STEFAN ŻEROMSKI
DZIENNIKI
TOM V
KARTKA Z TOMIKU XVII „DZIENNIKÓW
SIEDMNASTY
od 29 lutego [18]88 [do 12 lipca 1888]
s'il n'existait pas Dieu, ii faudrait l'inventer...* *
29 luty (środa) 88 r.
Warszawa.
Wróg twój, jak wprzódy, stoi niewzruszony i marmury wyszczerza pod słońcem, jak
białe kły tygrysa!...
Irydion*
Czy wróg ten zginie kiedykolwiek? Nie. Trzeba by zmienić duszę własną, w niej
bowiem zagnieździł się wróg najgorszy: niewiara, niewiara w odkupienie
ubóstwionej ojczyzny, w prawdziwość drogi, po której idę, niewiara w siebie.
Jedyną ideą, jaka pozostała — jest ojczyzna. Wszystko inne zbladło, zmalało,
zwietrzało lub zgoła znikło. Zdaje się, że to młodość wystyga, że to dziecko
umiera we mnie i rodzi się starzec skeptyczny, podejrzliwy. Lekkie ukłucia bolą
dotkliwie i często przychodzi niechęć i jakiś niebywały, nieznośny, natrętny,
zły, złośliwy jak mandryl, śmiech z siebie, z ideałów, z ludzi, z wyznawców
umiłowanych wierzeń. Nieraz, jak złodziej po pierwszej kradzieży, czuję słodkawe
zadowolenie, gdy wyśmieję ooś, w co dotąd wierzyłem.
A może się łudzę? Może nigdy nie byłem młodym?... Ja nigdy nie czułem jeszcze
ani głuchego, zamkniętego w sobie, niemego bólu — ani nie wierzyłem tą ślepą
wiarą męczenników lub apostołów idei, jaką czasami zdarza mi się widzieć. Tu
nasuwa się myśl Leona W.*: „Z nas, ze szlachty — żaden pożytek przyszłości.
Musimy wygnie do szczętu. Najlepsi, tacy jak ja i pan — to Hamlety. Nowi ludzie
wyjdą z podziemi, z ludowych mas."
Niegdyś tak mówił Pankracy...*
Niedawno jeszcze lekceważyłem sobie socjalizm — a dziś,dziś patrząc weń głębiej
i uważniej patrząc w życie, słyszę głuchy odgłos stąpań synów ciemności *. Ich
wrzask rozlegnie się w przyszłości, a duch ich wciska się w nas, niby klin
rozdzierający tkanki naszego życia. To straszny wróg. Panem przyszłości jest
Marks — nie Spencer.
Tak — to ten wróg „wyszczerza marmury pod słońcem, jak białe kły tygrysa".
Czy ty ostoisz się jego brutalnej siekierze — ojczyzno święta? Jak daleko ta
walka? Ach, bodajby nie widziały jej moje oczy!... Ja chcę umrzeć, ale za nią,
za najświętszą, za prześwietną, za najlepszą, ukochaną dla mąk jej nadludzkich.
Za nią zemsta... bez wiary w pomstę.
. Ostatnimi czasy wpadłem w politykę i sprawy społeczne, jak w studnię. W
ciągu całego tego okresu nie pisałem dziennika, toteż dziś trudno nadzwyczaj
połapać wszystkie przeżyte fazy i odwzorować wypadki. Przypominam sobie, że na
jednym z zebrań rzuciłem myśl odłączenia się od Koła, jeśli podziemnych robót
swych nie odkryje, nie wywiesi sztandaru. Należeć do stowarzyszenia, które mieni
się stowarzyszeniem samokształcących się studentów, a jednocześnie szerzy w
społeczeństwie i gdzie się da idee socjalistyczne najrozmaitszych odcieni —
wydało mi ślą rzeczą o tyle głupią, o ile niektórym z naszych niebezpieczną.
Sformułowaliśmy tedy zarzuty nasze i przesłali delegackiemu zebraniu *. Wyśmiano
je i zastawiono się — ustawą Koła. Odłączyć się w danych warunkach było rzeczą
niepodobną, a to ze względu na opozycją, jaką napotkaliśmy w kółku a *. Tam
odłączać się stanowczo nie chciano, choć wszyscy prawie, z wyjątkiem Edzia Ł.*,
solidaryzują się z nami w przekonaniach antysocjalistycznych. Natomiast
postanowiono wspólnymi siłami przeprowadzić radykalną reformę w samym Kole. W
tym celu kółka nasze wydały dwa. wieczorki (na Złotej y Edwarda i na Zgodzie u
Hrabiego*). Zanim je, jak na to
WARSZAWA, 1888
zasługują, opiszę, muszę powrócić jeszcze do zebrania na Chmielnej, gdzie
zebrali się delegowani od wszystkich kółek w rocznicę bitwy pod Grochowem *.
Gwarno tam było. Socjalistów zjawiło się trzech: stary D.*, który jest utopistą
wytrawnym, strasznym dla młodych z mocy wymowy i mydlenia oczu sofizmatami;
Białbrz. — siedlczanin, osławiony rusofil, amator braterstwa z Narodną Wolą, i
najsławniejszy (po prezesie) Suc.*, socjalista z krwi i ducha, człowiek idei,
szlachetny szaleniec. Gospodarz (Brdn *.) poddał dyskusji broszurę Limanowskiego
Rewolucja społeczna a polityczna *. Such. nazwał autora idealistą. Bagatela!
przywódca socjalizmu polskiego nie znajduje wyznawców, ponieważ mówi o
konieczności rewolucji politycznej, która musi poprzedzić społeczną. Wszczęliśmy
z Wacławem * napad na socjalizm. Wywiązały się pojedyncze dyskusje między mną a
Dbr., Wackiem i Such. Facetów ze 20 słuchało naszych sporów i dowodzeń, naszych
wzajemnych urągań i szyderstw.
Mówią, że patriotyzm i socjalizm mają punkty styczne... Dbr. np. dowodzi mi o
istnieniu w Poznańskiem stowarzyszenia chłopów polskich i niemieckich na
zasadach wspólnic-twa. Jego zajmuje jedynie dobrobyt, jaki tam panuje, mnie
zajmuje łączenie się chłopa naszego z kulturtragerem *. Jaka tu styczność? Myśmy
z panem Dbr. — wrogowie. Brdn. przerwał nasze hazardowne dowodzenia żądaniem
wyniszczenia wniosków. Socjaliści zmiękli. Dbr. oświadczył się z chęcią
poświęcenia życia za ojczyznę. Błbrz. był niemy.
Właściwie mówiąc, nie chodziło nam o jakość socjalistów, lecz o ich ilość. Dziś
jeszcze nie można orzec nic. Oni mają wpływ, „Głos", lepsze siły uniwersytetu —
my mamy patriotyzm, broszurę Jeża i „Wolne Słowo". Co zwycięży — przyszłość
okaże.
Bądź oo bądź zrobiliśmy w Kole rumor straszny. Zagadano o nas i co strasznie
dziwna — jako dziwolągi pokazywani są palcami ci sami demokraci-patrioci, którzy
w roku zeszłym
DZIENNIKI, TOMIK XVII
wskazywani byli ze czcią niemal. W ciągu jednego roku Koło jak gąbka wciągnęło w
siebie taki ogrom socjalizmu *, że trzeba straszliwego wysiłku, aby ten cuchnący
gnój wyrzucić stamtąd. Że to gnój — wykażę.
l marca. Wieczór.
Wróciłem do domu przed chwilą. Widziałem się z Manią. Przez cały tydzień, w
ciągu którego nie widziałem jej, zdawało mi się, że jestem nią bardzo zajęty.
Tęskniłem za spotkaniami, jakie się były przerwały, czasami nasuwała się pamięci
jej ładna główka. Spotkałem się z nią dziś przypadkowo i przekonałem się, że ta
sympatyjka przerwie się wkrótce — nie zrobiła bowiem Maniusia tego, co robi ko-.
bieta, jakiej się nie widziało długo, nie wzbudziła żadnego żywszego afektu.
Wypadałoby opowiedzieć historią tej miłostki. Zobaczyłem Maniusię w czasie świąt
Bożego Narodzenia. Podobała mi się, a dumna jej postawa wstrzymywała mię od
energicznego szastania się. Widziałem ją później kilka jeszcze razy z coraz
życzliwszym uśmiechem na pąsowych wargach. Bałem się jej trochę, troszkę
szanowałem jej młodość, gdyż ma lat 17. Wreszcie pewnego pięknego -wieczora
spotkałem ją samą na Chmielnej. Przyłączyłem się, „przybiłem", jak to mówią.
Okazało się, że jest bardzo wesołą żywą, dowcipną, że jest czymś w guście
nauczycielki, że prenumeruje książki, mieszka na Zgodzie nr 5, że zobaczy się ze
mną nazajutrz na Marszałkowskiej. Dnia następnego — spotkaliśmy się, chodziliśmy
na ulicę Swiętojerską po sprawunki. Następnego dnia spotkaliśmy się na
Przeskoku, przewybornej do ran-deiksów uliczce, chodzili pod rękę na Kruczą, na
Złotą, na kilkadziesiąt ulic bez celu, nie mogąc się nagadać o wszystkich
rzeczach i niektórych innych. Gdy powracaliśmy na Zgodę — pozwoliła wyprowadzić
się na schody mieszkania i wycałować oczy, usta, włosy, prześliczne włosy
pachnące jak ognomny bukiet górskich kwiatów, zapachem nie dają-
WARSZAWA, 1888
11
cym się opisać. Gdy isię ją całuje, mruczy jak kot, lecz nie broni się woale.
Następnego dnia — poszła o czwartej do katedry Sw. Jana na „pasją" *. Zabawna to
była wędrówka. Kilkanaście razy zbliżaliśmy się do drzwi kościoła i zawsze jakaś
ważna kwestia odprowadzała nas na Kanonią. Tam szukaliśmy na próżno jednego z
moich kolegów po ciemnych schodach. Szukanie trwało godzin dwie. Całować takie
usta, co odczuwają pocałunek jako pocałunek, nawet nie jak pocałunek kochanka —
dziwna to i upajająca rozkosz. Woalka zsunęła się, trzeba było zdjąć kapelusz,
rozpinać futerko, zapinać stanik — dziwne zresztą tajemnice toaletowe naprawiać,
popsute przez nazbyt serdeczne całusy. Gdy otulałem ją moim futrem i patrzałem
na śliczną młodą główkę, namiętnie tulącą się do mnie — przychodziło mi na myśl
uparte, nie zgłuszone nawet warem krwi, pytanie: czy jestem w stanie pokochać
cię?
Pisałem jej ćwiczenie pt. „Proza i poezja" — aż karteczki, jaką (Otrzymałem z
tytułem i sposobem pisania tej rozprawki, wywnioskowałem, że umie pisać
poprawnie po polsku. Takich trzeba czynników, by wywołać we mnie choć trochę
idealniejszą sympatię do ślicznej panienki. Oprócz brutalnych marzeń nie doznaję
nic, nie kocham już nikogo przywiązaniem i sympatią.
Jutro 2 marca, imieniny pani Heleny. Posłałem bilet wizytowy z literami Z P.I.*
Z naszej miłości, z ryz zapisanego papieru, z przysiąg, zaklęć, obietnic —
zostały trzy konwencjonalne litery. Wydaje mi się, że jestem starym sceptykiem,
nawet cynikiem, rozpatrującym z uśmiechem litości pogrzebane kwiatki młodości.
O, jakżem stary!
Otwieram pudełko pamiątek i rzucają się w oczy paczki listów, pukle włosów...
Włosy te wydają się należącymi do trupa. W dotknięciu samym do nich jest
magiczna siła przy-
ISIlEwr '
12_____________ _________________ ______ DZIENNIKI, TOMIK XVII
poranienia, dzika i brutalna, a słodka i dysząca namiętnością bez krańców. Z
załamań cienia na ścianach pustego pokoju wysuwa się ta twarz niezapomniana z
ramą czarnych bujnych włosów, z cieniem na błękitnych tęczówkach, od którego
zamierała dusza. Zapomnieć niepodobna, pamiętać nie warto, a nikogo nie chce
serce kochać.
Wracajmy do studni, do naszego tzw. działania. Uczyniliśmy, jak pisałem, dwa
wieczorki towarzyskie. Edzio zaprosił socjalistów, my patriotów. Socjaliści
okazali się szczerymi narodowcami tak dalece, że na Wspólnej ukończyliśmy obrady
w ciągu dwu godzin. Z kółka „Ruś", gdzie prezyduje Leon * — zjawił się R.*,
człowiek dzielny, Białorusin, Polak szczery. Zakaz bywania na zebraniach swego
kółka, tajemniczość ustawy i tym podobne awantury tłumaczył jak umiał, choć
otwarcie się przyznał, że jemu samemu ustawy wydać nie chciano. Wychodząc z
zebrania wyraził szczere zadowolenie, że przekonania nasze poznał, że
solidaryzuje się z nami w zupełności i popierać będzie nasze żądania.
Świetnie przedstawił historią Koła Stanisł. z Piotrkowa *, który jest drugą sałą
odporną, znalezioną przez nas w Kole przeciwko socjalizmowi. Mówił on, że b j :
członkiem Koła od chwili jego założenia. Gdy zjawiło się :am koło Haruse-wicza
*, które wyraźnie zaznaczyło dążenia socjalistyczne, komitet przyjął do grona
swego kółko „organiczników" — Żydów, byleby socjalistów wysadzić. Wskutek tego
wspomniany H. wydalony został z Koła. Adres do Jeża, kwestionariusz ludowy,
obchody rocznic powstań — wyraźnie mówią, że Kolo aż dotąd barwę narodową miało,
że nie może żądań naszych zbywać „samokształceniem". Koło barwę miało i mieć
powinno — narodową, demokratyczną, polską. S. oświadczył, że istnieje kółko,
które już dawno zamyśla o odłączeniu się od Koła z powodu niepolskich dążności
ostatniego. S. jest tak znakomitym obrońcą praw naszych,
WARSZAWA, 1888
13
stronnikiem „skarbu narodowego", demokratą, rewolucjonistą, człowiekiem zresztą
nader wykształconym (kończy medycyną w tym roku), że z chęcią powierzyłbym mu
obronę sprawy naszej w wysokim komitecie optymatów.
Edzio i Gr. (z Kalisza) * bronili niedołężnie socjalizmu. Edzio dowodził, że
Polacy w ciągu swego historycznego istnienia skłaniali się zawsze do ruchów
społecznych, a więc i my — powinniśmy się jednoczyć z... Nanodną Wolą. Co za
gruntowna i wszechstronna głupota!
— Socjalizm europejski, marksowski — nie dla nas, czysto polski nie ma
krzyczących potrzeb, ale z ruchem społecznym każdym powinniśmy się łączyć... —
mówił ze łzami w oczach, jak zwykle.
Oświadczył zresztą, że ukończywszy za dwa miesiące pra-wjo, przebiera się za
parobka i idzie w służbę. Obecnie nosi bestia rękawiczki lapis i ma jesiotry*,
jakich mu może pozazdrościć Gucio Potocki.
Skowron* na to oświadczenie huknął mazurskim śmiechem, ku czemu mimo woli
pomogli mu wszyscy. Oj, Edzto — to ofiara idei, ale najgłupsza z głupich.
Miałem w ręku ustawę Koła. Opiewa ona: „Koło studentów Uniwersytetu
Warszawskiego" (więc nie „koło polskie", jak było pierwotnie) — ma na celu:
„I. a. Dążenie do wytworzenia spomiędzy studentów wykształconych ludzi i
pożytecznych obywateli kraju.
b. Pomoc wzajemną w sprawach uniwersyteckich...
c. W możliwych granicach działalność poza obrębem uniwersytetu itd."
Banialuki.
Do tego dodają kółka nasze:
„a. Dążenie 'do wytworzenia wykształconych ludzi i pożytecznych obywateli kraju
w duchu jedności i ścisłej odrębności narodowej.
b. Wyrabianie z racji tejże w swych członkach odporności przeciw rusyfikacyjnym
wpływom rządu, jak również wszel-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
kich stowarzyszeń, występujących w imię pozornej wspólności celów i dążeń z
chęcią solidaryzowania się z naszą sprawą narodową." *
„Błędów ludzkich nie poprawia się wpływem dobrych instytucyj" — mówi Spencer*.
Gdyby nawet Koło Delegac-kie do ustawy kołowej punkta wymienione przyjęło, w co
mocno nie wierzę, to czegóż nie dokaże zagnieżdżony już w Kole socjalizm?
Zresztą nie Koło nas tu obchodzi — lecz Polacy do Koła należący. Tych chciałbym
stamtąd wyrwać, a wymieniona klepanina ugłaszcze tylko sprawę. Wywiąże się de
lana caprina spór *, jak ongi o patie tilioąue * — a pożytek stąd żaden będzie,
gdyż znam naszych socjalistów, chodzących w patriotycznych, dla bezpieczeństwa,
kaftanikach.
Ale — dajmy na to. Dobrze jest cośkolwiek zrobić, gdy burzyć złego nie można.
W niedzielę idziemy na zebrania rozmaitych kółek, aby przegłosować następujące
pytania:
a. Czy socjalizm może być narodowy?
b. Czy możemy się łączyć z partiami rosyjskimi?
c. Jaka jest różnica między patriotyzmem demokratycznym i socjalizmem polskim?
d. Co sądzą o broszurze Jeża?
Pytania te będą sitem, przez które przeleż ie albo nie prze-lezie każdy facet w
chwili obecnej.
Warszawa Warszawa
Wędr. 1 Skowron J
IV-a
Tomasz 1 i. Lipsiusz J
II ^
Ja ]
i VI V
Młchałowski
1 Tekst punktu b. zakreślony wężykiem z boku.
WARSZAWA, 1888
15
Zalsk. Wacek
IV-c Warszawa.*
Delegackie zebranie będzie miało miejsce 9 marca. Chwilo straszliwego sądu!
Optymaci zarzucą nas sofizmatami — ale wsadzą kij w to mrowisko, w tę kupę
tasiemców, w ślimaczą kupę, w zbiornik płazów, co chce obrażać przeczyste
oblicze naszej ojczyzny.
Wróćmy do pana Leona piszącego swe dzieło. Gdy czytam Szewczenkę — znajduję
genezę absurdów pana Leona. Jest on trochę Rusinem, trochę socjalistą, trochę
rycerzem „okopów św. Trójcy" *, trochę Polakiem, a najwięcej panslawistą. Jutro
pomagać mu będę w przerabianiu jego dzieła, noszącego tytuł W kajdanach, a
mającego być drukowanym w Paryżu.
Z Szewczenki:
MeHi oflnaKOBO, HM 6yfly
H JKMTb B yKpaiHl, HM m.
HM XTO 3ra#ae, HM Mene B cniry na OflHaKoaiciHfaKO Mem. B Hesojii Biipic MUK I
HeoruiaKaroiii CBOIMM, B Hesojii nJiaiyHH ynpy, I Bce 3 co6oio aaSepy — Majioro
cjii^y ne noKMHy Ha HaiiiiM CJiasmii YKpaim, Ha namifi — ne CBOIM aeiwii. I Hę
noM'flHe SaTBKo 3 CMHOM, Hę cKajKe CMHOBI: — MOHIICB. MonncH, cMny: aa Bicpamy
Horo aaMjrHMJiM KOJIHCŁ.— Mem oflnaKOBo, IM 6yfle
TOM CMH MOJIMTMCH, HM Hł...
Ta ne OflnaKOBO Mem,
* JMIM3K MOBtf WBH I
'aacog 'irrasscBif
HlMfeOIltfO MITOWI BHO3 MITOWI BHB,U BraBH
'MWBH tfBH BOIlCHBftŁCHE •MWBEOIKO J WOXOK[
•HMOTWBS {JMHhljCDBH gi!fX I •UBHBICII '1IBHBITU 'qXB2BI«I HH1ITTJ. WBH
iqiMtf^D roai Biritz' WBH BH
|HJ,BX3 CHOgOi C CUdU BH NBH 9H
WBdBll-WBHinCHI,Bg WMmBH I I 'WMHHOJ t 'KBldOX JBaBIfO jSdOW 8HH8HJO
adow — HJnd an jxwaBandH 'xndBio 'xnaoH<iiBg y
jEO«HfO XMHBdBJ XTHd3LBW V
adao OHMBX xmnifodn y ^i.aoffjC XBEoqiro g 'uwEH^Cna i nwqj,itf g OITBIO Mg
aidoxBdanwi xpg qxioiiBH ijjaodH B 'eoiiro y
•OITBItMh XMHBaodlmXW MSfOJIf MW1X3OH Olf JBJf •OWe.dHltl ?} BJ,
cairoa
MW
•txniron oiiaodH 'wadoj IHBIDBS MOdBKX 'Mdoj Mrredoj Bg
-IH3W
THIO a i
MtfCHIf ITIfE
3H 'XQ dHO H
'qxBirnDMdn
RZECZ
i
t) SKARBIE NARODOWYM
EDYCJA DRUGA
PARY!
DRUKARNIA POLSKA ADOLFA REIFFA
8, Rue du Kour, 8
KARTA TYTUŁOWA BROSZURY JEŻA
1
J
WARSZAWA, isss
iB»
JlflKAM (Bp. SaJiecbKOMy)
AK SyjiM MM A yml ne nyit Byjio, OiaM-TO BeceJio JKMJIOCŁ! Epaiajinct 3
BOJIŁHMMH jiaxaMH, nnmajiHCŁ BOJibHbiMii cienaMM, B caflax KoxaJiMca, Henane
jiijiii
CMHaMM BOJlfcHHMM... POCJIH, POCJIM CMHM i BCCejIMJIM
Ciapii CKopSnii jiiia... noKM iMeneM XpncTa
KCBOHflSM I
Hain TMXMń pań. I POSJIMJIM IIIwpoKe Mope cjifcos i Kposi,
A CMPOT iMBHCM XpMCTOBHM
po3n'HJiM...
IIOHMKJIII TOJIOBM KOSaii,
Henane CTOirraHa Tpasa. YKpańHa njiane, CTorHe-njiane! 3a rojioBoro rojiosa
SoflOJiy na^a. KaT Jizoiye,
A KCŁOHA3 CKajK6HMM H3MKOM
„Te Deum! ajiijiyHl..."
OiaK-To, jiame, apy»ce-6paTe! HecMiii KCbOHflSM, MarnaiM .Hac nopiSHMJiM,
POSBBJIM,
A MM 6i flOCi T3K 3KMJIM.
IIoflaM Hce pyny I cep;me MHCiee
I 3HOBy iM6H6M XpKCTOBMM
Bo3o6HOBMM^Hau; TMXMM pań. *
2 — Dzienniki t. V
17
DZIENNIKI, TOMIK XVII
flO MEPTBJOC M 5KMBMX...
A HBaHHTecb, mo MU KoJiHCb saBajiMjra!... IIpaB^a Baiiia: nojibtqa enajia, Ta ft
Bać
T3K OT HK KpOB CBOK) JIMJIM
BaTbKM sa MocKBy i Bapinaay, I sam, CHH3M, nepeflajiH CBOI KaJisaHH, CBOIO
cjiasy! *
* *
*
H Hę Hessyssaio, Hispony, A mocb TaKee SBHMT OKO, I cepfli;e acae norocb.
BOJIHTŁ, BonnTb, ł njtane, i ne cnMTb, MOB Heroflosa
JIHXO1, TH3KKO1
MaSyTb, TH HCfleiu? floSpa ne
HCHCflH CnOflMBaHOl BOJli ——
Bona sacHyjia: uap MiiKOJia Ii npHcnaa. A mo6 36yflMTb XnpeHHy BOJIIO, xpe6a
TpoMafloio o6yx Ta flo6pe BnrocTpMTb coioipy — Ta ń 3axoRMTbca Bace SyflMTb. A
TO npocnwTb co6i, neSora, flo cy^y 6oHcoro CTpauiHoro! A naHCTBo 6y^e KOJinxaTb,
XpaMM, najiaTM MypysaTb, JlroSMTb i^apn CBoro n'HHoro,1 Ta BłsaHrińcTBO
npocnaBJiHTb, Ta ft SiJibine, SaHMTbcn, ninoro. *
1 W autografie:
WARSZAWA, 1888
19
BofiHH ił BificbKOBii CBapu: Fajiaraim, Kwceni, i KonySei-Harai; Eyjio floSpa
Toro HHMajio.
BCC, ia ne nponajio —
maiiiejii: rpusyib, 2KepyTb i TJIHTŁ CTaporo fly6a..v
A Ofl KOplHHH THXO, JIK>6o
Sanem napocii pocTyib.
I BMpOCTyTB. I 6C3 COKMpH
AHC sapese Ta sary^e, KosaK 6e3Bepxnft yna^e, PoerpomuTb TPOH, nopee nopcpipy,
samoro KyMiipa, Luameni. HHHŁKH, ÓTeiecTBa nyasoro! Hę CTane i^ojia csaToro, I
sac ne CTane. — By^HKH Ta Kponusa — a Suibiii niioro Hę BnpocTe na^ BauiMM
TpynoM. I ciaHe Kynoro Ha Kynł CMepflHHMii raili — i BCC Te, BCC I!oTpoxy siiep
poanece, A MM noMOJiMMOCa 6ory. I HeSaraTii, nesSori. *
3 III (sobota).
Wczoraj, w ciągu kilku godzin pisaliśmy „dzieło" pana Leona. Dzieło traktuje o
wszystkim, co jest pod słońcem. Więc — wstęp, pogląd na historią Polski, gdzie
panuje pewnik, iż runęliśmy dzięki nierównomierności cywilizacji i ducha
narodowego; napaść na pracę organiczną, napaść na sitańczykostwo, napaść na
„Kraj", napaść na szlachtę, napaść na religią, napaść na cywilizacją, napaść na
patriotyzm nie ludowy; następnie rys historii Rosji, przetłomaczony żywcem z
Eopbóbi o6ułecmeembix cwi e Poccuu *, pogląd delikatny na socjalizm — wreszcie
zatonięcie w... panslawizmie. Wielki Jehowo! ten człowiek zmysły traci. Jest
jednocześnie wyznawcą wszystkich kierunków umysłowo-uczuciowych.
W nocy przyszedł do nas. Nocował. Ja pisałem list do
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Bema. Dziś rano Leon prosił usilnie, aby mu pozwolić list ten przeczytać.
Pozwoliłem. Pisałem tam o nastroju umysłów młodzieży warszawskiej, o bujnym
wylewie socjalizmu i dotykałem ran bolących: wieczorku Czerny szewskiego *, zdań
o języku polskim p. D. itd. Pan Leon przeczytawszy list nazwał go nikczemną
insynuacją, szukaniem świadomym wrogów Koła, tymczasem gdy ja szukam wrogów
socjalizmu — wreszcie oświadczył, że o liście tym mówić będzie każdemu, kogo
spotka. Zgodziłem się na to i zażądałem tylko stanowczo, aby nie ważył się
wymieniać nazwiska tego, do kogo był adresowany list. Z panem Leonem — pokażemy
sobie zęby.
W przeszłą środę byłem po raz pierwszy na lekcji u rzemieślników. Edzio Ł. z
pomocą zacnego P.* uformował kółeczko rzemieślnicze, gdzie on, Jaś N.* i ja
dawać będziemy bezpłatne lekcje. Zebrania urządzają się w domu tapicera J. Jest
to człowiek lat pod 50 mający. Sam on jest jednym z uczniów, córka jego,
panienka ośmnastoletnia, jest drugim uczniem, dwu czeladników introligatorów?
reszta, uczniowie i czeladnicy innych rzemiosł. Szczupłość mi-szt ania pozwala
zbierać się nie więcej jak dziesięciu osobor: Edzio wykłada gramatykę i
literaturę polską, Jaś arytmet j tę i ja historią polską od sejmu
czteroletniego, gdyż tak życzyli sobie sami uczący się. Ponieważ w śnodę zebrali
się w liczbie czterech zaledwie, nie rozpocząłem lekcji, lecz przeczytałem
broszurę O obronie czynnej i Skarbie Narodowym. Stary jest ostrożny, młodsi
zapaleni i energiczni. Stary zaopiniował, że rzemieślnicy składać obiecują po 10
groszy tygodniowo, gdyż dawniej już o Skarbie Narodowym słyszeli.
Ach, gdybyż mię na chwilę nawiedziła wiara, że to, co robię, będzie zadatkiem
lepszego jutra! Słyszę, słyszę zawsze to przeklęte: udajesz sam, łudzisz
.się...*
WARSZAWA, 1888
21
Panna Helena K.* czytała broszurę Jeża, jaką jej dałem, czytał papa, stryj,
ciocia Idalia — słowem, cała Dobra ulica. Muszę jednak napaść pannę Hele, by,
oprócz kokietowania mię, zbierała składki, gdyż, jak dotąd, unosiła się tylko
nad broszurą: „Ach, jakie to śliczne!"
Jutro więc — znowu będę szczekał na socjalizm, kładł na się chlamydę* Irydiona,
chowając pod jej połą czapeczkę Hamleta i pozostając pomimo to wszystko — pniem.
Gadać i gadać bez końca, bez nadziei zwalczenia, bez pewności wygranej. „Po
przepaściach muszę nocować..."*
4 III (niedziela).
Ślicznie, cudownie śpiewa Skowron — krakowiaki. Nikt tego po nim powtórzyć by
nie potrafił. Najcudowniejsza fala sopranu przelewa się w nieskończenie
artystyczne i natura-listycznie proste formy krakowiaka. Skowron śpiewa tak, jak
śpiewa każdy parobczak nad Wisłą, trafia w ton chłopski całym zasobem, całą masą
cudów głosu, jakiego mógłby mu zazdrościć Myszuga. Robi ion z krakowiaka coś
szopenowskiego, coś grottgerowskiego, coś duszącego strasznym płaczem, jakimś
łkającym „nie pozwalam!", jakimś wichrem żalu. Gdy skończy śpiewać — widzisz łzy
we wszystkich oczach. Zaczyna pianissimo, jakimś smutnym uśmiechem, wzlatuje
naraz na niebotyczne wyżyny jak orzeł i sypie kaskady łez. Te spadają jak kłęby
dymu po szczeblach westchnień i jak tumany na łąkach Wisły rozsnuwają się w
dalekie, dalekie „da-dana..."
Dziewczyna konała Jeszcze się pytała: Czy na tamtym świecie Krakusy, będziecie
— Da-dana...
22 DZIENNIKI, TOMIK XVII
^
Matuś moja, matuś,
Wydaj mię za niego, ,
Bo mi się podoba
Sukmanka u niego...
Krakusy, krakusy — ej, wy Polski dzieci, Za wami niejedna panienka poleci — Da-
dana...
Za wami i wdowa Polecieć gotowa — Da-dana...
Czemu tak serdecznie nas wzrusza Skowron chłopskimi motywy? Ach, bo to tak
nasze, tak nieodłącznie nasze, gdy się z chłopskiej piersi wydrze. A takie
cudowne i takie serdeczne, i takie krakowskie, i takie nasze! Melodia ta unosi
się nad tobą jak sen przepiękny. Sfcowron te krakowiaki, ich przygrywki i
interpretacje, samo wymawianie wyrazów podsłuchał na łąkach i polach, stąd śpiew
jego przesiąknięty jest jakby — wsią, powietrzem ukochanym, mgłą poranka, szumem
żyta, szmerem fal naszej Wisły. Stąd ten dziwny czar i nieutulone złudzenie...
To tam, u nas, tak się śpiewa...
Dziś ze Stachem byliśmy w kółku wa rszawskim, gdzie główną siłę stanowi Padr.*,
medyk z IV kursu. Należy on do wytwarzającego się w Warszawie typu patrioty-
socjalisty. Na szczęście socjalizm P. zamyka się w nazwie jedynie, gdyż on nie
myśli rozbudzać w masach instynktów społecznej nierówności — a patriotą jest
ognistym, szczerym, uczuciowym. Jest to jeden z najsympatyczniejszych ludzi,
jakich ostatnimi czasy widziałem. Zbiera gorliwie, zagorzale składki na „Skarb"
— a to probierz najlepszy. Właściwie mówiąc wyraz socjalizm wplątał się w umysły
ludzi takich jak P. Nie myślę bynajmniej nie pluć nawet na taki — ale darowuję
mu, bo ogranicza się do nazwy i uznawania broszur Limanowskiego.
WARSZAWA, 1888
23
Rozbudziliśmy ruch żywy. Dziś z kielczanami rozmawiają niby z prokuratorami.
Wiele nam zarzucają — ale się z nami liczą jak z siłą. Uniewinniają się i
wyciągają do nas ręce. Gdybyż to u nas było więcej sił żywotnych, gdyby byli
ludzie wykształceni więcej i gruntowniej — moglibyśmy dziś stanąć u steru opinii
studenckiej.
Spotkałem się dziś z Wandą. Dawno bardzo, bo ze trzy miesiące, nie oddawałem
szwaczkom warszawskim tego, co im się należy. Toteż miewam napady krwi, nie
dające mi myśleć przytomnie. Wanda obiecała mi jutro ucztę miłosną u Jasia, a ja
dzisiaj wyprawiłem jej ucztę: wypiła dwie szklanki kawy i zjadła pół cukierni
ciastek. Ma jadowicie namiętne oczy, a należy do typu szwaczek wymagających za
miłość — tylko kawy.
Najmilszą z miłych rzeczy — jest, mając 20 groszy w kieszeni, zasiąść w kąciku
kanapy w cukierni na Złotej, owinąć się futrem, popijać czarną kawę po obiedzie,
którego się nie jadło, i czytać świeże, sobotnie, jeszcze ciepłe dzienniki. W
„Prawdzie" — dalszy ciąg szerokiej, pisanej przepysznym stylem rozprawy Bema
Echa mesjanistyczne*. Profesor potrząsnął torbą swej wiedzy — toteż nie znać na
tej pracy śladów... piwa. Okoński daje dramat na tle socjalistycznym — Aureli
Wiszar*. Już czuć maczugę w pierwszej scenie. Jak dobrze zrobił, że to drukuje!
Ślicznym artystycznie pismem stał się „Tygodnik Ilustrowany". Dzisiejszy numer
poświęcony pamięci mojego drogiego — Szopena. Czcić Szopena jest lepiej niż
czcić Byrona lub Schopenhauera *. A gdy ci błogosławiona dłoń natchnionej
kobiety poda taką perłę jak przytoczona niżej, czujesz, jak jeszcze dobrym
jest... ogół.
r
DZIENNIKI TOMIK XVII
... W obcej gdzieś krainie Kamień twój grobowy; Cudze niebo płynie Nad snem
twojej głowy; Cudze niebo chmurne Rankiem grób twój rosi; Cudzy wiatr ci echa
Cudzej pieśni nosi.
Ani twej mogiły Nasza brzoza strzeże, Ani krzyż pochyły Szepce tam pacierze,
Ani wierzby nasze Żałobnymi szumy Nie budzą cię nocą Z śmiertelnej zadumy.
Kurhanu twojego Bracia nie sypali, Złota zorza nasza Tobie się nie pali, Nie
palą się tobie Nasze gwiazdy drżące, Grobu twego nasze Nie srebrzą miesiące...
Oj, nie miała matka
Szczęścia w swoich progach,
Oj, puściła synów
Po rozstajnych drogach...
Oj, żyły tam syny
W długiej poniewierce,
A oddały matce
Swe pęknięte serce.*
A Prus, jak się przyznaje w dzisiejszej kronice* — ,,ob-/ chodzi smutny
tryumf": bank ratunkowy chyli się ku ruinie. Dziwny człowiek ten Prus! Wielki
artysta i psycholog, i filozof, i dobry człowiek, a tak nieczuły na nerwy
jedne, te Wednę nerwy, oo się zrywają do ciśnięcia mu w twarz —
WARSZAWA, 1888
25
łez narodu, z których on filozoficznie się śmieje. On nie da grosza na Narodowy
Skarb i umrze jeden może — nieskalanym i najlepszym organicznikiem. Będzie
wierzył do końca, że Polacy zdołają przerobić się na ludzi jego Szkicu programu.
*
Czego chce właściwie — .nie wiadomo. Wiadomo tylko, że jest oponentem wszędzie i
zawsze, gdzie pragnie się zamanifestować iskierka choćby narodowego życia. Praca
organiczna ma jeszcze jedne siłę bojującą — w Prusie. Swiętochowski — zamilkł
społecznie, Dygasiński — psy bada, a „Przegląd Tygodniowy" wydaje wszystko, co
daje organiczny... zysk. Inne wichry idą...
...Mem aa: cipauino, HK sra^aio Ory xaTHHy Kpań ceaa! TaKii, 6o3se nam, flijia
MM TBOPMMO, y HaiuiM pai Ha npaBeflHttł Tsoiił aeiwjii! MM B pai neKJio
POSBBJIM, A B Te6e spyroro gjiaraeM.
3 6paT3MM TMXO JKMB6MO,
JlaHH BpaiaMM opeMO
I ix cjibosaMH ncHijmaeM.
A MOZKC ił Te me... m, ne snaio,
A T3K 3flaeTca... caia ecM...
(Bo 6es TBoei, 6oxe, BOJI!
MM 6 ne Hy^MJiMCb B pai rojii)
A MOTKB M caM na neSeci
CMiemcH, Saienny, nas Hann
Ta MOHte paAMiiica 3
HK npaBHTb MMPOM! Eo
OH rań sencHnił noxMJiMBCb,
A OH 3-sa rato
OraBOK nenane nojiOTHO,
A Bep6n reib nona^ CTasoH
co6i
i BiTM... Ilpasfla, pań? A noLMBMCfl Ta cimvaA, UJ,o Tan TBopMTbca y T!M pai!
DZIENNIKI, TOMIK XVII
paflicTt Ta xąajia To6i eflHHOM 3a flaBHii TBO! OTHM 60 & 6a! XfiajiH A KPOB, Ta
cjiboaH, ia xyjia, — Xyjia BCbOMy! Hi, ni! Hinoro HeMa CBHToro Ha seMjii... Meni
SflaercH, mo ił caMoro Te6e BHce jaojaft
SZEWCZENKO (Genewa)*
Leopardi i Szewczenko uderzają czasami w tą miedzianą strunę rozpaczy gorzkiej i
spokojnej jak uśmiech trupa. Uderzenia chłopskiej ręki Ukraińca bodaj czy nie
brzmią straszniej niż te kościste, suche, straszne wibracje dusznych tonów
włoskiego garbusa. Jak ciężko wyrywać się musiała z piersi Szewczenki ta skarga
i śmiech: „a może, Boże, radzisz się panów, jak rządzić światem". Są w poezji
tego męczennika tony proste, a jednak wstrząsające i ponure, są zgrzyty boleści
— a czasami krzyk donośny, jak krzyk stu tysięcy hajdamaków. Tam się zaszczepi i
przyjmie, i wyda owoce wielka idea Lassalle'a. Tam zwalić pana i zadusić cara,
zabić popa i powiesić Żyda, a dar snemię i naukę chłopu — to rzecz święta, bo ją
przygotowały wieki. Pan — Moskal lub Polak, a obaj zdzierają skórę z autochtona.
Tam się narodził nasz pan Leon i ukraińskimi oczami patrzy na naszego
krakowskiego pana.
7 III (środa).
Nasze złote, serdeczne, nieocenione, kochane sąsiadki — będziemy musieli wkrótce
opuścić, gdyż zbliżają się egzami-na, musimy więc rozejść się z Wackiem na jakiś
czas, nająć osobne mieszkania i wziąć się do roboty. Ja dziś idę na lekcję do
robotników — musiałem też szukać odpowiedniej podręcznej historii. Najlepiej
nadaje się do moich celów — Chociszewski*. Tego jednak nigdzie dostać nie
mogtem. Po-
WARSZAWA, 1888
27
nieważ nasze pannusie znają się z kimś z księgarni Wendy, udaliśmy się więc do
nich o rekomendacją. Panna Zofia dała bilecik do jakiegoś faceta. Czy z tego co
będzie? Paprocki, Sennewald, Arct, Orgelbrand — nie chcą sprzedawać...*
Jaś N. za pośrednictwem państwa B. zgromadził siedmioro dzieci, którym kółko
nasze daje lekcje bezpłatne. Jaś N. — arytmetyki, Wacek — geografii Polski i
historii polskiej, Michałowski — polskiego, Tadeusz — geografii powszechnej,
Edzio Ł. — religii, ja — ruskiego. Pp. B. dają na ten cel swe mieszkanie, Wacek
i Jaś kupili tablicę do arytmetyki, Wacek porobił mapy.* Każdy z nas ma po dwie
godziny tygodniowo — a rozkład jest taki, że lekcje dzieci będą mieć codziennie.
Będzie to robota stała i konsekwentna.
Pan Leon szerzy wśród ogółu delegatów treść mego listu, ubarwiając go ile
możności ze swej strony. Prosiłem go raz jeszcze, by nie wymieniał nazwiska
profesora i aby, nie robiąc bajek, przedstawił treść tego listu Kołu
Delegackiemu.
Tymczasem nasze kółko zyskuje adherentów: wczoraj Lublin wysłał delegatów do
Michałowskiego w celach porozumienia się i wspólnie jednomyślnego działania.
Jest więc już Piotrków, Warszawa a, Lublin i Kielce. Być może, że w Kole
Delegackim przegramy sprawę, ale wygrana nasza już jest ogromna: socjaliści nie
śmią postawić kroku bez obawy gwałtu, jaki my czynimy. Są sparaliżowani, odprzy-
sięgają się też socjalizmu, jak chłopki — wódki. Ale nie wierzę ja takim
wytrzeźwionym pijakom. Sądzę, że Aweli Wiszar Swiętochowskłego — pomoże nam, a
przynajmniej podniesie ducha. Stało się w przeciągu jednego tygodnia, że nie
Kielce, lecz Siedlce — wytykane są palcami.
l*
28 DZIENNIKI, TOMIK XVII
8 III (czwartek).
Miałem wczoraj lekcję u tapicerów. Będę tam prowadził historią naszą
porozbiorową — musiałem więc wczoraj uczynić wstęp. Uczyniłem na podstawie
Bobrzyńskiego pogląd na przeszłość do 1773.* Dzieliłem historią na trzy epoki:
do noku 1240, do końca XV stulecia i do 1773. Wskazywałem na punkta zwrotne i
charakteryzowałem przystępnie każdą z epok. Mówiłem w ciągu dwu godzin.
Słuchaczów miałem .siedmiu.
Tapicer nasz w Resursie Rzemieślniczej * wypalił mowę do młodych, nawiołując ich
do kupienia się i uczenia w ten sposób, jak to łon rozpoczął. Gdybyż nasze
usiłowania wydały owoce, gdyby choć rozpoczęły to zbliżenie się warstw, to
zjednoczenie się, to zsolidaryzowanie się, to demokratyczne zatarcie różnic, tę
uczciwą dobę, gdzie naród ducha się tworzy, naród jedności, naród patriotyzmu! W
tym brzasku leży płomyczek mały, z którego może wybuchnie huragan płomieni.
My, nauczyciele rzemieślniczy, mamy zamiar zgromadzenie urządzić i wydać dla
siebie pewne obowiązujące przepisy. Jak się tłomaczyć w razie wykrycia, jak
postępować, jak uczyć itd. Przewodniczy Palm.
Dziś miałem lekcję u „dzieci Jasia". Było ich zaledwie czworo. Idzie
dobrze. Wytrwałość, wytrwałość, wytrwałość.
Byłem w prosektorium. Preparowałem coś, jakieś muscu-lusy subscapularisy — ale
niewiele zapamiętałem z tego, gdyż byłem znużony wczorajszą nocą.
Wczoraj Wacek przyniósł wódki. Trochę upiliśmy się i pojechali we trzech ze
Stachem* „tam, skąd anioły odlatują stróże, oczy zakrywszy skrzydłami
białerni"*. Wacek na Bielanach, ja pod 44.
WARSZAWA, 1888
29
Fe, brud, lobrzydliwość! Zdaje mi się, że mam na sobie jakąś obrzydliwą skórę, z
której nie mogę się wysunąć.
Byłem dziś na „pasji" w katedrze Sw. Jana. Stałem przy wejściu. Głąb ciemna,
pełna niebieskawych kadzideł, pełna śpiewu, pełna tytanicznych jęków organu,
pełna płaczu, spo-środka którego wznoszą się wysmukłe kolumny i biegną w niebo,
by się zamknąć w przecudne ostrołuki. Jaką ciekawą, wielką, poezji tajemniczej
pełną zagadkę wyobraża ta pełna ludu nawa kościelna...
Wieczorem kółka nasze* zgromadziły się, wysłały ad hoc obranych delegatów
(Stacha i Tomka) na jutrzejsze dele-gackie zebranie i kazały im żądać dołączenia
do ustawy przytoczonych wyżej punktów. W razie nieprzyjęcia — żądać
przegłosowania punktów na wszystkich kółkach. Dies Ula, dies iiae...*
9 III (piątek).
Owóż Koło Delegackie — przyjęło nasz projekt na warunkach powszechnego
głosowania. Zażądaliśmy pięciu punktów w odpowiedzi:
1. Kto przyjmuje projekt w całości?
2. Kto pierwszą część?
3. Kto odrzuca wszystko z zasady?
4. Kto odrzuca z obawy?
5. Kto nie godzi się na „jedność"?
Te dane statystyczne wyjaśnią kwestię — wskażą liczebną siłę lub bezsilność
naszą. Pierwszy etap skończony. To, czego wyjaśnić Koło nie chciało, wyjaśnią
cyfry. Wówczas możebna będzie walka z dowodami w ręku. Były podobno zarzuty
ważne ze strony pana Leona i kilku z jego kliki; wołano, że narzucamy ludziom
przekonania, że napadamy jak terroryści itd. Bądź co bądź — wywiązaliśmy się
nieźle,
30 DZIENNIKI, TOMIK XVII
a zrobiliśmy może wielki czyn: zgnietliśmy, a choćby tylko ogłuszyli socjalizm.
Co do mojej sprawy — to porażkę otrzymał prokurator socjalizmu kołowego, pan
Leon. Gdy zapytywał prezesa*, co miał w danym wypadku robić, otrzymał odpowiedź,
że nie miał żadnej racji rozgłaszać listu prywatnie pisanego, nie tyczącego się
bezpośrednio Koła i danego mu do czytania w zaufaniu. Wielka więc sprawa, jaką
chciał wydmuchać pan Leon — zmalała do wielkości pokątnej plotki. Pan Leon
przedstawia się coraz bardziej ze strony humorystycznej i nie rnnie tylko — są
bowiem ludzie, co stanowczo twierdzą, że ma pomieszanie zmysłów na punkcie
polityczno-społecznym. Żal mi go, żal tej niespożytej ruchliwości, szczerego
życia, jakie zdradziwszy nas oddał socjalizmowi.
Deszcz pada od rana, wsiąka w zaspy śniegu, unosi się w postaci grubej,
ciężkiej, nieprzejrzanej mgły wszędzie. Mgła ta i te maleńkie kropelki deszczu
zakradają się wszędzie, aż do szpiku kości, nie możesz się przed nimi ukryć
nawet w głębi własnego jesiotrowego futra Z dachów ieją się nieprzerwanie
strumienie na czapkę i acf Ogarnia cię dreszcz i ziewanie.
Ale nie można dziś ziewać. Idę ulicą Wierzbową — aliści pędzi za mną znany mi od
dawna łotr, roznosiciel kurierów z ogromnym nosem — leci i krzyczy na całe
gardło: „telegram z Berlina, z Berliiina!" Kupuję za dziesiątkę ów telegram, a
raczej dodatek do „Porannego" i dowiaduję się wreszcie, że Wilhelm umarł.
162 marki = 100 rs., nota Turcji wystosowana do Bułgarii, wahadłowa odpowiedź
Austrii, śmierć Wilhelma, powrót gnijącego następcy tronu z San Remo, mruczenie
niedźwiedzie dzienników ruskich* — to wszystko podobne do dzisiejszej mgły, tak
jak ona natrętnie wciska się w szranki twego myślenia. Co się spoza niej
wychyli? Czy burza, czy znowu
WARSZAWA, 1888
31
mgła, czy straszna twarz słońca? Nie wiadomo — bo to marzec. Przed oknami
redakcji — tłumy rozgorączkowane, ciekawe; w kioskach kupują kuriery zarówno
robotnicy, jak panowie w futrach. W oknach wiszą telegramy lakoniczne:
„verstófben* — Wiz".
Dziś o polityce z tajemniczą miną mówią nie tylko już emeryci, lecz i kucharki,
i sam pan rewirowy z IX „ucząstku" *.
Stał przed redakcją robotnik stary i sylabizował sobie po cichu.
Przesylabizowawszy zbliżył się do mnie z zapytaniem:
— Który to umarł — stary czy młody?
— Stary.
— A to ta, panie, mała szkoda — szepce rni na ucho — bo to hycel wyganiał
naszych...*
Głuchy odgłos biegnie górą podobny do strof Szopena lub Konopnickiej — dołem w
postaci klątwy zasmolonego starca, który zna przecież różnicę między „naszymi" i
obcymi. Nie podobałoby się to panu D., co tak się zachwycał fotografią chłopów
polskich i kolonistów niemieckich, zebranych w jedną kupkę.
Ach, kiedyż ja będę mógł powiedzieć, jak miał prawo mówić Bułgar Insarow w
romansie Turgieniewa: „Pani, czy to rozumiesz: ostatni chłop, ostatni żebrak w
Bułgarii — chcemy i kochamy jedno i toż samo..." *
Daleko to, straszliwie daleko! A jednak w to jedno jeszcze trochę wierzę.
Moje lekcje:
P o n i e d z.
od llz do 4 do 5 — korepetycja na Grzybowskiej. „ 5 „ 6J/2 -----------na
Dobrej.
Wtorek to samo od 12—l — lekcja literałufyTi
Środa to samo od 7 do 10 — u robotników na Siennej.
Czwartek korepetycje
od 2 do 3 — u „dzieci Jasia", od 12 [do] l — lekcja literatury.
Piątek Korepetycje.
Sobota
12—l Korepetycja u K. 2—3 U „dzieci Jasia".
Pragną koniecznie na miejsce jednej, niedzielnej lekcji Edzia — wsunąć Ludwika
*. Wykładałby naszym robotnikom coś z przyrody — popularną anatomią czy
fizjologią. Byłby to w mikroskopijnej dozie pewien całokształt, a usurąłby
Edzia, w wytrwałość dwugodzinną którego m nie j jeszcze wierzę niż w moją. Dobre
chęci, wytrwał: sć półgodzinna i marzenie szerokie — ach, te nasze plagi, to
nasze grzechy pierworodne czy dadzą się zwalczyć niebiańskim wejrzeniem
dziękującej ojczyzny?
Umarłbym, dałbym się zamordować za ciebie, jedności /wszystkich w
zrozumieniu potrzeby kochania Polski.
11 III (niedziela).
Jestem chory: mam nieznośną febrę, nerwowy ból głowy, rozdrażnienie nerwów,
dochodzące do najwyższego punktu. Dziś przepędziłem noc bezsennie w strasznej
gorączce. Po
Z WYSTAWY MUZYCZNEJ
W1
msi
WARSZAWA, 1888
33
mimo całej wstrętności tego niemal nieświadomego stanu — lubię go. Marzy się
swobodnie, szeroko, jak wariat. Myślisz tylko obrazami i unoszą się przed
wytrzeszczonymi oczami coraz to insze postaci, znajome, ubóstwiane, drogie.
Mówisz z nimi, całujesz ich ręce dobre i litościwe, i szczęście usiądą na brzegu
łóżka. Kiedy indziej przychodzić nie chcą, a jeśli przyjdą, -to po to, by
rozpłakać się w pustym sercu — a potem chichotać długie argumenty złości,
pogardy, potępienia.
Tak, pani Heleno, drogi nasze poszły w różne strony i tak się odbiły od miejsca
naszego szczęścia, że trzeba newralgii, by obraz twój przywołać z tej wiecznej
podróży. Ach, ileż bym dał za jeden wieczór cichej rozmowy z tobą! Wielkie
krople odwilży sypią się z dachów, jak wtedy w Kielcach, gdyśmy byli sami jedni,
zakochani w płomieniach naszych oczu...
Tyle czasy nie widzieliśmy się — i czyż podobna, bym ci nie opowiedział
przeżytych dziejów mojego serca?
Wczoraj, po dziesięciu dniach niewidzenia, spotkałem Manię. Wyprawiła do domu
siostrę, z którą szła, i zaczekała na Zgodzie. Śliczny nosi kubraczek, potrzebny
dla całokształtu z główką, jak kolor jej sukni dla miojego gustu. Kiedy
zobaczyłem ją — doznałem itego dreszczu, jaki przejawia się nie w sercu, choć
ono bije szybciej i mocniej, lecz gdzieś w okolicach — diaphiagmy. Nie chce
nigdy nigdzie wejść i woli chodzić po błocie w ciągu dwu godzin. Na schodach za
to lubi się tulić, mrucząc według swego zwyczaju jak rozmarzona kotka. Dała mi
do pisania ćwiczenie pt. „Wychowanie i wykształcenie". Mam to przynieść na
jutrzejszy randeiks (róg Zgody i Marszałkowskiej).
W uczucia, gdyby takie w całej pełni zjawiły się i pociągnęły nas ku sobie,
wplata się znowu wytwór warszawski — niewiara. Jest to cecha znamienna.
Warszawiacy są takimi mistrzami w udawaniu uczuć, gdzie chodzi o cele
3 — Dzienniki t. V
34 ____ __________ _________________ DZIENNIKI, TOMIK XVII
namacalne, że w szczere uczucie nikt nie wierzy. Prawdziwa miłość musiałaby
zajść aż na brzeg samobójstwa, posądzana nieustannie o podłość. Czasami Maniusi
wyrwie się serdeczne słowo — i zaraz w ślad za nim idzie cyniczno-pa-nieńskie
oświadczenie. Jakie to smutne!
Tadeusz przywiózł mi od wuja S. rs. 10 — wielki kusz* na moją korepetytorską
kieszeń. Na szczęście namiętności przepaliły się, gdyż kwocie tej groziłaby
zagłada ze strony szwaczek, posiadających, jak wiadomo, zdolności zjadania
ciastek tak ogromne, jak ogromnym był talent Beethovena.
15 III (czwartek). W nocy.
Piszę leżąc w łóżku, a leżę tak już od niedzieli, gdyż jestem chory. Na co
jestem chory — sam nie wiem. Jest to febra przeważnie, lecz połączona ze
strasznym bólem głowy i z upadkiem sił, odbierającym wszelką możność chodzenia.
Boli bok, gorączka 38°, puls 90 razy do 100. W poniedziałek byłem u doktora
Mazarakiego, gdyż i stare grzechy, wskutek nowych przewinień, domagają się o
kartj. Zapisał mi proszki o tyle zgubne, że kosztowały rs. l kop. 4^ Miły
doktorek ten pan M. Człowiek młody, rozumny, bystry ł naturalny. Przy tym nie
bierze od studentów pieniędzy, co jest nadzwyczaj dodatnią cechą.
We wtorek dostałem ataku febry tak strasznego, że wystraszył się cały dom:
zsiniałem, byłem bezprzytomny, szczękałem zębami jak aligator. Było to coś w
rodzaju wielkiej choroby.* Trwało godzinę. Przyszła pani Huisson*, obstawiono
mię najrozmaitszymi specyfikami, ubolewano, płakano — ja na wszystko szczękałem
i kłapałem zębami, nie mogąc zupełnie mówić. Nareszcie paroksyzm ustał. Zażyłem
na raz 15 grań chininy. Przeniesiono mi łóżko pod piec, podporządkowano siennik
materacowi, przykryto futrami, kołdrami, czym kto mógł. Usnąłem... na godzin 16.
Czaszkę
WARSZAWA, 18B8
rozsadzał straszliwy ból, jakieś łupanie, połączone z trzaskiem i szumem.
Leżałem w kałuży potu. I stan taki z małymi zmianami trwa ciągle. Próbowałem
wstawać z łóżka, lecz — musiałem niezwłocznie kłaść się, gdyż nogi się plączą,
mróz łazi po kościach i w oczach migają płomyczki. Płomyczek taki zapała jak
iskierka w kończynach palców, idzie w górę, liże każdy nerw z kolei, wreszcie
jak płomień uderza na móżdżek. I boli, boli głowa.
Na lekcjach zastępują mię Wacek i Stach. A moje lekcje u dzieci, u
robotników — przerwane; lekcja literatury opuszczona, kurs geometrii
wyższej nie wykończony *, preparat w prosektorium gnije, na próżno wyczekując
mego skalpela, dzisiejsze zebranie nauczycieli bezpłatnych odbyło się beze mnie.
Czasami jakaś fatalna siła kładzie areszt na V pracy człowieka... Pociesza
tu tylko przyjaźń poczciwa, bez- / interesowna, oddana. Gdy Stach co robi dla
ciebie, to bierz to, bo daje, co tylko ma.
Przeczytałem pięć nowel Dygasińskiego, zebranych w tomie pt. Z siół, pól i
lasów*. Nowela W puszczy daje całokształt myślenia Dygasa*. Cała przyroda
występuje tu na widownią, żyje i działa. Treść jego poglądów zawsze jednaka,
zarówno w rozmowie, jak tu:
Dobrych i niewinnych stworzeń nie ma na świecie, nie łudźmy się!... Są tylko
silni ł mniej silni. I nie ma wśród żywych innej miłości, tylko miłość gatunku,
a w niej o to jedynie chodzi, aby słabych zniszczyć lub mocniejszymi uczynić.
Jest jedno jedyne, najwyższe prawo życia: Bądź silnym! Uczyń silnym jeden swój
organ: zęby, oczy, rozum lub nogi, a będziesz na świecie zwyciężał, dopóki nie
spotkasz silniejszego od siebie.
Stary pogląd, wyhodowany w Anglii, lecz młody w be-letrystyce polskiej *, a
przynajmniej nieznośnie jednostronnie, z nieustającą i nudną konsekwencją
przeprowadzany.
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Ślicznym, w czarnych ramach obrazkiem jest epopeja trzech mórg ziemi pt. Gorsie,
dzieje w gniazdach. Kwintesencją jego jest znowiftwierdzenie, bo nic li D." nie
obchodzi się bez darwinistyczno-osobistych twierdzeń:
... Kiedyś dziejowa przyszłość takich tylko posadzi na zagonie większej i
mniejszej posiadłości, będą to ludzie głównie energii oraz pracy. Sztuką nikt
się tu nie utrzyma. Lud da odrodzenie, a jeżeli nie, to...
Wiedzieliśmy o tym, lecz nie wiedzieliśmy, że pan D. tak łatwo stawia myślniki.
Natomiast wygłosił kapitalną rzecz:
Chłopy na Ponidziu byli zawsze dumni i zuchwali; nie dziw, że są dumni i dziś,
kiedy być chłopem stanowi już zaszczyt. Jest to przecież szlachta świeża z
ogromną przyszłością. Niech no jakie trzy wieki historii przetoczą się po tym
ludzie, a zobaczymy wtedy, czym może być człowiek wdzięczny dla swej gleby.
Tylko trzy wieki mamy poczekać, a wtedy zobaczymy. Jeśli napisać — to już
głupstwo. Kto ciągnie za język pana D.? To jego patriotyzm. Ach, zarówno dobrzy
i ci, co chcą dziś chłopa uszczęśliwiać, jak ci, co za trzy wieki rysują granice
Polski...
Co do reszty nowel — to śliczną jest Co się czieje w gniazdach i Za krowę.
17 III (sobota).
Wstałem nareszcie! Co za rozkoszne uczucie — wstać i iść, iść i upijać się
powietrzem po atmosferze przepoconych nocnych koszul i poduszek, proszków,
kropel, leków... A samo chodzenie: idziesz bez końca, chodzisz, choć nogi drżą
pod tobą. A wczoraj jeszcze musiałem stawiać bańki nad moimi nieszczęsnymi,
wiecznie kłującymi płucami. Aj, te płuca przeklęte!
Wiosna się zbliża. Kuriery przynoszą nieustannie wieści o powodziach. Tymczasem
jeszcze panuje mróz 14-stopniowy.
WARSZAWA, 1888
37
Byłem na Wystawie Muzycznej *. Fortepian Szopena, jego portrety, listy, włosy,
pamiątki. Dziwną czcią otaczam tego człowieka. Wypieszczone dziecko narodu...
Tam pamiątki artystyczne po księciu Józefie, tam portret wielkiego Zygmunta*, a
dalej dawne instrumenty, dziwne, niezrozumiałe, dziwaczne; patrzysz na nie z
niemym strachem i niemal boisz się głosu, jaki wydadzą. Hr. G. Plater uwija się
śród nagromadzonych rzeczy i hrabskim głosem wskazuje: ,,pia-nio Marii
Kaźmiery*, jedyny antyk w Europie..." Okiem profana rzucasz na nie i wracasz
znowu do szufladki Szopena... Jeden akord z jego muzyki — zmusiłby cię do...
„płaczu i złości nad wielkim niczym..." *
Choroba czyni człowieka poważnym. Miłostki, awanturki, x pijatyczki — ustępują
miejsca smutkowi, długiemu smutko- / wi rozmyślań.
W oo ja wierzę? W nic nie wierzę, ho ani w Boga, ani w diabła, ani w ideały
pozytywistyczne, ani nawet w samą niewiarę. Jestem — zarówno w polityce, jak i w
religii — anarchistą. Niech każdy ma w iswym sercu i głowie respubli-kę, niech
mu wolno będzie czuć i myśleć, jak chce. Ileż to razy idę do pustego kościoła i
słucham jego tajemniczej, mrocznej ciszy. Ale najczęściej modlę się tam do
Kościuszki. Jestem poganin. Wierzę w ducha przyrody. Tym duchem jest wieczna
piękność i wieczne życie.
Zresztą — dajcie mi pokój z filozofią. Znam tylko uczucie. Przerosły nim, jak
tłuszczem, wszystkie myśli moje. Nieraz zdarza mi się czytać dziennik w
cukierni, napotkać jakiś wyraz i płakać nad nim zakrywszy oczy.
Byłem na Barriere'a Najnowszym skandalu*. Bez tenden- K cji, chwała Bogu, bez
społecznego zagadnienia, chwała Trójcy przenajświętszej. Można było słuchać
przyjemnie, nie
DZIENNIKI, TOMIK XVII
nudzić się paradoksami. Czy kogo kiedykolwiek nauczyły czegokolwiek zagadnienia
Sardou et consortes? Życie ciekawie wyłożone — oto cel, ciekawie i prawdziwie.
Życie w sztuce Barriere'a było; czy była rzeczywistość — nie wiem, gdyż nie znam
paryżan, a tym bardziej- paryżan ze sfery książąt. Barszczewska podoba mi się
coraz więcej, a panna Marczello — jest wprost komiczną...
19 III (poniedziałek).
Byłem wczoraj na odczycie dr Ochorowicza Z historii hipnotyzmu. W sali
aleksandryjskiej * panował tłok niezmierzony. Zgromadzenie składało się
przeważnie z kobiet. Widziałem (miałem przyjemność widzieć) prawie wszystkie
emancypantki, jakie poznałem w Warszawie. Ochorowicz (dość długo i dość
monotonnie) mówił o stanie medycyny w wieku XVIII, a to dlatego, aby zaznaczyć
stanowisko Mesmera.Mesmera apoteozowałbroniąc nie tylko jego nauki, lecz nawet
jego charakteru. Wypełnił rzecz mnóstwem szczegółów, czas od czasu czyniąc
wycieczki w stronę medycyny, wycieczki rażące i niepotrzebne, cfooć wszczepione
w tok opowiadania nadzwyczaj zręcznie, z subtelnym, zamaskowanym a drapieżnym
szyderstwem. Można tay wnosić, że jest zdecydowanym wrogiem środków leczenia
ilziś przyjętych, że uważa za jedyny środek leczniczy — bipnotyzm i nic więcej.
To byłoby zbyt krańcowe, pomimo nadużyć poli-farmacji*, pomimo konieczności
leczenia środkami naturalnymi. Lecz nic dziwnego: towarzystwa lekarskie
wystąpiły przeciw klinice Ochorowicza* z taką zaciętością, jakiej nie wzbudziłby
owczarz leczący, pisma („Przegląd Tygodniowy") obrzuciły go grubiaństwami *,
nazywano go tam bowiem — nieukiem, szarlatanem, wyzyskiwaczem. W najbardziej
spokojnej naturze musi taki sposób krytykowania wywołać żal. A przecież —
hipnotyzm dziś jest kwestią poważną, wartą, aby poważna nauka w wyniki jego
wejrzała. My mamy tylko apoteozę lub posądzenia i insynuacje dla naszych wiel-
WARSZAWA, 1888
39
kich. A Ochiorowicz należy do naszych — większych ludzi.
Nie ma dwu lat, jak ja na jednym z zebrań studenckich oświadczyłem, iż, według
mego zdania, Ochorowicz zrobił więcej niż nasze ostatnie powstanie. Ludzie
pamiętają to moje zdanie, choć ja odbiegłem od niego na taką odległość, jaka
dzieli rewolucyjność — od spokoju pracy organicznej. Wtedy jeszcze Z dziennika
psychologa wprawiało mię w zachwyt — dziś nie wiem, czybym ją całą przeczytał.
Wyrosłem z paradoksów. Ubrałem się w paradoks najstraszniej-/ szy — tyle tylko,
że stary jak męczeństwa Polski.
Wracam z moich lekcyj, zmoknięty jak kura wodząca kaczęta. W sąsiednim pokoju
wesoło: imieniny jednej z naszych sąsiadek, są tam goście. Słychać wesołą gwarę
dzieci, śmiech kuzynów i kuzynek, którzy zebrali się na imieniny. Daje się
herbatę, dla dzieci cukierki, rozmowa toczy się wesoło, przebiega z przedmiotu
na przedmiot, upiększona śmiechem, przeplatana dowcipem, anegdotami...
Wszystko to woła z ciemnej oddali — wspomnienia. To imieniny mojej matki.
Pamiętam, jak byłem ośmioletnim chłopcem, jak pisałem laurki. Pamiętam duży
pokój w naszym dworze, duży piec, w którym płonie ogień, wicher huczący i drobne
kropelki deszczu, dźwięczące po szybach, i siebie — deklamującego powinszowanie
„Kochana Mamo..." itd. Potem łzy jej, te duże łzy, wielkie, łzy bez blasku, łzy
dzikiej miłości, jaką mię kochała. Ostatnie powinszowanie pisałem będąc w klasie
pierwszej. W drugiej — byłem już sierotą.
Dzisiaj — przebiegam myślą wszystkich, kogo znam, i nie znajduję nikogo, czyja
śmierć mogłaby mię zasmucić, wstrząsnąć do głębi; wszyscy — w mniejszym lub
większym/ stopniu — są mi obojętni. Nikogo, nikogo, nikogo nie kocham. Człowiek
pozytywny.
f
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Wiecznie pracować! Praca jest źródłem zadowolenia — tak, lecz pewna forma pracy,
powtarzana ciągle, zamienia się w nałóg jak palenie tytoniu, przestaje być
zadowoleniem: jest narkotykiem. Razi niemiło, męczy — w razie przerwania jej.
Żyć po to, aby sumiennie odrobić lekcje z malcami, powierzonymi twej znajomości
łaciny, przejść dziennie jedną i tą samą drogą z lekcji na lekcję, wrócić, w
razie obecności w kieszeni 10 gr kupić w kiosku „Kuriera Codziennego"...
Ach, prawda! Wojna Konopnickiej w „Kraju" drukująca się...* Tak — to piękniejsze
chwile w życiu. Poza tym...
Sztuko — o ty, sztuko nielitościwa, boisz się surowych sądów p.
Swiętochowskiego, Jellenty, Jeske-Choińskiego i innych cerberów domu literatury!
21 III (środa).
Maniusia mieszka na Zgodzie, tam, gdzie ja jadam obiady. Nasza jadłodajnia
mieści się na pierwszym — Maniusia mieszka na trzecim piętrze. Wczoraj
oczekiwała na mnie na schodach. Jeden maleńki pocałunek i rozkaz przyniesienia
ćwiczenia na Zgodę 10 6. O szóstej spotkaliśmy się. Ma nowy kapelusz; ładny, nie
tak jednak ładny, jak poobiednia kon-federatka. Poszliśmy do kuzynek Maniusi aa
Miodową, z Miodowej na Długą. Tam szukaliśmy jakichś państwa W., których
odnaleźć nie może nikt, kto całuje się aa pierwszym piętrze, całuje na drugim,
schodzi na pierwsze, aby się całować, wchodzi na drugie całując i tak bez końca,
aż dotąd, póki policzki nie zabarwią się, a oczy nie gasną od ognia. Wtedy idzie
się do państwa W. na dwie minuty, wychodzi niezwłocznie, gdyż schody są
nadzwyczaj wygodne do pocałunków: ciemne, bezludne. Chodzimy potem do rozmaitych
sklepów, mówiąc sobie wiele miłych rzeczy. Maniusia zaczyna być miękką i powolną
mojej woli, jak jedwab. Słucha nieraz, słucha, co mówię, z tą ufnością patrząc
mi w oczy, jaka znamionuje poddanie się. Dawna jej duma
WARSZAWA, 1888
41
i upór znikły bezpowrotnie. Gdy mijaliśmy nasze z Wackiem mieszkanie —
dopytywała się, czemu się tam świeci, i zdradzała niezadowolenie, że nie
mieszkam sam. O 1/z do 10 wróciliśmy na Zgodę. Weszła do domu, rozebrała się i
wyszła znowu — na dobranoc schować się pod moje futro, mruczeć całując, a całuje
coraz serdeczniej, kłaść główkę na ramieniu i cicho pieścić się bez miary, bez
końca, bez litości nad swoimi i moimi nerwami. Rozchodziemy się o 10,
naznaczając sobie czwartek i cukiernię Zawistowskłego *, a raczej stoliczek w
oknie, gdzie ja mam czekać o 3. Zadziwia mię jej charakter: złamałem ją uporem i
wytrwałością. Zdawać by się mogło, że naznaczała mi próby... Jutro ma przynieść
mi swą fotografią, lecz ja dziś już kupiłem sobie jedne w zakładzie
fotograficznym, który mi wskazała. Wczoraj wesoło przepędziłem wieczór. Nie chce
nigdy nic przyjąć, obraża się za najlżejszą propozycją...
Wróciwszy wieczorem do domu, zastałem list od... pani Heleny. Donosiła, że dziś
będzie w Warszawie. Dziś jednak miałem nadzwyczaj wiele zajęć, tak że
postanowiłem nie widzieć się z panią H. Poszedłem tedy na lekcję do rysowników *
i wróciłem na chwilę do domu, aby niezwłocznie, zabrawszy książki, iść na
korepetycje. Nagle ujrzałem przed moimi oknami panią H., badającą stróża.
Wyszedłem ł oddałem się pani Helenie na własność. Panna Cecylia, która jej
towarzyszyła, znikła wkrótce, zostaliśmy sami, aby mówić sobie wyszukane
komplementy i wyszukane impertynencje. Minęliśmy kilka ulic, a ja ominąłem...
czas korepetycji na Grzybowskiej. Helena zaproponowała przejażdżkę. Wsiedliśmy w
dorożkę i ja zakomenderowałem jazdą: do Łazienek. Dzień prześliczny, ciepły.
Ziemia wypręża namiętne piersi ku słońcu spod koszuli śniegu. Czuć ciepły jej
oddech, parę jej pulsującej krwi, dreszcze jej przebudzenia. W Alejach powiał
już ten wiatr polny, nieskończony, na-
iii
DZIENNIKI, TOMIK XVII
miętny. Obchodziłem święto wiosny — wspomnieniem mojej miłości. Istota, którą
kochałem nad wszystko w życiu, siedziała obok mnie, tuląc się, pieszcząc moje
ręce, patrząc mi w oczy i udając tę wierność, za którą opłaciłem straszliwy
haracz bezsennych nocy. Czułem, że jej już nie kocham, nie kocham wcale.
Nie kocham cię, nie, nie — myślałem, gdym szeptał jej słowa dawno przebrzmiałych
przysiąg. Ach, co za rozkoszna zemsta — przysięgać i kłamać tak wytwornie, aby
oczy pani Heleny zachodziły mgłą rozczulenia, i śmiać się z niej w duszy
serdecznie. Zdobywać tę samą panią H., za którą szalało się cztery lata,
stawiało się na kartę wszystko, aby wygrać jej uśmiech! Pani Heleno, jeżeli
uczułaś, co myślę — to musiało cię to zaboleć... Z twego sługi sług, z twego
raba i służalca — taki pan.
W Łazienkach leży śnieg, stoją zmoknięte drzewa i nie ma żywej duszy. Dorożka
nasza sama napawała się błotem i świeżym powietrzem. Dobroczynne jest urządzenie
dorożek z tego mianowicie względu, że dorożkarz siedzi tyłem do pasażerów.
Pasażerowie mogą się całować, ile im się podoba, gdyż w całym olbrzymim parku
panuje głucha cisza: nie ma ani jednej żywej duszy. Jeździliśmy tam przez całą
godzinę — tam, nazad, koło pałacu, z powrotni, we wszystkich kierunkach.
Tak — obchodziłem święto 21 marca, pierwszy dzień wiosny. Wpatrywałem się w te
prześliczne oczy, w te lazurowe, cudowne oczy, dla których tyle wycierpiałem,
które zabrały cztery lata moich marzeń, w oczy mojej Heleny — i przypominałem,
przypominałem wszystko, każdy niemal dzień, i wszystko zjawiło się w mej
pamięci, wszystko...
Wtedy kazałem zawrócić do miasta, bo mogłem za chwilę oszaleć na nowo. Czułem
już tę bezmyślność straszliwej niemocy, kiedy bałem się tych oczu jastrzębich.
Ach, pani Helena czuła, że słabnę, bo patrzyła marząco, po dawnemu i jeśli
całowała, to z szeptem: „Niedobry — czyż mię nie
WARSZAWA. 1888
43
kochasz?..." I zaginała palec do nerwu poezji*, czepiała pamięć moją na strunach
lutni czarujących przypomnień...
Na szczęście — dorożka zatrzymała się na Nowym Świecie. Rzuciłem z miną
Kronenberga* dorożkarzowi ostatniego rubla i pożegnawszy Helenę, obiecawszy, że
będę na dworcu Terespolskim — poszedłem na korepetycje do panny Heleny K.
Stamtąd o 8 poszedłem na lekcję do robotników.
Mówiłem o okresie rozbiorów — od 1773 do 1796. Kazałem zapisać daty, wyłożyłem
detalicznie fakty. Zaczynam umieć mówić do nich — i szczęśliwy jestem z mocnego
uścisku ich grubych, spraoc^anyc_h_,_jg§mi]JiC2y_c^jd3b2nL Jest to wielka
nagroda.
O 1/z do 10 wsiadłem w tramwaj i pojechałem na dworzec Terespolski. Gdy
wchodziłem na peron, uderzał trzeci dzwonek. W oknie wagonu klasy pierwszej
stała p. Helena, z podpartą głową na cudnej rączce. Zadrgały te piekielne
źrenice aż w głąb mojej duszy.
— Nie przyjedziesz do B.?
— Nie.
— Nie chcesz, czy nie możesz?
— Nie chcę i nie mogę.
— Dlaczego nie chcesz?
Pociąg ruszał z wolna. Dostrzegłem na jej wargach przelotny, szyderczy, bolesny
uśmiech zranionych. Poczułem Mr ciągu jednej minuty niezmierzony żal. Duch jakiś
szeptał: ona ci oddała swój honor, cnotę, wierność, spokój sumienia.
Odepchnąłem te głosy pięścią woli.
Pociąg znikał. Po duszy przeszło się ciche, łzawe, jedno — westchnienie. Moja
Hela, którą przestałem kochać. Jak straszliwie dziwnymi są wyrazy: nie kocham
Heli...
Wróciłem do domu późno i — poszedłem umizgać się do Genci Stacha, aby nic z
dzisiejszego dnia nie pamiętać.
Tak — nic, nic, nic nie wolno pamiętać. Zapomnieć na zawsze.
P
44___ __________ ___
DZIENNIKI, TOMIK XVII
22 III (czwartek).
Lekcje bezpłatne języka rosyjskiego u dzieci objął kto inny, mnie bowiem
powierzono lekcje gramatyki, literatury i historii polskiej w gronku uczniów
Szkoły Rysunkowej Geraoma. Jest ich dotychczas czterech. Wczoraj miałem z nimi
pierwszą gawędę. Kazałem jednemu z nich przeczytać Odę do młodości, zrobiłem
rozbiór logiczny, gramatyczny i syntaktyczny, następnie wyjaśniłem znaczenie i
wpływ Ody, wreszcie mówiłem o romantyzmie, porównywując go ze złotą epoką i
pseudoklasycyzmem, wreszcie powiedziałem życiorys i znaczenie Mickiewicza. Umiem
już stosować się^do umysłów i mówić zrozumiale. Widziałem zadowolenie l jsajęcie
Ludwil
ma tam popularną chemią, Jaś — geografią, Kazio — geometrią i arytmetykę, Koral
* — początkową fizykę.
U dzieci wykładać będzie religią facetka, konserwatystka, z którą poznał się w
naszej restauracyjce Janek.
U rzemieślników lekcje przerwią się z powodu nadchodzących świąt — na tydzień.
Na następnej lekcji mówić będę o Napoleonie z zaznaczeniem legionów. Jaś swej
matematyki i geografii tam nie przerwie.
To bezpłatne — a korepetycje rwią się. Kinior. wyjeżdża zdawać egzamin
dojrzałości do Wiążmy *, upadają więc 60-kopiejkowe lekcje literatury
rosyjskiej. Prieszliśmy Puszkina, Gogola, kończymy w sobotę Lermontowa.
Pozostaje Kolców. Szkoda tej dobrej lekcji i przyjemnego zajęcia oraz
towarzystwa inteligentnego K.
Trzeba znowu wracać do czarnej roboty nad geometrią wyższą, za którą redaktor
kiepsko płaci. Należy mi się za trzy arkusze rs. 5.
Doktor M. wydał mi świadectwo chorowania w ciągu dwu tygodni, lecz czy mię razem
ze świadectwem nie wyrzucą —
WARSZAWA, 1888
45
wątpię bardzo. Ostatniego preparatu wcale nie robiłem, wpisu nie ma
czym zapłacić...
Macocha na mój list odpowiedziała stanowczym zaproszeniem na święta. Jako
motywa, mające mię wabić do Kielc, wyłuszcza przyjazd panny Celiny, zaproszenia
państwa Ż.* itd.
Poczciwa i dobra macocha! W jej słowach znać dziwną serdeczność i nieocenioną
życzliwość.
Pojadę do Kielc.
Przyszła dziś Mania na randeiks z rumieńcem na ślicznej buzi. Mówiła, że to z
pośpiechu. Poszliśmy do katedry Sw. Jana. Ona poszła na „pasją", a ja na lekcje.
Po lekcji na Dobrej — poszedłem nad Wisłę. Majestatyczny to widok. Kry lodu z
szaloną, ćmiącą w oczach szybkością pędzą na grzbiecie rzeki. Nie ma fal — jest
jeden olbrzymi pas wody, żółty, złowrogi. Na Browarnej ulicy pływają łodzie,
wyławiając zalane w swych sklepikach śledziarki.
Znad Wisły poszedłem na Swiętojerską, gdyż tam miała być Mania. Spotkaliśmy się
i wracali zmęczeni do domu, śmiejąc się ze wszystkiego. Przychodzi czasami taka
głupia wesołość: śmiejesz się — sam nie wiedząc czego, po prostu czarne oczy,
czarne jak noc pełna gwiazd — wprawiają cię w stan taki. Nie wyliczyłbym ulic,
jakimi się chodzi — dość, że się chodzi najdłuższą drogą. W domu — pocałunkom
nie ma końca. Mania całuje teraz tak ładnie, że aż się cieszę. W mojej szkole
wyćwiczona — musi posiadać ten kunszt w wysokim stopniu. Dobra maleńka! Wplotła
się w moje życie jak kwiatek, który się wpina wiosną w dziurkę od guzika. Gdy
zwiędnie ł straci zapach — rzuca się kwiatek...
Pani Helena nauczyła mię tej maksymy życiowej, że oszukiwać zawsze lepiej niż
być oszukiwanym, kłamać lepiej niż
46 DZIENNIKI. TOMIK XVII
być okłamanym. Gdybym się przekonał, że Maniusia mię oszukuje — nie przyszedłbym
na schadzkę i rzecz skończona. A z panią H. — tak mi trudno się rozstać, tak
strasznie trudno dźwignąć krzyż na mogile miłości... Wstaje jak upiór i chodzi
za mną, i jest ze mną nawet wtedy, gdy całuję młodziutkie, czerwone usta Mani.
Miłość do pani Heleny do gruntu mię zepsuła. W serce, w uczciwość kobiety nie
wierzę. Po prostu uważam każdą za istotę najprzód lubieżną, później chytrą,
wreszcie podłą. Różnicę między nimi stanowi jedynie — piękność. Spróbujcie
zajmować się, badać, studiować serce kobiety brzydkiej. Znudzi was to, lecz się
dowiecie, że jest złą i złośliwą. Im piękniejsza — tym lepsza, gdyż mając pewnik
piękności zajmuje się w wolnych chwilach uprawą takich kunsztów, jak cnota,
obowiązek, szlachetność. Bardzo łatwo jest — być piękną i cnotliwą. Zresztą —
najbardziej cnotliwa majątek przekłada nad wszystko. Pani Helena udawałaby
szalejącą za mną, gdybym dziś zdobył sobie sławę i bogactwo. Zachęca mię nawet
do pracy na polu literackim... Maniusia kochałaby mię daleko bardziej, gdyby
wiedziała, że mieszkam w trzech pokojach — nie w jednym... .
23 III (piątek).
Rezultat naszej działalności, otrzymany na dzisiejszym zebraniu delegackim:
Nazwa kółka Ilu zgodzi- Ilu ustawę Motywy odrzucenia ło się na dotychcza-
projektu i wyjaśnienia dopełnię- sową uznanie ustawy łoza dostat.
Kieleckie a 7
3
Kieleckie b Kieleckie c 15 7
Przyjęto jednomyślnie i w całości.
WARSZAWA, 1888
47
Warszawskie II Warszawskie III
— IVct
IVb
10
— IVc
— VI
Radomskie I — II Płockie
Kaliskie Siedleckie
25
16
11
19
14
Wyjaśnić nic nie chciało.
Odrzuciło ze wzglądów prakt.
Przypuszcza, że wyraz „odrębność" może oznaczać dążenie do odbudowania Polski
szlacheckiej.
Odrzuciło ze względów prakt. i zażądało wyjaśnienia wyrazu „jedność".
VIc. Uznaje III część projektu. Resztę uznaje za ścieśnianie przekonań.
Rad. odrzuciło ze względów prakt.
Nie zgodzono się na „jedność".
Płock. Przyjmuje III część. „Jedność" niemożliwa. Wspólność celu ze
stowarzyszeniami rosyjskimi.
Kalisz. Ze wzgl. prakt. Wyjaśnień odmówiło.
Siedlce. III część — zgoda w zasadzie — na odrębność narodową nie godzi się.
,,Jedność" niemożliwa.
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Lubelskie a
Mariampolskie
Bialskie
Ruś Katalogowe
18
g
15
13
23
9
Biała. Wspólność celów ze stów. roś. uznaje.
Ruś. Odmówiono wyjaśnień.
Katalogowe. „Odporność" — to mało. W III części zamiast „odporność" —
„przeciwdziałanie". Jedność niemożliwa.
Piotrkowskie
69
202 »
Wykaz ten mówi sam za siebie: jesteśmy przegłosowani. Jesteśmy pobici w
zupełności, bo chociaż wiele jednostek zgadza się „w zasadzie" na projekt, choć
mamy za sobą całe kółko warszawskie (II), większość piotrkowskiego, większość
lubelskiego i wiele pojedynczych głosów spaczonych lub przekręconych przez
socjalistycznych delegatów — niemniej przeto projekt runął. Cyfra naszych
stronników da się dociągnąć do 100 (cyfra żądających odłączenia się), lecz cyfra
przeciwników dobiega — 300. Na dzisiejszym u Stacha zebraniu postanowiliśmy
głośno (w Kole) odłączyć się w roku przyszłym *, tymczasem zaś porozumieć się ze
sprzymierzeńcami i przygotować grunt dla przyszłej organizacji.' Nie odłączamy
się teraz niezwłocznie, gdyż nadchodzą święta i egzamina. Śliczne były
twierdzenia: „Odrębność narodowa może oznaczać dążenie do odbudowania Polski
szlacheckiej", „Łączenie się z socjalistami rosyjskimi jest konieczną rzeczą",
„Jedność jest niemożliwą".
1 Sumy wynoszą: 72 i 200.
WARSZAWA, 1888
Radykał Wacek, który najbardziej optymistycznie zapatrywał się na Koło, marzył
10 wytworzeniu zeń rządu narodowego, komitetu do zbierania składek na Skarb
Narodowy, o wytworzeniu stowarzyszenia, o karności, filomaty-zmie itd. — wrócił
rozczarowany, niemal zrozpaczony. Ci ludzie nie stoją na „piasku wiślanym", jak
mówi Skowron... Ci ludzie marzą. My chcemy pozdrowienia starego sztandaru
niepodległych — oni chcą „wolności przekonań", oni chcą ogólnoludzkiego gruntu,
na którym buduje się wieże Babel marzeń, kłótni, gadania. Unosimy ze sobą
rozczarowanie
1 żal, niemniej jednak — otuchę, otuchę i wytrwałość w zaczętej pracy.
Pozdrawiamy cię polską pieśnią, biedny, stary sztandarze!
Zebrań zwyczajnych nie będzie, składek na wydawanie dzieł Limanowskiego płacić
nie będziemy, składki zaś te obrócimy na kupno przedmiotów (książek, map i
globusów), potrzebnych do nauczania bezpłatnego. Damy składki na iGŚwiatę ludową
i na Skarb Narodowy. Warunkiem należenia do kółka będzie poświęcenie
przynajmniej godziny tygodniowo nauczaniu bezpłatnemu. Co do biblioteki, to
zakładać jej nie będziemy, lecz obowiązujemy się prenumerować książki w
bibliotekach innych kółek (za opłatą
2 groszy od tomu). Będziemy dążyć do sformowania związku — dziś
nauczycielskiego, zawsze rewolucyjnego, w danym razie gotowego do czynu.
Warunkiem przyjęcia i należenia do kółka będzie grunt polski. Swobodę przekonań
na tym jednak gruncie — pozostawiamy każdemu. Wolno to nazywać szowinizmem i
terroryzmem — jest nam wszystko jednio. Jesteśmy wszyscy (z wyjątkiem może Jasia
N., choć ten człowiek w czasie egzaminów ma 4 godziny bezpłatnych lekcyj) —
demokratami z zasady. Widzimy tylko nasz kraj — pogląd może za ciasny, lecz
krótki wzrok, nie obejmujący ludzkości, jest już wadą naszą organiczną. Nie
będaiemy u Moskali szukać odbudowania Polski, nie stracimy ani jednej kropli
krwi, ani jednego uderzenia pięści
4 — Dzienniki t. V
iii.
^^P^^sHBSBr1
50 DZIENNIKI, TOMIK XVII
na cele Żelabowa czy Lassalle'a, bo czasu nam brak. Nas czekają tłumy naszych
chłopów, zastępy naszych robotników, szeregi naszych dzieci, zgłupiałych w
moskiewskiej szkole. My ich nauczymy czcić rodzinną ziemię i pracować na niej.
Ale jaki smutek obala się na duszę, gdy 200 Polaków szydzi z ciebie za to, żeś
Polak! Podawaliśmy im uczciwą rękę — odepchnęli ją „z zasady". Bawcie się,
dzieci, marzcie o niedoli robotników całego świata, łączcie się z Moskalami i
moskalcie się sami. Nie będziemy was ścigać nawet uśmiechem wzgardy. Jesteście —
naiwni.
Pojadę w poniedziałek, prawdopodobnie na tydzień, do Kielc i Górna. Urlopu wydać
mi nie chcą, gdyż nie zapłaciłem wpisu.
24 III (sobota).
... Noc jasna, czyste niebo — Księżyc piynie spokojnie Po przestworze bez
chmur...*
Ta cudowna melodia jest dopełnieniei: /'tosennej nocy. Jesteśmy tak zepsuci
cywilizacją, że na odczucie i uzmysłowienie czarów przyrody trzeba nam melodii
Strasznego dworu. Moniuszko jest głębokim lirykiem...
Ach, ale życie nie jest liryką. Myślę, myślę o mojej przy->/ szłości. Zmienię
formę mego życia: ze studenta stanę się — aktorem. Ta ukrywana przed dziennikiem
nawet żądza musi wyjść na wierzch. Witaj, pochodnio efemerycznej, kurierkowej
sławy! Idę do tej drogi bocznymi ścieżkami z niewiarą we własne siły, z niewiarą
tak wielką, że czekam jakiejś pięści losu, która by mię popchnęła. Dziś mówić o
tym nie będę, choć myślę już tak... dwa lata.* Jest mi to wstrętne.
WARSZAWA, 1888
51
Jeszcze jedna rana, jeden cios, jedno nieszczęście — moja powieść. Urodziła się
we mnie, gdy byłem w klasie VIII, gdy czytałem Turgieniewa, rosła ze wzrostem
namiętnej miłości do pani Heleny, uczył ją myśleć Taine, bił ją socjalizm
polski, kusiła praca organiczna, napawała sarkazmem nędza, głód wodził po
przepaściach, pieściły wspomnienia, kochała przyroda, a ja jeden oprowadzałem po
życiu. Ileśmy widzieli, ile razy konali w męczeństwach bezsilności, ile razy
wznosili się na skrzydłach, jak długośmy cierpieli. Zawsze jesteśmy razem,
ciągle się czegoś uczymy... Czym jest, jak się nazywa ta nauka? Dzika plątanina
— chaios marzeń i wir obserwacyj! A wiemy, że prócz obserwacji — nie ma nic,
prócz straszliwego naszego wroga — psychologii. Marzemy, marzemy bez miary. Stąd
płynie brak męstwa.
O, któż pojmie straszliwą trwogę streszczającą isię w konieczności oblekania w
formę marzeń! To znaczy stworzyć powieść, to znaczy wywlec siebie ze siebie...
Czy podobieństwo napisać wszystko? Zdaje mi się, że oszalałbym czytając
recenzję, gdzie krytyk opowiada zwykle szkielet, treść powieści. Fabuła zostaje
sama, łodyga pozbawiona kwiatów. Wszystko wtedy przestaje być twego mózgu
marzeniem, staje się jego [krytyka] własnością. On to sądzi, przebiera jak w
koszyku kartofli. A ty? Ty lepiłeś drżącymi rękoma utwór sztuki... Co to sztuka?
Straszliwy przestwór, gdzie możesz się wznosić do nieskończonej wysokości — idź,
dokąd chcesz, idź choćby do Szekspira. Zaczynasz się bać... To tak, jak
straszliwe pragnienie w febrze. Jeśli zaczniesz pić — to się zabijesz, a nie pić
— to cierpieć, cierpieć głucho, posępnie, tajemnie, bez miary. Staje przed tobą
straszliwe widmo, potwornie mgliste, ciemne, tajemnicze, wymykające się z
konwulsyjnie pracujących tkanin mózgu: idea obrazu. Patrzcie — już na j
straszniejszy fałsz!
Kartony wymarzonego utworu nie powstają w twej wyobraźni prosto, jasno,
zrozumiale, nie tworzą idei — lecz ona zjawia się pierwsza — ta idea. To
przekleństwo ciąży
DZIENNIKI, TOMIK XVII
nawet nad Turgieniewem. Od niego, od tej mgły zależeć będzie wszystko. Czyż to
będzie prawda? Jacy będą ci ludzie? Prawda, że idea zrodziła się na widok ludzi,
ale powstała absolutnie, skądinąd, nie wypłynie z charakteru twych kreacyj.
Utwór twój będzie stworzonym a priori... A więc — już przez to skazany zostanie
na zagładę. Tak nie tworzył ani Homer, ani Michał Anioł, ani Szekspir, ani
Goethe, ani Mickiewicz. Trzeba więc tak ukryć ideę, aby jej nie odszukał wzrok
pospolity. Co za szarlataneria, co za głupota, co za idiotyczne stawanie na
koturnach! Sztuka jest prostą jak wylew wody, jak przypływ morza — my robimy z
niej reakcję chemiczną. Trzeba tedy zrobić ten odczyn jak na j sztucznie j.
Byłoby idiotyzmem wołać: panowie, biorę siarek węgla, siarkowodór i miedź, gdyż
chcę otrzymać i pokazać wam gaz błotnisty, nadzwyczaj ważny w mej nauce... Tak
czynią beletryści wychowani w szkole pracy organicznej. To się nazywa uczciwa
tendencja, a jest to kiszka na-pchana grochem, z napisem: nadzwyczaj pożyteczna
dla zdrowia kiszka.
4 w nocy.
Czemuż cię nigdy nie mogę zapomnieć? Zapominam ci wszystkie wyrządzone mi
krzywdy, przebacza n ci wszystkie niedole, jakie spłynęły na mnie z twej winy.
Nic ci złego nie pamiętam — wracasz taką czystą, taką dobrą, taką moją, taką
Helą, jaką dawno, dawno byłaś w mym życiu. Dobroć twoja była niezmierzona — cóż,
że życie skrzywiło nasze proste drogi, cóż, że poplamiliśmy się cudzołóstwem,
cóż, żeśmy potargali węzły wszystkie — i zlękli się nareszcie naszych czynów,
uciekli od siebie. Wszak ty wiesz, oo znaczy — wspomnienie...
W Łazienkach obejmowałem twoją kibić — i nie chciałem przycisnąć cię do piersi,
uzbrojony wolą — udawałem Pie-czoryna*. I dlaczego, i po co? Wszak nikogo
pokochać nie
KIELCE, 1888
53
mogę i nie pokocham nigdy. Straciłem chęć do szukania miłości — szukam rozrywek.
Trzeba wypić wszystko, oo nalał los do kielicha naszej doli. Nie pójdziesz za
mną, nie podzielisz się twardą kością jałmużny, jaką daje praca, nie chcesz i
nie możesz towarzyszyć mi, więc zabierzmy owoce naszych męczarni, kwiaty naszych
bezbrzeżnych uciech — ostatnie pocałunki. Rozejść się — nakazał los. Spotkać się
i uścisnąć sobie ręce — możemy. Czemuż dokuczamy naszym sercom! Gdy zupełnie
wystygną, gdy zapomną, co sobie wzajem winny — będzie czas na uśmiech ironii.
Teraz nie mogę odegnać pamięci o tiobie i męczy mię, dokucza mi nieznany żal.
Postępuję jak głupiec: udaję By-rona, odpycham cię. Wszak nie tyś winna, że
zepsuty jestem, przegniły i na żadnym sercu odzyskać nie mogę niepamię-tania,
nieznania ciebie.
Oddaję ci jeszcze i tę kartkę — tylko wspomnień pełną, lecz gdzieś w głębi serca
wiem, że wielkim szczęściem będzie kiedyś odetchnąć po podłej historii życia na
sercu twoim. Kiedyś cię jeszcze spotkam, kiedyś jeszcze szaleć będę na widok
jastrzębich oczu i wiem, że będziesz moją, bo miłość dla ciebie nie zgasła.
29 III (czwartek). Kielce.
W ciągu tych kilku ostatnich dni masę wrażeń zebrałem do niej torby podróżnej.
Podróżnej, boć od trzech dni „bawię" w Kielcach.
W niedzielę wieczorem spotkałem Maniusię i pożegnałem się z nią na długi tydzień
niewidzenia się. Nigdy jej usta nie były bardziej rozkoszne i nigdy miększe
ramiona. Z żalem żegnałem się z nią — ale nie trwa ona w mojej pamięci.
Wieczorem w niedzielę przyszedł do nas Stach. Poszliśmy na pożegnalne kufli parę
pod „Gwiazdę"*, a stamtąd około godziny pierwszej, wracając ulicą Chmielną i
dostrzegłszy światło w oknie pana Leona — zaszliśmy na gawędkę. Rozmawialiśmy o
naszych sprawach publicznych. Dziś nie zdo-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
łam powtórzyć tej rozmowy, lecz utrwaliła mi się ona w pamięci na zawsze i wiele
razy wracać jeszcze do niej będę, aby zasmucić się na nowo. Mówiliśmy o jego
przekonaniach i antagonizmie względem nas. Rzucał sofizmaty niejasne przez długi
czas, aż przyparty do muru przez Wacka, rzekł:
— W rzeczy samej nie wiem, czym jestem — Rusinem czy Polakiem więcej. Popierać
będę sprawę Rusinów, ich dążenia do oswobodzenia się, a to w tym celu, aby
zyskać w nich przyjaciół dla Polaków... Waszego ludu bliżej nie znam i... nie
kocham go też.
Z wywiązującej się sprzeczki, z uderzeń w zeszłoroczne jego polonizmy* —
wywiązał się tak:
— Dopóki widziałem w narodzie polskim cechy dodatnie — żyłem jego życiem, lecz
gdy widzę, że to naród podły — czyż mam z nim wiecznie trzymać? Nienawidzę ludzi
takich jak pan Ż., a z takich przeważnie naród ten się składa. Podła szlachta
lub nikczemna burżuazja — oto wszystko.
— Za co pan mnie nienawidzisz?
— Kto ubliża, kto pluje na rzeczy, kt.óre ja ubóstwiani...
— Cóż pan ubóstwiasz, na co ja pluję? Pan Leon długo milczy, wreszcie mówi:
— Ludzkość...
— Alboż ja pluję na ludzkość? Jest mi ona, z polskiego punktu patrzenia,
obojętną. Chodzi mi o mój naród — a panu tylko o ludzkość?
— Chodzi mi o chłopa polskiego, a wasze mrzonki o jedności, o odrębności
narodowej, o języku — są mi obojętne.
— To aż nadto jasne — mówimy wszyscy trzej.
Nie proszony, opowiada nam później o tym, że w jego kółku rozmowa prowadzić się
będzie w języku małoruskim*, że zamierza stworzyć niby szkołę tego języka, że
łączy się z Litwinami-narodowcami, wrogo usposobionymi względem Polaków. (Ci
Litwini należą do Koła polskiego, mającego na
KIELCE, 1888 55
sztandarze napis: „wyrabianie obywateli kraju".) Pan Leon mocno się cieszy z
rozwoju owych kółek, wreszcie dodaje, że jeżeli uważamy go za szkodliwego,
możemy podnieść o tym głos w Kole.
— Bądź pan spokojny — odpowiada mu Stach — jesteś nam najzupełniej obojętny. Nie
tylko mówić o tym w Kole nie będziemy, ale puszczamy pana w niepamięć.
Puściliśmy w niepamięć wielu Katkowów, Suworinów, dowodzących, że naród nasz —
podły, czemuż byśmy nie mieli zapomnieć o panu, co zmieniasz zdanie może
bardziej szybko niż chustki do nosa. Bądź pan zdrów z tymi zasadami...
Wyszliśmy postanawiając nie wracać więcej w progi tego „Polaka". Strasznie
smutne wrażenie, nadmiernie smutne.
Wyszliśmy od p. Leona około 4. Chciało nam się jeść, ja miałem jechać o 6,
szukaliśmy więc jakiejś jadłodajni. Wszystko było zamknięte, prócz szynku na
rogu Szpitalnej i Chmielnej. Weszliśmy tam. W sąsiedniej izbie drzemie kilku
dorożkarzy, kilku robotników czekających na otwarcie fabryki, jest markier* z
jakiejś cukierni i „pani" za bufetem, gdzie dymi samowar i paruje gotowana
kiełbasa. Zjedliśmy owej kiełbasy, porozmawiali z dorożkarzami i wynieśli się,
gdyż dusiły straszne fetory, gaz, zapachy kiełbas i dorożkarski siarkowodór.
Zaczynał się świt. Do odjazdu pozostawała godzina czasu — poszliśmy więc na
Stare Miasto. Zwiedziliśmy Kamienne Schodki, Bugaj, Brzozową, przyglądaliśmy się
osobliwościom Rynku, podziwiali strukturę Sw. Jana*. Delikatne, mocno pąsowe
promyczki czepiały się kolumienek wieżycy, podobnych do rozstawionych palców
ręki, wskazującej na niebo. Wracaliśmy szybko do domu. Ująłem w rękę mój
tłomoczek i pożegnałem westchnieniem szczerego żalu nasz pokój, sąsiadeczki,
ściany — i te swobodne chwile, jakie tam bujnie przebiegły.
DZIENNIKI, TOMIK XVII
O 7 z rana byłem już, w towarzystwie Wacka i Stacha, na dworcu Nadwiślańskim.
Moi towarzysze drzemali, ja sam byłem śpiący. Wskoczyłem do wagonu i pożegnałem
ich skinieniem głowy. Pociąg pędził nad żółtą, rozlaną niezmiernie Wisłą, wpadł
później w lasy, przeorywał pola czerniejące spod śniegu, aż dopadł mioich stran,
moich gór, moich rudowatych wąwozów, wbiegł na szczyty gór, skąd widać daleki
krajobraz, daleki niezmiernie: na jego krańcu szarzeje kępa olch wielkich, dalej
bieleje staw — moja wieś. Wpijasz się przez chwilę wzrokiem w ten landszaft i
nic nie czujesz — tylko otwierasz okno wagonu i oddychasz tym powietrzem długo,
usilnie. To taka rozkosz: swoja ziemia, swoja wieś! Wkrótce świst przeciągły
daje znać, że możesz już widzieć — Kielce.
Wsiadam w dryndę i jadę przez miasto ducha, zbudowane przez księży biskupów na
skale bigoterii.
Jestem wkrótce u państwa Ż. Ci sami ludzie: trochę stetry-czeli, trochę
wyłysieli, ale mówią te same zdania, jakie głosili dwa lata temu. Poznałem jedne
nową osobę — pannę S.*, wychowanicę Instytutu Maryjskiego*, a mającą tę zaletę,
że nie przysięga się „Jak cesarza kocham!"
We wtorek wychyliłem się na miasto.
Kielce! Tyle lat, taka nieskończoność przyj:omnień, epizodów, taka mnogość
przeżytych lat, tyle smucków, śliczne sny i gorycze, wszystko — od klasy
wstępnej do klasy ósmej zapisane na kamieniach, na wieżach kościołów, na
panoramach krajobrazów, na chodnikach ulic... A nie zmieniło się nic, gdyż w
Kielcach nic się nie zmienia. Ci sami emeryci, te same tynki na kamienicach i
doprawdy — ani jednego nowego kamienia. Kilka panienek wyrosło z „kóz", na które
się ongi nie zwracało uwagi, kilku nowych przedstawicieli siły zbrojnej,
wymotylonych z poczwarek znanych osłów gimnazjalnych, jakaś nowa knajpa na Małej
ulicy —
KIELCE, 1888
zresztą wszystko to samo tak dalece, że wydaje się, jakoby od mego wyjazdu
minęło dwa tygodnie — a nie tyle goryczą napojonych godzin, z których ułożyły
się dwa lata rozłąki z Kielcami.
Widziałem nauczycieli. Wszyscy ci sami — nie zmienieni na jotę, w tych samych
paltach. Kremer, kanonik, Matulaj-tes, Szperl i inni, nie mówiąc o mumiach
takich, jak Zubel nieśmiertelny — wszyscy ci sami.
Ogarniała mię gorączka zajrzenia wszędzie, w każdy kąt, w każdą norę. Wbiegłem
do naszego kościółka *. Stary przyjaciel! Usiadłem w kącie i marzyłem. Nie było
tani nikogo. Dusza ucieka w minione lata i waży się jak ptak na skrzydłach
wspomnień. Tam służyłem pierwszy raz do mszy, tam stawałem będąc w klasie
pierwszej, tam w trzeciej... Niezrozumiałe napisy pomników stają się
zrozumiałymi, płomienna wiara, ascetyczne modlitwy uciekają spłakane, nadchodzi
bowiem uczniowski ateizm. W tym kącie czytywałem w czasie nabożeństw Brandesa...
Ach, wszystko to ginie wobec tej migotliwej szczęściem wzmianki pamięci, że pod
murem tego kościoła grywałem w piłkę.* Gdzie te lata? Trup, zakopany głęboko w
czarną ziemię. Nie zostało zeń nic, tylko łzy gorące, łzy ciche złotych marzeń o
przeszłości. Wszak tam, w tej oto ławce siedziała Helunia... Ktoś z kolegów
moich śpiewał na chórze — a ja patrzałem tylko i dusza wydzierała się ze ranie,
leciała nie już do niej, ale wyżej jak akordy tej pieśni, wyżej, niż lata wiatr,
wyżej, niż się wznosi modlitwa — aż tam, gdzie mieszka szczęście.
Uciekam stamtąd, bo miasto marzeń — zjawiają się gzygzaki rozmyślań, na które
nie pora. Szukam tej jednej drogiej twarzy, która utrwaliła się w pamięci,
szukani Bema. Idę do jego mieszkania. Nie ma go, nie wraca 335 o 2 w nocy.
Tymczasem spotykam Wacka, który przyjechał z Warszawy i szuka furmanki do swego
Pińczowa. Ponieważ nie znalazł — najął więc numer w hotelu. Obok mieszka dość
ładna Zosia, z którą zabrawszy znajomość dowiadujemy się wielu
DZIENNIKI, TOMIK XVII
M
rzeczy, między innymi i tej, że p. Bem jest u niej codziennym gościem.
Przychodzi Soplica, z którym przepraszamy się *, śliczny wirtuoz Jar.* i inni.
Gadamy o Kielcach do godziny 2 w nocy.
We środę rano Wacek wyjeżdża, a ja idę do Bema. Zastaję go nareszcie. Ten sam,
jaki był, lecz coś w nim dźwię-czy jak rozluźniona struna; jest w tej
niespożytej naturze pewna natrętna nuta, mieszająca szyk uniesień — to śmiech,
śmiech zza kufla piwa. Ma czasami coś z pijackiej swady. Styl — to człowiek.*
Któż by poznał w nim autora artykułu Echa mesianistyczne? Czuje on, że jestem
młody, więc wydobywa i pokazuje mi rzeczy młode w jego obecnym życiu: listy
Marii Szeligi. Niegdyś był jej przyjacielem, bratem — później ona wyszła za
Czarnowskiego, żyła z nim dziesięć dni, wyszła za malarza Loevy — i mieszka z
nim w Paryżu. Zaczepiła go listem — odpisał i zawiązała się między nimi
wymiana... czczych frazesów. Zestarzeli się oboje i wydaje im się, że są młodymi
jeszcze. Czytał mi tych listów kilka, czytał listy podróżnika po Afryce i
Ameryce Nestorowicza, z którym poznałem się w Warszawie na parę dni przed jego
wyjazdem do Indyj. Zabawny Bem! Posłał Nestorowłczowi do Buenos Aires wykaz
błędów, jakie popełnił w liście..
Bem nie wierzy w Skarb Narodowy, zachowuje się względem niego z bierną
tolerancją, mówi, że solidaryzuje się z moimi przekonaniami na punkcie
socjalizrr.u. Mówił mi, że Dygasińskiego źle sądzą, że Dygasiński jest patriotą,
że był sekretarzem Rządu Narodowego * (o czym nigdy nie czytałem). — Zresztą
czytamy różne wiersze, deklamujemy, bawiemy się. Radził mi, zachęcał, namawiał,
aby koniecznie wziąć się do literatury, pisać i drukować, drukować i pisać. To
mię ma uratować od zguby.
— Ja panu ręczę, że będziesz dobrym literatem, znam pana i wiem, że powinieneś
być literatem. Zacznij tylko pisać...
KIELCE, 1888
59
Wieczorem, błądząc tu i ówdzie po mieście, zaszedłem do owej nowej knajpy Krena
*. Przy jednym ze stoliczków siedział Bem. Porwał mię w objęcia, posadził obok
siebie, kazał podać piwa. Od siódmej do jedenastej wypiliśmy kufli bez liku — a
wygadaliśmy całe dusze.
— Piję, panie Stefanie, piję — ale posłuchaj pan, dlaczego. W roku 79, w dwa
lata po ożenieniu się, mieszkałem w Warszawie na Grzybowskiej. Żona moja
wyjechała do Kielc. Wracałem do domu z paczką pierników dla mojej Jańcł. Gdy
wszedłem w bramę, stróż oddał mi klucz od mieszkania i zawiadomił, że jakieś
dwie panie zabrały mi dziecko... Pobiegłem. Pędziłem ulicą jak wariat, szukałem
dziecka wszędzie, gdzie mogłem się domyśleć. Wiedziałem, że była to moja żona i
teściowa, lecz myślałem, że się gdzieś ukryły. Latałem do prokuratora, policji,
w gardle mi zasychało, wstępowałem po drodze do różnych knajp i piłem, piłem bez
liku. Upiłem się raz pierwszy. Późniejszą moją historią — zi^asz pan z bajek
kieleckich. Piję od owej chwili. Tak zwana moja żona mieszka obecnie ze mną —
ale mało mówiemy ze sobą, mieszkam z nią dla dziecka. Gdybyś pan wiedział, jak
ja je kocham! Jest to moje wszystko — pracuję dla niej, żyję, myślę dla niej. I
dziecko dziwnie zdolne, dobre, pracowite: pierwsza uczennica w klasie
pierwszej...
Takich historii opowiadał mi kilkanaście. Wiecznie narwany, dziki, rozpaczliwy,
namiętny. Obaj ze Swiętochowskim mieszkali, będąc w uniwersytecie, na
Smolłkowszczyźnie * pod 22 numerem. Żyli jak bracia przez długi czas — wreszcie
Bem dokuczył w czymś mistrzowi. Przestali mówić do siebie i nie mówili lat pięć.
Zeszli się w redakcji „Przeglądu Tygodniowego", później Bem zastępował mistrza w
redakcji „Prawdy", lecz stosunek się nie naprawił na dobre. Opowiadał mi wiele
faktów o despotyzmie Swiętochowskiego dla żony, dla domu, nawet dla szwagra —
Chmielowskiego. Gdy Bem podał rękę pani redaktorowej w czasie pobytu na
DZIENNIKI, TOMIK XVII
letnim mieszkaniu w Rembertowie — mistrz narobił tyle kwasów, że Bem
rozzłoszczony wyjechał.
Aby mię zachęcić do drukowania, profesor opowiadał mi historią pierwszych swych
publikacyj o Reju i Opalińskim. Dał te prace Jenikemu *. Ten chwalił, lecz
drukować nie chciał, dał Wójcickiemu do „Kłosów" — i ten nie przyjął. Drukowała
dopiero jako rzeczy cenne — „Niwa" za panowania Ochorowicza.
Od literatury — dobrze już podpici — przeszliśmy do rzeczy lżejszych, do
trywialnych • historyjek. Niejaki pan Lada, filolog, był kolegą Bema i mieszkał
z nim na Piwnej. Spotkali się w lat kilka w Kielcach, wyprowadzili za miasto i
Ł. zaczął rozmowę w ten sens:
— Czy wiesz, że moja żona kurwa?
— Winszuję ci.
— Czy wiesz, że taką była, gdym się żenił z nią?
— Winszuję ci.
— Czy wiesz, kto ją rozprawiczył?
— Nie wiem, przyjacielu...
— Moniuszko.
— Winszuję ci z całego serca.
Ów Lada zdał egzamina kandydackie* lep.e j od Swięto-chowskiego i
Chmielowskiego; z powodu owej śpiewaczki--żony rozpił się na amen i umarł
niedawno. Obecnie pani Ł. jest w bliskich stosunkach z dyrektorem gimnazjum, a
że ma syna w gimnazjum, w klasie Bema — ostatni więc musi protegować dziecko
kobiety, którą gardzi z wielu wzglądów. Próbka sytuacji nauczycielskiej.
— Panie profesorze, trzeba zebrać rzeczy rozrzucone po pismach w jeden tom.*
— Ij... pisałem, pracowałem, pisałem rzeczy dzielne — kto o mnie wspomniał?
— Trzeba imponować choćby okładką — u nas inaczej nie cenią.
KIELCE, 1888
61
— Nie cenią — pal ich diabli! Aleksandrze, dwa kufle piwa!
Kiwamy się już i piszemy maczając palce w porozlewanym piwie. Piszemy jakieś
wiersze.
— Studium o Towiańskim, o sejmie Mokronowskiego *, o Zaleskim, o Goszczyńskim, o
Grażynie, Śmielsze błyski humoru satyrycznego, Echa mesjanistyczne, o
Bełcikowskim, Gramatyka — a recenzyj moc... Pal diabli! Pęcherz przepełniony —
ale musisz pić jeszcze, bo może już nigdy pić ze sobą nie będziemy. Piwa! Pisz,
pisz o wszystkim, wydzieraj kartki z dziennika i daj im. Głupi wiek! Czy wiesz
pan, że należymy do jednego gatunku? Nie bądź aktorem, pisz lepiej...
Zaczynamy się całować — jeszcze piwo — i wyprowadzamy się wreszcie. Całujemy się
ku zdziwieniu konduktorów kolejowych i wleczemy koszlawymi kroki każdy w swoją
stronę.
Dziś rano byłem z macochą, w jej interesie, u dyrektora. Przyjął nas bardzo
grzecznie. Moskal bez żadnych zasad, ale uczuciowy i powodujący się czasami
wskazówkami sumienia. Jest to bądź co bądź jeden ze znośniejszych dieja-tielej
*.
Pan Ż. zaciągnął mię do kościoła. Głupie uroczystości, nie mające sensu. Czemu
ja jako widz nie uczuwam żadnej myśli, żadnej uczuciowej treści pod tymi
alegoriami? Jest w tym wszystkim pewne średniowieczne szopkarstwo i wytwory
„cywilizacji" kościelnej.
W Kielcach jest się mimo woli ateuszem czy bezwyznaniowcem. Ludzie podobni do
sennych much. Wszyscy z rozwartymi ustami gapią się na siebie, wszyscy się
znają. Różnią się grubością swych brzuchów lub kolorem swych ubrań. Co za zastój
straszliwy!
Spotkałem dawne moje ideały dwutygodniowe: pannę Helenę W., pannę Marią
Koszutską, która nader, nader lepiej mi się podoba obecnie niż dawniej, panny
P.* i tak dalej.
62 ' DZIENNIKI, TOMIK
XVII
Powlokłem się na Karczówkę. Widać moje góry: spiczastą Radostowę,
ciemnoniebieską Łysicę i ponury Kamień. Co za cudowne powietrze! Gęste, jakby
tłuste, żywiczne, orzeźwiające. Siedziałem na Karczówce godzin parę. O, jakże
mocno, jak potężnymi węzły wpleceni jesteśmy w grunt naszej okolicy! Tym życiem
żyjesz i potęgą jest w tobie nieświadoma miłość do tej ziemi.
Panna Zosia C.* na przykład — poszła za mąż za grubego oficera. Szczególna
rzecz! Gdy tu jestem, to należę już do tego życia, zajmują mię te stosunki,
kombinacje, głupoty, obojętne mi najzupełniej w Warszawie. Kielce, jak miłość,
posiadają dziwaczny eter, znieczulający na sprawy świata, a zwracający i
skupiający całą uwagę na jednym przedmiocie. Nic dziwnego, że Bem wojuje z
księżmi, a oni go wyklinają. Bem — to ateusz gubernialny, podobnie jak panna
Zofia była emancypantką gubernialną, gdyż są tu takie sławy gubernialne, jak
nasz kanonik C.*, który niedawno urządził piknik na cześć wyjeżdżającego popa
O.*
2 kwietnia (poniedz.) Górno.
Ach, jakże mi smutno na tym rodzinnym kawałku ziemi!
Chodzę w pole. Niezmierna pusta przestrzeń. Na całym tym obszarze sam jeden
jestem, sam jeden... Wysoko w chmurach ledwo dosłyszalnym głosem dzwoni
skowronek, na ziemi odpowiada mu szmer strumyczków, sączących się każdą bruzdą
roli. Nad łąkami wije się czajka, jedna, druga... Jak tu cicho! Spojrzawszy pod
słońce, widzisz migotanie się światła w tumanach cieplika. Wydaje się, że
niezmierzona rola drży, drży od posad do zwierzchnich grudek — wydaje się, że
uderza jej serce, biją namiętnie pulsa...
Na zagonach porastają drobniuchne piórka zielonej trawy. Ziemia-dziewczyna
dojrzewa. Jakże zdrowo oddychać jej powietrzem, jak lubo wciskać się we wrzenie
gleby i pcca-
KIELCE, 1888
63
łunki wiecznego słońca! Nad świętokrzyskimi lasami wiszą mgły i wyziewy wiosny.
Lasy milczą w śmiertelnej ciszy. Czasami na białe od słońca pola nasuwa się
ciemna plama olbrzymiej chmury. Plama posuwa się, posuwa coraz dalej, przechodzi
drogę, wdrapuje się na górę i idzie... do mojej wsi. Teraz stoi może nad moim
ongi dworem, ocierania moje pola, staw, rzeki. Może kryje kirem groby moich
rodziców... Ach, jakże mi strasznie smutno!
Walczyłem w Warszawie za jedność, za zgodę chłopa i pana. Teraz gorzko się z
siebie śmieję... Moi wujaszkowie, moje ciotki niewarci, aby za nich walczyć.
Muszę sto razy na dzień uśmiechać się nędznym uśmiechem w czasie dysput, jakie
prowadzą i w jakie wciągnąć usiłują mnie. Nie mam czasu na notowanie ich zdań,
ale je zapamiętałem zapamiętałym uczuciem wściekłości...
3 IV (wtorek). Kielce. Za parę godzin pojadę do Warszawy. Składam
jeszcze wizyty...
11 w nocy.
Przed chwilą odeszła stąd panna Celina. Jedyna może kobieta, zdolna nie kochać
mię, ale kochać się we mnie. Byłem u państwa Ż. przez cały wieczór. Celina
starała się nie nudzić mię — ł ja szukałem z nią rozmowy. Powtarzam, że ta
nerwowa istota mogłaby rozbudzić moje dziwaczne serce. Widzieliśmy się kilka
godzin — a przecież tęsknię za jej dużymi oczami, gdy znikły. Pamiętam, że
niegdyś płakała serdecznie, gdy chorowałem, a ona jedna zajmowała mię rozmową
dziwaczną. Ona cała jest może bardziej niż ja — dziwaczną.
— Czy da mi pan swoją fotografią?
— Po oo?
•
m
DZIENNIKI, TOMIK XVII
— Po to, żebym mogła uprzytomnić sobie czasami rysy najnudniejszego na świecie
człowieka.
— Czy wie pani, że ja ukradłem jej fotografią? t
— Po co?
— Po to, abym mógł uprzytomnić sobie rysy istoty, którą uwielbiam.
— Za co?
— Za prawdomówność.
— Kiedyż ona się ujawniła?
— Wtedy, gdy byłem najmniej do wysłuchania jej usposobionym.
— Zawsze idealny.
— Jeśli ideał spotykam w życiu...
— Ja nie mogę w panu wielbić prawdomówności...
Smutno jechać... Znowu samotność — a tu okruszyny serc, listki uczuć. Celina
uścisnęła mi serdecznie rękę. Jestem jej za to wdzięczny. Będzie na banhofie.
Czy dla mnie?
Rzucam Kielce. Czy wrócę tu jeszcze kiedy — nie wiem. Może nigdy. Rzucać z
myślą: nigdy -— to gorzej rdz rzucać z bólem. Nie widziałem Bema, a to szkut
eta.
Jeśli spotkam kiedykolwiek pannę Celintj — powitam ją całym sercem. Mnie dziś
nic nie wzrusza serca, a ona mię zajęła.
Dobra, biedna...
Wrócić do Kielc człowiekiem wielkim — myśl piękna. Ozłocić te mury blaskiem
swego imienia — zapewne to ładnie brzmi... Wszakże — smutno mi, że jeszcze marzę
10 wielkości.
Żegnajcie... wszyscy.
IWANGROD, 1888
65
4 IV (środa). Iwangród.
Dwie godziny czekać muszę na odejście pociągu. Niegdyś z bijącym namiętnie
sercem czekałem tutaj na schadzkę, a raczej na spotkanie z drogim bóstwem moim.
Pamiętam damski pokój, gdzie siedzieliśmy przytuleni do siebie, półświatło lampy
ślizgało się po włosach, po oczach i cicho spływało na usta prześliczne, tyle
bogate w słowa tajemniczych zaklęć...
At — mary, sny zmęczonej głowy...
Nie powróci już taki dzień, jak nie wracają uczucia upły-nionej młodości. Lecz
jaki strach ogarnia duszę, gdy widzisz, że do przetlałych uczuć nie możesz już
powrócić!
Smutek bywa czasami nieświadomy jak ziewanie. Jest gdzieś ukryty, nie czujesz go
nawet — wiesz tylko dobrze, że jest i że lada chwila może się wychylić jego
blada twarz.
Boję go się jak przeczucia.
Należę do gatunku ludzi żałujących miejscowości, w której się na śmierć nudzili,
gdy trzeba ją opuścić,* dio ludzi pożądających kobiet, których pożądać jest
niepodobieństwem, do rodzaju kapryśnych dzieci domagających się rzeczy
niemożliwych do osiągnięcia — dlatego właśnie, że są niemożliwymi. Niebezpieczny
i nędzny gatunek. Podeptać serca, które trzyma ma dłoni, potrafi z łatwością, a
gorzkim /płaczem zapłacze, gdy się oddalą. Stwarza sobie 'dobrowolną mękę
Tantała*.
Dlaczego żal mi Kielc? Chcąc wyrabiać w sobie jakiś cień chiński charakteru —
muszę zadawać sobie takie pytania. Po co ten sentymentalizm? Usiłuję myśleć o
moich interesach, myślę o nich pięć minut, a godziny całe o ostatnich słowach
Celiny...
13 IV (piątek). Warszawa. Nareszcie, po tak długiej przerwie, biorę się do
mojej historii. Piszę w moim własnym mieszkaniu: Chmielna nr 21
5 — Dzienniki t. V
DZIENNIKI, TOMIK XVII
m. 15, czwarte piętro. Będę w nim mieszkał niedługo co prawda, a mieszkam
zaledwie od wczoraj — ale już je lubię, bo moje.
Po przyjeździe do Warszawy — poszedłem na korepetycje i wziąłem się do kursu
geometrii wyższej. Pracowałem jak wół po całych dniach i nocach. Toteż obecnie
leży przede mną kwit z opłaconego mieszkania... Oto jedna z rozkoszy życia: mieć
swój kąt i... bilet wizytowy przybity na drzwiach.
Wczoraj przez całą noc pisałem dla jakiegoś ośmioklasisty ćwiczenie pt.
„KapaM3MH M 2KyKOBCKHił, KHK nucaTejin M jnoflu"*. Ćwiczenie to wysłano aż do
Częstochowy, a zapłacono mi zań 3 ruble. Rzemiosło zaślubiam, bo muszę jeść...
Jakaż to męczarnia pisać nie to, co myślisz, jakiż to wysiłek być rze-
ieślnikiem literackim!
Za parę dni zdejmuję mundur studencki i studentem być przestaję. Wyjeżdżam dnia
l maja na wieś na całoroczną kondycję pod Chełm do Chylina. Był w Warszawie
Mass.*, zaproponował mi to. Przyjąłem, gdyż muszę się i leczyć, i zacząć inne
życie, zacząć inaczej pracować.
Dodaję tylko obecnie cyfry potrzebnych mi pieniędzy, a dodając dochody —
otrzymuję stały rezulta; zero. Muszę kupić ubranie, ekwipować się na cały rok,
wyrabiać paszport*, kończyć interesa z Inspekcją — słowem żyję rozerwany w
tysiącznych kierunkach.
Od Klipp[la]
8 r.
Kapelusz
5
Od Latowej 3
Kamaszki
5
Kurs
8
Ubranie
25
Jaś
3
Sakpalto
14
Otoś *
1
Krawat
50
23
Praczka
1 50
Kufer 2
53~
WARSZAWA, 1888
67
Zero od zera — nie mogę. Pożyczam od Żyda. Za kondycją brać będę rs. 400 rocznie
— a więc...
17 IV (wtorek).
W niedzielę przez całą noc była u mnie Zosia. Spać z facetką w jednym łóżku —
gorzej jest niż być konduktorem tramwaju... Jaki łotr siedzi we mnie, jaki
łajdak! Na drugi dzień spotkałem się z Manią. Ta płacze, że wyjeżdżam.
Chodziliśmy aż nad Wisłę, przysięgła pisywać często, dała fotografią... Zaczyna
mi się nudzić, bo ona garnie się do mnie. Zresztą — palnąłbym sobie w łeb z
ochotą za ło-trostwa niedzielne.
Zosia została na naszym piętrze na dłużej. Obecnie kocha się w niej Łukasz.
Kochał ją już doktor, Otoś, Jaś... Co za nędzna kreatura! Puściła się od roku —
a dziś myśli porzucić rzemiosło szwaczki i pójść na utrzymanie. Nudna
straszliwie i trudno się od niej odczepić.
Gdy była u Łukasza — ten zamykał drzwi na klucz i szedł na miasto, a ona spała w
mieszkaniu, jadła ciastka, gwizdała i mówiła, że jej wesoło. Jak szybko
dziewczyna się podli, stacza do zwierzęcości — daleko szybciej niż mężczyzna.
Nigdy parszywiej smutne myśli nie ogarniają mię, jak na balecie lub w cyrku. W
cyrku byłem dziś z panem Ż. Przyjechał z Kielc tydzień temu, a dziś dopiero
odnalazł mnie. Myśli parszywe, uczucia zarażone jakimś głupim, nienaturalnym
cynizmem, smutek — oto rezultaty uciech podłych. Ach, one nie opuszczają mię
nigdy: leżąc na łóżku z dziewczyną, słuchając jej paplania, poddając się jej
pieszczotom — czuję ten smak idealizmu, gorzkiego jak piołun, jaki opuszczał mię
dawno temu... Wiem, że wytwarzać sobie miłość, poddawać się tym kwiateczkom
cywilizacji — znaczy oszukiwać się; wiem, niech mi nie powtarzają, że miłość to
dobór płci, a przecież — ileż bym dał za uśmiech tych uczuć —
68 DZIENNIKI, TOMIK XVII
i czemu bez nich taka nieskończona, pusta, plugawa nędzota ogarnia całe
jestestwo? Skądże się bierze nieświadome pragnienie pocałunku tylko z istotą
kochaną, nawet wtedy, gdy taka Zosia rozkracza nogi?
18 IV (środa).
Książę nie pisze, żyję więc w ciągłej niepewności co do dalszego losu mojego.
Jeśli mię owa kondycja ominie — grozi mi wiele rzeczy nad wyraz zagadkowych.
Choroba piersiowa rozwija się i wzmaga ciągle. Piję mleko w kawiarniach. Ma ono
smak gotowanych rydzów czy czegoś w tym guście i nie leczy bólu piersi. Znikąd
nie odpisują na moje listy. Tysiące rzeczy zwalają się z łoskotem na mnie: muszę
naciskać torbę brawury i śmiechu, aby trzymać na wodzy rumaki smutku.
Gdzie formuły energii* — tyle pamiętne i wymowne? Jestem chory i dość na mnie
palec zakrzywić, by mi drgały powieki. Po oo żyje na świecie tyle nędzna
kreatura? Obecnie już Otoś poczyna się czuć równym mi umysłowo — spory ze mną
toczy. Ideały pracy, walki, zwycięstwa — wszystko jako sen pierzchło!
Sztuka, wielmożna sztuka czeka jeszcze. Jmierając nawet można wyciągać ze siebie
całe światy, zakliaać je w słowa... To jedyna pociecha w głupocie mojej.
21 IV (sobota).
Piszę prawie tylko o Mani, bo aby pisać o wszystkich plu-gastwach, (Stanowiących
przedmiot moich rozmyślań, trzeba by stać się nudnym starcem. Widujemy się z
Manią prawie codziennie, od czasu jak Ojciec i Kłopot * zamieszkali naprzeciwko
jej okien na drugim piętrze. Rzecz naturalna, że bywam u nich często. Zza
doniczek wychyla się często bukiet czarnych pukli i wielkie oczy patrzą zza
firanki bie-
WARSZAWA, 1888
69
luchnej, panieńskiej. Następnie, gdy oczy dostrzegą, że w pokoju Ojca ja jestem
tylko w oknie — na doniczce wielkiej tui ukazuje się kartka papieru z napisem:
6, 7, czasami 71/z... Oznacza to godzinę, w czasie której Masia będzie na
uliczce Przeskok, tam bowiem spotykamy się zawsze. O oznaczonej godzinie zjawia
się w brązowym kapelusiku. Idziemy wtedy do Saskiego Ogrodu. W owocowej alei
szósta z brzegu ławeczka jest naszą. Bawiemy tam do kwadrans na dziewiątą, gdyż
ona dłużej być nie może. Nie cierpię romansu w Saskim Ogrodzie, ale cóż robić?
Do mnie iść nie chce, a właściwie boi się, gdyż nieraz już spod bramy wracała...
Jest smagłą brunetką — sprawdza też twierdzenia Mantegazzy o smagłych
brunetkach... Jest namiętną ogromnie — aż brzydko. Zamęczyłaby mię przez dwie
noce... Każdy pocałunek zdaje się odbierać jej siły: drży, tuli się, słabnie,
pąsowieje...
Dziś wieczorem rozmawialiśmy na szerokość podwórza niby Teresa i Faldoni *, a
jutro o godzinie dziesiątej rano (jeśli się obudzę) mamy iść na spacer do
Łazienek. Marzy-oielka... Opowiada mi zawsze swe projekty podróżowania po Afryce
i mówi to serio, jak gdyby nie miała jeszcze lat siedmnastu. Ja mam pisywać do
niej z Chylina poste-iestan-te, a ona — mówi to podnosząc palec do góry —
zaklina mię, abym jej listy palił niezwłocznie po przeczytaniu.
Oto wszystko.
23 IV (poniedziałek).
Wczoraj wstałem rano i od dziewiątej już czekałem na Maniusię. Przyszła około
dziesiątej. Poszliśmy do Łazienek. Oprowadzała mię po najbardziej ukrytych
kątach parku, siadaliśmy to na kamieniu, to na jakimś obalonym drzewie,
chodziliśmy, śmiali się i całowali za drzewami. Summa sum-marum wszystko to było
nudne. Nie kocham jej i trochę zaledwie ją lubię — więc obce mi są tajemnicze
wzruszenia i niespodziewane smutki, obojętne i nudne, niewymownie
*;*«
DZIENNIKI, TOMIK XVII
nudne są jej półsłówka, zdradzające jakieś uczucia, ukrywane poza rumieńcem.
Odczuwałem jedno jedyne: gorąco. Rad bym był wyciągnąć się na ciepłej
bladozielonej murawie i pajtrzeć, jak w .oczach niemal wypełza z roli trawa, jak
pękają drzewa. Maniusia przeszkadzała mi myśleć swobodnie — toteż mówiłem jej
wiele rzeczy mało ją zajmujących. O l powróciliśmy do miasta. Pożegnałem ją i
pobiegłem na poranek p. Heleny Marcello*.
Galeotto* — ma być wielkim rajfurem, wielkim stręczycielem... Kto on jest?
Publika, społeczeństwo, naród, świat. Popycha 'on ku sobie dwoje ludzi mocą
obmowy, dwoje ludzi połączonych jedynie węzłami przyjaźni czystej, zmusza ich do
tego, aby rwali społeczne węzły... Julia i Ernest* walczą z tym światem, ale...
ulegają mu wreszcie.
Co za absurda! Czy podobna znaleźć demarkacyjną linię między miłością i
przyjaźnią u ludzi młodych, pięknych, a należących do różnych płci?
Niewzruszone są słowa Darwina: „Płeć męska istnieje pc to, aby pobudzać płeć
żeńską". Szlachetna pochyłość, zwana przyjaźnią, zamienia się szybko w strorrn
>:.i;łość. Cały dramat uczuć Julii i Ernesta nie robi wrażenia, jest nudny, nie-
psyetiologiczny i nienaturalny. Ludzie ci oszukują samych siebie i publiczność;
chodzi im o to widocznie, że miłości nieświadomie odczutej jeszcze sobie nie
wyznali. Ale jest w samym pomyśle tego utworu jedno potężne uderzenie — to
tchnienie Boskiej komedii *. Tatarkiewicz umie mówić patetycznie. Jest to
znakomity aktor, ale bynajmniej nie artysta. Znakomity aktor! Marcello wiecznie
jęczy — jęczała więc i. wczoraj. Nie lubię tej damy z całym jej artyzmem.
Żółkiowsiki jest jeden — jak jeden jest dramaturg* w Polsce, mianowicie —
Żelazowski. Reszta — aktorzy.
Poranek wczorajszy wielce się nie udał, bo Barcewicz nie grał — a on obstoi za
wszystkich. P. Marcello zasypano bu-
WARSZAWA, 1888
kietami, lirami *, wieńcami, fiołkami, podarkami. Jest, musi być pewne upojenie
stać ipod deszczem bukietów i piorunami oklasków — ale aktor tyle ma szczęścia i
sławy, co wtedy prześni. Poza tym idzie coś gorszego niż niesławność — bo
zapomnienie o sławie. Dziś Żółkowski — wielki geniusz, a w tydzień po jego
śmierci — nikt już nie wspomni o nim. Bądź co bądź... Lepszy rydz jak nic. _,
25 IV (środa).
Od kilku dni choruję na gardło. Przypuszczałem, że jest to zwykła angina, lecz
ponieważ kwas borny nie pomagał mi, zaniepokojony udałem się do doktora K.*,
laryngologa. Okazało się, że mam katar nosogardzielowy, zapalenie jamy nosowej,
polipy w gardle (na łuku), oflegmienia etc.
Zapisał, a raczej ustnie zalecił mi dr KJosiewicz następujące rzeczy: natrium
saliciłicum, łyżeczka na szklankę; Of-genti nitrici* roztwór siedmioprocentowy,
do pędzlowania watą higroskopijną; kwas borny równomiernie z nati. salicil.
Kaszel zmniejszył się, ale gardło jest zaatakowane. Doktor K. wbijał mi w nos
dzidy dostające aż do gardła, podnosił tenże nos na wysokość oczu trójzębem
jakimś, świdrował, zakładał specula...*
Pragnę już jechać, jechać — pragnę gorączkowo, marzę o moim życiu na wsi, o
moich pracach, o wszystkim, za pomocą czego dźwignę się na wysokość człowieka.
Wczoraj wziąłem papiery z Inspekcji. Odtąd więc datuje się inoje życie cywilne.
Życie cywilne a ubranie cywilne — to prawie wszystko jedno.
Wieczór.
Odebrałem wczoraj odpowiedź pani Heleny na list mój, pisany do niej
parę tygodni temu. My mężczyźni, a ja
72
DZIENNIKI, TOMIK XVII
tat
w szczególności, tak mało jesteśmy skłonni do altruizmu w stosunkach z pięknymi
kobietami, że można by miłość naszą nazywać naszym dążeniem do wypełnienia
pęcherza egoizmu, jaki wypełnia z kolei całe serce nasze. Imponować kobiecie
jest nam przyjemniej nawet niż pić piwo pilzneń-skie w Alkazarze * i puszczać w
pustą przestrzeń puste myśli z pustej głowy wraz z kółeczkami dymu — ale biada
kobiecie, pragnącej imponować nam mocą swego charakteru, dobrocią swego serca i
odwołaniem się do naszej uczciwości. Znajdujemy wtedy, że jest nudną. Miłość! Co
ten wyraz oznacza dla mnie dziś? —Nic.
Drogi mój Stefanie!
Bardzo mi przyjemnie, że przypomniałeś sobie o mnie; sądziłam, że pamięć o mnie
już zagrzebana, a wnosiłam to z Twojego zachowania się podczas ostatniej mej
bytności w Warszawie — a następnie z upartego milczenia... Cierpiałam bardzo nad
Twoją zmianą, mając dowód, że w nic na świecie wierzyć już nie można, jeżeli
dwoje ludzi, żyjących na takiej stopie jak my, mogą zupełnie zobojętnieć dla
siebie i spotykać się jak obcy ludzie. Mówisz, że uciekłam od Ciebie. To święta
prawda. Wiedząc, jak wielki wpływ posiadasz nade mną pod każdym względem, a nie
mogąc walczyć nieustannie z sumieniem, postanowiłam usunąć się, co mi przyszło z
tym większą łatwością, że... nie było sposobności widywania nę z Tobą. Tęskniłam
jednak za Twoim uczuciem i nie zapopinicijum... Dumna jednak byłam, iż tyle
posiadam woli zdolnej oprzeć się ;<>ku;ie. Kocnam cię jak dawniej. Przyjaciółmi
pozostaniemy wiecznie i nie mam nic przeciwko temu, abyś zdrabniał imię „Hela",
jak tylko zapragniesz.
Martwi mię niewypowiedzianie projekt wyjazdu z Warszawy itd. Jeśli sobie znowu
przypomnisz o mnie i zatęsknisz za rozmową — to bądź pewny, że zawsze
najszczerszym sercem powitam Twoje słowa. Oczekując więc listu od Ciebie kończy
zapewnieniem o niezmiennej przyjaźni i życzliwości — kochająca Cię —
Hela.
Oto wszystko. Komu się zdaje, że tu brakuje krzyku, szyderczego śmiechu, błysków
oczu, namiętnych słów — ten nie zna życia, ten nie zna pięknych pań i zna tylko
serca namiętnych młodzieńców. A jednak — czemu dreszcz, oo jest
WARSZAWA, 1888
73
embrionem gestu uczucia zemsty, drży na mym biednym, samotnym sercu? Nareszcie i
ona rzuciła mi pod nogi „zapewnienie o niezmiennej przyjaźni i życzliwości". Mam
chęć plunąć na ten list, podeptać go nogami, pogryźć i pazurami wyidrapać zeń
potworne litery. A! — to dziwaczne, dzikie!...
26 IV (czwartek).
Szedłem ulicą Niecałą i spotkałem tę prześliczną kobietę, jaką widziałem raz
jeden w życiu, a która odtąd wszechwładnie panuje nad moimi nerwami. Nie zdołam
jej opisać, nie zdołam nazwać szczegółów stanowiących tę przepiękną całość.
Uderza cię jej kibić i twarz — kibić w kształcie serca i biodra w kształcie
liry; niezmierne bogactwo włosów o kolorze kasztana -cięży jej głowie
prześlicznej. Twarz biała, matowa, jednostajna i wielkie niebieskie oczy
stanowią tony tej ślicznej elegii, jaką ona jest, a niepochwytnych piękno-stek w
niej mnóstwo. Zdaje się, że piękność jak eter unosi się nad nią. Marzysz,
marzysz o tych ogromnych włosach wtedy nawet, gdy je widzisz, słabniesz na widok
ruchów giętkich, sprężystych, na widok delikatnych zgięć kibici niby wikliny,
drżącej pod podmuchami wichru nizin — tylko serce twoje jest spokojne: nie
pokochasz jej, bo jesteś spodlały moralnie i płomień uczuć twych w nerwach ma
siedlisko.
Siedziałem później w „igiełkowej" alei ogrodu i zdawałem sobie sprawę z
otrzymanego wrażenia. Rozanalizować je trudno, ale znaleźć trzeba te
charakterystyczne cechy uczucia najzupełniej nieświadomego, momentalnego afektu,
który jednak poziostawia tak długie wrażenie. Takie rozbieranie zapewnia
autorowi sławę. Umieć trzeba przede wszystkim opowiedzieć ludziom, co to jest
miłość. Oni to lubią najbardziej, bardziej niż wzruszające dramaty społeczne.
Umieć powiedzieć, co czuje zakochujący się drab i eo ipso* żako-
74
DZIENNIKI, TOMIK XVII
chująoa się szwaczka — jest to sztuka nad sztukami. Nie ma aktorów do ról
kochanków i nie ma pisarzy miłości.
r
Czas od czasu gram w stukułkę i landsfcnechta *, czasami czytam Walter Scotta i
CJuineta — a po największej części oddaję się pesymistycznym marzeniom. Na
obiedzie, jeśli jem takowy, widuję Manię, u Ojca dowodzę o fizjologii i
dowcipkuję z Cieszk. * — a resztę dnia poświęcam korepetycjom.
27 IV (piątek).
Byłem u Dygasińskiego dziś rano. Pokój jego przybiera coraz to rozmaitsze formy:
obecnie zawalony jest pakami jego nowel Z siół, pól i lasów. Sam widocznie
sprzedaje. Radził mi samemu pójść do Paprockiego* i zażądać w imieniu Dygasa
owych książeczek ludowych, o które prosiłem go bezskutecznie parę miesięcy temu.
Wątpię, czy księgarz to zrobi, lecz spróbuję.
Dygasiński zawsze przyjmuje mię w swej koszuli i pantoflach. Jego łóżkio jest
mniej powabne niż moje nawet, a co się tyczę porządku, to, na honor, u mnie
leoszy. Pierwsze miejsce zajmuje jego kapelusz, charakterysty: zny nadzwyczaj, a
pokrywający spiczastą głowę biustu Spencera, dalej kałamarz i graty, graty
najniepotrzebniejsze nawalają jego tzw. biunko. Pali lepsze już teraz
ipapierasy, a częstuje nimi, zaledwie przestąpię piróg jego gabinetu. Napisał mi
wzruszający list do p. Olendzkiego, kwalifikujący mię na posadę nauczyciela w
Chylinie.*
Ach, gdyby prędzej jechać!
Po południu parę godzin przepędziłem w towarzystwie Mani. Byliśmy w ogrodzie,
chodziliśmy tu i ówdzie. Przywykłem już tak do niej, że przestała robić na mnie
wrażenie
WARSZAWA, 1888
kobietki: rozmawiam z nią jak z kolegą, opowiadam jej to, co mnie zajmuje, ona
robi toż samo i bynajmniej nie mamy zamiaru bawi,enia się wzajemnego — bawiemy
się w swym towarzystwie sami przez się.
Czyż nigdy nie zapłonie w duszy mojej żaden piorunowy płomień uczucia? Wszystkoż
oddałem pani Helenie?
Odebrałem list od macochy z dobrymi wieściami. Jest tam ustęp tego rodzaju:
Helenka widać tak rozgniewana na mnie, że nie myśli pisywać wcale. Do tej pory
nie pisała ani słowa.
Helenka zmieniła się cudacznie i nic już nie zdoła wrócić jej cudownej, dawnej
postaci.
29 IV (niedziela).
Liczbę daną trzeba rozdzielić na czynniki, będące pierwszymi liczbami. Kiedy
dwie liczby mają ten sam czynnik, wtedy obie dają się przez tenże czynnik
podzielić. Liczba dzieląca bez reszty dwie dane liczby nazywa się wspólnym
dzielnikiem. Iloczyn ze wszystkich wspólnych czynników jest największym wspólnym
czynnikiem, zatem największym wspólnym dzielnikiem. Rozebrawszy więc dwie liczby
na czynniki i wziąwszy iloczyn ze wszystkich wspólnych czynników, otrzymamy ich
największy wspólny dzielnik.
Oto metoda studiów psychologicznych. Metoda znajdowania wspólnego dzielnika dla
zmieszanych uczuć, wrażeń, afektów — jest niezbędną w pracach psychologicznych.
l w nocy.
Wróciłem spod ,,Gwiazdy". Po co tam chodzę? W oczach migoce gaz, para oddechów
ludzkich osiada na rzęsach, gwar i brzęk kufli rażą cię jak odgłos tłuczonego
szkła. Pi-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
jesz z tego samego kufla, z jakiego piło już tysiące ust, rozmawiasz z
dziewczynami, które nie mogą już mówić, gdyż je zjada syfilis, przypatrujesz się
tym istotom z wypchanymi piersiami, z podsinlałymi oczami, z głosem chrapliwym ł
straszny żal nurtuje ci głąb serca. Biedna, po tysiąckroć biedna ludzkości! Ileż
straszliwych dramatów kryje się w tych knajpach, w życiu tych dziewcząt, co nic
nie umieją, nic nie kochają i tylko żyją, żyją nie pytając, jak, i nie badając,
czym. Jak zniszczyć ten gnój cywilizacji? Co uczynić? „Zastawić łosiowi tych, co
zwyciężyć nie mogą..." — mówi Spencer. „Wydrzeć najedzonym, dać głodnym" — mówi
Las-salle. Tu i tam, i zawsze — morderstwa jako ratunek.
A przecież szukam tego gwaru, szukam ludzi, aby uniknąć mego samotnego
nozatnyślania. Znacie wy tajemnice samotnej izby? Znacie straszliwe wyrzuty
sumienia, znacie natręctwo nieubłaganych harpij, to nieustanne: co czynisz,
czemu się upadlasz, czemu się poniżasz? Gdzież jest ta stopudowa kula,
trzymająca mię na uwięzi, w błocie? Iść, wznosić się, marzyć, szaleć, tworzyć,
zakreślać łuki w powietrzu jak jastrząb — ach, a tutaj! Knajpa, karty,
zaczepianie facetek, brak złotówki na obiad, buty dziurawe... I żal, i płacz:, i
niepewność. Co za podłość!
2 maja.
Za jaką bądź cenę zerwać to nikczemne życie! A Książę ani nie pisze, ani nie
przyjeżdża... Poczynają się noce rozpaczliwych rozmyślań i dnie pełne brudu.
Buty en lace wyglądają jako tako, z profilu jednak wyobrażają paszcze rekinów,
rozwarte na szerokość cala. Wczoraj grałem w karty, następnie dysputowałem z
Ojcem, Wojewodą, Otosiem i innymi obywatelami o... bytności Boga, potem spaliśmy
we trzech na jednym łóżku moim, a raczej na madejowym łożu, gdzie spędzam noce.
Na obiad — kawa „wiejska" na Mazowieckiej, a potem wielkie myśli etc...
Wojewoda przywłóczy czasem do mnie szwaczki, Zbiera
WARSZAWA, 1888
77
się wtedy sąsiedztwo i bawi damy, aż do chwili spazmatycznych rumieńców Ojca.
W Ogrodzie Saskim spotkałem dziś Bema z jakimś facetem. Zamieniliśmy tylko
ukłon, gdyż był mocno rozmową zajęty.
3 maja (czwartek). W tym dniu świętym
otwieram Skargę, aby zapłakać...
Bych był Izajaszem, chodziłbych boso i na poły nagi, wołając na was, rozkoszniki
i rozkosznice, przestępniki i przestępnice zakonu bożego! Ustawicznie się mury
Rzeczypospolitej waszej rysują, a wy mówicie: Nic, nic! nierządem stoi Polska...
Nierządem Polska stoi, lecz gdy się nie spodziejecie, upadnie i was wszystkich
potłucze... Bych był Jeremiaszem, wziąłbych pęta na nogi i okowy, i łańcuch na
szyję i wołałbych na was grzeszne, jako on wołał: Tak spętają pany i pożoną,
jako barany, w cudze strony. I ukazałbych zbutwiałą i zgnojoną suknią, którą
trzasnąwszy, gdyby się w perzyny rozleciała, mówiłbych do was: Tak się popsuje i
wniwecz obróci chwała wasza i wszystkie dostatki i majętności wasze...
(Kaź. sejmowe VIII)
Nastąpi postronny nieprzyjaciel jąwszy się za wasze niezgodę i mówić będzie:
Rozdzieliło się serce ich, teraz poginą. I ta niezgoda przywiedzie na was
niewolą, w której wolności wasze utoną i w śmiech się obrócą... Ziemie i
księstwa wielkie, które się z Koroną zjednoczyły ł w jedno ciało zrosły,1
odpadną i rozerwać się dla waszej niezgody muszą: będziecie jako wdowa
osierociała, wy, coście drugie narody rządzili, i będziecie ku pośmiechu i
urąganiu nieprzyjaciołom swoim. Język swój, w którym samym to królestwo między
wielkimi onymł słowieńskimi wolne zostało, i naród swój pogubicie, i ostatki
tego narodu tak starego i po świecie szeroko rozkwitnionego potracicie, i w obcy
się naród, który was nienawidzi, obrócicie.
Będziecie nie tylko bez pana krwie swojej ł bez wybierania jego, ale też bez
ojczyzny i królestwa swego, wygnańcy, wszędzie nędzni, wzgar-
1 W autografie: wrosły.
DZIENNIKI, TOMIK XVII
dzeni, ubodzy, włóczęgowie, które popychać nogami tam, gdzie was pierwej ważono,
będą. Gdzie się na taką drugą ojczyznę zdobędziecie, w której byście taką sławę,
takie dostatki, pieniądze, skarby i ozdobności, i rozkoszy mieć mogli? Urodzi-li
się wam i synom waszym taka druga matka?...
(Kazania sejmowe III)*
5 maja (sobota).
... tła charakteru trzeba poszukiwać w życiu uczuciowym i że on wypływa bardziej
z upodobań, uczuć, dążeń, wrażeń, namiętności każdego człowieka niż z jego
inteligencji — nie ulega kwestii.
RIBOT
Trzy główne pierwiastki wchodzą w skład charakteru: wola, uczuciowość i
inteligencja.
DR AZAM (Charakter w zdrowiu i chorobie)*
6 maja.
Wczoraj wieczorem, wróciwszy po wieczornej włóczędze do domu, położyłem się i
według mego zwyczaju zacząłem czytać książkę Azama w łóżku. Naraz otwierają się
drzwi — wchodzi Wojewoda, Ojciec i Aleksander S., aptekarz, w towarzystwie dwu
dam. Była godzina 12 w nocy — miroo to wyciągnięto mnie z łóżka, ubrano w palto
i przedstawiono dannom. Jedna z nich była bardzo ładna, młoaa, z rumień-caimi na
twarzy...
Wysłaliśmy aptekarza po prowianty, tj. wódeczkę z kroplami pomarańczowymi,
chleb, masło, wędliny, delikatesy — damy usiadły i oddały się zadumie. Tymczasem
Wojewoda przepnosił zgromadzenie za „niedyskrecją" i... zdjął mundur. Za
przykładem jego poszedł Ojciec — ja zaś nie potrzebowałem chodzić, gdyż miałem
na sobie tylko palto i „negliż nocny". Zaczęto bawić damy. Byłem zły jak
mandryl, gdyż nabierające humoru damy poczęły podczas wynurzeń mi-:osnych Ojca
wydawać piski, jakie wydaje tylko kocia krtań w marcu. Sąsiedzi moi usłyszeli
zabawę i to mię doprowadziło do wściekłości. Powrócił S. i rozpoczęła się
WARSZAWA, !888
bibka. Damy piły jak gąbki, jadły bez miłosierdzia i potęgowały tony swego
głosu.
Gdy ukazało się dno flaszy — zaczęła się bachanalijka a la Caligula. Rozebrano
damy do koszulek, siennik z mego łóżka wywleczono, przyniesiono drugi od Otosia
i urządzono posłania na ziemi w poprzek pokoju. Towarzyszyło temu wszystkiemu
coś, oo się lopisać nie da. Dziwiło mię to. Studenci uniwersytetu, Europejczycy!
Ojciec rozebrany dostaje się między ,/szpary", te przewracają go, łechczą,
ściągają resztę ubrania, odginają... Na to my wszyscy patrzemy i śmiejemy się.
Ja nic nie piłem — dostałem też jakichś dreszczy. Tańczą kontredansa czy
kankana, piszcząc, zanosząc się od śmiechu.
Wreszcie upadają na posłanie i kojarzą się wśród chi-chiotu ten z tą, to znów z
drugą na przemiany. Dziewczyny szaleją, domagają się tych szalonych, brudnych
uścisków, kuszą. Lampę zgasiłem — przy świetle więc latarni, zaglądającym z
ulicy, przedstawia się to w postaci nagiego kłęba ciał. Wyszedłem na korytarz —
krew pulsowała mi w skroniach... ze wstydu. Za chwilę powróciłem i sam
dołączyłem się do tej kupy nie gnoju, nie zwierząt, nie robactwa — lecz ludzi.
Zmęczeni, wysileni — wszyscy położyliśmy się spać. Orgia ta miała skończyć się w
nocy, lecz pijani byli wszyscy — zostali więc do rana. Spaliśmy poikotem:
Ojciec, Władzia, ja, Mania, Wojewoda. Ojciec, zmęczony po kilku wybuchach,
poszedł o czwartej do domu. Wtedy usnęli wszyscy prócz mnie. Nie mogłem usnąć,
czując obok siebie gorące, drgające, namiętne ciało Władki. Jest to śliczna
dziewczyna, o kształtach pełnych, o ciele zdrowym i jędrnym, o wyniosłych
ośmnastoletnich piersiach. Zwierzęca namiętność zmusza cię [do] ulegnięcia tym
pełnym ramionom, rękom okrągłym a otaczającym namiętnie twoją szyję. Śpi a drży
cała, podsuwa się i poddaje, i budzi się na dziką radość chuci.
Słońce wzeszło. Byłem zmorzony, bezsilny, śpiący, roz-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
strojony — a przecież z namiętnością patrzałem na prześliczny kształt jej
bezwstydnie nagiego ciała. Doskonały kształt liry o owalnym rysunku linij i
pełni ciała.
Są to szwaczki, dziewczęta młode — ,,lecą" też tylko na miłość. Użyły! Ośmnaśoie
razy summa summarum — czyli dziewięć na jedne.
Wstałem: nagie ciała śpiących, spodnie, koszule, szelki, spódnice, gorsety,
krawaty, kapelusze, trzewiki, mundury, pończochy, butelki, niedopałki
papierosów, szpilki — wszystko to leży na podłodze, na stołkach, pomieszane,
powalane, zgniecione; w pokioju zaduch, zapach kwasu karbolowego, dym, oddechy
wódki, siarkowodór...
Otwarłem okno: poranek, cudowny Fojbos Apollo wytaczał się nad szczyty wież...
— Ha! — umiemy być łotrami na wzór Alcybiadesa.
Wreszcie o ósmej wyniosło się to wszystko.
Niegdyś, raz tylko w życiu, widziałem podobną orgię. Zdawałem wtedy z geometrii
w klasie piątej. Przyjechałem w tym celu z domu do Kielc z moimi kuzynami
Józkiem i Włodkiem. Stanęliśmy w Hotelu Polskim. Sprowadzono dziewczęta, hulano
— lecz beze mnie: uciekłem na miasto, a ipowróciłem aż rano.
Gdzie jesteś, moje czyste serce?
Gdy przyglądamy się uciechom płciowym ńnałp w zwierzyńcu, uciechom jawnym —
odchodziemy ze wstrętem: to uciechy nie naszego gatunku. W naszym gatunku
lubiemy nawet jawność. I trzeba uwierzyć, że jawna czy skryta, ale tylko taka
ekstaza, jaką protegowaliśmy wczoraj, jest — miłością. Cóż komu z nas po cichych
szeptach i tajemniczych wzruszeniach, co nam po sknomności, dziewictwie,
marzeniach — jeśli nam z wrzaskiem, bezwstydem, nagością, natychmiastowością tak
dobrze?
Tak pojmują ludzie młodzi miłość.
WARSZAWA, 1888
Usnąłem o dziesiątej, a zbudziła mię o czwartej po południu pochylona nade mną
twarz Wacka. Czy potrafisz się zarumienić, panie Stefanie, wobec jego spokojnego
wzroku? Nie, i to złożyliśmy do archiwum. Opowiedziałem mu to wszystko.
Byliśmy obadwaj na operze Manon Lescaut * Meilhaca i Gille'a. Manon śpiewała
Herman, kawalera des Grłeux — Myszuga, hrabiego — Seideman. Może dzięki
rozdrażnieniu, jakiemu dziś podlegam, opera ta znobiła na mnie ogromne wrażenie.
Lubię głos Hermanki w jego falach głębokich, podobnych do płaczu wiolonczeli.
Leci ten głos jak kule mimo twych uszu, owiewa cię tchnieniem duchów, jakie są w
muzyce. Opera ta jest więcej dramatem ze względu na swe przepaście psychologii,
otaczające zawsze odwieczną historię dwojga ludzi, historię zdrady. Śliczny jest
drugi akt, gdzie szalona miłość spotyka się z życiem. Wsłuchajcie się w tę
muzykę: to uczucia tych ludzi unoszą się w powietrzu, nie patrzcie na ruchy ich
rąk — to zbyteczne, słuchajcie tylko. Tam oto marzenia bezwiedne bratają się z
pożądaniem, tam niezgłębiona miłość przytula się do prośby — i stoi zawieszana w
przestrzeni pod czarnymi skrzydłami świadomej, a przecież bolesnej zdrady. Wśród
nich wije się smutny żal.
Akt trzeci — to cały poemat, choć to takie banalne: kurtyzana uwodzi kleryka. A
jednak, gdy słuchasz, myśl ucieka i widzisz walkę anioła z szatanem niby w
Lermontowa Demonie. Głosu Mysziugi można by słuchać i słuchać bez końca. Wre
straszna walka religii, spokoju, czystości — z namiętnością. W słupach tych
huczących piramid głosu błyska oo chwila piorun postanowień i oo chwila niknie
zgaszony, myśl uczciwa wznosi się jak huragan piasku, za którym nic nie widać,
tylko niebo — a oto jeden podmuch miłosnej pieśni zwala na ziemię samum woli. W
ostatnim akcie My-
6 — Dzienniki t. V
szuga woła Manon. Zdaje się, że ot, w tej chwili nazwał, zawołał po imieniu
wszystko, co ludzie nazywają miłością. Wołanie to uderza cię jak młotek w
czaszkę i marzysz, aby raz jeszcze tak zawołał. Wtedy wznosi się, wznosi aż do
niebios huragan skrzypiec. Potęga ta ogłusza cię. Ot, to czuje w tej chwili
człowiek, który traci ubóstwianą kobietę. Tego nikt na ziemi po imieniu nie
nazwie, a jednak uczucia jego są w przestrzeni, wydobyły je z głębin duszy
ludzkiej — skrzypce i głos strun krtani. To jest opera.
W nocy.
Po orgii — pustka i samotności duszne, po samotności — orgia. Kraina łotrostwa!
Pójdź, poezjo mojego ulubieńca, pocieszaj mię!
»
Matką ci mara upadłej swawoli, A bracią twoją proch, co gnije w trumnie...
Życiem twym było tylko konać dumnie I siać łzy marne na nicestwa roli!
Lud twój się dostał drugiemu ludowi Na krew i pokarm. Ojców twych spuściznę Wróg
dziś przerobił na śmierć i zgnili :-q On życie świata tą śmiercią odnowi... '*
8 maja (wtorek).
Newralgia duszy — inaczej tego nazwać nie umiem. Serce zamieniło się w jakąś
garść kurzu i nie odczuwa nic — wszystko, co czuję, czuję nerwami. Ukłucie
szpilką raniłoby mię niezmiernie, drobniutka krostka puchnie do ogromu wrzodu,
czyjś koncept wydaje się obelgą, czyjś śmiech szyderstwem, wesołość głupotą.
Wtedy wywlekasz sobie syste-mat filozoficzny, jak Kant, ze siebie i nakrywasz
nirn cały świat. Nici tego systematu rozłażą się na wszystkie strony i okręcają
wszystko. Stałem się gwałtownym i imperty-nenckim i nic na świecie nie zdoła mię
powstrzymać od
WARSZAWA, 1888
83
zwymyślania kogoś, kogo nie lubię; tak było z Br.*, z Kłopotem...
Niesprawiedliwość, kłamstwo, nawet niesłowność oburza mię jak nigdy dotąd w
życiu. Czyżby nerwy czuły lepiej niż to zdrowe czucie, które określamy nazwą —
serce?
Ach, ale dla siebie, dla siebie co za straszne rysuję wymogi życia! Zdaje mi
się, że nie ma nędzy moralnej, nie ma najgorszego występku, którego nie umiałbym
ubrać w odzież cnoty. Wszystko u mnie jest obecnie rzeczą naturalną — nawet
rzeczy, które mię oburzały do głębi. Grałbym np. obecnie z namiętnością w
chasseura, gdyby takowy istniał*, a co więcej — umiałem dziś umotywować moje
marzenia wobec Wacka, jako nie zawierające zdrożności żadnych, jako...
„naturalne". Tymczasem wszystkie te poglądy są do najwyższego stopnia
nienaturalne, są bowiem chorobliwe. Chorobliwość ich przejawia się w
krótkotrwałości, w chwiej-ności, w przesadnej nawet stanowczości twierdzenia.
Gdybym umiał choć konsekwentnie być łotrem, upadlać się wedle pewnych zasad
duszy zdrowej jak Alcybiades — lecz tu jest wszystko podmuchem, wszystko jest
chowaniem się przed podłością małą za podłość większą, oszukiwaniem samego
siebie. Górę głupich przypuszczeń zamienia w perzynę jakaś czułostka, śpiew,
muzyka. Gdzież jesteś, spokoju, równowago? Zdaje mi się, że poza moim światem
nic nie ma, prócz nędzy i tych elektrycznych prądów, jakie wstrząsają moim
systematem nerwowym.
Po co bałamuciłem tak długo Manię i dlaczego rzuciłem ją teraz? Czuję do niej
niewysłowiony wstręt. Unikam jej, nie byłem ani razu i ani na jednej ze
schadzek, jakie mi naznaczała to za pomocą bilecików, tio osobiście. Zepsułem ją
moimi rozmowami, namowami, całusami, spotkaniami i mam wyszukaną odwagę
odwrócenia się od niej, gdy gotową jest pójść do mojego mieszkania. Utorowałem
drogę
6*
DZIENNIKI, TOMIK XVII
mojemu następcy, lepiej niż sceniczny „Galeotto". Następcy temu będzie już łatwo
wyzyskać jej, rozbudzoną przeze mnie, namiętność.
Żadna książka nie może wyrwać mię z zaczarowanego koła, w jakim się kołacę.
Czytałem tak obiektywne rzeczy, jak Walter Scotta — i rzucałem je; na naukowe —
jestem za mało cierpliwy, a jedynego — Szekspira — którego pochłaniałbym teraz,
dostać nie mogę. Gram więc w karty i marzę.
Sądzę, że to, co nazywamy charakterem, do pewnego stopnia jest niezależnym od
czynności .umysłowych.
LUYS
Przy sposobności zauważę, że zdanie to zupełnie zgadza się z danymi analizy
psychologicznej. Charakter jest samodzielnym czynnikiem, niezależnym od ogółu
innych funkcyj mózgu, i umiejscowionym, o ile mi się zdaje, na podstawie mózgu,
w tych okolicach, w których rozprzestrzeniają się włókna nerwowe, wychodzące z
móżdżku. Energia i trwałość nowych ruchów zależy od tkanki móżdżkowej, a v>
razie zmian w tejże, ruchy nasze tracą na sile, chorzy nie są w stanie ścisnąć
ręki, natężyć mięśni.
DR AZAM
Nieświadome poczucie siły naszej nadaje woli pewne natężenie, a stosownie do
większego lub mniejszego natężenia nerwowego okolicy podstawowej mózgu doznajemy
poczucia siły lub osłabienia. A zatem żywa, czynna i nieświadoma siła,
wypływająca z móżdżku, nadaje naszym czynom fizycznym energią i trwałość.1
Uszkodzenie ciała prążkowego, ucisk znoszący nerwową irradiację móżdżku wywołuje
objawy przygnębienia charakteru.
LUYS *
1 W autografie to zdanie jest zaznaczone wężykiem z lewej strony.
WARSZAWA, 1888
11 maja (piątek).
Onegdaj oczekiwałem w Ogrodzie na Kłopota, z którym chodziłem następnie na
Lesznio. Owemu oczekiwaniu przypisać muszę winę za moją obecną chorobę. Doznałem
wtedy bólu całego lewego płuca, co zmusiło mię do powrotu do domu. Zawlokłem się
na moje piętro — bezsilny i formalnie chory: brakowało mi oddechu. Postawiłem 30
baniek — to nie pomogło nic, a tego rodzaju „medycyna" kosztuje w Warszawie 90
kop. Następnego dnia, tj. wczoraj, leżałem w łóżku, lecz czując, że coraz mi
gorzej, postanowiłem pożyczyć pieniędzy, kupić synapizma * i leczyć się
forsownie. Szukałem tedy pieniędzy. Zajrzałem do mieszkań 10 moich kolegów: albo
ich nie zastawałem, lub zastawałem bez grosza. Niepojęta, śmieszna, a
najstraszniejsza na ziemi męczarnia: szukać dwu złotych na lekarstwo i nie móc,
nie móc nawet marzyć o rozkoszy leczenia się, odzyskiwania nadziei... życia. Są
w duszy mojej momenty, które ja sam w sobie szanuję: to minuta odwagi spojrzenia
w sam rdzeń niebezpieczeństwa,
minuta odwagi cierpienia, grecki szept: órcota xpfLel fo-pniTco*. Pamiętam, że
późno wieczorem wracałem od Stacha ulicą Warecką. Było mi niewypowiedzianie
smutno. Taka męka, tyle niedoli, tyle nędzy i takiej podłej? Mijałem mieszkanie
Jasia Z.*. Wszedłem, nacisnąłem dzwonek elektryczny, wszedłem na wysłane
dywanami schody, lokaj wprowadził mię do pokoju Jasia. Tyle przepychu — dla
pożyczenia dwu złotych na synapizma. Jaś miał na szczęście trochę pieniędzy,
oddał mi więc owe 30 kop. Nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy! Kupiłem
niezwłocznie trzy kartki Rigollot* i oblepiłem się jak kiosk synapizmami. Nie
spałem, narobiłem sobie bólu i nic mi to nie pomogło.
A jeśli zachorujesz, panie Stefanie? Wtedy... „duch złego, duch, co cię kusił,
zerwie ostatnią strunę, ciśnie pod lody i zawoła: wieczność się zaczęła..."
86
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Umrzeć na zapalenie płuc tu, na czwartym piętrze — znaczyłoby popełnić
największe z głupstw już popełnionych. Tu nie byłoby nawet gdzie postawić
trumny. Co tu jest? Łóżko, stół, iszafa od kurantowego zegara i spluwaczka. Dwa
stołki złamane i dwa stare kamaszki stanowią inwentarz ruchomy. Pokój jest
długi, niezmiernie długi a wąski. Obicie o kolorze barszczu grzybowego czyni go
nieznośnie monotonnym, szpitalnie smutnym. Ba, ale przedpokój! Przedpokój,
malowany na żółto z niebieską lamperią, przedpokój, w którym bez trudu mieści
się miednica, stołek, mydło, wiadro i szczotki do butów, pozostawiając jeszcze
ogrom miejsca na postawienie pudełka szuwaksu. Przepyszny przedpokój: w zimie
tam stawiałoby się kalosze, obecnie nie wiem, na co on mi potrzebny... W moim
salonie lampa jest meblem najpiękniejszym, a lekarstwa — reprezentują naukę.
Darwina bowiem kurz okrywa...
Z ulicy dolatuje klapanie podków końskich o asfalt Chmielnej, huk daleki,
daleki... Umrzeć tu? Nie, za nic! Kto by tu ułożył moje ciało? Stróżka, parni
Michałowa, której płacę 10 złotych za niezamiatanie pokoju? Na czym? Na łóżku...
Jestem już chory, mam gorączkę, nie mogę ani oddychać, ani spać. Wacek nawet
poszedł do domu.
Straszna pustka!
' Po ziemi goniemy marę, którą każdy nosi we własaym sercu, i dopiero gdy
stamtąd ucieknie — poznajemy, że to był obłęd.
PRUS
Czy to prawda, pani Heleno? Sam dawno o tym mówiłem, a czy to nieustanne
zaglądanie twych oczu w pustkę mojego serca jest tym samym obłędem? Wszak już
nie „gonię mary po ziemi..." Czemu wraca — wypełniać pustki, rozświetlać cienie?
Pamiętaj te słowa:
WARSZAWA, 1888
87
Nie nieszczęście, lecz szczęście jest w życiu anomalią. Urodziłeś się po to, aby
cierpieć i w cierpieniu umrzeć. To takie proste.*
Wyrazy: czemu? dlaczego? z jakiej racji? — pozostaw dżentelmenom, którzy mają na
wyrzucanie ich w kierunku nieba — czas. Czemu? — Bo tak jest. Tak zaś jest, bo
nie jesteś półbogiem.
Ludzie cię sprowadzili na dno tej nędzy, Książę cię zrujnował? — To mały
upominek od ludzi. Los cię chłoszcze chorobą? — Ha! On mocny, może nawet
mądry...
Cierpienie, nawet fizyczne, jest źródłem szlachetnych myśli. Nędza, dająca
możność usunięcia jej niezwłocznie, nie posiada własności tej sadzawki
oczyszczenia *, w jakiej grzesznik! oczyszczał Chrystus; ale ty, Chrystusie
biednego życia — wieczne cierpienie, wieczne męczenie się aż do krzyków Edypa —
ty nas wynosisz na skrzydłach i zakrywając nimi zgniliznę padołu, wskazujesz
błękit niebios.
14 maja (poniedziałek).
Opisywać całego mojego życia — nie chce mi się, tak ano stało się stereotypowo
moim, a notować mogę zeń chyba takie jaśniejsze momenty, jak zjedzenie obiadu,
przeczytanie książki, bytność w teatrze. Lecz i to wszystko ucieka z myśli wobec
tego pewnika, że Książę nie odpisuje na moje dwa listy i nie przyjeżdża. Jestem
tak nie to chory, lecz gotów rozchorować się, że wyjazd z Warszawy stał się dla
mnie nieuniknioną koniecznością. Gardło, płuca, żołądek — wszystko zaatakowane,
zresztą niemiłosiernie chudnę. Jestem mizerny jak Piotrowin *, głos prawie
zupełnie straciłem, mówię jakimś chrapliwym szeptem, do rozpaczy doprowadzającym
Wacka. Zresztą ja muszę jechać, bo inaczej zwariuję chyba... Wszystkie marzenia
moje gotowe są 'spełnić się, jeśli Książę odpisze; w przeciwnym razie, t j.
jeśli mię oszukał — jestem zupełnie zgubiony.
88 ________
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Dlaczego ukazuje się nam gwiazda życia sławnego, jeśli skazani jesteśmy na
wieczną śmierć? Kiedyś widziałem w „Kłosach" czy innym dzienniku rysunek wsi
lubelskiej. Uciekłem z cukierni wtedy i poszedłem rysować nieskończo-ne
kartony... Smutna manio mojego życia, czy i ty rnię zawiedziesz?
Panna M. Rodziewicz uzyskała nagrodę na konkursie „Kuriera"*. Dewajtis staje się
rzeczą głośną. Gomulicki życiorys pisze, wszyscy zachwycają się nią... Dlaczego?
— Bo szczęśliwa...
Ma lat 24. Czy posiada więcej wykształcenia ode mnie, czy miała możność więcej
widzieć, czy ma talent? Nie zazdroszczę jej, ach, bynajmniej — zresztą nie myślę
iść drogą, jaką ona idzie, ale mi laury jej spać nie dają. Mamże kłamać przed
sobą? Czuję wściekłość, że nie mogę mieszkać na wsi, że nie mogę oddać się tej
upragnionej pracy, że nie mogę wypłynąć nareszcie — i zwyciężyć!
Tymczasem oddaję się także literackiej pracy: tłomaczę dla jakiegoś historyka
Historią Sołowjowa * ,. Mam dosiać cztery złote od arkusza. Książę swym
kunktatorstwem pozbawił mię dobrej korepetycji u przezacnegu pana Jeleń-skiego,
gdzie protegował mię Jaś.
Wczoraj byłem z Ojcem na wesołej komedii Bałuckiego: Nowy dziennik *. Dużo
śmiechu z niczego. Rapacki gra olśniewająco. Cóż to za typowy, jak genialnie
typowy szlachcic!
Czytałem pierwszy tom Lalki Prusa*. Tak więc wygląda romantyk pozytywizmu pod
ręką Prusa. Myślałem o tym długo, lecz o Wokulskim nie myślałem. Zresztą taki
Wokul-ski nie jest ani romantykiem pozytywizmu, ani czymś realnym, to
abstrakcja. Nie ma takich, Logika, obserwacją zdo-
byta w Placówce, zamienia się w Lalce w niby „psychologią". Lecz czyż to jest
psychologia? Prus jest poetą i malarzem rodzajowym — lecz bynajmniej nie
Rafaelem.
„Nemo propheta m patria sua"*...
Co zrobiono z Ochorowicza! Wierzyć się oczom nie chce, czytając o nim w
„Prawdzie", w „Głosie", w „Przeglądzie Tygodniowym", we „Wszechświecie"...
„Szarlatan, wyzyskiwacz, nieuk"... Jeden z moich znajomych, student czwartego
kursu medycyny, B., był na wszystkich doświadczeniach Ochorowicza w klinice
Lambla u Sw. Ducha*. B. mówił mi dokładnie o pomyłkach Ochorowicza, o osławionym
szukaniu mlecza pacierzowego w os coccygis * — o błędach diagnozy itd. Co z tego
zrobiono w prasie? w takiej „Prawdzie", która nie jest pismem specjalnym? P.
Swiętochowski grzmi i huczy, jakby był co najmniej mądrzejszym od Ochorowicza.
Dlaczego to czyni? Gdyż nie lubi Ochorowicza. U nas nie można wyrastać nad
poziom wszechwiedzy redaktorów, ary-starchów *. Wydostajesz się na wierzch —
wnet jakiś Klucznik „scyzorykiem błyska" *. Ochorowicza zmieszano tu z błotem
tak, że nie wiem, czy dłużej żyć potrafi w Warszawie — lecz biada mu, jeśli
pojedzie do Paryża i o Warszawie zapomni.
17 V (czwartek).
Przyjechał dwa dni temu z Kielc kolega mój ongi, obecnie kanclerz gubernialny
Adam S.*, którego zwano „Biedroń". Zamieszkał u mnie i Zmusił do towarzyszenia
mu w oglądaniu Warszawy. Byliśmy tedy na Wystawie T.Z.S.P.* Uderzyła mię tylko
jedna nowa a piękna rzecz — Za myślą poety Dulębłanki*. Jest to jedna z
najlepszych rzeczy, jakie może stworzyć kobieta. Obraz ten stoi na równi z
pieśniami Konopni ckie j, z powieściami Orzeszkowej.
Ililiłł
90 DZIENNIKI, TOMIK XVII
Jest w tym owo zagięcie palca do nerwu uczuć, jakie znają i umieją odczuwać,
umieją zarazem odtwarzać tylko kobiety. Spróbujcie określić wrażenie, jakie
sprawia na was czytanie Szekspira, czytanie, co więcej, Mickiewicza. Powiecie,
że to wami wstrząsa, że wam się to „podoba", że robi na was wrażenie — oto i
wszystko. Kobieta zaś mówi farbami, oo się czuje czytając poetę. Twarz bohaterki
obrazu jest brzydka, ciało chude, lecz malowane tak sztucznie, że robi wrażenie
— płaskorzeźby. Twarz nie jest zamyślona, oczy nie roztkliwionę, nie ma tam
rozmarzenia — jest tylko skupienie duszy w namiętnie zamkniętych powiekach, w
całej twarzy jest obraz nieświadomości, a więc jedynego prawdziwego uczucia,
jakie nami włada przy czytaniu poetów. Chce się rozgiąć karty książki, jaką
trzyma bohaterka obrazu, i doznać tych samych boskich, piekielnie gwałtownych, a
tłumionych w mięśniach twarzy uczuć, jakie widnieją na twarzy tamtej.
Dulębianka posiada zasób psychologii artystycznej i technikę malarską, jakie
powinny ją zaprowadzić na wysoki szczebel sztuki.
18 V.
Byłem na operze Wagnera Tannhauser*. :'rzecudna muzyka, wielka muzyka!
Słuchajcie straszliwego, wstępnego marsza: to idą dzikie tłumy Brennusa*.
Stąpanie ich rozlega się w przestrzeni, oddychają ich wielkie płuca, nieznośnie
skrzypią ich skórzane płaszcze, ich łuki, ich miecze — idą na zniszczenie
wszystkiego. Nagle rozlega się ich pieśń straszliwa. Wznosi się podobna do huku
morza, wznosi się w kształcie nadludzkiego wrzasku aż do niebios, rozlega się na
całą ziemię. Zdaje się, że taki głos, taki huk tonów mogą wydać te stare
instrumenty tylko, jakie widziałem na Wystawie Muzycznej — te pogięte jak żmije
piszczałki, długie
WARSZAWA, 1888
91
na kilka łokci, te trąby i litawry, kotły i tołumbasy *, jakie rozciekawiały mię
niezmiernie.
U Wagnera jest tylko krzyk. Na tym punkcie jest on nadzwyczaj podobny do
Szekspira. Jak tamten — nie wydaje jednego tonu bez wrzasku. Jest to muzyka
żywiołów walczących w pieśni. Ani jeden ton. nie zrywa się tam, nie kończy sam
przez się — wszystkie trwają aż dotąd, póki nie zabiją ich, nie zduszą, nie
uderzą miedzianą pięścią i zmuszą do milczenia nadchodzące szeregi nowych i o
całe piekło silniejszych. Dlatego w muzyce tej nie ma tkliwości, nie ma pieśni,
nie ma Mozarta. Wre i huczy ta jedna, nieprzerwana pieśń, wre jak burza morska
ciskająca uwieńczone pianą bałwany na brzegi pokryte kwiatami. Potęga i moc
niszczenia, siła zwycięstwa i prawo duszenia — oto treść, chwała, oto
uwieńczenie.
Kiedy się wznosi w całej orkiestrze od rozbestwionych skrzypiec aż do dzikiego
krzyku trąb bałwan tonów i ciska się na ciche łkania arfy — to ogarnia cię
przerażenie, bo wiesz, że za chwilę usłyszysz wzlatujący huragan muzyki, ryczący
w o!bręb całej natury: vae victis\ * Rozumiem, dlaczego nazywa się to muzyką
przyszłości. Muzyk, co zdoła stworzyć muzykę taką, zna ducha swego narodu i
bezwiednie go odtwarza. Porównajcie Straszny dwór i Tannhausera. Tu i tam
odtworzenie przeszłości — a zrównajcie te muzyki: Słowianin marzy o sławnej i
pięknej przeszłości — a Niemiec woła, że jego przeszłość to zadatek zaledwie
nieskończonej przyszłości.
Tannhausera śpiewał de Negri, a Elżbietę Dowiakowska. Negri posiada ten
temperament bohaterski, jaki na długo utrwala się w pamięci.
Byliśmy wczoraj z Adamem na Powązkach. Dzień był gorący. Śród tylu grobów nie
pomagają ani zapachy drzew i kwiatów, ani powiewy wiatru: stoi w powietrzu gęsty
tu-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
mań wyziewów trupich i jednoczy się, splata z osypującym się na ziemię puchem
kwietnym, ćmiącym powietrze, ze śpiewem rozfcochanych ptaków. Na grobie „pięciu
poległych" — nie ma nawet kwiatka. Asfalt popękał — a w pośrodku kępa trawy i
chwastu. Obok nas mała dziewczynka słuchała wykładu staruszka-dziadzi, co to za
jedni owi „polegli".
Dulce et decorum est pro patria mori...*
Tyle lat — i nie zapomniano im miłości ku matce... Ach, bo oni przekonali
rodaków, że ją kochali: umarli za nią. Wszystko okryło zapomnienie. Mijasz groby
Królikowskiego, Malczewskiego *, generałów, magnatów, sławnych, wielkich,
bogatych — a nad grobem pięciu nieznanych gorzko i cicho płaczesz i wsłuchujesz
się w ten sławny, dnogi, duży, opuszczony, święty — grobu zalanego asfaltem
szelest i słyszysz szept ojczyzny, powiewem wiatru odmawiającej pacierz na
wieczny spoczynek tym za dobrą matkę „poległym".
Dulce et decorum est pro patria moi i...
Byliśmy w [teatrze] Rozmaitości na trzech sztuczkach.* Zrzędność i przekora.
Żółkowski i Rapacki deklamują Fredrę tak, że odbiega mię chęć deklamowania
czegokolwiek i kiedykolwiek. Trapszówna * dostraja się do nich prześliczną
deklamacją. To rzeczywiści artyści, sławni artyści!
Wczoraj na obiedzie odebrałem z rąk malca, syna naszej obiadodawczyni, bilecik
od Mani, brzmiący w te słowa;
WARSZAWA, 1883
Niezmiernie byłabym Panu wdzięczną, gdybyś był łaskaw napisać mi wypracowanie
ruskie pt. „IIpasflHMK w. ByfleHB1'* na poniedziałek. — M.
Ze złością myślę o tym, że będę musiał widzieć się z nią, gdyż po to wymyśliła
to ćwiczenie. Nie znoszę jej.
Dwa dni temu był u mnie rano Otoś i Wacek. Ja pędzlo-wałem sobie gardło argentum
nitricum, a że w braku pędzelka pędzluję watą, zwijam więc ową watę i trzymam ją
w... pincecie. Naraz otwierają się drzwi i wbiega śliczna, elegancka dama.
Czy jest Stefek?
— Jest... — mówię krztusząc się, gdyż pincet się roztwiera i wata zostaje mi w
gardle. Dama mija przedpokój i wkracza 'do pokoju, ciekawie przyglądając się
każdemu z nas. Otoś traci animusz i po prostu otwiera usta, Wacek kryje się
dyskretnie, ja wypluwam watę.
— Gdzież jest Stefek?
— Jestem.
— Ależ... Wszak to nr
— Tak.
— No, to gdzież Stefek?
— Ja nim jestem.
— Przepraszam... zaszła pomyłka...
— Bynajmniej... niech pani będzie łaskawa spocząć... O jakiego Stefka chodzi?
— Pomyliłam się... przepraszam.
Wybiega, ale wybiega jak sarna. Otwieramy usta wszyscy trzej... Wariatka!!
Śliczna! — co to znaczy?!
Dziś dopiero sprawa się wyjaśniła. Tadeusz* miał przyjaciółkę, która jednak nie
wiedziała ani jego imienia, ani nazwiska. Naznaczył jej randeiks w moim
mieszkaniu. W bramie pod nr 15 na liście lokatorów wyczytała moje imię —
dopytywała się więc o Stefka, chrzcząc tak — Tadeusza.
mm
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Tadeusz zaś, zajęty zoologią, nie miał czasu stawić się i był przyczyną qui pro
quo.
Wszystko na ziemi jest marną marnością — jest tylko jedna rzecz Wiszechpotężna:
hemoroidy!
Nawiedziły mię od paru dni po raz pierwszy w życiu, a dały mi się we znaki
bardziej, niż wszystkie dotychczasowe choroby. Orchitis chyba może z nimi
walczyć o lepsze. W każdej minucie doświadczasz wszystkich przyjemności
wbijanego na pal. Ani chodzić, ani leżeć, ani siedzieć. Brr! — co za męka.
Co się dzieje ze mną? Czyż już jestem tak stary, że i hemoroidy trafiły do mnie?
Mam minę 70-letniego emeryta, gdy dziwacznie stawiając nogi idę na
korepetycje... na Dobrą. Jest to męka nad mękami...
A gdy mijam Karową ulicę — otacza mię zapach mlekiem kwiatu zalanych drzew,
zapach bzu i wiśni. Na horyzoncie roztacza się przecudny landszaft wiślany z
błoniami, z kępami drzew, z lasami na krańcach.
Młody starcze — życie ucieka!
i
Z Adamem byłem kilka dni temu w zakładzie Zosi. Poszedłem tam ze wstrętem i
hemoroidami. Znaleźć się tam ciałem, gdy w patrzeniu na te wytworne nierządnice
nie bierze żadnego udziału wyobraźnia — to przestaje się czuć nawet litość i
czuje się tylko obrzydliwość. Z rozkoszą kopnąłbym był zwierzę, jakie się do nas
mizdrzyło. Suknię ma wspaniałą, włosy uczesane modnie, ruchy wytworne i ładną
twarz. Nie poznałbyś jej na ulicy, nie zgadłbyś jej rzemiosła.
O, nędzo istnienia!
WARSZAWA, 1888
95
22 V (wtorek).
Nie przepędza się bezkarnie lat długich w życiu pełnym niedostatku, utkanym z
porywów nie spełnionych, z nie zaspokojonych gniewów, z żalów słusznych a serce
krwawiących, z nocy bezsennych a spędzanych na hulance, z pracy ciężkiej i
pospiesznej...
„Prawda" (Życiorys Czerwieńskiego)*
Fałszywie postawiłem oo do hemoroid diagnozę i fałszywe stosowałem środki. Nie
mam jeszcze hemoroid, miałem natomiast wrzód w kanale odchodowym.
Czy pojmujecie, lube czytelniczki, tego rodzaju sytuacją? Wrzód... w...
Zbudowany on był na mięśniu sphincte\r ani externus; miał formę doskonałego
matematycznie stożka (conus) o wysokości lVs cala; prawym swym bokiem wchodził w
głąb mięśnia sphinctei ani i glutaeus maximus *, lewym zaś bokiem sięgał w
przepaście kiszki prostej vel odchodowej, vel (po polsku) — zadka. Ponieważ
podstawą swą opierał się o kość siedzeniową (kulszową), nie mogłem więc leżeć na
wznak, ponieważ wierzchołek jego znajdował się w miejscu tarcia się dwu nates
(półdupków), nie mogłem chodzić ani kroku bez ogryzania sobie palców z bólu, tym
mniej leżeć na bok, a ani mowy być nie mogło o siedzeniu. Pozostawała je'dna
sytuacja: stać dzień i noc z rozkraczonymi nogami. Wstrzymany został stolec, nie
mogłem kasłać, oddawać moczu, siąkać nosa, nachylać się, mówić — słowem
zamieniłem się w bolejącą statuę. Dodajcie do tego ból w samym wrzodzie,
strzykanie, kłucie, wiercenie, szarpanie, gniecenie, rozdy-manie...
Pięć dni spędziłem w ten sposób, bezsennie, nic nie jedząc ani pijąc, ani paląc
— zgrzytając jedynie zębami.
Przychodziły mi na pamięć słowa Fryderyka III: „uczcie się cierpieć bez
szemrania" *. przychodziły na pamięć rozpra-
DZIENNIKI, TOMIK XVII
wy stoickie Cycerona De contemnenda morte i De tolerando dolore * — i wszystko
wydawało się brednią bez isensu. Wyłbym z rozkoszą... Czytałem Baina Umysł i
ciało * i zdawałem sobie sprawę z awantur moich nerwów.
Wczoraj pożyczyłem od Otosia cztery grosze, zwlokłem się do sklepiku na dole,
kupiłem siemienia lnianego, pożyczyłem maszynki naftowej, postawiłem na niej
jedyny mój spodek i zacząłem gotować kataplazmy. Trwało to przez cały dzień.
Swąd napełniał pokój, nieznośny zaduch prażonego siemienia dusił mię — mimo to
gotowałem nieustannie, sam paprałem się, zgrzebywałem i nakładałem papkę aż do
godziny piątej.
O piątej — wrzód pękł! Straszliwy smród wyciekającej materii napełnił pokój. Na
poły nagi siedziałem na środku pokoju drżąc z bólu, gwiżdżąc z radości i
wyciskając materię pincetem. Zastukał Wacek kochany. Cieszyliśmy się obadwaj z
pęknięcia mego wrzodu. Była to najweselsza może chwila w mym życiu. Spałem przez
całą dzisiejszą noc z rozkoszą człowieka... któremu wrzód pękł.
Czy to nie poemat?
Dziś na pierwszym kursie medycyny — egzamin. Książę nie przyjechał. Jestem więc
zrujnowany. Pisałem do niego dwa listy — nie odpowiedział na żaden.
Czy podobna być tak nikczemnym? Sam zaproponował, zapewnił, zażądał przyjazdu, a
ja prosiłem go jedynie w listach o odpowiedź, czy zostaje w Chylinie — nie
zrobił tego. Obecnie położenie moje jest piekielne. Nie jadam nic po całych
dniach, jestem słaby, wyniszczony, zdenerwowany, mam mnóstwo długów i nie
przyjąłem kilku lekcyj, jakie mi ofiarowywano, w nadziei, iż Książę wezwie mię
do Chy-lina lada dzień. Mam chęć odpłacić mu taż samą bronią — zużytkowując list
Dygasińskiego *. W ten sposób nawet ja,
GRÓB PIĘCIU POLEGŁYCH NA POWĄZKACH
-i
WARSZAWA, 1888
97
człowiek wysoce niedbały, niesłowny i lekkomyślny — nie postąpiłbym z .niikim.
Warunkiem wyzwolenia klasy pracującej jest zniesienie wszelkich klas, tak jak
warunkiem oswobodzenia stanu trzeciego, stanu burżuazyjnego, było zniesienie
wszystkich stanów.
Klasa pracująca podstawi w ciągu swego rozwoju na miejscu dawnego społeczeństwa
mieszczańskiego asocjację, która zniesie klasy i ich antagonizmy, i nie będzie
więcej władzy politycznej: ponieważ władza polityczna jest właśnie wyrazem
oficjalnym antagonizmu w społeczeństwie mieszczańskim. Tymczasem antagonizm
między proletariatem i burżuazją jest walką klas, walką, która, podniesiona do
najwyższego swego wyrazu, stanie się całkowitą rewolucją. Czyż trzeba się
zresztą dziwić, że społeczeństwo, oparte na sprzeczności interesów klasowych,
dochodzi do brutalnej sprzeczności, do fizycznej walki jako ostatecznego
rozwiązania? Nie mówcie, że ruch społeczny wyklucza ruch polityczny. Nie ma
ruchu politycznego, który by nie był zarazem społecznym. Tylko przy takim stanie
rzeczy, gdzie nie będzie więcej klas i antagonizmu klasowego, ewolucje społeczne
przestaną być rewolucjami politycznymi. Dotąd w przeddzień każdego ogólnego
przetworzenia społeczeństwa ostatnim słowem nauki społecznej będzie zawsze:
walka albo śmierć, krwawa walka albo nicość. Tak nieubłaganie postawioną jest
kwestia.
K. MARKS Nędzo Hlozotii •
23 V.
W pierwszy dzień Zielonych Świąt — Ojciec, Wojewoda i brat Ojca, pan Jan,
wyciągnęli mię na Bielany. Przyjemną była przejażdżka statkiem, odbyta wśród
tłumu, zalegającego pomost statku, włażącego na odciski, dymiącego papierosami i
stanowczo wesołego. Na Górze Półkowej * nałykaliśmy się kurzu, jakiego nie
widziałem w przyrodzie, napatrzyliśmy się na igrzyska „stanu czwartego" *,
napili podłego piwa, wyleżeli pod sosną. Nie miałem nawet czasu być na grobie
Staszica* ani obejrzeć obrazów Smuglewicza*. Rozkosze te trzeba było odłożyć na
inną, bardziej przyzwoitą chwilę. Opisywać całej tej „frajdy" nie warto — dość
to raz widzieć. Bielany muszą być bardzo ładne — pozbawione
7 — Dzienniki t. V
DZIENNIKI, TOMIK XVII
tumanów pyłu i tłumów warszawian, tyle znanych z rysunków Kostrzewskiego.
Prawdziwie ładnym był powrót na szybkim statku, który wymijał inne i pędził z
szybkością lokomotywy pod wiodę.
Dziś rano odniosłem panu Leonowi W. Statystykę Czyń-skiego * i „Ruch". Pan Leon
mieszka obecnie na placu Aleksandra z Maksymem Ant.*, inicjatorem
przeszłorocznej awantury w cyrku. Gdy przyszedłem, zastałem ich w łóżkach, gdyż
A. obciął się z diagnozy, a p. Leonowi majaczeje nadzieja niezdania z patologii.
Ujrzawszy mię pan Leon zerwał się i zaproponował mi spacer do Łazienek.
Zgodziłem się. Wyszliśmy niezwłocznie. Na ulicy zaproponował, czy nie lepiej
byłoby pójść — do Grochowa. W Olszynie Grochowskiej * nie byłem jeszcze —
zgodziłem się też chętnie. Ruszyliśmy nadprzyrodzenie forsownym marszem. Na
Pradze w jakiejś knajpie pożywiliśmy się jajami na twardo, wiązką rzodkwi i
bajgielem* żydowskim i przez pola, rowy, parkany, cudze podwórza — wydostali na
szosę brzeską*. Za chwilę ukazał się nam — pomnik grochowski*. Moskale w
budowaniu pomników i monumentów zdradzają jeden zawsze pomysł •-•• ściśle
narodowy: nadają im formę — samowara. Nic mie::niejszego nad pomysł pomnika pod
Grochowem. Orły — z oddali wyglądają niby uszy samowara; wysoka szyja i na
wierzchu przylepiona, niby piguła ze śniegu, bania przypominająca czajnik — oto
wszystko. Widzisz w tym żelaznym naczyniu chęć, nic więcej nad chęć — urągania
pobitym: myśli, idei, nawet wyrazu siły, przemocy, nawet ogromu niedoli
zwyciężonych i wielkości chwały zwycięzców tam nie dopatrzysz. I napisy małpie,
trywialne, wyrażające cały mongolizm, całą dzikość zwierzęcą: „MsTeacHMHecKHe
CMJIBI cocTaBJMJiH 45 624"... Rosjanin przyszłego wieku rozśmiałby się z
junkierskiego pomysłu zarówno monumentu jak napisu... Dalej inny
WARSZAWA, 1888
99
pomnik: „MajiopoccwiłcKOMy noJiKy KupaccwpoB — renepaji Tpenos" *. Ten
waterklozet nie wart wspomnienia, bo nic nie wyraża. Żołnierz rosyjski nie dożył
do epoki stawiania pomników przodkom swym. Jest tam więc — tylko Trepów...
Olszyna Grochowska!... Pokłon ci, przezacne pole, pokłon ci pokorny z samej
serca głębi! Pieści się oko tym krajobrazem i zatrzymuje go na długo pamięć.
Posępne pole.
KSK
... A dziś, gdy kania z ogromnym hałasem Piór natężonych, jak lecąca jazda
Kirasyjerów na polach Grochowa, Goniła... Lecisz, ptaszyno? — bądź zdrowa! *
Lecz smutniejsze to pole niż słowa wielkiego poety, smutniejsze niż same pomniki
naszej niedoli. Czemu nie zapadło się w przepaść wraz z dniami swobody, czemu
zostało krwią zroszone, zorane kopytami koni i czerepami kuł, czemu dziś
wdzięczy się w wiecznym słońcu?... Tam nie można oddychać zwykłymi, codziennymi,
zmoskwiczonymi płucami — tam rzucasz się na ziemię i słuchasz, czy jęczą w niej
marzenia tylu tysięcy, czy kipi szalony, blady gniew, czy skarżą się dusze
poległych w sławetnej walce, że nie oba-czyły końca boju. Ogarnia cię dziwny
świat marzeń i wściekła jędza bezsilnej boleści kąsa piersi. Na świętych grobach
naszych, rozkopanych pazurami hien, zbezczeszczonych mongolskimi pomniki —
podły, kto nie zapłacze.
O, bądźcie pochwaleni, polegli na tych przepięknych równinach, bądźcie
pochwaleni posępną modlitwą niewoli!
Odpoczywaliśmy z Leonem w lesie, którego w pamiętnym roku pewno nie było
jeszcze. Młode sosenki służą teraz za schronisko wy włokom wielkiego miasta:
sołdatom i ich kochankom z syfilitycznymi ślady wysypki. Leon zerwał się z ziemi
i zaklął:
— Patrz pan, na tyrn miejscu ot, co leży!
100 ____ ________________________DZIENNIKI, TOMIK XVII
Wskazał mi rozbitą butelkę z wódki, porwał kawałek szkła z przylepioną kartką
etykiety, pisanej po moskiewsku.
Potworna ironia życia!
Gdy wracaliśmy, Leon tłukł trochę kamienie na szosie, następnie mówił mi coś o
fizjologii, o nieśmiertelności duszy, o swej miłości do hrabianki W.
Nie słuchałem go.
24 V (czwartek).
W Galicji na l kilometr kwadr, przypada 80 miesz. Przewyższa ją pod tym względem
tylko Anglia, Włochy i Belgia *. Na kilometr kwadr, przypada w Anglii ludności:
w Niemczech Francji Czechach Węgrzech Królestwie Polskim Galicji Irlandii
W całej Europie jest tylko jeden kraj, posiadł jacy podobnie
liczną w przybliżeniu ludność rolniczą, tj. Włochy.
rolniczej
innej razem
27
108
135
37
50
87
32
39
71
44
62
106
33
17
50
38
25
63
60
20
80
45
16
61
Produkcja roślinna — w milionach cetnarów metrycznych:
zboża kartofli
Anglia 57 33
Niemcy 151 218
Francja 157 113
Węgry 59 25
Królestwo Polskie 25 37
Galicja 16Vi 30
Irlandia 13 36
Rumunia 36 2
WARSZAWA, 1888
101
Bydła nierogatego, rogatego i owiec na 1000 ludności:
ogólnej
rolniczej
Galicja
413
551
Królestwo
440
587
Węgry 502
760
Niemcy
437
1028
Francja
478
1060
Anglia
329
1645
Ludność rolnicza w Galicji jest więc najgorzej zaopatrzona w inwentarz, w Anglii
na każdą głowę ludności rolniczej wypada przeszło trzy razy tyle sztuk bydła, co
u nas. Redukując ilość mięsa i kartofli do odpowiedniego ekwiwalentu zboża
(kartofle = 1/4 ilości zboża, mięso = siedmiokrotnej wartości zboża) otrzymamy
wtenczas następujący szereg podług wydatności pracy na każdą głowę ludności
rolniczej:
W Anglii na [głowę] 22 cetn. metr.
Belgii
22
Francji
16
Niemczech
16
Irlandii
11,4
Węgrzech
9,3
Królestwie 9,1
Galicji
6»/4
W Węgrzech i Królestwie Polskim każdy rolnik wytwarza o 40% więcej niż w
Galicji, w Niemczech i Francji dwa razy tyle, w Anglii i Belgii — trzy razy
tyle.
Płaca robotnika niefachowego wynosi 4 razy tyle co w Galicji. Ponieważ atoli
robotnik angielski zrobi więcej niż 4 razy tyle, co nasz robotnik, więc praca
tańszą jest w samej rzeczy w Anglii niż w Galicji.
Wartość produkcji krajowej:
Galicja
Przychód z inwentarza żywego 98 mil. złtr. z roli
190 \
Królestwo 126 mil. złtr.
z lasów
5
f LZ<U
z przemysłu i rękodzieł z górnictwa 40 8
200
Razem 341 mil.
554 mil.
Na głowę
53 złtr.
91 złtr.
W Galicji prawie dwa razy mniej niż w Królestwie, w Anglii na głowę wypada 300
złtr. — 3 razy tyle co w Królestwie.
102
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Każdy mieszkaniec zarabia:
Przy pracy Przy pracy
Przeciętny Co w naszych
rolniczej produktyw-
dochód na obecnych sto-
nej
głowę sunkach tłoma-
w Galicji 1 1 1 czy
niemożli-
w Królestwie
wość rozwoju
Polskim 1V« 2
2 nawet
tego, co
Węgrzech lub
mamy, to jest
Rumunii
nader s ł a-
w Anglii 4 6
9 be
nagro-
madzenie
tych konie-
cznych
czynników
1
każdej pro-
dukcji, t J.
k a p i t a ł ó w, i
nader późne
wyrobienie or-
ganizacji finan-
sowej.
Banki i zakłady pożyczkowe operują obecnie kapitałem 80 milionów złtr. (13
zł t r. na głowę).
Węgrzy nagromadzili 550 mil. 34 zltr. na głowę Anglicy
7380 mil. 200 :rtr. Irlandia
585 mil. 115 •
Wyżywienie ludności:
Roczna konsumpcja każdego mieszkańca w kilogr.
Zboża Kartofli
Mięsa
Anglia
217
160
50
Niemcy
200
300
33
Francja
284
255
34
Belgia
235
310
35
Węgry 182
100
24
Galicja
114
310
10
Gdyby mieszkańcy Galicji zechcieli żyć równie dobrze, jak Francuzi, to by oprócz
własnej produkcji rolniczej musieli jeszcze drugie tyle importować. Każdy
Galicjanin pracuje za ćwierć, a je za pół człowieka.
WARSZAWA, 1888
Podług Yoita, każdy dorosły miernie pracujący człowiek potrzebuje dziennie
co najmniej:
118 gram. części białkowych, czyli azotowych 56 tłuszczu 500 części
mączkowych
Licząc na rok:
45 kilo części białków
20 „ ,, tłuszczu
180 „ „ mącznych
Stosunek ten przyjęty jest w angielskich domach przytułku.
Przyjmując, że na każde sześcioro ludności przypada tyle, co na czterech
dorosłych mężczyzn — skala dla całej ludności wyniesie rocznie na głowę
faktycznie:
w Galicji
30 kilo białków 20,4
14 „ części tłustych 8,4
120 „ „ mącznych 140,6
Cały nasz lud o wiele gorzej jest żywionym od nędzarzy angielskich. Ilość
pożywienia nie tylko nie wystarcza na wyrobienie siły roboczej, ale nie
wystarcza na utrzymanie zdrowia i życia. Ze wszystkich krajów koronnych *
Galicja zawiera największą ilość ludzi nieprzydatnych do służby wojskowej.
Wyrazem najwymowniejszym jest bezprzykładnie krótka trwałość życia w Galicji.
Przeciętna długość życia:
w Galicji lat Czechach Belgii Francji Anglii
dla mężczyzn 27 33 37Vz
39
40
dla kobiet 28Vz 37 39 42 42
Jedynie stosunki irlandzkie przed pamiętnym głodem w 1846 r. nadają się do
porównania. Najprostsze rozglądnięcie się wystarcza do nabrania przekonania, że
w Galicji przygotowuje się nowa Irlandia i że nieurodzaj kartofli niebawem i u
nas może mieć te same fatalne skutki, które pociągał tam w r. 1846.
Faktem pierwszorzędnej doniosłości, najogólniejszym faktem psychologicznym
narodu polskiego jest ten, że Polak nie może się obyć bez idealnych sprężyn
działania. Co dla człowieka innej narodowości jest tylko
104 DZIENNIKI, TOMIK XVII
zbytkiem i wykwintnością, potrzebą rzadkich chwil podniesionej potęgi ducha, to
dla nas jest potrzebą ciągłą, powinno być naszym chlebem codziennym. Polak,
który się pozbył miłości ojczyzny i poczucia obywatelskiego, już i krzty
szlachetniejszego uczucia nie zachowuje.
SZCZEPANOWSKI Nędza Galic/i w cytrach •
Jest to jedna z najlepszych książek, jakie się pojawiły u nas ostatnimi czasy.
Radzi ona wytworzenie w Galicji dopiero stanu trzeciego, dopiero budowanie
kapitału, radzi formowanie pracy organicznej, nie gardzi stańczykami, mówi o
patriotyzmie austriackim — ale chce ona dać wskazówki ratunku dla tego
nieszczęsnego padołu nędzy. Nie wiem, czy wszystko jest w niej mówione prosto z
serca, nie wiem nawet, czy nie ma tam delikatnego schlebiania, ale widzę jakąś
silną głowę, jakiś rozum, coś w guście Su-pińskiego.
25 V.
Ani wysoka arystokracja, ani socjaliści nie zwykli w dzisiejszych czasach
dotrzymywać słowa. Wojewoda (Ciesz-toowski) zwalił na mnie cały ciężar przekładu
Sołowjowa i w celu umówienia się o warunki wysłał do p. Adama Da-rowskiego,
historyka, który miał oczekiwał na mnie wczoraj. Poszedłem o naznaczonej
godzinie i minucie, 'ec« nie zastałem p. D. Hrabia Colonna-Walewski * oświadczył
mi, że p. D. wybrał się do biblioteki fundamentalnej *. Kieznośna nie-
punktualność, zadziwiająca w tego gatunku gentlemanie.
Tymczasem p. Bogusławski* ani myśli zwrócić mi należności za kurs geometrii
wyższej. Pan redaktor naznacza mi najrozmaitsze termina, między innymi — 10
czerwca. Jestem całkowicie pogrążony w nędzę z jego łaski. Mieszkanie nie
opłacone za maj; muszę się zresztą z niego wynosić, gdyż jest za drogie; usługa,
obiady, ubranie. Tydzień już nie jadam obiadów, a co jadam, sam nie wiem.
Szklanka herbaty u Wacka i chleb razowy, jedzony raz na dzień — oto me
pożywienie. Od sześciu tygodni nie jadam ani śniadań, ani
WARSZAWA, 1888
kolacyj. Dotąd podtrzymywał mię obiad zjadany na burg u pani Szlązak, od tego
dnia jednak dałem tej satysfakcji pokój, gdyż nie miałbym czym jej opłacić.
Ileż to dni przeżyłem o owym bocheneczku chleba razowego za 12 groszy! A ileż to
razy muszę zbiegać pół Warszawy, zanim wystaram się o 12 groszy! Ile razy brak
dwu groszy rujnuje moje marzenia o kupnie chleba! Niesłowność w takich dniach
wydaje się wielkim występkiem...
I żadnej nadziei na lepsze — a coraz gorszy stan zdrowia, coraz piekielniejsze
warunki, coraz wstrętniejsze towarzystwo. Nikt, kto tego nie doświadczył, nie ma
pojęcia o poniżeniu, o upodleniu duszy, jakie wywołuje nędza. Jest np. godzina
ósma wieczorem, nic przez cały dzień nie jadłeś, wracasz pod górę ulicą Dobrą z
korepetycji i myślisz, myślisz, co by zjeść, skąd wziąć paru groszy. Jesteś
słaby i nawet już jeść się nie chce. Trzeba iść do kogoś na herbatę. Zachodzisz
do Janka lub gdzie indziej — i spostrzegasz, że jest już po herbacie. Bawisz się
jakiś czas wesołą rozmową — i idziesz wreszcie, głęboko spodlony, smutny — spać
do domu... Stróżowi nie płacisz za otwieranie bramy, w domu nie masz nafty. Z
bólem głowy rzucasz się na łóżko i marzysz smutno, piekielnie, posępnie — do
rana.
Świta. Bladoniebieski wschód rozwidnia się nad dachami — zasypiasz do późna w
dzień... Czasami słyszysz na korytarzu szybki chód — to Wacek. Dziwny człowiek!
Co go tyle głęboko przywiązuje do mnie? Jedyny człowiek, jaki porzuca swą
chemią, aby pogadać ze mną, przynieść mi papierosa. Tłomaczę Sołowjowa do
czwartej, a potem idę na korepetycje nic nie jadłszy. I znowu posępne marzenia,
zazdrość najedzonym, posiadającym dzięki temu energią. Ach, stary mundur
podarty, zniszczone spodnie i grube zimowe palto, i głód, i wieczne nic, i podłe
postępowanie Księcia, i to, że muszę pożyczać pieniędzy, głupio pracować —
jakież to podłe wszystko!
Wielką nłerozsądnością są te wszystkie świetlane marze-
:i
___ ' _____ DZIENNIKI, TOMIK XVII
nią, jakie mię przegradzają od rzeczywistości — są one po prostu chorobą,
niebezpieczeństwem. Ale co ja bym wart był bez nich, czym wypełniłbym mój dzień
spędzany o głodzie? Są one tą najlepszą kryjówką mojej natury, gdzie chowam się
jak żółw, gdy mi już bardzo źle. Jest to sztucznie przeprowadzone powietrze, jak
w tracheotomii*, ale ja nim oddycham i byłbym bardzo podły, gdybym je z siebie
wypluł.
Czegóż mię uczy życie? Wzgardy dla ludzi, dla tych podłych przyjaciół, co widząc
cię w nędzy, widząc, że na nic im jesteś — zaczynają cię lekko traktować, radzi
się pozbyć ciebie, radzi cię nawet do reszty pognębić, bylebyś nie mącił ich
głupich uciech. Ale pokaż im pieniądz — ile w tobie znajdą przymiotów, jak sami
się okłamywać będą znajdując cię genialnym, nad wyraz miłym, zacnym,
towarzyskim, dobrym... O dumo, dumo marzeń moich — ty mnie to jedna
podtrzymujesz w stosunku z takimi! Drwię razem z nipii, a drwię wtedy i z nich,
i z siebie — i wyciągając na wierzch ich podłość doznaję satysfakcji. Oni gotowi
pogardzić tobą, gdyby cię znali do dna. Dlaczego? — Mają pieniądze... I oto
doszliśmy do pewnika: są warunki w życiu cywilizowanego człowieka, że uczciwość,
szlachetność, prawość w prostym stosunku zależą od pieniędzy. Trzeba m i e ć na
uczciwość. Stąd niedaleko do Saint-Sima:a i pani Sand*. Dać wszystkim po równo
na to, aby mieli bvć za co uczciwymi ludźmi — a będą bez wątpienia...
Zabawnie urządzony jest ten nasz świat!
Kiedy szliśmy parę dni temu z p. Leonem przez most*, >rzyglądając się kratom ze
zmrużonymi oczyma, rzekł:
— Jaka to mocna rzecz! Wściekłość mię ogarnia, że tego nie można zwalić! *
Oto do pewnego stopnia wyraz nowego kierunku. W Rosji kierunek ten dawno się
przeżył w Bazarowie, u nas jest on embrionem. Trzeba pamiętać to powiedzenie
pana Leona.
WARSZAWA, 1888
26 V (sobota).
Za kurs geometrii wezmę nie więcej nad rs. 4. Tak obliczono! Na pochyłe drzewo
to i kozy skaczą... Pamiętam, ile diabelskiej pracy kosztował mię ten kurs, ile
nocy bez snu. Robota wykonywana na gwałt, a ciężka, zabijająca duszę i — po
upływie dwu miesięcy od upływu terminu zapłaty — dadzą ci połowę tego, co
zarobiłeś, gdyż „im tak z rachunku wypada". Mnie wypada 7 rs. Zresztą pieniędzy
tych nie odbiorę nigdy prawdopodobnie, gdyż już nie Bogusławski, lecz Z.* ma mi
wypłacić, a jemu nie będę się upominał nawet.
Ciekawym, ile płacić mi będzie mój historyk. Tłomaczę całymi dniami i nocami.
Robota żmudna, gdyż muszę przekładać wyciągi z kronik, pisane chłopskim i w
dodatku starożytnym ruskim językiem. Zdania najczęściej budowane bez gramatyki,
z małym sensem, z mnóstwem cudacznych terminów cerkiewnych i bytowych, chcąc
przełożyć które z zachowaniem barwy odpowiedniej — trzeba by uciekać się do
Lindego * co krok. Tymczasem mają płacić od arkusza — chodzi więc o pośpiech.
Gdyby choć zapłacono!
Dziś po długiej pauzie suchotnłczego postu — piłem kawę na Mazowieckiej za 21
groszy, pożyczone od Wacka. Żyję już od tygodnia jedynie mąką, mięsa nie jadam —
toteż, w braku widać tłuszczu, moje namiętności zgasły. Nie myślę o kobietach,
nawet moja niedawna sąsiadka nie rozrywa mej bezpłciowej mizantropii.
Ja mieszkam na jednym, sąsiadka na drugim krańcu korytarza. Jest ona od miesiąca
mężatką, żoną p. Ł. Mają owocarnię na Brackiej. Sąsiadka jest śliczną kobietką.
Ma włosy, jakie lubię — jasnoryże, koloru gliny, niebieskie oczy i małe nóżki,
jakie nieraz widziałem idąc za nią po schodach. Na jednym korytarzu wywiązują
się stosunki sąsiedzkie: ja widuję ją w pąsowej halce, ona mnie w rozmaitych
szatach ł bez szat. Sąsiadka jest kokietką: uśmiecha się, pokazuje
108 DZIENNIKI, TOMIK XVII
pantofelki, bo mąż, choć nowy, ale zniszczony na amen. Mimo to — ja bardziej
kocham marzenia o obiedzie niż ją i nie zaczepiam jej z tej racji, choć ma chęć
po temu, czekając nieraz, przesełając naw0t całusy. Pamiętam rady Quime-ta*,
mego drogiego nauczyciela, i nie kochani się w mężatkach. Otwieram go nieraz
gdziekolwiek i czytam chciwie.
Kawiarenka na Mazowieckiej nie większa jest od mego przedpokoju. „Pan" podaje
sam kawę (szklanka 10 groszy!) — kawę bardzo dobrą, bez zwykłych w Warszawie
kożuchów w kształcie szluzu diaryjnego*, podaje też do kawy przepyszne bułki po
5 i 3 grosze. Bogacze jadają tam, ku mej zazdrości, chleb z masłem, pewien
arystokrata z poczty smarował nim nawet bułki! Burzy to me komunistyczne
instynkta, nie do tego jednak stopnia, abym miał jadać masło na burg. Pisma tam
nie istnieją, są przeszłorocznego „Kuriera" zeszyty, te czytują także — woźni,
listonosze, nauczyciele języka niemieckiego. Telegrafiści i studenci patrzą na
te czytania okiem pogardy.
27 V (niedziela).
Zróbmy sobie tę przyjemność i powtórzmy raz jeszcze: nic dziś nie jadłem...
O godzinie ósmej rano biegnę do p. B. z bilecikiem od Jasia Z., w którym
wyliczono, że należy mi się od pana B. rs. trzy. Pan B. oświadcza mi, że
pieniędzy nie ma i mieć nie będzie w tym tygodniu, prosi mię zresztą uprzejmie o
łaskawe zaczekanie. Ja, jako dżentelmen, prolonguję mu termin oddania długu i,
pełen wzniosłych myśli, idę na spacer. O jedenastej odbywam bezpłatną lekcję
literatury u ry-sunkowiczów. Mówię o Reju i Kochanowskim, o pierwszej powracam
do domu, aby się przespać, czuję bowiem niezmierne jakieś znużenie. Zasypiam jak
kamień — aż do piątej. Budzi mnie zamiataniem pokoju pani Mighatowa,
WARSZAWA, 1888
Ogarnia mię wtedy chęć jedzenia. Nie jest to bynajmniej apetyt — jeść mi się nie
chce wcale, lecz marzenie o obiedzie, o czymkolwiek. Przebiegam myślą wszystkie
przedmioty, jakie posiadam: do sprzedania nie ma nic.
Nagle przelatuje jedna myśl jak błyskawica: sprzedać pierścionek otrzymany od
Heli. Zdaje się, że ta myśl nie wylęgła się w mózgu, ale jest nad tobą w
powietrzu, wisi jak szatan, otacza cię czarnymi skrzydłami marzeń o zaspokojeniu
głodu — a jednocześnie wbija w serce pazur. Rana od tego ukłucia nie boli, lecz
dławi, naciska serce. Słyszysz szepty czy szmery, ciche, oddalone odgłosy, bo to
już nie myśli twoje, nie twoje uczucia. Czyżbyś ty przy zdrowych zmysłach
sprzedał pierścionek, otrzymany na pamiątkę uczuć Heli? Ach, nie! Ale jesteś
głodny — nawet nie głodny, lecz rozmarzony głodem;ze, śmiechem radosnym upadłbyś
oto na jakąś bratnią pierś i płakał długo szepcąc: jestem tak zmęczony...
Otwieram pudełko, wsuwam pierścionek na palec i idę, idę naprzód na korepetycje,
a następnie idę ulicą Bednarską szukając oczyma sklepów jubilerskich. Na
Krakowskim Przedmieściu wstępuję do wspaniałego sklepu, aby się zapytać, ile
wart mój towar.
— Ph... proszę pana — wart może 10, może 8, może 6, może nawet 2 ruble. To
zależy...
— Naturalnie, że zależy tylko ode mnie...
Mimo to idę sprzedać go Żydom. Nie doznaję smutku, nie myślę nawet o tym, co
robię — a minio to wiem, wiem dziwnym jakimś sposobem, co się ze mną dzieje:
jest to pierwszy szczebel, drugi będzie jako konsekwencja — szachrajstwo, trzeci
— samobójstwo. Trzy te kategorie miałem wyryte w mózgu i pojmowałem je tak, jak
musiał pojmować zbrodnię Szekspir pisząc Makbeta. -Ani jednej myśli jasno
sformułowanej — trzy kategorie, trzy stopnie ananke niewzruszonej. Stoję na
pierwszym: chcę sprzedać pamiątkę Heli. Ach, wszak razem z tą pamiątką sprzedam
kawał serca! Wszedłem do jednego Żyda, do drugiego, trzeciego,
ttl
no
DZIENNIKI, TOMIK XVII
czwartego — dawali mi po dwa ruble, po dwa i 10 kop. Brali w swe palce to, co
Hela włożyła mi na palec szepcąc: „Tyś mój na wieki..." Pewien stary Żyd patrzył
zapleśnia-łymi oczami to na mnie, to na pierścionek — potem rzekł:
— Dla pana on dużo wart — a dla mnie on nie ma take wartość. Po co go pan
sprzedaje? Lepiej pożyczyć, a po co sprzedawać, jak to dużo kosztuje? Ja znam
takie interesy!...
Masz racją, stary Żydzie. Lepiej być głodnym, niż sprzedawać i nawet nie być
zdolnym odczuć ogromu podłości, jaką się popełnia. Wróciłem do domu. U Jasia
wypiłem szklankę herbaty. Głodu już nie czuję, nic nie czuję. Jedyną myślą moją
jest: niechaj wszystko pioruny spalą!
Ach, dosyć pisania o tym wszystkim! Jestem podły? No, tak — jestem podły! Co za
filozofia łączy się z tym wszystkim: postanowił sprzedać cały swój, jedyny swój
skarb — najdroższą życiową pamiątkę. Postanowił! Boć sprzedał — to głupstwo. Ale
wyłamać ze stawów zastarzałe uczucia i wygiąć jak klown! Tego się musi
doświadczać wchodząc pierwszy raz do więzienia.
Gdybym mógł położyć się u nóg twoich i opowiedzieć ci moją dzisiejszą wędrówkę
do żydowskich SK upów...
Na wszystkie cierpienia można zapatrywać się ze stanowiska przyszłości*,
wszystkie, nawet fizyczne, można tym zajęciem stanowiska zwyciężać — z wyjątkiem
głodu. Ten jest najgorszy, bo daje się od razu zaspokoić i ucieka nie
pozostawiając nawet tyle po sobie śladu, aby można zdać sobie z niego sprawę. A
jednak moje dnie głodowe są raczej cierpieniem moralnym niż fizycznym, i dlatego
to — głodowa gorączka i neuralgia moralna, a jednocześnie wspaniały niby zorza
borealna szeroki widnokrąg myślenia, jak w chwilach natchnienia — dają tę
bolesną pełnię nieświadomości, jaką ja nazywam głodem. Oto strącił cię na dno
otchłani,
linia
WARSZAWA, 1888
zmusił do tego, że upadlasz się, że Żydom podłym dajesz na targ to, co jest,
jest na zawsze najdroższą ci rzeczą — a za pieniądze wzięte z ich rąk zaspokoisz
głód i nie pojmiesz, skąd miałeś możność zdobycia się na taką podłość. Oto, co
jest głód. To szatan ludzkości.
Praca! Tak, praca! Czemuż ta praca nie otrzymuje zapłaty? Dlaczego mój dłużnik
je obiad, a ja ogryzam na obiad paznokcie? Dlaczego ja spędzam noc bezsennie na
pisaniu, a cały ten świat przewala się z hukiem w błyszczącej karecie, bawi się
w salonie lub pije z omszonej butli? Tak, bo już nie myślicielstwo gada przeze
mnie, ale szary tłum głodnych, zmiażdżonych, odepchniętych od stołu.
Więc komunizm? Spróbujcie, wszyscy wy najedzeni panowie, nie widzieć go tu, u
mas, w otchłani!...
Ten tydzień głodu niełatwo wyjdzie mi z pamięci. Pogłębiły się moje myśli.
28 V (poniedziałek).
Dziś rano zastawiłem pierścionek w lombardzie za l rs. 50 kop. Mainże mówić
otwarcie? — Oto kotłowała się we mnie szalona radość, gdy otrzymałem te
pieniądze. Wygasa młodzieńczy ogień uczciwości, usuwa się na daleki plan — owo
„nigdy!" dwudziestoletnie; ogień tamten tłumi dym — nędzy. Szalone gniewy, bunt
duszy młodej, spartańskość zje ta rdza, ten kwas stary jak świat. Ach, trzeba
się strzec!
Obok mnie zastawiał frak pan R.*, dawny mój kolega, i objaśniał mi tajemnice
lombardu. Ja się na ostatnim nie znam jeszcze i dlatego może dano mi tak mało.
Zjadłem kotlet, piłem kawę, obiad w Taniej Kuchni, wieczorem mleko i znowu kawę
na Mazowieckiej. Gdybym widział dziś siebie umierającego jutro z głodu, nie
powstrzymałbym się od wydawania pieniędzy — na jedzenie.
112
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Czuję chęć do pracy i unoszę się na skrzydłach bezwiednej, odruchowej,
pozbawionej podstawy pewności siebie.
W nocy.
Przed chwilą znalazłem się przypadkowo w towarzystwie młodzieńców ze sfery high-
life'M, moich gimnazjalnych kolegów, panów Szarla H.*, Margrabiego i Ignacego R.
Łączy nas zazwyczaj ukłon na ulicy i nader uprzejme „co słychać?" Dziś — rozmowa
toczyła się o sporcie, jakiemu się ci młodzi prawnicy oddają, mianowicie o
bilardzie. U Górskiego* widziałem ich parę razy, wprawiających w zachwyt i
podziwie-nie zgromadzonych tam widzów — świetnym „rozbijaniem piramidki",
zdobyczami w „putyfonie" i ,,alagierze" *. Charles reflektuje entuzjastę
Margrabiego za to mianowicie, że grał dziś 33 partie... bez przerwy.
— Czyż warto się tak męczyć?
— Ależ, mój drogi — facet, z którym grałem, oświadczył mi wprost, że musi się
odegrać...
— Poradziłbym mu, aby przegrane oddał na biednych, i wyszedłbym. Czy ty,
przegrawszy nawet cały majątek, powiedziałbyś, dałbyś poznać, że chcesz s;ę
odegrać?
— No, za kogóż mię masz? Ale gdy domena ię gry...
— To gram jak człowiek honoru: niedbale, aby przegrać, i wychodzę.
Ja, jako dżentelmen także, nie dziwię się i słucham z miną Anglika ich zwierzeń
traktujących o honorze. Charles H. ma pieniądze na przegranie kilku partii
niedbale i nikt mu nie zaprzeczy, nawet ja, że jest człowiekiem honoru. Nie
myślę pisać satyry i zaznaczam tylko fakt, że honor można mieć i być,
rzeczywiście być człowiekiem honoru. Gdy więc ja będę miał pieniądze — to
wykupię mój dzisiejszy zastaw i jeszcze będę dawnym, ubóstwianym przez Hele za
szlachetność, upór stoicki w biedzie, za charakter, jakiego ona „wymaga w
mężczyźnie" — Stefanem?
Ha, to i dobrze jest na świecie!
RATUSZ W SANDOMIERZU
WARSZAWA, 1888
113
Parę dni temu zaszedłem na chwilę do Leona W., aby pożyczyć Szekspira, gdyż chcę
rozdmuchać w sobie jakiś płomień, który by moje oczy zmęczone ożywił. Nikt tego
nie umie, wiem z doświadczenia, lepiej nad Szekspira. Spodziewałem się zastać p.
Leona nad kursem chemii lekarskiej — tymczasem chodził on wielkimi kroki po
małej swej izbie. Wszczął ze mną rozmowę o psychologii, aforyzmach z dziedziny
miłości, Szekspirze, Turgieniewie, słowem, o sprawach ongi stanowiących moją
specjalność — a dziś zjełczałych. Jest zakochany i nie może się uczyć, pomimo
tego, że zdał cudem z diagnozy. Próbowałem zrozumieć go, bo prosiły się o to
jego smutne, rozszerzone źrenice. Za takimi źrenicami zwykły bywać łzy nigdy
niezdolne wypłynąć, gorycz i żal — smutna poezja tęsknoty. Nie mogłem jednak
pojąć nic. Ludzie w ogóle nie współczują nigdy i nikomu, ale przynajmniej umieją
przywołać na pamięć sny przespane i współczuć komuś przez ich pryzmat. Ja i tego
nie mogłem. Jest to tak, jak gdyby gdzieś, na końcu zamieszkiwanej przez nas
ulicy, dawały się słyszeć tony ulubionej pieśni. Wychylasz się z okna,
nasłuchujesz, ale nie możesz ich pochwycić: mieszają się w niezrozumiały,
monotonny, jakby zszargamy, zduszony szelest. A szkoda pana Leona — zaczyna
bowiem filozofować daleko głębiej, niż zwykł to był czynić dotąd:
— To, co zwykły, uczciwy człowiek, odczuwając cośkolwiek, wyraża przez a, -ja aż
do tej chwili wyrażałem przez a powtórzone n razy.
Trzeba znać go dobrze, ażeby zrozumieć trafność tego poglądu. Zapytałem go
znienacka:
— Czy pańskie wyrażanie uczuć przez a powtórzone n razy było świadome, czy nie?
— Ot, to pytanie! Chcesz pan, aby to panu powiedzieć? A więc świadome.
— To nie jesteś pan bynajmniej chory. Zmienić tylko metodę a" — na zwykłe a.
Reform wewnętrznych nie potrzebujesz pan przecież.
8 — Dzienniki t. V
DZIENNIKI, TOMIK XVII
— Tak pan sądzisz? Ładny pogląd na mnie i moją chorobę... Jednak, pomimo
zdolności do szyderstwa, nie posiadasz pan zdolności psychologicznych.
— Wiem o tym. A przecież... domyślam się, że hrabianka W. wyjechała.
— Skąd pan wiesz o tym?!
— Bo pan zaczynasz, a przynajmniej odczuwasz, że ją kochasz.
— Sądzisz pan, że należę do takich ludzi?
— Tak. Lecz jesteś pan zbyt bogaty w zasoby energii potencjalnej, abyś miał
tęsknić nierozsądnie. Sądzę, że zdasz z farmakognozji *.
— Jeśli nie zacznę czytać Szekspira. Nie mogę się uczyć, zupełnie nie mogę.
Chowa swoim zwyczajem głowę w poduszkę i leży bez ruchu. Patrzę na niego nie
myśląc o nim, lecz o tym, że owe dyskusje muszę przerwać zwykłym:
— Nie możesz mi pan pożyczyć 15 kop.?
Rzecz dziwna: dawniej nędza uczyła mię altruizmu, teraz znieczula moje uczucia i
burzy podwaliny mojego myślenia.
Jest jeden rys w charakterze Leona W , rys nieznośny dla mnie — to zdolność do
litości. Nie współczucie --lecz litość. Jego spojrzenie, towarzyszące pytaniu
„jesieś głodny?" — sprawiło mi ból. Czasami tak patrzą kobiety, ubrane w zbyt-
kowne suknie, na ciało żebraczki, którą powaliła na bruk ulicy wielka choroba.
Spojrzenie jego [oczu] jest jeszcze głębsze, bo patrzy z nich miłosierdzie. Ach,
gdy się nade mną tak litują i dlatego, że nie jadłem, to zdaje mi się, że tłumy
ludu prowadzą mię na pręgierz!
30 V (środa).
Nierozsądny! Wszakże nierozsądnym jest ten, kto wyda w ciągu dwu dni ma
najedzenie się 10 złotych, a trzeciego dnia nic nie ma w ustach?... Ach, jestem
wściekle głodny! Co gorsza— to ten piekielny głód łączy się z bólem głowy i
gorączką.
WARSZAWA, 1888
Schodziłem dziś rano ze schodów, gdy oto staje przede mną tłusta imość z
czerwonym nochalem, rozkracza nogi a zamruża oczy.
— Mój panie! Dlaczegóż to pan nie płaci mi za mieszkanie?
— Dlaczego? Nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy.
— Co pan mówi, Matko Boska?
— Że zapłacę pierwszego.
— Ma się pan przecież wyprowadzać pierwszego?
— Mam. Zapłacę pani pierwszego!...
— Niechże se pan zapamięta!
— Aha. Żegnam.* •'•'-.•
Ukończyłem IX tom Sołowjowa. Stanowi to w tłomaczeniu 12 arkuszy. Idę z tym do
pana D. Nie ma; idę drugi raz — nie ma; trzeci — nie ma; czwarty -^- nie ma.
Idę do pana Bogusławskiego. Nie ma go; idę szukać go po mieście — nie ma; idę
znów do domu — jest! Ale prosi mię grzecznie o parę dni prolongaty*
Głód zagłębia we mnie szpany — wyniszczam się pracą i nie mogę oto w1 ciągu już
trzech czy czterech tygodni tyle za tę pracę uzyskać, ażebym mógł głód
zaspokoić. Wczoraj pisałem przez całą noc ciesząc się myślą, że zjem śniadanie
za zarobione pieniądze. Gdzież tam! Nic nie jadłem, literalnie nic.
Oj bądź przeklęte, ty moje życie! "'
Wyprowadzam się stąd do... Wacka, Za co się wyprowadzić?
Za mieszkanie 7 rs. .
Za wodę — 20 k.
Stróżowi 2 r. ;.•..-...
Obiady : 2 r.
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Mam na to — (na długach) U p. B. U p. D. U p. Z.
Korepetycje — (13 czerw.) Lato Klippel
3 r.
6 (7, 8, 12)
2,60
6
8
25,60
Wychudłem jak pies. Składam sią z kości, wystających zza każdego mięśnia — a
podobny jestem do jakiegoś sentymentalnego złodzieja. Nigdy jeszcze nie byłem
tak głodny.
31 V (czwartek).
Wstałem dziś o szóstej rano, gdyż „historyk", jak mię zawiadomił jego lokaj, ma
zwyczaj wychodzić z domu o ósmej rano. Głód wczorajszy już mi nie dokuczał, lecz
czułem zmęczenie jak po powrocie z jakiegoś dalekiego spaceru. Za wcześnie było
iść do „historyka" — poszedłem więc do Ogrodu. Śliczny poranek... Na trawie
świeco skoszonej stoją wielkie krople rosy, a może deszczu wczorajszego. Jest
jeszcze chłód, lecz sporadycznie ciskające sią w oczy słońce, gdy idziesz pod
wielkimi konarami kasztanów, zapowiada gorąco. Czuć w tej atmosferze woni niby
prwygotowania do zwykłego gorącego dnia, lecz teraz wszystko jest jeszcze
otoczone snem, przeciąga się w tłustym od zapachów powietrzu. W cieniach, gdzie
nie wdarło się słońce, krople wiszą uginając pod sobą listki i źdźbła.
Przyjemnie otrząsać ręką mokre gałęzie bzu i jaśminu... Piję wodę, łażę to tu,
to tam, zaglądam na godzinę. Ósma już niedaleko, pojawiają się w Ogrodzie różne
kaszlące figury — idę na Jasną nr 6. W bramie spotykam jakiegoś dżentelmena,
który mi się przygląda, a widząc, że zmierzam do parterowego pawilo-niku, wraca
za mną.
WARSZAWA, 1888
117
— Czy nie pan Ż.?
— Tak.
— A... proszę, proszę...
Nie wymawia T, co mnie źle usposabia dla dżentelmena. Wchodzłemy do saloniku o
wyglądzie literacko-kawalersko--wytwornym. Meble aksamitne, spodnie
porozwieszane na nich, biurko zarzucone kajetami i aktami, trocha biletów
wizytowych rozsypanych na podłodze.
— Więc to pan tłomaczył? Aha, pan C.* mówił mi, aha — niechże pan siada...
— Czy C. zgodził się tłomaczyć cały tom, czy też robił wyciągi tylko?
— Wyciągi, wyciągi... ale i wewnętrzne stosunki dla mnie są ważne, bardzo ważne,
niewymownie — proszę pana — szczególniej z Tatarami, a, z Tatarami ważne. Dla
mnie właśnie wewnętrzne stosunki Rosji są ważne... A czy zjazd polanowski *
odrobiono należycie?
— Właśnie zjazd polanowski przetłomaczyłem w całości.
— A to dobrze, dobrze... Jakież honorarium wymagane będzie?
— 60 kop. od arkusza.
— Drukowanego?
— O, nie! To byłoby ztfyf^fanio.
— Takiego? To za drogo cokolwiek. Ile tu jest arkuszy?
— 12.
— Wypadałoby więc — aha... Czy może pan przyjąć pięć rubli?
— Muszę.
— Autorskie honorarium jest mało co znaczniejsze.
— Wątpię, szanowny panie, gdyż za przepisywanie arkusza płacą 25 kop.
— No tak, tak... Służę panu.
Biorę pieniądze i jestem myślą na Mazowieckiej ulicy.
— Czy pan mógłby jeszcze przyjąć jakąś pracę do tło-maczenia?
118__________________ _________ DZIENNIKI, TOMIK XVII
— I owszem. -..
— Umówiemy się naprzód — ja dam pewne wskazówki.
Zapisuje sobie mój adres, częstuje cygarem, słowem, kończy kwestią jak
chlebodawca z robotnikiem, .Idę na Mazowiecką! Pan D. jest. owym spotykanym
często „obywatelskim synem" mającym pieniądze, Uprawia on historią, jak inni
uprawiają konną jazdę. Ma lat pod 40, zblazowany, wychudzony, jakby był
studentem poszukującym lekcji na wieś, rozrzucony, niedbały, pański w obejściu,
zapominający, co mówi — słowem, postać z redakcji „Słowa", jedna z tych, jakie
Swiętochowski.nazywa „chartami pańskiej sfory, ateu-szami przy kieliszeczku, a
świętoszkami na jawie"> Pan taki tłpmaczowi daje 4lV3 kap. za arkusz żmudnego
tłomaczenia, a sam bierze suto za sprzedane przekonanie.
Zapłaciłem: stróżce Michałowej 2 r.
tytuń i gilzy dla Wacka —— 23 k.
kawa na Mazowieckiej .— 20
pani Szlązak za obiady 2 r.
4,43
Wackowi
'herbata
Zapłaciłem więc trochę długów
4,70 i po wszystkim.
Nędza naprowadza na różne myśli, ale jest jednocześnie mądrym nauczycielem.
Pierwszym rezultatem jej działania jest pytanie: dlaczego byłem głodny? , ,
Byłem głodny,, gdyż nie zapracowałem, nie zapracowałem, bo nie mogłem, nie
mogłem, gdyż nic nie umiem. Czym mam pracować? Rękami? — Umiem tylko pisać.
Tylko pisać
WARSZAWA, 1888
i zdejmować czapkę, zapinać guziki i czyścić ubranie. Tego uczono mię przez lat
12!
Głową? — Tak, uczono mię skandować pieśni Homera i odnajdywać logarytmy,
pamiętać daty historyczne lub kości szkieletu, wyliczać rodziny zwierzęce lub
mięśnie. Oto wszystko. To nazywa się moją wiedzą i to ma mi zapewnić życie...
Czemu mnie nie uczono szyć butów lub orać? Jaka szkoda, że matka moja chciała
mię widzieć mędrcem! Czemu ja sam nie uczyłem się buchalterii zamiast pieśni
Homera lub kości czaszki. Pomimo tylu lat nauki jestem tysiąc razy głupszy od
każdego szewca.
I nie ja tylko! Pan Jan Z., Jan N.* — matematycy, pan Wacław — przyrodnik,
filologowie, prawnicy — co oni poczną, gdy trzeba będzie samemu być sobie radcą,
gdyby brakło stosunków, w jakich żyją?
Pan Trylsfci, redaktor „Gazety Rolniczej", proponował Jasiowi Z. posadę
buchaltera, lecz dodał, że na naukę buchalterii musi on poświęcić lat dwa,
pomimo ukończenia fakultetu matematycznego. Ciekawym, po co ten człowiek, który
nie będzie uczonym matematykiem, a musi utrzymywać rodzinę, chodzi do
uniwersytetu? — Dla dyplomu...
Co do mnie — powinienem zużytkować rzeczy produkcyjne, jakie posiadam: zdolności
artystyczne. Innej rady nie ma i jest to prosta konsekwencja mojego głupiego
wykształcenia.
Z olbrzymich horyzontów, jakie leżały poza granicami wzroku młodzieńczego —
pozostał horyzont, jaki można nakreślić końcem własnego dziurawego buta.
Szczęście, jeśli i taki zostanie! Bywa bowiem i tak, że nie ma ani tyle miejsca,
aby można umieścić własne stopy.
Cóż to są zdolności artystyczne, jakie ja posiadam? Śmiejąc się do rozpuku
odpowiadam: sztuka deklamowania!
Czy tylko ja sam ze siebie nie kpię? Lecz nie. Nie mogę być niczym innym — tylko
kiepskim aktorem. Gdyby mi
120 DZIENNIKI, TOMIK XVII
ktoś powiedział, że daleko byłbym mądrzejszy, gdybym się zgłosił do
Hiszpańskiego * i zechciał terminować — musiałbym odpowiedzieć, że chodzi mi o
czas. Zanim zostałbym dobrym szewcem, musiałbym terminować długo, tymczasem ja
już dobrze deklamuję. Za lat dwa będę najznakomitszym ,,czarnym charakterem" w
jakiejś trupie, składającej się z jakich ośmiu urwisów. Tak bez litości podle
mię wychowano. Czemu mię nic nie nauczono robić i czemu mi dano w duszę ten
podły półcień, ten zwodniczy eter, jakiemu zawdzięczam całą moją
niepraktyczność? Być zdolnym rzemieślnikiem, umieć zapracować sobie na chleb i
mieć dla siebie ten inny świat marzeń — jakież by to było pełne i dobre życie! A
wszakże, gdym opuszczał gimnazjum i rozniosło się, że mam zamiar poświęcić się
zawodowi praktycznemu, moi profesorowie, począwszy od księdza, a kończąc na
Bemie, wołali: Jaka szkoda tego człowieka! Gubi się ten poeta...
Jaka szkoda, że słuchałem przez lat tyle głupich nauk waszych! Praca i zarobek
własny dają szczęście, gdyż są źródłem uczciwości — czyli szczęścia. A tam
uczono mię tylko marzyć, wszyscy podsycali we mnie poetyczność, nikt nie uczył
mię praktyczności. Toteż dziś jestem jak złamany łuk. Słuchajcie mej deklamacji.
To ja. Taomsi;* nie zdał z anatomii, ma zamiar poświęcić się — akcyzie. Po co
ten człowiek cierpiał tu głód przez lat dwa? Poił się marzeniem, że zostanie
doktorem, czyli że dostanie znakomitą korepetycję. Boć doktor — to to samo, co
korepetytor. Bajka, że ktoś poświęca się dla cierpiącej ludzkości. Medycyna jest
takim samym wyzyskiem, jak korepetytorstwo. Dziś już rujnuje medycynę —
Ochorowicz.
Pomimo całej ślepej wiary w optymizm Ouineta udręczona smutkiem zwraca się do
Schopenhauera:
myśl
WARSZAWA, 1888
Pierwsze złudzenie polega na wierze w możliwość szczęścia w życiu ziemskim.
Wszystkie skłonności ludzkie zrządzają nieskończenie więcej trosk aniżeli
uciech.
Miłość podobna jest do głodu — i jako głód jest złem dla jednostki.
Gdyby rozkosz płciowa nie istniała — czyżby każdy nie miał dosyć litości nad
przyszłymi pokoleniami, aby je uchronić od nieszczęścia narodzin.
Ambicja? Podobną jest do wody morskiej: im więcej się jej pije, tym większego
doznaje się pragnienia.
Obalenie złudzeń religijnych jest niepodobne do osiągnięcia: iść będziesz między
zwątpieniem a wiarą i kołysanie to przyprawi cię o rozpacz.*
2 czerwca (sobota).
Cóż bym dał za to, abym się mógł rozstać z moim posępnym nastrojem myśli...
Wiecznie jedno, wiecznie to samo! Głód i smutek, głód i smutek! Lecz mocą
wyrwijmy się z tego obłędnego koła. Choć iskierki wesela!
Późnym wieczorem przychodzi czasami do mnie Wojewoda. Stawia w kącie parasol i
odpoczywa wyciągnąwszy przed się nogi. Onegdaj usłyszałem go rozmawiającego z
kimś na korytarzu. Wyjrzawszy dostrzegłem, że ściska rączkę naszej sąsiadki.
Łotr, już ją zwąchał!
Posiedział u mnie chwilkę i wychodziliśmy razem. Naraz podbiega do nas
towarzyszka sąsiadki, bardzo ładna panna Maria, i uprzejmie prosi, czy nie
moglibyśmy pożyczyć im na chwilę samowaru. Obstupuil Wojewoda wiedząc, że ja
samowaru nie posiadam, oświadcza się z gotowością służenia paniom nim za
chwilkę. Ja idę po rozum do głowy — biegnę do Otosia, porywam gorący jeszcze
samowarek, Wojewoda — czajnik i niesiemy w tryumfie wielkim do pokoju mężatki.
Męża nie ma, lecz za chwilę ma nadejść — obecność więc nasza w pokoju małżonków
o 12 w nocy jest cokolwiek niebezpieczną. Nadrabiamy miną, lecz za każdym
szmerem na schodach czujemy lekkie dreszcze. Panie tymczasem śmieją się, gadają
jedna przez drugą pijąc jedną szklankę
122 DZIENNIKI, TOMIK XVII
po drugiej. Wreszcie ja żegnam panie, mając niby pilny interes na mieście — w
gruncie rzeczy zaś idę pilnować powrotu męża na schodach. Wojewoda kłapie wtedy,
prawi androny, czując się bezpiecznym. Trwa to minut kilka, gdyż same dzierlatki
zaczynają tchórzyć: rozmowę jeszcze słyszę, lecz coraz mniej wesołą. Wojewoda
obawia się niesłusznie zdrady z mej strony i wynosi się.
Samowar został. Co czynić dalej? Medytujemy jeszcze, gdy p. Maria odnosi nam w
swej osobie samowarek, składając podziękowania. Po pewnym wahaniu się wchodzi do
mojego pokoju. Błagamy ją, by usiadła — siada więc na dziurawym krzesełku.
Rozmowa obraca się około leżących na stoliku powieści Zoli, lecz obraca się
leniwo, gdyż mężatka, pilnująca znowu na korytarzu, syka co chwila. Wojewoda
łamie sobie głowę nad sposobem skorzystania z tej okazji, lecz nasze rachuby
przerywa stąpanie na schodach. Idzie przeklęty — mąż. Facetka frunęła jak
jaskółka...
Wczoraj przez całą noc słuchałem monotonnego czytania Otosia, którego p.
Ołtarzewski obdarzył obowiązkiem przeczytania i ocenienia napisanej przez się
powieści. Powieść nosi tytuł Uratowana. Rękopis pisany diaolo niewyraźnie, gdyż
autor jest starcem 60-letnim. Jest to baaialuka w stylu Gaboriau z hecami,
uwodzeniami za pomocą tinctura cantha-ridarum*, z letargami, zabójstwami etc.
Otoś zna się na literaturze jak ja na weterynarii — cały więc ciężar oceny
zwalił na mnie. Poradziłem więc, aby autor porozumiał się z p. Londyńskim*, a
ten wydrukuje to dzieło na pewno w serii swych „Krwawych dramatów".
Spotkałem się dziś na schodach z Manią, gdy szedłem na obiad. Jest śmiertelnie
obrażoną — z czego zresztą mocno się cieszę, gdyż nie będzie potrzeba chodzić na
randeiksy,
WARSZAWA, 1888
123
które mi zbrzydły. Nie robię sobie wyrzutów, gdyż Maniusia musiała już na dobre
zapomnieć o mnie, jak zresztą wszyscy...
Pan B. zostawił pod moim adresem dziś bilecik — jutro więc można będzie odebrać
owe nieszczęsne trzy ruble. Marzę, rozkosznie marzę o zapłaceniu mieszkania i
przeniesieniu się do Wacka. Nastąpi to najdalej w poniedziałek, jeśli zdołam
pożyczyć jeszcze rs. 4 kop. 20, aby zaspokoić panią gospodynię. Może się tam
uśmiechnie do mnie lepsze życie.
P. Leon W. pożyczył mi znowu 45 kop. Kawa na Mazowieckiej! U pani Szlązak
zjadłem obiad ze sztuką mięsa i kompotem. Kiedyś w jakiejś powieści opiszę tę
naszą restaurację. Bywają tam przeważnie studenci: Margrabia, Ignacy R., Jaś
St., Cetnar, Kapitan, Ojciec, ja z rzadka, Lis*, Rudzki i linni — zresztą
farmacy, studenci szkoły technicznej i kilku skrybów z sądu, jakiś ofik*
dymisjonowany, czasami paru Moskali. Gwarno tam, gdy zbierze się sztuba...
3 czerwca (niedziela).
Wróciłem z Teatru Letniego, gdzie grano Pana Jowial-skiego Fredry. Wracałem
śmiejąc się zarówno .ze wszystkimi, którzy ze mną wyszli z teatru. Śmiechowi
temu niepodobna się oprzeć, choćbyś umierał ze smutku przed chwilą. Jest to
śmiech duszy — humor. Jest on, pod względem jakości, równy uniesieniu, gdy
odczytujesz Mickiewicza — to składowa część twej duszy. Za dni naszych śmiech
Fredry jest czymś ze starego, lepszego, naszego świata, jest to owo widmo z
podniesioną górną wargą, jakie widzieliście u Reja i Paska. Ach, jakże ono różne
od śmiechu z naszych fars, jak nieskończenie różne od śmiechu Heinego, Gogola
lub Lama. Przyjadł się nam, przyznajmy się, ich wieczny płacz
'"r^l-P?
m
DZIENNIKI, TOMIK XVII
i
zza śmiechu, chcemy tego wolnego oddechu, tego szczerego uczucia, jakie nam daje
Fredro.
Co to jest ,,pan Jowialski?" To, co znał genialnie Szekspir, a oo i Fredro zna
dobrze: otulenie legendy duchem geniuszu. Najlepiej charakteryzuje pana
Jowialskiego jedna z postaci komedii, Ludomir, kiedy mówi do kolegi swego,
malarza, że narysowana przez ostatniego postać pana Jowialskiego nie jest
zupełnie podobną, gdyż brak w niej — „dobrotliwych zmarszczek, z których każda
się śmieje" *. Tak, każda zmarszczka się śmieje, ale zarazem zmusza do homerycz-
nego śmiechu całą salę teatralną. Słyszysz huragany śmiechu, śmiechu do łez i
trzęsienia się brzucha.
Żółkowski i Rapacki stwarzają tu role* — a stwarzają tak skończenie, z takim
rzeźbiarstwem szczegółów, z taką plastyką, że gra ich wchodzi w granice
najwyższych momentów sztuki. Jowialski w grze Żółkowskiego — to, jak zwykle,
studium psychologiczne, Jowialski Rapackiego — to studium etnograficzne.
Przyjrzyjcie się tej postaci, która w każdym ruchu, w każdym geście znaną wam
jest ze wspomnień o naszych zdziecinniałych dziaduniach. Poznajcie go — to ten
sam, jakiego znaliście i kochali. Dawne zaginął, Rapacki przywołuje go wam na
pamięć. Wtedy poznajecie, że nie śmiejecie się z farsy, że wesołość, jaka was
ogarnia, należy do gatunku tej, jakiej doznawaliście znalazłszy się po długim
oddaleniu w kółku rodzinnym, gdy śm ano sdę, a tak inaczej, niż to obecnie
przywykliście wykonywać, że na wspomnienie tamtych chwil — łzy się wam kręcą.
Pan Jowialski jest jednym z naszych narodowych kominków, przy którym i za lat
wiele jeszcze rodzina polska zgro-. madzać się może, by ogrzać przemarznięte w
zimie życia serce przy ogniu czystej polszczyzny. Czy za lat kilkanaście ; bawić
nas będą kreacje Zalewskiego — nie wiem, wiem tylko na pewno, że stracą sok
tymczasowości, jaki im żywot zapewnia — tendencją — i zwiędną, Jowialski zaś żyć
będzie tak długo, jak Pan Tadeusz. Dlaczego tak jest? Dlatego
WARSZAWA, 1888
głównie, że nie ma tam założenia, treści społecznej, która psu na budę się zda,
jest zaś element główny — prostota kompozycji. W głowie Fredry rodziła się myśl
inaczej niż w naszej, pisał on swe sztuki inaczej niż my — i dlatego to jego
biust zdobi jedynie kortynę w teatrze Rozmaitości.
Zauważono już nieraz, że twórczość za dni naszych zabija — krytyka. Doba ta jest
dobą jedynie krytyki. Dziś jest jeden tylko u nas człowiek, jaki wyrósł nad
tłumy — to Sienkiewicz. Dlaczego? Gdyż uciekł od chwili obecnej w przeszłość.
Czytałem dziś w „Prawdzie" artykuł krytyczny*, podcyfrowany literami A.S., o
powieści Orzeszkowej Nad Niemnem. Artykuł ten sam w sobie jest utworem sztuki.
Oto, do czego doszliśmy. Sztuka dawno już w osobie Taine'a we Francji wpuściła
do panteonu sztuk pięknych krytykę, zrobiła toż samo później w Danii z
Brandesem, u nas krytyka dziś dopiero święcić zaczyna swe tryumfy. Ale co się
robi z twórczością? — Umiera.
Umiera, gdyż zamykają przed nią wszystkie drogi, jakimi chodziła. Nikt nie
ośmiela się pisać... bez reguł. I oto w umyśle ludzkim nie powstają kreacje jak
w umyśle Michała Anioła, lecz muszą przejść najrozmaitsze etapy, gimnazja i
uniwersytety prawideł. Ktoś jest zolistą, a ktoś inny symbolistą — obaj trzymają
się jak pijani płotu prawideł. U nas, u nas jest tylko tendencja społeczna,
polityczna, filozoficzna — jaka zresztą chcecie, ale zamazująca utwory sztuki.
Jest to ta sztuka stosowana, dekoracje potrzebne do uwydatnienia tej lub innej
myśli. Kierunek ten do absurdu doprowadził Swiętochowski. Co w jego utworach
jest, oprócz stylu, jakiego w Polsce nie posiada nikt prócz niego? Nic — żadnej
prawdy. Dialogi Luk[i]ana*.
Sienkiewiczowi nie zepsuła Potopu żadna idea — toteż on długo pożyje. Nie
oglądał się na te przepisy, waruneczki, na te psychologie i konsekwencje głupie,
jakimi otoczono
bŻIEŃNlkt, TOMIK XVII
każdą książką, wychodzącą świeżo spod prasy — i dlatego zaszedł wysoko.
Grozi literaturze naszej los literatur z epoki Boileau*. Umysły i wyobraźnie
tępieją, nie ma nic, co by się unosiło w przestrzeni jak prawda. W naszych
czasach nie narodzi się już Balzac. Co najwyżej będzie nas bawił oryginalny
humor Prusa — lub geniusz Sienkiewicza, szukający piękna w przeszłości.
4 czerwca (poniedziałek).
Wczoraj B. oddał mi nareszcie owe przeklęte trzy ruble, Wacław pożyczył mi na
parę dni 6 rs. — zapłaciłem więc za mieszkanie.
Odetchnąłem na chwilę.
Rachunek z reszty:
Oto tak się toczy życie nasze. Hulał wczoraj pan Stefan, do teatru poszedł! Ale
nie mogłem się pohamować — nie mogłem przezwyciężyć tego głodu duszy, jaki mię
mordował.
Praczce Teatr Obiady Kawa
50 k. 45 50 30
Papierosy 10 Herbata 15
2.—
Kreacje, kreacje, kreacje! Wznoszą się na skrzydłach podmuchów ducha bożego.
Dlaczego? — Gdyż jadłem miąso. Kto sądzi, że to absurd, niechaj przez trzy
tygodnie żywi się ochłapami mąki, pieczywem warszawskim, niech marzy o jedzeniu,
niech będzie głodny...
Jestem zmęczony nad wyraz, gdyż trzecią już z rzędu noc przepędzam bezsennie:
kolega K., z którym nigdy nie żyłem, którego szczerze nie cierpię — uszczęśliwia
mię noclegowa-niem jego osoby. Nienawidzę spania we dwoje nawet 7. ko-
WARSZAWA, 1888
bietą — tym bardziej zaś z K., tłustym jak Falstaff*, gorącym jak piec i
wierzgającym jak osioł. Nie spałem też przez te noce wcale. Gościnność nakazuje
milczenie.
Wróciłem dziś wieczorem z zamiarem przespania się, gdy oto spostrzegam sąsiadkę,
kręcącą [się] około moich drzwi. Spostrzegłszy mię pragnie ona uciekać, lecz tak
jakoś leniwie, że zawiązujemy rozmowę. Zresztą z nią rozmowa nietrudna, gdyż
trajkocze jak wiatrak. Opowiada mi najrozmaitsze rzeczy, takie i inne...
— Czy wie pan, że ja zwiedziłam już pokoje sąsiadów pana podczas ich
nieobecności? Znam wszystkie — prócz pańskiego, a muszę go poznać kiedykolwiek.
— Najłatwiej teraz.
— O nie! gdy pana nie będzie...
— Wtedy nie dostrzeże pani wielu rzeczy ciekawych, a ja "ukazałbym pokój w całej
jego piękności, oprowadziłbym...
— Nie, nie... Jaki pan podobny do jednego z moich znajomych z Piotrkowa!
Zupełnie podobny.
— Cieszy mię to, bo choć troszkę zapanuję nad myślami pani.
— Cóż by panu z tego przyszło?
— Czyż pani sądzi, że nic?
— Ej, panie...
— A młody doktorek K.?
— O, to co innego: byłam chora!
— Tak, mając w sąsiednim pokoju doktora prosto z igły, trudno nie chorować.
— Ach, sądzi pan, że nie byłam chora?
Zaczyna mi opowiadać o swej chorobie i trajkocze przez godzinę całą. Ciemno już
na korytarzu, lecz przeklęta stróżka uwija się co chwila.
Mąż nie będzie miał pociechy z tej swej małżonki. Zwijają owocarnię, zakładają
kawiarnię, ona się nudzi, lubi
128 DZIENNIKI, TOMIK XVII
Piotrków, nie była na Przylepkach*, lubi czytać powieści — słowem, roztacza mi
przed oczyma taki groch z kapustą, że aż zachwyca tym brakiem sensu.
A ładna! Szczególnie zgrabna, zwinna jak sprężyna, kokietka. Bóg z nią! Nie
cierpię mężatek, bo md to (przypomina, że jeszcze się liczę do rodzaju mężczyzn.
Oddano mi list taki:
W nocy.
Kochany Stefanie! Nie wiem, czy dojdzie ten list do rąk twoich, bo nie dajesz o
sobie znaku życia.
Antosia bardzo chora na wrzód karbunkułowy na karku; wiadomości otrzymujemy
coraz groźniejsze. Wiem, jak by pragnęła widzieć Ciebie — zapewne ostatni raz,
bo ja nie mam nadziei, aby biedna wyszła z tej nieszczęsnej choroby; jeśli więc
będziesz mógł, to pojedź odwiedzić Matkę, a ten dowód pamięci z Twojej strony
będzie jej bardzo miłym. Ja w tych dniach stanowczo jadę pielęgnować ją. Daj
tylko Boże, abyśmy ją mogli uratować! Przyjmij pozdrowienie serdeczne od nas
obojga.
Helena R.
W kałużę mego życia jeśli co nowego wpada, to :aki oto ciężki kamień. Jechać
prawie niepodobna <i nie jechać byłoby podłością. Ani grosza pieniędzy na drogę,
niemożność korepetycyjna, przenosiny — słowem, l e parszywe drobiazgi... A tam
mam się spotkać z panią Heleną R. (to R. jest mistrzowskie!) Oto — ostatnia i
jedyna moja przyjaciółka, najlepsze serce chce mię opuścić na zawsze -— moja
macocha. Jak podłe jest moje życie!
Zaczyna mię znowu gryźć posępność i żal, i niepokój, i gorycz, i bezsilność.
Pojadę tam, aby płakać — a co dalej? Dziwaczne rzeczy dzieją się ze mną.
5 VI (wtorek).
Wybrałem się ze śliczną protekcją. Literat O.* przysłał mi przez Otosia utwór
swój pt. Uratowana, aby go drukować
WIDOK NA KOLEGIATĘ W KLIMONTOWIE
WARSZAWA, 1888
w „Bibliotece Romansów i Powieści". Poszedłem tedy do p. Londyńskiego. Cóż się
okazuje? Oto Uratowana jest plagiatem bezczelnym ze skandalicznego romansu
ruskiego Pietierburgskija fruszczoby*. Bagatela!
Żyję w jakimś rozdarciu duszy, pociąganej ku bagnom umarłych uczuć. Co będzie,
jeśli znowu zabije mi serce przy spotkaniu z Heleną? Boję się tego jak choroby i
gdyby nie fatalna choroba matki, za nic w świecie nie chciałbym spotykać się z
panią „R." Czy czuję się na siłach? Czy zdołam się oprzeć jej piękności? Czy
zdołam ugryźć się w serce, poczuwszy, że zaczyna szaleć?
Przed chwilą czytałem Puszkina — i cóż się okazuje? Oto marzyłem z przymkniętymi
powiekami o Helenie. Ta zgno-jona jak ser szwajcarski miłość — może znowu zaroi
się miliardami robaków, ta niecna, upadlająca mię miłość! Jak opanować to
uczucie? Jedynie oddalenie wieczne zdołałoby ją zatrzeć — i oto podły fatalizm
zbliża mię do niej na nowo. Wiem już, co to będzie, przewiduję wszystko i
nieznośnie smutno przeczuwam, że opanują mię leniwe marzenia, szalona wściekłość
i wszystko, wszystko zapomniane porwie mię w wir, w odmęt uciech wściekłych i
goryczy potwornych — a potem wyrzuci samego na brzeg samotności i brutalnej
nędzy. Nie wierzę już sobie, nie wierzę postanowieniom, rozkazom woli — coś się
stanie i zacznie bić na gwałt, na trwogę serce jak dzwon. Po co mi to, po co!
Ach, gdybym mógł nie jechać! Nieznośne uczucia, potworne przeczucia!
Wszystko to może się zjawić — i w jakim otoczeniu? W chwili najgorszego smutku i
najkrytyczniejszej nędzy. Znam tę słodycz jej spojrzeń w minuty piołunowe, znam
tematy rozmyślań w chwili, gdy sam zlatuję i wszystko dokoła mnie zapada się w
przepaść, znam uśmiech rezygnacji w chwilach, gdy trzeba bić się z własną wolą i
sumieniem, znam wreszcie to milczące pragnienie, ten milczący wrzask
130 DZIENNIKI, TOMIK XVII
skupionych namiętności, wreszcie zabójczy, śmiertelny, kipiący szept: daj mi
pocałunek!
I zawsze ta Helena, wiecznie ona, w najgorszych chwilach ona, jak demon
przeklętego mojego życia!
Przepędzam tu ostatnią noc. Niedobre to mieszkanie! Jutro rano przeniosą mi
rzeczy do Wacka, a wieczorem może pojadę, jeśli zdążę pożyczyć pieniędzy na
drogę. Znowu zaczynają się długi.
Poczyna błyszczeć na moim niebie zorza... kondycji — aż na Podolu. Przywykłem
już do tego, że mię wszelkie zorze zawodzą, nie myślę też na serio o tym.
Ach, precz z tym wszystkim!
Dziś na moim stoliku zastałem bukiecik niezapominajek. Sąsiadka utrzymuje, że to
nie od niej, lecz kazała mi zachować go na sercu. O jakich głupstwach mówiemy
spotkawszy się na korytarzu — powtórzyć trudno... Tem mąż sprzedający pomarańcze
— nie mógłby nawet przybiegnąć dla wyratowania żony z objęć studenckich, gdyż
sklep by IMI okra-dziono. Od miesiąca jest żonaty, lecz oodaj od miesiąca i —
rogaty. Jakie podłe są kobiety! Tamten .sprzedaje jak może najdrożej cukry i
pomarańcze, by jej kupi t nową suknię lub zawieźć na majówkę, a ona spaceruje po
pokojach studenckich, zostawia bukieciki i przewraca książki. Gdybym tu mieszkał
dłużej — miałbym wygodę. Musi znakomite dawać kapry ta szeroka miednica, okrągłe
biodra i piersi wypukłe, okrągłe, jak okazowa pomarańcz na wystawie w sklepie
małżonka. , Podła namiętności — wieczna, niewygasła chorobo ludzka!
6 VI (środa).
Mieszkam już na Zielnej. Na przeprowadzenie się — musiałem znowu pożyczyć od
Wacka rubla. Winien mu już
WARSZAWA, 1888
jestem sumy bajońskie — a to niebezpieczna rzecz w przyjaźni. Nowe mieszkanie —
graty nie ustawione jeszcze — ale 'to nic. Pierwsza rzecz zawsze i wszędzie:
unikanie kwestyj życiowych, karmienie się marzeniem, odczuwanie, odczuwanie i
wiecznie (Odczuwanie. Nie wiem nigdy, co pełza u nóg, nie myślę, co będzie
jutro. Ważniejszą, niezmiernie ważniejszą rzeczą jest jakaś nowa faza, postać,
wypadek w mojej powieści niż najbardziej życiowe rzeczy. Dziś, tylko dziś, do
jutra jeszcze daleko — oto historia moja współczesna, przeszła, a prawdopodobnie
i przyszła. Najniezbędniejsze rzeczy — to tylko przeszkody w moich marzeniach, a
ileż to razy zaniedbuję coś ważnego, byleby myśleć swobodnie. Przenoszą moje
rzeczy inp., mogą mi wszystko pokraść — ja tymczasem idę na spacer, gdyż akurat
rozmyślam nad stanem duszy Borowicza * w jakiejś ważnej fazie powieści. Osłostwo
życiowe, baranizm marzycielski, małpizm po-wieściopisarski.
Jutro mam jechać o godzinie 8 wieczorem. Manipulacje pieniężne już mię
podrażniły dłabelnie. Ja — i załatwienie porządne jakiegoś interesu!
Jadę — jeśli mię nota bene nie wezmą do kozy, gdyż rewirowy z Chmielnej
dopytywał się o mnie. Ale co zawiniłem — ja?
Tam, nieskończenie wysoKoT nad wielką grupą drzew, roztacza się niebieskie,
ostatnie wspomnienie zapadłego w przepaście słońca. Niegdyś pod wielkim
sklepieniem drzew w późną noc majową doznawałem tej samej wściekłości, jaka mię
teraz targa: oto nie można opisać tego, co widzą oczy. Co za rozpacz!
Najwyższe piękno — nawet odczute — musi pozostać w tobie, stopniowo gaśnie i
boleśnie się przypominając,
132 DZIENNIKI, TOMIK XVII
urąga opisowi, tym bladym, kulawym, głupim słowom, pełzającym jak dym ofiary
Kaina. A dym Abla płynie do Boga, roztapia się aż w chmurach i jest Jehowie
miłym. A ty to wiesz, a ty to czujesz — i straszna męka rozsadza ci piersi.
Zabiłbyś Abla!
7 VI (czwartek).
O czym myślę zabierając się do wyjazdu? Oto o tym, że jutro rano mijać będę moją
okolicę — robię sobie nadzieje wielkie... Smutno. Myśli jak krople deszczu w
wilgotny poranek marcowy kapią leniwo jedna za drugą — a czas od czasu podnosi
się burzliwy dreszcz. Co on znaczy? Znaczy bardzo wiele — i daj Boże, abym nie
potrzebował tłomaczyć uczuć, jakie będą rezultatem tego sylogizmu.
9 VI (sobota). Kielce.
Rezultat sylogizmu!... Onegdaj mogłem mówić o sylogi-zmach — dziś pogrążony
jestem we śnie. Snem jest wszystko, co mię otacza, snem są uczucia moje, marą są
— nie wiem nawet, czy mającą jakikolwiek związek ze mną i moją istotą
wewnętrzną, taką, jaka stanowi mię w Warszawie. Porzućmy głupotę rozumowań —
piszmy or.jyjmując za fakt już dokonany to, że szaleję za Heleną. Ciekawy byłem
siebie — a zaspokoiłem tę ciekawość tak zwykle, że mógłbym już o tym nie pisać.
Jest to jeden z przykładów choroby woli.
Noc w wagonie zeszła mi bardzo przyjemnie. W Radomiu dogonił mię wschód słońca.
Gdyby można mieć wtedy w ręku ołówek i pisać — walczyłoby się z niemocą słowa.
Jak dziś powtórzyć pierwsze pojawienie się — równolegle niemal z powierzchnią
ziemi idących — pierwszych promieni wychodzącego na świat słońca? Pani Helena,
czytając te słowa, dziwiłaby się sentymentalizmowi i dzieciństwu, lecz ona nie
doświadcza tej złości i bezsilnej męczarni ludzi, dla
KIELCE, 1888
których nic nie ma na ziemi, prócz — piękna^Na białą rosę łąki zakradają się
jasne światełka.'Cienie chowają się [za] źdźbła trawy, za krzaczki jałowcu,
gdzie zmokłe trawy gną się ku ziemi pod ciężarem czarnych kropel. Potem cienie
pełzają rowami, za kępami chwastów, za grupami małych olszyn i wielkich paproci
— ku lasom pełnym mokrej, wilgotnej, nieprzejrzanej ciemności. Jakież by to było
szczęście czekać w takim zaspanym lesie na pojawienie się bogów światła. Jak
muszą przecudnie pachnieć ubielone rosą kłosy łanu żyta! Zdaje mi się, że tam
mieszka zdrowie, jakie ze mnie ucieka.
Dwa dni, a jaka długa historia! Czy rozmawiamy z panią Heleną? Nie. Sprzeczamy
się, jak mogą wnosić z naszych rozmów otaczający. Czy opowiadasz jej swe życie,
a ona słucha cię z ciekawym smutkiem, z oczyma pełnymi współczucia? Nie. W całym
moim mózgu, w całym moim sercu nie znajduję innej myśli nad pytanie: czemu mię
nie kochasz? Ach, mogę być zadowolony ze siebie: dusza moja nie umarła jeszcze.
Oto, co się działo: gdy wszedłem do kuchni, ktoś wszedł do pokoju i doniósł pani
Helenie, że pan Stefan przyjechał.
— Jaki pan Stefan? — usłyszałem zapytanie wypadłe z ust Heleny.
Jak mię to zabolało! Nie zdawałem sobie sprawy z powiewu gniewu, jaki przeszedł
się po mnie i usiadł posępny na sercu, gdy ucałowałem rączkę pani Heleny na
przywitanie. W godzinę później już czułem, że muszę z nią mówić, za chwilę
opanowała mię namiętność wpatrzenia się w jej oczy, a potem — zahuczał wicher w
mej duszy. Słuchajcie wichru, gdy wam w grudniową noc skacze do okien, pazurami
czepia się szyb, wije się w spazmach, jęczy jak zraniony tygrys — a czasami
chodzi na palcach, cicho szepcąc, smutno mrucząc, niby pacierze za dawno
umarłych: to moja miłość. Dusza
DZIENNIKI, TOMIK XVII
cała wydaną jest na pastwę bezbrzeżnych uniesień, jak myśl Szekspira rzuca się
od rozpalonej jak żelazo do białości, wściekłej rozpaczy — do smutku mającego w
sobie morze łez; oto naraz zjawia się dzień w tej ciemności — śmiech radości,
dzieciństwa nie do darowania, aż do hymnu wesela wznosząca się pełnia uczuć
młodzieńczych, tyle zacnych, tyle czystych — a wszystko jak huragan pędzi.
Piękną jest pani Helena. Gdy dziś siedziała, bokiem zwrócona do mnie, mogłem
podziwiać te rysy całej postaci, jakie do szaleństwa mogłyby doprowadzić
Rubensa. Co jest w tej twarzy? To coś, co cię jak woń perfum uderza, gdy
patrzysz na głowy kobiece Greuze'a: to nieskończona niemal, artystyczna
piękność. Te oczy nie mają nazwy, ich nie można narysować — ach, ich nie można
nawet muzyką opisać, je trzeba widzieć, gdy są cicho myślące. Chciałoby się
podnieść te powieki delikatne, zajrzeć aż w głąb oczu i nakazać im: myślcie o
mnie! Twarz taką lubili malować wielcy poeci przeszłości — Tycjan i Rubens. Jak
ja ich pojmuję!' Tyle kobiet pięknych widziałem — cóż jest w tej twarzy, że
patrząc w nią nieraz — doznaję uczuć człowieka zamagnety-zowanego? W twarzy tej
jest najwyższa piękność kobieca — jest bowiem coś więcej niż muzyka, niż
prawidłowość... Cóż w niej jest? Spytajcie mojego serca...
Oto to jest w niej: zdolność przywoływania miłości.
A cała jej postać, w której jest całe piekło harmonii jak w muzyce Wagnera!
Ogarnia cię straszna namiętność — to już nie pragnienie fizyczne, to marzenia
bez brzegu, obsiadające cały mózg. Nic nie wiem prócz pragnienia: bądź moją!
Gdybym mógł wywołać w sobie choć jedne milionową część takiego uczucia nawet
wtedy, gdy całowałem usta Mani, gdybym znalazł kobietę, co by była zdolną
poruszyć namiętną wyobraźnię! Nigdy i nigdzie — a tu potęga wyższa nad wszystko.
Gdyby zażądała życia za jeden uścisk — oddałbym je bez namysłu, bez żalu. Jakiż
byłbym szczęśliwy — śmiałbym się
KIELCE, 1888
135
z całego świata: oto ta najcudniejsza była moją! Tak się już nażyłem długo, tyle
wycierpiałem: umrzeć z myślą, że umieram na ubóstwianym sercu...
Wieczorem chodziemy pod rąkę przez ogród — pod Kar-czówką. Czasami nic nie
mówią, idą tylko i doznaję niezmiernej satysfakcji, myśląc o śmierci u nóg
Heleny. Cóż mię obchodzi, że ona mnie nie kocha?! — wszak ja kocham ją bardziej
niż pragnienie sławy...
Czasami spod czarnej sukni wysuwa się brzeżek bucika — wtedy myśli chodzą po
elipsach marzeń; czasem na sekundę przytulę ją do piersi — wtedy jestem
szczęśliwy; czasem ona uściśnie mi ręką lub pocałuje — wtedy dusza zamiera: i
oto szczęście całego mojego życia. Jutro stąd jadą; nic, nikt i nigdzie nie
oczekuje na mnie — prócz jednego niedostatku — czemuż Hela nie chce mi oddać
całej siebie na ten jeden dzień? Czemu? Nie wiem — zresztą nie do szczęścia się
urodziłem... Łzy nawet nie chcą płynąć.
10 czerwca (niedziela).
Przekleństwo wszystkim smutkom powstałym z miłości! Nic gorszego nad połączenie
się dwu tych katastrof — miłości i głodu. Należą one do jednej rodziny: obiedwie
wyniszczają moralne zasoby człowieka; nigdy nie nasycone, nienaturalne,
niezgodne z żadną logiką, pożerają energię. Zdaje mi się, że od chwili, gdy się
tu znalazłem, energia zdmuchniętą została. Gińmy szybko!
Dziecinny jestem, że o tym wszystkim piszę, bo napisać wszystkiego niepodobna.
Niepodobna też dłużej myśleć — trzeba uciekać od tej, którą tyle kocham. Smutne
jest wszystko w życiu — ale najgorzej jest wtedy, gdy nie można i nie warto
marzyć o szczęściu. U Gounoda są czasami allegra*,
DZIENNIKI, TOMIK XVII
w których przegląda taki stan duszy. Jest szczęście na ziemi, jest radość — lecz
nam nigdy nie dano jej oglądać. Stąd ta nieskończoność smutku bez łez, bez
wyobraźni.
Dziś zrozumiałbym lepiej trzeci akt opery Manon. Gdy ją słyszałem, budziły się
tylko bolesne wspomnienia i dlatego je odegnałem. Rozumiałbym ten nieskończony
polot całej orkiestry i głos śpiewaka, żebrzący z całym wysiłkiem u widma
miłości: „Opuść mię!"
Opuść mię! Co nas łączy, co ciebie przywabia, co ciebie nawołuje w gościnę duszy
mojej? Czyż samotna niedola tylko wydała ciebie, czy jesteś złą klątwą na
wieczne czasy?
A przecież — jakże bym pragnął, aby te uczucia nerwowe zjawiły się niedługo, gdy
będę umierał. Ale wtedy nic do mnie nie przyjdzie, nic prócz jakiejś brutalnej
choroby. Na jakimś pustym poddaszu umrę zapomniany od tych, których tyle
kochałem. Wtedy nikt nie przypomni sobie o mnie — i co dziwniejsza, nikt mnie
nie będzie żałował — prócz Wacława.
Tak, pragnąłbym, aby uczucia dzisiejsze nawiedziły mię, gdy będę umierał!
Zdawałoby mi się, że żyłem szczęśliwie.
11 czerwca (poniedziałek).
Nie ma nic przyjemniejszego nad rozmaite gatunki starych ciotek, mających ten
wspólny im przymiot, że są obecne ciągle, wszędzie, zawsze baczne, zawsze
czynne, nie-spracowanie bystre w obserwowaniu. Kocham te istoty i dlatego nie
życzę im, aby je nabito w armatę ł wystrzelono w kierunku Niemiec, lecz sam z
ochotą kazałbym je gilotynować z pozostawieniem zresztą każdej młodego księdza,
który by im uprzytomnił przyjemność świata tego i rozkosze niebieskie
jednocześnie — w ostatniej godzinie.
KIELCE, 1888
137
Dobrze, że oddaję się zupełnie nieświadomie nieustannym (T podmuchom goryczy,
gdyż z tych ciężkich kamieni zbuduję ( fundament mojej sławy. Wówczas nawet pani
Helena żało- (^ ~wać będzieTże~mhie z tak lekkim sercem podporządkowy- ) wała
rozmaitym panom naczelnikom — to takim, to innym/
W nocy. Posępnej myśli nawija się ten tylko sonet wielkiego poety *:
Odpychasz mię? Czym serce twoje już postradał? Lecz jam go nigdy nie miał. Czyli
broni cnota?.... Lecz ty pieścisz innego. Czy że nie dam złota? Lecz jam go
wprzódy nie dał — a ciebie posiadał.
Gdy idziemy pod rękę pod wielkim sklepieniem drzew w ogrodzie, gdy opiera się na
moim ramieniu jej główka cudowna, gdy usta szepcą najczarowniejsze słowa — któż
by sądził, że dzieli nas taka ogromna bryła lodu, kto by sądził, że los wybrał z
jej serca wszystkie uczucia dawne, nie zostawiając tyle nawet pozornych, by mię
otumanić. Spotkać fatalnym zbiegiem wypadków kobietę, za którą się szaleje,
której niepodobna zapomnieć, ożywić w sobie uczucia wszystkie, oddać się na
pastwę wspomnień, wyciągać ręce po upragnione szczęście, po swoje, otrzymane od
niej w podarunku szczęście, widzieć ją, tyle razy marzoną, tu, na sercu, z
uśmiechniętymi ustami — i odchodzić wzgardzonym, z fatalnym wyrokiem: minęło.
Minęło szczęście twoje... Bolą cię oczy, gdy patrzysz na dalsze życie. Zawsze
puste, samotne, podłe. Ona nie daje ci na nie nawet błogosławieństwa litości.
Zapomniała. Zapomniała o tym, co ty pamiętasz nie już sercem, nie mózgiem — ale
oddechem, ale krążeniem krwi, ale odruchem myśli. Kiedyż zapomnę ja? Nigdy, ani
u wrót śmierci, ani u wrót obłędu. Zapomnienie. O, bądź przeklęte, ty, morze
bezdenne, gdzie utonęły pieszczoty mojej Heli, śmiech jej srebrny i łzy czystej
miłości.
138 DZIENNIKI, TOMIK XVII
Serce zżyma się boleśnie, mózg myśleć nie chce. Już nie wychodzić z tego
błędnego koła! Po cóż walczyć! Czyż na końcu tej walki, tyle strasznej, czeka
mię jeden uśmiech, jedno uściśnienie ręki mojej Heli? Nie. Nie czeka nic.
Szczęście inni z niej wypiją, jej sercem się wykarmią, jej pięknością się
nasycą, jej uśmiechami, opowiadaniami tajemnic jej duszy, pieszczotami jej,
dobrocią — ach, i miłością — wszystkim zbogacą się inni, inni, inni... Dla
ciebie ma ona surowe słowa wzgardy, milczenie nierozumienia cię, obojętność i
zapomnienie o tym, że tyle lat ją kochasz, że rozumiała cię, że cię kochała.
Zapomniała już, że cię kochała...
Czemu los przygotował mi w życiu samą tylko samotność i samą niedolę? Czemu,
czemu i czemu wieczne!...
Nie nieszczęście, lecz szczęście jest anomalią, potwornością. Urodziłeś się po
to, aby walczyć, cierpieć ł w cierpieniu umrzeć. To takie proste!
Pamiętaj te słowa, gdy gorycz falami uderza na serce, pamiętaj je, gdy wszyscy
cię opuszczą, pamiętaj, gdy pogardzi tobą kobieta, którą zbogaciłeś całą duszą
młodzieńczą, pamiętaj i wtedy, gdy, zapomniany przez nić; błogosławić będziesz
wspomnienia obojgu wspólne.
*
12 VI (wtorek).
Pomimo wszelkich zaprzeczeń najgłębiej myślący filozof naszego wieku,
Schopenhauer, kochał się w jakiejś Niemce, która trzymała go pod pantoflem,
która była głupią nieskończenie i która niewarta była zamiatać pokoju wielkiego
filozofa. Fakt to dość wymowny. Człowiek ten przez całe życie przeklinał tę
miłość — a jednak poddawał jej się przez całe życie. Myślę o Schopenhauerze, bo
nikt może spokojniej nie przypatrywał się życiu nad niego, nikt więcej, realniej
i praw-dziwiej nie cierpiał. Goethe poddawał się mękom miłości
KIELCE, 1888
139
umyślnie, gdyż uczyły go, jak stwarzać arcydzieła — Scho-penhauer poddawał im
się z nienawiścią.
Gdyby rozkosz płciowa nie istniała, czyżby każdy nie miai dosyć litości nad
przyszłymi pokoleniami, aby uchronić je od nieszczęścia narodzin?
Biedni my ludzie! Od mędrców do prostaków jak ja, nie zdających sobie sprawy z
tego, co czują i popełniają, wszyscy poddani nieszczęściu miłości. Samo ono w
sobie stanowi cykl połączonych ze sobą goryczy — a cóż mówić o reszcie, o tych
przepaściach, gdzie chodzi się dzień i noc szukając zawsze — zadowolenia,
zadowolenia...
Nie ma go nigdzie — nawet u bram raju. Trzeba czuć pogardę do życia i
wszystkiego, co je stanowi, gdyż nic innego czuć nie warto.
Był jednak na ziemi człowiek szczęśliwy: Carlyle. Żona jego kochała w nim nie
tylko człowieka, lecz i to wszystko, co Anglia rozumiała pod słowem — Carlyle.
Czy popychała ją do pożądania tego — miłość? Nie — ambicja. Ambicja — drugie
podłe uczucie ludzkie.
W nocy.
Przed chwilą tu przyszedłem. Chodziłem daleko w pole. Co myślę, co robię?
Szaleję. Rzuciłem się w to morze na łeb, na szyję. Pamiętam chłodny wiatr, jaki
mię całował w gorące czoło, pamiętam zroszone kłosy żyta, jakie mię muskały po
rękach — zdawało mi się, że to Hela całuje mię w czoło, że to Hela pieści moje
ręce. Złudzenie! — moja Hela w zawiei przepadła...
Z dalekiego wzgórza widać było jej okno; światło w nim chwiało się w różne
strony — to mnie pulsowała krew
DZIENNIKI, TOMIK XVII
w skroniach. Usta spieczone gorączką szepcą jakieś wyrazy, głowa cała płonie,
nogi się chwieją. Co mnie jest? Jestem bardzo, niewymownie chory. Staram się
zapomnieć, co się ze mną stało, chcę zadusić rękami myśli o niej — i nie mogę.
Widzę ją, słyszę ją, dotykam jej rąk, całuję jej usta ciągle — pomimo że jest
nieobecną. Wokoło mnie toczy się wesoła rozmowa, ja sam staram się śmiać.
Głupota!
Nie nawołam jej, nie chcę nawet tego, chcę nie być dzieckiem, a pomimo to burzę
się jak para — i chyba oszaleję. Gdzie jesteś, ukochana? Nie poznaję cię, nie
rozumiem. Czyż to ty odpychasz mię ze wzgardą, czy ty nie chcesz dla mnie
poświęcić cierpienia? Wiesz, ile wycierpiałem dla ciebie... Czyż mogę odchodzić
tak, bez serca twego, pozbawiony bogactw moich?
Miłość moja jest czystą, nic w niej nie ma podłego, jak czystymi są mity
greckie. Gardzisz nią.
Uczucie zemsty jest tak słodkie, jak uczucie miłości. Niech nikt nie chce
poruszać mię aż do głębi — wtedy otwiera we mnie oczy zwierzę nieznane mi dotąd.
Gdy chodziłem w pole, diabli szeptali mi pokusy łudzące. Go najdziwniejsza — to
pokusy te nie trwały chwilę, l>;cz trwają długo, ciągle, uparcie. Zemścij się!
Podłość? Podłością jest dokuczać mnie, zaczepiać piekło rozpaczy. Nie mam nic do
stracenia, nic, czego bym żałował. Wstępuje we mnie odwaga, przed którą zamykam
powieki.
13 VI (środa).
Pomysł do noweli:
Zobaczył ją po raz ostatni w życiu, wtedy gdy góry niedoli zwaliły mu się na
ramiona, wtedy gdy odbiegała chęć do dalszej pracy, do dalszego zdobywania
życia. Dla błahego uporu — odmówiła mu pocałunku. Namyśliła się — być cnotliwą.
Łudziła go jednak z ochotą, bawiła się nim z przy-
KIELCE, 1888
141
jemnością. Wtedy poznał, że go zawiodła na zawsze — i dziwnym biegiem wypadków
cios ten był ostatnią kroplą, jaka przepełniła kielich goryczy jego życia.
Wtedy, w samotną noc, gdy przy otwartym oknie słuchał szelestu liści małych
drzewek wiśniowych — przyszła do niego idea zemsty. Nie idea — lecz potrzeba
upodlenia się, chęć zabicia wrodzonej mu szlachetności, marzenie zniszczenia
wszelkiej nadziei szczęścia swego, jej, wszystkich. Zginąć samemu i zamordować
wszystko.
Zrobił rzecz prostą: napisał do męża swej ubóstwianej, powiedział mu wszystko,
zaznaczył wszelkie szczegóły; list zapieczętował, sam odniósł na pocztę i bez
wahania rzucił w skrzynkę. Przyznał się do wszystkiego, zdradził swą miłość, swą
tajemnicę, swoją ojczyznę, swój skarb... Ciekawy tok myśli.
Mąż — nie wziął go za wariata, owszem, w dzisiejszych podle kupieckich czasach
powziął myśl rycerską: postanowił strzelić w łeb kochankowi swej żony. Poprosił
go o schadzkę. Spotkali się. Wtedy kochanek podniósł, jako wyzwany, rewolwer
pierwszy — i zabił męża swej ubóstwianej. Zjawił się potem w zarządzie
policyjnym i opowiedział o wypadku. Reszta już nieciekawa.*
m
Pomysł dobry, gdy go się wypełni całkowicie. Kochanek będzie znamiennym
bohaterem, typem pewnego gatunku ludzi, jaki nie umiera nigdy. Czy będzie
prawdziwy? O, tak! Rozumiem wszystko, co czuł, co myślał, rozumiem, bo wiem tę
straszną, nadludzką, gwałtowną złość uderzonych w twarz — pogardą i wstrętem.
Wtedy człowiek pali się ze wstydu, zdaje mu się, że go szarpią ludzkie języki,
że wszyscy wiedzą o jego hańbie. Zjawia się wtedy na ratunek zemsta. Zniszczyć
wszystko!
Michelangelo, rozbijając posąg, jaki zawiódł jego natchnienie, musiał czuć to
samo, gdy mówił: „Giń — ja teraz
142 DZIENNIKI, TOMIK XVII
próżnować będę!" * Zabić wszystko, niechaj przepada! Doświadczyłem l ja raz
tegoż uczucia, gdy po trzydniowym głodzie — wracałem bezsilny do domu i ze
spokojem szeptałem: ,,Niech wszystko pioruny spalą!" To niebezpieczna chwila. Na
tej granicy kończy się uczciwość i rozpoczyna podłość. Nie można drażnić
człowieka, gdyż wówczas staje się podrażnioną panterą i rzuca się choćby na
samego siebie. To nie chore nerwy, to rezygnacja boleści — nadmiernej. Tacy
ludzie idą albo na męczeństwo, albo na szubienicę. Najgorzej zaś, gdy podobne
myśli urodzą się w naturze spokojnej i uczciwej. Wtedy biją w niej czarne
skrzydła wielkich ptaków, wtedy słyszą oni ponury świst ich skrzydeł wielkich i
nie mogą dosłyszeć głosów dochodzących z ziemi z prośbą o wspomnienie...
Gińcie, marzenia duszy mojej, giń, szczęście moje — ja teraz próżnować będę.
Doznaję drugi raz w życiu decydowania się... Minuta męczarni. Jeśli to wykonam —
przejdę na dmga stronę mojego życia; jeśli nie wykonam — będę sobą, ale .» całe
piekło słabszym.
14 VI.
Te olbrzymie cierpienia i radości nieskończone — wszystko razem wzięte jest
niczym. Jedna, niezawodna, jedynie realna jest śmierć.* Czego ja doświadczałem
wczoraj, czego doświadczam dziś? Koła toczą się po mej głowie, ziemia zdaje się
wstrzymywać w obiegu — to znowu usta składają się do śmiechu bez miary i końca,
radość wypełnia duszę, chciałoby się wszystkich ogarnąć w ramiona z szeptem:
jakżem szczęśliwy!
Czy szydzi ze mnie? To niedobrze — gdyż za daleko zaszedłem w odwadze. Ach,
jeśli szydzi ze mnie!
KIELCE, 1888
143
Chcę być uczciwym, przysiągłem sobie oto tak: chcę być uczciwym. Co będzie,
jeśli mi ona to wydrze? Diabli mnie kuszą...
Takie oto uczucia składają się na moją miłość.
Ale wołam cię, dniu dzisiejszy: otocz mię sobą jeszcze we śnie. Oto na tym sercu
ułożyłem głowę. Patrz w jej oczy, słuchaj, co mówi, puść wszystkie myśli i
uczucia na wolność, nie kręptuj ich podejrzliwością — a potem pomyśl, że to
wszystko złudzenie: ani cię kochała, ani kocha. Nudzisz ją, czasami ją
zajmujesz, gdy jesteś obok niej w pewnych minutach, czasami... — Boże mój, wyjm
z serca mojego tę miłość!
Dziś szliśmy około zamku*. Miała czarny kapelusz i pąsowy szal — zresztą o czym
ja mówię? Chcę pisać o dzisiejszym wieczorze, o piekle radości i burz wściekłej
rozpaczy. Nie mogę pisać. Spać, spać — i nie budzić się więcej!
Ha, co ma się stać, niech się stanie, nie darmo ta myśl urodziła się w głowie,
nie darmo tu przyjechałem i nie darmo pani Helena drwi ze mnie.
19 VI (wtorek).
Co tu robię dotąd, czego tu siedzę, dlaczego nie wracam do Warszawy? Pytania te
czasami przesuwają się koło mych uszu jak świst bata. Unikam też ich ile
możności. Tutaj nic nie robię, nie myślę nawet o tym, co zamierzam, nie wychodzę
na miasto. Nocuję w „gabinecie" pana Ż.*, do którego to gabinetu zjawiam się
późno w nocy, powracając pijany od pocałunków, z ramion Heli. Zamykam drzwi,
rozbieram się szybko, gaszę światło, rzucam na posłanie i o niczym nie
144 DZIENNIKI, TOMIK XVII
myśląc zasypiam jak kamień. Rano przez zamkniętą okiennicę i zasuniętą storę
wsuwa się jakiś mizerny, niezrozumiały odblask dnia, wstaję, ubieram się, piję
herbatę i idę znowu — do Heli. Niezliczone pocałunki spajają usta, wyuzdane ręce
pieszczą się bezmiernie ciągle, namiętnie, stale. Czasami zmuszony jestem
zapomnieć, że jestem sobą, wydaje mi się, jakoby ja i Hela — to jedno,
nierozerwalne, całe — das Ich. Co za ułuda! Zaledwie się odezwie — wszystko
pierzcha. Przepaść rozdziela nas. Nad nią spajają się nasze ramiona i kojarzą
usta.
Popadłem w stan uśpienia. Żadne nieszczęście nie obe-szłoby mię, żadna niedola
nie złamała. Jest to stan analogiczny ze stanem, jaki wywołuje zagłodzenie się i
nędza fizyczna. Pospolicie mówi się o tym: „młodzieniec zbaraniał".
Wczoraj spotkałem się z gimnazjalnym kolegą, studentem matematyki z Kijowa — W.*
Zmuszał mię do opowieści o naszych działaniach w Kole warszawskim, o którym coś
słyszał. Jak mi strasznie ciężko było przypomnieć sobie te rzeczy, te walki!...
Pielgrzymie nasz!
Ach, co się z tobą stało?...*
Codziennie o godzinie ósmej idziemy na spacer do ogrodu. Ciemne sylwetki
przesuwają się koło nas, nosy oficerów starają się przewąchać, co się dzieje pod
naszym parasolem, gdy osłonięci nim od deszczu szybko idziemy tuląc się do
siebie, dziewice kieleckie starają się sobie przypomnieć mnie na próżno, księża,
stare mężatki oglądają się za Helą. Jak to przyjemnie chełpić się ukochaną!
Ściemnia się w cienistej alei, nie odróżniasz już twarzy. Wtedy głowy nasze
pochylają się do pocałunku. Czasami
PAŁAC W KUROZWEKACH
KIELCE, 1888
145
tuż wlecze się jakaś tajemnicza postać — osłaniamy się parasolem bardziej
jeszcze i całujemy jeszcze serdeczniej. Trawy pachną, duże krople deszczu
przedzierają [się] przez sklepienie kasztanów — lubo tak, wesoło, świeżo dokoła
i w duszy.
W pogodę idziemy za ogród, w stronę Karczówki, aż do plantu kolejowego. Tam
żywopłoty akacyj stoją po bokach i otwierają się prześliczne panoramy na
okoliczne lasy i góry. Kępy drzew i sine tło niebieskich lasów, dalekie wsie,
wzgórza owiewa niebieski zmrok, wychylają się z załamów gór ruiny zamku w
Chęcinach — urocza, wspaniała ziemia...
20 czerwca (środa).
Onegdaj byliśmy, rzecz prosta, w ogrodzie. Deszcz był duży. Na piasku uliczek
uformowały się maleńkie zagłębienia od upadających co chwila kropel. Ulice
ogrodu puste są zupełnie — słychać też każdą kroplę, jaka upada w gęstwinę
liści, ślizga się po splotach grubych gałęzi i ciężko, z jękiem rozbija się na
piasku. Ogromne korony drzew chwieją się w różne strony. Ołowiane chmury ciągną
stadem, wicher popędza je biczem, którego przejmujący świst miesza się z jękiem
kasztanów i wiązów, którym sen burza przerywa. Deszcz tnie w liście, dziurawi je
i wichrzy, szeleści na kiściach tymotejki i traw rozlicznych...
Przy końcu ogrodu jest okrągła weranda, gdzie ukryć się można przed deszczem.
Ciemność ją zalega coraz grubsza. Tam Hela wbiegła szybko — szkoda bowiem było
jej ładnego okrycia o kolorze miedzi...
Pamiętasz, kolego, Eneidę? Lubisz przypominać sobie ten wiersz:
m
im-
Speluncam deveniunt...*
Deszcz ustaje, nacicha jego szelest. Wracamy. Serce bije, rozszalałe jego
uderzenia stukają znajdując echo aż w skro-
ić — Dzienniki t. V
146____________ _____ ____ ___ ___ DZIENNIKI, TOMIK XVH
niach — bije jak szarpana swawolną ręką a za mocno naciągnięta struna. O,
Helu!...*
W ogóle wolę brunatne pończoszki od białych — dlatego może, że nóżki w
brunatnych pończoszkach wyglądają smukłej, namiętniej. Lubię oprzeć głowę na
nóżkach — zdaje mi się, że śpię na bukietach czarnych róż; lubię całować je,
pieścić — a najbardziej lubię, gdy są bezsilne, usuwają się, uciekają od siebie.
Wtedy... (Młodzieńcy z klasy piątej nie powinni doznawać uczuć podobnych).
21 VI (czwartek).
Sam tu jestem. Okno otwarte, firanka kołysze się w różne strony. Hela poszła z
jakąś wizytą. Leżę na sofie, puszczając w górę dym z papierosa. Ogromna,
niebieska, o miedzianym odbłysku chmura zbliża się na skrzydłach wiatru. Żyto
rosnące niedaleko drży wszystkimi kłosami, przerażone kartofle kiwają się jak
młode Żydówki. Rozkoszny wiatr!
Jakaś leniwa niemoc ma mię w swej opiece. Niemoc ta pddobną jest do chmury, jaka
się zbliża. Jak chmurę niosą ją tajemnicze wichry, niewidzialne
iiajby:»Uzejszemu oku, jak w chmurze migoce w duszy mojej co chwila piorun
namiętności i rozlega się pomruk gromu, przesuwają ciemne, piekielne, posępne,
grube, potworne obrazy, z których ani sobie zdać sprawy, ani ich wytłomaczyć,
ani odrzucić nie może chore serce.
Kiedyż nareszcie wyprostują się wyłamane skrzydła, kiedyż nareszcie wylecę z tej
przeklętej ziemi zajrzeć w oczy wiecznemu słońcu?
Pieszczoty nieustające, z każdym dniem stwierdzające, że tam się zaczyna miłość,
gdzie kończy się skromność i wstyd-liwość... Pąsowa halka, płytkie jak moja
filozofia pantofelki,
KIELCE, 1888
147
niebieskie czy zielonkowate pończoszki, piersi pozbawione gorsetu a osłonięte
czymś, oo łatwowierni gotowi nazywać koszulką, białe ramiona półowalne,
spadające półkolem jak na starych posągach greckich, pełne, gotowe drżeć i
zamykać się trwożliwie za lada szelestem, i ta linia talii i bioder, ta linia
tajemnicza, co jak szpagat przewiązuje wszystkie postronne myśli — oto na co
choruję. Głupcy tylko widzą w nagościach Odrodzenia — drastyczność. Ciało
kobiece jest nie już pięknością — ale szczytem artyzmu. Opisać je czy namalować
— znaczy wedrzeć się na niedostępną Ararat. A gdy te linie gną się, zwijają,
łamią namiętnie, gdy te ramiona białe otaczają szyję, gdy tulą się biodra i
przywierają piersi, gdy oczy te przeklętej, zimnej, dumnej, zagadkowej piękności
— schylają się z tęskną, wyczekującą pokorą, gdy marzą wobec ciebie, gdy włosy
się splatają, ręce mocują w1 za które chcemy iść na śmierć. Gzego one nauczą swe
dzieci?
Toteż dusza samotnie błąka się po otchłaniach. Ducha Heli tam nie spotka, on
woli wesołą rozmowę z prostytutką moskiewską niż ten świat, ten kraj boskich
przykazań, ten zakon nieustający, to prawo wszechpotężne, ten wrzask zranionych
milionów ludzi: naszą ojczyznę...
Uciekam czasami do staruszki siwowłosej, pani K.*, i słucham jej opowiadań.
Zdaje mi się, że ze starego pargaminu czytam rewolucyjną pieśń. Inny świat,
świat starej miłości, którą ja jeden pojmuję. Zacna ojczyzno — ciebie nie znają
damy, jakie my kochamy...
Lube sylweteczki przesuwają się z rzadka przed moimi oczami. Patrzę na to jak na
lalki, ustrojone w stare gałga-ny — nawet mię nie śmieszą te filistry i barany,
te osły w mundurach wielkich urzędników gubernialnych. Czasami się śmieję z
jakiegoś wielkiego męża, oo jest zausznikiem
l
1 W tym miejscu wyrwana kartka; następuje dokończenie zdania,
którego początku brak.
148 DZIENNIKI, TOMIK XVII
p. gubernatora, inny żeni się z nieprawą córą tegoż władcy guberni, inny jeszcze
jest oszustem zwykłym. Wszyscy są poważani wszędzie i z pogardą patrzą na
ciebie. Coś za jeden? — czytasz w ich „zdolnych" oczach.
Ja sam wciągam się powoli w to rybie stado. Jem tak, że sadło można by ze mnie
wykrajać, a teraz, gdy leżę bezczynnie, kroplami kapie ono ze mnie. Czasami
tylko szatany namiętności patriotycznych budzą się we mnie. Wtedy drę pazurami
głupie serce, podłe serce, co nie chce, nie każe smagać biczem tych zgłupiałych
i spodlałych stad ludzkich. Ach, ileż razy dławi mię śmiech straszny, okrutny,
śmiech nienasyconej zemsty! Piękne panie raczą twierdzić, że jest to egzaltacja
patriotyczna.
Wczoraj w ogrodzie spotkałem gromadę studentów, ongi kolegów śp. gimnazjalnych:
H., „kościotrup z bakami" — prawnik z Charkowa; W., „Maniuś" — matematyk z
Kijowa; F., prawnik z Petersburga; L. —: Żydziak, takoż prawnik petersburski; M.
— z Moskwy; Stach M. z Charkowa i inni.* Byliśmy na kwaśnym mleku u
Trzaskalskiej pod Kar-:zówką, jak ongi, za dobrych starych czasów. Wspomnienia,
opowiadania, anegdoty, wesołość, wrzawa — jx-.odość. A więc to prawda, że nie ma
nic milszego nad dób t ą, niezapomnianą szkolną ławę!...
A przecież i to wszystko marne chłopy!
24 VI (niedziela).
Potrząsaj mocno błazeńską czapką, zagłuszaj szepty i szmery rozpaczliwe! Ze
śmiechem, z pustym śmiechem powtarzam stare jak świat, głupio tragiczne: ach,
umrzeć! Jestże w tym sens? Młody, pełen nadziei, sił! O, tak — mam minę
prowincjonalnego aktora...
Mówmy o czym innym. O pani Helenie? Nie, przyjacielu: to za tragiczne na tak
piękny wieczór. Zresztą pani Helena
KIELCE, 1888
149
spaceruje obecnie z panem B., starym emerytem, w publicznym parku. Czy sądzisz,
że przełożyłaby twoje towarzystwo nad towarzystwo jego? Nie, on bowiem powie jej
z tysiąc razy, że jest ładną, a ty nie mówisz tego. Kobiety lubują się w ładnych
wyrazach, splatanych nad ich czołem. Wieniec taki przyjmują od wszystkich, nawet
od emerytów. To sprawia im przyjemność podobną do zapachu. Zostawmy je w
spokoju.
Oto pisze ksiądz Antoni* w odpowiedzi na list mój: „Ze Stefanem źle będzie,
jeśli pani Helena nie wywrze na nim wpływu." Kapłan ten ma tu na myśli wpływ
dodatni; o ujemnych nic nie wie. Przebaczam mu z wysokości nieszczęść, na jakie
nie wdziera się ewangelia*. Zjadłszy kolacją, apostoł taki nie wie, co znaczy
ogryzać na obiad, śniadanie i kolacją — paznokcie; nie wie, co znaczy bezsilnie
unosić się w przepaściach, konać z rozpaczy, że życie ucieka, a nie ma środków
przedłużenia go na nieśmiertelność.
Ach, dosyć! Mówmy o teatrze. Wczoraj towarzyszyłem paniom na teatr amatorski.
Lubię gwarną salę kieleckiego teatru, gdzie wszyscy się znają, wszyscy kłaniają,
jedni o drugich mają dokładne informacje, jedni o drugich wiedzą, kiedy
mianowicie pierwsi lub drudzy chorują na niestraw-ność. Ukryty w cieniu loży
patrzałem na tę salę — ale innymi oczyma: patrzałem przez te powiększające
szkła, jakie stanowi kontur główki pani Heleny. Zdaje mi się, że ot, ot — naleci
jakaś siła i wydrze mi ją sprzed oczu i z serca. I wściekłymi oczami śledzę
ruchy jej głowy, a krew bije mi w skroniach, jakby czaszkę miała rozbić na
części. Czy to zazdrość? Nie — nadmierna, okrutna, pozbawiona nadziei,
pozbawiona szczęścia miłość... Z jakąż radością rozbiłbym o łby spektatorów
lornetki zwrócone na nią, ach, wbiłbym je im w oczy aż do głębokości mózgu!
Zszedłem do krzeseł, aby stamtąd na nią popatrzeć: zdawało mi się, że cała sala
patrzy na mnie, wytyka mię oczami, szepce do ucha: to ona go tak opętała.,,
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Nie chodźcie, panowie, do teatru z kobietami, które bez nadziei kochacie.
Nad wodospadem Niagary woda pędzi z szaloną szybkością. Pewien dziki, płynąc Ba
maleńkiej łódce, mocował -się długo z prądem, lecz widząc, że nie zwycięży,
położył się na dnie łodzi, okrył opończą i odrzucił wiosła. To ładna minuta w
życiu. Minuta spokoju, poprzedzająca majestat śmierci. Nie zaznać takiej — jakaż
filisterska, urzędnicza, świńska doba przedśmiertna!...
26 VI (wtorek).
Zakochać się nie znaczy — kochać... Można kochać się do szaleństwa —
nienawidząc... Tylko jeżeli się poczyna nienawidzić w jesieni miłości — to
niedobrze.
27 VI (środa).
Wczoraj i dziś Helunia uszczęśliwiała mię sobą. (Poetycznie powiedziane:
uszczęśliwiała.) Zostajemy sami, okna po-zasłaniane od słońca, w pokojach jest
nie to gorąco, lecz przedsmak, zapach upału. W tym półzmroK. i „Dlebezpiecznym
widzę ją ciągle, czasami z obnażonymi ramionami, dostrzegam tajemnic toaletowych
— jasnozielonych pończoszek, pantofelków, pąsowej halki, kusząco haftowanych
kaftaników; nieraz zastaję ją rozebraną już w łóżku — wtedy siedząc obok na
fotelu przyglądam się czarnej główce, lyle uroczej na śnieżnym tle poduszek,
ramion i nocnej bielizny. Marzę...
Gdy zostajemy sami — serca biją, pulsuje krew... Któż wtedy odpowiada za siebie?
Diabli stworzyli piękność, gorąco, półzmroki, pocałunki, pieszczoty. Potem
wołają: ach, ty nieuczciwy — to mężatka!
KIELCE, 1888
151
28 VI (czwartek).
Miłość nasza — jest miłością męża i żony, nie jesteśmy kochanką i kochankiem.
Złożyło się ma to wiele rzeczy: usposobienie i nawyknienia Heli, ciągłe
oddalenie ode mnie, zresztą ta raieprzerwialniość miłości, jaka połączyła nas
niby ślubem.
Z wolna zaciera się w umyśle Heleny różnica między mną i panem Leonem. Mógłbym
go w życiu jej zupełnie zastąpić. Znowu tu jej charakter główną gra rolę:
poszaleć, narobić głupstw, raz w życiu złamać łańcuszki małżeńskie i długo potem
pamiętać — Hela nie potrafi. Zabiłyby ją skrupuły, skrupuliki, pozory, drobiazgi
— za to odda ci się, podda twej woli, nawet marzeniu, ale tak... jak mężowi
przywykła. Droga moja Hela!
Gdy budzę się z radosnego snu upojenia, podnoszę z jej czarujących ramion —
przesuwa się myśl: jesteś nareszcie moją, nie jego żoną.
l lipca (niedziela).
Wesołe życie! Dużo by o nim mówić z uśmiechem na ustach. Piękne panie, jedzenie
kotletów, spacery, wizyty, odwiedziny, literatura...
3 lipca (wtorek).
Kończy się dziennik...
Go się wraz z nim kończy, co się ma zacząć!... Straszne, nie do ścierpienia
życie gra jak rozbestwiony organ. Nędza, dobiegłszy do kulminacyjnego punktu,
stanęła w milczeniu jak zwierzę gotowe zadławić mię co chwila. Gorzkie moje
życie — ach, jak gorzkie!
Panie wyjeżdżają w tym tygodniu do Biały — i ja więc wyjeżdżam. Ze strasznym
trudem pisać to muszę, gdyż pozostawanie tu było jedną z tych małych,
niewyraźnych podłostek, jakie popełniać zmusza taka bieda, w jakiej ja żyję.
Parę dni temu spotykałem ciągle istada moich rozmaitych krewnych. Do jednej z
tych gromad przyłączę się i po-
152 DZIENNIKI, TOMIK XVII
jadę aż pod Sandomierz, do Smiechowic, włości p. Teofila S.* Będę w Chobrzanach,
Pęcławicach *, Kurozwękach — słowem, wszędzie, gdzie nie chciałem być nigdy
przez zemstę za moją siostrę. A, pal diabli! Cóż począć l
5 VII (czwartek).
Nie piszę zupełnie — dusza zleniwiała, serce zdenerwowane, myśli przykute do
jednego przedmiotu. W ciągu paru ostatnich dni odbywał się ślub i wesele panny
Tekli K.* Uroczystości te sprowadziły z Siedlec, Lublina, Miechowa i innych
grodów wiele panien: Jadwigę M.*, Stefanią Z., Kornelią K., Celinę Ż. i inne.
Część tego grona mieszka u nas, nocuje, ubiera się, gada, gestykuluje, krzyczy i
wydziela woń perfum (jako pogromcę panieńskiego siarkowodoru), kładzie i
rozrzuca pantofelki białe, czarne, pozłociste, pończoszki żółte, różowe, suknie,
parasolki, kasetki, spódniczki, szczoteczki, wachlarze, majteczki — słowem, cały
kram tych istot dwunożnych, tych marnych istotek, nie wartych wspomnienia, a
jednak ciekawych, zaciekawiających, sprawiających kurcze w kręgach mózgu.
Ja, pomimo zaprosin i nalegań, nie byłem na weselu, gdyż rnój mundur nie nadaje
się do wesela — i:b.yl>a do liumny. Natomiast onegdaj byłem u pp. Ż., gdzie
spotkałem raz pierwszy śliczną doktorową L.* Ma duże niebieskie oczy,
nieruchome, leniwe, jakby zamagnetyzowane. Wydaje się, że przed tymi oczami
unosi się obłok błękitu, rozciągający się aż na powieki. Śpiewała mocnym, pełnym
uczucia głosem Konopnickiej Na fujarce *, grała, a ja... przyglądałem się Heli.
Ach, jak lubię podsłuchiwać rozmowę Heleny z kimkolwiek prowadzoną i męczyć się,
drapać, kaleczyć zazdrością!... Lubię skądś, z trzeciego pokoju patrzeć na nią i
czasami mieć minutę radości, gdy mię w gronie, w tłumie mężczyzn odnajdą łaskawe
oczy.
1 W autografie: Panisławicach.
KIELCE, 1888
153
Panna Celina bywa tu często. Wczoraj leżała w całej swej niepomiernej długości
na łóżku, obok siedziała Hela, ja z tyłu na krzesełku — i kłóciliśmy sią.
Litwinka jest kapryśną aż do histerycyzmu, podlega najsprzeczniejszym podmuchom
wrażeń, mieni się w zasadach — nie wiem nawet, czy jest dobrą. Dokucza mi za
moją małomówność, oświadcza się niemal z miłością i sądzi, że ja nie żartuję z
niej także. A, pal ją diabli!
Z Helą chodziemy często pod Karczówkę na spacer. Cudne okoliczne góry
niebieskie, cichy, nienaruszony spokój, pogodne niebo wieczorne — i ona, moja
najładniejsza, w jasnym płaszczyku. Szereg dobrych rozmów, przyjaznych zwierzeń
łączy się w duszy z tą pogodą, z cieniami oczu w jeden długi, świadomy stan:
szczęścia.
Czytałem Heinego, Pana Wołodyjowskiego* i romans Do-stojewskiego pt. Bratja
Karamazowy. * Nie mam czasu na recenzowanie tych wspaniałych rzeczy. Zmęczył mię
Dosto-jewski. To piekło, przez całą długość którego wlecze cię autor, ukazując
najpodlejsze, najnikczemniejsze zjawiska: wszystkie wrzody ludzkości, gnój i
rany zbiera w gromadę i każe ci gorzko płakać. To nie powieść — to ciężkie
roboty, katorga.
Jakże łaskawym jest Sienkiewicz, że ratuje nas z objęć Dostojewskiego! Oto on w
ostatnim wierszu Wołodyjowskiego:
Na tym się kończy ten szereg książek, pisany w niemałym trudzie w ciągu długich
lat — dla pokrzepienia serc.*
Jakżem mu wdzięczny za trzy ostatnie wyrazy!
154 DZIENNIKI. TOMIK XVII
Kiedyś pytała mi się Hela — za co ją kocham?
Po ziemi goniemy marę, jaką każdy nosi we własnym sercu, l dopiero gdy stamtąd
ucieknie, poznajemy, że to był obłęd.
8 lipca (niedziela).
Jutro o czwartej rano Hela wyjeżdża do Biały. Skończyło się wszystko,
bezpowrotnie skończyło się i na zawsze. Nie spotkamy się nigdy. Pisać o
strasznym smutku — znaczy wydawać tę ciężką chorobę duszy na marną rozkosz
ludziom. Gdybyśmy się rozchodzili jak nieprzyjaciele — byłoby lżej może; a tak,
gdy mi oddaje całą duszę i ciało, gdy jest posłuszną mojemu smutkowi — jakże mi
straszno myśleć, że znika na zawsze! Miesiąc ten minął jak dobry sen w noc
wiosenną. Zaczyna się znowu parszywe życie i nieobecność Heli. Jestem jak
Prometeusz przykuty, do skały i sęp mi serce wyżera — lecz niechaj się święcą te
chwile, gdym Zeusowi kradł ogień z niebios!
Nie, nie mogę pisać... Myśli nie układają się w żódne zdania, lecz streszczają
się w pojedynczych, oderwanych wyrazach. Czasami jeden taki wyraz zamyka w sobie
całą moją duszę. Zresztą — po co pisać? Jakże naiwni, są poeci, pisarze,
psychologowie, pragnący opisać czyjeś bolesne uczucia! Mówią wyrazy i wyrazy te
przypominają nam piekło naszej duszy.
Onegdaj, wczoraj... Czyż warto zapisywać to dla pamięci, jak się zapisuje w
notesie liczbę chustek do nosa — a czy podobna opisać, co się czuje, gdy Hela
dla mnie zostaje, wie, dlaczego zostaje ze mną sama, gdy nie broni się ani
filozofuje, lecz otacza mię ramionami mocno, mocno?... Trzeba to jednak zapisać
i pamiętać zawsze, bo bo jedyne
KUROZWĘKJ, 1888
155
chwile szczęścia bez miary — zresztą chwile zapomnienia o wszystkim, co tyle i
tak długo, tak natrętnie i niesprawiedliwie boli. Czyż nie zdoła mię uspokoić
ani na chwilę ta pewność, że tyle razy pieściłem ją samą, posłuszną wichrom
namiętności, pieszczącą, że zamierałem z radości na tych ukochanych piersiach?
Nie, tego mi mało! Duszę jej widać pragnę posiadać, bo .czuję na myśl, że mię
opuszcza, pustkę w sobie, bezsilność, próżnię. Życia by było za mało na
wykochanie całego serca dla niej. Tyle lat, tyle wysileń filozoficznych, tyle
rozumowań, tyle prób zapomnienia, taki ogrom przeciwności, męka rozłączenia
wiecznego, nędza, niedola — a wiecznie to samo, równie silne, równie potężne
uczucie: nie wiem, co mi jest, czemu cierpię, lecz wiem, że cierpię i muszę
cierpieć. I wiem, że nie przeminie ani jedna kreska z tego, co mi naznacza ten
żal i ten smutek. Wszystko ,się wypełni.
Moja jedyna Helu.
12 lipca (czwartek). Kurozwęki.
Czwarty dzień — czy czwarty wiek od chwili, gdy znik-nęła...
Ciśnie się bałwan przypomnień, rozlega się w chorym umyśle echo ubiegłych dni.
Kiedyś, gdy się wytrzeźwię, pisać będę o obecnym życiu — teraz żyję w niej jak w
Bogu, więc ją tylko jedne wspominać będę.
W sobotę chodziliśmy na spacer. W ogrodzie spotkaliśmy towarzystwo, złożone z
pani Ż., pani M., panny Jadwigi i nieodstępnego p. Chwalisława, wreszcie z
doktora L.* i ślicznej jego żony. Uchwalono pójść na Kadzielnią, gdzie według
historyka M. miał istnieć ołtarz do składania ofiar za czasów pogańskich. Na
górze pani doktorowa i Hela kazały mi wprowadzić się na skały. Wypełniałem tę
misją z zaparciem się siebie i iście niezgrabnie. Na skałach orzeczono coś na
karb ładnej okolicy, przyjemnego powietrza i zażądano sprowadzenia z góry.
Myślałem tylko o oczętach
156
DZIENNIKI, TOMIK XVII
Heli, bardziej niebieskich niż lasy dalekie, niż niebo zachodnie — cichych,
smutnych, dobrych oczach.
U stóp góry rozciąga się staw Pakosz, zarośnięty wikliną i zagnojony rynsztokową
wodą Silnicy. Pani Ż. przezwała tę gnojówkę Morskim Okiem — z czego w naiwny
sposób śmiała się doktorowa.
Nie zapomnę tego spaceru...
Potem byliśmy na pogrzebie sąsiada, pana B. Nigdy w życiu nie doznałem większego
wstrętu na widok zakopywania człowieka w ziemię. Spojrzeliśmy sobie w oczy z
Helą. Malowała się w nich ta sama trwoga? Dlaczego? — Przed trzema godzinami
cicho śmialiśmy się, zakochani we wzajemnych uściskach, tonący w nich, szaleni
rozkoszą.
W niedzielę, w ten ostatni mój dzień, mało widzieliśmy się. Chodziła z
pożegnalnymi wizytami. Po południu urządziła rzeczy tak, że macocha wyszła sama.
Zostaliśmy. Ach, uciekajcie ode mnie, przypomnienia nagich ramion, haftu
koszulki, osłaniającej tak niezgrabnie piersi, i ty, harde jej zapytanie, gdy ją
tulisz w ramiona: „Nie kochani cię?"
Pamiętam zasuwkę, jaką, obydwoje zawstydzeni, zamykaliśmy pokój nasz, pamiętam
zasłonięte okna i ciche mruczenie mojej koteczki, gdy ten dziwny, zabijający,
piekielnie piękny uśmiech, uśmiech szczęścia i pokory, smutno zadumany zakwitał
na wargach i świecił w przesłoniętych oczach. Dusi mię żal na wspomnienie tego
zagięcia talii, tej linii tajemniczej, oplecionych o moją szyję rąk, gdy
leżeliśmy zmęczeni rozkoszą, uśmiechnięci ze szczęścia, pieszczący się jeszcze
długo, długo — na rozstanie wieczne..
„Nie żałuję siebie, nie boję się występku naszego, nie wyrzucam sobie nic — ale
nie zapomnij mnie." Staliśmy się bliskimi dla siebie, bliższymi, niż Leon jest
jej
KUROZWĘKI, 1888
157
bliskim, mnie bowiem mówi o nim wszystko — jemu o mnie nie powie słowa.
Wstydliwość dawniejsza zamieniła się w pragnienie spełnienia moich życzeń i
myśli. Ach, ile razy pieściłem.to prześliczne ciało, okryte tylko koszulką,
pończoszkami i pantofelkami! Ileż razy namiętne usta nasze szeptały sobie
pragnienie pojęcia się, ileż razy ubierałem drogie nóżki w pończoszki, ile razy
budziłem rozespane oczy pieszczotami, na które odpowiadały łaskawie usta: gdyby
można...
Nie zapomnę niedzieli! Teraz, gdy sam o kilkadziesiąt mil od niej błąkam się —
te ramiona białe, te oczy i usta idą za mną ł przypominają przeszłość.
Wieczór u pp. Ż., potem pakowanie rzeczy — i noc mija. Pociąg odchodzi o 1/z do
5. Zajeżdża dorożka. Serce nic nie czuje, ani żalu, ani smutku, tylko jakąś
ogromną, wysoką litość. Zimno przenika do kości, oczy uciekają w głąb czaszki,
aby siedzieć tam nieruchomo i mglisto patrzeć. Jedziemy. Nie zdawałem sobie
sprawy z tego smutnego obrzędu...
Na stacji siedziemy jeszcze przez czas niejaki. Przyjechała panna Stefania Z.
Wyszliśmy na peron z Helą. Jej było równie zimno. Prowadziliśmy jakąś obojętną
rozmowę.
Powtarzała raz jeszcze: „Nie żałuję niczego, nic sobie nie wyrzucam, nie chcę
zrywać — pamiętaj..."
Potem z jakąś tępą, głupią, usilną troskliwością wynajdowałem dla nich coupee,
umieszczałem rzeczy, sprzeczałem się o coś z Helą, nosiłem rzeczy, wymyślałem
tragarza...
Drugi dzwonek. W korytarzu chwila rozmowy — zimnej, szorstkiej, kostycznej.
Jedno uściśnienie ręki, przelotny pocałunek i — trzeci dzw<onek. Przez chwilę
widziałem twarz jej za szybą wagonu; zamknięte okno nie otwarło się, gdy pociąg
ruszał, nie otwarło się i potem, .nie, nie... Pięść jakaś szturchnęła mię w
piersi — chwiejąc się minąłem banhof i szedłem. Zimne łzy, jakby nie moje, jakby
obce płynęły po
158 DZIENNIKI, TOMIK XVII
twarzy. Miasto puste — jakieś echo odbijało się w głowie li sercu.
Zaszedłem do kościoła, ale nie mogłem się modlić. Wysoka boleść wygnała mię
stamtąd — do domu. Położyłem się w n a-s z y rn pokoju i naszym łóżku, na tej
samej pościeli... okryłem kołdrą Heli...
Czy tyle warto szczęście, ile kosztuje?
W nocy, w czasie pakowania rzeczy, siedziałem w fotelu i tępo patrzałem na
drzwiczki stojącej naprzeciwko mnie umywalni. Zdawało mi się, że nie zniosę po
powrocie ze stacji tych na pół otwartych drzwiczek, że przypomną mi .wszystko,
że one to właśnie przypominaniem ciągłym do nieskończoności mię zmęczą.
Oto teraz •— myślałem — jest Hela, patrzy na mnie cudnymi oczami; gdy zobaczę po
powrocie te drzwiczki, przypomnę sobie tę chwilę — i chyba pęknie mi serce.
Zamknąłem je szczelnie, ale tak, aby ani Hela, ani matka nie widziały, zrobiłem
to szybko i kryjąc się. Zdawało się, że robię coś złego — i uspokoiłem się.
Co to było?
To była chwila świadomego obłąkania.
Nie spałem. Wkrótce, o siódmej obudziła rn.ę służąca: trzeba było wynosić
rzeczy, przeprowadzać się na inne mieszkanie. Wstałem.
Znacie wy puste pokoje, które opuściła przed godziną Hela, czy znacie drzwi'
zamknięte, spoza których wyczekuje się znajomego głosu, nasłuchuje się kroków?
Znacie nagie ściany, gdzie mieszka potworne, podłe, złe, piekielne: nie ma? Nie
opisze tego nikt, urągają te uczucia brzemieniom bezsilnych słów... Co chwila
przeszywa serce igła świadomości i co chwila zapada ono w sen bezmyślnych,
chorych, ślimaczych, włóczących się po obłędnej, zamkniętej elipsie marzeń.
KUROZWĘKI, 1888
159
Poszedłem na miasto, mówiłem, śmiałem się z kolegami, czytałem dzienniki — i
nagle poczułem gwałtowną potrzebę powrotu do mieszkania. Przybiegłem. Stałem
przy oknie i patrzałem n/a ten pokój głupimi oczami. Rzeczy już wyniesiono —
została tylko trocha śmieci...
Jadłem obiad u pp. K.
Jakaś siła fatalna znęcała się nade mną, wodziła mię za kark tam wszędzie, gdzie
z nią byłem, gdzie rozmawialiśmy oczami.
Byłem u pp. Ż. i z panną Celiną rozmawiałem o Heli. Byłem nawet dowcipny,
swobodny, dużo mówiłem.
Czasami tylko z głębi duszy modliłem się do Boga: zapomnieć, zapomnieć...
O szóstej spotkałem Józefa S.*, byłem u pp. Konstantych *, w cukierniach,
włóczyłem się z młodymi obywatelami za jakąś prostytutką, sypałem grube koncepta
— modląc się tylko oo chwila:
Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.*
O V« do ósmej zabrałem moje palto i dziennik, wsiadłem na wózek i pojechałem do
Kurozwęk. Opuszczałem Kielce 9 lipca, w miesiąc więc od chwili przyjazdu. Będę
pamiętał ten letni sen w ciągu miesiąca, ten miesiąc szczęścia; ten miesiąc
cierpień dla umiłowanej idei — dla Heli.
A teraz oczy moje są zmęczone Od leź — ł droga moja w. mgły ucieka... Idę
odpocząć w nieznaną gdzieś stronę I patrzeć na was — z daleka.*
Wczoraj pisałem do niej długi list.1
1 Na końcu tomiku pozostały przy grzbiecie resztki po 6 kartkach wyciętych, lecz
nie zapisanych.
KLASZTOREK W KUROZWĘKACH
TOM XVIII
od 17 lipca do 21 listopada 1888 roku
11 — Dzienniki t. V
Nie nieszczęście, lecz szczęście jest w życiu anomalią, wyjątkiem,
nienaturalnością. Urodziłeś się po to, aby cierpieć, walczyć — i w cierpieniu
umrzeć.
H. TAINE
17 l i p c a 88 r.
K u r o z w ę k i.*
J'ai mś toujours la liberte et j'ai souffert pas mai pour elle...
Kochałem zawsze swobodą — nie cierpiałem może za nią, jak głosi o sobie Brandes,
lecz umiłowanie swobody, opartej na poszanowaniu szczęścia jednostki, było i
jest zasadniczym rysem mojego charakteru. Zachodziłem w stopniowaniu
wspomnianego zamiłowania tak daleko, że za dyrektywę pojęć etyczno-społecznych
uważałem hedone Epikura i bom-bastyczno-krańcowe twierdzenia Holbacha, Yolneya
et con-sortes.* Dziś — podłe życie wywietrzyło szampańską moc gimnazjalnych
twierdzeń, złamało niejedno proste prawo, jakiemu poddawała się bezwzględnie
uczciwa po młodemu dusza: z horyzontów, na których .oglądało isię całą niemal
ludzkość, został parszywy horyzont, jaki można by nakreślić końcem dziurawego
buta. Zwykła to ii zbyt obgadana historia. Jednakże dawne zasady nie znikły:
poszanowanie swobody jednostki nawet w horoskopach społecznych widziałem u
drogich mistrzów naszego wieku — u Spencera i Taine'a. Stąd i z patriotyzmu
poszedł mój prąd antysocjalistyczny, który mi zyskał tylu nieprzyjaciół.
Przyczyny te leżą w charakterze moim głęboko i sam nie umiałbym powiedzieć,
dlaczego sprzeciwiają się socjalizmowi. Są to ukryte źródliska, skąd bije
ożywcza woda w ciężkich warunkach życia. Czuję, żyjąc tu chwilowo, że słupami
biją. Młoda złość mię ogarnia: będziemy obserwować stańczyków...
Tymczasem — dusza kołysze się na złotych tonach przy-
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
pomnień. Dziś upłynęły cztery lata od chwili poznania Heleny — a tydzień od
pożegnania jej na banhofie kieleckim... Ślimak smutku wytacza sią ze swej
skorupy.
19 lipca (czwartek).
Nie chce mi się już prowadzić tego dziennika. Rozsiewać łzy marne na roli tej
nieskończonej nędzy, jaka jest treścią mojego życia — niewdzięczny los i wstyd
ogromny. Gdybym chciał z głębin życia rodzinnego, w jakie obecnie wypadkiem
wróciłem, wypisać wszystko, wyłowić te bru-1 nych szczegółów, które mi przez
tyle bezsennych nocy wyżerały serce, nie braknie mi fantazji ni odwagi, nie
braknie piekielnej linami, z jaką opiszę ich całych, od stóp do głów, z by-
dlęctwem i głupotą — nie zawaham się przed hańbą i smrodem tej gnojowicy, w
jakiej uinurzałem moje niewinne serce z ich łaski. Naturalizm! Zola, Maupassant,
Alexis, Goncourtowie, Dostojewski — wszyscy zamrużą oczy wobec cudownych
szczegółów mojej muzy. Cudowny wynalazku, bądź pozdrowiony! Nie obwinie nikogo —
opiszę ich tylko. Zobaczę ich zebranych razem! Będzie to prawdziwa uczta wysysać
ich charaktery, badać ich, notować ich słowa, wpijać się pazurami tego sępa
męczarni, jaki wyżarł moje serco. Żałuję, że nie zobaczę już 2,
będę zmuszony malować je z pamięci. Utwór n: ó j musi być do przesady
obiektywny, bez cienda tendencji. Opowiem światu tajemnice, od jakich uciekałem
sam z namiętnym płaczem, i kiedy cisnę pióro skończywszy, użyję nieopisanej
rozkoszy, rozkoszy piekielnej, okrutnej, podłej — najem się zemstą. Wtedy mogę
odpoczywać lub umrzeć.
Chrystus nie 3,
bo może nie darowałby jej. A ja? Byłem posłuszny wszystkim prawom krwi — zresztą
Bóg mię osądzi.
1 Tu w autografie wyrwana kartka, następuje zakończenie innego zdania. *» *
Dalszy ciąg zdania zamazany atramentem, nieczytelny.
KUROZWĘKI, 1888
165
21 lipca (sobota).1
Zjeżdżając z góry drogą wiodącą z Szydłowa do Kuro-zwęk — widzi się wielki płat
lasu przeważnie olchowego, rozsiadłego niby oaza wśród pól i wydmuchów
piaszczystych. Ów las mieści w sobie i majątek p. Popielą *. Zajdź tu, strudzony
wędrowcze: jest gdzie odpocząć, jest gdzie odetchnąć. Na górze stromej i
skalistej rozłożyło się miasteczko, jedno z tych, jakie Bóg wie za co noszą
miano miasteczek. Kilkadziesiąt chat zbudowanych w czworobok, chat nie
włościańskich, gdyż mają staromieszczańskie portyki o oryginalnie, a
stereotypowo jednocześnie rzeźbionych słupach, studnia na środku rynku, bożnica,
kościół i klasztor szarytek. Wójt, pan pisarz, ksiądz, nauczyciel — oto wielki
świat Kurozwęk. Zstępując z góry dopiero — widzisz ogrody i gąszcze olbrzymich
drzew, a wśród nich oblany dokoła wodą pałac. Zdejm czapkę, gdyż lada chwila
może pojawić się kawalkada konna, złożona z panów i dam innego już świata, z
tego samego, w którym obraca się w Anglii sfera high-life. JW. Marcin Chościak-
Popiel, syn jego Cesarsko-Królewskiej Ekscelencji posła J. Popielą z Ruszczy,
mąż JW. Natalii z hrabiów Jezierskich, ojciec Pawła, studenta Almae Matiis
krakowskiej, a członka towarzystwa filaretów *, ojciec wreszcie uroczej panny
Marii — jest dziedzicem tego uroczego parku; całe zaś to towarzystwo jest w
całym znaczeniu tego wyrazu bezwzględnie stańczykowskie.
Kiedyś pomówię — w powieści — o zaobserwowanych przymiotach ich wszystkich,
obecnie przypominam sobie broszurę Iksa Bogiomnosa o Popielu z Ruszczy * i nie
tyle złowrogo przypatruję się... Bogomnosowi.
Porzućmy jednak to, co jest na ziemi podłego, co wysusza łzy sympatii do ludzi,
zapomnijmy o olbrzymiej pomyłce Krasińskiego i... Jeża, wołających „z szlachtą
polską — polski lud..." * — idźmy tam, gdzie panuje wieczny szum brzóz nad
WaK'
l
1 W autografie omyłkowo; 19 lipca.
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
pomnień. Dziś upłynęły cztery lata od chwili poznania Heleny — a tydzień od
pożegnania jej na banhofie kieleckim... Ślimak smutku wytacza się ze swej
skorupy.
19 lipca (czwartek).
Nie chce mi się już prowadzić tego dziennika. Rozsiewać Izy marne na roli tej
nieskończonej nędzy, jaka jest treścią mojego życia — niewdzięczny los i wstyd
ogromny. Gdybym chciał z głębin życia rodzinnego, w jakie obecnie wypadkiem
wróciłem, wypisać wszystko, wyłowić te bru-1 nych szczegółów, które mi przez
tyle bezsennych nocy wyżerały serce, nie braknie mi fantazji ni odwagi, nie
braknie piekielnej linonii, z jaką opiszę ich całych, od stóp do głów, z by-
dlęctwem i głupotą — nie zawaham się przed hańbą i smrodem tej gnojowicy, w
jakiej uinurzałem moje niewinne serce z ich łaski. Naturalizm! Zola, Maupassant,
Alexis, Goncourtowie, Dostojewski — wszyscy zamrużą oczy wobec cudownych
szczegółów mojej muzy. Cudowny wynalazku, bądź pozdrowiony! Nie obwinie nikogo —
opiszę ich tylko. Zobaczę ich zebranych razem! Będzie to prawdziwa uczta wysysać
ich charaktery, badać ich, notować ich słowa, wpijać się pazurami tego sępa
męczarni, jaki wyżarł moje serce. Żałuję, że nie zobaczę już 2,
będę zmuszony malować je z pamięci. Utwór mój musi być do przesady obiektywny,
bez cienia tendencji. Opowiem światu tajemnice, od jakich uciekałem sam z
namiętnym płaczem, i kiedy cisnę pióro skończywszy, użyję nieopisanej rozkoszy,
rozkoszy piekielnej, okrutnej, podłej — najem się zemstą. Wtedy mogę odpoczywać
lub umrzeć.
Chrystus nies,
bo może nie darowałby jej. A ja? Byłem posłuszny wszystkim prawom krwi — zresztą
Bóg miię osądzi.
1 Tu w autografie wyrwana kartka, następuje zakończenie innego zdania. *•s
Dalszy ciąg zdania zamazany atramentem, nieczytelny.
KUROZWĘKI, 1888
165
21 lipca (sobota).1
Zjeżdżając z góry drogą wiodącą z Szydłowa do Kuro-zwęjk — widzi się wielki płat
lasu przeważnie olchowego, rozsiadłego niby oaza wśród pól i wydmuchów
piaszczystych. Ów las mieści w sobie i majątek p. Popielą *. Zajdź tu, strudzony
wędrowcze: jest gdzie odpocząć, jest gdzie odetchnąć. Na górze stromej i
skalistej rozłożyło się miasteczko, jedno z tych, jakie Bóg wde za co noszą
miano miasteczek. Kilkadziesiąt chat zbudowanych w czworobok, chat nie
włościańskich, gdyż mają staromieszczańskie portyki o oryginalnie, a
stereotypowo jednocześnie rzeźbionych słupach, studnia na środku rynku, bożnica,
kościół i klasztor szarytek. Wójt, pan pisarz, ksiądz, nauczyciel — oto wielki
świat Kurozwęk. Zstępując z góry dopiero — widzisz ogrody i gąszcze olbrzymich
drzew, a wśród nich oblany dokoła wodą pałac. Zdejm czapkę, gdyż lada chwila
może pojawić się kawalkada konna, złożona z panów i dam innego już świata, z
tego samego, w którym obraca się w Anglii sfera high-life. JW. Marcin Chościak-
Popiel, syn jego Cesarsko-Królewskiej Ekscelencji posła J. Popielą z Ruszczy,
mąż JW. Natalii z hrabiów Jezierskich, ojciec Pawła, studenta Almae Matris
krakowskiej, a członka towarzystwa filaretów *, ojciec wreszcie uroczej panny
Marii — jest dziedzicem tego uroczego parku; całe zaś to towarzystwie jest w
całym znaczeniu tego wyrazu bezwzględnie stańczykowskie.
Kiedyś pomówię — w powieści — o zaobserwowanych przymiotach ich wszystkich,
obecnie przypominam sobie broszurę Iksa Bogomnosa o Popielu z Ruszczy * i nie
tyle złowrogo przypatruję się... Bogomnosowi.
Porzućmy jednak to, co jest na ziemi podłego, co wysusza łzy sympatii do ludzi,
zapomnijmy o olbrzymiej pomyłce Krasińskiego i... Jeża, wołających „z szlachtą
polską — polski lud..." * — idźmy tam, gdzie panuje wieczny szum brzóz nad
1 W autografie omyłkowo: 19 lipca.
166
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
szybką wodą rzeki, gdzie dziwnie pachnie w mgle rannej dziewanna i sosny
majestatycznie grają niby na organach.
Często jeżdżę konno na Bismarku lub Chocimówce z Józefem * lub praktykantem ip.
S.* Jedziemy na folwark Czernicę najczęściej — do gorzelni. Lubię marzyć w
pokoju przeznaczonym dla „panów akcyznych" o tym, że ja może będę kiedyś
młodszym panem akcyiznym, że będę się umizgał do panien gorzelanówien i pobudzał
ich serca do drżeń miłosnych... Lubię też czasami wypuścić konia w cwał i pędzić
na złamanie karku... aż do zapomnienia się, aż do zawijania się spodni do góry.
Dwa razy byłem w Staszowie. Za drugą rażą na pogrzebie aptekarza Krafta. Na owym
pogrzebie spotkałem od razu dwa dawniejsze ideały gimnazjalne: pannę Helenkę
Skierską i Marynię Kucharzewską. Tej ostatniej, która jest córką prezydenta
miasta Staszów, złożyłem nawet wizytę, jadłem rączką jej ukrajany placek z
porzeczkami, mówiłem jej komplementy, gdy zostaliśmy sami na balkonie śród tui i
helio-tropów, zostałem wreszcie diablo kokieteryjnie zaproszony przez nią na
nauczyciela łaciny (do niej). Głowa się zawraca...
Wczoraj po powrocie z wizyty u księdza dziekana, gdzie piłem miód — położyłem
się w łóżko ł zacząłem czytać powieści Kaczkowskiego, znane mi już, a przysłane
łaskawie przez młodego filareta, p. Pawła, gdy oto zastukał do okna posłaniec ma
pocztę, stary Żyd Dawid z białą brodą*. Oddał mi list. Oczy mgłą zaszły, serce
uderza, jakby pęknąć miało. Czytam przy ogarku świecy:
Biała, 16 VII.
Drogi mój! Nareszcie nadszedł list tak bardzo oczekiwany... Ile przebyłam nie
odbierając tak długo wiadomości od Ciebie, opisywać nie będę, powiem tylko, że
całe szczęście, że byłam przez ten tydzień strasznie za-
KUROZWĘKI, 1888
167
jętą — inaczej niepokój mój byłby doszedł do desperacji. Kreślę te kilka słów
wiedząc, jak bardzo, ukochany samotniku, wyglądasz wiadomości ode mnie. Z
zupełnym spokojem zapatruję się na miłość naszą i wiem, że mię ona nie opuści
już nigdy. Powinnam zastąpić Ci wszystkich. Cierpię bardzo, że w niczym nie mogę
Ci być pomocną — chyba modlitwą uproszę Ci spokój i trochę szczęścia. Prosiłeś,
abym w drodze pamiętała o Tobie... Wierz mi, że nie tylko w Łukowie, ale w
każdej chwili myślą jestem z Tobą. Twój list — to arcydzieło pod każdym
względem; wiem, że odpowiedź moja — to jego parodia; kto jednak, jak Ty, mię
pokochał — ten będzie pobłażliwym i dobrym sercem przyjmie każde słowo, jakie
ode mnie pochodzi.
O korepetycji u pp. B. nic jeszcze nie wiem, gdyby wakowało to miejsce —
natychmiast Ci doniosę.
Złoty mój, drogi, jedyny — bądź spokojny, ufaj mi. A jeżeli pewność, że Cię
kocham, chociaż w części osłodzi Ci ciężkie życie, to bądź pewny, że nigdy
więcej niż teraz nie kochała Cię —
Twoja Hela.
Porzucam wszystko, nawet myśli o tobie, tyle prawie kochanej i tak nieświadomie,
tak pdruchowo, tak ślepo, jak sztandar z białym ptakiem * — i idę w las. Mijam
brzozowe mosty, pałac otulony koronami lip niebotycznych, klonów, o liściach
podobnych do łapy, zaułki i ścieżki wysadzane świerkami, strumienie, sadzawki —'
idę aż tam, gdzie kończy się czysta i wytworna cywilizacja pałacu i rozpoczyna
chłopska, pierwotna. Nad rzeką obalono ogromne, ledwo ociosane drzewo i
urządzono zeń kładkę do lasu. Wchodzisz tam. Po pas sięga di trawa, paprocie,
wielkie manny *, dzikie kaszki, łopiany i kozica o szerokich niby ostrza noży
liściach. Tuż wznosi się las na wydmuchu piaszczystym. Wydmuch taki porasta
popielatym mchem rosnącym plamami. Idziesz niby po olbrzymiej skórze tygrysa.
Tuż rosną całe gąszcze pła-czek-brzóz; śród ich gałązek i liści słychać odgłosy
maleńkich srebrnych dzwoneczków, niby świst skrzydeł stada lecących kaczek.
Inaczej huczą boruchy-sosny *. Po chłopsku jęczą w wichrach. Rzadki las. Stado
sosen, podobne do gromady symetrycznie ustawionych kolumienek korynckich, roz-
168
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
tacza się jak okiem sięgnąć. Gdzieś daleko pachnie lipa — ale już tam nie
idziesz: śród tego szumu, śród czaru, jaki wstrzymuje oddech w piersiach,
oślepia cię i zakuwa w nieme milczenie — daje się dosłyszeć gdzieś w otchłaniach
duszy cichy szept Heli: czy kochasz mię?... Nachodzą cię natrętnie wielkie
źrenice, wielkie oczy „koloru morza" i czytasz w nich minione szczęście,
wszystko, co czarodziejskiego posiada przeszłość, wszystko, co zabija i morduje
— nieobecnością. Pamiętasz, mówią te oczy, nasze mierne rozmowy w salonie pp.
Ż., w obecności panien Kornelii, Celiny, Jadwigi, Emilii, Teci *, gdy śliczna
doktorowa* śpiewała:
A czemuż wy, chłodne rosy, Padacie...? *
Pamiętasz, gdy w tłumie mężczyzn umiałam cię odnaleźć ukrytego, pamiętasz nasze
rozmowy w ogrodzie, nasze dalekie spacery, mój płaszczyk, parasolkę — a czarne,
małe, płyciutkie, jak twoje argumenty, pantofelki? A piątek, sobotę ł niedzielę
— ostatnią naszą niedzielę pamiętasz?...
On — jest pisarzem gminy Kurozwęki, ona •• jyła guwernantką w Lubelskiem. Dawno
się poznali — cm miał lat 22, ona 16. Rok temu pobrali się. Mają ładne
mieszkanko, otoczone ogrodem, co opuszcza się z góry miastowe; j aż ku rzece na
dole — dobrze im tam. Toteż nieustannie się całują. Z całowania bywa zwykle
głupstwo: ni z tego ni z owego coś jej się zrobiło, z wysokiej i wysmukłej stała
się nieproporcjonalną obrzydliwie, co ją do rozpaczy doprowadza. Pod oknami ich
gnieżdżą się jaskółki, czerwienią maliny i pachnie rezedą...
Ach, ale on może dostać dymisją, bo szwindle robi z Żydami, a robi szwindle, bo
ona smaży masy konfitur, do czego trzeba mnóstwa cukru, a cukier zdrożał...
KUROZWĘKI, 1888
169
24 VII (wtorek).
W niedzielę urządziliśmy sobie z Józefem wycieczkę w Sandomierskie. Wyjechaliśmy
stąd o godzinie piątej po południu w sobotę. Lasami przerżnęliśmy się do szosy
sta-szowsfciej — szosą do Bogorii, stamtąd na Pęcławice do Klimontowa. Za
Klimontowem rozpoczyna się czysta jak łza ziemia sandomierska. Na Kroblice *
Józefa Trepfci dotarliśmy do Ossolina.
Mrok zapadał, gdy wyjechawszy z ostatniego wąwozu na wzgórze — ujrzeliśmy przed
sobą ruiny zamczyska. Droga spada z góry na łeb na szyję, kroczy ostnożnie nad
bezmierną przepaścią przecinającego ją pod kątem prostym wąwozu, gdzie widać
wąski pas rzeczułki i szereg chat, lepiących się w dole jak gniazda ptasie. Całe
rodziny chłopskie siedziały przed domostwami, jedząc na wieczerzę swój barszcz i
młode kartofle. Gdzieś, w głębi parowu, dziewczyna prała „szmaty", śpiewając
urywające się oo chwila strofki o Jasaeńku i Kasieńce. Słońce zaszło i blade
tylko blaski jego czepiały się zębów i tytanicznych wierzchołków zamczyska.
Konie nasze — Fiołek i Flawia — parskają dzielnie, wdzierając się pod górę ku
ruinom. Ogarnia cię szał ciekawości, natrętnie cisną się myśli. Olbrzymie, o
fatalnej wysokości wały obiegają dokoła wzgórze, obok nich głębokie fosy,
zarosłe wielkim zielskiem, idą za wałami szukając dawno umarłych panów w
fcontuszach...
Wjeżdżamy pod olbrzymią arkadę, co łączy jeden wał z drugim, dając miejsce
wstędze drogi, co się przytula do ziemi ze strachu wobec strasznych kamieni,
nawisłych, gotowych stoczyć się i rozbić w proch wszystko, co wdziera się w
państwo umarłych pokoleń. Baszty i szczątki ścian, poszarpane w zęby, wydają się
olbrzymimi palcami, ukazującymi na niebo. Na basztach porosły dzikie głogi,
wjazdowe bramy zawaliły gruzy, okna porozdzierała jakaś tytaniczna moc
1 W autografie omyłkowo: Groblice.
170
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
na wieczną karę oczom, co za dumnie z tych okien na świat patrzały. Po szczytach
rnurów, na gzemsach okien, w strzelnicach baszt — włóczy się duch przeszłości i
śpiewa tajemniczą pieśń rycerską, od odgłosów której boli serce.
Konie ruszają z kopyta, mijając dwór Ossoliński, alejami lip pędzimy do
Nasławic. Śliczne są Nasławice. W dużym ogrodzie widać piętrowy pałacyk. Droga
idzie tuż koło ogrodu. Na górze oświetlone okna, drzwi na balkon otwarte i
niewidzialne ręce grają na fortepianie. Kto to gra? Może ładna dziedziczka
Nasławic, czekając na narzeczonego? Przecież nie czas na domysły: mijamy długą,
śliczną aleję topolo-lową i w cieniach nocy pędziemy. Wózek nasz tonie w łanach
dojrzałej pszenicy. Ciemno. Widać tylko przed łbami koni wąziuchny pasek białej
drogi. Co chwila zapadamy w wąwóz, co chwila drogi rozbiegają się w
najrozmaitszych kierunkach. Wesołość bezgraniczna ogarnia nas obu: leciemy
pośpiewując, dowcipkując. Franek w tyle kariolki * wytrzeszcza oczy, udając, że
nie śpi, choć jego czerwona czapka chwieje się w różne strony. Majaczą jakieś
drzewa.
— Co to za wieś? — pytamy przechodzącego w białej guni parobka.
— Swłątniki.
— Aha, Swiątniki. A znasz historią lej *"$,? — pyta mię Józef.
— Owszem... nie znam. Opowiedz.
— Swiątniki zapisała chłopom królowa .Jadwiga na wieczne czasy. Zapis ten
chowają pni u siebie w kościele na pergaminie pisany. Dała im też na pamiątkę
swój pantofelek. Są to skarby dla chłopów, jakich nie oddaliby za nic, Rządzi
nimi starosta, mający władzę administracyjną i wykonawczą, sądową i ostateczną
dla świątniczan. Jedyny warunek, jaki muszą wypełniać, jest służba w katedrze
sandomierskiej. Codziennie idzie do Sandomierza 12 chłopów dla rozmaitych posług
w kościele. Swiątniczankom nie wolno wychodzić za mąż do innej wsi: zięć osiada
w Światełkach, ojciec dzieli
KUROZWĘKI, 1888
171
swój grunt, młodzi budują chatę — stąd to wieś ta rozrosła się do niebywałych
rozmiarów. Stanowi ona samoistną res-publikę, zależną tylko względnie od rządu.
Żaden chłop ze Swiątnik nie zamosi skargi do sądu ani do wójta: sprawy sądzi
starosta. Komisarz * tu nie był, gdyż grunta dzieli starosta. Winnych
najczęściej karzą cieleśnie. Daje się słyszeć przed chatą starosty bęben, cała
wieś się zbiega i wyliczają przestępcy kilka lub kilkadziesiąt miotełek.
Swiątniczande tak są przywiązani do swych praw, że za nic nie zrzekliby się
swych zagonów, nie wydali swego pantofelka.*
Wyjeżdżamy na koniec wsi zabudowanej niezmiernie gęsto i ciągnącej się długo...
Dobra królowo, czemuż nie darowałaś wszystkim polskim chłopom ziemi? Jakże byśmy
dziś całowali drogi, droższy niż mury zamków — pantofelek!...
Znowu wyjeżdżamy w pola. Księżyc, jak olbrzymi pąsowy puklerz rzymski, wytacza
się zza horyzontu. Daleko majaczy na wzgórzu wieś jakaś. Podjeżdżamy bliżej.
— A co to za wieś, tatulu? — pytamy fornala, siedzącego na progu czworaków i
gwiżdżącego niedbale.
— Wielogóra.
— A do Smiechowic którędy?
— Hań, prosto.
Ujechawszy z pół wiorsty, skręcamy na lewo. Wrota roz-twierają się gościnnie,
zajeżdżamy przed ganek.
— Przyjechali! — woła ktoś na ganku.
W niedzielę rano pojechaliśmy we trzech (Teofil, Józef i ja) do kościoła w
Samborcu. Kościół ten stoi na ostatniej wyniosłości stanowiącej tytaniczny taras
— od Opatowa do Wisły. Wadzisz z góry kościelnej Sandomierz, Sulisławice — za
Wisłą szmat Galicji: Dzików, Tarnobrzeg, niezmierne skrzydła lasów, bliżej
błonia wiślane, jak okiem sięgnąć, za-rosłe wikliną, śród której srebrzy się w
wiecznym słońcu biała rzeka — Wisła,
172
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Dech wielkiej przestrzeni wieje z tych pól niezmierzonych okiem, zapach zbóż
dorodnych, niby na wydanie gromkiej a odważnej pieśni rozpierają się płuca.
„Kochajmy się!" unosi się w lekkich wiatrach, zginających łany — wsłuchaj się: w
tych polach, rozłożonych jak wielki kołacz pszenicy, mówi — swoboda, wolność,
niepodległa...
Nie zaznał przyjemności, kto nie jeździł sandomierskimi wąwozami. Piętrzą ci się
przed oczyma zamki, ruiny, zwaliska, złomy skał — gliniane. Słońce chodzi, jak
bogaty chłop, po szczelinach tych niezmiernych pokładów popielatej gliny i pył
popielaty widać w jego płomieniach. Na szczycie wąwozu cicho tłuką się o siebie
wielkie złote kłosy...
Wracaliśmy w niedzielę na śliczne Goryczany, na Chob-rzany, Beszową i
niezliczone wioski. Przesuwał się przed oczami ten bogaty kraj jak pieśni Pola,
jak dumki Zaleskiego. Krzyżom przydrożnym się kłaniasz, duszę radujesz — i żal
ci tego innego świata.
2 sierpnia (czwartek).
Nie pisałem tu nic w ciągu długiego czasu, gdyż jestem znowu chory. Nie pomaga
ani świeże powie :n:e, ani stiaszli-we obiady i kolacje, jakie pochłaniam, ani
jazda konno, ani kąpiel, ani wypoczynek: bok po dawnemu boli, grożąc co chwila
zapaleniem płuc. Przeklęte lewe płuco przypomina mi nieustannie, że rnatka moja
umarła na suchoty. Niedługo i ea mnie czas przyjdzie, gdy Rigollot pomagać
przestanie.
Ale dość tych trapistowskich rozmyślań, mamy bowiem wiele rzeczy zapisywać.
Lato, żniwo, stańczycy, lasy, rzeki — wszystko to siedzi za uszami i domaga się
opisu.
Wracamy tedy do naszego parku — raz, że jest prześliczny, a po wtóre — ogromny.
Tyle tu drzew olchowych tyle dębów, sosen, jesionów, że powinny pochłonąć
wszystek we-
KUROZWĘKI, 1888
173
giel, jaki wydzielają olbrzymie stajnie pana P. wraz z jego ludem roboczym, i
oddać czysty tlen na odżywienie i uzdrowienie moich chorych piersi.
Gdy się idzie piaszczystą drogą w stronę folwarku Czernicy — przedstawia się
oczom pałac w całej jego piękności. Białe, wysokie, piętrowe jego ściany
przeglądają przez przecudnie plecioną koronkę brzóz płaczących, jak nagie ciało
ślicznej kobiety przegląda przez batystowy haft koszulki. Haft ten widać
gdzieniegdzie, gdyż kładą się nań grube futra lip o bałwanach liści, klonów,
wiązów, gdzieniegdzie świerków i sosen, modrzewi i dębów, i brzóz, i wierzb,
tych prostych naszych braci, których liście tworzą w masie, gdy migocą w słońcu
— obłoki niby, chmury niby, niby wielkie tumany 1 kurzu. Trzeba przedostać się
przez gęste zarośla agrestu i żywopłotów, przemaszerować po białych mostkach
wygiętych a wiszących nad krzyżującymi się basenami i okrągli-cami o murowanych
brzegach — aby ujrzeć w całej pełni pańskie oblicze pałacu. Na szczycie jego
bieleją herby, na werandach bocznych rosną egzotyczne krzewy, a podnóże omywa ze
wszystkich stron boczne a sztuczne koryto rzeki Czarnej. Na dziedzińcu okrytym
równą murawą widzisz elipsy dywanowych trawników, strzyżone płoty wygradzają
ścieżki. Jedne z nich prowadzą do oficyny w stylu a la Głupota, inne do
oranżerii. Na przeciwległym pałacowi dopiero wzgórzu wznosi się dwór rządcy
majątku, gdzie ja egzystuję w studenckiej czapce.
Za dworem rządcy ciśnie się gęstwina drzew, nosząca nazwę Klomby. Buki splatają
się tu z brzozami, jodły służą za podpory lipom, modrzewie niebieszczą się na
czarnym tle świerków. Straszne, niebotyczne dęby opuszczają swe wielkie
korzenie, podobne do smoczych pazurów, do łap tygrysich, w koryto strumienia,
zwanego dziecinnie Jabłoniczką. Woda źródlana skafea po kamykach, chwilami
zatrzymuje
1 W autografie omyłkowo: tumanu.
174 DZIENNIKI, TOMIK XVIII
się do nabrania oddechu w czarnych odmętach jeziorek i znowu biegnie, jak
pielgrzym całować nogi dębom i lipom. I tu brzozowe kładki leżą nad strumieniem,
a prowadzą na kręte ścieżki aż w łany pszenicy.
Za pałacem idą olchowe aleje nad sztucznymi strumykami, mijają kilka sadzawek —
precz, aż wydostaną się na niezmierzone łąki. Rano ii późnym wieczorem na łanach
tych łąk tarzają się obrusy białe — mgieł. Śród mgieł słychać tylko
impertynencki krzyk derkaczy i przekomarzanie się czajek. Za łąkami wznosi się
czarny, zły łan lasu przerzynanego wzdłuż rzeką Czarną.
Lubię ułożyć się nad brzegiem rzeki, patrzeć na wartki jej bieg — gdy słońce
sypie istny żar sierpniowy. Tysiące ptaków nawołuje się w tej głuszy, góra
okryta drzewami zdaje się drżeć w gorącu i słuchasz, jak nierównym tętnem coś tu
oddycha, żyje, burzy się uniesieniem, jakby uderzało serce góry.
Tymczasem chodźmy do gminnej kancelarii, przyjechał bowiem strachowoj
inspiektor* i zaproszony jestem do pisania protokółów. On inspiektor jest to pan
Kazio Ż. — Litwiini&ko moje...*
Rozdziawił usta ujrzawszy mnie.
— A cóż tu robisz, panie Stefanie?
— Idę protokóły pisać...
Piszemy owe protokóły w ciągu całych dwu nocy. Kontent byłem, gdyż widziałem
mieszczan, zwanych tu „mękałami" *, w zetknięciu z rządem. Widziałem, jak
buntowali się i naradzali, gdy ich inspiektoi skazywał na kary przenoszące
możność ich, kantent byłem, gdy używał w rozmowie z nimi tylko moskiewskiego
języka, którego nie rozumieli. Gdybym był urzędnikiem takim, mówiłbym tylko po
rusku, aby przeze mnie uczyli się nienawidzić rządu i moskiewszczyzny. Duszna
izba kancelaryjna, portrety Hurków i Aleksandrów,
KUROZWĘKI, 1888
175
i groźne oczy „mękalów", gdy K-a-a-a-zio wołał: Molczat'1 — ja impieiatorskij
czinownikl *
U księdza dziekana poznałem JW. z hr. Jezierskich itd. — panią Natalię *.
Brzydka, pobożna, cnotliwa, w słowach jest wytwornie dystyngowaną panią
stańczykową. Mówi tylko p tym, o czym mówi jej interlokutor, mówi wiele i
wytwornie. Zazdroszczę tym ludziom sztuki pozorów. Młodego JW. filareta poznałem
w czasie palenia sztucznych ogni. Zwykły to mazgaj arystokratyczny, mówiący
tylko o koniach.
Za to „jasny" sam jest dzielnym wyrazem tego, co rozumiemy pod słowem „polski
pan", zarówno w pojęciu typu z wieku XVI, jak i pod nowoczesnym względem. W tym
ostatnim rozumieniu jest to bourgeois skończony, gentleman europejski — stańczyk
pod względem politycznym, tyran w stosunku do wszystkich. Żąda on, aby każdy,
kogokolwiek spotka na ziemiach doń należących, zdejmował przed nim czapkę. Bije
w pysk ł skarży do sądu za przewinienia. Pamiętam jedno z jego zdań.
— Co to jest, że nie ma ludzi do roboty?
— Nie można dostać.
— Co to znaczy, jeśli ja płacę?
— Robią teraz sobie, żną u siebie.
— Ja mam pieniądze, to mam i ludzi.
Oto dlaczego nazywam go skończoną formacją — bourgeois. Chłop i mieszczanin
płacą najemnikowi od żniwa 2 złote wraz z życiem — on płaci 50 groszy. Żnie
pięcioma żniwiarkami, póki nie pozbiera chłop swego zboża, a wówczas musi
przyjść do niego za 50 groszy, gdyż zarobku w okolicy nie ma.
Za zajem ze szkody — skarży do sądu, jeśli mu nie zapłacą tyle, ile chce. Idzie
ręka w rękę z rządem. Przysądzoną karę w połowie oddaje na kościół. Czy o nim
myślał Krasiński, wołając „z szlachtą polską — polski lud..."?
176
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Duma, skąpstwo, stańczykostwo składają się na to, że pan ten jest li tylko
cesarsko-królewskim Austriakiem.
Krwi Sołtyków, portretami których się szczyci* — nie ma w nim.
To nie Polak. Klnie tylko po polsku, bo polskie chamy po francusku nie umieją,
trenuje konie na sposób angielski, a modli się na sposób papieski.
6 sierpnia (poniedziałek).
Jestem już zdrowszy, a to dzięki temu, że noszę długie buty, a więc nie maczam
nóg po łąkach i mokradłach. Żyję w próżniactwie, czytaniu i leniwej obserwacji.
Jeżdżę konno. Onegdaj jeździłem na Fiołku i Flawii. Ta ostatnia chodzi jak
wiatr, a nosi lekko jak w kolebce. Ścigaliśmy się z Józefem na ogromnym
ściernisku pszenicy. Flawia zostawiła za sobą Bismarka o parę łokci. Delikatne
jej chrapki nabiegają krwią, wyciąga się jak struna i słuchaj tylko wycia wiatru
koło uszy, gdy cię uniesie. Nerwy jej rozdrażniają się, gotowa uciekać na koniec
świata. Skacze znakomicie przez rowy.
Wczoraj jeździliśmy na maliny do dużego lasu. Wracając, blisko Czernicy,
spotkaliśmy powóz, a w nim... Maniusię K.* z matką i jakimiś jeszcze
nieznajomymi ;?azu~ami. Z Mani wyrosła ładna panienka z popielatymi włokami.
Mr. P.* kupił sobie kodeks państwowy i czytuje go pilnie w tych razach, gdy dał
się lub ma zamiar — unieść głosowi swej krwi szlacheckiej, tj. gdy chce kogoś
wybić („sprać pyski"), wyrzucić, wymierzyć doraźną, pańską sprawiedliwość. Dla
niego wszystko jest stepem dziewiczym, na którym on z korzyścią dla siebie
panować pragnie. Nie przebierałby w środkach. Trzeba na pana polskiego hamulca w
postaci moskiewskich praw, aby od jego woli obronić polskiego chłopa. „Rzekł do
mnie: wybieraj"* — wybieraj stronę tego pana lub stronę chłopa, eo ipso prawa
rosyjskiego.
u
ARKADA MOSTU ZAMKOWEGO W OSSOL1NIE
KUROZWĘKI, 1888
177
Ciotka Janowa jest chodzącym memuarem epoki* — od 30 [do] 63 roku. Można by z
jej opowiadań utworzyć epos szlacheckie. Słuchasz tego i przesuwają ci się przed
oczyma ludzie rzeczywistsi niż w powieściach, żywi ludzie, tylko jakby zamgleni,
niewyraźni, przyprószeni siwizną — jacyś inni ludzie, nie nadający się do tej
miary, jaką nauczyli cię mierzyć wszystko współcześni.
Lata wyciskają swe piętno na całych pokoleniach, wypadki stawiają przegrody
między generacjami. Praca organiczna bezwiednie stworzyła w ogóle narodu apatią.
Prawda, że ten sam ogół wydał wspomniany kierunek, lecz wyschło źródło wysokiej
pieśni i spragnione tłumy poszły pić gdzie indziej. O dawnych bogach
zapomnieliśmy i, gdy teraz patrzę wokoło, spodleliśmy na świnie.
Co zajmuje tych ludzi, czym oni żyją? Bez miłości ojczyzny, bez wiary w nią, bez
religii, jaką mi ona zastąpiła — zdechłbym. Toteż słucham opowiadań ciotki
Janowej.
Czytałem Murdelio Kaczkowskiego*. Gdyby nie fantasty-czność, gdyby nie dodatki
powieściopisarskie — rzeczy Kaczkowskiego miałyby wartość Pamiętników Paska.
Jest w nim nie naśladowany realizm w malowaniu powszedniego życia epok, jakich
sam nie widział. Oto najważniejszy materiał na romansopisarza historycznego,
lecz brak tu tchnienia fantazji Sienkiewicza, stąd też Murdelio jako utwór
subiektywny nie miałby wartości żadnej. Przypuściwszy zaś, że Kaczkowsfci nie
kładł tam swych myśli i kierował się tylko obiektywizmem — musielibyśmy
naznaczyć mu miejsce wysokie. Byłby to pełny, skończony obraz przeszłości.
Marcin Nieczuja jednak jest bohaterem powieści, znać tu pracę i chęć
zaciekawienia, sztuczki romantyczne — a więc obiektywne malowanie epok miesza
się z trywialnym niemal romansidłem o tajemniczej wierze w diabły.
12 — Dzienniki t. V
178
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Piekielna zazdrość ogarnia mię, gdy czytam Między ustami a brzegiem pucharu
panny M. Rodziewicz w „Życiu".* Facetka ta spać mi nie daje. Zarówno Dewajtis,
jak wspomniana nowela, noszą na sobie cechy talentu pierwszorzędnego,
niepomiernie silnego, cechy takie, że Turgieniew tylko wywołać zdolen podobnie
realne zadowolenie. A jednak — to nie moja kraina, nie prawdziwa kraina. Talent
tylko, talent...
Utwór ten, pierwszy utwór 23-letniej autorki*, jest najciekawszą rzeczą w
nowelistyce spółczesnej. Wrota sławy stoją 'Otworem przed tą kobietą. Między
ustami... ma miejsca takiej poezji, są tam takie dialogi, że ciskałem pismo,
gdyż zagryzała mię piekielna zazdrość...
7 VIII (wtorek).
Nieraz zabieram się do obszerniejszego pisania i oto zawsze przerywa mi Flawia,
jaką pod ganek przyprowadza Franek. Wsiadamy z Józefem — on zazwyczaj na
Bismarka lub Wojtalika — i jedziemy na całe popołudnie. Wczoraj objechaliśmy
wszystkie folwarki: Góry, Ponik, Jabłonicę, Mokre itd. Ustronnymi ścieżkami,
śród łanów pszenicy, miedzami, wąwozami błąkamy się po wszystkich polacb. W
czasie tych przejażdżek najlepiej oświeda się charakter Józefa: śmiałość,
szczerość, energia, prostoouszność, naiwność.
Więcej niż średniego wzrostu, krępy, silnie zbudowany, zwinny, sprężysty jest
Józef. Jego piersi podobne są do kobiecych, ramiona szerokie, mięśnie rąk jak
poduszki. Włosy ryżawe, zarost wykrojony w bródkę a la Mierzwiński — ubranie
eleganckie. Gdy w okrągłym, miękkim kapeluszu, króciutkiej marynarce i sztylpach
harcuje na koniu — niejedna dama zatrzymałaby na nim z lubością oczy. Namiętny
jak Napoleon, dobry jak chleb pszeniczny, mało wykształcony, obyty w świecie
arystokratycznym, ze śladem zasad szlacheckich...
KUROZWĘKI, 1888
179
Pokój jego leży po lewej stronie dworku, wprost z sieni. Są tu dwa stoliki, dwa
nasze łóżka, trzy stołki, pięć batów, jedna śpicdruta, mnóstwo niezmiernie
grubych butów, parę regestrów, kilka starych piór, tytuń, gilzy — i rozczyny
kali hipermanganicum. W nocy gadamy zwykle do godziny drugiej, czasami aż do
czwartej. Z jego opowiadań poznaję ten spółczesny byt szlachecki, w jakim sam
żyłem dzieckiem będąc, a jaki obecnie stanowi dla mnie najzupełniej nieznaną
ziemię. Opowiada mi swoje konkury, odkosze, zalecanki, miłostki — poznaję go ze
wszystkich stron i przekonany jestem, że do pewnego stopnia jest typowym
wyobrazicie-lem kasty ludzi niezmiernie ciekawej i ważnej społecznie. Treścią
tej kasty nie jest bynajmniej — proch i glina. Mieszka tu niespożyta energia,
niezmierna wytrwałość, niezmierna zdolność do wszelkiej pracy, rzutność, odwaga,
fizyczne zdrowie i moralna równowaga. Brak wykształcenia fachowego zastępuje
energia. Z ludzi tych mogą być kupcy, przemysłowcy, obywatele, fabrykanci —
słowem, cały zaczyn burżuazyjny. Człowiek taki niczego nie uczył się z książki,
lecz o wszystkim ma pojęcie jasne i realne i wszystkiego gotów próbować. Tych
nie wyrżną chłopi w ruchu społecznym, bo się nie dadzą.
Józef czytał niegdyś Pana Tadeusza pożyczonego od hrabianki Zofii, obecnie czyta
Chodźkę* i zna życie Napoleona, lecz lubi, gdy ja mu opowiadam różne literackie
rzeczy. Jest tego zdania, że chłop jest dobrym, gdy go się wali w papę, lecz nie
gardzi moim zdaniem, że trzeba w stosunku z chłopem naznaczyć linię, pokazującą
jasno, że nde rząd, lecz pan jest przyjacielem chłopa. Nie zrobi dla chłopa
żadnego ustępstwa, gotów go zedrzeć przy serwitutowej zamianie, zajmie,
robociztnie — lecz gotów mu dać sto rubli, gdy go chwyci za serce nędza. Na tym
punkcie jest to krew czysto polska: zdejmie ze siebie ostatnią koszulę, odda
ostatni grosz dla biedniejszego. Utrzymuje starą matkę, nie żeni się dlatego,
nie ma nic, wyposażył siostrę; pomimo to że z siedmiu
12*
JlilM,
180
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
braci jest najbiedniejszym, nie ma nikogo z rodziny, komu by nie dopomógł, i nie
lubi mówić o tym. Burza i namiętność mieszkają w tym sercu, ale je możesz
położyć na ręce — takie proste i szczere. Wybije chłopa, ale chłop go lubi i w
ogień by poszedł dla niego, nie ukarze niesprawiedliwie, a sprawiedliwie
nagrodzi, znieważy dziewczynę — a ta go kocha i sto razy jeszcze na jego
skinienie przyjdzie do niego na noc — taki jakiś miły i dobry.
Jest to czysty typ polski — dlatego tyle dla mnie ważny i sympatyczny.
8 sierpnia (środa).
Chcąc napisać powieść polską — trzeba naprzód całą Polskę przewędrować,
zobaczyć, zrozumieć i odczuć. W głębi życia istnieją tajemnicze prawidła, poznać
które trzeba samemu, samemu ocenić i na światło dzienne wynieść. Istnieją
niewymownie bliskie od nas typy, których dotykamy się niemal palcami, a których
nie oświetlała jeszcze beletrystyka nigdy. Świat ekonomów, pisarzy prowentowych
i gminnych traktowany był jedynie ze strony humorystycznej. Krzywda to dla
wymienionych. Można z prawdziwym naturalizmem rysować ich i pokazywać Polakom
tych nie odróżniających Polaków od Moskali pariasów cywilizacji. Gil pewnego
czasu wszyscy noweliści (tj. połowa narodu polskiego) rzucili się do malowania
chłopów, a powstała z tej pisaniny jedyna rzecz genialna: Placówka.
Pojęcia moje o sztuce wzrastają i krystalizują się w trwałe zasady równocześnie
z obserwowaniem życia wiejskiego. Nie książkowe zasady krytyczne, nie teorie
estetyczne Bran-desa, Tałne'a, Paula Bourget, Turgieniewa i Zoli wyrobiły we
mnie zasady realizmu — lecz obserwacja jedynie. Obrazy same, prawa same
stwarzają się kolosalnie na tle tych pól. Życie wiejskie, postacie na wsi dające
się widzieć, przystępnie j sze są dla oka i umysłu nierównie bardziej niż
wszelkie typy miasta. Odgadujesz ich, bo chodzą bez ma-
KUROZWĘKI, 1888
sęk — a dla każdego niezmiernie będą ciekawe, jeśli ich odmalować z całą
rzetelną, beztendencyjną prawdą.
Nie godzę się jednak, jako Polak, na Zoli „sztukę jako skrawek życia, widziany
przez pryzmat temperamentu". Sztuka polska musi w państwie naturalizmu wykreślić
pewne granice. Wyjaśnimy, dlaczego. Przyjmuję za pewnik zdanie Goncourtów — iż
„powieść jest historią tych, którzy do historii nie należą" *. Z założenia tego
płynie konieczność prawdy bezwzględne j; (ze jednak, jako Polacy, dbać musimy o
siebie najbardziej, trzeba nam więc nieustannie kontrolować siebie samych, pisać
własną historią w powieściach, gryźć jej zębami. Powieść nasza winna być głosem
narodu całego do pojedynczych jednostek mało narodowych — a więc w wyborze
tematu, w oświetlaniu pewnych zjawisk naszego życia musi tkwić satyra, skarga,
bicz. Nie . chcę biczować nigdy i nikogo wychodząc z punktów etycznych, jak się
to czyni u nas, ani z punktów postępu czy zacofania — jedynie ginąca narodowość,
nasze „ja" zanikające będzie mieć we mnie trybuna.
Jednym słowem, chcę nadać powieści tę moc przez oparcie jej na naturaMstycznej
prawdzie, jaką posiadają zestawienia i wyliczenia statystyczne. Powieść nasza
powinna być naszym rachunkiem sumienia. Sztuka nie powinna nic na tym tracić,
zyska tylko tę cechę, jaka ją wyróżni z szeregu kosmopolitycznego — będzie
polską. Jako przykład wskazuję Placówkę. Placówka może być wyrocznią w
rozprawach nad naszą inanodową psychologią.
Oto, co rozumiem 10 naszej sztuce: realizm, prawda, zestawienia beztendemcyjne
charakterów, jak w statystyce zestawia się rażące fakty.
Gdyby mi wystarczyło życia, sił, środków obserwowania i wytrwałości — w romansie
Zwiastun przedstawiłbym walkę przeszłości szlacheckiej i arystokratycznej z
socjalizmem
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
jako przyszłością. W romansie pt. My* przedstawiłbym wszystkie warstwy narodu,
aby wykazać, czy co jesteśmy warci. Tam i tu chcę schwytać na uzdę charakter
narodu na tle absolutnie współczesnym. Chciałbym pisać tak, aby francuski krytyk
czytając Rudina Turgieniewa* i mój romans — poznał, że tam pochwycony jest
charakter rosyjski, tu — polski.
Młody filaret mr. Paul P. często przejeżdża koło naszych okien na klaczy
wyścigowej Pogance. Dżokejska czapeczka, kaftanik dżokejski, obcisłe shocking i
krótkie dżokejskie (z cechą staszowską) buciki miłe robiłyby wrażenie, gdyby nie
pewność, że ów strój dżokejski sprawiony został umyślnie na wyścigi w Pławmie,
gdzie mr. Paul — student uniwersytetu, dziedzic in spe Kurozwęk — ma zamiar być
dżokejem u hr. Morsztyna i hr. Moszyńskiego.
Wicher zgina wierzchołki olbrzymich lip i wiązów, pędzi tumany kurzu. Deszcz
olbrzymimi garściami ciska się w szyby dzwoniąc w nie smutno. Zimno zakre *a ;dą
do pokoju, wsiąka w ściany i ciało, przenikając aż do kości. Patrzę na
przesuwające się fury, zwożące do stodół pszenicę... Deszcz się wzmaga, leją się
istne potoki. Wtedy na tle drogi rysuje się kawalkada konna: „papa" Popiel,
fłlaret, ma[demoise]lle Sawczyńska ze Lwowa, hrabianka Rostworowska, panna Maria
Popiel, dwu młodych hrabiczów R. Namiętność pochwycenia ich żywcem na papier nie
da się z niczym porównać I...
Na pocztę do Staszowa chodzi codziennie Żyd — Dawid. Żyd to prześliczny,
majestatycznie piękny, niewysłowienie piękny. Biała jak mleko broda spada mu na
piersi od za-
KUROZWĘK3, 1888
183
ciśniętych dumnie ust. Oczy wielkie, niebieskie, obojętne. Oszukuje zresztą jak
każdy inny Żyd. Chodzi tak do Sta-szowa na pocztę od urodzenia niemal, a jak sam
mówi, to bywał w Staszowie przed urodzeniem, gdyż ojciec jego spełniał przy
pałacu tę samą funkcję. Nie o to jednak chodzi: powinien by mi przynieść list od
Heli. Męczy mię niepokój tęsknoty, jak gorączka w febrze. Nerwowo wyglądam w
aleję kasztanów — czy nie widać Dawida. Nie ma, nie ma...
10 sierpnia (piątek).
Dziennik mój w najciekawszym miejscu przerwany zostanie prawdopodobnie na długo.
Przyjechała z Kielc gromada kuzynów ł kuzynek — osób z ośm. Kuzyni są tego
rodzaju, że z nimi nie można mówić o niczym, a do kuzynek umizgać się dzięki ich
brzydocie — nie ma potrzeby. Całe prawie mieszkanie zajęte i te parę słów piszę
na kolanie niemal, gdyż całe towarzystwo wyszło na spacer.
Chodzę do lasu na grzyby, do kąpieli, na spacery — i teraz dopiero zaczynam się
nudzić piekielnie. Z samotnością było mi tak dobrze!
W przyszłą środę wyjeżdżamy wszyscy do Smiechowic. Jeżeli tam mają atrament — to
świetnie, dzienniczku biedny...
Jeździliśmy dziś z Konstantym* na Czernicę. Wracając wstąpiliśmy do tartaku. Za
chwilę zjawili się tam panowie: Popiel, hrabia Jeziersfci i młody dżentelmen —
Chłapowski. Mr. Paul podając mi rękę coś mówić zaczął, lecz słowa jego zgłuszył
huk tartaku. Byłem z tego kontent, gdyż nie lubię mazgajowatej miny tego
filareta, któremu z oczu patrzy naiwność i głupota.
Wczoraj wśród najpilniejszego zwożenia pszenicy zaczął padać siarczysty deszcz.
To wprowadziło w wściekłość „jasnego pana". Wypadł na pole konno i spotkawszy
for-
184 DZIENNIKI, TOMIK XVIII
nala, fetory chronił się pod snopek — zaczął go bić. Bił biczyskiem, pięścią
między oczy, przewalił na ziemię, kopał nogami, obcasami bił po twarzy. Wracał
kilka razy do leżącego i bił. Nic dziwnego: deszcz padał — jaśnie pan wpadł w
gniew...
Doczeka się ten jaśnie pan gałęzi! *
Listu nie ma. Czekam nań z tym uczuciem, jakiego doznaje się przed burzą.
Nerwowy niepokój, strach, smutek bo-jaźliwy...
Będę może z Józefem na prywatnych wyścigach u hr. Mo-szyńskiego. Będzie tam całe
arystokratyczne Krakowskie j Sandomierskie. Ciekawe to niewymownie. Młody
dziedzic Kurozwęk — dżokejem...
11 sierpnia (wtorek).
Grave1 — okazały, leniwy,
Lento — powolny,
Largo — rozwlekły, obszerny,
Adagio —- pomału, z wolna,
Andante — bieg poważny, żywszy od adagio,
Maestoso — wspaniały,
Allegro — wesoły, chyży,
Prę sto — szybki, lotny, bystry,
Doloioso — cierpiący, bolejący,
Languente — omdlewający,
Scherzo — figlarność, pustota, żart,
Vivace — żywy, rześki,
Con brło — z żywą świetnością,
Con fuoco — z ogniem, z zapałem,
1 W autografie omyłkowo: Gravo.
KUROZWĘKI, 1888
185
Furioso — wściekły, rozjadły, Agitato — miotany mnóstwem uczuć, Morendo —
konający, zamierający, Staccato — odrywać, wybijać.*
14 sierpnia (wtorek). Czernica.
Przyleciałem tu przed chwilą na Lalce — wydać za * Józefa okowitę i korzystam z
wolnej chwili, by opisać dzień wczorajszy. W niedzielę wieczorem przyszedł
posłaniec z Chmielnika, że Tadeusz* jest mocno chory. W poniedziałek o godzinie
3 rano ruszyliśmy z Józefem, aby coś zaradzić. Pod murami i basztami Szydłowa
dogonił nas dopiero świt. W Chmielniku stanęliśmy na pół do 7. Tadeusz jest
zupełnie nieprzytomny. Według mnie jest to zawięd rdzenia pacierzowego.
Obserwowałem go przez cały dzień, widziałem wszystkie falowania zdrowego
rozsądku wśród bezbrzeżnego mroku raz manii, drugi raz furii, to znowu
idiotyzmu. Bolesne widowisko — i ciekawe dla mnie. (Dla mnie, gdyż należę
przecież do gawiedzi ludzkiej.)
Z wielkim trudem udało nam się namówić go, aby poszedł do pani Zygmuntowej *.
Gdyśmy tam zaszli — spała jeszcze. Widziałem ją raz zaledwie w czasie przejazdu
przez Chmiel-nik, 9 lipca, pod wrażeniem więc utraty Heli... Zdawało mi się też,
żem ją zobaczył raz pierwszy: śliczna kobietka! Lat 23, blondynka, oczy
niebieskie, nos orli z rozdymają-cymi się nozdrzami, usta oryginalne o kolorze
głębokich listków róży, niewysoka, zgrabna tylko, pociągająca, namiętnie młoda i
kokietka. Gdy się na nią patrzy dłużej niż minutę — czerwieni się... Jakieś
namiętne ciepło bije z tych piersi wyniosłych, z ramion okrągłych. Byliśmy ze
sobą — panem i panią — nadzwyczaj grzeczni.
Zaczęto namawiać Tadeusza, aby się przejechał naszymi
ł W autografie pierwotnie: zamiast, po czym druga sylaba została
przekreślona,
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
l!
końmi, a że uparł się i nie chciał jechać za nic — zostawiono go więc, a my, tj.
żona Tadeusza, pani Maria, ja i Józef zajechaliśmy pod mieszkanie panny Heleny
Skierskiej, aby ją zabrać, i ogromną kupą wyjechaliśmy do kąpieli. Poznałem się
więc nareszcie z ową Helenką S., za którą szalałem w klasde IV, V i VI *. Oczy
ma rzeczywiście ładne, niebieskie jak dalekie lasy, a duże włosy obcięte krótko,
białe jak piasek. Helenka powoziła mając do pomocy Józefa. Na tym samym
siedzeniu siedziałem, tyłem do woźniców, ja z panią Marią, wreszcie w tyle
Tadeuszowa i jakaś jeszcze pani. Wyjechaliśmy na szosę, prowadzącą do Buska. Są
tam wyboje, a że pani Maria boi się wywrotu, musiałem ją objąć wpół i przyciskać
do boku. Piekielne płomyczki chodziły po ciele, gdy czułem jej oddech na twarzy
i mrużące się, śmiechu niebezpiecznego pełne oczy tuż przed moimi. Czasami
pocierała siię o mnie, gdy wózek się przechylał, czasami znowu musiałem
poprawiać jej maleńkie nóżki w białych pantofelkach, gdy ją boleć zaczynały.
Byliśmy coraz bliżsi i przypomnieliśmy sobie nareszcie kuzynostwo i to, że
wypada nam mówić do siebie: Stefek i Maniiu. Przez las jechaliśmy tylko sami,
gdyż starsze panie z obawy wywrotu wysiadły. Dziwnie nam było dobrze i
nadmiernie wesoło jechać tak przez ten las, po korzeniach i wyrwach, śru;.ać się
do rozpuku, dowcipkować, trzymając się wpół. Józfjf robił to samo z moją niegdyś
platonicznie ubóstwianą...
Zajechaliśmy nareszcie. Trzy z tych pań poszły do kąpieli. Józef wsiadł na wózek
i odjechał na bok, aby poszukać cienia dla koni, my zaś z panią Marią poszliśmy
do lasu szukać rydzów. Chciała tego sama — nie ja winienem... że to komiczne
piosenki istnieją na ten temat.* Było samo południe, gorąco ogromne, w lesie
cisza — ze stawu tylko dolatywały odgłosy kąpiących się. Szliśmy coraz dalej w
las i im dalej, im zaciszniej było, tym bardziej ściskało się od namiętności
gardło i serce, brakowało oddechu i strach przejmował. Usiadła. Pantofelki białe
wysunęły się spod
KUROZWĘKI, 1888
sukni i ułożyły przy mnie. W oczach jej było pomieszanie, Z którego tak lub nie
wybiera ten, na kogo oczy takie śliczne patrzą. Wtem — usłyszeliśmy tuż za sobą
głos Józefa...
Poszliśmy dalej, bezwiednie szukając czegoś ł już żałując chwil straconych.
Mówiliśmy o rzeczach obojętnych, nudnych nawet... Usiedliśmy znowu w zacisznym
wąwozie, lecz Józef śledził nas zza drzew. Łobuz, bał się o bratową. Ona — chyba
się nie bała. Wyjmowałem z pantofelków kłujące nóżki sosnowe igły suche, gdy
zaczęto hukać po lesie nawołując nas do odjazdu.
— Zobaczemy się w Smiechowiicach — rzekła podnosząc się.
— Czy nie może pani jechać na Kurozwęki do Opatowa?
— Chciałabym, lecz nie można.
Śliczny to był w moim życiu dzień. Słońce przez kiście sosen malowało na drodze
białe plamy — jechaliśmy z powrotem tak już siebie bliscy, jak... (Na stosunek
ten nie ma porównania.) Całe popołudnie przepędziliśmy razem. Poznałem, jak jest
inteligentną i dowcipną, ile ma uroku, gdy opowiada z werwą swe nieszczęścia
komiczne, ile ma wiadomości towarzyskich — i jak w dobrym guście, tylko
oryginalną i odważną rządzi się kokieterią.
Żal mi było niezmiernie odjeżdżać. Na wsiadanym dostałem trzy serdeczne, szczere
buziaki. Z góry za Chmielnikiem widziałem ją jeszcze na podwórku, przesyłającą
„do widzenia".
Nie wstrząśnie jak grom miłostka taka duszy człowieka, tylko grunt jej słońcem
oświeci jak przelotne blaski, w których raduje się i żyje wszystko. Żyje krótko,
lecz długo pamiętne zostanie uczucie takie i kiedyś, gdy w samotnym pokoju w
jesienną noc otoczy cię pustka samotności, gdy z kątów wyłazić będą troski i
niedole, widma nędzy, głodu, beznadziei, bezsiły męczyć cię zaczną — przyśni się
ten dzień słoneczny i te oczy, i ta niema piosenka bez słów,
m$:-
te-
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Jadąc z powrotem Józef najniespodzliewaniej skręcił konie na bok z drogi.
Pojechaliśmy z kopyta wąwozami do folwarku Rabczyce. Wysadził mię tam przed
starym dworem, wprowadził do pokoju i przedstawił pani Mieszczanowskiej, żonie
dziedzica owego dworu. Pokój był duży i słabo oświetlony — nie zauważyłem też,
że z boku na kanapie siedziała jeszcze jakaś młoda facetka, blondynka, ładna.
Patrzyła tylko w Józefa i nie mieszała się do rozmowy. Byliśmy tam na herbacie.
O dziesiątej, gdy wyjechaliśmy za wrota, spytałem go, co to znaczy i co znaczy
owa milcząca panienka.
— To Lucyna...
— Ach, więc to Lucyna...
Znam jej historią, a raczej jej i Józefa „historią starą jak świat" — a nie mam
czasu jej opowiedzieć, gdyż Lalka rży i muszę pędzić galopem, by zdążyć na
obiad.
Jutro prawdopodobnie pojadę do Smliechowic, a tam będzie pani Mania... Ach, jak
mię prześladują jej oczy! Mężatka. Cóż ja pocznę, jeśli mli tak słodko, tak
przyjemnie nieustannie myśleć o niej, marzyć o spotkaniu z nią, przypominać to
śliczne wczoraj, pamiętne na całe życie.
Kurozwęki.
Wyjechałem tedy z Czernicy na Lalce i pędziłem na oślep. Lalka zaczęła zdradzać
zły humor: miała chęć wskoczyć na płot, pędziła na drzewia, pragnąc widocznie
rozbić mię o nie, ciskała się śród galopu w bok o kilka łokci, chrapiąc tak,
jakby pragnęła wyrzucić konchy nosiowe. Dobrze było, póki jechałem galopem, gdy
zwolniłem na chwilę, stanęła dęba, rzuciła się W bok, wreszcie zaczęła skakać
staccato — to w tył, to naprzód — łeb schowała między nogi, chrapiąc zatoczyła
koło piekielnie małego promienia, wierzgnęła i oto uczułem, że nogi mam wyżej
niż głowę i wpadłem jak kawał mięsa w głęboki piasek. Szarpnęła mię ku sobie,
gdyż cugle trzymałem w ręce. Uzda cała została mi w ręku, a gdy podniosłem gło-
KUROZWĘKI, 1888
189
wę — Lalka z zadartym łbem i ogonem, z rozpuszczoną grzy-,wą pędziła przez pole.
Pomacałem się, czy kości mam całe, policzyłem pieniądze, gdyż wiozłem ze sobą
kilkadziesiąt rubli za okowitę — i poszedłem za Lalką. Darła jak wściekła przez
łąki w stronę Staszowa. Głupiuteńki musiałem mieć wygląd... Lalka przeleciała
jak wiatr wzdłuż wszystkie łąki, przeskoczyła rowy i wracała rżąc w moją stronę.
Chrapiąc wyminęła mię i poszła ku lasom. Straszliwe — mindetr!* Na szczęście
jechał polowy z Czernicy konno i Lalka przyszła sama do koni.
Uzda była za duża na główkę Lalki, toteż podpinka zsunęła się przez mandibulę *.
Złapano ją, Obuzdano. Wsiadłem i przyleciałem do domu en caińeie *.
Noc jasna, czyste niebo — Księżyc płynie spokojnie Po przestworze bez chmur...
Wracałem alejami olchowymi od Czernicy; cudowna noc, majestatyczna noc. Białe
obrusy imgdeł ciągną się na łąkach, w sadzawkach, gdzie przelewają się blaski
zorzy wieczornej i nocnego nieba — ryby pluskają, cisza wszędzie, nienaruszona
chwila modlitwy przyrody oałej. W taki wieczór — duch wszechświata kładzie dobre
ręce na serca ludzkie z szeptem: pokój wam... Ach, czy wyżyłbyś bez tej zdemi
cudownie pięknej, czy można jej nie kochać wszystkim uczuciem duszy dobrej?...
Cudowna noc, majestatyczna noc...
Jutro Matki Boskiej Zielnej — dziewczęta wiejskie zbierają zioła na łąkach.
Gdzieś to mgłach daleko słychać śpiewy ich. Dobrze jest przeżyć noc taką,
wyprężać ramiona w tę przestrzeń niezmierną i modlić się do wielkiego serca, co
musi uderzać w całym tym cudzie. Tak — pragnie się jeszcze zawołać w olbrzymi
głos: hej, ziemi nasza, ubóstwiana, krakowska!
B;.
190
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
16 VIII (czwartek).
Wszystkie nadzieje rozbiły się: nie zobaczę pani Maniusi. Konie ze Smiechowic
nie przyszły wczoraj, nie pojechałem więc... Myślę o tym, że p. Mania jest tam
dziś, myślę o tym, jaka to ogromna przyjemność rozmawiać z nią sam na sam,
patrzyć jej w oczy ł otrzymywać to samo spojrzenie, jakie się jej poseła.
Jeden uśmiech spod małego kapelusika — wprowadza duszę w świat marzeń...*
W tyle, za pałacem istnieje sobie niewidzialna dla oka ludzkiego aleja grabowa,
niezbyt długa, wąska i nie strzyżona. Przypominam sobie, że czytałem gdzieś u
Spencera twierdzenie, jakoby styl gotycki był odbiciem, naśladowaniem
olbrzymiego pędu drzew ku niebu. Nic prawdziwszego: owa aleja jest całkowitą
nawą gotycką. Masz tu cudnie sklepiony ostrołuk ze splatających się konarów,
masz wysmukłe kolumny i wąskie, naturalne okna, przez które przegląda niebo
cudownej barwy.
Z alei owej widać narożny balkonik pałacu, zakryty całkowicie pochyloną nad nim
płaczącą bramtj. Tuż pod balkonem płynie rzeka. Brzoza owa osłania dawną, starą
tajemnicę miłosną. Hrabina z Sołtyków P. kochała rządcę majątku, Probsta —
zamiast męża swego, pułkownika huzarów pruskich, Pawła cesarsko-królewskiego P.
Wieczorem, gdy stary kamerdyner Józef zamykał pałac, a jego ekscelencja
wyjechał, p. Probst zakradał się do pałacu. Stary kamerdyner miał jednak oczy
dobre i długi język. Pewnego więc razu jego ekscelencja wyjechał niby do
Krakowa, lecz w parę godzin powrócił. Drzwi do pałacu zamknięte, jego
ekscelencja idzie po wschodach na górę... Miłosna para słyszy to wszystko:
kochanek wyskakuje z łóżka, ubiera się, przebiega salę portretową, bibliotekę,
otwiera drzwi na balkon i skacze na gałęź
KUROZWĘKI, 1888
191
brzozy, pragnąc uciekać na dół. Gałąź się łamie i kochanek padając na brzeg
rzeki — łamie obojczyk. Ucieka jednak do domu, kładzie się w łóżko i sprawa
zaciera się zupełnie.
Z zamkniętego w osłonkach kielicha, Gdy jak mniszka lubieżna i biała, Jak
dziewczyna wstydliwa i cicha, Żądzą życia lilija zapała, To się pręży i gore, i
wzdycha, Aż dziewiczy z piersi welon zrywa, Śnieżne łono na słońce odkrywa.
Lecz w tym długo tajonym zachceniu I w tym ciała słabego rozparciu, I w tym
łusek gwałtownym rozdarciu, I w tym nagłym słonecznym olśnieniu, Pod osłoną
mrużących się powiek, Ile bólu — odgadnie li człowiek?
Bądi pozdrowiona/ PORĘBOWICZ z „Życia" *
17 VIII (piątek). Czernica.
Jestem tu już godzin kilka, jest i Józef, był i jaśnie pan. Nie mam swobodnego
czasu, abym mógł pisać, a myśli mam wybujałe swobodne — toteż rad bym pisać do
nieskończoności. Jutro jadę do Chmiielnika, może do Kielc, a może nawet do
Warszawy. Mani odwozić do szpitala chorego Tadeusza. Wieźć koleją wariata —
niemiła funkcja, lecz za jej cenę mam nadzieję widzieć i... całować usteczka
pani Ma-niusi.
f
Przed chwilą zsiadłem z konia. Jeździliśmy z Józefem po polach. Nic milszego nad
popołudnie, poświęcone konnej przejażdżce. Jedziemy w stronę Kotuszowa drogą,
potem skręcamy na lewo i granicami, rowami, miedzami — objeżdżamy każdy łan
kukurydzy, bobu, końskiego zęba, wyki,
II
192_______________ __________ DZIENNIKI, TOMIK XVIII
buraków, marchwi itd. Jedziemy ścieżką między krzewami kukurydzy. Koniom widać
łby tylko, którymi kiwają poważnie, zarówno Fiołek jak dziki Wojtalik. Obok
ścieżki chylą się ku ziemi gałęzie leszczyny, pełne orzechów, czerwienią się
najrozmaitsze jagody — cicho, nienaruszenie na zżętych ścierniskach. Wtem daje
się słyszeć w kukurydzy szelest nieznaczny. Wstrzymujemy konie czekając. Zza
wysokich badyli wysuwa się ostrożnie główka dziewczyny w czerwonej „szmatce",
rozgląda się i ujrzawszy nas, zapada znowu w gęstwinę. Nikt jej tam już nie
odnajdzie: jak kuropatwa szybuje spodem tak zręcznie, że nie porusza
wierzchołków rośliny. Lecz poznało ją oko pana rządcy.
— Hej, Magda, chodź tu!
Wychodzi blada, z tobołem większym ndż ona sama — chwastu na plecach.
— Łamiesz kukurydzę?
— Nie.
— Obrywasz liście?
— Nie.
— Skąd ci to powyrastały takie gruczoły? — pyta jej, ukazując na piersi podobne
do gruszek, a wyglądające spod odchylonej koszuli.
— A bo jo wiem, wielmożny panie, sama nit wiem kiej — wyrosło mi toto ii pokój.
— Z chłopakami się łobuzujesz?
— lij — cóż mi to po chłopakach... — mówi odwracając się do nas bokiem.
— Pamiętaj sobie!
Ma lat ze czternaście — czarna jak cyganka, opalona, oliwkowa. Nagie, smagłe
ciało przegląda przez podartą koszulę, spódnica rogiem zatknięta za pas odsłania
nogi całe, nogi małe, godne nosić złote pantofelki. Czarne oczy zuchwale patrzą
i nie boją się niczego, nie wstydzą nagoty. Myśli jej otwarte, jak otwarte
piersi.
Jedziemy dalej, za pałac, tam, gdzie ogrodniczek gracuje
W i.H
OFICYNA PAŁACU W KUROZWEKACH
KUROZWĘKI, 1888
ulicę. Ogrodniczek ma z pół łokcia długości, czerwoną czapkę, koszulę i majtki.
A cóż mu tam po więcej? Służy właściwie przy osłach, wozi nimi piasek ze starym
Dumańskim — a teraz kazali mu gracować, to gracuje. Strasznie śwarny! Jaśnie
panienki z pałacu czasem go zawołają i oglądają ze wszystkich stron — wtedy
czapkę gryzie w zębach d boi się, i śmiałby się: ogłupiały i tyła. Juścić ładne
ma oczy — takie czarne jak smoła i takie wielkie jak wół smolich. Na gębie też
czarniawy, jakby kto węgiel w wodzie rozmącił d omalował mu gębę. Jak se
wdzlieje czerwoną magiereczkę * na prawe ucho, a zagarnie czuprynę znad czoła, a
spojrzy w górę na wysokie olchy, co se wiecznie mruczą wierzchołkiem — to jakbyś
widział Kościuszkę.
Ot, taką chłopską minę miał nasz święty, gdy przysięgał, że wrogów z chłopskiej
ziemi wypędzi.
Jedziemy do orki. Sześć pługów dwuskibowych orze ko-nicznisko. Dwie pary wołów
ciągną taki pług. Jarma wrzynają im się w karki, skóra z całej szyi fałduje się
i wgniata niemal w pierwszy kręg grzbietowy, oczy wychodzą na wierzch, gdy pług
puszczą na ośm cali w przerosła ziemię. Idą a idą od świtu do zachodu słońca,
krają w czarne skiby uwrocia wolno, bo mozolnie...
Budzi się w duszy inojej ziemianin, rolnik, ta krew z prapra-dziada rolnicza.
Widzę, zaczynam widzieć w rolnictwie nieskończone, ciekawe, a nieznane mi
dawniej powaby. Cóż bym dał za to, by po tym, czegom się na świecie nauczył,
wrócić do ojcowskiego pługa... pod strzechę mojego dworu...
18 sierpnia (sobota).
Gdy długo i skrycie my ślemy o jednym przedmiocie, o kobiecie ładnej i
upragnionej, a ktoś w towarzystwie nazwie ją po imieniu, czujemy, jak gdybyśmy
powiedzieli straszliwą niedorzeczność, co nam oblewa twarz rumieńcem.
Jutro jadę rano — a dziś dużo myślę.
194
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
19 sierpnia (niedziela). Chmielnik.
Pokój pani Marii, story pozapuszczane, gdyż położyłem się przespać trochę. Jej
nie ma: nie wróciła jeszcze. Łóżko jej stoi tuż, okryte starannie kapą... W tym
ciemnym pokoju, który tyle razy widział ją śpiącą lub rozebraną, marzenia
namiętne tłuką się po zmęczonej głowie. Każdy turkot przesyła mi z ulicy
nadzieję zobaczenia jej. Za dużo myślę, na próżno, niepotrzebnie...
Każdy z nas na pewnym punkcie miewa myśli podobne do myśli obłąkanego. Każdy
miewa marzenia nieświadome, o których krytyczny półkręg mózgu na pewno i
świadomie wie, że się ziścić nie mogą.
Z Kurozwęk wyjechałem dziś rano wraz z rodziną Kostu-sia *. Oni pojechali już do
Kielc, ja mam niby jechać z Tadeuszem i jego żoną, lecz wątpię, czy co z nim
poradzę. Od dwu tygodni nic nie jadł, nie może mieć sił żadnych, wychudł,
wywiądł, wysechł. Chwile przytomności ma bardzo rzadkie, choć rzadko mówi
skończone absurda. Najczęściej płacze, wymawiając urywane wyrazy, stanowiące
początki myśli, jakie już dawno z mózgu jego uciekły. Jestże on więc wariatem?
Jeden półkręg mózgowy szalenie szybko działa, a drugi jest chory, cierpi
najpewniej ucisk ze strony nożdżku i nie kontroluje funkcyj pierwszego. Jestże
to zawięd rdzenia? Silny nacisk zwiększającego się ceiebellum na błonę mózgową,
czy też uszkodzenia ciała prążkowego, ucisk znoszący nerwową irradiacją móżdżku
wywołuje to przygnębienie, zniszczenie charakteru, jakim wydaje mi się cała
deniencja * Tadeusza? Gdy się długo i ze współczuciem patrzy na obłąkanego, gdy
się pragnie zajrzeć umysłem trzeźwym i zdrowym w jego chorą imaginacją,
stopniowo traci się granicę, oddzielającą rzeczywistość od fikcji, brzeg
przepaści od przepaści samej. Jest to otchłań, w którą nie można patrzeć bez
zawrotu głowy. Psychiatrowie najczęściej kończą psychopatią swe usługi koło
obłąkanych. W mózgu naszym istnieją
WARSZAWA, 1888
195
straszliwe, czarne plamy na tle rozumu; gdy się taka plama rozszerzy, może
utworzyć ciemność wieczystą, „nic" wieczne, podobne do niepojętego dla rozumu —
,,nic" ewangelicznego. Bądź błogosławione nasze świadome TO &rri*!...
Miłostka miała jeden dzień piękny i nim się zakończyła... Przypominam sobie, ile
w tym pokoju było ślicznych minut, spojrzeń przecudnych, ile niemych obietnic...
Ach, przeklęte mężatki: z nimi tak zawsze.
Panna Skierska nawet pojechała do Staszowa. Wczoraj widział się z nią Józef, gdy
był u Kraftów *.
Dziś tedy mogę być w Kielcach, a jutro w Warszawie — lub dziś jeszcze w
Kunozwękach. Quid faciendumi *
21 sierpni a. Warszawa.
W niedzielę noc spędziłem w mieszkaniu pani Marii, na jej łóżeczku — lecz sam,
gdyż ona wyjechała, jak pisałem. W poniedziałek rano, po straszliwej męce z
Tadeuszem, wyjechaliśmy z żoną tego wariata z Chrnielnika do Kielc. Była to
podróż, jakiej nie zapomnę nigdy. Na wózku mieszczańskim jechaliśmy wśród
porozrucanej słomy, gdyż Tadeusz nie chciał siedzieć inaczej, jak z nogami
zadartymi do góry. Rzucał się, krzyczał, nie uspokajając się ani na minutę.
Liczyłem wiorsty nie już z niecierpliwością, lecz rozpaczliwie. Przejechawszy
wszystkie trzydzieści, wjechaliśmy nareszcie do Kielc. Tadeusz z odkrytą głową,
w poszarpanym ubraniu przejechał przez Kielce, a my z nim, jak istna trójca
bziko-watych. Zajechaliśmy do Konstantego i tam siłą znieśliśmy go z wózka.
Oddawszy go pod opiekę braci, kuzynów, ciotek itd., poszedłem do macochy.
Wróciła już z Biały z pokłonem dla mnie od pani Heleny. Ten pokłon — nic już
prawie dla mnie wczoraj nie znaczył... Wkrótce nadeszła panna Emilia S.* ii z
nią poszedłem odwie-
196
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
dzić pannę Celiną, bawiącą pod nieobecność „Kaziów" u państwa Sz.* Celina wydała
mi się bardzo ładną, choć eks-centrycznieje z 'dniem każdym. W salonie pp. S.
kłóciliśmy się ze dwie godzin, potem, wyszedłszy na balkon, wyznaliśmy sobie
dozgonną miłość. Chodzić musiałem z nimi do miasta. Kupowaliśmy wodę kolońską,
sucharki — i znów prawiliśmy o miłości... Po powrocie byłem u nich na herbacie.
Mieszkają wspaniale: siedm salonów olbrzymich, meble aksamitne, posadzki
mozaikowe, mnóstwo obrazów.
Odprowadziłem z macochą Celinę do domu. Śpi sama jedna. Całowałem w ciemnym
salonie jej śliczne, alabastrowe ręce. Rąk takich nie ma żadna ze znajomych mi
kobiet — i żadna mię tak prawdziwie i serdecznie nie lubi jak ona. Gdy ją
całowałem, mruczała: dobrze już, dobrze... Nauczyła inię modlitwy do anioła, z
której kiedyś skorzystać muszę.
Bardzo żal mi było opuszczać kochaną Celinkę, lecz musiałem o jedenastej wynosić
się do mojego wariiata. Na odchodnym grała rni ślicznego walca: Czy Jcochasz? —
Cały tużurek zalała mi perfumami i teraz jeszcze zapach tych perfum przypomina
mi jej jasną główkę i rozmarzone oczy. Przedrzemałem do godziny czwartej, a o
czwartej Kostek, ja i Tadeu.»zowa wyjechaliśmy na banhof, wioząc ze sobą
nieszczęsneqo maniaka. Nikt nie pojmie, co to za męka więzi wariata koleją! Do
Iwangrodu mieliśmy osobne, całkowicie zamknięte cou-pe, lecz resztę drogi
przepędziliśmy z nim v; tłumie widzów we wspólnym wagonde. Chwilami przychodziła
mu świadomość, że jedzie do Warszawy — coś wtedy pojmował, bo gorzko i
serdecznie płakał. Jakaż to przerażająca minuta — ta minuta świadomości w umyśle
wariata! Jaka głucha, bezbrzeżna, nieopisana rozpacz — mieć chwilę świadomości,
że się jest wariatem, że cię gdzieś wiozą, coś z tobą brutalnego poczną ii ty
nic nie wiesz i pomóc nie możesz! Straszliwe to łzy! ;
Stanęliśmy w hotelu po przejechaniu dorożką kilku ulic ku uciesze gawiedzi
warszawskiej. Byliśmy zaraz z Konstantym
WARSZAWA, 1888
197
u dr Strassburgera, kuzyna, zasięgając jego rady, gdzie Tadeusza umieścić.
Gdyśmy na Mieczysława czekali w jego salonie, przeglądałem album Grottgera.
Ludzie czy szakalet * — pytanie to zawsze zadawać sobie można, wtedy nawet, gdy
nas bawiią śmieszne miny wariata, gdy odwracamy myśli i oczy od niego, by
patrzeć na ładną kobietę...
Wczoraj wieczorem wyszedłem na ulicą przejść sią trochę, odetchnąć — i na
Podwalu spotkałem Bema. Przeniósł się już do Warszawy na stałe, najął mieszkanie
na Smolnej nr 12. Tymczasem mieszka w Hotelu Polskim *, póki się „rodzina" jego
nie sprowadzi. Ma otrzymać jakieś lekcje, radził mi, abym w Warszawie został, że
coś ze swoich lekcyj mi udzieli. Będzie miał zajęcie w „Prawdzie" i „Ateneum" —
mnie tam chce wciągnąć, lecz co ja bym tam ipisał — sam mię wie. Z Bema jest już
dziś ruina... Został cynizm i namiętności brudne. Pisze na przykład z wielkim
zapałem recenzją — o Zło-tej przędzy *. Do takiego kieratu literackiego chce mię
wprząc... Chodziliśmy czas jeszcze jakiś — opowiadał mi o matce, która skończyła
życie w szpitalu obłąkanych.
Pożegnałem go, gdyż zauważyłem, że ma chęć pójść do dziewczyny.
22 sierpnia (środa).
Dziś mamy umieścić Tadeusza w domu zdrowia na Długiej *, gdyż u Jana Bożego *
nie ma miejsca zupełnie. Zajmuje się Tadeuszem dr Rothe. Rano byłem u pani Ł.*
Owocarnią zwinęli i założyli kawiarenkę na Szpitalnej. Wyładniała Lucia jeszcze
bardziej — obiecała mi dać buzi, gdy przyjdę dziś, a męża nie będzie. Pamiętam
naszą przyjaźń na Chmielnej i jej wizytki u mnie, romanse na korytarzu,
bukieciki...
Oddałem 20 groszy w kawiarni na Mazowieckiej za kawę wypitą na kredyt trzy
miesiące temu.
198
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
24 sierpnia (piątek). Kielce.
Przed pół godziną przyjechałem z Warszawy. Zmęczony jestem mocną jazdą i dniem
wczorajszym. Nie wiem, czy potrafiłbym go opisać, gdyż opis musiałby zamykać się
w następujących ramach: wsiedliśmy do dorożki, zsiedliśmy z dorożki, weszliśmy
do hotelu, wyszliśmy do szpitala — itd. bez końca. Streszczę rzecz całą. Onegdaj
jeszcze przewieźliśmy Tadeusza z hotelu do domu zdrowia Ołtuszewskiego na
Długiej. Trzeba mu było związać ręce i nogi, zawołać czterech posługaczy, samym
mocować się — i ledwo udało się zanieść go na rękach do dryndy. Na Krakowskim
wywiesił język i nie schował go już, aż na miejscu. Utrzymanie miesięczne i
kuracja w owym domu zdrowia kosztować miała 200 rubli, a należytej kuracji i
należytej opieki nie byłoby. Staraliśmy się więc o pomieszczenie gdzie indziej.
Dr Rothe i dr Taczanowski — stanowczo odmówili przyjęcia u Jana Bożego — z braku
miejsca. U Jana Bożego byłem kilka razy. Ponure wrażenie! Widziałem obłąkanego,
który wydawał tylko głuchy, nieludzki ryk. Coś przeciwnego naturze ludzkiej,
coś, co ścina krew w lód...
Te szare, brudne, odrapane, a potężne, groźne mury, po których ślizga się tylko
wicher, o które obijają się jęki, płacz, śmiechy szalonych — odzwierciedlają
całą ohydę cywilizacji, śmieją się z bogactw naszego rozumu...
Od Jana Bożego popędziliśmy we dwu dorożką do zakładu Chomętowskiego na
Marszałkowskiej *. Taro widziałem dwie młode i ładne panienki zakochane w sobie,
małych chłopców melanchoMków, najrozmaitszych idiotów, maniaków, histeryków,
wieczne płaczki, furiatów krzyczących wniebogłosy. Cmentarz, trupiarnia,
pobojowisko — budzą w umyśle myśli jakieś, uczucia jakieś; dom obłąkanych —
rozpacz tylko, beznadziejnie smutną. Jeśli Bóg istnieje, to domy te są
znieważeniem jego.
Gdy i tam nie przyjęto, udawaliśmy się do doktorów, Strassburger rozpisywał
listy — wreszcie były nadzorca
KIELCE, 1888
199
szpitala Jana Bożego przyjął Tadzia do swego domu prywatnie za 50 rs.
miesięcznie. Leczyć go będzie dr Rozenthal od Jana Bożego. Całkowicie kuracja
wyniesie 100 rubli miesięcznie. Niepodobna mi tu nawet naszkicować choroby, na
jaką tyle się napatrzyłem. Pamiętam ją i nie zapomnę nigdy, zmęczony nią jestem
i rozgoryczony...
Narodziliśmy się po to, by cierpieć i w cierpieniu umrzeć...*
Obłęd nie byłby strasznym, gdyby nie był antytezą rozumu, gdyby rozsądek nie
kontrolował go nigdy w umyśle wariata. Popatrzeć, gdy obłąkany płacze nad sobą,
gdy świt rozsądku każe mu poddać się najrozmaitszym katuszom leczniczym — to
straszne. Biedna ludzkość!
Można przywyknąć do wariata, rozumieć go, rozumieć tak dalece, że się uwzględnia
jego rozumowania, pojmuje i przewiduje tok jego myśli. — Niebezpieczna to jednak
rzecz...
Gdy na dłużej wychodziła Tadeuszowa — on nie zwracał na nieobecność uwagi,
najczęściej zajęty był interesami, majaczył o nich, lecz gdy wróciła — zaczynał
płakać, całować ją po rękach, rzewnie pieścił. Z początku było to niemal
naturalne i wzruszające, lecz stopniowo zaczynał się unosić i płakał niby to
spazmatycznie, choć udawał rozczulenie, krzyczał trywialnie. Oszukiwał własne
uczucia nie dla żadnego celu, po prostu dla wywołania w samym sobie współczucia
dla siebie.
Robiemy to wszyscy. Wariat robi uczciwiej od nas, bo prawdopodobnie bezwiednie.
W podobnych chwilach umysły zdrowe rządzą się połowiczną świadomością. Obłąkany
w tych chwilach posiada sobie tylko właściwy stan, nie dający się opisać: nie
wie może, co robi, nic może nie czuje, nic nie wie, siłą tylko nerwów utrzymuje
się na tle rozpaczy lub radości — powiedziałbym, że nie cierpi, lecz zdaje sobie
sprawę, że cierpieć musi, że stan jego jest cierpieniem. Posiada szczególny
przymiot, stały, ciągły i najmocniejszy — instynkt zwyrodniały, jakiś cień
samozachowawczoścł,
200 ____ DZIENNIKI, TOMIK
XVIII
jakiś przetwór świadomości. Jest to może funkcja półkręgu mózgowego, jaki
kontroluje szalone czynności towarzysza, funkcja chorego półkręgu,
kontrolującego czynności półkręgu szalonego.
Tadzio nie wie, że jest wariatem, a jednak gdy go badał dr Rothe i Rozenthal —
czegoś się domyślał, coś rozważał...
Nic nie wiedział, że odjeżdżamy, że zostaje, choć mówiliśmy o tym wobec niego:
zajęty był swoim kolanem, choć żegnał się z nami, pomagał wybierać się w drogę.
Furie szalone rzadko mu się zdarzają. Rzuca się z łóżka na zdemię, tłucze głową
o podłogę, pręży się i żadna ludzka siła nie sprosta wówczas ogromowi jego siły.
Jak wąż obwija się, wydaje się jednym szalenie mocnym mięśniem. Wczoraj, gdy
zapuszczał mu dr Mieczysław mleko z koniakiem do żołądka za pomocą sondy
kauczukowej, sześciu nas nie mogło mu dać rady. Wył, przecinał od razu zębami
najgrubsze korki, jakie mu kładziono w usta. Ja trzymałem mu głowę: szarpał nią
tak, że dziś jeszcze czuję drżenie w ręku. Podniósł się po tej operacji, jaka
nas wszystkich sześciu wycieńczyła, podniósł się zupełnie spokojnie, bez cienia
znużenia d pokazał nam język. Czasami całkiem przytomnie namawiał mię, bym
poszedł coś zjeść, dopyr.ywał się o rzeczy, o drobne szczegóły. Biedny Tadzio!
Spotkałem dwa razy jeszcze Bema. Za każdą rażą ścigał sarny na Podwalu. Szczerze
mu współczuję, choć dziwię się młodzieńczym namiętnościom w człowieku tak
stałych zasad. Widocznie wzniosłe zasady często podszewkowane są bynajmniej nie
wzniosłą rzeczywistością.
Duszno mi było w Warszawie. Szczerze tęskniłem za wsią, za monotonią płaszczyzn
sandomierskich, za polami drogimi — co to rano są cudnie świeże i rześkie, w
południe uznojone potem, wieczorem spracowane, senne, zadumane
CHMIELN1K, 1888
i tulące się w ramiona tumanów mglistych. Pragnę cię, muzyko tajemnicza łąk,
wielki oddechu krakowskiej ziemi. A co tam robi Lalka, Poganka, Bismark?
Widziałem się z p. Celiną. Niepotrzebnie siedziałem tam dosyć długo.
Ekscentrycznych jej zdań spamiętać niepodobna — a pojąć ją zaiste trudno.
— Panie, ja jestem dziwna, nieznośna, podła. Sama siebie nie znam, nie mogę
powiedzieć, czy niezdolną jestem do popełnienia największej niedorzeczności.
— Złudzenia...
— Ach, niech pan mi nie dokucza, bo albo się rozbeczę, lub powiem panu coś
przykrego...
— Właśnie to lubię.
— Czego chcą ode mnie? I pan... Bawi się pan w swaty — naturalnie: to i wygodne
— jest się na weselu, bawi się, zbiera się wzorki.
— Tak.
— Niech pan wie, że gdybym spotkała tego pana X., nie spojrzałabym na niego.
Handel... Dlatego pragnął pan mojej fotografii?
— Panno Celino...
— Wiem, wiem.
Wkrótce zaczyna mię bawić rozmową o czym innym. Grała walca Moszkowskiego. Lubię
jej ręce prześliczne i samą tę właśnie ekscentryczność. Mam do czynienia z
objawami patologicznymi pod względem uczuć i myśli. Trzeba wracać do ludzi
zdrowych fizycznie i silnych moralnie. Celina szczęśliwą jest, że ma fortepian i
może wypłakać smutki niezrozumiałe.
26 sierpnia (niedziela). Chmielnik. Przyjechałem tutaj w piątek jeszcze
wieczorem i siedzę dotąd — Bóg wie po co, Romansuję... Panią Manię zastałem
f
m
202
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
nareszcie. Pierwszy raz zobaczyłem się z nią w piątek, późno wieczorem. Był mąż
— mówiliśmy więc wiele nudnych rzeczy, opowiadaliśmy chorobę Tadzia itd. Czasami
spoglądaliśmy sobie w oczy z wyzwaniami, lecz próżno to, bezskutecznie. Nie
bierz przelotnych wrażeń, miłych wzruszeń za głębokie uczucia.
Naszą oczną rozmowę przerwało wtedy wejście panny H. Skierskdej i siedmiu czy
ośmiu panien B.* Jedna z tych miała na sobie huzarski uniform, na nosie binokle
i cięta była w rozmowie, a jednak wydawała mi się nudną wymiotujące sroką: tyle
dystyngowaną jest panna S. Podoba mi się ona za naturalność, dystynkcją i ładne
oczy, oczy o tej głębi, w jaką spadałem ongi, otumaniony szaloną pięknością w
ramionach mojej Heli. Dawno jej nie wołałem listownie, karmię się trocinami
miłostek — i trociny mam w ręku, jako rezultat pogoni za tą chimerą, jaką
zowiemy miłością.
... Im kto dalej od ciebie uciecze, Tyle zyskał, że z sobą dłuższy łańcuch
wlecze.*
Wróćmy jednakże do pani Maniusi. Całujemy się, ja ją, ona mnie, ja całuję po
nóżkach, wdziewam pantofelki, tele-grafujemy pod stołem nogami, mówiemy
komplementa za komplementami. Wszystko to są mało potrzabrte akordy do walca,
jakiego tańczyć by można stanowczo, gdyby pozwolił czas i miejsce. Mąż nawet
widzi, a nie patrzy, patrzy — a wszystko mu jedno. Męczą mię złe marzenia o tych
nóżkach i piersiach, chcę jechać z tego miejsca pokusy — a coś mię tu
wstrzymuje: spojrzenia, kokieteria...
W Chmielniku trzeba przechodzić przez płoty i błota, stąd nieuniknione oglądanie
pąsowych pończoszek, macanie wyniosłych piersi. Czasami pani Maniusia pokazuje
mi, jakie ma podwiązki, jakie pończoszki. Jedno jest: chce się...
Lecz smutek mój jest wieczny: zza złudzeń miłostka wygląda zębata gęba satyra i
powtarza, że z tego nie zostanie nic,
KUROZWĘKI, 1888
marne tylko wspomnienie i gorycz nieobecności, gdy się to zakończy.
27 sierpnia (poniedz.). Kurozwęki.
Dziś rano trzeba było zakończyć romans i jechać na szerokie powietrze.
Przyszedłem do Maniusi raniutko. Siedziała nie ubrana na stopniach przed domem.
Usiadłem przy niej i całowałem po rękach, kładłem głowę na kolanach, całowałem
usta i oczy świeżo umyte aż dotąd, póki nie powiedziałem, że za dziesięć minut
jadę. Wtedy rozdąsała się strasznie, poszła, znów wróciła jeszcze bardziej
rozgniewana, usiadła i mówiła nie patrząc na mnie:
— Niech pan sobie jedzie. Zymcio * jedzie dziś także na cały dzień do Potoka, ja
poproszę sobie pannę Skierską i pójdziemy obiedwie łapać ryby na wędkę...
— Jaka szkoda, że mnie...
— Nie trzeba było się kręcić. Komu pilno, ten traci.
— Czy tracę co rzeczywiście?
— Nie chcę patrzeć na .pana ani znać, ani widzieć nigdy!
— Cudne masz oczy, Maniusiu...
— Na Święty Krzyż nie pojadę, niel
— Nie cierpisz mię?
— Nie lubię nawet...
Objąłem ją i pieściłem jak swoje. Nie broniła się najśmielszym pieszczotom. W
ogóle należy ona do mężatek, trzymających się względem kuzynków młodych
następującej zasady: bierz, kładź, nie gadaj, że masz kłaść, nic nie gadaj —
później będziesz romansował...
Gdy odszedłem serdecznie wycałowany d wlokłem się po piasku do mieszkania p.
Tadeuszowej, obejrzawszy się zobaczyłem, że stoi za płotem przytulona do drzewa.
Ach, żal było jechać! Wczoraj cały dzień z nią przepędziłem. Kłóciliśmy się,
mało brakowało do bitwy, siadaliśmy u siebie na kolanach... Wieczorem na
spacerze oświadczyłem jej miłość. Zabroniła mi stanowczo kochać się w niej: to
bez sensu!
11
;n
204
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Ja się też nie kocham, ale chciałbym jeszcze pobawić się z nią w dzieci. Pachną
takie 'okrągłe ramiona i zgrabne jak u jelenia nóżki, obciągnięte w pąsowe
pończoszki, obute w białe pantofle, małe, jak moje pojęcia o sztuce wyrabiania
białych pantofli. Przyjemnie iść z taką „cudzą żoną" po głębokim piasku w
Chmielniku, między opłotkami, śród zapachu zgniłych konopi, iść wolno,
odpoczywać co minuta i gadać, gadać — od śliny, jak ze szwaczką na Chmielnej
ulicy.
Nie wiem sam, czemu wspominam o tym, bo już jej nie pamiętam. Obca mi, nie zna
mię, ceni, jak się ceni barana — z wełny — i jak błazna — z dowcipów, nie
pamięta. Chwila jedna ułudy, oszukiwjmia siebie, wmawiania w siebie czegoś, oo
jest zaledwie przemijającym afektem.
Wróciłem do was, duże pola, i wy, lasy zamglone, niby święci na wiejskich
ołtarzach dymem kadzideł, cicho stojące na granicach pól, nad nurtami krętych
rzek. Idę szpalerem topolowym po drodze pełnej pyłu. Po bokach rozciągają się
łany koniczyny skoszonej i porastającej na nowo. Tysiące komarów przewalają się
jak mgła w drżących falach słońca. Mnóstwo wróbli hałasuje nad głową — daleko
skrzypi wóz, naładowany resztką owsu Na ludzkich twarzach i na twarzy pól widać
wesele skończonej pracy — znać w powietrzu cichym ndby krzyż błogosławieństwa,
kreślony ręką bożą...
28 VIII (wtorek).
Rano. Cudny dzień. W powietrzu czuć już skwar, choć panuje jeszcze sierpniowy
chłód poranka. W cieniach drzew tai się on — chłodny, czarny. Na trawach
rozesłał się obrus białej rosy. Na każdym listku, na źdźble najmniejszej trawy
wisi białych pereł mnóstwo, a wszystkie migocą brylantowo, gdy spoza dużych
gałęzi wyjrzy biały strumień światła. Idąc po takiej mokrej, jakby zmoczonej
łące — pozosta-
KUROZWĘKI, 1888
205
wiasz na białym tle zroszonych traw czarne ślady swych kroków, jak znak
przyrodzie dziewiczej, że tędy przechodził człowiek. Cienie uciekają przed
zwycięstwem światła, kryją się w kępy łopianów, w koryta strumieni, wsuwają w
samą głąb krzaków jałowcu: tam kryją iprzed słońcem resztki rosy i pachną nią aż
do południa. Jak dobrze, że tak cicho! W klombach szemrze tylko strumień,
schowany w zwoje nadwodnych roślin, i wołają wiwilgi*.
Za klombami, za tą ogromną grupą drzew iglastych ciągnie się piaisozysta dnoga
ku Jabłomicy, wygłodzona płotem. Oprzesz się o taki szary płot i patrzysz. Na
niedawnym obszarze pszenicznym — dziś już daleko chodzą pługi. Rola odwrócona
wyschła i bieli się do słońca jak rozciągnięte płótno i śmieje się jak twarz
chłopska w niedzielny dzień. Grupy drzew śród pól, parowy i daleki las olszyn
nad rzeką Czarną mają mowę, mają coś, co pragną wyrzec do ciebie, wyciągają aię
ku tobie, wołają cię, wabią; chcą powiedzieć: oddaj nam serce twoje...
"V
Pisałem dziś listy do Ignasia Trepki i do Heleny po długim milczeniu. Do
Chobrzan, jeśli przyślą konie, pojadę na dwa tygodnie, a stamtąd dopiero do
Warszawy około 15 września. Chciałbym otrzymać tutaj jeszcze list od Heli. Ją
jedne kocham całą namiętnością duszy. To już piąty rok...
Teraz dopiero stają mi w pamięci opowiadania ojca, poczynające się od słów
takich zazwyczaj: „służył w krakusach..." albo ,,... za Konstantego był oficerem
ułanów", lub ,,... w drugim pułku liniowym był oficerem..." Gdzie oni dzisiaj,
ci, co służyli w krakusach lub pod Konstantym w ki-rasjerach? Jeżdżąc po tej
ziemi szlacheckiej nie spotykam ich już. Nie ma ich, bo się pokładli w groby — i
ojca mojego nie ma, aby mi opowiedział o nich. Ciotka stara pamię-
206 DZIENNIKI, TOMIK XVIII
ta, lecz niewyraźnie, przez mgłę wypadków, jaka przesunęła się przed jej oczami.
Nie umiałaby określić, kiedy co się stało: wczoraj czy przed czterdziestu laty.
A chciałbym rozsunąć tę mgłę grubą i zobaczyć na jawie Polaków, od jakich
synowie i wnuki wyrodziły się wcale. Młode pokolenie wykształcone — przybiera
zasady nowe, mało wykształcone — nie ma zasad żadnych, podleje na gnój. I coraz
podlej na tej ziemi!...*
Pokochałem Józefa. Jego uczucia mają taki oddźwięk, jak miedziany puklerz
grecki. Słabość w nim nie zamieszka. Siła, hart, wytrwałość — to jego żywioł,
energia — to jedyne prawo. Obowiązkiem jego — dobroć. Człowieka z lepszym sercem
nie widziałem. Wszyscy jego bracia są samolubami, dusigroszami, skrobigarnkami,
egoistami. Ten, cudem jakimś atawistycznym, odrodził się od nich. Socjalista w
życiu: nie masz — chodź, ja mam — bierz. Oddasz — to dobrze, nie oddasz — „pal
cię siześć". Jeśli bierzesz — nie gadaj dużo o wdzięcznościach, boś nie ksiądz.
Kiedy Tadeuszowa przyjechała z Warszawy, zeszli się najrozmaitsi krewni,
opowiadała im swe niesrc/eście; prawie wszyscy płakali. Gdym przyjechał tu z nią
wczoraj i wszedł Józio — upadła mu z płaczem na piersi. Nie >apłakał wtedy,
tylko patrzał posępnie, nie unosił się jak my, mazgaje, tylko z oczu mu świeciła
męska litość ł najwyższa dobroć ludzka, ta, która się nazywa miłosierdziem.
Najmłodszy z rodziny — a jest tej rodziny ojcem, wojskim, opiekunem, obrońcą i
dobrodziejem. Gdy się komuś zdarzy nieszczęście — wszyscy mówią: trzeba iść,
pisać, radzić się — do Józia. I wie, że mu za to niewdzięcznością zapłacą, i
pamięta, że z winy familii nie odebrał należytego wykształcenia — sam doszedł do
tego, czym jest. Namiętność ma w robieniu dobrze, w odpłacaniu dobrym za złe.
Przyjedziesz do niego — toś mu łaskę wyświadczył nad łaski, wtedy bierz
KUROZWĘKI, 1888
207
od niego, co ma, a nie ma, to sprzeda ostatnią koszulę. W jego domu niechaj ci
się nic nie podoba, bo ci daruje — u niego nie ma rzeczy jego: jego — to i
twoje.
Stara, siedmdziesięcioletnia matka, babka ogromnej rzeszy wnuków, mająca synów,
co się rozbijają powozami, gdy pocznie wspominać dawne czasy, kiedy to była
panią czternastu folwarków*, i łzy ma w oczach, że to wszystko minęło jak sen,
to opamięta się, gdy nań spojrzy, i mówi: ,,Niech tam, ja mam jeszcze Józia".
Starczy on jej za wszystko — ten szorstki pan rządca, ten wesoły awanturnik, ten
łobuz serdeczny. Człowiek ten nie weźmie wrażeń za uczucia ani się nie splami
nigdy i niczym. Pod osłoną rubaszności mieszka w nim wzniosła dusza.
Namiętności... Ha, namiętny jak, Alcybiades.
29 VIII (środa).
Pan Juliusz S. jest praktykantem w dobrach Kurozwęki. Jest synem bogatego
obywatela z Proszowskiego, skończył cztery klasy gimnazjalne w Pińczowie i
średnią szkołę rolniczą w Czernichowie. Obecnie ma lat 20. Dosyć przystojny,
wysoki, trochę tylko za cienki, flegmiatyczny, powolny. Ubiera się po gałicyjsku
w rajthozy * i sztylpy, marynarki krótkie i okrągłe kapelusze. Z nauk wiele
skorzystał: nieźle umie elementarną chemią, ma niejasne pojęcia o ekonomii
politycznej, czytuje obecnie Mickiewicza i Słowackiego, prenumeruje
„Wszechświat", notuje treść przeczytanych książek i każdą rozmowę stara się
sprowadzić na Darwina lub chemią, na kwestie społeczne, przeważnie zaś na
przyrodnicze. Byłem ł ja takim i miałem kilkunastu takich kolegów w klasie
siódmej.
Pan S., „pan praktyka", jak go tytułują polowi i karbowi, jest obecnie z
przekonań szlachcicem — to jednak przekonanie wpoiło weń wychowanie domowe i
stosunek nieustanny z chłopem jako fornalem lub robotnikiem w wielkim majątku.
Szerszych widnokręgów nie widział, mało je rozumie
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
i nie wdaje się w rozumienie; wie na pewno, że „chłop wtedy jest dobry, gdy go
się bije w papę" — i basta. Ojciec i stare ciotki wpoili weń przeświadczenie, że
szlachta jest rdzeniem społeczeństwa. To mu wystarcza. Z charakteru jest
oszczędny, skąpy nawet, realny, liczykrupa. Będzie dobrym, nawet wykształconym
obywatelem, może być luminarzem obywatelstwa — lecz będzie to bourgeois jak
inni, konserwatysta w życiu, n i c dla przyszłości.
Wspominam o nim dlatego, że zajmie kiedyś stanowisko, a należy może do
najlepszych w szeregu „synów obywatelskich". Owóż ten najlepszy dla nas będzie
na zawsze marnym zerem, a wrogiem wszelkiego czynu. W kontusz by .się ubrał,
śpiewa „Boże, coś Polskę...", nienawidzi stańczy-,ków — ale przez całe swe życie
nie ruszy się z obrębu kasty. Nie uwierzy nigdy w jakiekolwiek znaczenie mas
chłopskich, nigdy tim ręki nie poda: we krwi ma pogardę dla nich. Jest to
najmłodszy z młodych i taki. Z nim od mieniąca już prowadzę spory wszędzie,
gdzie się spotkamy. Przywiozłem mu „Prawdę" i „Głos", gadamy o wszystkim, lubi
moje towarzystwo — i... dowiedzieć się czegoś nowego, poznać nowe dążenia i
ideały rad, ale się ku nim nie posunie. Co mu po tym?
Tak, Wacku-druhu, marnie mi idzie robota na wsi.
Wczoraj przed samym wieczorem jeździłem na Czernicę wydawać okowitę. Wracałem
już o zmroku. Ze wzgórza nad tartakiem i stawami obejmujesz okiem całą okolicę.
Miasto na wzgórzu, schowane w bukiety ogrodów, a dołem — panorama, jaką tylko
wymarzyć można... Lasy olszowe stoją tak cicho, tak nieporuszeniie, że zdają się
państwem umarłych. Te czarne grupy drzew wyginają się tylko jak morski brzeg:
biegną naprzód, ku tobie — i powstrzymują się nagle, oczarowane prześliczną
płaszczyzną zieloną łąk, niezmiernie gładkich, równych, wstrzymują się w biegu
nad samym
OPACTWO W KOPRZYWNICY
CHOBRZANY, 1888
209
brzegiem nurtów rzeki Czarnej, idą w ślad za nią, posłuszne jej kaprysom. A
rzeka wdzięczy się do lasów i zza cienia ich ukazuje białe piersi wiecznemu
słońcu, co na krańcach widnokręgu żegna się z tym kątem ziemi z niemą tęsknotą,
żegna się, a zagląda, a wraca, a patrzy jeszcze w głąb traw na łące, jeszcze
całuje białe ciało zasypiającej rzeki, jeszcze muska białymi rękoma wierzchołki
drzew. Białą kołdrą okrywa kwiaty na łące mgła, rozciąga się na rzekę, dochodzi
do lasu i tam, na jego skraju, siada zadumana, bezsennie czuwać nad snem i
marzeniami łąk, nad miłością drzew i rzekli.
A gdy wszystko zaśnie, gdy stada kaczek uciekną na jeziora i pochowają się w
sitowia, wtedy stwarza się dziwny cud: zza lasów wznosi się ogromna tarcza
miedziana, idzie aż na szczyt niebios, aby tam patrzeć z zachwytem, jak śpi w
sierpniową noc prześliczna ziemia. I widzi, i słyszy wszystko — od szelestu
drzew do mruczenia rzeki — i patrzy, jak nad równą a bieżącą powierzchnię rzeki
pochyla się nadbrzeżna trzcina, jak głaska liśćmi jagody rzeczne, jak je całuje,
i słyszy, jak biją serca kwiatów półsennych, zasłuchanych w tajemniczą muzykę
przebiegających fal rzeki...
3 września (poniedz.). Ch o brzan y.
Blisko tydzień jestem już tutaj, a pisać nie mogę. W środę przyjechał po mnie do
Kurozwęk Ignacy*. Wyjechaliśmy wieczorem o ósmej, a na dwunastą stanęli na
chobrzańskim podwórzu. Lokum mam wspólne z Ignasłem, nie mogę więc pisać
wieczorem, bawię panny i ciotki — więc nie mogą pisać literalnie. Ogarnia mię
nieraz taka żądza, taka namiętność pisania, że uciekam od ludzi i pisałbym na
korze drzew, na liściach, na roli, na własnych koszulach. Patrzcie oto: okno z
naszego narożnego pokoju otwarte — i widać stąd na mil trzy, cztery przestrzeń
sandomierską...
II
14 — Dzienniki t. V
210 DZIENNIKI, TOMIK XVIII
6 września (czwartek).
Godzina 12 w nocy. Zdobyłem trochę atramentu d korzystam z twardego snu mego
kuzyna, aby oddać się namiętności pisania. Nie wiem, od czego zacząć — tyle we
mnie gorączki i obawy dziwnej z możności zaspokojenia głodu duszy. Naszkicować
nawet nie zdołam tego, co przeżyłem w ciągu tygodnia: takie bogactwo subtelnych
szczegółów wypełnia ten czas. Zostawiłem za sobą wszystko, co stanowi moją
przeszłość, inny człowiek zamieszkał we mnie, odkąd tym powietrzem żyję.
Piszmy...
Chobrzany leżą nad Wisłą o dziesięć wiorst od Sandomierza, o trzy od
Koprzywnicy, siedm od Klimontowa. Z podwórza widać Galicją: Dzików, Tarnobrzeg
itd. Dwór leży na wysokiej górze, nie wynoszącej się jednak nad poziom
sandomierskiej płaszczyzny. Właściwie leży na przyczółku płaskowzgórza
ciągnącego się jak okiem sięgnąć; sam dwór stoi na krawędzi olbrzymiego parowu,
ciągnącego się stąd aż do Klimontowa. Wąwóz ów, czyli „błonie" — okrywają łąki,
ku którym, jak ku wielkiej rzece, zbiegają się poprzeczne parowy. W załamach
takich parowów gnieżdżą się chłopskie chaty, wyciągając się w biały sznur lub
tuląc do wyniosłych ścian przeciwległego brzegu wąwozu. Prześliczny widok
roztacza się stąd, z pokoiku, w który.; piszę. Nie silę się go opisać, bo nie
potrafię — wiem z góry. Widzisz na jakie pięćdziesiąt łokci w dole światełka w
izbach chłopskich, a dalej — co staję, co dwie wiorsty topoli garść i dwór:
Goryczany, Sośniczany, Samborzec, Smiechowice, Wielogóra i Bóg je tam wie,
jakie... Siedm folwarków czapką, powiadają, okryjesz.
Dwór w Chobrzanach słomą kryty, niski, prosty tylko a biały, a widać go z
daleka. Tuż za dworem na wzgóreczku o pięćdziesiąt może kroków — kościół i
plebania, gdzie mieszka ksiądz, co sławne miody wyrabia i sławnie się nimi
upija.
W niedzielę byłem z Ignacym w Sandomierzu. Jedziemy
CHOBRZANY, 1888
211
we dwu nowym tarantasem, dzielnymi końmi, „jagiellońską drogą" * na Goryczany,
Samborzec, Złotą. Wjeżdżasz w niziny wiślane, porastające wiklinami, a zalewane
w czasie roztopów. Co za ziemia! Sandomierz — to stary rozdział archeologii...
Nie napiszę o nim nic, gdyż po szlachecku go zwiedzałem: poczynając od
„puławskiego" piwa. Widziałem jednak wszystko — tę klasyczną ziemię, z której za
wyciśnięciem płynęłaby krew, jak tutaj mówią, to gniazdo, przylepione na brzegu
Wisły... Ziemi moja, ziemil
Wczoraj jeździliśmy z kuzynką Janiną konno do Koprzyw-nicy: ona na wierzchowce,
umiejącej drepcić pod damskim siodłem, ja na siwej. Mija się tylko lasek i
zapada od razu w wąwóz. Konie idą, ocierają się o siebie na wąskiej drożynie, po
obu stronach wznoszą się olbrzymie ściany gliny. Widać tylko w górze wąski pasek
nieba. Po ścianach parowu spinają się osty, pełzaki, dzikie zielska i patrzą
natrętnie w oczy ślicznej panienki; wicher sandomierski chodzi _ dołem, zmiata
popielaty pył, czasami dmuchnie złośliwie, wydmie brzeg amazonki, ucałuje
brzeżek małego bucika, ale wtedy kłaczka zrywa się do biegu, rozbije piersiami
zły wiatr i osłoni i śliczny siedmnastoletni rumieniec, i kapelusik, i buciki, i
amazonkę gęstą kotarą pyłu.
7 września.
Całe dnie przepędzam na polu — od rana do wieczora. Zboża już zżęte i pola
pozbawione są całej swej krasy: pszenicy. Niedawno jeszcze, jeśli rzuciłeś okiem
aż do krańca widnokręgu, widziałeś jeden złoty, uginający się łan, coś
nieopisanie wspaniałego, fale szczerozłote, muskane rękami lekkiego, ciepłego,
wonnego wiatru. Teraz — całe przestrzenie bielą się jak płótno: to czas siewu.
Tumany pyłu ciągną się za bronami, za pługami, za drapaczami, walcami i słewni-
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
karni, co łażą po białych rolach jak brzydkie pająki zielone. Gdy taki siewnik
podjeżdża bliżej, słyszysz ostry plusk pszenicy, spadającej w rolę miękką jak
puchowa pościel, miękką jak otwarte łono młodej, ślicznej a zdrowej kobiety.
Zaczynam mówić o kobietach... muszę więc mówić o łobuzerii.
Na drugi dzień, a raczej wieczór, po moim przyjeździe Ignacy zawiadomił mię, że
na łące między kopami siana czekać na nas będzie pewna piękność z sąsiedniej
wioski. Późno wieczorem, po kolacji, gdy wszyscy patriarchalnie udali się do
swych pokojów na spoczynek, wydostaliśmy się oknem do ogrodu, a stamtąd, śród
ciemnej nocy — na łąkę. Czekaliśmy śród owych stogów siana, następnie na polu,
leżąc plackiem w kartoflach — na próżno: piękność nie przyszła.
Onegdaj o północy wydostaliśmy się w ten sam sposób, otworzyli stajnie,
osiodłali po cichu konie i pędem pomknęli do... Smiiechowic do ładnej pokojówki.
Za Goryczanami pociągał ostry wiatr od Wisły — lecz nacichł wkrótce, gdy
zapuściliśmy się w wąwozy pod Samborcem. Co koń skoczy, objechaliśmy folwark
Teofila. Cicho było zupełnie, psy nawet przestały szczekać... Podjechawszy od
strony Wielogóry, zatrzymaliśmy konie przy rowie otaczaj ącym ogród. We dworze
było ciemno i cicho. Ignacy zsiadł i przeskoczywszy rów — poszedł w ogród, a ja
zostałem prz^ koniach. Siwa rwała się niemiłosiernie i chrapaniem budziła psy,
wiatr się wzmagał, co chwila trwożył mię jakiś szelest... Po półgodzinnym
oczekiwaniu usłyszałem szelest kroków Ignacego i szept cichy...
Jak miło pędzić nocą na koniu, gdy majaczeją dokoła drzewa, wyrastają wąwozy,
wiatr świszczę koło uszu! W duszy masz młodość, wesołą śpiewkę na ustach,
zuchwałą odwagę, i swobodę, swobodę świętą...
Chodziemy często w zarośla, skąd widać srebrną Wisłę i te równiny, co wyciągają
się na całą długość, aby się popieścdć
KROBLICE, 1888
213
z falami rzeki, i te zarośla wodne, karłowate, co patrzą i nie mogą się dość
napatrzeć i naprzeglądać w zwierciedle wód. Poluję czasami na przepiórki w
łubinie, sięgającym mi do pasa. Nie zrobię ja krzywdy żadnej przepiórce, ale
nachodzę się po łubinie, po zaroślach sosnowych, zwanych dumnie lasem. W gorące
przedpołudnia kładziemy się z Ignacem gdzieś na miedzy, gdzieś pod cieniem
polnej gruszki —• i gadamy o wszystkich rzeczach i niektórych innych *.
10 września (poniedz.) Kroblice.
Wczoraj przyjechałem tutaj wieczorem z pp. Józefami, którzy od rana byli w
Chobrzanach. Nie mam czasu na charakterystyki osób tyle ciekawych jak wuj
Trepka, jak Józef lub panny Janina, Kaźmiera, Helena, jak moja kuzynka Michalina
*, w jadalnym pokoju której piszę tę notatkę. Kuzynka Michalina bawi od wczoraj
mnie, a ja ją — znamy się bliżej. Przed chwilą pożegnała mię w swym sypialnym
pokoju w koszulce. Ładne kuzynostwo!... Ale to może wet za wet, a może prosta
rzecz bardzo, zwana nikczemnością. Na zawołanie jest tu aforyzm:
Kobieta naprzód znieprawia mężczyznę, a później staje się ofiarą jego
nieprawości...
Tak jest czy inaczej — porzucam rozprawy i wracam jedynie do notowania. W piątek
jeździliśmy (czworo: Janina, Kazia, Ignacy i ja) — do Sulisławic. Tam jest taka
cudowna Matka Boska, co cudów nie czynii. Jechaliśmy czwórką koni i małym
wózeczkiem. Drogi, wąziuchne jak białe wstążki, rozkładają się w najrozmaitsze
strony, zapraszając: jedź do Zbigniewie, do Wólki Gieraszowskiej — jedź z nami
do Dmosic... Do ładnych Dmosic, wiszących nad urwiskiem parowu, w który ciska
się ogromny ogród, nie zajechaliśmy, lecz polecieli przez błonia, przejeżdżając
w bród Koprzywiankę — do Sulisławic. Był to odpust. Tysiące narodu, setki
kompanij wbie-
214
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
gają do małego kościółka i z głębokim jękiem, z ogromnym płaczem padają przed
obrazem cudownym. Słyszysz płacz, chwytający za serce, głuchy, szczery. Potęgą
jest religia i zły to Polak, co ją ruguje w duszy chłopskiej. Na odpuście ma też
reprezentantów i inteligencja: była pani Michalina z Kroblic („pani" — obecnie
jesteśmy ze sobą inaczej). Wracaliśmy wśród czarnej nocy wraz z dziedzicami
Dmosic. Co za wesoła jazda, co za polska jazda — z kopyta, przy klaskaniu bicza,
po polsku, po diabelsku z ładnymi pannami! Zapalamy papierosy na łąkach
dmosickich; z wózka pani Michaliny słychać:
— Kiepski ogień, panie Stefanie!
— Warszawski — woła Ignacy.
— Ze Starego Miasta — wołają innd... Diabła tam kiepski, pani Michalino...
W sobotę przyjechali do Chobrzan Teofilowie, przyjechała i guwernantka p. S.
Jeździliśmy (młodzi tylko) — kąpać się do Koprzewnicy *. (Nie trzeba -zapominać,
że Kaźmierz Wielki, raniony przez dzika, leżał długo w Chobrzanach u leśniczego,
a następnie przeniesiony został w lektyce do Koprzewr icy.) Mimo to jechałem w
tarantasie z p. S. i „ma<:a^;m" na potęgę. Janina nie przeszkadzała, patrzyła
bowiem na Wisłę i Dzików, leżący za nią (Wisłą).
Kąpiel przepyszna, prysznic właściwie, puszczony z pogró-dek młyńskich w postaci
ogromnego strumienia wody, jaki ci pada na plecy. Wyskoczyć z takiej kąpieli,
wskoczyć na tarantas, zawrócić na miejskim rynku, a potem hajda! dzielnymi końmi
z ładnymi facetkami przez rowy, wąwozy, po zagonach umyślnie, po zaroślach pod
Chobrzanami...
W niedzielę powtórzyła się ta sama wycieczka, tylko zamiast pani S., która
jechała w powozie, mieliśmy kuzynkę Michalinę — tysiąc razy weselszą. Włosy
obcięte, popielate,
1 Tak w autografie, zamiast: Koprzywnicy.
KROBLICE, 1888
215
kręcone, nosek krótki, oczy niebieskie w koołej oprawie, zgrabna, szykowna
figurka-papieros, lejce w rękę, a ty, studencie, od tego jesteś, abyś pantofelki
zapinał, zsadzał mądrze, wsadzał wygodnie, szeptał komplementa drastyczne i brał
za nie po łapach. Jeździł wtedy iż nami i monsieur Pancer — ongi mój z drugiej
klasy kolega, obecnie dziedzic Dmosic. Szczery chłop, jak oni wszyscy — ludzie
zdrowych płuc i serc.
Młódź: ja, Ignacy i p. Teodor — zajechała na piwo, buchnęła po parę kufli w
handelku Abramka i jazda z powrotem.
Wesoło! Ach, jak wesoło!
Kroblice leżą o wiorstę od Ossolina, o dwie od Klimontowa, śród pól, na wzgórzu.
Dwór, jak większość ich tutaj, słomą kryty, choć dosyć obszerny, jak na dwoje
młodych ludzi i bobo małe, noszące koszulkę w zębach. Jeździliśmy sobie dziś z
panią M.* na spacer po parku w Górkach, ongi Le-dóchowskich, dziś p. Karskiego z
Włostowa. Wesoło to bałamucić cudzą żonę i być bałamuconym przez nią, siedzieć
po sześć godzin w ciemnym salonie, podczas gdy mąż pojechał konno do Kamieńca
(p. Jasdeńskiej — rozwódki *), lecz jak od tego krzyż boli! Pisałem już o
koszulce. Mężatek bałamuciłem już dosyć, wiem, czego chcą: ,,i chciałabym, i
boję się", ta jednak szczególna, bo pozwala widzieć swe nagie ramiona, piersi,
nagie nóżki etc. etc., być tam, gdzie o n tylko bywa — i mówić o tym wszystkim.
Z Helunią — jak to trudno: takie rzeczy wolno było mieć po czterech latach
szalonej miłości... Toteż Helunią droga i dziś, i* zawsze, a ta... Jacy my
podli, my, mężczyźni!...
We czwartek jedziemy masą aż na Sw. Krzyż: Smiechowi-ce całe, całe Chobrzany,
trocha Dmosic, Kroblice i pani... Zygmuntowa. Będziemy jednocześnie zwiedzać
Ujazd i Osso-Mn. W sobotę wyścigi w Ryłowicach, na które zjeżdża całe
mm
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Sandomierskie, a przygotowania czynią się kolosalne. Pan Adamowski z Gorczam
tresuje konie, pan Popiel, Kar-scy, Zarzeccy, nawet Józef * przyjedzie z Flawią
i Wojta-likiem.
Znacie wy cichy, prześliczny wieczór, gdy otoczeni kołem rodzinnym siedzicie na
ganku, gdy zjeżdżają z pól parobcy, dziewczęta idą ze śpiewem do domu i nagle z
wieży kościelnej, co się tuż wznosi na górce, da się słyszeć głos dzwonu potężny
a melodyjny? Odkrywają się chłopskie głowy, wstrzymują wszyscy, zalega cisza
nienaruszona pola i domy i idzie głos dzwonu coraz mocniejszy, coraz wyższy od
chaty do chaty, od drzewa do drzewa, idzie w najdalsze pola, w głąb ziemi, w
głąb ludzkich serc, w ogromną przestrzeń, w groby cmentarne i kielichy kwiatów.
Wielka poezja oświetla duszę w minutę taką, wielka miłość ujmuje serce. Wtedy
chodzi po ziemi Anioł Pański...
12 września (środa). Ch o brzan y.
Znowu Chobrzany... lecz myślą wracam jeszcze do Kioblic i chce mi się pisać o
nich. Onegdaj z p. Michaliną przepędziliśmy wieczór w sposób, o jakim pisać
byłoby ubliżeniem dla niej. Dosyć, gdy powiem, że za rozkosz i uszczęśliwienie
uważa sobie nazywanie się moją kochanką, mianowanie mnie kochankiem itd. Gdy
kończyłem poprzednią notatkę (z dn. ,10 wrz.), zawołała mię do sypialnego pokoju
i rozebrana zupełnie pozwalała pieścić i... oglądać. Pierwsza kobieta, jaką
spotkałem w życiu, tak nienasycenie namiętna. Nie tai się z tym wcale, mówi, że
gdy usiądę przy niej, pocałuję ją — doznaje nienasyconej żądzy. Proszę ją więc o
raz...
— Cóż dla mnie znaczy raz?
— No, to jeden wieczór...
— Czy wiesz, co by pociągnął za sobą taki jeden wieczór?
— Cóż?
CHOBRZANY, 1888
217
— Że porzuciłabym męża.
— Dzieciństwa...
— Ach, nie dzieciństwa, wierz mii, że zrobiłam dużo złego, pozwalając pierwszy
raz pocałować się, tobie.
— Przyjedzie mąż...
— Nie znoszę go.
— A więc...
— Pragnęłabym, z szaleństwem myślę — lecz nie mogę, nie mogę! Wszystko, prócz
tego, wszystko, co zamarzysz.
— I po cóż to wszystko? Aby się męczyć?
— Cóż ja pocznę?
Na tak podłych rozmowach przepędziliśmy całą prawie noc. Pozwalała na owo
wszystko, a raczej sama roznamiętnia-ła mię, leżąc koło mnie, cała naga, drżąca,
rozszalała. Pierwszy raz w życiu widziałem taką... Leżałem już na niej,
brakowało tylko sekundy, a jednak, chwała Bogu, wstrzymałem się i jestem sobie
za to niewymownie wdzięczny. Zmęczony odszedłem od niej.
Wczoraj rano mieliśmy jechać do Opatowa po... gorset dla niej. Naiwnie cieszyła
się z tej jazdy, opowiadała, jak to będziemy całować się drogą itd. Tymczasem
jednak rozmawialiśmy z Józefem. Mądra kokietka skarżyła się przed nim, że ją
całuję.
O jedenastej zajechały konie z Chobrzan i wysiadła ciotka*, prosząc mię, abym z
nią wracał do Chobrzan, gdyż te-,go domagają stię wszyscy od wuja począwszy, a
kończąc na Jani. Oczy Linki zabłysły straszną złością. Prosiła na wszystko i
Józefa, i ciotkę, aby mię nie zabierać — na próżno, cjdyż ja nie odzywałem się
ani słowa, nie chcąc dać do myślenia wszystkim, owszem, zabierałem się do
odjazdu. Ach, jaka była zła! Siedziałem już na wózku z ciotką i konie ruszały,
gdy wpadła na pomysł:
— Ja mam także interes do Klimontowa — mama jedzie do Klimontowa najprzód — to
ja odwiozę Stefana...
— Ha, dobrze...
218__________ ______ DZIENNIKI, TOMIK XVIII
— Mamy jeszcze trzy godziny czasu — szeptała mi do ucha, gdy zsiadłem.
Zjedliśmy obiad, konie zaszły (najładniejsza pono w Sandomierskiem para koni),
wsiedliśmy z Linką. Ładnie wyglądała w białym płaszczu i okrągłym kapeluszu,
najładniej, gdy tuż za ogrodem tuliła się do mnie pieszczotliwie i szeptała, że
mię kocha. Gdy całuje, to cała jest jak w febrze, drży i tuli ,się namiętnie. W
wąwozach pod Klimontowem było całowania bez liku, bo nie ma rzeczy milszej, jak
jazda wózkiem z facetką ładną, i nic bardziej sprzyjającego całusom nad
sandomierskie wąwozy.
W Klimontowie byliśmy jeszcze z godzinę. Zwracaliśmy uwagę okolicznej szlachty,
jaka zjechała na jarmark, spacerowaniem po jednej stronie rynku. Gdyby ta
szlachta wiedziała, o czym mówiliśmy — wyklęłaby nas, wygnała z Klimontowa...
Trzeba było jechać. Umyśliła jechać dalszą drogą, na cegielnią, aby być dłużej
ze mną. W tym celu przesiadła się na nasz wózek i deptała mię po nogach tak
zgrabnie, że nie zobaczyły nawet bystre oczy ciotki.
Oto takie ogniste są mężatki w Sandomierskiem. Trzeba się było rozjechać na
rozstajnych drogach: milcząc pożegnaliśmy się. Wózek jej uniosły pędem
konie... . żaA mi było, gdy zgrabna jej biała sylwetka znikała w wąwDzie.
Zobaczemy się na wyścigach — zresztą mamy jutro z Janiną jechać tam konno, lecz
o tym projekcie wątpi kościół boży...
Dobrze się stało, że nie zdradziłem Józefa... zupełnie. Będę unikał tej zdrady i
uniknę.
Zaraz po przyjeździe wczoraj jeździliśmy konno z Janiną pod Goryczany, po polach
i łąkach. Moja kuzynka ma rok ośmnasty i strasznie się rumieni na wspomnienie
pana Teodora P. — dogryzam jej więc, jak umiem. Słońce zachodziło, gdy
wracaliśmy z przejażdżki, był śliczny wieczór. Podsta-
CHOBRZANY, 1888
219
wiałem kuzynce rękę do zsiadania, gdy zbliżył się do mnie chłopak z poczty i
oddał mi list. Rozerwawszy kopertę zobaczyłem bilet wizytowy panny Celiny Ż., a
na nim słowa:
Zdrowia, wytrwałości i szczęścia.
Nigdy niczyje życzenie nie było mi tyle miłe, nikomu bardziej za życzenia nie
byłem wdzięczny. Poczciwa, dobra Celina!
13 września (czwartek).
Wczoraj cały prawie dzień jeździłem konno: rano z Ignacym, a po południu z
Janlą. Z Janią wyrwaliśmy się aż do Smiechowic. Lecieliśmy — jak w Lenorze
Biirgera *. Ona naprzód, oo koń wyskoczy, ja za nią, trzymając jej kapelusz,
który jej spada przy szybszej jeździe. Zajeżdżamy przed ganek w Śmiechowioach,
gdy mrok już zapadał, mówiemy „dobry wieczór" siedzącym ma ganku, zawracamy
konie i ze śmiechem pędzimy nazad. Noc była, gdy en carriere wpadliśmy na gazon
w Chobrzanach.
Mam duszę pełną zdrowej, ożywczej jak żywica dla płuc suchotnika, dobrej poezji.
Lubię te wsie, wyciągają się moje ramiona do tych równin płaskich. Ile piękna
znajduję w krajobrazach tej ziemi — nie umliem opisać. Ot, biała chata; otacza
ją szary, zgrzybiały płotek z wikliny: powyginał się w różne strony, zatacza *
jak pijany. W ogródku, pod oknem dziewczyny kwitną malwy i georginie, czerwone
jak jej rumieńce. A dalej idą krzywe opłotki w ślad za szpalerem z rosochatych
wierzb. Wierzby te mają krótkie kadłuby — a czuprynę nadmiernie wielką,
czuprynami się schodzą, scze-piają i tworzą nad wąską drogą ciemne sklepienie. W
południe wchodzi tam słońce — a nocą wiatr.
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
12 w nocy.
Jak mnie tu dobrze wśród tych ludzi i tej przyrody! Używani w pełni rozkoszy
żydia i nie chce mi się powracać do miasta na nędzę i samotność. Ile życia w
tych polach! Oto teraz zaczynają się zielenić oziminy i widzisz ich łany
wielkie, ciągnące się aż ku Wiśle, co nieruchomym pasmem srebra leży wśród
zielonych brzegów. Jeździemy często z Ignacym w stronę Wisły — wtedy pasę oczy
widokami równin, zachwycam się tajemnicą odrodzenia pól i przyzwyczajam ucho do
świstu w uszach, gdy koń pędzi, co tchu ma w płucach. A te okrągłe wzgórza,
lekko pochyłe, zorane równo a głęboko — wiecznie rodzajne! Jak je opuścić? A te
wieczory cudowne, rozwieszające ponad równinami białe miesięczne blaski, a te
wąwozy, pełne, którymi snują się mylne drogi, wiodące zawsze w jakiś gościnny
próg, a głosy dzwonów kościelnych o zachodzie słońca d ty, niezmącona ciszy
serca, które odżyło, wzmocniało, poczuło swą młodość, siłę, energię, zdrowie,
swe nadzieje i marzenia promienne...
Zapamiętałem kilka zdań wuja Trepki *, starca siedudzie-sięcioletniiego,
szlachcica z przekonań, rolnika od dzieciństwa:
„Naród nasz może się odrodzić tylko pr;:ez chłopa.
Żałuję, że nie zostałem chłopem; nie czułbym i nie rozumiał niesprawiedliwości,
jaką widzę na świecie.
Nie dorósł naród nasz do jednomyślności. Jednomyślność zdobędziesz łatwiej,
pracując nad chłopem niż rozumując ze szlachtą.
Za dwieście lat może być z chłopów dzielny naród."
15 w r z. (sobota).
Godzina piąta rano. Budzi mię gęganie gęsi gdzieś na wsi. Rosy białe bielą stię
jak płótna po łąkach... Spać się chce po wczorajszych wycieczkach, Wczoraj rano,
o godzinie
CHOBRZANY, 1888
221
szóstej, osiodłaliśmy sobie z Ignacym konie i puściliśmy się do Kroblic. Jest to
pono z 9 wiorst drogi, lecz my jechaliśmy na przełaj, więc wąwozami po łęgach
tak równych jak powierzchnia spokojnych wód. O siódmej byliśmy w Kro-blicach.
Pani M. wyjeżdżała do Opatowa, z czego byłem kontent. Szybko wywołała mię do
drugiego pokoju i oświadczyła, że jest ktoś, co czytuje mój dziennik, aby więc,
broń Boże — itd.
Pojechała. Zaczęła mię ogarniać tłumiona wściekłość: czytać mój dziennik — to
wyrządzić mi obelgę, przykrość najwyższą; mniejsza jednak z tym: nie będę
polegał na dyskrecji, czyli [będę] zamykał walizkę.
Józef namówdł nas, aby jechać z nim do DmOiSic. Pod Dmo-sicami, na dawnym
terenie wyścigowym pod Zbigniewicami trzech facetów konno. Podjechaliśmy ku nim.
Był to p. Teodor i p. P. z Sulisławic *. Ścigali się tedy. Zajmującymi są nie
wyścigi ich, lecz same figury takich sportsmenów od pługa. Ludziom tym
zazdroszczę szerokich bark, mocnych mięśni i tej prostoty, jaka często graniczy
z prostactwem, z grubością pojęć. Contraria trahunt* Moje chorowite psychicznie
usposobienie lubuje się w objawach moralnego zdrowia — ot, co jest.
W Dmosicach byliśmy na obiedzie. Są tam dwie panny. Panna Helena ma lat ze
szesnaście — podobała mi się. Jest to owa „panienka ze dworu", o jakiej marzył
stary łotr, matematyk Chunior. Nie skromna, lecz komicznie wstydliwa. Broń Boże
nie pytaj ją o oo, bo gotowa ze strachu dostać apopleksji, boi się swych rąk,
swych ruchów — jest więc niezgrabną. Jednym słowem: koza.
Druga... Eh — pal sześć drugą: panna jest i basta. Byłem zresztą głodny, więc
jadłem pierogi leniwe. Co mnie obchodzą panny?
Naturalnie, że są mi ciekawe te zjawiska, notuję je też w pamięci, lecz czasami
spotyka się sylwetki tak blade, że nic o nich nie powiesz, nie zełgawszy.
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Wróciliśmy następnie do Kroblic. Pani M. wróciła już była, Józef pojechał do
Kamieńca — romansowaliśmy więc. Udawałem zakochanego, wywracałem oczami,
ziewając gadałem głupstwa. Chodziliśmy w pole we troje. Znudziła mię już pani M.
jak lukrecja — taka w drewienkach *. O ósmej wieczorem wyjechaliśmy z Kroblic.
Noc była jasna, księżycowa; nad łąkami, którędyśmy przejeżdżali, wisiały białe
opary. Wpadamy co koń wyskoczy w taki tuman mgły... Cudnie pachną łąki. Od Wisły
pociąga chłodem przejmującym, lecz rozgrzewa nas szybka jazda. Rosa i pajęczyny
bielą się w miesięcznym świetle, cisza taka w tych jarach — puszczasz cugle i
trzymasz się w siodle, byle nie spaść. Myśli dobre, łaskawe, miłe oblegają mózg.
Twarze drogie majaczeją na tle srebrzystych łąk. Jest to jak sen...
Koń sam biegnie znajomymi ścieżkami, na górze majaczeje kościół: Chobrzany.
Wczoraj cały prawie dzień — na koniu. Dziś wyścigi w Ryłowicach, uroczystość nad
uroczystościami. O dziesiątej przyjedzie pani M., o drugiej zaczynają się
gonitwy. Szlachty ma być moc.
Stąd do Ryłowic wiorst dwie.
17 w r z. (poniedz.).
W sobotę rano przyjechała pani Michalina i p. Teodor z Dmosic, aby razem z nami
jechać na wyścigi. Ryłowice graniczą z Chabrzanami, a leżą nie dalej jak o
wiorstę. Facetki pojechały tarantasem, my zaś, tj. Teodor, Ignacy i ja — konno.
Gdyśmy zajechali — pierwszy bieg się rozpoczął. Powozy, wolanty, bryczki i
najrozmaitsze pojazdy z szykiem, trzaskiem, hałasem zajeżdżały na start, tworząc
olbrzymią grupę w kształcie obozu. Z pojazdów wychylały się tysiące strojnych
dam, panienek, wspinających się na kozły; dokoła kłusowali młodzi ludzie, z
szykiem przybrani już to w stroje z dżokejska sandomierskie, już w stylpy,
łosiowe spodnie lub długie buty, genialnie wyszuwaksowa-
CHOBRZANY, 1888
223
ne. Na trybunie zasiadał w roli sędziego JW Popiel z Ku-rozwęk i kwiat
aspirującej do stanu arystokratycznego młodzieży. Dżentelmen w dżentelmena!
Jakie dzielne ruchy, ile życia, zainteresowania się, jaka pui sang elegancja, co
za francuszczyzna, jakie tużurki, białe kapelusze, świetne tua-lety, jakie
konie, zaprzęgi, pojazdy, jaka duma w spojrzeniach: „jeszcze Polska nie
zginęła!"
Ostatnie słowa nasuwają się mimo woli na widok tej sandomierskiej g entiy, lecz
dajmy jej pokój — przypatrzmy się. Afisz ogłasza siedm biegów; z tych jeden
„myśliwski" z przeszkodami i tzw. pospolite ruszenie dla koni nie trenowanych. Z
koni znanych mi bierze nagrodę Szeryf — arab Popielą, arabczyk kasztan, świeżo
importowany, i Gołąb p. Piotrowskiego w pospolitym ruszeniu. Bieg na kłus bierze
siwy księcia Druckiego-Lubeckiego pod panem Wernerem. Przeszkody bez „wyłamywań"
wziął anglezowany X. p. Boskiego.
Wyścigi isame mogłem obserwować dobrze wtedy tylko, gdy dorwałem się siwki i z
siodła patrzałem na tor, gdyż musiałem służyć ramieniem, językiem, nogami i
oczami — pani Michalinie. A więc: prowadź do powozu, wsadzaj, zsadzaj, służ za
oparcie, prowadź, aby obejrzeć przeszkody, mów komplementa i uda[wa]j
zakochanego. Co za nieznośna męka, gdy pragnie się korzystać z możności
oglądania takiego ogromnego zgromadzenia dżentelmenów, sportsmenów, szlagonów i
grubych hrabiów. Był Józef S., Józef T., Teofil*, kilku znajomych mi studentów —
konno i nie konno. Utworzyła się konna gromadka obserwująca z dystynkcją damy,
zarówno takie, co chodzą do dojenia krów, jak i takie, które czytują Guy de
Maupassanta. Młodzież posiada wiele pewności siebie — harcuje więc dokoła obozu
pojazdów, ściągając mundsztukami łby bronowłokom, zamienionym na wierzchowce,
skuzynowane z arabami. Ostatni wreszcie bieg skończony — poczynają [się]
pożegnania, sprawozdania z wrażeń, ukłony, klaskanie z biczów, kwiczenie koni,
pył wznosi się
224
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
kłębami. Pędzimy w cwał przy drzwiczkach powozu naszych pań mówiąc komplementa.
20 września (czwartek). K r o b l i c e.
Czas biegnie szybko, przynosząc ze sobą coraz to nowe zjawiska z żyda, jaikie
nieustannie i bacznie obserwuję, a których nie mogę upamiętniać z przytoczonych
już gdzieś wyżej powodów. W Kroblicach mani wolną noc — korzystam też z niej
obecnie.
W sobotę po wyścigach i powrocie do Chobrzan zaproszony zostałem do Kroblic i
wraz z p. Michaliną przyjechałem tegoż dnia. Nocował tutaj Józef z Kurozwęk —
przepędziliśmy też noc na wesołej gawędzie, jak dawniej. W niedzielę rano
przyjechały panny z Chobrzan i Ignacy, i w parę godzin później i p. Teodor z
Dmosic. Wesołość się wzmogła. Muszę dla braku czasu poprzestać na tyrn
określeniu, czyli opuścić rzecz najważniejszą, bo spis zabaw i rozmów czysto
szlacheckich a współczesnych, rzeczy dla mnie, malarza (siei) pojęć i obyczajów
współczesnych — kardynalnej. O trzeciej po południu ja z pp. Józefami, a p.
Teodor z chobrzańskimi pojechaliśmy na eksportacją zwłok p. Kacz-kowskiej do
Kamieńca. Nasuwa się tu ciekawa i oryginalna historia rodzinna — mijam ją
jedna ;, pragnąc jedynie opisu tego, co sam widziałem.
Pani K. była dziedziczką Przepiórowa i Kamieńca, dwu ślicznych majątków
położonych obok siebie, staruszką blisko dziewięćdziesięcioletnią. W
Przepiórowie dziedzicem jest obecnie Niemiec Nasse, a Kamieniec dziedziczy
wnuczka zmarłej, p. Jasieńska. O tej ostatniej powiem później; tu zaznaczę, że
Józef * jest jej przyjacielem, opiekunem niejako. Jest to kobieta młoda jeszcze,
przystojna, inteligentna, wysoce szlachetna, pono — rozwódka.
Zajechaliśmy tedy. W salonie zastaliśmy towarzystwo kondolencyjne, złożone z
panien S., młodego ich brata, studenta, kilku sąsiadów i dwu panien Chajęckich,
młodszej
WIEŻE KOŚCIOŁA W SULISŁAWICACH
KROBLICE, 1888
225
bardzo ładnej i starszej bardzo brzydkiej. Minuta była najmniej stosowną do
poznania pani Jasieńskiej. Przedstawiono mię jej. Mimo woli poczułem żal, smutek
współczujący, może dlatego, że znam jej historią, historią dziwacznym zbiegiem
wypadków do mojej podobną, a może dlatego, że inteligencja iprawdziwa ma zawsze
pewną nade mną moc. Była pani J. smutną, ale tym dumnym smutkiem, co jest w
duszy dla siebie na ciemne noce zachowany, a dla gości pogrzebowych wdziewa
szaty konwenansu. Mówiła z pannami Ch. o rzeczach obojętnych, podtrzymywała ich
francuszczyznę, udawała nawet, że ją zajmują wypadki wyścigów, jakie z werwą
roztaczał pan Kamil S. — student.
O godzinie szóstej zaczęła się eksportacja. Ja, jako figura wzrostem wysoka,
uproszony byłem do niesienia trumny wraz z Józefem. Szliśmy prześliczną drożyną
ogrodową, roztaczały się przed oczyma śliczne wąwozy, pola widniały daleko — a
tuż kładły się gałęzie berberysu, zastępując nam drogę. Wieczna przyroda,
nieznany mi śliczny zakątek i nieznana trumna na ramionach — głupie to.
Zmienili mię chłopi, jacy ponieśli dawną dziedziczkę aż do kościoła w Mydłowie.
Wróciliśmy późno w nocy wprost z Mydłowa do Chobrzan. Jeżeli wspominam o tym, to
dlatego, że miałem sposobność widzieć gentry wiejską, widzieć przelotnie, lecz i
tą rażą przekonać się, że salon jest zawsze i wszędzie zaparciem się wszelkiej
prawdy.
We wtorek w dwa pojazdy pojechaliśmy z Chobrzan do SuMsławic na obrzęd
przeniesienia cudownego obrazu do nowo zbudowanego kościoła. W przejeździe przez
Dmosice zabraliśmy tamtejsze towarzystwo. Jechaliśmy tedy w kilka pojazdów tak
sztucznie przez panią Michalinę rozsegrego-wani, że ja musiałem jechać z nią. W
Sulisławicach było 50 tysięcy pątników, mnóstwo szlachty, począwszy od hr. Mo-
szyńskiiego, kończąc na mnie — 100 księży i biskup z Kielc.
15 — Dzienniki t. V
226
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
W tłoku niezmiernym miałem sposobność patrzeć bezkar-. nie w pewne oczy śliczne,
a należące do panny Heleny P. — z Dmosic.
Znacie tę bajeczkę? — To posłuchajcie. Prześliczna figurka, taka, o jakiej marzy
się patrząc na nią, a tęskni, gdy się na chwilę odwróci głowę; płowe włosy,
uczesane gładko, niebieskie oczy — z tych, co zadają wieczną zagadkę, nad
rozwiązaniem której darmo się męczysz, bo znaczy tylko tyle: jesteś zbyt głupi,
aby rozumieć, czego ja chcę...; usta jak dwie kulki dzikiej róży, co to na pozór
są stworzone do pocałunku, wołają cię z daleka, pachną i czerwienią się jak owoc
dzikiej róży, lecz nie radzę ci całować, bo oię pokłują kolce dzikiej róży.
Piąty numer rękawiczek, maleńkie pantofelki, długi popielaty płaszczyk,
szesnaście lat, trzy tysiące rubli posagu, skończona pensja w Piotrkowie i
nazywa się to — Helena.
Wróciliśmy po nabożeństwie do Dmosic, zjedliśmy obiad ł poszli na huśtawkę do
ogrodu. Śliczna to rzecz ta huśtawka: widzisz rdzawe pończoszki aż do podwiązek,
huśtając, gdy się ławeczka z taką osóbką zbliża do ciebie, możesz bezkarnie
całować w ramię, czasem przez nieuwagę ujmować za pantofelek, za co czeka cię
odwrócwnie gJówki i groźne „ej!", zresztą możesz szeptać cicho do ucou, co ci
przyniesie na usta radosny śmiech duszy.
W Dmosicach jest duży ogród, zsuwający się z góry ku łąkom, wisi on nad parowem
gliniastych tumanów pełnym. Z altanki, zwanej „romansówką", widok roztacza się
majestatycznie piękny.
— Widzi pan tę grupę drzew — to Spiżowa, a to Wólka, a to Sulisławice... —
tłomaczą mii z powagą nauczyciela geografii pewne małe usta, podczas gdy oczy
twierdzą uparcie: powiedzże mi choć komplement jaki, niezdaro...
Wróciliśmy do domu, bo tak kazała mama. Panny i ciotka z Chobrzan odjechały
wkrótce, zostaliśmy obaj z Ignacym. Nie mogę zapomnieć ganku w Dmosicach.. Panna
Helena
KROBLICE, 1888
227
i ja na jednej ławeczce, p. Teodor, Ignacy d panna Maria * na drugiej. Zimny
wiatr chłoszcze po rękach pannę Hele — muszę je więc rozcierać, czasami całuję
ukradkiem, czasami patrzę, czy bije serce, o nieistnieniu którego zapewniają mię
czerwone usta. O zmroku mówiemy już o tym, że ona mi nie wierzy, gdyż widzę ją
trzeci raz zaledwie...
— Zostanie pan na imieniny ojca?
— Nie mogę.
— Aha — a co? Obiecywał pan dwa konłredanse tańczyć ze mną. W ogóle — nie wierzę
panu. Jest pan jak ucz-niak...
— A fotografią z albumu można ukraść?
— Nie! Później opowiadałby pan w Chobrzanach...
— Ależ...
— Ho, ho, ho! — znam ja was...
W ogóle ci studenci, według niej, to bardzo miłe chłopcy, ale mają zawsze
wytarte mundury ii chodzą bez rękawiczek. Inna rzecz uczniowie — zupełnie inna
rzecz...
Przy kolacji musiałem jeść stanowczo konfitury z gruszek, bo to ona smażyła.
Kłóciliśmy się, czy mam oddać pierścionek, jaki ściągnąłem z palca, czy zachować
go do widzenia się w Chobrzanach. Ostatecznie — został przy mnie. Jest to typ
wyszłej na świat pensjonarki. Kokietuje cię w sposób wynaleziony przez siebie i
gotowa ci powiedzieć, że cię kokietuje i dlaczego kokietuje. Jeżeli jesteś
chłopcem, to powinieneś mówić komplementa, w przeciwnym razie jesteś zerem sto
razy przekreślonym: ma się bowiem oczy ku patrzeniu na chłopców, nogi ku
tańczeniu, ręce ku całowaniu. Gniewają się ludzie po to, aby się przepraszać, a
nauki istnieją po to, aby byli studenci i mogli chodzić w granatowych mundurach.
Jeżeli masz chęć pocałować w rączkę, to wiedz, że się ludzie obrażają o to, a
obrażają się dlatego, abyś pocałował (tylko zgrabnie!) — w szyjkę. Powinieneś
przez cały kwartał myśleć o niej, marzyć, nie jeść, nie spać, chodzić w płaszczu
hiszpańskim, możesz na-
228
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
wet nieznacznie zranić się kulą z rewolweru — a potem przyjechać do Dmosic.
Do dwunastej byliśmy w Dmosieach. Wracaliśmy nocą, a noce są już zimne. Konie
pędzą jak wiatr, tarantas gibo-cze się, my obaj zawinięci w burki, ćmiąc cygara,
grzmie-my, aż wiatr szumi w uszach. Noc jasna, księżycowa, widna jak dzień.
Senne widziadło dziewczynki migoce przed zamykającymi się powiekami.
— Spisz, Ignaś?
— Nie. Cóż Hela?
— Nic... Tak sobie.
— A ty?
— Nic... Tak...
Ach, a pani Michalina! Ujrzawszy, że mi się oczy zbyt jarzą do jej młodszej
siostry, wyjechała wówczas z Dmosic prawie nie pożegnawszy się ze mną. Dziś w
Smiechowicach mówiła mi już „panie"...
Znienawidziłem ją. Natręctwo bezwstydne pizechodzi wszelkie granice. Chwilami
wydaje się, le jest prostytutką. Śpię dziś w saloniku, obok jest jej pokój
sypialny. Odchodząc rzekła mi na dobranoc:
— Będzie pan spał tutaj... Nikt nie będzie przeszkadzał — chyba żeby pan
chciał...
Pamiętam drogę z Sulisławic. Kazała umyślnie jechać lasem, aby się całować. Te
natrętne pocałunki wprawiały mię w dziką wściekłość — toteż rad jestem, że
odsunąłem ją od siebie na przyzwoitą metę. Podobnie gorącego usposobienia nie
widziałem nigdy. Jutro Józef jedzie do Kamieńca, mam więc przed sobą perspektywę
romansowania, która mię mrozi. Wybiorę się też na zwiedzanie ruin w Ossolinie.
KROBLICE, 1888
229
Te kilka dni w Chobrzanach przepędziłem na polach. Nigdy nie byłem jeszcze na
wsi jesienią — toteż czaruje mię ta szczególna czystość powietrza, przy kórej
najdalsze przedmioty widnieją z całą wypukłością, jak na dłoni. Z Chobrzan widać
lasy, wsie i miasteczka w Galicji tak wydatnie, jakby nie istniała między mną i
nimi tak ogromna przestrzeń, widnokręg nie kończy się jak zwykle mglisto, lecz
zakreśla się wyraźnie, ostro. Cudne dnie, cudne noce! Gdzieniegdzie z drzew
sypać się poczynają liście...
Trzeba już jechać na nowo w świat, porzucić cię, kochanko duszy mojej,
sandomierska równino, odwrócić od ciebie oczy na długo i (iść — a dokąd,
dokąd?...
Piec czarny chleb powszedniego żywota i dławić się ościami. Twój, ziemi strojna,
kołacz pszeniczny nie dla mnie. Bóg zapłać za te jego krajuchy dobre, jakiem
jadł, za gościnne dachy twoje, za twe powietrze żywiczne dla moich płuc i za
dziewiczą piękność twoją... Nigdy mi cię nie zapomnieć!... W smutnej doli, w
godzinach plugawych, przychodź do domu mego z szmerem twych topól, z widokiem na
białą Wisłę, usiana białymi dworami i szeregami chat, i każ snom moim śnić o
tobie.
21 września.
Cóż za wstrętny dziień! Jak przewidziałem, Józef wyjechał konno do Kamieńca.
Trzymałem się względem pani M. jak najdalej, byłem zimno grzeczny, chciałem
wynaleźć punkt oparcia, z którego nie mogłaby mię usunąć, a nie chciałem
załatwić wszystkiego w trzech słowach, jak należało. Jest to wiejska Messalina,
narzuca się sromotnie, wstrętnie. Groziła mi zemstą, płakała, wyznawała miłość —
słowem, utra-piła mię tak, że mało mi oczy nie wyłaziły na wierzch z rozpaczy,
co dalej robić. Mógłby ktoś przypuścić, że jestem zarozumiały, lecz gdzie mnie
do zarozumiałości! Oddałbym wszystkie tryumfy za zjawienie się jakiegoś gościa,
za cokolwiek, uwalniające mię od niej. Zbrzydła mi tak, że za
lii
mim K
m
230
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
zbliżeniem się jej — czułem otrząsający się wstręt. I za taką oto przyjemność
mogę odpowiadać drogo w sąsiedzkich plotkach, w plotkach choćby służby, która
patrzy na to, jak lata za mną ze swym wiecznym: pocałuj mię...
Całowałem, aby się odczepić, lecz to wywoływało nowe skandaliczne nadstawianie
się. Fe! jestem wściekły! Wziąłem więc czapkę po południu i poszedłem zwiedzać
Ossolin. Blisko to stąd. Ruiny... Na wałach, w szczelinach murów, na wierzchołku
jedynej ocalałej baszty rośnie tarnina, dzikie pełzaki, berberys, co przystraja
te smutne szczerby w pąsowy karmazyn. Smutne upiększenie...
Tu świerszcze polne, pomiędzy kamienie Przed nadgrobowym pochowane słońcem,
Jakby mi chciały nakazać milczenie, Sykają...*
Czasami zaleci tam wiatr i w dziury niekształtne, w dawne okna świszczę z dzikim
szyderstwem. A czasem na krzaku berberysu siada szczygieł i na tym cmentarzu
wielkości, na tym szkielecie umarłych pańskich murów gwiżdże filisterską
piosenkę nowego życia. Nic tam nie ma do widzenie, brama chyba wjazdowa, jedyna,
co posiada odrzwia i przyczółki z filarami z marmuru czy ciosowego kamienia. Za
ruinami ciągnie się parów, głęboki na jakie sto łokci. Olbrzymie pokłady gliny
sięgają od wierzchołka, od krawędzi prostopadłej aż do dna, na którym sączy się
śliczny strumień. Glina taflami usuwa się w przepaść i tworzy zwały ziemi, jak
wielkie kopce. Gdy stanąłem na jednej krawędzi tej otchłani, a słońce miałem za
sobą, cień mój na przeciwległej, ścianie nie większy był od mej laski, konie,
jakie pasą się tam na dnie, nie większymi wydają się od owiec. Spojrzysz z dna
tego wąwozu w górę — i widzisz olbrzymią, rozłupaną basztę, co jak wielka infuła
wygląda z ziemi. Byłem też w kościółku, zwanym Betleem, skrytym pod ziemią. Na
dachu rosną ogromne krzewy, a z ziemi wygląda, cokolwiek
T
KROBLICE, 1888
231
komicznie, wieżyczka. Nie można się tam modlić, bo tak jakoś — nieporęcznie.
Wróciłem po kilku godzinach spoczynku w jednej z framug w zamczysku. Na moje
spotkanie wyszła pani M. ze swymi całusami. Męczyła mię aż dotąd, tj. do godziny
12 w nocy. Przychodzi do mnie np. w koszuli tylko. Brudne to tak, że aż się
śmiać nie chce... Szkoda Józefa dla takiej żony... Pierwszy raz widziałem taką
amatorkę miodu, ale pospieszam zapewnić siebie i cały świat, że wstrętną jest
łatwa zdobycz i dlatego odepchnąłem ją. Nie pozuję na biblijnego Józefa, lecz
zawdzięczam uczciwe zakończenie tej afery — wstrętowi.
A maleńką, świętą, miluchną pensjonarkę, jedne z tych, co to zdolne są pomieszać
zmysły człowiekowi, zobaczę w niedzielę w Chobrzanach. Jutro pojadę może do
Opatowa z Józefem. Fotografia panny Heli leży przede mną. Jest mi wesoło i
smutno, czyli lubię ją, lecz i jej już nie umiałbym może kochać szlachetnie.
Mężczyźni są podli, a kobiety głupie.
22 września (sobota).
Dziś Józef sam pojechał do Kamieńca, a następnie do Opatowa, ja więc i dziś
romansowałem... Boże Abrahama, Izaa-ka itd. — dzięki ci, że się ten dzień
nareszcie skończył. Gdybym mógł był wyrwać się stąd choćby pieszo, uczyniłbym to
był z rozkoszą. Doprawdy, doznaję rzeczywistego zadowolenia, że nareszcie poszła
sobie. Bezwstydna baba! Śpię w sąsiedztwie jej sypialnego pokoju, co chwila więc
otwiera drzwi i, stojąc w nich w koszuli, prosi o papierosa, zapałki itd. Cały
dzień nie odstępowała mię na krok, nie mogłem wyjść do ogrodu, aby nie biegła za
mną, ustawicznie narzekając na moją obojętność. Wynalazłem nareszcie jeden
środek odczepiania się: brałem do rąk album i przyglądałem się fotografii panny
Heleny. Wówczas robiła minę zrozpaczoną i mówiła mi — „panie".
232
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Gdybym mógł na takie dwa dni raz w życiu być pozostawionym tak sam na sam z
kobietą kochaną, z tobą, Helu!... Twoje oczy śledziły mię dziś, myślałem o tobie
— myślałem z tęsknotą. Wszystko przemija i znika — jeno ty zawsze przywołujesz
mię do siebie, jeno ty pytasz się moich myśli:
Pielgrzymie nasz...
Ach, co się z tobą stało?
Józef Trepka jest człowiekiem wartym zastanowienia. Śród ludzi zwanych
obywatelami, śród gromady aferzystów lub filistrów wyróżnia się stanowczo.
Jest inteligentny jak rzadko. W rozmowie z nim nie potrzebuję o niczym milczeć,
mogę bowiem usłyszeć z ust jego sąd o Zoli, o naszej beletrystyce, o ateizmie, o
naukach społecznych, o filozofii i sztuce. Człowiek taki na dzierżawie w
Sandomierskiem jest wielką rzadkością. Jest nad wyraz uczciwy i szlachetny,
nieraz błyska mu z czoła światełko, jakie przykuwa wzrok — chce się powiedzieć:
jaki idealny człowiek. Co więcej, co zdarza się już nader rzadko — żyje według
zasad, jakie sobie wyrobił sam. Często mówi, że to a to robi z zasady...
Naturalnie jest w ty-n cokolwiek przesady, jak w każdym zasadniczym, czyli
krańcowym określaniu, lecz jest to piękne. Nadto jest to dżentelmen, dżentelmen
dystyngowany. Ateusz, cynik trochę, patrzący na rzeczy „ostygłymi oczami". Co
najważniejsza, podobał mi się.
Nie myślałem na tym pustkowiu, gdzie czytuje stię „Słowo" i powieści odcinane z
„Dziennika dla Wszystkich", spotkać człowieka, któremu można powiedzieć: a! tyś
grzybek z naszego lasu. Jeszcze jedno: patriota. Serdeczne ogniwo, złoty
łańcuch, przykuwający cię od razu. Był za granicą: w Poznańskiem, w Galicji, na
Bukowinie, w Prusach; wiele czytał i pracował, wiele cierpiał. Czytałem listy,
jakie pisał do swej głupiej żony, gdy był jej narzeczonym: ja pisywałem
CHOBRZANY, 1888
233
podobne listy do Heli. Marzył dużo, śnił śmiało, a zostało mu z tego: uczciwość
i inteligencja.
Jemu można powiedzieć: słuchaj, znasz piosenkę Mickiewicza „wstawaj! — pójdźwa
na Moskala!"* — zrozumie ją i poda rękę. Dziś kocha się w pani Jasieńskiej.
Kryje się z tym, ale ja się na tym znam dobrze.
25 w r z. (wtorek). Chobrzany.
Niedziela, o której myślałem w ciągu minionego tygodnia, minęła... Sądziłem rano
tego dnia, że będę widział pannę H. dłużej — inaczej się stało.
W niedzielę były imieniny ciotki Trepkowej, rano więc wyjechaliśmy z Józefami z
Kroblic dla złożenia życzeń, lecz że jechaliśmy na Klimontów — około więc
dwunastej dopiero stanęliśmy w Chobrzanach. Po obiedzie przyjechali Teofilowie
swą nieśmiertelną czwórką i nieśmiertelną arką Noego; czas schodził na
dowcipkowaniu z guwernantką, panną S., i nudzeniu siłę spojrzeniami pani
Michaliny. Nareszcie zaprojektowano spacer. Wyszliśmy więc wszyscy za cmentarz i
wąwóz w stronę Koprzewnicy. Prowadziłem naturalnie panią M. Gdy wyszliśmy z
wąwozu—na drodze z Dmo-sic wznosił się tuman kurzu, posuwający się w naszą
stronę...
Zbliżał się, zbliżał ku nam, aż wreszcie zaczerniły się w nim cztery konie,
powóz, a w powozie okryty pyłem kapelusik okrągły. Główka panny Heleny kiwnęła
na mój ukłon, nie patrząc na mnie. Wysiadły z matką i panną Marią z powozu ł
szliśmy razem wszyscy ku dworowi. Nie patrzyła na mnie anii wtedy, ani później w
saloniku, nie mówiła do mnie lub odpowiadała półsłówkami. Odgadłem przyczynę:
pani Michalina czymś jej zagroziła. Liczyłem się z wrażeniem i znalazłem, że ona
sama równie jest ładną i miłą, jak myśli o niej podczas jej nieobecności. Przy
jakiejś czekoladzie siedzieliśmy obok siebie, pod gradem jednak spojrzeń pani
M., dopiero później mogłem mówić z nią, gdy chodziliśmy dokoła gazonu we czworo:
ona, Jania, pani S. i ja.
234
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Wesoła rozmowa, wesoła chwila taka. Rzuca się komple-menta, zagląda się sobie w
oczy, mówiąc naturalnie, że są obrzydliwe, nieznośne, złośliwe — a więc niemiłe;
oświadcza się wprost z uczuciami — jedynie dla wywołania śmiechu, a jednak ileż
w tym śmiechu wypowiada się prawdy...
Później tańczono trochę. W jednej z przerw zapytała mię:
— Panie Stefanie, gdzie pierścionek?
— Czy pozwoli mi pani zatrzymać go jeszcze?
— A będzie pan u nas w niedzielę?
— Nie wiem jeszcze, lecz gdybym nie mógł być, przywiozę go na Boże Narodzenie.
— Alboż to pan przyjedzie?
— Przyjadę.
— Słowo?
— Tak. Lecz i wtedy nie oddam go darmo.
— Jak to darmo?
— Pani da mi zań obiecaną już rzecz.
— Ho, ho...
Oto cała rozmowa. Przy kolacji wsunąłem się za krzesło pani Michaliny udając, że
jej służę. Naprzeciwko siedziała panna Helena, mogłem więc całować ją oczami
bezkarnie. Czasami odpłacała mi dobrym spojrze.iiem. Wkrótce potem odjechały.
Gdy wsadzaliśmy ją z Ignacym do powozu, rozkazała jeszcze: „proszę przyjechać w
niedzielt; do Dmosic, bo..."
Przez cały wieczór miałem pełne jej oczy,
Została mi na pociechę pani Michalina, którą dopiero wczoraj po południu
odwieźliśmy z Janią i Kazia do Kroblic. Nudnyż to był dzień! Byliśmy tam do
późnego wieczora. Ja sam powoziłem po sandomierskich mylnych drogach. Szczęściem
noc była widna jak dzień.
Ukradłem pani Michalinie z albumu fotografią panny Heli. Mam ją ze sobą.
CHOBRZANY, 1888
235
27 IX (czwartek).
Wczoraj jeździliśmy do Kroblłc konno. Zachwycony jestem kłusem wiierzchówki, na
wierzchowce bowiem jeździłem wczoraj. Idzie wiorstę l minutę 45 sęk. Na wąskiej
drożynie około ogrodu w Adamczowicach spotkaliśmy jadącą do Dmosic p. Michalinę;
chciała, aby z nią jechać, lecz Ignacy oparł się, a ja nie objawiałem mych
życzeń. Skoczyliśmy więc do Kroblic. Pamiętny to dzień...
„Nigdy święta nadzieja nie rzekła: myliłam się!" — zapewnia nas wielki idealista
naszego wieku, Wiktor Hugo. Powtarzałem sobie wczoraj jego słowa, przypatrując
się i dysputując z Józefem. Wyszliśmy w pole. Józef sam mię zaczepił o kwestie
stanowiące rdzeń mej istoty, o patriotyzm. Otóż nareszcie, po długiej wędrówce
spotkałem człowieka, któremu mogłem powiedzieć O Skarbie Narodowym i obronie
czynnej. Mówiliśmy w ciągu całego dnia i wyniosłem z tych rozmów radość dziwną:
„Nigdy święta nadzieja nie rzekła jeszcze: myliłam się..."
Józef jest czerwonym tak jak my, gotów jest dać nie tylko składkę na Skarb
Narodowy, lecz być promotorem tej myśli. Co więcej, co nieprawdopodobna —
zapewnił mię, że takich jak on jest grupa cała, grupa czerwonych! Bracie Wacku!
— myślałem o tobie, gdy mi to opowiadał, myślałem o naszych wówczas marzeniach
śród nocy minionej zimy... Obiecywał mi Józef część tej grupy pokazać w
niedzielę w Dmosicach.
Pierwszy raz od chwili wyjazdu z Warszawy otwarło się moje serce, słowa lały się
jak roztopiony ołów, co pali lub wypala, na co upadnie. Ogień mój udzielił siłę
słuchaczom: Józef wziął ode mnie słowo honoru, że mu broszurę przyszłe, prosił,
aby się nie zasklepiać w nieufności, aby żądać pomocy od „nich" — tj. od
szlachty. Każdy cel demokratyczny najkrańcowiej — zrozumie, jeśli cel jest
polski.
Chwilami ogarniała mię jakby bezsilna radość: chciałem wstać i ucałować mu ręce.
Jest on entuzjastą, entuzjastą w najśliczniejszym znaczeniu tego wyrazu. Coś mię
ku niemu
236
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
z nieprzepartą siłą pociąga, unoszę się każdym jego uniesieniem, cenię jego
zdania, często z moimi sprzeczne, i lubię z nim mówić.
Czuję, jakbym na pustyni znalazł źródło. Ziemi rodzinna, nie zginiesz! Są
jeszcze ludzie, są ludzie; bez wiary, że są — zdechłbym!...
Słońce przed chwilą zapadło się za krawędź parowu. Czerwona łuna rozlała się na
połowę niebios i, coraz bledsza, liliowa, ciągnie się aż do zenitu. Na tle jej
nie widać nic, jeno dal niebieską, niezmierzoną, czystą. Na krawędzi parowu stoi
kościół i wysoka iglica wdeży ukazuje na tę łunę niebieską, na ten pożar niebios
jak palcem olbrzymiej dłoni, co zwie się: wiara.
28 IX (piątek).
Wczoraj w nocy pojechaliśmy konno do Smiechowic. Było tam we dworze wesele
pokojówki. Widziałem te obrządki weselne, jakie szczególniej tutaj śród dworów
zachowały się u ludu. Są prawdopodobnie naśladowaniem rzeczy w odległych czasach
praktykowanych nie w chatach, lecz we dworach. Ciekawe są oczepiny, gdy
starostów;; i drużki zbierają „złote" ł „szelągi" dla panny młodej. Przepija
później do niej wódką pan młody, a łona mu trzy ra ty zalewa oczy, ucieka potem
i kryje się.
Rubaszne to jest wszystko, proste jak w pieśniach Homera lub powieściach Zoli,
„naturalistyczne" tam są śpiewki, a najśmielsze wyśpiewują młode dziewczyny bez
rumieńca, a starzy wysłuchują z powagą: są to bowiem pieśni obyczajowe.
Wyjechaliśmy ze Smiechowic o dziewiątej, ale tylko za ogród... Za ogrodem
zaczekaliśmy z godzinę, póki wszystko nie zaśnie, wtedy rozłamawszy płot,
wprowadziliśmy konie
CHOBRZANY, 1888
237
do ogrodu, uwiązali przy drzewach, a sami poszli do Ma-rynki. Trzeba było
sztucznie otwierać zamek, uciszać psy, ostrożnie przekradać się... lecz koniec
wieńczy dzieło.
Potem w lot do domu. Zimno ogromne w nocy. Pędzić trzeba ogromnie, gdyż pomimo
kożucha przejmuje do kości pomocny wiatr. Około pierwszej zaledwie wróciliśmy do
domu. I tu trzeba przekradać się oknem przez pokój panien do naszego, wszystko
bowiem pozamykane.
Pierwszy raz po trzech blisko miesiącach, Helu — zdradziłem cię...
Namiętnie przyzwyczaiłem się do jazdy konno. Jest to największa moja
przyjemność. Używałem i dziś. Wyjechaliśmy z Ignacym po południu i od choinek
granicami dotarli aż do powiśla, aż do tej krawędzi, jakiej podczas roztopów
Wisła nie zalewa. Za sobą masz płaskowzgórze z glebą po-pielatki, o jakie
dwadzieścia łokci pod tobą prześliczne powiśle z glebą czarnoziemną, równe jak
płyta bilardowa. Środkiem śród drzew przewala się Wisła — najjaśniejsza pani tej
ziemi...
Co za kraj! Za rzeką Dzików, utopiony w powodzi drzew — po tej stronie Błonie,
Skotndki, Zajezierze i szachownica tych skib czarnych, granatowych, brunatnych,
co ich włókna idzie 6000 rubli. Staliśmy długo na urwisku, patrząc a patrząc.
Widać szmat Galicji, Sandomierz błyszczący w słońcu, Góry Pieprzowe jak fasada
wielkiej fortecy.
2 października (wtorek).
Znowu parę dni bez notatki, lecz i ta, jaką zaczynam, mało warta, bo pisana w
nocy i na kolanie niemal.
Bal w Dmosicach odbył się w niedzielę. Ponieważ w sobotę były imieniny pani
Michaliny, pojechaliśmy więc do Kroblic — sami młodzi — naszą czwórką. Za
Adamczo-
238
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
wicami spotkaliśmy pana P., który wracał sobie do Dmosic, pozostawiwszy w
Kroblicach panny pod opieką pani Michaliny, za co będę mu wdzięczny zawsze. Po
długim niewidzeniu zobaczyłem Helenkę, już wtedy milszą mi niż myśli o niej.
Jaką wydała mi się ładną! Jej nadąsana minka, jej ruchy żywe, jej spojrzenia —
wszystko robić zaczęło silne i coraz silniejsze a miłe wrażenie. Chodziliśmy w
pole. Naturalnie zostawiało się starszyznę w tyle, a my, młodzi,
wysforowywaliśmy się naprzód. Jaka wesołość, ile żartów i całowań ukradkiem po
rączkach, za co naturalnie Helenka się śmiertelnie na dwie minuty obraża.
Wróciliśmy z owego spaceru o zmroku. W sypialnym pokoju pani Michaliny Hela
poprawiała włosy, ja coś majstrowałem koło jej paluszków i dostawałem co chwila
„panie Stefanie!" wypowiadane tonem generała i z miną generała.
— Nieznośny pan jest! — woła patrząc w oczy zabawnie, miło, serdecznie, licho
wie jak zresztą, boć nie kokieteryjnie. Przy kolacji łupie się rękami włoskie
orzechy dla niej, a nogami telegrafuje. Psuje ją panna Maria swymi hecami z
Ignacym. Około dziesiątej zachodzą nasze konie.
— Jedzie pan dziś do Chobrzan?
— Jadę...
— Niech pan... nie jedzie.
Wcale nie miałem chęci jechać, toteż rad byłem, gdy mię Józef zatrzymał siłą
niemal i zmusił do nocowania. Cho-brzańscy pojechali. Zostałem sam z panną
Helenką — nie sam, bo pod gradem spojrzeń czułej pani solenizantki. Gdyśmy się
rozchodzili na noc, ktoś na chwilę wyniósł z saloniku lampę; Helenka stała ode
mnie o parę kroków. Wyciągnąłem rękę, ona podała mi swoją do pocałunku sama,
pierwszy raz. Zaledwie zdążyłem przycisnąć ją do ust, gdy światło zjawiło się
znowu. Ceremonialne „dobranoc" — ja idę spać z Józefem do jego sypialnego
pokoju, panny śpią w saloniku, dzieli nas więc pokój pani Michaliny. Dałbym był
wiele, aby mi posłano w stołowym — jak zwykle...
CHOBRZANY, 1888
3 października (środa).
Ostatni dzień mego pobytu w Sandomierskiem. Jutro jadę do Kurozwęk, następnie do
Kielc i Warszawy. Finita la commedia...
Tymczasem wracajmy do wspomnień — tyle miłych. W niedzielę tedy rano ubraliśmy
się we fraki i mieli jechać do Dmosic na zapowiedziany bal. Panie
rozgorączkowane, włosy napudrowane, oczy błyszczą, usta bez litości zawracają
głowę fraszkami. Helunia tylko pozostaje spokojną, bałamuci mię swymi oczami i
to jej wystarcza. O dziesiątej wreszcie wsiada nas pięć osób na wózek: jedziemy
— ja, pani Michalina i Hela w siedzeniu, panna Maria i Józef na przodzie. Tuż
pod górą zaczyna chimerować siwy cugant. Hela i ja zeskakujemy prawie
jednocześnie, konie ruszają galopem, a my zostajemy na drodze. Podaję jej ramię
i brniemy po piasku. Przyciskam ją do serca, czego nie broni, szepcę jej miłe
rzeczy, bo uśmiecha się...
— Wie pan, niech oni sobie jadą. My idźmy wolno, idą za nami konie do Dmosic z
rzeczami — wsiądziemy i basta.
— Z rozkoszą... ale oo powiedzą?
— Niech sobie mówią...
Tymczasem Józef zaczął wołać, abyśmy szli prędzej, biegniemy więc co sił,
śmiejąc gię z naszych min i zakurzonych ubrań. Wsiadamy nareszcie. Co chwila
patrzy na mnie swymi oczami ślicznymi jak zorza, wesołymi młodzieńczo. Mała jej
ręka co chwila znajduje się w mojej: niosę ją do ust za plecami pani Michaliny.
Nie zapomnę tej drogi wśród tumanów kurzu, z wlepionymi w siebie wzajemnie
oczami, oo przesyłają sobie wyzwania, ośmielenia i pocałunki. Gdy ręka jej
znajdowała się gdzieś blisko — wskazywałem na nią oczami, wtedy pozwalała ją
ująć i pomieść do ust.
Zajeżdżamy do Dmosic. Aż do wieczora trwa nasza ciągła rozmowa, to miłe sam na
sam, choć w salonie jest kilka osób. Przy oknie, skąd roztacza się prześliczny
widok, siedzieliśmy najczęściej, mówiąc dużo. Nareszcie o zmroku zaczy-
11
m
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
I
nają zajeżdżać powozy, wolanty etc. Z Bazowa, z Wojcieszyc, z Chobrzan, z
Sulisławic, księża, facetki, damy i gruba szlachta. Jest tego pełny salon.
Chodziemy we troje: Hela, Jania i ja po salonie, ośmielając się z chwilą każdą
do siebie, mówiąc sobie oczami rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Hela
miała niebieską sukienkę bez żadnego upiększenia, nie było nawet kwiatka we
włosach, gładko, zwyczajnie przyczesanych. Prześliczną była...
Zagrała muzyka, zaczęły się tańce. Co chwila widziałem ją obok siebie. Była
wesoła, ale radośnie, promiennie. Na chwilę nie rozstawały się nasze oczy, były
ciągle zwrócone. W walcu nawet odwracała głowę w stronę, gdzie byłem, a te miłe
kontredanse...
Kolacja wreszcie. Przy drugim stole siedzieli młodzi obywatele: Józef, pan P.
itd. — chciałem się tam umieścić, lecz wyciągnęła mię stamtąd p. Hela,
naznaczyła miejsce przy ogólnym i zajęła miejsce obok mnie. Podczas rozmowy,
jaką prowadziliśmy przy kolacji, pozwoliła mi zatrzymać pierścionek, fotografią
i chustkę — do świąt.
— Pan ma ode mnie tyle pamiątek, a ja od pana — nic.
— Serce...
— Alboż można wierzyć?
— Że kocham, trzeba wierzyć...
Usta jej uśmiechają się z dziecinną szczerością, a jednocześnie starają się
nadać twarzy wyraz nienaturalnej i komicznej powagi.
— Panno Heleno, czy pozwoli pani przed odjazdem — raz jeden?... Źrenice te
zapalają się znowu, szepce:
— Nic nie wiem...
Pytanie to i ta odpowiedź zbliżają nas ku sobie w szczególny sposób: mamy już do
ukrywania przed oczami obecnych coś tajemniczego. Później, po jakimś
kontredansie mówi: „dobrze..."
CHOBRZANY, 1888
W mazurze wyrzuca chusteczkę koronkową z literą H, chusteczka ta pozostaje
przy mnie...
Lecz oto — Józef dostaje bicia serca i prosi mię, abym z nim jechał do Kroblic,
gdyż p. Michalina zostaje na noc w Dmosicach. Każe zaprzęgać konie, gdy Hela
wchodzi do pokoju, w którym rozmawiamy.
— Jadą panowie?
— Tak.
Wtedy jej głębokie niebieskie oczy nabierają czarnego blasku, są niemal
czarne i posiadają siłę palenia jak płomień wodoru. Był w nich smutek i
pragnienie, żal i zachęta. Nie kocha mię jeszcze, ale jest to czas, kiedy
dziewczyna zaczyna kochać pierwszego, kogo napotka. Jeszcze godzin parę i
pokochałaby mnie. Ona zdolną jest do miłości nieświadomej, gorącej, namiętnej,
bosko niewinnej i naiwnie lubieżnej. Ach, te jej oczy, od których siłą musiałem
oderwać wzrok... Zimno pożegnaliśmy się. Wyszedłem do pokoju p. Teodora, aby
się ubrać. Za chwilę wychodziliśmy z Józefem. Noc ciemna, deszcz leje
strumieniami. Wtem w sieni słyszę jej głos:
— Dobranoc...
Stała tam i czekała, i był w głosie jej ten żal do wszystkich, jaki przebija się
w głosie młodych panienek, gdy im przeszkadzają otrzymać pocałunek. Stał
za mną Józef, rzekłem więc tylko — do widzenia — wsiedliśmy i ruszyli. Noc
ciemna straszliwie, nie widać nic o łokieć przed nosem, deszcz tnie w twarz,
wicher gwiżdże, błoto pryska w twarz. Leoiemy jednak szybko. Otulam się burką,
przymykam oczy i widzę te śliczne oczy tuż w ciemnościach, wyłania się z
nocy postać w niebieskiej sukience i usta jej mówią nieśmiało: dobrze...
16 — Dzienniki t. V
242
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
sic w godzinę po nas, wyszła za nim na ganek i kazała prosić mię, abym
koniecznie przed wyjazdem był w Dmosicach, gdyż ma pilny ł ważny interes...
4 X (czwartek).
Pójdę ja w pola, gdzie łąka, zboże: Tam smutne serce przeboli może...
— Blady tam błękit, słońce przygrzewa, Pusty wiatr ciągnie obszarem pól, I
więdną kwiaty, usycha niwa, O, wróć się, chłopcze! nie zgaśnie ból.
Pójdęż ja w lasy ciemne i chłodne: Może tam znajdę chwile swobodne...
— Choć ciemne lasy, choć puszcza dzika, Lecz tam się błąka lasowy czar, I
szmerem liści, pieśnią słowika Powie ci o niej — i wskrzesi żar.
Toż ja powrócę pod moją strzechę: Tam może sercu znajdę pociechę...
— Ściany twej chaty bielone pięknie, • Lecz tam się znajdziesz — aca, 'aki sam,
Ze ci się z bólu serce rozpęknie, Oj, biedny chłopcze, nie wracaj l,.-n'
Gdzie ja się z tęsknym sercem obrócą ' Pójdę na morze, w łodzie się rzucę...
— Obejdź ty, opłyń ziemię dokoła,
Płyń ciszą, obleć na skrzydłach burz: Ni żalu z serca, ni dumki z czoła, Ni jej
z pamięci nie zbędziesz już.
M. ROMANOWSKI Daremnie «
Zostaję jeszcze do niedzieli; w niedzielę jadę z Teofilem stąd wprost do
Chrnielnika na Kurozwęki. Będę jeszcze może widział Helenkę... Tymczasem
chodziemy po polach. Drogi
CHOBRZANY, 1888
243
A*±J
już od deszczów rozmiękły, na polach samotoo, smutno. Tu i ówdzie chodzą stada
gęsi, po ścierniach chodzą pługa, zaprzężone w wielkie, niezgrabne woły. Lubię
stawać nad świeżo odwróconymi skibami, nad bruzdami głębokimi na ośm cali i
wciągać w płuca wilgoć rozoranej ziemi. Widnokręg jest już smutny, spowity we
mgłę, ociężały i senny. Przygotowuje się do zimna, do snu w ciepłym otuleniu
oparów nadwiślanych, mgieł i chmur. Coś dusi cię na tym obszarze, tak niedawno
jeszcze pełnym płomiennego życia, potoków światła i czystego powietrza. Kopią
kartofle i orzą, orzą i kopią kartofle. Pieśni i śmiechów nie słychać nawet.
Mimo to najbardziej lubię jesień, lubię tę mglistość i tę ciężkość brudnych
obłoków, lubię wpatrywać się w monotonią szarych, nieskończonych równin, wciągać
całymd płucami zapach ziemi. Kocham ją w jej jesiennym zamyśleniu czy zadąsaniu,
w jej smutnej zadumie.
(pisane na polu...)
Gdy nocowałem owej pamiętnej soboty w Kroblicach, spałem w pokoju Józefa. Owóż
po pożegnaniu się z pannamd Józef zamknął drzwi szczelnie i odezwał się w te
słowa:
— Chcę z tobą pomówić. Od czasu, gdy opowiedziałeś mii o waszym Skarbie
Narodowym, o istnieniu czegoś takiego, o czym ja dawno marzyłem, myślałem dniem
i nocą, ważyłem za i przeciw i przyszedłem do przekonania, że powinienem się do
was przyłączyć, zsolidaryzować się z wami, czuć z wami, iść i, da Bóg, umrzeć!
Usiadłem na łóżku i słuchałem. Serce biło mi wolno, tylko z szatańską mocą.
— Wcześniej czy później, tak czy inaczej — mówił — przyszłoby mi oszaleć lub w
łeb sobie strzelić. Nie mogę żyć bezczynnie, patrzeć na moje bydło, siać i orać.
Nie mam gdzie podziać energii. Zresztą nie chcę ginąć głupio i spokojnie w
chwili rozpaczy, jaka mię ściga. Gdybyś znał ie»
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
moje życie — przyznałbyś mi racją, że nadludzko mi ciężko. Wolę umrzeć za świętą
ideę. Będę przykładem... Otóż zlituj się nade mną, przyszlij mi broszurę. Ja tu
założę stowarzyszenie ze szlachty, gotowej dać nie tylko pieniądze, ale i życie,
panie demokrato. Wy nas nie znacie i nie rozumiecie, a potępiacie tak łatwo...
Jest nas tutaj kilkunastu, co my ślemy, zjeżdżamy się niby na karty, a gdy drzwi
pozamykane, odkładamy karty na bok i gadamy. Rozumcie wy to, żeśmy wasi, z krwi
i kości wasi, że gotowiśmy bić się z wami razem, ależ mówcie nam o sobie, uczcie
nas, gdy czego nie wiemy, lecz razem idźmy. Pokazałbym ci kobiety, jakich nie
widziałeś między demokratkami brukowymi. Was zrazi to, że one jeżdżą powozem, wy
nie przypuścicie, że one mogą mrzeć głód i chodzić boso, gdy idzie o Polskę...
Głos rnu drżał — wiedziałem dlaczego. Łączyły się tu wszystkie jego uczucia:
miłość dla pani J., patriotyzm, przywiązanie do szlachectwa...
— Chcesz więc — spytałem — abyśmy my, studenci, uczyli obywatelstwa was,
obywateli? My robimy nad siły nasze, wierz mi, my robłemy za całą polską
rewolucyjność bezpo-dziielnie...
— Ja to wiem. Dlaczegóż się nas boicie?
— Boście wy więcej panowie niż obywćaele, więcej dżentelmeni niż Polacy, więcej
filistry, niż są»5::isz...
— Pokażę ci jutro na marnym balu kilku. — zobaczymy, czy tak kategorycznie
będziesz twierdził.
Pokazał mi rzeczywiście następnego dnia pana Z. jednego. Siedział dwa lata za
powstanie w cytadeli i teraz jest taki, że małom nie krzyczał z radości, gdy
gadał ze mną sam na sam. ____
Wacku! Zaczęło się^moje posłannictwopmamy filią w sandomierskiej ziemi. Z^ dworu
—pójdąiem ,dp chaty — tylko jz^wolna a mądrze. Sam Józef więcej mii wart niż
"stu studentów. """ """"""
CHOBRZANY, 1888
W Kroblicach z mojej inicjatywy zmieniono „Słowo" na „Kurier Codzienny", w
Chobrzanach „Biesiadę", na „Tygodnik Ilustrowany" *. Zmienię ja i czytanie
książek, wykurzę nędzne dodatki powieściowe i nasię naszej beletrystyki. Mam
tedy następujące sprawunki do Warszawy dla Józefów:
— prenum. „Kur. Codz." „Tygodnik R om. i Po w." * Czapeczka, kołnierz i mufka p.
Mich. upranie i przerób, czapeczkii
5 rs.
2 r.
Dla Chobrzan Mickiewicza dzieła — 80 k. Broszura i książki.
5 p a ź d z. (piątek).
Wczoraj po południu kazał Ignacy zaprząc do tarantasa: jedziemy z wizytą do
Helenki!... Rzadko zdarzy się mieć tak miłe chwile, jak wczorajsza jazda do
Dmosic. Na myśl, że się zobaczy tę dziewczynkę, której poświęciło się tyle myśli
i której nie miało się widzieć aż Bóg wie kiedy, że się zobaczy dziś, zaraz... —
ogarnia wesołość i to coś, co Lam nazywał kurczem diafragmy... Podjeżdżamy
wreszcie pod dwór szybko a zgrabnie, wchodzimy do /kawalerskich apartamentów
Teodora: nie ma nikogo. Za chwilę otwiera ktoś drzwi...
— Proszę dalej... — słychEfć wymówione przez te usteczka cudne, o których śniło
ci się namiętnie w ciągu kilku z rzędu nocy.
Idziemy. Jest tylko „dziadzia", babcia i panny. Zapada zmrok. Siedziemy w
salonie: Helunia na kanapce, ja obok, Ignacy bawi dziadzie i pannę Marią. Między
mną i Helą toczy się ta kokieteryjna rozmowa półgłosem, o wszystkim, o niebie i
ziemi, o frakach i najładniejszych imionach, o tym, że ją kocham, i o deszczu.
Ręka jej leży na poręczy kanapki, patrzę na tę rękę uparcie, wtedy chowa ją,
szepcąc ze ślicznym grymasem:
— Nieznośny uparciuch L.
Kolacja; siedziemy naprzeciwko siebie, patrzemy sobie
246
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
w oczy ii... depcemy się pod stołem. Wszyscy są w humorach anielskich...
Przynoszą listy z poczty, jeden z nich jest zaadresowany do Heli. Chowa go do
kieszeni. Jest to list od koleżanki, lecz ważne mi jest spostrzeżenie, że nikt
nie kontroluje jej korespondencji. Mówiemy o tym później, chodząc we troje po
saloniku. Upewnia mię, że listów jej nikt nigdy nie czyta, ona zaś jest tyle
grzeczną, że odpisuje na każdy... Nie chciałem stracić obiecanego mi pocałunku,
udałem więc interes wyjścia do pokoju p. Teodora. Ponieważ z gabinetu dziadzi
były zamknięte drzwi do sionki, Helunia pobiegła mi je otworzyć. Wtedy
ucałowałem jej słodkie usteczka...
Oto wszystko. Wkrótce potem jedziemy. Póki nie zaprzęgnięto koni, chodziliśmy
wzdłuż pokoju. Miała ręce zarzucone na ramię p. Marii. Mogłem idąc z tyłu
całować tę rękę i odbierać dobre spojrzenia... Dokucza mi p. Michaliną,
prześladuje mię nią, jak tamta Helą. ,
Wśród tego śmiechu zachodzą konie. Wsiadamy i mijamy dwór. Z okna panieńskiego
pokoju bije światło i na tle szyby widać jasną główkę, która na pożegnanie w
ciemność nocy posyła ciekawym oczom jedno swe pochylenie. Leciemy śród bryzgów
błota... Ciemna, dżdżysta noc jak fantasmagorią nasuwa obraz okna w Dmosicach,
to znowu przypomina żądanie Heluni przysłania jej fotografii, t: H -eszcie poi
ci duszę tym nieświadomym, miłym i gorzkim żalem, tym przeplatanym radością
smutkiem, co ludzie zowi<[ go — miłością, aż nagle wspomni ci ten jeden jedyny,
piekący, namiętnie upragniony, a nieśmiało wydarty pocałunek i wówczas napełnia
ci uszy świst, wtedy unikasz rozmowy, pragniesz turkotu kół, klapania podków,
świstu grudek ziemi i patrzenia bez przerwy w mroczną dal...
Od rana sieje drobniutki deszcz. Stąd, z okna, wydaje on się jak mgła. Drzewa
stoją nieruchomo, poddając się bez szemrania jego uderzeniom. Czasami tylko, gdy
deszcz leci
z ukosa, gnany złym, złośliwie wściekłym wichrem — jęczą smutno, pogrzebowo,
monotonnie, jak płaczą sieroty... Wtedy zlatują z nich czerwono-żółte liście jak
stada ptaków, wyściełają sobą drożynki w ogrodzie, mokną i umierają bez skargi.
Na gałęziach sosen w lasku z krzykiem przewalają się wrony, z gałęzi przelatują
na gałęź, obsiadają wierzchołki, wzlatują prostopadle w górę, spadają znowu — a
krzyczą.
Przy drogach pełnych lepkiego, gęstego, gliniastego błota stoją samotne, smutne
w swym opuszczeniu wierzby. Liście ich straciły barwę: są czerwonawo-zielone,
z wystającymi pręcikami pozbawionymi liści. Ścierniska mają rdzawy kolor rzeczy
gnijących, gdzieniegdzie tylko zielenią się oziminy, niby gestem futrem
otulające radosną glebę. Tam tylko, nad brzegiem wąwozu rośnie cały szereg
dzikich róż: śród ich gałązek nagich czerwienią się główki głogu niby usteczka
panienek... Cały widnokręg zasłany chmurami. Na wieże Su-lisławic, na
wierzchołki drzew w Dmosicach nasuwają się te chmury brudne, nieznośnie
jednostajne i każą: zapomnij... idź sobie...
Wszystko się zmieniło: nie ma już białych, gościnnych dróg, z pyłu których
wynurzały się ulubione twarze, nie ma już czystego jak łza goryczy widnokręgu,
nie ma płomienistych, zuchwale pięknych, nieopisanie pięknych zórz zachodu...
6 października (sobota). Śmie chowie e.
Przyszłość — któż zgadnie?... Obecna chwilka,
Co błyskawiczny ma bieg — Zaledwie kroków rozświeci kilka,
Lecz nie ukaże, gdzie brzeg...
Ach, gdzie ten brzeg?... Gdzie ten cel bieganiny życiowej, gdzie dom rodzinny,
gdzie dach spokojny? Walka, walka, walka — ona od początku do końca życia...
Zaczynam tedy
248
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
iść znowu pod wiatr, nie oglądając się na nic i nikogo, iść bez celu.
Smutno mi, bardzo smutno. Pierwszy raz w życiu znalazłem tyle osób życzliwych
mi, osób, co nie tylko starały się odgadnąć me życzenia, lecz starały się
osłodzić stare sieroctwo moje, zmusić mię do tego, abym należał do nich sercem,
przyciągnąć mię, leczyć zaciętą, niewierną i nie dowierzającą skrytość. Udało im
się to w zupełności. Lecz straciłem na tym wiele, bo rozluźniłem popręgi, w
których nauczyło mię chodzić życie, chodzić i nie czuć popręgów. Niełatwo kłaść
na się jarzmo — lecz... mus to wielki pan, jak mawiała moja matka.
Moja matka... Przypominano mi ją tu często i czuję też niby pieszczotę matczyną
w pożegnaniu ze mną całych Chob-rzan.
Żal mi odjeżdżać, serdecznie żal. Moja kocia natura, to przywiązywanie się do
miejsca, wyłazi na wierzch i patrzy mi w oczy zasmuconymi oczami. Odmłodniałem
tu, nabrałem sił, odnalazłem w sobie nowe źródła życia, o istnieniu których nie
wiedziałem nawet. Poczułem po prostu tutaj, że jestem jeszcze młodym chłopcem,
pełnym sił i nadziei, że pesymizm — to nie nieuleczalna choroba, żt;
zgorzknienie, zestarzenie się — to frazesy mniej więcej maj.jce racją
zastosowania w charakterze moim, lecz bynajmniej nie stała jego cecha. Gdyby
tylko rozruszać się, rozmachać na nowo, od-leniwieć, odpieczętować z miłej
niemyśli o dalszym losie, gdyby pozbyć się zabobonnej trwogi, krytej miną pełną
racjonalizmu, gdyby wreszcie uwierzyć w pewną dozę... szczęścia — wszystko
byłoby dobrze.
Żal mi pól tych serdecznych — ach, tych kochanych obszarów, mgieł rannych i
wichrów wyjących za oknem w ciemne noce, szumu drzew i róż pąsowiejących swymi
główkami przy bitych drogach, wszystkiego, co jest tobą, cicha, zapadła,
spokojna, miła wsi... I czegoś jeszcze: pary oczu błękit-
nych jak niebo, czoła białego jak listek róży..., do którego raz tylko wolno mi
było przycisnąć usta...
Dziś wieczorem odwiozły mię do Smiechowic panny z Ignacym. Jutro z Teofilem jadę
do Kurozwęk przez... Dmosice. Koło samych okien p. Heleny. Doprawdy, nierad bym
jej widzieć — tak mi smutno będzie mijać, może na zawsze, jej dom...
Szliśmy dziś nad wieczorem na spacer w Chobrzanach. Słońce zachodziło, szło z
wolna za dalekie wzgórza. Na cmentarzu brzozy o żółtych liściach odbijały
prześlicznie od tła sosen i świerków, ciemnych jak niebieski aksamit. Nagle w
powietrzu rozległ się wzniosły, potężny, niebotyczny, a tyle melodyjny hymn
dzwonów. Łzy podeszły mi do oczu i ujęła za serce tajemnicza, niewidzialna
ręka...
Co to być musi tęsknota za krajem? Czy podobna byłoby wyżyć bez tej ziemi?
Miasto jest mi wygnaniem — cóż mówić o obczyźnie... A przecież tak śmiało
wybieraliśmy się z Józefem do... Fernando Po! * Któż wie, czy nie przyjdzie do
skutku ten zamiar hardy? Józef jest energiczny i rzutny, choć mało wytrwały. Ha,
mam się widzieć w Warszawie z Szsolce-Rogozińskim. Zobaozemy.
Nie piszę nic o moich finansach, odkładam to na chwilę stosowniejszą, gdy mniej
będę smutny.
7 p a ź d z. (niedziela). K u r o z w ę k i. Józef* pojechał do Dmosic w
zamiarze starania się o Helenkę. Minęliśmy się w drodze, gdyż jechaliśmy na
Wiśniową. Dotąd go nie ma. Dusi mię wściekła zazdrość, wściekła i nienasycenie
niecierpliwa. Dotąd go nie ma, a jest to noc
250
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
późna. Wyjeżdżam wtedy, gdy jemu przychodzi do głowy ta idea, jemu zaś
przychodzi ona do głowy wtedy, gdy ja w Heli prawie się kocham. Co za podła
ironia!
I on, on, Józef! Gdyby mu nawet odmówiono — jeszcze i tak stracę dużo, a
doprawdy marzę o niej. Dziś wczesnym rankiem przejeżdżałem przez Dmosice, było
zimno, mgła wisiała nad doliną Koprzywianki. Spała jeszcze Hela. Cieszy mię
nadzieja, że miała dziś jechać do Sandomierza, nie zastałby jej, a niewiele
miałby tam sprzymierzeńców... Ani Józef*, ani Michalina, ani Chobrzany. Sama
tylko Hela — może być jego sprzymierzoną.
8 października (poniedz.).
Zostałem w Kurozwękach po to, aby czekać na Józefa. Muszę coś wiedzieć na pewno,
gdyż mało mię nie udusi ta zazdrosna niewiadomość. Dotąd go nie ma! Chodzę od
okna do okna jak zamknięte w klatce zwierzę. Gdzie nocował? Czy w Dmosicach?
Jeżeli tak, to wszystkie moje marzenia dostają w łeb haniebnie... Muszę źle
życzyć człowiekowi, którego niemal kocham. Lecz zawsze tak bywa, gdy się w
środek wsuwa kobieta. Urocza moja Helenka w ręku Józefa! Co za potworność!
Teofil pojechał. Kiedy ja zajadę nareszcie ci; tej warszawskiej trupiarni, co
dalej pocznę? Noc przepędziłem bezsennie na szamotaniu się ze sobą, na męce
wewnętrznej, będącej rezultatem wyrzekania się na czyjąś korzyść korzyści i
umiłowań swych. Mówię po prostu: ja sam chciałbym ożenić się z Helenką. Nie wiem
sam, co począć: waham się... A może porzucić dotychczasowe życie, zostać
rolnikiem? Śnię, czy marzę, czy jestem głupi, czy jestem rozsądny — sam nie wiem
dobrze...
Godzina 11 rano.
Nie ma go jeszcze! Co za męka... Chodzę po tym pokoju jak błędny. Tyle tu
dobrych dni przeżyłem, a tak mi wstrętne
KUROZWĘKI, 1888
251
Kurozwęki! Żałuję, że nie odleciałem tego wszystkiego. Może bym zapomniał i nie
stawał w drodze nikomu. Ale nie mogłem odjechać nic nie wiedząc. Nie, nie, nie —
nie zapomnę cię, śliczna dziewczyno!
Wczoraj mijaliśmy Dmosice bardzo rano. Gdybym był wiedział, że Józef tam będzie,
nie wyjechałbym za nic, broniłbym Helutki maleńkiej wzrokiem od Józefa i
obroniłbym ją. Co za zazdrość, gdy myślę, że on może jej się podobać! Maleńka —
miej się na baczności! Ja popsuję ten interes, bo dla Józefa to interes, podły
handel. Podoba mu się posag, dziewczyny nie widział. Co za wstrętne!
Jechałem wczoraj przez lasy góreckie. Co za przecudowne krajobrazy! Te gąszcze
niemal dziewicze, buki d dęby staro-drzewne, klony i modrzewie. Wszystek ten
ogrom drzew mieni się jak wzorzysty adamaszek. Widzisz czasami całą grupę dębów
z jasnożółtymi liśćmi, które wiszą jeszcze, lecz za lada powiewem opadną, gdzie
indziej całe krzewy mają kolor zgniły, tam brunatny, tu ceglasto czerwony.
Wszystko to wygląda balowo, strojnie, wszystko jednak stoi nieporu-szenie w mgle
ciężkiej, jesiennej, smutnej jak pogrzeb. Co za smutne dnie... Wszystko zdaje
się płakać nad głupim losem moim, wszystko woła: czemu odchodzdsz?...
Jechaliśmy doliną Koprzywiankii na Bazów, Wólkę Giera-szowską, Gieraszowice,
Królewice, Bukową, Dzięki, Wiśniową i aż na Staszów. Ach, zostało tam, w
Sandomierskiem dużo uczuć moich...
9 p aż dzi e r ni k a (wtorek).
Wczoraj ledwo o trzeciej po południu przyjechał Józef i nie sam, bo z Józefem
Trepką. Zajechali z szykiem i paradą dwoma wózkami, domyśliłem się więc, że jadą
z Kroblic. To
252
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
mnie ucieszyło i uspokoiło obawy, na szczęście i jak dotąd, płonne. Nie zastał
Helenki, gdyż, jak przewidywałem i jak mi przyrzekła, pojechała z rodzicami do
Sandomierza. Łatwiej mi przyjdzie wybić mu ją z głowy.
Przepędziliśmy wczorajszy dzień i wieczór bardzo wesoło na tej przyjacielskiej
gawędzie ludzi młodych, na gawędzie, która nie przekracza pewnych granic.
Zawadziliśmy nawet o kwestie poważniejsze. Tu Józef T. okazał się jeszcze
rzutniej-szym, jeszcze bardziej promiennie naszym. Mówił mi, że w Ba-zowie i
Kamieńcu niecierpliwie czekają na naszą broszurę i życzliwie wyganiają mię po
nią dio Warszawy. A więc dobrze jest i mam nadzieję, że dobrze będzie.
Był wczoraj i pan Juliusz S. Zdziwiły mię jego zdania, posiadające już obecnie
odcień tak demokratyczny, że przyglądałem mu się aż, czy nie blaguje. Mam mu
przysłać z Warszawy... Placówkę, Szczepanowskiego, statystykę Czyńskiego.
Ślicznie idzie.
Z tymi ludźmi wiele zrobić można, nie dać im tylko zasypiać, budzić choćby
kułakiem, gadać, olśniewać, zmuszać do pracy umysłowej. Nie mówię nic o Józefie
S., bo ten zdania nie ma i mieć nie będzie. Gdybym szedł na Moskala ja, Józef T.
i ktoś jeszcze — poszedłby i ,prai" jak Kiemli-cze *, ale sam nie pójdzie i
ktokolwiek mógŁ:" |go] od tego sportu odwieść. Taki już jest. Konik polny pod
tym względem i basta. Nie ma w sobie tej gwałtownej wrażliwości, tej struny, co
ją każde uderzenie zmusza „do płacxa i złości nad wielkim niczym grobów i
milczącą garścią popiołów..." * Jest to jeden z tych amfibiów *, jeden z tych
tak dziś niezmiernie częstych ni psów ni wyder, jedna z kreatur pokolenia, co
klnąc życie — umierało w hańbie.
Józef T. najczęściej mówi o pani Jasieńskiej, a ja lubię słuchać jego opowiadań,
gdyż daje mi to więcej szczegółów do powieści, jaką na tle tych stosunków
osnułem i kiedyś napiszę.* Pani Jasieńska otrzymała majątek po babce swej, pani
Kaczkowskiej. Były to dwie kobiety uczciwe w tej
ogromnej rodzinie... Matka pani J. jest utrzymanką nauczyciela S. w Kielcach,
siostra jest grandesą półświatka w Warszawie (mieszka w Hotelu Rzymskim nr 13),
mąż jest łotrem, którego sprawki nie dadzą się tu dla szczupłości miejsca
powtórzyć. Dość powiedzieć, że uwiódł i wykwalifikował ową p. Wandę, siostrę 1
swej żony. Brat p. J. nie ustępuje w niczym panu Janowi, on to bowiem sprzedał
swe prawa do Przepiórowa Niemcowi Nasse, a przehulawszy pieniądze jest łotrem i
karciarzem w Warszawie; ojciec wreszcie, ów pan K., jest w Radomiu wyrzutkiem
społecznym, utrzymuje szeregi frejlin, żyłując córkę do nitki...
Pani Jadwiga J. jest kobietą wielkiej inteligencji, pracy, rozumu i uczciwości.
Jest to kobieta piękna, 28-letnia, zdolna zachwycać sobą. Począwszy od kury,
skończywszy na koniach arabskich — wszystko jest pod jej okiem i ścisłym
zarządem. Najzawilsze interesa finansowe załatwia sama, umie prowadzić i lubi
wszczynać kwestie filozoficznej natury, umie zachwycać sobą, gdy szalenie pędzi
na koniu, na owej dzikiej białej czerkiesce, również jak umie grać Beethovena.
Dusza wzniosła, wysoce szlachetna, marzycielska, zakuta w warunki straszne, w
nicość potworną.
Otóż Józef był uproszonym przez nią do zarządu majątkiem. Przez dwa lata jeździł
konno z Kroblic codziennie, byli ze sobą nieustannie. On ma lat 33. Piękny,
wspaniale piękny, ogromny, z wielkimi niebieskimi oczami, przejmującymi do
kości, z zasobem tej prawej inteligencji, tej dżentelmeńskiej dystynkcji...
Żonaty z kobietą marną, głupią, strojnisią bez cienia rozsądku i prawości,
pokochał się w pani J. duszą, ciałem, zmysłami, krwią — wszystkim. Mówił mi coś
o swej tęsknocie za nią i bladł wtedy, mienił się. Wracał do domu ucałować swego
Jasia, zakląć i rwał na kasztance do Kamieńca co mogła skoczyć. Pan Jasieński i
familijka — cała zresztą okolica — zaczęli mówić z uśmiechem o tej opiece.
1 W autografie omyłkowo: siostrej.
254
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Trzeba zerwać... Oto dlaczego myśli strzelać sobie w łeb lub jechać do Fernando
Po, oto dlaczego chce wmieszać się w nasz studencki rewolucjonizm i położyć
szlachetną głową za wielką, monarszą ideę Polski.
Józef opowiadał mi rzecz następującą. Był raz w zimie t. r. w Staszowie, miał
interes na poczcie, czekał tam więc. Razem z nim czekało na przyjście poczty ze
dwudziestu szewców, czeladników, sklepikarzy — czekali na „Słowo". Gdy poczta
przyszła, urzędniczek pocztowy zaczął czytać Potop na głos... Ci ludzie czekali
tam parę godzien, oderwawszy się od pracy, aby usłyszeć dalszy ciąg powieści *.
Nie darmo mówią, że naród zdaje rachunek przed Sienkiewiczem z uczuć polskich.
Jest to objaw znamienny. Sam widziałem w Sandomierskiem, jak wszyscy, tacy
nawet, którzy nigdy nic nie czytują, dobijali się o Potop. Książki kursują,
rozbiegają się błyskawicznie. Niebywałe, niesłychane powodzenie. Sienkiewicz
zrobił dużo, bardzo dużo. Niech imię jego będzie pochwalone...*
Wczoraj i dziś zwiedzałem zawodowe stajnie jaśnie pana. Jest pięciu arabów
importowanych. Szeryf i Bć.chmat są najładniejsze. Prześliczny Szeryf, biały jak
mleko, długi jak żmija, na delikatnych nóżkach, które stawia zgrabnie jak ba-
letnica, ma długie łopatki, tak że mięsień subscapularis wystaje aż na piersi,
jak u kobiety. Pierś szeroka i szyja płaska, zgięta w pałąk, główka maleńka,
ogromne oczy rozumne i głębokie, osadzone w nadzwyczaj szeroko rozrosłych
kościach czoła i kości zygomatycznej * — nadają mu odcień rozumu, mądrej
pewności siebie, dumy... Jest spokojny i łagodny. Niezmiernie cienka skóra,
przez którą znać wszystkie żyły i można policzyć mięśnie, pokryta jest
aksamitnie miękką sierścią. Grzywa i ogon dopełniają całości. A te ruchy jego!
l
\ i
________________zjo
Wije się jak wąż, można nim nawrócić na miejscu, ruchy ma powolne i miękkie,
umie przychodzić do ręki, patrzeć rozumnie, lecz umie także poszarpać lejce
mundsztuka, z rozwartym pyskiem rwać przez rowy i płoty, choćbyś go hamował
tureckim wędzidłem... Co za koń! Kosztuje 2500 reńskich, lecz ja dałbym wieś za
niego, gdybym ją miał.
Bachmat jest dużo krótszy, więcej dziki, niepohamowany i mniej ładny. Łebek
tylko ma śliczny i owe mięśnie łopatki jak bułki chleba, skóra jak papier każą
się domyślać, że to arab. Inne, jak kasztan i Fatma, nie podobały mi się.
Niezgrabne, z pałąkowatymi grzbietami, niedołężnie smutne. Są dzielne w biegu,
jak to widziałem na wyścigach w Ryłowi-cach, ale nieładne. Mieć takiego Szeryfa
i raz na nim przejechać w Alejach, a można by stać się najmniej na tydzień
sławnym w wielkim świecie. Gdybym mógł mieć takiego Szeryfa tutaj —
wsiadłbym i leciał, co by miał tchu w piersiach, aż tam, gdzie duże drzewa
nachylają się do okien z cichym szeptem: dobranoc, śliczna Helu...
Józef T. odjechał niedawno, wraz z niin pojechał na Czernicę Józef S. Jestem sam
— i smutno patrzę na jesienne niebo, na szare chmury i stada wróbli obsiadające
drzewa bezlistne. Tęskno mi za tą dziewczynką... Dość już mam tych namiętnych,
nieszczęśliwych, nie-namiętnych i nie-nieszczę-śliwych mężatek — chcę upić się
młodością, pierwszym uczuciem, czystym nawet w namiętnych porywach, szlachetnych
oburzeniach, naiwnych wybuchach, chcę samego uczucia, poezji
pocałunku, ekstazy oczarowanych spojrzeń, każde z których tysiąc razy
więcej jest warte niż sto nocy przepędzonych z mężatkami. Wolę pamięć, tylko
pamięć Heluni niż zapewnienia na wieczne uczucia; wolę dziecinne rozmowy niż
dysertacje z mądrymi emancypantkami; wolę jeden objaw wrażliwości na mój smutek,
jedno odgadnienie subtelnych wrażeń malujących się na twarzy niż najczulsze
dowo-
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
dy miłosne, niż poświęcenia, których cenić nie warto. Zresztą chcę, ażeby mi raz
wolno było kochać, abym nie potrzebował kryć się i kłamać, abym mógł raz
nareszcie pokazać całemu światu:-oto moja oblubienica.
10 październ. (środa).
Chodziłem w Klomby i na pola. Dzień śliczny, jasny. Słońce oświeca, ale nie
ogrzewa zamierających pól. Jak smutno teraz w Klombach! Olchy, wiązy, graby,
buki, dęby, osiczy-na i leszczyny — wszystko zjedzone rdzą, wszędzie ta gra
niemile krzyczących kolorów. Modrzewie tylko a świerki tulą się w swe zielone,
przepyszne delie. Na dalekie lasy olszowe pada czasami płat światła — wtedy
mienią się jaskrawe barwy, wytwarzając szczególną grę kolorów: wydaje się, jakby
ten las płonął. Suche Mście szeleszczą pod nogami...
Na polach rosną jasnozielone oziminy z szybkością otulając skiby, lecz smutno
tam już. Został tylko nagi, czarny grunt i — słońce, nie ma między nimi zgody,
są jak rodzice po stracie dzieci — zimni; jeśli się całują, to nie ma w
pocałunkach uczucia, ciepła. Nie ma cichych szmerów kłosów dojrzałych, szelestu
świeżych, operlonytih liści, cieniów kołyszących się traw... Ciemny i spokojnie
pci.-jp.ay smutek upadł na twarz ról, w czarnych bruzdach wyryia się ponura i
dolegliwa myśl jedna, niezmienna jak prawo: życie moje jest umieraniem. Lubię
jednak jesień, ach —• lubię! Stojąc na wzgórzu lubię patrzeć w tę smutną,
przejrzystą dalekość widnokręgu. Nic mój wzrok tam nie spotka, jak nie spotykam
w życiu nic, co nazywa się weselem.
Smutno mi. Z dniem każdym zwiększa się moja tęsknota za Helenką. Przypominam
sobie jej uśmiechy jasne i szczere, jej wesołość naturalną jak blaski słoneczne,
te tyle miłe minki udające obojętność lub zamarsowanie, co się to kończą
wybuchem śmiechu — i oczy ciemnoszafirowe, głębokie, dumne, czasami marzące,
czasami płonące jak płomień wo-
KOŚCIÓŁ W SAMBORCU
f- '"t.
KIELCE, 1888
257
doru. Gdy sam zostaję, myślę o niej ciągłe i tam w polu przypomina [mi] się
nasza z nią podróż do Dmosic, huśtawka, ściąganie pantofelka...
Lecieć bym chciała daleko... daleko... Gdzie z brzóz płaczących srebrne rosy
cieką, I gdzie szum lasów pierś przejmuje drżeniem... Czym jesteś, szczęście?...
Wspomnieniem?
Lecieć bym chciała tam, gdzie olchy rosną, Gdzie głogi dzikie zakwitają wiosną,
Gdzie się powoje, jak baśń dziwna, plotą... Czym jesteś, szczęście?... Tęsknotą?
Lecieć bym chciała za jasnym tym zdrojem, Myśl wolno puścić, jak wody bieżące, I
widzieć tylko łan zboża i słońce... Czym jesteś, szczęście?... Spokojem?
Lecieć bym chciała, lecz nie wiem, do czego Wyciągnąć dłonie i przylgnąć
płomieniem... Idę, a za mną cień smutku dawnego... Czym jesteś, szczęście?...
Złudzeniem?
KONOPNICKA *
Stanął między mną a Józefem pewien ciemny cień. On myśli o Helence i odgaduje
albo się dowiedział od p. Michaliny, że ona mi się podoba. Stąd to wzajemne
podejrzewanie się i niewiara. Nie staję mu przecież w drodze, a lubieć
serdecznie wszakże mi nikt nie zabroni. Ohydny to targ te jego konkury... Ach,
jechać już...
12 października (piątek). Kielce.
Wczoraj opuściłem Kurozwęki. Jechałem ogromnym wozem i kiepskimi końmi cały
dzień do Kielc. W Chmielniku wstępowałem do Zygmuntów *, lecz byłem tam bardzo
krótko. Pani Zygmuntowa wydała mi się nie tylko nie tyle za-
1" — Dzienniki t. V
258 DZIENNIKI, TOMIK XVIII
chwycającą jak dawniej, lecz nie robiła nawet na mnie wrażenia kobiety zdolnej
podobać się... Tak wrażliwym i niestałym jestem w swych gustach, że właściwie
nie powinienem o tym pisać dla uniknienia śmieszności. Bądź co bądź całowaliśmy
się pseudo-czule. Biorą [w] dzierżawę Piekary w Sandomierskiem, będzie więc
jeden więcej dom, skąd blisko będzie do Dmosic.
Te ostatnie stanowią obecnie kręgosłup moich myśli. Łudzę się czy nie — jest mi
rzeczą obojętną, chcę tylko zatrzymać wspomnienie Helenki jak najdłużej. Nie
kocham się w niej, lecz nieświadomie tęsknię po niej, bezwiednie tęskniąc
pamiętam ją mimo woli, obecną jest w mym umyśle, jest jak ziarneczko pyłu w
mózgu: nie boli, tylko istnieniem nieustannym przypomina się. Przypomina się
nieobecnością wsi, którą smutno odczuwam. Na tle wsi właśnie, jako konieczny
warunek rysuje się niejasnym, mgławym obłoczkiem to coś, co stanowi duszę tej
wsi, to coś maleńkie, bez czego trudno nazwać po imieniu, za czym właściwie goni
smutna myśl. Liściowi, gdy go wicher oderwie od rodzinnej gałązki, długo zapewne
tęskno za nią, nieutulenie smutno — póki straszna rzeczywistość nie zmusi go do
nabrania pewności, że śmiercią i cierpieniem w samej śmierci jest wsr'stko na
ziemi. Z Warszawy napiszę do Helenki. Trzeba będzie dla ostrożności wystosować
list po francusku. Może odpowie.
Panna Celina była wczoraj wieczorem, a jutro wyjeżdża. Pędza nas wspólna dola,
rozgania jeden wiatr i niemal jednego stempla ekscentryczność w nas mieszka.
Stąd rodzi się ta nienawistna sympatia. Rozumiemy się dobrze, nie mówiąc do
siebie słowa. Wczoraj odprowadzałem ją w nocy do domu po to, aby mówić o
postępach astronomii, gdy jest tyle do mówienia.
Szczęście a optymizm leży w złudzeniu. Jest to pewna sztuka — umieć i być
zdolnym łudzić się. Po co dla siebie, dla osobistej wygody badać rzeczy aż do
ich dna? Można mieć dla gości i natrętów ów osławiony pesymizm...
KIELCE, 1888
259
Wróciłem z przechadzki wieczornej po kiepskich flizach naszego miasta. Jest
pewna satysfakcja w zaglądaniu w oczy panienkom, jakie pożegnało się panienkami
noszącymi do ogrodu sznury do skakania... Lecz prócz tej oto satysfakcji wątpię,
czy może być jaka inna w łażeniu po Kielcach: ciemno jak [w] piekle, błoto po
kostki. Czasami zachodzi drogę jakaś grandesa, jakiej wolno mieszkać w hotelu,
czasami migną w ciemności jakieś duże oczy, zakryją się po małomieszczańsku
odwróceniem głowy i pozostaje ci znowu na pociechę wiatr jesienny, ciemność i
cienie, jakie ledwo możesz odróżnić przy blasku latarni.
13 p a ź d z. (sobota).
Dziś wieczorem pojadę do Warszawy. Pewna forma zabo-bonności nie odstępuje mię
ani na krok. Jest to właściwie obawa przed tym wszystkim, co mię tak
niemiłosiernie zniszczyło w Warszawie, obawa wobec bezlitosnej nędzy
studenckiej. Nic tu jeszcze jasno pisać nie będę — tam dopiero, w pokoju Wacka,
rozpiszę się o zamiarach i celach na tę czarną przyszłość.
Życie i jego stronę dodatnią zdobywa się energią, zaparciem się swych umiłowań,
swego zaśniedziałego ja. Takie zaparcie się — to odwaga cywilna, granicząca
prawie z największym upokorzeniem. Gdy byłem dziś u pani Konstanto-wej *,
prosiła mię, aby koniecznie zajść do Bronisława *. Jest to jeden ze środków
ratunku. Gibka to deska; aby wejść na nią, trzeba zamrużyć oczy. Nędza moja jest
szlachetnie dumną: od nikogo pomocy nie chcę, ale nędza zjada wszystkie siły jak
syfilis. Trzeba się upokorzyć i przyjąć pomoc od tych krewnych, których nie
cenię i znać bym nie chciał. Bronisław będąc w uniwersytecie zawdzięczał ojcu
mojemu wiele, będzie to więc proste oddanie długu — mówi rozum. Tyś nie powinien
go znać wcale, dumnie omijać — mówi przekonanie. Muszę znieść wiele, zanim tam
pójdę, ale pójdę, bo muszę wyjść na wierzch za jaką bądź cenę. Prosił,
260
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
aby do niego zajść — zajdę, pożyczę i kiedyś oddam. Cóż począć, co począć?
Już to nie -mam ja przyjaciółki większej nad macochę. Oddałaby dla mnie
wszystko, a ja nie wiem, czy jej się kiedy odwdzięczę.* Człowiek związany jest
tysiącznymi węzły ze sferą, w jakiej żyje; zrywać je — znaczy popełniać szeregi
podłości. A! nic przykrzejszego nad bezsilne poczucie wdzięczności. Ile na niej
cierpi duma!
Y
Nie zapominam Helenki jasnowłosej ł nie zapomnę widocznie. Smutna ciekawość, czy
pójdzie za Józefa, napada mię często — wtedy rozmyślam nad sposobami zbliżenia
się ku niej i nie znajduję żadnego. Nędzarz jestem...
Ach! znaleźć kąt swobodny i nabrać swobodnej myśli, aby móc pisać... Raz
nareszcie porzucić wszystko i oddać się li tylko sztuce. Trzeba koniecznie,
nieubłaganie trzeba już zacząć. Jutro kończę lat dwadzieścia cztery i jestem
takim-niczym, że zero na określenie mnie jest niezmierzoną wielkością.
Czytałem dziś w cukierni świeżej powieści Sienkiewicza początek.* Coś
współczesnego, a więc rzecz ciekawa... Nowela! Dowcipkująca nowela... Dziwoląg,
jak na Sienkiewicza.
Przeklęte miasto! Zaledwie się tu zjawiłem, już zaczyna mię tłuc stara znajoma —
febris, jak mawiał Zagłoba. Nerwowy ból głowy tak mi nie na rękę przy
projektowanej dziś jeździe, że strach. Gdzie to dobra, kochana, zdrowa wieś? Tu
ani wicher nie umie być tak gwałtownym, ani słońce tak gorącym jak tam, na
równinach. Duszne podwórze,
KIELCE, 1888
261
smrodliwe zapachy i ta ciasnota przeklęta, ten brak powietrza odbierają mi siły
i przyprawiają o chorobę. Ach, gdy-byż to żyć na wsi! Gdy widzę, że ktoś jeździ
konno, ogarnia mię diabelna zazdrość...
Wieczór. Nie jadę dziś, gdyż mam ogromną gorączkę, febrę, ból głowy. Co za
fatalność! Dziś wieczorem była panna Romana B., sierota obecnie. Byliśmy dawniej
sąsiadami. W przeciągu dwu miesięcy umarł jej ojciec i matka. Została sama jedna
na łasce jakiejś ciotki. Opowiadała mi ze łzami swą dolę. Ma lat szesnaście i
jest ładniutka, szczególniej włosy długie niezmiernie upiększają ją. Gibka i
miła, gdy mówi, że zostanie szaretką, bo świat jej zbrzydł... Osłania ją
sieroctwo, ale my jesteśmy podli, pomimo świadomości, że ją osłania sieroctwo.
Dlaczego na przykład patrzałem jej w oczy, udając zachwyconego?... Dlatego
jedynie, aby zobaczyć, że się ładnie rumieni i błądzi oczami unikając
spojrzenia. Moralność męską stanowi niemożność lub co lepsza kij obrończy, jaki
czujemy poza kobietą bezbronną. Znie-prawić można jednym spojrzeniem, zbałamucić
jednym uściśnięciem ręki. Taki już świat — a kto go zdoła naprawić?
15 października (poniedz.).
Jeszcze w Kielcach! Jestem chory, wczoraj było tak ze mną źle, że nie mogło być
ani mowy o wyjeździe. Dziś byłem u doktora L.* Zapewnia mię, że płuca są
zupełnie zdrowe, i wskazuje na obrzmienie śledziony. China* i salicylan sodu
mają mię uzdrowić.
Wczorajszą wizytę u Bronisława pamiętać będę dobrze. Co za piekielne
upokorzenie, a wszystko z winy Kostka *, który mię tam ciągnął gwałtownie. Sam
byłbym plunął i poszedł. Wyrafinowana potwornie uprzejmość w doręczeniu
pożyczki, jakiej nie hipotekuje nic — równa się niemal obel-
262
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
dze, lecz trzeba ją znieść w milczeniu aż do chwili, gdy można będzie zwrócić to
świństwo.
Byłem u państwa Ż., romansowałem z panną Celiną. Niemożliwe prowadzi się z nią
rozhowory. Najłatwiej idzie rzecz o prostytucji, o ateizmach rozmaitych, o
„Przeglądzie Tygodniowym" i powieściach Bourgeta. Po wrażeniu uczynionym przez
Helenkę Celina wydaje się marnie. Co mi za kobieta, w przytomności której ja nie
potrzebuję się krępować, mogę rozpuszczać paradoksy półświatkowe, wiedząc a
priori, że interlokutorka za parę godzin będzie udawała dewotkę? Zresztą lubię
całować ją po rękach ślicznych, delikatnych, arystokratycznie długich, i te
nagradzają mi jej pleciugostwo.
Jeśli nie spotykam się ze starymi kolegami, którzy bądź pukają w klawisz
telegraficzny, bądź debiutują w sądzie jako „pomocnicy sekretarza" — to siedzę w
cukierni na Dużej ulicy i czytam piśmidełka. Guy de Maupassant pisze w „Kraju"
studium o powieści.* Rzecz nader dla mnie interesująca, gdyż napada właśnie na
brak krytyki w krytyce. Talent — to tyle, co oryginalność, i jaV o aki krytyk ma
prawo sądzić. Pisz jak chcesz, byleby \\ utworach twoich była prawda — oto całe
prawo. Ode rnnu: może spodziewać się czytelnik jedynej jeszcze rzeczy, tej że
podniosę go patriotycznie. Nic więcej. Rozwesel mię, zabaw mię, rozczul mię, ucz
mię cierpieć, podnieś mię moralnie, pokaż mi skra-weczek poezji, życia,
namiętności — oto czego woła każde, na swój sposób, z czytających. Niech inni
spełniają te wymagania...
16 października.
Wstałem dziś o pierwszej po południu zaledwie — tak jestem słaby. Bok cały boli
mię pomimo stosowania rozmaitych środków doktorskich i domowych. Co będzie,
dalej?
KIELCE, 1888
Przeczuwam, że wisi nade mną jakiś miecz Damoklesa, ale jestem spokojny...
Jeszcze parę lat życia, możliwa jakaś pozycja, abym zdołał wykończyć zamierzone
roboty, coś zrobić przecie — to i nie chcę więcej. Jeśli zdrów będę, zaraz po
przyjeździe do Warszawy myślę przerobić moją nowelę Z teki obiektywisty — dać
nowy tytuł i sumienniej obrobić. Dam ją do „Głosu". Pan Wiślicki dość ją
chwalił*... Warto bądź co bądź dowiedzieć się, co na to powiedzą w „Głosie".
Wasilkowski dawał mi co do niej wskazówki* i według nich przerobię.
Wczorajszy wieczór znowu u państwa Ż. Zaproszony zostałem przez Celinę. Gdyśmy
przyszli, w pokoiku mojej przyjaciółki, staruszki pani K.*, zastaliśmy panią
doktorową L.* Smutny pokoik chorej zamienia się w wesołe zacisze; choć wiatr
bije w szyby — tam ciepło jest i miło, wesoła rozmowa jak rój motyli w dzień
wiosenny przebiega z przedmiotu na przedmiot, przeplatana śmiechem prześlicznej
doktorowej. Obserwowałem ją ze ścisłością antykwariusza.
Jakaż śliczna! Oczy ma nader podobne do oczu pani Heleny, cokolwiek tylko
bledsze, lecz za to oprawa tych oczu jest niewymownie piękną. Wydaje się, że
nieustannie toną we łzach, dlatego też wydają się tak smutnymi. Gdy mówi do
kogoś — zwraca się całą swą osobą z żywością i odwagą osób pięknych. Można jej
pozazdrościć pewności ruchów i czarodziejstwa wymowy. Mogłoby się zdawać, że
kokietuje nieustannie — tymczasem to jej sposób patrzenia... Cóż za włosy
olbrzymie, obciążające tę klasyczną głowę tak niemiłosiernie; jest ich takie
bogactwo, że nie wiadomo, co podziwiać pierwej — oczy czy włosy, brwi jak lekkie
łuki czy ten nieopisanie piękny profil, linią tego noska, prostego jak
naciągnięta cięciwa, zdolnego tyle się zginać, gdy się śmieją usta, ile się
właśnie zgina dotknięta palcem cięciwa. A owal twarzy! Co za linie, jak one się
nazywają, jak je
264
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
opisać? Urąga ta piękność wszelkiemu opisowi, drwi z zamiaru pochwycenia choćby
szczegółów — a ta całość, ta talia dojrzałej piękności, uśmiechająca się ciepłem
rozkosznych marzeń! Z lubością ogarniasz ją wzrokiem, a wzrok, pociągany
gwałtowną siłą atrakcji, wznosi się ku oczom tej bogini... Ileż byś dał za jedno
spojrzenie tych oczu, za jeden uśmiech tych ust, ofiarowany tobie!... Nie patrzą
te oczy dumnie ani zimno — owszem, są zagadkowo ośmielające, gdy się uparcie w
nie wpatrywać (a oddawałem się temu sportowi przy kolacji), lecz cóż? — Takich
jak ja może pani Wanda mieć setki na kolanach, choć odpowiada na spojrzenia
pokorne: nie bój się, bądź śmielszy, nie jestem tak straszna...
Jest wesoła i blaguje jak agent bankierski. Nie wierzyłbym jej za grosz i nie
chciałbym być mężem, lecz dałbym pół życia, abym mógł być kochankiem choćby
przez trzy noce...
Mimo te pragnienia, marzenia Ud. — wolę tysiąc razy moją Helenkę z Dmosic...
Tamtej mógłbym wierzyć, że mię pokocha.
Człowieka, w którym gaśnie duch narodowy, pozi icie po tym, że staje się głuchym
na rozpaczliwe lamenta swego narodu. Nć.ród daremnie woła: litości! Człowiek
taki odpowiada w swej duszy: nie ma litości! I zamienia się w istotę kamienną.
Błahe jego myśli zasłaniają mu całą sumę idei, którymi się kieruje ogół
obywateli. Nienawidzi on Judu, który staje się zagadką dla niego, bo czyż
potrzebnym jest lud wtedy, gdzie nie ma narodu? Wszystko, co nazywamy duchem
publicznym, narodowym, wydaje się mu nierządem, zgubą niebezpieczną i spiskiem,
który by należało niezwłocznie zniweczyć.
Zamiast „Francja" używa wyrazu „kraj tutejszy". W miarę jak się od niej odrywa,
strofuje ją, a pragnąłby ją ukarać niby najeźdźca lub obcy zdobywca. Rady jego
są rozkazami, a rozkazy niczym innym jak nienawiścią. Przemawia jak cudzoziemiec
i oburza się, że go nie słuchają. Rozprawiając uderza w powietrze zaciśniętą
pięścią, jak gdyby miecz w ręku trzymał. Ilekroć płochość i deklamacja łączą się
z duchem ruty-
KIELCE, 1888
nicznym i trupimi ideami, powstaje wtedy widowisko najbardziej
ze wszystkich odpychające. Zbyt ono przypomina taniec umarłych.
... Upadająca narodowość — to rzeka, która wysycha i opuszcza swe brzegi,
obnażając cielska potworów, jakie kryły się w głębinach wód.
E. OUINET Uesprit mond...
...U ludzi upadających zanika przede wszystkim serce...
17 października (środa).
Czytałem w dalszym ciągu studium Maupassanta. Znakomite są jego przesłanki, z
jakich wyprowadza sylogizm, mający określać zadanie powieści. Chodzi w nich
głównie o prawdę normowaną przez piękno. Traktuje dalej rzecz, nad którą
myślałem nieraz: oto technikę powieści, sposób pisania subiektywny lub
obiektywny. Chodzi o to, jak lepiej pisać: „Jan uczuł gwałtowną nienawiść"...
czy — „Jan zbladł, wargi jego pobielały, pięście zacisnęły się kur-czawo, oczy
błyszczały dziko, brwi zbiegły się ku sobie i utworzyły nad oczami czarny,
prosty sznur... itd." Maupas-sant obstaje za tym drugim sposobem.
Ja myślę, że z dwu tych ostateczności najlepszym jest środek, daje bowiem
możność objaśniania psychicznych procesów, komentowania za pomocą anatomicznych
rozbiorów pragmatyczności danego charakteru i ułatwia pisanie. Czytelnicy bywają
leniwi, pragną, ażeby nie męczyć ich domysłami — toteż nie zechcą przypominać
sobie, że dany mój opis (dajmy na to: wściekłości) oznacza rzeczywiście
wściekłość. Gotowi pomyśleć, że bohater śmiał się właśnie... Ile formuł i
formułek! Gdzie jesteś, prostoto kompozycji, prostoto Homera i Pana Tadeusza'?
Co się np. może porównać z opisami ziemi, klimatu, wsi, zapadłych kątów, głuszy,
zaścianków — wykonywanymi z pamięci przez Kraszewskiego? W ostatnich czasach
czytałem kilka właśnie takich powieści jego, jak Ktoś, Na Polesiu * itd. Opisy
te tchną taką prawdą, tak są prawdziwe, że przypominają widziane krajobrazy jak
malowane pejzaże,
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
a nadto jest w nich coś, czego nie posiadają pisarze natura-listyczni pod tym
względem — to ciepło. Nie tylko widzisz te krajobrazy, ale je pojmujesz, kochasz
z woli autora. Nie mówię ja o ludziach Kraszewskiego, bo ci są manekinami z
papier-mache: ani ich znasz, aniś widział, ani nie zobaczysz. Są to upoetyzpwane
wspomnienia starca. Żadnego życia, żadnej prawdy, cienie chińskie... Powstaje
więc ta sztuka malowania z pamięci, bynajmniej nie czułostkowa, lecz tak realna
jak w krajobrazach Kostrzewskiego *. Jego sosny, jego las mają podobieństwo do
lasów i sosen Kraszewskiego.
19 października (piątek).
Przeczytałem Kłamstwa, najnowszą powieść Paula Bour-get*. Nosi ona na sobie
wszystkie wady i zalety tego pisarza: pięcie się na łeb na szyję do
oryginalności i powtarzanie się, a to ostatnie jest już manierą, wyprowadzanie
kontrastów rażących jak u Orzeszkowej, zbyt jasne światła i zbyt ponure cienie,
malowanie tylko prawdy niby, a uganianie się za morałem, za tendencją, za
nauczycielstwem. Z naturalistycznej rzeszy Bourget jest najjaskrawszym i
najmniej naturalistycznym jednocześnie. Uwói jego jest wypracowaniem, mozolnie
skomplikowanym, i crkęboką operą czerpaną z życia, wprost z życia, :z
rynsztoków. Pochłaniasz go i porzucasz raz z nudów, to znowu ze wstrętu, to ze
wściekłej zazdrości. Modny jego pesymizm w Zbrodni ustępuje miejsca w Kłamstwach
— czemu, czemu? — Oto religii. Czy to ostateczny wynik myśli filozofa? Nie. To
efekt, to polowanie na stworzenie modnej epoki nabożeństwa. Nie ma w tym, co
pisze Bourget, głębokiej prawdy Renana ani smutku Daudeta, ani zimnego
przekonania Zoli. Efekt tylko i zawsze efekt.
Rozumie on to dobrze, że poza tym nie ma dlań zbawienia. Ale skąd czerpie owe
efekta? Czy jest w jego utworze aby cień nieprawdy? Czy nie zaspakaja wszystkich
wymagań
KIELCE, 1888
267
prawdy i piękna? Czy nie wypełnia ram utworu taką masą spostrzeżeń, zwanych już
do obrzydliwości psychologią, spostrzeżeń tak nieubłaganie trafnych,
podchwytanych w lot z bezczelną skrupulatnością, która odbiera chęć pisania
czegokolwiek po Bourgecie? Tak, trzeba mieć ogromną pamięć, osobny talent do
opisania uczuć, dajmy na to, młodego człowieka wchodzącego pierwszy raz na salon
arystokratyczny, trzeba mieć ogromną wytrawność pisarską, pozwalającą płakać
serdecznie i przyglądać się w lustrze, jak wyglądają łzy spływające po twarzy.
Daru tego, refleksji nieustannej, nie spotykani w takim stopniu, jak u Bourgeta,
u żadnego z ulubionych: ani u Turgieniewa, ani u Taine'a.
Ale za to jakże męczącą jest atmosfera jego powieści! Dlaczego nie ma tam
żadnego światła, żadnego cienia piękna — samo jedno cudzołóstwo, podniesione do
najwyższej potęgi. U Turgieniewa znajdę ludzi, przyrodę, dobrych i złych — u
tego jedynie występek i dla kontrastu wprowadzone manekiny cnoty. Taki los
spotyka zawsze powieści tendencyjne: męczą jak utwory Dostojewskiego.
IlepBbrii 3BJTC ero rojioca SHJI cjiaS n nepoBem, w, icasajiocfa, Hę MS ero
rpyflH, HO npwHeccH OTKyzja-TO HSflaneKa, CJIOBHO sajieieji B KOMHaTy. CrpaHHO
[noJfleiłcTBOBaji STOT Tpeneinymirił, asenamnń ssyK na acex nać. 3a STHM nepstra
3ByKOM nocJieflosan flpyroił, 6ojiee TBep-flbifł n npoTHHtHbifi, HO Bce eiue
BM^MMO ^pojKamiiii KHK cTpyna, Kor^a BHesanno nposseHeB nofl ciwibHbiM nanbueai,
ona KOJieSneTca nocjie^HMM, Sbicipo aaMMpaiomMM KOJieSaHMein, aa BTOpbni —
TpeTMft, n, noneMHory pasropHHaacb w. paciimpancb, nojimiacb sayHbiBHaH necnn. H
pe^KO CJIM-xasaa noflo6Hfcrił TOJIOC: OH 6t>ui cjiersa pasGnr n ssesea Kas.
Haflipec-Hyrbrii; OH flame cnanajia oisbisajica HCM-TO SojiesHeHHboi; HO B HCM
BfciJia n HenoflflejrbHan, ray6oKaH cipacw., w MOJioaocTb, n ćmią n cipacib, n
cjiaflocib H RaKaa-To yBJieKaTejibHO-SecneHHan CKOp6b. IleBi^oM BMHHMO
oSjia^ajio ynoeHHe: OH yace ne po6ejj, OH OT^aBa-nca secb CBoeMy cia-CTbK>;
ronoc ero HB Tpeneiaji Sojiee — OH flpostaji, HO Toił eflsa aaneTHoił flposcbro
cipacTM, KOiopaa crpenoił BOHsaerca B flyuiy cnyiiiaTejiH, n 6ec-npecTaHHO
Kpennaji, Tsep^eJi w. paciunpaaca. OH neji coBepuieHHO no-
268
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
y
3a6biB ecex Hac, HO BHAHMO noflHMMaeMbrfł, KaK Soflpbrtł HauiHM MOJinajiMBbiM,
cipacTHbiM ynacTbeM. OH neji n OT Kaacfloro seyica ero rojioca BCHJIO neM-io
poflHbim n HeoSoapuMo IHHPOKHM, CJIOBHO ana-KOMaa cTenb pacKpbisajiacb nepeg
Baniu, yxofla B SecKonennyio «ajib. V MeHH 3aKnnajin na cep^ije n noflxoflHJin K
wiasam cjiesbi... r^yxne Bnesanno nopaatum MCHH...
TURGIENIEW Dwie pieśni «
Z Celiną prowadzi się romansik. Obiecuje pisywać do mnie, bylebym ja zechciał
rozpocząć. Kiedyś wieczorem u państwa Ż. w zacisznym gabinecie pana Kazimierza
bawiliśmy się we troje nader miło. Trzecią była panna Emilia, nader postępowa
panna, ateuszka, socjalistka, nihilistka — Bóg wie co zresztą. Celina ładnie gra
Szopena i lubię ją za to. Lubię siedzieć z przymkniętymi powiekami w kąciku, gdy
rozbrzmiewa w salonie ta muzyka cudowna, gwałtowna a smutna jak oczy
umierającego ptaka. Tysiące myśli, raczej obrazów niż myśli, przesuwa się.
Najłatwiej mi wtedy ogarniać całość moich utworów: Mętów, Zwiastuna, My, W imię
filozofii*... Ach, napisać to, być w stanie napisać!
20 października (sobota).
Wyszedłem dziś rano, aby kupić... kali hipvnnanganicum. W środę wieczorem
pieściłem w łazience jakąś piękność kielecką, ponieważ nadchodzi dzień trzeci,
trzeba więc zapoznać się z kali. Wracając spotkałem Celinę, Miała zaróżowione od
zimna policzki i to jej dodawało wdzięku. Matowo blada jej cera ożywia się przy
rumieńcu bardzo ładnie. Oczy nawet inaczej błyszczą. Ja jadę dziś w nocy, ona w
tych dniach — rozchodziemy się na bardzo długo, toteż obiecywała pisywać. Nie
opuszczam tak stosownych chwil, aby nie wyciągnąć obietnicy składania podatku na
Skarb Narodowy. Celina dała „najświętsze słowo..."
WARSZAWA, 1888
W Kłamstwach znalazłem jedno miejsce prześliczne, to, gdy Zuzanna, opuszczona
przez Ireneusza, czeka na niego w mieszkaniu, gdzie miewali schadzki. Czeka na
próżno i sama wie, że się nie doczeka, że nie przyjdzie, że nie powinien
przyjść. Pisze do niego list i zostawia list ten na stole. Wtedy wydziera się z
jej serca samo uczucie, sama czysta miłość. Znam aż nadto dobrze chwile i
uczucia takie. Salonik w Nowo-Mińsku, salonik w Biały i ten niezapomniany pokój
tu, w Kielcach. Znam tę straszliwą tęsknotę za istotą najdroższą, którą się z
bezmiarem namiętności pieściło, tęsknotę odczuwaną w tym miejscu, gdzie ją się
pieściło. Nic na ziemi niezdolne jest przejmować człowieka większym, bardziej
niepocieszonym smutkiem... A przecież... dziś to wszystko jest tylko
wspomnieniem...
im
Siedzę w oknie i przyglądam się całości tego smrodliwego podwórka, Żydówkom
przechodzącym lub bachurom bijącym się z zajadłością Machabeuszów. Co za
pozbawiające rozsądku nudy! Ach, gdzie to mój ulubiony świat? Marzę, że tam
jestem... Pędziemy z Ignacym na naszych wierzchów-kach. Czuję zapach konia,
zapach rozoranego pola, świst wichru mam w uszach. Na widnokręgu mgli się
szaronie-bieskie niebo, podobne do chmury, wiatr stamtąd leci i muska skronie
jak strumień źródlanej wody, siwka, mknąc co może wyskoczyć, wyciąga szyję ł
czasami parsknie nieznacznie: to Helenka będzie nam rada...
Tymczasem dziś o czwartej w nocy weźmiesz, panie Stefanie, twój kufer, wtłoczysz
do dryndy i pojedziesz na ban-hof. Stamtąd wyruszywszy będziesz się wlókł
smutny, słaby, zdenerwowany, senny i bezsilny — aż do Warszawy.
21 p a ź d z d e r. (niedziela). W Warszawie. Otóż i Warszawa. Mieszkam na
ulicy Zgoda nr 11, miesz. 17, u zacnych państwa D., z Wackiem naturalnie, który
raz siedzi
270
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
w laboratorium chemicznym od ósmej rano do szóstej w wieczór, a kiedy indziej
zaczytawszy się leży cały dzień w łóżku. Wpadłem znowu w wir studencki. Dotąd
nie zrobiono nic więcej prócz powiększenia liczby składek na Skarb. Zjawisko,
jakie tu zapiszę w całości, powie samo za siebie.
Robotnicy!
Dziesięć lat bezustannej walki w kraju naszym poważne zdobyło znaczenie dla
sztandaru rewolucji socjalnej, dziesięć lat ofiar, które klasa robotnicza
złożyła na ołtarzu idei wyzwolenia powszechnego, zjednało dla naszych mas
pracujących samodzielne stanowisko polityczne. Dziś niezaprzeczonym jest faktem
wzrost wiadomości w łonie naszego ludu pracującego i samoistne jego wystąpienie
na polu polityki społecznej. Polityczne te narodziny naszych mas roboczych nie
były łatwe. Wszakże nie wyszły jeszcze z pamięci naszej sceny procesu
Kunickiego, Waryńskiego i innych towarzyszy *, wszak nie znłknęły szubienice, na
których zawisły ciała druhów naszych. Nie są to zresztą wszystkie męczeństwa, za
cenę których zdobyliśmy dzisiejsze stanowisko szeregów naszych. Drużyna po
drużynie — złożona z najwaleczniejszych — idą w zapasy śmiertelne z wrogami
naszymi, a ciałami swymi sypią kopiec, stanowiący już dziś kopiec dla sztandaru
naszego. Do ofiar dawnych przyłączają się dziś nowe, gdyż znowu gromadka
bojowników za lepszą przyszłość idzie na dalekie wygnanie, rozbrojona i skuta
przez siepaczy caratu. Rząd bowiem nie ustał w prześladowaniach i do katuszy
tych, jakimi każdy rząd stara się ubezwładnić obrońców pracy i sprawiedliwości,
ludu i róv.aości, umiał nawet dodać nowe, gdzie indziej niesłychane bezprawia,
zwane barbarzyństwem caratu.
Nie łudźmy się wszakże! Nie carat sam ostrzy bori na szermierzy równości ł
sprawiedliwości. Poza caratem stoją nasze klasy posiadające, które mu tę broń
morderczą kują. Niezadowolenie szlacnty i panoszących się fabrykantów z rządów
moskiewskich znika, gdy na scenę występuje myśl reformy społecznej, obrona praw
ludu pracującego! Wobec głosu sprawiedliwości, dopominającego się o wyzwolenie
pracy z wysysku, nasze klasy posiadające, przede wszystkim dbałe o utrzymanie
swego przywileju, zlewają się z caratem w uścisku bratnim. Bagnety rządowe
zabezpieczają panom naszym ich świętą własność, którą tylko co wydarto wyzyskiem
z rąk ludu pracującego; cenzura urzędników carskich pomaga posiadającym utrzymać
pracujących w stanie nieświadomości, a system samowoli policyjnej, nie dającej
ludności możności należytego porozumienia i zorganizowania się w celu obrony od
wyzysku, jest na rękę naszym klasom posiadającym, truchlejącym na myśl reformy
stosunków
WARSZAWA, lass
271
społecznych. Dlatego nie tylko carat do odpowiedzialności pociągnąć musimy, ale
i nasze klasy posiadające, które do zbrodni wyzysku ekonomicznego i rujnowania
materialnego bytu mas roboczych dodały nową zbrodnię: wspólnictwo z caratem w
gnębieniu i ogłupianiu ludu pracującego. Niechaj nas ta ciężka walka nie
przestrasza! Sojusz naszych klas posiadających z caratem nie nam szkodę
przynosi, jeno tym, co ze strachu o swe przywileje pozbawili się prawa
kierowania życiem społecznym. Między posiadającym a pracującym nie może być
zgody, dopóki narzędzia pracy nie staną się własnością klas pracujących.
Hej, panowie, którzy się przedstawicielami narodu mianujecie! Gdzie się podziały
wasze hasła wolności? Dosyć było głosu sprawiedliwości, dopominającego się praw
dla pracy wyzyskiwanej, byście — rzucając dawne stanowisko wasze — schronili się
za wałem policji carskiej? Pod hasłem wolności chcieliście naszymi rękami zdobyć
dla siebie panowanie kapitału i własności, panowanie tych, co posiadają, nad
tymi, co pracą stwarzają bogactwo narodowe! Ale precz z rządem klasowym!
Uświadomiony lud pracujący rzuca uciskowi rękawicę i wyzywa go na zapasy
śmiertelne, by na jego ruinach zasadzić drzewo wolności, pod cieniem którego lud
polski sam sobą rządzić będzie bez pana i bez cara!
A wy, panowie patrioci, którzy wcląz~ojczyznę na ustach macie! Czyż chcieliście
miłość do kraju wziąć w arendę tak samo, jak panowie wyzyskują pracę i
bogactwo narodowe? Czyż chcieliście^ .w_.jiierjodległej^
ojczy^^^ó^nje^jvy_zyLkjw^ić_Jfcr^ij,_jak panowie wyzyskują pracę ludową w
„wolnej umowie" między właścicielem-d^esp^iIą~~er'n^j^mnlEie'fn;p6gSa"-nym?
Swobody i ziemi, wolności i narzędzi pracy dobijać się będą
'oBrońcyniepszego porządku społecznego. Wyzwolenie kraju nie nipże_
mieć miejsca bez wyzwolenia pracy i nie masz ojczyzny niepodległej, gdzie lud
pracujący jęczy w_.,okowacH wyzysku kapitalistycznego.
W obronie kraju, w obronie pracy, w imię praw człowieka i w imię pracy wolnej
socjaliści polscy wystąpili do walki z caratem. Robotnicy! Wybór dziś łatwy!
Droga otwarta! Z nami będzie robotnik w fabryce i na roli, włościanin, któremu
wywłaszczenie grozi, rzemieślnik, którego kapitał do ruiny i najmu doprowadza;
wreszcie i ci z tak zwanej inteligencji, którzy rozumieją, iż praca ich przy
dzisiejszych porządkach społecznych idzie na marne, iż wszystkie soki
społeczeństwa zatracają się dla garstki uprzywilejowanych. Przeciw nam będzie
międzynarodowy spisek fabrykantów, przedsiębiorców, lichwiarzy, zgrai policyjnej
i rządowej.
Natomiast wszystkie ludy wyciągną nam rękę, by wywalczyć:
Sprawiedliwość na miejscu bezprawia, Dobrobyt ogółu na miejsce nędzy ludu,
Samorząd ludowy na miejscu panowania klas,
272
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Pracę wolną na miejsce najmu niewolniczego, Wolność na miejsce ucisku rządowego,
Braterstwo ludów na miejsce waśni narodowych.
Warszawa, w czerwcu 1888 r.
Warszawski (sic) Komitet^ Robotniczy Socjalno-Rewolucyjnej Partii „Proletariat"
*
Nastąpi postronny nieprzyjaciel, jąwszy się za waszą niezgodę i mówić bądzie:
rozdzieliło się serce ich, teraz poginą!...
W obcy się naród, który was nienawidzi, obrócicie.
SKARGA «
Świstek, ^ którego przytoczyłem tu główne myśli, znaleźć można wszędzie: na
ulicach, w miejscach zebrań publicznych, w audytoriach, kościołach, pod drzwiami
mieszkań. Gdyby tu choć było coś określonego, coś realnie idącego do celu...
Klepanie frazesów, puszczanie baniek nosem i kiwanie palcem w bucie wszystkim.
Gdzie on jest, ten „Warszawski Komitet"? Skąd urósł twierdząc, że żyje i cierpi
już lat dziesięć? Odwaga! Cierpienia! Fiu!
I czego chcą od tych robotników? Nie wskazują nic, roboty nie dają żadnej. Co za
wyższy idiotyzm i najwyższa podłość wita mię w tej Warszawie.
25 października.
Warszawa z całym jej pięknem i ohydą, z jej życiem i nie-wysłowioną nudą, z
wielkością i nikczemną, mikroskopijną bieganiną — stanęła przede mną i
pochłonęła w swe kuszące czeluście. Dziś noc spędzona w objęciach Walerki
(Bielań-ska 21 m. 3). Dosyć inteligentna szwaczuchna, choć nie pozbawiona cech
im wszystkim właściwych.
Było to u Stacha na Aleksandrii *. Piwo lało się strumieniami, krew płonęła,
sizał ogarniał, bachanalijika... Gała noc z nią.
RUINY ZAMKU W UJEŹDZIE
WARSZAWA, 1888
273
Spotkałem ją wczoraj; nie mając bynajmniej zamiaru ucztowania, poddałem się jej
kuszącym oczom i... jestem dziś kwaśny jak zgorzkniała cytryna. Co za świństwo
robi ze siebie człowiek! Ba! — wszystko jest świństwem, gdy się patrzy na życie
przez takie świńskie okulary, jak ja dziś.
i
Jaś N. wkracza w dziedzinę „rozumnego" patriotyzmu. Jego idee podobne są do
piłki, obijającej się nieustannie o mury utopi j. Czytał mi wczoraj paralele
swoje, między innymi porównanie mnie z nim. Przypisuje mi rzeczy, jakich nie
posiadam lub się nie domyślam w sobie: idealizm niezmierny, wytrwałość w raz
powziętych ideach, ideologią etc. Nie pochwycił najpodlejszej mej wady:
nieprawdy w odniesieniu do własnych wrażeń, przesady, egzaltacji, małpiarstwa.
Jakdż on matematyk? Zawsze unosi się nad ogromem matematyki, nad ścisłą logiką,
nad podstawami myślenia i ma racją w teorii, lecz w życiu on właśnie jest
ideologiem, szybko wynajdującym na uzasadnienie swych myśli podstawy
matematyczne czysto paradoksalnie.
Zawsze mówiłem, wierzyłem i dziś, pomimo wszelkich twierdzeń wierzę, że
patriotyzm tylko jako uczucie)ma wagę olbrzymią, jest! siłą. Choćby on był
egzaltacją — jest realną siłą. Czyny patriotyczne rodzą się w duszach nawet
najsłabszych, w charakterach najpodlejszych z tego właśnie znicza. Wyśmiewają to
wszystko jako czcze frazesy. Czynu! — oto jedyna odpowiedź ich wszystkich. Ach,
czyż nie widzą, że dziś ten zachowany nie zdmuchniętym „ogień święty" — jest
nieraz czynem, czynem wielkich i godnym czci. Reforma nasza naszego upadłego
narodu jedynie może znaleźć genezę w rozbudzeniu ducha. A duch ten piekielnie
gaśnie! Jakieś potworne wichry rozrzucają go w tysiąc naraz
Jfl - Dzienniki t. V , . ,• ^
„„ ~T"_
274
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
/kierunków, dążeń, celów. Na świętym miejscu duszy, tam, ( gdzie imię ojczyzny
paliło się płomieniem u naszych dzia-\ dów, gdzie był kącik najserdeczniejszy,
łączący się z kąci-/ karni serc na całej polskiej ziemi u naszych ojców prądem /
elektrycznym boleści — dziś został popiół i żużle.
26 X (piątek).
Złożył mi wczoraj wizytę pan Leon W. Przeszedł na czwarty kurs medycyny, a mimo
to socjalizmu się nie wyrzekł: owszem, ognistszym jest jeszcze... Zaraz na
wstępie zwymyślał mię od Hamletów, patriotów, idiotów...
Pomimo wszelkich głupstw i świństw, jakich się dopuścił — jest on jedną z
najtęższych głów w młodym towarzystwie. Niezmiernie umysł bystry, umiejący
krzesać paradoksy z najmniej nadających się do krzesania materii. Ze mną
obchodzi się jak z chorym dzieckiem, zajmuje go moje zdrowie przede wszystkim, z
czułością niemal dopytuje się o wszystko. Uważa mię za Jowisza w knajpie, za
sokoła w kojcu. Powiada, że jestem umierającym poetą...
— Co pan myślisz robić? Karmić się nędzą, a przegryzać rozmyślaniami o
samobójstwie, jak to \a czynię? Może działać?
— Och, nie, nie między wami!
— Zidiociały szlachcic! Sądzi, że nazmyślania o niepodległości ojczyzny wybawią
wszystkich... Co pan robiłeś na wsi?
— Jeździłem konno i sypałem „Okopy św. Trójcy".
— Pisałeś?
— Listy do głupich facetek.
— Nic a nic więcej pan nie zrobisz. Demoralizujesz tylko otoczenie najbliższe,
sterroryzowałeś je pan na punkcie wybujałego patriotyzmu, oceniasz stosunki
społeczne dobrym, nadmiernie dobrym, ale chorym sercem, zamiast myśli rządzisz
się fantazją...
— Jednym słowem, jestem — pudel...
WARSZAWA, 1888
275
— Nie ulega kwestii. W najlepszym razie potrafisz zginąć na barykadzie, zginąć
nawet ze sławą, ale poza tym — kupka pan jesteś w trawie... Coś pan zrobił z
tych ludzi, z kielczan? Cielęta patriotyczne, mazgajów czytających Słowackich i
Barzykowskich, kpów walczących z socjalizmem.
— Nigdy oni nie sprzeciwią się ojczyźnie, bo ta jest ich sumieniem. Będą to może
wariaci, ale sumienie do końca życia mieć będą. Czego pan chcesz ode mnie i od
nich? Idziesz pan sobie szybko, co tydzień gościsz w jakiejś nowej zasadzie:
socjalizm, nihilizm, panslawizm, rewolucja społeczna — diabli zresztą wiedzą co!
„Chować w piersi ogień święty..."
— Jest ananas!
— Ach, panie Lolu... Żałuję, że pan cierpisz obłęd.
27 października.
Hamlet na scenie Teatru Wielkiego.* Ładnowski w roli Hamleta, Wisnowska —
Ofelia, Kotarbiński — król, Szyma-nowski — Poloniusz, Prażmowski — Laertes,
Nowicki — Horacy, Wałiszewski — duch, Nowakowska — królowa.
Nie warto nigdy słuchać recytowania umiłowanych utworów, tym mniej słuchać i
patrzeć, jak bezczeszczą biednego Szekspira. Ładnowski porwał się na nieswoje
rzeczy. Powiada Bogusławski i inni arystarchowie krytyki, że Hamlet Ładnowskiego
jest dzisiejszym, chorym fizycznie i moralnie pesymistą na tle zamierzchłej
epoki... Według mnie, Hamlet . pana Ładnowskiego jest aktorem po pierwsze,
aktorem po drugie i po trzecie. Zamiast rozmyślania — masz deklamacją
akcentowaną tylko dobrze. Hamlet Ładnowskiego nie może się obyć bez lnianej
peruki, małych wąsików i wymizerowa-nej twarzy. Chudy jak sztalugi, jest
boleściwie wykrzywionym od pierwszej chwili. Nie mówi, lecz deklamuje zaraz na
wstępie, deklamuje patetycznie i tak monotonnie, że słynne paradoksy — wychodzą
blado, bez wrażenia, wyrzucone licho wie po co nieustannym tiemolo* w głosie.
Stąd
18*
X
nie ma tych rażących przejść .psychicznych, nie widać ekstazy tam, gdzie ona
jest, gdyż wszystko zlewa się w monotonną złość. Ani scena zjawienia sią ducha,
ani przysięga, ani tak łatwa, a tyle ważna sytuacja, jak zapisywanie w książce —
nie uwypuklają się niczym. Widzisz, że gra aktor, ale and psycholog, ani
artysta.
Wreszcie... „to be OT not to be..." Tu zaczyna sią heca. Wychodzi pan Ładnow&ki
i podniesionym do potęgi głosem zapytuje zgromadzonych: być czy nie być? Nie
jest to filozofia i rozumowanie nieszczęścia, lecz znowu patetyczna tyrada. W
„umrzeć... zasnąć..." udaje mu się na jedne sekundę wznieść się wyżej. Masz w
tej jedynej sekundzie obraz rozumowania i umęczenia bólem. Lecz wysuwa się za
chwilę aktorstwo; monolog skończony, następuje ta najgenialniejsza scena, to
boskie mistrzostwo Szekspira: rozmowa z Ofe-lią. Cóż robi pan Ładnowski? Jako
reżyser radzi panom Szy-manowskiemu i Kotarbińskiemu, ukrytym za kotarą,
poruszyć nią. Sam zauważa to poruszenie i całą tyradą, jaką śmiertelnie
cierpiący Hamlet tłomaczy się Ofelii, zwraca w stronę kotary. Robi po prostu
świństwo, praktykowane jedynie w na jpodlej szych dziełach scenicznych.
Szczególnie akcentuje np. wyrazy „wyjąwszy jednego!" zwrć _oc { twarzą ku
kotarze. Zdradza tu tak zupełne niezrozumienie Szekspira, tak wszechstronne i
gruntowne osłostwo na p mkcie psychologii, że chce się jak najspieszniej iść do
dornu. ,,Idź do klasztoru" wypowiada podniesionym głosem, lecz gdyby go zapytać,
dlaczego to robi — nie odpowiedziałby, bo nie wie. Tysiączne zmiany, ten
straszny krzyk duszy Hamleta, wszystko, co zamyka w okrzyk rozpaczy — przechodzi
bez śladu, bez zaznaczenia nawet, że tam istnieje.
Czekam jeszcze na jedno, na jeden wyraz, na owo „Ofe-lia", gdy trumnę wnoszą na
cmentarz. Ładnowski ustawia się pod kulisą i czeka sobie najspokojniej, aby
wreszcie wyrzec ten wyraz, o którym Taine powiada *, że wtedy Hamlet traci
granicę między rozsądkiem a obłędem, że bieleją iru wargi,
WARSZAWA, 1888
277
drżą kolana, opanowuje go wściekła niemoc, wskutek której rzuca się na Laertesa,
kłóci się z nim i Izy. Otóż p. Ładnowski macha głową na prawo, na lewo, spuszcza
ją na dół i wypowiada: Ofelia! — jakby dodawał w myśli: szkoda facetki, dobra
była do obłapki. Potem włazi w grób, gada podniesioną deklamacją do Laertesa,
ale rozumie cały ten ustęp tak, jak uczeń klasy czwartej czytający po raz
pierwszy Hamleta i nie pojmujący, dlaczego ten ostatni nie powie tu choć raz: —
Ach! Klapa formalna.
Nie mówię o Ofelii Wisnowskiej, bo mię febra trzęsie. Ta sroka głupia w scenie
obłąkania kokietowała oczami oficerów z pierwszego rzędu krzeseł, grała wszystko
naiwnie, głupio naiwnie, tak że najobskurantniejszy widz nie zdołałby pojąć,
dlaczego by właściwie ta pensjonarka miała dostawać obłędu. Wisnowska jako
Ofelia była parodią Szekspira. Da-leszyckie pojęcie * o nim ma i pan
Waliszewski, jęczący jako duch. „Przysięgnijcie!" wygadywał takim głosem, jak
jakikolwiek radca chory na ból żołądka — i śmiech budził na paradyzie.
Nowakowska-królowa miała minę jędzy, nie królowej. Jako unikat inteligencji
przedstawiał się Kotarbiński w imarnej roli króla.
Wielka poezja, zstępując na te deski, ukazała nędzę intelektualną znakomitych w
dramacie mieszczańskim aktorów.
X
28 paździer. (niedziela).
Pan Leon był znowu u mnie, tą rażą z wyraźnym zda się celem. Oto nagadawszy mi
komplementów o mej energii, inteligencji, wpływie,wziętości itd., zaczął
namawiać, aby zwróciwszy się do nauk społecznych, przerobić kielczan na
społeczników... Zaczyna tedy tak:
— Na urobienie kielczan na takich, jakimi są, wpłynąłem swojego czasu ja i pan.
Ja się już zreformowałem, poszedłem dalej, rozwijam się — pan i z panem cała ta
falanga, jak stała, tak stoi na jedynym wyrazie: patriotyzm. Nic nie robią, nie
uczestniczą w życiu, w dążeniach Koła, zasklepili się w eo-
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
bie. Gdybyś się pan ruszył, ręczę, że z kielczan powstałyby dzielne chłopy, bo
jest tu zapał, inteligencja, siła...
— Zasady propagują się sarnę. To, co pan nazywasz postępem w myśleniu, ja
nazywam radykalną zmianą i radykalną zdradą. Nie przyłożę też raki do
reformowania Kielc. Zresztą wpływu, o jakim pan mówisz, nie posiadam;
przypisywanie mi go uważam za wielką z pańskiej strony, ale bezużyteczną i
bezskuteczną łaskawość pańską na mnie. Zapominasz pan zresztą o jednej rzeczy, o
tym, że kielczanie pierwsi zaczęli udzielać lekcyj bezpłatnych.
— Ach, pia desideria — istniało to dawno...
— Choćby tak nawet było, czego, wybacz pan, nie przypuszczam, gdyż dałoby się to
ostatecznie słyszeć — zasługa nie jest mniejszą, gdyż wpadliśmy na tę myśl
dzięki naszym zasadom, nie wiedząc, że „istnieje to już dawno". Jeżeli w tym
duchu, w jakim prowadzą się wykłady te tutaj, to cieszę się z wiadomości, jakiej
mi pan udzielasz. A pan, czy nie z Kielc zaczerpnąłeś projekt lekcyj bezpłatnych
u dzieci?
— Nie, panie. Ale mniejsza o to. Go pan zamierzasz pisać? itd.
Mówiemy o sztuce, a trzeba dodać, że ma on o sztuce takie pojęcie, jak koza o
algebrze. Rozmawialiśmy tedy z par-tesem*, jak dwaj ministrowie pozbawieni tek.
Czasami wydaje mi się on socjalistą z rodzaju tych, co to: „Bora HBT, KJieroHKa,
6a-noiiiKy B Mopfly MOJKHO".*
30 października (poniedz.).
W powieści Męty wykazać walkę pani Jadwigi ze zgniłą rodziną o utrzymanie ziemi.
Zaznaczyć w przebiegu akcji, że walka ta nie odbywa się bynajmniej z innymi
klasami społecznymi. Wykazać, że kobieta musi upaść dzięki konwenansowi, energia
jej musi być zwalczoną przez sumę tego wszystkiego, co nazywamy konwenansem
cywilizacyjnym. Adam jest szlachetnym, energicznym romantykiem, rycerzem mię-
WARSZAWA, 1888
279
cza, nie mającym nic wspólnego z otaczającym go światem. Energia jego wyniszcza
się na marne rzeczy i ginie on szlachetnie, lecz dla sprawy nie mającej żadnego
znaczenia w życiu narodowym. Reszta jest podłą hołotą. Opisywać to, co się zna
dobrze. Jadwiga i Adam — to ludzie niemal idealni. Wykazać w najplastyczniej
obrobionych scenach końcowych, że są mętami. Szablonowy — Glaube, ale o niego
nie chodzi.
W niedzielę byłem u Bema. Mieszka na Smolnej nr 12, mieszkania 12. Przyjął mię
nader serdecznie. Wydaje mi się zmienionym, więcej naturalnym i przystępnym. Nie
ma w nim dawnej literackiej napuszoności. Pracuje ogromnie: ma 23 godziny lekcyj
tygodniowo. Co prawda, są one płatne świetnie, bo po dwa ruble godzina. Z nim
toczy się wesoło literacką gawędę, gdyż wchodzą tu w grę rozmaite jego sympatie
i antypatie.
Gadał dużo o Swdętochowskłm. Oto przykład stoicyzmu Posła Prawdy. Ma on brata
weterynarzem gdzieś w Rosji. Oto brat stracił tam posadę i przyjechał do
Warszawy. Poszedł do Kronenberga i prosił o stosowne zajęcie. Kronenberg
obiecał, pod tym warunkiem, że redaktor go zaproteguje. Tymczasem redaktor
stanowczo odmówił. Jest to naturalnie przesada, ale jest i zasada, zasada
uczciwości dziennikarskiej posuniętej do najwyższych granic. Bem pisuje obecnie
w „Prawdzie" rozmaite oceny, krytyki teatralne, szkice społeczne pod pseudonimem
Sławoja * etc. — wszystko po 5 groszy od wiersza. 'Pracuje także w „Ateneum".
Mieszka z żoną i córeczką w dwu maleńkich pokoikach. Córka deklamowała mi Bez
dachu Konopnickiej z prawdziwym artyzmem i zachowaniem przepisów gramatycznych.
Gdy wychodziłem, pan Antoni Gustaw wybiegł za mną na wschody z zapytaniem, czy
nie potrzebuję pieniędzy. Podziękowałem mu szczerze, lecz ubodło mię to trochę.
Wiem, że
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
ta propozycja pożyczki pochodzi z najlepszego serca, a jednak zaczyna mię boleć
to, że ludzie opiekują się mną. Obiecał mi dostarczyć kilka dobrych lekcy j, po
10 złotych godzina. Phi! co za życie mi się uśmiecha.
Dziś skończyłem pierwszy rozdział powieści Męty. Ile mę-czarni przechodzi się
pisząc pierwszą powieść, ile udręczeń, ile złamań duszy. Ileż razy rzuca się
pióro z sentencją: tyś idiota — nie powieściopisarz! Wtedy błądzę po ulicach,
przyglądam się tłumowi przesuwających się postaci i szukam, szukam w sobie, w
otaczającym mię świecie, w przyrodzie tego znaku tajemniczego, który jest
pojęciem piękna, pięknem zrozumianym jasno, trzeźwo, świadomie. Gdy go nie
znajduję, kruszę się cały, męczę jak wariat.
Ależ bo są, bo istnieją minuty, gdy ogarniasz wzrokiem doskonałą całość, jasno
ją widzisz i wdzierasz się na wyżyny, skąd odróżniasz każdy szczegół, gdzie
jesteś sędzią i krytykiem. Ileż wtedy pewności siebie, jaka moc, jaka królew-
skość! Cóż to jest? Talent czy złudzenie? Ach, jeżeli złudzenie!... Czasami
pędem wracam do domu i stronice zapisuję z tą jasnością szczegółów, z pewnością
siebie, z barwnością. Wtedy nie boję się własnych zdań, wted^ wióra, że to jest
zbyt jaskrawe, a to za mało silne, że ten charakter zblednie, gdy wypiszę zdanie
takie, a zmężnieje, gdy napiszę inne. O, minuty, minuty cudowne!...
We wszystkim, co piszę, jest doza tandety, przesady, na-puszoności i doza
książek przeczytanych. Z tym nie poradzisz sobie — to wada niedoświadczeAia
pisarskiego. Piszę niby realistycznie, a piszę sercem. A tych komunałów, tych
codziennych określeń ile! Czasami upadam zniechęcony do siebie i płaczę niemal,
a kiedy indziej śród dymu papierosowego rzucam się do pracy i bosko jestem
szczęśliwy pisząc.
WARSZAWA, 1888
281
31 października.
Jaś Nów. odnajmuje pokój od pp. S. na Smolnej ulicy. U owych państwa odbywają
się lekcje zbiorowe panieńskie * — literatury, historii, nauk przyrodzonych.
Literatury daje Chmielowisfci, historii — Smoleński, nauk przyrodzonych — Dawid,
Kramsztyk etc. Wracałem dziś od Jasia i spotkałem na schodach tłum ładnych, ale
formalnie ładnych panien, z piskiem dziewiczym wdrapujący się na górę.
Domyśliłem się, że ma nastąpić lekcja jednego z tych panów. Rzeczywiście, na
ulicy spotkałem Bema idącego z Chmielowskim. Wyglądają obaj jak para szubrawców:
zabłoceni, obszarpani, Chmielowski w żółtym palcie i wypłowiałym kapeluszu,
niski o miłej powierzchowności, uśmiechnięty, Bem ze swą rozczochraną brodą i
kapeluszem na bakier, w wykrzywionych butach. Wkrótce .potem Bem dogonił mię i
rozprawiał o jakimś głębokim studium, jakie zamierza pisać. Z zazdrością
wspominał, że Chmielowski bierze za taką godzinę romansowania z ładnymi szparami
pięć rubli! Wielki Jehowo! — to mało mniej tyle, co ja za miesiąc z perspektywą
latania codziennie na Zjazd...
Bem poczwałował do redakcji „Prawdy".
2 l i s t o p a da (piątek).
Drugi rozdział powieści skończyłem wczoraj w nocy. Co za wyrafinowane świństwo!
To się ma nazywać: naturalizm. To jest pawiainiłzm i -basta. Zamiast typów —
karykatury, rysowane za pomocą podłych dowcipów. Jestem pawian!
Lena — dramat M. Jasieńczyka na scenie Teatru Wielkiego *. Jest to coś ze świata
Musseta, utwór owiany mgłą poezji, słowa trafiające do naszego serca, ujmujące
je czymś, co znamy, co odczuwamy nie wyobraźnią, nie naprężonymi nerwami, ale
sercem właśnie. A zresztą — to mój świat tworzenia: obiektywizm. Nie ma podkładu
społecznego, nie ma za-
282
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
gadek i sofistyk, do jakich przyzwyczaili nas panowie Za-lewscy, Lubowscy, nawet
panie Mellerowe. Ale za to nie ma tam sceniczności, tego czegoś, co Dumas,
Sardou, Augier, Ohnet wnieśli do teatru, nadając tym sposobem scenie wyjątkowe
prawa, przepisy i formułki, bez których nie pojmujemy sztuki. Najładniejsza,
najświeższa poezja, prawdziwa, życiowa tragiczność, wniesiona w atmosferę
kinkietów, bez tych formułek wzrusza nas, lecz nie zaostrza naszego smaku,
popsutego przyprawami panów Sardou i Dumas.
Prześliczne są w Lenie sceny. Kobiety płaczą, płaczą w lożach żydowskich nawet.
Gdy Janek pada w pojedynku, czujesz się dotkniętym i zasmuconym do głębi.
Tragiczność pełna prawdy. Dżentelmeni Jasieńczyka wzięci są z życia: znamy ich,
tych zuchów naszej arystokracji, znamy także tych dumnych szlachciców —
Zhrojowskich. Wieje od nich uko-chaniami, o jakich śniliśmy w dzieciństwie.
Piękną jest Le-" na... ale prawdziwe uczucie, niezdolne naprężyć się i wybuchnąć
w jednej minucie, okazać całą swą siłę, choćby na mocy niekonsekwencji — nuży.
„Kocham cię, Leno...", powtórzone dwa razy, już pachnie tandetą. Takie utwory
jak Lena lepiej jest czytać niż widzieć na scenie.
Nie wiem dlaczego, ale nie .smakuję już w dramaturgach warszawskich. Nie ma tu
nikogo, co zdołałb, cię porwać grą, unieść, zachwycić. Wykona taka kokota jak
Wisnowska swą rolę, ale... wolałbyś sam sobie to przeczytać, co ona ci mówi.
Każdą sytuacją przewidzisz, znasz skalę ich uniesień, ich inteligencja tyle razy
zawiodła... Komedia jest świetną. Żółkow-ski — to mistrz nad mistrze,
Szymanowski jest zawsze pyszny, Tatarkiewicz, nawet Wolski umieją wznosić się w
przestwory komizmu, Rapacki, Leszczyński — przepyszni są w rolach
charakterystycznych, lecz wielkich poetów nie słuchaj u nich — pojęcia o nich
nie mają. Popsują ci najmilsze wrażenia panny Marcello i Wisnowskie *.
WARSZAWA, 1888
283
3 XI (sobota).
Koncert „Lutni" * w salach redutowych. Lubię sale redutowe, lubię gwar ich,
głośną rozmowę, stek ładnych twarzy, na które celujesz swą lornetkę z odwagą
ulioznika i dystynkcją dżentelmena. Galerie pełne pensjonarek, facetek,
studentów — w ogóle inteligentnego proletariatu. Zawiązuje się łatwo znajomość,
kokietuje się lornetkami, bawi się w gwałtowne zakochania — a tam w dole...
wielki świat. W pierwszych rzędach — wielcy krytycy, najrozmaitsze sławy:
Noskowski, Bogusławski, Żeleński, Kleczyński, Wiślicki... pani Ćwiierciakiewicz,
m-e Kaftal * etc. Co twarzy! Ruch nieustanny we wszystkich salach. Czasami
widzisz twarz jakąś... Znasz ją, czy znałeś, czy ci się śniła? Jakże byś ją
kochał, gdyby... Ale oto ta ładniutka studentka kokietuje cię uparcie. Zwracasz
się ku niej z myślą: z tą muszę się poznać...
Lecz oto daje się słyszeć chór „Lutni": „Chciało się Zosi jagódek..." * i —
zapominasz 10 wszystkim. Schlótzer gra Fantazją Szopena jak mały Rubinstein, ale
nie odczuwa się Szopena z estrady. Fraki, akcesoria koncertowe, ukłony,
uśmiechy, te ruchy, estrada — wszystko to pochłania wielką muzykę. Z Szopenem
trzeba być sam na sam, aby z nim cierpieć i śnić, tęsknić i drżeć z rozkoszy.
Ładnie śpiewa „Lutnia". Dostrzegłem między innymi i p. Czapelskiego z „Kuriera
Codziennego". Wygląda jak angle-zowany mandryl *. Powrót! Formalnie zdobywasz na
markie-rze swe palto, stawiasz kołnierz... Deszczyk tnie w twarz, błotko
rozmieszane po kostki pryska ci na plecy aż, aż na kołnierz, aż na czapkę.
Wesoło — nieprawdaż?
Dziś miałem pierwszą lekcją u facetki, której udzielam naj-miłościwiej łaciny,
algebry i innych zawiłych nauk za siedm rubli srebrem miesięcznie. Ja mieszkam
na Zgodzie — ona na Zjeździe, w domu graniczącym z łazienkami akcyjnymi *.
Wesoły spacerek! W dodatku moja uczennica tępą jest jak
4rc
284
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
pień dębowy. Mama siedzi przy lekcjach i zerka, czy nie bałamucę doni, brzydkiej
jak socjalizm.
Wciągam się powoli w życie studenckie. Zacznę na nowo bywać na zebraniach,
pisywać odczyty i poić się logikami studenckimi, nowinkami z Genewy *, walkami
wyglądającymi na operetki, burzami w szklance wody... Znowu stosy broszur i
broszurek .zaczynają zalegać moją półkę...
Przyjemniejsze chwilki są wtedy, gdy Jaś N. tłornaczy mi Szekspira, gdy sam uczę
się w oryginale czytać myśli Hamleta i Ofelii piosenki.
5 XI (poniedziałek).
Est-ce gue Vous vous souvenez encore, Mademoiselle, de 1'histoire d'un poitiait,
d'un bague et d'un mouchoir au bal, ou je fus tellement ennuyant? Ouant a moi,
je reve avec ti-midite, que je trouve en vouz revoyant la meme grace dans Vos
yeux ravissants. Tout ce qu'un peut supposer c'est aue des hommes mechants
prevoyaient de changements de votre disposition vers moi. Oui, ii me semble que
je vois encore un fenetre ecclairee en Dmosice et au fond de la chambre La tete
mignonne, qui rend mon salut, pendant qui /'« passę rapide-ment en ąuittant les
lieux, ou tous mes seniinents, resterent. Si Vous etez aussi bonne que Vos yeux
soin beaux, yeuillez m'ecrire ąueląues mots de la Ireponse. Oh, soyez autant
pitoy-euse que Vous etez divine... Yeuillez, Mademoiselle, recevoii l'assurance
de mes sentiments le plus profonds — tout a Vous
.....n.,
P. S. Je crois que Vous devinez la cause, pourquoi j'ecris en francais. Sans
doute Vous avez plus heureuse en repon-dant en polonais*
Oto treść listu, jaki wczoraj posłałem Helence z Dmosic. Czy ją kochani? Nie
wiem, nie zdaję sobie z tego sprawy: podoba mi się, a jest to jedyne prawo,
jakiemu ulegam.
WARSZAWA, 1888
285
Dziś odebrałem list od Heleny z Białej, odpowiadający na mój wysłany w zeszłym
tygodniu. Opowiada ini o troskach, o niedoli, jaka ich czeka — i dodaje: „znając
Twoje zapatrywania, jestem pewną, że roześmiejesz się ze wszystkiego, z obaw
moich..." Kiedy indziej list taki rozbudziłby we mnie nerwową złość, wszystkie
drapieżne boleści, wywołał szeregi aksjomatów — dziś łechce on tylko moją dumę.
Tak, dumę i jakieś podluteńkie ukontentowanie, że nareszcie zobaczę ją w
nieszczęściu, że ja może stać będę wyżej i wesprę ją, i tych, kogo nienawidzę.
Ileż to tysięcy razy marzyłem o tym, ile tysięcy razy wściekle kąsany byłem
przez ten filozoficzny spokój pana Leona, przez jego pewność siebie, przez
dostatek wreszcie, jaki mię kłuł w oczy i spychał w przepaść nędzy, oddalając
przez to od Heleny. Ach, zobaczyć ją w niedoli i móc dołożyć wszelkich sił,
wszelkich środków, wysileń, poświęceń, aby im pomóc — i zemścić się na całej
przeszłości za jednym zamachem!
7 XI (środa).
Koniec.
Wczoraj zjawił się u mnie młody dżentelmen w angielskim haweloku *, elew mój
niegdyś — p. Zaborowski *, z propozycją kondycji na wieś. Warunki: „około 25
rs." miesięcznie, koń do jazdy, wszelkie tzw. „wygody", pokój osobny, masa
świeżego powietrza... Do nauki są następujące istoty: panna szesnastoletnia
(sic!), posiadająca język angielski, francuski i niemiecki i nie umiejąca
zupełnie pisać ,po polsku. Obowiązek mój polega na nauczeniu jej umiejętności
pisania i czytania po polsku, na wyłożeniu prawideł stylistycznych i
zaznajomieniu z literaturą. 2. Młody dżentelmen, który ukończył (?) cztery klasy
gimnazjum realnego. Tego wdrożyć w czytanie rzeczy wartościowych, gdyż zajmuje
go jedynie beletrystyka. Przyjąłem i w sobotę o godzinie 5 po połudn. jadę do
owej Oleśnicy, gub. kielecka, powiat stopnicki.
Postanowienie to łamie cały szereg urządzeń, jakie już
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
l
w Warszawie budować sobie zacząłem, wykoleja mię z wytkniętej drogi i zwraca na
zupełnie inną, na diametralnie przeciwną.
Oto zaczęliśmy brać lekcje francuskiego od mr Tisseranta, znakomitego metra.
Było już lekcyj tych kilka i zmusiłyby mię były do wyuczenia się wreszcie tego
języka. Teraz zaś na głębokiej wsi będę musiał być znowu pod tym względem
samoukiem. Następnie: zacząłem wchodzić w towarzystwa, a raczej w stowarzyszenia
kobiece, spokrewnione duchem1 działalności z p. Haliną Jasieńsiką *. Koniec
końców byłbym jednym ze słuchaczów na wykładach Chmielowskiego, Korzona,
Smoleńskiego, Dawida, Bema i innych.
Dalej: w przyszły wtorek miałem mieć pierwszą lekcję literatury u rzemieślników
i agentów kolejowych w liczbie 8. Prześliczne te wykłady (bezpłatne naturalnie)
miałem prowadzić ja z Wackiem tylko, a więc urządzilibyśmy byli możliwie
najlepiej propagandę naszych świętych idei. Nieodżałowana szkoda!
Dalej: w sobotę miałem mieć pierwszą lekcję literatury u uczniów szkoły
rysunkowej. Beze mnie zawsze ona chromać będzie, gdyż faceci są dostatecznie
dobrze przygotowani, a ludzi fachowych do nauczania brak.
Wreszcie jest to najbardziej sprzyjająca pora, kiedy mogłem wejść w świat
literacki przy pomocy Bem.;, kiedy można by nareszcie zacząć pracować w kierunku
literackim, skończyć z idiotycznym eklektyzmem przekonań.,. Cóż jednak począć?
Żyć trzeba, a środków życia nie zdobywa się siłą woli. Trzeba jechać do
Oleśnicy...
Żal mi Warszawy! Jej życie rozbudza się właśnie w tej chwili, gdy trzeba nii ją
porzucić. Dzień 29 listopada zapowiada się świetnie, przygotowują się rozprawy,
zaczynają już
1 W autografie: z duchem.
WARSZAWA, 1888
287
dyskusje i rozprawy, manifestują zapatrywania. Co dzień przybywa jakaś książka,
jakaś proklamacja, jakiś ruch odrywa cię od rzeczy, nad którą pracujesz. Myśli
obiegają koła szerokie z błyskawiczną szybkością, i to życie wre, kipi, szumi,
aż odurza. A sztuka, a świeży „Kurierek" z powieścią Sienkiewicza *, a wieczór
sobotni, spędzony w swej cukierni nad świeżymi piśmidełkami...
Nasz pokój, wymalowany na kolor kanarkowy, ma okna wychodzące na ulicę. Po
drugiej stronie ulicy stoi Szpital Dzieciątka Jezus *, tuż przed oknami mamy
teatr anatomiczny * i kliniki. Ulica Zgoda ma niezliczoną ilość sklepów z
trumnami, co dzień wychodząc na ulicę możesz spotkać się z dwoma fagasami, jacy
niosą świeżą domowinkę * do szpitala. Tłumy studentów wchodzą i wychodzą z drzwi
naprzeciwko — z klinika. A dalej widać nieskończoną ilość kamienic [. i wieże
kościoła Świętego Krzyża. Za nie zachodzi słońce... Lubię siedzieć w oknie i
patrzeć na te wieżyce wysmukłe, niby ręce wyciągające się z tego miasta ku
niebu.
A swoboda nasza! Stara Józiowa, przynosząca nam samowar i poranny numer
„Kurierka" — szkoda jej. Tyle zawsze nagada niepotrzebnych rzeczy na temat
naszych butów, mrozu, samowara, cukru... Wieczorki koleżeńskie, gdy Skowron
śpiewa cudowne piosenki, czasami knajpka u cioci Kowalew-skiej, gdzie tłumy
studentów zapijają się piwem i ślepy An-toś gra odwieczne walce...
Historia naszego kraju z ostatniego wieku — to historia formowania się różnych
grup społecznych, które chciały, a nawet usiłowały wytrącić berło rządów
społecznych z rąk wielkiej własności ziemskiej. Niedołężnymi były owe grupy,
nieszczęśliwym też był przebieg dziejów — a ostateczny rezultat zawdzięcza swe
pochodzenie zewnętrznym raczej uderzeniom, a nie siłom, które w łonie samego
społeczeństwa powstały.
Zdawało się, że demokracja polska potrafi zaprowadzić „kraj" do ożywczych źródeł
myśli europejskiej, tymczasem stało się na odwrót. To myśl demokratyczna
skarłowaciała u nas, zastosowując ł przystosowując się do miejscowych warunków.
Jak u schyłku wieku zeszłego sta-
288
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
rano się zreformować kraj za pomocą „zwierciadła poczciwego człowieka" —
szlachcica, tak w pierwszej połowie naszego wieku chciano wyleczyć nas ze
szlachetczyzny za pomocą demokracji szlacheckiej. Przeciw magnaterii i Targowicy
postawiono „stateczność" „majętnego" szlachcica, posłusznego królowi i gotowego
uszlachcać bogatych mieszczan.
„Kwartalnik Walki Klas" (Genewa 87)*
Wczoraj spotkałem na ulicy Manię Z. Dawna miłostka odnowiła się, a raczej
odnowiły się dawne pozory. Chodziliśmy ze dwie godziny po Marszałkowskiej, po
Nowym Świecie, aż do całowania się na wschodach. Utyła troszkę, inaczej nosi
włosy i wyładniała. Jest weselszą niż na dawnych rendez-vous, gdy to mruczała
tylko złowrogo i gadała mi perory. Obiecuje teraz pisywać do mnie, bylebym ja
pisał raz do niej poste-restante Maria Zet. Zresztą zmarzły nam obojgu nosy,
więc poszliśmy do domów — tym bardziej, że mnie czekała lekcja francuskiego.
Kilka razy spotkałem pannę Zofią Huisson. Kochana nasza patriotka powitała mię
uśmiechem, o jakim nie marzyłem. Na Skarb Narodowy regularnie płaci.
Czytałem utworki poetyczne panny Marii P. Lekkość rymowa przechodzi czasami aż
w... bezsens. Naśladowanie Ko-nopnickiej, troszka błędów gramatycznych — lecz
jest swoboda rymów mogąca wydać owoce. Coś z tego ma drukować „Życie".
Z Jasiem N. dysputy filozoficzne. Czytał mi i darował swój dziennik
filozoficzny. Przeczytałem go i po literacku (czytaj: po złodziejsku) spożytkuję
te wzniosłe zasady, oparte na formułach mechaniki i analizy... do szkiców
humorystycznych. Lubię drwić z idealizmów ludzi młodych.
Jaś mieszka ślicznie. Co za pokoik! Okno wychodzi na
sil
RATUSZ W STASZOWIE
OLEŚNICA, 1888
289
Aleje Jerozolimskie, widać mnóstwo fabryk, ogrody nad Wisłą, Wisłę i powiśle aż
do lasów, bliżej widać wieżę meczetu * i cudowne miejsce: szpital Łabaja... Z
Jasiem mamy korespondować zaciekle, rozwiązywać zasady i filozofować aż do
wymiotów. Jak on mi ufa! A ja? Ja śmieję się ze wszystkiego i z niego, udaję i
gram komedie... gorzkie.
13 listopada (wtorek). Oleśnica.
Z Warszawy wyjechałem w sobotę o godzinie piątej po południu, a stanąłem tutaj w
niedzielę dopiero o godzinie 12 w nocy. Jechaliśmy z p. Jarosławem na Koluszki,
Kielce, Chmielin>iik i Stopnicę... aż do Oleśnicy prawie bez przerwy, byłem więc
bardzo znużony jeszcze wczoraj.
Nigdy jeszcze może nie żegnałem Warszawy z takim żalem i smutkiem jak wówczas.
Otwierało się przede mną życie czynne i energiczne, literackie, niezmiernie
zaciekawiające, byłem w przededniu zawarcia najrozmaitszych znajomości nowych,
mających mi posłużyć do dalszego kształcenia się... Wszystko się zerwało nagle.
Wacek klął na czym świat stoi, choć objął po mnie przezacną korepetycję na
Zjeździe. Wymyślał mię Jaś S., Jaś Z., Jaś N., szczególniej zaś Bielas*. Jedne
miałem odpowiedź: cóż robić?
Załatwiwszy wreszcie sprawę przeróbek tużurków i surdutów, pożyczywszy
pieniędzy, pożegnawszy braci sokołów *, miałem Wyjeżdżać. Poszliśmy z Wackiem
wypić piwa na pożegnanie. W piwiarni zagrała muzyka —: i co? Śpiew Stefana ze
Strasznego dworu... Wacek pluł ze złości, mnie było smutno nie mniej. Poszliśmy.
Wacek i Stacho odprowadzili mię na dworzec Wiedeński. Dobry Wacek, poczciwy
Wacek!... Jest w jego charakterze ooś z charakteru Heleny... Mam przyjaźń ludzką
— aż nią tym smutniej tylko. Gwiznął pociąg, ruszyliśmy. O, rozmowo z młodym
dżentelmenem, który stara się bawić cię rozmową literacką, popisuje się ze swą
znajomością kilku wierszy Syrokomli, zanudza cię dysputami, prawi o ateizmie,
ponieważ gdzieś od kogoś słyszał, że
19 — Dzienniki t. V
290
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
•stS
jesteś ateuszem — a chce ci się myśleć, zamknąć w sobie i patrzeć na
przelatujące za szybą wagonu pasy iskier...
W Koluszkach dałem tragarzowi pieniądze na kupienie biletu do Kielc. Na parę
minut przed odejściem ipociągu przynosi mi on bilet... do Iwangrodu z awizacją
na rzeczy, jakie wyprawił tamże. Piekło! Pędzę do najrozmaitszych dygnitarzy
kolejowych, przedstawiam im całą tragiczność sytuacji i spotykam, o nieba! —
wzgardliwe milczenie oraz obojętne poruszenia ramion. Robię awanturę! Awanturę
serio! Pan zawiadowca poprawia binokle i zaczyna oglądać mój bilet, ja wznoszę
głos do potęgi deklamacyjnej, wzywam na świadectwo ludzkość jęczącą w przemocy i
biję pięścią w stół. Pan zawiadowca wychodzi na chwilę i wraca z nowym biletem,
osobowym i na rzeczy. Oddycham. Tymczasem pociąg, jakim mam jechać, zaczyna
gwizdać. Mój towarzysz robi drugą awanturę z konduktorami, perswadując im, aby
wstrzymali pociąg, gdyż beze mnie niepodobna przecież jechać. Pędzę przez most
jak wściekły koń, potrącam jakiegoś Żyda, wreszcie dopadam do wagonu, siadam i
ziaję...
W Kielcach byłem u macochy bardzo krótko, gdyż o dwunastej już wyjechaliśmy.
Szkapięta najęte, wóz na jakie ośm łokci długi, zimno piekielne. W karczmie r>od
Chmielnikiem popasamy, we wsi Janina znowu popasamy, W karczmie jest zimno
piekielne. Izba ogromna, oświecona jedynym kagankiem naftowym, za szynkwasem
siedzi Żyd€'k, mało zwracając uwagi na nas. Zaczynają schodzić się chłopi,
przeważnie parobczaki. Ponieważ towarzysz mój nie ma zarostu, a nosi długi
hawelok, biorą go tedy za kleryka i mówią z nami tylko o księżach. Znać, że
schlebiają... Zjawia się kilka pijanych bab, które śpiewają przepijając do
chłopów w wielkich czerwonych magierach, podobnych do poduszek. Chłopi milczą
poważnie, czasami tylko rozkraczają nogi i śmieją się półgębkiem z zalotnych
śpiewek babskich.
Jedziemy dalej, marznąc przeraźliwie, konie prawie ustają, mróz pod kołami
skrzypi. Jedzie się przeważnie lasami.
OLEŚNICA, 1888
291
Senne oczy widzą w krzakach i zaroślach obsypanych śniegiem jakieś potworne
istoty, jakieś bajeczne cielska, na chwilę imaginacja olśnioną jest i trwoga cię
zdejmuje... Szare przestrzenie pól zlewają się z otaczającymi je lasami w plamy
bezbarwne, obrzydłe; bliżej rozpoznajesz zagony wyłaniające się spod śniegu,
czepiasz wzrok na sznurach prątków zwieszających się z brzóz przydrożnych.
Drzemkę zmienia, przerywa chyba, jakieś szturchnięcie o kamień, które wywołuje
tę ewentualność, że jeśli nie przytniesz sobie zębami końca języka, to na pewno
uderzysz głową o głowę towarzyszącego ci dżentelmena.
— Przepraszam najmocniej!
— A, przepraszam...
— To ja raczej przepraszam...
— O... przepraszam...
Wreszcie... Oleśnica. Zajeżdżamy przed ganek. Jedno okno jest oświetlone. Serce
zaczyna mi bić tak, że dziwię się, jakim cudem nde krzyczę o ratunek. Dżentelmen
otwiera drzwi, wchodziemy. Jest przedpokój — czuję pod nogami rogóżkę i
przychodzi mi na myśl, że nie może to być przecież nic innego, tylko przedpokój,
jeżeli najwyraźniej czuję pod nogami rogóżkę. Słyszę głosy kobiece... Jehowo!
Dżentelmen wpycha mię do salonu, gdzie jest ciemno. Mam ochotę ubrać się na
powrót i odjechać. Diabli mię tu przynieśli! — myślę z systematycznością. Po
chwili zjawia się drab z lampą, za drabem zjawia się — śliczna kobieta. Jasna
blondyna z rysami klasycznymi, w nocnym szlafroku, jaki uwydatnia piersi bez
gorsetu, młoda i diabelnie ponętna. Widzę to już wtedy, gdy stoi we drzwiach i
przygląda mi się bystro.
— Pan Ż., moja siostra, Józefina B.* — mówi dżentelmen.
Składam genialny ukłon, zgadzam się na propozycją jej zajęcia miejsca na jednym
z foteli i wlepiam w nią barani wzrok. Ona przygląda mi się jeszcze, lecz wie
już, że się podoba. Mówi szybko, niedbale, urywkowo, wyniośle. Kładzie akcent na
ostatniej zgłosce wyrazów.
J9»
i
i
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
Po chwili wchodzi moja przyszła uczennica, panna Łucja. Dziewczątko ładne,
piętnastoletmie, z niezmiernie długimi warkoczami, chuda, cieniutka,
przejrzysta, zażenowana. Nic nie mówi i nie patrzy na mnie. Twarz ładna, lecz
bezmyślna, z odcieniem melancholii panien, przeczuwających zaledwie, że będą
kobietami. Wreszcie mr Zaborowski — pan.
14 XI (środa).
Oleśnica leży śród równin ogromnych, pochylających się ku Wiśle. Wisła stąd o
milę, Staszów o milę, Kurozwęki o dwie, Stopnica o milę. Najbliżej leży — Boże
odpuść — Pacanów. Miejscowość monotonna i nudna, ziemia nędzna, lasów dużo, ale
daleko leżących. Sama Oleśnica stanowi miasteczko w guście Kurozwęk, drewniane,
biedne. Za miastem dopiero — sam dwór. Otaczają go ze wszystkich stron grupy
sosen i wierzb, tworząc coś w guście parku. Pośrodku podwórza stoi dwór długi i
niesymetryczny, nią on po obu swych końcach dwie „górki" w kształcie dwu baszt.
W jednej z takich ja mieszkam. Wejście jest zupełnie osobne, wprost ze dworu po
schodach. Wchodzisz na balkonik z weneckim oknem, z balkoniku cło przedpokoju,
stąd do samej komnaty. Ma ona trzy okna, x 'sioi/ch środkowe jest górną częścią
drzwi prowadzących n; drugi balkonik, nader ładny prawidiopodobnie w lecie. Tuż
za nim stoją, zaglądając do okien, duże czarne świerki. Mam łoże, dwa stoliki,
piec, stołek, miednicę i Szymka z oberwanym rękawem do usługi. Przychodzi rano,
w piecu pali, buty czyści i przynosi do łóżka herbatę. O jedenastej mam godzinę
lekcji literatury z panną Łucją, o dwunastej obiad, od drugiej do trzeciej
.znowu lekcja historii i od siódmej do ósmej lekcja literatury z panem Janem.
Pani B. odjechała następnego dnia do Kotuszowa. Ciekawym, czy mi się uda
romansidło?
OLEŚNICA, 1888
293
15 XI (czwartek).
Moja uczennica dziś choruje na gardło, lekcji więc nie ma. Ach, ta uczennica! Od
niemowlęctwa uczy ją po francusku, po niemiecku i po angielsku panna Graess, nie
umiejąca słowa po polsku. Panna Łucja przywykła myśleć po francusku przeważnie.
Gdy mówi po polsku, tłomaczy sobie każde zdanie w myśli z francuskiego. Nie
potrafi opowiedzieć najprostszego wypadku, gdyż plączą jej się wyrazy i brak
słów. Czytanie po polsku męczy ją i nuży, gdyż musi zmieniać nieustannie,
wskutek mych uwag, akcent, powtarzać wyrazy, zmieniać brzmienia nosowe na
polskie on, om itd. W dyktandzie pisze rap. ,,na łebie kognskiem znaj-dujon sień
itd." Biedne dziewczątko! Wstydzi ją to i żenuje.
A literatura! Usiądą poważnie na krześle, opiera o poręcze swe szczupłe ramiona
i słucha, czas od czasu kiwając potakująco głową podczas mojego opowiadania o
Dytmarze i Gallusie. Przy wyrazie „Kadłubek" — tłumi rozmaitymi sposobami
szczery śmiech. Zaręczam, że z całego mojego wykładu pozostaje jej w pamięci to
jedyne nazwisko, i to ze względu na jego komiczność. Czasami ma niekłamaną chęć
przerwania tej uroczystej lekcji i pójścia na spacer, po białym śniegu, między
sosnami, gdzie spacerują poważnie dwie kury... Ja sam zaprowadziłbym ją tam,
kazałbym jej dużo biegać, gimnastykować się, a niechajby się uczyła wtedy, gdy
zechce.
Do usługi ma prostą dziewczynę wiejską, z którą rozmawia chętniej -niż z panną
Graess. Dwa życia spotykają się tutaj i ścierają, dwa światy: ten, do którego ją
sposobią — wytworny, dobrze wychowany, mówiący po francusku i po angielsku,
zimny, monotonny, nudny, jednaki zawsze; i drugi — rubaszny, prosty, chichoczący
z byle czego, trywialny. Wolałaby ten drugi, lecz lęka ,się kazań panny
Graess... Panna Graess jest nadzwyczaj podobną do George Sanda: to samo
uczesanie włosów, rysy i inteligencja malująca się w oczach. Siedzi na moich
lekcjach sztywna, zasłuchana
'imfss
294
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
w niezrozumiały potok wyrazów, jaki wyrzucam. Czasami kiwa głową twierdząco, gdy
wypowiadam wyraz znajomy jej z brzmienia: kronika, chronologia, logika,
gramatyka.
— Oui — szepce wtedy — gramatigue, logigue...
Pan Jan skończył podobno coś w gimnazjum realnym, ale tak nic nie umie, że włosy
stają na głowie. Ma lat 21, brudne zawsze ręce, długie buty, bekieszkę i harap.
W jego pokoju wisi mnóstwo uzd, troków, dwie dubeltówki, siodła, rapłery,
rewolwery, munsztuki, torby myśliwskie, jest dosyć kwiatów, jakiś album, rysunki
świeżych maszyn, łby sarnie, wypchane jastrzębie i skóra wilka, jakiego zabił.
Jest silny ogromnie, żylasty, śniady. Oczy ma bystre, ruchy sprężyste i giętkie.
Jak go męczą piekielnie moje wykłady — opisać trudno. Myśli z pewnością, gdy ja
mu twierdzę o opolu i urządzeniach społecznych, gdzie jutro jechać na polowanie.
Trzyma ogromne stado psów — wyżłów, chartów, ogarów, kundlów, pudlów, pinczerów.
Podoba mi się: szczery jest i z niego może być człowiek. Teraz poluje całymi
dniami ze szwagrem — panem B.
Wieczór prześliczny. Księżyc świeci między sosnami, jakby się krył w tumanach
dymu. Na śn,egu w ogrodzie leżą olbrzymie, długie cienie tytanicznych sosen. Na
zamarzniętej powierzchni basenu odbija się księżyc — widać daleko pola białe,
oświetlone, niezmiernie białe. Jaka nieprzerwana bolesna cisza, żadnego dźwięku,
żadnego odgłosu, jakby śmierć szła po ziemi. Drzewa stoją nieruchomo od
wierzchołków do korzeni, światło księżyca odbija się w migocących, omarz-niętych
igłach sosen, świeci miliardami iskierek na ogromnej śnieżnej przestrzeni. Mróz
skrzy się. Jestem sam na moim pięterku — czytam Larika...
17 XI (sobota).
Rozdzielam mój czas między lekcje literatury, uczenie się francuskiego i nudy.
Nie mam żadnych książek do czyta-
OLEŚNICA, 1888
295
nią — toteż rozpaczliwe jest nieraz moje położenie. Chodzę po moim pokoju i
marzę o dziewczynach, jakie przechodzą drogą poza ogrodem. Co robić? Pisać się
nie chce, mówić literalnie nie ma z kim. Kobiet nie -ma żadnych, elewka jest
zahukanym dziewczątkiem, zresztą do prostowania złych ścieżek wychowania tak
mało mam talentu, że wolę się z nim nie produkować. Pan Jan poluje po całych
dniach, zwykle przed wieczorem dopiero zjawia się, niosąc dwie, trzy lub więcej
kaczek. Wtedy zaczynamy lekcją. Dziś zadałem mu małe wypracowanie o Skardze. Co
napisał! Czytał na parę minut przedtem ów życiorys i napisał za chwilę, że
Skarga uwłaszczył chłopów w Królestwie Polskim. Zresztą dobry to chłopak,
otwarty, szczery, prostoduszny, żwawy i dziarski.
A pan Z.? Można by o nim kroniki pisać... Piszmy tedy kroniki. Pochodzi ze
starej rodziny. W r. 1530 Stanisław Za-borowski pisze pierwszą gramatykę, Jan,
biskup chełmski, jest sekretarzem Zygmunta Augusta, Tymon Zaborowski, poeta,
jest stryjem mego chlebodawcy. Pan Gustaw Z. ożeniony był z hr. Turską, a więc
jej zawdzięcza szereg portretów najrozmaitszych hrabiów, hrabin i hrabianek,
jakie zdobią jego salę jadalną, biskupów i twarzy zamazanych naj-nędzniejszymi
pędzlami z podpisem jednak grubo malowanym: hr. Rostworowski-Wasiutyński — z
hrabiów Tarłów hrabina Turską itd., itd. Uwagę zwraca jeden z tych portretów —
mianowicie portret mężczyzny w stroju kawalera maltańskiego*, o wzroku
przejmującym i dumnym.
Mój chlebodawca ma lat pod pięćdziesiąt, czerni włosy, twarz starzejąca się,
policzki na szczękach obwisają. Rysy przypominają mi rysy mojego ojca. Ta sama
łagodność w nich, niezmierna miękkość, dobroć, ten sam krój prześlicznego nosa,
układ brwi i pańska nieruchomość całej twarzy. Oczy tylko inne —
jasnoniebieskie, wybladłe, otwarte, marzące. Wąsy małe zwieszają się nad
łagodnie układającymi się ustami. Ubrany zawsze wytwornie, trzyma się prosto
296
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
i posiada nadzwyczajną elegancją ruchów, jakby płynność, jakby sprężystość.
Stara się być jeszcze zwinnym i elastycznym, zawsze wyprostowany, ułożony w
pewną pozę i mógłby służyć za wzór elegancji dla synów, wrzeszczących,
plujących, rozkraczających nogi i rozdziawiających usta. Jego ręce, paznokcie,
mankiety są zawsze czysto utrzymane, w rozmowie nawet ze służbą jest
ugrzeczniony po pańsku.
Wychowuje się przy jego boku i na jego kolanach mały chłopak trzechletni, Józio,
łobuz i krzykacz. Sam pan Z. nie oznajmił mi, kto to jest, lecz jeden z synów
nazwał go dzieckiem nieprawym jakiegoś rządcy i dziewczyny wiejskiej. Pan Z.
jest zakochany w tym dzieciaku: je to z jego talerza, podkręca mu wąsy, bije go
po nosie, wsadza mu palce w kawę, grymasi, sypia w jego pokoju, robi bezkarnie
nieporządki w salonie. Dziecko chodzi często z panem Z. ,,do mamy Uliny", która
obecnie jest chorą i doznaje od „pana" najłroskliwszej opieki. Wszystkie dzieci,
lokaje, służba jak najuniżeniej traktują dzieciaka, pieszczą go, całują — wolno
mu wszystko mówić, wszystko robić, co zechce, nikt nie ma prawa go skarcić,
czego nigdy nie dopuszcza się i sam pan. Dziecko musi być dzieckiem pana Z.
Szczególne zjawisko, nadzwyczaj dodatnie, gdyby nie zaćmiewała go następująca
rozmowa:
— Józiu — pyta malca pan Z. — czym ty b<idziesz?
— Lotajem...
— U kogo?
— A u pana.
— Nieprawdaż, panie Ż. — zwraca się do mnie pan domu — że dla chłopa
najwłaściwiej, gdy zostaje w swej sferze, trocha wykształcenia wykoleja go i
psuje?
— Tak, trocha wykształcenia — być może, że psuje, ale bywają wyjątki, że
całkowite bywa udziałem ludzi, jacy wyszli ze sfery chłopskiej. Zresztą —
światło rzadko szkodzi.
Wszyscy poczynają naraz dowodzić mi, że wykształcenie czteroklasowe bezwarunkowo
psuje ludzi, dają przykłady
OLEŚNICA, 1888
297
i mają miny ludzi pewnych swego na zasadzie mojej miny, prawdopodobnie
wyrażającej porażkę zupełną.
Do czego prowadzi tego rodzaju postępowanie? Wychowywać nieprawe swe dziecko
jawnie, na równych prawach z naturalnymi dziećmi — rzecz aż wzniosła; ale
wypieszczać je, rozgrymaszać gwoli zadowolenia miłości ojcowskiej, bawić się nim
jak psiakiem, psuć dobrocią, ukazywać inny świat, paść cukierkami, pozwolić
chodzić po dywanach i parkietach po to jedynie, ażeby, przywykłszy od
dzieciństwa do salonu i sprzętów wytwornych, było dobrym lokajem przy osobie
ojca lub brata — jakaś niska i przy naszych, może krzywych pojęciach potworna
rzecz. Dziko to wygląda, śmieszy i wzbudza jakiś żal tego dziecka. Nauka temu
chłopcu zaszkodzi, według nich, ale psucie go nie zaszkodzi. Zresztą — nie znam
zamiarów pana Z., lecz uważałbym "go za zacnego ł iście postępowego człowieka,
gdyby Józia kształcił i wychowywał na równi z panem Janem i Jarosławem. Tylko
nie zdaje mi się to...
Pan Z. jest sobie płytkim człowiekiem. Zajmują go męty arystokratyzmu, cała
brzydota znaczenia szlachty w pojęciu kasty rządzącej, czoła narodu, zajmują go
związki i genealogie, rzeczy lekkie i błahe. Prawdopodobnie przekonań żadnych
nie ma, choć będąc obecnym na jednej z moich lekcji historii, oświadczył, że
„bezwarunkowo liberum veto zgubiło kraj"... Nie wierzy w nic, ale jest to
wstrętna niewiara zza kieliszka wina i porcji befsztyku, materializm ludzi
głupich i pustych, którzy nie chodzą do kościoła, bo to rzecz nudna, a gdyby
zapytać ich, dlaczego nie wierzą — umieliby odpowiedzieć jedynie, że wiara to
głupstwo. Zaletą w panu Z. jest łaskawe obchodzenie się z ludem. Każdy może z
nim mówić bez obawy otrzymania w papę, można widzieć chłopów, imających ze
dworem nieustanne stosunki, życzliwie przyjmowanych w... przedpokoju.
Co za hece opowiadają o panu Z.! Miał jakoby stosunki kazirodcze z córką swą,
obecną panią B. Miało pono urodzić
się dziecko, które zakopano w ogrodzie... Pani B. miała rzeczywiście wypadeczek
przed ślubem — któż jednak wie, czy ów Józio niie jest wnukiem pana Z.?
Słyszałem już dawniej, że pani B. romansowała swojego czasu z totumfackim papy —
Kubą.
Ów pan Kuba jest charakterystyczną postacią. Młody, o twarzy małpiej,
czarnej, niski, komiczny. Całe czoło wygina mu się ku nosowi, brwi idą ku kątom
czoła, usta maleńkie chowają się w cieniu dużego nosa. Marne wąsika
powykręcane misternie sterczą jak dwa szydła w kierunku oczu przebiegłych,
złośliwych, o aroganckim i podłym wyrazie. Kadłub króciutki siedzi na cienkich
nogach, wygiiętych jak chomąto. Chodzi w krótkim kubraczku,
przepasanym pasikiem żółtym, w obcisłych spodniach i butach długich. Szyję
obwija czerwonym szalikiem i na główkę kładzie czapę baranią, wysoką
a czubatą. Postać ta ma prawo siedzieć w pokoju jadalnym przy stoliku, gdzie się
stawia SE-mowar, wchodzić do sali i stać w kącie, odzywać się, gdy mu się
spodoba, czasami nawet z dowcipem lub alegorią. Lokaje tytułują go „panem
rządcą", pan Jan poluje z nim, pan Jarosław zwykle daje mu pięścią w kark, pan
Z. poru-cza mu załatwienie wszelkich interesów wszelakiej natury— czemuż by więc
pani Józefina nie miała z nim romansować? Słyszałem od Sfcowrona, który w
pierwszym roku po wstąpieniu na uniwersytet był tu korepetytorem, że pan Z.
używał owego pana Kuby jako pośrednika w sprawach miłosnej natury: obłapiali
jedne i te same dziewczyny — naturalnie pan pierw, wielkorządca później.
Między panem Z. i panią Józefiną zauważyłem stosunek serdeczny, rodzinny, czysty
i wzbudzający w mym samotnym jjercu zawsze uczucie zazdrości. Wprost nie mógłbym
w podłość do takiego posuniętą stopnia uwierzyć, niepodobna byłoby patrzeć na te
twarze. Pani Józefina ma twarz zagadkową co prawda: pod maską pustego,
głupowatego śmiechu kryje się ten rodzaj troski, jaką widzieć można czasami
ii!.,;
OLEŚNICA, 1888
w twarzach obłąkanych. Świadomość bezwiedna, wgryzająca się w rysy, w
skład ust, pełzająca koło ust, wysuwająca się z każdej zmarszczki jak czerw
zgryzoty. Lecz że jest to twarz bardzo piękna — więc porzućmy psychologią do
czasu i czyhajmy na jej przyjazd i sposobność zjedzenia cukierków z tego
odemkniętego pudełka. Nudno tu bez kobiet, bez ludzi... Błąkam się po
załatwieniu lekcyj, czytam „Słowo", jedyną drukowaną bibułę, jaka tu istnieje,
chodzę z sali do gabine-diku, z gabineciku do innych pokojów bez końca. Sala
jest olbrzymia, zajmująca pół dworu, ma cztery okna, posadzkę anielsko
froterowaną, dwa garnitury aksamitnych mebli, fortepian, cztery konsole, dwa
stoły, dwie kanapy i piec. Na jednym ze stołów stoi duża fotografia... Fryderyka
III, na drugim Wilhelma II*. To się nazywa w tych stronach: gustowne urządzenie
domu. Obok znajduje się gabinecik z garniturem mebli krytych jasną materią, z
miękkimi fotelami, czekającymi na jakąś ładną kobietę zmęczoną konną jazdą...
Nic, co by zajęło oko, co by dowiodło, że tu mieszkają ludzie inteligentni,
żadnego obrazu, żadnej statuetki: wygląda to jak skład z meblami, jak sklep, jak
pokój istniejący po to, aby pokazać byle dzierżawcy: widziałeś waspan takie
fotele? Przypatrz się — tu jest takich krzeseł 12, a tu 12 takich. W pokoju
jadalnym owe portrety... Nie są to stare płótna, rodem idące, lecz bohomazy,
malowane przez pana Niesio-łowskiego w Kielcach ze starych fotografij. Profan
wchodzi i widzi: bagatela! biskup z brodą w olbrzymich ramach, pani jakaś
obrzydliwa z podpisem — hrabina Turska! Tu nie można smarkać nosa,
ścisnąwszy go palcami...
Dla ludzi z Warszawy, o których doszły wieści, że są ateuszami, ma się tak zwane
„nowe zasady" i namiętne zamiłowanie... deklamacji. Bogowie! Musiałem kiedyś
pani Józefinie deklamować... Maraton.
Powstanie było idiotyzmem, kto to był Syrokomla?, powinniśmy siedzieć cicho,
polować z oficerami, grać w karty z naczelnikami powiatu, Spasowicz jest wielkim
patriotą,
300
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
l
kto nie mówi po francusku, nie należy do łudzą, kto mówi po francusku, należy do
ludzi, mieć wieś pełną nepotów — oto Oleśnica*.
Majątek ten duży dzierżawi Żyd, mieszkający opodal. Panowie polują i mówią do
siebie przy obiedzie po francusku. Pan B. ożenił się z panią Józefiną wiedząc,
kogo bierze za żonę. Kochają się na zabój...
A ród piękny, koligacyjki frapujące, wieś dobra. Czysta Tcrew szlachecka...
Pan Jarosław, który skończył problematycznie cztery klasy u Hillera w Kielcach i
ma zamiar wstąpić na filozofią w Heidelbergu, daje mi czasami zagadnienia
filozoficzne skomplikowanej natury, np. takie: „kto jest większym filozofem —
Sokrates czy Swiętochowski"?
18 XI (niedziela).
Co za nudy! Miejscowość to piekielna jakaś, nikogo nie widać, nikt tu nie
bywa...
Ciemno, straszno, jak w grobie: Mnie tu nuda zabije...
Widzę tylko nieustannie trzech lokai, jacy podają talerze, zmieniają talerze,
wnoszą i wynoszą pieczeni*:. Lokaje różnią się od siebie baczkami, wąsikami d
dystynkcjami: główny jest najdystyngowańszy, gdyż pali tytoń ten sam, co ja śnie
panicze.
Byłem w kościele dzisiaj. Kościół ten sięga czasów Zbigniewa Oleśnickiego.*
Około głównego ołtarza jest tablica marmurowa z napisem łacińskim, rytym
literami gockimi*, mającymi kształt lasek prostych. Napisu tego odczytać nie
mogę. Kościół przebudowują zacierając ślad czystego gotyku, jaki widnieje w
budowie ocalałego prezbiterium, jego okienek wąziuchnych, głęboko osadzonych w
niezmiernej grubości murach, budowanych jakby w celach obrony.
OLEŚNICA, 1888
W ogrodzie istnieją ruiny zamkowe, według podania biorące początek swój jako
zamek z ręki Zbigniewa Oleśnickiego.
Młodzi panowie pokazywali mi dziś dyplom uniwersytecki dziada swego Napoleona
Zaborowskiego z podpisami... Bandtkiego, jako dziekana wydziału prawnego, i
Kazimierza Brodzińskiego, jako sekretarza Uniwersytetu; prócz tego dyplom tegoż
Napoleona Z. na przyjęcie do Towarzystwa Rolniczego z podpisem Andrzeja
Zamoyskiego. Dyplom ów uniwersytecki pochodzi z roku 1827. Pokazywano mi również
bibliotekę, składającą się przeważnie z gramatyk i słowników francuskich.
Znalazłem tam również Przygotowanie się do śmierci Alfonsa Liguori * i z
przyjemnością je czytam.
19 XI (wtorek).
Rozpisałem listy: dwa do Warszawy, do Wacka i Jasia N., i jeden do... panny
Celiny. Pisanie listów jest jedynym znamiennym rysem w ciągu jakich dwu dni.
Książek prawie żadnych nie mam i tu ich brak zupełny.
Czytam Historią o pra-pra-dziadku i pra-pra-wnuku Jeża*. Nosi ona na sobie już
wszystkie wady i wszystkie zalety pisania starego naszego druha. Jest czasami
taki nudny, że aż stękasz, gdy plecie a plecie rzeczy znane, wiadome ci, a jakby
się sadził na oryginalność. Powtarza się i jeszcze wraca, i jeszcze coś dodaje,
a coraz to niezgrabnie j. Język jakby siekierą rąbany, nieoheblowany nawet,
czasami prostacki, przepełniony ogromną liczbą powiatowszczyzn, najrozmaitszych
wyrazów zagadkowego znaczenia, cudackich neologizmów, licho wie po co
powbijanych w tę budowę jak drewniane kołki. Zacznie czasami bajać o jakiejś
karczmie i tyle nagada, napięcie, naklepie, że nie masz najmniejszego pojęcia,
co opisuje. A jednak język ten posiada jędrność żywego, pełnego krwi ciała,
posiada moc żelaza. Jest jak żelazny, mocno zardzewiały pałasz. Gdy patrzysz
nań, wzdymają ci się piersi, serce bije jak dzwon, ręce imają się tej
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
rękojeści i, zapominając o całym świecie, rad byś słuchał, jak świszczę w
powietrzu jego długa klinga. Ów Chorąży — piękny jest. Nieraz łzy ci stają w
oczach, gdy czytasz, jak wychowuje syna, nieraz coś się rwie w piersi, jak
wrzask: „nie pozwalam!" — roztacza nad tobą ramiona ta umordowana, zdeptana
nogami Polska, jakiej nikt tak piekielnie, tak namiętnie nie kocha, jak Jeża
serce. Tu nieraz wargi chcesz zbliżyć do tych kartek i dozwolić na nie kapać
serdecznym łzom. Darujesz mu wszystkie błędy — bo wznosi cię, bo cię upaja, jak
zagrobowe echo Mickiewicza.
Z Jeża schodzi wielki dech męża zahartowanego w stal — na każde serce. Jeżeli
ugryzie kogo, to pod serce i zaśmieje się jak wzgarda. Jest to na tym punkcie,
na tym szczeblu ten umiłowaniec narodu, ta tytaniczna statua z napisem: nigdy
zdania nie zmienił. I jest faTJT^wKIki, tak wspaniały,__że dopowiada:
„spełnienie obowiązku nie jest zasTugą7~~a"~nie-spełnienie jest zbrodnią".
Orzeł, orzeł wielki. On cię nie przekonywuje, ale cię uderza, nie chłoszcze,
lecz bije pięścią między oczy, nie pogardza, lecz pluje w twarz jawnie.
Idealista... Rysuje ludzi, wymarzonych łudził, ani przypuszczając, jacy istnieją
w rzeczywistości. Ani przypuszcza, jak niy jesteśmy bez wyjścia, bez ratunku
podli. Takiego Chorążego niepodobna wymyślić dziś. Zaśmiano by si>j \c głos i
zaprzeczono by istnieniu jego obojętnością samą. My umieramy z wolna,
nieznacznie, stopniowo — i me uratuje nas chyba nic!
W nocy.
Piszę w dalszym ciągu Męty. Jeden z końcowych ustępów napisałem dziś. Co za
przepyszna powieść! Piszę koniec. Cały środek pozostanie do zbadania w czasie
świąt rzeczy na gruncie. Wszak nikt nie powie, że to romantyczne...
OLEŚNICA, 1888
303
y
o l-
3.
1S
fW
20 XI.
Przyjechała pani Józefina. Oryginalna ta twarz zmusza do studiowania jej na
zimno. Pomimo rozmaitych cudactw, jakie wygaduje, pani B. jest inteligentną i
warto by udawać miłość dla niej, gdyby ten sport był bezpieczniejszym w danym
wypadku. Diabły namiętności rozpychają rogami każdy mój nerw. Królestwo,
królestwo za kobietą zdrową, a zdolną wytrzymać dziesięć choćby ofiar
całopalnych! Pani B. dziś wieczorem odjeżdża, mogę więc jedynie obłapiać ją
oczami — a to nie nasyca, lecz żga jeszcze mocniej całą drgającą chmarę nerwów.
Szelest sukni kobiecej, widok kształtu piersi, dotknięcie ręki, kształt
pończoszki, rysunek jakikolwiek — sprawiają, że żyły jak grube baty wychodzą mi
na czoło ł podobnym się staję do dzikiego zwierzęcia, nie do nauczyciela rzeczy
tak niewinnych jak literatura.
2ycie jest komedią dla ludzi myślących, tragedią — dla czujących.
HORACY WALPOLE «
Nie jest to jeden z owych pustych frazesów, pływających po falach zapomnienia
dzięki zgrabnemu zestawieniu słów. Niemylnie, psychologicznie prawdziwie tak
jest. Na mocy tego zdania, jakie znalazłem w Historiijftlozofii_od_Tq(esa do
Comte'a Lewesa*, zaczynam rozumieć matematyczne hipotezy Jasia. Rozpatruję jego
dzienniczek i znajduję tam:
Siły człowieka dwojakiej są natury: jedne, jako przejawy tylko i jedynie
czystego rozumu, jest to więc ta siła wniosków naszej logiki, która ściśle jest
związaną z całym ustrojem naszego mózgu, z całym systema-tem nerwowym; drugie
zaś są to jprzejawy uczucia, nie rachujące się bynajmniej z żadnymi prawąmi,
„kapryine4_nie_daj?|ce_si^jująć i opanować, stojące często w kolizji z siłami
kategorii pierwszej. Jest to walka sił bezrozumnych z inteligencją.
Umysł Jasia rysuje się tu, odmalowuje caluteńka jego natura. Jest on mściwy,
uparty, kapryśny, despotyczny; dla-
304
DZIENNIKI, TOMIK XVIII
czego? — bo „życie dla niego jest komedią". Trzeba pod określeniem ostatnim
rozumieć myśl w nim zawartą: nie odczuwa on nic. Jego pojęcia idą z głowy do
serca, współczucia przechodzą przez przetak klatek mózgowych, litość przede
wszystkim filtruje się w szarej materii mózgu. Stąd zmlienność w gustach.
Możność pisania jest największym na ziemi skarbem. Zdaje się, że ktoś otworzył
drzwi do twej duszy i wniósł tam światło. Na czas pisania stajesz się nie sobą:
uczciwym, szlachetnym, widzisz wszystko jasno, widzisz zebrane przez
dotychczasowe kształcenie się myśli swoje. Bierzesz te, które ci się podoba,
obdarzony jesteś nadzwyczajną pamięcią — systematyzujesz i widzisz, że czynisz
dobrze. Jeśli zechcesz, to pójdziesz jeszcze dalej, chwila jeszcze, a uszykujesz
wszystko w takiej harmonii, że stworzysz obraz rzeczywistego, absolutnego,
niedościgłego w swoim gatunku piękna...
Nagle — drzwi się zatrzasły! Te drugie oczy, jakimi na rzeczy patrzałeś — ślepną
i jesteś człowiekiem przeciętnym, zwykłym, codziennym. Za jednym pociągnięciem
pióra możesz wszystko dotychczasowe zepsuć. To nazy//a się sztuką pisania.
21 XI (czwartek).
Wczoraj w nocy pisałem dalej powieść. Wolno, nikczemnie wolno i niedołężnie
wolno wlecze się ta robota. Czasami mam chęć rzucić wszystko w piec i zostać
gdzieś fornalem — choćby w Oleśnicy.
Czytałem później w nocy Historią o pra-pra-wnuku do końca. •'Jeżyljest
człowiekiem z ramienia Mickiewicza, z ducha jego ślę począł. Obraz ten jest
wstrząsającym. Jak mi się ^przedstawia — napiszę, ale w następnym już dzienniku.
Czytać zamierzam dzieła Hoffmanowej, pożyczone od pan-
OLEŚNICA, 1888
ny Łucji. Głównie dla stylu. Mojego ^nerwowej skakaniny^) nie wyleczę, urywanych
frazesów w periody nie rozciągnę, ścisłością go ^iie_napoję, bo jestem na tym
stopniu, gdy styl wyobraża człowieka, a więc jego inteligencją, wiadomości,
temperament, .przyzwyczajenia i pojęcia o artyzmie — ale marzę o nabraniu
wyrazów *. Będę pisał o tym.
Czytam jedynie „Słowo". Wychodzi tam studium o Sienkiewiczu — hr. Tarmawsikiego
*. Znana historia: wielcy historycy uczuć ludzkich, wielcy artyści, znakomici
pisarze — są, ale krytyków, ale estetyka, ale sprawozdawcy — nie ina ani
jednego. Sąć oni, oj — jest lich dosyć. Tarnowski styl np. Sienkiewicza równa ze
stylem... Kłaczki, ze stylem Szujskiego, ze stylem Kalinki *. Więcej artystów
nie zna. Jego sprawozdanie — to nie metoda, lecz panegiryk, kadzidło z
'subtelnych frazesów, płynących, jak płynie woda. Dopowiadania myśli autorskich,
dopełniania, oświetlania nie szukaj tam, bo nie znajdziesz, a i te uniesienia
nad duchem Potopu przyjmujesz ostrożnie, z rozwagą, bo je pisał Tarnowski, a
wiemy, oo zacz jest, ze studiów nad Krasińskim *, z jego Teki Stańczyka *, z
jego „Przeglądu Polskiego". Biedny Sienkiewicz *.1
1 Ostatnia karta wydarta; zawierała ona — jak można wnosić ze
szczątków przy grzbiecie — tylko luźne, ołówkowe notatki.
20 — Dzienniki t. V
SPIS TREŚCI
TOMIK XVII (29 II 1888 — 12 VII 1888) TOMIK XVIII (17 VII
1888 — 21 XI 1888)
5
161
N
SPIS ILUSTRACJI
s. 4/5 Kartka z tomiku XVII Dzienników s. 16/17 Karta
tytułowa broszury Jeża
s. 32/33 Z Wystawy Muzycznej: Instruments muzyczne krajowe
(„Kłosy" 8 III 1888) s. 96/97 Grób Pięciu Poległych na
Powązkach (W. Jeziorowski,
Album Powązek, Warszawa 1915)
s. 112/113 Ratusz w Sandomierzu (fot. T. Przypkowski) s.
128/129 Widok na kolegiatą w Klimontowie (fot. T.
Przypkowski)
s. 144/H5 Pałac w Kurozwękach (fot. E. Krygier) s. 160/161
Klasztorek w Kurozwękach (fot. T. Przypkowski) s. 176/177 Arkada
mostu zamkowego w Ossolinie (fot. T. Przypkowski)
s. 192/193 Oficyna pałacu w Kurozwękach (fot. T. Przypkowski) s.
208/209 Opactwo w Koprzywnicy (fot. T. Przypkowski) s. 224/225
Wieże kościoła w Sulisławicach (fot. T. Przypkowski) s. 240/241
Pod Kroblicami (fot. T. Przypkowski) s. 256/257 Kościół w
Samborcu (romańska absyda) (fot. T. Przypkowski)
s. 272/273 Ruiny zamku w Ujeździe (fot. T. Przypkowski) s.
288/289 Ratusz w Staszowie (fot. T. Przypkowski)
STEFAN 2EROMSKI
DZIEEft
NOWELE I OPOWIADANIA
1. ROZDZIÓBIĄ NAS KRUKI, WRONY...
2. OPOWIADANIA • UTWORY POWIEŚCIOWE
3. ARYMAN MŚCI SIĘ • GODZINA • POWIEŚĆ O UDAŁYM WALGIERZU • DUMA O HETMANIE
SEN O SZPADZIE • SEN O CHLEBIE • POMYŁKI • WSZYSTKO I NIC • ECHA LEŚNE
• PUSZCZA JODŁOWA • ELEGIE
5. WIATR OD MORZA • WISŁA • MIĘDZYMORZE
4.
POWIEŚCI
1000127531
1. SYZYFOWE PRACE
2. PROMIEŃ
3. LUDZIE BEZDOMNI
4—6. POPIOŁY
7—8. DZIEJE GRZECHU
9. URODA ŻYCIA * __
10. WIERNA RZEKA
11—13. WALKA Z SZATANEM
14. PRZEDWIOŚNIE
DRAMATY
1. RÓŻA
2. SUŁKOWSKI • TUROŃ
3. GRZECH • BIAŁA RĘKAWICZKA
4. PONAD ŚNIEG • UCIEKŁA MI PRZEPIÓRECZKA
PISMA RÓŻNE
1. WSPOMNIENIA
2. PISMA LITERACKIE I KRYTYCZNE
DZIENNIKI
1—5. DZIENNIKI TOM l, JŁJL 4, 5
/W
! W