STEFAN ŻEROMSKI
DZIENNIKI
TOM II
KARTKA Z TOMIKU V „DZIENNIKÓW
.
DZIENNI K S. 2.
TOM V
od dnia 14 października 1884 r. do dnia 11 kwietnia [18)85 r.*
J'ai aime toujours la liberie et j'al souiiett pas mai pour e/Je, mais je ne
l'ai jamais [ainsi aimee comme id et ici] mes soullrances me paraissent bien
petites...
J. BRANDES *
Ananke najsilniejszą ze wszystkich jest serce człowieka
YICTOR HUGO Pracownicy morza
f
Ten tylko, kto się wrył w księgi, W liczbę, metal, trupie ciało — Temu się
tylko udało, Że zdobył część Twej potęgi!
MICKIEWICZ *
Miliony ludzi z okiem utkwionym w gwiazdy wielkich idei po tysiącznych bólach
dążą ku nim — ty zostawisz bóle twe za tobą i z nimi razem pójdziesz!
E. ORZESZKOWA
Nic tak nie podnosi człowieka, jak myśl znikomości własnej.
KRASZEWSKI Pamiątniki mężna timeqn, t II, [s. H7.J
In omni adversitate iortunae infelicit: 'inum genus infortunii est — luisse
ielicem...
BOfiTIUS De conaolatione *
Ach, nic tak nie boli, Jak chwile szczęścia wspominać w niedoli!
DANTE Piekło, pieśń V »
Anaksagoras, urodź, około r. 500 przed Chr. filozof — wyrzekł pierwszy:
Światem rządzi myślący duch.
(z przypisków do PLATONA Apclogi; Sokratesa) ł
1 Pierwsze dwa epigrafy znajdują się na adwrocie karty tytułowej
dziennika, pozostałe na s. 3.
14 października (wtorek).
Stoję na rozdrożu dwu światów: idealizm i realizm, poezja i nauka władną mną na
przemiany. Mój jedyny stały przymiot — to tak zwane uczucie. Ja uczyć się mogę
jedynie uczuciem, pracuję uczuciem, myślę uczuciem. Chodźmy do źródła owego
uczucia. Długo żywiłem przekonanie, że uczucie poetyczne jest ogniem, spadającym
z niebios na ołtarz duszy i rozpalającym ofiarę niebu. Dziś, kiedym się wpatrzył
w me serce i ślady uczucia innych poetów — jakżem się rozczarował! Poeci — to
tylko samoluby, a uczucie — to „ja" samolubne, wzniesione do najwyższej potęgi.
Weźmy najwznioślejszy płód naszej poezji, tę nieśmiertelną Improwizacją Adama.
Co tam zasadniczą myślą? Jego ,,ja" — opierające się aż o Boga. Miłość własna
wydała Byrona i Krasińskiego, stali się oni wielkimi wskutek owego potężnego
egoizmu. Cóż powiedzieć o tych tłumach zapoznanych, nieszczęśliwych,
zmizantropiałych poetów, zamykających się w sobie, odwracających od
społeczeństwa, zatopionych w swej wielkości — czyli w swoim „ja"? Gdzie spojrzeć
— wszędzie przyczyną tylko ja. „Kochamy siebie w tych nawet, których uwielbiamy"
—.powiedział Sainte--Beuve* — ja dodałbym: kochamy siebie w tych nawet, dla
których poświęcamy się. Fałszywym jest wyrażenie: kocham coś czy kogoś. Jedynym
prawdziwym określeniem jest — kocham się. Ach, niestety: kochamy się we
wszystkim, co kochamy! Potrzebujęż mówić, że miłość Boga jest samolub-stwem, że
nim jest miłość ojczyzny, miłość bliźniego? Kochamy Boga, bo on daje nam życie,
ma dać nieśmiertelność, którą wymarzyliśmy sobie ze strachu o tę ciemnię
niezgłębioną, która otwiera się, gdy nam piaskiem oczy zasypią,
DZIENNIKI, TOMIK V
kochamy go, bo zachowuje i ma zachować naszą indywidualną całość. Przypatrz się
wiejskiemu kościółkowi podczas kazania, tłumami wieśniaków napełnionemu. Jaka
trwoga maluje się na tych prostych twarzach, jakie przerażające krzyki
wydzierają się z piersi, gdy pleban roztoczy przed ich wyobraźnią obraz piekła w
takich np. słowach: ,,W tym piekle takie straszne gorąco, taki tam fetur
straszny, takie okropne płomienie, że żeby jeden człowiek stamtąd przyszedł na
ziemię: cały świat by zapowietrzył, wszyscy ludzie by się" itd. ...
Każdy drży tam o siebie i o siebie tylko. W nauce podanej ludzkości przez
Chrystusa jest jedno wzniosłe przykazanie: kochaj bliźniego jak samego siebie.
Ten najznakomitszy na świecie filozof znał serce ludzkie. Dał miarę miłości
bliźniego w miłości osobistej. Szkoda, że przykazanie jego jest niewykonalnym.
Miłość własna jest wszystkim, miłość bliźniego niczym. W filozofii można sobie
wymyślać aksjomaty — ale życie, życie to nie filozofia. Przypatrzmy się miłości
bliźniego.
Przypuśćmy, że ktoś, przypuśćmy, jakiś Jaś Nowiński zakochał się w Józi.
Śmieszny ten Jaś! Zakochał się, c;'.yli zakochał się w sobie. Bo czymże jest ta
JÓM&? Jego ideałem, jego Józia, Józia jego wyobraźni. W r/.f. czywistości
ukochana jego nie istnieje zupełnie. Poradziłbym mu rzecz jedne: niech lornetkę,
którą przyłożył do oczu ze strony oddalającej, obróci i przyłoży do oczu ze
strony, która przybliża. Twarzyczka jego ukochanej nie będzie zupełnie już tak
idealną, ale wówczas może by ją przestał kochać: on kochał ideał, a ujrzałby w
rzeczywistości kobietę tylko. Słowem — cokolwiek kochamy, kochamy patrząc na
przedmiot ten ze strony oddalającej lornetki, czyli kochamy nasze ideały,
kochamy się, czyli siebie w naszych ideałach. Tak samo rzecz się ma, gdy idzie o
miłość ojczyzny. Kochamy siebie w tym ideale. Kochamy się wskutek tysiąca
przyczyn działających na nas, ale najsilniejszą z pobudek jest nasz
KIELCE, 1884
materialny interes, nasza duma, łącząca nas ze społeczeństwem, do którego
należym. Miłość własna jest najsilniejszą z przyczyn działających na nas, jest
prawie że jedyną wewnętrzną koniecznością wywierającą wpływ bezpośredni na czyny
nasze, jest to a n-a n k e kierująca łodzią naszego życia. Jeżeli istnieje a n a
n k e — nie jesteśmy wolnymi pod względem woli. Składowymi częściami owej siły
wszechmocnej są: nasze samolubne j a, przyroda, konieczność prawa, konieczność
rzeczy tego świata i konieczność dogmatu — mówi w Pracownikach morza Wiktor
Hugo. To główne przejawy. Każdy z nich rozpada się na tysiące, miliony przyczyn,
którymi kierowany jest każdy krok nasz, każdy czyn, co więcej: każda myśl. Każdy
człowiek jest takim, jakim go widzimy, wskutek przyczyn, które go zmusiły być
takim, a nie innym. A więc jest zbrodniarzem — zmuszony był i jest być takim;
jest cnotliwym — przyczyny od niego niezależne zmusiły go być cnotliwym. Niknie
tu zasługa i wina. Pozostaje człowiek, pozostaje bliźni. Uciekając od instytu-
cyj, które uważają się za założone od Chrystusa, przyszliśmy znów do teoryj jego
— przebaczeń. Stąd wniosek, że miłość własna bynajmniej nas nie hańbi ani nam
szkodzi, gdy znamy źródło czynów naszych. Zaprzeczenie wolnej woli, postawienie
na jej miejscu sumy przyczyn, czyli ananke, wiedzie nas do filozofii Chrystusa.
Gdzież wiedzie dogmat woli, o jakim mówi Kościół? Nie wiem. Pamiętam jednak, że
stary Luter powiedział: „Stwierdzać wolność woli jest to zaprzeczać Chrystusa".
Jeżeli, łudzimy się może, mamy jeden zarzut — możemy znaleźć więcej... Ale...
Spencer powiedział, że są algebraiczne zadania, gdzie x znaleźć się nie da.
Strzeżmy się, bo to sceptycyzm...
Jednak — Boga poznać można tylko uczuciem. Są istoty, które kochać Boga
chrześcijańskiego nie mogą. Do takich ja należę. Nie umiem się modlić, nie mogę
kochać tych trzech osób. Jest to naturalnie grubota straszna, barbarzyństwo...
Cóż czynić? Wolę być barbarzyńcą niż hipokrytą!
10
DZIENNIKI, TOMIK V
15 października.
Filozofia... „alpejska kraina", jak mówi Schopenhauer *, chłodna kraina, skąd
widać słońce, gdy cienie panują w dolinach... Gdzie góra, skąd można by obejrzeć
wszechstwo-rzenia obszary, gdzie człowiek, co by się nań wdarł? Cóż mi przyjdzie
z metafizyki, co z paradoksów i hipotez? Nędzny to paradoks: sapientem solum
felicem essel* Stoi-cyzm jeden nosi na sobie piętno prawdy. Ale spróbuj zostać
stoikiem ty, mętna wodo, królu krainy, gdzie prawem — wiatr, człowieku,
kierownikiem życia którego — serce. Ha, ha — wyrocznia narodu, wieszcz
wieszczów, Adam — powiedział: ,,Miej serce i patrzaj w serce!"
Kto nie jest stoikiem — ten nie będzie szczęśliwym. Stoików nie ma — nie ma
szczęśliwych. Są tylko ludzie, a ludzie mają serca — a więc są Byrony... Biedna
ludzkość! Wydaje ze siebie filozofów, filozofia systemata, a systemata rodzą
filozofów. Pokażcie mi człowieka, który by wierząc w jakikolwiek systemat — żył
według niego. Hipokryzja jest życiem.
17 paź.1 (piątek).
Nie ma listu. 2le na ziemi, bo istnieje u:;nicie. Czemu nie dano człowiekowi
tylko rozumu? Nikt nie zdoła ustalić życia swego podług syntezy, nikt nie chować
oędzie medium*. Są krańcowcy. Są i tacy, co jak piłka obijają się o ściany dwu
przeciwnych prądów — do takich ja należę.
Dziś krańcowiec idealista, w obłokach, w abstrakcji — jutro na ziemi, a czasem,
czasem po szyję w błocie! Smutna rzeczywistość — ale lekarstwo na duszę. Ani
jeden raz w życiu nie zastosowałem systematu Hegla. On jedyny zbawienny po
stoicyzmie, bo na dnie każdego paradoksu, na każdego aksjomatu dnie — jest
ziarno prawdy.
1 W autografie omyłkowo: 16 października.
KIELCE, 1884
U
18 października.l Ona widocznie chora, lub...
Smutno to będzie kiedyś przy grobie „Mnie nikt nie kochał" powiedzieć
sobie...
Kłamstwo! Samolubstwo znów się odzywa. Kiedy ty mnie opuścisz, przeklęty gadzie!
No, niech ktoś spróbuje nie być anankistą?
Samolubstwo zrobiło mię zakochanym, smutnym, nieraz zrozpaczonym, a więc poetą
(przepraszam, że nie zwę się parią — to taki dla ucha nieprzyjemny wyraz...),
próżniakiem, pasożytem, słowem nadało mi wszystkie cechy tuzin-kowych poetów,
istot — jak powiedział Franklłn * — naj-niepotrzebniejszych na ziemi. Piękna
perspektywa dla istoty, która marzyła, że kiedyś ukocha ludzkość tak gorąco, że
zmusi ją do zakochania się w niej (tj. w osobistości...). Jakże szczęśliwi są
ci, co mogą patrzeć na świat przez realizmu czarne okulary, a czasem dostrzegą,
że nie wszystko jest czarnym...
Historia życia każdego idealisty — to historia rozczarowań...
Znalazłem w Spencerze * znakomite porównanie determi-nizmu, znalazłem prawie
aksjomat:
W przestrzeni zawisło ciało, wystawione na przyciąganie drugiego ciała — będzie
się ono poruszało w kierunku dającym się ściśle oznaczyć z góry. Jeżeli działa
na nie przyciąganie dwu ciał — to kierunek jego może być obliczony tylko w
przybliżeniu. Jeżeli zaś przyciągane jest przez trzy ciała — droga jego może być
obliczona z mniejszą jeszcze dokładnością; a jeżeli będzie otoczone ciałami
różnej wielkości, położonymi we wszelkich kierunkach, w rozmaitej odległości,
bieg jego będzie się zdawał niezależnym od przyciągania któregokolwiek z nich,
pójdzie ono po krętej drodze, która się wyda zależną tylko sama od siebie.
1 W autografie omyłkowo: 17 października.
12
DZIENNIKI, TOMIK V
Jeżeli dodam do tego zdanie Renana * w tym sensie:
Każdy rachunek staje się zuchwalstwem, jeżeli siła niestała istnieje, mogąca
dowolnie przekształcać prawa rządzące wszechświatem
— to dogmat mój (Panie Boże, do czego ja się śmiem przyznawać!) będzie dogmatem-
aksjomatem. Zresztą czytać Buckle'a i nie być deterministą, czyli po mojemu
anankistą — znaczy być upartym wariatem.
Byłem wieczorem u profesora. Doprawdy zawsze się coś tak złoży, że ja tam zdążam
w sobotę. Nie ma człowieka, który by mię tak zachwycał, jak on. Wiem, że... no
nie idealizujmy, bo historia życia poetów jest historią rozczarowań.
Święta moja... gdybyś ty tu była!
Zapomniałem o ważnej rzeczy: skończyłem we wtorek lat 20. Profesor w tym wieku
kończył uniwersytet. O, hańbo! No i ja przecież mogę się czymś poszczycić:
jestem drćbem, umiem się kochać, pozować na poetę, e najgłówniejssa — jestem w
klasie VII (kapitalnym próżniakiem)).
Nigdzie spotkać się nie mogę z powieściami Orzeszkowej. Gdzie się to podziały te
chwile, kiedy siedziałem nad Pamiętnikiem Wacławy całą noc, a później uciekałem
od ludzi, leciałem w pola, bo sumienie wołało mi nad uchem — masz l tak być
pożytecznym twojemu narodowi, jak ta kobieta!! Żaden filozof nie wywrze takiego
wpływu na społeczeństwo, jak powieść tendencyjna w rodzaju powieści Wiktora
Hugo, Orzeszkowej lub Jókaia. Ach, jakże się jest wówczas szczę śliwym, gdy się
noc spędza na tajemniczej rozmowie z ulu-f bioną książką, sobą i chaosem
zagadek!
KIELCE, 1884
13
19 X (niedziela).
Jutro mam iść do spowiedzi! Stałem się znów miększym. Wpływ to Listów z Krakowa
*. Co dzień, idąc spać, kładą przy sobie tę cudowną pieśń o sztuce i zasypiam z
żalem w sercu za utraconą epoką wiary... Ach, wiara, ta bezkrytyczna wiara, nie
oparta na teologii, nie stwierdzona jezuickimi wykręty, nie badana rozumem, ale
wiara Syro-komli, „kruchciana", wiara kmiecia, tradycja śpiących w mogiłach
pokoleń — to skarb prawdziwy. Gdy źle na ziemi i pusto, gdy boli serce —
westchnąć do tego nad chmur szmatami mieszkającego pana — to lżej, to jaśniej w
duszy. Ale kto raz przekroczył granice tamtej wiary-poezji, kto usłyszał
zarzuty, kto wziął do ręki skalpel krytyki — raz, mówię — ten już nie wierzy,
jego wiara będzie wiarą-filo-zofią, a czasem nawet wiarą-polityką-oportunizmem.
Ci wszyscy księża, ci teologowie, ci filozofowie chrześcijańscy nie zdobędą się
na tak czyste uczucie, jak jeden kmieć poczciwy. Dla prostego umysłu wszystko
będzie bogiem, wszystko otoczy go zaczarowanym kołem aksjomatów, które on
zdobędzie uczuciem tylko, które zdobędzie zgadując. Dlatego, że w zaczarowanym
stoi kole, że boga widzi wszędzie, będzie cnotliwy. Kto raz przestał być
kmieciem pod tym względem — ten już wierzyć nie będzie. Czasem, jak snu
wyśnionego w kolebce wspomnienie, zatętni echem głos dzwonów po umarłym, pieśń
pogrzebowa, hymn... ale potem znów śmiech, znów rozum...
A więc dwa krańce — idealna naiwność i szczyt krytyki. Pierwsze się straciło,
drugiego nie osiągnie się nigdy, a środek — to znak zapytania. I wszędzie, i
zawsze ten znak zapytania! Ta gryząca zagadnień suma, to wieczne: dlaczego?
Nigdzie aksjomatu. Hipotezy same, paradoksy tylko, Rousseau i Buckle, ciało i
duch, niebo i ziemia, poezja i proza... Prawda: jest Hegel, Struve, Kremer...
Któż jednak pogodzić zdoła, spoić zdoła, sformować całość, jednolitość z materii
wręcz przeciwnych? Ach, czemuż my nie jesteśmy
14
DZIENNIKI, TOMIK V
w życiu filozofami, czemu my nie umiemy żyć tak, jak piszemy, jak rozkazujemy!
Któż czytając Smilesa nie pragnął urządzić sobie życia według jego przepisu *,
kto nie marzył wówczas o cnocie? Tak, marzemy, postanawiamy; przysięgamy sobie,
pewni jesteśmy swego — szkoda tylko, że zapominamy o jednym wyrazie: ananke...
Szkoda, że zapominamy o nieskończoności przyczyn gniotących nas, szkoda, że
zapominamy o usunięciu przyczyn, a pragniem zmieniać lub usuwać fakta. Gdybym ja
zapragnął wierzyć tak gorąco, jak dawniej... Powiedzą mi: w języku ludzkim nie
ma wyrazu „nie mogę", na jego miejscu powinien być wyraz chcę. Ale co zrobić
wówczas z przepaścią, która oddzieliła przeszłość od przyszłości głębią
nieskończoności? Mam powiedzieć: chcę wierzyć. Czy ja zdolny jestem do tego, czy
to w mojej mocy? Znaczy to to samo, co powiedzieć: chcę być poetą, chcę być
natchnionym. Nie przeczę, że usuwaniem przeszkód zdobywajmy] wiedzę, zdobywamy
zwalczaniem wrogich nam przyczyn i pobudek — usuwaniem części tej ananke —
wszystko, ale jest granica, której przejść niepodobna, jest ananke niewzruszona:
tą ananke jest serce, jest nią nasze ,, j a".
Kto zwalczył serce, czyli „j a", rdzeń godności osobistej, miłości własnej,
dumy, zarozumiałości, pychy .i wszelkiego rodzaju miłości? Nikt tego nie dokaże.
Sokrates pobudził nas do zajrzenia tylko w głąb owego źródła w swym
nieśmiertelnym: yvw8-i <jsauTÓv. Są więc w nas pierwiastki, są atomy uczuć,
których najsilniejsze chcę — pokonać nie zdoła. A więc nie wykreślajmy ze
słownika wyrazów ludzkich wyrazu: „nie mogę"! Wyraz ten niszczy w nas jedne ze
składowych części przyczyn dumy naszej. Darwin zniszczył część pewną naszych o
sobie arystokratycznych pojęć, wyraz „nie mogę" niszczy drugą. Nie jesteś
aniołem, nie jesteś wszechwładnym — to bolesne wyrazy dla naszego
arystokratycznego ucha... Ach, bolesne! Ale demokracja pnie się zazwyczaj w
górę. ^Co nam wydarła nauka, sprotnjmy
KIELCE, 1884
15
zdobyć. A choć rozbijem się nieraz o jakieś „nie mogę" — toć obejrzawszy się
poza siebie powiedzieć będziem mogli z beznaganną dumą: dotąd doszedłem! A więc,
według mnie, teoria determinizmu — to bodziec do podróży, która się zwie:
postępem.
Godzina l — noc.
Najszczęśliwszym człowiek jest wtedy, gdy spełni swój obowiązek. Mnie na
przykład dało spokój i zupełne zadowolenie ze siebie kompletne nauczenie się
lekcji na jutro (co, ^mówiąc nawiasem, zdarza się nadzwyczaj rzadko) — no, ale
nie można przecież nadużywać tego uroku zbyt często! Tak raz na kwartał! I ktoś
może sądzić, że ja potrzebny jestem na świecie, i twierdzą, że w naturze
dysonansów i karykatur nie ma — ależ ja jestem dysonansem i karykaturą w ogólnej
harmonii pracy. Tak sobie ot latać po obłokach leżąc na łożu... to rozumiem.
Zresztą — po co się znów tak oczerniać: siedziałem dziś na korepetycjach kilka
godzin, mało mi głowa nie pękła. Czy to także praca? — Nie. Pracą jest to, co
mnie urozumnia, a powtarzanie z tym idiotą kilku zdań i koniugacji łacińskich
przez kilka godzin — może tylko do wściekłości doprowadzić. Prawda, że Smłles
mówi, że nie jest pracą to, co nam stanowi przyjemność, lecz to właśnie mozolne
walczenie ze sobą dla spełnienia tego, co jest obowiązkiem naszym. A więc — w
naturze nie ma, pokazuje się, dysonansów... Dziś jestem zadowolony ze siebie.
20 X (poniedziałek).
I znowu zaspałem tę spowiedź. Wczoraj usnąłem chyba o 3, toteż obudziłem się o
8. Raz chciałbym spełnić ten gniotący mię obowiązek.
tam
ff<Vtf
liii
m.
Znowu napada mię ta „flpflHt", tj. smutek, bezbrzeżność, nieskończoność,
niesmak, pustka... Nic, tylko wziąć Słowac-
16 DZIENNIKI, TOMIK V
kłego i lecieć gdzie w las... Może to tęsknota? Może histery-cyzm, czyli nuda,
skutek to jednak przyczyn fizjologicznych. Czemuż nie napada na mnie ta harpia
kiedy indziej? Czemu nie przychodziła w Mińsku? * Tam... no, ale nie wpadajmy we
wspomnienia, bo je najtrudniej z rzeczywistością pogodzić.
Mieliśmy dziś z fizyki o aerostacie. Ile ja to postawiłem na tym polu hipotez! W
mniemaniach moich utwierdziły mię słowa ulubionego mi Ralfa Waldo Emersona,
który mówi w swej broszurce pt. .Roboty i dnie*: „Możeśmy niedalecy od wojny,
którą prowadzić będziemy w balonach". Jeżeli danym będzie człowiekowi sterować —
to, ludzkości, staniesz może w rzędzie aniołów! Coraz wyżej, wyżej: na Księżyc,
na Jowisza, Neptuna, Saturna, Uranusa, a może i dalej...
Mrzonki! Szalone mrzonki!
Godzina l — noc.
Z dymem mojego cygara Kończą się moje marzenia: Wszystko próżność, wszystko
mara Pociechy i •• trapienia...
Ten nieznany mi, a lichy jakiś tuzin Łowicz powiedział wielką prawdę: tak,
próżność to, wielka mara — wszystkie pociechy i utrapienia. Urządzić sobie życie
w ten sposób, by wszystkie one kończyły się z dymem cygara — to zadanie życia.
21 X (wtorek).
Wczoraj zaczytałem się tak w ostatnim numerze „Prawdy" *, że wybiła 3 i pół do
czwartej, a ja jeszcze nie spałem.
Dziś znowu, według zwyczaju, czytałem Kremera. W liście VI mówi on, że każde
uczucie zależne jest bezpośrednio od
KIELCE, i884
l?
wpływów. Bierze wpływy zewnętrzne: wspomnienia, przyrodę, piękno etc. — opuszcza
takie, jak ustrój fizjologiczny. W u n d t — o ile sobie przypominam —
powiedział, że uczucia stosują się do przyczyn, tak jak logarytmy do swych
podstaw. Ponieważ zaś czyny moje zależą prawie wyłącznie od uczuć, więc mamy
drugą formułę, rezultatem której mieć będziem — determinizm.
22 X (środa).
Mam przecie list z Mińska, a wraz i list od ks. Antoniego *. Moja święta
dotrzymuje obietnicy, uczy życia naiwnego idealistę. Tak, w życiu idealistę, a
krańcowca w przeciwnego obozu szrankach. Oto, co mówi:
O ile wnoszę z listu — to i na ciebie niepogodna jesień oddziaływa. Sądziłam, że
spleen ma przystęp w moim dopiero wieku, widzę jednak, że i ty wolnym od niego
nie jesteś, czemu nie dziwię się wcale, bo życie nie usposabia wcale do
wesołości. Wprawdzie to sztuka być zawsze zadowolonymi ze wszystkiego, co nas
spotyka, nie każdy jednak to potrafi — bądźmy więc filozofami ł gódżmy się z
losem...
Tak, godzić się z losem — to zadanie. To reguła. Kto zechce być wyjątkiem, tego
nie szukaj między zadowolonymi, tego szukaj gdzieś wśród obcych, łamiącego się z
życiem i łamiącego daremnie. Być wyjątkiem — znaczy walczyć ze wszystkim, co
stanowi całą sumę składowych przyczyn, zwiących się — po mojemu — ananke. Być
wyjątkiem — znaczy być wolnym od reguły, czyli wolnym — znaczy być wariatem.
Biedna ta wolność!
Gdy na drodze naszego życia stanie postać świetlana, gdy ją całą młodej duszy
siłą ukochamy, choć postać jej zatumani przeszłość w zgiełkowej życia pogoni,
gdy mgła dzieląca nas od niej przeszłością rozsunie się i uchwycim na nowo
kontury jej wspomnieniem — staje ona przy nas na nowo, „jak anioł z koroną
złotą" *, tym piękniejsza, im czas dłuższy od nas ją dzieli. Ce-sgiecej: kochamy
ją w tych
Dzienniki t. II
18
DZIENNIKI, TOMIK V
m
nawet, co stają przed nami i zachwycają obecnie. Kochamy typ w portretach. Czemu
tak? Odpowiedź, niestety, łatwa. Zawsze, według mego aksjomatu, kochamy siebie
we wszystkim, cokolwiek kochamy. Ponieważ pierwsza z przyczyn uczucia, ideał
nasz pierwszy najbardziej schlebił naszemu poczuciu miłości osobistej, gdyż
powołał do życia nową jej część składową — więc jego postać, jego fotografia
pozostawia na nas niezatarty swój ślad. Później zjawiają się tam klisze inne i
coraz inne, lecz pierwszej kliszy nie zatrą.
Dlaczegóż potrzebujem nowych kliszy? — Bo raz rozbudzone pod tym względem
uczucie, znając już ową część nową w składowych swoich pierwiastkach, domaga się
hołdów nowych. Nie zadawalnia się ono tym, że istnieje: wymaga, by je znano i
czczono. Tu leży przyczyna naszych miłości wszelkiego rodzaju.
Godzina l — noc.
Jestem dziś niewypowiedzianie szczęśliwy. Odebrałem list, dostałem list tak
upragniony, z paru słowami zachęty i pociechy, głaszczącymi moją dumę,
szepcącymi jej: ktoś cię rozumie, obchodzisz kogoś... Dostałem 4 z greckiego,
umiem na jutro lekcje — słowem, prrTzyną dc>datniego dzisiejszego mojego
usposobienia jest iić.dowolenie dumy. Zawsze jedna piosenka... Jeżelibym
zechciał sumę czynów i uczuć moich, ba! — każdego człowieka i społeczeństw
wszystkich przedstawić w formie ułamka, to mianownikiem jego zmuszony bym był
zrobić wyraz „ja", a nad nim pisać już mogę fakta i uczucia... Wszystkie one
będą wprost zależeć od mianownika. Im większą cząstkę jego udzielę danemu
faktowi, a głównie uczuciu, tym ono w większej przedstawi się formie. Nie
potępiajmy tej potęgi, tego ananke: ono potęgą, ono siłą. Starajmy się tylko
poznać ją r trzymać na wodzy. Spełńmy tylko rozkaz starego mędrca Hellady *,
który przez wieków tyle brzmi nad sumieniem ludzkości, wejdźmy w głąb siebie i
analizujmy się bez li-
KIELCE, 1884
tości, krajmy, krytykujmy, a co uznamy za złe, zgniłe lub zgniliznę szerzyć
zdolne, odrzynajmy co prędzej. Odetnijmy ze skutków jaźni: egoizm, pychę,
zarozumiałość, żądzę sławy niezasłużonej, czyli nadętość; zostawmy: pragnienie
bohaterstwa, marzenia wzniosłe, miłości wszelkiego rodzaju... Tak bez końca
mieszkajmy w sobie, otwierajmy drogę owemu „ja" wszelkimi otwory, umniejszajmy
jego wielkość, bo im mianownik mniejszy, tym donioślejszą jest wielkość ułamka.
23 X (czwartek).
Od dziś za dwa miesiące... Zamykam na * dziesięć zamków świątynią wyobraźni, bo
miliony jaskółek krążą z pieśnią radości wkoło mej głowy, a dziś zima, dziś
pracować trzeba...
24 X (piątek).
Dziś więc ważny dzień nadszedł: wywieszona czerwona wojny chorągiew. Przeszłość
i przyszłość rozwarł ten dzień tyrańską stanowczością przepaści. To, z czym
pożegnaliśmy się, tętni dotąd w żyłach uczuć dziecięcych poezją, niewinną modłą,
jasnym Bogarodzicy obrazkiem — a tam, w tej dalekiej krainie, przyszłości
noszącej imię, tylko rozum, tylko krew zimna, tylko krytyka. Żal przeszłości
jasnej, żal matki, która uczyła: „Ojcze nasz, który jesteś w" niebie...".
Żegnajcie: moje miejsce w liczbie wyklętych, w liczbie wyjątków od pewnej
reguły...
Żałuję tylko, żem tam zostawił Wszystko, co było łez godne...
Czytam Sardanapala, tragedią Byrona *. Odpowiednie to do obecnego duszy stanu:
mimo woli jestem tym samym Byronem, przeklinając przeszłość dlatego, że nie
mieści w sobie ideału, z którym zgodzić by się mogła postać ko-
1 W autografie omyłkowo: nie.
20
DZIENNIKI, TOMIK V
•j
-l
chana — ideału. Ale... Byron przeklinał kochając. Był to najwyższej miłości
emblemat. Każdy z nas w pewnych chwilach i względem pewnych instytucji —
Byronem. Klniemy — płacząc. Instytucja ta — to węzeł zakładniczy między nami a
narodem. Rwać węzeł znaczy być kosmopoli-tą, znaczy być wyrodkiem, infuzorią *
ludzkości. A więc szukajmy innych węzłów wśród nocy nas otaczającej. Przeszłość
doczekała się nas; przyszłość będzie szczęśliwszą od teraźniejszości, stać
bowiem będzie na pewnych już podstawach, które my budujem.
25 X (sobota).
Wczoraj z godzinę rozmawiałem z Wesołowskim na ulicy. Mam przecież przynajmniej
jednego z krwi i ducha demo-kratę-postępowca. Kapitalny chłopak! Realista w
życiu do drobiazgowości, rozbijający co krok platońskie idee Jasia *, a
zachwycający się poezją, muzyką... Patriota do szpiku kości. To mi jest
rzeczywiste pojmowanie życia: w życiu realizm, a rozumienie doskonałe piękna w
sztuce. Szkoda, że ja je inaczej pojąłem i inaczej co dzień stosuję!
Daję mu jutro Sardanapala, a on m, Lechicki początek Polski Szajnochy *.
Przecież może raz skoi i: aa tę, nieskończenie piękną w zrozumieniu, a
nieskończenie karykaturalną w wykonaniu, Olgę.
Z Tomka * zrobił się łobuz kompletny. Niedawno był to jeden z plujących na
wspomnienie wyrazu dziewczyna (we właściwym znaczeniu) — dziś uczęszcza już
podobno do rozmaitych prywatno-publicznych instytucji. Co to z niego zrobi
Petersburg? Gdyby nie ten przeklęty szatan krwi...
Godzina 12 — noc.
Znów wieczór u profesora. Był Michajłow. Znów Babuszka, Dumka ukraińska...
KIELCE, 1884
21
Znów rozpalono ogień! Ach, więc on ciągle tli [się] jeszcze... tli... Dawniej
myślałem, że on płonie w piersi nieustannie i że nie zgaśnie nigdy. Przekonałem
się, że tak nie jest — a więc chciałem zagasić. Daremnie! Przylecą te
niebiańskie postaci, marzone kiedyś, i śpiewać poczną hymn nieskończoności...
Bogu. Boże, Boże, wierzę znów w ciebie, kocham się w Tobie, bo dałeś ciężkiej
niedoli życiowej anioła dźwięków. Muzyka jest wyrazem tego, co stanowi drugą
połowę istoty naszej. * Wierzę, żem nieśmiertelny, bo mogę chwil kilka nie być
człowiekiem. Ja się wyrzeknę wszystkiego, ja oddam myśl moją — niech mi wróconą
tylko będzie ta muzyka, jaką niegdyś w pieśni słyszałem!
Nie, kłamią ci synteziścł! Środek zachować — to niepodobieństwo! Poezja lub
rozum, lecz zjednoczyć — to zwariować znaczy.
Jak o nadmorskie skały nadbrzeżne
Wicher fal morskich tłucze odmęty,
Tak o rozumu przybytek święty
Tłuką się fale uczuć pobieżne.
I czasem fale waląc się w skały
Ach, struna mi pękła!
G o d z i n a 1.
I dumał, dumał, dumał — aż się spać położył... *
D [n i a] 30 X (czwartek).
Dziennik mój czytał Janek. Idealista w życiu — rozczarował się czytając brudne
kartki! Bodaj to owe czasy, gdy i ja takim byłem. Ech, głupotaż to, głupota!
Tęsknim i żałujem, i smutkuśmy pełni — czemu? Samoluby jesteśmy!
22 DZIENNIKI, TOMIK V
Dawno już nie byłem tak smutny jak dziś, bo dawno już nie draśnięto tej mimozy
nietykalnej, tego sanctissimum we mnie — mojej dumy. Dziś ją zraniono, a zraniła
ręka przyjaciela, wyroczni, boga! Są więc ludzie, którzy przyjaźń mie-niają w
nienawiść łatwo, są tacy na mojej drodze. Może i ja do takich należę...
A gdy się troski do duszy wkradną,
Hucząc w nich chmury czarnemi, I postać wzniosłą, szlachetną, ładną
Smutek nachyli ku ziemi,-O! niech na chwilę złość się już schowa,
Rany sztyletem nie cuci... Niech choć przy zgonie zabrzmią te słowa:
„Wróci spokojność — wróci!" *
Wróci, ach, nie przy zgonie, po zgonie... W śnie nieprzespanym spokojność
jedynie. Zdradzają i ranią z szyderstwem, z sarkazmem ci, których tak gorąco
kochało się niegdyś!
Może w kłopocie i silna głowa
Posępnie kiedy się rzuci... Niech z ust życzliwych brzmią wtedy słowa:
Wróci wesołość — wróci!
Wróci — może jutro, ale dziś, o, dziś...
Czemuż choć jednej strzały nie mieli w kołczanie, Co by jadem jaszczurki
utkwiła mi w ranie!
Gdy tak życie, jak dzisiaj, zaciąży, zaboli,
Czemuż nie ma nikogo spólnikiem niedoli,
Kiedy sam jestem tylko z życiem tym boleści,
Czemuż ano przyszłości obrazem mię pieści?
Gdzież przyszłość? O, mój ojcze, wstań z grobu do syna,
Bo że mu życie dałeś — pamięć twą przeklina...*
KIELCE, 1884
23
Godzina 11 :— noc. Jedyną prawdę powiedział Schopenhauer: .„Żyć — znaczy
boleć" *. Całego życia treścią jest boleść — i nic więcej!
31 X (piątek).
Na horyzoncie ukaże się plamka maleńka, szara... Nie zwróciłeś nań uwagi —
słońce tak jasne, niebo w lazurach. Za chwilę plamka przybiera format szmaty
brudnej, podartej, wiatr od niej pociągnął zimny a duszny. Wpatrujesz się w tego
przybysza z dalekich krain i marszczysz czoło: coś tam dysze jak miechów
tysiące, złowrogo, przerażająco. Za chwilę wylewa ci się na niebios połowę
czarnymi strzępy zszarpana królowa burz gromowładna. Wiatr już targa ci włosy,
już liście z drzew zrywa i ciska daleko, za minutę gałęzie łamie, a potem jak
wir potępieńców hulać ci pocznie przed okiem, a później już wstęgi błyskawic
latają na czar-towsko czarnym tle chmur. Wzdyma się piasków tuman miotany
wiatrami i ciska ci się w oczy, uderza piorun nareszcie. Uciekaj, kryj się, bo
nie w twojej mocy walczyć z żywiołem. Jeden szatan-piorun przelatując zaczepi o
ciebie i rzuci jak gałęź suchą bez życia. Uciekaj!
Jakże to często ja burzę taką widzę i widziałem. Ot i dziś słyszę grzmoty.
Czemuż jeden choćby piorun o mnie nie zaczepi. Ach, umrzeć!
Przecież i ja mam dumę, przecież i ja człowiekiem jestem! Ach, gdybym dumy nie
miał w niedoli, w nieszczęściu, wśród burz! Gdybym nie miał tego ,,ja", które
staje do walki ze wszystkim, co jest „nie ja", które starczy za wszystko, gdyby
nie było tego ostatniego punktu oparcia, ostatniego kamienia, na którym opieramy
się, gdy wszystko przeciw nam. Wówczas, gdy stoim z czołem schylonym ku ziemi,
jakby prosząc ziemi, by się raz na zawsze pod nogami rozwarła naszymi i
uchroniła raz od tych burz i wiatrów — duma jedna tylko mówi nam słowa pociechy.
Ach, zaprawdę,
DZIENNIKI, TOMIK V
duma jest jedyną nieszczęśliwych pociechą! Gdyby jej nie było, może bym dziś i
wczoraj zapisał w moim dzienniku krwią, ale duma mówi nieraz: przebacz, a inną
rażą jeszcze mówi: pamiętaj, a kiedy indziej: przebacz i kochaj. Ja go i dziś
jeszcze kocham!
Stopnie kwartalne mam niezłe: z historii 5, z ruskiego 4, logiki 4,. geografii
ma[tema]tycznej 4 — i polskiego... 4. Reszta trójki. Łaskawy jest ten mój
profesor: dał mi 4. Ach, jakże on mię ukąsił tym stopniem! Zrozummy siebie i
jego zrozummy, a z pewnością przebaczym. Ale ja mu bądź co bądź pokażę, że ja
nie jestem taką nicością, za jaką on mię poczytuje, ja na sobie dam mu przykład,
co może obrażona, zhańbiona duma!
Byłem przez cały wieczór u Jasia. Ten Wesołowski zaczyna mię drażnić, bo
przekonuję się co dzień, że jest zupełnie do mnie podobny. Kiedy rąbie idealno-
arystokra-tyczne zasady Janka, przeczę mu, bo mię złości, że on wygłasza moje
zasady. Kompletna moja fotografia! Naturalnie, jest to złudzenie uczuciowe, jak
zwykle, t ( ^asem przekonam się, że ogólne kontury są podobne, ale dziś pojęcia
nasze, choćby z rozmaitych czerpane źródeł — zbierają się w jednym fokusie *. Z
Jasiem czytaliśmy sobie Buckle'a i rozbierali trudniejsze miejsca, później, gdy
przyszedł Wesoły-realista, kłóciliśmy się jak zwykle o Buckle'5, Spencera,
Darwina etc.
Mówiłem dziś z trygonometrii i dostałem trójczynę, zdaje się. Wściekła jest fura
tych formuł, tangerisów, cosinusów, secansów etc. Z ćwiczenia ruskiego mam 4,
Geislerowi szyby wybito, w VI klasie zrobiono z nim skandal jakiś, z powodu
KIELCE, 1884
25
którego nie mieliśmy czwartej lekcji — fizyki, mój idiotes ma dobre stopnie...
Ja twierdzę, że mój dziennik jest pragmatycznym!!
Czytam co noc Szajnochę. Doprawdy, oczu nie chce się odrywać, tak to pochłania
człowieka. Jest to obca, nie moja słabość w tym guście, jak Janka do Buckle'a.
No i bądź tu arystokratą!
Ma przyjechać ciotuchna do Kielc. Święta może by się udało spędzić w takim razie
w Radoszycach... Och, jakiż to sen złoty! Kiedyż ja na koniec śnić po dawnemu
przestanę, kiedy nauczę się żyć nie uczuciem? Wtenczas widocznie, kiedy żyć
przestanę.
1 listopada (sobota).
Święto. Nienawidzę świąt. Nic mi się robić nie chce, łażę tylko od „braci
radomskich" * do Janka, od Janka do Wacka* i dzień tak głupio przechodzi. Z
Wesołowskim byłem na spacerze pod Niewachlowem, później w domu. Przyszedł Wacek
i Szczukin i zeszedł wieczór. Tysiąc razy lepiej by było, gdyby nie dawano mi
żadnych świąt w ciągu kwartału. Orać — to orać!
2 listopada.
Bryndza straszna. Profesor pojechał na polowanie, nie ma nawet gdzie spędzić
wieczoru. Jaś zmartwiony, Wesołowski jak zwykle szuka samotnych przechadzek,
wieczór spędziłem u p. Milczarskiej ze Schmidtami. Do 12 czytałem Szajnochę.
Jestem znów oczarowany Słowiaństwem! Gdybym ja był poetą, może bym stworzył
cudowne poemata na tle polsko-normańskich stosunków. Ileż bo tam pola dla
fantazji... Dzikie Skandynawii skały, tłumy berserków *, arcy-piraci, lachy,
braterskie tłumy bohaterów banitów, ich sagi,
26 DZIENNIKI, TOMIK V
ich runy, ich pieśni, ich braterstwo, wolność — a w szafirach niebios Alfader,
Azgardu hełm, Walhalla, Odyn z Aza-mi, Walkirie * — a nad wiślanych fal tonią
poczciwe, święte, gościnne, słowiańskie plemię poetów... Ale słów brak — i pieśń
umiera.
Usypiałem z tysiącznymi marami wyobraźni przed oczyma. Czemu ja nie jestem
poetą?
3 XI (poniedziałek).
Dzień zaduszny... Może dziś nad moją głową unoszą się duchy moich rodziców. Gdym
wczoraj zasypiał, słyszałem w okno uderzenie kilkakrotne niby gałązką. Żadna
roślina pod oknem nie rośnie, noc była jasna jak dzień, nikogo za oknem nie
było.
Nie jest to przywidzenie, nie gra wyobraźni — może figiel czyjkolwiek, bądź co
bądź jakieś naturalne zjawisko — a może, może to mój ojciec mówił, nigdyż się za
mnie nie pomodlisz do Boga?-Marz bez końca, marzycielu! Szczęście, póki jeszcze
wierzysz, że może być nieśmiertelną dusza człowiecza, później — później...
4 XI (wtorek).
Jaś nie będzie stał u Siemiradzkiego. Biedny chłopak! Zmuszony był porzucić
poczciwego, ukochanego profesora dlatego, że nie mógł sobie dać rady ze swoimi
idiotami. Potomkowie tego samego filozofa Bochwica, wnuki jego w linii prostej —
takie osły, że to wnętrzności się mogą przewrócić, a przy tym łobuzy nieznośne.
Do godziny 10 od powrotu z klasy był nimi ciągle zajęty, a sam pierwszym uczniem
w gimnazjum będąc, szedł czasem do klasy nie przygotowany. Przy tym zakochał się
w Buckle'u i czytał go nieraz do rana, z tego powodu wywierało to wcale nie
dodatni wpływ na jego zdrowie fizyczne i moralne.
KIELCE, 1884
27
Był zmęczony, zniechęcony, apatyczny. Rozumiem go najzupełniej: wiem, co ja mam
męczarni z moim jednym — cóż dopiero z czterema takimi ananasami jak Bochwice.
Chciałbym wśrubować tam Wacka, ale wątpię, czy się uda, bo Redych zapewne go nie
puści. Biedny Jaś, może się narazić profesorowi.
Przeczytałem wczoraj do końca Lechicki początek Polski. Znów wracam w ulubione
sfery przedhistorycznych dziejów. Nigdzie fantazja nie znajduje tak trwałego
punktu oparcia jak tam, na tym tle ciemnym, czasem tylko błyskiem jakiejś
kroniki, posągiem bóstwa, wykopaliskiem rozjaśnionym cokolwiek. Znów od
filozoficznego myślenia przechodzę w sferę historii: myślę się wziąć zaraz do
Kostomarowa, jestem bowiem dzięki dziełu Szajnochy o wiele w rzeczach dziejów
bajecznych świadomszy i lżej już obracać się mi będzie w tezach Kostomarowa.
Mam list z Mińska. Przyjeżdża w sobotę do Radoszyc, od dziś więc może za tydzień
będzie w Kielcach. Czymże są wszystkie bóle i cierpienia, jeżeli można mieć w
życiu takiej chwile radości?! Tylko że może się o co ta obraźliwa pani — miłość
własna — nadąsać i zaćmić chwilę szczęścia chmurą obrażonej dumy. Jakże to
długim będzie ten tydzień! Więc to może być prawdą, by jedno z najhardszych
moich marzeń spełnić się mogło? — Nieraz, zgarbiony nad gramatyką grecką w moim
pokoiku, rysowałem sobie w wyobraźni twarz, tę anielskość całą jedynej na
świecie kobiety, która w mym życiu nie wzbudziła niesmaku, jedynej z kobiet mi
znanych, która do możliwego zbliża się prototypu. I nieraz śniło mi się, że
widzę ją blisko, i całowałem te anielskie oczy... Któż wie? Może czasy faraona
śniącego o kłosach i krowach powrócą, by stwierdzić mniemanie Spencera o pojęciu
bóstwa... *
DZIENNIKI, TOMIK V
Wieczorem czytałem w „Przeglądzie Tygodniowym" życiorys Asnyka. * Znowu Marta. *
Przekonałem się, że talentu nie mam. Uczucie zależy od wrażeń, a nie jest to
uczuciem, nie jest talentem poetyckim. Gdyby poprzedników nie było, nie było
tego, co budzi w nas duszę, nie mielibyśmy pojęcia o uczuciu. Nie takie zapewne
uczucie noszą w piersi wielcy geniusze.
5 XI (środa).
„. . . IIdiTpoxXoi; Sk <pŁXq> sKSTtsl$L&' ŹTaŁpto, lj( 8' óćyaye xX«jfo)?
BptcnjŁSa xaXXutdćplflov, 8tóxe 8' $ysiv. TU 8' a5-n<; {TY)V Trapi v5ja<;
'A/caoW • $1 8' aźxoua" &[jia TOIOI yw}) x[ev. au-nip 'AxiXXe<!><; 8axpiiaa<;
lT<ip<ov &9<xp ŚLLSTO vóo9i Xiaa&el? •&iv' 89' dXó? 7toXi^s, ópacov ŻTcl
OLVOTC<X TCÓVTOV 7ToXXot 8s
Iliada, ks. I, 346—355 *
Takiej cudownej prostoty, takiej psychologicznej prawdy nie znaleźć może w
żadnej z późniejszych literatur. Jak to miejsce jest cudownie pięknym,
wstrząsającym! Doprawdy nasycić się tym kawałkiem nie mogę. Jak Odyseja nie
robiła na mnie najmniejszego wrażenia — tak Iliada wywiera ogromne.
6 XI (czwartek).
Nowiński przeniósł się ostatecznie do matki. Profesor poszukuje korepetytora i
znaleźć go nie może. Na liście kandydatów stoję i ja, nie z własnej chęci, lecz
z namowy Wesołowskiego. Jest to rozkoszne marzenie, które rozbija rzeczywistość
zawsze nieubłagana: trzeba być w jarzmie strasznym, uspokajać dniem i nocą
malców, nie mieć spokojnej choćby chwili kontemplacji w sobie, która mi nieraz
potrzebną jest jak pokarm. Przy tym pani Siemiradzka, jak powiedział Wesołowski,
pragnie mieć stancją czystej krwi arystokratyczno-katolicką, co wstrzymuje mię
silnie od sta-
KIELCE, 1884
29
nowczego kroku, bo maska bądź co bądź nie przystaje do mojej twarzy. Tu zaś, w
moim zimnym kącie, rnam swobodę, mam samotne, nie śledzone przez nikogo, nie
zakłócone noce. Żal tylko profesora i Wesołowskiego: ile ja bym się od nich
nauczył!
7 XI (piątek).
Profesor mówił mi sam, by przejść do niego. Odmówiłem mu. Więc dla mnie
pieniądze, jak widzę, nie stanowią treści życia: toć tam od dwu chłopców z klasy
pierwszej miałbym znakomitą stancją i rs. 10 dopłaty miesięcznie. Nowe i ważne
odkrycie! Nie łudźmy się: brak to tylko energii, takie zrośnięcie się ze starym
barłogiem, przyzwyczajenie, brak postępu w życiu choćby na materialne lepsze.
Smutne odkrycie!
8 XI (sobota).
Profesor dał mi nową korepetycją u p. Orłowskiej do osła z klasy III, który ma z
łaciny i greckiego 2. Przyjąć — czy nie? Nie przyjmując mogę obrazić profesora,
przyjmując stwierdzę przysłowie o babie i prosięciu. Jest to nowy klin — nic
więcej.
Pan Bem dał mi do czytania studium Bełcikowskiego o Wacławie z Potoka Potockim
*. Mój sen może się wyśni... Lecz rany, jakie dumie mej zadano, mię zabliźniają
się łatwo! Ja się muszę zmusić, muszę pokazać, że ja coś wart jestem więcej.
Charakter tego człowieka pozostanie widocznie zagadką. Zrozumieć, jak on
potrafił poniżyć mię tak strasznie, nie mogę. Dawnoż to, kiedy koledzy łączyli
nas w jedno?
Czytam już trzecią coś noc Porozbiorowe aspiracje polityczne narodu polskiego
przez Stanisława Z. * Stoję już wi-
30 DZIENNIKI, TOMIK V
docznie na dosyć wysokim stopniu, jeżeli patrzę krytycznie nawet na takie
rzeczy. Wkrótce wezmę się do Boskiej komedii. Kiedyż ja wybrnę nareszcie z tego
chaosu, z tego bezkrytycznego czytania Darwina i Boskiej komedii, Spencera i
Kremera? Krytyka jednak jest tu niemożliwą. Trzeba by chyba być tak stałym jak
Jaś i powiedzieć sobie: nie będę nic czytał dotąd, dopóki nie przeczytam,
zrozumiem i przetrawię należycie Buckle'a.
III
Spacer z Jasiem, wieczór u Wesołowskiego, do którego pisał drugi list Edek *. Do
mnie nie pisał, bo — jak się wyraził — „szkoda 16 groszy, jeżeli ja mogę czytać
jego listy..." Tacy to są przyjaciele! Prawda, że to i ja należę do tych, co
woleliby młócić dzień niż jeden list napisać. Nie zawadzi to nigdy ugryźć się w
porę w język! Zgłupiał on kompletnie: plecie banialuki o staropolskich
obyczajach, o religijnym wykształceniu jakichś tam znanych mu facetek, utrzymuje
w liście stały ton pouczający i pewnym jest, że jego akademicki mundur będzie
dla nas, sztubaków, autorytetem sine qua non. Pocieszny sobie ten Edzio. Strv,ve
napompował go już widocznie straszliwie, bo nie radzi uczyć się Wacławowi logiki
z Milla. Szkoda, i.e nie zacytował jeszcze do uczenia się owego przesławnego
podręcznika p. Struvego, który pozostanie dlań smutną pamiątką pamiętnego wyroku
Bema: „Niech autor tych poezyj przeczyta logikę Struvego choćby, gramatykę
Małeckiego" etc... On widać nie przestanie 1 nigdy być wiatrem podszytym Edziem,
co to dziś ateusz, a jutro do mszy służy księdzu prefektowi...
Mówiąc nawiasem, myśmy, autorze, niedaleko odeń odbiegli!
Ciotuchna już zapewne w Radoszycach! Och, jeżeli mnie to wszystko okłamie?
1 W autografie omyłkowo: nie pozostanie.
KIELCE, 1884
31
9 XI (niedziela).
Sp/een znowu zawitał. Ile to czasem w życiu ludzkim może znaczyć odległość
pięciu mil! Byłem z Wesołowskim na stacji kolei — ten Mińsk złoty znowu mi
stanął w pamięci. Och, głupi, bardzo głupi marzycielu!
Co ja bym dał za to, aby nie było żadnych świąt. W niedzielę jestem tak zawsze
zmęczony tymi korepetycjami, że uczyć mi się ani czytać nie chce. Z Edkiem *
muszę zawsze robić trzy razy korepetycje, z Wójcikowskim jedne, jak przyjdzie
jeszcze odrabiać tę nową, przez profesora narzuconą — to można będzie dostać
fiksum. Przemierzłe to korepetytor skie życie!
Fur da wszystko: ciotuchna jest w Radoszycach! Życie to kameleon.
10 XI (poniedziałek).
Czytałem wczoraj po raz drugi SzWce iilozoiiczne Spencera do zgaśnięcia lampy...
„Pożyteczność ajitropomor-fizmu", „Pożytek i piękno". Niezupełnie zrozumiałem i
nie mogę zgodzić się zupełnie na stosunek między brzydotą twarzy i brzydotą
charakteru. Bądź co bądź jest to hipoteza. Te wnioski, jakie on wyprowadził,
noszą na sobie niezaprzeczone piętno prawdy, ale poza nimi można wyprowadzić
inne. Dziedziczność charakteru jest prawdą jako dziedziczność charakteru
rodziców, a paradoksem — jako dziedziczność charakteru ojca. Córka sceptyka
ojca, którego usta ułożyły się w fałd będący odzwierciadleniem jego przymiotu,
może mieć po matce * prostotę i wiarę w ludzi, odbijające się w łagodnym
uśmiechu. Niech nauka wykaże, co się przekaże dziecięciu: sceptyczny uśmiech
ojca, czy łagodny matki? Czyli: czy przymiotem jej będzie charakter
1 W autografie omyłkowo: w matce.
32 DZIENNIKI, TOMIK V
ojca czy matki? Być może wówczas, że to będzie medium, synteza charakteru
rodziców — wówczas dziedziczność charakteru, równie jak układu fizjognomii,
będzie paradoksem. Córka może mieć wówczas twarz piękną i uśmiech łagodny matki,
a sceptycyzm ojca, lub przeciwnie.
mm
Niekiedy wierzę najzupełniej w prawdę dowodów Jeana Jacques'a*, bo doświadczam
na sobie, że z wzrastającą sumą pojęć umiem coraz mniej, lecz to mniejsza
jeszcze, jestem coraz gorszy. Gdybym kiedy doszedł do tego, by pojąć wszystko,
co jest zadaniem pojęcia dla całej umysłowej skali wszystkich umysłów — byłbym
tylko uczonym, ale straciłbym wszystko, co stanowi człowieka, a właściwiej, co
go stanowić powinno, straciłbym cnotę. Nauka nie prowadzi do cnoty. Tysiąc
systematów (a każdy z nich zbija drugi mu podobny) położą przed tobą tysiące
umysłów głębszych od twojego; chciałbyś iść za wszystkimi i nie pójdziesz za
żadnym. Pójdziesz tylko w ślady twojego syste-matu i tylko ten systemat, który
do twojego najbardziej jest podobny, wejdzie w skład twoich umysłowych
hegemonów. Twój zaś systemat będzie naszpikowany 'wszystkimi z badanych. Stąd
pójdzie, że będzie to zła, sceptyczna mieszanina wierzeń, rezultatem której może
być orzeczenie konającego Brutusa... *
11 XI (wtorek).
Znowu siedziałem do godziny 2 nad Liwiuszem i trygonometrią. Później zacząłem
czytać Spencera. Oczy się kleją, litery gromadzą w masę jakąś niekształtną,
tańczą, migają... To już wtorek... Ciotuchna dziś przyjedzie... zasypiam.
I znowu wierzę, że są tu na ziemi Anioły białe z skrzydłami białemi... *
KIELCE, 1884
33
Jakżeż nie wierzyć, że pesymizm treścią życia być nie powinien, jeżeli się ma w
życiu dni takie jak dzisiejszy. Ciotuchna pisała do mnie już z Radoszyc... Boże,
mój Boże,., jakże ja jestem szczęśliwy!
Czytałem do l Boską komedią. Przeczytałem 12 pieśni. Jakżeż jest nieśmiertelnie
piękną pieśń V. Taki uczuciowiec jak Słowacki, taki geniusz jak on nie mógł się
powstrzymać, by w swej Szwajcarii nie zamieścić tego cudownego ustępu o
Francesce i Pawle Rimini.
,,Odtąd jużeśmy nie czytali sami" jest żywcem wzięte z Komedii i wcielone w
poemat Juliusza. Wczoraj czytałem Szkice Spencera — dziś Dante! Życie moje,
zarówno jak czytanie, jest straszliwie bezkrytyczną mieszaniną. Smiles
powiedział, że najdokładniej człowieka poznać można z książek, które czyta.
Maksyma ta ma ścisłe zastosowanie w życiu moim. Czytam mieszaninę filozofii i
poezji, matematyki i przyrodoznawstwa, kosmologii, psychologii i logiki — i taka
też mieszanina w pojęciach, taki wir we wszystkim, co moje jestestwo, moje
oucńoc* — stanowi.
12 XI (środa).
Wrócił ten sam nastrój uczuć, jaki panował w dzień wyjazdu z Mińska. To samo
nieokreślone, niezbadane uczucie, stopione w jeden jedyny wyraz „ona". Nie żarty
to, nie miłostka... Pomimo całego zamętu, codziennym wywołanego życiem, żyje we
mnie to nieopisane coś, ta radość i tęsknota wielka, wiecznie usiadająca na
mózgu. Na próżno ten ostatni mówi po swojemu — ot, kochamy się, panie Stefanie!
Gdyby to zasnąć i obudzić się we wtorek rano... Rozpoetyzowałem się na nowo:
rachuję tylko dni i godziny — prędzej, och, prędzej lećcie, godziny. Ta tęsknota
jest nieśmiertelną: wśród formuł trygonometrycznych przychodzi do nas i szepce
nieskończenie: wtorek, wtorek...
3 — Dzienniki t. II
34__________\ •___________________________________DZIENNIKI, TOMIK V
Jak duch nasz ściśle jest połączony z ciałem, dowodzi każdy sen. Jeżeli
naturalnie ducha bierzem jako ojca uczucia, a sen jako działalność uczucia.
Najszlachetniejsze uczucia rozgalopywują nasze nerwy, nerwy spełniają znowu swą
powinność i mimo woli, bo we śnie, pracujem nad malowaniem o fantastycznych
rozmiarach map geograficznych. Jest tu więc zależność wielka. Co jednak jest
główną sprężyną nagannej działalności nerwów naszych? — Uczucia szlachetne.
Jakże więc nikczemnym jest to nasze brzydkie ciało. Z ideałów robi karykatury,
ze snu o prototypie, ze snu czystego — obrzydliwą działalność nerwów. Człowiek
budzi się rozdrażniony, rozdrażnienie wyradza znów uczucie i tak kręci nami ten
młyniec: duch i ciało, jedno drugie rodząc, jedno drugiemu przypinając skrzydła.
13 XI (czwartek).
Piękną jest filozofia, piękną ta świątynia abstrakcji, ale tacy jak ja potrafią
nawet z najprozaiczniejszego pojęcia lub sytuacji tworzyć pojęcia abstrakcyjne,
a więc i z filozoficznej abstrakcji wyprowadzają pierwiastek bardziej jeszcze od
rzeczywistości daleki i wkraczają >w właściwą sobie, nakreśloną przez charakter
sferę — w regioir; poezji. Póki okoliczności szykują się w ten sposób, że
zmuszają nas do zimniejszego na wszystko patrzania — filozofujemy; niech jednak
coś nas zadraśnłe -lub rozraduje, niech duma nasza pogłaskaną lub zranioną
będzie, jak rtęć w termometrze pędzim w górę. Dawnoż to, kiedy uważałem kobiety
za „istoty, które paplą, ubierają się i rozbierają", jak za „niebo dla zmysłów,
piekło dla duszy i czyściec dla kieszeni..." Dziś szepce do ucha poezja po
dawnemu:
Są tutaj na ziemi Białe anioły z skrzydłami białemi...
KIELCE, 1884
35
Obudził się we mnie ten szatan patriotyzmu, który może jest jedynym we mnie
nieśmiertelnym uczuciem, przy czytaniu marzeń „Nowawo Wriemieni" *. Krwawe łzy z
oczu się toczą... Non est nobis „modus vivendi" cum his... *
DO BRACI PANSLAWISTÓW
Precz wy, szatani! Chciałem was kochać, Chciałem was braćmi mianować, Żeście
skalani krwią ojców moich, Chciałem jak brat wam darować...
Lecz wy, wy podłe, jaszczurcze plemię, Polipie straszny — jeszcześ-nie syty?
Mało ci trupy palić i w ziemię Wlec, gdzie północne błękity?...
Dziś jeszcze syczysz nad złamanymi,
Nad pobitymi, co ci oddali
Wszystko, co mieli i co kochali, ,
Przeszłość i przyszłość tej ziemi...
Słowianie — miana tego niewarci! Awary, Skity, * jak przed wiekami W dal obcą z
mieczem i kajdanami, Jak tamci — tacyście czarci!
I dziś przychodzą, twarzą Judasze, Kochać się wzajem radzący... Preczże wy od
nas! My konający — Lecz krzyczym jeszcze: to nasze!
Na grobie ojców ostatnie plemię, Wiekowe hasło wam głosim: ' Będziem konali za
naszą ziemię, Bo polskie serca wciąż nosim!
DZIENNIKI, TOMIK V
Ostatnie strzępy z naszych sztandarów Przytulim w nasze ramiona — Niech świecą
łuny starych pożarów, Niechaj tysiące nas kona!
Nie! my nie w grobie! nie zagrzebani! Polacy zawsze — choćby ostatni I milion
razy znów pokonani, Wstaniem na odgłos bratni!
Wiedz, stara hydro, że te zastępy, Któreś trucizną wskarmiła, * Te starej Polski
ostatnie strzępy — To wiecznie wroga ci siła!
14 XI (piątek).
Czytałem studium Bełcikowskiego o Potockim. Literatura poetyczna okresu złotego
nie robiła na mnie takiego wrażenia jak poemata Wacława.
Język ten jest tak g.iętki, tak dosadny, a obrazy tak nieraz piękne, tak
wzniosłe, bo daje im siłę i ciepło — żywy, gorący, silny patriotyzm. Taki wstęp
np.:
Polską nasze Bellonę na teatrum światći Sarmackiego prowadzę: też by
jeszcze Ićta I czas z ojcy naszymi miał zagrześć pożerny? Nie da Bóg
swej roboty! — Otwieraj, odźwierny, Wrota, gdzie na szerokiej mej ojczyzny
sali Wielcy bohaterowie będą się pisali! *
Jest to prześliczne! Taki ot, podsercowy, duszny patriotyzm, taka już rozpalona
miłość natchnęła prostego szlachcica do stworzenia nie eposu, ale prawdziwie
wielkiego historycznego poematu. Jego język jest podobny do języka Juliusza. Na
ciemnym tle makaronizmo-panegiryzmu jest to postać wielka i świetlana.
KIELCE, 1884
37
15 XI (sobota).
Żyję między wielkimi poematy: Iliadą, Eneidą, Boską komedią i Wo;'nq chocimską.
Boskiej komedii czytam pieśń XVIII. W Eneidzie tłumaczym pieśń III i następujący
obecnie opis Etny:
Portus ab accessu ventorum immotus et ingens Ipse, sed horrificis iuxta tonat
Aetna ruinis, Interdumąue atram prorumpit ad aethera nubem Turbinę lumantem
piceo et candente iavilla Attolitque giobos ilammarum et sidera lambit; Interdum
scopulos avulsaque viscera montis Eiigit eructans liqueiactaque saxa sub auras
Cum gemitu glomerat iundoąue exaestuat imo. Fama est Enceladi semustum
fulmine corpus Urgueii mole hac, ingentemgue insuper Aetnam Impositam ruptis
ilammam exspirare caminis... *
Jest to bogactwo wielkie, plastyka niezrównana, jednak prostota Iliady tysiąc
razy piękniejsze budzi w duszy obrazy. Pelides skarżący się nad czarnymi odmęty
matce na przemoc Atryda jest dla mnie obrazem tak pięknym, tak w swej prostocie
niezrównanym, że przewyższa on najpiękniejsze ustępy w księdze przewodnika
Danta. *
16 XI (niedziela).
Zaczynam studiować logikę według podręcznika Władi-sławlewa*. Ponieważ nie jest
to fakt rnałej wagi, trzeba go więc było upamiętnić. A więc — upamiętniłem. Eine
Flasche des „Abricotine"*1 — jest znakomitą i niezatartą pamiątką. Ze światem
wirującym wokoło zawirowały smutki i nadzieje — i uleciały. Odbywszy
korepetycje, poszedłem do profesora. Był tam Jaś. Deklamowałem Redutę Ordona,
Przedświt etc. Potem wypiliśmy jeszcze po kielichu znakomitej
W autografie pismem gotyckim.
DZIENNIKI, TOMIK V
śliwowicy litewskiej... i wyprawiwszy profesora na „polowanie" — udali się do
domów. Żyć — to żyć, jak Montes-ąuieu lub Horacy!
17 XI (poniedziałek).
Jutro!
Boże mój, Boże, łzami modlę Ciebie: Gdy umrę, daj mi... dobrej wódki w niebie!
Bo tu na ziemi tak wszystko nikczemne, Że wódki nawet — wszystko podłe, ciemne!*
18 XI (wtorek).
A więc... Czy będę miał drugi taki dzień w życiu? Jeżeli będę miał — to powiem,
że byłem najszczęśliwszym z ludzi... Dziś — Boże, mój Boże... ona przyjechała!
Ech, nie żal żyć na świecie!
19 XI (środa).
Czy to sen, czy to marzenie? Jestem spity szczęściem... Jeżeli ta struna w życiu
mym nie pęknie, jeżeli umie tony takie wydawać, to wiolonczelę mojego życia
chyba aniołowie skleili. Dziwna pieśń życia. Nie pękaj, struno, nie pęicaj!
Niech słyszę do grobu melodią tę nieskończoną... Matko moja, jak ja się szalenie
kocham!
20 XI (czwartek). Godzina 12 — noc.
Wróciłem dopiero. Jutro — jutro! „A co teraz? — Wieczność się zaczęła..." *
Teraz sen nieśmiertelny, sen długi jak życie... Gdyby się zeń obudzić prosto na
sąd Boga. Powiedziałbym wówczas, że raz mi było na świecie nieskończenie piękno
i poetycznie. Poezja, poezja — ginę w chmurach. Boże mój, jeśli ty szydzisz ze
mnie? Jeśliś ty rnnie stworzył jak piłkę, którą ze śmiechem rzucisz o świata
ścianę, jeśliś ty szyderca nawet w przejawie nieskończonego uczucia?... Och,
umrzeć dziś, och, umrzeć!
KIELCE, 1884
39
21 XI (piątek).
Wróciłeś do mnie, ty zły szatanie, ty czarny, jadowity skorpionie zazdrości!
Czemu do mojego Boga każdemu wolno się modlić? Czemu mnie nie wolno? Moja
religia i Walhalla moja, a inni do niej mają prawo! Już więc nie sen, już jest
boleść... Co będzie, gdy opustoszeją te ściany, co będzie?... Więc zacznie się
na nowo to życie rozdarte, bez barw, bez słów, te dnie długie jak wieczność, ta
straszna zima z marzeniem o wiośnie. O, Boże, miej litość nade mną! Dwa dni
jeszcze, dwa dni, a potem — o, za długie jest życie! Jakżeż mi się to odmienił
ten cały piękny świat, już znikło wszystko i znikło na wieki. Kłamałem długo —
ja kocham ją bardziej niż siebie... i już nie potrafię żyć bez niej... Gdyby ona
umarła, przysięgam sobie, że pragnąłbym skonać wówczas. Już znowu nie jestem
człowiekiem!
Nie jestem człowiekiem, bo nie myślę: boleść wyklucza z obrębu działań
człowieczych myślenie. Cogito — eigo sum* Descartes'a jest wówczas hipotezą.
Cierpię, więc nie jestem. Cierpię, bo jestem samolubem, a więc nie jestem
człowiekiem, lecz uosobieniem samolubstwa.
22 XI (sobota).
Jeżeliś kiedy był szczęśliwy, nie rachuj chwil tych nigdy, bo gdy miną, gdy
przejdą jak sen, strasznie powiedzieć sobie będzie: inielicissimum genus
infortumi est — fuisse felicem...
23 XI (niedziela). *
Widziałem kiedyś obrazek zatytułowany: „Pożegnanie"*. Na schodach jakiegoś
pałacu stało dwoje ludzi: on w zbroi rycerskiej szedł, widać, na wojnę, ona,
owinięta koło niego jak powój, zostawała na zawsze sama... Cudny obrazek... Nie
marzyłem, że kiedykolwiek obrazek ten w życiu zobaczę. A jednak.
1 Przed tą datą karta w autografie powycinana, pozostały widoczne tylko
resztki jakiegoś ołówkowego rysunku.
40
DZIENNIKI, TOMIK V
mm-f.:Mv
Byłem u pp. Trusiewiczów i Gronkowskich, bo kazała, a potem prosiłem się
szczęścia, by ulatało ode mnie, bo czara jego wypełniła się po brzegi. Człowiek
nie ma prawa marzyć o takim szczęściu, jakie było w przeciągu tygodnia tego moim
udziałem. Teraz nie żałowałbym życia zupełnie: przeżyłem wszystkie fazy,
doświadczyłem wszystkiego, czego tylko człowiek w moim wieku doświadczyć może.
Była w naszym kościele na mszy uczniowskiej. Z naszego chóru patrzyłem na nią
przez ciąg całego nabożeństwa. Czemuż ja do Boga modlić się nie mogę, jak się do
niej modliłem? Później byliśmy na cmentarzu na grobie jej ojca. Za pełna czara,
za pełna!...
24 XI (poniedziałek).
Dziś nareszcie zrozumiałem, że miłość może być treścią życia, że jeden tydzień
może w rachubie życia [byćj jednością, a reszta życia, reszta tych tygodni życia
— tysiącem choćby zer do jedności dodanych. Stanowią one o wielkości życia, ale
treścią jego — tylko jedna jedność. Co ja mogę przeżyć jeszcze? Czy w życiu mogę
być kiedykolwiek w takim położeniu, by mając lat dwadzieścia, mając jeszc/e to
wszystko, co koncentruje się w jednym wyrazie: iuventtis* — usłyszeć takie
słowa, jakie usłyszałem w sobotę od uwielbianej kobiety, od takiej kobiety... Po
co mit; zmuszają dopisywać do jedynki życia mojego tę długą kolumnę bezmyślnych
zer? Już dosyć życia — aż nadto dosyć! Już mię nie zastrasza ni to, że ona żoną
cudzą, że ona matką, już dla mnie nie mają znaczenia te drobne od niej pamiątki
— dzisiaj ja i ona złączeni jesteśmy tym nieskończonym węzłem, węzłem gordyjskim
uczucia we mnie tak silnego, że mię całego, jak jestem, stopiło, które moje imię
złączyło z jej imieniem tak, jak natura łączy badyl z kwiatem sokiem, który
wysycha wtenczas, gdy kwiat z badylem schną i umierają. Moją miłość zakończy
dopiero garść mogilnej ziemi. Poza żoną cudzą i poza matką — istnieje dla mnie
ona jako
KIELCE, 1884
41
kobieta. I nie ośmieliłbym się marzyć o niej nigdy jako o żonie; jako kobieta
złączoną jest ze mną jak powietrze z płucami. Czuję, że życie moje, jeżeli
ciągnąć się będzie, będzie pełne i nie czcze. Wypełnić je zdolne jest to
wielkie, to potężne uczucie, które narodziło się we mnie niezawiśle ode mnie i
niezawiśle od mej woli trwa i trwać będzie. Zawołał na mnie ten straszny głos
natury czy Boga, czy losu odwiecznym krzykiem: masz kochać! Czyż moją winą, że
między mną i wszystkim, co mnie otacza, że między mną i światem, przeszłością i
przyszłością, Bogiem i naturą — stanęła jedna postać i zawiodła w kraj
naturalnego czaru? Czyż moja zresztą wina, że zrobiłem z postaci tej abstrakcją,
która usiadła przy mnie jak odblask nieśmiertelności? Idę za nią, gdzie idę —
nie wiem; czuję tylko po wzrastającym smutku, że chyba do grobu... Kto czytał i
odczuł Sen Cezary * — ten zrozumie, czym jest takie jak moje uczucie.
Występny romans i religia. Dwa krańce przede mną. Pierwszy nie licuje ni z
pojęciem człowiek szlachetny, ni z jej, ni z moim poglądem, a drugi kraniec —
był i będzie moim udziałem. Jak się myśli zawsze o Bogu, tak ja zatopiony jestem
w kontemplacji mojej religii... Wiecznie to widmo kochane błądzi ze mną w myśli
i uczucia regionach, wiecznie, wiecznie... Ot, mam cel życia: umierając
powiedzieć — kochałem się szlachetnie!
Co jednak będzie w środę? Co ty zrobisz ze sobą, świerku, na samotnej skale
sterczący, wichrów przelotnych woli poddany? Wysoka, piękna palma tak daleko, że
te wiatry-la-tawce niezdolne zanieść w jej krainy nawet garści śniegu, jaki
gałęzie twoje oblepił *. Gdybyś choć umiał modlitwami ku Bogu szumieć — ale tyś
tylko człowiek, tylko człowiek. Ach, po dawnemu uklęknąć w kącie naszego
kościoła i tęsknotę Bogu wyszlochać, i powiedzieć mu wszystko, wszyst-
DZIENNIKI, TOMIK V
ko... Gdybyś ty, matko moja, żyła — zrozumiałabyś cnotliwą miłość twojego syna i
ulżyła w tym nieskończonym, niewyczerpanym uczuciu — tęsknocie...
A jeśli? — Jeśli ty byłeś zwykłym, najzwyklejszym pionkiem na szachownicy,
którym się suwało dla zabicia nudy, dla rozerwania się?... Jeżeli życie twoje,
przyszłość twoją zrównano z pionkiem i wkrótce odrzucony zostaniesz jak
przegrany i niepotrzebny ł ustąpisz miejsca innym... pionkom? Co wówczas? Co
wówczas, gdy staną przed oczyma te periody tęsknoty, to życie skierowane ku
jednemu celowi i gdy przyjdzie się upomnieć o prawa swe życie — a ty mu nic nie
dasz, bo wówczas stracisz nie to że szczęście, ale zdolność do szczęścia? Gdy
przyjdzie obowiązek, kraj, sława, praca — a ty im odpowiesz milczeniem, bo
pozostaną dni twoje jak zera, od których cyfrę zmazano? Ale... dziś za późno!
Gdziekolwiek bądź, choćby do takiego stanu — iść musiemy. Za późno, rozwago, za
późno! Zresztą życie nam odpowie na to straszne pytanie. Czekaj więc, pionku,
jeszcześ nie przegrany!
W nocy.
Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą, Tam pójdę, aż za ciemnych skał
krawędzie. Spojrzę w lecące po n,iebie łabędzie I tam polecę, gdzie one
polecą. Bo i tu, i tam, za morzem i wszędzie, Gdzie tylko poślę przed sobą
myśl biedną, Zawsze mi smutno i wszędzie mi jedno j I wszędzie mi źle — i
wiem, że źle będzie. Więc już nie myślę teraz, tylko o tem, Gdzie wybrać miejsce
na smutek łaskawe, Miejsce, gdzie żaden duch nie trąci lotem O moje serce
rozdarte ł krwawe...
JULIUSZ «
KIELCE, 1884
43
MOH, B3M JKHJIfa
Bo ijBeie paflocTHbix
Mx ne CBepuiHB erąe flJia cseTa,
HyTb H3 MJiaA6HHeCKMX OSejKfl,
VBHJI! T^e acapKoe BOjraeHbe, Tfle SjiaropOflHoe CTpeMJieHbe M HyscTB n
MbicJiefó
BbICOKMX, H6SC
Tfle SypHbie ji
M zKazK^a SHaHMii H
M CTpax nopoKa n
M Bbi, saseTHbie
Bbi, npnspaK HCMSHM neseMHOii,
Bbi, CHbi no33nn CBaioił!
PUSZKIN »
25 XI (wtorek).
Nie byłem w klasie, gdyż miały dziś odjechać. Wczoraj pojechały do Górna. Gdy
przyszedłem na korepetycje, p. Kłodnicka powiedziała mi, że pojechały już do
Mińska... Nie wiem, czy kiedy w życiu wiadomość jaka spadła na mnie tak
strasznie i niespodziewanie. Po prostu włosy stanęły mi na głowie... Po
kwadransie dopiero ze śmiechem powiedziała, że wrócą wkrótce z Górna. Nie
wiedziałem, że ja ją tak kocham, nie przypuszczałem! A dziś — wróciły dopiero o
11. Ileż to ja dziś przeżyłem, jak w tęczę mogłem wpatrywać się w te oczy, w te
oczy... ściskać te dłonie, całować ukochane usta...
Boże, Boże — to żona cudza!
26 XI (środa).
Obiecałem odprowadzić je kawałek. Obudziłem się o 3 rano i do ósmej nie spałem
już, czekając świtu. Idę tam. Koniec już, koniec... Wyszedłem za miasto,
wsiadłem na wózek i ujechaliśmy tak wiorst kilka. Kielce nikną we mgle
śnieżnej... A gdyby uciec, a gdyby rzucić wszystko i zostać u nóg jej i zburzyć
wszystko, wszystko, nazwać ją imię-
44 DZIENNIKI, TOMIK V
niem... żony? Śnieg dmie w oczy, bije wiatr w twarz niby wymierzając policzki,
huczy nad uchem: głupcze — wracaj do łaciny!
Wózek niknie na dalekiej linii szosy, a ten wicher dmie i dmie — i uniósł ją,
zabrał, zakrył tumanami śniegu, a ja, ja, ja... O, Boże — ulecz moją chorą
duszę...
Poszedłem na galówkę — tam muzyka gra, śpiewają, a taki straszny ten wicher,
takie zimno, taki ból w sercu... Gdzież słowa wypowiedzieć zdolne — iłem dziś
wycierpiał? Boże mój, czemu ja mówić z tobą nie umiem? Musiałem mieć
korepetycje, tłomaczyć zdania greckie w tym samym miejscu, gdzie ona była przed
godziną. Nie — coś dusi za gardło, szarpie, drze pazurami piersi, syczy nad
uchem i tłucze się po piersi olbrzymi płacz, a łez pokazać nie wolno, bo patrzą
na mnie z szyderskim uśmiechem! Och, pod ziemię się schować przed tymi
spojrzeniami ludzi, co tylko pieniądze liczyć umią! Poleciałem stamtąd,
uciekłem, bo wszystko krzyczało na mnie: patrz, patrz, tu była przed chwilą...
Rozdarło się na zawsze życie twe, biedny chłopaku! Jeśli i ona mię nie zrozumie,
jeśli i ona wyśmieje — co to będzie? Gdzież twój stoicyzm, gdzie twe zasady,
gdzie twe postępowe hipotezy, najidealistyczniejszy z marzycieli* Na zniesienie
tego, co inny przyjąłby ze śmiet lem, tobie potrzeba łez, boleści, tej strasznej
bezbrzeżnej pustki, beznadziejności, szałów i tej strasznej choroby, tego kata,
wiecznej tęsknoty... Gdzież i jakie lekarstwo na moje serce rozdarte?
Rozum szepce: Czas...
27 XI (czwartek).
Jakim ja śmieszny z tą moją tęsknotą! Jaki uśmiech politowania ukazałby się na
ustach tych, co mnie otaczają, gdyby wiedzieli przyczynę tego zasępienia,
zadumy, tęsknoty, tej poezji realnej... Tęsknota jest jedynym strasznym
uczuciem, łamiącym wszystko. Wielkie boleści życiowe ude-
KIELCE, 1884
45
rzają i elektryzują — tęsknota głaszcze cię niejako, bo przywołuje siostrę swą:
wspomnienie, i obiedwie zawracają twą głowę w tył, łagodnie szepcąc: patrz!
Ulegasz im bezwiednie i bezmyślnie — i ani się spostrzeżesz, gdy stanie koło
ciebie ponury żal, skorpion-zazdraść, wreszcie siwa, rozczochrana jędza-rozpacz.
I nic cię już nie powstrzyma, nic, nic. Stoisz jak słup lub leżysz jak drewno —
zdaje ci się, że ty tęsknisz tylko, a tyś chory, strasznie, nieuleczalnie chory.
To w życiu ciała tłomaczy się suchotami. Czasem miewasz, jak w suchotach,
ceglaste rumieńce — zapomnienia; ale jak one trwają chwilowo, tak chwilowe jest
zapomnienie. Za mi' nutę wraca znów straszna suchotnicza bladość, czujesz w
płucach z większą jeszcze siłą ukąszenie tego strasznego, nie zasypiającego
nigdy raka — tęsknoty. Lepszy tyfus i cholera. Uderza i zabija — a suchoty dają
ci ciągle poznać, że żyjesz. Żyjesz, jak żyje wyrwany z korzeniami jałowiec na
skwarze letniego słońca. Kto słyszał o nostalgii, kto widział na obczyźnie
wyrzuconych z ziemi rodzinnej — ten pojmie tego okropnego wyrazu znaczenie.
Wegetacja, pół--życie... Na to nie ma lekarstwa nawet w pracy. Praca da ci
ceglasty, suchotniczy rumieniec zapomnienia, a później, gdy sam jesteś, wrócą
wszystkie towarzyszki twego konania z płaczem, ze swą Keleno-tęsknotą na czele.
Kto padł od jednego ciosu — ten nie cierpiał, kto tęsknił w życiu, ten może
powiedzieć, że żył — konając.
Czytałem czwarty tom Ogniem i mieczem*. Pisałem i list do swej — i szukałem
jakiego schronienia przed tą straszną żmiją-amakomdą...
28 XI (piątek).
Co by było, gdyby człowiek nie miał nadziei? Wśród harpii tęsknoty — ona jedna
jak biały anioł ukazuje się w niebios szafirach i uciekasz pod jej stopy. Ona
jednak
DZIENNIKI, TOMIK V
ukojenia nie daje, ona budzi większą jeszcze tęsknicę. Jest to fatamorgana...
Nieraz zapominasz się tak, że zdaje ci się, że ot, już widzisz w oddali odblask
twojego szczęścia — budzisz się ze straszniejszą jeszcze gorączką i
straszniejsze pragnienie pali twe piersi. Bądź co bądź jest to rodzaj ukojenia.
Gdyby nie było nadziei — jakżeż by to było straszne życie. Nie darmo Alighieri
napisał na bramie swojego piekła te straszne wyrazy:
Per me si va nella citta dolente, per me si va nell'eterno dolore, per me si va
trą la perduta gente.
Giustizia mosse ii mio alto fattore,
fecemi la divina potestate,
la somma sapienza, e ił primo amore.
Dinanzi a me non i&r cose create,
se non eterne, ed io eterno duro:
łase i a t e ogni spe ranza v o i ch'entrat e/... *
Więc to miejsce jest najokropniejszym dla wyobraźni człowieka, gdzie wchodząc,
trzeba zostawić nadzieję.
...piękność jestże czym innym, jak odbiciem się nieskończoności na licu
skończonym, jak zawarciem tego, co nie ma kińca, w tym, co w twarde ujęte
granice?
KRASIŃSKI
A więc trzeba wierzyć Spencerowi — piękność, jako odbicie nieskończoności, może
się odbijać tylko w czymś noszącym na sobie cechy ideału. W karykaturze piękność
nie odbija się. W spojrzeniu przecudnych, niebieskich oczu, w tym długim szlaku
niebiańskim, jaki one zostawiają w przestrzeni i którym owijają duszę i do
wiecznego układają snu — nie ma kokieterii... Jest tylko odbicie się
nieskończoności.
KIELCE, 1884
47
Godzina 1.
Gdzieżby też tak kamienne ten Bóg serce nosił, Żeby tam smutny człowiek już nic
nie uprosił.
J. KOCHANOWSKI »
Oto jest szczyt rezygnacji, najwyższe ukojenie, koniec boleści po gorących,
wypłakanych łzach. Wiara w Boga jest konieczną, niezbędnie konieczną ludziom z
melancholicznym charakterem. Choleryk może jej nie potrzebować, stoikowi jest
zupełnie niepotrzebną, ale ludzie, którzy nie obejmują wszystkiego rozumem,
muszą poza rozumem dopatrzyć tej wielkiej siły, choćby ona była tylko wzniosłym,
uszlachetniającym ludzi marzeniem. Wyraz Bóg — w wysokim naprężeniu cierpień
jest sklepieniem, o które mogą się obić jęki zranionej piersi.
29 XI (sobota).
Wiara wzlatuje tam, gdzie rozum nie sięga. Wiara i rozum — to rzeczy wręcz
przeciwne. Kto rozumem chce wierzyć — kłamca. O Bogu mówi to uczucie, czego
rozum nie obejmie, przed czym korzy się wzrok i słuch niemieje. Pogląd to
Indianina, ale prawdziwy. Wszelkie objawienie jest nauką, a więc nie ma związku
z wiarą. Określać Boga — głupota. Jaki on jest — nikt nie wie; to tylko rzecz
wiadoma, że jest, bo mówi o nim natura zmysłom, a zmysły uczuciu. Do zrozumienia
tej istności zdolni są ludzie, „co mają serce i patrzą w serce". Kto zdolny
wierzyć — szczęśliwy; kto zdobyć się na wiarę nie może — któż zmuszać go może,
by wierzył? Pod tym względem zgadzam się ze Słowackim:
Kto Ciebie, Boże, nie czuł w natury przestrachu,
Na wielkim stepie, albo na Golgocie...
Ani też w uczuć młodości zapachu
Uczuł, że jesteś, ani rwąc stokrocie,
Znalazł w stokrociach i niezapominkach —
A szuka w modłach i dobrych uczynkach:
DZIENNIKI, TOMIK V
r
Znajdzie — ja sądzę, że znajdzie — i życzę Ludziom małego serca: kornej
wiary, Spokojnej śmierci. Jehowy oblicze Błyskawicowe jest ogromnej
miary! Gdy warstwy ziemi otwartej policzę, To widzę kości, co jako sztandary
Wojsk zatraconych, pod górnymi grzbiety Leżą i świadczą o Bogu —
szkielety...
Beniowski, p. V. *
Najpewniej jednak dowiesz się o istnieniu tego wielkiego Pana w wielkim,
samotnym cierpieniu, gdy zostaniesz sam na ziemi. Twoja miłość własna, twoja
duma zmusi cię do poszukania towarzysza i brata, i pocieszyciela — w niebiosach.
Kto mocno nie cierpiał — nie domyśli się łatwo istnienia wielkiego ojca. Tylko
że on nie taki, jakim go malują tłumy wychowane pod cieniem starych sklepień
bazyliki Sw. Piotra, On inny — inny. Ale jaki? Czyż ty wiesz, biedne serce?
30 XI (niedziela).
Znów te korepetycje z Bronkiem *, i jak na złość w tym pokoju, który przed
tygodniem tak bardzo lubiłem... Wychodzę zawsze stamtąd ze Słowackim za
kołnierzem. Pani Kłodnicka mówiła mi, że był list z Radoszyc i doniesieniem o
wyjeździe ciotuchny do Mińska, który ma nastąpić we czwartek. Jeszcze więc trzy
tygodnie...
Byłem wczoraj wieczorem u profesora Tomasza * z Jankiem. Gawędziliśmy cały
wieczór. Jaś śmiał się z moich chorób duchowych — a sam na to samo choruje. Lecz
on silniejszy, on matematyk, stoik, więcej silny — a ja, nieszczęsny, poeta w
życiu, ja, gdym wziął za tarczę ów dogmat woli — schowałem się zań i
rozpoetyzowałem na nowo. Czytać, ot, zaczynam powieści, bo umysł nie zdolny
błądzić teraz wśród jasnych krain naukowych prawd.
KIELCE, 1884
49
Wczoraj do godziny drugiej czytałem Na Polesiu Kraszewskiego *. Dawno już nie
czytałem powieści, toteż z upragnieniem sprawiam sobie tę rozkosz.
| Polubiłem serdecznie Szczukina. Jest to prosta, rubaszna, ale poczciwa,
poetyczna moskiewska dusza. Drugi to Moskal, z którym łączą mię stosunki
przyjazne; Micha jłow był pierwszym. Michajłow, przekonałem się, to typ owych
podłych, chytrych Azjatów, nad niższymi tyranów — ilotów względem wyższych. W
grze jest mistrzem, artystą natchnionym, ale poza artystą istnieje niska, brudna
dusza. Obecnie chory jest podobno po raz szósty czy siódmy na szankra czy coś w
tym rodzaju. A Szczukin — to Moskal z rodzaju Rykowa.
— Słuchaj — mówił mi nieraz — my się spotkamy na polu bitwy. Co będzie?
— Czy zabiłbyś mię? — pytałem go.
— Jak pisa!
Prosta, poczciwa dusza. Moskal do szpiku kości, ale rozumie nas i nieraz
śpiewamy razem ,,Z dymem..." *
Michajłow w podobnych razach zazwyczaj milczy posępnie. Zresztą — prócz
materialnej korzyści dla naszego muzyka zdaje się nic nie jest godnym uwagi.
Wańka * rozumie mię może jeden pod względem mojej miłości. Co on się nastarał,
by zobaczyć ciotuchnę, podczas jej pobytu w Kielcach! Dla niego nie mam
tajemnic. Dziwna sympatia ludzi mieszkających na dwu szczytach alpejskich, które
rozdarła na wieki niezgłębiona przepaść...*
Choruje on czasem na tę „chandrę" — pustkę, próżnię. Przychodzi do klasy
milczący, posępny, usiądzie w mojej ławie i spowiadać się zacznie... Biedak —
poeta w życiu, czyli mój kolega po usposobieniu. Lubię tego Moskala serdecznie.
4 — Dzienniki t. II
50
DZIENNIKI, TOMIK V
Jakże to uszlachetnia poczciwa miłość! Jaki we mnie obecnie wstręt budzi
wszystko brudne, codzienne, życiowe, zmysłowe. Szukam towarzystwa Janka,
Szczukina i Wacka, bo z nimi mogę mówić o szlachetnie pojętym życiu ł nauce, a z
Wackiem o sztuce. Ten całe życie będzie aktorem, dramaturgiem. Schiller,
Szekspir, Byron, Słowacki wiecznie mu w głowie. Kiedy się zejdziem — zawsze
zaczyna deklamować:
Jednego serca! tak mało, tak mało... *
a ja budzę się jak ze snu przy nim i słucham jak dawnej pieśni odgłosu, jak
moich słów, moich marzeń oddźwięku... Niegdyś i ja marzyłem o sławie Garricka,
Talmy etc. Dzisiaj — po co się budzić? Niech leżą stare trumny w pokoju.
Karykaturą byłbym i tam, i tu, i wszędzie!
Dla mnie nic nie ma: jak sam jestem zmienny, tak mieni się wokoło mnie wszystko
i wszyscy. Chwilowy blask, dym, wrażenie — potem pustka i rozpacz. Nie dla mnie
słowa:
Ckocham" — to znaczy: chcę z tobą podzielić Gorzki chleb trudu ł łez, i
boleści, Chcę oczy twoje w dzień smutku weselić I tarczą być twojej części. *
Dla mnie wrażeń, wrażeń bez końca. Ludzie; tacy jak ja — to nałogowi pijacy. Żyć
wrażeniami, choć to pali i piętnuje policzkiem śmieszności, i przygotowuje grób.
Ale pić, pić bez końca! Gdy się ostatni haust wychyli — rozśmiać się ze
wszystkiego i z siebie. To zwykły koniec wszystkiego, co ekscentryczne,
anormalne...
l grudnia (poniedziałek).
Rok temu żyłem strasznie zmysłowo. Dzień ten będę pamiętał przez całe życie. [O]
godzinie 10 wieczorem w towarzystwie pewnej damy zaznawałem rozkoszy haremu.
Później rwałem włosy z rozpaczy; a później jeszcze uległem
KIELCE, 1884
51
większej jeszcze1 rozpaczy, bo przyszły skutki: nocy bezsenne, cierpienia
fizyczne straszne, a co mówić o duchowych? Przed rokiem wstydziłem się sam
siebie i mojego dziennika; dziś mogę mu się śmiało spowiadać, bo przeszedł rok i
jestem lepszy, nieporównanie lepszy, po prostu niezdolny do zażywania rozkoszy.
Uszlachetniła mię ciotuchna, podniosła nieznanym mi sposobem, jakimś wpływem
dobra na zło, nieuniknionym. Jakżeż nie czuć, nie żywić uczucia gorącej
wdzięczności choćby za ten wpływ dodatni?
Wczoraj czytałem do godziny 2 do końca tę powieść Kraszewskiego. Jedno piękne i
charakterystyczne a prawdziwe określenie utkwiło mi w pamięci — mianowicie:
„Steńka polubiła hrabiego sercem kobiety, które czuje wdzięczność, gdy komuś
służyć może." *
Gdy sobie przypomnę panią doktorową z Kaukazu *, moją chorobę i tę troskliwość,
jaką ona otaczała obcego — mogę zastosować do niej aforyzm naszego Nestora. Są
kobiety, do których nie można stosować słów: „istoty, które paplą, ubierają się
i rozbierają". Są to rzeczywiście owe, możliwe na ziemi, anioły, które, gdy
wezmą w poświęcane dłonie Serce człowieka — to je drogą świata Ponad kałuże
błota i przepaście *
niosą do stóp Boga.
I znowu jestem złamany. Życie nie usposabia do pogody. Chandra burząca włada
mną, czuję, żem sam, a przy tym zaczynają się walić na głowę utrapienia
najrozmaitsze, co przy
1 Tak w autografie.
DZIENNIKI, TOMIK V
tęsknocie mojej jest męczącym, bolesnym. Doprawdy, nudzi mię to już bardzo.
Dusza rwie się, czuję zapoznanie, czuję, że źle tu. Gdyby to wszystko raz jak
bądź skończyć!
2 XII (wtorek).
Jakie to serdeczne zadowolenie, że się te dnie zimowe odwijają tak z kłębka
życiowego jak nitki, jaka pociecha, że już bliżej i bliżej do tej upragnionej
mety, tego tak zabawnego cyrku — życia, gdzie każdy z nas błaznem albo klownem,
albo — gladiatorem! Czemu ja przynajmniej błaznem być nie mogę? Miałbym u widzów
sympatią (sławę); gladiator — wzbudza tylko śmiech bezlitosny.
świat
3 XII (środa).
„...Bóg postanowił wyprowadzić z niczego i wszystko, co na nim
jest..." — mówi Pismo święte. *
Co to jest n i c? Głupi na to jestem jak but. Ostatnim stopniem ludzkiego
pojęcia jest wyraz byt. Powiedzieć komuś: na początku było nic — znaczy to samo,
co tłoma-czyć orzeczenie Kartezjusza cogito — erga sum, jak to zrobił nasz p.
Gejsler w ten sposób: „KapTerjrai, BSHB ncxofl-HOM TOHKOM CBOMK florMaTOB
«cogito — eigo sum» — #omeji
^O COMH6HHH B CBO6M CO6CTB6HHOM CymCCTBO fłAHKH, B Cyilje-
CTBOBaHMM Mupa M Bora..." itd. * Umysł mój, a wątpić sobie pozwolę, czy i
czyjkolwiek, niezdolny jest sobie zdać sprawy o pojęciu czegoś, co jest niczym.
Prawdopodobnie jest to jedna z tajemnic religii. Niezawodnie tak być musi, bo
stąd płynie pojęcie — stwórca. Stwórca wyprowadza wszystko z niczego. Jak tylko
czegoś wytłumaczyć nie można na korzyść religii — niezawodnie będzie to
tajemnica, której tykać nie wolno... Szkoda, że rozum ludzki to sędzia śledczy,
który, na prawa nie bacząc, zdziera wszelkie maski szukając prawdy i nie lęka
[się] wchodzić do komnat ciemnych z napisem — tajemnica. Owóż ten rozum odnalazł
inną tezę, mianowicie: na początku była materia...
KIELCE, 1884
53
Ale stój, rozumie! Komu powiedziano: wierz, a będziesz miał prawo kochać, temu
nie wolno szukać początków wszechbytu w materii...
Byłem u Jasia. Kruszyński, Piasecki i Rewoliński prześlicznie śpiewali ,,Z
dymem..." Rozbujały się uczucia na nowo! ,,Łecę, gonię wspomnień marę..."
Za późno, mizantropie — za późno!
4 XII (czwartek).
Marzenie — jest to droga po spadzistości idąca, śliska. Człowiek zstępuje po
niej z góry i schodzi na dół, a na dole znajduje uczynek...
ORZESZKOWA «
Straszne, grobowe słowa, które ja jeden może zrozumiałem dokładnie!
5 XII (piątek).
Wczoraj czytałem powieść Orzeszkowej pt. Wesoła teoria i smutna praktyka.
Chciałbym kiedy nauczyć się analizowania uczuć człowieczych tak ściśle, jak to
ona umie. Dziś w postaciach rysowanych przezeń widzę się w postaci owego
fantastyka-zarozumialca Gustawa. Wiele podobieństwa.
ofiro (xiv vuv
vevÓ7)crrai xod óp9-ćo<; (AO i 8oxśst IILvSapo? TtoiSjaai VÓJAO elvai,
HERODOT, Lib. III, Cap. 38 *
Te same słowa powiedział Yictor Hugo w Roku 93: Ponad ludzkością biegnie linia
prosta — prawo.
Tak więc linia prosta. W naturze linii prostych nie ma, toteż nie ma w naturze
praw prostych jak linie: co raz jest
DZIENNIKI, TOMIK V
prawem, to drugi raz jest anarchią. Gdzież jest owa linia, ponad ludzkością
rozciągnięta? Może to summa wszelkich praw, a może to... Bóg?
Mam list z Radoszyc. Ciotuchna pozostaje na święta tamże. Piękny, złoty,
nieskończony sen... List ten jest głosem, pieśnią, muzyką z innego świata.
Czuję, żem o głowę wyższy. Mam lat 20, a w tym wieku wrą w piersi rozmaite
orgie. Między innymi owa rozkosz zmysłowa, owa odaliska naga, owa poezja ciała
chodzi za każdym, kto ma lat dwadzieścia, krok w krok. Po prostu mówiąc, ciało
dopomina się o swe prawa. Tu na nic wola. Możesz się powstrzymać od uczynku, ale
myśl — to szatan straszny a nieodstępny. Trzeba głębokiej duchowej ekstazy, by
go odpędzić. Owóż, gdy zabrzmi głos z innego, pięknego świata, gdy wyobraźnią
skieruje gdzie indziej — szatan krwi ulatuje na długo.
A więc znowu czas jakiś będę mógł bez pokusy przechodzić koło niebieskiego domku
w sąsiedztwie mojego locum! Nieraz ileż to trzeba siły, jak uciekać, gdy
wszystko wabi... czujesz w kieszeni pieniądze, noc ciemna, ulica pusta, a tam, o
parę kroków, godzina szału bez granic., . O, jakże ci wdzięczny jestem, droga,
kcchana kobieto, za ten głos, który budzi w duszy mej uczuci i godne człowieka !
Czytam tę Orzeszkową i powstrzymać się nie mogę, by nie notować jej jasnych,
wzniosłych, mistrzowskich myśli:
Na ziemi nie ma potęg takich i wielkości, które by w tym drobnym na pozór
punkciku zawrzeć się nie mogły, ani takich głosów mocnych, którym by on dać nie
mógł odpowiedniego rezonansu, ani takiej mnogości zjawisk, by w jego wnętrzu
dostatecznych nie znalazło przestrzeni, ani tak srogich sprzeczności, którym by
dość obszernego do bojowania zabrakło w nim pola. Wszystko jest i wszystko być
może w tym biednym sercu człowieczym... *
KIELCE, 1884
55
Godzina 12.
Morduję wściekle trudny 23 caput II księgi Liwiusza.* Opis zaburzeń, historia
odwiecznej walki o byt... Czy dziś zmieniło się z tej historii cokolwiek?
Wiecznie to samo. Ani socjalizm Chrystusa, ani nowożytny komunizm, ani żadna
filantropijna utopia nie jest w stanie położyć tamy temu prawu, biegnącemu ponad
ludzkością i dzielącemu ją na dwie kategorie: bogaczów na aksamitnych
wezgłowiach i nędzarzy na barłogowisku, patrycjuszów i takich, jakiego we
wspomnianym rozdziale rysuje Liwiusz:
...obsita erat sąualoie vestis, loedior coiporis habitus pallore ac macie
perempti. Ad hoc promissa barba et capilli ei!emvemnt spędem oris... Inde
ostentare teigum ioedum recentibus vestigiis verberum.
Powiadam raz jeszcze, że czytać Liwiusza niebezpiecznie dla człowieka pragnącego
być wiernym poddanym swego panującego monarchy. To prowadzi do rozmaitych
demokratycznych przekonań nawet rojalistów, a demokratom, takim jak ja lub
Wesołowski, porusza wszystkie nerwy i szpik w kości pacierzowej!
6 XII (sobota).
Pan Bem zaczyna mię obdarzać względami. Dawny mój ideał zmienił się nie do
porównania. Wszystko przemija, wszystko znika, nieśmiertelną jest tylko tęsknota
za tym, co minęło dawno i niepowrotnie. Nie wrócą tego czasy, kiedy dusiłem
[się] od płaczu na lekcji, gdy on począł deklamować na lekcji niezapomniane:
Bogarodzico, dziewico, Słuchaj nas, Matko Boża, To ojców naszych śpiew...
Wolności błyszczy zorza, Wolności bije dzwon, Wolności rośnie krzew...
Bogarodzico! Wolnego ludu śpiew Zanieś przed Boga tron... * , - i "
;
56 _______________________ DZIENNIKI,
TOMIK V
Albo to moje ulubione:
Jako na matki odejście się żali
Mała dziecina — tak ja płaczu bliski... *
Byłem na herbacie u pp. Redychów, a potem rozmawialiśmy z Wackiem i Szczukinem o
sztuce. Wacek nie byłby aktorem dobrym — to artysta z głębokim poczuciem,
przeceniający nawet miernoty, czujący głęboko, ale nie aktor. Dusza wyrywa mu
się do Szekspira i Schillera — a nie potrafiłby oddać ich. Jest to bezkrytyczne
uwielbienie sztuki.
W nocy czytałem Wojnę chocimską, którą przyniósł mi Szczukin.
7 XII (niedziela).
Byłem u pp. Koczanowiczów po pamiętniki Erazma Otwi-nowskiego*, gdyż dzieła tego
dwa tylko, jak mówił p. Bem, w Kielcach znajdują się egzemplarze. P. Koczanowicz
jest posiadaczem jednego z nich. Chciano mię zostawić na obiad, ale wymówiłem
się, bo... duszno w tej atmosferze.
Wieczór spędziłem u p. Kłodnickich w towarzystwie p Ba-der i Maniusi Wabner.
Słodko to jest, niewypowiedzianie słodko bawić te panie rozmową. Naturalnie
wkraczamy na nieszczęsne pole literatury. Zacząwszy od Moliere'a, a skończywszy
na Sienkiewiczu — wymyślałem na wszystko, bo zły byłem wściekle. Nie znoszę
wszelkiej nadętości, pozowania na uczoność — a ta Baderówna przechodzi wszelkie
pod tyin względem możliwe granice. Czekam, rychło mi każą deklamować. Przychodzi
nareszcie ta nieunikniona chwila.
— Może pan będzie łaskaw coś... itd.
Staję, opieram ręce na krześle i drę się, rzucam naumyślnie dysonanse, ażeby po
pierwszym wierszu dały mi pokój — nie, najczulej proszą o więcej, później znów o
więcej i tak
KIELCE, 1884
57
bez końca. Boże miłosierny! Karz mię w piekle czym chcesz — nie każ mi tylko
deklamować rzeczy patetycznych, gdy jestem wesoły, lub wesołych, gdy mi się
życie przykrzy. Doprawdy to złość bierze. Każdy czuje się w obowiązku żądać ode
mnie deklamacji, choćby jej nie lubił, i chwalić, choćby mu się zupełnie nie
podobała. Taki p. Wyszkowski — drąg, panie, nie mający pojęcia o poezji —
zaczyna chwalić moje skandowanie i cieniowanie, choć wiem, że z upragnieniem
czekał, gdy raz przecie usiądę. Trzeba jakim bądź sposobem pozbyć się tego
urzędu deklamatora towarzyskiego raz na zawsze. Co innego deklamować w kółku
kolegów, których uczucie wiem że rozbudzić potrafię, przy muzyce, gdy się jest
po temu usposobionym, a co innego zabijać czas tym, którzy by go musieli obrócić
na ziewanie.
Wracałem o pół do 12. O parę kroków przede mną wlókł się p. Bem z knajpy
Bukowskiego, pijany, mrucząc coś ciągle... Jak też mnie daleko do tego rodzaju
życia?
Do 2 czytałem wyborny, bezstronny pamiętnik Otwinow-skiego.
8 XII (poniedziałek).'
Założyliśmy towarzystwo literackie, do którego należą: Kazio Grabowski,
Krzyżkiewicz, Wacław, Czech, Czajkowski, Szczukin, Benon, Malewski i ja.
Zebrania odbywają się na górce u Kazia. Wpis kwartalny rs. l kop. 20. Fundusz
ten obrócony ma być na prenumeratę „Ateneum" i kupowanie studiów literackich.
Zebrania odbywać się mają w każdą niedzielę i święto. Każdy z członków
obowiązany jest mapiisać raz na kwartał wypracowanie, traktujące o którymkolwiek
z autorów epoki, którą studiujem. Wypracowania te oceniać będziem in gremia.
Wczoraj i dziś czytaliśmy Otwinowskiego.
Gdyby tak władza gimnazjalna o związku się naszym do-
58 _______________________________________ _____DZIENNIKI, TOMIK V
wiedziała — dostalibyśmy wszyscy niewątpliwie dymisją. Toteż wchodziemy i
wychodziemy po jednemu i ostrożnie, i drzwi zamykamy na klucz — bo pewnego
pięknego poranku R y ż y * nawiedzić nas może. Poczciwy Kazio podejmuje
wszystko, by wszystko szło w należytym porządku. Postanowiono nikomu o związku
tym, nawet Siemiradzkiemu ani Bemowi, nie mówić, by najmniejszego nie robić
rozgłosu. Ideą przewodnią jest patriotyzm, czas od czasu więc Krzyżkiewicz
przynosi gazety traktujące o rzeczach nas dotyczących. Będziem pielęgnować w
naszym kółeczku mowę przynajmniej ojczystą. A więc — ostatnie „zioła pachnące,
czołem silące się przebić piasków osłonę, burzą pędzonych", nie zwiędły jeszcze
— nie, nie, nie! Ta górka, ten pokoik Kazia będzie nam w życiu jedną z
najprzyjemniejszych pamiątek. *
Wacław kupił Ogniem i mieczem — we wtorek posełam to ciotuni wraz ze szkicami
Sienkiewicza i dramatami Swię-tochowskiego. Co ona powie, gdy przeczyta ten
klejnocik nieśmiertelny: Czyja wina? Gdybyż mi to chciał kto odpowiedzieć —
czyja to wina... Nie moja — i nie jej. Chyba — ananke.
Tłomaczyłem Liwiusza do pierwszej — później pisałem list do p. Heleny. Pierwszy
to tak oryginalnie głupi. Żeby go aby od razu w piec wrzuciła. Jeszcze dwa
tygodnie.'
9 XII (wtorek).
8
IIr)Xvjo<; uic;
ofrre TTOT' et; [Jiśvcov,
Xov x5jp 8" au-d)v TE 7rróXe[jióv TS.
Iliada, ks. I, 488
KIELCE, 1884
59
Słowacki musiał do swego Zbigniewa w Mazepie brać wzór z Achillesa, tej
romantycznej postaci. Miłość własna jego obrażona bardzo — szuka więc cienia u
brzegów burzliwego morza, nie zjawia się ni na bitwę, ni na radę wojenną — lecz
w duszy pragnie bitwy... To taki uczuciowiec romantyczny, jak wielu, bardzo
wielu w naszej poezji.
Otrzymałem drugi już list z Radoszyc, a ja dziś mogłem dopiero, przesełając
Sienkiewicza, mój wysłać. Wczoraj późno w nocy napisałem1 4 arkusze, a dziś
zapakowałem go w książki i odniosłem do p. K. * Nie wiedziałem, że kobiety są
istotami tak brudnie, cynicznie nikczemnymi. Jest to nowy policzek zadany mojemu
dogasającemu idealizmowi. Czytać list cudzy — wiedząc, że mieści rzeczy, których
czytać nikt nie ma prawa postronny, siłą, podstępem wydzierać tajemnicę — to
kobieco-szatańska podłość. Jestem zraniony do głębi duszy. Może to jednak moje
uprzedzenie i podejrzenie tylko. Daj Boże, bo musiałbym się zemścić za bolesną
mi, wyrządzoną nielekkomyślnie, krzywdę. Jestem zbity dziś z tropu, oszołomiony,
zgłupiały. Więc to są ludzie, więc to są kobiety!
10 XII (środa).
Dawno już nie byłem tak do niczego, tak zniechęconym i smutnym, jak wczoraj i
dziś. Jakoś nic się nie wiedzie, łamie się w rękach wszystko, a ten czas
przeklęty wlecze się tak okropnie powoli, że nie mogę końca jego dopatrzeć. Nie
ma nic straszniejszego nad tę niechęć, znudzenie poezją w życiu. Jest to jakaś
uczuciowa febra, powracająca periodycznie po silnych duchowych wstrząśnieniach.
Do tego wszystkiego dołączyć trzeba wpływ otaczającej przyrody, która obecnie
przejawia się w deszczu i błocie. Och, jakże pusto dokoła! Praca powinna leczyć
tę chorobę, tymczasem
60
ukończywszy korepetycje jestem bardziej jeszcze znudzony, zły, nieznośny dla
otaczających. Kiedyż się skończą te, pozostałe do chwil szczęścia, dni 14?
12 w nocy.
CHW OT cep;ma Hę ysnaio a CBBT;
CBOMX jiHiueu H npejKHefł
A HOBOM IJCJUl H6T.
DZIENNIKI, TOMIK V
„EeayMen Tbi M sce TBOH
Mnę TaiiHbiM TOJIOC peK —
T/l JiyHUIMH MBHTbl MOeii COSflaHMH
OTBeprnyji H HaseK. Ho flJiH nero flynm pasysepenbe
CBepUIMJIOCb H6 BHOJIHe?
3aH6M Hte B Heń cjienoe coscajieHbe 2KnaeT o CTapnne?
MOił yKajKCT nyib KO
M CTpacTHoro oipa^HOMy BescTpacTbio Te6a a Hayny.
co MHOM TM cep^ma xap nory6Hiii5>; IlycKafł, ysnas juo^eń,
Tbi, M03KCT 6biTb, McnyraHHbiił, pa3jno6mm. M 6jitKKHHX, n
fl 6wTna sce npejiecTM paapymy, Ho yii nacTasjiio Tsofł;
H oSojibio cypOBtiM xjia,ąoM Ho flaM syine noKoił."
TBOM — cseTMjibHMK norpeSajibHbrił
jiar MOMX!
TBOM MMP, yBbi! Mormiw MHP M CTpaineH ^Jia HCMBWX.
KIELCE, 1884
61
HCT, H Hę iTBoii! B TBoeń nayKe ciporofó H cnacTbH ne Haiifly;
IIOKIlHb M6HH: KOH-KaK MOefł flOpOJTOJł
OflMH H no6peAy...
BARATYNSKIJ •
Moił nyib yHbiJi. CyjiMT MHS Tpy« n ropę FpHflymero BOJinyeMoe Mope. Ho Hę xony,
o flpym, yumpaTfa!
H HCHTb XOHy, HT06 MbICJIMTb M
PUSZKIN »
11 XII (czwartek).
Wesoło żeglujmy, wesoło, Po życła burzliwym potoku, Jak orły w gradowym obłoku,
Choć wichry, pioruny wokoło — Wesoło żeglujmy, wesoło!
E. WASILEWSKI
Gdy się przerwie miłość długim rozstaniem, gdy się przywyknie myśleć tylko o
kochance, a nie widzi jej, ujrzawszy ją, znajdziesz różnicę między marzeniem a
rzeczywistością. W chwilach zapału rzeczywistość przewyższa marzenia, gdy miłość
ucieka z serca, marzenia zabijają rzeczywistość.
KRASZEW[SKI] Latarnia czarnoksięska, t. IV, s. l
Cóż sobie powiesz za dwa tygodnie, panie zakochany? Dasz odpowiedź — ale
szczerą, bez maski — bo tu chodzi o szczęście, o przyszłość, o „tak" lub „nie"
życia. Dziś, gdym samotny, jakże ja ją kocham strasznie, szalenie; Bóg tak nie
kochał patrząc po stworzeniu na ruchy wszechświata! 2yJQ w tym uczuciu, nim
oddycham i gdyby mi go zabrakło, skończyłby się oddech mej duszy. Człowiek w
młodości
62
DZIENNIKI, TOMIK V
zdolny jest zamknąć się, zniknąć, umrzeć dla siebie i zginąć w regionach
miłości. Cóż to jest? — mówcie! Czy to zwykły przejaw miłości siebie?
12 XII (piątek).
JKHTb XOHy, HTO6 MblCJIHTŁ V.
Tak, żyć — znaczy cierpieć, jeśli się więc żyje — to się cierpi. Życie bez
cierpień nie istnieje. Więc pragnę żyć, więc pragnę cierpieć! Spojrzyj na siebie
i poza siebie: ileż to atomów złożyło się na to, by ciebie wywyższyć! Ilu jest
takich, którzy tego nie mieli i nie mają! Twoim udziałem myśl, podsycana ciągle
węglem nauki, rozżarzającym ogień myśli, twoim udziałem uczucie. Ileż to ludzi
na ziemi, którzy szczęścia tego nie znają, jęcząc w kajdanach umysłowej
ciemnoty; ile ludzi na ziemi bez serca! Ja chcę żyć, bo życie jest szczęście —
tym, że w łonie jego leży historia nieszczęść i cierpień. Czymże by była chwila
szczęścia, gdyby nie była antytezą długich tygodni samotnych, ponurych dum i
boleści? Gdy błądzisz śród bezbrzeżnego stepu długo i wiele, gdy nad czołem twym
chmura urisi i w ocr.y ci garści śniegu z szyderskim wichrów ciska śmiechem,
wkoło noc ciemna, zimno oddech dłonią zatyka, sin t się zbliża — i pragniesz
gorąco usnąć raz na wieki — s ż,., na krańcu widnokręgu błysła światła iskra...
To nadzieja. Gdy dowleczesz się, silny nadzieją, do dalekiego ogniska i gdy tam
znajdziesz gościnny dach i ciepło rodzinne u domowego ogniska — to szczęście w
porównaniu z burzą i beznadziejnością, jakie tobą przed chwilą miotały. A jednak
— czy-byś czuł to szczęście, gdybyś nie doświadczył uścisku śmierci?
A więc cierpieć trzeba i bardzo cierpieć, ,by czuć chwilę, która może być zwana
— szczęściem. Rzecz jasna i wiadoma, stwierdzona historią tysiąca zawodów,
stwierdzona historią świata, że absolutnego szczęścia nie ma pod słoń-
KIELCE, 1884
63
cem. Istnieje ono jako rezultat niedoli, jako wynik życia, jako anomalia
chwilowa od ogólnego życiowego prawa — cierpienia, anomalia względna. Jest to
punkt światłości, skupiający się na jednym punkcie koła wprawionego w ruch.
Długość koła jest rzeczywistością, bieg jego rzeczywistością, a jeden promień
światła na jego wierzchu się formujący — podobizną abstrakcyjnego pojęcia feli-
citas*
W miłości szczęśliwym momentem będziesz 'mógł nazwać ten jedynie, który będzie
rezultatem długiego oddalenia, zgryzoty, utęsknień, sceptycznego zatopienia w
sobie i ukochanej, duchowych męczarni, długich bezsennych nocy, spędzanych
między Bogiem, sobą i nią, walki odbywającej się w piersi, między
rzeczywistością zawsze zimną, krytyczną, bezlitosną, trywialną i ideałem. W
cierpieniu, powtarzam, leży źródło szczęścia. A więc cierpieć mocno — to wielce,
znaczy, być szczęśliwym.!
13 XII (sobota).
Nieraz stawała mi przed oczyma umysłu teoria stara jak świat, a potępiana już
tak dawno, wzgardzona teoria Epikura. Punktem, na którym obraca się koło jego
zasady, jest wyraz 7}SoW) *• Gdy zdarzy ci się w życiu zobaczyć człowieka
zmysłowej oddanego rozkoszy, wylanego na nieplatoniczine miłości, cześć Bachusa
etc., usłyszysz zapewne jego przydomek — epikurejczyk. Według mnie, takie
pojmowanie teorii wyklinanego w przeciągu kilkudziesięciu wieków Hellena jest
bardzo jednostronnym. Teorii jego dostatecznie nie znam, lecz wyraz hedone daje
do myślenia wiele i nie usposabia do twórcy wspomnianego systematu zbyt wrogo.
'HSov?) — znaczy zadowolenie (yAOBOJiŁCTBue, das Yergraigen1) — nie znaczy
*wcale rozkosz, a do tego nie oznacza wcale rozkoszy zmysłowej jedynie. Jeżeli
Epikur
1 W autografie pismem gotyckim.
64 ________________________________ DZIENNIKI, TOMIK
V
za punkt wyjścia dla systematu swego wziął zadowolenie — to pojął je w
najobszerniejszym znaczeniu. Wszystko, co zmierza w życiu do jakiegokolwiek
celu, zmierza właściwie do jednego celu — zadowolenia. Zadowoleniem dla dobrego
człowieka będzie spełnienie dobrego uczynku, dla filantropa — pomoc udzielona
współbraciom, a dla zmysłowego zadowoleniem będzie zhańbienie niedoświadczonej
dziewczyny, obgryzanie nawet paznokci będzie rodzajem zadowolenia dla kogoś, co
miałby czas ten przepędzić w pracy. A więc ów wyklęty epikureizm nie zasłużył
może na tak zasadnicze potępienie. W systemacie tym znaleźć może miejsce
wszelkie szlachetne dążenie, bo owym wyrazem volup-tas * nazwać możem wszelki
szlachetny cel.
Przypada on mi do smaku i z tego jeszcze powodu, że chodził bez maski w
przeciągu wielu wieków, głosząc stałą i prawdziwą zasadę, że przyczyną działań i
uczuć człowieka jest zadowolenie jego miłości własnej. Dlatego, że tułał się bez
'maski, wytykano go palcami i darto na nim starogrecki chiton, bo niestety
tragicznych koturnów ni maski Platona nie nosił. Dziś został nagi zeń trup
tylko, ale w tym trupie anatomia nowoczesna zaczyna dostrzegać niezatarte siady
życia i umarłą doktrynę pragnie do życia powołać.
Odebrałem drugi już w tym tygodniu list z Radoszyc. Smutny tam akord jakowyś
brzęczy. Jestże miłość czym innym jak miłością siebie? Nie umiemy zrozumieć
najszlachetniejszego głosu w muzyce życia kobiety, głosu żony i matki. Jednak —
błogosławiona ta chwila, gdym list ten otrzymał. Takie słowa: ,,za wiele
liczyłam na moje siły..." są * niezaprzeczonym dźwiękiem struny głębokiego
poczucia obowiązku. Gdy kobieta w postawie matki staje u swego domowego ogniska,
nikt nie ma prawa majestatowi jej
W autografie omyłkowo: jest.
i
f f JU 'v /
J. oi«fx/t»**«^-0'ł- h '"z- 3Ł*>*-»-
WYKLfcJKA OKŁADKI TOMIKU V
KIELCE, 1884
65
urągać, nikt nie ma prawa podnosić oczu nań! To za wysoki piedestał. Na nim
stała Kornelia, matka Grakchów... Tam już z najmocniejszym uczuciem nawet
człowiek wchodzić nie ma prawa. Tam króluje prawo natury, a biada człowiekowi,
który chce jej prawa paczyć i wywracać. Pozostaje więc stłumić uczucia w
najskrytszym piersi zakącie, zamknąć je tam na wieki w granicach wielkich —
religii. Matkę Grakchów mógł kochać każdy, choć ona stoi na piedestale — toż i
ja żyć będę sobą i ideałem. Za daleko zaszedłem — czy to odpowiednie do sił
zwykłego człowieka? Ach, jakże ja nieostrożnie bawiłem się tą iskrą — dziś
pożar, a co go stłumić zdoła? W początkach łatwo go było zadeptać, dziś zalać
niepodobna.
Rzecz straszna, że z tego koła, jakie obecnie nakreśliłem, wyjścia nie ma.
Kochać — czy to wszystko już? A być kochanym? — Nigdy i przez nikogo. Szukam w
ciemnościach celu mojej miłości. Nie ma żadnego: kochać dlatego, by kochać.
Szyderskie sobie napisałem proroctwo!
14 XII (niedŁ).
Szczukin ukazał się nam w całej pełni. W piątek na lekcji francuskiego
Strożecki, ulubieniec księdza, zaprodukował się z modlitwą, którą odmówił po
polsku. .Szczukłn zerwał się i krzyknął: „Sflecb ne Iloji&nia! TosopM no
pyccKw!" W całej klasie dały się słyszeć krzyki: „won, ty Mongole!" — Wyleciał
więc z klasy jak oparzony, wołając na cały głos w obecności strwożonego, bladego
i zgłupiałego profesora Evarta: „H sac npoyny — sce BOH noiłACTe!" * Zerwał
nawet ze mną i Wackiem. Mnie się przyznał, że pójdzie na skargę do dyrektora, a
jeżeli nic nie zrobi, to do Hartularego — naczelnika żandarmów. Ładna
perspektywa: może donieść o naszych zebraniach u Kazia, gdyż tam razem z nami
bywał i zapisał się do naszego kółka, a głupca Strożeckiego może wraz z
biedakiem Evartem wyrzucić z gimnazjum. Znam
5 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK V
jego charakter idący ślepo choćby w ogień i zaczynam się obawiać.
Pomimo to zebranie dzisiejsze odbyło się Strożecki czytał swe
ćwiczenie o Andrzej
orządku. Tsztynie, i jedno ielił do wteku XVIII
kapitalne zestawienie Szujskiego, które Ber swej roboty: „Kiedy na Zachodzie
przy koń ręka ludu kruszyła jarzmo niewoli, na Wschodzie ręka żelazna kruszyła
wolność narodu". Następnie czytaliśmy Otwi-nowskiego w dalszym ciągu.
Korepetycje — dwa ćwiczenia ruskie: „Hojibsa KHKT irepKOBHbrx" i „BeHepnee
pasMbinuieHiie o EoscbeM Bejmne-CTBe" * z dzieł Łomonosowa, gramatyka łacińska —
i długie chwile tych nie opuszczających mię nigdzie i nigdy myśli o jednym
przedmiocie.
Któż nie zna tęsknol młodości, tych gwałtownych porywów ku niebu, którymi dusza
z nas wyrywa się znużona w niebieską krainę ku Bogu? Jakkolwiek słodkimi są
szały i marzenia dwudziestoletnie, i tych nie wystarcza człowiekowi, cała
teraźniejszość i cała przyszłość nie napoją go nigdy, musi w przestankach
uciekać się do modlitwy i łzami, których źródło, jak Nilu początek, zakryte na
wieki, opłakiwać wvgnanie swoje...
KRASZEWSKI Hislai .:. o tanie Dubeltowym'
15 XII (poniedziałek).
T& •9-ei;ov wL L<m <p&ovspóv" * — pisze Amasis do Poli-kratesa u Herodota w
księdze III. Strzec się trzeba. Za tydzień mogę być, jak GPolikrates, szczęśliwy
— ale „TO &eiov wL Sari 9<9-ovepóv". Jakiś Jowisz straszny może szczęściu mojemu
cios zadać, może uczucie moje, jak Polikratesa, roz-krzyżować na krzyżu. A
Jowisz taki niezbyt daleko; może za mil kilkanaście... Jest on rzeczywiście dla
mnie Jowiszem, bogiem prawym, panem kochanym, ojcem dla Hery, mojej religii
bogini.
KIELCE, 1884
67
Jak dzieci igrają z ostrym nożem nieraz, tak kobiety z nami; ostry nóż skaleczyć
przecie i roztrzaskać się sam może. Ale one w to nie wierzą.
KRASZEWSKI Pamiętniki nieznajomego, II [s. 34]
16 XII (wtorek).
Wczoraj siedziałem długo nad Liwiuszem. Dziś wyrwał mię dyrektor, zacząłem
doskonale tłomaczyć na nowo... Zadzwoniono. Wściekły jestem! Lubię bardzo
historyka rzymskiego i z przyjemnością go tłomaczę — na jutro trzeba będzie
obkuwać haniebnie gramatykę. Głupi interes.
Wczoraj wieczorem rozmawiałem długo ze Szczukinem. Ferwor patriotyzmu ominął go
przecie i zaczyna żałować nierozważnego kroku. Wszyscy omijają go milczeniem,
nikt ręki nie podaje. Ja tego nie podzielam dlatego, że uważam za głupotę
wszelkie manifestowanie gorąca serca pod względem patriotyzmu w czasie
najzupełniej niestosownym. Patriotyzm jest głupotą, gdy się manifestuje tam,
gdzie powinna mieć miejsce polityka. Któż nazwie imieniem patriotyzmu postępek
taki, np. ktoś wybiega na rynek i woła: „Jeszcze — nie zginęła!"? Wystąpienie p.
Strożeckiego nosi na sobie też same cechy patriotyzmu pojętego po komediancku.
Niech oni dadzą broń w rękę, niech zobaczę za sobą uzbrojony naród — pierwszy
morduję tego samego Szczukina, ale dziś wziąłem sobie za zadanie sprawę zatrzeć.
Mogę go od wypadku tego nienawidzieć, ale okazywać mu tego nie mogę, bo nie
pozwala na to rozumny patriotyzm i zrozumienie okoliczności. Rzecz naturalna, że
ten sam mój przyjaciel Moskal, pomimo wszystkich przymiotów swoich, które cenić
umiałem i rozumiałem, jest mi wrogiem dlatego już, że jest Moskalem. Patriotyzm
ma to do siebie, że nie umie zrozumieć tegoż samego patriotyzmu w członku innego
narodu. Jest to nowy. dowód starej mojej tezy samolubstwa naszego we wszelkim
uczuciu. Tak więc — ze Szczukinem
DZIENNIKI, TOMIK V
„flpy3K6a Bposfc"*, bo jak powiedział Ciceiro stary: cari sunt parentes, caii
amid, caii familiares, sed omnium caiitates amor patriae superat. *
Godzina 11 w nocy.
Co będzie od dziś za tydzień? Co będzie?... Dziś morduję gramatykę łacińską,
wlepiam oczy i umysł w ablativusy, absoluty i nieabsoluty — a za tydzień, za
tydzień... Szczęście samo nigdy takim nie jest szczęściem, jak przeczucie go i
nadzieja. Może za tydzień tak szczęśliwym nie będę. W marzeniu rzeczywistość
inaczej, a w rzeczywistości inaczej wygląda. Kwiatku ty mój, nizanko pereł i
złota — czy zniknąć byś miał? Miałżeby z ciebie dym, swęd i kopeć, i zdeptane
kwiaty, i strzępy drogich koronek pozostać tylko, jak po zgaszeniu balowego
kandelabru, jak po wirze balowej uciechy? — Nie. Jam wykołysał w duszy nie bal,
ale cichy nieśmiertelnego uczucia przybytek, gdzie głos poważny organów i hymny
podniosłe o sklepień uderzają arkady. Kto spojrzy i zasłucha się sercem w te
poważne duszy mej akorda, nie poczuje smutnego odurzenia, jak po skończeniu
balowej uciechy...
Czemum ja jej powiedział, że ją kocham? Cry nie lepiej było samemu kochać,
samemu zostać i ze swoim uczuciem? Jak ona uważa to uczucie — czy czasem nie ako
blask kandelabru? Pieśni moja, szeroką piersią puszczona w świat — czemu ona
usłyszała ciebie?
17 XII (środa).
Jestem znużony, zmęczony, niechętny. Ciotunia odsełając mi Sienkiewicza napisała
bilecik dziwnej treści. W ślad za wspomnieniem obowiązku poszło naturalnie
zastanowienie się nad naszą „przyjaźnią" i takie nareszcie słowa:
...wierz mi, że gdyby nie to, że zmuszona byłam odesłać ci Sienkiewicza, nie
przeszkadzałabym ci w zajęciach moją gawędy...
KIELCE, 1884
69
Jednak ja nie rozpaczam. Wcześniej czy później nadejdzie chwila, kiedy odbiorę
list z taką mniej więcej treścią: proszę rnię uwolnić od wszelkiej przyjaźni,
jaka mogła istnieć między nami... Bądźmy silni, bądźmy odważni! Silnych uczuć
zrozumieć nikt nie może, szczególniej zaś w tak wyjątkowych, jak moje,
znajdującego się okolicznościach. Samemu najlepiej cierpieć i kochać, bo wówczas
to trwać będzie do ostatniego serca uderzenia.
18 XII (czwartek).
Powiedziałem sobie, że tak być musi, i tak jest. Audaces fortuna iuvat. *
Zrobiłem, jak postanowiłem — to wyjątkowe w mym życiu. Jednak fortuna gra tu
niemałą rolę.
Byłem u Gejslera. Dziwny to człowiek: mieszanina w nim szlachetnych pobłysków
charakteru z podłotą. Można znaleźć wielu takich na świecie — to oportuniści.
Wieczorem byłem na wybornej sztuce pt. Właściciel kuźnic *. Jak ten aktor i z
powierzchowności, i z charakteru przypominał mi p. Leona. Ta nieugięta,
szlachetna natura, jakiś idealny upór i sztuka panowania nad sobą są cechami
wybranych, których rzeczywiście zawsze fortuna iuvat. Tego rodzaju mężczyźni —
to mężowie; tacy jak ja — mazgaje — zdolni tylko służyć im za narzędzie ku
wielkim celom, ku dalekim uzasadnionym marzeniom.
19 XII (piątek).
Miałem znów list z Radoszyc. Już inny. Trochę łaskawszy. Dlaczego? — Nie wiem.
Kiedyż nareszcie ten wtorek nadejdzie! Co dzień budzą się rano z nie odstępującą
mię myślą, że przecież już bliżej i bliżej. Te chwile czekania są może
najszczęśliwszymi w życiu każdego, kto kocha.
DZIENNIKI, TOMIK V
Załatwiłem się z łaciną — czekam rezultatów. Interesa moje i pieniężne, ł pod
względem nauki, i uczuć, i wszystkiego stoją wybornie. Wtorku, tylko wtorku!
20 XII (sobota).
Mam list od Bolci. Prosi na wszystko, by przyjechać na święta. Cóż ty na to,
panie Stefanie? Czy słyszysz głos obowiązku, głos tej, leżącej w kościach, krwi,
miłości brata i siostry? Nie, na próżno rozum, sumienie, obowiązek i uczucia
rodzinne wołają — są uczucia silniejsze, może chwilowe, ale silniejsze. Ja
nikogo na świecie tak kochać nie mogę, jak moją kocham Helenę! Jest to obłęd,
którego lekarzem czas będzie, ale jestże miłość, której by czas nie leczył?
Miłość tym jest piękną i tym jest miłością, że jak sen trwa krótko. Gdyby z
jednaką i niezmienną temperaturą ciągnęła się przez całe życie, byłaby nudną jak
lukrecja. Trzeba się rozbić o szkopuł jakiś, by się z obłędu tego uleczyć.
21 XII (niedziela).
Imieniny profesora] Tomasza. Był trochę pijany, gdy mu więc zaniesiono album
Matejki, kazał podać wino i w obecności Bartieniewa i Orłowskawo pił zdrowie
„zmoskwi-czonego, zdeptanego serca ucznia polskiego". Później „za
nieśmiertelność tych uczuć, jakie cechowały rycerzy Grunwaldu, Wiednia,
Chocimia, Grochowa...", wreszcie ze łzami w oczach wypił „zdrowie ojczyzny!" —
tłukąc kieliszek.
On jeden potrafi pić takie zdrowia. Nierozważny. Gorąca, szalona dusza. Takich
było wielu dawniej, takimi byli wszyscy, dziś nie ma prawie nikogo — i lepiej,
że on ostatni. Dziś za późno ze łzami pić ojczyzny zdrowie... Nierozwaga — robić
tego był nie powinien, tym bardziej że byli tam Moskale: jeden syn popa, drugi
siostrzeniec gubernatora. Wpływ jego jest ogromny: wszyscy wstrząśnieni. Za nim
gotowi iść w piekło — a to źle, to bardzo źle: nam trzeba pamiętać, że był na
świecie Machiavelli, że najpo-
KIELCE, 1884
71
tężniejsza gwiazda poezji naszej, bóg, który stać będzie do końca narodowego
istnienia jak stróż patriotycznego uczucia, napisał — Konrada WaWenroda.
Ludziom, którzy umią wstrząsać tłumy serc młodych, nie wolno zapominać, że w
patriotyzmie po sercu ma miejsce rozsądek, zimny rozsądek — polityka.
Wieczorem byłem w teatrze na sztuce starego autora Garbatego, Krewnych etc.,
Karpackich góralach *. Ostatnia scena, gdy Antoś Rewizorczuk stoi bezmyślnie u
trumny matki, zrobiła na mnie głębokie wrażenie. Gdzieś tam w duszy głębinach
odzywają się też same uczucia, jakie czułem 15 sierpnia i 22 października *, dni
na całe życie pamiętnych. Kto stracił rodziców — może odczuć taką scenę.
Ślicznie grała p. Adler rolę szalonej Praksedy: deklamuje ślicznie i grała tę
scenę cudnie.
Żyję tylko w tamtej ukochanej atmosferze, gdzie punkt kulminacyjny całego
systematu mojego życia. Jeszcze tylko kilkanaście godzin. Jakżeż one piekielnie
leniwo się wloką. Jakże ja teraz jestem niewypowiedzianie szczęśliwy!
22 XII (poniedziałek).1
Ile ja to czasu na ten dzień czekałem. Tyle razy malowała mi go wyobraźnia, tyle
razy zasypiałem myśląc, jak ja to spać będę w ostatnią noc, która mię dzielić
będzie od dnia ukochanego. Szczęśliwy jestem, nad wyraz szczęśliwy!
Inspektor na logice dzisiaj rysując warunki pojęcia i określenia „piękna" — za
nieodzowny takowego warunek postawił różnorodność, mutabilitatem, bez której
piękno nie
1 W autografie omyłkowo; 21 XII,
DZIENNIKI, TOMIK V
X
t
jest pięknem. Najcudniejszy ton muzyczny, chwytający za serce, gdyby się ciągnął
do nieskończoności — wywołałby rozdrażnienie, zniecierpliwienie, złość i
wściekłość. Toż samo w życiu. Zacytował przysłowie niemieckie, brzmiące mniej
więcej tak: ,,nie ma nic nudniejszego, jak nieprzerwany rząd dni
szczęśliwych..."
Wtorek.
A więc jest na koniec ten dzień. Odbieram lepszą jak w przeszłym kwartale
cenzurę, siadam ma haniebny wóz i jadę. Boże mój, Boże — po co mi dajesz tyle
chwil szczęścia? O godzinie l przyjeżdżam w nocy do Radoszyc. Ciotuch-na już
spała, jednak wstała i rozmawialiśmy dwie godziny. Boże, po co mi dajesz tyle
chwil szczęścia? I cóż powiedzieć sobie dziś? Tydzień temu modliłem się do niej,
dziś dano mi ją zobaczyć, toteż po tylu nocach, po tylu dniach spędzonych z
myślą o niej, po tylu dniach — chwytam się dzisiaj za włosy i pytam: czy to nie
sen? Za wiele szczęścia, za wiele!
24 grudnia — Wilia.
Wstałem bardzo rano, byłem na roratach... (gdyby tak o tym Chonowski wiedział?)
— i patrzyłen w jej oczy. Nadchodzi wieczór — Wilia, stara Wilia. Wypiłem
kilkanaście kieliszków wina, nie jestem jednak pijany, bo znam się pod tym
względem dobrze z mocą mojego łba, dzieje się jednak ze mną coś dziwnego: czuję
obecność szatana przekory przy sobie — nie przekory, uporu, jakiejś dzikiej woli
krzyczącej: ja siebie zwyciężę, ja nie będę jej kochał! Gdzież to mnie wiedzie?
Ja potrzebuję, by mię ktoś ukochał całą duszą, by mi oddał siebie, bo nie mam
nic na świecie1 — a ona co robi ze mną? Nie kocha mię przecież, może nie
1 Po tych słowach jedna karta w autografie wycięta, w tekście jednak niczego nie
brakuje.
RADOSZYCE, 1884
73
znosi, może nienawidzi — i jak postępuje? Pisze do mnie listy jako do
przyjaciela, wiedząc jednak, że jestem egzaltowany, że uważam to nie za zwykłe
listy, łudzi mnie, lekceważąc każdy uśmiech, każde ściśnienie ręki, lekceważąc
jak kość, którą się rzuca głodnemu psu dla oczu zabawy, a wie, że mnie to unosi,
wie, że jestem egzaltowany, wie, że stąd buchnąć może płomień straszny, jaki się
w egzaltowanych rodzić może sercach. Robi to wszystko świadomie, robi bez celu,
wiedząc, że mnie to prowadzi na krańce. Wie, że we mnie rozpala wielkie uczucie,
które istnieć nie powinno, które trzeba stłumić złamanym życiem, którego jako
cnotliwa kobieta nie powinna dopuścić — mimo to ona je rozpala, roznieca, ona
nim igra jak doświadczony gracz bilą bilardową. Ja mam lat dwadzieścia, a ona
mężatka i matka, ja niedoświadczeniec, młokos, a ona prowadzi mię tam, gdzie być
nie powinienem. W dodatku ona mię wyzyskuje sztucznie, cynicznie, bezlitośnie —
ja dziś szeroko otwarłem oczy... Któż ona jest w rezultacie? Więc to
najzwyczajniejsza kokietka, więc to jedna z tych istot szatańskich, które żyją
dlatego, by zabijać. Com jej zawinił? Czemu ja tak daleko, tak strasznie daleko
zaszedłem?
27 grudnia (sobota).
H JKMTŁ XOHy, 1TO6 MŁICJIMTb M CTpaflaTb.
Och, czemuż ja sobie powiedzieć tego nie mogę. Myśleć i cierpieć! Ja takiej
nawet nie będę miał przyszłości, ja nie chcę myśleć, bo nie umiem, jak tylko o
sobie, o mojej ciężkiej niedoli, o moim nieszczęściu, które nie chce, nie może
umrzeć inaczej, jeno wraz ze mną. Toteż jedynym rezultatem mojego myślenia,
jedynym rezultatem moich marzeń jest cicha, ustronna mogiła... Teraz tak już
moje życie splątane, że nic prócz ciebie — domu, schronienia — nie widzę. Gdzież
moja przyszłość? Utonęła, znikła, przepadła. Boże, mój jedyny opiekunie, daj mi
umrzeć! Nie potrafię żyć.
DZIENNIKI, TOMIK V
Wykoleiła się i strzaskała na zawsze marzona, pracowita, poczciwa przyszłość.
Gdyby mię ona zdeptała, gdyby zraniła miłość własną, gdyby dała poznać, że nie
mam prawa miłości własnej mieć, może by wybawiła od snu wiecznego. Ale ona, ona
co krok mówi, każdym uściśnieniem ręki, każdym słowem szepce, każdym spojrzeniem
namawia: zabij się! Ja i ty — to człowiek i robak, to bóg i człowiek. Ha, może
Bóg się ulituje, nie każe podnosić na się ręki i pomiesza mi zmysły. Teraz
czasem miewam chwile jakichś obłąkań, kiedy sam jestem, kiedy ją jak
niewdzięczny pies obrażam, że chwytam się za głowę, bo coś tam kipi i pali
czaszkę, i myśl z dziedziny logiki wyklucza. Cóż będzie, gdy ja zostanę sam, gdy
mnie już nie zaświecą jej oczy, gdy przepadnie wszystko? Żyć, by wlec to życie
jak zbrodniarz kajdany i wiedzieć, że kiedy ja konam z rozpaczy, ona może się
śmieje, może szczęśliwa wreszcie, że żyje; i co dzień budzić się z myślą: ona
się śmieje — nie, za ciężko, a ja zbyt słaby! Ot, jedna chwila — i pęknie węzeł
gordyjski, i rozwiąże się sieć, i sen się zacznie, wieczny, spokojny odpoczynek
po utrapieniu. Wezmą na ramiona koledzy trumnę samobójczą, rzucą w nie
poświęconą ziemię, a może choć jedna braterska, poczciwa łza, może jedna bryła
ziemi, współczującą rzucona dłonią, przywali wieko mojej domowiny... Toż słodiio
być musi śnić wiecznie, że choć ona się śmieje, mnie już słodko, spokojnie i
bezpiecznie w rodzinnej matce ziemi.
W marzeniu tym nie ma ani cienia nielogiczności: nie potrafię żyć. Miesiąc,
który poprzedził mój przyjazd tutaj, dał mi próbkę owego życia, owej
przyszłości. Wówczas jeszcze można było czasem powiedzieć: za kilkanaście dni
zobaczę ją; ale przyjdzie czas, że tego się wyrzec będzie trzeba, boć jej na
języki ludzkie narażać nie mam prawa. Dziś już, gdzie spojrzę, widzę jakieś
dziwne, szydercze spojrzenia, a później — oni zaczną wszyscy pieśń straszną,
orgią, wycie. I przyjdzie czas, że trzeba będzie zdać rachunek sumie-niowi,
bogu, światu z nadziei zmarnowanych, z życia zdepta-
RADOSZYCE, 1885
75
nego jednym szałem uczucia, z talentu zakopanego w ziemię. Dziś tego wszystkiego
wypełnić nie zdołam: czas nie leczy, praca nie leczy — ból tylko straszny jakiś
i głos szatana szepcą kusiciele: zabij się!
Godzina 3 w nocy.
Jutro ją zobaczę. Słuchaj mię, Boże, jeżeli jesteś Litością, słuchaj mię, Panie
— zabierz mi życie, bo je sam sobie wydrę, gdy przyjdzie czas, że ja obudziwszy
się powiedzieć będę musiał: nigdy jej nie zobaczę. Oto moja ostatnia modlitwa.
Istycznia.
Jestem zaręczony z panną Marylą Radziszewską, liczącą obecnie 16 miesięcy. Do
dnia szlubu brakuje tylko lat szesnastu...1
4 stycznia'1885 roku.
Dawno się nie widzieliśmy, druhu... Szczęście kazało o tobie zapomnieć, wielkie
bezgraniczne szczęście; niedola i samotność zbliży nas znowu. Żyję teraz nie
moim, doprawdy nie moim życiem: nie jest to ten mnie właściwy szał, objawiający
się w szalonej zazdrości, dręczeniu siebie, szarpaniu ran własnych, w wybuchach
uczucia, dochodzących do ranienia jej szyderstwem, i uniżonej, pokornej amalga-
mie * — nie. Uczucie moje przechodzi rozmaite stopnie. Po długim niewidzeniu, po
ciągłej monotonności samotnych dni, po rankach przynoszących myśl o niej i nocy
jej obrazem zamykającej powieki, rzeczywistość zjawiająca się w naturalnej
szacie wywohlje owe przedwstępne akorda, burzliwy, dysharmonijny wstęp do
harmonijnego arcydzieła, do najwspanialszego na ziemi utworu Boga — silnego,
szlachetnego uczucia, silnej spójni, łączącej jakąś samotną duszę
1 Tu w autografie jedna karta wydarta.
DZIENNIKI, TOMIK V
miotaną burzami nędz, burzami namiętności, burzami świata, ludzi, złych wpływów,
młodą, niedoświadczoną duszę ze stopami ideału starego pieśniarza Danta, ideału
wiodącego w niebieskie dla człowieka progi: uczciwego, szlachetnego,
pożytecznego bliźnim na ziemi żywota. Ja nie poznaję siebie. Przed tygodniem na
wspomnienie tego, że ona nie może mnie kochać, że za moje uczucie tak silne, tak
gorące, tak wielkie nie może mi dać nic prócz trochy sympatii, prócz litości
trochy, czułem się zgniecionym, zdeptanym, wołałem o śmierć. Dałem wszystko, na
co się zdobyć może uczucie człowieka, a w porównaniu nie odbierałem; nic prawie,
naturalnym więc sposobem leciałem na krańce, na bezdroża, chciałem albo
zniszczyć własne jestestwo, albo ją znienawi-dzieć. Nie udało się; nie pomógł
wykręt: kokietka. Widziałem ją jako żonę, matkę, synową, siostrę, widziałem u
domowego ogniska i w wirze tańca, ze śmiechem i płaczem na twarzy, samotną i
otoczoną — i nie mogę, z ręką na sumieniu, nie mogę powiedzieć, że na jej białą
szatę kobiety pada cień. Nie mogłem więc jej znienawidzieć, musiał nastąpić
skutek odwrotny, musiałem ją pokochać bardziej, bardziej... Dziś miłość osobista
moja skłoniła się do jej stóp. Zacząłem kochać na długo, może na całe życie,
zaciąłem kochać bez żadnej nadziei, bez pragnienia laciBogo; kocham, by kochać.
Postępowania to jej ze mną wina, że myślę i czuję, i postanawiam tak: umiała
zrobić poczciwe uczucie z tego, z czego inna kobieta zrobiłaby skandal lub
naraziła mię na śmierć. Gdym ja szalał i myślał na serio o odebraniu sobie
życia, blądł, nie jadł, rozpaczał — ona tylko patrzała w oczy. Inna by się
roześmiała i przywiodła mię do rzeczywistej śmierci, ona jedna posiada ten
niezbadany psychologiczny dar kobiecy — prowadzenia na dobrą drogę, prowadzenia
uczucia. Dzisiejsze opowiadanie jej o p. Lazareff odkryło mi jeszcze jedne
poczciwą stronę tego portretu kobiety malowanego przez Stwórcę: ukazało nie-
kokietkę. Kochaim ją, kochać będę, póki życia stanie, pójdę silnie
RADOSZYCE, 1885
77
w życie, z odwagą, pragnieniem pracy i obowiązku, i wierzę mocno, że poczciwe
jej serce uderzy radośniej, gdy będę szczęśliwy, i łza popłynie, gdy będę w
niedoli. Sympatia ta jej wystarczy mi — na lat szesnaście... a po latach
szesnastu zamieni się w miłość matki dla syna, w miłość anioła przelatującego
nad ziemią i śpiewającego nad chatami ludzkimi: pokój wami
Drogi mój Stefanie!
W chwilach smutku i tęsknoty, kiedy będziesz czuć się zupełnie samotnym,
odczytaj sobie te kilka słów, które kreślę jako dowód, że jest na świecSe serce,
które nigdy nie zapomni Ciebie l chociaż z dala, zawsze nad Tobą czuwać będzie,
zasełając serdeczne westchnienie do Boga o spokój i szczęście Tego, którego
dzisiaj do najdroższych sercu memu zaliczyć mogę. — Marzeniem moim doczekać
szczęśliwie lat dziesięciu lub szesnastu; a ofiarowując Ci, co mam najdroższego,
dam dowód, iż uczucie, jakie żywię dla Ciebie, nie było prostą kokieterią, lecz
wynikiem uznania zacności Twego charakteru oraz szlachetnych zalet, jakie z
każdym dniem odkrywam w Tobie. — Powtarzam więc raz jeszcze, że będę zupełnie
szczęśliwa zaliczając Ciebie, Drogi mój, do grona rodziny mej. — Niechże więc
Najwyższy, udzielając ci wytrwałości, czuwa zawsze nad Tobą i prowadzi do
zamierzonego celu.
Prosi o pamięć szczerze Cię kochająca 1 Helena.»
10 stycznia (sobota).
. Wczoraj skonał prałat Urbański. Noc przed jego zgonem spędziłem bezsennie.
Straszna to była noc: klęczą wszyscy wkoło łóżka konającego, słychać głos
księdza czytającego modlitwy, trzask gromnicy i chrapanie konającego — a
wszystko to ogromem tego całunu, narzucanego powolnie przez śmierć na czoło
starca, wołało do mej zbuntowanej przeciw Bogu duszy: słuchaj...
1 Ustęp petitowy wpisany jest w autografie obcą ręką. Pod koniec wpisu jedna
kartka wydarta, lecz w tekście niczego nie brak.
78
DZIENNIKI, TOMIK V
Strach, bojaźń podnosząca włosy na głowie powaliły mię na kolana i zmusiły do
modlitwy. Dziwne uczucia: w sąsiednim pokoju płakała ta kobieta, płakała łzami,
które uczę się cenić na wagę brylantów padyszacha. W obliczu śmierci rozwierałem
ramiona, bo chciało się porwać ją i unieść w niebiosa, unieść tego anioła od
łez, od „wielkiego nic", od milknącej „garści popiołów..." * Łzy kobiety-
realistki są nieocenionymi brylantami padyszacha.
Boże, Boże, daj mi, bym nie ujrzał cienia na białej sukni mojego anioła. Chcę,
by jej błogosławiona dłoń wiodła mię przez życie, bym czuł z dala jej poczciwy
wzrok, pragnę, bym nigdy nie miał prawa mówić: prowadziła mię przez życie
kokietka.
Wczoraj widziałem jej łzy, dziś widziałem uśmiechy... I tak to życie się toczy
dziwnie. Buntuje się we mnie całe uczuć piekło, bo co dzień mówię sobie
wieczorem: mniej ją znam. Chcę ją, bo muszę, nie kochać, ale czcić, a chwilami
ściskam głowę z rozpaczy, bo nie mogę... szanować. Ile ja wycierpię, ile
wycierpię! Ale ona to zrozumie zaraz i zamknie usta jednym spojrzeniem. Ach,
rzucić się do jej ukochanych stóp i skonać...
„Nieraz myślę, czy na sympatii, jaką mam cila ciebie, nde traci mąż mój."
„Dla nikogo, chyba dla Leona, nie byłam tak dobrą jak dla ciebie."
„Więcej nad to, co daję z uczuć moich, nie mogę dać, jako cnotliwa kobieta."
„Nie umiem ci powiedzieć, ile każdy twój smutek sprawia mi przykrości."
Uczę się na pamięć tych słów, bo to ewangelia mojego życia.
KIELCE, 1885
79
11 I (niedziela).
Gdyby wiedzieć, że człowiek smutny jest aniołem...
14 I (środa).
Za długi był sen mój złoty... O, jakże bolesne było przebudzenie! I znowu kreślę
te słowa przy mojej samotnej lampie w Kielcach. A ona tak daleko ode mnie, że
nie może pospieszyć, gdy ot, gorzkie łzy padają na papier z zapytaniem: „Stefku
drogi — co tobie?"
Kobieto niezbadana — przed wspomnieniem twoim upadam czołem, w prochu się tarzam
i z głębin duszy wołam: błogosławiony stróżu mój aniele, czemuś odleciał ode
mnie?
Pierwszy raz od dawna klęczałem dziś przy moim łóżku i modliłem się gorąco:
„Boże miłosierny, Boże miłosierny, ulituj się nade mną obłąkanym". Wielkie
boleści, hardy pyszałku, obaliły cię na kolana przed stopy Chrystusa.
Nie mogę myśli zebrać... Dusi mię w piersi krzyk jakiś okropny, pisk jastrzębia
duszącego pisklę * — słuchaj mię, cały świecie: wczoraj wieczorem, odchodząc na
spoczynek, szepnęła mi do ucha: „kocham". Cicho — przypominam sobie teraz dobrze
— powiedziała jeszcze: „nie patrzmy na przyszłość" — to znaczy, to znaczy...
Boże miłosierny — ja chyba mam pomieszanie zmysłów!
Co dzień wieczorem będę się modlił za nią. Pamiętaj, Heleno, że modlitwa ateusza
jest straszną. Każdą myślą, każdym uczuciem błogosławił ci będę. Pamiętaj,
Heleno, że błogosławieństwo ateusza jest okropnym.
Jutro rano już mię nie obudzi jej ukochany głos, jutro rano już rączęta jej nie
spoczną na moim czole, a usta nie spotkają się z usty, pierś z piersią...
Uleciał biały gołąb — uleciał. Czy wróci kiedy?
80____________________________________________DZIENNIKI, TOMIK V
Godzina 11 w nocy.
Wczoraj o tej godzinie opierała głowę na moim ramieniu i zamykała pocałunkami
powieki, spod których wypływały łzy pożegnania. Wczoraj o tej godzinie mówiła:
„pamiętaj, że jest na świecie serce, które dla ciebie nigdy bić nie przestanie".
„Nie zapomnij o mnie" — a mnie wszystka krew, wszystko moje krzyczało: czcij ją!
Boże mój miłosierny — oddal ode mnie te wspomnienia, oddal ode mnie rozpacz,
oddal ode mnie pustkę. Boże miłosierny, ulituj się: daj mi pracować. Pracy,
pracy! Bo zmysły mi się mieszają.
15 I (czwartek).
Ty będziesz widział białe moje kości W straż nie oddane kolumnowym
czołom, Alem jest jako człowiek, co zazdrości Mogił popiołom... *
Wpadł mi w ręce rysunek Andriollegc do powieści Kraszewskiego Kunigas, pt.
„Baniuta i Jerzy *, Patrzałem nań bardzo długo. Boże sprawiedliwy — jakiż to
ciężki grzech leży na naszych duszach!...
Może, jeśli dzień przepłaczą, Noc przyniesie mi sen złoty...
Godzina 11 w nocy.
Modliłem się za nią do miłosiernego nade mną Boga. Każda taka modlitwa przynosi
niewypowiedzianą ulgę mojej śmiertelnie dziś chorej duszy...
KIELCE, 1885
16 I (piątek).
Dziś odbierze mój szalony list w środę napisany. Co powie, co pomyśli? Gdyby ona
wiedziała, ile ja wycierpiałem dotąd, ile razy wołałem do Boga o litość nade
mną, ile razy stawałem z czołem pochylonym, pytając, czy ja czuję jeszcze? Bo
takie tam nieraz w tej mojej skołatanej głowie buntują się myśli, tak wre w
piersiach jakaś burza westchnień łączących się w jeden wielki jęk rozdartej
duszy, że myśl ode mnie ucieka. Są chwile, że nic nie myślę. Cierpię — więc
jestem. Boli, boli, boli coś w tej oszołomionej głowie, okropnie boli...
17 I (sobota).
...jest na świecie serce, które nigdy nie zapomni Ciebie i chociaż z dala,
zawsze nad Tobą czuwać będzie, zasełając serdeczne westchnienia do Boga o spokój
i szczęście tego, którego dzisiaj do najdroższych mi1 zaliczyć mogę.
W odmęcie cierpień, w tęsknot zamieci, Śród wiecznej nocy wspomnienia Jest przy
mnie serce, co gwiazdą świeci Śród nocy cienia.
Jest przy mnie serce, co łzami płacze, Gdy ból mię porwie w ramiona, Co mi
podnietą wiary kołacze, Gdy wiara kona.
I, chociaż z dala, czuwa nade mną, Jak biały anioł nad ziemią, Nad chat
zgarbionych strzechy w noc ciemną, Gdy we snach drzemią.
1 W autografie omyłkowo: mu.
C — Dzienniki t. II
82
DZIENNIKI, TOMIK V
Nad szczęściem moim jak matka czuwa I łza mu każda ma droga; O spokój dla mnie
niebo okuwa Modłą do Boga.
O, wierzę w ciebie, serce matczyne, Wierzę, że głos twój nie pusty, I wkoło
ciebie jak bluszcz się winę, I błogosławię cię usty.
Wacław ucieszył mię dziś niewypowiedzianie, mówiąc mi, że, ponieważ u
prawosławnych i u nas Wielkanoc wypada dn. 5 kwietnia, więc rozpuszczeni
będziemy na tydzień przed takową. Znaczy to — skrócić mój rachunek o 7 dni! Od
dziś za dni 70 już nie będę się modlił do Boga, by mi ją we śnie ukazał, bo ją
na jawie zobaczę... Bóg za tyle cierpień, za taką tęsknotę, za tak wielkie jej
ukochanie nie odmówi mi tego szczęścia. Ja mocno wierzę w miłosierdzie wielkiego
Boga...
Dziś wyjechała zapewne z Radoszyc wraz z no j ą kochaną macochą. Cieszy mnie to.
Chcę, by była stać. jak najdalej. O, moja święta, moja ukochana, ile ja bez
ciebie wycierpiałem. Tak żaden syn rnatki nie kochał, jak ja kocham ciebie.
Chodzę tu jak manekin, jak automat, pracuję — ale to nie leczy, to nie pociesza.
Co chwila otwieram tę moją ulubioną książkę i czytam twoje wyrazy. Gdyby ich tu
nie było — co ja bym począł, nieszczęsny? Twój pierścionek schowałem, bo boję
się, by go nie zgubić. Nikt by zrozumieć nie potrafił, jaką te souvenir[s] mają
cenę dla mnie. Gdy umrę, każę sobie na sercu położyć mającą mi być przysłaną
fotografią, w ręce bukiecik bratków, chustką nakryć usta, na palec włożyć
pierścionek, a pod głowę mój dziennik poio-
KIELCE, 18&Ś
83
żyć, który ona jedna czytała i jedna rozumiała, który uświęciła słowami
ewangelii, zapisanymi mi w nim łaskawie. Słodki będzie sen, słodki będzie sen...
Tam już nie będzie tęsknoty.
Gdzież by też tak kamienne ten Bóg serce nosił, Żeby tam smutny człowiek już nic
nie uprosił?
Czy ona tam myśli o mnie czasem, czy modli się za moją chorą duszę o uleczenie?
Modli się, bo czasem czuję, jakby te łzy, co mię ciągle duszą, spadały gdzieś w
przepaść, i słyszę, jak lecąc tak dzwonią mym uszom wielką niby pieśnią: ona się
modli za ciebie... Módl się za mnie, dobra Heleno!
Dziś tydzień, jak to tak boleśnie ją obraziłem... Łzy stanęły w tych jej
szafirowych oczach, zbladła i zatrzęsła się cała. Później na kolanach ją
przeprosiłem — i przebaczył biały mój, dobry onój anioł. Dziś czuję okropny żal
do siebie za tę obrazę. I za co, za co, czy słusznie? Za to, że uśmiech jej
zawsze dla wszystkich anielski... O Boże, Boże — jakaż to ciężka wina, jaki
wielki do siebie żal!
Tydzień temu szyliśmy śmiertelny sztandar. Boże mój, jakże to już dawno,
jak dawno odleciało szczęście moje.
18 I (niedziela).
Módl się ty za mnie, gdy z rozpaczy zginę
Za winę ojców... i za własną winę!
Módl się ty za mnie, by mnie w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po tobie!
Módl się ty za mnie, bym u Boga w niebie
Po wiekach wieków kiedyś spotkał Ciebie
DZIENNIKI, TOMIK V
I tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą.,. Bo mnie już wszystko
trudem i żałobą! Módl się ty za mnie: jam cię kochał wiernie I tak, jak
bezmiar bezmierny — bezmiernie. Módl się ty za mnie, bom ja
nieszczęśliwy; Serce me proste, ale los mój krzywy! Módl się ty za mnie: nie
mów do mnie ostro, Boś ty mi tylko na tym świecie siostrą! Módl się ty za mnie:
bo od żadnej duszy Modlitwa o mnie serca mi nie wzruszy, Tylko podwoi
gorycz mej katuszy! Módl się ty za mnie: ja ciebie się trzymam, Bo na tej
ziemi, prócz ciebie, nic nie mam, I nic prócz ciebie nie marzę za
światem, Tylko to marzę, by z mą duszą biedną Twoja spłynęła w
nieśmiertelność jedną, Więc módl się za mnie, bo ja twoim bratem... *
19 I (poniedziałek).
Odebrałem list jej, pisany w piątek. Są tam takie słowa:
Uspokój się, serdeczny mój, pamiętaj zawsze, że duch opiekuńczy czuwa nad tobą i
ukoi twoje cierpienia, a da Bóg doczekać kwietnia, znowu się zobaczemy, aby
sobie powtórzyć, że uczucie tak czyste :. szlachetne nie szwankowało podczas
długiego niewidzenia. Powtarzam więc raz jeszcze, że kocham Cię więcej jak brata
i jeżeli kiedykolwiek myślę o najdroższych sercu, to Ty nie ostatnie miedz1 r
nimi zajmujesz miejsce... Często bardzo zasyłam westchnienie do Bogu. aby
udzielił Ci spokoju i wytrwałości w tej ciężkiej pielgrzymce życia...
Cóż na to odpowiedzieć? Co zrobić z tym biednym, zgłupiałym sercem? Jeżeli ona
się modli o spokój i wytrwanie w pielgrzymce życia — to cóż ja mogę dla niej
uczynić, czym się odwzajemnić, co dać za tę modlitwę? Serca za mało, życia za
mało. Ot, upaść na kolana i modlić Wielkiego Boga * o błogosławieństwo nad domem
jej, nad śpiącymi w kolebkach jej dziećmi. Ale czy Bóg wysłucha modlitwy tego
anioła białego za mnie grzesznego i czy mojej
KIELCE, 1885
85
modlitwy wysłucha za ducha opiekuńczego, czuwającego nade mną? O, słuchaj mię,
Panie, słuchaj mię, bo w modlitwę tę wlewam wszystko, co czuć może serce
człowieka.
Cóż odpowiedzieć jej na pytania, troskliwe pytania matki, o moje zdrowie? Sam
nie wiem. Chyba nie łudzę się: piersi mię bolą, męczy jakiś niezwykły kaszel,
mnie, co mogłem chodzić bez ciepłego ubrania po największym mrozie. Dziś na
każdy powiew jestem dziwnie wrażliwy. Opanowała mię senność, czuję, że inny
jestem. Ten kaszel z odrywaniem się flegmy daje mi smutną wieść — zaczyna się
tragedia, którą zowią suchotami. Jednak jej nie napiszę nic. Ja ją muszę jeszcze
raz choćby widzieć, muszę. Cała moja wola, jeżeli ona istnieje, okaże się tu.
Zobaczyć ją, raz jeszcze choćby, muszę, choćbym miał skonać!
„Tyś teraz w objęciach Stasia — a ja we łzach tonę..." Pamiętam, jak serdecznie
śmieliśmy się z tego. Dwa tygodnie minęło wczoraj, jak byliśmy na spacerze we
dwoje daleko za miastem. Było zimno, tuliłem białe jej rączęta na piersiach i
ogrzewałem ogniem buchającym z kołaczącego gwałtownie serca. Śmiałem się wówczas
z wymienionej wyżej apostrofy serdecznie. Dnia następnego, pamiętnego na całe
życie, w ów złoty poniedziałek, kiedy pisaliśmy list do prałata jakiegoś tam
przez 4 blisko godziny, kiedy czułem jej usta na moich, jej piersi na moich,
rączęta na szyi, wielkie lazurowe oczy nad sobą — z jakąż to dumą zbrodniczą
szeptałem jej: śmieję się z całego świata, nawet z Mińska..., bo wówczas byłem
wielkim panem, raz w życiu, ale byłem szczęśliwy, jak Jakub po zwycięstwie
odniesionym nad aniołem. Wówczas bardzo się śmiałem z apostrofy: „Tyś teraz w
objęciach Stasia — a ja we łzach tonę..,"
DZIENNIKI, TOMIK V
We wtorek, gdy siedzieliśmy noc całą i wreszcie ona usnęła, patrzący na tego
cudownego archanioła, śpiącego na moim ramieniu, jeszcze raz szeptali mi szatani
do ucha: „Tyś teraz w objęciach Stasia — a ja we łzach tonę..."
Och, jakże ja się śmiałem z całego wówczas świata... Mogłem ją porwać w ramiona,
przycisnąć do piersi i pić do nieskończoności napój upojenia, napój szału, napój
szczęścia z jej karminowych ust.
Dziś... „Tyś teraz w objęciach..."
Lepiej, że nie wie, co myślę teraz, bo zjawiłby się na jej usta taki zapewne
śmiech, jaki był na moich w ów na całe życie pamiętny poniedziałek.
20 I (wtorek).
Proś za mną Boga, duchu-opiekunie, by odwrócił ode mnie zazdrość. Niech raczy mi
dać zapomnienie, że oprócz niej istnieje jeszcze kto na świecie, że istnieją
ludzie, którzy posiadają jej miłość, którzy ją posiadają. Całą siłą walczę z tym
złym szatanem zazdrości i pragnę go zwyciężyć, ale on silny i straszny, bo on
jest całym moim człowieczym jestestwem, dopominającym się o to, co ukochało.
Budzę się i zasypiam z tą myślą, której odpędzić od siebie nie mogę, która mię
prześladuje jak boży bicz za ś: HK h szyderczy w ów dzień tryumfu mojego nad
wszystkim siłami gniotącymi mię — budzę się i zasypiam ze słowy szatana,
nucącego nad uchem okropną orgią: „tyś tera ar w objęciach Leonka — a ja we
łzach tonę!..."
21 I (środa).
Minął nareszcie tydzień. Ile w jego przeciągu przeżyłem, przebolałem — policzy
Bóg na szali sprawiedliwości. Od rozpaczy, od tego zgłupienia, ściskania głowy,
jakiego doświadczałem tydzień temu, od bólu i niechęci, apatii, senności, które
przyszły w dniach następnych, do zazdrości nareszcie, do naturalnego stanu, do
tęsknoty — wszystko
KIELCE, 1885
87
mieściło się i mieści, przesuwało i przesuwa w tym kalejdoskopie: sercu. Dziś
szczęśliwy jestem, że nareszcie przeszła rozpacz. Kto kiedy odgadnie i zrozumie,
kto współczuje takim jak rnoje cierpieniom? Są to urojenia, które człowiek
zwyciężać powinien, panować nad sobą. A jednak są to najrealniejsze,
najwznioślejsze, powiedziałbym — jedyne cierpienia w życiu. One nas
uszlachetniają, odrywają od codziennych brudów i kałów. Kochając i tęskniąc
jesteśmy jakby na innym świecie, na którym bywa się w życiu raz jeden. Choćby
nic z tego nie pozostało, choćby to był złoty tylko sen, a tym straszny, że sen
tylko — to za tę ambrozyjną cnoty krainę, jaką nas otacza, wdzięcznymi mamy być
tym, co usypiają nas.
Godzina 12 w nocy.
Młodzi wstępujący w życie, zaczynający szaleć zmysłowo — mam dla was jedno
lekarstwo skuteczne, które zachowa was od chorób ciała płynących ze zmysłowości,
od chorób duszy, gorszych od chorób ciała, ze zmysłowych płynących rozkoszy,
które podniesie was, uzacni, wyanieli. Znacie je, bo mówię o nim ciągle, a mówię
dlatego, że doświadczyłem na sobie zbawiennych jego skutków: — kochajcie i
tęsknijcie po ukochanej!
26 I (poniedziałek).
Znowu kilka dni przerwy w rozmowie z moim dziennikiem. Kiedyś, kiedy byłem
bardzo szczęśliwy, zapomniałem o nim — dziś, gdy jestem na drugim krańcu stanu
duszy, zależnego od dodatnich lub ujemnych wrażeń, nie spowiadam się. Winą tu
niemałą — stan fizyczny. Przez trzy dni, mianowicie we czwartek, piątek i
sobotę, miałem coś w rodzaju febry. Nie mogłem sypiać w nocy wskutek ogromnej
gorączki, w dzień doświadczałem bólu głowy, dreszczów i dziwnej jakiejś
senności,
DZIENNIKI, TOMIK V
Nie chodziłem do klasy. Siedząc tak pod piecem przez trzy dni myślałem w
gorączce o mojej smutnej doli... Lepiej, że dziś skończyła się gorączka i że
jestem już w klasie.
Wiele mam do zapisania tu, a jednak prócz mojego smutku, prócz pustyni mojej
tęsknoty, prócz bezmiaru moich nadziei — nie chce się rzucać nic więcej. Minęło
już wszystko, skończyły się wspomnienia, umarła zazdrość: im dalej od niej, tym
bardziej zakrywa ją przed oczyma zmysłów mgła świętości. Wczoraj modliłem się za
nią w kościele, bo gdy upadam na siłach i padać mam, westchnę tylko do ducha
mojego, do białej mojej — i siła wraca, męstwo wraca. Więc wdzięczność zmusiła
mię do modlitwy. Pomimo wszystkich wysiłków do zwalczenia w sobie poezji — ona
przejawia się. Tak, jestem teraz poetą, modlę się do kobiety... Jest to ostatnia
deska moja, na której płynę po morzu życia. Głębin bezmiary dają mi pewne
uspokojenie, na falach zaś czeka mię wiatr i burza, które kryją przed oczyma
brzeg, ale mam poezją moją, która mię uniesie na skrzydłach i ukaże czasem...
brzeg. Tą poezją moją — modlitwa do kobiety. Tej poezji, tego dziwactwa
egzaltowanego nie zrzeknę się, bo bez niej, bez niej zostałbym jak łódź bez dna
na morzu.
Myślałem, że dziś dostanę list. Czekałem na ten dzień z takimi upragnieniem, bo
coś szeptało mi, że będzie tak dobrą, że nie zapomni o mnie. Wśród szczęścia,
wśród swoich zapomniała już może, że ja istnieję na świecie...
„Nie zapomnij p mnie..." mówiła, gdym odjeżdżał. Te słowa nie chcą mi wyjść z
pamięci i nie wyjdą nigdy. To najpiękniejsze słowa, jakie słyszałem w życiu, to
duma moja, moja
i i
KIELCE, 1885
89
cześć, moja sława! „Kocham", które powiedziała w przeddzień, ma dla mnie wdzięk,
jak jej napisałem, ublanszowa-nego balowo trupa. „Nie zapominaj" znaczy tyle, co
kochaj, a kochaj znaczy: wolno ci kochać, a wolno ci kochać znaczy: pozwalam na
to, chcę, byś kochał, a to ostatnie znaczy: my dwoje możem żyć z daleka, możem
żyć do grobu, pamiętając, że żyjem uczuciem, którego nie zapomina się aż w
grobie.
Kiedyś byłem w teatrze na Chacie za wsią *. Występowały tam i tańczyły
wydekoltowane aktorki, na które koledzy moi zwracali z chciwością lornetki. Dla
mnie dosyć było jednego wspomnienia o mojej Helenie, by zmysły poskromić. O, za
tę łaskawą, litosną przemianę we mnie — jakżem ci wdzięczny!... Jaki ze mnie
śmieszny poeta!
Jaś dziś już ateusz skończony. Otacza mię więc grono przyjaciół-ateuszów. Janek,
Chonowski, Marian, Halik, Wacław * (i ten już krańcowy!) — wszyscy. Gdy oni będą
kiedyś cierpieć bardzo, znów wrócą im na usta słowa: „Ojcze nasz, który jesteś w
niebie..."
A ja? — No, ja jestem wyjątkiem, bo jestem poetą. Nie! ja nie będę się
oszukiwał: wierzę w Boga tylko, poza tym wyrazem nie znam nic i w nic nie
wierzę. Chciałem wierzyć... bo ona tego chciała. Ale to szaleństwo: zmusić się
do wiary, zmusić się do uczucia — to szaleństwo. Przebacz, ukochana! Kłamcą być
nie mogę nawet dla ciebie!
Godzina l w nocy.
Wszystko przemija, wszystko znika — nieśmiertelną jest tylko tęsknota, *
DZIENNIKI, TOMIK V
27 I (wtorek).
Dostałem list. Atmosfera, jaką on mię otoczył, podobną jest do tej, która
otaczała, gdym ją żegnał. Wówczas żegnałem ją, a dziś żegnam to uczucie, jakie
ona miała dla mnie, gdym odjeżdżał. O, smutno mi dziś, bardzo smutno! A ja tak
czekałem na ten list... Nauczyłem się poznawać ją z listów i rozumiem zupełnie.
Jakże to różny ten z przedostatnim; tamten i ten — to piekło i niebo. O, smutno!
Zginęła znów moja energia. Znowu ten głupi nastrój, znowu to szaleństwo bez
końca.
Jak ona musi kochać męża i jak musi być szczęśliwą, jeśli zapomniała o mnie,
zapomniała o wszystkim.
28 I (środa).
Czemu ona taka szczęśliwa, gdy we mnie targa się wszystko: zdrowie duszy i
zdrowie ciała? Młodość, wiara, energia, miłość pracy — wszystko to umarło we
mnie. Byłem na pogrzebie mojego szczęścia. Będę jeszcze miał fosforyczne blaski
szczęścia, palące jak fosfor ł zostawiające po sobie zapach fosforu; będzie to
szczęście zbrodniarza, szczęście szaleńca, patrzącego w oczy cudzej żony — ale
gdzie raoje samotne noce, spędzane z Bogiem, sobą i ulubionymi książkami?
To było szczęście. Spalił je dziwny ogień, nieznany chemii — ogień oczu, ogień
palącego się brylantu, ogień piekielny! I byłem na pogrzebie mojego szczęścia...
Godzina 12 w nocy.
Pisałem dziś do niej. Jakaś bolesna, zła myśl podyktowała mi ton obojętny.
Chciałem jej dokuczyć. Prosiła, by donieść coś o sobie — nie wspomniałem nic,
pisałem o rzeczach i ludziach najobojętniejszych dla niej. Jest we mnie jakaś
przekorna natura, rozkoszująca się własnymi ranami. Boć ileż to kosztowało mię
napisać taki list! Teraz żałuję... Za co? Za co temu białemu aniołowi dokuczać?
To samo-
KIELCE, 1885
91
lubstwo gada tak do ucha. Może się pogniewa i nie odpisze już nigdy? Ona taka
dobra...
Bluźnią ci usta, choć płacze sercej
Karz mię po sercu — nie według słów... *
l w nocy.
Z MEGO PACIERZA
Samotność — wiatr tylko jęczy, Wiatr tylko nie śpi i mnie nad uchem Szeleści jak
potępienia łańcuchem, Skargą i płaczem po szybach brzęczy.
Czemu ten jęk mi tak miły? Upaja duszę muzyk przyrody, Z boleścią moją leci w
zawody Na wspomnień moich mogiły.
Lecim — jakby tam kwiaty Rosły... Kwiaty umarły... Róże straciły szkarłaty,
Powoje mrozy pożarły, Już wszystkie kwiaty umarły!
Na pogrzebie moich kwiatów jęczał smutny dzwon, Organ jęknął z płaczem głośnym w
pogrzebowy ton, Ja jak szkielet pozostałem sam i zawsze sam. Kwiaty duszą moją
były... Zza cmentarnych bram Już nie powstać kwiatkom moim — sen je ujął
wieczny... Weź mię, Boże, za kwiatami, Boże mój serdeczny!
G o d z i n a 2.
Miłość, choćby była bez nadziei, winna do życia budzić, a nłe zniechęcać do
niego. Nie jestże szczęściem z dala, po cichu ukochaną uwielbiać istotę?
KRASZEWSKI Czarna Perełka •
92 DZIENNIKI, TOMIK V
30 I (piątek).
Najniespodziewaniej dostałem list z Mińska. List ten jest lekarstwem, eliksirem
życia. Czuję, jak gdyby życie wstępowało we mnie, jakby ciepło wlewało się w me
zimne, chore piersi, jakby na sercu pękały kry lodu, ściskające je ciągle... O,
niezbadana dobroci kobieca, niewypowiedziany balsamie — ty wiecznie leczyć
będziesz chore dusze, ty jesteś natchnioną pieśnią ciężkiego żywota! Zdaje mi
się, że kilka lat mi ubyło, że widzę uśmiech przyrody, że niebo jaśniejsze i
słońce piękniej świeci... I aby zwalczyć wszystkie boleści i wszystkie tęsknoty,
by rozplatać ten gordyjski węzeł zagadnień — trzeba kilku słów ciepłych, trzeba
mi było kilku takich słów:
Stefanie, ja twoją tęsknotę odczuwam, proszę Boga, aby udzielił ci na tyle
silnej woli, byś mógł być panem serca twego; nie dziw się temu, lecz zanadto
jesteś mi drogim, by cierpienie twoje było dla mnie obojętnym, toteż zaklinam
cię na pamięć twej Matki, bądź spokojny i panuj nad sobą. O to prosi —
Helena
Może duch mojej Matki, zlitowawszy się nade mną, po-szepnął jej te słowa. Tyle w
nich prawdy, tyle prawdy, którą w jej słowach wyczytam od razu, tyle dobra,
litości, współczucia, że dobroć ta równoważy moją miłość. O, jakże się do tego
anioła nie modlić?
Doprawdy innym mi się świat wydaje. Będę pracował, kochał i cierpiał. Co ja bym
był wart bez tej miłości, bez tęsknoty za nią, bez cierpień i rozczarowań? Co
bym był wart ł czym byłoby życie moje, gdyby nie ona. Ona mię uszlachetniła i
podniosła, i postawiła na szczeblu wyższym nad wiele szczebli... Jestem dumny i
zarozumiały z mojej miłości. Nie ja się uszlachetniłem, ale ona mię. Ona płynie
we mnie jak cnota, Dziś obudziła mię do nowego życia,
KIELCE, 1885
93
czuję, że innym oddycham powietrzem, rzeźwiące zapachy wlewają się w piersi...
A ja przedwczoraj pisałem do niej z wyraźną tendencją dokuczenia jej... Na
wspomnienie tego listu rumieniec wstydu mię pali. Kąsam tę błogosławioną rękę,
która przynosi lekarstwo do wstrętnego łoża mych cierpień!
31 I (sobota).
Wieczorem byłem u Janka, chorego na nogę. Wkrótce przyszedł Chonowski. Jaś
czytał sobie według zwyczaju Buckle'a, a Stanisław, wyciągnąwszy mię do drugiego
pokoju, zaczął opowiadać o obecnym swym fizjologiczno-mo-ralnym nastroju.
Ostatni akt występku spełnił świadomie przed trzema tygodniami! Obecnie, jak
mówił, powraca nastrój wiodący, do codziennego powtarzania zbrodni. Jakąż
okropną postać, jaką ohydną istotę miałem przed sobą! Ten człowiek, najgłębiej
myślący w naszym kółku, w gimnazjum najzdolniejszy, najoryginalniejszy uczeń —
jest dziś jeszcze onanistą. Pije namiętnie wódkę, by zapić sumienie, pamięć i
rozum. Na mocy nieubłaganej jakiejś litości wszedłem w głąb jego cierpień, w tę
cuchnącą katakombę i słuchałem takich zwierzeń:
„Jeżeli w przeciągu dwu lat nie zdołam się wyleczyć, zmuszony będę odebrać sobie
życie. Nastąpić to musi dlatego, że stracę przez ten czas resztki energii.
Energia może mię jedynie, przy moich szalonych zdolnościach, postawić na
pierwszym planie zawodu, jaki obiorę, tj. medycyny. W zawodzie tym czy w
jakimkolwiek innym muszę być najpierwszym lub nie chcę istnieć zupełnie.
Zarozumiałość jest do tego stopnia straszną, że nie może sobie wyobrazić nikt —
jestem najzarozumialszym człowiekiem na świecie. Czuję wściekłą zazdrość, kiedy
ktoś dostanie lepszy stopień ode mnie, kiedy powie dowcip, kiedy powie udatną,
trafną i głębszą oryginalną myśl, kiedy nareszcie zdolny jest się zakochać,
zdolny bawić kobiety, zdolny spółkować...
94
DZIENNIKI, TOMIK V
Ja do tego ostatniego niezdolny. Jest to może jedyne lekarstwo na onanizm i
dlatego chcę się zmusić do myśli o kobiecie, chciałem kiedyś zmusić się do próby
czynu — na próżno. Kiedyś zacząłem z musu, z konieczności, z rozpaczy obmacywać
tłustą, przystojną i zdrową służącą — i doznałem takiego wstrętu, takiej odrazy,
że nie będę próby tej powtarzał. Czuję nieprzezwyciężony wstręt do kobiet.
Natomiast kocham się szalenie w Marianku Wilkoszewskim. Jest to uczucie
wściekłe: czuję zazdrość, gdy kto z nim rozmawia, tęsknię za nim, chwili
wytrzymać bez niego nie mogę, biłbym się za niego — jednym słowem kocham się w
nim. Zabiłbym e rozkoszą aktorki, za którymi »moja kochanka* latać zaczyna,
zazdroszczę mu jego siły, jego zdolności do szczęścia, jego możności czynu. Ta
mania jest tak we mnie silną, że pochłania mię całego.
Spróbuj teraz zajrzeć w myśli moje podczas nocy codziennie bezsennie spędzanych,
w to odurzenie, szał, wariacją, w stan bezmyślności, które mię wiodą do
samogwałtu w noc każdą. Ach, gdybyś ty znał ten pociąg do zbrodni i okropność
myśli po jej spełnieniu, gdybyś znał moją zarozumiałość do gruntu i tę
świadomość, że oto zabijam się, konam, a nie mam siły się wstrzymać — nie
dziwiłbyś się, że chcę sobie w łeb palnąć. Nieraz zwłóczę się z łóż!.; i na
kolanach modlę Boga, by się zlitował i wśród modlitwy ręce się wyciągają, prawie
że mdleję i spełniam tę zbrodnię. Budzę się jak ze snu — a czy ty wiesz, co
znaczy takie przebudzenie? Ty nie masz jeszcze i nikt z ludzi nie ma pojęcia o
wyrazie rozpacz — ja tylko jeden, ja jeden! Potem wpadam w stan odurzenia,
apatii, idę do klasy, siadam i nie czuję zupełnie, co się dzieje ze mną, nie
czuję, nie myślę...
Wy mnie nazywacie filozofem, tęgą głową, filarem narodu przyszłym! Nie dziw się,
że jestem szydercą, sceptykiem, że traktuję wszystkich i wszystko »przez nogę« —
jest mi wszystko jedno. Gdyby nie zarozumiałość, dawno bym sobie w łeb palnął.
Gdyby się zwaliły na mnie nie
.i:.„j
KIELCE, 1885 ___ _______________________________95
wiem jakie obiektywne nieszczęścia, potrafiłbym z nich wyjść przy moich
zdolnościach, ale zrozum ty mnie — ja żyję tylko rozpaczą, bo jestem strasznym
samolubem, a nie mam do tego prawa, bo jestem najstraszniejszym na świecie
zbrodniarzem. I dla mnie nie ma deski zbawienia, nie ma ratunku".
1
Cóż znaczą moje cierpienia, moje tęsknoty, moje smutne marzenia w porównaniu z
cierpieniami tego człowieka? Mój wielki ocean smutku, ale czysty, a tam zgniła
błota kałuża — bezdenna.
I z ręką na sercu mówiłem sobie wczoraj, gdym wyszedł stamtąd: mnie się śniło
tylko, że cierpię. Cierpię jak we śnie, ale na dnie moich cierpień jak w oceanu
głębinach uriańskie perły widać.
l lutego (niedziela).
Byłem wieczorem zmuszony iść do p. Kłodnickich — bawić panny Bader. Naturalnie —
„może pan będzie łaskaw ten śliczny Grób Agamemnona zadeklamować" — musiało
nastąpić. Deklamowałem jednak chętnie, bo prosiła p. Maria Kucharzewska.
Kompletna to antyteza napuszonych, nienaturalnych, nieznośnych dla mnie w
obejściu panien Bader: tak naturalna, tak wesoła, wykształcona i przyjemna, że
przy tych sztucznych fuksjach wyglądała jak naturalna, polna konwalia. Bawiłem
się wesoło w jej naturalnym towarzystwie. O godzinie 12 w nocy odprowadziłem ją
do domu; pół godziny co najmniej dobijaliśmy się do mieszkania —= za to dostałem
serdeczne uściśnienie... Może by się warto w niej zakochać? Taka dobra, taka
poczciwa, taki ładny kwiatek... O, najukochańsza Heluto — na jedne sekundę nie
zapomniałem o tobie. Wszystkie te, choćby były najśliczniejsze, najlepsze
anioły, niewarte nic, nikną, giną, znikają przy wspomnieniu o niej, przy Helucie
takiej, jaką
96
DZIENNIKI, TOMIK V
jest. Nie! ona jedna na świecie, jedyna — prócz niej wszystko lalki, ona jedna
moja na wieki!
Długo nie mogłem zasnąć: uściśnienia lekkie, nieśmiałe, jakie dostawałem od p.
Marii podczas rozmaitych ptaszków etc., przywiodły na pamięć podobne wieczory
dawno minione, dawno, bardzo dawno minione... Nowy zamęt, zmącona woda
wspomnień, męty wybiegają na wierzch, zazdrość... Nie, bądź szczęśliwą, bądź
szczęśliwą — nie pomyślę już nigdy, żeś ty bardzo szczęśliwą.
2 II (poniedziałek).
Korzystając ze święta idę na spacer, pierwszy raz od przyjazdu — do kolei, która
wreszcie otwartą została.
Dnie są prześliczne, ciepło niemal wiosenne. Czuję się zdrowszym, wciągając
ożywcze powietrze pól, pasąc oczy siną okolicy dalą, na krańcu której rysują się
w półmgle góry moje, szare, sinawe, rodzinne góry... Może już nie zobaczę nigdy
mojej wioski, moich zarośli, nie zasłucham się w ciszę wioskową, w szum jodeł, w
szmer moich strumieni... Gdzie moje wieczory spędzane z dubeltówką na ramieniu
na wędrówkach po moich górach, wąwozach, lasach, zaroślach? Znikły ł nie wrócą.
Ta miłość gorąca, marzycielstwo ośmnastoletniego poety, silnego wiarą w
przyszłość, mężnego chłopaka-podlotka, ufność w ludzi i siebie... Znikło, znikło
— nie wróci! Dziś tek nieraz bolą te piersi, tak bolą, oddech ciężeje, jestem
daleko słabszy. Dawniej po całych dniach latałem po górach i zdrów byłem
zupełnie, dziś przeszedłszy dwie wiorsty zmęczyłem się, dostałem bólu głowy
takiego, że ledwo się zawlokłem do domu. Rok jeszcze, może dwa, a potem rozwiną
się suchoty: ja to czuję dobrze. Trzeba żyć szeroko, póki pali się jeszcze w
piersi znicz uczuć i marzeń dwudziestoletnich. Przeżyłem już wiele, nacierpiałem
się wiele — to i czas będzie dowiedzieć się, czy istnieje duch taki, jaki
wymarzyli katoliccy asceci, czy rozlecę się na pierwiastki, na elektryczność,
KIELCE, 1885 yj
ton, światło etc. Daliśmy sobie z Jankiem słowo, że ten, kto z nas umrze
pierwszy, ukaże się żyjącemu, aby dać dowód, że duch istnieje — jeśli to nie
nastąpi, pozostały przy życiu przestanie wierzyć i w nieśmiertelność duszy.
Chciałbym być duchem... To straszne pomyśleć, że to już i koniec wszystkiego tu,
na krawędzi grobowego dołu. Wygląda to jak niedokończona pieśń, jak pierwsza
strofka pieśni... Gdybyż to, po wszystkich smutkach i utrapieniach, których nie
ukoi nic, ani prośba jej, ani przypomnienie Chonowskiego, ani praca, ani wysiłki
żadne — zasnąć życiem nowym, nieskończonym snem wieczności i kiedyś, po wiekach
wieków spotkać ją u stóp chrześcijańskiego Boga! Serce ciągnie czasem do tej
wiary. Umierającym trudno uwierzyć, że istnienie ich już skończone — to i marzą
o dalszym ciągu nieskończonej pieśni istnienia, ale my, szalone pałki, wierzym
tylko w nasze cogito i coraz dalej od wiary ojców uchodzim. Janek — jaki on dziś
straszny realista!
3 II (wtorek).
Chciałbym koniecznie „zakochać" Wacka w p. Marii. Koniecznie! Ona musi być
bardzo dobra — chciałbym więc, by ten Wacław, który mi tak zazdrości mojego
uczucia, znalazł je, jak podróżny znajduje nareszcie po długiej podróży rodzinną
chatę, rodzinnego szmat nieba. Cóż warto młode życie, krótkie jak chwilka jedna,
bez tego diademu utkanego z pereł? Szlachetne uczucie może i powinno być celem i
treścią życia. Chcę, by nie deklamował mi ciągle:
Jednego serca tak mało, tak mało...
Nie trzeba jednak lekceważyć wyrazu „kocham". — Kochać i kochać — jakaż to
różnica! Piękny to wyraz, ale jakże mały dla wyrażenia tego, co oznacza. Z
niebios podobno słychać ten jeden wyraz, lecący w niebo z ziemi.
7 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK V
5 II (czwartek).*
Kark mój przywykł do jarzma. Staje się drugą naturą odbywanie korepetycji, marsz
do klasy, korepetycje wieczorne i późne nocne ślęczenie nad Platonem, Liwiu-szem
etc. Czuję się nieswoim, gdy święto lub inna okoliczność zmieni ten porządek. Od
wczoraj zacząłem na serio studiować Buckle'a w przekładzie rosyjskim Bestużewa-
Riu-mina *. Czytanie go trzyma umysł w dziwnej sferze: nie oderwiesz się od
niego, stać będziesz na wysokości dowodzeń jego, póki nie wyrozumiesz i
przetrawisz dowodów i skutków. A Buckle — to uczta dla rozumu! Książka ta jest
własnością Janka. Na każdej stronicy są jego uwagi. Studiuję tym sposobem
Buckle'a i drogę, po której poszedł mój serdeczny przyjaciel do kraju, gdzie nie
ma kościołów i księży, gdzie jest Bóg bez kultu, religia bez ołtarzy...
Z HISTORII CYWILIZACJI W ANGLII HENRYKA TOMASZA BUCKLE'A
Zrzekając się nauki metafizyków o wolnej woli i nauki teologów o przeznaczeniu
przychodzimy do pojęcia, że czyny ludzi, określane wyjątkowo na podstawie
przeszłości, powinny mieć na sobie ślady jed-nostajności, tj. że zupełnie
jednakowe przyczyny niezmiennie prowadzą do zupełnie jednakich skutków. Ponieważ
wszysł^e owe okoliczności poprzedzające istnieją albo w duchu ludzkim, albo
zewnątrz ducha, to wszystkie zmiany w skutkach, czyli — innymi (Iowy — wszystkie
zmiany, które wypełniają historią, wszystkie przewioty w człowieczeństwie,
rozwój i upadek narodów, ich szczęście i niedola — wszystko to jest rezultatem
podwójnego wpływu: wpływu zewnętrznych zjawisk na ducha ludzkiego i wpływu ducha
na zewnętrzne zjawiska. Oto są materiały jedynie potrzebne do budowy
filozoficznej historii.
Tom I, str. 14
Jest to oś budowy, oś tej ślicznej maszyny, na jakiej uczyć by trzeba żyć
młodzież.
6 II (piątek).
Różowy liścik z Mińska...
KIELCE, 1885
99
Twój list był po mistrzowsku napisany; o ile jednak wnoszę z wrażenia, jakie
sprawiło na Leona zakończenie, a mianowicie przyrzeczenie modlenia się za duchy
białe — sądzę, że korespondencja nasza upaść musi... Otwarcie może być tylko
jednostronnie prowadzoną, a przez to samo staje się nudną i jednostajną.
Masz, diable, kubrak! masz, babo, placek! — czyli: Bot Te6e, 6a6yniKa, n lOptes
#eH&! * czyli: Finita la commedią!
l w nocy
Czytam sobie Buckle'a i wyprowadzani z tego wszystkiego taki wniosek: jakieś ty
dziecko, Stefeczku, jakiś ty głupi! Potrzebnież tobie było hodować takie śliczne
kwiaty, by je podeptać później? Co ty poczniesz, biedaku, bez zapachu ulubionych
kwiatów? Och, jak mi się życie przykrzy!
7 II (sobota).
TeopHH npeflonpe,ąejieHHH ocHOBana Ha TeojiorjraecKoft nonse, a Teo-PMH
cBo6oflHOM BOJIM aa MeradpMSMHecKoń. 3aiipiTHMKM nepBoft BW-xoflHT M3
rrpeflnojiojKeHMH, Ha KOTOpoe OHM HC MOMIM flo CMX nop [npescTaBMTb]
flocTaTOHHbix flOKasaTejibCTB. OHM TpeByiOT OT nać Bepw B TO, HTO Tsoperi MMpa,
Mmiocep^we Koroporo OHM OXOTHO HecMoipa na CBOK> Bbicmyio 6jiarocTb, c^ejian
npOMSBOJibnoe M36paHHbix OT H6M36paHHbix; HTO OH OT B6Ka ocyflMji [na
eme Hę poflHBiiinxcH Jiiofleń, KOTOpbix jiMiiib ero BOJIH MOJKCT K
cymecTBOBaHMio; Bce 3TO OH Cflejian Hę B CMJiy nanajia npas-flbi, a no CBoeil
co6cTB6HHOM BjiacTM.o
Str. 10 IIpM flaHHOM COCTORHMM o6meCTB3 M3B6CTHOe HMCJIO JIMI]
flOJI2?HO
HenpeMeHHO Hajioscurb na ce6fl pyKM — TaKOB -o6mnM saKOH. Bonpoc, KTO Syflyi 3TM
Jiiiąa, jimiiaiomMH ;ce6a TKMSHM., SBEMCHT OT nacTHbix 3a-KOHOB; BnpoieM B
i;enoM STM nacTHbie saKOHbi jspioKHO. nofliMHaTbcn oSmecTBeHHOMy saKOHy, OT
KOioporo OHM saswcaT. b
Sit. 21
" Deus, quos dignat vocat, guos vult religiosos facit.
SW. AMBROŻY Neander, IV, 287»
6 O6mecTBO noAroTOBJifleT npecTynjieHMe, a npecTynHHK ecTb TOJIBKO
opyflwe ero cosepineroia.
OUETELET L'Homme, II, 325*
7»
DZIENNIKI, TOMIK V
STOM npasMJibHocTM na nucjie SpaKos eJKeroflno co-BepniaK>iHMXca M na nucjie
HHCCM, na KOTOpbix ne BbiCTasjieHO a^pecoB.
Str. 24
T6X, KTO HCHO HOHMMaCT npaBMJIbHOCTb COSbITMM M npOHHO yCBOMJI
ce5e BeJiMKyro Mcrany, HTO #CMCTBMa jiwfleM ynpaBJiaeMbia npeflme-
CTByiOIHMMM yCJIOBMHMM HMKOPfla H6 CTOHT B npOTMBOpeHHM C
HHMM M HTO, K3K HM npMXOTJIMBbI 9TM fle^CTBMa C BMfly, OHM
BC6 TaKM CO-
nacTb oflHoro oSmaro nopaflKa, caMbiił onepK Koioporo eflsa HaM npM HacToameM
COCTOHHMM HaiiiMX SHanufi — ,ąjiH iex( KTO noHMMaeT STO nanajio — ocHOBaHMe
MCTOPMM M KJIIOH K efl paay-MeHMio — cpaKTbi, npHBefleHHbie HaMM, ne noKaacyTCH
CTpaHHbraM, a na-
npOTMB TaKMMM, K3KMMM MX CJieflOBajIO OHCMftaTb M K3KMMM OHM flOJIJKHfal
BbITb. fleMCTBMTejIbHO, P33BMTM6 MflBT T3K SbICTpO M
Cepb63HO, ^ITO H
HMCKonbKO ne coMHesaiocb — npeatfle HCM npoiłfleT eme CTOJieTMe, 3ia t(enb
dpaKTOB SyaeT snojine MSsecTHa M ipy^no 6y«eT HafiTH MCTOpMKa, OTpMąaji 6bi
HeyKJioHHyro npaBMJIbHOCTb B MMpe HpaacTBeHHOM, TOMy] KaK Tenepb TpyflHO-HaftTM
ecTecTEOMcnbiraiejia, KOTOPWM 6w ee B MMpe doMSMiecKOM.
Str. 25
i
p o s bi.
noflaepraeTca BoiManuio neTbipex paapaflos ecTecTB6HHbix KJiMMaia,
HMIIIM, noHBbi n oSmaro BMfla npu-
Str. 29
M3 BC6X BJIMaHMM, npOM3BOflMMbIX H8 HapOfl KJD4M&TOM, nMIUeK) H HOH-
caMoe pannee M BO MHorMx oTHOineHMax CUMOO aaHCHoe — na-SoraTCTB. XoTa
pasBMTue snaHMM OKissbmaeT BJiMaHMe na 3TO aBjieHMe, HO TBM HeMCHee npM
sanaTKe oSmec™ OHO
CaMOMy 3HaHMK>...
...6es SoraicTB Her ^ocyra, 6es flocyra HBT 3H3HMM.
SoraTCTB HOJIJKHO Sbiib nepBbiM na BGJIHKMX Hbix yjiyHuieHMM, n6o 6es Hero ne
MorjioSw 6biib HM BKyca, HM flocyra
K npMOSpeTCHMK) 3H3HMH, OT KOTOpOPO 33BMCMT paSBMTMC
UMBMJIHSanMJl.
Str. 31
EflMHCTBeHHblM, fleMCTBMTejIbHblM npOIpeCC 3aBMCKT H6 OT
a OT sneprMM
Str. 37
KIELCE, 1885
101
npupoflfai, necMOTpa na CBOK> BM^HMyio rpoMa«HOCTb, orpann-
H6HbI M HeflBJKKHbl. Ho CMJIbl HejIOB6Ka, HaCKOJIbKO MO3K6M
CyflMTb HO
onwTy n anajiorMM — SesrpamiHHfai; HHHTO ne aaei uaM opasa nasna-*3HTb flance
BOoSpajKaeMbifł npeaeJi, na KOTOPOM yu lejioseiecKuił HOJI-
JK6H-6bI H6O6XOAWMO OCTaHOBHTbCH.
Str. 38*
Godzina l w nocy.
Wiele marzeń umarło we mnie. Trzeba się wyrzec myśli zobaczenia jej podczas
świąt: po ostatnim liście, po stosunku obecnym moim do p. Leona — jest to
niepodobieństwem. Pali mi się we łbie! O, choćbym miał zginąć, to ja ją zobaczyć
muszę. Raz, z daleka, w kościele, na spacerze... Usnułem cały plan.
8 II (niedziela — w nocy).
DLA BRACI WOLNO-PROŻNIAKÓW*
Hej, orły wy młode, orlicze pisklęta, Co skrzydły do lotu trzepiecie —
Wy, dzieci młodości, co skrzydeł nie pęta W potwornym rozsądku szkielecie!
Dopóki lat młodych — i szczęścia do tyła,
Wolności do tyła, co szału! Choć życie okropne gdzieś groby rozchyla,
Choć śmierć idzie z tyłu pomału —
Wy szału kosztujcie, bo on życia czarem,
Bo on daje chwile wolności! Więc w górę szał-napój, a pełnym pucharem,
Więc w górę szał-napój miłości!...
Lecz nie tej mi tkliwej miłości Platona, Bo głupia i czcza, i kłamliwa —
Tę pijcie, co w kościach i krwi urodzona, Bo ona prawdziwa — i żywa.
DZIENNIKI, TOMIK V
Niech ramię z ramieniem i usta z ustami
Piosenką hulaszczą się spoją, Zatopią w pucharach, oschną całusami
I chyba dla pieśni rozdwoją...
Nie wierzcie, że można raz kochać na wieki,
Wariaci tak tylko kochają — Patrzając w niebiosa spiekłymi powieki,
Litości u Boga szukają...
Rozpaczą targani, gryzieni tęsknotą,
Zazdrością miotani — asceci, W grób idą bez żalu, z pociechą, ochotą,
To głupcy — platońscy poeci!
Wy szału kosztujcie — bo on życia czarem,
Haremy niebiańskie rozchyla, Wy szału kosztujcie, a pełnym pucharem,
Bo życie — to życie motyla.
Szczęśliwy, kto młodym być umie w młodości. Szczęśliwy, kto pił ją piersiami —
Ach, głupi, kto zapust na ś l e d : i a ch przepości, Miast winem — upija się
łzami...
10 II (wtorek).
Coraz dalej i coraz dalej idę w ciemności. Co dzień myślę, że to krok od niej
dalej. Pusto wokoło i mnie v; duszy pusto się robi, i nie ma tych meteorów,
które mnie olśniewały, ale oświecały drogę. Zdaje mi się, że zstępuję z wysokiej
góry: z wierzchołka jej widać było słońce, w dolinie mrok i ciemność, i mgła — a
ja na dół ciągle, na dół! I coraz ciemniej w duszy mej. Gdybym nie widział
słońca, ciemność nie byłaby dla mnie ciemnością, ale ono wisiało nad moją głową,
wielkie, złote... Imagłnacja rysuje na tar-
KIELCE, 1885
103
czy pamięci słońce moje, ale ja czasem już nie wierzę, że ono świeci. Zresztą —
mnie ciemność morduje, a słońce innym świeci... Cierpienie i duma w dół mię
spychają; dokąd idę — nie wiem; wiem tylko, że w dolinach słońca nie widać i
czuję tylko, że ciemno w duszy mej i mgły, i wyziewy ziemne oddech tamują. Och,
a na górach niebios błękity świecą w blasku i kwiaty pachną, i ptaki śpiewają!
Na górach ptaki śpiewały, gdym z wierzchołka odchodził: tu twoje szczęście, tu
możliwe szczęście człowieka; ptaki śpiewały: pielgrzymie nasz, nie odchodź!
Urwałem garść górskich kwiatów i ptaszęcy śpiew łzą pożegnałem i napoiłem oczy
widokiem niebios i słońca na wieki. Żegnajcie — tam już nie wrócę!
Nie spełniam rozkazu Heleny mojej. I nie spełnię chyba. Coraz bardziej wciągam
się w moje chomąto, już nie budzą się we mnie te porywy zdeptanego przez
okoliczności i ludzi nieraz, a dumnego wskutek wielu okoliczności dodatnich,
człowieka. Czas jest rozgrzeszycielem. Ale — gdyby to choć obiecaną fotografią
przysłała. Popatrzeć czasem w oczy, te oczy wiecznej piękności, jak wieczna
piękność blasku zwanej* Selene *. Zapomni może, że dawała słowo.
Przyjechała Matka *. Jaki ja jestem kontent, że mogę mówić otwarcie i słyszeć
coś o niej. Hę to tam napletli o nas, ile natworzyli historii, ile nadawano mi
przycinków, których ja nie słyszałem albo zwracałem uwagę jak na prze-
szłoroczną. zimę! Doprawdy (śmiech bierze! Co mnie to jednak obchodzi? Godność
wewnętrzna wystarczy za wszystko, a co się tyczy plotek — to robią je zazwyczaj
osoby podob-
1 Tak w autografie; powinno być zapewne: samej.
104_____________________________________ ____ DZIENNIKI, TOMIK V
ne zupełnie do mizantropa-mnicha, wytykającego światu błędy i występki dlatego,
że sam tym samym wadom podlegać nie może.
Ja podobnie może bym postąpił i pewno postępowałem nieraz względem innych.
Pojmijmy wszystko, a wszystko przebaczym! Taka p. Karpińska mści się teraz
zapewne na mnie za moje śmiechy i żarty z jej mniej może platońskich miłostek.
Biedna Helena! Naraziła się na ludzkie ozory z powodu — o horror l — mnie!
Gdybyż to choć był jaki urzędnik kolejowy, burmistrz, jaki „znany w Warszawie z
konnej jazdy i salonowego znalezienia się", wreszcie pisarz u diabła jaki
porządny, co żyje prawie ty a ty z naczelnikiem powiatu, ksiądz jaki znany z
nieplatońskich, ^ bo chrześcijańskich aforyzmów i czynów odnośnie do miłości —
warto by było traduci per ora hominum, jak mówi stary Liwiusz; ale ja, ja
simplex servus Dei*, co nie piastuję żadnego z wymienionych urzędów, mam być
powodem obmów kobiety takiej jak p. Helena?
Utknąłem w Buckle'u na „rencie", które - pamiętam — Janek mordował przez kilka
tygodni. * Trz« i: a iobrze przetrawić ten tom, bo jest on najważniejszy pono.
11 II (środa).
S"
TCÓVTOU 'LcapŁoio, TOĆ [jiśv T' e3pó; TE VÓTOC; &>pop" Ircat^a? TtaTpó; Aió; ix
ve<peXtfccov. ó)? 8' ore XŁV#)CT7) Le<pupo? ^aSii 8' r)[/.iiei
a' dyopi) xiv^8"/). Tol 8' ółv 8"
da, pieśń II, w. 144—151 *
KIELCE, 1885
105
. . .8uotv y«p 5i7)8e[jdav (x?)8ev6? Ly o5oa xal (jiETo(x7)CTt?
Kal E? (j.Y]8' 8vap Ttva
SOTW TO
) yip olov (X7)8EV Elvat (jtv)8e T<X Xeyó(iEva (/.LTapoX7] TI? TOU TÓTCOU TOU
Iv&śv8e et? aXXov TÓTIOV.
lcmv, dXX' olov GTWO?, IrreiSd^ TI? xa-9-LuS<ov xLp8o? Sv etrj ó •fr^aTO?. eydł
yap Sv ol^ai, s? VÓXTIX, ev ^ ofiTto xaTŹ8ap&ev, &OTE [AYjSe 8vap
l8Eiv, xal Ta? #XXa? vuxTa? TS xal ^[Aepa? Ta? TOU ptou TOU eauTou
T^ VUXT! 8soi axE(J/a[ievov slitsw, Tróoa? a;j.Eivov xal ^8iov ^[XEpa? xal
TT)? VUXTÓ? |3Ep[cOXLV lv T<p ŻaUTOU p(<p, olfJlal aV — (Jl1}) 8TI
t8lt!)T»)V TlVa,
aXX& TOV (jiLyav paaiXsa — suapi&^riTou? Sv e6pEiv auT&v TauTa? Ttpó? aXXa? xal
vuxTa?. E! o5v TOIOUTOV ó S-avaTÓ? eoTiv, xep8o? SywyE XEyw xal yap 7rXELtov 6
Tta? XP^V°S <pa(veTai o8Tco S1}) Elvai ^ [/.ta vuC-
El 8" a5 olov anro8r)(ji7)cat ŻCTTW ó S-<ivaTo? 4v8-źv8E Et? óćXXov TÓITOV, xal
^y]^ 4<mv Ta Xeyó[xeva <o? Spa exet eloiv (2^avTE? ot TE&veoiTe?, TL (ieT^ov
dya&ov TOÓTOU elr) av, ^ Sv8pE? 8ixaaTat; Et yap TI? a9ixójjievoi; el? "AiSou,
d7taXXayEl? TOUTtovl T<ÓV 8ixaoT<óv etvai, eóp^aei TOU? (b? d^rj^tó? Stxa(7Ta?,
o?7TEp xal XeyovTai ew, MŁv&>? TE xal 'Pa8a(Jiav&u? xal Atax6? xal Tpi7rr6Xs[io?
xal &XXoi, 8Lxaioi lylvovTO źv T<ji lauTwv pttp, apa 9aiiXv) Sv sty Ą aTto-
uyyevś<r^ai xal MoucaL<p xal 'HaióStp xal ' Sv TI? Sś^atT' av ujiwv; łyd) [XEV
yap uoXXaxt? ldeXto T&&vavai, El
PLATONIS ApoJogia Socrafis, XXXII C-13
(Śmierć — to jedno z dwojga: bo albo czymś takim jest, że umarły zgoła żadnego
nie posiada uczucia i niczym jest, albo, jak podanie niesie, jest ono dla duszy
przemianą jakąś i przesiedleniem się z miejsca tego tutaj na miejsce inne.
Jeżeli żadnego czucia w niej nie ma, ale jest niby snem, w którym ktoś marzenia
nawet żadnego nie ogląda — to wielkim byłaby zyskiem. Sądzę bowiem,.że gdyby
ktokolwiek wyszukał sobie w pamięci noc taką, w której tak głęboko zasnął, że
marzenia nawet żadnego nie ujrzał, i inne noce i dni w swoim życiu z nocą tamtą
porównał, i miał potem zastanowić się i powiedzieć, ile dni i nocy przeżył
lepiej i przyjemniej nad noc ową — to myślę, że nie tylko już człowiek jaki
zwykły, ale sam nawet król perski przekonałby się, że noce takie na palcach
policzyć się dadzą w porównaniu do
106 DZIENNIKI, TOMIK V
reszty dni i nocy. Jeżeli więc taką jest śmierć, to zyskiem ją nazywam, bo tym
sposobem cały także czas ten wydaje się niczym więcej, tylko jedną nocą.
A jeżeli jest ona znowu przesiedleniem się stąd na miejsce inne i jeżeli prawdą
jest, co powiadają, że tam znajdują się wszyscy zmarli, to jakież mogłoby być
większe dobro nad to, sędziowie? Bo jeżeli kto przyjdzie do Hadesu i, uwolniwszy
się od tych rzekomych tutaj sędziów, w całym tego słowa znaczeniu sędziów
znajdzie, jacy tam według podania wyroki wydają, jak Minos ł Radamantys, i
Ajakos, i Tryptolemos, i innych wielu z półbogów, którzy sprawiedliwymi byli w
swoim życiu — to czyż przesiedlenie się takie nieszczęściem będzie? A ileż by
znowu dał niejeden z nas za to, aby się zejść z Orfeuszem ii Muzeusem, z
Hezjodem i Homerem! Co do mnie, to jeżeli to prawda, sto razy chcę umierać!) *
Rozumowanie to skazanego na śmierć Sokratesa ma wiele podobieństwa z
filozofowaniem Hamleta, z jego nieśmiertelnym: Be OT not to be...
Być, czy nie być: oto jest, co rozważyć trzeba.
Czy szlachetniej jest ścierpieć wszystkie gromy nieba,
Czy powstać przeciw losom i w dzielnym oporze
Odwagą przebyć całe nawałności morze?
Umrzeć... zasnąć... nic więcej. Zasnąć przekonany,
Że w tym śnie żadne serca nie zbudzą się tany,
Że wszystkim bólom, mękom wieczny kres położem
I jak udziału ciała, już ich czuć nie możem:
Ach! Któż by takiej śmierci nie chciał życzyć sobie?
Umrzeć... zasnąć... jak zasnąć? — Może śnić w grobie?
Ta to czarna wątpliwość, ta wszystko odmienia;
Bo któż wie, jakie przyjdą nas dręczyć marzenia
Wtenczas, kiedy te ziemskie stargamy okowy
I z nadzieją pokoju zaczniem sen grobowy?...
Ten to wzgląd, zatrzymując dzielny popęd woli,
Ten długie życie naszej nadaje niedoli.
KIELCE, 1885
107
Bo i któż chciałby znosić krzywd i obelg tyle: Tę dumą, co by wszystko chciała
zdeptać w pyle, Tę boleść, którą wzgarda miłości przenika, Zwłokę praw, ucisk
możnych, butność urzędnika, Tę przykrą wreszcie twardość, z którą podła pycha
Tak niegodnie cierpliwą zasługę odpycha? Któż by to wszystko znosił, kiedy
mógłby sobie Najdrobniejszym żelazem kupić pokój w grobie? Któż by chciał w
jarzmie życia potem zlewać skronie, Gdyby nie ta obawa czegoś tam po zgonie,
Tych krain nieodkrytych, z których nikt nie wraca. To nam wolę osłabia, to
śmiałość ukraca, Tak iż wolim z losami walczyć obecnymi, Niźli w niepewną
przyszłość chronić się przed nimi. Tak to łatwo sumienie odwagę pokona; Tak
bladością lękliwej myśli powleczona, Więdnieje żywa barwa postanowień mężnych,
Gasną wielkie zamiary w duszach niedołężnych, Ledwie wzbite popędem, już
zwrócone trwogą Imienia, nawet czynu dosięgnąć nie mogą.
SHAKESPEARE Hamlet •
13 II (piątek).
Z BUCKLE'A BjIHHHMe CpM3MHeCKMX 33KOHOB Ha p 3 C H p 6 fl 6 01 6 H
M e
SoraicTB.
Bo3Harpa2KLeHMe pa6oiHMKy HasbisaeTcn 3apa6oTHOK> rui a T o ro, BosnarpajKfleHMe
npeflirpMHMMaTejiio — 6 a p w ni e M. B nosflHeftniee Bpe-MH BosHHKaeT TpeTMft
raiacc, KOTOpbrił MOJKHO Ha3BaTb c6eperaK>nrMM, T. e. paspafl mofleił, KOTOpwe
HM caMM ne pa6oTaroT, HM sanpaBJisnoT pa-60T3MM, HO ccyscaioT CBOMMM
cSepejKeHMHMM npeAnpMHMMaTejieił, a B BOS-są ccy^y nojiynaioT nacTb 6apbiuia,
npMHafljie^amero npefl-. STO BosHarpajKfleHMe HasbiBacTcn npoueHTOM c Horo
KanMTajia. B anoxy eme 6ojiee nos^Hioio noHBJiaeTca paspnfl SoraTCTB M nacTb
TOTO, HTO npOM3BOflMTCH TpyflOM, nowiomaroTCH p e H T o H). °
" Jest to więc tak zwana u nas rata dzierżawna, tj. podatek z nieruchomego
inwentarza, ziemi etc., którą pobiera właściciel od ludzi należących według
Buckle'a do pierwszego rzędu, t j. do robotników.
DZIENNIKI, TOMIK V
Penia B HacToameM SHanemm 3Toro CJIOBB ecib ijena njiaTHMaa 3a ynoTpe6jieHne
ecTecTB6HHwx n HencTomnMbix CMJI npwpoflbi: ee ne cjie-CMemnBaTb c TCM, MTO
o6biKHOB6HHO nasbiBaeTca pemoio, n6o no-saKJironaeT B ce6e M Sapbiui c
KanwTajia.
Str. 39
Ms Bcex ecTecTB6HHbix fleaiejieił cnoco6cTByK)mnx ysejiHHenino pa6o-Horo
HacejieHMa caMoe Bascnoe M nosceMecTHoe SHaneniie HMeeT n n m a.
Str. 40
II M m a, ynoTpe6jiaeMaa HejtoseKOM, npon3BOflHT flsa n TOJibKo «Ba Heo6xoAMMbia
fljia ero cymecTBOBaHMa. Bo-nepsbix, ona CHa6-ero HCMBOTHoil TCIUIOTOIO, 6ea
KOTOpoft ociaHOBMJiMCb 6bi jKHSHeH-Hbia OTnpaBJieHwa; BO-BTopbix, nono^nneT
nocToaHHbia noTepM B TKanax cocTaBJiaK>mnx MexaHM3M ero lena.
Str. 41
...pasMep sapaSoTaHHoń nJiaTbi KOJie6jieTca coo6pa3HO c m«ppoio nace-jienjia,
BOSBbimaeTca Kor^a na paSoneM PWHKC Mano npefljioHceHMa; yMCHbinaeTCH Korfla
npefljiozKemift CJIMIIIKOM MHoro. CaMoe Hapoflonace-jienne, xoia n nofljiejKWT
^eiłcTEiiio Mnoacecisa oBcToaTCJibCTB, HO 6es coMneniia raaBHbiM oBpasoM sasncnT
OT KOJinneciBa nMmw; BOSpacTaeT B cjiynae ea oSnjma, nepecTaeT BOSpaciaTb M
flasse yMeHbinaeTca B cjiy-nae ea cKy«HocTM. rinmu Heo6xoflMMOJi fljia
noflRepJKaHwa HCMSHM naxo-flMTca B xoJioflHbix CTpaHax MeHbine, IBM B TenjibDc;
a M63Ksy ''eM ipe-6yeTca ea ropas^o Sojibiiie. O6a STM o6cToaTe;sbCTBa MBJIO
6jia 'OIIPMHT-CTByioT yBejiMHeHHio HacejieHMa nociasjiaioiEiero p-fioiłoiKOB.
BOT none-My, BbipajKaH nam Bbisofl B npocTeMiiień ;cpopMe, viw MOJKBM cKasaib,
HTO B Tenjiwx cTpaHax B sapaBoTaHHoii njiaTe mMSTno nocioaHHoe K noHH3teHMio, a
B xojiOAHbix — K noiifaiuieiaiio.
Str. 48 *
Gdzie wejdę teraz, chwytam się za nos. Benzyna, perfumy etc. są panami chwili.
Wszyscy moi koledzy, począwszy od Janka kulejącego jeszcze, od Wacka — aż do
Chonowskie-go (siei) — wszyscy, mówię, święcą tłuste czwartki i chude piątki
wybijaniem hołubców i osuszaniem butelek. Ja tylko jeden niedołęga, zamiast na
parkiecie, spędzam noce nad Buckle'em, przepędzam noce z mymi myślami o dalekiej
pięknej kramie, gdzie całe szczęście moje!
KIELCE, 1885
109
16 II (poniedziałek).
Ostatki! Okropne ostatki! W piątek urządziliśmy sobie z Wackiem... bal. Byłem u
niego wieczorem, graliśmy... w fortecę. O godzinie 10 wychodziemy na miasto,
kupujemy flaszkę wódki, bryłę sera szwajcarskiego, czekolady drugą, torbę
pączków etc., etc. i odtrąciwszy szyję butelce spożywamy dary boże na ulicy, bo
u mnie Morfeusz rozciągnął, według zwyczaju, skrzydła swe nad całym domem, u
niego zaś nie można było. Myślałem, że pęknę ze śmiechul
W sobotę byłem w teatrze na jakimś strasznym dziele scenicznym. Nie pamiętam,
czy się wszyscy porznęli, czy został kto na scenie, wiem tylko, że padało to
wszystko jak muchy pod genialnym piórem autora i nożem bohatera tragedii. Tyle
jest ślicznych rzeczy w naszej literaturze i to wszystko porzucają dla jakichś
odwiecznych francuskich ba-nialuków z prologami i epilogami.
Wczoraj byłem u państwa Bader. Była panna Maria. Deklamowałem cudowny wiersz
Konopnickiej pt. Bez dachu. * Łącki grał marsz pogrzebowy Chopina i Standchen
moje ulubione Schuberta, mazurki Chopina etc. Byłem bardzo smutny: dostałem list
z Mińska — maleńka Marylka chora, p. Helena zmartwiona bardzo. Gdzie moje
wieczory takie, jak ten wczorajszy? Słyszeć tak jeszcze kiedy marsz Chopina i
Standchen, i patrzeć z dala na tę istotę niezrozumiałą dla mnie, ale wyższą i
szlachetną istotę, na tę kobietę, której zapomnieć nie potrafię nigdy, nigdy...
Czas zasusza rany rozpaczy, zdaje się czasem, że one zagojone dawno i zupełnie,
ale to pozór: rany te pozostaną ranami, otworzą się znów kiedyś — z tej czci dla
Heleny nie wyleczyć się tobie i leczyć nie trzeba!
DZIENNIKI, TOMIK V
Od dziś zacznę pisać... Czuję potrzebę, bo budzą się we mnie nałogi poety,
dramaturga, powieściopisarza. Są to naj-cudniejsze w mym życiu chwile; za nie
gotów jestem oddać wszystko, co mam drogiego. Zrozumieć tej rozkoszy, gdy się
człowiek zamyka w sobie i stwarza w sobie światy nowe, gdy przeczuciem rozumie
wszystko, gdy siłą jakąś niezrozumiałą wciela świat prawie cały w ramy swego
obrazu — zrozumieć nie potrafi nikt, kto nie wtajemniczony jest w tajniki tych
szczególnych uczuć człowieczych. Doprawdy — chwile te, nastrój taki zjawia się
rzadko, ale są to najszczęśliwsze w mym życiu chwile. Gdy się zacznie pisać,
odrywa osłony tych dalekich postaci i rzuca na papier nędzne fotografie
zaledwie, złudzenie to znika, ale gdy zaczyna się ta epoka stwarzania
charakterów i sytuacji powieści — szczęście jest udziałem pisarza.
Godzina 12 w nocy.
Znać, że już dawno nie było przy mnie białego anioła, bo i anioły moje ulatują
ode mnie... Czarty zostały, tylko czarty! Wspomnienie gdy uleci, gdy pamięć
zatrze się zupełnie — będzie w duszy mej piekło. Czemuż ja nie mam jej
fotografii? Wszystko by było inaczej, bo człowiek masi być ejkonodulem*
koniecznie; inaczej zaciera s.,ę wszystko w pamięci, a wówczas, wówczas źle —
och, jakże źle!
17 II (wtorek).
Słowa Yeturii, matki Koriolana, w obozie Wolsków do zdrajcy-syna:
Sine, piiusąuam complexum accipio, sciam, ad hostem, an ad filium, venerim,
captiva, materne in castris tuis sim? In hoc me longa vita et inielix senecta
traxit, ut exulem te, deinde hostem viderem? Potuisli populari hanc terram, quae
te genuit atgue aluit? Non tibi, quamvis iniesto animo et minaci peiveneras
igredienti iines iia cecidit? non, cum in conspectu Roma iuit, succurrit: intra
Ula moenia domus cc pena-tes mei sunt, mater, coniunx, liberiąue? Ergo nisi
peperissem, Kcma non
KIELCE, 1885
111
oppugnaretur; nisi iilium haberem, libera In libera patria mortua essem. Sed ego
nihil iam pati nec tibi turpius nec miłii miserius possum nec, ut sim miserrima,
diu iutura sum. De his videris, quos, si pergis, aut immatura mors aut longa
servitus manet.
TITUS LIVIUS, Lib. II. Cap. XL •
Gejsler wyjechał do Warszawy, a więc lekcji historii nie było. Skorzystałem z
okoliczności: godzinę tę spędziłem na lekcji polskiego w klasie 8. Pan Bem
czytał wyjątki z Dziadów i powiedział na pamięć „Improwizacją" Konrada. Poezją
pojmie każdy, kto słyszał to arcydzieło — tu źródło, gdzie można się napić
poezji, tu źródło święte, gdzie można przyjść tylko i czołem staremu geniuszowi
uderzyć. Mimo woli łzy się toczą z oczu... Cóż można jeszcze napisać po tej
poezji Adama? On był wieszcz przechodzący nad swoim wiekiem jak anioł
przyszłości. Pieśń jego po latach wieków będzie pacierzem dla każdego Polaka,
jego imię chrztem jednostki z ojczystą ziemią.
18 II (środa).1 Godzina 3 w noc y.
Zacząłem pisać coś, sam nie wiem co. Zdawało mi się, że to będzie prześliczne —
no, bzdurstwo wyszło, choć nie skończyłem jeszcze. Ha, dziej się, wolo boża!
Czytam dziennik Zientary. Musiałbym wiele o tym mówić — tymczasem przedmiot za
obszerny jak na trzecią godzinę.
19 II (czwartek).
Kiedy wczoraj pisałem te kilka kartek sceny dramatycznej, przyszedłem do
przekonania, że mam może trochę ta-
1 Pod tą datą znajduje się ołówkowy rysunek w ramkach, zajmujący pól stronicy!
przedstawia on zarośnięte krzakami wzgórze, z głazem nagrobnym i z pochylonym od
starości krzyżem.
DZIENNIKI, TOMIK V
lentu. Utwierdza mię w tym przekonaniu to zajęcie się i oddanie myśli tylko
osobom występującym na stronice kajetu. Postaci te długo żyły w piersiach, sercu
i mózgu moim. Wyglądają inaczej, gdym je odfotografował, ale podobne bądź co
bądź do ludzi. Nie wiem, jaki położyć na tym tytuł... Jestem to właściwie ja i
ktoś, kogo ja nie znam, a kogo przeczuwam. Znam charakter takiej kobiety, jednak
nie spotykałem jej na świecie. Może to bohaterka której z powieści
Kraszewskiego? Nic nie wiem — nie jest to typ. Portret nieznanej, przeczuwanej
niejako kobiety.
Zakończę to wkrótce i zacznę nowelkę. Są to rzeczy czerpane ze źródeł odległych,
nieodgadnionycłi jak Nilu źródła, ze źródlisk serca... Są to moje bolesne
marzenia, moje sny ciężkie. Potrzebowałem je napisać i muszę napisać. Cierpiałem
wiele, cierpienia przeszły i pozostały po nich takie oto bolesne marzenia. Dziś
widzę i rozpacz moją w tych postaciach i myślę o niej. Rozpacz poddaję sztuce.
20 II (piątek).
Miałem nadzieję dokończenia wczoraj tej sceny, tymczasem przyjechał p. Mastelski
i parana Zofia, :aj»jto moje łóżko, stary poszedł spać o dziesiątej — musiałem
poddać się losom: iść spać o godzinie 10. Przywykłem już tak do samotności
nocnej, że męczarnią dla mnie wszelkie krępowanie się obecnością czyjąkolwiek.
Ach, złyż byłem, zły!
Wacek się ubrał! Wczoraj po lekcjach byłem u niego; wkrótce przyszedł Czech i
zaczął nas obu naciągać... na wódeczkę do Jabłońskiego. Ja poszedłem na obiad,
oni zaś do wspomnianej knajpki. Gdy wypili po kilka kufli piwa i wódki i zalali
pały porządnie, Wacek wychodzi z owej nory do sklepu, by zapłacić, i spotyka się
oko w oko z... dy-
JAN WACŁAW MACHAJSKI
KIELCE, 1885
113
rektorem. Nie tracąc miny zaczyna kupować coś tam i nie uważa niby na dyrektora,
tymczasem wytacza się czerwony, ze szklanymi oczyma Czech i staje zgłupiały we
drzwiach naprzeciwko Woronkowa. Zaczyna się indagacja... Wódka bucha od nich —
Unita commedial Wiodą biedaków do gimnazjum i pchają na calutką noc do kozy. Od
5 wieczorem wczoraj do Va do 9 dziś pokutowali w towarzystwie ryżego Szczepana i
głupiego Michała na ławach gimnazjalnych, o chlebie i wodzie. Naturalnie
(sprawowanie, reputacją w mieście, stypendium, uwolnienie od wpisu etc. Wacuś
przepił. Jakiż ja miałem dobry nos, jaki dobry instynkt zachowawczy. Żal mi
Wacka! Wyciągnął go „gestykulator Bóhme". * I oni nic sobie z tego nie robią:
Czech przez całą noc nie dał spać głupiemu stróżowi, udając, że się wiesza na
wbitym w ścianę gwoździu i szelkach... Biedny Michał nie odstępował go ma krok,
spał na ziemi i namawiał go, by porzucił te myśli, by nie gubił duszy. Szczepan
* opowiadał mu, jak to Pan Bóg zsyła wisielcowi trumnę etc. Szczęśliwe
usposobienia — ja bym osiwiał chyba przez taką noc, a Wacek spał podobno całą
noc na ławie, jadł przysłane mu przez kolegów zapasy i dziś ze śmiechem
opowiadał mi całą historią! Szczęśliwy! 2
Zapomniałem zanotować sobie stanu duszy drogiego mojego Jasia. Kiedyś w sobotę,
w teatrze pod sekretem mnie jednemu się przyznał, że zapomniał już o Józi, że
zakochał się w p. Helenie Fabijańskiej... w walcu. Odpowiedziałem na to, że co
się w walcu zaczyna, w walcu się pewno zakończy... Tak się stało: poznał, że
kokietowała go, pozwoliła nawet całować się po rączkach w ciemnym pokoju... i w
końcu rozśmiała się z niego, jak zwykle robią kobiety
1 W autografie omyłkowo: Stefan.
2 Całą następną stronicę autografu zajmuje zadanie trygonometryczne z rysunkiem,
wzorami i obliczeniami.
8 — Dzienniki t. II
114____________________________________ DZIENNIKI, TOMIK V
jej kategorii. Śmiał się sam z siebie — z pierwszego pocałunku. Po walcu
siedzieli sami w pokoju przyległym do balowego — on wziął jej rączkę, no i
pocałował... Spojrzał jej w oczy, ona w jego — i spiekli oboje okropne raki. Gdy
się to powtarzało częściej, ona spuszczała oczy... W końcu, jak powiedziałem,
rozśmiała się. Z innych względów przekonał się, że jest kokietką. W sobotę był
zrozpaczony. Jest on pewny, że ma stały charakter — taki więc upadek, takie
pokalanie starego ideału, takie uderzenie czołem przed istotą niewartą tego —
jest dla niego upokorzeniem wielkim.
Ach, jaką on ma piękną duszę! Patrząc na niego w sobotę, widziałem w oddaleniu
moje wariacje, ale u niego wygląda to inaczej, piękniej... Ja mściłbym się na
wszystkich, nie wiem za co — on cierpi po cichu, skrycie, umie się nawet śmiać i
żartować... Drogi mój, poczciwy Jasio! Przyszedł do teatru, by mi opowiedzieć
wszystko, a potem z drugiego aktu poszedł do domu leczyć się z cierpień na...
trzecim tomie Buckle'a.
23 II (poniedziałek).
W sobotę przez cały wieczór do godziny i byłem 11 państwa Kłodnickich. Były dwie
panny Marii Xucharzewska i Jacob. Pannę Kucharzewską odprowadzili; 11 do domu
już chyba o drugiej. Gdyby nie było na świście Heleny, to może bym się zakochał
w Marii — dobrej, ładnej, wykształconej i rozumnej.
Spałem w moim zimnym pokoiku. Czytałem do godziny drugiej artykuł w „Przeglądzie
Tygodniowym" pt. Z dziedziny archeologii przedhistorycznej. * Jest więc silne,
niezbite, uzasadnione potwierdzenie teorii Darwina. Owa czaszka z epoki
miocenicznej — to ciężki orzech do zgryzienia dla... FlammarionówL. *
KIELCE, 1885
115
Od dziś zaczynam korepetycje u Wieczorkowskich.
Wczoraj cały wieczór słuchałem opowiadań p. Mastel-skiego. Jest to starzec
osiemdziesięcioletni, były żołnierz z roku 30, oficer 2 liniowego pułku. Był pod
Dębem, Wawrem, Ostrołęką, Warszawą... Śliczna to postać: bielutkie jak mleko
włosy, takież wąsy. Ot, chciałoby się na zawsze postać taką w pamięci zachować,
jako monument przeszłości. Bije od tej postaci ciepło jakieś, urok przeszłości,
szlachectwa i patriotyzmu. Jest to tylko urok zrozumiały dla mnie, urok
wspomnienia. Od pojęć, od ludzi, od zapatrywań, jakich trzymali się ci ludzie —
gdzież to my odbiegliśmy? Półwiekowa to przestrzeń, ale zmieniła nas ogromnie.
Czuję całą niestosowność obecności któregokolwiek z tych ludzi, są oni anomalią
wśród społeczeństwa młodego, naszego. Tamto byli Słowianie tylko, a my — Sło-
wianie-Europejczycy. Z powiększeniem wiedzy, ogłady, europejskości zmniejszyła
się lub znikła prostota, przesąd, z obliczem cnoty i cnota w rubasznej szacie.
Jesteśmy jak niebo do ziemi niepodobni do takich starców z trzydziestego roku.
Czy lepiej z tym dla ziemi naszej?
Godzina 12.
Posłałem pannie Marii Sienkiewicza tom pierwszy, * a więc Hanię. Ciekawym, jakie
zrobi na niej wrażenie ta prześliczna powieść? Dlaczego ona mnie interesuje
(panna Maria tą rażą — nie powieść)? — Nie wiem. Jest to sympatia, której nie
wolno wyruszyć poza granice rozumu. Wiem o każdym stopniu jej i bezwiednie nic
się nie stanie. Helena, ta Elsinoe, zaczarowana w pieśń mego życia, zebrała
wszystkie porywy bezwiedne.
25 II (środa).
Lekcja logiki. Sofizmaty:
i. Qui cogitur, non sui iuris est; senatus cogitur, ergo non
sui iuris est.*
8*
H6_______ _____________________________________DZIENNIKI, TOMIK V
2. Epamenides mówi, że wszyscy Kretejczycy są kłamcami; jeśli on mówi prawdę,
więc wszyscy Kretejczycy mówią [niejprawdę i jeśli wszyscy mówią [niejprawdę,
więc on łże; jeśli on łże, więc wszyscy mówią prawdę itd.
3. Ja nie jestem tym, co ty? — Tak. — Ja jestem człowiekiem, ty nie jesteś tym,
co ja, znaczy, że nie jesteś człowiekiem.
DIOGENES
4. Wszystko, czegoś nie zgubił, masz? — Tak. — Rogów nie zgubiłeś? — Nie. — Więc
je masz.
Rat i oc i niu m* = S y l o g i z m Cftryzyppa:
Si est aliąuid in rerum natura, ąuod hominis mens, ąuod rafio, quod vis, ąuod
potestas humana elUcere non possit, est certe id, quod Ułud eilicit, homine
melius. Atqui res coelestes omnesque eae, quarum est ordo sempiternus, ab homine
coniici non possunt. Est igitur id, a quo Ula coniiciuntur, homine melius. Id
autem quid potius dixeris, quam deum?
(De natura deoram II) *
Podobno uwolnieni będziemy na święta 21 marca! A więc za trzy tygodnie... Dziwne
rzeczy dzieją się ze mną, gdy myślę o tym!
26 II (czwartek).
P e i mutation* z wyrazu „Hele r,. L .'. P = Helena e e
pa = A = 1-2-3-4-5-6 6 P2 1-2
= 360!
Bem miewa czasem błyski dobrego humoru i dowcipu. Tłomacząc na lekcji polskiego
z Kitowicza wyrażenie... „ożenił się z...", jeden z kolegów użył mylnego
wyrażenia „HceHMJica c..." Pan Bem poprawia go naturalnie ,,xeHMjicH na..." i
dodaje: język rosyjski odznacza się pod tym względem godną zazdrości plastyką
wyrażenia... Koleżkowie nie omieszkali skorzystać z okoliczności, by nie zapytać
profe-
1 W autografie cyfry l i 2 w liczniku i mianowniku przekreślone.
KIELCE, 1885
117
sora, jak się mówić powinno: „BŁ.IMTH są MYJK są KOFO", czy „BbiiiTJi są Myac
nofl Koro"? *
Błyski te jednak zdarzają się obecnie bardzo rzadko: profesor jest zły,
zgryźliwy, nieznośny czasami. Dawniej był zupełnie inny. Podobno rozwodzi się na
nowo z żoną. Jest to zapewne jedna z głównych przyczyn jego złego humoru.
l marca (niedziela).
Noc późna.
Na klawiszach oparła rączęta,
Ach, cudneż rączęta...
I płynie melodia, i leci, i płacze,
I śpiewa, i śpiewa przez łzy...
Ach, muzyko święta,
Ach, mistrzyni święta...
I pieśni aniołów, i dumy prostacze,
W twym łonie wszystko drży.
A ona, ta mała mistrzyni...
Ech, precz z obrazkiem tym...
2 m a T c a (poniedziałek).
Imieniny — dzień dawno oczekiwany. W sobotę napisałem list, składający się z
kilku wyrazów, z życzeniem szczęścia.
Czy ja ją kochałem i czy ją kocham? Och, jaka próżnia wokoło mnie! Jedyną
pociechą — praca. Marzeń nie ma, nic nie ma — jestem w stanie jakiejś choroby...
Podniecają chorobę listy z Mińska, pisane na różowym (chyba żeby mię do
wściekłości doprowadzić) papierze, a pełne liter nie mówiących nic. To boli —
nie, to pali!
3 III (wtorek).
Znaleźć i stracić, spotkać się i rozłączyć, ukochać i nie móc powiedzieć:
kocham! i nie mieć prawa żądać nawet przelotnego spojrzenia miłości — o
rozpaczy!
E. ORZESZKOWA Cnotliwi •
118 ____
DZIENNIKI, TOMIK V
4 III (środa).
Pisałem i czytałem wiele w przeciągu ostatnich dni kilku: napisałem ćwiczenie
pt. „Rzut oka na Słowiaństwo nadwiślańskie między wiekiem VI i IX", jako temat
zadany przez nasze literackie zgromadzenie. Ponieważ temat był zbyt obszerny jak
na szkic dorywczy, zrobiłem więc z tego tylko dedukcyjny przykład tezy Buckle'a:
losy cywilizacji zależą przeważnie od wpływu klimatu, gleby, pożywienia i
ogólnej formy przyrody. Ów szkic apriorystyczny oparłem przeważnie na Lechickim
początku Polski Szajnochy i Historii Iwana Łaszniukowa. W niedzielę czytałem to
na naszym zgromadzeniu. Niezawiśle od tego przeczytałem powieść Orzeszkowej pt.
Cnotliwi. Nie jest to bynajmniej jedna z owych pereł, które Słowiaństwo
podarowało Europie zachodniej, jak powiedział jeden z krytyków niemieckich o
powieściach Orzeszkowej. Po prostu ludzie, jakich ona tam narysowała, są albo
anomalią, albo są zbyt pospolitymi typami, by je badać, by poświęcać im pióro,
które potrafi analizować rany społeczne, zakryte dla wielu. Kto umiał narysować
doktora Lucjana w powieści W klatce *, czyż uważa za godne siebie zajmować się
takimi codziennymi typami jak Antyfona?... Bigoteria jako maska, pod którą kryje
się podłota — zbyt to oklepany, bo oklepywany od Molie-re'a, temat. Gaczycki i
August, Wanda — 1:o ideały nie istniejące na ziemi. Prześliczny charakter
Stanisławy i męża jej podobały mi się bardzo.
W sobotę byłem u państwa Kłodnickich, gdzie była panna Maria, w niedzielę — u
profesora Tomasza. Nie miałem ochoty iść, lecz gdy dowiedziałem się, że
Michajłow ma zagrać Łucją z Lammermooru * — nie mogłem się oprzeć pokusie. Były
panny Kremer: Jadwiga (znana u nas pod ogólnym mianem „Figi" *) i Wanda, pani
Bem..., Rychłowski, Janek, Heinrich, realista *, Lipski etc. „Figa"
akompaniowała Wąsy-
KIELCE, 1885
119
łowi. Gra prześlicznie... doprawdy oczu od niej oderwać nie można... bo ślicznie
gra i sama śliczna. Profesor, zdaje sią, podkochuje się w niej po trochu. To
znać po niektórych rzutach .oczu, na czym ja się znam trochę.
Słyszałem: Łucję, Słowika, Standchen, kozaka (Jichaw Kozak za Dunaj...),
Babuszkę, Majuies, Fausta etc. Ja deklamowałem: Redutę Ordona, Maraton, Pogrzeb
poety etc. Pierwszy raz zdarzyło mi się mówić tak zupełnie śmiało. Zdawało mi
się, że oprócz mnie nie ma nikogo. Pierwszy to raz — i pierwszy raz mówiłem może
tak dobrze. Może to magnetyzm prześlicznych oczu lub czar muzyki, lub może
aktorskie natchnienie? Otoczenie stanowiące słuchaczy znaczy niemało. Zaczynam
się obawiać o moją demokratyczną naturę. Cała rzecz, że lubię wykształcone
towarzystwo, gdzie można mówić, nie jak o żelaznym wilku, o filozofii, poezji,
literaturze, nauce, muzyce... Pod tym względem jestem arystokratą.
Odprowadziliśmy wszyscy z profesorem panią Bem do pana Bema, następnie p.
Kremer. Profesor o godzinie 2 w nocy poszedł ze swymi na Karczówkę, ja musiałem
iść do domu pisać ćwiczenie.
Godzina 12 w nocy.
Kazio Grabowski obchodził dziś imieniny. Poprosił kilku kolegów, między innymi:
Wacka, Bernasia, Lunia *, Stro-żeckiego etc. Piliśmy wyborne wino, patrząc w
prześliczne oczy panny... Zofii Kosmowskiej. Śliczna to facetka, kobieta taka,
jaka może być przedstawicielką chwili obecnej. Dosyć powiedzieć, że cytuje
Buckle'a, że jest postępową ad ulti-mum.
Prześliczna, postępowa, kobieta pracy naukowej...
Deklamowałem jej Bez dachu, Czarny szal (sic!) — na jej wyłączną prośbę, gdyż
sam nie byłbym się wyrywał przecież... z takimi:
120 DZIENNIKI, TOMIK V
Ach, dotąd ja widzę jej piersi łabędzie...*
Ach, dotąd pachną mi1 rozmaite rzeczy. Nawet ta otwartość nie maskowana
skromnością wygląda u niej oryginalnie. Ach, Zosia Kosmowska — dużo by o tym
mówić można!
Była tam panna Gunińska (czy coś w tym rodzaju), która bawiła nas bębnieniem
czegoś na fortepianie, z czego nie musiałem sobie zdać sprawy. Słowem, imieniny
przeszły nader wesoło, a późniejsze accusativusy cum infinitivo z Edziulkiem
jeszcze weselej. Ach, Zosia, Jadzia, Maniustia — co tu dusz potrzebujących
ratunku, a człowiek taki samolub! A Mińsk milczy, zapomniał o Kielcach; a gdyby
przypomnieć go sobie przy boku Zosi, Jadzi lub Mani?
5 III (czwartek).
Co do obchodzenia się z kobietami panowała i panuje krzycząca niesprawiedliwość,
ścieśniająca2 im wolny użytek przyrodzonych zdolności celem poprawienia sobie
losu. Z tylu tysięcy mężczyzn, co z najgłębszego przekonania występowali przeciw
uciskowi i uciemiężeniu niektórych ras i wyznań, z tylu, co swego czasu witali z
tryumfem emancypacją katolików w Irlandii, Żydów w Niemczech, Murzynów w
Ameryce, chłopów w Rosji — jako wielkie -.%ydęstwa rozumu, z tylu tysięcy
mężczyzn mała tylko liczba pamiętała 3 tym, że tuż obok nich, w ich własnych
domach ł rodzinach, na łonie :'TArilizacji i postępu, z których są dumni, na
łonie wolności przez nich wywalczonej, w państwie, którego byli członkami, ich
własne żony, córki ł siostry żyły i cierpiały pod klątwą niesprawiedliwości,
której zniesienie dla niewolników murzyńskich święcili jako zwycięstwo
humanitaryzmu. Po śmierci wyżywiciela kobieta stosownie do możności sprzedawała
się pierwszemu lepszemu raz na zawsze albo też codziennie, w ostatnim przypadku
biorąc koniec, od którego fantazja ze wstydliwego egoizmu zwykła odwracać oczy.
FANNY STAHR O emancypacji kobtet, list 2 *
1 W autografie: mu.
2 W autografie: ścieśniający.
KIELCE, 1885
121
Czytałem to dziełko z chęcią, bo mam na pannie Zofii zbawiennego wpływu
emancypacji przykład. Pracuje ona jako nauczycielka gimnazjum i tym sposobem
pomaga licznej rodzinie... Kto będzie chciał walczyć ze mną w przedmiocie
emancypacji — wskażę mu pannę Zofię i musi zamilknąć, jeżeli będzie mężczyzną, a
czy mężczyzną będzie, czy kobietą, zamilknąć musi, gdy mu powiem sposób jej
życia. Tak więc panna Kosmowska jest dla mnie uosobieniem emancypacji w całej
rozciągłości tego wyrażenia. Gdybym się kiedykolwiek żenił, żona moja musiałaby
być kobietą pracującą na swe utrzymanie umysłowo (bo to moja słabość, że głupich
gęsi nienawidzę), musi być postępową... Ach, gdyby to teraz można podać komuś
rękę! Żenić się z jedną z tych córek wysokich rodów, obszernych szaf
ogniotrwałych, pozostanie celem wszystkich, prócz mnie. Gdybyż to moja przyszła
była choć troszkę do emancypo-wanej podobną! Ale wychowają to w świętych
katolickich przesądach, z pojęciami przeszłowiecznymi, z umiejętnością bębnienia
trzech polek na forteklapsie i zapasem słówek francuskich — i koniec na tym.
Czemuż postęp jak żółw się wlecze?
3 a K o H bi fl y x a : B Espone HejioseK cipewHTca npupofla noflHHHaeT ce6e
TOJIOH,
ce6e npupony, a snę ea —
str. 114
npw HacToamem cocioanjoi XHMHH, IIOHTM
HERSCHEL [str. 116]
ECJIM MepmioM ijHBMJiHsarpiM cjiyjKHT TOpjicecTBo flyxa nafl BHem-HMMM cMJiaMM,
TO HCHo, iTO lis flsyx paapaflOB aaKOHOB ynpaBJiaK>mHX pasBHTuein pofla
HejioseiecKoro flyxoBHtie sascnee <pM3MHecinix.
118
B M6Ta(pn3MKe flyx ecTt opyflMe M BMeere c TCM MaTepwan, nas KOTO-paSoiaeT STO
opy^Me.
120
_________________ DZIENNIKI, TOMIK V
(w metafizyce) yisepasflaiOT, HTO Haniu IIOHHTHH o n p M-
H M H e, B p e M e H H, JIMHHOM TOJKCCTBe M Cy6CTaHH,MM BCe-
M Heo6xoflMMŁi; HTO OHM BysyHM npocTbi M HG nofljieaca 6biTb OTHeceHbi K
nepBOHanajibHOMy CTpoeHMio flyxa. C
CTOpOHbl CeHCyajIMCTbl H6 TOJIbKO H6 npMSHaiOT 3TMX nOHHTMM npOCTfalMM,
HO eme CHMiaiOT MX Kpańne cjiojKHfaiMii, CMOTPHT na o6mHOCTb n ne-
o6xOflMMOCTb K3K pe3yj!bT3T HaCTOTO M 6jIM3KOrO oSmCHMH C HMMM.
121
M6Ta(J)M3MKOK) R paSyMBK) rpOMaflHOC KOJIMH6CTBO npOM3Befl6HJlM,
nocTpoeHHbix Ha TOM npeAnoJiO2ceHMM, HTO saKOHbi HejiosenecKoro ^yxa nosnaioTca
MCKJiioHMTejibHO no (paKTau JIMHHOTO cosnaHMH... BCH
T60PMH M6T3(pM3MKM MM66T B OCHOB3HMM CBO6M MHflyKTMBHWM"
xapaKiep M npeflnojioHjeHwe, HTO ona COCTOMT MS o6meHHbix
HMM M HTO TOJIbKO T3KMM o6pa3OM MOJKCT CJIOZKMTCH nOHHTMe O
[str. 123]
rjiasa..."
„MW caMM noflnajiM nwjib n (J)MJiococp M Teodor
HTO ona cnenMT HBM saTsepflMTb STO
Hei nayKM, KOTOPOJO 6bi TBK PCBHOCTHO sanMMajiMCb M KOiopaa sejia 6w K STMM
HMHTOJKHbiM pesyjibTaTaiu. (Buckle).
124
...IIpOCTblM HaSjIIOflCHMeM H3fl Co6cTBeHHOM flyUICh' K. T6MM
OnbITaMM, KOTOpbie Mbl MOJK6M HpOMSBOflMTb H3fl HCK3 , Hf!JIb3H
BO3BWCTM
ncMxojiorMK> na CTenenb nayKM: M H HOHTM ne coivi:jeBaiocb, HTO M3y-
HCHMe M6Ta(pI13MKM MOJK6T CflCJiaTbCH yCneiHHblM TC^JIbKO
HOCpeACTBOM
uiwpoKoro BsniHfla na MCTOPMKI, KOTOpbift flaji-6bi BoanoHCHOCTb noHHTb
ycjioBna, ynpaBjiHiomMe passMTMeM po#a HejiosenecKoro.
[str. 125]
CpaBHeHue HpaBCTB[eHHbix] M yMCTB[eHHbix] saKOHOB: Statystyka wykazała, że na 20
rodzących się dziewcząt rodzi się 21 chłopców. *
a A idealizm? Gdzież tu indukcja? Czyżby nieujęt. ość i konieczność przestrzeni
miała być praemissą nwior?*
KIELCE, 1885
123
Doczytałem do „rozwoju społeczeństwa umysłowego i moralnego". Ach, jakaż to
rozkosz czytać tego mędrca!... Każde słowo na wagę złota sprzedać by można.
Godzina bardzo późna... Sen zwycięża.
6 III
Trygonometria. Formuły Mołlweidego.1
Nie mam teraz wolnej chwili czasu. Wstaję o 7, biorę się do korepetycji do
godziny Vz do 9. Do Vz do 3 w klasie. Od pół do trzeciej do 4 korepetycje z
Edkiem, od 4 do 5 z Bron-kiem, od 5 do 7 z Wieczprkowskimi, od 7 do 10, 11 z
Edkiem. Noce tylko moje... Ach, praca — jaka to rozkosz!
Z NOCNYCH DUM
Noc ciemna dokoła, wiatr płacze boleśnie I ciemno w mej duszy jak w nocy
głębinach. Nie zasnę, dopóki mych myśli nie prześnię, Co krążą w wyżynach...
Noc ciemna zakryła swym czarnym łachmanem Mych braci od oczu, w ciemności
wpatrzonych. Lecz myśl ma rozjaśnia światłości tumanem Głębiny serc
niezliczonych.
Kto oni? Kto ludzkość? — To płatki śniegowe, Co krążą w przestworzu jak stada
gołębi I w końcu padają na twarz mą i głowę A chłód ich topnieje i... ziębi.
Lecz zimno serc ludzkich mej duszy nie rani
Bo patrzę w ich tajne zakąty...
I wołam w ciemności: o bracia kochani!
1 Tu w autografie trzy czwarte strony zajmują wzory i równania
matematyczne.
DZIENNIKI, TOMIK V
Na tle ciemności widzę daleko
Górę wysoką, Spod niej szerokie strumienie cieką
Brudem i posoką...
Naokół ciemna noc — tylko w górze
Krzyż widzę wielki, Tam Chrystus kona... Z cierni korona
Skroń mu oplata,
Głowa na piersi w boleści chmurze, A z niej spadają krwawe kropelki Pod nogi
kata...
Dokoła widzę zastępy ludzi, Co urągają śmierci nędzarza, Co wznoszą harde ku
górze czoła... A tłum ich wielki ciągle powtarza: Tam skonał kłamca!...
Krayk ten powtarza Echo wieków. Echo to studzi Litość nad krzyżem
I murem jego kościoła. I patrzę, jak po wieków przestrzeni Krąży ludzkość po
drożynach. Widzę walki, widzę boje, Widzę, jak się krew czerwieni... Nad
wszystkim — krzyż na wyżynach. Śród tej przeszłości ciemnej samotny stoję.
Gdzie prawda, nocy ciemna? Gdzie prawda? Czy ten na krzyżu Zbrodniarz, czy Bóg?
KIELCE, 1885
125
Myśl ma nikczemna.
Lecz serce chce przekroczyć próg
Tajemnic tych — w pacierzu...
Choćby on kłamcą był, nie bogiem, Choćby on kłamcą był — mówił wielkie słowa,
Uczył litości nad wrogiem, Uczył miłości...
I za słowa te martwa na piersi Opadła jego głowa...
Podnoszę oczy w niebiosy I szepcę jedno słowo tylko:
Miłość.
A w słowie tym mieszczą się wszystkie głosy I wszystkie czucia, i wszystkie
boleści, I mądrość wieków, i drogi przyszłości,
I filozofia ludzkości.
I ta w brudnych łachmanach,
Ta w krwi i ranach,
Ta z wrogimi oczyma, usty bluźnierczemi
Ludzkość na ziemi, Z całym odmętem wstrętnych nałogów
Brudna, nikczemna, Piękną jest, gdy słyszy to słowo.
Nad ziemią, nad chmurami, Gdy się zatrzymam myślami, Słyszę ten wyraz tylko. I
wieczność zdaje się chwilką,
DZIENNIKI, TOMIK V
I grzech staje się cnotą, I widzę tęczę złotą, A na niej tylko wyraz:
Miłość — przebaczenie...
7 III (sobota).
Byłem na Śnie nocy letniej Shakespeare'a... * Sen nocy letniej w Kielcach!
Jednak i w tym sparodiowaniu wieje geniusz nieśmiertelny Williama. Lubię bardzo
deklamacją panny Adler. Grała ona rolę Heleny... Ona jedna ma śród tutejszych
aktorek talent aktorski, tj. poczucie piękna, ona jedna zrozumiała trochę
Shakespeare'a. Spodka rolę — grał Cybulski.
8 III (niedziela).
Posprzeczałem się z p. Marią, a raczej ona obraziła się na mnie — o żarty. Po
południu byłem pod Karczówką z Wesołowskim. Pokazywał mi list od Edka, * który
żyje w świecie literackim: bywa u Swiętochowskiego, który go poznał z Lubowskim,
Gawalewiczem, Szyffem, Rewerą, Koś-cielskim, Chmielowskim, Zakrzewskim i...
Brandesem! Ten ostatni napisał mu następujące słowa:
J'ai aime toujours la liberte et j'ai soullert poi nal pour elle, mais je ne
l'ai jamais ainsi aimee comme ici et id mes soillrances me parais-sent bien
petites...
Edek czyta, robi wiersze, filozofuje. Blaguje może trochę, że przeczytał dotąd:
Supińskiego (57), Buckle'a (2), Ochoro-wicza (5), Rankego (4), Macaulaya (10),
Taine"a (2), Kru-pińskiego (2), Swiętochowskiego (2) etc. *
Janek Nowiński jest bez porównania tęższą głową pod względem tak zwanych w
naszym żargonie kwestii „yMospw-TejifcHBix" *, a do tego czasu zaledwie zdołał
przeczytać Buckle'a i trochę Spencera i Darwina — ten tymczasem twierdzi, że
czytał trudnego Taine'a i... Ochorowicza. Blaga!
KIELCE, 1885
127
Łuszczkiewiczowska blaga. Chciałbym zobaczyć się z nim w Warszawie, bo chcę
wiedzieć o nim wszystko. Dziś list doń napiszę.
Wieczorem byłem na Zemście za mur graniczny *. Gościn-ny występ Józefa Rychtera
w roli cześnika Raptusiewicza. Cóż za gra! Staruszek siedemdziesięcioletni
przeobraża się w ruchliwego polonusa. Ach, jakże on grał przecudnie! Sie-
miradzki był zachwycony. Przyszedł do mnie i, jąkając się ze wzruszenia jeszcze
bardziej niż zwykle, wychwalał grę Rychtera. Arystokrata to ten pan Tomasz! Ja
sam, zakorzeniały odstępca, czuję się szlachcicem patrząc na tę wskrzeszoną tak
mistrzowsko postać jednego z naszych praszczurów. No, trudno się od łez
powstrzymać przy spotkaniu Cześnika z Rejentem, przy słowach:
Nie wódź mnie na pokuszenie, Ojców moich wielki Boże!... Wszak gdy wstąpił w
progi moje, Włos mu z głowy spaść nie może!
Ach, jakże on to wypowiedział!
Wacek mało nie wariuje... Widzę, co się w nim dzieje. On porzucić gotów wszystko
dla teatru. To jego żywioł, jego marzenie. On wstąpi do teatru, jak tylko
skończy gimnazjum. Ach, ten Rychter!
10 III (wtorek).
Co dzień zachodzę do naszego starego Teodora z jednym pytaniem: a co, nie ma
listu? — i odchodzę z jedną i niezmienną odpowiedzią: nie ma. I wyraz ten
dziwnym się stał dla mnie. Brzmi w nim ponury głos i żal. Więc zapomniała. A
może nie może napisać... Co ja bym dał za jedno, dwa słowa od niej! Ile razy
zasypiam z myślą: jutro przecież może będzie... Nie, ona nie mogłaby zmienić się
tak na-
DZIENNIKI, TOMIK V
gle i tak stanowczo; wierzę jeszcze w słowa mojej ewangelii, wierzę, że kobieta
tak wysoko umiłowana, okazująca mi dotąd tyle sympatii, [nie] mogłaby zapomnieć
o moim istnieniu dla błahych powodów lub bez powodu wcale!
Słyszałem wczoraj Rychtera deklamującego gawędę Syro-komli Tręzlowe *. Nie
umiałbym nigdy powiedzieć rzeczy tak prostej i zająć nią słuchaczy. A on zrobił
z tego rzeczywiste cacko... Jest to raczej wprawa, jaką zdobywa się tylko na
deskach scenicznych, a Rychter szczególniej w brawurowych rolach rubasznych
szlagonów celować zdolny — toteż umiał oddać przepysznie charakter dumnego,
zagonowego szlachciury.
12 III
Lekcja logiki. (Wiadomości wstępne do indukcji).
Osobisty pogląd i doświadczenie. Dowód prawdy obiektywny (ad veritatem) J
subiektywny (ad hominem). Dowód subiektywny używany przeważnie przez obrońców,
teologów etc. (dowody Lombroso odnośnie do zbrodni i błędu).
Świadectwo historyczne, wsparte i uzasadnione przez krytykę historyczną.
Dowody bytności Bożej kosmologiczne, i ekologiczne (fł-zyko-teologiczne) i
ontologiczne ($v, oSwoc, 5v).*
1. k o s m. Po skutkach — o przyczynie. „Głupi mówi w sercu swoim: nie masz
Boga" itd. Tu dowodem służyć może sylogizm Chryzyppa.
2. teleologicz. Wszystko ma swój cel w przyrodzie. Dowody na oku człowieka.
Lekcja algebry.
Binom Newtona1
1 Tu w autografie stronica z równaniami algebraicznymi.
KIELCE, 1885
1
13 III (piątek).
Wczoraj do późna w noc czytałem nową powieść Sienkiewicza pt. Potop, którą
obecnie drukuje „Słowo". * Przeczytałem zaledwie połowę może dopiero pierwszego
tomu, bo tyle zaledwie wyszło do tego czasu. Brak we mnie estetyki i krytycyzmu
— piękność danego utworu mierzę wrażeniem. Jeżeli więc rzeczywista wartość
wspomnianej powieści jest tak wielką jak wrażenie, jakie na mnie wywarła — to
będzie ona piękniejszą niż Ogniem i mieczem.
Godzina 12 w nocy.
Wróciłem niedawno od profesora Tomasza. Pani Siemi-radzka opowiadała mi wiele
szczegółów z życia i otoczenia Mickiewicza, które jako podania słyszała
dzieckiem w miejscowości, gdzie się urodziła i wychowała, t j. w sąsiedztwie
Tuhanowicz, Zaosia, Florianowa etc. Tajemniczy, niewypowiedziany urok panuje w
ustnych skazkach, w podaniach, w wspomnieniach... A o tym człowieku, na
wspomnienie imienia którego każde polskie oko łzą uwielbienia zajdzie, któż nie
będzie słuchał opowiadań bez tego głuchego echa, odbijającego się w głębiach
piersi od serca uderzeń? Tęsknisz za tą litewską puszczą, za rubasznością
litewską, za Litwą, bo tam się urodził największy z Polaków, [który] tak kochał
i cierpiał wielką duszą, wielki ,,milijon, co za ml-lijony kochał i cierpiał
katusze..." Ach, my karły, my liliputy! — kto potrafi dziś tak kochać, tak
cierpieć, tak czuć? Inny dziś świat, inni ludzie — i serca inne.
Wróciłem z rozkołysanym sercem, z echem polonezów Ogińskiego, które grał
Heinrych, z... poezją do domu.
16 III (poniedziałek).
W sobotę byłem na tragikomedii Sardou pt. Fedora *. Trudno poznać w tej sztuce
Sardou... Jest to rzeczywista historia życiowa z tłem tragicznym. Panna Adler
grała w akcie drugim znakomicie! Co za mistrzowska, co za na-
9 — Dzienniki t. II
130 __________________
DZIENNIKI, TOMIK V
turalna scena! Kobieta pragnąca się pomścić na człowieku, który ją do szaleństwa
uwielbia — idzie, prowadzona przez zemstę, w krainę wielkiej miłości. Co za
subtelne zestawienie uczuć! Mimo woli wstępuje się w głębię tych dwu dusz
tragicznych, mimo woli czuje się wielkość całego makro-mikro-kosmosu
wewnętrznego tych siostrzyc tragicznych. Akt drugi na długo pozostał w mej
pamięci.
Wróciwszy do domu do godziny 3 czytałem Potopu ciąg dalszy. Straszliwa akcja!
Zdrada Radziwiłła, zdrada Opaliń-skiego — brudna, nikczemna przeszłość! Z wielu
względów Potop stoi wyżej od Ogniem i mieczem.
Wczoraj pierwszy raz od dawna byłern na Karczówce. Opanował mię mój demon
smutku, smutku twórczego, smutku, który mię podnosi. Siedziałem tam długo;
nareszcie wracam ł spotykam Włodka * spacerującego z dwoma towarzyszkami. Och,
jak mi się on wydał wstrętny! Smutna historia życiowa: byłeś pod obłokami, a
zapominasz, żeś ty na ziemi, śród błota. Wieczorem pisałem Felicę, ćwiczenie
ruskie i greckie.
18 III (środa).
Wczoraj nareszcie odebrałem list od mej ukochanej Heleny. A więc to długie
milczenie było kar<} za lakoniczne powinszowanie w dniu 2 marca! Nie wiedziałem,
że potrafią się mścić tak surowo kobiety, które kochamy. Uszczypliwa, gryząca
zemsta! Jednak... jaka ona dobra!
Uritur inielix Dido lotague va.ga.tur Urbe iurens qualis coniecta cerva sagitta,
Quam procul incautam nemoia inter Cresia lixit Pastor agens telis liquitque
volatile fenum Nescius; Ula fuga silvas saltusąue peragrat Dictaeos, haeret
lateii letalis arundo...
Aeneida, ks. IV, »•. 68—73
KIELCE, 1885
131
(Ginie biedna Dydona... miłością palona, Chodzi bezmyślnie po mieście. Tak
łania raniona Strzałą z Krety pasterza rzuconą z daleka Przez lasy i gaje
Dyktejskie ucieka, A strzała, śmierć jej niosąca, tkwi w ranie...) *
Wieczorem byłem na wieczorze muzykalnym na korzyść niezamożnych uczniów;
gimnazjum. Program niewielki: dwa soli Michajłowa: Luda di Lammermoor i Dumka
moskiewska, duet z Ryszem, który wyszedł znakomicie; na bis powtórzony VII
koncert Beriota, który ja lubię tak bardzo; Rapsodia krakowska Friemana, która
wskutek gamuniostwa starego Otaska, akompaniującego Wasylowi, podobną była do
rzeczywistego beczenia na kobzie — no i nieodstępne bębnienie walców Chopina,
walców i nie walców, rapsodii węgierskich Liszta, fantazji Jarońskiego, które
wykonywała stała dobrodziejka pod tym względem uczniów, panna Ra-' szyńska.
Trzeba być bardzo odważną, by bez talentu odważać się stawać publicznie. Śliczne
„Leć, myśli, leć..." Jarońskiego wyszło jakoś straszliwie. Zapomniałem o
deklamacji: p. Bojemski wypowiedział Hagar na puszczy — ze straszliwym
chrapaniem w piersiach, przewracaniem oczu i innymi straszliwymi praktykami, co
robi prześliczny wiersz Kornela „wrzaskiem dławionej gazeli". Tenże p. Bojemski
wypowiedział Tęsknotę Gaszyńskiego * przy akompaniamen-/ cię fortepianu.
Wyszłoby to ślicznie, gdyby nie ten przeraź-liwo-chrapowaty głos deklamatora,
co, modulowany w takt muzyki, w takt uczucia podobny był do „zgrzytu żelaza po
szkle". W ogóle niezbyt się udał dawno oczekiwany koncert.
19 III
Imieniny mojej matki... Bardzo dawno, bardzo dawno i ja miałem matkę! Śpią w
mogiłach prochy drogie... Minione
8*
132 __________________
DZIENNIKI, TOMIK V
obrazki rodzinnego domu — nieznani i zapomniani goście w mej wyobraźni, stoją
dziś wkoło mnie z pieśniami przeszłości.
21 III (sobota).
Odebrałem list od Edka. Przykro mu, że w liście moim poczęstowałem go dozą
przycinków i gryzących epitetów, chce jednak zachować dawne stosunki,
korespondować częściej, dzielić się wzajemnie płodami ducha (!) etc. Przyjeżdża
do Kielc 29 bm. — wówczas ja będę już w Mińsku; widzieć się więc nie będziemy.
Szkoda wielka — można by się przyjrzeć temu pozytywiście i demokracie, jak się
sam nazywa, bliżej i poznać w nim ukochanego Edka, ukochanego poetę, najlepszego
przyjaciela. Znać z jego listów oczytanie, a przynajmniej to, co się nazywa
otrzaskaniem z terminami filozofii i logiki.
26 III (czwartek). . W Mińsku.
Jestem głupi i jeszcze raz głupi! Na mocy konieczności wplatam się w nowe koła
udręczeń, którychl mogłem uniknąć. Po co ja tu przyjechałem? Byłem zupełnie
spokojny i po dwu godzinach po przyjeździe już zaczęły się rozniecać te sine
płomyczki, co palą i ranią jak żidłe. tysiąca żmij.
Znów zaniedbałem od dni kilku dziennik. Zwykle tak bywa, gdy zdarza się coś
niezwykłego, coś w rodzaju obecnej spowiedzi. Zabawnie musiało wyglądać nasze
przygotowanie, nasz „rachunek sumienia", który odbywaliśmy we dwu z Jankiem. On
rozmawiał z księdzem długo, ze dwie godziny, ja krócej, gdyż teorie moje były
powtórzeniem dopiero co przez Jasia wypowiedzianych. Obszedł się nasz spowiednik
z nami bardzo grzecznie, rozumował niewiele. Zadał mnie
1 W autografie omyłkowo: którego.
MIŃSK, 1885
133
i jemu pytanie: czy jesteśmy szczęśliwsi niż przedtem? Co na to odpowiedzieć?
Czyż ksiądz ten, wierząc najsilniej, jest szczęśliwy?
mm.
Cenzura taka sama jak w poprzednim kwartale; zdrowie strasznie mi się
pogorszyło, miałem febrę, teraz zaś okropne kłucie w boku, kaszel. Ha, niech się
zbliża jak najprędzej kostusia!
Wyjechałem w nocy o 3, z Kruniem * i Rewolińskim. W jednym z nami wagonie
siedział Rybarski, Zydler etc. W Iwangrodzie ich pożegnałem i po dwugodzinnym
oczekiwaniu odjechałem już sam do Łukowa. O 7 przyjechałem do Mińska, by sobie
powtórzyć raz jeszcze, że głupi jestem jak stołowe nogi!
28 III (sobota).
Wczoraj był u mnie doktor, mam prawie zapalenie płuc. Siady spacerów z Kaziem
*... Stawiano mi bańki, zażywam jakąś miksturę. Do cierpień -fizycznych
dołączają się cierpienia duszy. Stare rany! Teraz w połączeniu z cierpieniami
fizycznymi będzie to straszne!
i
29 III (niedziela palmowa).
Przecudny dzień widać z okien, przecudny dzień, jaki w pierwszym miłosnym
podarunku wiosna ziemi dać może tylko. Chce się lecieć i śpiewać. Nie można — o
straszna prozo! — bo bańki mi wczoraj stawiano. W podobny wiosenny dzień słychać
muzykę życia nawet z chorych piersi, byleby w nich było młode serce. W taki
dzień są głosy wkoło uszu naszych, co wołają: kochaj, wierz! Ale to trwa krótko.
Nastaje zimna noc niezwłocznie i kończy się głos nieznany ostatnim akordem —
kaszlem.
134 DZIENNIKI, TOMIK V
Czytam Na kresach Zachariasiewicza *. Wczoraj pisałem list do Janka. Pesymizm
buchał z niego kłębami. Co on tam odpisze i jaki będzie mój nastrój, gdy list
jego odbiorę? Coś ja bardzo się zmieniam: wczoraj byłem zupełnie inny, dziś
inny. Co będzie dalej?
30 III (poniedziałek).
Miłość jest to punkt, w którym łączy się egoizm dwojga ludzi i staje się potęgą.
Egoizm tych dwojga ludzi musi się wzajemnie zrównoważyć.
ZACHARIASIEWICZ Na kresach
Egoizm tych dwojga ludzi musi się zrównoważyć... Gdy nie dopełnią tego warunku,
miłość ich padnie i rozwieje się; równowaga jest nieodzowną i niezbędną.
Straszno, gdy czujemy się wytrąconymi z równowagi, okropnie, gdy padamy!
Czujesz, jak w piersiach robi się olbrzymia pustka, jak milkną dawne sympatyczne
głosy, któreś znał dobrze, które tobą rządziły; chwiejesz się dopiero, tracić
poczynasz twoją równowagę, bo równowaga drugiej połowy punktu, którego połową
sam jesteś, nie dorównywa twojej, jest zerem, gdy twoja jest nieskończonością.
Kto nie zna tego stanu, ten go nie pojmie. Co za straszny wyraz — wyr; 5:
rozczarowanie! Co za bolesny wyraz — wyraz: próżnia, nicość, próżnia
nieskończoności!...
Znaleźć i stracić, mieć i zgubić, wierzyć zwątpić, kochać całą duszy potęgą i
powiedzieć nareszcie „nie warto"! Oto słowa życia, oto głosy serca danego
światu, danego ludziom. Nikczemność, próżnia! Po wielu dniach tęsknoty i marzeń
o ukochanej całym sercem, całym jestestwem kobiecie, po wielu nocach i
wieczorach spędzonych z myślą o niej, po tylu chwilach smutku, gdy wracając od
pracy szeptało się na progu izby: jeszcze dni tyle, jeszcze godzin tyle... —
stajesz na koniec przed tą duszą twej duszy, sercem twego serca, by zasłonić
oczy rękoma i upaść twarzą na demię,
MIŃSK, 1885
135
i jęknąć do Boga płaczem wielkim: to nie ta, którą znosiły ku mnie sny
malowane!...
Nie ma do kogo się modlić; uciekł Bóg gdzieś daleko i taka pustosz otoczyła me
serce, że patrzę oczyma dokoła: czy to grób mój już, czy umarło ciało wraz z
duchem?
Zaczynam kochać... I zamiast anioła Znajduję potem... półzwierzę...
K. UJEJSKI «
31 III (wtorek).
Czy kobieta jest zagadką? — Dla naiwnych ł głupców jest nią zawsze. I dla mnie
ona tym niegdyś była; dziś patrzę w zagadkowe na pozór czyny kobiety, która mię
najbardziej interesuje, jak w zawiłe na pozór algebraiczne zadanie. Doprawdy
każdy jej krok odgaduję niemal naprzód. Kieruje nią względem mnie nie żadne
nawet przyjazne uczucie, nie — nic! Jeżeli było tam coś, były to puste, choć
grzeczne słowa. Owe słowa mojej ewangelii, w które wierzyłem tak silnie, były
frazesem pustym, były plewą, na którą umiano złowić młodego dudka. Dudek
wierzył, bo rzucano mu plewy, a on plew nawet nie znał i wierzył w ludzi,
wierzył w serdeczne uściśnienia rąk, w pocałunki, poza którymi nie przypuszczał
fałszu i kłamu. Dudek nie był nigdy na wielkim świecie, miał proste, otwarte
serce, które było całym jego bogactwem. Komuś złożył pod stopy to serce i ktoś
je przyjął, choć mu nie było potrzebne, może wstrętne nawet. Pocałunek od
ukochanej kobiety otrzymany przez dwudziestoletniego chłopaka, ścłśnienie ręki
serdeczne, wyrazy ewangelii — czyż to rzeczy puste? Czyż można wierzyć było, że
czasem pocałunek jest pocałunkiem... dla pocałunku, że niekoniecznie potrzebne w
nim serce? Dziwny dudku, prosty dudku, parafianinie!
Próżniacze wiodę życie. Wstaję późno, zjadam śniadania, obiady i kolacje, czytam
to powieści, to Historią powstania z roku 63 przez Gillera *, to Buckle'a, to...
Holzwartha.
136 DZIENNIKI, TOMIK V
Jestem zdrowszy, czuję jednak w piersi śpiew czarnego kruka, co zowie się
suchotami. Już mam suchoty. Nie jest to przywidzenie bynajmniej: piersi mię
bolą, jestem słaby zupełnie. Wszystko już przeżyłem na świecie, co przeżyć było
można, kochałem nawet, i jak bardzo kochałem!... Czy oceniła ona miłość moją? Co
otrzymałem za całe moje serce, które wy kochałem?...
Cha, cha, cha, dudku, a pocałunki, a uściski — czyżeś zapomniał o nich?! Czyż to
mała nagroda, małe honorarium za twoje głupie, prostacze serce?
Skończyłem poemat życia — i jak trywialnie skończyłem! Tak zwykle bywa: idealną
kochankę, bóstwo, anioła, który nie chodził po ziemi, lecz w niebiosa białymi
skrzydły latał, wlecze mąż późniejszy do łóżka, by załatwić funkcją, którą tak
samo spełnić potrafi koń i wieprz. Cóż dziwnego, że mój poemat zakończył się
trywialnie całusem, całusem sułtana i hurysy...
Gdzie moja biała, czysta, ukochana Helia?...
Janku, Janku, ukochany przyjacielu, odpisz mi, drogi mój, odpisz, bo stoję na
krawędzi głuchego grobu, bez pieśni miłości, bez pieśni życia, i twego nawet
kochanego nie słyszę głosu!
W nocy.
Z wysoka, z bardzo wysoka patrzy Bóg w człowiecze serce. Przed okiem Boga
rozwiera się ono jak koncha na morskim wybrzeżu. Gdyby On zajrzał w moje
bluźniercze serce, obaczyłby to, co nazywa się nicością. Czuję, że nie ma we
mnie nic, czuję, że nie ma serca. Sercem wierzy się, że jest Bóg, sercem się go
kocha, sercem kocha się ludzi. Duch Boga tchnął, powiadają, w piersi człowieka
duszę nieśmiertelną. Gdybym w to wierzył, wierzyłbym, że Boży duch tchnął w
pierś człowieka — serce.
MIŃSK, 1885
137
We mnie umarło serce. Mógłbym bez żalu mordować wszystkich i bez trwogi bluźnić
ostatecznej rzeczy Przyczynie...
Oczy moje zaszły łzami i w piersi czuję głos: Boże, Boże, Boże... Zdaje mi się,
że unoszę się i ginę, zdaje mi się, że się modlę całym jestestwem. To sen
ostatni, sen o Bogu. I znów budzi się we mnie człowiek, człowiek wołający o
miłosierdzie nad biedną, chorą duszą.
1 kwietnia.
Prima aprilis urządziło mi prawdziwe „prima aprilis..." Zmiana zasadnicza,
straszna, niewytłomaczona. Bodaj to tylko nie było „prima aprilis". Ach, noc
dzisiejsza, co to za noc, co za noc!
Wariacie, suchotniku — czy tobie miewać takie wieczory!...
2 kwietnia (czwartek).
Jezus, Maryja! — jestem zakochany po dziurki w nosie, jestem zakochany tak, że
włosy na głowie wstają! Marzec minął... a ja...
Prawda — ja jestem anomalią zawsze i wszędzie, i na każdym miejscu. Wczoraj,
wczoraj — Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!
Godzina 12 — południe.
Gwałtu rety! gwałtu rety! — jak ja się kocham! Serce bije mi jak sto armat, łeb
płonie, ręce jak lód...
Są chwile w życiu ludzkim... Dostałem w papę — ale to nic nie szkodzi, to bardzo
naturalne.
Godzina 12 — noc.
Przez okno włazi (może lepiej będzie — wpada?) blady promień bladego księżyca i
maluje blade pasma i smugi na niebladej posadzce bladego salonu. Nad dziennikiem
siedzi
DZIENNIKI, TOMIK V
blady (może różowy... i zapewne różowy) pan Stefan i kreśli nader blady obraz
bladej księżycowej nocy. Przed chwilą — o, blady obrazie niebladej sceny! —
opuściła go (pana Stefana, nie obraz) jego blada (bladolłca, bladoręka, blado
odziana, blado cudowna, blado zachwycająca, blado itd.)... ciotka. Pan Stefan
mówił z nią długo i poważnie o bladej filozofii i jeszcze bledszej poezji. „Są
chwile w życiu ludzkim", kiedy blado wygląda filozofia, blado wygląda świat
cały, tylko serce kołace taktem niebladym, tylko pierś wznosi się jak miech
kowalski, w głowie palą się nieblade ognie, gdy gorące usta przytulasz do
ukochanej piersi i czujesz, żeś przy ukochanym ramieniu ułożył pałające skronie.
O, nie blado wówczas w oczach! Z wszystkimi piekieł potęgami stanąłbyś śmiało do
walkii i całemu światu rzucił rękawicę! Co warte życie bez takiego drugiego
kwietnia, co warta młodość bez takich jak dzisiejszy wieczorów?
Blado by wyglądało życie i młodość, gdyby nie było takich świętych ust, z
których można wypić przez chwilę wszystek nektar, jakim się karmiła zgraja
olimpijska!
Post scriptum (na ucho autorowi).
Panie autorze! Dostałeś dziś czten' razy w papfj! Jeżeliby się o tym dowiedziano
w heroldia ł i ^strząśnijcie się kosteczki moich przodków!), zostałbyś demokratą
i z krwi, i nie mógłbyś za pan brat rozmawiać z... Siemciem arystokratą.
Po pierwszej — w nocy.
Doprawdy, przecudowny wieczór. Czytałem Buckle'a, ale niewiele rozumiem.
Zszedłem nisko, muszę być poza granicami Europy, bo wyobraźnia bierze górę nad
rozumem, a to według Buckle'a tylko poza Europą się zdarzyć może. W uszach brzmi
mi ulubione Schubertowskie Standchen... Pamiętny ten dzień i ten wieczór, na
całe życie pamiętny!... [...]
MIŃSK, 1885
139
3 IV (wielki piątek).
Jirofleii noBMHyeTCH flyxy BpeMeHM; a flyx speiieHH ne
HTO HHOe, K3K CyMM3 3H3HMM M HanpaBJICHMe, KOTOpOG IIOJiynaiOT
3TM 3H3HMH.
Str. 163
B 1776 r. AflaM CMMT MSflaji Inąuiry into the Wealth of Nations. Torfla HCHO
cosnaJiH, HTO SOJIOTO n cepeSpo — ne SoraiCTBO, a npeflCTa-BMTBJIM BoraTCTBa;
Korfla HK>KK HaHajm BMfleTb, HTO 6oraTCTBO COCTOMT
HCKJlIOHMTejIbHO M3 l^eHHOCTM, HpMflaBaeMOń TpyflOM M MCKyCCTBOM
CW-
poMy Maiepiiajiy, HTO eflMHCTBeHHoe snaneinie MOHeTM — cnyjKMTb Me-PMJIOM
6oraTCTB M cnocoócTBOsaTŁ MX pacnpocTpaHeHMio.
Str. 162
Ha6oiK>AaTeJib M rjiySoKOMbicjieHHeftiiiHM c TCM ssiecTe n caMbift
cHncxoflMTe^ŁHbiń cy^ba. ToJibKo HOKHM MHsanipon, cosflaiomnił ce6e
<paHTacTMHecKMe npn3paKM 3Jia, 6biBaeT CKJIOH6H coMHesaTbca B xopouinx KanecTBax
Hameft npMpoflbi H npeyseJiMHMBaTb flypnbia; fla KaKofł-HM6yAb HeBexecTB6HHbrii
BCKCT, npocnaBiunił BCK> HCMSHb B npas^HOM ye^HHeHMM, jibCTHT coScTseHHOMy
TmecjiaBMio yKasanweM na nopoKM flpyrnx, w. opaiopciByn npoTna y«o-
BOJIbCTBMń SCM3HM MCTMT 33 CaMOPO CeSfl o6meCTBy, M3 KOTOpOPO MCKJIIO-H6H
CO6cTB6HHbIM CyeBepM6M. *
[Str. 165]
Są to najpiękniejsze słowa, jakie wygłosić mogły usta wielkiego myśliciela. Owe
wyrazy: „Kto wszystko pojął, ten wszystko przebaczył" — są najcudowniejszym
aforyzmem w mowie ludzkiej.
Jts scex npMHMH MejKflynapoflHoii HenaBHCTM cauaa CMJiŁHan — nese-HtecTBo.
ycujiMBaa CHOmeHMH BW yHMHTojKaeTe HesescecTEO M yMenb-niaeTe spasc^y. * a
Str. 166
" Nie ma więc nic złego w moim przyjeździe do Mińska: będę bardziej kochał i
poważał ludzi; trzeba takie drogi koleją żelazną powtarzać częściej, bo będę
kochał... coraz bardziej.
140________________________________________________DZIENNIKI, TOMIK V
...MSMeneHMH, nponcxo,KJmn>M y napocą oSpasosaHHoro, B cyMMe aa-
BMCHT TOJIbKO OT Tpex yCJIOBMM: 1. OT KOJIMHCCTBa 3H3HMM,
KOTOpbIM
BjiafleroT jiroflH nańSojiee paasMTwe; 2. OT HanpaajieHHH, npMHHToro 3Tn-
MM SHaHMHMM, T. C. OT TOFO, K3KOM paSpHfl npeflM6TOB OHM
oSHMMajOTJ
3. OT oe-Bena M pacnpocTpaneHHocTM STMX 3H3HMM n OT cBoSo^w, c KOTO-pofł OHM
npoHMKaioT BO Bce Kjiaccu oSmecTBa.
[Str. 167] •
Wieczorem.
O, duszo ty młodal
Miękkość twoja każdemu wrażeniu się poda — Czemuż więc tobą zawsze władną na
przemiany To pańscy aniołowie, to piekieł szatany?
SYROKOMLA Margier •
Trzeba wyprowadzić sylogizm: przytoczone słowa śpiewaka nadniemeńskiego są
praemissą maioi; praemissą minor jest to, że i ja jestem młody, a więc
ratiocinium * — że i moją duszą władną na przemiany anioły niebios i szatany
piekła. Tak, są we mnie te duchy dwa. Ale anioł biały silniejszy. On nazywa się
melancholia, spleen chwilowy, ów kir czarny, jaki spływa na oczy, nie wiem skąd.
Smutek — to anioł stróż mój. Gdy on wzniesie się do wyższej potęgi, zamienić)
się w skupienie całego jestestwa, w siłę, która tM arr<y, w samowi edzę
wysokiego człowieczeństwa, w cnoto Gdy jestem rozrzucany, rozproszony, ot, po
prostu zdawkov/y, codzienny człowiek — spadam pod względem moralnym. Na
szczęście zdarza się to rzadko i ucieka przede mną, samym w sobie; wesołość nie
jest mną, wesołość rodzi niecnotę.
Moja „jaźń" nazywa się smutek; wesołość — to moje „nie ja".
Bodaj to być zawsze „samym w sobie" — samotnym, czyli smutnym.
Nie zawsze, panie Stefanie, bywa „wielki czwartek". Nawet wielki piątek — nie
jest wielkim czwartkiem. Trochę
MIŃSK, 1885
141
smutno, trochę patrzy się w przyszłość, trochę jest się sobą. Kocham, kocham się
w tej Helenie jak dawniej — bardziej jak dawniej!
4 IV (sobota).
Obudziwszy się dziś rano (tj. o 10) zobaczyłem na stoliczku przy łóżku list od
Janeczka, który położyła tam jakaś litościwa ręka. Rozrywałem kopertę z
niecierpliwością męża odpinającego żonie (nie kopertę) w pierwszą noc po
szlubie! Jasio karci trochę mój chwilowy pesymizm, jakim oddychał mój list. Z
radością dowiedziałem się, że zmienił swoją teorię co do „plus i minus".
Przyznaje on dziś, że między plus i minius może być medium i sam owemu medium
dziś podlega. Diametralne krańcowości porzucił. Przyznaje nareszcie, ten stary
wróg poezji, że Mickiewicz był wielkim kapłanem. Donosi mi dalej, że jest
bałwochwalcą (jest on trochę fety-szem, gdy się wspomni na afekta, celem których
była panna Zosia F. *). Ja jestem przynajmniej czystej krwi bałwochwalcą, bo
oddaję uosobieniu mojego boga wszystko, co mam, i czczę zawsze jednego boga.
Mało doniósł o sobie, a więcej o umysłowym nastroju.
,,Trawersu je" Mińsk, bo przygotowaniem święconego jestem cokolwiek
„zdegutowany" *. Obrzydliwe mieścisko — Żydów wszędzie chmary i nic więcej.
5 IV (Wielkanoc).
Imieniny ojca: Kiedyś tam był to dzień ważny: zjeżdżali się starzy znajomi, by
złożyć życzenia długich lat „naczelnikowi" *, pisali winszującymi
częstochowskimi rymami listy... Dziś pozostało tylko dalekie wspomnienie, ciche
echo w rodzinnym lesie, chmurna łza za minionym rodzicielskim dachem...
142 DZIENNIKI, TOMIK V
Helena posiada dar pustej konwersacji, dar, który mieści się, jeżeli tak wyrazić
się można, na końcu języka. Jest to ciętość, zdolność chwytania w lot przymiotów
rozmawiającego i umiejętność zestawienia ich tak, by padał na nie promyk
śmieszności. Dowcip, owa umiejętność znajdowania podobieństwa między
przedmiotami wręcz różnymi i różnicy między jednorodnymi, gra tu rolę podrzędną.
Zdolność Heleny jest to coś odrębnego, coś w rodzaju analizy, w rodzaju dedukcji
użytej w znaczeniu śmiesznym. Zauważyłem to podczas dzisiejszego składania
życzeń, wynurzonych przez pp. Acplera, Zwolińskiego, Sztajera, Tuszyńskiego,
Michali-ka etc. w formie skonsumowania szynek, mazurków, babek i w ogóle tego
wszystkiego, co znamionuje święta wielkanocne i podnosi tradycją religijną do
rzędu bardzo przyzwoitych obyczajów towarzyskich.
Ślicznie ona wygląda, gdy szermuje właściwą jej bronią, o której mówiłem.
Acpler —= to znakomity blagier. Troszkę był może pod wpływem „święconego"...
wina, ale bądź co bądź blagował znakomicie. Zawracał mi głowę, że żył ,,ty a ty"
? Sygie-tyńskim, Chełmońskim, Maksem i Aleksandrem Gierym-skimi — a nawet z
Pillatim i Matejką. Mino to w tym odmęcie naiwnej galanterii i naiwno-
małpiarsko-konwencjo-nalnym świecie ten blagier jest wart bardzo wiele.
Po kilku kieliszkach wina przychodzą mi do głowy filozoficzne systemata, które,
dopóki nie ujęte zostaną w ramy mojego dziennika, są plagą dla otaczających mię.
Przestałem utyskiwać na wrodzoną mi niewiadomość drogi życia, po której idę.
Tak, przekonałem się, że idę po drodze, jaką kroczy pewna kasta ludzi: wykolę
jeńcy nie; z winy okoliczności, lecz z winy danej im w kolebce natury. Jestem
obec-
MIŃSK, 1885
143
nie bardzo ścisłym deterministą. Życie takich ludzi jak ja podobne jest do
spiralnej linii, linii równej matematycznie. Rzuceni w jej początku, spływają
oni po linii tej, niby rtęć, nic ich zatrzymać lub skierować nie zdoła. Stałe
ich przymioty — to lenistwo i fantazja. Znam takich — nie z życia, lecz z
literatury, z beletrystyki. Fantazja budzi ich z lenistwa, lenistwo budzi z
fantazji. Stąd dwie krańcowości: apatia i czyn, ale czyn szalony i chwilowy. Są
to po większej części artyści i poeci — pariasi społeczeństwa, dusze ogniste,
łatwo podatne i łatwo cnotliwe lub łatwo nikczemne. Są to twórcy, są to wielkie
meteory świata, przelatujące nad społeczeństwem jak świetlne aerolity, by to
społeczeństwo, by świat czasem cały olśnić na chwilę. W gruncie rzeczy — to
dusze nikczemne. To samoluby, poddające osobistej zachciance wszystkich i
wszystko. Kolej życiowa, przedstawiająca się w kształcie drożyny od kolebki do
grobu, jako droga obywatelskiej zasługi cichej i nieznanej — dla nich nie
istnieje. Im trzeba świateł, im trzeba blasku płonącego w nich i oślepiającego
tłumy. Są to, powtarzam, samoluby. Kochać i deptać, budować i niszczyć, czcić i
kalać — dla nich wszystko jedno. Czyn u nich — to fantazja; bezczynność — to
próżnia płynąca z lenistwa. Gdy władnie nimi fantazja — pracują; gdy włada
lenistwo — niszczą. To dzieci wyrodne przyrody, to biedni ludzie. Zachwyt i
rozczarowanie — historią ich życia. Człowiek taki nie gnie się, lecz się łamie
pod wiatrem przeciwnym losu. To cacka tłukące się łatwo.
Jeśli taki człowiek jest meteorem takim jak Słowacki lub Chopin — mniejsza z
nim. Stworzy coś, co nie umiera, co tętni w uchu i sercu ludzkości płaczem czy
śmiechem przez wieki, ale pariasi, ale owe półmeteory, co palą się, a nie świecą
— to męczennicy, to choroba, rana społeczeństw.
144 DZIENNIKI, TOMIK V
Byłem wczoraj w lesie otaczającym szerokim ramieniem Mińsk. Czasem czuję
potrzebę tej ciszy, tego „wielkiego powietrza", jak mówi George Sand. Nad głową
moją przeleciały dwa dzikie gołębie... Dziwna myśl przyszła mi do głowy:
patrzyłem, czy nie zatrzymają się, czy nie spoczną? — Nie, poletiały daleko,
daleko, daleko, zmniejszały się coraz bardziej i znikły w nieskończoności
błękicie.
W nieskończoności, poza okiem moim, poza nieskończonością były razem te dwa.
dzikie gołębie...
Patrzyłem za nimi długo. Dobry jakiś anioł szeptał mi do ucha: przebacz im, a
sam zapomnij, wszak nie powstrzymasz ich lotu, one uciekną od ciebie w
nieskończoność, w wieczność... A zły duch kołatał wciąż do serca: a ty, a ty, a
ty?
Czy zwyciężysz, dobry, biały aniele? Ja pragnę, byś ty zwyciężył, ale nie mogę
powiedzieć: chcę, byś zwyciężył...
Helena posiada serce, które czuje wdzięczność, gdy komu może przebaczyć. Serce
jej podobne jest do brylantu okrytego grubą krepą. Krepa dla ludzi ukazuje
czasem brylant, przed wybranymi odchyla się cała. Gdyby ona raz mi powiedziała,
raz parę słów powiedziała -•• czym ja jestem dla niej; gdyby mię objaśniła w tym
względzie tak, jak ona myśli i czuje, gdyby powiedziała prawx]ę bez obsłony,
prostym językiem, gdyby mi powiedziała najboleśniejszą prawdę, ale tak, jak ona
ją czuje — moja miłość dla niej byłaby nieskończonością wdzięczności. Ja nic nie
wiem. My mówiliśmy i mówimy o tym, ale my gramy w „ciuciubabkę", my bawimy się w
słowa...
Czyż postępowanie jej licuje z wyrazem przyjaźń? Ona w takich razach użyje
wyrazu sympatia, który mówi nic nie mówiąc. Ach, przysięgam na pamięć matki, że
zniósłbym cierpliwie najdłuższe i najdalsze od niej oddalenie, gdyby mi ona
powiedziała parę słów choćby najboleśniejszej
OSTATNIA STRONA TOMIKU V
i
MIŃSK, 1885
prawdy, ale tak mi ją przedstawiła, jak ta prawda kryje się w głębinach jej
oczu, a której ja czytać nie umiem. Ja nie chcę jej ubliżyć, nie pragnę nic
więcej, tylko prawdy, jaką się powinno powiedzieć jako ostatnie słowo
człowiekowi, którego się bądź co bądź — bałamuci. Pozwoliła rni przyjść jak na
przyjaźń — blisko, za blisko, za bardzo blisko, a w oczach jej nie czytam czasem
nic. Napisano czasem w oczach tych: chwilowa, chwilowa (jak mi przykry ten
wyraz) namiętność. Ja nie uwierzę, nie potrafię uwierzyć, że to zgodne z tyin
sercem, cechą którego dobroć, dobroć tak wielka, nieopisana, nadkobieca, że
zamieniłbym imię Jej na imię — dobroć, że gdybym nic nie czuł dla Niej,
musiałbym upaść czołem przed jej wielkim i takim poczciwym, tak poczciwym bardzo
sercem! Ona mi odpowie, bo ona ulituje się nade mną...
6 IV (poniedziałek).
Cały dzień siedział mi za kołnierzem Werter. Dokuczałem temu dobremu aniołowi
jak potępieniec... Mówiłem jej tak zakrawające na impertynencją rzeczy, że inna
na jej miejscu wzgardziłaby mną jak psem. A ona, ona poczciwa, powtórzyła mi
tylko, że sympatia jej dla mnie jest niezmienną zawsze.
Wieczór. Ten wieczór pozostanie długo w pamięci! Nie znający naszego stosunku
widz mógłby powiedzieć śmiało, że ona się we mnie kocha. Nieznośne są tylko,
wstrętne i głupie te średniowieczne pancerze. Ja tego znieść nie mogę. Wezmę
jutro i potłukę ten przeklęty instrument. Czy ja nie mam prawa na takie
wieczory? Ile ja to się nacierpię, natęsknię, na wyczekuję na te dwa tygodnie!
Od dziś za tydzień będę badał styl Liwiusza i patrzył bezmyślnie w
trygonometryczne zadania...
No, pierwsze dwa tygodnie po świętach będą przedsmakiem piekła! A przyrzekałem
sobie po świętach poprzednich, że wyjadę stąd stłumiwszy w sobie żal i wdzieję
maskę sta-
10 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK V
łości i odwagi na zapłakane oczy. Wątpię, jakoś się na to nie zanosi. Ale żyjmy,
żyjmy całą duszą, póki znów nie obaczym lubego oblicza pana Kiśloskiego * i
pustych ścian, i póki nie zapłacze w piersi marsz Beethovenowski... *
7 IV (wtorek).
O czym z tobą gadać, stary spowiedniku? — Tylko o niej potrafię, a o niej muszę
powtarzać wciąż jedne słowa. Dziś byliśmy na spacerze; prowadziłem ją pod rękę
na tę Stan-kowiznę, którą lubić będę zawsze, bo zarówno jak piasku wspomnień w
niej... po kolana. Czasem, przez krótką chwilę ona jest dla mnie Heleną, idzie
za śladem mojej myśli, odczuje mnie na chwilę; później znów jest panią Heleną,
ciotką Heleną, ...panią Leonową.
Jak ja jej jestem wdzięczny za te króciuchne chwileczki! Jakie to szczęście dla
omie, gdy zauważę, że ona podnosi się myślą aż do tych gwiazd, które migają na
horyzoncie mej myśli...
Szliśmy przez las, byliśmy sami. Cóż by też robił pan Stefan, aby nie marzył
wówczas? Śnij, marzycielu — tyle twego szczęścia, tyle życia, ile się naczytasz
w tych wielkich, lazurowych, a anielsko dobrych, pc bożemu poczciwych oczach.
12 w nocy.
„Bombę!" * ze stacji odchodzi, lokomotywa piszczy, jakby ją kto dusił, wszyscy
śpią. Ja jeden jes2;cze tylko „.zryMyniKy syMaro..." * Gdy ja się zastanowię
logicznie, ile doznałem od Heleny, ile ona okazała mi serca, ile zrobiła mi
dobrego, i gdy zważę to na szali z moim położeniem obecnym ma-terialno-umysłowo-
społeczno-moralnym, milczę długo i po długim namyśle mówię sobie do ucha: i
czegóż ty, idioto, niewdzięczny hebesie *, wymagasz od niej — za co ty jej
dokuczasz? Po takiej kontuzji, po takiej reprymendzie, jaką usłyszałem od mego
sumienia, nie pozostaje mi nic innego, jak zawstydzić się sromotnie i... iść
spać.
MIŃSK, 1885
Morfeusz mię maca... Za tydzień będę... Brrrrrrrr!!!
Jutro — kpię z was, wszyscy Kisieloscy, ananasy miłe wszystkie, miłe moje —
jutro zobaczę moją Helenę jeszcze, zobaczę te ukochane modre oczy.
A to co? Gruba łza upadła na papier... Skąd ten gość nieznany? Z serca. Łza ta
będzie się nazywała „wdzięczność". Gdy ona tu zaschnie, a dzienniczek się
skończy, otworzywszy go kiedyś, przypomnę sobie ten wieczór i chrzest tej łzy
poczciwej, niesamolubnej, wówczas pomyślę sobie: mam trzy rzeczy święte na ziemi
— dwie mogiły w Leszczynach i jedno serce żyjące w Mińsku.
Późno w nocy.
Duchy moich rodziców! — Jeśli prawdą jest, że istniejecie na tamtym tajemniczym
świecie, pomódlcie się do Boga za moją Helenę, bo ja nie umiem się modlić i
grzechy ciężkie przyciskają mię bardzo ku ziemi!
8 IV (środa). . Godzina 12 — noc.
Wieczór dzisiejszy zszedł strasznie obskurnie. Wszyscy spali, więc i na czułą
parę nadeszła pora, tym bardziej że pod oknami słyszeć się dały jakieś kroki.
„Są chwile w życiu ludzkim..." Jednakże może być głupi interes: kiedy zbadałem,
co można l?yło widzieć zza okna, przekonałem się, że można było widzieć nas jak
na dłoni. Przeklęta ta lampa, ale i ze mnie osioł zawołany. Ustawiłem sobie
lampę tak pięknie, żeby akurat blask padał na sofkę, gdzie siedzieliśmy... A już
trzeba mieć błoto nie rozum we łbie!
Teraz dopiero zaczną się amarantowe historie, jeżeli te nogi należały do
zawiadowcy! To znaczyć może 'mniej więcej tyle: jutro, panie bratku, łachy pod
pachy — i jazda do
;"^sŁ*?
mm
148 DZIENNIKI, TOMIK V
Kielc... Nie spodziewałem się, żem ja taki baran. Ani listów, ani spotkania
żadnego, ani żadnej rzeczy, która moja być miała, mogę nie powąchać. O, baranie!
10 IV (piątek).
Rzadko kiedy w życiu szczęście było udziałem moim. Wczoraj ze świadomością j
zupełną świadomością siebie byłem szczęśliwy. Byłem szczęśliwy jak człowiek.
Szukałem wieczorem pióra, by wypowiedzieć to, czym wypełnione były piersi moje,
że go nie znalazłem, więc nieudolnie powtarzam to dziś, choć to echo tylko.
Ostatnie kilka kartek dziennika i ostatni dzień pobytu •w Mińsku. Chciałbym
odzwierciedlić tu całe moje szczęście, całą duszę moją... ale ja nie potrafię
tego uczynić, to za ciężkie zadanie jak na mnie. Tyle wiem tylko, że gdybym
teraz umierał, nie niósłbym do grobu żalu do świata.. Doznałem tyle, że uczucie
moje umie ocenić, zrozumieć ukochana kobieta. To nie treść życia, ale
najważniejsza ze składowych jego części. W rezultacie — żyć, znaczy gonić za
szczęściem, znaczy powrócić do systematu Epikura, do syste-matu takiego, jak ja
go 'pojmuję. Ja zdobywam to szczęście dziś z całą usilnością i zdobywam takie,
jakie mi się ono dziś przedstawia. Czyż warto poić się n i dnieją, że ono kiedyś
nastąpi, gdy ja jutra pewien nie jest<jrn'? Chwytać i przyciskać do piersi owe
błędne aerolity, jakie migają po zawiei zimowej, po wichrach i burzach
codziennych cierpień — wydaje mi się życia zadaniem.
Dziennik mój — to ślad stóp ludzkich na piaszczystym morskim wybrzeżu. Wprawne
oko autochtona wyczyta, kto przechodził, odgadnie wzrost i wiek jego, dla obcych
będzie to nic nie mówiący ślad stóp przechodzącego... Gdyby sam przechodzący po
upływie znacznego czasu na miejsce to powrócił, może by stóp własnych nie
poznał: zatrą je
MIŃSK, 1885 149
wichry, piasek zasypie, woda zaleje i drugi raz po dawnych śladach błądzić
będzie wędrowiec idący w świat daleki. Lepiej na dawne miejsca nie wracać,
lepiej na obce iść pola i tam znów błądzić, i tam znów konać na pustym morskim
wybrzeżu...
Godzina 12 — n o. c.
„Bombę!", ów chronometr miński, odszedł. Ostatni wieczór. Jestem trochę pijany:
chciałem zapić myśl i uczucie, ale to się nie udaje. Myśli moje jak trupie głowy
w ślubnych welonach plączą się w odurzonej wódką głowie. Nie zobaczę jej prędko,
może nigdy... Trupy wy moje, myśli moje — czemu ścigacie mię? Dla wszystkich,
nawet dla Heleny mogę się wydawać bardzo śmiesznym z tą moją przesadną
egzaltacją. Bardzo to naturalne: usposobienie moje podobne do tundry sybirskiej.
Na dnie jego drzemie zawsze ponurość — błoto cuchnące. Gdy coś wstrząśnie dusząr
cuchnące wyziewy dum grobowych wydostają się nad korę zwierzchnią obojętności. I
ot, stają wkoło mnie płaczki grobowe...
Coś rwie się i jęczy na dnie piersi. Brzmią struny żalu i boleści, brzmi w duszy
poezja życia, poezja, która u mnie zwie się — cierpienie. Wobec innych cierpień
— to jest niczym, ale wobec szczęścia — to jest wszystkim.
Dostałem od Heleny białą różę. Niech uschną jej listki przy tych słowach: ile
warte te słowa — tyle listki uschniętej róży. Gdybyż wszystko można powiedzieć!
Późno.
Żegnam cię więc... Ostatnim słowem, które chcę wymówić pod twoim dachem i
patrząc w twe oczy, niech prośba będzie, prośba o przebaczenie. Za samolubny,
egzaltowany i niski duszą jestem, bym się miał poznać na tobie tak, jak
DZIENNIKI, TOMIK V
zasługujesz... Jeśli się obaczym kiedy jeszcze — kto wie, co się ze mną stanie,
gdzie duszę mą i rozum wiatry poniosą — chcę więc dziś choć wyrazić wdzięczność
za twoją litość nade mną.
Cicho, Werterze! Jutro rano zobaczysz ją jeszcze, zobaczysz oczy, twój skarb,
twoją „własność" — bogactwo twoje. Jutro rano ukradniesz jeszcze panu Leonowi
kilka, kilkanaście pocałunków... Cóż to znaczy, że później cierpieć będziesz
długie samotne miesiące? Cóż znaczą twoje dnie i noce samotne w porównaniu z
jedną chwilą niemej kontemplacji, z jedną chwilą zachwytu czerpanego z jej oczu,
oczu, które Bóg wymarzył jako arcydzieło większe niż wszechświat. Oczy moje,
oczy moje — Bogu ukradzione oczy!
3 w nocy.
Wierzyłem i wierzę w bytność Boga jako ostatecznej przyczyny. Przyczynę tę
wskazuje indukcja. Może przyczyna ta ma władzę rządzenia wszechświatem... Klękam
pr;;y łóżku i pierwszy raz od dawna mówię jedne modlitwę, której Chrystus ludzi
nauczył, za zdrowie i szczęście mojej Heleny, za spokój jej domowego ogniska. ]
Milknie we mnie wściekła zazdrość. Jestem dla niej bratem, a kocham ją tak, jak
ona kocha maleńką Marychnę. Bądź szczęśliwa!
Bądź szczęśliwy, spokojny i nie wątp ani na chwilę o sercu tej, która ukochała
Ciebie prawdziwie jak własne dziecię. Wierzaj, że oczekuję tej chwili, kiedy
będę mogła zobaczyć Ciebie, aby powtórzyć, iż ani na jotę uczucia moje nie
zmieniły się dla Ciebie. — Ty zaś pamiętaj, że więcej [od] życzeń mego serca nie
znajdziesz tu na ziemi dla siebie, nie zapominaj więc ani na chwilę o Twojej
Helenie»
1 Ten fragment w autografie wpisany obcą ręką.
KIELCE, 1885
151
12 IV (niedziela). W Kielcach.
Są marzenia bardzo podobne do marzeń głowy ściętej. Dzień wczorajszy, chwila
pożegnania — to zaczarowany, bajeczny, kryształowy pałac na szklanej górze... To
wicher szczęścia i rozpaczy. Wczoraj, gdym odjeżdżał, ona mię kochała bardziej
niż Leona, bardziej niż wszystkich, a wierzę niewzruszenie, że kocha mię bardzo.
Kto tak żegna jak ona, ten kochać musi. O, Heleno moja, Heleno! W tej strasznej
zawierusze cierpienia myśl o naszym pożegnaniu — to tęcza na zachmurzonym
niebie. Te chwile — to skarb mojego życia, których opisać nie biorę się. Były
tam głosy takie, jakie tylko w wielkim słychać uczuciu.
Ot, widzę: pociąg rusza, widzę ogród, niebieska suknia i niebieskie oczy
szukając mnie wychylają się zza drzew, migają, nikną, giną. *
Boże mój, Boże mój, czuwaj nad szczęściem jej. Ja kocham ją tak strasznie. Na
wieki, Heleno, na wieki wieków — ja twój! 2
1 Po tym tekście następują wpisane równania logarytmiczne oraz rysunki: but z
cholewką i stylizowana litera H.
2 Ostatnia strona oraz wyklejka tylnej okładki tomiku zapisane są w rozmaitych
kierunkach bieżącymi notatkami, rachunkami itp. Reprodukcje tych stronic
zamieszczamy w niniejszym tomie.
Bóg i wolność!
WOLTER
DZIENNIK STEFANA
[TOMIK VI]
od dnia 6 maja 1885 roku do dnia 24 października 1885 roku
Helenie
na pamiątką dnia 11 kwietnia 85 roku poświęca autor
Wyobrażano sobie, że minął już czas dogmatów (1789—93), że nastąpiła chwila,
kiedy, jak pisał Amerykanin Jefferson, cudowne poczęcie się Chrystusa w żywocie
dziewicy przeniesionym zostanie do tej samej kategorii, co poczęcie się Jowisza
w głowie Minerwy.
G. BRANDES tom III, s. 42
(Office des decades en discours, hymnes et prie-res en usage dans les temples de
la Raison): O, swobodo, ty najwyższe szczęście człowieka na ziemi, święć się
imię twoje u wszech ludów ziemskich! Niechaj przyjdzie do nas przynoszące
szczęście królestwo twoje i niech ukróci panowanie tyranów. Święty kult twój
niech zastąpi panowanie owych godnych pogardy bałwanów, której ołtarze tyś
zburzyła... Wierzę w Istotę najwyższą, która stworzyła ludzi wolnymi i równymi,
która nadała im byt ku wzajemnemu miłowaniu się, a nie ku wzajemnej nienawiści,
która czczoną być chce cnotami, a nie fanatyzmem, ł w której oczach
najpiękniejszym uwielbieniem Boga jeM uwielbierue prawdy i rozumu. Wierzę w
bliski upadek: wszystkich ciemięzców, w odrodzenie obyczaj D w, w coraz wyższe
rozszerzenie się wszystkich cne t i wieczny tryumf swobody!
G. BRANDES tom III, s. 41 *
Każdy z nas rodząc się przynosi na świat swoją filozofią jak .swój styl
własny... Równie najlichsza, jak i najpotężniejsza inteligencja ma swój sposób
pojmowania świata; każda myśląca głowa jest na swój sposób jego odbiciem się,
odzwłerciadlenieru; każde żyjątko ma swoje marzenie, które go zachwyca i
pociesza: wspaniałe czy nędzne, płytkie czy górne, marzenie to jest filozofią...
E. RENAN
...czyż to jest w mocy ludzkiej wierzyć albo nie wierzyć?
ERNEST REN AŃ
Gardeł bien, gardez hien votre liberie!
BERANGER «
Y&p xaXćo? iyclj slScoi; SI<ÓXECT'...
SOFOKLES Edyp król, 319. Tyrezjasz
(Och, och, jakże straszną jest świadomość tam, gdzie nie przynosi żadnego
pożytku dla myślącego.) *
Główny wdzięk religii tkwi we wspomnieniu.
NAPOLEON i
Nic tak nie uszlachetnia młodzieńca, jak przyjaźń i zaufanie starszej, ale
młodej (i koniecznie przystojnej) kobiety.
OCHOROWICZ *
...nic tak zmiennego, tak niestałego nie widziałeś jak moje serce. Mamże ci o
tym mówić, którego z uprzykrzeniem widziałeś często od smutku do zbytku radości,
od melancholii do niszczącej namiętności przechodzącego. Z sercem moim tak się
obchodzę jak z chorym dziecięciem. Każda chęć jest mu dozwoloną. Nie mów o tym
nikomu, są ludzie, co by mi to za złe poczytali.
GOETHE Werler*
Sobie śpiewam — nie komu, swe, nie cudze rzeczy... *
J'aime toujours la libertś...
c. BRANDES
Dla mnie świat polem, granicą — natura.
K. WĘGIERSKI *
lii
Może jest rzeczą nieroztropną spisywać pierwsze wrażenia, ale czemuż ich nie
spisać, skoro się ich doznaje?
TAINE «
Wszelką cywilizacją zaczyna teokracja, a kończy demokracja.
V. HUGO Notre-Dame [de Parisf
Podstawą szczęścia jest znajomość ludzi — a podstawą tej ostatniej znajomość
samego siebie.
OCHOROWICZ
Nikt z religijnych nie dosięgnie wyżyn filozofii, bo tego nie potrzebuje. Żaden
filozof nie jest religijnym: chodzi on bez paska, co jest niebezpieczne, ale
jest swobodne.
SCHOPENHAUER *
Na cóż mi wola? Gdzie pójdę — uderzę W mur jakiś głową i czoło zakrwawię... Ja,
Panie, prawom twoim błogosławię! Lecz niech przeklęte będą te
pręgierze, Pod które ciemnych i bezbronnych włóką. By nędzę bratnią
postawić na oko!
Każ, niech się głosy obce uspokoją!
Niechaj się cofną ode mnie precz krokien
Ci, co przed Twoim chcąc zakryć mnie wzrokiem
Własny mi płaszcz swój rzucają — zbłocony!
M. KONOPNICKA*
Kapłanem Najwyższej Istoty jest natura, Jego świątynią jest wszechświat, kultem
Jego — cnota.
ROBESPIERRE l
l Epigrafy do tego tomiku wpisywał Żeromski stopniowo, wykorzystując wolne
miejsca na odwrocie wierzchniej okładki oraz między tytułem, dedykacją a
początkiem tekstu.
r
6maja85r. WKielcach.
Nareszcie, nareszcie mam cię, nowy przyjacielu! Miesiąc minął, jak nie mówiliśmy
z sobą... Miesiąc — jak to długo! Nie wiesz, co myślałem, co czułem w przeciągu
tak długiego czasu; chciałbym od razu opowiedzieć ci wszystko, bo palą mię
wspomnienia, nurtują w piersiach, płaczą. Stary dziennik leży śród najdroższych
mi pamiątek — przy listach i zaschłych kwiatach z grobu rodziców...
On wiedział wiele rzeczy, on mieści w sobie skarby, których ty pewno posiadać
nie będziesz. Ale dość tego — słuchaj.
Miesiąc temu byłem w Mińsku. Pamiętam dobrze jedne chwilę — wskakuję do wagonu,
roztrącam pasażerów cisnąc się do okna — świst lokomotywy straszny, długi,
bolesny... Rusza się olbrzymi wehikuł: widzę ogród, zza drzew wychyla się jakaś
postać, miga suknia niebieska — chwilka jeszcze i nic już nie widać, i nic nie
widać. Złoty obrazek, senny obrazek szczęścia. Potem... marzenia głowy ściętej,
a potem praca, baterie butelek likieru, wina... Piłem w przeciągu dwu tygodni
codziennie niemal. Pamiętam krzykliwe wieczory u Ottona *, koncert Paderewskiego
i Górskiego *, pijatyki u mnie... Dziś już spoglądam z obrzydzeniem na butelki
benedictinu i przeróżnych chateau, walające się pod łóżkiem. Dziś bym nie
potrafił żyć w ten sposób. Pijany byłem, gdy mi oddano pierwszy list...
„Bracie mój, kiedy my się zobaczymy znowu?" — utkwiło mi w pamięci na wieki.
Dotąd odebrałem trzy listy — każdy poczciwy, każdy uriańska perłefi
Dziś skończyły się marzenia ;bolesne i dni już nie liczę — czekam i płynę z tą
falą nią dbając, gdzie mię poniesie. Opanowuje mię gorączka literacka, buduję
nowe powieści,
lii
DZIENNIKI, TOMIK VI
czytam — jestem poetą. Czytałem tom pierwszy Brandesa pt. Główne prądy
literatury XIX w. Notatek narobiłem mnóstwo: wszystkie kieszenie, marginesy
książek, nawet kajeta trygonometryczne zapełnione nimi. Kiedyś potrafią je może
wpleść w łamy dziennika. Byłem zachwycony Brandesem, czytywałem po nocach. On
głównie obudził we mnie stare, zapomniane nałogi literackie. Czytałem znakomity
dramat Swiętochowskiego pt. Piękna. * Kupię go i poślę Helenie. Piękna — to ona,
odfotografowana chyba, bo nie ma jednego rysu charakteru, którego bym nie
znalazł w charakterze Emilii. Autor zapomniał tylko o jednej — o bezgranicznej
dobroci. Wczoraj przeczytałem pamiętniki Heinego * — mistrzowskie, lwie
pamiętniki; w poniedziałek będę miał Wertera... Wszystkiemu winien Brandes.
Obecnie zachwycam się Konopnicką... Co za mistrzostwo liryki. Ona — to wielki
poeta do kołysania serc tłumów. Buckle leży dotąd nie tknięty. Jestem przede
wszystkim poetą, pochłania mię całego Werter, którego tak leniwo sprowadza mi
ten nieznośny Goldhaar.
Noc późna. Czytam Zaklętą księżniczkę Kraszewskiego *. Zapach kadzidła, tr-upi
zapach jakiś, przypominający mi wiele trumien kochanych, rozchodzi się z
sąsiedniego pokoju, gdzie leży, chora na ospę, mała córka moich chlebodawców.
Trupi zapach... Smutno mi czegoś... Siostro moja, kiedy my się zobaczymy znowu?
7 V (czwartek).
Uczucie namiętne nie jest w stanie toczyć walki z porządkiem rzeczy;
społeczeństwo zbyt jest silnym. Miłość, której nie pochwali i nie uświęci, jest
zbyt gorzką. A więc • biada kobiecie, jeżeli podpory szukać będzie w uczuciu, na
którego zatarcie wszystko się sprzymierza i przeciw któremu społeczność, jeżąii
nie uzna go za. prawowite, uzbroi się we wszystko, co tylko może b^ćt w sercu
ludzkim najgorszego, aby wszelkie dobro powalić o ziemię. '*
B. CONSTANT*
KIELCE, 1885
Nic więc dziwnego, że trafiają się czasem ludzie na świecie, którzy walczą ze
społeczeństwem i gardzą nim, jak Byron. Jednak społeczeństwo po większej części
spełnia tylko rolę głosu sumienia, wyrokując o jednostce otwiera tylko oczy na
rzeczywistość. Nam wydaje się tylko, że kochamy szlachetnie, platonicznie,
niewinnie... Pozwolę sobie tu przytoczyć słowa wielkiego myśliciela, który
wprost mówi:
Ze wszystkich elementów, łączących się w różnych proporcjach dla wywołania w
piersi męskiej uczucia złożonego, zwanego miłością — na pierwszym miejscu
znajduje się pociąg fizyczny, następnie moralny, a miejsce dopiero ostatnie
zajmuje pociąg umysłowy.
H. SPENCER Szkice tilozoiiczne, polityczne i naukowe, tom III, s. 203
Tak, tak... Trudno się zaprzeć. Kochamy dobroć, dowcip, wykształcenie — ale
przede wszystkim kochamy oczy cudowne, te mądre oczy, co to, jak mówi Heine,
zadają wiecznie pytania, na które odpowiedzi nie znajdziesz w mózgu ni sercu;
najmilej wspominamy chwile takie, gdy wolno było całować drogie usta — i ni
jedna poważna rozmowa, ni moralne aforyzmy nie utkwiły tak na głucho w pamięci,
jak chwile, gdy krew uderzała w skroniach gwałtownie.' Kochamy myślą, uczuciem,
ale najpierwej — krwią. A więc trzeba słuchać z pokorą tych hiperbolicznych
opowiadań, tych obmów i kłamstw, jakie wychodzą z pewnego małego miasteczka, z
ust pewnej złośliwej staruszki, a tyczą się dwojga ludzi, których imion nie
wymienię, bo obmawiać nie mam zwyczaju... nikogo. A zresztą ten Okoński *
napisał w Pięknej:
Kto językiem dzisiejszego obyczaju powiada, że kobieta piękna uszlachetnia
mężczyznę — ten do jego serca nigdy nie zajrzał. Ona go najprzód znieprawia — a
potem staje się ofiarą jego nieprawości. W jej czarujących oczach dostrzeże on
wszystkie uroki — prócz uroku cnoty.
SWIĘTOCHOWSKI
160_________ _________________________ ________DZIENNIKI, TOMIK VI
Wczoraj widziałem (mimo woli) coś w rodzaju rendez--vous p. Bema i p. K. *
Rozmaicie się to zdarza na świecie. Kto tam wie, co było przyczyną rozłączenia
się ostatecznego Bema z żoną? — Biedny to człowiek. Kiedyś spotkałem się z panną
Zofią u Milczarskiej. Ładna — jak twierdzi Wacek — rozumna, dzisiejsza kobieta,
kobieta w. szerokim znaczeniu tego wyrazu.
Czytałem wczoraj do 2 w nocy Zaklętą księżniczkę. Kraszewski — jako demokrata!
Ten sam Kraszewski, co napisał Dwa światy... Miał słuszność p. Bem twierdząc, że
to malarz przede wszystkim. Lecz z tą demokracją — jakoś mu nie szło we
wspomnianej noweli. Ma on jednak w piórze coś takiego, coś nieokreślonego, co
łzy nasuwa na oczy. Rzepczakówna — to jedna z tych jego cudnych postaci, z
realnych ideałów, których nikt tak naszkicować nie potrafi jak stary nasz
mistrz. W gruncie rzeczy jest to banialuka cała ta >powieść. Brakuje w niej
czegoś niezbędnego w literackim utworze, jeżeli tma on być utworem sztuki i
estetyki. Jest .to zaś obraz flamandzki — prosto z życia.
Spotkałem po południu p. Ludwikę ^lasnowską, odprowadziłem ją do domu, zostałem
na kawie i przegawędziłem godzin kilka. Ona sama przypomniała dawniejszą moją,
przeszłą w dziedzinę mitów, miłość... Wówczas była to prześliczna Ludka,
poetyczne, kochane, zachwycające dziew-czątko. Dziś zmieniona nie do poznania:
blada, mizerna, zbrzydła. Dobra jak dawniej. Z całej rodziny — to może najlepsze
serce. Zepsuli ją wychowaniem, ale ślad dobroci ciotki Matyldy w niej widać
jasno bardzo Mąż ją kocha — toteż obyczajem mężatek wynosiła go pod niebiosy.
Szkoda jej, szkoda tych czarownych oczu, które niegdyś patrzały tak niebiesko
spod słomkowego kapelusika, a dziś zbladły,
LUDWIKA DUNIN-BORKOWSKA (ZIASNOWSKA)
KIELCE, 1885
161
zeschły, jak mówi Kraszewski, z tych niewinnych łez młodości, które Bóg wie skąd
wypływają i giną spalone uśmiechem. Gdybym był Orzeszkową, to usnułbym na tle,
które dziś widziałem, piękną powiastkę życia. Śliczne, choć skromne, mieszkanko
w małym dworku na stacji kolejowej, umeblowanie skromne, kwiatów pełno,
kanarków... i dwoje młodych ludzi, kochających się, pięknych. On wykształcony
inżynier, ona ładna i dobra, wesoła, śpiewająca... Pójdę tam jeszcze kiedy
popatrzeć na prawdziwe ludzkie szczęście. Doprawdy — tylko malować. I przed
oknami tyle kwiatów im rozkwita, w oknie szczebioce kanarek — a słońce świeciło
tak jasno, tak majowo, że doprawdy myślałem odchodząc: jak oni szczęśliwi...
Jednak — jest zawsze jakiś głos, co mi w takich razach szepce zazwyczaj do ucha:
Cupimus in vetitum — semper cupimusąue negata... * l to problematyczne
szczęście...
10 V (niedziela).
Odebrałem dziś list od Heli. Poczciwa moja zapytuje — czemu nie piszę. Sam nie
wiem, co odpowiedzieć na to. Siadałem kilka już razy do stolika i rzucałem
pióro. Po prostu nie mam treści do pisania. Brak we mnie czegoś, jakiejś
składowej we mnie części. Brak uczucia czy fantazji — sam nie wiem. Nie zajmuje
mię nawet Orzeszkowa... Kiedyś całą prawie noc czytałem tom trzeci Pana Graby *
i zasnąłem... znudzony. O 5 przyszedł Wacek, zbudził mię ł wyciągnął na
Karczówkę. Wszystko to jednak nudzi mię. Czekam na Werteia — jeśli on ćmię nie
obudzi, to zaśnie chyba we mnie krew. Poczciwa Hela! jedna pamięta o mnie. Dziś
napiszę wieczorem sążnisty list. Sama wdzięczność buntuje się przeciw tej
moralnej inercji.
11 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK VI
Musiałem się dziś pocić w przeciągu pięciu godzin nad lekturą u pana
Zwierkowskiego, gdyż zastępowałem pana Gronkowskiego. Czytałem jakiś ckliwy
romans francuski bez przerwy od godziny 4 do 9. Co za okropny widok przedstawia
ten człowiek — ten łazarz. Sześć lat leży na jednym boku, rękę stracił w
powstaniu, a szpik kości pacierzowej gdzie indziej... Straszne życie! Zajmuje
ogromne mieszkanie noszące ze swą szpitalną cichością, służbą stąpającą na
palcach, eleganckim urządzeniem — piętno grozy. Zadawałem sobie pytanie — czy
byłby zbrodniarzem ten straszny człowiek, gdyby sobie życie odebrał? Ileż to łez
otrzeć by można, jak wiele dobra przysporzyć, gdyby oddać pieniądze, rzucane w
błoto niejako, społecznej nędzy, zamiast utrzymywać przy życiu półwegetującą
istotę, która nic już wydać nie umie prócz straszliwego, targającego nerwy jęku.
W sąsiedniej kamienicy grała orkiestra... Dalekie, ciche, wesołe dźwięki wpadały
do tego ponurego domu jak głos życia, zaglądający w oczy śmierci. Uciekałem
stamtąd jak z więzienia.
Czytałem w nocy Ognisko, zbiorowy wieniec wolnodum-ców * polskich, złożony u nóg
T. T. Jeża, w 25-letnią rocznicę pracy jego zaczęcia. .Spotkałem :de tam z
rozprawą p. Bema o Węgierskim.* Rozprawa ta wywołała w swoim czasie straszny,
ortodoksyjny hymn oburzenia w ultramon-tańsikich kołach. „Przegląd Katolicki"
zawyrokował, o ile sobie przypominam, że p. Bem zbierał kwiaty na wieniec dla
Jeża na śmietnikach i gnojowiskach. Krytyki te nie warte naturalnie wspomnienia,
tym bardziej że Bem jednocześnie z Estreicherem bronił Kajetana Węgierskiego
bardzo zasadnie. *
Pisałem list do matki i Heleny. Boję się, by nie wpadł w ręce władzy, bo znów by
mogły być przykre historie. Musiałem jednak pisać...
KIELCE, 1885 JQ3
11 V (poniedziałek).
Zbieram się już dawno do określenia psychologicznego ludzi mojego gatunku na
starej metafizycznej zasadzie, a wyśmianej przez dzisiejszych filozofów-
przyrodników, dla których statystyka rozwiązuje najzawilsze i nieodgadnione
dotąd pytania — na zasadzie wyrokowania o grupie rezultatem badań, dokonanych na
jednostce z grupy danej wyrwanej. A więc mam mówić o poetach-pariach.
Są ludzie z osobliwszym ustrojem nerwowym, na których zewnętrzna forma przyrody
wywiera wpływ tego rodzaju, że pobudza ich do myślenia i czucia nie sposobem
jakimsić porządnym, lecz szalonym, nienaturalnym. Zdaje mi się, że mózgowe
półkręgi i węzły nerwów ludzi takich podobne są do harfy Eola. Lada wiatr
poruszy wszystkie struny i dźwięk wywoła — na chwilę. Dźwięk strun tych zaledwie
zabrzmi — milknie, pozostaje po nim echo tylko, a później wspomnienie echa.
Naturalnie — i nerwy, i półkręgi mózgowe do przyjmowania uderzeń zewnętrznej
formy przyrody są odpowiednio usposobione; stąd płynie, że ślady uczucia i
myślenia ludzi tego rodzaju są rezultatem dwu konieczności, dwu potęg, dwu
wpływów: wpływu zewnętrznej formy natury i wpływu nerwowego ustroju organizmu.
Dwie kolumny, między którymi wąską ścieżyną przechodzi uczucie jednostki,
składają się z tysiąca kamieni. Każdy kamień jest cząstką olbrzymich dwu ananke
— i sam przez się jest taką samą ananke. Jednym słowem tysiące przyczyn,
upostaciowanych w kształt dwu potęg głównych, rzuca blaski lub cienie na jedno
choćby westchnienie, na jeden dźwięk serca lub polot myśli, choćby najniższy.
Cza--sami zewnętrzna forma przyrody kryje się w ciemny pancerz martwoty lub
przedstawia w obrzydliwej formie. Wówczas ustaje wszelki ruch nerwowy — milkną
wszelkie głosy w głębinach piersi. To nazywa się chwilą lenistwa. Stan przeciwny
nazywać się będzie: fantazja. Fantazja i lenistwo są dwiema krańcowościami, a
prostymi skutkami działania
DZIENNIKI, TOMIK VI
lub niedziałamia przyczyn zewnętrznych. Skutkiem fantazji u ludzi wymienionego
wyżej gatunku jest myślenie i czucie; skutkiem lenistwa niszczenie uczutego lub
wymyślonego przez fantazją. Fantazja zmienia lenistwo, a lenistwo fantazją. Któż
nie widział tego rodzaju ludzi, rzucających się do pracy z energią — i
porzucających ją na korzyść zupełnej inercji? To są właśnie determiniści
dotykalni niejako, żywe przykłady jednej z nieomylnych tez psychologicznych.
Zewnętrzne wrażenia, przy współudziale różnych procesów fizjologicznych,
wywołują działalność poetyczną osobistości z podobnym ustrojem. Działalność ta
tłomaczy się wrażeniami i nosi na sobie wszystkie cechy wrażeń. Poeci tego
rodzaju tłomaczą sobie wrażenia uczuciami. To tłomaczy wartość utworów tych. Są
to elukubracje efemeryczne... Tego dosyć — chodzi mi bowiem głównie o świat
wewnętrzny tych deterministów uosobionych. Czuć ogień i nie być w stanie
zabłysnąć nim, ciągle się zapalać i nie zapalić nigdy, czuć możność zanucenia i
nie móc, targać się wiecznie do lotu i upadać z jękiem — te historia ludzi-
poetów. Z połamanymi skrzydłami gęsi i z gęsi gęganiem zamiast krzyku orła
upadając na ziemię, wpada się zazwyczaj w ciepłe błoto lenistwa. I ot, życie się
toczy i ludriu się śmieją — a nikt do głębi nie zajrzy, nikt [nlie] zapyta o
przyczyny, a skutek gani z ochotą, każdy czuje się w obowiązku rzucenia
kamieniem, a nikt, chyba jakiś determinis-ta, zadumawszy się powie: to
najnieszczęśliwszy — a niewinny!
12 V (wtorek).
Chorowałem dziś na „geodezją" — i nie poszedłem do klasy. Zresztą byłem
rzeczywiście trochę słaby. Czytałem w Ognisku życiorys Jeża. Życiorys ten zdoła
zapalić najbardziej zleniwiałą duszę. Hasłem życia tego wielkiego człowieka —
obowiązek. Niestety! Nie dla takich jak ja hasło:
r
KIELCE, 1885
165
obowiązek... Żyć wrażeniami i żyć dla wrażeń, karmić się co dzień tą sztucznie
przyprawioną, lecz trującą karmią — to znaczy bez zmęczenia czuć wysilenie.
Ludzi takich jak ja powinny państwa wysełać w jakie Sybiry, na Sachaliny, bo
tysiąc razy gorsi niż socjaliści, to gangrena społeczna!
Marzę, jak marzył zapewne Krasiński, gdy pisał Agaj--Hana, jak marzy Zola lub
Dumas. Są to sny lubieżne, a lu-bieżność nie jest zmysłowością. Ja stoję w takim
marzeniu dosyć wysoko moralnie. To palenie się żywotne, naturalne, wewnętrzne.
Śnię o cudownej, nieznanej kobiecie, porywam ją całą potęgą w ramiona, kocham ją
— i hańbię. Snuje mi się cały orszak akcesoriów jej życia z dotykalną jasnością.
Są to harde sny ciała, ciała czującego swą potęgę. Nieraz przerywa się sen mój
na czas dość długi; po pewnym przeciągu czasu nawiązuję dalej nić przerwaną i
snuję cudowną powieść o cudnej, nieznanej, wyśnionej kobiecie. Ta lubieżna
kontemplacja wpija się we wszystkie moje myśli, we wszelką moją działalność,
ogarnia mię i napełnia. Daleki jestem od pospolitego zaspokojenia głosów krwi —
szukam naokół, gdzie ta wyśniona hurysa snów moich? Jakże to niewypowiedzianie
potężne uczucia krążą razem z kulkami krwi — czuję się geniuszem, gdy tworzę me
poematy, romanse i powieści na tle zabarwionym przez szatanów krwi... Kiedy ja
ciebie spotkam, ty gorąca jak Lucrezia Borgia, piękne dziecię puszcz, dobra jak
moja Hela, wykształcona jak Kosmowska, a kochająca mię tak, jak ja kocham
siebie? Chcę znać tego szatana palącego mię zarzewiem swych niebieskich, a po
włosku gorących oczu!
Stwarzam sobie świat fantazji i przy tworzeniu jego potężny jestem jak stwórca!
Sobie śpiewam, ale śpiewam wzdętą piersią... Chcę życia, chcę wcielić w życie
świat mój w bajkach wynucony i zobaczyć, czy życie go upostaciuje. A! marzę jak
Agaj-HanL.
DZIENNIKI, TOMIK VI
13 V (środa).
Wzrasta we mnie z dniem każdym demokracja i rozsiada na wieczne czasy
wolnomyślność religijna i umysłowa. Staję się wolnodumcem niepoprawnym,
namiętnym, wolnodum-cem na całe życie. Daje się to uczuć przy różnych
okolicznościach. Czytanie jakiegoś fragmentu biograficznego o Mickiewiczu
porusza we mnie zazwyczaj wszystkie fibry... Wczoraj w nocy czytałem w moich
dodatkach do „Przeglądu Tygodniowego" artykuł Chmielowskiego o Adamie i Ewuni
Ankwicz *. Sny Ewuni o nawróceniu wieszcza na łono Kościoła wzbudziły we mnie
wrażenie nieprzyjemne, ckliwe. Zadziwia 'mię to po prostu — odnosi się bowiem
zawsze wielkie wrażenie z każdego wspomnienia o wielkim „milijonie" — i takie
wrażenie nieprzyjemne jest anomalią.Wolno-dumstwo stanowi odtąd już grunt stały,
uprawiony. Na nim siać będziem i czekać owoców — lecz czy urodzi ta bujna
ziemia, czy nie wyrodzi się posiew nasz w chwast?...
Późno w nocy.
Trzy wielkie duchy ciągną przede mną wielkim łańcuchem. Czoła ich białe,
marmurowe, v/ wawrzynach, a tak wysoko w niebiosa wnurzone... Gdzie 7?etr>a,
gdzie ludzje--słuchacze? „Milijonów" mało — a zimycii serc za wiele, a dla nich
pieśń jedna, jedna jak słow<: Boga, gdy rzucał ziemskich pokładów bryłę na łono
wszechświata. Czy umarli słuchacze? Żyją. Któż oni? Tacy jak ja — samoluby!
Konam z pieśnią w piersiach i bez niej na ustach. Taka pieśń jest
nieśmiertelność... *
15 V (piątek).
15 maja! Gdy jechałem z Mińska, gdy między Łukowem a Iwangrodem patrzałem
bezmyślnie na kalejdoskop, sunący przed oczyma — dzień 15 maja wydawał mi się
bar-
KIELCE, 1885
167
dzo pięknym. Nie wiem czemu? — myślałem, że będę już miał fotografią, pójdę z
nią w ciszę jaką olbrzymią, zamknę oczy na teraźniejszość i przyszłość i śnić
będę o kochanej pod majowym, jasnym niebem.
Dziś deszcz pada, fotografii nie ma, a ja uczę się trygonometrii... Tak bywa z
niedorzecznymi snami, jakie wywołuje szum kół pociągu, wiozącego nas z kraju
marzeń w kraj obowiązku.
Wczoraj w nocy, śród ostro pociągającego wiatru, szli dwaj młodzi ludzie szosą
prowadzącą do Suchedniowa. Było ciemno i chłodno. Byli to dwaj poeci, którzy
przeczytali w pewnym wierszu Konopnickiej aforyzm tego rodzaju:
Kochanek prawdy winien być dziewicą.*
Byli to dwaj młodzi ludzie, którzy stanęli wobec dzisiejszego społeczeństwa jak
anomalie. Cofnęli się o pięćdziesiąt lat, stanęli wobec ludzi dzisiejszych w
postaci satelitów wielkiego poety, którego zwano Adamem. Czuli i myśleli w tę
noc chłodną i chmurną jak romantycy w dobie jego genezy. Wierzyli, że pieśnią
wielką można zastąpić wszystko, można zapełnić wszechstworzenie. Dziwne
zrozumienie, dziwne wrażenie, jakie wywołała wielka poetka dni naszych.
Lekcje fizyki są obecnie niezmiernie ciekawe. Stary nasz fizyk, Zubel vel
Czarnecki, znosi nam przyrządy, gdyż studiujemy elektryczność. Kiedyś na dobre
awanturowaliśmy się strzelając ze znanej, a odwiecznej gabinetowej beczułki,
napełnionej gazem tzw. rpeMyHMM *. Na krzyk wpadł dyrektor... Kompromitacja
straszna. Dziś elektryzujem się za pomocą butelki lejdejskiej i nowej maszyny
elektrycznej, którą siłą wydarto Zublowi, gdyż trzymał ją ukrytą z oba-
DZIENNIKI, TOMIK VI
wy przed naszymi samopomysłowymi doświadczeniami. Szczukin jest prawą ręką
profesora: znosi węgle, lisie ogony, kręci korbę, wykrada amalgamy i etery,
których skąpi Czarnecki, gospodaruje po gabinecie i przyprowadza do rozpaczy
profesora.
16 V (sobota).
Do późna wczoraj czytałem Weitera. Sprawił on to właśnie, o czym marzyłem: nie
zrobił ze mnie swej bladej podobizny — obudził mię tylko. Szczęście mi
przyniosła ta książka. Wczoraj byłem tam, gdzie leniwa myśl moja wzlatywała
rzadko, by lubieżnym swym tchnieniem nie zdemaskować tego cudownego obrazu,
który widzę nie myślą, lecz uczuciem, który widzę zakryty gazą myśli.
Nam, świeckim nie uchodzą wcale takie żarty, Zaraz by nas w moc
swoją zagarnęły czarty... Lecz wy, co z panem Bogiem co dzień rozmawiacie, Co
go co dzień pijecie i co dzień zjadacie — Łacniejsza wam z nim zgoda:
Aleksander s-'ósty
Wam wszystkie te pomyślne wyjedna} oripusty. Gdyby księdza którego
Bóg :irići sądzić ostro — Nie sypiałem z mą córką, rz;ktby, ani
z siostrą...
K. WĘGIERSKI *
To jest moja odpowiedź księdzu prefektowi na jego dzisiejsze potępienie
republikanizmu. Zadrapał mię swym orto-doksyjno-arystokratycznym pazurem
boleśnie. Ja, jak Heine, mam dwie namiętności: namiętność do pięknych kobiet i
do rewolucji francuskiej *, a ten nasz „kałdun" wywiódł logiczne swe tezy o
monarchii i potępiał jedną z moich namiętności. Za to drapanie mię — ma moją
odpowiedź. Tym wierszem będę drapał wszystkich kałdunów, gdy mi który, jak ten
dziś, dokuczy do żywego.
KIELCE, 1885
169
18 V (poniedziałek).
Wczoraj musiałem widzieć całą niemal moją rodzinę czy familią. Ze sześciu
Saskich z ich połowicami i potomstwem, Trepków, Schmidtów etc. etc.
Nic mię z nimi nie wiązało i nie wiąże prócz wspomnienia mojego ojca. To
wszystko nadęte samoluby, goniące wiecznie grosz i poza nim nie dopatrujące nic.
Wyrzucają mi moją oziębłość i niekomunikowanie się z nimi tłomaczą sobie przez
zarozumiałość moją. Uczucia przyjaźni 'nie od nas zależą — nie ja winien, że
rzucony jestem w inny świat. Z całej tej kawalkady wyróżnia się Józio Trepka
poczciwością charakteru. Jaka spójnia między mną i taką Kazia Saską? Całą
rodziną moją jest Helena. Poza nią nie mam familii. Wyrzucanie mi, że spędziłem
tam święta, doprowadza mię do wściekłości... Magen und Sippenl *
Czytałem w nocy studium Ochorowicza pt. Właściwości charakterów kobiecych*.
Pomówię o tym z moją powieścią czy poematem, który nareszcie z trwogą poważyłem
się — zacząć wczoraj. Czekaj, Helu, odmaluję cały twój charakter. Czy się
poznasz i zgodzisz?
Czytałem studium do drugiej w nocy, a później układałem i prasowałem fałdy
mojego arcydzieła, mojego orła, który bodaj nie narodził się w pierzu wrony!
19 V (wtorek).
Wczoraj urządzono składkową majówkę. O godzinie 6 rano ruszyliśmy na Karczówkę.
Organizatorem był, jak zawsze, Krzyżkiewicz, towarzyszami zaś: Kazio, Malewski,
Strożecki, Czajkowski, Massalski. O jedenastej stanęliśmy na Słowiku, w lesie za
Białogonem. U prześlicznego źródła w lesie rozłożyliśmy się obozem. Wypiwszy
kilka butelek starego miodu, odpocząwszy, naśpiewawszy się — ruszyliśmy dalej do
Zgórska. Tam Kazio i Krzyżkiewicz nakupili jaj
DZIENNIKI, TOMIK VI
i smażyli jajecznicę w chłopskiej chałupinie, którą następnie, tj. jajecznicę, z
apetytem zawijaliśmy drewnianymi łyżkami. Z powrotem zabawiliśmy znów czas jakiś
u źródła. Wróciliśmy o 6 do domu.
Wacław zachwycony Werterem. Twierdził mi, że, o ile mógł wnosić, stosunek mój do
Heleny jest taki sam, jak Wertera do Karolci. Być może...
List od Heli, od dobrej Heli... W liście ostatnim, jaki do niej pisałem,
napisałem, że włóczę się za Kosmulą * i Figą, i bywam u Ludki — bierze ona to za
znak powrotu zupełnego spokoju. Ten spokój nie nastąpi dotąd, póki świecić będą
te dwa ognie elektryczne, te dwie Italie, które są narzeczonymi mi. List trochę
ożywiony szyderstwem: „nie można wierzyć, mówi on, ludziom, szczególniej zaś
młodym..."
Trzeba kwestią tę postawić jasno. Czyż nie mamy mieć oczu zwróconych na piękną
twarzyczkę, choćbyśmy kochali całą duszą innego boga? Uczucie, a afekt estety
czno-soma-tyczny a chwilowy — to niebo i ziemia. Do wywołania uczucia trzeba
trzech warunków: piękności estetyczno-fizy-cznej, piękności moralnej i piękności
umysłowej; a do wywołania afektu — dość punktu pierwszego. Afektów może być
tysiąc — uczucie jedno na całe, życie, na całe życie, Helu — jedyna godna
uczucia!
Czytałem wczoraj książkę pod następującym tytułem: Pobyt ich cesarskich mości w
Kraju Przywiślańskim przez M. Chudziaka. * Chciałbym dostać w ręce tego
Chudziaka!
By otrząsnąć się z mgły wściekłości — zacząłem czytać Historią zbrodni Wiktora
Hugo. * Jakże to nikczemny kraj,
KIELCE, 1885
171
jeżeli wydaje takich Chudziaków! Gdybym wiedział, że znajdę jeszcze ze stu
takich ludzi, którzy ośmieliliby się pisać po polsku w celu propagowania między
prostym ludem książek z podobną treścią — doprawdy uciekłbym stąd. Nie może być
książki wstrętniejszej dla mnie. Przeczytawszy to do ostatniej stronicy, uczułem
jakieś przygnębienie straszne. Myśl, że to pisane po polsku, goniła mię jak
harpia. Odżyłem w Wiktorze Hugo. Ten mię szarpał, tamten łagodził rozdarte rany.
Usnąłem późno. Jestem takim już demokra-' tą, że nie mam już innego zdrowia
podczas naszych koleżeńskich uczt prócz zdrowia — demokracji. Jeden Krzyż-
kiewicz wtóruje w takim razie całą duszą. Reszta pije — lecz pije, by kieliszek
wypróżnić. Wpadam w bagna utopii. Darmo jednak: idę z czerwoną czapką na głowie
coraz dalej! Gdy spotkam się ze zdaniem arystokratycznym — wpadam we wściekłość
i szyderstwem Węgierskiego płacę procenta. Wiktor Hugo, Konopnicka — to sztandar
nasz: mój, Bernarda *, Wacka! Inni niech idą z Krasińskim — tylko od naszego
sztandara z daleka! Janek * za bardzo wierzy w arystokracją umysłową. Kto wie,
czy człowieka z gminu nie nazwałby w ślad za prof. Siemiradzkim wyrazem „CKOT!"
* — cechującym wybornie arystokratyczne dążenia wielkich panów, magnatów,
książąt-prałatów... *
21 V (czwartek).
Egzamina! Na wszystkich punktach rozpalone latarnie, wszędzie widać blade twarze
i słychać bicie serc. Powietrze nad Kielcami ciężkie, jak zwyczajnie podczas
egzaminów!
W klasie ósmej pobożność zakwitła. Rychłowski modli się na zabój... Wszystko to
da się wytłomaczyć, jeśli zważymy, co to egzamina dla kończącego gimnazjum — i
charakter gnący się przed wielkością. Przyszłość złota i ogrom wiadomości, jedna
luka w którym może zamienić przyszłość w noc jedne. Janek zdaje świetnie:
ćwiczenie jego łacińskie
DZIENNIKI, TOMIK VI
areopag filologiczny uważa za zupełnie klasyczne. Jemu łatwiej wojować z panem
Bogiem. U nas — cicho l spokojnie jak dawniej: łaziemy na lekcje i na złość
dżdżystemu i zimnemu majowi, zamiast uprzywilejowanych mu poezyj, studiujemy
zawiły i nudny binom Newtona. Ja z tej gmatwaniny wychodzę zazwyczaj z bólem
głowy. Matematykiem nie będę — niech stracę, ale nie będę!
22 V W nocy.
Wczoraj czytałem do piątej rano Historią zbrodni Hugo i Hołotę Kraszewskiego. *
Porywa duszę wir poezji. Pisałem kilka kartek mojego poematu: sławiłem1 moje
przekonania — więc to część najważniejsza. Obecnie wróciłem ze spaceru zwykłego
z Wackiem po szosie. Ile my przemarzym na tych naszych spacerach! Godzina 12 —
myślę przesiedzieć znów do rana. Wracają te boże noce moje, cudne noce majowe,
spędzane ze sobą i książkami... Cicho tak — te węże oplatają duszę i sączą jad
poezji... Helu — gdzieś ty, siostro moja? Jestem pijany widokami cudów wiosennej
nocy! Jak rwie się dusza wysoko, do chmur...
23 V (sobota).
Hołota jest jedną z najpiękniejszych powieści Kraszew-skiego, jakie czytałem. Są
tam dwa charaktery, Lusi i Zygmunta, które wywołują takie wrażenie jak rysunki
Grottgera. Są to ideały, wymarzone w chwilach natchnień wysokich takiego jak
Kraszewski poety. Postaci te żyją w tym regionie fantazji, który ja myślą
najczęściej odwiedzać lubię. Artystka, pianistka, zmuszona żyć bez muzyki, a
palona nią, śród otoczenia obcego jej duszy, choć to otoczenie składa się z jej
ojca i chorej matki — odzywa się w ten sposób do litującego się jej położeniu
brata:
1 Może: stawiłem.
KIELCE, 1885
173
Ani Siedm stów Haydna, ani Stabat Mafer* nie może pójść w porównanie z jedną
łzą, otartą chorej matce...
Jest to zachwycające i wysoce etyczne. Takimi słowy, rzuconymi nieznacznie
między wierszami powieści — działa się silniej na wrażliwe umysły, niż za pomocą
całych bibliotek moralności i obowiązku, niż za pomocą logicznych dowodzeń i
kazań.
Lekcje religii wprowadzają mię we wściekłość. Kanonik rysuje zaburzenia we
Włoszech z czasów Garibaldiego. Świętą postać Mazziniego obrzucił błotem. Nie!
nie zejdziem się już nigdy z czarnymi aniołami. Nienawidzę księży! Ranią mię
najboleśniej. Te jezuickie kruczki, to cofanie się i rzucanie naprzód, te
wybiegi na pole logiki, filozofii — są mi wstrętne. Ukrywają fałsz i niskie
cele.
Byłem znów na zastępstwie p. Gronkowskiego, czytałem, a później prowadziłem
rozmowę o polityce i ekonomii z jakimś paniczem1, kuzynem Zwierkowskiego. Z
zasady nie loibię szlachty. Boję się mówić, by nie utknąć na czymś, co by
wywołało szydercze wejrzenie i protekcjonalny ukłon przy pożegnaniu. Idę ja
ścieżyną utopii, ale idę, bo iść muszę — coś odpycha mię od paniczów w modnych
kamaszach, a nie umiejących mówić o niczym tak dobrze i gładko, jak o kobietach
upadłych, koniach, kartach i patriotyzmie — szlacheckim.
Słuchałem wieczorem gry kolegi Jarońskiego, syna autora Dumek ukraińskich,
mistyka, towiańczyka. Śliczny to chłopak! Nikogo nie lubię tak dla
powierzchowności jak jego. Przy tym improwizuje on czasem w ciche wieczory...
Dziś staliśmy z Tomkiem pod jego oknami i słuchali czardasza, którym zachwycałem
się, gdy wybiegał spod palców Pade-
DZIENNIKI, TOMIK VI
rewskiego. Cichy jasny wieczór i taka muzyka... Doprawdy ten śliczny Jaroński
jest artystą. Jak ja go bardzo lubię! Twarz ma pociągłą, oliwkową i czarne,
wilgotne oczy. Doprawdy leciałem na skrzydłach tej pięknej węgierskiej pieśni.
Czardasz jest ulubionym tańcem moim. Staje mi przed oczyma ten lud, co go
kocham, jak kocham lud francuski, lud śpiewający: El jen d hazal * Ojczyzna
Szandora Petófi...
Muzyka — jest to wyłom, przez który dusza, jak więzień z więzienia, leci czasem
w regiony wolności. Muzyka — to córa wszystkich muz. Dość powiedzieć, że nie
ulega ona nigdy upadkom, jak poezja i malarstwo. Nie ma swoich odrodzeń i godzin
konania — wieczna.
27 V (środa).
Święta Zielone spędziłem nudno na czytaniu powieści Sygurda Wiśniewskiego * u p.
Zwierkowskiego. Wczoraj był egzamin z języka rosyjskiego. Zadano nam temat pt.
„MonyMeHTBi BosB&miaiOT Ayx napocą" *.
Zacząłem patetycznie: „Przechodniu, ogłoś Sparcie, że legliśmy tu wierni prawom
ojczyzry"... * Gdyby można to było zakończyć kopcem Kościuszki •-•- u y szedłby
śliczny obrazek, lecz gdzie rozbierać trzeba wr-rżenie, jakie się odnosi,
patrząc na „jeźdźca miedzianego" * — tam można tylko przelewać wodę z jednego
naczynia w drugie. Toteż wylałem tej wody, skandowanej taktem rytmicznym,
patetycznej wody letniej — cały arkusz. Inspektor * proponował mi, by napisać
wierszem i położyć dewizę: „Kobieto, puchu marny..." Była to aluzja szydercza do
patriotyzmu, który bądź co bądź przebijać się musiał w moich ćwiczeniach.
Jest to Moskal najgorszego gatunku, bo panslawista, co dało się uczuć w jego
odczycie podczas pamiętnej uroczystości Cyryla i Metodego. * Pamiętam dobrze,
jak to z patosem kończył wymowną swą rozprawę: „Wołaliśmy my was
r
KIELCE, 1885
175
nieraz pod skrzydła nasze, chcemy tulić, jak kokosz tuli pisklęta, a nie
usłuchaliście nas"... Miało to miejsce w sali portretowej w zamku, byłej
rezydencji biskupów krakowskich. Wobec portretu Sołtyka śpiewano wówczas hymn:
Boże, cesarza chroń!... Siemiradzki ściskał piaście, Bem patrzał szklanym
wzrokiem, Rybarski czerwienił się, prefekt był uroczysty, dumny, kamienny,
gromadka nasza słuchała ze spuszczonymi głowami, a stare portrety potęg polskich
milczały... Ej, boliż serce, boli!...
Wczoraj Wacek wyciągnął mię na tragedią w pięciu aktach, zatytułowaną dziko:
Polskie domy z podpisem autora ,,W. A." Na drugim akcie orientuję się, że jest
to List żelazny Małeckiego *. Zapytany aktor objaśnił nas, że policmajster nie
chciał bez tej zmiany pozwolić na wystawienie znakomitego, podobno
najznakomitszego, dramatu polskiego. Wielkie to dzieło kazi niejako nadzwyczajna
śmierć od pioruna, lecz nadaje mu szekspirowską cechę. Wychodzi się z sercem
ściśnionym ł rozkołysaną duszą. Gdyby to grali inni artyści, gdyby zamiast
kontuszów nie kładziono jakichś wyszarzanych kubraczków, wylotów nie urządzano
perka-lowych i karabele nie były zastępowane zdezelowanymi pałaszami służby
policyjnej, zwabiono by tłum widzów, boć List żelazny — to sztuka, jakiej nie
znaleźć w naszej literaturze. Wacław znów szaleje. Jąkający się w przepysznym
monologu aktu V p. Sarnowski może doprowadzić do wściekłości swymi,
stereotypowymi ruchami i głosem, i patosem. Ostatnia scena, gdzie mnich wychodzi
w długim surducie, spod którego widać modne kamaszki i modnie zakończone
spodnie, jąka się w tragicznej modlitwie — wyglądała zaprawdę śmiesznie.
Sparodiowano twe znakomite dzieło, stary profesorze, a jednak genialne słowa
trafiają w duszę nawet wtedy, gdy je wypowiada, nie rozumiąc zupełnie,, błazen
prowincjonalny z mianem artysty.
DZIENNIKI, TOMIK VI
Poemat mój doprowadzony prawie do połowy. Prezentuje się nieźle. Kiedyś pisałem
do czwartej rano. Helena wychodzi tam mimo woli jak jedna z tych, co ,,biorą w
poświęcane dłonie serce człowieka..." Same słowa płyną na papier. Widać inaczej
o niej pisać nie można. Nie można inaczej o dobrej, białej...
Pisałem dziś list do matki. Jam niewart tych koibiet, a o Helenie mówić nie
śmiem, bo wstyd mię pali.
29 (sobota).1
Wczoraj wypiłem półtorej szklanicy abTicotine'u. Pierwszy raz byłem pijany jak
kołek. Zapijam rozpacz, żal, nieszczęście! Zdaje mi się, że jestem zgubiony.
Nieszczęście zbliża się do mnie, czuję jego lodową rękę, ściskającą mi gardło.
To już nie tylko moja wina, ale dzikiego przypadku, który nie wiem, jak nazwać.
Jeśli się spełnią wszystkie moje przypuszczenia — co to za los mię czeka.
Stargane wszystko! Bądź zdrowa, Helu!
30 V
Wróciłem z koncertu studentów hiszpańskich na instrumentach hiszpańskich:
gitarach z akompaniamentem kasta -nietów. Ten wieczór pozostawił po sobie jedno
z najmilszych wspomnień. Muzyka — za małe słowo na oznaczenie tego, co określa.
Muzyka — to wszystko!
A gdy dusza boli — muzyka występuje jak dobra siostra. Ciemno, pusto przed
oczyma moimi... Co dalej? Sztuka czy nauka? Rzucam rękawicę sobie. Co dalej? —
Ha — ananke...
Lenistwo i fantazja, lecz czasem i fantazja bywa lenistwem.
1 Tak w autografie; jak widać z zapisu poprzedniej daty, dnia
29 maja był piątek.
KIELCE, 1885
l??
dnia
l czerwca.
Odebrałem list od Bolci. Nie umiem powiedzieć, ile uczuć budzi się we mnie po
przeczytaniu każdego nieortograficz-nego jej listu. Jest ona głosem moich
ukochanych grobów. Jak ja kocham to biedne dziecko, doznające opieki...
krewnych. Trzeba być w położeniu takiej istoty, by pojąć, co to jest opieka
krewnych. Największa tyrania rzucaną bywa wychowance i nazywa się to
dobrodziejstwem. Gdyby choć miała brata nie półgłówka i nie samoluba...
Kozłowscy opiekowali się nią tyle czasy, cały świat o tym wiedział — i pisać jej
nie nauczyli ortograficznie. O, krewni, długi wdzięczności — to najcięższy z
łańcuchów, krępujących i gniotących mię.
Mało piszę obecnie w dzienniku.
Gestem niespokojny, zajęty wyszukiwaniem metryki mojej, moich rodziców, macochy,
sióstr, aktów ślubnych -etc., co wszystko ma mię uwolnić od służenia orężem
wielkiej ma-tuszce — Rusi... Miłe to bądź co bądź zajęcie! Przy tym egzamina:
grecki, dziś szczęśliwie zwalczona algebra, łacina ł pozostająca trygonometria
tłoczyły i tłoczą mi głowę. A tak wiele mam do napisania o... Wiktorze Hugo,
wielkim tytanie, co leży na marach pod Łukiem Triumfalnym, * tam, gdzie
spoczywało tylko ciało Napoleona I. Kto z nich tej czci narodów godniejszy —
osądzą wieki potomne. Dla mnie ten tytan nowożytnej literatury — jest
wyobrazicielem, apoteozą mojego postępu.
3 VI (środa).
Dziś czytałem przez całą noc powieść, zatytułowaną Z życia awanturnika
Kraszewskiego. * Zajęła mię ona szczególnie tendencją demokratyczną,
przebijającą się jawnie. Gdyby nie tendencja, byłoby, to nudne jak lukrecja.
Treść nie odpowiada tytułowi, gdyż bohaterem nie jest wcale Teodor, lecz prezes;
wszystkie postaci, z wyjątkiem prezesa i jego rodziny, nieznośnie dodatnie;
miłość blada jak śmierć, lecz
12 — Dzienniki t. II
178 DZIENNIKI, TOMIK VI
tendencyjka za to, lecz postać tego prezesa-arystokraty — zbrodniarza otoczonego
czcią, lecz to ciepło, wiejące z pojęcia równości, zmusiły mię do czytania. O
trzeciej — okno mojego pokoiku powlokło się siną barwą poranka, wtenczas
usnąłem.
Naszła mię znów nieszczęsna choroba, zjawiająca się periodycznie: zwierzęcość.
Darłem na sobie ubranie z wściekłości, wysilałem się. Przeszło jednak wszystko
szczęśliwie, bez oddania długów naturze, a pieniędzy tym istotkom nikczemnym,
wypełniającym straszliwą rolę społeczną, rolę naczynia, rolę spluwaczki. Jakżeż
nie miało przejść: byłem na koncercie hiszpańskim (powtórnym). Grano, grano...
serenadę Schuberta. Tej pieśni, nieśmiertelnie pięknej, dość do wypędzenia
szatanów. Ach, jak ja kocham to Standchen]... Studencka piosenka koncertantów
wywołała burzę oklasków. Grają cudnie, a ich fantastyczne burnusy, trójkolorowe
kokardy, trójkątne kapelusze i ubiór średniowieczny — przenosi duszę na
skrzydłach muzyki w kraj, gdzie szatanom wchodzić nie wolno. Grali po raz drugi
Flotowa Martę, Trubadura, Miserere *, lecz moje Standchen nad wszystko
piękniejsze. Hela to lubi... Dwa te kono;rta są piękną chwilą w mym życiu, a
ostatniemu winienem wdzięczność za powstrzymanie zbyt szybkiego obiegu krwi.
Całe gimnazjum nuci hiszpańską piosenkę. Cudne kon-certal
Dawno już bardzo nie było listu. Niewart go jestem, szczególniej teraz... Czuję
się jak po wielkim bólu głowy. Są to rzeczywiście paroksyzmy, które opuszczą mię
znów na jakie dwa miesiące. Jakby fatum zsyłało na dobitkę okazy prostytucji tak
pociągające szykiem, elegancją, tą straszną elegancją prostytutek... Boże, Helu
— ratujcie!...
KIELCE, 1885
179
Teraz zabieram się do czytania Sienkiewicza Listów z podróży (z Rzymu,
Florencji, etc.), których nie czytałem jeszcze. Znów ranek mię do snu ułoży.
Piszę mą powieść, moją historią, a raczej historią Charlesa de Lazareff i żony
zawiadowcy w M., małym podlaskim miasteczku. Podoba mi się to, co napisałem
dotąd. Nie umiem tylko scharakteryzować Heleny. Rzecz to trudna...
6 VI (sobota).
Wczoraj skończyłem poemat, zatytułowałem: Z histoiii wrażeń i oddałem Wackowi.
Będzie to czytał Bem i zawyrokuje, co to warto. Dla mnie jest to najlepsza
rzecz, jaką mogłem napisać, najlepsza ze wszystkich, co dotąd pisałem. Pisałem
dniami i nocami, czasem do czwartej rano, a ostatnie kartki płacząc. Jest to
ukochane dziecię mej fantazji, pieszczone od dawna. Czułem niewypowiedziane
szczęście, gdym to ukończył. Choćby było nic warte — pozostanie naj-ulubieńszą
dla mnie pamiątką złojych chwil.
Miałem wczoraj list od Haliny. Zagniewana na mnie o jakąś apostrofę,
pomieszczoną w ostatnim liście moim. Doprawdy nie chciałem jej urazić. Musiało
to być jakieś wielkie głupstwo, choć nie pamiętam, co pisałem. Potężny osioł ze
mnie!
9 VI (wtorek).
Kiedyś jeszcze Hela doniosła mi, że matka wyjedzie z Mińska ósmego, postanowiłem
więc czekać na banhofie. Pociąg przychodzi o 3 w nocy, do trzeciej więc czytałem
nowele Bałuckiego: Ojcowska wola, Dwie siostry i Do kraju. * Dwie pierwsze
nasunęły mi rozmaite myśli do głowy, które domagają się streszczenia. Pisać
szkice z życia chłopów — to trudna rzecz. Szkic taki musi być utworem sztuki, a
żeby
DZIENNIKI, tOMIK VI
z życia chłopa uczynić dzieło sztuki — trzeba być zaprawdę wielkim artystą, a
nawet, według mnie, uczynić tego niepodobna. Utwór, który się kładzie przed
czytelnikiem dla miłej jego lektury, nie odzwierciadla ani w części nawet pojęć,
uczuć, wierzeń i przesądów tego, kogo maluje. Chłop nie czuje tak, jak mu czuć
każe Bałucki. Jego świat uczuć cale inny i ani podobny do naszego. Trzeba być
chłopem, by uczucia jego rozumieć. Odzwierciadlić uczucie i myśl takie, jakie
chłopa cechuje, może tylko — Homer. Z jego wewnętrznego kosmosu nie da się
utworzyć dzieło sztuki, bo nie ma po temu modelu niejako, a pisać to, co czuje i
myśli chłop — to portret o rubasznych, karykaturalnych niejako konturach, to
fotografia, w której nie będzie nic z tego, co zwiemy utworem piękna.
Tak — trzeba by barda-Homera, co by rozumiał uderzenia łych serc zamkniętych, co
by odczuł niedolą, znaczoną wiekami na tych zgarbionych prostacko barkach, co by
rozumiał symboliczną, niezrozumiałą gwarę tych odepchniętych i wzgardzonych
synów Chama i co by gwarą tą zanucił pieśń Homera, pieśń chłopa.
Ech — smutno...
Po wiekach gwałtów, pańszczyzny poniżenia, odepchnięcia — dziś jeszcze są tacy,
w żyłach których płynie krew inna niż w żyłach tych cuchnących, obdartych,
głupich, zbydlęconych, zdrajców, złodziei, przeniewierców, tego bydła w
sukmanach i zgrzebnych koszulach...
Lepiej nie badać ich uczuć, lepiej nie wyprowadzać ich przed oczy
inteligencji... Doprawdy, taki to ból nieraz, takie smutne szamotanie uczuć
nieraz wywołuje, takim błotem upokorzenia i wzgardy bluzga w twarz przeszłości i
teraźniejszości, że chce się krzyczeć i płakać, i przeklinać. I jakaż rada? Jaki
głos pocieszający? Nie ma go dla jednej samotnej piersi. Idźcie przez wioski
nasze, idźcie na pola nasze, przyjrzyjcie się tym tłumom — a doprawdy
przestanie-
KIELCE, 1885
181
cię pisać nowele z życia chłopów. Jest coś niepojętego i wielkiego, coś bardzo
świętego w postaci chłopa. Lepiej nie plamić ich uczuć i wierzeń...
Posępna rzecz ta szara siermięga... *
Trzecia nowela Do kraju — jest po prostu sarkazmem, satyrą gryzącą, straszną.
Doprawdy, prawdę powiedział Lam, że ten nasz kraj — to kraj głupich arystokratów
i nędznych demokratów. * Bałucki umie dotykać ran społecznych, umie zdzierać
błogą łuskę spokoju i dobrej wiary z oczu tego społeczeństwa, co czasem zdaje
się wielkie tytanicznie, a czasem przedstawia zgraję liliputów.
O trzeciej w nocy poszedłem na banhof. Dniało. Cały świat cudów jest w jednym
takim poranku.
Matka przyjechała, rozmawialiśmy o Heli dużo, dużo...
Zaczynam czytać trzeci tom Brandesa. Dzienniczku, otwieraj twe łamy na notatki!
O sobie 'mówię mało, bo nie ma co! Gorąco takie, że psy bez najmniejszego
zastanowienia, nie czekając sierpnia — wściekają się. Nie dziw: w kwietniu już
były takie gorąca, że widziałem z psiego rodu takich, co wariowali z rozmyślań —
czy wściekać się już, czy czekać sierpnia. Teraz nie tylko psy, ale i ludzie
śmiało i bez zastanowienia mogą dostawać kanikuły. Ja co dzień (po hiszpańsku)
odprawiam przez kilka godzin „sjestę", leżąc na łożu w mej izbie. Za to
wieczorem idziemy z Wackiem po naszej szosie, kładziem się w rowie i ziajemy.
Pędziemy obecnie błogosławiony żywot; takie życie, jak nasze obecne, jest [w]
raju i w siódmej klasie. Całe dnie próżniactwo i próżniactwo — aż nudno. Jest
przynajmniej Brandes!
DZIENNIKI, TOMIK VI
10 VI (środa).
Czytamy z Wacławem zapamiętale dzienniki, tygodniki etc., szukając wszędzie
tytułu: Wiktor Hugo. Nie pragnę dorzucić niezgrabnej ody mojej do wielkiego
hymnu pochwał, jaki świat śpiewa u trumny wielkiego romantyka. Czuję tylko, że
postępu pojęcie moje uosabia się w pojęciu jego, że on je koronuje i apoteozuje.
Wielki, wielki geniusz, mocarz, pan serc, fantazji, myśli, a może i dróg życia
leży w Panteonie!
„Jeden uśmiech spod małego kapelusika wprowadza duszę w świat marzeń" — mówi
zmarły bard w Pracowni/each morza. Tak, tak, panie Stefanie, Wiktor Hugo mówił
prawdę. Jeden uśmieszek i jedno ukośne wejrzenie niebieskich oczą-tek spod
złotych pukli, ukrytych pod małym kapelusikiem — unosi duszę daleko.
. Odbyliśmy dziś we trzech generalne, żakowskie „wagary". Rano przyszedł do mnie
tragik*, później Szczukin i wyciągnęli na Karczówkę. Odbyliśmy ucztę homeryczną:
na szczycie góry, za murem klasztornym, w cleniu jodeł, zrzuciwszy szaty aż do
nankinów * •-- pożywaliśmy bułki z sardynkami (sic!) i popijali benedk dnem. W
klasie tymczasem nasz „kałdonik" (= kanonik) czytał życiorys Piusa IX * — i
odgrażał się, że pociągnie mnie do egzaminu. Coś on czuje we mnie niedobrego,
choć nic jeszcze nie wie. Dobrze — niech zacznie wojnę! Będzie to pierwsza
utarczka, za którą iść będą szeregiem bitwy... Zacznij, gruby kanoniku!
Gdy wracaliśmy z Karczówkł, dogoniła nas burza. Z jaką ja rozkoszą przyglądałem
się jej — tym dzikim siłom i prawom majestatycznym. Och, walki z nimi, walki z
kim bądź, ze wszystkim!
KIELCE, 1885
183
11 VI (czwartek).
Życiorys Wiktora Hugo: rok 1802—26 lutego. Następnie: 1811, 12, 1824, 1830,
1870, 85.*
Czytam zapamiętale Brandesa. Historia rewolucji: perły w gnojowiskach, kwiaty w
kałużach krwi, serca w potworach, gilotyna w świątyni cywilizacji!
12 VI (piątek).
Zajęty jestem szukaniem mieszkania dla naszej przyszłej stancji. * Najęte ono
nareszcie. Nowe życie się zacznie. Lecz czy zacznie? Któż wie, przez ile walk i
trosk, i bólów dojdę do niego? Idę jednak, a co będzie — nie pytani. Podobny
jestem do znaka zapytania, niepewny, chwiejny...
Z PRÓŚB
Zasunięty chmur oponą Skrył się błękit niebios w górę, Ani gwiazdy mi nie płoną,
Cienie tylko drzew ponure, Ciemność tylko na tej ziemi, Nie ma jasnych gwiazd...
Bóg posmutniał — człowiek smutny, Dusza płacze pieśnią łzawą, Dusza składa hymn
pokutny... Ciemno, duszno, smutno, krwawo Na tej ziemi nam.
Rzuć nam, Panie, światła smugę Na tę ciemną łez orbitę, Zapal gwiazdę jedne,
drugę, Odwróć w ciemność oczy wbite Ku Twych świateł skrom.
DZIENNIKI, 'TOMIK VI
My, stojący w twej świątnicy,
W Twym wszechświecie zamodleni,
My tułacze, my pątnicy
Ku Twym stopom pokłonieni,
Na tej małej prosim ziemi
O blask oczu Twych.
Arcykapłan Twój — natura Tak ponurą wdział chlamydę, Lice jego słoni chmura,
Nowy smutek, nową biedę Wieści z progów Twych.
Ukój, Panie, smutek duszny, Rzuć nam blaski z Twoich progów, A Twój sługa da,
posłuszny, Rzuci z obfitości rogów Kwiat nadziei nam.
Po kilka godzin spędzam na rozmowie z macochą o Heli. Tak 'mi wszystko drogie,
co jej dotyczę, tyle ma dla mnie znaczenia każda drobnostka, że temat ten nie
wyczerpuje się i nie może wyczerpać. A nuż ona zrób: m niespodziankę i pewnego
pięknego poranku przyszłe fotografią? Jaki by to był dzień piękny!
13 czerwca.
Wczoraj do późna w noc czytałem Brandesa. Ile on ma dla mnie uroku, nie biorę
się opisywać. Warto by robić notatki, lecz trzeba by notować niemal wszystko, bo
wszystko dla mnie, krańcowca-demokraty-wolnodumca, ma tam cechę aksjomatu. Warto
notować takie na przykład aforyzmy, głaszczące serce:
Robespierre był uczciwym, a któż coś podobnego śmiałby utrzymywać o Napoleonie
I?
KIELCE, 1885
185
Księża tak się mają do moralności, jak szarlatani do medycyny.
Główny wdzięk religii tkwi we wspomnieniu. (Zdanie Napoleona I).
Kiedy przywróconym został zakon jezuitów, jezuici, jak wszyscy tak zwani
liberałowie naszych czasów, chcieli „prawej i prawdziwej swobody", co naturalnie
znaczy: „swobody dla samych siebie".
Albo urywkowe zdania Chateaubrianda, notowane na marginesach czytanych książek w
latach jego młodości:
Bóg, materia i los są jednym i tym samym.
Powiadasz, że Bóg stworzył cię wolnym. Nie o to tu idzie. Czy przewidział on, że
ja upadnę, że zostanę nieszczęśliwym na wieki? Tak, niewątpliwie. W takim razie
Bóg wasz jest jeno straszliwym i niedorzecznym tyranem.
Chateaubriand napisał na marginesie:
Ten zarzut jest nie do zbicia i z posad obala cały system chrześcijański.
Religia romantyka jest religią parady, narzędziem dla polityka, grą na strunach
dla poety, symbolem dla filozofa, a rzeczą mody dla świa-towca.
BRANDES
Aforyzmy te, jako aforyzmy, nie rzucają żadnego światła na książkę Brandesa ani
tłomaczą tego ustopniowania pojęć we mnie o danej epoce i literaturze jej, jaki
ona wywołuje ł tworzy. Gdy więc ukończę ten prześliczny tom trzeci — zrobię
pobieżny choćby konspekt jego i wplotę weń uderzające określenia, które z
Hugonowską nieraz dobitnością pokrywają to, co mieścić mają. Styl Brandesa jest
przecudny i jasny, a czytanie go jest łatwe, gdyż prowadzi on dzieło to z
lekkością beletrysty, bez pedanteryjnego lodu krytyka, a myśl przewodnia jasna
świeci promiennie spomiędzy nagromadzonego, a naturalnie nieskończenie licznego
chaosu dzieł i mniemań.
186______________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
14 czerwca (niedziela).
Czytałem do godziny 4 rano Brandesa. Do końca tego X tomu pozostało kilkanaście
kartek. Treść mojego Z historii wrażeń podobną jest rażąco do Walerii pani
Kriidener. * Złości mię ta błahostka. Jej Gustaw i mój Karol podobnymi są.
Chodzi tylko o przekonania. W ogóle banialuka moja ma pierwowzory w Walerii,
Adolfie Constanta, Wer ter ze... Bem nie czytał tego i zdaje się, że czytać nie
będzie. Uważa on imię za bajronistę (sic!). Kiedyś złapał mię na ulicy i
rozwodził się szeroko o stanowisku poezji za dni naszych, o bajronizmie jako
anachronizmie dziś, zaklinał, by pozbyć się „tej Dejaniry palącej koszuli...", *
czego sam, jak się przyznał, uczynić nie może, a do czego ja, jako młodszy,
jestem zdolniejszy. Skąd nabrał tego rodzaju wyobrażenia o mnie — nie wiem.
Bajronistą nie byłem i nie jestem, nie jestem pesymistą nawet, a że chwilowe
troski zginają człowieka i piszą na jego powierzchowności godła pesymizmu, to
psychologowi i fizjognomiście, za jakiego się pewno pan Antoni Gustaw uważa, do
wydawania sądu wystarczyć nie powinno. Bajronizm! Komicznie muszę wyglądać,
jeśli to stanowi cechę moją.
Znów te głosy straszne, ta bolesna a ;ak niedaleka przyszłość idzie ku 'mnie.
Zakrywam przed nią twarz, bo nie śmiem jej patrzeć w twarz, w okropne argusowe
oczy*... Co to będzie, co będzie? O, ciężko myśleć o tym, straszno! Chodzi o to,
że poezją w życiu zamienić trzeba na życie poetyczne. Zabawne — a ze mną to
bardzo będzie zabawne...
Z mych dużych bólów — mała piosenka * Z ogromu łez — maleńka łza...
Ach, bo tych bólów słowo się lęka,
Choć w dźwięku słów — płacz drga.
KIELCE, 1885
187
Och, gdybym mógł w znaczenie słów Zakląć mój ból, straszydła snów, I rzucić w
świat na wiatru skrzydła. Płacz, serce, płacz w więzieniu piersi, Dla ludzkich
uszu z ciebie bawidła Zaniósłby wiatr... płacz, płacz...
15 VI (poniedziałek).
Przeczytałem tom trzeci Brandesa. Streszczenie go chciałem sporządzić sam, lecz
autor wyręczył mię, załączając przy końcu ogólne cechy wieku Restauracji. Notuję
je:
Reakcja w duchowym życiu Francji zaczyna się: pod wzglądem literackim w Imię
uczucia od pani de Stael i całej grupy pisarzy, przyłączających się do niej; pod
względem społecznym w imię Robespierre'a i całego szeregu ludzi rewolucji,
którzy się grupują naokoło niego. Pomiędzy panią Stael a Robespierre'em zachodzi
ta wspólność, że oboje są uczniami Rousseau'a. Po reakcji przeciw Voltaire'owi
następuje z kolei reakcja przeciw Rousseau'owi. Po święcie na cześć najwyższej
Istności następuje wielkie „Te Deum" poświęcenia w Notre Damę, a po pani de
Stael następuje Bonald. Zasada uczucia została wypartą albo, jak u
Chateaubrianda, użytą na podporę powagi. Zasadę porządku utożsamiono z zasadą
powagi, która wkrótce zapanowała nad wszystkimi sferami życia i literatury.
Zasada ta wciela się tu niejako w pierwszym dziele reakcjonistów, których
głowami są de Maistre ł Bonald. Poczyna ona w żywocie epopeję swą w Męczennikach
Chateaubrianda, a idea porządku panuje nad opisami nieba, piekła, a niekiedy
nawet krajobrazu ziemskiego. Polityczny swój pomnik zasada ta otrzymuje w
„Przymierzu Świętym". Nadprzyrodzoność wypiera dawną naturalność z poezji.
Eposowi serafickiemu odpowiada liryka i erotyka seraficka, a obok niej
pielgrzymstwa serafickie, przepowiednie i widma.
...Najśmłelej i z największą jednolitością za czasów Restauracji rozwija
polityczno-religijną zasadą powagi Lamennaisj ale wkrótce pokazuje się, że pod
jego teorią wszechwładztwa rozumu powszechnego kryje się rewolucyjna teoria
wszechwładztwa ludu i zasada sama przez się ulega rozkładowi. W tym samym czasie
przeciwnicy swobody prasy zmuszeni są używać jej jako środka, kiedy przeciwnicy
rządów parlamentarnych walczą w jej sprawie dla obalenia ministerium,
przeszkadzającego im w dojściu do władzy. Wkrótce wszystkie osobistości, które-
188 ____ ____ ___ DZIENNIKI, TOMIK VI
śmy widzieli występującymi na widownię, od Chateaubrianda do pani Kriidener, od
Wiktora Hugo do Lamennais'go, stają do walki z władzami, których sprawie służyli
tak żarliwie, i do walki z zasadami powagi, która niegdyś zapanowała nad nimi i
nad czasem. Tak więc — zasada ta upada, aby nie podnieść się już nigdy.
, ,, i . ,' l8- 254-5]
Oto są prądy, przebiegające po społeczeństwie i zwierciedłe jego, literaturze
francuskiej, między pierwszym upadkiem zasady powagi z ręki Voltaire'a, a
powtórnym i ostatnim z ręki samych jej czcicieli i obrońców. We wstępie w paru
wyrazach Brandes charakteryzuje wpływ Voltaire'a na rewolucją tak:
Yoltaire reprezentuje zasadnik przewrotowy podczas całej rewolucji, jak Rousseau
jest duchem jednoczącym i gromadzącym. Albowiem Vol-taire złamał był zasadę
powag wyzwoleniem myśli indywidualnej — Rousseau wyparł ją i zastąpił
powszechnym uczuciem braterstwa i solidarności. Rewolucja wprowadzała w czyn,
punkt za punktem, wszystko, co dwa te wielkie umysły przygotowały; wykonywała
ona ich testament; myśl indywidualna stała się czynem obalającym, a uczucie
socjalne zgromadzającą konstytucją. Yoltaire było to: burzenie — Rousseau:
zapał.
[s. 3)
Warto zanotować następujące okioślenie samego pojęcia zasady powagi *:
...przez zasadę powagi rozumiem taką zasćdę, mocą której życie oddzielnej
jednostki i ludów opiera się na poszanowaniu tradycji. Powaga jest potęgą i
działa jako potęga przez samo istnienie swoje, nie przez wyrozumowane podstawy.
Za środki czynne używa ona przymusu i obawy. Polega na dobrowolnym i mimowolnym
poddaniu się umysłów pod fakt dany.
[s. 1]
Notuję parę myśli z rozdziału pierwszego pn. „Rewolucja".
Rewolucja co do istoty swej była zarówno religijnej natury jak ł politycznej.
Była to korona wielkiego dzieła filozoficznego, które wznieśli
KIELCE, 1885
189
byli wolnomyślni pisarze wieku XVIII. Rewolucji r. 1789 zawdzięczamy największą
zdobycz ducha ludzkiego, wyzwolonego spod panowania przesądu i przemocy: swobodę
sumienia, tolerancją religijną. Nic fał-szywszego jak twierdzenie, z którym
nieraz występowali pisarze katoliccy: jakoby ludzkość Kościołowi
chrześcijańskiemu winną była ten dar nieoceniony. Faktem jest niezaprzeczonym,
że Kościół w najsilniejszy sposób sprzeciwiał się roszczeniu do wolności
sumienia.
[s. 5J
16 VI (wtorek).
Do naszkicowanego wczoraj streszczenia i charakterystycznych aforyzmów z
wymienionego dzieła dorzucić coś jeszcze trzeba. Ciśnie się tu ich mnóstwo.
Wacek jednak wydziera mi książkę tę gwałtem, chwytam też, co mogę.
Porządek i harmonia! Oto są hasła u bojowników zasady powagi. Tak, zaiste,
porządek i harmonia! Ale o czym świat dowiadywać się musi i będzie — gdyby nawet
miało to wymagać wieków — to o tym, że porządek i harmonia mogą być dziełem
nauki, ale nigdy dziełem samowolnego prawodawstwa, albo kodeksu kryminalnego i
opinii publicznej — czynników opierających się na zasadzie powagi. Nie ma
innego, rozumnego urządzenia i porządku społeczeństwa, tylko to, które polega na
naukowym wniknięciu w organizacją człowieka.
Wszelkie społeczeństwa, tak rodzinne jak i państwowe, istnieją nie dla siebie
samych, lecz dla indywiduów, ażeby osobniki osiągnąć mogły pewne wielkie cele i
mienia. Takimi celami są: czystość obyczajów, wychowanie dzieci, ochrona
kobiety.
Ja z mojej strony chciałbym skonstatować tylko to, że zasada powagi jako zasada,
która zamyka drogę wszelkiej dyskusji, jest najgorszą, najnierozumniejszą,
najbardziej poniżającą ze wszystkich i że sama na siebie wydała wyrok
potępienia. Kto wyszydzaniem albo tamowaniem w jakiejkolwiek dziedzinie
społecznej swobodnego badania powoduje — a bez wątpienia spowodować musi — że ta
lub owa dla jego bliźnich użyteczna hipoteza — chociażby tylko jedna — nie waży
się wystąpić na światło dzienne albo poddać się roztrząsaniu wobec
rzeczywistości, ten jest zbrodniarzem, na którego, jeżeli istnieje na świecie
prawo i sprawiedliwość, najsroższej kary za zbyt srogą uważać nie
można... Bonald był takim zbrodniarzem.
s. tu
190___________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
Tak de Maistre jak Bonald na wiele lat naprzód przepowiadali Restauracją i
przeto byli w wysokim poważaniu. Ale gdzie ich proroctwa przybierają piętno
wyrażniejsze i bardziej określone, spotyka ich to, co proroków Starego
Testamentu: nie zgadują...
161
Niezbitą jest rzeczą i dowiedzioną dziś, że Europa „Przymierze Święte" pani
Kriłdener zawdzięcza...
164
...nie marzmy sobie, że rewolucja przeszła. Jesteśmy i żyjemy śród niej. Gdzie
zgromadzą się trzej w jej imieniu, tam jest ona w pośrodku nich.
165
Komuż nie wiadomo, jakie pozyskało znaczenie „Przymierze Święte", komu nie
wiadomo, że zaprzysięgło ono powszechną reakcję europejską, dając jej za treść
brutalność, a za formę kłamstwo? Dobrowolnie przyłączyło się do Przymierza
mocarstwo, mające w nim największy interes, a mianowicie papież. Bez
najmniejszego wzglądu na swoje stanowisko — głowy kościoła rzymskiego — podnosił
do nieba swoich kolegów: Aleksandra — papieża greckiego, króla pruskiego —
papieża luterskiego i króla angielskiego — papieża anglikańskiego.
166
Pani Krudener jest zalotnicą, jak ChateaubrUnd i Lamartine; tylko że
tamci są dumnymi zalotnłkami, wówczas gdy ona jest pokorną.
170
Życie Wiktora Hugo wyobraża ruch historyczny, jaki w ogóle podjęła literatura
francuska w pierwszej połowie obecnego wieku.
[». 198]
Beranger był jedynym poetą, który trzymał się zawsze poza grupą panujących
umysłów i talentów.
243
KIELCE, 1885
191
Dosyć jest przerzucić korespondencją Lamennais'ego, aby się przekonać, że
rewolucją lipcową spowodowały w wielkiej części zabiegi stronnictwa księżego.
246 »
Kult Marii wzrósł (za Restauracji) jak nigdy przedtem. Taki sam ruch dokonywa
się (tylko szybciej) w naszych czasach pod względem wiary w Marią, jak w wiekach
średnich pod względem wiary w Chrystusa.
...Dogmat niepokalanego poczęcia Marii, przed którym cofnęły się wieki średnie w
dwunastym stuleciu, w naszych czasach ustanowionym został ostatecznie. Z dumą
ogłaszają katolicy, że po wieku Voltaire'a nastąpił wiek Marii.
246
Stosunki pokrewieństwa pośród Trójcy tak się powikłały, że Maria pomiędzy innymi
jest córką własnego syna.
(Z książki opata Guillon Le mois de Marie) *:
Być matką Boga jest to mieć pewien rodzaj wszechmocy nad samym Bogiem i — jeżeli
można tak się wyrazić — zachować nad nim pewien rodzaj powagi.
[s. 247]
Tym sposobem w Madonnie powaga ostatecznie staje na kotwicy.
[s. 247]
Arcybiskup Malou oświadcza, że może przytoczyć na dowód niepokalanego poczęcia
800 000 dowodów. W głowie się zawraca! Dodajmy do tego kult relikwij występujący
około połowy naszego stulecia, relikwie bowiem, które podczas rewolucji straciły
moc swoją i przestały czynić cuda, znowu odzyskują tę moc dla pokolenia
wychowanego przez jezuitów.
247
Różnica pomiędzy reakcją w roku 1820 a wstrętną i oburzającą reakcją, która dziś
osłabionej i nieszczęśliwej Francji wysysa szpik z kości, jest taka, że kiedy
kwitnąca wówczas reakcja miała w służbie swej i pospolitym ruszeniu wszystkie
prawie siły ducha i talentu we Francji,
192___________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
teraz nie może wskazać ani jednego imienia znaczącego na polu
pisarskim. Dlatego też nie trzeba rozpaczać o przyszłości.
284—9
...nie rodzina, jak zwykle mówi^, lecz indywiduum jest głównym filarem
społeczeństwa i indywiduum jest wszechwładczym...
103 SAMUEL WARREN i JOHN STUART MILL »
18 VI
Wczoraj wieczorem... zwyciężył szatan krwi. Szatan to, bo chodził za mną krok w
krok, porywał me myśli, ciało — i zwalczył. Tak po dwu latach blisko zbroczyłem
się i zanurzyłem tym błotem okropnym, skąpałem w nim... Natura i społeczeństwo
podają sobie dłonie, by rzucić ciężar zbrodni na jednostkę. W tym strasznym ich
braterskim uścisku zgina się postać szlachetna, upada i kala... Wczoraj, idąc do
tych strasznych eumenid, ścigających cnotę młodości, do tych przeklętych
kryjówek hańby — czułem tylko żądzę straszną, która wydawała mi się prawem,
koniecznością taką jak życie — dziś, o, dziś, straszne dziś! Chciałbym uciec od
siebie, zdaje mi się, że wszyscy wytykają mię palcami... Chciałbym spowiedzi lub
czegoś wielkiego, wstrząśnień i piorunów, szumu i gwałtu, przewrotów i zbrodni.
Czuję głosy i okrzyki i bicie dzwonów na gwałt, ptaki czy pieśni nucą mi nad
uszami — zwią to sumieniem czy cnotą — jedno mi... Ach, uciec od siebie!
Upadłeś, upadłeś, upadłeś.,.
O, cnoto-potęgo! Ty potęgo, ty piękna Keleno — zemścij się nade mną, żem zhańbił
sztandar twój, na piersi przybity!
Cały zastęp mar idzie wokoło mnie z wrzaskiem — to ty, to ty, urodzona przed
wszechświata stworzeniem, ty wieczna i nieśmiertelna, zemstą zwana, ty cnoto...
O, walko olbrzymia cienia ze światłem — za ciasne jedne dla ciebie piersi!...
KIELCE, 1885
193
Jeśli twe usta modliły się kiedy
Za synów zbrodni — Wyrwij mię świętym z tych cieniów czeredy
Blaskiem pochodni.
Bom ja upadły, bom anioł strącony
W cieniów noc wieczną, Bom jest jak kamień w wir zbrodni ciśniony
Ręką wszeteczną... I nie wiem, gdzie jest moja dawna droga,
Nie wiem, gdzie jestem... I drżę, by skargą nie obudzić wroga, Wspomnienia cnoty
— szelestem.
O, módl się za mnie — z pochylonym czołem
Błagam u proga, Bądź mi, ty święta, mym wodzem-aniołem
W locie do... Boga...
Przed chwilą szalała burza... Sprawiła mi niewypowiedzianą rozkosz... Ach,
zniknąć w niej jak kropla, jak atom, w nicość — zapomnienie...
Mam do napisania bardzo wiele — lecz rzucam pióro. Czuję straszny ból. Płakać
nie mogę, czuję tylko palące łzy... Komu mam rzucić w twarz olbrzymi grzech mój
— sobie, czy nie sobie? Sobie — czy nie sobie? Zdaje mi się, że widzę w
ciemnościach nocy walkę szatanów i aniołów, jestem zbrodniczo natchniony, jestem
jak szatan. Z takich natchnień rodzi się jeden tylko poemat: wystrzał
pistoletowy. O, jedna noc rozmyślań, uczuć, żalów, skarg, płaczu — ileż
męczarni... Rozumiem samobójców...
13 — Dzienniki t. II
194 _________________ ___ ___ ____ ____ DZIENNIKI, TOMIK VI
Czuję się niewinnym jako ja. Zbrodnię popełniły natura i społeczeństwo, to,
które nie jest mną, złączywszy się z tym ich odłamem, który zamknięty jest we
mnie.
Boże mój — litości...
20 VI (sobota).
Są pewne grzechy, które podnoszą człowieka. Ostatni mój nastroił mię na nutę
podniosłych rozmyślań. Długie noce trawię na rozmowie ze sobą. Są łzy
szlachetne, których źródła nie odkryje [nic], jeno ciężki grzech. Teraz spoza
nich otwierają się piękne światy, krainy smutne. Nędza i ból ścielą się po nich
niby tumany nad łąk naszych szmatami. Piękny kraj, lecz do niego daleko... Idę
doń przez pustosz cierpień, przez godziny halucynacyj i ekstatycznych spowiedzi
przed... Bogiem.
Szukam ciszy i spokoju. Wczoraj po ulewnym deszczu szedłem przez ogród. Na
bocznej uliczce siedział Bem. Zaczepił mię i zaczął od wyrzutów, że go unikam.
Przegadaliśmy przez kilka godzin. Opowiadał mi całe swe życie; wszystkie
miłostki z Marią Szeligą, powieściopisarką, i innymi. Mówiliśmy o Jeske-
Choińskim i .wiużo wyszłej spod prasy jego broszurze pt. Pozytywizm warszawski i
jego główni przedstawiciele. * Gdy to czytałem kiedyś jeszcze — rzucałem się ze
złością na łóżku; dramata Swiętochowskiego: Piękną, Niewinnych, Ojca Makarego,
Anteą, Na targu, Hel-wią, Za maską i resztę ich nazywa elukubracjami, którym
brak wszystkich cech dramatu... Dialog Okońskiego nazywa nieznośnym kłóceniem
się bohaterów etc., słowem, odmawia utworom tym jakiejkolwiek wartości. Dialog
Swiętochowskiego jest mistrzostwem według mnie. Umieli tak rozmawiać sofiści
tylko i Sokrates. Ludzie zwyczajni nie rozmawiają tak, lecz czyż to nie jest
dzieło sztuki? Czy w operze nie powierzają sekretów i tajemnic za pomocą śpiewu?
Czy
KIELCE, ms
195
w poemacie bohaterowie [nie] mówią wierszem? Jeżeli utwór dany nie jest
fotografią gwary ulicznej czy salonowej, lecz dziełem sztuki — to może na sobie
nosić cechy rozmowy sztucznej niejako... Obrazek Na targu jest prześliczną,
klasyczną perłą. Bem mówił, że pyłek ten wart tłomaczenia na język grecki.
Bezstronności w broszurze Choińskiego nie znalazłem — jest to krytyka dla
krytyki, jak autorowi jej zdaje się, że Swiętochowski jest satyrykiem dla
satyry, a więc jakąś złą siłą, miotającą się na społeczeństwo, a więc
społeczeństwa tego wrogiem. To za daleko trochę! To już przechodzi granice
bezstronnej oceny pracy człowieka, którego zwią „najtęższą polską głową", który
nie uczynił temu społeczeństwu krzywdy żadnej, prócz tej, że je chłostał bez
miłosierdzia biczem „uwitym ze śmiechu, łez serdecznych, krwi i żółci" * — to
już zakrawa na paszkwil.
Jestem kontent, że przyjaźń z moim krytykiem znów ustaliła się. Widziałem od
pewnego czasu jego przychylność, która wskutek dawniejszych naszych niesnasek
uleciała. Przychylność ta przyszła bezwiednie, jak poszła niezależnie od niego.
Ten Bem — to ja drugi, ognistszy tylko. Radzi mi ciągłą zgodę ze społeczeństwem,
wieczną z nim przyjaźń i pieśń wesołą, przyjazną, kojącą rany.
Ach, gdyby on mię mógł nauczyć, jak żyć w zgodzie z samym sobą!
•'11
Czytałem Meiia Ezofowicza * Orzeszkowej do 2 w nocy. Jest to zachwycający
poemat, tym piękniejszy, że jest niewypowiedzianie naiwnym i prostym. Epopeja ta
zbliżoną jest do rapsodów Homera. Mamy tu do czynienia z ludem pierwotnym
niemal, przesuwa się przed oczyma naszymi kalejdoskop wiary naiwnej ludu tego i
stoimy w chwili tej, kiedy w łonie narodu żydowskiego przejawiać się zaczyna
prąd
196 DZIENNIKI, TOMIK VI
inny, nowy, porywający w swe objęcia umysły młode. Jest tu, jak w greckich
tragediach, nieubłagana mojra wisząca nad śliczną postacią bohatera w postaci
starych przekonań i praw oraz patriarchalnego ustroju rodziny. Słowem dla mnie
jest to wspaniałe epos o tendencyjnym nastroju. Nastrój ten nie szkodzi mu
zupełnie — czyta się go czasem tylko między wierszami...
Są tam sceny, jakich niewiele wskazać można w obcych literaturach, Meir i Gołda
w lesie, przy oknie chaty — są to zachwycające obrazy prostoty, jakiejś
przedhistorycznej, a niewypowiedzianie pięknej miłości. Na pierwszy rzut oka
jest to ramota nudna — trzeba jednak wsłuchać się w rozmowy Meira i Gołdy, w
śpiew Eliezera, a odkryjem w nich niezwykłe, mistrzowską ręką stworzone i
uwypuklone piękności. Prostota i naiwność, ścisły obiektywizm i tendencja, bądź
co bądź wielka, składają się na tę wielką, „najpiękniejszą perłę, jaką
Słowiaństwo podarowało Europie zachodniej".
Maluczko — a porzucę gwary miasta, by rzucić się w objęcia wsi, zakopać,
zasłuchać w ciszę, spokój, wioskowe czary, wioskowe głosy, śpiewy, szepty,
smutki i radości... z którymi znam się od dawna.
Jadę na korepetycje do Sieradowic, do pp. Zaleskich. Mila to od Wilkowa i
Ciekot.
W nocy.
Owóż jestem pono uczniem klasy ósmej... Wróciłem przed chwilą od Janka, gdzie
zgromadzili się ci z ósmej, którzy otrzymali patenta. Janek dostał złoty, a
Tomcio Ruśkiewicz srebrny medal. Jaś z antagonizmu tego wyszedł zwycięzcą.
Zatrzymano patenta: Bolesiowi Augustowskiemu, Zarembie, Kruniowi, odwiecznemu
Kłopotowskiemu i Michajłowowi. Przedstawiciele muzyki — nie wypłynęli.
Kruszyński ha-
KIELCE, 1885
197
niebnie „ściął się" z historii, a Michajłow odpowiadał strasznie „miękko" ze
wszystkiego. Ostatni idzie do... wojska. Ja zawsze utrzymywałem, że nie był i
nie jest Michajłow artystą. Czyż on by porzucił skrzypki, muzykę, choćby go los
chłostał najboleśniej, gdyby było przeciwnie? Szkoda go jednak! Ach, ile to
planów, ile to marzeń wyjawili oni tam dziś, ile było pieśni, wynurzeń,
planów... Taki dzień — to najszczęśliwszy dzień w życiu.
Ja wynoszę się wkrótce od Kisielewskich. Źle tu było i ciężko nieraz, praca
niewdzięczna, ludzie głupi i zimni, ale był ten kąt ulubiony, do którego
przyrosłem...
Kiedy ja będę miał znów taką spokojną myśl jak dziś. Księżyc rzuca w moje okno
smugi świetliste...
Pewno je kwiaty, co w oknie stoją, Na pocałunki zwiodły z obłoku... *
U mnie tu jak u poety: stół uginający się pod ciężarem książek, szafka ich
pełna... Kiedyś w powieściach ja odmaluję ten mój kącik cichy, który dziś
doprawdy kocham. *
•m
illi
(Dziś czytać będę do rana dzieła Pisariewa — wolnodumca ruskiego. Znów naładuję
dziennik notatkami, a czwarty tom Brandesa zostawiam na wakacje.
Będę w domu wielkiego magnata naszych okolic. Zoba-czemy to życie z bliska.
Hela pisała. Nigdy jej bardziej nie kochałem jak dziś. Jest ona jedyną piękną
moją myślą... Nie, nie miał racji Bem dowodząc mi kiedyś, że kobiety są
przyczyną łamania się takich charakterów jak jego i mój — taka miłość jak moja
nie łamie; i co ja bym począł bez mojej Heleny? Ja się po prostu modlę do niej.
Tak — to moja religia.
DZIENNIKI, TOMIK VI
21 VI (niedziela).
^Czytałem dziś w nocy i podczas dnia tego Pisariewa. Są to artykuły krytyczne,
filozoficzne i polityczne z żywą cechą demokratyzmu, przejawiającego się
wszędzie, idei pozytywnych w rodzaju Comte'go, pełne gryzącej satyry. Krótki
szkic filozoficzny, zatytułowany: Tlne/iu * jest wyborną, przenośną, szyderczą
miejscami satyrą ustroju państwowego z zasadą monarchiczną. Paralel to
przepyszna; swym nic na pozór nie mówiącym badaniem życia pszczół rysuje
mistrzowsko a ponętnie ł przekonywująco swą zasadę demokratyczną. Z artykuliku
tego wieje serdeczne ciepło przekonania, głęboka miłość ludzi i nie
doktrynerski, ale ciepły, serdeczny duch republikański.
Inne artykuły, mianowicie oceny i krytyki dzieł spół-cześnie wydaniu książki
Pisariewa wychodzących, zaprawione są ironią gryzącą i mało bezstronne. Znać, że
krytykuje demokrata i wolnodumiec arystokratów i prawomyśl-nych — rąbie niekiedy
tak, że żal aż biedaków-autorów, podpadających pod jego pióro. Nie jest to
krytyk w rodzaju naszego Tyszyńskiego lub Chmielowskiego — to krytyk nie dla
krytyki, lecz posługujący się nią dla uwypuklenia idei osobistych.
Dzieło jego nie jest cenzuralne, a w liosji ma on sławę „yjKacHoro fleMOKpara",
co naturalnie kwalifikuje go do zaliczenia „B corpiajiHCTbi'' * — choć dotąd nie
zauważyłem, by on był socjalistą. Och, ta Rosja! Co jest lepszego w literaturze
jej — to wyklęte i sponiewierane.
Miałem list od Halinki. Ona na serio zagniewana na mnie. Jest we mnie przekorna
natura, zmuszająca mię do obojętnych listów wtenczas, gdy najbardziej czuję.
Ostatnie dwa listy moje były z rzędu tych. Gdyby ona wiedziała, jak ją kocham
teraz. Po ostatnim wybryku moich nerwów — nie znoszę kobiet; ona tylko jedna jak
zaświatowe słońce
KIELCE, 1885
199
czaruje mą wyobraźnię. Kocham ją jak nigdy i co jest lepszego we mnie, to splata
się z jej imieniem. W bardzo ciężkich, gniotących chwilach, w
niebezpieczeństwach — ona zawsze jest przy mnie i we mnie. Modlę się do niej — i
choć to złudzenie — doznają tegoż skutku modlitwy moje, co dawniejsze do Matki
Bożej. I to, i to złudzenie — świadczy tylko o głębokim uczuciu moim dla Halki.
Te kilka ostatnich dni naszego roku są porą zawiązywania węzłów na przyszłość.
Kilkudziesięciu moich kolegów ruszy w świat, a ilu to z nich porwie los w
dalekie strony, ilu poniży i zdepce, ilu postawi na wyżynach! Dziś jeszcze
wszyscy równi i bracia, a później jedni zamienią się w panów, inni w nędzarzy i
stworzy się między jednymi i drugimi mur... kasty. Janek na koszt rządu jedzie
do Lipska, pięciu do Petersburga: Tomek, Frank, Wojna, Wilkoszewski, blagiier
Zaremba na prawo — reszta do almae matris naszej warszawskiej. Oj, ten
uniwersytet warszawski — nę-dzaż to, nędza! Chonowski, Tłuchowski na medycynę.
Ry-chłowski na prawo, a inni gdzie Bóg da...
Za trzy lata Jasio będzie profesorem łaciny i greczyzny... Zabawna sytuacja — ja
bowiem będę dulczał jeszcze na dobre gdzieś w uniwersytecie, Bóg wie na jakim
fakultecie, a może grywał na deskach scenicznych romantyczno-senty-mentamych
bohaterów. Ach, gdyby to raz już zrucić „tę Dejaniry palącą koszulę" —
granatową!
Zabawna rzecz jest patrzeć na sztubaków przebierających się w cywilne kapelusze
i sak-palta! „Zły" Halik, Piasecki, Rewolińskł, Boleś — pompatycznie
przymierzają to wszystko, by po otrzymaniu patentów puścić Kielcom wraz z
papierosowym dymem finfę ostateczną...
Jeżeli „są chwile w życiu ludzkim", to porzucenie gimnazjum — jest
najpiękniejszą...
200 DZIENNIKI, TOMIK VI
22 VI (poniedziałek).
Spędziłem dzień dzisiejszy u Janka i Strożeckiego na pustej i nudnej gawędzie.
Wieczorem byłem u Karola von Heinricha. Jest to Polak czystej krwi i
nieprzyjaciel Niemców, dlatego też do nazwiska jego przyczepiamy gniewające go
„von". Przyszedł tam później Jaś. Profesor starzeje się po trochu. Dawniejsze
jego otwarte postępowanie z nami zaczyna przybierać wyraz dwuznaczny. Już to nie
ten profesor Tomasz dawniejszy. Jest więcej uległy władzy, chłodniejszy,
moralizujący i nauczający. Po dawnych stosunkach wygląda to niesmacznie. Wchodzi
na dobrą drogę, a z czasem będzie to taki dobry safanduła zatopiony w swej
wielkości jak Rybarski lub Szperl.
Robiliśmy doświadczenie z mesmeryzmem, * interesującym mię zawsze, polegające na
tym, że Janek wpatruje się silnie w me oczy i rozkazuje wyciągnąć jedne z pięciu
kart, które trzyma w ręce. Coś w tym względzie mówił Bem, a Ochorowicz studiuje
magnetyzm zwierzęcy, odłamem którego, według mego zdania, jest i to zjawisko. Ja
ogłoszony jestem z moimi słabymi nerwami za dobre opium,."
Nazwę tę wytłomaczyć trzeba. Przed ;.uu tygodniami bawił w Kielcach magnetyzer,
magik etc, p. Siedlecki z towarzyszącym mu „medium", panną Florą. Na jednym z
koncertów UEstudiantmy * zbliża się do mnie kolega mój Kmita i wskazując na
siedzącą niedaleko pannę Florę, jąkając się według zwyczaju, wygłasza: „ta
facetka to... to... doskonałe o...o...o...pium."
Ja wytrzeszczam oczy. Jąkała orientuje się i poprawia: „nie... nie...
me...me...dium..." Kmita z mojej łaski wystawiony został na śmieszność. Wszyscy
śmieją mu się w oczy. Profesor przyczepił i do mnie epitet „opium", z przyczyny
moich nerwów. Wątpię, czy z nimi- skończę wydział medycyny...
KIELCE, 1885
201
23 VI (wtorek).
Większą część dnia spędzam nad książkami, które czytam leżąc na łożu. Moja
„konura" * wyrządza mi wielką przysługę: nikt do mnie nie wchodzi. Nieprędko
znów takiej się spokojnej dziury dochrapać uda! Miałem coś podobnego podczas
wakacyj w domu, kiedy sypiałem w spichlerzu, przerobionym przeze mnie na letni
pokój. Obok mnie spała dubeltówka ojcowska, nad głową wisiały przybory
myśliwskie, drzwi się otwierało nocą i smuga światła leciała daleko za staw,
łąki, pola, w cudowną, niezapomnianą dal... Dziś jeszcze śnią mi się te noce z
dalekim koncertem chórów śpiewaków nocy lipcowych, ze smugami białego światła
księżyca — nie potrafię tego malować, ale muszę tęsknić za tą pustą leśną
okolicą, za wioską moją, za lasami i górami. Dziś z całą rozkoszą lubowałbym się
tą ciszą i majestatem pierwotnym niemal.
Bo i co ze mnie za człowiek teraz? Stary miastowiec, z mydlinami zamiast krwi,
ślęczący nad książkami. Bem twierdzi mi ciągle, że wyglądam na starca — na wsi
bym odżył...
Będę miał wieś, ale z konwencjonalnym dworem, strzyżonym parkiem, etykietą i
ingrediencjami jej, przypominającymi nieznośne miasto. Chciałbym dziczy,
polesia, chaty jakiej i samotnych dumań. Niezapomniana wioska moja mieściła to
wszystko, a mieściła coś więcej, ba! — mieściła wówczas coś równającego się
przyrodzie, samotności i wolności: Helenę. Dziś jestem skwaśniały, znudzony i
nudny — poeta podobno, ale jak niepodobny do dawnego! Tam była poezja i wówczas
ją czułem.
Wacław daje mi na czas wakacyjny tom piąty Brandesa. Czytałem dwa pierwsze
rozdziały. Tom trzeci doprowadził mię do roku mniej więcej 20 w literaturze
francuskiej, tom piąty jest rozbiorem romantyzmu we Francji, a więc —
DZIENNIKI, TOMIK VI
Wiktor Hugo!... Co to będą za rozkoszne noce! Byleby tylko samotne... Dziś
czytam przez całą noc.
25 VI (czwartek).
A więc to już ostatni dzień, jaki spędzam pod tym dachem. Wiem, że nieraz w
życiu powracać będę do tego pokoiku z tęsknotą. Zimni tu byli ludzie, ale
wytrwałem z nimi dwa lata, a do ścian serdecznie przylgnąłem. Jutro już będę w
Sieradowicach. Ciekaw jestem tej arystokracji.1
Dnia 5 lipca. W Sieradowicach.
Gdy wyjeżdżałem na wakacje w roku zeszłym, przysłano po mnie jednego konia,
zaprzężonego w wóz, którym pocz-ciwina mieszczanin radoszycki odstawił mię na
miejsce, jak odstawiał na pole kupę nawozu; obecnie rzecz miała się inaczej:
przyjechałem na miejsce pobytu czterema końmi i powozem. Tempora mutantur*.
Trzeba sformułować opis otoczenia, w jakie postawiła mię protekcja profesora
Rybar-skiego. Rzecz to niełatwa, gdyż upłynęło już od czasu mojego przyjazdu dni
dziesięć, w czasie których nagromadziło się wrażeniowego materiału dosyć.
Sieradowice znałem od dawna ze słuchu Przyjechaliśmy wieczorem dnia 26 czerwca.
Pierwszego wieczora poznałem część zaledwie tego towarzystwa, wśród którego żyć
mam. Stanowiły je: panna Kamila Przyłęcka, pani doktorowa Drzażdżyńska, pan
Krajkowski. Wkrótce po moim przyjeździe nadjechała pani Zaleska. Jest to kobieta
dziś jeszcze ładna. Podobają mi się szczególniej ruchy jej. Z rozmowy znać
wykształcenie, owo wykształcenie, jakie cechuje kobiety wchodzące w skład
„towarzystwa". Nie ona jednak stać będzie na pierwszym miejscu w obrazku, jaki
namalować z natury zamierzam. Główne miejsce naznaczę innym osobom. A więc p.
Krajkowski, rządca dóbr Sieradowice,
1 Tu w autografie cztery linie kresek i kropek.
SIERADOWICE, 1885
203
Pokrzywianka, Radkowice, Romanów, Wzdół, Rzuchów etc. etc. To typ. Krótki,
węzłowaty, łysawy, wąsaty. Zaraz pierwszego wieczora oświadczył mi, że był w
szkołach łotrem, że siedział w klasie czwartej cztery lata, po czym dostał
dymisją itd. Blagier, jakiego świat nie widział. Takich jak ten widziałem już
bardzo wielu, ale ten jest rzeczywiście typowy. Pomimo całej jego naiwnej blagi
i gbu-rowatostwa, pomimo plugawego języka, jakim się posługiwał — czułem do
niego sympatią. Kochał się i kocha w jakiejś facetce i wobec całego towarzystwa
mówi o tym uczuciu. Widziałem w oczach tego człowieka, który przejmuje na
pierwszy rzut oka wstrętem prawie, łzy, gdy mówił o kobiecie wspomnianej. Los
rzuca czasem natury dobre w las okoliczności złych i tworzy tym sposobem
dwulicowość ludzi. Sam w sobie Krajkowski jest poczciwą, szlachetną, uczuciową
naturą — wygląda zaś na łobuza, jest utracju-szem, słowem, nie mówi za nim nic
zgoła. Mimo to czułem do niego bezwiedną sympatią i poprzyjaźniliśmy się w ciągu
paru dni. Dziś już go nie ma, a miejsce jego zastąpił niejaki pan Nikłaś, o
którym nic powiedzieć nie można prócz tego, że grywa na harmonijce i ma
nieskromne fotografie.
W kilka dni po moim przyjeździe zjawił się p. Turski Emil, brat pani Zaleskiej.
Olbrzymi, brodaty, zarozumiały. Stracił majątek i jest obecnie nie wiem czym.
Jest bardzo oczytany i co dziwna — demokrata i republikanin. Wczoraj mówiliśmy o
rewolucji francuskiej, przy czym on dodał, że Francja na tyle pomników, ile
postawiła, powinna zdobyć się na pomnik dla Robespierre'a..., a wielkie zdanie
Kościuszki, że jeśli Polska powstanie, to będzie to Polska chłopska — cytuje
często. To okaz rzadki: patriota, demokrata, republikanin, ateusz niemal — wśród
tych ludzi... Czuję dla niego wielką sympatią, choć lubi czasem dowodzić po
doktryner-sku i podawać siebie za autorytet. Nie mam czasu na szersze
zastanowienie się nad nim, choć wart tego. Znał rodzi-
204
DZIENNIKI, TOMIK VI
ców moich i bierze mię często pod swoją opiekę. Zużytkuję go w powieściach,
jakie pisać zamierzam.
Następuje z kolei panna Kamila. Jest to pusta, naiwnie nietreściwa kreatura.
Lubi się bezcelowo śmiać ze wszystkich; gadatliwa do znudzenia. Przy pierwszym
widzeniu się opowiedziała mi, ile jej matka dała na podróż do Nałęczowa i
powiedziałaby każdemu, kogo spotka, grzech śmiertelny. Mówi kilkoma językami,
gra, śpiewa... a tak naiwnie, po wiejsku się zachowująca, że pomimo sympatycznej
powierzchowności i ogłady — wzbudza śmiech we mnie. Jest to coś w rodzaju Karuni
Bielaskiej — tamta jednak jest więcej wartą zastanowienia się. Jest dowcipna,
nawet wolno-myślna pod względem religijnym, a jednak czuję dziwny niesmak w
rozmowie z nią i muszę się wyprężać i naginać, by się utrzymać na stopie jej
rozumowania i dowcipu. Dziwnie nietreściwa. Nie ma w niej ani jednego z uroków
kobiecych, nie ma dobroci. Doprawdy jest to pierwsza kobieta, jaką znam, z tak
dziwnym usposobieniem. Po prostu jest to podlotek wraz z jego porywami w ciele
więcej niż dwudziestoletniej panny.
Pani Drzażdżyńska — to sobie pani Drzażdżyńska. Boi się grzmotów i śpiewa
przedętym głosem odwieczne arie. Za to ma dwie córeczki: Stefcię, brzydką jak
gr;ec:h śmiertelny, i Maniusię — przecudną. Nazywamy ją „ślicznotką". Nie
widziałem ładniejszego dziewczątka. Cudna, jakby wyrwana z rysunku Grottgera
postać. Patrząc na to niewinne, bezgrzeszne jestestwo zdaje ci się, że masz
jeden z młodzieńczych snów... Będzie mieć zabijającą siłę wejrzenia. A, cudne,
urocze, nieopisane dziewczątko! Na tym ogólnym tle — to maleństwo
trzynastoletnie jest przecudnym kwiatkiem. Nie umiem jej opisać, bo czuję ogrom
piękności i czuję zachwyt, pragnąc wejść w świat myśli tego aniołka. Wobec niej
można paść tylko na kolana i ucałować brzeżek jej sukienki...
Władysław Zaleski, o rok młodszy ode mnie, jest drugą
SIERADOWICE, 1885
205
piękną in crudo * postacią. Skończył trzy klasy i pod względem naukowym jest
żaden. Lecz nie o tym tu mowa. Chcę uwydatnić jego charakter. Jest to wolna,
dumna, uparta, niepokonana natura. Gdybym więcej znał takich jak on — pominąłbym
go; lecz on jest pod tym względem pierwszym. Piękny jak Kublaj w powieści mojej
Olga. Le-ciuchny, miękki jak jedwab, czarny puszek otacza ściągłą, śniadą
oliwkowo twarz, o regularnych po grecku rysach. Spod aksamitnych brwi błyskają
czarne, cygańskie oczy. Kipi w nim, pali się, wre — młodość dziewiętnastoletnia.
Gdy wpadnie w tę namiętną pierś iskra uczucia, będzie to namiętność bezbrzeżna.
Gdy patrzę na niego, jak z harapem w ręku pędzi na koniu przez pola — zdaje mi
się, że to jedna z postaci, jakie utkali poeci nasi na tle ukraińskich stepów.
Wolna dusza. Patriota to płomienny. W piersi jego tleją wszystkie uczucia
namiętne. Jest poetyczny i zmysłowy. Za każdym słowem namiętnym idzie w ślad
wejrzenie orła. Ach, jest on młodym! Maniusia i on — to przecudne,
niewypowiedzianie zachwycające postaci. Cieszę się, że będzie tu bawił przez
całe wakacje. Nauczę się, a przynajmniej będę mógł upijać [się] przy nim
młodością. Nie dziwię się, że jsst ulubieńcem rodziców: połowa koni cugowych
należy do niego i nosi nazwę „stajni pana Władysława", folwark Podzamcze należeć
ma także do niego, a w całym majątku on jest rzeczywiście panem.
Brat jego Zygmunt, a mój kolega z roku przeszłego, ani na jotę do Władysława
niepodobny. Nudny, złośliwy, zarozumiały, chwilami nieznośny i głupi. Zdaje mi
się, że jest onanistą, choć nie twierdzę tego na pewno. Gra na fortepianie
dobrze, choć nie tak dobrze i uczuciowo jak Władysław, który długi czas brał
lekcje od Syrewicza. Gdy Wła-dek gra Standchen, zdaje mi się, że słyszę je po
raz pierwszy. Obaj mówią dobrze po niemiecku. W ogóle kwitnie tu niemczyzna,
ogniskiem której jest ładna, melancholijna, jasnowłosa Niemka, panna Eliza
Miller. „Niemkini" owa
206
DZIENNIKI, TOMIK VI
nie umie prócz „pszakref", „idź do diable" i ,,jak Boga kocham" nic więcej —
rozmawiamy jednak. Ciekawe są te rozmowy...
Pozostaje kilka postaci jeszcze, a mianowicie: p. Kaź-mierz Zaleski, przybyły
wczoraj. Ukończył on przed paru dniami fakultet prawny. Ateusz, postępowiec,
liberał spod ciemnej gwiazdy. Warszawiak czystej krwi. Postać nader sympatyczna.
I p. Ksawery Zaleski — głowa rodziny. Ostatni jest chory na nerwy i za kilka dni
wyjeżdża do Karlsbadu wraz z Kaźmierzem i Zygmuntem. Elew mój, Emil, dostał
„promarę" do klasy trzeciej, je jak wilk — toteż grubszy jest niż dłuższy,
całuje mię aż do mdłości i rozśmiesza rzeczywistym sztubackim dowcipem. Pana
Pigłowskiego, który bawił tu dni kilka, określę słowami Krajkowskiego: „trzyma
się tej strony, która droższa rublem, i dowodzi najlepiej zza talerza pełnego
kurcząt i sałaty."
Czytałem dotąd mało: Nowele Prusa, o piękności których powiem kiedy indziej, i
kilkanaście kartek Brandesa. Prenumerują tu wszystkie pisma warszawskie... Rzecz
niesłychana: wszystkie dzienniki! Czytam „Prawdę" na funty — choć więcej czytam
w ludziach, a jest to podobno jedna z najbardziej zajmujących powieści.
6 VII
Na opisanie obecnego mojego życia poświecić by trzeba czasu wiele. Przyczyna
leży w tym, że jest ono z dawniejszym zasadniczo sprzeczne. Cechą tamtego i
tematem była praca, wśród której zabawa była anomalią, obecne zaś wypełnia tylko
w różnych objawach przyjemność — gdzie praca jest także rodzajem zabawy i ma
urok dawniejszej zabawy. Do uciech, jakich dawniej nie znałem, zaliczyć trzeba
jazdę konno. Na każde żądanie moje stoi gotowy koń, a raczej cała ich stajnia —
używam też jak pies w studni. Dziś z Emilem wybraliśmy się konno na wysoką górę,
wznoszącą się tuż za Sieradowicami, skąd roztoczyła się przed oczyma
SIERADOWICE, 1885
207
naszymi mapa całej okolicy, ujęta na krańcach w granatowy pas lasów i Gór
Świętokrzyskich. Cała ta okolica przedstawia prześliczną szachownicę. Na tym
różnobarwnym tle kwadratów i paralelogramów * zielenią topól i lip jaśnieją jak
oazy dwory. To już bogata, urodzajna, pszenna ziemia — to polska ziemia, kraj
patriotów, w których duszach panuje uczucie wolności, bo wśród tych
bezbrzeżnych, falujących łanów pszenicznych nie ma miejsca pokora. Tu chodzą z
czołami wzniesionymi wysoko... Piękny to krajobraz: białe długie rzędy chat,
gromady drzew zielonych tulące dwory szlacheckie, na dalekiej a wysokiej górze
klasztor — pan i nazwiskodawca okolicy — tuż ruiny klasztorne, zburzone mury
zamkowe Bodzentyna, w niebiosach małe skowronki, w oddali szybująca pieśń
dziewcząt, krzyże przydrożne, drogi białe, chaty, smugi zielonych łęgów i jasne
niebo lipcowe — wszystko takie kochane, że tylko patrzeć i patrzeć, i łzę
ocierać, co się wyrywa z jakiegoś nieznanego tajnika radości.
Zza Góry Bukowej widać kontury gór moich: Łysicy, Kamienia, Radostowej... Tam
już inaczej: nie lasy, lecz jałowce, nie szachownice, lecz bezkształtne plamy
dzikich zarośli, okolica dziksza. Tu znać pługów ślady, tu pracują z pomocą
żniwiarek, jeżdżą też powozami — tam szlachcic sam niemal sieje, orze i żnie; tu
panuje pług — tam siekiera głównie.
Sypiam teraz we dworze, gdyż nowy rządca p. Nikłaś zajmuje tak zwany Belweder,
który pierwotnie dzieliłem z p. Krajkowskim. Belweder jest to oficyna, a raczej
letnie mieszkanko stojące w samym środku ogrodu; całe okno pokoju, który
zajmowałem, a w którym i obecnie przesiaduję najczęściej, zasłaniają kępy róż.
Teraz to wszystko kwitnie i tworzy nieopisanie przepyszny zapach. Tuż za różami
ciągną się rabaty kwiatowe: tulipany i masy lewkonij i rezedy. Wieczorami tworzy
to wszystko aż duszący zapach.
DZIENNIKI, TOMIK VI
Pokój, gdzie sypiam, sąsiaduje z salonem; jest to właściwie czytelnia publiczna:
stosy dzienników, broszur periodycznych etc. zapełniają ten prześlicznie
urządzony salonik, który jest zarazem areną codziennych lekcyj z Emilem. .
Główna biblioteka mieści się na folwarku Podzamczu, o trzy wiorsty stąd
odległym. Co zamarzyć można — wszystko tam znajdziesz: od Brandesa do
Mickiewicza. Stamtąd wykopujemy z Emilem książki, czytamy i odwoziemy konno po
przeczytaniu. Później opiszę to śliczne Podzamcze. Cudny to jak marzenie
folwark. Obecnie mieszka tam stary pan Zaleski z p. Kaźmierzem — komunikacja
przerwana.
10 VII (piątek).
Rzadko obecnie mogę się dorwać do dziennika, a przyczyna leży w tym, że cały
dzień przepędzać muszę we dworze i rzadko tylko zaglądnąć mogę do Belwederu.
Okoliczności jednak składają się na korzyść moje: p. Drzażdżyńska wraz z uroczą
Maniusią wyjechała dziś, p. Nikłaś zajmuje tzw. duży Belweder, a ja kwateruję
się na jego miejsce, tj. do Belwederu małego.
Nie wiem, od czego zacząć dziś: wrażeń obecnie doznaje się bez liku — dla
pamięci więc rzucę ważniejsze.
Czytałem przez dwa ostatnie dni następuj uco świeżo przywiezione pisma:
„Prawdę", „Kłosy", „Tygodnik Powszechny", „Tygodnik Ilustrowany", „Biesiadę
Literacką", „Echo Muzyczne", „Bluszcz", „Kolce", „Muchę", „Gazetę Warszawską",
Kuriery * i „Gazetę Kielecką".
Czytać tyle pism naraz jest rzeczą nużącą, gdyż spotykasz wszędzie jedne i też
same nekrologi i wiadomości bieżące. Czasem w kilku pismach spotkać się można z
jednym i tym samym wykrzyknikiem, szczególniej w nekrologach. Miało to miejsce w
nekrologach Rychtera. Rychter, którym zachwycaliśmy się z Wackiem przed paroma
miesiącami w Zemście Fredry — dziś... poszedł obaczyć się z rzeczywistymi
Raptusiewiczami, Benetami etc., w ich obecną krainę życia.
SIERADOWICE, 1885
209
Zajmuje mię nadzwyczaj obecna wystawa obrazów Grottgera w Krakowie. Co bym dał
za to, by obaczyć te arcydzieła, kopie których zachwycały mię tak bardzo zawsze!
Wysoką psychologiczno-krytyczną prawdą tchnie artykuł nadesłany „Prawdzie" przez
M. Brzmi on w tym sposobie:
Obrazy Grottgera, jak tony muzyki, potrącają o drzemiące struny serca, popychają
je do ruchu i ruch ten powtarza się w nieskończoność sam przez się, bez dalszego
udziału pierwszej podniety. Zadumany, zapatrzony w karton, błąkasz się po
gruzach, po bojowiskach, odgrzebujesz zapomniane dzieje i wspomnienia, odbiegasz
myślą daleko od treści kartonu — marzysz... Wojski dawno grać przestał, ale echo
gra i brzmi bez końca... Pochwycił on tajemnicę niemego porozumienia się twórcy
z otoczeniem, tajemnicę, której błahe na oko drogi i środki rozebrać się i ująć
miarą sądu nie dadzą, niedostępne bezpośredniemu ocenieniu, wymykają się
bliższej analizie. Tajemnica ta, polegająca na skupieniu w drobiazgowym rysie
jakichś olbrzymich motywów, jest dzieckiem naszego wieku, kapryśnego, nerwowego,
złożonego z miliona nieokreślonych uczuć, chęci, nie spełnionych dążeń i
pragnień; znali ją w poezji Heine, w muzyce Chopin — w malarstwie pochwycił ją
Grottger.
Słowa te są głęboko psychologicznymi. Twierdzę to na podstawie wrażeń, jakich
doznawałem patrząc na kopie kartonów Grottgera, pomieszczanych dawniej w
„Kłosach". Pamiętam, że całymi godzinami dumałem nad jego Wojną, Głodem,
Losowaniem, Odjazdem na wojnę, a szczególniej nad cudownym obrazkiem,
zatytułowanym Pójdź za mną... * Jakieś głosy święte wołały do mnie z tego
obrazka, wszystkie świętości i zachwyty sztuki, wszystkie niedośnione sny. Czczę
imię Grottgera, bo budził we mnie głos sumienia i cnoty. Pamiętać będę ten
obrazek na życie całe. Budził on i budzi drugi mu podobny rysunek:
Szermentowskiego Za późno. Były to ulubione moje rysunki. Ową tajemnicę budzenia
rozmyślań posiadają niektórzy noweliści nasi, szczególniej zaś Prus. Czytając
jego obrazki przypomina się Grottgera i Heinego.
Ach, gdybym ja mógł obaczyć te wielkie poematy my-śliciela-poety-malarza!
14 — Dzienniki t. II
210
DZIENNIKI, TOMIK VI
Czytam w dalszym ciągu Brandesa. Traktuje on Balzaca, Merimee'go i Beyle'a. Są
to już zestawienia więcej krytyczne niż filozoficzne, mają grunt więcej
francuski — stąd dla mnie mniejszą mają wartość niż rozbiory teorii Bonal-da i
de Maistre'a, * gdyż traktując tych ostatnich rozbierał cały, ogólnoeuropejski
ruch umysłowy. Niemniej jednak George Sand i artykuły traktujące romantyzm w
ogóle mają dla mnie niezrównaną wagę. Kończę już tom ten. Po przeczytaniu zrobię
szereg nowych notatek.
Blisko już dwa tygodnie, jak pisałem list do Heleny. Co dzień, już to konno, już
maleńką bryczuszką, jeżdżę do Bo-dzentyna na pocztę, by się dowiedzieć, czy nie
ma odpowiedzi. Zwłokę w odpisie przypisuję chorobie p. Leona, wynikłej z silnego
poparzenia rąk, wynikłego wskutek pożaru wagonu, jaki miał miejsce na kolei
Terespolskiej. * Wyczytałem tę wiadomość, smutną z wielu względów, kiedyś
jeszcze w „Kurierze". Pisano, że oparzenie było silne. Nic nie wiem, co się
dzieje z moimi kochanymi. Skryłem im się sprzed oczu i zapomnieli o mnie. A ja
myślę, co dzień myślę o nich i wśród obcych cieszę [się] nimi jak obrazami
Grottgera.
Życie wiejskie, jakie pędzę obecnie, daje wiele i silnych motywów do rozmyślań i
marzeń. Co dzień wieczorem Wła-dzio gra cudnie pieśni i dumki, Zygmunt gra po
całych dniach. Muzyka — to najlepsza towarzyszka i opiekunka nasza. Bez niej
myśl nie miałaby skrzydeł. Ona prostuje drogi mylne i wyprowadza z bagien.
Jeżdżę konno. Jestem o parę lat młodszy. Zjednałem sobie sympatią tutejszego
ogółu i spoiłem się z nim łatwo, gdyż nie ma w nim rażąco złych części
składowych, toteż całość jest zupełnie dodatnią. Szczególniej podoba mi się
cześć całej tej rodziny
SIERADOWICE, 1885
211
dla p. Zaleskiego (ojca). Przykro mi, że ja do rodziny tej nie należę. Zdaje mi
się, że przeniesiony jestem w świat rzeczywistości jako ideał przedstawionej w
Hani Sienkiewicza. Taki dwór — to jest polski, zamożny w całym znaczeniu tego
wyrazu, wykształcony, postępowy punkt cywilizacyjny w danej okolicy. Tu domator
szlagon znaleźć maże: komfort, wykształcenie, ogładę, zaczerpnąć pojęcia o
posłannictwie szlachcica. Czuję się tu jak u siebie i żyję całą piersią. Oto
plan mój obecny:
Wstaję przed dziewiątą.
Herbata.
Lekcja do jedenastej z Emilem.
Huśtawka i zbijanie bąków.
Obiad i jego skutki.
Przejażdżka konno ku Siekłernu lub bryczką do Bodzen-tyna z Emilem.
Czytanie dzienników i sen miły do godziny 7.
Kolacja i kłótnie z panną Kamilą.
Wieczór muzykalny lub hulaszczy u p. Niklasa.
Jeżeli okoliczności pozwalają, gawędka w pokoju Władzia połączona ze sprzeczką z
naiwnie głupim Zyziem i spoczynek.
Jeżeli cośkolwiek w planie tym zmienią okoliczności — nie omieszkam się
zawiadomić.
Przed chwilą szalała burza połączona z piorunami i gradem. Władek przyszedł do
mnie. Lubię patrzeć na jego zadumy... Kiedyś opowiadał mi o miłostkach z Figą i
niejaką Zosią Jeżewską. On miłości nie rozumie jeszcze, ale ją zrozumie!...
Pokazywał mi fotografią owej Zosi. Ładna. Kochała się w nim, jak mówił.
Późna noc. Daleko słychać grzmot. Jest cicho, uroczyście. Otwieram okno, by się
upoić wonią lewkonij i przesłać ci dobranoc... Helu...
14*
DZIENNIKI, TOMIK VI
Dziś otacza mię dostatek, wygoda, opieka, przyjemności... jem dobre potrawy, mam
pokarm duchowy, mam muzykę i ludzi wykształconych — a co to będzie od dziś za
rok?...
11 VII (sobota).
Czytałem dziś powieść Kraszewskiego pt. Barani Kożuszek. * Powieści tego autora
z czasów Stanisława Augusta mają, według mnie, znakomitą wartość. Takiej
znajomości wieku, obyczajów, charakterów, cnót i zbrodni nie znaleźć u innych.
Ta powieść jest [tym] bardziej zajmującą, że bohater jej jest agitatorem
postępowym w czasie sejmu czteroletniego. Kobiety Kraszewskiego z tej epoki są
zawsze budowane na jedną modłę. Bez serca, wietrznice, upadłe.
Ze mną nic się nie zmienia: jakoś dnie zaczynają być do siebie podobne. Nudzi
mnie towarzystwo głupca Zyzia, który bardzo często odzywa się w ten sposób: „no,
powiedzcież mi tam co..." — i żądanie to powtarza kilkanaście razy z takim
zazwyczaj zakończeniem: „no — i nic mi nie powiecie?" Gdyby to wychodziło z ust
kogo innego, wziąłbym to za szyderstwo, ale Zyzio — Zyziem zawsze. Dość powabna
Nierneczka wyciąga mię czasem ria literackie pola. Zapytuje o czytane romanse, o
Schillera i Goethego... Gdybym mówił jej językiem, można by z nią s;ęd;dć
niejedną godzinę, gdyż zna swą literaturę — teraz za? ograniczać się muszę na
ogólnikach, które naprzód wysma;;am w głowie, przypominając wszelkie gramatyki i
słowniki niemieckie, jakie w życiu widziałem. Wczoraj dość melodyjnym głosem
śpiewała nam Wacht am Rhein. *
12 w nocy.
W moim obecnym pokoju wisi stary zegar z napisem: Hora perit, mors aderit *. Nie
idzie on od dawna. Przyszła mi chęć puścić go w ruch. Gdy piszę te słowa, dla
niewiadomej przyczyny przerwał niespodzianie kilkugodzinny swój marsz. Przyfcre
wrażenie: Hora perit — mors aderit.
SIERADOWICE, 1885
213
14 VII (wtorek).
Od paru dni nie wyjeżdżam nigdzie. Gorąco piekielne, odbierające wszelką chęć do
ruchu a zmuszające do zupełnej inercji, w jaką potrąca nas atmosfera. Leżąc w
moim Belwederze czytam Lubiane, * baśń Kraszewskiego. Cała siła, twórczość,
poezja Kraszewskiego ujawnia się w jego .przedhistorycznych baśniach. Pod tym
względem jest niezrównanym, niedościgłym artystą. W malowaniu krajobrazów
doścignąć go może tylko Andriolli. W powieściach z epoki spółczesnej jest on
niemal nudnym i starym ze swym pływaniem po wierzchu wszelkich przekonań ł
stronnictw — tam tylko jest mistrzem, gdzie jest malarzem. W powieści
spółczesnej wymagamy śmiechu przez łzy, gorzkiej ironii, chłosty i balsamu
naszych społecznych ran — Kraszewski nas nie zaspakaja. Od jego typów do nas
ubiegła już niemal cała epoka. Z bohaterami Kraszewskiego — niby to wyrwanymi z
łona naszego -— nie płaczem i nie cietpim. Dziś rozumiemy takich, jak Prus i
Orzeszkowa. On patrzy tylko z daleka, toteż nie cierpł z nami i, według swego
zwyczaju, odtwarza nas jak artysta.
Lubiana jest prześlicznym klejnotem w naszej... poezji. Sam próbowałem pisać z
tych czasów zamierzchłych. Olgą moją doprowadziłem do połowy i dziś jeszcze
myślę to ukończyć. Nosiłem się z tym długo. Nie mam jednak tego prześlicznego
języka autora Starej baśni, nie mam jego archeologicznej nauki — stąd może to
być tylko fantazja, a jako fantazja z tej epoki jest rzeczą bez żadnej wartości.
Tu waży nie pomysłowość i fabuła, lecz szczegóły głównie. Kraszewskiemu nikt nie
dorówna na tym polu. Sfora baśń, Lubiana, Lubonie i wszystkie z jego [utworów]
historycznych z zamierzchłej epoki są to arcydzieła niezrównane.
Brandesa czytam bardzo powoli, więcej bowiem czasu zajmują mi
dzienniki i powieści. Czytałem połowę jakiegoś
DZIENNIKI, TOMIK VI
ruskiego romansu z czasów Katarzyny II Księżna Taraka-nówna * — lecz rzuciłem;
czytam także Księgę świata. *
Jutro stary p. Zaleski, pp. Kaźmierz i Zygmunt wyjeżdżają nie do Karlsbadu, jak
pisałem poprzednio, lecz do Inter-laken w Szwajcarii. Szczęśliwy ten Zyzio!
Zobaczy wystawę dzieł Grottgera, będzie w Wiedniu, Monachium, Genewie...
Obiecał mi przywieźć bukiet z kwiatów alpejskich.
15 VII (środa).
Kilka już razy byłem na polowaniu... na szpaki. Wczoraj z Władkiem wybraliśmy
się znowu na tzw. psarski staw. Są to bagna, topiele, moczary, trzciną i
tatarakiem na wiel-' kiej przestrzeni porosłe. Miliony szpaków, stada kaczek,
kurek wodnych, bekasów, dubeltów gnieździ się i żyje w tym lesie trzcin.
Wszedłszy tam słyszysz ogłuszający aż świegot szpaków, a przy zachodzie słońca,
gdy wszystkie te monarchie i republiki układają się do snu — tworzy to prawdziwy
chaos przeróżnych krzyków. Brnęliśmy w długich butach po tym lesie sitowi i
trzcin, zakrywających zupełnie człowieka, i strzelali do chmur szpaków,
zrywających się co chwila. Szpaki naturalnie mądrzejsze są nawet od uczniów
klasy ósmej — ale włóczenie się za nimi, słuchanie ich gwarów, czar letniego
wieczora, ::apach skoszonych łąk, młyn terkoczący w pobliżu i ta cisra, to
zetknięcie się świata ptaków ze światem człowiek;; — wywiera błogie wrażenie i
nurza myśl w poważne zadumy. Po polowaniu nastąpiła kąpiel, a po kąpieli
wyścigi. Ekonom z i-odzamcza miał nas, jadących hamanami Władka i jego ładną a
leciuchną bryczulką, wyścignąć na koniu, skracając sobie drogę przez łąki. Toż
to była jazda! Po straszliwej bodzentyńskiej szosie rwaliśmy co koń wyskoczy,
wózek z jednego końca szosy rzucał się w drugi, aż w tumanach kurzu stanęliśmy u
mety wcześniej. Zajechaliśmy na Podzamcze do starego p. Zaleskiego i zabawiwszy
tam chwilę — wrócili do Sieradowłc. Nie jechałem jeszcze tak,
-
SIERADOWICE, 1885
215
jak żyję. Czekasz, rychłoli wylecisz o kilkanaście łokci na bok.
Wieczór był śliczny, siedziałem długo w oknie, zanim rzuciłem się na łóżko.
Żyję wśród wszystkich uroków wsi.
Ptfti
lis
W powieściach i nowelach Sienkiewicza, Prusa, Orzeszkowej — tkwi ta niepochwytna
oku profana tajemnica, którą znał Grottger. Ten zamaskowany pesymizm, ta
komiczność Bartka zwycięzcy, Janka muzykanta, niezrozumiała walka Meira
Ezofowicza — stanowią jedną wspólną nić przewodnią ku niezbadanym tajemnicom
przyszłości. To tylko pewna, że w społeczeństwie nurtują i burzą sią prądy
najrozmaitsze, że one je wiodą i popychają w świat nowy, inny, lepszy —
przyszły.
Od Heleny listu jak nie ma, tak nie ma. Źle! Zapomniała o mnie ukochana
Cłoteczka. Byłbym jej bardzo a bardzo wdzięczny za parę choćby słów.
16 VII
Wczoraj odprowadzaliśmy wyjeżdżających za granicę. Władek i p. Zaleska
odprowadzili ich aż do Kielc. P. Za-leski żegnał się ze mną bardzo serdecznie.
Szanuję i lubię tego starca. Dziś pojechałem konno do Bodzentyna na siwku
Zygmunta. Leciałem jak wiatr. Koń stanął w pianach cały; a i ja wróciłem jak
mysz spocony, bo koń to narowny. Urządzał mi dęby i skoki niespodziewane. A,
dziś dopiero jechałem po ukraińsku! *
W Podzamczu zostawiłem konia, a sam poszedłem do miasta. Na poczcie znalazłem
list od Heleny. Była bardzo chora — dziś już może wychodzić. List krótki. Jest
tam taki aforyzm;
216
DZIENNIKI, TOMIK VI
Towarzystwo ludzi rozumnych dla każdego jest pożądane, a rozrywka dla takiego
jak ty marzyciela jest konieczną. Spodziewam się więc wiele zmian znaleźć w
twoim usposobieniu sądząc, że życie monotonne i ciągła praca były powodem
spleenu...
Powodem spleenu były twoje oczy, kochana moja, a praca na spleen lekarstwem.
Usposobienie moje jest marzycielskie wszędzie i zawsze. Otoczenie i okoliczności
dodatnie dozwalają zaledwie na chwilę o nim zapomnieć — po chwili już ono mną
włada. Jestem zawsze jednaki: w wesołym salonie pp. Zaleskich i w mojej celi w
Kielcach. To darmo!
19 VII (niedziela).
W piątek czytałem życiorys Renana. Rozpalił mię, rozna-miętnił. Nie mogę opisać
tego wielkiego wrażenia. Jest to Brandes, Brandes spotęgowany, bo. — przywódca
antychry-stianizmu... Na czele dziennika pomieszczam pewien jego aforyzm.
Nikt z filozofów nie może być mi sympatyczniejszy — to filozof, poeta,
męczennik.
21 VII
Wskutek przeczytania życiorysu Renuna — napisałem w piątek list do p. Bema.
Prosiłem go o iK<mlormowanie mię, czy istnieje przekład polski Życia JezuiK , *
Tłomacząc się z gwałtownej chęci czytania tego filozofa •— musiałem wytłomaczyć
zasadnicze części mojego usposobienia. Stąd wyszedł długi list w kształcie
wyznania lub apologił osobistej.
Pisałem także list do Heli i do Wacława.
W sobotę pojechałem z panem Niklasem na folwark Radkowice. Gdybym był geologiem,
zaciekawiłaby mię gleba tutejsza, obecnie wprawia mię powierzchowny jej widok w
jakieś pańsko-patriotyczne zachwyty. Radkowice odległe
SIERADOWICE, 1885
217
są od Sieradowic o porządną milę. Jedzie się samymi wąwozami. Panują ciągle
deszcze ulewne, stąd w wąwozach tych tworzą się przerażające wyrwy. Glina
olbrzymimi taflami obsuwa się w te przepaści. Jest coś zachwycającego w
bogactwie tej gleby. Kot niech pazurami podrapie ją, rzucić ziarno — i plon
przyniesie. Ech — ziemiaż to, ziemia! Łany pszenicy jak mur kołyszą się, gdzie
okiem rzucisz. W sinej dali wciąż tylko te łany złote a złote... Kąt taki mieć,
książek stos i co by mi trzeba było więcej?
Rybarscy nie przyjechali — wycieczka spełzła na niczym. Cały dzień zajęci
byliśmy wypłatą robotników. Boże mój — jaki ten lud biedny! Zarobi parę złotych
przez tydzień cały i czekać musi godzinami, z odkrytą głową stojąc pod pańskimi
wrotami, milczeć — gdy panicz lub rządca bezcześci trywialnym językiem
najświętsze jego prawa i uczucia.
Posępna rzecz jest ta siwa siermięga... Nieraz zabieram głos i staję w postaci
trybuna.
Wczoraj Emil spadł z siwka i wywichnął rękę, którą złamał już raz poprzednio.
Koń stanął dęba, rzucił się w bok i zrucił go. Następnie ja go dosiadłem.
Wyjechawszy pod Siekierno stoczyłem z nim straszną walkę. Postanowił widocznie
pozbyć się mnie. Co chwila dawał szczupaki i stawał dęba. Spasowałem się,
zmordowałem konia i przeleciawszy z pół mili galopa ustatkowałem go. Gdym
wrócił, i ja, i koń byliśmy spienieni. Doznaję pewnej rozkoszy w tej walce z nie
ujeżdżoną bestią.
Wróciłem znowu do Brandesa. Zajął mię nadzwyczaj życiorys Teofila Gautier i
Sainte-Beuve'a. Brandes mówi o krytyce w ten sposób:
DZIENNIKI, TOMIK VI
Dla pisarza ta sztuka jest najwyższą, w której istotę swą najwyżej rozwinąć
zdoła, a lubo istnieje niewątpliwie hierarchia umysłów, to jednak nader są
wątpliwe różnice stopni pomiędzy rodzajami sztuki, osobliwie, gdy umysł
produkcyjny z rodzaju lub gatunku sztuki wytwarza organ sobie właściwy, niemal
osobisty. To pewna, że Sainte--Beuve pod względem rozumu stał najwyżej w
pokoleniu z roku 1830.
Dziś a jutro skończę Brandesa i zanotuję ogólną charakterystykę, pomieszczoną
przy końcu tomu.
Zaczynam zastanawiać się znów nad sobą. Z rozwag tych wypada rezultat korzystny.
W przeciągu dwu lat nie pisałem prawie nic. Zaczęta Olga, dokończony Fragment z
fragmentu, kilka wierszy tworzonych w uniesieniu po śmierci ojca lub pożegnaniu
Heleny, kilka kontemplacyj marzycielskich i ostateczne Z historii wrażeń — oto
cała moja literacka działalność. Za to czytałem. Czytałem nieustannie, dniami i
nocami. Jak zawsze były to książki najrozmaitszej treści/Mogę powiedzieć, że
przez dwa te lata ciągle czytałem. Zbogaciłem się umysłowo. Książki te wyrobiły
we mnie niejaki artyzm, przyprawiły skrzydła fantazji. Do ukończenia gimnazjum
poprzestanę na tym trybie — czytającym. Zacznę studia nad literaturą rosyjską.
Turgieniew, Puszkin, Lermontow, Gogol zajmą mi rok ten. Przystąpię do nich z
umysłem do pewnego stopnia krytyczni;-artystycznym, wyrobionym przez Brandesa.
Pisarzowi temu: zawdzięczam nader wiele. Trocha filozofii i psychologii,
połapana tu i ówdzie — przyda się także. W uniwersytecie zacznę pisać. Pójdę
nieodwołalnie na medycynę. Postanowiłem i będę walczył z nerwami, z losem, z
życiem. Skorzystałem z rad Bema, Gregorowicza, Koczanowicza. Bem mówił mi
zawsze: „czytać, czytać, czytać..." Wyszło mi to na dobre. Dziś mam zasób wiedzy
niezbędny, mam grunt, na którym jako po-wieściopisarz stanąć bym mógł. Marzę
tylko o tym, bym mógł podróżować. Jest to mój złoty sen. Podróżować, czytać i
pisać. Ileż to ja bym napisał w Grecji... Okoliczności postawiły mię
szczęśliwie: od dwu lat jestem panem siebie,
SIERADOWICE, 1885
219
nikt a nikt nie ma nade mną władzy prawnej. Zrobię ze sobą, co zechcę. Jest to
szczęście. Wyobrażam sobie opiekunów, którzy zmusiliby mię za ładne ubranie i
życie wykwintne sprzeniewierzyć się moim ideom! Z moją nędzą jestem wolny, z
moją niepewnością, czy pojutrze nie umrę z głodu — nie zazdroszczę nikomu.
Szczęście moje mieści się w wyrazie: wolność. Gdybym teraz odebrał sobie życie —
nikt nie uroniłby po mnie łzy żalu. To mię zachwyca. Gdy skończę uniwersytet,
pojadę w świat. Przy pomniku Leonidasa napiszę nieśmiertelną pieśń o mojej
ziemi...
Czuję, że najszczęśliwszy będę między takimi obcymi, co rozumieć nie będą nawet
mowy mojej. Ile nocy zabrały mi marzenia o pustyniach Afryki, o lasach Ameryki.
Czuję nienasyconą żądzę podziwiania przyrody, wielbienia w gwałtownych i
efemerycznych jej przejawach Siły boskiej i Piękna boskiego. Chciałbym widzieć
to wszystko okiem filozofa i poety. Chciałbym krótkiego życia — jeśli się nie
spełnią moje harde dumy, lub nieskończoności, gdyby mi je oglądać dano. Czuję,
że byłbym gwiazdą narodu, gdyby... Ach, ja marzę L.
22 VII (środa).
Wczoraj skończyłem Brandesa. Notuję zakończenie tego tomu, będące zarazem jegoż
treścią:
Widzieliśmy, że czasy Restauracji i lipcowego Królestwa stanowiły tło
historyczne, na którym rozwinął się romantyzm i bez którego zrozumieć go
niepodobna; widzieliśmy, jak szkoła romantyczna i przyjmowała obce wpływy, i w
samej Francji przebyła długą dobę przygotowawczą. Restauracja w ruch ją wprawia,
Królestwo lipcowe drażni, a studium Walter-Scotta, Byrona, Goethego i Hoffmanna
wzbogaca. Andrzej Chenier nadaje jej namaszczenie liryczne, walki w „Globie"
rozwijają w niej krytykę. Karol Nodier poezjami w duchu ogólnoeuropejskim toruje
drogę wielkim romantykom francuskim. Hugo narzuca się na przywódcę ruchu;
okazuje się najzupełniej do tego zdolnym l odnosi zwycięstwo za zwycięstwem. On
i Yigny wkrótce zostają lirykami obok Lamartine'a, aż wreszcie Hugo nad
wszystkimi góruje. Sainte-Beuve i Teofil Gautier mają żyłkę liryczną, lecz
Alfred Musset jako poeta
DZIENNIKI, TOMIK VI
liryczny odbiera publiczność innym młodszym, a wkrótce nawet Wiktorowi Hugo, i
na długi czas zostaje bożyszczem młodzieży. Romantyzm od początku miał pociąg do
historii: Yigny, Hugo, Balzac, Mśrimśe chcieli dać Francji romans historyczny,
którym pyszniła się Anglia; Yitet, Merimee, Aleksander Dumas, Yigny, Hugo dążyli
do zastąpienia tragedii klasycznej dramatem historycznym. Romans historyczny
ustąpił rychło romansowi nowoczesnemu w rozmaitych formach u George Sanda,
Balzaca i Beyle'a, a dramat dziejowy wkrótce wyparto. Był on zazwyczaj suchy,
jak u Yiteta i Merimśe'go, albo zanadto przesadzony lirycznie, jak u Wiktora
Hugo. Po większej części poeci mieli na scenie największe powodzenie wtedy, gdy
już namiętności młodzieńcze w nich wyszumiały. W piątym dziesiątku naszego wieku
była chwila, gdy nie tylko za obrębem szkoły romantycznej istniała „szkoła
zdrowego rozsądku", ale jeszcze w łonie romantyzmu, w życiu poetów okres
zdrowego rozsądku zakwitnął. W owym czasie A. Musset tworzył dowcipne dramaciki
na korzyść małżeństwa (Carmosine), a George Sand pisała spokojne romanse ł
nowele z życia wiejskiego. Hugo jako liryk szedł coraz wyżej, a Gautier
romantyzm wprowadził na tory sztuk plastycznych, Balzac rozwijał go w kierunku
fizjologicznym, Beyle w kierunku psychologii ludów i analizy. Merimśe stanowił
przejście od poezji romantycznej do dziejopisarstwa, Sainte-Beuve do krytyki
naturalistycznej. Na wszystkich polach pokolenie z roku 1830 tworzyło wiekopomne
dzieła. Bez przesady można by je nazwać największą szkołą literacką naszego
wieku.
W obecnej chwili mężowie i niewiasty tej szkoły zniknęli z oblicza ziemi. Wielu
pomarło przedwcześnie — w sair. yin okresie potr-iędzy r. 1830—76 pokolenie owo
straciło z żyjących jeszci! najsławniejszych przedstawicieli swoich: Sainte-
Beuve'a, Merimóe'go, .M. .Dumasa, Teofila Gautiera, Yiteta, G. Sanda. Tylko
jedyny z wie kich, największy został przy życiu, ten, którego życia nie
potrzebował śmy opowiadać... Wiktor Hugo, który był pierwszym — pozostał
ostatnin. Obfity v zdarzenia żywot jego, nadmiernie szczęśliwy w młodości, pełen
godności ł wielki w nieszczęściu, budzący cześć w starości, poemat wspaniały i
bogaty w antytezy, podobnie jak jego własne poezje, stanowi koronę jego artyzmu.
Zaszło słońce romantyki francuskiej, ale póki Hugo żyje, wieczorną zorzę jej
jeszcze na widnokręgu widzimy.*
Dziś już nad nią leży cień grobowy: Wiktor Hugo w Panteonie.
Oto charakterystyka ogólna. Zanotuję jeszcze kilka myśli, które podkreśliłem
czytając:
SIERADOWICE, 1885 221
Okres rewolucji i Królestwa lipcowego można scharakteryzować jako chwilę
stanowczego wystąpienia mieszczaństwa na widowni dziejowej. Za Restauracji
rozpoczyna się przemysłowy okres dziejów. Co się tyczy Francji — to ma ona swoje
źródło w tym, że nowy podział bogactw narodowych, którego dokonała rewolucja i
którego podtrzymanie było ekonomicznym posłannictwem Napoleona, zaczął już
wydawać owoce. Wyzwoliła się praca przemysłowa; upadły monopole ł przywileje;
rozparcelowane majątki kościelne i klasztorne, rozdrobnione i roz-sprzedane
majoraty i dobra emigrantów uległy wielokrotnemu podziałowi; wskutek tego
rozpłynął się wyzwolony kapitał i stał się motorem społeczeństwa, a więc i
głównym celem pożądania jednostek. Po rewolucji lipcowej siła pieniężna usuwa
stopniowo od rządu szlachtę i podbija sobie królestwo, (s. 2)
Ludwik Filip * nie był w stanie zapobiec stłumieniu powstania polskiego i
zdobyciu Warszawy, co we Francji wywołało formalną żałobę narodową. (5)
Romantyka francuska była walką przeciw niedorzeczności klasycznego zapatrywania
się na kilku wielkich pisarzy jako na „wzory", przeciw fałszywej starożytności,
sztywnej uprawie aleksandrynów, jarzmu tradycji, przeciw całej chińszczyźnie ..
formalistyki, na której opierał się smak francuski za Cesarstwa. (18)
Pisarz poza swój wiek usunąć się zaprawdę nie może; ale prąd czasu nie jest
pojedynczy, lecz podwójny, istnieje prąd górny i prąd dolny. Dać się unieść
pierwszemu — jest słabością i zmarnowaniem się. (19)
Bo też, czy ten romantyzm francuski nie był po prostu z lekka zamaskowanym
naturalizmem?... Jerzy Sand była córką Rousseau'a, apostoła ewangelii
naturalnej; Merimee ł Stendhal są to na wpół brutalni, na wpół eleganccy
wielbiciele natury; Balzac nawet dzisiaj bywa czczony jako głowa szkoły
romantycznej.
...U Wiktora Hugo pojmowanie natury przeobraziło się powoli we wspaniały
panteizm, który znalazł swój ostateczny wyraz w pięknym i melancholijnym wierszu
Le satyrę w Legendzie wieków. (22)
Nikłaś i Władzio wyjechali do Rzuchowa. Jestem sam. Noc późna. Dalsze notowanie
odkładam do jutra, gdyż morzy mię sen.
1 W autografie omyłkowo: Ludwik Napoleon.
DZIENNIKI, TOMIK VI
ftł
Noc jest przecudna. Nad tymi drzewami pali się księżyc. Wiatr ostry pociąga. Z
dala ciągną czarne chmury. Jestem sam i myślę o czym, o czym?... Że rok temu
zakochałem się o tym czasie, że nie zmieniłem się, że tęsknię za tymi dużymi
kochanymi oczami. Mimo woli wpadł mi w ręce wierszyk, zanotowany na bilecie
wizytowym przez Pocho-skiego, poprzednika mojego w Sieradowicach, noszący tytuł:
BŁAWATEK
Jaki to chłopiec niedobry, Tak mnie wciąż zbywa niegrzecznie, Muszę się
gniewać na niego, Gniewać koniecznie!
Niedawno wyrwał mi z ręki Zerwany w polu bławatek I przypiął sobie do piersi
Skradziony kwiatek.
I jeszcze żartował ze mnie, Gdym się skarżyła na psotę, Bo mówił, że ma coś
więcej Ukraść ochotę,
Ze oczy moje piękniejsze, Niźli ten kwiatek niebieski, Że chce pić rosę z
bławatków, A z oczu łezki...
O, mówił dalej, niegrzeczny, Ze mię rodzicom ukradnie... Tak straszyć kogo
— doprawdy, Że to nie ładnie.
Chciałabym gniewać się bardzo! Nie widzieć więcej... Ach, trudno, Wiem, że
mnie samej, bez niego Byłoby nudno...
SIERADOWICE, 1885
223
Ale go muszę ukarać — Podstępu na to użyję: Będę umyślnie płakała — Niech
łezki pije!!
EL ... Y.«
25 VII (piątek).1
Wyrazy „klasyczny" i „romantyczny" w użyciu mają dziwnie giętkie znaczenie. W
Niemczech wyraz „romantyczny" znaczył początkowo prawie to samo co „romański";
romantycy marzyli o średniowiecznym, romańskim katolicyzmie, o romańskich
floresach i concetti, o sonetach i kanzonach, i o wielkim geniuszu, Calderonie
de la Barca, którego oni odkryli. Kiedy romantyka o jedno pokolenie później
dostała się do Francji, wyraz „romański" przybrał znaczenie prawie wręcz
przeciwne: oznaczał on ducha angielsko-niemieckłego w przeciwstawieniu do ducha
grecko-łacińsko-romańskiego, oznaczał cechę germańsko-anglosaską. Pochodziło to
stąd, że obczyzna oddziaływa w ogóle romantycznie. Naród z jednolitą kulturą,
jak np. starożytni Hellenowie, tworzy sztukę i poezją klasyczną; ale jeżeli taki
naród poza swoją kulturą odkryje inną, która mu się wydaje obcą ł dziwną — to
owa kultura przedstawia mu się romantycznie, to oznacza, że działa ona jak
kraina, widziana przez szkło zabarwione.
...Romantyzm jest to lekka, swobodna, erotyczna fantazja, która miesza w jedno
wszystkie przeciwności poetyckiego pomysłu, która wikła w jedne gmatwaninę
rzeczywistość i niemożliwość, przedmioty bliskie i dalekie, teraźniejszość i
odległą starożytność, która układa w jeden bukiet kwiecie ze wszystkich stron
świata i łączy w jedne symboliczną całość to co boskie i to co ludzkie, legendy
ludowe i subtelne alegorie...
Nikt nie ma prawa pytać poety, czy wierzy w Boga czy w bogów, w Plutona, czy w
szatana, czy w nic!! On chce tylko malować.
V. HUGO Poezje WscAodu
O Chryste! ja nie jestem jeden z tych, których do twoich niemych świątyń pociąga
modlitwa. W twoim poświęconym domu stoję ja prosto, bo nie wierzę w twoje święte
słowo. Za późnom przyszedł na ten świat
1 Pomyłka autora: 25 lipca była sobota.
224 ___ ___ ___ ___
DZIENNIKI, TOMIK VI
przestarzały. Gwoździe Golgoty już nie mogą cię chyba utrzymać na krzyżu; twoje
zwłoki niebiańskie rozsypały się w proch. Pozwól jednak, niech ja, najmniej
łatwowierne dziecię tego niedowiarczego wieku, całuję ze smutkiem te prochy.
ALFRED DE MUSSET Roiła
Krytyka jest to dar przełamywania pierwotnych granic własnej natury za pomocą
wielostronnej sympatii. Emil de Montegut pojmował krytykę w tym duchu, gdy
nazywał ją najmłodszym geniuszem, kopciuszkiem umysłowym. Krytyka — mówi on — to
dziesiąta muza. Ona to ukazuje drogi duchowi ludzkiemu. Stawia przy drodze
bariery ochronne i oświeca ją pochodniami, toruje nowe drogi, a oczyszcza stare.
Krytyka to przenosi góry, wszelkie olbrzymie szczyty powagi, przesądu, potęgi
bezmyślnej i martwej tradycji.
Poezja ma dwie formy zasadnicze. Ma ona albo charakter przedstawienia,
polegającego na badaniu psychologicznym — w tej postaci zbliża [się] do nauki,
albo piętno objawienia, nauczania natchnionego — i w tej formie zbliża się do
religii, (s. 359)
Saint-Simon poczytywał za dobę zupełnie krytyczną wiek XVIII, wyprzedzał on wiek
swój, gdyż idee jego są ideami symptomów wielkiej reakcji przeciw w. XVIII,
który uważał za dobę rozkładu, XIX zaś stulecie nazywał epoką organiczną,
twórczą pozytywnie.
J'ai reclame des droits pour la lemme et tenfant, J'ai tache d'eclairer l'homme
en le rechaulinnt, J'allais criant: Science/ ćcriturel parolel Je voulais
resorber le bagne dans l'eco!e.
v. HUGO *
26 VII (sobota).»
Czytam obecnie zeszyty dwutygodnika „Niwy", wychodzącej in illo tempoie pod
redakcją Ochorowicza, Sienkiewicza i Chmielowskiego. * Gdyby ci trzej ludzie
założyli dziś czasopismo, ja bym na prenumeratę ofiarował ostatnie
1 Pomyłka autora: 26 lipca była niedziela.
SIERADÓWICE, 1885
225
[grosze]... Dodać do tego trzeba, że tzw. Chwilę bieżącą pisał Prus, powieści
nadsełała Orzeszkowa, pisywał tam rozprawy literackie Bem i Chmielowski,
historyczne Bobrzyń-ski... W głowie się zawraca! I oto takie pisma u nas
upadają. Na ich trupach wyrastają „Role" i „Dzienniki dla wszystkich" * i liczą
prenumeratorów na setki. Doprawdy chce mi się powiedzieć na ucho społeczeństwu
polskiemu pewien nieprzyzwoity wyraz, który słyszę często z ust p. Niklasa.
Jaki ten bestia.Prus ma dowcip — to niech go nie znam! Po prostu czytając Chwilę
bieżącą — zeskakuję z łoża i siadam na ziemi. A ile zacnych, ile mądrych rad
humorysta ten udzielił narodowi, ile mu, śmiejąc się, powiedział prawd... Gdyby
dziś zabrakło Prusa — stałaby się wielka luka w prasie naszej. Czym są wszyscy
felietoniści wobec niego? Torby sieczki nie warci. Felietony jego są i
artykułami wstępnymi, i krytyką. Istnieją pisma humorystyczne. Co w nich jest?
To samo, co było w roku zeszłym, jest w tym i będzie w przyszłym. Prus — to typ
i kwintesencja humoru polskiego. * Jego śmiech — to śmiech serdeczny, ten dar
wysoki, nieoszacowany, w którym słyszymy serdeczną nutę. Śmiech Swiętochowskiego
jest żółty, zły, jadowity. Tamten, gdy bije, to chce zabić. Prus chce uleczać.
Prus mówi: „Przypatrz się, jakie toż śmieszne" i mówi zaraz: „Zrób tak!" —
Swiętochowski mówi: „Zasłużyłeś — masz!" Gdybym kiedy spotkał tego Prusa,
serdecznie bym go ucałował.
Czytam powieść historyczną Jeża pt. Za króla Olbrachta* Nie darimo temu Jeżowi
dano ongł Ognisko. „Niwa", przeszedłszy pod redakcją Godlewskiego, stała się
pismem wyłącznie szlachecko-postępowym i areną sporów pp. Kru-szyńskich z pp.
Niemojowskimi, * którzy wymyślali się, jak mówi syn Bartka zwycięzcy —• „od
polskich świń". Wymyślał także p. Sienkiewicz p. Zalewskiemu, a p. Zalewski p.
Sienkiewiczowi nie omieszkał głupstw nagadać. * To na-
15 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK VI
żywa się u nas krytyką. Było tak: Sienkiewicz napisał komedii Zalewskiego Przed
ślubem recenzją. Recenzja była ostra, a przynajmniej nie taka, jak recenzje
świętobliwych autorów świętobliwej Galicji i niemniej świętobliwego Poznania. A
więc p. Zalewski pisze p. Sienkiewiczowi (tylko nie pocztą) wiele rzeczy, które
dadzą się streścić w tych słowach: „A, mój p. Sienkiewicz! — jakże to można?
Wszyscy chwalą — a ty ganisz!!! Przecież ja jestem byłym studentem uniwersytetu,
redaktorem poważnego pisma, członkiem takich a takich towarzystw (między innymi
„członkiem towarzystwa opieki nad zwierzętami...").
Prowadzę do tego, że gdy chodzi o krytykę, to w prasie warszawskiej tak zawsze
bywa. Kwestie to przestarzałe. Bawią mię jednak naiwnością i samolubstwem takich
ludzi jak autor Friebego *. Myślę, że daleko lepiej byłoby zejść im się w
jakiejś kawiarni, wygadać, wypić piwa — i basta.
26 VII (niedziela).
Rano nudy. Po południu nie nudy, bo jedziemy na imieniny do Jadownik. Wiesz ty,
czytelniku, co to są Jadow-niki? Pewno nie wiesz. A ja wiem! Jadowniki jest
to: 1) wieś, 2) wieś p. Komarnickiego, * 3) żonę p. K. jest siostrą p.
Zaleskiej, 4) Jadowniki odległe są od l-eiadowic, nie wiem o ile
parasangów *, ale wiem na pewno i mogę zeznać pod przysięgą, że o dwie mile.
Kategoryczny przebieg wizyty: 1) Deszcz. 2) Trzęsący wózek, ciągniony
przez parę fornalki, dźwigający: mnie, Emila i Wojtka, czyli: Wojtka, Emila i
mnie (jest daleko wyłuszczenie logiczniejsze). 4) Bo-dzentyn. 5) Błoto. 6) Żydy.
7) ....... droga. 8) Droga. 9) Droga.
10) Jadowniki. 11) Wyłażę, czyli wysiadam. 12) Włażę, czyli wchodzę. 13)
Zdejmuję „kalto". 14) Kłaniam się „a la Pade-rewski". 15) Jestem za-r-e-k-o-men-
dnien-ty. 16) Siadam. 17) Zakładam nogę na nogę. 18) Milczę, lecz nie próżnuję,
gdyż obser... (Jezus, Maryja! — rym wychodzi, czyli wpadam w rym w prozie!
czyli, według Bema, nie jestem i nie
SlERADOWICE, 1885
227
będę dobrym obywatelem kraju) — a więc patrzę i jestem patrzany... 19) Otwierają
się drzwi. 20) ... ObslupuU * 21) Dlaczego obstupui? 22) Dlatego obstupui, że
23) ukazał się... nos. 24) Czyj nos? 25) Nos panny Turskiej. Ach! nos też to! —
nos. Filigranowy nos, zrobiony nie tak, jak mój na poczekaniu — ale z namysłem.
Pan Bóg długo dłubał w nosie, zanim taki nos sobie wyrysował i wystrugał na
model śp. p. Turskiemu. Bo to zaczyna się niby niewinnie bardzo — a kończy z
całą pompą i artyzmem: zadarciem w górę i wywieszeniem na podziw ludowi bożemu
dwu dziur, które, jak Gogol czy Wilkoński powiedział, do żołądka zajrzeć
pozwalają. 26) Za nosem cała panna Turska, filigranowa jak jej nosek. * Za panną
Turska ukazuje się, ukazuje się... proszę uważać, ukazuje się 27) panna Antolka,
przy wspomnieniu której rzucam pióro, albowiem nie jest godne, zarówno z ręką,
która je trzyma, do opisywania takiego (mam formalny zawrót głowy) aniołka.
Serio mówiąc — śliczna. Oczy — (no, nie takie ładne jak Heleny) ale ładne. Włosy
— bardzo ładne; etc. — bardzo ładne. Skromniutka bardzo. Gra jak (nie
Rubinstein), ale jak, jak (no, nie mogę znaleźć odpowiedniego wirtuoza, ale
zawsze lepiej od Milanowsfciego, ekonoma z Sieradowic). 27) l Skład towarzystwa
następujący: dwaj ojcowie „dochowni", „Kałdonik" Chłuda i drugi jakiś, którego
nazwisko wypadło mi z pamięci. Pan Komarnłcki, poczciwina z kościami. Pani
Komarnicka — detto. Trzej synowie, kawalerowie skończeni (jeden skończył cztery,
drugi pięć, trzeci dwie klasy). Dobre chłopcy z kościami. Pan Turski, opisany na
poprzednich kartkach dziennika, demagog. Panna Kamila, Władzio, Emil i ja, i p.
Antonina. Dom to zacny. To czuć w powietrzu, widać po wyciągnięciu ręki na
powitanie, po sposobie traktowania. Czujesz się jak u dawno znajomych. No — i
jest na co okiem rzucić i posłuchać jest czego: mówię o p. Antosi. Na pustyni
rośnie
Po raz drugi — tak w autografie.
»*•
DZIENNIKI, TOMIK vi
czasem kwiatek. Tak tu dla oczu moich wyrosła taka dzieweczka. Bez przesady
mówiąc — jest śliczna. Chodzi na pensją w Kielcach.
Wróciliśmy późno w nocy. Deszcz lał. Władzio jechał z p. Kamilą. Trochę był
przyrżnięty, ibo „brał się do niej" (wyrażenie przecież aż nadto dyskretne). P.
Antosia ma wkrótce przyjechać do Sieradowic. Dziś już myślę o tym, że trzeba
kupić szuwaksu, bo tu ten wynalazek stosuje nasza „Pietra" (pokojówka) raz na
tydzień, około niedzieli, do moich modnych kamaszków, które wyglądają jak
niepyszne spod warstw ulepszonej i nie ulepszanej gleby sieradowic-kiej. Jednym
słowem trzeba wystąpić, jak przystało na gentlemana.
27 VII (poniedziałek).
Byłem na jarmarku w Bodzentynie. Włóczę się do tej mieściny codziennie, gdyż
wyglądam listu czy listów. Sprzysięgli się — czy qui diable? Nikt, literalnie
nikt piórem dotąd drapnąć nie raczył. Nieraz taka mię bierze złość, gdy
przychodzę na tę improwizowaną pocztę bodzentyńską i dowiaduję się, że listu nie
ma, że mam chęć dać uczniowskiego „byka" w nos poczciarzowi, który mi daje
..Gazetę Warszawską", sądząc, że mię uszczęśliwia. Ze złości czytuję „Gazetę
Warszawską". Jest to nadzwyczaj mądre pismo! O!! Na jarmarku co bywa? — Bywa:
błoto po kolana, Żydzi, baby i chłopi, konie, krowy ł uczniowie. Gdzieniegdzie,
śród powodzi babskich „smatek", krowich łbów i chłopskich „wściekłych czap" —
jak oaza dominuje szlachecka bryczka. Na bryczce zazwyczaj siedzi pan X lub, co
się częściej zdarza, pani Y. Pisk, wrzask, ścisk, syk, ryk, bek, szloch, wrzawa,
kurzawa etc. Widziałem dwie panny Kuczborskie, z których jedna przeobraziła się
w panią Kowalską, żonę owego „Tówalskiego", co to dwudziestu czterech liter nie
wymawiał w Radoszycach, a był wymarzonym wszystkich tamecznych dziewoi (z
towarzystwa naturalnie).
SIERADOWICE, 1885
229
Władzio na koniu rozbijał chłopów i baby i zmuszał do bicia niejedno serce,
zwracał oczy niejednej z panien X i Y na swą zawadiacką postać. On typowo
zawadiacko-szlachec-kie ma narowy. Wróciwszy do domu czytałem do późna w noc
gazety. Później nie mogłem usnąć. Księżyc świecił prosto w okno, naprzeciw
którego spałem. Przeszła noc bezsennie. Zwykłe moje marzenia.
29 VII (środa).
O godzinie 4 po południu wyjechałem z p. Niklasem na folwark Pokrzywlanką.
Folwark ten leży u stóp góry Świętokrzyskiej, w bok Słupi. Jechałem prześliczną
okolicą: gdzie rzucić okiem — mnóstwo dworów. Jeden od drugiego dzieli odległość
co najwyżej dwuwiorstowa. Wszystko to otoczone ogrodami, osadzone na wyniosłości
wzgórz, przedzielone jedno od drugiego już to wąwozem, wzgórzem, laskiem lub
rzędem chat. Mijaliśmy: Łomno, Tarczek, Swiętomarz, Wa-wrzeńczyce, Jawor,
Pawłów, wreszcie śliczne dobra Chy-bice. W lasku pod Pokrzywianką Nikłaś uganiał
się z dubeltówką za kraskami i grzywaczami, co przypomniało mi dawne moje
namiętności myśliwskie — dziś przysypane popiołem litości. Wreszcie —
Pokrzywianka. Jest to złote jabłko w całej donacji, * której plenipotentem i
dzierżawcą jest p. Zaleska. Sterty zbożem, stodoły zbożem zapchane — aż duszno.
Na spotkanie nasze wyszła żona guasi-eko-noma — śliczna kobieta. Nie wiem, czy
widziałem kiedy twarz tak ładną pod wieśniaczą namitką. Władzio podobno lubi
odwiedzać Pokrzywiankę i... proteguje owego ekonoma czy karbowego. Nikłaś będzie
go, jak widzę, także protegował. Ja sam bym... Boże, bądź miłościwi... Cóż
dopiero młody dziedzic!...
Z Pokrzywianki pojechaliśmy po fatalnej, lecz tak malowniczej drodze, że trudno
było oczy oderwać, do Podchełmia. Mija się to urwiste skały, między którymi wije
się drożyna, to prześliczny staw na Cząstkowie, na środku którego
230
DZIENNIKI, TOMIK VI
wznosi się ogromna grobla wysadzona olchami, formującymi aleje i zarośla, to
lasem okrytą górę pod Słupią, formującą prześliczny kontrast z obszarami tych
równych psze-nicznych pól. Podchełmie jest to młyn, arendowany przez Żyda — pana
Dawida, ulubieńca p. Zaleskiego. Obecnie prowadzą tam ogromną restauracją —
budują młyn nowy, szlamują staw etc.
Szlamują staw. Robotami tymi dyryguje stary jakiś człowiek. Blisko godzinę stał
z odkrytą głową przed Niklasem, słuchając jego rozkazów, wreszcie prosił o
podwyższenie płacy z takim jakimś wyrazem, wyrazem w oczach dziwnym,
nieokryślonym...*
„Wielmożny panie — mówił — dzieci mam małe..." i urwał, jakoś usta krzywiąc tak
dziwnie, że stawały mi łzy w oczach.
Ot, ja otulę się w ciepłe palto, wskoczę na bryczkę i poniosą mię dzielne konie
szybko do ciepłego kąta, do zabawy i spokoju. Zjem dobrą kolację i wyśpię się —
a ten?... Cały dzień kopał rydlem w cuchnącym błocie i wróci wieczorem do
głodnych może dzieci. Toteż różnica między nami: ja urodziłem się w tej sferze
społecznej, gdzie się uczą umysłowo i próżnując używają na koszt tej sfery co
robi na mnie i za mnie niedostatek cierpi. Ed> boliż serce, boli, patrząc, jak
taki stary chłop odkrywa posrebrzoną wiekiem głowę i do kolan się chylą przede
mrą lub Nłkla-sem! Doprawdy — tyś cierpiał i kochał, tyś rozumiał zastój owego
wielkiego XIX wieku, tyś miał gorące serce — wielki Saint-Simonie! W tym kraju
kastowość jest bardzo jeszcze silną. Jest wszczepioną przez wieki w pojęcie
ludu. Chłop zdejmuje czapkę przed surdutowcem czując w nim szlachcica. Mnie to
do wściekłości doprowadza, bo nie jest to ukłon grzeczności (tej dziesiątki, a
może setki lat nauczą naszego chłopa) — lecz jest to przymusowy, wszczepiony
przez wieki, pokłon poddanego przed władcą, pokłon raba, pokłon ilota!* Chłop
zdejmuje czapkę, bo „pan" je-
SIERADOWICE, 1885
231
dzie. Dwadzieścia lat temu już śpiewano: „Precz z tytułami — książę i pan!" * —
znaczy to tyle, co respublika... Daleko tobie do respubliki, kraju mój! Trzeba
by wieków, by nauczyć wszystkie dzieci tej ziemi, że są równymi mi, że nie ma
pierworodnych i pasierbów.
Z Podchełmia pojechaliśmy do Słupi, stamtąd do Bodzen-tyna już wieczorem. Tuż
nad drogą, w chmurach zanurzając czoło, klasztor Świętokrzyski kąpie się w
promieniach księżyca. Hej, hej — przeszłość!... Chrzęst zbroi, tętent koni,
pieśni wojenne niesie echo w puszcze dziewicze... Sosny i buki, kiwając
konarami, podają sobie wieść: król tej ziemi idzie bić wroga daleko, daleko...
pod Grunwald... Mijają wieki. Znów lasy pieśniom echem wtórują:
Amnestią twą obwiniem nasze kule... *
Hej... przeszłość L.
Dziś na górze tej stoi więzienie.*
Iii
fcsSB
Koło godziny 10 stanęliśmy w Bodzentynie. Wieczór jest chłodny — zajechaliśmy
więc na rozgrzewkę do Łabęckiego. Tam arystokracja miejscowa, złożona z
aptekarza p. Zamojskiego, poczciarza Czumakowa, farbiarza Schona i kupca
Łabęckiego rżnęła w szewską grę — domino. Wychyliwszy po kieliszku bretnalówki i
przekąsiwszy kuflem piwa, ruszyliśmy dalej. Godzina była jedenasta w nocy,
gdyśmy w domu stanęli. Zaledwie nasza Pietra przyniosła kolacją, gdy zjawił się
Władzio, który rano pojechawszy do Rzuchowa, był już z powrotem. W półtorej
godziny przeleciał 7 mil, bo z Opatowa do Sieradowic. Ten jeździ!
30 VII (czwartek).
Posłałem list do Wańki Szczukina. Robiłem korepetycje i malowałem wózek, tzw.
linijkę, zbudowaną według pomysłu i abrysu Władka. Umazałem się jak nieboskie
stwo-
n
fiSpa-i?1
im
Itt":
232________________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
rżenie. Ze mnie będzie dzielny „malarsz Hinke"! (artysta szyldowy i
bryczkowy w Kielcach).
Nie mam nic do czytania. „Niwa" się wyczerpała — wszystko się wyczerpało. Trzeba
by zdobywać zamkniętą na Podzamczu bibliotekę...
3 sierpnia (poniedziałek).
Kilka dni dziennik leżał odłogiem z tej prostej przyczyny, że nie było czasu
orać jego łamów. Codziennie chodzę na polowanie. Jeżeli się nie mylę, w piątek
wstaliśmy o 5 rano z Władziem i ruszyli w pole. Przed wieczorem dnia tego
zabiłem turkawkę. Czekasz z bijącym sercem, z palcem na cynglu, gdy stado
obsiada drzewo — pociągasz za cyngiel: spada... Zemsta jest nasyconą: — zabiłeś.
Cóż później? Czujesz, że w jestestwie, któremu odebrałeś życie, pulsuje jeszcze
krew; przycisnąwszy palcami miejsce, gdzie domyślasz się serca — czujesz, że
uderza. Tak, jedyną myślą, która pozostaje — jest ta, że w gołębiu tym uderza
ostatnim taktem — serce...
Czemuż, nauko, nie dowiesz się, co czuje umierający ptak; czemu nie wyśledzisz,
co wyraża wzrok ten jego, podobny do wzroku człowieka, którego uderzyła boleść
nadmierna? Wzrok ptaka, spojrzenie gasnącej gołąbki jtsst to mowa jakaś, którą
Bóg tylko rozumie. A jednak gołąb posiada mózg, a jednak gołąb posiada — serce.
Linijka ukończoną i pomalowaną została. Wsiedliśmy z Władziem i ruszyli ku
Bodzentynu w postaci „dartego orła", gdyż inaczej niepodobna. Leciał ten diabeł,
jak go nazywa p. Zaleska, przez pola, po zagonach, rowach, wertepach,
kamieniach, rzeczywiście jak diabeł. W Bodzentynie wyległa cała ludność, aby się
przyjrzeć dziwowisku. Widać tylko było rozwarte, na podziw szeroko, paszcze
obywateli bodzentyńskich. Z Bodzentyna co koń wyskoczy polecieli-
SIERADOWICE, 1885
233
śmy na psarski staw, stamtąd znów do Bodzentyna przez pola i rowy, stamtąd do
żniwiarki — jednym słowem kości po powrocie nie czułem. *
Panna Kamila w sobotę — ach!!! — wyjechała. Był pan Turski. Dowodził mi, że
filozofia jest to pogarda życia. Równa się to zapytaniu Władka, uczynionemu mi
wczoraj głośno przy obiedzie, przez kogo napisany jest Konrad WaJ-leniod? —
Sczerwieniłem się podobno jak pensjonarka i za tą, i [za] tamtą rażą. Panie
Jezu, zachowaj mię od podobnych zapytań!
Zmokłem w sobotę okropnie wraz z moim kubraczkiem i dubeltówką; siedziałem
podczas ulewnego deszczu pod krzakiem leszczyny. Wracaliśmy do domu linijką.
Błoto zarzuciło mię od stóp do głowy. Wyglądałem jak słup ruszającej się gliny.
Z tego wszystkiego wywiązała się jedna paląca kwestia. Oto — rozdarcie na
kolanie ostatnich ineks-prymabli. W Sieradowicach jest to kłopot pierwszej wody.
Zmuszony byłem jechać do Bodzentyna, czekać na skończenie się szabasu,
wyszukiwać jakie[go]ś Berka czy Icka eta. Powtarzam, że była to paląca
kwestyjka... Gołe kolano jest to jedno z najmniej estetycznych zjawisk w
naturze. Cóż dopiero, gdy jutro trzeba jechać gdzie liuib spotkać się z p.
Antosią Komarnickąl!
Czasami jestem świadkiem dyskusyj religijnych, prowadzonych przez pp. Zaleską i
Pigłowską. Pani Zaleska robi na mnie silne wrażenie swą nieposzlakowanej
jasności logiką dowodzenia. Wczoraj wyraziła się tak: „Gdzie idzie o kwestią
księżą, gdzie idzie o kwestią płatnych pogrzebów — tam ja pierwsza jestem
odstępcą, renegatem relj-
234 ___
DZIENNIKI, TOMIK VI
gijnym..." Naturalnie, gdyby to uchodziło, ucałowałbym za to jej ręce. Przy tym
jest gruntowną demokratką. O szlachectwie wyraziła się kiedyś: „Herbem — jest
praca". Namawia Władka, by szedł do rzemiosła, i powiada, że byłaby szczęśliwą,
gdyby który z jej synów został dobrym rzemieślnikiem. Proszę uważać, że mówi to
najbogatsza w tej okolicy obywatelka. Tak — jest obywatelką w całym znaczeniu
tego wyrazu. Kobieta, która potrafi utrzymać w karbach posłuszeństwa i
spełniania obowiązku tak obszerną administracją, głosząca i wyznająca a
wprowadzająca w czyn zasady, których streszczeniem mogą być dwa wygłoszone wyżej
aforyzmy, godna jest miana obywatelki.
Wczoraj wypłacałem robociznę na folwarku Wzdół; powróciwszy do Sieradowic
zastałem pp. Komarnickich. Nocowali. Władek grał. Ja naturalnie — musiałem
deklamować. Cóż było mówić? Oto: Z motywów /udowych Maszewskiego. * Ładne oczy
ma ta Antosia. Niech ją!
8 VIII (sobota).
Nie pisałem dawno. Treść tego tygodnia •— marna. Polowałem z Władziem całymi,
literalnie całymi dniami. Po kilka godzin spędzaliśmy na ogromnej łodzi,
sterując po psarskim stawie, reszta dnia spływała na podjeżdżaniu grzywaczy.
Zabijałem kaczki, szpaki etc. Pędzę życie dzikie i wolne. Zanurzam się w falach
przyrody i wychodzę nienasycony. Nienasycenie to tłomaczy się upadkiem dobroci
mojej i litości. Tę tkliwą naturę, ten rzut oka szeroki, obejmujący wszystkie
twory i przedstawiciele natury, tę litość gorącą i kochającą, zjawiającą się
zawsze, gdy którekolwiek z niemowląt natury pada pod ciosem siepacza-człowieka,
zastępuje mordercza chęć i pragnienie krwi. To znaczy nienasycenie, to znaczy
namiętność owa myśliwska. Czuję i dziś uderzenie pulsów, uderzenie serca
ostatnie zabitej
SIERADOWICE, 1885
235
istoty. Boże mój — to wszystko idzie jeść. Kaczka zjada robaka, kaczkę zabija i
zjada człowiek. Ruch ten powtarza się w nieskończoność. Przedmioty konsumpcji
wyczerpują się i wyczerpują — co będzie, gdy się wyczerpie wszystko i zostanie
sam pan świata? O, walko, walko straszna, walko przerażająca — straszną będzie
twoja agonia! •
Skończyłem Za króla Olbrachta. Będę czytał Jeża. Będę czytał dużo jego powieści.
Czytałem przecudną komedią Zalewskiego pt. Złe ziarno. * Czasu mam za mało na
bliższe zastanowienie się nad tymi dwoma rzeczami. Uzupełnię to w liście do
Machajskiego, który na list mój odpowiedział nareszcie. Zakochał się [w] Mańci.
Jest w epoce Byrona czytania, na świat wyrzekania, Słowackiego cytowania,
lamentów głoszenia, rąk konwulsyjnie wyginania i innych romantycznych praktyk
wykonywania. Znamy to, znamy. Rok temu myśmy coś podobnego płodzili. „Każdy
swoją kolej ma" — jak śpiewała pani Drzażdżyńska... Helena nie pisze — niech nie
pisze! Pisała za to matka i Szczukin. Helenę znudziła moja korespondencja. Ha —
„każdy swoją kolej ma"...
Dziś byłem, z Władziem naturalnie, w Jadownikach. Lecieliśmy jego czwórką jak
utrapieńcy. Sam powoził; olbrzymie błoto, owa glina historyczna po deszczu
sformowała kompletny barszcz burakowy. Otóż w taki barszcz, a co gorsza, na
płot, wywróciliśmy [się]. Podarłem ubranie, skaleczyłem rękę, ubłociłem się jak
Marchwieka * — i przelotnie tylko widziałem Antosłę. Stary p. Komarnicki bajał,
synaszkowie jego opowiadali mi brednie, jadłem gomółki — ł zły jestem.
Za to, wróciwszy, otrzymałem niespodziankę, którą długo pamiętać będę. Oto po
herbacie, gdy się wszyscy wynieśli, zawiązałem rozmowę z p. Zaleską. Z tematu na
temat, z tematu na temat zeszliśmy aż do Ochorowicza i ... Buckle'a.
DZIENNIKI, TOMIK VI
Zachwycaliśmy się na spółkę Ochorowiczem. Ja opowiadałem o stosunku jego do
matki, w jaki wtajemniczył mię Bem, o stosunku, który był takim, jak stosunek
Słowackiego do matki. Mówiliśmy o filozofii i religii, o poezji i polityce.
Wszędzie spotykałem w rozumowaniu tej kobiety — logikę czystą jak kryształ.
Chciałbym umieć tak mówić! Chciałbym mieć kogoś takiego, komu bym powierzył me
myśli, chciałbym — o, cóż bym dał za to — mieć taką matkę! Wypowiedzieć całą
głębię duszy, niewiarę i poezją, całą tę plątaninę myśli, ten chaos wierzeń, ten
wir uczuć i porywów. Chciałbym mieć matkę, która by przegadała ze mną tak
wieczór. Oto — w tej chwili snuje mi się w myśli marzenie: wieczór — ja u nóg
matczynych opowiadam historią mych myśli... Ha — mnie tylko wolno marzyć i śnić
zawsze i zawsze. Och — ale czemuż nie mogę ucałować kolan t1
10 VIII (poniedziałek).
Wczoraj byliśmy na Sw. Krzyżu. Władzio rano pojechał do Jadownik i zabrał
tamtejszą młodzież. Ja, Nikłaś i Emil pojechaliśmy czwórką do Słupi. Zjechawszy
się w owej mieścinie, wypiliśmy, co się dało. Ja wsiadłem na konia. Kornarniccy
i Władzio przybyli także konno. Sformowaliśmy więc czwórkę jeźdźców konnych.
Jadąc pc«: <]<)rę zaczęliśmy śpiewać. Wyszedł znakomity tercet, następnie
kwartet. Las wciągał w siebie dawno nie słyszane ,Z dymem..." Przybywszy na
miejsce i obejrzawszy po raz chyba dwudziesty wszystkie tajemnice — zaczęliśmy
pić. W lesie, pomimo deszczu, paliliśmy ognisko i ciągnęli jedne po drugiej
butelki. Dobrze już pijani wdrapaliśmy się na wieżę. Wiatr mało mię nie
zdmuchnął z tej wysokości — byłem pijany. Byłem pijany do tego stopnia, że nie
poznałem panny Zofii Kosmowskiej, która stała ode mnie o dwa kroki i patrzyła z
uśmiechem na moją ciekawą zapewne w owej chwili fizys.
autografie wyraz nie dokończony.
SlERADÓWiCE, 1885
237
Spotkać Zosię, Zosię Kosmowską na wieży i nie ukłonić się — trzeba być mną na
to! Trzeba na to być pijanym tak, by przykładać lunetę do oczu stroną, która
oddala, i nie dać sobie nikomu jej odebrać lub wytłomaczyć. Kazali mi deklamować
na wieży, sami śpiewali — aż pp. Kosinowskie uciekły z wiieży co prędzej. Po
zejściu stamtąd — znów pijatyka. Z powrotem od Sw. Krzyża do Wawrzeńczyc
jechałem konno wraz z Władkiem nr l i 2 i Stasiem. Krzyki, wrzaski, śpiewy,
szaleństwa towarzyszyły tej jeździe. Zapewne cała okolica wiedzieć będzie o
naszej majówce. Z tego wszystkiego zostało jak sen wspomnienie, że stałem na
wieży, a obok mnie cudna Zosia. Mogłem — ech — przepadło!
12 VIII (środa).
Wczoraj czytałem „Prawdę" z miesiąca lipca. Wychodzi tam obecnie prześliczny
dramat historyczny Swiętochowskiego pt. Aspazja. * Nie zgodzę się nigdy z
Choińskim na to, że dramata Swiętochowskiego nie mają wartości. Gdyby cały
areopag krytyczny, gdyby Chmielowski mi dowodził, że tak jest — nie uwierzę. Dla
mnie są to arcydzieła. Zawsze, czytając bezstronną i sumienną krytykę, kierujemy
się własną naszą estetyką. Każdy jest do pewnego stopnia krytykiem, jeśli — to
mu się podoba, a to nie. Otóż pod tym względem — ja jestem wyrocznią dla siebie.
Twierdzę z uporem, że akcja dramatów tego autora jest aż nadto widoczną, gdyż
zastępuje ją dialog mistrzowski, nieporównany, sokratesowski. Dialog ten jest
wszystkim: akcją i wyrazem. Są [to] utwory sztuki. Pod ich tkaną z pereł szatą
mieści się myśl filozofa. Chrystus mówił swe prawdy odziane w szaty przypowieści
— Swiętochowski obleka je w artystyczną szatę dramatu. Staje on więc wobec
narodu ze swymi utworami — nie wobec sztuki. Bohaterowie jego muszą mówić, bo
mówią tezy i paradoksy; chodzi o wykrycie prawdy, która jest zarazem tendencją.
Stąd antytetyczny język, co prostaczy termin p. Choińskiego nazywa kłóceniem się
bohaterów.
238 DZIENNIKI, TOMIK VI
Po południu przyjechał Staś i Sławek Komarniccy. Pojechaliśmy znów na połówkę.
Strzelałem do szpaków i kaczek.
Na pocztę nie wstępuję. Powiedziałem sobie, że jest mi wszystko jedno... Jednak
nie myślałem, że to tak będzie.
Stosunek mój do pani Zaleskiej jest nader (nie umiem go nazwać po imieniu) —
zadawalniający mię. Nie wiem czemu wysoce cnotliwy p. Karpiński nazwał ją przed
moim tutaj przyjazdem kobietą lekką. Rzeczywiście nie wiem — boć owa lekkość
odbić by się musiała w takich choćby rozmowach, jakie ja z nią prowadzę. Uważam
ten zarzut za kłamstwo. Mam dla niej wysoki szacunek, tak wysoki, że cenię
bardzo każdy objaw jej dla mnie życzliwości.
Wczoraj czytała mi rozmaite wiersze i słowa pamięci, napisane w jej prześlicznym
sztambuchu przez najrozmaitsze znakomitości nauki lub sztuki. Był tam więc
śliczny wiersz (pięknie pomyślany i artystycznie wykończony) doktora Fabiana;
prozą napisane słowa pewnego podróżnika z dołączeniem wiersza, jaki przeczytał
na pewnej skale Kaukazu, wyryte po polsku; kilka imprompiu. * wpisanych wierszy
i aforyzmów powstańców, a studentów ówcin&nej Szkoły Głównej. Postępowanie jej
to nie zdradzało najmniejszego cienia jakiejś zarozumiałości lub nłenaturalnośd.
Wszystko, co mówi i robi, jest rozumne. Jest to kobieta, do której w
najcięższych chwilach życia poszedłbym po radę — i nie odszedłbym zbyty
obojętnością, blagą lub pochlebstwem. Jeszcze raz wraca ta sama zwrotka
marzenia: czemu — ach, czemu — ona nie jest moją matką?
Chciałbym wypisać wiele rzucających się w oczy przymiotów jej — lecz nie
chciałbym przejść w odę pochlebczą. Pamięć jej zostanie mi na zawsze w pamięci
jako wzór kobiety rozumnej, praktycznej, prawdomównej i — jeśli można się tak
wyrazić — logicznej.
SIERADOWICE, 1885
239
15 VIII (sobota).
I oto znów ten 15 sierpnia. Ukochany niegdyś — smutkiem wspominany corocznie.
Nigdy nie czułem się w dniu tym tak smutnym jak dziś. Nigdy nie czułem tak
dotykalnie jak dziś, że nie mam matki. Wszystkie wspomnienia zbiegają się jak
ptaki na jedno drzewo, by zaświegotać o dniu, gdy Ona umarła. Dziś jak w
tajemniczym śnie widzę to wszystko — rysujące się jasno. Każde u mnie uczucie
przechodzi w świat poezji — i oto chciałbym spędzić ten dzień na grobie w
Leszczynach. Jestem dziś dziwny. Pani Zaleska pytała mię kilka razy — co mi
jest, czym nie chory. Odpowiadam, że nic — lecz powinienem powiedzieć: sześć lat
temu umarła mi matka. Tak, ta myśl jest moim smutkiem. Naiwnie i idiotycznie
niemal powtarzam sobie: gdyby Ona żyła! Człowiekowi takiemu jak ja matka jest
potrzebną. Nikt nie wie, czym by ona dla mnie była. Ona nie gromiłaby mojej
niewiary, wejrzałaby w najtajniejszą głębię mojego ducha, byłaby arcykapłanem
mojej świątyni. Gdyby mi los dawał sławę — zawołałbym: daj mi moją matkę!
Śnię, marzę — idiotycznie. Wybaczam sobie, bo jestem poetą, bo jestem sam,
samotny — i zazdrość mię pali, gdy widzę, że inni przychodzą do swych matek i
mówią im myśli swioje. Ale — to rzecz skończona. Tylko że ja dziś, po sześciu
latach, dowiedziałem się, że matka — to wszystko; tylko że mnie po sześciu
latach dziś śmiertelnym jadem bólu ukąsiło w serce — sieroctwo. Dziwny jestem
człowiek, dziwny i fantastyczny nawet dla siebie.
Kiedyś śnił mi się ojciec. Wtem budzą mię w nocy. Pali się Bodzentyn! W okna
rzuca się luna pożaru. Wsiadamy na bryczkę, pędziemy przez pola. Słychać po
nocnej rosie gwar ludzki, zmieszany niby głuchy szmer tysiąca burzących się
strumieni. Biją w dzwony. W dali ogień. A mnie śnił się ojciec. Przykra noc.
DZIENNIKI, TOMIK VI
Z KONOPNICKIEJ
Jakże dziś ciemno! Czyż gwiazdy niebieskie Już się wytliły — i zgasły w
błękicie? Czy noc zwinęła zasłony królewskie,
By ludzie spali o świcie? Jakże dziś ciemno! I ziemia tu marzy O słońcu —
wielkim diamentowym słońcu, Co chodzi w blasków żywiących koronie... Kiedyż to
będzie?... Ha! po lat tysiącu, A może — po lat milionie — A może nigdy... Może,
gdy wygasną Ostatnie, skąpe błyski ideału U białych kolumn ludzkości ołtarzy,
Ludzie chodzący ostrożnie, pomału, W wiecznej, okropnej, bezgwiezdnej
ciemnicy, Przy łunie jakiejś krwawej błyskawicy
Będą mówić: „Jak nam jasno!" I tak przywykną już duchem do mroków, Ze na wschód
zorzy wołać będą: „Gore!" I będą chronić oczy swoje chore Od tych promieni,
co biją z źrenicy
Ostatnich światła proroków.
Zapomną, że im Bóg obiecał z nieba Dać dzień wieczysty — jeśli świt
zdobędą. I staną, jako zgaszone pochodnie, I w cieniach nocy dobijać
się będą Przez dziwne, słońcu nieznajome zbrodnie O nędzny kawałek chleba!
Ziemia zastyga... jej wieniec z promieni W pokład się żużli i popiołów mieni. Ja
sam — ileż to blasków na mej drodze Zgubiłem! — W zamian cóż takiego wziąłem?
Kilka pchnięć w serce... i dziś z chmurnym czołem, Jak król co stracił swą
koronę, chodzę Po tej zaćmionej ziemi...
Boże!... Boże!... Kogo ja wołam?...
Jaka to noc ciemna! Choćby w tej chwili przez krater buchnęła
SIERADOWICE, 1885
241
Syczących żarów kolumna podziemna
I rozpaliła wielkie lawy morze,
I oceany płomieniem zajęła,
I w skrach cisnęła w pobladłe niebiosy.
Łunę straszliwą, krwawą, jako włosy
Ogniste — w wielkim tym, czarnym przestworze
Jeszcze byłoby ciemno...
Boże! Boże!
Wieczorna gwiazda wschodzi... jaka drżąca! Tuli się w rąbek ciemnego
błękitu... Ach! gwiazda tylko — gdy nam trzeba świtu!
Gwiazda — gdy trzeba nam słońca! Niegdyś — promyczek ten był srebrnym hasłem
Pomiędzy Bogiem — a młodzieńczym duchem... Lecz dzisiaj — patrzę nań z sercem
wygasłem,
Okiem zmąconem i suchem... Dziw: blada gwiazdka rośnie, potężnieje, Pękiem
promieni od wschodu wybiega I gorejącym blaskiem swym zażega
Gasnące ducha nadzieje... I stoję przed nią niemy i wzruszony...
CHÓR W POWIETRZU
Bóg się rodzi — moc truchleje, Pan niebiosów obnażony!...
Co za głos!... .Takież wywołałem mary? Cicho!... To ojciec modli się z
czeladką... Ach! widzę wioskę — i dworek nasz stary, Wielkie ognisko, co świeci
i grzeje, Jarzącą, strojną choinkę dla dzieci... Dziada siwego jak biały
opłatek... I dym błękitny, co wije się z chatek... I gwiazdkę, która im
świeci... ... Miałżeby jeszcze łzy — wydziedziczony?...
CHÓR W POWIETRZU
Ogień krzepnie — blask ciemnieje, Ma granice Nieskończony...
Dość!... dość, na Boga!...
Matko! moja matko! *
16 — Dzienniki t. II
242_______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
16 VIII (niedziela).
W tym tygodniu porzucić trzeba będzie Sieradowice. Znam już moją naturę, znam
ten psi narów kochania legowiska. Wiem, że gdyby mię wypuszczano z więzienia,
płakałbym za nim jak więzień Chillonu. * Chcąc podróżować musiałbym pozostawać
na jednym miejscu nie dłużej nad dzień. Po tygodniu zrastam się z miejscowością.
Z tego wypływa, że ubi patria... * — lecz tak nie jest. Nie przywy-kam do dobra,
lecz do miejsca — dlatego ta natura nie ruguje patriotyzmu.
Tu było mi dobrze. Łańcuch niewolniczy pokochasz po roku, spokojny kąt i dobrych
ludzi po miesiącu. Jakżeż zresztą nie być wdzięcznym takiej pani Zaleskiej?
Pamiętam, jak raz siedzieliśmy z Władkiem w ganku. On położył głowę na moich
kolanach. Pani Zaleska przechodząc o coś go pytała i oparłszy rękę na jego czole
mówiła: „Czy nie boli cię głowa, Władziuniu mój, Władeczku?" On odpowiedział coś
opryskliwie.
— Nie gniewaj się. Są tacy, co by pół życia oddali za takie zapytanie matki. P.
Żeromski byłby bardzo wdzięczny, gdyby ktokolwiek — a cóż dopiero matka —
zatroskał się tak o niego.
Była to tylko antyteza, przykład — ale powiedziana tonem, za który całowałem jej
ręce.
Znów wpadam na nutę znajomej piosenki. Jestem jak w obłędzie marzenia. Zapomnę o
tym. Egzaltacja ta minie. Zresztą nie ja jeden taki... Starzy powiedzieli
aforyzm i streścili w nim wszystkie tego rodzaju pragnienia, zamknęli sumaryczną
psychologiczną prawdę w słowach:
Cupimus in vetitum — semper cupimusąue negata...
Zajęty jestem jedną myślą do tyła, że zapominam o nowych osobistościach i
nowych wydarzeniach. Zapominam
SIERADOWICE, 1885
243
o nowych ludziach, portrety których, a raczej kontury portretów, trzeba spakować
do mej pamięciowej torby. Pierwszym szkicem będzie — pani Artychiewicz, wdowa po
profesorze matematyki z Radomia, przyjaciółka p. Z., ciocia całego świata.
Niziutka, okrąglutka, fertyczna jak wrzeciono. Oczów jej prawie nie widać, tak
zaklęsły się w tłuszcz. Pomimo latek co najmniej 50, ruchliwa nad wyraz. Wypala
do 100 papierosów dziennie, pije moc herbaty i opiekuje się wszystkim i
wszystkimi. Ja częstuję ją zapałkami, ona mię papierosami — stąd panuje między
nami harmonia.
Do drugiego szkicu pozuje — hic mulier * — znana Kielcom i Europie p. Mrozińska.
Jest to — zaczynamy obgadywać!!! — sknera. Sknerów i lichwiarzy zna każdy, lecz
mój model wyskoczył nad typ sknery i typ kobiety. Włosy nosi krótkie, twarz
zupełnie męska z oczyma dziwnego, niemiłego wyrazu. Te oczy mię zastanawiają.
Coś w mowie ich jest, co każe patrzeć w inną stronę. Ubranie składa się z dwu
worów. Jeden z rękawami, drugi bez nich. W jej rozmowie usłyszeć można takie
zwroty: — Jak mi co będzie mówił, to „zadrę ogona" itd.
Chciałbym ją opisać — i nie umiem. Trzeba by na to Ko-rzeniowskiego. A jest to
złota ryba dla portrecisty. Klnie jak Nikłaś, nic sobie z nikogo nie robi.
Strach jest z nią mówić — bo bije... Widziałem w Kielcach ją, nadnoszącą wóz
chłopu, który stanął w poprzek ulicy. Sklęła go, porwała wóz za rozworę i
wyciągnęła na środek ulicy. Pyszny okaz! Jest zaś ta kreatura ciotką p.
Zaleskiej. Miała ongi majątek, dziś ma kapitał i jest znaną lichwiarką. *
Córka jej, p. Pigłowska, żona owego wygodnickiego p. Henryka — bawi od trzech
tygodni z dziećmi na Podzamczu i przyjeżdża co dzień do Sieradowic. Brzydka, ale
bardzo przyjemna i sympatyczna. Można z nią spędzać godziny bardzo przyjemnie.
244 DZIENNIKI, TOMIK VI
19 VIII (środa).
Jeszcze jestem w Sieradowicach. Muszę dokończyć z Emilem paru wakacyjnych
lekcyj; prócz tego piszę dla Zyzia ćwiczenie pt. „Wdzięczność dla rodziców i
miłość braterska według Memoiabilii Ksenofonta. (Rozmowa Sokratesa z Lam-
prdklesem i Herefontem *)" Wczoraj matka pisała drugi list żądając, bym
niezwłocznie przyjeżdżał. Wyjadę w sobotę, gdyż w ten dzień rozpoczną się
egzamina i rozpocząć będzie można działalność „łapania uczniów na stancją".
Jeżdżę konno z Władziem. Wczoraj byliśmy w Dębnie. Przejeżdża się przez ładny f
ol war czek Dąbrowę, gdzie zawsze wyglądają trzy ładne główki panien Rafalskich.
Była znów Antosia Komarnicka.
Czytam dużo rzeczy.
20 VIII (czwartek). 12 w nocy.
Jest wieczór. Noc chłodna, przejrzysta od blasków księżyca. To jeszcze wiejska,
cicha, marząca noc. Nie będę jej znów widział długo. Stąd mi smutno trochę.
Czytałem „Niwę" (Ochorowiczowską) i przeglądałem... „Kolce". Lenistwo pobudza
czasem zmysł wzroku do szukania... wrażeń. Wrażenia te, przyrodne krewniak!
poetycznych, upostaciowują się w obrazy kokotek w ich służbowych strojach lub
(czegóż nie dokaże fantazja?) wdzierają się aż za dra-perie i gospodarują... Ale
to rzecz zmysłów... Mówmy o „Niwie". Czytam i gustuję bardzo w krytykach i
rozbiorach Chmielowskiego. Miałem przed oczyma rzecz jego o Kre-merze, o
Kraszewskim, o Apokalipsie z roku 79 Renana etc. * W którymś z tych zeszytów
było sprawozdanie Sewera
SIERADOWICE, 1885
245
z przedstawienia Hamleta w Londynie, gdy tytułową rolę grał Irving. *
Mistrzowskie było sprawozdanie. Pisał je autor widocznie pod wrażeniem świeżym.
Irving — to artysta. Skończył w Cambridge uniwerstytet i poszedł dopiero na
deski. Być na takim przedstawieniu, gdy Ofelia w akcie trzecim płacze, gdy
płaczą w lożach strojne lady, gdy panuje w sali cisza śmiertelna... Sztuko, boża
sztuko...
Wczoraj jechałem sobie sam konno przez Bodzentyn i Dąbrowę, później polami,
granicami, z dala od ludzi. Śliczny łysy kasztanek przyzwyczaił się do mnie i ja
do niego. Szczególniej tęsknić będę w Kielcach za jazdą konno. Wkrótce
przyjemność ta zamieniłaby się w namiętność. A w Kielcach czeka mię dużo
cierpień. Tu w przeciągu dwu miesięcy nie doznałem nawet przykrości. Żal łysego
kasztanka...
P. Nikłaś już śpi. Jest bardzo późno. Księżyc nawet utonął za drzew kępami. Co
chwila odzywa się trąbka stróża nocnego i świstawki ogrodników. Dziwna rzecz,
jak człowiek zrasta się nawet z dźwiękiem trąbki stróża nocnego. Rok temu
tęskniłem tak za świstem lokomotywy. Dziś... może by mię on raził. Czyby
raził?...
21 VIII (piątek).
Ostatnie a panujące obecnie zjawisko — to gruszki. Wieś — droga, kochana wieś.
Jestem rzeczywistym jeszcze, nieodrodnym uczniakiem. Chciałoby się popróżnować
jeszcze. Lecz darmo! Komu w drogę — temu czas.
Pojadę jeszcze dziś do Bodzentyna, gdyż dziś przychodzi poczta. A nużby...
Helena...
Wieczorem przywędrowali z Bodzentyna z wizytą: pp. doktor Drewnowski, brat jego
i brat żony doktora, akademik
DZIENNIKI, TOMIK VI
charkowski, Adaś Leszczyński. Gimnazjum ten ostatni ukończył w Kielcach. Znany
to był kobieciarz. Dziś jeszcze żyje o nim tradycja. Skutki pozostały: ręce się
trzęsą, oczy zapadły i zgasły. Mimo to powierzchowność bardzo ujmująca.
Postępowiec jak wszyscy studenci i przyjemny bardzo. Mówiliśmy o Sienkiewiczu,
którego on zna osobiście. Mówił, że to człowiek schorzały, zbabiały, leniuch
umysłowy. Według słów jego, gdy Sienkiewicz pisze, obsadzają go poduszkami etc.
etc. Ożenił się, o czym nie wiedziałem, z p. Cisz-kiewicz * i kochał się w
Modrzejewskiej. Nie chcę przeczyć, gdyż życiorysu autora Ogniem i mieczem nie
znam prawie, lecz trudno przypuścić, by ta ognista dusza, ten orli lot myśli
mieszkał w takiej babie — tym bardziej, że człowiek ten przed pięciu laty żył
jak Indianin w lasach amerykańskich, przebywał pieszo lasy i góry, odbył zresztą
tyle nużącą podróż przez ocean. Niepodobna. Suchotnikiem on jest, lecz nie może
być, by był umysłowym leniwcem. Ale mniejsza z tym. Oto jadę jutro po południu.
Nie dziwię się, że Syrewicz napisał po wyjeździe stąd śliczne Wspom-'nienie
Sieradowic, które pysznie wypływa spod palców Władzia.
Dziś używałem ostatecznie na kasztanku i *m-rm Władzia. Byłem w Bodzentynie, by
rzucić jeszcze okiem na ruiny zamkowe, zatlić w pamięci wątek wspomnień o tym
uroczym miejscu. Pani Zaleska proponowała mi kiedyś, bym tam, tj. na Podzamcze,
pojechał w nocy, gdy świeci księżyc. Nie jestem przecież poetką — mówiła — a
upajam się tym widokiem. Na wzgórzu stoi dworek. Po tarasach porosłych olchami
spuszczasz się ku rzece toczącej się tuż za ogrodem. Za rzeką stromy, poszarpany
wał zamkowy, ruiny — piękne jak wszystkie historyczne ruiny.
Ha — pięknie tu i piękne życie, lecz piękniejsze moje książki, mój kąt, moja
samotność i te dni zimowe, i noce długie, i myśli palące się wśród samotności i
pracy. Nie
SIERADOWICE, 1885
będę pisał naiwnego pożegnania, lecz rzucam na wyjezdnym tym miejscom i ludziom
serdeczne, życzliwe westchnienie.
Pani Mrozińska ma dar opowiadania. Można się zasłuchi-wać, gdy opowiada sceny z
powstania, sceny, których każdy dworek, każda piędź ziemi i każde serce polskie
pełne. Mówili mi o Denisowiczu, jak z papierosem w ustach szedł na śmierć, o
Bezkiszkinie... * Gdy siadam ot, wieczorem sam w Belwederze, opowiadania te jak
sen tłoczą się w mej myśli, odbiegam od pierwotnej ekscytacji, błąkam [się] po
głuszach, grobach, pobojowiskach, spalonych chatach, stratowanych polach —
marzę. A tu jutro cesarz do Kielc przyjeżdża. * Och, czemuż nie mogę rzucić się
w wir bojowy i raz zagasić to istnienie, którego treścią — marzenie, którego
istotą — lenistwo! Ja nic nie kocham — ja tylko o tym, co ukochanym nazywam,
rozkosznie marzę. Myśl moja po wszystkim umie się błąkać — niczego nie uczepia
się na wieki, za niczym nie idzie w ślad na zawsze. Ekscytacje rodzą ekscytacje
i padam w delirium tremens — marzenia. Tak zawsze...
Późna noc.
Choćby w tej chwili przez krater buchnęła Syczących żarów kolumna podziemna I
rozpaliła wielkie lawy morze • I oceany płomieniem zajęła,
I w skrach cisnęła w pobladłe niebiosy Łunę straszliwą, krwawą, jako włosy
Ogniste — w wielkim tym, czarnym przestworze Jeszcze byłoby ciemno... •
22 VIII (sobota).
Za godzinę wyjeżdżam z p. Niklasem. Jestem pełny kurażu, który pobudziło parę
kieliszków wina. Jeden z nich wypito za moje zdrowie. Później Władek zagrał.
Tak, jak to
DZIENNIKI, TOMIK VI
mawiał Krajkowski: „Gluck veiloren — nichts verloren; Geld veiloien — eiwas
verloren; abei Courage veiloien — das ist alles verloien..." * 1
Tak, ten kuraż, ta wiara w przyszłość — to wszystko. Zostawiam tu po sobie dobre
wspomnienie. Dobre wspomnienie — to szczęście. Aby dalej — i bodaj tylko
spełniło się życzenie p. Zaleskiej, wygłoszone dziś przy obiedzie: patent, te
winogrona złote, wiszące tak wysoko... to będzie wszystko dobrze.
24 sierpnia (poniedziałek). W Kielcach.
Życie, jak książka, z kartek się składa. Tylko że książka ma karty białe, a
życie, życie — ileż ma czarnych. W moim — otwarła się czarna i jakże czarna!
Boleść moja dzisiaj tak jest wielką, że wyraża się śmiechem. Nie byłem nigdy
chyba tak dowcipnym jak dziś...
Zaraz po przyjeździe do Kielc — dowiedziałem się, że Bolcia jest w Kielcach,
gdyż podobno przywieziono ją i zostawiono na środku rynku. Przez parę dni tułała
się po mieście, w końcu znalazła miejsce służącej u wiceguberna-tora. Dziś,
przechodząc ulicą Pocztową, widziałem ją stojącą w bramie. Przeszedłem koło niej
udając że jej nie widzę. Tak... ja tak postąpiłem. I nie wyrzuć: n sobie tego.
Niech się na tej czarnej kartce zapiszą wszystkie wyroki losu. Biedna matko
moja, jakżem szczęśliwy że śpisz na wieki: nie wiesz, że dwie twoje córki są
kobietami upadłymi. Mówią, że kto rozpacza, ten głupieje. Tak... ja zgłupiały
jestem. Zmącony wzrok mój nie widzi ścieżek życia, widzę tylko fakt nagi, poza
nim nic, otacza mię żelaznym węzłem niemoc. Czuję, że dokonywa się
niesprawiedliwość, czarna jak piekło, hańba moich grobów. Przed chwilą pisałem
list do ciotki Trepkowej, lecz go nie wyszlę. Pisało serce rozdarte. Na taką
boleść. — tylko śmiech. Piętnastoletnia dziew-
1 W autografie pismem gotyckim.
KIELCE, 1885 249
czyna w służbie u Moskali, a więc w służbie hańby. Jakże mi straszno! Widzę ją
brzemienną, złodziejką, prostytutką. Matko moja, matko moja, matko moja! Ja się
zemszczę, ja ich na świat, na słońce jak zbrodniarzy wywiodę, ja ich imiona pod
pręgierz zaniosę! Jestem jak pod gradem kamieni.
I oto muszę się starać o uczniów i oto muszę zapewnić sobie i macosze kawałek
chleba. Życie!
..czyż gwiazdy niebieskie Już się wytliły i zgasły w błękicie? !
Nie piszę więcej, bo wzrok mam rzeczywiście zmącony i suchy.
27 VIII (czwartek).
Marzenie w niebezpieczeństwie jest bezwładnością, w nieszczęściu jest
bezwładnością, a w zepsuciu jest zagłuszeniem sumienia...
2MICHOWSKA
I cóż mi pomoże ten wyrzut, co Tni pomoże ten aforyzm? Czyż wśród tych żelaznych
obręczy, ściskających mię coraz to bardziej, zdolny jestem wyrzec się
bezwładności w niebezpieczeństwie?
I on sam staje jak jedna obręcz jeszcze, by zakuć w uścisk skołatane uderzeniami
wypadków piersi. Ja zawsze marzę. Dziś, gdy trzeba być faktorem, * usta mimo
woli szepcą:
Co? — policzone? — co? i nie otarte?... *
Nie mogę pisać. Za wiele cierpię. Jakiż rażący kontrast — Sieradowice i Kielce.
Tam lecę na koniu — tu spotykam Boicie... O Boże!...
DZIENNIKI, TOMIK VI
29 VIII (sobota).
Na piętrze gra i śpiewa panna Cetnarowicz, słychać wiolonczelę. Gra na niej
młody Jaroński... Jak dziwnie działa na mnie muzyka, jak dźwięczy straszno... O,
nędzo życia, widzę cię w ohydnej postaci!
30 VIII
Kiedyś opiszę cały przebieg wypadków, jakich byłem świadkiem obecnie, czynnym i
biernym. A może nie pisać...
Po cóż na targ
Jęków i skarg Wzgardzone rzucać łachmany?
W sobie je zgnieść,
Milczeć i znieść — Godniejsza duszy znękanej...
Czarne karty życia. Pisze na nich przemoc tej masy ludzi, wołających na gwałt Q
chleb i toczących on śmiertelne zapasy z jednostką — lub los... Więc czarne
karty.
Głębokie cierpienie jest filozofią. Filozofia ma za cel pogardę cierpień pomimo
tego, że z nich się rodzi i nimi wypełniona po brzegi. Widzę dokładnie genezę
rozwój i rozkwit mojej filozofii. Boć każde żyjątko ją ma
4 września (piątek).
Dawno już nie pisałem, gdyż życie moje wchodziło w przeciągu tych paru dni w
rozmaite fazy. Przeszły tydzień spędziłem na ciężkich myślach. Trzeba było
przemyśliwać nocami nad tym, jakim sposobem dostać na stancją uczniów. Była
przede mną wielka nędza. Narażałem nie tylko na straty, lecz formalnie na
niepodobieństwo życia macochę. Przy moim charakterze, rzucającym mię na pastwę
marzenia wówczas, gdy trzeba było działać szybko, śmiało, energicznie,
przebiegle i rozumnie — stwarzały się dla mnie go-
KIELCE, 1885
251
dziny formalnej rozpaczy. W rezultacie skaptowałem ucznia klasy VI
Pajączkowskiego w piątek, a w poniedziałek kolegów moich: Karsznickiego * i
Widawskiego. Przedtem jeszcze stanął Mucharski, uczeń pensjonatu Hillera. Przy
takich warunkach żyć będzie można. Mimo woli przyjąłem na siebie obowiązek
myślenia o tym, co i jak ma być podane na obiad. Nic do takiego stopnia nie może
mię męczyć. Ja nie mogę być człowiekiem praktycznym.
Owóż parę już dni żyję z tymi młodzieńcami. Przymuszam się często do wesołości —
lecz tłomaczę to obowiązkami życia. Pajączkowski jest głupi. Czasem lękam się
wybryków jego uczniowskiej wesołości; za to Karsznicki jest pracowity i poważny,
Widawski... ot, taki sobie. Żaden z tych, których ja życzyłem sobie mieć na
stancji, nie urzeczywistnił mych marzeń. Kruszyński porzucił zupełnie gimnazjum.
Widziałem się z nim przedwczoraj. Idzie gdzieś — w życie. Rzuca te mury, skąd
się wychodzi z piętnem myśli na czole. Do dawnych mych kolegów przybył Adolf
Grabowski z Radomia, Włodzimierz Szulc i Chodakowski. Nie mówię o Kło-potowskim
i Michajłowie, gdyż tych znałem już dawniej. Profesorowie ci sami, prócz Kremera
do języka niemieckiego, który zmienił Wahrena. Siedzę w jednej ławie z Ma-
chajskim, w tej samej ławie, na której rok temu wydrapa-łem scyzorykiem literę
H. Litera H... Patrzę na nią tak samo jak rok temu. Wczoraj otrzymałem, blisko
po dwu miesiącach milczenia, list. Milczenie motywowało się teatrem amatorskim,
balami etc. W środę były moje imieniny. Dostałem więc stereotypowe życzenia i —
wyrzut z powodu mojego milczenia. List ten sprawił mi wielką przykrość. Życzenia
obok odpychającego zimnem zapewnienia, że męczyć mię nie będzie korespondencją —
wygląda trywialnie. Ale to zwykłe. Po cierpieniach, jakie minęły, list, nawet
taki, ma charakter ukojenia...
Kupiłem jednodniówkę dla pogorzelców Grodna, * czytałem „Prawdę" i wczoraj
kupiłem i czytałem do późna w noc
252__________________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
Damę kameliową Dumasa (syna).* Sądziłem, że żałować będę czasu po przeczytaniu —
tymczasem rzecz ma się całkiem inaczej. Tyle razy słyszałem podnoszące się
wrzaski na naturalizm, na Zole et consortes, że pewny byłem sipotka-nia z
apostolstwem prostytucji — tymczasem spotykam w zacytowanej powieści śliczny
obrazek. Na gruncie prostytucji, na tym gnojowisku ludzkości rosną bądź co bądź
i rosnąć muszą — kwiaty takie jak Małgorzata Gautier. Nie ma zbrodni takiej, by
nie kryła w sobie choćby paradoksalnej cnoty. W prostytutce muszą być strony
dobre. Z psychologiczną prawdą autor odgrzebuje, za pomocą miłości Armanda, owe
iskry dobre w sercu upadłej; iskry te zapalają się aż w wielki płomień
poświęcenia, w miłość bez granic. Nagie bezwstydnie ciało kobiety utrzymywanej
odział autor przecudowną gazą, namalował przepyszny portret. Społeczeństwo
wydziela ze siebie i proteguje prostytucją, ale gdy ktoś nań wprost ukaże, gdy
mówi o niej bez ogródki, choćby na jej tle budował artystyczny utwór — podnosi
się krzyk. Prawda kole zawsze w oczy. Dla mnie z wielu smutnych względów
potrzebnym było czytanie tej książki...
Dziś po południu przyszła moja siostra. Rzuciła służbę, czy ją wyrzucono — nie
wiem. Siostry moje .darnią zawsze. Moja dobra macocha otoczyła ją opieką; będzie
się uczyć krawiecczyzny u p. Gronkowskiej.
Cierpię niewypowiedzianie. Ja kocham tę dziewczynę. Niekiedy latają mi po głowie
myśli jak pioruny. Jestem bardzo nieszczęśliwy, nikt bowiem nie ma siostry,
która by była zostawioną na bruku, czyli była włóczęgą. Ja jeden, ja tylko —
bezsilny. Ach, gdybym mógł całej mojej familii plunąć w twarz! Prawdopodobnie
będę musiał odebrać sobie życie, jeśli nastąpi jeszcze cokolwiek, co ścisnęłoby
mi bardziej piersi.
KIELCE, 1885
253
•t-
Mimo woli zaczynam przejmować się Sofoklesem i jego tragedią Edypem królem, bo
owa tajemnicza mojra wygląda zza każdego wiersza tej książki. Kto wie, czy ja
nie wierzę w fatum? Rzecz dziwna: zaczynam wierzyć w los ślepy i zaczynam
tłomaczyć Edypa. Mogę dostać łatwo obłędu, gdyż co dzień ściga mię nieodpędzona
boleść. Zapadam w chorobę moralną. Ach, umrzeć, umrzeć... Jestem słaby,
nikczemny, podły — ale nieszczęśliwy i to mię tłomaczy.
5 IX (sobota).
Zaczęło się regularne życie, życie ograniczone klasą i domem. Sypiam w ciemnym,
środkowym pokoju. Z pierwszego widać śliczne, sine kontury lasami pokrytego
łańcucha gór. Przywykłem do wsi, przywykłem do przestrzeni, do oddychania
szeroką piersią, do wielkiego powietrza. Cóż bym dał za to, by przelecieć tak na
koniu po szalonemu z Sieradowic do Podzamcza. Zadawalniam się tym, że mogę
popatrzeć na pola i góry, za którymi daleko leży niewielki cmentarz z szumiącymi
głucho topolami. Uschły gałęzie, które tam kiedyś wsadziłem. Widać stargana
spójnia, która mię z nimi łączyła.
Był u mnie kiedyś Władek Zaleski. Poczciwy chłopak! Samotną mękę rozrywa objaw
bezwzględnej sympatii i przyjaźni. Patrzysz na ludzi trochę łaskawiej.
Coraz ciszej... Wrzesień, wrzesień, Słońce rzuca blask z ukosa I dzień krótszy,
chłodna rosa... Ha, ł jesień, polska jesień... *
Spoza tej szarej, chmurnej niebios szaty przegląda nadzieja jak słońce złote...
Ktoś przyjedzie. Zmęczona dusza czepia się tej nadziei jak deski zbawienia.
7 IX (poniedziałek).
Zabrano nam jednego i najsympatyczniejszych i najlepszych profesorów —
Siemiradzkiego. Przeniesiono go do
254 DZIENNIKI, TOMIK VI
Łomży, a nadesłano na jego miejsce nader sympatycznego suchotnika, teologa
Karczewskiego, Moskala Ignatjenkę i Troickiego. Wkrótce będzie to tak dobrze
moskiewskie gimnazjum jak wszystkie inne. Bema przeniosą, jak mi sam mówił, w
roku przyszłym, Czarnecki wysługuje emeryturę, inspektor wychodzi, Kremer
wyszedł.
Wczoraj wyciągnął mię Pajączkowskł na koncert p. Do-wiakowskiej, Friemanna i
Makowskiego. Znudził mię Frie-mann, gdyż za każdym do Kielc przyjazdem gra jedne
i też same utwory: kołysankę, tańce góralskie i niezgrabnego, własnego utworu,
kujawiaka. Dowiakowska — rozbity garnek...
Po powrocie uczyliśmy się jeszcze tłomaczenia Edypa króla. Zza każdego wiersza
wygląda tajemnicza, ślepa postać starca, prowadzonego przez siostrę i córkę
zarazem. Widziałem gdzieś taki rysunek. * Edyp z okrwawionymi oczyma; Antygona,
z głową ułożoną na jego piersiach, szepce mu słowa pociechy. Dokąd dąży ta
straszna para, dokąd ich pędzi światem szerokim ironia losu... aż do gaju
Erynij. Ojciec córki, zrodzonej z własnej matki, i ta córka i siostra jego,
okupująca winę rodziców wielką miłością. Jest to niewyczerpane piękno. Tragedia
Sofoklesa — to wieczna biblia literatury świata. Nie zastąpi jej nawet Lilhi
Weneda. Ta ostatnia piękną jest blaskiem Sofoklesowego ogniska, piękną jest
przeniesieniem Antygony w lasy nadwiślańskie. Straszna, ludzka boleść Edypa
piękną jest treścią artystycznej kreacji i wyrazem filozoficznej myśli najwyżej
ukształ-conego Greka, człowieka żyjącego w złotej epoce pod względem myśli i
państwowego ustroju.
9 IX (środa).
Wczoraj byłem na pożegnaniu u Siemiradzkiego. Ponieważ razem ze mną był
Górnicki, Kiczorowski, Kmita i Ró-życki, czyli głupia nasza klasowa
arystokracja, o której
KIELCE, 1885
255
z ironią wyrażał się zawsze profesor, audiencja więc nasza wypadła nader
konwencjonalnie. Chłodną grzeczność profesora powiększyła obecność nieznośnego
dla mnie teologa Wabnera. Człowiek z takim rozumem i sercem musi rzucać rodzinę
i wszystko, z czym się zrósł, wskutek kaprysu sma-rowoza takiego jak nasz... Ale
to rzecz daremna. Szkoda serca, które umiało nas kochać i okazywać nam
życzliwość. Wyjeżdżał o 12 południowym pociągiem. Idąc go odprowadzić na stacją
spotkałem się z Edkiem Łuszczkiewiczem. Pojechaliśmy razem. Było kilku
profesorów Polaków: Ry-barski, Matulewicz, Kirchner, Szperl i inspektor
Kostecki; było kilku zaledwie uczniów: Heinrich, Kujawski, Leśkie-wicz...
Profesor, dowiedziawszy się, że mamy zamiar odprowadzić go tłumnie na banhof,
wyraził gorącą prośbę, by nie narażać siebie i jego. * Odbyło się więc cicho i
smutno. Żegnał się ze łzami z otaczającymi. Miał on wady, ale takiej kochanej
postaci nie będzie miała młodzież kielecka. Był to człowiek „zdrowy i młody" w
rozumieniu przenośnym, jak go nazywał Bem. Nie ma też ucznia, który by go nie
żałował serdecznie.
Po południu byłem w hotelu u Edwarda. Na pierwszy rzut oka — jest jeszcze
piękniejszym. Ma wrodzoną zgrabność, dystynkcją ruchów. Jest to śliczny
chłopiec. Z przyjemnością patrzałem w, jego śliczne oczy. Pod względem umysłowym
zbogacił się znacznie. Umie więcej ode mnie, czytał bowiem i słuchał, i miał po
temu sposobność. Przysięgał mi się, że jest demokratą i pozytywistą. Pokazywał
ów osławiony aforyzm Brandesa, zapisany mu w pamiętniku: J'aime toujours la
liberie...
Byliśmy u Bema. Przyjął nas, jak zwykle, bardzo serdecznie. Widziałem, że był
bardzo kontent z tego, że Łuszczkie-wicz o nim nie zapomniał. Ponieważ go to
poruszyło, zaczął więc mówić o sobie i swym obecnym stanie moralnym, Mówił, że
jest moralną ruiną, że literatem być już nie potrafi, że życie poza rodziną — w
jakie został rzucony — pokryło
ii
256___________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
go pleśnią. Swiętochowski, jak mówił, nazwał go tymi epitetami. Pierwszy raz
widziałem Bema smutnym i złamanym. Widziałem go szyderczym i wesołym, wściekłym
i uwielbiającym, rozczulonym i obrażonym — nie widziałem go smutnym. A jest mu
dziwnie pięknie ze smutkiem. Twarz ta staje się piękną, twarz ta, która staje
się potworną we wściekłości. Odbywa się w nim przewrót moralny. Mówiono o nim,
że był u spowiedzi... Wydaje się to niepodobieństwem — ja jednak przypuszczam
możebność tego fakturi jest to bowiem człowiek serca. Zanotuję jedno jego
zdanie: „Wycofałem się ze świata warszawsko-literackiego — jest tam za zimno." W
szeregu bojowników postępu i pozytywizmu, szczególniej w czasie jego wkraczania
do kraju naszego — Bem był jednym z pierwszych. Był on jednak chwiejny, on ma
serce — tamci byli bez serc. Stąd był on anachronizmem i dziś nim jest
szczególniej. „Panowie i młodzieńcy! — woła artykuł wstępny »Niwy« z roku 75 —
gdzie nasze pieśni młodzieńcze?!" Owóż Bem jest antytezą tych, co się
zestarzeli, co zapomnieli o pieśniach młodzieńczych. Dziś, jak mówi Ochorowicz,
społeczeństwo zrobiło krok naprzód w kierunku pozytywnym, dziś pozytywistów jest
więcej niż idealistów — co więcej, idealiś i sianowi^ anachronizm... Co znaczy w
takim razie wykrzyknik Bema do Łuszczkiewicza: „Ja pana kocham za to, że masz
serce!..." Byłżeby on idealistą? Z całego toku mowy jego wczorajszej znać jakiś
ból, niechęć. Któż by pomyślał, że ten ogień wcielony, ten satyr wieczny, ten
obraz ironii — mógł się złamać, stać ruiną, pokryć pleśnią...
10 IX (czwartek).
Macocha odebrała wczoraj list z Mińska. Mnie osobiście tyczyły się następujące
słowa: „Siostrzeńca mego ucałuj w głowę..." Chciałbym napisać do tego komentarz,
ale... ,,o Ryczywole — zamilczeć wolę." *
TOMASZ S1EM1RADZKI
KIELCE, 1885
257
ititośwlps
Czytałem do l Narzeczoną Harambaszy. Powieść ta nie potrzebuje słów pochwały.
Tytuł jej wystarcza. Od dawna mało zajmowała mię historia i, że tak powiem, los
Słowian naddunajskich; po przeczytaniu kilku powieści Jeża, jak Zainica,
Narzeczona Harambaszy * inaczej na nich spoglądam.
•M
Wieczorem czytaliśmy wszyscy. Widawski — Pamiętniki Heinego, Pajączkowski —
Kameliową damę, Karsznicki — Friebe[go], ja — Narzeczoną.
11 IX (piątek).
Obecnie jest godzina południowa. Pojutrze o tym czasie będę jadł obiad w
towarzystwie ciotki Heleny. Jest to niezmierna radość. Po prostu lękam się, by
mię nie zawiodło to szczęście. Wpadam znów w wir.
12 IX (sobota).
Szczęśliwy dniu, szczęśliwy Nie wrócisz już, Dziś na tym miejscu pokrzywy, Gdzie
były kwiaty róż...
Najszczęśliwszy dzień w życiu moim... Dnia 20 X 85.1
Godzina 2 nocy.
Idę na foksal.* Za godzinę może będzie w tym domu Helena. Witać ją będę dziką
pieśnią duszy — tym chwilowym obłędem-szaleństwem, cierpieniem. Dziwny dzień:
czekałem nań jak na każdy, w którym mam zobaczyć Helenę. Przyszedł, ale bolesny
i ciężki: Karsznicki przeprowadził się do Krzyżkiewicza, gdyż nie był w stanie
płacić. Potrąca to struny cierpień, od których uciec chciałem. Ach, one tworzą
Późniejszy dopisek na marginesie wiersza.
17 — Dzienniki t. II
258 DZIENNIKI, TOMIK VI
mój systemat filozoficzny, który, niestety, znał dobrze Mahomet. Wątpię czy
przyjedzie Helena — nie wierzę, by przyjechała. Mówmy prawdę: to zły dzień...
Przede mną leży otwarty zegarek, skazówki posuwają się z wolna, jest cicho,
wiatru świst słychać za okiennicami, dwaj moi koledzy śpią spokojnie... Ja z
burzą bólu i szczęścia! Idę. Drżę cały, Heleno, czy rozedrzesz błyskawicą
ciemności, co mię otaczają?
Duszno mi, jestem niespokojny, coś ciśnie mię za gardło...
13 IX (niedziela).
Wyszedłszy o drugiej godzinie w nocy z domu szedłem szybko, co sił starczyło.
Wiatr szumiał. Gdy byłem na ulicy Starowarszawskiej — słychać już było świst
lokomotywy. Zacząłem biec szybko. Ileż to uczuć krążyło wówczas w ściśnionej
piersi, ile się treściło w słowach: to ją wiozą! Dobiegam do foksalu — widać już
dwa wielkie ślepie, słychać pomruk potworu... Przyjechała. Co człowiek czuje,
gdy na stopniach wagonu zobaczy bardzo kochaną istotę, gdy urzeczywistnią się
pragnienia iluż to chwil!? Chcę zanotować każdą chwilę, jaką spędzę z Heleną,.,
Otóż wypakowywanie rzeczy, przenoszenie do dorożki, oczekiwanie blisko godzinne
na bagaż miesza »ie. i pierwszymi słowami, jakie zamieniamy. Byłem szczęśliwy.
Helena była prześliczną, dziwnie uroczą w ubraniu podróżnym — wywoływało to
niezgrabność moją... Wreszcie wsiadamy do dorożki. Noc ciemna, migające
latarnie, przy iblasku których szukam oczu siedzącej naprzeciwko mnie i ta myśl
promienna, że ona ubieli mą czarną dolę, oświeci cienie mej duszy — działały jak
opium. Ot — wiozę ją!...
14 IX (poniedziałek).
! Czytam Wiktora Hugo Notre Damę de Paris *, Ochoro-wicza Z dziennika psychologa
i Lermontowa dramat Maskarada*.
KIELCE, 1885
259
L, Miłość to być we dwojgu, a być tylko jednym. Mężczyzna i kobieta stopieni w
anioła. To niebo.
WIKTOR HUGO Natrę Damę de Paris, 96
Samotność wszystko podnosi.
Trzecia lekcja — francuski. Naturalnie pędzę do domu. Helena ubrana w suknię
(jakby ją tu określić?) szaro-szap-szastą, kratkowaną. Obecna moda — jest
bezwarunkowo logiczną... Siada zawsze na kufrze stojącym pod oknem. Ja, mimo
woli, siadam obok niej. Przysięgam sobie, że to mimo woli. Mimo woli całuję jej
ręce; nie całowałem ich tak już dawno, toteż chciałbym wyssać z nich ten
talizman piękna, unoszący mię zawsze ku niej i ku niej jak powrotna fala... Gdy
Helena wyszła na chwilę, wziąłem do ręki Ochorowi-cza i przerzucałem kartki.
Wpadł mi w oczy po raz drugi — aforyzm:
Nic tak nie uszlachetnia młodzieńca, jak przyjaźń i zaufanie starszej, ale
młodej (i koniecznie przystojnej) kobiety...
Po chwili wróciła. Z mojego fotelu, stojącego we framudze obok szafki z
książkami, obserwowałem jej postać, stojącą w blaskach słońca. Tak, tak...
„przyjaźń i zaufanie starszej, ale młodej i koniecznie tak cudnej kobiety, jak
ta — uszlachetnia". Dodaję do tego może kłamstwo, może paradoks, ale aksjomat
dla mnie w tej chwili, że w miarę wzrostu piękności w kobiecie, która nas
przyjaźnią i^ zaufaniem uszczęśliwia, wzrasta w nas... (oj, kłamię!!)...
szlachetność... Zamydlajmy sobie tym oczy, które gwałtem chcą przeczytać zdanie
Okońskiego, przytoczone na poprzednich kartkach dziennika. *
Człowiek, który się kocha, choćby był najrozsądniejszym, głupieje. (Nie mówię ja
tego jako etyk lub pesymista, za-
250 DZIENNIKI, TOMIK VI
pisuję tylko fakt psychologiczny, zbadany i stwierdzony — niestety — na sobie).
15 IX (wtorek).
Z Heleną razem przyszła pomyślność. Miejsce Karsznic-kiego zajął mały Jerzy
Wyganowski, którego w ciągu dwu tygodni mam przygotować do klasy trzeciej.
Jednak smutna rzecz jest — chwilowe szczęście. Błyskawica, opalająca piorunowym
blaskiem ciemności, pozostawia po sobie mrok tym czarniejszy, im sama
promienniej-szą była. Helena czuje się słabą i zapewnia, że w razie pogorszenia
się symptomatów choroby wróci do Mińska. Byłoby to przebudzenie się z nerwowego
snu po upiciu. Wiadomo, czym jest przebudzenie takie.
Ha! Ucz się, młodzieńcze, władzy nad cierpieniami, przynajmniej takimi, które
powstały nie z winy twojej, uczyć się bowiem musisz — inaczej żyć ci niepodobna.
Człowiek skrępowany powrozami, naprężając wszystkie siły, choćby z bólem
nieopisanym, w celu ich stargania — rozluźnia węzły przynajmniej do tyła, że
ruszać się i oddychać może.
Czytam nader wolno Notie Damę. Zdaje mi się, że jestem Ouasimodo, stojący na
pręgierzu. Esmerald; j;Dliża się, by ochłodzić mi usta — i nie można nawet
dotknąć wargami ręki, która usta chłodzi. Ucieka.
16 IX (środa).
Jakże próżny dźwięk wydaje nauka, gdy w nią uderza z rozpaczą głowa przepełniona
namiętnością.
V. HUGO Natrę Damę, s. 286
Ostateczność zbrodni ma przepaść radości...
Natrę Damę, s. 287
17 IX (czwartek).
Dnie lecą niespostrzeżenie. Budzę się i zasypiam nienasy-
KIELCE, 1885
261
cony. Coś dzieje się ze mną, jakiś fizyczny przewrót. Nie mam apetytu. Choroba
moja nazywa się ananke. Jest to moralna trawiąca gorączka. Przyczyny tego nie
znam, lecz przypuszczam, że to magnetyzm oczu kobiecych. Zauważyłem, że energia
i działalność znikają. Magnetyzm ten przykuwa mię do krzesełka i wszelkie
wysiłki rozbijają się w jednym promieniu światła... Więc ja się nigdy nie
zmienię?
Miałem godzinę wolną, więc poszedłem do domu. H. wyszła na spacer z panią
Kłodnicką do ogrodu — poszedłem i tam. Widziałem tylko przelotnie, gdy wracały.
Obecnie jest lekcja greckiego. Siedzę daleko od okna... i dałbym nie wiem co za
to, by można usiąść na tej godzinie przy oknie... Widzę tylko czubki kapeluszy
damskich, przesuwających się po przeciwległym trotuarze. Brązowego dojrzeć nie
mogę...
Serce ludzkie objąć może pewną tylko miarę rozpaczy. Gdy gąbka jest przesyconą —
morze całe po niej przepłynie, a już ani jednej łzy więcej w nią nie wciśnie.
V. HUGO Notre Damę, 334
19 IX
I to już blisko tydzień ubiegł od przyjazdu p. Heleny. Czas leci — nie wiem, jak
by go zatrzymać. Próbuję różnych środków: siedzę w odwiecznym ojcowskim krześle
i patrzę w oczy. Czas leci... Zaczynam rozprawiać w sokratesowsko--cycerońskiej
formie o takich np. kwestiach: „czy wolno mi całować stopkę, wysuwającą się
ciekawie spod chitonu, a raczej szeregu chitonów, które za dni naszych przybrały
najrozmaitsze formy i nazwy, a — jak już mówiłem — i formy, i nazwy mają we mnie
zwolennika". H. zmieniła się cokolwiek pod względem, którego nie wypada mi
wymieniać.
262
DZIENNIKI, TOMIK VI
Wacław prenumeruje „Prawdę". Ostatni jej zeszyt przyniósł do klasy. Pyszne jest
Liberum veto *. Dawny satyr wysunął szpony. Znać w tym boleść wielką, przyczyną
której jest 30 000 ludzi wypędzonych na cztery wiatry. Nie mogę nie zanotować
kilku tych płomiennych mieczów, jakimi pali i siecze.
Żaden ateusz nie śmiałby znieważać Chrystusa posądzeniem, że ten pobłogosławiłby
wygnanie kilkudziesięciu tysięcy ludzi za to tylko, że są katolikami-Polakami.
Tymczasem wszyscy ci apostołowie ausrot-ten zowią się christlich.
Dalej, gdy mówi o korepetytorze, którego przyjęcie w pewnym domu
arystokratycznym powierzono stróżowi kamienicy, mówi tak:
Wyższa arystokracja sama wybiera lokajów, panny służące, konie, owce, woły —
niżej więc od tego wszystkiego stoi nauczyciel ich dzieci. Tym lepiej. Co do
mnie bowiem, zawsze doznaję przyjemności, gdy widzę, że to, co zgnić musi, gnije
szybko.
Prześliczny dramat Aspazja ma się ku końcowi. Doznaję wstrząśnień całego
jestestwa, gdy go czytam. Sądzę, że mogę go położyć obok Irydiona... Nasze
pokolenie ma sv\rego wieszcza w osobie Konopnickiej, swego r>OY ieściopisarza w
osobach Prusa i Orzeszkowej, swego dramaturga w osobie Swiętochowskiego.
Chciałbym postawo tych ludzi w Panteonie, o jakim marzę.
Gdy Aspazja w ostatniej scenie aktu czwartego mówi (przyciskając do piersi
sztylet):
Zacny dobroczyńco zrozpaczonych, mścicielu krzywd bezkarnych, najłaskawszy
sędzio opuszczonych przez ludzi i prawo — ty mnie zbawisz!
(Albo:)
Teraz już nie dość by mi było wszechmocy ziemskiej, chciałabym posiąść boską:
zdarłabym z ziemi jej powłokę zbrodnie rodzącą, owinęła w nią spodlone ludzkie
plemię i cisnęła w bezdeń przestrzeni!...
KIELCE, 1885
(Do Peryklesa:)
Wycałuję te pierwsze łzy, jakie z oczu twoich spłynęły, ale — zostanę.
Peryklesie, mężu mój, wielki synu Grecji, nie zginaj się, nie łam... spójrz na
mnie, jak jestem — spokojna.
Jeszcze raz przypomina mi się Kamienny iński. *
Jeske-Cho-
Całe popołudnie siedziałem w pokoju matki. Poeci mają dziwne fantazje: By r on
przepływał Bosfor — ja lubię całować stopkę, odzianą w śliczny pantofelek...
„Baniuta i Jerzy" — śliczny rysunek, w który patrzałem całymi godzinami — staje
mi w pamięci.
Godzina 2 w nocy.
O godzinie 11 siadamy zazwyczaj do lekcyj z Widawskim. Dziś po tej godzinie
kanonicznej poszliśmy do Michajłowa po Kosmografią, później uczyliśmy się jej.
Widawski jest pod tym względem mentorem moim: uczy mię orientować się na tej
wielkiej mapie wszechświata, uhaftowanej 20 milionami gwiazd. Myśl błąka się: ta
nieskończoność po spiralnej linii pędzi w nieskończoność, w próżnię, w otchłań.
Ksiądz kanonik nasz srodze-logicznie zbijał kiedyś twierdzenia „pseudouczonych"
(w rodzaju Ochorowicza), twierdzących, że ziemia nasza liczy więcej niż 5
tysięcy kilkaset wiosen. Nie rozumiem, jak oni mogą, jak śmią wywijać tak
pięścią pod nosem najznakomitszemu historykowi — Mojżeszowi *. Miliony milionów
światów, konstelacyj, słońc z nieskończoności pędzą w nieskończoność... Jest to
myśl, co zaciska powieki...
Tłomaczyliśmy sobie parę stronic Disputationum Tuscu-lanarum. * Jest to zgrabna
i przyjemna, jak dotąd, sofistyka. Czasem przewija się coś, jak średniowieczny
nomłnalizm *:
4,
264
DZIENNIKI, TOMIK VI
M. Si ergo apud inleros miseri non sunt, ne sunt ąuidem apud inle-roś ulli. *
Tam śpi H...
Bodaj, czy nie jestem dziś bardzo szczęśliwy!
20 IX (sobota).J
Są chwile, w których, choćbyśmy w nic nie wierzyli, na twarz padamy przed
świątynią, którąśmy na tej krzyżowej ścieżce żywota spotkali...
V. HUGO 404
Przeczytałem na koniec Natrę Damę. Czytałem to przez tydzień. Jest to jeden z
objawów tej czarnej, chmurnej, piorunami przetkanej fantazji wielkiego autora
Pracowników morza. Jednak — nie są to Pracownicy... Gilliat piękniejszy jest niż
Quasimodo. Co za ogrom fantazji! Domyślasz się poza tym poematem nieskończoności
uczucia. To szkło teleskopu, przez który widać taniec tytanów. Zdaje się, że on
nie rozumie uczuć innych nad uczucie matki, której córkę wloką na szubienicę. Ta
worecznica — to Hekuba. * Tamta szczekała — ta kasata. A Ouasimodo? — Nie
znajdziesz słów na opisanie tej istoty. Opisem uczuć tej małpy może być krzyk
milionów, krzyczących o prawo, o cnotę, o wolność. Ludzkość nie będzie już miała
dr rjie jo Hugona. To nie był literat i poeta — to był prorok, ipostoł, Chrystus
nowożytnego świata. Wszystkie cierpienia i niedole, wszystkie krzywdy ludzkości
gnieździły się w jego sercu i mózgu. On — to ich summa, wyraz i — mściciel.
Słowa Chrystusa przebrzmiały dla ludzi XIX wieku. Wiktor Hugo je przypomniał,
odnowił, zapalił w pochodnie i nad głową ludzkości powiesił. Kto wie, czy ku
niemu nie będą odwracać oczu potomne wieki, jak ich dziewiętnaście patrzy na
Jerozolimę.
Dla mnie, o, dla mnie — on Chrystus, Chrystus nowy!
1 Pomyłka autora: jak wynika z poprzednich zapisów, 20 września była niedziela.
KIELCE, 1885 265
Teraz będę czytał Z dziennika psychologa. Będę się mógł tam wielu rzeczy
nauczyć, w wielu kwestiach np. tego rodzaju, jak dzisiejszy sen cioteczki mojej
o... ściąganiu pantofelka, oświecić. Bo proszęż mi wytłomaczyć ten sen?! Czemu
go przypisać i... czy... Ale o tym Ochorowicz rozprawiać nam będzie... Tylko o
zawiłej kwestii „dwu cali" on zapewne nic nie wie. Rozwiązanie jej na moje już
barki wziąć trzeba będzie.
Zbliżamy się do jedności, a uznanie jej uznaniem Boga; nie według tej lub owej
teologii, nie tego lub owego Bóstwa — lecz tego, o którym nic nie wiemy:
Wielkiego Niewiadomego.
OCHOROWICZ 41
Świat jest nieskończonym w czasie i przestrzeni. Bóg jest nieskończonym w czasie
i przestrzeni. Istniałyżby więc dwie nieskończoności? Nie! jest tylko jedna,
lecz nie jest ona ani światem (zbiór przedmiotów), ani Bogiem (jedność trzech
osób). Nieskończoność jest Nieskończonością — i basta! Innego wyrazu nie
podstawiajmy, bo zaczniemy się zaraz kłócić o to, o czym nic nie wiemy.
[OCHOROWICZ) 40
21 IX (poniedziałek).
Mam chęć pisać bardzo wiele. Chęć ta zjawia się zazwyczaj wówczas, kiedy
wrażenia powszednieją, kiedy ulegną pewnemu przetrawieniu. Owóż często w
rozmowach z ciotką potrącam o kwestią wiary. Według twierdzenia Jej — ja nawrócę
się kiedyś, nawrócić muszę wówczas, kiedy dotknie mię wielkie nieszczęście. Fakt
tego rodzaju nastąpić nie może z tego po prostu powodu, że ja nie należę do
żadnego sztandaru, nie idę za żadnym prądem — jestem tylko wolnomyślny. By iść
za jakimś sztandarem, trzeba mieć tyle nauki, by tamten właśnie sztandar wybrać
z szeregu innych. Filozofia moja jest eklektyzmem: biorę to, co mi się podoba.
Chcę tylko myśli wolnej. Nigdy nie ugnę karku przed zasadą powagi. Kościół i
religia każda jest uoso-
266_______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
bieniem powagi — dlatego od nich stronie i największe moralne cierpienia nie
mogą mię powrócić do jarzma. W gruncie rzeczy nie nienawidzę religii. Nienawiść
zjawia się wówczas, gdy ona chce mię zagarnąć pod swój płaszcz, złotem lamowany.
Religia mię nie obchodzi. Jestem, powtarzam, spragniony myśli wolnej.
Dla mnie świat polem, granicą — natura. *
Jeśli mię Rzym nie zaczepi — mogę o nim nie słyszeć. Modlitwę znam tylko
jedne: ,,O, swobodo!..." *
Ten tylko może być wolnym, kto poznał, w czym wolnym nie jest.
OCHOROWICZ 91
Jeżeli los zrządzi, że pojadę, jak tego domagają się naj-tajemniejsze i
najjaśniejsze moje marzenia, do Tomska na uniwersytet* -.— to tej kochanej
Heleny nie będę widział w przeciągu lat kilkunastu. Myślę o tym. Myślę, bo
doprawdy kocham ją. Wrażenie estetyczne, gdyby głębszych iskier nie było, dotąd
wyczerpałoby się i znikło. Tymczasem ja marzę nie tylko o jej przymiotach
moralnych, ale marzę o niej często, o... kobiecie Helenie. Na takich podstawach
wznosi się jeden na zawsze kościół uczucia. Nie przeczę, że życie codzienne,
przyćmiewając jej portret podczas oddalenia, przesłania między nią a mną postaci
kobiet innych, ale delikatny jej profil zetrzeć się nie może i z całą prawdą i
zarozumiałością twierdzę, że się nie zetrze — dlatego po prostu, że żadna
kobieta nie może mi okazać tego, co okazała ona, że żadna nie zniżyłaby się do
mnie, brzydkiego, biednego i... mającego dwie siostry, które nie zaniedbały
zarzucić imienia mojego — brudem.
Doprawdy szczęśliwie padł mój wybór. Inna na jej miejscu znudziłaby mię — a ona
pojedzie ze mną na stepy sy-
KIELCE, 1885
birskie taka sama, jaką poznałem rok temu, kołysać się nade mną będzie obrazem
kobiety, o której się nie zapomina. Jest to kobieta, którą musisz pamiętać nawet
wtedy, gdy spoczywasz w objęciu innej (pseudo-kobiety) — jak tego doświadczyłem
18 czerwca...
Sybir, Sybir! Cała moja suma marzeń w nim się zamyka. Stałbym się wielkim
doprawdy, gdybym mógł chodzić na medycynę w Tomsku.
Ach! ja nie notuję chwil z Heleną spędzonych. Doświadczenie powinno by mię było
dotychczas nauczyć, co warta każda notatka z chwil takich pomieszczona w
dzienniku.
Owóż wczoraj byliśmy na cmentarzu. Każdy, ja myślę, doznaje wrażenia depcąc
groby. Cmentarz kielecki rozrósł się i wypiękniał. Całe kępy drzew osłaniają
grobowce. Boże mój — pokrzywy okrywają groby tych, co myśleli i czuli, i na tych
samych grobach stąpa młody człowiek i młoda kobieta, którzy żyją najbardziej
ziemskim uczuciem. Patrząc bez przerwy na to życie wrzawliwe, krzykliwe, na ten
chaos uczuć i cierpień, na gonitwę za szczęściem i porównywiu-jąc z nim nie-
życie, niebyt, bezbrzeżną martwotę, przepaść nicości, wnętrze, jednym słowem,
grobu — można z uśmiechem ascety wołać: Yanifas vanitafum...* Jest to, jako
moralno-filozoficzna wytyczna, jako aksjomat życia — idiotyzm, boć życie życiem
być musi — śmierć korzysta z praw śmierci, ale nasuwa się mimo woli w poważnej
todze Tomasza a Kempis, gdy depcesz kwiaty, co korzeniami sięgają serca lub
mózgu istoty, co niegdyś, powtarzam, kochała i myślała, gdyś pewny, że tam w
czaszce mędrca — ropucha.
Nigdzie kobieta piękniejszą nie jest jak na cmentarzu. (Jeśli naturalnie patrzeć
na nią będziesz, gdy ona cię widzieć nie będzie — inaczej udrapuje się we
łzy...)
268_____________________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
12 w nocy.
Czytam pożyczoną od Bema rozprawę Adolfa Pawińskie-go pt. Jana Ostioioga żywot i
pismo o naprawie Rzplitej.
Według autora urodził on się w Ostrorogu, a dzieło swe Monumentum pro
reipublicae ordinatione napisał w roku 1456. (Bobrzyński twierdził, że w roku
1477, Wegner — w r. 1459). Profesor uniwersytetu wrocławskiego Car o odczytał w
r. 1881 rozprawę o Ostrorogu. Według prof. Car o Ostroróg odbywał studia w
Erfurcie. *
Jest bardzo późno. Czytać już nie mogę, bo kleją się oczy. Studium Pawińskiego
na pierwszy rzut oka wygląda wspaniale. Styl poważny, trochę niefortunnie
ukwiecony i trochę rozwlekły. Więcej powiedzieć nie mogę, gdyż przeczytałem
kilkanaście zaledwie kartek. Owa kwiecistoiść stylu nuży w studium ściśle
historyczno-krytycznym. Jutro dokończę i wynotuję co lepsze.
Do jedenastej siedziałem w pokoju matki. Zauważyłem rzecz pewną: kobieta pozwoli
ze sobą zrobi r <:o zechcesz, bylebyś jej o tym nie mówił. Słyszałem, że kobiety
upadłe oburzają się w najwyższy sposób, gdy im mówić o najzwy-czajniejszych
akcesoriach ich fachu.
22 IX (wtorek).
Wybornym środkiem higienicznym, dla wzmocnienia duszy jest pisanie, nawet bez
myśli ogłaszania światu tego, co się pisze. W naszym wieku środek ten jest
przystępnym dla wszystkich. Aby się oswobodzić od myśli lub uczucia, które nas
opanowało, najczęściej wystarcza zanotowanie wrażenia na piśmie, a następnie
dokładne opisanie go. Praca taka rozpędza spazmy duszy i od zawrotów ją
zabezpiecza.
FEUCHTERSLEBEN Higiena duszy, Dziennik psychologa, 198*
r
KIELCE, 1885
269
Prawdziwy filozof nie zatapia się w rozważaniu śmierci. Filozofia jest nauką
życia, a śmierć w jej oczach nie ma rzeczywistości.
Tenże 198
Nie dosyć jest wpatrywać się w siebie jak w przedmiot — trzeba jeszcze i
postępować ze sobą jak z przedmiotem.
Tenże 199
Sprawia mi wielką przyjemność notowanie tych zdań, gdy bowiem użyte one zostały
przez autora w celu pobudzania do zastanawiania się nad sobą piśmiennie, dla
mnie są one wytłomaczeniem dawniej już poczętej na tym polu działalności.
Dziennik mój może kiedyś przybierze cechę choć troszkę naukową. Uśmiecha mi się
ta myśl. Gdy będę na medycynie — zdobyte fizjologiczne wiadomości stosować będę
do spostrzeżeń psychologicznych. Choćby dlatego muszę pójść na medycynę...
Późno w nocy.
Skończyłem powtarzanie algebry. Jestem zadowolony Chętnie też siadam do
zanotowania kilku wrażeń dnia. Ciotkę bolą szalenie zęby. Ponieważ patrzę jej
godzinami całymi w oczy — wbija mi się więc w pamięć każdy jej ruch, każdy
odruch przy otwarciu drzwi lub okna. Wychodząc wieczorem z pokoju na dwór i
myśląc o cierpieniu Jej, mimo woli schwyciłem się za szczękę, choć nigdy bólu
zębów nie doświadczałem. Współczucie moje przechodzi chwilami w złudzenie: zdaje
mi się, że i mnie ząb boli. To pewna, że poświęciłbym się na tydzień bólu głowy,
by się uwolnić od widoku jednego skrzywienia w twarzy tej tak mi drogiej istoty.
Oczy jej stają się błagalnymi. Białka zaciągają się barwą błękitną, na oczy
opuszczają się rzęsy, rysy martwieją, twarz cała blednie. Jest przecudną, świętą
w swej cierpiącej piękności. Chciałbym wypędzić z domu wszystkich, bo nie umią
chodzić cicho. Doprawdy mnie boli jej cierpienie równie jak ją...
270 DZIENNIKI, TOMIK VI
Stosunek mój do H. mogę nazwać, w całym znaczeniu tego wyrazu, poufałym.
Chciałbym zanotować każdy objaw tej poufałości, lecz nie pozwala na to obawa
właściwości, jakie posiada pismo. To tylko pewna, że każdy taki objaw w stosunku
naszym jest racjonalnym, gdy gdzie indziej byłby gorszącym. Nie należy jednak
zapominać wyrazu — stosunek. Stosunek — to przeszłość, to wierność, to miłość,
szacunek. Stosunek tłomaczy i zapewniając na zawsze te same sobie cechy zmywa
wszelkie piętno nieprzystojności. Dixi.
45
Na twe pytanie gdy ktoś powie: w niebie czytaj, Odeślij go do nieba, a sam dalej
pytaj; Lecz kiedy ci odpowie: stój mocno na ziemi, Siedź dalej, jakim prawem,
siłami jakiemi? A skoro walki o byt snuć będzie zawiłość, Odejdź, a na chorągwi
swojej napisz: miłość.
KOSCIELSKI Poezje 303
46
Z fizjologii w socjalizm walka przeniesiona To pokrzywa na róży szczepiona.
Tenże 303
Przerzucałem kartki Poezyj Kościelskiego * Są miejsca piękne jak Symfonia
cmentarna, są naiwne, jak przekłady Heinego, są rymy prowadzone za łby ku sobie,
jak „...prawda" i „praw da"... (porównaj „panie Zegrzda, niech pan pieprz da"),
jest wszystko — tylko nie ma tego, co przykuwa oko i serce czytelnika do kartek
książki. Nie ma pło- ^ mienia, co się pali w każdym wierszu naszej wieszczki —
Konopnickiej... Przerzuciłem tylko Poezje, nie mogę więc sobie jeszcze zdawać
relacji — widzę jednak, że przechwalono mi to.
r
KIELCE, 1885
271
l [w nocy].
Boli mię szalenie głowa. Jakżem szczęśliwy! Ona tu jest, tu o dwa kroki, jutro
ją zobaczę... i ucałuję... Cmi mi się w oczach...
23 IX (środa).
Całą tajemnicą moralnego kształcenia jest rozbudzenie uczucia przyjemności ze
szczęścia drugich.
OCHOROWICZ 206
...W tym właśnie czasie wpadł w ręce moje nieoszacowany mój dobroczyńca Buckle,
ten, którego bym nogi z wdzięcznością całował. On to bowiem dał mi siłę. Widząc
ten jasny, światły rozum, oddzielający wszelkie fałsze od prawdy, tak jak ten
młynek, co ziarno rzuca w jedne stronę, a plewy w drugą — połykając każdą myśl
jego, jak ten żebrak zgłodniały kawał chleba mu podany, wołałem w uniesieniu:
pójdę w jego ślady, dojdę do niego, prześcignę go nawet, a zupełnie zapomniałem
o tym, że broda mi już zarosła i że on w moim wieku był już wielkim!...
(Jest to wyjątek z listu, pisanego do Ochorowicza przez jednego z jego
przyjaciół. Kiedy ja nie czytałem był jeszcze Ochorowicza, pani Zaleska mówiła
mi, że Ochorowicz jedyną pociechę w moralnych upadkach swoich znajdował w
Buckle'u. Myliła się: Ochorowicz, jak twierdził Bem, jest... dziewicą. Nie
potrzebował więc Budde'a...)
Na mojej drodze został za mną daleko ten dobroczyńca. Czytam „Damy kameliowe".
Źle się dzieje!
Dobrze jest mieć ideał w piersi — to tak, jakby się więcej sił posiadało, jakby
świat był innym, lepszym i piękniejszym. Jeden człowiek z ideałem w piersi
więcej wart niż stu rachmistrzów — chociaż historia jest raczej rachunkiem niż
marzeniem. Ideał bowiem jest tak dobrze cyfrą na szali wypadków jak bagnet lub
armata — ale obok tego jest on czymś więcej niż cyfrą, bo burzy i wskrzesza,
podczas kiedy cyfra, myśl chłodna, kombinuje tylko, zestawia.
Mam szereg marzeń, które się nigdy nie urzeczywistnią. Rozumiem to — ale w to
nie wierzę. Zupełnie co innego jest rozumieć, a co innego
272_______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK VI
wierzyć. Nie wiem doprawdy, co bym zrobił, gdyby to wszystko spełzło na niczym!
O! niewiadomość jest często stróżem pokoju, nie lubię go — a jednak boję się tej
strasznej walki... *
Wróciłem dopiero co do klasy z domu. Zdaje mi się, że mam pod czaszką rojące się
mrowisko... Przypomniano mi wszystkie bóle moje. Otworzyłem książkę i
przeczytałem przytoczone wyżej wyrazy. Zdaje mi się, że ja je sam, oryginalnie
napisałem, a to dlatego, że idąc do gimnazjum marzyłem: uciekać stąd, uciekać na
Sybir czy gdziekolwiek, byleby dalej od wstrętnych potworów, które muszę kochać.
Człowiek uczciwy, choćby najbardziej względnie uczciwy, musi się zniżać uczuciem
ku niemoralnym, brudnym, idącym po drodze zbrodni kobietom, które natura dała mu
za siostry. Istot tych znienawidzić nie można. Trzeba je kochać. Nie jestże to
rozpacz? Uciekać stąd, uciekać! Wyrzekam się łch przed własnym sumieniem. Ból
mój jest tak wielki, że nie mam mocy tyle, by im przebaczyć. Jedna tylko istota
stanowi moją rodzinę — ta, która stanowi me życie. Nie jestże to los Edypa?
Dlatego, że kobiety te są moimi siostrami i są złymi kobietami — ja muszę
cierpieć. Winy tu mojej nie ma, a ja cierpię najwięcej. Jedna tylko Antygona
ozteca ten ściemniany horyzont. Toteż kocham ją <, łićt miłością Edypa.
12 w noc y.
Był Michajłow ze skrzypcami. W porównaniu z dawniejszą, gra jego obecna jest
potworną. Stracił to, co jest muzyką w muzyce — duszę. Bezmyślna, bezuczuciowa
bryła — oto ulubiony nasz skrzypek dawniejszy. Dawniej był przynajmniej artystą,
gdy grał — dziś i to zatracił. Chciałem zrobić niejaką przyjemność ciotce — i
czuje, że jej nie doznała. Dawniej jedno jego pociągnięcie smyczka wstrząsało
mną — dziś Koncertem VII Beriota targa tylko nerwy. Można nie znać się na
muzyce, a rozumieć ją — można
T^i.-^T' "'•.•%f:K'•'•;!
DOM, W KTÓRYM MIESZKAŁ 2EROMSKI NA STANCJI
GIMNAZJUM KIELECKIE
KIELCE, 1885
więc uzasadnić moją krytykę. Co może być wstrętniejszego nad muzykę bez uczucia?
Poddaję się nazbyt łatwo pochopom somatycznym i... ciotka twierdzi, że mniej
wart jestem. Nie uwierzę temu nigdy. Kobieta jest zawsze kobietą, nawet w
idealistycznym twierdzeniu. A już te niespodziewane wybuchy westalskiej
moralności są co najmniej śmiesznymi. Kocham ją całą duszą.
W jej czarujących oczach dostrzeżesz wszystkie uroki prócz...*
Mało się uczę. Napawam się chwilą obecną. Gdy mi ta chwila uciecze, wezmę się
szalenie do roboty — ale dziś pić, pić do dna! Cóż by była warta ta chwila?
24 IX (czwartek).
Lekcja literatury rosyjskiej.
npoHMicaioinaH secb MCTopunecKUM TPYA KapaMsuna, MACH rocyflapcTBeHHOCTH.
2KM3Hb HapoflHan, HHH — na STOPOM njiaHe. „PoccMfl ocHosaHa
pasHOBJiacTiieM M cnacena caMOflepJKasMe M". OH na Tex JIHHHOCTHX, KOTOpue
cnoco6cT[Bo]-BHJIM caMOAepJKaBMio. TJjiH oijeHKM jiMHHocTeii OH npMJiaraeT
flpyroił npvnm,Hn: HpascTBeHHbifi. C STHM HpascTBeHHBiM, x p n-CTMHHCKMM
MepwjioM OH npwcTynaeT K oijeHKe Bcex rocy-
flapCTB6HHbIX JlMHHOCTeił M npOHCnieCTBMM. JIlOÓOBb K OT6-
H e c T B y cocTasjineT TpeTMM CBCTOI npOHMKaiomMii ero Hcmo-puw. KapaMSMH, no
cjiosaM IlyniKMHa, CJIOBHO HecTop — [OT-KPBIJI] reorpadpwio flpeBHeii POCCMM,
OTKPWJI ncTopmo Apesneii POCCMM. KapaMSMH cosflaeT — asbiK. flaeT HOBOC
nanpaBJieHMe JiHTepaType; cos^aer HMTaiorn;yio ny6jiMKy; B MSAasaeMbie MM BHOCMT
cosepnieHHO HOBbie OTflejibi: SKOHOMMM etc., ocTOMHoe pyccKoro o6pasoBaHHoro
o6mecTBa — ^Te-
HM6. yflCHH6T B CBOMX nOB6CTHX MHOrO COI^PiajIbHbIX BOnpOCOB.
18 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK VI
(On oTHeccH OTpMitaTejibHO co BCCIO pesKOCTbio K njiany Cne-pancKoro 06
ocBo6o3K.AeHim KpecTfaan). *
Z Ostroroga:
Długosz, współczesny Ostrorogowi, nic o dziele jego nie wspomina, ani też o
działalności jego w zawodzie politycznym. Nasz statysta był synem Stanisława,
wnukiem Sędziwoja Ostroroga, wojewody poznańskiego (1410—1440). Urodził się
przypuszczalnie około roku 1430, umarł w 1501. W 1453 był w uniwersytecie w
Erfurcie. Nie wiadomo gdzie, lecz otrzymał stopień „doktora praw obojga". Bawi w
Erfurcie od 1453—55. Prawdopodobnie otrzymał stopień doktora w jednym z
uniwersytetów włoskich, lecz nie w Bononii. „W październiku 1456 r., niemal w
rok po radzie w Grudziądzu, zmuszono króla, że piśmiennie się zobowiązał, iż
złoży sejm walny wyłącznie tylko pro reformatione dla pogodzenia dwu stanów
powaśnionych: duchownego i świeckiego. Ten właśnie sejm, pierwszy za Kaźmierza,
ma na myśli Ostroróg; dla tego sejmu, dla tych wszystkich mężów, co w nim
zasiądą i o naprawie radzić będą, pisze on swe myśli, nasuwa swe uwagi." W
pierwszej połowie 1464 r. udaje się do papieża Piusa II (Eneasza Sylwiusza
Piccolomini). Podobnież [w] 1467 wiezie poruczenie w sprawie zatwierdzenia
pokoju z Krzyżakami; również w towarzystwie Wincentego Kiełbasy składa
obediencją Pawłowi II. Ma do nowego papieża mowę (prof. Pawiński przytacza
rzeczywistą mowę kasztelana międzyrzeckiego. Ta bowiem, która uchodziła za mowę
jego, była pióra nominata Kiełbasy).
Na drugiej godzinie, francuskim, poszedłem co domu. Był p. Bolesław. Byłem
bardzo dobry na niego, Później odprowadziłem Helenę do Kłodnickich. Mam ją
przyprowadzić z powrotem. O pół do trzeciej zaczekam na ulicy — ona wracać
będzie. Robi się to „tym końcem", by się nie spotkać z panem „Edrnąndem". *
25 IX (piątek).
Lekcja Gejslera (historia).
L'etat c'est moi o6HMMaeT co6oro nepnofl 1661—1715. Louis XIV POAMJICH B
CeHOKepinene 1638 r. BocnuTaHwe nojiynMJi ne-6pexcHoe. OTJiMHMTejiBHaa nepia ero
xapaKTepa — 6ne. Mazarini CKOHnajicn 1661 r.
KIELCE, 1885
„TOJIŁKO OAMH Bór TpeSyeT c Kopojia OTneTa B nocTynKax. KopoJiB naMecTHMK Bora.
Kopojib MCTOHHHK CMJIBI M npaso-cyflMH." IIocjieAHMM pas les etats generaux
coseaHbi SBIJIM B 1614 roAy. Ein,e npn MaaapMHM „noflymenHbiM saceAaHneM" y#ap
napjiaMenTy. B 1673 npMKasbisaeTca napjia-SesnpeKOCJioBHO BHOCMTB SAMKTŁI
Kopojia B npOTOKOJi. Regale COCTOHJIO B TOM, HTO nocjie CMepTM anwcKona
floxofl&i ynepinoro CTaHOBMjmcb MMymecTBOM rocyflapcTBa. B 1682 co-6pan 6wji
coSop, no KOTOpony Bonpocw pemaeT Kopojib. *
Jestem w dziwnie apatycznym nastroju. Przedmioty wydają mi się bezbarwnymi i
szarymi. W dniu takim załatwienie jakiejkolwiek czynności sprawia mi przykrość.
Kosztowało mię bardzo wiele takie np. przyjęcie korepetycyj z rekomendacji prof.
Szperla. Rozmowa z nim męczyła mię. Drobne nieprzyjemności rosną do potęgi
cierpień. By się zapytać inspektora, kiedy Jurek będzie miał egzamin,
potrzebowałem pół godziny czasu namysłu. Wszystko to ma przyczynę fizyczną. Ach,
jak najprędzej uczyć się fizjologii. Istnieje ścisły stosunek między
cierpieniami ciała i duszy, pomimo niewidocznego na pozór ich źródła. Szczęście,
że w domu błyszczą niebieskie źrenice, bo byłbym miły jak zgniła cytryna.
W jednej chwili można doświadczyć więcej aniżeli w ciągu roku; jedna chwila
smutku więcej uczy niż dziesięć chwil wesela.
Nigdy nie żałujemy, żeśmy byli smutni — ale bardzo często musiemy opłakiwać
zbytnią wesołość.
Trzeba się przyzwyczajać stopniowo do nieżałowania tego, co się odstać nie może;
nie zmniejszy to szlachetnej boleści, ale przytłumi drobnostkowe żale i wzmocni
charakter...
Starajmy się patrzeć na wszystko, co nam dolega, ze stanowiska
przyszłości.
OCHOROWICZ*
16*
276_________________________________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
Jeżeli ktoś może patrzeć na to, co mu dolega, ze stanowiska przyszłości — znaczy
to, że mu nic nie dolega. Wszelka dolegliwość unicestwia wszystko, co by ją
mogło detro-nizować. Kazać komuś na boleść patrzeć ze stanowiska przyszłości —
znaczy głodnemu kazać na jego głód obecny spoglądać ze stanowiska przyszłości,
tj. rozumować, gdy się jest głodnym, że nierozumem jest poddawanie się głodowi,
czyli pocieszać się tą myślą, że gdy się jest najedzonym — nie jest się głodnym.
Sam Ochorowicz przytaczał na poprzednich kartkach zdanie Renana: „Moralności nie
uczy się słowami". Panowanie nad sobą jest moralnością.
12 w nocy.
Jesteśmy w środku niemal Macedonii. Macedonia jednak nie zwycięża Hellady. Ta
zawsze nieśmiertelnym pali się blaskiem.
Później.
Wiatr szaleje. Czytam Lermontowa. Była to dzielna, twarda, namiętna dusza.
Mistrzem słowa nie był, ale znać w nim tchnienie wielkiego poety.
KSK B HOHŁ 3B63flbi HenyjKeH B MHpe H;
XoTb cepAije THHcejio KBK Ho sce nofl HMM 3Mea;
iuiaM?Hb
MCHH cnacajio BfloxHOBeHne
OT MejioHHBix cyei; Ho OT CBoeił flyuiH cnacerniH
M B C3MOM CHaCTHH H6T.
MOJIK) O CHaCTMM BbIBajlO...
flojKflajicH HaKonei; —
M THTOCTHO MH6 CHaCTMe CT3JIO,
KaK flnH i;apa
KIELCE, 1885
277
M sce MeHTbi OTBeprnyB, CHOBa
Ociajica a OflMH, KaK saMKa Mpannoro, nycToro
HMHTOJKHBIM BJiaciejiHH. *
83.
Notuję parę jeszcze urywków, które wkrótce będą mi potrzebne... Prawdziwie łzami
pisane:
Csepiumiocb! HOJIHO ojKHflaTb
scTpeHM M npomaHwa! nać H nać cipasanna
UpMflyT —— 3aH6M MX OTKJIOHHTb!
Ax! H Hę 3H8JI, Korfla rjiH^eji Ha nyflHbie rjiasa npeKpacHofi, HTO nać
npomaHMH, nać Ko Mnę BHesanno
Csepiumiocb! TOJIOCOM
Mnę BoJibine cep^i^a Hę
Sanpycb B yrjiy
M 6y^y njiaKaTb... BcnoMMHaTb.
MTBK npomaił! snepabie STOT ssyK
TpeBOJKMT T3K JK6CTOKO Tpyflb MOK).
npomaii! — iiiecTb 6yKB npMHOCHT ci-ojibKO MyK, ynocHTb sec, HTO a Tenepb
jno6jiio! H BCTpeny B3op ea npeKpacHwx rjias
VL MO3K6T 6bITb... K3K 3H3Tb...
B nocjie^HMił pas.*
Czytam akt drugi dramatu Lermontowa pt. MacKapad. Akt pierwszy czytałem w dniu
przyjazdu H.
26 IX (sobota). 12 w nocy.
Na płacz mi się zbiera. Czuję, jak coś płacze we mnie: to obraza, jaką rzuciłem
w twarz Helenie. Rozmowa, jaką prowadziliśmy, potrzebuje zupełnej spowiedzi z
dni kilku.
DZIENNIKI, TOMIK VI
Tak, trzeba się wyspowiadać. Zstępowałem od tygodnia po spadzistej drabinie
drastycznych rozmów i dwuznacznego postępowania z H. Zaczęło się od całowania
nóżki, usiada-ńia jej na moich kolanach. Od stopki ręka sama kierowała się do
kolanka — zresztą następował kierunek dośrodko-wy... Dziś H. cały dzień leżała w
łóżku, wszystkie więc moje namiętne marzenia przeszły w lubieżny czyn.
Wymarzyłem niemal co do joty w Sieradowicach dzisiejszy dzień, wymarzyłem z
drobiazgową ścisłością... Postępowałem jak lubieżne dziecko, pragnące się
nasycić ciałem ładnej kobiety. Krok pozostawał do występku — co mówię, krok! —
przygotowała go jak najdrastyczniejsza, jaką można sobie wyobrazić, rozmowa.
Rozbieraliśmy propozycją moją w tym względzie. To dosyć! Doktor nie zna pewno
dokładniej całego jej ustroju fizycznego niż ja. Gdy rozmowa nasza przyszła do
tego punktu, że pytałem się, czy lampę zgasić — coś zapłakało we mnie. Gdyby
nawet ona się na czyn zgodziła, ja bym go odrzucił: — to Helena... To jedyna
istota, którą mam na świecie!
Dziwnie jednak logicznie określił kobietę piękną Swięto-chowski. Ona nie powinna
była do tego dopuścić. Powinna była jednym spojrzeniem mię zabić, j«dnym słowem
odepchnąć. Te słowa powiedziałem jej odchod^jc bez pożegnania. Teraz, powtarzam,
płacze coś we mnie.,, A jednak — to wszystko było potrzebne. Potrzebne po to,
bym ją bardziej ukochał. Każdy psycholog, ona sama, rozśmieje się na tę
konkluzją — jednak tak jest. W tej już chwili myślę o niej dawnymi myślami,
pieszczę ją dawnymi imionami, teraz odstąpi mię zazdrość. Już nie będzie mię ona
piekła: patrz! tamten ją pieści. Teraz niech pieści ciało, które i ja
pieściłem!...
Doprawdy potrzebny mi był ten kulminacyjny punkt lu-bieżności, bo jest to tylko
jedna strona medalu, która była dla wzroku mej wyobraźni zakryta i dlatego
niemiłosiernie ją drażniła. Cóż to będzie za rozkosz kochać się w jej do-
KIELCE, 1885
279
broci, kochać się w Helenie, nie w kobiecie! Może mię odepchnie i zapomni, może
nie będzie w stanie przebaczyć wielkiej obrazy, jaką jej wyrządziłem — a jednak
jestem spokojny spokojem człowieka, co wypłynął z kałuży. O, całą duszą witam
cię, narodzone na nowo słonko moje czyste i bezchmurne, ku któremu podnosić będę
wzrok zmęczony, ku któremu modlić się będę w ciężkich godzinach. Jest to
odrodzenie. Cóż za rozkosz powiedzieć do kochanej kobiety: znam cię i nie
pragnę, kocham cię czystą miłością!
Rzecz dziwna, jak chłodno przyjmowałem te upajające, namiętne wrażenia
dzisiejsze. Wyglądało to na psychologiczne doświadczenie, w którym psycholog dla
wywołania doświadczenia przedzierzga się w aktora. Ja, co pierwszy raz w życiu
wrażeń takich doznawałem. Być może dlatego, że je znałem dokładnie z marzeń.
Jestem wzburzony: krew bałwani się w skroniach... Jeśli ona mi nie przebaczy?
Obraziłem najdelikatniejsze, najbardziej ukryte uczucia kobiety: zmusiłem ją do
trywialnej rozmowy i winę zwaliłem na nią.
Mój Boże, może ona tam płacze? Z jakąż radością całowałbym teraz jej ręce! Jak
płomiennymi wyrazy bym ją przepraszał!...
Jest już bardzo późno. Próbuję czytać Otwieram książkę i znajduję
wiersz taki:
KaK flyx OTH3HHMH M 3JIB
Moro TLI pymy o6HHJia; O, AJIH Hero Te6e nejibSH
Ee COBC6M B3HTB y M6HH?
MOH flyma — Tsoił BeHHbrtł xpaM
KaK 6O3K6CTBO TBOjł O6p33 T3M;
Hę OT neSec, -UMIIIŁ OT Hero H Htfly cnaceHMH cBoero.
Lermontowa.
280
DZIENNIKI, TOMIK VI
H ne jiK>6jiio Te6n; CTpacieił M MyK yMHajica npeJKHHJł COH; Ho oSpas TBoii B
flyiue Moeń Bce JKHB, XOTH 6e3CMJieH OH.
H Bce aaStiTB ero HC Mor;
TaK xpaM ocTaBJieHHfcrti — sce xpaM,
KyMHp noBepaceHHfarii — sce 6or. *
75.
Lermontow umiał śpiewać drobne, codzienne cierpienia, które na razie są
męczarniami. W takich jak dzisiejsza sytuacjach — tylko jego jednego czytać
można.
l w nocy,
Przerzuciłem wiele kartek — nareszcie znalazłem taki dwuwiersz:
CJIMUIKOM snaeM MW Apyr flpyra, #pyr flpyra nosaStiTb... *
Z tą myślą zasnę spokojnie.
27 K (niedziela). (l w nocy) Cały dzień dotrzymywałem słowa, wieczorem
zbłaźniłem się znowu. Cóż robić, co robić? Doprawdy — to mię złości.
Byłem znów u tego Zwierkowskiego na zastępstwie lubego p. Bolesława. Każda taka
lektura robi na mnie wrażenie grobu. Przy tym czytałem „Przegląd Polski" — to
znaczy ze cztery artykuły p. St. Tarnowskiego. Co może być pie-kielniejszego nad
czytanie stańczykowskiego piśmidła? I to cztery godziny... Wyrwawszy się stamtąd
o 10, doznawałem uczucia radości prawie. Pogrążone we mgle ciężkiej lampy
KIELCE, 1885
281
uliczne — wydawały mi się pięknymi. Wróciwszy do domu zacząłem znowu szaleć...
Czy od dziś za tydzień jej już nie będzie?
Te pogniecione kartki — to ślad jej ręki: chciała wydrzeć przyrzeczenia
wczorajsze, chciała zabrać listy. Listy zabrać! Nie umiem wyrazić, jaką wielką
wartość przywiązuję do tej paczki papierów, zapisanych jej ręką... Zdaje mi się,
że na każdym z nich leży kropla mej krwi.
Trzy dni były wolne Smutny fakt!
i nie nauczyłem się lekcyj.
28 IX (poniedziałek).
Wyszedłem z domu rano, kiedy Helena spała jeszcze, gdyż dziś zdaje do gimnazjum
mały Jurek. * Ciągle chora na zęby... W dodatku ja często jej dokuczam.
Przyczyną bólu zębów H., a mojego rozdrażnienia jest zapewne ciągły deszcz.
Biedna moja dobra Halka!
Żałuję dziś bardzo, że nie umiem matematyki. Jest to nauka piękna — ja nie umiem
uchwycić przewodniej myśli, jaka się śród formuł przewija. Cóż warto chwytanie
to stąd, to zowąd prawd i aksjomatów, jeśli nie znam tego postumentu, który się
z prawd i aksjomatów matematycznych składa. Przy powtarzaniu np. geometrii — nie
umiałem sobie zdać sprawy, po co wprowadzają lemmy * lub teoremy odwrotne... Do
tego matematyki nie uczyłem się nigdy poczciwie. Umiem tylko i lubię arytmetykę.
Do reszty — mam łeb tępy jak karp!
Jest lekcja matematyki. Jestem znudzony. Przy tablicy Szperl wygniata formuły z
Kłopota. Wtem wpada świeży, jasny, wesoły promień słońca. W tej chwili
usposobienie się zmienia. Jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej —
282
DZIENNIKI, TOMIK VI
przypominam sobie rzeczy weselsze: byłem na francuskim w domu. Helena spała na
kanapie, kiedy wszedłem. Pół godziny mogłem patrzeć bezkarnie na jej śliczną
głowę. Nic piękniejszego, gdy jej czarne włosy odbijają od poduszki bladość
marmurowo białych rysów. Ta uśpiona twarz bywa czasem posągowo, poważnie piękną.
Wydawało mi s,ię, że jestem w teatrze przed podniesieniem zasłony. Wolno wznoszą
się powieki — i widzisz cały dramat, tragedią, komedią, balet, piekło, niebo,
świat... oczy.
29 IX (wtorek).
Wczoraj, jak zwykle, wieczorem siedziałem w pokoju matki. Ciekawy to musi
przedstawiać widok: przyćmiona lampa, matka śpi — od czasu do czasu dają się
słyszeć podejrzanej treści odgłosy, których autorką bywa najczęściej moja
narzeczona, Józia * — i my tylko we dwoje z panią naczelnikową. Wczoraj wieczór
zeszedł nader dla mnie wesoło. Mówiliśmy o tym Łazarewie. Łapałem panią
naczelnikową za słowa. Mówi na przykład, że Łazarew zachowuje dla Niej przyjaźń
i niezgłębiony szacunek aż do dnia dzisiejszego i szlachetne te okazy miały mieć
niby taką s;imą formę, kiedy Łazarewek odprowadzał H. do Piotrkowa, kiedy
przesiadywali wieczorami, kiedy spotykali sio nti wystawie sztuk pięknych, kiedy
etc. Poprzednio wyraziła się o nim p. Helena, że to „stary wyjadacz". Kiedy
indziej orzekła, że starała się zerwać stosunek z p. Charles'em, gdyż obawiała
się, ,,by się nie zakochać". Zestawiwszy to wszystko, mogłem kpić sobie z
rozumowania pani naczelniczki. Bądź co bądź — chciałbym być na miejscu owego
pana Karola. Pani naczelnikową miała (w czasie owego stosuneczku) lat 20. Można
było nie już szaleć, ale wściekać się...
Czytałem „Prawdę". Dotąd nie ma jeszcze końca Aspazji. Przyszły numer będzie
bardzo ciekawy: ostatnia scena, mowa Peryklesa w obronie Aspazji, obwinionej o
świętokradztwo i rozpustę. Prześliczny dramat!
KIELCE, 1885
283
. Swiętochowski na każdej karcie obecnej „Prawdy" zaprzecza swej
kosmopolitycznej zasadzie, jaka przejawiła się w jego nowelach O życie. Tego
samego Millera, któremu niedawno, „że chciał w naszym kraju pracować i być
naszym bratem — przebaczał" * — dziś wypędziłby z ochotą, a nawet do tego
poduszcza.
2 w nocy.
Uczyłem się Cycerona. Jest to ciekawe dosyć zestawienie systematów filozofów
starożytnych, bających o duszy. Ten blagier Cycero umie tylko wykręcać się po
adwokacku, myśli u niego oryginalnej nie znajdziesz. ,,Id est bonum, quid est
honestum...", czyli „id est bonum, ąuid est bonum".*
Czytałem ifleMoua Lermontowa. * Jest to rzecz prześliczna. Byron urodził paru
wcale porządnych Byronków: Musseta, Heinego, Malczewskiego, Lermontowa... Demon
jest prawdziwie piękny. Przegląda tu płomienna, harda dusza. Mimo woli zapalasz
się. Są miejsca przepiękne, jak to, gdy przy mogile dziewicy, kochanki demona,
stoi anioł.
T6M KpeCTOM, HBfl TOJł CKajIOK)
i, yTpeHHeii noporo C rjiySoKoił flyMoro CTOHJI SMTH 9fleMa, anreji MMpHbrił, M
cjieabi Mcwina yiupaji Caoeił oflejKfloio cancpnpnofit.
T/i KyflpM MHPKMe K3K JI6H
C rjiaBw seHHaHHOii ynasajin, M KptHibH jierKwe KHK COH 3a SejiwMM njieHMM
CMHJIM.
...Baop yHbijibrił Ha He6o noflHHJi anreji
M C HenOHHTHOK) TOCKOft
3a flyiuy rpeiiiHHiłbi
MOJ1MJICH OH... •
66.
284
DZIENNIKI, TOMIK VI
Przemknęły czasy Byrona, ucichły lutnie jego synów, a dziecię dzisiejszego wieku
czasem ze łzami wsłuchuje się w dźwięki przebrzmiałe. Byron zawsze słuchacza
znajdzie. Ludzkość jest niespokojną i wiecznie cierpiącą — lubi więc o
cierpieniu słuchać. Któż nie zaduma się nad tą walką demona i anioła o jedno
dziecię ziemi, kiedy w nim wiecznie wre niezaspokojona nigdy [walka] anioła
dobra i złości anioła. Zły i dumny moskiewski poeta objął w formę skończoną
jedne z najogólniejszych walk, jedne z najcięższych zagadek ludzkości.
Już tak późno. H. ciągle chora na te nieznośne zęby. Czy ona kocha mię choć
trochę, czy ja żywię to uczucie czyste jak łza, którym żyłem rok temu? Teraz nic
nie wiem, bo jestem szczęśliwy. Poznawania siebie uczy — samotność. Samotność —
to filozofia.
30 IX (środa).
Potrzeba by mi było czegoś wstrząsającego, książki jakiej, co by moje siły
umysłowe w ruch wprawiła. Obejmuje mię w mgliste ramiona — nuda. Nic
smutniejszego nad taki ka-taralno-jesienny nastrój duszy.
Zacząłem przepatrywać kartki Hcmopuu Focydapcmea Poccuu-CKOZO Karamzina *.
Wrażenie bo ono pozostawia takie, jakie wyraził Puszkin:
M npejiecTH KHyTa... *
Jednak język jego i sposób przedstawienia przeszłości — godne zazdrości. Czyta
się historią tę, jak najłatwiejszym stylem napisaną powieść. Tylko Cezar Cantu
pisał podobnym stylem i przedstawiał przeszłość tak plastycznie.
KIELCE, 1885
285
W tego rodzaju plastyce przedstawienia tkwi artyzm historyka. Gdy w Moskwie za
czasów Dymitra Fałszywego * przedstawia pierwszą chwilę zwątpienia w
autentyczność niejako tego monarchy — zda się, że jesteśmy widzami całego tego
dramatu dziejów. Na tym punkcie, według mnie, ma historia Karamzina
niezaprzeczone cechy artyzmu. Lecz cóż to za tendencje wstrętne!... Zamilczeć
wolę o tym wstrętnym Ryczywole...
Nie wiem, czy to mnie tylko właściwe, czy mój to wynalazek niejako — ta zdolność
psychologiczna dokuczania sobie. Jest to redempcja * przesycenia ł środek
nasycania się. Szczęście zależy od kontrastów jego warunków. Wszelka monotonność
nuży, a nuda szczęścia ni zadowolenia dać nie może. Jednym ze środków uniknienia
nudy, czyli wynalezienia jakiegosić kontrastu, czyli sprawienia sobie
zadowolenia — jest środek dokuczania sobie. Jeśli chcę, by oczy Heleny sprawiły
na mnie wrażenie piorunu — muszę ich długo nie widzieć. Dlatego pragnę sobie
odmówić widzenia jej przez kilka godzin. Właściwie samą już myślą tego
mniemanego udręczenia sprawiam sobie przyjemność. Wszelka walka popędza krew w
naszych żyłach — żyjemy więc goręcej, wyobraźnia funkcjonuje — i już mamy
satysfakcją udręczenia. Zawsze każdą myśl na polu tym sprowadzę do jednego
ulubionego mi wyrazu: kocham się (siebie).
Wtenczas tylko kochamy się prawdziwie, kiedy na ideał nasz spoglądamy nie okiem
zachwytu, lecz krytyki. Korzyść ta będzie, że się nie rozczarujemy.
Marzę o Buckle'u. Jeśli dostanę patent, kupię sobie Buckle'a i jego jedynie
czytać będę. Dziś tego zrobić nie mogę, bo trzeba by temu czytaniu, a właściwie
studiowaniu, oddać wszystkie myśli. Nie chcę, by Buckle zabrał mi patent.
V
286
DZIENNIKI, TOMIK VI
Żaden z pisarzy nie przykuwa tak i nie przywiązuje do siebie jak ten. Działa tu
jego nieposzlakowana logika i prawdomówność, i jasność, i geniusz.
Lekcja religii.
„Jeżeli Piotr się Chrystusa w domu arcykapłana zaparł, to stało się to dla
sprawdzenia przepowiedni Chrystusa, wyrzeczonej w wieczerniku." (Słowa ks.
prefekta).
Tak się wyraził — słyszałem.
J. W. Machajski1
Lubię taką otwartość! Więc Judasz zdradził Chrystusa, bo to przepowiedział jeden
z proroków. Oj! głupstwo się palnęło, księżulku... Kalwin mógłby Cię,
serenissime *, pociągnąć do odpowiedzialności za plagiat jego teoryj.
Powziąłem postanowienie spisywania wrażeń przykrych w tej chwili, o ile można, w
której się ich doznaje. Nie będzie to już sprawozdanie, lecz rozmowa ze sobą.
Sprawozdanie pozostaje zawsze sprawozdaniem tylko i uczuciowa prawda szwankuje.
A więc jeszcze cośkolwiek o owym dręczeniu siebie. Każdy śmiech ciotki złości
mię. Po południu poszła do pp. Kłodnickich. Poszedłem i ja na miasto i ze dwie
godziny włóczyłem się, sądząc, że Ją spotkam. Nie spotkałem. Nie może być
większego udręczenia nad skazywanie się na udręczenie. W sobotę ma jechać do
Pie-koszowa. Sprawia mi to ból. Jestem zły i szczęśliwy, że panuję nad sobą.
3 w nocy.
Słychać świst lokomotywy. Ileż mi on przypomina... Dusi mię płacz. Gdybym się
mógł pomodlić!... Są smutki, które się skarżą modlitwą, są niewytłomaczone
uczucia bólu, radości, żalu.
1 Dopisek obcą ręką.
KIELCE, 1885 287
l października (czwartek).
Nie wiem, czym się to dzieje, lecz jestem ogromnie rozdrażniony. Wczoraj H.
powiedziała mi wieczorem, że daleko lepiej było, kiedy nie mówiłem nic, kiedy
nie przychodziłem do ich pokoju...
Nie zapomnę jej nigdy tego, bo pgwiedziane to było zupełnie serio. Nie mogę
pozbyć się jakiegoś gorzkiego żalu. Gdy pomyślę, że ona może znienawidzić —
dziwna niemoc moralna opada mi na ramiona i jakby do ziemi przygniata. Lecz mam
jakiś upór szalony, który mówi: Męcz, męcz...
I oto nie jest już udręczenie dobrowolne doświadczeniem, lecz nieszczęściem
chwilowym; już nie ja panuję nad udręczeniem, lecz ono nade mną.
Mam godzinę wolną. Heleny nie ma — wyszła. (Może naumyślnie, żeby mi dokuczyć —
a może nie zwraca na mnie uwagi do tego stopnia, że zapomina o moim
istnieniu...) Bądź co bądź, kochając ją całą duszą znajdę w sobie na tyle
władzy, by zdobyć się na konkluzją Bartka zwycięzcy: „Kiej tak — to niech tak
będzie!"
W ogóle i -macocha jest dla mnie obojętną zupełnie... ale „kłej tak — to niech
tak będzie!"
Wszystkie moje postanowienia rozbiły się o jeden szkopuł: o uśmiech. W połowie
dzieła wstrzymano mię. Charakter H. w porównaniu z charakterem moim — jest
nieopisanie wyższym. Przyszła pierwsza. Kocham ją bardzo za tę niewypowiedzianą
dobroć.
Druga w nocy.
Dawno nie zaglądałem na pola beletrystyki. Z pewnych pobudek rzucam się
niespodziewanie w objęcia naturalizmu... Ja i naturalizm!... Jest to zjawisko
efemeryczne, dziś tylko
288
DZIENNIKI, TOMIK VI
mające prawo bytu — z pewnych, powtarzam, pobudek... A więc piszemy szkic
powieściowy, maleńki, ale... natura-
listyczny.
PIERWSZY RAZ
Poeta chce tylko malować...
V. HUGO
Któż nie zna Hotelu Saskiego w Warszawie? Wielu, a między innymi i ja, zostawiło
tam to wspomnienie, to sakiewkę, wielu przypomina go z uśmiechem lub
przekleństwem... czemuż by fantazji mojej nie wolno było wymarzyć kobiety, która
zostawiła tam... Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Było to w czasie jasnego letniego wieczora, wieczora, który przygląda się
dziesięciomilionowym okiem gwiazd tłumom sunącym, jadącym, szturchającym się po
ulicach Warszawy. Wielkie, argusowe oko nocy widziało zapewne dorożkę
zmierzającą w stronę wspomnianego hotelu. Para zbie-dzonych, starszych w
Darwinie braci zaspanego dorożkarza ani się domyślała, że ciągnie za sobą...
szczęście. Jakżeż bo nazwać to uczucie, jakiego pełne były piersi osób
zajmujących zdezelowany wehikuł? Cóż można nar^o.i; szczęściem, jeśli nie
uczucie męża, który wiezie do domu żonę, uczucie dwudziestokilkoletniego
mężczyzny, który widzie w swe domowe progi po raz pierwszy ukochaną
ośrrtnastoletnią kobietę. Jadą do domu! On zna go dobrze, ona go pozna. Uczucie
jej nie jest szczęściem. To dopiero wrażenie, to przedsmak szczęścia. Rzuciła
dom rodzicielski, jedzie z nim, z nim, kochanym nad życie — ale jedzie w życie
nieznane. Trwoga i radość. Radość, bo jedzie z nim; trwoga, bo jedzie do niego.
Zajechali, wysiedli przed bramą hotelową. Zniesiono rzeczy, wzięto numer na
parterze od ulicy Koziej... Zabawią tu dni parę, później pojadą dalej do
gniazdka, które on zbudował, które ona umai. Pierwszy raz jest z nim sam
KIELCE, 1885
289
na sam. Drzwi są zamknięte... Mimo woli rzuca mu się na szyję. Szuka w nim
ratunku przed nim... Spuszcza powieki, lecz czuje, że jego oczy je podniosą.
Rozmowa się nie klei. Rwią ją oderwane, wyrazy. Wyrazy te znaczą — szczęście. Są
sami.
Nie odtworzysz mi, fantazjo, rozmowy tej, nie powiążesz oderwanych wyrazów w
logiczną całość, nie namalujesz jej wielkich lazurowych oczu, w które on zatapia
swój wzrok. Nie sil się, biedaczko...
Mijają godziny. Z wolna cichnie pogwar stutysięcznego potworu,
dolatującego do ich pokoju zza szyb. Staje się ciszej, ciszej... Kto czytał W
Szwajcarii, kto czytał historią Franceski da Rimini, ten się domyśli, co stało
się dalej, pomimo tego, że oni „nie czytali sami..." * Pająk, co siedział w
bliskości pieca, widział dziwne rzeczy, które mnie jednemu tylko pod sekretem
wyświergotał. Mówił o tym z rumieńcem na łebku, a ja talentu Zoli nie mam —
zamilczę więc. Dziwny ten pająk: twierdził, że ona długo, długo płakała. Czemu?
Każdy filozof chrześcijańskiego pokroju, każdy idealny — realista skarciłby ją
za to. Toż stała się rzeczywiście kobietą, z poczwarki zmieniła w motyla, toż od
tego dnia datować się będzie jej życie rzeczywiste — będzie kapłanką
domowego ogniska... Mój pająk nie był ani katolikiem, ani heglistą. Bóg go raczy
wiedzieć, jakie wyznawał zasady. Milczał długo, nim z przyciskiem wycedził te
tylko wyrazy: uważasz pan, ona jasnowidzeniem przeczuła, że dotąd
była kobietą, a po tym pierwszym razie stała się — samicą!
Jakiż głupi idealista ten mój przyjaciel pająk! I koniec... 96 : 2 = 48; 48 :
9 = 5Vs.
Te cyfry — to śmiech i płacz. Śmiech ,— bo tak jest, i płacz — bo czemu jest
tak a nie inaczej?...
19 — Dzienniki t. II
290
DZIENNIKI, TOMIK VI
Tyś, autorze, odbiegł niedaleko od twego przyjaciela — pająka!
2 X (piątek). »
Wczoraj po południu byłem na spacerze z H. Poszliśmy naprzód na miasto, później
do ogrodu, pod Karczówkę, na banhof — iż powrotem. Później, kiedyś, przechodząc
tym samym szlakiem — wspomnę, że w tym dniu wczorajszym byłem szczęśliwy.
Nieraz, bardzo często marzyłem o takim spacerze. Marzenia takie napadają mię
zazwyczaj, kiedy idę sam pod Karczówkę. Ileż to razy pragnąłem takiego dnia.
Wieczorem plotłem głupstwa. Nie sposób powtarzać tej rozmowy... A jednak jestem
z H. na bardzo bliskiej stopie: 96, Hotel Saski, Miłosna — dowodzą tego. Ale —
dość tego, kochanku!
Siedziałem wczoraj do trzeciej, może dłużej. Przedwczoraj był Wacław i
Cetnarowicz, i siedzieli także do trzeciej w nocy. Szedł spór zacięty o
socjalizm i patriotyzm. Mały ten 2ydek całą mądrość widzi w ekonomii
politycznej. Zdaje mu się, że jest mądry. Ja broniłem patriotyzmu i republika-
nłzmu przeciw komunie i kosmopolityzmowi. Lubię takie spory, kiedy przeciwnik
się plącze. Z Cetna::owłczem spierać się można, bo coś wie, a plącze się łatwo.
Nie podawałem prośby o uwolnienie od wpisu i pomimo to uwolniono mię. Mieli
wielką rację: groziłaby mi rtiina majątkowa. Mam chęć napisać odę panegiryczną
na radę pedagogiczną. Jednak muszę ja być coś wart l
3 X (sobota).
Wczoraj o czwartej byłem z Helunią i Józia pod Kar-czówką. Przeszliśmy za linią
kolejową. Kiedyś będę lubił chodzić tą stroną alei... Byłem wczoraj zupełnie
piawie
KIELCE, 1885
291
szczęśliwy. Lecz, że nie ma absolutnego na ziemi szczęścia, stało się wieczorem
to, co można by nazwać chwilową antytezą tego spokojnego stanu, który naiwnie
zowę szczęściem. Jest to cechą mojego charakteru, że będąc w dobrym humorze,
lubię sprzeciwiać się wszystkim i dokuczać nawet najdroższym. Zacząłem więc
wyrabiać historie z nożyczkami: chciałem uciąć promyk włosów H., biłem ją z
lekka po ramieniu rózgą, którą przed chwilą wcierano moralność małej Józi.
Rozdrażniło to p. naczelnikową: zagroziła mi, że jeśli nie przestanę się
drażnić, podrze listy. Nie przestałem. Zerwała się z miejsca, wyciągnęła listy z
szufladki i zawołała, że, jeśli się zbliżę, rozedrze je. Zbliżyłem się i uciąłem
promień włosów. Wówczas schwyciła pierwszy z brzegu list — rozdarła, potem
drugi, trzeci...
Jeśli kiedy w życiu byłem wściekły — to byłem wczoraj. Gdyby ktoś dał mi
policzek — nie oniemiałbym bardziej. Wszystka krew zbiegła mi do serca.
Wybiegłem na dwór: wszystkie te chwile radości, te dobre w mym życiu chwile,
które przypominały mi listy, te ciche moje radości... zbiegły się do mnie i
zapłakały... Ona to targa, co stanowi jedyne moje bogactwo; targa, by mi
dokuczyć. Wściekłość i żal opanowały mię. Wszedłem na powrót do pokoju i
pozbierałem podarte kawałki. Dziś mogę się już zastanowić nad tym, co robiłem i
mówiłem wówczas — wczoraj nie byłbym sobie zdał sprawy. Wyrazy bezmyślne jakieś
leciały mi z ust. Kląłem podobno. Musiałem być straszny, bo matka przeraziła
się, a Hela... moja dobra kochana Hela...
Byłem wzburzony tak, że ledwo trzymałem się na nogach; coś podobnego zdarzyło mi
się pierwszy raz w życiu.
Byłaby ciekawa psychologia gniewu (jeśli można się tak wyrazić), gdyby
zastanowienie się było możliwe. Gniew jest to chwilowy obłęd. Półkręgi mózgowe
przestają chyba wydzielać sole mózgu.
Później pozbieraliśmy wraz z H. potargane kawałki i ułożyli łamigłówkę.
Szczęśliwy los zrządził, że pierwszy roz-
19*
292
DZIENNIKI, TOMIK VI
darty list był od p. Leona, drugi od matki, a tylko jeden, trzeci, pisany ręką
ciotuchny dnia 6 czerwca rb. — a wyrzucający mi lenistwo.
Wyszedłem z ich pokoju o godzinie 12, pijany całą pełnią uczucia, a może
słowami, które mi szeptała. Był to fakt jasnowidzenia całego uczucia, całego
szczęścia, i całej niedoli i tęsknoty całej — w jednej minucie. Gdyby to można
wierzyć temu, co mówiła wczoraj... Wczoraj uwierzyła, jak ją kocham.
Wróciwszy do naszego pokoju, nie mogłem pisać w dzienniku. Brakowało mi wyrazów.
Czułem — nie myślałem. Długo pamiętać będę ten dzień, pijany szczęściem, kiedy
mówiła mi niekłamanie: „kochany".
Ten dzień będzie się odtąd nazywał na zawsze: „kochany".
AI.Ó?
<fó.-n, TL; TTOTS TO? TtoXuj(p'iaou
WjUe, Adć
aol
<po(3epav , IIaidćv,
rj vśov
SOFOKLES Ldyp król, chći
.i. l '
U Wężyka brzmi to tak:
Dźwięku Jowisza wysoki, A straszny ziemi i niebom! Jakież z Delf możnych wyroki
Obwieścisz Tebom?
Trwożę się o to straszliwie, Czy dziś dla naszej korzyści, Czy po lat wielu
upływie Wyrok się ziści.
O złoty płodzie nadziei Sławo!...
KIELCE, 1885
293
Zanotowałem to, by mieć wyobrażenie, jak dźwięczała rzeczywista, śpiewna i
śpiewana pieśń grecka. Jest to pierwszy chór i pierwsza jego strofa w Trdćpo&o?
* dramatu Sofo-klesa.
Lekcja łaciny.
Do jakiego stopnia pragną w nas znieczulić wszelkie uczucie przyjaźni, dowodzi
zabronienie zbierania składki na fotografią wspólną. Rzecz ta ułożoną jest w ten
sposób: na 10 miesięcy roku szkolnego rozkłada się składka po rublu miesięcznie.
Jest nas 36 — ma się więc w końcu roku 360 rs. na fotografie (i bibę). Kasjerem
naszym jest „margrabia" Swierczewski. Książka rachunkowa wpadła w ręce
dyrektora. Rzucał się i ciskał, że działo się to bez jego pozwolenia — po
długich dopiero ceremoniach zgodził się na ten projekt. Jest to kasa nasza
wspólna, z której każdy, w razie potrzeby, czerpać może pożyczkę.
Wczoraj jeszcze H. pozwoliła przyjść po siebie do Kłod-nickich o godzinie llz do
3. Za kwadrans godzina ta skończy się. Jakże czekam jej końca.
Dyrektor przetrzymał nas na ostatniej godzinie dłużej — i nie spotkałem H. Po
południu byliśmy na cmentarzu. Widziałem pomnik Ksawery Towiańskiej, siostry
Andrzeja. Tamten w Ziirichu — ona tu, tamten wielki reformator, ona była biedną
szwaczką...
Ile tu stereotypowych frazesów i napisów rzuca się w oczy. Zajął mię oryginalny
jeden pomnik Holzmana — b. oficera wojsk polskich, później artysty
dramatycznego, zmarłego wskutek ran w r. 1848 — a ułożony z naturalnych głazów w
kształcie piramidy.
Ja bo każę się pochować na mało uczęszczanej górze ja-
294
DZIENNIKI, TOMIK VI
kiej, przywalić kamieniem —_ i basta. Te pośmiertne fanfaronady wyglądają nieraz
cudacznie. Ale dość o grobach — toż żyję i żyję całą duszą. Odprowadziłem
Heleństwo i matkę do pp. Gronkowskich — a sam włóczyłem się po ulicach. O
siódmej poszedłem po Nie. Wracaliśmy o 1/2 do ósmej. Pod cerkwią już H.
przypomniała sobie, że ma załatwić w mieście sprawunek jakiś — a więc wracamy do
miasta. Ech — cudnyż bo to taki wieczór, gdy prowadzisz pod rękę śród mroku
ukochaną!...
Wróciłem do domu i robiłem to, co zwykle: całowałem, całowałem bez końca.
Odchodząc o godzinie 12 mruczałem końcowe słowa sonetu Mickiewicza:
Daj mi pierś pocałować... Dobranoc! zapięta...*
l w nocy.
Dziś chodziliśmy z prof. Czarneckim ,,na gwiazdy". Zwykle potem wyrabiają
szanowni koleżkowie krzyki, hałasy, awantury. Nie warto tego opisywać, bo
dziecinne...
Daj mi pierś pocałować... Dobranoc.
Ach, gdybyś zrozumiała, jak cię bardzo kocham...
2 w nocy.
Stają mi w pamięci słowa piosenki, jaką śpiewał Wacław, będąc dziś u mnie:
Dziewczyno, figlarko, nie mrugaj oczkami Pragnienia ja twoje — ach, znam...
Całusów bez liku, gdy będziem tu sami...
KIELCE, 1885
295
Ach, szczęśliweż to teraz chwile, szczęśliwe! Piję pełnymi ustami, bo chwile te
mijają szybko...
5 X (poniedziałek).
Dzień wczorajszy: Kiedy H. była w kościele, zostawiłem w jej koszyczku pudełko z
panną Reszke *. Sprawiało mi to wielką przyjemność. Gdybym mógł czymkolwiek
uprzyjemnić jej czas — czułbym się spokojniejszym. Zdaje mi się, że
dobrodziejstwem jest cała jej znajomość ze mną, każde słowo; ja nic jej za to
dać nie mogę, prócz tego, co zowią sercem. Po południu byłem na spacerze. Ja
poszedłem do Zientary — moje panie do kościoła. Kiedy wyszedłem od Francois'a,
poszedłem do ogrodu, stamtąd pod Karczówkę i spotkałem tam Helenę i matkę w
towarzystwie pp. Gronkowskich. Cóż za męka wlec się noga za nogą i słuchać tyrad
mądrego p. Gronkowskiego w tym guście: „Co dziś daje uniwersytet? Dla pana
najlepiej byłoby pójść do wojska..."
Trzeba dodać, że mam szczęście słyszeć to od niego po raz co najmniej
dwudziesty. I mieć przed sobą, o dwa kroki, idącą kobietę, z którą wieczności za
mało do rozmowy, i słuchać banialuków... to złość straszna!
Na wieczór ściągnęli do nas. Cały zeszedł naderrr... miło... Gdy się wynieśli
nareszcie — odetchnąłem swobodniej.
Siedzieliśmy do llz do drugiej.
Lampa przyćmiona, cicho "i słów nie słychać. Po cóż tu mówić?
Dzisiejszy: nie ma nic przyjemniejszego nad wolne godziny języka francuskiego.
Dzisiejszą będę pamiętał, będę przypominał w ciągu wszystkich godzin
francuskiego całego roku. Nie ma w pokoju uczniowskim nikogo, można więc
296
DZIENNIKI, TOMIK VI
swobodnie... pogadać, jaik mówi mój ukochany archanioł. Dotrzymała dziś danego
wczoraj słowa: pozwoliła pocałować stopkę, oparłszy ją na krzesełku. Tak to
rozumiem! Cudna moja... Odprowadziłem ją do Kłodnickich. O Va do trzeciej
wyjdzie i zaczeka na mnie w sklepie na ulicy Dużej.
Czasem miewa ona wzrok taki, że dałbym się zań porąbać. Jest to spojrzenie
kobiety. Spojrzenie kobiety to najpiękniejsze, bo najrzeczywistsze ze spojrzeń.
Kto go nie widział — nie pojmie. W fokusach źrenic palą się płomienie, co,
osłonięte oponą przymkniętych powiek, mówią: całuj...
Jeszcze 9 minut do końca tej nieznośnie nudnej geometrii. Za te kilka minut
zobaczę cię... Śmiertelnie się wloką minuty!
Czekała; odprowadziłem.
2 w nocy.
Pisałem wczoraj i dziś ćwiczenie ruskie pt. , „ZJocTOHHCTsa K HeflocTaTKH
ceHTHMeHTajibHoro HanpasjieHHH" .* Trzeba było zaczepić o Rousseau'a i wyciągnąć
zeń nic sentymentalizmu, a oprzeć się aż o Karamzłna. Banialuka v\-/szła
straszna. Skończyłem to niedawno, zrobiłem łacinę, t j. wygrzebałem ze słownika
słówka do Cycerona — i siadam do notatek. Notatki wrażeń... Ciotka prześladuje
mię tymi wrażeniami. Ależ czym jest nasze życie, jeśli nie jednym, nieprzerwanym
szeregiem wrażeń? Są one czasem tak powszednie, że nie zwracamy na nie uwagi,
lecz wszystko, co zajmuje nas — jest wrażeniem. O co się tu gniewać? Kochanej
mojej zdaje się, że jest zakamieniałą realistką, że wszelkie wrażenia obijają
się bez dźwięku o skałę jej serca... ale podlega ona wrażeniom jak każda
kobieta. Dowodem dzień dzisiejszy. Przed południem, pewny jestem, że myślała o
mnie: kochany; wieczorem myślała: nudny.
KIELCE, 1885
297
Nie jestże to fantastyczność? A co wywołuje tę ostatnią, jeśli nie nadzwyczajna
czułość na wrażenia? Mówi mi o swym sercu kamiennym... Twe serce zaniósłbym
Chrystusowi, by je pokazał światu, mówiąc: oto dobroć...
Czasem prowadzimy takie dziecinne rozmowy:
— Czas by, cioteczko, skończyć tę naszą miłość...
— Dobrze; od jutra...
— Co mam zrobić z listami?
— Oddasz je mnie...
I tak dalej... W żarcie połowa prawdy, jak Ona mówi, i z tego to powodu oczy jej
błyszczą ognikami obrażonej dumy.
Zerwać — to zerwać linę, która mię ciągnie po falach życia...
Godzina 3.
Nie notuję nic teraz z mojego życia prywatnego, nic z moich myśli. Kocham'
się...
Przyzwyczaiłem się do kąta, do towarzyszów doli i śpiewek, które się nieraz
godzinami całymi beczy. Trzeba zacząć pracować rękami i zębami. Co dzień — to
bliżej do tych fatalnych podwoi przyszłości...
Kupiłem siódmy tomik Liry Polskiej. Układał ją Gawale-wicz. Są bardzo ładne
rzeczy Konopnickiej, Asnyka, Czesława *, Ujejskiego etc.
6 X (wtorek).
Otrzymałem list od Tomka Ruśkiewicza. Pisze bardzo pobieżnie o życiu ich. Są
tam: Wojna, Kosowski, Lichterowicz, Zaremba, Frank. Opisał mi koło „imienia T.
T. Jeża". Bawią oni tam w Petersburgu sześć tygodni, w ciągu których mieli czas
oswoić się ze zjawiskami nowego życia, wcielili się w nie — toteż Tomek nie
rysuje pełnego obrazka, bo ten
298
DZIENNIKI, TOMIK VI
stracił dla niego jaskrawe 'barwy. Muszę mu niezwłocznie odpisać. Na charakter
matematyków liczyć można najwięcej. Poeci, jak Pan Edward * — zapominają o
dawnych przyjaciołach i... przyjaciółkach pod świeżymi wrażeniami; tymczasem
Tomek dopytuje się o Jadzię Zdzienicką, w której się podkochiwał po trosze. Jaś
milczy dotąd uparcie. Muszę pierwszy napisać do niego.
Lada chwila wyrwie mię dyrektor do łaciny, siedzę więc jak mysz na pudle.
Zamyślam się o czymś. Poprzednik mój przy katedrze kończy rozdział. Wyrywa
kogoś, ja tymczasem doznaję dziwnego zjawiska: zaczyna mi bić serce. Bije tak w
przeciągu kwadransa. Z biciem łączy się niewytło-maczony, nieprzyjemny ból.
Czuję ciśnienie w skroniach. Zdaje mi się, że o dwa kroki to uderzanie gwałtowne
serca słychać było. Jednocześnie powstaje następujące duchowe zjawisko: umiem
lekcją, chciałbym mówić, przypada na mnie kolej, chodzi o dobry stopień —
tymczasem wyrywa kogoś innego. Napręża to uczucie pragnienia, zazdrości i obawy.
Stąd skomplikowanie jednoczesne tych różnorodnych elementów, od którego zależy
zupełnie fizycznej natury zjawisko: bicie serca.
Kto wie, czy choroba ojca nie uczepi się mnie. Zdarzyło mi się coś podobnego po
raz pierwszy.
Godzina 4 w nocy.
„Pusty dźwięk wydaje nauka, kiedy uderzamy weń czołem przepełnionym
namiętnością" — mówił Hugo... i mówił wielką prawdę. Przed namiętnością nikną
najpiękniejsze myśli nasze. Mnie teraz pali namiętność.
Chcę mówić. Cóż znaczy nauka, kiedy tulisz mą głowę do piersi, okrytych tylko
szalem? Co znaczy nauka, kiedy mogę się pieścić tobą... Potrafi to każdy osioł,
lecz ja, wyznaję, jestem nim obecnie. Z namiętności zeszedłem w lubieżność.
KIELCE, 1885 299
Chciałbym posiadać język, którym można by opisać wszystkie uciechy moje...
Takiego nie ma — więc milczę; lecz dzień dzisiejszy pamiętać będę dobrze.
Posuwam się coraz dalej... dalej — i boję się tylko, czy mi nie grozi delirium
tremens!
Ale się nie cofnę — dalej i dalej! Gdybyś wiedział, panie Leonie, jak cię
okradam!...
Przyjechał ksiądz Grudziński. Przyjaźń wygląda przy uczuciu do kobiety, jak
świeca łojowa przy świetle elektrycznym.
Ciekawe są miejsca w Cyceronie, lecz nie notuję ich dziś. Za bardzo jestem
pijany (wódką i Helą). Odprowadzałem i przyprowadziłem H. od Kłodnickich. Jak ja
mam chęć powiedzieć im wszystkim, całej tej hałastrze krewnych i znajomych, że
ich nienawidzę.
Nad ranem.
Nie! nie mogę się uspokoić.
Muszę być obecnie bardzo brzydki... Nie wiem, co mi jest, tylko bym nie chciał
spotkać wzroku Heleny. Biorę do ręki Lermontowa... Ten śpiewa:
...KaK H6MOM
Cwoipeji H na ie6a c o6biHHOK> neiajitio;
Hę nOMHMIIIb TbI TOT MOT, K3K a nOfl flJIHHHOił UiajIŁK)
CoKpbiBiHH rojiosy, na rpyflb TBOK> CKJIOHHJI,
M 6bIJI OTBCTOM B3flOX, TBOK) H pyKJT 3K3JI,
M SWJI OTB6TOM BSPJIHfl M CTpaCTHbIM M CTtlflJIMBblń! *
Jego jednego dziś rozumiem.
Zamknąłem teraz powieki i zobaczyłem oczy H. Nie kła-mę. Patrzały iskrami jak
blask elektryczny.
l Iffl
300_____________________________________________ DZIENNIKI, TOMIK VI
Dotąd kochałem Helenę — teraz zaczynam za nią szaleć... Porwać ją i uciekać!
Wre' we mnie czarna krew... Ach, gdybyś ty słyszeć mogła pulsowanie tej krwi —
może byś... Darmo!
7 X (środa).
Czuję coraz częściej nienawiść do siebie. W katolicyzmie nazywa się to wyrzutami
sumienia. Dwie natury ścierają się we mnie, a raczej napływa natura zła i
zwalcza dobrą. Dowodzi to nicości naszej woli. W religii nazywa się to napływem
grzechu. Grzech ów mój obecny jest grzechem raczej natury, praw jej, popełnianym
na osobie jednostki, która sama przez się jest bezgrzeszną. Chcę tylko
skonstatować to, że są chwile, kiedy się nienawidzę. Chciałbym jakiejś w sobie
metamorfozy, bo duszno mi w sferze palenia się i płynącego stąd nienawidzenia
siebie.
Nie poszedłem dziś do klasy po części dlatego, że prosił mię ks. Grudziński, by
nie chodzić, a właściwie dlatego, że nie umiałem dobrze lekcyj.
Jestem znudzony wszystkim. To choroba. Mógłbym tylko wyleczyć się, rzuciwszy się
w jakiś odmęt, le; ąc na koniu... Ach, upić się wiatrem, rozszaleć! Nikt nie
pojmie tego stanu pragnień nieokreślonych, bólów ślepych, palących się
namiętności. To niewypowiedziana tęsknota za jakimś bezbrzeżnym szaleństwem.
Gdybym mógł, gdybym mógł wy-latać się po polach na koniu!
Pajączkowski prosił mię o napisanie mu ćwiczenia „IIpH-HHHbi nojiHTHHecKoro
MorymeCTsa PMMJIHH" *. Nie mogę. Nie jestem zdolny myśleć logicznie. Ani czytać,
ani pisać nie
KIELCE, 1885
301
mogę. Gdyby to choć była wściekłość, nie ta niemoc, która jest niechęcią,
próżnią, bólem, żalem, złością... W takim dniu chciałbym zamknąć się od
wszystkich i wszystkiego, i serdecznie wypłakać. Trzeba szukać i temu zjawisku
przyczyn fizjologicznych. Wczoraj całą prawie noc nie spałem, dziś nie poszedłem
do klasy... Muszę być w tej chwili wstrętny i... to mnie pociesza.
2 w nocy.
Jestem najzupełniej pijany. Myśli jak wodospady szumią mi po głowie. Nędzarzu,
ty niewarta plunięcia duszo... a jednak dumna duszo!* Ty rzucasz błotem w
najpiękniejszą istotę ziemi. Uklęknij i całuj proch, po którym stąpała... A
jednak za serce ona dawała ci całusy. Rzuć je jej w twarz ze wstrętem i upadłszy
całuj proch, po którym stąpała...
Słyszę śmiech jej z pustych rzeczy. Przed chwilą patrzała, jak płakałem. Nie
jestżeś potwornym kłamcą, najlepsza na ziemi kobieto?
Ach, gdyby jej odebrać życie!
Przed chwilą przysięgała, że mnie kocha. Przed godziną pisała do Leonka, że chce
wracać, teraz śmieje się do An-tosia * — czyż nie kłamie? Mówi z nim, słyszę, z
taką niekłamaną wesołością, jakby przed pięciu minutami nie przysięgała mi, nie
płakała. Ach, gdybym cię mógł nienawidzić, potworna kłamczymi i najlepsza
istoto!... Pogardzam nią i wielbię ją...
Śmieje się serdecznie... Nawet przy trumnie ojca nie doświadczyłem większego
bólu.
1 Następują w autografie dwa wiersze zupełnie nieczytelne, przekreślone gęstymi
kreskami pióra.
302
DZIENNIKI, TOMIK VI
Od jutra zacznę pić. Trzeba oszaleć lub skonać. Jedyny punkt wyjścia — butelka
wódki... Tarzanie się w rynsztoku
nie
8 X (czwartek).
b Bbl, K3K XI«L(HŁie M 3JIbIC
K ocTaBJieHHOuy ipyny B Tnxnił ppn. CneiaiOTca HacJieflHMKM searatie,
MorHJIbHbIM BOPOH, KOpUiyH H OpBJI?
TaK eCTŁ MrHOBCHMH, KpaTKwe Korfla CTOJinacb sce aflCKwe CJieiaiOTca na cepflae
M BeKa nenajm CTOIOT iex MJmyr... Jlnuib flyneT Bnxpb — n CJIOMWTCH JIMJIGH;
TaKOB c syinoił KTO cjiaSoio POHCA^H, Hę Bbinecei MMHyT noao6Hbix OH; Ho
MOJUHbrił yM, Kpenacb n KaMenea, Mx npespamaeT B nbiTKy IIpoMeiea! Hę crjia^MT
BpeMa MX rjiy6oKnił cjie,ą: Bce B MMpe ecTb — saBBCHwa TOJIBKO nei!
LERMÓNTOW H3juauji—6eu, pieśń XXVIII, cząść I «.
Na wszystkie moje duże bóle umie odpowiedzieć Lermon-tow.
Trzeba by opowiedzieć dzień wczorajszy — ale nie mam mocy na tyle. Wieczorem
chyba, gdy się uspokoi wszystko, gdy przesunie się myśli natłok.
9 X (piątek).
Precz z formami! Tyś kobieta Ja mężczyzna — kocham Cię! Wulkanicznych
law podnieta We mnie kłębi, w tobie wre.
1 Następna kartka obustronnie zapisana została wydarta.
KIELCE, 1885
303
Precz z formami! lawą żyłem Na wieczności mierząc dnie, Cóż — że jutro będę
pyłem? Dziś ja bogiem. — Kocham Cię!
KOSCIELSKI
Nienawidzę Cię za Twoje zbrodnie —
Helena l
Trzeci już dzień nie jestem w klasie. Są i przyczyny fizjologiczne, ale główną
przyczyną jest pewna pani naczelni-kowa. Przed namiętnością ustąpiło wszystko.
Żadnej książki nie miałem w tym tygodniu w ręku. Nie dbam na nic. Podobno
wyglądam obrzydliwie, schudłem i zżółkłem. Nie można opisywać dziś wszystkiego,
ale bądź co bądź notuję dzień wczorajszy. 8 października za — trzy lata...
Wszystko to opiszę później...
Doznaję wszystkich walk aniołów cienia i światłości. Zdaje mi się, że jestem sam
zmieniony w ducha cienia. Dusza moja nie umie się już pokłonić przed żadnym z
frazesów, który ludzie nazywają — cnotą. Jakaż ruchoma granica między złem i
dobrem! Potrafię uanielić wszelką potworność, bo kocham cień. Chciałbym na
wszystko, co święte i dobre poło [żyć] dłonie hańby dlatego, że to święte i
dobre nie do mnie należy. O, jakaż boleść, jaka siła i jaka potworność jest w
zazdrości!
Łączą nas wszystkie węzły, jakie ludzi łączyć mogą, tylko dzieli — przepaść
przesądów. Nie ma walki straszniejszej nad walkę z przesądem. Zabierzcie duszę —
lecz znieście przesąd!
1 Dopisek obcą ręką.
304
DZIENNIKI, TOMIK VI
Jakież dzieciństwo!
10 X (sobota).
Jestem nareszcie w klasie. Owa walka, owa brudna walka cieniów oświeconą zostaje
blaskiem lepszych myśli, pro-mienniejszych i wonniejszych uczuć. Cóż bo to ze
mną się działo? Cały dzień wczoraj paliła mię ta wielka choroba, którą się leczy
występkiem i odpokutowuje bezsennymi nocami rozpaczy. Chciałbym strząsnąć z
siebie naturę ludzką, bo brzydzę się nią i pogardzam.
8 i 9 tego miesiąca warte zanotowania. Razem je wziąwszy otrzymamy formułę: 2(Os
Z R2 Hi). Winna temu godzina 12 w nocy. Małżeństwo uczy. Siady wybitne i
mówiące. Jednak jest to spotwornienie natury ludzkiej. Co za złość, że nie można
tego opisać! Jest to ciekawe i wspomnienia godne. Jest to Rubikon, poea którym
Rzym już tylko, stolica, pozostał. Ale Hannibal Rzymu nie weźmie, bo zna cześć
dla Rzymian, i Roma — to... święty gród. Ale jest to bądź co bądź pociecha
słyszeć trwożny i błagalny płacz Rzymian: Hannibal ante portas! Warto choć raz
by, Han-nibalem!
1. raz wieczorem, a raczej szarą godzina
Teraz o mnie nie zapomnisz, nie możesz zapomnieć, Halko jedyna moja!
Dobrze jest być cząstką pana Leona!
Mówiła, że lepiej, bym nie przyjeżdżał do Mińska. Byłaby to z jej strony słabość
i strach, bojażń przed sobą, byłby to upadek jej...
A choćbyś była -pod ziemią — wynajdę cię. Choćbyś umarła — odbiorę sobie życie i
wynajdę cię w piekle czy
KIELCE, 1885
305
w niebie, w raju Mahometa czy Azgardzie... wszędzie, wszędzie, bo dlatego
jedynie wierzę w nieśmiertelność duszy. Bez ciebie wyobrazić siebie nie mogę i
marzę o duszy twej z moją złączonej w wieczności.
Nie zechcesz, bym przyjechał do Mińska, do ciebie — przyjadę do Mińska, choćbym
nie był u Ciebie. Skorzystam z każdego wolnego dnia — i pojadę. Gdziekolwiek
spotkam Cię przecie i musisz ze mną mówić, musisz naznaczyć mi schadzkę, bo nie
uwierzę, byś mię nienawidziła, i nie możesz o mnie zapomnieć!
l w nocy.
I znowu to samo...
Dziwnyż bo to stosunek. Nielogiczny w czynie. Wszystko i nic. Cnotę i to, co zwą
występkiem, zamykający w sobie. Religia i romans zmieniają się z dnia na dzień.
Jestem dzieckiem, składającym ręce przed najśliczniejszym tworem Boga, i
filistrem, wyjadaczem, łobuzem. Ten szereg antytez, to szczęście i mająca
wkrótce nastąpić wielka próżnia, wyrazy jej: „kocham cię bardzo" i „kocham
Leona", wyrazy: „zaniedbuję dla ciebie Józię" i „jestem żoną"... Jestem atomem i
nieskończonością, jestem ziemią i ziemią w wszechświecie.
Jestem świadkiem obłąkań mej duszy... Widzę, jak staje się szatańsko samolubną.
Jestem szatanem patrzącym z uśmiechem radości na stopniowe brnienie duszy
logicznej w to, co, powtarzam po raz tysiączny, zowią występkiem...
Tak. Poza mną, człowiekiem jakiego takiego obowiązku — jest człowiek. I ten
ostatni obecnie przemawia. To choroba. Gdy ona minie... Ach, przemijanie jej.
Bezbrzeżna tęsknota.
Och, jakże my żyjemy tylko dniem dzisiejszym. Życie może nie istnieć, życie
szczęścia może nie istnieć, byleby istniał dzień dzisiejszy... Życie — to dziś.
20 — Dzienniki t. II
l
D2IENNIKI, TOMIK VI
11 X (niedziela).
Kocham Cię szczerze i prawdziwie, wierzaj. —
Helena '
Gdyby można wierzyć w autentyczność tych słów! Gdyby można poza frazesem
dostrzec tę wielką prawdę, gdyby frazes był prawdą — byłoby to zniszczenie
kontrastów, odrzucenie walki, byłaby pewność. Ale ona nastąpić może wtenczas,
kiedy zamilknie wszelka wątpliwość... A ta w duszy ludzkiej umilknąć nie może
nigdy. Wszelkie uczucie żyje wątpliwością. Kontrasty rodzą uczucia. Niepewność
rodzi pewności efemeryczne, które są uczuciem.
12 X (poniedziałek).
Zwykle dotąd pisywałem dziennik w nocy. Teraz, kiedy wracam o godzinie 12 lub l
z pokoju naszych pogadanek, jestem zwykle oszołomiony, krew pulsuje mi w
skroniach — pisać nie mogę. Rzucam się na łóżko, by śnić we śnie o tym, co mię
snem napełniało na jawie. Ale opowiedzmy dzień wczorajszy. W piątek jeszcze
byłem u prof. Szperla, który dał mi korepetycją u adwokata Zaborów* k io^ o.
Wczoraj dopiero poszedłem się o warunki umówić, Nic mnie nie obchodzi, nic,
literalnie nic. Umówiwszy się (l godzina dziennie; jeden z klasy 2 — łacina,
arytmetyka, ruski; i 4 klasa — łacina. Rs. 8) — wróciłem na obiad. Po obiedzie
poszliśmy na spacer, Helena, matka, ja i Józia pod Karczów-kę. Przyszliśmy pod
Trzaskalską i zawróciwszy posiedzieli czas jakiś w ogrodzie (ławeczka, stojąca
naprzeciw ścieżki prowadzącej ku furtce, ku sądowi zjazdowemu). Jak ona
przecudownie wygląda za białą woalką... Te oczy, te białka biało-niebieściutkie,
różowe od wiatru jesiennego policzki,
1 Dopisek obcą ręką.
KIELCE, 1885
307
wymykające się spod kapelusza siwiejące włosy... i to moje, moje wszystko!
Później padał deszcz. Wracaliśmy. Na naszym bazarze arlekin łaził po linie...
Wiek XIX — mówiła Helena. Byłem jej wdzięczny za ten wyraz. Mogłem całować oczy
mej świętej tylko w przeciągu godziny, bo musiałem iść do Zwierkowskiego. Pan
Bolesław wyjeżdża sobie, kiedy mu się podoba, i zwala na mnie miły obowiązek
lektury „Przeglądu Polskiego" z 66 roku. Czytałem studium Siemieńskiego nad
generałem Morawskim. Nudny oprócz tego życiorys gen. Chrzanowskiego * etc. Z
jakąż radością witałem dźwięk zegam, śpiewający mi, że to już dziesiąta, że
można uciekać do domu, że tam ktoś nie śpi, czeka. Co za rozkosz, co za radość —
wchodzę do pokoju: matka śpi, na moim fotelu obok książek... czeka. Przenosimy
się na sofę pod okno i cichym szeptem gadamy, całujemy troszkę głośniej niż
szeptem — aż wypędzą nas spać o 1.
Umowa stanęła. Dla większej legalności zanotujemy ją w języku
parlamentarno-średniowiecznym:
Tres annos post sub iureiurando polliceo in potestatem se dedere Stephano —
in imam diem. * . Ja ze swej strony poświęcam się w ciągu lat trzech na los
Mieszka II. *
Dziś na francuskim odprowadziłem Ją do Kłodnickich, którzy mieszkają obecnie w
domu Kisielewskiego. A więc po tych kamieniach, sterczących nad tundrami, które
znam tak wybornie, wiodłem jak Wergili Dantego — moją Beatry-czę *. W przeciągu
roku chodziłem tamtędy co dzień z myślą o niej, tysiące razy szedłem tamtędy z
dużymi na oczach łzami, z ścieśnionym sercem... i czy pomyślałem kiedykolwiek,
bym szedł kiedykolwiek tamtędy z nią... Doprawdy jest to senne i upajające. To
remuneracja * bólów i tęsknot,
20»
308
DZIENNIKI, TOMIK VI
myśli wiecznych, jakie o niej śniąc błąkały się między tymi brudnymi chatynami
przedmieścia. W niedoli dużej i w dużej radości miga przed oczyma moimi postać —
fatum. Ono to narysowało na tym tle ciemnym i smutnym białą, rażąco białą smugę.
Cudowne oczy jej znaczą wesołe szlaki po tych samych przedmiotach, na które ja
tyle razy patrzałem z boleścią. Sny moje dumne się spełniły i nagrodzony jestem
bardzo sowicie za cierpienia za Nią czyste. Wszystko odkupione. Przechodziła
koło okna pokoiku, który ja zajmowałem niegdyś... Dziwna dla mnie rzeczy
logika... Po lekcjach pójdę po nią.
Wyszedłszy po piątej lekcji poszedłem po Nią. Spotkaliśmy się na ulicy Dużej.
13 X (wtorek). '. ' \ Lekcja literatury rosyjskiej (Kostecki).
IlepBOe 3HaH6HHe CJIOBa pOMaHTMHeCKMM —— MM66T CMblCJI
npMJiaraTejibHoro npMTaacaTejibHoro, oTHocameroca K MSEBCTHŁIM poMancKMM
luieMenaM. Bo-BTOpbix: ppa. aBji.eHM.-i - - xpMCTKan-
CTBO M pblljapCTBO —— OTJIMHaKmrHe MX OT MMpn 3p6BHHX. Xpn-CTMaHCTBO BB6JIO
pa3flBO6HMe T6JI3 M Ayxa M ÓOpb6y MX. 3T3
6opb6a nopaJKAaeT pasonapoBairoe M rpycTb, HTO M cocrasjiacT
OTJIMHMTejIbHyK) HepTy XpMCTMaHCKOM n033MM. PbmapCTBO CBO-MMM nOHHTMaMM O
HCCHU^HHe, H6CTM. B 3TOM 3HaHeHMM pOMaH-TMieCKMM —— SHaHMT OTJIMHMTejIbHblił OT
aHTMHHOIO.
3-be SHa^enne cjiosa poMaHTMHecKMM HannHaeTca c 6paTbeB UIjierejieM M TiiK-a,
KOTOpbie o6paTMJiMCb K cpeAHMM
M TaM HaUIJIM pejIMrMOSHOCTb. (KpOBOnpOJIMTMe,
npMTBopCTBo.) STO BJieneHMe nasafl B rpySyio cdpepy npasa — peTporpaflno.
[B] 4-bIX. POMaHTMHeCKMił B6A6T CB06 HanajIO OT F6T3 M IIlMJI-
jiepa. OHM TO CTajiM snaKOMMTbca c HCMSHMKJ BOCTOKH M
KIELCI;, 188-5
309
K HenocpeflCTseHHOMy anaKOMCTBy, K napo^HOM jraTepaType. OHM TO cTajiw
snaKOMUTtcH c cospeMeKHoił JKHSHHIO. STO 3Ha-neHJie caMoe Jiynmee. STO npoTecr
npoTMB CKoiwy. *
Jeszcze o dniu wczorajszym. Po południu, między 4 a 5 godziną odbywszy u
Zahorowskiego korepetycją, poszedłem na miasto i najniespodziewaniej spotkałem
Helenę i matkę. Poszliśmy do ogrodu. Było już zupełnie ciemno. Z powrotem matka
z Józia poszły naprzód. Szliśmy pod rękę sami.
Wieczorem znów panie moje poszły do Kłodnickich. Odprowadziłem je. Doznaję
dziwnie naiwnego, dziecinnego zadowolenia, rozkoszy i rzewności, kiedy pod tymi
drzewami przechodzę z nią razem. Nieraz z płonącymi skroniami stawałem tam nocą,
słuchałem szumu konarów, ile nocy zimowych długich przeinaczyłem tam o niej w
roku przeszłym między Bożym Narodzeniem i Wielkanocą... To wszystko, zda mi się,
ona widzi chodząc po tych miejscach. Nie umiem wytłomaczyć tego uczucia radości.
Jest to antropomorfoza Heleny, bo chodząc tamtędy -nie umiałem o niej myśleć
inaczej, jak o bóstwie. Ale... gdy ona pojedzie — nie pójdę tam nigdy, bo
zobaczyłbym znowu ten mrok bezbrzeżny, jaki miejsca te dotąd otaczał. Płakałbym
nad każdym kamieniem, po którym stąpnęła święta jej stopa.
Helena tam, na tundrach — to radość dziecka, co dużo cierpiało...
O godzinie 10, nie dokończywszy ćwiczenia, jakie pisałem dla Dyzia, poleciałem
po nie. Pędziłem jak szalony, bo kazała przyjść wcześniej... Spotkałem je, gdy
już wyszły. Helena nie mówiła nic do mnie. Nie wiedziałem czemu. Zbliżam się
więc i pytam, co jej jest. Nie patrząc na mnie, odpowiedziała coś niewyraźnie i
poszła dalej. Kto kiedykol-
310
DZIENNIKI, TOMIK VI
wiek kochał i komu zdawało się, że jest kochany, ten zrozumie tego rodzaju
ukłucia. Nic straszliwszego dla kochającego serca nad obojętność, obojętność
taką, co mówi: mógłbyś skoczyć w przepaść — nie obejrzałabym się. Jest to
bolesne. Przez całą drogę nie obejrzała się ani razu. Szedłem za nią, nie chcąc
wchodzić w oczy. Zdawało mi się, że byłem psem. Choćby kazała pójść precz,
choćby nie spojrzała, choćby deptała — wlókłbym się, wlokłem się i wlec będę,
choćby, powtarzam, odpychała i zapomniała. W domu jeszcze było gorzej: nie
przemówiła słowa do mnie. Trzy razy wychodziłem i trzy także razy wracałem. Gdy
powiedziałem jej dobranoc — a ona nie podniosła głowy i odpowiedziała głosem bez
dźwięku, matowym te dobre wyrazy, które zawsze łączyły się z najlepszymi
pocałunkami... poszedłem do naszego pokoju jak martwy. Zdawało mi się, że
przeczucie nieszczęścia położyło mi ręce na ramiona i przygniatało ku ziemi.
Cisnąłem się na łóżko i beczałem z pół godziny. Nie mogłem wytrzymać — poszedłem
do nich po raz czwarty... Przyjęła mię uśmiechem i wytlomaczyła, że przyczyną
tego stanu jest... ból serca. Mówi, że wydaje się Jej, jak gdyby robak jakiś
chodził jej koło serca. Stąd pochodzą ner.vowe ruchy jakieś rzucające nią: to
śmiech, to płacz, to konieczność milczenia. Leczyłem jak mogłem. Prakt"kowany od
dni kilku środek okazał się najskuteczniejszym... Przesiedzieliśmy do 2 w nocy.
Później dyktowałem Dyziowi ćwiczenie, później chciałem napić się w kuchni wody —
musiałem przechodzić przez pokój macochy. Cioteczka już spała, było ciemno.
Musiałem powiedzieć jej dobranoc. Usiadłszy na łóżku, rozmawiałem długo
jeszcze... Zbliżyć się ku niej bardziej niż wczoraj — byłoby to oddalić się.
Żałuję, że nie posiadam talentu Paula de Kocka... Ależ to mój dziennik,
spowiadam się sobie... i Jej. Mogę więc nie robić tajemnic.
Otóż... Helenka leżała już. Mogłem całować obnażone nóżki i piersi... Ale nie!
Takich chwil nie opisuje się. Za-
KIELCE, 1885
311
trzymujemy je w pamięci w całej pełni, ogarniamy wrażliwością duszy naszej, a
zewnętrzne fakta notujem dla pamięci.
Czy zapomnisz o mnie, Heleno? Teraz czy zapomnisz?
Nigdy.1
Poszedłem dziś na pauzą do domu. Był Kłodnisio. Co za wstręt budzi we mnie ten
człowiek! Takiż wstręt budzi on i w Helenie — a jednak, pomimo tego, że wczoraj
twierdziła, że przyczyną tego rozdrażnienia był on — śmiała się dziś z nim,
dowcipkowała, bawiła go. I ja potrafię odróżnić śmiech od śmiechu, i ja potrafię
się śmiać przymuszonym śmiechem... Ale śmiech jej jest najzupełniej naturalny,
wesoły, aż krzykliwy i rażący. Chciałbym, by mi na zarzuty te odpowiedziała.
Odpowie, że „śmiech i ona — to jedno". Będzie to śmiech dla śmiechu. To znaczy:
istota moja jest śmiechem. Nie znam nic prócz śmiechu, nie śmieję się wskutek
jakichsić przyczyn, lecz śmieję się, bo nic prócz śmiechu we mnie nie ma. Taki
śmiech bez przyczyny, śmiech dla śmiechu — to mniej więcej znaczy tyle: nie
zajmuje mię osoba, z którą rozmawiam, która ze mną rozmawia; zarówno śmiać się
mogę z Kłodnickim, jak z mężem, ze mną, czy pierwszym spotkanym na drodze
osobnikiem. Smutny wywód. Jakże wytłomaczyć sobie twoje łzy? — Śmiechem.
Rezultat jeszcze smutniejszy. Jeżeli przy tym nienawidzi Kłodnickiego i potrafi
bawić go swym chichotem tak wesoło — jest aktorką. Któż mi zaręczy, że nie gra
roli w dramacie, gdzie ja jestem, jak w farsach, wziętym na kawał przez zręczną
aktorkę.
„Mówię, bom smutny i sam pełen winy..." Dusza moja
1 Wpisane ołówkiem obcą ręką.
312
DZIENNIKI, TOMIK VI
miewa takie chwile pytań i obłąkań — a ty biała, dobra wieszczko moja,
przebaczysz jej, bo wiesz, gdzie źródło goryczy, którą Cię poję...
Wracałem z klasy wesoły i niecierpliwy: pragnąłem jak najprędzej Ją zobaczyć...
Zdarzyło się to, co zdarza się zwykle w razach mojej niecierpliwości zobaczenia
jej: ukazała mi twarz znudzoną i obrażoną. Dawniej nie pamiętała tak długo
moich, może nawet iropertynenckich uniesień — obecnie liczy moje słowa i każe
sobie zdawać z nich sprawę. Słuchałaby mię, gdybym mówił miękkim, komplementowym
językiem... Zbliża się jesień naszego stosunku, a jesień ta ma przyczynę w
niej... Ma może chęć zapomnieć o mnie. Ha — niech robi, co zechce... Tylko te
smutne przeczucia, te złowieszcze ptaki, ten robak gryzący niepokoju: — co ze
mną myśli zrobić?!..;
Gdy cokolwiek bądź mię podrażni — nie mogę jeść... Dawniej, o, dawniej — inaczej
ze mną mówiła. Teraz coraz częściej rada by mię nie widzieć. Widać uczucie u
niej zamyka się w słowach tylko... Smutna to będzie historia!
Za tydzień ma jechać... O, dziecko naiwne, cinne, jakże ci potrzeba bawideł...
serce dzie-
Siedząc tu tak przy oknie w trzecim pokoju, słyszę jej śmiech znowu. Jak on mnie
boli!...
14 X (środa).
Owóż to już i 21 lat przemknęło, jak uszczęśliwiłem Straw-czyn pierwszym
bekiem... Jestem fizycznie maturus. Jestem mężczyzną, przestałem być
dzieckiem,.. Żal dzieciństwa l
KIELCE, 1385
Wczoraj, jak zwykle, gniewaliśmy się troszkę z Haliną. Na pauzę upiłem się
troszkę i plotłem trzy po trzy. Poszedłem na korepetycje smutny i wróciłem
smutny. Był zmrok. Usiadłem w mojej framudze i marzyłem o tym, że za tydzień
usiądę tak, gdy ona już będzie ,,w objęciach Stasia". Ileż to takich bólem
przetkanych, tęsknych godzin w tym kąciku przepędzę...
Ale ona rozpędziła to wszystko. Przyszedłszy z miasta, położyła mi rękę na
czole... i uleciały, jak pod magicznym zaklęciem, smutki i przeczucia smutków.
Później — ta szara godzina... Kochana godzina! Na ostatnich kartkach tego tomu
dziennika opiszę takie godziny. Teraz tego pisać nie można. Później, gdy patrzeć
będziem przez pryzmat idealizmu — wyjdzie to pięknie. Piękna i dobra kobieta
pozwala na wszystko dziecku, które mówi, że kocha. Kocha czy nie kocha tak,
jakby dziecko chciało, ale dobroć kobiety mówi dziecku o tym, co stanowi
najpiękniejszą może stronę życia, bo oddanie się kobiety na własność —
mężczyźnie. Wieczorem siedzieliśmy do 11.
Później poszedłem powiedzieć jej „dobranoc", gdy już spała...
Ciotusieńka moja jest pod pewnym drastycznym względem cokolwieczek...
hipokrytka. Gruntownie tłomaczyć tego nie mogę, bo drastyczne i dla mnie.
Wszystkie, wszystkie marzenia moje spełniły się. A jednak... pozwala za wiele i
pozwala tym samym za mało. Mam w żyłach lawę palącą się. Jesteśmy ze sobą za
blisko... i daleko jednocześnie nieskończenie. Młodzi ludzie nie mogą być
starcami, którym wystarcza to, co ja dostaję. Ach, gdyby ona to pogodziła!1
Przy obecnym stosunku — moralno-prawowity jej upór iest przesądem. Tak lub n i
e. Ale nie może być tak coś nieokreślonego. I przysięgam jej, że do wszystkich
rozkazów pod tym względem się zastosuję. Co to za walka! Wie-
' Jedna karta wycięta.
314
DZIENNIKI, TOMIK VI
dzieć, że upór jej katolicki stoi na przeszkodzie szczęściu. Nie wstrzymuje jej
moralność naturalna, lecz zgniły przesąd, wylęgły w nękanych zazdrością głowach
średniowiecznych hipokrytów-ascetów. Helu, Heluniu!
Dałbym jej całe życie, całą przyszłość do nóg bym położył, był niewolnikiem,
sługą bezwzględnym jej rozkazów...
l w nocy.
Trzeba zanotować tę godzinę. Na całe życie. Ach, prawda — to dzień moich
urodzin! 14 października. Tak, tak, pamiętać będę ten dzień i tę godzinę!...
Gdyby prócz Niej nie istniał nikt na świecie!... Chwila czasem jest wiecznością,
reszta życia — zerem. Ach, buchnąć na te kartki całą czerwoną falę lawy, co mi
się po żyłach z ciężarem przesuwa... Jak czarny anioł do snu się układam...
„Pierwej skonam..." — cichy przyduszony szept. A jednak nie zapomnisz o mnie,
nie możesz zapomnieć! Musisz pamiętać, imusisz — ten dzień moich urodzin...
14 październik a!
15 X (czwartek).
Na lekcji literatury rosyjskiej mówił K[osteckil o Żukow-skim. Kochał się w
rodzonej siostrzenicy. Stąd wieczna jego elegijność... „On ynosaji na TO, HTO
coeflMHjncH: c JIIOÓMMOM
TBM lyje-TO (Ha H66e BepOHTHO...)"
Hę roBOpH c ropecTbro: „MX Hei!" Ho roBopu c SjiaroflapnocThio: „
f
Nawet wczorajszy wieczór przebaczyła. Byłem na francuskim. Stosunek nic a nic
się nie zmienił. Nie wiem, co to będzie za życie bez niej, nie wiem. Zbyt
jesteśmy blisko. Jest we mnie, w duszę wcielona, jak życie *
1 Brak kropki, w autografie zostawione puste miejsce na szerokość trzech
wierszy.
KIELCE, 1885 3(5
2 w nocy.
Od dziś za tydzień już Jej nie będzie, gdyż odebrała od p. Leona telegram, by
przyjeżdżała w sobotę. Z przyczyn, które mi wytłomaczyła, a które w Baku
nazywają się „reguły", wyjechać nie może aż za dni pięć. Czyż potrzebuję mówić,
co się ze mną dzieje na myśl, że już odjeżdża? Beczałem jak głupi. Nie wiem,
skąd biorą się te łzy. Zły jestem za nie na siebie — a jednak są, zwisają z
rzęs... Dziś była ręka, co je otarła, ale za tydzień, za tydzień!... Siądę w
moim kąciku i będę płakać, płakać bez końca. „Najgorszy rodzaj nieszczęścia jest
ten, który mówi: byłem szczęśliwy..." *
Wróciłem z ich pokoju niedawno. Mówiłem jej „dobranoc"... Jest dobrą, do
nieskończoności dobrą...
Mam 22 rok i jestem dzieckiem. Płaczę, że odjeżdża. Moja Helena...
Kłodniccy odprowadzać Ją będą na stacją w czasie odjazdu. Pójdę, lecz nie razem
z nią. O moja Heleno, jak ftie-wypowiedzianie dużo ja w ten dzień przejdę! I
będzie śmiać się i żartować z Kłodnickim... A ja? Nie przyjdzie już nawet
powiedzieć: „Stefku kochany, jedyny — nie gniewaj się..."
Zostanę sam... ach, nie sam: — z Bolcią! A ona pojedzie do Leona... Piekło życia
i piekło zazdrości! Śród nich przechodzić będę jak duch potępiony..
Gdy odchodziłem, a ona już położyła się do snu, po ostatnim pocałunku naznaczyła
mi krzyż na czole.
Ach, gdybym ja mógł uwierzyć w tego jej Boga i kończyć, i zaczynać wszystko, co
nas łączy — znakiem Jego męczeństwa. Dusza z płomieni, jak moja, musi znać ten
znak, choćby nim gardziła.
316 DZIENNIKI, TOMIK VI
Ona tam śpi cicho i spokojnie. Może o dachu swym marzy, o kolebce Marychny, o
dobrym mężu... Chciałbym zachwycać się jej szczęściem i nie mogę. Jest przy mnie
blisko i daleko zarazem, jakby w nieskończoności. Wieczne — ja, ja, ja! Naucz Ty
mnie kochać bez tych żmij w piersi, rojących się wiecznie i sączących jad, co
nazywa się wyrazem: — ja. Jest moją i jest świętością, jest cudzą własnością,
jest obcą i moją własnością.
Chaos, w którym się gubię!
16 X (piątek).
Jestem od rana smutny. Przez nieznane mi prawa psychologiczne stawiam się w tym
położeniu, gdy Heleny tu już nie będzie. Jest to zadziwiające, boć teraz jestem
najzupełniej szczęśliwy — tymczasem uciekam od tego szczęścia w krainę szalonego
smutku. Czasem przesuwa mi się po mózgu myśli: Heleny już nie ma. Muszę się
trzeźwić. Otrzeźwienie takie, które tłomaczy się przez wyrazy: jest jeszcze —
jest doprawdy niekłamanym szczęściem.
Kiedy na mnie napadają smutki, od jakiegoś czasu doświadczam bólu serca. Jest on
niewyraźny, jakiej; mało dotkliwe, lecz osłabiające cały organizm kłucie w
miejscu, gdzie domyślam się serca. Wywiąże się tatuskwa choroba.
17 X (sobota).
Otóż to i ostatnia sobota...
Trzeba się przygotować i pogodzić z losem!
Wczoraj byłem w bardzo dobrym humorze. Jest on antytezą tego stanu, który w
przyszły piątek udziałem moim będzie. Dobry humor wywołało zachowanie się
Heleny. Obiecała czekać na mnie, wracając od Kłodnickich, w ogrójcu przy
kościele i czekała. Po południu, gdy ja poszedłem
KIELCE, 1885
317
na korepetycje, Ona z matką poszła na cmentarz. Wyszedłszy z korepetycyj
poszedłem po nie. Wracały już. Było już nad wieczorem. Cała okolica pociągnęła
się barwą sinawą. Tam długi lasów pas siny, siny, dalej spłowiały, zżółkły szmat
lasu bukowego, który z daleka wygląda na duże spalenisko, niedaleko z bladych
mgieł wieczora wysuwający się w niebiosa wysoki szczyt Karczówki. Ciągnął jakiś
kondukt pogrzebowy. Słychać było przeciągły, smutny, prawdziwie kościelny psalm.
Obok mnie szła Helena... Wszystko to nurzało duszę, odwykłą od szerokich
przestworzy, w świat rzewnych i dobrych uczuć. Byłem prawdziwie szczęśliwy. Moje
dobre geniusze układały mi ręce na sercu i szeptały do ucha: istniejem jeszcze.
Gdyby takich chwil było więcej... Doprawdy, człowiekowi w samym nawet szczęściu
„czegoś jeszcze trzeba, wtenczas tylko szczęśliwy, gdy westchnie do nieba..."*
Wraca chęć do czytania książek. Namiętności przepaliły się. Moralna równowaga
wraca. Jestem kontent ze siebie. To, co przeszło, było potrzebne dla równowagi,
potrzebne choćby dlatego, by nie dawać się zwalczać zazdrości, by móc powiedzieć
sobie: jest pod wielu względami — moją.
19 X (poniedziałek).
Muszę opisać dwa ostatnie dnie. W sobotę, po powrocie z klasy, poszedłem zaraz
na korepetycją, a wyszedłszy stamtąd poszedłem na spacer. Z ogrodu powlokłem się
pod Kar-czówkę. Ściemniało się już. Szczyt klasztoru osłoniony był długim
płaszczem czerwonych od zachodu chmur. Marzyłem i szedłem dalej, dalej. Byłem
sobą, marzącym, samotnym. Wróciwszy do miasta kupiłem u Goldhaara album.
Sprawiało mi to dziecinną radość. Nie szedłem, lecz biegłem z nim do domu. To
dla niej! Może to i bardzo śmieszne, może wygląda na donkichoterią — ale
sprawiało mi wielką przyjemność, zadowolenie i radość, kiedy ona go przyjęła.
318
DZIENNIKI, TOMIK VI
Rozmawialiśmy cały wieczór. Gdy powiedziałem jej „dobranoc" i poszedłem do
naszego pokoju, zacząłem czytać Turgieniewa romans pt. Nów'. Teraz nie będę
jeszcze pisał sprawozdania z przeczytanych kilkunastu kartek, zanotuję tylko
charakterystyczną psychologiczną notatkę:
TpycTB OBjiafleBiuaH HescflanoetiM Bbijio TO HyscTBO, npMcymee BCH-Koii nepeMene
MecTonpeSbiBaHMH, HyscTBO, KOTOpoe HcnbiTbiBaroT sce ne-jiaHxojiHKM, Bce
saflyMHHBbie jiroflM; jnoflHM xapaKTepa 6oiłKoro, caHran-HMHecKoro OHO
HesnaKOMo: OHM cicopefó TOTOBW pa^osaibCH, Kor#a na-pymaeTCH noBceflHeBHbift
xofl HCHSHM, Kor^a MenneTcn ee oSbinnan o6cTa-
HOBKa. *
s. 222
Czytać taką notatkę sprawia mi zadowolenie. Nie ja jeden więc jestem tak
nieznośny w przemianie miejsca pobytu — lecz cała grupa ludzi, bo wszyscy
melancholicy.
20 X (wtorek).
Nie opisałem niedzieli i poniedziałku — a teraz jednego dnia opuścić nie można.
Zaczynam. W niedzielę po nabożeństwie zaprosił nas — t j. „margrabiego",
Szczukina i mnie — Kurkowski. Wypiliśmy butelkę jakiegoś likieru, koniaku etc.
Wróciłem do domu cokolwiek nietrzeźwy. Położyłem się i spałem blisko godzinę.
Przyszła z kościołć Helena, szumiało mi jeszcze trochę w głowie. Po południu
poszliśmy na spacer. Przez ogród, szosą karczówkowską, koło foksalu — trafiliśmy
do Kłodnickich. Ten dom i ci ludzie robią na ranie wrażenie grobu. Wyszliśmy o 7
do domu. Wieczór przepędziliśmy razem.
Wieczór ten podkreślić także trzeba, jako fakt ostatecznego naszego zbliżenia
się. Trzeci raz.x Co za radość widzieć na drugi dzień rano jej spuszczone,
cudowne oczy.
1 Te dwa słowa wpisane dużymi literami, ukośnie przez zdanie po-
reHrne.
przednie.
T
KIELCE, 1885
319
Mam szaloną chęć walczenia z prawami małżeństwa. Wielbię obecnie George Sanda i
Constanta. * Dlaczego jestem Helenie obcy, jeśli jestem jej tak bliski? Ten
wieczny rozdział nasz nazywa się prawem... Ideał zgniłych średniowiecznych
ascetów, obrzydły przesąd, nikczemne kajdany bierze w ręce społeczeństwo, by
rzucić za wyrazami tych tortur piętno hańby na jednostki. Każdy, wzięty
oddzielnie, kamienujący jest niepoprawnie identyczny z kamienowanym, a jednak
ogół tych ludzi krzyczy wielkim głosem, że głos jego — głos prawa. Nie dbam,
jaką formę nadać wolności kobiety: wolność Schopenhauera czy Mormona, * ale chcę
wolności. Na łonie tej wielkiej cywilizacyjnej świata areny, Europy, nie powinno
być niewolnic!
Wczoraj podczas lekcji francuskiego byłem w domu, a później odprowadziłem H. do
Kłodnickich. Znowu przechodziliśmy pod tymi starymi lipami. Po lekcjach
poszedłem po Nią. Spotkaliśmy się na Dużej ulicy. Po południu podczas mej
bytności na korepetycji poszły gdzieś panie moje z wizytą. Wróciły o 8. Hela
wpada czasem w apatią i smutek. Jest to apatia drewna. Milczy i spogląda
obojętnym, bez blasku okiem na wszystko. Milionem próśb nie mogłem Jej
rozbudzić. Co za męczarnia! Wywoływało to tak straszne rozdrażnienie nerwów, że
chciałem po prostu zadusić się. Ostatnia prośba moja o kieliszek wódki zdołała
nareszcie Ją otrzeźwić. Zaczęła się śmiać wesołym, serdecznym śmiechem, całować
gorąco. Rozmawialiśmy długo potem jeszcze, do 1.
Później poszła spać. Zapaliwszy papierosa, wróciłem jeszcze do ukochanego
pokoju. O mało nie usnąłem nie na swoim łóżku.
Gdy H. pojedzie — zawieszę mą lutnię na czas jakiś. Nie chcę wylewać uczuć,
które nie powinny mieć ujścia w mowie.
Ml
320
DZIENNIKI, TOMIK VI
SanpycŁ B yray M 6y«y
Kiedy rzucę okiem na przeszłość naszego stosunku, muszę z oddzielnych i
oderwanych faktów zbudować pragmatyczną całość. Pamiętam każdy objaw nowy
uczucia dla niej, pamiętam formy, w jakich się ono w oczy mi rzucało, pamiętam
cały proces rozwoju mojej miłości — i nie pamiętam tylko genezy. Skąd się to
wzięło? Skąd przyszło? Co czułem, kiedy pierwszy raz głosy nieznane szepnęły:
kochasz ją i? — Nic nie wiem, na żadne z tych pytań odpowiedzieć sobie nie mogę.
Przyleciał gorący „samum" — objął całą istność wędrowca, ściął duszę, zasypał
oczy... Kiedy się obudził, żył już samumem! Lecz co czuł wędrowiec, gdy widział,
że samum nadciąga — nie wiem. Była duża burza, co zbudowała nowego człowieka, co
z dziecka stworzyła mężczyznę. I co jest to uczucie? Bez szumnie brzęczących
określeń — to dwa druty elektryczne, po których leci elektron. Po jednym z nich
+ E, po drugim — E. Obadwa stanowią jedne wielką, niezbadaną, nieodgadnioną,
tajemniczą jak dusza dźwignię w zbiorowym czynie rodzaju ludzkiego. Cóż bardziej
wspólnego nad miłość i elektryczność? Chodzi o x>, czy Helena jest dobrym
przewodnikiem dla iskry elektrycznej?...
„Mężczyzna i kobieta stopieni w anioła..." Hugo musiał myśleć o porównaniu
miłości do elektryczności, gdy ten pyszny i płomienny pisał aforyzm.
Ale nie o określenia chodzi. Chodzi o to, czym Helena jest teraz dla mnie.
Jestem realistą, a jednak z całą prawdą mówię sobie: Helena jest dla mnie tym,
czym dawniej była Bogarodzica. Jeżeli mamy być bałwochwalcami, to nie bądźmy
przynajmniej kłamcami: czcijmy to, co objąć możem naszym ludzkim obrębem serca.
Cóż to modlić się do Madonny? Madonna to imię. (Któż mi zaręczy, że poza tym
imieniem kryje się istność?) Zmieniam
T
KIELCE, 1885
321
imię Maria na Helena i czczę, i modlę się do tego samego pojęcia, które
wielbiłem będąc katolikiem. Oto wszystko. Nie ma tu nic nadnaturalnego ni
śmiesznego.
Byłem na pauzie w domu. Nic piękniejszego nad takie krótkie chwile, gdy w
powietrzu schwyci się pocałunek, gdy przyciśnie głowę do piersi i całuje
długo... długo...
Pisał do mnie Janek. Cierpiał dotąd biedę kapitalną. Nie było co jeść. Obecnie
ma 25 rs. w biurze inżynierii, gdzie dostał miejsce kasjera. O stanie duszy nie
pisał.
21 X (środa).
Wczoraj — to samo, co zawsze. Jestem cokolwiek zniszczony. Jest to targanie się
gazu, zamkniętego w ciasnym obrębie klosza. Mieć obok siebie prześliczną
kobietę, mieć tak, jak ja miałem... — trzeba być idiotą! Nic dziwnego, że się
niszczę.
Jest lekcja religii. Kałdonik dowodzi w ten sposób: „Nic dziwnego, owszem, rzecz
zupełnie naturalna, że Neron prześladował chrześcijan. Niegodziwiec, zabójca
własnej matki, nauczyciela Seneki etc. musiał się oburzać na cnotę, musiał ją
tępić, by nie raziła go w oczy..."
Kruczek jezuicki. Chciałbym wiedzieć, czemu najpiękniejsza może postać
przeszłości, Marek Aureliusz, czemu Trajan, „pociecha ludzkiego rodzaju",
prześladuje ich także? Nikt, nawet sam Kałdonik, nie może nic zarzucić
Aureliuszowi — za piękna to, za wyniosła na zarzut postać. Toż Trajan. Obaj
prześladują socjalistyczną gromadę ludzi, wnoszących w ustrój państwowy pojęcia
z ówczesnymi diametralnie przeciwne. Neronowi z punktu widzenia politycznego
zarzucić nic nie można. Czemuż prześladują dziś te same socja-
21 — Dzienniki t. II
;fcp*
tis-ff;
322
DZIENNIKI, TOMIK VI
listyczne idee w innej, bo nihilistycznej szacie, kryjące się w katakombach
Rosji? Ale mniejsza. Za ważna kwestia. Chcę tylko ośmieszyć kruczek jezuicki.
Chcieć możemy jedynie to, co chcemy; nie wola zatem jest wolną, ale jej
urzeczywistnienie.
VOLTAIRE SWIĘTOCHOWSKI Walter w stuleciu *
Jest jeden filozoficzny pewnik, którego dotąd nikt nie zaprzeczył, mianowicie,
że każdy objaw musi być skutkiem jakiejś przyczyny. Ponieważ zaś każda
przyczyna, wzięta jako objaw, musi być także skutkiem innej przyczyny, która
znowu w tymże samym stosunku pozostaje do następnej, więc wszelkie fizyczne czy
duchowe zjawisko jest ogniwem nieskończonego łańcucha zależności. Każdy np.
świadomy czyn jest skutkiem odpowiedniego postanowienia. Ale postanowienie to,
które czyn zrodziło, nie mogło powstać bez przyczyny. Przypuśćmy, że jest nią
metafizyczna dusza,- ależ i ona musi mieć jakąś przyczynę, która także,
jakkolwiek ją nazwiemy, podlega ogólnemu prawu przyczynowości. Jeżeli zaś ona
nigdzie się nie kończy, jeżeli zatem występek jest koniecznym wynikiem
nieskończonego szeregu poprzedzających go przyczyn, to człowiek nie może być za
niego odpowiedzialnym... Wolter, teista, wyznawca boskich rządów świata, wniosku
tego przyjąć nie mógł.
SWIĘTOCHOWSKI
... Bóg zarówno przepisał prawa ludzkim czynom, jad obrotom ciał niebieskich.
Owo nadane wszystkim prawo moralne może ulegać zmianom w zastosowaniu i
wykładzie, ale podstawa jego wszędzie jednaka; jest zaś nią idea słuszności i
niesłuszności.
Wolter 11
... Wolter słyszy rozlegający się „od jednego końca świata do drugiego" głos
powszechnej moralności, która woła: „Czcij Boga, bądź sprawiedliwym, i kochaj
ojczyznę."
Tamże 12
Godzina 2. Noc.
To już czwarty! Bądź co bądź jestem zbrodniarzem. Gdybyśmy byli sami! Szumi
w głowie.
KIELCE, 1885
22 X (czwartek).
Areopag nasz koleżeński wyznaczył mi dzisiejszą lekcją literatury polskiej,
rzecz o Potockim i Morsztynie. Robię więc notatki z rozprawki Tyszyńskiego: *
Józef Borkowski pierwszy otrzymał rękopism i uważał Wojnę cho-cimską za poemat
bohaterski. W r. 1843 Stanisław Przyłęcki wydaje ją po raz pierwszy z podpisem
autora Andrzeja Lipskiego, podwojewodziego sandeckiego. Pisał o poemacie tym
Samuel Nowoszycki w „Tygodniku Petersburskim" (1839). Następnie Szajnocha
dowiódł, że autorem jest W. Potocki. K. Mecherzyński, Ludwik Nabielak, Adam
Bełcikowski i Ty-szyński.
Wacław z Potoka Potocki, ur. około r. 1622 w Luźnej na Podgórzu, przepędził
tamże większą część życia i umarł około roku 1697. Za czasów Władysława i Jana
Kaźmierza bywał w potrzebach wojennych. Miał dwu synów i córkę, poślubioną
Janowi Lipskiemu. Jan III mianował go podczaszym krakowskim. W 1678 r. drukował
wiersz Pełna na pochwalę Jana III. Gdzie się kształcił — nie wiadomo. Dokonał
przekładu Barclaya Argenis, 1665 (z łaciny). (Prawdopodobnie w Akademii
Krakowskiej).
Nie zapominaj o Twojej H.l
Byłem na lekcji francuskiego w domu. Przyszła na nieszczęście pani Romer. Helena
umie godzić ogień z wodą. Nie wiem, czy pod tą aktorską maską kryje się
niewysło-wiona dobroć,' czy nie kryje się nic. Czy to boży, głęboki, genialny
artysta, czy aktor i aktor tylko?
Nie darmo Helena jest mężatką! Wie, jak trawa rośnie!...
Byłem podczas pauzy w domu. Wyszła. Co za pustka w tym domu, gdy Jej
nie ma!
1 Zdanie wpisane obcą ręką i ujęte w ozdobnie narysowaną ramkę.
DZIENNIKI, TOMIK Vi
Notuję dalej z rozprawy Tyszyńskiego pobieżne wzmianki, co H. zanotowanym wyżej
rozkazem przerwała.
Do utworów treści wyłącznie religijnej śród poezji Potockiego należą: Nowy
zaciąg pod starą chorągiew, Poema na pielgrzymowanie życia ludzkiego, Hymny i
ody duchowne, Siedm Psalmów albo Hymnów, Dwadzieścia ośm psalmów pokutnych,
Hymny i teksty na różne pieśni ewangeliczne.
Pierwiastek religijny w historycznych poematach Potockiego odbijał się w ten
sposób, iż wypadki i charaktery dziejowe kreślił ze stanowiska duchownych
przyczyn i celów (jak to było w księgach hebrajskich).
Do poematów treści romantycznej należą:
Argenis przekład z Barclaya, Syloret, Smutna przygoda Wirginie], dziewice
rzymskiej i Historia Teresy i Gazelli.
Do utworów historycznych: Pełna, Nowy Merkuriusz, Wojna chocimska, Poczet
herbów, Opisanie rycerza chrześcijańskiego.
Wojnę chocimska napisał około 1671 i 72 r. Zygmunt III 1621. *
23 X (piątek).
Znów opisać trzeba dzień wczorajszy. Ostatniej lekcji — polskiego — nie było".
Leciałem do domu jak pies... i nie zastałem Heleny. Ona i to wynagrodziła mi
uśmiechem. Wieczorem przyszedł Szczukin i przyniósł: butelkę wina. Posłaliśmy do
„margrabiego" i we czterech ju wypili. Bełkotać mi troszkę w głowie zaczęło, bo
wino było mocne i stare. Zaledwie wyszli — przyszedł na stancją Szperl z
Sorokinem. Wczoraj Staś spotkał mię, kiedy po cywilnemu odprowadzałem H. do
Gronkowskich wieczorem, chciał mię więc chwycić. Widocznie mię niezupełnie
poznał i domyślał się tylko, że to ja byłem w okrągłej czapeczce Emila. * Heleny
w czasie bytności Szperla nie było: wyszła przejść się do ogrójca. Szczęście, że
nie kazała się odprowadzić... Byłby bigos!
Następnie do godziny 12 robiłem algebraiczne zadania.
* Po notatkach narysowany jest ozdobny przerywnik.
KIELCE, 1885
325
Ukończywszy je — poszedłem powiedzieć dobranoc. Halunia spała już. Obudziłem
całując. Rozma\vialiśmy długo, diugo...
Mówiła mi pełnymi ufności wyrazami, że przyczyną jej coraz częstszych zamyślań,
jej niewytłomaczonego dla mnie smutku — są wyrzuty sumienia... Czytała, zanim
spać poszła, zeszłoroczny mój dziennik i żałowała, że zerwany został nasz czysty
jak łza serc stosunek, by ustąpić miejsca stosunkowi naszych jestestw, naszych
dusz i ciał.
Otóż powiedziałem jej, że jej poświęcenie się dla mnie jest w danej chwili
remuneracją tej bezgranicznej uczucia głębi, która wypełnia mię z jej przyczyny.
W danej chwili te chwilowe pochylenia się jej ku mnie są niewysłowionym
zadowoleniem — lecz nie są celem stosunku. To materiał, z którego prząść się
będzie dalsza nić uczucia mojego, to antracyt, z którego płomienie uczucia
wyrodzą się nadal, to środek do tego nieobjętego myślą celu: — kochania Jej...
Dowodziłem Jej argumentami, które w potrzebie nie wiem skąd biorą się u mnie, że
nie jest sługą, że więcej strzec się potrzeba, więcej spowiadać z obłudy, niż z
owych zjawisk, które ona upadkiem moralnym nazywa. Obłuda — to wina nasza
subiektywna niejako, chwilowe zaprzeczenie zasad katolickich — to grzech
obiektywny. Rozgrzeszałem ją. Mówiłem, że czyny nasze od nas nie zależą, że nie
mamy prawa karać za winy, które wymusza z nas natura, z którymi wydaje nas na
świat matka. Gdyby w pewnych arystokratycznych kołach wzięto sobie za punkt
honoru, uważano za niezbędny warunek wychowania — nie spać, wykraczający przeciw
regule uchodziliby za takich samych grzeszników, za jakich Kościół każe
uważać... epikurejczyków. Jeżeli coś sprzeciwia się naturze i ta ostatnia o
prawa swe upominać się zacznie — wówczas przyczyna, wywołująca krzyk natury,
jest grzechem. Innego spowiednika nad naturę — nie znam. Nie znam granicy
występku. Mogę go pełnić aż dotąd, póki nie zacznie krzyczeć natura.
Dla mnie świat polem, granicą natura!
326
DZIENNIKI, TOMIK VI
Cóż dla mnie znaczą prawa jakieś, wylęgłe, jak już mówiłem, w zbutwiałych nad
teologią mózgach, w spojonych męką wewnętrzną i zazdrością średniowiecznych
ascetów sercach. Jakież są prawa lepsze nad prawa natury? Któż postawi mur
przeciwko sile niewysłowionej dwu dusz spojonych, dwu istot — mężczyzny i
kobiety, stopionych w anioła? Jeśli istnieje w naturze prawo łączenia — to co
znaczy ludzkie prawo rozłączania; jeśli natura pociąga, czemu odpycha prawo
człowiecze? I jakim prawem odpycha? Jeśli nie ma prawa, a nie ma go — to nie
jest prawem. I oto gardzę małżeństwem. Rozmawialiśmy tak długo.
Lecz niestety! Piąty!
Ale dość tego. Natura wstrząsać się zaczyna. Dość tego!
Zbliżyłem się do niej na tak bliską metę, by nie mogła o mnie zapomnieć. Za moje
uczucia trzeba było wielkiej równoważnej siły — inaczej byłoby ono dla mnie
niewypowiedzianą męczarnią. Teraz ucisza się na chwilę zazdrość. Ale co będzie,
gdy ona odjedzie? Zazdrość mię zje. Wczoraj mówiliśmy i o zazdrości. Ona
twierdziła, że pragnąć szczęścia kochanej istoty — znaczy kochać. Tak. Ale
zachodzi ta trudność w upostaciowaniu w czynie tej teorii, że pragniemy
szczęścia kochając, ale szczęścia, które by z nas wychodząc oświecało istotę
kocha:4. Inszego pragnienia nie rozumiem. Nie rozumiem niczyjego szczęścia bez
mojego w nim udziału. Ja i pan Leon — to dwa diametralnie przeciwne polusy *.
Otóż jeden z nas ma kochać drugiego za to, że ostatni jest szczęśliwy. Co
najmniej absurd. Nie uwierzę, by mordowany mógł kochać mordującego. Gołąb nie
kocha jastrzębia. Nienawiścią staramy się w duszy naszej odepchnąć istotę, ku
której ukochana dąży. W moment wielkiego wybuchu zawiści wydaje się nam, że wróg
nasz oddala się od istoty kochanej, że go nasza nienawiść odpycha. Pana Leona,
osobistość wziętą niezawiśle od związku jego z Heleną — mogę kochać nawet.
Natura twarda, skryta, milcząca a dobra — a taką mi się wydała Jego natura —
naj-
KIELCE, 1885
327
bardziej przypada mi do smaku. Ale gdzie się spotykają dwa ogniska naszych
uczuć, pragnących spalić jeden przedmiot, posiąść dla siebie uczucie Heleny,
jesteśmy — dwiema diametralnymi potasami. Helena przyprowadza zazwyczaj jeden
jeszcze argument: ,,on mój mąż".
Przeczytawszy to, co pisałem poprzednio, przyjdziemy łatwo do wniosku: uważam
się za stojącego na jednakowej odległości, na jednakowych podstawach
postawionego względem Heleny.
Nie pojmuję wyrazu „mąż" — znam tylko wyraz „człowiek".
Helena pozostaje jeszcze dni parę. Pisała do p. Leona o przysłanie futra.
Wczoraj w czasie naszej rozmowy mówiła mi, że rozumieć to powinienem, czemu ona
zostaje tutaj, że futro to mydlenie oczu. Być może, być może, bierzmy rzeczy jak
są, bez komentarzy. Tamtego kocha, mnie kocha, tamten wszystko — ja nic. Bądź
mądry i pogódź to-wszystko! Jednak nie powinno we mnie powstawać zwątpienie!
Jest za łaskawą i za dobrą dla mnie. Żaden kościół nie nauczał o większej ilości
dobra, jak mi go ona okazała. Można zatonąć i zniknąć w ogromie dobroci Jej
serca...
Żałuję, że podczas bytności pp. Łatkiewłczów u nas nie kochałem się w Helenie —
mógłbym był paść oczy ładnym widokiem. Co by to była za rozkosz!...
Pewno bym sobie w łeb strzelił w lesie.
12 w nocy.
Tak już przywykłem do tego, że jest dla mnie dobrą, że każdy objaw zimniejszy
jest dla mnie jak rozpalone żelazo bolesny. Dzisiejszy wieczór tego dowodem.
Jako antyteza wczorajszego jest on niczym. Powiedziałem jej „dobranoc" i
wróciłem. To nie lubieżność, lecz namiętność. Chcę być tylko koło niej, mówić z
nią. Godzina 12 — spać się jej chce, mnie to doprowadza do wściekłości. Po
prostu targają
328
DZIENNIKI, TOMIK VI
się we mnie wnętrzności. Czytam Turgieniewa, ale prawie nie rozumiem tego, co
czytam. O, mój Boże, do czego to doszło! Dawniej byłoby to świętokradztwem, dziś
jest koniecznością. Namiętność porwała mię i uniosła. Żyję i oddycham nią. Nie
umiem oddychać inaczej. Sam się siebie lękam. Trzeba by długiej, nieskończenie
długiej pokuty, by odkupić odrzucone perły czystych uczuć, które namiętność
zgniotła i zabiła.
Burzę się, jestem wściekły. Obojętność Heleny — to naj-straszniejsza hydra dla
mnie.
•
Gdy to wszystko przeminie, gdy uciekną te chwile złote, gdy zostanie po nich
wielka, bezgraniczna próżnia — i dzień dzisiejszy będzie pięknym. Wiem o tym, a
jednak wczoraj rozmawiała ze mną tak już serdecznie, odkrywała cząstki swej
duszy — dziś mówić nie chciała..,/ Ja postępuję bardzo nierozsądnie, więcej niż
nierozsądnie, lecz i ona oszczędzać mię trochę powinna, powinna znać mię na
tyle, że odepchnięcie — to straszna dla mnie trucizna.
24 X (sobota).
Otóż to i ostatnie stronice dzienniczka. Zapisałam plik t; papieru, wylewałem
potoki bombastycznych, szui cnych, piszczących i płaczących frazesów. Wszystko
to można było zamknąć w jeden wyraz, w wyraz — Helena. A.]<; stało się! Trzeba
zacząć nowy dziennik pod egidą Heleny. Ona go musi zacząć, by nie było w tym
przyszłym moim przyjacielu jednego uczucia, które by nie należało do niej, w
niej nie brało początku i w niej się nie kończyło.
nacto 6bisaeT conpnsceHa c OTcyrcTaweM
CTBeHHoro
Nędzny paradoks lub wyjaśnienie pewnej zawiłej dla mnie
kwestyjki... Turgieniew jest czasem niezrozumiałym.
1885
329
Nie lubię, kiedy autor, wprowadziwszy myśl jakąś, zostawi ją, nie rozwiązawszy,
nie wyjaśniwszy — ot, tak sobie. Chciałbym wiedzieć, czy sam trzymał się zdania,
że „dobroć nieskończona łączy się czasem z ujemnością poczucia moralności".
Włada on z nieporównaną zręcznością językiem. Język ten gnie się i wije w jego
rękach przepysznie. Oto przykład:
KOJIH Tw pecpjieKTep n MCJiaHKOJiMK — KaKoił-Hce TLI K nepTy peBO-JiioijMOHep?
Tw nmiin CTHIUKH, #a KMCHH, Ra BOSHCŁ c co6cTBeHHbiMM MbicjiHiiiKaMM n
omymeHbimaMH — na KonaftcH B pa3Hbix ncnxojiorn-iecKnx coo6pa3K6Htimax M
TOHKOCTHX — B rjiasHoe Hę npuHMMań TBOMX 6ojie3ńeHHbix, HepBMHecKnx
pas^pajKennii M KanpiicoB aa noe HeroflosaHHe, są Hecinyio 3Jio6y y6eaKfleHHoro
To, oprócz tego, że jest przykładem mistrzowskiego władania językiem, może być
maleńką admonicją dla pewnego młodego człowieka, wielce podobnego z charakteru
do Nie-żdanowa, bohatera romansu Nów' — jednego z najpiękniejszych romansów
nowożytnej literatury.
Lekcja kosmografii. Rozmyślam nad tym, co ja wyrabiałem dziś rano, zanim
poszedłem do klasy. Pani Helena groziła mi strasznymi historiami. Zerwanie,
pogarda, obojętność i inne straszne wyrazy, równoważne z wyrazami: Sybir,
kajdany, szubienica — padały z jej ust.
W stosunku naszym panuje nieprzerwanie pogoda jesienna. To deszcz, to wiatr, to
słońce tak piękne, jakie mi świeciło onegdajszego wieczora. Co ona tam robi?...
Czy pomyśli aby raz o mnie w ciągu tych pięciu godzin?...
Nowego dziennika jeszcze nie mam, ten skończony... Trzeba napisać mu epitafium,
lecz brak papieru. Dobry był... Przeszły dziennik skończyłem wyjeżdżając z
Mińska, ten kończę, gdy H. ma wyjeżdżać... Zacznę nowy jej imieniem, zacznę, gdy
ona tu będzie jeszcze. Moja ukochana Hela . — jej imieniem kończę i ten.
330 DZIENNIKI, TOMIK VI
Moją wiarą, moją filozofią, moją poezją, moją cnotą, przeszłością, przyszłością,
moją nauką, pamięcią, myślą — moją istotą umysłową, uczuciową i fizyczną — jest
wyraz:
Helena.
HWCJIO — ec-rb OTHOineHMe MSMepaeMOM
*
K
Dnia 14 czerwca od Wieczorkowskich 17 czerwca Wacław
Prostytutka1
rs. 6
— l
— l
Winien jestem:
Strożeckiemu rs. 6 Zapł. Litauerowi — 2 Zapł. P. Żsromskiej — 2 Zapł.
Wackowi — 4 Nie. e tutti guanti — 2 Nie.
Pajączk. Widawski
6 Zapł. l
Dnia 15 lipca 85
od p. Zaleskiego rs. 6
Papierosy, golibroda etc. 22 k. Gilzy — 25 k. Listy
— 21 Stangretowi 15 k. Papierosy —
rs. 5,17
Za wak. od p. Zaleskiego
dn. 22. VIII — rs.24
Strożecki
Litauer
Ubranie
Drobne wydatki 2
6
2
14
2V«
1 W autografie wyraz skreślony.
2 Dalej narysowany jest stół, na którym leżą książki, rękopisy, luneta itp. Na
tylnej wewnętrznej stronie okładki płócienna kieszonka, w której zachowały się:
wycinek z jakiegoś tygodnika przedstawiający popiersie kobiety oraz kawałki
bibuły do suszenia; jeden z nich nart-darty, z adnotacją: „To rozdarła Helena".
TOM IX
DZIENNI KA
od 21 maja 1886 r. [do 15 sierpnia 1886 r.]
God and liberty* VOLTAIRE
EPIKUR
O6ei
YOLTAIRE
npnpOfly n aapymaeT e« j. j. ROUSSEAU
Hę B Moeń BJiaciM ne ÓWTŁ MysciMHoro, ne
B MOeft BJiaCTM StHTb nOCTOHHHO 6C3 JKeHbl, HO 3TO flJIH 'M6HH
CTOJIb Heo6xOflHMO K3K nHma, HHTbC
M yflOBJieTBopeHue nponnx TejiecHbix norpeóKooTeft. flojuKen ociaTtcji
IBKHM, K3KMY Bo 'y 6biJio coasaTŁ ero.
U. TER *
21 ma ja 86 r. Kielce.
Dziś upłynął tydzień, jak przygotowałem sobie ten dziennik, by w nim, po
zakończeniu poprzedniego, snuć nić opowiadania sobie o sobie — a dziś dopiero
mogę napisać tu słów parę. Nie wiem, od czego zacząć... Tyle się ze mną rzeczy
stało, tyle się stało nowych rzeczy! Ale zaczynajmy: nie jestem uczniem. Dziś
albo jutro wyjmuję papiery. Tydzień temu był egzamin z ruskiego. Jako ostatnie
wspomnienie z gimnazjum — warto go opisać. Rozdzielono nas na dwie grupy — mnie
zaliczono do pierwszej. Byli tu Ma-chajski, Szulc, Wielopolski (ekstern),
Krzyżkiewicz — słowem siły krytyczno-ortograficzne. Nie wolno było wziąć ze sobą
nawet pióra, zapowiedziano, że kara... no, nie śmierci, ale ekskomuniki grozi
każdemu, u kogo w kieszeni znajdą cokolwiek bądź prócz chustki do nosa. (I to
postęp! dawniej pewno kazaliby w garść.) Weszliśmy: 18 stoliczków złożonych z
patyków, cienkich jak nogi Kłopotowskiego, czekało na nas z papieru dwoma
arkuszami, bibułą, piórem. Na wszystkich tych instrumentach błyszczały sino...
pieczęcie. Pieczęć nawet na bibule! Co za sromota! Wszedł Gejsler — i zrobił
minę nader głupią. Bo cóż właściwie miał powiedzieć? Podszedł do mnie i Szulca,
i zapewniał nas, że my napiszemy świetnie. Ja — zgodziłem się naturalnie. Wszedł
wreszcie dyrektor. Czytał prawidła, dawał admonicje — wreszcie podyktował temat,
który tak oto brzmi:
Forojin H 3Hane-
pa3BHTHe
B MCTOpMM pyCCKOM JIHTCpaTypbl." *
24 V (poniedziałek).
Dokąd trwać będzie ta męka, kiedy ja nareszcie podniosę się z tego łóżka? Trzeci
tydzień!
334
DZIENNIKI, TOMIK IX
Po pierwszym, opisanym wyżej egzaminie wyszedłem w miasto i chodziłem więcej,
niż -należało. W sobotę, po egzaminie, musiałem położyć się w łóżko. Wywiązała
się choroba, zwana orchitis. Wezwano Strawińskiego, zapisał mi stos kompresów,
proszków...[...]
27 V (czwartek).
Wstałem... i przeszedłem z wielkim trudem przez pokój. Świat, cudowny świat! Maj
w całej pełni, w całym ogromie piękności... Ja z ciemnej nory mojej widzę i
widziałem tylko mały kawałek muru sąsiedniego domu — toteż cały ten szeroki
błękit podziałał na mnie jak wielki, nieznany żywioł. Nie każde uczucie zrównać
się może z tym, jakie nas obejmuje na widok świata po przebyciu choroby. Moje
dzienniki wypełniam teraz nazwiskami chorób i stanem mego zdrowia; jest to
nudne, ale konieczne: trzeba flotować te naj-przykrzejsze w życiu moim chwile.
Cięższych przechodzić nie będę. [•••]
Ponieważ nic nie czytam, a odwiedziny kolegów nudzą mię tylko i sprawiają
ambaras, więc myślę, myślę — o czystej, białej kobiecie. Brudne moje czoło, ale
oma nie pogardzi nim, ona nie pogardzi wzrokiem, co się podniesie ku niej z
prośbą o litość.
Od dziś za dwa tygodnie ma przyjechać, Czy to dosyć czasu do wyzdrowienia?
Nieraz prawdziwą modlitwą rachuję te dnie i przyglądam się mojej chorobie. Cóż
będzie jeśli mię ona zastanie w tej norze, wśród flaszek, kompresów etc.?
Nic nie mówię o egzaminach. Pisanie mię męczy — wspomnę więc tylko, że dotąd
odpadło dwudziestu sześciu* — między innymi Szulc (sic!!), Widawski, Heinrich,
Swierczewski. Knuta, Michajłow etc...
Ja podałem prośbę o wydanie papierów — leżą gotowe w gimnazjum... Tak zrobił
Szczukin, Michajłow, Kłopotów-
KIELCE, 1886
335
ski, Kiczorowsiki, Otoś i inni, i inni.,. Zostaje dwunastu na rok przyszły —
reszta idzie w świat!
28 V (piątek).
Tak, poeto! Trzeba realnym życiem żyć i realnie rzeczy brać. Ileż brudu w życiu,
ile potwornej kurzawy, sypiącej się w idealizujące oczy! Z romantyką wkraczam z
wolna na kamienistą ścieżkę udeptaną przez Zole, Alexisa, Maupas-santa i inną
„naturalną" brać" *... Widzę, że tu więcej prawdy, więcej czegoś, co nazwałbym
artystycznym zaspokojeniem. Życie tu daje więcej, więcej się odeń bierze — toteż
i żywotność większa. Z początku trudna rzecz jest. Długo jest się romantykiem —
realizmu, jak mawiał kochany Turgieniew, długo chwyta się te dawno znajome
śpiewy Juliu-szów... — ale to minie. Główna rzecz, aby życie wepchnąć w taki
realno^naturalny tor — inaczej i badać ludzi z realnych punktów nauczyć się
trudno. Ch. — mniej więcej jest typem i ja go wymaluję.
Helena przyjeżdża 11 czerwca — t j. od dziś za dwa tygodnie. Chyba zacznę się
modlić... Stary bezbożniku! Cierp spokojnie, wysączaj do dna... flaszki bizmutu,
Aąuae gou-lardi, proszki i maście...
Panna Celina * przysłała mi do czytania dwa tomy Słowackiego. Rzecz dziwna — to
mnie już nie zachwyca. Minęły czasy szalonych uwielbień dla tego poety-złośnika.
Rozleniłem się — a tu trzeba dużo wkrótce robić. Jadę bądź to do Tomska na
Sybir, bądź na weterynarią do Warszawy *. Długów mara moc wielką — trzeba gdzieś
na wakacje pojechać, a orchitis w całej jeszcze sile. Wstałem, ale jestem
niedołężny.
336 ___ _____ DZIENNIKI, TOMIK
IX
31 V (poniedziałek).
Nie widziałem zupełnie tego miesiąca poetów... Wychylam się już co prawda na
jakie dziesięć kroków za próg mieszkania — ale cel owych wychyleń tak nic
wspólnego nie ma z cudami majowej przyrody, że śmiało mogę powiedzieć
przytoczone wyżej słowa. Leczę się jeszcze, a głowę mam nabitą kombinacjami
pieniężnymi. ,,Topię", według naszej gwary, książki z familii Herodotów,
Horacych, Cyce-ronów. Topienie to odbywa się z musu, trzeba bowiem ciągle
jeszcze kupować lekarstwa. Chcę się wyleczyć za jaką bądź cenę.
Głowa mi pęka na wspomnienie długów; skąd wziąć pieniędzy? „Kto długi płaci, ten
się bogaci"... Chciałbym być tak bogatym, by nie mieć grosza długów.
Fotografie
rr
Szwarc
Moszkowska
Heinrich
Otoś
Ojciec
Dyzio *
Goldhaarowi
- grupa wizytowe
8 rs. 17 kop.
2
50
4
—
3
17
1
—
1
—
4
._.
1
ó()
1
50
26
A ubranie, a biba pożegnalna? Mam jechać znów do Słe-radowic, dostać znowu 30
rs. — pokryje to zaledwie szemat niniejszy, a na drogę do... do (diabeł wie
dokąd) — nie zostanie kopiejki...
Dramat z prologiem i epilogiem! Kolegom wjechał w łeb ów, od czasów Katarzyny
budujący się, uniwersytet w Tom-sku w Sybirze — co najmniej dziesięciu wybiera
się. Siedzi on i mnie w głowie kamieniem — dają pono stypendium i 50 rs. na
drogę. Jechałbym bez namysłu. Telegrafują do
CELINA ZOLKOWSKA
KIELCE, 1886
337
ministerium z zapytaniem: kiedy, jak, co? Telegrafują już trzy dni, bo mają
koledzy moi polsko-szlachecką krew w żyłach: radzą. Tymczasem Moskale
pozabierają stypendia i zostaniem na koszu (jeśli naturalnie uniwersytet
otwierają — co jest także wątpliwe). Byłaby to rzecz świetna, arcyświet-na!
Uciec stąd, zacząć na nowo żyć, na nowo, a raczej z nowego pracować!... Tylko że
ja — małej rzeczy nie posiadam: szczęścia. Gdy trzeba zdawać egzamin — ja kładę
się w łóżko, gdy jadą do uniwersytetu, ja nie mogę... Hej, nikczemna jest rzecz
— życie.
Adolf G. odpadł z łaciny, Bernard, * Strożecki, Różycki silnie zachwiani.
Sprawdza się moja przepowiednia, że z 38 nie więcej jak dziesięciu weźmie
patenta. Idiotyzm panuje na tym padole płaczu!
,,Oberznięci" bibują przynajmniej na potęgę. ,,Ojciec" wraca do domu o 4 rano;
wczoraj pili u ,,Ibisia", odprowadzali ,,margrabiego" do Morawicy, Heinego * na
pociąg; włóczą się za facetkami i... hotele zarabiają silnie na kończącej
gimnazjum młodzieży...
Ja tylko jeden z powagą augura rzymskiego patrzę na to łajdaczące się
pokolenie... [...]
Zarówno moralne jak fizyczne życie jednostek podległe jest paroksyz-mom
gorączkowej żądzy samobójstwa, bezpamiętnego pożądania upadku. Są chwile, w
których człowiek pragnie za jaką bądź cenę zerwać ze swoim wewnętrznym j a,
zgładzić się, stać się inną zupełnie istotą! Niesprawiedliwość — oto główny
czynnik, zradzający te paroksyzmy tajemnicze, a jednak tak nieuniknione, tak z
naturą zgodne, że małe dzieci, zwierzęta nawet padają niejednokrotnie ich
ofiarą. Kara cielesna wymierzona niesprawiedliwie zdolną jest spaczyć najlepszy,
najzacniejszy charakter.
Należał on do rzędu ludzi, którzy rozczulają się nad wspomnieniem, a
wobec rzeczywistości pozostają obojętnymi; którzy zaczynają kochać
22 — Dzienniki t II
338
DZIENNIKI, TOMIK IX
kobietę wtedy, gdy ją rzucili, a płaczą z tęsknoty za miejscowością, w której
umierali z nudów. Niespokojny to gatunek ludzi: w chwili obecnej widzą oni tylko
rzeczy ujemne, a przeszłość dlatego jedynie, że już teraźniejszością być
przestała — owianą jest w ich oczach czarem niewysłowionego uroku!
(Słowa podkreślone określają dobrze jedne stronę mego charakteru. Należę do
rzędu ludzi rozczulających się nad wspomnieniem.)
Przy małej zmianie kory mózgowej stan duszy także zmianie ulega. Z mikroskopem w
ręku można by wyśledzić, że nigdy kochać nie mogłem... Ale dlaczego niektóre
pojęcia podtrzymują życie duszy, a inne śmierć jej zadają?... Człowiek nic nie
wie, niczego nie rozumie. Po co wszystko istnieje? A jedyna rzecz, którą wiemy z
pewnością, jest to, że nigdy nie znajdziemy odpowiedzi na powyższe pytania!...
(Najmodniejszy pesymizm!)
Serce, podobne naszemu sercu i zdolne użalić się nad nami, dlaczegóż nie miałoby
istnieć wpośród tej natury, której płodem jesteśmy my, gorzko lub tkliwie
czujący, my, z właściwą nam ż^d/ą ideału i omdlewaniem duszy, my, z wielkością i
małością naszą :jai:.'.eDi ..
(Takie serce, czyli takiego Boga, znać będą tylko „omdlewający sercem", tylko
nerwowcy, jak ja lub baron de Ouerne...*)
Grzech jednego — jeżeli grzech istnieje — składa swój owoc zatruty w sercu
współbraci... a zarazem podobna solidarność rządzi we wszystkich ludzkich
stosunkach. Synowie pokutują za winy ojców, sprawiedliwi cierpią za złych,
niewinni za winowajców! Wobec tego nieprzerwanego spadkobierstwa nędzy czy
podobna uwierzyć w istnienie pierwiastku sprawiedliwości i dobroci, pierwiastku,
który by czuwał nad tajemniczym pozagrobowym istnieniem?
KIELCE, 1886
339
Jeżeli nic poza grobem nie ma, po co te straszne wyrzuty? Jeżeli zaś coś
istnieje — dlaczegoż tego nie mogę pojąć rozumem ani objąć sercem?...
Czyż to moja wina, że w Chrystusa nie wierzę? Prawdziwym zbawcą byłby ten tylko,
kto by zbawił niewiernych, odstępców, zbuntowanych, tych nawet, którzy nie
żałują za winy popełnione — bo ci najwięcej godni litości. Nie! Nie ma zbawienia
i Chrystus wylał krew swą na próżno...
Le crime famour
Wieczór.
Czytałem tę powieść Bourgeta do końca. Zbudziła ona we mnie uśpioną duszę.
Wszystko, co jest we mnie czującego, co smutnie przejawiło się w poprzednich
tomach dziennika, zbudziło się z siłą. Stanęło przede mną życie opromienione
słońcem uczucia, życie moje — twarde, gorzkie, niewdzięczne. I do takiego to
życia, do tej walki dzikich potęg szumiących nad jednostką jak szereg
borykających się bałwanów morza — rwę się po dawnemu. Choroba znieczuliła mię na
wszystko, co nie było dotkliwym dzisiejszym cierpieniem. Myśli nie szły dalej
nad kres choroby — dziś znowu czuć zaczynam, zaczynam ł spoglądam w ten szereg
dni, wlokących się za murem dnia dzisiejszego i jutra. Toż i mnie czeka tam
cząstka społecznej roboty, może trudnej, na pewno niewdzięcznej — a czuję
przecież, że robić muszę na pro-myczek sławy. Czemu, gdy się czuje w sobie moc
odwzoro-wywania tego, co otacza, tego, co w nas się mieści, i tego, co boli
głęboko — nie mówić? Powieść — to moja praca. Och, jakże dobrze rozumiem
powieść!
l c z e r w c a.
Najwłaściwiej jest ideał pogodzić z rzeczywistością; — zstępować do serc
ludzkich i stamtąd wynosić skarby poezji. Bezwzględna obiektywność artysty jest
— absurdem.
MAZANOWSKI *
340
DZIENNIKI, TOMIK IX
Owa to obiektywność bezwzględna, obiektywność nie znosząca ani tendencji, ani
osobistej sympatii, ani istnienia własnej duszy w utworze — trwożyła mię zawsze,
ilekroć razy myślałem o naturalizmie. Dziś wiem przynajmniej, że trudno o
szekspiryzm traktowany tak szeroko, szeroko aż do bezwzględności. A więc bez
ujmy dla naturalizmu można za ideał powieści wziąć powieść Turgieniewa.
Kłopot na długich swych nogach pożeglował nareszcie z depeszą na telegraf. Do
tego czasu zbierano pieniądze... ,,Wątepię" mocno — czy będzie coś z tego
interesu. Jakąś niedobrą wiadomość pod tym względem komunikował pono „Kurier
Warszawski". „CBCT" * mówił co innego. Odpowiedź przyjdzie dziś prawdopodobnie i
czas to już będzie dowiedzieć się stanowczo, czego się trzymać. Marzenia o tym
Sybirze pozbyć się niełatwo...
4 czerwca (piątek).
Trzy dni chodzę już po świecie bożym. Chodzę ł odbijam długie leżenie, tęsknotę
do słońca i męki choroby. Może mi to wyjść na złe — lecz zobojętniałem na to:
widzieć l odczuwać piękności naszego kawałka ziemi, siedzieć i wpatrywać się w
bezwiedne otaczające nas życie ;rzt!w, kwiatów, traw i ziół — to ukojenie na
wszystkie bo e i cierpienia. Z najciemniejszej otchłani życia znajdzłem radosny
uśmiech na powitanie przyrody. * Ale do rzeczy! — Wziąłem dziś moje papiery z
gimnazjum. Więc... valel * Szkolna ława dźwigać mię już nie będzie. Rzuciłem ją
nie z tryumfem — cicho, smutno, bardzo smutno. Wszystko, co daje, w co bogata
młodość przeddwudziestoletnia, przeżyło się tu. Gimnazjum, w które wrosłem
sposobem życia i przyzwyczajeniami — od dnia dzisiejszego poczyna być
wspomnieniem. Przyrosłem do mundura i nie będę umiał chodzić swobodnie, jako
homo civilis. Ha — valel...
Pater Julian pojechał wczoraj. Odprowadziliśmy go z Dy-
KIELCE, 1886
341
ziem na stacją. Dziś czuję, że pusto bez niego. Zżyłem się z nim. Przyjaźń taka
jak z Wacławem między nami nie wytworzyła się dlatego, że jego charakter jest
skryty i zamaskowany. Zbliżyła nas znowu kontrastowość usposobień, jak zawsze, a
nie wytworzyła się z tego serdeczność wskutek równości intelektualnej. Byliśmy
sobie równi i... nie ustępowaliśmy nigdy jeden przed drugim. Umie on myśleć i
dowodzić chitro-mudro' — choćby nawet nielogicznie, byleby cel osiągnąć. Jeżeli
przekonywał — to sofizmatem. Zresztą jest on epikurejczykiem, choć się nie
przyznaje do tego, do poświęcenia się niezdolny, natura zarozumiała, umysł
giętki, zdolny, matematyczny. Schodziliśmy się na punkcie uwielbiania astronomii
i rozchodzili w pojęciach o sztuce. Rozmowy nasze zawsze miały formę sprzeczki o
ideę, o zasady, sztukę, bodaj — o pisownią polską. Byliśmy w pojęciach równi —
trwała więc walka, ale pogodzilibyśmy się w życiu — i czuję brak, gdy odjechał.
Na odjezdnym — sztucznym sposobem wytargowałem na nim fotografią Kati
Izmiestjew, do której on się... „zapalał". Miłostki jego były uczniowskie,
dwutygodniowe, na pół idealne i naiwne. O mnie i mojej miłości nic nie wiedział.
Całe popołudnie spędziłem wczoraj w ogrodzie. [...] Widziałem p. Helenę Winkler
w ślicznej, białej, ekscentrycznej, zapewne najmodniejszej sukni. Niebezpieczna
dziś dla mnie! Kobiety w obecnym moim stanie fizycznym równają się gorącym
trunkom, kawie, musztardzie, prędkiemu chodzeniu. Cóż robić? Zwierzęceje dla nas
wszystko wraz ze zwierzęceniem osobistym.
Wieczorem.
Zaczynam czytać — i czytam obecnie Sowriemiennoje obozTienje * (co prawda nie
bardzo sowriemiennoje — bo z 70 roku) cenne z tego względu, że jest tam recenzja
działalności Turgieniewa. Pierwszy raz czytam o ulubionym beletryście coś
obszerniejszego i trafiłem szczęśliwie, bo
342
DZIENNIKI, TOMIK IX
zeszyt ten należy do pisma, o ile mi się zdaje, postępowego i autor (Szełgunow)
jest „zapadnikiem". * Wiele miejsc charakterystycznych przytoczyć by tu można,
choć o romansach poszczególnie nie wspomniano. Krytyk zbiera typy T[urgie-niewa]
w grupy, zatrzymuje się długo na Zapiskach ochotnika, * zbiera w grupy kobiety
szczególniej. O Dymie, Nów' i, Poesie en piose, Wiesznich wodach * — krytyk nic
nie wie. Zupełnego obrazu działalności Turgieniewa nie znalazłem tu jeszcze.
Notuję nienaśladowany obrazek z Zapisek myśliwca.
H noflomeji K majiamy, sawiHHyji nofl cojiOMeHHtrił naMei M
flo Toro flpaxjioro, HTO MHC TOTnac-ace BCIIOMHMJICH STOT ywupaio-KOseji,
Koioporo Po6MH3OH Haiueji B oflHoił MS nemep ceoero ocipo-Ba. CTapMK CMfleji na
KOpioiKaK, xMypnji CBOM noTCMneBimie Majient-KMe raasa n TOPOIIJIHBO, HO
OCTOPOZKHO, na nofloSne saiłi^a (y 6eflHSKa ne 6bijio HM oflHoro 3y6a) ZKesaji
cyxyio M Tsep^yio roponiMHy, Beanpe-CT3HHO nepeKaTbisaa ee M3 ciopOHbi B
CTOpony. OH flo Toro norpyswjicH B CHOĆ sanHTMe, HTO ne saMeiMji Moero npMKOfla.
— fle^yiiiKa! a, flesyiiiKa! — nporosopMJi a. OH nepeciaji HtesaTb, BH-COKO
no^HHJi 6poBM M c ycMJiMeM OTKpbui rjiasa.
— ''lero? — npomaMiUMJi OH ocMnjibim TOJIOCOM.
— Tfle TyT ^epeBHH 6JIM3KO?
CiapMK onHTb nycTMJica HceaaTb. OH Mena Hę f;ar?c.nymaji. H HOBTO-pmi CBOM
Bonpoc rpOMne npeacnero.
— flepeBHH?... «a Te6e HTO na^o?
— A BOT OT flOJKfla yKpblTbCH.
— Hero?
— OT
— fla Tbi OTKyfla? — cnpocwji H ero.
TW?
M3
HTOSC Tbi TyT
Hero?
HTO Tbi iyT
A CTOPOJKOM
fla TW HTO CTepejKeuib? A ropox,
KIELCE, 1886
— CKOJibKO Te6e jiei?
— A Bór 3H36T.
— Hań TW njioxo BMflHiub?
— Hero?
—— BHflHIHb njIOXO, H3M?
— IIjioxo. BbisaeT TaK, HTO HHHero Hę cjifaimy.
— TaK rfle xe Te6e CTOPOZKOM-TO Sbiib — nor.injiyfó?
— A npo TO cTapuiwe snaiOT.
„CTapmiie!" noflyMaji R K ne 6ea coJKajieHMH norjiafleji na ciapiiKa. OH
omynajica, flocTaji HS są nasyxn KycoK nepciBoro XJie6a n IIPMHHJICH
COCaTb K3K flMTH, C yCMJIMeM BTOTHBaH M 663 TOPO BnaJIbie
m6KM.
TYPrEHEB «
Czy bogaty naturalizm francuski przedstawia sceny tak mistrzowskie, nie wiem —
ale [wiem], że ja innego naturalizmu nie chcę. Nie pojmowałem i nie pojmuję
obiektywizmu zupełnego. Trzeba tendencji. Turgieniew przejmował elektrycznym
prądem całe społeczeństwo, cały naród, malując takie naturalistyczne obrazki.
Krytyk robi następującą uwagę:
STO KapTMHa nenajibHaH. Ona, npaB^a, ne noTpncaeT sac, KBK KaK coSHaTejibHaa
6opb6a nejiOBCKa są csoe HpascTBeHHoe M cpii3MiiecKoe cymecTEOBanne, HO ona sac
npmniiSaeT, rneieT K senuie, rjiyuiMT. BaM
CTaHOBMTCH M ÓOJIbHO M o6nflHO M CTblflHO —— 3 3a KOFO? 3a
KOPO!... *
Istnieje związek tajemny pomiędzy Zapiskami Turgieniewa i obrazami Grottgera.
Zostaje w duszy długie, smutne, nieuleczone poczucie czegoś, co rozgrzesza się
łzą.
Te- nazywa się właśnie: „die Wirklichkeit zum schonen Schein erhoben" *, jak
mówił Goethe. Taki naturalizm rozumiem i... tą drogą iść bym pragnął.
B
HCT pasencTEa, HCT TaK HaswBaeMoro
flym...
TURGIENIEW
Cóż przyniesie mi spotkanie z Heleną, które nastąpi za dni sześć. Przeszło pięć
miesięcy od ostatniej rozmowy na platformie zakroczymskiego banhofu — i warto by
zdać rachunek z tego, co się przez czas ten przeżyło.
344
DZIENNIKI, TOMIK IX
...K3K flsa Hejioseica oinpaBHBiiiHecH OT MCTOHHHKa peKH no pasiiwM ero 6eperaM,
cnepsa MoryT no^a-ib flpyr flpyry pyKM, DOTOM coo6maK>Tca FOJIOCOM, HaKoneij
TepHMT flpyr spyra na BHfly: TBK n flsa cymecTea uaKOHeij pasjiyicoro... *
— mówi jakby w odpowiedzi Turgieniew. Im dalej, tym ciemniej,
ciemniej... Smutno czekam na tę ukochaną istotę...
6 VI (niedziela).
Wczoraj otrzymano z ministerium odpowiedź opiewającą, że uniwersytet w Tomsku
nie jest jeszcze otwarty — więc zapytanie o warunki przyjęcia przedwczesne. A
więc... straszliwa klapa!... Zbieraj, panie Stefanie, manatki i wędruj na
warszawską weterynarią... Telegram wczorajszy był znowu jednym z najcierpszych
szyderstw, jakimi obdarzają mię okoliczności. Dawniej takie położenie bez
wyjścia dałoby mi temat do rozpaczania; dzisiaj, prócz świadomości, że to
wiadomość bolesna — nie doświadczam nic więcej. Ratuje mię przeświadczenie, że
sobą można być zawsze i wszędzie, że ukochane cele i wypieszczone ideały
zdobywać można wszystkimi drogami, że nic, nawet nędza, nie zdoła zabić w silnie
naprężonej duszy myśli podniosłych, zetrzeć tego chryzmatu, jakim napiętnowane
są nawot \v dzieciństwie czoła artystów. Czytałem dziś życiorys Dicomsa — i
pokrzepia mię on. Chcę i wierzę, że praca moja na niewdzięcznej „wtryniarni"
będzie dźwignią w odtwarzaniu ludzkich postaci. (Co prawda tam uczą o...
zwierzętach). To nic:! To będą rzeczy nowe, żywe, świeże, dzisiejsze. My to
odtwo-rzym, przesmażym w alembiku i retorcie, pod którą zapalim ogień artyzmu.
Doprawdy zaczynam sobie wierzyć — a to już dużo znaczy. Toż dosyć już
gimnazjalnej łaciny i greckiego, dość dzieciństw. Fizyka, chemia... anatomia!
Anatomia — jeden elektryczny wyraz. Nędza — nędza jest wszędzie ze mną, a tam
będzie przynajmniej i swoboda. Więc nie ma co rezonować: papiery wyszlę wkrótce.
KIELCE, 1886
345
Za cztery dni powitam Hele. Dziś czytałem jej listy z tego roku. Od tej
listownej wymiany uczuć, jaka istniała między nami trzy miesiące temu,
odbiegliśmy na bardzo daleką metę. Strumyk, przez który mogliśmy podać sobie
ręce, rozrósł się w rzekę tej szerokości, że nie pozwala widzieć twarzy... Listy
nasze byłyby teraz gadaniną o „wszystkich rzeczach i niektórych innych..."
7 VI
Wieczorem.
Serce me zwiędło, jak marny Liść...
Wśród nocy czarnej
Nie wiem, gdzie iść, I po przepaściach muszę nocować,
Więc ty mnie prowadź... *
ASNYK
We mnie teraz — przez nie uleczony nigdy, a może i uzasadniony pesymizm wije się
złota nitka humoru. Taki nastrój jest rzeczą dobrą. Dobrze jest cieszyć się nim
choćby przez dni parę — bo że długo nie potrwa, o tym nie ma co mówić. Niteczkę
tę potarga choćby przyjazd ukochanego gościa, rozerwie na drobne kawałki miłość
skrzydlata, która znów przyleci nieproszona. Ja już ją czuję — zaczynam poznawać
znamienne jej cechy. Ot, zaświszcze sygnał nadchodzącego pociągu,- piosenka
El...y'ego, przeczytana mimochodem, o duszę zaczepi — i rwie się dusza z
błaganiem: „więc ty mnie prowadź!..." Piosenkę przytoczoną wyżej znalazłem w
cnotliwym „Tygodniku Ilustrowanym", przyniesionym mi przez pannę Celinę.
Owa panna Celina nie jest taką, jaką mi się wydawała dawniej. Co ona jest
właściwie — nie mogę odgadnąć pomimo rozmaitych praktyk psychologicznych; co w
niej jest pozowaniem, a co przekonaniem, co prawdą, a co drapowa-niem się w
szaty — to „dziewicy nadniemeńskiej" *, to roz-
346
DZIENNIKI, TOMIK IX
sądnej, względnie postępowej i praktycznie myślącej kobiety — nie umiałem
odgadnąć dotąd. Bądź co bądź — ona warta zastanowienia. Kto wie, czy nie będzie
ona dla mnie trzecim typem w szeregu kobiet. Nawiasem mówiąc są to właściwie
portrety odnośnie do mnie — ale są one i typami. Pierwszym jest Hela, Zosia
Kosmowska drugim. To moje kobiety dodatnie — boć typów ujemnych, śmiesznych,
takich sobie i śmiesznych mocno, mam całą torbę. Chodzi o naturalistyczne
ideały, a panna Celina zaczyna mi się podobać. Chodzi ona na czerwcowe
nabożeństwa do serca Pana Jezusa, ale to nic nie szkodzi. Ona ma przekonania
postępowe — ja to zwąchałem już psychologicznym nosem — zdolna jest jednak do
zaparcia [się] ich czy zgłusze-nia wskutek okoliczności i okolicznostek. Natura
to silna, wytrwała, litewska. [...]
8 VI (wtorek).
Ileż to razy my w życiu doświadczamy losu Edypa, Ojca zadżumionych. Doprawdy
wiele razy odgrywa się w nas Sofoklesowa tragedia. Nie już wysiłkiem duszy — ale
czynem zwalczamy nieubłaganą ananke, a mimo wszystkie nasze wysiłki ona z
logicznym nieubłaganiem pastwi się nnd nami. Czy warto by było żyć, gdyby nie
był: nadziei, że nieszczęścia, jakich jestem obecnie ofiarą, nie ulecą gdzieś na
gwiazdy? Ciemna, bezpromienna otchłań — to nasze życie. Tu nędza taka, w
Warszawie tysiąc razy gors:ia... Jedyny promień — to ta nadzieja, że potrafię
zostawić ślad po sobie. Goethe z ochotą poddawał się cierpieniom moralnym, bo
każde cierpienie dawało mu temat i pochop do stwarzania cudownych dźwięków.
Ale... to był Goethe. A my, marne robaki, pełzające śladami geniuszów i
talentów, czyż potra-fiemy z cierpień lepić Faustów"?... Cierpieć dlatego,. by
być w stanie mówić sobie: „jestem" — to los nie do zazdrości. A więc pariasów
los gorszy od losu geniuszów. Cierpią więcej — a mniej mówią.
f
KIELCE, 1886
Gdy tak ze smutkiem oprzesz głowę na ręku ł zaroją się łzy-węże w piersi i żal
za siebie leci do nieznanej istoty — weź książkę piosenek wielkiej poetki, a
smutki łzami rozgrzeszysz.
Przyjdzie zorzeńka do mojej chaty,
Znikomy sen odgania: ,,Wstań, wstań do kosy! Już wschód się mieni
Od łuny, od świtania!"
Na grzbiet, siermięgo! Nie oschłaś z potu
Przez krótką noc czerwcową... Do ręki, koso, ty bojownico,
Na łąkę za dąbrową!
*. ^ Przyjdzie południe do mojej chaty,
U twardej siądzie ławy... I patrzy — jasne — na moją dziatwę, Bladą od
lichej strawy.
I rozłamuje czarny kęs chleba
Drżącymi, ot, rękami... A co podniesie do ust kruszynę,
To się zaleje łzami!
A przyjdzie nocka do mojej chaty,
Podeprze główkę ręką I w dumach, dumkach, siedząc na progu
Rozlega się piosenką...
A serce w piersiach ptakiem się zrywa
I drży ta chata licha, Gdy pieśń tęskliwą o chłopskiej doli
Śpiewa ta nocka cicha!
KONOPNICKA •
10 VI (czwartek). 12 w nocy.
Za kilka godzin przyjedzie Helena. Nie doświadczam radości — owszem, doświadczam
nienaturalnego smutku. Po prostu żal mi tego realizmu, w jakim żyłem obecnie. Od
„3*1
348 ___
DZIENNIKI, TOMIK IX
jutra zmienię się zupełnie zapewne. Będzie to nowy kamień w tym życiu dusznym,
doprawdy dusznym.
Dostałem znów febry: głowa boli szalenie, gorączka wściekła. Nic
piekielniejszego nad taką noc, spędzoną w bezsenności i gorączce, jaką była
dzisiejsza.
Ile smutków uzasadnionych opanowuje mię teraz — nie chcę pisać; śmiech mię
bierze nad sobą i tym wszystkim, co mię tak morderczo dręczy. Są duszne stany
przejściowe, kiedy niekłamanie brakuje łez...
Witam Hele niechętnie. Poddaję się temu wszystkiemu biernie. Niech się dopełni
miarka po brzegi... Może wycierpię sobie iskrę życia, iskrę zapału do nowej
pracy i... nędzy, jaka mię czeka.
Jutro, a raczej to dziś już, o szóstej rano pójdę na banhof. Nie zdaję sobie
sprawy z tej chwili. Dawniej szalałbym z radości — kto wie, czy nie będę wracał
wspomnieniem do tej nocy jak do chwil szczęścia. I otóż to najlepszy przykład
ludzkiego szczęścia; kiedyś mówić sobie będę: ,,w ten dzień byłem szczęśliwy" —
a dzień ten był dniem ciężkich doprawdy dum...
11 VI (piątek). Rano.
Otóż to i ów 11 czerwca... Wstałem o Vf do 6 : powlokłem się na banhof. Wszystko
to bez iskry zapału, z aezwiednym poddaniem się tokowi wypadków, które mają sią
skoncentrować, zekstraktować niejako w słowo: miłość. Martwo patrzałem na
zbliżający się pociąg, martwo witałem Helenę i ona powitała mię obojętnie.
Zmieniła się pod każdym względem. To, co się paliło w duszy — ech — i to, co
tliło nieustannym zarzewiem, bodaj czy nie zgasło...
Smutno — piekielnie smutno. Chce się wziąć głowę w dłonie i pytać tego życia —
za jaką cenę kupić można iskrę spokoju... szczęścia.
Idę drogą... hedone.
KIELCE, 1886
Wnosząc z dnia dzisiejszego stosunek mój z Heleną można będzie mierzyć
naturalistycznym łokciem. Tyle zostanie... z szalonego, chorobliwego uczucia:
temat na powieść...
Serce me zwiędło, jak marny Liść...
Wśród nocy czarne]
Nie wiem, gdzie iść, l po przepaściach muszę nocować —
Więc...
Ostatniego wiersza tej cudnej piosenki dokończyć nie mam prawa. „Śród nocy
czarnej" — może nigdy tyle gorzkich łez nie dusiło mię w piersi. Wszystko
umarło, wszystko zgasło — i tylko wieczna i nieśmiertelna żałość w duszy zostaje
po każdym promieniu światła, po każdym uśmiechu życia. Dziś nędza, jutro nędza,
moralna, fizyczna, dotykalna — i jakżeż nie ma się zbudzić cynizm wyuzdany ł
ślin pełne usta wywołać. Pluj w oczy wszystkiemu, co groziłoby ci bólem — to
jedyna droga do spokoju.
Odpychasz mię? — Czym twoje serce już postradał? Lecz jam go nigdy nie miał!
Czyli broni cnota? Lecz ty pieścisz innego! Czy że nie dam złota? Lecz jam go
wprzódy nie dał, a ciebie posiadał.
I nie darmo! — Choć skarbów przed tobąm nie składał, Ale mi drogo każda kupiona
pieszczota: Na wagę duszy mojej, pokojem żywota. Dlaczegoż mię odpychasz? —
nadaremniem badał.
MICKIEWICZ Sonet XX
13 VI
Zabijam się dobrowolnie. Przed sobą trzeba być zawsze z podniesioną przyłbicą i
nic nie kryć, nic nie tając, mówić sobie wszystkie piorunowe dary życia.
DZIENNIKI, TOMIK IX
14 VI
Na te Zielone Świata i mnie zazieleniło się w głowie, Przyszła mi chęć zabijania
się, jak mówiłem. Wskutek obcowania z Heleną krew zapala się płomieniem i wraca
choroba. Ale niepodobna inaczej. Ginąć — to ginąć. [...]
Z całym wysiłkiem zmuszam się do plucia na życie —• inaczej zabiłaby mię
rozpacz. Mówić mi się nie chce o tym wszystkim — nie umiałbym zresztą.
Helena zmieniła się rażąco. Pocałunki jej są zimne, nie płyną z serca. Stąd do
wyrazu: kocha mię — jest nieskończoność. Chciałem, by mną wzgardziła, więc dałem
jej do czytania dziennik poprzedni, pokazałem notatkę z odwiedzin u prostytutki,
opowiedziałem chorobę nawet za czarnymi może farbami, słowem, odmalowałem tę
śmieszną nizotę *, jaką jestem. Ofiarowała mi swoją... litość. Jest to fałsz, bo
litować się nade mną nie może nikt. Jestem śmieszny dla ludzi, nic więcej; dla
siebie — wzgardy godny. Gardzić ni kochać niezdolna; nawet jedno uczucie nie
obudziło się w niej, gdy mówiłem, jak potwornie jestem wstrętny. Więc nie ma w
niej dla mnie nic. Gdybym ja kochał ją nawet mniej, TUŻ kocham — czyby nie
zabolał mnie jej upadek i śmieszność, czybyin nie czuł choć przez minutę wzgardy
dla niej? Te miękkie jej sło*wa i objęcia, to pozwolenie przyjścia rano, by
powiedzieć „dzień dobry", gdy ona leży w iożku, te zapewnienia o niezmiennym
uczuciu — wszystko to gdzie ma źródło? Jest to potworne. To prostytucja. Jest
ona leniwą uczuciem — tam, gdzie wydaje się, że jest dobrą. Dobroć jej — to
lenistwo, przynajmniej odnośnie do mnie. Czasem uciekam z domu, żeby jej nie
widzieć, żeby nie tracić z oczu tej drogi sceptycyzmu, tego cynizmu, który mi
czynił życie możliwym. Nie! — wracam z bijącym sercem, ze łzami w oczach i
błagam o pocałunek, którym gardzę i który mię zabija... Kocham ją pomimo to, że
zbrzydła, że poznać jej nie mogę z zasad, z przekonań — tyle od moich odbiegły.
KIELCE, 1886
Wczoraj powiedziała mi, że doznaje symptomatów... ciąży. Tak — to nic innego.
Wiadomość tego rodzaju byłaby * Wszystko, od chwili poczęcia mię — wszystko
przeklęte.
Może to przyczyny marne, może niewarte cierpienia — czemuż cierpię? Czemu każda
myśl pada mi w mózg jak kropla wody na obnażony czerep wariata. Zdaje mi się
nieraz, że mam już obłęd. Nie — żyj i myśl, myśl i przypatruj się temu
istnieniu, zdaj sobie sprawę z niego i przepędź życie na zadawaniu sobie
pytania: co począć, co dalej?... Helena umiera — ty nie możesz jej widzieć, ty
nie masz prawa i nie chodź na nią patrzeć, bo skonasz ze skowycze-niem: ona
będzie matką dziecka tamtego... Ale żyj i pracuj. Nie dałeś sobie życia — nie
wolno ci go odbierać, nie dałeś męczarni — nie tobie ją wygnać. Pracuj! Po co? —
Dla kraju, dla ludzkości? A kraj, a ludzkość — to ciż sami ludzie, co
spoglądając na mnie myślą: „zarażony"; a kraj i ludzkość — to moje siostry, to
ta cała czereda znanych i nieznanych, która cię zdepce, arlekinie spadły z
trapezu; kraj i ludzkość to to wszystko, co ci wbija pazury w serce i torturuje
mózg. Pracuj dla pracy samej w sobie...
Jakiż to śmiechu godny, strasznego śmiechu ż^wot rozumnych. Straszny los — żyjąc
pytać się siebie co dnia: po co żyję i czemu cierpię? — a umierając: po co żyłem
i po co cierpiałem?
Ale, stary Diogenesie, nie opuszczaj mię — szydźmy. Szydźmy ze siebie naprzód, a
potem z każdego, ze wszystkich, z najukochańszych. Szydźmy bez przebaczenia — ze
wzgardą!
1 Następna karta wydarta.
352
DZIENNIKI, TOMIK IX
15 VI
To już wszystko skończone, to nawet skończone być musi. Ptak cudowny — miłości —
odleciał bez powrotu. Gdybyś rozdął piersi nawet w nadludzki krzyk — już go nie
przywołasz, krzykiem odstrasza się go dalej, dalej... Urok słowa „zakochani"
znikł; tu już miłości nie ma. I jestże na ziemi męczarnia straszniejsza od
mojej? Co dzień obcować z kobietą, którą się uwielbiało, ciągle słyszeć jej
głos, który tyle pieszczonych słów wyszeptał, widzieć te same oczy, co
opromieniały cię jak słońce, włosy, któreś muskał najtkliwszymi pocałunkami,
obejmować ręce, te mięciuchne dłonie, pamiętne na wieki dłonie — wszystko
widzieć, wszystko wspominać — i rozumieć ten szept serca, że to już martwe, że
wszystko zgasło, że nic nie wróci... Każda jej sukienka, każda wstążka, każdy
sprzęcik zdaje się patrzeć w ciebie oczami z niemym pytaniem: pamiętasz?
Z całym wysiłkiem woli zmuszaj się do zapomnienia, do zgłupienia, do potargania
tych ułudnych snów i nie wierząc, że je potargać możesz — targaj. Wmówić w
siebie, że tego, co mnie otacza — nie ma, że to, w co patrzę — znikło, że jest
Helena — ale to nie ta Helena, inną całujesz.
Po bezsilnych a tytanicznych porywach, po wysiłkach duszy, po zmotanych
pytaniach: co robić, co począć? — wpadam w tuman bezsiły i zmartwienia, w grubą
toń łez; potem i to mija, potem podlatuje dym jakiś czy wiatr huraganem,
podchwyci w lot, w cwał i niesie nazad z marzeniem: Hela, twoja Hela cię czeka,
siedzi tam sama, oplecie ci szyję rękoma, przechyli się nad tobą z promieniami
oczu błękitnych, okryje ci czoło pocałunkami...
Wracam, wracani pędem z płaczem radości... Wracam i... znowu ten kopeć gęsty
osiada pod czaszką, nerwowy dreszcz przelatuje iskrami... Co się to stało? Czyż
to Helena?... I znów to samo, znów to samo i z niepowstrzymanym pędem lecą
godziny... Dokąd ja lecę?
KIELCE, 1886
353
Duszno mi, smutno i jakby co minuta, jakby nieustannie konał we mnie człowiek,
jakby zawodził żałosną pieśń za życiem, jakby się żegnał ze światem... Coś mi w
uszach nieustannie głos grobowy nuci, coś się we mnie odpłata, coś się odrywa.
Noszę w sobie nie litujące się duchy; płaczą, szydzą, krzyczą i szepcą — a
walczą, a borykają się.
To znaczy bez sił wysilać się, to znaczy wołać o miłość na istotę, która kochała
— a dziś czy nie może, czy nie chce. A nasza cicha dawna otwartość, a namiętne
noce, a dnie pieszczot, a rozmowy oczu? Więc wszystko, wszystko uciekło?
Nad nie pogrzebanymi trupami Eteokla i Polinika * Anty-gona płacze. Wiatr jej
włosy rozmotał i piasek sypie w oczy, i cichy szum kurzawy jęczy na liściach
drzew... I ucieka wszystko, i życie leci młyńcem, a duży ból życia, a zatracone
nadzieje, a rozkochane serce nie idzie z ciebie w świat — i słyszę płacz
Antygony...
I jakże mówić, że się to kończy, kiedy końca nie ma, kiedy nie ma zapomnienia,
kiedy to nie zniknie, kiedy to widmo, ta nędza pójdzie za tobą wszędzie,
rozłamie z tobą każdy kawałek chleba.
Wszystko przemija, tylko nie przemija wspomnienie. Jest ono tyle jak życie i tak
natarczywe jak głód.
I już nigdy te oczy nie nachylą się ku mnie z miłością...
Po południu.
Miewam chwile cynizmu — i jestem wtedy najszczęśliwszy, jestem przynajmniej
spokojny. Pamiętam, że w Mińsku jeszcze, po spędzeniu owej fatalnej nocy
bezsennej — ratowałem się pewnym trywialnym wyrazem, zastosowanym do niej.
Szedłem szybko po głębokich zaspach śniegu, umyślnie męczyłem się przedzieraniem
przez leśne gęstwiny — i automatycznie a głośno powtarzałem ten wyraz. To mię
uspakajało. Inaczej mogłem był zwariować. Dziś staram się leczyć w tenże sposób.
23 — Dzienniki t, II
354
DZIENNIKI, TOMIK IX
16 VI l w n o c y.
Kochając marzy się o przyszłości — ja wspominam przeszłość. W mojej miłości
marzeń nie ma. Gorycz wspomnienia kładzie się na chwili obecnej i nic nie
zapowiada nadal — nic. Rendez-vous w Warszawie — czym będzie? Spotkamy się,
„nagadamy" o wszystkich rzeczach i niektórych innych, zacytujemy kilka razy
bezdźwięczne „najdroższa" i „mój jedyny"... zapewniemy o stałości — i pójdziem w
swoje strony. Ona do pana naczelnika sypialni — a ja, ja do czego? Do siebie, do
samego siebie... Tak, tak, jestem zawsze sam. Dzisiejszy dzień był jednym długim
pocałunkiem, jedną pieszczotą — patrzeliśmy sobie w oczy nieraz tak długo i
uparcie, że te spojrzenia omotywały nas na pozór, spajały, a jednak jedno słowo,
jedno maleńkie jakieś słóweczko otwierało pokrywę tej przepaści, jaka między
nami istnieje. Idziem nad tym nieskończonym parowem z oczyma utkwionymi w siebie
— a tak dalecy, tak różni. Później wąwóz się rozszerzy, rozpostrze i rozgoni w
przeciwne strony. I wiecznie pamiętać, że poszła, że poszła w przeciwną stronę,
że nie usłyszy, gdy zawołam, a choć usłyszy, wrócić nie zechce i... pamiętać,
pamiętać, pamiętać...
Lubię chodzić za nią do kościoła. Po co? Bo wydaje mi się, że mi rzuci jedno z
tych dawniejszych spojrzeń, jedno z nie-wymówionych spojrzeń, które pamiętam i
które mi się śnią. Ale już nie popatrzą tak na mnie wielkie błękitne źrenice...
Gdy to piszę, krople łez ponurych lecą z oczu. Jest mi niewypowiedzianie tęskno.
Ani razu nie popatrzała na mnie tym wzrokiem, jakim porywała mię dawniej, i
nigdy już nie popatrzy. Zwraca już teraz uwagę na to, co może powiedzieć p. K.,
* lęka się obmowy, lęka „kompromitacji".
Dawniej, w Radoszycach, w Mińsku rozmawialiśmy oczami w gronie wielu osób — i
dużo [ujmieliśmy mówić... dziś to spojrzenia zimne, martwe, a dla mnie takie
grobowe... Opi-
KIELCE, 1886
355
sywać tego wszystkiego nie chcę i nie mógłbym. Już nie ma i nie będzie nowych
dźwięków w tej muzyce. To już stało się oklepaną muzyczną sztuką. Nad „Szumią
jodły..." nie ma chyba cudowniejszej pieśni na ziemi — a któż ją dziś zaśpiewa?
Doczekałaś smutnej, miłości moja, doli. Już cię nie pochwycą stęsknione usta,
zbolałe serce... ześlizgniesz się jak martwa melodia... cudowna pieśni!
A czemu ja ją kocham? Tak, bo ją kocham, bo mi bardzo, bardzo smutno, bo gdy
wróciłem przed godziną stamtąd, to skryłem w poduszkę głowę i szlochałem...
To źle! Czemuż nie mogę wmówić [w] siebie słów, które sceptycznie i cynicznie
mówię. Mój cynizm uciekł. Zaczynają się łzy. Kiedy szły do pp. K., stałem na
plantach i patrzałem, póki nie znikły, i wyczekiwałem jednego obejrzenia się — a
przecież powinienem był pójść i rządzić się rozumem. Później się ogłuszam
banalną czyjąkolwiek rozmową — zamiast mówić ze sobą. Wszelkie środki trwałe
skruszyły się — zostałem bez żagla na tym tyle mi bolesnym morzu.
Nie będzież ta miłość złym moim duchem, wiecznym tułaczem? Co dałbym innej
kobiecie? Już począć na nowo nie potrafię — i czyby warto zaczynać? Zakochać
się, by doczekać się takiego dnia jak dzisiejszy? Zresztą nie umiem uwodzić bez
miłości. Gdybym miał jeszcze jedno serce — zamknąłbym je w sobie i, jeśliby
krzyczało o miłość, kazałbym kochać psa. W oczach ostatniego dostrzega się
więcej niż [w] oczach przysięgającej miłość kobiety.
Samotność — wieczna samotność. Ona mię nieraz posądziła o to, że jej nie
kochałem... Ja przysięgam... ale na to odpowiedzi nie ma. Na to nie ma słów. Te
tęsknoty, te wieczory
356
DZIENNIKI, TOMIK IX
długie zimowe, te marzenia — wszystko przepadło, zostało bez zapłaty...
Drugi raz w życiu czuję brak matki. Pierwszy raz doświadczyłem tego na widok
bezgranicznej miłości p. Zaleskiej dla Władka i doświadczam dziś, gdy tracę
uczucie Heleny.
Matka!... wszystko umarło. Tak, jestem absolutnie sam — i jest ze mną złe
wspomnienie.
Helena czyta nieraz mój dziennik i mówi wtedy, że ją potępiam. Nie — tu nie ma
ani jednego słowa potępienia. Żal, żal i żal tylko. Ona już do głębi wyrazów nie
zstąpi, treści słowa badać nie będzie — bierze wszystko z pozoru.
Bożeż mój, Boże! — a to było inaczej, lepiej, a lepiej już nie będzie! Ileż
prawdy w piosence tej, którą powtarzałem tyle razy:
Mój anioł mię rzucił,
W daleki odbiegł świat
I próżno wołam, ażeby powrócił
Stargany marzeń kwiat...
17 VI 12 w nocy.
Nie piszę teraz, jak spędzam czas w tnwaizystwie Heleny — bo i co właściwie
napisać? Dawn ej, gdy byłem smutny, podchodziła kilkanaście razy, podchodziła
dotąd, aż rozegnała smutek — dziś mógłbym skonać z nalu... Witjc i litość nawet
gdzieś na gwiazdy odeszła. Godzinę dziś byliśmy sami po powrocie z banhofu — a
nic nie powiedziała mi. Tymczasem z każdym dniem powracają wspomnienia, które
taiły się gdzieś na spodzie duszy, które by nie wyszły na wierzch, gdyby jej tu
nie było.
Palące uczucie oczekiwania, te elektryczne iskry żrące żyły, tętniące w
każdym nerwie, uczucie doznawane kiedyś
KIELCE, 1886
357
przed zapukaniem jej... wróciło. Rozbieram się z wolna, gaszę lampę, na pół
rozebrany 'rzucam na pościel. Od palców nóg do mózgu przelatuje dreszcz
rozkoszny, rozkoszny jak pocałunek. Czekam... Mijają dwie, trzy godziny. Palę
papierosy i czasem przytulam głowę do poduszki, bo jest mi dobrze, nieskończenie
dobrze.
Naraz w ciszy dotykalnej jak ciemność rozlega się cichy, bardzo cichy stuk w
ścianę, delikatny jak niewinna prośba. Zrywam się, podnoszę na nogi. Głowa
płonie i bije, bije serce. Idę ostrożnie, dotykam odrzwi, klamki; badam przez
minutę siły własne — wreszcie naciskam klamkę i odpycham drzwi silnie,
przestępuję próg. Jedna z desek posadzki cokolwiek się ugina ze zgrzytem, więc
ją omijam. Dotykam ręką łóżka, potem stąpam już po dywaniku, a tu już jej
wezgłowie — już słyszę dobrze uderzenia jej serca szybkie, szybkie. Szukam ust
ustami, znajduję je...
Po godzinie wracam znów po cichu. Ona już sama zamyka drzwi. Lekkie znużenie —
ale rozkoszne, ale oplatające jak przedchwilowy uścisk, ale wywołujące radosny
śmiech. Radość, wesołość, dobroć — otacza mię. Zasypiam z radością
niewysłowioną, z pytaniem: jak mię jutro powita? A te ranki, te spotkania, te
spojrzenia pierwsze — ciekawe i zawstydzone na poły, wesołe, mądre, chytre.
Potem, z głową ukrytą na moim ramieniu zapyta: czemu wczoraj...?
Znikło jak sen — i nie wróci nigdy. Gdy wracam od prostytutki — co mówię! — gdy
idę do niej, jestem zawstydzony, nieśmiały, zły; później wściekły, rozpaczający.
A tam rozkosz i radość. A więc choćbym chciał najbardziej trywialnym łokciem
mierzyć moje uczucie — to muszę wyznać, że tam była miłość, miłość w całym tego
wyrazu znaczeniu, w całej jej szerokości — głębokie, ludzkie, nie potrzebujące
się wstydzić uczucie. Ona mnie wtedy kochała, ona odpowiadała na prośby moje
lekkim zaledwie wahaniem — dziś jest upór, więc miłość znikła.
358
DZIENNIKI, TOMIK IX
Takich chwil jak tamte ja już w życiu nie doznam nigdy. Kochałem ją i ona mnie —
uwodziliśmy się wzajem. Leżał między nami ten niewysłowiony czar, ten dym z
najcudowniejszych kadzideł — miłość. Innej kobiety już nie pokocham —
piękniejszej dla mnie nie będzie — i nie ma... lepszej.
Dziś czar ten niewyśpiewany, czar jej ciała, rytmiczność jakaś ruchów,
spojrzenia, całunki... gonią gromadą wspomnienia, rozkoszne jak muzyka. Tak —
wspomnienia takie tylko do muzyki można porównać. Otoczcie wy mnie kołem, niech
usnę z wami, niech mi się wydaje, że dzisiejsza Helena — to ta sama kochająca i
dobra... moja Hela.
Szczęście moje zburzył ksiądz. Rozkazał jej wyrzec się „tego łajdaka" na
spowiedzi. Gdybym mógł wydrzeć stąd tę uniewinniającą wszystko wstęgę miłości —
rzuciłbym mu nią w twarz. Potworna moralność i potworna etyka!
W Mińsku zostało wszystko, co najlepszego przeżyć mogłem w życiu. To, co było,
wydaje mi się dzisiaj... legendą. Nie wierzę, że byłem tyle szczęśliwy.
m
18 VI
Wyrwałem Helenie z rąk list, pisany do j« tnjża. Przekonałem się, że jest ona
tym, o co ją posądzałem zawsze: moralnym potworem. Ani jednej zasady, ani
jednego uczucia. Kochać ją będę do grobu, ale jej nie będę czcił jako
nieskazitelnego charakteru. I w żadnym jej uczuciu nie ma bezwzględnej prawdy!
Kłamie tamtemu, mnie; zwodzi i jego, i mnie. A w gruncie jest egoistką, jest
samolubną, żądną tryumfów tylko. Serce jej zawsze zimne — zawsze niezmiennie
zimne.
Pisałem te słowa, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia — spokojnie. Sąd ten wydaje
mi się dziś zupełnie bezstronnym i uzasadnionym. Przeprosiłem ją za tę kradzież
listowną — ale to dla mnie drogowskaz.
KIELCE, 1886
359
19 VI (sobota). 12, noc.
Jeden z promiennych dni moich... Byliśmy u Żółkow-skich * — powrót od nich będę
pamiętał. Przytulała się do moich ramion, jak kochająca, całą piersią. Gdybym
mniej wiernie wyznawał sceptycyzm, gdybym przypuszczał istnienie gwiazdy mojego
szczęścia — to mógłbym' marzyć dzisiaj, że wraca miłość... To promień w posępny
dzień listopada. Te upragnione, umiłowane oczy patrzą w ciebie nie jak w
spowszedniały strzęp, lecz jak w poznanego wczoraj... I tyle w takim płomiennym
wzroku, w takich gorących dłoniach pewności, że ucieka niewiara, że jak dziecina
ufasz. Szczęście w miłości daje taka chwila, która ukazuje w istocie wielbionej
coś nowego. Taką nową rzeczą była dziś moja, jak sądzę, obojętność na obecność
p. Mani Koszutskiej w kościele i u pp. Ż. A może prawdę mówi Helena, może ona
mię kocha? Ona nie jest występną z natury. Oszukuje — bo nie zdaje sobie sprawy
z tego, co robi. Tak — „kobiety piękne mają świadomość tego tylko, co zrobiły".
O tym, że pozwala mi obecnie zbliżać się do siebie, że poddaje się moim śmiałym
pieszczotom — nie myśli. Rządzi się więc tym strasznym sterem, tą klątwą,
mordującą indywidua niektóre od kolebki do grobu — wrażeniem... U niej, jako u
kobiety, siła wrażenia jest więcej ważką i mniej długotrwałą niż u mnie. Nie
umie nawet tęsknić. Egoizm, ten egoizm, który wytwarza miłość, potrącisz u niej
łatwo i przeradza on się u niej nawet w zazdrość: chce, żeby ją kochać — a stąd
często kokieteria, a stąd często obłuda, a stąd miliony pazurków, wbijających
się w serce, co kocha. Gdy ważę uczucie jej i moje — widzę, że miłość moja nie
jest uczuciem przelotnym. To nie wrażenie. Kocham. Zobaczę, jak będę tęsknił. A
za czym? Za upostaciowaniem tej miłości, która minęła...
Dzieje ostatniej pamiątki... P. Celina dała Heli bukiecik róż i jaśminu —
bukiecik otrzymał w spadku p. Stefan; wło-
DZIENNIKI, TOMIK IX
żył pąsową różę w książkę do nabożeństwa Heli. Tam zaschła. Dziś znalazł ją w
tejże ksjiążce, leżącą na modlitwie pod tytułem: „Miłość i żal". Dwa te słowa,
dwa maleńkie słówka otoczyły zwiędłe liście róży wonią miłości i kropelkami łez
żalu. Dziś śpi ona w moim dzienniku — a odtąd dźwigać będzie na biednych
listkach dwa wyrazy, lecące jak piorun ze zbolałych ust i dźwięczące jak drganie
głosu śpiewającego pieśń żalu. Pójdź ze mną, różo zeschnięta, w życie, i mów mi
w godzinach smutku, żeś ty może ostatni i najsmutniejszy może nieśmiertelnik po
Heli naszej...
Moje pogańskie serce zdolne by było teraz nawet do przebaczenia wszystkiemu, co
truje mi życie...
Tyle może jeden promień niebios, jedno kochające spojrzenie wielbionej
kobiety...
23 VI (środa).
JIlOÓOBb TOJK6 PCBOJIIOLJMH *...
Tak miłość nasza —. to rewolucja. Moralne prawidła Heli, jej niewzruszona jak
monarchiczne tezy m^alność, jej re-gresywny upór, długotrwała niewzruszoność na
krzyki namiętne, na groźby i błaganie w jednej chwili znikają i rewolucyjny,
szalony, trójkolorowy sztandar powiewa na barykadzie.
Ostatnie cztery dnie, dnie, których nie notowałem, bo je zabrała — były jednym,
szalonym, a coraz gorętszym pocałunkiem. Nie pamiętam już, co było w niedzielę,
co onegdaj... Było szukanie się w ciemności, było wyciąganie ku sobie rąk i
pragnienie połączenia się. Więc to miłość? Miłość, miłość i jeszcze raz —
miłość. Wrócił zbieg, wrócił — i jak syn marnotrawny stał się drogim i świętym.
Kto ciebie pojmie, kto cię zwalczy, kto od ciebie uciecze? Ani ciebie cień,
KIELCE, 1886 361
ani blask, ani przestrzeń, ani czas nie zniszczą — czyhasz na nas w ciemności i
porywasz w ramiona zbójeckie. Ha — to i zabierajże mię z duszą i ciałem — tak
jak jestem całego, człowieka... Bez fałszywego wstydu stanę pod twoim sztandarem
i niech idzie z ciebie na życie moje blask ten i światłość, co mi pozwolą,
dumającemu nad podłościami mej duszy, szepnąć usprawiedliwiające jedno słowo:
kochałem.
Cóż, księże proboszczu bialski? Daremny trud twój — duszpasterzu! Twoja owieczka
znów w szponach ,,łajdaka". Moralność wmówiona — to taka błaha rzecz, że chce mi
się z niej bardzo głośno śmiać. Dziś sobótka, dziewica każda puszcza na rzekę
wianek — Hela dziś dała mi swój...
O rozkoszy, niewysłowiona rozkoszy, jeśliś ty zbrodnią, jeśli ciebie potępić
można zimnym wyrokiem konfesjonału, jeśliś ty tyle zbrodniczą, ile mówią o tobie
płatne usta hipokrytów — to zabij mię... Ja wierzę w ciebie i mówię z krzykiem,
żeś jedno z najświętszych uczuć człowieka, żeś ty — uczciwa!
24 VI
Siadam dziś do pisania dosyć niechętnie — choć temat do pisania mam i szeroki.
Zaczniemy od przypomnienia onegdajszego i wczorajszego dnia.
Erraie humanizm est — powtarzałem Helenie dotąd, aż przekonałem ją, że błądzić —
to rzecz zupełnie ludzka...
Systematycznie zdobywałem ją jak ongi, przed 2 listopada. Początek wszystkiemu
daje pocałowanie nóżki... Potem uścisk kolanka, wreszcie odruchowy bieg ręki...
Pocałunek staje się gorętszym, uścisk ma więcej płomieni. I zbliżamy się coraz
bardziej... Biała niknie, ona nieraz wpatruje się w oczy z niekłamanym uczuciem,
czeka na ciebie, szuka cię oczyma w kościele, staje się zazdrosną. Nasze więc
zwy-
362
DZIENNIKI, TOMIK IX
cięstwo! Ulega'każdej prośbie; wyraz nigdy zamienia się w wyraz — zobaczę... We
wtorek odpłaciła dobrem za dobro. Wzgląd, za pomocą którego, jeżeli wierzyć jej
słowom, przewyższam p. Leona — przysłużył mi się dobrze wczoraj. Czuły Boldio G.
* odwiedził nas łaskawie i bawił parę godzin rozmową. W jego towarzystwie można
się śmiało zwymiotować z nudów. W rezultacie wyprowadził się. Matka z Józia
poszła także do kościoła — zostaliśmy sami... zupełnie. Sami — szalony wyraz,
gdy się kocha... Miewałem minuty zapomnień miłosnych, ale takiej chwili
szczęścia nie miałem. Doprawdy wszystko szczęście streszcza się w takiej
minucie.
25 VI (piątek). W nocy.
Co moje życie? Gdzie ono? U stóp tej kobiety... Porwał cię wicher i poniósł — a
tam już nie pytaj, co będzie, jak będzie? — Stało się. Kochasz. Ułudne,
prześliczne chwile... Ta cudowna główka, te o nieskończonej głębi oczy, te pęki
czarnych włosów tuż obok. Oczy patrzą dziwnie. Co wyrażają oczy kobiety, gdy się
oddaje? Czy namiętność? Czy radość?... Wyrażają miłość. To śmieszne zastanawiać
się nad czymś podobnym — ale to urocze, to cudowne, to niewysło-wienie
rozkoszne. Znacie te pamiętne uczuci) — • dziecięcej radości, szczebiotliwego
śmiechu, nieśmiałej ciekawości, gdy się budzisz z rozkosznego uścisku? Są to
chwile szczęścia. Powiedzą mi, że to zwierzęcość — nie, nieprawda. Jestem,
przypuszczam, zwierzęciem, gdy uścisk trwa, ależ ten rozkoszny stan, ten
czarowny finał miłosnej epopei? To nie zwierzęcość. To zniszczenie potwora,
który wiecznie w nas jest, a nazywa się — samotność, to ucieczka przed
pewnikiem, że jesteśmy zawsze sami. W takiej chwili marzy się: otóż nie! była
minuta, że ani dusza, ani ciało, ani myśl moja żadna nie była samotną.
Rozgraniczenie duszy od ciała, rozdzielenie uczucia idealnego od uczucia
naturalnego jest niemożliwością, absurdem. Kocham ją, bo piękna, kocham każ-
KIELCE, 1886
363
dy szczegół jej piękności, kocham każdą pieszczotę, która mi mówi, że jestem dla
niej czymś drogim, kocham te tajemne pieszczoty tym bardziej, że mówią mi o tym,
że bliższy dla niej jestem niż wszyscy. Co w tym złego? Niechaj mię potępią
wszyscy — wypowiem myśl, która mię nurtuje. Gdy mię nieszczęścia mordują, życie
na dziesiątą stronę wywraca — jedną z najbezpieczniejszych ucieczek przed bólem
jest obustronna, choćby namiętna, miłość.
Znużony pracą chłop, uznojony robotnik znajduje w objęciu kobiety iskrę żywotną.
Powiedzcie, co będzie, jeśli odbierzecie ludziom miłosną namiętność? Nie — nie
jestem zbrodniarzem.
Helunia mię kocha,.. Dziś... Na moje zapytania — czy dobrowolnie? — odpowiada
wymijająco. Więcej mi nie trzeba...
Zapomniałem o wszystkim. Co ze mną będzie, gdzie będę za tydzień, gdzie za dwa
miesiące, czym opłacę długi — nic, nic mię nie interesuje... Ja się kocham.
Kwestie życia stanowią mi teraz — spojrzenia Heli. Dajcie mi pokój — niech piję.
Ja w życiu nacierpię się wiele — dajcie — niech piję, choćby do zapicia... Potem
będę już walczył, burzył, budował — teraz dajcie szaleć...
26 VI (sobota).
Zaczynamy żyć gorąco... Oddała mi się i dziś. Uwodzić to rozkosz, lecz czy
doznaje rozkoszy uwodzona? To pytanie staje mi na drodze zawsze. Ach, poddanie
się w takiej sytuacji — to prostytucja. Znów pesymizm. Duszą, ludzka jest
nienasyconą, bo jest strasznie samotną. Ja jestem pesymistą. To leży na dnie
mojego istnienia — właściwie pesymizm ten wywołuje nieodegnany nigdy smutek,
Helena — istota ukochana, droga jak życie — idzie ze mną krok
DZIENNIKI, TOMIK IX
w krok i gdy poświęca się dla mnie, czuję cisnący smutek i gdy sam jestem, łzy
powolne płyną. Och, te łzy, te wolno idące krople z jakiejś krainy bezbrzeżnej,
z jakiejsić krynicy, co jest istotą, rdzeniem ludzkiej istoty — znam je, znam.
Czegoś się tęskni, czegoś żałuje. Wszystko masz i nie posiadasz nic. Czasem już
chwyta chęć pójść gdzieś precz i wydumać, wymyśleć w pustyni lesie.
To natura dzisiejszego wieku, dzisiejszej chwili, ja — to typ kulejącej falangi
chwilę obecną zdobywającej. Zasada Epikura jest dobrą, gruntownie dobrą.
Szczęścia, zadowolenia — choćby je śmierć dawała!
l w nocy.
Byliśmy u pp. Ż. O 10 wyszliśmy na spacer na szosę No-wowarszawską, a później do
ogrodu. Czerwcowa, ciepła noc. Kiedy indziej byłbym zachwycony — dziś jest
inaczej. Nie spojrzała na mnie, nie zwróciła się, nie zamieniła słowa. Czasami,
gdy z byle kim sili się na dowcipną, metaforycznie drastyczną rozmowę, robi mi
się smutno i niemiło. Rozmowy, jakie prowadzi ze mną, potrafi prowadzić z
każdym. Śmieszne doprawdy: przed dwoma godzinami posiadam ja niepodzielnie — a
obecnie, zajęta rozmową bez treści, zapomina, że istnieję na ziemi, że to
sprawia priyłorość. Ty, kochanku, na próżno marzysz o tej bezbrzeżnej, la nic
niepomnej, rozumowań próżnej miłości heroin Turgieniewa. Takie uczucia albo nie
istnieją, albo rzadkie ja x brylanly wielkie... Czy potrafiłoby mię zająć
cokolwiek do tego stopnia, bym potrafił zapomnieć o ukochanej istocie, będącej
tuż obok mnie?
Ale to trudno... Człowiek po to się i ikociha, by cierpiał. Parę dni jeszcze
tego rozkosznego snu — a potem jakie ciężkie życie... Pojedzie, znowu zapomni i
gdy się kiedyś spotkamy, powie: nigdy! Czeka mię jeszcze rozstanie... Gdzie to
mój cynizm, gdzie?
KIELCE, 1886
365
Odebrałem moją grupę, choć nie zapłaciłem za nią jeszcze. Zebraliśmy się u Janka
S. * Mnie teraz nie obchodzi nic, ale literalnie nic. Jestem „wichrem
porwany"... Biernie poddaję się wszystkiemu, lecę, gdy mi każe, na nieskończenie
długie nieszpory i nabożeństwa czerwcowe, staję obok gdzieś, naprzeciwko... To
drogie chwile! Choćbym stał od niej bardzo daleko, jeżeli uparcie patrzę,
odwróci się niezawodnie w mą stronę jej wzrok. Jest niezwykle pod tym względem
wrażliwą. A jaka radość, gdy te źrenice zwrócą się...
Celina — to dziwne stworzenie. Kocha się w kim może — obecnie w jednym z księży.
Zbliża się ku niej staropanieństwo, więc głupieje z rozpaczy. A szkoda jej.
Pisał do mnie wczoraj Ojciec, zapytywał o Katię. Zapomniałem ja o wszystkim,
zaprzepaściłem się.
Żyję śmiało. Hazard to niezwyczajny. Romans w całej pełni... O, niechaj się to
nie kończy trywialnie!
Jestem co prawda człowiekiem już „cywilnym", chodzę w akademickiej czapce — ależ
ja sercem dziecko...
Czy ty mnie kochasz, arcykapłanie Heli?...
Nie mówiliśmy ze sobą ani słowa, gniewamy się, nie powiedziałem jej „dobranoc".
Nie pozwoliła mi nieść swej parasolki na spacerze... Urocze nasze siprzeczki!
Poczciwy Kaaaazio * bawi mię banalną rozmową, lubię go, bo poczciwiec Litwinisko
— ale rad bym, by poszedł czasami spać. Chce się spojrzenia, powietrznego
całunku, a on, bie-daczysko długonogie, wlecze się z matematycznością per-
pendykułu... *
Gdyby ona wiedziała — ile ją kocham, ta Hela, ta moja...
DZIENNIKI, TOMIK IX
Późno jest. Jutro majówka z Kłodnisiami... Rozkoszne!
27 VI W nocy.
Są minuty w życiu każdej, nawet takiej jak ja istoty, że się czuje nieskończoną
głębię boleści. Są minuty, że na oznaczenie uczuć miotających tobą nie
znajdujesz słów. Tego doświadczam. To nie gorie * i nie tęsknota, to takie
piekło i taka męczarnia, co rozkazuje rwać wszystko co pod ręką. To minuta
samobójców. „Ty kochasz moje ciało..." mówiła mi przed chwilą, „ty boisz się
zerwania dlatego, że żal ci chwil, jakie jeszcze ze mną spędzić możesz. Dla
ciebie przyszłość beze mnie nie straszna — boisz się jutra beze mnie..,"
To nagroda, zapłata za nieutulony płacz za nią, za wieczną miłość, za szalony,
nerwowy wicher niezgłębionego uczucia. Dzień ten oddalił ją, jak mówiła, ode
mnie nieskończenie daleko. Gdzie moja miłość, gdzie miłość mojej świętej Heleny?
Rwą mi się myśli, rwie wszystko. Garście łez jak gniazda żmij wylęgłych pod
sercem idą do gardła i duszą, i wrzeszczeć mi każą: kłamiesz — popatrz na mnie i
powiedz, że mówisz prawdę!
Ulituj się — nie katuj mię, nie zabijaj we mnie świętości, sakramentów, jakie
noszę w sobie. Gdybyś m;nut- we runie, w mej duszy pobyła, zatkałabyś krzykiem.
Czerauż nie przychodzi na zawołanie wariacja, czemu nie wywróci mózgu. Chciałbym
oszaleć, bo mi jest bolesno nad wyraz wszelki. Ciężar jakiś kładzie mi się na
ciemieniu głowy i jest to taka boleść, że muszę prosić o litość tej jednej
istoty, co za światem pono patrzy w boleści ludzkie — z litością pono...
Nie mogę pisać. Nie skleiłbym opisu całej tej dzisiejszej majówki, całego
dzisiejszego dnia. Wstanę jutro rano — i pisać będę. Dziś może usnę, inoże
prześpię tę fatalną noc.
Jestem teraz doprawdy biedny. Moja dusza w obecnej chwili zbudziła[by] litość w
najzaciętszym moim wrogu..,
KIELCE, 1886 357
A moja świętość pojąć mię nie chce, a mój przyjaciel ten ukochany — ulitować się
nie chce.
Wypatrzyłem tęskne oczy — A ma paproć nie zakwita.
29 VI (wtorek).
W niedzielę byliśmy na zapowiadanej dawno majówce. Rano Helena z matką poszły na
jakieś figle do kościoła. Przechodząc koło mojego okna Helena nie spojrzała,
choć wiedziała, że nie śpię. Tego było dosyć... Poszedłem też zaraz na
zakończenie szkolnego roku. Wacek ma najlepszy patent. Reszta ośmiu — niezłe.
Tak to więc z naszych 38 — dziewięciu idzie w świat z patentami. Wacek, Kazio,
książę Moles, Malewski, Matkowski, Różycki, Littauer, Żelichow-skł i Kozłowski.
16 zostaje na rok przyszły. Patenciarze zebrali kilkanaście rubli i posłali do
redakcji „Prawdy" na wydalonych z Prus. Biby nie było. Wacław pojechał na
korepetycje na wieś pod Miechów.
Wracając do domu po pożegnaniu z nimi spotkałem moje panie idące do Żółkowskich.
Helena prosiła, by iść z nimi na spacer, argumentami tego rodzaju: „Prosili —
zrobisz im afront..." Postanowiłem nie pójść wcale. Przyszedłszy do domu,
zastałem karteczkę z zaprosinami znów niby od matki, ale pisaną ręką Heleny:
„Posiliwszy się prosiemy przyjść na Karczówkę". (Ma to znaczyć: „gdy się
posilisz, przyjdź ha Karczówkę.")
Byłem wściekły, ale postanowiłem pójść i dokuczać jej za to. Dogoniłem ich w
ogrodzie. Helena szła z dziewicą nad-niemeńską i nie zwracała na mnie uwagi.
Czepiłem się więc pani Lucyny i prowadziłem ją. Majówka udała się, gdyż były
tłumy chłopów, które mało nas z góry nie zepchnęły. Charakterystyczne „boże
ciało". Helena obraziła się na mnie śmiertelnie, że sprowadziłem p. Celinę czy
Lucynę 7. góry wpierw niż ją. Przypominały mi się rysunki Kostrzew-
368 ___ ____ ___ _____ DZIENNIKI, TOMIK IX
skiego na Bielanach*. Gorąco i nudy. Wracając „arszanto-wałem" *, jak mówi Hela,
Celinę.
Po powrocie do domu kłóciłem się i z Celiną, i z Heleną. Z ostatnią na ostre.
Owa karteczka zapraszająca piekła mię i szczypała. Wieczorem przeprosiłem
Helenę, a co się działo ze mną, próbowałem opisać.
Wczoraj już panowała anielska zgoda. Siedziałem cały dzień w domu i zaledwie na
nieszpory (trzeba bowiem wiedzieć, że chodzę obecnie co dzień na... nieszpory) —
wyszedłem. Dzieliła nas cała nawa — i pomimo to zmagnety-zowałem ją wzrokiem.
Obejrzy się, byleby patrzeć w nią uparcie, choćby z boku, z daleka. Później w
ogrodzie i u Kłodnisiów. Wieczorem był u mnie Kazio* po Chmie-lowskiego. Kiedy
odszedł, Helena już spała, dobranoc powiedzieć trzeba było — więc mówiłem przez
godzinę. Mau-passant mówi gdzieś, że kobieta najmilszą jest wtedy, gdy leży w
łóżku. Prawdę mówi — dalibóg!
2 w nocy.
Do tego czasu siedzieliśmy i gadali. Jeden :r serdecznych wieczorów, jedna ze
złotych żyłek na czarnej taili marmuru mej miłości. Za ten wieczór jestem mojej
Haluczce wdzięczny bardzo, bardzo. Ze mną... odrapańcem takim, wątpię, czy kto w
życiu pogada tak dobrze, tak otwarcie i serdecznie. Chciałbym nie doświadczać
nigdy innych smutnych uczuć nad takie, jakich doświadczałem teraz. Myślę ze
smutkiem o całej tej miłości, o wszystkich niekonsekwencjach, zagadkach,
kontrastach — wywołuje to smutne rozrzewnienie, płacz, ale nie gorzki, nie
bolesny — smutny i... pokrzepiający. Wydumawszy się w ten sposób gotów jesteś
wstać z rezygnacją, z suchymi i świecącymi wiarą oczyma. Taki smutek krzepi,
uszlachetnia i podnosi. Rezygnacja — to ten znany wyraz: kocham. Helcia, wskutek
rozmaitych rozmai-
KIELCE, 1886
369
tości zapewne, zasypia teraz często — w powietrzu niemal. Czasem mię to złości,
a dziś rozmarzyło. Oparła się u mnie na ramieniu, głowę położyła na piersiach —
i przespała z kwadrans w ten sposób. Była to dobra chwila. Śpi u mnie na rękach
— więc bliska do mnie bardzo, a możnaż w samolubnym zapędzie myśleć, że śni o
mnie, można myśleć tedy na mocy żaru uczucia, że myśli o mnie tak anielsko, jak
ja o niej. Gdy bardzo kochasz — wcielasz własne myśli w jej mózg, własne uczucia
w jej serce i marzysz: a może kocha? Gdy się odezwie — halucynacja minie.
Dlatego tak miłe i rozkoszne wspomnienie zostawiła ta jej drzemka.
Nie byłem dziś nawet natrętnym, wyrazu „pozwolisz?" używałem oględnie i tylko na
odchodnym wyprosiłem sobie obietnicę na jutro...
Byłem u Kłodnisiów; po południu poszły do ogrodu, ja poszedłem później.
Spotkaliśmy Żółkowskich i wypili u nich herbatę. P. Kazimierz grał walca z
Gasparone'a *: „Panie małżonku..." Nie było czym co prawda zachwycać się, ale że
to walc znany nam obojgu, więc go słuchałem prawdziwie z przyjemnością. Muzyka i
oczy ukochanej kobiety w jednym pokoju — czy to nie chwila szczęścia?
Uwierzysz ty kiedyś, Helu, że cię kochałem najserdeczniej i najprawdziwiej!
l lipca (czwartek).
Wczoraj otrzymałem od Heluni pierwsze rendez-vous... Bez mych nawet natarczywych
próśb zrobiła to — wnosząc z pomysłu, jaki mnie nie przyszedłby może do głowy.
Po południu, o godzinie drugiej poszła do p. Banasiewicz, a na odchodnym
obiecała przyjść o szóstej do domu. Matka z Józia poszły, jak spodziewałem się,
do kościoła. Więc... Dajmy wolę opowiadaniu, opiszmy tę szczęśliwą minutę... Do
B. odprowadzałem ją. Gdy dochodziliśmy do drzwi zasuszonych
24 — Dzienniki t. II
370
DZIENNIKI, TOMIK IX
dziewic, zauważyła, że rada by, by droga była dłuższą... Nie wierzę w
komplementa szafowane na mój karb; czemu wczoraj tamten ucieszył mię
niepomiernie — nie wiem. Miałem więc czekać do godziny szóstej. Włóczę się z
Remiszew-skim z ulicy w ulicę i czekam niecierpliwie. Kwadranse biją diablo
wolno. Idę do domu. Matka wybiera się na nieszpory — drżę, by ktoś nie przyszedł
z wizytą, by nie zaszło co niespodziewanego... Ubierają się nieskończenie
długo... idą wreszcie. Kładę się na łóżko i próbuję zasnąć. Co za rozkosz! Na
określenie takiego stanu słów nie ma. „HJeMMT" * — to jedyne słowo Turgieniewa
może uwydatniać tę trwogę, zmysłowe pragnienie i jakąś idealną, trwożną
tęsknotę, i marzenie rozkoszne, wesołe, dziecinne niemal. Wesoło przygotowuję
wszystko: zamykam drzwi...
Spostrzegam idącą z wolna. Gdy mnie zobaczyła przez okno — odwróciła głowę.
Długo zatrzymała się w kuchni, rozmawiała ze służącą, wychodziła, wracała —
wreszcie weszła do pokoju ze spuszczonymi powiekami. Całą mocą duszę w sobie
uczucia radości, staram się być obojętnym — choć jestem szczęśliwy i pragnę
pochwycić ją w ramiona. Całuję ją lekko, by nie spostrzegła żył występujących mi
.na czoło... Nie patrzy mi w oczy, jest zarumienioną i szepce mi w ucho:
„obrzydły"... A więc dobrowolnie, m reszcie dobrowolnie mi się oddaje! Opiera
się z lekka, gdy prowadzę ją do drugiego pokoju... W chwili, gdy jest tak
niepodzielnie moją — zapytuje: ,,czy kochasz?" Na całe, na całe życie zostaną w
pamięci te półgłośne instrukcje... Jakżeż nie kochać, nie wielbić, czy podobna
zapomnieć?
Później wychodzi... do kościoła. Jest gniewna, idzie szybko. W kościele staje z
daleka i spogląda ku mnie co chwila. Czy ona kocha? Czy jest ona tą
niezapomnianą Heleną Charel? *...
Wieczorem... u Gronkowskich. Opowiadanie tragicznych wypadków i anegdot, które
słyszałem dziesięć lat temu...
Mówimy jeszcze kwadrans... lampa gaśnie, a Hela znów
l
KIELCE, 1886
371
jak wczoraj zasypia na moim ramieniu. Ciemno, więc rozbiera się przy mnie.
Usiadam na brzeżku posłania i puszczam się na wędrówkę. Gadamy tak godzinę
jeszcze. Czasem przytula moją głowę i całuje, całuje. Czemuż to nie ja pierwszy
dostaję te pocałunki?...
2 VII (piątek).
Wściekłość nerwowa i smutek bezbrzeżny, rozdrażnienie nerwowe bez granic,
bezmyślność, bezsilność i błyski uczuć znane tylko ludziom nerwowym i pożądania
zmysłowe — to moja miłość...
Jest mi strasznie smutno. Smutek i radość, rozkosz i ból mój — już nie znajdują
współczucia. Jak mi powiedziano: znudziłem si ę... Już nie to, że nie zatęskni
za mną, ale po prostu unika mię. Cały dzień mię unika. W tym tygodniu nie
poświęciła mi z ochotą na rozmowę jednej godziny. Nad moje towarzystwo przełoży
towarzystwo kogokolwiek... choćby pani Tołczyk, choćby Gronkowskiego... Dziś,
niby dla mnie, nie poszła do doktora... Ślepy by zobaczył, że zrobiła to
dlatego, że pójść jej się nie chciało. Znudziłem ją! Ale wolno mi przyjść do jej
łóżka i pieścić. Tak, wszystko oddała mi prócz duszy. W prostytutkach to
właśnie, że oddają ciało, a duszy nie dają, przejmuje mię odrazą.
Bożeż mój, Boże! — ja ją kocham każdym marzeniem, każdym pomyśleniem, nerwem
każdym, każdym uderzeniem serca. Szaleję za nią — bo być mię tu już nie powinno,
zapomniałem o sobie, o wszystkim — ł po to, by wywołać znudzenie.
Nie, tak nie będzie! Będziem się rachować z tym słowem!
Złamane życie, złamane nadzieje i do reszty potargane wszystko przez nią. Gdzież
to piosenka:
...Więc ty mnie prowadź!?
DZIENNIKI, TOMIK IX
Powinienem plunąć jej w oczy wściekłą ironią i sarkazmem — a ja czuję tylko
smutek, smutek bez granic. „Znudziłem się!..."
4 VII (niedziela — rano).
Na jednej stronicy błogosławieństwo, a na drugiej przeklinanie... Dziwne i
cudaczne, ale naturalne. Tu będą błogosławieństwa tylko. Po południu w piątek
poszliśmy we troje na spacer do ogrodu, a stamtąd podprowadzili matkę do pani
KŁ, która choruje mocno. Ja z Heleną i Józia wróciłem przez ogród znowu,
minąwszy planty, do domu. Idziemy pustymi plantami pod rękę i mówim serdecznie.
Inaczej słońce świeci, inaczej wygląda dola cała...
W naszym pokoju podają samowar. Usiadam do herbaty... Hela gdzieś wyszła na
chwilę — wraca z tymi oczyma, co to mówią: — można...
Drzwi pozamykane...
Szczęśliwe łóżko, na którym sypiałem przez rok cały i prze-chorowałem oichitis.
Szczęśliwe! *
Później rozmawiamy jeszcze przez czas jakiś — i ja idę po matkę. Jest godzina 9.
Wracamy o 11. Dobranoc...
Wszystko, co chciał wyśpiewać i czego nie wyśpiewał Mickiewicz w swych miłosnych
sonetach, ws >. "s1 ko, co może mieć w sobie miłość, zamyka się w takim
dwugodzinnym ,.dobranoc"... Tego nie opisać, nie oddać — nawet muzyką. To
rozszalała, rozuzdana radość.
Ona mię kocha, szepce mi to do ucha, mówi pocałunkami, każdym uściśnieniem,
tysiącem pozwoleń na wszystko. Wracałem stamtąd już nie wyprawiony na spoczynek
siłą, ale powstrzymywany. To nie rozkosz — to przeświadczenie, że ona moja,
niezaprzeczenie, nieodbicie moja. Kiedy siadam do zapisania tych dni, mam w
myśli tysiąc określeń na opisanie każdej minuty — teraz mi ich brakuje. Ale
muszę choćby prostymi słowy notować.
KIELCE, 1886
Tyle szczęścia, co się dziś prześni!... *
Wczoraj rano zbudziłem Halę o piątej rano. Wyszliśmy na banhof, aby odprowadzić
odjeżdżającą do Miechowa p. Celinę. Było już późno — zresztą dziewica biała nie
wyjechała. Znów więc do Kłodnickich. Matka tam została a my — zakochani do
domu... Hele boli ręka, czemu ja podobno winien jestem — była wiec smutna. Mimo
to... zużyliśmy środek, praktykowany pono sowicie przez małżonków chwili
obecnej.
Nie opisałbym teraz dobrze chwili, jaką przeżyłem wczoraj po południu — więc
rzucam pióro i lecę za moją świętością do kościoła św. Wojciecha. Ja szaleję za
nią teraz...
Późno w nocy.
Niezapomniany wczorajszy dzień. Wyprawiono Józię ze służącą do miasta przed
wieczorem, matka u Kł.
Czy w dzień wniebowzięcia mego mógłbym doznać większej radości nad tę, jaka się
odmyka, gdy oczy jej smutne a kochające powiedzą: bierz — nie wiem. Wiem to
tylko, wiem, zdając sobie refleksyjnie rachunek, że byłem szczęśliwy. Był to
uścisk, jakiego nie doznałem w życiu nigdy. Dzień ten wart notatki nawet z
fizjologicznych względów... Ileż to trzeba mieć dla niej wdzięczności! Toż nie
ma dziś prośby, do której by się nie przychyliła, nie ma świętości, której by mi
nie oddała. Ja w przeciągu tych paru dni przeżyłem wicher jakiś, jakiś szał
miłości, po którym może już nie następować nic... Co mi po życiu? — Ja je
przeżyłem burzliwe i poważne. Wszystko przeżyłem.
Jej oczy, gdy się oddaje... [...]
Nie, nic na ziemi zrównać się nie może z tym nadziemskim ich wyrazem. Te oczy to
modlitwa, to litość, to miłość.
Tysiąc kobiet mieć mogę — ale za nic, nie chcę. Chcę widzieć raz choćby jeszcze
te oczy. Zachodzą one łzą i świe-
374___________________________________ _____________DZIENNIKI, TOMIK IX
cą się, i wznoszą do góry. Koncentruje się w ich wyrazie ludzka, naturalna
miłość i idealność matki oczu... To coś nadziemskiego, to taki cud, to takie
nadczłowiecze zjawisko, jakiego nie zobaczą już moje oczy na ziemi.
Żaden artysta nie wymarzył oczu takich...
Usta zaginają się ku górze z wyrazem litości i znowu mówią ten upragniony wyraz:
miłość.
Hela bardzo chora. Jest mi smutno i ciężko. Opada na mnie bezsilność. Co by
było, gdyby ona umarła?
5 VII (W nocy.) Helena chora bardzo; leżała cały dzień w łóżku. Nie odstępowałem
jej ani na krok. Czasami bywa przecudną. Twarz ta może zniknąć wobec rysów
regularniejszych — ale piękności jej nie zastąpić innymi rysami. Miewa się
czasem chwile piękna we własnej twarzy. Jest to to, co Byron nazywał ,,muzyką
twarzy" — jest to muzyka rysów, muzyka muskułów. Są piękności kamienne, posągowe
— ale nie ma chyba twarzy więcej idealnej czasami jak twarz Heli. Biała,
pamiętna jeszcze z Mińska chusteczka dodaje nieraz tego uroku, pod wpływem
którego popada się ;akby w obłęd. Taka chwilowa idealność oblicza działa jak
ulubiony akord muzyczny, posłyszany niespodziewanie. Byhon dziś i felczerem, i
doktorem — bodaj czy nie akuszerką (ohoć obecność ostatniej nawet za parę
miesięcy — wydaje się zbyteczną). Dużo by pisać można — ale kiepski by ze mnie
był skryba obecnie... Kocham się na złamanie karku! Ja wszystko jednak opiszę...
9 VII (piątek).
Nie pisałem kilka już dni. Sam nie wiem czemu. Helena zabiera czas — czas
wszystek, zabrała mnie całego. Właściwie mówiąc miłość moja jest wariacją.
Pojutrze wieczcrem
KIELCE, 1886
375
ona sobie pojedzie — i dokąd? Do męża, który ją kocha i którego ona kocha. Jest
to rzecz najzupełniej logiczna. A jednak miłość ma swoją logikę i swoją
filozofią. Obiedwie mówią, że to karykaturalny nonsens, że to potworność...
Wczoraj oddała mi się. Podczas samego faktu pytałem się jej — czym jest dla
mnie? Czy kochanką? — Szepnęła: „żoną"...
Ma więc dwu mężów... i kocha obu.
Jest tu ciemność taka, że nie rozbijesz jej jak muru zrozpaczonym czołem. Jedna
ta ciemność może stworzyć w człowieku idee fixe... Nie zastanawiam się, a
przynajmniej staram nie zastanawiać nad tym. Żyję i kradnę, ile mogę. Trzeba ją
wziąć na własność niepodzielnie tak, żeby jej wiecznie stać w pamięci. A
jeśli?...
Jeśli nie zaczepi to o jej duszę, jeśli uważać ona to będzie i liczyć się o
tyle, o ile będzie to warunek wstrzymujący rozgrzeszenie? Strach myśleć! To
Helena, do której modlę się jak do bóstwa...
Kochając — nie warto i po prostu nie można się wdawać w rozumowania i refleksje.
Logika miłości z logiką rzeczywistą nie może się zgodzić nigdy.
Posiadam ją niepodzielnie, jesteśmy razem, oczy te patrzą we mnie jak w obraz
bóstwa, na każdy mój uścisk jak za uderzeniem w klawisz odezwie się jej objęcie,
na każdy lubieżny całus jej pocałunek, poddaje się każdej pieszczocie, wreszcie
całe to miękkie, wonne, sprężyste, chwilami pio-runowo namiętne ciało cudownej
kobiety należy do mnie... i gdy z całą pokorą kochającej oddaje wszystko, co
dała natura kobiecie — przelatuje przez mózg mój myśl jak kula mordercza:
wszystko to posiadać będzie inny, wszystkim tym obdzieli kogo innego...
Nie jest to więc, jak w ciągu całych tygodni i miesięcy myślałem i marzyłem,
miłość, co zabiera z człowieka wszystkie świętości i wszystkie skarby, by oddać
drugiej istocie — ale romans, ale zwykłe... cudzołóstwo. Jestem jej kochan-
376
DZIENNIKI, TOMIK IX
kiem. Ona wypiera się tej nazwy, zatyka uszy, gdy jej to mówię...
Jedyną odpowiedzią jej na moje wyrzuty jest wyraz: „cóż ja pocznę?" Nieraz
mówiła mi, że męża nie kocha tak jak mnie, że chciałaby kochać go tak jak mnie,
że jemu tylko źle nie życzy^
Więc kobieta inteligentna, rozumna — nie ma środków na odsunięcie karesów męża.
Więc to musi pozostać w takiej niezmiennej formie!
Jest to mój wstyd — ale pozostaję z nim jak ze śmiertelnym, nie wyspowiadanym
grzechem dlatego, że ją kocham całą duszą, że wplotła się w moje życie, we mnie,
w me myśli z siłą życiodawczej arterii. Zerwać tego nie potrafiłbym nigdy. Ja
tym żyję.
Mówiłem już, że kradnę ją, o ile możność pozwoli. Wczoraj matka zabrała Józię do
Kł. Zostaliśmy sami. Służącej nawet nie ma. Dom zamknięty ze wszystkich stron...
Na całe życie pozostanie w pamięci taka cudowna, leżąca przy mnie na łóżku, z
rękoma oplecionymi o moją szyję, z różami wiernego uśmiechu na ustach, z
błyskawicami w prześlicznych oczach, z rozrzuconymi włosami, z szeregiem
pieszczotliwych słów...
Skromność względem 'mnie dawno się u nifij .skończyła. Powinien bym wierzyć
psychologom, że tam się kończy skromność, gdzie się miłość zaczyna. Jestem ;ej
szatnym, rozmawiamy swobodnie jak cyniczni koleżkowie. Mówię codziennie dobranoc
w pokoju sypialnym. Objęcie jej bywa nieraz mocne jak uścisk pantery.
I jest nas dwu...
11 VII (niedziela).
Koniec już... Jeszcze godzin kilka. Chcę, ażeby mi jak najmniej spojrzeń jej,
słów, pocałunków przepadło... A — więc to już kończy się wszystko... Bądź
zdrowa!
KIELCE, 1886
377
Gdy nadejdzie taka rozstania się chwila — ssie mię coś, wyciąga się ze mnie,
dusi płacz. Tego nie opisać: straszna rzecz!
Ale jeszcze wspomnień kilka. W piątek wieczorem, wczoraj rano i znowu wieczorem
była moją.
Przed smutnym jutrem niech jeszcze z wieczora Ostatnia spłynie na pieszczotach
chwilka... *
— szeptałem jej na dobranoc. I pozwoliła na wszystko, oddawała się cała.
Ach, wy zabijające uściski — bywajcie zdrowe! Któż wie, czy kiedykolwiek się
obaczym. Dwie ciemne i ciekawe epoki zaczynają się dla nas obojga. Ona lęka się
wiadomej sytuacji, która sprowadzić ma śmierć niechybną, a ja — ja nie mam
jutra. Straszna, ciemna, groźna przyszłość jutrzejsza...
A dziś, w tej chwili, wyszła do mnie taka prześliczna, jak może nie widziałem
jej w życiu. I to cudo, ta uwielbiana piękność poleci ode mnie, z ramion moich w
inne ramiona!
Przyjdzie mi oszaleć chyba. We łbie pali mi się tysiąc promieni. I pójdzie bez
łzy za mną...
Twarz jej stała się idealnie piękną... I to na wyjezdnym!
Nie mogę pisać, a musiałbym.
Ja sobie łeb chyba rozbiję.
Południe.
Hela zostaje do jutra. Wyjedzie o 9 wieczorem. Więc doba cała jeszcze! Zrobiono
to podobno dla mnie. Co za rozkosz! Dziecięca radość otoczyła mię jak fala.
Dzień ten parowany mi pozwoli przynajmniej zanotować dnie ostatnie. W piątek
wieczorem o godzinie już późnej w oryginalny sposób spędzaliśmy czas. Fonma tego
uniesienia była ekscentryczną, ale i ekscentryczne usposobienie Halki.
Pantera!
DZIENNIKI, TOMIK IX
Wczoraj rano, przed ósmą, pod nieobecność matki — szeptałem dzień dobry... Także
oryginalne. (Prześlicznemu formatowi koszulek obecnie modnych — nie mam nic do
zarzucenia...)
Służącej nie ma. Nastawiam samowar. W sąsiednim pokoju śpi. Przez szczeliny
okiennic wchodzą promienie poranka. Wolno usiąść na brzegu łóżka i budzić,
budzić, budzić...
Nad ranem.
Słońce już wschodzi — a ja wróciłem od niej przed chwilą... Niebieski półcień.
Ostatni raz pozwolił a...
Jutro jadę — a dokąd? Ostatnia rozmowa, długa, całonocna niemal.
Przed smutnym jutrem...
12 VII (poniedziałek).
Za parę godzin jedzie. Mam ją odprowadzić do Bzina — ale pieniędzy nie ma.
Straszna, targająca nerwy igraszka życia.
Nic nie piszę, ale przemyślałem już chyba Piekło Dantego...
Wytrwałości, Stefu Jedyny; nie wiem, co bym pn.ptiln dla Ciebie. — Nie zapominaj
i ufaj. — Kocham jak nikogo w życk i wierną pozostanie Ci Twoja
Heb.1
16 VII (piątek). W Górnie.
Znalazłem chwileczkę czasu — chcę z niej skorzystać. Chcę przypomnieć wszystko,
co przeżyłem w przeciągu tych dni paru. Zaczynam szybko, bo szybko muszę
kończyć. Helena odjechała w poniedziałek... Właściwie nie wiem co pisać... Czyż
podobna odzwierciadlić te miliony żądeł na
1 Dopisek obcą ręką na osobnej stronicy, której połowa pozostała
nie zapisana, lecz ozdobiona przerywnikiem.
GÓRNO, 1886
379
widok wybierania się do drogi, pożegnań? Czy o tym zapomnieć i nie pisać? W
niedzielę szliśmy razem do pani K. Pamiętam, że padał deszcz. Podałem jej rękę i
wędrowaliśmy pod jednym parasolem. Począłem prosić usilnie, by pozostała do
poniedziałku. Zgodziła się. Szliśmy przez ogród. Była w brązowej sukni... i było
jej przecudnie... Wracając od Kł. śpieszyliśmy bardzo. Za każdym poruszeniem
głowy całowała mię w ramię z cichutkim szeptem: mój... Byłem bardzo szczęśliwy.
Po południu byliśmy w ogrodzie — a stamtąd na wieczór do Kł. Przyszli następnie
Żółkowscy i p. Korolec. O jedenastej do domu.
Ostatnia noc. Wróciłem do mego pokoju o trzeciej, kiedy widno już było na
dworze. Usnąłem snem ciężkim.
Umówiliśmy się, że odprowadzę ją do Bzina, a sam później pojadę do ks.
Antoniego. * Pieniędzy nie miałem ani grosza — a godziny szły przedziwnie
szybko. Zresztą przychodzili żegnający. Nadeszło popołudnie. Takich godzin
miałem kilka może w życiu.
Chciałem pożyczyć pieniędzy choćby za cenę życia.
Wyszedłem o 4. Minęła piąta, szósta, siódma... Została godzina... Trzy godziny
stracone. Gryzłem z bólu palce. Byłem u Koczanowiczów — nie zastałem ich, u
Słomskich. Szukałem p. Mieczysława po hipotekach i cukierniach. Słomski
przyczepił się do mnie i opowiadał, ile ma siana. Wreszcie nie mogłem już
oddychać... Rzuciłem go na środku ulicy i pobiegłem raz jeszcze w miasto. I
znowu nie znalazłem nikogo. Chciałem się rzucić na kamienie i dać się podeptać.
Czułem, że wywlekają ze mnie życie. Straszny, niemal fizyczny, domacalny,
nerwowy ból obezsilił mię. Martwy powlokłem się do domu. Wchodząc spotkałem
pytające, naprężone źrenice Heli... Zrozumiała mię. I musiała prowadzić dyskurs
z tym Słomskim... Ja poddałem się już tej strasznej, mściwej sile. Nie czułem
nic. Wyszedłem do drugiego pokoju.
DZIENNIKI, TOMIK IX
Przybiegła za mną.
War<gi poruszyły [się] jej niemym pytaniem: nie jedziesz? Zrozumiała
odpowiedź... Przytuliła głowę do moich piersi i długo, bardzo długo płakała.
Potem usiadła, odwróciła się ode mmie. Zakryła oczy chustką i tak pozostała...
Nie, niepodobna było mi pozostać. Porwałem czapkę ł pobiegłem w miasto.
Spotkałem Bronisława. * Pożyczył mi pięć rubli. Zostało mi jeszcze pół godziny.
Nie wiem — zaszedłem, czy wiatr mię zaniósł do domu. Ach — nie zapomnieć minuty,
kiedy jej szepnąłem: jadę, nie zapomnieć wyrazu tych oczu, pełnych takiego ognia
radości. Ona mię wtedy nad życie kochała. Wyprężone ręce oparła o moje ramiona i
patrzała w oczy z niewysłowioną radością, a usta jej szeptały: jedziesz więc...
Z jakąż radością zbierałem rzeczy, ileż było śmiechu! Tak wesoły nie byłem w
życiu.
Pani Ż., matka, Hela, Józia pojechały dorożką — ja poszedłem pieszo na
dworzec... Biegłem szybko. Na peronie znaleźli się jeszcze Kłodniccy, Koszutski
etc. A co nam? — My jedziem!...
Kupuję bilet, wsiadamy, wybieramy sobie coupee osobne. Na szczęście jest takie.
Samo w sobie, ?.e wszech stron zamknięte. Pociąg rusza, Józia zasypia... Ach,
jakże kochała mię w ciągu tych dwu godzin. Przysunęliśmy się do siebie blisko,
bliziutko... Zdjęła kapelusz — włosy rozwiały się przecudnie. Księżyc wypłynął
wielki, srebrny i świecił w nasze okno. Otworzyłem je. Była siność wieczorna.
Jechaliśmy przecudną, podkielecką okolicą... Takiej chwili nie będę miał w
życiu. Słowo „miłość" wplotło się w nas tego wieczora jak tęcza. Nie pamiętam,
co mówiliśmy — ale pamiętam wyraz oczu, pamiętam, że nasze pocałunki były gorące
jak lawa, że była mi jak świętość, jak niepokalanie, pamiętam, że prześniłem
tego wieczora najcudowniejszy ze snów życia... „Ach, ty... mój..."
Ale mijamy Zagnańsk, Suchedniów... Wreszcie ostatni świstek: Bzin... Nasze głowy
przytuliły się do siebie trwożli-
GÓRNO, 1886 3gt
wie. Czytałem w oczach jej przestrach wielki, smutny. Pociąg stał jeszcze na
stacji pół godziny. Mija i to. Wysiadam. Stoję przed oknem. Światło latarni
odbija się w ogromnych łzach jej. Stoją one w oczach i patrzą we mnie...
Ostatni dzwonek... * ta główka wychyla się z okna, wychyla coraz bardziej i
patrzy, patrzy... Ale noc ją kryje, czarna, gruba noc... Było mi ogromnie zimno.
Wypiłem szklankę herbaty. Szwajcar zaprowadził mię na kanapkę. I przespałem pono
tę noc. Spałem, jeśli snem nazwać można stan taki... Budzę się co chwila, ażeby
powiedzieć sobie: „Ach, toż jej już nie ma..."
Nie będę próbował opisywać, co przeszedłem. Byłoby to bezsilne ł nic nie
mówiące. Jest to martwota, z której co chwila budzą elektryczne prądy bólu.
Jakieś niedopowiedziane słowo, jakiś pocałunek niezupełny pieką jak gorące
żelazo. W sali, gdzie spałem, było ciemno; pod oknami przechodziły pociągi,
lecieli w świat ludzie... Ja jeden byłem sam, sam... okropnie sam.
O czwartej rano obudził mię szwajcar na pociąg. Kupiłem bilet do stacji
Wierzbnik... Była godzina 9, kiedy tam stanąłem. Nająłem następnie jednokonną
żydowską dorożkę za l rs. kop. 50 i ruszyłem do Iłży.
Jest to odległość trzymilowa. Gorąco, pył, kamienista, a raczej żużlista droga i
to zmęczenie cierpieniem, ten głos samozachowawczy — uspokój się — sprawiły, że
z całą niecierpliwością pragnąłem stanąć raz na miejscu... przespać ze trzy dni,
a później rozrywać się, jak tylko można. Ukazały się wreszcie baszty iłżeckich
ruin. * Wjeżdżam w tę podłą, żydowską mieścinę, płacę memu furmanowi należność ł
ruszam na domysł ku mieszkaniu księdza Antoniego. Gdy wchodzę tam, zawiadamiają
mię, że ks. Antoni wczoraj wyjechał do familii na cały miesiąc.
Ot, masz odpoczynek!... W kieszeni mam jeszcze rubla.
382 DZIENNIKI, TOMIK IX
Pędzę więc w miasto, doganiam mego furmana, godzę się z nim na pięć złotówek...
i ruszam retro *. Było mi bardzo ciężko... Zmęczenie fizyczne i męki moralne, a
zresztą pytanie: co zrobić ze sobą? Matka we wtorek rano z panią Kłodnicką
wyjechać miała do Radoszyc, Żółkowscy do Buska — w Kielcach więc nie było
nikogo; pieniędzy nie ma nawet na drogę do Kielc. Pozostałe 50 kop. zaledwie
wystarczyły na bilet do Bzina... A, co za męki przeszedłem na owym wózku! Obawa
zresztą, by się nie spóźnić na pociąg do Wierzbnika... Znużone konisko dowlekło
mię wreszcie na stację. Wchodzę na salę i rzucam okiem na zegar: godzina
pierwsza...
Ach — to o tej godzinie pani Helena rzuciła się na powitanie w ramiona Leona z
szeptem tyle razy mnie powtórzonym:
„Ach — ty, mój!"...
Pociąg mój nadszedł. Doprawdy chciało mi się pójść i rzucić na szyny. Gdzie ja
pojadę, do kogo, po co i... za co?...
A... Helena w tej samej chwili szeptała innemu:
„Ach — ty, mój!"...
Wsiadłem do wagonu i poleciałem. Stałem w oknie i patrzałem na przesuwający się
krajobraz bezmyślnie. Gdyby [można] było tak lecieć bez końca. Ruch pociąqu pęd
wiatru rozbija tę gęstą masę dum trochę.
Ale... pociąg się zatrzymał w Bzinie.
Wpadłem do Jakóbkiewicza * na trzecie piętro, pożyczyłem 60 kop., kupiłem bilet
i ruszyłem z następnym pociągiem do Kielc. Co czułem wracając tą samą drogą,
tyle pamiętną, z nią przebytą — wspominać nie warto.
O czwartej byłem już w Kielcach. Za ostatnie 10 kop. kupiłem kopertę i arkusz
papieru i napisałem naprędce u Oto-sia list do niej. Nie wiem, co tam napisałem,
bolała mię szalenie głowa i tysiąc razy bardziej — bolało serce. Spotkałem wuja
S., * zrobiłem mu propozycję zabrania mię, wsiadłem — taj * ocknąłem się aż w
Górnie...
GÓRNO, 1886
383
Tegoż dnia jeździłem jeszcze naturalnie na łąki. A Hela szeptała wciąż Leonkowi:
„Ty... mój!"...
I czy warto żyć?...
Czwarty dzień już upływa od mego przyjazdu do Górna.
Włóczę się z kąta w kąt i tęsknię... Ta moja tęsknota jest mieszaniną zazdrosnej
nienawiści, żalu, tęsknoty i nudy. Dziś odebrała, jak umówiliśmy się, mój list.
Odpowiedź powinna nadejść w niedzielę — muszę więc być w Kielcach nieodwołalnie,
gdyż list adresowany będzie poste-restante. Kiedyż go się doczekam nareszcie?...
Górno widziało mię ośmioletnim chłopcem, znało tak dobrze moich rodziców, było
świadkiem mej dobrej i złej doli — a takie mi obojętne! Umiem teraz wspominać
tylko to, co się tyczę tamtej mojej... drugiej matki.
W niedzielę po powrocie od Kł. mówiłem jej: pojutrze kto inny będzie pieścił w
ten sposób... Odpowiedziała, że pojutrze... deżurny...
Więc w środę...
Ach, cóż za męczarnia, co za niewymówiona męczarnia! Księżyc świeci w okna, w
ogrodzie cichość leży nie naruszona; czasem tylko szemrzą wierzchołki starych
topól i lip... a mnie duszno na moim posłaniu... Zdaje mi się, że widzę ich
potworny uścisk. I ona tak samo przytula się w jego objęciach i mówi tym samym
głosem pieszczonym. O, męczarnia nad męczarniami!
Tutaj — wegetuję.
Czasami śmieję się tym śmiechem, co milion razy smutniejszym jest od łez,
czasami przy obiedzie lub kolacji ręce odruchowo podnoszą się ku skroniom chcąc
je ścisnąć i uśmierzyć bałwanienie krwi... Nie mogę pisać, bo nie ma swobodnego
kąta. Wieczorem miłe rozmowy, treść których
DZIENNIKI, TOMIK IX
znam już naprzód, toczą się do 11: później bezwarunkowo lampy gasną.
Wczoraj czułem nieprzepartą chęć pisania. Zdaje się, pisałbym był przez całą
noc. Nie można było.
At, nic to jeszcze — ale ten mus mówienia wyrazu: cio-teczko... A ja przywykłem
już rozdrabniać ten wyraz na tysiąc pieszczonych nazw... Często się mylę; mówię:
cio-tuchno, cioteńku... Sprawia to później, po wymówieniu tego wyrazu, dziwny
ból.
Męczę się ogromnie. Nie jestem samotny. W Kielcach byłem samotny wśród 38
kolegów, tu nie mam chwili spokoju...
Otóż rwę wiśnie, zjadam smaczne obiady, śpię po południu, całuję ze wstrętem
mankiety i... czytam. Prawda... czytam.
Znalazłem całą szafkę książek, przeważnie rosyjskich. Przeczytałem dwa zeszyty
Higieny i fizjologii małżeństwa (Debe), * Rollę Musseta * i wiele, wiele innych
rzeczy. Biorę zazwyczaj książkę, usiadam w kącie i robię minę zaczyta-nego.
Wówczas przestają męczyć mię rozmowami — a ja myślę...
„Vivie c'est souffiir..."
Tak, to niezbite. Jednak powiedziałbym inne twierdzenie, które będzie pustym i
pozostanie głosem wołającego na puszczy. Będzie to jezuickie, ale konieczne:
Vivre c'est oublierl *
Trzeba zapominać. Gdyby człowiek chciał cierpieć co dzień, nie zapominając o
tym, co go wczoraj bolało, gdyby dziś musiał cierpieć wczorajszym cierpieniem —
nie mógłby żyć. Trzeba zapominać o cierpieniach i o radościach, inaczej — zjedzą
cierpienia, tęsknoty, żale, wspomnienia. Nic nie pamiętać... ach! cóż stanowi
takiemu można zarzucić? Nic nie pamiętać... to pozytywizm życia, to spokój. Nic
nie pamiętać, to być bez serca — a jakże tacy szczęśliwi! Żyć
GÓRNO, 1886
385
tylko dniem dzisiejszym i wczorajszego nie brać w rachubą — to spokój... Czemuż
nie mogą?
Prawda — za parę dni będę miał jej fotografią. Była u Wilkoszewskiego w przeszłą
sobotę. Zdjął ją w trzech pozach. Fryzjer uczesał tylko włosy fatalnie... Ale
cóż już robić? Obiecała przysłać mi najlepszą z fotografij, jaką jej za dni
dziesięć nadeszła. Zrobiła to dla mnie. (Po dwu latach próśb...)
Mam także, tam, w mojej toaletce w Kielcach, duży promień włosów, jakie mi
ucięła sama. Ach, czy ja mam jej
serce?...
Za trzy tygodnie ją zobaczę. Choćby pioruny z nieba biły — zobaczyć muszę.
Będzie to prawdopodobnie nasze widzenie się ostatnie...
Czytając wczoraj uważnie owego szarlatanowatego Debe — przyszedłem do
przekonania, że obawy jej nie są płonnymi. Tak, tak... będzie matką. Wszystko
się zgadza. Nastąpi długie... sześciomiesięczne niewidzenie się, po którym
nastąpi albo śmierć jej, albo zapomnienie o mnie zupełne. Inaczej
być nie może!
Boże mój, Boże, jakże mię okropnie karzesz!
Straszny tydzień! Ile ja przeżyłem w jego przeciągu! Całą wieczność. A przecież
jeszcze w poniedziałek oddała mi się. Tam w pokoju matki, na kanapie usłałem jej
poduszkę... Widziałem znowu te oczy w górę wzniesione, te oczy cudownie piękne.
Tak... w poniedziałek moja — w środę Leonowa. °
Serce me zwiędło, jak marny Liść...
Śród nocy czarnej Nie wiem, gdzie iść,
Tak i to miało miejsce... (13 VIII).
25 — Dzienniki t, H
386 DZIENNIKI, TOMIK IX
I po przepaściach muszę nocować, Więc ty mię prowadź...
„Wytrwałości, Stefu jedyny..." Tak — ja wytrwam, ale czego się doczekam? Czego
doczekam? A tam... Warszawa! Głód, nędza...
„W Warszawie będziem widywać się co miesiąc..." — mówiła mi nieraz. Otóż — los
mówi: nie!
Będziesz ciężarną!
Brakuje tylko tego jeszcze, by mię nie przyjęto na weterynarią, i pewnego i
niezbitego dowodu, że jest brzemienną. „Wówczas obaczym, co począć". Tak — to
cel mego życia.
17 VII (sobota).
Wszędzie jest ze mną i na krok, na jedną sekundę mię nie odstępuje bolesne,
chorobliwe i nadmiernie smutne wspomnienie... A dokoła mnie jak na złość rozlało
się wielkie morze — nuda. Czego chcą ode mnie ci ludzie, czego mię męczą? Przy
obiedzie, w ogrodzie, na polu, śród wesołego wybuchu śmiechu, jak cień Bańka *
zawsze ze mną jest moja Hela...
Dziś tydzień... szliśmy do fotografii. Było chłodno — włożyła więc długie i
ciepłe okrycie, w który n było jej tak ładnie. Nasze wędrówki do sklepów
fryzjerskich, u fotogra-fisty. Potem u Żółkowskich wieczór cały... Pamiętasz
jeszcze młodego Kopcia*, z którym na spółkę prowadziliśmy rozmowę — o czym? —
nie wiem. My prowadziliśmy inną — dla nikogo niepojętą... Ach, moja ty święta!
Przyjechał wczoraj Włodek *, szczepiliśmy dziś róże. I czasem tak, ni stąd ni
zowąd — płacz pochwyci... Czasem zadzwoni w uchu... Potem godziny długie
myślenia, myślenia nieskończonego...
Jutro muszę jechać po twój list. Jakaż bolesna ciekawość mię pali!
GÓRNO, 1886 387
Czytam wiele książek naraz — żadnej nie kończąc. Pamiętam, że po prostu nie
mogłem czytać Sapho Daudefgo *... Coś mię boleśnie dusiło. Nieraz patrzę w
przeciągu godziny na poruszające się wskazówki zegara. Czy tylko idiotyzm nie
przyczepi się do mnie?
Co ta Hela zrobiła ze mnie?
Wierną ci pozostanie twoja Hela... Lecz ty pieścisz innego... *
Wszystkie te nieoszacowane pieszczoty, wszystkie moje, jak myślałem, dla mnie
wynalezione... posiada inny!
To jej tylko właściwe oparcie głowy na ramieniu, jej właściwe przyciśnienie
głowy do piersi, te jej mięciuchne uściski, to gięcie się całego ciała w ujęciu
— posiada inny...
Ha, bis lepetita — placent *.
Nie ma na ziemi boleśniejszego uczucia nad zazdrosna nienawiść. Gdybym ja miał
niezależny byt!... Zadrżałaby w twym tłustym cielsku dusza, Leonku!
Wieczór.
Na litość! — trzeba zapomnieć, na chwilę, na dzień zapomnieć!
Niepodobieństwo przeżyć w ten sposób okropnych tych dni żalu.
Jakaż to głupota — ta miłość!...
Pół życia dałbym za to, by mi myśl, że Helena należy w tej chwili do Leona, była
obojętną.
Cóż za męki nieznośne!
19 VII (poniedziałek).
Byłem w Kielcach. Wróciłem przed dwiema godzinami. Sam musiałem chodzić na
pocztę po owo poste-restante.
DZIENNIKI, TOMIK IX
Ileż to mię list ten kosztował tęsknoty, wyczekiwania... i co mi przyniósł...
[...] .
Opanowuje mię szalona i uparta chęć samobójstwa. Jeszcze jednej wieści doczekać
się trzeba... Czy będzie matką? — Wówczas muszę się zabić, bo szaleję z tęsknoty
za nią — a wszystko się skończy. Uciekałem dziś z Kielc co tchu, bo każdy
kamień, każda ulica mówiły mi o niej — na każdym kroku czytam napis: była tu.
Naprędce u Włodka pisałem do niej list.
Co ja pocznę dalej? Co to będzie? Jak to wszystko przeżyć?
Tęsknię za nią, siedzę nieraz całymi godzinami ł myślę. I ja, ja, ja... [...]
Ach, święta ty moja — ja oszaleję...
Ten niecierpliwy ból, jakiego doświadczam — jest rozpaczą.
20 VII (wtorek).
Tydzień wczoraj minął. Wieczorem, gdy już wszyscy spać poszli — puściłem się na
wędrówkę wspomnień. Wieczór przecudowny. Zza szeregu olbrzymich lip, topól,
klonów, stanowiących wspaniałe aleje, wysuwa się księżyc Ani jedno z tych drzew,
ani liść jeden, ani jedna trawKi nie drgnie. „I wszystkie listki bez szelestu
wiszą".* Jakaś olbrzymia litościwa ręka bierze cię za serce... Ach, czary wy
nieobjęte letniego, wiejskiego wieczora!... Cieniste ścieżki ogrodu wydają się
podziemnymi przejściami, przechodząc schylasz głowę... Liście muskają po twarzy,
rosa otrząsa się na twarz... A cichość taka, a nieobjęty urok taki, że mimo woli
usta, które dziś jeszcze szeptały: nielitościwyl — szepcą: dobry Boże L.
Tęsknota w wieczór taki jest dobrym towarzyszem. Myśli się bez końca o tej
znajomej, drogiej twarzy. Marzysz, a marzyć o niej — to już ukojenie.
GÓRNO, 1886
389
Czasami biorę książkę i idę w ogród. Między wiśniami, w najbardziej zacisznym
kącie, rośnie wysoka bujna trawa. Rzucam się w nią na godzin kilka. Słońce przez
liście rzuca białe w cień plamy, nad głową zwieszają się pęki wiśni rubinowych.
Cicho, cicho... i dobrze w tej samotni.
Czasem znów wymykam się niepostrzeżony w pole. Idę, szerokim łanem żyta. Ledwo
dostrzeżona ścieżka wije się przede mną. Idę i idę aż do zmęczenia — wówczas
wracam. To nieme życie roślinnego świata, świegot ptactwa, szum drzew, szelest
dojrzewających kłosów najbardziej harmonizują z melodią mej duszy.
Adelcia * grywa czasem na rozstrojonym klawicymbale — to mnie męczy. Wolę dzikie
głosy drzew.
We wtorek i piątek chodzi do Kielc posłaniec po listy. Spodziewam się dziś od
Heli zapowiedzianego we wczorajszym listu. Dałem mu więc karteczkę z żądaniem
wydania takowego. Jest obecnie szósta, powinien wrócić o ósmej. Liczę minuty...
List, według zapewnienia, miał być bardziej „sensowy".
Wuj dał mi do roboty rachunki, sprawozdania gospodarcze, rejestra. Robiłem to z
przyjemnością. Tak, jakakolwiek będzie praca — każda daje ulgę... tęsknocie.
Tak, tęsknocie — nie rozpaczy; wczoraj nie mógłbym był pracować przytomnie.
Byłem u kąpieli. To mię pokrzepia fizycznie... i umysłowo. Jestem trzeźwiejszy.
[Ach, prawda! Przywiozłem memu towarzystwu wczoraj dwie powieści Turgieniewa:
Dym i Nakanunie (w przekładzie polskim). * Nakanunie czytałem po raz czwarty z
nadzwyczajnym zajęciem. [...]
DZIENNIKI, TOMIK IX
Pisała wczoraj:
...nie martw się, jedyny mój, Bóg nikogo nie opuszcza i o nas nie'
zapomni. Są to straszne chwile do przeżycia, ale wierzajmy, że i dla
nas jeszcze pozostało coś lepszego nad smutki i cierpienia...
Jej twierdzenia, jej nawet przeczucia bywają dziewięćdziesiąt razy na sto —
wieszczymi. Gdybyż i dziś, gdybyż jeszcze zakwitła kiedy paproć szczęścia dla
nas... wieszczko moja!
Opaliłem się, zmężniałem, zbrzydłem. Sam nieraz przyglądam się blaskowi moich
oczu. Sine obwódki, jakie mi ktoś drogi tyle razy wskazywał ze śmiechem, znikły.
Zaczynam być mężczyzną. Zaprawdę, kochać tak, jak ja kocham — do grobu, do
ostatniej kropli krwi, szalenie, boleśnie, nerwowo, całym sercem, całym
uczuciem, całym życiem, bez refleksji, bez rachuby — at, jak to mówią — nad
życie... to nie jest nic złego. To nieraz boli szatańsko, ale daje czuć, że ty
masz w piersi serce, żeś ty kamień dzisiejszej zimnej chwili wyrzucił, że ty
masz pełną pierś uczucia.
i i
12 w nocy
Rzucam kilka słów, choć naruszani ustaw miejscowy. Korzystam z obecności
pióra... Mam list... ach, ten drogi, pieszczony skarb! Noszę go ze sobą, chodzę
w pole. a czytałem z tysiąc razy... Jedno serce poczciwe, jedno uczucie — tak
mało, a taki to skarb! Jutro może będzie sposobność zanotowania kilku ustępów —
dziś boję się świecić lampę, gdyż nie chcę wydać obecności mego towarzysza doli
i niedoli. Zresztą kazała go ukrywać. Ach, ona moja ł sercem!
Jeszcze jedno słowo: ja ją kocham, kocham jak matkę. Łzy płyną z oczu, gdy
myślę, że tyle i tak anielsko jest dla mnie dobrą. Wszyscy opuścili — tylko nie
ona. Ona uparcie, nieodstępnie jest przy mnie myślą... Mój anioł...
GÓRNO, 1886
391
21 VII (środa).
...Stefku, chyba my nigdy nie zapomniemy rozstania się naszego w Bzinie;
doprawdy — nie daj Boże doczekać podobnej chwili... Nikt rnię tu nie pieści;
wreszcie nikt by nie potrafił tak jak ty zachwycać się mną, bądź spokojny, nikt
mię Tobie nie zabiera, a przyczyną obustronna niemoc. Niech więc zły robak
biednego serca nie toczy — a wierzaj, że mówię świętą prawdę.
Mam prośbę do Ciebie: jak będziesz w Kielcach, zajdź do Zwierkow-skiego, on wart
tej uprzejmości — wreszcie w Kielcach obecnie Heli nie ma, czasu więc będzie
dosyć; wszakże zrobisz to dla mnie? Oczekuję odpowiedzi naturalnie przychylnej.
Czy pisałeś do K.? Pisz dużo o sobie, ja pragnę wiedzieć każdą myśl twoją, tak
jak to bywa podczas widzenia się: co nie wyśpiewają usta i oczy, to dopowie mój
szczery i prawdziwy przyjaciel, dziennik. Ileż by mi on uciechy przyniósł,
gdybym go w tej chwili mogła posiadać... Kończę, bo późno już — nie zapominaj i
kochaj twoją
Helenę.
Mój list wysłać mogę dopiero w piątek. Dziś pisać go zacząłem. Piszę tylko
wtedy, gdy nikogo w domu nie ma — inaczej nie można. Ach, moja poczciwa, moja
szlachetna!
Czytam Turgieniewa i Spielhagena (Angela). * Zabieram książki i idę w moją trawę
pod wiśnie. Leżąc na wznak patrzę na te czerwone bukiety wiśni... Nadlatuje
jedno z najmilszych wspomnień. Raz, gdy byliśmy zupełnie sami, gdy mi się
bezgranicznie oddała... w ciemnym pokoju i opanowało nas to rozkoszne zmęczenie
— a ją szczególniej — chciała usnąć. Wstałem więc i wyszedłem na miasto. Na
rynku stały kosze pełne wiśni. Kupiłem kilka wiązek i wróciłem do domu. Spała
jeszcze. Obłożyłem więc całą jej czarną główkę, powpinałem we włosy te korale.
Gdy się obudziła, śmieliśmy się długo, długo... Dwu tygodni nie ma... a jak to
od tych chwil strasznie odbiegliśmy daleko...
it
392 DZIENNIKI, TOMIK IX
Wszystko, cokolwiek otrzymałem od niej, nłeodczepnie mię się trzyma.
Papierośnica, gubiona tyle razy, znajduje się zawsze. Kiedyś znalazłem w
kieszeni jej śpilkę podwójną. Mam ją w ręku nieustannie. Owo „w ręku" wywoływało
spory. Mówiła: „Miałam w prawym ręku" — poprawiałem*... Ach, niezapomniane nasze
spory!
Nie mam dziś czasu, gdyż zmrok zapada, pisać o rozmaitych projektach moich
wujostwa odnośnie do mnie. Precz wy, ja mam jedno jedyne serce na ziemi —
posłucham go i cokolwiek rozkaże — zrobię. Ją nie raziła wcale nazwa
„weterynarz". Nic jej nie raziła! Co więcej — ona jedna przyjęła me
postanowienie bez wahania, ona jedna powiedziała szczerze: dobrze!
A dziś — po wszystkim, co zaszło — pamięta o mnie jak najlepsza matka.
23 VII (piątek).
Skończyłem wczoraj, a dziś rano wysłałem mój list. Czekam na odpowiedź jej...
Ach, listonosz na wsi — jakaż to ciekawa figura! Tańcuję koło niego, i więcej on
wzbudza we mnie trwogi i uszanowania niż generał Hurko. Zabijam te godziny
oczekiwania nań wszelkimi sposobami: śpię, kąpię się, czytam... Wloką się
dłabelnie wolno
Przeczytałem Angelę Spielhagena. Roman ;yk przerażający. Mały Wiktorek Hugo.
Dzisiejsze pokolenie już nie zachwyca się romantyką. Jemu dawaj kawał
czerstwego, razowego chleba — frykasem romantycznym go nie nasycisz.
Poszedłem dziś do stodoły na świeże siano ł próbowałem zasnąć. Nie udało mi się.
Wpatrzywszy się uważnie w szczelinę wrót przymkniętym prawym okiem, zobaczyłem
wyraźnie wszystkie siedem achromatycznych kolorów. * Jeżeli
GÓRNO, 1886
393
przysłonić oko ręką i patrzeć w ciemnym pokoju przez oświeconą
szczelinę, widzi się też kolory. Wysoka fizyka!...
„...przyczyną obustronna niemoc..." Rozmyślałem nad tymi słowami wracając od
kąpieli. Czyżby Leonek wstąpił w moje ślady?! Nieprzyzwoicie to i po pogańsku,
ale cóż począć — tysiące różowych planów wiją się przede mną. Byłaby to duża
moja wygrana! Jakżeby to jednak sytuacja tego rodzaju smuciła Helenę, która
przecież tylko mężulkowi swojemu „dobrze życzy". Ach — jakimże piekielnym
uczuciem ja go nienawidzę!
Czytam dużo, po całych dniach i nocach. Znalazłem całą pakę przepysznych
książek. Ach, jakie tu jeszcze są skarby: wszystkie dzieła W. Hugo, George Sand,
Turgieniewa — cóż, kiedy w języku francuskim. Próbowałem czytać Goethego w
ojczystym jego języku, więcej dla mnie zrozumiałym — ale nie idzie... Trzeba
będzie koniecznie wziąć się do tych dwu — tam, w Warszawie.
W Warszawie...
A co to będzie za tydzień? Co tam!...
Wesoło żeglujmy, wesoło, Po życia burzliwym potoku, Jak orły w gradowym
obłoku — Choć wichry, pioruny wokoło,
Wesoło żeglujmy, wesoło! »
Mój cynizm wraca...
28 VII (środa).
Odebrałem wczoraj dopiero list od niej. Nie pisałem tak długo, bo nie mogłem.
Jutro wyjeżdżam — będę pisał dużo! Ach, objadłem się do przesytu nudów! Cynizmu,
jak najwięcej !
DZIENNIKI, TOMIK IX
29 VII (czwartek). Kielce.
Późna noc. Nocuję w naszym mieszkaniu. Jestem tu po raz pierwszy od wyjazdu
Heleny. Mam jej list, który odebrałem z poczty dziś. Długo płakałem. Jutro
napiszę o wszystkim, bo dziś boli głowa i serce. Boli bardzo.
30 VII (piątek).
Pamiętny, na bardzo długo pamiętny mi będzie dzień dzisiejszy. Nie spałem całą
prawie noc — moc tych czarów, ta okropna cisza pustych pokoi, ta ogłuszająca
cisza i martwota po gwarze miłości, jaki się tu rozlegał, nie dała mi spać.
Widno było, kiedy zasnąłem. Do godziny bardzo późnej pisałem do Heleny list
smutny, wyrzekający, ponury. Oto urywki z listu jej, jaki odebrałem wczoraj:
Fotografii Ci nie posełam dla niezwrócenia uwagi — wreszcie, najdroższy, kto
tyle się mordował, musi i te parę tygodni potęsknić, a za to wybiorę najlepszą i
zdobędę się na najserdeczniejszą dedykacją. Nie gniewaj się, droguchny", i
wierzaj, że najchętniej bym Ci ją posłała, ale chcę uniknąć wszelkich podejrzeń.
...wyznaję szczerze, iż bardzo się cieszą, że przynajmniej tą rażą bytności Twej
— robak zazdrości nie będzie miał powodu męczyć Cię; jest to odpowiedź na jedno
z twoich pytań!
List ten jest zimny, kamienny. Wkracza na tor ub't.y. Nadmienić tu wypada, że
fotografowała się dla mnie wyłącznie — a dziś... A jak ja marzyłem o dniu
otrzymania fotografii tam w tym Górnie! Toteż plunąłem goryczą jak suchotnik.
Dwa arkusze złe...
Rano dziś wyprawiłem do Dąbrowy posłańca po świadectwo moje od wojska;*
spotkawszy się z Gronkowskim, poszedłem z nim do Zwierkowskiego. Zarobiłem rs.
20... To jałmużna, choć nie prosiłem o nią, ale to pieniądze na drogę do Heli —
więc przyjąłem. Bądź co bądź — to podłość.
" Wyrazu „droguchny" używają dwie ukochane istoty moje, dwa ideały:
Helena i Nowiński.
KIELCE, 1886
395
Wujaszkowłe zaopatrzyli mię w rs. 6. Porobiłem rozmaite sprawunki. Między innymi
zapłaciłem za moje fotografie i kupiłem sobie profilową fotografią Heleny. En
tace jest złe zupełnie, profil kiepski, ma być dobrą trzecia poza. Mam więc choć
lichą podobiznę... mojej Heleny!
Jestem dziś bardzo szczęśliwy — ręczę, że gdybym wziął dziś [los] na loterii —
wygrałbym sumy neapolitańskie. * Spełniło się, o czym tylko zamarzyłem. Ach —
pamiętaj ten dzień w twym życiu — takich niewiele! Za godzinę jadę koleją do
Bzina, stamtąd do Końskich, stamtąd do Radoszyc końmi. Z Radoszyc wyprawię
papiery, zabawię tam do wtorku, odbiorę list Heli, i... jak ptak — do Heli!
\ 3ił, BW, KOHM yflanbie, MHHTecb coKona Sticipeił! Hę Tepniłie AHH ajiaibie, Mx
Hę flOJiro B JKMSHM ceił! *
Wesoło spędziłem dzień dzisiejszy, między innymi przyjemnościami — powalałem
olejną farbą ubranie. Gapa Ste-fuś oparł się plecami o świeżo wymalowane drzwi
jakiegoś sklepu. Obecnie śmierdzę niemiłosiernie terpentyną, którą czyściłem mój
jasnoszary kubraczek.
Maleńki szemacik:
Laska
Paski
Fotogr.
Posłanie
Ter p.
Golibroda
Woda
Maść Łąck.
Nafta
Zap. i p.
50 k. 55 3.40 30
7V2 10 15
5
5 20
5.37V2
DZIENNIKI, TOMIK IX
Od dziś za tydzień będę już może u nóg — tej niedobrej, w której skarykaturowaną
cokolwiek twarz patrzę i patrzę jak idiota. Ach, więc polecę do niej — wichrem
polecę! Trzeba już maszerować na dworzec. Śpiewam z radości, że... zobaczę
jutro... ciocię Romer. Ale, za tydzień!
31 VII (sobota). Radoszyce.
Jestem więc tu w sławetnym grodzie, w Ra-do-szy-cach. Przyjechawszy wczoraj o 11
wieczorem do Bzina, spotkałem się z Kossowskim, studentem matematyki z
Petersburga. Dwie stacje, Niekłań i Końskie, przegadaliśmy w najprzyjemniejszy
sposób. Wysiadłem w Końskich o drugiej w nocy. Nająłem konie i stanąłem o
godzinie piątej rano w Radoszycach. Jestem ogromnie znużony, gdyż nie spałem w
ciągu dwu ostatnich nocy wcale. Ogromnie i bez przyczyny byłem dziś smutny.
Byłem tutaj półtora roku temu w zimie, gdy była Helena. Jakaż to wtedy była
święta, czysta, idealna, platońska miłość! Nasze spacery w pole, pogrzeb prałata
* i odjazd mój w smutny, zimowy ranek — wszystko takie bardzo uczciwe, bardzo
czyste. Nasza miłość przeleciała jak wichura — minęło dwa lata — i tak ja kocham
bardzo, tak coraz silniej, corax uporczywie;" ją kocham.
Gdziekolwiek jadę, idzie ze mną mój nieśmiertelnik — wspomnienie. Siłę tego
uczucia mogą ocenić tylko ludzie z charakterem nerwowym. Nieoceniona jest ta
sytuacja w tęsknocie, kiedy się stąpa po miejscach uświęconych stopami istoty
ukochanej... Zaduma długa i uparta na wszystko inne opuszcza zasłonę i tylko
wita się te miejsca jak grobowiec. Jadę na przykład z Słelpi do Radoszyc. Słońce
wschodzi, chłód przejmujący nie da mi drzemać... Tędy półtora roku temu
jechaliśmy z nią w przeddzień mojego wyjazdu. Były to odprowadźmy księdza
Antoniego. W samotnej, mchem obitej karczemce w lesie piliśmy strzemiennego.
Więc i na tym ot, żółtym, litym piasku stały te święte, drogocenne sto^y!
RADOSZYCE, 1888 397
Podczas powrotu pierwszy raz i sama, nie proszona usiadła na moich kolanach...
Było to pierwszy raz... Jak mnie dobrze, że mogę to wszystko, te objawy naszego
przymierza dogrobowego tak wytrwale, tak silnie i tak wdzięcznie pamiętać!
Ileż to ładnych kobiecych twarzy przesunie się przed oczyma, ile pokus było
choćby wczoraj w Bzinie — a przecież nie wywołuje to najmniejszego, nawet
fizycznego wrażenia. Jeżeli krew zakipi we mnie — to tylko ona, ona zawsze,
płomienna moja, nadlatuje do mnie i zawsze ja myślą z nią jedynie...
Tak ja ją ogromnie, na całe życie kocham. Czasu do zatarcia wrażenia po jej
wyjeździe upłynęło dosyć, a ja niezdolny jestem przypuścić kobiety w kobietach,
jakie widzę. Ręczę, że obnażona bachantka nie wzbudziłaby mię fizycznie, a
zapali mię ogniem jedna przelotna myśl o Heli. Gdyby została moją żoną — miałaby
we mnie wiernego męża. A ja, ja jestem tylko wiernym — kochankiem. I to tak
zawsze — i to do końca życia...
Ks. Antoni radził, żebym nigdy nie jeździł do Białej. Cóż, kiedy ja księżych rad
hurtownie nie słucham.
W albumie pani R[omer] znalazłem dawną i haniebną fotografią Heli. Gdy
zakochałem się w niej, porwałem ową podobiznę z albumu i towarzyszyła mi długo.
Jest to fatalne, ale ja to po raz drugi ukradnę... Tam padały moje łzy, a jakie
to były czyste łzy!...
Gdy cała dziś miejscowa śmietana oglądała profil Heli — drżałem, by nie
powiedziano, że się ujemnie ta cudna twarz zmieniła. Tak nam chce się, by
wielbiono piękność naszych bóstw. Co za rozkosz widzieć, że się kocha prawdziwe
piękno. To samolubne, ale rozkoszne, do obłędu rozkoszne.
398_______________ DZIENNIKI, TOMIK IX
Za tydzień (ale nic nie projektuję — trzeba się modlić, by Bóg pozwolił zobaczyć
ją... za tydzień)... Ileż to może w ciągu tygodnia tego stanie się rzeczy, które
życie moje całe mogą zrujnować — boć pojutrze jadę do Warszawy, a ja, szaleniec,
o nic Boga nie proszę, tylko o pozwolenie zobaczenia jej oczu, o ten pierwszy
pocałunek po długim niewidzeniu... Gdy chcę myśleć o pierwszym uściśnieniu jej
ręki — .muszę zamykać powieki, bo łzy idą...
Jutro zredaguję moje papiery i wyszlę... Nie opisuję moich projektów, gdyż raz
dość będzie powiedzieć, gdy pro-jekta zmienią się w dodatnią lub ujemną
-rzeczywistość. Takie to ważne w życiu moim chwile — a ja nic o nich nie mówię,
a jeśli mówię, to pobieżnie, jak... zakochany. Ja teraz dopiero, teraz
Oistatecznie zauważyłem, jako myślący mad sobą psycholog, że zakochany w niej
jestem na całe życie. W moje rnyśli namiętne o niej wplótł się pierwiastek
czystego idealizmu, wplotło się idealne uwielbienie nawet namiętnych wybuchów,
wplotła się jakaś mistyczna nić. To szalone — ale to uczucie na całe życie.
Jakże to dobrze będzie przy grobie Raz się kochałem — powiedzieć sobie.
Jakże to strasznie będzie przy grobie Mnie nikt nie kochał — powiedzieć
sobie.
Ot, i cały dramat mojego życia. W tych czterech wierszach mieszczą się dwie
walczące siły, dwa motory, które nadają tej „nycToii n rjiynoił nryTKe" * —
mojemu życiu — charakter pewien, mówiący o mnie dobrze...
RADOSZYCE, 1886
399
1 sierpnia (niedziela).
Sypiam tutaj w sali audiencjonalnej radoszyckiego przybytku Temidy. Nie mam
czasu opisywać całego towarzystwa — nudzi to... Czasem bierze chęć
scharakteryzować jakiegoś lwa (w guście np. „Bobka")... Ach, prawda! muszę stąd
uciekać, gdyż mógłbym zbałamucić mężatkę, panią Moskwa (sic!) — ściska mię za
ręce, w oczy patrzy... aż się boję. Toteż ze strachu jutro uciekam do mojej
bałamutki. Jakaż to przyjemność rano i wieczorem improwizować „dzień dobry" i
„dobranoc"... fotografii.
Ukradłem z albumu ową starą fatalną.
2 VIII (poniedziałek).
Trzy tygodnie temu pojechała Hela. Jutro może list przyjdzie, a ja mam zamiar
wyjechać o ósmej rano. Dziś nie pojechałem, bo mi zmącono plany... Ale chcę co
tchu uciec stąd.
Dziś chodziłem na spacer ścieżkami, które deptaliśmy kiedyś z nią. Jestem
niezwykle dwa już dni wesoły. Tak było, gdy wyjeżdżaliśmy z matką stąd do
Mińska, gdzie czekała na mnie niespodziewana miłość. Cóż to będzie teraz?
Chciałbym znaleźć miejsce, gdzie Hela nie była — w takich bowiem jestem
spokojniejszy — tu mię robak wspomnienia toczy. Ach, za parę dni ja ją powitam!
Czekam cię, pierwszy, z miliona niemych krzyków złożony, uśmiechu!
Jaka ta moja macocha poczciwa! Nieraz wyrzekam, że nie mam na świecie nikogo — a
ja mam dwa serca, które na drodze życia znaleźć niełatwo. Rodzona matka prędzej
zrozumiałaby burze duszy, ale ta matka zastępuje pierwsza pod względem
zewnętrznej opieki. Toteż czuję dla niej wdzięczność, która jest niemal
miłością. W moich obecnych marzeniach, w marzeniach o dostatku — zawsze ta
zacna, dobra, dobra tak, jak to one dobrymi być umią — staje jak
DZIENNIKI, TOMIK IX
towarzyszka. Pragnąłbym całą duszą zdobyć jakiś kawałek chleba, by się z nią
podzielić i jeśli myślę o kawałku chleba — to dlatego, że czuję obowiązek
długiej i prawdziwej wdzięczności. Właściwie po co ja do Radoszyc przyjechałem?
Tak — otwarcie mówiąc zatęskniłem za moją macosz-ką. My zrośliśmy się jakoś ze
sobą. Kiedy coś ważniejszego ze mną się stanie, choćbym chciał ukryć, wygadam
się przed nią; kiedy wybieram się w tę wyrokującą o dalszej karierze drogę — nie
miałem odwagi iść bez słowa otuchy. Czasem my się pokłócim, o religią, o
rozmaite kwestyjki filozoficzne — ale zgoda następuje niezwłocznie. Dość
uśmiechu, słowa przeprosin, A kto to pomaga, ukrywa... proteguje, broni tego
wszystkiego, co złożyło się na miłość z He-lą?
Gdyby mi jej zabrakło, uczułbym się o jedno ramię słabszym. To kobieta — ale zna
mię jak stary grosz, a nieraz zrozumie dobrze i ból.
Śmiało, panie Stefanie! Zakasz rękawy i staj nad anatomicznym stołem — czeka cię
jedno duże słowo: obowiązek pracy!
4 VIII (środa). W a r s z a w e.
Przyjechałem dziś rano o godzinie 9 i stanął; TI v hoteliku Słowiańskim (na
Podwalu). Moje interesa stojct bardzo źle! Moje plany rozchwiewają się, a jutro
— moie je rzeczywistość rozbije w puch.
„Przed smutnym jutrem..." — nie chcę nic rezonować naprzód. Jutro to opiszę.
Zwiedziłem dziś ów gmach weterynaryjny, ową Smolną... * Boże odpuść — cóż za
rudera, cóż za zakazana dziura! Restaurują tam — ale jak to tam będzie wyglądać?
Widziałem dosyć psów, kur, kogutów...
Gdy się temu wszystkiemu z bliska przyjrzałem — palnąłem się pięścią w czoło:
tyżeś to, literacie, poeto — tutaj? na Smolnej?...
Ale za wczesne może jeszcze wyrzekania. P. Niemirowa
WARSZAWA, 1886
401
mówiła mi, że mają przyjmować tylko z patentem dojrzałości... To znakomite! Co
prawda, żaden „dojrzały" nosa na Smolną nie wysunie! No, ale jeśli cię i tam,
poeto, nie przyjmią — to pozostanie ci w rezultacie takie wielkie nic, że nie
warto by się było trudzić na zmieszczenie * go lufą rewolwerową... Dziś czuję
się niesłychanie samotnym w tym tłumie, gdy mam jeszcze kilkanaście rubli w
kieszeni, a gdy zbraknie na bułkę?...
Ale w górę czoło! Choćby gladiatorem umierać na rynku życia — warto umierać, bo
się czuje, że poza tymi murami, poza masami tego narodu, jest jedna źrenica
przychylna, jest jedno serce... Spotkać ją tu, gdy zbity i złamany
niepowodzeniem wlokłem się po ulicach — byłoby szczęściem nad siły. Gdy mię co
porwie tak, że nie mogę sobie z tego, co się dzieje ze mną, zdać sprawy — myślę
tylko o niej. Toż ona ze mną! Wyjmuję, by odpędzić mary złych myśli, pragnienia
zrozpaczonej głowy, jej fotografią. Toż ona ze mną!
Rektora szkoły nie zastałem dziś — mogę go zastać jutro między 10 a południem.
Zajdę do Kazia Saskiego dziś może jeszcze, choć jestem drogą i wszystkim
znużony. Wczoraj w Końskich, dokąd przyjechałem z ks. Siekłem, nocowałem u pp.
Piaseckich do godziny 2 w nocy. Później wędrowałem z moim tobołkiem przez puste
aleje, w ciemności, na banhof odległy o parę wiorst. Może to pierwszy raz — a
było mi straszno... Potem noc w wagonie, czekanie na pociąg w Koluszkach i ta
droga w nieznaną przyszłość — o, f e! U pani N. byłem dwa razy. Naciąga mię
cokolwiek babina. Przed chwilą skończyłem pisać list do Heleny oświadczający, że
prawdopodobnie jutro wyjadę do Białej. Wysełam go na ręce p. Leona.
Ach, oczy wy moje cudowne!
26 — Dzienniki t. II
DZIENNIKI, TOMIK IX
Byłem na wystawie T.Z.Sz.P. * Widziałem, co się widzieć dało, ale nie mo;gę
pisać o tym szerzej. „UJeMUT..." Co zrobię, jeśli mię nie przyjmą?
Przed smutnym jutrem...
5 VIII (czwartek).
Jadę za dwie godziny do Białej. O moje cudo, ja cię zobaczę! Papierów nie
złożyłem, bo jeszcze za wcześnie, ale nieźle w ogóle poinformowano mię. A więc
nareszcie — zobaczę! <
9 VIII (poniedziałek). Biała.
Jestem tutaj cztery już doby — dziś dopiero zbieram się coś zanotować. Ale co? —
Tyle tematu, że na jedną pobieżną notatkę trudno próbować go nawet szkicować.
Przyjechałem tutaj wieczorem. Ile radości bezgranicznej przeżyłem jadąc tu... po
wyrwaniu się z Warszawy. Pierwszego wieczora poszliśmy spać wcześnie, nie
dostałem ani jednego pocałunku — na drugi dzień pojechałem z Helą do kościoła,
opowiedziała mi przez drogę wszystko [...] Wieczorem tego dnia złożyłem Heluni
wizytę w jej łóżeczku. Tą rażą nie zasłaniała się parawanikiem religii i
poprosiła Vf>rost na pogadankę. Toż samo miało miejsce wczoraj. Był to jeden z
naj-rozkoszniejszych uścisków, jakie dostałem <:d niej kiedykolwiek. Co prawda
jesteśmy wtedy prawie zupełnie sami — siedzę długo u niej. [...] Jest ona
nieśmiertelną w tym udzielaniu rozkoszy.
Co dzień chodziemy do kąpieli. Ona bierze silny prysznic, a ja czekam w lesie
otaczającym łazienkę. Są tam ławeczki, altanki etc. Kąpię się i ja, i rzeźwi mię
to w mym umysłowym nad tą straszną moją miłością zgłupieniu. Czasem całymi
godzinami leżę w tym prześlicznym Zofii-lesie i my-
ślę.., Ja zwariuję. Dziś nie mam siły i chęci pisania, jutro opowiem to
wszystko. Straszno tylko, że jeszcze żyć trzeba. Zdaje mi się, że schodzę z
wysokiej góry w przepaść, gdzie wykopany mój grób. I życie chyżo nade mną
przeleci i nie obejrzę się, że nic nie zrobiłem, że ta miłość zabrała wszystko,
bez wyjątku wszystko.
11 VIII (środa).
Wszelkimi drogami, wszystkimi, jakie istnieją na świecie, szedłem po jej miłość
i zaszedłem nareszcie po tytuł „przyjaciela domu". To, czym ja jestem, nazywają
ludzie — „gachem"! Tak oto — godzinami rozmawiamy z jej mężem, muszę polować na
jego dobry humor, na jego nieobecność ' w domu, na jego fantazje, muszę
wykrzywiać twarz do śmiechu, kiedy mi w piersi ryczą orkany... Ach, jakże
ja podły!
A wszakżeż w którymś z moich poprzednich dzienników pisałem zdania wielkich
deistów, że każda kobieta jest kobietą, że każdą kochać można. Miłość... Gdzież
ta miłość? Czy we wczorajszym uścisku, czy w dzisiejszym jej oddaniu się mężowi?
Wczoraj ja wchodziłem do jej łóżka — dziś kto inny... I ja, ja... gachem! A
w to włożony cały zasób mojej młodości, wszystkie sny dwudziestoletnie, ten
nieosza-cowany kapitał uczuć, które, wyczerpane obecnie, nie wrócą później, nie
wrócą nigdy. Tak, to pierwsza i ostatnia miłość — boć ja do takiego pobytu
tutaj nieskończonymi nocami tęsknić będę, bo ja nie myślę o niczym, o niczym, co
mię interesować powinno — myślę tylko o niej. Trzeba mówić wszystko: ja już nie
chcę pracować! Tak, ja zgłupiałem, oszalałem bezmiernie — i nie zdaję sobie
sprawy, jaka moja rola ogromnie nikczemna...
I ostatnia nić, ostatni posterunek uczciwości, młodzieńczość moja woła: walcz ze
sobą... zwalcz to, odepchnij. Wszak czas zabija wszystko! Ach, nieprawda! Ja nie
wytrzymam, ja się walki nie podejmuję, bo jej nie doprowadzę
26*
DZIENNIKI, TOMIK IX
do końca. Nie wierzę w siebie! Każdy, kto idzie na bój, marzy, że zwycięży — ja
nie! Ja wiem, że upadnę na pierwszym kroku. Nie mam ochoty iść, nie chcę i nie
mogę dźwignąć siebie.
T. marzę czasem, w chwilach goryczy jak obecna, kiedy to robi się gorzko,
wstrętnie, potwornie, głupio, kiedy patrzysz na wszystko z obrzydzeniem — że
jakaś wielka jak świat idea porwie mię na pole walki. Tak, chciałbym szlachetnie
umrzeć. Chciałbym jednej iskry tej poetyczności życia, która — darujcie mi mój
idealizm — w śmierci uczciwej leży. Tysiące ludzi konało w naszych powstaniach:
i źli i dobrzy, niedołężni i dzielni — ach, i niedołężni — zdobyli imię uczciwe.
Wielki nasz wieszcz znał takich jak ja, gdy mówił słowami Frejenda:
Taki jak ja — ojczyźnie tylko śmiercią służy... *
Ale umierać w chwili szaleństwa, umierać, by się pozbyć skrzypienia łóżka,
zwiastującego święty obrzęd małżeństwa, umierać, by uciec od strasznej kurzawy w
mózgu na widok pocałunków... prawych małżonków — cóż za idiotyzm!
A ja z tego powodu umrę, a ja muszę sobie odebrać życie. Tak — niepodobna!
Co ja przechodzę, jakie męki znoszę na wniok. tego człowieka, na widok
troskliwości jej o jego chory brzuch, troskliwości, która wpada mi w mózg jak
siup sadzy — tego opisać nie potrafię. Czuję tylko wtedy, że muszę umrzeć. Dawni
asceci myśli, jakie ja miewam, zwali pokusami szatana. Tak kusi szatan... Ręce
popadają w febryczne drżenie: miąć, rwać... i przeleci myśl jak meteor: a może
umrze kiedy przecie!
A wszak doznaję jego gościnności, jem jego chleb, przyjął mię... gdy
rzeczywiście nie mam dachu...
Ach, na kolanach, jeżelłś Bogiem, wołam do Ciebie: Chrystusie, Chrystusie —
powiedz mi: wstań!
BIAŁA, 1886
405
Istnieją tysiące gwiazd, do których wspinają się ludzie po szczeblach bólów i
trosk — one dla mnie zgasły.
Marzyłem o nauce, o medycynie — dziś ze strachem myślę, że to ja do Warszawy
jechać muszę, że będę mieszkał sam... Gdy będę sam — to zwariuję. Znam cię,
samotna nocy, znam dobrze!
Z tego przeklętego walca wyjść nie można. To nieskończone koło, tryb, co cię
rozpłaszcza — a trzeba by maszynę życia, trzeba społeczeństwo, wiarę, wierzenia
cofnąć, by cię stamtąd wywlec...
Ginąć więc wolno, systematycznie. I do pioruna — ja ją z dniem każdym więcej
wielbię! Słuchajcie-no, koledzy moi, czyste wy szermierze — Wacku, Janku, Kaziu
— co waszego Stefana wbija w tryby rozpaczy za obrotem dnia każdego: wstrzymanie
menstruacji pewnej mężatki... Wesoły wasz śmiech — nieprawdaż? Precz — pisać nie
mogę! Za miesiąc będzie już brzemienną. Tak, 15 września w łeb sobie palnę.
Wczoraj w zupełnym negliżu spędziłem u niej w nocy godzin ze dwie. ,,Z nikim —
jak z tobą... ty mój jedyny!" A to jej pachnące ciało, giętkie jak pręt wikliny,
a te jej namiętne ruchy kurtyzanki, a szepty rozkoszne, a usta gorejące, a jej
poświęcenie się dla mnie, a dobroć bezgraniczna — ach, Hela moja, moja cała
myśl...
I trzeba myśleć, że tam on. Ach, któż czytając ten mój dziennik nie plunie nań
ze wstrętem, któż nie zawoła: zidiociały gachu!?
Rano idziem do kąpieli. Śliczny las sosnowy, suchy jak park. Miasta nie znam, bo
mię nie interesuje. Jadę w niedzielę stąd do Kielc.
Coś stanie się ze mną, czego nie rozumiem. Tak długo trwać nie może. I gdzie, do
kogo zawołać:
406
DZIENNIKI, TOMIK IX
Więc ty mnie prowadź!
Gdybym choć wierzył, że poza tym wszystkim, co wypełnia życie cierpieniem,
istnieje Bóg!
12 VIII (czwartek). Rano.
Straszne sny, gorzka noc... Żałuję tylko, że nie zostawię nic, co by było łez
godne. [...] Stary, mądry, pod beczką sypiający kynikos Grecji, bądź ze mną, bo
Chrystus być nie chce. Ciężką walkę wiodę ze sobą — bardzo ciężką.
13 VIII (piątek). Nocą.
Jeszcze tylko jeden dzień, a potem skończy się już życie wolno-próżniacze, W
pług się zaprzężesz ciężki, zakochana duszo. Chcę być obiektywnym beletrystą, a
nie potrafię napisać dwu słów, by nie wtrącić mojego: cierpię. Jednak myślę o
moich powieściach przyszłych, które pisać się będzie w samotne noce... jeśli 15
września minie spokojnie.
Notujmyż obiektywnie — nawet własne cierpienia, a dobra to chwila, kiedy o nich
pisać można spokojnie, czując dotykalnie obecność i siłę wyrazu: cierpię.
Wczorajszy wieczór był moim. Według rutyc joznej umowy — miała zastukać.
(Rozkład mieszkania teld sam jak w Mińsku.) Czekam więc z tym rozkosznym
drżeniem, z tym nerwowym poziewaniem, jakiego zawsze doświadczam w podobnych
chwilach. Coś tam zaszło, że nie odzywała się długo — zbieram się więc na odwagę
i maszeruję. Przyjęła mię radośnie. Upewniwszy się, że drzwi pozamykane
szczelnie (co pozwoliło mi przy blasku półświateł zobaczyć w koszulce moją
śliczną) — kładnłem się w to kochane już teraz dla mnie jej łóżko. Nie zapomnę
tego wieczora... [...] Piszę to dlatego, że pisząc zabijam w sobie zazdrość. Gdy
patrzę na jego pocałunki, które mi sprowadzają jakieś duszące pakuły w gardło,
myślę: ja ci zapłacę za to...
BIAŁA, 18»«
407
Ach, a ten półsen z ukochaną kobietą, a te jej przymilenia się, a te szepty: „z
nikim"...
Na pierwszy rzut oka ja jestem, sądząc z tego stosunku, nikczemny, namiętny i
głupi. Jednak — ja czuję się szlachetnym, ja bym mówił o tym otwarcie, ja bym
się przed rodzoną matką tego nie wstydził!
Rano idziemy do kąpieli. Rosa zimna tuli się na igłach sosen, na trawach i
leśnych mchach. Mówiemy wtedy o wszystkim... Podaję jej ramię i idziemy tym
cudnym Zofii-laskiem. Dzisiejszy dzień popsuła pani Betley — jutro też wybierzem
się wcześniej. Po kąpieli i dobrym prysznicu, kiedy chłód i rzeźwość zetrą z
ciała ociężałość następującą po nocy namiętnej, patrzy się czysto w oczy te
cudne, w usta szkarłatne "całuje ukradkiem. Sprzeczamy się o białość naszych
rąk, przesadzam przez płot. (Niech Bóg broni, bym zobaczył pończoszkę!) Ona
serio zarumieniłaby się, gdybym zobaczył jej pantofelek! Pijemy herbatę z
apetytem — i do pracy. Szyjemy.
Strzyca. Miechowski powiat.
Ostatnia poczta Miechów
u Wżnego Dąbskiego.
JW. All-de-Baran.«
[...] Po południu znów praca... Czytam Wrażenia z podróży po Syberii Reichmana.
* Znakomite obrazki, pisane pysznym stylem, jaki ja lubię. Może i ja taką drogę
odbędę. Ale o tym się nie myśli. Myśli się o tym — czy jutro, jak jutro?
Ostatnia to będzie moja noc, ale mam obiecaną całą. Sądziła, że mnie złapie...
Przed wieczorem spacer po plancie kolejowym, a wieczorem — z Leonkiem po rampie.
I noc długa — nie-spana...
1 Adres wpisany u dołu stronicy bez związku z tekstem i zapewne wcześniej
niż sam tekst.
DZIENNIKI, TOMIK IX
Prawda — wczoraj wysłałem papiery do... Weterynarii. Stało się!
Byłem na Bialskim zamku, zamienionym na więzienie. * Oglądałem kościół
bazyliański, zamieniony na cerkiew, * i przysłuchuję się czasem mowie ludu. Jest
prześliczną! Tak czystej gwary nie ma na całym naszym obszarze. A jednak ileż
łez nabiega do oczu patrząc i słuchając... Dziś do ostatniej kropli krwi się
bronią, a za lat dziesięć — Moskale. *
15 VIII (niedziela).1
Ja jeszcze w Białej... Zatrzymało mię jedno spojrzenie wielkich oczu, jedno: nie
jedź! Co prawda tak obojętnego ostatniego dnia nie było w naszym stosunku, nie
było nigdy. Boże mój — dawniejsze chwile rozstania L.
Jest na to jednakże pewne cyniczne „ale" — a redukuje się ono do sentencji tej
treści: tak tysiąc razy lepiej. Czyż wiecznie być zrozpaczonym? Czy pozostać
wiecznie błagającym o uczucie z pewnym rezultatem, że go się nigdy nie
wyprosi? ,,Świat o nas powie: rozsądni" — sumienie co powie, co wypłacze jutro w
drodze, na banhofie w Iwangro-dzie serce — o to nie pytać lepiej, lepiej nie
mówić. Jestem już zmęczony i dlatego jestem cyniczny. Prze; południem... na
fotelu... naprędce, a wczoraj w nocy byłeri kilka razy, gdyż straszyły nas to
nie domknięte drzwi, to olawa powrotu Leonka. [...] Zupełnie jak w romansach
Kocka. Oto w jakich krańcach obraca się ostatni wyraz moioh uczuć, oto gdzie
zaszliśmy... oto tu,v w tym cudzołożnym błocie leży moja miłość. A przecież, gdy
znajdę się w Kielcach — to wyjmę jej fotografią i tak czystą i uczciwą zatęsknię
tęsknotą!
Czasami chodzim sami, jak wczoraj, do miasta. Spotkaliśmy panią Emilową i
zwiedzili w jej towarzystwie resztki
1 Dalszy ciąg tekstu aż do końca tomiku na oddzielnym arkuszu listowego papieru
włożonego do koperty z napisem „Listy mojej Heli", przyklejonej do wewnętrznej
strony tylnej okładki.
BIAŁA, 1886
409
zamku, wały i ogrody poradziwiłłowskie. W moim umyśle i sercu budzi się tylko
jedno jeszcze uczucie uczciwe: patriotyzm. Skarlałem szkaradnie!
Dziś szarą godziną chodziliśmy po salce. Bierzem się wpół i płynie wesoła i
serdeczna rozmowa, później wyszliśmy do ogrodu i chodzili po ścieżkach, a przed
pół godziną ostatni nasz spacer po rampie...
Nic nie czuję — jestem cynicznie wesoły, prawiłem Heli drastyczne drastyczności
— i nie zdaje mi się, bym ja już jutro jechał...
Siódma rocznica śmierci matki. Rok temu byłem nieskończenie smutny w
Sieradowicach.
Matko moja — nie dobrze się kochać, nie dobrze zwodzić (12 maja 87 roku)l — ach,
i niedobrze żyć na świecie! Piłbym dziś — choćby siwuchę. Upić się i wyspać,
wyspać tak, żeby zapomnieć o wszystkim, nic nie cierpieć, nie kochać, nie szaleć
i nie czuć tego stanu głupiej pustki, który Turgieniew określał słowami:
„ra^KO... MepsKo".*
Ot, to nazywa się bajronizm-cynizm, to nazywa się, mówiąc po naszemu — zgłupieć
z 'miłości...
Ach, jutro jeszcze parę godzin...
Zabrała mój wczoraj skończony dziennik. Mam jej fotografie. 2
1 Data wpisana później nad słowami ,,nle dobrze zwodzić".
2 Ostatnie dwa zdania dopisane są wzdłuż arkusza na marginesie.
l
SPIS TREŚCI
TOMIK V (14 X 1884 — 11 IV 1885) TOMIK VI (6 V — 24 X 1885) . . TOMIK IX (21 V —
15 VIII 1886) .
5
153
331
SPIS ILUSTRACJI
e. 4/5 Kartka z tomiku V „Dzienników"
s. 64/65 Wyklejka okładki tomiku V
s. 112/113 Jan Wacław Machajski (fot. J. Siudowski)
s. 144/145 Ostatnia strona tomiku V
s. 160/161 Ludwika Dunin-Borkowska (Zlasnowska)
s. 256/257 Tomasz Siemiradzki
s. 272/273 Gimnazjum kieleckie • Dom, w którym Zeromski miesz kał na
stancji (fot. H. Massalski) s. 336/337 Celina 2ółkowska
STEFAN ŻEROMSKI
DZIEEft
NOWELE I OPOWIADANIA
1. ROZDZIÓBIĄ NAS KRUKI, WRONY...
2. OPOWIADANIA • UTWORY POWIEŚCIOWE
3. ARYMAN MŚCI SIĘ • GODZINA • POWIEŚĆ
O UDAŁYM WALGIERZU • DUMA O HETMANIE
4. SEN O SZPADZIE • SEN O CHLEBIE • POMYŁKI • WSZYSTKO I NIC • ECHA LEŚNE •
PUSZCZA JODŁOWA • ELEGIE
5. WIATR OD MORZA • WISŁA • MIĘDZYMORZE
POWIEŚCI
1. SYZYFOWE PRACE
2. PROMIEŃ
3. LUDZIE BEZDOMNI
4—6. POPIOŁY
7—8. DZIEJE GRZECHU
9. URODA ŻYCIA
10. WIERNA RZEKA
11—13. WALKA Z SZATANEM
14. PRZEDWIOŚNIE
DRAMATY
1. ROZA
2. SUŁKOWSKI • TUROŃ
3. GRZECH • BIAŁA RĘKAWICZKA
4. PONAD ŚNIEG • UCIEKŁA MI PRZEPIÓRECZKA
PISMA RÓŻNE
1. WSPOMNIENIA
2. PISMA LITERACKIE I KRYTYCZNE
DZIENNIKI
1—2. DZIENNIKI TOM l,
IIE: