STEFAN ŻEROMSKI
DZIENNIKI
TOM III
JEDENASTY TOMDZIENNIKA
od 18 listopada 1886 r. do 26 lutego [18]87 roku»
1 Daty na wyklejce wierzchnie] okładki.
Prawdziwe szczęście trwa wiecznie i nie może być
zniszczone.
Wszystko, co nie posiada tych dwu własności, nie
jest prawdziwym szczęściem.
EPIKTET «
Miłość rodzinnego kraju i miłość idei może więc zapewnić możliwe na ziemi
szczęście.
(19 lutego) *
Podobnie jak kochamy matkę, tak samo kochamy ziemię, na której się urodziliśmy,
tak samo kochamy kwiaty, wonie, język i ludzi, którzy z tej ziemi wyrośli; żadna
zaś religia nie jest tak zła, ani żadna polityka tak dobra, ażeby w sercach
wyznawców miłość ową zniszczyć mogła.
HEINE •
Mów: syn twój na sztandarach jak pies się noło-
iył — l choć wołasz — nie idzie — oczy tylko zv;rac<i...
SŁOWACKI L o matki *
Lud oświecajmy.
WASILKOWSKI
Nie trzeba się dziwić, ani gniewać, jeśli Niemiec kolonizuje się na naszych
gruntach, wdziera się w nasze gniazda. Nie dać się! A jeżeli sił nie stanie —
nienawidzić. Naród żyje dopóty, póki nienawidzi. Już tak jest...
EGROT »
18 listopada (czwartek).
Warszawa.
Dalejże, mości fejletonisto * własnego życia! nawiąż przerwaną nić opowiadania,
zanim skiśniesz ostatecznie w rozczynie nudy, pesymizmu, lenistwa — strasznych
tych drożdży, z po-mocą których ma się upiec gorzki chleb: pasożyt!
Tak to — taki wielki pan, jak Bóg, nie ześle ku tobie, ma-leńkiej, drobniuchnej
ludzkiej mikrobie, żadnego promienia wielkości, żadnej napoleonowskiej gwiazdy —
śmiej się gorzkim i głośnym śmiechem [z] niedoli własnej, depc tę ciasną,
stereotypową orbitę życia, z której nie wychodzi się na are-nę świata, a jeśli
się wychodzi — to po to, żeby zbić nos o wielki gmach jakiś, wzniesiony dawno,
wzniesiony przez ludzi i wzniesiony tam, gdzie ty marzyłeś szałas pobudować, l
Niezmienny typie Hamleta, marz nad czaszką Aleksandra * Wielkiego *, rozumuj,
buduj sobie poetyczne, niedościgłe krea-cyjki, stawiaj psychologiczne
kombinacyjki, wykręcaj kruche jak wierzbowa fujarka filozoficzne rozumowańka,
kręć się w tym kole, kwaś się śród nich i noś nos wysoko — boś ty wielki
człowiek! tyś hamletyk, tyś lunatyk wielkich idei, tyś wyższy nad całą tę
hałastrę, spotykaną codziennie na ulicy, w tramwaju, w domu szewca, krawca,
spotykaną na targo-wisku świata, spotykaną wszędzie, gdzie wre walka o chleb,
życie... byt. Co ciebie to obchodzi? Ty znalazłeś nowy typ do powieści, który
siedzi ci w mózgu, który ci sprawia rozkoszny dreszcz?...
Wielki z ciebie człowiek! Encyklopedysta! Z równą łatwością mówisz o tragedii
Shakespeare'a, jak o logarytmach,
8
DZIENNIKI, TOMIK XI
o ruchach komet i układzie społecznym! Cóż tam z tego, że będziesz darmozjadem i
pieczeniarzem — toć deklamujesz przecudnie Słowackiego, a długi ma każdy, a
uczciwie żyć umie tak mało ludzi. Entuzjazm masz za to i psychologiczne
myślenie! Potrafisz dwa miesiące zachwycać się powieścią Turgieniewa lub
Bourgeta * — umiesz burzyć się ogniami zapału ze Słowackim i być patriotą z
Prusem. Ty każdego dościgniesz, ty masz duszę artysty... i wyższyś nad tłum,
ach, wyższy, umią to czuć wszyscy... tylko jednej tej rzeczy, jednej małej,
przestarzałej się naucz: caipe diem "... nazwałbym cię niedościgłym ideałem!
Wczoraj byłem w Wielkim Teatrze na Mazepie. Nie warto chodzić na sztuki, które
umie się na pamięć, gdyż każde niemal słowo razi cię i słuchasz uszyma krytyka.
Zresztą wiele rzeczy razi, gniewa; gniewa na przykład tusza Zbigniewa (p.
Kotarbińskiego), stentorowy głos Amelii (p. Noiret) etc. Wojewodę grał
Leszczyński. Z góry uprzedzony byłem do tej gry jego przez Wacława i Soplicę * —
jednak... oklaskiwałem go z całej duszy. Nie gra on z natchnienia, nie ma sią
przed sobą twórczego artysty, który kładzie Y/ rolę całą duszę, ale bądź co bądź
grał on do zdumienia dobrze. Gdy w czwartym akcie wybiega za scenę, by widzieć
trupa syna, gdy wraca ze skrwawioną chustką, gdy rzuca ją w twarz Amelii, gdy
drze pas wobec króla z wściekłości, zjawia się w pokoju żony ze służbą i rzuca
pierwszy raz obelgę — grał prześlicznie... Czuć było wybuch nie sztuczny, moc
słowa piorunową, czuć było ten piorun poezji wielkiego poety. Tylko, gdy umiera
i tańcuje po scenie ł szepce baranim głosem... fi... tam był p. Leszczyńskim z
Frou-Fiou *. Wtedy psuje wszystko... figle wyrabia. Trzyma nóż w górze, jakby
chciał króla i całe jego wojsko zarżnąć, walca tańczy, kozły maga, nogi
zadziera. To ma być boleść człowieka, który dowiedział się przed chwilą, że
zemsta jego jest nadaremną, bo zabił prą-
WARSZAWA, 1886
wie syna i żonę — kochanków, stracił wszystko... Tu boleść winna być cichą i
pokorną. Cóż bym był dał za to, by ten pan tak mi to był odegrał! Jak tu grał
Królikowski? — Pewno nie ryczał.
Pan Kotarbiński jest za gruby na Zbigniewa, choć deklamuje... ładnie. Ale... ja
bym to lepiej odegrał. P. Noiret ma zwyczaj akcentować jeden wiersz, gdy mówi
ich dwa, i jedne sylabą w każdym wierszu. Jest wystraszoną od pierwszego
zjawienia się na scenie. Skazali ją na rzeź — więc czeka nie poruszając się od
pierwszej do ostatniej sceny. Uszczypałbym ją z gustem w jakie dotkliwe miejsce,
gdy tak sterczy jak patyczek, wtedy, gdy mąż mówi jej komplementa w kształcie
„ścierki, kuny..." Jednak p. Kotarbiński i p. Noiret mieli jedne szczęśliwą
chwilę. Miało to miejsce w owej prześlicznej pożegnalnej scenie. Zbigniew żegna
się z początku poważnie. Wreszcie z prawdziwym wybuchem, z ogromnym uniesieniem
rzuca się do nóg Amelii: „Matko! — o matko — bądź zdrowa!" Ona rzuca się w tył:
— pojęła go. Była to chwila, w której grali oni mistrzowsko. Była wyrażona po
mistrzowsku ta skala psychicznych odkryć, geneza miłości zapalającej się w
wolnym aż dotąd sercu, jak prochy iskrą dotknięte — znienacka, raptownie,
gwałtownie, piorunowo, strasznie. Cała straszna prawda była jak na dłoni.
Stworzyli tę scenę. Zrobić to mógł artysta tylko. Tak — bo dusiły mnie łzy...
Mazepa (p. Prażmowski) i Król (p. Rapacki) — dwa to dodatnie czynniki
wczorajszego spektaklu. Rapacki jest niena-śladowany. Każdy ruch wystudiowany;
począwszy od ubrania, skończywszy na ruchu najdrobniejszym — wszystko
artystycznie, skończenie dobre. Choć to rola charakterystyczna, choć nic tam
tworzyć nie trzeba, jednak to wystudiowanie, wydoskonalenie, zbadanie
historyczne — zachwyca. Takim musiał być Jan Kaźmierz. To nazywa się studiować
rolę, by widz znał na wylot kreacją, a ujrzał w niej tysiąc nowych a prawdziwych
szczegółów. Są nimi ruchy, gęsta... Prażmowski odtworzył Mazepę tek, że Słowacki
byłby nim
10 DZIENNIKI, TOMIK XI
zachwycony. Śliczny, zgrabniutki, szykowny, giętki, dowcipny — a szyderski i
dzielny, i uczciwy. Trudno odeń oczy oderwać. Gra do chwili wybuchu z gracją
zbyt może dzisiejszą, salonową, szarżuje cokolwiek — ale rzecz na tym nie traci.
Mazepa był rubaszniejszym, ale dzisiejszemu widzowi trzeba dzisiejszego typu.
Gdy mowa o salonowcu z siedemnastego wieku — my nie możem o nim stworzyć sobie
innego pojęcia, jeno takie, jak je uosobił Prażmowski. Za mało on jest tragiczny
w scenie z wojewodą w ostatnim akcie, nawet za bardzo mało... ale postać jego
mało na tym traci. Ścigamy go oczyma do ostatniej chwili z zadowoleniem. Wiotki,
szykowny i... ładny Mazepa. Sceny z królem wyszły zachwycająco.
Za mną do gabinetu!...
— Bodajeś pękł, eks-kardynale! *
Świetnie, świetnie i jeszcze raz świetnie! Nie tak zapewne powinien być grany na
pierwszej polskiej scenie jeden z najpiękniejszych polskich utworów — ale bądź
co bądź wychodzi się z płonącą głową, odbierasz co tchu palto i wleczesz się
marząc do domu.
W przeszłą sobotę byłem na Frou-Fiou Halevy'ego. Tam Marcello... Ot, artystkal
znakomita artystka. Grę jej pożerasz oczyma, burzysz się wszystkimi nerwami. W
akcie trzecim, czwartym — płacze teatr. Ona ciska w grę całą siebie. Nie myśli o
efekcie, nie patrzy, ona stwarza Gabrielę, stwarza namiętność i wre to, kipi,
wreszcie wybucha, a gdy ona wybuchnie — to przejmuje cię dreszcz, cierpisz i
płaczesz z nią. Nawet p. Noiret gra tam dobrze. Ach, jak demonicznie Marcello
szepce jej do ucha: „zdradzasz mię — kochasz mego męża!"...
Cóż... kiedy p. Leszczyński kwiczy w ostatnim akcie nadprzyrodzonym głosem:
„Gabrielo!..."
WARSZAWA, 1886
11
Ja bym go strasznie walił w kark w tej scenie (lub za sceną).
Widziałem Żółkowskiego w Złotym cielcu *. Tam można się zaśmiać, zasmarkać,
zapłakać ze śmiechu. Grę każdego aktora można jakoś określić — Żółkowskiego
niepodobna. Jego trzeba widzieć. Ta odęta dolna warga, klapiące powieki i
mimika, gdy córka jego gra za sceną, a on takt wybija...
Tatarkiewicz i Ostrowski grają Goldensternów. Rozmowa tych trzech sił komicznych
— doprawdy może choroby nabawić.
Widziałem także p. Ludę i Prażmowskiego w Dzisiejszych * Gawalewicza. [...]
Grają salonowo, choć owa sztuczka p. G. — głupiuteńka jest sobie. Dużo napchane
sztucznych i bomba-stycznych frazesów, czuje się niesmak po przeczytaniu tego;
słuchając p. Ludę (i patrząc na nią) nie czuje się tego niesmaku — owszem,
doznaje się wrażenia, z którego mniej by był zadowolony autor, a więcej
wykonawcy, a szczególniej wykonawczyni...
Wiecznie...* głęboko tendencyjne i mądre Wiecznie — dałoby mi było temat do
myślenia przez długi czas, gdyby nie ta Ludę znów z jej zawracającymi się oczami
i...Szymanowski.
Oj — to „wiecznie"! Smutno, że ono trwa tak krótko, że nie zostaje z niego
prawie nic, bo tylko ciepły popiół, co nawet ostatnie żarzące się węgle gasi.
Nic nie ma — a tak się wierzyło, tak się przysięgało, że tego starczy na zawsze,
że nigdy nie zbraknie, że to trwać będzie wiecznie. „Głupstwo... jest wieczne."
**
19 (piątek).
Rozteatrzyłem się... I dziś, dzięki Soplicy, wróciłem przed chwilą z teatru
Rozmaitości. * Widziałem: Wisnowską w Prze-
12 DZIENNIKI, TOMIK XI
chodniu Coppee'go, * Żółkowskiego w nieśmiertelnym Geldha-bie i Tatarkiewicza w
Świeczka zgasła Fredry. *
Dziwnym urokiem poezji, dziwnym czarem i niepojętym natchnęła ten niezrozumiały
dla nas utwór romantyczny Wisnowska. Ach — i nie-romantyk musi jej słuchać z
zachwytem. Ta jej naiwność dziwy z ludźmi zdolna wyrabiać...
Zresztą ta zawsze drogich tajemnic pełna pc/ezja Coppee'go przystaje jakoś do
tych dzikich ustek i oczu lazarona naszego. * Kołyszesz się tą muzyką, tą
piosenką i nie zważasz na piersi p. Noiret, robiące spazmatycznie jak miechy
kowalskie szmer nieznośny. Coppee i Wisnowska... to cudna rzecz!
Teraz dopiero po Złotym cielcu i Geldhabie wiem, co jest Żółkowski. Pisać o tym
nie można, to tylko da się zauważyć, że wielki tragik i komik taki jak Żółkowski
schodzą się w jednym punkcie: w artyzmie. Z Winklera w tej roli uśmiać by się
można — Żółkowskiego więcej podziwiasz. To artysta.
Tatarkiewicz w Świeczka zgasła potrząsa całyrc teatrem. Jakie to musi być
szczęście dla aktora, gdy on tak wszechwładnie panuje nad tysiącem ludzi... A
niewinne to jest, nie ma tendencji, śmiech szczery bez granic, z niczego...
— Spisz pan?
— Nieeeee...
— Co się stało z karetą?
— Leży na brzuchu i jednym kołem fika... *
Grała i Czaki... Mój ulubieniec Tatarkiewicz nie wykazał nigdy lepiej swych
zdolności jak dziś we wspomnianej ko-medyjce...
Ale to warto by pomówić i o... chemii. Jutro mam anatomią. Zamieniam więc
skalpel krytyka na skalpel przyrodnika i o Darwinie pogadam — ale jutro. Dziś
sdę w senną krainę.
WARSZAWA, 1886
13
Dużo mam pisać o sobie, niezmiernie dużo, tysiąc rzeczy kipi w sercu, kołace po
głowie. Przed godziną śmiałem się serdecznie — teraz smutno po dawnemu... Ot,
głupie życie...
20 XI (sobota).
Zanim zacznę z naturalistyczną prawdą fotografować tu dnie mojego życia — bądę
mówił o uczuciu nowym, o nowej religii mojej, mojej i Jasia N. * Tak, to
religia, to wiara i ufność, i nieodzowna potrzeba, przeżuta w sobie w czasie
ostatnich dni samotnych. Zostały mi z przeszłorocznych czytań Turgieniewa
następujące słowa:
— Więc bardzo kochasz pan swą ojczyznę?
— O... to-jeszcze nie wiadomo. Oto, gdy ktoś z nas umrze za nią, wtedy można
będzie powiedzieć, że ją kochał...
...przed chwilą zapytywałaś mię pani, czy kocham mój kraj? Cóż innego można
kochać na ziemi? Cóż jest tak niezmienne, co tak nad wszelkie wątpienie wyższe,
czemu niepodobieństwo nie wierzyć... po Bogu? I gdy ten kraj potrzebuje cię...
Zważ pani: ostatni chłop, ostatni żebrak w Bułgarii i ja — pragniemy jednego...*
Otóż chcę zaznaczyć, że zabiwszy w sobie wszelką religią, zniszczywszy wszelkie
przywiązania, nie mając zupełnie rodziny, nie mając nikogo, dla kogo oddawałoby
się myśli i robotę każdego dnia, pragnę mieć jakiś w ostatku cel, jakąś otuchę,
którą by można przycisnąć do serca, gdy wiele rzeczy się zbiegnie, by torturować
i łamać życie. Wątpię o wszystkim — nie wierzę w nic. Nie wiem, czy bóg * jest,
czy go nie ma, czy dusza jest nieśmiertelną, i nie zajmuje mię zupełnie ciekawa,
bądź co bądź, myśl, czy jest jakieś istnienie po śmierci. * Ponieważ jest mi to
obojętne, więc wątpię o tym, więc w te rzeczy nie wierzę. Z wyznań i religii
drwię, słowem — nie daję temu, co zowiemy duszą, tego pokarmu, jakiego ona się
domaga w ludziach tego co ja gatunku, w nerwowcach... Tak domaga się nieraz cały
intelekt modlitwy, uniesienia bez granic, cichego szeptu duszy z kimś
14
DZIENNIKI, TOMIK XI
nieznanym, z sercem jakimś nadzmysłowym. Tym sercem, tym wielkim niewiadomym
będzie dla mnie teraz nie bóg, bo go nie znam, nie religia, bo nią gardzę, nie
życie przyszłe, bo o nim wątpię — będzie zbiorowa dusza, widomy bóg, dotykalna
religia i wiekowe życie: — ojczyzna. I naprawdę — wszystkie te źródliska i
ruczaje bijące ze słów pacierza zasłyszanego od matki znajdą tu swe ujście. Nie
jest to nierozsądne, jakby się zdawać mogło jakiemuś młodemu konserwatyście lub
zaciekłemu postępowcowi. Taki człowiek jak ja, który nie raz i nie tysiąc razy
gardzi sobą i popada w mętną i ckliwą rzecz — w pesymizm, musi mieć tam
najgłębiej w sobie tę iskrę, która mu świecić będzie w noce pogardy siebie...
Mam jeszcze tę świętość, to kochane uczucie, to uczucie, o którym nigdy nie
zwątpisz, które nigdy cię nie zawiedzie i nad którym nigdy się nie zaduma twój
sceptycyzm — mówić sobie można nawet wtedy, gdybyś był zbrodniarzem. Ono cię
ułaskawi zawsze, a ono wyższe nad kłamaną miłość Boga. Ach, któż zdoła kochać
Boga, jeśli nie kocha ziemi rodzinnej? I nie kocha się ludzkości, bo to
naciągane — można kochać tylko Polaków. Więc moja ludzkość to Polacy, mój
wszechświat — to moja ziemia, a moi Bóg — to ojczyzna z tym wszystkim, co się w
tym wyrazie rairyka...
Naprawdę bywa mi życie gorzkim -•- może dlatego, że jestem samolubny, a może
dlatego, że je:i;em niedołęgą. Otóż ta myśl, że ja odtąd będę gorącym patriotą,
umila mi smutki. Nie będę żadną wielkością, ale może jakąś, choćby nieznaną i
niepostrzeżoną, kropelką miodu zasilę rodzinny ul, może zrobię coś i z sercem
otwartym mówię, że będzie mi to pociechą. Może to będzie szczególny rodzaj mojej
próżności, ale nie odstąpię odeń. A może jeszcze uśmiechnie się mi los... może
się spełni marzenie Janka...* Wtedy byłbym ogromnie szczęśliwy i wtedy moi
przyjaciele „mogliby o mnie powiedzieć, żem ją kochał..." *
Ja nie rewolucjonista, ja — to nie czyn. Ja, jak mówiłem na pierwszej stronicy —
to refleksja, ja — to psychologiczne
WARSZAWA, 1886
15
gmeranie, poetyczne ślamazarstwo, czułostkowiec, romantyk w kapeluszu
pozytywisty, ja — to człowiek z ubiegłego pokolenia, zabłąkany w pokolenie
dzisiejsze, ja — to krok w tył, ja — to dziś zero, ja — to hamletyk, hamletyk i
jeszcze raz hamletyk...
W głębi duszy odę składa do księżyca, a czyta Milla i krzyczy na romantyzm,
nawet na uczucie; płacze nad Słowackim, a cytuje zdania Comte'a. To ten nasz
wiek przeklęty dziwolągi takie tworzy) Kiedy indziej ja bym miał walor... na
przykład, kiedy w modzie był Werter * i umierający na suchoty marzyciele.
„Ach — być poetą, czy wiesz, dziewczyno, co to poetą być znaczy?" * — Znaczy to
być bardzo biedną istotą, anomalią, ekscentrycznością, gratem niepotrzebnym,
zerem. A żyć trzeba...
Więc niech nikt nie waży się zabierać mi miłości kraju! Gwiazdy tej nie zgaszę,
choćby wszyscy, jak ich widzę, zostali kosmopolitami.
Inna rzecz jest — jakimi iść drogami, aby ową miodu kropelkę... Jutro o tym
gwarno będzie na ulicy Hortensji...* Z niecierpliwością czekam zebrania. Wacław
pójdzie nań po raz pierwszy. Zgromię jego kosmopolityzm — i czego nie dokażę *
cywilnymi wywodami, to dopełnię na jego karku cywilnym kijem.
Tylko — to deklamowanie... Jestem eine Deklamator-Ma-schine.
Jutro więc zdam relacją o wszystkim, co w uszy moje wpadnie. Wykazałem tedy, com
zacz obecnie.
Patriota — czerwony ( o ile taki jak ja śledź-poeta może być czerwonym).
Życie moje z ubiegłego miesiąca?...
Wystaw sobie, czytelniku, mnie, owiniętego w palto, czytającego (ale niby-
czytającego), w gruncie zaś rzeczy drze-
DZIENNIKI, TOMIK XI
miącego na stojącej w rogu mojego pokoju kanapce, wpatrującego się w igły tui
stojącej w oknie, w szyld „Gazety Warszawskiej" na przeciwległej ścianie *, w
dym z sąsiedniego komina, wydzielany zapewne i prawdopodobnie przez „Gazetę
Warszawską", w sine chmury lub koty łażące po dachu...
To trwało trzy tygodnie. W ciągu czwartego trawiła mię febra i piekielny ból
głowy. Zgniewało mię to w rezultacie do tego stopnia, że zjadłem dwa pudełka
kapsułek z oleum ricini. Czytelniku, rozważ w umyśle twym tę sprawę: drugie
piętro... Brrrrrr! Noc!!! Budzę się!! I... tru-tu-tu, tru-tu-tu! — po schodach,
przez dwa podwórza, aż tam gdzieś, „gdzie żaden duch ni mara nie bronią wstępu"
*.
Ciotka S. bawiła tu tydzień. Włodzio * wrócił wreszcie z Petersburga,
pojechali... Zazdroszczę Włodkowi. Pół życia za jedne taką łzę w matczynych
oczach na wspomnienie o nim — ach, pół życia! Ja już nie mam nikogo, co by
zapłakał, gdy umrę. Odwykłem od myśli o odbieraniu listów od p. Heleny. Już nie
wyczekuję. Skończone wszystko, gwoździem zapomnienia zabite — na amen. Zresztą —
może ona chora, może nie zobaczę jej nigdy... Taki głupi koniec to wzięło, że
śmiech aż bierze. Rok temu... czy bym pomyślał, że w ciągu trzech miesięcy nie
napiszę do niej, że nie btjdziemy z własnej woli pisać, że nie będziemy się
zapewniać o miłości „do grobu, zawsze, twoja na wieki, twój do śmierci".'..'A te
wszystkie wieki, groby — skończyły się 17 października...
Cóż robić? Romans był, był — skończył się i... Unita la commedia. Tak bywa.
Jednak za jeden dawny pocałunek, za jeden wieczór rozmowy ugiąłbym całe tę moją
dumę milczącą, ach, ugiąłbym się cały, twarzą do ziemi, do stóp jej!... Zresztą
to próżne marzenia.
Ostatnimi czasy chodzę, bo mogę, na chemią i anatomią porównawczą. Niewiele ja
wiem jeszcze z tego wszystkiego — ale będę wiedział... o! Fizyka jest zajmująca.
Wykłada facet nadzwyczaj podobny do naszego Siemiradzkiego. Ruchy,
ii?
BOLESŁAW LESZCZYŃSKI JAKO WOJEWODA W MAZEPIE
«1
WARSZAWA, 1886
17
głos (nawet ręce ciągle w kieszeniach) sprawiają nadzwyczaj miłe przypomnienie.
21 XI (niedziela). Anatomia1
23 XI (wtorek).
Od pisania dziennika odrywa mię pisanie... powieści. Zacząłem pisać to studium,
o którym myślę rok już. Chcę narysować tego chybionego pozytywistę, tego
romantyka realizmu, tego Hamleta dzisiejszego, jakim sam jestem i jakich widzę
wkoło siebie tylu. Z tych portretów, jakim przyglądałem się i przyglądam
ciekawie, jakie nurtują po całej mojej intelektualnej istocie, jakie zapalają
mię, chcę — mówię .— narysować typ człowieka chybionego, straconego dla
społeczeństwa. Chciałbym to drukować i dlatego tak chwiejnie zaczynam. Wpada się
w manierę dlatego, że przejmuje cię obawa oryginalności. Sądzę, że dla
poczynającego jest to wada nieunikniona. Jednak jest to dla mnie rzecz
obmyślana, odczuta i ukochana. Wplata się tu moja miłość dla Heleny — i to mi
cel główny zaciemnia. Jestem w rozpaczy, gdy pomyślę, że typ mój mógłby wyjść
niezupełnie jasno, nie tak jasno, by każdy w nim poznał siebie. Zresztą jest w
tym kwestyj nadzwyczaj dużo: walka młodych ze starymi, która mię także z tropu
zbija, nasuwa mi romantyzm szczególniej tam, gdzie będą opisy moich stron, opisy
przyrody. I tu, gdy mój bohater wróci do domu rodziców, będzie sytuacja
chwiejna, gdyż będzie to już człowiek złamany, nie trzeźwy — będę miał do
czynienia z Hamletem już — i rzecz wtedy trudną będzie nadzwyczaj. Ach, umieć
charakteryzować w lot, nie mówiąc wprost — trudna rzecz; rysować jednym
pociągiem
1 Tu w autografie dwie stronice rosyjskich notatek z wykładu anatomii,
obejmującego definicję przedmiotu, podział materiału oraz wyszczególnienie
pierwiastków chemicznych w ouaiuzmie zwierzęcym.
2 — Dzienniki t. III
*<%*?L
*fe
»a
18 ________
DZIENNIKI, TOMIK XI
pióra — ja tego nie umiem. Tu już reminiscencje Turgieniewa, Bourgeta... Strach,
złość i rozpacz mię chwyta, gdy spostrzegam te cudzysłowy, gdy nie mówię sam.
Siły, siły! Stworzyć to, co umiem na pamięć, co obmyślałem, co mi spać nie
daje!...
Zrywam się nieraz z pościeli: gdzieś w środku powieści mam kreację przepyszną...
Rano już uciekła, już nie ta!
Nikt nie zdoła pojąć tego przerażenia, z jakim się czyta napisane stronice.
Gorączkowo powtarzasz wyraz: nie zepsuć, nie zepsuć! Jeśli mi się to nie uda,
będę zrozpaczony ogromnie!
Nic nie mówiłem o niedzielnym zebraniu. Kazio, Wacław, Książę, W. i T. przybyli.
* Jest nas więc 15. Czytano: Tadeusz coś z... astronomii, Ludwik ,,o stosunku
sił w przyrodzie: ciepła, światła, elektryczności, magnetyzmu..." Jaś rzecz
historyczną o XVII stuleciu. Spór wynikł straszny. Janek z zaciekłością chce
wyrzucić owe astronomie i przyrodnicze wieści. Po części słusznie. Są to kopie,
nie dopuszczające żadnej dysputy, słuchacze ziewają, czasem się uśmiechają na
zbyt wyraźne rusycyzmy i liczą minuty do końca prelekcji. Ja dostałem specjalnie
literaturę, a mćin do pomocy: P., Wacława i Kazia, o ile mi się zdaje. Janek i
Zagłoba * obrabiają historią; F. — ekonomią polityczną; panslawista — politykę
etc. W niedzielę przyszłą, tj. 28 listopada, pr/ypada rocznica śmierci
Mickiewicza *, mam więc napisać coś o poecie tym, o romantyzmie, a napisać
„gorąco", jak mi szeptał do ucha Janek. Będzie wieczorek „kasjera" *, ja i klika
nasza tam będzie. To ciekawe, gdyż zejdzie się i z innych kółek, z radomskiego,
lubelskiego etc. * ludzi do trzydziestu, jeśli nie przeszkodzi koncert
studencki... Niedzielne zebranie bezbarwne było. Owa sztywność nowych zmroziła
dysputy. Na oświatę ludu dałem za miesiąc listopad kop. 15. Istnieje koło
piszące rzeczy popularne tego rodzaju, drukujące „z cen-
WARSZAWA, 1886
19
zurą". Każdy z członków dostaje, gdy wyjeżdża na wieś, książeczek kilka i ma je
rozdać między chłopów umiejących czytać. Uczciwa i realna rzecz. Choćby p.
Karpiński, wuj Schmidt, wszyscy moi konserwatywni znajomi śmiali sią do rozpuku
— to twierdzić będę, że to nie marzycielska rzecz. Jaś mi arystokracieje. Zbyt
to długo trwa i zaczyna mię gniewać. Silnie polemizował z Bobrzyńskim o...
szlachtę z XVII wieku. Uczy się historii polskiej na gwałt. Robi się fanatykiem,
fanatykiem zaciekłym. „Fanatyzm, nienawiść" — godła jego obecne. Ta
arystokracja, Sienkiewicz, Potopy * — złościć mię zaczynają. Czas by się mu z
tego otrząsnąć. Pan-slawista — to także fanatyk w innym kierunku. Boże mój, co
tu kierunków!...
24 XI (środa).
PROŚBA *
O, mój aniele — ty rękę
Daj!
Przez łzy i mękę,
Przez ciemny kraj Do jasnych źródeł ty mnie doprowadź,
Racz się zlitować!
Serce me zwiędło1 jak marny Liść,
Wśród nocy czarnej
Nie wiem, gdzie iść; I po przepaściach muszę nocować,
Więc ty mnie prowadź.
To, com ukochał, com tyle
Czcił,
Zdeptane w pyle
Padło bez sił, Rozpacz i hańbę widząc po drodze,
Stanąłem w trwodze.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Widziałem zbrodni zwycięski Szał,
Widziałem klęski
Duchów i ciał j Więc obłąkany boleścią chodzę
We łzach i trwodze.
I nie wiem teraz, w co wierzyć Mam,
Jak dzień mój przeżyć
W ciemności — sam, Nie wiem, czy zdołam wytrwać niezłomnie,
Więc ty zstąp do mnie!
Lękam się zstąpić z zwątpieniem W grób
I z utęsknieniem
Do twoich stóp Chylę się z prośbą i nieprzytomnie
Wołam: zstąp do mnie!
Pokaż mi tryumf w przyszłości Dniach,
Tryumf miłości
Kupiony w łzach I ludu mego zwycięstwo jasne
Pokaż, nim zasnę!
Pokaż mi ciszę wschodzących Zórz,
Zmartwychwstających Królestwo dusz, A dbać nie będę o szczęście własne —
Spokojny zasnę. [. ........ ...]»
EL...Y (Tom II) •
1 W dalszym ciągu Żeromski przytacza następujące wiersze Asnyka: Sonet („Odkąd
znów padło w proch twe czoło dumne..."), Sonet („Pośród narodów wyście
nędzarzami..."), JVa Nowy Rok, Apostrofa. W wierszu Na Nowy Rok opuszczone
zostały zwrotki l—3 i 7—8.
WARSZAWA, 1886
21
26 XI (piątek).
Dużo mam pisać — a nie piszę nic. Na niedzielne zebranie muszę przygotować szkic
o romantyzmie, piszę powieść, wczoraj pisałem ćwiczenie dla Widawskiego pt.
„H/ro ocTaBHJin TpeKM M PnMJiHHe HOBBIM HapoflaM?" * Pisał do mnie list, doniósł
o tym i owym, o tym, że Charles leży chory na moją chorobę... Zabawne doprawdy!
Odpisałem mu dwuarkuszowym listem, posłałem ćwiczenie wczoraj. Moje pospieszne
roboty przerywa mi najmłodszy p. Łubieński... Cóż za trapiduch! Młodzian
dwudziestoletni nie umie czytać i niepewny w dodawaniu — a obywatel,
Europejczyk, Francją zna jak swą kieszeń. Obywatel! Mechesy naśladują naszych
„pierwszych w narodzie", starając się asy-milować na punkcie idiotyzmu. Będąż
plony sowite!
A dwa przeczytane tomy Asnyka zmuszają mię także do notatek i wrażeń. Asnyk
sprawił to, że przez dwa dni nie chodziłem na lekcje.* Rano zachodziłem do
Soplicy, tam był Wacław: deklamowanie i deklamowanie. Zresztą facetka z dołu * z
przeklętymi oczami...
Pierwszy rozdział powieści napisałem... Mażę i przekreślam, poprawiam i
reperuję. Mnie się to nie zdarza. A to myślenie nieustanne, żądza wypisania
wszystkiego... Czy ja to zrobię?
30 XI (wtorek).
Żyję — na serio żyjęlPesymizmy i „bemizmy" * jakoś odfru-nęły na czas jakiś.
Robiłem coś ostatnimi czasy. W sobotę wieczorem pisałem szkic o Mickiewiczu i
romantyzmie. Pisałem do późnej godziny. O Mickiewiczu — na dwu arkusikach
napisać coś nowego, nie dowieść szkolarstwa i tchnąć w to jakąś myśl żywotną —
rzecz dość trudna. Zasadniczą więc myślą mówki tej było żądanie, by miłość
wszystkiego tego, co nazywamy ojczyzną, zawarta w trzeciej części Dziadów, nie
umierała w młodym pokoleniu, by się liczyć z nią, by ona była religią
pozytywnego pokolenia. Powiedziałem, że pieśń człowieka najwyżej czującego w
narodzie — nie jest niczym,
22 DZIENNIKI, TOMIK XI
jak twierdził Swidziński w roku 63 *... Żądałem, aby gdy ktoś traci kraj z oczu,
gdy wątpi — szedł do Mickiewicza, gdyż jeśli tam nic nie znajdzie, to my więcej
mu nic nie damy — wtedy niech idzie: jest dla nas stracony. Naród zabijany musi
się bronić, a aby się bronić, musi szukać otuchy — u Mickiewicza ją znajdzie.
Cierpienia, katusze i męczeństwa zamordowanych za kraj w pamiętne lata muszą na
nas działać — inaczej, idąc pod wodę bezmyślnie, mówiemy głośno, że z bohaterami
trzydziestych i sześćdziesiątych lat nie mamy wspólnego nic, mówiemy: byli to
głupcy, a tym samym my już: iloci. W naszych warunkach pieśń być musi. Pieśnią
nam serce tego, co „cierpiał za milijony", bo „milijon się nazywał". Taka była
treść mniej więcej.
Kiedy przyszedłem na zebranie (u Ludwika — Wilcza), Zagłoba czytał rzecz swoją
na ten dzień przygotowaną. Początku nie słyszałem, z tego jednak, com usłyszał,
wniosłem, że to dalszy ciąg mojej rzeczy. Zebranie się kończyło, gdyż większość
kółkowiczów szła na koncert studencki, który, jako poranek artystyczny, miał
miejsce o pierwszej z południa. Dowiedziałem się tylko, że ja z moim
Mickiewiczem mam rozkaz wędrowania o siódmej na Dobrą do „Radziwiłła". W
niedzielę (28) była rocznica śmierci Mickiewicza — postanowiono ją obchodzić tym
bardziej, ż: jest ona zarazem pierwszą rocznicą Koła. Urządzono więc tr:;:y
wieczorki. Plac Warecki, Chmielna i u Radziwiłła. Na każdy zaproszono
przedstawicieli rozmaitych kółek w liczbie mniej więcej czterdziestu. Zebrano od
każdego 25 kop. na przyjęcie. Przemowa W. od razu przepisaną została na dwie
ręce i odczytaną na każdym wieczorku.
U Soplicy szkic mój wygładziłem, dałem mu inne zakończenie i... ruszyliśmy z
Wackiem o siódmej.
Gdyśmy przyszli, było już co najmniej trzydziestu z młodszych i starszych
kursów. Strach mię cokolwiek ogarnął... Ale był Zagłoba... Po przybyciu B. i M.,
delegatów radomskiego kółka, odczytano mowę prezesa Koła, Kochanowskie-
WARSZAWA, 1886
23
go, i dane statystyczne o stanie Koła *. Mowa ta, dość zimna, nie mówiła wiele,
tym bardziej że w haniebny sposób ją odczytano. Ciekawszą była statystyka. Do
Koła należy 256 członków stałych i kilku honorowych, między którymi i ja
figuruję. Najwięcej uczyły się, pisały i zrobiły kółka warszawskie. Następnie
zagaił rzecz nasz Zagłoba o czytelni. Latał po wszystkich redakcjach, ganiał
przez cały dzień po Warszawie za Piltzem — i wyspekulował wszystkie dzienniki.
Pisma postępowe dały je darmo z największą ochotą, Spaso-wicz przyseła z
Petersburga „Kraj" i „Ateneum", jest „Przegląd Tygodniowy", „Prawda", „Głos",
„Niwa", „Rola", „Biblioteka Warszawska" i prenumeruje się biedny „Wszechświat".
* Nie wspomniał, że to zrobił on, mówił: „chodzono, zrobiono..." Postawiło go to
w moich oczach bardzo wysoko. Cóż z tego? Nie ma miejsca na czytelnię, nie ma
funduszu na lokal. Może uda się nam z Wackiem urządzić to u Soplicy.
Potem zaczął czytać rzecz swoją. Teraz nie będę przytaczał treści. Dostanę lub
przepiszę i rozpatrzę. Zastanowił się nad obecnym naszym położeniem, oprawił je
w ramy danych statystycznych. Mówił o Kongresówce, Litwie, Galicji i Poznaniu,
mówił o oświacie, o apuchtinizmie *, o uczniu i studencie polskim, o chłopie i
szlachcicu, o emigracji, o upadku pod względem fizycznym-, przyszedł do pytania:
co robić? Praca organiczna, praca u podstaw? To środki, to nie cel. Powiedział
wreszcie: „grajmy w odkryte karty... Ja, jako moje osobiste przekonanie, stawiam
jeden wyraz i odkrywam zasłonę: niepodległość. Niech on nas nie przeraża. To
słup wiorsto-wy — ostatni na naszej drodze. Trzeba patrzeć nań. Praca organiczna
nie może być tym słupem. Trzeba myśleć o tym, bośmy... naród! A my, panowie,
czoło narodu! Nam nie wolno zapominać, że pracować mamy dla niepodległości, a
pracować jak? — Oświecać lud! — to nasza praca. Nie »podporządko-wać« — lecz
pracować dla narodu. Ja dziś nie wzywam was nawet do myśli o patriotycznym
związku — broń Boże! Chcę tylko uprzytomnić nasz cel. Nas Bismarck się boi,
panowie,
Bit
iii
24 DZIENNIKI, TOMIK XI
nas młodych! Nie wolno spać, nie wolno iść nigdzie, tu każdy
musi stać — przy naszym zdeptanym sztandarze. Każdy z nas
, musi uczciwie pracować dla siebie, dla rodziny i musi praco-
Qwać dla kraju. Bądźcie pozytywistami, demokratami, uczcie
cl się bez końca, bądźcie Europą, bądźcie, czym chcecie, ale
| bądźcie patriotami z czynu! Niech nas ten dzień zwiąże..." itd.
Gdybym był towiańczykiem, powiedziałbym, że przeleciało
po zebranych „drgnięcie ducha". Porwali go i całowali...
Podniósł się po chwili Litwin — Koiszewski — z prawa i zapytał, co ma robić i
czy może robić co szlachcic na Rusi i Litwie. Jakim językiem ma mówić z chłopem?
— Po małorusku lub litewsku.
— A gdy od niego mimochodem usłyszę: „jeszcze my bu-demo paniw ryzaty..."?
— Chodzić do jego chałupy, mówić, przyciągać.
— A strażnik, a żandarm?
— Upozorować itd.
Byłem mocno przekonany, że to rzecznik szlachty na Białorusi. Zawiodłem się, bo
to demokrata... straszny! Nie widzi w historii naszej jednej osobistości bez
plamy, jednego faktu bez cienia.
— A sejm czteroletni? — wtrąciłem.
— A Sobieski? — dodał Zagłoba.
— A Kościuszko? — szepnął ktoś.
Ale Litwin nie ustąpił, twardy był jak pień. Historią umie znakomicie. Wszczął
się ognisty spór, z którego oponent wyszedł... nie złamany. Bądź co bądź — to za
daleko posunięte. Mówił jeszcze Zagłoba, tłomaczył się, dlaczego w pierwszym
roku jego pobytu w uniwersytecie zwano go „szlachcicem". Na Litwie szlachcic
jest tylko Polakiem, mówiono mu od najmłodszych lat: tyś Polak, szlachcic... W
gimnazjum był w Rosji. Trzymał się więc szlachectwa jak[o] polskości. Gdy tu
przybył, nim się rozpatrzył — wierzył po dawnemu. Teraz — jakiż on demokrata!
Ponieważ naszego, polskiego chłopa nie zna zupełnie, na wsi nie ma sposobności
być, bada
WARSZAWA, 1886
25
więc mieszczaństwo tutejsze, prowadzi propagandą niejako „tramwajową". Jadąc
tramwajem gada z furmanem. * A on to oumie, bo on nie ideolog... Od jednego z
takich woźniców, gdy, zachodząc z daleka, klął na Niemców, usłyszał następującą
anegdotkę:
— A wiś pan, dlaczego pies, jak zobaczy Niemca, przy-kuca zaraz?
— Nie, nie wiem...
— Bo pies wie, że Niemiec wlezie wszędzie, wśrubuje się w najciaśniejsze miejsce
— boi się też, żeby mu w d.,, nie wlazł i przytula ją do ziemi...
Innego wyciągnął na „psiakrew" odnośnie do naszych najszczerszych znad Newy...
„Wiecie, żem obiadu nie jadł z radości" — gadał Zagłoba. Ale furman tramwajowy —
to nie chłop-rolnik, choć mógł się prędzej zruszczyć.
W krótkich, obstrzępionych spodniach, zabłoconych i powykrzywianych butach, z
oberwanymi u mundura guzikami chodził między grupą nas nasz Zagłoba i gadał. Ma
głos obrzydły, mówi szeptem nieznośnym, skrzeczącym. Głowa wielka, osadzona na
szerokich barkach, niski, nieforemny jakiś. Twarz bardzo brzydka: włosy
strączkami spadają na niskie czoło, oczy głęboko osadzone, jakby wtłoczone w
oczodoły, nos spłaszczony, usta strasznie szerokie, rzadki, żydowski zarost... A
przecież jaki on sympatyczny! Wszystkie oczy patrzą weń z najwyższym
zadowoleniem. Żadnemu z nas podobne zajęcie jak gawędy z furmanami przez myśl
nie przeszło... a przecież to łatwe tak i uczciwe. On człowiek żywy, on żyje,
myśli i robi... nie szuka wrażeń i nie szuka chluby. Jakżem go pokochał!
Później ja zasiadłem, przeczytałem i dobrze to przyjęto. Byli już
rozentuzjazmowani wszyscy — więc moje loci communes * i pewne szczerby w
wykładzie nie robiły złego wrażenia. Wywołano na stół kwestią, czy rzeczywiście
po-
DZIENNIKI, TOMIK XI
winniśmy się z pieśnią Mickiewicza liczyć. Wywołał to Zagło-ba — ale po co? — by
potwierdzić i usankcjonować.
Nastąpiła kolacja, „toast piwem", który wygłosił znów Zagłoba. Wiersz Filaretów
* zmienił na nasze stosunki. Znów uściski...
Wreszcie... deklamacja. Pierwszy raz w życiu chciałem gadać. I gadałem tak
dobrze, jak chyba wtedy... gdy się mówiło na prośbę Zosi Kosmowskiej. Ustęp z
Maratonu, Grób Agamemnona, List do matki *, wreszcie bajkę Pan i świnia *.
Dostałem po ostatniej bajce przerażające brawo. Zagłoba mało mnie nie udusił.
Zawrzało! Śpiewać!... Tadeusz zaśpiewał prześlicznie: „Wilija naszych..." *,
potem już głowy były gorące...
„Z dymem pożarów", „Boże coś Polskę", „Nie dbam, jaka spadnie kara" *.
Czterdzieści głosów zanuciło w... Warszawie te pieśni! Zagłoba nie śpiewał
naturalnie. Stał i patrzał. W kątach tych brzydkich, zapadłych oczu świeciły się
łzy...
On z nas wszystkich, z całego tego grona najlepszy. On człowiek, on obywatel
kraju, on nie marzyciel, nie utopista — on to siła. Rzuciłem mu się w ramiona.
bom go catą duszą pokochał. Ściskał mię i mówił:
— Zobaczysz, to nie będzie wrażenie, oni się budzą, a gdy się budzą serca, gdy
głowy niegłupie — to dobrze. Idzie mi moja robota! Oni to będą pamiętać...
Wracałem do domu z Mieczyńskim. Moja deklamacja podobała się. Wróciłem o drugiej
w nocy.
Na drugi dzień — byłem już w sferze pp. Józefowiczów... Europa, francuszczyzna,
wiara w kieszeń.
Ale ożyłem, otrzeźwiałem. Toż ten brzydki Zagłoba otrzeźwił mię. Janka nam
jeszcze brakowało, gdyż on czytał rzecz W. na Chmielnej. Największym
zadowoleniem i korzyścią niedzielnego zebrania jest nawrócenie Wacka. Wczoraj,
gdyśmy się zeszli u Soplicy, podał mi rękę i rzekł:
— Niech cię diabli wezmą: przyjmuję program Zagłoby...
WARSZAWA, 1886
27
Możemy żyć i tyle robić, tyle robić, że życia za mało, choćbyśmy sami marni byli
i nędzni duszą. Ach, warto żyć!
Wczoraj pisałem powieść. Boję się przystąpić do głównej rzeczy. Ach, ileż tych
powieści wylęgło mi się w głowie. Chodzę na lekcje, będę pisał na przyszłą
niedzielę...
Po tym wszystkim, co Zagłoba robił w niedzielę, po tym, co pisał w sobotę — dziś
miał egzamin z anatomii na Zgodzie * — i... zdał! Oto człowiek. Z postawy
podobny do Ma-rata *, a duszą, rozumem — to najlepszy z młodych.
Jego trzeba wypchnąć na prezesa Koła.
Matka pisała... Jakaż bieda! Ale dla kogoś jednego — ja już nie umiałbym
poświęcać życia."O, pójdź, życie!
/ V.
l grudnia (środa).
Wracając dziś z lekcji, spieszyłem się ogromnie, gdyż po drugiej już było, a nie
chciałem się opóźnić na obiad. Wbiegam do pokoju: na stole list, zaadresowany
znajomą dobrze ręką...
Dziwnie mi się zrobiło. Wytarłem nos, rozbierałem się z wolna...
Po sześciu tygodniach — co ona mogła napisać?
Poczyna się od „kochanego Stefana" z wykrzyknikiem...
Dlaczego do mnie nie piszesz, pojąć nie mogę. Nie narzucałabym Ci się, gdyby nie
szkatułka, którą chcę Ci doręczyć. We czwartek przyjeżdżam bezwarunkowo do
Warszawy, skąd nazajutrz wyruszę do Częstochowy; jeżeli więc masz ochotę
zobaczenia się ze mną i dowiedzenia się cokolwiek o Antosi*, to przyjedź o
pierwszej w południe na Pragę*. Tą rażą nie zawiodę cię, gdyż stanowczo
postanowiłam odbyć tę podróż.
Wiele będę ci miała do powiedzenia — wolę to jednak ustnie zakomunikować niż
piśmiennie. Jeżeli więc to możliwe, jeszcze raz proszę, oczekuj na stacji.
Helena
BP
DZIENNIKI, TOMIK XI
„Be OT not to be..." * jutro na stacji? Prawdopodobnie nie będą. Muszą iść na
lekcje, trzeba by wyjść stamtąd o 12, tj. po pierwszej lekcji, jechać na Pragę,
spóźnić się na obiad... Po odbiór szkatułki? — Nie warto...
Ale jest coś upartego: zacząłem żyć, myśleć, pisać, otrzą-słem się z lenistwa i
gnuśności, z głupich marzeń — i zaraz cień dawny kładzie mi się na drodze, jakby
chciał sparaliżować w zarodku nowe życie. Znowu się rozbabię... Nie żebym miał
tęsknić i szaleć po dawnemu, ale przypomnienia, szyderstwa, żal bądź co bądź,
litość — ogłupi mię to. I po cóż ja tam polecę? Jedzie... do Częstochowy, do
Matki Boskiej — i chce widzieć się ze mną na osobności, bez świadków. Czy mię
chce pożegnać na zawsze? — Toż rozstaliśmy się. Woła mię, jak[o] dawnego
kochanka, mnie, bezwyznaniowca, gdy odbywa pielgrzymką... Widzieć się możemy
przy p. Nie-mira.Nie rozumiem, nie rozumiem. I jaki list! Po sześciu tygodniach
martwego milczenia ten ,.kochany Stefan", to pisanie wyrazu „skąd" przez s*, co
robiła dawniej dla sprawienia mi przyjemności, gdyż pisze zawsze z — śmieszy mię
i dziwi.
Jedzie — albo prosić o coś wielkiego, albo dziękować. Chyba dziękować, bo wątpię
nareszcie by była do i ego stopnia lekką, by, jadąc błagać o życie, mmjcczać
iendez-vous mnie, którego zna dobrze. Nie mogę spać,.
Po co to spada na mnie? Jużem zapom;: lał niemal zupełnie, odwykłem od wszelkich
listów, od wsze-.ikich nawet marzeń o niej, zdawało mi się, żem inny człowiek —
i znów, jak na szyderstwo, zjawia się dawne zwierzę, głupie, bezrozumne zwierzę,
z którym nie poradzisz rozumem ani siłą woli. Przypuszczam, że nie pójdę
zupełnie... Czy pozbędę się myśli o niej?
Nie — bo ja siebie znam. Nie dam sobie rady. Może ona bardzo biedna? A zresztą
te poszepty jakieś ciągłe: Helena, Helena... te dreszcze rozkoszne i
przypomnienia dawne naszych namiętnych bezbrzeżnie nocy... Ach — do pioruna,
jakżem mały!
WARSZAWA, 1886
29
2 XII (czwartek).
I już po mnie!
Uciekły gdzieś daleko uczciwe dążenia, zaledwie przypominam sobie niedzielne
zebranie...
Po danych sobie przedwczoraj przysięgach — już się załamało wszystko i
przepadło. Położył mi się na drodze w poprzek trup... Musiałbym go nogą uderzyć,
by iść dalej.
Ogromnie, nieznośnie mi ciężko...
Takim był uparcie hardy wczoraj jeszcze, takem wierzył, ufał sobie — i ustąpić,
i nie zdeptać tego — hańba!
Poszedłem na lekcje, byłem u Soplicy, zajrzałem w okna facetki — i zdawało mi
się, że ja mężczyzna, że ja człowiek. Lekcja chemii. Słucham uważnie — ale mię
coś dźwiga, coś przelatuje po mnie. Pójdę!
Wyszedłem i biegłem już bez myśli. Wsiadłem w tramwaj, jadę na Pragę. Rozmawiam
z furmanem, żeby nie zapomnieć, żeby uprzytomnić sobie, żeć ja inny, że nie
upadnę. I byłem spokojny. Obojętnie czekam. Uderza dzwonek, wychodzę na peron.
Sunie z wolna pociąg.
Ach, gdyby ona nie przyjeżdżała! — przesuwa się myśl piorunem, bo czuję, że mi
zimno i straszno.
Wysiada...
Przygryzłem wargi — z bólu, bo jedzie modlić się... o życie.
Podała mi rękę skwapliwie i szybko ją usunęła. Budzi się szyderstwo we mnie,
przyglądam jej się z ironią. Mówię obojętnie. Patrzy spokojnie, ale tak samo jak
dawniej, z czujną ciekawością, maskowaną chłodem.
Jedziemy. Jestem panem siebie, jestem panem siebie aż do zatrzymania się
tramwaju. Odprowadziłem ją na Bednarską, poszedłem na obiad, zrobiłem
korepetycją, czytam aż do piątej. Prosiła, by przyjść do pani N.
Idę tam, układam przez drogę kłamstwa dla tych kwok przebrzydłych.
Wyszła spokojna, obojętna, grzeczna dla mnie, rozpowiadała mi o matce, o
Kielcach. Usiadła na szezlongu — ja obok.
30
DZIENNIKI, TOMIK XI
Gdy na chwilę obiedwie klępy wyszły — ręce nasze spotykają się i zaciskają
kurczowo, szalenie, dziko. Coś dusi, coś drze pazurami. Bałwany uderzają mi do
głowy.
— Nie sądziłam, abyś przyszedł na stacją, a prosiłam dlatego, że chciałam się z
tobą zobaczyć. Może nigdy, a może nieprędko będę w Warszawie.
Ma wzrok ptaka konającego — ten niezapomniany wzrok, te oczy szeroko rozwarte,
szkliste od łez, dumne w sobie a o litość proszące.
Biedna, biedna, biedna...
Łzy żalu mię dławią. Ona umrze.
2 w nocy.
Umrze. Trumna stać będzie w saloniku, w tym samym... Zimne białe ręce się
splotą, oczy na wieki zamkną długimi rzęsami — ciemne, szafirowe oczy, ciemne
jak głębia rzeczna. I usta czerwone, i usta czerwone.
Świece zapalą, czarną suknię jej włożą, czarną, żałobną. Oleander, z którego
rwaliśmy liście długie i mówili cicho: jutro nasze.. .Noc będzie zimna,
styczniowa. Ludzi tłum wielki, Leon, Józia, Masia *, matka, obcych, obcych dużo
- - i mnie tam nie będzie — nie wolno mnie, nie wolno, nie wolno...
Ach, nie! — ja tam będę. Te same fott * i pokój sypialny z niebieskim obiciem,
miły taki.
A potem ziemią czarną, zimną, zmarznięty, grubymi kawałami, ciężkimi kamieniami
zawalą, zawalą, żeby nie wstała nigdy!
Potem tu wrócę sam jeden do tego pokoju, potem spotka mię Wasilkowski i powie:
chodź do życia, dc czynu, nie wolno spać, nie wolno iść nigdzie — tu każdy musi
stać przy naszym zdeptanym sztandarze.
Co mu powiem wtedy?
Jak mnie wracać będzie stamtąd?
Już nie będzie na świecie nikogo, nikogo... tylko taka ogromna rzecz jak
naród.
WARSZAWA, 1886
31
Ty mi pozwolisz, rodzinna ziemi, zapomnieć o tobie na jedne chwilę, na godzin
parę, żeby z jej mogiły garść ziemi zabrać.
Nie, ja się nie zabiję — tylko się boję tego dnia, kiedy mi powiedzą, żebym tam
szedł i na jej piersi kamień rzucił.
5 XII (niedziela).
Jest ze mną tak źle, że z niechęcią, z odrazą siadam do pisania dziennika.
Piszę, żeby coś robić, żeby nie chodzić po pokoju z załamanymi rękami i nie truć
się bezmyślną męką. Opisać te pasowania się ze sobą, tę mękę i walkę, i łzy
gorzkie — to absurd. Ale wygadać się chociaż!
We łbie szumi, dreszcze przelatują — bezmyślny jestem tak jak wtedy, kiedym
zaczynał się w niej kochać trzy lata temu.
W piątek, według umowy, mieliśmy wyjść i porozmawiać. Zmyśliła list i interes do
jakiegoś p. Danowskiego, dyrektora banku. Ja przyszedłem o czwartej i wyszliśmy.
Były to minuty szczęśliwsze, pierwsze śmielsze słowa.
Nie śmiemy spojrzeć sobie w oczy, żeby w nich złej wieści nie wyczytać. Te
pierwsze słowa obojętne i uśmiech niemal radości na jej ustach, taki szczęśliwy
i czysty...
— Czy studentom wolno chodzić pod rękę z kobietą?
— Byleby nie z żoną; z ukochanymi kobietami wolno.
— Więc proszę mi podać rękę.
Pierwsze przytulenie się po takiej rozłące, przeświadczenie, żeśmy nareszcie
sami, swobodni... Przez dom Leslera *, Senatorską, Żabią zaszliśmy do ogrodu.
— Czy kochasz mię?
— Niee... wcale...
— Dlaczego?
— Bo nie...
Miliony pytań znikły, zapomniałeś o nich. Tylko wspomnienie minionych zachwyceń
się sobą przyleciało drogie, rozkoszne.
Przez dwie godziny błąkaliśmy się po pustych zupełnie
32
DZIENNIKI, TOMIK XI
ogrodowych alejach. W alei owocowej * całowałem te ukochane usta. Szał
przeszłości przyleciał... Ciemno, deszcz zaczął rosić. Romans warszawski... w
Saskim Ogrodzie. * A przecież — to była minuta cudowna.
Stała na straży rzeczywistość kamienna. Trzeba rozmówić się na zawsze.
— Cóż dalej? Co mnie zostanie?
— A mnie co zostaje?
— Masz rodzinę, ich miłość, opiekę, masz serca jakieś — ja jestem sam.
— Ale ja umrę — trzeba zapomnieć o tobie i przeżyć ostatnie dnie uczciwie.
— Więc ostateczny rezultat?
— Będę się starała o tobie zapomnieć.
— To ostatnie słowo?
— Ostatnie...
— ...Więc chodźmy...
Wyszliśmy i już milcząc doszli do Bednarskiej.
— Po coś mię wołała i złamała mię na nowo, złamała wszystko?
— Żałujesz... więc idź na Długą, a ja pójdę na Bednarską...
— Dobrze.
I poszedłem. Ale niełatwo odejść — ac:-! ao piorunów miliona — niełatwo! Raz
jeszcze spojrzeć — i jak wariat zbiegłem Bednarską. Przy świetle latarni
w-.działem ją jeszcze. Słaby jestem, marny, śmieszny, bezsilny! Parę słów
jeszcze w bramie obojętnych — i poszła.
Zdawało mi się, że jakieś wiązanie istnienia zatrzeszczało we mnie: ostatni raz!
Wróciłem do domu — nie wiem jak. Ciężar na mnie się zwalił. Pij herbatę z panią
Józefowicz, czytaj ze Stasiem powieści Czajkowskiego, śmiej się wesoło...
Zostałem wreszcie sam... i beczałem prawie przez całą noc. Alboż można się
wstydzić tego? To szczęście. Nie zostało nic, nic absolutnie. Szpony
nieszczęścia zdarły nici miłości jedy-
WARSZAWA, 1886
nej i całożyciowej — i wyrwały mi z rąk sztandar uczciwości i pracy. Co począć —
za co się uczepić?
Nie pisywaliśmy — ale codzienne marzenie: może list będzie, ale ta wieczna
ciekawość zobaczenia jej, to marzenie o niej naiwne, gdy szedłem na lekcje, że
się spotkamy... Już nic nie ma! Nie spotkamy się. Ostatnia i jedyna przyjaciółka
— pierwsza i ostatnia miłość — umarła. Czekaj — aż ci doniosą, że umiera, że
chora śmiertelnie, że się morduje — i zapytaj o nią... Leonka! * Zechcesz
pojechać na pogrzeb — stracisz miejsce i z głodu umrzesz.
Wesoło się malują kartki przyszłości. I to nie pesymizm żaden, nie dawne
rozpaczanie z tęsknoty za nią: nieszczęście.
Nawyknij do myśli, że jej już nie ma wcale — nie istnieje!...
Gorzkie moje dumki są i będą. To nie przejdzie, jak przechodziła i słabła
bezbrzeżność tęsknoty. Po oddaleniu — zbliżało się świetliste, upajające
widzenie się, całunki i dnie długie patrzenia w oczy, róże życia, cuda młodej,
silnej miłości; a teraz po oddaleniu — nastąpi rozłączenie wieczne. Licz,
biedaku, dnie do jej śmierci.
W tydzień, w dwa po pogrzebie ktoś ci doniesie: — wiesz pan, ta Helenka R.
umarła...
Napiszże, dumny bohaterze: „ach — warto żyć!" Nie takim życie czynu i zasługi
dane — zgnijesz w nieutulonym żalu, w codziennej męce, w przekonywaniu siebie,
że już jest tak!
Chyba niepodobna będzie przeżyć tego — i wątpię, czy taki dzień zastanie mię
przy życiu. Ja nie zapomnę — a co dzień zapominać — nad siły. Skończyć romans —
to nie to, co skończyć życie.
Owóż to tej nocy mordowałem się bardzo. Napisałem list, bo nie mogłem po prostu
przenieść, by pomyślała, że ja błazen, co się od niej w takiej chwili odwrócił.
Pisałem bez myśli, bez zastanowienia, szlochając.
Rano wczoraj wysłałem list ten przez posłańca. Prosiłem
Ti"^ -""
lit
3 — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK Xl
w nim, by raczyła sią zlitować i widzieć sią ze mną raz jeszcze u Krywulta * na
wystawie między 11 a 12 w południe. Poszedłem na lekcje. Anatomia — czaszki i
czaszki...
O jedenastej wybiegłem jak szalony i poszedłem na wystawę. Usiadłem ł czekam. A
jeśli nie przyjdzie? Byłem jakiś zgłupiały. Przemyśliwałem nad tym, co ja będę
robił w dornu, gdy wybije dwunasta, wpół do pierwszej, a jej nie będzie,
pojedzie...
Słyszę skrzypienie schodków — idzie ktoś... ona.
Uśmiech ma zalotny, rozkoszny, dawny — jakby to była schadzka miłosna.
Nie było na wystawie nikogo. Schowaliśmy się przed obraz Na kwiatach * i mówili
cicho bardzo.
— Czy ja niedobra? Ale muszę iść zaraz, bo Niemirowa czeka na mnie w kościele.
Powiedziałam, że mi niedobrze.
— Chwileczkę...
Chcę coś powiedzieć, prosić — i nic nie wiem. Widzę, że to te same cudowne,
mgliste uśmiechem szczęścia oczy. Kilka ostatnich pocałunków przy popiersiu
Kraszewskiego ze złośliwym uśmiechem — i idziem.
— Zostań na ulicy. Wyjdziemy z nią z kościoła i spotkamy się niby przypadkiem,
porozmawiamy...
Poszła. Czekam czas jakiś — idą \v:es::cie. Udaj jeszcze przed tą obrzydłą N.,
rób miny...
Chodzą po sklepach, kupują tam coś Wreszcie odczepia się tamta, idzie do domu, a
Helena idzie do Mrozowskiego * po sprawunek jakiś. Śmiejemy się, bawiemy, jak
wtedy, gdyśmy chodzili na spacer sami w Mińsku i Białej. Przeszliśmy Bie-lańską,
Miodową i Długą... Ona jest wesoła i swobodna Śmieje się — tylko inaczej niż
dawniej. Ja tego słuchać nie mogę. Śmiech ten mówi: mnie wszystko jedno... Mówi
także: patrz — jakem biedna — łez już nie ma — i szkoda łez, bo jutro gorsze jak
dziś...
Odprowadziłem ją na Bednarską.
— Czy wierzysz, Helu, że cię kocham jak dawniej, że nie zmieniłem się?
WARSZAWA, 1886
35
— Wierzę.
— A ty?
— I ja się nie zmieniłam i nie zmienię — bądź pewny.
— A wczoraj co mówiłaś?
— Cóż?... Trzeba umierać...
Płaczem się koło tego słowa jak błędni. Biedne moje, ukochane moje „frou-
frou"!... Żyć chce i rwie się w życie, w świat ten śmiejący się, rozbawiony — a
taka nędza przed nią.
Jaki straszny mię nieraz porywał żal jej! Takeśmy się bali tego zawsze, rok
temu... spowiadała mi się z zamkniętymi oczyma, z tym jej: „ty, brzydki...", ze
wszystkiego. Nie chciało się wierzyć, nie chciało — aż Bóg ukarał nasze noce
namiętne... I ciężką wymyślił karę. Taka ona, że i modlić się o litość nie
chce...
— Przyjdź wieczorem — nie będziem mówić, ale popatrze-my na siebie.
Zjadłem ten obiad przeklęty. Na szczęście Staś poszedł na tańce z matką.
Poleciałem.
Ach, co za męka! Patrzę na nią przelotnie, bo te panie strzygą na nas oczami.
Śmieje się nieraz tak, że bierze mię chęć porwać czapkę i uciekać. Kazała
przyjść dziś rano do Wizytek o 10.
Siedziałem tam do dwunastej. Czas leci przy... kochanej.
Dziś poszedłem do tego kościoła, obszedłem wszystkie kąty i zakrystie — nie ma.
Miała dziś jechać. Wymawiam się od obiadu — ale muszę prowadzić Stasia na
wystawę. Jest Joanna d'Aic Matejki *.
Wszystko zbrzydło mi strasznie. Odprowadziłem malca i zaszedłem do Soplicy.
Na zebranie nie poszedłem.
Uciekłem z Soplicowa co tchu. Już ja nie ich brat, nie dawny Stefan. Pędem
poleciałem do niej. Zostaje do jutra — nie będę mógł jej odprowadzić, gdyż kiedy
ona wsiadać będzie do wagonu, u mnie zupę podają...
3«
36 DZIENNIKI, TOMIK XI
— Tyś zazdrosna o twego Leonka, Helenko... — mówi pani N. — Pamiętasz, jak...
itd.
— Ja... nie.
Widzi, że się mienię — stara się więc skręcić rozmowę na inny tor. Gorzko...
słuchać i dziś jeszcze dowiadywać się czegoś i rozbudzać zazdrość. Ukłoniłem się
i poszedłem nie spojrzawszy na nią. Przesiedziałem wieczór w domu i jutro chyba
się nie zobaczemy już.
Pierwszy to może'raz w życiu powiedziałem: „bądź wola Twoja"... Jak ja jutro
przełknę ten obiad?
Prosiła parę razy, aby przyjechać na święta — i to nie zależy ode mnie. Obiady
teraz mną rządzą. Głód i miłość walczą.
Ach, zdechnąć z głodu, a nie cierpieć tak, jak cierpię!
Ach — nie wartoż żyć?
7 grudnia (wtorek).
I cóż dalej? — Co dalej?
Mówi, że dla mnie zostaje tutaj z dnia na dzień. Czyż to tak jest?
Wczoraj idąc do szkoły* zaszedłem do kościoła Karmelitów i czekałem. Smutek
straszny, bez brzegu, bez krańca... Grają cicho organy smutny śpiew żałobny,
wiatr ostry huczy na dworze, zimno. Już przyszła ta senność na mnie, ta
bezmyślność, to: dajcie mnie spokój — ja nic już nie chcę.., Smutek gorzki,
dławiony w sobie, ta moralna choroba, co się rzadko łzami rozgrzesza. Tak do
niego można przywyknąć, że się zapomina, co ci jest, czemu ci smutno — tylko
wiesz, że on jest, nie opuści cię...
Z lekcyj idę do niej — ażeby się pożegnać. Już ubrana, a kieruje tak, aby nikt
nie szedł jej odprowadzać. Dobra ona...
Gdy już była ubrana i kładła kapelusz — przyszła szczęśliwa myśl pani N.
WARSZAWA, 1886
— Nie jedź dziś, Helenko...
— Co znowu? — ale nie brzmi w jej tym zapytaniu przeczenie.
Patrzę jej w oczy jak pies. — I kapelusz znika w pudełku.
Jest to trująca radość. Słodka trucizna, ale się o tym nie myśli, bo się jest
bezmyślnym.
Wchodzi pan Jezierski, zaczyna gadać głupie komunały.
Wynoszę się. Wieczorem, po skończonych lekcjach i przeczytaniu powieści ze
Stasiem, biegnę do kasy, kupuję trzy bileta do teatru Rozmaitości i biegnę do
niej. Ubierają się i idziemy. Pani Niemirowa zaczyna rozumieć, co w tym jest,
idzie więc naprzód, ja więc podaję rękę Helenie. Tulim się ku sobie, jakby to
było szczęśliwe dawniej, jakby tylko nas dwoje było na świecie.
Zawsze ta sama historia: obojętność z początku, przyglądanie się sobie,
niepewność, czyśmy ci sami. Z wolna wraca wszystko i z niemym krzykiem: ci sami!
— idziem ku sobie. Idziem w dawny świat bezrozumnych uniesień, zachwytu — padamy
sobie w ramiona.
Tego uczucia pozbyć się nie można. Nie może być kobieta mniej powabną, jak ona
teraz — a przecież nie myślę o tym. Dawna rozpacz i pragnienie jej idą i idą...
9, 10, 11 n[umer]a.
Z przerażającą uprzejmością wręczyłem pani N. lornetkę, by mogła się rozkoszować
znajomą jej warszawską publiką, a sam usadowiłem się obok Heli.
Pysznie grał Żółkowski w Consilium facultatis, znakomicie Rapacki w Ciężka próba
i Ostrowski w tworze naszego kieleckiego komediopisarza Skarbka-Borowskiego
Inżynierowie jadał * — ale my byliśmy czym innym zajęci. Była wesoła i swobodna.
Przypominają nam się nasze sprzeczki o walce Lewandowskiego *.
— Lewandowski zagra nam walca — mówię do niej, gdy orkiestra stroić instrumenta
zaczyna.
— A jak zagra?...
DZIENNIKI, TOMIK XI
Na moje nieszczęście... grają walca.
— Otóż teraz — mazura nie zagra.
Na moje szczęście grają mazura. Wraca jej wesołość, żywość, dowcip — oczy ćmią
sią jak wtedy, gdy czaruje w salonie, staje się skrzydlatą jakąś: życie jej, jej
żywioł — zabawa — skrzydłem ją musnęła.
Jakaż ona wtedy!
Zbiegają się nasze ręce pod fałdami ubrania, a patrzy iskrami, płomieniem. Czar
zabawy, dziwny czar zlatuje, śmiech się rwie z ust: my ci sami!
A za miesiąc... grób.
Odprowadzam je do domu. Idziemy znowu. Była dla mnie taką, jak wtedy w Kielcach,
kiedy wracaliśmy od Żółkow-skich... „Czekaj — niech te chwile nie uciekają —
nacieszmy się." Siedziałem tam jeszcze do dwunastej. Wesoły do domu wróciłem...
8 XII (środa).
Wczoraj po lekcjach tam zaszedłem i wieczorem. Jakżem tam leciał!
Umówiliśmy się, że odprowadzę ją na dworzec dzL; rano o dziewiątej. Nie
przypuszczałem, że sję to tak dziwacznie i boleśnie zakończy. Jak ona prosiła,
żeb, ;ą odprowadzić dalej... do Siedlec!
Chleb nie pozwalał...
Dziś wstałem i ubrałem się wcześniej, ale zanim podano herbatę, zanim Staś
nudzić -mię przestał — była dziewiąta. Biegnę co tchu na Bednarską i dowiaduję
się, że wyjechała przed kwadransem.
Jest pół do dziesiątej, pociąg odchodzi z Pragi o dziesiątej.
Z zaciśniętymi zębami pędzę przed Bernardynów*: żaden tramwaj nie idzie...
Idę więc z szaloną, straszną myślą: raz jeszcze spojrzeć, raz jeden! Nie
szedłem, ale leciałem; minąłem w minutę most, po strasznym błocie Pragi lecę jak
wariat... Jest to
WARSZAWA, 1886
39
olbrzymi kawał drogi. A, iłem ja wycierpiał! Tchu złapać nie mogę, ustaję — iść
już nie mogę... *
Litości, litości...
Dobiegam wreszcie na ów banhof: punkt dziesiąta! Drzwi na peron pozamykane,
słyszę świstawkę: pociąg rusza.
Z trzaskiem otwieram drzwi — wagony mijają... Szukam oczami... Raz spojrzeć!
W jednym z okien wagonu spostrzegam ją. Odpowiedziała skinieniem głowy na mój
ukłon... i przepadła we mgle...
Chwiałem się na nogach i zdawało mi się, że padnę.
Oparłem się o mur i szeptałem sobie: odwagi, odwagi, odwagi! Usiadłem w tramwaju
i byłem bez sił zupełnie. Przez godzinę prawie biegłem. Dowieziono rnię do
Warszawy nie wiem kiedy, bo nie myślałem o niczym. Ogromne uczucia boją się łez
— a moje osłupienie po tym wszystkim było ogromne jak idiotyzm.
Dzikie myśli snują się po głowie; daję słowo, że wszystko by mi było wtedy jedno
— iść na korepetycje czy iść rzucić się w Wisłę. Taka to moja miłość... bo to
nie litość, nie wspomnienie, ale miłość bez steru, granic, bez kompasu... Czym
ja tak słaby, czy tak nieszczęśliwy?
A to rzecz główna, że nie wiem, co mi jest. Musi mi wtedy uderzać do głowy,
walić się na mózg olbrzymi bałwan krwi.
Ale żyć trzeba! Żyć koniecznie! Trzeba zacisnąć pięście po gladiatorsku,
kurczowo, namiętnie, zdławić się — i zapomnieć.
Trzeba nie pamiętać, by nie palnąć sobie w łeb, by nie szlochać, nie jęknąć, nie
zidiocieć w smutku, nie pieścić się boleścią, nie przypominać i o przyszłości
nie myśleć! Trzeba się zdeptać, zmiąć, choćby to bolało nad wyraz, trzeba
wyprostować się!
Ach — nie pamiętać!
Powiedzieć: była, powiedzieć: umarła...
Stary, nędzny stoiku, Cyceronie * — bądź ze mną, bo ja...
DZIENNIKI, TOMIK XI
nie mogę, ja jęczę, ja skowyczę z bólul Lękam się samotności jak widma, boję się
siebie.
Poszedłem na zebranie, później na obiad, później rozmawiałem ze Stasiem, później
poszedłem do teatru, abym tylko sam nie był...
Jutro może o zebraniu i teatrze napiszę, bo dziś tak jestem słaby, nędzny i
bezsilny i zgłupiały jakiś, że w psie bym litość zbudził. Nie znała jej tylko
przyczyna mojego upodlenia, mojej nędzy, mojego nieszczęścia — ta jasna,
świetlista Atenę... Bez słowa pożegnania, bez żalu nade mną, bez łzy pojechała.
Mąż tam czeka, dom, dzieci...
Mówiono mi, że wszystko leczy czas. Płyń-że, ty psychiatro, szybko, leć a unoś,
a zabieraj ze mnie pamięć przeszłości i rozpacz myślenia, unoś, bo jest mi
nieznośnie ciężko!
10 XII (piątek).
Leczę się, leczę, jak mogę i umiem. Chodzę, mówię, staram się dużo myśleć.
Wczoraj do późna w noc pisałem dalszy ciąg powieści. Gra ona na nowo we mnie
całą orkiestrą uczuć i myśli. Zmieniam jej fabułę — ale całość na tym wygrywa,
potrącam o rzeczy, od których serce pęka, o najtkliwsze struny duszy, o moje i
Heli nieszczęście.
A! jeżeli ja to odtworzę!...
Pisać, pisać bez końca... miażdżyć to, cc tak po tygrysiemu katuje, jęczeć
słowami autora, z dala patr;:eć w achromatycz-ny szyk cierpień i przebierać z
wolna w palcach to ciężkie cierpienie, mówić o nim i mścić się nad sobą niejako
— rozkosz!
A ta idea powieści, to malowidło szerokie i gadające natu-ralistycznie — mnie to
unosi, zachwyca — ja żyję znowu.
Uderzył we mnie piorun, ale doznałem tylko kontuzji. Życia! do miliona piorunów
— choćby po gruzach szczęścia, choćby po trupach, kochanych najwyższą miłością —
życia!
Stwarzać ten świat i widzieć tak jasno to, co się stwa-
WARSZAWA, 1886
41
rza — żyć życiem odmalowywanym — to cząstka boskości. Jakież to skuteczne i
uczciwe, i systematyczne lekarstwo ta sztuka! Opisuję to, nad czym jęczałem
przez noce całe.
12 XII (niedziela).
W piątek wieczorem przyszedł po mnie Czesio: wuj S. przyjechał. Poszedłem tam.
Poznałem kilka nowych osób. Wczoraj nie poszedłem na lekcje, gdyż prosili, żeby
z nimi jechać do Ogrodu Zoologicznego.* Jedziemy tedy — wuj, Włodek i ja.
Doznaje się pewnych wstrząśnień, patrząc na dzikie zwierzęta. Lubię ten ich
spacer po klatce — to takie straszne. Zdaje się, że to ludzie w klatkach
namiętności, w powijakach niemocy, że to zakochani, z rezygnacją chodzący po
klatce życia. Taki to i szeroki horyzont mam ja, jak pantera zamknięta.
Rezygnacja daje im gwarancją istnienia — inaczej kijem ich oćwiczą.
Spóźniłem się na obiad, nie poszedłem więc do domu, za-dowalniając się kawą w
mojej kawiarence na Bielańskiej. Bywam tam często. Za to, wróciwszy do domu o
czwartej, zastałem list od Heleny. Drogie to teraz dla mnie litery — więc je też
notuję w wyjątkach:
... wierz mi, że coś się dzieje nienaturalnego j robię, chodzę bezmyślnie —
dopiero zrobiwszy coś i po zastanowieniu bliższym żałuję tego, com zrobiła lub
powiedziała. Jakby na urągowisko, zjawiłeś się wtedy, gdy pociąg ruszał;
widziałam twoje pożegnanie i rozpacz... Przez całą drogę wąż jakiś pełzał koło
serca — a zapłakać nie mogłam. Straszno pomyśleć, że to było ostatnie może nasze
widzenie się... Ja tak wiele obiecywałam sobie przez tę godzinę odprowadzin —
nikt nam nłe miał przeszkadzać, mieliśmy szczerze powiedzieć sobie wszystko,
zaczerpnąć odwagi i wytrwałości na bardzo długi czas... Dlaczego Pan Bóg nie
udzielił nam tej chwili szczęścia, nie wiem — nie było w tym widzeniu się nic
grzesznego...
Dziwnego uroku nabrała dla mnie Warszawa — jakże bym chętnie do niej
powróciła... Strach pomyśleć, że może, że może pozostało tylko parę
42 DZIENNIKI, TOMIK XI
miesięcy — a może tygodni życia!... Listu od ciebie pod adresem „Iberszer —
poste-restante" oczekuję we wtorek. Pisz — ale poczciwie, bez ironii — prosi o
to biedna a kochająca cię —
Helena.
Uszczęśliwił mią ten list, czytałem go i czytałem. Swobodny i wesoły wyszedłem
na miasto. Chciało mi się poszaleć trochę. Mrok zapadał — snuły się tłumy na
Placu Teatralnym. Na Niecałej — spotkałem... moją facetkę z Miodowej ulicy.
— A... moje uszanowanie!
Szły dwie do cerkwi. Pytałem ich się, czy znów dostanę szczotkę „na
zagospodarowanie się" * za odprowadzenie? Dziwna, nerwowa mię opanowała
wesołość... Szykowne i zamaszyste ruchy blondynki zapalały krew we mnie. Ładna
jej główka z greckim profilem odwracała się do mnie.
— A wot my powierniom w pierieułok tak skoro, czto nie nastignietie nas...
— Co znowu — czyżem tak niedołężny?
— Czto eto takoje „niedołężny"?
— Wlublon w was...
— Eh, ostawtie!
— Panie do cerkwi?
— Da. Wy wied' nie pojdiotie!
— A to dlaczego? Wszak pani była kiedyś w katolickim kościele.
— Wy nam młeszat' budietie.
— A to jakim sposobem?
— Smotritie! nie mieszajtie! ja choczu molifsia.
— Za mnie?
— Wy wierno atieist, nihilist, kak wsie wy, gospoda wol-nodumcy...*
Weszły do cerkwi na placu Krasińskim.* Poszedłem i ja, posłuchałem ładnych
chórów, ukłoniłem się im (nie chórom, ale facetkom) — i poszedłem do domu. Co
sobota chodzę
WARSZAWA, 1886
43"
z moim uczniem na tańce do redakcji „Kuriera Świątecznego".* Dają mi tam
wszystkie pisma, wertuję je więc sobie — a malec tańczy na górze. Stary lokaj
przynosi mi całą plikę gazet i wynosi się. Zabawny stary! Chodzi na palcach, aby
mi nie przeszkadzać i podsuwa coraz to inny fotel.
— A może pan woli „Rolę" jak „Głos"?
— Wolę „Głos".
— A to i „Prawdę" pan woli jak „Słowo"...
Stary zna się na tych rzeczach...* Nigdy naturalnie ich nie czyta, ale wie, czym
pachnie „Słowo", a czym „Głos".
Wczoraj miałem pieniądze... datek wujaszka. Nie mając co robić wieczorem, gdy
Staś poszedł — wyszedłem na Bielań-ską. Snuje się tam wiecznie wieczorny
nietoperz w szykownym kapeluszu, w eleganckim futerku. Kusiła mię nieraz, a
wczoraj skusiła... Zapaliła się krew i bez namysłu poszedłem z nią. Potwór
moralny! Takiej nie widziałem jeszcze. Szykowne ma mieszkanko, ładna, ale
odrażająca... Można przebaczyć Messalinie — takiej nigdy. To już nie człowiek —
kłoda. Plunąłem, wychodząc...
To tak... z tęsknoty!
Dziwny ze mnie człowiek, bo pisałem później list do Heli i do matki. Oba były
szczere i serdeczne. Żałuję, że poszedłem do tej lafłryndy wczoraj — tak złapało
mię!
Warszawa 11 XII 86 r.
Moja ukochana Heluniu!
Nie wiem t ja, od czego zacząć...
Gdy człowieka obejmuje tęsknota, nuda, spleen, pesymizm, smutek wreszcie •—
znajdą się słowa i piękne słowa, ale gdy przyjdzie twarde jak kamień
nieszczęście — słów wtedy nie ma. Nie wiesz, co ci jest, co się dzieje i
dlaczego tak źle się dzieje! Ani marzeń, ani myśli, ani uczuć — tylko
modlitwa...
Ja Cię rozumiem, Heluniu, rozumiem dobrze i pierwszy raz może w życiu cierpię z
Tobą bardziej jak brat, bardziej jak mąż, bardziej jak kochanek. Wierz tym
słowom, bo to nie
44
DZIENNIKI, TOMIK XI
miłosne zaklęcia, nie przysięgi na wierność — to mowa zranionego człowieka,
który, utraciwszy Ciebie, utraci wszystko, ale wszystko absolutnie: matkę,
siostrę, przyjaciela i gwiazdę życia, gwiazdę świętą, a tak wielką, że obok
niej, jak wiesz, żadne i nigdy światło błyszczeć nie mogło i nie może. Ty o tym
wiesz dobrze, Ty czujesz to, że Cię nikt nie kochał moją miłością, tym
wszystkim, co jest w człowieku: dobrem i złem, namiętnością i platonizmem,
rozumem i wolą. Jestem ja typem chorobliwości, newralgii, anomalii, fałszywym
tonem w tym społeczeństwie — zdałem sobie z tego sprawę i rozumiem, że na miłość
bezgraniczną nie ma we mnie nic, że na nią niczym nie zasłużyłem i nie
zasługuję; tymczasem Ty polubiłaś tę mętną falę, to wieczne burzenie się moje,
podobno — pokochałaś nawet. Szczególna to rzecz: od miłosnego szeptu do wyżyn
romansu — przeszliśmy wszystko... Zdawało się, że to musi się wyczerpać i
pęknąć. I nie!
Ostatnie nasze widzenie się — to jasna karta mojego życia. Dowiedziałem się, że
są we mnie bezwiedne uczucia uczciwe, a takie ogromne, że ich noce bezsenne,
męka i zgryzota zgłuszyć nie mogą. Nie uwierzyłbym samemu sobie, że mogę czuć
taki żal, taką litość i taką miłość dla Ciebie — jednocześnie. Powtarzam, że to
nie przysięgi miłosne, aie rzucanie frazesów. Może przyznasz, że nie kłć .nię,
jeśli przypomnisz sobie moją głupią minę, gdy wbiegłem na peron w czasie Twego
odjazdu.
Ciężka to była godzina i opisuję ją jedynie na Twoje żądanie — sam bym do niej
nie wrócił. Mój uczeń był słaby i nie wyszedł wtedy do kościoła. Musiałem
siedzieć z nim do dziewiątej, tj. do powrotu pani J. z kościoła. O dziewiątej
wybiegłem. Gdym zaszedł na Bednarską, powiedziano mi, że „Ciotunia pojechała
już" — musiałem parę minut śmiać się tam, pókim się nie wyrwał i nie dobiegł do
Bernardynów. Było wpół do dziesiątej — żaden tramwaj nie szedł i nie nadchodził;
zdawało mi się, że dobiegnę za kwadrans... Poszedłem, a raczej poniosły mię
jakieś czarne skrzydła... W minutę
WARSZAWA, 1886
45
przebiegłem most i począłem brnąć po błocie Pragi. Nie przeszedłem połowy
odległości, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa — wlokłem się już, nie szedłem.
Pół życia dałbym był za dorożkę, ale jej tam nie było. „Ostatni raz — tak sra
pożegnała ze mną"... przelatywało w zgłupiałej głowie. A chciało mi się choć raz
Ci jeszcze spojrzeć w oczy, bo może już nigdy nie spojrzę...
Dochodząc do banhofu, usłyszałem świstawkę: pociąg odchodził! Drzwi jedne
zamknięte — zdawało mi się, że Bóg szydzi ze mnie. Byłem bardzo szczęśliwy, żem
Cię zobaczył...
Znikła... przepadła...
Musiałem się oprzeć o mur, bo byłbym upadł: wyczerpały się fizyczne i moralne
siły. Dawniej może byś, Heluniu, nie postąpiła tak ze mną — ale dziś może
musiałaś (cieszę się tą myślą...) — i wierz mi, że jednej iskierki żalu ani
urazy do Ciebie nie mam. Może kosztem takiej męczarni wykupię u Boga Twoje
życie. I kiedy nieraz w nocy myślę i myślę o tym wszystkim, to przychodzę do
jakiegoś rozpaczliwego wniosku: przecież to musi być policzone, przecież to nie
ciskanie się zakochanego dziecka, ale głęboki ból, walka z nim i codzienne
budzenie się — „jeden dzień ubył — bliżej końca!"... Trzeba być, Helu, mocnym,
żeby nie upaść na tej drodze, trzeba być bardzo mocnym! Ale nie o mnie chodzi i
nie o sobie chcę mówić — chcę Cię prosić, abyś raczyła pisać do mnie, jeśli
możesz... Jeśli możesz — bo naprawdę teraz tak Cię inaczej jakoś kocham i tak
mnie Ciebie żal, że nie chciałbym Ci niczym, nawet subiekcją w odbiorze i wy-
sełaniu listów zrobić przykrości.
„Trzeba zapomnieć o Tobie i żyć uczciwie" — mówiłaś — ale wydaje mi się to
żartem. Nie zapomnisz o mnie, bo jest jakaś siła, dająca nam miarę człowieka. Tą
siłą jest moje ślepe i dzikie miłowanie Ciebie i współczucie w nieszczęściu.
Mam upartą wiarę, że to wahadło zaświatowe, które ska-rało może naszą miłość — i
litość zna. Przez wielkie nieszczęścia — idzie się do wielkich oczyszczeń.
Teoria ta, dobra
DZIENNIKI, TOMIK XI
dla mnie naturalnie — Ciebie nie pocieszy, boś nieszczęśliw-sza ode mnie, ale
może osłodzi Ci choć jedną minutę tych minut strasznych. Byłaby to nagroda dla
mnie znaczna. Każdy Twój list obleją palącymi łzami wdzięczności, bo każda
literka, otrzymana od Ciebie teraz, ma cenę straszną, ale nie rób sobie
przymusu... gdy zapragniesz mego głosu, mojej pomocy moralnej, mojej szalonej
odwagi w cierpieniu — napisz, a zawsze przeszłe Ci całe moje serce braterskie,
całą duszę, jak ją przesyłam do Twych świętych stóp dzisiaj. Piszę dziś i do
Matki, bo się chcę trochę z mojej biedy wyskarżyć — a Ciebie, brzydka, niedobra
Helu, cieszyć trzeba i wołać na Ciebie głosem niemal piorunowym: odwagi!
Chce mi się zakończyć zapewnieniem, że Cię kocham bardzo, ale łzy te
przebrzydłe, duszące każą modlić się do Ciebie: żyj i świeć, jasna gwiazdo!...
Stefan
Czy Stefan będzie? Bóg włoży w niego moją duszę, a da mu Twoje oczy — cud
będzie! Ach, moja biedna!
Racz mi, Helusiu, napisać otwarcie, ale otwarcie zupełnie, czy nie zrobi to
wrażenia złego na panu Leonie, gdybym ja widział się z Tobą w Białej. Ale
otwarcie! Ja bardzo, bardzo proszę o to.
Może moje Żydy uwolnią mię na same święta — na dwa, trzy dni. Chciałbym spojrzeć
w Twoje oczy! 1
Listy zajęły mi czas zupełnie — nie napisałem naznaczonej mi przez kółko
rozprawy o Asnyku. Dziś poszedłem tam. Porobiły się rozmaite rzeczy: Nowiński na
poprzednim zebraniu odłączył się od kółka i Koła — wskutek sporu z Zagłobą.
Zarzuca nam zżydziałość i kosmopolityzm. To za wiele! To
1 List do Heleny, napisany na papierze innego formatu i gatunku, został wklejony
do tomiku Dziennika. Ostatnie trzy akapity są dopisane na marginesach wzdłuż
pierwszej, drugiej i trzeciej strony listu.
WARSZAWA, 1886
47
szowinizm. Zagłoba był u niego, certowali się pono strasznie i Janek... wrócił.
Dobrze się bardzo stało. Jednak on trochę za daleko idzie. Dla niego słupem
wiorstowym jest... rewolucja, dla nas niepodległość. Oto cała różnica. „Nauka z
pracą organiczną i pracą u podstaw, urabianie się etyczne i w óśta" teczności
rewolucja — to nasze hasła, jako środki, a cel: — niepodległość." Jakby na
umocnienie tej wytycznej czytano dziś odpowiedź Jeża na adresy studenckie w roku
jubileuszu *. Ma to obecnie Zagłoba — ma później dostać Wacław. Cóż za rzecz
znakomita! Wacek pisze o Jeżu szeroką rozprawę — i pisze dobrze bardzo. Grupuje,
ustawia, oświetla... Idzie nieźle robota.
Dziś czytał Książę rozprawkę „O reformacji i jezuityzmie", Tadeusz ,,O wyprawie
Rogozińskiego", Chunior * wyjaśniał „Kwestią bułgarską" — co spór wywołało. Co
to wobec Janka nazwać Battenberga „kulturtragerem" * — ubolewać nad Rosją, jako
nad „taranem, jakim posługuje się Europa w burzeniu Turcji", co to wreszcie
mówić nam wszystkim, jako o haśle, o panslawizmie Katkowal
„Za każdym słowem lud jako lew mruczał — a potem..." * — wyśmiał Chuniora.
Jest już jednomyślność! Chunior i Janek — dwa bieguny, ale to się zniweluje pod
wpływem genialnego doprawdy Za-głoby.
Gadał on o Batorym dziś, bo to trzechsetna rocznica śmierci tego króla.
Zebranie od godziny jedenastej przeciągnęło się do trzeciej. Znów nie byłem na
obiedzie!
Zaszedłem do kawiarni na Marszałkowskiej (gdzie Soplica ma już kredyt...) i
zastałem Chraszczewską B., która intrygowała mię tak na Mazepie. Cóż za
piekielne ma oczy! Mam nadzieję za pośrednictwem tej kawiarni poznać się z nią,
bo była ona tam jak w domu...
A nuż istnieją tam jakie zaburzenia gabinetowe, w jakich ona gra rolę!
48
DZIENNIKI, TOMIK XI
Poszedłem później na wystawę, aby po raz drugi przyjrzeć się swobodnie Joannie
d'Aic Matejki.
Płótno to nie robi na mnie żadnego wrażenia. Piękności artystycznych ocenić
rzecz prosta nie umiem, a duch stamtąd żaden nie płynie. Obce to, mistyczne, a
mistyczne niezgrabnie. Malarz to burzy duchowej, walki ludzkiej, szlachetnej
"7izy"nie, realnej, naprężającej muskuły — a tu ma do czynienia z zachwytem, z
wizją dziewicy, z uczuciem subtelnym nadzwyczaj.
Aniołowie ci czy święci kopią niemal ludzkimi rzetelnie nogami uczestników
orszaku, aniołek, licho wie po co tam wsadzony, zleci lada chwila na głowę
komuś... Zadziwia nas i entuzjazmuje nie Joanna, ale podrzędne osobniki obrazu —
tłum. Tu pole Matejki: podziwienie, ciekawość, zdumienie, radość, malujące się
na twarzach widzów owego wjazdu dziewicy — to mistrza ręka! Najcudniejszą tam
postacią jest chłopiec klęczący na przedzie obrazu. Cóż za twarz! co za wyraz
jej! Takie zmieszanie zdumionych uczuć — to, mówię, pole Matejki, tu on
genialny. Znakomicie także wychodzi obojętność twarzy żołdaka na przedzie
obrazu, trubadura podejmującego wieniec, starca siedzącego...
Tłok przed obrazem olbrzymi.
Potrącam jakąś facetkę...
— Przepraszam panią!
W rnroku nawet dostrzegam, że ładna, ale jest z facetem... Nie zgniewała się o
potrącenie — owszem, spojrzała jako tako...
Wysuwam się z tłumu i staję przed posągiem Mularskiego Lirnik *. Gapię się, bo
rzecz śliczna. Przechodzę później przed Zygmunta i Barbarę * i odwracając się
nagle, potrącam, ale już uczciwie... tę samą facetkę!
Teraz zamiast „przepraszam" powiedziałem podobno: „cóż u diabła!" Roześmialiśmy
się jednocześnie i stanęli przed jednym obrazem. Ani ja, ani ona zapewne nie
widzieliśmy, jaki był właściwie. Śliczna, młodziutka facetka. Cc tu zrobić?
WARSZAWA, 1886
49
Podsuwa się do niej siwy i kulawy facet i wychodzą. Wychodzę i ja. Utrzymanka to
być musi, kiedy takie potrącania mię z nią zetknęły...
Wychodząc z wystawy spotkałem się z Karolem.* Poszliśmy w inną stronę pomimo
przyjaznych uśmiechów potrąconej.
Wieczór w domu. Czytam ze Stasłem powieści Korzeniow-skiego, gdyż Czajkowskiego
przeczytaliśmy już wszystkie. Rad jestem, że przynajmniej z tamtym amatorem
Kozaków skończyło się. Czytając Korzeniowskiego, robię pewne kombina-cyjki,
kształcę cokolwiek mój smak. Wiele rzeczy śmiesznych i ckliwych aż do wymiotów,
ale to uczy oględności w szafowaniu stylem. Przed rokiem ja tym stylem
pisałem...
17 grudnia (piątek).
Nie piszę dziennika dlatego, że pochłaniają mi czas i wszystkie myśli dwie
rzeczy: moja powieść i lekcje. Z rozkoszą budzę się rano, ubieram .szybko i
biegnę, by się na chemią nie spóźnić. Cóż za nauka!
Przechodzim rzecz o elementach — więc doświadczenia z chlorem, bromem, jodem,
etc. Rzeczy elementarne, a światy mi nowe otwierają. Systematyka zwierząt,
zapładnianie w roślinach — ileż w tym cudów... Wracam zawsze odurzony i
zachwycony.
Wieczorem, po odbyciu korepetycji, zjedzeniu kolacji i odejściu Stasia, siadam
do powieści. I siedzę nad nią do godziny trzeciej, czwartej w nocy. Opisać te
uczucia, jakie układam, ogładzam i piszę na papierze — to rzecz nad siły.
Zasypiam znużony, wysilony, spracowany i... szczęśliwy. Cóż za rozkosze zrodziły
się we mnie. Dziś w nocy napisałem kilkanaście kartek. Usnąłem osłabły zupełnie.
Śniły mi się postaci mojej powieści — właściwe postaci: Helena, matka moja,
ojciec, macocha... Byli razem wszyscy w jakimś domu, gdzie była moja
nierządnica. Obudziłem się potem zlany — i szczęśliwy, że to był sen... Silnie
robi mózg, silnie wibruje imaginacja...
4 — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK Xl
Nie umiem narysować pozytywisty, boję się, by go nie zrobić deklamatorem...
Muszą myśli zebrać i otrząsnąć się z tego wyprężenia sił wszystkich w kierunku
pisania — bzika można dostać. A dopiero mam może jakąś dziesiątą część
powieści...
Idę teraz na wieczór do Janka, gdy wrócę, będę mógł pisać, gdyż ma mi przeczytać
swój dziennik. Zaczerpnę nowych sił. W takim naprężeniu umysłu, woli, fantazji
nie byłem nigdy jeszcze. To rozkosz!
18 XII (sobota).
Na zebranie d. 19 XII.
SYLWETKA DRUGA *: ASNYK
Gdybym pisał kiedykolwiek historią cywilizacji narodu polskiego, to do
scharakteryzowania pewnych dziesiątków lat musiałbym przeważnie uciec się do...
poetów. To, czego chce, co straciła, czego pragnie, nad czym ubolewa i rozpacza,
w co wierzy niejako przeciętna masa narodu, a co najważniejsza — wskazówkę, jaką
jest w danej chwili owa masa, w utworach poetyckich odnaleźć można.
Taka to już doba dzisiejsza! Z powieści — robiemy studium psychologiczne, z
poetyckich kwileń, •; zachwytów pełnią księżyca, zachodem słońca, oczyma koc i
tanki, śpiewem słowików etc. — robiemy pewne kombinacyjki i wyciągamy
statystyczne do pewnego stopnia... paradoksy... Ależ bo i nie ma innej drogi
wyjścia. Któż z nas przeczytał od deski do deski nowy tom poezyj nowego poety?
Ten zaś, kto się torturze tej zechciał dobrowolnie poddać, musi choć paradoks
jakiś z roboty tej dla siebie zyskać. Takim to paradoksem postanowiłem panów
dziś uraczyć.
Miałem do czynienia z tomem poezji Asnyka. Słyszałem nieraz jego imię z
przydomkiem „pierwszy poeta dzisiejszy". Przeczytawszy ów tom — powiedziałem
sobie: tak, to pierwszy poeta, ale z koniecznym przydomkiem dzisiejszy. Kiedy
się bowiem czyta Mickiewicza — wstaje się, idzie
WARSZAWA, 1886
51
w kąt i szlocha. Tysiące głów pochylały się, pochylają i pochylać będą nad
kartkami zapisanymi przez tamtego tułacza i tysiąc pięści się ściśnie kurczowo,
i tysiąc serc bije nienawiścią. Asnyka, gdyby przypadkiem ,,priwislanskij kraj"
* zaczął się nazywać inaczej — nikt by nie pojął. Cała różnica zależy na tym, że
Mickiewicz porywa cię za serce — Asnyk rozdrażnia ci nerwy. A Asnyk jest
znakomitym poetą... Dlaczego my go rozumiemy tak dobrze, dlaczego on jest dziś
niemal narodowym poetą? Dlatego, żejny _żyjemy nerwami i nerwami tylko,, że w
utworach Asnyka najwyraźniej prze-^biły"iię nasze chwiejne, ułamkowe,
rozpaczliwe, halucynacyj-ne uczucia, uwypuklił się nasz hamletyzm. Posłuchajcie
panowie:
Na trzeźwo nie mogę żyć! Więc się upijam od rana I zawsze z pełnego dzbana Do
nocy wciąż muszę pić, Za każdym kielichem wina Piękniejszym staje się świat I
urok młodzieńczych lat Wstępować w serce poczyna.
Zaledwie wypróżnię dzban, Piosenkę znajduję na dnie, A ona dźwięczy tak ładnie
Wśród moich samotnych ścian!
Po kwiatach sączy się zdrój, A wietrzyk roznosi wonie, Pierś ogniem szlachetnym
płonie, Chcę wznowić rycerski bój, W dobranym braci orszaku Ochoczo biegnę na
szturm I słyszę w odgłosie surm: „Zwycięstwo przy białym ptaku!"
W pośrodku ojczystych pól... Lecz tu się sen mój ucina;
52
DZIENNIKI, TOMIK XI
i
Fantazji gdy braknie wina, Powraca zgłuszony ból — Każda odnawia się rana — Na
trzeźwo nie mogę żyć... A więc pozwólcie mi pić Z mojego pełnego dzbana...*
Taką to doprawdy pijaną refleksją żyjemy. Poeta ten rozumie dobrze nasze
pokolenie i zaprawia to jego głos ogromną goryczą. Zapomina, że sam on nie
lepszy. W przytoczonym * sonecie, w Apostrofie, wykazuje, czym dla niego jest
ten kraj, idea narodowa. Ze złością i ironią zapytuje:
Mamże jak Narcyz stać — wdzięczny sobie I roznamiętniać się odbitym cieniem?
Grobu niesławę czcić na twym grobie, Schlebiać ci tylko łzami i cierpieniem I,
gdy cl mieczów brak, nieść ci róże, Co na cezarów więdnieją purpurze? *
Chciałby widzieć w niej piękno greckie, chciałby klasycznych kształtów,
klasycznej wolności... A gdy tego nie widzi, gdy go razi^ze^wszecli^stron
zdrada, nikczemność, upodlenie, gdy widzi wszędzie taki onanizm społeczny
zamiast uczucia i czynu — to klnie i odpycha od siebie ;w:,ętą ideę. Pieśni:
naprzód! — u niego nie znaleźć. Należy dc tych złoszczących się, do byronków, do
rodu Mussetów, Heine'ych, Słowackich... Ale i ironia, i satyra działają nieraz
ożywczo, jak Mickiewiczowska pieśń. Tylko że Asnyk tej bezdni cynizmu, tych
lwich pazurów ironii, jakimi kaleczył do krwi Heine — nie posiada. On zaledwie
ukłuć potrafi, gdy chodzi o osobistość — co nie porusza tej ostatniej, lub
pragnie pchnąć naród na przodownictwo ludzkości wtedy, gdy naród ten ustać na
nogach nie może i nie wie, w co wierzyć. Zupełnie tak, jak każda jednostka z
te§e społeczeństwa...
1 Autor pierwotnie napisał: „W następującym...", co skreślił i zmienił na: „W
przytoczonym..."
WARSZAWA, 1886
53
Prześlicznie, ale prześlicznie nad wyraz — woła do ukochanej kobiety w zupełnym
zwątpieniu o wszystkim:
O mój aniele — ty rękę
Daj...
Przez łzy i mąkę, Przez ciemny kraj
Do jasnych źródeł ty mnie doprowadź, Racz się zlitować!
Serce me zwiędło jak marny
Liść... itd.
I wszędzie tam, gdzie w jego polska_, że tak powiem, melancholią wplata się
miłość — stwarza on strofy przecudne. Nikt chyba nie umiał malować plastyczniej
rozterek ducha nad niego:
Ach, jak mi smutno! mój anioł mię rzucił,
W daleki odbiegł świat, I próżno wołam, ażeby mi zwrócił
Zabrany marzeń kwiat.
Ach, jak mi smutno! Cień mnie już otacza,
Posępny grobu cień; Serce się jeszcze zrywa i rozpacza,
Szukając jasnych tchnień;
Ale na próżno uciszyć się lęka
I próżno przeszłość oskarża rozrzutną:
Cięży już nad nim niewidzialna ręka... Ach, jak mi smutno!
Jest on demokratą, mówi wyraźnie, że jest: „Spartaków wprzódy syn niż twój (tj.
Polski) czciciel". Chciał nawet wystawić ideał republikański i napisał dramat
Cola di Rienzi. Ale to utwór poroniony. Zimny on jest i nienaturalny. Autor
naginał się do postaci znanego trybuna, przystosowywał się, ale się to nie
udało. Nieporównany jest tam, gdzie wątpi,
54
DZIENNIKI, TOMIK XI
gdzie rozpacza, że nie tak jest, jak być powinno, że „jego anioł znikł". Takie
subtelne mozaiki, jak Pijąc falerno na przykład, stawiają go w rzędzie
najpierwszych na naszym Parnasie. We wszystkich jego utworach przewija się ta
czarna nitka pesymizmu, a rzadko przechodzi w szyderstwo jawne, Trzeba się
wsłuchać w te melodie, rozplatać je i widzisz wtedy zbolałą duszę artysty.
Niepodobna się oprzeć smutkowi jego, roztkliwia on, gra na nerwach. Czuć głęboko
nie uczy.
Znalazłem w tym zbiorku smutku, łez, załamania rąk, rzecz jedne szczególną,
jasną. Napisane to dorywczo, pod dobrym jakimś wrażeniem, a nosi tytuł Na Nowy
Rok * — a różne jest rażąco od wszystkiego, co napisał. Żywa to pobudka i warto
ją zapamiętać:
Spod gruzów rozbitych złudzeń Wynieśmy arkę rodzinną , Na stały ląd... itd.
Jako mistrz słowa, może walczyć o lepsze ze Słowackim i Konopnicką, a jako
erotyk — nie ma równego.
Nie entuzjazmuje nas jak Mickiewicz, ale odzwierciadlił tę dobę społeczeństwa,
które „nie wie, gdzie iść — i po przepaściach musi nocować" — a jako jednostka
złożył wyznanie wiary w wierszu Na Nowy Rok.
l w nocy.
To, co tu nabazgrałem, ma być rozprawą, na którą oczekują... No, ale mniejsza o
to. Są rzeczy ważniejsze. Oto wychodząc dziś rano z domu, otrzymałem następujący
list:
Drogi mój Stefu! Dzięki Tobie za list ostatni. Sprawił mi on tak wielką radość,
że nie mam słów na opisanie jej, powiem tylko, że chwila odczytywania go była
dla mnie tak jasną, że zapominałam o moim nieszczęściu. Nie marzyłam, aby
uczucie twoje dla mnie mogło przybrać kiedyś taką formęj dzisiaj wierzę Twoim
przysięgom i widzę, że rozejść się nie możemy jak obcy. Tyle odcieni uczucia nie
opada za lada fantazją. Współ-
WARSZAWA, 1886
55
czucie Twoje już dziś mi jest osłodą, a bądź pewny, że i w czasie tortur będę
miała na pamięci twoje dobre słowa. Dzisiaj nie żałuję widzenia się naszego w
Warszawie. Chyba sam przyznasz, że ono nas o wiele zbliżyło. Co do przyjazdu
twego — to proszę całym sercem; sądzę, że i Leon nic w tym złego nie dopatrzy;
żal pomyśleć, że to może rzeczywiście ostatnie już będzie nasze spotkanie. Masz
odwagę mnie jeszcze widzieć — to proszę i nie lękam się rozczarowania z twej
strony; zanadto dobrze znam twój zacny charakter ° — chociaż bądź przygotowany,
że obecnie ujrzysz karykaturę...
Im prędzej będziesz mógł przyjechać — tym lepiej. O dniu przyjazdu zawiadom
listem otwartym*... do Ciotuni. Nie mam serca niszczyć Twoich listów, a boję się
chować — mogę na razie stracić przytomność i zostanie dowód naszego uczucia, źle
naturalnie zrozumianego. Przyjedź więc koniecznie zabrać je póki pora. Jeśli
będę żyć — to mi je oddasz. Do widzenia, Stefu...
Helena
Dziwny, bardzo dziwny ze mnie człowiek...
... człowiek zupełny, we wszystkich uzdolnieniach swoich rozwinięty, c
powijakami jak dziecko lub mumia nie skrępowany, człowiek z jasną i
trzeźwą głową, z gorącym i szlachetnym sercem, obywatel kraju i członek
ludzkości, taki, jakim pragnął być Grek klasyczny. („Prawda" z
11 grud.)
SWIĘTOCHOWSKI
Czy sądzicie, że siła twórcza, co dokonała budowy świata, ukochała części jego?
Dogodziwszy popędowi tkwiącemu w niej, spojrzała tylko na całość i rzekła: dobrą
jest... .Jakiż to budowniczy kocha kamienie, z których układa gmachy wspaniałe a
użyteczne, pomniki twórczej swej
siły?
NOSSIG
19 XII (niedziela).
O wczorajszym Kiermaszu * i zebraniu dzisiejszym. Staś wyprosił sobie u rodziców
pozwolenie pójścia ze mną na Kiermasz. Wybraliśmy się więc około godziny
czwartej po
Ach, gdybyś go poznała do gruntu!...
56
DZIENNIKI, TOMIK XI
południu. Sala oświetlona, tłum ludzi, a co ważniejsza, tłum ładnych kobiet. W
sklepach spotykasz kwiat, ale to sam kwiat arystokracji... rublowej i herbowej.
Ja — mizerny ja — znam kilka owych róż: panią Jasińską, pannę Wolf, panią
Grodzką... A są ładne baby w Warszawie! Pani Lubowska na przykład, sprzedająca
pierniki... Lecą ci oczy na wszystkie strony — i byłbym był w rozpaczy, której
hołd uwielbienia złożyć, gdyby nie Chraszczewska... Wyrwała mię z
niebezpieczeństwa i wywiodła na stały ląd. Włóczyłem się za nią. Ładna — ale
rzeczywiście ładna baba! — tylko ma spojrzenie prowincjonalnej aktorki.
Kupiliśmy pudełko cukierków, rzucając za nie wspaniałomyślnie sześć rubli,
zabawili tam czas jeszcze jakiś — i wrócili do domu. Po drodze spotkaliśmy panów
Łubieńskich, ale wszystkich trzech... Co to za szlachta! Znają do zadziwiającej
subtelności wszystkie gałęzie wiedzy o... gatunkach wina...
O szóstej — na tańce. Lokaj redakcyjny już bez pytania przyniósł mi „Prawdę".
Czytałem więc sobie prześliczne Liberum veto i Kasandią Orzeszkowej.*
Widok ładnych kobiet jest mi koniecznie potrzebny teraz. Maluję w mojej powieści
miłość obecnie i tę jej fazt, kiedy nieświadomych doznaje się uczuć, kiedy
piękność kobieca porywa. Zapomniałem ja o tych uczuciach. Czego się wtedy
doznaje — nie wiem. Muszę więc dawać so >ie tego rodzaju... korepetycje.
Zebraliśmy się ostatni dziś raz przed świętami. Czytałem mój kulawy na
bezsensowność szkic i łagodziłem owo utykanie... deklamacją naturalnie. Janek
czytał „O rozruchach kozackich" na podstawie... Sienkiewicza.
Co się zrobiło z Janka?
S t a ń c z y k.*
Kiedyś wieczorem byłem u niego. Czytał mi znaną broszurkę Towarzystwo
warszawskie *. Rzecz znakomita i po-
WARSZAWA, 1886
57
trzebna. Czytał mi swój dziennik, a nawet dał mi go do domu. Ideolog — mało
ideolog — idealista, poeta w życiu. Toż ja, u diabła, nie szarżowałem tak nigdy!
Uśmiech litości słaniał mi sią po wargach, gdy czytał mi to wszystko. Tę miłość,
te arystokratyczno-patriotyczne rzuty myśli. I lepi do tej gmatwaniny —
Comte'a... Ech!
Zagłoba zaklinał mię dziś, by wpływać na niego. Co ja zrobić mogę? Zaczynamy
gadać o naszych znanych rzeczach — idziemy po wiadomej drodze... Naraz wywinie
koziołka i gdy stanie na nogi — masz stańczyka czystej krwi.
A z nim na ostre walczyć nie można, bo nabrał nawet pewnego arystokratycznego
pas. *
Obarczono mię i drugą misją: stworzeniem kółka wśród weterynarzy. Jałowyż to
grunt! A ja organizator żaden. Ha — spróbuję. Książeczki ludowe bierzem we
wtorek, biorę i ja, gdyż wyjadę na jakie trzy, cztery dni do Białej. Czeka mię
znów sprawozdanie o sprawie korporacji, o rusyfikacji w gimnazjum bialskim, o
chłopie — ale to rozkosz będzie.
Nie odpisałem jeszcze Heli. Moja ptaszyna, moja smutna, moja biedna... Zobaczę
ją za parą dni. Zbyt mam myśli rozstrzelone, by powieść pisać. Zresztą do
dziennika tysiąc rzeczy się ciśnie — więc idę spać.
21 XII (wtorek).
Jest w duchowym ustroju naszego społeczeństwa) jakiś prąd idealizmu, który
zdradza wśród nas riis fylko chorobliwe pojęcia g głównych warunkach bytu
społecznego, ale nawet chorobliwe pojęcia o religii i patriotyzmie. Jest więc
potrzebą, aby nie tylko głośno wypowiedzieć, że ten idealizm stoi w diametralnym
przeciwieństwie do realnego kierunku ucywilizowanych społeczeństw i prowadzi do
zguby, .ale zarazem z porzuceniem tego zguEmegb kierunku czynnie wystąpić na tor
trzeźwej i skrzętnej pracy około realnych podstaw życia społecznego...
...Ubezpieczywszy się materialnie, uczyńmy teraz trzeci rozumny i zdro-
58
DZIENNIKI, TOMIK XI
wy krok — zgromadźmy nasz fundusz moralny, aby ubezpieczyć nasze moralne
interesa społeczne. Podnośmy moralnie nas samych, nasze mieszczaństwo i nasz
lud, budząc poczucie i krzewiąc oświatę; każda czytelnia, każde kółko
gospodarskie, każda biblioteczka parafialna, każde towarzystwo
wstrzemięźliwości, każda ochronka, każde ubezpieczenie bytu włościan — już jest
w myśl towarzystw. Wyleczmy się z chorobliwego idealizmu.
„Ateneum" ŁYSKOWSKI *
Jakoś rzeźwiej mi się robi, gdy słowa takie czytam. Wyrabiam sobie jedną drogą,
z której nigdy chyba nie zejdą: oświata ludu.
Moja powieść nie postępuje i ulegnie zmianie stanowczej. Rozdział drugi wykreślę
zupełnie. Wczoraj całą noc o niej myślałem. Temat jest bardzo trudny i
skomplikowany.
Wacław i Soplica wyjeżdżają jutro o szóstej rano do Kielc. Wacek w dziurawych
butach chodzi — piersi go bolą. Jaki on poczciwy, jaki serio zacny — trudno
określić. Jesteśmy tak ze sobą związani przyjaźnią, że chyba śmierć by ją mogła
zerwać. Byłem u Soplicy, u Kazia, na zebraniu weterynarzy. Urządzają koncert,
wybierają mię na delegata jakiegoś. Gadałem i gadałem o potrzebie jakiegoś
stowarzyszenia — i nie wygadani ja nic chyba. Zresztą prezyduje tam Moskal
jakiś. To dzieci, kontente z nowych mundurów... Ha — będę jeszcze, szturmował.
/ja w piątek rano pojadę do Białej na trzy dni, po upływie których wrócę do
płaczącego już dziś, że mnie „tyle czasy" nie będzie, Stasia. Jego żywość
imaginacji zadziwia mię. Nieustannie chce czytać, słuchać. Zdolny nadzwyczaj,
tylko wychowanie, staranne niby, a w gruncie rzeczy powierzchowne — psuje go
bardzo. Do godziny dziesiątej nie odstępuje mię na krok: czytamy, opowiadam mu
życiorysy Kościuszków, Napoleonów etc. Jakieś tam ostatecznie ziarno
zapadnie....
WARSZAWA, 1886
59
Żałuję, że w Białej będę tak krótko. Z jakąż ciekawością przypatrywałbym się
tamtejszemu chłopu, gadał z nim, ileż ciekawych rzeczy tam widzę! Nie oczy
Heleny mię tam wabią — chłop bialski, jego dola, mój brat mię woła... A zresztą
moja powieść — muszę to obejrzeć, wsłuchać się w to, poczuć tego chłopa w całym
jego realizmie. Trzy dni to za mało, to nic — a jeszcze przy struclach, jajkach
czy tam opłatkach, wizytach i innych ostentacjach. Ale zobaczę coś, o gimnazjum
się dowiem, unitom się przyjrzę. Aby tylko nie patrzeć na to zakochanymi oczami!
22 XII (środa).
Rano poszedłem do Zagłoby. Spał jeszcze po jakimś sądzie wczorajszym. Obudziłem
go i przegadaliśmy godzin ze dwie. „Przegląd Społeczny" fuksami jakimiś *
prenumerować się będzie od nowego roku — rzecz ważna i wiele obiecująca.
Ponieważ nie miałem czasu wczoraj pójść po książeczki, pozostało ich więc pięć
wszystkiego:
1) Wędrówki i przygody — Szyller-Racki.
2) Ogrody polne — E. Jankowskiego.
3) Sad przy chacie — E. Jankowskiego.
4) Smok we wsi — H. B. Tarczyńskiego.
5) Gospodarstwo domowe włościan polskich*
Te pięć zebrałem i pożegnawszy Zagłobę poszedłem na lekcje. Po zoologii
wzięliśmy urlopy i bilety wolnej jazdy.* Te ostatnie są wynalazkiem
arcylogicznym i mądrym. Po południu szlichtada na Plac Aleksandra * ze Stasiem,
kawa w mojej kawiarni i czytanie Korzeniowskiego.
Ulubioną moją ulicą jest Krakowskie Przedmieście. Często wychodzę o dziewiątej
wieczorem z domu i idą na spacer. Przesuwają się tam ładne twarze kobiece. Idą,
idą...
60
DZIENNIKI, TOMIK XI
Nieraz spotykasz dwoje młodziutkich ludzi; lekko i zgrabnie, przytuleni do
siebie, idą pod rękę — migną przed oczyma jak gwiazdka ziemskiego szczęścia.
Wracają może z koncertu, wizyty, teatru... do siebie.
W nasuniętym na oczy kapeluszu, z papierosem w zębach klapię za nimi czas jakiś
kaloszami. Ale co im do mnie? — Idą do siebie.
/ Z zazdrosnych marzeń wyrywa cię jakieś boa, owijające szyję i twarz o
szklących oczach: kurtyzana z krainy Guciów Potockich*. Inny świat! — Życie na
użycie, fałsz miłosny, miłość-rubel... Utrzymanka pewno. Spojrzy na ciebie z
boku: daj pięćdziesiąt rubli... „Psiakrew! — szkoda, żem nie Gucio Potocki..." —
pomyślisz — i patrzysz za tą, co się przesuwa szybko, patrzy śmiało, ubrana
króciutko, biednie, ale ładnie. To jedno jej ubranie — dlatego takie wymuskane,
takie zgrabne. Na zaczepkę nie odpowie nic lub uśmiechnie się zuchowato,
dziarsko i pobiegnie tak szybko, że — z obawy zgubienia kaloszy w pogoni za nią
— zwalniasz i śmiejesz się ironicznie, patrząc na rozwlekły chód, na dziwaczny
kapelusz, pretensjonalne futro, słysząc ciche, ale dobitne: „chodź pan..." —
kobiety-rynsztoka.
Lękając się zbliżenia jej i lękając się samego siebie, mówiąc nawiasem, jeśli w
kieszeni szeleś:i ci rubel, patrzysz w stronę dziwnej pary, idącej przed tobe i
słyszysz:
— A Siostry Rondoli czytała pani? *
— Czytałam...
Śmiech kobiety jest nieśmiałym, on mówi głosem wilka czy lamparta: ci się już
znają dobrze...
Na zakręcie ulicy idzie ostrożnie, wolniutko po śliskim trotuarze sama — młoda
jeszcze kobieta; palto jej szerokie, a talia rozdęta.
„A..." samogłoską myślisz. Obojętnyś już na szczęśliwe pary, na zalotne
kurtyzany... Spuszczasz głowę i ku domowi zdążasz. ,/'"
Lubię Krakowskie Przedmieście!
WARSZAWA, 1886
61
Szczęśliwą mam rękę...
Pietrzykowski, z którym wczoraj o zlepieniu jakiegoś kółeczka gadałem, podjął
te. kwestię w gronie kolegów z drugiego kursu. Zebrała ich się kupka w
„KypjrrejibHoił" * — i gadali...
Stałem z daleka.
— Macie rację, żyjemy, Bogiem a prawdą, jak nasi pacjenci z chlewa — mówił drab
jakiś — coś by zorganizować warto...
— Ale czy każdemu można zaufać? — mrugając oczyma mówił brat Marcello.
— Toż złoży się z kolegów...
— Zapewne...
Bądź co bądź kilku przyrzekło pomyśleć o tym w czasie świąt. Ja zaznajamiam się
z wolna z moimi kolegami.
Zagłoba dziś w imieniu Koła „kazał" mi nie zasypiać gruszek w popiele. Owoców z
tego nie będzie, bo tu ludzi nie ma, ale łatwiej, „gdy przyjdzie pora" *,
zawołać na kupę, niż wołać każdego z osobna. Literatura tu nie zakwitnie ani
społeczne pytanie — ale może choć Darwin, jaki...
/ 3 w n o c y.
JChłopa poznać, zgłębić jego duszę, patrzeć na jego życie, siedzieć w jego
chacie i wołać go ku nam, ku narodowi. I takim, jaki jest, w jego dużych,
śmierdzących butach, w jego zasmolonej sukmanie, zgrzebnej koszuli — z jego
pojęciem o Bogu, ze światem jego duszy, z jego miłością, z namiętnością
płciową... na kartki przenieść. On — to niezbadany step, to puszcza głucha z
bagnem i gadami, z dzikością i ciemnem *, ale i ze śpiewem ptaków i z jodeł
zapachem./
Jego odrysować — to dzieło życia!
Zdaje mi się, że drugi człowiek we mnie wyrasta, że oczy jego na świat
rozwierają się szeroko.
Nie tylko artysta, ale i uczciwy Polak, nie tylko ideolog
62
DZIENNIKI, TOMIK XI
iiS
i marzyciel, ale i działacz, ale i śruba maszyny idącej naprzód. My przy swoich
staniemy kowadłach, my zrobiemy rzecz naszą, my lemiesz i... kosę kuć będziem:
niech mają po nas się rodzący lemiesz i kosę. Może my ich nie użyjem, ale użyją
ci, co po nas iść będą.
Młodzi się bratają!
Młodzi się bratają i szukają młodych szeroko i daleko — zewsząd. Bratają się i
nie będą burzyć.
My budować chcemy! Nikomu nie mówiemy: precz! — nikogo nie odsuwamy: wołamy,
żeby był naród!
I nikt z nas nie zaśnie, nikt się nie zniechlui, nikt nie zleni-wieje, bo nas
nie czeka chwała, nie czeka nagroda, my wiemy, że nas niewielu usłyszy, tylko my
czujem, że jasny duch jest z nami. Pociągniem w życie falangą pszczół, falangą
robotników. Nam trzeba rolę-step uprawiać, a tam niechaj po nas już^Ttiedyś —
piętnaście milionów jak jedna pierś zawoła: coście z prawami naszymi zrobili,
coście zrobili, ciemięzcy, z nami, z narodem? Po nas zawołają: wolności!
My stać będziemy na^straży, aby żadna zgłoska z narodowej ewangelii nie starła
się, aby płomienie ducha ni« zgasły. My cicho przejdziemy, ale__jaa czołach
nausych w godzinę śmierci jasność będzie. ~~
I przyszłość daleka bardzo przypomni soaie nas — robotników czarnych — i dobre
da nam słowo.
24 XII (piątek). Biała.
Muszę ogromnie panować nad sobą i — śmiech bierze — panuję. Wiem, co się ze mną
robi w obecnej chwili, ale co jutro będzie — nie wiem wcale.
W tej minucie bierze mię chęć zawołać: nie upadnę, nie zegnę się — ale gryzę się
w język w porę...
Trzeba być bardzo ostrożnym. Heine musiał czuć w każdej chwili życia to, co ja
obecnie czuję: szyderstwo.
Leczę się z nagłych iskier rozpaczy... wyrazami trywial-
BIAŁA, 1886
63
nymi. Oględnie piszę i nie będę ich przytaczał, bo moje bóstwo czytać dziennik
może.
Moje bóstwo!...
Nienawidzę siebie! Chciałbym odczepić od serca tę pijawkę, co je ssie. Miłość
moja podobna do pijawki, a przynajmniej tak jest jak ostatnia wstrętną.
Nienawidzisz jej, ale dajesz jej serce: niech ssie!
Ja się okłamuję... Ja cierpię.
Opowiem sobie moją podróż — to mię uspokoi, uspokoi moje nerwy, bo zdaje się —
ja tę „babę" nerwami kocham...
Wczoraj byłem z Jankiem Z. u Konrada na Nowowiejskiej.*
Wieczorem byłem u Janka znowu — czytałem „Przegląd".
Dziś rano, wycałowany przez Stasia, zabrałem paczkę książeczek, dziennik,
powieść, cztery kołnierzyki i wsiadłem w tramwaj. Awanturowaliśmy się, tj. ja i
paka studentów, kapitalnie. Rozbijano szafy naczelnikowi stacji, gdyż książki z
biletami zamknięte były.
Wsiadam wreszcie i jadę... do Białej.
W Siedlcach konduktor posadził mię w jednym przedziale ze śłiczniutką
faceteczką. W Łukowie wagon zupełnie się wypróżnił — byliśmy sami... (ach!!)
Gdym się jej natarczywie przyglądał, oblizała wargi językiem: aha, więc
warszawianka.
Zawiązaliśmy rozmowę — od Turgieniewa... Proszę uważać: od Turgieniewa! Rozumna
i ładna — więc w Międzyrzecu, gdzie wysiadła, odniosłem jej rzeczy na salę i
dostałem uści-śnienie kopytka. Panna Sobkowska, Kubkowska, Łebkow-ska — czy coś
w tym guście.
Bądź co bądź — jestem w Białej i głupi jestem... bardzo głupi.
Nowo-Mińsk...* Choćbym nie kochał Heleny, płakałbym zawsze tam. Łzy jak grad
lecą. Ach, jakże ja ją tam kochałem!
DZIENNIKI, TOMIK XI
Jeden rok tak połamał wszystko, że z głupim osłupieniem wbijasz sobie w łeb:
stało się, stało!
Serce się jeszcze zrywa i rozpacza, Szukając jasnych tchnień;
Ale na próżno uciszyć się lęka
I próżno przeszłość oskarża rozrzutną:^ / Cięży już nad nim niewidzialna
ręka...
Ach — jak mi smutno...
— Czy wolno pocałować Ciotunię?
— Wolno...
Klękam przy jej nogach i całuję ją w oczy... I coś ze mnie płynie, płynie —
jakbym wypowiadał wszystko, jakbym się spowiadał...
Pocałunki — to lepszy wynalazek niż poezja. Poeta, co wycałował kobietę, pewno
wierszy nie pisze.
Jutro... ach, gdyby jutro być już w Warszawie. Ja tu dużo wycierpię się przez te
trzy dni.
Ale to pono ostatni ra z...
Śmieszną bardzo rzeczą by było wypisywanie pewnika, że ona mię nie kocha.
Co między nami jest, kiedy się całujem? Co za dziczyzna!
Taka... fe! dziś jest, a porywa cię nagli coś jak uragan: proch sprzed nóg jej
zmiatać, tarzać się na kolanach, brzeżek sukni całować, pokornymi słowy się
modlić... Gdy głowę oprze na twoich rękach i szafirowymi oczami patrzy — co jest
z nią wtedy? Czy miłość?
Daremne pytania...
Napoleon opuszczając Elbę powiedział pono: „Nie ma miłości na ziemi — prócz
małpiej miłości rodziny i samczej miłości kobiety..."
A może pylnik jodły doznaje tego samego uczucia, co ja...
Ha, ha! — miłość...
C XI
em
BIAŁA, 1886
65
me się
nżo
, ze
:na! [an: żek we : co
liło-dło-
ja...
25 XII (sobota).
Nie rozmawialiśmy przez dzień cały, gdyż „była zajętą"...
Porzucają mię, porzucają jedna za drugą uczciwe myśli — zaczyna się hamłetyzm.
Wiem doskonale, co się to robi, a nie mogę się pozbyć owego: dlaczego?
Dlaczego ona umiera? Dlaczego żyją nienawidzeni, dlaczego nie mogę się
zwyciężyć, dlaczego (idiockie dlaczego! *) ja ją kocham?
Gdyby umarła — c©ś by się zerwało we mnie. Ale ona nie umrze, żyć będzie, bo to
niepodobieństwo, by się już to stało...
Choroba ta moja musi sobie przejść z wolna, systematycznie. Powieść moja! Wrócę,
wrócę do ciebie, życie uczciwe — przechoruję tu jeszcze ten dzień czy dwa,
wypłaczę się i wrócę!
Jutro — bóg wie^co tu jeszcze popiszę, by jgadać^ jnyślić zdaniami, nie bólem.
Ale wrócę, odżyję, odetchnę i żyć będę, choć chciałoby mi się z duszy szlochać i
jęczeć, i chciałoby mi się przysiąc sobie: umrę z nią!
Trzeba męstwa...
Kocham ją — ale ją widzę całą i słabą, i taką zwyczajną, że do krwi szydzę ze
siebie.
Gdy nadeszło nieszczęście, modli się i jest moralną wysoce (w zdaniach);
wieczorem, gdy ją o to poproszę — uściśnie mię, jak to dawniej bywało za dobrych
czasów, ucałuje — „ach ty mój!" powie, w oczy się wpatrzy, ale broń Boże
powiedzieć, że jestem jej kochankiem, broń Boże pytać: „Czy mię kochasz?"
— Ty wiesz najlepiej, że ciebie jednego kochałam i kocham. i$ — A kogo
bardziej dziś — mnie czy pana Leona?
— Nie pytaj o to...
Patrz, czytelniku, Jaki w pytaniach moich idiotyzm... Czasami zadaję mojemu
bólowi, mojej ironii, mojemu szaleństwu taki onanizm pytań.
Żadnych w niej pragnień, żadnych myśli, które moja ima-
5 — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK XI
ginacja rozpaczliwa w jej głowie rok temu stwarzała — ani rok temu, ani później,
ani dziś nie było i nie ma. Najmocniej dziś jestem przekonany, że każdy
przeciętny lowelas, aby tylko umiał komplementa jej mówić — mógłby ją zbałamucić
w przeciągu trzech miesięcy. To kobieta bardzo zwyczajna. Jest sprytna, ale nie
dalekowidząca. Nie obawiam się dziś o nią... Za lat pięć mogę przyjechać i
bałamucić ją i — abym tylko znalazł nowe określenia piękności jej oczu, dobrze
zagrał rolę zakochanego — zbałamucę na nowo... Mówię „na nowo", bo z uczuć
przeżytych nie pozostaje w niej nic po tygodniu oddalenia. Dziś jest taką dla
mnie, gdy jesteśmy sam na sam, jakbyśmy się nigdy i wcale nie znali...
Charakterystyczne to w niej — i zapewne to typowy rys kobiecych uczuć. Gdy jej
przypomnisz — przypomni sobie. Dla tego, co dla ciebie jest ideą, co ci duszę
rozpycha — ucha nie poda... Lekka jak puch.
Zbliżemy się na chwilę wieczorem i, gdy ją popieszczę, rada jest... To samo
widzę w uczuciach jej dla tego pana Leona. I on nie więcej wziął z jej serca...
ode mnie. Wziął to, co i ja wziąłem. Śmiać mi się chce z niego i siebie. Zresztą
mówmy bez obsłonek: nie zazdroszczę mu jej już idealistycznie, nie rozpaczam, że
ta cudowna kobieta <Io niego, a nie do mnie należy... Podzieliliśmy się nią...
jn j stircem i ciałem.
A morał stąd?
Myśmy udoskonaleni samce...
Nie boli mię to zdanie dziś, jak mię kiedyś bolało; wiem, że to prawo i pierwsza
litera tego abecadła, którego się człowiek uczy i uczy, i nauczyć nie może, tej
miłości... Po samczemu kochamy się. Co mię tu w Białej najbardziej boli? Oto
widok jej łóżka... Zdaje się, że się z ciebie moc wyrywap* i za krawędzie jego
czepia, i piszczy po zwierzęcemu: to moje!...
Tyle nocy nieskończenie czarodziejskich. Po tych samych taflach podłogi szedłeś
ją pieścić, na tych fotelach przysięgałeś jej, te same ściany, co przenosiły
tajemne znaki poro-
BIAŁA, 1886
67
zumiewania się, śpisz w tym samym miejscu, ona żyje, ma te same oczy, ta sama —
i przepada dla ciebie, przepada...
Ot, geneza napadu choroby, geneza owych bez odpowiedzi „dlaczego?" Wiem, jaką
jest, wiem, że zaczynam idealizować samcze popędy, wiem, że mię to diabelsko
boleć będzie — i odpędzić od siebie nie mogę tej zmory. Próbuję czytać,
poszedłem dziś do kościoła, liczyłem, ilu chłopów modli się z książki, chciałem
gwałtem sobie tam zaprzysiąc, że nie zidiocieję — i parsknąłem śmiechem, bo
czuję dobrze, że idiocieję w najlepsze, systematycznie jak zawsze...
Nie jestem tak znowu ostatecznie słaby, bo czuję dobrze, co się dzieje we mnie,
ale nie mogę poskromić fizjologicznych tych uczuć, tych źródlisk, z których ból
ciecze. Dziś przez cały dzień dusiłem te uczucia w sercu. Rozmawiałem wesoło z
jakimś panem Kryńskim, Betleyem — wiedziałem, że te robaki w sercu są. Nie
puściłem ich do głowy. Tłamsiłem się przez cały dzień. Co chwila rwie się to do
gardła — całą mocą wtedy upieram się: nie puszczę!
Gdy odeszli goście, gdy usiadła przy mnie na kanapce, wzięła za rękę i z
uśmiechem owcy w dobrym humorze rzekła:
— Mówże co! Milczysz i milczysz... — przerwała się tama, słup sadzy wpadł pod
czaszkę: stałem się mną przeszło-rocznym. Miąć, targać, deptać, szydzić,
rozpaczać!
Nagadałem jej rzeczy, których mówić ani nie miałem myśli, ani nie mam prawa.
Później, gdy łzy w oczach jej dostrzeżesz, samolubstwo się wyszumi — widzisz, że
okropnie biedna, że to ona, ona, ona!
Wtedy znów na kolana paść i szlochać. Wtedy już nie wiesz, co się dzieje. Wtedy
najczystsza i bezgraniczna, nie-%)adana atom-miłość zlata na ciebie.
Płakać, bez końca płakać...
Wtedy znów wraca z pociągu p. Leon.* Miłość ginie, przychodzi rozwaga i
poczynasz od tego samego: cóż ona jest, czy mię rozumiała, czy mię kocha itd...
„A w kółko, a w kółko, a w kółko"...*
DZIENNIKI, TOMIK Xl
I jutro to samo, tylko podniesione do kwadratu, pojutrze jeszcze gorzej...
A gdyby umarła?
I nie jest-że to jakaś umysłowa kołowacizna? A jednak zwalczyć tego nie można,
zupełnie świadomie mówią: nie można.
Jeszcze książeczki ze sobą noszą...
Ale nie pora o tym pisać, bo ogromna głupota musi mi z oczu patrzeć.
Gdybym z tych pasowań się nie stworzył mistrzowskiej powieści, przyszłoby ręce
załamać...
Wiać na próżno to wszystko; po to tylko, żeby dokazać, że się jest idealnym
samcem...
'Przyjmuję drugi naturalistyczny pewnik, że w uczuciu, miłością zwanym,
zasadniczą, a bodaj czy nie jedyną rolę popęd płciowy odgrywa. Z niego tworzą
się dopiero owe subtelne kombinacje, idealna tęsknota, którą za miłość bierzem,
tworzy się zazdrość et consortes.
Kochamy się przede wszystkim i bodaj czy nie jedynie organami płciowymi.,
26 XII (niedziela).
Przyszedł żal.
Litowanie się przyszło nad sobą, nad nią, nad życiem... Strasznie biedna!
Powinien bym ją rozumieć, a rozumieć trudno, gdy płacz i narzekanie zasłonią
wszystko.
Jutro prawdopodobnie pojadę — książeczki rozdałem służącym, „chłopa, brata
mojego", który mię tu wołał, nie wił działem...
Ale taka jest rzecz: dziś jest ostatni wieczór, spędzony sam na sam. Ona może
umrzeć za dwa tygodnie najdalej. Matka odjedzie stąd przed połogiem — nie będzie
nikogo tutaj, co by mi doniósł: żyje czy umarła...
BIAŁA, 1886
69
— Każę ogłosić w „Kurierze", jeśli będę umierać. Przeczytasz sobie: „Helena...
dnia tego i tego..."
Mówią, że z przerażenia włosy wstają na głowie. Gdym słyszał te słowa, musiały i
mnie powstać... Można być mocnym i wytrwałym, ale są chwile, że zatrzęsą się
nogi pod tobą i trupem chce się powalić przed twarz Boga, by się zlitował!
Czas odjeżdżać stąd, bo zaczynam wędrować z fotela na fotel, głowę na poręczy
opierać i słuchać szumu w głowie — stwarzać sobie logikę rozpaczy.
Czas jechać!...
Prosiłem jej, żeby się pomodliła za mnie, gdy pójdzie do Boga...
Więc za dwa tygodnie...
Trzeba pilnie czytywać „Kurier" — od deski do deski, pomijając tylko
„Korespondencje prywatne"...*
Gorzkiś ty, miesiącu przeszłorocznego szczęścia, gorzki bardzo.
Więdnie me serce jak marny liść...
Jak to będzie iść po tej ścieżce, patrzeć na tysiące kobiet i myśleć, że dla
niej tylko na ziemi nie było miejsca, dla jednej — i to dlatego, że była
wszystkim moim!
Każdy ma bilet wejścia do teatru szczęścia — tylko ja jeden wyklęty;
przeludnienie nam grozi, a ona jedna wykreślona z liczby ludzi — jakby
zbyteczna.
I umrze ona — ja przeczuwam.
I patrzę na ten salon, na jego ściany — i widzę, jak się zamienia w pogrzebową
kaplicę...
Gorzka mi ta noc bardzo. Smutny uśmiech błąka się po naszych wargach, gdy sami
zostaniem. O czym mówić? Chcesz o coś zapytać i przerywasz sobie: prawda — ona
ma umrzeć...
DZIENNIKI, TOMIK XI
Ukarał Bóg miłość, ale życie może zostawi. Żeby ją pojąć, trzeba długo na nią
patrzeć. Uparcie o czymś myśli, a czasem jest impertynencko obojętną na
wszystko.
„Mnie wszystko jedno — umrzeć lub żyć, byleby prędzej!"
A czasami bierze twą głowę, przytula do piersi, całuje gwałtownie, szybko, ze
śmiechem — raptem z pogardliwie zagiętymi wargami odtrąci cię, spojrzy zimno,
dumnie i pójdzie. Nie żenuje się niczego — i mówiła mi, że się nie może
modlić...
„Myśli mi się plączą, gdy chcę się modlić, zresztą — o co się modlić — może to i
lepiej umrzeć. Po co żyć?"
Nazywa się taki stan gorączką, czyli rozpaczą. Byłoby rzeczą naiwną żałować jej
— chce ci się z nią jęczeć.
Chyba nie będę miał nigdy smutniejszych świąt. Co ja stracę, jeśli ją stracę —
nie pora pisać. Coś się ze mnie oddzieli i pójdzie za nią do grobu. Kocham ją
może przeważnie z fizjologicznych względów, ale czym ona jest dla mnie — nie
pora pisać.
Ciężką Bóg karę wymyślił — aż piorun śmiercil Aż śmierć!
Ale odwagi! Trzeba się oszołamiać, oki; mywać, zwyciężać. Trzeba w kamień zbić
wszystkie uczucia i cisnąć za nią w dół cmentarny. A dziś odwagi i wytrwałości
trzeba i myślenia o czym innym. Trzeba uciekać i, żeby nie oszaleć, trzeba
myśleć: przyjadę tu na Wielkanoc — i nie myśleć, nie myśleć, że to ostatni
dzień, ostatni wieczór, ostatnie jej wejrzenie...
Bądź zdrowa!
27 XII (poniedziałek). Późno w nocy. Bądź ze mną, odwago i wytrwałości! Siły,
siły! Boże miłosierny i Boże wszechmogący, racz się ulitować... Zgięty jestem i
w ziemię czoło mam wbite. Chcę uciec
BIAŁA, 1886
71
stąd, a uciec nie mogę. Kamienie u nóg się wieszają. Czyż tu dla mnie kościół
miłości? Ach, nie! — Tu trupiarnia nieszczęścia. A chce mi się tu być i patrzeć,
i patrzeć na nią, chce mi się wartować u jej progu, żeby widmo śmierci odegnać,
u nóg się jej włóczyć z krzykiem, aby nie odchodziła stąd.
Straszna tragedia dobiega do końca. Za dni parę Bóg odpowie, Bóg wyda sąd. Ach,
nie zamykaj jej ust pieczęcią śmierci!
Nic już nie wiem, tylko cicho się modlę, już o niczym nie myślę, tylko o
zmiłowanie szepcę...
Straszna noc...
Jeżelibym tu dzień jeszcze został — to już bym nie odszedł. Czasami przychodzi
mi chęć pozostać tu, w tej Białej — i pod okna nocami podchodzić, i słuchać, czy
żyje.
Co ja pocznę? — Jak tu żyć?! Przyszedłem nad straszną przepaść — ani kroku
dalej.
I każdy dróżnik, każdy Żyd w Białej może przyjść i zapytać, czy żyje, może iść
za jej trumną — ja jeden wyklęty — dlatego, że życia bez niej nie mogę pojąć!
Ach, straszno!
Zatrzymała mię dziś, nie bardzo chętnie co prawda, tym: „może byś ty dziś nie
jechał jeszcze" — ale zostałem. A te drobne sprzeczki nasze, te żądła dotkliwe,
gdy Leon z nią mówi, a ona mu patrzy światłymi oczami w oczy, te, skierowane ku
mnie, „wiesz, że cię kocham", niedbale rzucone powiedzenie „kocham i Leona",
stereotypowe przymuszanie się do słuchania mnie — wszystko dotkliwe i jak lancet
lecące aż w serce — ma znaleźć rehabilitacją w rowie cmentarnym. I odejść stąd
bez przekonania, koniecznego dla mnie samoluba-nerwowca, bez pewności, że mnie
kochała... Jednak odchodzę i żaden muskuł mi nie drgnie, gdy jutro spojrzę na
nią po raz ostatni, gdy dam buzi Leonkowi.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Wiem, że w tym wszystkim, co tu piszą, co z nią mówię, co robię, żadnej logiki
nie ma — jest ta ekscentryczna logika nieszczęścia, według praw której żyć
przyszło. Szczególny teraz ze mnie człowiek. Wydaje mi się, że jestem wciąż
jeszcze pozytywistą. Tylko już nie doznaję żadnej walki. Złożyłem broń. Z kimże
właściwie walczyć? Ze sobą? — Dobrze, ani jednego nie wydam jęku, ale pomimo to
ona umrze. Z Bogiem chyba, z Bogiem trza walczyć na serca!* Moja prośba, czy
Jego bezlitość zwycięży?
Późno w nocy. Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię
będziesz...*
Straszliwa konieczność Boga — — — Miłosierdzia dla niej!
28 XII (wtorek).
Ostatnie nasze widzenie, smutno pomyśleć; jeżeli umrę, nie potępiaj, wierzaj, że
całe moje postępowanie, może nietrafne, było wynikiem uczucia, jakie wbrew mojej
woli żywiłam i żywię dla Ciebie; wierna Ci byłam do grobu, więc prawdę pisałam i
mówiłam. — Jeżeli żyć będę dalej, nie zapominaj o mnie, bądźmy wyjątkiem ludzij
to nie był zwyczajny romans, stosunek nasz to jest coś, co czuję, a uues-Iić nie
mogę. — Zegna Cię Twoja nie zmieniona nawet nad grobem. — Zrozum mnie i nie
potępiaj, o to prosi
Helena.
Czyli:
Jeżeli umrę, to wiedz, żem cię
kochała do grobu, a jeżeli żyć będę — to musiemy się rozejść i to ostatnie nasze
widzenie się. — Ja mam za wiele obowiązków, by o Tobie pamiętać tak, jak tego
wymagasz.
Helena'
1 Powyższe zdania (z wyjątkiem początku ostatniego akapitu) wpisane są w
autografie ręką Heleny; pomiędzy jednym fragmentem a drugim — wydarta kartka.
WARSZAWA, 1886
73
29 XII (środa).
Warszawa.
Ksiądz: A znasz ty Ewangeliją? Gustaw: A znasz ty nieszczęście? *
A dziś, a człowiek żyjący dziś, już nie chce słyszeć pytania księdza — człowiek
dzisiejszy ma inną religią i religia ta zapytuje go:
— A znasz ty pozytywizm?
Odpowiedź ta sama: „A znasz ty nieszczęście?"...
I religia, i pozytywizm o jeden ten wyraz rozbijają się jak fale o skałę. Nad
człowiekiem indywidualnym sterczy tylko ten jeden wyraz — i on, on jeden stwarza
filozofią, on rodzi myśli wielkie, on urabia człowieka. Ach, niepodobna
przystosować się do idei jakiejś tak szczelnie, by ten fatalny wyraz pominąć.
Biegniesz ulicami, patrzysz w tłumy ludzi, przebiegasz oczyma szpalty
dzienników, gazet, przerzucasz stronice książki, patrzysz na scenę — i wszystko
to, wszystko woła: „Ach, patrz — to pozytywizm..."
Całą moc duszy wytężasz i w bezsilnym bólu mówisz sobie, że znasz tylko
nieszczęście!
Tak, tak, nie inaczej! Dużo wody upłynie, zanim przyjdzie zapomnienie i
uspokojenie, zanim pozytywizm przyjdzie... Nie cierpiałeś nigdy, nie spotkało
cię nigdy nieszczęście. Trawiłeś się smutkami i tęsknotą, żalem i
rozdrażnieniem, które były rozpaczą, ale chwilową — bo wcześniej czy później
przychodziła za nimi radość i przebaczenie. Była wtedy n a-dzieją... oto
wszystko. Dziś nie ma nadziei. A trzeba pamiętać to dobrze, że tam dopiero jest
piekło, gdzie nadziei nie ma, i Dante tam mu miejsce naznaczył...*
Wczoraj wybierałem się jechać o drugiej po południu, ale prosiła, żeby zostać —
i zostałem. Gdybym był mniej samolubnym, to powinien bym był zobaczyć straszną
walkę w tej prośbie — ale to drobnostka.
74
DZIENNIKI, TOMIK XI
Wieczór spędziliśmy razem. Kiedy Leon wyszedł, dostrzegłem w jej twarzy zmianę
gwałtowną: zaczęły się boleści, czyli nadeszła chwila ostateczna. Ja miałem
jechać za godzin trzy... Śmieszne to, ale okropna logika: wtedy zaczyna umierać,
kiedy ja wyjeżdżam — i już ani minuty dłużej zostać mi nie wolno! Młody człowiek
zbyteczny przecież w takich razach... Czują do siebie niejako jakby wdzięczność,
że ja już ten dzień rozstania przeżyłem, że już tu jestem. Jak ja go przeżyłem —
nie zdaję sobie sprawy. Zazdroszczę kamieniom ich życia, ich cichego i wiecznego
spokoju — a wczoraj zazdrościłem psom z jej podwórza. Przynajmniej wyć, gdy
śmierć nadchodzić będzie, przynajmniej szczekać, gdy ją poniosą — zdechnąć tam u
jej progu — mogą, gdy zechcą. Myśmy od psów gorsi z naszą czysto małpią
cywilizacją, łupiącą serca kamieniem gwałtu i przemocy. Cóż robić? — Nie
zobaczył nikt prócz niej łez moich, odjechałem spokojnie. Poczciwa moja macocha
usnęła, gdyż kupiłem bilet na „bom-bel", odchodzący stamtąd o */2 do pierwszej w
nocy.
Helena mnie kocha.
Mam straszne przeczucie, że ona umrze dlatego, że to ostatnie nasze wczorajsze
pożegnanie streściło w sobie całą naszą miłość.
Była to rozpacz, rozpacz bezbrzeżna. Pi:>mn w nas upadł i rozrzucił w dwie
strony — na zawsze!
Były chwile, że bezmyślnie czepiałem się jej sukni i z okropną trwogą pytałem
siebie: czyż podobna jechać? Później naleciała wesołość, śmiech szczęścia — i
przyleciał jednocześnie do nas obojga. Zaczęła całować nieśmiertelnymi jej
całunkami.
„Wydrzyj z dziennika ostatni komunał — ja cię będę kochać."
Byłem bezbrzeżnie szczęśliwy, żem to promieniste spojrzenie z oczu jej wyczytał.
Ono znaczy: poczekaj, wyzdrowieję, wypięknieję i będę twoją, bo ciebie kocham...
Chciałbym te ostatnie chwile opisać, ale wysiłek to próż-
WARSZAWA, 1886
75
ny: śmiechu z rozpaczy — opisać niepodobna! A myśmy się strasznie śmiali...
Zarzuciła mi ręce na szyję i pieściła. I pamiętam, że jakieś ciężkie jak
kamienie łzy' leciały z oczu moich na jej czarne, czarne włosy... A potem...
zadzwoniono, przyszedł mój pociąg. Już nic wtedy nie cierpiałem; zupełnie nie
czułem, że to ja ją żegnam i gdyby była się odezwała, pewno rzuciłbym trywialny
jaki wyraz. Ale ona nic nie mówiła...
Patrzyła mi w oczy — i nie było w tym wzroku miłości, żalu, rozpafczy — była
modlitwa jakaś natchniona, coś jak poezja...
Krzyż nad głową mi zakreśliła...
Zapłakała chora Józia. Dziwna śmieszność, wielkie prawo: matka i kobieta anioł
*... I matka zwyciężyła.
Ubrałem się i wychodziłem. Wybiegła jeszcze za mną. Objęła mocno — i poszedłem.
Noc straszna. Usłyszałem jeszcze słowa: „patrz, gdy pociąg ruszy, w pierwsze
okno".
Pożegnałem się z Leonem na stacji, rozmawiałem jeszcze z doktorem W.*, wsiadłem
do wagonu, Aronek rzeczy mi podał, drzwi zatrzasnął i ruszył pociąg.
Jakie my dzieci!
Gdybym jej w oknie nie dostrzegł, serce by pękło chyba. Widziałem ją — czarne,
długie, czarne, wonne włosy...
Nic mię nie bolało, nie cierpiałem wcale. Jechałem w zamkniętym przedziale,
próbowałem usnąć, ale było mi zimno bardzo, kaszel mam nieznośny.
Drzemałem — tą duszącą drzemką skamieniałości... Dobrze, że nie trzeba się
ruszać, a uciekasz dokądś, przed kimś... Wloką w świat, w pola puste, wiatr ci
gra, a tobie dobrze z tym, że o niczym nie myślisz, że cię śmieszy drgający
płomyk lampy, sąsiad drzemiący, że ci nikogo i niczego nie żal... Świtało, gdy
ocknąwszy się jakoś z tego pół-snu wyjrzałem, gdy się pociąg zatrzymał. Z
trudnością przeczytałem napis na dworcu: Nowo-Mińsk.
Rozśmiałem się w głos sam z siebie. Los daje mi możność popatrzenia jeszcze w
stronę tego domu w Nowo-Mińsku...
Tacy bywają teraz pozytywiści!
76
DZIENNIKI, TOMIK XI
iii
No i przyjechałem. Grałem ze Stasiem w grą jakąś, byłem u drów Kuleszy i
Goldflamma w celu poradzenia się o Józię, włóczyłem się po ulicach, czytałem
gazety, wreszcie poszedłem na Frou-Frou. W ostatnim akcie Marcello mówi:
„Wszyscy, ale to wszyscy mię kochali i dlatego muszę umierać..." I umiera.
Roznamiętniam się odbitym cieniem, ale to jest jakieś zwierzęce nasycenie, że i
inni ludzie umierają, kochają, nienawidzą, są strasznie nieszczęśliwi — nie
tylko ja jeden. Światło, muzyka, gwar ludzki — a tam daleko na łóżku leży i wije
się w boleściach ta, ta jedna, której tu nie ma. Usnąłem po południu trochę i
widziałem ją we śnie. Obudziłem się, znów zasnąłem — i znów do mnie przyszła.
Fatalista jestem: choroba się pewno zaczęła.
I nie wiem teraz, w co wierzyć Mam?...
Jak dzień mój przeżyć
W ciemności — sam... Nie wiem, czy zdołam wytrwać niezłomnie.
Więc...*
Nie ma nic. Zgasło wszystko — i noc be/brzeżna wisi nade mną. Pisałem do niej
list jeden otwarty, drugi poste-iestante na ręce matki. Ta poczciwa będzie mi
donosić, co słychać z Helą.
Co to dalej będzie?
Módl się ty za mnie, bym u Boga w niebie Po wiekach wieków kiedyś spotkał Ciebie
I tam przynajmniej odetchnął wraz z Tobą, Bo tu... już wszystko gruzem i
żałobą...*
WARSZAWA, 1886
77
Ach, nie istnieć!Nie istnieć wcale — lub istnieć jak kamień!
30 XII (czwartek).
Wszakże ja nic nie przesadzam, nie idealizuję, nie otumaniam się smutkami. Czyż
te moje skargi mogą mieć coś wspólnego z tym, co pisałem, rozstawszy się z nią,
w roku przeszłym? Doprawdy nie.
Uczucia moje urosły do szczególnej potęgi, wzniosłem się — jestem rzeczywiście i
śmiertelnie zraniony.
Cóż może być wstrętniejszego nad myśl, że ukochana całą istnością fizyczną i
moralną kobieta rodzi dziecko nienawidzonemu człowiekowi? Rodzi wtedy, kiedy ty
błądzisz z jednego kąta pokoju w drugi — i cierpisz. Jakaż bezsilność może nas
bardziej buntować nad bezsilność w pokonaniu takiego cierpienia? Nic cię już od
niej nie czeka, ani jedno słowo współczucia, ani jedna szczera łza wdzięczności
za miłość twoje... A przecież gotów jestem poświęcić wszystko, nawet moje
najpiękniejsze myśli wolne, nawet jedyny mój skarbiec — moje artystyczne
drgnienia duszy, byleby ona żyła.
Samolubstwo w obecnym uczuciu moim ukryte jest bardzo gdzieś głęboko. Niezdrowe
ono — to altruistyczne uczucie, bardzo niezdrowe...
Ach, zapomnieć zupełnie, zupełnie nie pamiętać i nigdy nie mieć chęci
dowiedzenia się, co się z nią stało — jakaż to złota droga!
Przyszłaby do mnie praca żelazna, wytrwała, przyszłaby ta upajająca mię tak
niedawno, przed tygodniem, ciekawość poznawania, zestawiania, rozbioru
charakterów ludzkich, przyszedłby upragniony artyzm, to myślenie o moich
utworach, to odtwarzanie słabych ludzi i bicie społeczeństwa w oczy realną
prawdą. A dziś? Dziś przez cały dzień siedziałem w domu i na jednym miejscu.
Dziś jestem zabobonny jak wiejska baba, dziś, gdy zadzwoni mi w uchu, to drżę i
prężę się jak w febrze, dziś śni mi się Helena, dziś rozde-nerwowany jestem,
spłakany — i nieustannie ją widzę roz-
78
DZIENNIKI, TOMIK XI
l
ciągniętą, bladą, przerażającą, z zaciśniętymi bólem powiekami, słyszę jej jęk,
widzę konającą, umarłą, złożoną w trumnę, śpiącą. Chory dziś jestem — bardzo
chory.
A choćby żyła? Troje dzieci ją z tamtym zwiąże...
I wartoż to całe tu kłaść życie, całe serce? A ani jednej jego cząsteczki wziąć
dla nikogo stamtąd nie mogę. Nie mogę! — drąc się za włosy to mówię...
I gdybyż przynajmniej to rodzące się dziecko moje było, jak to utrzymuje
niezmiennie kochany Leonekl
— Zobaczemy, do kogo będzie podobne... — mówił do niej nieraz.
Ot, byłoby szczęście, gdyby było podobne do mnie, choć moim ono być nie może, bo
nie byłem w tym czasie, w czasie prawdopodobnego poczęcia, w Białej. Jakże
żałuję! Byłby to zadatek tragedii; byłby nieszczęśliwy, widziałby, że jest
zdradzany, musiałby się z nią rozstać.
Niechby i ona cierpiała! Niechby była rzucona kość nienawiści. Za cóż ja mam być
tylko kozłem ofiarnym, ja jeden? Dziecko się urodzi, jego dziecko — i zbliży ich
o całą wieczność ku sobie...
Więc nie ma drogi, tylko ta jedna — zapomnienie. Ak tej nie dosięgnę nigdy.
Mówię to świadomie. Dokt6r Wroczyń-ski, ten sam, którego w tych dniach
poznałe;:n, ułoży ją na stole i zacznie operacją, zachloroformuje, przeniesie
szczypce. Gromada tych kobiet — babki, ciotki — odbiorą je, okapią, podadzą jej.
Jakżem głupi strasznie! Ze sto razy spółkowałem z nią i za każdą rażą słyszałem:
„Stefeczku — nie zapomnij!" Pamiętałem i w najczarowniejszym miejscu rozkoszy
wstrzymywałem się... W tym spoczywa cały mój idiotyzm, bo Lolo pięknej pewnej
nocy, za zgodą widocznie Hełuni, nie wstrzymał się... f
Gdybyż było przeniknąć i myśleć teraz: doktor W. wyjmie kleszczami moje dziecko,
babcie, ciocie, akuszerki opłuczą moje dziecko, Helunia ucałuje moje dziecko!
WARSZAWA, 1886
79.
Być ojcem jej dziecka — to diabelskie marzenie. Zwikłane mieć życie — to
zwikłane przynajmniej w ten sposób! Teraz, w dniu ostatniego widzenia się,
usłyszałeś: „Ja mam za wiele obowiązków, by pamiętać o tobie tak, jak tego
wymagasz." Na serio — nie byłbym tego usłyszał. Teraz żyłbym tą rozkoszną myślą,
że ona będzie kochać nasze dziecko! Bar-dzom, bardzo głupil Na dwa miesiące
przed, w dwa miesiące po owym poczęciu spędzaliśmy całe rozkoszne noce i zostało
mi z tego cóż? — Wyraz „kochanek"...
Kochankiem byłem, choć w'Kielcach, w czasie jednej z takich uczt miłości, gdy ją
pytałem, czym jest dla mnie — odpowiedziała: „żoną". I byłaby żoną, gdybym był
zechciał zawrzeć taki ślub, jaki zawarł w marcu Lolo...
Oszukałem się sam grubo!
Cóż by to była za rozkoszna zemsta nad nim — powiedzieć mu: „To dziecko jest
moje; chcesz pan się rozłączyć z Heleną — dobrze. Ja z nią się ożenię, wezmę ją
i moje dziecko. Pan masz ich dwoje. Żyć pan z nią nie możesz, bo ona obecnie
mnie kocha, zresztą wszyscy troje, chcąc być uczciwymi ludźmi, tak żyć nie
możemy..."
I zapracowałbym się dla niej, oddałbym całe życie, wszystko, nawet moje myśli.
A teraz co? Zostać nadal kochankiem tej wiernej Lolowi żony? „Ja ciebie będę
kochać..." — mówiła onegdaj wieczorem. Idealnie zapewne, jak się domyślam... f A
ty, kochany Stefu, karm się prostytutkami i niech ci to całą duszę wstrząsa,
niech cię policzkuje, niech ci się wydaje, że jesteś idąc do prostytutki
onanistą, brzydź się i wstrząsaj — musisz, bo jesteś namiętny — a Helunia chce
być uczciwą mężatką, choć kocha cię idealnie, jak jej doradził ksiądz w Kielcach
na spowiedzi... „Kochać... można — mówił — byleby nie upadać tak nisko..." Co tu
jest upadkiem — sam nie wiem. A może mówił prawdę... ,
Gdy się jej pytałem, czy kocha Leona, odpowiadała: „Co ciebie to obchodzi?" Inną
rażą: „Może i kocham."
80
DZIENNIKI, TOMIK XI
— Czy kochasz mnie? — pytałem się później.
— Kocham, kocham tak jak rok temu, ani na jedne jotę sią nie zmieniłam.
Wreszcie napisała mi taką rzecz: „Wierną ci byłam do grobu..." Wierną mi była do
grobu...
I po tym wszystkim, co tu napisałem, nie być w stanie, jak na istotę ludzką
przystało, napisać sobie: zapomnę i wzgardzę! I marzyć o tym, żeby uciec stąd, i
iść wsłuchiwać się pod jej okna, czy żyje; i marzyć o.niej namiętnie, i czuć tę
przerażającą litość nad nią, gardzić i kochać, nienawidzić i nie szanować,
potępiać i szydzić — a nie rzucić tych uczciwych i dużych uczuć pierwszej
lepszej uczciwej dziewczynie — to rozpacz!
Pół życia dałbym za to, żebym mógł prawdziwie i bez żadnej już rehabilitacji
napisać dziś: Dzięki Ci, Boże! już jej nie kocham. Prawdę mówię, że uczucie dla
niej urosło do szczególnej jakiejś miary. To już altruizm chyba, bo nic tu dla
siebie nie widzę. Strzępa ze śmiertelnej jej poduszki nie wolno mnie urwać —
może go wziąć tylko tamten, mój kolega w miłości...
I liczyć z wolna idące dnie... i czekać, czekae z załamanymi rękami, aż Bóg
odpowie...
31 XII (piątek).
Tumany całe śniegu biją w moje okna. Zmrok zapada i niewyraźnie już rysuje się
na szybach moja smutna tuja...
Wtedy siedzę na moim fotelu i gorzko myślę. Zdaje mi się, że jestem od wszelkich
już bólów wolny, że dawno, bardzo dawno minęły nieszczęścia, że twoja postać nie
odmykając drzwi wchodzi i usiądą przy mnie i głowę piękną na kolanach moich
kładzie...
Opowiadam jej bajkę mojej miłości, moich teraźniejszych godzin goryczy. Słucha
mię nie płacząc, tylko czasem głowę podnosi i zwraca we mnie ciemne w tym
wieczornym zmroku oczy, szerokie oczy. Nie przerywa mi ani jednym westchnie-
WARSZAWA, 1886
81
niem — tylko, gdy grube i ciężkie krople, staczając się z moich rzęs, na jej
czarne kędziory upadną, to bierze moją rękę i wargi swe czerwone do niej
przytula...
11 w wieczór.
Ani jednego z moich przyjaciół w Warszawie obecnie nie ma, jest tylko Jaś Zydler
i z nim to, gdy już w domu wysiedzieć nie mogę, gadamy. Dziś wieczór u niego
spędziłem. Gadamy o Kielcach, o gimnazjalnej przeszłości. Nie wiedziałem, że
czeka mię w tej Warszawie takie miłe życie jak obecne. Żydowska dystynkcja
przyprawiona sosem konwersacji francuskiej w czasie obiadów i kolacyj,
nadzwyczaj zajmujące dyskusje o świeżo spadłym śniegu, o balu dzisiejszym, o
maskaradzie jutrzejszej, lub jeszcze milsze bawienie tego małego Zydziaka
opowiadaniem polowań i bitew, gry z nim w szachy, spacery, słuchanie jego
paplaniny... i ten dynamit rozsadzający piersi co minuta, co chwila, ta straszna
konieczność zabobonu: może już bardzo chora, może kona w tej chwili, może
wspomniała o mnie po raz ostatni, gdy mi w, uchu zadzwoni. Zemścić się
zapomnie[nie]m na kobiecie, która nas zwiodła — to męska rzecz i rzecz zacna,
ale walczyć z tą pamięcią, gdy ukochana całą duszą umiera — to nie po ludzku.
Zemścić się na trupie ukochanym — to katusza, to zbrodnia dopełniona na
samolubstwie osobistym, na życiu własnym...
Nieraz, gdy się to wszystko pali w głowie, gdy tak siedzę i myślę całą godzinę,
gdy zapadnę w tę głębię myśląco-ma-rzącą, gdy przesuwają się obrazy rozkoszy,
jaką ona jedna napoiła mię [w] życiu, gdy wspominam jej nieskończoną dobroć, jej
powolność na każdą prośbę moją, na każde drgnienie muskułów twarzy, gdy wspomnę
jej listy i te minuty szczęścia, jakich czytając je doznawałem, i radość, z jaką
mię witała zawsze, i taką nieskończoną życzliwość, i takie czyste a niekrytyczne
kochanie mnie, tę radość śpiewną, gdy
6 — Dzienniki t. III
r
82
DZIENNIKI, TOMIK XI
mią widziała śmiejącym się i szczęśliwym — to zrywam się zdziczały jakiś: czyż
to ona ma mnie opuścić?
Wspomnienia białe jak śnieg poranny zlatują się do mnie i, na moje nieszczęście,
same białe wspomnienia najczarow-niejszych chwil. Rysują się tak strasznie
jasno, tak szczególnie wabiąco, że porównywując je z tym, co teraz mi zostało,
strasznie cierpię... Chowam głową w poduszkę kanapy i gorzko i długo płaczę.
Niedawno to było, cztery miesiące temu, gdy byłem w Białej i przyszła idealna
pani Korzeniow-ska z idealniejszą jeszcze córką. Jedliśmy kolacją. Pani Ko-
rzeniowska unosiła się nad czymś, pan Leon jadł kotlety i udawał, że słucha, pan
Saturnin uśmiechał się — i ja śmiałem się całą duszą. Śmiałem się, bo przed
kolacją na przelotnie zadane przeze mnie pytanie: „czy pozwolisz?" — Hela
odpowiedziała: „dobrze, obrzydliwcze ty..." Nie mogłem wtedy jeść... Kontent
byłem wtedy z całego tego towarzystwa, śmiałem się z nich wszystkich serdecznie,
że nie widzą, jak maleńka jakaś nóżka udepnie mnie, jak ukochana ręka dotknie
czas od czasu * mojej i silnie uściśnie, jak śmieją się nasze oczy, jak szydzą z
nich... Uparcie zapraszała mię do zjedzenia jakiegoś kotleta, dziękowałem
bezmyślnie, Wtedy, podając pani Kamilli herbatę, szepnęła cic.io bardzo; „ej...
bo i ja umiem dziękować..." Choć nie pora ju;s było jeść kotlety, zjadłem ich
chyba ze trzy gwałtownie.
Wtedy niczym był dla niej Lolo, niczym.. Mnie kochała — i mnie, nie jemu,
szeptała te cichutkie słowa... Potem noc nasza, szalone upojenie zmysłów,
szalone upojenie uczuć, burza młodości rwącej wszelkie stawidła, miłość bez
steru. Nas tylko dwoje wtedy było na ziemi.
Stary rok się skończył, wybiła dwunasta. I lampa moja gaśnie... Witaj, roku
nowy... a nie przynoś mi złej wieści, nie szalej wichrem przeczucia. Z jakąś
złością wywieraną na sobie czytam to, co pisałem o dwunastej godzinie w nocy
WARSZAWA, 1887
83
31 grudnia — rok temu: „Na radością dyszące usta moje nawija się tragiczno-
obojątny śpiew Byrona: »Nie myślę wcale, dokąd popłynę, byleby nazad nie
płynąć...«* Słowa te i ona powie z ochotą. Idziemy razem w ciemnościach ku
nieznanej gwieździe życia, idziemy razem, trzymając się za ręce. Dobrze nam,
Helu — nieprawdaż?"...
Gorzką ironią wymyśliłem sobie na dzień dzisiejszy, gorzką jak piołun...
Przyszliśmy nie razem i nie do gwiazdy życia!
l stycznia 1887 r (sobota).
Jedyny mój przyjacielu!
Ostatni to list mój w tym roku, a może i w życiu ostatni — wierz mł więc, że ani
słowa fałszu i obłudy, jak czasami twierdzisz, być w nim nie może. Dowiedziałam
się w tej chwili, że list pod adresem 2. poste-restante jest na poczcie, godzina
już późna, bo dziesiąta wieczór, odebrać niepodobna, a co bym dała, żeby go już
mieć u siebie... Nie spodziewałam się, że ty, zacna duszo, pomimo 1*vojej
choroby, zajmiesz się natychmiast moim zmartwieniem, bo list „do Heleny" już
odebrałam. Stan zdrowia Jóźki zdaje się nie gorzej, ale dziś całą noc z nią nie
spałam. Bezwarunkowo, jeżeli jej nie będzie lepiej, to zawiezie się ją do
Warszawy zasięgnąć rady drą Gajkłewicza. Byłabym może czekała jutrzejszego
listu, przeczuwając jednak, ile byś doznał niepokoju nie otrzymując listu w
niedzielę, przesełam chociaż kilka słów, donosząc, że jeszcze się trzymam i
dopóki tylko tchu nie zabraknie, będę pisać do Ciebie.
Ty nawet może nie czujesz, jak jesteś mi drogi, z jaką radością myślę zawsze o
Twoim uczuciu dla mnie — ono mi bardzo drogie i wyrzec go się nie mogłabym
nigdy. Jeżeli umrę, to pamiętaj, że nie [s]przeniewierzyłam się tobie, bo zawsze
jednako cię kochałam; jeżeli żyć będę, to czynami dowiodę, że to, co dziś piszą,
jest szczerą prawdą.
Stefuchnu mój drogi, jak ty się masz, czy bok boleć ustał — donieś, bo to
kwestia, która nas bardzo obchodzi. Smutno mi po twoim odjeździe, cała osłoda,
że mam z kim otwarcie pogawędzić, toteż siedząc z Antka mamy temat
niewyczerpany, a dla mnie najmilszy, bo o tobie. Módl się, Stefeczku, na moją
intencją, proś Boga o życie dla mnie, ja tak jestem moralnie i fizycznie
przybitą, że pomimo najszczerszych chęci nawet pacierza mówić nie mogę. Żyć
pragnę bardzo, lecz czy Bóg modlitw wysłucha? Coraz mi przykrzej i ciężej
cierpieć, oczekuję końca z niecierpliwością, taki stan jak obecnie nie do
zniesienia... List ten dojdzie rąk twoich już w nowym rokuj gdybyśmy się
widzieli, wiele życzeń by się
84
DZIENNIKI, TOMIK XI
znalazło; moje jedyne obecnie: daj nam, Boże, jeszcze się w tym życiu
zobaczyć...
Twoja niezmienna i kochająca cię H.
P.S. Listu pod adresem Iberszer (poste-restante) oczekuję we wtorek; jak tylko
upatrzę chwilę, zaraz napiszę do mego jedynego. Matka uściśnienie załącza... i
ona Ciebie szczerze kocha...
Dużo łez kosztował mię ten list. Chodziłem przez pół dnia po całej Warszawie,
wieczorem byłem u pp. Schmidtów, później w redakcji * „Prawdę" czytałem, później
czytałem jej listy po kolei od pierwszego zacząwszy — i nie na pozyty-wistą mię
to wszystko kształci...
Rok nowy się zaczął. Co on przyniesie światu? Swięto-chowski mówił w dzisiejszym
numerze „Prawdy", że przyniesie dużo krwi i łez.* Chciałbym, żeby ich przyniósł
pełne garście, chciałbym, żeby miliony konały w wojnie strasznej, zabójczej.
Niech się wyludni wszystko, niech i mnie nie będzie i jej niech nie będzie.
Idźmy wszyscy ryczałtem wszystkich zabijać! Niech się ten Bóg nacieszy...
Nie dają mi pracować, ani być Polak) ^ manem, ani być pozytywistą, być xoXo;
szlachetnym i uczciwym, i rozumnym, i ti/eśwym — to niechaj sobie z formy
wszystko wychodzi *, niech się plączą orbity i chaos niech będzie.
Zwariować nie mogę, zwyciężyć się nie mogę, odrodzić nie i być jej wszystkim nie
mogę, to niechaj się miara wypełnia i wylewa za brzegi:
ani być chłopo. ó;* greckim,
Taki jak ja ojczyźnie tylko śmiercią siuży...*
2 stycznia (niedziela).
Rano byłem u Janka *, od dwunastej do drugiej w redakcji, gdzie poznałem p.
Pląskowskiego, redaktora „Kuriera", później siedziałem w domu. Przyszedł do mnie
Konrad :; ogromnym pałaszem, posiedział czas jakiś — i wyciągnął mię do
WARSZAWA. 1887
85
Foppa.* Tam Jaś przyszedł wkrótce na herbatę z sucharkami. O ósmej wracam do
domu, gdyż pieniędzy nie ma, a „Meir Ezofowicz", pomimo tego, że dziś już drugi,
nie spieszy z pensją.
Przy obiedzie poznałem jakiegoś dziwaka, doktora z Poznania. Oryginalny
psychiatra...
Pisałem parę stronic powieści. Opisuję rodzącą się miłość... Boże, mój Boże — co
tam się z nią dzieje?
Każde otwarcie drzwi niespodziewane podnosi mię na nogi. A nuż telegrama? *
Pesymistyczne mam na nosie okulary — czarni ludzie i świat czarny...
Czekać teraz na list — to męka nad męki. Co dalej będzie?
3 styczni a. W noc y.
Byłem na Wilbrandta Arrii i Messalinie* Naczytałem się recenzyj o tym, czytałem
dawniej sam utwór w haniebnym przekładzie Kaszewskiego — niewiele więc tu
dorzucić mogę. Jeżeli chodzi o wrażenie — to utwór tragiczny jak ten działa na
mnie jak opera.
Gdy wszedłem i posłyszałem pierwsze słowa, ten dziwny świat sztuki — odurzony
byłem, czar jak od muzyki naleciał na mnie. Później jesteś tam duszą w tym
utworze, ale on cię denerwuje. Każda rzecz ma swój realizm...
Psychologicznych starć, tych szczypc targających duszę — nie ma. Arria jest
Arrią-Rzymianką, Messalina nierządnicą — i basta. A ta deklamacja matki, gdy syn
kona z jej woli — szekspiryzm niby — to udręcza. Są miejsca prześliczne, które
przecież są takimi w grze, na scenie. Jęk tłumów, gdy Arria wyznaje przed
wszystkimi, że Markus był kochankiem Mes-saliny i że ona dlatego kazała mu
umrzeć — porywa jak piorun poezji. Ot, tu jest tragiczność olbrzymia! Jest to
niezbadane wstrząśnienie niby iskry elektrycznej, kiedy porwany jesteś
arcydziełem. Te tłumy — to mistrzowskie akcesorium utworu,
86
DZIENNIKI, TOMIK XI
Później śmierć Messaliny, oddana mistrzowsko przez Marcello, wstrząsa widzem.
Misterna tu jest artystyczna robota, ale także gry jej potrzeba. Marcello jednak
nie do takich ról. Ona cieniować umie uczucia silne, ona umie płakać, umie
wybuchać uczuciem zdeptanej uczciwej kobiety — ach, płakać, jak ona płakać
umie... — ale rola Messaliny nie dla niej. To podła rola. Ciągle deklamować w
patosie — ufl Jakaż ta Marcello wielka artystka w trzecim akcie Frou-Frou!
Rakie-wiczowa gra znakomicie — jedynie ona była w swej roli i przepysznie ją
oddała.
Drugi raz bym na to nie poszedł. Straciłem gust do tragedii albo tej ostatniej
nie rozumiem może.
Właściwie mówiąc, w tragediach — uczucia nie ma. Jest patos, patos i patos.
A stamtąd ani słowa...
Świat artysty odchyla mi rożek kortyny — znów nowe śnią mi się kreacje. Życie
wraca, wraca z wolna... I tak obiektywnie patrzę na to, jak ono wróci, jak będę
wmawiał w siebie, że o Heli trzeba zapomnieć, jak będę gadał, że zapomniałem już
— aż pewnego poranku przyjdzie Ust.... i upadnę jak zabity i znowu będę
nieszczęśliwy taki, ł będę płakał gorzko. Moje nieszczęście rozłożyło się... na
raty. E>wa tygodnie pracy, czynności, myślenia, później dzień, dwa, trzy —
rozpaczy, później pesymizm i rozbabienie się — i znowu powrót do zdrowia, i
znowu recydywa choroby.
Ecce homo]
Śmieszna rzecz i bolesna!
Kupiłem sobie metodę do języka francuskiego, a wracając z nią do domu myślałem:
„przecież ja nie przeżyję jej śmierci..."
Wracać, gdyby umarła, do domu i myśleć za każdą rażą: już jej listu nie
zastaniesz, nigdy, nigdy! Straszny a mały samolubie!
WARSZAWA, 1887
87
4 stycznia.
Widziałem dziś Chrystusa w domu Marii i Marty * Siemi-radzkiego. Sprzed Joanny
d'Aic odchodzą widzowie inaczej... Ja przed obrazem Siemiradzkiego stałem
półtorej godziny. Uczuć, doznanych przed tym płótnem, określić nie umiem. Marzy
się tam, pragnie się patrzeć i patrzeć na tego natchnionego filozofa, na tego
świętego Żyda... Darujcie, krytycy! — w obrazie Siemiradzkiego jest coś więcej,
niż o tym pisano. Dziewicy Orleańskiej nie poszedłbym oglądać po raz trzeci —
tutaj pójdę jeszcze nie raz. To utwór geniusza. Jeśli artysta umie z mistycyzmu
wyciągnąć pierwiastek realny — i zrobi z tego materiału rzecz artystyczną, to
robi rzecz zachwycającą. Obraz ten chce mi się porównać z powieściami biblijnymi
Flobera *". Obaj_ jszukali pierwiastku ludzkiego, uczuć... ludzkich, świata
ludzkiego w wyniosłych słowach biblii. I udało się obu...
Owa Chrystusowa postać ma w sobie człowieczeństwo tylko. I dlatego
tak lgniesz do niego oczyma.
Jest południe. Przez szczelnie ułożone liście, pokrywające niby dachem werandę,
padają plamy słońca. Na kamiennej ławce siedzi Chrystus, a u nóg jego siedzi
zachwycona, prze- • śliczna kobieta. Obok dziobią strawę gołębie... Jest
namacalna niemal cisza. Owe plamy słoneczne tak do złudzenia prawdziwe — to nie
malarski efekt... One harmonizują zarówno z twarzą proroka, jak jego słuchaczki,
są konieczne do zrozumienia tej ociężałości niejakiej, widniejącej w obu
postaciach. Twarz Marii — prześliczna. Uszczęśliwienie, zachwyt i ciekawość, i
uwielbienie dla tego ślicznego człowieka, mówiącego jej takie boskie,
nadziemskie, takie niesłychane słowa — splatają się. Sumarycznie rzecz biorąc,
to w twarzy jej widnieje miłość dla tego proroka. Uwielbia go.
Twarz Chrystusa ocieniona miękkimi włosami, wschodnia, schudzona, z zapadłymi
oczyma. Celibat i utopia, i ekstaza, i myśl, taka myśl jak jego, piętnuje się
tam. Nie unosi się on. Mówi jej prawdy, za które umarł później, mówi więc spo-
DZIENNIKI, TOMIK XI
kojnie, patrząc jej w oczy spokojnie — ale musi mówić przecudne rzeczy... Taka
zasłuchana, zapatrzona, wcielona w niego...
Gdyby to nie był Chrystus — to z obrazu tego świeciłaby miłość, miłość tych
dwojga ludzi. Zbliżająca się Marta spogląda z trwogą. To subtelny, ale
mistrzowski, zamaskowany efekt. Może artysta i chciał rzeczywiście powiedzieć w
tym obrazie: tak Chrystus kochał kobietę...
Tylko przed Zygmuntem przy śmierci Barbary *, tylko przed obrazkami Grottgera
stoi się tak długo i tak się wciela w ten świat... Gdybym był bogaty, to dałbym
za to arcydzieło 8000 rubli, powiesił je obok Edypa i Antygony * i stał przed
nimi długie godziny, i tak ze łzami marzył o najcudowniejszych głosach uczuć
ludzkich, stawałbym długo i wypłakiwał ból dziś już cichy — i czerpał od tego
ascetycznego Żyda-ma-rzycielą siłę na zwalczanie życia...
2 w nocy.
Skończyłem przed chwilą scenę dramatyczną pt. Robotnicy. Wymyśliłem ją
dzisiejszej nocy, a dziś pisałem w ciągu całego popołudnia. Jutro ją poprawię,
przepiszę i poślę do... „Prawdy". Pierwszy krok na tym gruncie Zobaczemy, co
powie nam mistrz Oleś.*
Byłem dziś wieczorem u ładnej dziewczyny. Mam nareszcie medium badań
psychologicznych tego gruntu. Opowiadała mi swą miłość ze studentem, opowiadała
tak prawdziwie, ie siedziałem u niej z godzinę. Prosiła mię na noc do siebie...
Namiętna, żywa, ładna i posiadająca pewną dozę wykształcenia.
A Hela? Dziś czwarty stycznia, za trzy dni siódmy — i ani słowa stamtąd! Gdy
wracałem od tej „Heleny" (zadrżałem, gdy mi mówiła: „tak, tak, ładna jestem,
wiem o tym, i imię mam ładne — Helena") — pomyślałem, że pewno zastanę
telegramę... /
niililHilll
WARSZAWA, 188ł
89
Ach, jakież we mnie jest monstrum. Gdy roznamiętniała mię tymi ruchami
kurtyzanki, które są ich wynalazkiem i sztuką, gdy roznamiętniła się sama i
całowała mię... szeptałem: moja Helu...
Kto mię przyzywa? — to duchy, Znane mi niegdyś., przed chwilą Brząkając swemi
łańcuchy Mówić się silą.
A mnie tu trzyma do ziemi Dziewczyna pusta...*
Jaki ze mnie dobry Hamlet w tej chwili... A niech tam! — aby żyć!
6 stycznia (czwartek).
Wczoraj rano byłem na wystawie Krywulta, aby obejrzeć Rozkoszne marzenia *
Suchorowskiego. I obejrzałem Rozkoszne marzenia. Dwie stare dewotki z lornetkami
wlepionymi w obraz szeptały za moimi plecami: „ach, jakże drastyczne"!
Drastyczne — naturalnie. To nazywa się impresjonizm, naturalizm — jak się komu
podoba. Co do mnie, siedziałem przed tym obrazem długo, bo otwierał mi podwoje
naturalizmu. W malarstwie naszym to rzecz nowa. Pan Pruszyński, 2murko i inni*
malują kobiety nagie, widzisz tam pełno: Na kwiatach, Śmierć na kwiatach etc.,
ale po co się to maluje? Żeby pokazać nagie kobiece ciało, bezmyślnie ułożone —
no, na kwiatach...
Suchorowski namalował kobietę leżącą w koszuli na sofie. Kobieta ta marzy
namiętnie, to nadaje jej ciału ten wyraz, jaki artysta pochwycił. Przeciwnicy
„drastyczności" naturalizmu nie chcą zrozumieć, że namiętne marzenie jest takim
samym duchowym objawem jak modlitwa, płacz itd. Obraz ten malowany jest
przepysznie. Co prawda oświetlenie jest znakomite, ale i wydaje się on pysznie.
Spojrzawszy raz pierwszy, myślisz: cóż u diabła!
DZIENNIKI, TOMIK XI
Dywan, gobeliny, koszula — malowane po mistrzowsku. Naszą właśnie salę * zajął
ten obraz. Stary Kraszewski stoi ciągle i ciągle złośliwie się śmieje.*
Godzina 2 w nocy.
Kładę na tej kartce dziś rano odebrany list Heluni. Niech on tu sobie sam
utoruje miejsce.
Spać mi się chce i płakać mi się chce. Mam taką masę rzeczy do napisania tutaj.
Wszystko to jutro zrobię, bo dziś zmęczony jestem kaszlem i słaby jakiś.
Zaziębiłem się uczciwie i kaszlę jak suchotnik.
Nie wiem, czy zdołam wytrwać niezłomnie — Więc ty zstąp do mnie!*
7 stycznia (piątek).
W środę wieczorem byłem u Heleny — u diabła! — u Heleny!
Łobuzowałem w ciągu tych trzech dni porządnie. Całe dnie spędzałem w
kawiarniach, całe wieczory włóczyłem się za kobietami... A niech tam! Nie mam
nikogo na świecie, na świecie bez końca, nie mam jednej istoty, c<. by
pocałowała mię, co by zatęskniła za mną. Każdy ma kogcś: matkę, ojca, siostrę,
kochankę, z kim może mówić o tym, co go zajmuje, co zamyśla, co by zrobić
zapragnął. Ja nie mam nikogo. Helena... ucieka ode mnie — a jeśli i żyć będzie,
to my się rozejdziemy na zawsze. Dziś to sobie mówię otwarcie, Jeśli urodzi się
jej dziecko, to musiemy się rozejść. Mnie to męczy, że ona jest matką, a czuję
coś na kształt wstrętu na myśl, że będzie matką trzeciego dziecka... To
brzydkie...
Co ja zachowam dla niej — o tym pisać nie będę, zachowam gałązkę jaśminu
nieśmiertelną i cudowną, ale my się nie rozumiemy i nieznani sobie jesteśmy. Ja
chcę jeszcze szaleć i kochać się — i pójdę sobie od niej w świat, i myśleć
fe>, '**>|AŚf*!v
WARSZAWA, 1887
91
sobie będę, że śpiewa nad kołyską piosnki swemu dziecku, nie piosenki tęsknoty
za mną... Po cóż ja do niej wyciągnę rękę? Po cudzołóstwo? To tylko dostać mogę,
bo miłość... daleko uciekła.
Więc naciśnięty fizyczną potrzebą i takimi złośliwymi myślami poszedłem do
Hotelu Słowiańskiego. Jakie to smutne życie takiej kobiety — smutne bardzo, ale
i one mają swoją miłość i swoje marzenia. Ta ma ładne bardzo oczy... Warto
czasem czuć uściśnienie namiętne, gorące, silne ł myśleć, że to rubla kosztuje,
i myśleć, że ściskano mię i gdzie indziej tak samo.
Nieraz czujemy nieodzowną potrzebę jakiego bądź uścisku — a uścisk zawsze jest
jeden. Niechaj w nim tylko choćby namiętność będzie, bo ściskając się bez
namiętności jesteśmy gorsi, milion razy gorsi i potworniejsi od małp.
Prawdę mówiąc, my okłamujemy się twierdząc, że kochamy Helenę, Marią, Zofią...
kochamy zawsze kobietę.
Ileż to razy zwierzęta, od nas uczciwsze! Kiedy samiec chce drugiego samca od
samicy odpędzić — to z nim walczy i zabija go lub trupem pada. My ściskamy rękę,
my oszukujemy samca-męża. Jesteśmy małpio-sprytni, cynicznie przebiegli.
A — precz z cudzołóstweml Wolę prostytucją. Jeśli prostytucją zrodziła
namiętność, jeśli nią kieruje — to uniewinniam pierwszą. Jest to grzech, ale
jawny i bezczelny, i przez bezczelność tę nabiera pewnego prawa. Ja pokochałem
jedne jedyną kobietę, pokochałem bezbrzeżnie — i tak mi się ta miłość źle
wypłaciła! Chciałbym sobie pojęcia moje czyste — zwikłać, chciałbym
zbezczelnieć...
Wróciwszy wtedy do domu usiadłem do mojego dramatu. Zacząłem go przepisywać. Ale
ja zwykle przepisując przerabiam na co innego. Z owych Robotników powstało Dla
jutra. Napisałem list, złożyłem utwór i list w kopertę, zalepiłem
DZIENNIKI, TOMIK XI
i drżącymi rękami napisałem adres: Pan Aleksander Swię-tochowski — Złota nr 23.
Była godzina trzecia w nocy.
Usnąłem ze szpaltą „Prawdy", gdzie było złotymi literami wypisane: Dla jutra...
We czwartek obudziłem się późno i piłem sam herbatę w stołowym pokoju, gdy
stary, wyprostowany i wygolony na Trzy Króle Franciszek — oddał mi list.
Drogi ty mój Stefanie!
Znowu straszny zawód: oczekiwałam wtorku, nie wątpiąc ani na chwilę, że
napiszesz — nowa kreska niepokoju przybyła do wszystkich cierpień i umartwień
moich. Ty pewno chory i pisać nie możesz. Otóż błagam — napisz chociaż jedno
słowo, donosząc o sobie. Czujesz i rozumiesz doskonale, co to jest niepokój o
ukochaną istotę, donieś więc natychmiast, dlaczego milczysz. Straszne dnie i
noce pędzę: z każdym dniem coraz gorzej, już prawie wcale chodzić nie mogę — co
wieczór modlę się, aby już raz koniec nadszedł, bo te męczarnie zabierają
wszystkie siły fizyczne i moralne. Przy tym patrzeć na męczarnie dziecka...
Józia mowy nie odzyskała, władzy w rękach prawie nie ma. Dr W. przypiekał krzyż,
ale dotąd nic nie lepiej. Smutno, straszno i ciemno wkoło mnie tak, że myśli
zebrać nie mogę... Stefku, pamiętaj i kochaj mnie... ja bardzom nieszczęśliwa!
jeśli ty chory, cierpiemy razem — wierzę, że to kara za chwile szczęścia, jakie
kiedy mieliśmy.
Włosy i list Twój prześlę ci przez [Antosię], która zj dni kilka wybiera się z
powrotem. Jeżeli zdrowie i siły pozwolą, to znowu \uą słów chociaż napiszę dla
twego spokoju.
Napisz, Stefanie, chociaż słóweczko pod adresem Ż. tp^ztt-restante) — listu
czekam w sobotę, wszak nie zrobisz zawodu? Wierzaj, ufaj i nie wątp — to prośba
nad grobem stojącej kobiety, więc nmsi być prawdą to, co pisze. Jest mi dziś
gorzej jak zwykle — módl się za mnie i proś Boga o życie dla tej, co cię tak
szczerze i prawdziwie kochała.
Helena
i
l
Je gardę les secrets...* czytam zawsze na pieczątce, zamykającej listy Heli.
Znalazłem tę pieczątkę w podziemiach zamku w Bodzentynie. Przechowała wiele słów
dobrych, miękkich jak uścisk matczynych dłoni, wiele zapewnień — i nie zdradziła
nigdy... Poczciwa pieczątka! Wymknęła się
WARSZAWA, 1887
93
jej jedna rzecz tylko: zapach heliotropu — miłość... Ale noś, pieczątko, jeszcze
te słowa, dobre i czyste, i pachnące...
Wczoraj byłem na Żorżecie Sardou.* Sztuka ta nie posiada motywów głębokich, ma
rezonera, ma mnóstwo paradoksów i nie ma ani dowcipu, ani uczucia, ani... nic.
Pytań życiowych nie rozwiązuje się w ten sposób. Nie poznałem Sardou... Grała
Wisnowska naiwną Paulę znakomicie. Ładnowski jest niezrównany w tej roli. Ot, to
mi się nazywa naturalizm w grze! Prażmowski... krewił.
Dramat mój kończył się słowami: „Gdybym mogła wszystkie nieprzepłakane łzy moje
za tobą w kwiaty zamienić, to pachniałyby ci one wiecznie i szeptały zapachem:
zostań wielkim artystą!"
Jestem embrionem... Mistrzu Olesiu — nie zabijaj mnie w łonie matki literatury!
Obawiasz się, by mnie nie poroniła... Zbyteczna obawa: donosi bez szwanku do
dziewiątego miesiąca.
A co dalej będzie — co ciebie obchodzi?
8 stycznia (sobota).
Jaś Zydler przenosił się dziś ze starego mieszkania na nowe i prosił mię, aby mu
dopomóc. Mieszka obecnie: Podwal nr 28, mieszkania 8. Składaliśmy rzeczy, które
następnie stróż przenosił. Nowe owo locum bardzo jest ładne. Pokój od ulicy,
widny, z tapetami, piecem majolikowym, froterowany — szyk za dziewięć rubli.
Karol nie wrócił jeszcze ze świat. Wieczorem oblewaliśmy nowe mieszkanie
herbatą.
Później musiałem iść po Stasia na Marszałkowską. Jestem bardzo dystyngowanym —
lokajem.
Czekałem na niego w cukierni i wpadła mi w ręce dzisiejsza „Prawda". O mnie ani
słowa — co ten Oleś sobie myśli?
DZIENNIKI, TOMIK XI
Ten nowy rok nie będzie dla mnie szczęśliwy... Wiszą mi nad głową miecze
damoklesowe. Doprawdy, gdy pomyślę, że te trwogi wszystkie mogą się ziścić —
śmieję się. Ni mniej ni więcej — tylko o moje i jej życie owe niepokoje
zahaczają.
I wtedy ani kroku już — szarpnięcie to będzie ślepym ruchem Samsona. Czyż to się
ziścić może?
9 I (niedziela).
Już zapewne rozegrała się w Białej tragedia. Nie musi być tam ostatecznie tak
źle, bo nikt do mnie nie pisze. Nie mogę uwierzyć, aby matka nie doniosła mi, co
się stało. Codziennie budząc się myślę, że list bezwarunkowo będzie — i zawód
mię spotyka... zawód. Dziś już dziewiąty... Matka miała wracać do Kielc na
Warszawę; według moich obliczeń nie może jechać tędy później niż we wtorek, dziś
więc, a najpóźniej jutro powinienem list z zawiadomieniem otrzymać. Co ja
jeszcze dostanę, czego się dowiem w tym tygodniu — to może stanowić o wszystkim
moim. Takiej to wszystko ogromnej wagi rzeczy, a tak omijają me serce
bezboleśnie. Ponura to wróżba...
Znacie rysunki Grottgera? Posłuchajcie, jak brzmi ich objaśnienie. Lepszego nie
ma — i nie ma chyba lepszej spójni nigdzie nad rysunki niezapomnianego Artura i
słowa naszej wielkiej poetki.*
Zimny poranek ocucił mię rosą. Otwarłem oczy próbując oddechu... Na piersiach
moich głowę złotowłosą, Pełną młodzieńczych marzeń i uśmiechu, Trzymał towarzysz
broni, chłopiec młody, Co padł już po mnie, a tak ciężko padał, Jak ścięte w
lesie młodych dębów kłody... Ten, co mu w serce cios śmiertelny zadał, Miał oko
wprawne i rękę tak pewną, Ze chłopiec upadł i stężał jak drewno,
WARSZAWA, 1887
95
Zanim konania chwyciły go dreszcze; Bo uśmiech rzewny miał na ustach jeszcze I
słówko jakieś na wpół wymówione; I tylko oczy ku niebu zwrócone Matowym blaskiem
świeciły w przestworze Zdając się wołać: „umieram, o Boże!"
Nie miałem siły usunąć tej głowy Z piersi zranionej... blask słoneczny, płowy
Raził mi oczy zgryzione od prochu... Chciałem je przetrzeć; poruszyłem ręką,
Krew mi się z rany rzuciła i cienką Strugą uchodzić zaczęła po trochu... Czułem,
że jakoś ratować się trzeba; Lecz myśl zmącona nie dawała rady... Spojrzałem w
górę, a na skrawku nieba Były jak gdyby rany i krwi ślady, I chmurki jako ciała
rozciągnione, I dym, i oko Boga, zapalone Gniewu pożogą, patrzało na ziemię,
Jakby szukając miejsca do pocisku... I tak leżałem na tym bojowisku, Sam na wpół
martwy.
Z lewej, z prawej strony, Twarze poległych świeciły pod słońce Białością śmierci
okropną, zdrętwiałą... A krew, zakrzepła jak koral czerwony^ Plamiła czoło lub w
sznurki błyszczące Jak szkaplerz śmierci owijała ciało.
Iii
W powietrzu drgnęło... przywabiony łupem, Szumiąc skrzydłami sęp się wzniósł
wysoko I chwilę zawisł jak całun nad trupem... A jego krwawe i okrągłe oko
Błysnęło w górze straszne, pałające Pomiędzy ziemią a niebem jak słońce. Spadł —
i hakami szponów swych wszczepiony W rozbitą czaszkę, szarpał dziobem krzywym
Mętną źrenicę trupa...
KONOPNICKA
96 DZIENNIKI, TOMIK XI
10 l (poniedziałek).
Kochany Stefanie. Bądź łaskaw czekać na stacji Praga o godzinie pierwszej w
poniedziałek lub we wtorek; będzie to zależeć od zdrowia Helenki. Prosi o to
twoja Matka.
Owo „będzie to zależeć od zdrowia Helenki" ma być odpowiedzią na moją bolesną,
nienasyconą i taką dziwnie smutną ciekawość — co się z nią stało. Opanowuje mię
taka złość i taki pesymizm, że śmieję się ze wszystkiego. Zaczynam myśleć: — a
niech tam!
Przeszedłem myślami całe piekło i byłem we wszystkich otchłaniach życia...
Nieraz zapadam w nieskończone myślenie. Zapominam, gdzie jestem i co się dzieje
ze mną. Naprawdę — ja urodziłem się pod jakąś głupią i szyderczą gwiazdą... I
tak mi może tego życia na odpokutowanie uczciwe grzechów życia, grzechów myśli
zostało.1
Chciałbym się drugi raz narodzić, odłączyć się, odłączyć całe moje jestestwo od
myśli dzisiejszych — myśleć o czym innym, inaczej żyć! Za co ja cierpię =;ak
uparcie i czemu poświęcę życie, na jakich myślach kołyszą się "w tym przestworzu
nieszczęścia? Ach, ten fatalny tyd::ień! Dziś, jutro, pojutrze! Nowa epoka może
się zacząć. I napisać w tym dzienniku: jest tak — i to już nie rozpacz
niepewności, ale bezbolesna, za wielka, by się mogła nawet nieszczęściem nazywać
— prawda!
Kiedy przychodzi do mnie nieszczęście, to nie przychodzi nigdy w postaci jednej.
Przychodzi jedno, drugie, trzecie. Ha! — witajcie! Kto wie, czy nie odpowiem wam
jak człowiek, który nic przed sobą nie może już zobaczyć.
Powiadają, że jedynym środkiem jest patrzenie na siebie
1 Tak w autografie; opuszczony został zapewne wyraz ,,ma:o" lub „niewiele".
WARSZAWA, 188?
z oddalenia, postępowanie ze sobą jak z przedmiotem — dobrze, ale jeśli tego
oddalenia niepodobna posunąć dalej jak do dnia jutrzejszego? Ach — i myślenie
wtedy ucieka. Skamieniałem i nikomu już ani słowa o sobie nie powiem. Jutro —
gdyby go można nie dożyć!
l w nocy.
Miałem przyjaciółkę, która była wszystkim dla mojej słabej jeszcze młodości;
umarła; odprowadzałem jej ciało, stałem nad grobem, gdy trumnę spuszczali, gdy
pod nią linę na dół toczyli i w górą wyciągnęli, jak potem pierwszą garść ziemi
na nią puszczono, jak smutne wieko głuchy odgłos wydało, głuchy, cichszy i coraz
cichszy, aż się wszystko zakryło. Rzuciłem się obok grobu bolejący aż w głębi
serca, ale nie wiedziałem, co mi się działo, co się dziać będzie. Umrzeć — grób
— nie rozumiem tych słów.
... Czemuż nie miałem szczęścia za ciebie umrzeć, za ciebie się poświęcić.
Umierałbym odważnie, z radością, gdybym ci mógł pokój i wesele powrócić. Mało
komu z dobrych przeznaczono poświęcić życie za tych, których kochają, i swoją
śmiercią nowe, lepsze życie przyjaciołom otworzyć.
...Tak zimno, tak posępnie mam zapukać do miedzianych wrót śmierci.
GOETHE *
Wieczór spędzam u Zydlera. Drzwi jedne z jego pokoju zabite makatą, drugie
zastawione szafą. Zza jednych słyszeliśmy wczoraj przecudną grę na skrzypcach,
dziś zza drugich mazurki i marsz żałobny Chopina na fortepianie. Siedzieliśmy
cichutko. A głos fortepianu szedł jak z grobu, jak z ziemi. Jęczał strasznie,
płakał, płakał... marsz żałobny. Zdawało mi się, że bryła ołowiu opada z głowy
mojej i przygniata serce. Marzyłem o tym uschniętym bukieciku bratków, jaki leży
między miłosnymi listami Heli. Widziałem ogródek w Mińsku, altankę i sosny za
ogrodem — a musiałem słuchać żałobnego marsza... Chciałbym tam sam mieszkać w
tym ślicznym pokoju — i aby do mnie nikt nie wchodził, tylko ta stłumiona
muzyka.
7 — Dzienniki t. III
'g'8 DZIENNIKI, TOMIK XI
I aby jęczała nade mną-Edypem ta jedyna moja Antygona: muzyka. Aby nade mną tak
długo płakała, aby nieskończenie jak dziś płakała:
Na atłasie piękna, cicha —
Re.ce trzyma w krzyż,
Przez sen do mnie się uśmiecha...*
3 w nocy.
Bóg mię rzucił na śmietnik. Ugrzązłem do połowy. Widzieliście kwiaty, lilie
nadgniłe? To ja dziś taki... Czy ona już umarła?
Natura ludzka — mówi Goethe — ma swoje zakresy, może do pewnego stopnia znieść
boleść, cierpienia i radość, a gdy ten przestąpi, musi ginąć. Nie pytajcie, czy
kto słaby, czy mocny, tylko czy miarę swojego cierpienia bądź fizycznie, bądź
moralnie znieść może. Dziwnym mi się wydaje, gdy mówią, że ten był słabej duszy,
kto sobie życie odebrał. Dziwną by było rzeczą nazywać niedołężnym tego, kto z
ciężkiej choroby umiera.*
II stycznia (poniedziałek). *
Nikt nie umiera! Żyją wszyscy — dziś żyje nas nawet więcej niż wczoraj. Pani
Helena zauważyła, że Malthus jest głupi, że nas za mało wobec zbliżającej s.,
\vojny, obioru Battenberga *, wariacji cesarza* — i dała światu — nie rycerza
wprawdzie, ale przerażającą ogromem faoetkę.
Ave vital
Chciałbym dzień dzisiejszy opowiedzieć rozsądnie, jak na człowieka, co odetchnął
z głębi piersi, przystało.
A więc: o godzinie jedenastej byłem u Trzcińskiego *, powiedział, że nie tak
straszny diabeł, jak go malują. Dobrze. O godzinie drugiej otrzymałem
następujący list od Olesia:
Szanowny Panie. Idei obrazka pańskiego wcale nie rozumiem. Bohaterka raz mówi,
że poświęciła się dla rodziców, a drugi raz — że „dla
1 11 stycznia był wtorek.
WARSZAWA, 1887
jutra". Cóż ta wallenrodyczna żona robić zamierza? Jakie „kuć lemiesze"?
Wszystko to raczej wygląda w jej ustach na frazes, którym kobiety podszewkują
płaszcz swoich „poświęceń" dla — dostatku.
Co do formy, jest ona w pracy pańskiej bardzo staranną, miejscami — bardzo
ładną, ale balast terminologii naukowej niepotrzebnie ją obciąża. Helena,
broniąc się Comte'em, jest arcyhumorystyczną.
Z szacunkiem — Swiętochowski.
- Bardzo pięknie l Od jutra zaczynam pisać dalszy ciąg powieści i jutro z
zarzutów się wytłomaczę, bo są i niesłuszne. A dziś z całej piersi, z całej
szerokiej piersi wołam: witaj, życie!
Helena żyje i ja żyć zaczynam — życiem artysty. Wyciągam wszystkie zgniecione
muskuły i przeciągam się, i mówię: Bóg odpowiedział „żyjcie!"
Matka przyjechała, odprowadziłem ją na dworzec Nadwiślański *, opowiedziała mi
wszystko.
A teraz spać długim snem szczęśliwego człowieka.
Jutro się obudzę i będę mógł pomyśleć: żyjemy wszyscy i żyć będziemy.
Prawda — Helena przysłała mi pukiel włosów, trzy moje listy i list pisany na
parę godzin przed rezultatem. Oto taki:
Drogi i kochany mój I Podniosłam się z łóżka, aby Ci przesłać ostatnie słowa
pożegnania. Czy w tym, czy w lepszym życiu zobaczemy się — nie wiem. Pamiętaj i
kochaj tę, która prawdziwym i szczerym sercem była przywiązaną do Ciebie.
Bywaj zdrów.
Helena
12 stycznia (środa).
Swiętochowski zarzucił mi, że idei mojego obrazka wcale nie rozumie. Nie mógł
jej rozumieć, bo idei, czyli tendencji — tam nie ma. Nic innego prócz wyrazu
tendencja rozumieć pod ową ideą nie mogę. Helena * bowiem mówi wyraźnie, że
poświęciła się dla zachowania życia i spokoju rodzicom, a chcąc wynagrodzić,
okupić „prostytucją" swą, jak ją na-
...
m
100
DZIENNIKI, TOMIK Xl
żywa Stefan, postanawia pracować „dla jutra" wśród tej arystokratycznej sfery, w
jaką ją los rzuca. Dwoistości celu jej poświęcenia tam nie ma. Czy kobiety
„podszewkują" frazesami płaszcz swych poświęceń, czy nie, to wszystko jedno,
chodziło o bohaterką obrazka, a takie jak ona bądź co bądź istnieją. Obrazek to
obiektywny, beztendencyjny, a udatny — i chowani go na później. Gdyby Helena
broniła się Comte'em, byłaby arcyhumorystyczną, ale ona tego nie robi... Mówi ze
smutnym uśmiechem, szyderczo niemal, że przeżyła trzy fazy Comte'a.
Sam widzę, że jest tam pewien balast terminologii, ale... pisałem to dla
„Prawdy" i musiałem powiedzieć w tym utworze, com zacz. Gdy wejdziem już pod
prasę drukarską — będziem mieć styl ładniejszy. Mniejsza zresztą o wszystko:
moja Hela, nie powieściowa, żyje — ot, to radość!
Cały dzisiejszy dzień poświęciłem na spychanie tego puda ołowiu, tego wyrazu:
umrze.
Chodzę, mówię, myślę śmielej. Jutro się zjadą koledzy, w niedzielę zebranie.
Zaczynamy żyć i robić. Oto jest rzetelna radość.
Wczoraj w nocy czytałem moje listy pisane do Heleny. Są śliczne czasami, są
miejsca takie, że niedowierzająco czytam: czyż to ja pisałem?
Ale Werterem pachną te.„wszystkie listy, pachną bardzo^ A, powieści moja,
powieści! Do marca muszę wykończyć tom jeden... Żeby diabeł na diable!
Helena żyje — to szczęście. Helena ma dziecko — to nieszczęście.
Musiemy się... rozejść (dopóki się nie zejdziemy). Słabi ludzie mówią do siebie
zawsze tak: musiemy się rozejść...
Pomyśleć: bech ten piszczy tam i ona to weźmie, i będzie
WARSZAWA, 1887
101
•c
bi
całować,.. Kto wie? może mię to zdenerwuje bardzo. Gdy mi opowiadano o tym
wszystkim, zbierało mi się na wymioty — to takie wrażenie.
VIS-A-VIS *
Był studentem z medycyny, A miał pokój na Żurawiej; Ona — panną „od maszyny",
Miała okno na vis-a-vis.
Miała oczka z tych dziedziny, Co je każdy wąsik bawi, Więc strzelała z oficyny
Do studenta na vis-d-vis.
Eskulapa wszystkie syny Do romansu zawsze żwawi, Więc nasz student do dziewczyny
Wciąż się mizdrzył na vis-a-vis.
I przez szyby strojąc miny, Wierząc, że się dobrze sprawi, Sto całusów w pół
godziny Nadobnemu słał vis-a-vis.
W tydzień — jadą do „Doliny"...*
On na uszko coś jej prawi,
Ona mówi: mój jedyny... Więc już bliskie jest vis-d-vis.
W rok bez małej odrobiny — Panna płaczem oko łzawi... Student drapnął z oficyny,
Ona... w domu ma vj's-d-v/s...
Otóż „drapią" ludzie w takich razach przed własnym vis-ó-vis, a ja... ja się
namyślam, czy mam uciec przed cudzym, przed nienawistnym,
102
DZIENNIKI, TOMIK XI
13 I (czwartek).
Mam zawsze kogoś, kogo kocham. Dawniej kochałem Bema, teraz Swiętochowskiego.
Spotkałem go dziś. Ładny jest, miły, czarny z dużymi oczami. Chciałbym chodzić
za nim jak kochanka i przypatrywać się, jaki to jest ten Swiętochowski?
Jutro już idę na lekcje, zajdę rano do Soplicy, gdyż jutro już przyjechać
powinni — moi drodzy.* Ja bez Wacka nie rozumiem życia. Byłem na piątym piętrze
Soplicy z dziesięć razy już. My musiemy się kłócić, bić, wymyślać sobie, ale on
to jedno moje ramię.
Co za rozkosz wbiec jutro po schodach i zastać ich obu z rozwartymi ramionami...
Jeżeli jest co dobrego na świecie — to przyjaźń. Miłość jest gorszą, podlejszą,
bardziej przejawiającą egoizm.
14 I (piątek).
— Wszak sztuka jest wzniosłą,... nic tak nie upięknia, nie podnosi życia,
— Widzisz, drogi mój, najwznioślejszym jest być szczerym i prawym jak ty, mieć
lat dwadzieścia i kochać się namiętnie...
Wstrzemięźliwa początkowo wobec młodości ku. ^iu.a, któi ;go pierwsze iluzje
szanowała, kobieta, widząc wrażenie, jakie wywarło na tym dziecku nagłe odkrycie
jej rozpustnej przeszłość , ową błotnistą gorączkę, jaką mu rozżarzyła krew, nie
zadawała sobie żadnego przymusu. I nie strzegła się więcej tych pieszczot
przewrotnych tak długo powstrzymywanych, tych słów szału nie przepuszczanych
przez zaciśnięte zęby, popisywała się, ukazywała w całej swej pełni zakochanej i
mądrej za-lotnicy, w całej obrzydliwej chwale Safo. Wstydliwość, skromność — po
co? Mężczyźni są wszyscy jednacy, żądni rozwiązłości i zepsuci* zwabić ich tym,
w czym się lubują, to jeszcze najlepszy sposób utrzymania ich. I Jan uczył się
całej tej rozpusty...
To Sapho Daudeta. Czytałem ją wczoraj przez całą noc. Zapewnić się mogę, że nie
dla drażnienia nerwów. Ten Daudet potrzebny mi dla nabrania odwagi. Kiedyś to
wytłomaczę.
WARSZAWA, 188?
103
Przyjechali moi przyjaciele. Byłem w szkole, oddano mi matrykułę, pobiegłem do
Stasia. Wkrótce Wacław przyszedł. Jesteśmy więc znowu wszyscy trzej!
Wieczorem byłem u nich. Uczta z szynką, ciastem, herbatą, pieczenia, kapłonem...
Później chodziliśmy z Soplicą parę godzin po mieście. To rozkoszne! Z ulicy
idziem w ulicę ze śmiechem, z naszymi projektami, otwarci przed sobą jak bracia,
bez utajenia żadnej myśli...
Bem się rozpił zupełnie, jak mi opowiadają. Bem się rozpił.,.
Ciekawy człowiek dla mnie.
15 I (sobota).
, KOTopan TaTbHHa?
— Ra Ta, KOTOpaH rpycTHa M MojinajiHBa KHK CBeTJiaua Bomjia n cejia y oKHa.
— HeyscTO TBI BJiioSjieH B MeHbinyio?
— A HTO? — H BbiSpaji 6w flpyryw,
Korfla6 a 6biJi, KaK Tbi, nosi.
B Hepiax y OjibrM SCMSHM ner,
ToHb, TOHb B BaHflMKOBoił MaflOHe:
Kpyrjia, KpacHa JIHI^OM ona,
KaK 3ia rjiynas oiyna
Ha 3TOM rjiynoM neSocKJiOHe.
PUSZKIN Oniegin *
16 I (niedziela).
Mam jeszcze w pamięci prześliczną postać Wisnowskiej z ostatniego aktu Zorżetty,
z której przed godziną wróciłem. Bez mej wiedzy kupili bilet i musiałem pójść z
nimi.
Nie żałuję. Jeżeli kiedy — to dziś grała Wisnowska prześlicznie *. Nie mogę się
pozbyć z myśli obrazka tej dzieweczki, poświęcającej się dla matki i ściskającej
po raz ostatni rękę Gontrana...
Dlaczego my tak lubiemy teatr? Czy on nas uszlachetnią?
104
DZIENNIKI, TOMIK XI
Uszlachetnia choćby na jedną godziną. Niepodobna oprzeć się wzruszeniu,
słuchając płaczu tej artystki. Są tam łzy, łzy nie aktorskie. Do licha —
niepodobna udać ich tak złudnie!
Powiadają, że w repertuarze warszawskich aktorów nie ma materiału na Ofelią.
Czyż Wisnowska jej nie odegra?
To zagięcie ust bolesne, konwulsyjne, jakie widziałem na jej twarzy dziś — te
słowa, lecące z ust jej piorunem:
— „Więc... moja — matka... to... Żor... Żorżetta!" — dają jej prawo do
deklamowania szalonej pieśni:
Wszak nłmeś cel życzeń otrzymał, Przyrzekłeś się ze mną ożenić...*
Wacek pijany wyszedł, zachwycony, ale nie grą Wisnow-skiej jak ja, lecz samą
komedią Sardou. Kłóciliśmy się w przeciągu godziny w cukierni Salisa po wyjściu
z teatru. Chce widzieć w komedii tej nauczycielstwo, tendencją, ideę — czego tam
nie ma. Ale mniejsza o to...
Oto leży przede mną dzisiejsza „Prawda". Dużo by pisać można...
Jutro rozbierzem te rzeczy, dziś idę spać, bo znużony jestean spacerami do
Łazienek ze Stasiem na < abawę łyżwową, pisaniem początka tego dawno obmyślanego
obrazka, w jaki wsączę najczarniejszą kroplę krwi z serca. Z teki obiektywisty
nazywa się to dziś.
Napisałem kartkę jedne zaledwie. Ale z tym wolno — bo tu każdy
wjeji^j5_j>rji:ej3ajx^^ każda litera przeżyta.
Nie chce mi się wierzyć w miłość tej Pauli...* To zbyt piękne. Miłość, dziewicą
— nie rozumiem tego.
WARSZAWA, 1887
105
17 I (poniedziałek).
...Każdemu wolno bawić się w załamywanie rąk — prócz tych, przed którymi otworem
stoi długa droga działalności. Literatura polska dlatego właśnie stękać i
szlochać nie ma prawa, że jeszcze zrobiła mało, a sztuka długa — życie krótkie.
Teraz dopiero zaczął się w niej ruch, więc grzechem śmiertelnym, krokiem
samobójczym jest rzucać paraliż^na przygotowane do owocnej pracy dłonie. Można
sobie w pijanym bólu po stracie kochanki słać groźby i przekleństwa pod adresem
Boga, pytając:
„Czy go jęki dzwonów głuszą, Czy krakanie wron?"
ale stawiać pod pręgierz przyrodę całą, wszystkie jej twory, dowodzić, że nawet
dobrodziejstwa są tylko niebezpiecznymi darami Danaów, że trzeba zrzucić z
siebie kajdany bytu lub pochować w ciasnej celi klasztornej rozum — to objaw
dziwnego nabożeństwa.
Pesymizm nie jest uczuciem ani usposobieniem platonicznym, lecz osadzać się musi
w duszy ludzkiej jako wyraźny, określony zamiar pozbycia się cierniowej korony.
...Żyć musiemy, choćbyśmy nawet łudzili się, że nie chcemy. A w takim razie żyć
nie jak Diogenes z pogardą dla dóbr tego świata, lecz z dążeniem do ideału,
który w nas sama niedoskonałość nasza wszczepiła.
N. HIRSZBAND* („Prawda" nr 3)
Trudno mi tu zapisywać cały ten przepyszny i głęboki artykuł, a warto go nauczyć
się na pamięć. Pożerałem go z chciwością, bo mówi o tym, co najbardziej mię
interesuje, co stanowi moje idee tixe.
Kupiłem sobie ten numer „Prawdy" i schowam go. Potrzebny mi nieodzownie. A
mistrz Oleś w Liberum veto:
...W pewnej sferze i dla pewnych stróżów moralności publicznej — niepodobna
zostać Barabaszem. Zrób, co chcesz i jak chcesz, oni zawsze domagać się będą
uniewinnienia cię. Choćbyś unurzał w błocie skórę, przewrócił się jak worek na
drugą stronę i jeszcze raz unurzał się, oni cię z szacunkiem podejmą, wywieszą
na słońcu i pokażą: patrzcie, jaki biały, zbrudził się tylko wypadkiem.
106
DZIENNIKI, TOMIK XI
No, niechby nie 2000 m[orgów]i, ale 3 łokcie ziemi sprzedał Niemcom
„pozytywlsta", zwłaszcza nie „zamożny" i nie „stojący na widnym stanowisku" —
przywiązano by go do ogonów stu koni wściekłych, rozwleczono bronami, wbito na
pal, darto w pasy. Jestem nawet pewien, że jeśli w stosownym kręgu dantejskiego
piekła zejdą się kiedyś szlachetne duchy sprzedawców ziemi poznańskiej, nad
niczym tak rzewnie płakać nie będą, jak nad zepsuciem szerzonym przez
pozytywistów ł materialistów, osłabiających patriotyzm, tradycją, uczciwość
obywatelską...
...Ciekawa rzecz, czy też dla tych panów, krzyczących w swoim czasie: „nie
pójdziemy do Monaco, nie sprzedamy ziemi!" — znajdzie się jeszcze godziwe
usprawiedliwienie poza... pesymizmem lub wreszcie poza tą zasadą filozofii,
która każe wynieść się nad „zgniliznę padołu" i „poznaniem wszystkiego —
wszystko przebaczyć".
Liberum veto nr 3 *
Gdy wracam wieczorem do siebie i sam absolutnie jestem — ogarnia mię ta driań —
pisania. Łażę jak wariat po pokoju, rzucam się do kajetu, piszę, przekreślam to,
co napiszę — i na tym koniec. Ale czułbym się straszriie nie-szczęśliwym, gdybym
powieści tej nie napisał,..
Epoka genialności, kółek braterskich, epoka „poruszania ziemskiego koliska".*
f 18 I (wtorek).
Rano byłem na „Jordanie"*, urządzori; 11 na Wiśle przez Moskali. Karol mię tam
zawlókł. Ten żt H; cały w świecie szwaczek, w każdym magazynie mód rra jakąś
znajomą, w każdym sklepie jakąś brunetkę, szatynkę,..
— Chodźmy zobaczyć, czy przyszła brunetka od Szlejfsztaj-na, blondynka stąd,
stamtąd...
Na moście, gdzie umieściliśmy się w otoczeniu jakichś szwaczek i gdzie Karol
blagował im o pudach prochu wbijanego w armatę, zobaczyłem tak zwaną kniażnu
Mieri, za którą szaleje Soplica. Kobieta prześliczna, młodziutka, o spojrzeniu
naiwno-dziarskim. Patrząc na nią zadawałem sobie pytanie, czy taką nawet można
idealnie kochać, idealnie — tj. nie marzyć o schadzce z nią, o... o tym „co to i
owszem"?
Nie, na serio! Kobietę kocha się wtedy, kiedy się leży
WARSZAWA, 1887
107
w jej objęciach i mówi o rzeczach, które nam palą mózg. Zdaje mi się, że
szczytem miłości jest sen z rozumną, uczciwą, mnie się tylko oddającą kobietą.
Nie ożenię się chyba nigdy, kocham Helenę — i nikogo niezdolny jestem pokochać
tą dziecinną, czystą, kryniczną miłością dwudziestu lat. Wszystkie moje marzenia
młodzieńcze, wszystkie czyste kwiatki duszy zabrała Hela i nie oddała mi nic.
Zazdroszczę Karolowi jego uczuć nietkniętych i żałuję, że mnie poplamiły życie
cudowne cudzołożne noce.
Wieczorem u Soplicy poznałem owego szalonego poetę Czesława C.* Siedział w
więzieniu za wybicie inspektora gimnazjum Janowskiego, obecnie dostał dymisją w
banku, dostał trypra i chodzi teraz po Warszawie. Talent szalony,
improwizatorski, jakaś szczególna pewność siebie, jakieś patrzenie na siebie, na
wszystko z góry. To albo geniusz — albo idiota. Właściwie do genialności
niewiele ma szans umysłowych, ale ta pewność, ta oryginalność myśli i pomysłów,
to „coś" w każdym pomyśle. Taki jest Wasilkowski — tylko w innym kierunku, w
kierunku ku dobremu, ku idei. Ten jest z tych, co to ich nic w życiu nie dziwi,
nic nie zastanawia i nic, nawet własna nędza, nie boli. Idzie przez życie z
głową zadartą. Co pod nogami, co podniesie ku niemu oczy, to albo zdepce, albo
wyszydzi, lub wybije, jak inspektora owego.
Nazywają go wariatem, ale on wariatem nie jest. Jest inny od wszystkich. Nie
jest zarozumiały — tylko hardy. Tacy są może poeci... Pisze tylko wierszem i
drukuje pod pseudonimem Lubicza. Nie eros, nie liryka, coś gorzkiego,
szyderskie-go, nawet nie pesymizm z tego płynie, lecz coś, co określić mogę
tylko ulubionym przysłowiem Sopliców: „psiakrew". Bądź co bądź szczególny
człowiek. Ma lat 27 i nie myśli o jutrze wcale, o tym, żeby coś zrobić, coś
choćby napisać, nie myśli o tym nawet, że jutro będzie żył.
Szczególny... Czyżby to pesymista?
i
mf-z>"
isfca-.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Ponieważ Wacław (ze swą tendencyjnością, złoszczącą mię diabelnie) i Soplica
poszli, drugi raz już, na Zorżettę, ja wiać garnę się na Podwal do Karola. Tam
grała facetka Adieu ó la patrie Ogińskiego.*
Panna Cetnarowicz w Kielcach grywała to także rok temu. Wtedy, leżąc na moim
łóżku, słuchałem był — a marzył o Helenie... I dziś ona przylatuje do mnie z
czarem zduszonych tonów pianina. Cudne to słowa, cudowna mowa tych jęczących
płaczem pożegnalnych akordów. Historia Polski, buta pańska, zmiażdżone marzenia,
pożegnanie kraju i ogromny żal kraju przewijają się tam, pokryte rezolutnym
ostatnim pokręceniem wąsa i zarzuceniem wylotów. Najbardziej znikczemniały ser-
wilista zapłacze, gdy to posłyszy, gdy uderzy go w serce fala tej muzyki
polskiej, nacjonalnie polskiej, dumnej — a nieszczęśliwej. O, kraju mój!...
Wyszliśmy następnie: ja, Karol i Kędzierski na spacer. Kę-dzierski poszedł do
domu, a my, spotkawszy Józię ze Świętojańskiej, z nią na spacer. Ładna i miła
dziewczyna. Jedna z tych, które można całować. Chodziliśmy tak do godziny 10,
byliśmy z nią na kolacji w jakiejś restauracyjce, całowali ją itd. Uparcie
przypominała mi swój adres.
— Nie zapomni pan: Świętojańska nr 3.
Prawdopodobnie nie zapomnę...
Gdy wróciłem do domu i zabierałem się do pisania, przyszedł jeszcze Staś.
Rozebrany już, w koszuli i pantoflach, wchodzi i całuje mię: „Chciałem panu
dobranoc powiedzieć"...
Śliczny jest w takim stroju. Czysty ten, grecki profil ze złotawymi włosami, z
cerą, jakiej nie ma żadna kobieta, zachwycający.
Szczęśliwe dziecko, wychowane w dostatku, mające wszystko — i cudownie piękne.
WARSZAWA,
109
Będzież szczęśliwy w życiu?...
Gdy śpię rano, wchodzi do mojego pokoju na palcach, nachyla się nade mną i
szepce:
— Śpi pan?
Opowiada, co mu się śniło, powtarza lekcje, wtrącając czas od czasu:
— Wie pan, Mania już „holendra" robi na łyżwach... Mama jutro jedzie na
maskaradę... Ciocię głowa wczoraj bolała... Pan Grodzki miał znowu krwotok...
Tatuś kupił sobie niebieski krawat...
Dziś wycałowałem go, wypieściłem na dobranoc jak nigdy.
Jakże trzeba być pilnym, jak bacznym i mądrym, aby takiego cudownego kwiatu,
jakim on jest teraz, nie pchnąć w żadną kałużę życia... I pomyśleć, że i on
wyrośnie — i zbruka się, poplami, zbydlęci jak my wszyscy!
Tak samo będzie kupował kobiety jak jego tatuś lub korepetytor, tak samo wierzył
jak my...
Kiedyż będą, tyle marzeni przeze mnie, klasyczni Grecy? Kiedy rodzić się będą
biali i nieskalani?
X
19 I (środa).
Wychodzę co dzień z domu z myślą o liście od Heleny. Dziś spotkałem na schodach
Brieftragera *.
Nie ma i nie ma...
Śniła mi się dzisiaj Helena. Pytałem jej się: ile razy od czasu choroby? —
Odpowiadała z tym czarującym uśmiechem: Jaki ty ciekawy... Obudziłem się smutny.
Alboż ja wiem, czy ją kocham? Wplątało się coś między nas takie niemiłe, że nie
myślę o niej. I to „niemiłe" rośnie z dniem każdym. Kiedy chcę myśleć o niej —
to muszę myśleć i o tym.
Rozejdziem się — rozejdziem.
Zurich, rok przyszły, uniwersytet, daleko, daleko...
Zapomnisz, Stefu, i odkochasz się — ale tam dopiero... na Spliigen! *
Histologia.1
DZIENNIKI, TOMIK XI
Żórawski.
Wieczorem.
Soplica przyszedł do mnie po południu i poszliśmy do teatru.
Grano: Figiel Benvenuta Gawalewicza i Sztukę przypodoba-nia się* Wisnowska w
pierwszej sztuczce, Ludowa, Kotarbiński. Nie domyślałem się, że tak cudownie gra
Kotarbiński. Porywająca deklamacja! Pyszny jest ten obrazek, niby kartka
Dekameronu Boccaccia. Prosty, jasny — i grany przepysznie. Grają tu najlepsi
aktorzy i tak to złudnie oddane. Zdaje ci się, żeś to z zachwyceniem czytał, żeś
widział ten wieczór księżycowy i ucztę mistrzów... W Sztuce przypodobania się
upija się Źółkowski. Teatr trzęsie się, drży, paradyz gwiżdże i wyje z radości,
loże chichoczą, biją oklaski — a ja... ściskałem maleńką rączkę szwaczuchny,
siedzącej obok mnie, na numerowanym paradyzie... Pan J. mówił, że żaden z
Coąueli-nów* nie może się równać z Żółkowskim w tej roli.
Rzeczywiście, umarłego by rozśmieszył...
Miła jesteś, Warszawko! — miła i dobra. Rano :,auka, cnci-. wie chwytana chemia,
anatomia — wieczorem teatr, przyjaźń, braterstwo, kółko nasze, cudne kobiety z
ich jednodniową (i najlepszą pono, jak śpiewała dziś Wisnowska) miłością,
marzenia szerokie i nieskończone, wolność i wiara, i życie to lazarońsko-
pańskie, i noce pędzone na rozkosznych snach, na marzeniach twórczych, i to
mnóstwo ludzi, i nowość codzienna, i nieczułość na gorzkie jutro, na smutne
wczoraj!
Wartoż choć raz być optymistą! Jeśli będę rzucał Warszawę, to z wielkim żalem.
Bądź co bądź ja tu dopiero żyć zacząłem zupełnie.
1 Tu w autografie rosyjskie notatki z wykładu o definicji,
budowie i składzie komórki.
WARSZAWA, 188?
111
Kobiety... Co dzień możesz spotkać jakąś, co ci da uśmiech, co dzień innej
poświęcić możesz godzinę marzenia — i czy z tym źle?
Jedna? jedyna? na całe życie? To boli — i to banalne dla wszystkich, nawet dla
tej jedynej. Kobiety — wszystkie mają białe łona i serca kochać zdolne.
20 I (czwartek).1
Izmajłow gadał dziś o Darwinie i nie chciało mu jakoś prze-leźć przez gardło
zeznanie, że jest jego zwolennikiem. Nar-kiewicz bo wyraźnie zamanifestował
swoje wrogie dla Darwi-na usposobienie, racząc nas nieznośnym Cuvierem. Mam już,
blady co prawda, ale jaki taki rysunek szkieletu przed oczyma. Umiem mało, z
nazw technicznych prawie nic — ale zdaję sobie już przynajmniej jaką taką
sprawę. Ileż tu nauki przede mną... Dziś wywieszono ogłoszenie opiewające, że
formę zatwierdzoną dla nas * od dnia dzisiejszego nosić można. Biję się z
myślami, co zrobić? Interes pociągnie za sobą na dobrą sprawę ze setkę rubli —
ale... i sak-palta, tużurki itd. nie za plewy się kupuje.
Soplica wysłał wczoraj list do Ziirłchu, ja pisałem do Kozłowskiego do Krakowa:
chcemy słuchać anatomii ludzkiej... Nic o tym nie mówiłem, bo nie chcę dmuchać
na bieżącą wodę. Od pierwszego lutego biorę lekcje niemieckiego od Koya — i
marzę, że losy ześlą mi sto franków na miesiąc... Skąd? Biorę na loterii — i
wygram na pewno...
Kto wie? Może 22 października będę pisał dziennik w Ziiri-chu lub Krakowie.
Żal mi obiadów pp. Józefowiczów — tych trufli, porteru angielskiego, pieczeni z
championami... Cóż robić? Mam taki demokratyczny brzuch, że wszystko mu jedno,
czy tłoczę weń zaśniedziałą kiełbasę u Soplicy, czy pasztet i homary
1 Pod tą datą w autografie rosyjskie notatki z wykładu anatomii, traktującego o
układzie nerwowym ssaków, w szczególności o mózgu i o rdzeniu pacierzowym.
j) ii
112 ' DZIENNIKI, TOMlK Xl
u p. Józ[efowicza]. Dobry jest ten demokratyczny brzucha mojego nastrój.
Chciałbym bowiem widzieć p. J. lub — przypuszczam — p. Leona, gdyby, go los
zmusił łykać wspomnianą kiełbasę lub czerstwy chleb i popijać to cuchnącą naftą
herbatą!
O, młodości święta — jakżeś ty zacna w twej demokratyzacji gustów brzucha! A ja
jem teraz uczciwie! Gdy wracam z lekcji i wwindowawszy się na schody Soplicy
zastaję go nad wierszami Lermontowa, wołam: jeść! Wyciąga z kosza sczerstwiałą
bułkę i zjadamy ją z serem, kiełbasą, salcesonem. Pędzę potem na obiad — i jem
znowu jak wilk.
Dziś, zatopiony w rozmyślaniach nad moimi finansami w czasie powrotu z lekcyj,
potrącony zostałem przez Edzia Ł.*
Zaczął mi dowodzić, że Swiętochowski jest kosmopolitą, więc ukłoniłem mu się — i
poszedłem. Prosił mię na gwałt do siebie, by mi przeczytać dramat:
Resurrecturi... (Ohe!)
Nie pójdę słuchać dramatu Resunectuii, ponieważ pisał go Edzio wierszem i
powiada, że pozytywizm z tego względu jest dla niego niedogodny, że religią
wyklucza.
Bijcie, powrotne bałwany! Szalej, katolicyzmu morze, szalej!...
„Biały" jest i pozytywizm mu religią wyklucza. Ano, dobrze idzie... ku Krakowu,
ku panu Tarnowskie:, n u, ku panu Jeleń-skiemu, ku tej przeklętej falandze, z
którą i ten Swiętochowski już nie walczy.
Czytałem po raz pierwszy w „Gazecie Polskiej" fejleton p. Chochlika, Publicoli,
Włodzimierza (trzech imion) Zagór-skiego... Powiadają, że on ma dowcip —
równający się dowcipowi Prusa.
Czemuż by nie? Wszak trzy pseudonimy tego dowodem.
Bij, powrotna falo!
Myślę nad zbogaceniem się i umyśliłem pisywać iejletony do „Gazety...
Kieleckiej". Czasem mam pomysły twórcze!
WARSZAWA, 1887
113
3 w nocy.
Przeczytałem sobie Zarys wykładu mowy polskiej A. G. Bema * (Warszawa 83). Cały
on, kochany mój Bem, wyjrzał znowu na mnie, ze strzępiatą brodą, w krótkich
spodniach, z ruchami nerwowymi rąk... Te same kwestie, które słyszałem z ust
jego, to „w moich ręku", „stąd, skąd, spomiędzy, spoza", „dobrym ojcem, dobrym
dzieckiem", te same przykłady, których tak się szczerze uczyłem, za które mię
tak kochał, nazywał „kochanym swym panem Stefanem"... Poczciwy mój Bem! Minione
światy...
Bem wsuwa się do klasy, szuka mię oczami — kłaniamy się sobie.
— Przyniosłem panu pańskie poezje...
Stoję w milczeniu. Następuje krytyka, później łzy — i „aaa!..." winszujące
kolegów. Brakuje mi tego Bema i pragnąłbym gorąco widzieć się z nim. Ma jechać
do Petersburga.
21 I (piątek).
PasciajiHCb MW; HO TBO& nopTpei [H] Ha rpy^H Moeił xpaHK>; KaK ÓJieflHbrfł
npn3HaK Jiyniwix OH flyiiiy pa^yei MOK>.
M HOBbIM npeflaHHBIM CTpaCTHM,
H pa3JiK>6nTb ero ne MOP:
TaK xpaM ocTaBJieHHbift — sce xpau,
KyaiJip noBepsceHHbift — sce Bór.
M jiy*niiHX JICT HaflejKflw n
B rpyflH MOCJI sce ojKMBaeT BHOBB,
M MbicjiM flajieKo Hecyrcfl,
M IKWIOH yn Hcejiaroiił n cTpacTeił,
M KPOBB KMHMT —— M CJI63ŁI M3 OHeń,
KaK ssyKM, flpyr są flpyroM JIBIOTCH.
LERMONTOW •
8 — Dzienniki t. III
114
DZIENNIKI, TOMIK XI
W nocy.
Gdy żywi chcą opuszczać kraj ojczysty — zatrzymują ich umarli... Łatwo jest
powiedzieć: „wypędzam cię, zapominani cię", ale kiedy potem leży taka biała,
niema, umarła i usta jej zamknięte mówią: „więc mię zapomnij"... — widzi się, że
to nie tak łatwo.
Jak dwa razy dwa jest cztery, tak jasno udowadnia rozum, że zbłądziła, że
zawiniła, że zasłużyła na tę pokutę; innego rozwiązania nieszczęsne jej życie
mieć nie mogło j zawsze przecież wspomnienie jej będzie wiekuistym dla serca
ciężarem i po latach ubiegłych, jeszcze w snach powracać będzie ta twarz, by
dawać świadectwo, że nie tak łatwo jest zapomnieć, jak umrzeć.
JOKAI
I usta jej zamknięte mówią: więc mię zapomnij!
22 I (sobota).
O co mnie głównie chodzi w powieści? O wynalezienie „głównego prądu".
Wiemy, że jest reakcja i postęp, że są religijni i pozytywni, demokraci i
arystokraci itd. — więc zestawić ich przekonania tak, jak oni je wygłaszają, i
dać obrazowi tło jakieś i oświetlenie, które by nasz kierunek wysunęło na przód
sceny? To nie dosyć. Taka rzecz — będ:nc' tendencją, która nic nie jest warta.
Znaleźć główny prąd, odnaleźć pokład, na którym Polak zbudował sobie swe
wierzenie katolickie czy pozytywne, znaleźć rany pozytywisty, którt: go zbliżają
z katolikiem, znaleźć wspólną obu arterię, z której żyją, źle czy dobrze
odżywiając ciało społeczne — oto co chcę znaleźć. Znalazłszy taką arterią,
przedstawić ją umiejętnie, bezstronnie jak psychiatra czy anatom — oto zadanie
mojej sztuki. A wyplątać się z labiryntu tworzenia ludzi, z zawikłań, z gliny, z
której lepiemy, zwalczyć trudności — to artyzm. Czy go posiadam?
4 w nocy. Pisałem moje Z teki obiektywisty. Jutro to prawdopodobnie
WARSZAWA,
115
skończę i gdzieś poślę. Nie wiem dokąd — ale to się zobaczy. Będę wiedział
przynajmniej, co warto.
„Prawdę" dzisiejszą kupiłem w kiosku. Od pierwszego lutego będę ją prenumerował.
Dalszy ciąg Epidemii pesymizmu * i oryginalne Liberum veto *, które zanotuję
jutro.
Jutro zebranie. Ludwik * — Wilcza 21—17.
Dalszy ciąg chemii odebrałem. Jest arkuszy 5. Anatomia (kończyny przednie).
Jakże ja pełnymi piersiami teraz oddycham! Nie optymizmem żyję i nie pesymizmem
— równowagą życia. Nie rozpaczam, że listów od Heleny nie ma... nie piszę już o
tym. Po co mnie chorować, kiedy to tak dobrze być zdrowym.
Za dziesięć dni odpowiedź z Ziirichu, za parę z Krakowa. Od pierwszego lutego
lekcje niemieckiego i praca nad anatomią, i powieść, i... zebrania. Jestem
zupełnie, świadomie szczęśliwy. Wszystko mię zajmuje. Nie mam smutków, żalów,
wspomnień, cierpień.
Ach, Warszawo — ileżem winien ci wdzięczności! * Rok temu byłem nicponiem,
gadułą, cierpiałem.
Jeżeli mię co boli, to renegacja pp. Zagórskich, Łuszczkie-wiczów, jeżeli mię
uszczęśliwia co — to lekcje anatomii, to świeży numer, mokry jeszcze, „Prawdy",
jeżeli entuzjazmuje — to powieści moje. Śpię spokojnie, myślę i całą piersią
żyję. Mam serdeczną przyjaźń, mam towarzyszów, mam czyny (może odbitki czynów) —
bądź co bądź żyję.
A ten pierwszy luty zajmuje mię nie na żarty. Nowe buty, 15 rubli za
korepetycje, powieść, prenumerata „Prawdy", lekcje od Koya, odpowiedzi.*
Kocham ciebie, życie!
Gdybym mógł uwierzyć, że poza tą równowagą nie kryje się jakaś kropla trucizny,
byłbym optymistą. Nie zerwałem
116
DZIENNIKI, TOMIK XI
jzjnoimi ranami, boć je opisuję w dwu jednocześnie powie-_ściach, więc rozumiem
cierpienie^ — tylko patrzę sobie na nie z daleka jak na przedmiot.
24 1.1
Gorączka, którą postanawia się badać, ale z której nie myśli się leczyć...
Truciznami więcej się ludzi leczy niż zabija.
Szczęśliwy, kto cierpiał oszukany, zamiast doznawać radości zatrutej wyrzutami
sumienia, że oszukał i odarł ze złudzeń.
Jasna, kryniczna głębia niebieskich oczu...
Jesteś uczuciem nieuniknionym. Trzeba ci się oddać, gdy się rodzisz — a zresztą
niech rządzi przypadek.
Wściekasz się na siebie, szarpiesz serce, depcesz swą miłość, wzywasz na pomoc
naukę, wiedzę, obowiązki, marzysz jak stoik przez pięć minut — rozpaczasz jak
szaleniec podsycony żądzą — godziny całe. Pali cię pragnienie posiadania tej
pięknej istoty, stworzonej do gwałtownej miłości. Bywa ona często hipokryzją
zmysłów; żeby była zupełną, trzeba czegoś więcej.
Wyzwania rzucone sobie spojrzeniem, płomieniem wielkich oczu niebieskich lub ust
czerwonych.
Patrzysz przygasłym wzrokiem, jakby jakiś podmuch wewnętrzny przyćmił jego
światło.
Głupcy nie umiejący w porę pokryć smutku — - nudzą nim innych. Ludzie rozumni
przystrajają go.
Prawda przedstawiła mu się w całej nagości, druzg stała miłość, szacunek,
uwielbienie, jakie miał dla ukochanej, i napełniają go... czym?
Cwiertować, zabijać serce, przyglądając się każdej drgającej jeszcze cząstce i
wysączając krew co do kropli — zdobywać jedne więcej tajemnicę życia, patrząc na
własną śmierć moralną. Nienawiść jest prawdziwą tylko wtedy, gdy jest
szaleństwem lub okrucieństwem instynktowym. Zwodzi tych, co jej doznają, i tych,
co są jej przedmiotem, i znika. Jest tylko odmiennym kształtem miłości, chorobą,
przesadą, gorączką — przechowuje miłość i zaostrza. Jesteśmy przekonani, że
powstaje na grobie miłości. Zamykasz się w smutku graniczącym z mądrością.
Porównywujesz tę zmarłą, przeklętą, pogrzebaną w sercu.
1 Pod tą datą w autografie krótka notatka po rosyjsku z wykładu fizyki prof.
Wasiliewa o zjawiskach światła.
WARSZAWA, 1887
117
Nie spotyka się bezkarnie kobiety, którą się kochało, którą pragnęło się
nienawidzić, a która ukazuje się piękniejszą, dumnłejszą, więcej kobiecą.
Pogarda — broń to bardzo słaba. Teoretycy mogą prawić do nieskończoności, w
chwalebnym zamiarze, o konieczności szacunku w miłości, ale dokąd będzie
istniała jedna choćby para ludzi — będzie sią kochała wbrew szacunkowi,
honorowi, moralności; będzie się kochałai aby się kochać — będzie się kochała,
aby się lepiej nienawidzieć.
Jak jest nieprzeparty pociąg w piękności, tak jest straszliwa atrakcja w
przeciwieństwie natur, charakterów, przekonań.
ULBACH *
25 I (wtorek).
Piszę u Soplicy — jego nie ma.
Wczoraj przez całą noc nie spałem. Położyłem się nad ranem, a wkrótce Staś
przyszedł i opowiadał swoje zwykłe banialuki.
Wyszedłem z domu po dziewiątej — wiedziałem, że ją spotkam.
Nie marzę o jej mądrym uśmiechu, o mądrej głębi jej oczu, bo ciągle go widzę.
Gdybym ją pokochał, byłbym tysiąc razy silniejszy.
Nosi, a właściwie dziś miała na głowie miękki, perski „baszłyk", te same troszkę
za duże i spadające kalosze, ręce wciśnięte w mufkę, włosy zaplecione w jeden
warkocz — a jakie długie i jak świecące w słońcu są te włosy...
Nie ma chyba lat ośmnastu, a wygląda na starą pannę. Jakieś papiery, arkusze
zapisane szerokim pismem i książkę niosła pod pachą. Przed którymś sklepem
zatrzymała się i wtedy mówiła mi tym dziwnym, niewarszawskim, dziewiczym, a tak
zbijającym z tropu uśmiechem: wiem, co ci się we mnie podoba — nie jestem głupia
— lubię cię, że mię oceniasz.
Co znaczy, że pojechała na Pragę tramwajem... terespol-skim? *
Byłem wściekły, że nie mogłem dojrzeć, jakie niosła książki i że nie mogłem
jechać z nią.
Ujj DZIENNIKI, TOMIK XI
Mógłbym ją kochać, bo musi być bardzo rozumna i jest taka gibka, taka spokojna,
i ma takie olbrzymie, nieskończone włosy.
Sama zawsze — lat siedemnaście najwyżej. Gdybym się z nią zaznajomił,
pokochałbym ją i wytrwał w tym nastroju świętym i niebywałym u mnie. Nigdy bym
nie odważył się jej zaczepić, nigdy. Patrzy najspokojniej tymi dużymi oczami
zadając jakieś pytanie.
Kiedy spostrzegła, że idę, uśmiechnęła się, ale nie zalotnie wcale, nie wywijała
językiem jak każda warszawianka — patrzy ci w oczy dziarsko, twardo, z
ironicznym a dobrym i skrytym a czystym uśmieszkiem w kącikach jej krynicznych
oczu.
' Gdy myślę o niej — to widzę ją całą, zaniedbaną w ubiorze jak stary
nauczyciel, gibką jak żmija.* -
Zebranie niedzielne było na Wilczej. Wasilkowski prosił mię o napisanie
fejletonu na 2 lutego, w którym to dniu ma się odbyć połączenie naszego kółka ze
„starokieleckim", gdzie dominuje Edzio. Dobrze. Napiszą 1o. Koło w programie
swej ustawy za cel istnienia postawiło sobie zamiast dotychczasowej
„wszechstronności wykształcenia" — niepodległość. To bardzo dobrze.
Wiemy, po co istniejemy.
Czytaliśmy na tym zebraniu IIucbMO yjibmpaMOHmaua KomonuKa u nojiHKa K
pedatcmopaM HOM>CKUX u pyccnux -.-ucypnajioe, czyli wstrętne, gnojowe rady
księdza Domagalskiego. *
Widziałem u zebranych pewnego rodzaju zgrzytanie zębami.
Jeśli chodzi o rozbudzenie patriotyzmu, to trzeba postawić jakiś pomnik —
Apuchtinowi przypuszczam, lub przeczytać owo Pismo czy Gawędy starego Macieja *.
Ach, plunę w oczy owym „białym" w moim fejletonie! Nienawidzę stańczykostwa i
białości.
WARSZAWA, 1887
119
Dziś odebrałem od B. Kozłowskiego list z wiadomością, jakiej sią spodziewałem.
[...] 1
Pozostaje Zurich. Dziś mówiłem z p. Koyem. Zgodził się na 30 kop. za godzinę. Od
pierwszego tedy lutego zaczynamy gruntowne studia nad językiem Goethego we
trzech, tj.: ja, Soplica i Książę Moles. Lekcje odbywać się będą u Soplicy we
czwartki i niedziele od 9V2 do 11 rano.
Kiedy wrzucałem list K. do mojej skrzynki z listami, wziąłem mimo woli w rękę
paczkę listów Heleny i Leona przed ślubem. Rok temu wyprosiłem sobie u niej te
listy. Wszystko zamarłe wyciąga pazury. Kocia zazdrość, to syczące śmiertelne
żądło, ta zielona ślina cynizmu przyszła na chwilę do mnie. Nie chciałbym
widzieć swej twarzy, gdy czytałem jej te prześliczne, niewinne listy
narzeczonej...
To żyć we mnie nie może...
Trzy tygodnie, jak nie pisała do mnie, minęły. Ale niech nie pisze jeszcze długo
— wcale niech nie pisze. Kocham ją jak bukiet kwiatów... zwiędłych.
Czasem dość spełnić jakieś szalone poświęcenie dla ukochanej, aby samym tym
czynem wytrzeźwić się z gorączki miłości. Iluż to ludzi po nieudaniu się
zamierzonego samobójstwa — nie może darować ukochanej, że ich natchnęła myślą
zbrodniczą.
Mieć świadomość o własnym uczuciu — to tyle co być szczęśliwym.
ULBACH
26 I (środa).
Wstałem przed dziewiątą, aby spotkać tę X. Ale widocznie pojechała wcześniej.
Była przepyszna lekcja chemii. Znajdowanie tlenu. Stary chemik Cichocki
przypomina mi Żółkowskiego. Gdy mu się węgiel w tlenie zapali — staje z miną
zadowoloną, gładzi się po łysinie i mruga do całego auditorium, pytając naiwnie:
1 Tu zacytowany fragment listu dotyczący warunków życia studentów krakowskich,
120
DZIENNIKI, TOMIK XI
HMHI-
—— A HTO? *
Bądź co bądź, wykłady te są gruntowne, a chemia, z najbogatszym stosunkowo
gabinetem, wykładana pysznie. (Dalszy ciąg histologii:)1
11 wieczór.
Dawano dziś w Rozmaitości dramat Swiętochowskiego Antea.* Dulosa grał
Kotarbiński, Protosa — Ładnowski, Anteę — Noiret, Krytobula — Boczkowski.
Pisał to artysta, nie mający sobie równego mistrz słowa i filozof. Pochwycony tu
jest nerw starożytności na gorącym uczynku. I wyciągnął autor ten nerw na całą
jego długość, ale zagiął jego koniec i zawiązał niezbędną tendencją jak węzłem.
Dziś zrozumiałem, dlaczego się to nazywa Antea — nie Dułoś, nie Niewolnicy — nie
inaczej jakoś. Antea zjawia się tu na krótko, na wyrzeczenie paru banalnych
słów. „Wszystko to raczej wygląda na frazes w jej ustach, którym kobiety
podszewkują płaszcz swoich »poświęceń« dla — dostatku" — pisał o Helenie mojego
obrazka. To samo zdanie widać w tendencji Antei. Jest upartym nieprzyjacielem
kobiet, nie wierzy im. Przypominam sobie inne jego zdanie:
Kto powiedział, że kobieta piękna uszlachetnić niąi.czyznę, ten do jego serca
nigdy nie zajrzał: ona go naprzód znieprciwia, a później staje się ofiarą jego
nieprawości...*
Zresztą w Dumaniach pesymisty nie oszczędził ich także.
Musiała go zranić jakaś... Antea. Dramat ten przybija do ziemi, męczy.
Mistrzostwo języka, ta zamiana uderzeń obustronnych w grze aktorów — ściera się.
Język ten tak mówi za siebie, że aktor nic ruchem ani gestem nadrobić nie może.
Ładnowski wyzyskiwał efekta komiczne ze słów autora szyderczych, ociekających
zielonym jadem, wściekłością. I śmiał się paradyz...
1 Tu w autografie rosyjskie notatki z wykładu o komórce, a w szczególności o
jądrze komórkowym, jego budowie, składnikach i odmianach.
WARSZAWA, 1887
121
DUŁOŚ:
Taką tylko miałaś za mną prośbę... Ha, żmijo!... (do Kritobula) Dziękuję ci za
tę karę, padalcze. Żyć bym już nie chciał.
Jest to straszne, jak tragedia Ajschylosa. Jesteś przybity.
Ach, wy! — krytycy dramatów Swiętochowskiego, panie Jeske-Choiński Teodorze...*
Nie pozwoli ci być długo przybitym... Żółkowski w roli Piorunowicza w Słomianym
człowieku Jordana *. W trzecim akcie schodzą się na scenie: Żółkowski, Ostrowski
i Rapacki...
Staś przyniósł mi dziś jakąś kartką papieru i, wybuchając śmiechem co chwila,
prosił:
— Mój panie, niech mi to pan przeczyta, bo ja nie mogę... Zacząłem czytać:
Warszawa, 25 I — wtorek.
Znów dzień... Noteska tylko. A więc dziś poznałam Gabrielę i mogłam ją ocenić
jako tako. Ludwik znów na mnie zrobił wrażenie dziwne. Nie wiem... poruszył we
mnie nową fibrę mego siebie, a to tak smutno. Tak mi z nimi dobrze było, a tu
tak smutno, Helcia pojechała na wieczór do * * *. L o l o, jak go nazywają, jest
bardzo delikatny i rozsądny, dobrze się ożeni, jestem pewna. Tak go pragnę
jeszcze raz widzieć przed wyjazdem, a pewno to się nie ziści nigdy. A Z. co
robi? Czy mi da dobrą radę? — ciekawa jestem, czy znajdę odwagę się spytać. Czy
tam będzie — to są myśli, które mię ogromnie trapią. Och! nie wiem, czy ta
maskarada była dla mnie zła czy dobra — jestem bardzo ciekawa. Tak mnie te myśli
trapią, że jestem w ciągłym zamyśleniu. Nic nie wiem, ale mi się zdaje, że
jestem w ciągłym odurzeniu, które mi jest miłe nadzwyczaj, nigdy już jej mieć
nie będę, jestem tego pewna, albo tylko w tym otoczeniu. Boże, Boże, czy to źle
czy dobrze, nic nie wiem — ale miło. Oj, Maryniu, nie wychodź z tego twego
podejrzenia, bo ci źle będzie.
Domyśliłem się, ale z ostatnich dopiero słów, że to kartka z dziennika... panny
Marii Ł.* Jest mi nieznośnie, że to przeczytałem. To tyle znaczy, co ukraść.
Przeklęty malec! Wydarł tę kartkę z zostawionego na wierzchu kajetu, nie zdając
sobie sprawy, że to źle. Kiedy mu to wytłomaczyłem i zganiłem, zarumienił się,
łzy mu stanęły w oczach i błagał mię na wszy-
DZIENNIKI, TOMIK XI
stko, żeby to podrzeć. Nie podarłem i notuję dlatego, że to ciekawe dla
psychologa. Nie z powodu braku przecinków, braku ogonka u „ę", ale — to... z
dziennika. Panna Maria nie podoba mi się, nie lubię jej, uważałem ją dotąd za
sawantkę w ujemnym znaczeniu tego wyrazu. Prowadzi przy stole dwuznaczną
dialektykę z p. Józ., jest nadętą, nie wiem wskutek czego, lubi opowiadać o
koniach, o cyrku, gardzi człowiekiem niemodnie ubranym, szpikuje rozmowę to
francuszczyzną, to niemczyzną, to powiatowszczyzną w guście: „i się mi
zdawało5..."
Jest ładna, wysoka, wysmukła, gibka, „szczegóły" bardzo foremne (jeśli nie są
roboty Pika) *. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz — trzy tygodnie temu, rano
przed herbatą — zmierzyła moją herkulesowsko-demokratyczną figurę hardym
wzrokiem od stóp do głów. Odpłaciłem jej tą samą monetą wtedy. I amen.
Pozostaliśmy już w tym stadium mierzenia się wzrokiem niemal wzgardliwym. Mam
chęć ściąć sią kiedykolwiek z nią rozmową... Nie lubię jej mocno, ale to kobieta
silna i śmiała. Nie znać na niej piętna „meches" wcale, chyba w charakterze...
Szczególny to jednak ten świat Żydów spolszczonych i sfrancuziałych już. Moje
obecne objadowe i herbaciane obserwacje spożytkuję kiedyś, a ta kartka, choć
mocno niedyskretnie przeczytana, przyda mi się takie.
Podoba mi się jednak to, że pisuje dzienni:'. — to ją z wielu rzeczy ułaskawia.
Nie lubię, nie cierpię charakteru jej pisma. Litery duże, nieczytelne,
pensjonarskie. Kto inny na moim miejscu może by i marzył, że o trzy pokoje od
niego śpi ładna facetka...
To jednak szczególne. Z charakteru ona podobna do p. Celiny * i takie samo jest
nasze zachowanie się. Jeśli nie zbliży mię do kobiety przy pierwszym poznaniu
nic — to żadne wpływy późniejsze stosunku nie zmienią.
Z Helunią od pierwszego dnia poznaliśmy się — ech! — chyba całowali zaraz
pierwszego dnia.
I tak bywa zawsze.
WARSZAWA, 1887
123
Rozumiem od dwu dni wyrażenie: „poeta, artysta myśli obrazami". Wczoraj pisałem
Z teki obiektywisty — i widziałem, pisząc, to spotkanie brata z siostrą w ojkema
*, czyli zwykłym naszym „burdelu".
Wtedy się tylko pisze śmiało i określa dzielnie ruchy i akcentuje ruchami stan
duszy. Turgieniew tak pisał. Treść tego obrazka banalna i znów mi powiedzą, że
„nie rozumieją idei". Co jest idea, a co tendencja — rozbieraliśmy (na kułaki
niemal) kiedyś z Wackiem. Otóż tendencji tam nie ma — jest niby idea. Ale czy
dostrzegą tę subtelność? Wścieknę się, gdy mi powiedzą, że „forma ładna, ale nie
rozumią idei..." A łatwo nie rozumieć, ale gdy się zrozumie, to musi każdy uznać
we mnie kawałek artysty.
A kto wie, może piszę te słowa w epoce — „genialności"? W tę „tekę obiektywną" —
jakąż ja to subiektywną ł czarną krew moją wsączam! Gdyby czytający wiedzieli
wszystko — rozumieliby ideę. Może napisać wstęp? Powiedzieć w nim, że wielką
jest sztuką tak z daleka przyglądać się i tak obojętnie swojemu, całemu i
gorzkimi łzami zmytemu — das Ich...*
Mam w ręku Psychologią Clarka Murraya, Psychologię pozytywną Ribota
(Ochorowicza) *, notatki Ulbacha i mój przeszłoroczny dziennik. Jest z czego
prowadzić dalszy ciąg Romantyka — realizmu *.
4 w nocy.
Otóż i skończyłem przed chwilą Z teki obiektywisty. Jestem zmęczony, jak aktor,
po napisaniu tego. Lampa gaśnie. Nie chce mi się rozbierać do snu. Siedziałbym
tak do rana.
Czasem napisać dwie kartki — znaczy tyle, co napracować się. Głowa ciąży, ręce
omdlały.
Chce mi się gorzko płakać.
124
DZIENNIKI, TOMIK XI
27 I (czwartek).
Z lotnego wykładu Narkiewicza udało mi się schwycić — co następuje: (Zoologia)1
Czytałem do późnej nocy Pod skrzydłami Almae Matris *, wspomnienia medycynierki
z pobytu na wszechnicy w Ziiri-chu. Wspomnienia były doskonałe, zaznajamiające z
miastem, uniwersytetem, audytorium, prosektorium, ze studentkami i dorożkarzami,
z ,,verajnem" i „burszen-bruderszaftem".*
Usnąłem z myślą o Zurichu.
28 I (piątek).
Obudziłem się z myślą o Zurichu. Nie marzę, ale myślę o nim. Trzeba mnie stąd
iść, bo... nie powinienem tu być zbyt długo.
Niespodziewane dziś miałem odwiedziny. Był... pan Karpiń-ski. Przyjechał za
jakimś interesem do Warszawy na trzy czy cztery dni i zaszedł do mnie. Zmieniłem
się bardzo, bo on nie zmienił się wcale. Opowiadał mi anegdoty, które słyszałem
od niego, gdy byłem w drugiej klas- , Szczególny człowiek... Byłby ciekawy jak
fonograf lub katarynka, gdybym nie czuł do niego — wstrętu.
Uwielbiałem go niegdyś i mocno nim gardzę dziś. Przypomina mi nie zasychające
rany i ciężkie myśli. Wyszedłem z nim, chodziliśmy trochę. Tak znam jego sposób
royślenia, tak pamiętam, że gdy zaczyna mówić, wiem doskonale, co powie i jakich
użyje wyrazów.
Jeżeli prawdą jest, co mi mówiono o nim — to strasznie on podły, niebywale,
niesłychanie podły.
Czasem spoglądałem mu w oczy i sięgałem do dna duszy,
1 Tu w autografie tekst rosyjski oraz dwa rysunki, z których jeden przedstawia
macicę z jajnikami, drugi — sutkę gronowatą. Wykład dotyczył wewnętrznej budowy
organów płciowych oraz ciąży u zwieriąt.
WARSZAWA, 1887
125
do głębi... Nie — chybaby nie był podły do takiego stopnia. Czyżby przyszedł
widzieć się ze mną, z bratem?
Trzeba by mieć czoło z granitu.
Zakomunikował mi dobrą wieść: matka ma jechać do Białej w tych dniach. A
więc?... Więc nie można wierzyć w szczęście. Helena musi być chorą
-nadzwyczajnie, jeżeli wzywają aż matkę wiedząc, jakie ma zajęcia w Kielcach.*
Długą i gorzką miałem minutę myślenia czy bólu, gdy mi to powiedział. Listu nie
miałem trzy tygodnie już...
Wracaj, wracaj, zwątpienie, i ty, drżąca, ckliwa obawo, i ty, załamywanie rąk!
Głupi fatalizm czy głupie przywiązanie — czy miłość? Ach, nie patrzy się
bezkarnie na cierpienie kobiety, którą się kochało i pragnie się zapomnieć.
Muszę się wziąć zapamiętale do roboty, bo oto nadchodzi dzień i godzina głupoty.
Zaczynam uczyć się anatomii i chemii, gdyż najodpowiedniejsze mam po temu
środki. A anatomia opisowa i porównawcza oddadzą mi usługę olbrzymią — w
Zurichu. Tak — bo ja pojadę do Zurichu, ucieknę przed panami Karpińskimi i
wspomnieniami, i drżeniem, bólem, bijącym mię w serce.
Wracając od Soplicy, spotkałem się z Jasiem Nowińskim. Naglił mię o podanie
prośby o stypendium. Słodkie marzenia, rozwiejcie się, a szybko, abym wiedział,
że mam tylko moje dziesięć palców... Takie garnki lepią tylko święci...
Zresztą moich przekonań dla stypendium nie zmienię.
Ale miło by było jechać nie z pół rublem jak do Warszawy. Pamiętam, że te pół
rubla pożyczyła mi Helena. I ona to jedna umiera, a gdy mię ktoś z dawnych moich
ludzi odwiedzi — to taki nikczemnik jak pan K. Ale — nie poddam się pesymizmowi.
Odmówią mi tego stypendium — trudno...
Spotkałem dziś moją X. Uśmiechnęła się swoim dobrym uśmieszkiem, schowanym w
kąciki oczu. Taka mi przyjaźni
126 _______
DZIENNIKI, TOMIK XI
nawet nie ofiaruje. A ofiarująca przyjaźń lub miłość — musi umierać. Dziwna
logika — moja, albo mojego życia.
Czasami całują do nieskończoności moje bobo — Stasia. Zakochałem się w nim
chyba, ale taki dobry dla mnie, tak mię lubi i taki prześliczny. Jeśli mu
.powiem, aby mię rano nie budził, to wchodzi cichutko i zagląda, czy śpię...
Najczęściej coś przewróci. Udaję, że śpię, i przyglądam mu się. Ubiera się,
kładzie tornister i nie może zapiąć paska. Wołam go więc, pomagam mu zapiąć się
i ubrać — w gruncie zaś rzeczy chce mi się go wycałować w zaspane oczy...
A gdy co zbroi i ja nie mówię do niego — jak wtedy spogląda na mnie znad
łacińskiego kajetu.
— Gniewa się pan?
— Gniewam.
Odrabia wtedy lekcje, rozkłada dobrowolnie tortury — dyktando ruskie. Muszę się
uśmiechnąć.
Mój dobry Stach! A jaki patriota!
Wiem jednak, że będzie na pół sfranc.uziałym, niedcuczo-nym modnisiem, głupcem i
smakoszem. Wy:ho"rać dz.;ecko... Ja rozumiem teraz miłość rodzicielską. Jakież
to straszne uczucie — co przy nim znaczą nasze miłości, nasze idealizmy i
somatyzmy? *
3 w nocy.
Przepisałem na czysto Z teki obiektywisty — i zmieniłem to, rozumie się, ale, o
ile mi się zdaje, na lepsze. Nabrało pewnej ciężkości. I prawdziwsze teraz.
29 I (sobota).
Szumi w gaju brzezina, Bo inaczej nie może —
WARSZAWA, 1887
127
Wiatr gałązki jej zgina, Musi szumieć niebożę!
Wzdycha w gaju dziewczyna, Mimo woli łzy cieką — Bo miłego wspomina, Co jest od
niej daleko.
Gdy nadejdzie już zima, Brzoza liści pozbędzie, Wszystkie wichry wytrzyma I już
szumieć nie będzie.
Gdy nadejdzie już zima, Dziewczę wspomni miłego... I smutnymi oczyma... Zacznie
szukać innego.
ASNYK *
Co za pesymizm! Czarny, brzydki, paskudny, natrętny jak Żyd, wstrętny. Ale to
przejdzie jak ból głowy — to nie uczucie.
Posłałem mój obrazek do „Przeglądu".* Jakże żałuję, że to zrobiłem, żałuję
mocno. Napadła mię mania... Znów był u mnie pan K. Pisałem list do matki.
Chodziłem po ulicach i deklamowałem jakieś wiersze. Czym ja tę diiań smutku
odpędzę? Zebraniem chyba jutrzejszym. Kazio — Chmielna 32. 5.
Nie cierpię tej panny Marii, choć nie jest mi już tak wrogą. Wybierała się dziś
na bal „panieński" do Resursy Kupieckiej. Przy herbacie była już w całej
okazałości z kwiatem we włosach: zdawało mi się, że jest brzydką.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Dałbym całe życie za to, aby ktośkolwiek dziś pokochał mię słoneczną, czystą,
kryniczną miłością. A! kochać, kochać — to wszystko. A Helena? — Do Ziirichu.
Dziś w cukierni płakałem ze złości czytając krytykę wielkiego krytyka,
strasznego Zoila — pana Kaszewskiego, krytykę nowel Dygasińskiego.* Taki cymbał
będzie plótł i plótł, aż wszystkie nerwy podrze.
30 I (niedziela).
Było tedy zebranie.
„Co zrobił i robi nasz warszawski postęp? Szydzi brutalnie z tych, co chcą w
przeszłości upatrywać ratunek na pesymizm i rozpacz. »Prawda« — to ładny
mebelek; »Przegląd Tygodniowy* — to kosmopolityczne szumowiny..." — mówił dziś w
przemowie swej pan Wasilkowski. I on... i on, i Wacek, i Nowiński. Ano — dobrze!
Niech idą „najmłodsi konserwatyści" ku panu Tarnowskiemu. Ja zostanę, choćbym
miał zostać sam, a jeśli na wieczorku wtorkowym wykaże nasz delegat bez omówień,
że jest katolikiem, arystokratą, że chce reakcji — odłączę .de od kółka.
Byłem z Wackiem dziś u niego cały wieczór. Ma szaloną pamięć. Całe strofy
Szewczenki, całe poematy Krasińskiego mówi z pamięci. Dał mi do przejrzenia
broszurkę Kulisza pt. Kpatuama*. Notuję tu jej kwintesencją.
HeciTe, nanose Spaiw, Baiiii „ofiary" RJIH paTyBaHHH TeMHiix ofl nerKOBipHOCTi,
a nceBflonpocBiHemiK ofl raiiflaMaijbKoi cpnjjoco<pni. HeciTe Taft ne CKynyirre:
60 HeSecan yroflna TijibKO meflpoTa saina noBHa, SpaTHH. HeciTe, Taft ne
jiyicaBHyJiTe: mo6 sanoMoscem M ocBiiem PycMHM Syjin B Bać PycHHaMM, a ne
nojiHKaMH. HeciTe, Taii ne laiłiecfa, mo6 ne cniSHMTMCfa. Bo mMflpo Kascy EBM:
mo, nepeflcyflM nepeflcyflaMM, a npasfla npaBHoro. Hę HacKpM3b pycbKoe cepi^e
npOTOHMJia noniscbKa npaBocJiaBHa Ta npaBOsipHa xnMopofla. JHe BOHO Hye npasfly
no EozKOMy saKony npwpoflji jiiOflSbKoi. OT TKS cio pycbKy npMflyiueny M MOBiymy
ń
i
WARSZAWA, 1887
THSCKO flpaxye raoiacyBaia nojibCKa BTwxoMipHTH, a flpyry BIIMHMTH!
. Ilopa, rowiŁHa nopa
Rzuca ona (broszurka) światło niejakie na sprawę ruską, o której nie mam
najmniejszego pojęcia. Nie interesuje mię ona.
W. przyznał się dziś, że sam nie wie, czym jest więcej: Polakiem czy Rusinem?
„Biłbym się z ochotą za Bułgarów", uczy się czeskiego — coś, jakiś rewolucyjny
panslawizm — plątanina, zamęt... nic tego nie rozumiem. Mam poświęcić moje
ideały dla jakichś celów przyszłych, dla czegoś bzdurnego. Jeszcze jedno.
Zasiadło im w głowie... fechtowanie. Rozprawiają o tym szeroko na zebraniu,
ustawy piszą, naznaczają „rotmistrzów" (sic), poruczników, zachęcają do
łyżwiarstwa, do... tańca (sic!).
„Co chcecie? — mówił Wasilkowski — od tańca znakomicie rozwijają się mięśnie
tyłka..."
Zauważyłem wtedy, że trzeba zmienić naszą ustawę, gdyż, gdy wstępowałem do
kółka, mówiono mi, że celem jego jest rozwój głowy. Obecnym zaś celem jest
rozwój tyłka.
Dzisiejsze zebranie było dla mnie gorzką kroplą. Już mię nie leczą z moich
izmów, lecz zniechęcają. Namnożyło się w kółku katolików, przypominają sobie, że
są szlachtą, o sprawie kształcenia ludu — ani mrumru. Rozwój tyłka wszedł na
porządek dzienny.
Jeśli się to nie wyklaruje, jeśli nie wrócą do tego, w co wierzyli przed
świętami — rzucę im zieloną ślinę jadu i pogardy, i wykluczę się z ich liczby.
Niech się fechtują, niech deklamują, śpiewają, piszą naukowe rozprawy i ogniste
przemowy... I oto czoło narodu, oto ci, co mają iść na przedzie.
I oto równoważnik chłopa, który powiedział sobie: pójdę( na Sybir, a nie zostanę
Moskalem, oto równoważnik chłopa, który załamał ręce z rozpaczy i nie siał
oziminy, bo wie, że go wywiozą * — oto lekarstwo na rany Poznańskiego, na
S — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK xi
straszne rany Podlasia, na ciemne bydło Krakowskiego. Ach — podli,
po tysiąc razy nikczemni!
Strożecki pisał do mnie:
„Wszechświat" — mówi — wtykam tutaj, komu mogę, a nawet pewno sam zaprenumeruję.
Teraz wypisujemy viribus unitis „Prawdę" z Ojcem i Edmundem*. Z pierwszym nie
jest tak źle, jak sądziłeś, nie jest on taką zgniłą śliwką, gdyż mową, którąś mi
dał, zapalił się. Zamierzam zebrać kilku lepszych kolegów u siebie i odczytać im
to, by mieli pojęcie o wyobrażeniu, jak żyjecie. U nas oburzenie straszne: umarł
ksiądz unicki — Kalinowski. Pomimo usilnych starań córki, chował go pop razem ze
wszystkimi żandarmami, jacy w Kielcach istnieją, i trzynastoma policjantami.
Sienicki przyjmuje wiadomości z Krakowa, więc i z Warszawy by nie odrzucił.
Napisz do niego, a ja się o rezultat wypytam. Bem pije.
I tam więc zaczyna się ferment. Głupi, bezcelowy ferment, cerebracja, z której
wyjdą znowu jacy rotmistrze fechtun-kowi...
31 I (pon.).
Ucząca się młodzież nie podlega również krytyce, chociaż pobłażliwość ta wydaje
najgorsze skutki. Trudno rozstrzygnąć, czy na tu wpływ właściwie zasada, czy też
względy praktyczne, bo wpośród młodzieży przekonania postępowe najwięcej liczą
zwolenników, ale przeciwko „sympatycznym mundurkom" niczego powiedzieć nie
wolno. Tymczasem sympatia ta obejmuje gromadę ludzi, przedstawiających jasno
zarysowane antagonizmy. Jaki wspólny łącznik znaleźć można dla tego młodego
zapaleńca, którego wrażliwy umysł i serce gorące szukają zaspokojenia w dążeniu
do „prawdy życia", dla tego fanatyka, którego pochłania jakaś doktryna, dla tego
pracowitego mola, ślęczącego nad książką, dla lekkomyślnego hulaki, dla
zręcznego karierowicza, dla głupowatego eleganta, który głodzi się, byle tylko
mógł nosić świeże kołnierzyki i rękawiczki, dla birbanta spędzającego dnie na
bilardzie, a noce w domach publicznych, dla lowelasa „studiującego specjalnie"
szwaczki itd.
„Głos" nr 5.*
WARSZAWA, 1887
131
„My się kochamy."1*
„Głos" zaczął naiwnie paplać. Nazwał się w prospekcie * pismem postępowym,
zapowiedział, że chce „podporządkować interesy oddzielnych warstw interesom
ludu". Pięknie, cudownie, przecudownie. Cóż wykazał dotąd? Ani jednego faktu —
gdzie by podporządkowywał interesy oddzielnych warstw interesom ludu. Nie zrobił
nic. W numerze noworocznym zauważył, że nasz pozytywizm nie ma „wiary", co
kłamstwem jest. Każdy pozytywista wierzy w pozytywizm, jako w środek do
światłych celów. Wypowiedział to Swiętochow-ski, że chce „klasycznego człowieka,
klasycznego Polaka". Obecnie „Głos" maltretuje pisma postępowe za ich protektor-
skie względy dla studentów w artykule, noszącym tytuł Fety-sze postępowości.
Zbeształ więc pisma protegujące studentów, inżenierów, techników, przemysłowców,
kupców itd. Sądzicie, że domaga się opieki i sympatii dla całego narodu, jak to
zrobiła „Prawda" w jednym z ostatnich numerów? — Nie. Każe „podporządkować"...
Zdaje mu się, że nie jest „fety-szem postępowości". Logika!
Jeżeli nie cały człowiek mieści się w zwierzęciu, to całe zwierzę mię- j ści się
w człowieku.
OKONSKI
Wyrafinowane piękno płci męskiej istnieje tylko na ten cel, aby pod- l niecąc
płeć żeńską.
DARWIN
Na jutrzejsze zebranie przygotowuję szkic, za przedmiot którego wziąłem
Konopnicką. Fejletonu ani rysunku pozyty-
1 Zdanie podkreślone wpisane jest w autografie na marginesie, u góry
przytoczenia z „Głosu".
j32 DZIENNIKI, TOMIK Xf
wisty pisać nie będę, gdyż pierwszy byłby za rażący, drugi za subtelny.
A zresztą łatwiej mi tu będzie prysnąć w oczy Wasilkow-skiemu demokratyzmem.
Mało o Kónopnickiej wiem, ale bądź co bądź rzucę parę choćby paradoksalnych
myśli, jakie nastręczają się przy czytaniu jej arcydzieł.
Życiorys zaczerpnąłem z kalendarza „Ruch" * — resztę z głowy.
Ciekawym, co się z tego narodzi, jak to owo zebranie wypadnie, kto będzie, a!
ciekawym naszego delegata!
SYLWETKA TRZECIA*: KONOPNICKA
Lecz zaklinam: niech żywi nie tracą nadziei I przed narodem niosą oświaty
kaganiec...
Z tym namiętnym krzykiem konającego nerwowca,* z ostatnim zaklęciem człowieka,
który chorym, dziecięcym, musse-towskim sercem * zaglądał w przyszłość i
zgadywał przyszłość — da się związać nić poezji, na jaką patrzemv dziś, płynącą
spod pióra Asnyka i Konopnickiej. O <\snyku mówiłem już — pozostaje Konopnicka.
Narodziny „Przeglądu Tygodniowego", rozpoczynające, jak nas uczył Bem, epokę
krytyki i dziennikarstwa, zabijały systematycznie strasznym mieczem ironii
niedobitków wielkiej mickiewiczowskiej armii. Zabito romantyzm.
Dosyć już mamy tych rozkosznych dreszczów,
I tych uśmiechów niby ironicznych,
Bladych księżyców, mgły i krwawych deszczów,
Niezrozumiałych potęg demonicznych,
Dosyć już mamy tych łabędzich wieszczów,
Którzy konają w bólach ustawicznych,
I tych ubóstwień, rozanieleń, szataństw
I tym podobnych rymowych szarlataństw...
WARSZAWA, 1887
133
wołał Ochorowicz *, Orzeszkowa katowała typem „Conyaliusa conyaliorum" *,
Swiętochowski wydrwiwał jadowitym śmiechem.
Zawstydziły się Aspisy, Faleńscy e tutti ąuanti, zerwali tryumfalnie struny
dźwięcznych swych lutni i hardo zawołali: pieśni nie będzie!...
I długi czas nie było pieśni. Poczęto się myć na gwałt wodą rozsądku, trzeźwić,
wycierać, otwierać oczy. Uczono się. Falandze, którą tu z musu chrzcić muszę
banalnym imieniem „pozytywizmu", nie oparli się i staruszkowie, siedzący na
swych odwiecznych „Kłosach", „Bibliotekach Warszawskich", „Tygodnikach".
Ruszyło się wszystko — uczono się, pchano na gwałt w głowę Europę: Comte'ów,
Darwinów, Millów, Buckle'ów. Śmiało można orzec, że inteligencja polska posunęła
się naprzód o krok, posunęła w kierunku pozytywnym. Jak każdy raptowny przewrót
— i nasz postęp wiele zburzył, wiele deptał. Minęło lat dwadzieścia, zanim
pomyślał, że i budować trzeba — i budować zaczęto. Do tej właśnie budującej,
odnawiającej, leczącej falangi należy poetka nasza.
Cóż jest pieśń? dźwięk słów, pusty jako wiatru szelest,
Poezja najpiękniejsza jeszcze prawdą nie jest
I jako płonne zielska po drogach zarasta...
Lecz dziś wszystko wyrwano! Poza bramy miasta
Odprowadzono wieszczów z wieńcami na czole
I przed poezją wrota do Aten zawarto.
— Tak dumał prawodawca.
Cóż to za pacholę,
Z głową wzniesioną w niebo, źrenicą rozwartą Szeroko, patrząc w błękit ten,
czysty jak fala Egejska, gdy w niej jutrznia łuny swe rozpala, Stoi w cichym
zachwycie? Zadumanemu chłopcu pierś chwyciło drżenie, Spłonął — i wyciągając
młodzieńcze ramiona Głosem czystym jak kryształ wołał: lutni! lutni! Jak to?
wielcy bogowie! — czyż znowu poeta?
DZIENNIKI, TOMIK XI
mi-
— mówi ona we Wstępie *. Zaznaczyła tu konieczność w umysłowej, w życiowej
organizacji — uczucia. Można zabić poetyckie skomlenie, ale niepodobna zabić
jako cywilizacyjnego czynnika — poezji.
Jakąż jest tedy ta nowa, bo po chłoście pozytywizmu nową być winna — poezja?
Konopnicka określa ją tak:
Nie wam, słowiki, wtórzyć przychodzę, Nie z tobą, różo, kwitnąć przy drodze,
Którą przemija smutnych tysiące Niesionych burzą od wieku, Nie z tobą w blaskach
budzić się, słońce, Lecz z tobą płakać — człowieku!*
A więc poezja Konopnickiej będzie nam mówić o człowieku, o jego niedoli, nędzy,
łzach. Rzuca więc tajemniczy świat elfów, rusałek — rzuca romantyzm, romantyzm
ścisły, zrodzony pod tchnieniem Mickiewicza, zaczerpnięty od Klop-stocka i
Goethego.
Granica ta jest subtelną, ale jest, i jest jedynie u Konopnłc-kiej. Jest ona
twórczynią nowej poezji i jedyną jej przedstawicielką. Przypatrzmyż się tej
babie...
Maria z Wasiutyńskich Konopnicka urodziła się w roku 1846 *. Kształciła się
sama, wyszła za mąrż odbyła podróż w Karpaty, w roku 83 podróż za granicę, od 84
redagowała „Świt". Oto wszystko, co wie o niej literatura. Chmielowski w Zarysie
literatury z ostatnich lat 20 * zaledwie wspomniał o niej, nasz wierzgający
Antoni Gustaw w literaturze Spa-sowicza * — nie więcej; tu i ówdzie spotkać
można mizerne recenzyjki, stereotypowo skreślone przez sprawozdawców już to w
„Prawdzie", już w „Kłosach".* Studium, dającego możność piszącemu niniejszą
recenzyjkę Sałnte-Beuve'owi ściągnięcia czegoś skądś — jak dotąd nie ma.
Zbijajcież paradoksy!
Powiedziałem już, że poezja Konopnłckiej różni się od poezji romantycznej, różni
się pod następującymi względami:
WARSZAWA, 1887
135
jest demokratyczną, biorącą w rachubę dorobek naszego pozytywizmu i wsączającą w
siebie dorobek... naturalizmu. Powierzchownie, co do formy, od poezji
poprzedniego okresu różni się jedynie indywidualnymi cechami poetki.
Słowacki był także demokratą, ale demokratyzm jego z demokratyzmem Konopnickiej
nic prawie nie ma wspólnego. Demokratyzm Słowackiego nie był wynikiem żywego
odczucia rzeczywistości, tego bezpośredniego chwytania w pierś bólów i nędz
człowieczych, tego jęku jednostki patrzącej na zbydlęcenie wielkich mas
narodowych. Słowacki czerpał to uczucie jako ideę ze stworzonego przez poetów
świata i, uciekając od wielojęzycznego gwaru życia, odczuwał jego nędzę i
radości w sennym jasnowidzeniu. Tak samo rzecz się miała z drugim u nas
demokratą — Ujejskim, i trzecim — Asny-kiem. Posłuchajmy, co mówi nasza poetka:
Ja będę latać, jako ptak zraniony Nisko nad ziemią tą, co w bólach kona, Bym
mogła objąć z miłością w ramiona Smutnych miliony!
I jak jaskółka bijąc w skrzydła drżące, Latać ja będę nad niskie zagrody, Nad
pola nasze i lasy szumiące, I modre wody...
W miesięczne noce, za mgłami srebrnemi Posłyszę skargi i rany obaczę... I pytać
będę uśpionej tej ziemi: A kto tam płacze?
I choćby wszyscy milczeli, ja przecie Błękity wstrząsać będę mym protestem I gdy
Bóg spyta: sąż smutni na świecie? Odpowiem: jestem!*
Jest to cierpienie jakby wyrwane z ust Faustowi, ale jest tak na wskroś polskie,
że trudno o Len plagiat uczucia posądzić poetkę. Gdy teraz porównamy ten
demokratyzm z filg-
DZIENNIKI, TOMIK XI
zofowaniem Słowackiego w liście np. Do autora trzech psalmów lub z ironią Grobu
Agamemnona — zrozumiemy różnicę. W takie struny i z taką siłą nie uderzał u nas
nikt.
Weźmy jeszcze dla przykładu La republiąue Ujejskiego * lub Na Nowy Rok Asnyka —
i zrozumiemy, że tamci przemawiają w imię demokratyzmu z idei, ze szlachetnego
poczucia równości, w imię kosmopolityczne cokolwiek — ta musi mówić, bo ją rani,
bo ją męczy, dokucza jej nędza chłopa — chłopa, nie chłopka, i chłopa polskiego.
Nie jest to jednak doktrynerka, podporządkowująca interesy wszystkich warstw
interesom ludu. (Panowie wybaczą mi, że przytaczam nieustannie ustępy, ale
przytoczone rzeczy najlepiej za siebie mówią):
Jak braciom, co po długich niewidzenia latach
Padli sobie w objęcia, od łez rwie się mowa,
Tak nam, gdy stajem w waszych poddaszach i chatach,
Niełatwo przed wzruszeniem serca przyjść do słowa.
Gdzie my od was odbiegli?... gdzieście wy zostali?
Czemu nie razem, w górę, poszła nasza droga?
Czemu my dzisiaj wielcy, a wy czemu mali?
Kto z nas za to odpowie przed sądem u Boga?
O bracia! jeśli sobie przebaczyć co mamy,
Zróbmy to zaraz, dzisiaj! dość żalów, dość kii> ni,
Otwórzcie nam ramiona! to my was szukamy,
Bośmy może winniejsi — ach, i bardziej smutni!*
Powiedziałem, że poetka ta bierze w rachubę dorobek naszego postępowego ruchu.
Przypatrzmy się, jak zazwyczaj filozofuje poeta, i nakreślimy obraz filozofii i
naszej poetki. Maruderom wstecznictwa albo romantykom nie rozumiejącym poezji
bez halucynacji i szału dziwnym się wydać może, jak pewne teorie i doktryny
współczesne, burzące w posadach dawne pojęcia o ustroju i celowości świata, mogą
przenikać do poezji, która ulatuje nad rzeczywistością. Teorie rozwoju,
nieustannej przemiany i niezniszczalności materii, a zwłaszcza o byt =~ dla
wielu delikatnych umysłów mają w sobie
WARSZAWA, 1887
wiele okrutnego i rażącego chłodu. Umysł poetyczny, wrażliwy na zagadnienia
wieku, nie może być obojętnym wobec wielkich filozoficznych prądów, ale odczuwa
je po swojemu, nadaje teoriom racjonalistycznym symboliczne znaczenie. Teoria
przemiany i rozwoju występuje na przykład w idealistycznym oświetleniu jako
odradzanie się ideału. Determi-nizm — wyradza ideę miłości i przebaczenia,
przyczyno-wość — ideę bóstwa. U Konopnickiej idea bóstwa wygląda na przykład
tak:
I nie wiem nawet, czy ty sam, o Boże,
Gdybyś na chwilę porzucił błękity
I ujrzał chaty te i zgrzebne świty,
I w karki wrosłe niedoli obroże,
I twarze blade, i serca złamane,
I w każdej ludzkiej piersi jakąś ranę,
I w każdym oku jakąś łzę tajemną...
I gdybyś ujrzał, jak nam tu jest ciemno,
Chłodno ł głodno na biednej tej ziemi,
I ile smutków przed każdym jest progiem —
To byś zapłakał sam łzami krwawemi,
Ty, któryś przecie jest... Bogiem.*
W filozofią jednym słowem miesza się uczucie i skarga. Znana nuta, a dzwoniąca
od czasów Improwizacji Konrada. Ta wieczna w poezji Konopnickiej skarga i
modlitwa — zrównoważoną być może tylko nieustanną, w każdym wierszu, nadzieją
na... świt.
Idź, idź, idź naprzód! ta przyszłość słoneczna,
Na którą ludy pracują — istnieje!
W mrokach my jeszcze, lecz w górze już dnieje...*
Walczy ona nieustannie z ateizmem, z wszechwiedzą i wszechlitością idzie w walkę
na uczucia i dopomina -się o litość, o światło dla kraju, dla ciemnych i
nieszczęśliwych. Ile razy spotka się z kościołem, gorzko z niego szydzi, odwraca
się jak od podłych.
DZIENNIKI, TOMIK XI
...Gdyby Chrystus tu przebywał z nami, Pewno by chodził ciemnymi nocami I
zbierał nędznych, zmarzniętych nędzarzy, I tulił u swych ołtarzy...*
Dla czytelnika, przerzucającego kartkę za kartką w dwu tomach jej poezji *,
patos ten stać się może nieznośnym. Upaja i denerwuje, jak muzyka.
W modlitwach i fragmentach znać wszędzie ślad przetrawionej nienawiści do
uprzywilejowanych kast społecznych. Nigdzie nie wybucha ona nienawiścią i
dantonerią Wysoc-kiego * na przykład. Czasem wyrywa się jej skarga:
Lecz wiem, że z dawna uczono batogiem Odkrywać głowę przed pańskim tym progiem.*
Co do trzeciego punktu, wyróżniającego ideały poetki tej od ideałów
romantycznych, da się zauważyć to, że podsłuchuje ona uczucia i marzenia chłopa,
romantyzm zaś odtwarzał podania, wierzenia, klechdy.
Weźmy prototyp romantyka — Mickiewicza. Odtwarza on świat zaczarowany, świat
duchów, świat rusałek, ale n;a jest wobec tego obojętny, czerpie stamtąd dla
ot.-azów swych materiał, temat, przerabia, przetapia w sercu i umyśle i, jak w
Dziadach, sam weń wierzy, wydaje mu s^j, że czeredą tą jest otoczony, że ona z
nim współczuje, służy mu jako środek wyrażenia uczucia.
Konopnicka rysuje nam uczucia chłopaka pasącego konie na wygonie, chłopa
topiącego się z rozpaczy, najmity idącego na robociznę, dziewczyny rwącej się w
świat, matki patrzącej na zabieranego do wojska jedynaka. I ginącej z rozpaczy.
Chłopi ci mówią ich mową, ich językiem, ich uczuciem. Tu leży cecha, którą
nazwałem naturalizmem w jej poezji. Nie jest to nic innego. Tendencja poetki
widnieje tylko w wyborze tematu, a obraz mówi za siebie. Jest to dla poety-
liryka trudność nieprzełamana i obalenie jej świadczy o potędze
M
$1
WARSZAWA, 1887
139
talentu Konopnickiej. Poeta podszywa się, wciela w uczucie chłopskie, zrzuca z
siebie indywidualność i dążenie, dla odtworzenia prawdy ciskającej się w oczy.
Tej zdolności w poezji naszej nikt nie miał i nie ma. Trzeba bowiem 1) odczuć tę
wielką chłopską niedolę, 2) odczuć ją tak, jak ją chłop odczuwa, 3) tak ją
wysłowić, jak ją chłop wysławia, a jednocześnie zachować cechy utworowi
artystyczne.1
Wszystkim tym warunkom poetka czyni zadość, o czym przekonać się łatwo z
następującego choćby przykładu:
Oj — mruga na mnie, mruga Szumiąca, chłodna struga... Hej! szepce coś do ucha,
Aż serce samo słucha...
Znad łąki wstają mgły...
W chałupie żona stęka, Aż jęczy cała chata... Za poły jakaś raka Wyciąga mię ze
świata:
Czas, chłopie, spocząć ci!
Jak też ten miesiąc świeci... Ach, ratuj, Matko Boża! W barłogu głodne dzieci, W
stodole nie ma zboża...
Dał Pan Bóg ciężkie dni!
A cóż ja im pomogę?... Hej, w drogę! w srebrną drogę! Na spodzie piasek złoty
Opłucze krwawe poty,
Obmyje krwawe łzy!
Na strudze młynek huczy, Pod lasem cień się włóczy... Oj! — słonko nie dobudzi
Świtaniem wszystkich ludzi... Kto usnął, niechaj śpi!
1 Tak w autografie.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Za górką bledną zorze... Przybliża się godzina... Ha! W Imię Ojca... Syna... Co
za szum! mocny Boże, Bądź miłościw mi! *
Według mnie te kilka strofek powinny wyrobić Konopnic-kiej bodaj pierwsze
miejsce na naszym dzisiejszym Parnasie. Turgieniew podobnie a obiektywnie
rysowanymi sylwetkami chłopów potrząsał społeczeństwo rosyjskie* — od cesarza do
chłopa. U nas nie zwraca się na takich chłopów-Ham-letów uwagi. A jednak taki
Hamlet w sukmanie, to jego be OT not to be — potrząsa i przygniata jak tragedia
Ajschylosa.
Gdyby jakiś z chrabąszczową krwią biały, rozumny czy kosmopolita przyszedł do
mnie i żądał nauczenia go patriotyzmu i demokratyzmu, dałbym mu do przeczytania
te strofek obiektywnych parę, zaprowadziłbym go między podlaskich chłopów-
unitów, którzy na zimę nie siali i powiedzieli sobie: niechaj wywożą na Sybir —
nie pójdziemy do cerkwi... — i ręczę, że zabiłoby uczniowi mojemu serce, że
poczułby strach wobec historii i zrozumiał straszliwy obowiązek bronienia swego
gniazda.
Konopnicka pod względem formy tworzeń:a jest talentem wyłącznie lirycznym. Jej
epickie nawet obra::k.i są lirykami na swój sposób. Sposób tworzenia jej nie da
się porównać z niczyim z naszych poetów — natomiast identyfikuje się prawie
zupełnie z rysunkami Grottgera. Łączność ich nastrojów, usposobień i sposobu
wykonania jest rażąco wspólną. Niepodobna nie przypuścić, że Opowiadanie rannego
jest opowiedzianym epizodem Wojny Grottgera. Poezje naszej poetki i rysunki
genialnego poety ołówka — to jedna „Dolina łez". Poszukajcie w jej utworach i
odnajdziecie takie Pójdź za mną, takie Przeczucie i straszną dolę Wojny.
Chłopskie serce K. — to Losowanie Grottgera *, zresztą są rzeczy czerpane
wprost, jak wiersz Z teki Grottgera, nagrodzony na koń-
WARSZAWA, 188?
141
kursie. Dwa te genialne artyzmy dopełniają się, objaśniają, wznoszą równymi
loty. Nie ma tu naśladownictwa, jest jeden artystyczny kierunek, jedna wspólna
atmosfera uczuć i sym-patyj i jednakowo pojęta miłość ojczyzny.
Miłość owa w takiej formie występuje u Syrokomli jeszcze, z obcych — u
Szewczenki.
W wierszach na przykład pisanych za granicą — widnieje ona najwyraźniej.
Szumiące zdroje! o, jakże wam błogo Rzucać się w kaskad namiętne wybuchy I
przelatywać po szczytach jak duchy, Które nie mają nad sobą — nikogo! Jakże wam
błogo. — Lecz jest kraj daleki, Gdzie cicho płyną potoki i rzeki, I nurty swoje
jako łzy tajone Toczą milczące, smętne, zatrwożone.*
Chcąc określić ją ściślej, trzeba by przytaczać całe strofy. Wiersz np. pt. Z
daleka:
Z bliska widziałam łzy wasze i troski, Z bliska waszego serca czułam bicie, Z
bliska znam nędzę i miasta, i wioski, I rany wasze — i życie.
Z bliska znam sny te, co się nam prześniły, Tęsknoty, żale i klątwy, i zgrzyty,
I z bliska także wiem, że brak nam siły Z przepaści wzbić się na szczyty.
Z bliska słabości znam wasze i winy, I te złudzenia, co czynią z nas śpiące
Wśród ruchu wielkiej przebudzeń godziny, Choć dawno wzeszło już słońce.
I teraz oczy moje są zmęczone Od łez — i droga moja w mgły ucieka. Idę odpocząć
w nieznaną gdzieś stronę I patrzeć na was — z daleka.*
DZIENNIKI, TOMIK XI
Jest to przywiązanie, które nie może się umniejszyć nigdy, gdyż człowiek kocha
wtedy nie ideę ziemi rodzinnej, nie to nieokreślone coś, co jest nasze — ale sam
grunt, samą nędzę, same rany, samą nagość i brzydotę. To miłość chłopa do swojej
wsi. Zawsze uczucie to u Konopnickiej manifestuje się w ten sposób.
Najwyraźniej przejawiło się ono w przecudnym wierszu: Do granicy. Ostatni — jest
arcydziełem, wielką skargą narodu za wyrządzoną mu krzywdę.*
W czasie podróży po Europie pisywała listy z podróży. Zarówno w nich, jak w dwu
tomach poezji widnieje ta ciekawa rzecz: jej styl.
Są tam utwory pisane stylem Słowackiego, są sielanki Lenartowicza, są
improwizacje ze złotą proporcją słowa na sposób mickiewiczowski. Zadziwiające
zjawisko. Wszystkimi tymi stylami włada ona z równą biegłością, każdy
przywłaszcza sobie, panuje nad każdym. Jest to także szczególna, psychiczna,
można powiedzieć, zdolność. Boć niepodobna pisać utworów, czyniących zadość
warunkom sztuki, stylem Lenartowicza, jeśli się nie ma tego upodobania
sielskości, jakim odznacza się Lenartowicz; niepodobna pisać tak mistrzowsko
stylem Słowackiego, jeśli się aie posiada duszy Słowackiego, bo, jak wiadomo,
„styl — to człowiek". Co tylko najwznioślejszego ma w sobie liryzm polski, to
skupia się pod piórem Konopnickiej.
Otóż z przytoczonych, paradoksalnie być może, wywodów — wnioskuję, że zaklęcie
umierającego Słowackiego, by „żywi nie tracili nadziei" — poetka, której
sylwetkę narysowałem, pojęła i wypełniła. Ukazuje nam świt, przyszłość, zaklina,
by żyć, zabrania spać, ukazuje rany nasze i kochać je każe, woła, żeby rany te
leczyć. Nie mają prawa nie słuchać jej ci, co stanowią czoło narodu, a do
których woła ona:
W ludzkości pochodzie Duchy młodzieńcze iść winny na przedzie*
WARSZAWA,
143
l lutego (wtorek). 3 w nocy.
Wróciłem przed chwilą z zebrania. Jestem troszeczkę pijany i znużony, więc spać
idę.
Zastałem karteczkę na stole — od mojego Stacha. Nie poszedłem po niego, gdyż
zebranie zaczęło się od ósmej, a jego lekcja tańców kończyła około dziewiątej.
Prosi, żeby jutro być o dziesiątej.
Wracając pustymi ulicami, myślałem o nim.
Co bym dał w tej chwili, bym go mógł ucałować... Żałuję, że nie śpi w moim
pokoju. Bardzo go kocham. Jutro o zebraniu...
21utego. 12wnocy.
Na zebraniu z naszego kółka była wczoraj następująca grupa: Janek, Bielnicki,
Radzikowski, Czaplicki B., Kowal-czewski, Filłpkowski, Wacek, Książę Moles, ja,
delegat. Ze „starokieleckiego": Edzio Ł., Wędrychowski, Sanecki, Grunert,
Lipski, Różycki, Wodzyński i delegat Stefan Tomaszewski. Nadetatowy: Szabrański
i medyk jeszcze jakiś ,,do posługi"...
Zagaiłem rzecz ja, odczytując moją ramotę. Bestia delegat! — Wyśle mnie zawsze
na pierwszy ogień. Gdy skończyłem, Stefan T., z którym dawno się nie widziałem,
a łączyły nas ścisłe stosunki w gimnazjum, zagadnął mię, dokąd, mają iść „duchy
młodzieńcze".
— Do niepodległości narodu. N
— A środki? — zaryczano. /
— Kształcenie siebie umysłowe i etyczne, zbudzenie w lu- f dzie poczucia
obywatelskości, praca organiczna — i... \
— I...? (
— I rewolucja^ \ Zawrzało. Zaczął gadać Wasilkowski, przeczytał rzecz swo- •' ją
i wyłuszczał naszą wiarę, taką czystą, jaką była przed świętami. Mówił, że
potrzeba uświadomić sobie cel, niezbędnie potrzeba, całą naszą nędzę
zwalił na barki... pracy organicznej (on tak zawszel). Praca organiczna np.
winna, że
DŻIfiNNIKl, TOMlK XI
chłop nasz pod względem zdrowia w gorszej jest sytuacji niż chłop rosyjski!...
Ale mniejsza o to. Mówił przepysznie, ścierał się tak zręcznie, że zwyciężył nie
siłą może argumentów, ale siłą sofizmatów — umie zbiegać od teorii do faktów z
bieżącej chwili, umie przekonywać. Wstał Edzio, o głos poprosił:
— Nie rozumiem celu... Proszę mi go wytłomaczyć. Do czego idziemy?
— Do prawa życia wszystkimi naszymi siłami, do prawa egzystencji, jaką nam
nadała historia i narodowe uzdolnienie, do respubliki takiej jak Szwajcaria...
— Cóż ja mogę poradzić, ja, student?
— Pisać listy, agitować między księżmi, zrobić z nich więcej Polaków a mniej
ultramontanów, gadać z chłopem, gadać w towarzystwach wyższych, oświecać o ile
możności lud...
— A więc celem jest propaganda? — wtrącił Tadzio W.*
— Jemy pączka, przypuszczam, dlatego, żeby nie być głodnymi, a nie chcemy być
głodnymi, aby nie utracić zdrowia.
— Ów cel „niepodległość" jest od nas dziś bardzo a bardzo daleki — możemy go
nosić w sercu, ale nie występować z nim jawnie.
— Jeżeli odsuniemy go tak bardzo a bardzo a bardzo... daleko, to zajdzie on aż w
nieskończoność.
I tak dalej. Janek czas od czasu dorzuć ł swoim twardym twierdzeniem:
— Według mnie Stefan powiedział wszystko — czy zgadzacie się, koledzy?
Zgodzono się, bo Edzio, głupi Edzio wycałował Wasilkow-skiego, połączono
biblioteki, położono kamień węgielny — wspólną „kielecką" kasę,* wspólność
zapatrywań. Na każde nasze zebranie przychodzić będzie paru od nich — i
nawzajem.
Kolacja, deklamacja moja, „kochajmy się", Szewczenko, „Boże coś Polskę"...
Wróciłem do domu o drugiej.
WARSZAWA, 1887
145
Właściwie u nich tam głów tęgich nie ma. Tomaszewski jeden, co wart kurulnego
krzesła.* Reszta, z wyjątkiem uśmiechów nieufnych na początku i „KpemcoM flyMti"
*, a ożywienia na widok kielicha i flachy — obojętną była. Ale niechaj będzie
między nami wspólny węzeł. Im większa kupa — tym lepiej.
Jakiż on czerwony, ten Wasilkowski! Rewolucjonista — i basta!
Dziś było zebranie znowu: przyjechali „puławiacy". Wasilkowski przysłał po mnie
całą bandę, abym szedł — ale musiałem odprowadzić Stasia na wieczór tańcujący do
pp. Jacobi, ziewać tam w ciągu paru godzin, bawić samą panią... Nie gniewani się
na siebie o te lokajskie funkcje, bo one dają mi możność przyjrzenia się tym
Kaftalom, Epsztajnom, Jacobim... Pyszne to wzory! Sami Żydzi! A ta ich
grzeczność i rycerska gościnność, a ten arystokratyczny smak, ceniący człowieka
noszącego studencką czapkę, a zresztą te salony, ten przepych... Rzucasz na to
okiem i śmiać ci się chce: ileż tu wsiąkło nędzy szlachty polskiej w
przyozdobienie takiego salonu... A, ciekawi oni! Ja z uśmiechem przypatruję się
żydowskiej kwestii. Daleki jestem od ewangelicznej miłości Żydów według rytuału
pism postępowych, ale i gardzę posłannictwem „Roli". Niech sobie będą... Ależ
napasę oczu całym kwiatem tego żydowsko-polsko-francusko--lojalno-
kosmopolitycznego fermentu!
Byłem u Janka. Oto co przygotował dla mnie. Dostał drugie, uniwersyteckie
stypendium.* Ponieważ nie potrzebuje go teraz — więc połową jego opłacił wpis,
połowę [reszty] przeznaczył dla Zydlera, a połowę dla mnie. Przyjąłem bez
wahania. Wolę wziąć od niego niż od wujostwa Kozłowskich.
Papiery moje muszę wydostawać z gimnazjum, świadectwa ze Szkoły, pisać prośbę i
czekać na stypendium. W tym roku
10 — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK XI
mam dostać rs. 150 (połowa całkowitego); gdy umieszczę się w uniwersytecie * —
całkowite, tj. 380.
Z ofiary Jasia przypadnie mi 35 rs. w maju. Stypedium to obiecuje on pobierać
(300 rs.) — i całkowicie mi przesełać do Zurichu.
Dziwny człowiek! Chciał wnieść w Kole projekt, aby zamiast wydawać dzieło
Laveleye'a * — oddać te pieniądze mnie i dać mi możność skończenia uniwersytetu.
Zbyt wielki dług — a ja na spłacenie go za słaby. Tylko geniusz mógłby ofiarę
taką, taki dług zwrócić krajowi.
Jestem w położeniu zająca, przed którym żaba uciekła *. Więc i ja mam
wielbicieli. Nie — to przyjaźń. Nic zresztą o niej z pochwałą nie powiem, aby
nie wydać się idiotycznie głupim.
Rozkoszny sen... Od dziś za rok będę już od dwu, trzech nawet miesięcy w
Zurichu.
Jutro pierwsza niemiecka lekcja. Z Koyem mówiemy teraz po niemiecku. Rękami,
pazurami, zębami!...
Ach, wyjść na te góry — i zamknąć się w prosektorium, zapomnieć, uszlachetnić
się,~podnieść! Któż wie? — Może i ja jestem cośr wart, może i ja napiszę coś,
czym zapłacę dług Jasiowi...
Sny wy... rozkoszne sny moje!
3 II (czwartek).
... Tenepb, KBK B flOMe onycTejioai,
Bce B H6M M TMXO M T6MHO;
SaMOJiKJio naBcerfla OHO.
SaKpbITbl CTaBHH, OKHa M6JIOM
3a6ejieHbi. KOSHMKM H6T.
A rfle, Bór BecTb. Ilponaji w cjie«.
Z Oniegina. XXXII. PUSZKIN *
WARSZAWA, 1887
147"
Godzina l w nocy.
Wróciłem niedawno z komedii Lubowskiego pt. My się-kochamy.* Wszystkie uśpione
na czas pewien marzenia — odżyły we mnie. Komedia ta jest właśnie z tego rodzaju
sztuki, jaka najbardziej mię zajmuje. Pochwyconą tu została ta niewidoma,
bolesna żyła, wynaleziony podziemny prąd, dezorganizacyjna społeczna sprężyna.
Przez całe wieki żyliśmy braterstwem, jeden za wszystkich i wszyscy za jednego:
„kochajmy się!" — to nasze narodowe hasło. I oto ta podziemna mina, wyrzucająca
nas z posad istnienia, zanalizowaną tu została: nie kochamy się! Któż wie, czy
to nie jedna z najboleśniejszych ran naszych,'któż wie, czy to nie rana, która
zgangrenowała nasze narodowe życie i spowodowała śmierć?
Od przykazania, od hasła — dobiegliśmy aż do przeciwnego < bieguna: nie ma w nas
miłości tego, co lepszego w nas się-/ narodzi, tego, co wyrywa się naprzód, co
chce tytaniczną walką jednej piersi dać drogę jakiemuś narodowemu odła-/ mówi,
tępiemy się wzajemnie już nie dlatego, że stojemy nav przeciwnych słońcach
wyznań i przekonań, ale dlatego, że/ nie ma w nas jednego jakiegoś tchu, jaki
łączy wszystkich-v Francuzów, wszystkich Niemców, wszystkich Moskali.
Spojrzyjcie na naszą prasę, na nasze towarzyskie życie, na naszych społecznych
działaczów... Nie ma dla nas między sobą tej delikatnej miłości, że Polacy
jesteśmy wszyscy, nie ma: jej i [w] kółku studenckim.
Gorzkie myśli tłoczą głowę, gdy się z komedii tej wychodzi.. Taka to ogromna
gorycz! Taka to ogromna prawda, taka straszna rana, której nie wyleczysz niczym.
Tak jest, tak, nie inaczej u nas. Gdyby do tego teatru wszedł Mickiewicz —-
zauważono by pewno, że nie ma modnego fraka. Nie mamy uwielbienia dla niczego,
co stanowi naszą wielkość i sławę, co nas "chce dźwigać. Myśmy się przekochali
chyba, prze-^Tfwielbiali — i zobojętniało nam życie. Jakaż to gorycz! taka
gorycz, że dla jednostki czującej głęboko tu leży zarodek pesymizmu, owej
piekielnej gangreny. Ale nie będę pesy-
o
148 DZIENNIKI, TOMIK XI
mistą — niel Wszak odradzamy się! Wszak nie dawniej jak wczoraj miałem dowód na
Janku. Będziemy się kochać na nowo. Będziemy podawać sobie ręce i dźwigać jedni
drugich, bo naród odrodzić się musi, musi ten sen gorzkiego uśmiechu przespać.
Była lekcja niemieckiego. Koy robi mi nadzieję, że przy pracy będę mógł za
dziewięć miesięcy słuchać niemieckich wykładów. Jestem więc jak brzemienna
kobieta — dziewięć miesięcy nosić będę ten płód: mowę Schillera...
4 II.
Chcąc uniknąć pesymizmu, trzeba koniecznie czymś się zająć, trzeba robić tak,
ażeby nigdy długo nie zatrzymywać uwagi na smutnym przedmiocie.
Podałem prośbę, wziął ją Izmajłow, jutro wyda mi metrykę; napisałem list do
Francois *, czaszkę sobie przyniosłem od Księcia — i niemiecki robię. Byłem z
Soplicą pod Gwiazdą *, gdzie puściłem trochę pieniędzy. Spotkałem dwa razy X.
Idąc do sztuby i wracając, raz w Saksie,* drugi raz m Krakowskim.
Prawda — otrzymałem olbrzymi list od pana Edmunda.* Prosi o załatwienie jakiegoś
interesu w sądzie choć wie, „że każda godzina, jaką mi zabiera, jest szkodą
ogółu".
A to łajdak! Załatwię mu to i odpiszę tak, że mu w pięty pójdzie. Miły komis!
Lataj jutro przez cały dzień po sądach...
5 II (sobota).
Strasznie obfity dzień! Rano miałem pierwszą lekcję o mięśniach. Miałem już do
czynienia ze skalpelem i szczypcami. Trzeba sobie przyznać, że zaprawiam się do
trupiego zapachu. Jaka to rozkosz dowiadywać się, że to, co bezwiednie jest
twoją własnością, jest takie a takie, tak wygląda, tak.się..
WARSZAWA, 1887
149
nazywa. Osteologia tedy porównawcza skończona — zaczynają się mięśnie. Cały nowy
świat. Ja dopiero biorę się do osteologii, choć mam o kościotrupie konturowe
pojęcie.
Po anatomii — byłem w inspekcji. Izmajłow wydał mi kopią metryki. Ponieważ
świadectwa gimnazjalnego wydać mi nie chciano, wsadziłem więc w moją prośbę „do
Rady Nadzorczej nad funduszami stypendialnymi imienia Pauliny Radzymiń-skiej" —
matrykułę. Co to za barwna ta moja prośba, jakie krasnomówcze zwroty sypałem...
Kiedy zaszedłem do Soplicy, zastałem list z Zurichu. Verein * donosi to, co już
wiedziałem. Dodano tylko wyszczególnienie warunków utrzymania: pokój miesięcznie
kosztuje 20 franków, wpis i czesne około 100 na semestr, życie około 76 na
miesiąc.
Napisałem do Jamesa Rzuchowskiego z prośbą o przysłanie mi urzędowej programy.*
Po południu pisałem prośbę * i tłomaczenie niemieckie. Nauczyłem się 76 słówek i
zrobiłem kawał tłomaczenia. Gadam już z Koyem (mniej więcej) po niemiecku.
Wreszcie o l/s do 10 idę na zebranie. Z tamtego kółka był Łuszczkiewicz, Jaś
Zydler i nowy członek nam przybył: pan Rudzki Leon (stary od lat pięciu mój
wróg). O Zosię Kosmowską, o ile mi się zdaje, pobiliśmy się...
Delegat nasz był chory, czyli jest chory, gdyż na zebraniu dzisiejszym nie był.
Był Jaś. Cóż za spór wynikł!!
Ja byłem niemal głównym antagonistą Edzia, gdyż Nowiń-ski zaczął się gotować...
Trocha logiki Wasilkowskiego udzieliła się i nam wszystkim — wyszliśmy zwycięsko
i pięknie. A wygadałem się z żarem, z mocą, z przekonaniem. Gadałem dobrze, bo
nawet Kowalczewski, nawet Piasecki pomagali mi. Czują oni, że mamy racją i
przewyższającą moralną siłę, bo garną się do nas ciągle. Jutro jestem zaproszony
na ich zebranie o godzinie l/z do 7. Stałem się w kółku sprężyną czynną,
odczytowiczem, krytykiem — jestem w obiegu. Póki mnie nie ma — zebranie się nie
zaczyna.
DZIENNIKI, TOMIK XI
To mi pochlebia. Być wyższym w sferze równych sobie umysłowo, w sferze
wykształceńszej bodaj — to pochlebne.
Deklamowałem ja, Zydler, Edzio. Tę deklamacją gwałtem usunąć trzeba... męczy mię
to. Obecnie druga jest w nocy godzina. Stawia się lampę przy łóżku i czyta
mokrą, kupioną w kiosku za kop. 20 — „Prawdę". Cóż tam mistrz Oleś opowiada?
Kiedy już będę w Helwetii — napiszę moją powieść, mojego wymarzonego Romantyka
realizmu...
Dziś go nie mogę skończyć, jestem na pisanie go za słaby — a zresztą nie mogę w
powieści tej nie wziąć w rachubę naszych zebrań. Jakież to psychologiczne
prowadzę studia kłócąc się nawet. Będę zapisywał skrupulatnie i dosłownie nasze
spory i tezy.
6 II (niedziela).
Wróciłem z zebrania, gdzie byłem gościem. Jacyż oni wobec nas mali! Nie mówię
tego przez zazdrość wcale, gdyż zestawienie z każdego punktu wypadnie dla nich
niepomyślnie. Czytano „rozprawię" Edzia, gdzie ;>3Jiita być rozebrana * kwestia
socjalistyczna...
Rzeczy takie muszą być kompilacją lib streszczeniem. Godziłbym się w
ostateczności na streszczenie, ale odrzucić trzeba kompilacją. Lassalle, Marks,
Fourier, Saint-Simon i inne diabły potrzebują krytyki gruntowni e jsze j.
Zresztą... wystarcza mnie (Polakowi) — Jednostka wobec państwa Spencera.*
Pamiętam ją dobrze.
Później dykteryjki opowiadano do godziny 11, herbatę pito. Mówiliśmy, prawda, o
naturalizmie, ale — ma to cechę pogawędki, na którą 15 facetów zbierać nie
warto. Był i... Weso-łowski. Z dzielnych ludzi, jak Wesołowski i Chonowski,
dziwne się świntuchy zrobiły.
Wziąłem od Tomaszewskiego Z ogniw życia Dygasińskiego.*
WARSZAWA, 1887
151
Zbici jesteśmy z Wackiem z tropu — wyrzuceni w komin jakiś, sadzy i dymu pełny.
Rozbiorą to...
7 II (poniedz.).
Przeczytałem wczoraj w nocy trzy nowele Dygasińskiego: Kult światła, Filozof i
praczka, Wojtusiowe nieszczęścia. * Nie mogę się przyznać, by mię zadawalniał
zupełnie. Naciąga i on ludzi do tendencji jak w Filozofie i praczce — ale tam,
gdzie opisuje przyrodę, jest mistrzem nad mistrze.
W jednym z klombów widziałeś, jak na czele siadły młody dąbek wziął się pod
ramię ze srebrnolistną wierzbą i oboje, drzewa rodzime, wiodły ze sobą rzeszę
młodych drzewek; garnął się w ich ślady hufiec jasnolistnych klonów, ponad
głowami których, niby sztandar dobrej sprawy, szumiała nadwiślańska topola.
Wnętrze klombu wypełniają jeszcze pomniejsze krzewiny i krzewy: narodowa kalina,
głóg, jarzębina, a miejscami wystrzeli gałązka zbujałego jaśminu, co woń
upajającą rzuci światu w nagrodę za to, że żyje.
...Przecież miejsce takie nie mogło się obyć bez ptaków. Pamiętam złotego
trznadla, jak na kołku podpierającym szlamową różę wysiadywał latem i codziennie
odśpiewywał swą piosnkę, która wyglądała niby wstęp do czegoś poważnego — lecz
się urywa i po chwili znowu brzmi elegijnie. Na suchej gałęzi grabu, zapewne w
pobliżu gniazdka, siedzi napuszona ziemba z czubkiem na głowie i rumieńcem na
podgardlu i rzucając dokoła bystrymi oczkami, dmie w swój flecik...*
Wszystko mu jest jedno, czy opisuje człowieka czy ptaka. Wydaje się nawet, że
bardziej kocha ptaki, naturę niż ludzi. Umieć tak się wcielać w naturę, tak
podsłuchiwać jej życie, tak zachwycająco ją opisywać — to ogromny artyzm.
Ślepa dziewczyna wrosła w świat przyrody ogrodowej. Ona się tu zżyła ze
wszystkimi istotami żyjącymi, przejmowała się ich życiem i życie to stanowiło
dla niej mniejszą zagadkę niż dla tych, którzy z wysokości rozumu tylko na świat
spoglądają. Brać ciągły udział w życiu stworzeń jest to dążyć do bezpośredniego
ich poznania, jest to już ze świadomością powracać do stanu, któryśmy
nieświadomie kiedyś opuścili.
Świat i ślepa dziewczyna
DZIENNIKI, TOMIK XI
^5;^^>t
Jeżeli rośliny przystosowują się do słońca i do ziemi, to musi być też jakieś
przystosowanie się ich do dłoni, co je pielęgnuje, nie zrywa, nie rąbie, nie
niszczy.
„...Potrzeba wierzyć w prawdę... wierzyć — powtarzała Klaruhia. — A ja myślałam,
że kwiaty rosną dlatego, że je podlewam; że pachną, ponieważ słońce ogrzewa.
Myślałam, iż ptaszki śpiewają, ponieważ gniazdka mają, a w gniazdkach dzieci.
Myślałam, że ja myślę, ponieważ moja mama także myślała, a mówię, modlę się, bo
mię mama nauczyła. Wierzyć uczy ta druga matka, kościół... cóż to jest kościół,
druga moja matka?
Sądziłam, że prawda do wszystkich należy, że ją Bóg mógłby dać każdemu... Ja źle
widać sądziłam. Myślałam, że gdzieś daleko po świecie żyją różni ludzie i mogą
być dobrzy, mądrzy. A Pan Bóg widać nie każdego wybiera. Nie każdy może być
dobrym, mądrym...
Uznać prawdę Najwyższą, ponieważ jest niezrozumiałą... — mówiła ślepa dziewczyna
jakby do siebie...
Kochać ludzi? Nie widzę w tym żadnego obowiązku, bo mi jest bardzo łatwo kochać
dobrych. Ale mama mówiła, że i złych, nieprzyjaciół kochać trzeba; musi to być
obowiązkiem, bo taka miłość trudno przychodzi. Ci ludzie, co kochają swoich
nieprzyjaciół — muszą być bardzo dobrzy. Ja widać nie jestem dobrą, bo nie
mogę... Jednakże nikomu bym przykrości nie zrobiła żadnej..
Mama mi nie mówiła, że miłość Boga powinna być większą niż miłość ludzi.
Powiadała tylko, że Bóg jest w każdym człowieku i w całym świecie, że Go widzieć
nie można, ale czuć i rozumieć. Nie rozumiałam wcale, jak się to dzieje, a teraz
także nie rozumiem. Wierzę tylko, że tik być musi, skoro tak powiedziała mama
moja.
Myślałam także, iż jeżeli we mnie jest Bóg i j i.-t wszędzie dokoła mnie, jeżeli
On mną i wszystkim rządzi, jeżeli od Mego pochodzi mój rozum, miłość i uczynki,
to ja czuję i myślę i czyn ę wszystko z woli Jego..."
„...Mnie się zdaje, że jestem na świecie wcale niepotrzebną. Bo cóż, kwiatki
moje to by i beze mnie mogła hodować Zosia albo ogrodnik. Może kiedyś byłam
potrzebną mojej mamie... Prawda, raz jedea tylko, niedawno, byłam potrzebna
Piotrusiowi także, gdy go chciał obić lokaj Ignacy, ale macocha gniewała się o
to na mnie. Podobno źle zrobiłam. Więc ja nie wiem, po co żyję na świecie?..."
...Ratuj się, duchu ludzkości, z sideł swoich własnych ideałów! Bo wielkie
prawdy ludzie tworzą i ludzie zmieniają...*
Jakież to psychologiczne arcydzieło, jakaż to poezja, nad którą się płacze
długo, nieskończenie! W ostatnim wykrzyk-
WARSZAWA, 1887
153
niku coś jest niedopowiedzianego. Nie panteizm, nie kult światła, nie
russonizm *, nie... Pogaństwo chyba.
Świat i ślepa dziewczyna jest najcudniejszą książką, jaką czytałem. Przegląda z
tego nie powieściopisarz, nie filozof, nie przyrodnik, nie filantrop, nie poeta
— choć wszystkim on tu jest. Płynie stąd to chyba, że tak on się zachwycił
przyrodą, tak ją ukochał, tyle w niej zobaczył dobrego, że złe ludzkie boli go
bardzo, bardziej niż filantropa, niż poetę, boli go jak dziecko. Te dwie
dziewczynki — to anioły, ideały, a jednak ani jednego uczucia w usta ich, w
serca nie włożył fałszywego. O psychologio!
8 II (wtorek).
Zrobiwszy korepetycje, wyrwałem się z domu o ósmej i poszedłem na trzeci
naturalnie akt My się kochamy. Miłość tej Natalii jest nad wyraz prawdziwą. Ach,
graż ta Marcello!... Każdy wykrzyknik wpada w serce, każdy ruch jest prawdą
uczucia, prawdą i siłą. Chyba trzeba się nauczyć czuć, by grać tak. Jeszcze raz
słuchałem z gorzkim bólem tych słów: „my się nie kochamy".
Lekcja niemieckiego... Tłomaczę, uczę się gramatyki. Sopli-ca nie był dziś. Sam
tedy zKoyem dyskurs niemiecki wiodłem. Później korepetycja, „korepa", jak się
mawiało w Kielcach. Co się tyczę Kielc, to nadmienić muszę, że pisuję często
listy do Kielc, do Francois'a, do małego Janka * dziś.
Ja teraz pisuję listy, bo do mnie nikt nie pisze, nikt... Cztery tygodnie nie
pisano do mnie, nie doniesiono mi — zdrowi czy chorzy są ci, których tak
gorąco...
Związałem mocno paczkę listów, mocno związałem, bo już nie przybędzie ich chyba
więcej.
154 DZIENNIKI, TOMIK XI
9 II (środa).
Co dzień spotykam moją X. Dziś, ponieważ nie miałem o 10 lekcji, pojechałem na
Pragę... z nią. Zdaje mi się, że coś niby roi mi się w sercu — ale się to zdaje.
Wcale się nią nie zachwycam, nie entuzjazmuję. Lubię ten jej gruby warkocz,
kąciki ust zagięte ku dołowi, zamyślone oczy i sposób traktowania brodatego
faceta, jadącego z nią i wpatrującego się w nią uparcie. Każda na jej miejscu
udałaby przynajmniej, że gardzi takim człowiekiem, jeśliby nie kokietowała. Ta
zachowuje się najspokojniej, jakby to była rzecz najriatural-niejsza. Kiedy
wsiadłem do tramwaju, przyjrzała mi się śmiało, a te jej zagadkowe, poczciwe
oczy — pytały: co to znaczy?
Wysiadła na Pradze. Daje tam lekcje. Kiedy przechodziła koło mnie wysiadając,
mogłem przyjrzeć się jej włosom. Połyskują szczególnie te popielate nieskończone
kaskady... Jak się z nią poznać? Szczególnie jest gibka. W ruchach przebija się
rytm sprężystego ciała, dziewicze oczy, dziewicze włosy i ta pedancka
niedbałość...
Tu nie mogłoby być miłostki.
Soplica załatwił mi interes p. K.*, nieszczególnie co prawda, ale jako tako
przynajmniej. Przyszedł do mnie nad wieczorem, a że u niego obecnie wiatr hula
po pokoju, że aż się kołdra na łóżku rusza, więc i jeść nie ma. Poszliśmy tedy
na kawę i do teatru po raz drugi na Anteą i Słomianego człowieka.
W liście wczorajszym do Janka zapytywałem, czy macocha jest w Kielcach. Nie
odpisała mi na moją prośbę o wiadomość o zdrowiu pani Heleny. Coś się dzieje
złego, coś przeczuwam, bo napada mię często smutek, płakanie, niespokojne
chodzenie i myślenie...
WARSZAWA, 1887
155
10 II (czwartek).
Siedzę wieczorem smutny i czytam Pieczoryna Lermontowa.* Drobne okolicznościowe
ukłucia zalewam potężną i ponurą, choć dziwaczną i napuszoną ironią tego
północnego Byrona. Staś nie poszedł na koncert Sarasatego * z rodzicami — siedzi
więc i maże się. Co chwila zrywa się i woła:
— Ja wcale nie miałem chęci iść! wcale — choćby tatuś chciał, to ja bym nie
poszedł itd.
Smutno mi. A czy smutek mój nie taki sam jak tego malca? Czy większą jest
przyczyna mojego? Głupia rzecz ten smutek.
Zresztą ten Pieczoryn ze swoimi paradoksami złości mię. Obawiam się, by
wypadkiem pesymistą nie zostać.
Ale oto lokaj oddaje mi dwa listy. Na jednym z nich poznaję zamaszysty
charakter... Heleny. Drugi zaadresowany nieznaną mi ręką. Lękam się, czy nie z
redakcji ów drugi — więc go czytam.
Ale pierwszy ważniejszy:
Drogi mój przyjacielu!
Czy spodziewałeś się jeszcze otrzymać list ode mnie? Powiedz szczerze. Kiedy
wysełałam ostatnie kilka słów, byłam pewną, że w tym życiu nie zobaczemy się.
Bóg wysłuchał naszych modlitw i pozwolił, że żyję. Dziś podniosłam się na parę
godzin pierwszy raz i pośpieszam ci donieść, że, wprawdzie bardzo osłabiona, ale
wracam do życia. Przy tym z jakąż niecierpliwością wyglądam listu od Ciebie. Co
on mi przyniesie? Odpisz natychmiast pod adresem: Ż. poste-restante. Więcej
pisać nie mogę, jeszcze się bardzo męczę j wysełam te kilka słów, że zawsze z
równym sercem i uczuciem pozostaję dla Ciebie —
Helena.
Zdaje mi się, że do mojego pokoju światło przyszło i fiołków bukiety, i róże.
Witam cię, witam, Helu... żyj i bądź szczęśliwa. Zerwała się nasza struna dawna,
ale witam cię i pozdrawiam oczy twoje.
DZIENNIKI, TOMIK XI
Drugi list od Rzuchowskiego. Ten pisze:
Koszta utrzymania w Zurłchu wynoszą miesięcznie 28 rs. (70 fr.)i wykłady zaś: za
godzinę tygodniowo płaci się 5 fr. na pół roku.
Reszta — to rzeczy mi już wiadome. Jak obliczyłem, za chemią, anatomią,
zoologią, fizykę, botanikę zapłacę za semestr 100 fr., czyli (przy najgorszych
warunkach kursu) 50 rs.
Ale 28 rs. miesięcznie? Panie Daszewski — myśl Pan o mnie l*
Dziwnie zbiegły się te listy, a zastały mię nad bajronizmem. Jeden powiada:
kocham cię, kochaj mię, wróć do mnie, a drugi: masz jechać do Zurichu. Odrzucam
tedy bajronizm i wołam na pomoc Horacego:
Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci.*
Pascal ze swym: „zacne przed nadobnym, pożyteczne przed przyjemnym" * — jest...
za pedancki. Zresztą czy ty, Pascalu, widziałeś kobietę powracającą do zdrowia i
mówiącą: jeszcze cię kocham. Zajrzyj w tę przepaść pamiątek, w ocean rozkoszy, w
niezapomniane oczy, w usta czerwone i powiedz, że to „nadobne" można podeptać...
Pisałem dziś do Rzuchowskiego, do Michajłowa i do Heleny. Na wszystkie strony
agituję. Do seminariów, gimnazjów, instytutów leśnych, uniwersytetów —
wszędzie.*
13 II (niedziela).
Wracam od kolegów, z wesołej gawędy, widzę twarze ludzi, ruch, gwar, życie — i
czuję smutek podły, nieznośny... Idę ulicami, latarnie toną we mgle i światło
ich nie sięga nawet do ziemi, nasuwam kapelusz na oczy i idę do domu. Nie mam do
kogo mówić, wystygłem, wypróżniłem się. O niczym nie myślę. Periodyczny czas
pustki nadszedł na mnie. Nic
WARSZAWA, 1887
157
mię nie zajmuje. Największe nieszczęście wywołałoby tylko: „a niech tam!"
U Soplicy głód i zimno. Jada teraz cukier i musztardę, bo chleba i herbaty
zabrakło. Zimno takie, że nosy czerwienieją w pokoju.
(Zoologia)1
Narkiewicz nie zbija się niby sam w zaprzeczaniu Darwina, rysując tego
ornithoiyncha...
Wczoraj było zebranie na Złotej. Było wszystkiego ośmiu. Wasilkowski pojechał do
Puław. Czytano coś o socjalizmie. Co jest socjalizm u nas, ten dzisiejszy
socjalizm — żaden z tych odczytowiczów nie powie. Opowiadają o Fourierze, Saint-
Simonie etc.
Zresztą jutro to wszystko opiszę, bo dziś szczególnie boli mię serce, strasznie
mi smutno. Smutek ten graniczy niemal z filozofią. Płakać mi się chce nad tym
krajem nieszczęśliwym, nad ludźmi, nad sobą. Czuję jakby wstręt do siebie,
gardzę sobą i nasuwa mi się na oczy mgła pytań: co ja jestem, po co żyję?
Mój anioł życia sobą — uciekł daleko.
Co chwila dzwonek w bramie się odzywa... Ktoś idzie. Może tamten choć pijany?...
A mnie tu tak podle samemu!
/ Jest nieprzeparty, niepowstrzymany pociąg w piękności kobiecej. Spotkałem dziś
taką./fiyłem u Otosia *. Mieszka on u hrabiego Ożarowskiego, -'zrujnowanego
magnata, ożenionego z baletnicą. Otóż ta ostatnia wchodziła parę razy do jego
1 Tu w autografie rosyjskie notatki z wykładu zoologii prof. Narkie-wicza,
zawierające opis zwierzęcia zwanego dziobakiem (ornithorynchua paradOKus).
DZIENNIKI, TOMIK XI
/pokoju po małego Jurka, jej syna. Narzucają ci się te cczy ogromne, czarne,
aksamitne, te rzęsy długie, te włosy jak węgiel, czarne. Chciałbyś się oprzeć na
rękach i wpatrzeć w tę twarz, wessać w te usta, rozpalić te posągowe, marmurowe
policzki, rozmiękczyć chłodne palce i z dumnej pani zrobić niewolnicę...,
A wracasz do d6mu zgięty, skulony, lokaj drzwi ci otwiera, mówi, że listu nie
ma, że Staś śpi. Siadasz i myślisz. Czy o hrabinej Ożarowskiej i długich jej
rzęsach?
14 II (poniedziałek).
Dużo ci mam rzeczy opowiedzieć, dzienniczku, a nie mam na to czasu. Głowę mam
nabitą kilkoma setkami słów niemieckich, wyuczonymi dziś, prawidłami
gramatycznymi. Zresztą Staś mi przyniósł dwa tomy nowel Prusa *, muszę z nimi
resztę nocy spędzić. Jutro znów niemiecka lekcja. Wstaj rano, pędź co koń
wyskoczy... Przyniosłem sobie Anatomią Francka po niemiecku * i... patrzę na nią
jak cielę na malowane wrota. Ani ugryź!
15 II (wtorek).
Na sobotnim zebraniu Nowiński odezwał fię. według mnie demokratyzm i socjalizm —
to prawie jedno. Ten i tamten rodzi się wśród tłumów wołających: panen et
circenses *. Gracchus i Cola Rienzi byli więc socjalistami. Mniejsza już o to —
ale ja w takim razie jestem socjalistą. To ładnie brzmi, ale mi Jaś zanadto już
pachnie idiotyzmem p. Jeleńskiego. Rozumiem ja to powiedzenie bardzo dobrze...
To to samo, co twierdzenia naszego prefekta *: „My chowamy prawdę — a wszystko
reszta to socjaliści, komuniści, demokraci, pozy-tywiści..."
To zaboli cię nieraz jak ukąszenie. Jaś... nie rozumiem go zupełnie. Gdyby już
raz powiedział, co myśli, i nie męczył mię tymi półsłówkami! Nie cierpię tego.
W^ff
WARSZAWA, 1887
159
W sobotę, powróciwszy wieczorem z owego zebrania, zastałem na stole list od p.
Wiślickiego. Przy świetle zapałki wyczytałem:
Szanowny Panie! Obrazek nie tylko nie jest obiektywny, ale w najdrobniejszych
szczegółach prawdziwy. Czemu młodzi, zabierający się do pióra, lubują się
bezpożytecznie w brudach?... A szkoda! — bo są zdolności obrazowania.
Z szacunkiem —
sługa — A. Wiślicki.
Prawdopodobnie w owym zawyrokowaniu, że obrazek jest „w najdrobniejszych
szczegółach prawdziwy" — tkwi ojcowskie napomnienie i ironia. Dla mnie jednak
jest to pochwała w najwyższym stopniu. Chcę, żeby był prawdziwy i o to mi chodzi
głównie. Dlaczego młodzi lubują się w brudach? Wiele by z mej strony dało się
powiedzieć, bardzo wiele. Czasem_ człowiek z bólu lubuje się w brudach. Zresztą
daleko gdzieś stoi p. Wiślicki, jeżeli nie wie, dlaczego ludzie odtwarzają
brudy. Odtwarza się brudy, bo je odtwarzać potrzeba, bo one domagają się tego,
bo jeżeli w" danej epoce takie brudy są i stanowią olbrzymi szmat narodowego
życia, to literatura, która jest obrazem życia, odtwarzać potrzebuje wszystko —
więc i brudy. „Przegląd Tygodniowy" zdaje się, że wie o "tym, i on jedynie u
nas. Zola, Maupassant, Zapolska, Bourget, Alexis — znajdowali w nim jedynie
przytułek. Pomimo to — odtwarzanie to pozostało dla redaktora tegoż
„Przeglądu"... brudami.
Następnie, według „Przeglądu", to co jest pisane „nawet w najdrobniejszych
szczegółach" prawdziwie — nie może być jednocześnie obiektywne. Dziczyzna jakaś!
Co on przez to rozumie? W nagłówku położyłem tytuł Z notatek obiekty-wisty,
chcąc wyrazić, że nie wsadzam tu tendencji, że zapisuję fakta. Redaktor
widocznie pojął, że chciałem przez to dowieść, że nie byłem w burdelu i to, co
piszę, piszę ze słyszenia. Dziczyzna! Zresztą powiedzenie, że „są zdolności
obra-
DZIENNIKI, TOMIK XI
zowania" wraca mię w wieki, kiedy korespondowałem z Gre-gorowiczem i o tym
„obrazowaniu" słyszałem.* Co to jest obrazowanie? Kto pisząc myśli o jakimś
obrazowaniu? Strasznie starożytne wyrażenie i, właściwie mówiąc, niezrozumiałe
dla mnie. Musi to być jakiś termin z epoki romantyzmu. Ja tu biorę fakt,
człowieka, typ, czepiam się jego myśli, śledzę drgania jego mózgu, ruchy jego
rąk, wyraz twarzy, śledzę jego uczucia — i opisuję. Co tu trzeba obrazować? Przy
owym „obrazowaniu" musi chodzić o jakieś obrazy. U mnie był tylko jeden: boleść
człowieka, spotykającego się z siostrą w burdelu. Dziwny to sąd — śmieszy mię
tylko.
Z daleka trzymam się obecnie od kobiet. [...] A wszystkim tym nieszczęściom
winny późne czytania nowel Prusa. Czytałem je wczoraj do jakiej piątej w nocy.
Jakżeż nie czytać, kiedy są takie przepiękne, takie szalenie dowcipne i kiedy o
nich muszę pisać na sobotnie zebranie, gdyż kółko przysłało mi następujący
bilecik:
S. Z. — Literatura (współczesna) — do świąt Wielkiej Nocy dwa odczyty: 1) 19
lutego, 2) 19 marca. Na trzy dni pized wygłoszenieir odczyt doręcza się
oponentowi. W każdą sobotę sprawozdf ile ;- „Prawdy".
Ani życiorysu, ani reszty powieści*, ani, co ważniejsza, Placówki nie czytałem.
Żadnej rzeczy, która jego jest. Ha — cóż robić?
2 w nocy.
Pisałem list do Bema.
16 II (środa).
We wczoraj napisanym liście do Bema prosiłem o udzielenie mi rady w następującej
kwestii.
Od czasu zebrania u Edwarda i sporu z Łuszczkiewiczem o oświatę ludu — nie mogę
przyjść do siebie. Uradzono tam
ZAKŁAD FOTOGRAFICZNY
i^r,•'*-<•" '«-A. a*
~-\r K. I E LJ«O JC~C H ~;~
'LICA DUŻA HOTEL EUROPEJSKI
DEDYKACJA NA ODWROCIE FOTOGRAFII PRZESŁANEJ Z WARSZAWY A. G.
BEMOWI
WARSZAWA, 1887
161
bowiem powszechnie z inicjatywy Janka, aby zawiązać korespondencją z księżmi,
podać im (przeważnie tym, z który-rymi korespondować możemy, tj. z klerykami, a
naszymi ongi kolegami), wyjawić im nasz plan i poddać im myśli patriotyczne,
zakląć niejako, by uczciwie pełnili swój obowiązek, by wreszcie... szerzyli
między ludem fanatyzm religijny. Ot — sęk! Co robić? Mamże uwierzyć w to, czy
się cofnąć? Jeżeli mi Bem odpisze, rozbiorę to.1
17 II (czwartek).
Que nous font apres tout les vulgaires abois De tous ces charlatans, qui donnent
de la voix Les marchands de pathos et les laiseurs d'emphase Et tous les
baladins qui dansent sur la phrase.
A. EARBIER*
Wybieram się na Halką i oczekuję na Soplicę, który miał przyjść do mnie. O tej
porze zwykle przynosi Brieftrager listy — każde więc stąpanie na schodach, każdy
odgłos dzwonka zmusza mię do wsłuchiwania się. Zabawna to rzecz takie
oczekiwanie: powtarzasz sobie nieustannie, że ona nie może teraz pisać, że ani
myśli o tobie, że nie warto i nie można, bo to nieuczciwie romansować z matką
trojga dzieci, a mimo to czekasz i bije ci serce. Nieustannie o Helenie myślę.
Śnią mi się jej uściski, przypominają jej oczy... Co się tyczę tych oczu, to
muszę przyznać naturze, że takimi tęczówkami obdarzyła jedne Helenę na świecie.
W Warszawie nie spotkałem ani razu podobnych nawet. Są one nadzwyczaj duże,
wypukłe i tęczówka nie spływa stopniowo na białko, lecz jest ściśle, wydatnie
ograniczona bardziej nawet niebieską, niż sama, linijką. Takie oczy ma jastrząb.
Zdaje się, że tęczówka ta, w miarę drgnień oka, wsuwa się i wysuwa, jak
cylindrowe ścisła rurka. Dziwne oczy — a wciąż
1 Następna kartka w autografie wycięta, ale tekst nie wykazuje żadnych luk.
11 — Dzienniki t. III
162
DZIENNIKI, TOMIK XI
i
je pamiętam. Czy kiedy jeszcze obejmiem się wściekłym uściskiem i upadniem,
szalejąc w uściskach, na pamiętne łóżko? Nie chce się uwierzyć, że nie powtórzy
się to już nigdy...
Soplica opowiadał mi dziś o oczach swojej kuzynki, pani Wawrowskiej. Wtedy od
końców palców nóg do szczytu czaszki przebiegnie mróz czy wiatr, drgnienie
piorunowe: moja Hela ma oczy takie...
12 w nocy.
Halkę śpiewała Dowiakowska, a Jontka Kwieciński. Zawsze ze mną tak: zajęty byłem
rozmową z Żelichowskim, gdy odezwały się pierwsze motywa muzyki. Nalatuje wtedy
dym jakiś i męczy ci serce. Coś znanego i świętego cię ujmuje. Później zbijają
cię z toru tańce i łydki baletnic... Aż w czwartym akcie zaczyna śpiewać Halka:
Biednaż ja, biedna dziewczyna...
Dolatuje skądś dziki, rozpaczliwy płacz wiolonczeli. Zdaje się, że ścina się w
żyłach krew...
Wtedy pojmujesz muzykę, pojmujesz te przepiękne modulacje, te jęki i wybuchy, te
rozpaczliwe klątwy i smutne, straszliwie smutne tony, jak szum wiatru w noc
dmową. Dziw się dzieje z tobą, zapominasz, gdzie jesteś — tylko porywasz z
chciwością fale tej muzyki, wciągasz ją jak powietrze. Halka rzuca się w wodę...
Wtedy łka kilka strun arfy. Rozumiem operę. To wszystko, co cię męczyło
nadmiarem tonów — to uczucia powiedziane tonami. Jakaż to straszna rzecz! Te
jęki -wiolonczeli — to uplastycznione, wypowiedziane uczucie rozpaczy, ten jęk
dwudziestu skrzypiec — to ból straszny, to brząknięcie arfy — to obłąkany skon
myśli. Trzeba więc wsłuchać się tylko i zobaczy się uczucia uplastycznione.
Dziwna to jednak rzecz: z tej niezbadanej przepaści, jaką jest uczucie, zrobić
coś, co pochwycić można, uzmysłowić rzecz nadzmysłową, przedstawić, zrobić
niejako
WARSZAWA, 1887
163
mechaniczny przyrząd, ukazujący siłę, rodzaj i przebieg uczucia. Nadziemski
wynalazek!
Ach, ta wiolonczela i śpiew — wpadły jak kamień we mnie i bolą mię w piersiach.
Zrozumiałem operę i jęczy ona cała we mnie, skarży się...
Ach — muzycy, muzyka — szczęśliwi! Im nie zabraknie materiału na pokazanie, jak
się to cierpi, co się dzieje w duszy, jak to latają spłoszone myśli, jak bije
serce, jak pali się krew, jak łzy duszą — a nam, słowami mówiącym, to się nie
uda. Chcesz uplastycznić uczucie — a powiesz co innego. Słów nie ma. Rozumiem
was, mistrze — twoją tęsknotę i miłość, Chopinie. Grając mówi się: ja to w tej
chwili czuję. Dziwny dziw...
19 II (sobota).
Gdy wychodziłem rano na anatomią, listonosz oddał mi dwa listy: od Heleny i
Strożeckiego. Mój ze łzami radości pisany kiedyś list do Heli wywołał skutek
następujący:
Drogi Stefanie! Wnoszę z twego listu, że jesteś podrażniony, zarzucasz mi
zapomnienie o Tobie j czy słusznie — nie wiem. Ja, będąc tak ciężko chorą, nie
mogłam sama pisać, a prosić o wyręczenie obawiałam się i nie miałam kogo. Otóż i
teraz, pomimo najszczerszych chęci, nie mogłam zaraz odpowiedzieć na Twój list,
gdyż przez poniedziałek i wtorek miałam gości: byli Żółkowscy z Kielc i panna
Tekla. Wreszcie życie moje obecnie tak jednostajnie nudne i tak przykre, że są
chwile, iż przychodzi mi na myśl: może szkoda, że powróciłam do tego ciężkiego
jarzma, jakie od kilku lat ciągnę, a coraz mi ciężej i gorzej. — Przy tym
obecnie każdą chwilę mam tak wypełnioną, że ł noce nie do mnie należą... a
Jestem sama karmicielką córkib, czasami oka całą noc nie zmrużę, a po bezsennej
nocy, wiesz, jaki umysł znużony. Wybacz więc, drogi mój, jeżeli nie zawsze będę
akuratną w odpowiedziach, ale wierz, że może nigdy tak jak dziś nie byłeś mi
drogi i na jotę nie zmieniłam się dla ciebie. Nie piszę, ale myśl moja zawsze
przy Tobie. Im ciężej mi żyć, tym częściej uciekam się do Ciebie. v
0 Widocznie zdrowie służy, a dobry skutek zachęca. b Doznaję dziwnego,
wstrętnego dreszczu. Fe!
-jg4 DZIENNIKI, TOMIK XI
Dziwnie przykre wrażenie list twój wywarł na mnie: czytałam go kilka razy, lecz
zrozumieć nie mogę, przebija się w nim niby radość z powrotu mego do życia, lecz
tak jakoś nienaturalnie, że Ciebie poznać w nim nie mogę — niepodobna, żeby 42
dni kogoś tak zmieniły. Ja pozostałam dawną Heleną, w Tobie zaś znajduję innego
człowieka. Być może, że mi się to zdaje, ale wyznam szczerze, że innego listu
oczekiwałam. Antosia bawi u nas od tygodnia; przykro jej bardzo, że i do niej
masz pretensją. Nie pisała, gdyż bardzo była strapioną, tak swoim położeniem,
jak i moją chorobą — wolała więc milczeć niż dzielić się z Tobą niepowodzeniami.
Nie miej żalu do niej i przyjm serdeczne uściśnienie, jakie Ci przeze mnie
zaseła.
Nie będę się dziwić, jeżeli kiedyś zaprzestaniesz do mnie pisywaćj moje listy
chyba dla Ciebie obecnie wydają się nieskończenie nudnymi. Nie wiem, czemu ta
myśl ciągle mię prześladuje. Jeżeli to prawda — to nie zadawaj sobie trudu".
Jeżeli zaś to tylko moje przywidzenie, to oczekuję listu jak można najprędzej
pod zwykłym adresem. Ks. Antoni* pisał do Twej Matki, że w lutym będzie w
Warszawie, chce się z Tobą widzieć i prosił o adres. Czy dotąd nie był jeszcze?
Obiecywał być i w Białej.
Pisz, Stefu drogi, do mnie szczerze, nie używaj alegoryj — doprawdy ja zasługuję
na trochę serca i pamięci. Niech wszyscy zmieniają się dla Ciebie — ja zawsze
pozostanę z jednakowym sercem. Czy się kiedy zobaczemy — nie wiem. Ja przez cały
rok będę niewolnicą córki, a ty czy zechcesz kiedy odwiedzić Białą? Najmilsza to
dla mnie będzie chwila.
Listu oczekuję w niedzielę —
Helena.
Czasem dość zagalopować się w miłość i:',;.yt daleko, by wyleczyć się z tej
gorączki pewnikiem na pizykład, że uwielbiana karmi dziecko... Fi! Zdaje mi się,
że mię trupi zapach zaleciał. Dość tego! Odpisałem dość brutalnie ze szczyptą
jednakże melancholii. Tak wypada. Po co tu hipokryzja i czuło-stkowość? Całą
prawdą jest to, że mię ona ani fizycznie, ani moralnie nie pragnie już. To
znaczy niewątpliwie: koniec.
Przechodząc od melancholijnego epizodu do porządku dziennego, muszę zanotować z
listu Strożeckiego parę pocieszających ustępów:
Nie będę sobie zadawał — bezwarunkowo.
WARSZAWA, 1887
165
My i tak stosunkowo zrobiliśmy dużo, wydzieliwszy z chaosu charakterów „paczkę",
która w razie dostania patentów wzmocni Was świeżymi siłami. Robiliśmy kiedyś z
Aciem * statystykę stanu umysłowego kolegów, która wypadła nader niekorzystnie,
gdyż naliczyliśmy 2/,i analfabetów umysłowych. Ci z mrówczą zapobiegliwością
starają się o przysporzenie wiedzy w zakresie gimnazjalnym, zasadzając
umiejętność historii na studiowaniu Iłowajskiego z wartościowymi komentarzami
Geislera, a patriotyzm — na odwadze mówienia w klasie po polsku. Takich trudno
nazwać nawet oportunistami, bo śpią tak twardo snem letargicznym, że niepodobna
ich obudzić, nawet świecąc im w oczy wzniosłymi ideałami. Lepiej ich nie budzić.
Szczęściem mało jest takich jak Szulc, którzy by po przyjściu do samowiedzy i
pojmowania swych celów — robili się renegatami, apostołując wrogie zasady. Jak
widzisz, smutno przedstawia się klasa, a my, o ile można, nawracamy kolegów
działając w rozsypkę.
Tutejsze seminarium, choć zebrane po większej części z wyrzutków społeczeństwa,
którzy w pogoni za chlebem, nie mogąc gdzie indziej znaleźć przytuliska, bez
najmniejszego przekonania idą na księży, nie stoi pod względem umysłowym źle. Są
między nimi dźwignie, celem których jest nadanie umysłom kończących kleryków
kierunku pożytecznego dla kraju. Motorem takim jest tutaj były student
uniwersytetu petersburskiego, który sam będąc wykształconym jako tako pociąga za
sobą w tym kierunku kolegów i położył już niejakie zasługi. Znam kilku świeżo
wyświęconych księży. Dbają o zakładanie czytelni u siebie, entuzjazmują się
jeszcze.
Szkoda, że mały Jaś bawi się tak obficie w loci communes i lubuje się we
frazesach. Muszę go znaglić do bardziej statystycznych niż 2/3 danych. Jednak z
niego może być człowiek.
12 w nocy.
Śnieg sypał dziś, jak to mówią, „jak z worka", gdy szedłem ze Stasiem na tańce.
Lubię taki śnieg, bo przypomina mi pocałunki Heluni, lubię taki wieczór jasny,
lubię ten gwar i ruch uliczny, te migające ładniuchne twarze kobiece z
zasypanymi włosami nad czołem, z przymrużonymi od wiatru powiekami, z
chusteczkami, ukazującymi parę jakichś śmiejących się ocząt i czerwony od zimna
nosek; lubię wreszcie zasiąść na redaktorskim krześle p. Świątecznego *,
papierosa zapalić i zapuścić oczy w mokrą jeszcze „Prawdę". Tylko
Igg DZIENNIKI, TOMIK XI
nie lubię, gdy wróciwszy do domu, zakomunikowawszy pani Józefowicz przy
herbacie, że śnieg ogromny, że paliło się na Elektoralnej itd. — [mam] wrócić do
swego pokoju, usiąść i słuchać, że jestem dziś na świecie sam jak palec, sam
absolutnie, nieznośnie.
Ach, nie lubię takiej godziny!
Szczęściem dla mnie taka godzina trwa obecnie niedługo. Przeżyłem moją miłość i
pogrzebałem ją podobno... podobno... podobno.
A żyć trzeba głową i sercem. Jest kraj, są idee, są ścieżyny, których opuścić
nie wolno, jest we mnie miłość pewna, rzucająca całun grobowy na miłość
osobistą, na miłość własną, na marzenia o sławie. Jest. Bo gdy przypominam sobie
cyfry: 11840 hektarów ziemi sprzedanej w Poznańskiem, 6761745 marek wzięte za
nią (i puszczone w Monaco prawdopodobnie) * — to rwie się we mnie głuchy,
przyduszony piorun płaczu. To miłość mojej ziemi.
Jest co kochać i jest kogo nienawidzić. Żyje się dopóty, póki się nienawidzi i
kocha. Jest chłop. Jeż wierzy *, że istnieją w nim instynkta socjalne — trzeba
to zobaczyć, a na to trzeba lat. Tak — Niemców corocznie przybywa 400 tysięcy, a
Francuzów 100 tysięcy. A Polaków? Czy PoJacy są Francuzami? Czy zabija się chłop
polski wódką, jak się zabił francuski? — Trzeba to zobaczyć. Trzeba być mi
doktorem, żeby leczyć choroby ciała, trzeba zabić teorią Mdlthusa, trzeba żyć
dla kraju. Trzeba zabić w kolegach teorią Marksa, tj. zniszczyć „nienawiść klas
pracujących dla niepracujących", trzeba wzniecić nienawiść rasową, trzeba
wzniecić ideał ojczyzny. Trzeba, bo socjalistów na ziemi dużo.
Czytałem dziś zdanie:
Człowiek na niskim stopniu kultury nie szanuje zachceń płciowych, a oszukiwać
ich nie umie, bo mu tego zakazuje przyrodzone i boskie prawo. Fatalnością natury
naród jest silny, póki biedny — o ironio! — póki nie zaznał wszystkich
cywilizacji błogosławieństw...*
WARSZAWA, 1887
167
Trzeba także zobaczyć onanizm społeczny i zwyrodnienie fizyczne, zarówno u
chłopa jak u magnata. Wtedy można być psychologiem narodu. Trzeba być doktorem,
znać medycyną i... uczyć się całe życie.
O, życie! wiem, że jesteś potworne, ale idę do ciebie z otwartymi rękoma!
Czytałem wczoraj Potop Sienkiewicza, a dziś, gdy się położę, będę czytał
Placówkę Prusa. Na przyszłą niedzielę pisać o nich będę. Jutro lekcja
niemieckiego i zebranie (Ludwik — Wilcza).
20 II (niedziela). Wieczór.
Duże dziś czynić muszę zapisywanie. Porzuciłem nawet dlań teatr, dokąd mię
Wacław i Soplica ciągnęli. Mam wczorajszą „Prawdę", cztery zeszyty „Przeglądu
Społecznego", odczyt Wasilkowskiego dzisiejszy i Placówkę Prusa.
Zaczynam od zebrania dzisiejszego. Po lekcji niemieckiego poszliśmy z Wacławem
na Wilczą. Było nas dziś 11. Czytał Tadeusz „Rys historyczno-topograficzny
Galicji" na podstawie Tatomira * przeważnie. Rzecz ciekawa jak rzadko. Ciśnięto
się nad rozłożonymi mapami Chałubińskiego z „Pamiętnika Fizjograficznego" * i
mapą naszego znakomitego przyrodnika — Ludwika. Zagaił rzecz następnie delegat.
* Oto co czytał:
„Parę danych statystycznych w kwestii szkół kształcących młodzież polską".
Szkoła, mówi on, ma nie mniejsze znaczenie dla społeczeństwa, jak zdrowie i
płodność jego kobiet. Prawdziwego obywatela kraju szkolnictwo obchodzi tak samo,
jak rolnika cała epoka jego zasiewu, od chwili ukazania się pierwszej trawki na
roli aż do zmężnienia kłosów. Należyte przygotowanie pola, skąd młoda roślinka
ma ciągnąć soki pożywne — to praca uświęcona potem czoła i żywszym biciem serca;
każdy robak, co u korzenia rujnuje przyszłego przedstawiciela plonu, niszcząc w
nim
DZIENNIKI, TOMIK XI
organa niezbędne do wzrostu i siły — to śmiertelny wróg rolnika. Każdy
silniejszy powiew wschodniego wiatru, każda słota zimna i szara, która roślince
odebrać może energię i plenność, każdy na koniec zbyt silny promień słońca,
którego rezultatem będzie jej chorobliwe wybujanie — to wszystko przyczyny,
zdolne obudzić niepokój w rolniku, czasem nawet rozpacz. Obywatel jednak,
pracując dla szkoły, jest w lepszych warunkach: nie ma on do czynienia z nie
przewidzianymi i nie okiełznanymi zjawiskami, lecz z ludzJcą złą wolą.
Zwycięstwo nad tą ostatnią określa się — pracą. Rezygnacja ziemianina,
bezsilnego wobec kaprysów natury, zamienia się tu na energię zbadania złych
warunków, w których rozwija się młodzież, i przeciwdziałania im.
Zadaniem szkoły jest — wykształcić obywateli kraju. Do tego powinna ona posiadać
odpowiednie warunki ilościowe i jakościowe. Gdy rozpatruję się w danych
statystycznych, to rzuca mi się w oczy naprzód to, że szkół jest u nas w
Królestwie zbyt mało, że Galicja pod tym względem stoi wyżej od Królestwa i że
pod zaborem rosyjskim oświata w coraz smutniejszym znajduje się położeniu.
Zwróćmy przede wszystkim uwagę na cyfry następujące: w latach 1880 i 82 do szkół
ludowych uczęszczało dzieci:
— 15,7% ludności
— 15%
— 13%
— 15%
w Szwajcarii i Niemczech • w Szwecji i Norwegii
w Holand., Franc., Anglii, Belgii
w Czechach
w Galicji
w Królestwie
w Rosji
Szkółek ludowych posiadamy przeszło 5 razy mniej niż Czesi. Lepszy daleko
stosunek co do ludzi z wykształceniem średnim wyższym: na 10 tysięcy ludzi
Niemcy i Anglia posiadają takich
Francja
Austria
Włochy
Królestwo
Rosja
Ludzi z wyższym wykształceniem na 10 wersyteckie) liczą:
— 50
— 40
— 28
— 25
— 30
— 24 tysięcy
(wykształcenie uni-
(1) PyccKuu KOJI. CyBopHHa*- (2) Kurs statyst. prof.
Simonenko 1885/6 r.
WARSZAWA, 1887
169
Niemcy — 5,5
Anglia — 5,25
Austria i Francja — 4
Królestwo (problematycznie) — 4(1)
Rosja — 2 (2)
Znaczy to, że lud mamy pogrążony w ciemnocie nieprzejrzanej, podczas gdy ludzi z
wykształceniem wyższym i średnim pod względem ilościowym prawie tyle co narody
bardziej kulturne. Smutny to objaw, wadliwy. Fakt ten w całej swej grozie stanie
nam przed oczyma, jeżeli zwróciemy uwagę na to, że z jednej strony rekrutuje się
86% analfabetów", z drugiej zaś, że szkoły średnie mają na celu przede wszystkim
wykształcenie ogólne — przeważnie klasyczne, które nie tylko nie przysposabia do
pracy na polu graniczącym z zagrodą lub warsztatem, ale nie daje najmniejszego
pojęcia o wieśniaku i jego potrzebach. Brak w kraju zakładów specjalnych z
zadziwiającą siłą pcha młodzież do gimnazjów klasycznych, do tych instytucyj z
kierunkiem czysto arystokratycznym, jak je rozumiał były min. ośw. — Tołstoj.
Rażący to fakt, że na 77 istniejących w Królestwie szkół średnich z programem
wykształcenia ogólnego jest tylko 20 zakładów specjalnych, a co ważniejsza, w
pierwszych kształciło się w r. 1883 — 14 447 młodzieży płci męskiej, a w drugich
— 2081. Jeszcze bardziej uderzającym jest zjawisko, że na 14V2 tysięcy uczących
się wypada rocznie przeszło 8 tysięcy (3) kandydatów „odpalonych". Panuje więc
choroba wykształcenia gimnazjalnego w społeczeństwie naszym. Zradza ona
proletariat inteligencji, naprowadza na drogę występku i zboczeń socjalnych, jak
utyskuje „BapniascKHHa flH*„'Ha (4). Jakkolwiek przyklasnąć można faktom, na
które tak narzeka organ szanownego profesora — boć człowiek inteligentny bez
popytu na swoją pracę, a szczególniej chłopak wyrzucony ze szkoły, zwykle tęgi i
bystry (stosunek takich do kończących zakłady dla uniwersytetu jest jak 9 do 8)
(5) — zbyt łatwo i na zawsze zrywa z kapitalizmem ł lojalnością, nepotyzmem,
często nawet przystaje do klas pracujących a ciemnych i staje się przeciwwagą
cywilizacyjnych zachcianek „czynowników" — a jednak poklask taki będzie wart
tyle, co gorączkowa radość ziemianina, który się
(1) Licząc 150 skończ, studentów, którzy co rok przybywają do kraju i przeciętną
długość życia — lat 45. (2) Simonenko, cyfry maksymalne.
° Myli się delegat. 86% jest nie umiejących czytać po rusku. U nas 76%.
(3) Przyjmując 20%> kand. przyjętych i 80 wakansów w 20 gimnazjach i 5 progimn.
(„Kraj"). (4) Nr 39 z 1886 r. (5) Suworin.
170
DZIENNIKI, TOMIK XI
zajadle uśmiecha, gdy diabli biorą resztki jego mienia, ażeby gołym i
niezależnym pójść na służbę do ludzi nieznanych a może i niechętnych. Przyczyna
choroby gimnazjalnej, jeśli ona istnieje, to winno jej nie społeczeństwo, jak
się wydaje „Dniewnikowi", lecz system wychowania, który jednostkę, pragnącą
wywalczyć sobie z pomocą nauki możność produkcyjnej pracy, zaprzęga do
przeróżnych „perfectów i aorystów". Brak nam całego cyklu szkół specjalnych...
W Galicji szkoły publiczne istnieją w 3865 gminach (62°/o wszystkich) z
ludnością 4448716 (77% całej ludności) i na szkołę przypada przeciętnie w
zachodniej Galicji 1439 ludzi, a we wschodniej 1572. W Królestwie na szkołę
niższą wypada 1930 ludzi (1) (Królestwo trzyma więc środek między Galicją i
Rosją, gdzie na szkołę ludową przypada 2393 osoby z ogólnej sumy ludności). Jest
to nadzwyczaj mało w porównaniu ze Szwajcarią np., gdzie na szkółkę przypada
około 400 osób, ale zawsze lepiej niż u nas. Toteż analfabetów liczy Galicja o
5% blisko mniej niż Królestwo (81,29%) a. Zważywszy jednak na swobodę, z jaką
tam może działać społeczeństwo, jak również i na to, że język wykładowy —
polski, łatwo dojść do przekonania, że cieszenie się niewielką różnicą w stanie
oświaty tu i tam byłoby tolerowaniem gorliwości Apuchtina lub ospałości
Stańczyków. Szkół średnich posiada Galicja... 29, gdy w stosunku do monarchii
powinna ich mieć 64!! Jedna szkoła średnia przypada tam na 205 tyś. mieszkańców,
gdy nawet w Królestwie — na 92 tysiące, a w cesarstwie austriackim na 87
tysięcy. („Głos" nr 4 z roku 87)
Są tam, co prawda, paralelki, jak u nas. Aleć to tylko, jak słusznie zauważył
„Głos", wygrana państwa pod względem finansowym, któr.> stoi w sprzeczności z
interesami narodu, gdyż centralizuje oświatę i obarcza zbyteczną pracą
nauczycieli. A treść tej galicyjskie nauki? Kierunek wychowania grobowo stęchły
i lojalno-jezuicki. Na taki smutny stan szkolnictwa, oprócz przesławnego
fiskalizmu austriackatqo, składają słę jeszcze serwilizm i nepotyzm kasty
noszącej wyszywane złotem kołnierze. Jeżeli można wierzyć w czarowników
usypiających wszystko, do czego się dotkną, to takie miano nadać by trzeba
członkom tej partii obrzydliwej, która dzierży w swym ręku ster spraw
publicznych Galicji. Wszystko, co miało kiedykolwiek dobre chęci, radykalne,
choć nierozsądne zarazem zamiary, co się parło energicznie do czynu,
zlojalizowało się stopniowo na jezuicki czy c.k.* sposób i śpi, o ile nie
urządza szopek
(1) „Kraj".
" Nie wiem, skąd wziął tę cyfrę... Jeśli jest rzeczywistą, to Galicja liczy
blisko o 6% analfabetów więcej niż Królestwo. Cyfra widocznie — fikcyjna, lub
powinno być przypuszczalnie: 71%.
WARSZAWA, 1887
171
i arlekinad na cześć wzajemnej adoracji. W roku 68 założone zostało Towarz.
Pedagogiczne. Dziś Towarzystwo to liczy 42 oddziały, ma 2000 członków, utrzymuje
14 szkół wydziałowych, 9 przemysłowych, gdzie uczy się 1207 dzieci, 3 wyższe
szkoły żeńskie, urządza kolonie wakacyjne — ale z faktów bezczelnej blagi, z
protegowania „Szkoły" (organu c.k. obywateli), ze stanu biblioteki, złożonej z
13 (wyraźnie trzynastu) dzieł, trudno jakoś wnioskować o energii i chęciach tego
jedynego zresztą towarzystwa. Biedny kraj ten teraz co prawda, ale do rozmiarów
zbrodni dorasta utrudnienie biednej młodzieży wstępu do szkół wobec tak i dziś
jeszcze licznych przykładów marnotrawstwa szlachty. Wskutek podwyższenia
dydaktum (z 20 na 40 zł. r. *) — ubyło w jednym roku... 500 uczniów. Smutna
rzecz to galicyjskie szkolnictwo, ale przynajmniej ciągle się ono rozwija: w
ostatnich dwu latach przybyło 500 szkółek ludowych i wzrasta liczba uczących
się.
U nas dzieje się wprost przeciwnie. W roku 1870 było w Królestwie 2251 szkół
początkowych, a uczyło się 127222 dzieci — a przez lat dziesięć, tj. do 1879,
przybyło 36 [sz]kółek(l), a liczba uczących się zmniejszyła się o 16 357.
W roku 1883 gub. kaliska liczyła 439 wszystkich zakładów naukowych (435 szkółek
ludowych), uczyło się dzieci płci obojga 22466, a w roku 1885 liczba zakł. nauk.
zmniejszyła się o 3, a liczba uczących się o 139. Gub. piotrkowska zyskała w
roku 1883/4 na ogólnej liczbie 576 z[akładów] n[aukowych] nowych 7, a straciła
na liczbie uczących się... 1447. Gub. zaś łomżyńska straciła w roku 1883/4 62
szkoły, a zyskała 2869 uczących się. W jednej tylko gub. lubelskiej jest pewna
odpowied-niość między wzrostem liczby szkół i liczbą uczniów wzrastającą.
Byłyżby to fakty zobojętnienia mas narodowych dla nauki?...
W Rosji 1/s ogólnej liczby tam znajdujących się Polaków uczy się, co przy
stosunku 60 000 000 Rosjan do 5*/2 mil. Polaków(2) dowodzi, że Polacy stosunkowo
o 3,6 razy chętniejsi są do nauki. A jednocześnie za ostatnie dziesięciolecie
1876—86 Rosja notuje przyrost szkół na 37,79%, a przyrost uczących się na
28,27%>. Z tego już łatwo wyprowadzić wniosek, że... nie dają nam tego, co
potrzeba. Język wykładowy...
Gdybym był optymistą, to trzeba by mi wyprowadzić stąd wniosek z delegatem, że
budzi się w chłopie cerebracja, polskość, że nie chce on posełac chłopca do
szkółki, bo nie chce, żeby się dziecko uczyło po rusku...
(1) Kalendarz „Ruch" 87. (2) Suworłn.
DZIENNIKI, TOMIK XI
O, iluzjo! i ty byś, i w tej nawet formie, złotą dla nas była. Ale ja znam
trochę chłopa i wiem, co on myśli...
A Swiętochowski dziwne dziwy opowiada. Chce się płakać, długo płakać... Takie na
każdym kroku rozbicie wiary, ruina idę j, taka bezgraniczna otchłań niedoli! XIX
wiek!
A pan Józef owicz powiada, że Niemcy to — dzicz, bo gdzież to w Niemczech
dostanie wachlarz za 20 tysięcy franków jak w Paryżu? Gdzież to August?! * Ależ
to smakosz, jedynie podtrzymujący ideę mody nowożytnej.
— A... czerwone rękawiczki... — f i donc *...
— Jednak mówią o tym głośno.
— Bądź co bądź, to charakterystyczne i ciekawe — wtrąca pan domu.
Sarna i kwiczoły przerywają certacją.
— Cóż za maski fatalne miały B...ówny. Zakrywają usta zupełnie. Przy tym szepcą
fatalnie."
— Maniu, o której godzinie przyniosą kostium?
— Upierała się, aby o dziesiątej.
— Ach, co znowu! O jedenastej być trzeba bezwarunkowo. Cóż za zabawa później?
— Wczoraj spotkałem Sp... ze „znajomą", .oyli w mojej loży. Zabawna... itd.
I tak zawsze, zawsze. Parę dni temu, składający zawsze w czasie obiadu wizytę,
pan W. rzucił pytanie:
— Co słychać z „Głosem"? Czytałem parę numerów początkowych — i dość ciekawy był
program.
— Z czym? z „Głosem"? Co to jest — pismo jakie?
— Tak... postępowe, demokratyczne.
— Nie słyszałem nic o takim — odpowiada skończony prawnik, obywatel, rejent,
prezes Resursy Kupieckiej, człowiek inteligentny, zamieszkały w Warszawie...
Gdyby wypadało trzymać błaznów — trzymałby ich bez wątpienia, bo lubi śmiech...
WARSZAWA, 1887
173
Nie przemawia przeze mnie nienawiść i zazdrość plebejusza do patrycjusza
(kieszeniowego) — aleć niepodobna dostrzec tu nic więcej nad cześć kieszeni,
chęć błyszczenia, namiętność bawienia się, „roztańczenie". Wszakżeż to
inteligencja? Czyż taką być powinna? Czyż to nie Geldhabowie?
Słyszę ciągle, że „panuje sensacja", wywołana frakiem hrabiego Augusta... Więc
wszyscy tacy? Wszakżeż zaparli się żydostwa dawno, spolszczyli, sfrancuzieli
nawet — więc mam prawo żądać od nich polskości!
Ci nie zginą za lat 100, jak przewiduje Swiętochowski, i to będzie arystokracja.
Ot, będzie widok... Wolę już hrabiów i książąt, strupieszałych umysłowo,
fizycznie i moralnie, niż tę tłustą, bezmyślną, bez żadnego ideału — masę. To
nie Polacy i nie Żydzi, i nie Francuzi, i nie kosmopolici — to bankierzy.
Potworny gatunek.
A Staś? Czasem zazdrosny jestem o niego jak o kochankę. Uczy się on tego ich
życia, wplata się w nie. Parę. dni temu przeczytałem mu Byrona Umierający
gladiator w przekładzie Lermontowa *, objaśniłem go o gladiatoryzmie rzymskim.
Oczy mu się świeciły, pięście ściskały. Wreszcie zaperzony, rozczerwieniony, ze
łzami w oczach, zerwał się:
— Pójdę to mamie powiem! — krzyknął i poleciał.
Wrócił spokojny, opowiadając mi o jakiejś pani, która zapomniała rękawiczek na
zabawie u p. R. Czytał ze mną kilka nowel Prusa. Obserwuję go wtedy pilnie.
Siedzi osowiały, zamyślony — rozumie w szczególny sposób wszystkie te nowele,
może i kombinuje sobie coś — ale ten zły czy dobry kierunek myślenia zabija
dowcipkowanie papy lub zbytek, jakim jest otoczony. Umie już puścić parę
rubelków, otrzymane od papy...
Czasami smucą mię te wszystkie widoki, a czasem słucham z apatią, co mówią.
Panna Maria na przykład — zna wszyst-
174
DZIENNIKI, TOMIK XI
kie klacze i ogiery z imienia i nazwiska we wszystkich stajniach gwiazd naszego
sportu. Czasami, gdy rezonuje o jakiejś Pepi... patrzę na nią z wyłupionymi
oczyma. Cóż to znowu za typ?...
Takie to są korepetytor skie utrapienia. Ach, gdybyż kiedy przestać być
korepetytorem... Kiedy to nastąpi?
22 II (wtorek).*
Warszawa drga dziś śmiechem, fika nogami, pije i objada się, jeździ, rozbija
się... Czemuż bym ja?...
Ponieważ Staś z rodzicami poszedł do teatru, wdziewam więc palto i idę do
Soplicy. Pod samą już Chmielną spotykam X. Idziem na ulicę Grzybowską nr 41.
Ładny kwiat! Praga, Grzybowską i Mokotów!... Jest nauczycielką. Stamtąd idę
przez Ciepłą i Pańską — na Sienną do Leona. Nie zastaję go. Idę do Nowińskiego.
Otwiera mi drzwi jego ukochana. Uchyla ich cokolwiek i szepce:
— Czy to siódma?... ślicznie...
Na argument ten nie mogę znaleźć argumentu — ryczę więc basowo:
— Czy zastałem pana N.?
— Obiecał przyjść o siódmej... zapewne bęcaie zaraz.
Idę więc dalej. Zydlera nie zastaję. Po drodze spotykam faceta jakiegoś z
młodziusieńką faceteczką. Idę za nimi i słucham:
— Panie Bronisławie, niech mi pan powie, co to znaczy „szopka". Ciągle,
podsłuchując rozmowy Kazia z kolegami, słyszę ten wyraz.
— To proszę pani... hm...
Wytłomacz jej dobrze, panie Bronisławie.
Zachodzę do Soplicy. Śpi, bo głowa go z głodu boli. Nafty nie ma, chleba nie ma,
herbaty nie ma — nic. Śliczne ostatki! Prześliczne ostatki — ale gdy są
pieniądze, to się codziennie bywa u Janowskiego * na herbatce po 50 kop.
WARSZAWA, 1887
175
12 w nocy.
Powyższe słowa pisałem u Soplicy. Później powlokłem się na Podwal do Jasia Z.
Chodzę sobie dziś po wszystkich kominkach. Tych zastałem nareszcie. Tam zwykle
bywa cyniczna gawędka, fotografijki potworne, sprawozdania z bytności u Zośki,
Jankla Świecy, 44-ki, 7-emki, Tomaso-wej etc.
Gdy sam ze sobą jestem długo i nie wpadam w to życie ł gwarę — to wyszlachetniam
się jakoś trochę i gdy później wpadnę w taką rozmowę — czuję niesmak.
Zresztą majaczy mi przed oczyma ładniuchna X. Otaczam ją sympatią może dlatego,
że jest nauczycielką, że biega tak szybko, zamyślona, z jednego końca miasta na
drugi — a może dlatego, że ma te dziewicze włosy i — spadające kalosze.
Słyszałem czy czytałem gdzieś zdanie, że kobiety ubierają się i stroją
przeważnie dla kobiet, dla współzawodnictwa. Tymczasem arystokracja dzisiejsza
zna się na takich rzeczach. Młodzieniec arystokratycznego pomiotu musi wiedzieć,
jak się nazywa stanik świeżo sprowadzony z Paryża, kokarda przypięta
gdziekolwiek — inaczej będzie musiał siedzieć w salonie z zamkniętymi ustami,
gdyż o jedynym temacie nie będzie mógł mówić wyczerpująco.
Wywiódłbym te papugi na plac kaźni i oddał głodnym tłumom, mordującej się w
zapasach ze śmiercią, hańbą, zbrodnią czerni, by je rozćwiertowała, w pasy
rozdarła.
Rozumiem, dlaczego wybuchła rewolucja w roku 1789. Musiała wybuchnąć, bo
patrzący w gwiazdy idei, w ideały dobra, zasługi, uczciwej służby nędzarz i
zmuszony widzieć modę w tej wysokiej sferze — doznaje porywu wilczego
szaleństwa, nienawiści bez granic. Cóż łączy tych łamiących sobie głowy nad
wymyśleniem nowych potraw, nowych sukien, nowych ekscytatorów stępiałych uczuć,
zdławionych onanizmem pożądań nawet — z walką nędzarzy? Czy ci i tamci mają choć
176
DZIENNIKI, TOMIK XI
jeden punkt styczny, czy łączy ich nawet polskość? Nie. Więc — tłumić się
trzeba, bo z tych poglądów — niedaleko do Marksa.
23 II (środa).
Otóż i Popielec nareszcie!
Dzień przecudny. Jakiś nieśmiały i potulny podmuch wiosny przyleciał do
Warszawy, zajrzał w zamarznięte okna, wskoczył na dachy kamienic, wsunął się pod
futerka pięknych pań, załaskotał im koło serc, rozśmieszył wszystkich, wołając
przeciągłym głosem: ja z pól, z łąk, z lasów!... I śmieją się z niego ładne
panienki, śmieją czerwonymi usteczkami, oczami krynicznymi i białym noskiem.
Wiedzą, że kuglarz musi uciec niedługo, za parę godzin, gdy od mrozu dostanie po
uszach. A teraz wesoło wszystkim. Nawet wróblom, co skacząc na sąsiednim dachu,
susząc na słońcu przemokłe od odwilży swoje algierki i otwierając dzioby —
wołają: ciepło, ciepło, ciepło...
Tylko temu żebrakowi z Saskiego Ogrodu, co siedzi codziennie na trzeciej ławce
od sadzawki i ma oczy białe jakieś z głodu czy zimna — nie wesoło i nie ciepło.
...Byliśmy i jesteśmy — wyznajemy to otwarcie — społeczeństwem na wskroś
szlacheckim. I to jest przyczyną, że dotąd ideały narodowe nasze tak mało
udzielają miejsca interesom ludu, że chłop jest traktowany — zgodnie z
tradycjami szlacheckimi — w najlepszym razie jako martwa bryła, z której tylko
szlachetnymi rękoma jaśniewielrnożnych coś kiedyś może się da wyrobić.
...Atoli rachuba ta zawiodła, bo on za narzędzie użyć się nie dał. Nie był on na
tyle pozbawiony rozsądku i pamięci, by miał ufać tym, od których przez tyle
wieków cierpiał; wyrobiona wiekami nieufność rozwiać się nie dała przez
kwieciste, sentymentalne, już podczas walki tworzone odezwy powstańcze.
...Lud — warstwy pracujące narodu — to większość liczebna. Jeśli więc — zgodnie
z etyką społeczną — celem działalności winno być takie osiągnięcie form bytu,
przy których suma szczęścia byłaby możliwie naj-
ROZGASPARONOWANA WARSZAWA — RYS. FRANCISZEK KOSTRZEWSKI
ii., 1.
WARSZAWA, 1887
177
większą, to drogą ku temu jest popieranie interesów ludowych przed wszelkimi
innymi już dlatego jedynie, że lud większość liczebną stanowi. Taki program —
ludowy — kastowym nie jest. Nie idzie tu o wywyższenie jednej warstwy nad
innymi. Przeciwnie — nawet interes warstw wyższych, lepiej pojęty, do tego
samego prowadziłby celu. Bo jakież może być szczęście jednostek, których
dobrobyt materialny na wyzyskiwaniu ludu ma być oparty? Czy mogą być szczęśliwe,
jeśli są zewsząd otoczone nędzą, występkiem, ciemnotą, jeśli im grozi wybuch
zemsty ludowej?
...dla Polaków, więcej niż dla kogokolwiek zbawiennym być może zdemokratyzowanie
ideału i programu narodowego, bo narodowość nasza jedynie dziś na ludzie oprzeć
się może.
Gubernia mohylewska i Witebska tak szybko pozbywają się cech polskości, a Śląsk
ł Mazowsze prawie w oczach naszych odradzają się. Tam kilkudziesięcioletnia
rusyfikacja zabiła narodowość polską, a tu kilka wieków germanizacji nie
uczyniły kraju niemieckim — dlatego, bo tam polską była i jest szlachta tylko, a
na Śląsku i Mazurach polskim jest lud prosty, który język swój i narodowość
zachowuje uparcie i silnie, wśród najmniej pomyślnych okoliczności.
„Przegląd Społeczny" (Szk. Progr.) *
12 w nocy.
Niemiecki i niemiecki. Gmerzę się w gramatykach, uczę słówek najrozmaitszych...
Jutro znowu lekcja. A dziś... „Paulina" — Rynek Starego Miasta nr 19. Okno
wychodzi na Piwną. Karol powiada, że nie szwaczka, że całował ją kiedyś tam. Czy
się z nią poznam? Chciałbym...
24 II (czwartek).
Wróciłem do swego pokoju z obiadu niezwykle zły. Ponieważ ci plutodulowie *
wyczerpali już temata frakowe i stani-kowe — milczą więc teraz. Nie ma już o
czym mówić... Siedziałem pogrążony w pesymistyczne rozmysły i obłoki
papierosowego dymu, gdy oto otwierają się drzwi i wchodzi barania kozacka
czapka, a za nią spłaszczony-nos, prowadząc za sobą całego naszego... delegata.
Bawił u mnie godzin parę. Przygnała go do mnie następująca potrzeba:
P. Straszewicz w ostatnim zeszycie „Ateneum" * zwymyślał studentów (zasłyszawszy
coś widocznie o naszym Kole...), ka-
12 — Dzienniki t. III
178 DZIENNIKI, TOMIK XI
zał nam zajmować się jedynie kursami, nie mieszać się nawet w sprawy codzienne,
nie czytać po prostu. Zarzucał nam rzucanie się na rozwiązywanie kwestyj, na
przodownictwo itd. Otóż (artykułu tego nie czytałem jeszcze, ale znam go w
notatkach i wyjątkach) — Wasilkowski chce napisać na rzecz tę odpowiedź...
wspólnie ze mną. Jedne chce zamieścić w „Kraju" (petersb.), drugą w „Nowej
Reformie".* Dyplomatyczna, zgryźliwa, półgębkiem plująca mu w ślepie ma być moim
udziałem. — Leon chce go „rugać" w „Reformie"...
Nie znam ducha i motywów, zresztą punktu wyjścia tych klątw na studenckie głowy
— więc nie mogłem mu przyrzekać pomocy, tym bardziej, że nie umiałbym zachować
pod tym względem miary: co powiedzieć można, a co się powiedzieć nie da. Zapewne
sam on ją napisze sobie. Tymczasem prosił mię, bym był koniecznie w sobotę na
zebraniu u kółka lubelskiego (Bracka 17). Mam napisać nasz niby program
„pozytywno-polski"... Obiecałem, ale czy potrafię, czy potrafię narysować ten
elipsoid rzeczywisty, który się rozumie, ale którego bez wywodów socjologicznych
rysować nie można^ Sam wyraz jest podły, a cóż dopiero mówić_o ie j „złożone j,
zmieszanej treści, o tej gmatwaninie ,comte'yzmu i romantyzmu, niezbędnego w
naszym żyjńu^jniipdyrL, o przeszłości pozytywizmu naszego?..^
Uśmiecha mi się sylwetka Prusa, ale tej mi takie reprezentacyjne zebranie, jakim
to ma być, dać nie mogę. Ułożyliśmy do spółki mały szemacik owej rozprawki,
Zobaczemy, co z tego wyniknie.
W nocy.
Byłem na komedii Sardou Mieszczanie na prowincji *. Po grecku piękne tam są
charaktery, a podobne do charakterów z Żorżetty. Tenże syn, taż matka. Tylko nie
ma tego upadłego stworzenia... tej Marcello. Jakżeż to nie dla niej rola!
Zresztą „rezoner" jest zawsze, dziś takim był Rapacki. Nadzwyczaj podobne są do
siebie te dwie komedie, a zasadniczą myślą
WARSZAWA, 1887
179
/. 'Tak —
każdej z nich jest świętość rodziny. 'Tak — rodzina jest świętą, świętą, świętą.
Dziś wyrzekam się zdania, w jakie rok temu wierzyłem, Holbachowych zdań się
wyrzekam.* Świętą jest rodzina dla mnie — może dlatego, że mało ją znałem, a
dziś jej nie mam/
Cudneż jesteście wy, tęsknoty za dobrem, za cnotą, za poświęceniem! Słodkie
jesteście, łzy wy uczciwe, płaczące dla kogoś braterstwem. Jakąż ty musisz być
nadziemską, mocy duchowa poświęcania się dla spokojnych snów matki, dla
radosnych marzeń ojca, dla spokoju starców, których się czci. Radosny musi być
dzień, kiedy się myśli, że naszą wielkość, nasze wiary zrozumie jedyne na ziemi,
matczyne serce. Taka to dal ogromna! — choćbyś wzrok wytężył na całe ziemi
obszary, to nie znajdziesz nikogo, co by o tobie pomyślał: co on tam robi?
Straszniem samotny! Idę, idę i nie myślę o tym, dokąd idę i po co idę... Czasem
tylko, gdy widzisz na scenie lub w życiu te bezgraniczne matczyne słowa,
spojrzenia, w których się piorunem uczucie pali — zapytuje cię ten wróg, którego
poznasz łatwo po szyderstwie i melancholii: czy ty masz kogoś, takiego?
Ale przeleci piorunem ten zły szatan mój, podwójny bożek,, zwany pesymizmem...
znowu życie z dnia na dzień, otumaniane czy wypełnione... miłością rodzinnej
ziemi.
W tej ziemi leży i matka moja. Bogataś ty, rodzinna ziemio. Chcieć ciebie
zapomnieć — to trzeba by zapomnieć, że się miało matkę. Po chłopsku kocham kraj.
Nie kocham już Heleny. Wyszła ze mnie i... poszła sobie.
Nie trzeba się z nią spotykać już nigdy... Spotkać się, przypomnieć — i znowu
rozszaleć — i nareszcie wiedzieć, że się zapomni, że się nie pójdzie z nią razem
przez życie, żeśmy nie dla siebie...
12'
180 DZIENNIKI, TOMIK XI
Bądź zdrowa, dobra i piękna! Byłaś słaba jak ja — dlatego jedynie posiadałem
cię.
I nic nie zostało: zwiędłe kwiatki, listy — i te echa smutne w godziny
samotności, jakie czasem przychodzą i zdają się płakać nade mną: gdzieś się nam
podział? I te smutne wyrzuty — rozmyślanie, że kłamstwem sobie jest miłość
najpospolitszym, że nie byliśmy ludźmi niezwykłymi, że odegraliśmy cichą i
głupiuteńką rolę... z sosem śmiesznego patosu.
Gdzie się to podziała miłość, tęsknota i ciche łzy, i cudne zaklęcia?
26 II (sobota).
Otrzymałem list następujący *:
Kochany mój Stefanie!
Piszę do Ciebie w ten sposób, wszelkie zdawkowe opuszczając tytuły, ...abyś
przebaczył uparte milczenie i upewnił się o serdecznej ku Tobie z mej strony
życzliwości.
Kto ciągle, jak ja, bosymi nogami stąpa po ostrej a zimnej grudzie, ten może
(przy naszym, niewieścim, wrażliwym temperamencie) omdleć, zaniemieć
bezkarnie..., zanim go glos przyjaźni lub grom burzy nie ocuci z odrętwienia...
Nie pisuję dziś listów do nikogo — chyba w interesie. Ten stanowi wyjątek.
Ubodłeś mię krzywdzącym podejrzeniem (że Cię lekceważę), wzruszyłeś i gorąco
zainteit >wjłeś. Choćbym chciał — milczeć nie mogę.
Cieszę się, że żyjesz, że dążysz do ideału, że daleki c d gnuśnienia poruszasz
się wśród swojej gromadki i szukasz dróg nowych, że błądząc wątpisz i pytasz.
Mickiewiczowskie „nazywam się miujon!..." głośnym w Twej duszy odbija się echem.
Wymowny to dowód, że jesteś jednostką, która powinna zaważyć na szali
społecznej. Ale, mój drogi, krocz naprzód rozważnie — i nie narażaj się. Na tej
nieszczęśliwej ziemi tyle jest słupów chodzących, małp i kreto w ubranych w
tużurki obywatelskie, że każdą głowę i serce ludzkie należałoby uzbroić,
opancerzyć, wszelkimi sposoby od przedwczesnego a bezpłodnego niebezpieczeństwa
zasłonić.
Kwestia, którą w ostatnim liście poruszasz, jest najważniejsza dla nas i
najżywotniejsza. Nie da się ona przecież tak łatwo rozwiązać. Żaden z socjologów
nie nakreślił dotąd planu, któremu by ogół rozumnych jednomyślnie przyklasnął.
Szranki życia praktycznego są zbyt ścieśnione,
WARSZAWA, 1887
181
atmosfera duszna, zasoby ubogie. Pracować usilnie nad ukształceniem własnego
umysłu i charakteru, pomagać na tej" drodze innym, budzić śpiących, pokrzepiać
znużonych, piec czarny chleb powszedni i łatać suk-manę więzienną (gdy szat
obywatelskich przywdziać nie wolno), ciułać nareszcie grosz do grosza, a nade
wszystko być samym sobą i z dala się trzymać od wszelkiej maskarady
pseudopatriotycznej — oto dzisiejsze nasze zadanie, nasze credo polityczne.
Powtarzasz za innymi plotkę o bezskuteczności tzw. „pracy organicznej"...
Powiedz raczej, że była ona, jest i będzie jeszcze długo nieziszczonym
marzeniem. Jak to? — zapytasz, czyż praca, choćby najdoskonalej urządzona i
najregularniej w ciele społecznym funkcjonująca, może być ostateczną metą,
ponętnym celem drogi życiowej? Czyż jakikolwiek trud, z którym połączone są
większe lub mniejsze przykrości, może się stać sam przez się przedmiotem
ludzkiego pragnienia? Zgoda, mój drogi. Zgoda też i na to, że bezskuteczne
wysiłki wydały już gorzki owoc „zabójczego", jak mówisz, pesymizmu i stokroć
szkodliwszego służalstwa. To, co ma być środkiem, musi się stać na teraz celem.
Chcąc ukrajać i spożyć kawał twardego chleba, trzeba wprzódy tępy nóż naostrzyć.
Iść więc trzeba dalej po kamienistej a wąskiej drodze, w krępującym ruchy
kaftanie lojalności, nie zrażając się przeciwnościami. Jest to metoda przykra i
niewdzięczna, ale jedyna.
Byliśmy dotąd optymistami lub pesymistami. Oba te kierunki (choćby najszczerzej
traktowane) prowadzą na manowce. Bądźmy tedy „meliory-stami" *. Nie wymagajmy,
meliorystami będąc, wielkich rzeczy od razu i cieszmy się małym a powolnym
przyrostem naszej chudoby. Ilekroć odepchną nas w tył o kilka kroków, nie traćmy
równowagi ani nadziei, a miejmy męstwo budować po raz drugi i trzeci to, co nam
wicher niepowodzenia zburzył.
Studia nad językiem, literaturą i historią polską na gorące zasługują uznanie.
Gdybyście jednak wszyscy swą pracę umysłową w tych granicach zamknęli, dla
społeczeństwa naszego średnia by stąd wypłynęła korzyść. Dla tych nawet, którzy
daną sferę działalności za specjalną sobie obrali, pożyteczną, konieczną byłoby
rzeczą odpowiednie rozszerzenie widnokręgu... Do podźwłgnięcia wielkiego budynku
z ruin — nie lada architekta potrzeba. Sam zapał i drobna wiedzy okruszyna — nic
tu nie podoła. Uczyć się więc ciągle i uczyć, zarabiać po trosze i oszczędzać, a
trzymać się z dala od wszelkiej propagandy ryzyko'wnej a — oto moja rada.
Pomysł zaakcentowany w liście jest moim zdaniem tak niefortunny, że nie warto go
nawet szczegółowo oceniać. Leży tam na dnie albo zła
Na poprzedniej stronicy mówił, aby „budzić śpiących"...
182
DZIENNIKI, TOMIK XI
wiara, albo krótkowidztwo. Fanatyzm religijny to tępa broń, grubą rdzą pokryta.
Nie zna ten ludu naszego, kto mniema, że pójdzie on dziś wszędzie... za
krzyżem... Nie olimp katolicki, ale jak najszersze korzystanie z ziemi
„pańskiej" jest jego ideałem. Przypuśćmy jednak, że się mylę, przypuśćmy, że na
wezwanie księży (owych filistrów, dbających przede wszystkim o własną kieszeń,
wygodę i żołądek) szczęśliwie wymową waszą sfanatyzowanych, staną pod sztandarem
„Matki boskiej częstochowskiej" miliony zbrojne w kosy jak jeden człowiek!
Byłoby to zaprawdę zjawisko mniej spodziewane daleko, niż zawiązanie się np.
korespondencji między Ziemią i Jowiszem... Cóż by stąd wynikło? Przypuśćmy rzecz
nieprawdopodobną — tryumf polonizmu. Na jakiejż drodze wówczas się znajdziemy, w
jakie ramy rzeczywistości oprawiemy ojczyznę odrodzoną, w co się obróci dorobek
wielu wieków? Będziecież mieli odwagę powiedzieć ludowi: „oszukiwaliśmy was"?!
Konsekwentnym wynikiem powodzenia (które, naturalnie, w najwyższym stopniu jest
nieprawdopodobne) — byłoby ustanowienie w odbudowanej Polsce rządu
teokratycznego..., co znowu pociągnąć by za sobą musiało gwałtowną w znacznej
części Europy reakcją... Wyobrażam sobie, w jakie zdumienie wprawiłoby to
Bismarcka!...
Ale na bok żarty. W tej całej konspiracji niedorzecznej domyślam się jakiegoś
podstępu, jakiejś dłoni nieczystej. Cokolwiek bądź jest, „program" nie
wytrzymuje najpobłażliwszej krytyki. Zdradza on przede wszystkim rażącą
nieznajomość obecnego stanu Europy (pod względem politycznym, społecznym i
umysłowym), bardzo niedokładne pojęcie o ekonomicznym i moralnym położeniu
naszego ludu i charakterze duchowieństwa, dziwne jakieś wreszcie zasklepienie
intelektualne..
Przyznam Ci się, mój Stefanie, że choć jestem patiolą, nie poświęciłbym zdobyczy
duchowej jednego wieku za wskrzeszę de Polski klery-kalnej „od morza do
morza"... Ba! nawet bym się do tego wcale nie mieszał... Trudno zaś przypuścić,
by agitatorowie mieli odwagą trzeźwić później lud rozmyślnie sfanatyzowany i
duchowieństwu zasłużony ,,lwi kąsek" odbierać...
Serdecznie życzliwy —
A. G. Bem.
P. S. Ośmielę się zwrócić Twą uwagę na parę usterek językowych, jakie w liście
spostrzegłem. Wyraz „horyzont" (gr. óptL<ov) nie pisze się przez c h, a formy
umią, śmią (zamiast umieją, śmieją) są równie prawie nieorganiczne, jak kocha
lub grą (zam. kochają, grają).
Twój B.
WARSZAWA, 1887
183
Smutny ten człowiek przegląda z listu... Gdzie jego dawna ironia? Radzi jak
organicznik, ale nie po dawnemu. Znać tu uznane dawno zasady i niechęć życia, to
odstrychnięcie się od wszystkiego. Radzi, bo nie wypada mu, jako profesorowi,
zniechęcać mię. Rozumiem go doskonale.
Serran
Transversus costarum
SacTolimbolis
Ms Mbimm.1;, KOTopŁie ynacTByiOT B aKTe BflbixaHnn.
Scolenus
Retractor costae
Triangularis steini (rpyflHo-pe6.)
Diaphragma *
Bracka nr 17 m. 27 (Kuchnia lubelska).*
3 w nocy.
Wróciłem z owego wieczorku przed chwilą. Wasilkowski dowcipny: nie przyszedł
sobie i wysłał młę diaboł wie po co. Po to, żebym deklamował i słuchał dysput
o... ograniczeniach i reformach ustaw sądowych Koła, które mię śmieszą i nic nie
obchodzą. Skorzystałem tyle, że otrzymałem z dziesięć zaproszeń na najrozmaitsze
wieczorki — deklamacji gwoli. Było tam studentów ze 40. Kilku delegatów
(Kozyrski1, Blineckietc.). Gdyby nie perspektywa zamkniętej bramy — byłoby tam
wesoło w owej „Kuchni" z bufetem, fortepianem, w kole 40 facetów inteligentnych,
przeważnie z kursów wyższych, zresztą literatów, współpracowników „Głosu",
„Gazety Sądowej" etc., poetów, muzyków. Zupełna swoboda, jak w restauracji. W
przyszłą sobotę na uroczystość Słowackiego będę tam czytał Koidiana.
1 Tak w autografie; chodzi o Tadeusza Kożerskiego.
DZIENNIKI, TOMIK XI
BłSiS
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
DRUGIE PÓŁROCZE
10—11 — Anatomia
11—12 — Fizyka
12— l — Botanika
10—11 — Chemia
11—12 — Fizyka
12— l — Fizyka
10—11 — Niemiecki (Histolog.)
11—12 — Chemia
11—12 — Anatomia
12— l — Zoologia l— 2 — Botanika
11—12 — Chemia
12— l — Zoologia
10 — 11 — Anatomia Sienna 21. m. 2. Leon W. Helenę Hotel Płocki. Podwal nr 12.
H. Kneso — EpecT. xc.
. Jl6B BaCMJIbKOBCKMM. *
;jepesHH 2Kejrrbiił
Złota 23 Oficyna poprzeczna, Redaktor „Prawda" drugie piętro
Kraków — Ulica Wielopole nr 12 — drugie piętro. Bronisław K.
Verein der polnischen Studierenden — Phónix — Fluntern Zuiich
WARSZAWA, 1887
185
Józia — Świętojańska nr 3 m. 4.
„Przegl. Tygodniowy" — Czysta 415. ,
Do Wnej Rady Nadzorczej nad funduszami stypendialnymi z zapisu p. Pauliny
Radzymińskiej. Metryka, świadectwo gimnazjalne, Pniewy.
Tow. Kredyt. Warszawsk.
Złota nr 22, mieszk. 2.
Bińkiewicz.
X — Grzybowska nr 41.
TOMIK DWUNASTY
DZIENNI KA
od dnia 27 lutego 118187 r. do dnia 29 maja I18I87 r.1
* Niniejszy tomik Dzienników obejmuje jeszcze zapiski z dnia 30 maja 1887 r.
Gdy ktoś umrze za ojczyznę — wtedy można będzie o nim powiedzieć, że ją kochał.
TURGIENIEW W przeddzień *
Naród żyje dopóty, dopóki nienawidzi.
EGROT *
Uciekłem, bo poznałem, kto jesteś, poznałem cię po szyderstwie i
melancholii (pesymizm).
PRUS Pleśń świata *
Gdzie skarb twój, tam i serce twoje.
(Z pomnika Chopina w kościele Sw. Krzyża w Warszawie) *
Bilde, Kiinstler, redę nicht.
GOETHE *
Bóg jest tylko uczuciem, zaczerpniętym przez człowieka we wszechświecie, a nrrw}
jakie nadajemy temu uczuciu, są pustym dżwiąk.eui.
GOETHE f aust •
Nie wiadomo wcale i nikomu --- co jest Bóg.
i
28 lut y. Warsza wa. Jest nareszcie rezultat mojej propagandy. Oto on:
Kochany Panie Stefanie!
Nie odpisywałem na list długo, gdyż egzamina semestralne, które u nas z powodu
wykładanych obszaru przedmiotów przedstawiają wiele trudności, nie pozwoliły mi
na to. Listem tym cały po przeczytaniu wstrząśnięty zostałem, rady sobie dać nie
mogłem i rzadko o nim przez cały przeciąg egzaminów zapominałem. Teraz zaś, po
ochłonięciu zupełnym i przeczytaniu pokilkakrotnym, przystępuję do odpowiedzi
nań, a przyznam się, przystępuję z boleścią, że podobnie jak i Pan cały kwiat
intelektualny społeczeństwa naszego, zwarzony podmuchem niezdrowych miazmatów
Zachodu, nie tylko nie przynosi nieszczęsnemu ludowi naszemu światła, jakie
samozwańczo udaje, ale jeszcze chce naród nasz polski (choć ciemny, ale
poczciwy, o ile na tym stopniu może być takim) — wciągnąć w wir tej szalonej
tłuszczy europejskiej, która nie za słuszne krzywdy swoje, ale z podmuchu
spoganionych i moralnie nikczemnych wodzów, dążących do zatarcia nie tylko już
nauki, ale i imienia chrześcijanina na świecie, gotową jest wylać potoki krwi,
nie bacząc, że sama w tych potokach zatonie; odpowiadam z całą szczerością i
serdecznością i rad bym był, żebym Ci choć w części mógł myśli jaśniejsze
sprowadzić, czuję bowiem całą rozpacz Twoją, ten straszny ból serca, zranionego
i próżnego, z natury swej do ukochania czegokolwiek dążącego, a nieumiejętnymi i
utracjuszowskimi wydatkami tak zbankrutowanego, że oprócz drgnień pojedynczych
do stałego życia niezdolnym się stało. Bolesne bankructwo, ale naturalnie
wypływające ze złej gospodarki sercowej i umysłowej °. Trzeba się więc ratować,
a najlepszym na to środkiem, sądziłbym, jest praca cicha, spokojna, ograniczona
do spełnienia swoich obowiązków najprostszych i najbliższych — nie jakieś tam
cierpienie za miliony i szumne prace dla ludzkości, bo to oznaką jest gorącej
głowy i wybujałego serca albo też dowodem pychy, egoizmu
a Idiocie temu zdaje się, że ja leczyć się do niego poszedłem. Przepisuję to, bo
jest typowe.
190 DZIENNIKI, TOMIK XII
ukrytego, a szczególnie lenistwa i niechęci do tych codziennych, jednostajnych
obowiązków, spełnienie których jest jednak główną cechą pracownika dla
przyszłości i nieodzownym warunkiem użyteczności człowieka dla współczesnych i
dla potomności. Ten właśnie chorobliwy stan serca i umysłu spowodował, że
zamiast chodzić spokojnie po mazurskiej płaszczyźnie, wdzierasz się gdzieś, aż
na szczyt alpejski, zrywasz tam kwiatek — miłość ojczyzny (jakby on tam tylko
rósł, a nasza polska ziemia-matka, krwią swych synów użyźniona, nie była w
stanie go wydać), rzucasz kwiatek ten w przepaść i żądasz, bym ja się spuścił po
niego, i dlatego ja, że rozporządzam lub rozporządzać będę środkami
umożliwiającymi zaszczepienie tego kwiatu w sercach śpiących braci. Lecz
Stefanie, bracie kochany, ja się po ten kwiat nie spuszczę, bo on tam w
przepaści, obluzgany krwią niewiary i bluźnierstwa, zatrułby i zaraził zdrowe
serca braci, bo kwiat ten, z natury swej biały, w przepaści przybrał czerwoną
barwę internacjonału", a zaszczepiony w sercach braci przemieniłby ich w
okrutnych Kainów, bo kwiat ten, zwyczajnie miłą i orzeźwiającą woń wydający,
nabrał u Was zapachu krwi i dynamitu, woni przywpdzącej do szaleństwa i
rozbestwienia.6
Nie chcę Twego kwiatu, bo nie pochodzi on ze zdrowego serca i umysłu, ale z
chorej lub rozdrażnionej wyobraźni nerwowego człowieka, a pociąga za sobą
zachcenia nad siły, porywy nierozważne, małoduszność w dłuższej próbie, w końcu
głębsze pogrążenie siebie i innych w przepaść, a co najgorsza bezsilną rozpacz w
nieszczęściu. Nie chcę tego kwiatu, bo ja i towarzysze moi inny kwiat w sercach
naszych hodujemy. Hasłem naszym — miłość Boga nade wszystko, a bliźniego jak
siebie samego j środkami — wykazanie wysokiej godności człowieka ze względu na
jego wieczne przeznaczenie. My wiemy, że nienawiść: liszcząco działa na osoby,
które ją żywią, więc nie możemy, pod Dii większą przed Bogiem odpowiedzialnością
za powierzone nam dusze, Anillenrodyzmu czy fanatyzmu w ich serca zaszczepiać.
Człowiek jest istotą logiczną, jakże więc można bez obawy zupełnego upadku
moralności głosić mu, że on względem krewnych ma postępować po chrześcijańsku,
względem współobywateli przynajmniej zachować przepisy prawne, a jako
przedstawiciel sprawy narodowej rządzić się ma poglądami rozbójnika lub dzikiego
Hotentota. Chłop nasz, choć nie jest żadnym refleksjonistą a jeszcze mniej
psychologiem, trzeźwym jednak obdarzony rozsądkiem, nie zniósłby długo tego
potwornego rozdwojenia między zasadami osobistej i narodowej moralności. Wiem o
tym, że rozporządzać kiedyś będę środkami
0 Miłość ojczyzny przybrała barwą... internacjonału. b Idiota! Zdaje mu się, że
gada do socjalisty.
WARSZAWA, 1887
191
wielkimi, ale bądź pewny, że podobnych środków jak wasze teraźniejsze dla
dojścia do celu nigdy nie użyję; uważałbym to sobie za hańbę, za zdradę Boga ł
narodu — i jeżeli wam się udało kogoś z mych fratrów wciągnąć w swoje mrzonki,
ja pierwszy go przełożonemu przedstawię. My wszyscy, by móc być kiedyś
pożytecznymi pracownikami, przygotowujemy się do tego przez pracę umysłową,
modlitwę i przyzwyczajenie do ciągłego nad sobą panowania. Widzimy falę złego i
nieszczęść, zalewającą szeroko ziemię, lecz nie wpadamy w pesymizm, bo wiemy, że
przy pomocy boskiej sami się jej ogarnąć nie damy, a jeżeli przyjdzie ginąć w
obronie dusz nam powierzonych, to na wyznaczonym nam stanowisku padniemy jak
rycerze, przekonani, że świętość i czystość sprawy pewniejszą daje nadzieję
wygranej w przyszłości aniżeli sztuczne nienawiści i wallenrodyzmy.
Wypisałeś mi, Stefanie, swoje poglądy i zamiary — ja równą szczerością się
odwzajemniam, a ponieważ jesteś refleksjonistą, wyprowadżże sobie wnioski z
porównania naszych wyobrażeń.
Francois
P.S. Nie sądź, że jesteśmy kosmopolłtami, jeśli bowiem przechowuje się gdzie
patriotyzm — to u nas może najprawdziwszy. Ciekawy bym był Twojego zdania o
naszym zgromadzeniu.
W każdym razie, jeżeli Ci przyjdzie kiedy ochota do mnie napisać, to w każdej
chwili z ochotą odpiszę — choćby do Ziirichu.
F.
l marca (wtorek).
Nie odpowiedziałem jeszcze na list przytoczony wyżej, ale odpowiem w tych
dniach. Miałeś świętą racją, drogi profesorze!... „Dziś samym walczyć nie można
zapałem..." Trzeba znać tą kastę i liczyć się z nią. Jakże mię list ten zabolał!
Dziś miałem wiele zajęcia, wiele, jak się to mawiało dawniej, wrażeń. Rano
biegnę na lekcję niemieckiego. Na Marszałkowskiej spotykam moją X. Zawsze
jednaki dobry uśmieszek w kątach krynic jej oczu, pod pachą wielka jakaś, niby
ministerialna teka... Co ona tam chowa takiego? Ale czas mam obliczony ściśle,
spieszę się więc. Wbiegam na piąte piętro. Stary Koy chodzi już z kąta w kąt.
— Wie geht es, mein łieber Hen Stephan?
— Alles gut...*
DZIENNIKI, TOMIK XII
Rozkładamy tedy książki, kajety, gramatyki i tłomaczym jakieś sentencje
Montesquieu'go — do godziny 12.
Później pędzę na lekcje. Fizyka — ulubione moje zjawiska achromatyzmu, rzeczy
znane, o które toczyliśmy tyle namiętnych sporów z Jules'em.* Wasiliew wykłada
prześlicznym stylem, potoczyste a naukowo.
Po lekcjach — wlokę się na obiad, spotykam kilkudziesięciu znajomych studentów.
Znam chyba już połowę uniwersytetu. Wchodzę do domu. Na stole list... od pani
Heleny. Nie sądziłem, bym kiedykolwiek go otrzymał. Jutro jej imieniny — wczoraj
przesłałem stereotypowe życzenia. W liście wyrzuty naturalnie, znane mi od
bardzo dawna...
Prosić o uczucie nie myślę, jeśli bowiem kogoś nie możemy szanować — to i kochać
go niepodobna... Przywieź mi listy... przyjedź... itd.
Śmieszne to, wszak prawda, po takim stosunku, jaki był między nami; pozostaje
tylko bolesna nauka na dalsze życie... Kończę słowami: niech i tak będzie. Nie
wiedziałam, że przyjdzie mi kiedyś powiedzieć te słowa tak stanowczo i tak
prędko.
Helena
Jest jednocześnie list od matki. Wyjeżdża z Białej we czwartek, a żąda, bym ja
do Białej na środę pojechai. Nie będę tam już nigdy. Nie kocham Heleny ideale,
zupełnie; wspomnienie kobiety, którą się kochało, idzio za nami wszędzie.
Wspomnienie to ma taki sam wdzięk, jak wspomnienie religii, wyniesione z
dziecinnych lat. Ale stąd do miłości — jakże daleko! Aniś nie oczarowany, ani
nie zachwycony tym. Żałujesz, jak wszystkiego, co minęło, a było zacne i czyste.
Skończona rzecz. Odpowiedziałem listem, jakiego do niej nie pisałem nigdy
jeszcze. Przejąłem się jej formą i sposobami wyrażania się. Byłem słodki,
grzeczny, uprzejmy. Prawiłem jej komplementa jako kobiecie rozumnej, zacnej,
pięknej... Chyba to pojmie. Ciekawym jednak, czy ją to zaboli? Jeśli nie — to
nie mamy nic wspólnego, nic, będzie to znaczyć, że chce i ona zerwać raz na
zawsze. Bądź co bądź bardzom
WARSZAWA, 1887
193
ciekawy, co mi na list ten odpowie, jeśli naturalnie odpowie.
Zjadłem następnie obiad i myślałem, chodząc po pokoju z papierosem w zębach, o
noweli, jaką wczoraj w nocy pisać zacząłem, gdy poproszono mię
najniespodziewaniej do gabinetu pana J. Czekał tam na mnie rządca naszego domu.
Żądał czy prosił, bym zechciał udzielać synowi jego korepe-tycyj. Co to znaczy
mieć szczęście! W Warszawie ktoś zgłasza się do ciebie o korepetycje! I ty ich
nie przyjmujesz! Nie przyjmujesz, bo przychodzi ci na myśl Soplica, mający od
trzech tygodni rozwolnienie od mas razowego chleba, zjadanych rano, na obiad i
kolacją. Na szczęście zjawia się on u mnie. Idziemy do owego pana rządcy,
rekomenduję Stacha, godziemy się. Ma więc 12 rubli miesięcznie. Zaledwie
wróciliśmy do domu, zjawia się pan Kośmiński (z kółka lubelskiego), wyświeżony i
wyelegantowany, prosząc, bym zechciał na sobotni jubileusz Słowackiego napisać o
tymże rozprawkę. Zgadzam się, albowiem mam w odwodzie studium Małeckiego.*
Zapewnia mię o czci dla mego talentu — i wynosi się.
Stefeczku! Główne siły uniwersytetu słuchać cię będą...
Kończę korepetycje — i idziem naturalnie do teatru, na Sardou Mieszczanie na
prowincji.
Człowiek więcej, jak dziś mi się zdaje, posiada instynktów dobrych niż złych.
Gdy jesteś na sztuce, uwydatniającej walkę ludzi dobrych ze złymi, to żądasz
całą mocą duszy wygranej dobrych. Czyż to nie dowód? Nie przeczę, że gdyby tę
sympatią ku dobrym przepuścić jak promień światła przez pryzmat, to
otrzymalibyśmy składowych części wiele takich, które by nas zbiły z toru.
Zobaczylibyśmy tam egoizm, egoizm nasz i wiele innych smutnych kolorów. Ale bądź
co bądź — ludzie z natury mają instynkta dobre. Pierwiastek dobra leży w naturze
naszej jak główny atom istnienia. Wierzę w to — i kocham ludzi. Wiele złego jest
na ziemi, ale nie chcę i nie
13 — Dzienniki t.'III
DZIENNIKI, TOMIK XII
uwierzę nigdy w tryumf zła. Choć nie jestem idealistą — ja znam wiele ran,
widziałem już nieraz rany te tak blisko, że aż mordował mię ich zgniły zapach i
ich zgniła barwa. Sam nanizałem wiele paciorków łez na pacierza codziennego
koronkę. Ale — nie wierzę w tryumf zła. Dobra to chwila, kiedy możesz słowa
takie napisać.
Zapach papieru, na którym piszę, szczególny jest jakiś... Ile razy dzienniczek
ten otworzę, przylatuje on z każdej kartki. Tak pachniały ręce, które mi go
dały, tak pachniały włosy te czarne i oczy niebieskie, i czerwone usta. I muska
ci zapach ten nerwy, i gładzi ci czoło, i woła dziwnym a znanym głosem: nie
kochasz mię już?
l w nocy.
Czy cię już nie kocham?...
2 III (środa). (Histologia)1
Byłem dziś po lekcjach w redakcji „Gazet / Polskiej", szukając tam Gawalewicza,
do którego wysłane miej w interesie naszego koncertu. Gawalewicz wyjechał do
Krakowa — złażę więc ze schodów i spotykam... Prusa. Idzie soDie bardzo wolno,
laskę trzyma w obu rękach i patrzy zza okularów. Oczy ma tak gdzieś głęboko
osadzone, jakby były gdzieś w środku głowy. A miły taki ma wygląd. Włosy
siwiejące, futro rozpięte, wielkie kalosze zabłocone po literacku. Niepozorna
taka kreaturka — a to Prus, ten wielki psycholog ludu, ten optymista i satyryk
nasz.
1 Tu w autografie rosyjskie notatki z wykładu o rozmnażaniu się komórek, ich
wzroście i zamieraniu.
WARSZAWA, 1887
195
U Soplicy zjadamy z Wackiem niezmierzoną ilość bułek i serdelków, czcząc w ten
sposób... świętą Helenę.
Wieczorem idziemy z Soplicą znowu do Rozmaitości: Tancerka, Złoty cielec i W
Alpach Mellerowej.*
Prześlicznie deklamuje Kotarbiński, a Wisnowska jest... no, nie wiem, czym jest
w tej roli. Ślicznie gra i ślicznie się, bestia, ucharakteryzowała.
W Złotym cielcu — Żółkowski. Widziałem go w tej roli po raz drugi. Po co pani
Mellerowa napisała dramat W Alpach — nie wiem. Nie lubię jej talentu, tego
drażnienia nerwów patosem, banialuków pisania, przeładowania sztuki efektami,
monologami, wystrzałami — licho wie czym, aby dowieść kiepskiego celu, że Polacy
nie umieją cenić prawdziwego uczucia. Och, nie lubię tego rodzaju sztuki! Ani to
prawdziwe, ani tendencyjne. Takie — blaga.
Wolski gra tam dobrze. Marcello się awanturuje tak, że aż jej parę bukietów
ofiarowano. Ładna była diabelnie w tym stroju Włoszki. Ona wytrzymuje rolę, tj.
stosuje się ściśle do temperamentu nacji nawet, więc stara się włożyć w rolę swą
prawdę, choćby ze szkodą gry własnej.
Robiłem w teatrze obserwacje... mesmerystyczne czy ocho-rowiczowskie. Naczytałem
się w „Przeglądzie Społecznym" o sile woli, o doświadczeniach najnowszych
Ochorowicza.* Robię tak. Siedzi naprzeciwko mnie facetka guaedam * i patrzy
gdzieś. Kieruję na nią moją lornetkę i natężam całą siłę woli, by spojrzała w
moją stronę. Ani myśli. Dołączam argument w kształcie prośby: patrzże tu,
psiakrew jedna! — Ani myśli. Widocznie mało jest histeryczek u nas lub ja
kiepskiego gatunku wolę posiadam.
Na zebraniu sobotnim czytać będę i Kordiana — pono całego, jak mię nagabywał
znów dzisiaj wielbiciel mojego talentu. Bagatela!
13'
196
DZIENNIKI, TOMIK XII
3 III (czwartek). Amphioxus.
yropB.
Po południu przysłał do mnie bilecik Wasilkowski z wezwaniem, bym koniecznie był
u niego o godzinie dziewiątej wieczorem. Poszedłem wiać, ale pierwej kupiłem
Brandesa Poezja polska XIX stulecia * (odczyty przeszłoroczne). U W. był Bu-
czyński i jeszcze student jakiś *, piszący na sobotę o Towarzystwie
Demokratycznym (współ...korektor „Głosu"). Wasilkowski był dziś arystokratą.
Ciekawym, czym będzie w sobotę. Odprowadzili mię do domu wszyscy trzej. Pisałem
początek mojego odczytu. Plączę się. Nie więcej tylko 60 będę miał słuchaczów.
Odczyt rzetelny.
Nie wiedziałem, że Czekalski, z którym tyle gadałem o Prusie i ostatniej jego
powieści, to Czekan, pisujący w wielu pismach. A jaki to śliczny chłopak...
Jutro pisać będę, bo diabelnie głowa mię boli.
4 III (piątek).
Przed chwilą wróciłem ze Zbójców*. SopHcći, otrzymawszy z domu jakieś 40 rubli,
zwariowawszy zarazem na punkcie owych Zbójców, kupił bileta do krzeseł.
Niespodziewanie z paradyzu spadliśmy aż na dół. Franza grał Ładnowski, Karola —
Kotarbiński, ojca — Rapacki, Amalią — Marcello. Nie widziałem nigdy
Królikowskiego, więc mię Ładnowski zachwycił. Była to rola nadzwyczaj
wystudiowana, w każdym szczególe wyrzeźbiona, w każdym drgnieniu twarzy, w
każdym ruchu psychologiczna. Tylko artyzmu tam nie było. Taki Franz — znawcę
może zadowolić, ale nie porwie i nie zachwyci. Znać wysilenie, wymęczenie, widać
aktora, a nie widać Franza. Były tylko chwile, kiedy to wystudiowanie zamieniał
artyzm *. Wtedy np., kiedy rzucił się w ostatnim akcie i śmiał spazmatycznie,
wyprężył, zesztywniał, stoczył
WARSZAWA, 1887
197
z kanapy i tulił do dywanu chichocząc. Wtedy był to Franz. Lub gdy uciekając
stanął nagle i bezwładnym głosem powiedział: „Niech tam!" Było to piekielnie
prawdziwe. Wtedy stają ci włosy na głowie, dreszcz po tobie lata.
Rapacki zrobi zawsze ze swej roli to, co zrobić wypada. Od niego rzeczywiście
tylko bił ten promień tragedii Schiłlera, ta dziwna upajająca woń poezji, ten
ideał zbrodni. Jeżeli wychodzi się z tragedii tej z entuzjazmem, to dzięki
Rapackiemu. On dopełnia Franza. Ta dzikość i potworność fantastyczna zbrodni
wychodzi dobrze dzięki jemu.
Marcello deklamuje potwornie, gorzej niż Noiret. Śmiać mi się chciało z tej
deklamacji. O, w tragedii ona kiepska! W tragedii stwarza się role, ale
deklamacją, a ona tego nie umie. Za to Kotarbiński deklamuje tego Karola
oklepanego dobrze. A Ładnowski... nie wiedziałem, że on umie grać tak.
Rozumiem tylko dramat. Z tragedii rozumiałem Edypa króla i Antygonę — i Hamleta.
Z innymi zabijaniami się i deklamo-waniami pogodzić się nie mogę. W tragedii
nikt nie cierpi, bo wszyscy deklamują. Tragedia — to historia zbrodni i obraz,
rażących kontrastów. W tragedii uczucia nie ma.
f
Wezwano nas dziś do Inspekcji * i proszono o własnoręczne podpisanie się na
karcie, opiewającej, że do żadnych spisków, do żadnych stowarzyszeń, choćby
nawet dozwolonych przez / władzę, mieszać się nie będziem. Co znaczy ta
arlekinada? 7 Czy to prosta formalność, czy zwąchano cokolwieczek? Może / i
jedno, i drugie — ale drugie pewniejsze. Czuję zapach krwi 7 i podnieca mi on
apetyt na tych naszych przyjaciół. Warto by ( zobaczyć, jak to wygląda cytadela,
czy w samej rzeczy tam / ludzi duszą? /
Odczytu owego nie napisałem jeszcze. Jutro go pisać będę rano. Facetów będzie
moc niezliczona, jak mi znów dziś T. komunikował. A muszę ja wziąć się raz do
roboty jakiejś,
198
DZIENNIKI, TOMIK XII
skończyć z tymi odczytami, z tym umysłowym hulaniem. Zdaje mi się, że ja źle
robię — zresztą tyle mam do czytania: Dostojewski, Brandes...
7 III (poniedz.).
Ileż ja mam pisać tutaj!
Nie cierpię tego, że muszę szkicować tylko wypadki. Otóż w sobotę byłem na
wieczorku. Było studentów więcej niż 80. Rozpoczęto odczytem K. o Towarzystwie
Demokratycznym *. Składał on się z 84 kartek. Formalna monografia. Później ja
deklamowałem kilka scen z Koidiana, następnie grał na skrzypcach B., później
śpiewano Znasz-li ten kraj* Wreszcie ja czytałem rzecz moją.
Odczyt mój był krótki i treściwy: dałem życiorys, charakterystykę utworów, które
cenię więcej. Głównie zaakcentowałem Lilię Wenedę i liryki. O Beniowskim mówiłem
niewiele, co mi wytykał Blumental, pisujący w „Głosie" wiersze * (Credo etc.).
Nazwał on, zabierając się do deklamowania Lilii Wenedy, odczyt mój dzielnym i
zwrócił uwagę na charakterystyczne i oryginalne ustępy (porównanie Balladyny i
Amelii w Mazepie). Odczytał następnie przepysznie scenę z Lilii. Szczególny Żyd:
poeta, marzyciel, nowelista. Potem fetował mię Bińkiewicz (wet.) tak, że aż
podtrąbite:) się trochę, aż wreszcie wystąpił z odczytem nasz delegat.
Oto co zrobił: chciał przedstawić stosunek słowackiego do Krasińskiego,
przytaczał więc całe ich listy, odezwy krytyków, wreszcie puścił się na rzecz
taką, którą się zbłaźnił. Zaczął deklamować swym chrapowatym i cichym głosem
Psalm miłości. Nie doszedł do jego połowy, gdy ten i ów wynosić się zaczął.
Wreszcie ktoś z tłumu odezwał się: „Rej z Nagłowić przed wiekami mądrzejsze
rzeczy pisał..." Inny: „Po co było uczyć się tylu wierszy"... Wreszcie
oświadczono, że każdy to zna, żeby przerwał. Następnie zaczął czytać Słowackiego
List do autora trzech psalmów. Słuchało go do końca ze czterech facetów...
Strzeliło mu do łba, jemu, rewolucjo-
WARSZAWA, 1887
199
nłście niby, zachwycać się ideą miłości Krasińskiego, gdy ja wydrwiłem ją przed
pół godziną, kończąc rzecz moją. Mnie przyjęto oklaskami, jego nie słuchał
prawie nikt, choć odczyt był dobry. Dziwny to jednak człowiek. Gdy byłem u niego
w piątek, ściskając mię gorąco za rękę, mówił: „zmasakruj » miłośników spokoju«,
pal o nienawiści!" Paliłem o nienawiści — a ten sam wjechał w miłosne błoto...
Nie wiem nawet, czy on nie przyzna mi się kiedykolwiek, że nie jest patriotą.
Raz już mi przecież zakomunikował, że nie wie, czy on jest Polakiem więcej — czy
Rusinem. Byłem niemal kontent, że go tak przyjęto.
Był na zebraniu tym Krajewski (podróżnik, socjolog), Cze-kalski, Blumental,
Kozerski... grube ryby. Śpiewano jeszcze potem, grano na skrzypcach. Wyszedłem o
2 w nocy z bólem głowy i pijany cokolwiek. No, ale delegat!
W niedzielę byłem na zebraniu naszym. Był z wizytą Bu-czyński i Tomaszewski.
Zaleski czytał o literaturze lat czterdziestych. Z Jasiem'* jesteśmy na bakier
cokolwiek. Mało mó-wiemy ze sobą. Nie możemy zresztą mówić ze sobą otwarcie:
jesteśmy bowiem ludźmi różnych przekonań. Miał racją Bem, twierdząc w liście, że
w idei „fanatyzmu" znać jakąś ultra-montańską rękę. Rzeczywiście znać... p.
Jeleńskiego.
Jak mnie to morduje, jak mię to męczy! To jest ów zachwycający Janek, to jest
genialny delegat! * Ale ja idę swoją drogą i śród tylu fal nie zmieniłem się ani
na jotę. Wahałem się przez jeden wieczór, ów pamiętny mi wieczór, ale przed
odebraniem jeszcze listu Bema — otrzeźwiałem. Co się tyczę Bema, to ładna go
spotkała awantura: pani Bem otruła się zapałkami na balu u pp. M. Jeżeli on tego
przyczyną — to biedny on, biedny, biedny. Ot, prawdę on pisał, że „po twardej
grudzie życia musi chodzić bosymi nogami". Nieszczęśliwy to człowiek...
nerwowiec. „My z naszym kobiecym usposobieniem — pisał mi — musiemy zawsze iść
tak, jak ja idę..."
Straszny to gatunek ludzi — ja i on. Ja np., otrzymawszy
200
DZIENNIKI, TOMIK XII
wczoraj list od Heleny, cierpki i... ze zwykłymi zarzutami i zażaleniami,
których tu parą przytoczę, odpisałem niezwłocznie w trzech słowach prawie,
donosząc, że jej nie kocham, że żądam otwartego życzenia, jaki ma być nasz
stosunek. Posłałem to z kotłującą się w skroniach krwią. Ciekawym jednak — czy
ja jej naprawdę nie kocham? Zdaje się, że ja drapę się dobrowolnie paznokciami.
Tak się zdaje... Jednak zabolał ją mój list — pragnie jeszcze troszkę
czołobitności z mej strony, kawałeczka, skraweczka romansu. Pisze:
Dumny i bardzo zadowolony jesteś zapewne z listu, jak również z życzeń do mnie
wysłanych. Udało ci się jedno i drugie. Wdzięczna ci jestem nieskończenie.
Zadrasnąć kogoś w najboleśniejszych strunach uczuć bardzo łatwo, lecz czy to
godne człowieka uczciwego i szlachetnego — wątpię bardzo. Miałeś na świecie dwa
serca a oddane ci szczerze i prawdziwie, sam w nie wierzyłeś — dziś dobrowolnie
zdeptałeś je. Boleść, jaką mi sprawiłeś, nie ma granic. (Fiu!) Co złego ci
zrobiłam? Dziś w zawziętości i zaślepieniu może nie czujesz, jak nieuczciwie i
niesprawiedliwie wyszedłeś ze mną. (Styl kolejowo-biurowy: „wyszedłeś ze mną".)
Z wiekiem przekonasz się, że w życiu bardzo trudno o serca życzliwe. (Nawiasem
mówiąc, ja nie odrzucałem jej życzliwości, bąknąłem tylko o tym, że jej nie
kocham...) Zostań między obcymi, zdobywaj sobie życzliwych i przyjaznych, ale
pewno cię nikt tak s::czerze w chwilach smutku nie zapyta: co ci jest, Stefu?
C<'u :,<niękczeniu wy-kierowana jest ta figura retoryczna.) Zatęsknisz i zap ; i
rztisz może za tym, coś utracił... Zanadto ciebie znam, aby uwierzyć, że w tak
krótkim czasie zmieniłeś się tak, aby mnie nienawidzić. Porzuć fochy i odpisz
poczciwie. *
H.
Takie to są miłosne sprawy moje. Ale po co tu wpadać w melodramatyczności, psuć
sobie krew, kiedy dziś — rzeczywiście i świadomie jej nie kocham.
" Nie wiem — czy to o swoich dwu sercach mówi, czy o swoim i matki. Serca matki
nie „zadrasnąłem w najboleśniejszych itd." — więc nie rozumiem.
1 Uwagi w nawiasach pochodzą od autora Dzienników.
WARSZAWA, 1887
201
Grabowski (ojciec Kazia) — w łeb sobie strzelił. Bemowa się otruła, ten w łeb
strzelił... Rok temu, akurat 4 marca, na imieniny Kazia byliśmy tam, spieraliśmy
się uparcie o Słowackiego. Panna Zofia* była, w Heli się kochałem... Hej...
Biedny Bem, biedny Bem! Jak go tam opluto, oczerniono, oszkalowano, wyszydzono.
Duchowieństwo... ksiądz C. kochany *, katolickie calutkie Kielce, z senatem i
plebejuszami. „Cynik, ateusz, wariat i... zbrodniarz rzecz prosta". At...
nerwowiec!
Wczoraj całą prawie noc przepędziłem na czytaniu pierwszego tomu npecmynjienue u
uaKasamie * Dostojewskiego. AńT\ Zola, ani Bourget, ani Prus nawet psychologią
tego rodzaju poszczycić się nie mogą. Po spełnieniu zbrodni obraz i sposób
myślenia tego Raskolnikowa jest tak uprzytomniony, że zgasiłem lampę i rzuciłem
się ze strachem na łóżko, czując, że niepodobna tego czytać, gdyż formalnie
przejmujesz się jego myślami, zdaje ci się, że ty jesteś tym monomanem *. Żadna
książka, P7ac<5wJca chyba, nie rwała mię tak za serce.
Jest to psychologia nadzmysłowa, choć wątpię, żeby Do-stojewski przeżył sam
kryzys tego rodzaju. Tymczasem jest tam zanotowana każda myśl z taką prawdą, że
niepodobna przypuścić... tworzenia. Jest to więc genialna intuicja. Straszny
artyzm odgadywania myśli. J Zresztą te obrazy są wstrząsające, gniotące,
niemożebne do czytania. Razumichin i Tania *, jedyne typy dodatnie, zachwycają
cię, czepiasz się ich z radością, bo straszno się robi, boleśnie. To nie ludzie,
ale psy sparszywiałe, wyrzucone na gnojowiska. Taka Sonia — prostytutka,
utrzymująca ojca pijaka. Strasznej/
Obudziłem się dziś rano z bólem głowy i radością niewy-słowioną, że ja nie
zabiłem nikogo.
Pieniądze otrzymałem. Źli to towarzysze: kobietki zwracać zaczynają moją uwagę.
A taki jestem czysty, tak lubię teraz przyglądać się z daleka, z daleka
młodziutkim panienkom ze
DZIENNIKI, TOMIK XII
świecącymi się włosami, gdy jaki pukielek wiatr na słońce wypędzi, z buziami
maleńkimi i maluchnymi nóżkami, idącymi po trotuarze: stuk, stuk!
Dziś jeszcze Dostojewskiego drugi tom czytać będę, a jutro, jeśli czas pozwoli,
zejdę w głąb siebie ł zdam sobie rachu-neczek z wielu poglądzików, smuteczków,
nadziejek...* Trzeba, trzeba pogadać ze sobą we cztery oczy. Zbiera się na to. O
Prusie mam recenzją znakomitą w „Słowie" *. Jutro z niej notateczki porobię oraz
z Brandesa i Dostojewskiego.
8 III (wtorek).
Febra mię opanowywać zaczyna. Zaziębiłem się na owym sobotnim zebraniu. W pokoju
byłem odurzony gorącem, pijany trochę, rozmarzony, okno było otwarte. Podszedłem
ku niemu i wychyliłem głowę na dwór. Zaraz też kłuć mię w boku poczęło, kaszel
się przyczepił na nowo. Trzy noce już prawie nie śpię, na czytaniu czas
spędzając. A szkoda, bo przekonałem się, że Dostojewski i romans a la Born *
proteguje. Nie o samą tu psychologią idzie. Zresztą nie skończyłem jeszcze tego
romansu, nie wiem, do czego on prowadzi.
Zauważyłem, że jest on napisany sztucznie, wyzyskane efekta, obliczony na
wstrząśnienie. Ale prawdy bezwzględnej nie ma tu jeszcze w rysunku wszystkich
charakterów. Są dobrzy i źli — a głównie złoszczą mię owe romansowe figle,
zagadki...
Smutek mię, febrą spowodowany zapewne, ogarnia. Zaczynam rozmyślać. Dobrze, że
tak jest, bo dawno już nie myślałem o sobie. Trzeba na chwilę odsunąć się od
zebrań i agitacyj. Smutek taki graniczy czasami z mądrością. Są chwile, że
wyprowadza się całe systematy, tezy, licho wie co... i po co?
WARSZAWA, 1887
203
12 w nocy.
Był u mnie Piątowski. Męczy mię jego uwielbiające towarzystwo. W „Dreźnie"
byliśmy *, ja... piwo tam piłem. Chore mam myśli. Chininę zażywałem i na piwo
chodziłem...
Noc przecudowna. W moje okno płyną promienie księżyca jak melodia. Gdy zaczynam
myśleć w noc taką, to przypominają mi się wakacje w domu spędzane. Rosa nocna,
opary nad stawem, stare próchniejące olchy... Chora wyobraźnia wspina się na
szczyt wspomnień. Zdaje mi się, że wiem, o czym myślałem wtedy. Przypominam, jak
rano wstawałem, budziłem służących, na wieś szedłem do Dulemby, Durlika,
Krakowiaka, Poluta. Jak wychodzili ziewając, naciągali na ramiona sukmany i
„guńki" i mówili pacierz. A chłód był wtedy rześki, a ptaki na brzezinkach
przydrożnych śpiewały wniebogłosy. Trznadle szczególniej... Później w polu przy
żniwie stoję pod górą Radostową — tam, gdzie pszenicę siał ojciec. A stamtąd
widać cały dwór i widać krzesło ojca i białą jego głowę. Ruszać się nie może,
chory... widzę to, widzę... Gdy powracam wieczorem, wypłacam robotnikom, a
ojciec przygląda się mi czas od czasu i uśmiech niezapomniany, uśmiech święty
tuli się pod bielutkimi jego wąsami...
Cudna noc, cudna. I nie wiem, co piękniejsze: ta noc czy moje wspomnienia.
9 III (środa).
Skąd ten smutek, którego pragnę się pozbyć wszystkimi siłami? Dziś rzeczywiście,
jak pisał Frangois, zjawiają się pragnienia nad siły, żądania nie mające żadnej
szansy spełnienia. Wstałem późno i z zupełnym wstrętem przyszedłem na lekcje.
Audytorium pełne — chemia... Formuły chemiczne migają na tablicy, zabielają ją
całą. Patrzę na to smutnymi, sennymi oczami...
Z okien audytorium widać Wisłę, bliżej drzewa bez liści, kominy fabryczne i dymy
czarne, brudne, łachmaniaste, podłe, straszne dymy.
DZIENNIKI, TOMIK XII
Jakim sposobem pozbyć się tego smutku melancholicznego? Kaszel mię męczy, głowa
boli piekielnie.
11 III (piątek).
Febrę miałem i mam jeszcze. Dziś chininuję się jeszcze 10 granami.* W głowie
szum. Jutro pisania, sprawozdania z listu Heleny, z teatru, audytorium, knajpy
itd.
12 III (sobota).
Wczoraj otrzymałem list od Heleny. Na to wychodzi, że w obecnym naszym stosunku
dogryzamy sobie listownie, ile można. Przepisuję od początku:
Jeżeli ktoś dla zwyczaju pisał „ukochana na wieki", dlaczegóż dla tego samego
powodu nie miałabym pisać... „kochany"...? Pragnęłabym jednak wiedzieć, jakie
kobiety miałeś na myśli kreśląc wyrazy: „tak piszą..." Dziwne robisz mi
zapytanie — czym chcę pozostać dla Ciebie? — w zupełności to zostawiam do twego
uznania. Ty dla mnie pozostałeś tym, czym byłeś dawniej. Wyznajesz szczerze i
„uczciwi e", że nie kochasz mię... Dziś wątpię bardzo, czy mię kiedy kochałeś.
Prawdziwa miłość podobno nigdy nie zmienia się w nienawiść — zdanie ludzi
poważnych i doświadczonych. Uczucie więc nienawiści, jakie obecnie żywisz dla
mnie, jeszcze więcej mię utwierdza, że się bardzo myliłam wierząc Two:.n pj-.-
ysięgom. Gdyby nie obawa, że popadnę w „melodramatyczność" — ic alegorycznie
wytło-maczyłabym, dlaczego obecnie uważam Cię za nieszlachetnego; nie odwołuję i
teraz tego określenia, bo ten, co na niewinnych napada, czyż nie zasługuje na
podobną nazwę? Obraził Cię mój ostry sąd, mówisz, że przyjmujesz go jako sumę
cierpień, jakie ponosiłeś dla mnie. Z jakiej racji mogłeś cierpieć? — dopóki Ci
uczucie dla mnie sprawiało przyjemność, dotąd je żywiłeś; dziś zapragnąłeś
zmiany, odrzucasz je, a więc cierpienie nigdy nie mogło mieć miejsca.
Wszystko, co pisałam dotąd, było odpowiedzią na Twoje milutkie liściki, teraz
jestem sobą — zapytuję Cię więc, Stefanie: dlaczego gramy ze sobą komedią?
Powiedz szczerze, co ci zawiniłam, że mi tak strasznie dokuczasz; nie tylko
słowem, ale nawet myślą nie chciałam Cię obrazić. Mówisz, że mnie nie kochasz —
ależ ja nie wymagam miłości, nakazać wreszcie sercu Twemu trudno. Szczerze i bez
obłudy wyznaję, że pragnę być Tobie nie tylko ciotką, ale naj-
WARSZAWA, 1887
205
szczerszą przyjaciółką, na przyjaźń której zawsze możesz liczyć.
Być może, że nie zobaczemy się już nigdy — nie rozchodźmy się wrogami.
Ja pierwsza proszę o zgodę. Wypisz wszystko, co leży ci na sercu. Chociaż z
dala, ja to odczuję, wierz mi, że przez usta moje nie fantazja mówi, lecz
prawdziwe uczucie, jakie żywiłam i żywię d l a C i e b i e.
Odpisz... prosi
Helena.
Odpisałem wczoraj, dziś posłałem list. Nudzi mię już dia-belnie ta miłość, to
klepanie bzdurnych frazesów. „Przyjaźń... prawdziwe uczucie" — itd.
...Z całego ich ciała widniały tylko blade twarze, w których głęboko ukrytym
żarem płonęły zapalające się wzajemnie od siebie niebieskie oczy. W świecie
chłodu i białości jest to jedyny ogień i jedyna barwa...
...Ten, któremu połechtał oczy wdzięczny uśmiech ładnej twarzy kobiecej —
zbałamuci ją, znieprawi, zbruka, unieszczęśliwi, zmarnuje całą dla chwilowo
pożądanej przyjemności pocałowania w koralowe usta...
w. OKOŃSKI *
,,Mahdi" * (mistrz Oleś) poetyzuje — i napada teraz na mężczyzn, że bałamucą,
znieprawiają itd. kobiety; dawniej przypisywał znieprawianie... kobietom.*
A Dostojewski mówi:
Ha,ąo6HO-3Ke, *m>6bi BCHKOMy HejioseKy xoTb SbiJio noiłTH. M6o SbmaeT
TaKoe Bpena, Kor^a nenpeMeHHO xoTb Ky,na-HJi6y,nb HTTH! Korfla e#MHopoflHaa
flOHb MOH B nepabril pas no stejiTOMy SujieTy nonijia, M a Toate Tor^a noiiieji.
A noHMMaeTe BH, MMjiocTMBbrił roćyflapb, HTO SHanuT, Kor^a ysce seKy neKyfla
6ontuie MTTM?
...Cona-TO tooHb-TO MOH) seflb incToiy Tenept HaS^ti flener CTOMT 3Ta HuciOTa,
oco6aa-TO, noHMMaeTe? HoHMMaeTe? Hy, TBM noMa^KM Toase KynMTb, K>6KH
KpoxMajibHbie, SoiMHOHKy snaKyio nocpn-rjiHpnee, HTo6w noacKy BbiCTaBMTb,
Kor^a .nyscy npufleica nepexoAMTb.
DZIENNIKI, TOMIK XII
M, noHUMaeie-Jin, cyaapb, HTO SHanuT 3ia nwcioTa? Hy-c, a H BOT, KpoBHbiii
OTeij-TO, TpwflijaTb KoneeK-TO CTaupui OT Hee ce6e na noxMejine! M ntro-c! M
yjKe nponnji-c!... Hy KTO-sce TaKoro, KaK H, no-Acb? 2Kajit sawc Tenepb,
cyflapb, ueHH, ajit HGT? FoBOpu cy-Htajib, ajib HBT? Xe, xe, xe, xe! A H-TO
passę ne HyBCTsyio? M ieM Bo^ee nbio, TeM 6o^ee H
TOrO M nbKI, HTO B IIHTHK C6M COCTpaflaHMH M HyBCTB3
Hę M o ac e T e-jin BW, a ocMejiMTec b-jin BM, B3npaa B ceń nać
H3 M6HH, yTBepflHTejIbHO CKSSaTb, HTO H H6 CBMHbH?
M flasce r. JleSesniHUKos, cjie^Hmiiił aa HOBbiwn MbicjiHMM, OB^HCHHJI HaMeflHn,
HTO cocTpaflaHne B naiiie apena flaste nayKoJi Bocnpemeno, n HTO TaK yace
flejiaeicH B AHWIMM, r^e nojiMTHHecKaH SKOHOMHH... *
I tak przeprowadzony każdy charakter, każdy, i tej Soni, i Razumichina, i
Raskolnikowa, i Swidrigajłowa. Jest to studium, o którym dużo jeszcze powiedzieć
muszę.
13 III (niedziela).
Coraz częściej, czasami dwa, trzy razy dziennie, bywam tam, gdzie jest piwo,
muzyka i kobieta — tj. w „Dreźnie", u Konstantego, u Czerskiego itd. Piję piwo z
wielkim smakiem po 6 do 10 kufli. Kiedyś z Soplicą byliśmy „pod Andzią" * na
Wierzbowej. Tam jest restauracyjka dobra artystyczna, z dziewczynami. A w
„Dreźnie" bywam co dzień. Dziś z Karolem * i Kędzierskim piliśmy przez cały
wiecz śr. Za każdym kuflem pięknieje świat i Hebe * — piękniej się. wydają. Na
dziewczynie nie byłem półtrzecia miesiąca. Helenę z Podwala zapraszała mię dziś
usilnie, aby ją choć dla pogadanki odwiedzić. Podła to przyjemność z
prostytutkami — toteż stronie od nich, ile możności.
Francois pisał dziś, przepraszał mię, zaklinał, by mu odpo-. wiedzieć,
udowodnił, że pisał tamten list pod jakimś tam wpływem itd. Ale jeśli ja mu
odpiszę, to nie podam mu już ręki.
ii!
i Wl
WARSZAWA, 1887
207
Dzisiejsze zebranie miało miejsce na Dobrej nr 12, u Radziwiłła. Leon coś o
radykalizmie przebąkiwał. Niezłe!
Dobry był odczyt Kowalczewskiego O przemyśle. Sumienny i niezmordowany nasz
przyrodnik na odczyt taki łoży całe swe siły, zbiera dane statystyczne,
koresponduje, chodzi, dowiaduje się..
Wicher dziś był szalony. (Może to Kiersz pożałował miliona, jaki ukradł,* i
powiesił się...) Idąc na zebranie poszedłem Wisłę zobaczyć. Przepyszny widok!
Olbrzymimi bałwanami cały prąd rzeki cofa się w tył, szumi, trzeszczą kry, w.oda
popielata jakaś — i ten wicher huczący nad głową, pod nogami łacha wylizana
przez wodę... pyszny widok!
16 III (środa).
Dużo wody upłynęło w Wiśle, dużo myśli przemknęło się mi pod czaszką od
ostatniej notatki — a nie pisałem. Tak... zleniwiałem troszkę.
Byłem dwa razy w teatrze.* Na Saiandułach Sardou i Maj-strze i czeladniku
Korzeniowskiego, Stryj przyjechał.
Żółkowski przyjadł mi się diabelnie. Swiętochowski miał racją twierdząc, że
mógłby on wyjść na scenę, kartę pobytu * przeczytać i ubawiłby do bólu w dołku i
kłucia w bokach zarówno loże jak paradyz. Niepodobna widzieć go dwa razy w
jednej roli. Znudzi bardziej niż najgorszy partacz. Ostrowski jako komik ma
niezrównanie więcej werwy, ruchu, życia, nowości w każdym poruszeniu. Zestarzał
się Żółkowski. Ów okrzyczany Majster i czeladnik... znudził mię komizmem
starego.
Safandułów widziałem pierwszy raz. Jest to farsa i naiwna farsa zarówno w
dramatycznych zacięciach jak w komizmie. Siły tylko — i to wszystkie, wspierają
ten chyba pierwszy płód Sardou *. Żółkowski, Rapacki i Ostrowski przy wiście,
romans Tatarkiewicza z Czaki, błazeństwo Szymanowskiego. Czaki gra czasem i
tytułowo-tragiczne role... naiwnie. Rzuca się jak Marcello — a sobą,
trzęsikuperkiem Czaki jest zawsze.
208
DZIENNIKI, TOMIK XII
Ostrowski ze swym: „...Panowie! wist po angielsku znaczy — milczenie..." jest
znakomity. Dziś prawdziwie znakomitych aktorów jest dwu: Tatarkiewicz i Rapacki.
Bynsena.* 1
Prusa znowu wczoraj spotkałem. Wyświeżony był, w dwu parach okularów, laskę w
jednej ręce trzymał i płynął zamaszyście przez Krakowskie. Dużą recenzję o nim w
„Słowie" zachowałem, posłuży mi ona do odczytu, jaki o nim wygłosić zbieram się
od dawna. Recenzja jest tego rodzaju, że nieraz czytając ją zrywam się: u
pioruna! to ja chyba pisałem. Wszystkie moje, wysmażone oryginalnie pomysły
beztenden-cyjności — recenzent wyłożył, i moimi niemal słowami.
Koncert nasz * w niedzielę. Dawydow grać będzie, Kotarbiński, Wisnowska,
Leszczyńska deklamować, Iwanowska grać itd. Tymczasem mam kłopot ze
sprzedawaniem drogich biletów, które siłą wpycham rozmaitym znajomym. Pomaga mi
pod tym względem Buczyński. Dziwny facet! Kończy w tym roku prawo i upatrzył też
sobie we mnie wielkość jakąś. Chce mnie poznać ze wszystkich stron, więc doŁUiga
się moich nowelek, piękność których roztrąbił Wasilkowski. Kiedyś przyszedł do
mnie Buczyński i przyniósł mi dwa tomy pism pośmiertnych Słowackiego w
Małeckiego wydaniu. * Ileż tu rzeczy nieznanych mi zupełnie. Czytałem Horsztyń-
skiego, Złotą czaszkę itd. — dramata, epopeje, przekłady Homera.
Tymczasem jednak, zanim coś sobie z tego rzadkiego wydania zanotuję, muszę
przytoczyć ostatni, dziś mi nadesłany list Heleny. Pierwszy to raz list jej
uderzył mię jak pięść
1 Tu w autografie ołówkowy rysunek ogniwa elektrycznego Bunsena oraz formuły
chemiczne wyjaśniające jego działanie.
20ŁKOWSK1, OSTROWSKI I RAPACKI W SAFANDUŁACH S.
SARDOU
WARSZAWA, 188?___________ ^_______________________________209
żelazna — i może dlatego będzie on ostatnim, ostatecznym, bo już nie odpisuję
nań zupełnie. Zapisać go trzeba, bo jest coś w toku wyrazów, w kształcie liter,
w adresie, co każe rozdąć nozdrza uciechą wypitej dumy. Jakiej dumy?...
Zapewne, przyznasz sam, najrozsądniej byłoby z mej strony, gdybym list Twój
ostatni zbyła milczeniem; ponieważ jednak ani na chwilę nie wątpię, że wszystkie
twoje listy, pisane obecnie, rzucane są pod wrażeniem jakiejś fantazji i
rozdrażnienia nerwowego, jakim podlegałeś zawsze, więc pewno i teraz — jeszcze
więc raz próbuję, czy nie trafię na normalny stan twoich myśli.
Żoną twoją być nie mogę — a „kochanką" być nie chcę! Nawet obietnica powrotu
Twego do mnie nie zmusi mię do tego. ,,Gaszkiem" moim, jak się wyrażasz, nigdy
nie byłeś i za takiego nigdy Cię nie uznawałam. Sądziłam, że jesteś człowiekiem,
którego charakter poznałam dobrze i który, powiem szczerze, zachwycił mię.
Poznawszy Cię bliżej — prawdziwie pokochałam — niestety, nie w porę, bo za
późno. Widząc jednak Twoją bezgraniczną miłość, a nieraz i rozpacz, jeszcze
bardziej przywiązywałam się do Ciebie i byłam gotową do poświęceń, na jakie
rzeczywiście uczciwa i moralna kobieta nie powinna się była godzić. Każden ma
prawo mię potępiać, ale nigdy ten, kto był przyczyną tego zapomnienia. Jeśli
więc ja w Twoim sercu i przekonaniu na żadne czystsze uczucie nie zasługuję, jak
tylko na to, które mi ofiarujesz — odstępuję tytuł kochanki komu innemu. On w
moim przekonaniu godny tylko pierwszej nierządnicy, jaką spotkasz na drodze
życia.
Bóg z Tobą, Stefanie, co uważasz za stosowne — to zrób. Dzięki Ci jednak za
moralności nauczkę. Nigdy i w żadne przysięgi wierzyć nie można.
Helena
Hex HHiero B MHpe Tpy^nee npHMO^yinuH M HCT HMHero nerne JICCTM. ECJIH B
npHMOAyrnjffl TOJIŁKO o^na COTHH #OJIH HOTKH cbajibiiiMBas, TO npoHcxoflMT
TOTiac flncconanc, a saieia — CKan^aji. ECJIH-JKC B jiecTH Bce flo nocjie^HeJi
HOTKH cpajibiiiHBOe, n Tor^a ona npwHTHa n cjiyinaeT-
CH H6 663 yflOBOJIbCTBMH; XOTH 6bl M C rpySblM
yflOBOJIbCTBHeM, HO
c yflOBOJibCTBweM. M KaK-6bi HM rpySa 6biJia Jiecib, B Heft nenpeMeHHO no
Kpawneń Mepe nojiOBMHa Kasceica npaBflora. M STO #JIH scex pa3Bn-
THM M CJIO6B OÓIHeCTBa.
...H flocTur Bcero, a MOH BapwHH ociaBajiacb B Bbicuiefł CTeneroi yae-pena, HTO
neBMHHa u i^ejioMy^penHa M HcnoJiHHeT sce flOJirM H oSasan-
14 — Dzienniki t. III
210
DZIENNIKI, TOMIK XII
HOCTM, a norn6.na cosepiiieKHO HenaaHHO. M KaK-ace ona
na M6HH, Korfla a oStHBHji eił B KOHije KOHU.OB, HTO no MoeMy MCKpen-
Heiiy ySeJKflemiio ona TOHHO TamKe HCKajia HacjiajKflemiJi, KaK H n.
DOSTOJEWSKI •
Jest to prawdziwe i odpowiada wprost na przytoczony list. Gdybym zechciał dziś
rzucić sią listownie przed panią H. na kolana, obsypać ją przeprosinami, wkręcić
śrubkę komplementową o piękności jej oczu, przysiąc jej na nowo miłość itd., a
jednocześnie nadmienić, że należy mi się za moje męki przyjazd do Warszawy,
rendez-vous niewinne itd., wszystko w tonie niewinnym — zgodziłaby się na
wszystko, miałbym ją w pierwszym lepszym hotelu, w chambres gar nieś *,
gdziekolwiek, dowiódłbym jej, że my inaczej postępować nie możemy, ale ona przez
to nie jest moją kochanką wcale, Boże zachowaj... uwierzyłaby w to wszystko,
pojechała najcnotli-wiej do domu. Gdy zaś zapytałem ją otwarcie, uczciwie (jeśli
ten wyraz możebny), czy kocha mię jak kochanka, jeśli moją żoną być nie może —
wzdrygnęła się jak piorunem rażona. (O, naprawdę śliską i niewykonalną w życiu
jest prostota duszy, otwartość, nazywanie uczuć i faktów po imieniu. Chcąc być
kochanym i wyciągać jak największą z miłości sumę zadowoleń, trzeba być kłamcą i
sztukmistrzem na każdym kroku.
Jakaż ona w dowodzeniu, że zachwycała się moim charakterem i dla mojej rozpaczy
oddała się mi — dziecinna. Gdyby Swiętochowski czytał listy nasze, rzuciłby
strasznym kamieniem potępienia — na mnie. Uwiódł, zbezcześcił, znieprawił,
plunął i poszedł. Tak to rzeczywiście wygląda... Student uwiódł mężatkę. I to
śmiesznie wygląda. Przypominam sobie, nie otwierając naszych listów nawet, że
rok temu pisywałem do niej: „Nie zważaj na głosy księżych czy małomiasteczkowych
potępień, nie bój się — my inni, wyżsi..." Ileż razy ona mi pisała: „To nie
romans, to coś, czego ja określić nie umiem..."
WARSZAWA, 1887
211
Wierzyłem w to brutalne pochlebstwo, jakim ją odurzałem i odurzoną walałem moimi
uściskami — a dziś dopiero rozumiem, dlaczego ona upadła. Wstyd mi, że takie to
wszystko niskie, podłe, gnojowe, uliczne, brudne, śmieszne, śmieszne — po
prostytucyjnemu śmieszne. Iść tyle lat, oszukiwać się tyle lat, wierzyć w samo
oszustwo, w samą blagę i tyle sił moralnych stracić na próżno — jakże to
świńskie!
I wieczna blaga, nieskończona blaga, cała ta machineria cudzołóstwa istniejąca
po to, aby było co nazywać miłością. To wszystko co było między nami, wyjąwszy
noce na łóżku spędzane — cywilizacja /nam dała: nerwy rozwątlone, romanse
przeczytane, dusze wyniszczone, instynkty rozonanizowane, serca nie bijące
uczuciem. Trzeba okryć wszystko płaszczem, nie dlatego bynajmniej, że świat to
może widzieć, ale dlatego jedynie, że miłość dzisiejsza potrzebuje krynolin i
turniur, że tego, czego chce natura, zażądać nie wolno — trzeba się rozbestwiać,
rozgnajać, kalać popęd płciowy miłością, wytworem cywilizacji. I taki tu panuje
stosunek, że to, co świętego może być w miłości — nazwą zwierzęcością, co jest
rozbestwianiem się — nazywa się idealnością, czystością.
Ona nie była moją kochanką — nie! Ona — „oddawała mi się".
Gnój, gnój!
Lecz po co ta tyrada? Gdybym chciał żyć według wypisanej recepty, to trzeba
być... „zwierzęciem". Choć to może i niezły wyraz, a raczej niezły systemacik,
jaki wyraz ten określa. W tym jest przynajmniej coś stałego, niezmiennego, nie
podlegającego fantazji i odmianie, coś zbudowane na przyrodzie, coś codziennie,
zawsze, jak rozpalony węgiel będące we krwi, zapalające człowieka zawsze,
niezniszczone uczucie — popęd płciowy.
Idziesz do prostytutki z miłością — wracasz bez niej. Jutro — to samo...
DZIENNIKI, TOMIK XII
Ale, chcąc tak żyć — trzeba by wykreślić się z liczby... „uczciwych".
Korzystajmy z płodów cywilizacji, panie Stefanie!
Dziś byłem w kościele Sw. Krzyża. Był czyjś tam pogrzeb, organy śpiewały te
smutne psalmy, w których płacz jest, smutek straszny, nieskończenie
uspokajający. Patrzałem na pomnik Chopina i na napis na nim: „Gdzie skarb twój —
tam i serce twoje."
Nie można było geniuszowi temu położyć innego napisu.
Skarbem był dla niego kraj, skarbem, wyśpiewanym w tych
pieśniach o strasznym smutku i łzawej wesołości, w tych
^Izach melodii pękających w sercu, jak łzy w oczach pękają.
/ Chopin — to takie święte imię jak Kościuszko, takie jak
7 Mickiewicz. Podnosisz oczy i muszą się śklnić oczy, gdy
j mówisz wyraz: Chopin.
Spotkałem się później z Wacławem. Miał mi przynieść Hamleta, gdyż
napiszę paralel: Horsztyński i Hamlet.* Tam' wszystko, co myślę o tym
dramacie SłowKCKiego, opiszę. Wacek jednak nie przyszedł, a ponieważ z
Soplicą pogniewałem się na zawsze, więc nie poszedłem sam p 3 Hamleta.
GRECJA *
O Missolungi! czy pieśń moja zdąży Za pieśnią wieszczów, co sławili ciebie? O
Missolungi! — jak ta kania krąży Żelaznym skrzydłem po morzu i niebie! Jak oczy
iskrzą się nad dziobu hakiem!... — Ten biedny ptaszek jest prawie Polakiem.
Dla niego może kościuszkowskim czasem Było zniszczenie w Missolungi gniazda; A
dziś, gdy kania z ogromnym hałasem Piór natężonych, jak lecąca jazda
WARSZAWA, 1887
213
Kirasyjerów na polach Grochowa Goniła... Lecisz ptaszyno? bądź zdrowa!
Wierzę, że idą ludy, jako chmura Pełna błyskawic, na trony zachwiane; ł Wierzę,
że nawet królewska purpura Próchnieje w trumnach; wierzę w zatrzymane Lawy
żołnierza tam, gdzie stanął Kokles; Wierzę, że Milcjad żył i Temistokles.
Nie wiem dlaczego — lecz nieraz w gorąco, Gdy'się na upał zaczynają skarżyć
Świerszcze piosenką po trawach syczącą, Szedłem na kładkę czytać albo marzyć...
I tak czytałem niegdyś walkę Greka Jak dziecko, które czegoś chce ł czeka.
Długo Grek patrzał na tę lwicy głowę Jak na zamilkłe nieszczęściami wróżki.
Snycerz dał smutną marmurowi mowę; Patrząc — słyszałem dwa słowa Kościuszki,
Finis Poloniae, przechowane w głazie, Jak łza w kamieniu, albo myśl w obrazie.
O Cheronejo! — O Maciejowice! Cyt — coś białego wśród liści jaśnieje... Ach nie!
— to tylko białe gołębice Przez ogrodową leciały aleję...
POGRZEB KAPITANA M. "
Braliśmy biedną trumnę ze szpitalu, Do żebrackiego mieli rzucić dołu;
Ani łzy jednej, pamiątki i żalu
Ani westchnienia nad garstką popiołu.
Wczoraj był pełen młodości i siły!
Jutro — nie będzie nawet i mogiły!
0 Józefa Meyznera zmarłego w Paryżu d. 23 paźdz. 1840 r., w 39 roku życia.
[Przypis z wydania A. Małeckiego.]
DZIENNIKI, TOMIK XII
Gdyby przynajmniej przy żołnierskiej śpiewce Karabin jemu pod głowę żołnierski —
Ten sam karabin, w którym na panewce
Kurzy się jeszcze wystrzał belwederski!
Gdyby miecz w sercu lub zabójcza kula
Legz nie! — szpitalne łoże i koszula!
Czy on pomyślał — śród nocnych błękitów, Gdy Polska z grobu powstająca jękła,
Gdy leżał smętny w trumnie Karmelitów,
A trumna w chwili zmartwychwstalnej pękła,
Gdy swój karabin przyciskał do łona,
Czy on pomyślał wtenczas, że tak skona?!
fei
Dziś przyszedł do nas szpitala odźwierny
I przyszły wiedźmy, które trupów strzegą,
I otworzyły nam dom miłosierny
I rzekły: „Brata poznajcie waszego!
Czy ten sam, który z wami się po świecie
Kołatał wczora? — czy go poznajecie?"
I przeraziła nas wszystkich ta nędza,
A jeden z młodszych spytał: „Gdzież go złożą?" Odpowiedziała mu szpitalna jędza:
„W święconej ziemi, gdzie przez miłość Bożą Kładziemy poczet nasz umarłych
tłumny W jeden ogromny dół — na "trumnach trumny".
Więc ów młodzieniec, męki czując szczere, Wydobył złoty jeden pieniądz drobny
I rzekł: „Zaśpiewać nad nim Miserere,
Niechaj ogródek ma i krzyż osobny".
Umilkł, a myśmy pochylili głowy
Łzy i grosz sypiąc na talerz cynowy.
Niech ma ogródek — l niech się przed Panem Pochwali tym, co krzyż na grobie
gada:
Ze był w dziewiątym pułku kapitanem, Że go słuchała rycerzy gromada,
A dziś ojczyźnie jest niczym nie dłużny,
Chociaż osobny ma kurhan — z jałmużny.
WARSZAWA, 1887
215
Ale Ty, Panie! który z wysokości
Patrzysz, jak giną ojczyzny obrońcę,
Prosimy Ciebie przez garstkę tych kości,
Zapal przynajmniej na śmierć naszą słońce!
Niechaj dzień wyjdzie z jasnej niebios bramy,
Niechaj nas, Panie, widzą, gdy konamy!
ROZMOWA Z PIRAMIDAMI*
Piramidy, czy wy macie
Takie trumny, sarkofagi,
Aby miecz położyć nagi,
Naszą zemstę w tym bułacie
Pogrześć i nabalsamować
I na późne czasy schować? — Wejdź z tym mieczem w nasze bramy, Mamy takie
trumny, mamy.
i«
Piramidy, czy wy macie
Takie trumny, grobownikł,
Aby nasze męczennikł
W balsamowej złożyć szacie,
Tak, by każdy na dzień chwały
Wrócił w kraj choć trupem cały?
— Daj tu ludzi tych bez plamy, Mamy takie trumny, mamy.
Piramidy, czy wy macie Takie trumny i łzawice, By łzy nasze i tęsknice Po
ojczystych pól utracie Zlać tam razem ł ostatek Czary dolać łzami matek?
— Wejdź tu, pochyl blade lice, Mamy na te łzy łzawice.
Piramidy, czy wy macie Takie trumny zbawicielki, Aby naród cały, wielki, Tak na
krzyżu, w majestacie
iWl
tli
ifpil
DZIENNIKI, TOMIK XII
Wnieść, położyć, uśpić cały
I przechować — na dzień chwały?
— Złóż tu naród, nieś balsamy,
Mamy takie trumny, mamy.
17 III (czwartek).
Buczyński zaprowadził nas z Wackiem do Czekalskiego, gdzie podpisaliśmy się na
adresie, wystosowanym do Jeża od studentów warszawskich.
„Odrodzenie przez lud..." widniało tam wypisane dużymi literami. Położyli pod
tym swe nazwiska Leon Wasilkowski, Buczyński... arystokraci pui sang *.
...Tak to rozwaga czyni nas tchórzami,-Przedsiębiorczości hoża cera blednie Pod
wpływem wahań i zamiary pełne Jędrności, zbite z wytkniętej kolei, Tracą
nazwisko czynu. — Ha! co widzę? Piękna Ofelia! — Nimfo, w modłach swoich Pomnij
o moich grzechach.
OFELIA:
Jakże zdron;e Waszej Książęcej Mości od dni tylu?
HAMLET:
Dobre, pokornie dziękuję Waćpannie.
OFELIA:
Mam jeszcze od was, Panie, kilka drobnych Pamiątek; dawno zwrócić je pragnęłam:
Odbierzcie je dziś, proszę.
HAMLET:
Jako żywo! Jam nigdy w życiu nic nie dął Waćpannie.
WARSZAWA, 1887
21?
OFELIA:
Wiesz dobrze, Mości Książę, żeś to czynił, I upominki swoje ubarwiałeś Takimi
słowy, które wszelkiej rzeczy Wartość podnoszą. Woń ich uleciała; Weź je na
powrót, Panie, w oczach bowiem Każdej szlachetnie myślącej osoby Najdroższe dary
lichymi się stają, Gdy dawca martwi. Oto są.
HAMLET:
Ha, ha, ha! Jestżeś uczciwą?
OFELIA:
HAMLET:
Mości Książa!
Jestżeś piękną?
OFELIA:
Co znaczą te pytania?
HAMLET:
To, że jeśli jesteś uczciwą i piękną, uczciwość twoja nie powinna mieć nic do
czynienia z pięknością.
OFELIA:
Jak to, Panie? Możeż piękność z czymś lepszym chodzić w parze jak z uczciwością?
HAMLET:
Zapewne; tylko że potęga piękności prędzej obróci uczciwość w sekut-nicę, niż
wpływ uczciwości potrafi piękność na swoje kopyto przerobić. Było to niegdyś
paradoksem, ale w nowszych czasach okazuje się pewnikiem. Kochałem dawniej
Waćpannę.
OFELIA:
W rzeczy samej, dawałeś mi to Książę do zrozumienia.
HAMLET:
Nie trzeba ci było tak rozumieć; bo cnota nie .daje się w stary nasz pień
wszczepić tak, żebyśmy trącić nim przesłali. Nie kochałem cię wcale
218 DZIENNIKI, TOMIK XII
OFELIA:
Tym bardziej więc zostałam zawiedzioną.
HAMLET:
Idź Waćpanna do klasztoru; na co ci mnożyć grzeszników?...
Hamlet, Akt III, scena t *
Ten Hamlet... kiedyż on umrze? Nie — żyć on będzie i w najpóźniejsze pokolenia
żyć będzie. Jakże ja go rozumiem! Czułem przestrach, bo... bo i ja umiem być
Hamletem, jestem Hamletem. I takie to okropnie rażące, oślepiające, potworne.
Dlaczego znajduję w przytoczonej scenie to, nad czym nieraz w nocy myślę:
dlaczego ja odpycham ją? — Nie jestem niby pesymistą, ale gorsza rzecz: jestem
Hamletem. Pesymista wie, że nie zrobi nic, i dlatego nie robi nic. Hamlet myśli,
że zrobi wiele — i nie zrobi nic. Kiedy się czyta Szekspira po raz dwudziesty,
trzydziesty, czterdziesty — zaczyna się go pojmować z grozą, z przerażeniem, z
bólem. Hamleta tego pojmuję za każdym nowym przeczytaniem lepiej. Każdy wiersz,
każde słowo jego wychodzi w olbrzymiej piękności, kiedy dziesięć razy z rzędu je
przeczytasz. Pojmuję, dlaczego Słowacki pisał Horsztyńskiego...*
Dlaczego takie tu jest ścisłe, takie algebra;< ziu równanie między mną i
Hamletem? To męczy mię i boli. Rozumiem, że w każdym kroku moim jest prawidło,
dawno napisane; rozumiem, że mam mózg taki, jaki mi przypadł w udziale. To nie
wariacja — hamletyzm!
18 III.
Nie lubię zwracać uwagi na sny i nigdy o nich nie wspominam. Dziś jednak miałem
szczególny. Helena mi [się] śniła. Wypędzała mnie ze swego domu, odrzuciła moje
prośby. Pogardziła mną. Błagałem ją, prosiłem, zaklinałem. Była smagła jakaś,
chuda, szczupła, oczy błyszczały ogniami gniewu. To Hamlet, z którym usnąłem,
dziwy takie wyrabia. Obu-
WARSZAWA, 1887
219
dziłem się, gdy świtać zaczęło. Usiadłem na łóżku i myślałem o czymś dawnym,
zapomnianym, smutnym.
Może to wyrzuty sumienia? Może wyrzuty miłości, która nie zgasła?
19 III (sobota). 12 w nocy.
Wróciłem przed chwilą z prześlicznej Caimeny *. Tytułową rolę śpiewała Herman,
Myszuga był kochankiem. Prześlicznie oni śpiewali w drugim akcie... Zapomina się
o wszystkim i leci za prześliczną muzyką... i zgrabną utrzymanką Gucia. Myszuga
ma przepyszny głos.
Wczoraj pisał do mnie z Petersburga Ruśkiewicz. Jest zrozpaczony, zapracowany.
Odpisałem ogromne dwa arkusze. Jest to może najładniejszy list, jaki pisałem
kiedykolwiek.
Dziś byłem u Nowińskiego. Rozczarowałem się. On jest zwykłym dziwakiem,
katolikiem, arystokratą. Zresztą dużo jeszcze o nim powiem.
20 III (niedziela).
Wróciłem dopiero co z koncertu naszego *. Miał miejsce w ratuszu, w sali
Aleksandryjskiej. Noskowski rozpoczął go orkiestrą, później panna Iwanowska
grała kawałeczków ulotnych parę, śpiewała pani Bakszewicz i pan Zwerner,
deklamowała Leszczyńska Wachlarz Gawalewicza — wreszcie grał Dawydow. Znakomity
to wiolonczelista. Na estradzie wiolonczela nie porywa tak nigdy, jak słyszana
skądś z daleka. Wisnowska (wyprowadzona przez Chromeckiego) deklamowała, a
raczej odegrała Debiutantkę Gawalewicza. Przepyszna ona jest na estradzie! Przy
końcu monologu, wypowiedzianego niezrównanie śmiało — woła: „Sądzicie państwo
może, że was nie rozentuzjazmuję, nie porwę, nie uniosę — otóż musicie mi dać
oklaski, bo przypomnę wam coś, co was za serce porwie..." Rzuca się do
fortepianu i zaczyna grać walca z... Gasparone'a,
220 DZIENNIKI, TOMIK XII
Był to pomysł znakomity i komiczność bez granic, i satyra a la Swiętochowski.
Znakomicie też udawała Zimajerkę *. Sala kompletnie pokładała się od śmiechu.
„Sypcież mi państwo oklaski, bo zgniewam się i pojadę, jak Zimajerka, do
Berlina. Niemcy zabierają nam wszystko — to niech i mnie zabiorą. A że, żeby ich
zachwycić, niewiele potrzeba — więc... strzeżcie się..."
Studenteria uczyniła brawo niesłychane — a była z połowa uniwersytetu, cała
sztuba w paradnym uniformie. Sala była pełna, a na galerii z pomocą lornetki
odnalazłem... moją X.
Ucieszyłem się niekłamanie. I ona przyglądała mi się przez lornetkę uparcie.
Jaka ładniuchna, te długie płowe warkocze i gładziutkie, trochę strzępiate na
skroni włosy i taka, taka... panienka, dziewczynka z oczu jej patrzy!
Czułem się niemal szczęśliwym, kiedy oboje podnosiemy lornetki do oczu — i ze
śmiechem, widząc, że obserwujemy się oboje, zwracamy je na estradę. Wesoła była
i rozpromieniona...
A jednak... chory jestem rzetelnie. Karol ..: rzyrządził mi sublimatum ze
spirytusem i wsypał pierwszego widocznie za wiele, bo rany są haniebne,
puchlina, zresztą fatalne rozmaite symptomaty.
Wychodzę z koncertu rozmarzony muzyką, oczami mojej panienki, Wisnowską,
wiolonczelą — i wlokę się po błocie, czując, że jestem chory. Znika upojenie — i
brud życia włazi na oczy. Buczyński zmuszał mię do defilowania pośrodku sali,
rekomendował rozmaitym znajomym mu facetkom, muzykom jakimś... Znużyło mię jego
towarzystwo. Musiałem mu dać słowo, że pojadę do niego na wakacje, czego
naturalnie nie zrobię... A śliczny był koncert, urozmaicony, wesoły...
warszawski,
WARSZAWA, 1887
221
A Kraszewski umarł w Genewie.* Godne uwagi, że jeden z największych naszych
pisarzy skonał na rękach jednego z największych naszych ludzi... na rękach Jeża.
Dwaj wielcy Polacy zeszli się, by jeden drugiemu zamknął oczy. Nie jestem
wielbicielem Kraszewskiego w tej mierze, co „Kurier Warszawski", ale zapłakałem
serdecznie, gdym ten nekrolog przeczytał.* Bądź co bądź, człowiek ten mówił o
nas światu, cierpiał za nas i umarł tak, jak umierali nasi wielcy poeci...
daleko od nas, w biedzie, w hotelu — umarł na rękach drugiego wielkiego
człowieka. Kraszewski umarł...
Zebrania dziś jakby nie było, bo nie umówiliśmy się uprzednio, gdzie ono ma mieć
miejsce. Wodzyńskiego ledwo odnalazłem na Zgodzie (3—9). Umówiliśmy się z
Kowalczew-skim o wycieczkę do Ojcowa w czasie wakacyj. Jeżeli żyć będę, to
bezwarunkowo odbyć taki spacer muszę, a w towarzystwie naszego przyrodnika
byłaby to prawdziwa naukowa ekskursja. Uciekłem od drugiego mojego admiratora —
Radziwiłła.
12 w nocy.
O ty, kraino, która tyle wspomnień zachowasz o nas, gdy nas już nie będzie. O,
piękna ojczyzno i matko naszal Kiedy żegnamy naszych przyjaciół, mamy nadzieję
spotkania się z nimi w niebie, ale nigdy już, nigdy więcej nie zobaczemy twoich
ukochanych krajobrazów, twoich lipowych alei, twoich małych wiosek, ruczajów i
rzek, nigdy już twojej wiosny, wieczyście młodej. Czyż niebo w istocie jest
dosyć piękne, abyśmy w nim o tobie zapomnieć mogli — a może u bram raju płynie
źródło zapomnienia?
Te słowa można napisać zmarłemu wczoraj starcowi. Wypowiedział je w chwili
jakiegoś nadmiaru tęsknoty i dlatego takie są niepocieszenie smutne i takie
cudowne, że czytasz je ze łzami. Chcą, by go pochowano na Skałce * obok Długo-
i4i««!l
m.
i*-"™; . •
222 DZIENNIKI, TOMIK XII
sza. Przywykło się do tego, że Kraszewski jest, pisze, siedzi w więzieniu*,
pisze, pisze — aż za dużo pisze... Gdy przestał pisać, dziwnie boleśnie się
robi. Spij, niestrudzony starcze... szczęśliwyś, że ziemia, którą kochałeś,
wiecznie pamiętać cię będzie. U trumny tego człowieka nie ma postępowców I
zachowawców — są Polacy. Dobrze go określiła „Gazeta Warszawska" — on to Maciek
Dobrzyński: „Tam szedł, gdzie ojczyzny dobro upatrywał." *
Wieczór u Foppa spędziłem. W „Prawdzie" są Krajobrazy Swiętochowskiego. Nie
wiem, jak sądzić te jego utwory?... Są li to utwory poety, poety wielkiego jak
Goethe, czy obrazy chemika? Chemik wie, że jeśli dobierze farb takich a takich —
to ułoży się całość prześliczna, choćby tej całości nigdy nie widział. U
Swiętochowskiego właśnie jest takie malarstwo przyrody, takie korzystanie i
uosabianie ze zjawisk przyrody, że stworzyć to może poeta w chwili szału pod
wpływem piękna natury. Jakże tam kojarzą się te obrazy, mówią, grają! Wiatry
uosobione, podmuchy, zapachy, kwiaty, drzewa. Jest tam darwinizm — człowiek jest
tam taką samą cząyteczką ogólnego Jtdv* jak drzewo, ale nie o to cho;j;i Chodzi
o to — czy on krajobraz taki widział, odczuł i opisał, czy go namalował na
zimno, wykalkulował chemicznie?
21 III (poniedziałek). (Botanika — Boguski)1
Dzieło sztuki jest skrawkiem natury, widzianym przez pryzmat
temperamentu.
ZOLA*
1 Tu w autografie rosyjskie notatki z wykładu na temat rozmnażania się grzybów.
WARSZAWA, 1887
223
Do***
Z pałaców sterczących dumnie Znijdź, piękna, do mojej chatki, Tylko zabierz swe
manatki, Bo hołotę znajdziesz u mnie.
Święte pustki wszędzie, wszędzie, Ale nie marz nic o chlebie, Bo kochanek wierny
ciebie Czułościami karmić będzie.
Z rana ci wianek uplotę, Na obiad dam szmer strumyka, Na wieczerzę śpiew
słowika, A na noc marzenia złote.
A gdy cię dumanie czyste W niebieskie sfery uniesie, Przez otwory w mojej
strzesie Obaczysz niebo gwiaździste.
SYROKOMLA •
22 III (wtorek).
Zeszedłem znowu w krainy dziwactwa i smutku. Trawię się w bezpłodnych,
bezpodstawowych marzeniach, w nadziejach śmiesznych, w wiarach nie mających
racji bytu. Świetlanym promyczkiem wśród tego chaosu przesuwa się moja
młodziutka nieznajoma, stojąca na galerii z lornetką u oczu. Wspaniała sala
ratuszowa kipi od rozmów strojnych pań, od śmiechów wyfraczonych dandysów, od
wykwintnej muzyki — a ona taka jasna, taka młoda, z tymi rzęsami rzucającymi
cień na policzki... Muszę ja być brzydki i głupi, i śmieszny, i nikczemny...
Nikt mię nie kocha. Nieraz nieodegnana, pusta przestrzeń wlecze się w koło mnie,
gdy wychodzę wieczorem z domu znużony korepetycją. Gdzie iść? Do nikogo. I
zawsze — to nigdzie, zawsze nikt... To chyba przesycenie się działalnością
zaczerpniętą z kółka, to wyczerpanie się jakieś. Tfy! — taki wieczór jak
dzisiejszy!
DZIENNIKI, TOMIK XII
Buczyński był znowu dziś u mnie. Na adresie, wystosowanym do Jeża, obok nazwisk
naszych, znalazły sią inne: Ko-nopnicka, Orzeszkowa, Marrene, Swiętochowski,
Bohusz, Popławski i inni.
W sobotę nabożeństwo u Sw. Krzyża za Kraszewskiego. Studenci czynią święto * —
na lekcje nie idzie nikt. W Warszawie znać ślad zaburzeń petersburskich *,
rewirowi * zaglądają do pokojów studenckich, lubią chodzić za nimi wieczorami,
struclów * wybadywać... Kraszewskiego śmierć... znać w Warszawie tak, jak śmierć
plackomendanta Kroka *. Zajmuje pogrzeb... Gdzież tu ów narodowy smutek, jak po
śmierci Wiktora Hugo? — Wszakże to dzisiejszy Mickiewicz narodu... Umarł i
kwita. Od studentów wieniec wysłano.
12 w nocy.
Jakże mnie wszystko oskarża i wszystko Leniwej zemście mej bodźca dodaje!
Czymże jest człowiek, jeżeli najwyższym Jego zadaniem i dobrem na ziemi Jest
tylko spanie i jadło? Bydlęciem, Szczerym bydlęciem. Ten, co nas obdc.rzył Tak
dzielną władzą myślenia, że moŻ3 I wstecz i naprzód poglądać, nie na to Dał nam
tę zdolność, ten udział boskości, Rozumem zwany, aby w nas jałowo Leżał i
butwiał. Jestli to więc skutkiem Zwierzęcej, bydła godnej niepamięci, Czy
trwożliwego i drobiazgowego Przewidywania, które ściśle biorąc Zawsze ma w sobie
trzy części tchórzostwa A tylko jedne mądrości — doprawdy, Nie mogę tego pojąć —
że aż dotąd Mówię do siebie: trzeba to uczynić I kończę na tym, kiedy mi
do czynu Nie brak powodów, woli, sił i środków.
Prawdziwie wielkim być, nie jest to działać Tam, gdzie do tego wielki powód
skłania;
i
HELENA HERMAN JAKO CARMEN
WARSZAWA, 1887
225
Lecz wielkomyślnie o źdźbło nawet walczyć, Gdzie honor każe. I cóż ja wart
jestem, Ja, który ojca zgon, zhańbienie matki Śpiąco przepuszczam?...
(Akt IV, scena 4)
OFELIA:
Gdzie jest ozdoba majestatu Danii?
Czego chcesz, luba Ofelio?
KRÓLOWA: OFELIA:
(śpiewa)
Po czym ja cię poznam teraz, O, kochanku mój?
Płaszcz pielgrzymi, kij, sandały — Twójże to jest strój?
KRÓLOWA:
Niestety, kochane dziewczę, co znaczy ten śpiew?
OFELIA:
Czy tak? nie, pani; posłuchaj tylko:
(śpiewa)
On zmarł, znikł z naszego grona;
Zmarł, opuścił nas: U nóg jego darń zielona,
W głowach zimny głaz. Och! Och!
Całun jego jak śnieg biały, Na całunie kwiat:
Wierne ręce go posłały
Za nim w lepszy świat.
KRÓL:
Marzy jej się o ojcu.
15 — Dzienniki t. III
M
22g DZIENNIKI, TOMIK XII
OFELIA:
Nie mówmy już o tym, proszę; ale jak się was pytać będą, co to znaczy, to
powiedzcie:
Dzień dobry, dziś święty Walenty, Dopiero co świtać zaczyna; Młodzieniec snem
leży ujęty,
A hoża doń puka dziewczyna.
Poskoczył kochanek, wdział szaty,
Drzwi rozwarł przed swoją jedynąj I weszła dziewczyna do chaty,
Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną.
KRÓL:
Nadobna Ofelio!
OFELIA:
Dajmy pokój przysięgom! zaraz skończę:
Bezbożność to wielka; Bóg widzi,
Jak wielka w mężczyznach bezbożność! Cny młodzian się tego nie wstydzi,
Gdy tylko nastręczy się możność.
Wszak nimeś cel życzeń otrzymał,
Przysiągłeś się ze mną ożenić! — To ona [mu tak]t mówi, a on jej odpowiada: I
byłbym był słowa dotrzymał,
Lecz trzeba ci było się cenić.
KRÓL:
Jak dawno ona w tym stanie?
OFELIA:
Jeszcze się wszystko naprawi, mam nadzieję. Tylko cierpliwości! Ale nie mogę nie
zapłakać pomyślawszy, że go mają złożyć w zimną ziemię. Mój brat dowie się o
tym, a zatem dziękuję państwu za dobrą radę. Niech powóz zajeżdża! Dobranoc,
panie; dobranoc, śliczne panie, dobranoc, dobranoc.
Hamlet, Akt IV, scena 5 •
WARSZAWA, 1887
227
Rozumiem okrzyk Słowackiego w Kordłanie: „Szekspirze — Boże!" * Ta scena
niebezpieczną jest. Nad nią można zwariować, jak nad obrazkami Grottgera, jak
nad muzyką Chopina!
23 III.
Jest obecnie godzina czwarta w nocy. Przed chwilą wyszedł ode mnie Wasilkowski.
Przyszedł o jedenastej. W sobotę wieńce składać mamy w kościele Sw. Krzyża, ja
mam od weterynarzy na wieniec fundusz zebrać; jutro będzie wieczorek u
Bielnickiego. „Towarzystwo Demokratyczne" przeczyta autor i Paszkowski nowelą
swoją czytać będzie. Zresztą ma być Kozerski. Wasilkowski zebrał dziś podpisy na
adresie do Jeża od: Kotarbińskiego, Wołowskiego, Marrene'owej, od nauczycielek
gimnazjów żeńskich, od urzędników paru znajomych mu. Podpisali się... Jakże to
pięknie!
Gadaliśmy z Leonem, gadali do upadłego... Zdaje mi się, że pochwyciłem nitkę
genezy jego postępowania. Może mi się to zresztą zdaje tylko... On ciągnie za
sobą kupę ludzi, a sam jest tylko ruchem i ruchem w przestrzeni *, nie w czasie.
Krew w nim kipi szeroko, ale nie długo. Dzielny on dziś, dzielny imponująco, ale
nie przyjąłbym jego dowództwa — nie, za nic w świecie, bo on mnie nie zna i ja
go znam mało. On by może i zdradził sprawę — nie z podłości, bo strzeliłby sobie
raczej w łeb, ale zdradziłby, uwierzywszy w inną ideę. W panslawizm — kto wie,
czy nie uwierzy kiedy? Już mię nie razi jego bezwyznaniowość, jego brak
wszelkich przekonań, ale sam charakter jego mnie przeraża: on do mnie podobny.
Opowiadał mi swą miłość. Kocha się w pannie, która ofiaruje mu swą „sympatią",
widzi w nim wielkiego człowieka itd. Szalenie cała ta historia do mojej podobna,
z tą jednak różnicą, że jego ubóstwiona jest panną, wierzy w ideały narodowe,
myśli, uczy się. Jakże bym czuł się szczęśliwym, gdybym mógł znaleźć taką
rozumną kobietę, taką panienkę i pisywać do niej, zwierzać się jej z moich
pragnień i uniesień! Przed chwilą zacząłem pisać list w tym guście do Heleny.
bZIENNlKl, TOMIK Xl!
Podarłem go na drobne, drobniutkie kawałeczki, bo przypomniałem ją sobie bawiącą
gości w salonie...
Wracam do Leona: przyznał mi się, że on wierzy jedynie w terroryzm. Wygłasza mi
to w oczy po odczycie w „Kuchni" *. Rozśmiałem się, ale w spór z nim nie
wchodziłem nawet. Ja wiem, co ten terroryzm znaczy — on znaczy: „psiakrew!" To
szlacheckie jest „psiakrew". Jaś nie jest szlachcic taki jak Leon. Ten ze siebie
jest arystokratą: komfort miłuje, szewcowi ręki by nie dał, bo on jest
studentem. Leon pogardza w duszy szewcem, bo szlachcic tak czynić powinien.
Długo z nim (Leonem) gadaliśmy o naszych charakterach. Wyciągam go na
wspomnienia — i wtedy zrzuca maskę, wtedy obserwuję go sobie, wtedy go widzę.
Kozak — nie rewolucjonista, lecz Kozak. Bij, morduj! Dobrze powiedziano o nim,
że w ręku czyichś — on niezrównany, nieoceniony; sam w bagno cię wprowadzi — i
pójdzie sobie. Nie przypuszcza, że cię zgubił, wierzy, że spełnił swoje. A
potężny jest w języku, w twierdzeniu, zachwycający w tym wierzeniu temu, w co
sam nie wierzy.
Krasiński uosobił takiego: Na szczycie. -;kał stoi hr. Henryk i głośno wyznaje
idee swoje, męstwo, geniusz wiarę. Głośno z niego samego głos się odzywa:
„Tragedie składasz..." *
To obraz Wasilkowskiego.
A ja? ja? — Nie wiem nic. Ale żaden autorytet mię nie porywa, nie wierzę w
Wasilkowskich. Wytarłem się. Dziś będę od nich czerpał, ale sobą pozostanę i
bodaj że widzę swój cel.
O, ziemi moja rodzinna, ukochana moja matko! Całą duszą pragnę zginąć dla
ciebie, umrzeć dla ciebie! — To, czym żyje Leon — to „maskarada patriotyczna",
jak mówił Bem. Ja cię krwią kocham, każdym tętnem. Poświęcę się za ciebie i
nigdy, nigdy nie zapomnę, że życie ci dać potrzeba, jeśli zajdzie potrzeba. Nie
w śpiewaniu miłość moja, nie w wieszaniu wieńców na trumnie Kraszewskiego, by
rewolucjonizm
WARSZAWA, 1887
229
wykazać^vs(^rwi_miłQŚć kuiąbie.jw biciu serca, ,żenia _gi każdą kością, każdym
nerwemT^Ja jpójdę do swego celu. Wasilkowscy — są mi dziś środkiem, nie hasłem.
Kraszewski, jak donosił w swoim liście Jeż, umarł w obecności panny Zofii
Kosmowskiej.* Nasza Zosia — ot, w tej warto było się kochać na śmierć i życie.
25 III (piątek).
Mam pisać dużo. Wczoraj rano poszedłem do Buczyńskiego (Marszałkowska 101), aby
mu oddać pośmiertne wydanie Słowackiego. Siedziałem w jego arystokratycznym
buduarze czas jakiś, później odprowadził mię na lekcje. Dzień był przecu-downy,
pierwszy wiosenny dzień. Rozleniwiające, rozmarzające ciepło, tłoczące się w
piersi radością, odwagą, śpiewem, uczuciem. Egzaminami zapachniało... jak mówił
mój pan Tomasz *.
Anatomią mieliśmy w prosektorium, w tym trupim zapachu; czapki na bakier,
papierosy w zębach, Izmajłow w fartuchu ze skalpelami, szczypcami, sondami, stół
sekcyjny. Mówił o krtani, o organach głosu, mięśniach języka (m. hyo--glossus v.
baseoglossus; m. genro-glossus; m. lingualis; m, myloglossus łtd.). Ścisk
ogromny, studentów masa, pchają się jeden drugiemu na głowę. Później zoologia: o
motylach. Zacząłem obgadywać z Bińkiewiczem, Chromeckim, Rybał-towskim,
Rychłowskim, Poczobutem itd. kwestią wieńca. Zgadzają się wszyscy, ale — czyby
wszyscy przyszli do kościoła, czyby odważyli się na ten krok stanowczy i
manifestacyjny — nie wiem. Zrobiłem tyle, że Polacy pierwszego kursu wszyscy bez
wyjątku na nabożeństwo pójdą. Ilcewicz mi pomagał. Zdarzało mi się spotykać
głosy: „uważacie, kolego... do kościoła chodzić... ja z zasady do kościoła nie
chodzę..." (sic!) No, trudno — są i tacy jeszcze, jak Rapacki w roli doktora w
Safandułach. Kurs drugi ma egzamin — trudno więc
DZIENNIKI, TOMIK XII
od nich wymagać. Bądź co bądź — zaczęto gadać, ruszać się. Inspekcja szanowna
większą połowę dochodu z koncertu przeznaczyła na bibliotekę, gabinety
chemiczne, fizyczne itd. Po moskiewsku: diery! *
O siódmej poszedłem na zebranie (Bielnicki). Paszkowski („kółko historyczne")
czytał swoją nowelę pt. Na zaraniu. Właściwie mówiąc nowelę w tym guście
czytałem tylko jedne: nosiła tytuł Teresa Manfredi *. Napisałem wtedy w
dzienniku, że zachwyciła mię jak tragedia Ajschylosa. Na zaraniu jest rzeczą
tendencyjną. Tendencja ta zamyka się w wykazaniu ideału hartu duszy, wytrwałości
na życie i śmierć, w wytrwaniu w zasadach, jakie przyjęło Koło.
Student przyrody Młocki przybywa do Warszawy na uniwersytet z Wołynia, gdzie
ojciec jego posiada maleńką posiadłość ziemską. Młocki kocha się w córce
marszałka X., który upatruje zbawienie narodu w przymierzu z Rosją. Córka
marszałka kocha także Młockiego nad życie. Marszałek proponuje bohaterowi nawet
małżeństwo ze swą córką, jeżeli wy rzecze się myśli o niepodległości narodu,
jeżeli przestanie być siłą skupiającą studentów, jeżeli wstąpi w iłużbę rządową.
Młocki odrzuca wszystko. Tymczasem ojciec jego umiera i zostawia na barki Adama
dwie jego siostry Zabiera on je do Warszawy i utrzymuje. Zagląda tam nędza.
Przyjaciel Adama, Dobek, budzi w nim odwagę, wciąga go w koła i zebrania na
nowo. Zebranie ma miejsce na Starym Mieście. Tam koledzy odrzucają większością
ideę Młockiego. To organicz-nicy. Wraca on sam do domu. Spotyka kolegów jadących
do Zośki. Ucieka od nich. W parę miesięcy później wid/demy go kopiącego studnię
na ulicy. Dobek od niego ucieka. Wytrwał... Co z siostrami?
Dużo szczegółów opuściłem, ale z pobieżnej już tej notatki widać, że to ballada,
że prawdy, rzeczywistej prawdy — nie ma w postaci tego Adama. Jest tu nawet
wiele rzeczy wprost
WARSZAWA, 1887
śmiesznych. Skąd miłość z p. Wandą, zezwolenie magnata itd.? Ale jest prawda,
szkicowana metodą tendencyjności w otoczeniu Adama. Są tu wyprowadzone typy
studenckie — i takie one wierne, że zachwycają. Paszkowski bierze to do swej
noweli, co mu potrzebne — przekręca, sztukuje, nadrabia. W stylu, w kreśleniu
obrazów znać Orzeszkową, w dialogu — Swiętochowskiego (aż do przesady). Lecz ta
idea główna, że Koło to ludzie__npwi, ^ałkowicie nowi, że to reakcja przeciw
pesymizmowi i serwilizmowi — rezultS-
j, to wykazanie pierwiastku greckiego w "głównej postaci rzuca piętno piękna,
uroku na całą ń5-~ ~welą7"Zresztą prowadzi się tam akcja potoczyste, wypadki
zahaczają o siebie i łączą się. Choć wręcz przeciwnych jestem zasad pod względem
kierunku twórczości nowelistycznej — gorącym oklaskiem winszowałem autorowi.
Karwasiński czytał swe „Towarzystwo Demokratyczne". Ot, to dzielny facet! Jest
synem kowala ze wsi Buczyńskiego. Wstąpił na medycynę, ale kursów pono jeszcze
nie oglądał. Cały dzień przepędza w redakcji „Głosu", przetłomaczył 4 tomy
Niekrasowa *, pisze studia... Będzie to mól redakcyjny. Demokrata z krwi, ducha,
z zachowania się... Poznałem się z nim bliżej i będę w tych dniach u niego
(Złota 22 m. 11). Odczyt jego jest rzeczą sumienną, szeroką — i pisany już tym
stylem książkowym, szerokimi, monotonnie pięknymi periodami. Już to historyk
będzie, socjolog ex abrupto * — szczur redakcyjny.
Z gości byli wczoraj: Surzycki (śliczny, patriota, przyrodnik, delegat
lubelskiego kółka), Paszkowski, Karwasiński, Toma-szewski (Stefan — delegat
starokielczan), SkoWroński (śpiewak), Pawłowski. Karwasiński podał projekt, aby
zamiast wydawania Laveleye'a podtrzymać 300 rs. Koła — „Głos", upadający po
ucieczce Kiersza. Zdaje się, że projekt ten da się uskutecznić. Wasilkowski
popiera go energicznie, choć
1 W autografie omyłkowo: rezultatach.
232 DZIENNIKI, TOMIK XII
Buczyński, który wpadł wczoraj, by moją deklamacją słyszeć — opiera się silnie.
Dzielne było zebranie, miłe, żywe. Przeciągnęło się do trzeciej w nocy.
Odprowadził mię do domu Wasilkowski i Buczyński. Naciągaliśmy go (Buczyń-skiego)
obaj z delegatem, by się podpisał na nakład „Głosu".
Nowińskiego i Wacka — nie było wczoraj. Wacek poszedł umyślnie do teatru, by nie
być na zebraniu. Byłem dziś u niego i powiedziałem mu, że nim gardzę i nie będę
go szczędził wobec kółka. „Zmądrzał... wytrzeźwił się." Oto dwaj przywódcy,
deklamatorzy! Ale ja nie daruję im tak łatwo tej zdrady. Hurko wczoraj
przyjechał z Petersburga, nową ustawę gminną *, kto wie, co przywiózł — i dziś
dezerterują — hola!
Dziś idę na zebranie do panien jakichś. Opiszę to. Z Radziwiłłem mamy się zejść
u Toura * i stamtąd o piątej na Złotą.
Ożyłem na nowo — i kocham cię całą duszą, ideo Koła!
TO wieczór. •
Korporacja kwitnie. Byłem tedy na zebraniu owym, panieńskim. Tak się ono i
nazywa: „kółko par .i ?n'. Po rybnym obiedzie i wysłuchaniu relacyj z balu czy
imitu wczorajszego — o pół do piątej idę do Toura. Piątowski i Czaplicki (medyk)
czekali na mnie. Idziemy więc na Złotą nr 34 m. 33. Wchodziemy do dziewiczego
mieszkania i zastajemy najmniej 50 panien: pensjonarki z klas wyższych,
nauczycielki prywatne, studentki konserwatorium muzycznego, nawet mężatki (jak
się dowiedziałem później). Gospodynią jest panna Ewelina Lipińska, kompletnie
ładna facetka, nauczycielka. Stach Radziwiłł zna się z nią — rekomenduje mię
więc. Wsu-,wamy się z szykiem i elegancją. Zajmujemy miejsca i spostrzegamy
dopiero, że jest nas trzech, a facetek 50. Czekamy na prelegenta, p,
Borkowskiego. jest to podróżnik. Włóczył
WARSZAWA, 1887
się szczególniej po wybrzeżach Morza Śródziemnego i Czarnego. Pisywał w „Głosie"
artykuły jak Adampol i inne.* Gdy on zjawia się nareszcie i zaczyna porządkować
papiery do swego odczytu, zjawia się do mnie delegacja facetek z żądaniem.
deklamacji. Wstaję i gadam. Oklaski, zachwyty... Przerywa to wszystko prelegent,
zaczynając swój odczyt. Gadał od piątej do dziewiątej blisko. Z większymi
szczegółami i bardziej rozwlekle, a mniej systematycznie niż Karwasiński —
wygłosił rzecz znaną mi dobrze. Obserwowałem więc facetki. Brunetka jakaś była
ładna, mężatka jakaś. Gdy odczyt miał się ku końcowi, czuję, że mię ktoś chwyta
za ramię: był to Karwasiński, który przyprowadził ze sobą ośmiu czy dziewięciu
studentów. Ucieszyłem się, że przyszedł, bo polubiłem go bardzo.
Po odczycie wyszliśmy na papierosa do jakiegoś buduaru, a za nami masa panien...
Tam znowu gadałem im Konopnic-kiej coś. P. Borkowski (demokrata, socjolog,
patriota) — ułożył adres do Jeża... od Polek. Rzuciły się do podpisów
skwapliwie. Zajęło to dużo czasu. Gadałem jeszcze później ten nieszczęsny mój
Grób Agamemnona *, później studentka konserwatorium grała coś Liszta, później
braliśmy się do facetek, gadali, łazili. Odbywa się to swobodnie najzupełniej.
Patriotki szalone, postępowe — lecz nie widziałem sawantek. Warszawianki.
Zachwyca mię to ich wszystkich ubranie skromne, a po warszawsku szykowne. Za
jednym zamachem poznałem ze 30 facetek. Wreszcie odprowadzamy do domu p. Ewelinę
— no i na Długą wracamy z pustym brzuchem, bo kolacja przepadła, a w kieszeni
wiatr hula...
Bądź co bądź kontent jestem, że tyle jest panienek rozsądnych, postępowych,
patriotek, solidaryzujących się z ideami Koła. Czyżby to odrodzenie? Pójdę tam
jeszcze nieraz, gdyż odczyty bywają co niedziela. Wszystkie są na swoim miejscu,
śmiałe, ale nie brutalne... Brunetka tylko owa rada była, abym ją odprowadził do
domu, lecz zatrzymywał mię Karwasiński, Stach i... p. Ewelina. Pierwszy raz
zdarzyło mi się widzieć
DZIENNIKI, TOMIK XII
panny rozumne, z którymi można mówić bez konwencjonalnych fatałachów. Jest to
piękne, zacne i... takie jakieś młode, nowe, takie swobodne, z dobrym i czystym
uśmiechem na twarzy. Rozmawiają z tobą bez rumieńców i krygów, a nie śmiałbyś
ubliżyć żadnej z nich jednym słowem dwuznacznym. Czasami ja bywam w obejściu się
nawet dowcipny — ale tylko w takim towarzystwie. Pierwszy raz w życiu widziałem
mój żywioł. Kiedy teraz zastanawiam się, jak to wszystko jest urządzone — to aż
mi się wierzyć nie chce, że tak dobrze i swobodnie to idzie. Zresztą... sława...
Och, ty deklamatorska sławo, ty utrapienie ciężkie! Śmiać mi się chce ze siebie.
Jestem tylko deklamatorem i wszędzie, i zawsze.
26 III (sobota).
Wstałem dziś wcześniej jak zwykle i ruszyłem do Sw. Krzyża. O dziewiątej już nie
puszczano zupełnie do kościoła. Rewirowi i stójkowi * stali we drzwiach i nie
przepuszczali żywej duszy. Spotykam się z Karolem — ale nie możemy nic poradzić.
Tłumy oblegają schody, cisną się na trotuarze, zalewają całe Krakowskie aż po
uniwersytet. Idziemy koło uniwersytetu i spotykamy tam Wasilkowskiego,
Surzyc/dego, Kośmińskiego — nie puszczających nikogo do uniwersytetu. Surzycki
wprost wołał na głos: „do uniwersytetu, panowie, iść nie wolno!"
Za protekcją Zagłoby — otrzymujemy od Kośmińskiego dwa bilety wejścia do
kościoła. Ruszamy tedy przez zakrystią. I tam wszędzie tłumy. Studenci utworzyli
łańcuch i nie wpuszczają osób nie mających biletów. Przesuwamy się nareszcie.
Korytarzami, schodami, krużgankami nad prezbiterium — przedostajemy się wreszcie
na drugą stronę kościoła i przez zakrystią wchodziemy przed wielki ołtarz. Tu
sami literaci i arystokracja. Obok mnie znalazł się Kotarbiński, Rajchman,
Marrene, studentów moc. Wspaniały katafalk, otoczony kwiatami. Od strony
wielkich drzwi był wielki biust Kraszewskiego i portret olejny. Świec mnóstwo,
kiry...
WARSZAWA, 1887 235
Zaczynają się msze jednocześnie przy wszystkich ołtarzach. Na chórze zaczynają
śpiewać: Dowiakowska, Seideman, My-szuga. Tercet ten * był prześliczny, później
solo Seidemana. Po skończonej mszy odzywają się jakieś ponure, straszne,
targające, rzucające przerażenie dźwięki — to grają Marsz pogrzebowy Chopina.
Nigdy jak żyję nie słyszałem nic podobnego. Stają ci włosy na głowie: słyszysz
huk armat, łamanie lanc, trzask pałaszy, jęki, zgrzyt, huk śmiertelny — a
spośród tego wylatuje nagle płacz, zawodzenie dziewczyny, jęk matki czy śpiew
szaleńca — i przylatuje do ciebie ten głos bliżej, bliżej i rani cię w serce.
Porywają zmysły w taniec bezmyślny. To pieśń straszna, ostatnia pieśń barda —
pioruny uczuć krzyżują się w niej. Nie mogło być lepszej mowy * i lepszego
uczczenia zmarłego starca.
Marsz Chopina — nad trumną Kraszewskiego. Biusty tych dwu ludzi stały obok
siebie niemal — i latała między tymi kamiennymi twarzami... pieśń pogrzebowa,
płacz grobowy.
Stał milcząc tłum, łzy były w oczach, bladość w twarzach.
Umiesz czcić, Warszawo, twoich wielkich ludzi!
Długo nie podnosiłem oczu. Gdy je podniosłem, ujrzałem naprzeciwko siebie
nieznajomą moją. Oczy jej były otwarte i kryształki jakieś świeciły w kątach
tych szerokich, czarnych oczu. Skąd się tam wzięła, aby słuchać razem ze mną
pieśni nad pieśniami i aby serca nasze targało jedno uczucie, skąd się wzięła
tuż obok mnie, ó krok — w naj-cudniejszej chwili mojego życia?
Ja kocham ją. Los jakiś podsuwa mi ją w sposób szczególny. Spotykam ją, gdy mię
unosi muzyka. I miłość ta, jak muzyka, jest unoszącą. Jest Polką, jest czystą,
serdeczną polską dziewczyną. Śnij mi się, jasny kwiatku!...
Wyszliśmy z Karolem z kościoła o 12. Tłumy były niezliczone, studenci stali
przed kościołem w ogromnej gromadzie, póki ich die Polizei — nie poprosiła o
rozejście się. Widzia-
236 DZIENNIKI, TOMIK XII
łem się z Karwasińskim i Czaplickim. Jutro ogłosili zebranie na 11 u Ludwika
(Wilcza). Na Krakowskim spotkałem później X, ale nie patrzałem na nią: chcę
myśleć o niej sobie, chcę myśleć o tej sile, łączącej nasze oczy.
Byłem później u Karola, a na obiedzie mój pryncypał ofiarował mi bilet wejścia
na koncert „Lutni" *, której on jest członkiem.
Karwasiński przedstawił mię p. Rawicie (zięciowi Jeża), Borkowskiemu,
Łętowskiemu — współpracownikom „Głosu".
27 III (niedziela).
Wczoraj po południu włóczyłem się za Marcello. Jest brzydka, tą dziwaczną
brzydotą Franza Moora.* Twarz czarna, nieregularne rysy, wargi grube, oczy
wielkie, czarne, głębokie. Włosy tylko czarne kruczo i oczy głębokie mogą się w
niej podobać.
O ósmej idę do Resursy Obywatelskiej* na koncert „Lutni". Bilet mój wypadł w
drugim rzędzie krzeseł, obok... pani Kaf-tal i „pannę Róże Kaftal"... Z boku
nadskakuje tej żydowscy Frieman (skrzypek), Noskowski z drugiej, Grodzki, ksiądz
Chełmicki (w krótkiej do kolan sutannie...). T: arystokracja pieniężna!
Nienawidzę tego gatunku ludzi, sti Jsznie nienawidzę. Brutale, idioci, aroganci.
„Lutnia" owa śpiewała kilka ludowych piosenek, a między innymi tę śliczną
Konopnickiej:
Zaszumiał las, zaszumiał las
Od płaczu mojej pieśni... Po szczytach drzew ruszył się, śpiew,
Ptaszkowie łkają leśni...*
Prześlicznie to śpiewali, na manier * ludowy. „Lutnia" występowała po raz
pierwszy, więc było jeszcze cokolwiek tremy. Grał Michałowski Chopina parę
walców.* Pierwszy taż
WARSZAWA, iss?
23?
może pojąłem, co to za potęga leży w znakomitej fortepianowej muzyce. Młody
jakiś amator, nieznany w Warszawie, grał piąty, o ile pamiętam, koncert Beriota
* na wiolonczeli z akompaniamentem Pankiewicza. Panna Iwanowska (pianistka z
naszego koncertu) deklamowała Asnyka Marzenie dziewczyny.* Byłem nią i jej
deklamacją zachwycony. Głos ma mocny, sopranowy, dźwięczny i milutki. Zresztą
nie po aktor-sku deklamuje, a to dużo znaczy.
Na dźwięk wyrazu „deklamacja" wzdrygam się, zdaje mi się, jakby mówiono moje
nazwisko. Buczyński był naturalnie, bawił mię dyskursikiem arystokratycznym. W
„Lutni" tej bierze udział kilku znajomych mi studentów: Bolechowski, Sawicki
etc.
Po wyjściu z koncertu wpadłem do Karola i przesiedziałem czas jakiś, później
jeszcze u Kostki * piwa wypiłem i czekałem pode drzwiami z godzinę, gdyż lokaj
pojechał po pannę Marią, kucharki nie było. Sam pan rejent w rezultacie otworzył
mi.
Rozmyślałem tam na schodach o rozmaitych abstrakcyjnych rzeczach: o wolności
jako prawdziwym szczęściu człowieka; targając rączkę dzwonka, refleksyjnie
zdawałem sobie sprawę, co to jest niecierpliwość, wściekłość; zeszedłem wreszcie
na życiowe pytanie, czy czekać pode drzwiami do rana, czy uważając za przepadła
dychę złożoną stróżowi *, iść spać do Karola. Wreszcie, wybawiony z toni tych
pytań trwożliwym głosem p. rejenta, głosem świadczącym o sarmackiej krwi,
krążącej w żyłach przedstawicieli arystokracji „finansowej" — usnąłem snem
marmurowym.
Dziś było ostatnie zebranie w tym roku. Ponieważ Wasil-kowski od wtorku
„przestaje mieszkać", więc nie będziem go widzieć aż po świętach. Termin
„przestaje mieszkać" znaczy, że mieszkanie mu się kończy, nowego nie wynajmuje,
więc będzie na ulicy mieszkał przez te dni parę — do soboty. Pożegnaliśmy się
więc na długo, gdyż zbierzemy się na następne
238 DZIENNIKI, TOMIK XII
zebranie aż we wrześniu chyba. Egzamina, święta, wakacje przerywają nasze
życie... na długo, a dla mnie — może na zawsze!
Adieu... towarzysze! Adieu — szczęśliwe chwile!
28 III (poniedziałek).
Idąc na lekcje, mijam Ogród Saski, wlokę się Marszałkowską — na próżno. Panienka
znikła. Rano nie spotykam jej już zupełnie: widocznie nie daje już lekcyj na
Pradze... Strata to dla mnie znaczna, bo dnie mam smutniejsze... Chowasz się,
dzieweczko moja — i serce szukać cię musi, myśli chodzić za tobą, pamięć rysować
szeroko otwarte oczy i łzy jak brylanty w oczach stojące, gdy skarży się
piorunami Marsz grobowy...
Serce embrion a.1
X — krew matki przedostaje się do a przez 3 otwory.
1. Otwór z prawej do lewej komórki
2. Otwór wpuszczający
3. ,, wypuszczający
4. .....
5. .....
taż funkcja
Ładna była lekcja anatomii. Jutro ma przynieść cały preparat — serce embriona.
Ciekawa rzecz, gdyż u ostatnich krew z lewej komórki nie idzie do płuc, gdyż
płuca nie funkcjonują, wraca się więc.
29 III (wtorek).
Myśl przywdziewa żałobę i klęka przy tych zwłokach. Klęcząc
nie modli się, lecz płacze, bo nie grzechy rozpamiętywa, ale cnoty i zasługi.
1 Poniżej znajduje się w autografie ołówkowy rysunek, oznaczony
cyframi i literami odpowiadającymi tekstowi sąsiedniej notatki.
WARSZAWA, 1887
230
W grób rzuca mu sławę i wdzięczność, odmawiając ten psalm pogrzebowy, którym
czci tylko największych.
Z grobu wybłyska słup ognisty, który swe blaski rzuca w odległe wieki. Zniknąłeś
jako ciało, a stanąłeś w pamięci naszej jako duch z koroną promienną,
współczesnych i potomnych wysoko przerastający. Z duszy Twojej wypłynęła szeroka
rzeka natchnień, w której dotąd niezliczone rzesze odżywczy napój czerpią. Pióro
Twoje było laską mojżeszową, którą zdrój ze skał wydobywałeś. Byłeś dębem
rozłożystym, który od spiekoty osłaniał rozległą niwę i na którego gałęziach
ptactwo niezliczone gniazda sobie usłało. Byłeś niewyczerpaną kopalnią klejnotów
drogich. Byłeś górą winnym krzewem obrosłą.
Gdybyś zabrał do grobu wszystko, co Tobie winniśmy, zubożyłbyś nas. Przez Ciebie
jesteśmy bogaci. Nikt nas obficiej nie obdarował.
Miłość dla społeczeństwa była namaszczeniem Twej duszy. Kochałeś jego szczęście
rzeczywiste i wyśnione. W każde słowo pragnień wsączałeś kroplę tego uczucia.
Gdyś nie dostrzegał gdzie światła, toś je rozpalał; gdyś ujrzał lody, toś je
roztapiał. Broniłeś naród od chłodu, zmarznięcia i zarazy.
Śmierć zdmuchnęła dogasający płomyk Twego życia doczesnego, ale zatoczyła nad
głową Twego cienia świetlany krąg pozgonnej sławy. Co dałeś społeczeństwu jako
dobrą wolę, to wraca Ci ono jako głęboką wdzięczność. Jest to wdzięczność
niezmierzona. Bo gdziekolwiek sięgnął Twój wpływ, zewsząd tryska dziś żal. A kto
określić zdoła jego granice? Widzimy tylko, że każdy umysł rozwidniony okrywa
się smutkiem. I ci, co należycie stratę oceniają, i ci, co jej objąć nie mogą,
czują wspólnie, że padłeś jako olbrzym, że ziemia upomniała się o swe prawa i
skryła w swym łonie wielkiego człowieka, któremu liczbą dzieł i pracą nikt
jeszcze nie wyrównał. Bo jako pracownik niestrudzony byłeś jedynym w rodzie
ludzkim. Bądź więc za to pochwalony!
Nie chce się wierzyć, że słowa te pisał Swiętochowski, wróg nieraz zacięty
Kraszewskiego. Nie chce się wierzyć, że jest on tak uczciwy, taki zacny, taki
bezstronny. Nie chce się wierzyć i tym słowom z Liberum veto:
Do karlej małości kurczysz się we własnym przekonaniu, gdy pomyślisz o tym
tytanie i jego pracy. Czymże jesteśmy wobec niego my, na jednym tomiku jadący ku
nieśmiertelności, mocno popychani przez przyjaciół? Czy najpracowitsi nie są
jeszcze lazzaronami wygrzewającymi się próż-niaczo na słońcu?
...Dziś po zgonie Kraszewskiego ta niemoc objawi się jeszcze wyraź-
'ł-JWK •'&*"•
240 __ _________^^ DZIENNIKI, TOMIK xif
niej. Jeż, Orzeszkowa, Sienkiewicz, Prus — wszyscy razem nie zastąpią go w
płodności, a chociaż ofiarują literaturze perły, niedługi nawlecze ona z nich
sznurek. Krepą przepasane pióro nasze mimo woli i wiedzy odchyla się od
przedmiotów innych i kłoni ku niezapomnianej mogile. Czegokolwiek dotkniesz,
wszystko wobec niego małe i mizerne, wszystko gdzieś ściele się nisko pod jego
stopami. Myśl puszczona po tych śladach szybko zbacza do obrzuconej wieńcami
trumny. Dopóki nie umilknie ostatnie echo dzwonów uroczystego pogrzebu, trudno
pisać protokół powszedniości. *
Cenię niewypowiedzianie tę bezstronność Posła Prawdy. Tu świeci jego
obywatelskość, tu zdradził, że jest Polakiem, że jest aż... szowinistą w
porównaniu z błaznami z „Przeglądu Tygodniowego" *, którzy świeżą mogiłę, jedyni
w prasie, obrzucili błotem — rozsądną niby i zimną oceną. Nie wierzę dziś
zarzutowi, jakoby Swiętochowski był kosmopolitą. Któż napisze zmarłemu starcowi
piękniejsze wspomnienie, kto tak szczerze i tak głęboko nad mogiłą tego katolika
i zachowawcy zapłakał, jak ten wyklęty... Swiętochowski?
Wieczorem byłem u Karwasińskiego. Pokazywał mi manuskrypty Bohusza — poezje
przeważnie, czytał: swoje płody, przekłady Niekrasowa etc. Nie... ta nowa prasa
z ich krzyczeniem nie przypada mi do gustu. Ja sam jestem pokładem głębszym.
Robota naprędce, na poczekaniu... to marna robota. Zresztą ich poezja, ich
zasady mają jakąś formą zewnętrzną ściągającą się do życia, do ruchu — ja w głąb
iść lubię, rzeczy niewidzialne wydostawać, zastanawiać się. Oni naturalnie
lepsi, bo idą i robią.
Karwasiński drukuje teraz w ,,Głosie" przekłady Spencera.* ,,Głos" za 200 rs. z
pasywami kupił Bohusz.* Kozerski dał podobno rzeczywiście około 1000 rubli.* Tam
nie ma siły, głowy w tym organie, nie ma redaktora. Wiele też musi być głupstw.
Ha! — niech idą. Ja zostanę ze Swiętochowskim. Kiedy przeczytam „Prawdę" — to
sił mam więcej i umiem
WARSZAWA, 1887
241
więcej, większą ochotę do życia posiadam. Karwasiński zamierza pisać duże
studium o Syrokomli... Cóż to z tego będzie?... Obaczę.
Panienkę dziś spotkałem rano, idąc na lekcję niemieckiego. Spojrzała spod oka,
uśmiechnęła się i poszła... A cóż, Ste-fuchnu, aniele? — Idealnie się kochasz
podobno... Dałbyś się porąbać za promyczek jej włosów, za skrawek sukienki...
Nie do twarzy ci z tym, bałamucie pięknych mężatek, Bour-geta zwolenniku... Maj
się zbliża, wierszami idyllicznymi w powietrzu pachnie, Saskim Ogrodem,
księżycem w pełni, Słowackiego i Asnyka czytaniem...
Gruboś śmieszny, Stefusiu...
Karwasiński zna się z Konopnicką. Mieszka ona na Smolnej (nr 23), na trzecim
piętrze. Ma syna dorosłego, który jest niczym. Gdy K. zaniósł do niej „adres",
zawołała:
— Dzieci! — adres do Jeża!
Wybiega uczniaczek, dziewczynka, dzieci jej, i proszą na wszystko, aby i im dano
się podpisać...
•Kotarbiński nazwał Placówkę — epopeją ludową, zdolną stanąć obok Pana Tadeusza.
„Mon innocence enfin commence a me peser..." * To darmo! Wszak to już trzy
miesiące. Zresztą niepodobna się oprzeć, idąc Przejazdem, by nie zajść na Leszno
nr 18... mieszkania 52 (siei).
Lecz co z tego wyniknie? Przeklęte są zawsze i wszędzie duże niebieskie oczy,
brązowe dołmany * i ruchy identyczne z ruchami zapomnianymi i głowy noszone
wysoko. Kiedy to
16 - Dzienniki t. ITT
DZIENNIKI, TOMIK XII
uskutecznić? Radź, Hamlecie, albowiem wiesz dobrze, że ,,rozwaga czyni nas
tchórzami..." * Tą rażą to tchórzostwo czyni nas rozważnymi. Gdyby wytrwać w tej
rozwadze!
l kwietnia (piątek).
Księżna Jerzowa — Dumas.*
Taki dramat uczuć mógł napisać tylko Francuz. Płomieni tego rodzaju namiętności,
ludzi złożonych tak z iskier, z ognia, z pożądań, które sią osiąga choćby
śmiercią — nie ma w naszym narodzie. Tam więcej tego nie baczącego na nic
ruchu... w przestrzeni, szalonej wietrzności niż u nas. Lubię patrzeć na ludzi
takich. Jeżeli tacy są w rzeczywistości jak w tym dramacie, to... smutno; jeżeli
to płody imaginacji wiecznego perpetuum mobile — Dumasa, to on znakomity poeta.
Unoszą mię i porywają ci namiętnicy! Warto choć z daleka widzieć, jak pali się
krew namiętnością bez steru i brzegu.
Marcello nie jest artystką wcale. Dlatego to wyrywają się jej często dysonanse,
że nie jest artystką. To wykształcona i zdolna aktorka. Wystudiowała, jedne
rolę, jeden kobiecy charakter i powtarza go we wszystkich rolach. Fr^u-Frou,
Księżna Jerzowa, Amalia — wszędzie jedna jedno modulowanie głosu i ruchy, i
akcenta. Żółkowski i ona — to jeden talent. Tatarkiewicza pierwszy raz widziałem
w tragicznej roli. Gra mistrzowsko.
Nic śmieszniejszego jak Mellerowa... Zdaje się jej widocznie, że ona komedie
pisze... Takie Stiaduję! *
Czytam dużo, lecz dziś szalenie głowa mię boli. Idę spać. Za parę dni pojadę
prawdopodobnie do Kielc... na święta. Już nie mam nikogo na świecie. Zatraciłem
ostatnie serce i... nie żal mi go! AV tych dniach pójdę do prostytutki.
WARSZAWA, 1887
243
3 kwietni a.
Nie piszę dziennika, bo zły jestem. Pieniędzy nie mam (pan rejent uważa za
przesąd wypłacanie na czas korepetytorom pensji) — a dużo mi ich obecnie
potrzeba. Moje palto przybrało jakiś" jedenasty kolor: zielono-czerwono-żółto-
szaracz-kowo-brunatny. Kapelusz przeraża spotykane facetki: Garibaldi — nie
Garibaldi? * Spodnie u dołu mają kształt półwyspu apenińskiego, a wykrzywione
obcasy imitują Sycylią. W Cieśninie Messyńskiej sformowała się Scylla i
Charybda, z odmętów której wyłania się brudna skarpetka. Przy tym broda
strzępiasto-zbójecka, czupryna do niemożliwości, do niemo-ralności
nastroszona... Straszny obraz człowieka na salonach pp. rejentów. Co do pp.
rejentów — nadmienić muszę, że znienawidziłem ich skończenie.
Wczoraj byłem w teatrze. Grano Czyja wina? i Szczęście małżeńskie * — farsę
głupią, godną klownów farsę, jaką Ta-tarkiewicz przywiózł z Paryża. W trzecim
akcie artyści dają sobie policzki, wrzeszczą — ma to być dowcipne. Wydrwiono,
wyśmiano to bezsensowe i trywialne głupstwo. Dziś przy obiedzie panna M.
decyduje:
— Ależ znakomita komedia!
— A... dzielna! — wtóruje pan rejent.
— A p. X utrzymuje, że go znudziła, bo bez sensu i dowcipu, że to w cyrku
jedynie wystawić można.
— Och, on zawsze ze swą predylekcją do poważnych sztuk — z pogardliwym uśmiechem
wtrąca pani rejentowa.
Powiedziałem kiedyś, że gdyby uchodziło, trzymaliby błaznów — i nie myliłem się.
Czemu bydlę takie nie idzie do cyrku cieszyć się patrząc na klownów? To
arystokracja... umysłowa przecież. Nie ma podlejszej, wstrętniejszej,
śmierdzącej gnojem idiotyzmu bardziej kasty — nad tych. Chciałbym poznać...
„rodową" arystokracją. Ciekawym, czy tamta jest także arogancką w ten sam sposób
i głupią, szukającą wszędzie śmiechu potwornego, jak onanista onanizmu — jak ci.
Mówię: śmiechu potwornego, bo nie o wesołość
10"
244
DZIENNIKI, TOMIK XII
im idzie, ale rozruszanie zmartwiałych od użycia, od przesytu, od przejedzenia,
przepicia, przepróżnowania nerwów. Szuka śmiechu wszędzie, w najwyższej nędzy, w
najbrudniejszym upodleniu. Ci ludzie nie widzieli męczarni życia i nie chcą, za
nic na świecie nie chcą jej zobaczyć. To nie z usposobienia ich płynie, ale z
tego, że się przejedli przesytem, zatyli w egoizmie bez granic, że zamknęli oczy
na wszystko. Zdzieram z rozkoszą z nich skóry — francuszczyzny, polskości,
bogactwa, kosmopolityzmu, poloru artystycznego i rozglądam się z upojeniem w ich
żydostwie, w arogancji, w lenistwie, w bezlitosnym cynizmie względem ran życia.
Z balu idą na bal, z wieczoru na wieczór, z resursy do salonu, z salonu do
teatru... Rzucam się na nich naiwnie — ale mię opanowuje ból i żal, i wzgarda,
że muszę gnojowi takiemu służyć. To trzeba widzieć, przyjrzeć się im, jak z
intonacją rozkazuje się lokajowi:
— Przynieść tam butelkę z piwnicy, z tych omszonych, po siedem rubli.
Grać zaczyna pod oknem katarynka. Staś zwraca się do ojca:
— Tatuś da dziesiątkę — rzucę kataryniarzowi.
— O... mon ami — dziesiątki piechotą rre chodzą.. Nie dodaję tu nic — zresztą
bywa tak cztjsto.
Gdy on mrze z głodr, Gdy mu się chata nad głową wali — Dla was frykasy i szampan
z lodu, Złoto i przepych złoconych sali...*
To boli, bo gdy się patrzy na to, to doz-naje się natrętnego przeświadczenia, że
wiersze takie nie są pustym dźwiękiem...
Na wczorajszej (ostatniej przed świętami) lekcji anatomii — słuchaliśmy
prelekcji... o mózgu. Moje dawne marzenia ziściły się. Widziałem i krajałem
mózg. Myślałem, że wycieknę
GÓRNO, 1887
245
się z radości, kiedy odnalazłem nerw wzroku, kiedy wpatrywałem się w tę cudowną
budowę arboris vitae, kiedy dopatrywałem pierwszej, drugiej, trzeciej, aż do
dziesiątej pary nerwów, gdy wreszcie rozcinaliśmy coipoia geniculata *, przy
czym Izmajłow ze zwykłym humorem porównał je do „saflHjnnsi, HMHGK, neraica" *
itd. szydząc tym sposobem z po-chopności anatomów. Cóż z tego? Anatomia nie
powie mi, co tam robi nerw wzroku, nie wskaże mi, jak on wibruje w centrum tego
mózgu. Wskaże mi go zaledwie. O fizjologio — nieśmiertelna a oczekiwana! Nad
samym mózgiem można życie zatracić. To arcydzieło straszne i wydaje mi się
niepojęte dziś, jakieś ogromne. I znowu stare pytanie: co to jest wzrok?... co
to jest widzieć? 1
U Karwasińskiego dziś byłem przez cały wieczór. Był tam brat Bohusza — Antoni
Potocki. Oni dobrzy są, ci „głosowi-cze". Utrzymują, że można, samemu będąc
kiepskim umysłowo i moralnie, działać na innych, rozbudzać życie. I twierdzą
uparcie, zawzięcie. Jutro o nich pomówię.
Dovete adunąue sapere, come sono due generazioni da combattere — bisogna essere
volpe e leone.
MACCHIAYELLI *
6 kwietnia (czwartek). Górno.
Jestem w Górnie trzeci dzień. W poniedziałek, otrzy-mawszy pensją miesięczną,
opłaciwszy długi Stachowi, Koyowi itd., umyśliłem jechać wieczorem — tym
bardziej że otrzymałem od matki list, zapraszający mię do... Białej. Wsiadłem
więc w dryndę i ruszyłem na banhof zakroczymski. * Stach mię odprowadził. Został
on w Warszawie, gdyż Dyga-siński obiecał mu wyrobić zajęcie w redakcji
„Przeglądu Ty-
1 Tekst powyższego akapitu został wpisany na zatartym szkicu ołówkowym,
przedstawiającym budowę arboris vitaę,
246
DZIENNIKI, TOMIK XII
godniowego".* Na dworcu spotkałem się z Edkiem Łuszczkie-wiczem, z Czesławem
C.,* Tomasiewiczem, Chonowskim. Wszyscy oni jechali do Kielc — zajęliśmy więc
jedno coupee, ja usadowiłem się z Edkiem w kąciku i zaczęliśmy gawędę. W wielu
poglądach zgadzamy się najzupełniej, zresztą jednakie niemal są nasze siły
twórcze. Gawędę tę przerwała nam ładna facetka, która obok nas usiadła. Edzio
rzucił się do bawienia jej — ja zaś zdrzemnąłem się. Zbudziłem się pod
Iwangrodem, gdy Edek dawał towarzyszce naszej swój bilet wizytowy, z
wymienieniem adresu. Za dwa tygodnie facetka ta obiecała go odwiedzić. W
Iwangrodzie upiliśmy się troszkę. Na naszej kolei wpadłem w spór z poetą —
Czesławem... Szczególny pesymista... z braku pieniędzy. Spieraliśmy się uczciwie
przez całą drogę.
O ósmej stanąłem w Kielcach. Dziwne na mnie zrobiły wrażenie: nie czułem, że
jestem u siebie. Na dworcu widziałem się krótko z Widawskim, później, zaledwie
zajechałem do domu, przyszedł Strożecki. Macocha wyjeżdżała we wtorek. Do
Białej...
Gdy położyłem się na moim łóżku, aby się choć trochę po drodze przespać —
przyszło wspomnienie Heleny. Zdawało mi się, że ją słyszę, że suknia jej
szeleści, że słyszę skrzypienie tych bucików, które okrywałem pocałunkami.
Mieszkanie to jest dla mnie jakby — fonograf. Po siedmiu miesiącach pamiętam
każdą niemal myśl, jaka przelatywała mi po głowie, gdy ją żegnałem. Od dawna, od
dawna... przyszła Helena niewidziana. Zresztą nie mogłem spać na... łóżku.
Trywialność to zapewne straszna, ale najpiękniejsze moje wspomnienia kojarzą się
z tamtym łóżkiem.
Przyszła pani Żółkowska i panna Tecia.* Z całą serdecznością witałem się z nimi.
Wyszedłem potem na miasto. Spotkałem Michajłowa, Cetnarowicza, Jarońskiego,
Swierczewskie-go i z dziesięciu innych. Wreszcie widziałem się z Bemem. Był
trochę pijany. Zaręczył mi, że wynosi się wkrótce do Warszawy.
GÓRNO, 1887
247
„Mam nadzieję, że będziemy serdecznymi przyjaciółmi" — mówił żegnając się ze
mną. Wczoraj, jak mi mówił Stefan D. (szwagier Bema), pobił się ostatecznie na
dobre z żoną.
Macocha prosiła mię ze łzami, aby jechać z nią do Białej. Dziwne marzenia,
smutne odgłosy minionych dawno marzeń i pożądań. O dziewiątej odprowadziłem
matkę na pociąg, a o dziesiątej jechałem już do Górna z wujem, ciotką, Adelą...
Byłem chwilkę u pp. Żółkowskich. Lubię ich i marzę o ich przyjaźni prostej, no —
wzniosłej niemal.
Teraz wygrzewam się na słońcu z całą rozkoszą. Pola mają kolor zgniły, po rowach
bieleją pasy śniegowe; po drogach toczą się całe rzeki rozpuszczonej żółtej
gliny. Czasem pod moim oknem na suchym i przegniłym badylu łopianu siada motyl.
Skąd się wziął? Czego chce?
Gdy się budzę rano, wróble biją się i hałasują na topolach rosnących tuż przy
oknie. One to właściwie mię budzą. Leżąc na wznak patrzę na nich. Stary samiec
siedzi napuszony i peroruje. Wielką jakąś moralną naukę prawi dzieciom czubiącym
się tymczasem. Wszędzie to samo. A co za ciepło! Całe pół dnia siedzę w ganku i
grzeję się. Kaszel mam podły — ale nie zważam na to.
8 IV (piątek).
„Wielki" piątek. Śledzie na obiad... Takie jest religijne wrażenie...
Krasińskiego Nieboską sobie czytam, Beniowskiego. Nudy, haniebne nudy! Napadają
mię marzenia o kobietach. Oprzeć się im nie można, do Warszawy mię ciągną. Dziś
śniło mi się, że zostałem aresztowany. A nuż tam u mnie rewizją zrobiono, co
bardzo zresztą prawdopodobne. Edka na przykład odwiedziło przed tygodniem
sześciu „łapaczy".
Mazurki pieką, zapachy wanilii, cynamonów, jaj, mąki i nóg dziewek wiercących
ser — napadają mię ze wszech stron. Uciekam, gdzie się da, gazety czytam,
248
DZIENNIKI, TOMIK XII
Czemum ja cię rzucił, Warszawko? Dziś byłbym na Lesznie, a tak... fe!
Towarzystwo bo miłe będzie przez święta. A jednak do Heli nie pojechałem. Bądź
dumny! Nudy — to nudy, czasami męka, ale nie upadek...
12 kwietnia (wtorek).
Tydzień już jestem na wsi. Szynka — mazurki — babki; albo mazurki — babki —
szynka... Rano piję mleko prosto od krowy. Przynosi mi je do łóżka ładna Marysia
czy Kasia... pokojówka. Szczypę ją za to. Później śniadanie. Znowu piję mleko,
kawę... Później dysputy z wujem Kalasantym *. Powiada mi on, że wszelkiego
rodzaju nędze dzisiejsze — to skutek tego liberalizmu i „głupiego
republikanizmu", jaki opanował jak choroba Europę. Gryzę w czasie jego tyrad
paznokcie. Czasami wprawia mię to we wściekłość. Mam chęć rzucić mu się na
gardło. Przeczuł we mnie demokratę, bo ze swym systematem szlachectwa do mnie
się wiecznie zwraca.
— Tak, tak — to republikanizm... ten wasz republikanizm... Sciegienny...*
Czytamy razem historią Węgier. Je \v ymyślam na Górgeia — on na Kossutha.
„Barbarzyńca, KobespierreL."
Wieczorami chodziemy na spacer ku Woii. Wczoraj było "prześlicznie. Topole
błyszczały w czerwonej łunie zachodu, na łąkach w mgłach płakały czajki — i
cisza, ciepła niezmierna cisza była nade mną i we mnie.
W niedzielę byłem w Daleszycach w kościele, a wczoraj w Leszczynach. Kiedy
przechodziłem przez kościół, dostrzegłem na lewej ścianie napis: „Wincenty Ż...,
obywatel, urodził się w roku 1819 — zmarł w 1883." To mój ojciec...
Dawno to było, nieskończenie dawno...
GÓRNO, 1887
249
Kaszel wyleczyło mi ciepło i mleko. Ach, wiosnaż — wiosna! W ogrodzie zaczyna
się pokazywać zielonymi kępkami trawa, ozime żyta już zielenieją po polach,
tylko łąki, szare jeszcze, męczą oczy. Wybieram się czasami na spacer ku Krajnu
— i idę, idę, ze schyloną głową... Góry moje tuż: Stróżna, Kamień, Radostowa,
Łysica. Widać chatę chłopa Zagozdy *, skąd do mojego dworu już tylko wiorst
parę. Prawdopodobnie nie będę tam. Gdy z najrozmaitszymi interesami przychodzą
do wuja chłopi, przyglądam im się, jakbym ich po raz pierwszy widział. Uczę ich
się. Strach, by nie wykryto mojego dziennika i literackich zachcianek,
wstrzymuje mię, że nie notuję ich zdań i mowy. Zresztą tak urywkowo — to na nic.
Trzeba mieszkać z nimi.
• Nienawidzę szlachty! Wściekłość mię bierze, że chłop rozmawiający z wujem
kłania się i mnie i gada: wielmożny. Kiedyś spożytkuję tę szlachtę i tych
chłopów...
Niepodobna pisać... Okno otwarte i ciepło takie idzie do pokoju! Ziemia wygrzewa
się na słońcu, zdaje się, że wypręża ku temu ojcu życia piersi, że się
przeciąga. W cieple tym ginie się jak mrówka... Olbrzymia księga przyrody
roztwiera ci się. Spróbuj czytać... Giniesz, giniesz, malejesz, znikasz. Uczę
się botaniki. Ale co ja umiem? Nic literalnie.
Całymi nocami myślę. Księżyc mi w okna świeci. Układam szereg moich Dialogów.
Będzie to łańcuch utworów maleńkich, toczących się między dwiema zawsze osobami
z najrozmaitszych warstw. To nie realizm będzie. Poezja.
Wczoraj był tu niejaki p. Konarski. Były powstaniec, demokrata i psycholog
chłopski. Miejscowy savoir vivre nie pozwalał mi z nim mówić szczerze. Zresztą
jechać wkrótce stąd muszę. Dziś może posłaniec z poczty list od Heli przy-
DZIENNIKI, TOMIK XII
iii
niesie... Zabawne marzenie. Kiedyś śniło mi się o niej... i o mojej nieznajomej
z Warszawy. Ostatnią całowałem po ustach. Słodkie były te usta, bardzo słodkie.
Czy kocham
Helenę?
•
13 IV (środa).
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu
potępionych już na tym świecie. Wszystko, czego się dotknąłem, zniszczyłem i
siebie samego zniszczę w końcu. Czyż na to piekło mię wypuściło, bym trochę
dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę ułoży? Jakież dźwięki otoczą ją w nocy?
Skowyczenia i śpiewy obłąkanych! Widzę ją! Czoło, na którym zawsze myśl
spokojna, witająca, uprzejma przezierała, pochylone trzyma, a myśl dobrą swoją
posłała w nieznane obszary — może za mną —* i błąka się biedna, i płacze.
GŁOS SKĄDSIS:
Dramat układasz.
MĄŻ:
Ha!... mój szatan się odzywa.
Nlebi'nhn *
I mój szatan się odzywa, kiedy Nieboską czytam. Nie darmo Krasiński napisał w
dewizie: „[To] b<? OT not to be".*
/Piekielne jest to: „Dramat układasz..." Układaniem dramatu są moje wycieczki ku
ideom, ku poezji, ku wzniosłościom
.wszelkim. Mały, znikomy, robaczywy człowieczek wzniosłości te imaginuje sobie.
Robaczywy człowieczek... toteż i marzenia
i robaczywe bywają.
Zresztą nie ma człowieka, który by nie krył w sobie tego dramaturga. Czy Jeż nim
także nie jest? Już tu nie o... „rozwagę" Hamleta idzie, ale o tę dwoistość,
dwulicowość naszą, o to, [że] wierzymy w naszą mniemaną wielkość, w 2',łudzenie
samo wierzymy, choć wiemy, że złudzeniem jest, nie prawdą.
GÓRNO, 1887
251
Parę razy na dzień w pole idę. Ogarnia mię trawiąca gorączka pisania. Powieści,
szkice wypychają mi całą głowę. Układam je, idąc nad rowem gościńca kraińskiego
*. Wyżeł Trezor buja po zredlonym polu z wywieszonym językiem. Skowronki płoszy
— a skowronków moc wielka. Wrzawę w powietrzu podnoszą. Rano otworzywszy okno
słyszę ich!
Pierwszy dziś fiołek znalazłem...
Dobrzy wujostwo prześladują mnie Adelą *, a ją mną. Mam humor złoty, bywam aż
dowcipny czasami. Za nikim nie tęsknię. Chyba za nocami w moim pokoju, za
Hamletem, za gwarem tego drogiego mi już dziś miasta — za włosami nieznanej...
14 IV (czwartek).
Oj, szlachto polska, szlachto polska! Jakie ja tu nieraz słyszę zdania! Milczę,
bo musiałbym im ubliżać. Żaden z tej znanej mi szlachty nie wygłosił jeszcze
zdania, w którym chłop znaczyłby tyle, co Polak. Według nich Polak — to
szlachcic. Czytając „Warszawskij Dniewnik" burzę się, gdy szykanują szlachtę — a
przyjrzawszy się ostatniej muszę przyznać, że prawdę mówią.
Nikczemny jest ten naród polski! Samowiedzy nie ma dziś ani w szlachcie, ani w
chłopie. Widzę tylko olbrzymią moralną nędzę.
Godzina 12. Na Górze Wilkowskiej.
Widać stąd moją wioskę, Wilków, Sw. Katarzynę, wszystkie góry moje, wszystkie
lasy. Odróżniam każdy krzak, każde jeziorko, chaty. Ta sama dzika, straszna,
niema leśna głusz, pustynia. Święta pustyniaK Mój staw* błyszczy jak stal,
~olcrly~~na~ grobli T"EIa!y dwór, i drogę białą do WUkowa widać.
Jakżem szczęśliwy!
252
DZIENNIKI, TOMIK XII
Godzina 6 po płd.
Ostatni raz może w życiu widzę cię, pustynio moja. Bądź zdrowa. Dymy i mgły
mojej okolicy widzą w tym zmroku. Dwór znikł jak mara wyśniona. Łzy zalewają
oczy — idźmy... Addio\
Może już nigdy...
15 IV (piątek).
Wczoraj piechotą poszedłem do Wilkowa. Z Góry Wilkow-skiej objąłem okiem całą
moją dolinę. Dziki obraz, szary, poszarpany, różnokolorowy, ale nade wszystko —
dziki. Łańcuch gór: Masłów, Kamień, Radostowa, Kamień drugi, Wilków, Łysica —
dzieli tę dolinę od świata niejako. Z przeciwnej strony zatacza widnokrąg
olbrzymi łan lasów: Gózd, Klonów, Bukowa Góra, Psary, Strawczana Góra. Zlewają
się one w Łysicy. Płaszczyzna leży foremnie, jakby wygnieciona rękami ,
olbrzyma. Środkiem jej płynie moja rzeka, rozlewając się w staw Ciekot i drugi
Międzyrzecza; — dalej rzuca się w przecudowny wąwóz między górami Radostowa i
Kamieniem, płynie ku Leszczynom i aż w Nidzie z.oika. Ku rze>;e tulą się łąki,
za łąkami kawałki, skrawki, kwadraciki pól i pólek.
Na całym tym widnokręgu dominują dwa > 5 wory: mój i Wilków. Z lasu wychyla się
klasztor Świętej Katarzyny. Wsie tulą się ku lasom i niewiele ich tam: trzy
zaledwie. Zresztą tu i ówdzie widnieje maleńka chatyna czarna, bo tu chat nie
bielą, w kępę drzew wsunięta, niema. Wszędzie płaty jałowcu. Góry z tej strony
nim pokryte i płaszczyźnie za upiększenie on służy. Brzezina zresztą tu i ówdzie
świeci białą koszulą. Za to las ci jodłowy niebieści się wszędzie.
Las! Nie ma pojęcia, co to jest las, kto Łysicy nie widział. Ten ciemny granat,
który jest jakby wilgotny wiecznie, bo wiecznie tam mgła po drzewach się wiesza,
i milcząca jego
GÓRNO, 1887
253
groza... Duma i duma stara Łysica, straszna, groźna, kamienista a ponura.
Wracałem, gdy zachodziło słońce. Z mego białego dworu wił się słupem dym, białe
ściany świeciły... Trzeba bo widzieć białą ścianę dworu wśród niebieskości czy
zieleni jodeł i sosen. Ten kontrast i tę harmonią dwu kolorów Polak mógł
wymyśleć. A gdy jeszcze ten dwór był nasz, wydał cię na świat i wydał ze siebie
na cmentarz dwoje twoich rodziców, dał ci się lubować długo sobą *, szczęściem
rodzinnym, matką się lubować, matką — a potem odepchnął cię od siebieł i
pozostał taki sam, taki niezmiennie cudowny nad szybą szerokiego stawu, i każe
ci iść, iść, i odwraca ci oczy ku sobie i mówi: byłem twoim domem, byłem twoim
gniazdem, twojego ojca znałem — a teraz jesteś mi obojętny, nie znam cię, jest
mi wszystko jedno, że ty domu nie masz, gniazda nie masz, rodziny nie masz...
Trzeba zrozumieć tę mowę starego domu, gdy się nie ma domu — i trzeba sobie
przebaczyć te łzy gorzkie i tę otchłań tęsknoty za tym, co już nigdy, nigdy nie
wróci...
Powoli zapadł mrok, wiatr się zerwał — poszedłem do Górna.
O moim ojcu zostało śród chłopów przecudowne wspomnienie. Wszyscy o nim mówią:
„nas stokrotny pan". Chciałbym, by i o mnie mówiono po śmierci tak, jak mówią
wszyscy o moim ojcu.
W Wilkowie trzech chłopów umie czytać. Jeden (Koło-mański Franciszek) *
prenumeruje „Gazetę Świąteczną". We wsi Psary jest jeden tylko chłop, który
trzyma cztery pisma. Nazywa się Kozieł. Lepszy on pod tym względem od szlachty
okolicznej, gdyż z tej p. sędzia prenumeruje „Kraj", pan wójt „Gazetę Kielecką"
— i basta cosil *
1 W autografie omyłkowo: od ciebie.
SSH.',",;.-
254______________________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XII
Uczciwa szlachta! Pan w Krajnie postępuje dzielnie. Opowiadano mi o nim wczoraj,
że za nic prawie, za maleńkie przewinienie „palnął w pysk" karbowego, w tej
chwili kazał z gratami i dziećmi wyrzucić w zimie z mieszkania, zanim zdołał
gdzieś znaleźć pomieszczenie dla dzieci.
Zauważyłem na to, że jest on tylko tradycyjnie, po szla-checku uczciwy.
— Dobrze robi! — zawołali moi dwaj wujowie.
— Aby mu tylko nie przyszło kiedyś na spiczasty koniec... i nie potrzebował u
tegoż karbowego przytułku szukać. Zmierzono mię zjadliwymi oczyma.
Karpiński mieszka w Wilkowie lat 29. Gdyby nie te straszne rany, jakie mi
nikczemnie zadał * — lubiłbym go może, jego dwór cichy, szlachecki czysto. Ale
boli, boli mocno jego obecność, demokratyzm, wolnomyślność... Uciekłem szybko
stamtąd.
Smutny byłem wczoraj i przeczytałem wieczorem dwie uo-wieści: Nemezys
Zachariasiewicza * i Sąd boży We merów ej *. Obie rewolucyjne. Sposobu pisania
Zachariasiewicza nie lubię — ale rewolucyjność aż kocham. Lojalnemu rodzeństwu
mojemu czytałem pierwszą powieść na glos i akcento--wałem niektóre zdania.
Polskości i patriotyzmu nie ma w tych dworach, które znam. Patriotyzm kryje się
dziś po kryjówkach. W poddaszach studenckich, w pokoikach pensjonarek. Ach, na
Boga — może on zajdzie kiedy i do chałup chłopskich! Wtedy — inaczej będzie.
Wtedy i ja zakrzyknę na cały głos, na straszny głos: rewolucji, rewolucji,
rewolucjil
Rewolucyjność jest to ten sam dar, jakim jest poezja lub dar do matematyki. Nie
można być rewolucjonistą i re-fleksjonistą, hamletykiem, hrabią Henrykiem *.
WARSZAWA, 1887
255
Jutro lub pojutrze pojadę do Warszawy. Szkoda, że nie będę mógł być dłużej nad
jeden dzień w Kielcach z panną Celiną i panną Tecią. Może w tych litewskich
duszach znajdę iskry rewolucyjne.
Aj — marzycielu!
23 IV (sobota). Warszawa.
Przyjechałem tutaj przedwczoraj wieczorem. Opisywać, co przeżyłem w czasie tego
tygodnia — nie mam ochoty. Wspomnę pobieżnie.
15 kwietnia rok temu zaczęły się wszystkie moje niedole, które wy kierowały mię
na to, czym jestem dziś; coś podobnego zdarzyło mi się i w tym roku. Listonosz
na wsi jest nader pożądanym gościem, toteż wyczekiwałem go tydzień temu z
prawdziwą niecierpliwością, spodziewałem się bowiem listu od Heleny. Gdy
przyszedł, oddał mi list rzeczywiście, ale... od p. Józefowicza. Nie przypominam
sobie jego brzmienia dosłownego, gdyż dość mi było samej treści. Uwiadomił mię,
że zamierzył dać synowi innego, zarekomendowanego mu przez władzę korepetytora,
gdyż zauważył, że ja jestem chory, potrzebuję opieki raczej niż pracy
korepetytorskiej, radził mi więc znaleźć inne, nie tak męczące zajęcie,
przepraszał nadzwyczaj subtelnymi komunałami itd.
Wszelkie zmiany sytuacji kosztują mię zazwyczaj dużo, a ta szczególniej. Byłem
na wsi, rozleniony wygodą, z dala od tego wszystkiego, zresztą zaskoczyła mię ta
wiadomość ogołoconego z pieniędzy.
Przemęczyłem się w ciągu kilku nocy rozmyślając tą roba-czywą kaskadą myśli,
którym można by dać ogólny tytuł: niepewność.
28 IV (czwartek).
Tydzień ledwo przeminął, a zmian tyle przyniósł! Mieszkam obecnie na ulicy
Chmielnej nr 36, mieszkania 16 — z Czaplic-kim.* Z Górna wyjechałem w środę
przeszłego tygodnia z sze-
256
DZIENNIKI, TOMIK XII
ścioma rublami w kieszeni. W Kielcach zaszedłem do Zwier-kowskiego, gdzie
spotkałem się z Bigielmajerem, zjadłem tam obiad i wyszedłszy natrafiłem na
Siemiradzkiego. Profesor opowiadał mi o swoich sukcesach, wyjeździe do Berlina*,
żeniaczce... Byłem też u Zientary. Spłakał się biedny klecha, przepraszając mię
za niefortunny ów list, przytoczony na początku dziennika. Od niego ruszyłem na
Wygwizdów * do Żół-kowskich, lecz ani panny Celiny, ani panny Teci nie zastałem,
gdyż poszły wraz z panią Lucyną na koncert jakiś tam, gdzie „Kazio" brał udział.
Była tylko pani Kopeć. Przesiedzieliśmy z tą staruszką do godziny drugiej.
Pozostało w pamięci mojej o niej święte wspomnienie. Białe jej włosy i ręce
drżące, i łzy w przygasłych oczach, gdy mi opowiada, co przeżyła w powstanie. Tu
jej opisać nie umiem, ale odtworzę ją w obrazku, jaki dawno napisać zamierzałem.
Straszna patriotka, dziwnie święta kobieta, coś podniosłego płynęło od niej — a
zresztą czuję wdzięczność dla niej, że z taką serdecznością żegnała mię, że tlił
w jej zgasłych, przyćmionych oczach dziwny ogień, gdy mi opowiadała o pożegnaniu
jadących na Sybir jej siostrzeńców, o tym, jak nosiła jeść powstańcom... Piękny
to był wieczór — nie żałuję, że nie zastałem wtedy sentymentalnych oczu p.
Celiny.
O drugiej w straszliwy deszcz wracałem p. straszliwszym jeszcze błocie — do
hotelu, gdyż zamknąłem s< taie sam drzwi od mieszkania. O 12 godzinie w południe
we cawartek, eskortowany przez Janka Strożeckiego i... Szwarca krawca, któremu
winienem 10 rubli za moje świętej pamięci letnie ubranie — wyjechałem w
towarzystwie Edzia Łuszczkiewicza i Lipskiego. W Bzinie spotkałem znajomych moc:
Teofilów *, ks. blondyna, Gogolewskich etc. Śliczną okolicą jechałem sam już,
gdyż Edek jechał na Iwangród, do Koluszek. Stamtąd jechałem z Lenartowiczem już
do samej Warszawy.
Tu odyseja się zaczęła. Rzucam się z tłomoczkiem moim na Chmielną do Soplicy —
nie zastaję go w domu — godzina 11 w nocy — hotelu najmować nie chcę — biorę
więc, po go-
WARSZAWA, mi
257
dzinnym czekaniu na schodach, dryndę i jadą na Aleksandrią * do Bielnickiego.
Zastaję go na szczęście, nocuję tam. W piątek rano ruszam do Soplicy. Łączymy
nasze losy, kupujemy łóżko, płaciemy mieszkanie (wszystko z sześciu rubli...) i
mieszkamy. Obiad jadam raz, dwa razy na tydzień (przy sprzyjających
okolicznościach) w taniaku *, zresztą herbatka i chlebek.
Szekspira czytam — i wielkimi nędzami osładzam nędzę moją.* Gdy jeździłem
odbierać rzeczy od p. Józefowiczów, zastałem tam list... od Heleny. Uradowałem
się. W tych ciężkich nie na żarty warunkach — jej wieczna o mnie pamięć wydała
mi się łaską bardzo wielką. Była w Warszawie na dzień przed moim powrotem, a nie
zastawszy mię na ban-hofie, o co prosiła w wymienionym liście, przyjechała na
Długą * chcąc widzieć się ze mną. Łzy mi stały w oczach, gdy czytałem jej list.
Czytałem go w obecności Stasia, mojego niegdyś ulubieńca. Jeżeli mię co
zabolało, to zimne obejście się tego chłopca. Zrobiłem mu wiele dobrego,
kochałem go niemal. W siódmej, ósmej, setnej generacji odbija się — ży-dostwo.
Zresztą może to wychowanie papy. Z papą nie pożegnałem się, gdyż go nie
zastałem, a uniżać się przed nim, tj. nie powiedzieć mu w oczy, że jest tylko
Żydem w postępowaniu ze mną — nie miałem ochoty. Zresztą — pal go diabli!
Helenie odpisałem tegoż wieczora, a już w poniedziałek miałem list od niej.
Przepisuję go tutaj, bo mi jest bardzo drogi:
Dzięki Ci za list — sprawił mi niekłamaną radość najpierw ze względu na
wyjaśnienie Twej nieobecności we czwartek, jak również ze [względu] na
rehabilitacją... Co do mnie ani na chwilę nie wątpiłam, że Twoje ostatnie listy
były wynikiem rozdrażnienia j jeżeli mi one sprawiały przykrość, to czułam, że
Ty raniąc mnie, cierpisz podwójnie... Jestem więc psychologiem.
Powróciłam z Warszawy zmęczona, rozżalona, z mocnym postanowieniem nieodzywania
się więcej, chociaż dzisiejszy Twój list doprawdy nie był niespodzianką —
oczekiwałam go na pewno, tym więcej, że dziś te
17 — Dzienniki t. III
liii
258
DZIENNIKI, TOMIK XIt
same słowa prośby o przebaczenie, przesłane mi listownie, słyszałam od Ciebie we
śnie. Wierz, że mówię prawdę. Dlaczego porzuciłeś Józefowi-czów? Donieś mi
szczerze i otwarcie... itd.
P.S. Po grecku nie uczyłam się, przeczuciem jednakże odczytałam:
„Sowiooka" * mówi, że... wolno.
Bosymi nogami idzie się po grudzie życia, jak Bem powiada. Jak się idzie, to
mniejsza, ale dokąd się idzie? Celu nie ma, celu, celu! Ta piekielna niewiara,
że nie wiadomo, czy stworzony jesteś do czegoś, czy stworzonyś tak sobie. To
zabija. Gdzież się to podziewają nasze „wielkie idee" młodzieńcze? Czyż poddasza
i głodne tygodnie zdolne je pozabijać — wszystkie?
Ratuj się, duchu młodości, ratuj się z sideł marzeń bez celu i z sideł marzeń,
że celu nie ma!
Lekcje o mózgu (cudowne rzeczy!) przeplatam sobie nocami z Szekspirem. Król
Lea.il Cudowna, niewysłowiona legenda. Jedną z największych zdobyczy moich w tym
roku jest to, że zrozumiałem Szekspira. Straszliwa głębia geniuszu! Nie mówi, co
cierpi, ale to, jak on cierpi, czego do ma je. — widzisz jak na dłoni. Z Leara
wieje duch poezji, jakiej tylko u Homera i u Sofoklesa się napiłem. Achilles nad
morzem *, Edyp, wo-
łający: „ÓTTOŁK słowami Leara:
p7)yvt>Tco
"* —
mogą się zrównać [z] tymi
...Idźmy do więzienia. Będziem tam sobie śpiewali we dwoje Jak ptaki w klatce.
Gdy mię ty poprosisz O udzielenie ci błogosławieństwa, Ja klęknę wtedy i prosić
cię będę O przebaczenie. Tak sobie żyć będziem, Modlić się, śpiewać, pleść stare
powieści, Śmiać się do złotych motylów i słuchać, Jak prostaczkowie opowiadać
będą, Co się u dworu dzieje: kto wygrywa,
milsi
WARSZAWA, 188?
259
Kto traci, kto jest w łasce, kto w niełasce. Będziemy też i my gawędzić z nimi I
w pogadance tej przybierać minę Tak tajemniczą, jakżebyśmy byli Powiernikami
bogów. Tym sposobem Odosobnieni za murem i kratą Przetrwamy dole i niedole
wielkich, Które się ciągle zmieniają jak przypływ I odpływ morza.
Lear, Akt V, sc. 3 *
l maja (niedziela).
Wczoraj odebrałem list od Heleny, odpowiadający na pytanie, czy mię kocha
jeszcze. Oto odpowiedź:
Jeżeli, niewierny Tomaszu, dziś jeszcze słów ci potrzeba, to najszcze-rzej ci
wyznaję, że zawsze jednakowo drogim mi jesteś; ani na chwilę nie zmieniłam się w
uczuciach dla Ciebie, kocham Cię jak dawniej, a może nawet więcej, bo
usposobienie moje jest tego rodzaju, że tylko mogę do kogoś przez dłuższy czas
przywiązać się, a nigdy zapomnieć. Zgadzam się z Tobą, że my dla siebie nigdy
nie przestaniemy egzystować i wrogo o sobie wspominać. Rzeczywiście jest to coś,
z czego sobie zdać sprawy nie mogę. Jest to chyba atrakcja dwu odrębnych natur,
które przez całe życie harmonizować muszą.
Czy uwierzysz — nie wiem, ale drugiego marca, bardzo rozżalona na ciebie i z
myślą o Tobie, prowadziłam rozmowę z jednym bardzo niemłodym człowiekiem, który
dowodził, że „tylko w miłość wierzy i że ten nigdy nie kochał prawdziwie, kto
twierdzi, że nienawiść jest następstwem miłości". Przykro było okropnie słyszeć
podobne dowodzenie, choć perswadowałam sobie, że Ty zadajesz gwałt sobie,
pisząc, że mnie nienawidzisz. Dziś więc widzę, że... jegomość ów musiał kochać
kiedyś bardzo i poznał serce ludzkie.
Po co zadawałem Helenie pytanie, czy mię. jeszcze kocha — nie wiem. Dla zabicia
chwili, dla wzruszenia pleśniejących pokładów uczuć, dla ożywienia dnia. Ja jej
nie kocham. Gdy odebrałem jej list, wyprowadzając się ze starego mieszkania,
czułem się samotnym, jak zwykle, gdy zaskakują mię zmiany — list więc i
doniesienie stróża, że „była jakaś pani z dziewczynką i dopytywała się o
pana"... wstrząsnęło mną.
260 DZIENNIKI, TOMIK XII
2 maja.
Nadchodzi pora egzaminów, pachnie nimi we wszystkich pokojach studenckich, w
audytoriach, na ulicach. Zaczynani się uczyć, gdyż już do obecnej doli mojej
przywykłem, zresztą zakończyłem korepetycje Otosia. Otosiowi tydzień temu umarł
ojciec, jeździł więc do Kielc, ja go zastąpiłem na korepetycjach u pp.
Żukotyńskich na Krakowskim. Od jutra zaczniemy powtarzanie anatomii1 z Dewitzem
i Otosiem *. Pierwszy egzamin nastąpi nie za całe trzy tygodnie. Trzeba się więc
bardzo spieszyć z ogromną masą osteologii, nie mówiąc już o mięśniach. O mózgu,
sercu i organach płciowych coś wiem pobieżnie... Chemii nie umiem prawie nic.
Z naszego piątego piętra widać niezliczone mnóstwo dachów, wież, dach teatru,
wieżę ratusza, kirchy ewangelickiej na Lesznie, cerkwi na Krasińskim Placu, tuż
niemal rysuje się ciemna, ceglasta masa kościoła Wszystkich Świętych; okno nasze
wychodzi na ogródek Borowskiego *. Rośnie tam jeden duży kasztan i kilka
mizernych drzewinek, Kasztan okrył się liściem. Oko zmęczone, umordowane kolorem
warszawskiego nieba, tym przejmującym s:;mtkiem i obrzydzeniem kolorem wyziewów
— z niewysłowioną rozkoszą zwraca się ku temu samotnemu drzewu *, ku świe/iej
jego zieleni. Jak ja tęsknię nieraz za wsią, za polem... Gd^ idę na lekcję
Alejami Jerozolimskimi, rozkoszuję się murawą rosnącą po ich bokach. Stamtąd też
widzę siną, niebieskawą Wisłę.
Z okna naszego rozkoszujemy się i zachodem słońca. Na ucztę tę przychodzi i
Wacek. Krąg słońca zapada za wieżę kościoła Wszystkich Świętych, potem zapala
się czerwona łuna... Nadlatuje pierwszy, ożywczy, krzepiący, wilgotny powiew
1 W tym miejscu w autografie znajduje się wcześniej wpisana notatka z wykładu
zoologii, przedstawiająca tablicę klasyfikacji kręgowców, zaopatrzoną w nazwy
łacińskie i objaśnienia w języku rosyjskim.
WARSZAWA, 1887
261
chłodu. Odmładza nas, powiedziałbym — uszlachetnia. Wyziewy giną, rozwija się
wieczorne, wiosenne niebo z cudami jego. Marna gonitwa dzienna się kończy,
roztacza się — niebo nad nami, głuchy łoskot nieustanny cichnie wciąż... Czytamy
wtedy „Improwizacją" Mickiewicza, dajemy folgę sercu, folgę młodości. O,
Mickiewiczu, Mickiewiczu!
To, czego ja nie umiałem określić w Szekspirze, co czułem, co porażało mię,
wściekało, złościło, spychało na brzeg jakiejś przepaści niezmierzonej, gniotło
nawałem geniuszu — określił mi nareszcie Taine w studium swym olbrzymim pt.
Histoiie de la litterature anglaine:
nopajKaromMe HBM cjiyx, JIBJIHIOTCH TMCHHHOIO ^ojiero flpyrnx, pa3flaiomnxcH
BHyTpn nać CJIOB. BcaKaa cppasa noKaawBaeT HBM KpoMe saitjiioHaiomeftcH B Heń
MWCJIM w. pyKoso^jmiero ero oujymeHMH cyMMy CBOMCTB, secŁ xapaKTep, TeMnepaMeHT,
nosy, JK e c T, B 3 r Ji H fl, Ji H-H a, Bce STO B KaKyro HuByflt ceKynfly
speMemi, HO c TaKoro HMCTOTOIO
H CMJIOK), flO KOTOPOM HMKTO H6 flOCTMrajI. TyT npOMCXOflaT fl
B 6 fl P 3-
MW B oflHofi: nepaaa — cipannan, noptiBHCTan, nan, BMflMMaH;
BTOpaH — nocjieflOBaTejibHaa,
HflHMan; nocjieflHHH npMKpbisaeT TBK xopomo nep-HTO HUTan ee nepecTaemt flyMaTt,
6y^TO HMTaeuib O^HM TOJibKO cJiosa: nanpOTMB, BM KBK Sy^To cjiymaere rjiyxne
pacKaibi rpo3Hbix roJiocoB, B H js, M T e cyflopojKHo iicKpMBJieHHwe nepTbi,
csepKarouiMe rjiasa, no6^eflHeBinne ry6w, HyscTByeTe npMcyTCTBMe KJioKonyinoro
rne-Ba, Seinenyio peuiHMOCTfa, KOTOpbie npmMBaioT BMecTe c Kposbio K BOC-
naneHHOMy Mosry M nepeflaroTCH HanpasceHHbiM nepsaM. Kor^a IIIeKcnMp nucajr, TO
OH nepenyscTEostiBaji ne TOJibKo TO, HTO MM, HO MHOFO eme flpyroro. ECJIM 6bi
IHeKcnnpy npMtujiocb micaib MCTOpmo ncnxojiornM, TO OH cKasaji 6bi BMecTe c
9cKnpojieM: nejioseK ecTb HepsHbiń annapaT ynpasjiHeMbifł TeMnepaMenTOM,
HaKJioHHbrfł K ramoiiKHanwHM, ysjieKae-Mbiił HeoSysflaHHOro CTpacTbio,
6e3paccyflHbiM no naType, CMecb JKMBOT-Horo c no3TOM, o6jiaflaK>mnft BMBCTO yMa
— BfloxHOBeHneM, BMOCTO
—— HyBCTBMTejIbHOCTbK), BMCCTO 3BHraT6JIH M
n HanpasjiHeMbrii, nayrafl, caMbiMM w. cjioscHbiMM oBcTOHTejibCTBaMM,
K cTpaflaHHio, npecTynJieHwio, cyna-
CJIieCTBMK) M CMepTM. *
262
DZIENNIKI, TOMIK XII
Hamlet inaczej jest pojęty u Taine'a niż u Brandesa — a u Brandesa lepiej. "
'
_ Występuje w Hamlecie po raz^pierwszy^typ nowoczesnego człowieka i bolesjricf
TWalfea" Ideału" "ź otaczającym go światem, głęboka przepaść dzieląca siły i
zamiar. Widzimy tu całą rozmaitość, wszystkie sprzecz-"~Hóści jego istoty,
surowość w połączeniu z delikatnością uczucia, dowcip pozbawiony wesołości,
wieczną skłonność do odkładania wszystkiego na później i szaloną niecierpliwość.
Bardzo wiele najnowszych rysów poezji naszego wieku pochodzi od Hamleta.
BRANDES O poezji polskiej XIX w.*
/ Czyż oni nie widzą, że wiele bardzo rysów z Hamleta za-V.rnyka w sobie życie
nasze, całe klasy, całe społeczeństwa? t Któż tu Polaków nie pozna z tych słów
jego: „Strzeż się —
jest we mnie coś niebezpiecznego" i... „Tak to rozwaga czyni
nas tchórzami"? *
/
3maj. Godzinallwnocy.
Szaleje straszliwa burza wiosenna. Biją pioruny, huczy nieustanny niemal grzmot.
Wiosenna burza — burza młodości! Otworzyłem okno, by widzieć wszystkie pioruny.
Doznaje się zwierzęcej radości wpatrując się, wsłuchując, wcielając w tę
namiętną ekstazę natury. Gdy łoskot grc nov7 dosięga swego apogeum, [gdy]
„anioły burzy, na kształt olbrzymich słońc, uciekają w niebo, drzwi chmur
zatrzaskując piorunem" * — pragnie się większego jeszcze szaleństwa ivichrów.
Rozumiem teraz wrzask Leara:
Dmijcie, wichrzyska, aż wam miechy pękną!
Dmijcie, wściekajcie się! Plujcie powodzią
Wy, katarakty, i wy, uragany,
Aż zatopicie wieże po szczyt kopuł!
Wy, siarką tchnące, jak myśl chyża błyski,
Zwiastuny dęby druzgocących bełtów,
Osmalcie biały mój włos! a ty, gromie
Wszystkoniszczący, spłaszcz twardy krąg świata,
Zgnieć wszelkie kształty przyrodzenia, zniwecz
WARSZAWA, 1887
263
Wszelkie zarody niewdzięcznej ludzkości!
Grzmijcie, pioruny! lej, dżdżu! pryskaj, ogniu! Deszcz, wiatr, grom, ogień, to
nie moje córki...
Lear, Akt III, sc. 2»
6 ma j a (piątek).
Nie piszę teraz dziennika, nie kopiuję tego nowego okresu mojego życia, sam nie
wiem dlaczego — jest ono dosyć ciekawe. Zwykle tak bywa, gdy podczas pisania
jest obok mnie jakaś ludzka istota, choćby nią był przyjaciel.
Przygotowuję się na serio do egzaminu z anatomii. Łóżko moje zarzucone jest
kręgami, żebrami, czaszkami. Śpię z nimi nawet. Powtarzamy we trzech z Otosiem i
Dewitzem. Na lekcje chodziemy już z rzadka, chyba na anatomiczne banialuki
Izmajłowa o organach płciowych. Jak dotąd powtarzanie nasze idzie dość
opieszale; powtórzyliśmy z osteologii kręgosłup, żebra, os do/s i i z czaszki:
os occipitis, voimianum, bregmatis, frontis i utknęli na os temporum i basiliare
*. Anatomia jest tak dobrze rzeczą pamięci jak zoologia lub gramatyka grecka.
Czas od czasu zaglądam do Fizjologii Drapera *, aby się dowiedzieć przynajmniej,
po co w gruncie rzeczy istnieje ta wściekle trudna os temporum. Uczę się też po
troszku i zoologii z kursu uniwersyteckiego Wrześniowskiego tak... aby stili(m
saepe vertendo * — obciąć się na fizyce choćby, której nie zdołam prawdopodobnie
powtórzyć w ciągu czterech dni, jakie nam na powtórzenie dano.
Zwykle na powtarzanie schodziemy się do Otosia, wyciągamy spod łóżka cały stos
kości i kujemy. Czasami mignie nam przed oczyma sylwetka pięknej hrabinej O.*,
na wspomnienie której Otoś dziwnie, jak Wołodyjowski, rusza wąsikami. Ja,
odnośnie do kobiet, w pesymistycznym obecnie jestem nastroju, gdyż parę dni temu
dałem się uwieść jednej z piękności ulicy Chmielnej, a zwykle po tego rodzaju
pozbawieniu mię niewinności uczuwam nienawiść i obrzydzenie do tych „wietrznych
istot, którym postaci zazdroszczą anieli",*
2g4 DZIENNIKI, TOMIK XII
Raz, czasami dwa razy na tydzień bywam na obiadku w ta-niaku. Znam się już z
Antosiami, Józiami etc., które za umizg przynoszą lepszą sztukę mięsa. Zresztą
uczciwie się żyje herbatą — gdyby naturalnie nie Wacio, który ma zwyczaj kłaść
cztery kawałki cukru do herbaty.
Gdy wracam z „powtarzania" i odgrzebawszy na bok kręgosłupy i czaszki zabieram
[się] do snu, Soplica wywłóczy jakąś wysoką ideę. Zaczynamy spierać [się] i
spieramy do godziny czwartej, piątej w nocy. Wiatr dmie przez trzy wybite szyby,
wskutek onegdajszego gradu — a my jak dwa wa-riaty wyskakujemy z łóżek i w
koszulach dowodziemy sobie, czy czynami człowieka kieruje egoizm tylko, czy
istnieje altruizm, czy wyraz „sumienie" oznacza cośkolwiek, czy jest pustym
dźwiękiem, czy istnieje uczucie zwane „miłość", czy istnieje to, co nazywamy
„cnotą"...
W umyśle mojego towarzysza panuje taki straszliwy las dziewiczy pojęć, że tylko
pożar może tę gmatwaninę bez sensu i celu zniszczyć. Nie przytaczałbym tych
bzdurnych dowodzeń jego, że nie istnieje np. zupełnie — uczucie, gdyby nie to,
że ta umysłowa huśtawka zbydlęca go, upadla, rozgrzesza na najbezecniejsze
przekonania, 7,a może spacryć go 'zupełnie i spodlić. Kiedyś wyprowadzałem M (H
klasie jeszcze VI) teorią Epikura — hedone: bądźcie zadowoleni to tyle, co
bądźcie cnotliwi — rozumowałem — cdyż rzeczywiste zadowolenie osiąga się jedynie
w cnocie. Soplica ma chorobę naśladowania mnie w moich upodobaniach. Jeśli ja
pocznę czytać Szekspira i unoszę się nad nim, on musi bezwarunkowo wołać:
„Szekspirze — Boże!"... Tak było i z owym hedone. Otrzymawszy pierwszy w tym
kierunku impuls, przeczytawszy parę apostrof Holbacha i Bazarowa * w dodatku —
zmaterializował swe pojęcia do takiego oto wyniku: mamy być zadowolonymi, a więc
mamy koniec końców dwa ideały w życiu: ideał dobra i zła. Ponieważ zaś zło jest
tylko odmienną
nazwą dobra, jak zimno jest odmienną nazwą ciepła, więc nie powinno nas
przerażać zło, zło uznane przez etykę. Kie-
WARSZAWA, 1887
265
ruje nami jedynie odczucie przykrości i przyjemności — sumienie więc nie
istnieje. Sumienie — jest to odczucie przykrości. Zbrodniarz z profesji
przykrości nie uczuwa, jest ono więc (sumienie) wytworem umysłowej cywilizacji
(Kain jest prawdopodobnie zmyśleniem Mojżesza).
Wychodząc z zasady, że kochając kogokolwiek czy cośkolwiek kochamy tylko siebie,
popełnia logiczny absurd, odrzucając wszelkie uczucia. Kochamy siebie. Na
zapytanie, czemu by płakał na pogrzebie rodziców, nie umiejąc się nawet wykręcić
odpowiada, że dla tej samej przyczyny, dla jakiej płakaliby oni, gdyby jego
stracili...
Nie wierzy zupełnie w przyczyny urabiania się umysłowo, złożone w nas samych, i
składa całkowicie winę za swoje wady na sferę, która go wydała, na rodziców,
uniewinnia ryczałtem zbrodniarzy do tego stopnia, że aż trzeba mu było dowodzić,
że i ta sfera [nie] jest zbiorem niewinnych jednostek. Dostała wtedy po uszach
przyroda... Odrzucony został Bóg, dusza. (Dusza jest to mózg kości
pacierzowej...). Z Baza-, rowa zatrzymał usilnie jedno najpodlejsze orzeczenie,
najgłupszy paradoks: „na^o MBCTO pacHUCTHTB" *. Wygłosiwszy go, najspokojniej
przyznaje się, że jest „JIHIIIHHM HejioseK" *, darmozjad etc. Dlatego więc on
będzie oczyszczał miejsce.
Miłość — to pociąg płciowy. Uczciwość — to bojaźń kary.
Strasznie wygląda ten szkielet. Czyż my w to wierzemy? Mróz doprawdy łazi po
kościach. Wszystko, co tylko jest paradoksem w pozytywistycznych książkach,
wmówił w siebie. Chce żyć według tej potworności, jaką tu w konturach
narysowałem, a która jest znośną w porównaniu z tym, jak on ją wygłasza.
Żałuję, że nie mam czasu na przytoczenie całego wczorajszego sporu, jaki
toczyliśmy z nim obaj z Wackiem. Chcemy zmiażdżeniem zupełnym tych teoryj
wyrównać te jego utopie. Ja nieraz udaję konserwatystę aż, aby tylko wyszydzić
go sofizmatami. Szkoda człowieka, który, przy upartym usposobieniu, upartym do
maksimum — może dojść do samobójstwa
266
DZIENNIKI, TOMIK XII
zrzekłszy się wszystkiego. Gdyby to choć był Bazarów z charakteru, ale jest
wrażliwcem sto razy mizerniejszym ode mnie — co więc za życie jego? Nieraz
dowodzenia jego bywają wprost komiczne, jak to, że nie istnieją uczucia.
Istnieje według mnie ścisła analogia między pojęciem uczucie i pojęciem ciało
chemiczne. Według najnowszej hipotezy wszystkie chemiczne pierwiastki dadzą się
spro-1 wadzić do jednego. Według znanej hipotezy wszystkie uczucia dadzą się
sprowadzić do jednego — das Ich. Ale zarówno, jak ciało-srebro jest rzeczą
absolutnie samoistną, tak i uczucie--miłość jest rzeczą absolutnie samoistną.
Wierzę w altruizm.
Dziś otrzymałem list od Heleny z zawiadomieniem, że w przyszłym tygodniu
przyjedzie do Warszawy, z prośbą, abym poszedł koniecznie do pani Niemira itd.
Miłość moja obecnie tak jest leniwą, że nie pójdę do pani N. Mówiąc szczerą
prawdę, to ja w przyjeździe Heleny widzę tylko przerwę w egzaminach, dwudniowe
co najmniej siedzenie bezczynne i głupie przypomnienia tego, co bezpowrotnie
minęło, nie wróci nigdy, co jest odświeżonym tflko wspomnieniem. Łżemy w tych
listach naiwnie jak uczeń i pensjonarka, a jesteśmy wytrawnymi kłamcami każde na
swoją rękę. Znamy się dobrze, więc umiemy trafiać sobie w achillesowe pięty, w
miękkie miejsca samolubstwa i nie dostrzegamy nawet, że kłamiemy, wierzymy w
samo złudzenie. Stare, głupie dzieci!
Dziś rzeczywiście miłość nasza jest taka, jaką chce mieć w człowieku Soplica.
Czym jest wieczność? Jest życiem czy nicością? Powinna być życiem — inaczej
trudno by było pojąć Boga. Byłżeby on uczuciem zaczerpniętym we wszechświecie *,
czy jest istotą, czy siłą rozumną?
WARSZAWA, 1887
267
Najlepszą rzeczą jest otworzyć Hamleta i przypatrywać się realizmowi Szekspira.
Straszliwą w nim jest właściwie tylko potęga użycia słowa zamiast pędzla i farb.
Przytoczę tutaj zaraz parę słów Hamleta i każdy musi zobaczyć wtedy, że gdy on
to mówi, to naprężają mu się na czole żyły, bieleją wargi, drżą ręce, pąsowieje
twarz. Widzisz jego rozwarte wargi, białe grożące zęby, straszliwą, zwierzęcą
wściekłość w oczach. Powiadam, że malować słowami człowieka w ten sposób jest
czymś wyższym niż artyzm. Dlatego też sądzę, że niepodobna jest grać dzieł
Szekspira. Podobno znakomici aktorzy stwarzają role szekspirowskie. Artysta
grający Hamleta musi być geniuszem — inaczej będzie mówił wyrazy tylko. Na
cmentarz wnoszą zwłoki Ofelii; Hamlet przygląda się temu z boku. Gdy słyszy, że
Laertes rozpacza nad siostrą — i dowiaduje się, kogo to chowają, mówi jeden
wyraz: „Ofelia!"
Żaden na świecie Królikowski niezdolny jest powiedzieć tego strasznego wrzasku,
tego pioruna nieszczęścia, tego potoku łez. Hamlet tu kamienieje, przestaje mu
krew płynąć w żyłach.
Jest on jednak dziecięciem swego czasu, ogarnia go zbest-wienie wszystkich
uczuć, nienawiść piekielna do tego brata ukochanej, który śmiał skoczyć w jej
grób; tracąc oddech, dusząc się z wściekłości krzyczy:
Mów, do pioruna! mów, co byś uczynił? Jesteś-lł gotów płakać, bić się, pościć?
Dać się rozedrzeć? rzekę wypić do dna? Jeść krokodyle? I jam także gotów.
Przyszedłeś tutaj jęczeć, w grób jej skakać Dla urągania mi? Daj się z nią razem
Żywcem pogrzebać, i ja to uczynię,' A jeśli prawisz o górach, niech na nas Runą
miliony włók ziemi, aż z sapu Powstały kopiec, stercząc w głąb eteru, Ossę w
brodawką zamieni. Jeśli umiesz Szermować gębą — i ja to potrafię.
268
DZIENNIKI, TOMIK XII
Jest to bezwiedna a literalnie prawdziwa psychologia. Może to nazywają wyrazem
„obrazowanie". Nieszczęście jego (Hamleta) jest tak mu nieznośne, że chce za
jaką bądź cenę zrucić je1 z serca gdziekolwiek — rzuca się więc znowu do
Laertesa:
...co się to ma znaczyć, Że się obchodzisz ze mną tak niegodnie? Jam ci tak
sprzyjał! Ale mniejsza o to; Niech sam Zeus światu sili się nastarczyć, Zawsze
kot miauczeć będzie, a pies warczyć.
Akt V, sc. l *
Laertes pierwszy powiedział, że Ofelia nie żyje, Hamletowi więc wydaje się, że
on jest przyczyną nieszczęścia. Jeden Szekspir umiał malować logikę uczuć.
Moją małą ładną Ofelijkę z jasnymi włosami widziałem od przyjazdu ze świąt raz
jeden i to, gdy przejeżdżała tramwajem. Co się z nią dzieje?
7 V (sobota).
W wielkim mieście tak dobrze można zdziczeć jak w wielkim lesie. Do samotnej
twojej izby dolatuje ty^o wrzask, jak szum drzew w lesie. Ludzie bardzo dobrze
zastępują drzewa. Omijasz ich jak jodły, sosny i buki. Przyjaźń? Przyjaźń słucha
wywodów twej filozofii, przyznaje lub odrzuca loci communes, ale rzadko, bodaj
nawet że nigdy nie wyświadczy ci łaski słuchaniem głosu twej duszy. Kiedy
raicamy się sobie na szyje — szturchamy się tylko. „Jedna dusza w dwu ciałach" —
to absurd. Jakżeż więc nie uznawać, nie cenić, nie czcić tych tajemnych
podmuchów, które masę, złożoną z jednostek obcych sobie jak drzewa w lesie,
łączą w jedno czującą jedność? Jedno tu jest wspólne, ale ono milczy, milczy,
gdy patrzy na grób pięciu poległych * lub katedrę Sw. Jana...
1 W autografie omyłkowo: go.
WARSZAWA, 188?
269
Z wysokości piątego piętra patrzy się na niziny ziemskie filozoficznie bardzo. Z
wierzeń młodości opadają liść po liściu, kwiatek po kwiatku motory jego,
zostajesz coraz bardziej sam. Wszystko pozostaje gdzieś z tyłu; przed sobą idę j
nie widzisz. Kiedy Wacek wygłasza mi pozytywne credo, kiedy toczę jakiś z nimi
spór zacięty — to mimowolnie, odruchowo myślę: „nie umiem się już o to spierać,
bo ja przeżyłem wszystkie te idee okropnie dawno." Uniesień młodzieńczych już we
mnie nie ma. Zestarzałem się trochę. Ja już za żadną cenę nie wygłoszę zdania,
że „miejsce będę oczyszczał"... Gdybym mógł siebie oczyścić...
Nie jestem poetą. Jestem naturą na wskroś konserwatywną i marzycielską.
Konserwatyzm przejawia się w tym upodobaniu do spokoju, do miękkości
otaczającego mię świata, do biedy wreszcie, byleby ona była swobodną,
niezawisłą, dającą mi możność trawienia całych godzin w niemowieniu do nikogo, w
ubieraniu się bez świadków, spania z kręgosłupem i czaszkami itd. Całe moje
myślenie — to samolubne marzy-cielstwo.
Os temporum, basiliare, nasale, lacrimale, zygomaticum, maxillare, ethmoideum,
pterigoideum i vomeris * — powtórzyliśmy dziś z Dewitzem dokumentnie. Kiedy się
od tej roboty oderwę, by zjeść na obiad kawałek chleba i biorę do ręki Taine'a
lub Szekspira — to czuję się niby u siebie. Jestem ja widocznie członkiem
wielkiej rodziny... chybionych. Smutno tak naocznie przekonać się, że się
jest... nie geniuszem, nie talentem, lecz zwyczajnym (a jak dziś — to dosłownie
określonym przez Słowackiego) — „zjadaczem chleba" *.
Z okien naszego audytorium widzę co dzień rozkwitającą różowo jabłoń. Szczególną
czuję sympatią do tych jej kwiatów. Witam się z nią codziennie jak z dobrym
znajomym,
2?0
DZIENNIKI, TOMIK XII
a kiedy po czwartkowym gradzie zobaczyłem mnóstwo jej kwiatów rozesłanych po
ziemi — niekłamanie jej współczułem. Kwiaty — to najlepsza rzecz, jaką wydała
przyroda.
9 V (poniedziałek).
Zeszedłem do najniższego prawie pokładu życia. Nie mam grosza przy duszy i
żadnego widoku na przyszłość. Ponieważ Janowa, która dotąd nam usługiwała,
przeniosła się gdzieś tam, nie ma więc rano wody, nie pije się herbaty, nie myje
się. Najpotworniejsze potworności znudzenia głodowego obsiadać mię zaczynają. Do
tego dołącza się odnowiona choroba. Nieraz, gdy jestem zupełnie głodny i
kompletnie bezsilny wskutek bólu boku, niemyty, z brudnymi rękami, w wytartym
tużurku i wchodzę na nieskończoną wysokość naszych schodów, a drzwi zastaję od
mieszkania zamknięte... to czułbym wielką wdzięczność ku temu, kto by mię z
wysokości tych schodów zepchnął.
Wszystko wkoło mnie, we mnie, wszystko moje — ze-wstrętniało! Nienawidzę się
tak, że z rozkoszą podrapałbym sobie twarz, gdyby nie obawa, że potem jeszcze
bardziej się znienawidzę. Kiedy się cośkolwiek znosi z jakiegoś powodu, dla
kogoś — jest przynajmniej mózg zajęty, ale gdy nie ma żadnej przyczyny
cierpienia, tylko zwaliło się na. nas coś jak góra, nie wiadomo, po co to
wszystko, na co i 7.3. co — wtedy nie chcąc być widocznie banalnym w
nienawidzeniu góry, nienawidzimy (podobno niesprawiedliwie) siebie za wszystko,
co nas przygniata.
11 maja (środa).
Nie jestem fatalistą przecież — a miewam fatalne tygodnie. W tygodnie takie
nagromadzony przez długi czas, a odsuwany, stosownie do mojego charakteru, cały
ogrom zagadnień mojego głupiego życia — zbiera się, zlatuje, napada i oświeca
nagą prawdą, rezultatem, od którego zależy cała późnięjszość. Jest to może
naturalny tylko przebieg wypadków, dla mnie jednak jest to tydzień fatalny i
basta.
WARSZAWA, 188?
271
Taki tydzień przebywam obecnie. Co dzień obawiam się powrotu przeszłorocznej
choroby, co dzień znoszę piekielnie nieznośną głodową nudę, co dzień nie wiem,
po co istnieję, co dzień zdarzy mi się coś przeczytać, co mię przyprowadza do
entuzjastycznej wściekłości, co dzień wreszcie uczę się anatomii, aby koniecznie
z honorem nie zdać z zoologii lub chemii, co dzień muszę patrzeć na moje
ubranie... i co dzień być sam, idiotycznie, bezmyślnie, bezuczuciowo sam. Więcej
już niż tydzień temu nie jadłem obiadu — gdybyż obiadu: nie miałem nic w ustach
prócz herbaty i chleba. Zbierałem się już wczoraj zapisać wrażenie wywoływane,
sumarycznie rzecz biorąc, przez głód. Doznaje się tedy gorączki. Taką gorączkę
ja miewam po paru kieliszkach wina. [...] Otóż przechodząc kuracją, najzupełniej
mówiąc nawiasem głodową, osłabiony jestem diabelnie. Jeśli tak potrwa dłużej, to
mogą mię wziąć diabli prędzej, niż myślałem.
Jeśli kto z przyjaciela chce sobie zrobić wroga, to niech od niego pożyczy
pieniędzy lub zamieszka razem. Tak było ze mną. Wywiązał się między mną i
Soplicą stosunek taki: nie mówiemy ze sobą wcale, jesteśmy ugrzecznieni itd. Z
Wackiem pokłóciłem się wczoraj. Powiedziałem mu, że jego kosmopolityczne zasady,
poniewieranie Mickiewicza, ma-terializmy — równają się zasadom p. Józefowicza, a
wyraziłem to troszkę po grubiańsku w ten sposób: „Tyle u mnie z twoimi zasadami
jesteś wart, co żydziak Józefowicz!" Wyszedł nie podawszy mi ręki. Dobrowolnie
zacieśniam sobie świat... Gdyby nie to, że obecne moje życie zbrzydło mi do
maksimum wstrętu, może by mię ta samotność moja bolała.
Sprzedałem dziś za 10 złotych „handlowi" moje trzynasto-kolorowe palto. Tak mię
to poniża, tak dziwnie boli, że kiedy ten Żyd poszedł, o mało się nie
rozbeczałem. Słuchaj, dzień-
272______ ___________ bZlENNIKI,
TOMIK Xli
niczku, teraz mojej logiki postępowania. Poszedłem na kawę. Tam (w kawiarni —
nie w kawie) wyczytałem w „Kurierze", że jest na wystawie Krywulta obraz
Matejki: Ostatnie chwile Zygmunta Augusta *. Nie poszedłem, ale poleciałem na
wystawę. Obraz ten nic mi nie powiedział. Za to stałem z godzinę przed obrazkiem
(także Matejki) pt. Pieśń *. Artysta ten, jeśli ma chwile uniesień, to unosi się
jak Mickiewicz. Pieśń jest jędrną dziewczyną ze skrzydłami, realną można
powiedzieć kobietą — ale siła w wzniesieniu oczu, ale zachwyt, dzikość, burza,
szaleństwo, piorun w twarzy, ale wyprężenie rąk, ale skrzywione namiętnie usta,
ale wyprężone piersi — mówią ci, że pieśń jest taką. Bojowa, ekstatyczna pieśń —
jest taką. W obrazach Matejki jest siła ogromna, siła uniesienia i gwałtu.
Widziałem na tej wystawie prześlicznie malowany obrazek p. Dulębianki pt. Z
natury. Dziewczyna wiejska zmęczyła się i ułożyła w lesie. Jest to właściwie
tylko główka, ale tak znakomicie malowane zmęczenie czy namiętność, że oczu od
tego trudno oderwać.
Z wystawy ruszyłem do domu. Cóż z tego, że ruszyłem, jeśli po drodze stoją...
kioski? — Kupiłem „Kraj". Jest tam artykuł wstępny... naszego delegata...
Wasilkowskiego.* Zaczynam czytać i rzuca mi się w oczy: „Gdyby nam c Straszewicz
powiedział: «w cielęta nie orzą»..." itd. Wiedziałem, że miał on tę odpowiedź
Straszewiczowi pisać, ale zapomniałem o tym, a z owego „w cielęta nie orzą" —
poznałem... ex ungue leonem *...
W „Kraju" są odczyty Brandesa o literaturze rosyjskiej i artykuł Bema o pracach
krytycznych Bełcikowskiego *. Artykuł Wasilkowskiego kończy się tak:
Pomimo widocznego wstrętu szanownego kronikarza do Mickiewicza my zawsze
powiemy: ,,bez krwi, bez ducha, to (karierowiczów) ludy". Myli się p. S., jeżeli
myśli, że losem rozbudzonych w młodzieży uczuć jest „wyszastać się na marne
fantazje" — wyszasta się to tylko, co ma wartość fantastyczną, lecz uczucia,
wyrosłe na gruncie dławiąco rzeczywistych potrzeb, mogą się tylko rozwijać, a
prawidłowy ich rozwój w na-
WARSZAWA, 1887
273
szych warunkach będzie „jezusowym postem". Jako młodzi i niedoświad-czeni możemy
łatwo błądzić. Jeżeli błędy nasze wypływają z najświętszego nawet uczucia,
poprawiajcie nas, ludzie dojrzali, którzy pragniecie dobra naszego
społeczeństwa! karćcie nas, choćby ostro, ale z należytą znajomością i nas, ł
naszych stosunków. Posłuchamy zawsze każdego z uwagą, kto by chciał rozumniej od
nas kierować naszą dobrą wolą, lecz kto ją zechce tłumić i gasić, wzbudzi w nas
tylko wstręt i politowanie.
Brandes — rozbierał... Turgieniewa i Dostojewskiego. Zastanowił się przeważnie
nad Raskolnikowem... Przecudny artykuł — ale złości mię to, że to Brandes mówi.
I Moskali on widocznie polubi. Zły to gatunek — ci kosmopolicł!
Z jakąż uciechą powitałem podpis „Antoni Gustaw Bem"!... Dawno nie widziany w
dziennikach podpis, a dla mnie wywołuje wspomnienie przyjaźni i dni jaśniejszych
niż obecne.
Kiedy czytam Szekspira, Taine'a i Studia Brandesa, kiedy zajdę w ten mój,
prawdziwie mój i jedynie mój świat — to z rozpaczą, z zazdrością, z płaczem, z
jękiem, z nieutuloną goryczą wołam: czemuż ja nie urodziłem się artystą?! (
Najnieszczęśliwszą jestem istotą. Każdy z ludzi może odnaleźć sobie modus
vivendi, który go, jeśli nie zadowoli, to postawi na gruncie jakimś. Ja wiecznie
wyciągać będę ręce do<; artyzmu, wiecznie szaleć nieutulonym jego
pożądaniem, wiecznie tak natrętnie tęsknić za nim — i marnieć, ginąć,( próchnieć
i niemieć...
Gdy wchodzę na wystawę obrazów, to zdaje mi się, że mię wiatr owiał, że czytam,
że oddycham. Wszędzie myśl wydana ze siebie, wszędzie dźwięk tego, co nas
zapala, wszędzie odbicie tej myśli — nie ma jej tylko u mnie!
Czemu się nie urodziłem artystą? Znam was, rozumiem, pojmuję wasze myśli, wiem
nawet, czemu stwarzacie wasze dzieła, a sam... Sam — bijąc się w tp głupie czoło
skarżę się, żem... chybiony!
18 — Dzienniki t. III
274
DZIENNIKI, TOMIK XII
Zaszedłem w granice smutku bezbrzeżnego. Smutek taki jest filozofią każdej
istoty. Jest to może refleksja istoty ginącej. Konający powolnie robak może ją
także odczuwa. Odczuwa ją może i drzewo, kiedy na próżno porusza liśćmi, by
jeść, kiedy schnie z wolna i nie może porwać się, wyrwać korzeni i dumnie
skonać!
Ratujcie mnie, duchy i siły młodości, ratujcie mię, ideały i potęgi, bo gorycz
życia przesyca mię i dławi. Nie chcę tego ciągłego poszeptu: czyż warto tak żyć?
13 V (piątek).
Wczoraj jadłem obiad w Taniej Kuchni. Czasami i to coś warte, gdy przekonamy się
dowodnie, że człowiek jest zwierzęciem mięsożernym. Wczoraj mogłem się też
uczyć. Dziś — nie jadłem nic do godziny 4 po południu. Poszedłem z głodu do
Konrada * i zjadłem kawał „brykały" *. Głowa mię boli. Kiedy powtarzałem wczoraj
anatomią u Otosia, co chwila zjawiała się w oknie hr. O. Jej naiwna kokieteria
przypominała mi Helenę. Zresztą potworne jest to wszystko, gdy się jeść chce.
Wieczór wczorajszy przepędziłem u Nowińskiego. Opowiadał mi przyczyny swego
„upadku moralnego", przyczyny wywołujące zupełną bezczynność, która ze swej
strony nie pozwala mu zdawać zupełnie w tym roku, brać stypendium itd. Kochał
się tedy. Kochał się w szesnastoletniej sfrancuziałej Polce, zaręczył się z nią,
a przekonawszy się, że jest cokolwiek złośliwą — oddał jej pierścionek. Zakochał
się też w innej... „z miejsca". Jest to człowiek tego rodzaju, że bez wahania
wygłosi zdanie: „Tu nie mogę dać poznać, że jestem choćby cokolwiek zajęty tą
czystą, cnotliwą, prześliczną istotką, gdyż jestem nikczemny, podły, nicpoń."
Czyste on ma
WARSZAWA, 1887
275
\
serce, czyste oślepiająco jak nagi błysk miecza. Trzeba własne serce podejmować
ze śmietnika, w którym leży, aby mogło patrzeć w tamto. Nowiński — to poeta.
„Refleksją" w filozofii nazywa się, według Halla, zamiana wrażeń otrzymanych —
na ruchy. Przypuszczam też, że zamiana ta jest bezwiedną, czyli że mózg nic o
niej nie wie. Jeśli bowiem, jak przytaczał na jednej z lekcyj Izmajłow, nalać
żabie na lewy bok kroplę kwasu solnego — to w tej samej chwili prawą nóżką stara
się ona zetrzeć wspomnianą kroplę. Nie zachodzi tu zapewne komunikacja z
mózgiem: nerw „odczuwający" daje znać tzw. „cepony semecTBy" V ~> L>;' ten
nerwowi odruchowemu drugiej strony kręgosłupa. W fi^jo-,lpgii„więc odruch jest —
czynem. W sferze, jaką^źnam na|lepiej,_o3ruch jest — czym innym. Kiedy Hamlet
przychodzi do refleksji, czyli kiedy pocTcTaje się odruchowi, to ruchy nerwu
czującego i ruchowego atakują mózg — bez, według mego zdania, świadomości całego
organizmu. Jest to myślenie bezwiedne. Stan taki jest jedną ze składowych części
wariacji. Tego rodzaju sytuacja ujawnia się w następującej scenie:
DUCH:
(spod ziemi): Przysiążcie!
HAMLET:
Ha, krecie!
Tak prędko umiesz szybować pod ziemią? Wyborny z ciebie minier!
Hamlet, Akt I [sc. 5] '
Porównania „ha, krecie!" nie umiem sobie wytłomaczyć inaczej, jak tym właśnie
myśleniem odruchowym. Hamlet w przytoczonej scenie jest na progu obłędu. Zdaje
się, że
1 W autografie omyłkowo: akt II.
18*
DZIENNIKI, TOMIK XII
widzieć można jego zbielałe wargi, zagasłe oczy, drży on tu przerażeniem, pali
się — i jednocześnie bawi się w porównania ducha do kreta.
Przerzucając zeszyty dzieł Szekspira * natrafia się na te o zabijającej głębi
genialności ustępy, których niepodobna ominąć milczeniem.
EDGAR:
...O, jakże to strasznie, Jak to odurza patrzeć w taką głębię! Wrony i kawki
krążące w pośrodku Ledwie wydają się wielkości chrząszczów. W połowie chylu wisi
jakiś człowiek, Zbierając morski kopr — okropna czynność! Zda mi się, że się
wydaje nie większym Jak jego głowa. Rybacy, chodzący Ówdzie wzdłuż brzegów,
rzekłbyś, że to myszy; A ów ogromny statek na kotwicy Wygląda jak czółenko.
Głuchy odgłos Wałów, bijących o nadbrzeżne żwiry Tu dojść nie może. Nie będę już
patrzał, Bo mi się w mózgu zawraca i mógłbvm Stoczyć się w przepaść.
Król Lear, >\\ IV, sc. 6 *
Nic tu na pozór nie ma pięknego — a 'ipaja cię coś, czujesz niemal przerażenie,
widzisz tę głębią. Homer w paru miejscach Iliady opowiadał w ten sposób o morzu.
Zola nie potrafi nigdy tak szczegółowo opisać kawałka mięsa, geometria nie
określa tak namacalnie wysokości, jak to uczynił w przytoczonym urywku Szekspir
— jedynie mocą porównań. Powiedziawszy „50 sążni" — właściwie nie daje się
słuchaczowi żadnego pojęcia odległości. Powiedziawszy: „głuchy odgłos wałów,
bijących o nadbrzeżne żwiry, tu dojść nie może"... — daje mu się pojęcie
zupełne. A cóż mówić o tej dziwnej i niepojętej tajemnicy, jaka się w tych
słowach zamyka? Być zupełnie samemu i czytać ten urywek — ć: mogło-
WARSZAWA, 1887
277
by się wydać, że się słyszy szum tego morza!... To jest piorun poezji, który
spać nie daje.
Zanotuję tu sobie parę zdań Brandesa o Turgieniewie i Do-stojewskim, a właściwie
o paru ich kreacjach:
W Bazarowie — T. przede wszystkim pragną! odsłonić to bezmyślne ubóstwienie
użyteczności0, jakim odznacza się młode pokolenie, udało mu się jednak stworzyć
w nim postać, która przez swoją wytrwałość, męstwo i ograniczenie zarazem unosi
się wysoko nad europejską literaturą, bynajmniej nie bogatą w typy prawdziwych
ludzi.
Helena (Nakanunie) utrwala się w pamięci czytelnika jako najpiękniejszy wyraz
kobiecości rosyjskiej.
Turgieniew potrafił malować niekonsekwencją jako zasadniczy rys charakteru, nie
naruszając bynajmniej samego charakteru. Studium słabości jest tak skończonym,
tak głębokim w Rudinie, że przez słabość tego jednego charakteru pojmujemy
słabość charakteru rosyjskiego w ogóle.
Wobec stanu duszy ludzkiej Dostojewski miał pewien wzrok lekarza obłąkanych.
Nikt lepiej od niego nie zna nęcącej potęgi przepaści.
Raskolnikow z natury jest melancholikiem, zrozpaczonym niedolą ludzkości i
ożywionym płomienną żądzą zostania zbawcą, nędza budzi w nim większą jeszcze
melancholię i R. marzy, marzy nieustannie... Muzą Dosto-jewskiego jako poety
jest — litość.
G. BRANDES
liii
aa*
m
Ile tylko czasu zostaje mi od powtarzania anatomii i tych baranich, parszywych,
robaczywych myśli — „co jeść?" — poświęcam na czytanie Fizjologii Drapera.
Czasami zatapiam się w niej zupełnie'. Zdaje mi się, że gdybym (o horror1) był
uczonym, to poświęciłbym się botanice i przeważnie fizjologii roślin. Każda
wzmianka u Drapera o życiu kwiatów... odurza mię jak Szekspir. Zresztą życie
owadów — ciekawsze doprawdy niż życie ludzi. Draper twierdzi odważnie:
OSrnecTsa HaceKOMfaix 6es coMHeHHH BosmiKaioT nofl Biatnatteu CTpa-
CTeił, K3KOBŁI — JI K> 6 O B b M C T P a X. *
________ (Tom III)
" Turgieniew w przypiskach wyznawał, że oprócz poglądu na sztuki piękne dzieli
wszystkie poglądy Bazarowa.
278 DZIENNIKI, TOMIK XII
Przeczytaliśmy splanchnologią, uryweczkami (mikroskopijnej wielkości) —
artrologią i... nie umiemy dobrze osteologii.*
Czasami mam napady... zupełnego niezdawania. Wtedy idę i kładę się spać. A
niedobra to rzecz w obecnej sytuacji mojej. Budzę się bez sił, z bólem głowy — i
nie mogę się wtedy uczyć zupełnie.
Z Soplicą nie mówiemy zupełnie. Machajski nie przychodzi wcale. Przywykłem już
do tego. „Wszystko na świecie trzeba poznać"...
Kto wie? Może od dziś za tydzień będę... w Brześciu Litewskim?
14 V (sobota).
Rok temu — rozchorowałem się strasznie. Dziś o tyle jestem szczęśliwszy, że nie
choruję. Nie jem za to nic. Rano zjadłem kawałek suchego chleba i byłem o nim do
wieczora. Wstaję późno, aby jak najkrótszym dzień uczynić. Wytrwały jestem bądź
co bądź. Nauczyłem się śmiać tym śmiechem, w którym nie ma ani iskry wesołości,
ktiry jest milion razy smutniejszy od łez. Ostatecznie głód znieść można i ani
bym wspomniał o nim, gdyby nie to, że wiąże się z nim sasnotność okropna,
zabójcza. Wchodzę do mieszkania, ;:at taję Soplicę — milczemy przez cały dzień.
W końcu ja Vi;b on — wycho-dziemy. Idę do Otosia. Tamten jest idiotyczny na
wszystkich punktach. Mówić z nim nie mogę, bo mię te męczy. Zaczyna się czysto
fizycznej natury rozdrażnienie nerwów...
Budzę się rano: wody nie ma do umycia, bo Soplicą zwymyślał stróżkę, która nam
usługiwała — nie myję się więc wcale. Herbaty już nie piłem ze trzy dni. Chleba
nie ma zupełnie — ach, to potworne, brudne, wstrętne, obrzydliwe, obrzydliwe!
Pomimo całej obrzydliwości obecnego mego położenia — przenoszę je najzupełniej
świadomie nad położenie u p. rejen-
WARSZAWA, 1887
279
tów. Gdybym wiedział nawet, że jeszcze całe miesiące w podobny sposób mają mi
upłynąć — nie wróciłbym tam za żadną cenę. Wolę najdotkliwszy głód niż ich
kraby, pasztety, sarny, kuropatwy i desery.
Kiedy, zgłodniały, przechodzę koło masarni lub sklepu z bułkami, zatrzymuję się
i marzę, najzupełniej marzę o jedzeniu. Rozmyślam nad tym, jak bym rwał zębami
te całe kawały mięsa.
Jestem jednocześnie tak dziecinny, że gdy mija mię na ulicy śliczna jakaś
panienka z dużymi oczami i błyszczącymi włosami, to zgodziłbym się tydzień
jeszcze nie jeść i nie myć się, gdyby tylko zatrzymała się, uśmiechnęła i
powiedziała mi: „jakiś ty biedny".
Dziś spotkałem się parę razy na ulicy z Wacławem. Ominął mię najobojętniej. Nie
zapomnę mu tego, póki tylko oddychać będę! Nie jestem już jego przyjacielem,
owszem, jestem zaciętym wrogiem obydwu. Gdybym był trochę mądrzejszy i nie
płacił za Soplicę mieszkania — mógłbym był jadać nawet obiady. Dziś wygląda to
na łaskę, że z nim mieszkam. Gdy on wchodzi do mieszkania — czuję kompletny
wstręt. Postanowiłem rozejść się z nimi i odsunąć zupełnie, zerwać wszelkie
stosunki. Przypuszczam, że obadwaj mają względem mnie takież zamiary. Przyjaźń
jako uczucie nie istnieje. Gdy dwu ludzi przygląda się sobie z daleka — podobają
się sobie. Jeśli się zbliżą — odpychają się ze wstrętem.
W czarnych tych dniach jedynie nie odepchnął mię Jaś Z y d l e r. Bywam u niego
często i jeśli kto, to on może mię jeszcze podźwignąć wynalezieniem korepetycyj.
Stręcząc mi
280
DZIENNIKI, TOMIK XII
jedne z nich powiedział: „Jeśli dadzą za wakacje więcej niż 75 rubli — sam to
wezmę, choćbyś ty nawet z głodu umierał, jeśli dadzą 75 lub mniej — poproteguję
cię." Wolę to niż idealizm Wacława i podłe porzucenie mnie w obecnej chwili.
Jednocześnie ze zmniejszeniem się, a bodaj z zaniknięciem zupełnym uczuć
osobistych, wzrasta we mnie z dniem każdym — ogólne: patriotyzm.
Czuję i rozumiem to doskonale, że wyrabiam sobie obecnie zasady na całe życie.
Połapać tych oderwanych nici, jakie mi się snują po głowie, nie umiem dziś. Ale
wiem, że w czym się teraz utwierdzę, to zostanie ze mną na zawsze.
Nieustannie, dniem i nocą, zajęty rozmową czy czytaniem książki, uczeniem się,
czy leżąc bezczynnie na łóżku — gorączkowo, to gwałtownie, to spokojnie, to z
goryczą, to z przebaczeniem rozmyślam nad sobą.
Nie zdajemy sobie sprawy, jakim przeiażającym nieszczęściem jest dla nas
samotność. Samotność nas.:;'di uczuć i naszych myśli. Myśli najgłębszych i
pragnień najbardziej ukrytych. Takiej samotności może nas pozbawić tylko
kobieta. Imię jej: — matka.
Samotność naszej osoby, gdy jesteśmy nieszczęśliwi i smutni — jest niemal
szczęściem, ale to przerażenie, że nikt, nikt, nikt nie współczuje nam w
nieszczęściu — jest niemal rozpaczą.
Nędza, w jakiej pogrąża się człowiek rozwinięty intelektualnie, wyradza w nim
najpiękniejsze z uczuć i najpiękniejszą z myśli ludzkich:— litość.
WARSZAWA, 1887
281
Człowiek, który by w tej chwili zechciał, nie odzywając się do mnie ani słowa,
wysłuchać z litością skarg moich — wyświadczyłby mi ogromną łaskę.
Jednym z moralnych rezultatów obecnych warunków mojego wegetowania jest
nieodbite przeświadczenie, że Heleny nie kocham. Gdy ona tu przyjedzie, będę się
starał przekonać ją, że dobrze mi jest, będę wesoły i dowcipny, grzeczny i
elegancki. Nie ma między nami ani jednego z atomów przyjaźni i ani cienia atomu
miłości. Namiętnie pragnę czy-jegokolwiek współczucia, byleby nie jej. To dowód
jasny — a bezwiedny.
Na ostatni jej list nie odpisałem, nie pragnę wcale jej przyjazdu, a jeśli
pragnę czasami, to jedynie wtedy, gdy jestem do obrzydzenia, do szarpiącego
wnętrzności wstrętu znudzony monotonią głodu i smutku.
O, matko!
Z całą moją moralną i fizyczną nikczemnością, z całą gromadą myśli smutnych i
parszywych, z całą nicością mego serca, z płytkością umysłu — nie byłbym przez
ciebie odepchnięty... Napisałbym dziś do ciebie straszną i długą listowną skargę
— a ty byś długo z zakrytymi oczami, jak to pamiętam, płakała. Każde moje słowo
byłoby łzami oblane, każde cierpienie przecierpiane we dwoje. Ach, ale posłałbym
ci dziś i pioruny uczuć moich dla ciebie. Płakałabyś ze szczęścia i rozpaczy; na
list mój uderzałyby krople łez ogromnych — ale i pocałunków namiętnych, jak
pocałunki zakochanej dziewczyny, sypałby się grad...
16 maja. Rano.
Wczoraj w ciągu całego dnia nic nie miałem w ustach. Poszedłem z domu rano,
pragnąc za jaką bądź cenę — znaleźć coś pieniędzy. Któż to zrozumie tę wędrówkę
od mieszkania
282
DZIENNIKI, TOMIK XII
jednego kolegi do drugiego z zamiarem pożyczenia pieniędzy? Kto pojmie ten
straszliwy wstręt do wyjawienia owego zamiaru? * Byłem u Rogalskiego, u
Bielnickiego, u Zydlera — i żadnemu nie mówiłem ani słowa. To żebranina, to
hańba! Był to już więc trzeci dzień, w ciągu których jadłem tylko kawałek chleba
w sobotę. Jeść mi się nie chciało zupełnie, ale czułem, że muszę zjeść coś, bo
słabnę, nogi się uginają. Wróciwszy do domu i zastawszy Soplicę wyciągniętego
najspokojniej na łóżku — stoczyłem z nim spór namiętny, kłótnię z przezwiskami,
z druzgotaniem się wzajemnym, które musiało zastępować walkę na pięście. Tak
kłócić się mogą ludzie głodni tylko. Tak kłócą się ulicznice.
Spotkałem się wyszedłszy potem na miasto z Karwasińskim i ten zaprosił mię do
siebie na wieczór. Jego literackie projekty śmiech we mnie budziły...
Kiedy wchodziłem na schody do Karwasińskiego — musiałem przystanąć, stać z
kwadrans czasu, aby sobie jego nazwisko przypomnieć.
W dziwaczny sposób przyglądam się sobie podczas głodu. Obserwuję się ze
skrupulatnością fizjo-{»3ychologa, Kiedy np. zaczynam dziwnie, namiętnie,
gorącsj!owo iść gdzieś, jakby uciekać przed sobą, to jednocześnie rozmyślam, co
się to robi ze mną? Przypuszczam to i owo, ale nie myślę opierać się temu
prądowi gorączki, jaki mię ogarnia. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje jedynie
w chwili kłótni z Soplicą, kiedy miotałem dziwne, brudne wyrazy, których nie
używam nigdy. Głodowa ekstaza!...
Wczoraj niepodobieństwem, absurdem było dla mnie — uczyć się. Dziś stało się to
koniecznością, równie gorączkową jak jedzenie. Dlaczego? — Zjadłem kawał chleba,
wypiłem
WARSZAWA, 1887
283
dwie szklanki herbaty, zjadłem z Wasilkowskim talerz kwaśnego mleka. „Bez
zaspokojenia głodu — nie może być nauki" — mówił prawdę Buckle *. Dziś nie
wydaje mi się nadzwyczajnym absurdem ani niezrozumiałością twierdzenie tegoż, że
„cywilizacja mierzy się ilością zjadanych kartofli..."
Robię się prawie innym człowiekiem. Nieustanne sprzeczanie się ze sobą,
filozofowanie, te ciągłe i natrętne monologi, ta nieustanna naprężoność mózgu,
szyderstwo ze siebie — posuwają mię i posuwają naprzód. Na wszystko patrzę
baczniejszymi oczyma. Nigdy może w życiu nie przesuwało mi się przez głowę tyle
artystycznych form, tyle obrazów, tyle zapytań, tyle rozumowań. Największy
geniusz nie potrafi wyprowadzić takiego szeregu obrazów, ile ich rzuca człowiek
głodny. Głód w grubiański sposób prawie popycha nas ku pojmowaniu przyrody.
Kasztany i bzy zakwitły w naszym ogródku. Stożkowate, białe kwiaty kasztanów,
ich długie liście, ich rozłożyste konary kryją tych małych naszych współbraci,
których niepojęta gwara dolatuje do mojego okna. Za kasztanami drobny,
wynędzniały poeta wiosny — bez — przyseła mi swego wonnego ducha, gdy jestem
bardzo smutny. A dalej topola jedna, skarlała, odganiająca na próżno liściami
dym duszący ją, a buchający z sąsiedniego komina, dalej wysmukła jarzębina —
wszystko to, wraz ze mną, pożąda namiętnie szerokiego powietrza, nieba, nieba
szafirowego, którego skrawek zza kominów i dachów nam się wychyla. Jakże kusi to
ogromne niebo, a pójść stąd precz — woła! Wieczorem zapalają tu lampy
elektryczne *, drzewa ścielą swe fantastyczne cienie po usypanych piaskiem
drożynkach, kelnerzy roznoszą piwo... Biedne drzewa! Zdaje mi się, że ich dusze
oburzać się muszą na to pajacowskie igrzysko, w jakie je wplątano.
DZIENNIKI, TOMIK XII
Dusza? — Czyż jest w tym cudzie, jaki nas zachwyca codziennie — dusza? Ma-li ona
być pięknem jedynie? Boć to szafirowe niebo, mrok wieczorny, zieleń drzew,
zapachy kwiatów — są rezultatem chemicznych skojarzeń, zwyczajną chemiczną
formułą. Cóż w tym jest, co tak kusicielsko, tak niepohamowanie pociąga nas ku
sobie, rozmawia z nami, odurza nas i upaja, aż do omdleń serca, aż do zachwyceń?
Cóż jest to, z czym gada nasza dusza? Czyż tylko piękno?
Doprawdy — natura musi posiadać serce czy duszę. Drzewa i ptaki, kwiaty i trawy
muszą posiadać uczucie. Z nim to porozumiewa się uczucie nasze, z nim rozmawia.
Byliżbyśmy tak okropnie samotni, aby poza nami — nie było nic? Byliżbyśmy tak
naiwni, aby mówić do przedmiotów martwych, do reakcyj chemicznych? Byliżbyśmy
tak nieszczęśliwi, aby serce nasze cierpiało i bolało, a nigdy nie odpowiedziało
mu znikąd serce inne? Lecz czemuż zanika i ucisza się nasz smutek, gdy ku tym
drzewom i kwiatom, ku powietrzu temu, ku olbrzymowi piękności wyciągamy ręce?
Wieczór.
Dziś rano, spiesząc do gabinetu zoologicznego na ostatnią lekcję Narkiewicza,
spotkałem się z Wasiikowskim. Człowiek ten budzi we mnie zadziwienie... Leczy
No^ms.xiego i jego apatii względem egzaminów, sam uczy się nieustannie, daje
lekcje, ma sprawę kryminalną o naruszenie grobów, drukuje artykuły polemiczne,
koresponduje, zbiera składki na jakąś studentkę genewską, wyseła Jeżowski adres
gdzieś do Petersburga, krytykuje jakiś Adampol w „Głosie" — i znakomicie zdaje
egzamina. Co się tyczę sprawy owej, to zaraz po przywitaniu zapewnił mię, że
„najwyżej trzy miesiące będzie siedział w domu poprawy". W czasie świąt z kolegą
medykiem, u którego bawił (pod Kaliszem), i trzema facetkami uczynił wyprawę do
jakichś grobów klasztornych w nocy. Świsnął stamtąd czaszkę jakąś szczególną i
parę kości, nie przypuszczając, że wytoczą mu o to proces kryminalny. Je-
WARSZAWA, 1887
285
żeli mu dowiodą, że rzeczywiście ukradł jakiemuś nłebosz-czykowi-księdzu głowę,
to może pójść na Sybir. Niezłe!
Co się tyczę Nowińskiego — to ten ani myśli zdawać... Bywa na wieczorkach u
przezacnego przywódcy filozoficznego tzw. „szkoły terespolskiej", tj. p.
Jeleńskiego *, bawi się, czyta angielskie romanse, studiuje gramatykę angielską,
zachwyca się oczami swej wielbionej przemyśliwując, jakiego one są właściwie
koloru — i ani myśli o mechanice i rachunku całkowym. Byłem dziś u niego.
Wyjawił mi formalne zaproszenie p. Daszewskiego (mecenasa niby nas obu), abym ja
spędził wakacje w Pniewach, majątku tegoż p. D. (poznania mych przekonań i
charakteru gwoli). Tymczasem ja wyraźnie myślę, jeśli się wszystko po mej myśli
powiedzie, rzucić egzamina, skojarzone z głodem warszawskim, i w tym tygodniu
jeszcze jechać na proponowaną mi przez Zydlera korepetycję wakacyjną do
Brześcia. Zresztą są to wszystko embrionalne projekty. Waham się... Alboż ja
wiem, co robić? To przygnębiające mię moralnie życie obecne rzucić bym chciał za
jaką bądź cenę — a żal mi egzaminów...
Czas to wszystko wyświetli.
Szczególne trzy kontrasty: Wasilkowski, Karwasiński, No-wiński. Ruch,
demokratyzm, arystokratyzm. Tylko ruch, jako przemagający pierwiastek; tylko
demokratyzm w życiu, mowie, mieszkaniu, stosunkach z ludźmi; tylko arystokratyzm
— czystość, elegancja, wytworność w mowie, w sposobie pojmowania wyrazu miłość,
kobieta, piękno, patriotyzm. Nowiń-ski jest tak wytworny, że wobec niego
Karwasiński wydaje się chłopem nieokrzesanym; Karwasiński jest tak szczery, że
wobec niego Nowłński jest wstrętny z jego cedzeniem określeń, zakrywaniem pojęć;
Wasilkowski jest tak ruchliwy, że umie znaleźć się i w salonie, i w karczmie.
Wszyscy trzej nikną wobec mnie, który jestem blagierem nawet wobec siebie
samego. Żaden z nich nie ma pojęcia, jakim jestem (jar)
- ._„....———-"•"""
286 DZIENNIKI, TOMIK XII
demokrata, rewolucjonista, organicznik, poeta, realista, sceptyk, cynik,
katolik, zwolennik czystości high-life'\i i gburowa-tości karczemnej. Zabawne...
Rok temu pisałem taki madrygał:
1
DZIEJE OSTATNIEJ PAMIĄTKI
„Panna Celina dała Heli bukiecik róż i jaśminu. Bukiecik otrzymał w spadku pan
Stefan; włożył pąsową różę w książkę modlitew Heli. Tam zaschła. Dziś znalazł ją
w tejże książce, leżącą na modlitwie: Miłość i żal. Dwa te słowa, dwa maleńkie
słówka otoczyły zwiędłe liście róży-miłości tchnieniem i kropelkami łez żalu. A
dziś — śpi ona w Dzienniku i dźwigać będzie na biednych listkach dwa wyrazy:
lecący jak piorun ze zbolałych ust i dźwięczący jak drganie głosu, śpiewającego
pieśń żalu. Pójdź ze mną, różo zeschnięta, w życie i mów mi w godzinach smutku
jak najsmutniejszy nieśmiertelnik po Heli naszej."
Ani róży, ani miłości, ani żalu nawet — : ia... po Heli. naszej.
\
17 V (wtorek).
Sprzedałem dziś książek moich za l [rs.] 20 kop. Ze łzami pozbyłem się Spencera,
Ribota, Smilesa, Romanowskiego i innych.* Antykwariusz z Marszałkowskiej sam
przylazł do mnie, przeczuwając widocznie stan moich finansów. Ja bo najbardziej
przywiązuję się do książek. Pamiętam., ile mię to smutku kosztowało w przeszłym
roku sprzedanie Chmielowskiego * i ulubionej maleńkiej książeczki — Homera
Iliady, z którą chodziłem na lekcje. Te najmilsze pamiątki, podkreślanie miejsc
— antykwariusze wynajdują i wskazują jako wady towaru. Tak to bywa zawsze z
naszym sercem...
lilWlkłłłłT
WARSZAWA, 1887
287
Piękniejsze moje chwile obecnie to czytanie dzienników. „Kraj" wczorajszy mieści
drugi odczyt Brandesa o Krytyce nowoczesnej. Siebie tam i Taine'a
charakteryzuje. Dalszy ciąg rozprawy Bema — znam na pamięć. Kiedy mówi o
Brodziń-skim, Karpińskim, Kniaźninie — to wiem, co powie, a nawet ile powie. Ma
on swoje ramy, z których nie wychodzi nigdy. Nie lubię tej jego uszczypliwości,
docinków, sarkazmów, z których wieje jakaś stronniczość. Dziwna rzecz — my
wszyscy jesteśmy już więcej tolerantami. Jeśli ktoś straszliwie drwi z
przeciwnika — nie żywiemy do niego gwałtownego pociągu. Bem należy do starej
szkoły, ucinkowych i zjadliwych. Aby pojmować jego artykuły, trzeba go znać i
być przeświadczonym, że to człowiek wszechstronny i dobry.
18 V (środa).
Po długiej przerwie wypada mi dziś znowu zanotować bytność w teatrze. Byłem na
Ohneta Właścicielu kuźnic.* Wydałem na ten cel ostatnie 20 kopiejek.* To
charakteryzuje mię aż nadto dostatecznie. Jednakże opanowywa mię nieraz taka
gwałtowna, niepohamowana chęć czytania lub teatru, że żadne widmo, żaden
argument rozsądku nie jest w stanie mię powstrzymać. Rzucam wtedy wszystko i nie
idę, lecz lecę. Tak było z pójściem na wystawę — tydzień temu. To głód człowieka
na poły chybionego, to żądza zaspokajania się ciągłego: muszę marzyć, muszę się
unosić i szaleć dla tej sztuki szerokiej i różnolicej, która jest największą
dobrodziejką dla takich jak ja nędzarzy. Jest ona zresztą tak dobroczynną, że
daje nam minuty zapomnienia i zachwytu, dwu uciech, których reszta pół-
skończonych nędzarzy nie potrzebuje. Zresztą nie żałuję wcale tego nierozsądnego
kroku.
Filipa grał Żelazowski ze Lwowa. Pierwszy raz widziałem artystę, który zachwyca
i unosi nie siłą wystudiowania roli — lecz uczuciem i prawdą gry. Tak musiał
grać Króli-kowski. Miłosne uniesienia Żelazowski mówi szeptem tak przecudnie, że
wstrzymujesz oddech w piersi, aby żadnego
288
DZIENNIKI, TOMIK XII
z tych dźwięków nie stracić. To już artyzm, nie deklamacja. A jego uniesienie w
drugim akcie było wyrzucane takim strasznym, rozbijającym w puch, namiętnym, do
najwyższej skali wzniesionym głosem, że w sali robi się cisza. Sztuka wznosi się
do swego apogeum — widz poczyna zapominać, że śledzi grę aktorów, i śledzić
poczyna grę uczuć. Gdy ludzie tak mówią, to cierpią, kochają, nienawidzą,
marzą... Sztuka — to oszukiwanie; jeśli oszukuje tak, że aż współczujesz
biednym, wkracza w granicę mistrzostwa.
Prześlicznie gra Żelazowski! Jakże banalnie przy nim wyglądała Marcello. Czasem
fałszuje ona uczucia do dysonansu i absurdu. Nie umie dochowywać miary, gwałt i
namiętność daje nam wszędzie. Wyobrażam sobie, jak by mi strasznie
skarykaturowała Ofelią.
W tym naszym codziennym pospolitym żywocie, w filozofii, z której nie wszystkim
się zwierzamy — panują pewne dylematy, których wypisanie krztusi nas i boli.
Jednym z takich jest powiedzenie: „uczciwy, szlachetny, zacny, bo... ma na to".
To straszne, a takie do łez, do bólu prawdziwe!
Pisałem do Heleny. Chodziłem po pokoju u Zydlera paląc papierosa i rozmyślając o
tym i o owym gdy opanowała mię chęć pisania do niej. Usiadłem i napisałem arkusz
ciemnych filozoficzno-sofistycznych bredni z cytatami z Sofokle-sa... Wątpię,
czy ona cośkolwiek z tego pojmie — ale o tym przestaję wątpić, że miewam czasami
dziwne napady.
Po południu, u siebie w domu, za jednym zamachem napisałem kilka kartek jakiejś
psychologicznej noweli. Potem poleciałem do teatru, z trzeciego aktu wróciłem do
domu... A egzamin z anatomii pojutrze. Nie będę zdawał.
• i* i t,fUllftl.łlfll
TTT1
WARSZAWA, 1887
289
Gdzieś lecę, w przepaść czy do góry — nie wiem; wiem to tylko, że jest to chwila
przełomu moralnego, z którego wyjdę albo zwycięzcą, albo zwyciężonym tak, że się
sam siebie zaprę.
Zaczynam przywykać do samotności umysłowej i duchowej. Jeśli się mniej myśli
mówi przyjaciołom, to więcej, bez wątpienia więcej myśli tych zbiera się i
rozwija samoistnie.
Nigdy taki człowiek jak ja nie cierpi głucho. Na każde cierpienie potrafi
patrzeć z oddali, z punktu przyszłości. Chodzi tylko o to, aby patrzenie w czyn
zamienić.
19 V.
Poszedłem dziś rano do Nowińskiego. Czytaliśmy jak zwykle — tj. on czytał i
tłomaczył z angielskiego (a ja słuchałem) — romans Włosi *. Potem zabrał on swój
romans, ja Niewinnych Swiętochowskiego * i poszliśmy do Ogrodu Botanicznego.
Stamtąd do Parku Łazienkowskiego. Przesiedzieliśmy tam do drugiej po południu i
do deszczu, który nas stamtąd wypędził.
Najlepszą — jest ta filozofia, jaką odnajdujemy wpatrując się w siebie. Nie
kłamać nigdy przed sobą i nie być jednostronnie upartym, to droga do możliwych
zadowoleń. Czasami wobec samego siebie, wobec mojej nieomylnej świadomości
odgrywam rolę wielkiego człowieka. Wobec innych nie pozuję nigdy, choćby dla
uniknięcia najstraszliwszego dla mnie widma — śmieszności. Ale za to wobec
siebie — jakże ja to wybornie nieraz udaję... Rinaldo Rinaldiniego * lub
Szekspira.
19 — Dzienniki t. III
DZIENNIKI, TOMIK XII
Od dnia dzisiejszego codziennie będę chodził do Ogrodu Botanicznego. Gdy
wyszedłem z obrębu naszych podwórek, pokoi, z obrębu tego nieustannego,
natrętnego hałasu powozów, wszedłem w niezamąconą ciszę olbrzymich drzew,
zobaczyłem tyle traw, tyle kwiatów, tyle zieleni — poczułem niby zawrót głowy ze
szczęścia. Tchnienie tych roślin, ziół i kwiatów kołace do twojej piersi dotąd,
aż mu otworzysz. A gdy otworzysz — wydajesz głębokie westchnienie... Nie ma
takiego stanu duszy, nie ma takiej niedoli, nie ma takiego przygnębienia, które
by nas nie opuszczało, gdy kwiaty drzew pękając ścielą się nam pod nogi. Uczucie
doznane dziś przeze mnie — opisać [się] nie da. Przyroda działa potężniej niż
muzyka.
Przemyśliwałem siedząc w tym parku, czyby nie było dobrze zrzucić ze siebie to
ubranie ąuasi-gentlemana, przebrać się za „andrusa" — i żyć sobie tam w pośrodku
drzew. Co mi jeszcze może dać świat? Szczęścia mi nie da, miłości nie chcę, w
przyjaźń nie wierzę, o potędze mego umysłu, o wartości mego talentu dawno
zwątpiłem, andrusem żyję * w tych niby-inteligentnych sferach — czyżby nie
dobrze było czerpać pełną garścią zadowolenie bez granic ze skarbca swobody i
przyrody? Dziś — doprawdy — Apemarttus * wydaje mi się najszczęśliwszym
człowiekiem!
20 V (piątek).
CKOJIBKO pas, CM^H no yrpaM B Jiecy, cjiyinajiH MBI ero CTOHŁI; — n ero
cseJKecTb aaciasjiajia M e H H HyBCTBOBaib aecb
M 3 6 bl T O K M O M X M O JI O fl bl X CMJI. CKOJIbKO
BBHepOB npOBOflHJIH
Mbi y Mopn — a Haniu a y m n cjinsajincb npn KasjflOM npMKOCHOBe-HMM H a in
M x ry6.
TEHMCOH
Rozkoszne złudzenie!
MOJKBT 6biTb rocnoflHH TBOii flOMa; MOJKBT 6bm> rojioaa ero THJKejia — ero
TBOMMM jierKMMM, MHJibiMM paccKaaaMM; npMjiacKafó ero CHOWMM rpesaMH. A OH
CTanei Te6e oTsenaib Hesnonazj M Taicne
WARSZAWA, 1887
291
KOTOpwe TLI M necpasy noiłMeirrb... Hei, Jierne SMJIO 6bi sufleib Te6a MepTBOw;
jiynme Bbuio y6nTb Te6a CBOHMH pyicaMM.
CwepTb, CMepib, CMepTb — flasHO H xe6a jKflaji! Cepflije Moe CTajio rop-CTbio
nbiJiM, KOJieca KaTaica no Moeił rojiose, KociM-ace MOM doJieancHKO — a Bce
OTTOTO, HTO OHM SpotueHW B CJIHIUKOM Tecnyio MO-. KonwTa Jiomafleił ciynaT,
CTynaT, KonwTa jiomafleń ciynaT, OTSW-saacb B MoeM Mosry...
TEHMCOH
Beccnopno, HTO caMbrii jiioSuMbiii nai^MOHajibHbiń no3T — TOT, Koro KasKflbiii
CBCTCKHii H6JIOB6K oxoTHee Bcero, OTiipasjiancb B flopory, 6eperr c coSoro. B
nacTOHmee BpeMa TaKOBbi — Tenucon B AHrjiMM n Ajib(ppefl
H6 MKICC3 BO t&paHIJJIH.
TAINE Histoire de la 1...*
Dziś rozwiązałem także jedno z ważnych zagadnień mego charakteru: nie poszedłem
wcale na egzamin anatomii.
Przez cały dzień dzisiaj pisałem moje patologiczne studium pt. U drzwi obiadu.
Napawa mią to niewysłowioną rozkoszą. Czasami latam po pokoju jak wściekły,
targam włosy, płaczę. Ach, to nie obiektywizm i nie studium — to poezja. Widzę i
cierpię z człowiekiem, jakiego rysuję. Tylko — że to tak zwykle u mnie wychodzi:
bez początku i końca, oderwany skądś ładny, śliczny kawał mozaiki. Ludzi w tym
nie dopatrzysz — tylko ich uczucia. Jeśli mówię, jaka jest twarz, to wtedy,
kiedy ta twarz kurczy się od namiętności lub bólu.
Gdy wyszedłem nad wieczorem przejść się, stróż oddał mi list od Heleny. Zimny, a
nawet, jak na nią, impertynencki:
Czy list mój ostatni doszedł rąk Twoich — czy też znowu jakaś urojona obraza, że
nie raczyłeś nawet słowem odezwać się do mnie? Ach, prawda! Egzamina tak Ci czas
zabierają, że trudno Ci się na parę słów zdobyć... Do dnia dzisiejszego
oczekiwałam nieustannie listu... itd.
292
DZIENNIKI, TOMIK XII
Leoś chory, poczciwiec, na zapalenie czegoś tam — nie może więc przyjechać (ona
naturalnie) do Warszawy aż w czerwcu. (Właściwie mówiąc — kontent jestem z tego
bardzo).
Nowiński dziś zaspał naturalnie spacer do Łazienek, który umówiliśmy się
urządzać sobie codziennie. Czytał mi dalszy ciąg zachwycającego go Les Italiens
*. On leży w łóżku — dłu-gobrody, rozbebeszony, rozmamłany i...
„BocmiaMeHHeTCfl" *, tłomacząc mi łamanym angielsko-rosyjsko-polskim narzeczem
ów romans. Ja papierosy palę i... „BocnjiaMeH'iam" się także.
Ja chleb jem teraz nieustannie, chleb prawdziwie p o-w s z e d n i, czasami, gdy
nieobecność cukru nie staje na przeszkodzie, herbatę piję. Pan C.* przez cały
dzień zwykle bawi poza domem. Szczęśliwy jestem pod tym względem, gdyż mogę
swobodnie rozbestwiać się nad moją powieścią.
Czytam Taine'a o spółczesnej literaturze o Dickensie więc,
Tennysonie, Carlyle'u itd.
angielskiej,
Może ja i mam w sobie jaką odrobinkę artyzmu. Jeśli jest — to jest jednostronny
i... dziki.
Zapomniałem dodać, że korepetycją, jaką mi wyrabiał Zydler — już wziął jakiś
„ceMHHapMCT" *. Było to u Moskali, ale w Brześciu, o jedne stacją od Białej.
y Odtwarzam w mojej noweli maniaka miłości, spazmatyka, / półwariata.
Chodzi o to, że człowiek ten jest takim z przyczyn czysto fizjologicznych. O,
Draperze!
WARSZAWA, 1887
293
21 maja (sobota).
I znowu przez cały dzień pisałem moją nowelę. Rywalizuję z Dostojewskim i
Dickensem. Skończyłem ją dziś po południu, a jutro zamierzam przepisywać i
poprawiać. Jest to albo bardzo dobra i głęboka rzecz, albo absurd. Bądź co bądź
— niech wytrze jaki stół redakcyjny.
Wyszedłem na wieczór jak zwykle do Zydlera i zasiedziałem się tam do dziesiątej.
Wróciwszy do domu zastałem na stole kartkę od Wasilkowskiego * — tej treści:
Moi drodzy! Polacy na Syberii, skazańcy przeważnie, a więc nie mający środków,
zamierzają otworzyć w Tomsku czytelnię polską. Zwracają się w tym celu do nas z
prośbą o przysłanie jakichkolwiek książek polskich. Czybyście Wy nie mogli co
ofiarować? Najmniejszą i najstarszą książkę, byle polską, przyjmą oni z
wdzięcznością. Jutro wyjeżdża do Tomska pewien facet tutejszy dla objęcia
posady, ten chętnie książki te zabierze. Jeśli coś w tym względzie uradzicie,
zanieście książki dziś, o której chcecie godzinie — tylko dziś koniecznie, do
redakcji „Głosu" (Świętokrzyska nr 11). Ja tam odbierać je będę. Może kiedyś i
my z tej czytelni korzystać będziemy... Jeszcze jedno: zajdźcie i Wy do
znajomych, do „Szewczenki"* —. niech on się zajmie, to zbierze się więcej.
Bardzo Was o to prosi —
W. Karwasiński.
Bramy już pozamykane, dyski ani kawałka — iść niepodobna, bo żaden stróż nie
puści. A, wściekły jestem na siebie, że u Zydlera tyle czasy siedziałem
bałaguląc *, gdy tymczasem można było taką pożyteczną rzecz załatwić!
Zebrałem wszystkie książki, jakie mam u siebie jeszcze — ale niepodobna iść...
Żeby ich piorun trząsł! Szelmy stróże!
Rok temu — jakżem był nieszczęśliwy! 21 maja pierwszy raz po malignie ogromnej
zanotowałem w dzienniku przebieg moich nieszczęść.
294
DZIENNIKI, TOMIK XII
Przemijają wrażenia, a na wspomnienie tamtych — dreszcz po mnie lata.
22 V (niedziela).
Od rana dziś przepisywałem moją nowelą — do chwili niemal obecnej, t j. do 11 w
nocy. Przez cały dzień nie wychodziłem wcale na miasto i gdyby nie przerwy,
byłbym to daleko prędzej ułatwił. Przyszedł około czwartej Karwasiński i
siedział ze trzy godziny, później poszedłem do Nowińskiego o dziewiątej i byłem
tam z godzinę — dlatego tyle aż czasu zajęło mi owo przepisywanie.
Jakże jestem nieopisanie szczęśliwy! W ostatecznej przeróbce nowelka moja stała
się głębokim poematem, jaki mię odurza tak, że płaczę niemal nad nim. Nie jest
to rzecz natu-ralistyczna wcale — to poemat symboliczny czy szeks-piryczny, jaki
zresztą chcecie, ale głęboki. Pod tkaniną słów dopatruję się niezmierzonego
obszaru uczuć. Jest to dla mnie tak zrozumiałe, takie porywające za serce, że
się dziwię scóie, chciałbym sam zajrzeć sobie w oczy i zapytać: czy te ty
pisałeś?
Człowiek, który wpada w obłąkanie, miewający obłędne halucynacje — znajduje pode
drzwiami swego mieszkania pięcioletnią dziewczynkę, zabiera ją do siebie,
kładzie na łóżku i usypia. To cała treść. Odsłońcie teraz zasłonę i zajrzyjcie w
marzenia i myśli tych dwojga istot. Jego obłęd jest tego rodzaju, że chce on się
przekonać, wmówić w siebie, że wariatem nie jest — tymczasem ciągle,
nieustannie, obłędnie, obrazowo marzy. A dziecko? Szuka matki, którą wzięto do
„ula". Nic nie wie, co się stało, dlaczego on je pieści i całuje — ono matki
szukało tylko. Człowiek ten modli się do dzieciny: ratuj mnie! Zestrzelone tu:
obłąkanie z nieświadomością. Rozumiecie tę okropną logikę życia? To clę-
WARSZAWA, 1887
295
boki i straszny poemat życia, który l może ja za słabo odmalowałem. Nie pojmą
tego panowie redaktorzy — ale niech tam, niech tam! Jakżem szczęśliwy!
Jedyne możliwe na ziemi, bezgraniczne, nieskończone zadowolenie — daje sztuka.
Jest ona nadziemskim światłem, niewysłowioną w miłosierdziu pocieszycielką
nieszczęśliwych, rozkoszą upajającą, ekstazą bez granic. Jest większą i
potężniejszą, niezrównanie bogatszą w łaski i zachwyty — niż miłość. Jest po
milion razy od ostatniej — lepszą. Jest zapomnieniem, jest perłą w kielichu
goryczy życia. Jeśliby wszystkie dnie były takie, jaki ja dziś miałem — to
trzeba by oszaleć ze szczęścia.
Po napisaniu tej noweli czuję się o całą wieczność bogatszym i lepszym,
uczciwszym i pożyteczniejszym.
Zaliczam ten dzień do najlepszych w moim życiu.
Dałem Karwasłńskiemu na ową czytelnię w Tomsku następujące książki: Lechicki
początek Polski Szajnochy; Szkoła polska gospodarstwa społecznego Supińskiego;
Dzieje Polski Lelewela; O poprawie Rzplitej Frycza-Modrzewskiego; Kochanowskiego
Pieśni, Zimorowicza Roksolanki, Słowackiego kilka tomików w wydaniu „Mrówki";
Szekspira Juliusza Cezara, Wiktora Hugo Rok 93, Wiesława, Marią itd. / Lubiemy
się z Karwasińskim, ale bardziej się do niego zbliżać nie chcę — nie chcę
bowiem, aby mi kiedyś wyrządził krzywdę taką, jaką mi np. wyrządził Wacław. Im
więcej zbliżę się do kogoś, tym więcej odeń doznam przykrości.
7
1 W autografie omyłkowo: którą.
Mili
296 DZIENNIKI, TOMIK XII
Nie otworzę nigdy i przed nikim duszy, z żadnym z tajemnych uczuć nie dam się
poznać nikomu. Bem jest moim przyjacielem dlatego, że ani ja jego, ani on mnie
nie zna do gruntu. Schodziemy się tam, gdzie wymagają tego kwestie i poglądy
natury ogólnej. Tak samo rzecz się ma z Nowiń-skim, Wasilkowskim i Karwasińskim.
Ach, gdybyśmy się znali między sobą bardziej, to odepchnęlibyśmy się z takim
wstrętem, jak to miało miejsce między mną i Wacławem. O p. C. nie mówię, bo
to... pan C.
Nie czuję samotności, nie czuję nawet głodu. Poprzestaję na jednej na dzień
szklance herbaty, kawałku chleba i paru papierosach. Wszystko to: ludzi,
uczucia, dostatek — zamienił mi w ciągu paru ostatnich dni nimbus *, jaki
otoczył moją duszę.
W nowelce nie ma ani jednej sentencji, żadnej tendencji, żadnych frazesów
wysokich. Ukryty jest tylko jeden wyraz, jedna prawda, którą dostrzec mogą tylko
oczy ciekawych lab umiejących czytać Szekspira. Wyraz ten tam jest i twierdzi,
że największym ludzkim uczuciem jest litość.
Gdy się załatwię z tą nowelą, zacznę pisać inną — do „Głosu". Karwasiński
zachęcał mię straszliwie, obiecywał 5 kop. od wiersza!
23 V (poniedziałek).
Wczoraj położyłem się spać o 12, a usnąłem, gdy zupełnie już było widno.
Nieopisanie miłego doznaje się wrażenia, gdy okno zabarwia się bladoniebieskim
światłem, świta. Z naszego piątego piętra widać wychylający się krąg słońca.
Posuwa się on nad zbór ewangelicki — czerwony, ogromny...
WARSZAWA, 1887
297
Dorożki nie turkoczą po bruku wcale. Dziwna cisza zalega nad tym zbiorowiskiem
ludzi. W ogródku daje się słyszeć głośny i przejmujący śpiew — pierwszego
zbudzonego wróbla. Za chwilę hałasują one tam, krzyczą. Nie przerywa im nikt. A
słońce idzie z wolna, z wolna. To chwila poezji wielkiego miasta...
O 10 rano obudził mię Zydler, który przyszedł do mnie z propozycją korepetycji.
Wstałem więc, ubrałem się, przejrzałem nowelkę — i poszedłem do redakcji...
„Tygodnika Mód ł Powieści". Stary Gregorowicz przyjmował mię w szlafroku z
ogromnymi — ale ogromnie ogromnymi wąsami. Śliczny starzec! Nowelkę wziął,
przypomnieliśmy się sobie, zapewnili o szacunku, przyjaźni i tym podobnych
rzeczach. Odpowie mi za parę dni.
Wyszedłszy stamtąd spotkałem się z autorem Adampola — p. Borkowskim. Ten znów
nagabywał mię o wyszukanie książek dla owej czytelni tomskiej. Poszedłem więc do
Wasil-kowskiego — ale ten, jak żyje, żadnej książki nie miał. Po długich
medytacjach wymyślił rzecz następującą: o godzinie 4 ja mam pójść na ulicę
Elektoralną nr 5 m. 13 do p. Russo-wieckiej — tam on będzie — coś więc zrobiemy.
(Nawiasem mówiąc, obawiam się, czy delegat nie płynie ku socjalizmowi.
Szczedryn, Czernyszewski — tak go dziwnie zachwycają...)
Pomimo tych obaw — poszedłem sobie do Ogrodu Botanicznego, mimo Wystawy
Higienicznej *, której dla braku funduszów zwiedzić nie mogę. Usiadłem sobie pod
rozłożystym dębem, a na takiej ławeczce, żeby sosny, modrzewie i brzozy widzieć
— i przesiedziałem czas niejakiś marzenia gwoli. Następnie puściłem się ku
Łazienkom. Obszedłem wszystkie
DZIENNIKI, TOMIK XII
uliczki, wszystkie zakątki, obejrzałem z gruntu pałac, pomnik Sobieskiego,
Belweder, Pomarańczarnią.
Dlaczego na widok zamku naszych królów doznajemy uczucia podobnego, a nawet
powiem — identycznego, z uczuciem doznawanym na widok rodzinnego domu?
Zieloność drzew, szczególnie zaś zieloność sosen i świerków — wywołuje we mnie
niby świadomość sił młodości, rozbudza niby odwagę, pewność siebie.
Gdyby człowiek posiadał jeden tylko zmysł: powonienie, to musiałby umrzeć chyba
od zapachu w bzowej alei Botanicznego Ogrodu.
) Wróciwszy o drugiej do domu, zjadłszy kawałek chleba — przespałem się. O
czwartej poszedłem na Elektoralną. Delegat wycyganił na panienkach rozmaitych,
jakich tam pełno, parę tomów Mickiewicza, Kraszewskiego itd. Nas-tępnie par
lorce zadzwonił do mieszkania adwokata Rozerbacha, mieszkającego obok i
wyłuszczył mu całą sprawę. Pan R. — to Żydek, pani R. — także Żydóweczka.
Poproszono nas do salonu. Ponieważ delegat chodzi obecnie w kamaszkach któregoś
z kolegów, a te są ciasne — nie mogąc więc dosie-dzieć — wyniósł się. Zostałem
sam z panią adwokatową, a zostałem dlatego, że posłała do swej maman, która ma
„olbrzymią bibliotekę", po jakieś niby powieści. Bawiliśmy się z panią
adwokatową. Zna Koczanowicza, Bierzyńskiego, Janczewskiego z Kielc — blagowałem
więc, jak mogłem. Gdyby nie obecność pana adwokata w sąsiednim „gabinecie" — to
były tam miękkie sofki... A Żydówka niczego sobie... .
WARSZAWA, 1887
299
Zebrawszy wreszcie kilkanaście książek — ruszam na Świętokrzyską do redakcji
,,Głosu". Zastałem tam Karwa-sińskiego, a poznałem się z Więckowskim. Kozerski
po-seła do tomskiej czytelni... Marksa. Spotkałem i jego w „Głosie".
24 (wtorek).
Jutro między dziewiątą a jedenastą rano — rozstrzyga się mniej więcej mój los:
będę się widział z panem D.* Dostanę stypendium — lub nie. Pojadę do Ziirichu —
lub nie. To dość ciekawe pytanie.
Jaś wyliczył mi dzisiaj drugą połowę stypendium Kopernika * w kwocie rs. 15.
Wezmę więc jeszcze 10 rubli. Po dwu tygodniach niewidzenia mięsa zjadłem za dwa
złote polędwicy. Smaczne bywa czasem mięso.
Gdybym nawet dostał całe stypendium, t j. 285 rubli — to i tak Zurich by
przepadł. Paszport wynosi — 144 ruble *.
285 — 144 = 141. Sama droga zabrałaby najmniej z połowę tego, a ja musiałbym żyć
cały rok z tego. Ot, co jest rząd rosyjski!
Wzniosłe marzenie moje ucieka, ucieka w nieskończoność. Parias zawsze.
27 maja (piątek).
Popsuły mi ten śliczny tydzień — pieniądze. Przekonałem się, że nigdy, ale
wyraźnie nigdy nie potrafię — nie puszczać pieniędzy, nie żyć nad stan. Kupiłem
trochę ubrania, a resztę pozostałą od kupna — przeszastałem. Człowiek nie
szanujący pieniędzy — niewiele wart.* Nigdy ja też do moralności życiowej prawa
sobie rościć nie mogę. Być szlachetnym uczu-
DZIENNIKI, TOMIK XII
ciowo i uczciwym — to wielka różnica. Nawet i to brutalne powiedzenie: „uczciwy,
bo ma na to" — prawdziwym absolutnie nie jest. Vanitas vanitatum...
l Byłem wczoraj u bogini z Nowego Światu. Pieniądze pobudzają namiętności.
Nędza je tłumi. Przeklęte szczęście — ach, po ileż razy przeklęte! /
Przedwczoraj zafundowałem Jasiowi Zydlerowi bilet na Aktorów dworu * z
Żelazowskim w głównej roli. Znakomicie gra Żelazowski. Kiedy umiera na scenie —
w sali jest cisza grobowa. To artyzm.
Codziennie bywam na obiedzie w Taniej Kuchni. Gdy wczoraj szedłem na obiad — na
Świętokrzyskiej, obok poczty, spotkałem moją tak dawno nie widzianą panieneczkę.
Wszystkie pieniądze oddałbym był za to jedno jej spojrzenie. Byłem zamyślony,
patrzałem w chodnik. Ona szła po drugiej stronie ulicy. Zeszła na mój tretuar *,
bo zauważyłem ją wtedy, gdy stanęła niemal przede mną. Śmiała się i spuściła
niezwłocznie głowę. Ma nowy kapelusz i jasny kc:>:iutki. żupa-nik z kieszeniami
na bokach, w które czas od c;;asu kładzie ręce. Suknia czarna. Wydaje się wyższą
i... taka jest elegantka niebywała w tym ubraniu. Poleciałem jak szalony i
natrętnie zajrzałem jej w oczy, gdy czytała afisz na rogu Marszałkowskiej.
Roześmiała się. Gdyby mi kazała umrzeć — anibym się namyślał za jeden ten jej
uśmiech. Skąd jej się to wzięło? Czyżby mię chciała kokietować? Potem poszła
Marszałkowską, zatrzymała się przed przejeżdżającym tramwajem. Zawróciła na
Złotą. Na rogu obejrzała się. Nie umiem opisać tego nie uśmiechu — ale śmiechu.
Śmieją się tak maleńkie dziewczynki, gdy udają dorosłe panny. Jest w tym
wesołość i jakaś święta i jawna kokieteria. Jest w tyra
WARSZAWA, 1887
301
i szczęście. Na Zielnej zerwał jej wiatr kapelusz. Kląłem siebie przez cały
dzień i przeklinam się dotąd, że nie zdążyłem podbiec na czas. Odwróciła się do
mnie, gdy kładła go na głowę, zarumieniła się cała i śmiała się znowu potem.
Spuszcza, według swego zwyczaju, głowę tak, że spod brzegów kapelusza widać jej
przymknięte powieki i zagryzione wargi.
Weszła do domu nr 11. Przypomniałem sobie, że tam mieszka Massalski. Biegnę
więc: wchodzi na te same schody, biegnie szybko. Wchodzi na czwarte piętro i
gwałtownie dzwoni do jednego z mieszkań nr 7. Obok mieszka Massalski. Kiedy
byłem o parę schodów od niej, spojrzała mi w oczy tak dumnie, że aż roześmiałem
się. Była blada ze zmęczenia i taka harda, wyprostowana, jakby mówiła: spróbuj
mię zaczepić! Ja wtedy najspokojniej podszedłem do sąsiednich drzwi,
zadzwoniłem... Szczęśliwym zbiegiem okoliczności — nie otworzono jej od razu.
Patrzałem na nią i czułem wtedy, że ją całą duszą kocham.
Jeszcze raz uśmiechnęła się, gdy spojrzała zamykając za sobą drzwi. Dowiedziałem
się, że księcia w domu nie ma, i zeszedłem spokojny a upojony na dół.
Jest taka czarująca, taka tajemnicza z tym swoim dziecinnym śmiechem i musi być
bardzo dobra. Kto ona jest? Co robi? Czemu chodzi zawsze z książkami? Jakże ja
bym był szczęśliwy, gdybym ją mógł poznać!
Dziś czatowałem na nią na próżno o tej samej godzinie w jakiejś kawiarence
podłej na Świętokrzyskiej... Jestem uczciwszy i lepszy, gdy ją widzę. Nie jest
tak ładną jak ta z niebieskimi oczami, jaką dziś widzieliśmy z Jasiem w
Łazienkach — jest jednak tysiąc razy piękniejsza, jest taka, jaką się czasem
widzi w marzeniach. Jest taką, że mogłaby kochać, kogo pokocha, na śmierć i
życie.
302 DZIENNIKI, TOMIK XII
Jaś nie zdał. Właściwie nie zdawał wcale. Napisał do pana D. list, w którym
prosił go o odebranie mu stypendium i wykreślenie z liczby przyjaciół. Prosił
tylko, aby stypendium przyznać mnie itd. Stawia on mię w nadzwyczaj przykrym
położeniu. Niepodobna mi przecież przyjąć jego stypendium. Dobrowolnie więc
zawiązuje mnie i sobie ręce. A niech taml
List od pani Heleny miałem. Jaz tak mi się przyjadła treść tych listów, tak
zatarła pamięć o Helenie, że nie wiem, co do niej pisać. Nieustannie, ale nie z
żadnej pobudki, szydziemy ze siebie — po co i na co, nie wiem wcale. Właściwie
interes w jej listach budzą nie zwierzenia jak dawniej, ale wiadomości — co
słychać... Zmarniała miłość!
Dziś byłem z Jankiem w Łazienkach. Staliśmy na moście i przyglądali się...
żegludze... amatorów tego rodzaju żeglugi po sadzawce *, gdy oto przesuwa się
przed nami powóz: pan i pani Józefowicz. O, losie srogi! Na szczęście nie
dostrzeżono mię. Gdy wracaliśmy przez Ogród Botaniczny * — spotykamy się z nimi
na wąskiej alei. Musiałem się skłonić uprzejmie. Z niesłychaną grzecznością
odpowiedziano mi Pani J. wysłała nawet pod moim adresem wyrafinowanie piękny
uśmiech. Cóż, kiedy Janek wrzasnął niemal tuż za ich plecami: „Rany boskie —
jakaż to wykapana Żydowica!"
Radzikowski i Massalski — obcięli się z anatomii. Z pierwszym spotykam się
często w „taniaku". Deliberujemy więc o naszych losach. Fatalnie sprawuje się
nasze kółko!
Gregorowicz nie odpowiada mi. Wnoszę z tego, że z tej mąki chleba nie będzie,
gdyż tydzień przyszły przyniesie mi mnóstwo niepowodzeń. Gdzie się to podziała
moja twórcz.ość?
WARSZAWA, 1887
303
Zaczynam się nienawidzić, jak... Chonowski. Ten, ile razy przygląda się sobie w
lustrze — monolog prowadzi następujący: „...Jaki to złodziejski uśmiech na tej
mojej twarzy... ten nos małpi, oczy jak u łotra, spojrzenie podłe, zjadliwe,
zbójeckie, ta broda moja... zupełny złodziej!" Ja tego nie powiem o sobie, bo
estetyk jestem — ale również się nienawidzę. Toteż jeśli facetka jaka przygląda
mi się, myślę: „pewno ty patrzysz na mnie jak na potwór!"
/Czemuż jednak wierzę, że podobałem się mojej nauczycielce? Byłożby to
marzycielstwo niezbędne w miłości? Z nią ożeniłbym się nie badając nawet jej
usposobień i charakteruv
'Fatalny był wczorajszy dzień. Jakiż obrzydliwy! A jednak pomimo tego
obrzydzenia, pomimo samowiedzy, że takie on zostawi wspomnienie — rzucasz się w
błoto? Czasami czuwają niby aniołowie stróże nade mną. Gdy już masz się oddać —
zjawia się coś, co cię wstrzymuje niby za rękę.
Siedzę w kawiarni na Szpitalnej ulicy, myślę poważnie — nagle napada po prostu
nieodparta, nieprzebłagana, nachalna — jak mówią — chęć, popęd, namiętność,
potrzeba niemal zbrukania się, zbezczeszczenia. Jestem spokojny — a te dreszcze
gwałtowne wstrząsają mną całym. Bez woli, bez chęci idę nasunąwszy kapelusz na
oczy. Pierwszą spotkaną biorę i... idziemy.
Jest to mus i konieczność, jakiej nie zdołają zniszczyć ani religia, ani
moralność, ani perswazja, ani siła woli. Boisz się samego siebie — a upadasz.
Niezgaszony węgiel, żarzący się wiecznie.,
Po takim dniu — towarzystwo Janka jest mi niezbędne. Zapominam przy nim o
występku wczorajszym, wznoszę się ku
DZIENNIKI, TOMIK XII
niemu i chciałbym być z nim nieustannie, boję się nieobecności jego, chciałbym,
aby mię nie opuszczał, aby ciągle był ze mną.
Kupiłem dziś bukiecik konwalij i dałem mu. Nie wiedział nawet, że to niema
prośba moja, aby mię zrobił czyściejszym, aby ciągle ze mną mówił — i nie o czym
innym, tylko o sobie, o dziwactwach młodzieńca-dziewicy.
28 maja (sobota).
Nowiński powiada, że całą tajemnicą naszego ukształcenia jest dążność do
zupełnej świadomości. Człowiek wykształcony zupełnie, według niego, nie może
mieć ani jednej w życiu chwili, w której nie mógłby sobie zdać sprawy z tego, co
się z nim dzieje. Jemu chodzi przede wszystkim o kształcenie, czyli podnoszenie
do najwyższej potęgi siły charakteru. Nauka jest u niego jednym tylko szczeblem
do tego celu. Wzniosła to naturalnie teoria, ale nie da się ona zastosować do
wszystkich charakterów. Jeśli charakter jest z gruntu słaby, chorowity,
charakter moralnego mieszańca, brudnej wody — to praca nad jego ustaleniem, nać.
v;?.n;.« sieniem go [do] potęgi kierującej życiem nie wyda plonóv. Zmarnowany to
będzie trud, bo okoliczności życiowe tysiąc: razy pracę tę zniszczą. Zresztą nie
uwierzę ja, jeśli ktoś ma półkręgi mózgowe urządzone w ten sposób, że jeden
działa, a drugi bywa bezczynny (choć świadomy czynów pierwszego) — aby, mówię,
człowiek taki mógł się pozbyć marzenia. A marzenia zabijają charakter. Pracę nad
taką chorą istotą trzeba zaczynać od najwcześniejszego dzieciństwa.
Wytłomaczę to jaśniej: kiedy popadamy w marzenia, ro-jemy o wielkości, sławie,
bogactwie, pięknej kobiecie spotkanej na ulicy, to mózg nasz działa...
nielogicznie, gdyż ani na chwilę nie traciemy tego przekonania, że się to stać
[nie] może. Piękna kobieta np. — wydaje nam się, że ją obejmuje-
TITl
WARSZAWA, 1887
305
my, że jest naszą, kocha nas, widziemy jakieś mieszkania, meble, jesteśmy tam z
nią, tysiące szczegółów przesuwają się przed nami, cieszymy się lub cierpiemy,
czasami stają nam aż łzy w oczach lub śmiech zjawia się na ustach, a przecież —
czyż aby przez minutę wierzymy w to, co nam się marzy? Nie. Wiemy, że się to
stać nie może. Wiemy, gdzie jesteśmy obecnie — a jednocześnie w marzeniu
jesteśmy gdzieś daleko... Czysto fizjologiczna sprawa: oto jeden półkręg mózgowy
działa z szaloną szybkością, a drugi robi tylko jedno: obserwuje z zadowoleniem
funkcje pierwszego. Im to częściej się zdarza, tym słabszy nasz charakter. Boć
mózg nie jest maszyną dającą się powodować dowolnie — skojarzony jest i z
brzuchem, i z organami płciowymi, z każdą cząsteczką naszego ciała. Trzeba więc,
dostrzegłszy w dziecku skłonności marzycielskie, urabiać je psychofizycznie. Ale
dziś... pozbywać się świadomości — to i dużo stracić znaczy. Być wiecznie siebie
świadomym — zapewne — to szczyt człowieczeństwa, ale i duchowa męczarnia.*
Świadomym tego, że jest się atomem — nadpsutym — ach, lepiej patrząc na ogrom
wszech-stworzenia nie myśleć o tym. Tysiąc razy lepiej jest poddać się fali,
która nas porywa i niesie, a gdzie zaniesie — co nas to obchodzi? Dość mi, że
istnieję, a zabijać istnienie nieustannym przeświadczeniem, że ono nic nie warto
— to szczyt nielogiczności. Zupełna świadomość siebie — to okropny pesymizm.
Zgadzam się więc w zupełności na dążność... hedone. A zresztą cóż się tu
zgadzać, kiedy ona jest naszym usposobieniem, tak przyrodzonym jak sen lub
potrzeba odżywiania się.
Ale dlaczego człowiek dąży do hedone, dlaczego szuka zadowoleń moralnych? Z
najbardziej trywialnych naszych, z najbardziej grubiańskich teoryj — wyłaniają
się pytania, na które, chcąc być konsekwentnymi, nie znajdujemy odpowiedzi.
20
Dzienniki t. III
306 DZIENNIKI, TOMIK XII
Przyjechał dziś z Petersburga Frank. Spotkałem go na Marszałkowskiej, poszliśmy
do Janka, z nim do Łazienek, stamtąd, spotkawszy i Tadeusza *, pojechaliśmy do
Hotelu Paryskiego*, gdzie Frank stoi. Byliśmy w,,Dreźnie", a wróciliśmy stamtąd
o 12 w nocy. Teraz pierwsza. Księżyc zachodzi, w ogródku pali się światło
elektryczne. Cudny wieczór!
Kiedy przechodziłem przed paroma minutami koło okien Moskiewkł * — stała w oknie
i rozmawiała ze swym bratem. Ten mówił do niej: „smotriże, Jelena" itd.* A więc
nie było facetki, by mi się choć trochę podobała i której by nie było na imię —
Helena. Cóż za głupi fatalizm! Skierska, Winkler, Żydówka *, pani naczelnikowa,
Moskiewka — wszystko Heleny. Ciekawym, jak na imię tej X?
30 V (poniedziałek).
Wczoraj przeczytałem w „Kurierze" na Brackiej, że Mularski, twórca Wajdeloty,
Bismarcka — umarł. Miał lat 21,* skończył dwie klasy — i tylko tchnienie poezji
dało mu :;ławę. Był to poeta, poeta taki, jakiego malował: Kraszewski w Powieści
bez tytułu. Dusza czysta. Machajski byi jego przyjacielem, bywał u niego dość
często i wracał zwykle rozentuzjazmowany. Pamiętam, że przed Wajdvlotą stałem
raz długo i przypatrywałem się sile tej glinianej twarzy, podziwiałem talent...
Mularski, gdy wykańczał Wajdelotę, sam już dogorywał na suchoty. Dano mu
stypendium na podróż do Włoch — nie doczekał. Szczęśliwy! Świecić będzie nad
jego grobem ten może zwodniczy i pusty, ale piękny promyczek, co ozłaca życie —
sława. Mieć lat 21, nie mieć patentów i protekcji — i wyjść z jakiegoś poddasza
na stronice dzienników, zmusić tłumy zwiedzających sale sztuk pięknych, by stały
i podziwiały posąg, który ty ulepiłeś — to duma i zasługa. Jakże
WARSZAWA, 1887
307
szczęśliwy! — I nie dlatego nawet szczęśliwy, że sławny, ale dlatego, że mógł
ulepić to, co wymarzył, że mu nie zadrżały i nie opadły ręce, gdy lepił własną
myśl.
Smutne łachmany życia ozłaca — wieńcem wawrzynu — i w ciemne masy wzrok twój
odwraca — z szeptem: dla gminu I W czarne godziny dom twój nawiedza — by
wskrzesić ducha, i jak stróż-anioł dzień twój poprzedza: sława-otucha. Za
śmiercią, co ci zamknie powieki, idzie spłakana, a tym, co patrzą na cię, przez
wieki — zgina kolana.
Wczorajszy wieczór przepędziłem u mojego literata — K.* Szczególny człowiek! W
ciągu dwu miesięcy nauczył się języka bułgarskiego i dziś pisze w „Głosie"
sprawozdania z gazet bułgarskich. Zdolny jest ogromnie i energiczny bardzo. Dziś
za wiele on jeszcze wierzy w powagę Bohusza i Popławskiego, ale już jest
bardziej bezstronny niż przed dwoma miesiącami. Wróciłem od niego późno.
Dziś rano był u mnie Jaś Z., który jeszcze zdobywa szturmem mechanikę i
differencjały *, później przyszedł Tadeusz, który już nie zdobywa chemii, bo
poddał się anatomii. W „ta-niaku" spotkałem Otosia i Dewitza1, którzy z fizyki
się obciągnęli haniebnie — słowem, nieszczęścia na każdym kroku...
Chciałbym jak najprędzej dowiedzieć się o rezultacie U wrót obiadu,
by raz zacząć pisać moje Siły. Plan ułożony,
1 W tym miejscu w autografie wyrwane zostały dwie kartki, które zapewne służyły
autorowi do bieżących natatek, jak można wnosić z resztek adresów i nazwiska:
Marrene.
20*
308
DZIENNIKI, TOMIK XII
materiały zbierać zacząłem. Pozytywistę narysować potrafię, mechesa także —
brakuje mi uczciwego, zacnego i dzielnego zachowawcy, który by stanowił taką
siłę, jaką stanowić będzie Borowicz.
Z pierwotnego szkica pozostanie parę zaledwie miejsc, i to najmarniejszych, bo
charakterystyki zewnętrzne — Zofii — i kilka rozmów. Parę dni temu Wasilkowski
wymyślał mię od „idealistów", „elegistów" itd. i kazał niemal — pisać piekielne
satyry społeczne a la Szczedryn. Nie umiem i nie chcę nikogo karcić, bo sam
jestem zły i marny! Odtwarzać biedę. ~" "
Wilcza 25—27. Jadwiga Żółkowska 1.
Hoża nr 7
Hoża nr 7 m. 11 (Blondyn)
Dawydow — [Koncert wiolonczelowy] Mendelssohna i swój.
Wisnowska — Debiutantka, Warszawianka
Kotarbiński — El mole lachmim.
Leszczyńska — Wachlarz.
Bakszewicz — z Fletu zaczarowanego
Parła — walc
Zwerner — z Aidy
Iwanowska — Mendelssohn
Orkiestra — Atiala . . . Kołysanka *
52 — miesz. nr 18 — Leszno. Facetka. Karwasiński, Złota 22 m. 11 Winien jestem:
1 Adres ten wpisany jest u góry przedostatniej strony Dziennika. Dalsze notatki
znajdują się na osobnej stronicy końcowej, wpisywane tam piórem i ołówkiem.
WARSZAWA, 1887
309
Za marzec na oświatę ludu
20 kop.
20 k.
2 zebrania 10
20 k.
30 k. 40 k.
Za zebranie u B. 25
35
15
Wycieczka
75 k. Ho
Holewiński 10
~~
~85~
22 — Hoża
10
7
17
8
15 10 33~
IŁ 5Ó"1
HW
1 Ostatnia kolumna cyfr skreślona.
SPIS TREŚCI
TOMIK XI (18 XI 1886—26 II 1887) TOMIK XII (27 II 1887—30 V
1887)
J 187
SPIS ILUSTRACJI
s. 4/5 Kartka z tomiku Xl Dzienników
s, 16/17 Bolesław Leszczyński jak» Wojewoda w Mazepie
s. 32/33 Mario Wisnowska
s. 160/161 Dedykacja na odwrocie fotografii przesianej z Warszawy
A. G. Bemowi s. J76/177 Rozgasparonowana Wamawa — rys. Franciszek
Ko-
strzewskł
s. 208/209 Żólkowskl, Ostrowski i Rapacki w Saiandulach Sardou s.
224/225 Helena Herman jako Carmen s. 240/241 Pogrzeb J. 1. Kraszewskiego w
Krakowie — rys. St. Wit-
kiewicz
STEFAN ŻEROMSKI
DZIEKft
NOWELE I OPOWIADANIA
1. ROZDZIOBIĄ NAS KRUKI, WRONY...
2. OPOWIADANIA • UTWORY POWIEŚCIOWE
3. ARYMAN MŚCI SIĘ • GODZINA • POWIEŚĆ
O UDAŁYM WALGIERZU • DUMA O HETMANIE
4. SEN O SZPADZIE • SEN O CHLEBIE • POMYŁKI • WSZYSTKO I NIC • ECHA
LEŚNE • PUSZCZA JODŁOWA • ELEGIE WIATR OD MORZA • WISŁA • MIĘDZYMORZE
5.
POWIEŚCI
1000127529
1. SYZYFOWE PRACE
2. PROMIEŃ
3. LUDZIE BEZDOMNI
4—6. POPIOŁY
7—8. DZIEJE GRZECHU
9. URODA ŻYCIA _
10. WIERNA RZEKA
11—13. WALKA Z SZATANEM
14. PRZEDWIOŚNIE
DRAMATY
1. RÓŻA
2. SUŁKOWSKI • TUROŃ
3. GRZECH • BIAŁA RĘKAWICZKA
4. PONAD ŚNIEG • UCIEKŁA MI PRZEPIÓRECZKA
PISMA RÓŻNE
1. WSPOMNIENIA
2. PISMA LITERACKIE I KRYTYCZNE
DZIENNIKI
1—3. DZIENNIKI TOM