbiegnie do mnie stojącego z bukietem kwiatów w ręku. Wysiądzie w słońcu, zarzuci
mi ręce na szyję i powie: Czekałam na ciebie całe życie, kocham cię, mój chłopczyku.
Moja kobieta. Moja Kobieta Winna Grzechu wysiądzie z pociągu. Wysiądzie. Na pew-
no wysiądzie. Czekam razem z kwiatami i słońcem. Więc opanuj się jeszcze przez kilka
minut. Zapal papierosa. Nie, nie tak. Żuj gumę, czytaj coś nonsensownego.
Nie. Nie tak. Bez sensu. Czekaj spokojnie. Twoja kobieta za chwilę do ciebie podejdzie.
Powie: Dziękuję, że jesteś. Bądź moim źródłem. Będę zawsze spragniona. Kochaj mnie,
zobaczysz
−
stworzymy siebie od nowa dla siebie i dla życia. Jestem ostatnio więcej z tobą
niż z sobą. Chcę mieć ręce pełne ciebie, a gdy zamkniesz oczy, pobiegniemy razem po ró-
żę; po jej zapach i czerwień, kolcami przypieczętujemy nasz dzień, a potem zaśniemy
wplątani w siebie wszystkim, co nam dano i będzie cisza. I będzie ona
−
moja Kobieta
Winna Grzechu.
Nie, nie tak. Jeszcze nie tak. Moja kobieta wybiegnie z pociągu, zawiśnie na mojej szyi
i powie: Przytul mnie mocno, wejdź we mnie. Moja kobieta będzie moją, zwisając w mo-
ich ramionach. I powie: Nie bądź rozważny, bądź szalony i nie bój się ran, które są świę-
tem.
Mam to, czego chciałem. I powinienem dziękować Bogu, że o mnie pamiętał, że mnie
nie pominął wśród tylu zadań do wykonania, próśb do wysłuchania. Chłonę każdą sekundę
wyczekiwania, oswajam je, czuję ich długość i ból. Czuję cieleśnie, dotykalnie. Oswajam
nawet swoje rozczarowanie, które też wydarzyć się może. Nie proszę Boga, by je odwró-
cił, bo dlaczego miałby odwrócić coś ode mnie, skoro nie odwraca od innych? Trwam w
chwili. Nadsłuchuję. Czuję, że jestem bardziej niż wczoraj, bardziej niż kiedykolwiek.
A moja kobieta będzie za chwilę ze mną. Czekam na nią. Czekam. Będzie tym wszyst-
kim, czego nie ma w tej chwili: ptakiem w locie i mgłą. Będzie realna, dotykalna, a nie
tylko między snem a snem. Będzie moja. Wejdę w nią cały, a ona podda się moim rękom i
odwzajemni każdy gest. Nie będę jej o nic pytał, bo pytania mogą nas rozdzielić. Moje
uczucia dla niej są takie, że chciałbym, aby spotkało ją wszystko, co dobre dla niej, choćby
to miało być złe dla mnie.
Czekam na sen, o który się prawa modlić nie miałem, a który wydarzy się na pewno.
Wydarzy się. Już za chwilę. Czas przestaje istnieć, a ja rozmawiam z nią, nawet gdy nie
rozmawiam. Pozostaje tylko chwila, błysk nagłej pewności, podnoszący na duchu i zapra-
szający w nieznane. Nigdy jeszcze zapach kwiatów nie był tak silny. Radość też boli. Ale
to nic. Ból urzeczywistnia. Tylko on jest prawdziwy. Wszystko z niego: strach, rozpacz,
tęsknota, której zabić nie można, bo przemyca się w kolorze oczu i zapachu. I dlatego jest
wieczna, jak trawa.
Moja Kobieta Winna Grzechu za chwilę wysiądzie z pociągu i zrobię z nią wszystko, co
jej obiecałem. Stanie się ciałem jak słowem wyszeptanym. Będę ją kochał hiperbolicznie i
ponadrzeczywiście, a ona będzie się prężyć pod każdym moim, nawet niewidzialnym, ge-
stem.
Moja Kobieta Winna Grzechu, miłości pełna
−
stoi przede mną. W jej oczach siedzi
demon
−
ten sam, który opętał Joannę, Matkę, tę od Aniołów. Moja kobieta przytula się do
mnie i mówi:
Nie chcę być bez ciebie, nawet jeśli będę.
WYJMIJ mnie ze skrzynki delikatnie
ze skrzynki takiej samej jak tutaj
może mniej odrapanej tylko
ale zresztą czy to ważne
we mnie też są drzazgi i plamy
a przecież to nas zbliża gdy szeptamy
do siebie
i robimy nasze miny
wyjmij mnie ze skrzynki zmniejszoną
do rozmiaru listu w brązowej lub
białej kopercie
wyjmij ostrożnie i posłuchaj
tutaj tez kasztany spadają z drzew
i zbieram je do kieszeni
i przechowuję do następnej jesieni
która
wcale nie będzie nasza
Oszczędzaj siły na wszystko co
wydarzyć
się może
choć wiesz ze nie na pewno
oszczędzaj siły i czyń życie
jak tu
aż do chwili gdy poczujemy
nasze stopy na moście w Avignon
Między snem a snem
Nareszcie wysiadła z pociągu, na który tyle razy w poprzednich dniach wychodziłem.
Podeszła spokojnie. Nie zarzuciła mi rąk na szyję, nie rzuciliśmy się na siebie, wbrew tylu
obiecywanym słowom. Odgarnęła włosy z czoła i w tym samym momencie z prawego ra-
mienia zsunęło się jej ramiączko bluzki. Była opalona. Dotknąłem tego ramienia, a wtedy
ona przejechała delikatnie palcem po mojej brodzie. Lekki grymas przebiegł jej przez usta.
−
Chodźmy
−
powiedziała.
Wsiedliśmy do samochodu. Zapaliłem. Wyciągnęła kluczyki ze stacyjki gwałtownie,
spojrzała na mnie i jednym, zdecydowanym ruchem zdjęła bluzkę.
−
Czy myślisz, że pozwolę ci dojechać najpierw do domu?
−
zapytała.
Dotknąłem jej piersi, poczułem się zupełnie zniewolony, gdy tylko zaczęła mi rozpinać
spodnie.
−
Zamknij oczy
−
poprosiła
−
zamknij oczy i nic nie mów.
Poddałem się jej rękom i zapachowi. Całowała mnie po twarzy, po oczach. Chciałem ją
przytulić, ale złapała moje ręce i usiadła na moich kolanach. Wchłonęła mnie swoim wil-
gotnym środkiem. Byłem w niej cały.
−
Jesteś ogromny
−
szeptała
−
i czuję cię tak doskonale. Czułem jej piersi. Musnąłem
językiem wnętrze uda. Zacisnęła palce na moich unieruchomionych ramionach.
−
Mam ciebie
−
szeptała
−
jesteś w moim środku i za chwilę zupełnie zwariuję.
I tak się stało w tej samej sekundzie u niej i u mnie. Pulsowałem długo, a ona zwalniała
swój drapieżny uścisk i coraz łagodniej wtulała się w moje ramię, drżąc z rozkoszy. Mil-
czeliśmy chwilę. Otworzyłem oczy, uwolniłem ręce, wziąłem w nie jej buzię. Łzy niebie-
skim tuszem spływały po policzkach. Zlizałem je radośnie.
−
Byłaś bez majtek
−
powiedziałem.
−
Tak, zdjęłam je w pociągu
−
dodała już spokojnie i wcale niefiluternie.
Lubiłem te chwile, kiedy przeobrażała się z roznamiętnionej kobiety w rozkapryszoną
dziewczynkę. Dziewczynka, wieczne maleństwo, ale z perfidią ostatniego prześmiewcy w
głosie, gestach i wyreżyserowanych wydarzeniach. Także w ucieczkach, które, jakby na
nie nie spojrzeć, były tylko chwilowym opuszczeniem klatki własnej i powrotem do pu-
łapki jeszcze bardziej tłamszącej. Powinna kiedyś zrozumieć, że ucieczki i powroty noszą
u niej znak równania, że są jeszcze jednym mirażem, promykiem gasnącym szybciej niż
spływająca łza, niż przydeptany liść, niż skrzywdzony człowiek. A jednak w każdej jej
ucieczce była żałosna próba łapania sensu, którego, logicznie rzecz biorąc, najzupełniej brak.
Godziłem się na te ucieczki i chwile. Chciałem, by trwały, wcale nie będąc pewnym, że naj-
ważniejsza jest teraźniejszość. Bardzo chciałem umieć, tak jak ona, zatracać się w teraźniej-
szości i z każdej jej sekundy czynić poezję zdolną dać wszystko. Wszystko? A może tylko
halucynację, w której jest się zapachem, dźwiękiem, cieniem, książką, odbiciem w oczach?
Drżałem jeszcze. Przytuliła się mocniej.
−
Papierosa
−
powiedziała
−
daj papierosa. Zapaliłem i podałem. Pociągnęła go łap-
czywie kilka razy i zgasiła.
−
Wstrętne są papierosy, gdy jest upał
−
dodała. Ruszyliśmy. Czekał na nią pokój, ten
co zawsze. Miałem nadzieję, że pomieszka w nim trochę, może dzień lub dwa, może coś
przeczyta, może napisze.
W windzie tuliła się do mnie, rozpinając mi koszulę. Wyszedłem bez niej. Otwierałem
drzwi mieszkania, a ona łapczywie rozpinała moje spodnie i swoją spódnicę. Uwielbiałem
ten pośpiech i czułem, że tym razem nie zawędrujemy dalej niż na środek przedpokoju.
Marzyłem od tygodni, by dotykała mnie tak właśnie swoją chłodną ręką, by nie pominęła
żadnego kawałka mojego ciała, by całowała mnie wszędzie i brała zdecydowanie, zabor-
czo. Prężyłem się pod jej ręką i zaciskałem zęby w nadpływającej rozkoszy.
−
Robisz to wspaniale
−
wyszeptałem.
−
Nic nie mów, zamknij oczy
−
zadecydowała. Byłem posłuszny i czułem, że za chwilę
posiądzie mnie znowu. Wchłonęła mnie sobą jeszcze namiętniej niż w samochodzie, znie-
ruchomiała, a potem poruszała się lekko, dotykając moich włosów i dbając o to, bym jej
nie zagarnął swoimi rękami. Udało mi się jednak wykorzystać sekundę, w której zwolniła
uścisk, a wtedy przerzuciłem ją na plecy. Biła mnie pięściami, gryzła po ramionach, pa-
znokciami rozrywała pośladki. Wchodziłem w nią długo, mocnymi, sztywnymi ruchami,
czułem smak jej potu, dojrzałe piersi rozkołysane pożądaniem, czułem zęby, ślinę, łzy.
Wreszcie zimne stopy na plecach. Już się nie broniła. Przyciągnęła mnie do siebie i łkała,
jak ja w dziesiątkach miłosnych listów do niej. Nasze ciała zastygły na moment w bezru-
chu, by z tym większą siłą wbijać się w siebie, aż wreszcie wypełnić się do końca. Jej uda
były gorące. Nie zwalniała uścisku, a ja głaskałem ją po włosach i całowałem po oczach.
−
Wiesz... jesteś, jesteś cudowny i tylko z tobą mogę się kochać, i tylko ciebie...
−
szlo-
chała, wypowiadając kolejne słowa.
−
Nie mów nic
−
powiedziałem.
−
Jesteśmy znowu i dla siebie.
Długo ją tuliłem i uspokajałem. Chciałem jej powiedzieć, że nasze życie jest półżyciem,
a my warci tylko tyle, co książka w dwóch tomach, z których jeden jest w moim mieszka-
niu, a drugi w jej. Chciałem powiedzieć, że nasza miłość to dekompozycja, połowiczność,
ale milczałem, bo przecież dziesiątki razy powtarzałem to w listach i sam już nie miałem
pewności, czy rzeczywiście nasze spotkania są mniej warte niż życie tych, które niby
upływa ręka w rękę i łóżko w łóżko.
−
Zimno mi tutaj i niewygodnie
−
powiedziała, podnosząc się leniwie, zbierając rozrzu-
cone ubrania i idąc w stronę łazienki.
Przygotowałem kąpiel. Siedziała skulona, mała i bezbronna. Wziąłem ją na ręce i zanu-
rzyłem w wodzie. Przyniosłem szklanki z whisky.
−
Dzień dobry, maleńka.
Uśmiechnęła się smutnawa. Wiedziałem, że chciała, abym był
teraz opiekuńczy i delikatny.
−
Dzień dobry, chłopczyku, czy wiesz, że składam się głównie z pragnienia ciebie?
−
Czy będę bardzo niegrzeczny, gdy powiem, że ja głównie
z myśli o tobie?
Zrobiła naburmuszoną minę, a potem wciągnęła mnie do wanny, przytulając serdecznie.
Przyrzekłem sobie po raz setny tego dnia, że nic nie powiem o tym, by wreszcie uciekła na
dobre i zamieszkała ze mną, nie powiem, bo chcę, by ten dzień, ta noc, a może nawet na-
stępny dzień upłynęły bez rozmów zasadniczych, których aż nadto mieliśmy w listach.
Wyszedłem z wanny pierwszy, by przygotować kolację. Ona
−
w ciągu dwudziestu mi-
nut zdążyła przeobrazić się znów z łkającej dziewczynki w dojrzałą kobietę. Siedziała wy-
prostowana, chyba w nowej sukience. Leniwym ruchem sięgnęła po torebkę i wyciągnęła z
niej okulary. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała czytać Sartre'a lub roztrząsać uważnie
bieżące wydarzenia polityczne, z których i tak nigdy niczego nie potrafiła zrozumieć. Po-
czułem znów nagły przypływ pożądania. Chciałem ją wziąć na tym fotelu, w którym już
tyle razy się kochaliśmy, ale odkryła moje zamiary, zanim spróbowałem wykonać jakikol-
wiek gest. Uśmiechnęła się mimochodem, wyciągając z torebki jakieś publikacje i powie-
działa:
−
Oszczędzaj siły, kochany, masz przed sobą całą noc.
Rozmawialiśmy. To znaczy
−
ja słuchałem. Opowiadała z błyskiem w oczach o nowych
tłumaczeniach Dickinson, czytała fragmenty, porównywała z innymi tłumaczeniami. Do-
wiedziałem się ,co robił ostatnio któryś z jej przyjaciół i dlaczego, co zgubiła, czego za-
pomniała i wreszcie o Carmina Barana Carla Orffa w wykonaniu Chicago Symphony Cho-
rus and Orchestra pod batutą Jamesa Levina.
Czasami wydawało mi się, że szukam sensu w czymś, co od początku miało w sobie
coś z maligny, a jednak trwałem przy niej. Nie odbierała mi marzeń, a marzenie czasami
stawało się ciałem, wypełniało się i jakiś sens chyba tworzyło. Była dla mnie ciągle czymś
niedotykalnym, choć dotykałem jej, a potem wszystko pieczołowicie zatrzymywałem w
sobie.
−
Widziałam dzisiaj w czasie podróży pięć bocianów, w tym jednego w locie
−
powie-
działa nagle, zmieniając temat i spuszczając głowę.
−
Zapragnęłam wtedy nosić w sobie
dziecko, czuć, jak dojrzewa, porusza się. Chciałam mieć duży brzuch i nosić go przed sobą
z dumą, a potem rodzić to maleństwo dzielnie, podporządkowywać się tylko temu pulsują-
cemu rytmowi i trwać w nim
−
dokończyła.
Wszystkie moje postanowienia wzięły wówczas w łeb. Znów mówiłem, przekonywa-
łem, prosiłem, widząc w tym szansę dla niej, dla nas.
−
Głuptasie, dziecko nie może być środkiem do celu, musi być celem samym w sobie.
W przeciwnym razie popełniamy zbrodnię.
A poza tym, ja wcale nie myślałam, by urodzić człowieka, którego potem trzeba wy-
chować i przez długi czas być dla niego. Ja tylko mówiłam o moich zwierzęcych namięt-
nościach, które zrodziły się w tamtej właśnie chwili, ja tylko mówiłam o zewie krwi, o
pragnieniu, któremu nie chcę dać przyzwolenia, bo wiem, że nie stałoby się ono moim je-
dynym celem.
Chcę pisać
−
mówiła dalej
−
i jak na złość, czuję, że jest we mnie tylko klucz i za każ-
dym razem, kiedy próbuję przekręcić słowo, słyszę szczęk zamka i słowo zamiera w pół-
dźwięku.
Pomyślałem, że znowu jesteśmy w punkcie wyjścia, że nie możemy oczekiwać żadnych
radykalnych rozwiązań i spotykać się będziemy tylko na granicy dwóch światów, z któ-
rych każdy zmieściłby się w jej albo moim pokoju. Będziemy kurczyć się w brudnych po-
pielniczkach, których tak nie lubiła, w przyjazdach i odjazdach, otwartej książce, w listach,
z których każdy będzie rozbitkiem. Będziemy odnajdywać się na wycieraczkach swoich
domów i płakać nad białą kartką papieru, która stanie się albo kolejnym listem, albo na-
stępnym opowiadaniem. Po prostu, namiętność przyniosła nas któregoś dnia, a śmierć za-
bierze któregoś wieczoru.
Dotykałem jej stóp, całowałem nogi, zbliżałem się ustami do jej wilgotności i pragnie-
nia, chciałem znów być w niej, jak ciepło w naszych ciałach, życie we krwi. Nasze życie
będzie zapewne krótsze niż jej opalone nogi
−
myślałem. Rozchyliła uda. Zdjąłem z niej
wszystko, co miała. Drżącą zaniosłem do łóżka i wrzuciłem w pościel. Leżała, tuląc twarz
do poduszki, kontrastując brązowym ciałem z bielą pościeli. Tylko jej wąska, chłopięca
pupa stanowiła jasną plamę. Wszedłem w nią delikatnie, a potem gwałtownie. Otworzyła
ją dla mnie, tylko dla mnie, i pojękiwała cichutko. Moja, nie
−
moja. Słuchałem potem jej
serca i słyszałem plusk łez, które tam tylko były bezpieczne, mogły przepływać przez dwie
komory w nadziei, że nigdy nie znajdą ujścia na zewnątrz. Zasnąłem na jej ramieniu i we
śnie zobaczyłem strach, który nawet siebie się bał. Wziąłem go w ramiona i chciałem
oswoić, aby był nasz, wspólny, a wtedy moglibyśmy spać dalej, słuchając deszczu plusz-
czącego, który nie byłby wcale łzami, przelewającymi swoje żale.
Nie wiem, kiedy się zbudziłem, ale nie było jej wtedy obok. Chciałem ją błagać, by zo-
stała jeszcze, by wróciła. Nie wcześniej jednak niż za tydzień.
SAMOBÓJSTWO
jest formą masturbacji
pisała Annę Sexton
zapewne
w nadziei ze ta myśl
uratuje ją od kolejnego odejścia
spotykam się z Anne
w jej wierszach
i wiem że widziała tylko część prawdy
bo przecież dla niej ten samobójczy
czyn/gest/wybór/
oznaczać mógł tylko to że spotka się
ze mną
o jeden raz mniej
Grzech
Stał na brzegu peronu, nie będąc do końca przekonany, czy wsiądzie do pociągu, który
miał za kilka minut nadjechać. Cel podróży wydawał mu się tak samo mglisty, jak jego
myśli splątane z włosami. Poddał się poszturchującym go ludziom i wszedł razem z nimi
do przedziału. Nie wyciągnął do czytania przygotowanych z przyzwyczajenia czasopism,
wtulił się w kąt i próbował zasnąć, poddając się stukotowi jadącego pociągu.
Zobaczył pod zamkniętymi powiekami jej twarz, uśmiechniętą, łagodną. Z jej uszu wy-
rastały bratki żółte i fiołkowe, takie same, jakie podlewał na jej grobie tej wiosny. Zamazał
ten obraz, potrząsając głową.
−
Tylko nie umarli
−
pomyślał.
−
Jestem wśród żywych
−
powtórzył w sobie, patrząc jednocześnie na kobietę siedzącą obok i pobrzękującą srebr-
nymi bransoletkami. Było ich może dziesięć, zapewne kupowanych przez rok albo dwa.
Próbował skupić myśli na tych brzęczących kółkach, bo je widział i słyszał, były więc bar-
dziej rzeczywiste niż on, wymykający się sobie do tego stopnia, że tracił momentami po-
czucie pewności, czy ten, który niedawno jeszcze stał na peronie był tym, który teraz sie-
dział i patrzył na obcą kobietę. Próbował wyobrazić sobie, że spotyka się z nią w którymś
z łóżek tego świata. Była młoda, świeża, pachnąca, opalona. Te myśli też nie przyniosły
mu nawet chwilowego odprężenia, odczuł jedynie, że znajduje się wśród ludzi, zdecydo-
wanych głosić zwycięstwo żywych nad tymi, których już nie ma.
−
Może kupi pan kwiaty?
−
usłyszał nad sobą ciepły głos.
Skinął głową.
−
Które? Żółte czy fiołkowe?
Drgnął, spojrzawszy na bratki. Podał jednak banknot i wziął dwa bukieciki. Kobieta z
bransoletkami spojrzała zdziwiona, gdy kwiatami przetarł spocone czoło, po czym położył
je nieco zmięte na blacie stolika. Umościł się wygodniej w fotelu, jak gdyby tam chciał zo-
stawić swoje zmęczenie. Wtedy zobaczył ją, wchodzącą w środku nocy i ustawiającą fiolki
z lekarstwami tak samo pieczołowicie, jak klatkę ze swoimi ptakami.
−
Przy życiu najbardziej trzyma mnie myśl, że mogę w każdej chwili odejść. Tabletek
mam dostatecznie dużo
−
powiedziała.
Jej głos brzmiał jak dawniej i sprawił mu przyjemność. Chciał, aby dalej mówiła, ale
ona tylko przechadzała się pod jego powiekami, roztaczając wokoło zapach ukochany, któ-
ry snuł się jak żółte motyle za Mauricio Babilonią.
−
Ten pociąg dalej nie jedzie, proszę pana
−
usłyszał głos
kobiety z naprzeciwka.
Wysiadł i w ciągu kilku minut znalazł się na Rynku Starego Miasta. Był upał.
−
A teraz odpocznij, naprawdę to jest konieczne
−
znów odezwała się do niego.
−
Najlepiej idź do małego, bardzo starego kościoła. Wiesz gdzie, prawda? Od Rynku w
prawo, w wąską uliczkę, tak, tam właśnie święty Andrzej da ci schronienie. Na pewno bę-
dziesz sam, jak tego chcesz. Masz rację, ludziom jakoś nie przychodzi do głowy, aby przed
upałem chronić się w kościele.
Ruszył szybko przed siebie i po chwili był tam, gdzie mu kazała. Siedział w ciszy, ob-
serwując ambonę w kształcie łodzi, i myślał, że i on skończy ze sobą na wszystkie sposo-
by. Poruszył się gwałtownie, wykonując zdecydowany gest dłonią.
−
Nie, nie wychodź tak szybko
−
powiedziała znowu.
−
Spójrz jeszcze w prawo, wi-
dzisz, w drugiej ławce z brzegu siedzi dziewczynka z długimi włosami i w bardzo krótkiej,
białej spódniczce. Marzy o tym, aby ktoś wspólnie z nią pokochał chłód tego kościoła. Nie
zostawiaj jej samej, nie mów nic, tylko wyciągnij
rękę w jej stronę, nawet nie dotykaj. I tak powinna wyczuć jej ciepło.
Spojrzał. Siedziała wyprostowana. Oczy błyszczały jej, jak wtedy, wiosną, gdy space-
rowali po Rynku Starego Miasta, a gołębie siadały im na ramionach niczym świętemu
Franciszkowi.
−
Opowiedz
−
poprosił.
−
Opowiedz wszystko, obiecałaś przecież tak samo, jak i ja
obiecałem, gdybym odszedł pierwszy. Opowiedz wszystko po kolei, tylko tobie mogę
uwierzyć.
−
Uspokój się, uspokój się teraz, kiedy już wiesz, o co w życiu chodzi, kiedy już wiesz,
że o nic
−
powiedziała.
Zaniknął oczy i poddał się opowieści spokojnej, opanowanej i dalekiej jednocześnie.
Dźwięczała znajomym głosem.
−
Wszystko nie tak, jak planowałam, nie tak, jak sobie wyobrażałam. Sen był długi i
niespokojny. Tym, którzy pozostali, pozwolił jednak uwierzyć, że odeszłam na zawsze.
Obserwowałam ludzi, którzy z profesjonalną wprawą ubierali mnie i układali w wyścieła-
nym atłasem pudełku.
−
Młoda i głupia
−
mówili
−
i taką ma cienką skórę, więc życie bar-
dziej ją dotykało, gniotło, uciskało. Jedyna moja radość w tamtych chwilach wynikała z
poddania się czemuś większemu niż to, co znałam. O tyle tylko byłam na razie bogatsza od
uczestniczących w codzienności. Śmierć jest być może największym, ale nie ostatecznym
doświadczeniem. To, co po nim następuje, jest koszmarem, jakiego nawet Hieronimus Bo-
sch nie uwiecznił. Chyba żeby...
−
Tak?
−
Chyba żeby ktoś zapamiętał sobie uwagi Juana Rulfa o tym, co trzeba zrobić w tej
ostatniej przed odejściem chwili... Trzeba zapłakać, koniecznie zapłakać, aby umożliwić
duszy wyjście z ciała, zanim ono zostanie zamknięte w drewnianej skrzynce i zakopane w
ziemi. Trzeba wypluć duszę...
−
To właśnie zdążyłam zrobić. I stało się. Nareszcie odpoczynek mojej duszy był moż-
liwy, już poza ciałem. Widzisz, jestem spokojna. A może nawet obojętna. W śmierci zro-
dziła się ta obojętność. Nic mnie nie obchodzą mali ludzie ani małe sprawy, które nie po-
trafiły stać się częścią spraw wielkich. Pamiętasz Demona? Czytaliśmy go razem. Nie po-
trafiliśmy wytrzymać ani rozłąki, ani zmęczenia, tęsknoty, a co dopiero mówić o kapry-
sach wyobraźni? Teraz patrzę na ziemię bez żalu, bez współczucia. Naprawdę
−
ludzie nie
potrafią bez lęku ani kochać, ani nienawidzić. Ty najlepiej wiesz, jak groźni są ci o cia-
snych umysłach, którzy bliźnim odmawiają prawa do inności. Skończyło się, skończyło się
polowanie na tych, co czytają książki. Nie, nie odwracaj głowy, nie pytaj, nie dźwięcz nie-
potrzebnie. Czy czegoś mi brakuje? Tak, brakuje. Twojej obecności, która była piękniejsza
niż śmierć. Dlatego mówię, przyzywam, napominam...
−
Widzę, synu, że grzech nie jest ci obcy.
Zadrżał gwałtownie. Nie było jej. Zmiętymi bratkami ponownie wytarł spocone, mimo
kościelnego chłodu, czoło. Nie było jej. Tylko zapach ciągle trwał i powietrze lekko drżało
od jej głosu.
−
Czym zgrzeszyłeś, synu? Dosłyszał raz jeszcze głos zakonnika.
Bezczelnym przywiązaniem do życia, proszę pana.
CHCĘ napisać wiersz
o uczuciach do Ciebie
ale przeszkadza mi w tym Twój
syn
a raczej jego wyśniony obraz
widzę wtedy dokładnie te części Ciebie
których on nie dotykał
widzę tak
Że odkładam pióro i chcę już tylko
poddać się dotknięciom
o jakie jesteś bogatszy od
syna
Trójkąt równoboczny
Mirkowi Polokowi
To była środa. Na pewno środa. Trzeci dzień tygodnia, którego popołudnie spędzałam
zawsze w bibliotece. Pamiętam, że wtedy przyszłam nie tylko po to, by zanurzyć się w
lekturze czasopism i oglądać album z reprodukcjami Miro. Liczyłam, że znów go zobaczę,
siedzącego przy tym samym co zawsze stoliku, skupionego nad książką w kręgu światła
bibliotecznej lampy.
Nie myliłam się. Drzwi zaskrzypiały, choć starałam się je zamknąć najciszej. Kilka
głów podniosło się znad książek i spojrzało w moją stronę. On jednak nie drgnął. Usiadłam
w miejscu, z którego mogłam go obserwować wygodnie i bezkarnie. Nie potrafiłam się
jednak skupić nad tym, co zaplanowałam zrobić. Krążyłam myślami wokół niego w na-
dziei, że się odwróci, spojrzy, może wyjdzie na korytarz. Wtedy oczywiście wyszłabym za
nim. Byłam już zdecydowana wykonać każdy gest, który pozwoliłby się do niego zbliżyć.
Wychodziłam dwa razy na papierosa i paliłam go w samotności. Podczas trzeciej przerwy i
przy zapalaniu trzeciego już papierosa zwątpiłam w swoją telepatyczną siłę przyciągania.
Drzwi czytelni jednak otworzyły się. Ręka mi zadrżała, wszystko we mnie zakołatało
gwałtownie, ale uśmiechnęłam się i patrząc zdecydowanie w jego ciemne oczy, powie-
działam:
−
Do trzech razy sztuka. Pomyślałam sobie, że jeżeli teraz nie wyjdziesz, to nigdy już
nie odważę się podejść do ciebie i się odezwać.
−
Masz rację
−
powiedział.
−
Coś jest w tej trójce magicznego. W kręgu tajemnic: Oj-
ciec, Słowo i Duch Święty. W przestrzeni: linia, płaszczyzna i bryła. W tańcu klasycznym
epoki Lully'ego:fiiite, opposition i ensemble. Jeżeli chodzi o czas: przeszły, teraźniejszy i
przyszły. No więc: do trzech razy sztuka.
Słuchałam go z miną, jakiej nie powstydziłby się ani Cemi, ani Fronesis.
−
Jesteś matematykiem i lubisz Limę. Niesamowite wręcz zestawienie.
−
Jestem fizykiem teoretykiem, a z Raju Limy rzeczywiście nie znalazłem wyjścia i
wcale mnie to nie smuci
−
powiedział.
Nie poszliśmy ani do kawiarni, ani na spacer. Chociaż może spacerem właśnie była na-
sza droga pod mój dom, bo przecież, pamiętam, kluczyłam specjalnie po różnych ulicz-
kach, aby spędzić z nim jak najwięcej czasu. Nie pamiętam już szczegółów naszej w tam-
tym momencie rozmowy. Pozostało we mnie jednak poczucie czegoś zwartego, konkret-
nego, jakiś obraz kształtów, które tak wyraźnie stają się tuż przed zapadnięciem zmierz-
chu.
−
Tutaj mieszkam
−
pokazałam okno na piętrze.
−
Sama?
−
zapytał.
−
Mam to szczęście
−
powiedziałam z mocnym postanowieniem, że nie zaproszę go te-
raz na herbatę, bo wszystko mogłoby stać się zbyt banalne, a tego najbardziej bym sobie
nie życzyła. Chyba jednak ani się tego nie spodziewał, ani o tym nie pomyślał, bo poże-
gnał się szybko i zniknął w bocznej uliczce.
Nie wiem, jak minął tydzień do następnej środy. Zapewne jak zwykle
−
w pracy, po-
między premierą teatralną, a wystawą, którą oglądałam. Wiem jednak, że minął tylko dla-
tego, że i w nim była środa. Czekał w kręgu swojej lampy. Mówię: czekał
−
bo chciałam
wierzyć, że tak właśnie było. Zresztą, tym razem podniósł głowę, gdy tylko zaskrzypiały
drzwi i uśmiechnął się do swoich książek. Byłam spokojna. Potrafiłam czytać i notować.
Po dwóch godzinach pracy poszliśmy do mnie. Stało się to zwyczajnie. Nikt o nic nie py-
tał, nie zapraszał.
Mało mówił. Dopiero później zrozumiałam, że mówił jednak najwięcej wtedy, gdy mil-
czał. Najważniejsze, że odnajdowaliśmy się w tym milczeniu, które nigdy nie stawało się
ciężarem. Nie wiem, kim był wewnątrz swojego życia, w nocy, nad ranem. Wszystko w
nim kochałam: i jasność i ciemność, i milczenie i brzmienie jego głosu. Nawet te marzenia
i wspomnienia, jakie chował w tajnych zakamarkach i na temat których uparcie milczał.
Nawet tę nieokreśloną bezradność, która nie pozwalała mu odnaleźć drogi do samego sie-
bie, ale także i siłę, z jaką jej poszukiwał, rozkładając ręce, urywając w pół słowo, patrząc
w moje oczy, w których chciał jakąś część siebie zobaczyć.
−
W następną środę nie będzie mnie w bibliotece
−
powiedziałam podczas któregoś,
również środowego wieczoru.
−
Wyjeżdżam skoro świt zobaczyć nowe przedstawienie te-
atralne.
Zobaczyłam go potem wbiegającego w ostatniej chwili na peron. Miał zaspane oczy i
zmierzwione włosy. Nie wiem, dlaczego nie spędziliśmy tej pierwszej nocy na moim sze-
rokim tapczanie albo na jego łóżku, tylko w hotelowym pokoju. Nie wiem, dlaczego tam
właśnie dotykaliśmy się po raz pierwszy, zaspokajając nasze pragnienie i sycąc się ciałami.
−
Jesteś moją liczbą pierwszą
−
mówił.
−
Dlaczego pierwszą?
−
pytałam zdziwiona.
−
Bo liczba pierwsza to taka z liczb naturalnych, która oprócz jedynki i samej siebie nie
ma żadnych innych dzielników. Euklides dowiódł w swoich Elementach, że każda liczba
naturalna daje się przedstawić w jeden i tylko jeden sposób...
−
Nie podoba mi się to
−
przerwałam.
−
OK
−
zgodził się ze mną.
−
Nie jesteś liczbą pierwszą, bo tych jest nieskończenie
wiele. Jesteś w takim razie liczbą doskonałą, czyli taką, której suma podzielników mniej-
szych od niej samej równa się tej liczbie.
Spojrzał na moją niejasną minę.
−
Podam ci przykład
−
powiedział.
−
Liczba 6 dzieli się przez l, 2, 3, a suma l, 2, 3
równa się 6.
−
Dobrze
−
zgodziłam się.
−
Ewentualnie mogę być liczbą doskonałą.
−
A może wolisz być liczbą urojoną?
−
Co to, to nie!
−
oburzyłam się szczerze.
−
Będę dla siebie jeszcze bardziej niezrozu-
miała niż jestem. O tych „urojonych” czytałam w Niepokojach wychowanka Törlesa i były
dla mnie czystą magią.
−
Ale jesteś też moją sinusoidą o nieskończonej liczbie zaokrągleń
−
dodał.
To już trochę mniej mi się podobało, ale tak czule głaskał moje ciało, że gotowa byłam
przystać nawet na sinusoidę.
Potem przyszedł kwiecień, ten okrutny miesiąc, jak mówił Eliot, z którym się zgadza-
łam, bo to przynajmniej nas łączyło. Moja melancholia tej wiosny przebiegała wyjątkowo
ostro. Nie miałam siły na nic i nie widziałam sensu w niczym.
Nie opuszczał mnie. Przychodził, pisał, telefonował i chyba wtedy właśnie uwierzyłam,
że chce mnie naprawdę poznać, a nie tylko wymarzyć najfałszywiej.
−
Być może cię nie rozumiem, ale nie poddawaj się
−
prosił. Przysłał mi też dopiero
wtedy swoje wiersze, a wśród nich jeden dla mnie, za ten czas spędzony wspólnie, który
nigdy nie będzie przeszłym. Czytałam, rozklejając się, jak źle zamknięta koperta: „Pisz.
Tnij papier, pióro napełniaj i pisz. Czas to jest dystans między słowem, co trwa ponad
wiek, a człowiekiem, którego w ruinę obraca. Grek wymyślił litery, nadając im lot, śpiew-
ność i magię. Rzymianin tępym toporem długo ociosywał frazę, abyś ty dziś lekką ręką
usunął ich w świat cieni. (...) Nie odchodź, jak tamci. Dopraszam się łaski. Przypisany do
ciebie jak krata do więźnia. To więcej niż miłość, nagły atak pragnienia i więcej niż z okna
biblioteki widzieć w oddali pełne morze, żagiel”.
To jest miłość
−
myślałam
−
ale taka, która nigdy do tej pory się we mnie nie zdarzyła.
To uczucie wolne od niepokojów, niepotrzebnych wyrzutów, drżeń. Jest pełną akceptacją,
przyzwoleniem, wiarą, że jesteśmy dla siebie, nawet gdy nas nie ma, jest tęsknotą, która
nie zżera, przyjaźnią, na którą można liczyć, wstydem, jaki został wyeliminowany, podzi-
wem obopólnym, metafizyką, która pozwala nam milczeć i nie odczuwać lęku przed mil-
czeniem. Jest także uczuciem, jakiego w ogóle być nie może
między kobietą a mężczyzną, a jedynie między Osobą a Osobą. Jesteśmy względem
siebie wyzwoleni z płci, jak dwie dusze w przestrzeni, choć czasami bardzo pragniemy
płeć sobie przywrócić, bez obawy jednak, że coś może się między nami zniszczyć i zagu-
bić. Jeżeli się ranimy
−
to tylko symbolicznie.
Mogłabym przecież
−
myślałam
−
kochać się w obcym łóżku z innym chłopcem i nie
mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Mogłabym o tym powiedzieć i to nie w sposób,
w który przyznawałabym się do winy. Niektóre nasze pragnienia są tylko nasze
−
to zna-
czy moje i jego z osobna
−
mamy prawo dawać im przyzwolenie. Nieraz w taki sposób
rozmawialiśmy. Nasze szczęście polegało chyba na tym, że nie próbowaliśmy uzyskać od
siebie cnót, jakich w nas nie było, a jedynie hodowaliśmy te, które istniały.
Podczas któregoś z kolejnych wyjazdów nie spędzaliśmy czasu tylko we dwójkę. Od-
wiedziliśmy przyjaciół Marka. Było dobrze. Ciepło. Radośnie. Tylko pod koniec tego wie-
czoru Marek gdzieś się zawieruszył w momencie, gdy opuszczaliśmy jedno mieszkanie, by
dalszy ciąg wieczoru spędzić w innym. Nie pojechałam. Odłączyłam się od grupy i wróci-
łam do hotelu. Marka nie było przez całą noc. Niepokoiłam się trochę, a właściwie bardziej
wtedy analizowałam jego zachowanie, milczenie, spojrzenia. Zjawił się na drugi dzień w
miejscu, w którym, wiedział, mógł mnie spotkać. Miał wystraszone oczy. Drżał, przepra-
szając mnie.
−
Wybacz
−
mówił
−
po prostu wypiłem o jednego drinka za dużo.
Przyglądałam mu się badawczo.
−
Marku
−
powiedziałam
−
nie kłam, mnie nie musisz oszukiwać. Nie wyglądasz jak
ktoś, kto wypił za dużo. Wyglądasz jak ktoś przerażony nagłym szczęściem, z którym nie
wie, co zrobić.
Milczał.
−
Czy to był Darek?
−
zapytałam.
−
Nie. Mariusz. To był Mariusz.
Nie znałam Mariusza. Nie byłam ani wściekła, ani zawiedziona. Przytulając go rozu-
miałam, że właściwie cały czas oczekiwałam czegoś, co wejdzie pomiędzy nas, a będzie
czymś bardziej namiętnym i mroczniejszy m od nas. Czy pomyślałam o Mariuszu? Nie. O
nikim konkretnym. A jednak teraz czułam, że to mógł być tylko on.
−
On jest piękny
−
powiedział Marek.
−
Po prostu piękny, sama się przekonasz.
Nic się właściwie nie zmieniło między nami od tamtej chwili. Może tylko poczuliśmy
się bardziej związani, bo wydarzyło się coś, na co czekaliśmy, nie wiedząc nic ponad to, że
czekamy. Widocznie, tak bez słów, postanowiliśmy szanować w sobie także nasze mrocz-
ności, niż rezygnować z tego, co zdążyło nas złączyć. Nie potrafiłam być zazdrosna o Ma-
riusza. Dzwonił do mnie czasami, by mi powiedzieć dzień dobry lub dobranoc i miał taki
pluszowy głos.
−
Moniko, musimy się spotkać razem
−
mówił
−
przecież wiem, że myślisz o mnie, a ja
o tobie. Wiemy o sobie tak dużo z opowieści Marka.
Bałam się tego spotkania, choć czułam, że go pragnę i że jest ono nieuniknione. Prze-
konywałam siebie słowami, które szeleściły i zgrzytały we mnie. Właściwie nie byłam ro-
zedrgana, niespokojna. Może tylko przez czas jakiś mówiłam zbyt dużo, by ukryć myśli
albo z tych samych powodów żałowałam, że nie potrafię grać w karty. Pracowałam. Pisa-
łam. „Dopóki jednak znaków czytelny stawia szereg, nie dosięgnie ciebie prawdziwe
zwątpienie”
−
powtarzałam sobie słowa wiersza Marka.
A jednak stchórzyłam przed tym pierwszym spotkaniem, które miało być nasze. Zosta-
wiłam w drzwiach Marka kartkę: „Kocham was obu, ale muszę być dzisiaj sama”.
Potem miałam sobie za złe, że jak zwykle
−
waham się za długo lub decyduję za szyb-
ko. Chciałam przecież, aby stało się coś, co przerośnie wszystkie moje pojęcia, całą moją
zdolność wyobraźni, coś, od czego się drży nie tylko w galerii obrazów czy na koncercie.
W koszmarnym nocnym sam na sam przekonywałam siebie, że bardziej pociąga mnie to,
co mroczne i nieznane, że nie powinnam uciekać w sen, by rzeczywistość stała się marze-
niem, że wcale nie chcę przekształcać pytań w odpowiedzi. Z tym mocnym postanowie-
niem wstałam rano i zabrałam się do wszystkiego, co miałam w tym dniu zrobić.
Wieczorem oderwał mnie od książki charakterystyczny dzwonek. W drzwiach stali
obaj. Byli radośniejsi niż moje marzenia i weszli do mieszkania, jak powiedziałby Lima, z
wyraźnym allegro cantabile.
Rano przebudziłam się pierwsza. W chwilę potem wstał Marek, wziął mnie za rękę i
zaprowadził przed tapczan, na którym w poprzek spał Mariusz, korzystając z naszej nie-
obecności.
−
Spójrz
−
powiedział
−
wygląda jak kwiat.
−
Jak kwiat?
−
spytałam zdziwiona nie dlatego, by wyglądał inaczej, ale dlatego, że Ma-
rek po raz pierwszy nie znalazł porównania związanego z matematyką.
−
Marek, Mariusz, Monika: czyli 3 x M. Tworzymy więc trójkąt równoboczny, naj-
piękniejszy według Platona. Wszystkie boki i kąty mamy równe, a wysokość jednego z nas
dzieli go na dwa trójkąty przystające. Ten, kto udowodniłby nam, że jesteśmy w błędzie,
zaskarbiłby sobie naszą ogromną życzliwość. Tylko nikt nie ma tych szans
−
dodałam jed-
nym tchem, wypełniając niedopatrzenie Marka.
−
Spróbuję nie napisać o tym wszystkim wiersza
−
powiedział, wsuwając rękę pod szla-
frok i obejmując moje nagie biodra.
15 sierpnia 1990
NARYSUJ deszcz, który ciebie wypłakał,
wiatr, który ciebie przywiał,
ręce, które rozebrały mnie do krwi ostatniej.
I drzwi.
Koniecznie drzwi, które zamykam,
by uwierzyć, ze wcale nas za nimi nie było.
Demon
Poczuła się źle. Wyjątkowo źle. Nerwowymi ruchami ustawiła książki na półkach, a
potem na księgarskiej ladzie. Wzięła głęboki oddech i usiadła. W jej głowie, a może gdzieś
w bliżej nie sprecyzowanym środku, przekrzykiwało się sto różnych głosów. Wiedziała, że
są to jej głosy, każdy bardziej wrzaskliwy i popędzający drugi. Głosy miały jej twarze,
jedną bardziej gniewną od poprzedniej i następnej, bardziej głośną i pędzącą w nieokreślo-
nych kierunkach. Miała świadomość tego, gdzie się znajduje, obserwowała ludzi przeglą-
dających książki. Wszystkie głosy, niezależne od niej i nikomu nie podporządkowane, po-
wodowały okrutny lęk. Przypominała sobie, że podobne uczucia towarzyszyły jej, gdy
była mała i miała wysoką gorączkę. Dotknęła ręką czoła. Było chłodne i wilgotne. Roz-
pięła dwa guziki bluzki. Ktoś z klientów zapytał o cenę książki. Drżącą ręką pokazała na-
lepkę na okładce. Próbowała się uśmiechnąć. Mężczyzna odłożył książkę i spojrzał ba-
dawczo.
−
Czy pani źle się czuje?
−
zapytał.
Nie odpowiedziała. Patrzyła przed siebie szklanym wzrokiem. Po chwili pozwoliła się
koleżance wyprowadzić zza lady na zaplecze księgami. Usiadła skulona w fotelu. Podkur-
czyła nogi i objęła je ramionami.
−
Czy już lepiej?
−
usłyszała przed sobą głos koleżanki. Skinęła głową. Spokój wracał.
Twarze umilkły i zniknęły. Wyszła wcześniej z pracy. Chciała zrobić zakupy, ale zrezy-
gnowała z nich szybciej, niż pomyślała. Skierowała się wprost na dworzec i wsiadła do
nadjeżdżającej kolejki. Wypatrzyła wolne miejsce przy oknie. Wyciągnęła z reklamówki
książkę i próbowała czytać, znalazłszy właściwe miejsce.
Wysoki, czarnowłosy mężczyzna w kraciastej koszuli, siedzący naprzeciw, zaczął
wzdychać i wiercić się. Dotknął swoim kolanem jej kolana. Cofnęła się w głąb ławki, nie
podnosząc wzroku znad książki. Pomiędzy jedną a drugą linijką druku zerknęła ukradkiem
na poruszającą się rytmicznie w kieszeni spodni rękę mężczyzny. Siedziała nieruchomo,
patrząc w książkę.
−
Mamo, ta pani świeci!
−
zawołał chłopiec siedzący na kolanach kobiety.
−
Odwróć główkę, synku, i patrz w okno
−
powiedziała matka.
Mężczyzna na przeciwległym siedzeniu otworzył gwałtownie aktówkę i wyciągnął z
niej butelkę wódki. Odkręcił nakrętkę i zrobił duży łyk, potem drugi. Chłopiec patrzył w
okno, przytrzymywany kurczowo przez matkę. Słychać było tylko stukot jadącego pociągu
i głęboki, urywany oddech mężczyzny w kraciastej koszuli.
Wysiadła na drugim przystanku. Chłopiec wyrwał się z objęć matki. Mężczyzna zakrę-
cił butelkę.
Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu, wejść do łóżka i schować głowę pod koł-
drę. Szła powoli. Matki z balkonów nawoływały swoje dzieci. Spadły pierwsze krople
deszczu. Poczuła, że nie ma już siły iść dalej i usiadła na ławce przy skwerku. Deszcz pa-
dał coraz mocniej. Obok jej stóp przemknęła na małym rowerku dziewczynka z jasnymi
włosami, rozbryzgując wodę z kałuży.
Podniosła się z ławki i odgarniając mokre włosy z twarzy ruszyła naprzód. Blok był tuż
obok. Wysiadła na ósmym piętrze, trzymając w ręce klucze do swojego mieszkania. Drzwi
do niego jednak nie było. Pozostała po nich zamurowana jaśniejsza płaszczyzna, a pod nią
wycieraczka. Usiadła na niej zrezygnowana i bezsilna. Skuliła się i płakała. Drzwi sąsied-
niego mieszkania otworzyły się. Stanął w nich szpakowaty mężczyzna z brodą, o wąskich,
przenikliwych oczach. Brakowało w nich jedynie przebiegłości i chytrości Demona z ob-
razu Wojciecha Weissa. Pozostało natomiast zadowolenie i dzika satysfakcja. Usiadł obok
i przyglądał się jej w milczeniu. Po chwili wziął ją na ręce i zaniósł do swojego mieszka-
nia. Nie protestowała. Pozwoliła sobie zdjąć mokre ubrania i nałożyć ciepły szlafrok. W
misce z ciepłą wodą umył jej zabłocone nogi.
−
To wszystko przez pana, tak?
−
zapytała.
−
Nie
−
odpowiedział
−
to dzięki temu, co jest w nas.
−
Nie boi się mnie pan?
−
Już nie
−
powiedział spokojnie.
−
Wiedziałem, że to stanie się dzisiaj i że przyjdziesz
w deszczu.
JAK się czują moje chomiczki, jak świnka i psinka,
a jak ty się czujesz, mamusiu kochana?
Pogłaskaj siebie ode mnie i pozdrów.
(fragment listu)
Magilla
Z maszyny wyrzuciłam kolejną kartkę, do połowy tylko zapisaną. Wkręciłam następną i
wystukałam pierwsze zdanie: „Najważniejszym elementem scenografii jest łóżko. Wielkie,
okazałe małżeńskie łoże. Nie chcę przynajmniej poprzez zaakcentowanie tego właśnie re-
kwizytu sugerować żadnych erotycznych podtekstów musicalu pod tytułem...”
W drzwiach zazgrzytał klucz. Jeden, drugi, trzeci. A więc koniec pisania co najmniej na
pół godziny.
−
Mamuśka!
−
zawołała Magilla z przedpokoju, rzuciwszy przedtem torbę ze sprzętem
sportowym w kąt, z łomotem, jak zawsze.
−
Nie ma mnie
−
odpowiedziałam.
−
Gdyby cię nie było, to nie zamykałabyś drzwi aż na trzy zamki.
−
Chyba odwrotnie
−
powiedziałam idąc do łazienki, gdzie Magilla myła ręce.
−
Chyba
odwrotnie, właśnie dlatego na trzy, aby ci pokazać, że mnie nie ma.
−
Mamuśka, jak ty siebie mało znasz... gdy jesteś w domu sama, zamykasz się, aby cię
ktoś nie ukradł, gdy wychodzisz
−
olewasz dom i zamykasz tylko na jeden zamek, zawsze
zresztą się wtedy spieszysz, a poza tym, przestajesz się bać, więc zapominasz o zbirach,
którzy mogliby się na przykład połakomić na twój magnetofon, a nie na ciebie. Po co ja ci
to zresztą tłumaczę? Uff! Padam na dziób po tym treningu i jeść mi się chce, ale właściwie
bardziej pić, a potem leżeć w ciemności i słuchać koncertu Keitha Jarreta. Jest coś z bąbel-
kami do picia?
Spojrzała wreszcie na mnie i uśmiechnęła się smutnawo. Splotła włosy, zrobiła kilka
min do lustra.
−
Już jesteś wyższa ode mnie
−
powiedziałam.
−
I jeszcze urosnę, bo przecież rośnie się do...
−
Dobrze już, dobrze, nie rób mi następnego wykładu, wyjdź z łazienki i nie patrz już w
lustro, bo zobaczysz vice versa dzikiego.
Uśmiechnęła się weselej, bardziej chyba do postaci z ulubionej bajki niż do mnie.
−
Piiiiić!
−
Nie wyj, wyjcu pospolity, tylko weź sobie sama, przecież widzisz, że mnie oderwałaś
od maszyny, nad którą siedzę już chyba godzinę.
−
I nic?
−
Na razie było nic, ale właśnie zaczęłam...
−
A ja ci wszystko poplątałam?
−
zapytała odstawiając pustą szklankę.
−
Nie poplątałaś, tylko przerwałaś, ale już wiem, co...
−
Też mam problem, mamuśko, ale chyba go już nie mam, no bo tak właśnie wszystko
się samo rozwiązało i moje myślenie na ten temat jest zbyteczne, skoro wiadomo, że moż-
liwości wyboru nie miałam.
−
Zawsze istnieje taka możliwość i zawsze się wybiera, a całe nasze życie jest dokony-
waniem wyborów mniejszych, większych, ważnych, nieistotnych... Magillo! O czym my
właściwie mówimy, o czym ty mówisz, przecież miałaś chyba na myśli jakąś konkretną
sprawę?
−
No pewno, że konkretną. Już wiem, że (spojrzała na mnie zagadkowo i filuternie)
pójdę do ósemki, bo tam jest rozszerzony angielski, a nie do piątki, bo tam tylko stawiają
na polaka, na nic konkretnego poza tym, więc pomyślałam sobie, że warto angielski umieć.
−
Chyba masz rację.
−
Skoro tak, to sprawa załatwiona, składam papiery i przestaję się gnębić aż do egzami-
nów wstępnych.
Za chwilę usłyszałam pierwsze takty koncertu kolońskiego,
dochodzące z pokoju Magilli. Też miałam ochotę posłuchać, ale widok rozłożonych pa-
pierów przypominał mi o konieczności dokończenia rozpoczętej recenzji. Po chwili Ma-
gilla znowu sterczała w drzwiach mojego pokoju.
−
Mamuśka?... Jaka jest ta Karolina, której opowiadanie drukowałaś w ostatnim nume-
rze swojej gazety?
−
Ma 22 lata, studiuje...
−
O, Boże, mamuśka, zaczynasz mówić tak, jakbyś nie czytała Małego Księcia. Nie ob-
chodzi mnie jej konkretny życiorys, ani to, kim są jej rodzice, powiedz coś tylko o niej.
Szybko przypomniałam sobie fragment książeczki, w której Exupery mówi o zachowa-
niu się dorosłych. Powinnam więc, chcąc spełnić oczekiwania Magilli, powiedzieć o
czymś, co charakterystyczne jest dla Karoliny, o barwie jej głosu, jakimś jej przyzwycza-
jeniu.
−
Karolina ma oswojonego szczura
−
powiedziałam, przypominając sobie sytuację, w
której wystraszyła mnie tym zwierzakiem, nagle wyłażącym spod jej swetra.
Oczy Magilli zabłysnęły.
−
Szczura?
−
zapytała.
−
Prawdziwego?
−
Najprawdziwszego, z długim łysym ogonem, i nie rozstaje się z nim ani na chwilę.
−
Lubię.
−
Co?
−
zdziwiłam się.
−
No, tę Karolinę, za jej szczura i za jej opowiadanie, choć myślałam, że ma jeża, a nie
szczura. Pamiętasz ten dialog o jeżu z jej opowiadania?
Mruknęłam, że tak, i spojrzałam wymownie na maszynę.
−
Idę już, idę
−
zamarudziła Magilla
−
zresztą i tak na mnie czekają.
−
Kto?
−
spojrzałam zza okularów w jej stronę.
−
Jarret i jego fortepian.
Kiedy Magilla miała cztery latka, nie była jeszcze Magilla, tylko Magdale-
ną
−
Anną
−
dziewczynką. Tak przedstawiała się wścibskim dorosłym, dopytującym się o jej
imię, aby żaden z nich nie miał krzty wątpliwości. Magillą została znacznie później, może
w wieku siedmiu czy ośmiu lat, już nie pamiętam, w każdym razie na pewno wtedy, gdy
wspólnie obejrzałyśmy film rysunkowy w telewizji, jeden z tych, na jaki dorośli patrzą z
zapartym tchem. Przedziwny zwierzak, bohater filmu, takie fantastyczne skrzyżowanie
niedźwiadka z psem, nosił imię Magillą i wyczyniał prześmieszne rzeczy.
−
Magi
−
llll
−
o
−
zawołałam w chwilę potem.
−
Kolacja. Magdalena-Anna-dziewczynka
przytupała szybko na to wezwanie i wcale nie zdziwiła się swoim nowym imieniem. I tak
już zostało.
Kiedy Magillą nie była jeszcze Magillą, często brała mnie za
rękę i prowadziła do swojego pokoju. Chciała, abyśmy siadały
w kąciku i siedziały cichutko.
−
Co my robimy, córeczko?
−
pytałam.
−
Boimy się, mamusiu (wtedy byłam jeszcze mamusią, nie mamuśką), siedzimy w ką-
cie, bo się boimy. I siedziałyśmy. Potem mówiła:
−
No, dosyć już tego bania się, teraz będziemy się bawić w krasnoludki.
Wierzyła w krasnoludki długo. Opowiedziałam jej wtedy, że krasnoludki, małe stworki
w czerwonych czapeczkach, śpią pod dużymi liśćmi i można sobie takiego znalezionego
krasnala zabrać do domu. W czasie jednego ze spacerów do lasu znalazła krasnala i przy-
niosła go razem z liściem. Opiekowała się nim w drodze powrotnej, przekładała z ręki do
ręki. W domu krasnoludek mieszkał za szafą. Kiedyś, w czasie zabawy na podwórku Mag-
dalena
−
Anna
−
dziewczynka, która nie była jeszcze Magillą, podarła sukienkę. Wieczorem,
leżąc już w łóżeczku, szeptała cichutko: Mój kochany krasnoludku, zaszyj mi sukienkę.
Cóż było robić, zaszyłam. Rano radość była wielka.
Na wiosnę krasnoludek został odniesiony do lasu, za którym bardzo ponoć tęsknił. Jego
miejsce zajęły ślimaki. Tym razem prawdziwe, nie wyimaginowane. Zbierane przez Ma-
gillę na łące, mieszkały potem w dużym słoju na balkonie. Przez dom przewijały się chma-
ry dzieciaków, aby oglądać to zoo na balkonie. Dopiero później odkryłam, że Magdale-
na
−
Anna
−
dziewczynka otworzyła na balkonie sklep i ślimaki najzwyczajniej sprzedawała
za jakieś grosiki, które zbierała, jak się okazało, na chomika.
Oprócz chomika pojawiła się później świnka morska. Nie chciała się tylko zgodzić na
psa. Aż tu nagle, na któreś moje imieniny, gdy Magdalena
−
Anna
−
dziewczynka była już od
dawna Magillą, otrzymałam w prezencie czarnego, kudłatego kundla. To był właśnie
Koks. Nasze życie podporządkowane zostało od tej pory chomikowi, śwince, psu oraz
mrówkom faraona, które dołączyły do domowego zoo i rozgościły się w sposób bezwstyd-
ny. Kolejne próby pozbywania się ich zawodziły, więc w końcu je również musiałyśmy
polubić. Koks czuwał nad chomikiem, aby nie uciekał ze szklanej skrzynki, Magillą upo-
minała Koksa, aby nie zrobił śwince krzywdy, ja próbowałam zapanować nad całością, a
mrówki spokojnie wędrowały sobie po wszystkich ścianach. Sielanka trwała do czasu, gdy
Koks zachorował i trzeba go było oddać do lecznicy na operację. Przywiozłyśmy go potem
do domu, obandażowanego i skomlącego cichutko. Magillą nie poszła do szkoły, opieko-
wała się nim, wierząc, że tylko jej opieka przywróci mu zdrowie. Na drugi dzień rano zo-
baczyłam ją klęczącą nad Koksem w takiej samej pozycji jak wieczorem.
−
Magillo, czy ty w ogóle nie spałaś?
−
spytałam wystraszona.
−
Nie mów do mnie Magillą
−
powiedziała.
−
Koks umarł.
Rozpłakałam się. Magillą nie uroniła ani jednej łzy, nie powiedziała też ani słowa wię-
cej, zamilkła na tydzień. Po prostu skamieniała z bólu. Wiedziałam, że dzieje się coś bar-
dzo złego. Mobilizowałam siły, aby jej pomóc. Nie chciała jeść. Nie wiedziałam, jak uci-
szyć w niej coś, co boli. Więc na razie mogłam tylko czuwać. Nie poszłam z nią do leka-
rza, nie podawałam jej zatem żadnej chemicznej litości. Wierzyłam, że trzeba spróbować
inaczej. Do tej pory potrafiła sobie radzić z niepowodzeniami, wierzyłam więc, że i to
pierwsze bolesne doświadczenie pokona albo nauczy się z nim żyć. Wzięłam urlop i pil-
nowałam, aby ból nie skierował się przeciwko niej samej. Magilla milczała.
Potem zaczęła słuchać muzyki. Gdy usłyszałam Requiem, przyszłam do niej i powie-
działam:
−
Nie myśl, kochana, że twój ból zniknie, gdy włączysz radio albo płytę i posłuchasz
muzyki. Tego, co w środku, nic nie zagłuszy. Jeżeli potrafiłaś tyle sił włożyć w upadek du-
cha, to czy nie mogłabyś choć połowy tej energii zużyć na odzyskanie równowagi i konty-
nuowanie normalnych zajęć?
I wtedy się odezwała:
−
Mamuśka (od tego momentu zostałam mamuśką), żebyś ty wiedziała, jaki to ból. To
nie tak, jak się skaleczy nogę, rozwali rękę czy dostanie zastrzyk. To jest tak, że się nie
chce poruszyć ani ręką, ani nogą, ani nawet nie ma się ochoty głowy odwrócić na podusz-
ce.
Rozpłakała się nareszcie. Więc płakałyśmy obie
−
i z żalu nad psem, i nad sobą.
Magilla (już nie protestowała, gdy ją tak nazywałam) zabrała się do książek i nadrobiła
stracone lekcje. Mówiła, że Koks zapewne nie chciałby jej widzieć takiej rozmemłanej i
bezczynnej. W kilka dni potem napisała swój pierwszy wiersz:
naprawdę zrozumiałam
tren VIII
w dniu, w którym pochowałam swojego
psa
racjonalizm jest moją ostoją
w chwilach spokoju
zawodzi
gdy ból miesza się z zapachem
sierści
Przechowuję tę kartkę pieczołowicie, razem z inną, w której jako jeszcze Magdale-
na
−
Anna
−
dziewczynka rozpisała sobie tygodniowy rozkład zajęć: „W poniedziałek bawię
się w pocztowca, we wtorek w sklepikarkę, w środę w pielęgniarkę, w czwartek w kuchar-
kę, w piątek jestem fryzjerką, w sobotę sprzątaczką, w niedzielę jestem rencistką i nudzę
się”.
Potem nastąpił okres gwałtownego pochłaniania książek. Magilla głosiła wyczytane po-
glądy, z których jeden szczególnie sobie w tym czasie próbowała przyswoić. Postanowiła
mianowicie podejść do życia filozoficznie i na początek zostać stoikiem. Wrażliwość,
mówiła, jest wrogiem rodzaju ludzkiego, gdyby tak się jej pozbyć, to można byłoby sobie
żyć w spokoju. Największym marzeniem ludzkości był zawsze stoicyzm, czyli taka posta-
wa, że się już nie chce cierpieć. Człowiek nie ma już chęci wierzyć, nie ma chęci kochać,
przywiązywać się, człowiek tak się obawia, że wszystko straci, że specjalnie wszystko tra-
ci, żeby się już więcej nie bać.
Chcąc być w zgodzie z tymi poglądami, oddała kolejnego chomika i świnkę koleżan-
kom. Mnie nie pozostawało nic innego, jak dobrze zabrać się do walki z faraonkami. Od-
wiedzała jednak swoje zwierzaki u koleżanek, bo jakoś tak do końca pozbyć się ani przy-
wiązania do nich, ani wrażliwości, nie potrafiła. Pocieszała się jednak myślą, że nie tylko
jej nie udaje się zostać stuprocentowym stoikiem, w końcu Kochanowski też próbował, a
potem został „z ostatnich stopniów zrzucony”. Poza tym, mówiła, cytując mądrego pana
Hamila z Życia przed sobą, w życiu nic nie jest ani czarne, ani białe, i że białe to jest czę-
sto czarne, co się ukrywa, a czarne to czasami białe, co się dało nabrać. Coś jednak musi
być constans, dodawała, jeszcze nie wiem, co, ale dzień, w którym to odkryję, jest bliski.
Żyłam jednak ciągle w przekonaniu, że Magillę wychowałam na dziecko nadwrażliwe,
które zamyka się w domu i w świecie książek. Chcąc przeciwdziałać tego typu izolacji,
namówiłam ją do sportu. Wybrała floret. Chwyciło. Jej dzień dzielił się teraz na szkołę,
treningi i książki. Nie lubiła się spotykać z koleżankami poza szkołą, prawie nikt z rówie-
śników nie odwiedzał jej w domu. Nie lubiła wyprawiać się do centrum miasta po to, aby
pobiegać po sklepach, nie chodziła do kina, czasami tylko dała się namówić na premierę
teatralną. W końcu to kiedyś się zmieni
−
myślałam
−
piętnastoletnia Magilla musi poznać
świat, musi sobie zacząć w nim samodzielnie radzić. Pełna jednak byłam najgorszych
obaw, że klosz, jakim ją przykryłam, zrobił więcej złego niż dobrego.
−
Mamuśka, pojedziesz ze mną do miasta, gdy cały Górny Śląsk przestanie chodzić pie-
szo?
−
zapytała Magilla w któreś popołudnie.
−
Możemy jechać choćby teraz
−
zgodziłam się.
−
Teraz? Mamuśka, w jakim ty świecie żyjesz, przecież mówię, że komunikacja stoi od
wczoraj.
Pojechałyśmy już następnego dnia, bo strajk skończył się szybciej, niż przypuszczano.
−
Gdzie idziemy najpierw?
−
zapytałam po wyjściu z autobusu.
−
Najpierw do Hipa, na Mariacką.
−
Gdzie?
−
Do Hipa, on ma wypożyczalnię płyt kompaktowych, ale też sprzedaje płyty. To prze-
cież ty powinnaś wiedzieć, kim jest Hip, bo to twoje czasy.
Hip, płyty kompaktowe, skąd moja Magilla to wszystko zna, przecież ona tylko do
szkoły, na trening i w książki. Uczy się bardzo dobrze, na wagary nie chodzi. Podejrzewa-
łam, że nawet nie zna ulic w centrum miasta, bo autobus zawozi ją pod sam Pałac Mło-
dzieży, gdzie trenuje, i stamtąd też prosto do domu. Tymczasem to ona prowadziła. Skrę-
ciła prawidłowo w ulicę Wieczorka, potem Korfantego, wreszcie w Mariacką. Szłam obok,
posłusznie i milcząco.
−
To tutaj, w tej piwniczce
−
zatrzymała mnie Magilla.
−
Ty tam lepiej, mamuśka, nie
wchodź, poczekaj tutaj, ja tylko zapytam o płytę i wyjdę.
Coś mnie jednak pchnęło, aby wejść za nią. Magilla wpłynęła tanecznym krokiem, cała
w dżinsowym stroju, spodniach, bluzie, kamizelce, czapce, z rozpuszczonymi długimi
włosami. Podeszła do czarnego kontuaru, za którym stał ogromny Hip, z równie długimi
jak Magilla włosami. Stałam w progu jak zamurowana. Czarne ściany piwniczki wytape-
towane były plakatami różnych heavy-metalowych zespołów. Czerwonawe światło migo-
tało nad pułapem. Przy kontuarze, zwróceni tyłem do mnie, stali chłopcy w czarnych, skó-
rzanych kurtkach i obstrzępionych dżinsach. Tylko ich włosy, zamienione w kolorowe
czuby, rozjaśniały co nieco ponure pomieszczenie.
−
Czy ma pan płytę Halloween?
−
zapytała Magilla.
−
Którą? Pierwszą czy drugą?
−
Kupię i tę, i tę.
−
Nie mam żadnej
−
odpowiedział Hip ku uciesze pozostałych.
W tym momencie jeden z chłopców, taki z zielonym czubem na głowie, odwrócił się w
stronę Magilli, uśmiechnął, chwycił delikatnie za łokieć i powiedział:
−
Kupię ci tę płytę, mała.
Stałam dalej przerażona, nie mogłam ruszyć się z miejsca, choć czułam, że powinnam
jakoś zareagować, coś powiedzieć, przecież podrywają moją Magillę. Z drugiej strony jed-
nak wiedziałam, że nie dzieje się nic złego, bo to nie była brutalna zaczepka.
Tymczasem Magilla odwróciła się zadowolona w stronę zielonego czuba. Jej się to
chyba podoba
−
pomyślałam zaskoczona.
−
Słuchaj, czy lubisz jeże?
−
zapytała grzecznie.
−
Co?
−
Lubisz jeże?
−
powtórzyła pytanie.
−
No wiesz, takie z kolcami...
Chłopak patrzył na nią z niedowierzaniem. Inni też się odwrócili, nawet Hip znieru-
chomiał.
−
A dostałeś kiedyś jeżem w ryj?
−
pytała dalej Magilla. Skołowany chłopak nic nie
mówił. Reszta się uśmiechała i z zadowoleniem obserwowała całą scenę.
−
No, odpowiedz grzecznie na moje pytanie: Dostałeś kiedyś jeżem w ryj? A może ty
po prostu nie wiesz, co to jeż?
Magilla odwróciła się na pięcie, pozostawiając rozweseloną grupę, która teraz głośno
komentowała gamoniowatość kumpla z czubem.
−
Mamuśka, idziemy
−
machnęła ręką w moją stronę. Wyszłyśmy, nic nie mówiłam.
To, co zobaczyłam, nie pasowało zupełnie do moich wyobrażeń o Magilli. Musiałam mieć
czas, aby wszystko to sobie poukładać. Właściwie to przecież powinnam się cieszyć.
−
Mamuśka, co tobie?
−
Nie mów do mnie mamuśka
−
powiedziałam.
SŁOWA wyfruwają ze mnie jak jaskółki
spadają na klawisze
odciskając ślad swoich czarnych nóżek
ustawiają się w linię by powiedzieć
że ciebie kocham
i robię to dla przyjemności własnej
nie po to jednak byś ty trwożliwie się
uśmiechał
i ze strachem myślał że
odwdzięczyć się powinieneś
tym samym
PPPP
−
Pozdrowienie ci, młodziutka damo z nosem bynajmniej
nie nazbyt małym
o stopie niepięknej
i oczach, co nie są za czarne,
palcach, co nie są za długie, wargach niezbyt suchych
i języku bynajmniej nie za wytwornym.
(...)
na prowincji nazywają cię piękną
−
powiedziała Anka na powitanie, z pasją i jakimś wyrzutem w głosie. Patrzyła na mnie
mało obecnymi oczami, usta jej drżały i myślałam, że za chwilę zacznie płakać.
−
Tylko się na mnie nie złość
−
mówiłam, przytulając ją
−
nikt ze znajomych nie umarł,
nie mam żadnego zmartwienia, ale to oczywiście gorsze od zmartwień, a jeżeli się spóźni-
łam, to widać tak być musiało.
Machnęła ręką na potwierdzenie, że taki już jej los.
−
Czekanie jest moim znakiem
−
mruknęła.
−
A gdzie ci obrzępalcy, popaprańcy, poeci z bożej czy szatańskiej łaski?
−
zapytałam.
Wzruszyła ramionami.
−
Nie czekamy
−
zawyrokowałam.
−
Jedziemy same. Znają adres, przyjdą, z godzin-
nym czy dwugodzinnym spóźnieniem, jak często.
Ten wieczór i tak miałyśmy od dawna zarezerwowany na towarzysko-poetyckie spo-
tkanie, a same z sobą nie nudziłyśmy się, bo jak mówiła Anka, tylko nudnym ludziom jest
ze sobą nudno. Jeśli umrzemy (kiedyś), to z niepokoju, z wyrzutów sumienia, zmęczenia,
strachu, wstydu, ale nigdy z nudy. Takie stanowisko już kiedyś uzgodniłyśmy.
Tramwaj turlał się powoli. Patrzyłam na Ankę. Nie widziała mnie. Twarz miała taką,
jakby śniła drzewa. I liście, które sfruwają leniwie. I ptaka, który zapomniał odlecieć, więc
płakał razem z jesienią i deszczem. Dlaczego ona zamyka co chwila oczy? Czy po to, by
zobaczyć w tym ptaku siebie? A może po to, by ptasie łzy. zamienić w kasztany?
−
Seks jest nudny jak ponury diabeł
−
powiedziała Anka wstając i dając mi znak, że
trzeba wysiadać.
−
Nudny?
−
zapytałam, zaskoczona zmianą nastroju i tematu moich rozmyślań.
−
Seks to zawracanie głowy: kiedy go nie masz, czujesz, że jednak powinnaś go mieć i
że wokół niego wszystko się kręci. Ale jeśli on jest w tobie, to go nienawidzisz.
−
Nie dam się zwieść otchłani erotyzmu
−
zagrzmiała.
−
I tak mi z nim cholernie dobrze
−
dodała już spokojnie.
Było ciemno. Pachniało liśćmi, w które Anka z pasją wchodziła i rozrzucała na boki.
Obserwowałam ją uważnie, milcząco. Uśmiechała się skąpo do siebie albo raczej do swo-
ich myśli. Czułem, że wydarzyło siew jej życiu coś istotnego, ale nie pytałam. Zazwyczaj i
tak wiele mi mówiła, a przyjemnie było czuć, że to ona potrzebuje mnie, a nie tylko ja jej.
W mijanym sklepie kupiłyśmy szampana, tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że
nikt poza nami nie wpadł na ten genialny pomysł. Picie wódki nam nie odpowiadało, a na
robienie koktajlu typu James Bond (50 g wódki czystej polskiej lub rosyjskiej, 50 g we-
rmutu typu martini lub cinzano blanco, 100 g toniku, 3 kostki lodu i gruby plaster cytryny)
nie miałybyśmy ani czasu, ani warunków.
Znalazłyśmy wreszcie blok Romana, doczołgałyśmy się na ósme piętro (Anka panicz-
nie boi się windy, a ja postanowiłam sprawdzić swoją wytrzymałość), ale mieszkanie było
puste. Nie zdziwiło nas to zanadto. Usiadłyśmy na schodach i jednocześnie spojrzałyśmy
na butelkę szampana.
−
Tylko nie strzelaj
−
poprosiłam, patrząc jak mozoli się z korkiem.
−
I jak będziemy pić, z butelki?
−
zapytałam.
−
Nie uważasz, że przydałoby się troszkę,
kurwa, kulturki?
Korek jednak wystrzelił. W tym samym czasie wysiadł z windy Roman. Najbardziej
oburzył go fakt, że nie czekałyśmy z otworzeniem butelki na niego. W mieszkaniu podał
lampki oraz lód.
−
Za metaforę
−
powiedział.
−
Za metaforę
−
powtórzyłyśmy zgodnie.
U Romana, jak zwykle, panował porządek. Pozostawione tu i ówdzie książki oraz cza-
sopisma dowodziły tylko tzw. artystycznego nieładu, co podkreślał zawsze, gdy ktoś go
odwiedzał. Teraz pospiesznie przygotowywał w kuchni kieliszki do wina, wódki, filiżanki
do kawy, herbaty, kanapki i mamrotał, że niepotrzebnie się tak wysila, bo nikt tego nie do-
ceni. Nie przeczyłam, choć może powinnam.
Podał mi filiżankę z herbatą oraz widelec. Uśmiechnęłam się znacząco i odłożyłam go
na stolik. Zauważył swoje roztargnienie. Podał mi łyżeczkę, choć próbowałam zaprzeczyć
gestem i powiedzieć, że nie słodzę niczego od lat, zgodnie z zasadą, że ludzie dzielą się na
inteligentnych i tych, co słodzą. Nie zwrócił uwagi na moje słowa, westchnął głęboko i
dotknął palcami skroni.
−
Jest tak źle czy tak dobrze?
−
zapytałam.
−
Aż za dobrze
−
powiedział
−
i mam wszelkie dane ku temu, by mieć nadzieję na
związek trwały, a nie tylko krótkie oczarowanie.
−
Humanista? Poeta?
−
zapytałam.
−
Humanista, choć, za przeproszeniem, inżynier. Dzwonek u drzwi przerwał zwierze-
nia, na które, widziałam, miał ochotę. Zdjął z siebie kolorowy fartuszek, coś mruknął i po-
szedł otworzyć. Za chwilę pokój był pełen radośnie witających się mężczyzn. Anka stała z
boku. Znała wszystkich prócz Krzysztofa.
Domyśliła się zapewne, że ten nieznajomy
−
to on, legenda naszych opowieści, podmiot
westchnień i niejednokrotnie aż nadto straconych złudzeń.
−
Miałaś rację
−
szepnęła w moją stronę
−
nikt się nie zapyta, czy on jest ładny, czy
brzydki, tylko wszyscy ulegną jego urokowi.
−
Nie traćmy czasu
−
ponaglał Roman.
−
Reguły gry wszyscy znają. Pamiętajmy więc,
każdy z nas czyta jeden, wybrany przez siebie wiersz, taki, który jest znaczący w jego ży-
ciu. I komentuje, dlaczego jest ważny. Jeżeli ktoś ma więcej tekstów, niech wybierze ten
najważniejszy. Zobaczymy, może uda się nam przeczytać i resztę.
Siedziałam na dywanie, opierając głowę o fotel, na którym wierciła się Anka. Wpatry-
wałam się w Marka, Marek w Krzysztofa, Krzysztof w Janusza, Janusz w Marka, Anka w
Romana, Roman w Jurka. W ciągu kilkunastu minut pokój był pełen dymu. Roman maru-
dził. Ktoś otworzył okno. Roman znów marudził, tym razem, że mu zimno, a on trochę
przeziębiony. Jurek podał mu marynarkę. Krzysztof przykrył nogi pledem. Zadowolony z
tych drobnych dowodów dbałości o jego zdrowie, nareszcie się uciszył.
Janusz nerwowo strzepywał papierosa i czytał drżącym głosem:
Tak. To nie jest poemat o miłości. Nie jest
ponieważ istnieje tylko dato słabość naszych mięśni
ścięgien i żył
nietrwałość gestów fizjologia odruchów genitalnych
fałszywa mistyka płci
Spojrzał z wyrzutem w kierunku Marka, który właśnie czule gładził moje stopy, i kon-
tynuował:
A jednak. Spotkanie niczym w bibliotece aleksandryjskiej. Chłopiec pochylony nad
Platonem i Kawafisem, ze źdźbłem trawy w nerwowo ruchliwych ustach, pachnący be-
skidzką łąka i węglowym pyłem Górnego Śląska.
Chłopiec na hałdach samotności, wyjmujący cień ze zranionej stopy i zastygły w tym
geście (...)
Właśnie teraz czuję oddech na twarzy...
Przerwał. Wypił kieliszek wódki. Zgasił papierosa.
−
Wybaczcie, to jednak za bliskie i za bolesne, abym czytał dalej
−
wyrzucił z siebie,
zapalając następnego papierosa.
Roman zaczął się wiercić i rozganiać rękami dym. Marek ze swoich szpargałów wycią-
gnął kartkę i przeczytał, patrząc raz na Janusza (z żalem), raz na Krzysztofa (z rezygnacją):
Wyprzedane życie, zamknięte, na które przychodzi taki czas, że jest już potrzebne tylko
innym, nie mnie. To ja. Twoja prawie umarła metafora, twój anioł stróż, co przed lustrem
stoi. I szukam klucza, płaszcza, twarzy, którą miałem wczoraj, gdy jeszcze coś się działo.
W bezkształtny wchodzę świat. Co za męka. Za chwilę koniec gry.
−
Za metaforę
−
powiedział Roman, podnosząc kolejny kieliszek wódki.
−
Za metaforę
−
powtórzyliśmy zgodnie.
Krzysztof otworzył książkę, którą wygrzebał ze stosu rzeczy Janusza, podszedł do Mar-
ka i patrząc mu prosto w oczy, wyrecytował:
To trąd chłopcze,
to trąd powoduje owo obnażanie myśli
z którymi już zupełnie nie mogę dać sobie rady
oszukałem psychoanalityka
oszukałem siebie
a teraz upewniwszy się
że drzwi i okna są szczelnie zamknięte
mówię z dobrze pozorowanym spokojem
że nie widzę
ze nie widzę istotniejszej różnicy
między sobą a Panem Bogiem
i jak on ode mnie
tak ja od siebie odwracam oczy.
Skończył czytać, ale nie odchodził. Marek tulił go delikatnie. Janusz wyszedł pospiesz-
nie. Anka, zaniepokojona, schowała szybko trzymane na kolanach kartki i wyszła za nim.
Po chwili wrócili razem z tacą pełną kanapek, na które nikt jakoś sienie rzucił. Sama więc
zaczęła jeść. Nagle, próbując chyba przerwać ciszę i coraz bardziej smętną atmosferę,
wymodliła głośno:
O Boże, o Wenero i ty, Merkury, patronie złodziei,
użycz mi małego sklepiku z tytoniem
lub w jakiejkolwiek urządź mnie profesji,
byle nie w tym cholernym pisarstwie,
gdzie trzeba wciąż ruszać mózgownicą.
−
Za metaforę
−
powiedział Roman słabym głosem, bo miał już w sobie tyle alkoholu,
że rozpacz go chyba ogarniała na myśl o pustym dnie butelki.
−
Za metaforę
−
powtórzyliśmy zgodnie.
Patrzyłam na niego z czułością: taki duży chłopiec, a prawie dziecko, w dodatku nie
zdąży przeczytać swoich wierszy, bo zaraz zaśnie. Przytuliłam się do Marka, odsuwając
tym samym od niego Krzysztofa. Tak chyba musi wyglądać RAJ LITERATÓW
−
pomy-
ślałam. Święci i aniołowie bosko coś wyśpiewują na harfach eolskich, wszyscy zaś autorzy
słyszą tylko to, co sami napisali. Wsłuchują się w brzmienie własnych słów, odkrywają je
na nowo, płaczą i śmieją się przez nie. Nikt przecież, prócz Anki, nie przeczytał innych
tekstów poza swoimi. Anka być może też miała taki zamiar, ale...
Zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę.
−
To ty, mamusiu?
−
usłyszałam.
−
Tak, córeczko.
−
Długo tam jeszcze będziesz siedzieć?
−
zapytała Magilla.
Jej głos brzmiał jak dźwięk z innego świata. Chciałam powiedzieć, że wracam do niej,
że dobrze, że przywróciła mnie rzeczywistości, ale Magilla ożywiła się nagle i radośniej
już zapytała, czy jest Janusz.
−
Powiedz mu w takim razie, że ten, kto powiedział, że noc jest piękna, był masochistą
−
dodała z wyraźnym naciskiem.
Powtórzyłam. Janusz, usłyszawszy fragment własnego wiersza, ożywił się nagle, wy-
rwał mi słuchawkę i rozpływał się w komplementach dla Magilli. Zbierałam swoje rzeczy,
dopiero teraz spojrzałam z tęsknotą na kanapki, których niewiele, jako że leżały obok Anki
−
zostało.
Telefon zadzwonił ponownie.
−
Tu Polska Partia Popierania Perwersji
−
powiedziałam, zaskoczona, że mówię to, co
mówię.
Ciepły, męski głos zawahał się na chwilę, po czym poprosił o rozmowę z prezesem.
−
Ja jestem prezesem
−
dodałam już odważnie, czując na sobie zaciekawione spojrzenia
wszystkich w pokoju.
Po chwili oddałam słuchawkę Romanowi, który jeszcze nie spał, aczkolwiek nie za bar-
dzo wyczuwał atmosferę panującego ożywienia.
−
Romku, ten pan chce rozmawiać z wiceprezesem, czyli z tobą
−
dodałam.
Niechętnie wygrzebał się z ciepłego siedziska.
−
On się pyta, co trzeba zrobić, żeby się zapisać
−
powtórzył zdziwiony, patrząc w moją
stronę.
−
Jak to co?
−
szczerze się oburzyłam.
−
Przyjść tutaj i przeczytać swój wiersz, który w
tej chwili najbardziej cię boli, złości, który najbardziej w tobie jest. Przecież to prawdziwa
perwersja spotykać się dzisiaj po to, by czytać wiersze.
Roman tłumaczył nader poważnie.
−
Wracam do Magilli
−
powiedziałam wszystkim, machając ręką na do widzenia.
−
I
niech bogowie mówią o nas szeptem, w dniach, co nadejdą
−
dodałam.
Anka została.
Posłowie
Niełatwo o własny głos w literaturze. Niejeden z jej startujących adeptów łamie sobie
nad tym problemem głowę, niejeden też złamał sobie życie, nie znalazłszy dla tej kwestii
rozwiązania. Z grubsza biorąc, poszukuje się w dwóch kierunkach: albo przez możliwie
najpełniejsze i najszczersze folgowanie własnym imperatywom twórczym (na sposób dio-
nizyjski
−
Parnicki nazywał go neurotycznym), albo przez rygorystyczne dyscyplinowanie
wypowiedzi, dostrajanie jej do konwencji, przyjętych w otoczeniu artystycznym pisarza
(na sposób apolliński
−
żeby tej dychotomii postaw artystycznych przyznać pełną rangę).
Marta Fox szuka w obu tych kierunkach naraz. Jej wiersze, jej liryczne zapiski i minia-
tury prozatorskie prezentują wprost, w zwierzeniowy nieomal sposób, osobowość wrażli-
wą, chłonną, dynamiczną, reagującą na wszelkie bodźce napływające z zewnętrznego
świata w sposób spontaniczny, żywiołowy, z odkrytą zmysłową intensywnością. Ale już
po chwili układa te reakcje w ciągi, cykle, kompozycje. Konstruuje z nich wypowiedzi li-
terackie prozą i wierszem, organizując reakcje uczuciowe w formy słowne, przefiltrowane
już przez aparat refleksyjny, a dalej układające się w formy mowy wiązanej albo fabulary-
zowanej, formy wzajemnie się przenikające i uzupełniające, przetwarzające się w układy
literackie, wewnętrznie zróżnicowane, a na zewnątrz układające się w zintegrowaną kom-
pozycję literacką. Kompozycję dowiązaną do nader rozległego kontekstu literackiego, do
przytoczeń, odniesień, aluzji, pastiszów uruchamiających całą skomplikowaną aparaturę
rozległego oczytania, nasycenia osobowości autorki sztuką.
Właśnie: autorka tego zbiorku reaguje spontanicznie także wtedy, gdy reaguje poprzez
sztukę, sztukę przywoływaną przez mechanizm skojarzeniowy
−
i przetapianą przez wła-
sny materiał ekspresyjny. Ów mechanizm zabezpieczają przed obsunięciem się w egotycz-
ną, niekomunikatywną, a czasem u niektórych wręcz niekomunikowalną erupcję nie
przyjmowanego przez innych jako komunikat
−
słowa. Ów zaś potencjał sprawia, że pod
siatką erudycyjną pulsuje w jej artykulacjach autentyczne, udzielające się czytelnikowi
przeżycie, doświadczenie, doznanie uczuciowe.
Wszystko to udziela się przynajmniej takiemu czytelnikowi jak ja
−
i uruchamia w nim
mechanizmy recepcyjne, czyniąc z pisarstwa Magdy Fox prawdziwe doznanie artystyczne.
Wacław Sadkowski