STEFAN ŻER0MSKI
DZIENNIKI
TOM IV
KARTKA Z TOMIKU XIII „DZIENNIKÓW
TOM TRZYNASTY
DZIENNIK CZŁOWIEKA NERWOWEGO*
Warszawa. Biała.
od l czerwca 1887 r. do 8 lipca* 1887 r.
Jedna niezawodna twemu plemieniu — śmierć.*
Przeczytałem ten dziennik i nie znalazłem w nim jednego dnia — bez trosk, bez
potwornej męczarni. Jestem widać złym człowiekiem. Źle żyję.
Mężowie! Strzeżcie się chudych przyjaciół, a broń Boże! — nie pokazujcie im
waszych żon (jeśli, naturalnie, żony wasze warte są grzechu). Strzeżcie się
chudych! Wszystkie niepohamowane namiętności obrały sobie siedlisko w ludziach
chudych. Baczność wasza podwoić się powinna, jeśli macie żony słuszne, tłuste...
Wiadomo bowiem, że kobiety tłuste i słuszne nie mają własnego zdania. Biada wam,
jeśli zdaniem ich stanie się dynamiczna namiętność waszych chudych przyjaciół!
Taki jak ja ojczyźnie --• tylko śmiercią służy.*
ADAM
Ludzi uczucia — nie kocha nikt.*
JAŚ N.
Jestem mieszaniną zwierzęcia i poety.*' HypSan — B TapojibflOBOM miame. *
PUSZKIN '
1 Epigrafy i sentencje autora wpisywane były stopniowo różnymi kolorami
atramentu; pierwszo cztery znajdują sią na wewnętrznej wyklejce wierzchniej
okładki, następne cztery — na odwrocie karty tytułowej.
Niezbicie przekonałem się, że jednym z uczuć, które nie dadzą się wyprowadzić z
pierwiastku „ja" — jest litość. Jest ona uczuciem nieopisanie doniosłym.
Chrystus był mędrcem, ale zręcznym mędrcem. Napisać w prawodawstwie: „kochaj
bliźniego..." — to tylko powtarzać rzecz konieczną w naturze ludzkiej. Żadne
prawodawstwo nauczyć tego nie może, bo tego nas nauczyło — serce. Szkoda, że
Chrystus nie narodził się po Darwinie — byłby napisał: „Kochaj bliźniego,
zwierzę, kwiat... jak siebie samego." I byłby jeszcze dowcipniejszym prawodawcą
— i większym psychologiem.
Taki już mój los, że kształcenie się moje polegało ł polegać będzie na
rozwijaniu lub druzgotaniu uczuć. Uczucia... Gdybym był Szekspirem —
wytłomaczyłbym to. To jedyny człowiek, który umiał mówić dwoma językami, pisać
dwie psychologie od razu, ukazywać człowiecze serce, gdy mówił, że ono boli.
Słowacki miał racją, nazywając Szekspira — bogiem.
Jestem poganinem. Ateuszem być nie mogę, bo mam serce — wierzyć w Boga nie mogę,
bo ktoś gotów by mi dowodzić, że on jest w trzech osobach... Wiem, że rośliny
czują i kochają, wiem, że w przyrodzie istnieje tajemnicze tchnienie, które
kiedyś nazwałem duszą przyrody. Wiem, że uczucia moje z duszą tą łączą się. Ale
dlaczego i po co jest tak — nie wiem.
Tak, jestem do tego stopnia bezsilny, że mogę być tylko poganinem. Dlatego może
taką przewagę mają we mnie —
DZIENNIKI, TOMIK XIII
uczucia. Czasami one robią przed rozumem olbrzymie skoki. Może mi powiedzą wiele
ciekawych rzeczy.
Co to jest siła woli? Ja tego nie znam zupełnie. Jest to dla mnie frazes tak
pusty, jak frazes: przyjaźń, miłość idealna.
Jedyne moje marzenie, jedyne szczęście, jakie jeszcze dostrzegam na mojej drodze
— to śmierć za kraj.
Są instynkta, z których musi się śmiać cywilizacja. Jednym z takich jest
marzenie o męczeństwie za tych, których się kocha nadludzko. A nadludzko kocham
wyraz: Polska.
l czerwca 87 r. (środa). Warszawa.
Gdyby mię kto zapytał, czym ja jestem — znalazłbym się w nader przykrym
położeniu. Jestem, prawdę mówiąc, autorem mojego dziennika — i niczym więcej.* I
było tak ze mną zawsze. Uniform życiowy, czyli tak zwane stanowisko społeczne —
jest dla mnie fazą jakąś przejściową, źródłem, skąd biorę materiał do notatek.
Czy jesterr .artystą? Jedi.ro z najboleśniejszych pytań, jakie sobie za da M ««:
może człowiek taki jak ja. Że jestem poetą — o tym dziś nie wątpię. Z jakąż
radością oddałbym ostatni tytuł za odrobinę pierwszego! Poeta odczuwa — artysta
odtwarza; oto cała różnica. A jak ona jest okropną — pojąć może tylko jednostka,
która odczuwa wszystko, a nic nie odtwarza.
2 VI (czwartek).
Spotkałem dziś X. — najniespodziewaniej, gdy zdążałem do Taniej Kuchni. Zawsze
ta sama. Zawsze te śliczne włosy i te surowe, świecące oczy. Przesunęła się,
wmieszała w tłum. Oto wszystko.
WARSZAWA, 1887
W wtorek wracał z Petersburga Lichterowicz. Byliśmy z Księciem towarzyszami jego
do teatru. Grano pani Mellero-wej Fałszywe blaski i Oj, młody, młody! Fredry.*
Nic obrzy-dliwszego dla mnie, jak talent pani M. Nie wiem dlaczego, ale znosić
jej nie mogę. Ckliwa tendencyjka, morał jako idea, koncepta zamiast dowcipu i
wymuszone, wyduszone sytuacje, długie, nieznośne monologi, dialogi naciągane. Za
to jakim-że szczerym i naturalnym humorem oddychają sztuki Fredry! Humor ten
wznosi się do wyżyn artyzmu. Niewinny a naturalny i dlatego tak zdrowy.
Ostatnimi czasy czytałem Pamiętniki Gordona.* Oto, co pisze o cytadeli
warszawskiej:
Dzięki Bogu, zmysły moje ocalały, ale choroba sercowa wzrastała. Pragnąłem, aby
zamieniła się w śmiertelną. Niekiedy rzewną improwizacją duszy wyrażałem
świstaniem. Orfeusz szukał w lutni ulgi dla siebie, Szopen na fortepianie, Byron
na papierze, ja — w świstaniu.
Powzięto zamiar uleczenia mię, bo odtąd szyldwach co kilka minut podchodził do
mnie z pięścią i wykrzyknikiem: „Nie dumaj!"
Sam Jołszyn raczył przyjść raz pod moje okienko, zajrzał, zastukał, a gdy nie
powstałem z łóżka, ukazał mi pochyliwszy się swój epolet. Na próżno. Ja go i bez
epoletu poznałem, pomimo to leżąc świstałem sobie. Jołszyn i wszystko, co się
koło mnie snuło, zdawało mi się być jakąś marą, nie mającą żadnego związku ze
mną; i sołdackie „nie dumaj!" żadnego na mnie wrażenia nie robiło.
...Łóżko mi na całą noc wyniesiono. W nocy ktoś na strychu drzewo mi rąbał nad
głową. Nazajutrz szczekotałem zębami, bo była zima, a w piecu mi nie napalono.
Dnia trzeciego było znowu zbyt gorąco i swąd nadzwyczajny; zupa także
nadzwyczajnie słona — pragnienie mię paliło, a żandarm więcej nad butelkę wody
dostarczyć mi nie chciał.
...„Mamo, mamo, już go wiozą!"... Gdy obejrzałem się, stała nieruchoma na
balkonie z rękoma na krzyż złożonymi. Patrzałem na nią chwilę i odwróciłem
głowę...
...Żandarm przybył z golibrodą. Włosy mi ostrzyżono, paznokcie obcięto, które
zapuściłem był, aby służyły w miejsce grzebienia... Wyszedłem na dziedziniec,
ostatni raz obejrzałem się na okna zabielone — żandarmi szanowali chwilowe me
rozmyślanie...
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Język murów:*
12345
a b c d e f g h i k l ł m n o p r s t u wyż
„Litwo, ojczyzno moja..."
Pragnąc napisać utwór beletrystyczny — trzeba koniecznie uwierzyć, że się jest
artystą. Bez tego przeświadczenia — niepodobna napisać ani jednego wyrazu.
Zabija bowiem nieśmiałość i bojaźń oryginalności. Każdy powieściopisarz czy
poeta, zasiadając do pisania, najmocniej jest przeświadczony, że jest jedynym na
ziemi talentem.
3 czerwca (piątek).
I przyroda nawet przeciwko mnie spiskuje, W miarę poniżania się temperatury —
zwiększa się apetyt. Jakoś tak się stało, że w miarę poniżania się temperatury —
obniżają się i zanikają moje finanse. Dziś był mój debiut w Taniej Kuchni,
ukończony prawdopodobnie.1
4 czerwca (sobota).
Rano otrzymałem bilecik od pana Wacława * — następu-
' Słowa „ukończony prawdopodobnie" zostały w autografie dopisane
później.
WARSZAWA, 1887
11
jacy: „Korepetycja zajętą została przez inną osobę." Wiedziałem już od tygodnia,
że korepetycję ową p. Wacław dał Massalskiemu. Chciał w bileciku postawić się
wysoko wobec mnie, lecz — dał mi dowód wyrafinowanej tylko obłudy.
5 czerwca (niedziela).
Tak się wiele rzeczy u mnie zmieniło w ciągu wczorajszego dnia, że nie wiem, od
czego by zacząć. Najlepiej — ab ovo*
Otóż do bileciku Wacława dołączył pan Stanisław Czaplic-ki bilecik od siebie
treści następującej: „Prawdopodobnie w tych dniach wyprowadzam się." Przyjąłem
to obojętnie, gdyż jego [rzeczą] było wprowadzać się lub wyprowadzać. Fakta
jednak okazały, że obojętnie przyjmować nie można było. Po południu przyszedł do
mnie „oficer" Szczukin * i zabawił do dziewiątej. W czasie jego bytności zjawił
się pan Stanisław. O dziewiątej, gdy wychodziłem ze Szczukinem, pan S. chciał
wręczyć mi rs. 6 na zapłacenie mieszkania za maj, gdyż on sam, jak się wyraził,
„wychodzi dziś — a rządcy domu nie zastał". Powiedziałem mu, aby zostawił
pieniądze na stoliku. Wróciłem do domu o dziesiątej.
Łóżko, stół, stołki, kuferek p. S. — znikły. Pozostała kupa śmieci, pomyje nie
powylewane, zbita lampa... Pan S. uciekł w czasie mej nieobecności,
pozostawiając mię w położeniu fatalnym z tego powodu, że wynajął on mieszkanie
do l lipca przed moim sprowadzeniem się. Nie chciał sam płacić rządcy dlatego,
aby ten nie zatrzymał go lub nie zmusił do zapłacenia mieszkania za dwa
miesiące. Dlatego też nie powiedział mi, że się wynosi, aby mnie zamknąć w
pułapkę. Zmuszony jestem mieszkać tutaj — za p. Stanisława, gdyż jego nie
wiadomo gdzie szukać — a jeślibym się chciał nawet stąd wynieść, to i tak
mieszkanie zapłacić muszę. Na pozór wyszedł on legalnie, w gruncie — postąpił
podle. Wyniósłbym się niezwłocznie do Zydlera... obecnie jednak jest to
niemożebne. Ja zapłaciłem sprowadzając się mieszkanie za dwa miesiące-
12
DZIENNIKI, TOMIK XIII
poprzednie, gdyż zapłacone nie było, dawałem pieniądze na życie przez 2
tygodnie, kupiłem wiaderko blaszane itd. On zobowiązał się za to kupować herbatę
rano i w wieczór. Herbata ta wyniosła co najwyżej (herbatę piłem w domu parę
razy zaledwie) — 4 rs. Pozostał mi więc jeszcze dłużny. Tymczasem od tygodnia
już w domu nie jadałem, gdyż przestał kupować chleb.
Wszystko to jest brudne i marne i ze wstrętem to przytaczam, a przytaczam
dlatego, aby upamiętnić sobie, co to jest przyjaźń. Te małe cyfry, jakie tu
wypisuję, absorbują nieraz najzupełniej wszystkie nasze myśli. Pierwszy może raz
w życiu uczułem wczoraj instynktowną do tego człowieka nienawiść. Dziś... dziś
nie mówiłbym z nim nawet wcale. Ze mną tak zawsze. Pozostał we mnie tylko żal
jakiś chwilowy, że z tym człowiekiem żyłem, pomagałem mu, że dzieliliśmy się
myślami. Nieubłaganą jest życiowa walka. Druzgocze na miazgę wszystko — ale i
uczy. Jestem mądrzejszy i jeszcze bardziej zamknięty.
Ponieważ rozszedłem się i z drugim moim przyjacielem, muszę więc i o nim przykrą
napisać wz niańkę.
Przed miesiącem Machajski wyrobił mi korepetycję na wakacje u pp. C. *, gdzie on
obecnie daje korepetycje. Kiedy wskutek naukowej sprzeczki, jaką notowałem w
poprzednim dzienniku, rozeszliśmy się bez pożegnania, starałem się o inną
korepetycję przez Zydlera. Ostatnia nie przyszła do skutku. Wtedy Machajski
pisał do mnie bilet z zapytaniem, czy przyjmę korepetycję u pp. C., o jakiej mi
mówił. Odpisałem, że przyjmę. Tegoż samego niemal dnia dał ową korepetycję
Massalskiemu. Nie rozumiem — dlaczego mię zapytywał? Mogę sobie to wytłomaczyć
jedynie chęcią wywiedzenia mię w pole, tj. zmuszenia, bym licząc na pewne na
miejsce u pp. C. innego nie szukał. Massalski we wtorek, o ile pamię-•tam, w
rozmowie wygadał się, że jedzie do pp. C. i że miejsce
WARSZAWA, 1887
13
1
to dostał od Machajskiego. Wczoraj ostatni pisał do mnie zacytowany bilecik.
Chciał mię zgnębić i wyjść niby... na cało. Mówi, że „miejsce zajęła inna
osoba". Dziś wiem, że plan postępowania ułożony był przez obydwu; a raczej
Machajski był tu inicjatorem, Czaplicki — jako głupszy — pomocnikiem.
Rzeczywiście — plan im się udał: zgnębiono mię, zostawiono w położeniu bez
wyjścia. Całe szczęście, że machinacją odkryłem i odpisałem Machajskiemu skromny
bilecik:
„Dałeś korepetycję Massalskiemu po zapytaniu mnie, czy ją przyjmę. Wiem o tym
dawno. Racz przyjąć zapewnienie, że ostatnim bilecikiem dałeś mi dowód, że
jesteś i obłudnikiem." Nie odpisał nic, nie tłomaczył się — miało to więc
miejsce, jak przypuszczałem.
Machajskiego kochałem bardzo. Wczoraj nawet jeszcze, dowiedziawszy się, że nie
zdał z chemii — żal mi go było. Ale źli są ludzie. Im bardziej oddajemy komuś
uczuć naszych, tym więcej ponosiemy od niego przykrości. Żal dobrych dni
gimnazjalnych, kiedy mieliśmy wspólne prawie ideały dobra, piękna, kiedy
dzieliliśmy się myślami. Najlepszy i jedyny mój przyjaciel postąpił ze mną jak
najzaciętszy wróg.
Zacieśniło się moje koło. Bywać mogę u Zydlera i Nowiń-skiego. Zydler jest
naturą najzwyczajniej samolubną, ale rachującą się z wyrazem „obowiązek" — w
szczególny sposób. Wczoraj i dziś wstąpił do mnie przed dwunastą. Gdy wchodzi,
mówi:
— Mogę wam pożyczyć 20 kop., pójdziemy do „taniaka".
Idziemy więc, zjadamy obiad. Rozpytuje mnie o cały stan finansowy, bada. Jedyny
człowiek, którego znam — nie marzyciel. Jeżeli marzy — to o ukończeniu
uniwersytetu, posadzie itd. Realista — nie z przekonań, lecz z natury. Jawny
samolub. Nigdy nie rozczuli go przyroda, nie zachwyci subtelne piękno. Natura
rogata. Deklamuje jednak ze łzami,
14 DZIENNIKI, TOMIK XIII
cudownie — O;'ca zadżumionych. Innej poezji nie pojmuje. Konopnickiej
nienawidzi; nigdy się nie kochał.
Nowiński — ideolog, marzyciel, antysemita, arystokrata. Z niego czerpę czasami
jasność, gdy się zabrukam moralnie, pije. w jego towarzystwie cnotę — ale
zamęcza on mię jako człowiek i socjolog. W Nowińskim czczę czystość młodości, w
Zydlerze uwielbiam charakter. Obaj są szlachetnymi ludźmi. Ale... to nie moi
przyjaciele. Oni ani jednego pro-myczka mojej duszy nie znają. Dlatego też nic
mi złego zrobić nie mogą, a robią wiele dobrego. Z daleka z ludźmi!
Wróciłem wczoraj o dziesiątej, stanąłem na progu i kon-wulsyjnie drgnąłem.*
Ogromny pusty pokój, w kącie jego moje łóżko z „malinową" kołdrą, brudną
poduszką, słorna wylatująca z siennika, ślady pana Czaplickiego — śmieci, stolik
spaczony, z krzywymi nogami, zbitą lampą i starymi pudełkami od zapałek i gilz,
zaduch pomyj... Uderzyło mię w twarz poczucie brudu. Usiadłem na łóżku i długo
myślałem o matce, o ojcu, o czystym naszym dworku, rabatach kwiatów przed
oknami.
Myślałem tak do godziny drugiej w nocy. Gdy ucichło wszystko, zniosłem z mojego
piątego piętia na śmietnik dwa wiadra pomyj. Następnie poszedłem z dzbankiem po
wodę do wodociągu znajdującego się w kącie podwórza. Gdy z dzbanem wody
wdrapałem się na moją górę — upadłem bezsilnie na łóżko.
Później zapaliłem lampę i zacząłem urządzać moje mieszkanie. Przesunąłem łóżko
pod okno, obok łóżka ustawiłem stolik tak, by siedząc na pierwszym można było
pisać. Stołka. w liczbie moich mebli — nie ma. Pod stolikiem stoi kuferek. Stary
kuferek... Pamięta lepsze czasy, gdy przymocowywano go za karetą mojego ojca.
Około pieca stoi dzbanek, wiaderko, maszynka do herbaty, miednica (słusznie tak
zwana z powodu gliny, z jakiej ją uczyniono),* flaszka na naftę, szklan-
WARSZAWA, 1887
' 15
ka i imbryczek fajansowy. Dalej, za piecem, ciągnie się długa, przeciwległa oknu
ściana, przy której nie ma żadnych mebli prócz maleńkiej, rzeźbionej półeczki,
na której mieści się kawałek chleba (spiżarnia). Na trzeciej ścianie — półka z
książkami. Półka ta jest nader demokratycznego pochodzenia: była to paczka na
mydło. Oderwałem jedne jej stronę, a resztę przybiłem gwoździem do ściany — i
biblioteka gotowa. Tam widnieje Anatomia, Fizjologia Drapera, Małecki, 14 tomów
dzienników,* zresztą kajeta z moimi „dziełami", czapka studencka i jedna szelka.
Obok półki, pozostały po p. Czaplickim bretnal służy za wieszadło na palto
Radzikow-skiego, pożyczone przeze mnie od tegoż na czas nieograniczony (wiadomo,
że aura tegoroczna nader jest zmienną). Dwa drugie bretnale podtrzymują:
ręcznik, spodnie (których „handel" kupić nie chciał) — nr l i spodnie, za które
dawał złoty groszy pięć — nr 2, tużurek, gdy się przewdziewa palto lub marynarkę
jasnopopielatą.
We framudze okna stoją zadumane dwie flaszki atramentu: zielonego i
niebieskiego, lampa z nadwyrężonym kloszem, kozik i łyżeczka do herbaty.
Ciekawym jest piec. Ciekawy badacz dostrzeże tam: słoik wazeliny, flaszkę z
jodyną, roztwór kali hipermanganicum, cztery spadłe z etatu słoiki musztardy,
niezliczoną ilość pudełek od gilz, wreszcie wspaniałą kolekcję retort, fioł,
rurek, palników, słoików, kolb — wszystko potłuczone, ale że to rzeczy nauki,
zachowane więc w poszanowaniu. Za piecem mieści się szczotka i nieprzejrzana
mnogość papierów, które, w nadziei przyszłych głodowych dni, zachowuję... „na
czarną godzinę" dla spieniężenia.
I nic już więcej nie ma w moim pokoju, prócz zepsutego powietrza, przed którym
zamykać muszę okno. Ach — jest, prawda, jeszcze jedna istota prócz mnie — to
nędza.
w
• <i ><r*3
:*ł«
Dziś rano zamiotłem pokój i z dumą parweniusza, który dobił się majątku,
zacząłem się myć. Jest pewna różnica
DZIENNIKI, TOMIK XIII
l
w myciu się wodą, którą przynosił mi na emaliowanej miednicy lokaj u państwa
Józ.* — i tą, którą przyniosłem ja sam w nocy, pod połą pożyczonego paltota.
Ach, jest!
Ponieważ stołka nie mam, trzeba więc „miednicę" w czasie mycia się ustawiać na
poręczy żelaznego łóżka. Sytuacja niewygodną jest z tego powodu, że pozwala myć
się jedynie jedną ręką. A nie można przecież zachlapywać wodą stolika, na którym
w kształcie obrusa rozciągnęło się dwa arkusze „Prawdy", ani też ustawiać
miednicy na „malinowej" kołdrze... Myślę, bądź co bądź, zmienić plan
postępowania i myć się na wzór Wojtka, stangreta moich rodziców — tj. ustawiać
„miednicę" na ziemi. Będzie to nawet do pewnego stopnia gimnastyka poranna.
Zydler pożyczył mi dziś 20 kop. na obiad. Jedliśmy sztukę mięsa z sosem
„szczypiórowym" i kotlet z kartoflami. Anto-sia zdziwiła się, że nie kazałem
sobie podać zwykłej kromki chleba, starała się mnie przekonać, że powinienem
„odżałować", jak mówiła, te dwa grosze. Powiedziałem, że podają chleb niedobry.
Antosia — to jedyna przyjaciółka moja w Warszawie.
11 w nocy.
Gdy kończyłem poprzedni ustęp, zachodziło słońce. Narzuciłem na ramiona palto,
zamknąłem mieszkanie i... schodziłem ze schodów. Któż to pojmie — takie
zstępowanie ze schodów z myślą: dokąd ja idę? W bramie stróż mi się kłania.
Głupie jest urządzenie tego świata: ten stróż mógłby kupić cały mój majątek za
pół rubla...
Oddaję mu sześć rubli za mieszkanie, gdyż pana rządcy nie ma. W zamian Jan —
oddaje mi list od Heleny. Rozrywam kopertę.
Kochany Stefanie! We wtorek o godzinie drugiej po południu przy-
„ jeżdżam do Warszawy; jeżeli czas ci pozwoli i nie zbywa na chęciach
widzenia się ze mną, to proszę uprzejmie oczekiwać mię na dworcu T.*
WARSZAWA, 1887
17
Zabawią kilka godzin, a wieczornym pociągiem bezwarunkowo wracać muszę.
Do miłego widzenia
Helena.
Napisałem tu tę awizacją, aby porównać ją z poprzednimi. Zmieniony tylko wyraz
wtorek i dzień wysłania listu. „Jeżeli czas pozwoli itd." jest niezmienne.
Awizacja pocztowa.
Jedynym bogactwem moim, jakiego żadna na ziemi potęga niezdolną jest mi
wydrzeć, własnością do tego stopnia moją, jak moim jest żołądek — są
wspomnienia. (Nie mówię o nogach, rękach, organach płciowych — bo te mógłbym
także utracić, nie przestając być mną, das Ich...) Marzenia młodości, dumne sny
dwudziestoletnie tak się nie udały, tak gdzieś znikły, że oddawać się nowym —
nie warto. Ale to, co się przeżyło, zjawiające się do nas z twarzą wypiękniała
przez oddalenie — staje się rojeniem, snem czystym jak śnieg poranny na
szczytach górskich. Kiedyś tę samą panią Helenę, która pisuje do mnie awizacje
pocztowe, kochałem całym jestestwem, słyszałem od niej miliony przysiąg,
pieściłem, tęskniłem jak potępieniec. Niegdyś pociąg pędzący całą siłą pary
zdawał się wstrzymywać, by nie przerywać naszego długiego,
nieskończonego pocałunku pożegnania. Niegdyś przybiegała ona do mnie jak
ptak oswojony i rękami czystymi zganiała każdy podmuch smutku z mojego czoła.
Któż zresztą zdoła opisać te święta duchowe, gdy się dowiedziałeś, że jesteś
kochany, te szalone krzyki duszy, pijaną jej ekstazę, miękkość i
uprzejmość, które pragnąłbyś rozdać wszystkim i zaprosić wszystkich, by
ucztowali z tobą razem; kto opisze tę wesołość, ekstazy, dziecięce figle,
szyderstwa, szepty duszy, te bystre, namiętne ruchy, niespodziewane
zmiany, niespodziewane jak ogień, co wije się, trzeszczy, znika", syczy
i pała, i co minuta zmienia i formę, i kolor?
Można to tylko w samotną, rozpaczliwą noc w głuchej izbie — pamiętać. I całe
szcząście, że można pamiętać.
fSu\
2 — Dzienniki t. IV l t > ,
w
l
18 DZIENNIKI, TOMIK XIII
Kiedy potoczysz oczyma po nagich ścianach, przyjrzysz się sobie i swemu życiu —
zdaje się, że niepodobna, że to senna, chorobliwa ułuda. Jakże jest dobrą ta
nasza pamięć, która nas prowadzi w znajome miejsca, wstrzymuje oddech i szepce:
patrz, jakeś był szczęśliwy!
A jednak i wspomnienia zabrać nam może... umysłowy obłęd. Zabawny cyrk myśli!
A jednak nie napiszę na tytule dziennika wyrazu: pesymizm. Ja wierzę, że żyć
warto — co więcej, przypuszczam czasami, że może życie nie kończy się ze
śmiercią. Być uczniem Schopenhauera czy Chrystusa, Woltera lub Comtek — to
głupstwo. Trzeba samemu uwierzyć lub przestać wierzyć. Nie można być nieustannie
optymistą ani pesymistą. Raz — warto żyć, drugi raz — nie warto. A co nam do
tego, co otrzymamy z ogólnych sumowań? Pod tym względem naj-mądrzej rozumował
Epikur. Ale i jego hedone — nie piszę w dewizie. Po co? Sam przebieg wypadków
wskazuje, że zawsze i wszędzie szukamy wszyscy zadowolenia jedynie.
Pesymizm jako teoria — nie ma racji bytu. Któż z tych pesymistów dowiedzie mi,
że Boga nie ma? Któż natomiast z ultramontanów — wierzy w Boga? Kiidy , wierzy'
w Boga, kiedy rozprawia o nim, ćwiczy się w ,;cholastycznej logice, sprawia
sobie tylko zwyczajne „zadowolenie". Któż kiedy kochał Boga? Być może, że ja mam
tak źle rozwinięte uczucia, że nie jestem w stanie ukochać Boga. Kochać przyrodę
— ja to pojmuję. Jeśli ktoś mówi: „jakże dobrym jest Bóg, co stworzył nam ten
cudowny wiosenny wieczór, pęki kwiatów, drzewa i ruczaje..." — to ja pojmuję go,
chce on bowiem powiedzieć: „jakże dobrą jest przyroda, co sprawia nam takie
szczęście — wiosną, zapachami i cieniami nocy..." Nie kochamy siły przyciągania,
ruchu... choć one może są i bogami. Nie kochamy pojęć ani uczuć. A Bóg — to
pojęcie lub uczucie.
WARSZAWA, 1887
19
A jednak... Jednak ja znam cię, szczególna siło, skutki rządów której widzę na
sobie! Gdyby mię nie wstyd było, tobym się wprost przyznał do pogańskiej
zabobonności, do fatalizmu. Fatalizm — to może nasz charakter, nasz temperament.
Któż to wie?
Wiem to niezbicie, że jest jakaś siła, gromadząca i grupująca fakta życiowe w
ten sposób, że raz jesteśmy bardzo szczęśliwi, drugi raz bardzo nieszczęśni. Ta
siła może być, swoją drogą, szaloną działalnością prawego półkręga mózgowego,
podczas gdy lewy nie kontroluje jego funkcyj. Ostatni paradoks czy absurd — może
być logiczny tylko dla mnie.
6czerwca.
The Urst oi a woman's rights is the right o! being beautiful; and the ioremost
o! a woman's merits — the merit oi being young.*
Pomimo wszelkich naszych wzniosłych i filozoficznych twierdzeń — jest tak. Ani
dobroć, ani rozum, ani talent, ani zasługa, ani urodzenie, ani wdzięczność =—
nie nadaje kobiecie w przekonaniu naszym takiego prawa, jak jej piękność.
Kobieta piękna posiada wszelkie prawa. Żadna zaś zasługa jej nie może się
zrównoważyć z najznakomitszą kobiecą zasługą — młodością.
Pójdę jutro na dworzec — nie dlatego, że pani Helena jest dobrą, rozumną, że ją
kochałem, ale dlatego, że pani Helena jest młodą i piękną. I nie dbam nawet na
to, że to spotkanie może mię strasznie kosztować. Ogromne to prawa: piękność i
młodość.
Usnąłem dziś, jak zwykle, gdy słońce już wzeszło. Był to sen gorączkowy i
straszny. Śniło mi się, że policjant tajny przyszedł do mnie w nocy, zabierał
moje dzienniki, czytał notatki, widziałem, że zapisywał sobie imiona moich
kolegów uczestniczących na zebraniach. Leżałem na łóżku ze związanymi rękoma i
chciałem zerwać powrozy. Wreszcie — bu-
iS!
\sm
20 ___ ___
DZIENNIKI, TOMIK XIII
dzę się z krzykiem patrząc, jak „łapacze" zaczynają czytać listy Heleny.
Obudziwszy się leżałem przez parę minut bezwładnie. Byłem zmęczony ogromnie.
Któż wie? Gdyby wzięto mnie samego, gdyby nikt na złapaniu mnie nie stracił, to
może by było i lepiej... Budzić się codziennie do głupiego życia, do bezmyślnej
kołowacizny myśli... Zresztą — czy warto codziennie rano powracać do tych już
odstraszająco obrzydłych myśli, do tych cierpień, które znosić muszę i z których
się jednocześnie śmieję?
Nie mam ani złamanego szeląga. Z banhofu terespolskiego trzeba z Helą wracać
tramwajem. (Nie mówię o jeździe w tamte stronę. Trzeba ten półmilowy kawał drogi
zmierzyć...) Odprowadzając ją wieczorem także trzeba jechać. Tymczasem... do
sprzedania — nic już nie ma, a pożyczyć nie mogłem dziś. Byłem u Zwana,
Radzikowskiego, Karwasiń-skiego, Zydlera... Co jutro będę jadł? Dziś zjadłem
ostatni kawałek chleba. Jutro idę do dyrektora Instytutu * z prośbą o
pozostawienie mię na tym samym kursie. Prawdopodobnie nic z tego nie będzie,
gdyż prośbę tę podaję za późno. Jest mi jednak wszystko jedno. Nie ma
nieszcz<;«ci,, którego bym się obawiał teraz. Chcę tylko unikać głodu.
A jeśli nadejdą chwile, że go uniknąć nit będzie można — odbiorę sobie życie.
Nie mam możności p "acy. Każdy, kto by czytał te notatki, zauważyłby zapewne, że
jestem sentymentalnym mazgajem — i nie miałby żadnej racji. Jestem zdecydowany
rąbać drwa, nosić wodę, pracować jak parobek. Ale dlaczego ja tych zajęć pełnić
nie mogę? Dlatego, że nie dano by mi ich. Jestem urodzony * i wychowany. O,
przeklęte urodzenie i wychowanie! Chłop ani andrus nie umrze w Warszawie z
głodu, a student umrzeć może. Zjawia się siła odporna — duma i upór nieugięcia
się do żebraniny. O, jakże piekielnie jestem nieszczęśliwy!
WARSZAWA, 1887
21
Helunia przyjedzie i patrzeć mi będzie w oczy aksamitnymi źrenicami, nachyli się
ku mnie, szepnie: „kochasz mię jeszcze?"
Wiszę na brzegu przepaści i uczepiłem się rękami o gałązkę. Staje nade mną moja
ubóstwiana i cudownymi oczyma patrzy — a pyta: „kochasz mię jeszcze?"
A, to męczarnia!
Nieopisana kraino piękna — ciebie jedynie żałowałbym umierając. Żałowałbym sumy
ogólnej przejawów stwarzających — życie. Kiedy zamknę moją izbę i rzucę się na
łóżko z Taine'em, wszystkie te brudy i strzępy opadają i nikną. Widzę wtedy i
siebie w liczbie modelów do studiów, do odtwarzania. Życie w ogólnej sumie — to
piękno. Czyż można nienawidzić ludzi? Czy dziś żywię do dwu moich nieprzyjaciół
aby iskierkę nienawiści? Nie przebaczyłem — ale zapomniałem. Sądzę, że nie
istnieje wcale przebaczenie, ale zapomnienie.
Nieszczęścia i nędza — są najlepszymi katechizmami altruizmu. Nudziły mię nieraz
po wytwornych obiadach pół roku temu głosy katarynek, fletów podwórzowych — dziś
współczuję tym tułaczom, bo jestem im najzupełniej równy. Nie jest to moją
zasługą — to logika uczuć. Litość rodzi się w nas bez naszego współudziału.
Trzecia rano.
Wschód słońca. Huczy jeszcze gdzieś daleko po bruku jedna dorożka. Okno moje
otwarte. Wlatuje przezeń co chwila świeży, zimny strumień wiatru, chwieje
płomieniem mojej lampy i jakby znudzony pustką mojego pokoju — ucieka.
Wszyscy ode mnie uciekli — co by on tu robił w moim niewesołym towarzystwie?
Spać nie mogę. Czytam Taine'a, Malota,* Dygasińskiego i myślę, myślę...
iii
sm
m,
22 _____________ _______ DZIENNIKI, TOMIK XIII
To chwila poezji miasta. O, poranku, poranku wiosenny, czemuż nie wszystko takie
cudowne, dobre i błogosławione jak ty?
7 czerwca (wtorek).
Wstałem rano, ubrałem się i poszedłem do Radzikowskie-go z celem pożyczenia
pieniędzy... (kilkunastu kopiejek wyraźniej mówiąc). Nie miał. A może „kredyt
mam już tak zachwiany", jak mówi Chonowski? Stamtąd do delegata * — nie zastałem
go. Czułem, że oczy mi gasną, jakbym przestawał patrzeć. Poszedłem do „kolonii"
prawników — i pożyczyłem rubla od Tomaszewskiego. Gdy tam wchodziłem, musiałem
mieć szczególny uśmiech na twarzy. Złodzieje mają taki uśmiech. Ach, trzeba
straszliwej odwagi, by wymówić wyrazy:
— Czy nie moglibyście, kolego, pożyczyć mi rubla?
Staczam się w przepaść. Zaczynam być cynicznie odważny.
Przed dwunastą poszedłem z Zydlerem do Taniej Kuchni. Jedyny człowiek, w oczach
którego chciałbym być uczciwy. Każde jego słowo ma dla mnie wartość 2:łota.
Staliśmy dziś u niego w oknie, gdy zjawił się na podwórzu śh;py jakiś chłopak i
zaczął śpiewać. Rzucił mu dziesięć groszy — brakło mu z tego powodu na rosół w
Taniej Kuchni.
Powiedziałem mu, że zaczynam go szanować — i szanuję go.
O pierwszej wsiadłem do tramwaju, oddawszy poprzednio prośbę Izmajłowowi i
otrzymawszy rozkaz zjawienia się jutro po odpowiedź — pojechałem na Pragę. Była
to jedyna dobra chwila. I za nią zostałem ukarany. Za każdym moim promykiem
radości idzie nieodwołalnie — długi cień. Przeklętym jest nie radość, nie
szczęście, ale każdy dzień, każda minuta wolna od smutków i trosk.
WARSZAWA. 1887
23
Wysiadając z wagonu pani Helena szepnęła uprzejmie: „dzień dobry". Weszliśmy do
saloniku klasy pierwszej. (Jak to nas wysoko wznoszą kochanki: aż do klasy
pierwszej!)* Mówiłem, jak zwykle, coś od rzeczy. Jedno małe jej zdanie:
„wszystko mi jedno" — uderzyło mię jak prąd powietrza. A — wszystko więc jedno?
Nigdy nie można liczyć na swe uczucia, nigdy kobiety, którą się ubóstwiało, nie
spotyka się bezkarnie. Nastąpiła mi na palce z całym spokojem... mężatki.
Stanęły mi pierwszy raz od dawna łzy w oczach. I ona powiedziała mi, że jestem —
potępiony. Oddałbym wszystko za jej współczucie. Ale stało się! Zamykam moją
izbę i nie uwierzę już nigdy w uczucia takie, jakie miały nas łączyć.
Tymczasem zostawiam jej po sobie żar pocałunków i wspomnienie, że była moją
kochanką. Pomimo wszelkich kobiecych sofistyk musi to pamiętać — i to jedyna
moja zemsta. Gardzić ani zapomnieć nie mogę. Tyle razy próbowałem i nigdy się
nie udała — ani wzgarda, ani zapomnienie.
Naznaczyła mi rendez-vous o godzinie 6 na Nowym Świecie. Może nie pójdę.
11 w nocy.
Helunia już daleko. Zapewne mija Nowo-Mińsk, mój ukochany Nowo-Mińsk...
O szóstej — poszedłem na Nowy Świat. Zaledwie przeszedłem parę razy tam i nazad
przestrzeń między Warecką i Świętokrzyską, dostrzegłem jej wielkie, szukające
mię oczy. Przeleciał po mnie przeklęty, galwaniczny prąd... Byłem już w jej
mocy.
Ulicą Berga doszliśmy — do ogrodu.* Zauważyłem, że swobodniej mogliśmy rozmawiać
u mnie niż w ogrodzie. Chodziło o czas — a mieliśmy go ledwo godzinę. Jedno
jeszcze słowo prośby i byłaby przychyliła się do niej. Lecz ja sam nie nale-
24 DZIENNIKI, TOMIK XIII
gałem więcej. Jakiś wstyd czy duma biedy rnojej wobec tej najbliższej mi —
wstrzymywały mię. Zrzekłem się dobrowolnie rozkoszy — na korzyść dumy.
Szczególne zjawisko w epi-kurejskiej mojej duszy. Weszliśmy do ogrodu, usiedli
na ławeczce w alei owocowej i rozmawiali wesoło, dowcipnie do wpół do ósmej.
Odprowadziłem ją następnie na Bednarską do p. Niemirowej. Za pół godziny miała
wyjechać, minąłem więc most i czekałem przy pierwszej stacji tramwajowej. Brzegi
wiślane, zielone brzegi, drzewa i samą wodną dal rzeki kryła mgła. Smutne były
moje myśli. Stoję tam, czekam, jestem głodny, zmęczony, niepewny jutra — i bawię
się: odprowadzam żonę jadącą do męża... Gdybym choć mógł sobie zdać sprawę z
tego, czy ją kocham! Wiem tylko, że pozostawia po sobie zamęt uczuć, smutek
myśli, smugę jak mleczną drogę — na którą żadne uczucie, żadna myśl wstąpić nie
może. Po co mnie to, po co, po co?...
Nie mogę się doczekać — wskakuję w tramwaj i dojeżdżam do dworca. W kwadrans
przyjeżdża ona. Pociąg odchodził o 10 — mieliśmy więc godzinę czasu. W saloniku
sąsiednim siedział jakiś stary cymbał — zasłoniliśmy więc roletę, zasunęli się w
kąt kanapy i całowali usta, oczy, włosy. Zdjęła kapelusz. Zdaje ci się, żeś
teraz dopiero zobaczył — poznajesz ją: to Helena. Ćmią się te oczy ud jakichś
wichrów wewnętrznych jak chwiejące się płomieni*;. Poznajesz, przypominasz sobie
zapach włosów, aksamit twarzy, ciepło rąk.
Wszedł do sąsiedniego pokoju rycerz jakiś i usiadł w drugim kącie jego,
naprzeciwko starego Niemca. Na próżno zasuwaliśmy się za konsolę: jeden lub
drugi musiał nas widzieć.. Zaczynamy więc gorączkową, swobodną rozmowę, jakby
nam pocałunki otworzyły oczy i rozgrzeszyły język. Docinamy sobie dowcipnie,
skaczemy z przedmiotu na przedmiot, uczucia poczynają się rwać, pędzić z
szybkością wściekłego konia, sarkazm, ironia, szyderstwo, modlitwy, skargi
następują po sobie ze straszną nielogicznością myśli i z szekspirowską logiką
uczuć.*
WARSZAWA, 1887
Dzwonek.
Usta zatrzymały się na nie domówionych słowach, a między oczyma naszymi
przesunęła się chmura żalu, smutku...
Stary Niemiec i młody dragon wynieśli się — a więc ostatnie jeszcze ,,do
widzenia", potem plasowanie się w wagonie — i rozmowa przez spuszczoną szybę.
— Przyjedziesz?
— Jestem teraz tak przesiąkły pożytecznością i tak biedny, że jadąc muszę
wiedzieć — po co?
— Po trzecią moją fotografią.
— Ubliżasz sobie częstując mię... krzywym nosem... fotografii.
— Kiedyż to zauważyłeś?
— Dziś.
— A więc fotografia zaszczyt przynosi rodzinnemu twojemu miastu.
— Lecz ujmę tobie.
— Więc tą ujemną mną nagrodzę twój przyjazd do B.
— Wiem, wiem, że tylko u j e m n ą...
— No... dodam jeszcze kilka ślicznych całusków.
— Byłbym pokrzywdzony.
— Więcej dać nie mogę.
— Jedno... „dobranoc"...
— Powiedział mi mój spowiednik, że „nie trzeba igrać z własną stałością".
— Mądry kapłan! Nie dodał czasem, że to psycho-fizjolo-giczne doświadczenie
winien swej... niestałości?
— Dodał... że jestem mężatką.
— Kochającą zamiast męża...
— Dzieci.
— Nie wiedziałem, że zaliczam się jeszcze do rzędu dzieci.
— Paskudnych.
— Ale kochających.
— Namiętnie, nie uczciwie...
— Namiętne kobiety.
DZIENNIKI, TOMIK XIII
— Skądże to uogólnienie?
— Ze wspomnień...
— Przeklętych.
— Przez księdza.
— I przeze mnie.
— Dopóki nie będą błogosławione na nowo przez nas oboje — prawda?
— Wypędź ty tego złego ducha ze siebie — tak bym kochała wtedy...
— To on do ciebie poleci.
— Lepiej by już było.
— Dla pana Leona.
— Dla ciebie.
— Dwuznacznik — czy obietnica?
— Dowiesz się w B.
— Wątpię, bo cel ten... nie uświęca środków.
— Kto wie?
— Ja wiem na pewno.
— Że...?
— Że jesteś za dobrą i gościnną, by zmuszać mię do pozostawania w Warszawie.
— A więc czekam.
— Ze wspomnieniami?
— Jeśli je wskrzesić potrafisz, to...
— To?
— Może ich... nie zabiję.
Trzeci dzwonek — ta cudowna główka wychyla się, wychyla i niknie w czarnych
szmatach nocy.
A teraz — moje piąte piętro, zamęt w uczuciach, noc bezsenna i dziwne coś, jak
namiętny, spazmatyczny płacz.
9 czerwca (czwartek)
9 czerwca (czwartek).
Nowiński przeczytał mi wczoraj własnych parę aforyz-
WARSZAWA, 1887
mów, jakie sobie zapisał w notatkach pod wpływem nowej naturalnie (od dwu
tygodni) — miłości do panny Katarzyny S. Oto, co mówi:
Ludzie uczucia — lubią wszystkich, a w zamian są przez wszystkich nie lubiani;
ludzie rozumu — nie lubią nikogo, a są przez wszystkich lubiani.
Mężczyzna powinien być wcieleniem rozumu, dziecko — wcieleniem uczucia, kobieta
— harmonijnym połączeniem rozumu z uczuciem.
Nie ma nic wstrętnie] szego nad uczuciowego mężczyznę, rozważną tylko kobietę i
zanadto mądre dziecko. Kobieta z natury rzeczy powinna: 1) zaspokajać potrzeby
mężczyzny i 2) równoważyć swym uczuciem jego chłód rozumowy.
Recepta więc jest. Brakuje tylko aptekarza, który by z niej zrobił odczyn na
chorobę sercową zakochanych młodzieńców... Szkoda, że ja nie uczyłem się
matematyki * — umiałbym wygłaszać paradoksy w kształcie twierdzeń: „kobieta
powinna być harmonijnym połączeniem rozumu z uczuciem". Bagatela! Harmonijne
połączenie rozumu z uczuciem — gdyby to w naturze znalazł się taki okaz! Chodzi
bowiem tylko o ten wyraz... „harmonijne". Grek ideał doskonałego piękna
przedstawiał sobie w posągu hermafrodyty — ja, jako gruntownie zepsuty
Europejczyk, nie mogę sobie wystawić, wyobrazić kobiety — mało kobiety — istoty
ludzkiej, która by była „harmonijnym połączeniem rozumu z uczuciem". Pomimo to
jest w tych sofizmatach jeden, przesadnie wyrażony, ale wysoce prawdziwy: ,,nie
ma nic wstrętniejszego nad uczuciowego mężczyznę". Wstrętnie j szy m być może
np. człowiek bez serca, ale że uczuciowy jest wstrętnym — nie ulega kwestii. Nie
ulega też kwestii, że pragnąc podbić serce kobiety — trzeba nosić maskę chłodu.
One potrzebują, chcąc kochać, stwarzać sobie w ideale mężczyzny — ideał siły i
zimna.
Na cóż się to jednak przyda dowodzić, że ,,mężczyzna powinien itd.", jeśli
jesteś moralnym mieszańcem, preparatem
i
28 DZIENNIKI, TOMIK XIII
nerwowym, kierowanym przez temperament jedynie, skłonnym do halucynacji,
mieszaniną zwierzęcia i poety, jeśli rozum twój — to natchnienie, cnota — to
sentymentalność, jeśli kierownikiem, reżyserem twojego życia jest — wyobraźnia
jedynie...?
Przeczytałem wczoraj dwie tendencyjne powieści: Panna czy pani? Wilkie Collinsa
* i Zdrożności! francuskie Hektora Malota. Pierwsza jest tendencyjną... po
angielsku, druga straszliwą, przybijającą do ziemi, buntującą satyrą na
społeczeństwo angielskie. Szczedryn umie w ten sposób szydzić. Prawdziwe
zadowolenie sprawiła mi powieść Dygasińskiego Właściciele *, zaletą której jest
dickensowska prawda. Komu przyszłoby do głowy opisywać takie rzeczy:
Tająca się kasza wygórowała ponad garnkiem, prztykała, pykała, rozstrzeliwała
się to na ogień, to na kuchnię i jak wulkaniczna lawa ściekała po bokach swego
krateru. Silnie zakipiał rosół, stercząca ku górze noga kury wznosiła się i
opadała wirując dokoła wewnętrznych ścian garnka. W trójnożnym tygielku tłustość
zajęła się płomieniem i dodała nowego rodzaju oświetlenia tym wszystkim wypadkom
nadzwyczajnym, jakie zdarzyły się w kuchni, itd.
Nieopisanie cudowną jest niby miłość „Sobka roztroperza" i Franki gęsiarki. Oto,
jak się poznają:
— Skądżeś ty, dziewucha?
Franka spojrzała nań bojaźlłwie, ale nic mu nie odpowiedziała.
— Siedzi nikiej niemowa! — mruknął chłopak. — Czemuż co nie powiesz? Słyszysz?
Czyjażeś ty?
Franka znowu spojrzała, już teraz nieco śmielej. On był do niej podobny, miał
takie same nogi czarne, błotem przerosłe, a w ubiorze dziur pełno. Ośmieliła się
i powiedziała:
— A ty czyjżeś?
— Ja niczyj, ino Pana Jezusa! Ty służbą chodzisz czy co?
— Przyszłam z listem z hańtego dworu, kaj gęsi pasam.
— Jakże ludzie na cię wołają?
WARSZAWA, 1887
29
— Franka gęsiarka. A jakże tobie na przezwisko?
— Na mnie wołają Sobek roztroperz. Cóżem cię dotela nie widział nigdy na błoni z
gęsiami?
— Na błonie nie chadzam, ino po podwórzu pasam.
— Będziesz tu długo siedziała?
— Dyć nie wiem; kiej się przymierzchnie, polecę do domu.
— Bez wieś polecisz?
— Nie, poza stodołami.
— No, to poczekaj, jak cielętom ze stodoły wywiozę obrok i słomę, odprowadzę cię
do domu.
— Ta dobrze.
... — Franka — lubisz ty końpus?
— Mam lubić, kiedym go nigdy nie jadła.
Roztroperz wziął w obie ręce krajankę chleba, rozłamał ją na dwie połowy, przy
czym rzadki twaróg rozlewał mu się po brudnych palcach; jedne podał France...
Przepyszne, nienaśladowane psie rozmyślania i ta szczegółowość uczuć,
analizowanie ich, intuicyjne zbadanie myśli takich istot, jak gęsi, psy, koty —
dają Dygasińskiemu prawo na genialność niemal w tym przedmiocie.
Z powstrzymanym oddechem śledzisz straszliwe intrygi, zachodzące między gęsiarka
[a] „roztroperzem", wsłuchujesz się w to życie i widzisz je, poznajesz,
przypominasz sobie. Większa dbałość o czystość stylu może poprowadzić tego
pisarza na jedno z pierwszych miejsc w naszej literaturze. Trzeba mieć jakiś
specjalny mózgowy mikroskop, aby zobaczyć tyle szczegółów drobnych, tyle rzeczy
widzianych co dzień — i aby je opisać. To dickensowski artyzm.
Pisałem wczoraj dowcipny list do Heleny. Ciekawym, co mi odpowie.
Dziś czytałem przytoczone powieści przez całą noc. Gdy się rozwidniło, zgasiłem
lampę i czytałem do końca Zdroż-ności. O drugiej w nocy przyniosłem sobie wody.
Gdy po-
DZIENNIKI, TOMIK XIII
myślę, że za trzy dni trzeba będzie znowu windować ten dzban — strach mię
bierze. Trzeba bowiem wybierając się po wodę zbadać, czy wszyscy już w domu
śpią. Gaz na schodach pogaszony. Wtedy cichutko, na palcach zsuwam się ze
schodów, badam przez chwilę, czy na podwórzu nie ma kogo, podkradam się do
wodociągu — odkręcam. Woda wpadając w dzbanek huczy jak wodospad, hałasuje —
zdaje mi się, że woła na całe gardło: „patrzcie, co on robi, nie wstydzi się sam
wody nosić! Patrzcie, panny z parteru, blondynko z pierwszego piętra — patrzcie
— ha, ha, ha!"
Zamykam mimo woli oczy... Wreszcie dzbanek pełny — zmiatam więc, pędzę po
schodach jak diabeł, a stanąwszy w moim dusznym pokoju — tchu złapać nie mogę,
słaniam się, wreszcie padam na łóżko i leżę długo bezwładny prawie.
Noszenie chleba ze sklepiku, nafty — nie jest także wesołe. Chleb obwija się w
papier, nadając mu, o ile możności, formę prostokąta... Śmieszne to — a jednak,
ileż to przykrości sprawia uśmiech politowania stróża, służących spotykanych na
schodach, gdy widzą, że ty sam chleb sobie nosisz!
Ale za to — jakże dobrym jest ten chleb, jak zimną i smaczną wydaje się woda!
Dziś nie jadłem obiadu, nie jadłem prawie nic. Głowa mię boli cokolwiek, bo
Nowiński upoił nas z Zydlerem — maślaczem. Chleb na śniadanie1, chleb na obiad,
chleb na kolacją — i maślacz... to rozumiem. Dawno już nie piłem herbaty. Wodę
muszę oszczędzać na :aycie, suchy więc chleb je się rano.
Wszystko to nic jeszcze wobec dziury, gangrenującej podeszwę kamaszka z lewej
nogi! Zaczynam już odczuwać ostrość kamieni, mogę chodzić tylko po tretuarze —
zachowaj Boże! po żwirze...
... Świat ci zbrodnię rad przebaczy, Nie przebaczy — dziury w bucie.
WARSZAWA, 1887
31
Co dzień przybywa mi więcej szczegółów do moich Sil. Żadne poważne myślenie ani
nauka — nie zdoła leczyć tak skutecznie, radzić tak umiejętnie jak... zbieranie
materiałów do Sił.
Nieraz w ciągu dnia — głowa opada na dół, siadam bezwładnie i nie mówię, ale
czuję czy słyszę wyraz: umrzeć.
10 czerwca.
Zawsze się dziwiłem, że moraliści potępiają wiarołomstwo tylko w imię związków
prawych; czemu nie potępiają w imię szczęścia? Może by chętniej byli wysłuchani?
Odważcie się na koniec powiedzieć, że kochać istotę, która do kogo innego
należy, jest dla człowieka największą klęską i największym obłędem.
Czymże jest owa przelotna rozkosz, jaką mężczyzna znajduje u cudzej żony? O
jakim to szczęściu mówią oni w związku, w którym oboje z konieczności wzajemnie
się oszukują? Przysięgają sobie wierność, a każde ich tchnienie jest
niewiernością. Kłamstwo duszy i ciała; nie ma chwili takiej, w której by
najbardziej kochający i najbardziej kochany nie zmuszony był sobie powiedzieć:
ona mnie oszukuje, kłamie; płodzi dla innego w kłamstwie i zbrodni. Jest to
zbrodnia spełniona w imię ludzkich umów lub w imię nieśmiertelnej miłości.
I wy to nazywacie powodzeniem, zwycięstwem, radością, szczęściem, rozkoszą,
szczęśliwością!
Ja to nazywam rozpaczą.
EDGAR OUINET Nowy duch *
Panie GJuinet! — i ja to nazywam rozpaczą. Musiałeś się pan kochać w cudzej
żonie, bo wiesz dobrze, że to rozpacz.
11 czerwca (sobota).
Rano przyszedł do mnie (rano trwa u mnie dotąd, dopóki śpię, tj. do godziny 12 w
południe) — Otoś, Wasilkowski, Karwasiński, Chonowski i Zydler. Wszystkie myszy
w po-
32 DZIENNIKI, TOMIK XIII
koju uciekły ze straszliwym przestrachem usłyszawszy niebywałą wrzawą
demokratów. Zydler obciął sią wczoraj z astronomii, Chonowski — z analizy.*
Delegat zdaje z wielkim trudem. Z naszego kółka zdaje jeszcze trzech: Kazio,
Bielnicki i delegat. Nawet nasz znakomity przyrodnik, Ludwik,* obciął sią z
anatomii porównawczej. Wasilkowski napisał mi ulubioną jego dumką Szewczenki,
którą deklamuje z patosem:
flO EOrflAHA XMEJIŁHJmbKOrO
HK-6n TO TM, Eorsane, II'HHMH Tenep na nepencjias TBI na aaMHMiije
SflOpOBO 6 ynHBCb
M
PosyMHMM SaibKy! M B
2KnfliBCKiJł xaii 6
A6o 6 B KajiiOHci yionHBCfa,
B Sarnie
To6i, BejmKMił
cjiaBHnił, Ta ne HK-ÓM TM na CB!T ne A6o B KOJiMcrti me ynHBCb, To ne Kynas 6n H
B KajiiO5Ki Te6e, npocjiasHoro. AiniHb.
TĄPAĆ UIEBHEHKO *
Byłem w redakcji „Tygodnika" * i nie zastałem tego nieznośnego redaktora.
Chciałbym raz już wiedzieć rezultaty.
Odebrałem list od pani Heleny.
Stefu — drogi mój przyjacielu!
Nie miałeś widać chęci do gawędy ze mną: listu dzisiaj nie ma! A ja łąk byłam
pewną, że go otrzymam...
STUDNIA W OGRODZIE SASKIM (ST. WOLSKI)
WARSZAWA, 1887_________________________________________________ 33
Pretensji o to nie mam wcale do ciebie; Twoje życie obecne — jest rzeczywiście
tak smutne, że nie dziwię się wcale, jeśli zbraknie ci ochoty do rozmowy nawet z
najbliższymi sercu. Widzenie się nasze było tak krótkie i, jak zwykle w
początkach, tak kłótliwe i nienaturalne, że nawet zapomniałam pytać Cię, jak
obecnie życie sobie urządzasz — po prostu, jakie masz fundusze do życia? Troska
o byt codzienny jeszcze bardziej wyczerpie Twoje siły i tak już nadwątlone.
Dziś, kiedy Cię nie widzę, ciągle mi się ta myśl nasuwa. Sam jeden na świecie —
nikt nawet ci z pomocą nie przyjdzie. Czy na serio porzuciłeś twoje kursa?
Szkoda roku — ja tak pragnęłabym prędzej widzieć cię wolnym od kłopotów
codziennego życia! Odpisz mi, Stefku mój jedyny, szczerze, co myślisz, wierz w
moją przyjaźń — zawsze jesteś mi bardzo drogim i nic nie byłoby w stanie zmienić
mię dla Ciebie. Toteż każdą Twoją troskę odczuwam i cierpię nad nią na równi z
Tobą. Jeśli możesz — przyjedź teraz do nas. Przywieziesz mi swoje powieści i...
dziennik. Ten mój prawdziwy przyjaciel — on mi prawdę najszczerszą powie o
wszystkim. Jakże często teraz myślą jestem na twojej górce; gdyby to było w
mojej mocy, jakżebym pragnęła rozjaśnić ten twój kącik; dziś żałuję, że go nie
zwiedziłam — dokładniejsze miałabym pojęcie o twoim życiu.
Czy wierzysz, Stefu, w uczucie moje dla ciebie, czy wierzysz, że warto żyć na
świecie? Nie zamykaj się przed ludźmi — samotność to bardzo zły doradca, tym
bardziej dla ludzi Twego usposobienia. Dwu przyjaciół Cię zawiodło, to jeszcze
nie dowodzi, aby wszyscy byli tacy. Byłeś łatwowierny. Praktyka życia i zawody
nauczą cię być ostrożniej-szym. Żal mi cię niewypowiedzianie, rada bym Ci
przesłać słowa pociechy i zachęty do życia; jeżeli więc rzeczywiście straciłeś
wiarę w ludzi — to żyj dla mnie;", a bądź pewny, że na mnie nigdy się nie
zawiedziesz. Dziś jestem samiuteńka: Leon w Ciciborzeb, reszta w kościele,
kończyć jednak muszę, bo Emilowie idą. Polecając Cię więc Bogu, proszę — nie
zapomnij o —
Helenie,
Przysięgają sobie wierność, a każde ich tchnienie jest niewiernością.
Odpisałem jej list, w którym ją żegnam na zawsze, proszę o zapomnienie o mnie.
Nie wiem tylko, czy go wyślę.
" Znakomita i czysto damska logika! b Co to za zwierzę?
3 — Dzienniki t. IV
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Weź je na powrót, panie — woń ich uleciała, a wszelkie dary lichymi się stają,
gdy dawca martwi.*
Biedny Hamlecie!
13 czerwca (poniedziałek).
Fakt niezmiernej doniosłości! Jadłem wczoraj obiad w Taniej Kuchni. Ale za jaką
cenę?!
Za cenę Poezyj Kościelskiego, Psychologii pozytywnej w Anglii Ribota, Odrodzenia
i reformacji w Polsce Szujskie-go etc., które sprzedałem za 3 złote polskie
groszy 20 — antykwariuszowi z Chmielnej.
Po obiedzie, jak porządny obywatel warszawski, poszedłem w Aleje. Tłum pojazdów,
powozów, procesja wystrojonych dam, uśmiechy, wesołość, szczęście. Gucio Potocki
w faeto-nie z groomami,* kolega mój — Kiczorowski — rozparty w karecie, ja tylko
jeden tam byłem w najzwyczajniej dziurawych butach. Spotykam Rogalskiego: ma
trypra. Idę z nim do mnie i daję mu pół flaszki pozostałości moich lekarstw.
Nędzarze — czy nędznicy?
Później idziemy obadwaj do Radzikowskiego na proszoną herbatę. Piłem herbatę —
całe dwie szklanki! Odprowadziliśmy z Tadeuszem Karola * na Piwną i wrócili — ja
o godzinie pierwszej do domu. Spać nie mogłem., łaziłem więc po pokoju do
trzeciej. Gdy już szarzało i wróble zaczęły się awanturować w ogródku — zniosłem
wiadro pomyj, przyniosłem sobie wody. Dzień już był, gdym się położył. Obudziło
mię gwałtowne stukanie: Halik z Charkowa przyjechał i przyszedł z Rogalskim. Nie
poznałbym go! Zmienił się, spa-noszał. Rozglądając się po mojej norze z dziwnym
niesmakiem, zapytywał mię, jak ja tu żyć mogę? Była to godzina 12, ubrałem sią i
poszedłem do redakcji. Stary * zauważył, że „uwodzenie mężatek — to rzecz nie na
czasie". Z miejsca zaadresowałem do mistrza.* Sam wrzuciłem w puszkę.
WARSZAWA, 1887
35
W bramie dziś — pan rządca prosił mię, „bym był łaskaw... za czerwiec". Nie
domawia wyrazu „zapłacić".
Do klawiatury, istniejącej w podeszwach moich kamasz-ków, przybyło kilka nowych
klawiszy. Gdy po deszczu wracam do domu — słyszę dziwnej treści marsz
pogrzebowy, wydobywający się z butów.
Chleba na jutro już nie ma.
Czuję, że w układzie muskułów mojej twarzy wypisał się wyraz: troska. Opuściło
mię i pognębiło wszystko. Z rozkoszą położyłbym się i nie budził więcej.
Helenie nie odpisałem, a raczej nie posłałem napisanego listu. Nie odpiszę jej
wcale. Ona dobra, bardzo dobra. Choćby nawet w ostatnim jej liście nie było ani
cienia prawdy, to za to, że w ciągu tych dni odezwała się do mnie w ten sposób,
zasłużyła na wielką moją wdzięczność. Cóż ja jej odpiszę? Co może napisać do
kochanej kobiety człowiek głodny, człowiek złamany, niebywale, straszliwie
upokorzony? Co raoże napisać człowiek, któremu czaszkę rozsadza mózg szalejący
nad wynalezieniem środka ratunku, środka wybrnięcia z tego potwornego bagna?
Budzisz się rano i od razu — upijasz się tą nędzą. Co począć, co robić? Pracy,
pracy! Któż ją da, komu o nią mówić, do kogo się zwrócić? Wszystko się łamie,
pęka jak lód pod topielcem. I czuję, że idę na to straszliwe dno życia. Co
począć?
Jakaś senność opanowywać mię zaczyna. Mam minuty takiej apatii, że pozwoliłbym
się zwymyślać, bić, znieważać. Czasami znowu jestem niebywale dowcipny, wesoły.
Wtedy
DZIENNIKI, TOMIK XIII
tylko musi się jakoś dziwnie spłaszczać mózg, kiedy ze śmief-telną trwogą
zaczynam się zapytywać siebie: ,,Co się to dzieje? co będzie?"
Lampa mi gaśnie. Przymusowo spać iść trzeba lub spacerować po ciemku. Nie
odpisuję ci, Helu, bo mię wstyd. I nikt nie zdoła pojąć tego straszliwego
wstydzenia się nędzy i upokorzeń, jakiego się doznaje wobec istot kochanych.
Zresztą — ja nie wiem, czy ją kocham. Wiem tylko, że kiedy mię napada „czarna
noc" i gdy już nigdzie, nigdzie nie widzę nic — to o Helenie myślę.
Ach — umrzeć już!
15 czerwca (środa).
Nędza, w jakiej żyję od dni paru, nie da się z niczym porównać. Stałem się
bezmyślną istotą, doznającą jedynie wstrząśnień nerwowych. Wstrząśnienia te
zamieniać się zaczynają w stan ciągły: morduje mię huk powozów, głośne rozmowy,
głos dzwonków.
Wczoraj nic nie jedliśmy z Zydlerem do godziny czwartej. Za pożyczone od
Chonowskiego dwa złote kupiłem chleba i cztery serdelki. Zjedliśmy ten obiad u
mnie. Rano zaś — on przyszedł do mnie i poszliśmy obaj... „szukać obiadu".
Szukać obiadu — znaczy siedzieć w owocowej alei wyczeku-kując, czy nie zjawi się
ktoś — „dobry a głupi" — co by kupił obiad. Ponieważ „dobrych a głupich"
nadzwyczajnie w Warszawie jest obecnie mało — spacerowaliśmy więc. W ciągu tego
spaceru spotkaliśmy „moją X" — z siostrą. W brzuchu kruczy, huczy, wichry wyją,
wodospady szaleją, w gardle zasycha od papierosów, kurzu i pragnienia. Pijemy
WARSZAWA, 1887
37
więc ,,na drugie śniadanie" (o pierwszym mowy nie było) — wodę w ogrodzie. Po
opisanym wyżej obiedzie (poprzedzonym nieudatną próbą sprzedania jakiegoś
matematycznego antyka u Gieysztora) — wracamy na miasto.
Stróż oddaje mi bilecik od Nowińskiego z zawiadomieniem, że p. Daszewski
przyjechał. Zachodzę do niego — i nie zastaję naturalnie. Tymczasem zaczyna mię
ogromnie boleć głowa. W skroniach pulsuje krew, czuję mdłości, ból w rękach, w
ramionach. Idę więc do domu. Rządca! Prosi mię uprzejmie, bym „dziś, a najdalej
jutro był łaskaw zapłacić". Bezsilny, bezmyślny, głupi i prawdziwie
nieszczęśliwy, położyłem się. Nafty nie ma, a spać nie mogę. Całą więc noc
przepędzam na myśleniu. Któż pojmie te splątane, bezmyślne, halucynacyjne
rozmyślania człowieka pogrążonego w nędzy, upokarzanego co minuta — i nie
znajdującego żadnego wyjścia, żadnego środka? Najrozmaitsze obrazy lecą z
szybkością wściekłych rumaków, twarze psie, ludzkie, głosy, wrzaski — słyszysz
co minuta w półśnie; zrywasz się, spacerujesz godzinami po izbie jak obłąkany
tygrys — i znowu bezsilny upadasz na łóżko.
Ale oto — brzask poranka zagląda w szyby okna. Światło. Dzień. Ciemność pomaga
halucynacji. Światło słoneczne jest pierwiastkiem trzeźwiącym dla umysłu
naszego. Zasypiam spokojniej. Wtem budzi mię coś łażące po mnie: myszy.
Wściekły, jak wariat gonię je w ciągu kwadransa, rzucam kamaszkami, książkami...
A jeśli ja zwariuję?
A jednak wszystko toczy się logicznie, prawidłowo, mądrze. Siły, które,
stosownie do naszych pojęć, nazywamy już to Bogiem, już avdćyx7)*, już to
fatalizmem, są według wszelkiego prawdopodobieństwa pryzmatem, złożonym z
naszych nerwów. Kto inny w moim położeniu nie widziałby ani Boga, ani
konieczności, ani fatalizmu. Nieszczęście nie jest nieszczęściem, jeśli go nie
odczuwamy.
38 DZIENNIKI, TOMIK XIII
Pan Daszewski chciał mnie poznać. Ponieważ nie widziałem się z nim, więc nie
pojadę do Pniew. Zakomunikował mi to Nowiński dziś. Magnat — rzecz zwyczajna.
Zurich — przepadł we mgle.* Marzeniu temu — wieczne amen.
Halik „pożyczył" mi 20 kop. Zjadłem obiad. Kiedy recytowałem Antosi: „sztuka
mięsa, pieczeń z kartoflami i chleb" — zapytała mię cichutko: „co pan taki
blady?"
Skąd wziąć sześciu rubli na zapłacenie mieszkania? — wszystkie myśli całego dnia
dadzą się sprowadzić do tego zagadnienia. I nie znajduję odpowiedzi, choć mało
mi nad nią łeb nie osiwieje.
Czytaliśmy z Jasiem Z. Placówkę Prusa. Samego autora spotykamy codziennie po
parę razy. Taki niezdara, podobny do Gogola, w popielatym surducinie, z dwiema
parami okularów — pisze tak cudowne rzeczy! Ja czytałem to po raz trzeci już.
W wielu razach ratuje mię Edgar Ghunet którego Nowy duch czytam obecnie.
Wróciwszy dziś (ostrożnie, by rządca nie usłyszał) do domu wieczorem, zastałem
list następujący:
Środa. Nie będę tłumaczył się z tej krętaniny, jaka z wiadomymi korepetycjami
się urządziła. Sąd, jaki na głowę moją spadł, nic mię zupełnie nie obchodzi:
uczyniłem, jak mi się podobało. Propozycją, jaką niżej zrobię, proszę nie uważać
jako naprawę złego. ° Do tego, co obecnie
" Styl przynajmniej mistrzowski! Znać, że pisze student uniwersytetu.
WARSZAWA, 1887
39
robię, jestem pobudzony okolicznościami, a nie „wyrzutami sumienia"." Ojciec
chłopców, którym od 15 lipca do końca wakacji korepetycyj trzeba udzielać, jest
obecnie w Warszawie. Do niego, tj. na ulicę Złotą nr 44, udać się muszę jutro, o
godzinie l po południu z korepetytorem, którego przedstawić zamierzam. Proponuję
przyjąć tę korepetycją {Mas-salskł przyjąć jej nie może, gdyż dostał lepszą — na
cały rok). Potrzeba przedstawić się jako student prawa, któremu egzamina dobrze
idą, który przeto będzie mógł bardzo krótko zabawić u wyżej wspomnianego p. Cy-
prysińskiego. Czym krótsza komedia będzie, tym chyba mniej nieprzyjemna dla nas
obydwóch.
Zajdzie nam zapewne potrzeba zamienienia słów kilku. Trudno — jeżeli propozycja
zostanie przyjęta, musimy grać komedią, która do niczego nas zobowiązywać,
rozumie się, nie będzie.
Proszę jeszcze raz tej propozycji nie uważać jako podarunek6. Mamy się zejść o
123/« w południe. Gdzie? Proszę wskazać miejsce.
Machajski
Jeżeli o godzinie 10 odpowiedzi mieć nie będę, będę zmuszony szukać kogo innego
lub samemu przyjąć wspomnianą korepetycją, choć zupełnie tego nie życzę sobie.
M.
Przyjąłem to upokorzenie z rąk mojego świeżego wroga, gdyż daje mi ono możność
uniknięcia tysiąca upokorzeń i upodleń płynących — jako skutek — z nędzy. Daje
mi ono gwarancją istnienia. Choćby to była łapka na mnie, choćby to był wybryk
dobrego humoru, choćby to był pierwszy plan strategii moich eks-przyjaciół,
która by mię miała pognębić bardziej jeszcze — przyjąłem, bo daje mi możność
pracy, zarobku, życia.
Poszedłem do pana M. i oświadczyłem mu, że korepetycję tę przyjmę.
Dziś po południu spotkałem ją znowu. Czyste jej źrenice posyłają w ciemności
mojej myśli dobrych posłów cichego
" Ma to być — ów cudzysłów — szyderstwo z twierdzenia mojego, że istnieje
sumienie. Przyczyna sporu z Czaplickim. 6 Ani sensu, ani zwrotu tego nie
rozumiem.
DZIENNIKI, TOMIK XIII
smutku. Ożenią się z nią. I jej jednej jedynej powiedziałbym wszystko bez
zastanowienia. Wydaje się być bardzo dobrą. Na żadnej kobiecej twarzy nie
widziałem uśmiechu, który by był w tak wysokim stopniu synonimem dobroci.
Powiedzieć, że ją kocham, byłoby przesadą. Ja ją lubię, lubię bardziej niż
Helenę. Helenę mogę kochać — tę dotychczas lubię. Lubię przyglądać się każdemu
jej ruchowi, naturalnemu i nacechowanemu jednocześnie kokieteryjnym
zawstydzeniem. Z prawdziwą rozkoszą przysłuchiwałem się jej głosowi. Mówi
szybko. Nie będzie ona nigdy ideałem, pięknością, za którą się szaleje, nie
będzie kobietą-aniołem ani kobietą-szatanem. Ona jest i będzie kobietą. Wszystko
w niej jest kobiece. Ona będzie kochać ogromnie, ale tak cicho, że tylko łzy jej
o tym wiedzieć będą. Najbiedniejsza szwaczka odrzuciłaby mię, gdyż jestem
wstrętnie nieznośny z moimi monomaniami, zdaje mi się jednak, że ona by mię nie
odrzuciła, boby mię pojęła.
16 VI (czwartek).
Czymże jest pesymizm, jeśli znika przy pierwszym zetknięciu z pomyślnością? Nie
jest uczuciem stałym, bezwaru ikowo nie. Wskażcie mi pesymistę, który by
wyrzekał na sło, gdy jemu dobrze, ciepło, wygodnie? Frazeolog :. będzie.
Spotkało mię dziś... „przeklęte szczęście"/* Nazywam je przeklętym, bo przyczyną
jego — są pieniądze, pomyślny zwrot interesów.
Oto o godzinie pierwszej poszliśmy do p, Cyprysińskiego. (Skąd ten człowiek
wytrzasnął takie nazwisko?) Rozmawialiśmy o interesie z przymusem. Sytuacja
głupia niewymownie! Wchodziemy. Mieszkanie urządzone elegancko. Spotyka nas sam
pan C., człowiek nadzwyczaj miły, swobodny, wesoły i rozumny. Sądzę tak z
zachowania się jego względem Ma-chajskiego. Traktował go jak przyjaciela.
Ugoda następuje: 50 rubli za miesiąc od 15 lipca do 15 sierpnia i koszta
podróży. Zajęcia 5 godzin dziennie z dwoma
WARSZAWA, 1887
41
chłopcami z klasy pierwszej i drugiej. Proponuje mi zaliczkę — rs. 10. Przyjmuję
ją naturalnie jak zbawienie. Adres: przez Ciechanów (droga Nadwiślańska) — w
Szulmierzu.
A więc — kupisz sobie, obywatelu, spokój i zapłacisz mieszkanie. Jakież to
szczęście: zapłacić mieszkanie! Za cenę? Za cenę — uśmiechu pana Wacława, który
jednak jest małym pociskiem w zwycięstwie życiowym.
Zafundowałem Jasiowi Z. — obiad. Powiedziałem już nieraz, że pragnę jedynie
przyjaźni tego równego mi nędzarza, pragnę wywzajemnić mu się za prawdziwie
braterską i bezinteresowną pomoc w biedzie. A jednak ja łajdak jestem! Kupiłem
jemu i sobie bilet do teatru...
Nie rria listu od Heleny i ja nie piszę do niej. Prawdopodobnie ja sam pojadę do
Białej na czas jakiś.
Jeżeli zamiłowanie piękna podtrzymuje gatunki zwierzęce, to cóż dziwnego, że
uczucie to wrodzone jest rodzajowi ludzkiemu? Przestańcie pytać, skąd ono
pochodzi i jak się utworzyło. Wypływa ze źródeł samej waszej istoty; narodziło
się ono nie z rozmysłu, lecz z samychże warunków życia i spoczywa na dnie
ludzkiego istnienia.
Ptak poszukuje piękna w upierzeniu, w śpiewie. Czemuż by człowiek nie miał
szukać piękna w życiu i sztuce? Zamiłowanie piękna nie jest bynajmniej fantazją,
ale jednym z praw całej żyjącej przyrody.
... Zły ma przewagę w walce życiowej jako jednostka, lecz dobry, nawet pokonany,
zwycięża jako przedstawiciel ogólnego interesu ludzkości. Oto moralność w
sztuce.
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Skąd wziąć się mogło poczucie sprawiedliwości w człowieku przed-dziejowym? Sam
go sobie nie nadał, a świat mu nie dostarczył o niej pojęcia. Mnie się zdaje, że
sprawiedliwość rodzi się z miłości i że pierwszy, nieświadomy jej zaród istnieje
w każdym stworzeniu." Sądzicie, że sprawiedliwość jest tylko poczuciem
roztropności? Nie krzywdzę, ponieważ obawiam się kary. Upewniam was, że się
mylicie. Mógłbym bowiem wiele złego narobić bez najmniejszej obawy kary. Gdy zaś
tego nie czynię, powoduję się zupełnie inną pomocą niż mój własny interes. Może
sympatią? Jak to, więc w takim razie czułbym się wolnym od wszelkiej
sprawiedliwości, a zaród ten skądże się bierze? Powtarzam, że sprawiedliwość nie
jest roztropną córką przezorności.
E. OUINET
12 w nocy.
Byliśmy tedy w Teatrze Letnim na premierze K. Zalew-skiego Małżeństwo ApieL*
Nigdy jeszcze nie czułem takiego niesmaku... Nie rozumiem tej sztuki. Taki
Ernest Apfel — nie istnieje. Kto zna sferę „Apflów" tak jak ja, ten przyznać
musi, że nie istnieją wśród niej podobne ideały. Nie istnieją tam takie typy, a
w komedii społecznej, jaką uprawia Za-lewski, typy być muszą. Wyłania się więc —
tendencja, tendencja niemiła i wstrętna. W Jojnę Prusa * wierzymy z łatwością —
Ernest deklamuje słowami pana Zalewskiego Czemu on nie porywa wielkością swej
duszy? -•- Bo mu nie wierzymy. Dajemy Żydom prawo obywatelstwa, stawiamy ich ze
sobą na równi, ale czemu nie damy v<iary nigdy — to temu, że Żydzi prześcigną
nas we wspaniałomyślności, że oni nas nauczą szlachetności. Pan Zalewski
przesadził tą rażą. W kolizji z tymi Żydami znajdują się Polacy, szlachta nasza
— i tak są potworni, że Ernest powinien by nas porywać. I... pomimo to nie
wierzymy mu. Szlachta wierzy w herby i obżera się tam, szachruje, łotruje się z
wielko-światowymi prostytutkami lub uwodzi cudze żony. Wszyst-
0 Pierwszy raz spotykam potwierdzenie niemal dosłowne moich dowodzeń, że
istnieje sumienie — przyczyna rozejścia się z Czaplickim.
WARSZAWA, 1887
43
ko to zresztą pozostaje w cieniu — prócz wyrzeźbionych i wystudiowanych,
oświetlonych snopami bengalskiego ognia Żydów. Nie pojmują, po co istnieje np.
taka Matylda... Gdyby był ukazał nam pierwiastki szlachetności w żydostwie w
ogóle — klaskałbym z całej mocy. Ale ponieważ dowodzi, że Żyd cywilizowany i
ochrzczony a bogaty szlachetniejszym jest od całego otaczającego go
społeczeństwa, to drwię z jego tendencji. Bogate, ochrzczone i cywilizowane
żydostwo — to stek brudów i mętów, połapanych z wad naszych, to bezmyślny,
neoficko-konserwatywny grzyb na ciele społecznym. Tam nie tylko nie ma ludzi
idealnych, ale nie ma — zacnych. Znam ich do gruntu i nazywałem ich niegdyś
„plutodulami, zdolnymi trzymać do zabawy stępiały ch w lenistwie uczuć —
błaznów".
Z całej tej komedii pozostaje, prawdę mówiąc, w pamięci genialna niemal w
komizmie postać Ostrowskiego. Jest to jeszcze łapserdak, różniący się od
chałaciarza — frakiem, nie sumieniem i duszą. Zamiast przysłowia: „nie kijem go
— to pałką", robi on sobie inne: „nie grzybem go — to barszczem"... Przepyszny!
17 VI (piątek).
Wczoraj jeszcze umówiliśmy się z Zydlerem, że ja dziś mam myśleć o obiedzie. W
nocy więc przyniosłem dzban wody, dziś rano zakupiłem prowiantów: cukru, chleba,
masła {20 groszy), knot do maszynki, tytoniu i gilz. O 12 zjawił się Jaś.
Nastawiliśmy więc tzw. samowar. Ileż to zachodu, ile kłopotów i ile dymu i
kopciu w pokoju, zanim woda zdecyduje się warczeć niechętnie, potem piszczeć z
oburzeniem, wreszcie zabełkocze z wściekłością. Szklanki dwie są, ale spodek
jeden i łyżeczka jedna. Objedliśmy się, objedli niemiłosiernie!
Po obiedzie — czytanie. Jaś przyniósł Prusa wszystkie cztery tomy.* Kładziemy
się „dartego orła" * na łożu i czytamy. Ja czytałem Dusze w niewoli*
44 DZIENNIKI, TOMIK XIII
Prus nie potrafi pisać powieści. On zawsze pisze szkic, obrazek. I w obrazku —
cały jego geniusz. On nie potrafi opowiedzieć całego życia człowieka. To dla
niego za banalne i za nudne. Zobaczył człowieka, przyjrzał mu się spod dwu par
swoich okularów, pochwycił kilka jego rysów — i od-fotografuje go wiernie. Długo
opowiadać — to nie jego rzecz.
Nikt od niego lepiej nie przedstawia profilów i nikt realniej nie umie badać
duszy. Każdemu z jego bohaterów — wierzymy. On obserwuje człowieka nie z punktu
widzenia artysty, lecz z punktu widzenia czytelnika, i [to] czytelnika
przeciętnego. Jeśli mówi o artyście, to musi powiedzieć, kto to jest artysta.
Dlatego to nie wypowiada się on zupełnie, nigdy samego Prusa nie dostrzegamy w
powieści, nie wiemy, czy powieściowe ideały — są ideałami autora. Najwyższy
obiektywizm. Prus zbliża się pod tym względem do Turgieniewa, a przewyższa
Coppee'go.
Dusze w niewoli nie jest to bynajmniej dzieło sztuki... Marna nawet powieść.
Tylko szczególni tam są ludzie — i nawet nie ludzie, lecz życie tych ludzi
szczególne. Gdy to przeczytasz — jesteś silniejszy, moc duszy wstępuje w ciebie.
To mocny duch Prusa w ciebie wstępujn. Człowiek ten ma w sobie niezmierzoną
skarbnicę pereł maleńkich które rozsypuje codziennie. Rozsypuje ją ze śmiejącym
s.ę usty i ze łzami w oczach. Znając tak brud i nędzę, jak 0:1 zna, ukazując ci
ten brud — szepce jednocześnie: istnieje dobro, piękno, cnota na ziemi.
Zacząłem pisać wieczorem list do Heleny, gdy oto zapukał do mnie — Chonowski.
Przyjmowałem go herbatą. Jestem szczęśliwy, że mogę ich ugościć wszystkim, co
posiadam. Im jestem biedniejszy — tym jestem lepszy. Zrobiłem się gościnnym i
otwartym. Czułem się szczęśliwym, że Chunior pije herbatę u mnie, że ja mogę mu
pomóc pożyczeniem pieniędzy.. Robić dobrze — jest zadowoleniem najwyższym. Prze-
WARSZAWA, 1887
45
siedzieliśmy — do rana. Teraz oto świta już. Opowiadał mi wieczną swą historią:
nienawiści do ojca.
Jest on maniakiem, maniakiem upartym. Umyślnie, wiedząc, że słuchaczowi sprawia
przykrość, mówi: ,,o n myśli (ojciec jego), że ja...", albo: „grubianin,
skąpiec, impertynent, bla-gier..." Nieopisanie robi to wrażenie przykre. Są
chwile, że miałem chęć wyrzucić tego Chuniora za drzwi.
O, ojcze! — o, marzenie czyste o świętych siwych wąsach, białej głowie — jakże
on ci ubliżał!
18 VI (sobota).
[................... A.. . . ]*
PRUS Anielka
Dziwny poemat... Przeczytawszy go — nie chciałbyś już nic czytać, tylko oczy
zasłonić, nie patrzeć na ludzi. Kto to pisze? Ten „człowiek śmiechu" *, którego
fejleton odczytujesz trzymając się za boki... Między pana i chłopa — wrogów —
wsunęła się ta dzieweczka i umarła, zapomniana przez pana, a skrzywdzona przez
chłopa. Jedyna jej przyjaźń — to pies. I ten umarł za nią...
Dziwna baśń...
Spróbujcie przeczytać to bez płaczu.
Czyż Daudet, czyż Coppee — dotrzymają placu temu szczególnemu człowiekowi, z
którego tak wesoło drwi w dzisiejszej ,,Roli" pan Jeske-Choiński? * Któż mu
dorówna w genialnym jego śmiechu? Kto mu dorówna w tym niemal biciu obrazami
czystości i cnoty? Kto nie pokocha go? Pokażcie mi takiego, co by opisał śmierć
psa, nie popadł w sentymentalizm, a zbił was, aż zmęczył straszną tragedią w
życiu trzynastoletniej dziewczynki.
A Wasilkowski posprzeczał się aż dziś ze mną, dowodząc, że rodzina może być
zastąpioną przez państwo.
46
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Gdybym miał dzieci — kazałbym je uczyć religii.
Jutro napiszę o tej powieści, bo dziś jestem bardzo smutny.
Żal mi domku mojego, Co stal nad sadzawką... Żal ogrodu, altanki I kasztana z
ławką. Kwiatów, które mnie co dzień Zapachem witały, Ptaszków, co się na obiad
Do mnie zlatywały. Żal mi ich i dlategom Smutna.
Czasem płaczę.
Wyszłam dzisiaj na wzgórek,
Może dom zobaczę?...
Może się choć odległym
Nacieszę widokiem...
Nie ma nic...
Pan Bóg dom nasz Zasłonił obłokiem.
Była to pierwsza poezja dziecka...*
str. 205
19 c z e r w c a. Świt.
W Collegium Novum — rozdano dyplomy doktorów filozofii. Obdarzono tym zaszczytem
kilku artystów.* Czemu go nie dano... Prusowi? — zapytałem wczoraj
Wasilkowskiego.
— Bo to nikczemnik, świnia!
— Prus?!
— Tak. Nie chciał się podpisać na adresie do Jeża, nie chciał zasiadać w liczbie
sędziów na konkursie Puławia-ków * — a jego kroniki kwietniowe? * Napisał kilka
błazeństw, kilka elegij — za to go wieńczyć?
WARSZAWA, 1887
Tak rodacy sądzą zazwyczaj swoich proroków, swoich wielkich ludzi. Niedawno
Nowiński dowodził mi, że Kraszewski niewart nie tylko dobrego wspomnienia, lecz
imię jego powinno być napiętnowane hańbą, gdyż „ten wielki Kraszewski"... miał
utrzymankę — Niemkę! *
Tak u nas sądzi się olbrzymów, tytanów, wodzów narodu!
Według mnie, po Jeżu — stoi u nas Prus. Pierwszy jest najznakomitszym Polakiem,
drugi — najznakomitszym artystą. Sienkiewicz i Orzeszkowa stanowią grupę osobną.
Prus jest artystą, filozofem, poetą. Prus jest Polakiem patriotą; ekonomistą,
dziennikarzem, obywatelem. Prus jest typem do pewnego stopnia Dickensów,
Daudetów, Dostojew-skich. Nareszcie — Prus jest jedynym u nas psychologiem ludu.
Gdyby mię zapytano, kogo ja w narodzie moim wielbię — powiedziałbym, że wielbię
Jeża. Gdyby mię zapytano, kogo kocham — powiedziałbym, że kocham Prusa.
Jest to doskonały człowiek.
Jest on tak dobry, że nie ma u niego ludzi złych, jest tak dobry, że kocha się w
niedoli. Nie słyszałem jego genialnego śmiechu, który by brzmiał jak pogarda.
Jeśli się wsłuchać w jego śmiech — to się łzy usłyszy. On się łzami śmieje.
Posiada genialną intuicję i szaloną w mistrzostwie moc wykonania, gdy idzie o
psychologiczne tragedie istot maleńkich.
Jego studia, które są jednocześnie rzewnymi jak muzyka Szopena poematami, można
porównać do tych odkryć, jakie robiemy z pomocą mikroskopu. Pokazuje ci przez
swój mikroskop życie takich spermatozoów, lecz skąd wie, co one cierpią, skąd
bierze moc tę, która nas rozdrażnia, gniewa, unosi, wreszcie doprowadza do
wściekłości? Ze łzami wznosiemy ku niemu oczy — i dostrzegamy na następnej
stronicy jego smutny uśjniech... Rozwiązania zagadki — nie poda.
To poeta — oto cały sekret. To wielkie serce, które ukochało wszystko, co małe,
pogardzone, co smutne. Prus —
DZIENNIKI, TOMIK XIII
to serce ludu. Jego pisma trudno rozumieć — bo to poeta. Czasem czytelnik w
najlepsze śmieje się tam, gdzie łzy się sączą.
Nowiński wyjeżdża, Rogalski wyjeżdża — zostajemy my dwaj z Jasiem. Chciałbym
koniecznie pojechać do Białej, lecz fundusiki nie pozwalają.
Ludzie zapominają o mnie po trochu. Pani Helena np. — nie może sobie o mnie
przypomnieć. Pół roku temu — nie byłbym uwierzył, że ja mogę kiedykolwiek nie
komunikować się z Wackiem. Dziś — zapomniałem już o nim. Nad wszystkim, co
wytwarza sobie nasze serce, panuje — zapomnienie.
Przywykłem już do mojej samotni. Abym tylko miał książki — to mógłbym się obejść
bez ludzi.
Noce są teraz cudowne. Śmiertelnicy zwyczajni z parterów, pierwszych, drugich
pięter nie mają ani nawet pojęcia o tym, co to jest brzask. Nad nimi jeszcze
panują cienie, gdy do mnie przylatuje poranny wiatr; zimny wiatr wpada przez
okno, rujnuje wszystko na stoliku, przewraca kartki, usiłuje koniecznie zgasić
lampę — i woła: patrzą j! l muszę patrzeć: nad zborem ewangelickim zarysowuje
się liliowy blask, rośnie, rośnie, wspina się na chmury, wsuw.j się w ich
szczeliny, załamy, wąwozy, przerasta chmury, rozpala się — i nakazuje ziemi
ciszę. Milknie ziemia. Wiatr-herold świtu lata nad światem głosząc kwiatom,
ziołom, drzewom i ptakom: słońce! Są chwile, że i wiatr zwija skrzydła i wisi
niemy w przestrzeni. Wtedy się modlą kwiaty, zioła, drzewa, ptaki, domy, wody —
wszyscy. Cisza jest wtedy nieopisana.
Zydler jest tak niemal nerwowy jak ja. Pamiętam, że gdy przed paroma dniami
rozjechano jakąś panienkę — o mało
TARG NA STARYM MIEŚCIE (J. PANKIEWICZ)
WARSZAWA, 1887
49
że nie w naszych oczach — przez cały dzień był dziwny, blady, zły, smutny.
Dziś po przeczytaniu Anielki był taki sam. Mówił, że nigdy już Prusa nie będzie
czytał, bo „głupieje". Może atrakcyjna siła, jaka nas obu łączy, to nasze
kiepskie, a jednakowo kiepskie — nerwy.
Zaczynam być konserwatystą: ja, przed rokiem tak straszny wróg małżeństwa, dziś
śmiałem się serdecznie, gdy mi delegat dowodził, że „miłość powinna być ślubem
dwojga ludzi". Miłość ginie — oni się rozchodzą.
— A dzieci?
— Dzieci kształci i wychowuje państwo.
— Na swój koszt?
Roześmieliśmy się obaj: ja z niego i z tego, że kiedyś w takie rzeczy wierzyłem,
on nie wiem z czego. Może z tego, że nie zna, jak się okazuje, zasad...1
22 czerwca (środa).
Trzy dni nie widziałem się z dziennikiem, toteż dużo mam pisaniny.
W poniedziałek poszedłem do Kazia S.* i pożyczyłem od niego dziesięć rubli, gdyż
kamaszki moje uznały za stosowne rozleźć się na wszystkie cztery strony świata.
Kupiłem więc kamaszki 5 r. 30 k.
Zjadłem obiad 21 „
Ponieważ jestem skończony, niepoprawny, nikczemny łajdak, poszedłem więc na
Wystawę Sztuk Pięknych, aby zobaczyć Makarta — 50 k. Dałem do prania bieliznę —
l r. 7 k. Pożyczyłem Jasiowi kilkanaście kopiejek, zafundowałem mu obiad raz i
drugi, zresztą wypiłem niezmierzoną ilość kawy we wszystkich kawiarniach
istniejących w obrębie Marszałkowskiej. W rezultacie (ponieważ jestem skończony,
jak to 1 Zdanie urwane w autografie.
4 — Dzienniki t. IV
50 DZIENNIKI, TOMIK XIII
już nadmieniono wyżej, łajdak) — poszedłem na Fiancillon Dumasa *. W rezultacie
rezultatów mam jeszcze 35 kop. — i nie mam za co jechać do Białej, dokąd
wyprawiłem w poniedziałek list z zawiadomieniem, że w tym tygodniu tam pojadę.
Tak postępować może tylko łajdak.
We wtorek poszedłem do sztuby, zwróciłem bibliotece Anatomią Francka, w nagrodę
czego Inspekcja wydała mi urlop na czas wakacyjny. Napisano na nim, że jadę do
Białej. Trzeba jechać, jeśli tak napisano, kto to zaś jeździ do Białej —
wytłomaczę niżej.
Wróciwszy z urlopem do domu zastałem list od pana Aleksandra * zapewniający mię,
że nowela jest „niejasną w celu".
Kategorycznie oświadczyłem sobie wtedy, że pisać nowel — nie przestanę. Nie
przestanę pisać nowel dopóty, dopóki nie zostanę sławnym.
— Czy rozumiesz, panie Stefanie, Piąć zmysłów Makarta?
— Nie rozumiesz.
— Czy rozumiesz, panie Stefanie, Wiosny Makarta? *
— Rozumiesz.
— Czy rozumiesz Francillon Dumasa?
— Rozumiesz... ale ziewałeś w teatrze.
— Czy rozumiesz Wjazd Alaryka do Rzymu Linden-schmita? *
— Nie bardzo.
Nie rozumiesz Pięciu zmysłów — rzecz prosta — bo nie rozumiesz, co to jest
koloryt. Nie mów więc o tym, czego nie rozumiesz.
WARSZAWA, 1887
51
\
Rozumiesz Wiosnę — bo jest w niej... poezja. Stara niemiecka ballada, Schiller,
poezja czysta i niewinna, poezja, jaką rozumieją piętnastoletnie panienki — oto,
co jest w tym obrazie.
Strumień spadający kaskadami po murawach, całowany przez liście olch i sitowi,
królewicz i królewna, dziki koń, roje amorków unoszą cię w dziwny, nieznany dziś
świat, w świat romantyzmu. Przed czterdziestu laty obraz ten byłby zgromadzał
tłumy widzów nie dlatego, że go malował Ma-kart, ale dlatego, że pojmowano by
jego treść; dziś... kogóż z nas zachwyca ballada? A ja nie pojmuję obrazu — bez
ducha, sztuki — bez duszy.
W drugiej sali — Alaryk wjeżdża do Rzymu. Przeraził się czegoś, ale czego — nie
wiadomo. Postacie teatralne jakieś, martwe. Nie wierzysz tym, co się tam mocują.
Zdaje ci się, że udają...
Znalazłem tam w trzecim salonie rzeźbę: Powróż z ziemi *. Anioł unosi zmarłą
dziecinę do niebios. Skrzydłami ją otulił, kwiatami otoczył. Ten, co wymarzył tę
śliczną grupę — sam już powrócił z ziemi... To Mularski. A Francillon?
Potrzebują przede wszystkim, aby mię dany utwór zajmował. Ponieważ zaś nie
wierzy się w to wszystko, co robi Francillon, ponieważ zresztą jest dziś dla
mnie rzeczą obojętną, czy jakaś Francillon, która nie jest kobietą typową,
upadnie, czy nie (dzięki szczególnym i wcale nie typowym okolicznościom) * —
więc bez wszelkiego wzruszenia słucha się uniesień pani Ludę, usiłującej być
nerwową i egzaltowaną. Całą zaletą (dla mnie) w nowej sztuce Dumasa jest to, że
nie „rozwiązał kwestii", za co go tak ganili wielcy i mali krytycy warszawscy.
Jeśli nie wyłożysz w sztuce łopatą, czego chcesz, choćbyś nie wiem jak cieniował
rzeczy — skrzywią ci się, bo nie rozwiązujesz kwestii. ,,Skłamał[am]!" —
kończące sztukę, jest figlem scenicznym; zresztą wszystko u Dumasa dzieje [się]
ładnie i zajmująco dzięki owej scenicz-
52 , DZIENNIKI, TOMIK XIII
ności, o której Bourget powiedział, że Dumas z nią na świat przyszedł.
We wtorek spotkałem Prusa. Poszedłem za nim, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka,
gdyż będzie mi to kiedyś potrzebne. Mieszka na Kruczej nr 25 m. 4.
Wisła wylewa! Jaka szkoda, że nie pijam obecnie herbaty z panią rejentową *,
mielibyśmy tak zajmujący temat do rozmowy!
Poszedłem dziś w deszcz na bulwary i przyglądałem się wzrastaniu wody w ciągu
godziny blisko. Jest coś groźnego w tym pędzie ogromu wody, w pędzie tak cichym,
że nie wydaje on żadnego szmeru. Jeśli się jednak weń wpatrzysz — czujesz zawrót
głowy, jakby cię grzechotnik wzrokiem urzekał. Żywioł.
23 VI (czwartek).
Ostatnią noc spędzam w moim mieszkaniu: jutro nocować będę u Zydlera, a pojutrze
— w Białej.
Tyle złego przeżyłem w tym pokoju, tyle biedy — a jednak szkoda mi tej nory.
Widziała ona obrazy przyjaźni, szczerej, bezinteresownej przyjaźni, widziała
potem, jeik się ta przyjaźń w sekutniczą nienawiść wyrodzłła, widziała całą
smutną epokę samotności, w czasie której przestawałem ludzi kochać. Zapominać,
zapominać...
Nie zapomnę cię nigdy, naga komórko!
Jutro mam załatwić olbrzymią moc interesów, dziś więc chcę się nacieszyć jeszcze
Leopardim, którego tomik leży przede mną.* Chcąc mu uwierzyć i znienawidzić
wszystko w tej mierze jak on, zwątpić tak strasznie — trzeba by być mniej
młodym. Za czarny jego pogląd, za przykry śpiew
WARSZAWA, 1887
53
DO SIEBIE
Spocznij teraz na wieki,
Strudzone serce. Zamknąłem powieki
Przed złudą, co trwać miała nieskończenie,
A szczęścia lubej mary
Już nie nadzieja znikła, lecz pragnienie.
Spocznij teraz na zawsze,
Dosyć bolałoś. — Za nic się nie liczą
Wzruszenia twoje, ani westchnień godna
Ziemia. Męką i goryczą
Jest życie, niczym nad to, a świat błotem.
Uspokój się i zrozpacz
Po raz ostatni. Jedna niezawodna
Twemu plemieniu — śmierć.
Wzgardę ci sądzi Brutalna moc, co z cienia
Tajnych praw na złe człowieczeństwa rządzi, I nieskończona nicość
wszechstworzenia.
DO ITALII
Choćby twe oczy były dwie krynice Żywe, nie mógłby płacz twój Wyrównać nędzy
twej i pohańbieniu; Ty, pani, wzięta dziś na niewolnicę!
Prędzej wydarte z nieba, wpadłszy w morze,
Zasyczą gwiazdy gasnące w głębinie,
Niźli zaszczyt wieczny
I pamięć o was zaginie.
Grób wasz ołtarzem będzie: tu niewiasty
Przychodząc dzieciom będą ukazować
Siady krwi waszej; tu ja się położę,
O moi święci, i będę całować
Ten głaz i murawę,
Co od krańca do krańca
Ziemi przywodzi w pamięć waszą sławę.
Gdybym tam z wami był! Gdyby i moją
Krwią święta matka ziemia zwilgotniała!
Lecz skoro wzbrania mi losów zesłanie,
Abym za Grecją zemdlałe powieki
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Zamknął gdzieś na majdanie,
Niechaj z bożej opieki
Przetrwa czcigodnej sławy panowanie
Krainy waszej wieszcza
Na przyszłe wieki, póki waszej stanie.
NA ŚLUB SIOSTRY
Nieszczęsne albo niecne
Porodzisz dzieci: wybieraj nieszczęsne.
Między zasługą a szczęściem obecne
Wykopało zepsucie
Głąb wieczną. ...
Niewiasty! Żąda wiele
Po was ojczyzna. ...
Matkami niewojennej
Niech wam wstyd będzie zwać się generacji. Niech się nauczy znosić
szczep wasz hardy Cnót poniewierkę, a co wiek wstydliwy Wielbi, niechaj wam
godne będzie wzgardy.
MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ
'Ov ol
MENANDEE
W jeden dzień siostry z losu się poczęły: Miłość i śmierć.
Pokwap się skłonić ucho
Na powtarzane modły;
Przed światem, co mię rani, Przymknij me smutne oczy, wieków pani!
Ciebie jednej i owej
Czekam pory majowej, Gdy mi dasz głowę pochylić uśpioną
Na twe dziewicze łono.
LEOPARDI
Niepodobna tego czytać! Zgniły trup prawdy tego, co on mówi, dławi, morduje,
przeraża. Milion razy gorszy od
WARSZAWA, 1887
55
Schopenhauera, od Byrona, od Heinego, od Musseta, bo nie śmieje się ironicznie,
nie szydzi, lecz jest smutny. Spoza tych kartek wyłania sią posągowa boleść tego
człowieka, która pozostanie smutną na wieki, wielka jak Prometeuszowe męczarnie.
Z radością pragniesz uchwycić jakiś ton fałszywy, aby uwolnić się od natrętnej i
nieznośnej pewności, że on przecierpiał te myśli rzeczywiście, lecz dostrzegasz
ze wstrętem, z dławiącą złością, że nie ma tu jednej strofy udanej.* Ani jednego
promyka szczęścia! Z tej głębi, od której czujesz zawrót głowy, z głębi jego
spokojnej rozpaczy wysnuwają się jednak potęgi, w które wierzę od dawna: miłość
ojczyzny, miłość jako pewnik fizjologiczno-psychiczny i „brutalna moc, co z
cienia tajnych praw na złe człowieczeństwa rządzi". Leopardi jest geniuszem
nocy, kusicielem, szatanem, którego nie radzę czytać w samotne noce!...
O, nie opuszczaj mię, smutny uśmiechu Prusa! Chcę wierzyć, że warto żyć, a
raczej nie chcę wierzyć, że owa brutalna moc na złe człowieczeństwa rządzi.
Geniuszom wolno w to wierzyć, bo wyskarżą się cudownymi strofami, nad którymi
miliony pochylać będą głowy, lecz nam, robakom pełzającym po bagnach niedoli...
niebezpieczny Leopardi. Wgryza się w duszę zębami, przeraża i morduje dotąd, aż
zostawi w strasznej męczarni — samego z rozpaczą. Jakaż to straszna rozpacz,
jakież nieszczęście — uwierzyć raz na zawsze w to, co on mówi!
Czytając Myśli Leopardiego * postanawia się wiele rzeczy pełnić według jego
wskazówki. Gdy się zamknie książkę — wszystkie gdzieś się podziały. Uogólnienia,
zarówno jak filozoficzne morały mają małą nadzwyczajnie wartość w zastosowaniu
praktycznym.
Czy powinienem jechać do Białej? — Nie. W sobotę wieczór będę tu pisał rzeczy
rozpaczliwe, gorączkowe, będę do-
DZIENNIKI, TOMIK XIII
znawał niezbadanych, nieokreślonych wstrząśnień, będę w sytuacji duchowej, z
której nie będę sobie mógł zdać sprawy. Wiem to na pewno. Nie jestże rzeczą
śmieszną — nie móc się roześmiać w sobotę z tego, co mię czeka? Nie jestże
śmiesznością nad śmiesznościami śmiesznie cierpieć? A jednak będzie to
cierpienie... I ja z radością myślę, że do odjazdu pozostało już tak niewiele
czasu, z taką swobodą myślę o tej przejażdżce... Ach — jakżem głupi! Będę wracał
smutny, zdenerwowany, bezsilny.
Cóż robić? Przede wszystkim uczucia nasze są śmiesznymi — później dopiero
dowcipnie domyślamy się, że są śmiesznymi — a nad wszystkim króluje jakaś
zwierzęca nieświadomość. ł
2 w nocy.
Ostatni raz zniosłem kubeł pomyj. Już koniec temu życiu... nareszcie. Któż wie?
— Może i nie koniec.
24 VI (piątek).
Ostatnie parę słów o moim mieszkaniu. Za godzinę porzucę je. Posłaniec zabrał
część moich mebli i poniósł na letnie mieszkanie do Zydlera. Pozostało jeszcze
łóżko, po które przyjdzie niedługo. Przeniesienie mojego n u ją,ku kosztuje mię
pół rubla. Śmiało mogę współzawodniczyć ze starożytnym mędrcem — Biasem,* gdyż
przeniesienie kosztuje pół rubla, ale czy cały majątek wart pół rubla — wątpię
Kuferek pełen książek i... utworów moich, poowijanych w stare inekspry-mable, w
których więcej dziur niż płótna, łóżko i malinowa kołdra. Siennika nawet nie
mam.
Zamiotłem mieszkanie, zostawiam wszystko w porządku panu C., który już nie
redaguje „Biblioteki Romansów".* Jest w postępowaniu moim z nim trochę dumy,
trochę zemsty i trochę komizmu: wieczorem udam się do niego, oddam mu klucze,
kwity z zapłaconego czynszu i oddam pokój uporządkowany, podczas gdy on zostawił
mi brudny i zaśmiecony.
BIAŁA, 1887
57
Jutro wyjadę o ósmej rano. Tę noc przepędzę u Zydlera. Trzeba wstać rano,
spieszyć się, jechać...
W takich ludziach jak ja — dzieciństwo jest przeważającym we wszystkich czynach
pierwiastkiem. Są chwile, że nie myślę o niczym, patrzę tylko w stronę banhofu
terespol-skiego.
. Co prawda — mam ośm złotych całego majątku. Zostały one pożyczone od
Bielackiego *. Ile ja mam długów!...
Nie będę na ostatnim meetingu naszym, który odbędzie się w niedzielę... w
Wilanowie. Lecz — nie mógłbym już pozostać w Warszawie. Liczę godziny z nerwową
niecierpliwością.
Nigdzie jeszcze nie pozostawiłem po sobie wspomnienia, które by było skończenie
złym — nigdzie też nie pozostał po mnie zachwyt. Jestem istotą bezbarwną, której
nikt nie kocha i nikt też nie nienawidzi. Hermafrodyta moralny.
Adieu! dachy, jakie widać stąd, adieu wieże, kościoły, kominy, druty telefonowe,
zachodzie słońca, poranku, adieu, koty piszczące nocami na schodach, adieu,
Moskieweczko z parteru *, wodociągu, śmietniku, adieu, panie „strucely — i wy,
nagie ściany, i ty, nędzo-kochanko! Tobie zaś najdłuższe adieu! — głodzie i nudo
mieszkańców piątego piętra. Jutro nie będę już słyszał, jak mój kulawy sąsiad
stuka laską po schodach wieczorem, co znaczy, że jest godzina 11, ani rano
słyszeć nie będę, jak chrząka — co znaczy, że jest godzina dziewiąta. W świat —
tułaczu!
27 VI (poniedziałek).
Biała.
Wyrazy, wyrazy, wyrazy!...
Hamlet •
58
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Szczęście i nieszczęście — to rzeczy w naturze nie istniejące. A więc jest
prawdą, że człowiek jest sprawcą swojego losu. Tylko jeden warunek — niech
człowiek nie ma nerwów! — a będziecie ze mnie mieć szczęśliwca.
Tymczasem wróćmy do moich nieszczęść, ponieważ mam nerwy i czuję, czuję
nieskończenie nerwowo, że nieszczęśliwy jestem; dlatego to napisałem w nagłówku
ponurą dumkę Hamleta.
Wszystko co znosiemy — to ,,wyrazy, wyrazy, wyrazy..."
Z nich to układa się abecadło życia, abecadło niedoli, jeśli jednostka podobną
jest do mnie.
Cierpienie jest symbolem życia, objawem, przemijającym obrazem. Zdaje się, że
ono znika nie pozostawiając po sobie śladu — ach, nie! To wyraz. W bezsenne
noce, nad grobem stojąc, przypomnisz, że nie darmo cierpiałeś, że każdy dzień, w
ciągu którego marzyłeś o śmierci z rozpaczy, był szczeblem ku mądrości. Tak, bo
cierpienie uczy nas filozofować, a jeśli i nie uczy namacalnie, to jest ono
filozofią, którą pojmiemy kiedyś.
Cóż pani Helena?
Pani Helena — starzeje się. W ośmnastolfitniej panience gadatliwość, pustota,
wesołość, naiwność — l o ponętne rzeczy. W trzydziestoletniej — to, niestety!
kumoszkowatość. Patrzysz, patrzysz, wsłuchujesz się i gdzieś w głębi twojej
istoty, w najtajniejszym zakątku duszy odzywa się śmiech piekielnej ironii.
Spróbuj znaczenie jego powiedzieć sobie otwarcie... Ach, nie mów! Ta ubóstwiana
— przed tobą, przed tobą, który w ciągu trzech lat szalał za nią, który
zazdrościł jak potępieniec każdego jej uśmiechu udzielonego komukolwiek — w
samotnej z tobą rozmowie zaczyna rozwijać np. swą tajoną niby zazdrość o męża
względem pani 2.
Miłość ku cudzej żonie — to padół płaczu.
BIAŁA, 1887
59
28 VI (wtorek).
Czemu przypisać zgodę kobiety na upadek? Mówię tu o kobiecie religijnej,
uczciwej, inteligentnej. Nazywam to już dziś upadkiem kobiety... (konserwatystą
być zaczynam). Czemu przypisać?...
Weźcie podłego mężczyznę, młodą i uczciwą kobietę, dołączcie... moment
psychiczny — i upadnie najreligijniejsza kobieta. Do całego tego romansu mojego
dołącza się jeszcze jedna rzecz: moja podłość.
Kiedy przyjechałem, Helena zapewniła mię, że mię kocha, ale że przysięgła
„przyjmując Najświętszy Sakrament", że nie odda mi się nigdy, choćby to ją i
mnie kosztować miało nie wiem ile.
Doznałem wtedy uczucia niepohamowanej pożądliwości i powiedziałem sobie, że musi
być moją. Może pierwszy raz w życiu wola moja stała się żelazną. Walczyłem
wszelką bronią: prośbą, zaklęciami, wspomnieniami, zazdrością, obojętnością — i
kłamstwem. Wczoraj pozwoliła oddać sobie owo „dobranoc". Broniła się do ostatka,
wreszcie uległa — udanej namiętności. Udanej namiętności, bo jej po dawnemu nie
kocham. Moja duma została nasyconą, ale rozbudziła się dzika żądza na nowo. I
jeszcze ją mieć muszę, bo jest cudownie szczodrą w rozkoszy.
29 VI (środa).
Idziemy na spacer brzegiem Zofii-lasu — p. Leon, ja i ona. Las otoczony rowem,
głębokim na dwa łokcie. Miedza między żytem i rowem tak jest wąska, że może się
pomieścić na niej zaledwie jedna osoba. Idziemy więc gęsiego: mąż przodem, żona
w środku, ja z tyłu. Śmiejemy się i rozmawiamy wesoło. Las milczy, jakby go sen
ogarniał, w istocie zaś ogarnęło go znużenie. Zachód niedaleko, ale skwar
wielki. Kłosy stoją nieruchome, jałowce i sośnina opuszczają w rów
DZIENNIKI, TOMIK XIII
gałęzie — snu chcą, odpoczynku, bo gorąco im nieznośnie. Wioski ze słomianymi
dachami widać pod siwiejącym z dala lasem, bliżej rzeka z zapachami skoszonego
siana — i cisza olbrzymia wszędzie. I nic tu na całym obszarze nie kłamie: ani
las, ani zboża, ani kraski uciekające z sosny na sosnę — tylko my. Wśród tych
cudów przyrody, jakie cię otaczają — ty tylko jesteś kłamstwem. Pan Leon rzuca
co kilka kroków ukradkowe spojrzenia w tył, ja mam jednocześnie na ustach dwa
uśmiechy: czysty uśmiech miłości — dla niej i przyjacielski — dla niego. Pod
ostatnim kryje się — nienawiść, ironia, wzgarda i... wstyd.
Helena idzie o dwa kroki przede mną. Aksamitny stanik otacza jej ramiona, ściska
w pasie; pamiętna, ulubiona suknia czasami tylko dozwala dojrzeć brzeżek bucika,
a głowę zakryła w zupełności parasolka. Ani słowa, ani spojrzenia!... A z nim
rozmawia swobodnie, wesoło, śmieje się. Idę ze zwieszoną głową wyczekując końca
tego spaceru...
Wtem zrywa nieznacznie kłosek żyta, potem drugi, trzeci, czwarty... Zza
parasolki wysuwa się maleńka, obnażona do łokcia rączka, a w niej — skromny
bukiecik z sześciu kłosów żyta. Porwałem go i namiętnie przycisnąłem do ust.
Wiać pojęła... I oto nieme, wąsate badyle stanowią zgłoski, z których w
uniesieniu czytasz wyrazy jakieś, ach, nit; — jeden wyraz: kocham. * Dziwną
intuicją posiada serce kobiece, umie trafiać w samo twoje serce. Zaczynam się i
ja śmiać wesoło, nie męczy mię już obojętna rozmowa i wesoły jestem, wesoły. Nie
chcę nawet, aby się odsłaniała parasolka — tylko czytać, czytać ten wyraz!
Wczoraj. Wieczór. Pan Leon na stacji, godzina 12. W sali stanowiącej obecnie
moją sypialnię czytam Pana Tadeusza. Smutno jakoś, tęskno, cisza.
Wtem z sąsiedniego pokoju daje się słyszeć cichy szept: „dobranoc, Stefu!" Gaszę
lampę i przesuwam się na palcach tam, skąd szept słychać.
BIAŁA, 1887
61
W nocnym ubraniu, co obnaża jej szyją, oparta o fotel — czeka.
— Będziesz grzeczny?
— Będę...
— Słowo?
— Dwa nawet...
— Słowo honoru?
— Przypuśćmy.
Usiadamy na brzeżku łóżka. Ach, te nocne szlafroczki! Czujesz to cudowne ciało
pięknej, ukochanej kobiety, tulące się do ciebie, usta szaleją z rozpaczy, nie
wiedząc, gdzie całować, głowa osuwa się na piersi od wybuchów namiętności...
Gdzież uczciwość, honor, słowo?
Tulą się do siebie nasze głowy, biją szalonym tempem serca, płoną policzki i
dusimy się w uściskach... cudzołoż-nych... Upada w moje ramiona z szeptem:
„przebacz mi, Boże — Ty widzisz, jak ja go kocham!..." A Bóg? — czy widzi prawdę
w jej słowach? Czy Bóg przebacza wszystkie nikczemności cudzołóstwa, czy widzi w
głębinach naszych serc miłość, która by usprawiedliwić była zdolną — wszystko?
— Czy pan Stefan ubrany? — słyszę rano, gdy palę papierosa (załatwiwszy się
poprzednio z 1
— Ubrany — odpowiada służący.
Wchodzi wtedy do mojego pokoju. Wielkie oczy zasłonięte rzęsami, na białym czole
znać niebieskie żyłki, na policzkach delikatny rumieniec, włosy nad skroniami
wilgotne jeszcze troszkę, a uśmiechnięte usta szepcą: dzień dobry...
Gdzieś tam w tobie odzywa się szept namiętny, cichy, spazmatyczny: ach, jakże
jej nie kochać?!
1 Tu w autografie więcej niż pół wiersza zamazane później atramentem do
nieczytelności, pozostały tylko cudzysłowy, w które przekreślona część zdania
była ujęta.
62
DZIENNIKI, TOMIK XIII
— Obrzydliwy, obrzydliwy! — mówią mi te usta, gdy główka kłoni się na moje
ramię, a ręce owijają szyję. Czyż to nie szczęście?
— Kochasz mię, Helu?... — pytam, gdy o zachodzie cho-dziemy we dwoje po ogródku.
Akacje spadają na drożynę, namiętne jaśminy zastępują drogę...
— Ty wiesz...
— Kochasz?
— Tak.
— Kogo?
— Ciebie, ale zawsze ciebie muszę poświęcić — dla niego... Czyż to nie rozpacz?
A czasami, czasami cienie dziwaczne zlatują się, rozłupują czaszkę i przez
szczelinę obserwują nić strasznych myśli. Po co to wszystko?
Wiecznie się spotykać, wyciągać z utęsknieniem nieskończonym ręce, zaciskać je w
szalonym uścisku — i wiecznie odchodzić z niewiarą; z kamieniem zdrady krążyć
około drzwi niewinnego człowieka, a tak pożądać! tak kochać! i tak się ranić —
jakaż obłędna halucynacja!
Nie kochajcie się nigdy, młodzieńcy, w mężatkach! Bezwiednie was znieprawią,
ośmielą, zdemoralizują, zaklinać będą, aby je idealnie kochać, a gdy staną się
ofiarą waszej nieprawej miłości, napoją was taką rozkoszą, taką straszną,
niepohamowaną, grecką podarują wam noc, że stracicie rozum, wolę, honor, pamięć,
sumienie, stracicie możność myślenia. Potem każą wam patrzeć na karesy męża, co
nauczy was czuć ku temu mężowi zbrodniczą nienawiść, wreszcie posieją w duszy
zgryzotę, żal, miłość, niewiarę, niechęć, smutek, łzy, wzgardę do siebie samego
— a same pójdą do spowiedzi do samego księdza dziekana i przysięgną „przyjmując
Naj-
BIAŁA, 1887
63
świętszy Sakrament", że nigdy już grzech ich nie powtórzy się.
Jakież to musi być szczęście kochać czystą, niewinną dziewicę!
Wracam od niej pijany szczęściem, pijany wesołością: była moją, starała się
przekonać mię, jak mię kocha, roztoczyła wszystką potęgę piękności kobiecego
ciała, otruła mię uściskami, zmagnetyzowała, zaklęła w kamień rozum — szczęśliwy
jestem.
A przecież — nie mogę nawet z samym sobą podzielić się tą radością. Jutro
przyjdzie tamten — i poda mi rękę. Powinienem go zabić lub nie powinienem się tu
pokazać...
Kiedy
Zabroniła mi... żenić się.
„Nie wolno ci się żenić..." — mówi nieustannie, toniemy w uściskach, nie
zapomina o pytaniu:
— Ożenisz się z inną?
Zabawne kobiety, zabawniejsze niż dzieci — a wszyscy my, razem wziąwszy,
podlejsi od zwierząt.
30 VI (czwartek).
Byłem dziś w kąpieli rano. Wróciłem wesoły i swobodny. Spotkało mię po powrocie
wielkie nieszczęście: przekonałem się, że kocham szalenie Helenę.
Powitała mię drwiącym uśmiechem, którego nie mogłem zrozumieć. Zdumiony byłem
bardziej jeszcze, gdy zaczęła zapewniać mię, że „mnie zdaje się, jakobym ją
kochał".
— Byłam naiwną, głupio naiwną, że ci wierzyłam, ale od dnia dzisiejszego zmieni
się to i obecnego przekonania nie zmienię ani na jedne jotę.
— Byłem kłamcą?
DZIENNIKI, TOMIK XIII
— Wszystko mi to dziś jedno...
— Co to znaczy wszystko?
— Nie wierzę ci nic, nic, nic!
— Nie wierzysz, że cię kocham? To zabawne!
— Być może, ale pozostanie niezmiennym.
— Więc mię nie kochasz?
— Kochałam... a gdzie nie ma wiary, tam o miłość trudno.
— Jednym słowem, nie kochasz?
— Kochałam, teraz nie kocham.
Dziwna rzecz działa się ze mną wtedy. Żaden język opowiedzieć tego nie zdoła.
Jakieś naiwne zdumienie błąka się wkoło jednej myśli: co ona mówi? co ona mówi?
Potem pół serca drętwieje czy marznie, a drugie pół pali się. Krew dusi cię,
boli gardło, krew bałwanem bucha do głowy i jak młotkiem stuka w czaszkę, jęk
jakiś wydziera się z ust, a nie znalazłszy miejsca, gdzie by mógł upaść, wbiega
do gardła i dusi, zdaje się, że w źrenicach masz elektryczne węgle, rozsuwają
się wargi, a język bezwładny wyszeplenia: co ona mówi? Patrzy obojętnym okiem na
drżenie twarzy, na zbielałe wargi. Wtedy jakby gdzieś w tobie uderza głos:
miłosierny Boże!
Zataczam się pijany na jakiś fotel i w ciągu długiego czasu przypatruję jej się.
Huragan rozpaczy skacze z serca do mózgu, deszczem iskier lata po wszystkich
żyłach i ścieka aż w kończyny palców u nóg. Drętwiejesz. Za chwilę — stajesz się
spokojnym. Za co mnie ludzie nie chcą kochać? Za co, za co? — myślisz smutnie
już tylko. Stają w oczach łzy i co się zaroją pod powiekami, to znów uciekną,
aby kapać jak ołowiane kule na serce.
Wyraz twarzy mam taki, że wszystko na niej widać — toteż dziwnie musiałem
wyglądać.
Naraz świta jedna myśl: uciekać! Myśl zmienia się w postanowienie. Po chwili nie
możesz pojąć, jak byś tu mógł dłużej pozostać. Szukam po kieszeniach urlopu...
Ale przery-
BIAŁA, 1887
65
wają ci — ręce jej otaczające ci szyję, usta nurzające się we włosy, w usta.
— Kocham, kocham, kocham — szepcą te same usta, które przed chwilą odpychały
cię, biły, katowały...
Czemuż tu wierzyć?
Nie ma to, jak pogniewać się z kochaną kobietą; nie ma, jak doznać od niej
przykrości, która by wywołała łzy. Jakiż to potem uśmiech świta spośrodka takich
łez! Za taki jeden uśmiech — sto razy większą rozpacz podjęłoby się z ochotą.
Nad wieczorem idziemy na imieniny do pp. rejentów. Idziemy — ale że ja nie
zwykłem poświęcać drogiego czasu („czas to pieniądz") na wizyty, więc idę z
pewnym warunkiem. Warunkiem tym jest nieśmiertelny wyraz: „pozwolisz?" Idziemy
następnie na owe imieniny. Jest to olbrzymi kawał drogi ze stacji. Wchodziemy w
miasto. Zauważyłem to już nieraz, że ile razy idę z Heleną, a patrzą na nas
ludzie — nogi mi się plączą, jestem niezgrabny, nieśmiały, a chciałbym
jednocześnie, by wszyscy zachwycali się nią.
Nic przyjemniejszego nad rozmowę oczami w towarzystwie, nie domyślającym się
znaczenia takiej rozmowy. Była pani Kamilla, pan Saturnin, panna Jadwiga i p.
Mieczysław, student medyk — słowem cała familia Korzeniowskich. Śród nich
widziałem tylko Helenę, która była wczoraj dziwnie — kobietą. Ach, któż pojmie
ten straszny czar, jaki rzuca kobieta rozwinięta w pełni? Wobec niej czym będą
wszelkie dziewoje? Nawet pani Elżbieta znika wobec niej jak... No, znika — i
basta.
Przy kolacji — ktoś mię nieustannie deptał. Kto to mógł być? Ktoś to musiał być,
co wie, że ze mną trzeba nieustannie
5 — Dzienniki- t. IV
66 DZIENNIKI, TOMIK XIII
rozmawiać, jeśli nie słowami, to oczami, jeśli oczami nie można, to kioskami
żyta, jeśli i to niemożebne, to trywialnym troszkę — deptaniem. Ktoś to dobry
być musi!
Powróciliśmy o 12 w nocy bialską dryndą. Pan Leon poszedł na banhof. Zostaliśmy
sami. Kto widział zostawiać nas samych? Sami sobie winni ci, co zostawiają. Ja
np. siedziałem w sali rozmyślając najprzykładniej o moim tużurku, gdy wtem coś
stuka w ścianę. Niepokoi mię to — a nuż złodzieje, rozbójnicy, bandyci? Idę więc
odważnie — zobaczyć. Znajduję rzeczywiście jakąś ludzką istotę. Siedzi i milczy.
Pytam — kto to? — nic. Proszę, by odpowiedziała — nic. Całuję — nic...
Ach, ta istota, ta istota! Był to mój zły duch, mój zbójca. Ależ zemściłem się
nad nim! — aż przebaczenia prosił.
Ciche szepty, ciche całunki — i tylko wrzask krwi głośny, serc bicie szalone
słyszy noc ciemna.
Mówiła mi kiedyś:
— Gdybym była twoją żoną, widziałbyś, jak ja umiem kochać...
Nie umie lepiej, jak kochała wczoraj. 'yu.zdana zmysłowość wtóruje bezbrzeżnej
namiętności. Nie dziwię się, że Kleopatra umarła po ostatniej namiętnej nocy. Po
takiej nocy — tylko umrzeć.
Jednym z najstalszych — a bodaj czy nie jedynym uczuciem trwającym wiecznie —
jest namiętność.
l lipca (piątek).
Nastąpiła kara za wczorajsze rozkosze. Obudziła mię dziś rano głośna rozmowa:
babcia przyjechała z Janinką.* Bagatela!
Amin tobi — wełykij muzę! *
BIAŁA, 1887
67
Z rozpaczy — poszedłem się kąpać. Ponieważ łazienka była zajęta, wsunąłem się
więc do altanki i czekałem. Cudnie tam było. Z miasta dolatuje odgłos muzyki,
las szumi cichutko, niebo bez chmurki. Marzysz... Marzysz — ale niedługo, bo
wychodzi z łazienki 12 panien T. Zajmuję ją ja, rozbieram się i wskakuję w wodę.
Trzeba senność, znużenie, bezsilność i... i ten natrętny zapach uścisków zmyć ze
siebie. Zmarznięty, bo woda zimna, idę w las.
W najzaciszniejszym i najmniej dostępnym zakątku lasu, wśród zarośli młodych
dębów, kalin, leszczyny, jarzębiny, paproci — zdejmuję surdut i idę spać.
Długo leżę z na pół przymkniętymi powiekami. Proste, wy- ' smukłe sosny kiwają
ze zdziwieniem gałęziami, po których tułają się z rozpostartymi skrzydłami młode
wrony, zabawnie udając dorosłe; od sosen tych kładą się wielkie cienie na
leszczyny, na dąbki o ufryzowanych zalotnie liściach. O parę kroków ode mnie
hałasuje mierny artysta — drozd. Nauczył się jednego trela — ech! — jedne gamę
umie zaledwie i popisuje się nią ciągle. Zwyczajnie — samouk. Zaczyna pompa-
tycznie — i urywa nie wiedząc, co dalej; znowu zaczyna i urywa.
Znudzona tymi egzercycjami zięba wzięła się do realniejszego naśladownictwa:
udaje kucie żelaza. Kuje i kuje —-aż do znudzenia.
Hałas tych fanfaronów zaciska jeszcze bardziej powieki, widzisz już tylko
paprocie, trawy, mech. Tu dopiero walka! Boża krówka wdrapuje się na liść
czarnej jagody. Po co i na co? Sześć razy spadnie i sześć razy włazi — mały
Syzyf. Widocznie zaciekawiła ją czarna jagoda, wisząca na jednym z prątków tej
roślinki. Ale czyż krówka nie widzi tych wielkich much o żółtych, złoconych
skrzydłach, co pozasiadały wkoło listków, czy się nie boi wygiętego w pałąk
pająka, co swoje krótkie nogi formalnie wbił w jagódkę. Ciekawym,
DZIENNIKI, TOMIK XIII
co on myśli robić? Stoi i medytuje tam bez ruchu. Naraz zrywa się i maszeruje z
listka na listek, z listka na listek — aż dotarł do ostatniego. Tam znowu się
wstrzymał: droga skończona, albo trzeba skoczyć z narażeniem życia na najbliższy
liść konwalii, tulącej się w objęcia listków jagody, albo wracać tą samą szosą.
I oto wybrał... Skoczył. Dzielny i chybki jak góral tatrzański. Szary jego
profil miga tylko po białych dzwoneczkach, aż utonął zupełnie w jednym z nich —
i ani po nim śladu...*
Biedna konwalia! — tyle zapachu poseła „czarnej jagodzie", taka blada od
namiętnych uniesień, taka zrozpaczona w tym opuszczeniu białych dzwoneczków — a
„czarna jagoda" ani myśli do niej się zbliżyć, ukoić jej tęsknotę, chwali się
tylko czarnym swym owocem. Za zimna i za wyrachowana jak na kobietę... Za to
poczciwa stara paproć osłania biedną konwalią. Z prawdziwą czułością roztacza
nad nią swoje eleganckie wachlarze, odgradza ją od słońca, chroni od padających
suchych igieł — i opiekuje się poczciwie biedną poetką lasu.
Bo też i konwalia nie umie sobie radzić. Wątłe to takie, nerwowe, blade,
chwiejne. Całą jej potęga — ten zabijający zapach, pieśń jej życia. Zbój-pająk
pewno joi tam dokucza, rani — to nic jeszcze pająk, ale kiepski liteiat
warszawski, bojąc się jej współzawodnictwa, zabije, wyrwi<; z ziemi, którą tak
ukochała!... Takie to życie poetów... Inna rzecz z paprocią, realistką,
zwolenniczką teorii „walki o byt". Spróbuj jej zrobić krzywdę! — Pokaleczy,
pogryzie — i arii jej ugniesz. Ta nie opuści rodzinnego lasu. -Właśnie jakby
mówiła: przyjdź, gdy zakwitnę, dam ci kwiatek...
Ma i las swoich pozytywistów. Ale ma i konserwatystów: siwy mech np. — zestarzał
się, posiwiał na starym pniu, a nie zmienił się na jotę. Dokoła niego wre życie,
szerzy się cywilizacja, a ten wiecznie śpiewa swoją piosenkę: „był tu, tu gdzie
ja śpię, wielki dąb — dziś został pień i ja. Zabrali potężną moją ojczyznę, pień
gnije — i gdyby nie ja, nie
l ii J
BIAŁA, 1887
byłoby po dębie znaku ani pamięci..." A rusz go palcem — rozsypie się w proch
maruder. Tyle on wart, co trupy leżące dokoła: igły sosnowe i szyszki. Martwe
to, ale zabalsamowane w wichrach, toteż długiego trzeba okresu, by czas-trawca
pożarł je, by z nich węgiel stworzył.
Kulturtragery-mrówki chyba i z igieł umieją robić użytek. Toteż latają,
wdzierają się wszędzie, awanturują się zajadle, a trąbią: „budujemy wielkie
miasto — materiału, materiału, cegieł, kamieni!"
Znudzony... na pół zasypiam.
Śnią mi się słowa, pieszczoty, uśmiechy pewnej mężatki, której nie mogę sobie
przypomnieć imienia. Kto ona, ta śliczna mężatka?
2 lipca (sobota).
Garściami pakuję sobie w usta błoto — i dziwię się, że mię ono dusi. Jestem
idiotą albo mam początki wariacji. Nie wzgardzić tym wszystkim — to wariacja. I
co mnie może uleczyć? — Czas. Czasami jeden zasłyszany wyraz z rozmowy ich zwija
mię formalnie w kłębek, zdaje mi się, że byłbym szczęśliwy w takiej chwili,
gdybym był psem i mógł nie zwracając niczyjej uwagi — skowyczeć.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że ja mam rozdrażnienie nerwów, bo miewam chwilami
obłęd. Siedzę spokojnie przy obiedzie, jem, śmieję się czas od czasu — a
jednocześnie cały drżę. Wiem, że w takiej chwili nie wiedząc o tym, co robię,
mógłbym potłuc wszystkie sprzęty znajdujące się dokoła mnie. Ręce nabrały
jakichś szczególnych, konwulsyj-nych ruchów — i strasznie, niekłamanie boli mię
serce. Jakim ja biedny człowiek! Kiedy ja doznaję tych męczarni, kobieta, którą
kocham, wiedząc, co się dzieje ze mną, wiedząc doskonale — śmieje się rozkosznie
z dowcipów jej męża, nie dlatego nawet, aby mi dokuczyć, ale dlatego, aby jemu
nie sprawić zmęczenia smutnym wyrazem twarzy. Jest to zabawne, bardzo zabawne,
nad wyraz zabawne! I ja
70 DZIENNIKI, TOMIK XIII
wiem — ot, w tej chwili wiem doskonale, że w tym uczuciu moim nie ma żadnej
nadziei, że bawi się mną, bo nie zaszkodzę jej opinii, potrzebny jej jestem...
Ale niechaj ona ze mną nie igra! Zaprawdę jest we mnie coś niebezpiecznego. Jest
coś, co mnie samego przeraża. Mogę dostać strasznego paroksyzmu, który
przeczuwam — i gdy mąż szepce jej do ucha: „ty raz lubisz na tydzień, a pani J.
trzy razy" — ja mogę zaprzeczyć, mogę mu dowieść, że lubi częściej... Jak ja
okropnie jestem nieszczęśliwy!
Zamknij się w grób milczenia, O pogardzone serce moje! Nad wszelką rozkosz
istnienia, Nad nieświadomość wniebowzięcia, Nad rozkosz śmierci, Nad pół-
świadomość snów dziecięcia I nad wariata myśli zwoje Przełożyłbym istność
Kamienia.
3 lipca (niedziela).
Byłem dziś we wszystkich cerkwiach B pobazyliańskiej zastałem kilku
chłopów.
IBJ. W cerkwi
Gdybym ja mógł umrzeć, umrzeć i skończyć raz z tym wstrętnym i nikczemnym
uczuciem!
Jakaż nieustanna rozpacz! Od tego niezmierzenie daleko nawet do smutku. Nic,
tylko śmierć.
W cerkwi stałem w kącie i słuchałem nieustannego głosu ; chłopa: ,,Hospody
pomiłuj, hospody pomiłuj, hospo-iłuj!..." I tak bez końca... Zdawało mi się, że
ten głos •e mnie. Hospody pomiłuj !
BIAŁA, 1887
71
Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz. O Boże,
Boże!...
Nie wierzę i w modlitwę. Piszę to, aby znaleźć punkt, na którym spocząć by mogła
myśl.
Jestem milion razy biedniejszy od Hamleta. On przynajmniej wątpił o wszystkim —
ja nie wątpię, tylko nienawidzę wszystko — począwszy od siebie. Ach, jakże się
nienawidzę teraz!
Nie mogę zupełnie mówić.
Opuściło mię wszystko, bo praca i prawda. Wiem, że ta straszna choroba, jaka
zgangrenowała mię jako człowieka, jest rezultatem braku pracy i pogardzenia
prawdy.
Otacza mię ciągła radość, ciągły śmiech, otaczają mię dzieci.
Jestem potworny we wszystkich moich uczuciach.
Alboż mogę mieć pretensją do pani Heleny? Nie. Nie mam nawet żadnej.
Przedwczoraj tuliła się w moje objęcia — dziś, wczoraj dowiodła mi, że jestem
jej wstrętny. Ale czemu kłamie? Przychodzi i całuje mię. Jest kobietą,
potrzebuje kochanka. A — nawet nie potrzebuje... Bo ja wiem, dlaczego ona mię
zwodzi. Nawet i nie zwodzi — tylko, po co mię zabija? Nie mam do niej pretensji
— tylko mam, tak, mam niewątpliwie pomieszanie zmysłów.
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Jeśli stan taki, w jakim znajduję się obecnie, potrwa jeszcze z godzinę — to
odbiorę sobie życie.
Rzuciłem wszystkie uczucia w gnój — i chciałbym, aby kwiaty z nich
wyrosły. Jakżem głupi!
Czyż to miłość jest przyczyną mojej rozpaczy? Nie. Ja jestem chory, chory
bardzo. A śmierć nie przychodzi na zawołanie. Trzeba myśleć, że się jest
śmiertelnie chorym, ale że się umrze dopiero po nieskończonych wiekach.
Ta godzina trwa już ze sto lat. Wszystko, co mię otacza, wydaje mi się snem nie
mającym ze mną żadnej styczności. Alboż ja wiem, czy i sam istnieję?
Rozpacz.
Wieczór.
Wszystko przeminęło. Jestem słaby, boią mię ramiona, nogi, serce, żebra i co
chwila coś mię dusi. Minęło wszystko i rozpacz ze śmiechem uciekła — została
ty:ko bezwładność drewna. I to się nazywa — miłość.
Ja Heleny nie lubię, ale ją do szaleństwa, do obłędu kocham. Ani jednemu jej
słowu nie wierzę, a jeśli i wierzę czemukolwiek, to temu, co muszę pogardą
okrywać. Nie jest to miłość, tylko nieustanne szaleństwo z miłości. Szacunku,
moralności, życzliwości, miłosnej przyjaźni, cichej cnoty, dumy z samych siebie
— w naszym uczuciu nie ma. Jest szalona atrakcja, od której pęka serce, jest
uniesienie bezgraniczne — ciągłe. Jeden z najpotworniejszych duchowych związków,
jaki kiedykolwiek istniał na ziemi.
BIAŁA, 1887
73
W nocy.
Chcę odetchnąć na chwilę, na godziną! Spokoju, spoczynku, snu! Na cóż mi płakać?
Na kogo? Na siebie jedynie, że najpiękniejsze lata zabijam.
Byłem w cerkwiach i kościołach bialskich. W cerkwi, przerobionej z byłego
bazyliańskiego kościoła, odprawiano nabożeństwo. Było kilka osób zaledwie,
między którymi widziałem czterech chłopów. Sukmany ciemnobrązowe, spodnie,
zgrzebne, łapcie na nogach. Jeden z nich klęczał i modlił się, trzech stało. Był
między nimi chłopak ośmnastoletni. Dziwne tu twarze mają chłopi. Nie znajdziesz
rumianej, zdrowej, tryskającej przebiegłością, butą, zdrowiem twarzy chłopa
stron naszych. Tu twarze zawiędłe, czarne, smutne. Z jakąś boleścią przyglądałem
się owemu chłopcu: nie żegnał się, nie kiwał. Stał oparty o filar i nieruchomo,
obojętnie patrzał przed siebie.
Historia zryła te twarze w tak dziwne bruzdy. Z nich wychodzą albo męczennicy,
albo nikczemni. Ani katolicyzm, ani prawosławie nie dają im szczęścia. Czego
chcą od nich — nie wiedzą... Chcą się modlić do Boga, aby im chleba nie
brakło... Wtedy ciągną ich do popów, jak niegdyś ciągnęli ich do unii. A oni,
oni tak się bronią! Dwa tygodnie temu wywieziono stąd na Sybir kilkadziesiąt
rodzin. Nie chcieli iść „w Moskali".
Ach — wielki mocarzu ziemi naszej, ludu, wielki świeczniku przyszłości naszej,
wielki nauczycielu! Zapomnieli panowie, zapomnieli twoi księża, że trzeba nie
dawać się — a tyś pamiętał, choć nie uczono cię pamiętać. I ty jeden płacisz
krwią za ideę, idziesz w Sybir, rzucasz rodzinny dach — za ideę! Ty jeden
jeszcze — wielki idealisto!
Smutnaś ty, podlaska kraino!
5 lipca (wtorek).
Niegdyś, gdy byłem jeszcze uczniem, czytając powieści
74
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Kraszewskiego, gdzie kobieta występowała jako syrena, bawiąca się uczuciem
mężczyzny jak syrena, nudziłem się śmiertelnie, nie wierząc w istnienie ani
takich kobiet, ani w istnienie takich uczuć. Dziś wiem, że kobiety i uczucia
takie istnieją.
Co się ze mnie zrobiło? Stałem się w 23 roku życia starcem zgrzybiałym, nie
dbającym na honor, na uczciwość, na dumę, na tę godność osobistą, jaka jedna
pozostaje na dnie nieszczęśliwego uczucia. Oprócz marzenia o zwróceniu ku mnie
serca Heleny — nie ma we mnie innych myśli. Całe, literalnie całe godziny
spędzam w fotelu z głową podpartą na rękach, w myślach, a raczej w bezmyślności
najzupełniejszej. W nic nie wierzę, w żadne zaklęcie, w żadne zapewnienie o jej
uczuciu, nie wierzę żadnemu jej słowu, a kiedy się zlituje nade mną i chce
rozmawiać, zadaję jej jedno wiecznie pytanie: — Kochasz mię?
Wczoraj poszliśmy do miasta. Nie szczędzi mię ona teraz, szafuje rozrzutnie na j
dokuczliwszymi środkami sprawienia mi przykrości. Gorzko pomyśleć, że robi to
nie dla przekonania się o moim uczuciu, lecz robi tak, gdyż z<, :.\u: mię uważ-
i.1 Nie zadaje sobie trudu kierowania się względen ir lic nawet stereotypową
grzecznością.
Zwykły mój stan to smutek graniczący z mądrością. Stan ten przerywa czasami
straszna, upalna, wrząca rozpacz. Wszystko skryte w maskę śmiechu, w którym nie
ma ani cienia wesołości.
Jest ona piękną — najgorszą, najniebezpieczniejszą pięknością. W wielkich,
wypukło osadzonych jej oczach, blado-niebieskich jak niebo północy, śmieje się
wieczna ironia dusz
1 W autografie omyłkowo: „nie uważa".
BIAŁA, 1887
75
przeżytych. Wobec takiej twarzy jesteś bezsilny. To, co tobie daruje młodość
jako najpiękniejsze swe dary, ona już zna — i drwi z tego. Nic jej nie powiesz
nowego, niczym jej nie zachwycisz. Kiedy idziemy pylną drogą, dającą możność
swobodnego obserwowania jej — doznajesz obłędu, zawrotu głowy, piekła
namiętności. Dosyć wysoka, cudnie zbudowana; szerokie jej biodra, kibić okrągła,
gibka, ruchliwa i giętka jak pręt stalowy, przepyszny biust, szyja krótka,
biała, na którą zsuwają się pojedyncze promienie włosów o kolorze hebanu —
wszystko to napełnia cię straszliwą pewnością swych sił, wobec której
nieszczęścia, postanowienia, cała filozofia niedoli tego uczucia — przepada jak
dym.
Nie rozumiem, czemu wczoraj na moją zwykłą prośbę o „dobranoc" — odpowiedziała
przyzwoleniem. Długo spacerowaliśmy po peronie wieczorem. Taki cudowny,
ciemnoniebieski wieczór, wielki księżyc, milczące zadumanie drzew, cisza
lipcowej nocy — i nic tego nie widzisz, nic nie czujesz, czujesz tylko, że to
mija godzina dziesiąta, jedenasta, pół do dwunastej, a my jeszcze mówiemy,
mówiemy... Wreszcie — pan Leon odchodzi na stacją, a my do domu.,
Na pół rozebrany czekam w salonie. Jest w nim widno, plamy księżycowe kładą się
na podłodze jak w obrazach Rembrandta. Godzina 12. Wreszcie, po wszystkich
mękach oczekiwania, wsuwa się ona, trwożna, lękliwa, na krótką chwilę. Pierwszy
raz tutaj przyszła do mnie. Jest nieoceniona w tym satysfakcja, gdy kobieta
kochana oddaje ci się na twoim łóżku. Zdaje się, że to już nie cudzołóstwo.
Jest w zachowaniu się naszym względem siebie stosunek męża i żony, a czasem
robiemy sobie honory i prawiemy grzeczności jak ludzie, co się wczoraj poznali.
Co dzień rano odprowadzam ją do kąpieli. Podczas gdy ona się kąpie, ja czekam w
altance z liści dębowych. Kładę się
76
DZIENNIKI, TOMIK XIII
tam na ławce i pogrążam w nirwanę. Jest to jedyna chwila, kiedy nie wiem o
niczym. Lekkie białe obłoczki snują się po szafirach nieba, cichy szmer sosen
przerywa tylko imperty-nencki krzyk dzięcioła. Zdaje się wtedy, że zasypiam, że
pogrążam się w nieskończoną niebieskość, jaką widzę nad sobą.
6 VII (środa).1
Już to dziś jest chroniczna moralna choroba. Nad wszystkimi moimi uczuciami
króluje już dziś to uczucie. Zatapiam się w morze rozmyślań, jakim cudem, jaką
potęgą, jaką władzą — czym skłonić ku mnie to wielmożne serce.
Najgorszym stanem w nierozważnej miłości jest ten, kiedy zaczynasz nie zwracać
uwagi na jej niestosowność, na wady organiczne kobiety kochanej, kiedy
potworności zaczynasz uważać za rzeczy konieczne, kiedy nie dostrzegasz w niej
nic — prócz piękności. Męka i gorycz, nieustanny niesmak, godziny moralnych
obłędów przyjmujesz za konieczne satelity uczucia, nienawidzisz i idziesz z
zawiązanymi oczyma, z konającym sercem, a jedyne myśli twoje — to pokorne czy
ironiczne, a zawsze namiętne błaganie: wróć do mnie!
Gdyby ktoś wejrzał do głębi w całe nic- L :zucia, a miał uczciwe i szlachetne
serce — doznałby głębokiego smutku. Nie jestem człowiekiem, który by nie miał za
sobą nic, co by przemawiało za nim dodatnio. Te uczucia te myśli, cała wartość
moja intelektualna dają mi prawo do uważania się za jednostkę wartą choćby
współczucia. Tymczasem — nieustanne różniczkowanie naszego stosunku wykazuje
jakieś mniemane wielkości, od których odwracam się znudzony i taki
nieszczęśliwy, że czuję nad sobą samym litość. I oto powstaje z tego chaosu
jeden pewnik, smutny i straszny jak bezsenna noc: „Z wszystkich nędz na j
straszniejsza — ludzkie zapomnienie."
" W autografie pierwsze dwa akapity pod tą datą ujęte są w ramkę.
BIAŁA, 1887
77
Od wysoce tragicznego do wysoce komicznego stanu duszy — mniej niż jeden krok.
Toteż nie ma nic bardziej tragicznego i jednocześnie nic komicznie j szego nad
człowieka zamkniętego w klatce namiętności.
Trzeba ogromnych przyczyn, by wywołać nareszcie we mnie żądzę nieodegnaną i
silną — wzniesienia się nareszcie i zapomnienia.
Wiem, że mnie „kiedyś" — ale „kiedyś" oddalone wielce — wyleczy pracą i prawdą.
Wczoraj przyjechała matka. Pan Leon jeździł po nią do Łukowa. Cieszyłem się
nadzieją, że te parę godzin pani Helena poświęci mnie na rozmowę. Ale... miała
akurat wtedy mnóstwo interesów do załatwienia.
Chciałbym jeszcze kiedykolwiek mieć w życiu chwilę, w której mógłbym się na niej
za te wszystkie męczarnie — moralnie pomścić. Chciałbym mieć chwilę, aby ona
poczuła raz, że ja wart jestem trochę więcej niż tej pogardliwej grzeczności.
Chwila taka nadejść musi i nadejdzie.
Najszczęśliwsze chwile, chwile bezwiednego zachwytu, są moim udziałem wtedy, gdy
mogę przycisnąć Helenę do piersi, całować jej wielkie oczy, jej kochane włosy, a
ona nie odzywa się wcale, tylko pochyli głowę na moje ramię i czas od czasu
podniesie powieki, co odsłonią na chwilę to piekło, szczęście i nieszczęście, i
całą moją niedolę — oczy.
Moralność kobiet — zależy od... światła dziennego. Najmo-ralniejsza we dnie — w
nocy pozwoli ci robić ze sobą, co się podoba. Moralność mieści się we wzroku, a
zależy od słońca.
78 __________________ ____ ___ DZIENNIKI, TOMIK
XIII
Lepiej być zdradzanym niż zdradzać, lepiej znosić męczarnie niż doznawać radości
z myślą, że ona minie za chwilę. A moje radości?...
Zabite wszystkie, zakażone, umarłe, zanim się urodziły na świat. Każdy uśmiech,
jeśli się rodzi, to z przyczyn fizjologicznych, bo rzeczywistej chwili
zadowolenia — naprawdę nie ma. Chyba wtedy, gdy przyznaję sobie patent złodzieja
i mówię: okradłem go znakomicie!
Za parę dni — jadę do Warszawy. Kończy się wszystko. Tak jestem chory, że żal mi
się rozstać z tym wszystkim, co dziś nazywam rozpaczą.
Męką i goryczą jest życie, A świat błotem...
Dziś mam przyrzeczone rendez-vous. Płyńmy po tym błocie.
W nocy.
Jest nareszcie i skandal. Zbrodnia może się kończyć tylko zbrodniczo.
Rozmawialiśmy w sali przy ti/zwłach otwartych około godziny trzeciej po
południu. Heler.i o,.arła rękę na moim ramieniu, później, według swego zwyczaju,
przesunęła nią kilka razy po mojej głowie. W sąsiednim pokoju była matka.
W stołowym pokoju stanął pan Leon i widział ten jej ruch. Poprosił ją do ogrodu
i zelżył straszliwymi wyrazami,
Otello! Jednak do mnie się nie odezwał. Zmierzyliśmy się wzrokiem. Byłem chłodny
i spokojny. Całą tę historię znam z opowiadania matki.
Teraz od dwu godzin słyszę całą ich rozmowę, jeśli rozmową nazwać można tę
straszną, karczemną lawę wyrazów, jakimi ją zasypuje. Jutro jadę, jadę dlatego
jedynie, że
BIAŁA, 1887
79
Helena ma dzieci i nie chcę ich pozbawiać matki. Zresztą nie wiadomo jeszcze —
może jemu i sobie strzelę w łeb. Jestem niemal szczęśliwy z rozpaczy, że się to
tak stało.
Co mnie obchodzi skandal? Co mnie obchodzą wszystkie śmieszności idące za
wyrazem: romans odkryty przez zazdrosnego męża? Nieszczęście — to nieszczęście!
Nareszcie zaki-piała krew, nareszcie jest walka. Maska zrzucona — zacznę z nim
bój, ale on mnie popamięta! Powtarzam, że jestem szczęśliwy z rozpaczy.
Stracone w jednej godzinie wszystko, dziś już koniec miłości.
Odtąd nie będziemy się widzieć nigdy, wątpię, czy będziemy pisywać — ale za to
jakaż straszna jest moja dla niej miłość! Nigdy nie kochałem jej tak jak dziś.
Jeśli nie duszę się paskiem, jaki leży koło mnie, to dlatego jedynie, że chcę,
pragnę doczekać jutrzejszego dnia, aby mu spojrzeć w oczy, aby go wydrwić,
zmasakrować szyderstwem — lub zabić. Nic nie wie idiota, pieni się z
wściekłości, ale nic nie wie! Całym oskarżeniem jego jest jeden jej gest.
Wściekaj się, śmiertelny wrogu mój, klnij, lżyj ją wyrazami
łotrów ulicznych — nareszcie musisz się wściekać! Kosztować mię to będzie tyle
co życie, muszę się wyrzec Heleny, ale nasycona jest moja śmiertelna
męka, moja piekielna jędza-nienawiść do ciebie. Jestem zemszczony. Tłucz
siwy łeb o ścianę, jak ja go tłukłem, rwij włosy, jak ja rwałem, przeklinaj, jak
ja przeklinałem, wiem, co się dzieje z tobą, wiem, że cię zabija zazdrość — ale
musisz zazdrościć, musisz się wściekać, bo to szalona nagroda dla mnie. Bez tej
godziny — życie moje byłoby podłością. Teraz jestem szczęśliwy, szczęśliwy
nieopisanie — a jutro będę jeszcze szczęśliwszy, tysiąc, milion razy
szczęśliwszy, gdy zobaczę twoją nienawiść do mnie, gdy spotkam z szyderstwem
całej mojej istoty — twój nienawidzący mię wzrok. Boisz się mnie, nędzny, podły
tchórzu, przyciszasz głos, gdy słyszysz, że ja jestem w są-
80 DZIENNIKI, TOMIK XIII
siednim pokoju, lżysz bezbronną kobietę — a uciekasz z pokoju, gdy ci spojrzałem
w oczy? Chcesz mię może obić, nastawisz chłopów? — boisz się i tego zrobić... A
ja nie obawiam się niczego! Chcę, żebyś mię zaczepił, chcę, pragnę, pożądam!
Zabiłbym cię z rozkoszą, ale wolę zabijać cię drwiącym śmiechem, posiać ci w
duszę ziarna nienawiści, aby wyrosły w codzienną zgryzotę, w codzienną niewiarę,
w ciągłą myśl: ona kocha Stefana! Ja to przeżyłem — i ty przeżyj! Ach — znęcałeś
się nade mną, całowałeś Helenę w mojej obecności, znęcałeś się tak, że, jak
mówisz, bladły mi wargi — więc i ty teraz nie śpij po nocach, wątp o niej i bądź
przeklęty w tym nieszczęściu.
Niewinny jesteś, ja jestem podły? Bóg tu jest niewinny. Kogo ja zapytam o moje
męczarnie, o moją zazdrość? Ciebie, który zabrałeś mi kobietę, kochaną bardziej
przeze mnie niż moja istota. Jestem podły, tak, jestem podły, podlejszy nad
wszelki wyraz. Ale jestem nieszczęśliwy i będę się mścił do ostatniego
tchnienia. Trzyletnie moje męki, trzyletnie milczenie, straszna trzyletnia
tęsknota — w tej godzinie zapłacone mi. Ach, gdyby nie to, że tu idzie o Helenę,
gdyby me to, że — pomimo wszystko — ją jedne kocham do szaleństwa, gdyby nie to,
że jesteś chłopem, gburem, i;: byś ją mordował, z rozkoszą pokazałbym ci jej
listy pisane do mnie — może byś się wściekł z rozpaczy...
Straciłem cię na wieki, znikłaś już dla mnie. Z mojej przyczyny usłyszałaś
wyrazy, na wspomnienie których zamiera we mnie życie — to ja cię zhańbiłem, ja
cię moją namiętnością uwiodłem, ja cię unieszczęśliwiłem, ja ci zatrułem życie.
Rozumiesz ty, co znaczy wiedzieć to wszystko?!
I ty, ty, ta sama — gdy chodziło o mnie, broniłaś mię, oskarżając się wobec tego
kiełbia? Ty, ta sama, całowałaś mię po wszystkich obelgach w usta z pytaniem:
„wierzysz,
BIAŁA, 1887
81
że cię kocham?" Ty, ta sama, dziś, teraz, przed godziną, po wszystkim, co
zaszło, po tej strasznej krzywdzie, jaką ci wyrządziłem je przez tego fajfra —
ty mojemu smutkowi się litowałaś? Czy mię rozpacz, czy radość myli? Czyżbyś mię
rzeczywiście kochała? Straszne odkrycie, gdy się wyrzekam ciebie na wieki!
Włożyła dziś ukochaną przeze mnie suknię. Jakaż była cudowna! Siedzi taka
strasznie blada, z zaciśniętymi nerwowo wargami, krew w niej, zdaje się,
przestała płynąć. Milczy. Ręce złożyła na kolanach, zacisnęła mocno dłonie. Co
się wtedy ze mną działo? Możnaż nazywać żalem tę męczarnię? Dusił mię, dusił —
okropny.
Z wolna duże rzęsy podnoszą się i oczy wielkie, tonące we łzach, zwracają ku
mnie. A gdy się zrozpaczone nasze oczy spotkają, to na jej kredowych wargach —
zjawia się... uśmiech. Patrzy przez chwilę i przesyła mi ustami pocałunek.
Straszne jest twoje serce, straszna jest twoja miłość dla mnie!
Poznałem cię dziś dopiero i dziś nareszcie wiem, kto ty jesteś.
Ach — to ja cię dziś tracę...
Winienem ci wieczną miłość, winienem wieczną wdzięczność, wieczną pamięć,
wieczne uwielbienie.
Niepodobna żyć. Jutro trzeba... Co jutro? Czy będzie to jutro? Wszystko to jest
strasznym snem, halucynacją... Czyż to rzeczywistość? Na wieki? Nigdy?
Nic nie rozumiem. Jutro trzeba umrzeć, bo dziś chce mi się strasznie śmiać.
6 — Dzienniki t. IV
DZIENNIKI, TOMIK XIII
Cztery złote, jazda, Warszawa, głód, śmierć, wieczność — Helena,
Helena!! Gdyby lepiej była umarła!
Zydler, trucizna,
Czy mię zapomnisz? przewraca, przewraca...
Skandal. Mózg się przewraca,
Nieprawda wszystko! Kłamstwo! Uderzył ją w twarz. Ona zniosła, ja zniosłem?
Absurd, sen, podłość, kłamstwo, zbrodnia, cudzołóstwo.
Oni się kochają. Nie znosi się policzków — a ja zniosłem, słyszałem, uderzył ją!
Jezus Maria! Obłęd, obłęd, obłęd! Uderzył — Helenę — ten — za co? Mnie kocha?
Kłamstwo wszystko! Nie wiem, nic nie wiem.
Jutro zabiję. Ją? uderzył?
Sen, obłęd.
Zabiję.
7 VII (czwartek).
Trudniej jest wytrwać niż umrzeć. Wybrałem pierwsze: zostałem tutaj na jeden,
może na dwa dni.
Jest to podłość i śmieszność. Ale dozwalam jej sobie: będę podłym jeszcze w
ciągu dni paru.
Był wczoraj wieczorem pijany.
"r*11- przynajmniej tłomaczy go Helena. Fu! co za podłość!
Tak
Było rano, kiedy obudziłem się z zdrętwienia. Zdawało mi się, że wrosłem w
fotel; wrosłem tylko w rozpacz, która nie mówi, nie żyje, w rozpacz, która jest
zdrętwiałą. Byłem ogromnie chory, położyłem się nie rozebrany i nie śpiąc —
BIAŁA, 1887
83
przyglądałem się moim snom. Zdawało mi się, że wyrywam sobie zęby i czuję ból,
potem przepiło wy wuj ę sobie te zęby paznokciami, to znowu, że prowadzę zacięty
spór z generałem de Yiller * — o Helenę. Ten generał raz był Leonem, drugi raz
generałem...
Obudziłem się o szóstej rano i w koszuli powlokłem do okna. Wiał wiatr zimny. Z
sąsiedniego lasu szła mgła poranna. Zimno mi było strasznie, a nie mogłem oczu
oderwać ani od mgły, ani od akacyj wysokich, co żałośnie kiwały gałęziami, jakby
wołały: uciekaj, uciekaj, Helenę biją, nazywają łajdaczką — uciekaj!
Upadłem na sofę i w tej chwili usnąłem.
Obudziła mię rozmowa Leona i Heli: mówili spokojnie, spierali się, dowodzili.
Więc już zgoda?
Łatwiej — milion razy — umrzeć niż przeżyć taką noc. Cóż — umrzeć, zadusić się —
to romantyzm, to Nieżda-now? *... A tu rozpacz.
Jakimiż upartymi głupcami są ludzie: wymyślili prawa, nazwiska, przezwiska,
terminy nikczemne — i sądzą, że mają rację. Śmiech bierze. Warto jednak widzieć
walkę praw natury. Z jednej się matki poczęły — siostry: miłość i śmierć. *
Wiedziałem o tym wczoraj, a dziś — dziś nic nie wiem.
Wczoraj Helena z matką wyszły wieczorem przejść się po peronie. Ja poszedłem do
ogrodu. Powiadają, że istnieje bezwzględne piękno przyrody. Alboż to prawda?
Widziałem,, że ta cudowna wczorajsza noc była jakimś strasznym bóstwem, które
zdawało się grozić mi palcem. Strzeżcie się chwil, kiedy dostrzeżecie, że
wszystka przyroda gardzi wami S
84 DZIENNIKI, TOMIK XIII
Dziś rano Helena chciała ze mną rozmawiać, gdy szła do kąpieli. Pobiegłem. Któż
opisze ten straszliwy żal? A — takie więc bywają kobiety na świecie: nazywano je
imionami, jakie niżej przytoczę,* z twej przyczyny, lżono je — a one patrzą ci w
oczy z prośbą: nie bądź smutny. Miłość. Straszny wyraz.
Pamiętaj te wyrazy, które ona zniosła w milczeniu za mnie.
Dziwnie ja piszę ten dziennik od dni paru. Nikt by go nie pojął. Piszę jedno,
dwa zdania, przerywam pisanie, zagłębiam się w fotel i myślę. Po upływie
kwadransa, czasami godziny — piszę drugie zdanie. Tak mija cały niemal dzień.
Szekspir by zrozumiał ten dziennik.
„Rozmawiajmy, jeśli nie możem się ucałować, patrzmy przynajmniej, jeśli nie
możemy rozmawiać" — mówiła przed chwilą, zjawiając się we drzwiach sali.
Przed południem p. Leon pojechał na jakiś pogrzeb — mogliśmy swobodnie rozmawiać
w ciągu godziny. Ach, jakież prawdziwe były te nasze pocałunki! S\\ >jtość,
sakrament widziałem w niej. Ona mię kocha — choć ile posiadam jej serca.
Pęknięty dzwon zdradza się dźwiękiem, okiem pęknięcia nie dostrzeżesz. Miłość
kobiety nie zdradzi się w słowach, ale poznasz ją w spojrzeniach, w ruchach, w
łzach, w uśmiechu.
Ten dzień jest niemal szczęśliwy.
— Kocham cię tysiąc razy bardziej niż wczoraj.
— Jak to?
— Wtedy się kocha naprawdę, gdy się bardzo cierpiało, gdy się wiele zniosło dla
kochanego.
1 W autografie poniżej trzy wyrazy zostały zamazane atramentowymi kreskami
do zupełnej nieczytelności.
BIAŁA, 1887
85
Jest to więc jedno z tych serc, co czują głęboką wdzięczność, gdy komuś mogą
służyć, gdy mogą za kogoś cierpieć. Serca takie posiadają tylko kobiety.
I w tym jest najprostsza logika duszy ludzkiej: gdy zagrożono nam stratą tego,
co nazywaliśmy rozpaczą — poznaliśmy, że nie rozstaniemy się z rozpaczą naszą za
nic — chyba że powyrywają nam serca.
Boże mój — daj mi jeszcze, dzień przeżyć w tych męczarniach, w towarzystwie
Leona, w tym brudzie, daj mi popatrzeć jeszcze na nią. Jakaż ona olbrzymia
uczuciami, wzniosła, wysoka, wielmożna! O, niepojęta, o, słońce życia, słońce —
daj mi popatrzeć w siebie zgasłym wzrokiem!
8 lipca (piątek).
Bezpowrotnie zakochałem się w Helenie. Któż by uwierzył? Wygłoszono tysiące
teoryj ludzkich serc — a ani jedna nie jest prawdziwą. Po trzech latach miłości
zakochać się idealnie, kiedy najmniej na to pozwalają okoliczności — to
nadzwyczajnie zabawne.
Ale już nie ma ratunku. Ognie dokuczania sobie i jej, płomienie zmiennych
uniesień — spaliły się. Została czystość ogromna i tęsknota dawniejszych lat. Z
przedziwną pieszczotą zaczyna pędzić przede mną, skakać we wszystkich moich
myślach — cichutki wyraz: H e l a.
Zaczynam jak dawniej lubować się w jej włosach, w tych wielkich a aksamitno-
niebieskich oczach, zaczynam wpatrywać się w jej fotografią, marzyć o jej
rękach, słowach, dźwięku głosu, sposobie mówienia: „nie bądź smutny"...
Bieda to wielka. Wpaść w tę wonną rzekę idealnej miłości,
gg DZIENNIKI, TOMIK XIII
gdy trzeba myśleć, co jeść, a raczej myśleć, aby było co jeść dziś — ciężka
rzecz.
Tysiąc razy na dzień dusza wyrywa się z modlitwą do Boga, powtarzając ten psalm
rozpaczy, którym skarży się tylko w najcięższe dni:
Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.
Wczoraj szliśmy wieczorem na spacer po nasypie kolejowym. Opierała na moim
ramieniu głowę, rozmawialiśmy naj-swobodniej, wesoło, spotykają się oczy, cieszą
sobą, ale nie wolno ich odwracać ani na chwilę, bo otacza nas piekło. Ach —
podłeż jest życie!
Kiedy wyjeżdżałem z Warszawy, w ostatnią noc czytałem Leopardiego. Ani
przypuszczałem, że będę po dwu tygodniach tak szczerym wyznawcą jego Myśli. Ale
i dziś nie jestem pesymistą skończonym. Daleko, za światami musi istnieć kraina
szczęścia.
Jeden z tysiąca bezładnych :-. n ó w.
Umarłem. Dusza moja była nieśmiertelną. Była mną. Czuła miłość, rozpacz i
bezgraniczny żal za ziemią, i bezgraniczną tęsknotę za ludźmi, za życiem, za
rozpaczą. Stan ten nie da się z niczym porównać. Czuć w sobie człowieczeństwo —
i nie być, nie móc być człowiekiem!
Duch mój zeszedł na ziemię, a kierując się dawnym sternikiem — uczuciem —
zaszedł tu, do tego samego pokoju... W nocy, na tym samym fotelu siedziała
Helena. Przyszedłem zobaczyć, czy wie, że umarłem. Najwyższe bowiem zadowolenie
nieśmiertelnych nawet duchów jest wtedy, gdy patrzą
BIAŁA, 1887
87
na rozpacz serc tych, kogo kochają. Najciekawszym widowiskiem jest śmierć, a
najwyszukańszym przysmakiem — moralna śmierć. I widziałem, widziałem znakomicie
bezbrzeżny jej żal. Serce biło wolno, coraz wolniej i nie padały wcale łzy.
Tylko w zwężonych średnicach jej źrenic czytały oczy moje, że pęka jej serce,
tylko w otwierających się do krzyku ustach widać było wyraz: umarł!
Najstraszniejsze jest uczucie, które ma za przedmiot — garść prochu.
Chciałbym, aby dusza była nieśmiertelną, aby widzieć jej rozpacz.
9 lipca (sobota).
Wczoraj po południu zwiedziłem lasy otaczające Białe. Biorę w rękę laskę i brnę
ścieżynami zamyślony, a raczej nie myślący o niczym. Gwar lasu — krzyki dłutw *,
krasek, grzywaczy, sójek — zajmuje mię na chwilę. Chodzę olbrzymimi państwami
poziomek i jagód czarnych. Czasami kładę się na takim kobiercu na twarz i
pozostaję w tym stanie fizycznej zdrętwiałości w ciągu całych godzin. Zdrowa,
żywiczna sosnowa woń, dziwna a ożywcza woń lasu przenosi mię w czasy
gimnazjalnych wakacyj, kiedy las był mi domem, dubeltówka przyjacielem, a sójki
i kraski wrogami. Dawne ogromnie to czasy — dziś ludzie są mi wrogami i ludzie
przyjaciółmi. A ludzie zawsze gorsi od rzeczy martwych...
Wracam, z lasu widać już czerwone dachy miasta, poezja samotności, poezja lasu
zostaje w lesie, a ogarnia cię to zwierzę leżące w poprzek piersi — ta miłość.
Zgoda między panią H. a panem L. najformalniej usankcjonowaną została —
pocałunkiem. Jestem jak dawniej przykładnym siostrzeńcem. Zachowuję się też
przykładnie. Cóż
DZIENNIKI, TOMIK XIII
robić? Ludzie nie pytają się, czy ty rozpaczasz, gdy ci wyrządzili krzywdę. Cóż
mnie do tego, że oni mogą rozpaczać? A zemsta? Słodki to wyraz! Trzymam się
dosłownie teoryjki pewnego Murzyna, brzmiącej w tym sensie: „Dobro — jest to
ukraść komuś żonę, zło — gdy mnie ją ukradną." A że wolę zawsze dobro niż zło —
więc ukradłem wczoraj żonę panu L. Wieczorem na kanapce kradłem do tego stopnia
z zapałem, że aż H. zapewniła mię, że wobec takiego jak ja słońca nawet taki jak
ona lód — topić się musi. Topił się, ale słabo. „Nie tak to illo tempore *
bywało."
Lolu! strzeż się ludzi takich jak ja! Doprawdy, nie chciałbym być moim
nieprzyjacielem. Kiedy nienawidzę, to umiem postępować po mistrzowsku. Rwią się
we mnie wnętrzności, a tak potrafię być chłodnym, tak umiem grać rolę, że sam
się sobie dziwię. To obłuda — najpodlejszy występek, ale... używam go na
niekorzyść najbardziej w życiu nienawidzonego człowieka.
Skończył się dziennik — a „ta paproć nie zakwita". *
10 lipca (niedziela).
Smutno tak, że poza takim smutkiem nie widać już nic — prócz żalu.
Niekiedy wyłania się z tego chaosu no < > a traina rezygnacja.
Uczucia nasze muszą być nieustannym zapominaniem, inaczej bylibyśmy Makbetami.
Ale zapomnieć często ciężej niż umrzeć. Wiecznie w przyszłości towarzyszyć ci
będzie ta twarz, a oddalenie i czas posiadają tę własność oczyszczania, że złe
strony, skazy w tym obliczu zatrą, zostawią cię samego ze wspomnieniem, co
potrafi całe godziny wypełniać pytaniem: czyś zapomniał, czyś zapomniał? Winna
przed tobą,
1 Ostatnie dwie kartki zeszytu zostały wyrwane; jak wynika z resztek przy
grzbiecie, zawierały one notatki w języku rosyjskim. Dalsze zapiski prowadzone
są na dodatkowo wszytych sześciu kartkach papieru listowego.
II
BIAŁA, 1887
winna ogromnie, ale mimo tę winę, mimo wszystko — jedna jest na całej ziemi;
posiada nad tobą tę wszechwładzę, jaką posiadała w dalekiej przeszłości inna
kobieta. Tamta jeszcze bardziej zawiniła przede mną, bo wydała mię na świat, a
mimo to — ta i tamta kojarzą się ze sobą, podają sobie ręce i one tylko dwie
mówią ze sobą o mnie. I nikt inny nie przychodził i nie przychodzi do mnie w
godziny, kiedy już i łez brakuje — tylko wspomnienie tych dwu kobiet.
Odchodząc z miejsc ukochanych trzeba nie odwracać głowy. Stara biblijna baśń
sprawdza się zawsze, ilekroć chcesz patrzeć na miejsca drogie za długo: obrócisz
się, jeśli nie cały, to sercem i uczuciami, jak żona Lota — w słup soli.
Trzeba iść, iść, bez płaczu, z modlitwą o męstwo, o ducha potęgi.
Wczoraj siedzieliśmy w sali rozmawiając we troje, gdy Helena poczęła mi się
przypatrywać z jakąś szczególną uwagą i z tym rozszerzeniem źrenic, co pociąga
za sobą cudowną kontrastowość zaróżowionych blado powiek, czarnych rzęs i oczu,
do których napływa jakiś nowy strumień niebiesko-ści. Nagle pochyliła się i
szepnęła mi do ucha: „kocham cię..."
Była to jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Wiedziałem, że wtedy
mówiła szczerą prawdę.
Dziś, a najdalej jutro pojadę do Warszawy. Przepędzę tam cztery głodowe dnie u
Zydlera, Pławińskiego, Radzikowskie-go — zresztą nie wiem gdzie: może w Saskim
Ogrodzie — i w piątek pojadę do Szulmierza.
Ubiera się w sypialnym pokoju. Obserwuję cały pro[ce]s czesania przez uchylone
drzwi do sali. Halka (niesłusznie tak nazwana, gdyż ani jej Moniuszko stwarzał,
ani Wolski
90 DZIENNIKI, TOMIK XIII
pisał) czerwona w czarne paski o tyle jest grzeczną, że pozwala widzieć buciki.
Co za buciki! Węgierskie prawdopodobnie, bo kutasy tam są i wysokie obcasy, mają
zresztą w sobie coś wojennego: stukają energicznie. Znam ten ich głos
znakomicie, będę go długo pamiętał. Biały kaftanik z najrozmaitszych form ł
niebywałych pomysłów falbanami, haftami — ma zwyczaj rozsuwania się w jednym
miejscu. Nie wiem, a nawet (dzięki wrodzonej mi skromności) nie chcę wi[e]dzieć,
jak się nazywa to miejsce. Cóż to komu szkodzić może, że wiem, dzięki
kaftanikowi, jaką ma formę? Chwaliłem go bardzo z tego jedynie, ściśle
historycznego względu, że przypomina lniane słowiańskie szaty, że jest wygodny,
odsłania bowiem białą, krótką szyję. Zresztą, chwaliłem go, bo wolę jego białość
niż smutny, czarny kolor... jedwabnych pończoszek.
Sprzeczaliśmy się nieraz o to, co trzeba pierwej pocałować: usta czy nóżki. Otóż
teraz wpadłem na pomysł genialny: ponieważ pończoszki są czarne, a biały
kaftanik ładniejszy jest niż czarne pończoszki — trzeba więc dotąd całować
czarne pończoszki, aż się czarność z nich wycałuje, że staną się białymi, a
nawzajem dotąd całować biały kaftanik, dopóki się zupełnie nie zabrudzi, że
trzeba go będzie... zdjąć. Nikt nic na tym nie straci: pończoszki ;odti białe, a
zbru-kany kaftanik zastąpi jeszcze lepiej — nierównie bielsza koszulka. Zresztą
jakaż białość może się równać z białością ramion?...
Czy zgoda na ten plan — Helu?
Straszna pomyłka! Któż pojmie moje zdumienie! — Pończoszki nie są czarne, lecz
ciemnopąsowe, bordo... Cała teoria na nic.
Przed chwilą była u mnie Hela już ubrana. Zgodziła się na plan taki, ale w
teorii.
BIAŁA, 1887
91
12 w nocy.
Wracaliśmy ze zwykłego naszego spaceru, gdy nadszedł pociąg wieczorny. Na
peronie stała gromada chłopów otoczona żołnierzami, żandarmami. Zbliżać się do
nich nie było wolno. Podszedłem tak, aby słyszeć rozmowę żandarma z oficerem,
wyglądającym przez okno swej kajuty, a mieszczącej się tuż obok wagonu
aresztanckiego. Był to więc eskortant aresztantów.
— CKOJIBKO 3TMX
— HeTbipe ceMHH, Bame BbicoKoGji...
—— BojIŁUie H6T?
— HeTy ceroAHH, Banie BbicoKoSji...*
Zapisał w książeczce, zapalił papierosa, ziewnął i gwizdnął jakąś piosenkę.
Żandarm chodził pod oknami wagonu ziewając.
Unitów złapano wczoraj w nocy, pozwolono zabrać ze sobą 100 funtów * rzeczy,
zawleczono na stację, wepchnięto do wagonu... Obywatele miasta Biały są z tego
rodzaju scenami oswojeni. Pan Pawłowski dziwił mi się kiedyś, że się takimi
rzeczami zajmuję. To tak powszednie!
Piszemy elegie, dramaty, zbieramy składki na Poznańczy-ków, których wydalono do
Kongresówki. Cóż tam unici? Wielka rzecz, że zabiorą matkę od dzieci, męża od
żony! Przed kilkoma tygodniami zabrano w nocy chłopa, nie pozwolono mu się ubrać
nawet, pojechał bez butów... do Oren-burga. Dzieci dwoje ze strachu uciekło w
las i tułało się uciekając przed „Moskalami". Wiek XIX!
Zajrzyjcie w duszę takiego chłopa. Męczennik, przestępca polityczny.
Jego las, jego pole — znikły, za kratami go wiozą... , gospody pomiłuj!" .
A pan Stefan? Pan Stefan w ciągu dwu godzin pieścił się przed chwilą z panią
Helunią, rozpaczał, gdy opierała się
m
DZIENNIKI, TOMIK XIII
dać mu nóżkę do pocałowania... Ale że dała wreszcie, pozwoliła pieścić wszystko
— więc jest szczęśliwy, zadowolony, zapala papierosa, kładzie się spać. Usłyszy
za chwilę cichutkie stukanie w ścianę — to Helunia mówi dobranoc. Cóż mu do
tego, że nędzny cham, unita, słyszy może w tej samej chwili świst oznajmujący mu
— Moskwę, że szepce cichym głosem, który jednak Bóg nanizuje na koronkę mę-
czeństw, który smutne anioły ziemi niosą na sercach do niebios, że szepce:
„Hospody pomiłuj!"
11 VII (poniedziałek).
Koniec już temu wszystkiemu. Nadchodzi czas pokuty i żalu, nadchodzi czas
odpoczynku po męce. Odpoczynek ten będzie chorobą na tęsknotę. Zaczyna mię to
śmieszyć. Czasami śmieję się ze siebie w ciągu całych godzin, czasami znowu
zdaje mi się, że już przed wiekami przestałem kochać Helenę. Coś mię tylko
nieustannie boli, smuci, śmieszy.
Nie powiedziałem nawet Helenie dobranoc. I nie żal mi tego. Kiedy przed chwilą
słyszałem Helenę, mówiącą do męża: ,,jak ciebie kocham...", ogarnął mię taki
śmiech, taka jakaś nerwowa wesołość, jakiej nie pamiętam dawno. Kłamstwo duszy i
ciała, kłamstwo uczuć. Przed chwilą, godzinę temu, przybiegła do mnie, pieściła,
całowała / szeptem: .,ico-cham cię bardzo, bardzo, najbardziej..."
I to kłamstwo jawne, widoczne. Nawet zdtady nie ma. Ach — jakiż mię śmiech
bierze!
12 VII (wtorek).
Dogryzam się tą rozpaczą, co to milczy jak kamień, co nie wyrazi się ani jednym
słowem, co jest stoicyzmem mordującego się własnymi zbrodniami diabła. Są pewne
stany duszy, w czasie trwania których ukłucie szpilką równa się pchnięciu
sztyletu, żart równa się obeldze, milczenie — pogardzie, w ciągu trwania których
jesteś podejrzliwy jak złodziej, drapiesz się paznokciami i lubujesz bólem, rad
byś wszystkim tak dokuczyć, aby już nie było wyjścia.
BIAŁA, 1887
93
Dzisiaj z niewysłowioną radością wyczekują jakiejkolwiek czułości pana Leona,
okazanej żonie. Zdaje mi się, że parsknąłbym śmiechem. Zasłyszane wczoraj słowo
Heleny, wyrzeczone do pana Leona — słowo „jak ciebie kocham..." — dźwięczy mi w
uszach tak nieustannie, że dałbym pół życia, aby go się na chwilę pozbyć. Wiem
przecież, że ona go kocha, że mnie nie kocha — a jednak tak się męczę, tak
męczę!
Chciałem dziś koniecznie jechać, skończyć tę męczarnię, zacząć straszliwą pokutę
— żal i tęsknotę. Matka mię wstrzymała. Przez cały dzień dzisiaj nie mówiliśmy
wcale, nie pocałowali ani razu, nie uścisnęli sobie rąk. Taki ostatni dzień.
Ona wie, co się robi ze mną, wie, że doprowadzi mię do szaleństwa pytaniem: ,,co
złego ci zrobiłam? czego się gniewasz?" — i powtórzy go za każdym zbliżeniem
się.
Wysłałem dziś list do pana C. z zawiadomieniem, że przyjadę do Ciechanowa w
piątek.
Ty nie wiesz — ty, co umiesz bez chluby łzy koić —
Co to jest dzikie serce do siebie przyswoić,
Co tęsknić za dobrocią, a wdzięków żałować,
W których wspomnieniu umysł chciałby istność schować.*
Jakże ją bezbrzeżnie kocham! Niepojęty żal, wściekłość zranionego diabła
porywają mię i tarzają po ziemi. Ja czuję, że przykrość jej wyrządzam, że
krzywdę robię sobie, a mimo to z rozkoszą się dręczę. Była bardzo złą dla mnie
dzisiaj, stara się być gościnną dla mnie, a wie przecież, że zasługuje przez to
na straszną nienawiść moją. O, mój Boże!
Poszedłem w las, położyłem się na mchu na wznak i leżałem z godzinę
bezmyślnie. Rozkoszne marzenia, twarze
DZIENNIKI, TOMIK XIII
ludzkie nieznane przesuwają się razem z obłokami. Ale to nie ja marzyłem, to
ktoś inny, bo ja wiedziałem, że cierpię bardzo, że czeka na mnie Helena z
wesołym czy ironicznym uśmiechem. Nad głową poczęły mi przeciągać obłoki coraz
czarniejsze, drzewa zaszumiały ponurzej, twarz lasu ściemniała, stała się
ciemnozieloną, burą niemal. Wstałem z wilgotnego mchu; drzewa się kołysały z
szeptem: burza, burza, strach! Nieopisane jest przerażenie lasu! Pada jedna duża
kropla, druga, trzecia! Suche igły lecą przerażone, tworząc szelest podobny do
szeptu tłumu, zgromadzonego nad otwartym grobem. Wpada w las podmuch wichru,
wymija drzewa, sunie się wierzchem i dołem, pełza po samej ziemi, porywa się
przebić ścianę drzew, obija się o nią, zrywa znowu — i złamany pada w proch,
kręci się w koło jak pijany, aż przelękły ucieka ze spazmatycznym świstem: las,
las, niezdobyty las! Sądzisz, że uciekł już? Nie. Skoczy jeszcze jak złodziej,
uczepi się rękoma o pierwszą lepszą gałęź, targnie ją w górę, na dół, na bok,
ukąsi i uciecze jak wariat.
13 VII (środa).
Za parę godzin jadę. Tyle różnych uczuć trzeba by z.nie-ścić na tej ostatniej
stroniczce!
Wczoraj byliśmy na spacerze o zachodzi*; słońca. Popatrzyła na mnie swoimi
oczyma — i smutek uciekł. Wieczorem przyszła do sali powiedzieć mi dobranoc.
Zgodziła się na prośbę z chęcią, zarzuciła ręce na szyję i tyle dobrych słów
szeptała, że trzeba być takim odartym z wiary sceptykiem jak ja, aby nie
wierzyć, że mię kocha.
Kiedyż zapomnę wczorajszą ucztę naszą, kiedyż zapomnę o tej rozkoszy, jaką ona
uszczęśliwiać cię potrafi? Na każdy pocałunek odpowiada tysiącem, a cicha
rozkosz pieszczot zagłusza wszelkie marzenie. Z trzeciego pokoju pada na
posadzkę smuga światła — widzę w moich ramionach całą tę postać giętką i
sprężystą, i te oczy błyszczące w ciemności od bicia piorunów krwi. Oddaje się z
rozkoszą, z radością.
BIAŁA, 1887
95
Wydzieramy sobie dusze z tulących się do siebie ciał, czujemy całe szczęście
uczucia. Samotność ucieka, dusze uczucia, namiętności spajają się w jedno — na
chwilę.
Przed smutnym jutrem...*
Adieu\ — kanapko, sofko, fotele! Już w was nie utoną nasze pieszczoty — nigdy! A
milczcie! — bo wy jedne (prócz sypialnego pokoju) wiecie wszystko, wy jedne
mogłybyście pokazać panu L., jak długie nosi rogi...
Pojadę o l w nocy. Dzień dzisiejszy opiszę już w Szulmie-rzu, w nowym dzienniku,
jaki kupię w Warszawie. Ach, jakże smutno! Zamiera na ustach ostatnia prośba:
bądź mi wierną! Na próżno prosić. Powitanie i pożegnanie, i cała miłość — to
jeden długi okrzyk rozpaczy.
Pokłon tobie, pokłon ostatni, pokłon najpokorniejszy, ubóstwiona Helu! Idę w
świat i zwracam się ostatni raz, by rzucić ci pod wielmożne stopy dumne i biedne
serce moje... Pamiętaj o tułaczu...
TOM CZTERNASTY
Szulmierz w gub. płockiej, pow. ciechanowskim 1
od 17 lipca [18]87 r. do 26 sierpnia [18]87 r.
1 Tytuł wypisany na nalepce przyklejonej do wierzchniej okładki.
Praca i prawda
...Żem nie znał prawie rodzinnego domu, Żem jest jak pielgrzym, co się w nocy
trudzi Przy blaskach gromu...
JULIUSZ »
Jednym z największych nieszczęść człowieka jest: nie mieć rodziny.
Zapomnij o twym sercu — a myśl o twej duszy...*
17 VII (niedziela).
Szulmierz.
Gdzie skarb twój — tam i serce twoje.*
Kończąc we środę dziennik poprzedni, pisałem, że środę ową opiszę w dzienniku
nowym. Dziś — z trudnością przychodzi mi wypełnić to przyrzeczenie, gdyż...
„infelicissimum genus infortunii est — fuisse ielicem". * Rzadko w życiu bywam
tak szczęśliwy, jak w ową środę. W ciągu całego dnia trwało to zaciśnięcie rąk
na długie rozstanie, ten uśmiech śród łez zrodzonych i potok dobrych słów,
jakimi pragnęłoby się zagłuszyć duchową męczarnię, nurtującą na dnie całej
istoty. Miałem jechać w nocy o l — Hela obiecywała siedzieć... Któż opisze ten
żal, jaki czytałem co chwila w podnoszących się ku mnie wielkich oczach? Zresztą
nieopisaną jest ta olbrzymia kraina smutku, która daje nam przedsmak — tęsknoty.
Adieu — Helu!
Pan Leon doradził mi, aby jechać pociągiem rannym, pocztowym. Spotkały się nasze
oczy. Oczy Heleny mówiły: jeszcze 12 godzin. Zostałem. Wyszliśmy na spacer. Na
peronie był p. Emil, bawiliśmy się więc wesoło: on opowiadał o swej rejenturze
macosze, ja pieściłem dłonie Heleny. Były to pieszczoty ostatnie — były też
serdeczne... Noc później bezsenna prawie. Wreszcie — ósma rano. Ubieram się
szybko, gdyż słyszę, że Hela ubrana już. Wbiega do sali i tuli się do mnie,
zarzuca te ukochane ręce około szyi, pochyla ukochaną głowę na piersi i płaczące
oczy zasłania.
— Wróć prędzej do Warszawy.
— Czyż mi to pomoże zobaczyć ciebie?
— Pomoże.
7*
DZIENNIKI, TOMIK XIV
— Kiedy?
— Zawsze, ilekroć będę.
— Gdzie?
— U ciebie.
19 VII (wtorek).
Wypada opowiedzieć w dalszym ciągu obfity w wypadki tydzień poprzedni. We
czwartek rano... Alboż ja pamiętam, co było we czwartek rano?... Kiedy wyszedłem
do stołowego pokoju, zastałem okno otwarte. Cudowny był poranek. Na liściach i
kwiatach lipy, nachylającej się ku samemu oknu, świeciły w słońcu krople rosy
nocnej. Zapach, nieopowie-dziany zapach lipowy pamiętam... Stałem tam przez
chwilę modląc się za kogoś czy za siebie. Weszła Helena. Już nic nie czytaliśmy
w naszych oczach — prócz namiętnego błagania: miłosierny Boże, daj nam jeszcze
patrzeć na siebie — godzinę, pół, kwadrans... Uderzył dzwonek.
Pamiętam te drżące usta, czepiające się moich warg, cichy, dziwacznie modulowany
głos: „wyjrzyj z wagonu — będę czekała"...
I ani już słowa. Coś uderza cię miedzianą pięścią w piersi i ściska za gardło.
Drzewa, ludzie, budynki zastępują ci drogę z płaczem. Płacze wszystko, kołuje de
— a tuo dom...
Całujemy się serdecznie z panem Leone T. Życzy rni szczęśliwej podróży.
— A piszże pan po powrocie, donieś, gdsie mieszkasz...
— Naturalnie...
Ani przypuszcza, co znaczy powiedzenie „naturalnie".
Kłania mi się jeszcze Aron, wsiadam do wagonu. Ruszają. We drzwiach tylnych stoi
Helena. Nie odpowiada wcale na mój ukłon ostatni — patrzy tylko, patrzy. Mijamy
szlaban, drogę, dyski * — a ona wciąż jeszcze patrzy, choć już mnie nie widzi.
Potem maleje, maleje — i zabierają ją przestrzeń i czas.
Przelatujemy miejsce naszych spacerów — kres ich —
l
SZULMIERZ, 1887
101
stopniowo znika i Biała — wskakujemy w las — i nic już nie ma!
Upadłem na sofę wagonu na wznak i przestałem czuć. Przyglądałem się obojętnie
drutom telegraficznym. Jest ich tam dziesięć. Falistości gruntu sprawiają, że
zdaje się, jakby system tych drutów latał z dołu do góry i z góry na dół po
szybie. Pamiętam, że mię to zjawisko zajmowało ogromnie. Z wytężoną ciekawością
wyczekiwałem na zjawienie się drutów, gdy się przypadkiem skryły.* Międzyrzec,
Łuków...
Naraz — uderza cię jak piorun świadomość: już jej nie ma! Zaczyna cię dławić
straszny, dziki, spazmatyczny żal! Na żadnej myśli nie możesz zatrzymać się,
czujesz potrzebę płaczu, jęku, ucieczki, lotu, krzyku, bitwy, śmierci! Musisz
siedzieć spokojnie i słuchać spokojnych wywodów sąsiada o gatunkach kawioru.
Miałem straszną chęć udusić owego amatora kawioru. Świadomość „już nie ma
Heleny" — jest najzupełniejszą raną. Staram się np. myśleć o czymś obojętnym —
myślę z pomocą całej siły woli — myślę — naraz drgnę cały spojrzawszy na
cokolwiek, choćby na papierosa zrobionego jej rękoma. I zaczyna się diabelski
młyn uczuć, zamęt myśli, chaos — rozpacz.
Nad takim uczuciem — nie zapanuje żaden człowiek.
Nowo-Mińsk. Wysiadłem i przeszedłem tam-nazad po peronie, zajrzałem do ogrodu, w
stronę Stankowizny, lasu...
Żal, bezbrzeżny żal! Najulubieńszym miejscem we wspomnieniu będzie zawsze to,
gdzieśmy kochali kobietę miłością platoniczną. Nowo-Mińsk pozostanie dla mnie
zawsze świętością.
Jechałem z Białej do Warszawy godzin 5. O pierwszej z południa wsiadłem w
tramwaj — i zajechałem na Żurawią. Ani śladu po Zydlerze! Wyniósł się. Stróż nie
wiedział dokład-
DZIENNIKI, TOMIK XIV
nie adresu jego mieszkania, na szczęście spotkałem Massal-skiego i ten
doprowadził mię na Złotą nr 49. Tam mieszka Jaś... z rodzicami. Stary nie dostał
posady — sprowadzili się więc do Warszawy. Siedziałem tam przez jakiś czas,
potem odprowadziłem Jasia na korepetycję (jedne, jaką posiada) na Miodową — i
poszedłem do Massalskiego, gdyż zaprosił mię na noc. Mieszka: ulica Chmielna nr
36, mieszkania 16...
— Co takiego?! — wrzasnąłem.
— Chmielna... nr 36... 16.
— W moim mieszkaniu?
— W byłym waszym mieszkaniu.
Zajął to mieszkanie z powrotem p. C.*, ponieważ zaś pan C. wyjechał do miasta
Kielc, odstąpił więc panu Księciu na parę dni mieszkania, z warunkiem, aby
przenocował wracającego z Petersburga brata stryjecznego pana C., pana Jana C.
Książę zaprosił na noc mnie: wypadało więc spać we trzech na jednym łóżku...
Gdy tam wszedłem — na moje piąte piętro — pierwszy raz od chwili pożegnania z
Heleną zapłakałem jak dziecko. Ściany te widziały moją całą epokę rozkładu
finansowo-moralnego — a najbardziej pono przywiązujemy się do miejsc, gdzieśmy
dużo cierpieli. Posiedziawszy tam chwilę, v\ szedłem porobić trochę sprawunków,
zresztą spakować rzeczy będące u Zydle-ra, przenieść je do Księcia — i zjeść
cokolwiek.
Do Zydlera zaszedłem o siódmej, lecz nie zastałem go. Trzeba było czekać,
rozmawiać z panią Zydler... O ósmej Jaś przyszedł, a w ślad za nim jakaś młoda
ładna kuzynka pp. Z., młoda mężatka. Siedziała od ósmej do dziesiątej. Nie
mogłem spakować rzeczy. Nigdy nie byłem bardziej nieszczęśliwy jak w ten
wieczór. Płakałem w ciągu dwu godzin nie roniąc ani jednej łzy, nie zganiając z
twarzy uśmiechu. Straszna męczarnia, w ciągu której robi się to śmiertelnie
zimno, to piekielnie gorąco. Nie doczekawszy się wreszcie na wyjście młodej
mężatki — poszedłem ja o 10. Massalski pociągnął mię na kawę na... Trębacką.
Wróciliśmy o 12
SZULMIERZ, 1887
103
w nocy. Wtedy rozciągnęliśmy prześcieradło na podłodze, pod głowy położyli
mantelzaki * i rozmawiali jeszcze czas jakiś. O 2 nadszedł pan Jan C. — spał
więc na łóżku.
Żadna mowa, żadna pieśń Goethego nie opowiedziałaby tego stanu, jaki mną
owładnął, gdy tam przewracałem się z boku na bok. Chwilami zdaje się, że tuż
jest Helena, mówi coś, odpowiadani jej, budzę się, znowu zapominam... Budzę się
o 5, wstaję, budzę Księcia. Ubieramy się, gdyż on obiecał mię odprowadzić na
banhof. Wyszliśmy o pół do szóstej. Ja musiałem jeszcze pędzić do Zydlerów,
spakować rzeczy i z tłomoczkiem w ręku pędzić do Ogrodu Saskiego, gdzie miał
czekać Książę. O szóstej rano nie idzie żaden tramwaj, szliśmy więc piechotą na
banhof Nadwiślański — z Chmielnej. Paski mojego tłomoka poobrzynały mi ręce, na
ramionach zimowe palto... Ledwo zaszedłem na dworzec. Poczciwy Książę! —
odprowadził mię do Nowo-Gieorgiewska.*
Wyjechaliśmy z Warszawy o dziewiątej rano. Ze ściśniętym sercem mijałem te ładne
krajobrazy — Jabłonne, Nowy Dwór... W Modlinie Książę wysiadł, pożegnaliśmy się.
Zostałem bardziej jeszcze smutny. Zasunąłem się w głąb ławki i myślałem o...
Helenie.
Wreszcie — Ciechanów. Wysiadam, biegnę co tchu na podjazd — i nie zastaję koni.
Książę chciał mi rozstając się ze mną pożyczyć pieniędzy, ale nie chciałem już
wchodzić na studenckie hipoteki. Miałem 22 grosze — i markę pocztową na list do
Heli. Wsparty tymi kombinacjami wchodzę na pocztę, najmuję ekstrapocztę za 10
złotych i jadę.
Ot — z takich dni składa się życie!
Jakież to było dławiące upokorzenie — zajechać pierwszy raz do osób najzupełniej
mi nieznanych — nie zapłaconymi końmi! Trudno jednak. O l po południu byłem już
pod Szul-mierzem. Ze strasznym trąbieniem i hałasem zajechał pocz-tylion przed
pałac. O mało mu za to trąbienie nie dałem w kark, lecz przypomniałem sobie, żem
mu winien 10 złotych, a mam w kieszeni 22 grosze i markę pocztową — i dałem
104 DZIENNIKI, TOMIK XIV
pokój. Zszedłem z bryczki — otworzyłem drzwi do sieni, w której powitał mię pan
C. *, zdjąłem zakurzone palto, wytarłem nos.
— Proszę... — rzekł nowy, chwilowy finansowo-militarny mój Charon. Wytarłem tedy
nos — i wszedłem...
Wielki pokój jadalny. Obiad. Przy stole siedzą następujące osobistości: pani
Gąsiorowska (ciocia, ale czyja — nie wiem), pani domu — pani Wanda C., pan
Retmański, panna Marie Gąsiorowska, pan domu, pan Antoni C., panna Maria
(Niemka), panna Augustyna (Francuzka), Kazio i Tadzio — moi elewi * i mały knot
— Włodzio.
Rekomenduje mię pan C., sadzają mię do stołu i przynoszą mi talerz...
jajecznicy. Byłem pewny, że to jajecznica pałacowa. Gdzie tam? — zwyczajna.
Mniejsza jednak o jajecznicę: słyszę, że cały ten orszak zaczyna mówić po
francusku. Znakomicie! Czytamy więc drugi tom dzieła, którego tom pierwszy
nazywał się: Józefowicze. Mówię bez uprzedzeń. Jeśli kogokolwiek znajomość
języka francuskiego upoważnia do tego, aby nie mówił prawie po polsku — to
należy on do rodziny... zielonogłowskich.
Po obiedzie poproszono mię do gabi.otu pana C. Tam z rozmowy z panną Marie i
panią C. —- dowiedziałem się, że pan C. pisał do mnie z zawiadomieniem, bym
przyjechał do Ciechanowa 17 bm. Uśmiechnąłem się smutno...
Po godzinnej blisko rozmowie, która była naszym wzajemnym badaniem stanów
umysłowych, pan C. prowadzi mię na, górę, do mojego pokoju, który obecnie
dzielić jeszcze muszę z panem Retmańskim *.
Pan Retmański jest starcem siedemdziesięcioletnim. Jest to znakomity łacinnik,
historyk, urzędnik archiwów warszawskich. Bawi tu na letnim mieszkaniu. Chodzi w
długim tabaczkowym surducie do kostek, w spodniach tabaczkowych zeszytych
zupełnie na przodzie, w słomianym wielkim kapeluszu
SZULMIERZ, 1887
105
spadającym mu na ramiona, co robi tego starca podobnym do Franklina. Nosi też
kamizelką białą w czarne kropki z kołnierzem zachodzącym pod brodę. Coś
podobnego widziałem na portretach Osińskiego, Brodzińskiego, Lelewela. Na nogach
wielkie pantofle wykrojone na przedzie, lecz z pozostawionymi a wysuwanymi
umyślnie uszami z tyłu. Coś podobnego widziałem znowu na nogach Hamleta w
ilustracji dzieł Szekspira *.
Tabakierka i dzieła Cycerona leżą przy łóżku, na którym często spoczywa wśród
dnia. Ponieważ nieraz jeszcze mówić o nim będę — powróćmy więc do naszej
powieści.
"20 lipca (środa).
Tydzień temu byłem bardzo jeszcze szczęśliwy. Szczęście i nieszczęście — jest
paradoksem, ale o pewnych życiowych chwilach można mówić bez ogródki:
szczęśliwa. Miarą i regulatorem tego uczucia — jest tęsknota. Stara bajka:
Cupimus in vetitum semper cupimusąue negata.*
a) Pan C. jest człowiekiem cywilizowanym i inteligentnym. Mówiąc „człowiek
cywilizowany i inteligentny" — nie mówi się nic. Wiadomo, że Bismarck, Kątków e
tutti ąuanti są ludźmi cywilizowanymi i inteligentnymi. Jednakże mówiąc o
szlachcicu polskim w ten sposób — mówiemy coś. Otóż p. C. mówi znakomicie po
francusku, dobrze po niemiecku, bez błędów po polsku. Pan C. ukończył Instytut w
Puławach *, był we Włoszech, w Niemczech — no, i w Paryżu. Pan C. jest
ugrzecznionym, co go zaszczytnie wyróżnia z grona Jó-zefowiczów. Jest
antysemitą. Mówi o Jeleńskim, że to człowiek zacny i odważny. Pan C. dyskutuje o
bilu karnym angielskim * z równą łatwością jak o melioracjach rolnych lub
stosunkach towarzyskich. Pan C. jest w zasadzie republikaninem, nie lubi Niemców
— natomiast jest do pewnego
106 DZIENNIKI, TOMIK XIV
stopnia panslawistą *, nie jest arystokratą pur sang, jest doskonałym typem
bogatego ziemianina, który mógłby być z równą łatwością urzędnikiem. Tego jednak
nie potrzebuje, gdyż ma 60 włók * przepysznej ziemi, 5 folwarków, lasu włók 30,
załatwione serwituty, zresztą pałacyk w Szulmierzu. Trzyma „Kuriera Codziennego"
i „Monde Illustre".
b) Pani Wanda C. — mówi znakomicie po francusku, lepiej od pana C. po niemiecku,
bez błędów (o ile to możliwe w Szulmierzu) po polsku. Może mieć lat 29, 30, 31,
32, 33... nie więcej. Jest blondyną. Jest (o ile mogą to dostrzec moje zbiedzone
oczy) — w smutnym stanie (co bardzo możliwe wobec wiejskiej przyrody i
znakomitego sanitarnego stanu prowincji). Jest z ruchów, zachowania się
(grzecznie pogardliwego) podobną bardzo do Walci Koczanowicz. Mówi z równą
łatwością o błlu karnym, jak o upadku moralności wśród ludu (upadku —
motywowanego na zmianie sukmany na tużurek). Jest dobrą gospodynią, grzeczną dla
otaczających, próżną cokolwiek — wszystkiego w miarę.
c) Pani G. (ciocia) — jest staruszką mniej więcej pięćdziesięcioletnią, o
prześlicznej powierzchowności, dobrym wyrazie twarzy, bez zdania, uprzejmą —- w
ogóle nader miłą.
d) Panna Marie G. — jest panną... 28, '^, 30, 31, 32, 33, 34... i więcej-letnią
może, o powierzchowności średnio-ary-tmetycznej; mówi po francusku wybornie,
mówi o bilu karnym, postępie, literaturze, polityce, astronomii, medycynie,
prawie — mówi tak wiele, tak szybko, tak przekonywająco, że jest najzupełniej
podobną do... Telimeny. Kiedy szliśmy wczoraj na spacer w stronę Ciechanowa,
zbierała zioła i kwiaty i objaśniała mię o ich własnościach leczniczych z równą
łatwością jak o miłości Zygmunta Krasińskiego z Delfina Potocką. * 2ywi
przekonanie, że można być człowiekiem małej wartości etycznej, byleby być
przyjemnym w towarzystwie, jest więcej rojalistką, mniej demokratką od pana C.,
natomiast więcej od ostatniego religijną. Hołduje
LiiJ
T
SZULMIERZ, 1887
107
modzie i szlachectwu — zresztą nic jej nie mam do zarzucenia.
e) i f) Panna Augustyna ł panna Maria (Francuzka i Niemka) — odznaczały się w
stosunkach ze mną jak dotąd przysuwaniem mi masła w czasie kolacyj i
podwieczorków. Francuzka jest bruneta, ognistą, żywą; Niemka jasną, limfatyczną,
melancholijną, w niebieskich okularach — słowem, jak przystało — blondyną.
Obiedwie równie dobrze mówią po polsku, jak ja po francusku i po niemiecku.
g) i h) Gucio i Kazio — są zdolnymi chłopcami, mają oba-dwaj baty, jeżdżą na
koniach, mówią po francusku i niemiecku, kopią sią w czasie obiadów pod stołem i
kiepsko czytają po rusku *.
i, j, k, l, m...) Panna służąca, kucharz, pokojówka, ogrodnicy, rządca, ekonom,
Żyd-dzierżawca ogrodu, gospodyni — znani mi są zaledwie z widzenia, nie znam
więc ich usposobień i charakterów. Z częstego używania wyrazu „psiakrew" wnoszę,
że nie mówią ani językiem Wiktora Hugo, ani Goethego.
Opuśćmy ludzi i wróćmy do tego, co jest wieczne, dobre, wiecznie piękne — do
drzew, kwiatów, ptaków.
Szulmierz otacza z jednej strony szerokim półkolem las, odległy od dworu o
kilkadziesiąt kroków. Jest to las brzozowy, zjawisko spotkane przeze mnie po raz
pierwszy. Nieopisane wrażenie sprawia ta masa płaczących brzóz! Dołem widzisz
bielutką jak mleko, nieprzejrzaną ścianę, górą — przepyszną matową otchłań
zieloności. Ciągnie cię coś, rwie — iść tam i przepędzać długie godziny. Pałac
tonie w olbrzymich drzewach ogrodu. Z zieleni tej wyłania się czerwony dach i
zarysy tej ładnej, świeżej budowli. Pałacyk składa się z dwu skrzydeł
parterowych, pośrodku których wznosi się piętro z dużym balkonem. Na balkon ten
wychodzą trzy duże okna z naszego (z p. Retmańskim) pokoju. Przed
DZIENNIKI, TOMIK XIV
pałacykiem roztacza się szeroki dziedziniec, pośrodku którego leży równa elipsa
gazonu, otoczonego dzikim winem. Gazon obiega podjazdowa droga. Po bokach leżą
śliczne, w dywan ułożone trawniki z zaroślami świerków, kasztanów, brzóz,
klonów. Cały dziedziniec otoczyły w czworobok zasadzone wielkie kasztany.
Po drugiej stronie pałacu ciągnie się szeroki taras. Na nim leży wielki dywan
kwiatów. Poniżej tarasu ciągnie się ogromny ogród; przecinają go cztery baseny
wody, idące wzdłuż ogrodu, przecinające go w poprzek — umyślnie, by stworzyć
obfitość białych, filigranowych, rzeźbionych, wypukłych mostków. I idą długie
aleje lip, klonów, dębów, świerków, wiązów, kasztanów, morw, akacyj. Wielkie,
nieprzejrzane cienie zalegają tę przestrzeń. Tu i ówdzie tulą się w głębi
żywopłotów, w cieniu kasztanów, w ramionach zrosłych lip — białe, z brzozy
plecione ławeczki, kanapki, stoliki, zaciszne krzesełka i kozetki.
A ileż to tu ptaków! Żółte wilgi tysiąc razy na minutę krzyczą, by tam nie
chodzić, wróble deklamują klasyczne poematy, zięby rozwiązują jakieś
algebraiczne zadania monotonnym głosem, trznadle rozpoczynają te wieczne akordy
jakiejś galopki, której nigdy nie mają dokończyć.
Nad poprzecznym basenem stoi pochylony nad wodą olbrzymi świerk. Ofiarował mi
swą przyjaźń, jak tylko zjawiłem się w ogrodzie. Wielka obfitość szyszek zJoci
jego czarno--zielone szaty, jak ordery dane mu przez naturę — za starość i moc.
Gdy wyjdę rano, śmieje on się do mnie nimi niby dojrzałymi jabłkami.
21 lipca (czwartek).
Minął tydzień od chwili mojego wyjazdu. Nie opisałem jeszcze mojego sposobu
życia tutaj, gdyż mato po temu miałem danych. Korepetytor i guwernantka w
bogatym domu na wsi muszą sobie wyrobić pewien status in statu * — pewne
granice, w których mogliby się poruszać swobodnie. Otóż
SZULMIERZ, 1887
109
ja swobodą tę zdobyłem już i dlatego to dziś dopiero opiszę moje monotonne dnie.
Budzi mię rano pan Retmański odmawianiem pacierzy. Wstaję około ósmej, o pół do
dziewiątej schodzę do jadalnego pokoju na dwie filiżanki herbaty. Punkt o
dziewiątej zaczynam lekcję, która trwa godzin cztery — a więc do godziny 1.
Punkt o pierwszej — obiad. Po południu jestem zupełnie wolny — idę więc albo do
dębowego lasu, albo włóczę się po ogrodzie, czasami czytam. Punkt o piątej —
kawa. O 7 — kolacja trwająca długo. Spać idę wcześnie, najpóźniej o dziewiątej.
Z okien moich widać bramę wjazdową, za którą ciągnie się szeroka, podnosze,ca
się w górę, biała droga. Kończy się ona w dębowym gaju. Urocze to miejsce,
panujące daleko nad okolicą. Wzgórek ten otaczają ze wszystkich stron łany
zboża. Wierzchołek tylko jego okrywa wspomniany gaj. Składa on się ze stu co
najwyżej wielkich dębów. Wygląda on jak wspaniały bukiet zasadzony wśród pól
ręką olbrzyma. Tam bywam najczęściej. Wysoka trawa, dziewicza, nie koszona,
ściele się dołem, a gdy się w niej ułożę na wznak, widzę te olbrzymie konary,
ramiona i mięśnie tytanów-dę-bów, ginące gdzieś w niebiosach. Po brzegu lasku
tuli się kilka wierzb. Gdy wiatr nadleci z dala — wierzby drżą, kłaniają się,
biją pokłony i anonsują dębom: wiatr, wiatr... Dęby o tym nie wiedzą wcale. Ani
jeden liść nie raczy drgnąć. Oni, ci magnaci, grandy lasów — odpowiadają tylko
na zaczepki wichru, burzy, piorunów. Warto posłuchać głuchego ich pomrukiwania,
gdy biorą się do walki z wichrem. Jest ono wspaniałe, jest jak odwieczna jakaś,
bojowa pieśń tytanów.
Lasek ten jest ulubionym moim miejscem. Widać stamtąd całą okolicę, jak ją oko
obejmie: równą, zbożową, bezbarwną. Oko nie ma się na czym zatrzymać. Widać na
wschód ko-
HO DZIENNIKI, TOMIK XIV
ścielną wieś Kosiczynek *, pałac piętrowy w Lipie *, nędzne wioszczyny — zresztą
nigdzie naszych jałowcowych, szarych gór. Zboże i zboże. Natomiast spojrzawszy
na południe — doznajesz wrażenia, jakby cię ktoś urzekał, jakby jakieś głosy
tajemnicze szeptały nieustannie. Oto wielka kępa ogromnym czworobokiem leży w
sześciowiorstowym oddaleniu. Ze środka jej wystrzela wysmukła różowa wieżyca
pałacu.
To grób Zygmunta Krasińskiego: Opinogóra.
Na zachód i północ — leży brzozowy las. Na płaszczyźnie tej widać wszystko jak
na dłoni. Gdzieś tam, o trzy, cztery wiorsty idzie człowiek, widać wszystkie
jego ruchy. Inaczej u nas! Na czarnym tle naszych gór nie zobaczysz człowieka.
Tam ziemia i człowiek — to jedno. Tam ziemia cię kocha, kryje, pilnuje.
W niedzielę jeszcze wysłałem listy do Heli i macochy. Kiedy nań otrzymam
odpowiedź? Nieopisane czekanie, nieopisane wyglądanie na listonosza... Wiem,
najpewniejszy jestem, że listu do mnie nie będzie, gdy jednak idzie oto z
Ciechanowa posłaniec — bije mi serce. O, Helu, Helu!
22 VII (piątek).
Panna Maria, którą dla skrócenia, treściwości i ścisłości będę nazywał odtąd
Telimeną, pokazywała mi dziś pachnące bratki. Gdyby nie mówiła przy tym tak
wiele — byłoby to nader przyjemne odkrycie. Panna Telimeną mówi tak dużo, że
przewyższa wszelkie możliwe granice wielomówności. Wielomówność panny
Skupieńskiej, Karuni B. — niknie. Helena wobec niej byłaby uosobieniem grobowego
milczenia. Jeśli kiedy jakikolwiek rząd monarchiczny zechce mnie za
republikanizm, wolnomyślność i tym podobne grzechy główne skazać na srogie
męczarnie — doradzę mu, by mię zamknął z taką p. Telimeną na pół dnia w jednym
pokoju (bez świad-
T
SZULMIERZ, 1887
111
ków nawet). Umarłbym pewno krócej niż po upływie tygodnia.
Pomimo to wszystko — jest mi tu bardzo dobrze, z wyjątkiem tych chwil bolesnych,
kiedy wypalam ostatniego papierosa. Dwa dni już, jak przestałem palić, a
ponieważ nie widzę w przyszłości żadnego obiecującego mi papierosy punktu — więc
wielce a srodze cierpię moralnie. Filozofuję co prawda, że trzeba być filozofem
w takich razach — ale kiepskie są moje sofizmaty, bo paliłbym kartofle, badyle,
trawę...
Czytam już od tygodnia Notes sur 1'Angleterre Taine'a * i niewiele
przesylabizowałem. Za to „Kuriera" czytam starannie, uważnie, rozsądnie, z
ogłoszeniami i inseratami. Dziś spotkałem tutaj znakomicie pisaną „noweletę" pt.
Rp. Morph. acet... — prawdopodobnie Stebelskiego (Stb.) *. Jest to humor tak
subtelny i cięty, że może stać obok Prusa. Prawdziwa sól attycka.
Ja zabieram się i nie mogę zabrać do pisania. Pisałem w dzienniku otrzymanym od
Heli początek nowelki pt. Józia. Ładna rzecz będzie.
W lesie brzozowym byłem, mrowisko rozgrzebałem, żmij się obawiając uciekłem,
lecz pójdę jutro zobaczyć, czy mrówki potrafią załatać tę dziurę, jaką im
uczyniłem w budynku.
Lękam się studiów nad sobą, nie chcę, formalnie nie chcę — pisać szczerej
prawdy. Mówiąc o świniach nigdy nie można być pewnym, że się nie mówi o sobie.
Pół dnia korepetycyj — pół dnia jedzenia i rozmawiania z p. Retmańskim. Jest to
chodzący pamiętnik Warszawy.
U2 _____DZIENNIKI, TOMIK XIV
Czterdzieści pięć lat przesłużył w Archiwum Głównym Kr. Poi. * Spojrzawszy na
niego, zdaje się, że widzisz pożółkły dokument historyczny: kamizelka, pantofle,
wąsy, cera, kapelusz, łacina, surdut — wszystko pargaminem trąci. Ciekawy on
jest niewymownie: słuchając go zdajesz się czytać ciekawy pamiętnik
wszystkowidza, pamiętnik pisany w ciągu lat blisko siedmdziesięciu. Dużo się od
niego nauczyłem. Tradycje wszystkich ważniejszych gmachów Warszawy, prawie
wszystkich kamienic Starego Miasta, tajemnice rewolucji, powstania, te drobne
sekreciki, o jakich historia nie powie, jakie zna tylko pamięć takiego starca
zasuszonego w archiwach, starego łacinnika, co jednocześnie łaził po tym
gruncie, brał udział w historii, czytał o niej — zna ją jednym słowem na wylot.
Mam więc wolny wstęp do owego Archiwum (róg Długiej i Krasińskiego Placu,
parter), a obecnie z przyjemnością znoszę klerykalizm starego, moralne nauki,
jezuityzm, manią uwielbiania pijarów — byleby gadał o tej przeszłości Warszawy,
tyle ciekawej — między rokiem 20 a 60.
Kiedy siedzi w ogrodzie w wielkim kapeluszu, którego skrzydła spadają mu na
ramiona i dosięgają środka krzyża — jest najzupełniej podobny do zmokniętego
jastrzębia Siadam obok niego, zażywam tabakę, jaką mię cięstoje, i słucham: ,,Bo
to, panie, za moich czasów — to pijarzy" itd.
Ach, gdybym mógł usnąć i zobaczyć cię we śnie, gdybym mógł jedno słowo zamienić
z tobą! Wolno mi tylko nieustannie chodzić myślami za tobą, jak wiatr tułać się
u stóp twoich, jak szmer miłosnych słów dzwonić ci w uchu, jak zapach całować
cię w usta. Wolno mi wyciągać do ciebie ramiona i całą siłą młodości pożądać
cię. „Kocham cię, tęsknię za tobą, żal mi chwil przeżytych..." Puste dźwięki. Ja
pożeram każdą myśl o tobie!
SZULMIERZ, 1887_______________________________________________113
Poznałem wczoraj dwu młodych Ipsylonów *, wychowańców szkół poznańskich. Jeden z
nich kończy takie gimnazjum, co to dziewięć klas posiada. Są to Niemczyki
zabawne, ugrzecz-nieni, drgający jak na sprężynach, śmieszni, ale niegłupi. Taki
Niemczyk umie mówić rozsądnie o wszystkim. U nas uczeń klasy szóstej, oprócz
tego że jest ateuszem, nie odznacza się niczym; historii krajowej nie zna, z
patriotyzmu drwi, jest kosmopolitą... Tam widać ucisk jeszcze większy niż u nas,
bo ludzie są rozsądniejsi.
23 VII (sobota). Grano.
Nieopisany poranek! Będzie wielki upał, bo słońce przez zapuszczone sztory
dopieka. Spać nie można. Pan R. dawno zmówił pacierze, wypił mleko ł poszedł na
spacer. Otwieram wszystkie okna. Cisza jeszcze, a przerywają ją wróble tylko,
krzyczące na gwałt w kępach sąsiednich kasztanów — i ten brzęk szczególny much,
jaki one posiadają w gorący ranek letni. Ospałe są.
Czuję się zdrowym, młodym. Jestem wesoły. Dziś rozpoczynają żniwo — będzie więc
sposobność przyjrzenia się ludowi.
Wczoraj wieczorem chodziliśmy na spacer ku Ciechanowu. Zdaje mi się, że ja
jestem już tutaj od dawna, że posiadam tu już prawo obywatelstwa. Dwa największe
skarby ludzkie — to wspomnienie i zapomnienie. Zapomnienie jest treścią życia,
wspomnienie — pięknem. Cała tajemnica unikania moralnych udręczeń polega na
uregulowaniu tych dwu sił. Nigdy wspomnień za wiele, a za mało .zapomnienia —
inaczej strach... tęsknota.
4 po p ł d n.
Pada deszcz. Senne muchy napełniają cały pokój, łażą, marudzą.
. 8 — Dzienniki! t. IV
114 DZIENNIKI, TOMIK XIV
Poszedł do Ciechanowa ogrodnik po listy i gazety. Powinien mi więc przynieść
list od Heli. Wróci dopiero o siódmej. Gdybyż choć wrócił... Słyszałem stojąc na
balkonie, jak mówił: nie wrócę jak na dziewiątą... Kazano mu wrócić o 7.
Nieopisane oczekiwanie! Chodzę od okna do okna, gadam o pijarach z panem R.,
wychodzę do ogrodu — i oto upłynęło 10 minut. Przy tym ten deszcz przeklęty!
Byłem dziś po obiedzie w polu — pod Opinogórą. Idę miedzami, rowami, granicami.
Żadnego widoku — prócz tej wieżycy zameczku zbliżającej się ciągle. Mam nieraz
wielką chęć pójścia do Opinogóry.
Jak tu cicho, jak pusto! Samotność — czyż to samotność? Samotność ta jest we
mnie, boć otacza mię mnóstwo ludzi... Żal mi tych cierpień, jakie pozostawiłem w
Biały... ach — jak żal! Z rozkoszą wróciłbym tam, pasował się ze sobą, gardził i
nienawidził, smucił się i rozpaczał — byleby się wróciło to wszystko przeżyte...
Ileż razy budząc się rano doznaję półsennego złudzenia, że jestem w Biały, że za
chwilę zobaczę ją z upajającymi bladymi oczyma... Jakże namiętnie tęsknię za
nią! Pdące pocałunki, wonne pocałunki — i piorunowe pieszczoty nasze przychodzą
drzeć pazurami duszę i śrrusć się szelmowsko. Wtedy zatacza się głowa kołem,
szepcesz: zapomnieć, zapomnieć! I idziesz... zapominać... w pole, do lasu.
Wszystko ją przypomina: las, pola — wszystko gada o niej i dopomina się, aby ją
pamiętać równie krwią jak sercem.
Gdybym umierał — nie miałbym komu zostawić moich dzienników. Nie mam nikogo, kto
by je przeczytał od deski do deski... Matki nie mam...
Pani Helena? — Wycięłaby rzeczy uwłaczające jej miłości własnej, oskarżające
ją... A reszty by i nie czytała może. Trzeba będzie spalić dzienniczki (jeśli
się nie ożenię;).
SZULMIERZ, 1887
115
Pamiętniki Imci Pana Benedykta Winnickiego * — przypominają mi się. Kiedyś o tym
napiszę, jeśli nota bene będzie na tyle materiału. Czasy i okoliczności są
ciężkie, nerwy rozdrażnione — a młodość... Wieś posiada pewne zapachy, siły
tajemne, o jakich miasto nie ma pojęcia. Tu łatwo zostać bohaterem lub heroiną,
choćby się nawet było korepetytorem lub...
Lecz milcz — muzo!
24 VII (niedziela). Rano.
Wczoraj o siódmej po południu mały Włodzio przyniósł mi list. Długo nie miałem
odwagi rozpieczętować go... Oto treść:
Jedyny mój Stefanie!
Gdybym potrafiła wypisać to wszystko, co w tej chwili czuję dla Ciebie!
Na próżno. — Myśli się plączą, jestem kompletnie chora — smutno, tęskno
okropnie. Życie bez Ciebie wydaje mi się tak strasznie pustym i bezcelowym, że
nawet dzieci nie są w stanie wyrwać mię z odrętwienia. Gdybyż jeszcze była
nadzieja, że sytuacja moja kiedyś się zmieni... Dziś więcej czuję jak zwykle, że
miłość nasza jest beznadziejną. Pomimo jednak rozpaczy — za nic na świecie nie
wyrzekłabym się Ciebie! Pewność, że Ty mnie tak bardzo kochasz, sprawia
niesłychaną radość. Stefanie najdroższy — nigdy Cię więcej nie kochałam jak dziś
— toteż nienawidzę z całej duszy tych, którzy są tobie nieżyczliwi."
Nieraz godziny całe spędzam z myślą o Tobie. To niepodobna, aby uczucie nasze
mogło kiedyś przeminąć!... Na myśl, że Ty byś zapomniał o mnie — dziwnie mi się
robi... Nie — Ty nie zapomnisz, Ty wiecznie kochać mię będziesz, tak jak ja
Ciebie! Pokochawszy Cię poznałam dopiero, co to jest miłość — uczucie więc to do
Ciebie tylko należeć powinno zawsze, boś Ty je rozbudził we mnie. Ciężkie Twoje
położenie, ale moje, doprawdy, chyba gorsze: ty orzynajmniej myśleć swobodnie
możesz... Mnie i to wzbronione — toteż co chwila orientować się muszę. Jestem
tak okropnie zasmucona, że nie słyszę, co mówią do mnie, nic nie jest w stanie
zająć mię ani rozerwać. Doznaję jakiegoś zawrotu głowy, od Twojego wyjazdu dwa
razy zemdlałam i w tej chwili mroczy mi się
Niewymownie dużo zyskuję na nienawidzeniu... babci.
l"l6 DZIENNIKI, TOMIK XIV
w oczach. Dziś dopiero czuję, co znaczy tęsknić za istotą, którą się prawdziwie
kocha...
Czy wierzysz mi, że mówię prawdę? Czemu ja się nie urodziłam o dziewięć lat
później?...
Nie mam pojęcia o Twoim obecnym życiu — pisz mi obszernie o wszystkim. Twój list
— to najjaśniejsza chwila w moim smutnym życiu. Prosisz, żeby dużo pisać — ja
nie mogę, bo doprawdy jestem chora. Kiedy ja Cię zobaczę?...
Co ludziom szkodzi, że ja Cię kocham? Z odjazdem Twoim — wszystko utraciło dla
mnie powab, wszędzie tęskno i smutno. O, nie zapominaj o mnie, błagam Cię — ufaj
Twojej Helenie i nie wątp o miłości, jaką żywię dla Ciebie —
Helena.
P.S. Matka ucałowania Ci zaseła. Jakie to szczęście, że ona jest! Przynajmniej
wypłakać się jest i pożalić przed kim; toteż nieraz godziny całe opowiadam jej o
Tobie.
Przyjm uściśnienie... „ty mój" — od
Heli.
Wiecznie pamiętne słowa Ouineta są na to odpowiedzią: Przysięgają sobie wierność
— a każde ich tchnienie jest niewiernością.
Dziwnie ściska się serce, gdy czytasz, panie Stefanie, słowa: ...„ty mój"... Czy
pamiętasz, kiedy to J: Ma te słowa szeptała?
Pan Retmański jest wielkim moim przyjacielem. Zauważywszy, że nie mam
papierosów, a zważywszy widocznie, że i pieniędzy nie musi być u mnie obfitość —
wstał dziś rano i kazał mi przywieźć papierosów za swoje pieniądze. Jeśli chcę
list wysłać, to dość powiedzieć jemu. Wyszpera spod ziemi posłańca. Wstaje rano
i duka, zajmuje się mną szczerze.
SZULMIERZ, 1887
117
Ma być dziś dużo gości. Temu zapewne przypisać muszę niespodziewane wejście
ładnej Y. do naszego pokoju.
Bezbożność to wielka — Bóg widzi,
Jak wielka w mężczyznach bezbożność.*
W salonie gra panna Maria. Drzwi na schody otwarte. Lecą do mnie dźwięki z
innego świata... O, niedobra muzyko — nie budź tych lwich bólów, śpiących jak
polipy po wielkiej burzy. * Spać trzeba.
4 po p ł d.
Poznałem arystokracją — rodową, obywatelską. Teraz nareszcie wiem, czym ona
jest, jaką jest. Każdy członek tej arystokracji jest typem całego gatunku. Bawią
tutaj od trzech godzin pp. Łepkowscy z Wyszyn. Opiszę ich później — teraz muszę
chwytać te ogólne cechy, jakie błyskają z rozmowy z nimi.
Arystokrata jest sobą jedynie w towarzystwie drugiego arystokraty. Arystokrata w
rozmowie z demokratą jest niewyraźnym. Nic bardziej podobnego do jezuityzmu jak
ary-stokratyzm. Rozumiem teraz, dlaczego tyle ludzi rozsądnych jest w rzędzie
lalek arystokratyzmu. Pod pewnym względem arystokracja sprawdza najzupełniej
rodowód tego wyrazu. Są to — najlepsi. Chcąc, aby cię w gronie tym uznano za
równego — musisz być doskonałym. Niegdyś zdawało mi się, że nauka jest rękojmią
wszystkiego na świecie — dziś wiem, że potrzeba jeszcze być wszechstronnym. Nic
oryginalnego — a całość oryginalna, żadnego wyskoku — a całość ekscentryczna —
to rękojmia powodzenia w tym świecie. Nie mówić po francusku, nie być w Paryżu,
nie mieć pewnych fantazyj dozwolonych — nie szkodzi ci widomie, ale nie daje ci
żadnych praw. Natomiast być w Paryżu, mówić po fran-
118 DZIENNIKI, TOMIK XIV
cusku — choć nie daje ci praw widocznych, ale umożliwia ci wszystko bez wyjątku.
Jest to takie prawo, jak piękność kobieca. Najniemożliwsze rzeczy ujdą ci
bezkarnie, jeżeli jesteś posiadaczem pewnych w tym względzie warunków. Są pewne
granice, do których trzeba dojść, niby patent złożyć — później wolno ci
wszystko. Są przecież arystokraci-grubianie, idioci, skąpcy, potwory. Dlaczego
im to uchodzi, dlaczego pozostają na swych wybitnych krzesłach? — Zdali egzamin.
Oczom zwykłego profana wydaje się, że to zwykłe bydlę. Bynajmniej — to
usankcjonowane bydlę. Arystokracja rodowa — to świat odrębny.
Czy ja mógłbym być w obecnej chwili arystokratą, choćbym był elegancko ubrany,
miał wszelkie warunki po temu? — Nie. Jestem szlachcicem, mam trochę nauki,
umiem się jako tako znaleźć — wszystko na nic.
Po obiedzie — panna Maria, dwu panów Łepkowskich i ja — chodziliśmy po ogrodzie.
Wszczęła się rozmowa o sztuce i literaturze. Panna Maria mówi o wszystkim —
ponieważ zaś sądziła, że wszyscy trzej jesteśmy arystokra^ tami — mówiła więc
otwarcie.
Prus jest, według niej, zaprzedańcem ż} rowskim, a cała „prasa postępowa" — jest
sprzedajną. Nieshisznie posądzałem ją o cokolwiek liberalne poglądy. Myliłem
się: jest typem tego, co w satyrach czytałem o szlachcie; wierzy w herb, ród,
krew — dzieli ludzi na dwie grupy: ,,n a s" i „demokracją" (wszystko, co nie
jest nami).
Zabawne, lecz zabawne wysoce jest to święte idiotycznie jej twierdzenie, że nie
ma wartości literackiej utwór pisany w duchu postępowym. Według niej — jest to
tylko podburzanie, ,,de m a g o g i z m". Począwszy od Syrokomli, a kończąc na
Orzeszkowej, Konopnickiej, wszystkich zresztą pisarzach z ostatniego okresu —
takimi więc burzycielami społecznego porządku są wszyscy.
SZULMIERZ, 1887
119
25 VII (poniedziałek).
Wiele mam pisać, wiele notować z tego życia nowego, z taką szybkością
przesuwającego się przed moimi oczyma. Opiszę tedy wczorajszą recepcją.
O godzinie pierwszej z południa dostrzegłem z mojego piętra poczwórną karetę,
toczącą się w stronę Szulmierza: byli to pp. Łepkowscy, jak już miałem honor ich
zarekomendować — z Wy szyn.
Wkrótce potem zajechał drugi powozik, niosąc dwu młodych idiotów, których
nazwisk nie pamiętam. O drugiej poproszono nas z p. Retmańskim — na obiad. Sala
jadalna zmieniła się nie do poznania: olbrzymi stół, srebra, pełno kwiatów,
ogromny pośrodku srebrny wazon — słowem awantura straszna. Przedstawiają mnie z
wymienieniem sposobu życia na bożym świecie.
Mówiono wiele o rysach twarzy zdradzających pochodzenie. Przypominam sobie, że
Ghiinet zatrzymywał się w swym Nowym duchu na tym przedmiocie. Otóż w twarzy
pana L. i jego siostry znać — pochodzenie. Są to prześliczne twarze. Z
przyjemnością przypatrywałem się im. Pan Ł. jest wysokim mężczyzną lat pod 60.
Szpakowate, zsuwające się na czoło włosy, takaż broda i te rysy wspaniałe,
szlachetne, piękne, rozumne — dadzą go odróżnić w największym tłumie. Siostra
jego jest kobietą mniej więcej pięćdziesięcioletnią. Niewypowiedziane piękno
jest w tej twarzy. Siwe włosy okalają czoło rozumne, spokojne. To kobieta
rozumna i inteligentna. • Tak, inteligentna! Tego taktu, harmonii w każdym
geście, uprzejmości w każdym spojrzeniu, taktu w każdym niemal spojrzeniu — nie
nabywa się. To rodem idzie.
Ona nie popisywała się francuszczyzną, nie makaronizo-wała zdań, choć mówi tym
językiem ślicznie. W spojrzeniach jej znać uprzejmość i godność. Mówi wiele —
rozumnie. Jakże bym chciał być dłużej w jej towarzystwie!
Otóż to jest — arystokracja czystej wody. Przekonania takich ludzi można
szanować. Tu nie ma pięcia się ku wy-
120 ______________________________________DZIENNIKI, TOMIK XIV
żynom — jest przekonanie. Oni muszą pozostać ze swoimi ruchami, manierą,
sposobem mówienia — arystokratycznym, bo to leży w ich krwi. Trywialnie przy
nich wyglądały twierdzenia panny Marii o krwi, gdyż ona tej właśnie krwi, do
której się przyznaje — nie ma.
Po obiedzie graliśmy w krokieta. Szczęściem przerwała go trzecia zajeżdżająca
kareta: państwo Dębowscy z Przedwo-jewa. Papa, mama i córka.
Papa jest człowiekiem pięknym, rozumnym, wykształconym, mama mówiła mało,
córka... ,,ja myśleć nie śmiałem o córce..." * Przystojna jest, ośmnastoletnia.
Zachwyca... zdrowiem. Widać w tych oczach piwnych, żywych, w wargach pąsowych, w
ruchach porywczych — młodość, siłę, kobiecość. Prężą się nerwy, gdy na nią
patrzysz. Wesoła jest, dowcipna, chce być niby po warszawsku swobodną, lecz tak
nie jest. Ruchy warszawianki może posiadać — tylko warszawianka. Ale miła
faceteczka.
Krokieta, rozpoczętego na nowo, przerwał odjazd pp. Łep-kowskich. Spacerek więc
jeszcze niewinny po ogrodzie i resztka wieczoru — w salonie. Ta resztka właśnie
stanowi jedne z najprzyjemniejszych chwil.
Proszono pannę Eleonorę, aby zagrała ,,coś". Fortepian stoi w saloniku, będącym
jednocześnie bil)lici.eką, a przylegającym do salonu. Usiedliśmy więc w
komplecie i puścili się na morze studiów charakterów gubern&:orów (ja
charakteryzowałem dwu ostatnich kieleckich) — gdy oto odzywa się zawadiacki,
dziarski akord — za nim smutny, nerwowy jęk i idzie fala smutku w szeregach
pląsów.. Chopinowski mazurek. Głuchy łoskot zapada w serce, płakać się chce i
śpiewać. Ten adamaszkowy wspaniały salon niknie sprzed oczu i widzisz tylko
przez otwarte okna sine, niebieskie echo słońca, słyszysz głosy wsi, wiosek,
pól, Polski drogiej...
Nikt lepiej nade mnie nie odczuwa muzyki Chopina. Taki mazurek — to moja miłość.
Młodość rwie się w tych junackich echach wioskowych skrzypiec i w te junackie
tempa
SZULMIERZ, 1887
121
wgryza się płacz spazmatyczny — a wszystko się łączy w cudowną całość, w
mazurek, w wyraz... Hela. I kołace serce jak ptak konający i ze wszystkich kątów
tej sali wychyla się cudowna twarz i lazurowe oczy widzisz gdzieś w toniach
własnych źrenic...
Nagle rwie się ta muzyka i jak olbrzymi prąd wichru uderzają cię akordy, lecą w
ciebie strumieniami zimna aż do kończyn palców. Wszystka krew ucieka do serca i
nakazuje mu śmiertelne milczenie... Cicho. Wielki, tytaniczny huk dzwonów
bijących pożegnanie życiu, fala tonów ogłuszająca cię rozpaczą, chaos uczuć —
przeszywający jak nagi stalowy miecz, namiętny, tonący w spazmach płacz...
Marsza Chopina. Na oczy naszła chmura, na duszę upadł strach — tracisz
świadomość o tym, że istniejesz, zamieniasz się w zasłuchane uczucie...
Potem — noc bezsenna.
Dziękowałem z całej duszy pannie Eleonorze. Za co? Za to, że grała na mojej
duszy, że rzuciła mi tą muzyką natrętne pytanie: czy kochasz Hele? Ach, gdyby
wieczorny wiatr zabrał te uczucia i zaniósł jej i tam jej we śnie powiedział
wszystko. Wierzyłaby, że... kocham.
Dziś poznajomiłem się z innym społeczeństwem. Po obiedzie poszedłem — do lasu.
Minąwszy ogród przeskoczyłem przez płot, wyszedłem w opłotki prowadzące do lasu,
przyjrzałem się chałupom chłopskim. Gorąco. Kurz straszny, co chwila
przejeżdżają drabiniaste wozy po zboże.
Chłopi w niebieskich spodniach, dziewczyny w zarzuconych na głowy chusteczkach
stoją na wozach i z uśmiechem politowania przyglądają się mojej popielatej
marynarce.
Wchodzę w las. Mijam drobną sośninę i idę szybko w czarny bór. Sosny trafiają
się z rzadka, częściej buki i dęby.
DZIENNIKI, TOMIK XIV
Wznoszą się pagórki, rozpadają w wąwozy piaszczyste, rzucam zieloną zarośniętą
drogę i idę na przełaj tam, gdzie ciemno zupełnie. Wchodzę w państwo grabów.
Nogi toną w miękkim kobiercu liści. Jak daleko sięgniesz okiem — wszędzie ten
dywan z zeschłych liści, dywan podobny do jasnobrązowego ze złotymi odcieniami
adamaszku, utkany kropkami zeschłych szyszek i przerabiany deseniami paproci.
Ach — jak tam rozkosznie, lubo i wesoło! Żaden kwiatek tam nie rośnie, żadna
leśna krzewina, bo wszystkie siły zabrały graby. Mają one kolor wypolerowanego
Chęcińskiego marmuru z odcieniami rozpalonego do białości żelaza. Patrząc na
nieprzejrzany szereg tych żelaznych drzew — wydaje się, że są stalowymi
mięśniami, powyciąganymi z ziemi rękoma tytana. Twarde to tak, że nie wypuści ze
siebie żadnej gałązki. Wysmukły, śmiga aż pod obłoki i tam dopiero w obliczu
chmur rozpadnie się w bukiet liści jak palma.
Gdzieś daleko, w końcu państwa tego leśnego high-life'u, tuli się w cieniu
chłopka lasu — sosna. Ciemnobrunatną jej sukmanę dziurawi dzięcioł, latający jak
mysz z dołu do góry lub głową na dół. Ciężkim łebkiem swoim bije jak nalotem, aż
jęk idzie po lesie. Nic go nie obchodzi, zapomina o wszystkim w swym granatowym
mundurze: służb,' powiada, pełni. Tymczasem chodzi mu o napchanie własnego
żołądka tłuścio-chami pasożytami, co toczą serce biednej wieśniaczki. Kładę się
na wznak i leżę długo. Nie chce się już wi acać do ludzi — spać tam lub
umrzeć...
Nieba nie widać prawie, bo je zakryło grabowe sklepienie. Co chwila tylko wedrze
się przez nie promień słońca, odbije jak w lustrze w korze graba — i ucieknie
spłoszony ciemnością. Nad tym sklepieniem krążą nieustannie wielkie kanie,
wydając głos podobny do głosu rozgrymaszonego kota. Zresztą cisza grobowa.
Po dwu godzinach podnoszę się. Sercu się uderzać nie chce. Skądś z dala
nadlatuje ciągle miły nad wyraz zapach:
SZULMIERZ, 1887
123
lipa. Idą tam. Wielka szafarka i gospodyni uciekła pod niebo wraz z nieustannym
brzękiem pszczół i stamtąd, z wysokości, błogosławi lasom zapachem: ja Słowianka
— tak kochać umiem umiłowaną, rodzinną knieję...
Idę dalej jeszcze i robię nie myśląc o tym olbrzymi łuk, bo wychodzę z drugiej
strony Szulmierza. Ileż tu cudów, ile życia, ile rozkoszy! Oto kępa młodych,
przysadzistych dębów, a wśród nich jedna jedyna, wysmukła w białej koszulinie —
brzoza. Czysta dziewica! Bielutka koszula ją osłania od natręctwa pijaków,
zataczających się w różne strony, włosy dziewicze na wiatr puściła i skarży się
borowi ciemnemu, że matki i sióstr nie ma, że ją zagryzą napastnicy, krew jej z
piersi wyssą, soki zabiorą. A bór milczy, jeno czasem zakołysze się w zadumaniu:
taka już dola!
Tymczasem cichy ten sąd przerwie krzykliwy głos, aż las się przed nim rozstąpi,
głos czarnej żołny. Zupełnie jak egzaltowana kobieta. Leci i krzyczy na cały
las, że... upadnie. Tymczasem czepia się pierwszego lepszego drzewa i obżera
liszkami.
Siadam znów w cieniu, na prost brzozy-sieroty. Wszystkie niedawno przeżyte
uczucia w całej pełni zaczynają iść przeze mnie. Ach, gdzież ona — ta
umiłowana?...
Wróciłem do domu .o 5 — od strony Kosiczyna. Akurat był podwieczorek. Zaledwie
miałem czas wypalić papierosa i odpocząć po wycieczce, gdy oto zapraszają mię,
by pójść do lasu. Pomimo zmęczenia idę. Pan C., panna Maria i ja.
26 VII (wtorek).
Poszliśmy tedy wczoraj do lasu. P. Telimena w swoich białych pantofelkach tonęła
formalnie w głębokim piasku. W lesie były wysłane poprzednio dzieci. Zapaliliśmy
ognisko, przy czym pokaleczyliśmy sobie wszyscy ręce przy wyrywaniu jałowców na
ogień. W porozwieszanych hamakach
124 DZIENNIKI, TOMIK XIV
huśtały się dzieci: maleńka Tosia, Gucio i... Telimena. Po długim odpoczynku
ruszyliśmy obejrzeć grubą sosnę. Stoi ona w głębi lasu na małym wzgórku. Ledwo
ją mogliśmy objąć we troje. Przechodząc obok grubej sosny, której pień podcięli
chłopi wyłupując szczapy, a obok której założyły republikańskie, przerażające
ogromem państwo — mrówki, panna Telimena zauważyła, że wsadziłaby w to mrowisko
całą redakcję „Głosu", aby siedząc w nim mogła (redakcja) obserwować, jak
obecnie przedstawia się kwestia chłopska... (Mówiłem, że chłopi podcięli panu C.
ową sosnę). Odpowiedziałem, że byłby to postępek najzupełniej arystokratyczny...
Pan C. poszedł przodem, chłopcy się rozbiegli — szliśmy sami. Boże mój! o mały
figiel, że nie odgrywaliśmy scen „grzybobrania" z Pana Tadeusza. Zbieramy
skorupki jajek makolągw, grzyby, trawy...
Ach — nudyż to, nudy!
Dziś gorąco ogromne. Od paru dni wstaję wcześniej i kąpię się w płytkiej
łazience. Później śniadanie, a o dziewiątej lekcja. Zielona sztora opuszczona,
nauczycielski pokoik — obok jadalnego — niewielki, naprzeciwko mojego krzesła
wisi obraz: Zygmunt August w Lublinie... * r!iedy go pierwszy raz zobaczyłem,
zacisnął mi gardło płacz. Ileż to chwil przeżyłem wobec tego obrazu w Mińsku i
B;ały! Każda tam postać pamiętna... Takie rzeczy najbardziej smucą. Ale —
lekcja. Czytają moi elewi, piszą dyktanda, robią zadania, opowiadają. Godziny
mijają z wolna, gorąco się wzmaga... Wreszcie o jedenastej kończy Gucio, zaczyna
Kazio. Odzywa się dzwonek folwarczny zwołujący na obiad — to dwunasta. Jeszcze
jedna godzina — odzywa się dzwonek umieszczony w przedpokoju — to zwołują
„towarzystwo" na obiad. Cztery godziny siedzenia bez ruchu na jednym miejscu
denerwują mocno. Jednak lubię już ten porządek.
SZULMIERZ, 188? ___
________________________125
Kawa na przykład poobiednia — jakaż to długa rzecz. Piją niezliczoną ilość
szklanek (przepraszam — filiżanek) tej kawy — a mówią, mówią! Pani C. opowiada
mi o miłości poprzednika mojego, pana D., i Francuzki, panny Jeannette'y.
Płakali, powiada, przy rozstaniu.
— Niech się pan strzeże! Szulmierz jest niebezpieczny.
Co prawda —: dla mnie niebezpieczny chyba pod względem rozdarcia ostatnich
spodni na którymkolwiek z płotów...
W nocy.
Był pan Turowski, człowiek młody i wykształcony, który skończył przed rokiem
politechnikę w Rydze. Siedzisz w salonie i słuchasz sporu o... antysemityzmie
naturalnie, ulubionym temacie całego domu, o „Roli", „Wieku", panu Jeleń-skim,
Drumoncie. Panna Maria z największą pewnością wygłasza zdanie, że „Prawda" jest
zaprzedana Żydom, podtrzymywana przez Żydów, pisana dla Żydów — lub dla...
„bezwyznaniowców". Kwestia jest tak zdecydowaną, że przeczyć jej — byłoby
hazardem. Zgadzają się wszyscy. Nie przeczę więc — ale doznaję dziwnego smutku.
Przypominam sobie, że Ochorowicz twierdził kiedyś, że społeczeństwo pod wpływem
prasy postępowej posunęło się o krok naprzód. Czyż się posunęło? Wszakże
inteligentni i wykształceni ludzie obrzucają błotem pogardy te najświętsze
inspiracje, które ukochaliśmy i przywykli czcić. Ludzie ci są wolnomyślniejsi w
gruncie rzeczy ode mnie, a nie dadzą sobie wspomnieć wolnomyślności — dlaczego?
Czyż są kłamcami? Nie. Oni najmocniej są przekonani o prawdzie i bezwzględnej
świętości swoich zasad, są konserwatystami — i oto cały sekret. Rozanalizować
tego pojęcia formalnie nie umiem. Ale my zginiemy — zarówno postępowi jak
konserwatywni, bo żaden z tych kierunków nie podaje środka ratunku.
Pan T. odjechał na koniu. Noc jasna, śpią wszyscy. Patrzę z mojego piętra na
bielejącą białą smugą drogę — i żal, smutek nie daje mi spać. Szczęśliwy ten pan
T.! Ma konia, może się
126___________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XIV
na nim wyhulać po polach, spić nocą i pędem po polach, zapomnieć, że się jest
marną istotą, która nosi w sobie zaród brzydoty... Z cieniów takiej nocy wyłania
się brzydka, garbata postać Leopardiego — i pisze kościstą ręką w powietrzu
wyrazy:
Męką i goryczą jest życie...
Za nic się nie liczą
Wzruszenia twoje, ani westchnień godna
Ziemia...
Spocznij więc na wieki
Strudzone serce — dosyć bolałoś...*
28 VII (czwartek).
26° C. Niezmiernie gorąco! Na naszym piętrze pomimo po-zapuszczanych rolet upał
olbrzymi. Pan Retmański powiada, że jest „prawie" * ciepło, obala się na łóżko i
tnie chrapic-kiego.
Ja idę zwykle do ogrodu, siadam nad brzegiem basenu na ławeczce i roztapiam się
w gorącu. Po wieczornej herbacie idziemy zazwyczaj na spacer w stronę Ciechanowa
lub Opi-nogóry. Wtedy z pól, ze zbóż, z traw, z kamieni, z lasów wyłania się
gorąco. W powietrzu panuje już chłód słońce zachodzi, a ten ziemski prąd waru —
idzie aotem, czepia się ust, wysusza je i ściska w skroniach.
Na balustradzie balkonu siada po dziesięciu i więcej wróbli. Pomimo to, że o dwa
kroki jest nasze kawalerskie mieszkanie — przylatują i wróblice. Co prawda, to
trudno rozpoznać, która z nich mężatka, która rozwódka, a która panna — zdaje mi
się jednak, że wszystkie muszą być mężatki, bo nie uciekają wcale, gdy ja
spaceruję w ich obecności (za pozwoleniem!) w gatkach. Prawda i to, że w tym
stroju daję im zwykle okruszyny chleba — przywykły więc albo wstydu w oczach nie
mają!
SZULMIERZ, 1887
127
Boże drogi! — widziemy tu ł większe bezeceństwa. Pan Retmański opowiadał mi, że
wczoraj rano widział wróbla samca, który 16 razy parzył się z samiczkami — z
rzędu. Siedział na balustradzie i czekał: którakolwiek się zjawiła — gwałcił.
Wreszcie osowiał i napuszony i śpiący siedział z godzinę bez ruchu. Myśleliśmy,
że zdechnie (gdyż obudziłem się po owych 16 ekscesach) — lecz poszedł!
Szczęśliwe ptaki! (Kto mądry — niech sobie tłomaczy ten wykrzyknik. Głupi będzie
sądził, że ma on na celu... samiczki, a raczej obecność samiczek, a mądry...
mądry zastanowi się nad cyfrą 16...)
Pan C. gra dobrze na fortepianie. Często wieczorem łażę po ogrodzie do późnej
nocy, gdy on gra.
Pomimo to wszystko opanowuje mię nieraz taka nuda, że mało nie wymiotuję. Wtedy
już idę do salonu — do pań. Tam udaję konserwatystę, rozprawiam o wyższości
religii katolickiej nad protestantyzmem, słucham banialuków — aż odezwie się
dzwonek na kawę.
Ani źdźbła tytuniu i ani jednej litery do czytania! Wyjść nie można, bo 26°
gorąca, siedzieć w pokoju niepodobna, a iść do stołowego pokoju, gdzie siedzi
Niemka — nie chce się z obawy nudów. Ja bym sobie znalazł... tak na dziś zajęcie
— ale muszę udawać przynajmniej gentlemana, więc... nie wypada. Oto poszedłbym
przez dziecinny pokój, otworzywszy z niego drzwi do sieni minąłbym ją, wszedł na
wąski poprzeczny korytarzyk, stamtąd na schody prowadzące na pięterko w
pawiloniku, a ze schodów są tylko jedne drzwi: do pokoju... „panienki".
„Panienka" jest istotą pobudzającą do grzechu: ma warszawskie ruchy, zgrabną
figurkę, ładne oczki czarne jak tarki, czarne włosy, głos równy — i śliczne dwie
zwinięte turkaweczki w tym miejscu kobiecego ciała, gdzie u innych kobiet
bywają... piersi. Cała jej postać mówi wymownie najpiękniejszy w mowie ludzkiej
wyraz: prawicz-
DZIENNIKI, TOMIK XIV
ka! Cóż jednak z tego? Kiedyś siedząc na balkonie widziałem znaki porozumienia
między nią a rymarzem... Wczoraj znowu Gucio zapytał z najpoważniejszą miną przy
herbacie matkę:
— Mamusiu, dlaczego „panienka" posełała ręką całusy rymarzowi?
— Nie wiem! — z oburzeniem odparła mama.
— Guciu! nie wyrywaj się nigdy z nieprzyzwoitymi zapytaniami — zauważyła panna
Telimena.
Panna Telimena uważa widocznie Gucia za wiedzącego, że jego zapytanie było
nieprzyzwoite... Z tego wynika, że rymarz siedzi w sercu panienki. Czyżby
zechciała patrzeć na mnie — po rymarzu? Kto wie zresztą — rymarz i poeta prawie
na jedno wynosi. Ale poeta nie ma ani takich wąsów, ani takiego... pałasza, jak
były huzar a obecny rymarz.
Zdaje mi się, że głupstwa piszę, ale jest tak gorąco, że prawie piszę przez sen.
Czasami pewne nadzieje wstępują w moje serce, gdy np. biegnąc po moich schodach
panienka śpiewa, aby było znać, że to ona. Ale nadzieja — nie nakarmi...
zapałów. Główna rzecz, że nie ma tu takich skrytek, gdzie można by być nie
zauważonym. Wieczorem zawszą — choćby Żyd łazi po ogrodzie, a Retmańsio... za
klerykolny.
Przy porannej herbacie była mowa o wielde j rewolucji, przy obiedzie o karach
śmierci, przy kawie — o pisowni naszej. Pozostaje herbata... Kto by sądził, że
oni mówią o tych rzeczach dlatego, że ich te rzeczy zajmują, myliłby się bardzo:
mówią dla przyjemności mówienia.
Dwa tygodnie upłynęło od mego wyjazdu z Biały. Miałem jeden list. Kiedy będzie
drugi? Jutro idzie do Ciechanowa Żyd dzierżawiący ogród — ale czy mi list
przyniesie?
l •ii
, 188?
129
Często chodziemy na spacer: ja, pani G. i panna Telimena. Zwykle tak chodziliśmy
w Białej: matka, Hela i ja. Czasami zamyślę się do tego stopnia, że zwracam się
do panny Teli-meny z zapytaniem, które było początkiem każdej mojej rozmowy z
Helunią:
— Czy kochasz mię?...
Gryzę się w język w porę — a panna T. wytrzeszcza swe małe oczy z upudrowanych
powiek i ze wzruszeniem i prawdopodobnym biciem serca przygląda się mojemu
rumieńcowi.
Wczoraj wieczorem spotkaliśmy na spacerze żeńców wracających z pola. Przeważnie
dziewczęta w liczbie mniej więcej 100. Wracając od pracy śpiewają zawsze pobożne
pieśni. Ślicznie wygląda ten chór w wieczornej ciszy... Wszystkie chodzą w
chusteczkach zarzuconych na głowę, lecz nie zachowują narodowego ubioru:
przebierają się w miejskie spódnice kupione na tandecie, zarówno jak mężczyźni —
w surduty warszawskie.
Wsi — w sandomierskim znaczeniu tego wyrazu, wsi, co to białym pasmem ciągnie
się na widnokręgu, tonie w jednej alei lip, wsi długiej, równej, naszej — tu nie
widać. Nigdy one zresztą nie mają w tej okolicy tego charakteru co tam: są to
wszystko mikroskopijne miasteczka. Domy najrozmaitszej struktury idą w różne
strony, nie tworzą ulicy, lecz mają zadęcie stworzenia rynku. Chłopa od
mieszczanina trudno odróżnić. Niemczyzną, Poznańskiem tu już pachnie — Mława o
dwie mile odległa.
Jednak — lud tu pracowity, trzeźwy, uczciwy. Na całą parafię Kosiczyn jest dwie
karczmy. Pijak jest tutaj grzesznikiem, wyjątkiem, publicznie znaną
osobistością.
29 VII (piątek).
Dwa tygodnie tu już śmierdzę — i nie wymyśliłem sobie żadnej kobiety. Niedołęga
ze mnie straszny! Lecz na takim gorącu wszelki spryt człowieka opuszcza.
Pokojówki brzyd-
9 — Dzienniki t. IV
DZIENNIKI, TOMIK XIV
kie jak arystokratyczne zasady ich państwa, a jedna owa ,,panienka" gdzieś się
ukrywa, że ją zaledwie raz na dzień widzę. A gorąco się zwiększa — na zewnątrz i
na wewnątrz...
Siedziemy przy kawie, gdy dają znać panu C„ że w jego gabinecie czeka jakaś
kobieta. Wychodzi on więc pozostawiając drzwi otwarte. Rzuca mu się do nóg
kobiecina jakaś, z płaczem całuje go po kolanach i szlocha:
— Zmiłuj się, jaśnie panie! Zmiłuj się, jaśnie panie!
— Co takiego? Czego?!
— A toć ja żona Popławskiego, co to idzie do kryminału...
— Za to, że kradł moje dęby?
— Tak...
— Ano, i cóż wy chcecie?
— My się dziś spalili, jaśnie panie.
— Aha — to wy się spalili.
— My, jaśnie panie.
— I cóż wam się spaliło?
— Stodoła i chałupa — obora została.
— Aha... obora została. To czegóż chcecie?
— Zmiłuj się, jaśnie panie! Jak on pójdzie do kryminału — jakże ja z dziećmi?...
— Aha... Po cóż kradł?
— Zmiłuj się...
— Dlaczego nie przyszedł przeprosić?
— Powiada: „pójdę — nie pójdę, to taki * jaśnie pan mię zgnoi". °
— Aha... Musi być kara, uważacie, musi być kara. Gdyby ludzie chcieli samowolnie
jedni drugich rabować, nie byłoby porządku na świecie. To darmo: posiedzi w
kryminale — nie będzie kradł.
— Jaśnie panie! Dzieci z głodu poumierają. Kto zbierze z pola? Gdzież tu
mieszkać? Spaliło się wszystko...
0 Zmusi do tego, aby zgnił w kryminale (vox populi).
SZULMIERZ, 1887
131
— To trudno, sprawiedliwość być musi — to trudno, moi kochani. Nie daruję.
— Jaśnie panie! Jaśnie panie!...
Słyszysz łoskot kolan uderzających o posadzkę gabinetu, płacz i falset
dziedzica:
— To trudno, moi kochani, to trudno! *
— Ach, jakżebym chciała, aby tu była redakcja „Głosu" — wtrąca panna Maria.
— Chciałbym i ja — odpowiadam i nie czekając końca sceny uciekam na górę.
Wczoraj wieczorem chodziliśmy na spacer pod Lipę. Pan C. z panią G. — ja z panną
M. Udaję zupełnego arystokratę, aby wyciągnąć z mojej Telimeny zwierzenia. Otóż
co do literackich przekonań warto zanotować fakt taki, jak u nas ceni się pracę
i zasługę. Oto talentu — Orzeszkowa nie posiada zupełnie, jest rozsławioną i
wywyższoną żydowskimi pieniędzmi. Chmielowski ma w literaturze naszej
najpotworniejszy i najcięższy styl. Panna M. zarzeka się, że nie czytała rzeczy
nudniej szych nad artykuły Chmielowskiego. Natomiast Jeske-Choiński jest niemal
jedynym u nas rozumnym krytykiem i pisze prześlicznie. Resztę — „można kupić" za
parę rubli.
Zdawało mi się, gdy mi się wynurzała, że mam paroksyzm wścieklizny, ale
pomrukiwałem coś w guście: uhuumm!...
— Zna pan nowele Zyndram-Kościałkowskiej?
— Bardzo niewiele.
— Oto jest rzeczywisty talent, lecz zepsuty, niestety, wpływem Orzeszkowej.
— Słyszałem, że Orzeszkowa uczyła podstarzałą pannę K. pisać, poprawiała jej
utwory...
— Z czego pan wnosi, że jest podstarzałą?
— Opowiadano mi.
— To moja przyjaciółka.
132 DZIENNIKI, TOMIK XIV
— Nie sądzę, abym ubliżał... przyjaciółce pani — zresztą wątpię, aby pani ceniła
przyjaźń kobiety do tego stopnia zepsutej wpływem Orzeszkowej, że aż nie umie
pisać bez formalnego naśladownictwa pani O.
— Cenię jej przyjaźń, bo porzuciła nareszcie ten nieszczęsny stosunek.
— Nauczywszy się pisać?
— Nie, lecz powróciwszy w sfery właściwe jej urodzeniu i stanowisku.
Czytam Yolneya Les luines ou meditations sur les ievo-lutions des empires. * O
dziełku tym pan C. wyraża się, że ono „nihilizmem trąci". Pani C. powiada, że
powinienem je przeczytać — „dla wyrobienia sobie przekonań"...
Jest to rzeczywiście kawałek Renana.
Czasami włażę w płytką łazienkę, siadani jak kto głupi na podłodze i siedzę po
godzinie... Szczypawki mię gryzą, małe rybki skubią — nie zważam nic. Chyba
wywlecze mię stamtąd p. Retmański zwiastowaniem, że są świeże kuriery i... że
nie ma listu do mnie.
Gorąco rozwija we mnie skłonność do „jamorów". Na wspomnienie kobiety, form
ciała jej, na widok jakichkolwiek bucików, pończoch, majtek — krew bulgoce we
mnie, A tu... ani jednej... chmurki na widnokręgu, by się ochłodziło!...
Teraz łażę niejednokrotnie sam w stronę Przedwojewa. Widać go stąd, z naszego
balkonu, z białym pałacem — w bok Opinogóry, w kępie olchowego lasu. Tam mieszka
panna Eleonora, co gra tak ładnie szopenowskie mazurki i taką ma smagłą,
cygańską cerę, takie gorąco-piwne oczy — i musi diabelnie lubieć myśleć o
mężczyznach. [...]
SZULMIERZ, 1887
133
30 VII (sobota).
Wczoraj byli dwaj młodzieńcy z Poznania, o których już mówiłem. (Panowie Romoccy
— synowie sławnego awantur-nrka, wodza powstańczego, znanego pod pseudonimem
Waltera *). Siedzieli do późnej nocy.
Po ich odjeździe poszedłem do ogrodu. Cudowna noc! Po upalnym dniu z północy dąć
poczyna chłodny wiatr. Wielkie drzewa ogrodu kołyszą się i mruczą zagadkową
gwarą. Z dala wstaje zza lasu czerwony wielki księżyc, dźwiga się w górę blednąc
coraz bardziej, jakby z przerażenia. Jeśli idziesz alejami ogrodu i patrzysz w
stronę księżyca, to wydaje się, że on ukryty w liściach i gałęziach wielkiej
lipy. Stamtąd to zaczynają błądzić po ogrodzie jego promienie. I idą na czarny
świerk, spinają się aż na jego wierzchołek, strącone stamtąd spadają na zieloną,
a czarną w nocy, wodę basenu, ślizgają się po pleśni wodnej, po lipkiej rzęsie i
żabim skrzeku. Stamtąd jednym skokiem wyskakują na brzeg, siadają na białych,
schowanych w cień ławeczkach. Strach ogarnia! Wydaje się, że jakieś postacie
krążą po tym ogrodzie, że szepcą modlitwy czy miłosne zaklęcia, że siadają,
chodzą, czasami machają rękoma, szeleszczą białymi sukniami — a nieraz
wszczynają głośny gwar... Nareszcie pełznąc po trawach, robiąc olbrzymie
stąpnienia, przerzucając się przez rowy — promienie podkradają się — do rabat
kwiatów. Zaczyna się wieczorna schadzka. Tu biały, srebrny promyczek uczepił się
białej, dziewiczej lewkonii. Wstrzymujesz się i z zachwyceniem śledzisz wymianę
ich uczuć. Ona tak pachnie, tak się przegina, tyle uczuć namiętnych nią
wstrząsa, a stara się panować nad nimi, jak na dziewicę przystało. A on — otacza
ją ramionami, całuje każdy listek, pieści wszystkie prątki. Lecz jej nie
kocha... Wypieścił i rzuca. Nieśmiało osuwa się z jej ramion, a potem chyżo
pełznie... do drugiej lewkonii. Biedna biała zhańbiona dzieweczka zanurza się w
zmrok, w ciemność, w rozpacz i tęsknotę. Nie wróci do niej nigdy, bo oto objął
ramionami fioletową dziewoję. Ta nie sprawdza swej na-
134 _____________________ ________ _____DZIENNIKI, TOMIK XIV
zwy *, nie jest białą — toteż nie bawi on u niej długo. Muska pocałunkiem i
ucieka do następnych — do pąsowej, amaran-towej... Obiegł wszystkie, doszedł do
końca rabaty, podszedł pod kąt pałacu, przemaszerował po żółtym piasku ścieżki,
musnął w przelocie bratki, zawisł chwilowo na ustach szta-mowej przekwitłej róży
— i uciekł, przepadł jak duch. Ach — czyż sądzicie, że to była rzeczywistość? To
był miłosny sen kwiatów!
Wstań rankiem, zejdź do lewkonij, zajrzyj w sperlone rosą ich główki i szaty:
stoją wonne, dumne, niepokalane patry-cjuszki. Kto im śmie zarzucić miłość
choćby z niebiańskim kochankiem? Sprawdzają swe greckie imię — są „leukonie":
białe, czyste. Miękkie, aksamitne ich suknie, zapach prześliczny dają znać
ludziom, by szli i cieszyli nimi swe zbru-kane dusze. Ileż to cudów na tych
rabatach dzieje się rankiem, gdy jeszcze rosa na listkach wisi! Kielichy
portulaków, co to setkami kolorów się wdzięczą, rozwijają się do słońca;
drobniutkie o lazurowych oczach lobelie śmieją się do słońca; matematyczny,
pąsowy, a szorstki i nieokrzesany koguci grzebień nawet — strząsa z fałdów swej
sukni kropelki z estetycznym wdziękiem. A bratki, a naiwne stokrotki, a ska-
biozy * — wszystko się śmieje, modli i przesyca całunki kochankom, siostrom...
Wtedy też pachną najbardziej lipy, rozbudzona w cieniu liści kasztanów, brzóz,
świerków cisza ustęp uje leniwie gwarowi pszczół, wilg i swarom przekupniów-
wróbli. Wzmaga się skwar, poczyna skrzypieć żuraw studni...
Idzie nad małym tym państwem — praca.
— Pan D. utrzymywał, że nie może zrozumieć tych osławionych piękności Pana
Tadeusza.
— Wiesz, Anteczku, że ja sama nie mogę pojąć, gdzie leży piękność w
Dziadach.
— Rzeczywiście... jakieś uniesienia, halucynacje, brewerie...
SZULMIERZ, 1887
135
— Rozumiem np. Irydiona — lecz czego chce ów Gustaw, co znaczy liczba 44?
— Czy ceni pani Fausta Goethego?
— Cenię — jest to szczyt liryzmu.
— Dlaczegóż nie chce pani ocenić szczytu liryzmu u Mickiewicza w takim genialnym
epizodzie jak Improwizacja Konrada?
— Nie rozumiem go wcale.
— Daruje pani, lecz ja znowu nie mogę pojąć, jak można rozumieć Irydiona, a nie
rozumieć Dziadów.
— W Irydionie jest ta podniosłość proroczego niemal ducha, jakiej u Mickiewicza
nie widać. Widać mesjanizm, jazdy do nieba...
— Jazda do nieba jest zrozumiałą, jeśli się zważy, że się czyta utwór poetycki,
a nie formułę algebry.
— Bardzo pięknie, lecz czyż poeta musi koniecznie latać w niebiosa?
— Nie musi...
— Co do poezji — wtrąca pan C. — to ja żadnego nie mam zmysłu. Lubię
Krasickiego, lubię Wilkońskiego...
— Tak, zapewne, Anteczku, lecz trzeba cenić takie śliczne utwory, jak Sen nocy
letniej... *
— Ach, ty, Marie, zawsze przeceniasz arystokratów.
— Ach, nie! Chciałabym, panie Ż., przeczytać ową Improwizację — czy nie ma jej
pan ze sobą?
— Nie.
— Zaczekajmy, przyjedzie pan W., zadeklamuje ją nam... Czekajmy na pana W.
Przy obiedzie: .
— Ty jesteś, Maryniu, największą z nas wszystkich ary-stokratką.
— Nie, lecz wolę bądź co bądź to, co ma za sobą przeszłość, niż naleciała
hałastrę.
DZIENNIKI, TOMIK XIV
— No... nie ulega kwestii, lecz ty masz pewne zapędy socjalistyczne.
— Chciałabym, aby przyznano ludziom zasłużonym emeryturę. Zarówno służącym, jak
wyrobnikom, praczkom itd.
— Ciocia jest klerykalną najbardziej z nas wszystkich, lecz pod pewnymi
względami jest najbardziej liberalną.
— Ja bo jestem sobie — zacofanym realistą...
— Wandzia jest także realistką, o filantropijnym jednak zakroju.
— No, my sformułowaliśmy nasze zasady — a pan, panie Ż.?
— Ja przeczuwam w panu Ż. socjalistę lub zakamieniałego radykalistę w duchu
warszawskiego postępu. Jaki pan jednak skryty! Chcemy gwałtem coś z pana
wydobyć, bo że nie godzi się pan z nami, widać to czasem z przelotnego uśmiechu
— i nie...
— Muszę milczeć, aby nie zdobyć sobie wroga w pannie Marii.
— Aha! Więc postęp, postęp!
— I demokracja...
31 lipca (niedziela).
Co tam słychać w Górnie? Imieniny wuja Ignacego *. Był to jeden z najciekawszych
dni w ciągu gimnazjalnych wa-kacyj. Gdy ojciec był wdowcem, jeździliśmy obadwaj.
Pamiętam, jakby to wczoraj było: „siwy" i gniada klacz ciągną wózek pod górę.
Biała droga wije się nad przepaściami góry Kamienia. Zmrok zapada. Nad naszymi
łąkami rozbija się mgła jak srebrny obrus, przerzuca się przez rzekę i z wolna
sunie po powierzchni stawów. Wstrzyma się pod samym 4worem naszym, co bieli się
i odbija calutki z modrzewiem, z wierzbami, z olchami i lipami w toniach stawu.
Dym sinym słupem wije się z naszego dworu, w chatach zaczynają migać ognie. Las
ledwo już widać w zmroku. Konie parskają ciągnąc nas z wolna. Ojciec się
zamyślił — ja... chciałbym pta-
SZULMIERZ, 1887
137
kiem lecieć do Górna, bo tam ma być — Ludwinia. Wjeżdżamy na szczyt góry, widać
już chatę Zagozdy, Krajno, majaczą topole w Górnie...
— Pogoda będzie, zdaje się.
— Będzie...
— Trzeba będzie żąć pszenicę w Ciaciaku *.
— Karpiński już zaczął...
Konie ruszają z kopyta. Pędzim szybko, ja i mój ojciec.
... Minęło i wierzyć się nie chce, że ja miałem kiedyś tam dom, siwego
ukochanego ojca i dzieciństwo święte, nad którym czuwał on...
Łzy się kręcą. *
Oszczędzałem to miejsce na list Heleny. Liczyłem godziny od obudzenia się do
chwili obecnej, tj. do przyjazdu pana Sielskiego (rządcy), który jeździł dziś do
Ciechanowa. I oto — nie ma listu. Coś się stać musiało, bo Helena nie igrałaby
ze mną w ten sposób...
Nie ma na świecie szczerszej rzeczy nad... szczerą dziewczynę. Panna Bronisława
jest taką. Zresztą śliczna ona jest, zgrabna i rozsądna. Żaden młody człowiek
nie ominie bez uśmiechu zadowolenia twarzy, co drga jawną, bijącą w oczy,
zaściankową kokieterią, twarzy, co ma cerę smagłą jak na obrazach Żmurki lub
Siemiradzkiego, co ma za bogactwo drganie powiek, kryjących wielkie czarne oczy.
Wielka filozofia panny M., wyrafinowana kobiecość — wszystko zdaje się absurdem
wobec prostoty i naturalnego rozsądku takiego dziewczęcia.
Zachodziło słońce. Straszny, 28-stopniowy skwar dnia utonął w wieczornym
chłodzie. Znużony siedziałem w najciemniejszym kącie ogrodu — z przechyloną
głową, z zamrużo-nymi powiekami i ze smutnymi myślami o losie moich listów
138 ______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK XIV
do Heli... Nie widziałem nawet, że po alei, leżącej po drugiej stronie kanału,
spaceruje panna B. Znudzona widocznie jed-nostajnością mojej pozy — dostała
kaszlu. Podszedłem zapytać, co jej takiego... Zagadaliśmy się. Opowiadała mi
dużo rzeczy o sobie — tak dużo, że aż „Niemeczka", panna M., zaniepokojona
naszym spacerem śledziła z daleka...
Jutro zatrzęsie się Szulmierz — od salonu do dworku rządcy... Cóż by ludzie
robili? A ja spędziłem godzinę przyjemnie. „Telimena" — wzgardzi moim
demokratyzmem. Ta mała sto razy więcej warta od nich wszystkich — razem
wziętych.
P. Telimena zawiadomiła mię dziś, że arystokraci są niemal jedynie punktualnymi.
Arystokracja — jest szczytem cywilizacji, a punktualność — to jeden z
drogocennych nabytków cywilizacji (szczególnie punktualnym jest Gucio
Potocki...).
Smutno mi bardzo. Co się stało z listem? Przeczuwam wiele przykrych rzeczy.
Niepodobna, aby mi nie odpisała. Ja wysłałem dziś list przez p. Sielskiego...
Może go Lolo odbierze...
l sierpnia (poniedziałek).
Skwar i skwar nieustanny. Dziś rano było 1:5° R. — o godzinie 5. Z wielu
względów upał ten jest mi nieznośny. Ile razy zajdę w dębinę — porywa mię
niepohamowana chęć zwiedzenia Opinogóry, złożenia pokłonu prochom wielkiego
poety. Jak się tylko ochłodzi, pójdę tam. Może by to uspokoiło smutek, jaki mię
opanowywać zaczyna. Tymczasem trzeba iść na lekcję...
Ładna twarzyczka, spotkana przelotnie, jest jak zapach kwiatu.
Patrzysz na nią, patrzysz, patrzysz; przestawszy pa-
SZULMIERZ, 1887
139
trzeć — pamiętasz w ciągu jednej godziny, drugiej, trzeciej. Budzisz się 1
Wróciwszy do mieszkania zaśmiałem się ze siebie. Trzy tygodnie temu plunąłbym
sobie w oczy...
.Smutno. Może utracę na zawsze Hele wskutek kataklizmów nie przewidzianych, a
może i nie utracę — tylko tak, jak teraz... będę smutny...
2 sierpnia (wtorek).
Po dwu tygodniach upałów, dochodzących do 30° — nadeszła wreszcie upragniona
chwila: deszcz. Cały horyzont zasłany chmurami, drobniutkie kropelki jak wodny
pył sypią się na zeschłe liście i konające kwiaty.
Poszedłem zwiedzać okolicę. Zaszedłem do Kosiczyna, minąłem Lipę, gdzie doznałem
bolesnego rozczarowania: to, co brałem za piętrowy pałac, jest piętrowym
spichlerzem. Bądź co bądź objąłem okiem całą okolicę aż do Ciechanowa. Szul-
mierz i Opinogóra stanowią na tym obrazie najwydatniejsze i najbardziej
pociągające punkty. Bór szulmierski wyłania się ślicznie z łanów pszenicy.
Wiosek nie widzisz zupełnie: dwory i dwory...
Jeździł wczoraj do Ciechanowa pan C. — był na poczcie, a listu dla mnie nie
przywiózł. A więc? A więc nie ma go na poczcie, a więc nie odpisano mi.
Dlaczego? Helena albo jest chora, albo... Lolo przejął listy. W takim razie
odbierze sobie i ten, który pisałem w niedzielę. W czasie zimowej choroby Hela z
objęć śmierci jeszcze pisała do mnie. Teraz jest tam matka — słowem, jedyną
przyczyną milczenia może być interwencja w nasze sprawy — Lola.
1 W autografie brak jednej kartki: zob. wyjaśnienie w tekście pod
datą 22 VIII.
140 _____________ _____________DZIENNIKI, TOMIK XIV
Chciałbym, aby tak było, chciałbym, aby to piekielne nieszczęście, jeśli ma
nastąpić, rozdarło piorunem tę noc spokojnego trawienia obiadów i kolacyj! Bez
wielkich nieszczęść — głupie byłoby życie.
Gdy morze wyrzuciło zwłoki Percy Shelleya na brzeg — znaleziono w kieszeni jego
tom Sofoklesa i utwory Keatsa.
studium SCHURfi •
Po wieczornym spacerze z towarzystwem — wieczór na werandzie. Pan C. siada do
fortepianu i gra uwertury z Łucji, Traviaty, Trubadura. * Wielki księżyc wytacza
się nad ogród i poczyna szukać każdej kropelki rosy na liściach, na kwiatach, na
wierzchołku świerka i w kielichach wodnych lilij. Muzyka wypędza stąd ciszę i
walczy z promieniami, z cieniami, kontrastami... Cudowna noc! Tylko z cudzą żoną
spacerować. Cóż, kiedy ani cudzej żony, ani nawet bezpańskiej faceteczki mojej
nie mogłem dziś tropić, zaprzężony do słuchania Łucji — jedynie dlatego, aby p.
Telimena mogła mi oświadczyć: ,,...to z Łucji"..,
11
Czemu ty nie chcesz być gentlemanem Stefusiu! Nie chcesz — czy nie chce ci się?
Tobie nie chce się nawet mówić. Czasami słucham jakichś wywodów panny T. — ona
czegoś nie wie, zwraca się do mnie; ja wiem znakomicie — i mówię, że nie wiem.
Co mi z tego, że jej powiem? Zresztą zaczynam jej nie cierpieć. Mnie nie
zawiniła niczym — jak dotąd — z tego jednak, jak ona „obrabia" ludzi, wnioskuję,
co powie o mnie... Jest mi to wszystko jedno, że znęcać się będzie,
przypuszczam, nad moim tużurkiem, splamionym w 255 miejscach — przed Machajskim
co najwyżej — ale nienawidzę jej za ten ozór staropanieński, wyostrzony na
bzdurnych tezach „Roli" i Drumonta, na osłowszczyźnie Jeske-Choińskiego, na
idiotyzmie salonów — którym drapie i ślini ukochane przeze
SZULMIERZ, 1887
141
mnie idee. Jedną bowiem z najpotworniejszych niegrzeczno-ści jest ta, gdy ktoś
wiedząc, że mu odpowiedzieć nie mogę — korzystając z praw krewnego pana domu,
szermuje językiem w sposób wywołać mogący kłótnię zażartą. Panna T. wie, że
skłaniam się ku ideom postępowym, wyraziłem jej nieraz zapewnienie, że kocham te
idee — i nieraz słuchać muszę przycinków, robionych trzecim osobom, przycinków o
te właśnie idee.
— Pan M. wczoraj na pikniku w Ciechanowie podciął się znakomicie... Odwieziono
go do domu.
— Jak na demokratę przystało... — wtrąca panna T.
Jest to impertynencja — wie bowiem, że nie mogę jej odpowiedzieć: „jesteś głupia
i zła, jak na arystokratkę i starą pannę przystało..."
W spojrzeniach i dialogach naszych — zapanowała aksamitna dzikość.
Bp*:
ife
ms,
Czytałem studium o Shelleyu, głupią nowelę Marrene'owej pt. Złote runo *,
kiepski dramat Zalewskiego pt. Marco Foscarini*, zresztą Szkice Szajnochy i...
Boże, bądź miłościwi — Monografią miasta Lublina *. Co mnie np. obchodzi Lublin?
Telimena obdarzyła mię tymi skarbami. Czasami czujemy nieodzowną potrzebę druku.
Potrzeba ta nie jest może równą tej, jaką ja, z dala od Warszawy i Biały — a
mówiąc wyraźniej, z dala od kobiety — czuję obecnie, ale zawsze jest i pierwsza
natarczywą. A nie wiem, czy z brunetki co będzie, czy będą... trociny.
3 VIII (środa).
Wielki las jest zupełnie podobny do miłości. Gdy weń wchodzisz — jesteś
dziecięco uśmiechnięty, jesteś zachwycony cudami lasu, wonią, jakiej nigdzie nie
ma na świecie, i milionami zjawisk, o jakich słyszałeś i czytałeś, z których nie
zdawałeś sobie sprawy, a ujrzawszy które na własne
DZIENNIKI, TOMIK XIV
oczy, oczarowanyś, zachwycony, unosisz się z każdą chwilą bardziej, i z
przyspieszonymi uderzeniami serca idziesz w ciemną, odurzającą zieloną głąb. Z
miłością to samo. A że ja wiem, co to miłość... więc powiem o mojej dzisiejszej
wędrówce, nadającej się tak bardzo do przytoczonego porównania. O godzinie
trzeciej ująłem kij w garść i ruszyłem w las. Gdy wchodzisz w jego brzozowy
przedsionek, zdają się odmykać jakieś olbrzymie drzwi — wchodzisz w budynek
przyrody. I oto wszystkie trawy, wszystkie drzewa z uśmiechem niemal zdają się
rozstępować, wabić, prosić, zachęcać, by iść, iść, iść...
Szedłem z nieświadomością samego siebie. Zdaje sią, że niemożliwością byłoby
zatrzymać się, usiąść — idziesz automatycznie, upijasz się krzepkością swych
sił, zapachem lasu, zielenią lasu. Do nieskończoności iść!...
Potem nadlatują myśli, marzenia... Najswobodniej, najłatwiej myślę w czasie
jazdy wagonem lub idąc. Obrazy za obrazami suną, suną... Twarze, które znasz, i
takie, których nie znasz wcale, idą razem z tobą. Zielona droga, co parę kroków
przerżnięta warkoczem korzeni dębowych, co kilkadziesiąt kroków przepasana jakąś
leśną ścieżką, wije się śród pagórków, zbiega na dół i wije się wśród zieleni.
S::edłem więcej niż godzinę. Las począł rzednieć. W; chodzę, na wzgórek sośniny,
stamtąd na pole zasiane łubinem. Roztacza się przecudny widok. Zdaje się, że
jestem w Krakowskiem*: las ciągnie się aż do krańców widnokręgu, biegnie naprzód
i cofa się, obiega dokoła wielkich polan, wspina się na góry, osłania wsie. Tuż
pod lasem, za łanem łubinu — folwark ze ślicznym dworkiem, kościołem, przy
którym reperują wieżę, z ogrodem i rzeką. Biała droga, którą szedłem, zbiega w
aleję topól i idzie pod ganek dworu. Śliczne miejsce, jak dowiedziałem się
później — Zalibokł, odległe od Szulmierza o milę. Przyjrzawszy się okolicy
ruszam lasem na przełaj — do Szulmierza. Po półgodzinnej wędrówce dostrzegam, że
las rzednie — polana. Wychodzę: dwór, kościół, przy którym repe-
SZULMIERZ, 1887
143
rują wieżę, ogród, rzeka — wyszedłem do tego samego miejsca z przeciwnej strony.
Podobnego wrażenia — świadomości, że się jest kołowatym — doznaje się tylko w,
miłości.
Zawróciłem i skierowałem się w prawdopodobną stronę Szulmierza: wyszedłem na tę
samą polanę z północnej strony... Zaczęła .mię ogarniać złość jak w miłosnych
postanowieniach. ^
Rzucam się w las znowu — i wychodzę w miejsce, gdzie stałem pierwszy raz,
znajduję własne ślady... Wielkie chmury wytaczają się nad las, wicher się czepia
po gałęziach drzew... Omamił cię las jak kochanka, zdradził cię, rozum odebrał,
wolę zniweczył, zmęczył! Idę po własnych śladach, orientuję się według słońca i
wychodzę... w nieznane zupełnie miejsce: wielka polana, zasiana łubinem
przeważnie — pośrodku kilka chat. Idę tam. Kury łażą po drodze, wróble skaczą po
płotach — ale ani jednej żywej duszy; drzwi pozamykane na kołki: wszyscy w polu.
Szukam ich oczyma — nie ma na całej płaszczyźnie żywego ducha. Chodzę od chaty
do chaty...
Wreszcie dostrzegam w polu, w kępie łopianu, jakąś ludzką istotę. Idę tam. Jest
to chłopczyna lat siedmiu, może ośmiu. Głowę ma wielką, kędzierzawą, duże oczy
czarne, cerę brunatną jakąś od spalenia, brudną koszulinę i ogromne żołnierskie
majtki, zawinięte do kolan. Wygląda w tym, pożyczonym od ojca widać, stroju jak
w beczce. Otworzył na mój widok oczy, usta — przysiągłbym, że wszystkie upusty
rozwarły się w nim z przerażenia. Skubał rączyną czarną, przerosła błotem liść
łopianu...
— Chłopiec! — może ty wiesz, którędy tu wyjść do Szul-młerza?
— Hę?
— Tą drogą do Szulmierza się idzie?
— Do... do... do...
"i
DZIENNIKI, TOMIK XIV
wpo — ,wpo — lu...
— A gdzież twoja matka?
— A... a — a — awpo Zauważyłem, że się jąka.
— Daleko w polu?
— A, a — het! — Wskazał mi ręką nieokreślony kierunek, jakby to było na południu
i na północy.
— Ty szedłeś kiedy tą drogą?
— A, a — a — do Li — , do Li — py...
— Do kościoła?
— Tak.
— To ta droga do Lipy, nie do Szulmierza?
— Trza, trza w boru iść, iść — het na prawo — będzie tam droga, to trza iść het,
het, het, na prawo, trza iść w boru...
— A może ty wiesz, w której stronie Szulmierz?
— Tu...
Znowu wskazał nieokreślony kierunek, zakreślając trwoż-nie rączyną łuk. *
Ruszyłem i po godzinie drogi byłem w Szulmierzu. Wieś, w której byłem, nazywa
się Włosty — jest to wieś szlachecka. Żałuję mocno, że nie zastałem mieszkańców
— byłbym poznał panów-braci zagonowych szlachciców. Złaziłem się kapitalnie — od
2 do 7 bez odpoczynku — zrobiłem ze 4 mile drogi.
Wieczorem było zaćmienie księżyca. Ponieważ było chłodno, więc obserwowaliśmy to
zjawisko z jadalnego pokoju. Zaczęła cała society — śpiewać: „Boże coś
Polskę", ,,Z dymem..." Wielka arystokratka wyciągała przekwitłym głosikiem...
— Znasz, Wandziu, tę demagogiczną z 31 roku?
— Jaką?
— „Gdy naród..." *
— Znam, ale to nie warto...
— Co ci szkodzi — na pociechę pana Ż.
l "
LEON KORCZAK-WASILKOWSK.I
i
SZULMIERZ, 1887______________________________________________t,„
Zaczęto. Ja basem, od którego trzęsły się szyby, wtórowałem umyślnie:
Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara
Rękami czarnymi od pługa — Panowie w stolicy palili cygara...
Aksamitna dzikość, istniejąca między mną i panną Teli-meną, zamienia się w
kocią dzikość. Drapie mnie czas od
czasu pazurami.
— Nie wiesz, Guciu, gdzie są nasze kapelusze? — pyta
Telimena.
— Zdaje mi się, że je widziałem w przedpokoju — odpowiadam za elewa ja.
— Czy pan je tam umieścił?
— Skądże podejrzenie o taką krwiożerczość?
— Ach!... ja chcę panu podziękować za dowód galanterii — a pan podejrzywa mię o
chęć dokuczenia.
— Jeśli się odrzuci galanterią, do jakiej nie mam zdolności, zostałaby
krwiożerczość — na kapelusz pani — a tej nawet... nie ma, więc nie ja je
umieściłem tam...
Po długich śpiewach, gadaniach — poszli spać wszyscy, wróciła z ogrodu
Niemeczka, wtedy ja poszedłem... obserwować zaćmienie księżyca. Poszedłem, bo
wiedziałem, że czekać na mnie będą... Poszedłem dla niepoznaki do ogrodu —
wracając stamtąd skręciłem w świerkową aleję. Ktoś stał pośród ścieżki.
— Dobry wieczór...
— Dobry wieczór...
— Jeszcze pani nie śpi?
— O, ja idę spać późno, o 12...
— Ależ to można zaziębić się w ogrodzie.
— Ja się nie boję... A... pan się boi?
— Trochę, szczególniej, gdy powieje chłodny wiatr od... panny Marii.
10 — Dzienniki t. IV
DZIENNIKI, TOMIK XIV
— Musi być panu zimno?
Obejrzałem się. Na końcu alei wlókł się długi cień od... p. Marii.
Kląłem ją w duszy od siarczystych diabłów — ale, z obawy rozbabrania sprawy,
pożegnałem Bronisię i poszedłem spać. Przeklęta Niemka! Wstała z łóżka, aby
zobaczyć, co się z nami dzieje.
5 VIII (piątek).
Burza! Godzina siódma po południu. Zza drzew ogrodu zaczęła się wychylać
straszna ogromem, ziejąca/ zimnem, lecąca na skrzydłach wichrów — hiena-chmura.
Kolor miała miedziany, o burofioletowych brzegach. Przodem pędził mały giermek —
wiaterek zimny. Zaczepiał drzewa, magał kozły w piasku na drodze, rozdmuchiwał
ogony kogutom, wsuwał się pod spódnice dziewuch wracających z pola — zrucił z
płotu schnące prześcieradło, pognał przed sobą jakieś piórko wróble, zamknął
drzwi wozowni — i gdzieś się podział.. W chwilę za nim przyleciał straszny
herold — wicher. Miedzianą pięścią uderzył w twarz za jednym zamachem wszystkie
drzewa — aż się pochyliły w tył — drugą ręką nabrał garść piasku i wyrzucił go w
powietrze wyżej nad wszystkie drzewa, straszliwym podziemnym głosem huknął:
burza! Na głos ten — zamknęły kielichy swe portulak zadrżały akacje i schowały
się w gniazda wróble. Ale i wic! er znikł gdzieś... Znów cisza, a taka
śmiertelna cisza, że można słyszeć bicie serca przyrody. Liście wiszą bez ruchu
na oniemiałych drzewach, kwiaty się modlą zapachem o łaskę. Majestatyczne
wyczekiwanie! Przerywa je głuchy, krótki trzask — piorun! Huk leci od szczytów
niebios do głębin ziemi i bezbrzeżna czerń okryła niebo; rzadkie, ciężkie, grube
krople padają na piasek ścieżek. Z pomrukiem straszliwym chmur łączy się skrzyp
topól, jęk kasztanów i plusk deszczu, co poczyna lecieć, bić, siec. Wzmaga się
to wszystko do apogeum... Wtedy otwieram okno i widzę, że jakaś mała ręka
wysunęła się
ISli
SZULMIERZ, 1887
z jednego z okien prawego pawilonu, że w ręce tej bukiet kwiatów moknie na
deszczu. Krople deszczu padają na listki bukietu, na białe paluszki, na dłoń,
oblewają ją — aż do samego rękawa...
6 VIII (sobota).
Wczoraj odebrałem dwa listy od Heleny. Przywiózł mi je z Ciechanowa Kazio, który
jeździł do Pawłowa, wstrzymany tam został wskutek burzy nocnej i dziś dopiero
powrócił konno.
Zdziwiłem się i ucieszyłem zarówno ilością, jak i jakością dzisiejszych listów.
1) Biała, l VIII.
Kochany S.! Dwa tygodnie oczekuję na próżno na odpowiedź... Najbardziej lękam
się, czy nie jesteś chory. Otóż obie-dwie z Matką prosiemy, abyś natychmiast po
odebraniu listu doniósł o zdrowiu swoim ł wytlomaczył powód milczenia. Lakonizm
tego listu — wytłomaczę w następnym.
H.
ł-rfCTM-i
'="?;* i*J'.s*
2) Biała, 3 VIII. Osłodo mojego życia! °
Długo myślałam, co napisać w nagłówku — wreszcie napisałam słowa, które
podyktowało mi serce. Co z nami wyrabia poczta? List twój datowany d. 21 lipca
odebrałam dopiero wczoraj!... Ile niepokoju doznawałam przez te dwa tygodnie —
opisywać nie będę. Myśli, jedne straszniejsze od drugich, trapiły mię
nieustannie; wyobrażałam sobie, że jesteś chory, że może Ciebie nie ma w
Szulmierzu... Były to myśli niedorzeczne, ale obawiając się, aby list mój nie
wpadł w obce ręce, nie pisałam tak długo — w końcu miałam zamiar napisać do pana
C. (jako matka twoja) z zapytaniem, co się z tobą dzieje — aż nadeszły listy od
Ciebie, które mię uspokoiły i rozjaśniły chociaż na chwilę smutne moje życie.
Pytasz o powód choroby i mdłości... Sama nie wiem, dlaczego zemdlałam parę razy
— było to zapewne wynikiem moralnych cierpień, jakie mię ostatnimi czasy
spotkały. Czułam się po Twoim odjeździe bardzo
•Bat' fe
Tekst poczerpnięty ze Starego Testamentu.
DZIENNIKI, TOMIK XIV
chorą i zdenerwowaną, było mi smutno okropnie; zastanawiałam się często bardzo
nad naszą miłością i widziałam z żalem, że ona jest beznadziejną, widziałam, że
z mojej strony jest ona grzeszną i występną, że nie wyrzeknę się jej jednak za
nic w świecie... stała się ona dziś potrzebą mego serca, bez niej — życie moje
byłoby bezbarwne i bardzo ciężkie. Czy wierzysz słowom moim — nie wiem, wszystko
mi to jedno: piszę to, co czuję, co mi serce każe. W dzień twego odjazdu
zachorowała na gardło Zosia. Wiesz, jak ją kocham — wyobraź więc sobie moją
rozpacz: zdawało mi się, że Pan Bóg mię za coś karze — czy za miłość dla
Ciebie?... Ty, mój jedyny — dla Ciebie mam tylko słowa pieszczoty, nikogo nimi
nie darzę, boby mi słowa uwięzły w gardl e..."
Pracuję po całych dniach. Do kąpieli chodzłemy z Antosłą. Codziennie idąc przez
Zofii-lasek, zasyłam Ci dzień dobry i ze łzami wspominam chwile spędzone razem.
Wieczorami z Antosią chodziemy po peronie układając plany na przyszłość. Co do
waszego mieszkania w Warszawie, które czy kiedy przyjdzie do skutku, Bogu
wiadomo — marzę nieustannie. List mój pierwszy nie zrozumiany przez Ciebie; nie
dziwię się temu zupełnie. Pisząc go byłam tak jeszcze rozdrażniona i smutna, że
nie byłam w stanie nadać porządku moim myślom. Wierz jednak, że każde w nim
słowo było szczerą prawdą. Do Warszawy jeszcze nie wybieram się — choć jakże
pragnę zobaczyć Cię! Czuję, że przywitanie nasze byłoby zupełnie inne niż
zwykle. Ostatnie widzenie się przykuło nas do siebie, a nic tak nie łączy jak
wspólne cierpienia. A my oboje przecierpieliśmy niemało.
Przyrzeczenia danego Ci w chwili odjazdu wcale nie cofam: jak tylko będę w
Warszawie, bezwarunkowo będę u Ciebie ,b
Za życzliwość, jaką okazuje Ci p. R., wdzięczna ,on jestem i szanuję go bardzo.
Choć mówisz, że niewiele wygrywasz na nienawiści mojej dla tych, którzy Cię nie
lubią — powtarzam raz jes::cze, że każdy Twój przyjaciel i mnie kaptuje. Nie
rozpaczaj, Stefanie -— może nigdy nie zejdziemy się otwarcie, ale miłość nasza
nic na tym nie straci. Kocham Cię jak nikogo w życiu — zechciej wejrzeć w moje
serce, a przekonasz się, jak ono umiłowało Ciebie tylko, jedynie... Tyle lat,
tyle prześladowań, przykrości — nie zdołało mię zmienić dla Ciebie... Wiecznie
zostaniesz mi drogim, kochaj więc i ty i nie zapominaj o twojej —
Heli.
" Azaż prawdą mówi ta białogłowa?
6 Tu nasuwają mi się dwa przysłowia: „nadzieja — to matka głupich", „obiecanka
cacanka, a... itd." — i „zanim dzień nadejdzie — rosa oczy wyje".
SZULMIERZ, 1887
149
P.S. Zapłakałyśmy obie z Antosią nad Twoim listem: ja bo z radości, że posiadam
Twoją bezgraniczną miłość... Jakież to szczęście być kochaną tak i kochaną —
przez Ciebie! a
I cóż? Przeczytawszy taki list czuje się większą jeszcze pustkę i, co gorsza,
słyszy się gdzieś w powietrzu akord ironicznego śmiechu. Po co to okłamywać się,
po co wdawać się w trzeszczenie poetyczne bez celu?... Wiecznie? Alboż istnieją
jakiekolwiek wieczne uczucia? Wszystko okrywa zapomnienie, a i zapomnienie
okrywa samolubstwo...
Gdy się spotkamy, zabiją nam serca, zaśpiewają nerwy, a teraz — wyrazy, wyrazy,
wyrazy! Dźwięki bezduszne, niezdolne wzlecieć z ziemskiego prochu. Idąc przez
życie zbiera się okruchy filozofii dziwnej, z dnia na dzień zdobywa się więcej
zwierzęcości, która jest osławioną Macht VOT Recht... * Przyjaźń nie istnieje,
nie istnieje i miłość. Istnieje wieczny puls krwi, przenoszący nas od jednej
kobiety do drugiej. Oczy czarujące, usta czerwone, ramiona okrągłe — i
wyrafinowane kłamstwo na ustach — to synonimy miłości. Smutek upada na duszę jak
cień i wlecze wszystkie myśli w zaświatowe krainy.
J. W. Generał-Adiutant Hurko, uznawszy za konieczne na winnych w sprawie całej
uczestników w nieporządkach z d. 13 czerwca i wydawców gazet polskich wymierzyć
odpowiednie kary i stosując się do Najwyżej zatwierdzonej itd. decyzji,
postanowił:
1) Studentów II kursu wydziału medycznego: Maksyma Antono-wa i Leona
Wasilkowskiego oraz studenta I kursu tegoż wydziału Włodzimierza Talkę na
zamknięcie w areszcie policyjnym, każdego po 2 miesiące.
Studentów II kursu tegoż wydziału: Ludwika Wiśniewskiego i Jana Borzuchowskiego
na zamknięcie w areszcie policyjnym po 6 tygodni.
Studentów: Adama Grabowskiego, Tomasza Staweno — po miesiącu.
" Zarumieniłem się z zawstydzenia,
150______________________ DZIENNIKI, TOMIK XIV
Studentów: Feliksa Zawadzkiego, Józefa Smólskiego, Izydora Fajer-sztejna,
Mieczysława Bełżyckiego, Kazimierza Swiąteckiego, Stanisława Krzemieniewskiego,
Juliusza Malecińskiego itd. — po dwa tygodnie.
2) Wydawców zaś gazet ł dzienników skazać na kary pieniężne: wydawcę tygodnika
„Prawda" — 300 rs.; „Tygodnika Mód", „Tygodnika Ilustrowanego", „Kolców",
„Przeglądu Tygodniowego" — po 500 rs.; wydawcę „Kuriera Codziennego", „Biesiady
Literackiej" — po 1000 rs.; wydawcę „Gazety Polskiej" na 1500 rs.; wydawcę
tygodnika „Życie", tygodnika „Kłosy" i „Dziennika dla Wszystkich" — po 2000 rs.;
wydawcę „Kuriera Warszawskiego" — na 2500 rs.
„Kurier Codzienny" nr 211 *
A więc delegat stanął na świeczniku! Od tego zgniłego obecnego życia notatka
powyższa przeniosła mię w burzliwe czasy naszych zebrań — na Dobrą, do
Radziwiłła, do Ludwika — kiedy Leon w podartym mundurze woła: „tyle krwi, tyle
ofiar, tyle upodlenia, boć i upodlenie, panowie — to ofiara ciężka!..." A no —
bądź co bądź, pomimo że to walka [z] klownem — to koza za polskość... Nie
przypuszczałem, że Antonow — to taka uczciwa dusza. Ach, wracać tam do nich!
Panna Bronisława pojechała wczoraj do Warszawy. Wyjeżdżała, gdy ja miałem
lekcję. Obejrzała się ? soilutkim uśmiechem pożegnania... Dziś całe society
wyjechało do Pawiowa. Został pan Retmański, panna Niemka i parna Francuzka — no,
i ja. Nie chciałem tam jechać, bo nic mi j tam ciekawego nie oczekiwało. Chodzę
dziś jak desperat po Szułmierzu, z Niemką gadam. Jaka szkoda, że moja facetka
pojechała! Byłbym ubił interes...
Wczoraj byli znowu z wizytą dwaj młodzieńcy z Koterma-nia: pan Milewski,
wstępujący w tym roku do Puław, i p. Czerwiński, wstępujący w tym roku na
medycynę. Ostatni zapraszał mię usilnie do Kotermania, ma przyjechać po mnie.
Może uda mi się być w Opinogórze.
SZULMIERZ, 1887
7 VIII (niedziela).
Byłem w kościele z paniami. Pani G., pani C. i panna Augustyna, Gucio i Kazio na
koniach. Kurz kłębami sypie się do powozu i robi jeszcze więcej plam na moim
tużurku. Ach, ten nieszczęsny tużurek! Kościół w Kosiczynku drewniany. Jest to
domostwo zbudowane w formie kościoła. Wewnątrz obity deskami, deski pomalowane
problematycznie białą farbą; tu i ówdzie wisi jakiś obraz, powieszony pobożną
ręką bez składu i symetrii, a kupiony w Częstochowie. Okna maleńkie, nie mające
pretensji do gotyku żadnej, zakratowane jak piwnica. Pod sufitem mnóstwo gniazd
wróblich, jaskółczych. Szelest tam, gwar, który cichnie na chwilę, gdy odezwią
się organy. Co prawda, organy te mogłyby głuchoniemego z kościoła wypędzić. W
zakrystii podłoga się popsuła, próg zgnił, szyby powybijane. Zakrystia ta jest
wielkości chustki od nosa. Siwiuteńki ksiądz wdziewa komżę, wdrapuje się na
ambonę, zbitą z desek pomalowanych na niebiesko, i mówi, mówi... Skończywszy
tzw. kazanie, zstępuje na schody ambony, staje po ich środku; wtedy po kolei
podsuwają się ku niemu parafianie, szepcą na ucho coś, coś wsuwają w rękę — i
ksiądz wygłasza: „za duszę Jana — zdrowaś Maryja... za duszę Piotra — zdrowaś
Maryja... itd." Nie ma tu sceptyków ani odszczepieńców — wszyscy wierni i
prości, bo ich to nie razi. Jest to nieświadomość zupełna, nie widzą śmieszności
w odmówieniu zdrowaśki za 3 grosze... Wysokie brzozy biją w szyby kościoła,
przez drzwi otwarte widać pola daleko, pola blisko, pola wszędzie; siwy ksiądz
wychodzi ze mszą, przesadnie wystrojone obywatelki zajmują ławy w głównej nawie,
organ piszczy — proste wszystko, a nie wiedzieć czemu swoje jakieś, rodzime,
bliskie, nawet drogie.
12 w nocy.
Po południu odjechał do Warszawy na zawsze p. Retmański. Szkoda mi staruszka!
W wielu razach był mi bardzo
152 DZIENNIKI, TOMIK XIV
pomocny, zresztą dobry to człowiek. O szóstej poszedłem na spacer w stronę
Przedwojewa. Po drodze leży wieś Kalisz. Gdy ją mijałem, wysypało się na pole
kilka panien z parasolkami, w modnych (z turniurami) sukniach. Patrzyłem przede
wszystkim na twarze, nie zwracając uwagi, że panny owe są boso... Są to
dziewczyny wiejskie. W niedzielę widzi się tu ze wszystkich wsi idące
dziewczęta: parasolki, kapelusze, turniury — a trzewiki pod pachą. Jak to razi!
ani to bowiem nie cywilizacja, ani postęp ku lepszemu. Nic potworniej szego nad
parobczaka w wysmarowanych butach i spodniach modnie wąskich, kupionych na
tandecie po jakimś jasnokościstym * warszawiaku.
Bliskość Warszawy i bliskość granicy niemieckiej — zatarły strój narodowy i
przedzierzgnęły chłopa w coś niesmacznego. Pod względem pojęć nie jest on ani
trochę wyższym od swego pobratyma [ze] stron moich — a nie mówiłby z tamtym
pewno. Obserwacje i kombinacje tego rodzaju przerwał mi jakiś zbliżający się
turkot. Była to maleńka, śliczna karetka pędząca niemal w cwał. Gdy się kareta
zrównała ze mną, wysunęła się przez okno wesoła, miła, życzliwa twarzyczka —
panny Eleonory D. Jechały z matką dc Szul-mierza. Na mój ukłon odpowiedziała
uśrniocbrm, jakim witają się dobrzy koledzy. Nie wiem czemu, lec;; .machinalnie
zawróciłem do domu za karetą znikającą w tumanach kurzu...
Gdy powróciłem do domu, zastałem i księdza proboszcza z Kosiczynka,
uśmiechniętego dobrodusznie starowinę. Przy herbacie byłem niezwykle, niebywale,
niesłychanie rozmowny i wymowny. Panna E. jest to dobry, serdeczny i szczery,
szczery jak złoto — koleżka. Bez wahania powiedziała mi, że powinienem sobie
kupić słomiany kapelusz, taki sam, jaki nosi ona, bo „byłoby mi w nim dobrze".
— Ja i pan — mamy twarze włoskie, a nawet, powiem panu w sekrecie, nie włoskie,
ale cygańskie...
— Lorko! — strofuje ją panna Telimena — cóż za zwierzenia?
SZULMIERZ, 1887
153
— No? czy nie mogą panu tego powiedzieć?... Ja wiem, że jestem podobna do
cyganki, a i pan...
Od kapeluszy przelatujemy do powieści Zoli — stamtąd do palenia papierosów, przy
czym zawiadomiła mię, że paliła dawniej papierosy w ten sposób:
— Jaś (brat) brał w usta dym, puszczał go w usta mnie, a ja panu Antoniemu
Milewskiemu.
— Lorko! — brzmi mama znowu.
Jednym słowem byłem dziś młodym, młodym (jak by to określić) — młodym
aranżerem...
Po kolacji w salonie grałem z panną E. w „fortunkę" — przy czym ona wygrała dwie
partie na pięć. Najspokojniej w świecie strofowała mię, gdy się hazardowałem:
— Niech pan nie daje takich mocnych sztosów — bo gra na nic. Ja nie mogą...
Telimena gryzła wargi.
Serdeczna dziewczyna! Żywa jak iskra, dowcipna, szczera, otwarta, cięta w
rozmowie, pewna siebie — a jednocześnie w tych ocienionych łukami brwi piwnych
oczach tli się czasem szerokie, bujne, hajdamackie, junacze, a wzniosłe marzenie
ośmnastoletnie. Bujne, wpadające aż w granat włosy czesze w duży pukiel — po
grecku, ruchy ma dziwnie żywe, krewkie, zamaszyste. Ojciec jej — pan całą gąbą,
nie bywa nigdzie, rzadko kogo przyjmuje i, jak mówią w okolicy, nigdy mu przez
myśl nie przeszło, że córka jego mogłaby wyjść za mąż... Toteż panna E. rada
jest ludziom, nawet takim jak ja. Boże mój! jaki ja plebejusz — ciałem, duszą,
stanowiskiem...
Pozostanie mi w pamięci ten żywy koleżka. Takie to życie moje nudnie monotonne,
że warto osobną barwą podkreślić wieczór, po którym nie czuje się niesmaku —
owszem, czuje się miłe i dobre wspomnienie kobiety, która jest i arysto-kratką,
i demokratką, i śmiechem, i płaczem, która jest na-
154
DZIENNIKI, TOMIK XIV
miętnie młodą i w gruncie — kobieco dobrą. Jakże potwornie wobec niej wyglądała
p. Telimena ze śmiejącymi się przeżyciem i ironią oczami nad upudrowanym nosem.
Chuda jak sztalugi, zła jak szyderstwo — gwiazda high-life'ul
Ksiądz objaśnił mię, że na całym obszarze, jaki widać spod kosiczyńskiego
kościoła, istnieje jedna szkółka ludowa w Lipie. Druga jest aż w Opinogórze.
Otóż i sam śpię. Noc chłodna, drzewa uciekają w cień, chmury się ścielą nad
„dębiną", w chmurach tkwi kawałek księżyca, ścielącego smutny blask na drogę, na
kamienną statuę Matki Boskiej. Żal mi będzie porzucić tej ciszy uroczej
towarzystwo i towarzystwo drzew wielkich...
Czy śpisz już, panno Eleonoro?
8 VIII (poniedziałek).
Chodziłem dziś na spacer pod Opinogórę. Zrobiłem wielki kwadrat: drogą pod
Kotermań, ścieżką pod Lipę i rowami do Szulmierza. Lubię włóczyć się po
nieznanych miejscowościach. Tu się otworzy nowy krajobraz, tu drożyna biała wije
się śród zbóż i zaciekawia niewymownie — dokąd też ona prowadzi? Idziesz nią,
idziesz — ot, i kończy się... Gdzie tam! — pobiegła het, chyłkiem, aż na
sąsiednią górę i przepadła w dalekich, dalekich polach. Pod nie zżętym jeszcze
łanem pszenicy spocząłem na miedzy. Wiatr zirnny, zapowiadający długie deszcze
lub spadłe grady, na ziemi leżącemu nie zaszkodzi, bo ona rozpalona, spękana od
żaru słonecznego i ciepła jak piec. Koniki polne skrzeczą, szeleszczą suche,
ciężkie kłosy i tak tam dobrze!...
Wypocząwszy idę dalej. Tu i ówdzie żną jeszcze pszenicę, częściej już owies i
jęczmień. Panuje tu zwyczaj koszenia zboża na sposób góralski. * Mężczyźni nie
żną nigdy. Pieśni
SZULMIERZ, 1887
nie słychać, pieśni niebotycznych, krakowskich, co to radują się pracy, cieszą
się gorącem, latem, żniwem. Zniemczone tu wszystko, zimne, ale — po niemiecku
pracowite i uczciwe. Wódki tu nie piją na całym obszarze. Karczem nie ma wcale!
Szedłem miedzą ku Lipie — i o mało nie nastąpiłem na dziecko. Na zżętej garści
jęczmienia rozpostarto chustkę i zawinięto w nią jednoroczną może dziecinę.
Wiatr rogi chustki na cztery strony rozrzucił, włosy maleńkiej rozdmuchał, ko-
szulinę na piersi zsunął i szczypie po gołych nóżkach, po różowej twarzyczce. A
ono śpi, śpi, śród szelestu kłosów wąsala jęczmienia. Słońce co minuta rozbije
chmury, aby popatrzeć na dziecinę, iść promieniem do jej usteczek i ca-łunkiem
się wessać — a ucieka, ucieka szybko za chmury, gdy czuje, że pocałunki mogłyby
ją zbudzić. Wtedy rzuca nań dobre słońce duży usypiający cień. Wiatr-złośnik
nawet, co skacze ze źdźbła na źdźbło, przysiadzie na najbliższym kłosie
jęczmienia, aż się źdźbło całe pod nim ugina, aż skrzypią długie jęczmienne
wąsy: cicho, cicho, śpij, śpij... Koniki polne do snu jej skrzeczą, kwiaty
koniczyny pachną, muchy brzęczą — całe pole, zakochane w maleńkim śpiochu, woła:
śpij, śpij! Szukałem oczyma matki: nie było widać nigdzie... A więc... była sama
jedna dziecina* wobec tego ogromu przyrody, była bezbronna a wszechmogąca, bo
posiadała — niewinność. Była nieświadomym sobie pyłkiem przyrody i dlatego —
była bezpieczna.
Dobre jest moje teraźniejsze życie. Doprawdy — wśród labiryntu nieustannych
zawodów i zniechęceń pobyt tutaj zostanie mi w pamięci jako dobre chwile życia.
Tyle rozmaitości, tyle uczuć co dzień, to nieustanne obcowanie z przyrodą i...
dobrzy, choć obojętni mi ludzie. Grzeczność arystokratów — ja, plebejusz,
przerabiam sobie na dobroć i życz-
1 W autografie: dziecinna.
156 DZIENNIKI, TOMIK XIV
liwość. I nie myślę o tym z goryczą. Lepiej, że są dla mnie uprzedzająco,
czasami aż przesadnie uprzejmi, niż mieliby być impertynentami. Mają wady, z
których się śmieję, ale — nie robią mi krzywdy... Nie okażą mi przyjaźni, lecz,
że ja już w przyjaźń nie wierzę, więc lepiej, że są grzeczni...
Deszcz padał. Przed deszczem jeździliśmy wozem drabiniastym na pole. Usiadamy na
snopach pszenicy w półkole i wiążemy nić grzecznej rozmowy. Nie powiem, abym nie
cenił i nie poważał ich towarzystwa. Nawet i... Telimena zasypuje mię od pewnego
czasu potokiem komplementów. Mówiemy o literaturze. W deszcz spędza się wieczór
w wielkiej sieni. Zmrok w niej panuje i wypełnia ją rozmowa. Uczę się mówić,
mówić płynnie i bez ustanku o potocznych rzeczach.
W nocy.
Deszcz pada. Drzwi na balkon przymknąłem i czytam... „Kurierka". Wieści z
Warszawy. Jeśli kiedykolwiek mieć będę możność obrania sobie jakiegoś zawodu —
nie zamieszkam w żadnym mieście. Zamieszkam na wsi...
Tymczasem — oddajmy się tokowi myśli idących w świat. Gdzieś, w nieskończonej
przestrzeni przyszłości istnieje punkt, ku któremu zwracają się moje oczy.
Punktem tym jest sława. Daleka ona i blada, a jednak czeka mię. Ludzie kiedyś
czytać będą moje nazwisko... Będę sławnym!
Panna Bronisława przyjedzie jutro z Warszawy — o godzinie 12.
9 VIII (wtorek).
Od rana pada deszcz. Obudziło mię usypiające klapanie deszczowych kropel i
symfonie wiatru. Po południu wdziałem palto i poszedłem drogą ku Ciechanowu.
Deszcz mży nieustannie, czasami jednak wicher porywa chmurę i ciska
SZULMIERZ, 1887
157
ją na ciebie. Całe potoki wtedy zalewają ci twarz. Wtedy dopiero wartą widzenia
jest dębina! Wszystkie niemal konary ciężko skrzypią, wierzchołki gną się, a
pnie stoją nieporu-szone. Droga rozmokła, ślizgam się po niej, lecz idę precz aż
w wierzbową aleję. Wierzbina — to skończona wariatka: ledwo wiatr dmuchnie — ta
już pędzi ze wszystkimi gałęziami, już przepadła...
Wlokłem się i wyglądałem, czy nie jedzie furman Spysiń-ski, czy furman Spysiński
nie wiezie panny B.
Ani słychu! Wróciłem do domu, ległem na łożu i zacząłem czytać Les ruines — lecz
sen mię zmorzył. Obudziła mię Bogusia, trzymając w palcach — list. Zamiast
podziękować, zapytałem:
— Czy przyjechała panna B.?
— Nie.
— A kiedyż przyjedzie?
— Nie wiem, nie wróciła z Warszawy... Odczytałem list — następujący:
Biała, 7 VIII.
Jedyny mój Stefanie!
Znowu niewierny Tomasz odzywa się w Tobie; mam zapłatą za dwa tygodnie
oczekiwania i niepokoju; doświadczając na sobie, jak przykrym jest zawód ze
strony drogich osób, nie chciałabym nigdy przyczyniać go Tobie i ważny jakiś
jedynie powód zmusiłby mię do odwłoki z odpowiedzią na Twoje listy. Dziś jest
już bardzo późno; dopiero wróciłyśmy z Antosią od Emilów. Ona już śpi — ja zaś
chcę Ci przesłać chociaż kilka słów, jako dowód niezmiennej pamięci i że rozmowę
z Tobą przekładam nad wszystko. Piszesz, że na wsi ciężko wyczekiwać na
wiadomość od ukochanych; ja mieszkam w mieście i zajęcia mam bardzo dużo, pomimo
jednak tego wszystkiego — z jakim ja niepokojem i radością oczekuję listu Twego!
Już mi nie idzie o treść, tylko o list, o wiadomość od Ciebie — toteż dzisiejszy
podwójnie był mi miły, bo nie sądziłam ", że otrzymam tak prędko odpowiedź na
moje listy.
Życie moje obecne bardzo urozmaicone: przybyła na kilka tygodni córka pana
Tomaszewskiego — owa p. Rygiel, o której ci nieraz wspo-
" Jak to Hela cudownie mówi ten wyraz: „sądzinam"!...
158
DZIENNIKI, TOMIK XIV
minałam, bawi z nią młoda panienka, obiedwie więc te panie prawie po całych
dniach spędzają czas u nas i ja, rada nierada, muszę im wszędzie towarzyszyć; a
więc: majówki, jeżdżenia łódką i tym podobne rozrywki mają codziennie miejsce.
Wszystko to nudzi mię niesłychanie i wówczas, w czasie tych zabaw, myślę sobiea:
czemu to jego nie ma? Inny by urok miała zabawa... Wszyscy też wyrzucają mi, że
mię towarzystwo nudzi i że zmieniłam się od pewnego czasu bardzo. Cóż począć?
Obecnie cały świat mię nudzi — nikt nie umie tak mówić jak ty, nikogo prócz
Ciebie nie kocham...6 Co będzie dalej — nie wiem, ale bez Ciebie i Twojej
miłości żyć bym nie potrafiła. Z suknią w kratkę prawie nie rozstaję się —
najmilszą mi jest ona. Ile razy ją kładę — tyle razy... myślę...
Ukochany, drogi — kochaj i nie zapomnij Twojej —
Heli
10 VIII (środa).
Towarzystwo kobiet jest rzeczą pożyteczną i uszlachetniającą. Pan C. pojechał na
jakąś wizytę, zostałem wśród pięciu pań — ja jeden. Chodzę z nimi na spacer,
gadam, gadam. Wieczór bez światła spędzamy w gabinecie pana C. Mówie-my o teorii
Lombroso *, o Ochorowiczu i hipnotyzmie, o doświadczeniach Cumberlanda *, o
wariacji, wreszcie o Jędrze-jewiczu i astronomii *, o poezji i muzyce — o
wszystkim, co tylko może żywo interesować umysł. Czyż 'o nie rozkosz takie
towarzystwo? (Lecz... ciocia ma lat 59, pan. C, 35, panna Marie — 34...)
11 VIII (czwartek).
Jeden z moich elewów, Gucio, zachorował na. głowę, nie było więc lekcji.
Poszedłem na spacer o jedenastej. Zakochany jestem w zjawiskach przyrody. Wiatr
— to jedno z najpiękniejszych zjawisk. Jest on namiętnością przyrody. On to nosi
pyłki nasienne — a więc całunki, a więc to powiernik zakochanych kwiatów i
drzew, on nadaje głos lasowi
" Baczność! » Ohe!
SZULMIERZ, 1887
159
i łanom zboża, nadaje ruch wszystkiemu, on — to życie roślin. Wyrywa je z
powszedniości, rwie, roznosi, szamoce — jak nas namiętność...
Od paru dni padają nieustanne deszcze. Cały włdnokręg zasłany burymi chmurkami,
co lecą, pędzone wichrem, ze straszną szybkością. Wicher olbrzymi. Co pół
godziny lecą garście deszczu. Deszcz przejdzie, słońce wyjrzy na sekundę,
zamigoce na kropelkach ściernisk — i ucieknie w futro chmur, tak tu zimno u nas
na ziemi dzisiaj. Za kilka chwil znowu leci gęsta mgła ziarnistego deszczu.
Wiatr go podrywa i niesie w skośnym kierunku — prosto w twarz wracającemu spod
Kotermania korepetytorowi szulmierskiemu. Korepetytor podnosi kołnierz paltota,
zawija majtki i rżnie sobie po gliniastym błotku drogi. Mijając dębinę wstrzymać
się musi na chwilę — taki tam huk. To dęby tak zaalarmowane, tak zagniewane, że
je wiatr zaczepia. Oto rzuca się olbrzymia fala deszczu na nowo — całe potoki z
dziwnym hukiem spadają na liście. Chronię się w kasztanową aleję. Olbrzymie
kasztany zasłaniają mię zupełnie, tam ani kropla nie upadnie. A dookoła awantury
straszne: brzózki-białokoszulki wiją się w konwulsjach, choina otrząsa gałęzie z
wody i kiwa się wiatrowi jak ruski pop, i stara topola, co ją to we troje ledwo
mogliśmy objąć, skłania wysmukłą kibić na znak pokory.
A panny B. jak nie ma tak nie ma! Jutro, ach! — odjeżdża panna Telimena i ciocia
Olcia. Jeśli jutro B. nie wróci — powieszę się w dębinie.
Straszne rzeczy się ze mną dzieją: trzy ruble za kobietę!
Oddano mi list — od Jasia *. Pisany 8 lipca(sicl). Oryginalny Jaś wart zawsze
odwzorowania jego pomysłów:
DZIENNIKI, TOMIK XIV
Drogi Stefku!
Wiesz co? Przyszedłem do przekonania, że natura ludzka jest głupią... dlatego,
że jest zmienną jak kobieta, lecz zapewniam Cię, najgłupszą naturę posiadają
krańcowi narwańcy, do jakich ja z czystym sumieniem mogą się policzyć. Nie sądź,
abym ci tu chciał prawić znowu o tak często przedtem powtarzających się
mrzonkach. W obecnej chwili całe piekło dzieli mię. od czegoś podobnego, a przy
tym raz na zawsze postanowiłem być realnie rozsądnym.° Ideałem mężczyzny dla
mnie jest i na zawsze pozostanie tytan umysłowy,6 jeżeli można się tak wyrazić.
Ja chcę pod tym wyrażeniem rozumieć najwyższą potęgę umysłu. Przyznam Ci się
nawet, że dziś drażni me nerwy wszystko, co mi przypomina dawniejsze moje
idealizmy. I oto — jutro wyjeżdżam do Skrzydłowa do bardzo bogatych krewnych,
pp. S., powinno by się więc zdawać, że jestem kontent, gdyż tam, gdzie nawet na
zbytki starczy, można wesoło spędzić czas, a jednak — dla pewnych powodów, a
wyraźniej mówiąc, dlatego że tam będzie... Jesteś poetą — więc się domyślisz,
gdyż poeci więcej nawet czasami myślą, niż potrzeba. Jestem dziś zły na siebie.
Byłem tam już przedtem parę dni i... z początku nie mogłem sobie dać rady, aż
nareszcie złapałem Hist. lit. powszechn. Scherra * i z całym zapałem w godzinach
wolnych od konwenansów czytałem. To mię zupełnie uleczyło.c Prawdopodobnie przez
te parę dni, bo zabawię tam do czwartku, powtórzę to samo... Teraz muszę ci zdać
rachunek tego, co zrobiłem dotąd:
1) Przeczytałem (raz co prawda, ale uważnie) — 12 000 słów angielskich.
2) Dokończyłem powieść: Poor Miss Finch, przeczytałem: Miss or Mrs — i zacząłem
Daniel Deionda.*
3) Z Scherra przeczyt. do Liter. Hiszpanii.
4) Chciałem koniecznie i to czysto z rozumowych pobudek puścić się — szukałem
więc sobie d z i e w k i,d lecz że dotąd nie znalazłem, więc
a Być „realnie rozsądnym" Jaś postanawia raz na zawsze w każdy poniedziałek. Po
trzech dniach — zaczyna się kochać, przestaje być realnie rozsądnym, rozpacza...
itd.
» Ho-ho!
c Bohaterski człowiek! Miłość leczy Scherrem.
" Wyobrażam cię sobie, idealny arystokrato, szukającego... d z i w k i!... na
wsi.
SZUŁMIERZ, 1887
161
prawdopodobnie będą musiał odbyć tę funkcją w Warszawie; będzie to dopiero
radykalne lekarstwo na wszystkie głupstwa.
Przepraszam cię za sucho trywialną treść listu, całuję po milion razy...
Jan
P.S. Przez Przedbórz i Nowo-Radomsk w Masłowicach.
W nocy.
Pomimo padającego nieustannie deszczu — nawiedziły Szulmierz dziś po południu
dwie wizyty. Przyjechała znana mi już pani Łepkowska z synem i p. Karolem
Majewskim i dwaj panowie Milewscy. Pan K. Majewski jest studentem prawa w
Petersburgu, wrócił przed tygodniem z Paryża, pan Józef Milewski skończył przed
rokiem prawo w Warszawie, a pan M. (senior) — prawo przed laty dwudziestu.
Zauważyłem to już nieraz, że najlepiej deklamuję, gdy mię słucha mnóstwo osób, i
najlepiej umiem się znaleźć, gdy jest w salonie osób dużo i inteligentnych. Co
prawda toczy się wtedy rozmowa zajmująca, potrącają o rzeczy, które żywo, najży-
wiej interesują. Byłem tak rozmownym jak rzadko. Mimo woli nasuwa się tysiące
tematów do rozmowy, słowa znajduje się łatwo, umie się wykazać swą
niepośledniość i posiada się swobodę obejścia się, pewność siebie i odwagę. „Jak
cię widzą — tak cię piszą."
Znalezienie się w salonie jest nieraz rzeczą tak niepochwyt-nie trudną, że wobec
niej każda niepomierna wartość człowieka jest niczym. Ludziom, którzy
nieustannie przebywają w salonie, nie będzie się wydawać dzikim orzeczenie p.
Teli-meny: ,,co mi do wartości moralnych człowieka — chcę, aby był przyjemnym w
towarzystwie". Być przyjemnym w towarzystwie — znaczy: posiadać niezliczoną
ilość wiadomości, być wymownym i... mieć pewność, pewność siebie, pewność swych
ruchów. Otóż ja to czasami posiadam ku zadowoleniu p. Telimeny, która zauważyła,
że ja nie jestem zasadniczo małomównym, że jestem „zamkniętą książką", która
czasami przez swe milczenie jest niebezpieczną.
11 — Dzienniki t. IV
162
DZIENNIKI, TOMIK XIV
Ach — lecz za żadną cenę nie podjąłbym się żyć w tej sferze! Jakie tu panują
pojęcia o kobiecie, o człowieku, jaka biegłość i artyzm w grzeszeniu, jakie
pojęcie o obowiązku, jaka komedia na zewnątrz — i jaka pustka i zblazowanie w
gruncie serca, jaki przesyt życiem z maską używania go i cieszenia się nim,
jakie kłamstwo poza uśmiechami!
Każdy taki wieczór jest dla mnie lekcją, lekcją ciekawą. Stanowisko korepetytora
pozwala mi być w salonie, stać niejako z nimi na równi, doznawać grzeczności;
gdyby oni zajrzeli do mojej izby w Warszawie — jakżeby mię wyszydzili i jakim
obrzucili wstrętem! Jestem gorszym od najgorszego z ich służących — a chwilowo
jestem im równy.
Zabawne!
Kiedyś — te nieocenione nabytki odzwierciadlę w powieści. Jeśli opiszę salon w
Szulmierzu — to opiszę salon w ogóle. Salon bowiem ma to do siebie, że jest
wiecznie i niezmiennie — jeden i ten sam na całym bożym świecie. Lecz... kiedyż
ja to napiszę?
Obecnie śpi w moim pokoju Kazio, który się bał sam spać w dziecinnym. Gucia
bowiem, poważnie chorego, wyniesiono do pokoju sypialnego pp. C. Mam do
czytani., obecnie mnóstwo powieści — począwszy od Jokaia *, skończywszy na
Ouidzie *. Tymczasem myślę o tym, że jiodobno... B. wróciła.
12 sierpnia1 (piątek).
Wszelka stronniczość jest brzydką rzeczą, lecz stronniczość p. Telimeny jest
najbrzydszą rzeczą. Dość być choć cokol-wieczek — nie już postępowcem, ale być
demokratą, nie być antysemitą, gentlemanem, arystokratą — aby nie mieć talentu,
pisać bzdurstwa etc. Panna Telłmena uprzejmą jest
1 W autografie omyłkowo: 12 lipca.
SZULMIERZ, 1887
dla mnie zawsze pod względem dostarczania mi „Kurier-ków". Wychodzi tam obecnie
powieść Rapackiego pt. Do światła] *
— Czyta pan Do światła?
— Czytam.
— Wie pan, że to trzeba mieć szczególną czelność, aby śmieć podobny bezsens
drukować...
— Tak, tak...
Powieść R. jest utworem niezłym, pisanym ze znakomitą znajomością historii i
pisanym dobrze, zajmująco, lecz... występują tam Żydzi...
W czasie bytności wczorajszych gości potępiony został Kotarbiński jako „nędzny
aktor i żaden literat". Zresztą, o ile pamiętam, do kategorii ludzi małej
wartości zaliczeni zostali (prócz postępowców): Mickiewicz (był człowiekiem
grubym, nieokrzesanym, chłopem litewskim, zresztą... zży-dział), Spasowicz,
Jeż...
Kiedyś unosiliśmy się oboje nad Tarnowskim. Już jej nie przeczę, gdy zacznie
nosić pod niebiosa Tarnowskiego, Choiń-sia, Jeleńsia * et consortes...
Literatura jest naszym bogactwem. Każda zdobycz artystyczna — to zbogacenie
narodu, zostającego w szczególnej tezie życia czy umierania. Zdawać by się
powinno, że arystokracja powinna jedynie niemal, mając po temu środki,
pielęgnować, przechowywać i wychowywać to, co może ojczyznę przyozdobić...
Tymczasem ci panowie kwestionują nam — masom — znaczenie nawet Mickiewicza,
obrzucają błotem to, co zrobiono w ciągu lat ostatnich, wycinają sobie kilku
zgniłych pajaców — i bawią się ich kadzidłem. Czyż ta suknia zwierzchnia narodu
może mieć inne żądania — nad pogardę plebejską? My pracujemy, my stwarzamy
epoki, my wydobywamy idee. Czymże są oni, że śmią nam o wartości Mickiewicza
wątpić?
Plwajmy na tę skorupę — i zstąpmy do głębi! *
DZIENNIKI, TOMIK XIV
Straszliwy wicher dzisiejszy wyciągnął mię do lasu. Idę więc sobie drogą po
obsychającym czarnym błotku — a las się już z dala bałwanami przewala i huczy
jak masa zebranych wód. Wchodzisz tam. Górą wre walka straszna, zacięta,
konwulsyjna. Brzozy łączą się w jakiś dzwoniący płaczem, zawodzeniem, śpiewnym
szlochaniem słowiańskim — chór; sosny-burochy * żują przeciągły, głuchy,
chłopski pomruk namiętny, szum podziemny, zgrzyt zaciśniętych zębów, jęk
zduszony w ściśniętych pięściach i zwartych zębach, a dęby — dęby i graby
milczą... Ogarnia cię strach, rzucasz się na ziemię jak gwebr * — iż zachwytem
wpatrujesz w ten straszny bój toczący się pod niebiosami. Oto idzie z głębi lasu
huk, jakby miliony powozów pędziły w oddaleniu — idzie, idzie, nadchodzi...
Widzisz go już, bo oto wysmukła brzoza, co płaczącymi warkoczami niebu i
wiecznemu słońcu skarżyła się przed chwilą — zarzuca na szyję wszystkie swe
włosy, na szyję sąsiedniej sośnie. Potem wszystkie brzozy z olbrzymim rozpędem
chylają się tam i nazad. Zdaje ci się, że to jakieś tytaniczne istoty o
olbrzymich nogach chodzą po lesie, sosny jęczą — huk idzie dalej i jak pomruk
powodzi ginie gdzieś na końcu lasu.
Zmokłe paprocie, wsłuchane w straszną epopeję lasu, drżą strzępiatymi liśćmi,
małe zięby i sikorki i ^ierkają na gałązkach... Głuchy bór! Huk przejdzie...
Wtedy wszystkie drzewa stoją wyprostowane, wsłuchane — wyraźnie naprężają się w
nich nerwy — i tylko wierzchołkami, samymi liśćmi wierzchołków, szeptem, cichym
szeptem komunikują sobie wiadomość o tym, chodzącym po lesie, duchu-leśniku, co
rwie je zębami, zgina ku ziemi, bije, łamie im gałęzie i z liści obdziera.
Zasłyszały, że idzie... już dały sobie umówiony znak. Na wszystkich liście drżą
konwulsyjnie: idzie wróg, już huczy, już wyje — i już wre las... Chwilami
słyszysz w tym wrzeniu słowa jakieś, wrzaski, wołania, jęki, a nade wszystko
przeciągłe, spazmatyczne płakanie. Chwilami wydaje się, że słyszysz własne imię,
wygłoszone kędyś nad
SZULMIERZ, 1887
165
konarami niebotycznych dębów, w chaosie wichru... Ogarnia cię straszny smutek.
Nie chcesz już tego wspaniałego widowiska, boisz się już samej rozkoszy
wsłuchiwania się w leśną burzę... Formalnie boisz się duchów leśnej burzy.
Słowianin przedhistoryczny widział w lesie — ducha lasu, chłop dzisiejszy nie
umie go nazwać, ale opowiada to samo co ja, że w lesie w czasie wichru „coś woła
po imieniu"... To nerwy wołają po imieniu. A tam, tam jest cud przyrody, jeden z
najpiękniejszych cudów, który zachwyca i odurza jak namiętność. O, przyrodo!
Gucio poważnie chory. Dziś po południu dostał jakiegoś ataku, rozległ się bowiem
krzyk — mały zerwał się z łóżka, mówił jak w malignie, rzucał się. Od pierwszego
spojrzenia polubiłem Gucia i lubię go najbardziej ze wszystkich chłopców.
Odwiedziłem go. Leży na sofie, oczy ma gorączkowo otwarte. Gdy wszedłem —
zażenował się jak przed korepetytorem przystało, ale uśmiechał się, gdyż
jesteśmy w wielkiej przyjaźni. Ciemny zmrok w pokoju, ten niewinny a ładny z
zamglonymi gorączką oczyma chłopaczek i ręka matki, co ślizga się z czoła jego
do pulsu, i oczy matki, te dziwnie ciekawe oczy matki chorego dziecka — wszystko
to zamienia się nagle w prąd poezji czy żalu...
Wychodzę z pokoju z szeptem: rodzina...
Jest pewnik pełen doniosłego znaczenia, który jak prawo wiekuiste zdaje się
panować nad najbardziej nieokiełznaną namiętnością ludzką: oto miłość wyszukuje
zawsze typu odmiennego, aby się połączyć w tajemnicy zachwytu erotycznego.
Dlatego też w każdym kraju i w każdym czasie blondyn kocha brunetkę, mężczyzna
smukłej postaci tęskni do kobiety imponującej kształtami i codziennie łączy się
geniusz z urodą, siła z powabem, gniew ze spokojem, rozum z uczuciem.
...Erotyczny temperament najsilniejszy jest u brunetów szczupłej kom-pleksji
ciała.
MANTEGAZZA Higiena mlloScl *
DZIENNIKI, TOMIK XIV
Herbatę wypiłem, włożyłem palto i poszedłem do ogrodu. Wicher zimny latał po
drzewach, otłukiwał zmartwionemu Zydowi-dzierżawcy zielone jabłka... Zagłębiłem
się w grabowy szpaler, rozmyślając bardzo poważnie nad przytoczonymi słowami
Mantegazzy. Jeżeli bowiem erotyczny temperament najsilniejszy jest u brunetów
słabej kompleksji ciała, a ja jestem brunetem słabej kom...
— Dobry wieczór panu!... — budzi mię jakiś głos...
— Dobry wieczór... (To panna B. A więc powrót jej nie jest mitem).
— Nie poznał mię pan?
— Myślałem, że już nigdy nie tylko nie poznam, lecz nie zobaczę pani.
— Czyż tak?
— Kto opuszcza na cały tydzień tych, komu wiele zależy na obecności...
— Komuż to zależało?
— Mnie najbardziej.
— Na serio?
— Najzupełniej na serio — itd., itd.
Żyd tymczasem niechcący przygląda się bacznie,
Czy mu które z „gołąbków" jabłek kraść i.t: zacznie.
Usiedliśmy na ławeczce — ale cóż to jest vakie siedzenie? Strach bierze, aby
ktoś nie szpiegował zza drzewa — tym bardziej że widno było jeszcze. Zza chustki
wysuwają się te wielkie świecące oczy, czarne jak noc, brwi sobolowe, usta
czerwone jak żywa krew i ta cera smagława twarzy, co zdradza kipienie krwi. Ot,
porwałbyś ją w ramiona i uniósł het...
Tymczasem podajemy sobie ręce na dobranoc... ja okrążam ogród i wieś i wychodzę
na dziedziniec z przeciwnej strony, aby dowieść pannie M., która już zaczęła
kasłać w końcu ogrodu, że nie widzieliśmy się z B. zupełnie. Lamę sobie
SZULMIERZ, 1887
167
w niebezpieczny sposób głowę, jak by tu pomóc tej zawiłej sprawie... Co tu
począć?
13 VIII (sobota).
Potrzeba przedstawić całą brzydotę dzisiejszej nerwowo--zwierzęcej miłości,
wykazać straszliwą etyczną nierozwagę w miłowaniu kobiety zamężnej i wystawić
słabość młodego pokolenia.
Po południu towarzyszyłem dwu paniom G. do lasu. Panowała tam w nim cisza
uroczysta i urocza. Panna Telimena obznajmiała mię z leśną przyrodą.
— Czy czyta pan Nad Niemnem Orzeszkowej w „Tygodniku Ilustrowanym"? *
— Nie.
— Tam panna z towarzystwa spaceruje po lesie z młodym synem ekonoma, który
wskazuje jej leśne kwiaty. Pani Orzeszkowa chce widocznie wskazać w tej
powieści, gdzie panny z towarzystwa mają szukać serca, szczęścia itd.
— Czy serce, szczęście itd. — to tak małe rzeczy, że nie warto ich szukać?
— Byleby nie u ekonomskich synów...
— Naturalnie... Jak się nazywa, proszę pani, ten kwia-teczek?
— To kampanula.
— A ten?
— Bratek leśny. Jeśli pan będzie kiedy pisał dydaktycz-no-demokratyczne powieści
— to niech pan nie korzysta z tych szczegółów.
— Pomimo ich niezwykłej... poezji? Kończymy śmiechem.
Czytam mnóstwo niezliczone najrozmaitszych powieści — nudnych niemiłosiernie.
Ponieważ Gucio chory na coś nie-
168 DZIENNIKI, TOMIK XIV
bezpiecznego, jak zdecydował doktor, mam więc z Kaziem tylko dwie godziny
lekcji. Nie wiadomo, co robić z czasem. Czytam, chodzę po kilka razy na dzień we
wszystkie strony świata, jak dziś pod samo Przedwojewo, bawię p. Telimenę. Tylko
B. nie mogę spotkać w ogrodzie nigdy. Wieczorem była... ale była tam i ciocia
Olcia.
Serce moje puste, nikczemne...
Gdybyś mię zapytała, czy kocham cię nieskończenie — odpowiedziałbym, że tak.
I kłamałbym.
Ach, pisałem ci dziś serdeczny list, udawałem tęsknotę... Dlaczego kłamałem?
Czyż jestem tak zwykle nikczemnym samcem, że pożądam tylko twoich cudzołożnych
uścisków, twoich ramion nagich, włosów pachnących i kurczawych ruchów
kurtyzanki? Czyż to, co było środkiem kiedyś, jedyną literą alfabetu pieśni
miłości naszej, czyż to, co miało być dowodem, przysięgą, ofiarą — celem się
stało? Czyż już nie natchniesz mię uniesieniem tęsknoty za tobą, tęsknoty
bezbrzeżnej? Czyż w istocie jesteśmy zwierzętami, co przesyciły się... i
rozchodzą, rozchodzą i zapominają. „Przysięgają sobie wierność — a każde ich
słowo jest kłamstwem duszy i ciała"...? * Tak.
14 VIII 4 po p ł d.
Rozmawiałem z nią w ogrodzie, gdy wszyscy pojechali do kościoła. Pąsowy
staniczek odznacza jej kształty w całej pierwotnej ich swobodzie; żaden gorset
nie zdolen skrępować ich ani im nadać więcej elastycznego wdzięku. Po
dzisiejszym porannym deszczu na trawach wisiał szron rosy. Wtedy uginała suknią
i szła maleńkimi stopami o wykończonym rysunku linij. Z upodobaniem wpatrywałem
się w ślady na żwirze ścieżek — w ślady jej dziecięco małych bucików. Kiedy
żegnałem ją pospiesznym „do widzenia" — patrzała
SZULMIERZ, 1887
mi w oczy oczami podobnymi do ciemnej nocy, pełnej promienistych gwiazd,
— Taki dziś brzydki dzień — chciałam iść na spacer po południu... do Kalisza.
— Sama?
— Ta...ak.
Teraz — poszła. Stojąc za sztorą balkonu widzę ją idącą szeroką drogą. Gibka jej
talia kołysze się jak wąż na tle białej drogi, białego posągu Matki Boskiej...
Nie pójdę za nią — choć przystanęła na chwilkę przy zakręcie drogi. Jest pewna
duma, pewien żal i pewna filozofia nawet nad moją namiętnością...
Ach, nie! Żadna miłostka nie zdoła zatrzeć pamięci o tobie. Nic nie zdoła
zatrzeć pamięci o twoich łukiem zgiętych brwiach, długich i wąskich, i wąskich
tak ogromnie, jak tego wymaga ogrom twych oczu. Nic nie zdoła zatrzeć pamięci o
wielkich rzęsach cienistych, co przesłaniają oczy bogini. Gdy oczy te zapłoną
lub się zadumają — wydaje się, że są czarne, dopiero gdy się zaśmieją — są
ciemnoniebieskie, a gdy się modlą lub żegnają mnie — są blade jak zimowe
niebo... Nic nie zdoła zatrzeć w pamięci cienia obiegającego dolną powiekę i
ciemnym tłem ścielącego się aż ku brwiom sobolowym. Są to piękności, ukochane na
wieki wieczne... Kocham cię, Heleno, zawsze, zawsze. Przeczenie jest złudą.
15 VIII (poniedziałek).
Piękna kobieta, co cię oszukała, a teraz dla innego żyje — jest jeszcze mimo to
twoją. Piękna kobieta, co cię kochała-, co umarła i którąś ty pogrzebał — i ona
jest twoją jeszcze. Ale z tej, co się oddała innemu i dla innego umarła — z tej
tobie nic nie zostało.
JOKAI
170 DZIENNIKI, TOMIK XIV
I znowu ta smutna rocznica!* Pamiętam te prześliczne poranki w naszej wiosce:
wstawałem raniutkot. gdy na pa-stewniku rosa jeszcze była — szedłem się kąpać.
Wybierałem te do kąpieli miejsca, które u okolicznych rybaków miały sławę
niezgłębionych. Ach, jak pamiętam wiry i odmęty rzeczne! Zdaje mi się, że widzę
nadbrzeżny tatarak i tuż czarną toń nieprzejrzaną, co sunie się cichym a
nieustannym pędem, formując pośrodku niby pluszczący nieustannie warkocz...
Rozbieram się żywo i jednym skokiem jestem na środku toni. Śmiertelne zimno
ścina krew — bawić w takiej kąpieli nie można długo. Przepływam tam-nazad,
ubieram się i jestem za chwilę już w domu. Tam dziewczęta wiejskie przyszły do
kuchni ze snopami ziela, orzechów, kwiatów...
Jedziemy do kościoła. Wracamy... Rozlega się krzyk przeciągły: moja matka
umarła...
Tyle rzeczy przeżyłem, tyle dni życia zapomniałem — a tego dnia nigdy i nigdzie
zapomnieć nie mogę. Widzę go, jakby to było wczoraj... A to tyle lat!
Między mną i p. Telimeną wywiązał się od jdtdegoś czasu stosunek bezwiednej -r-
nie przyjaźni, nie sympatii — lecz zainteresowania się wzajemnego. Panna T.
:iekawie mnie bada. Wczoraj, w czasie zwykłego wieczornego rendez-vous —
mówiliśmy o badaniu otaczających charakterów. Zgadzamy się na jedno. Dla mnie i
dla niej jest to namiętnością. Czasami spędzamy długie godziny na etycznych
sporach. Życie moje tutaj jest wysoce interesujące i przyjemne.
Kazio od kilku dni sypia w moim pokoju. Kiedy dziś po długiej ogólnej rozmowie
wróciliśmy obaj wieczorem do siebie, zastałem na stoliku kilka papierosów...
SZULMIERZ, 1887
171
Co to znaczy? Położyła je tu Bogusia, bo ona tu wchodzi. Kto jej kazał? Nikt —
prócz... B. Co to znaczy? Może fornalski objaw miłości? Fi doncl
Mateczko! — gdyby twój duch zeszedł w dzień twojej śmierci do mnie... Nie
ukazujesz mi się nigdy — nie mam więc ani rozdrażnionych nerwów, ani nie
istnieje owa nieśmiertelność duszy realna. Naprężam moją wolę i z bijącym sercem
oczekuję... Nie ma, od lat tylu — nie ma!
Codziennie patrzeć muszę na miłość matek, na miłość dzieci — chcę choć we śnie
lub halucynacji uczuć dłoń matki mojej na czole — i nigdy!
A więc to złuda. Czemuż istnieje ta wiekuista tęsknota i wiekuiste błaganie:
zejdź do mnie...?
16 VIII
Zbliżające się zaćmienie słońca interesuje wszystkich. Ciekawe więc są pewne
dane w tym względzie:
W Ciechanowie trwać będzie całkowite zaćmienie — O min. 44 sekundy, w Mławie l
min. 14 sęk., w Przasnyszu l min. 10 sęk. Zacznie się w Ciechanowie — mniej
więcej o godzinie 5. Środek zaćmienia przypadnie o 5 min. 35. *
Jestem cavaliere seryante * dla pań G. Zrobiliśmy dzisiaj blisko milę drogi,
chodziliśmy bowiem aż za Lipę, do tzw. lipskiego wiatraka, punktu panującego nad
całą okolicą. Widać stamtąd krajobraz na mil 3—4 dokoła. Pomijając trudności
konwersacyjne — doznaję wielkiego zadowolenia w pieszczeniu się szerokimi
horyzontami. Ze smutkiem myślę, że za 10 dni trzeba będzie kontentować się
skraweczkiem nieba... Za 40 rubli mam żyć długo, bardzo długo. Chociaż! Jechałem
ja rok temu do nieznanej mi całkowicie Warszawy mając w kieszeni 3 złote groszy
ośm. Los, los, szczęście..
172 ______________________ ____________________DZIENNIKI, TOMIK XIV
18 VIII (czwartek).
Wczoraj odebrałem list następujący:
Biała, 15 VIII.
Mój jedyny!
Straciłam już rachubę, ile dni wyczekuję na wiadomość od Ciebie. Gdyby nie
zupełne zaufanie, jakie pokładam w Tobie, i wiara w Twoje uczucia dla mnie,
mogłabym sądzić, że kładziesz wcześniejsze daty na listach... Czyż podobna, aby
one z S. do B. szły dni pięć, kiedy moje zwykle nazajutrz dochodzą rąk Twoich?
Jest w tym coś, czego zrozumieć nie mogę. Niepewność i-ciągłe oczekiwanie bardzo
zły wpływ wywierają na mnie, toteż dzisiejszy list nie zrobił na mnie wrażenia,
gdyż byłam pewną, że przecież kiedyś nadejdzie!...
Smutno mi dziś: Antosia pojechała, zgubiłam w ogrodzie obrączkę. Oczekuję czegoś
złego...
Krytykujecie, Panie Stefanie, moje pismo...0 Nie potrafię pisać tak ładnie i
kwiecisto jak Wy — przyjmijcie jednak te bazgroty mile, bo płyną prosto z
serca... Doprawdy, ja dziś do Ciebie tylko pisać potrafię. Wszystko, prócz
Ciebie, nudzi mię. Ten tydzień spędziłam niby wesoło: w środę byliśmy w Krasówce
na imieninach; było kilkadziesiąt osób — tańczono nawet. Znowu ktoś nie uwierzy,
że nawet taniec, który tak lubię, nie ożywił mię. Wczoraj była majówka. Jaka
szkoda, że Ciebie nie było: ileż by to sposobności nadarzyło się, jeśli nie do
rozmowy, to przynajmniej do rozmowy ocznej, którą wolę, bc. można więcej >obie
powiedzieć niż słowami. Zabawnie może wygląda kobiet.i idealizująca miłość — w
moim wieku — nie śmiej się jednak ze Jiiiie, bo ja Ciebie bardzo kocham. Nic nie
donosisz, kiedy wyjeżdżasz z S Napisz wskazując adres, gdyż prawdopodobnie w
tych czasach będę w Warszawie, a więc... i u Ciebie. Z czego wnosisz, że ostatni
mój list był senny? Źle, Stefanie, że dziś jeszcze powątpiewacie o mnie... Co
będzie później — nie wiem, ale dziś czuję, jak jesteś mi drogim, i nigdy nie
powiem, że mi wszystko jedno — czy Ty mię kochasz lub nie. Wreszcie —
rozróżniajmy żart od prawdy. Oczekuję listu, ale nie tak lakonicznego jak
ostatni.
Kochająca Cię
Hela
" Dobrodusznie żartowałem z kocich ogonków, jakie Helu-nia przyczepia do
rosyjskiego adresu — stąd obraza.
SZULMIERZ, 1887
... I dałbyś życie, by ci mogło zdać się, 2e ty wciąż jeszcze kochasz po
dawnemu... Wyciągasz race... i nie wiedzieć czemu — Chce ci się tylko głośno
śmiać się, śmiać się.
CZESŁAW *
Ostatni raz chodziłem z pp. G. na spacer pod Kotermań, jutro bowiem panie te
stanowczo wyjeżdżają. Zostawiliśmy sobie z panną Telimeną najciekawszy temacik
na ostatek: o Swiętochowskim.
— Czy nie przypomina sobie pan krytyki w „Prawdzie" o dziełku p. Drewnowskiego
pt. Katechizm dla moich synów? *
— Nie.
— Było to w roku zeszłym, w czasie procesu ze Snieżko--Zapolską. *
— Proces tak absorbował moją uwagę, że nie zwracałem jej na drobiazgi.
— I współczuł pan?
— Swiętochowskiemu.
— Ach, panie! Gdyby on miał nawet racją, to jeszcze bym mu nie współczuła...
— Dlaczego?
— Jest on dla mnie tak wstrętny!...
— I dlaczego?
— Jest to podszczuwacz, pozer, nadęty, a w gruncie rzeczy... Czy czytał pan
studium Jeske-Choińskiego? *
— Czy z tego studium sądzi pani o wartości mistrza Ole-sia?
— Ach, nie! znam kilka osób, które znają Swiętochowskie-go dobrze, wiem, jaki
jest w domu. Jego to odezwanie się w sądzie: „ojciec mój był szlachcicem — ja...
itd." — poza, apostolstwo!... A sprawa z Piltzem? *
— Czy zna pani jego dramata?
— Dowiedziona rzecz, że nie mają wartości. O powstawaniu praw moralnych* jest
kompilacją. Stronnik Żydków, zdolną jestem uwierzyć, że jest na żydowskim
żołdzie,
i*.
174_______________________________________ ___ DZIENNIKI, TOMIK XIV
a w sławiony patriotyzm jego — nie wierzę, stanowczo nie wierzę. Wieczna poza i
nic więcej!
— Więc on stanowczo nie ma, według pani, żadnej wartości?
— Panie! Kto nie zachowuje czci dla honoru, nie szanuje nazwiska, tradycji — ten
nie tylko u mnie, ale w ogóle nie ma wartości. Pan S. np. ofiarowuje jednej z
moich znajomych fotografią swoją z czubem w tył zaczesanym i napisem: „Wiem,
komu..." Wie pan, to całe parafiaństwo, jakaś gmin-ność, zarozumiałość bije
stąd. Jest zaciekły, zły, jadowity.
— Ten jad mu wiele i u wielu szkodzi... biedny Swięto-chowski!
— Pan musi być jego wielbicielem?
— O tyle, że umiem odróżnić cokolwiek próżnego człowieka od wielkiego artysty,
niezrównanego dziennikarza, genialnego stylisty, od człowieka zasad niezłomnych
i niezłomnej uczciwości.
— Panie, panie — to wstrętny człowiek.
Było dziś tzw. wieńcowe. Skończono żąć pszenicę. Chn ara dziewcząt staje
wieczorem przed bramą dworu ze śpiewem:
Plon niesiem — plon Dziedzicowi w dom...
Wszyscy wychodzą na werandę. Gromada ze skrzypkami na czele podsuwa się bliżej.
Zaczynają śpiewać na jedną nutę:
A przede dworem rosną stokrocie, A jaśnie pani chodzi we złocie. Plon
niesiem — plon...
Było coś o jaśnie panu, o jaśnłe paniczach o panu rządcy:
— wreszcie
SZULMIERZ, 1887
A przede dworem rośnie lelija
A nasz pan rządca — koniem wywija.
Plon niesiem — plon... A nasz ekonom — wielki żołnierz — Nie ma koszuli, tylko
sam kołnierz.
Plon niesiem — plon.
Panna Telimena, panny wszystkie słuchają z ciekawością wielką — aż tu:
A nasz ekonom chodzi po błocie, Zdejmuje portki — suszy na płocie...
Plon itd.
A przede dworem rośnie rzeżucha Nasza pokojówka dostała brzucha.
Plon niesiem — plon.
Panny stroją miny poważne i wynoszą się powoli. Telimena zgorszona „gminnością"
— słucha jednak ciekawie, jak to ogrodowy wchodzi oknem do gospodyni, jak
ogrodowczyk suszy na kamieniu g...a itd. Dziedzic daje im dwa ruble, muzyka gra
oberka i hasanka na podwórzu rozpoczyna się bezgraniczna.
„Dobroczynny wpływ cywilizacyjny" dworu streszcza się... w tej dwurublówce
właśnie. Ech! — i śmiać się nie warto!
19 VIII (piątek).
Wczoraj było dwu „sąsiadów" na kartach: pan Włodek z Niestumia i pan Drewnowski
z Opinogóry Dolnej. Pan Włodek mówi nadzwyczaj wiele, jest sędzią gminnym —
zresztą wszystkie jego grzechy i wady znam — od p. Teli-meny naturalnie. Pan
Drewnowski — nic a nic nie mówi, jest bowiem „filozofem, demagogiem, pozytywistą
itd." Wydał własnym nakładem Katechizm dla moich synów i coś jeszcze innego. W
opowiadaniu p. Telimeny wygląda on na osła, ale jest postępowcem i demokratą. To
wystarcza, aby
176 DZIENNIKI, TOMIK XIV
ona swym wstrętnym jęzorem zrobiła z igły — widły. Ponieważ padał wielki deszcz
— pan więc Dr. nocował. Spał w moim pokoju. Jest jednak tak małomówny i tak
podobny do wujaszka Kozłowskiego, że nie wszczynałem z nim rozmowy. Spać mi się
zresztą chciało.
Dziś rano obudził mię o 4 Jastrzębowski — na zaćmienie słońca. Zerwałem się
szybko, odsłaniam roletę — i rozczarowanie straszne: całe niebo okryte
obrzydliwymi chmurami... Mimo to ubieramy się z p. Dr., schodziemy na dół z
okopconymi szkłami. Wiatr dmie. Całe towarzystwo wyrusza na wzgórek — do
wiatraka. Nie widzieliśmy nic.
O */2 do 6 zaczęło się ściemniać. W parę minut później ściemnianie to zaczęło
się zwiększać z przerażającą szybkością — wreszcie nadeszła chwila, że nastała
ciemność absolutna i taka, że nie widać było nic o cztery kroki. Bydło idące na
pole zaczyna ryczeć i zawracać do domu, na wsi pieją koguty, gwałtowny wicher
obraca ramiona wiatraka z gwałtownością, szare obłoki nabierają barwy popiołu,
później stają się brudnoczarnymi, wreszcie — czarnymi jak sadze. Tę
nieprzejrzaną ciemność, jaka piorunem spadła na cały widnokrąg, przeszywa ostry
śpiew, zmieszany 2 płaczem: to kobiety wiejskie śpiewają przed figurą Matki
Boskiej. Co jednak było najwspanialsze, to to, ze. gdy na całej północno-
wschodniej stronie panowała nieprzejrzana ciemność — w stronie Warszawy było
najzupełniej jasno. Szul-mierz leży na granicy pasa zaćmienia.
Ale oto — po upływie 45 sekund światło wraca... Straszliwe, fantastyczne
przedstawienie! Piekielnie drżą nerwy, gdy na taką straszną przestrzeń w ciągu
jednej sekundy upada nieprzejrzana noc. Nieoszacowana szkoda, że nie widać było
fenomenu całego — przepadł widok korony słonecznej, gwiazd etc.
SZULMIERZ, 1887
4 po p ł d.
Powóz z paniami G. znikł przed chwilą na zakręcie drogi. Nie będę więc słyszał
francuszczyzny ani tez arystokratycznych panny Telimeny. Na odjezdnym podając mi
rękę — szepnęła:
— Do widzenia w Warszawie.
O, panno T., nie chcę cię widzieć więcej! Ciocia Olcia solennie zaprosiła mię,
by być u nich po przyjeździe do Warszawy — „inaczej bowiem zapomnę o nich".
Zapomnę, ciociu Olciu.
Ha — za tydzień i ja będę już w Warszawie.
Ach, jakie nędzne jest to życie! Nieraz śmiejesz się ze siebie...
Mnie smutek zabił, mnie gorzkie koleje,
Mnie gwałt namiętnych, nieskończonych marzeń, Mnie krok leniwy
ognuśniałych zdarzeń, Mnie te dni naszych wciąż tak podłe dzieje!
KRASIŃSKI *
Oto jest cała choroba... ,,Te dni naszych wciąż tak podłe dzieje."
Z Ouidy:
Kobieta, która nie podlega ani skrupułom, ani szaleństwom biednej Frou-Frou;
która nie postrada swego stanowiska i nie opuści swego pana; która wystudiowała
cudzołóstwo, jak jedną ze sztuk pięknych; która zabiera znużonego kochanka do
domu swoich przyjaciółek, jak zabiera swą mufkę lub pieska faworyta, i uczy
synów i córki nazywać go poufnym imieniem; która pisuje do ofiary swoich
namiętności tym samym piórem, którym wzywa syna ze szkoły; która gładzi pukle
dziecięcia palcami, rozpalonymi od pocałunków kochanka; która splotła
najświętsze węzły i n aj b e z b o ż n i ej s z e rozkosze w tak zręczną
plecionkę, że nikt nie powie, gdzie się
12 — Dzienniki! t. IV
178_________________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XIV
jedno zaczyna, a drugie kończy; która używa świętości macierzyństwa dla pokrycia
bezprawia s wy woli; która, zarówno niezdolna do poświęceń z miłości jak do
zaparcia się z obowiązku, nie posiada i tego zdawkowego honoru, jaki nawet
dziewczyna uliczna mieć może — oto jest la iemme galante * bieżącego stulecia. Z
dłonią wspartą na ramieniu męża szczebioce ona o swej cnocie z układną
przechwałką i wyrugowawszy ze swego słownika grubiański wyraz grzech — z
uśmiechem mówi o przyjaźni.
Wobec niej Frou-Frou jest uosobioną niewinnością, Marion Delorme * — cnotą;
Manon Lescaut * — czystością, Kleopatra może się zwać skromną, a Faustyna * —
wierną. Jest ona żeńskim świętoszkiem uwodzicielstwa, precieuse lidicule *
namiętności, parodią miłości, wyzywającą zniewagą charakteru niewieściego.0
Prawdziwa elegancja wznosi się wysoko nad poziom drobnostek cechujących
narodowości; buja po przestworach tak wyniosłych, że barwy narodowe nie znajdują
w nich odbicia. Jest to grunt neutralny, na którym spotykają się przywódcy sfer
cywilizowanych, z dala od zwykłego tłumu śmiertelników.
12 w nocy.
Przeczytawszy nowelę Ouidy * traci się chęć do pisania i... nabiera się chęci do
pisania. Traci się ze względu na niedościgłą skalę jej obserwacji, szalonej
pewności siebie, diabelskiego wykształcenia i diabelskiego języka... Pisać
nowelę po Ouidzie, Daudecie i Turgieniewie — to śmiałość. A jednak jaka
nikczemna jest ta angielszczyzna! Kruty ne werty * a Numa musi wyjść za
Pompiliusze *, morał być musi. Nad artystami Europy stoi jeden zawsze, wioczny
filozof, znawca człowieka, smutny mędrzec — Turgieniew.
Jak Wasilkowski był maniakiem na punkcie twierdzenia, że wszelkie społeczne zło
lat ostatnich wynikło z hasła... „pracy organicznej" — tak ł ja mam może idee-
fixe na punkcie twierdzenia, że gentleman musi być człowiekiem fałszywym. Ależ
weźmy przykład. Państwo C. tysiące razy
" Ha, ha, ha! — To nieźle powiedziane!
SZUŁMIERZ, 1887 _______________________________________________179
unosili się w nieobecności nawet panny Telimeny nad jej elokwencją, wymową, tym
chic towarzyskim — dopóki bawiła w Szulmierzu. Dziś przy wieczornej herbacie pan
C. mówi:
— Wandziu... co robi teraz Marynia?
— Mówi.
— Panie Ż., nieprawdaż?
— Naturalnie.
— I panu musiała dokuczyć „gadatliwość" panny G.? Nieprawdaż?
— O nie, pani! Brałem w towarzystwie panny G. lekcje wymowy i mówienia.
— Tak... aby być równie nieznośnym i nudnym jak ona, po zdobyciu tej
umiejętności. Dla mnie jest to nieznośne, najzupełniej nieznośne...
Państwo ci mówili ze sobą, mówili do upadłego, do połamania sobie języków z
panną T. — gdy była tutaj. Obecnie ja, jako obcy, nadaję pewien odcień rozmowom
— a że jestem małomówny, chwali się więc małomówność. Wszystko dla zachowania
przepisów głupiego kodeksu mydlenia sobie oczu.
20 VIII (sobota).
Ostatnia sobota! Z dziwnym żalem piszę te słowa. Przeżyłem tu pięć tygodni bez
troski. Nie było dnia, w którym nie doznałbym jakiejś przyjemności, i nie było
dnia, abym doznał smutku, aby mię spotkało nieszczęście. Obecnie jest mi tak
dobrze! Pani C. obchodzi się ze mną z taką uprzejmością, jakbym był gościem. Już
to nikt i nigdzie nie obchodził się ze mną tak umiejętnie grzecznie jak pp. C.
Cztery godziny zajęcia, obiad, dzielne powieści Ouidy, wieś z całą jej
nieskończoną pięknością, spacer, swoboda, możność prowadzenia rozmowy na każdy
temat — wreszcie swój pokój i wieczór... z faceteczką w ogrodzie. To się już
nigdy tak dodatnio nie splecie. Gdy sam zostanę wieczorem, otwieram drzwi na
balkon. Wicher pchając gromady chmur
12'
11
DZIENNIKI, TOMIK XIV
szarpie wielkie drzewa i ten ukochany szum towarzyszy moim myślom,
obłędnym marzeniom... Jestem szczęśliwy.
Wieczór.
Państwo C. pojechali po południu do Pawiowa. Miałem zamiar przejść się trochę i
przeszedłem się do... Ciechanowa. Jest to stąd wiorst dziewięć. Szedłem tam i
nazad 3Vs godzin. Miasteczko jest czyste, ulice proste, Żydzi bez pejsów, jest
ratusz (czytaj: magistrat) z wieżą, na ulicy Wielko-Warszaw-skiej jest poczta.
Poszedłem na pocztę, lecz poczta była zamknięta na kłódkę. Na szczęście zjawił
się jakiś niższy dygnitarz pocztowy i zawiadomił mię przez nos, że „panowie
śpią".
— A czy nie można wiedzieć, jak prędko się panowie obudzą?
— Nie jest wiadomo.
Zwątpiłem tedy o mojej szczęśliwej gwieździe. Aliści po kilku minutach
rozmyślania, co począć: iść czy czekać... zjawia się jeden „pan" i tryumfalnie
oddaje mi dwa „Codzienne Kuriery". Ukłoniłem się panu i poszedłem obejrzeć ruiny
zamku. Ruiny oblane są z dwu stron wodą, a wzniesione są na kępie śród łąk i
trzęsawisk. Niegdyś był tu zwodzony most i grzmieli starostowie ciechanowscy -•-
dziś stoi kij, na kiju tabliczka opiewająca, że nie wolno się tam kąpać i koni
pławić. Biedne, stare ruiny!
Mają fizjognomią forteczną: dwie ocalałe baszty, połączone ze sobą grubym, do
połowy zburzonym murem — mają strzelnice. Cały ten gmach ma formę prawidłowego
czworokąta. Tylna ściana zwaliła się w gruzy, drzewa na niej porosły. Strona
frontowa cała jeszcze, tu i ówdzie tylko wy-dzióbana dziobem czasu. Woda, co tam
stoi i myśli o przeszłej wielkości — zazieleniła się z żalu, że tuż, na brzegu
Moskale budują sobie koszary. Biedne, stare ruiny!
SZULMIERZ, 1887
181
Zrobiłem tedy dziś 18 wiorst. Mijałem Niestum, Przedwo-jewo, zostawiałem na boku
Opinogórę. A więc zmierzyłem całą okolicę w promieniu siedmiowiorstowym —
własnymi pedałami. Nie byłem tylko w Opinogórze!
Wróciłem do Szulmierza o 7, akurat na herbatę. Po herbacie poszedłem do ogrodu —
spotkałem Niemeczkę z B. Chodziliśmy czas jakiś. Niemeczka poszła następnie do
domu. Mówiłem B., że mi się wczoraj śniło, jakoby mię duch porwał i zaniósł do
jej pokoju itd. Powiedziała, że nie wie...
Ja Helenie... nie odpisałem. Nie odpisałem, gdyż nie mam marki. Dowodem mojej
biedy może być ten fakt, że nie palę papierosów od miesiąca. Gdybym miał choć
kilkanaście kop., poszedłbym do Opinogóry. Lecz tam trzeba by fagasowi coś dać.
Mówić zaś tutaj o pieniądze formalnie nie wypada. Co pomyśli sobie Hela?
Gdy pisałem pierwszą stronicę tego dziennika — byłem inny.
21 VIII (niedziela).
Jeden z ostatnich cudownych wiejskich poranków. Gdy się budzę rano — zaledwie
podniosę głowę — przez niezupełnie szczelnie opuszczoną sztorę widzę bramę i
drogę. Wydaje się, jakby ta droga była gdzieś w głębi... daleko, daleko. Od
porannego słońca, przesłoniętego konarami kasztanów i topól, padają na tę białą
drogę cienie poprzeczne, co grają na białym tle tak jak na obrazach
Siemiradzkiego. Na folwarku parobczak gra na skrzypkach zawadiackiego oberka...
Ubieram się szybko, aby nie stracić możności przesłania pocałunku B., co zbiera
kwiatki na klombie w kącie dziedzińca. Jej śliczny kapelusik, suknia jasna
licują z kielichami portulaków... Cudny ranek!
DZIENNIKI, TOMIK XIV
l
Południe. Panuje przyjemne gorąco przeplatane wiatrem, co długo pędził po
zmoczonej deszczem ziemi. W cieniu drzew zalega ciemność. W szpalerach grabów
ciemność tę rozdzierają plamy białe wielkości liścia. Gra tych plam, ta muzyka,
jaką one wywołują w ciemnej ulicy drzew, urąga wszelkiemu opisowi, urąga farbom
malarza i wierszom poety w takim stopniu, w jakim np. urąga opisowi kolor
portula-ków. Żadna kokietka, co co dzień w południe biegnie przed sklep Hersego
*, aby napaść oczy kolorami nowych materyj, nie widziała w ciągu całego swego
życia tylu odcieni nieopisanych, tylu nie farb — lecz barw i zabarwień, tylu
półświa-tełek i pół-matów, ile ich się kryje, gdy słońce przesłoni chmura lub
gałązka kasztanu, ile ich się promieni, świeci, ćmi, czasami aż błyszczy, gdy
słońce wpadnie w rabatę portulaków, przepasaną niebieskim jak oczy
piętnastoletniej dziewczyny pasem lobelij. Nad główkami tych cudownych pełzaków
stoi w kąciku rabaty czarna przyrodnia siostra jałowca, bardziej tylko miękka i
delikatna, bardziej uczuciowa i smutniejsza... tuja. Jej wszystko jedno — czy
jest słońce, czy nie. Ona wiecznie smutna. W rabatach kwiatów — jak w życiu:
szczęśliwe kwiatki, co się śmieją w wiecznym słońcu ł roztwierają mu kielichy,
los łączy ze smutnymi, co umierają ze smutku.
Wczoraj w czasie rozmowy z B. odpierałem argument, jakoby ludzie przywiązywali
się do miejsc więcej niż do ludzi. Przywiązanie do miejsc — mówiłem — jest jedną
z najsłabszych słabostek, właściwych ludziom nerwowym. Mówiłem to... dla
pięknego słówka, jakie chciałem z B. wyciągnąć — ale w gruncie rzeczy
przywiązujemy się jedynie do miejsc. Ludzie się starzeją, zmieniają, zapominają,
a poczciwa ziemia zawsze jest jednaka. Po upływie dziesiątków lat wracasz do
rodzinnej wsi i łzy ci się toczą po twarzy, bo kochasz ją zawsze. Ja np. w
Szulmierzu ludzi nie będę żałował. Ładną
SZULMIERZ, 1887
183
bez wątpienia B. zapomną nie dojechawszy do Ciechanowa, lecz jakże to długo
potrzeba zapominać te drzewa cieniste, do których przywiązałeś się serdecznie,
drogi, po bokach których rosną meliloty * pachnące, macierzanka i stokrotki
polne, kampanule i wielki' łopian; jak niełatwo zapomnieć o polach, równych i
płaskich aż do krańca horyzontu, aż do tych nieznacznych wzgórków, na których
ścielą się czasami jasne błyski słoneczne; jak trudno będzie wyrzec się tej
ogromnej przestrzeni i swobodnego wiatru, i widoków na las, na pszeniczne łany,
na dwory białe!
Wieczór. Idę w pole. Z małego wzgórka rozciąga się dywan szeroki, czarny.
Dolinami przepasuje go biała mgła. Zza lasu wychodzi w pąsowym obłoku księżyc.
Wieczny artysta na palecie niebios rzucił bez myśli kilka plam — chmur. Pąsowa
jedna, druga brunatna, inna długa i biała jak wstęga muślinu lub ogon komety. W
tej jak drogocenna perła świeci wielka gwiazda. Drzewa śpią, ludzie przestali
mówić — tylko księżyc w tym olbrzymim obrazie idzie, idzie po niebie.
Wracając z pola spotkałem koło dużego gazonu B. Zaczęliśmy chodzić, rozmawiać o
panu Domaradzkim i pannie Jeannecie, o tym, że ona chodziła do jego pokoju (co
zresztą wiem już od panny Telimeny, pani C. i Niemeczki), że... itd. (co
wypowiadają panny rumieńcem, mężatki uśmiechem i spuszczeniem oczu) — o tym, jak
to oni rozmawiali w ogrodzie, jak ona szalała za nim, jak chodziła w nocy pod
jego pokój i płakiwała tam — cały zresztą romans...
Z tego wszystkiego po dwugodzinnej gawędzie zeszliśmy do pytania, czy by ona
(B.) nie zechciała obronić mię od tego ducha, jaki mię ma porwać dziś.
Zapewniała mię, że to nie-możebne. Na zapytanie, dlaczego niemożebne —
odpowiedziała, że to niewłaściwe, a... w jej pokoju śpi Marychna.
184 __ DZIENNIKI, TOMIK XIV
Zarzuty moje, że jest uparta — odpierała twierdzeniem, że tak nie jest, że jest
po prostu niemożliwe itd. Musiałem poprzestać na ucałowaniu ładnych usteczek i
dużych oczu. Przy tym robiłem topograficznych badań cokolwiek — i znalazłem, że
wyrazy „niewinność, hymen" etc. nie mogą być wymazane z ryso-morało-pisu panny
B. Za parę dni jadę — mało mię więc sąd szulmierski obchodzi. Choć jutro kroniki
i herbarze pisać o tym będą. O moim wczorajszym spacerku do Ciechanowa wie cały
Szulmierz z przyległościami.
22 VIII (poniedziałek).
Byłem dziś w Opinogórze. Od dawna, odkąd tu jestem, wzdychałem do tej wycieczki,
jak muzułmanin do zwiedzenia grobu Mahometa. Jeździliśmy konno z Kaziem. Ja na
jednej z czterech klaczy cugowych — on na kucu. Zaledwie minęliśmy Kotermań —
zarysowała się wyraźniej wieżyca zameczku, do którego zdążaliśmy. Na prawo
leżało Przedwo-jewo, na lewo — Dzbonie. Wyjeżdżamy na szosę prowadzącą do
Przasnysza, za Dzboniem skręcamy w bok — i stajemy wkrótce wobec muru
otaczającego park opinogórski. Roztacza się jeden z tych krajobrazów, od których
odwraca się oczy z dziwnym żalem, dlatego że go opisać niepodobna. Ze wzgórza,
na którym leży zamek*, park w k:,ztć;i:cie olbrzymich chmur zieloności zbiega ku
stawom. Stebrne brzozy, wierzby, rzucają w wodę gałęzie, a od nich idą w różne
strony aleje zapuszczone, straszne, przepiękne. Rozumiem, dlaczego Zygmunt z
takim smutkiem i żalem wspominał Opinogórę w liście do Gaszyńskiego. * Tu jego
geniusz dziecięcy pierwszy raz spotkał się z wielką księgą piękności. Tu chodził
prowadzony przez Kor żeni owskiego *, a bawił się na kobiercach łąk, nad
brzegami stawów z Gaszyńskim. Park ten zrobił na mnie takie wrażenie jak
Łazienkowski, gdy po upalnym dniu biegłem doń upijać się zielonością... Lecz
opuszczamy park, gdyż idziem oddać czołobitny pokłon wielkim popiołom.
SZULMIERZ, 1887
185
Po drugiej stronie pałacu i parku wznosi się kościół. * Żaden z kościołów
warszawskich nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Jest to jakieś greckie cacko,
cudowna myśl architekta. Mało się znam na stylu, o ile jednak wnosić mogę, jest
w tej budowie — styl romański. Na przedzie wznosi się niby portyk grecki,
wsparty na korynckich kolumnach. Wysoka nawa króluje nad otaczającym parkiem i
patrzy w nieskończoną równinę pól.
Przywiązałem konia do sztachet otaczających kościół, a sam poszedłem na
plebanią. Ponieważ proboszcza nie było, umiz-gnąłem się więc o klucze od
podziemi — do księżej gospodyni. Księża gospodyni odesłała mię do żony
kościelnego. Poszedłem do żony kościelnego. Ostatnia poprowadziła mię wreszcie,
pobrzękując kluczami, do zakrystii kościelnej. Wbiegłem do kościoła i rzuciłem
się oglądać pomnik matki Zygmunta. Pomnik (z kararyjskiego marmuru) przedstawia
kobietę umierającą z krzyżem w ręce i błogosławiącą maleńkiego chłopczynę, co
klęczy u jej wezgłowia. Chłopczyna ten — to Zygmunt. U dołu pomnika napis
łaciński, poczynający się od słów: Mariae Radzivillae — principi genere itd. *
Chwilę czasu mam zaledwie, by rzucić okiem na ołtarz główny. Miejsce organu
zastępuje tu melodykon *. Znać, że tu modlili się ludzie tacy jak nasz wielki
poeta. Cisza śmiertelna, żadnego obrazu, białe ściany świątyni biegnące wysoko,
głuchy łoskot kroków.
Lecz opuszczam i kościół... Odźwierna prowadzi nas ku zewnętrznej stronie
prezbiterium. Są tam ciężkie żelazne drzwi z wykutym na nich herbem. Otwarła je.
Przeszliśmy jeden sklep pusty, drugi pusty i wreszcie stanęliśmy wobec
zamkniętych drzwi. Gdy je otwarła babina — weszliśmy do wiecznej sypialni
smutnego ducha poezji polskiej.
Stoi tam na drewnianych podstawach sześć drewnianych trumien. Pośrodku stoi
wielka dębowa, zwykłego formatu — to trumna Wincentego. * Obok tej — czarna,
suknem obita, otoczona srebrną lamą, mająca kształt zwykłej podłużnej
186 ____ _____________________________ ___ DZIENNIKI, TOMIK XIV
skrzyni, ściętej cokolwiek w głowach. Pośrodku płaskiego wieka przybita mosiężna
tablica i dużymi literami wyryto na niej: „Zygmunt Krasiński f 1859". Nic
więcej. Obok dużej trumny małego ojca — mała trumienka czarna wielkiego syna.
Wiesz, że on tu leży, i dziwno ci, że to ten sam dumny, nieprzebłagany, wielki —
w tej małej czarnej trumience. Głowa się usuwa na piersi, toczą się łzy po
twarzy. W tej ciszy podziemia, w mroku i ciemności grobów, jak złote ognie
latają wyrazy:
Jam ciężko grzeszny — wyznaję — o, bracia, Bom dał zamieszkać w sobie tej
żałości, Co z czucia w końcu w krew się przepostacia I myśl zatrutą przewciela w
szpik kości.
Mnie smutek zabił, mnie gorzkie koleje,
Mnie gwałt namiętnych, nieskończonych marzeń,
Mnie krok leniwy ognuśniałych zdarzeń,
Mnie te dni naszych wciąż tak podłe dzieje.
Jam pił zanadto z krynic mętnych łzami, Za dużo trumien przeszło mi przed
wzrokiem, Wiek wołał: „czekaj!" rok ciągnąc za rokiem, Co dzień świeżymi witał
mię trumnami'
Wszystko, com kochał, w ziemi pogrzebał ua, Miłości moich krzyże — tam, po
błoniach.*
Wobec tego prochu czujesz się tak nikczemnym i małym, tak dziwny wstyd uderza
cię w twarz!... Ten ,,syn szlachecki" * — wiecznie jednaki: śpi teraz z tym
samym słowem na trumnie, jakie miał za życia na ustach:
Duma bez pokory — to próżność; pokora bez dumy — to podłość.*
Otóż proch ten — jest pokornie dumny. Spróbuj wobec tej trumny być demokratą,
uśmiechnąć się szyderczo ze słów:
SZULMIERZ, 1887____________________________________________________187
Słaby tylko rzeź wybiera,
Czy mu imię jest Mariusza,
Czy mu imię Robespiera.*
Jesteś w tym podziemiu Polakiem, czcicielem wielkiego prochu. A proch ten nie
poszedł szukać sobie pomnika w ulicach, gdzie przesuwa się tłum, na placach,
gdzie czerń — on zeszedł w podziemia, naznaczył imię swe dwoma wyrazami i leży
—- geniusz — obok zwykłych, o robaczywych duszach hrabiątek. I musisz —
demokrato — zejść w te ciche podziemia i tu mu się pokłonić, proch ucałować,
gdzie do wiecznego snu oparł głowę, gdy:
Jak Dant przez piekło przeszedł za życia...*
Módl się ty za mnie, bym u Boga w niebie,
Po wiekach wieków kiedyś spotkał ciebie
I tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą,
Bo mnie już wszystko gruzem i żałobą.
Módl się ty za mnie — ja ciebie się trzymam,
Bo na tyin świecie, prócz ciebie, nic nie mam
I nic, prócz ciebie, nie marzę za światem,
Tylko to marzę, by z mą duszą biedną
Twoja spłynęła w nieśmiertelność jedną —
Więc módl się...*
Przypominasz sobie, żeś kiedyś te słowa powtarzał jakiejś kobiecie — i wstyd,
wstyd wygania cię stąd!
Zerwałem gałązkę akacji z cmentarza i wskoczywszy na koń uciekłem stamtąd ze
łzami.
Pałac nie robi wrażenia. Hr. Wincenty wzniósł go dla Zygmunta wyłącznie w stylu
średniowiecznym. Jest on cokolwiek podobny do zameczku Łuszczkiewicza w
Kielcach. * Dziś mieszka w nim jakaś pani doktorowa z Ciechanowa na letnim
mieszkaniu — nie można więc było nawet obejrzeć pokojów i wieżycy. W parku i na
folwarkach, po drogach i w ogrodach znać opuszczenie i nieład. Obecni panowie
Krasińscy — ścigają się w Carskim Siole... *
Ze smutkiem żegnałem opinogórski park.
188 DZIENNIKI, TOMIK XIV
Wieczorem.
Rozmawiałem dziś z panią C. po herbacie bardzo długo. Opowiadała mi znów
historią panny Jeannette'y i Domaradz-kiego, z innego tylko punktu widzenia.
Jesteśmy w wielkiej przyjaźni z panią C. Zachowam o nich dobrą pamięć.
Powróciwszy wieczorem późnym do siebie, otworzyłem obecny dziennik na dniu l
sierpnia. Zwróciła moją uwagę — wydarta kartka! Zaczynam czytać... brakuje
kartki jednej rzeczywiście... O ile sobie przypominam, była tam mowa o którymś
ze spotkań z B. Ona dziś rano była w moim pokoju. Wycałowałem ją i — poszedłem
na lekcje, zostawiając dziennik schowany jak zwykle w tłomoczku. A więc to ona
czytała i wyjęła tę kartkę! Jestem strasznie zły! Nie mogę jej tego powiedzieć
naturalnie, ale... wycałuję ją jutro tak, że popamięta!
Obecnie przypominam sobie nawet pewne wyrażenia jej o odbieranych przeze mnie
listach, o tym, że nie może mi wierzyć, że potrafię ja dobrze innym to mówić, co
jej... Ach, jakżem zły! Dziś po południu była znowu w pokoju pań G. Pozwoliła
się wyściskać, mówiła, że się nie gniewa, ale była jakoś za bardzo milcząca.
A zresztą... czytała — niech sobie będzie. C d dziś za tydzień — gdzie ja będę?
Czy będę miał dach ne.d głową, czy będę miał co jeść, umyć się w czym?
Teraz — po deszczu — wicher kołysze drzewa, szum do huku podobny zabiera moje
myśli. Dzień ten będzie mi zawsze pamiętny ze względu na odwiedziny grobu
Zygmunta, ze względu na optymizm nie dopuszczający myśli smutnych.
We czwartek trzeba będzie jechać.
23 VIII (wtorek).
Jak to wesoło — przebudzić się i widzieć na podłodze
SZULMIERZ, 1887
189
blask wzeszłego słońca, słyszeć, że wróble siadają na drzwiach od ganku, że biją
dziobami w szybę, widzieć, jak białe i czerwonawe motyle niby kawałki papieru
latają po pokoju, wpadłszy tu przez nie domknięte drzwi!...
Zaspany — wyciągam rękę po książkę z powieściami Ouidy i czytam. Dziwny to
talent. Czasami unosi i zadziwia bogactwem farb, drogocennością szczegółów, a
jednocześnie nuży banalnością opisywanych historyj. Zna gentry * tak znakomicie
jak nikt z nowoczesnych ar ty stów-Europe jeżyków — złożyła tego dowód w
dzielnej powieści pt. Na zimowych leżach. Zna zajęcia włoskiego wieśniaka z
badawczością Anglika, ze szczegółowością Niemca, jest niedościgłą eru-dytką, ma
przepyszny styl — i najzupełniej nie ma duszy ludzkiej. W powieści Signa spotyka
się dziwolągi etyczne, od których uszy więdną. Ouida posiada szalony dar
obserwacji, ma śliczny styl, ma wszystko — lecz „nie ma w tym kościele Boga". *
Po cóż tu szukać do powieściowych kreacji — geniuszów, kiedy zwykli i niezgrabni
ludzie tak nas absorbują... u Turgieniewa?
Chodziłem po południu do lasu. Ach, jak mi żal szpalerów leśnych, szpalerów tym
ponętniejszych, że je zbudowała zwyczajna leśna drożyna, wiercąca las na
przestrzał. Nad drożyną zwieszają się gałęzie leszczyny z dojrzałymi już
orzechami. Na dywanie liści leżą w wielkiej obfitości orzeszki dębowe, z których
powstaje nasz atrament, * gdzieniegdzie czerwienią się lub bielą pospolite
grzyby.
Słońce schylało się ku zachodowi. Lekki wiatr, zginający zaledwie małe gałązki,
otwierał promieniom słonecznym wnętrze lasu. Cudny jest widok, gdy taki promień
wpadnie i — to przesłaniany, to odsłaniany liśćmi — skacze po korze białych i
czarnych drzew. Jeśli podnieść zwieszoną głowę — to wydaje się, że przed
wzrokiem naszym uciekają olbrzymie jakieś istoty, to znów maleńkie karzełki,
duchy, leśne tyta-
DZIENNIKI, TOMIK XIV
ny, dziewczęta... Wyszedłem z tej strony lasu zwanego Kro-gul, gdzie jeszcze nie
byłem. Jest to wielkie na kilkanaście sążni wzniesienie, coś w rodzaju wielkiego
kurhanu, stromego i szerokiego w średnicy na kilkadziesiąt kroków. Obrosły go
same, samiuteńkie brzozy. Śliczny stamtąd roztoczył się widok, gdyż kurhan ten
leży na skraju lasu. Pół horyzontu zakryła brunatna, o miedzianym odbłysku,
jednostajnie granatowa chmura. Na przeciwnej stronie nieba świeciło jeszcze
słońce i goniły się białe puchowe obłoczki. Wszystkie przedmioty na całej
przestrzeni miały szczególne oświetlenie. Drzewa w opinogórskim parku można było
odróżnić... Od chmury tej pociągnął przejmujący zimnem wiatr. Zakołysały się,
załkały brzozy. Stojąc na szczycie pagórka mogłem dosięgnąć ręką wierzchołka
brzóz rosnących u jego podnóża... Trudno było oderwać oczy od całego krajobrazu:
tak tu szeroko, tak rozdymają się swobodnie piersi w ogromnym powietrzu! Ciągnie
burza, porywa już garście skoszonego grochu i niesie, niesie aż do lasu, pędzi
po piasku drogi i bije weń piętami, ryje nosem — wreszcie wywraca wielkiego
kozła, aż kurz słupami podobnymi do trąb skacze ku niebu. Wychodzę na brzeg
lasu. Tam sośniaki już wyją. Najgłośniej ze wszystkich drzew płaczą w wietrze —
sośniaki właśnie. Są to młodzieńcy chorujący na Weltschmerz *.
Fury naładowane grochem pędzą szybko, aby umknąć przed deszczem. Uciekam i ja,
pozostawiając ::a sobą machający na gwałt skrzydłami wiatrak, psy, którym kottu-
niaste ogony rozwiewa wiatr, kury z powagą prezesówien spacerujące po piasku
przed dworkiem pana rządcy, przeskakuję przez płot i jestem w cienistych
uliczkach, gdzie brunatne śliwki skłaniają nad głowę moją wielkie swe kiście.
Zaczyna mżyć drobny deszczyk, chmury okryły niebo, wicher dmie i w czarnym mroku
burzy uderza tylko co chwila folwarczny dzwonek zawieszony na wysokim słupie —
uderza lękliwie, niby na trwogę...
SZULMIERZ, 1887
191
Noc teraz. Dopala mi się świeca. B. chodziła z godzinę koło dużego gazonu.
Wyszedłem na chwilkę, aby jej powiedzieć „dobranoc"... Gdybym tu był jeszcze z
miesiąc — kochalibyśmy się... przez cały ten miesiąc, a tak... będziem się
kochać jeszcze tylko do czwartku. Zawsze — szkoda ślicznych oczek B.! Przeczyła
kiedyś uparcie, że te oczy jej nie są wcale ładniejsze od gwiazd w ciemnej głębi
niebios, jak zapewniałem ją...
Ma mięciutkie ręce, białe i mikroskopijne. Nie broni też ich całować, tylko oczu
broni bardzo. W logice tych całusów było twierdzenie, że lepiej się całować w
usta.
Szkoda B.!
24 VIII (środa).
Jeszcze jeden jutrzejszy dzień... Państwo C. zaproponowali mi, aby jechać razem
z nimi — w piątek. Zostałem z ochotą.
Zwykłe moje chorobliwo-mazgajskie przywiązanie do miejsca, do łożyska, wzrosło
tą rażą do maksimum. Chciałbym o ile możności odwlec powitanie Warszawy. Tak mi
tu dobrze w ciszy, w oddychaniu świeżym powietrzem, w dobrej wsi!...
Pamiętam, że ilekroć zdarzało mi się być w Warszawie na Zjeździe * lub w Alejach
Jerozolimskich, skąd widać horyzont, kończący się lasem, polami — doznawałem
uczucia żalu, że tam być nie mogę... Nie ma na świecie lepszej rzeczy nad
wieś... Z komicznym patosem deklamuję sobie, ile razy pomyślę, że to już trzeba
jechać:
Beatus Ule, qui procul negotiis Ut prisca gens mortalium Paterna mrą bubus
exercet suis Solutus omni ioenore...*
Choć to nie paterna rura — a jednak takie się stały kochane!
192 DZIENNIKI, TOMIK XIV
Dziś byłem znowu w lesie. Znudziłyby każdego moje opisy, a jednak las ma dla
mnie zawsze tyle nowego, że nie mogę nie zapisać sobie kilku przyjemnych
widoków, jakie mi się nastręczają w czasie takiej parogodzinnej na oślep
wędrówki po ślicznym Krogulu. Poszedłem dziś w las od strony Ko-siczyna. Idzie
sobie tam droga zwykła, ta filuterna ścieżyna leśna, po której nikt nie chodzi
ani jeździ, która istnieje sobie Bóg wie po co, tak ot — aby lasowi przysporzyć
uroku. W tej stronie Krogula wznoszą się pagórki. Szczególny las: na jednym
pagórku rosną same dęby, na drugim — tylko graby, doliną stoją w kupce sosny, a
tam znów dalej same dziewczyny-brzozy na wzgórku, jak w panieńskiej świetlicy —
szepcą a chichoczą. A droga — to na łeb na szyję leci w wąwóz z góry, to znowu
wlecze się jak starzec na szczyt sąsiedniej górki, pod cieniem suchotnic-
leszczyn się przesunie, graby wyminie z finezją i — hajda! Bóg wie dokąd — aby
korepetytorowi z Szulmierza w głowie zakręcić, zmylić kierunek i wyprowadzić
gdzie na koniec świata. Czerwona wiewiórka przeskoczyła przez drogę i jednym
susem usiadła na grabowej gałęzi. Kitkę zawiesiła nad głową i patrzy a patrzy na
mnie mądrymi oczami. Co za licho, myśli sobie — popielaty cały od głowy do
kończyn spodni? Znudziło ją jednak obserwowanie, bo jak nie skoczy ii: sosnę,
jak nie sunie w górę! Za chwilę jest już na najwyższej gałęzi, stamtąd jak
błyskawica skacze z wierzchołka nu wierzchołek...
Uszedłem był już wiorst parę, a więc ległem całym ciężarem cielska grzesznego na
mchu i myślę: gdyby tak, panie dobrodzieju, przejeżdżała teraz jaka piękna
księżniczka, cierpiąca na wściekłość macicy, to miałbym niewątpliwie
zatrudnienie...
Rozmyślania te i tym podobne przerywa mi jakiś jednostajny, a zbliżający się
ciągle stuk. Podnoszę głowę i widzę niedaleko od siebie — nie księżniczkę co
prawda, ale dziewczynę w zakasanej spódniczce (co pozwala obserwować jej
bynajmniej nie białe nogi — aż do kolana), chodzącą z małą
SZULMIERZ, 1887
193
opałką od jednego krzaka jałowca do drugiego i otłukującą kijem czarny owoc jego
w ową opałkę. Wmawiam w siebie, że to zaklęta księżniczka, cierpiąca — i wstaję.
— Zośka! Gdzieżeś ty? — woła zaklęta...
— Hou! — odpowiada inny głos...
Ponieważ dwie księżniczki nie postały w moich marzeniach, zabieram więc kij i
idę do Szulmierza.
25 VIII (czwartek).
Tęsknić i marzyć... potemTtracic nadzieję, a w końcu zbudzić się nagle i widzieć
wszystkie marzenia spełnione — oto, co zowie się być szczęśliwym.
OUIDA
Tak pojmują szczęście dzieci i poetyczni utrapieńcy. Epiktet zapewnia, że
„prawdziwe szczęście trwa wiecznie i nie może być zniszczone..." Być może, że
Epiktetowe szczęście jest jedynie rzeczywiste, ale my — śmiertelnicy — znamy
tylko szczęście Ouidy. To, co „trwa wiecznie", jest dla nas przede wszystkim —
nudne. Stracić nadzieję widzenia kochanej kobiety, rozpaczać i zobaczyć ją nagle
— to nasze ludzkie pojmowanie szczęścia, choć wiemy, że tylko uczucie trwające
wiecznie — jak miłość rodziców, jak miłość dzieci — może być źródłem szczęścia.
Ostatnie parę godzin przepędzam tutaj. W ciągu sześciu tygodni obracałem się,
mówiłem i uczyłem w sferze ludzi najzupełniej różnych od moich przekonań,
podziwiałem ich i obserwowałem. A przecież ani urok, jaki wywierają zasady
gentry w całym ich blasku, ani wyszukane zasady arysto-kratyzmu rodowego — nie
zaćmiły mi moich idę j. Pozostałem tym szeroko wolnomyśłnym, jakim byłem. Idę w
świat demokratą, ateuszem bodaj, bo nie zdaję sobie sprawy z idei bóstwa,
rewolucjonistą i, pomimo zapewnień pana C., że „fanatyzm w polityce jest
szkodliwy" — fanatycznym patriotą.
13 — Dzienniki t. IV
194__________________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XIV
Wracam do was, bracia moi, półgłówki kuszące się o budowanie gmachów lepszej
przyszłości na... lodzie! Wódz nasz siedzi w kozie — zebrania więc odbywać się
muszą bez niego. Lecz za to — ileż nowych rzeczy powie on nam, gdy wróci z
„kryminału"!...
Starszy z moich elewów, Kazio, był dzisiaj u pierwszej spowiedzi. Rano jeździł
więc z panią C. do Kosiczynka. Miałem ostatnią lekcję z Guciem tylko. O 11 więc
poszedłem naturalnie do lasu. Orzechy rwałem, ,,na mech rzucałem, bo mi do smaku
nie były..." Adieul kochany lesie!
4 po p ł d.
Przed chwilą przyjechała owa p. Jeannette'a, o której „tyle słyszałem". Któż
wie? — Może bym był zastąpił pana D.? Stało się jednak.
Jedziemy jutro rano. Dziś wielkie przygotowania, awanturnicze znoszenie kuferków
ze strychu, pakowanie... Co kilkanaście minut odzywa się w moim pokoju do liku
tnę —- stuk, stuk, stuk — we drzwi. „Proszę" — odpowiadam. (Pan Mi-lewski z
Kotermania mówi w takich razach: „Ferajn" zam. Herein.)
Wchodzi B. Delikatnie przyćmione oczy jej uśmiechają się, gdy usta mówią
skromnie: przepraszam pana... muszę zapakować Kaziowi to i to...
Spod sukienki wysuwają się pantofelki maleńkie, dalej mały kawałeczek pończoszki
koloru zgniłych śliwek.
Panna Jeannette'a jest to Francuzka czystej krwi: gada jak wiatrak, jak wiatrak
macha rękami, wierzga nogami, naśla-
SZULMIERZ, 1887 __________________________________________195
duje głosy cudze, śmieje się co trzeci wyraz... Ma ona lat ze 33. Chuda, niska,
nieładna, ale i niebrzydka. Ma coś w twarzy, coś szczególnego — to oczy. Nie są
one ładne. Czarne, duże — ale jest w nich nie blask, jak w oczach Polek, lecz
ogień. Takie oczy u nas miewają czasami bardzo zdolni mężczyźni (jak Kostecki
np.). Chwilami z tych francuskich oczu spływa dziwna, namiętna, niespokojna
melancholia, smutek... łafiryndy nie mającej kogo ściskać. Chuda — u! chuda
jak'sztalugi!
Po południu chodziłem w pola. Wszystko już pożęte — zostało proso i kartofle.
Nawet len wyrwały babiny. Och, jutro zamiast tej nieskończonej przestrzeni, jaką
poiłem się dziś, trzeba będzie patrzeć na kawałek jakiego odrapanego muru, na
skraweczek nieba! A teraz — tak tutaj cudnie! Z balkonu widać o kilkadziesiąt
kroków oświetlone zachodzącym słońcem dęby. Zdają się złotymi... Dalej za górką
widać Kołaki, gdzie mieszka 50 „panów braci" Kołakowskich, na lewo —
Przedwojewo, gdzie panna Eleonora... Adieu — mazurki Chopina!
Ostatnia kartka. Skończona swoboda i życie bez myśli o jutrzejszym obiedzie...
Odwraca się stronica czarna, na której trzeba może będzie śmiertelną kredą pisać
pieśń Leopardiego:
... Zamknąłem powieki
Przed złudą, co trwać miała nieskończenie... A szczęścia lubej mary Już nie
nadzieja znikła, lecz pragnienie.
Życie nie może być kontemplacją przyrody i obserwacją ludzkich naiwności.
Walka, walka, cierpienie — bezsenne
DZIENNIKI, TOMIK XIV
noce... Podejmowane po co? Czy żeby światła umysłowi przysporzyć, czy żeby komuś
zapewnić szczęście, czy żeby służyć ideom? Nie... B y ży ć!
Pierwszy w tym dzienniku smutny dzień.
12 w nocy.
Pan C. wypłacił mi 42 rs. kop. 60, jako resztą mej wakacyjnej gaży. Spakowałem
rzeczy (które stanowią ogromny tłomok — wielkości dużej portmonetki): para
kamaszków (tych, co to grały marsza Chopina — licho wie, po co ja je tu
przywiozłem?), cztery koszule, 18 kołnierzyków, 5 (sic!) mankietów (gdzie
szósty?), jedne shocking *, marynareczka koloru świeżo wypierzonej przepiórki,
dwa tomy dzienników i jedna chustka od nosa (używałem jej — tak naturalnie, aby
panna Telimena nie widziała — przez całe wakacje). Wszystko to, zawinięte w
„malinową" kołdrę (ona ma już swe epithetum omans * u młodzieży uniwersyteckiej
naszego kółka), związałem paskami... Ptak by mógł w dziobie nieść cały mój
majątek!
Uścisnęliśmy się z B. na pożegnanie. Nie zrobiliśmy sobie krzywdy — to i
lepiej...1
W „moim" pokoju śpi Kazio. Cicho...
Razem z ostatnim wyrazem — pierwsza łza w tym dzienniku. Matko moja, nie
opuszczaj mię w wrzaskliwej, złej Warszawie.
26 VIII (piątek).
Szósta rano. Mgła. Konie zajechały
dziwny smutek...2
1 Tu w autografie obcą ręką wpisane czerwonym atramentem imię:
Janina.
2 Zapis pod datą 26 VIII znajduje się na wyklejce tylnej okładki.
TOM PIĘTNASTY
od 29 sierpnia [18]87 r. [do l grudnia 1887 r.|
Ten prawdziwie kochał ojczyznę — kto umarł za nią.
TURGIENIEW *
Ducha nie gaście!
ALF WALDO EMERSON
fa = fa'
Jeżeli nagroda, której się pragnie, warta pracy — to trzeba się starać o nią do
śmierci; człowiek, póki mu życia starczy, nie powinien opuszczać placu boju.
OUIDA
Strzeż się dwu łdeł kosmopolitycznych: socjalizmu i jezuityzmu.
(Z listu BEMA)'
1 Pierwszy epigraf znajduje się na odwrocie karty lytutowej; następne — na s. 3
autografu.
29 sierpnia (poniedziałek). Warszawa. In!elicissimum genus iniortunii...
Ech — zbyt to już stare i banalne! Wiadoma rzecz, że przeszłość zawsze lepiej
wygląda od teraźniejszości. Jednak przeszłość pozostawiona w Szulmierzu należeć
będzie do najlepszych, jakie pozostawiłem za sobą. Dobre to było życie!
Inteligencja — choćby nawet ta inteligencja, którą (demo-kratyzmu gwoli)
obrzucamy nienawistnym spojrzeniem, inteligencja arystokratów-dżentelmenów —
podobna jest do pięknej kobiety. Jak kobieta piękna — toruje sobie ona drogę do
twojej sympatii, pociąga i otacza się nimbusem niewy-tłomaczonym. Wolisz ludzi
szczerych, wolisz dobre dziew-czątko od ludzi wiecznie grzeczniutko
uśmiechniętych i kobiet pięknych a zblazowanych moralnie — a jednak... jednak,
jakże mi brak gentry SzulmierzaL.
W piątek obudził mię raniutko lokaj. Wstałem tedy, ubrałem się i pocieszałem
Kazia, co patrzał smutnymi oczami na wieś, na sadzawkę i baseny, gdzie obadwaj z
Guciem puszczali małe okręty z żaglami. Nad dębiną, nad Przedwojewem, nad wsią,
nad lasem wisiała biała smutna mgła. Za drogą, tonącą w tym białym tumanie,
świeciła statua Matki Boskiej, gdzie tyle razy rozmawialiśmy o warszawskich
postępowcach z p. Marią...
Las brzozowy stał zapłakany i czasami zachodził się od smutku w porannym
wietrze. Otworzyłem drzwi na balkon i po raz ostatni objąłem okiem szeroki
obszar, gdzie oddychało się tak wolno, tak swobodnie. Adieul
Ciche stukanie we drzwi przerywa pożegnanie: to panna
p t ił
200 DZIENNIKI, TOMIK XV
Bronisława... przyszła po Yolneya i Yoyage Tissota. * Żegnaliśmy się we czwartek
wieczorem obok gazonu — ale czerwone usteczka zawsze są czerwonymi i miękkich
rąk — zawsze szkoda nie ucałować... Lecz i to trwa krótko, bo zajeżdża kareta,
staje pod balkonem, tupią kasztany, a ten ze wszystkich czterech najmocniej, na
którym jeździłem do Opinogóry. Schodziemy na dół, pijemy śniadanie i...
Przepraszam — nie jedziemy jeszcze, bo wychodzi panna Jeannette'a. Patrzy na
mnie francuskimi oczami jakby z wyrzutem: żal jej było, że nie jestem panem D...
Panna Augustyna, panna Maria, panna Bronisława, nawet lokaj (mający jakoś ciągle
prawą rękę na pogotowiu), nawet Bogusia i Ma-rychna — zdają się płakać. Żegnamy
je, wsiadamy. Nadchodzi jeszcze pan rządca, jeszcze pożegnania, ukłony —
Spysiński zacina konie i ... adieu!
Mijamy las-Krogul, we mgle tonie Niestum, Przedwojewo i daleko, daleko świeci
wieżyca zamku w Opinogórze. Mimo woli przypominają się słowa wielkiego poety, co
tam śpi w czarnej trumnie:
Przed życiem czuję, nie przed śmiercią, trwogę, Bo takie światy widzę tam,
przed sobą, Że mi ten ziemski — grobową żałobą...*
Potem i park, i wieża uciekają gdzieś, mgła zasłania okno karety, smutno i
niewyraźnie majaczą ruiny zanikowe w Ciechanowie, kościół krzyżacki, * wszystko
znika, ucieka — jak zwykle ucieka to, do czego przywiązujesz się, jak nikną
lepsze dni, by gorszym ustąpić miejsca.
Dworzec. P. Antoni Milewski jedzie także do Warszawy. Państwo C. oddają mi
chłopców pod opiekę. Kazio i Gucio patrzą przez szyby wagonu na daleko siwiejące
lasy i w dużych niebieskich oczach malców stoją łzy. Smutne ich twarzyczki
uśmiechają się przymusowo, gdy ja żartuję z ich smutku.
WARSZAWA, 1887
201
l września (czwartek).
Tydzień blisko mieszkam w Warszawie. Pożegnawszy pp. C. na dworcu Nadwiślańskim,
otrzymawszy zaproszenie na przyszłe wakacje, zapewnienia, ,,że pozostawiłem w
ich pamięci najlepsze i najprzyjemniejsze wspomnienie" — siadłem w dorożkę i
ruszyłem... do Warszawy. Na Długiej jeszcze jeden ukłon całej rodzinie C.,
jadącej do Hotelu Niemieckiego — a potem zjawiam się u Zydlerów, składam tam
rzeczy i idę szukać mieszkania. Spotkałem Chonowskiego. Wzięliśmy ślub: żyjemy
od owej chwili razem. Pięć dni mieszkałem u niego, nr 13 Żurawia — w sąsiedztwie
ładnych facetek. 30 b. m.1 . szukaliśmy mieszkania przez pół dnia. Obeszliśmy ze
dwadzieścia ulic w „łacińskim kwartale", * tj. w obrębie Chmielnej i
Marszałkowskiej, zwiedziliśmy kilkadziesiąt ulic naj-niepotrzebniej, byliśmy w
najrozmaitszych pokojach. Dlaczego? Dlatego, że potrzeba było znaleźć mieszkanie
z meblami, samowarem, usługą itd. — za 8 rs. najwyżej. Tu i ówdzie zatrzymujemy
się przed kartą z napisem: „Pokój umeblowany dla osoby pojedynczej płci o b o j
g a". Choć żaden z nas nie jest osobą płci obojga — szukaliśmy jednak szczęścia
i w takich ryzykownych mieszkaniach. Nareszcie — znaleźliśmy. Ulica Wi dok nr
14, mieszkania 11.
Lecz oderwijmy się od marnych dni! Nędzny żywot „zjadacza chleba" przerywa
niespodziewanie — zebrańko pierwsze u Machajskiego. Ludwik, Tadeusz, Stach i
Filip * zjawiają się u Wacława. Pierwszy podmuch, pierwszy huragan. Znane
powietrze otacza cię, wznosisz oczy... To Jeż do nas przemówił *.
4 września (niedziela).
Nad wszystkimi uczuciami człowieka — panuje jedno, a tak nieśmiertelne jak
wieczność. Jest nim litość. Na zasadzie
1 Chodzi oczywiście o 30 ubiegłego miesiąca — sierpnia.
l!
202 DZIENNIKI, TOMIK XV
zaznania ogromu tego uczucia — gotów jestem uwierzyć w altruizm, rozumiany jako
prawo warunkujące istnienie społeczeństw. Walczym zażarcie o byt, spychamy się w
przepaście, aby dogodzić naszemu samolubstwu, ale jest granica, której żadne
serce nie przekracza, jest linia, poza którą nie przechodzi nikt. Są minuty,
kiedy zapadamy w otchłanie smutku — nie nad sobą rozmyślając, nie swą opłakując
dolę, Te minuty, minuty bezwiednej litości, są jednym z najpotężniejszych węzłów
łączących społeczeństwa. Gdybyśmy minut takich nie mieli, bylibyśmy szczęśliwi,
prawda — ale szczęśliwością gorylów. A — niewesołe jest życie!
W dzień moich imienin nikt nie podszedł do mnie, nie uścisnął ręki, nie
powiedział: „szczęść ci Boże"!...
Nie potrzeba nawet być mazgajem, aby być smutnym w taki dzień. Posiadam
przyjaciół, znajomych, którzy witają mię, mówią komplementa... nie posiadam
tylko jednej rzeczy, nie posiadam niczyjego serca. Pani Helena nawet —
zapomniała, choć pisała przed dwoma tygodniami, że „nie może sobie wyobrazić
życia beze mnie".1
Było wszystkiego — 42 rs. 60 kop. Lokajowi w Szulm. Kolej Dorożka Papierosy
Dziennik *
10 obiadów w Taniej Kuch. Mieszkanie Chleb za miesiąc Pięć funtów cukru
60
Proszek
4
1.30
Przenoszenie
55
30
Gruszki
5
10 45 Koperty , marka Herbata
10 20
2.10
Chleb 16
4
Stróż 15
1.20 34
Stół
10
1.452
1 Dalej dwie kartki wyrwane,- obie, jak świadczą ślady przy grzbiecie,
były obustronnie zapisane.
2 Błąd w dodawaniu: suma wynosi 1,35 rs.
WARSZAWA, 1887
203
Herbata
25 23.48
42.60
Chonowskiemu pożyczyłem 8.82V2 + 1.45
—24.93
Zydlerowi pożyczyłem
50 k. 24.93
17.67
Metoda Leidenscheidta * 10
Siennik
1.10
Wypchanie i^K-ST
30 k.
Cudn. 4B& 25 k.
Chmielna
1
17.67
Drobne wydatki: nafta, tytoń 77
— 1.37
23.48
16.40 l
Zostało się jeszcze — 16 rs. 40 k. na kupno munduru i ca-łomiesięczne życie.
Nie jadłem lodów, nie byłem ani razu w kawiarni, raz jeden byłem w teatrze, nie
wydaję ani grosza na darmo. Cho-nowski i Zydler winni mi 9 rs. 32V2 k. Wydałem
więc na życie i urządzenie się dotąd 14 rs. 16V2 k.
A przecież grozi mi wielka bieda.
Czynić dobrze, świadczyć łaski — bywa nieraz tak nieodzownie potrzebą naszego
sumienia, jak jest potrzebą naszego organizmu — jeść.
6 września (wtorek).
Byłem dziś u Wasilkowskiego z Filipkowskim i „kapitanem". * W ratuszu prowadził
nas do „kryminału" — „kapitan", obeznany do pewnego stopnia z procedurą ukłonów
panom komisarzom, radcom, naczelnikom, za zezwoleniem których można dopiero
oglądać Leona. Weszliśmy tedy na
1 Błąd w odejmowaniu: różnica wynosi 16,30 rs.
DZIENNIKI, TOMIK XV
l'j
jakieś schodki — stamtąd do zakratowanej izby. „Pan radca" zmierzył nas nieufnym
wzrokiem.
— Panowie studenci?
— Tak.
— Hh-um...
— Mamy do niego pilny interes pod względem jego lekcyj.
— Jego lekcyj? Wasilkowski... wątpię, czy będzie potrzebował jeszcze lekcyj —
ale idźcie, panowie.
Otwieramy tedy drzwi do obszernej nory biurowej, gdzie znów jest kilku „panów
radców". Jest tam i kilka facetek młodych, a wśród nich — Leon.
Przesyła nam pocałunki, lecz jeszcze rozmawiać nie mo-żem — póki nie skinie
jakiś młody radca. Nareszcie...
Rzucamy się sobie w ramiona. W takich razach poznaje się tę niezgłębioną
sympatię, jaka nas łączy. Ileż razy różniliśmy się w poglądach, spierali o
kierunki — nigdy tylko nie mogliśmy się oprzeć wzajemnemu pociągowi ku sobie,
gdy słowa nasze staczały się na jeden brylantowy wyraz: ojczyzna.
On już rozpoczął życie za nią.
Pierwsze słowo po przywitaniu:
— A co — jak tam stoi kwestionariusz ludowy? *
— Źle stoi...
— Świnie! No — ale do porządku dziennego, nas, tj. mnie, Antenowa, Talkę i
Staweno, wyrzucą z uniwersytetu. Nie róbcie z tego powodu burd! Niech ich
diabli!... Jedziemy do Krakowa, a jeśli JWny hr. rektor Tarnowski nie przyjmie —
jedziemy do Genewy. Ja na rok pojadę pożegnać Wołyń...
— Kiedyż sąd?
— Czwartego października.
— Jakże was tu podejmują?
— Elegancko. Przez dwa tygodnie spało nas 19 w jednej izbie: na jednej pryczy
dziesięciu złodziei, na drugiej karaluchy, pluskwy i dziewięciu studentów. Było
tam jedno okno i dwa drewniane naczynia — jedno z wodą czystą, drugie...
WARSZAWA, 188?
205
dla nłerobienia sobie subiekcji. Teraz siedziemy w norach po trzech.
— Z kimże ty?
— Z dwoma „kieszonkowymi".
— A wikt jaki?
— Warszawa karmi... Patrzcie — spodnie, buty, bieliznę, wino, herbatę,
papierosy, książki, wreszcie całusy — wszystko dostarcza ta Warszawa tajemnicza.
Przynoszą np. kosz z czystą bielizną i prowiantami — dla mnie, Talki i Maksyma —
nie wiadomo od kogo. Wiesz, poeto, jeśli kto, to Warszawa warta ody...
— I rzucisz nas, delegacie?
— Z tobą spotkam się jeszcze nieraz — co?
— Daj Boże!
— Cóż Chunior?
— Kiepsko...
— Gdzież idzie?
— Ku... „matuszkie"...
— A Piaseckł?
— Ksiądz.
— Macie nowych — jakiegoś Rakowskiego?
— Jest — ale bez ciebie...
— Cicho... my wiecznie razem!
Wchodzi kilka facetek eleganckich, matka i siostra Talki, siostra Wiśniewskiego.
— Panie Wasilkowski! proszę — woła pan radca. Otwierają małe drzwiczki —
— Adieu]
Nad tym pokoleniem, nad garścią nas, nad tymi, co siedzą dziś w kryminale —
rozciąga się żelazna prawica ostatniego wielkiego poety, brzmi spiżowy głos
starca: „nie umierajcie!" Między nami i tymi, co umierali w sybirskich stepach,
na szubienicach i w cytadelach, co słuchali śpiewki Z dymem
206 ____ _____ ___ ___________DZIENNIKI, TOMIK XV
pożarów... — istnieje jeden tylko jeszcze człowiek, co domaga się od nas życia
dla kraju. Jest nim Jeż. Reszta spoważniała, ubrawszy się w ordery, uszywszy
sobie sztandar z napisem „praca organiczna" lub „obrona bierna", reszta się
zasklepiła intelektualnie w służbie moskiewsko-austriac-ko-pruskiej.
Stary orzeł nasz — jeden tylko kracze jeszcze w ostatniej broszurze:
...gdyby Apuchtiny, Drentelny, Kochanowy, Hurki czuli, że grożą im nie policzki,
lecz kije,* jeśli będą samowolnie nas ciemiężyć — nie pozwalaliby sobie tak
swobodnie, tak bezkarnie...
(Rzecz o obronie czynnej i Skarbie Narodowym — Paryż)
Godzien on tego adresu, jaki otrzymał od nas i za który ustnie (przez Zosię
Kosmowską, która przyjechała z Genewy) — dziękował.
Leon — nie przeżyje życia daremnie.
Spałem jeszcze dziś rano, gdy stara nasza służąca Joanna przyniosła mi list — od
pani Heleny. Zawsze dobra Kala! Trzy tygodnie nie pisałem do niej ani słowa, nie
motywując milczenia niczym. I oto co pisze:
Drogi Stefanie!
Dlaczego tak długo nie pisałeś do mnie? Spodziewam się, że ważne powody zmusiły
Cię do tego, nie sądzę bowiem, abyś dla fantazji narażał mię na tak przykry
zawód i niepokój. Przez te kilka tygodni codziennie oczekiwałam listu, gniewałam
się na Arona, że może źle pyta się o niego, posądzałam pocztowego oddawcę o
ciekawość, o przejmowanie listów, a najbardziej lękałam się, czy nie jesteś
chory. W ostatnim liście wspominałeś o chorobie elewa, zdawało mi się więc
koniecznie, że mogłeś się zarazić tyfusem, i najprzykrzejsze myśli trapiły mię
na ten temat. Gdyby nie obawa, że może mój list nie zastanie cię już w Szul-
mierzu, byłabym pisała — słowem, nie wiedziałam już co myśleć, dopiero list
wczoraj otrzymany zaspokoił w części mój niepokój, ciekawa bowiem jestem bardzo
powodu Twego milczenia. Napisz mi szczerą prawdę...
WARSZAWA, 1887
207
Teraz zanoszę prośbą do mego Stefana o natychmiastową odpowiedź, której oczekuję
całym sercem...
Helena
P.S. Wybacz bazgroty i brak sensu, ale dziś nieszczęsny jakiś dzień, w którym
bardzo głowa boli... Pożałuj chociaż z dala...
Jedna i zawsze ta sama, aż do nieznośności ta sama odpowiedź: nie wierzę ci!
W nocy.
Okno z naszego pokoju wychodzi na podwórze. Takiego drugiego podwórza nie ma
prawdopodobnie w całej Warszawie. Jest ono wielkości mniej więcej — chustki od
nosa. Ponieważ mieszkamy na parterze — widziemy więc tuż pod samym oknem
kwadratowy kawałek asfaltu, nad asfaltem wznosi się prostopadle szara
ściana, sięgająca prawdopodobnie do nieba, gdyż z naszego okna nie widać końca
tej ściany, choćby się wysunęło na dwór głowę... na podobieństwo szukającej
oczyma w powietrzu jastrzębia — indyki. Takaż ściana wznosi się z prawej
strony kwadracika asfaltowego. Trzecia — dobiega do wysokości drugiego piętra,
urywa się i artystycznie zakończa — kominem. Jednym słowem jest to głęboka na
trzy piętra studnia, na dnie której znajduje się troszka asfaltu, ogryzeczki
papierosów i podejrzane jako-weś strzępki, gałganki, parę sznajgurtów * i stary,
zdeptany, złamany na dwoje pantofel. W ścianach studni czernieją — okna. Mówię
czernieją, gdyż szyby tych okien rzadko bardzo widują słońce. Słońce nigdy nie
wdrapuje się na niebo tak wysoko, by mogło oświecić wszystkie zagłębienia i
zmarszczki starości w asfalcie. A jednak — chce ono być wszędzie: rankiem przez
szczelinę szerokości łokcia, sformowaną przez komin i sąsiednią ścianę,
wskakuje w tę ciemną szufladę promień słoneczny. Po szarej, brudnej,
chropowatej, pełnej
Kr-
DZIENNIKI, TOMIK XV
płaskich zagłębień ścianie zsuwa się na dół, wchodzi w najmniejszą szczelinkę,
jak strumień wody zmywa twarz pomarszczonej ściany, dotyka ram sąsiedniego okna,
dochodzi już-już do prostego dwuściennego kąta... Wydaje się, że z szczelin
starej ściany wyłażą jakieś duże, czarne, obrzydliwe robaki i chyżo, na łeb na
szyję uciekają na ścianę sąsiednią. To cienie, wieczne cienie, złe duchy tej
nory. Wtedy to i z naszego okna można widzieć... niebo. Niebieskie niebo!
Widać go taki skrawek jak poła surduta, lecz wydaje się cudnym, fantastycznym,
nieskończenie zachwycającym obrazem, oprawnym w obrzydłe ramy: okopconego
komina, kan-ta ściany i górnej ramy naszego okna. Czasami na tym obrazie
przesuwa się biała, leciuchna jak piórko puchu, jak marzenie dziecka — chmurka.
Pragnąłbyś zatrzymać ją stęsknionym wzrokiem — lecz uciekła, uciekła może ku
znanej ci wsi, ku szerokim lasom, rzekom srebrzystym — zanieść wieść, jak ciemno
w brudnych pieczarach miasta...
Czasami na to nasze (tak zwane) podwórze zalatuje nadprzyrodzony smrodzik. Nie
jest to bynajmniej smrodzik domowego ogniska — owszem, jest to smrodzik,
wydostający się z jakichś zgniłych skór bydlęcych czy czegoś w tym sensie,
fabrykowanego w sąsiedniej kamienicy. Rzadko, bardzo rzadko w nocy zagląda
trwożliwie p; :mteń księżyca. Odrysuje na ścianie mglistymi freski — drab:u:ę z
sąsiedniego dachu, przypomni coś — i pójdzie do szczęśl wszych miejsc, do
szczęśliwszych ludzi, pójdzie wyszukiwać zakochanych, śledzić ich pocałunki,
zaglądać w okna młodych panienek i romansowych wdów. Nie ma tu nic dlań
ciekawego. Nasza sąsiadka? Boże drogi! — ani jej się śni o całowaniu żadnego z
nas.
Czasami znowu przypłynie akord jakiś muzyczny, gama fortepianowa, spadnie z
wysokości trzeciego piętra i nie doleciawszy do dna studni rozsypie się w
proch... A wiatr — wiatr dosyć często tu bywa. Pośliźnie się na gzymsie dachu,
rznie na łeb, potłucze się śmiertelnie na asfalcie, zaskowyczy
Ł
WARSZAWA, 1887
209
i
z bólu, zepnie na pazury, lecz nie wyżej okna naszej sąsiadki, a widząc, że nie
wyskoczy żadną miarą — rozdmuchnie jednym plunięciem płuc niedopałki papierosów
w cztery kąty podwórza, harcnie pazurem mur, zatrzaśnie lufcik sąsiadce naszej i
jednym susem wskoczy w nasze okno otwarte — wydmie firanki...
Firanki?
— Tak — z całą dumą wyznaję: firanki! Nie żadne tam byle jakie ze starej halki,
czepka lub kołdry uszyte — ale rzeczywiste firanki... (Zresztą — ja nie wiem,
jakie one są, ale nadzwyczajnie białe, białością, jeśli nie śniegu, to
przynajmniej dwa tygodnie ledwo noszonej koszuli).
A pokój nasz? Pokój z obiciem niebieskim, pokój, na obiciu którego namalowane są
niebieskie ptaszki na niebieskich gałązkach z niebieskimi kwiatkami? O —
zaprawdę — pokój ten wart jest opisu. Oto... umywalnia. (Zaczynam od umywalni,
bo to najpiękniejszy mebel u nas). Umywalnia tedy z marmurową płytą, z samowarem
(rzeczywisty samowar!), z miednicą, z miseczką na mydło... Tuż łoże moje z
malinową kołdrą, tuż piec, wąski jak suchotnik. Dalej idzie...-krasny; ugoł*
(inaczej „bawialnia"), gdzie fotel stoi — przed stolikiem, jak na fotel
przystało. Łóżko Chuniora, stół drugi. Obrazy dwa: Limik Andriollego * i drugi
olejny, „bardzo piękny", jak nas zapewniała nasza służąca Joanna, przedstawia
bowiem jakieś coś, podobne do mocno zasmarkanej chustki czy też zielonawej wody,
nad którą na drągu suszy się, jak ja utrzymuję, „chiton" grecki — a jak
utrzymuje Chunior, zwyczajna damska koszula — taka sama nawet, według niego, w
jakiej czasami widujemy naszą sąsiadkę.
Część ornamentacyjną pokoju reprezentuje: czaSzka, cu-kierniczka, kałamarz, mój
kuferek, zresztą najzupełniej cała lampa, pudełko od gilz i inne „meble". Co do
przedpokoju — to nie mam nic do nadmienienia. Na długość jest on mniej więcej
tyli co nos Chuniora, na szerokość równać się może jednej nogawce idealnie
modnych spodni. Lecz dokąd to pro-
14 — Dzienniki t. IV
210 DZIENNIKI, TOMIK XV
wadzi ten przedpokój! Chunior patrzy zawsze w stronę spiżarni, ja w stronę
naszej ładnej gospodyni — ze współczucia jedynie, bo oto nie dłużej jak za
miesiąc „stanie się cud i rozraduje" * — jeśli nie świat, to przynajmniej
sąsiedni pokój... wrzaskiem.
7 IX (środa).
Wszystko przemija ł znika, w cień się zasuwa... Młodość bujna, najpiękniejsza
młodość leci szalenie szybko. Czasami, dorzucając nowy list Heleny do paczki
poprzednich, natrafiając przypadkowo na jakąś od niej pamiątkę — wierzyć się nie
chce, że się już przeżyło życia aż tyle... Przypominam się sam sobie jako
zakochany niewinnie, namiętnie, wściekle, natrętnie i skromnie; gdzieś, daleko
ogromnie widzę przerażające porywy duchowego cierpienia, bezrozumną, wściekłą,
zwierzęcą, palącą tęsknotę, żrącą jak dzikie zwierzę — rozpacz; nie chce mi się
uwierzyć, że człowiek może sobie stworzyć piekło takie, w którym ani cienia, ani
obrazu, ani konturu, ani nic, co mogłoby być podobne do nadziei, do pociechy,
choćby do zimnego spokoju.
Z uśmiechem epikurejczyka czytam dawne minuty zachwy-ceń, gdy jakiś
nieskończenie długi prorrre.a włosów, c;:arny jak smoła, jedwabny i łamiący się
w setnt: > walne zgięcia, zsuwał się na wyniosłą, hardą pierś; gdy biai>:, a
jakby rzeźbione nieskończoną płaskorzeźbą cieniuchnycr,, różowych żyłek półkręgi
powiek zsuwały się na wielkie, wspć.niałe, jaśniewielmożne, aż czarne od ognia
palącego się w nich, niebieskie oczy; gdy od prostych, długich, tkwiących w
powiece jak rząd żelaznych czarnych strzał, rzęs — leciało czarne zaćmienie na
drugą półkulę oka, na cień podoczny czarnoniebieską wstęgą wijący się
półkolem...
A kibić, kibić wysmukła i gibka jak nadrzeczna trzcina, a piersi, linia których
zbiegała się z linią ramion, wzniesionych jak u Napoleona, półowalem wykreślała
granicę dla szyi, co była biała jak u posągu Afrodyty z kararyjskiego
WARSZAWA,
211
marmuru, co ginęła aż gdzieś, pod nieskończonością czarnych, natrętnie
pachnących kaskad. Posiadłem tę nieopisaną piękność, a duszy nie przykułem do
siebie i gdy dziś trzeba napisać list, przysięgać — to tak mi smutno, że nie
czuję nic nad to, tylko „wypada" odpisać.
W jednym z poprzednich listów było: „będę u ciebie" — i... nie wynająłem
osobnego mieszkania. Dławi mię ten epi-kurejski śmiech!
Wczoraj — „margfaBia^T^ojciec", Tadeusz, „kapitan", Andrzejaczek, „Kąsinowski",
ja i z ośmiu nieznajomych studentów — byliśmy u cioci Slimakowskiej, u Zośki,
Jankla Swicy, pod 42 itd. Ponieważ jednak Tadeusz i „kapitan" spili się setnie i
wytłukli stróża u Swicy — zawróciliśmy więc do domu. Na sali u Slimakowskiej
było ogromnie gorąco — wyszedłem na wiatr o godzinie drugiej w nocy i dziś mam
ogromny kaszel. Boję się, by nie było zapalenia płuc. Banda szaleńców zaciągnęła
mię na te brudy; nie „spuszczałem nawet natury" i mogę się nabawić choroby...
„Kapitan" i „Kąsinowski" mieszkają z Otosiem u hrabiny O. * Parę dni temu, przed
sprowadzeniem się rewolucjonistów, odwiedzałem Otosia. Spotkałem się z p.
hrabiną w przedpokoju, a ponieważ Otosia nie było, czekałem w jego pokoju. Co
chwila wbiegał mały Jurek, za nim śliczna mama, odnowiliśmy więc naszą przelotną
znajomość jeszcze z czasów egzaminów. Szczęśliwy Otoś! Jak jemu musi być dobrze
kołysać się w tych okrągłych ramionach.
Pan hrabia zblazowany jest widocznie do zupełnej „miękkości"...
Z Wacławem się przeprosiłem. Właściwie — nie przepraszaliśmy się, lecz że jemu
do wpisu brakowało 5 rubli, a nie-
212
DZIENNIKI, TOMIK XV
zapłacenie wpisu mogło go według nowych praw wciągnąć „w ratniki jewo
Impieratorskawo wieliczestwa" * — chciałem więc pożyczyć pieniędzy dla niego od
byłego księdza Oktawiana. Ksiądz zawsze księdzem... Wykręcił się sianem,
wyjazdem. Pożyczył jednak Wacław od „Kąsinowskiego." Tym tedy sposobem
nawiązaliśmy rozerwane przez Soplicę stosunki.
Tania Kuchnia jest punktem, gdzie kulminują się najważniejsze cele bieżących
dni: obiad (pieczeń i chleb — 15 kop.), nadzwyczaj zajmujące konwersowanie o
drastycznych kwestiach z Antosią, Andzią, Zuzią, Michaliną i innymi kotletami,
spotkania ze znajomymi studentami, wreszcie pewna przerwa w ziewaniu i w myślach
nudnych, tak codziennych jak te nieznośne popielate spodnie, które mi do
maksimum obrzydły...
Mamy dwie sąsiadki. O jednej muza milczy wyczekując dnia, kiedy będzie mogła
wyśpiewać wdzięki tej bogini, które jak obecnie widujemy tylko z daleka, tylko
przez niezupełnie dosuniętą sztorę, tylko w spódniczce białej, :<> dozwala
czasami (gdy się wlezie na stołek) widzieć śnieżyste pończoszki, więzione na
małych, duszą się klnę, jakby lilipucich nóżkach — w płytkich, jak moja
filozofia, pantofelkach z czarnego safianu. Sąsiadka nasza — chodzi, jak wszysry
śmiertelni, spać. Sypia w samej tylko koszuli (sic!). Okno naprzeciwko, sztora
umyślnie przez nią nie dosuniętą — Jezu! — co za olimpijskie widoki, gdy nasza
sąsiadka łapie pchły!...
Druga sąsiadka, sypiająca (ach!) tuż za drzwiami, przy których stoi moje
łóżko... Ta sąsiadka (czy łapie pchły — nie wiem, ale) śpiewa ładnie. „Śpiewa
piosenki swojemu dzieciątku w noc ciemną". Jest pewna nieprzeparta potęga w
śpiewie kobiecym. Głos czysty jak bujna fala źródlanej
WARSZAWA, 1887
213
wody wylatuje w przestwór i niby grom z wysokości zapada ci w serce.
8 IX (czwartek). -, _^
Poszedłem wczoraj spać o czwartej w nocy, a obudzono mię dziś o piątej rano.
Ludwik, Edward, Tadeusz i Stach — przyszli mię zbudzić, wyciągnęli z łóżka i
kazali iść ze sobą do Wilanowa.
Poszliśmy więc. O siódmej zwiedziliśmy Czerniaków. Święty Bonifacy — wiem, że
umarł w 755 roku — ale co robi ten święty w Czerniakowie — wcale nie wiem *.
Pilawę * zauważyłem wszędzie — i całe wrażenie. Z Czerniakowa ruszyliśmy łąkami
ku Wilanowu. Otwierają ci się przed oczyma łęgi, błonia, zakończone gdzieś aż
nad brzegami Wisły zaroślami wikliny. O ósmej byliśmy już w Wilanowie. Szliśmy
przez wieś. Co chwila spotykasz jakieś dziwowiska: chłopska chałupa np.
zbudowana w najczystszym gotyckim stylu. Ostro-łukowate drzwi i okna — i we
drzwiach wrotka * jak w chlewie, próg przegniły prowadzący przez gotyckie drzwi
do najzwyczajniej, najpierwotniej polskiej chaty. Obok chałupki, skleconej z
najprostszych okrąglaków, ze słomianą strzechą — stoi np. wysmukła baszta w
stylu maurytańskim, a przez misterne okienka baszty o secinie kolumienek —
wygląda siano, niżej — kwiczą świnie. Widziałem chłopską stodołą z mozaikowatym
rysunkiem cegieł...
Lecz mijamy te niespodzianki, by popieścić oko kościołem. Nie znam się na stylu
— tym bardziej na stylu tego rodzaju. Wydaje mi się jednak, że to styl
„odrodzenia" *, że kościół ten jest reminiscencją kościoła Piotra i Pawła w
Rzymie *. Wszędy wspaniała gładkość, grecki spokój widnieje w ko-rynckich
kolumnach.
Ani jednak napisy, ani prześliczne tuje okalające kościół, ani sarkofag Augusta
i Aleksandry Potockich *, ani strzyżone przepysznie aleje — nie zatrzymują nas.
Spieszymy do pałacu*. Trzeba mieć wielki zasób historycznej wiedzy, dosko-
et!
DZIENNIKI, TOMIK XV
nały smak artystyczny, znajomość ducha epoki, aby choć blado opisać wszystko, co
się tam rzuca w oczy. Wspaniały jest ten pałac. Czujesz tu dłoń hojnego mocarza,
wielkiego króla — nie zblazowany smak Stanisława Augusta. Z pałacu wilanowskiego
wieje echo potęgi tego pana, co hojnie rzucał światu dobrodziejstwa — a tu na
stare lata zbudował sobie siedlisko i zmieścił w nim wszystko, co tylko mógł
mieć wtedy przepych królewski. Szybko mijaliśmy te sale. Zamarła przeszłość
wieje z każdego gobelinu, z każdej majoliki, z krzeseł i kanap, ze stołów i
biurek. Zaledwie masz czas w ślad za głosem cicerone'a rzucić okiem na biurko
przysłane królowi przez papieża, na różę przysłaną królowej, na portrety i
meble, a już wskazują ci takie rzeczy, jak karabela Stefana Batorego, szabla
Sobieskiego, buława Jabłonowskie-go *, puchary Augusta II, wspaniałe vitrum
glorioswn *... Tu kaplica przerobiona z pokoju, gdzie umarł, tu gabinet z
kanapą, którą zda się przed chwilą opuścił, by pójść do gabinetu Marysieńki,
gdzie wielkie obrazy mitologiczne rozdrażniają nerwy. Tam wiszą portrety wodzów,
tu prześliczne rzeźby, tu wspaniałe gobeliny. Każdy z tych przedmiotów wtrąca
cię w inną sferę, unosi dokądś na chwilę — a wszystko odziane tajemniczą,
mglistą czcią i żalem, Tak byli wielcy, tak bogaci — i nie zostawili nam nic,
nii prócz żalu po nich!
„Wykopaliska z Pompei" — głosi cicerone otwierając jakieś nowe podwoje. Wilcza
ciekawość musi się gasić jednym niemal przelotnym wejrzeniem. Odwieczne skarby —
ta „nova villa tenet" *!
Po krętych schodach dostajem się do chińskich apartamentów. Miejsce świętości
zajmuje kosmopolityczna wiedza — ciekawość. Zachwycające reprodukcje arcydzieł
rzeźby — z porcelany saskiej — zabrałyby czasu wiele, a oto mamy zwiedzić
jeszcze galerię obrazów. Paweł Yeronese, Guido Reni, Correggio, Greuze * po raz
pierwszy zjawiają się przed tobą. Pędzisz zgłodniałymi oczyma z arcydzieła na
arcydzieło
WARSZAWA, 1887
215
i wicher tej sztuki porywa cię za sobą. Oto kilka twarzy kobiecych Greuze'a
staje przed tobą. Szukasz gdzieś w pamięci snów tak pięknych, jak jedna z tych
twarzy — i nie odnajdujesz ich. Twarze te nie żyją, ale unoszą się, dumają,
marzą, śnią. Patrzysz na jakąś główkę pędzla Correggia — i bez komentarzy już
wiesz, co to jest koloryt, co znaczy ta straszna potęga, dająca możność w barwie
farby odzwiercia-dlić temperament, naturę, niemal duszę człowieka. Tam Guido
Reni przypomina ci biblijne obrazy: widziałeś je dawno. Nie, nie widziałeś
nigdy! To coś nowego, coś innego! coś porażającego masą twarzy, masą ciał,
stanowiących jedną, olbrzymią jak skończony utwór muzyczny, jednolitą — całość.
Idziesz dalej — wracasz znowu do Greuze'a — płakać, tęsknić, marzyć, szaleć.
Wreszcie uciekasz stamtąd, bo powstaje w uczuciach chaos: jak wichry, jak
opętane wściekłością konie latają myśli i mało piersi nie pękną!
Wiesz teraz, dlaczego ludzie chodzą do Włoch, wiesz, czego się uczą, i
rozumiesz, jakie oni spędzają dnie patrząc na ten świat zaczarowany, potężny,
święty, wspaniały i wszechmogący jak natura.
Park. Wszystko oddano na usługi sztuki, i drzewa nawet, i rzekę, wszystkiemu
powiedziano: masz być tak, a nie inaczej piękne.
Schodziemy na dół: tam „stara Wisła" i Wilanówka * leżą w nieskończonej zieleni
łęgów. Śliczna Wilanówka! Jak cudna kobieta wypręża swe srebrzyste piersi z
bujnych, dziewiczo-bujnych kędziorów nadrzecznych wierzb. A wierzby długie,
miękkie, jedwabne pukle zarzucają na dziewicze ciało rzeki i na próżno zgania je
wiatr, na próżno ciska się w namiętnym drżeniu białosrebrna, delikatna pierś
rzeki.
Co chwila botanik nasz Ludwik zrywa rośliny, pakuje w swą zieloną puszkę, lecz
nie drobnych szukamy rozkoszy. Oko się nurza w ogromie zielonych państw, szaleje
i pędzi po prześlicznych krajobrazach. Zwiedzamy Morysin *, ruiny sztuczne,
promem przebywamy Starą Wisłę. Za Starą Wisłą
g DZIENNIKI, TOMIK XV
rozciągają się sady. Morze brunatnych śliwek rywalizuje z srebrem białodrzewów.
Cudne widoki!
Wracaliśmy inną drogą: na Augustówkę i Siekierki, * robiąc tym sposobem ze trzy
mile drogi. Szliśmy brzegiem Wisły po piaszczystych łachach.
Z dala wstaje w brudnych mgłach Warszawa...
Zrobiliśmy ze sześć mil drogi. Nogi bolą, lecz czuję się zdrowym i wesołym,
naoddychawszy się czystym powietrzem. Nie stworzony jestem dla miasta.
10 IX (sobota).
Chory .jestem. Mam straszny kaszel, gorączkę, ból głowy, dreszcze febryczne.
Czytam książki — znowu mojego ulubionego Taine'a. Co prawda — mam obecnie przed
sobą ulotne jego spostrzeżenia nad życiem *, które nie są ani tak głębokie jak
Historia literatury angielskiej, ani nie pisane tym wspaniałym stylem, jaki
kwitnie w jego Francji przed rewolucją, [w] Notes sur l'Angleterre lub studiach
o Napoleonie *. Zawsze jednak ma on tutaj tyle do powiedzenia o Francuzach, że
już to zanosisz się od śmiechu, już uważnie wglądasz w jego tezy i paradoksy.
Wczoraj czytałem tragedią Gadomskiego Larik *. Potężny to, spiżowy utwór, niby
jedna z wstrząsających kreacyj Ajschylosa. Larik ani jednego słowa nie deklamuje
— wszystkie słowa jego płyną z głęboką boleścią przesyconej duszy. Zachodzi
pewne, nieznaczne pokrewieństwo między ogólnym charakterem tego starca i Learem.
Brak tu naturalnie tchnienia Szekspira, lecz są chwile uniesień, potężnych jak
uderzenie piorunu. Obrzuconego błotem, uwiązanego na powrozie Larika prowadzą na
śmierć krzyżową. Tłumy jego rodaków złorzeczą mu. Wtedy on zwraca się do nich z
paru słowami: „Powróz waszym prawem. Szanujcie prawa!" Jest straszna,
WARSZAWA, 1887
217
oburzająca ironia w tych dwu słowach. Kryje się w nich i głębokie szyderstwo
zamaskowane sztucznie — może skierowane nie do samych tylko Br y tańczy ków...
Utwór ten stoi na wysokości kreacyj Słowackiego, powinien zająć poczestne
miejsce w literaturze naszej i daj Boże, by go czytali nasi młodzieńcy,
dowodzący o wcielaniu się słabszych organizmów w silniejsze.
11 IX (niedziela).
Wzmaga się gorączka. Jest to coś strasznego: marzę chwilami jak małe dziecko.
Kaszel piekielny, bok mię boli.
Musiałem dziś trzy razy latać na Mirowską ulicę do krawca, który robi mi mundur
i spodnie.
Z mojego majątku — zostało mi się 7 rs. 71 kop. na długu u Chuniora. Mundur
będzie we czwartek. Należy się jeszcze krawcowi — 6 rs., za spodnie (robota) — 2
rs.
Wasilkowskiego podobno wypuszczono. Na jak długo — nie wiem. Wątpię, by pan
Hurko ułaskawił go aż o cały miesiąc. Delegatem naszego kółka jest obecnie
zastępca Leona — „Kąsinowski".
Pisałem do Heluni... Może umrę, bo jestem s
le słaby. Zażywam chininę.
Chwilami rad bym rzucić wszystko i spać, spać do nieskończoności. Raz mi zimno,
drugi raz gorąco i duszno — piersi bolą.
14 IX (środa).
Leona puszczono z kryminału rzeczywiście. Byliśmy z Wacławem u niego dziś. Aby
go określić teraz — trzeba by
218_______________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XV
dużo papieru zapisać... Przede wszystkim jest chory na lekkie zapalenie płuc,
następnie — ogarnął go jakiś skryty głęboko, głęboko, jątrzący się jak drzazga w
ciele, dotkliwy a widny zaledwie wprawnemu oku — pesymizm. Zdawałoby się, że o
Leonie niepodobna mówić formalnie jako o pesymiście, tymczasem i ten kot,
padający zawsze na łapy — stłukł się. Uwolniono ich — po słuczaju tiezoimienstwa
jewo Impie-latorskawo wieliczestwa *. Dano im pewnego rodzaju szczut-ka w nos.
Wszedł Pankow i przeczytał: „rocnoflHH HanaJib-
HMK KpaH JlbCTHT Ce6« HaflejKflOIO, HTO CTyfleHTbl H6
ypona B Teneraie Bceił CBoeił JKHSHM..." * Nie dziwię się, że im żal było
porzucać kryminał. Zbiedzony, zadłużony, wreszcie wycieńczony — wrócił w grono
ludzi, zajętych już powszednim jedzeniem obiadów, chodzeniem do Zośki i
przyglądaniem się końcom swoich kamaszków... Pojmuję takie wrażenie. Jest on
jednostką niezaprzeczenłe silną: złamać się we dwoje jak kij — nie złamie nigdy,
ale jest za chwacki do podejmowania zadań, jest za wiele ufający swym siłom.
Mieć taką duszę gwałtowną, gwałtowną od szczytów do korzeni — i nie znajdować
echa, po prostu duszy podobnej w otaczających go — znaczy patrzeć czasami z
niechęcią na tych otaczających.
Jutro będzie na nich uniwersytecki sąd. Jeśli uwolnią — pojedzie na wieś,
miesiąc zabawi i wróci, jeśli wypędzą — zginie nam na zawsze.
Broszura — da się może odlitografować w jakich dziesięciu egzemplarzach u
Chodowieckiego *. Prócz tego Tadeusz ją przepisuje, ktoś zaufany ma sprowadzić
wprost z Paryża sztuk 5 lub 6. Tymczasem żegluje ona po Warszawie.
Dziś nareszcie po tysiącznych trudnościach, które mię do wściekłości
doprowadzały, wyciągnąłem matrykułę. Jutro
zaszyję się w mundur, chemią w garść wezmę i śmierci czekać będę.
Z ludzi, o których sądziłem, że będą dużym budynkiem, "w których wierzyłem —
widać bardziej i bardziej albo ośle uszy, albo ślady kopyt zostające w
budowlanym cemencie. A jeszcze ci urzędnicy wysocy, prezesi i sekretarze,
delegaci i bodaj czy nie mistrze ceremonii — jeśli także na sposób patriotyczny
w nosach dłubią, to niech ich pioruny zatrzasną. Pozostaje — pozostaje śmiech
bezdźwięczny na śmieciach gmachu.
Wierzę jednak, że istnieją siły w tym narodzie, siły odśrodkowego gatunku, siły
zgiętej sprężyny. Nie chcę wierzyć, nie uwierzę nigdy, abyśmy byli długą nicią,
którą można w kłębek mały przemocą zwinąć i obcasem w błoto wbić. Są u nas
młodzi studenci, jak mój przyjaciel Ch.,* którzy z najlepszą wiarą i pewnością
siebie wygłaszają zdania, ,,że siła stać się musi prawem tam, gdzie prawo stać
się siłą żadną miarą nie może, że tedy (za jednym zamachem) — porzuciwszy idee
wyniesione z Buckle'ów, Millów, Chrystusów, Comte'ów — powinniśmy za ideał
państwa uważać nie inny, jeno ten, co jest najsilniejszy, jeno ten, co bat ma".
A jednak duszę tych młodych Polaków musi oblewać czerwona jucha wstydu, bo gdy
im w oczy patrzeć, to się zasłaniają tumanem panslawizmu (sic!) lub, co jeszcze
lepsze, wskazują albo na pana Tarnowskiego, albo na pana Swięto-chowskiego,
odziewają się w pancerz „pracy organicznej", „obrony biernej" — lub mówią, że
koniecznie trzeba się „zachowywać". Mówią mi nieraz, że my — to zdrajcy, że my
chcemy znowu narodowi narzucić ideę samogwałtu, że prawdziwym Polakiem jest ten,
kto milczy i pracuje. Milczą i pracują dla chłopa — woły — dopóty, póki mu się
nie spodoba ich zabić.
Naród żyje, tworzy, pracuje, sięga tam, „gdzie wzrok nie
220 DZIENNIKI, TOMIK XV
sięga" — wtedy jedynie, gdy w nim kipi żądza swobody, gdy go nurtuje od piwnic
do poddaszy lawa miłości rodzinnej ziemi. W jarzmie się tylko zdycha.
Przyprawcie pracy organicznej skrzydła, którymi niech leci do niepodległości —
wtedy wam uwierzę. Bez nadziei wolnego jutra — jesteśmy żołnierzami, co to nie
myślą być generałami.
Pan Bem powiedział do jednego z moich znajomych, że z ochotą by nas „wydusił".
Pan Bem jest organicznikiem i — wołem roboczym, jednak — dajmy na to... Lecz ci
oto, rozumniejący ze strachu — młodzi z krwią, co nie zdążyła się zamienić
jeszcze w piwo — jakże podli!
Najnowsze studium Taine'a o Napoleonie czytałem. Ponury sąd spadł na tytana.
... Samolubstwo jego i chciwość władzy sprowadziły architektoniczny błąd zarówno
w budowie monarchii europejskiej, jak i monarchii francuskiej. W pierwszej
budowli architektoniczny ten błąd już od początku roboty staje się widocznym i
sprawia, że po upływie lat piętnastu gmach rozsypuje się w gruzy; w drugiej —
jakkolwiek lównie ważny, mniej przecież wyraźnie występuje: ostateczny upadek
nastąpi może po : pły-wie lat pięćdziesięciu lub całego stulecia, ale
następstwa, stopniowo i powoli zeń wynikające, nie mniej zgubne i nieunikni<:r e
być muszą.
Napoleon najlepiej sam siebie charakteryzuje, kiedy przecząc panu de Segur, że
po śmierci cesarza ludzie wcale czuć nie będą jednomyślnego żalu, twierdzi, że
ludzie dowiedziawszy się, iż wielki cesarz nie żyje — powiedzą: „Ha!"
W nocy.
W pokoju naszym wieczorem zjawiają się nieraz goście: skórki i karaluchy. Nie
mówię tu już o tym, że dzięki obecności w mieszkaniu kobiet — pchły nam nieraz
po łydkach inkursje czynią, nie wspominam o pająkach i ćmach, co Bóg
WARSZAWA, 1887
221
raczy wiedzieć skąd się tu biorą i wojowniczego ducha ojców naszych w Ch. budzą
— lecz o prusakach wspominać muszę, bo niejedną godzinę żywota mi zatruły. Cóż
dopiero mówić o doktorze? Z kamaszkiem w ręku, z namarszczoną groźnie brwią
ściga on napastników po ścianach, aż grzmot idzie na sąsiednie kamienice, tapety
obija — a karaluch siedzi gdziekolwiek w dziurze, wąsami strzyże, w kułak się
śmieje i drwi z animuszu rycerskiego młodzieńców, co dziś — jeno na karalucha
śmieją się porwać... z kamaszkiem.
16 IX
Byłem po raz pierwszy w tym roku na chemii ogólnej. Ubrany już jestem w mundur i
mam wielce poważną minę — żandarma. Ubierają nas ile możności w mundury, aby
mogli za jednym zamachem na jakimś społecznym przeglądzie wskazać: oto lojalne
durnie...
Wracając z „taniaka" spotkałem — pannę Zofią *. Ze ślicznej warszawianki stała
się obrzydliwie tłustą studentką genewską. Mniejsza jednak o to, bo przywiozła
jeszcze ze sobą ośm egzemplarzy broszury. W skok też wyprawiłem Kazia, by
wydostał od niej te resztki, zanim je zdąży rozdać jakimś lojalno-ostrożnym
obywatelom wielkiego państwa filistrii, co by spalili drogocenne kartki.
Zbrzydła Zosiunia: ma wygląd pfowincjonalnej sawantki, kandydatki do znajomości
reguły trzech — czy czegoś w tym guście. Staniemy się fali modo * — panami kilku
(niemal dziesięciu) zeszytów, co ułatwi nam wielce rozrzucenie promieni światła.
Dostałem nareszcie kwestionariusz ludowy. Jest za obszerny i jednocześnie nie
wyczerpujący kwestii. Aby nań odpowiedzieć sumiennie, trzeba by kilka lat stykać
się bezpośrednio z ludem, być więcej od przeciętnego demokraty war-
222 DZIENNIKI, TOMIK XV
szawskiego świadomym rzeczy wioskowych ł nie mieć tych nieznośnych odcisków,
zwanych arystokratyzmem lub demo-kratyzmem krańcowym. Nic głupszego nad
demokratę, podporządkowującego wszelkie sympatie antypatii do tak zwanej
szlachty lub sympatii dla chłopa, zarówno jak nic nieznoś-niejszego nad
„dżentelmeńskie" przekonania w kształcie przekonań panny Marii G., lecz żadne z
tych głupstw nie ma tak doniosłego znaczenia w zamianie wymówek zwanej1 sporem —
jak gdy rzecz idzie o traktowanie rzeczy bezstronnie naukowej.
Kwestionariusz ludowy, sporządzony przez Jasia, wyświadczyłby kwestii szkodę
wielką, sporządzony przez Kar. * — wyświadczyłby nie mniejszą. Ci arystokraci i
demokraci udają, że... są jednym narodem!
Jaś — porzuca Koło *.
Ach, pani! pomyśleć, że ja i najbiedniejszy chłop, ostatni żebrak w Bułgarii,
czujemy jedno — jakaż rozkosz! *
Żałować by należało w takim razie, że nie urodziłem się w Bułgarii lub że nie
znam pięknych, zanadto pięknych słów Turgieniewa. W Polsce — nie ma bodaj dwu
ił.udentów „czujących jedno"... To jedno — to miłość rodzinnej ziemi, miłość
nieopisanego dobra, miłość najświętszej, niepokalanej żadną zmazą, nie
podlegającej żadnemu wątpieniu idei, miłość tego czegoś, czegoś nieujętego, tego
czegoś, co każą nam określać nasi koledzy, tego czegoś, co leży pod sercem jak
żmija, co czasami płacze, czasami uderza pięścią miedzianą, a zawsze żyje,
zawsze idzie we krwi, jak zegar puszczony w ruch przez Boga. Pan Ch. wątpi o
istnieniu, o możliwości istnienia tego gatunku uczucia w „logicznym" organizmie,
pan Jan odstępuje nas — a więc także wątpi... Idą szukać złotych
1 W autografie omyłkowo: zwanych.
WARSZAWA, 1887
223
cielców i porzucają Synai. Kiedyż się zjawisz, Mojżeszu pomsty, i rozbijesz nad
głowami nędznych, spodlałych, zgniłych na gnój — tablice bożego prawa?
A jaki żal, gdy taki jeden i drugi pan — „rozumnieje"! Siadasz nieraz z
niechęcią, by zanotować fakt podobny, i idzie głębokie, potworne, wstrętne,
straszące jak grzechot-nik zwątpienie o intelektualnej wartości wszystkich. Któż
wie, czy jutro lub za rok nie stanie się „rozumnym" — Leon, Wacław,
„kapitan", ...czy ty sam kiedykolwiek nie zmądrzejesz?
Sąd uniwersytecki skazał Leona na pozbawienie wszelkich studenckich praw
(stypendia, Igoty *, bańki mydlane) — w ciągu pobytu jego w uniwersytecie.
Spalili mu budę na rzepie *. Apuchtin nie chce go puścić na Podole, a Hurko bada
tymczasem wszystkie jego facetki, jakie go odwiedzały w kryminale. Spali mu
drugą budę na rzepie. Tymczasem — Leon udaje lojalnego kawalera, ma całe
najzupełniej buty, chodzi w tużurku, jada obiady w „taniaku" i kłania się
rewirowym, co go odwiedzają. „Saul zabił tysiąc, a Dawid dziesięć tysięcy" *.
Leona żandarm kopnął w brzuch, „Gazeta Narodowa" napisała, że „pan W. został
poraniony tak, że piersi jego stanowiły jedne olbrzymią raną" — a Maria Andrie-
jewna * wymyśliła agitację polityczną. Dzięki małżonkom Hurkom — Leon zasłynął
jak Sariusz pod Płowcami. Tak, tak, Dawid-Hurko „zabił dziesięć tysięcy".
17 IX
Byłem dziś z broszurką u Czekana *. Czekan jest byłym pesymistą, przynajmniej za
takiego chciał uchodzić w kilku swoich wierszach drukowanych w „Jednodniówce",
„Życiu" itd. Właściwie zaś jest on umysłem zdrowym, naszpikowanym
satyrycznością, jest żywym, chodzącym dowcipem — jest zdrową, w moim guście,
patriotyczną rewolucyjnie duszą. Podłe, powiązane sznurkami łóżko, kołderka,
której by
i:*ft»
m--
224
DZIENNIKI, TOMIK XV
mógł używać z czystym sumieniem trapista *, poduszeczka... minoru/n gentium *, a
nad łożem w wielkich ramach — Mickiewicz, tuż Krasiński ze swym kolegą —
Słowackim, a najwyżej promienny wódz — Kościuszko. Patrz po mieszkaniu młodego
faceta, a poznasz, co zacz.
Był tam pan Tomasz, stały, urzędowy mój wielbiciel *. Wielbicielstwo jego — miłe
mi jest jak odcisk, choć dobry to dżentelmanik, kawaler z finezją z pańska-
chłopską, mówi bowiem, że „Niwa" jest dobra... a i „Głos" nie najgorszy. Jednak,
gdym mu zakomunikował, że „Głos" na suchoty kieszonkowe umiera, śmiał się
sardonicznie. Choć... sam ja nie będę płakał na pogrzebie „Głosu", co ostatnimi
czasy coraz głośniej krzykał: ex oriente lux] *
Broszurka nasza w każdym sercu robi wyłom, każdy przeczytawszy ją wstaje bledszy
lub czerwieńszy, ale po każdym znać, jakoby się pomodlił.
Leon pojechał dziś na Podole. Dr Przewoski wystawił mu lekarstwo1 jako choremu
na rozdrażnienie nerwów i chwilowe pomieszanie zmysłów. Na mocy takiego
świadectwa — dano mu urlop. Ładna misja! Iść do uniwersytetu z rekomendacją:
jestem kiepski wariat, mam delirium tremens — puśćcież mię, wielmożni, na
pastwisko... "Wczoraj jednak — rozeszli się z Nowińskim. Rozeszli się na zawsze,
bo Leon jest chłop walny. Jaś mnie bańki w nos puszcza, obiecuje wycieczki do...
Paryża za swoim pośrednictwem, lecz i ja odsunę się od niego daleko. Niech
próbuje żyć, jak mu się żywnie podoba. Nieraz mię zawiódł moralnie — a
wdzięczność za to, co mi wyświadczał, zachowam mu do grobu. Pieniądz —
pieniądzem, wdzięczność — wdzięcznością, a braterstwo — swoją szosą. Zdrady
uczciwych przekonań, zdrady jawnej, szkodliwej, pozorowanej czymkolwiek nie
przebaczę nikomu.
1 Tak w autografie, zamiast: świadectwo.
WARSZAWA, 1887
225
18 IX (niedziela).
Siadam wieczorem, aby zapisać dzieje dnia — i co zapisać, sam nie wiem.
Zamknąłbym się w najciaśniejsze kółko obowiązku — gdybym go miał... Cięży nad
człowiekiem obowiązek pracy, lecz cięży z drugiej strony — bezrobocie. Porywy do
pracy, do czynu więcej niż do pracy, gorączka, majacząca namiętność wypełniania
nieustannego duszy po brzegi — i jednocześnie dzień wlokący się leniwie w
bezczynności — są to fatalne ramy, w które się zamyka podła historia dnia. Ach,
choćbyż piorun nieszczęścia zleciał i zmącił przeklętą ciszę, oderwał myśli od
potwornego pełzania po błocie, od grzęźnięcia w nudzie! Obiad i czytanie w domu
lub rozmowy z kolegami, z Ch., które mię denerwują, wprawiają we wściekłość.
Pomimo całych lat okiełznywania się pozytywizmem, skrajnym materializmem —
pozostałem wiecznym, wyrzuconym za późno na świat — Kordianem...
Świat podobny jest dzisiaj do tłumu, zgromadzającego się na rynku w dzień
puszczania fajerwerków. Pojedynczy człowiek zgnieciony i zgubiony w tym tłumie.
Siła jego zbyt mała. Łokcie mu nawet nie na wiele służą, musi iść za drugimi, z
kolei, gęsiego, pod okiem policji. Ta ogromna masa poruszając się posuwa go i
porywa z sobą; z jednej strony trzyma go w porządku, z drugiej go przydusza.
Broni się z początku — później ustępuje z rezygnacją...
TAINE
Żadna istota ludzka nie może być zrozumianą przez żadną z istot ludzkich.
Jedynie przez przyzwyczajenie, cierpliwość, interes, przyjaźń mogą się tolerować
i znosić.
Zęby zrozumieć ludzi i świat, trzeba zajść samemu do progu samobójstwa lub
granic szaleństwa choć raz w życiu.
Zęby pojąć życie w świecie — trzeba uprzednio wiedzieć, że jest ono zwichnięciem
wszelkiej prawdy.
Muzyka ma tę ogromną zaletę, że nie przedstawia nam jednej istoty lub rzeczy,
ale tworzy całość, nieskończoność, stan ducha niepojęty, nie-
226 DZIENNIKI, TOMIK XV
określony raczej, zawarty cały w uczuciu błogości lub smutku. Zwykłe myśli
usuwają się z mózgu, pozostaje istota ludzka, siła niesłychana rozkoszy i
cierpień, podnosząca ducha i kojąca stworzenia czułe i nerwowe wśród
niezmierzonych harmonij i wariacyj tonów. Rzekłbyś, wielkie państwo jakieś, z
którego usunięto mieszkańców, mieszkania, granice, role, drzewa. Pozostaje grunt
tylko, postać ziemi z górami, rowami, rzekami i dolinami, i odwieczna poezja
dnia i nocy, rozciągnięta nad wszystkim...
Gama nut krystalicznych przebiega śród akordów, powraca, niknie jak strumyk w
dąbrowie. Czasami słychać fujarkę pastuszą, czasami znowu westchnienie miłosne
kobiety zakochanej i smutnej. Nagle te dźwięki ustają; dusza twórcy niespokojna
i kapryśna wyrzuca kaskady * nut brylantowych; krocie, skarby złote sypią się.
Znów cisza; szmer drobnych głosów podnosi się z wolna, potem szybko, coraz
szybciej...
Jest to frazes krótki, powolny i smętny niezmiernie, powtarzający się
bezustannie, jak łkanie bez końca. Wśród niego wloką się tony tłumione; jedne
ciągną się jak szeregi, póki drugie nie nastąpią, i umierają pod nimi, podobne
do jęku, stłumionego westchnienia, a wśród tych łez i westchnień — echo
pierwszej boleści powtarza się bez końca. Nie ma w nim nic strasznego, nie
skarży się, nie przeklina — tylko płacze.
Serce zdaje się nie narzekać na nieszczęście, powiada tylko, że radość jest mu
nieznaną. Jak umierający na puszczy, gdy noc kwiecista nadejdzie, noc ostatnia
dla niego, patrzy na niebo wysadzone brylantami i zapomina o swoich
cierpieniach, nie usiłuje już nawet powrócić do życia... Łzy cierpienia ustają,
a płyną teraz słodkie łzy uwielbienia, dzwonią, rozkoszą napełniając duszę.
W* ' TAINE«
19 IX (poniedziałek).
Istnieją męczarnie duszy straszne, nie Vviadomo skąd powstające, fantastyczne
jak marzenia i dziwaczne postaci nocy bezsennej, przeszywające jak nagie miecze.
Wiatr skacze z pazurami do szyb okna. Sam jesteś, sam straszliwie. Życie i
młodość, młodość z jej marzeniami odeszła dokądś i czujesz, że od chwili, gdy
znikły ostatnie cienie marzeń, rozpoczęła się nie mająca ani początku, ani
końca, długa jak sto lat, uciskająca ci każdą kość czaszki, zimna, przeklęta
noc. Ciemność i samotność sprawiły, że ci się zdaje, jakby ten
1 W autografie: kaskadami.
WARSZAWA, 1887
227
pokój napełniał niedokwas węgla *. Zamykasz powieki, głowa się zsuwa i upada na
stół. W każdej minucie gotów jesteś zerwać się z krzykiem: czy tu nie ma nikogo?
ratujcie! — a godziny mijają, zanim zdołasz przypomnieć, że jesteś tu. Natomiast
jesteś daleko stąd, jesteś na cmentarzu. Zanieśli cię na ramionach grabarze,
postawili trumnę nad grobem, czujesz, że wicher tłucze w deski tej paki,
czujesz, że czas od czasu na wieko paki pada listek jarzębiny lub olszyny
pędzony jesiennym wichrem — tym samym wichrem, który huczy, skowyczy
spazmatycznie, wije się jak obłąkany nad tobą. I oto jakieś straszne ręce
podłożyły dwie liny pod trumnę — zaczynają cię opuszczać w przepaść.
Lecisz, lecisz, jak się zdaje, całe setki lat z nieskończonym świstem, jaki
tworzy w przestrzeń spadające ciało — tymczasem spuszczano cię wolno w
trzyłokciową przepaść. Spuszczano cię trzy sekundy — ale dosyć ich było, abyś
przemyślał wszystkie myśli, na jakie się zdobyć mógł cały twój mózg. Widziałeś
miliardy kartonów życia i nieskończoność miliardów kartonów — twoich marzeń.
Wszystko trwało trzy sekundy. Teraz nie zostało nic. Rozległ się straszny
łoskot, huk rozpryskającej się w drzazgi ziemi, setki piorunów zaczynają
strzelać jednocześnie w ciebie — a wszystkie się miażdżą, krystalizują... to
grudka ziemi zmarzniętej spadła na twoją trumnę. Pioruny się wzmagają — jest ich
moc taka, że zbiły się w masy kamieni, brył, kawałów grudy. Cały ten huk
wytworzył grabarz, co spycha leniwie łopatą ziemię, myśląc o tym, że mu tytuń w
fajce dogasa. I oto teraz dopiero zrozumiałeś: jest nad tobą trzy łokcie ziemi,
a ty nie możesz jej zwalić... Wyprężasz się, zwijasz, dźwigasz, zrywasz, pięście
twoje stają się żelaznymi młoty, czołem jak taranem bijesz w wieko, zginasz
kolana w polispast * równy sile tysiąca wołów, wreszcie rozdąłeś płuca w krzyk,
co rozedrze niebo od zenitu do punktu centralnego ziemi — a grabarz przyklepał
rydlem wzgórek nad tobą i podnosi osuwające mu się z chudego brzucha spodnie...
228
DZIENNIKI, TOMIK XV
Umierasz, bo dusi cię powietrze. Wciągasz w siebie rozpalone w płyn żelazo,
miliardy pudów cię gniotą, młoty biją cię w głowę, szeroki jak ocean szrubstak
odkręca aortę serca, rozdzierają się płuca, żołądek pcha się ze wszystkimi
kiszkami w gardło i pękają, w całym ciele pękają żyły z przeraźliwym świstem i
sykiem, jakby w miliardzie wiolonczel pękła naraz sawanna strun. Krew jak morze
wypływa z ciebie i straszne jej bałwany — wszystkie co do jednego wlały ci się w
usta.
20 IX (wtorek).
Byłem wieczorem u Kazia S. *, gdyż obiecywał mi lekcje korzystne. Pani domu
słaba, nudziliśmy się więc wzajemnie tylko we dwu. Kazio należy do ludzi mało mi
znanych. Jest i sam się mianuje — pozytywistą, ja jestem także pozyty-wistom
przychylny — jesteśmy jednak podobni do siebie, jak zapach asafetydy * do
zapachu zgniłego szwajcarskiego sera^Dla niego wszystko na ziemi jest interesem.
Odróżnia tylko na świecie dwa gatunki ludzi: gatunek noszący żółte pugilaresy —
i drugi, noszący tandeckie palta. Na zapytanie idealnej jego kuzynki, pani
Seweryny, „czy pamięta dobrą ciocię Janową, do której jeździł na wakacje?" —
odpowiada: „rzeczywiście — jej siostrzeniec sprowadiił .sobie dv/ie błyskawiczne
lampy" *. Rozmawiając o swej siostrze, która w jego opowiadaniu wygląda na
chorą, dodaje: „szkoda, że jej mąż nie zastosował w kopalniach drenów mojej
fabryki". Marzy o drugim przedpokoju, jada dużo szynki, w polityce jest patriotą
w tych razach, gdy Moskale nie zakupują jego maszyn hydraulicznych. Natomiast
sprzyja w pewnych razach Niemcom, wtedy mianowicie, gdy wyganiają z Prus dużo i
taniego a kompetentnego w jego kunszcie rzemieślnika. Mówić do niego o unitach
wywożonych na Sybir — znaczy tyle, co tracić czas na odmawianie pacierzy. A
jednak — to zachwycający człowiek. Gdyby on powiedział, że będzie bił Moskali,
to czułbyś, że będzie bił; gdy on powie, że coś
WARSZAWA, 1887
229
zrobi, to zrobi — choćby piekło stało między nim i celem. Życie w jego pojęciu
jest borykaniem się, wodzeniem za łby. Nie ma dla niego przyjaciół, są tylko
współzawodnicy. Nie zwyciężać — znaczy być idiotą, nie kopać przeciwnika —
znaczy mieć trociny w głowie, być sentymentalnym, mieć „tak zwane serce". Oto
jest nowożytny pozytywista. Nie istnieje dla niego altruizm ani litość, ani
pomoc, ani łaskawość, ani amnestia. Ma pojęcie prawa takie samo, jakim się
szczyci gwebr. Ma tylko sumienie i pewne przemysłowo-ku-pieckie skrupuły.
A przecież — jest on, ten zażarty w walce o swój byt przemysłowiec, jedyną
rzetelną naszą tarczą przeciw przemysłowcom i politykom ze szkoły Hartmanna lub
Wysznie-gradzkiego *. On się po prostu nie da — a że mówi, pisze po polsku, więc
asymiluje się ze społecznością polską, choć sobie z tego sprawy nie zdaje.
Człowiek realnie realny.
Jaś wstępuje do kółka pod warunkiem: że kółko będzie skończenie, we wszystkich
swych ruchach rewolucyjne, że nigdy i pod żadnym pozorem nie zgodzi się z Kołem
w razie, gdyby Koło przybierało barwę białą, że kółko nie będzie nigdy
dysputować i „kształcić się wszechstronnie", lecz że zawsze będzie parło, kogo
się da — do czynu. Jaś nie potrafi nigdy być rozumnym: albo odłączyć się i nie
myśleć o patriotyzmie, zająć się nauką języka francuskiego i chodzić na spacer,
lub być rewolucyjnym tak, żeby jutro łeb ucięli na Saskim Placu. Jeśli skakać,
to już koniecznie przeskoczyć wieżę ratuszową — inaczej nie warto się paprać...
Jest zresztą zwolennikiem zrywania sejmów. Nie ma dla niego autorytetu prócz
własnego przekonania, a wszelkie głosy większości nie znaczą ani trochę więcej
nad śmierć przywódcy mormonów.*
Przyłączył się na skutek sporu z „Kąsmowskim", mną i Wackiem.
230
DZIENNIKI, TOMIK XV
Wacek jest delegatem trzeciego kółka *. Sczerwieniał tak, że zaczyna się
zabarwiać na karminowo. Jeszcze chwila — a rozpryśnie się w przestrzeń.
Czeka go małoduszność w próbach lub cicha apatia, podobna do nieczyszczenia
sobie butów i noszenia skarpetek w ciągu sześciu miesięcy. Coraz więcej widzę
bankructw moralnych i uczuciowych.
21 IX (środa).
Wracając dziś z lekcy j — spotkałem się oko w oko z face-teczką z Zielnej ulicy
*. Utyła cokolwiek, a że ma cerę sma-glejszą niż poprzednio — wnoszę, że musiała
była być na wsi. Włosy te same, długie, jak strumienie zlatujące ~vtr tył, jak
pył wodny rozsypujące się w drobne, puszyste, jasne, lniane promy czki; oczy te
same, robiące wrażenie oczu czarnych, choć są niebieskie a przejrzyste, tak
sztucznie i umiejętnie umie je do połowy czarnymi rzęsami przesłaniać. A
wiecznie ze zmarszczonego czoła błyska w niej hardość, duma, nieugiętość, potęga
może pańska, a może tylko dziewicza. Przyjrzała mi się dłużej — widać ją mundur
mój z kołnierzem a la książę Józef * zastanowił — i uśmieszek przelotny, jak
błysk słońca na pagórku okrytym mgłą, na małą chwilkę roztworzył jej maleńkie
usną, by błysnąć białym szeregiem zębów...
22 IX (czwartek).
Niepodobna by jednym jakowymś mianem określić kierunku umysłowo-etycznego,
jakiemu podlegają młodzi ludzie,' debiutujący tu i ówdzie, a przeważnie w
uniwersytecie. Obok ,,kapitana", który posiada wszystkie wady i zalety pana
Zagłoby, skierowane tylko w kierunku więcej demokratycznym — spotkasz
Wesołowskiego, który dziś już ma minę młodego doktora chirurgii i fuszerii,
wygodnickiego na wszystkich punktach medyczno-społecznego istnienia — począwszy
od klubu i konnej jazdy, a kończąc na suspensorium. Wy-
WARSZAWA, 1887
231
tworny, w spodniach zakończonych artystycznie wąsko, z brodą a la Mierzwiński *,
w rękawiczkach wchodzi do Taniej Kuchni. Cyniczny, ateusz, blagier, sypiący
(przeważnie profanom) w oczy terminy naukowe i nie wahający się nazwać
diaphragmy — diaremą *, szydzący nieustannie z „odnowicieli ojczyzny", z
„płaczących Polaków", z „wielkich idei" — bezwarunkowo zbliża się do każdego,
kto pozuje na członka high-life'u. High-liłe — wierzy w... konieczność wiary —
źle mówię — w konieczność religii, ponieważ wolnomyślność nie jest bynajmniej w
dobrym tonie — co więcej — jest modą jak sztuka, zamiłowanie [do] chińszczyzny,
sport lub podróże. Pan W. podda się, mimo swój ateizm, tej modzie w tym samym
stopniu, jak jej się poddaje Ch., który w nic literalnie nie wierzy, wstrętnie i
nielogicznie nie wierzy — lecz najprzykładniej kłania się kościołowi Sw. Krzyża,
gdyż jest to cechą... „przyzwoitego człowieka". Olśniewa ich, imponuje im wielce
atmosfera gazu, świec, nudów, perfum, modnych ubrań, upału, czczych insygniów,
czczych pochlebstw, atmosfera krytycyzmu [wobec] wszystkiego, co istnieje pod
słońcem od atomu do nieskończoności — na korzyść barwnej, a nawet nie barwnej,
tylko bezwarunkowo nie ustającej rozmowy w salonie. Chcą koniecznie,
nieodwołalnie być małpami i papugami — za cenę owego sztucznego życia.
Pan W. — zaledwie wszedł i zawinął się eleganckim ruchem dokoła kilku stolików —
podbiega do mnie:
— Jak to? i poeta tutaj?...
— Gdzie są hrabiowie nie gardzący medycyną, i ja być mogę.
— Ja bo po raz pierwszy i to wypadkowo zaszczycam Tanią Kuchnią... (sic!).
— Siebie?...
— No... naturalnie... was zaszczycać nie zaszczycam, bo tego nie
potrzebujecie...
DZIENNIKI, TOMIK XV
— Wy potrzebujecie widocznie... — dostrzegając tutaj... tylko mnie...
— Na bok docinki i przecinki... Co porabiacie oprócz pisania heksametrem?
— Piszę jambem.
— No, a więcej?
— Mieszkam na ulicy Widok.
— Sam?
— ZCh.
— Boże drogi! Czemuż nie jestem hr. Tołstoj? Miałbym już gniazdo anarchiczne.*
— Możecie je mieć będąc hrabią W.
— Skąd tyle złośliwości?
— Ze .studium...
— Nad czym?
— Nad wami.
— Nie rozumiem...
— Bo też to niezrozumiałe.
— No, ale cóż Ch.? Nie chodzi już po piwnicach, nie składa mikrobów wschodnich w
umysły polskich mikroorganizmów?
— Ch., panie hrabio, jest dżentelmenem czystego jeśli nie pomiotu, to kierunku,
nie tylko więc, że nie chodzi do piwnic, lecz owszem — wspina się na poddasza.
Nie :-|di pan jednak, aby przestał być czynnym — owszem, szerzy mikroorganizmy,
innego tylko rodzaju, mianowicie... spermatozoa... między szwaczkami. Czy i
obecnie znalazłbyś pan na alicy Widok — gniazdo?
— Poeto — ja mówiłem o hr. Tołstoj...
— W sferze pańskiej — litery h r. są treścią, nazwiskiem; to co zwykłe
demokratyczne kpy zwą nazwiskiem — u was jest tylko końcówką.
— Przypuśćmy, że tak — pod tym jednak warunkiem, że końcówka jest polską.
— Ach, nie! w świecie hrabiów — nie ma końcówek wyraźnie polskich.
r r*""
WARSZAWA, 1887
233
— W poezji waszej musi królować pesymizm?
— Gdy mowa o dżentelmenach.
— Lepiej, że nie mówicie o demokratach, bo pewno mówiliby grubiaństwa.
— Hrabiom — bezwarunkowo.
— Za to, że są hrabiami?
— Nie — za to, czym nie są.
— Hrabiowie — mogą być wszystkim.
— Tym też większej wzgardy godni, że nie są — Polakami.
23 IX (piątek).
Nie opuszczaj mię nigdy, odwago życia, w nieustannej porażce życiowej l
Cywilizacja nowożytna naraziła jednostkę na nieprzerwaną konieczność oganiania
się morzu potrzeb i jednocześnie na korzystanie z kropel tego morza. Każden z
nas przechodzi wszelkie szczyty odwagi cywilnej — codziennie i w takim stopniu,
do jakiego nie dosięgali nigdy Rzymianie. Cywilizacja zniesie kiedyś całkowicie
dumę. Dziś już nad ostatnią — ma przewagę pokora. Choćbyśmy dosięgli najwyższego
ideału — paneuropejskiego socjalizmu — to i wtedy bylibyśmy niewolnikami, co
gorsza, niewolnictwo wzrosłoby do najwyższej potęgi: bylibyśmy, oddzielnie
wzięci, niewolnikami wszystkich. Jednostka, porywana prądem cywilizacji, zdąża
prosto do niewolnictwa — wszyscy, razem wzięci, dążymy do swobody. Głupi
potrzask.
Ciężki dzień przebyłem. Tł. ofiarował mi korepetycje na cały rok u pp. Hemplów w
Horoszczence * — o milę od Hotyłowa, o jedne stację kolejową od Biały.
Horoszczenka należała poprzednio do rodziców męża Heleny. Byłbym bardzo
blisko... czyniłbym wielki strach mężom ładnych żon...
Zresztą podreperowałbym moje głupie zdrowie, zebrałbym 200 rs., jadłbym
codziennie przez cały rok, nauczyłbym się zupełnie francuszczyzny, żyłbym w
centrum unii, zbadałbym
234
DZIENNIKI, TOMIK XV
unickiego chłopa, wreszcie obcowałbym w towarzystwie dżentelmenów, którzy aż
przejedli majątek za granicą, a nade wszystko widziałbym w każdą niedzielę
chłodne ruiny bialskiego zamku z okien... Heli. Życie na wsi zimą, powieści,
cicha praca, polowanie, wieś, powietrze, Podlasie...
Odrzuciłem wszystko — z miłości ku anatomii, z ciekawości zajrzenia jeszcze
lepiej w oczy — głodowi.
24 IX (sobota).
Jeśli młoda panienka zauważy, że się na nią, po uprzednim natrętnym emablowaniu,
nie zwraca prawie uwagi — wpada w złość, a ze złości w kokieterią. Przede
wszystkim spojrzy ci w oczy wzrokiem śmiałym, w którym wyczytasz wyraz: głupiś!
— następnie wykaże ci, dowiedzie faktycznie, niezbicie, że ma ładną, sprężystą
talię, którą, jeśliś nie jest głupim jak karp, powinno się zachwycać. Niemym, a
jednak wymownym, jak świeżo wyświęcony kleryk, gestem — wskaże ci na swe włosy i
po prostu nie pozwoli ci, zabroni obserwować ścięte obcasy jej pantofelków. Od
tego przecież ma oczy. Wolno ci jeszcze, dajmy na to, patrzeć spod oka na jej
szeroką, jednostajną, czarną sukienkę, nawet, choć krótko i nie natrętnie, na
piersi — ale ona nie chce, byś patrzał gdzie indziej, tylko tam, gdzie jej się
podoba: na iolte rękawiczki, na stanik oblegający jak trykot jej tłuściutkie
ręce, zresztą czas od czasu w wielkie jak Ocean Atlantycki, niebieskie oczy.
Potem dopiero — zapyta cię oczami: no, powiedz — czyś ty nie dziecinny chcąc o
mnie zapomnieć?
Żyjemy w regionach osteologii. Ch. wyładował całą paczkę z gnatami i całą masę
piszczeli, miednic, krzyżówek, dłoni, nóg, pięć czaszek, między którymi są łby z
zabarwionymi arteriami, inne z zębami, inne przepołowione, inne jeszcze
rozbierające się na składowe części, wreszcie łebki embrionów, łebki dzieci,
starannie zaablegrowaną duia mater, gnaty
WARSZAWA, 1887
235
mało wyschnięte, czerwone, żółte, zielonawe sznury nieod-preparowanych kręgów,
wiązki żeber, łopatek, mostków, palców, ulnów, radiusów — zwalił na okno. Istna
trupiarnia czy kościarnia. Nieraz spieramy się zajadle o jakieś proces-susy *,
okostne, punkta kostnienia — i wtedy cały gmach anatomii ludzkiej i porównawczej
drży.
27 IX (wtorek).
Przeznaczeniem naturalnym człowieka, tak jak i zwierzęcia każdego, jest być
zabitym lub umrzeć z głodu. Nie nieszczęście, ale szczęście jest przeciwnym
naturze. Trzeba cierpieć takie przeznaczenie — czyż chcesz żądać od wielkich sił
natury, by ci przerobiły serce i nerwy i żebyś nie cierpiał? Zabijają cię,
zjadają — to takie proste. Jeżeli chcesz zrozumieć życie — zapamiętaj sobie ten
początek i koniec wszelkich żyjątek.
TAINE »
Marna pociecha — zupełnie taka, jakby kat pocieszał ministra tureckiego i
motywował pociechę tym, że oto sam sułtan i jedwabny, czysto jedwabny przyseła
mu sznur. Trudno jednak — niech i to będzie pociechą w marnym życiu!
mm
Chodzę na anatomią i nie sypiam na niej bynajmniej. Dowiedziałem się dziś, że
processus odontoideus jest „ciałem" atlasa. *. Co główniejsza, widziałem tę
historię na preparatach: na kręgach (pierwszym i drugim) — embrionów jedno-i
dwumiesięcznych. W środku owego piocessusa siedzi klinik, który ma być, według
zapewnień Izmajłowa, zrosłymi listkami pierwszego i drugiego kręgu uformowań.
Dajmy na to.
Spiemy jak susły, pozagrzebywani w nasze łóżka, poowi-jani w kołdry tak, że
widać tylko dwie spiczaste a la Mierz-wiński brody, sterczące na brudnym tle
poduszek; Joanna
DZIENNIKI, TOMIK XV
od dwu godzin przyniosła samowar i co kwadrans wchodzi z jednym zdaniem: „Matko
Jezusowa, a to śpią!" Wchodzi następnie praczka, rewiduje nasze kuferki i wynosi
toboły bielizny — my jednym okiem przyglądamy się tym funkcjom,, drugim
chwytając ostatnie nici snu o ładnych facetkach, boć to przecie „galówka" — nie
idzie się na lekcje. Wreszcie wchodzi Wacek, nie wita się z żadnym, siada na
fotelu, wyjmuje papierosa za papierosem i ćmi. Siedzi tak godzinę, może dwie.
— Cóż tobie jest?
— Nic.
— Czegóż się złościsz?
— Niczego!
Ubieramy się, pijemy herbatę — on nic nie gada. Wreszcie Ch. wychodzi. Wtedy
Wacek mię zawiadamia, że brat jego palnął sobie w łeb, zostawiając żonę z
trojgiem dzieci. Żelazne palce nieszczęścia uchwyciły za korzenie tej silnej
natury i zatrzęsły całym człowiekiem. Milczy i żuje zgryzotę od paru dni. Często
przychodzi do mnie, siada na stołku i siedzi parę godzin nie odzywając się wcale
do mnie. Wiem, że pewnego rodzaju krzywdę bym mu robił wypytując, go o
szczegóły.
Wreszcie wczoraj gadał mi całą tę historie, (jadał przez parę godzin, gadał,
gadał.
Palta nie mam, wpisu nie mam czym opłacić, mieszkania też, żyć nie ma z czego,
kursa * kupować, dłużki płacić. Rozpacz — aż do chodzenia z nie zapalonym
papierosem w zębach przez kilka godzin — ogarnia mię. Czuję już śmiertelny chło-
dek nieraz, gdy trzeba wyjść wieczorem i zmiatać jak postrzelony zając, w
tużureczku lub mundurze. Cóż to będzie w listopadzie?
Napisałem więc nowelę. Gdym ją pisał, wydawała mi się diabelnie ładną i
zajmującą, a gdym po przepisaniu odczy-
WARSZAWA, 1887
237
tał — wydała mi się diabelnie wartą oddania Chuniorowi do wiadomego użytku. Coś
tam chciałem powiedzieć niby — a powiedziałem niby nic. Tak ni w pięć, ni w
dziewięć. Bądź co bądź...
Jutro powiem co — bądź co bądź.
30 IX (piątek).
Trzydziesty, trzydziesty!...
Jutro już pedel nie puści mię prawdopodobnie na anatomią, a zimno i deszcz
zatrzyma w domu: będę odbywał „trąbki" i „kuczki" *, a może i rekolekcje i post
wielki.
Los nas, wolnomyślnych, zwraca ku praktykom religijnym. Teraz już całe
popołudnia przepędzam w domu, w zielonym pokoju. Tak tu wszystko zielone, że i
mnie wydaje się nieraz, jakobym miał za skórą, szczególnie zaś w czaszce, pełno
chłorophylu. Wtedy usprawiedliwiając to przypuszczenie romansuję oczami z
sąsiadką po drugiej stronie studni, gla-zajobniczaju, jak określa tę czynność
nasz pobratymczy, a bogaty w piękne zwroty i dosadne miłosne określenia, język.
Gdy do Ch. przychodzi na lekcje greckiego i łaciny pewien młody idiota, a
dawniejszy mój elew z Kielc jeszcze, Emi-lek M., wychodzę naturalnie, unikając
tłomaczeń młodego idioty w guście np. następującej greckiej maksymy: „nie szukaj
głosu u ryb, lecz u głupich ludzi" — i idę na godzinny spacer. Idę tedy
Chmielną, gdzie uprzejmie zaczepia mię kilka pięknych znajomych i nieznajomych,
idę Nowym Światem znajdując pewne zadowolenie w mijaniu tysięcy twarzy,
wyszukując ładnych, odwracając się od brzydkich. Zatrzymuję się przed wystawami
księgarskimi Gruszeck/ego, Orgel-branda, gdzie co dzień spotykam jakiś nowy tom
nowel, powieści, opowiadań, szkiców. Hajota, Klin, Szymański, Bałucki,
Jasieńczyk, Dygasiński, Zapolska, Gawalewicz, Prus * —r coraz ich więcej, więcej
— i coraz niżej opada mi głowa na piersi...
„Azaż i ja między nowelisty...?"
11
238 DZIENNIKI, TOMIK XV
Podnoszę głowę aż przed posągiem Chrystusa, oświeconym jedną lampą. Przypominam
sobie, że napisano pod tym posągiem: „Sursum cór!" *
Idę aż do Robiczka *, aby popatrzeć na portret Mularskiego. Za poezją jego
została świetlista smuga sławy dobrej, najlepszej, tej, która jest tajemniczym
żalem. Miał 22 lat i już był sławny, i szedł już po jej szczeblach... Umarł, ale
nie umarł zupełnie, jak umrę ja — zepsuty, przegniły umysł i chorobliwe serce...
Podczas naszych sporów z Ch., podczas wyprowadzania przezeń idei panslawizmu —
powiedziałem mu, że społeczeństwo polskie o tyle jest jeszcze polskim, że ukarze
obmową jego, Ch., opluje go i zatruje mu życie. Drwił z moich proroctw. A jednak
— już dziś ucichł, zaniemiał i... wziął się sam, na własną rękę do patriotycznej
roboty. Opinia już go ukarała. Dziś — sam Ch. z własnej inicjatywy zbiera
pieniądze na sprowadzenie broszury Jeża, rozrzuca egzemplarze u swych wujów i
ciotek, myśli pisać do samego Jeża. Pomimo grożącej nam nędzy — my dwaj
złożyliśmy już po 50 kop. na broszurę. Jesteśmy jeszcze coś warci, jeżeli opinia
publiczna mści się na renegatach.
Niepodobna być nowelistą nie znając życia Dla powieścio-pisarza aulą
rzeczywistego ukształcenia — jest aula życia, podróże, nieustanne obcowanie ze
sztuką, wyrabiającą smak krytyczny ^ budzącą instynkta estetyczne. Literatura
powieściowa mnie tylko rozdrażnia. Nie mówię o arcydziełach, o utworach
potężnych jak Potop — ale o tej kaczej literaturze *, zaczynającej się na
Prusie, a kończącej się diabeł wie na jakim pseudonimie z „Kurierów". Chcąc coś
napisać muszę mimo chęci zwracać się do wyobraźni, z niej wyciągać temata i
sztucznie je szlifować, smażyć dowcip, wytwarzać
WARSZAWA, 1887
239
sztuczną, nowelłstyczną prawdziwość, nie mającą z prawdą żadnej styczności.
Żywość szkicu wytwarza — życie, dowcip wytwarza — życie, obrazowanie wytwarza —
życie. Chcąc te trzy rzeczy a jedną nowelę — wysmażyć w głowie, preparuje sią
zlepek jak mój ostatni. Ostatecznie — są w nim miejsca ładne, ale ładnymi są
właśnie miejsca zaobserwowane; wszystko, wypełniające całość, klej powieściowy,
a nawet, w sekrecie mówiąc, i idea — śmierdzi tandetą. Nazywa się to arcydzieło
— Stara nowela, ale dlaczego się tak nazywa, Bóg raczy wiedzieć. Cały świat
obserwacyjny dla mnie stanowi — auditorium, Tania Kuchnia, pokój nasz i ulica. W
ciągu dnia mówię z paru kolegami, z Antosią z Taniej Kuchni, z Ch. i Wackiem
czasami. Nie bywam nigdzie, bo nie mam żadnych znajomości i nie chcę co pr awda.
(Wiem~ że pisałbym świetne szkice, gdybym był pojechał na Podlasie. Niezmierzony
obszar obserwacji tamecznego chłopa, którego nie opisał, nie zbadał nikt. Jest
to kopalnia, z której mógłbym wybierać perły, jest to pustynia, którą ja bym
pierwszy zwiedził i opisał. Wiem, że zyskałbym sobie tymi szkicami sławę. Mam
już dziś pełną głowę obrazów, jakie widziałem na Podlasiu. Spełniłbym
obywatelski uczynek odtwarzając ich wiernie i wstawiając się za tymi
męczennikami u narodowego areopagu. Tam bym dokończył rysunek „dżentelmenów"
naszych i w ciągu roku wysondował duszę chłopską. A — nie można!
Ipaździernika.
Wacek kupił dla nas obu bilety do teatru na Epidemię Narzymskiego *.
Jeśli ktokolwiek z naszych komediopisarzy zasługuje na paralelizowanie go z
Sardou — to jedynie Narzymski. Nie Zalewski i nie Lubowski. Narzymski był
komediopisarzem, jak to mówią, z bożej łaski. Nie należał prawdopodobnie do
żadnej szkoły, drwił z tego, co uważał za grzeszne i zgubne, szydził i gromił, a
nie żałował barw — a jednak komedia
DZIENNIKI, TOMIK XV
nasza nie jest bogatą... Spotykasz wszędzie — u Zalewskiego, u Blizińskiego, u
Lubowskiego i u Narzymskiego — zawsze jedne satyrę, jedne modłę, jedne
tendencją, jeden grom. Czymże się wyróżnia Narzymski? Czymś, co się nie da
ściśle określić — może młodością, może szlachetnością, może talentem. Jest
jednak w nim coś z poety, coś z patrioty — są łzy serdeczne, gorące, gorzkie. Z
jego komizmu niepodobna się śmiać. Opłakuje on tym śmiechem jakiś wielki upadek
moralności narodowej, śmieje się — a zawsze z podłych — podli zaś to nasi
najbliżsi, krew z krwi, kość z kości... U naszych spolszczonych Żydków, pp.
Zalewskiego i Lubowskiego, spotkasz nieraz miejsca sarkastyczne, drwiące,
ironiczne, spotkasz rzeczy najwyższego artyzmu (My się kochamy Lubowskiego) —
ale nie ma tam... śmiechu przez łzy — Polaka. Każdy przejaw dowcipu u
Narzymskiego — to jakiś stłumiony, zakuty w wesołość jęk. „Syn Kiszkowskiej — w
kryminale!" — woła pani Kiszkowska w ostatnim akcie — sala wybucha śmiechem,
miejsce wysoce komiczne. Ale czy warto się śmiać z tego? Autor — tym i tysiącem
innych — pluje na szlachtę, choć zdaje się widzieć w szlachcie wiele sił.
Począłem wysoko cenić Narzymskiego, bo znalazłem w nim, jeśli nie talent wysoki
(nie zachwycam się bynajmniej budową jego dramatu) — to tajemniczy ur.k. jaki
posiadała i posiada gorąca miłość obleczona w szyderstwo. Sam konał na suchoty w
Nizzy i „śmiał się gorzkim śmiechem". Był poetą, dramaturgiem i patriotą.
2 X (niedziela).
Zebranie. Spóźniam się nań, według zwykłej mojej reguły a raczej instynktu
postępowania. Czytano o Sejmie Grodzieńskim — z Korzona *. Niegdyś, w klasie
szóstej bodaj, tłoma-czyłem Poslednije gody Rieczipospolitoj i Grodnienskij sejm
Iłowajskiego *. Warto porównać Korzona i p. Iłowajskiego.
Wacław przeczytał zbiorek poezji Icza pt. W okowach *. Autor jest studentem,
zbiorek swój... litografował w Warsza-
RYNEK NA MARIENSZTACIE (ST. MASLOWSK1)
»iii:
WARSZAWA, 1887
241
wie. Są rzeczy dzielne, talent niezaprzeczony. Dostrzegłem tam utworek na modłę
Przedświtu — tak dzielny, że wart szerszego rozgłosu. Kilka drobiazgów
pomniejszych na te-mata Ujejskiego, jeremiada pamfletyczna na lojalność
warszawską, zresztą mocny, dzielnym, tryskającym zdrowiem, życiem, talentem —
wierszem pisany wstęp — dają mu prawo, zalecają do jak najszerszego rozrzucenia
po naszych kołach.
Pieczeń barania z burakami w Taniej Kuchni, obiecywanie złotych gór Zuzi, jeśli
zechce te..., wreszcie para kufli u Czer-skiego *, jakie kupuje Michałowski.
Jest nas czterech: Tadeusz *, Michałowski, „Kąsinowski" i ja — musi więc zrodzić
się jakiś plan — i rodzi się: pojedziemy łódką. Poszliśmy za most, do stacji
łódek, wynajęli dwuwiosłową i ruszyli. Deszcz zawrócił nas na chwilę, ale na
chwilę tylko. Tadeusz i „kapitan" wiosłowali, wice-delegat * sternikował, a ja
deklamowałem Iliadę. Minęliśmy Kępę, ręce wioślarzom pomdlały, wydelegowano
mnie... na samym środku Wisły do robienia wiosłami. Pracowałem jak wół w ciągu
blisko godziny.
Po dwugodzinnym lawirowaniu „przybiliśmy do brzegu". Z powrotem, na Zjeździe,
zeszliśmy na galary * kupienia jabłek gwoli. Piękne dziewoje macaliśmy, jabłka
kupujące a gotowe lada chwila spaść z chwiejnej deski w wodę (nie jabłka, ale
dziewoje). Wreszcie — wróć z wycieczki i siadaj do... Espinasa *.
3 X (poniedziałek).
Jednym z największych utrapień człowieka ucywilizowanego — jest brak paltota w
czasie zimnych jesiennych dni, kiedy wiatr gwiżdże jak potępieniec, a jeśli mu
się uda wyrwać źle domknięty lufcik, to hula po pokoju tak, że się aż kołdra na
łóżku rusza. Nieszczęście wzmaga się, a bodaj i do apogeum dochodzi, gdy —
przypuszczam — trzeba iść zjeść
16 — Dzienniki t. IV ,
2 DZIENNIKI, TOMIK XV
jobiad, sprzysięgają się bowiem na jednostkę dwie mocne siły natury: zimno i
głód. Jeśli zaś jednostka jest do tego stopnia cynicznie odważną, że idzie w
tużurku przez ulicę, podczas gdy inni obywatele zapinają paletoty pod samą kość,
zwaną w anatomii maxilla interior * — to jednostka nabawia się bólu boku, kaszlu
suchego, nie mówiąc o szyderczym wzroku warszawianek drwiących z jednostki, z
jej wytartego tużurka, czerwonego nosa, wskazującego raptowne spadanie merku-
riuszu*, drwiących, mówię, bez litości — zarówno zasuwaniem rączek w rękawy
ciepłych kubraczków, jak i przymrużaniem dużych oczu, zagryzaniem czerwonych
warg i wyraźnym wreszcie śmiechem, zamaskowywanym wycieraniem różowiejącego z
zimna noska.
Jedynym [lekarstwem] na tego rodzaju moralno-fizyczne dolegliwości jest
papieros, trzymany w zębach prostopadle w czasie leżenia na łóżku. Można bez
wyrywania sobie włosów z głowy i wąsów, bez wykręcania sobie palców u rąk i nóg,
bez odgryzania guzików u spodni — przeżyć całe piekło rozpaczy leżąc spokojnie
na łóżku. Potrzeba do tego dwu tylko warunków: niemożności pracowania i
niemożności wyrwania się z pokoju, ciemnego jak piwni:.). Myśli tępieją tak, że
nie można odnaleźć logicznego wątku powieści czy noweli, jaką obmyśliłeś przed
godziną. Cało jestestwo zamienia się w naprężoną cięciwę, wyczekującą czegoś. Za
chwilę ktoś wejść nareszcie musi, coś powiedzieć, ożywić cię — inaczej bzik cię
chyba ogarnie.
Tymczasem wchodzi — młody idiota...
W mojej wsi istnieje między ludem podanie o przepalających się pieniądzach,
zakopanych po polach tu i ówdzie w czasie ucieczki przed „Turkiem"... Szweda *.
Lud mojej małej wioski albo nie umie historii, albo przypomina sobie
243,
coś o ucieczce przed najemnymi Tatarami wojsk Karola Gustawa. Otóż ja jestem
obecnie takim „przepalającym się" pieniądzem. Nikt mię nie zna, wiedzą o mnie
coś, wie ktoś, o mej istocie mało oświecony. Trzeba samemu wyjść na wierzch —
wtedy uznano by mię może za szczere złoto — inaczej mogę się przepalać do
nieskończoności. Wszystkim jednak rządzi przypadek, jest on tak wszechmocny na
punkcie dawania impulsów, że moją nawet inercję — zamienić zdolen w hoże ruchy.
Potrzeba tylko szczęścia, tylko szczęścia. Jeden uśmiech szczęścia postawiłby
mię na nogi, wzniósł; po tym uśmiechu losu — z otwartym czołem szedłbym zdobywać
jeden wieniec po drugim, bo wróciłaby — energia.
Rachunek sumienia, będący jednocześnie mocnym żalem, że pieniędzy nie ma, i
mocnym postanowieniem nabycia ich jak najwięcej w jak najkrótszym czasie...
19 dni do pierwszego — od 11-go — obiady 19X20 = 3,80 kop. obiady
l — praczce 7X18 = 1,26 tytuń 30 cudn. 7X5 = 35 gilzy
5 papier 25 herbata 52 cukier 50 na Jeża l — gimnastyka
3 stalówki . 10 żydziak
7
7,62
40:2=20
m&
244
DZIENNIKI, TOMIK XV
Winien jestem Ch. z przeszłego m-ca 71 kop. Z października.
Obiady — 3 dni
65
k.
Mieszkanie 4,—
Winienem Ch. wszy-
Chleb 1,20
stkiego 605 kop.
Nafta — 20
6,05
6 r s. 5 kop.
28X42 = 11,75
11,75 :
2 = 5,87.
— obiady
25
herbata
Szemat
7,92
65
cukier
na paź-
+ 6,05 14 rs.
1,15
tytuń dzier-
13,97
7,92
nik.
Tęsknić i marzyć — potem stracić nadzieję nadziei — i nagle obudzić się i
widzieć wszystkie marzenia — speł-nio-ne... *
O, matko moja — czyż nigdy?
Jakże się kiedyś rozśmieję serdecznie z mojej obecnej niedoli, jakże by się z
niej uśmiał jakiś pan w płaszczu z kołnierzem bobrowym, każda nawet gnida
biurowa: 15 r s. miesięcznie wydaję na życie i wszystkie jego wymagania — i drżę
z przerażenia wobec tej cyfry. Każda kokota, nieprodukcyjna tak samo jak ja,
wydaje 6 razy więcej, każda koś-ciarka * zjada więcej niż ja...
Nie ma to jak być kobietą: pieniędzy nie ma — spódnica do góry — i są pieniądze!
Zamiast psychologiczno-społecz-nych powieści i tym podobnego świństwa — lepiej
by napisać o nierównouprawnieniu mężczyzny, wołać wielkim gło-
WARSZAWA, 1887
245
sem: otwórzcie domy publiczne dla... biednych studentów, dla kawalerów psycho-
społeczników, dla hultai, refleksjoni-stów, leniuchów, psowaczy powietrza,
halucynacjonistów, mających po półczwartej myśli we łbach — niechże pracują, jak
pracują kobiety. Byłby niezawodnie nakładcą sam pan Gebethner z samym panem
Wolffem... Tymczasem muszę czekać kolei na literackim płaczu padole.
Ach, któż pojmie oczekiwanie na list *, mający przynieść szczęście wyśnione lub
zanurzyć w błoto, straszliwe dla samego snu! Kto pojmie te raptowne szprynce od
niezbitej, nie ulegającej powątpiewaniu, spokojnej jak teorema Pitagorasa,
pewności siebie — do natrętnej, obrzydłej, potwornej, dławiącej, szyderczej jak
Hamlet, drwiącej jak Yoltaire — niewiary... Kto pojmie wpatrywanie się ciekawe w
stróża, wsłuchiwanie w każdy szelest, w skrzypnięcie drzwi, w głośniejszą
rozmowę — i dzień jednostajny, jednakowy, niezmienny jak stojąca woda gnojówki,
wlokący się jak limfa w żyłach...
Gorączka ta jest jednocześnie marzeniem rozkosznym jak śmiech młodej panienki i
rozpaczliwym jak krzyk w sonacie Beethovena. Za ostatnie 5 kop. wleczesz się do
kawiarni, by czytać dzienniki. A tam... nie ma, nie ma, nie ma... Zabije mię ta
niedola, ten mus życia — wiecznie pod gnojówką.
A przecież — jest we mnie, w każdym moim uczuciu, nawet w najczarniejszej
rozpaczy (kiedy przysięgam sobie, że potrzeba kupić rewolwer, piłę, długą igłę,
kwasu pruskiego lub czegoś podobnego dla zadania sobie śmiertelnego ciosu w
brzuch) — jest we mnie jakiś stary człowiek, który się śmieje wtedy ze mnie.
Taki refleksyjny duch siedzi we mnie nawet podczas zachwycania kolegów
deklamacją, która i mnie unosi. Cała rzecz, że mam zmysł pozwalający patrzeć na
wszystko ze stanowiska przyszłości. Wiem doskonale, że
246 DZIENNIKI, TOMIK XV
y .
impuls, o jakim mówiłem wyżej, dałby mi pewność siebie, niezbędną każdemu
artyście jak powietrze; pewność siebie od razu stworzyłaby we mnie oryginalność,
dałaby mi uderzenia maczugi i muśnięcia delikatne jak pocałunki matczyne. Ach,
jakże bym szybko szedł! Cóż z tego, że czytam Espinasów, Taine'ów, Heinego,
Turgieniewa — ja bym im się wyrwał z objęć za jednym takim podmuchem szczęścia.
Przestałbym, niemal naraz, być składem miejsc ogólnych *, zwolennikiem cudzych
ładnych myśli, wołem roboczym, fabrykantem nowel, byłbym sobą, przypomniałbym
rzeczy przeżyte, noce przecierpiane, śmiech młody wróciłby do mnie na nowo,
tysiące rzeczy nowych, prześlepionych lub zapomnianych zobaczyłbym na nowo,
oddałbym je z szaloną werwą, z taką werwą, jaką noszę w głowie, a jaka zginie
znów na długo, jeśli, jeśli... nie błyśnie jutrzenka.
Szymański — zdobył sobie sławę, jest już jednym z tych umiłowanych dzieci
narodu, jakim jest Sienkiewicz np. A wszakże uderzył tylko w tę strunę, której
moje niedołęstwo uderzyć nie chciało. Czyż potrzeba kisnąć tu, kiedy całe światy
są do opisywania, niezbadane pustynie... Trzeba je widzieć — a ty tutaj,
gliniane cacko, mi.rznij bez paltota, chodź na nikczemne obiady i komponuj z
gtowy, fabrykuj rzeczy, które ci przynieść mogą sławę... warszawskiego — pana
nowelisty.
4 X (wtorek).
Deszcz siecze rózgami szyby wielkiej sali auditorium. Zimno. Widać z okien
Wisłę, kawałeczek Pragi, zielone zarośla wierzbiny i daleko, daleko — siwe
kontury lasów.
Wielka, sięgająca aż do sufitu katedra w kształcie rzymskiej trybuny — kryje
całkowicie niemal p. Wolfa razem z jego nudnym przysłowiem: oczewidnoje dieto *.
Mówi o ciekawym przedmiocie — o energii.
WARSZAWA, 1887
Przyjemniej zawsze rozumować o rzeczach, których nie posiadamy, niż o tak
znanych rzeczach jak bezsilność, refleksja, brak woli — nie dziw więc, że mnie
energia fizyczna zajmuje. Oto jej formuły:
vt = v0 + t g (Szybkość — w końcu postępowego ruchu)
t g*
v0 = 0
vt = t g f-gM
Stąd S
t2
E — energia. S — przestrzeń, g — ruch post. M — masa.
(Formuła roboty)
E =
g Mgt* Mg*ta .„2 ——2—————2 'V
Mv2
(Formuła energii kinetycznej)
Energia kinetyczna równa się — masie pomnożonej przez szybkość ruchu do drugiej
— podzielonej przez 2. Energia kinetyczna jest własnością ciał, posiadających
energię potencjalną *. Dwa te rodzaje niszczą się wzajemnie — jak to okazuje
formuła:
fa = f'a'; fa + fa' = O; f a = f'a';
i a
Cóż jednak we wszechświecie nie posiada energii potencjalnej? Gdzie jest punkt,
cieszący się absolutnym spokojem? Nad wszystkim panuje — ruch. On to nadaje
energię wszystkiemu, co jest. Kamień wrosły na trzy sążnie w ziemię — posiada
moc uderzeń... w kataklizmie kosmicznym, jakim mogłoby być wstrzymanie ruchu
ziemi. Sufity, wieże, drzewa — posiadają prawo zwalenia nam się na głowy w tym
samym stopniu, co gaz zamknięty w fioli — rozerwania naczynia, zwinięta sprężyna
— rozkręcenia się, para zamknięta w kotle — poruszania pociągu.
1 W autografie omyłkowo: kinetyczną.
248 DZIENNIKI, TOMIK XV
Energia ludzka — jest tą samą siłą, jaką nosi w sobie zwinięta sprężyna, para,
błyskawica, obrót planet i słońc około wspólnego, nie zbadanego centrum.
Ja... w obecnym czasie — posiadam energię potencjalną. Koleguję więc [z]
pierwszym lepszym gazem zamkniętym w kolbie. Pamiętać jednak należy, pamiętać
dobrze szczególniej formułkę: f a = f'a'.
Będzie to lekarstwo na górnolotne marzenia. Energia kinetyczna — nie może być
ani o jotę większą od potencjalnej.
Święć się nam wiecznie, o lojalności, Coś patryjotyzm pchnęła w ruinę! W tobie
prawdziwą arkę przyszłości Plemię dzisiejsze czci — śmiercią sine. Ciebie
podłością zwą ludzie prości, Którzy w utopii przeszli krainę I od Polaka chcą —
farsa szczera! — Dzielności męża, cnót bohatera.
Przed wrogiem cicho, grzecznie, układnie, Bo się inaczej zwichnie kariera, A gdy
nasz dzielny zastęp upadnie, Przed Polską wnet się przepaść otwiera. Nam
Wallenroda drogą iść zdradnie — A gdy się w sercu na rozpacz zbiera, Zamiast
gniew niecić w tobie zapalny Damy ci plaster, żeś jest — lojalny.
O, tak! szowinizm — to zguby cecha! Czyś o Sybirze zapomniał, bratku? Moskal się
dziwnie tylko uśmiecha, Gdy Polak myśli powstać z upadku. Jeśli ci miłą rodzinna
strzecha, Strzeż się odwagi w każdym wypadku; Boś ty jest Polski arką
przymierza, Szczędź własną skórę, a miast puklerza —
Użyj ostrożność — i siedź tak cicho, Jak mysz pod miotłą. Polska nie zginie, Bo
nas nie skusi żadne już licho
WARSZAWA, 1887
249
Starać się o nią w sądu godzinie... Nam nie wypada zbroić się pychą, Bośmy na
dziady zeszli już ninie. Bronić się? walczyć? satana, vadel * My w hasłach
takich wietrzymy zdradę!
Ha, podłe plemię! Ty znikczemniały Hańby z służalstwem nędzny bękarcie! Tobież
to marzyć o chwilach chwały, Gdy się podłością szczycisz otwarcie? Z godności
ludzkiej wyzuty cały Przed progiem wroga żebrze o wsparcie — I jeszcze w głowie
zuchwale roi, 2e na nim Polski zbawienie stoi.
Toż Polska wasza? Miejsce dochodne *
I żywot cichy z Moskalem w zgodzie.
Wtedy, gdy masy rozpaczne, głodne,
Ucisk i nędza zarówno bodzie,
A wróg, przez zdrady w następstwa płodne,
Ostatki życia tłumi w narodzie —
Wy się płaszczycie kornie, ze drżeniem,
By nie obrazić wroga westchnieniem!
Precz od ołtarzy! Miejsce lokai Za drzwiami! Tam się gryźcie o kości, Gdzie się
pies głodny za łupem czai, Pokornym wzrokiem żebrząc litości. Śród całej waszej
skarlałej zgrai Duch poświęcenia nigdzie nie gości. Kiedy wam dobrze tak na
łańcuchu, To gnijcie w brudzie myśląc o brzuchu.
Ale od znicza narodu — wara!
Nie wam go zgasić zatrutym tchnieniem,
Bo w naszych sercach wciąż żyje wiara
I, podsycona zemsty pragnieniem,
Da płód, a płodu imię — ofiara,
Co nie jest tylko słów pustym brzmieniem,
Lecz ogniem żywym, co siłę trwali,
Roziskrza duchy — a próchno pali.
i c z
ii
DZIENNIKI, TOMIK XV
Otrzymałem list... od p. Heleny. Bardziej bym się był spodziewał, że — zostanę
ukoronowanym na konkursie „Kuriera Warszawskiego", * niż odbioru tego listu.
Biała — 3 X
Drogi mój!...
Ile tygodni upłynęło od ostatniego listu... sama już nie wiem. Nie pisałam tak
długo — dlaczego? Nie umiem powiedzieć. Myśląc nieraz godzinami" o Tobie,
zaczynałam pisać, aby Ci przesłać choć kilka słów czy to pociechy, czy też
użaleń nad naszą b dolą — pióro jednak wypadało z ręki i odkładałam to na
później. Z Twego ostatniego listu wiał taki smutek i niezadowolenie, że nie
chciałam dolewać oliwy do ognia. Przez ten czas przebyłam bardzo wiele: choroba
Leona, choroba moja; jakiś dziwny ból piersi uczepił mi się od paru tygodni,
kaszlę i lękam się suchot...
Wszystko to ujemnie wpływa na moje usposobienie, tak że pomimo woli obojętnieje
się dla drogich nam osób, bo czy uwierzysz, że do A.* po jej wyjeździe jeszcze
nie pisałam? Z ręką na sercu — wyznałam najszczerszą prawdę — proszę więc o
równie szczerą odpowiedź: dlaczego się tak długo nie pisało do mnie, proszę
wygłosić wszelkie pociski, jakimi się miotało — naturalnie w myśli, a następnie
w dzienniku — za moje milczenie.0
Pewno w Twoim przekonaniu warta jestem ukamienowania — ale odwołajcie Wasz
wyrok, bo pewną jestem wygranej za pierwszą bytnością w Warszawie... Marzę o
niej od bardzo dawna i spodziewam się, że ona wkrótce nastąpi. Ktoś wówczas
zechce za wszystkie kalumnie osobiście przeprosić. Czy zgoda? Jakże Wasze
zdrowie? I okem się, izy jaka niedobra chorobad nie nawiedziła Was... Odpisz m
Stefanie — choć z dala żyjemy, jednak nie ma chyba dwu istot baró; ej sobie
oddanych j«k nas dwoje....6 Już nie w naszej mocy być dla siebie wrogami ani —
zapomnieć...
Helena
0 Jeszcze nieźle stoję: pani H. „godzinami" o mnie myśli. b Ale nad czyją
właściwie dolą — nie wiem. Czy nad moją? 0 Niestety! — nie było pocisków ani w
myśli, ani w dzienniku.
d Cóż ona myśli, że ja mam syfilis — czy jak? e Ehe...
WARSZAWA, 1887
251
Aronek w Mińsku na światach, adresujcie „Iberszer °, poste-restante". Pójdę sama
na pocztę w piątek.
Szczęście lepszych dni — już nie powróci. Cudzołóstwo przeżarło najlepsze,
najcudniejsze uczucia, całą nieskończoność przywiązań, zgnoiło sympatią,
obryzgało błotem przyjaźń, a miłość — gdzieś uciekła na gwiazdy. Pani Heleno! —
dziś nawet cię nie lubię, nawet nie szanuję... Adieu.
5 X
Gdy siła działa na ciało i gdy ciało to porusza się w kierunku siły, wówczas o
sile tej mówimy, że wykonywa pracę, praca zaś wykonana przez siłę mierzy się
iloczynem z siły działającej F przez przestrzeń s, jaką ciało przebiegło:
praca = Fs = mgs
Para na tłok w cylindrze wywiera siłę, czyli ciśnienie, dajmy na to, 30 funtów
na cal kwadratowy — pole powierzchni tłoka jest, dajmy na to, 30 cali
kwadratowych, a więc ciśnienie, wywarte na tłok, równa się ciężarowi 900 funtów.
Tłok jest popychany, dajmy na to, przez długość 16 cali. A więc praca wykonana
jest 900 f • lVs stóp = 1200 stopo--funtów za każdym ruchem tłoka.
Odwrotnie, gdy siła działa na ciało, poruszające się lub poruszane w kierunku
przeciwnym kierunkowi siły, wówczas o sile tej mówimy, że jest pokonywaną, a o
pracy — że jest wykonywaną przeciw działaniu siły. Iloczyn Fs z siły pokonywanej
przez przestrzeń przebytą przedstawia pracę wykonaną przeciw działaniu
pokonywanej w ten sposób siły.
Gdy masa dziesięciu funtów zostaje podniesioną na dziesięć stóp przeciw
działaniu ciężkości, wówczas praca wykonana na pokonanie ciężkości równa się
iloczynowi z przestrzeni przebytej przez siłę pokonywaną, tj. 10 st. • ciężar 10
f. = 100 stopo-funtów. W tym razie jak zwykle praca = Fs, lecz F jest to siła
pokonywana, jest ciężarem masy M, a więc F = mg, wskutek tego Fs = Mgs.
Człowiek kroczy pod silny wiatr, który ciśnie na stopę kwadr, z siłą 40 fun.
Jeżeli pole powierzchni, wystawionej na działanie wiatru, równa się 5 st. kw.,
to całkowite ciśnienie wiatru wyniesie 200 funtów, a wysiłek przy kroczeniu pod
taki wiatr będzie taki sam, jak gdyby człowiek
Skąd ona dobiera takich nazwisk mitycznych?!
252
DZIENNIKI, TOMIK XV
ten ciężar 200 f. podnosił do góry za pomocą sznura przerzuconego przez blok.
Jeśli człowiek ten przeszedł pod wiatr jedną milę (ang.) — to znaczy, iż pokonał
on ciśnienie 200 f. na przestrzeni 5 280 stóp, wykonał on więc 1056000 stopo-
funtów pracy, to jest taką ilość pracy, jaka, skierowana inaczej, wystarczyłaby
do podniesienia tego człowieka (jeśli waży 150 f.) na podwójną wysokość góry
Snowdon.
Gdy Fs = l, to otrzymujemy jednostkę pracy. Taki wypadek jest, gdy F = l i S =
l, to znaczy, że jednostka pracy jest wykonaną wówczas, gdy ciało, na które
działa jednostka siły, przesuwa się przez jednostkę długości. Jednostka ta
nazywa się erg ą.
Energia. Jeżeli ciało, ważące dziesięć funtów, zostanie wzniesione na dziesięć
stóp i zatrzymane w tym położeniu za pomocą podstawki, to cała praca, wykonana
nad tym ciałem — a mianowicie 100 stopo-funtów — może być na nowo odzyskaną,
jeśli ciału temu pozwolimy spadać
1 wprawiać przy tym w ruch jakiś mechanizm. Gdyby użyty w tym celu mechanizm był
doskonały, to otrzymana przezeń praca — byłaby w stanie wyrzucić masę 10 funtów
na wysokość 10 stóp lub masę 50 funtów na wysokość
2 stóp. Ta okoliczność, iż nie możemy zbudować doskonałego mechanizmu, w niczym
nie narusza zasady. Widzimy więc, że ciało na wysokości posiada możność
wykonania pracy, równej tej ilości pracy, jaka została wykonaną nad tym ciałem
przy wznoszeniu go na wysokość. W tym razie możność wykonania pracy została
nadaną ciału przez oddzielenie go od ziemi wbrew działaniu ciężkości: gdy ciało
znajduje się na wysokości, wówczas jest wysil, czyli ciągnienie (albo
przyciąganie) do sprowadzenia go na dół j tylko dzięki temu wysiłowi ciało to
przedstawia możność wykonywaria pracy. Gdyby ziemia i wyniesione w górę ciało
przestały się przyciągać, wówczas ciało, nawet po oswobodzeniu go, nie spadałoby
na dół i nie oddałoby nam pracy 100 stopo-funtów, jakąśmy nad nim wykonali.
Wiemy, że praca wykonana przy wzniesieniu masy M na. wysokość S przeciw
działaniu ciężkości jest mgs; a więc energia, zebrana w ciele, jest równą mgs, z
czego widzimy, że zależy ona od masy ciała, od wysokości, na jakiej jest
umieszczone, i od przyspieszenia, jakie w danym miejscu nadaje ciężkość.
Energia, czyli możność wykonywania nagromadzonej w ten sposób pracy, nazywa się
energią potencjalną albo energią statyczną, albo energią położenia, albo energią
wysiłu. Energią wysiłu posiada staw np. przy młynie. Liczbę jednostek energii w
takim stawie możemy znaleźć mnożąc ilość wody znajdującej się w nim przez
średnią wysokość, na jakiej jest umieszczoną, i przez miejscową wartość g.
Energia zebrana w tego rodzaju ciałach jest jak sprężyny zegarowe.
WARSZAWA, 1887
Na sprężynie takiej wykonywamy pracę skręcając ją, przy czym wywołujemy ruch nie
całej masy sprężyny, lecz zmieniamy względne położenie jej cząstek. Praca ta
zwraca się nam i bywa spożytkowaną na wprowadzenie w ruch mechanizmu połączonego
ze sprężyną. Gdy skręconą sprężynę zegarową trzymamy mocno w taki sposób, aby
skręcenie, czyli odkształcenie było trwałym, wówczas cała masa jest w stanie
wysiłu i dąży do oddania wykonanej na niej pracy.
Ciała znajdujące się w ruchu posiadają także możność wykonywania pracy. Jeżeli
np. kula karabinowa uderzy w odpowiednio urządzony mechanizm, wówczas uderzenie
to można spożytkować na wytworzenie pewnej ilości pracy. Albo — kulę,
poruszającą się w jakimkolwiek kierunku, możemy połączyć z ciężarem za pomocą
sznura przerzuconego przez blok — w takim razie kula ciężar za sobą pociągnie.
= mgs;
mv2
A więc energia kinetyczna ciała poruszającego się w pewnym kierunku z prędkością
v — zależy jedynie od masy m i od jego prędkości v, a nie zależy od miejscowego
natężenia ciężkości.
Mgs = -Ł Mv2
M — masa; s — przestrzeń; v — prędkość; g — miejscowa wartość.
Jeden rodzaj energii, tj. energia potencjalna, przekształca się na inny, tj. na
energią kinetyczną, w ten jednak sposób, że w całym układzie energii ani
przybywa, ani ubywa podczas tego przekształcenia. Jest to jeden z najprostszych
wypadków zasady, mającej bardzo obszerne zastosowanie i znanej pod nazwą zasady
zachowania, czyli nieznisz-czalności energii.
Według tej zasady układ ciał, posiadający pewną ilość energii, zachowuje zawsze
tę ilość energii w tej lub innej formie, dopóki nie wejdzie w takie stosunki z
innymi ciałami, że wraz z nimi utworzy nowy, obszerniejszy układ, w którym
energia jest już inaczej rozmieszczona. Jeśli jednak uważany układ jest tak
wielkim, że już żadne nowe ciało nie może wejść do tego układu — jednym słowem,
jeśli układem posiadającym energię będzie cały wszechświat, to w układzie takim
ilość energii nie może się ani powiększać, ani zmniejszać przez udzielanie się
innym ciałom, a wskutek tego ilość energii we wszechświecie jest niezmienną i
liczebnie stałą.
A. DANIELI *
254
DZIENNIKI, TOMIK XV
6 X (czwartek).
Wczoraj chodziłem do redakcji, a raczej do czytelni „Roli", aby zaprenumerować
książki. Udało mi się dostać dwa tomy... Turgieniewa. Spotkałem się z ulubionymi
utworami: Dym, Niesczastnaja * itd. Czytałem go długo w noc. Ileż to czasu
minęło, ile uczuć wypaliło się! Gdzie dawna miłość — niepojęta czarna otchłań
uczuć, które tak rozumiałem niegdyś czytając Turgieniewa? Patrzysz ze
zdziwieniem na własne serce i smutku pełen żal, nieznośnego śmiechu pełen —
upewnia cię, że może niezupełnie wystygło, ale zapomniało, przestało boleć, ale
i czuć przestało... Ani tęsknoty, ani młodych porywów, wichrem bijących w
najtajniejsze kąty duszy — nic nie ma...
Nie odpisałem pani Helenie.
4 w nocy.
Czemuż nie można zatrzymać cudownych widzeń, jasnych, wspaniałych myśli,
cudownych obrazów — sunących się namacalnie przez głowę i serce? AchK ten
idealny stenograf--sztuka nie stworzy, nie odda wszystkiego! Noc taka minie i
nie powróci. Szczęście ciche a nieskończenie potężne, bezmiernie wszechmocne —
widzenia cudowni :h kart — nie co dzień schodzi w ciemną głąb moich dni. Boi e
miłosierny — pozwól mi napisać wszystko, co czuję...
7 X (piątek).
Wracając od Wacława spotkałem dziwną facetkę: rna lat ze dwadzieścia, wysmukła,
wysoka, o włosach ciemnokaszta-nowych. Rysy ma twarde, a jednak szczególnie
symetryczne, jakby je wyrzeźbił początkujący artysta. Cera nie śniada, ale
ciemna, chmurna, zdrowa; rozlewa się na szczękach i policzkach plamami
ciemnobrunatny rumieniec. Ani trochy bie-lidła ani różu nie postało na tej
twarzy. Mały, modny, stożkowaty kapelusz nasuwa na same brwi — a szczególnie
WARSZAWA, 1887______________________________________________________
wspaniałe i szczególnie nieprzyjemne są te brwi: co chwila drgają one^porywczo,
zuchwale, dumnie, jak wąskie skrzydła ponurego ptaka. Za każdym takim rzutem na
czole formuje się zmarszczka i nozdrza ślicznego nosa rozdymają się nadając
twarzy wyraz wyzywającego cynizmu. Ubrana była nie to niemodnie, ale jakoś
niedbale. Gdzieś ją czy jej podobną twarz widziałem bardzo dawno, w ciągu
jakichś chwil smutnych czy nieszczęsnych — nie pamiętam — ale zrobiła na mnie
bardzo przykre, nieznośne wrażenie. Musiałem ją widzieć w Kielcach albo Nowo-
Mińsku — pamiętam, że przelotnie, ale kiedy i jak?
Trudno było odróżnić, co ona; za jedna. Nie wygląda na „puszczającą się" — a
jest w tej twarzy coś niemiłego, coś zdradzającego cynizm — i jednocześnie
burzącego krew, jak wicher. Cudnie zbudowana, o szerokich biodrach i piersiach
wyniosłych, posiadających ten zarys prostokąta, co to jadem ognia rozpryska ci
się po żyłach. Szukała kogoś na Nowogrodzkiej ulicy, chodząc od bramy do bramy.
Rozmawiałem przez ten czas z Br[y]dackim. Wreszcie wyszła z tej ulicy. Na rogu
Marszałkowskiej przyjrzałem się jej, na co odpowiedziała uśmiechem aż zanadto
wymownym. Nie chciało mi się wierzyć; poszedłem jednak aż na Zielony Plac. * Nie
odwróciła głowy ani razu. W ogóle każdy jej ruch jest niedbały, jakby znudzony.
Podszedłem do niej i zaczęliśmy rozmawiać. Cała jej twarz od szyi aż do brwi
zabarwiła się krwią, krwią, z której bił ogień, żar. Twarz w tym brunatnym
rumieńcu wydawała się aż czarną, podczas gdy oczy, pełne tegoż płomienia,
patrzały łaskawie. Tęczówki oczu są tak ogromne, że spod zsuniętych brwi, prócz
tych czarnych, pełnych gwiazd ognia tęczówek, nie było widać nic.
Doszliśmy do narożnej kamienicy, rozmawiając, nie pamiętam o czym. Zatrzymała
się na schodach, marmurowych, wysłanych ogromnym dywanem. Zapytałem się, gdzie
mieszka?
— 20 nr.
l
256
DZIENNIKI, TOMIK XV
— Czy... sama?
Odwróciła się i do twarzy jej uderzyła jeszcze większa masa krwi.
— Niech pan... przyjdzie...
— Kiedy?
— Jutro o 12-ej.
Zawróciła się i, nie obejrzawszy się, pobiegła na górę.
Jeśli prostytutka — to dziwna. Lecz nie wygląda na to, nie ma miny „grandy", nie
wygląda nawet na lekkomyślną — a ja przecież znam się, chwała Bogu, na tych
paniach. Dziwna w ogóle facetka, a jeśli się to uda bez pieniędzy — to
pożyteczny nabytek. Choć wątpię, czy tam pójdę... Staram się o niej zapomnieć —
a nie mogę — diabli mię rozsadzają na wspomnienie tej twarzy smagłej, namiętnie
pięknej, grubo, grubiańsko ponętnej, oczu diabelsko gorących i ruchów ciała
porywczych, jakby w niej kipiała uczciwa, dziewicza krew.
Wacław mieszka u jakichś państwa, całą zaletę których stanowią dwie córki.
Młodsza ładna jest, tłuściutka, ręce ma jak utoczone wałki, oczy ma niebieskie,
no, i naiwno-głupiu-teńki puszek na pyzatych policzkach i na bujnym włosem
omglonej główce. Otóż tej pannie „Helenci" podobałem się, ładnym mię nazwała i
ma minę uradowanej, ekstatycznie melancholijnej kozy, gdy przychodzę do Wacka.
Próbowałem jej, parę dni temu, mówić różne głupstwa w kształcie kom-plimentów —
z wielkim nawet skutkiem, bo pozwoliła uściskać swe tłuste a niewielkie dłonie.
Dziś zauważyłem, że Wacio mój robi oczy wielkie jak karw * nasrożony, gdy ja
lekko mówię o Helenci. Tymczasem więc dam pokój odwiedzinom, niechaj się Wacio
„spuszcza" idealnie w spodenki, lecz Helenci zapomnieniem nie zbędę. Da Pan
Jezus, płaszcz człowiekowi uszyją — to i poromansujem, gdy panienka spieszyć
będzie z domu do magazynu i z magazynu do domu. Do Helen mam szczęście.
NA SASKIEJ KĘPIE (AL. GIERYMSKI)
WARSZAWA, 1887
257
8 X (sobota).
?^ssw«S}Ł a^-
...HejioseK, KOTOpbiń paccTaeTca c HteHmwHoii, HeKor^a jiro6nMoii, B TOT
ropbKuft M BCJIIIKHH nur, Korfla OH HesojibHO cosnaeT, HTO ero cepfli;e ne Bce,
HC snojine npoHHKHyro ero, STOT HejioseK, nosepbTe MHB, Jiynine M rjiy6ace
noHUMaei CBHTOCTb jiK)6BM, HCM Te MajiosyuiHbie jnop?i, KOTO-pbie OT CKyKM, OT
CJiaSocTM npoflOJiacaioT nrpais na nojiynopB3HHbix CTpynax CBOMX BHJIWX M
HyBCTBMTejibHbix cepseij. OflHaKOHt — HMKTO
M3 H3C H6 B CMJiaX npOTMBMTbCH MGJIKOMy CaMOJIK)6nro, M6JIKMM XOPOIHMM
— coHcajieHMio M pacKaaHHio...
TURGIENIEW *
10 X (poniedziałek).
Jakże ciemno w tym pokoju, choć jest zaledwie godzina trzecia po południu!
Olbrzymie deszczowe krople spadają z wysokości, bulgocząc w kałuży sformowanej
na środku naszego podwórza, wytwarzając wielkie bańki, jakby w tym błocie igrały
roje małych igrających w słońcu rybek. Mrok tu jest taki, że niepodobna
odróżniać liter książki, jaką czytałem, szyby zamazał deszcz jakimiś podłużnymi,
równoległymi linijkami, jak gdyby kto umazanymi w błocie palcami uczył się na
nich geometrii. Zabawne jest to miniaturowe niebo, jakie widać stąd: podobne do
ścierki zamazanej tak, że utraciła kolor. Wróciłem niedawno z obiadu, kamaszki
przemoknięte, albowiem w podeszwach są niebezpieczne dziury, pożyczany płaszcz
przemoknięty, zimno — i nieznośnie smutno...
Zapalić papierosa czy zapalić lampę? Lampa zbliży mię z dobrymi przyjaciółmi — z
Ouidą, Taine'em, Espinasem, kursem fizjologii... lecz odwracam się jeszcze od
nich na chwilę, by zatonąć w odmęcie moich myśli.
Zapalam tedy papierosa i piszę nachylając głowę nad samym papierem, piszę
brzydko, czego nie znoszę, piszę bez sensu, co w danym razie odzwiercładla
pesymistyczno-nud-no-leniwo-bezładny tok myśli. Wróciłem z Taniej Kuchni. Dobra
i ładna dziewczyna ta Zuzia. Całe moje koło gałganów-
17 — Dzienniki t. IV
Jil
ii
258
DZIENNIKI, TOMIK XV
-kolegów utrzymuje, że Zuzia jest moją kochanką, dopytuje się mnie, gdzie
miewamy spotkania — w chambres-garnies czy u mnie, zazdroszczą mi, starają się o
protekcje. Całą tę wrzawę wywołała moja przyjaźń z Zuzią. Przyjaźń zaś
manifestuje się — soczystymi kawałami pieczeni i przewyższającym marzenia
ogromem greczanej kaszy, jakie mi podaje, zapałkami podawanymi ze skwapliwoscią
godną lepszej sprawy, wreszcie uśmiechami, rozmowami zakrawającymi na romans w
stylu Balzaka.
Zuzia mię lubi, a ja lubię zarówno ją, jak dobry kawałek pieczeni. Przy wyjściu
oczekuje mię ona zawsze i — jednego dnia wymienia numer domu, gdzie mieszka,
drugiego godzinę 8 wieczorem, innego znowu zapewnia mię o różnych rzeczach.
Gdybym był bardziej bogaty, mógłbym pędzić piękny żywot wolny od trosk —
tymczasem muszę zadowolnić się dozą zarozumiałości, że oto... Zuzia, przedmiot
uwielbienia całej Taniej Kuchni, już-już... kocha się we mnie. Zarozumiałość to
niemała, boć posiąść taką Venus zamierzają wszyscy — zarówno ci, co mają 40 rs.
miesięcznie, jak i ci, co się ogłaszają od wakacji w kurierach na próżno jako
„zdolni korepetytorowie".
Wczoraj czytałem na zebraniu kilka charakterystyk z Sejmu czteroletniego Kalinki
*, charakterystyk Potockiego, Rzewuskiego i ciekawą... księcia Adama
Czartoiyskiego. Nudne są bez Leona te zebrania! Całą ich wartość stanowi
działalność Ch.*, działalność — dośrodkowa... w zbieraniu składek na broszurę
Z.F.M. * Robi się z niego dzielny chłopak — dzięki antagonizmowi, panującemu
między nim, panem Edwardem O.* i Jankiem. Zabawne małpie uczucia! Przesadzają
się w objawach uczuć patriotycznych dla dokuczenia sobie. Za oczy szkalują się,
w oczy udają kiepskich dżentelmenów. Ch. wychodzi z tego na cało, choć i on wart
— kolanem...
r
WARSZAWA, 1887
259
Po zebraniu, po obiedzie, zabrawszy płaszcze hiszpańsko--mikołajewskie * i kilka
złotych polskich, idziemy, jak poprzedniej niedzieli, na Wisłę. Towarzyszy nam i
trwożliwy Soluś. Dzień był śliczny, słoneczny, jesień oddychała całymi
piersiami. Wesoło wyrwać się na chwilę z gnojowisk miasta, lubo, dobrze!
Najęliśmy łódkę i żeglując daleko wprawniej i szybciej niż przeszłą rażą, w parę
minut przebyliśmy łachę i znaleźli się na środku Wisły. Prąd był daleko słabszy,
zresztą znamy już wszystkie mielizny i wiry, Tadeusz i „kapitan" pracowali całym
wysiłkiem medycznych muskułów — toteż posuwaliśmy się szybko pod wodę.
Śliczny to był spacer! Słońce, widziane z wiślanej powierzchni, w kształcie
wielkiej, czerwonej, miedzianej kuli zataczało się z wolna za gmach teatru, na
wodzie lśniły długie, czerwone, połyskliwe jego blaski. Każdy liść wierzb
nadrzecznych świecił promienisto, wesoło; dusza przyrody — cisza — zakradała się
aż tam, pod mury miasta, gasiła chlupanie wioseł, burczenie steru i nasze
rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu aż za Saską Kępę. Wjechaliśmy w zatokę tzw.
przystani. Stoi tam na dużym galarze domek do niewiadomego mi użytku, z wygiętym
blaszanym kominkiem podobnym do fajki niemieckiej i paskudnym psem nie
szczekającym nigdy. Na brzegach rosną rokiciny, taplające się w wodzie, kiwające
gałęziami oblepionymi błotem, jak tam u nas, nad moim stawem — w ukochanych C.*
Słońce zachodziło. Przybiliśmy do brzegu warszawskiej Itaki. * Były tam co
prawda na brzegu Nausikaje * — panny Franciszki, znane aż nadto dobrze z
„Kolców" i „Kuriera Świątecznego", w towarzystwie panów unter-oficerów. Nie one
jednak stanowiły cel naszego wylądowania: ja, wicedelegat i Soluś poszliśmy
śliwek kupić. Wierzby idą brzegiem, obok drogi pełnej błota, wysychającego raz
na rok około Matki Boskiej Zielnej, wygrodzonej płotem, sztuka budowania którego
sięga epoki mieszkań nawodnych. Obok drogi stoją restauracje z katarynkami, a
wchód do restauracyj zagradzają stogi siana
1IK
260
DZIENNIKI, TOMIK XV
i grupy panien Franciszek, zamieniających z panami unter-ofi-cerami najmniej
przyzwoity szereg objawów miłosnych; widocznie siano zbliża rodzaj ludzki ku —
marzonemu przez Rousseau — stanowi natury.
Liście z drzew poczynają opadać, szeleszczą pod nogami, po gałęziach skacze
zimny, zgryźliwie gwiżdżący, wiecznie przesiąkły wilgocią — wiatr wiślany.
Czasami cały szereg wierzb o dużych, grubych pniach i cienkich gałązkach
zagwiżdże, zakołysze się i aż zagłuszy tony „Gaszparonego" *, co się rozlega na
wszystkie strony... Kupiliśmy kilka gruszek od starej i bardzo złej pani — i
wrócili na łódź. Wzięliśmy się do wioseł — ja z Tadeuszem — i pomknęli. Noc
zaległa. Wesoło pędzić za wodą, mocno i szybko robiąc wiosłami, wpadać w smugi
światła, padającego z nadbrzeżnych latarń i okien i zalegającego całą szerokość
Wisły jak długie, połyskujące świetlistą łuską żmije, łamać srebrne blaski
uderzeniami wioseł i słyszeć tuż-tuż pod sobą szmer czarnej głębi.
Przelecieliśmy jak czarny ptak aż do przystani w parę minut. Potem wesoły powrót
do domu i herbata, smakująca dobrze po wysiłku muskułów...
Przeczytałem nareszcie sześć tomów, cah sześć tomów — Potopu Sienkiewicza.
Dwa lata temu stałem przed Bitwą grunwaldzką Matejki. Na pierwszy rzut oka
wydawało się, ze jest to wielki dywan, na którym uchybiając perspektywie
nawalono masę ciał ludzkich, koni, rąk, nóg, pałaszy, dzid. Po wpatrzeniu się
jednak stopniowym — postacie te poczęły się rozsuwać, dawać miejsce powietrzu,
słońcu, dymowi, oddechom ludzkim. Twarze ludzkie z bezmyślnie powykrzywianych
stały się twarzami rzeczywistych ludzi, bijących się na śmierć i życie,
konających, otumanionych mgłą śmierci. Pamiętam jeszcze zagadkową twarz Witolda,
rycerzy łamiących się w śmiertelnych zapasach. Wreszcie straciłem świadomość, że
jestem widzem,
U!!
r
WARSZAWA, 1887
2bl
i porwany zostałem wirem strasznych uniesień, jakie wrzały nie na tym już
płótnie, ale na tym polu śmierci, czułem, że oczy tych ludzi mogły widzieć
postać zamodloną świętego w czerwonych od ognia obłokach *. Poczułem, że nie
mający krańca artyzm — przeniósł mię przez czterysta lat i rzucił w tłum,
siekący się tam na życie i śmierć. Jak bezgraniczny artyzm przenosi widza — tak
samo przenosić musi twórcę tych ludzi. Artysta, puszczający cugle fantazji, musi
stać się człowiekiem XV wieku, wierzyć, nienawidzić, bić bez litości, szaleć,
konać.
Czytając powieść Sienkiewicza — doznaje się tych samych wrażeń. Matejko i
Sienkiewicz są ludźmi jednej miary. Nasze drobne, niskie, codzienne przekonania
i kierunki nikną w krainie odrębnej, diametralnie obcej codziennemu życiu — w
artyzmie twórczym. Sienkiewicz nie umie narysować życia naszych dziadów z XVII
wieku ze ścisłością archeologiczną Kraszewskiego — ale umie czuć tak, jak czuli
tamci. W Potopie jest olbrzymie tchnienie minionego wieku. Jest to obraz
poetyczny, epos w guście Ariosta *. Stąd podobieństwo jego do Matejki. Nie
opisuje, nie odrysowuje umarłych pokoleń, ale je genialną intuicją stwarza. Jego
Bogusław Radziwiłł, Kmicic, Wołodyjowskł, Zagłoba mogą być absurdami z punktu
widzenia historycznego — ale są postaciami genialnie stworzonymi, analogicznymi
typami na tle epoki, typami tak całkowitymi, że pochłaniają twoją uwagę,
wciągają cię, unoszą jak kreacje Wiktora Hugo. Takie postacie stwarza poeta —
nie dosięgnie ich powieściopisarz piszący według formuł sztuki i rad historii.
Potop jest wielką pieśnią naszej przeszłości, jest zbiornikiem treści
egzystencji naszej politycznej, jest fotografią ducha narodowego nie w danej
epoce, lecz w ciągu całego istnienia. Nagły, natrętny, nieznośny w niedawnym
pozytywiście katolicyzm — nie jest błędem, jak powszechnie twierdzą: jest
konieczną, niezbędną stronicą tego życia — sądzę bowiem, że zbyt wysoko stoi
Sienkiewicz, by się zniżał, jak twierdzą, do schlebiania księ-
262
DZIENNIKI, TOMIK XV
dzu Chełmickiemu *. On stwarza obiektywnie, a że, jako poeta, musi zejść w
epokę, musi stać się w danym utworze jedną z jego kreacyj, niewidomym duchem
przewijającym się śród tych postaci — 'musi więc przyjąć wszelkie uczucia
Kmicica czy księdza Kordeckiego, bo podlega temu samemu prawu, jakiemu podlega
Mickiewicz w Switeziance. Jest to więc romantyzm? Nie wiem, lecz coś wielce do
romantyzmu zbliżone.
Pozostaje jeszcze idea tego obrazu. Idea zamyka się w toaście pana Zagłoby na
weselu Kmicica *
Wziąwszy pod uwagę ideę Potopu, Larika Gadomskiego, Szkiców Szymańskiego — mamy
nowy kierunek sztuki, kierunek czysto polski, wyrosły na naszym gruncie, na
gruncie naszego żebraczego głodu. Kierunek ten wyda wielkie owoce, bo jest
dziełem twórców. Reakcja to, reakcja po mdłych typach epoki pracy organicznej.
Stary Jeż wyciąga rękę od starych marzycieli i podaje ją młodym, podaje temu
kierunkowi, który wykazuje, że nam... trzeba ofiary. Duch narodu jeszcze jest
silnym, jeśli potrafi wznosić oczy ku tym nowym rzeczom, ku ofierze. A młodych
twórców ludzie ciekawie czytają.
Co do mnie, to rad bym tylko schwycić i upamiętnić... budzenie się do ofiary.
Wziąłem z czytelni p. Jeleńskiego — Ouidtj i Taine'a Notes sur 1'Angleterie i O
ideale w sztuce *. Czytałem kilka nowel Ouidy. Jest ona sztukmistrzem,
arcyfizykiem, trzymającym ciekawość czytelnika na powrózku aż do chwili, gdy go
piorunem olśni, przerazi i... zmusi do oklasku. Treść jej nowel zamyka się
zwykle w ostatniej stroniczce. Nie można jednak czytać tylko ostatniej kartki,
gdyż straciłoby się śliczne roz-prawki z dziedziny sztuki. Tak zwanej
psychologii u Ouidy szukać nie trzeba, a to, co ona nazywa prawdopodobnie tym
mianem — bynajmniej psychologią nie jest. To także poetka.
WARSZAWA, 1887
263
Opowie — dlaczego ktoś kogoś zabił, z jakich powodów, opowie, co czuł, ale [nie]
dostrzeże, nie zauważy, co święci się w cierpieniu, w radości. Bardzo podobna do
Coppee'go — ale ognistsza, namiętniejsza, śmielsza. Czasem rozśmieje się zimnym,
angielskim śmiechem z rządów, z ludzi; Anglii tylko nie tyka.
... obraz łąki zielonej, rowu pełnego nłezabudek rosnących śród pokrzyw, olszyny
rozsypanej po bagnie za rowem i drewnianego kościółka, w którym przed laty
wyśniła mi się Wielkanoc, mnie, dziecku... A później koło tego kościółka
polowałem nieraz, zda się, że z Tobą nawet pod Ciechanowem, w bok od Opinogóry.
Tam dziś także pełno ludzi, tam dziś skowronek śpiewa, słońce wiosenne świeci
nad równiną wielką...
Mnie smutek zabił, mnie gorzkie koleje,
Mnie gwałt namiętnych, nieskończonych marzeń,
Mnie krok leniwy ognuśniałych zdarzeń,
Mnie te dni naszych wciąż tak podłe dzieje...
Z listu Z. Krasińskiego do Gaszyńskiego *
Ze smutkiem przeczytałem dziś ten ustęp. Byłem i ja w owym kościółku w
Kosiczynku i te same obrazy zostały mi w pamięci. Dziś mieszka tam ładna panna
Eleonora D. * Czasami wracam z żalem myślą do tej równiny, na której przeżyłem
tyle dobrych dni. Olszyna owa została i ciągnie się za dworem pana D.; dworu,
gdy powyższe słowa pisał Krasiński, pewno nie było, dziś stoi śliczny, nowo
zbudowany pałacyk, a w nim tęskni za światem ładna, o cerze smagłej, czarniawej,
jak świeża powłoka brunatnej śliwki. Ach, mazurki Chopina — jak ona je grała!
11 X (wtorek).
Orrota /p^ei pY)yvuT<o SOFOKLES Edyp król *
W strasznych minutach życia — przychodzą mi na pamięć te wyrazy z całą ich
przerażającą grozą. Pozostaje mi jeszcze modlitwa do straszliwej siły, rządzącej
losami atomów
264 DZIENNIKI, TOMIK XV
i wszechświata, abym znaczenia tych słów nie potrzebował tłomaczyć. W
cierpieniach codziennych można woleć bolesną prawdę — nad rozpaczliwość
niepewności, ale tu, tu, gdzie otchłań bezdennego nieszczęścia roztwiera się
przede mną — wolę niepewność. Upewnić się — znaczy umierać. Na spokojnie
rozkwitający na ustach uśmiech pada śmiertelna bladość rozpaczy. Obłąkane oczy
szukają punktu oparcia, cienia nadziei — i nie ma jej, nie ma światła, promyka,
iskry. Wieczna, nieprzebrana ciemność. Wszechmocna potęga — Bóg, gromowładny
kaprys, bezmiar kary — mówi do mnie.
12 X (środa).
Nasze dwie wielkie epopeje nowoczesne, Boska komedia i Faust, są skróceniem dwu
wielkich epok historii europejskiej. Jedna wskazuje sposób, w jaki zapatrywano
się na życie w wiekach średnich, druga — sposób, w jaki my się zapatrujemy.*
Wieczór koleżeński, własne kółeczko... Nie myślałem, że będzie tak łapczywe na
idee bez końca.
— Koledzy! od czego zaczynamy naszą pracę? — pyta kolega blondyn w binoklach.
— Hm... historia... — mruczy kolega W.
— Historia — to mało, to nic. Trzeba poruszać sprawy ekonomiczne, społeczne,
trzeba dyskutować, kształcić się wszechstronnie — mówi jednym tchem łysawy,
ślepawy, brodaty i dziobaty kolega z trzeciego kursu.
— Cóż? Historia nasza? Buckle'a, Drapera Dzieje stosunku wiary do rozumu, a
Buckle'a, Buckle'a głównie dawajcie. Czego nas nauczy nasza historia?...
Bobrzyński czy jak?... — woła inny.
— Nasze zebrania — to nic, to zero! Tu społeczeństwo trzeba przerobić, zburzyć
przesądy. „Prawdę" niech czytają facetki! Wnoszę projekt, proszę o głos... niech
każdy z nas na facetki działa, na facetki głównie, one matkami będą,
WARSZAWA, 1887
265
dzieci kształcić będą, nasza praca na dziesiątki lat się rozkłada — trzeba więc
przeważnie na kobiety...
— Dobrze to mówić tym, co trypra nie mają — mówi grobowym głosem kolega o
pesymistycznym wyrazie twarzy.
— Kto Milla nie czytał, niech czyta Milla o poddaństwie kobiet * — trzeba je
wyzwolić, inaczej ruina nam grozi, śmierć społeczna... — ciągnie dalej kolega
cienki jak ołówek Fabera, biały jak kość.
— Śmierć spółkująca — przerywa mu kolega pesymista, gruby a sprośny.
— „Prawdę" trzeba rozszerzać...
— „Głos" trzeba rozszerzać...
— „Prawdę"! Swiętochowski jest...
— Swiętochowski idiota! „Głos" — to pismo!
— Panowie — założemy bibliotekę!
— Pisma trzeba prenumerować, „Głos" podtrzymywać...
— Proszę o składki na bibliotekę.
— Na Skarb Narodowy składkę...
— Gdzie kasjer?
— Co za zwierzę — „skarb narodowy"?
— Broszura Jeża.
— Nie Jeża — styl wściekły, podły, nikczemny, Jeż by się wstydził tak pisać.
— Załóżmy się.
— Panowie! Trzeba myśleć o odrodzeniu społeczeństwa.
— Kto delegatem będzie?
— Praca organiczna jest zbawieniem.
— Dla brzucha.
— Naród by skonał...
— W pracy organicznej.
— Koledzy — kasjera nie ma.
— Koledzy — Fryze w „Kurierze Porannym" znieważył nas *.
— Bić w pysk!
— Piszę artykuł do „Przeglądu", * zwymyślam!
DZIENNIKI, TOMIK XV
— BuckleL.
— Dawajcie papierosa!
Wszczyna się dziesięć sporów, spory przechodzą w kłótnię, dym papierosów dusi,
hałas, gwałt! Po godzinie tego rodzaju „rozpraw1' nad poprawieniem ,,z gruntu"
społeczeństwa — rozchodziemy się zostawiając złotówki na bibliotekę. Zimno,
wiatr świszczę, zakrada się aż za mundur mój, w którym uciekam do domu jak
zając.
A jednak — muszę szukać jakiegokolwiek towarzystwa, aby uciekać od samotności i
myśli, jakie ona nasuwa. Dzisiaj ostatni raz spoglądam w otchłań z nadzieją, że
tam nie spadnę. Straszny wir myśli odbiera pamięć, rozsądek — błądzę w jakimś
piekle ciemności. Przyświeca mi w zakątkach mózgu nadzieja, że wyjdę jeszcze, a
jutro mam się dowiedzieć: wyjdę czy nie wyjdę. Ciekawym, czy potrafię jutro
napisać, co uczuję, gdy będę zlatywał ze strasznym świstem w ten grób, który nie
otworzy się już nigdy? Matko moja, zstępuję oto w przepaście, aby z nich nigdy
nie wyjść. Miej litość — wybaw.
Przypominam sobie, co pisałem 19 listopada *, i wiążę, że było to nieświadome
przeczucie. Moje prace, moje myśli, moje życie zaczynają mię opuszczać. Patrzę,
jak —- nie to odchodzą, ale uciekają, jakby je wiatr unosił, zostaję sam, ,,beze
mnie", zostaję jak drewno. Wtedy podkrada się na palcach widmo nieznane i głosem
niedosłyszalnym, nie dźwiękami, ale uderzeniem w nerwy — daje znać: musisz podle
jak pies, jak zwierzę, gorzej od spracowanego konia, podlej niż ostatni ze
zbrodniarzy, potworniej niż padlina — umierać. Umierać?! Ależ roztwiera mi się
dziś mleczna droga życia i sławy! Ależ myśli moje, które muszę zakuć w granit,
ależ ziemia, rodacy, miłość... Umierać! Musisz sobie odebrać życie, aby nie...
Czyż tak?
WARSZAWA, 1887
267
Jeżeli tak, to nikt o tym nie będzie wiedział. Dokonam na sobie wyroku losu.
Byłbym już zbyteczny, nienawistny nawet sobie.
Wzgardę ci sądzi brutalna moc, co z cienia Tajnych praw na złe
człowieczeństwa rządzi...*
Zabawna myśl: stać się niczym, nawet nie prochem, nie pyłem, nie atomem, nie
molekułą, nie niewidzialnym gazem — ale niczym.
Czyż podobna? Jak to — więc ze mnie nie pozostałoby nic, nawet uczucie? Zabawne,
puste głupstwo, idiotyzm wymyślony za kuflem piwa i kawałem rostbefu. Ze mnie
musi coś pozostać, bo inaczej musiałbym zwariować w chwili, kiedy o tym myślę.
Pojęcie nicości przekracza granice mojego rozumu, a jest podłym brutalstwem w
zastosowaniu do mojej, do ludzkiej istoty.' Znaczy to, że ja — trup, stoczony
zostanę przez robaki, zamienię się w gnój, w reakcje gazowe, w ciecze, wreszcie,
wytworzywszy trochę siarkowodoru, odczynów amiakowych, wywoławszy trochę
energii, gdy mię w dół wrzucą, w ziemi, trochę energii, gdy jako siarkowodór
wejdę w skład jakiegoś wielkiego smrodu — przestanę być materią, narzędziem siły
— i stanę się zerem... A moje czucie, myślenie? Powiadają, że koń, karaś, motyl,
glista, wszą — mogłyby zadać to samo pytanie. Powiedzą mi, że może i sosna,
tatarak i trawa mogą je także zadawać, uniesione pychą... motywującą się
posiadaniem nerwów. Ach — nic więc! Bezmiar nicości, tym potwornie j szy w swym
ogromie, że jest nieskończenie mniejszy od wszelkiej miary, jaką by mogła
wyobrazić sobie myśl. Do tego zdążamy — żyjąc. Umrzeć — znaczy stać się tym
czymś, co nie da się określić niczym w mowie ludzkiej, nawet tonem muzycznym.
Czy rozumiecie ten stan: być niczym?
Patrzcie, jak jesteśmy idiotyczni: mówimy — ,,być niczym"... Nie umiemy nazwać
tego stanu, nie możemy zro-
m
268
DZIENNIKI, TOMIK XV
zumieć „niczego" bez wyrazu „być". Pewni swego, łączymy dwa wyrazy wykluczające
się wzajemnie — dla oznaczenia nie-bytu. Ale spojrzyjcie w tę przepaść, która
nazywa się — „nicość". Czujecie zawrót głowy z przerażenia, bo nie być nawet
gazem, nawet nieskończenie małym indywiduum gazu, nawet miliardową cząstką owego
indywiduum — jest bezgraniczną rozpaczą. Niech nikt nie mówi, że mu wszystko
jedno, co się z nim stanie — bo kłamie. Wszak, aby zbyć się nieskończonego
przerażenia na myśl nicości — stworzono duszę. Mówią nawet, że dusza jest jedna
na całą przyrodę, na wszechświat. Czy nie widzicie stopniowania strachu w umyśle
ludzkim na myśl o nicości? Jakaż rozkosz — umrzeć, czyli stać się maleńką
cząsteczką ducha przyrody! Jakaż rozkosz — istnieć wiecznie i wiecznie czuć!
Istnieć, istnieć jako duch czujący, przebywać na ziemi i wiecznie ją bez zmazy
kochać! Być czymkolwiek, nie być nawet cząstką materii — być tylko samym
uczuciem w przyrodzie, cząsteczką jej bezgranicznego uczucia! W takim razie —
śmierć byłaby dobrem najwyższym. Tak może czują... w niebie. Lecz niebo —
musiałoby być na ziemi. Istota ziemi — tylko na ziemi może mieć niebo. Nic nie
wiadomo. Twierdzą natomiast ze śmiechem, że śmierć zamienia nas na nicość, nie
istniejącą w przestrzeni i wieczności. Rozum tego nie pojmuje, a uczucie doznaje
odrazy. Kłamią widocznie. Z tym oto kłamstwem — trzeba zestawić życie, które
jest kilkoletnim gniciem, konaniem z myślą, że nadzieja nie-konania jest
absurdem, ze świadomością, że za życia zaczynasz zamieniać się na gnój, na błoto
wydzielające siarkowodór, z fizycznym odczuwaniem zamiany twego ludzkiego ciała
na padlinę, z cierpieniem bezmyślnego zwierzęcia fizycznym i cierpieniem poety
moralnym. Przestajesz być cząstką ludzkości, nie jesteś człowiekiem, a wracając
codziennie i coraz szybciej do stanu zwierząt — posiadasz najwyższy intelekt
ludzki: moralne cierpienie wzrastające stopniowo, z dniem każdym. Tak — zdążasz
do śmierci, poza którą...?
l
WARSZAWA, 1887
Kogóż obwinisz i komu się poskarżysz? Bogu? Wszak go nie ma. Obwinisz siebie? Za
co? Obwinisz syfilis? Cóż ci z tego przyjdzie? Los? Szkoda czasu. Wypadek? Chyba
wypadek. Dowodzą jednak, że nie ma wypadków na świecie.
Życie i młodość spędzona tak — byłaby obrazą Boga. Trzeba by uwierzyć, że Bóg
jest brutalną mocą, jak Go pojmuje Leopardi. A młodość, życie?
Wszystko to ma się spełnić. Ma nadejść. Trzeba na to czekać godziny, dnie,
tygodnie i myśleć. Takie myślenie nazywać można, jak kto chce, można je nawet
okrywać naj-dowcipniejszą śmiesznością — to tylko pewna, że nań nie można
patrzeć z punktu przyszłości, bo ta nie istnieje, ani z punktu stoicyzmu, bo ten
byłby kiepską komedią. Nazywa się to rozpaczą. Poza nią nie ma nic.
Matko moja!
13 X (czwartek).
Gdyby nie Wacław, który zaszedł do mnie na chwilę, aby zabrać nowele Coppee'go,
Daudeta, kilka Turgieniewa, jakąś Dickensa, Friedrich-Friedricha, Elizy Polko i
Jelinka — byłbym siedział tak, jak siedziałem, Bóg wie dokąd. Zmarznięty
człowiek musi doświadczać takiego spokoju, zimna we wszystkich kościach,
lenistwa niezdolnego do poruszenia nogą. W miękkim fotelu, wpatrzony w stojącą
przede mną lampę — istnieję już od paru godzin. Czytać nie mogę zupełnie.
Ciekawe, poetyczne rzeczy Coppee'go — wydają mi się głupim kłamstwem. Pociąga
mię płomień lampy, w której coś gotuje się z cichym rzężeniem. Zresztą bardzo
miłe wrażenie sprawiają mi dwa zegary, nie zgadzające się w pochodzie sekund. O
czym ja myślę? Właściwie nie ja to myślę, lecz cała moja istota, całe ciało.
Jest to jakaś tępa, zakuta pogoń myśli, jedna za drugą, jak pogoń zagryzających
się na śmierć myszy, niejasna, nie dająca się określić, nieświadoma siebie,
jakby fałszywa rozpacz — ciekawość dziwna, natrętna, niedostępna, obejmująca
każdą myśl inną, nieodegnana, słodka,
DZIENNIKI, TOMIK XV
ciężka jak duszący zapach asfaltu — i jednocześnie gruba, zwierzęca, zbójecka,
bezlitosna, szydercza, brutalna, tyrań-ska — gorycz nie przelanych łez w
ściśniętym gardle, dusząca jak zwoje wbitych tam pakuł, na wargach usiłowanie
pustego, codziennego uśmieszku i błaganie, błaganie idiotycznie bezmyślne,
wściekłe, rozpaczliwe, wstrzymujące oddech — nie zwrócone do nikogo.
Wszystko to pędzi z okropnym wirem, podczas gdy ja cały niezdolny jestem do
poruszenia głową — pędzi dotąd, aż rozbiwszy się o jakąś nieznaną mi granicę —
ucichnie jak wiatr. Zostanie tylko zimno i zwilgotniałe podoczne powieki. Zimno,
zimno. Daleko na jakiejś kolei gwiżdże przeciągle świstawka. Cicho, w ślad za
tym głosem, nadchodzi najspokojniej, zupełnie poważnie myśl o śmierci. Zaczynam
się zamieniać w jakiegoś trapistę czy kapłana buddyjskiego, zajętego przez całe
życie rozpatrywaniem swojego pępka. Zaczynam myśleć o nicości i myślę logicznie,
spokojnie, z determinacją, bez cienia strachu. Aż oto... Tuż nad moim uchem
słyszę szybki oddech, jest on tak blisko mnie, że czuję niby ciepło jego na
policzku. Zamykam, zaciskam mocno powieki, aby nic nie stracić z tych obrazów,
jakie przeciągają nie przed oczyma, ale gdzieś pod powiekami, może w głębi oczu,
na retinie*, czy w samych nawet przepaściac,] m;;?gu. Oto ona, ona cała w
najrozkoszniejszej pozie, kiedy śmiała się cichutkim, urywanym śmiechem,
spadającym jak fale muzyki wraz [z] zapytaniem czy wykrzyknikiem: ,,ty — mój —
mój — mój?!" Widzę to jasno: siedzę na fotelu, ona stoi koło mnie z boku, a tak
stoi, że w każdej chwili może się nachylić, zajrzeć mi w oczy, oprzeć się jedną
ręką na moim ramieniu, drugą na kolanie, pocałować mię w czoło, potem oderwać
usta bardzo szybko i zatrzymać długo twarz swą przed moją na tak bliskiej
odległości, że oddech jej upada na moje oczy. Usnąć by, zamknąć oczy na wieki
wieczne w gorącu tych ust!
Kiedy mi się ona teraz tak śni — to jest nie dzisiejszą.
WARSZAWA, 1887
271
Heleną, ale dawniejszą, sprzed dwu lat. Taka jest, jaką była, gdym przyjechał na
święta do niej i siedział długo bez ruchu, zachwycony jej pięknością. Jest oto
biała, blada, a cerę ma gładką jak na posągach bóstw z kararyjskiego marmuru,
matową, niby pociągniętą smugłą * barwą. Widać na tym przepysznym tle tylko
źrenice oczu. Są ogromne, niebieskie, a od białego tła odbijają mocno, jakby
były ciemne, nawet czarne — widocznie rzęsy cisnęły na nie ten cień. A rzęsy...
Gdzieś na rysunkach niezgrabnych widziałem boginie egipskie z takimi rzęsami.
Czarne, koliste, długie... Gdy te oczy spod czarnych, skrzydlatych rzęs cisną
spojrzenie, to jakby cię raziły, jakby uderzały. Wilgotne złote iskierki świecą
w ich głębokiej toni — i one to ciskają pioruny upojenia. I całą ją widać
przechyloną nade mną: mięcłuchne cienie i delikatne odblaski wolno ześlizgują
się z czarnych, pysznie, dumnie, bogato, po królewsku wieńczących jej skronie
włosów, zstępują na czoło białe, na szyję, wieszają się na brwiach — ale nikną,
toną w na poły rozwartych wargach o kolorze najgłębszych listków róży. Z tych
ust wymykają się słowa szeptane: „mój, mój..." Jeśli się nie otrząsnąć, to czuć
można, jak jej cudna główka upada na moje ramię, jak cała ona, sprężysta,
namiętna, dysząca płomieniem krwi — staje się miękką jak jedwab, pokorną,
błagalną. Rozpinasz jej stanik, wtedy gdy ona wolno, łaskawie, łagodnie zaciska
ci rękami oczy, ustami się broni, wreszcie delikatnymi ruchy gładzi twe włosy,
obwija szyję i poddaje się z miękkością i dziwną, namiętną jak tygrysica pokorą.
Zabójczym jadem rozpryskuje się krew po żyłach...
I umrzeć? Umrzeć, zostawić wszystko: i niebo bez chmur, i głosy lasów, i głosy
zbóż wiecznie urodzajnej, tyle kochanej ziemi? Nigdy nie wrócić do rodzinnej wsi
sławnym, nigdy nie położyć się pod cieniem lip, gdzie umarł ojciec, gdzie
kochała mię matka, gdzie pierwszy raz oczarowała mię piękność przyrody?... A ona
— Helena? Nie zobaczyć jej ni razu, aby powiedzieć: już cię widzę ostatni
raz...?
DZIENNIKI, TOMIK XV
Czemu to wszystko wraca? Czyż jeszcze mało? Skąd te widzenia wszystkiego, co
piękniało w mym życiu? Los.
Ciekawym, czy psy umierając czują jakikolwiek żal, podobny choć trochę do
ludzkiego.
14 X (piątek).
Byłem u Diehla. Co się działo ze mną, gdy oczekiwałem na posłuchanie w jakimś
gabineciku pełnym dzienników i gazet — nie wiem. Lokaj mówił coś do mnie — nie
słyszałem. Z tępą zalotnością myślałem o tym, że kołnierz mego munduru jest
cokolwiek za ciasny, że brodę mam nie ostrzyżoną — co sobie pomyśli ten doktor?
A wychodziłem — z radością równającą się wygranej na loterii. Zdawało mi się, że
wszyscy na ulicy cieszą się ze mną, najpiękniejsze kobiety uśmiechają się do
mnie... Cała rzecz, że oznaki, jakie brałem za oznaki niewątpliwego syfilisa,
były oznakami nerwowego rozdrażnienia gruczołków limfatycznych. Któż mógł
wiedzieć, że syfilis może mieć co wspólnego z rozdrażnieniem? Według Diehla —
cała choroba skończy się na kilkakrotnym obmyciu miejsc zajętych nerwozą wodą
sublima-tową. A więc nie pójdę do „Łabaja" *, ni-: bc|dę gnił — będę
człowiekiem. O, jakież szczęście!
Skończyłem dziś lat 23. Szybko idzie czas. Mniejsza jednak o to — nie miałem
bowiem weselszego dnia urodzin (chyba prócz tego, w którym posiadałem pierwszy
raz Helenę). Bry-dacki, kolega mój, przysłał do mnie Otosia z zawiadomieniem, że
chce mi dać korepetycję za 14 r s. Ma być u mnie. Filip pożyczył od kilku
kolegów pieniędzy na szynel dla mnie, Michałowski bierze z kasy studenckiej na
zapłacenie za mnie wpisu 12 rs. 50 kop.
Długi straszne! Ale zdrowie, zdrowie wróciło i odwaga, i siły! Mam trochę
szczęścia i przyjaźni ludzkiej.
WARSZAWA, 1887
Przed chwilą czytałem notatki z dnia wczorajszego i onegdajszego: wydały mi się
przesadzonymi. Tymczasem pisałem je spokojnie i z całą prawdą. Widocznie
atmosfera zmniejszyła swe ciśnienie o całe kilka stopni. Nie rozumiem siebie
wczorajszego.
15 X (sobota).
Wczoraj poszliśmy wieczorem z Filipem do Jasia N. Sprawa była tego rodzaju: do
panny Zofii K. * pisała z Genewy jakaś jej koleżanka donosząc, że Jeż znajduje
się w nader krytycznym położeniu, dochodzącym do tego stopnia, że mu rzeczy
zasekwestrowano i wyrzucono z mieszkania. Kazio G. * pisał do mnie bilecik z
zaleceniem urządzenia w Kole składki jakiejś. Poszliśmy tedy do Jasia. Ponieważ
panna Zofia jedzie do Genewy pojutrze, a Ch. zebrał na zakupienie broszur
zaledwie 8 rs. — niepodobna więc ich było sprowadzać za pośrednictwem księgarzy.
Trzeba było zwrócić się wprost do Jeża. Jaś więc, ja i Filip wystosowaliśmy list
z prośbą o załatwienie tego komisu i o możliwe wyjaśnienie, zalecenie, radę co
do organizacji poborczej na tzw. Skarb Narodowy. Rzecz tę streszczę sobie niżej
jeszcze — tu zaś muszę zanotować postanowienie, jakie powzięliśmy co do
zbierania składek. Wkrótce po nas przyszedł do Jasia Wacek. Przenieśliśmy się
więc do mnie i uradzili:
Jutro Filip i Ch. (sic!) ubiorą się w zielone mundury, takież spodnie, takież
czapki, przypaszą szpady *, naciągną białe rękawiczki, narzucą na ramiona
płaszcze, ogolą lub ostrzygą brody i pójdą o godzinie 10 rano do redakcji
„Prawdy", czyli do tzw. p. Aleksandra. Pan Aleksander z właściwą mu werwą
napisze do przezacnej lojalnej i nielojalnej publiki polskiej wezwanie o
udzielenie pomocy zacnemu człowiekowi, najznakomitszemu z Polaków, czcigodnemu
emigrantowi, niezmordowanemu pracownikowi, wielkiemu poecie, najdzielniejszemu
synowi zgniłej epoki — a nie mającemu dziś dachu nad głową. Na wyżej
przytoczonej odezwie umieści swe na-
18 — Dzienniki! t. IV
274
DZIENNIKI, TOMIK XV
zwisko i pieczątkę redakcyjną pan Aleksander. Wtedy Filip i Ch. pójdą do
redakcji „Kłosów", „Niwy", „Słowa", „Ate-neum", „Przeglądu Tygodniowego",
„Głosu", „Roli", „Biblioteki Warszawskiej", „Przeglądu Katolickiego", „Biesiady
Literackiej", „Tygodnika Ilustrowanego", „Kurierów", „Kolców", „Tygodnika Mód",
„Bluszczu", „Wieku", „Gazety Polskiej", „Wędrowca", „Wszechświatu", „Biblioteki
Romansów", „Dziennika dla Wszystkich", „Kroniki Rodzinnej", zażądają podpisów
redaktorskich i przyłożenia pieczątek. Z takim do-Jcumentem udadzą się do domów
polskich, lecz nie do innych, eno do tych, jakie im wskaże każda redakcja. Kupią
książeczkę, w której zapisywać będą nazwiska osobistości, wskazanych przez
redakcje, a same już osobniki zechcą własnoręcznie zanotować w niej, ile na
rzecz emigranta ofiarują. Tym trybem, w ciągu jednego dnia, można będzie zebrać
bez szelestu i rozgłosu, cicho, po kociemu i po polsku — sześć razy więcej, niż
zdołają uczynić pp. Karłowłcz i Orzeszkowa, od paru miesięcy nawołujący publikę
do zapłacenia za Jeża długu * jeszcze z Lozanny, a poręczonego przez Potockiego
i Dygasińskiego.
Jest tu i drugi punkt ważny. Filip i Ch. będą zwracać t.wagę i zanotowywać
osobniki, które z chęcią składkę udzielą: do tych, gdy otrzymamy broszur sztuk z
50 — pajdzie się wprost. Będą to dobrzy Polacy, o tyle dobrzy, że się z policją
nie wdają.
Lecz... czy ich za drzwi pp. redaktorzy i pp. Polacy nie wyrzucą? Obaczym jutro.
Co się tyczę listu napisanego do Jeża, to wymieniono w nim prośbę o kupienie
broszur za rs. 8 (wypadnie około 50 egzemplarzy) — i wysłanie pod naszym
adresem... przez kogoś, co przecie w ciągu jakiego miesiąca z Genewy do Warszawy
jechać będzie. Następnie prosiliśmy go o zaakceptowanie lub nie następującego
planu pobierania składek na Skarb Naro-
WARSZAWA, 1887
275
dowy: każdy z nas, czy ktoś ze znanych nam wybitnych, zaufanych osób w kole
oznaczonym swych znajomych pobierać będzie co miesiąc składki, mające formę
regularnego, płaconego akuratnie podatku. Przypuszczam, że tego rodzaju poborców
i tego rodzaju kół opodatkowanych będzie 10. Wtedy każdy z poborców umieszczać
będzie zebrane pieniądze (na swe imię) w miejskiej czy gminnej kasie
rzemieślniczej, znaczniejsze sumy w banku. Cóż dalej? Musi być ktoś, co by od
dziesięciu poborców pieniądz nagromadzony odbierał i rozciągał kontrolę ścisłą.
Nad takimi znów kontrolerami musi być ktoś, co by pieniądze odbierał i za
granicę do punktu wskazanego odsełał. Otóż uwagę naszą zwraca ten ostatni
„ktoś". My go na widowni warszawskiej nie widzie-my, nie znamy — prosiliśmy więc
Jeża o wskazanie nam w Warszawie czy Królestwie osobistości wybitnej,
najzupełniej godnej zaufania, odważnej, praktycznie i prawnie wykształconej.
Jemu, staremu rewolucjoniście, członkowi Towarzystwa Demokratycznego, wybór ten
uczynić nierównie łatwiej. Ze wskazanym p. X. — my się zwąchamy i według jego
wskazówek rozpoczniemy czynność. Zacząć ją trzeba równocześnie ze zjawieniem się
paczki broszur, kiedy panom Polakom krew zagra. Wtedy wpiszą się w rejestr
opodatkowanych i myśląc sobie już o niebieskich migdałach — płacić będą. Trzeba
bowiem przy tworzeniu każdej roboty mieć na uwadze wzgląd, iż się ma do
czynienia z upostaciowanym ruchem w czasie, ale nie w przestrzeni: z Polakami.
Robota nasza sięgnie od piwnic do poddaszy: Jaś i Ch. biorą na się obowiązek
skierowania ruchu socjalnego, istniejącego w klasie rzemieślniczej i roboczej, w
naszą stronę. Ch. pod względem znajomości tych stosunków jest luminarzem, Jaś ma
mocny, błyskawiczny zapał i nie wytrwałość, ale upór wytrwania. Ja mam 60
studentów *, Wacław swoje kółko, Filip swoje kółko, każdy zresztą skalę mniejszą
czy większą, lecz jako taką obszerną facetek-Polek, tych nieoszacowanych
„dobrych przewodników" prądów elektrycznych. Mamy na-
..,.!.„
276
DZIENNIKI, TOMIK XV
'II
dzieję, że młode Polki opodatkują na Skarb Narodowy za pomocą oczu i usteczek —
połowę choćby dżentelmeńsko-tłu-sto-wieprzowo-Zośkowato-zblazowanej Warszawy
płci męskiej.
Z tej treści listem i ulokowanymi w nim 8 rublami poszedłem dziś do panny Zofii.
Na nieszczęście nie zastałem jej samej. Natomiast otworzył mi drzwi i wpuścił do
ślicznego dziewiczego apartamenciku jakiś bardzo milutki, bardzo ładny,
dwunastoletni może bobek rodzaju żeńskiego, z rodu K. bodaj ostatni.
— Czy jest panna Zofia?
— Nie, nie ma, wyszła, niedługo wróci, ale jest pan Kazio G. — mówi szybko z
jakimś entuzjazmem dwunastoletniej panienki, która znalazła sposobność otwarcia
drzwi młodemu facetowi i rozmawiania z nim sam na sam, „przyjmowania go",
odgrywania roli — domu pani, a przynajmniej rzeczywistej panny.
— Czy będę się mógł widzieć z Kaziem?
— Owszem, ale niechże pan siada! — woła niemal, tonem takim, jakby mówiła:
„czemuż nie siadasz? wiadoma przecież rzecz, że się siada na fotelu przychodząc
do kogoś..."
Za chwilę sprowadziła już Kazia. Zacząłem z nim rozmawiać — bobek tymczasem
usiadł naprzeciwko mnie, rozłożył książkę na kolanach i udawał, że czyta. Co
chwila odrywa oczy od książki, zwraca je na mój mundur lub patrzy w oczy z
powagą, twierdzącą: i ja kiedyś będę tak samo emancypo-waną panną jak Zosia — a
nawet, jak mamę kocham, teraz już jestem...
Poprosiłem Kazia o oddanie listu p. Zofii, wytłomaczyłem mu sens naszych
zamiarów i wyniosłem się — przy czym mała blondynka otwarła mi znów drzwi ze
znajomością szczególną zatrzasku. Obserwowałbym taką „pannę" z największą
ciekawością. Ciekawy i zabawny, a przy tym bardzo milutki model — embriona
emancypacji kobiecej.
WARSZAWA, 1887
Szliśmy z Waciem, tchórzliwym młodzieńcem, Wielką ulicą, gdy oto spotykamy się z
panią C. * Witała się ze mną nader serdecznie, wypytywała, jak żyję, co robię —
jednym słowem, zbiła mię z tropu. Pyta mię np. o zdrowie pana R. *, podczas gdy
ja u pana R. wcale jeszcze nie byłem. Oświadczała mi ukłony od całego
Szulmierza, wątpliwe rzecz prosta, niemniej jednak śmiało określone... *
W Inspekcji * proponowano mi uprzejmie, abym wpis zapłacił. Soluś, obecny temu,
w kształcie prośby dodał uwagę, zwróconą do Jewo Priewoschoditielstwa *, że nie
mam jeszcze płaszcza nawet... Wobec takiej alternatywy uznano za stosowne
zamilczeć o wpisie. Czasami cynizm biedy bije w oczy silnych tego świata.
17 X (poniedziałek).
Nie tylko w Polakach, ale w samych pobudzających niby do życia — życia nie ma.
Pp. Ch. i „Kąsinowski" ubrali się rzeczywiście w niedzielę po galowemu,
rękawiczki nowe kupili i paczkę papierosów „dyrektorskich" dla kurażu, poszli do
p. Swiętochowskiego, lecz nie zastawszy go poszli do p. Potockiego,
redaktora ,,Głosu". Ten zbył ich obietnicą „zebrania czegoś dla Jeża w kółku
swoich znajomych, gdzie miała być p. Marrene..." Zresztą zapewnił ich, że Jeż
jest karciarzem, „dziurawym workiem", któremu pomagać nawet nie warto... Z tą
rezolucją wrócili do domów — pewni sławy. Robi to na mnie wrażenie uczniów klasy
wstępnej, idących z powinszowaniem imienin do naczelnika klasy. Dzieci!
Jest to jednak sprawa jedna z mniejszych, choć z całą moją niedojdowatością —
wstydziłbym się tak ją zakończyć. Są ważniejsze. Koło — zreformowało się.
Zreformowało się Koło w ten sens: delegaci nie będą się odtąd zbierać razem,
lecz
278
DZIENNIKI, TOMIK XV
po kilku, przy czym żaden z członków kółek nie powinien wiedzieć nazwisk zarówno
prezesa, jak i delegatów...
XoTeJin npas OHM — npasa MM M M oÓHOBJieHHaa POCCMH —
c BwnymKow — uiTanw. *
Porównanie to nadaje się w zupełności do obecnej reformy Koła. Byłoby inaczej,
byłaby ona nadzwyczaj pożądaną, gdyby Koło robiło cokolwiek, gdyby szło po
jakiejś drodze, gdyby manifestowało swe życie choćby oddychaniem wolniejszym.
Koło, jak dostrzegam obecnie, jest aglomeratem naj-sprzeczniejszych żywiołów,
tak sprzecznych uparcie, jak to można sobie tylko wyobrazić. Atomy tej masy
obracają się nie około jakiejś ogólniejszej idei, powstałej na gruncie
rzeczywistych potrzeb, lecz po prostu około odwiecznej studenckiej idei:
Gaudeamus igitui... * Kogo tu nie ma? Organicznicy, kosmopolici, anarchiści,
panslawiści, socjaliści i garsteczka rzeczywistej Polski, czczącej naród i ideą
Ojczyzny — tak mała, że ginie w morzu, burzliwym jak młodość, fanatycznym jak
prozelityzm, krzykliwym jak stado kukułek, a koniec końców ciemnym jak noc.
Wszyscy tam czczą Swiętochow-skiego, nie wyłączając tych, co czczą „Głos'
Na sobotnim (u Wacka) „delegacko-podkomitetowym" (tak się nazywa rzeczywiście)
zebraniu było delegatów pięciu. Przyrodnik K., Edek Ł., „Kąsinowski" i M.
zgodzili sią na ideę „Głosu". Co to jest idea „Głosu"? „Podporządkowanie
interesów oddzielnych warstw — interesom ludu"...? — Bynajmniej. Ideą „Głosu"
jest — socjalizm rosyjski.* Oto, co mówili pp. delegaci:
„Polska, wolna od kajdan tyranii, ma się podzielić na gminy, według szematu
Jeża, podanego w «Wolnym Głosie Pol-ski» *. Do gminy należeć mają Polacy, Żydzi,
Moskale... komu ugodno * zresztą. To plan przyszłości gminowładnej. Obecnie
trzeba — zdemokratyzować społeczeństwo, oświecić chłopa,
WARSZAWA, 1887
279
a oświecając go pod żadnym pozorem nie wzbudzać w nim nienawiści do ludu
rosyjskiego — lecz obudzić nienawiść do rządu i tyranii °. Ile kto może —
szerzyć pamięć Bardow-skiego śród klas roboczych warszawskich..." Wspomniano
zresztą o współudziale diekabristow w rewolucji 30 roku *...
Wiem dobrze, że idee te wyznaje całe kółko lubelskie, większość warszawskich,
zresztą mnóstwo luminarzów komunikujących się z „Głosem". „Głos" jest widocznie
ogniskiem, zamaskowanym dość zręcznie owym „podporządkowywaniem". Na bibie u
Czerskiego, gdzie był Czekan, Micha-łowski, Leon i inni — pp. Popławski,
Potocki, Więckowski et consortes wołali po pijanemu: „Koledzy — ex oriente lux\"
Teraz zrozumiałe to dla wielu, co nie rozumieli dotąd tego wzniosłego hasła.
Tajemniczość, jaką okrywa się Koło, nie jest niczym innym, jeno albo dziecinadą
zabawną, albo ściśle obmyślanym planem „Głosu". W ostatnim razie, należąc do
Koła — należelibyśmy do kół większych, po rosyjsku czy po polsku socjalnych.
Byłoby to arcyzabawne...
W twierdzeniach studenckich tkwi przede wszystkim — idiotyzm, marzycielstwo,
nowożytna halucynacja na kształt mesjanizmu. Co jednak tkwi w całej robocie —
czy nie ukryte ręce kierują tą machiną? Jeśli nie wyjaśnią mi tego wielcy
rządzący Kołem lub zbędą niczym — usunę się od wszystkiego i zacznę z Jankiem
robotę na swoją rękę.
Nie chcę pod żadnym pozorem nigdy należeć do walki klas, dlatego, że chcę walki
narodu. Walki klas burzą w narodzie jedność, a ja chcę jedności, chcę zbierać do
kupy rozstrzelone na tysiące kierunków nici, aby kłębkowi przypomnieć
przyrodzoną naturze ludzkiej ideę: patriotyzm.
" Nie widzieli nigdy chłopa, bo nie wyobrażają sobie, że on dziś nie odróżnia
rządu od narodu.
280
DZIENNIKI, TOMIK XV
Wszelki socjalizm, nawet tzw. socjalizm polski, jest ideą kosmopolityczną. Cóż
mówić o socjalizmie z zabarwieniem rosyjskim? Jest mi to wstrętnie j sze niż
stańczykostwo, niż praca organiczna i obrona bierna. Nie chcę należeć do takich
robót, bo zdawałoby mi się, że należę do stada baranów. I ginąć za taką podłą,
nikczemnie, oburzająco głupią sprawę?
Za wiele jest roboty uczciwej, pożytecznej praktycznie i świętej dla uczuć, aby
się onanizować socjalizmem moskiewskim.*
Prosta, jasna, promienista, święta miłości mojej ojczyzny, umiłowana kochanko
duszy, wieczny balsamie na męczarnie życia, miłości rodzinnej ziemi, miłości
rodaków, miłości wszystkiego co polskie — stój zawsze przy mnie, nie opuszczaj w
minuty kuszących obłędów i prowadź, ale tam tylko, gdzie się umiera za świętą —
ciebie, za nieskalaną, za prawdziwą — ciebie.
Młodzi panowie Polacy pragną zaszczepić syfilis w zdrowiejącym organizmie
narodu. Zakażają najświeższą krew, pragną, aby poszła zaraza do wen i arterii, a
głoszą z czystym czołem: chcemy odrodzenia ojczyzny, chcemy reformy społecznej,
połączonej z rewolucją dającą swobodę.
Zgodzę się nawet na despotyzm w wolnej •/. kajdan Polsce, zgodzę się na tyranią,
ale nie przyklasnę nigdy idei ofiarującej wolność... na spółkę z wolnością
kostromskich obywateli mniejszych. *
Według mnie broszura Jeża jest manifestem prezydenta rozrzuconej Rzpltej
Polskiej. Powitałem ją, umiłowałem, zgodziłem się — i stać przy niej będę. Tu
będę pracował. Jest to odsiecz nadesłana zagrożonemu przez miliardy spółczes-
nych kierunków umysłowi zdrowych młodych umysłów *.
1 Tak w autografie.
WARSZAWA, 1887
281
Rozrzucić broszurę jak najszerzej, zacząć zbierać składki od piwnic do poddaszy
i budzić, gdzie się da, życie — oto zadanie na dziś. Zginąć za kraj i jego
niepodległość, gdy przyjdzie pora wskazana z góry — zadanie na później. Teraz
pracować w tym tylko kierunku. Droga prosta, jasna — linia prosta.
A przecież niedawno — tak wierzyłem w Koło, tak walczyłem z Jankiem, z Ch. Żal,
wstyd dziwny i łzy serdeczne! Czyżby trzeba podeptać te serdeczne związki i
marzenia, i „ciche nocne rodaków rozmowy" *...? Czy rzeczywiście — socjalizm?
Na niedzielnym zebraniu przeczytano list Jeża, odpowiadający na adres, wysłany
doń przez nas w ciągu ostatnich miesięcy:
Do młodzieży warszawskiej.
Rąk moich doszły dwa przy okazji obchodu rocznicy Towarzystwa Demokratycznego
skreślone adresy od młodzieży warszawskiej, przyznającej się do zasad
Towarzystwa Demokratycznego i zobowiązującej się w duchu zasad tych pracować dla
Polski. Nie umiem znaleźć słów na wyrażenie uradowania i pociechy, jaką mi to
sprawiło. Tak więc podejmujesz, młodzieży, w ciągu dalszym pracę, w której
udział mój niegdyś się rozpoczął w sposób taki sam, jak twój obecny. Kiedym, jak
ty, młodym był, o uszy obijały się hasła różne i pomiędzy nimi jedno do
przekonania serca trafiło. Stanąłem pod sztandarem, na którym ono świeciło,
przyłączyłem się do pracy i wytrwałem w niej w tym przeświadczeniu, że odpowiada
ona wymogom i potrzebom tak społecznym, jak politycznym Ojczyzny, którą
umiłowałem nad wszystko.
Nie łudziłem się, aby praca ta prędko do rezultatów pożądanych doprowadzić
mogła. Oddałem się jej mimo to, a trudy i zawody, przykrości, cierpienia i
upokorzenia nabyte wreszcie, a drogo okupione doświadczeniem, utwierdzały we
mnie przeświadczenie pierwotne. Ona jedna — praca demokratyczna — ku przyszłości
lepszej drogę wskazuje. Dlatego, już nad grobem stojąc, ręki od niej nie
odsuwam, nie odstępuję spod sztandaru z napisem: „P r 2 e z lud dla ludu, przez
Polskę dla ludzkość i."
282 DZIENNIKI, TOMIK XV
Młodzieży polska! Wchodzisz w szranki, w których nie spodziewaj się tryumfów
łatwych, ale pracy i walki! Pracuj! Wytrwaj! Ze strony mojej, ile sił mi
starczy, pomagać wam będę.
Z. M. Genewa, 18 czerwca [1887]
Blada ta odpowiedź — jakby nie serdeczna... Mnie się wydaje, że Jeż prędzej nas
zrozumie, gdy mu powiemy: jesteśmy Polacy czystej krwi, bić się będziem za
wolność, gdy Bóg da, dziś nie mamy co robić — więc się bawiemy w urządzanie
przyszłej Polski, ale my byśmy wszystko przyjęli, byleby nam wrócono nasz kraj,
byleśmy mogli rozwijać naszą cywilizacją.
19 X (środa).
Czytałem dramat Okońskiego Ojciec Makary. Dlaczego ,,ojciec Makary" ma być
„nieśmiertelną duszą" * — nie wiem. Wątpię bowiem, aby przyznanie się do
własnych dzieci * dawało wstęp do nieśmiertelności. Okoński zdradza w tym
utworze wielki dar nawet sceniczności (scena z Antonim *). Nie mówię o języku,
bo ten jest mistrzostwem, dającym Okońskiemu berło, jakie trzymał w
starożytności Lukian. Leopardi chyba może się równać ze Swiętochowskim pod
względem zabójczości zdań. Zachodzi tylko ta różnica, że Leopardi jest poetą i
filozofem głębszym. ??ok:ewni sobie są pod względem wspólnej im ponurej,
dzikiej, bolesnej anatomii uczuć ludzkich. Obaj są filozofami iczpaczy — lecz
Swiętochowski młodszy jest, cokolwiek płytszy. samolubniej-szy, więcej
subiektywny, krzykliwszy, więcej poddający się wpływom. Leopardi nie wierzy w
nic — ten w siebie.
Wczoraj byłem na pierwszej lekcji gimnastyki u Olszew-skiego. * Uczyni się we
20. Jest tam Edek Ł., całe Kielce, Ch.r Otoś, Grunert. Gimnastyka szwedzka z
hantlami jest rzeczą znakomitą. Od skakania przez linę na wysokość 5 łokci bolą
mię nogi, od robienia różnych gniazd i kozioł-
WARSZAWA, 1887
ków na trapezach — ramiona i ręce. Cóż zresztą pomoże gimnastyka, jeśli się już
tydzień nie jadło obiadu, jeśli się żyje chlebem i herbatą, mało sypia, chodzi w
deszcz i zimna bez paltota? Choroba się tak czy inaczej przyczepi.
Aby wielkie kształty prosto się mogły odwzorować na płótnie, ręką takiego
Tycjana lub Rafaela, trzeba, żeby się wytworzyły w naturalny sposób w umyśle
ludzkim, trzeba, żeby obrazy nie były przytłumione i pokaleczone przez ideę.
TAINE Filozoiia sztuki
Właściwością prawdziwej kultury krańcowej jest coraz większe zacieranie obrazów
na korzyść idei. Pod nieustannym wysiłkiem edukacji, rozmowy, rozwagi i nauki
pierwotne wizje wykrzywiają się, rozkładają się, zacierają, zostawiając miejsce
dla idei nagich, słów dobrze uszykowanych, dla pewnego rodzaju algebry. Umysł
odtąd wstępuje na tor czystego rozumowania. Jeżeli zaś zwraca się do obrazów, to
z niejakim przymusem, przez podskok chorobliwy i gwałtowny, przez rodzaj
halucynacji rozprzężonej, niebezpiecznej.
TAINE •
21 X (piątek).
Trafiła mi się wczoraj""cEięki Ch. korepetycja, nic więcej tylko na... Dobrej
ulicy. Poszedłem tedy. Odnalazłem wreszcie wskazany nr 39 i mieszkanie
właściciela domu p. Klip-pela. Przeszedłem brudny przedpokój i wprowadzony
zostałem przez pewnego rodzaju służącą do salonu. Tam spotkałem się oko w oko z
panią domu. Tłustawa jejmość, lat pod 50, nie wiedziała, co zrobić ze swoją i
moją osobą, wysłuchała więc mojej tyrady rekomendacyjnej, uśmiechnęła się
mętnie, wreszcie pociągnęła mię za sobą do szykownie j szego jeszcze salonu. Pół
pokoju zaściela dywan, modne aksamitne meble, obrazy, fortepian Małeckiego za
1000 rs. zdobią go z wykwintną skromnością. Nie widać głupiego nagromadzenia
świecideł i brązów, co przeważnie cechuje mieszkania zbo-gaconych Żydów.
284
DZIENNIKI, TOMIK XV
Jejmość podeszła do kanapy i zaczęła poruszać leżącą szarą masę, której nie
dostrzegłem w mroku zalegającym pokój. Był to pan Klippel. Obudził się po
długotrwałych i dość nie-tkliwych ekscytacjach żony i zjawił się przede mną.
Niskie czoło, twarz brudna koloru rzepy, włosy matowo-żółte, ubrany jak handlarz
wieprzków w Bodzentynie: kacabaja długa do kolan z sukna używanego przeważnie
przez młynarzy, długie buty, zabłocone tak, jakby przechodził w bród Wisłę,
tłuste, olbrzymie, wielkości małych poduszek łapy, ubrudzone w żółtej farbie, na
palcu widzieć się daje szeroki, w kształcie l herbowego sygneta żelazny
pierścień. Obudziwszy się zgłupiał przede wszystkim. Pociągał to jedną, to drugą
ręką po twarzy, roztwierając jakby z przerażeniem małe, tłuszczem zaszłe oczka.
Oddałem mu rekomendacyjny bilet p. P., wyłożyłem całą sprawę... Mruczał coś,
klepał się po kolanie, uśmiechał głupkowato.
— Ii... owszem, ii... owszem — ahaa...
— Ile pan dobrodziej wymagać będzie godzin zajęcia?
— A no... jedne, jedne jedyną, łaciny niby, no i z drugim tego, z realnej
szkoły...
— Zawsze więc zejdzie z półtorej?
— A no — niby. Ileż by pan wymagał?
— Myślę, że 10 rs. nie będzie wiele.
— A! panie! Czasy okropne, bieda, panie!
— Dla mnie to środek utrzymania...
— Wiem ja, wiem — ale widzi pan, tego -— czasy ciężkie, okropne. My byśmy tego —
starali się wywdzięczyć.., 8 ru-belków...
— Panie łaskawy — z Widok na Dobrą.
— Tak to, wiem ja. Niech no ano pan chłopaków zobaczy. Przyjdą o 4.
Umówiliśmy się, że przyjdę tam o godzinie 5, wybadam chłopców i zgodzę się.
Poszedłem tymczasem do domu. O 4 wyszedłem od siebie, a o 5 byłem już na
początku Dobrej. „Wybadałem" chłopców, tj. przekonałem się, że star-
WARSZAWA, 1887
285
szy w żaden sposób nie potrafi sformować imperfectum od amo, a młodszy kiepsko
umie tabliczką mnożenia. Tymczasem pan K. począł się obawiać, czy czasem
gospodarz klasy nie zechce mieć pretensji, że wzięto korepetytora nie z jego
porady... Stanęło na tym, że p. K. przyjdzie do mnie w niedzielę, aby się umówić
i zgodzić.
Pan K. jest zbogacającym się kaflarzem czy białoskórni-kiem, sam zdobywa
podstawy cywilizacji. Dzieci jego są już ucywilizowane, rosnąc pod jego bokiem
są już delikatne; on składa grosz do grosza — one są już rozrzutne, on nie umie
się znaleźć, rozmawiać bez kaflarskich manier, nabranych w czasie bibek w
knajpce, w towarzystwie „panów rękodzielników" — dzieci są już dystyngowane,
ugrzecznione, przyjemne w rozmowie. Kiedy wychodziłem, zastałem w pierwszym
pokoju dwie panienki: jedna ma lat może z 18, druga młodsza, blondynki, w
skromnych sukienkach, z długimi warkoczami puszczonymi swobodnie, z manierami
swobodnymi warszawianek pewnych, że nie potrzebują szyć; ruchy ich są bardzo
ładne, zdania okrągłe, cokolwiek za poważne w stosunku do serdecznego śmiechu,
tryskającego z dużych niebieskich oczu. Obiedwie są bardzo, naiwnie ładne. Papa
i mama ich nie umieją bez niedźwiedzich kiwań, zabawnych mrugań wykrztusić dwu
wyrazów: „proszę siedzieć" — one potrafią zachować się tak, jakby wychowały się
w domu, gdzie nie robiono nic innego, jeno proszono siedzieć i bawiono się w
nudy, w konwersacją i ruchy salonowe.
Chciałbym dostać tę korepetycję nie tyle ze względu na 10 rs. miesięcznie, nie
tyle dla przebywania w bród codziennie ulicy Browarnej, pod względem
błotnistości nie ustępującej pierwszeństwa nawet Bagnu — ile ze względu na tych
ciekawych ludzi. Zdobywacze pieniędzy, zamknięci w dwu kastach: robotniczej i
arystokratycznej. Grube, zaciapane w gnoju buty — i aksamitne meble. Ciekawa
rzecz, jak taki pan Klippel wygląda w świątecznych szatach.
28g DZIENNIKI, TOMIK XV
Leon powrócił z Podola. Urządzono tam na niego sąd obywatelski, na którym
przewodniczyło trzech prałatów „grubych a sprośnych" *. Sąd ów kazał mu się
podpisać i dać słowo honoru, iż nie będzie należał do „polityki", będzie chodził
do spowiedzi, nie będzie robił długów...
Nie podpisał się, jak mówi. Spotkałem się z nim wczoraj. Zmizerniał, krwią
pluje, zlojalniał, obiady jada. Zapewniał mię, że będę uszczęśliwiony z reform,
jakie przeprowadza Koło. Roześmiałem się.
Nigdy, za żadne skarby świata nie będę jadł baraniny! Wczoraj za pożyczoną od
Leona złotówkę — zjadłem ważkę zupy kartoflanej i ogryzłem gnat barani. Dziś mam
piekielny ból głowy, odbywają się we mnie wulkaniczne wybuchy baranimi gazami,
zresztą febra mię trzęsie. Zuzia opuściła Tanią Kuchnię, ulotniła się. Nie
jadłem obiadów w ciągu tygodnia i nic nie wiedziałem o jej zniknięciu. Szkoda
dziewczyny! Choć — dlaczego szkoda? że niby u mnie nie bywała?...
Inspekcja przysłała do mnie pedela z prośbą niezwłocznego opłacenia wpisu lub
opuszczenia przesławi.ych kursów, zabrania papierów. Prawdopodobnie to drugie
nastąpi, bo pieniędzy nie mam i mieć nie będę. Co będzie ^się] dalej robić na
bożym świecie oprócz pisania dziennika?
Na lekcji drugiej gimnastyki nauczono mię wsiadać na koń z najrozmaitszymi
szpryncami. Ból mięśni, szczególniej subscapularisa * — po rozpaczliwych
wywijaniach hantlami znikł. Z piersi przeniósł się do brzucha. Zdaje się, że
diaphragma oddziera się. Zniknie i to, gdy szczerzej popracuję na trapezach i
linie. Zabawny widok musi przedstawiać 20 facetów w koszulach, podskakujących na
jednej nodze lub
WARSZAWA, 1887
287
bijących się piętami w siedzenie, podczas gdy hantle trzyma się między
łopatkami. Nieraz ogarnia wszystkich szczera wesołość.
Mieszkanie nasze od mieszkania pp. O. przedzielają tylko drzwi zamknięte.
Najmniejszy szmer słychać u nas, rozmowę każdą — znam więc drobiazgowo ich życie
i opisałem je w powiastce pt. Siara nowela *. Zolizm * opisu skróciłem jednak z
obawy wobec świętobliwości czytelnika i ograniczyłem się drobiazgowością
szczegółów życia widocznego, jawnego. Mąż suchotnik, ładna żona, służąca, dzieci
— wszystko prawdziwe i naturalne. Są jednak niepochwytne szczegółki, cechujące
znakomicie sferę, w jakiej ukształcił się i żyje ze swą rodziną mały urzędniczek
warszawski. Oto np. u pp. O. są goście: siostra stryjeczna pani i daleki kuzynek
pana, urzędniczek kolejowy. W ciągu rozmowy dają się słyszeć następujące
szczegóły:
— Czytałam wczoraj w „Kurierze", że jakiś młody człowiek umarł w lupanarze.
Panie Karolu, co to znaczy ten lupanar?
— A to te... Na Freta ulicy?
— Na Freta.
— No... to...
— A to już wiem! Bronka, wiesz? Ha, ha!
— Jezus Maria!
— Proszę pani — ja byłem raz w... tym i jeden umarł na... tej, jak się nazywa,
na.,. — rezolutnie opowiada pan Karol, nie mogąc jednak znaleźć odpowiednich
określeń na tak pospolite rzeczy w koleżeńskim opowiadaniu jak „szopka" i
„dziewczyna".
— Jezus Maria! — wołają obiedwie, nie mogąc się jednak powstrzymać od
grzmiącego, szczerego śmiechu. — A. cóż ona — ta — nie umarła na anerwizm?
— Phii, proszę pani, ona zaraz poleciała na drugiego.
288
DZIENNIKI, TOMIK XV
— To szelma jedna! Słyszysz, Bronka?
Takie rozmowy prowadzą z całą swobodą. W mieście prowincjonalnym nigdy by do
takich kwestyj nie doszło, po prostu dlatego, że kobiety upadłe znane tam są
kobietom uczciwym ze słyszenia zaledwie lub z sensacyjnych romansów pani
Snieżko-Zapolskiej *. Tutaj zaś każda panienka obznajmia się z tym podłym
światem na ulicy, słyszy o prostytucji, czyta w „Kolcach", widzi ćmy nocne
wałęsające się po trotuarze, przywyka do tego zjawiska jako do faktu i przywyka
do takiego stopnia, że nie waha się o przedmiocie tym mówić z młodym
człowiekiem.
Nasza gosposia * śpiewa ślicznie. Ma wysoki, czysty, okrągły, skończenie mocny
altowy głos. Krunio *, który ją raz słyszał, przychodzi teraz często, aby
lubować się tym głosem, jego uczuciowymi modulacjami, wznoszącymi się jak fala
wody, aby rozsypać się następnie w tysiącznych bryzgach krystalicznych, w
których zdaje się odbijać całe ludzkie serce. Śpiewa, rzecz prosta, wyjątki z
tych tylko oper, które słyszała, że jednak nigdy prawie nie słyszałem jej
śpiewającej kawałów i kupletów z Offenbachiad, Mikadów, Gaspa-rone'ów * itd. —
wnoszę, że ma gust artystyczny szlachetniejszy, smak z natury krytyczny.
Natomiast przecudnie śpiewa dumkę Zaleskiego U nas inaczej. Jest w tym
wznoszącym się do niebios alcie namiętne uczucie, wszechmocne, tak jak umie być
wszechmocną tylko tęsknota. Ton^ nie drżą, nie płaczą, nie skarżą się ani jednym
westchnieniem — są spokojne, straszliwie zrezygnowane w nieustającym żalu, w
dumnym, Bogu snutym u kolan wyrzucie, zdającym się wołać wszechpotężnym głosem:
czemuś mię pozbawił ojczyzny? Potem kaskadami, niby po promieniach zduszonych
uczuć, zstępują do modlitwy smutnej, pokornej, jak nieutulony płacz
skrzywdzonego dziecka:
Boże-ż mój, Boże, łzami modlę ciebie,
Gdy umrę, daj mi Ukrainę w niebie...*
WARSZAWA, 1887
Słyszałem gosposię naszą opowiadającą raz, jak to nie jadała bułek, sprzedawała
je Żydkowi, a za zebrane pieniądze brała lekcje śpiewu. Dziś kłóci się z mężem
suchotnłkiem, robi kapelusze, bije dzieci i czasami nad kolebką najmłodszego
przypomina sobie lepsze epoki swej duszy, marzenia dziewicze i sny
dwudziestoletnie. Takie to życie...
Opiekuje się nami bardzo. Przysłała mi dziś butelkę czerwonego wina,
zasłyszawszy, że jestem słaby. Ale za to — jak się z mężem umie sprzeczać!
„Jesteś obrzydliwy, plujesz, nie znoszę zaplutych ludzi, nie dam ci nigdy!"
Jeśli jej wierzyć — to w ciągu czterech miesięcy nie dała mu zbliżyć się do
siebie. A ja sypiam z nią (przez drzwi) — i muszę miewać polucje.
Podłe są urządzenia świata tego!
Czytam Filozofią sztuki Taine'a. Jest on mi ulubionym i sprawia mi czytanie jego
dzieł największe zadowolenie. Pamiętam, że Szekspira tylko czytałem tak jak
Taine'a. Są to na pozór rzeczy różne. Szekspir — to wszechpotężny, boski
geniusz; Taine — zwyczajna w literaturze ryba: krytyk.
Tymczasem Taine jest bynajmniej nie zwyczajną rybą. Nie jest on nawet krytykiem.
Gdyby zażądać od niego sądu o dwu potężnych utworach — nie umiałby go wydać. On
tylko dopowiada myśli i uczucia danego utworu, uzupełnia go, rozjaśnia, zgłębia,
śledzi, bada, analizuje. Taki krytyk — to nieoceniony skarb dla autora. To nie
Chmielowski, nawet nie Brandes, to geniusz wszechwiedzy. Ale jakiej? — dyle-
tanckiej. Dyletant wszechwiedzy, dyletant na każdym punkcie, zwolennik
paradoksów, jeśli jego twierdzenia zestawić z twierdzeniami poprzedniej
stronicy, wszystkowiedz, człowiek posiadający tysiące oczu, miliony reporterów,
muzyk, poeta, malarz, historyk, archeolog, przyrodnik, powieściopi-sarz (Notatki
Graindorge'a), filozof, polityk, socjolog, ekonomista, podróżnik — a nade
wszystko widz, raczej wszystko-
19 — Dzienniki t. W
290
DZIENNIKI, TOMIK XV
widz. Zarysy Anglii, Historia literatury angielskiej, -Notatki Graindorge'a,
Filozofia sztuki — macie w nim wszystkie cechy wędrującego artysty, spektatora,
żyjącego na świecie po to, aby widziane przedmioty rozebrać, obejrzeć i
zestawić, porównać z innymi. Francja przed rewolucją, O ideale w sztuce, O
Napoleonie — tu mól książkowy, historyk, polityk, badacz, krytyk w znaczeniu
naszym. Ten człowiek tyle rzeczy badał, tyle na określenie i ocenienie ich
znalazł określeń, tyle wygłosił twierdzeń, że cała olbrzymia masa jego wiedzy
rozsadziłaby głowę zwyczajnej jednostce.
Taine jest geniuszem w każdym swoim wierszu, każda zaś jego praca zbiorowa —
jest pysznym utworem dyletanta. Nie jest to bynajmniej geniusz, wytykający drogi
nawet w literaturze, ale nie ma nadeń człowieka mądrzejszego. Newton -albo Kant
mogą być mędrcami, ale Taine jest od nich mądrzejszy. Jego nie zdołała zatrzymać
ani wiedza ścisła, ani sztuka — choć i tu i tam byłby pożądany — on chce znać
wszystko, od praw Keplera do życia i myśli gryzetki. Nie znam człowieka żywszy i
barwniejszy posiadającego dowcip, nikt ze spółczesnych nie ma prawa równać się z
nim pod względem nieocenionych piękności stylu, przechodzącego od czystej,
nieskalanej poezji do ścisłych i suchych twierdzeń naukowych. Ani jednej
stronicy jego :izu.:ta niepodobna opuścić bez moralnej straty, zawsze jest
zajmujący — czy to w swych porównaniach w guście porównań W. Hugo, czy w
karkołomnych skokach fantazji, czy w okrągłych urzędowo formułach
filozoficznych. Nigdzie przecież nie zaiiważysz u niego nadętego uczonego,
mędrca, który mówiąc każdy wyraz, mówi dwa: znaj mię — to ja mówię. Taine
rozmawia z czytelnikiem, i to z czytelnikiem przeciętnym.
Zbliża się do niego jeden jedyny człowiek, posiadający takiż zmysł głębokiej
obserwacji, w zastosowaniu jednak do jednego narodu, umysł głębszy
filozoficznie, takiż dobrotliwy filozof i znakomity artysta — Turgieniew. Są to
dobrzy wielcy ludzie. Nie sektanci, nie utrapieńcy wrzeszczący na całe
WARSZAWA, 1887
gardło, że przynieśli oto światu i jego okolicom zbawienie w postaci ateizmu
albo wiary w nieomylność papieża — to filozofowie wznoszący nad kurzawą świata
dobrotliwe twarze. Na dnie ich dusz leży wielka miłość ludzi, w komórkach ich
mózgów kryje się nienasycona ciekawość poznania wszystkiego, co istnieje, siła
ich intelektualna włada artyzmem potężnym. Taine jest udoskonalonym Francuzem,
prototypem Francuza. Prześlicznie, rozumnie, poetycznie, zajmująco mówi o
wszystkim.
22 X (sobota).
Przerzuciłem „Kuriera1*1* "Iz""całego miesiąca. Czytałem kilkanaście numerów
Lalki, najnowszej powieści Prusa. Staje się artystą zbliżającym się do Dickensa,
wchodzi na stanowisko przez nikogo nie zajęte, już nie bawi, nie denerwuje, nie
chce zachwycać, ale maluje; czując za sobą moc, używa fortelu Słowackiego:
zatrzymuje sią na błahostkach, by naraz błysnąć jak mieczem epizodem potężnym —
choć nigdy nie potężnym tak, by cię ujmował za tajemne węzły uczuć. Dlatego też
mówię, że zbliża się do Dickensa.
Mieszkam w Warszawie, a dzięki brakowi paltota tak dalece jestem od niej
odosobniony, że nie czytam afiszów. Grają oto wkrótce Don Juana Mozarta *,
Przyjaciół Hioba Asny-ka * — i nie będę na nich prawdopodobnie. Nie dla nędzy
pyszne uczty duchowe... Proszono mię znów o zapłacenie wpisu z miną groźnie-
pokorną... „Wypatruję tęskne oczy — paproć szczęścia nie zakwita..."
... szepcą sobie na ucho, że Szopen — to „chory poeta", ci, którym się zdaje, że
ducha można zamknąć na zamek jak dźwięki w fortepianie, którzy nie wiedzą, że są
choroby podtrzymujące życie społeczeństw i że dzięki takiej chorobie rodacy
Szopena rozumieją w nim poezję boleści, niezrozumiałą już dziś dla dyletantki
Europy.
W. BOGUSŁAWSKI. *
19*
DZIENNIKI, TOMIK XV
Ceniłem zawsze w Bogusławskim znakomitego, najlepszego u nas krytyka,
analizatora, stylistę, filozofa, zdolnego obserwatora — cenię w nim teraz
jeszcze jeden serdeczny przymiot, za który mam zwyczaj kochać ludzi.
Przychodzi mi fantazja notowania w dzienniku szkieletów moich wizyj i marzeń, z
których się ludzie nie spowiadają nigdy i nikomu, a o istnieniu których w
naszych bliźnich wiemy zaledwie od powieściopisarzy. Obawiam się tylko tego, aby
nie szukano mego nazwiska w pewnej instytucji na Bonifraterskiej ulicy *, gdy —
po mojej śmierci — oko jakieś spocznie na tych kartkach... Co by ludzie
powiedzieli na to, gdyby przeczytali o afektach człowieka nie mającego paltota i
nie jadającego obiadów — do wielkiej sławy? Na zasadzie czego? Na zasadzie
najprostszej w świecie rzeczy — powieści. Ale jakiej powieści — Jezu miły!
Powieści pt. Mgs = -g-My2 *. Śmieszny tytuł, a nawet nie śmieszny, tylko
właściwie — głupi. Dajmy na to, że jest niejaki Włodzimierz Borowicz *, który
jest... Zresztą on niczem nie jest jeszcze, prócz tego, że jest duchową
spermatozoą w moim mózgu. Zobaczymy, czym będzie. Jutro zacznę rodidć mego
Włodzimierza Borowicza. Jeśli nie trzeba będzie r: bit: „cesarskich cięć" po
napisanych kartkach — to może się i uda chłopak.
Mój Ch. wraca do swego rusofilstwa, a wczoraj, udając doskonale człowieka o
zdrowych zmysłach, zaczął mi dowodzić, że Bismarck ani nie jest przedstawicielem
zasady Macht voi Recht, że jest geniuszem, kto wie czy nie dobroczynnym dla
Polaków. Kłóciliśmy się z zaciekłością taką, że popiół z papierosa, spadając na
ogromny nos Ch., utworzył z owego nosa na j zupełnie j sze Herkulanum i Pompeję.
Nie przeszkadza to jednak smutkowi, jaki mię coraz bardziej ogarnia, gdy patrzę
na moich młodych kolegów...
WARSZAWA, 1887
293
23 X (niedziela).
Rembrandt, zbieracz samotny, pociągany rozwojem monstrualnej zdolności, żył jak
Balzak, jak magik i jasnowidzący, w świecie stworzonym przez niego samego, od
którego on tylko jeden klucz posiadał. Wyższy nad wszystkich malarzów wrodzoną
delikatnością i ostrością zmysłu optycznego, zrozumiał on i śledził tę prawdę we
wszystkich jej skutkach, że dla oka caJą istotą widzialnej rzeczy jest plama, że
najprostszy kolor jest bardzo złożony, że całe uczucie widzenia jest wywołane
przez jego elementy, a nawet przez jego otoczenie, że każdy przedmiot w polu
widzenia jest tylko plamą, modyfikowaną przez inne plamy i że takim sposobem
główna postać obrazu jest powietrze ukolorowane, drgające, wypełniające
przestrzeń, w którym pogrążają się postacie jak ryby w wodzie. To powietrze
zrobił on dotykalnym, pokazał snujące się w nim tajemnicze życie. Wprowadził weń
światło swego kraju, światło słabe i żółtawe jak światło lampy w piwnicy, czuł
on tę bolesną walkę, jaką wydaje cieniowi spadanie rzadszych promieni, idących
skonać w głębokościach; drżenie odblasków czepiających się na próżno świecących
ścian i całe to nieokreślone bogactwo półcieni, które, niewidzialne dla zwykłego
wzroku, wydaje się w jego obrazach podmorskim światem, widzianym przez otchłanie
wód. Po wyjściu z tych podziemi pełne światło było dla jego oczu oślepiającym
deszczem; uczuł on je jako ogniska świetlane, jako magiczną iluminację lub jak
snopy pocisków. W taki sposób znalazł on w świecie nieożywionym najdokładniejszy
i najwymowniejszy dramat, wszystkie sprzeczności i walki, to co jest w nocy
najnieznośniejszego i najsmutniejszego, to co jest najbardziej znikomego i
melancholicznego w dwuznacznym cieniu, to co jest najgwałtowniejszego i
niezwyciężonego w świtaniu dnia. To zrobiwszy pozostało mu tylko przedstawienie
dramatu ludzkiego na dramacie przyrodzonym.
Grecy i Włosi znali z człowieka i z życia tylko najprostsze i najwyższe pędy,
zdrowy kwiat kąpiący się w powietrzu, on widział gałązkę ich, to wszystko, co
się czołga i butwieje w cieniu, bezkształtne i skarło-waciałe potwory, ciemny
tłum biedaków, żydostwo Amsterdamu, błotnistą i cierpiącą ludność amsterdamską,
koślawego żebraka, ślepą i pod-puchniętą idiotkę itd.
Posiada on tę wzruszającą cechę, która w jednej chwili ześrodkowywa na twarzy
całą historię duszy i którą Szekspir tylko widział w tak cudownej jasności. Jest
on w tym najoryginalniejszy z nowoczesnych artystów i kuje jeden z końców
łańcucha, którego drugi koniec ukuli Grecy.
...Rubens tym jest dla Tycjana, czym Tycjan dla Rafaela, czym Rafael dla
Fidiasza.
TAINE Filozofia sztuki (Niderlandy)
294
DZIENNIKI, TOMIK XV
25 X (wtorek).
Wracam do ciebie, dzienniczku, zbrukany jak prześcieradło prostytutki. Wczoraj
wieczorem wyszedłem pierwszy raz od dawna przejść się. Spotkałem facetkę,
przyczepiłem [się] i odprowadziłem na Żurawią ulicę. Lecz ona ,,nie miała pokoju
na Żurawiej" — szła do krewnych z wizytą, wprowadziłem ją więc na wschody,
wycałowaliśmy się i naznaczyli sobie dziś o czwartej rande-iks u niej, przebacz
mi Panie, na Mariensztacie. Ponieważ jednak o piątej chodzę na korepetycję — nie
poszedłem tedy na spotkanie, dopiero o siódmej, wprost do mieszkania.
Używałem jak pies w studni: facetka młodziutka, tłusta, zdrowa, a obłapia się
jak stado aniołów. Jeżeli wszystkie szwaczki takie ogniste, to nie daj boże...
[...]
26 X (środa).
W niedzielę oczekiwałem na p. Klippla w ciągu trzech godzin. Ludzie z tej sfery
uważają dotrzymanie słowa za przesąd arystokracji. Otrzymałem natomiast list
następujący:
Szanowny panie, byłem u p. P. i rozmuwiłem se co to tamgo pana Profesora żeby
nie miał urazy że nie odniego przysłany Korepetytor. Wienc proszę Szanownego
pana żeby był łaskaw być u n>nie jutro albo od pierwszego Listopada ale
natmieniam że będę psi u Płacić po rubli 8 Miesięcznie z tego powodu że płaciłem
Korepetytorowy po rubli 10 jak moji Chłopcy mieli początki a dziś idzie o to
żeby p.3n był łaskaw ich topielnować niech pan będzie łaskaw da opdopiedź.
Sz. A. Klippel
Życie tak jest nudne, że takie listy nawet sprawiają pewną rozrywkę. Rzecz
naturalna, że poszedłem na drugi dzień, objąłem „korepę" i chodzę teraz na ulicę
Dobrą nr 39 dzień w dzień z widoczną z każdą godziną szkodą moich butów.
Romansowaliśmy przez całe dwa dni i całe dwa wieczory z sąsiadkami z przeciwka.
Ch. przełaził oknem, po gzemsie
WARSZAWA, 1887
295
wdrapywał się do ich okna i całowanie urządzał. Ja, powstrzymywany przez mój
piekielny kaszel, rozmawiałem tylko przez całą długość podwórza z młodszą Giulią
*, która tym razem nazywa się — Kazia. Zgadzała się na przyjście do nas lub na
chambres-garnies — ale nie zgadzały się na to nasze fundusze. Obiedwie te damy
lubiłyby słodkie rzeczy, ale boją się języków ludzkich niby. Pyszne miałem
widowisko, gdy Ch. złaził i właził po gzemsach, niezgrabnie wisiał na oknie i
wracał zmarznięty...
i&i
Byłem dziś w redakcji „Kuriera Codziennego", widziałem się i zapoznałem z
Czapelskim, redaktorem faktycznym. W roku przeszłym widywałem go na koncertach
„Lutni" w Resursie Obywatelskiej i mocno mię zaciekawiał ten facet anglikowaty.
Jest nieznośnie, przesadnie uprzejmy — być może wobec mego studenckiego mundura,
a może rzeczywisty dżentelmen z wadami i przymiotami tych ludzi. Panna Marie G.
* wynosiła go nieraz pod same niebiosa. Ciekawym, jak postąpi w danym razie.
m
Od Heli:
Kochany Stefanie!
Zapewne masz ważne powody nie odpowiadając na moje listy; przywykłam już do
Twego milczenia i nie mam żalu o to do Ciebie. W pierwszych dniach listopada
będę w Warszawie: nie wiem, czy zechcesz widzieć się ze mną, bo może i widok mój
razić Cię będzie. Otóż proszę mi donieść, czy chcesz oczekiwać na mnie na
stacji, gdyż podług tego urządzę się z przybyciem. Jeżeli będziesz — to nigdzie
nie zajadę, w przeciwnym zaś razie stanę u p. Niemira.
O dniu przyjazdu zawiadomiłabym...
Helena
To ostatnie zdanie jest — przepyszne i bardzo ją za nie lubię. Tryb warunkowy i
taki jakiś serdecznie-dumny wyrzut — licują znakomicie. Trudno się zaprzeć: ja
ją kocham jeszcze.
Hit
Plfe
296 DZIENNIKI, TOMIK XV
27 X (czwartek).
Wszechświat możemy uważać jako wielką machinę fizyczną i stosownie do tego
poglądu naukę o nim możemy rozdzielić na dwa wielkie działy. Jeden z tych
działów obejmuje to wszystko, co wiemy o budowie samej machiny; drugi zaś to, co
wiemy o sposobie, w jaki ona wykonywa pracę. Wszechświat złożony z atomów,
połączonych ze sobą pewnym środkiem eterycznym, uważamy za machinę; prawa zaś
energii za prawa, podług których machina ta wykonywa pracę.
BALFOUR STEWART Zasada zachowania energii *
Na wstępie zaraz do tego dzieła spotykam rzeczy, których nie rozumiem.
„Wszechświat uważany jako machina"... Nadajemy więc wszechświatowi cechę
skończoności. Nauczono nas wierzyć, zaklęła nas pod tym względem matematyka
myślowa, że linię prostą, rozumianą jako prywatny wypadek nieskończonej krzywej,
możemy przeciągnąć do nieskończoności. Nauka mówi nam nieustannie o
nieskończoności czasu i przestrzeni. Jeżeli ukształtowaliśmy mózg nasz (nie
mówię o wyobraźni) w ten sposób, że wierzymy w istnienie nieskończoności
przestrzeni i czasu, to najpierwszym rezultatem tego poglądu jest wiara w
nieskończone pod względem przestrzeni i czasu istnienie materii. Do tego wywodu
zmusza nas najzupełniejsza niemożność pojęcie n i-c o ś c i. Materia pod
względem swego by: u. nie miaia początku ani w czasie, ani w przestrzeni. Tak
mówi logika. Inaczej mówi wyobraźnia i zasada przyczynowości. Nikt z ludzi nie
może sobie wyobrazić kamienia spadającego w nieskończoną przepaść w ciągu
nieskończonych godzin. Nikt z ludzi nie może sobie wyobrazić wiecznej pustki, w
którą pogrąża się nasz systemat słoneczny, nikt nie wyobrazi sobie prostej
idącej w nieskończoność — a to dlatego, że nie pozwalają na to zmysły nasze,
rezultatem których jest wyobraźnia. Od punktu idąc do linii, od linii do
powierzchni, od powierzchni do objętości — ale nigdy zajść do nieskończoności
nie zajdziem tą empiryczną, naturalną, aposteriorycz-ną *, logiczną drogą.
WARSZAWA, 1887
297
Co do przyczynowości, zasady namacalnej niemal, niepodobna przypuścić, aby
wieczna (w przeżytym przez wszechświat czasie) energia, powstający z niej ruch i
prawo powszechnego ciążenia — mogły powstać absolutnie same przez się. Kto
wydarł materii jej energię położenia (jeśli przypuścić istnienie materii), kto
nadał powstałym ciałom energię kinetyczną? Nieznany, ostatnia przyczyna, zwana
Bogiem. Goethe mawiał o nim, że jest „uczuciem, zaczerpniętym przez człowieka we
wszechświecie". Renan powiada, że jest „wyrazem ludu, nie znającego wyrazów
ruch, siła itd.", a wielki, mądry Spencer powiada, że jest „wielkim X". To
ostatnie, na hańbę rodowi ludzkiemu, najpewniejsze niestety.
Ciekawym, co powie Balfour Stewart, zaczynając swą pracę (Zasada zachowania
energii) określeniem, że wszechświat jest „maszyną" — a więc czymś dostępnym dla
rozumu, czymś skończonym, zamkniętym w polu zmysłowej wyobraźni. Balfour jest
fizykiem, a fizyka ma tę dobrą stronę, że nie buduje gmachów na jedynej a
eterycznej podstawie — logice myślowej, lecz opiera się i na eksperymencie.
Poszłabym ja na kraj świata, Jak ten wiatr, co w polu lata, Jak ten wiatr, co
chmury pędzi, Białe chmury, puch łabędzi, W ciemną mroczną dal...
Tylko mi cię żal, Ty ziemio,
Gdzie kurhany ciche drzemią, Gdzie się w stepach bielą kości, Gdzie kwiat mdleje
od żałości,
Tylko mi cię żal!
Poszłabym ja w świat daleki, Jako idą bystre rzeki, Jako idą bystre wody,
298
DZIENNIKI, TOMIK XV
Do dunaju, do swobody, Do szumiących fal...
Tylko mi cię żal,
Ty chato,
Pod tą lipą rosochatą, Pod tym sadem pełnym rosy, Pod błyskami jasnej kosy —
Tylko mi cię żal!
Poszłabym ja w ukrainę, Za to morze, za to sine, Poszłabym ja na stracenie, W
bezmiesięcznej nocy cienie, W niepowrotną dal...
Tylko mi cię żal,
Sokole,
Co nad nasze latasz pole, Ponad pole, ponad niwę, Latasz, gubisz piórka siwe —
Tylko mi cię żal!
KONOPNICKA (Seria III) «
28 X (piątek).
Trzeci tom Poezyj Konopnickiej.
Kiedy się zasłyszy ulubiony, ukochany mazun:k. ''Z nie wiadomo, które akordy
chwytać mocniej, sordeczniej — te, co wiecznie płaczą płaczem istot nadludzkich,
wieczyście smutnych, żałosnych w każdym westchnieniu —• czy serdeczne tempa
zawadiackich, uniesionych w wir szczęścia hołubców. Te i tamte są nasze,
swojskie, narodowe, ojczyste, tak zrozumiałe jak słowa pieszczotliwych nazw
nadawanych nam przez matki. Gdy się przerzuca karty poezyj wymienionej poetki —
doznaje się tego samego. Wszystko u niej, zarówno słowa wiary, jak słowa
rozpaczy nad dolą naszą — obleczone w togę rzewności, nawet nie smutku, ale
rzewności właśnie, czegoś, co naciska serce i gwałtem wyciska łzy. Kogóż nie
ujmie w żelazną obręcz smutku taka piosenka:
WARSZAWA, 1887 ____________________________________________
Wiem, odleciały te ptaki daleko,
Co nam na skrzydłach niosły chwały zorze,
I z rzek już naszych te wody nie cieką,
Które szły w morze... I syn się karmi kłosami gorzkiemi
Z ojców swych ziemi...
Sam Bóg zagasił nad nami pochodnię I na mogiły strząsnął jej popioły; Idziem,
jak idą bezdomne przechodnie,
Z zwiędłymi czoły... A stopy naszej zasypuje ślady
Wicher zagłady...
Wiem! niech mi smętne echo nie powtarza
Tego, co wstydem pali i co boli.
Bom ja też rodem z wielkiego cmentarza
I z krwi tej roli... I ja też lecę jak ptak obłąkany
I wichrem gnany.
Przecież o zmierzchy skrzydłami bijąca I piekieł naszych ogarniona sferą —
Oczyma szukam dnia blasków i słońca... : Contra spem — spero *.
Na tym tle, na tym najserdeczniejszym tle dla Polaka roztacza się jej cudowna,
błękitna tkanina pieśni. Wszystko u niej jest pieśnią. Nawet nad starogreckim
światem stojąca w epicznym Kaloskagatos * — trzyma wysoko lirę otuchy. W każdym
jej słowie jest wielkie uniesienie, otucha, wołanie o zapał, o ducha narodu. O,
wielką poetką swojego czasu jest Konopnicka!
Nie mogę do was mówić, jak bym chciała, Ani do głębi serca wam otworzyć... Ale
wy wiecie, jak drży i jak pała Słowo to, które pragnę tu położyć I stanąć przed
nim z pochyloną głową — Wielkie, zaklęcia pełne, ciche słowo.
DZIENNIKI, TOMIK XV
Kto je odgadnie, uczuje, jak pióra
Z ramion mu rosną do górnych polotów,
Jak zeń trosk drobnych opada wichura,
Jako z duchami jest ł jak jest gotów
Wybłysnąć niby ciosowa kolumna,
Silna — bo w gmachu, że gmach dźwiga — dumna *.
Choć to jednak oderwane pieśni, cudne fragmenty — a stanowią przecież tak
zamkniętą, zawartą w sobie całość i stopniowanie idei, uczuć, że żadnego z tych
utworów niepodobna usunąć. Przerzucasz te stronice, i coraz piękniejsze, coraz
rzewniejsze już nie słowa, ale uczucia, nie uczucia, lecz umiłowane dźwięki
otaczają cię jak cudna zieleń drzew rodzinnej wsi. Zaczyna od pieśni
ogólnoludzko-patriotycznej In exitu Izrael * — tego odwiecznego psalmu ludów
zabitych, zbiega po stopniach idei do najczarowniejszych dialogów jak w
Pirejskim porcie *, wywołuje Husa przed oczy żyrondy-stów *, wspomina
Termopłle... * Po co? Aby wypowiedzieć szeregiem arcydziełek to „wielkie,
zaklęcia pełne, ciche słowo", którego nie dadzą jej wypowiedzieć. A dalej — naj-
cudniejszy dział: Żywym i umarłym. Jej wiersz nad grobem Grudzińskiego jest
czymś cudnym po grecku; jak srautna jest to mowa, jak nieznośnie płakać się chce
czytając:
Nie porzuciłeś, bracie, dla mogiły Domu wesela, ani domu siły. Ale odszedłeś z
cichą, białą twarzą Od chaty, której węgły są ruszone I kędy sprzeczne wichry
gospodarzą I sprzeczne siły.
A teraz — cóż ci wyniesieni z tej chaty, Gdyś już w odlocie od nas — duch
skrzydlaty I jak cię żegnać będziem, bracie miły?... Ach, dla śpiewaka, co żył
między swemi, Nie mamy więcej nic nad garstkę ziemi, Nad wielką ciszę i spokój
mogiły — I łzy i kwiaty...*
WARSZAWA, 1887 ____________ __________
301
Słuchajcież teraz nie żalów, ale mocnych słów jej, tych junaczych marzeń,
tempów dzikiej wiary:
Tam!... Trąbkę słychać! Echo gra w borze...
Dalekie padły strzały... A jeleń stanął, podniósł poroże,
W głos się zasłuchał cały.
I mnie tak w piersi serce kołacze
A tętna warem biją, Może usłyszę, może obaczę,
Że nasze lasy żyją!
Pod lasem
Albo:
Jak się człowiek po gromadzie
Spojrzy w ciężki czas, To na sercu rękę kładzie:
Jeszczeć kupa nas!
Nowy Rok
Hej, tam nad rzeką stoją tumany! Jakżeś daleko, kraju kochany, Jakżeś daleko,
smętna i mglista, Piastowa chato, ziemio ojczysta!
Sto lat do ciebie w głodzie i chłodzie Idziem po lądzie, płyniem po wodzie, Sto
lat do ciebie, wędrowne ptaki, Lecim przez chmurne, wichrowe szlaki...
xi
Ostatnie i najwspanialsze, coś co przypomina Ojca zadżu-mionych, coś co jest
.brylantem naszej poezji — Do granicy *. Sądzić tego nie będę — wiem tylko, że
za ten wiersz należy się Konopnickiej sława, jaką naród nagradza wielką miłość
swych najlepszych ludzi.
302 DZIENNIKI, TOMIK XV
Gdy się oderwie oczy od tej świetlanej poezji i spojrzy w swe własne życie —
widzi się... Nie widzi się nic, ale za to — czuje się, że w podeszwach kamaszków
istnieją dziury, wcale nie metafizyczne, ale rzetelne, rzeczywiste, pozytywne,
matematycznie elipsoidalne dziury. W takich kamaszkach trzeba chodzić na lekcje,
na korepetycje... Na korepetycjach panna Helena * (Bóg mię karze Helenami!)
grywa mi urywki z Barona cygańskiego * z wdziękiem osoby grającej „kawałki z
oper". Ma ładne włosy panna Helena, długie, pozłociste. Bardzo mi to pomaga w
objaśnianiu tajemnych wpływów słów dico, volo, animadverto, assentior etc. na
accusativus cum infinitivo *. Mimo to wszystko — zimno dokucza mi bardzo w mym
mundurze, a nawet w pożyczanym od Otosia płaszczu. 8 rs., jakie chowałem na
szynel, prawie się rozeszły na życie, choć obiadów nie jadam Bóg wie odkąd,
żyjąc chlebem i herbatą. Inspekcja dała mi za ostatni termin opłacenia wpisu —
przyszłą sobotę. Wszystko byłoby straszne, gdyby nie ta okoliczność, że jest
śmieszne. Jaś Z. nastręczył mi przepisywanie kursów matematyki (scriba) * po 2
rs. od arkusza. Wyniesie to na miesiąc — 6 rs. Razem tedy pobierać będę pensji
rs. 14. Co za grosz! Lecz z czego kupić buty, palto, zapłacić wpis, żyć przez
miesiąc, zapłacić mieszkanie, gimnastykę, kursa? Herbatą samą żyć niepc ?ob;.ia,
bo nabiera ona smaku gotowanych myszy, gęstych gnębieni, starych kamizelek — czy
czegoś w tym sensie; ciikier gotów pozabijać, a przynajmniej znieczulić pepsyny
żołądka, spragnione mięsa. W ciągu tego tygodnia muszę mieć 50 rs. — inaczej,
marniej od karalucha zginę. O, szczęście, szczęście, szczęście!
Furda zresztą wszystko! Oto sprzątnąłem nareszcie sprzed nosa Waciowi — p.
Helenkę *. Wracałem z korepetycji ze łbem spuszczonym jak melancholijny pies,
gdy oto przesuwają się koło mnie dwie panienki. W jednej z nich poznaję p.
Helenkę. Na rogu Alei Jerozolimskiej towarzyszka odcze-
WARSZAWA, 1887
piła się — Helenka wracała Marszałkowską sama. Podszedłem, ukłoniłem sią z
szykiem i zawiązałem jakąś głupią rozmową. Stopniowo rozmowa ta zaczęła się
ożywiać, biec szybko, wesoło, ale wesoło i swobodnie, dowcipnie tak, jak nie
rozmawiałem prawie nigdy. Zręcznymi zwrotami wyciągnąłem z niej pozwolenie na
jutrzejsze spotkanie o szóstej na Zielonym Placu obok fotografii Conrada *.
Rzadko można spotkać faceteczkę, która by umiała tak zgrabnie, zręcznie,
elegancko, energicznie, a jednocześnie grzecznie i milutko odcinać się jak p.
Helenka. Przeszliśmy Złotą i Wielką i znaleźli się pod bramą nr 31 — domu
Helenki.
— Ach, gdyby to nie była ósma... — zaczęła mówić z wesołym uśmiechem.
Zapewniłem ją, że jeszcze siódmej nie ma, i zawróciliśmy jeszcze raz na
Marszałkowską aż do Ogrodu, później z powrotem. Kazała mi wyleczyć się z kaszlu,
gdyż inaczej nie zgodzi się ani na jutrzejsze spotkanie, ani na nic... Zacząłem
dopominać się o owo „nic". Obiecała dziś pocałowanie rączki, a gdy znaleźliśmy
się na wschodach, wycałowałem policzki, okryte puchem naturalnym, usta, oczy.
Trwało to długo — z kwadrans. Uciekała na schody, aby wrócić znowu i szeptać mi
do ucha, gdy całowałem szyję, giętką jak sprężyna: „— wstyd, wstyd..." Kazała mi
przyjść dziś do Wacka, gdyśmy się rozchodzili.
Rozgrzały mi te nieprostytucyjne pocałunki — zakrzepłą w herbatniczych uczuciach
krew i poruszyły serce. Rzadko rozmawia się tak wesoło z facetką. Ma zresztą
jakiś wdzięk, gdy wycałowana zapytuje: — Ustanie kaszel?
Poszedłem do Wacka. Miał trochę kwaśną minę, gdy Helenka przez drzwi zapytywała
mię: — Ustał kaszel? Blondynka z czubem jasnych loków nad czołem i policzkami
pełnymi, z cerą matową, powleczoną puchem jak skórka morela, z niebieskimi
oczami, pełnymi wesołości rzeczywistej — będzie mi się podobać z półtora
tygodnia. Wacio jutro jedzie do Pińczowa *, szkoda, że jedzie...
; 51 *
W
ma
m
304 DZIENNIKI, TOMIK XV
A teraz — smutnie podpieram głowę na ręku, z dawnym dreszczem w sercu, z tą
nieskończonością małej obawy, która dawniej znaczyła przyjazd wiecznie
kochanej... Heli tamtej.
29 X (sobota).
O szóstej punkt byłem na Zielonym Placu obok Conradą. Ta punktualność kosztowała
mię dosyć drogo, musiałem bowiem lecieć z korepetycji pod górę ulicą Karową jak
kiepski wariat. Za to — Helenka dotrzymała słowa: w pięć minut po szóstej
zjawiła się obok mnie ze ślicznym uśmieszkiem, wesołym i zalotnym. Znowu ta
rozmowa, złożona z dowcipu, który musi być oryginalny, nie marnowany na próżno,
pędzący bez ustanku, błyskotliwy jak iskry żelaza palącego się w płomieniu,
połączonego wodoru i tlenu. Sześć razy zbliżaliśmy się do bramy domu Helenki i
za każdą rażą mijaliśmy ją. Więc przeszliśmy Złotą, Sosnową, Wielką, Chmielną,
Marszałkowską — znowu te same ulice — znowu brama... Aż wydostawszy się z tego
koła na Marszałkowską — poszliśmy w stronę Mokotowa za Piękną aż do
Nowowiejskiej. Prowadzi się przy tym tysiączne zakłady, celem których pocałunki
— już to o godzinę, jaka bije, już o pierwsze lepsze głupstwo. Wygrałem jeden z
takich zakładów, czyli wygrałem 1800 pocałunków. Spacer od IM -w t wiejskie j do
Chmielnej odbyliśmy dwa razy. Widziałem ;;am, że jest późno: było po ósmej.
Odprowadziłem więc ją do domu i dostałem na schodach kilkadziesiąt całusów.
Zaczynam przy-wykać namiętnie do tych ślicznych ust. Prosiła, aby koniecznie
przyjść o dziewiątej. Gdy schodziłem ze schodów, mówiła:
— Proszę przyjść, nie spóźnić się — będę czekała.
Bywam regularnie na lekcjach — szczególniej na anatomii. Osteologia i osteologia
bez końca — do czaszki jeszcze daleko, obecnie skończyliśmy kończyny przednie,
zaczęliśmy oglądać — miednicę. Te rzeczy zawsze zajmują młodych
T
NA SOLCU O ZMROKU (AL. GIERYMSKI)
WARSZAWA, 1887
305
ludzi. Izmajłow często zwraca się do mnie w strasznie ważnych punktach spornych
— np. czy ta i ta łopatka z prawego czy lewego boku, czy to ramię, to żebro, ta
ulna * — prawa, czy lewa. Jednym słowem rozcinam sporne węzły gordyjskie. Niczym
Aleksander *.
Wacek pojechał o trzeciej. Ponieważ zostawił u siebie 2 tomy Małeckiego o
Słowackim *, musiałem więc iść — no i... Helenka miała czekać. Poszedłem o
dziewiątej. Wszedłszy do pierwszego pokoju, zastałem „czcigodną matkę" — śpiącą
snem zarżniętych. Otworzyłem drzwi do pokoju Wacka — i zastałem tam Helenkę,
siedzącą na niskiej kanapce Wacka. Była prześliczna. Czarny stanik, jak on się
nazywa, nie wiem, ale wiem, że obleka jak trykoty tłuste ręce, wypukłe piersi,
pozostawia szyję nie zakrytą, do połowy zakrywa ręce i uwydatnia całą piękność,
dziewiczą wiotkość, sprężystość, gib-kość, każdy ruch, każdy odskok talii. Widać
każdy oddech piersi, widzisz cudnie wyrytą okrągłość ramion. Wieczna i
nieśmiertelna potęga cudów przyrody spoczywa w zakreśleniu niezbadanych,
nieopisanie pięknych owalów i łuków, łączących w kobiecie zbudowanej pięknie
szyję z ramionami. Dziś rozumiem, że ciało kobiece może być niemal celem, a na
pewne nieustającym, ciągle najciekawszym przedmiotem studiów w malarstwie. Włosy
p. Helenka (wolno mi ją nazywać „Helą") ma jasnoblond z popielatym odcieniem,
czesze je — modnie, rzecz prosta — w greckie dwa pukle na wierzchu głowy.
Najładniejsze w niej są policzki, czoło, brwi, usta. Oczy takie, jakie ona ma,
nie bardzo mi się podobają: jasnoniebieskie, siwe, dosyć duże, osadzone w głębi
i ocienione prawie ciągle powiekami. Patrzy nieustannie zza przymkniętych kotar
rzęs. Gdy się oczy te zapalą płomieniami młodego ognia, podobne są do błysków
palącej się w wodorze siarki, błysków otulonych w cień. Są to gwiazdy
niebieskie, świecące w wiecznej nocy. Stąd pochodzi, że twarz Helenki ma
20 — Dzienniki1 t. IV
306
DZIENNIKI, TOMIK XV
wyraz wiecznej dumy, miałaby zresztą taki — gdyby się nie śmiała ustami
ślicznymi, rozwiniętymi jak bukiet pąsowych portulaków, wykrojonymi do śmiechu
ustami. Ładne ma brwi: długie, cieniuchne, jak czarne chmury znaczą się nad
błękitem oczu.
Przerzucała książki i kajeta Wacka.
Ileż całunków, ile pieszczot cichutkich w ciągu trzech godzin! Od policzków do
ust, do oczu, do czoła, szyi, piersi — znowu do rąk... Potem w świat pieszczot.
Gdy pierwszy raz przytuli ci głowę do swych ramion i całuje w oczy, gdy całuje
ci włosy w zamian za pocałunki rąk — dreszcz radości piorunami strzela w ciebie.
A te miękkie, nieśmiałe, z rumieńcem na licach zarzucania rąk na twą szyję i
pierwsze przytulenie całego ciebie do swego boku, tak abyś słyszał, jak stuka w
niej serce, wreszcie poddanie się, poddanie podobne do mięcia się w ręku
jedwabiu, ruchy i oddanie całej siebie twej woli... A przecież umie się bardzo
zagniewać za uściśnie-nie kolanka, umie nie mówić przez kwadrans z miną pastora
wstępującego na kazalnicę, umie nawet usiłować powstać — po to, aby znaleźć się
w ramionach twoich. Prawdopodobnie wycałowałem moje 1800 razy...
Lecz nie o pocałunki mi idzie. Zauważyłem '/.c. zaczyna mię jeśli nie kochać, to
lubić, pamięta moje wyrażenia, pieści się imieniem, bezwiednie naśladuje sposób
mówienia — a czasem patrzy serdecznie z płomieniem w siwych, oczach. Teraz
jeszcze, gdy przymknę oczy, widzę jej płonące policzki i czarne w rzęsach
nawisłych oczy. Kolor tych lic nie da się opisać, nie da się określić przejście
z pełnego, dyszącego ogniem pąsu w biały, delikatny mat czoła. Jest to kolor
nieopisany, jak nieopisanym jest przejście pąsu w oranż w spek-trze tęczy. O
dwunastej ledwo wydostałem się stamtąd. Wyszła na schody za mną. Otuliłem ją
płaszczem i utonąłem w miękkim szale uścisku, który nie ma granic, jest
zapomnieniem ziemi i nieba, nieświadomym siebie snem dwu pociąganych ku sobie
siłą bezmierną... ciał. Dusze daleko. Ale
WARSZAWA, 1887
piękna, wzniosła, pijana jest rytmika uczuć naturalnych, wzrastających co
minuta, aż do apoteozy uczuć cielesnych. Ze schodów, z sieni wracałem się
jeszcze i jeszcze, jeszcze całowaliśmy się.
A Wacław? Grzmi do Pińczowa i myśli, że jestem wspaniałomyślnie szlachetnym jego
przyjacielem. Gdyby mi był powiedział jedno słowo na moje tysiączne zapytania,
czy mu się Helenka podoba, poszedłbym sobie precz, nie bywał u niego i nie
właził mu w drogę. Lecz tak — wolę te słodkie usta niż pokutniczy tłok samotnych
myśli.
Jutro mamy się spotkać o 11 na Wielkiej, iść do kościoła etc... Nie wiem, czy
pójdę.
31 X (poniedziałek).
Wstałem wczoraj za późno jak na spotkanie z Helenką. Byłem u Jasia Z.,
obznajmiłem się z przepisywaniem kursu astronomii sferycznej — a następnie
poszedłem do Sw. Krzyża. Zapomniałem o celu, w jakim tam przyszedłem, wobec
ciszy przerywanej jękiem lub śpiewem organu. Chwilami wydaje się, jakoby stada
ptaków śpiewały w chmurach pieśni wielkiemu Panu. Smutny wyszedłem.
l listopada (wtorek).
Miałem wczoraj ładny wieczór. O szóstej miałem spotkać się z Helenką na rogu
Marszałkowskiej. Przyszła. Była śmiertelnie zagniewana za niestawienie się moje
w kościele. Sposób objawiania niezadowolenia ma identyczny z kimś, dawno
umiłowanym. Oto rozmawia dosyć wesoło, jak gdyby nic nie zaszło — nie dopuszcza
tylko żadnych poufalszych słów, nie przypomina sobie żadnych obietnic, nie
pamięta pocałunków. Jest to znakomita taktyka z tego względu, że doprowadza do
wściekłości. Jesteś jak żak, którego sprawiedliwie a surowo karzą. Obojętnie
podaje rękę na dobranoc, gdy zbliżamy się do bramy jej domu. Wtedy i we mnie
zaczyna grać krew przodków spod Beresteczka: podaję jej rękę, kłaniam się
20*
308
DZIENNIKI, TOMIK XV
i zawracam ku domowi. Robi jej się po kobiecemu żal wszystkiego, gryzie więc
wargi i niby obojętnie pyta:
— Gdzież pan pójdzie teraz?
— Na spacer w Aleje Jerozolimskie.
— Ja bym poszła także, gdyby pan nie był taki zły na mnie.
— Wcale nie jestem zły.
— No, to chodźmy...
Podaję jej ramię rycerskie i idziemy sobie szybko, tuląc się do siebie. Idziemy
w Aleje i przechodzimy je raz, drugi, trzeci wzdłuż całe. Trwa to dwie godziny.
Gdyby mię kto zapytał, o czym właściwie mówiliśmy w ciągu tego czasu — nie
wiedziałbym zupełnie. A mówiliśmy nieustanie, szybko chodząc po miękkim żwirze.
Zbliża się godzina ósma. Odprowadzam ją do domu, całujemy się bez liku na
wschodach i obiecujemy spotkać nazajutrz — znowu w kościele o 11 rano.
Zawijam się w płaszcz i idę na wieczorek studencki na Żurawią do panów Ar. Jest
tam Kośm. * —- ów sławetny „gło-sowicz", o socjalizmie którego tyle mi
naopowiadano. Jest Edzio, znakomity prawnik, Stefan T., nie tyle ::aakomity
prawnik, ile dzielny gimnastyk, Jaś S. *, „Kąsinowski", „kapitan", jakiś
żydziak-kosmopolita z Płocka i ze sześciu braci medyków z pierwszego kursu,
milczących krytycznie oraz rewolucyjnie puszczających dym przez obiedwie dziury
w nosie. Początkowo mówi się o facetkach, o gustach literackich, o bezwzględnej
wyższości „redlówki" nad „ratafią" * i o bezwzględnej wyższości pism postępowych
nad zacofanymi — choć zacofanych ani postępowych nie ma już prawie w Warszawie.
Naraz wjeżdża samowar. Członkowie meetingu wydostają z kieszeni i portmonetek
25-kopiejkówki, składają je na ręce gospodarza, większość wyciąga z paltotów
szklanki, które
iLi;t'.il
WARSZAWA, 1887
309
składają na ręce usługującej, jakiejś starej Euriklei * — rozpoczyna się
jedzenie bułek z serdelkami i szynką, picie kolejek „redlówką". Rozmowa się
ożywia.
Wychodzi na stół Jeż z broszurą. Nie uradzono nic, zakomunikowano mi tylko parę
dobrych wieści, mianowicie, że w Krakowie zebrano składek 5 tysięcy reńskich, że
u nas urzędnicy kilku biur złożyli organizacją z naczelnikiem-po-borcą i zebrali
do tysiąca rubli, że studenci w ogóle zebrali 150 rs., że Edzio zebrał w swym
kółku l rs. 40 kop., że redakcje „Głosu", „Prawdy", „Kłosów" etc. o broszurze
wiedzą i aplauzem ją przyjmują, że jest jej w ręku studenckim egzemplarzy 9, że
kilka egzemplarzy poszło na Wołyń, Ukrainę. Jest na Wołyniu, Litwie, Ukrainie
dworów polskich milion; gdyby każdy taki, każdy przeciętny dwór dał l rs.
miesięcznie, czyli 12 rs. rocznie — zebrano by w przeciągu roku rs. 12 milionów.
Takie absurda chodzą po głowach studentów w Warszawie.
Czytaliśmy pierwszy numer „Wolnego Polskiego Słowa", dwutygodnika wychodzącego w
Paryżu pod prawdopodobną redakcją Jeża. Są tam wzniosłe, niebotyczne, chwytające
za serce marzenia niedobitków Towarzystwa Demokratycznego: „wolni z wolnymi,
przez lud dla ludu, przez Polskę dla ludzkości"... itd.
Piękne to hasła z całym swoim socjalistycznym zadęciem. Dla mnie jednak istnieje
jedno, największe: przez Polskę — dla Polski. Czytaliśmy bzdurny fragment...
Leona. Wreszcie ja — rzecz prosta deklamowałem, rzecz prosta Grób Aga-memnona i
Bajkę Rodocia *. Śpiewaliśmy o Sowińskim i o dymie pożarów... * Któż zresztą
opowiedzieć zdoła, o czym mówi garstka gorących, szlachetnych, gorączkowych,
czerwonych pasowo, młodych głów? Żydziak, podobny do Spencera, mówił coś o
symbolizmie*: — dano mu napić się piwa.
Wyszliśmy o trzeciej w nocy. Ja, „Kąsinowski", „kapitan" i Jaś S.
odprowadziliśmy Kośm. na Solec przez Ludną aż do kościoła oo. Trynitarzy.
Stamtąd Solcem do Tamki, gdzie
^^^^^nl
wie,
lii
W-^--
310 DZIENNIKI, TOMIK XV
został Jaś, a z Tamki dopiero do domu. Mówię o tym nocnym spacerze z tego
względu, że odrębną fizjognomią ma ta część miasta: fabryki, wielkie czerwone
mury, szeregi kominów. Z fabryki chemicznej wypuszczono gaz jakiś duszący, który
w postaci wielkiej mgły rozległ się na ulicy. Pusto tam było w nocy, strasznie,
jakbyśmy mijali jakieś wymordowane zarazą państwo przyszłości. Zimne, spokojne,
bez serca, o architekturze fortec mury, śpiące w ponurym milczeniu, szmer
złowrogi Wisły i w tę gromadę cegieł wciśnięty stary kościółek — smutne robią
wrażenie. Postęp — tak wygląda: wielkie, matematyczne mury z czerwonych cegieł,
zagradzające przestwór, w którym ginie — kościół-poezja.
Dziś poszedłem o piątej do mojej facetki. Siedziała sama w saloniku, w kaftaniku
białym. Tak ją przydybałem i nie puściłem daremnie z miękkiej kanapki. Chwilami
z rumieńcem na czole lgnie w ramiona, podaje się sama, otacza szyję ramionami,
całuje namiętnie — to znowu prostuje się jak westalka, chowa twarz w dłonie,
jest smutna, zamyślona, ponura. Trzy godziny takich całusów męczą nas oboje. Ja
jestem równie zdenerwowany i muszę się hamować, by jej nie zadusić w uściskach.
Szlachetna man.i .nało aa nas zwraca uwagi, zajęta rozmową z sąsiadkami,
starsjza siostra czasami szpieguje niezgrabnie, zresztą wolność zupełna. Helenka
pieści moją fotografią, piastuje jakąś jedyną chustkę od nosa, czystą na
szczęście, wydziera Wackowi z bruliona kawałki papieru, gdzie ja pisałem mu
formuły energii — słowem, wyrabia najrozmaitsze głupstwa niby zakochanej.
Cóż to jest właściwie ta Helenka?
Typowa szwaczka warszawska. Gdyby taka szwaczka zjawiła się w towarzystwie na
prowincji, zapędziłaby w kozi róg najszlachetniej spłodzone, najstereotypowiej
edukowane dziewice. Ona wie o wszystkim z rozmowy — choć nie wie nic. Można z
nią rozmawiać — o ile rozmowa będzie bezce-
WARSZAWA, 1887
311
lowym mówieniem, można się z nią bawić wesoło, ale w Warszawie tylko. Z nie-
warszawiakiem nie umiałaby mówić, gdyż ma metodą mówienia. Szwaczka warszawska
ma swój savoir--vivre jak panna z towarzystwa, ma swe miary, którymi mierzy
wesołość, grzeczność, rozsądek, uprzejmość, nawet miłość „faceta". Każda jest na
swój sposób kokietką. Kokieteria jej na prowincji nazywałaby się wyuzdaniem.
Kokietuje zawsze, stroi miny nawet wtedy, kiedy w pokoju oprócz niej jest tylko
lampa. Na ulicy jest napuszenie poważną, aby się wyodrębnić od prostytutki, z
którą ją identyfikuje biedne, a pozujące na elegancją ubranie. Trzeba ją długo
skrobać, aby się doskrobać rzeczywistego jej charakteru. Gdy się to uda,
znajduje się nawet dosyć skromne, proste, uczciwe, religijne, głupiuteńkie,
dosyć szczere, czasami aż serdeczne dziewczątko. Z wierzchu, wypolerowana,
wygląda niemiło i śmiesznie. Mówi chętnie górne frazesy, których nie rozumie,
używa wyrazów takich w odpowiedzi na komplementa, jak „pan kretykuje moje oczy",
albo „przeciwnie, jestem bardzo brzydka", „w rezultacie, gdzie my idziemy" itd.
Wyrazów tych nie używa wcale, gdy się serdecznie rozgada. Gdy się rozgada, widzi
się, że ona ma swój rozum, swoje serce, którymi odgaduje zamiary młodego
studenta odprowadzającego ją do domu. Mówi czasami takie zdania:
— Proszę pana, prawdziwa miłość to nie w słowach i komplementach się mieści.
— Dlacżegóż pani mówi mnie komplementa — więc one także nieszczere?
— Dlatego, że chcę się zabawić z panem w miłość.
Sądzisz, że dobijasz do brzegu, kończysz zaloty, że będziesz ją już miał — aż tu
powie ci takie zdanie, gdy ją pieścisz energicznie:
— Drogi, jedyny Stefusiu — po ślubie...
— Będziesz czekała przez cztery lata?
— Mój panie, musiałabym czekać sto lat.
— Więc cóż?
312
DZIENNIKI, TOMIK XV
— Więc nic. Pocałuję cię w oczy, wycałuję włosy, które kocham...
— I koniec?
— Ha, ha... Reszta po ślubie...
Jest to rzeczywiście bawienie się w miłość, nawet nie miłostka, tylko miłe,
milutkie kokietowanie się po to, aby się namiętnie wycałować. Za mądra ona na
to, aby się dała, jak to mówią, uwieść, a za uczciwa na to, aby polowała na
zarobek, nie tak naiwna, aby marzyła o złapaniu mię na męża, i nie tak naiwna,
aby spodziewała się czegoś po... studencie. Jest zazdrosna. Gdy idziemy razem i
ja się obejrzę na kogoś — na trzeci dzień zapyta: na kogo się pan oglądał wtedy
i wtedy?
Chodzi jej o to, aby miała się czym pochwalić przed koleżankami. Toteż jest
bardzo rada, gdy chodziemy razem, gdy idzie z koleżanką, a ja jej się zgrabnie
ukłonię, gdy ktoś zauważy, że ten a ten — to „znajomy" pani. To jej sława, sława
jej wdzięków. Nazywa się to: „mieć faceta". Nie lubi trywialności, nie znosi
nieeleganckiego języka, nigdy by się nie zadała z żadnym „rękodzielnikiem", co
ma ręce „jak wysmarowane dziegciem poduszki". Inna rzecz student: umie szeptać
ładnie, kłaniać się, jest delikatny, zgrabny, uprzejmy, dobry. Ona wie, że jest
biedny. Kiedy mowa. o jeździe na Powązki, oblicza skrupulatnie, ile go to może
kosztować — choć wkłada na niego obowiązek zapłacenia :ramwaju. To należy do
jego obowiązku. Gdyby jej chciał kapować czekoladę i kremowe ciastka —
obraziłaby się śmiertelnie, bo wyglądałoby to na jakieś przekupstwo, na wstrętne
ruble i półruble...
Wszelkie silniejsze objawy miłosne są wzbronione: to świadczyłoby o
nieuczciwości tzw. „kochanka". Natomiast „być kochanką" jest nader miłym
epitetem.
— Czy jesteś moją kochanką?
— No, jestem. Całuję pana, o... tak!
I całuje... „o tak!", siedzi sama, w osobnym pokoju, przyj-
WARSZAWA, 1887
313
dzie do mieszkania studenta, ale jeśli jej da słowo, że się „zachowa grzecznie".
Słowem, światek ten nie jest ani półświatkiem, ani prostytucją, ani światem
naiwnych. To świat uczciwych „szwaczek".
2 XI (środa).
TOAST*
Szalony, kto chce na morskiej głębi Gasić pragnienie, co krew mu kłębi. Kto do
szerokiej przylgnąwszy fali, Z nią się podnosi i w przepaść wali. Szalony!
Życie, wielki piwniczy, Poda mu puchar pełen goryczy. Morza i bez nas w
przepaście płyną — Niech żyje wino!...
My tyle właśnie mamy zapału, Ile go mieści czara z kryształu, Tyle uniesień — co
pian w tej czarze, I tyle ognia — co w tym pucharze! Płomień z helotów piersi
nie bucha... Brzęk szkła tak bawi jak brzęk łańcucha. Wielkich klęsk — wielkie
serca przyczyną: Niech żyje wino!...
Ludy się kędyś prą falą mętną, Szumem ich wzbiera dziejowe tętno, Nad żaglem
trzeszczą maszty przegniłe, To tylko żyje, co żyć ma siłę... A nam tymczasem
młynek na strudze Obraca plewy swoje i cudze... Górą mielizny! Na głębiach —
giną. Niech żyje wino!
5 XI1 (sobota).
Jacy my biedni, dzienniczku, jacy my biedni! Nie pisałem przez kilka dni
dlatego, że nie chciałem poruszać tej kupy
1 W autografie omyłkowo: X.
314
DZIENNIKI, TOMIK XV
błota, przyczepionej do mojego życia, śmierdzącej kupy, zwanej pospolicie —
biedą. Przeważa jednak nałóg pisania i przyzwyczajenie do prawdomówności tam,
gdzie rzecz idzie o moich, osobistych, własnych odczuciach, o moich odbiera-
niach fizycznej i moralnej natury wrażeń, z otaczającego pochodzących świata.
Najwyższa bieda nachodzi na nas wtedy dopiero, gdy wchodzi w głąb naszej istoty,
wkrada się do zamkniętych apartamentów naszej duszy i jak brudny, natrętny,
podle dumny Żyd-chałaciarz rozkłada swe śmierdzące cielsko na wytwornie,
arystokratycznie, misternie, artystycznie wykończonych meblach duszy. Wtedy jest
się prawdziwie biednym, gdy się zaczyna pojmować, że marzyć w danej chwili nie
wolno, że sobą być nie wolno, myśleć, czuć po swojemu nie wolno.
Dziurawe buty, absolutnie wzięte (jeśli jest w nich jeszcze coś, co warte by
było, aby było wzięte) — same w sobie, mówię, dziurawe buty — nie są bynajmniej
czynnikiem biedy. Można w nich być setnie wesołym, lekkim, swobodnym, można być
przedmiotem zazdrości dla niejednego wielkiego pana, w siedemnastej parze swych
kozłowych kamasz-ków jadącego na wizytę do jakiegoś jeszcze większego pana i
jeszcze większego wieprza z przekonań — aby się śmiertelnie znudzić, nazginać
grzbietu, nadokuczar swej dumie, nawyrabiać czczych uśmiechów zadowolę.:.: a, o
jakich się woli jego nie śniło. Ale gdy przyjdzie po ślaiach dziurawych butów,
zostawionych na jesiennym błocie, nie otwierając drzwi do twego mieszkania —
głód, zimno, wstyd, upokorzenie, obawa, wreszcie wieczna, nieskończona jakaś
bojaźń, jakaś tchórzliwość, jakieś fizjologiczne odczucie, czysto zwierzęce,
odczucie zająca-strachu nieszczęścia, wiszącego nad tobą w przestrzeni; gdy
tysiąc razy na dzień uderzą w twarz twą dumę, tylko na zasadzie tego, że nie
masz pieniędzy — wtedy jest bieda. Zaczynasz ją czuć w sobie jak zarazek
wścieklizny, zaczynasz być jak łuk za mocno naciągnięty, zaczynasz być po
żydowsku natrętny, po chłopsku wytrwały,
WARSZAWA, 1887
315
po psiemu zły, zaczynasz być sarkastyczny wobec samego siebie i bić się
szyderstwem jak skorpion jadem, zaczynasz być wilkiem w stosunku do ludzi i — co
najgorsza — znika z twarzy twej najlepsza na świecie istota: wesołość biedy. Nad
wszystkim tym króluje jeszcze niezbita świadomość, że to wszystko, co dotkliwie,
boleśnie, namiętnie, wściekle, piekielnie odczuwasz świadomie w tej chwili, o
czym jesteś przekonany, co jest w danej minucie rzeczywiste jak istnienie twego
żołądka, nad świadomością, mówię, o cierpieniu — z uśmiechem wiecznej ironii
unosi się bardziej jeszcze wybitna i realna świadomość, że czynniki wywołujące
pierwszą — są jeśli nie zupełną złudą, to tak małymi indywiduami w świecie
życia, że oto jutro śladu z nich nie będzie.
Tak samozachowawczo raczej niż samolubnie mamy ukształtowany mechanizm moralny,
że odczucie tego rodzaju jest nad wyraz bolesne, a to dlatego, że nie możem
darować, nie chcem darować siłom nami rządzącym ani jednej cząsteczki naszych
cierpień wyszastanych na marne. Za każde, nieświadomie nawet przeżyte
cierpienie, chce się nam — nie nagrody już, ale prawa obywatelstwa dla tego
cierpienia, uznania go za rzeczywiste cierpienie. Ludzie są takimi dziećmi —
wszyscy i zawsze, że jeśli nie mówią, to na pewne czują: ach, nareszcie
nacierpiałem się porządnie! Sprawia to zadowolenie. Goethemu cierpienia sprawiły
nie tylko już impuls do tworzenia, lecz i jedne z najmilszych przyjemności
życia.
Galamatia rozumowań, filozofowań, popędów niezłomnej woli, strachu, cierpienia,
wstydu, nienawiści, wreszcie pewnych, nie dających się rozanalizować mikrolitów
* macień-kich, najzupełniej nieświadomych, chyba fizycznych czysto odczuć
przykrości — wytwarza stan duszy nieznośny, próżny wesołości, stan, który jest
czymś nieskończenie większym niż nuda przykra i daleko mniejszym niż boleść. Ma
on tę ujemną przywarę za sobą, że jest — ciągły. Nie istnieje w tobie
niewzruszonym kamieniem gorzkiej boleści, ale jest w tobie ciągle, wisi nad
tobą, wiesz, że istnieje, jak istnieje
m
316 DZIENNIKI, TOMIK XV
wiatr w jesienną noc. Co chwila możesz się spodziewać, że zarzuci ci twarz
bryzgami błota. Jest to po prostu gorączka moralna. Cała dusza jest jakby
rozogniona i dość ukłucia szpilką, aby ci się wydawało, żeś dostał postrzał
armatni, dość, aby ci kolega powiedział, gdy mu proponujesz pożyczenie
pieniędzy, że ma takie a takie wydatki, abyś ryczałtowo wywnioskował, że tobą
gardzi, a stąd, licho wie z jakich racyj, płynie skutek, że ludzie są takimi
świniami, o jakich się nie śniło filozofom.
Idę np. Trębacką ulicą, tak misternie stawiając nogi, aby przynajmniej nie
wszyscy widzieli, że podeszwy moich ka-maszków przeszły w krainę marzeń — i
spotykam Ellę Russell * idącą z Myszugą. Ładna kobieta! Zapewne za jej palto
jesienne mógłbym sobie kupić ze 20 par kamaszków i co najmniej ze trzy palta.
Ella Russell odwraca głowę i widzi, gdzie tylko spojrzy — siebie: na wystawach
sklepowych, w szafkach fotografistów, nawet między krawatami i szelkami
rękawiczniczego sklepu leży jej fotografia... Kto by sądził, że mię sława jej
uszczęśliwia — myliłby się: jestem wściekły, z gustem powiedziałbym jej
głupstwo. Na szczęście nie umiem nawet ani jednego francuskiego głupstwa — a
mogę jej co najwyżej pokazać podeszwy moich butów. Z rozpaczy zawracam z miejsca
i idę do redakcji „Kuriera Codziennego". W sieni spotykam eleganta Stchelskiego.
Ustępuje mi z drogi. Prawdopodobnie jest tylko grzeczny i dobrze wychowany —
mnie jednak wydaje się, że jest i głupi, i strasznie, niewypowiedzianie podły.
Wchodzę do redakcji:
— Czy jest pan Czapelski?
— Wyszedł przed kwadransikiem... Niech pan będzie łaskaw przyjść o 8 wieczorem.
Trzeba tu nadmienić, że już trzy dni ścigam tego przeklętego Czapelskiego.
Wychodzę więc stamtąd nadprzyrodzenie zły. Idę Krakowskim. Jedzie dryndą
Sienkiewicz z miną melancholijną, z miną, w której kocha się prawdopodobnie z
dziesięć par młodych mężatek ze sfery high-Iiie'u. Przycho-
WARSZAWA, 1887
dzi mi na myśl, że Sienkiewicz musiał w chwilach swej młodzieńczości miewać i
dziurawe buty, i nie zastawać redaktorów. Uspokojony zawijam na ulicę Karową i
jak orzeł spadam na Dobrą, gdzie p. Helena rozdrażnia mię kiepskimi
reprodukcjami z Mikada i Barona cygańskiego, a uczniowie dobijają nieznajomością
zupełną prawideł spójnika ut con-secutivum *.
Gdy wracam na powrót ulicą Karową, zatrzymuję się na jej najwyższym szczycie,
aby popatrzeć na Pragę. Praga przedstawia się oczom jak ciemna, bezkształtna
masa, czarna, potworna, w głębiach której świecą się miriady światełek. Są
między nimi tak maleńkie, że wydają się być gwiazdeczkami Drogi Mlecznej.
Prześliczne widowisko! Gwiazdki te odbijają się w Wiśle.
8 XI (wtorek).
Z ciemnych otchłani nędzy, gdzie nie ma ani radości, ani spokoju, ani wolności
myśli, ani zachowania ludzkiej dumy, ani marzeń, z otchłani, gdzie błąka się
blady głód, namiętna wściekłość, strach ze stojącymi włosami i zapadłymi w głąb
czaszki ślepiami, gdzie wieczne zimno ustępuje miejsce tylko nieskończonemu
szyderstwu ananke, z otchłani pełnej straszliwych potworów, będących odmianami
jednej materii — ironii — gdy się wznosi oczy, widać tylko, niby przez warstwy
niezmiernego ogromu wód oceanu, jedyną jedne ciebie — jak milionpromienne słońce
— ojczyzno.
Poszedłem kiedyś na ulicę Książęcą, Ludną, Solec, aby przyjrzeć się lepiej temu
miastu. Było południe. Z fabryki lokomotyw, gazu świetlnego, z fabryki
chemicznej, z młynów parowych, z fabryk odlewów — dają się słyszeć świstawki,
dzwonki. Z fabryk wysypują się tysiące robotników. Na ulicach robi się ludno
niby w czasie pożaru: biegną wszyscy, popychają się, spieszą. Ich olbrzymie
mięśnie, szerokie twa-
318
DZIENNIKI, TOMIK XV
rze, wielkie ręce, szerokie ramiona, żywe, bystre, przenikające oczy, niebieskie
bluzy — zlewają się w jedne masę. Jest to bezlitosny zastęp, ludzie żelaza.
Hasłem ich: jeść. Treścią: pracować. Gdy tak biegną — z kościoła Trynitarzy daje
się słyszeć dzwon na „Anioł Pański". Wtedy tłumy zwalniają kroku, z głów, niby
za powiewem wichru, znikają czapki — usta szepcą modlitwę. Starsi klękają pod
murem... Spróbujcie tym ludziom zabrać religią L.
Młodsi biegną z blaszankami, mającymi jeden kształt, mniej więcej podobny do
naftowych lampek blaszanych. Przynoszą sobie w tym kawę, mleko. Pod murem
szpitala Sw. Łazarza siadają na obiad całe gromady. Żony, córki, siostry, może i
kochanki przynoszą im tam jeść. Jedzą na zimnie, na wietrze z odkrytymi głowami.
Kasza z mlekiem w jednym garnuszku, kartofle w drugim. Gdzie indziej kawałek
gotowanego mięsa.
Czasami do stu par siedzi razem, rzędem pod bezlistnymi drzewami. Kobiety
opowiadają coś żywo, czasami śmieją się do siebie, czasami rozłącza czarnego,
zabrudzonego pyłem węgla ł żelaza młodego Samsona i ładną dziewczynę w czystym
fartuchu — pocałunek. Drugi nastąpi aż późno w wieczór. Rodzina jest świętą.
11 XI (piątek).
Nie piszę nawet dziennika...
Natomiast po całych dniach i wieczorach — przepisuję kurs geometrii wyższej.
Pisze się tego rodzaju rzeczy atramentem chemicznym, trzeba wykonywać mnóstwo
rysunków zawiłych, wykonywać doskonale, pisać starannie. Za arkusz z 16 stronic
płacą 2 ruble. Arkusz taki pisze się przez trzy dni prawie.
Wpis w przeszłą sobotę zapłaciłem za pieniądze odłożone na palto i za rs. 5,
pożyczone od Wacka. Nasze z Otosiem wpisy poszły niezwłocznie na stypendia dla
kolegów-Mo-skali. Czuję apetyt na tych koleżków, którzy za nasz nie-
WARSZAWA, 1887
319
kłamanie krwawy grosz pójdą do knajpy i burdelu, jak tego były dowody. Od
tygodnia nie miałem w ustach nic innego oprócz chleba. Herbatę pijam nie zawsze.
Mam gorączkę, ciągły ból głowy, nie mogę zupełnie spać w nocy.
Dziś padał już śnieg — a ja nie mam nadziei posiadania palta nawet za miesiąc.
Na korepetycje chodzę w pożyczonym od Filipa sakpalcie. Na lekcje nie chodzę
zupełnie. Piszę i piszę ten kurs, za który Bóg wie, czy zapłacą mi kiedy.
Winien jestem Ch. — r s. 19 kop. 20; Filipowi — r s. 8 kop. 40j Wacławowi 6.
Potrzeba mi — na palto, na buty... Gdyby nie kalosze, jakie ocalały z
przeszłorocznego pogromu sprzedaży — leżałbym już chory. Tak — mam tylko
gorączkę.
Czasami czuję taki straszny głód, że jadłbym własne skarpetki. Gdy się biorę do
jedzenia chleba — nie mam zupełnie apetytu.
We czwartek, piątek, sobotę, poniedziałek — chodziłem po kilkanaście razy do
redakcji w najrozmaitszych godzinach, aby zastać Czapelskiego. Poznałem
Sabowskiego, Stebelskie-go, Prusa. Z Czapelskim zobaczyłem się dopiero w
poniedziałek: nie zrobił nic.
Przeżyłem wtedy niezmierne morze niedoli. Czasami, idąc w uparty deszcz do
niewiadomego celu, po błocie, w lichym przemokniętym ubraniu, głodni — doznajem
takich uczuć, jakie ja przeżyłem wtedy. Te gromady reporterów, redaktorów z
minami bimbaszów *, binokle pani Ostoi *, ruchy p. Czapelskiego, bas pana
Wołodego Skiby *, dzwonki, telefony redakcyjne — był to deszcz jakiś
siarczysty... A no — czekajmy.
W tych dniach przeprowadzę się do Wacława, gdyż Ch. winienem taką masę
pieniędzy, że zaczyna się wysnuwać niemiły, a przynajmniej mdło-kwaśny stosunek.
Zresztą — zmęczył mię ten człowiek: młody, a już taki stary, taki młody
wieprżaczek z przekonań, uważający nieraz waterklozet za ideał życia. Sam nie
jestem mocen charakterem, ale wolę swoje mdłe, niziuchne, mizerniuteńkie
zasadki, skrupuliki,
320 DZIENNIKI, TOMIK XV
swoje dziecinne zapały, swoje głupiuteńkie .'prawa etyczne, niż jego monopol
myślowy, zamknięty w obrębie pojęcia: brzuch.
Przeprowadzę się do Wacka — ale obecnie nie mam nawet 40 groszy, aby się
cokolwiek posilić, a czuję, że mizernieję diablo, słabnę i wpadam w tę
mizantropijną kałużę błota, z której trudno się wywlec o własnych siłach. Gdy,
czasami późnym wieczorem „zalecę" do Wacława, czuję się w innym powietrzu...
Nieraz do godziny trzeciej w nocy „amnestią twą — obwłjamy nasze kule..." * Ach,
umrzeć za ciebie, umiłowana, ubóstwiona kochanko mojej całej duszy, prześwietna
ojczyzno, pani wielmożna!...
Taki jak ja ojczyźnie tylko śmiercią służy;
Pisałem do wujostwa S., gdyż domagali się tego przez Radź., * który powrócił z
Kielc.
Marzyłem, że nie zwrócę się do nich o pomoc... Nie pisałem o pomoc, ale tym
samym, że pisałem, dałem im pole do domysłów, rezultatem których będzie jakie
parę rubli, jakie mi przyślą... Wstyd...'
Pisałem do Bema o list rekomendacyjny do kogoś z wpływowych redaktorów. Chcę się
zgodzić gdziekolwiek za scribę, gdyż korepetycje się nie trafiają, jeść trzeb-.,
a sam nigdzie, nie mając żadnych - stosunków, znaleźć takiego miejsca nie
znajdę.
Marzyłem, że wrócę do tego Bema ze sławą. On sam mi to prorokował... Jakiż
wstyd!
Pracuję. Zarabiam w taki sposób, jakiego nie chciał się podjąć żaden z moich
kolegów. Jestem wesoły, a przynajmniej staram się być takim. Czyż podobna utonąć
w takich błotach? Wszak to dzieciństwo! Kiedyś śmiać się z tego będę serdecznie.
DWORZEC KOLEI WARSZA.WSKO-WIEDEIŚISKIEJ (W. PODKOWINSKI)
WARSZAWA, 1887
321
A przecież — kto by przeczytał referat z mojego obecnego położenia, nie tylko że
by się rozśmiał, ale dodałby jeszcze: niedołęga! Wpadł w błoto — cóż
łatwiejszego jak iść po rydel i wykopać się...
Czasami tylko, gdy głodny, osłabły, w pożyczonym sak-paletku, ciasnym jak kaftan
wariata, w wołaj ąco o pomstę do nieba dziurawych butach, z płomieniami w głowie
— skręcam z Krakowskiego Przedmieścia na ulicę Karową, staję na najwyższym jej
punkcie, a wicher ze śniegiem, z deszczem gwiźnie nie półgwizdnięciem, ale całym
gwizdem diabelskim, gdy zimno mię przejmie takie, że szpik kości pacierzowej jak
rtęć zacznie tężeć czy kurczyć się, zaczynam czuć ponuro całą małość, podłość,
niepotrzebność, zbyteczność moją, całą moją miernotę. Wtedy łzy mi się toczą po
twarzy, licho wie czemu — i oddałbym pół życia za to, aby myśli te znikły z mej
głowy. Jestem tak samotny, że nieprzebranym bogactwem wydaje mi się marzenie, że
mam jeszcze matkę, że ona nie pomaga mi, nie ratuje, ale pisze mi raz na rok:
„Mój synu, bądź wytrwały, pracuj, nie zginaj się nigdy. Pamiętaj, że ja jeszcze
istnieję."
A teraz — nie mam nikogo — prócz tej niezmiernej rzeczy, którą nazywamy
ojczyzną. Ta matka zabiera całe serce, a nie daje w zamian nawet iskry uczucia,
nie chce nawet pozwolić, aby za nią umrzeć.
Zresztą — wszystko to głupstwo...
Niejeden był w moim położeniu, poeci nawet opisywali niedole studenckie:
Lecz nieraz — pański kmieć znużony upada w winnicy, Ale niejedna pierś w
ofiarnej robocie swej jąknie, Niejednemu, nim skończył ten syzyfowy trud,
Niejednemu — ach, serce pęknie...
SOWIŃSKI •
21 — Dzienniki: t. IV . . .
322
DZIENNIKI, TOMIK XV
Nie mam bynajmniej zamiaru umierać na pęknięcie serca, ale wiem, że w ukochanej
Warszawie — można zdechnąć z głodu. Są takie czasami terminy nieprzyjazne. ^
Na j rozkosznie j szy m marzeniem moim obecnym są barykady. Na Chmielnej można
by urządzić jedne przepyszną obok redakcji „Biesiady Literackiej". Apuchtina
powiesiłbym na pomniku Paskiewicza *, a Ch. kazałbym stać tam na warcie i uczyć
się na wisielcu anatomii *. Kurkową wbiłbym na pal: na pomnik Saskiego Placu *.
Przydałaby się jakowaś tęga awantura, w guście przytoczonej, aby nie było tego
wiecznego spokoju śmierci, jaki widzieć sią daje wszędzie — w pismach
codziennych, w rozmowach... 1
12 XI (sobota).
Nasz anatom * ma bzika chyba. Czaszki najzupełniej nie przechodził — a dziś
skoczył do mózgu i rozszerza się — „pacnMCbisaeT" *... Na lekcji schwyciłem ten
kiepski rysunek ze względu na aąuaeductus Sylvii i thalami optici *, które w tym
rozcięciu wyszły nieźle. 2
Mówiąc o corpus guadiigeminum * anatom wpada w anegdotki. [...]
Pomimo tych krotochwil — wyłożył o wi; kich półkręgach znakomicie.
Co się mnie tyczę, to Izmajłow obdarzył tnie dzisiaj komplementem za rozwiązanie
zagadki — co za kość przywlókł: kręg czy kawałek os pubis *. Za umotywowanie
wyroku, że kręg, a raczej mała okruszyna kręga, powiedział mi z ukłonem: „BŁI TO
AapoM ne cjiyuiaeTe JICKUTIM — snaeTe, MMJIO-
CTMCflapB"... *.
Pokazywał i krajał podle śmierdzące mózgi dzieci, trzech-
1 Cały ten urywek, poczynając od zdania: „Zresztą wszystko to głupstwo", jest w
autografie przekreślony.
2 Z boku znajduje się w tym miejscu rysunek ołówkiem przedstawiający przekrój
mózgu z łacińskimi objaśnieniami.
ur.iui
WARSZAWA, 1887
cztero- pięcioletnich, zarówno jak mózgi trzy- cztero- pięciomiesięcznych
embrionów. Nieodgadnione cuda i szalona logika przyrody!
W nocy.
Wacław „zafundował" mi bilet na Straszny dwór. Przyjąłem z wdzięcznością. Po
prostu rwie się dusza do muzyki i inny świat, inne powietrze otaczają ci
skronie, gdy się odezwą początkowe akordy.
Dziwnie serdeczną, rzewną, liryczną jest muzyka Moniuszki, szczególniej zaś
muzyka Strasznego dworu. Nie ma w utworach Moniuszki (tych, jakie znam)
piękniejszej arii nad śpiew Stefana: „Matko moja miła..." Jest to muzyka, pod
którą dałyby się podłożyć słowa inne, światlejsze... A jakiego uroku pełen ten
akt *; jest to cicha poezja domowych ognisk, podań naszych, poezja naszych
kolebek, poezja zrozumiała i nasza. Gdyby uważać Moniuszkowską muzykę za muzykę
polską, to trzeba by ją nazwać muzyką romantyczną... O ileż gwałtowniejszy
Szopen! W Moniuszce odbił się pierwiastek iście słowiański, liryczny, odbił się
sclavus saltans * — w niewoli czyniący sobie muzyckie narzędzie i niewysłowienie
smutnie opiewający umiłowane świętości domowego ogniska. Moniuszko — podobny do
Mickiewicza trochę, do Syrokomli szczególniej. Straszny dwór to muzyczny
Urodzony Jan Dę-boróg *. Dramat uczuć ekstatycznych, Słowacki, Róża We-neda —
Moniuszce nieznani. Tamto odczuł, przebolał, przepłakał Szopen.
Moniuszko mówi muzyką, co kochać trzeba; lecz umiłowany Szopen, bijąc w
miedziane litawry *, woła krzykiem Szekspira — jak kochać trzeba. Natomiast,
jakże się to kocha to wszystko swoje, co zamknął Moniuszko w pieśń Stefana przy
akompaniamencie starego kurantowego zegara: „Matko moja miła..." Melodia ta
wiecznie krąży nad tobą, jak wspomnienie wszystkiego, co było pieszczotą w twym
życiu.
21'
324
DZIENNIKI, TOMIK XV
Prześlicznie śpiewał Myszuga. U nas tak zawsze: prześlicznie śpiewa Myszuga
najserdeczniejsze nasze pieśni, a tenże pan za kilka miesięcy przejdzie na
prawosławie, ożeni się z jedną z patriotek naszych — Wisnowską *, Warszawa brawo
im bić będzie, bo jedno ładnie zaśpiewa im, niewolnikom, drugie ładnie
zadeklamuje...
Żeby choć jedna pierś była zrobiona Nie miarą krawca, lecz Fidiasza — Kościuszko
przeczuł was...*
16 XI (środa).
W poniedziałek otrzymałem następujący list od Bema:
Kochany Panie Stefanie!
W odpowiedzi na Wasze pismo przesyłam list do Adolfa Dygasiń-skiego. O adres
dopytasz się łatwo w którejkolwiek redakcji. Jeżeli zawiąże z Tobą dłuższą
rozmowę, bądź zupełnie szczerym. Do mnie z wszelkim uczciwym żądaniem każdej
chwili zwrócić się możesz. Stosunki moje, wskutek zasklepienia się w Kielcach,
nie są wcale rozległe, ale gotów jestem nimi służyć takim jak Jegomość
sowizdrzałom. Szkoda, że nie mam czasu na dłuższą korespondencją... Natomiast
nie mogę się powstrzymać od wypowiedzenia jednej rady, która mi na sercu leży:
jeżeli dotąd nosisz „czapeczkę czerwoną z krzyżem"*, .rzuć ją do licha między
rupiecie — może ją przypadkiem znajdzie historyk konfederacji barskiej i zadziwi
się, że taka świeża... Twój
AGBem
W liście do p. Dygasińskiego wynosił mię profesor pod niebiosa, nazywał swoim
duchowym synem, dzielnym chłopcem, poetą, słowem, cierpiącym srodze na brak
korepetycyj i eo ipso obiadów — zapoznanym talentem.
Poszedłem tedy do p. Dygasińskiego na ulicę Złotą nr 41. Stary realista,
sceptyk, demokrata, „belfer", jak go nazywają — przyjął mię serdecznie. Zabawnie
i rzeczywiście literacko on wygląda: okulary na czole, rzadkie, mięciuchne,
cieniutkie, bez koloru włosy, broda, Boże zmiłuj się, jaka, pantofle, stary
arcy-wytarty tużurek, stosy książek, portret
WARSZAWA. 1887_______________________________________________
Spencera, groszowe papierosy, gromady dzienników, jego powieści, korektę których
sam prowadzi, żona w sąsiednim pokoju dowodząca coś o cielęcinie, córka bijąca
na gwałt w fortepian — i twarz jego szczera, prosta, uśmiechnięta życzliwie, bez
cienia obłudy... Takie życie — to koniec tej walki męczeńskiej, co się nazywa
drogą do sławy. W ciepłym gabinecie dożyje ostatka dni i będzie patrzał
spokojnie, jak jego dzieci kształcić się będą — z jego własnych, uczciwych
książek...
Dał mi słowo, że w jak najkrótszym czasie znajdzie mi jakieś lekcje, a swoją
drogą postara się o wynalezienie posadki czy zajęcia w „Przeglądzie
Tygodniowym". Prosił mię zresztą, aby bywać u niego — „zachodzić na
pogadankę..."
Jaś Z. dał mi nową korepetycję u p. Lato — na Grzy-bowskiej nr 17. Poszedłem
dziś. Mama Lato jest rozklapaną Żydówką, mającą minę śledziarki. Blisko godzinę
perswadowała mi, że nie powinienem żądać za godzinę korepetycji z jej synkiem
więcej nad 4 ruble miesięcznie. Musiałem się zgodzić na lVs godziny roboty za
rs. 6. Są to Żydy, cybu-larze, nawet nie mechesy. Szwargoczą po żydowsku. Są
dwie córki, którym trzeba się było ukłonić wychodząc, a na co one odpowiadają: —
Adieu, monsieur...
At, bieda diabelna! Przyszło z brudnymi Żydami wchodzić w zażyłe rozmowy,
kłaniać się mamie śledziarce...
Typowy kantorzysta, typowy Ołesz, z rzymskim nosem, baczkami, krótkimi i wąskimi
majtkami, gwiżdżący Gaspa-rone'a i czytujący „Kurier Poranny" — podaje ci
łaskawie łotrowską łapę.
Pomimo wszelki mój demokratyzm, godzenie się na Chowa Rubin * etc. — brzydzę się
tym śledziarstwem. Muszę u nich szukać chleba.
Wśród nędzy zeszłego tygodnia, w ciągu dni, kiedy obiad stanowi marzenie nie o
potrzebie, nie o konieczności odży-
DZIENNIKI, TOMIK XV
wienia się, pokrzepienia zanikających sił, lecz stanowi marzenie o używaniu, o
zbytku, o przyjemności wielkiej — zapomniałem był o miłostce z Helenką, na
schadzki nie chodziłem i unikałem spotkań. W poniedziałek zjadłem po dwu
tygodniach głodu — obiad i spotkałem się z nią w zwykłym miejscu. Odtąd
spotykamy się znowu. Wieczorem bywam u Wacława. Idę do niego o ósmej, on zaś
wraca do domu dopiero o 10. Przez dwie godziny więc całujem się z Helenką.
Spacery wszelkie z nią nudzą mię piekielnie. Czasami dałbym ostatnią dyskę, aby
mi kto szepnął do ucha, co z nią zajmująco mówić dalej. Bawienie się rozmową,
dowcipne rozmowy, ucinkowe dwuznaczniki dobre są na dwa wieczory — później nudzą
piekielnie. Rzecz inna zupełnie, gdy się siedzi z taką śliczną facetką na
maleńkiej kanapce, tak że nogi się stykają i depcą, gdy się całuje bez końca i
miary, „maca", pieści, ściska. I to zaczyna nudzić, gdy gaśnie nadzieja rozkoszy
rajskich.
Wczoraj pokazywała mi listy swoich tzw. kochanków, tj. takich samych
wiercipiętów jak ja. Czytasz listy studentów, junkrów *, farmaceutów, subiektów.
Poznać od razu, czego dany młodzian chciał. Ten błaga ją o schadzkę, tamten
rymuje wyrazy „słońca promienie" z wyrazem ,wiele" (chodziło o to, że kocha on
ją „jak słońca prou enie"). Student jakiś dużo mówi o zgrabności jej nóżek.
Pisze zimno, dowcipnie, zgrabnie i namiętnie. Był w moim guście i podobały mi
się jego listy. Podobają się i Helence, wszystkie bowiem inne podarła (na dowód,
że mnie tylko kocha) -— lecz tamten ukradkiem schowała. Dziś dała mi, Boże
odpuść, straszny promień swoich włosów... Co prawda — to włosy ma prześliczne:
blond, jasne jak rzeczny piasek, puszyste z połyskiem popielatym, a że na moją
prośbę czesze je inaczej — jest młodszą o jakie dwa lata. Dziś widać, że ma
dziewiętnasty rok. W zamian ja — dałem jej (ohe!) Cierpienia młodego Wertera...
Oj, baranie!
WARSZAWA, 1887
327
U Leona byłem. Czytał „MecHuecjioB HapoflHoił BOJIM" * i nadzwyczaj dużo mówi o
sile socjalizmu rosyjskiego. Debatuje, co wybrać — kosmopolityzm czy
internacjonał, skłania się ku internacjonałowi. W ogóle zdechł dawny Leon,
idiota się objawia. Plunąłem i poszedłem.
Panna Helena K.* pożyczyła mi wczoraj Czy to powieść? Żmichowskiej *. Czytając
to — unoszę się nad jej stylem. Jest w nim niezrównana śliczność. Nie kwiecisty,
a przepiękny, ważki, poważny, prosty i nadzwyczajnie mocny. Nic łatwiejszego,
panie Stefanie, jak zmierzać ku tej doskonałej stylo-wości przez wzorowanie się
na pisarzach ze złotego okresu, na Kochanowskim i Górnickim. Dziś znakomicie
rozumiem, co znaczy styl nie wytworny, do jakiego dążyłem, nie karkołomny,
obcojęzyczny — lecz czysto, źródłowo i źródlisto polski. Duch narodu może się
odbijać i w stylu doskonałego nacjonalnego pisarza. Pojmowała to Żmichowska i
dlatego posiada stylowe cuda.
20 XI (niedziela).
Rzadko, jak nigdy dotąd, pisuję dziennik, a główną temu przyczyną — brak czasu.
O ł/2 do 4 płd. muszę być już na Grzybowskiej ulicy, u Ży-dziaka. Jest to
niebywały-osioł, coś w guście Edzia K.* Prawdziwą męczarnię stanowią wszelkie
wykłady temu zupełnemu idiocie. Obrzydliwe zresztą Żydzie: nos rzymski, uszy
odstające, włosy porastające całe niemal czoło, kręcone, grube, obrzydliwie
szerokie usta, oczy małe, przebiegłe, a jednocześnie tępe i bezmyślne, gdy
chodzi o zrozumienie wszelkiej teorii czy prawidła nie namacalnego. „Mamę"
zawsze dopytuje mi się po lekcji, jak „Romcio" stoi...
Gdy wybije piąta — lecę przez Grzybowską, Królewską, Saski Plac, Karową,
Browarną — na Dobrą. Idę ten kawał drogi nigdy nie dłużej jak kwadrans. U
Klipplów schodzi mi
328
DZIENNIKI, TOMIK XV
do ósmej. Nim wrócę — jest Vz do 9. Muszę wtedy iść na herbatę do Wacka — gdyż
stosunki z Ch. naprężają się z dniem każdym. Wracam do domu i nie mogąc, w braku
lampy, pisać, idę spać, a raczej leżeć i myśleć, myśleć bezsennie.
Nasza sąsiadka dała mi adres nowej korepetycji — za rs. 5 (pięć) — na
Trębackiej ulicy, w magazynie mód, do panienki siedmioletniej. Jutro tam idę o
warunki (czasu i miejsca) umówić się. Cztery godziny lekcji dadzą mi tedy — rs.
19 miesięcznie. 1900:30 = 63Vs kop. dziennie; 18 100 90
190 3-4
190
= 15 i B/« k.
A więc daję godzinę lekcji z przejściem z Widoku na Dobrą np. — za 15 i 5/e kop.
Niezły zarobek!
Przepisałem dwa arkusze kursów, za co należy mi się rs. 4. Wypłacono mi dotąd
rubla. Jadłem więc kilka razy obiad i niewiele co prawda, ale względnie
przynajmniej sił mi przybyło. Jedząc tylko chleb, jak to było w zeszłym
tygodniu, dając żołądkowi tylko krochmal, a ni; wytwarzając białka, słabłem i
dostawałem boleści. W przyszłym miesiącu — razem z kursami będę miał zarobku 2i>
rubli. Stanę świetnie. Życie nie kosztuje więcej jak 15 — już więc kilka rubli
długów oddać będzie można. Jakiż wtedy sen mój będzie spokojny!
W środę stanowczo przeniosę się do Wacława, aby raz odczepić się od żydowskiego
życia i żydowskich zasad Ch. Jakże wesołe będzie to nowe życie!
O, wesołości, młoda, wiecznie wesoło uśmiechnięta, wesoło pełna, tryskająca
życiowym ogniem nadziejo, nieśmiertelny mój śmiechu duszy — dziś widzę, jakim
dobrodziejstwem w burzach i kałużach życia jesteś l Kłamstwem byłby
WARSZAWA, 1887 ______ __________
we mnie wszelki pesymizm, wszelki bajronizm — jestem wesołym i lekkomyślnym
chłopcem, „sowizdrzałem", ale uczciwość, swobodę, swadę, konieczną moim
artystycznym nałogom, podtrzymuje ona jedna, najlepsza koleżanka biedy —
wesołość.
Z Helenką byłem dziś w kościele u Wszystkich Świętych. Ogrom ładnych kobiet
niezmierzony. Moja Helenka ma nowy kapelusik zimowy, bardzo ładny. Wygląda w nim
gorzej od księżnej co prawda, ale bądź co bądź lepiej od całej setki jej
koleżanek. Mówiemy sobie po imieniu. Umie pieścić czasami epitetami: „mój
milutki, Stefuchnu" etc... Wysłuchałem całego kazania ze skruchą i pobożnością
wzorową, a gdy ją odprowadziłem do domu, „zamówiła mię sobie" na całe popołudnie
i wieczór. Muszę iść...
Do 3 listopada winien byłem p. Ch. rs. 17 kop. 28. Mieszkanie rs. 3. Nafta 1 — 5
8rs. 17 rs. 28 + 8 = 25 rs. 28 [kop.]
26 XI (sobota).
Tydzień przeminął jak smutny, gorzki sen. Czy potrafię naszkicować choć jako
tako wszystko, co przeżyłem — nie wiem, i jeśli biorę się do tego, to jedynie z
nałogu... W poniedziałek otrzymałem list od Heleny:
Drogi mój Stefanie!
Zadziwia cię zapewne moje milczenie. Od pierwszego listopada codziennie
projektowałam podróż do Warszawy, z niezależnych jednak ode mnie przyczyn nie
mogłam tego zamiaru doprowadzić do skutku; dziś
1 W autografie ten wyraz przekreślony.
330
DZIENNIKI, TOMIK XV
jednak stanowczo donieść ci mogę, że we czwartek zobaczemy się... i to bardzo
rano, bo „bombel" przychodzi do Warszawy o Vz do 8. Dla nocnego marka będzie to
pewien ambaras wstać tak rano — ale kto tak rzadko jak ja bywa w Warszawie, ten
z całą śmiałością wymaga obecności Twej na stacji. Może ja dla kogoś robię to
poświęcenie, że przez dwie noce spać nie będę... Pragnąc jednak być dłużej z
Tobą, wolę narazić się na zmęczenie — proszę tylko należycie ocenić wyżej
wspomniane poświęcenie. Jedzie ze mną panna Betley, chociaż więc niezupełnie
sami, ale spędziemy ten dzień razem, przy tym spodziewam się, że parę godzin,
bodaj na Wystawie, uda nam się przepędzić samym.
Do miłego widzenia —
Helena.
P.S. Nie zajeżdżamy nigdzie: wolne ptaki.
Odebrałem ten list, roześmiałem się z „poświęceń" pani Heleny, która po 6
tygodniach milczenia ofiaruje mi towarzystwo p. Betley, osoby wszechstronnie i
gruntownie brzydkiej — włożyłem do kieszeni i nosiłem przez dwa dni. W środę po
południu przypomniałem sobie, że mam nazajutrz być na Pradze. Trzeba tu
nadmienić, że w ciągu trzech dni, poprzedzających przyjazd pani Heleny, nie
jadałem nic. Zdarzył się taki dzień i taka noc, że nie miawszy nic w ustach,
paliłem jednego papierosa na śniadanie, drugiego na obiad, trzeciego na kolacją.
Każdy przyzna, że tego rodzaju rtostne obiady nastrajają ludzi pesymistycznie.
Jeść się chce cak, że ogarnia ckliwe i wstrętne, chorobliwe marzenie o kawałkach
mięsa. Tymczasem p. Klippel uznał za stosowne nie oddać mi na czas, jak się
należało, pieniędzy, za kursa nie zapłacono... Nie było 20 groszy na tramwaj...
Trudno iść piechotą za tramwajem, w którym jedzie ubóstwiana, lub pożyczyć od
tejże — 10 groszy zaraz po przywitaniu. Miłość, jak każde inne zwierzę, musi
mieć realne nogi. Postanowiłem tedy w mgnieniu oka pożyczyć 20 groszy. Nie tylko
jednak w mgnieniu oka, lecz w ciągu całego wieczora nie mogłem znaleźć między
kolegami młodzieńca, który by posiadał całkowitą, wspomnianą wyżej sumę. Jakiś
szczególny śmiech
WARSZAWA, 1887
czy chichot słyszeć sią dawał mojemu sercu, gdy w 5, 6 miejscu, do którego się
udawałem, odmówiono mi pożyczki 20 groszy.
Ach, są minuty bolesne!
Dlaczego bolesne? — Bo kocham jeszcze Heleną, a w ów wieczór kochałem ją
bezgranicznym uczuciem (dlatego może, że głupie okoliczności wzbraniały mi
widzieć sią z nią). Obszedłszy wszelkie możliwe kasy zaliczkowe * — wróciłem do
domu bez „pieniędzy" — i głodny, strasznie głodny położyłem się na chwilę.
Zdawało mi się, że oczy mi mgłą zachodzą, że chichotanie diabelskie słyszę
wszędzie, że zza obicia pokoju, z sufitu, z poduszki, ze szczelin podłogi
przedostaje się do mnie ten drwiący, zapadający się w serce śmiech z łoskotem,
jaki wywołuje najwyższy alt, dzwoniący nieustannie.
Naraz przypomniałem sobie, że mam na ów fatalny czwartek wykończyć trzeci arkusz
kursów. Zabrałem, co było potrzeba, i poszedłem do Wacka — pisać. Pisałem do
szóstej rano. Zjadłszy kawałek chleba, wypiwszy szklankę zimnej herbaty,
zdrzemnąwszy się przez dwie godziny — ruszyłem o 8 rano na stacją... tramwajów,
na Krakowskim Przedmieściu. Zimne dreszcze, głód, straszny ból głowy z
bezsenności i ślęczenia nad rysunkami wyższej geometrii — i inny dreszcz, jak
jad roztaczający się po nerwach: zobaczyć ją. Czekałem, czekałem — na próżno.
Zamiast Heleny spotkałem panią Niemi-rową. Straszna antyteza! Tłomaczyłem się
przed nią jak żak, że daję lekcje na Piwnej ulicy — 08 rano... Panie! nie
pamiętaj mi tego głupstwa w godzinę sądu...
Pani N. zmrużyła tylko oczy, przygryzła wargi i zawinęła do kościoła.
Wiedziałem, że się modli w przedsionku i ma na oku całą ulicę. Nie miałem tam
już co robić — poszedłem na lekcją chemii. Słuchałem o bromie czy borze —
zresztą nie wiem o czym. Z gustem zjadłbym był kawałek jakiego bora, napił się
kwasu bornego (Hs BOa) — byleby poczuć w ustach jakiś smak inny nad smak
wypalonego na czczo
332
DZIENNIKI, TOMIK XV
papierosa. Nawiasem mówiąc, papieros ów miał smak nie-dosmażonego befsztyku.
Poszedłem po chemii do domu. Stróż oświadczył mi, że „była tu jakaś pani z drugą
jakąś panią i ta pani kazała pana prosić, żeby pan przyszedł o 7 wieczorem na
banhof Wiedeński."
W ciągu dnia — nie spotkałem Heleny.
O 6 p. Klippel oddał mi rs. 8. Jadłżem, jadł bułki w jakiejś kawiarni, piłżem
kawę — „piersio Chrystusa czerwona sie-dmią ranami"!... O siódmej z miną godną
lepszej sprawy przechadzałem się po sali dworca Wiedeńskiego *. Przechadzałem
się z miną rzedniejącą co chwila aż do godziny 8. Przyczyną bezpośrednią
rzednięcia mojej miny i niezjawia-nia się Heleny — była omyłka „strabancla" *,
który wskazał mi dworzec Wiedeński, zamiast — Terespolskiego, jak mu zleciła
Helena. O ósmej zaszedłem do Wacka z trzema serdelkami, gdyż i on oddawał się
głodowym halucynacjom w ciągu paru ostatnich dni.
O Vz do 9 — wsiadłem w tramwaj, a o 9 min. 10 byłem na dworcu Terespolskim.
Szwajcar wprowadził mię do sali klasy I. Minąłem jeden pokój i stanąłem na progu
drugiego. W rogu kozetki, odrzuciwszy w tył głowę. — drzemała Helena. Starą
pannę Betley przeraziłem widocznie moją o^obą, bo wydała jakieś piśniecie, które
można sobu; by to rozmaicie tłomaczyć. Wtedy powieki Heleny podniosły się i
utkwiły we mnie dwie cudowne źrenice. Strzeliła v nich radość, dziecinna
uciecha, jakaś rozkosz szczera i gromka, dźwięczna. W jednej sekundzie stała
przy mnie, cisnąc rni obie ręce. Uczułem na ustach ciepło jej warg, drżących
radością, słyszałem setki zapytań, skarg, wyrzutów wyrzuconych jednym tchem.
— Dlaczego nie byłeś? Co się stało?
Łgałem coś, zmyślałem nadzwyczajności różne. Zamknęła mi usta jednym „nie
wierzę..." Potem pociągnęła mię w zagłębienie okna. Panna B. zajęła się
pakowaniem czegoś tam.
U! i.
WARSZAWA, 1887
— Mów — co się z tobą dzieje, co słychać. Mówże szybko — mamy 45 minut...
O, jakże cudne są jej oczy zawsze! A z promieniami tej radości w nich była taka
śliczna. Próbujemy coś mówić, ale nie możem o nic się zapytać, bo usta się
szukają, ręce zaciskają mocno, mocno.
Daje się słyszeć dzwonek. Umieszczenie w wagonie zajmuje dużo czasu. Chwila
rozmowy przez opuszczoną szybę wagonu...
— Jedź, odprowadź...
— Nie ma tam dla mnie miejsca — zresztą monopol „poświęceń" zostawiam Heluni w
zupełności...
— Rozumiem. To przyczyna niezjawienia się na dworcu rano?
— Tak.
— Zawsze jednaki. Ach, fantastyku! Gdybyśmy wszyscy tak poczęli kaprysić — żadna
umowa nie mogłaby mieć miejsca.
— Toteż tu leży nieszczęście, że mają miejsce wszelkiego rodzaju umowy, a
dotrzymanie słowa nigdy.
— Byłam dwa raz y... Proszę pamiętać.
— Pamiętam: na podwórzu domu, oznaczonego nr 14 na ulicy Widok.
— Niegościnny gospodarz z ciebie...
— Nie lubię nie pojedynczych gości.
— Nic straconego...
— Styczeń, luty, marze<;
— Biała.
— A ile tam cerberów strzec będzie przybytku „nie straconego"?
— Żaden strzec nie będzie.
Dzwonek. Wagon posuwa się, ucieka.
Zadrżało serce, zatrzęsło się, dreszcz — a oczy pozbawione łez pragną przebić
ciemność otaczającą, słuch ze słodkim szyderstwem zatrzymuje głos świstawki
uciekającego pociągu.
334
DZIENNIKI, TOMIK XV
Dziwaczne marzenia, gdy siedzę w pustym tramwaju... i noc bezsenna. Czemu
bezsenna? Jakiż wstyd, jaki cios, jakie poniżenie podać rękę takiej Helence B.,
gdy się pieściło te dłonie wielmożne. Ach, Helu, kiedyż cię zapomnę?
29 XI (wtorek).
Od piątku mieszkam na ulicy Wielkiej nr 31, mieszkania 5. Pan Ch. przy rozstaniu
żądał, abym zapłacił za miesiąc listopad, podczas gdy na trzy tygodnie przedtem,
zapytany w tej kwestii, odrzekł, że bierze to na siebie. Pytałem go o to samo w
piątek rano. Powtórzył zdanie poprzednie. Pragnął więc widocznie złapać mię w
pułapkę: nie dać się wyprowadzić i zmusić do opuszczenia mieszkania. Ponieważ
zapłaciłem na nowym mieszkaniu za grudzień (czego nie byłbym robił, gdyby mię
uprzedził o swym żądaniu rano) — musiałem więc zapewnić pp. O. *, że zapłacę l
grudnia. Przytaczam te świństwa dlatego, aby dać historyczną podkładkę
dzisiejszemu wypadkowi. Kiedy wyprowadzałem się, rozeszliśmy się bez gniewu.
Rozmawialiśmy o interesie. Dziś zaszedłem do „Ką-sinowskiego" z Cetnarowiczem i
zastałem tam pana Ch. Odezwałem się do niego w słowa:
— Moje uszanowanie.
— Moje uszanowanie — odpowiedział. Po: ałem mu rękę. On mi swojej nie dał.
Postąpiłem podle nie dawszy mu w pysk od razu. Ale... winienem mu 22 rs.
Wstrzymałem się, ale poprzysiągłem mu zemstę taką, jaka go zgnębi. Oddam mu dług
do kopiejki. Wtedy wyśledzę, gdy pójdzie na jakieś zebranie, gdzie będzie
przynajmniej z 10 kolegów. Tam z byle jakiego powodu zacznę z nim sprzeczkę —
nazwę go Zydziakiem lub czymś w tym guście. Odpowie prawdopodobnie głupstwo.
Wtedy dam mu w papę. Jego rycerskie zapędy podszepną mu coś o pojedynku... Wtedy
pojedynku nie przyjmę, gdyż „jestem szlachcicem i nie biję się z Żydami". Jeśli
zaś domagać się będzie usilnie na mocy tego, że jest studentem — przyjmę i...
strzeliłbym mu w łeb z gustem.
WARSZAWA, 1887
Pierwszy raz w życiu poczułem nienawiść instynktowną, słodką, gwałtowną, ciągłą.
Myślę z rozkoszą o tej awanturze i raczej zdechnę, niż zaniecham tego, co
postanowiłem. Zemsta ta jest słodyczą, marzeniem. Jaka to będzie rozkosz zgnębić
go policzkiem! Nienawidzę tego Żydziaka strasznie, a dziś poczułem nareszcie, co
znaczy obrażona niesłusznie godność.
l grudnia (czwartek).
Miesiąc dobiega od czasu, kiedy ostatni raz pisałem dziennik porządnie. Toteż
tyle dziś mam materiału do pisania, że na kilku ostatnich stronicach niniejszego
tomu — nie da się on nawet naszkicować. Mieszkam od tygodnia z Wacławem — u
Helenki. Rzecz prosta, że romans posuwa się; posuwa się romans „dedukcyjnie".
Obecnie jest w stadium obejmowania kolan i formalnego domagania się o rozpięcie
stanika. Wiadomą jest rzeczą, że każda kobieta, a więc i szwaczka, zgodzi się na
na j energiczniejszą pieszczotę w ciemności, a zarumień! się na wspomnienie o
pocałowaniu przy świetle dziennym — nic więc dziwnego, że podlegając wspomnianej
regule, Helenka pozwala nieraz wśród śmiechu i żartów przewrócić się na łóżko,
cokolwiek niedelikatnie oprzeć się mi na niej (wieczorem), a doprowadza mię
niemal do wycia z nudów spacerami, rozmowami, dysputami, siedzeniem
kilkogodzinnym i bronieniem objęcia kibici. W ogóle zauważyłem, że kobiety mało
inteligentne ulegają nie namowie, nie prośbie, nie pieszczocie, nie namiętności
(tę ostatnią umieją tłumić i dusić) — ale brutalnej sile. Tu jeszcze panuje w
zupełności siła fizyczna mężczyzny. Toteż, choć Helenka mówi po francusku, po
niemiecku, po rusku, pisze ortograficznie po polsku — jest tak niewiele
inteligentną, że moje, pomimo wszelkich demokratyzmów, arystokratyczne gusta
nieraz znoszą katusze. Nie mam z nią o czym mówić. Gram widocznie dobrze, gdyż
zaczyna wierzyć, że się w niej kocham. Kto wie, czy nie zdobędę jej wkrótce.
Wszystko roz-
336
DZIENNIKI, TOMIK XV
bija się o pewien jeszcze szkopuł: potrzeba kupić jej koniecznie pudełko
cukierków. Czasami ona sama przynosi mi jakiś karmelek, jaki dostanie od
koleżanki. Muszę wziąć go naturalnie, gdyż w razie nieprzyjęcia obraża się
śmiertelnie. Jest to wyzwanie. Ile w niej złego, ile zepsucia, jaka wszędzie
nikczemnie-śmieszna pruderia. A mama! Tu muszę być ostrożnym jako wąż, gdyż
niechajże mię mama złapie na gorącym uczynku. Żeń się z Helenką! Jezu!
29 listopada obchodziliśmy rocznicę śmierci Mickiewicza i rewolucji
listopadowej. W Warszawie urządzono 24 wieczorki studenckie. Na każdym było 15-
tu przeciętnie. Ja, Wacław, Leon, Michałowski, Wołodyjowski, Ludwik — słowem
większość Kielc — byliśmy na ulicy Freta nr 43. Było młodzieńców 20, z Płocka
przeważnie. Leon zainaugurował zebranie odczytem pt. Przyczynek do kwestii
chłopskiej. Zarysował się, zamalował się jako socjalista. Rewolucja polityczna
nie może się obejść, powiadają, bez społecznej. Szkoda, że zapominają o pewnym
punkcie: rewolucja społeczna nawarzy piwa, jeśli wybuchnie jednocześnie z
polityczną, ku czemu skłaniają się wszelkie szansę prawdopodobieństwa. Jeż,
Limanowski, Potocki* — nie są w stan.2 'vyrugować ze mnie ani jednej cegiełki
uporu przeciw soc alizmowi. Jeż i Limanowski znają chłopa i rzemieślnika
europejskiego i wmawiają w naszego instynkty socjalne, jakich on nie posiada
(Placówka), propagują socjalizm europejski, Marksa; „Głos" a więc i hurma
głosowiczów propagują socjalizm rosyjski i także chłopa nie znają. Dlaczego
rewolucja polityczna * nie ma się obejść bez społecznej? Czemu socjalizm ma nam
podać broń ku swobodzie, dlaczego mamy się łączyć z rosyjskimi anarchistami —
Bóg raczy wiedzieć. Nie, pod żadnym pozorem — nie! Publicznie kółko kieleckie
orzekło,
1 W autografie omyłkowo: socjalna.
WARSZAWA, 1887
337
iż na zdanie swego delegata wcale się nie godzi, że nagania mu się jego owczy
pęd ku Chałturynom *. Delegat podziękował orzeczeniem: „Zakute łby!"
Delegat, na mocy niebywale skomplikowanej i problematycznej gry słów, łączy
tradycją szlachecką z socjalizmem rosyjskim. Nie rozumiem.
Spór trwał do godziny trzeciej, przeplatany Dymem pożarów, Redutą Ordona,
Dziadami, Improwizacją, deklamowanymi przeze mnie, zakończył się zaś... spacerem
pod pomnik Sobieskiego w Łazienkach *, Godzina była 4, noc jasna i mroźna.
Wicher tłukł się po suchych gałęziach drzew parku. Tytan, majestatyczny w
promieniach nocy, z wzniesioną prawicą, wysłuchał przysięgi nas ośmiu na
wierność służby ojczyźnie. Ponura cisza, 29 listopada, zamek królów * i wielka
miłość dla Niej, nieśmiertelnej w majestacie Pani...
Szkoda tylko, że tyle jest tych socjalistów!...
Inne kółka chodziły gdzie indziej na spacer. Większość chodziła „napluć" na
samowar z Saskiego Placu *.
W cieniach, w milczeniu, w ukryciu kipi i wre. Czasem widzieć można usta
zaciśnięte taką zemstą, czasem tyle naraz ust otwiera się z krzykiem: Polska L.
Błogosławione... „ciche nocne rodaków rozmowy".
Dużo napiszę o pannie Helenie K., o Helence, o Heli i o jednej jeszcze,
najpiękniejszej w Warszawie, a najpiękniejszej z tego względu, że nie ma całych
trzewików — ale już w następnym dzienniku *. Ten żegnam.
22 — Dzienniki t. IV
SPIS TREŚCI
TOMIK XIII (l VI 1887— 8 VII 1887)
TOMIK XIV (17 VII 1887 — 26 VIII 1887)
TOMIK XV (29 VIII 1887 — l XII 1887)
5
97
197
s. 4/5 Kartka z tomiku XIII Dzienników
s. 32/33 Stanisław Wolski: Studnia w Ogrodzie Saskim
(„Kłosy" 1889) s. 48/49 Józef Pankiewicz: Targ na Starym Mieście
(,,Tygodnik Ilustrowany" 1888) s. 144/145 Leon Korczak-Wasilkowski s. 240/241
Stanisław Masłowski: Rynek na Mariensztacie
(„Kłosy" 1887) s. 256/257 Aleksander Gierymski: Na Saskiej Kępie
(„Tygodnik Powszechny" 1884) s. 304/305 Aleksander Gierymski: Na Solcu o
zmroku
(„Tygodnik Powszechny" 1883) s. 320/321 Władysław Podkowiński: Dworzec
Kolei warszawsko-wre
deńskie] („Kłosy" 1885)
l l
STEFAN 2EROMSKI
DZIEEft
NOWELE I OPOWIADANIA
1. ROZDZIOBIĄ NAS KRUKI, WRONY...
2. OPOWIADANIA • UTWORY POWIEŚCIOWE
3. ARYMAN MŚCI SIĘ • GODZINA • POWIEŚĆ
O UDAŁYM WALGIERZU • DUMA O HETMANIE
4. SEN O SZPADZIE • SEN O CHLEBIE • POMYŁKI • WSZYSTKO I NIC • ECHA LEŚNE •
PUSZCZA JODŁOWA • ELEGIE
5. WIATR OD MORZA • WISŁA • MIĘDZYMORZE
POWIEŚCI
1. SYZYFOWE PRACE
1. PROMIEŃ
3. LUDZIE BEZDOMNI
4—6. POPIOŁY
7—8. DZIEJE GRZECHU
9. URODA ŻYCIA 10. WIERNA RZEKA 11—13. WALKA Z SZATANEM 14. PRZEDWIOŚNIE
DRAMATY
1. RÓŻA
2. SUŁKOWSKI • TUROŃ
3. GRZECH • BIAŁA RĘKAWICZKA
4. PONAD ŚNIEG • UCIEKŁA MI PRZEPIÓRECZKA
PISMA RÓŻNE
1. WSPOMNIENIA
2. PISMA LITERACKIE I KRYTYCZNE
DZIENNIKI
1—4. DZIENNIKI TOM l, 2, 3, 4