Na przekór moralności

background image

Prolog

2

Rozdział 1

3

Rozdział 2

8

Rozdział 3

11

Rozdział 4

17

Rozdział 5

21

Rozdział 6

25

Rozdział 7

30

background image

Prolog.

S

ą dwa typy ludzi: ci, którym się układa, którzy zawsze wychodzą na swoje, których los

rozpieszcza. I ci drudzy co zawsze, mimo że mają pod górkę, też w końcu jakoś sobie radzą. I są
nawet względnie szczęśliwi.
Ja nie należę do żadnej z tych grup. Trudno, żebym należał, skoro nawet nie jestem człowiekiem.
Ale nie o to chodzi.
Kiedyś żyłem dokładnie tak, jak teraz, ale z tą różnicą, że byłem względnie szczęśliwy. Miałem
rodzinę, przyjaciół, dom... Lecz potem los się do mnie uśmiechnął... Czy aby na pewno? Dał mi
posmakować idealnego życia. Wtedy wszystkie te rzeczy, jakie niegdyś i tak postrzegałem jako
kolorowe, nabrały nowego blasku. Nawet cierpienia nagle zaczęły nabierać sensu.
Ona była jak meteor - rozświetliła cały mój świat, nadała mu nowych barw, wywróciła mi życie do
góry nogami - otworzyła mi oczy.
A potem odeszła.
I wszytko na powrót mieniło się odcieniami szarości.

background image

Rozdział 1

Anioł

W

aszyngton, okolice miasta Forks.

- Rozgośćcie się - powiedziała Bella, zamykając drzwi.
- Jesteś aniołem - rzucił Eleazar, wyplątując się z długiego, czarnego szalika. Jego partnerka
nieśmiało rozejrzała się po przedpokoju. - To była męcząca podróż – dodał.- Strasznie dziś świeci
słońce. Musieliśmy dziwnie wyglądać z zakrytą połową twarzy.
- Jakbyś się tym przejmował - wytknęła mu Carmen.
- Ostatnio jest tak ciągle - westchnęła Bella. - Od tygodnia świeci jak na jakiejś Saharze i mrozi jak
na Antarktydzie. Normalnie nie poznaję tego miasta. Gdzie się podziały wszystkie chmury?
- Gdy cię ostatni raz widziałem, nienawidziłaś chmur - zdziwił się mężczyzna.
Wampirzyca potaknęła - I nadal ich nienawidzę. Po prostu tak nie mogę chodzić z Jakiem i Ness do
warsztatu, a aż się boję pomyśleć, co oni tam wyprawiają.
- Technicznie rzecz biorąc to oni są dorośli.
- Technicznie rzecz biorąc to ona jest moją córką, a on moim najlepszym przyjacielem. Wybacz, że
nie przepadam za ich migdaleniem. W sumie, to może i lepiej, że tego nie widzę.
- A właśnie, co u Renee?
- Dobrze - odparła z uśmiechem. - Nadal nie rośnie. Wiesz, powoli kiełkuje we mnie nadzieja, że
ona już taka zostanie. W końcu jest w połowie wampirzycą, a wampiry są nieśmiertelne. Więc może
ona też..?
- Mam nadzieję. Przestała rosnąć, kiedy miała dziewięć lat, tak?
- Około dziewięciu, dziesięciu. Mniej więcej w czasie mojej przemiany.
- Wygląda na dziewiętnaście. Teraz ma dwadzieścia trzy, więc to chyba nie tak, że jej ciało...
dogania jej wiek. Twoja teoria jest więc najbardziej prawdopodobna.
- Nic z tego nie zrozumiałam - wyznała. - Ale już nie tłumacz. A tak z innej beczki, to chyba nie
wpadłeś ot tak, przejazdem, prawda? Przez telefon byłeś taki... nieswój.
- Właściwie to mamy sprawę - wtrąciła wampirzyca. - I to dosyć poważną.
Isabella przyjrzała jej się, zaszokowana poważnym wyrazem jej twarzy.
- No to postaram się pomóc. A co to za sprawa? - Przeszli do salonu. Przez oszronioną szklaną
ścianę nie było prawie nic widać, ale przebijały się przez nią promyki słońca, które roziskrzały skórę
całej trójki.
- No... Hm, wanilia... czekolada? - zaintrygowany, powęszył trochę.
- Robię tort. Nie obrazicie się, jeśli zaproponuję przeniesienie naszej dyskusji do kuchni? Nie chcę,
żeby się coś przypaliło. Jake oczywiście i tak by to zjadł, ale to urodziny Renesmee, więc wolę nie
nawalić - wytłumaczyła.
- Ach, to dziś dwudziesty siódmy? Całkiem straciłem poczucie czasu.
- Pamiętałeś - pochwaliła.
- Trudno nie zapamiętać. Po raz pierwszy odebrałem poród - i to, należy dodać, poród pierwszego
na świecie pół-wampirzątka.
- No dobra, fajnie powspominać, ale odnoszę wrażenie, że robisz wszystko, byle by tylko odbiec od
tematu.
Brunet westchnął i oparł się o blat, przyglądając się swojej przyjaciółce. Mieszała energicznie jakąś
masę, skutecznie zastępując mikser, chociaż ten stał metr od niej.
- Jedno nazwisko - oznajmiła Carmen, widząc, że jej mąż nie ma zamiaru się pospieszyć. -
Rodriguez.
Reakcja Belli była natychmiastowa - cała zesztywniała, a gdy odwróciła się w stronę partnerki
Eleazara, na jej twarzy malowała się mieszanka strachu i obrzydzenia.
- Kontynuuj - zachęciła, choć podświadomie czuła, że woli nie znać reszty.
- Naprawdę muszę? Skurwysyny powybijały ponad osiemdziesiąt procent amerykańskich
wampirów w niecałe trzy lata. Jesteśmy zagrożeni. Wszyscy.
- I co w związku z tym?

background image

- CO?
- To nie tak, że ja się tym nie przejmuję. Po prostu chcę poznać ten genialny plan, którego - jak
mniemam - mam być częścią.
- Zostało nas niewiele - wyjaśnił Eleazar - więc zbieramy się w jednym miejscu, aby mieć choć
minimalne szansę na przetrwanie. Bello, nie chcę, aby to zabrzmiało nieprzyjemnie, wiesz, co nas w
tobie interesuje. Co jest nam niezbędne.
- Mój dar - wyszeptała.
- Oczywiście. Przecież cała siła u Rodriguezów sprowadza się do iluzji! Ból, zamroczenie,
niekompatybilność... Wszystko w środku umysłu. Gdybyśmy mieli ciebie... Gdybyś potrafiła
rozszerzyć swoją tarczę, to mielibyśmy szansę! Nie działaliby na nas.
- Ale zapominasz o najważniejszym: w skład tej - pożal się Boże - rodziny wchodzi około
dwudziestu wampirów! Ponadto, słyszałam, że jedno z nich ma dar ognia. Jeśli nie uda im się nas
pokonać bólem i zarazą, to nas po prostu podpalą!
- Dar ognia to nie jest... wystarczająco konkretne określenie. On potrafi tylko coś podpalać. I na to
mamy rozwiązanie - znam jedną wampirzycę, która mogłaby pomóc - znaczy, jeśli jeszcze żyje. Ona
też ma dar ognia. Rozpalania, ugaszania, zmniejszania, podsycana, pełen pakiet.
- Ile nas jest?
- Piątka naszej rodziny, ósemka Cullenów i ewentualnie ty z Sorayą.
- Cullenowie, powiadasz - mruknęła kobieta cicho, dodając do swojej polewy kakao.
- Od nas, nie licząc mnie, tylko Kate jest szczególnie uzdolniona - potrafi razić prądem. Za to u
Cullenów pełen pakiet: jeden manipuluje nastrojami, jedna przewiduje przyszłość, inny unosi
przedmioty siłą umysłu, a Edward czyta w myślach, co jest szalenie irytujące. Szczególnie dla Tanyi,
która się w nim potajemnie podkochuje... Oczywiście, to już nie jest „potajemne”, gdy on
wychwytuję każdą jej myśl. Swoją drogą, ciekawe, czy mógłby od ciebie coś usłyszeć?
Isabella czuła się tak, jakby mężczyzna przy każdym słowie wbijał w jej martwe serce sztylet. Ostry,
raniący. Mało co wprawiało ją w taki stan - więcej, od paru dni w ogóle nie myślała o wiadomej
rodzinie, co było jej absolutnym rekordem. A teraz wspomnienia niemal ją przygniotły. Nie miała
przy sobie córki ani Jacoba, więc jej wirtualna rana zaczęła piec. Znowu traciła płuca, serce - z tą
różnicą, że teraz, po ponad dwudziestu latach, potrafiła przy tym zachowywać się jakby nigdy nic.
Choć bolało tak samo.
- Pewnie nie. - odpowiedziała, starając się odpowiednio manipulować głosem.
- To jak, Bello? Piszesz się na to?
Obydwoje patrzyli na nią wyczekująco. W jej duszy walczyły dwa demony - jeden, szlachetny, kazał
jej iść i pomóc. Ryzykować życiem. Chronić wampiry, chronić siebie. Choć drugi demon miał w
zanadrzu tylko jeden argument, okazał się on być wielką pokusą: oni tam będą. A jak będą, to co im
przeszkodzi rozwalić jej świat, który z takim trudem układała od ich odejścia?
- Pod jednym niepodważalnym, bezdyskusyjnym – podkreśliła - i cholernie ważnym warunkiem.
- Jakim?
Czekali, aż wyjmie biszkopt z piekarnika i postawi na blacie do ostygnięcia. W końcu odwróciła się
do nich i oznajmiła:
- Od tej chwili zapominacie, jak się nazywam. O tym, kim dokładnie jestem, skąd jestem i jaka jest
moja historia. Nie chodzi tylko o głośne mówienie - głównie o myśli. Od tej chwili - zakończyła
uroczystym, zimnym niczym powietrze za oknem głosem - nazywam się Izzy.

Alaska, okolice szczytu Denali.

'Edward! Mogę wejść?'
Nie, pomyślał. Ale czy cokolwiek jest w stanie powstrzymać Alice? I tak zawsze robiła co chciała.
Skupił się zatem na odpowiedzi, tak, aby siostra mogła wyłapać ją w swojej wizji. Był to ich sposób
komunikacji, który niezmiernie irytował pozostałych członków rodziny.
'Właź'
Drzwi jego pokoju się otworzyły i stanęła w nich niewysoka osóbka o czarnych, nastroszonych od
nerwowego targania włosach. Krokiem godnym baletnicy podeszła do brata i usiadła obok niego na
podłodze.
'Jak się trzymasz?'

background image

'All, zadajesz to pytanie dzień w dzień, odkąd opuściliśmy Forks.'
'Zwrot grzecznościowy. Wiesz, miałam wizję'
'W której to rodzina Rodriguez robi z nas kupkę popiołu'
'Nie. Coś się zmieniło'
Doprawdy? Od dwóch lat Alice nawiedzała ta sama wizja - dzięki niej wiedzieli wszystko o
wampirach, które siały spustoszenie w całej Ameryce. Było ich dwudziestu - a każde bez wyjątku
posiadało jakąś mrożącą krew w żyłach umiejętność, dzięki której eliminacja - szczególnie okrutna,
jeśli by ktoś pytał - innych pobratymców nie stanowiła najmniejszego problemu. Dodatkowo robili
to na tyle dyskretnie, by nie zaistniała potrzeba interwencji Volturi.
Większość wampirów straciło już życie, czy też egzystencję. Reszta była nieświadoma zagrożenia - z
kilkoma wyjątkami, które teraz skupiły się w jednym domu, by przygotować się do walki. Mimo to
wizje Ally pozostawały tak samo złowrogie jak za pierwszym razem.
'Co konkretnie?'
'Nie wiem. Wizja się... tak jakby... zbladła. Ich zwycięstwo nie jest już tak pewne, jak zawsze. Ktoś
podjął jakąś zbawienną dla nas decyzję. Ale kto? Rodriguezowie żyją, co do jednego, więc to raczej
nie chodzi o nich. Zresztą, sam zobacz'
Gdyby nie oglądał tego obrazu parę razy dziennie w głowie siostry, nie potrafiłby określić, co się na
nim dzieje. Faktycznie, całość wypełniała jakby mgła, rozmywając kontury i dźwięki. Nadal jednak
czuć było, że wydarzy się ona już wkrótce.
'Nie wiem, gdzie są Carmen i Eleazar, Edwardzie'
Chłopak spojrzał na nią, nieco wyprowadzony z równowagi.
'Nie ma ich w domu?'
Skupił się na myślach innych. Esme była w kuchni z Carlisle'm i Kate, Jason ćwiczył w swoim
pokoju, przenosząc szafę z jednego kąta w drugi, Irina i Jasper bez celu pałętali się po różnych
partiach pierwszego piętra.
'Nie ma Emmetta, Rose, Tanyi... I Carmen z Eleazarem'
'Reszta jest razem na polowaniu, widzę ich. Ale tamci zniknęli przed południem. Nie widzę ich
przyszłości. Edwardzie, a jeśli... Jeśli oni..?'
'Miejmy nadzieję, że nie', przerwał jej szybko.
'Boję się'
Jej myśli były ciche i przygnębiające. Czuła się bezsilna. Oparła głowę na ramieniu brata i zamknęła
oczy, masując sobie skronie. Na próżno. Wizja nie nadchodziła - w każdym razie właściwa wizja.
Tej miała po dziurki w nosie. Edward objął ją ramieniem i przytulił pocieszająco.
'Wiem'. Zawahał się przez chwilę, po czym dodał - 'Ja też'
'Tęsknię za nią', wyrwało jej się.
'Za kim?'
'Za nią'
W jej głowie pojawiły się wspomnienia - ona i niewysoka - choć wyższa od niej - brunetka. Robiące
pedicure, chodzące na zakupy, zajmujące się tysiącem różnych rzeczy. Nigdy nie zapomniała o
swojej najlepszej przyjaciółce i ciągle ją kochała, nawet mimo tego, co ta zrobiła Edwardowi.
'Mogłabyś przestać?', wycedził, przywołując ją do rzeczywistości.
'Przepraszam', odparła, używając swojego najmniej przepraszającego tonu, co sprawiło, że
zabrzmiało to jak ironia. W rzeczywistości jednak Alice miała dość ciągłego przepraszania. Chciała
myśleć o Belli bez skrępowania, upajać się wspomnieniami drogich, razem spędzonych chwil.
Jednocześnie jednak była świadoma bólu, jaki sprawiała tym bratu.
Nie widziała jej od dwudziestu trzech lat - od długich pięćset trzydziestu jeden miesięcy. Edward
także. Jednak to tylko jemu współczuto. Nikt nie brał pod uwagę uczuć Alice w tym temacie. Cóż z
tego, że była jej najlepszą przyjaciółką, skoro to z Edwardem tworzyła związek? Prawda jednak
przedstawiała się nieco inaczej - wampirzyca cierpiała niemal tak samo jak brat, a może nawet bez
tego „niemal”. Pierwszy raz w życiu – egzystencji - spotkała kogoś, komu przeznaczone było
przyjaźnić się z nią, właśnie z nią. Rodzina, klan Tanyi, wszyscy - może pomijając Jaspera, ale on to
inna historia - kochali ją, bo poniekąd musieli. Ale Bella?
'Naprawdę tak to odczuwasz?', zdziwił się chłopak.
'To ty o tym powinieneś wiedzieć najlepiej, w końcu non stop siedzisz mi w głowie', warknęła
poirytowana.
'Uwierz mi, staram się tego nie robić'
'Jasne. Wiesz, wyjeżdżamy na polowanie'
'Wyjeżdżamy?'

background image

'My. Ja i Jasper'
'Na ile?'
'Na długo. Wrócimy, kiedy zobaczę, że wizja się nasila. Na samą bitwę'
'Dlaczego?'
'Miło będzie pobyć trochę sam na sam. Ostatnio Jasper nic, tylko w kółko trenuje siebie i innych.
Poradzicie sobie sami. Ja mam dość. Jestem zmęczona'
'Chyba cię rozumiem. Kiedy wyjeżdżacie?'
'Za pięć minut'
'A Jasper wie?'
'Oczywiście!'
'Alice...'
'No dobra, dobra. Jeszcze nie wie'
Parsknął śmiechem. To był dokładny styl Ally - nie przyjmować do wiadomości, że coś mogłoby się
nie udać, i po trupach dążyć do wyznaczonego sobie celu.
'Będę tęsknić, braciszku' wtrąciła miękko i czule.
'Ja też, siostrzyczko', zakpił, parodiując jej ton, jednak nie mógł ukryć tego, że naprawdę będzie
tęsknił. Ally była, wbrew pozorom, najbliższym mu członkiem ich rodziny. Ta zaśmiała się cicho i
niespodziewanie pocałowała go w policzek - czego nigdy nie robiła, nikomu. No, nikomu, z jednym,
trochę bolesnym wyjątkiem.
I wyszła.

- Jakieś wieści od Car? Albo Eleazara?
- Przyjeżdżają jutro - powiedział spokojnie Carlisle.
- Dzwonili? - upewniła się Tanya.
- A gdzie tam. Edward ich namierzył.
- Namierzył?
- Powiedzmy, że zadzwonił do nich w odpowiednim momencie.
- Co oni sobie wyobrażają? - wybuchła blondynka, wydeptując wyraźną ścieżkę w kremowym
dywanie.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że któreś z nich wpadło na dobry pomysł, który teraz realizują -
wtrącił Edward, który bezszelestnie pojawił się w salonie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaintrygował się blondyn.
- Alice zmieniła się wizja.
Przez pełną minutę obydwoje wpatrywali się niedowierzająco w chłopaka.
- I teraz to mówisz? Jak się zmieniła? Kiedy?
- W piątek. Jakby się... Zamazała. Chyba mamy większe szanse na zwycięstwo. Nie chciałem nic
mówić, dopóki nie dowiem się, co ową zmianę spowodowało. W każdym razie Ally nie kontaktuje
się ze mną odkąd wyjechali z Jasperem, więc nie mam pojęcia, czy w ciągu tych trzech dni
cokolwiek się zmieniło.
- Skąd pewność, że to ma związek z Eleazarem i Carmen? - spytała Tanya.
- Nie mam żadnej. Ale na parę godzin zniknęli z wizji Alice. Na szczęście pojawili się na niej
ponownie, ale nie sami. Ally mówi, że towarzyszą im dwie wampirzyce, których nie rozpoznaje.
Jedna wegetarianka i jednak... tradycjonalistka. Zastanawia mnie to, co się z nimi działo w ciągu
tych paru godzin. - Jego twarz wykrzywiła się w lekkim grymasie, po czym dodał. - Tylko w
przypadku jednej osoby jej wizje znikały. I miało to związek z wilkołakami, pamiętasz?
- Oczywiście - potwierdził Carlisle zaskakująco łagodnym głosem. - Ale co oni robiliby w
towarzystwie wilkołaków? Gdzie Alice ich widziała?
- Nie rozpoznawała tego miejsca. W każdym razie gdzieś bliżej południa.
- Na południu raczej nie ma wilkołaków - zamyślił się. - Chyba.
- W każdym razie oni nam to wyjaśnią, jak wrócą. Teraz nic produktywnego nie wymyślimy -
rzuciła blondynka.
- O czym dyskutujecie? - Esme z Rosalie weszły do pomieszczenia, zaintrygowane ostatnią
wypowiedzią. Esme z niepokojem przyjrzała się synowi, którego twarz wyrażała otępienie.
- O wizji Ally.
- To coś nowego - zakpiła Rose. - Coś się zmieniło? Na przykład pozabijają nas w innej kolejności?
- Wręcz przeciwnie. Nasze szanse wzrosły - poinformowała córkę głowa rodziny.
- Doprawdy? - zainteresowała się jego żona. - I jaki ma to związek z wilkołakami?

background image

- Żaden. Po prostu Car i Eleazar zaginęli na chwilę. Alice ich nie widziała – wyjaśnił. - Ale nie
wiemy, dlaczego. Wilkołaki to tylko takie przypuszczenie.
- Jakie wilkołaki? - zawołał z przedpokoju Emmett, który dopiero co wrócił z krótkiego polowania.
Edward niemal poczuł mdłości na myśl o tym, że musiałby jeszcze dwadzieścia razy wysłuchać tych
wszystkich teorii - bo pewnie po Emmetcie przyszedłby ktoś inny, a po tym kimś innym jeszcze ktoś
inny - więc niezauważalnie usunął się z salonu i ruszył do swojego pokoju.
Zamknąwszy drzwi na klucz - bardziej, żeby zasygnalizować niechęć do przyjmowania innych
odwiedzin niż z konieczności - stał przez chwilę w jednym miejscu nie mając pomysłu, co ze sobą
zrobić.
Wreszcie podszedł do okna. Lasy w okolicach Denali były inne, niż te w Forks, więc mógł oglądać je
bez bólu. Jednakże nienawidził momentów, w których nie miał nic do roboty poza wpatrywaniem
się w nie, bo wtedy jego myśli zaczynały błądzić po niebezpiecznych terenach. Wtedy śnieg zmieniał
się w deszcz, świerki w sosny, na podjeździe pojawiała się czerwona, stara furgonetka, a ich dom,
który zamieszkiwali od czterech lat, stawał się biały i dwupiętrowy. Po znajomej werandzie
wchodziła para - choć „wchodzenie” to było stwierdzenie na wyrost. To chłopak wchodził, jedną
ręką ciągnąc dziewczynę, a w drugiej dzierżąc jej torbę. Całowali się namiętnie, nieświadomi, że
jeszcze tego samego wieczoru na palcu brunetki zalśni - na parę minut, ale jednak - pierścionek
zaręczynowy.
Nigdy by się do tego nie przyznał, ale w głębi ducha czuł się rozczarowany rozpogodzeniem wizji ich
przyszłości. Pragnął śmierci - jego egzystencja była teraz jedynie niekończącym się pasmem
cierpienia. Nie chciał naturalnie, by jego bliscy zginęli - to dotyczyło tylko jego.
Nie wyjeżdżał do Włoch, by poprosić Volturi o przysługę - sprowadziłby tym samym śmierć także
na ukochaną, którą miał przemienić w potwora, a która wybrała inne życie. Nie mógł polegać na
braciach - nigdy by mu nie pomogli. Cóż pozostawało? Od dwóch lat nieustannie miał nadzieję, że
to się wreszcie skończy.
To. Już nawet nie nazywał tego egzystencją, co dopiero mówić o życiu. Po prostu to.

Ostatni dzień roku 2029 nie wyróżniał się niczym wśród innych dni. Na zewnątrz - jak to na Alasce
bywa - padał śnieg, a wampiry ćwiczyły, walcząc między sobą. Było to bezsensowne -
Rodriguezowie nie pozwalali podejść do siebie na tyle blisko, by móc ich skrzywdzić w tradycyjny
sposób. Edward zawsze odmawiał udziału w ćwiczeniach. Poddał się jeszcze przed rozpoczęciem
walki.
Około godziny drugiej po południu pod willę zajechał srebrny, sportowy samochód marki Sukkuti -
samochód Eleazara. Wampir zdziwił się, gdy zauważył, że nie wysiadają z niego dwie - a cztery
osoby odziane dla niepoznaki ciepłymi płaszczami. Oprócz Eleazara towarzystwo składało się z
samych wampirzyc. Zaintrygowany, zszedł na dół do hallu.
Myśli Carmen były zagmatwane, Eleazar starał się chyba coś przed Edwardem zataić, bo
zastanawiał się nad koniecznością zainstalowania w domu nowego oświetlenia. Wyższa nieznajoma
rozglądała się ciekawie, a jej jasnobrązowe, średniej długości włosy były pełne śniegu.
Co do nieznajomej numer dwa, to dało się o niej powiedzieć tyle, że była bardzo cicha mentalnie.
Nuciła w głowie jakąś śliczną, nieznaną mu melodię i zdawała się wcale nie interesować
zagrożeniem czy chociaż wystrojem. Nagle, czując, że kasztanowo-włosy się jej przygląda, odwróciła
się w jego stronę. Edwarda wmurowało.
Miała twarz anioła.

background image

Rozdział 2

Błysk dawnej świetności

S

oraya - przedstawiła się szatynka, zdejmując płaszcz.

- Edward - odpowiedział machinalnie, spoglądając ciekawie na drugą nieznaną wampirzycę. Ta
także zdążyła już pozbyć się wierzchnich ubrań. Miała ciemnobrązowe, kręcone włosy spięte w
wysoki kucyk i duże, miodowe oczy okolone zasłoną gęstych, długich rzęs. Jej anielska twarz
wzbudzała w nim różne uczucia, które uśpił w sobie ponad dwadzieścia lat temu. Była
najpiękniejszą istotą, z jaką kiedykolwiek się spotkał. Nawet... musiał uczciwie przyznać, że była
ładniejsza od niej.
- Izzy - szepnęła. A może zaśpiewała? Miała równie uroczy głos, co twarz.
- Izzy?- zdziwił się. - Nietypowe imię.
- No tak. Nietypowa ze mnie kobieta.
Spojrzała pytająco na Eleazara. Ten uścisnął ją krzepiąco i zaprowadził obie wampirzyce do salonu,
nawołując resztę ich licznej rodziny.
Nie ruszył za nimi natychmiast. Najpierw odczekał chwilę, by ochłonąć. Ledwo docierała do niego
ta cała dziwna sytuacja. Co się stało? Te wszystkie dotychczas zamrożone odczucia uderzały w niego
ze zdwojoną mocą. Było tego sporo, choć tylko część z nich rozróżniał. Chwała Bogu, że Jaspera
nie ma,
pomyślał. Trudno by było to wyjaśnić.
Poczuł się nieswojo, gdy naszła go pewna refleksja. Mianowicie, przez ten moment, kiedy spoglądał
na piękną twarz brunetki, wszystko jakby wróciło do normy, nie, to on wrócił do normy - jakby w
przebłysku dawnego, idealnego życia. W przebłysku jego dawnej świetności.
Było to niepokojące.
Czemu Eleazar nas woła?, pomyślał Emmett, klepiąc brata, by zwrócić na siebie jego uwagę. Ten,
poirytowany, rzucił mu spojrzenie wyraźnie mówiące: „Idź tam, to się dowiesz”, po czym sam
odwrócił się na pięcie i udał się do największego pokoju.

- Co potrafisz?- spytał ciekawie Carlisle, patrząc na Sorayę.
- No cóż... - zaczęła, a jej czerwone oczy zabłysły z podekscytowania. Czekała na to pytanie. Wstała z
gracją i zaczęła czegoś wypatrywać. Gdy Edward zobaczył w jej myślach, co zamierza zrobić, nie
mógł powstrzymać podziwu. Szatynka zauważyła w końcu to, czego szukała. Zaczęła z pozoru
niedbale przechadzać się w prostej linii równolegle do regału. Te ustawione na nim świeczki, które
mijała, zapalały się niespodziewanie - a płomień każdej kolejnej wzbijał się wyżej niż poprzedni.
Odwróciwszy się w ich stronę uśmiechnęła się szatańsko, a płomyki zaczęły przeskakiwać z jednego
knota na drugi z nadludzką szybkością, tworząc jedynie ognistą mozaikę. W końcu równocześnie
zgasły. Pokaz się zakończył.
- Nieźle - rzucił Emmett, gwiżdżąc z aprobatą.
- Całkiem przydatne - dodał najstarszy z Cullenów. - Przyda się z tym podpalaczem od
Rodriguezów. Potrafiłabyś zrobić tak, żebyśmy w razie czego byli... niepalni?
- Żaden problem.
- A ty? - spytała Esme, zwracając się do Izzy. - Jesteś jakoś szczególnie uzdolniona?
Eleazar parsknął śmiechem, przez co wszyscy odwrócili wzrok od Sorai i spojrzeli na niego. Edward
uniósł brwi w geście irytacji, gdy ten zaczął nucić masz Mendelssohna, zagłuszając swoje myśli.
- Która to Kate? - spytała brunetka, ignorując rozbawionego przyjaciela.
- Ja, a co? - spytała wampirzyca o prostych, długich włosach w kolorze zboża.
- Twój dar... Polega na iluzji, prawda? Nie razisz prądem tak na serio...
- Chyba tak - odpowiedziała z wahaniem.
- Tak samo działają najpaskudniejsze dary Rodriguezów?
- Chyba tak - powtórzyła, coraz bardziej zdezorientowana.
- No to mnie poraź.
- Co mam zrobić?
- Użyj swojego daru przeciwko mnie - wyjaśniła.

background image

- Jesteś masochistką? - zaniepokoiła się.
-Po prostu to zrób. - Izzy wywróciła oczami i podeszła do niej z wyciągniętą przez siebie ręką. Ta
stała przez chwilę, nie wiedząc, co robić, aż w końcu ujęła jej dłoń w swoją i spełniła jej prośbę,
posyłając w stronę pięknej wampirzycy prąd o stosunkowo małym natężeniu. Nic się nie wydarzyło.
Użyła więcej mocy. Nadal nic. Zaintrygowana poraziła ją najmocniej, jak potrafiła, ale Iz ciągle była
niewzruszona.
- Jestem pod wrażeniem - wymamrotała w końcu Kate.
- Chwila - brunetka zamknęła oczy, by się lepiej skupić, ale za chwilę ponownie je otworzyła. - Teraz
spróbuj z..? - spojrzała pytająco na jej siostrę. - Tanya?
- Skąd wiesz? - zdziwiła się. Potem skojarzyła, co tamta przed chwilą powiedziała i odrobinę
spanikowała. - Nie! Czemu Kate miałaby mnie porazić?
- Więcej zaufania - fuknęła zaskakująco nieprzyjaznym, jakby obrażonym tonem. Blondynka, nie
wahając się już, poraziła Tanyę.
- Ała! - wrzasnęła ta, odruchowo podskakując i zaciskając zęby. Zamrugała nerwowo. - Oh. Hmm.
Interesujące.
- Bolało cię?
- Nie bardzo - przyznała skruszona.
- Nie bardzo? - wtrąciła Rosalie
- Nie... wcale. Nic nie poczułam - wyjaśniła zdumiona.
- Teraz... mogłabyś jednocześnie porazić Tanyę, mnie i...? - brunetka się zawahała.
- Irinę - podpowiedziała ta.
- I Irinę?
- Będzie trudno, ale myślę, że jak się mnie złapiecie, to dam radę.
- Poczekaj moment - przyjrzała się w skupieniu trzeciej siostrze. - Już.
- No to na trzy - zarządziła Kate, gdy trzy wampirzyce chwyciły ją za różne części ciała. - Raz...
Dwa... Trzy.
- Niesamowite - sapnęła Irina. - Poraziłaś nas? Nic nie czuć!
Nie ma prawa czuć - powiedziała Izzy, z zadowoloną miną odchodząc na drugą kanapę. - Na tym
właśnie polega mój dar. Chronię przed iluzją.
Nikt nie zauważył zaniepokojonego spojrzenia, jakie posłał jej w tym momencie Eleazar.
- Ile osób naraz potrafisz... - Carlisle nie dokończył, szukając odpowiedniego określenia. W jego
złotych oczach malowało się podekscytowanie.
- Okryć? Nie wiem. Myślę, że jak poćwiczę, to dam radę ze wszystkimi, ale nie daję gwarancji.
- To dlatego wizja Ally się zmieniła! - zauważył Edward.
- Co masz na myśli? - odparła, nie patrząc na niego.
- Od dwóch lat ma tą samą wizję - Rodriguezów, którzy nas zabijają - pospieszyła z wyjaśnieniami
Esme. - Ale jakieś cztery dni temu wizja się zamazała.
- Cztery dni temu postanowiłam, że wam pomogę - wyszeptała zdumiona.
- Czy ty rozumiesz, co to znaczy? - ekscytował się Carlisle. - Przechyliłaś szalę zwycięstwa na naszą
stronę! Dzięki tobie mamy szansę!
- Hm. Cieszę się - mruknęła, nieco speszona tym wybuchem optymizmu.
- Edward, możesz jej czytać w myślach? - zainteresowała się Rose, nieświadomie pochylając się do
przodu, aby być bliżej Izzy.
- Tak. Jesteś bardzo cicha - odpowiedział.
- Oh. - wyjąkała elokwentnie. - Przykro mi?
- Dlaczego miałoby ci być przykro? Nie jesteś pierwsza... - zaciął się. Nagle dobiegły do niego myśli
Jasona i prawie warknął z bliżej nieznanego sobie powodu. Jason miał prawo podziwiać Izzy we
własnych myślach. Tyle lat już sam chodzi po świecie. Więc skąd ta zazdrość? Egzotyczna piękność
nie należała - i nigdy nie będzie należeć - do niego. On już miał swoją ukochaną - to nic, że ta się
zmyła.
Zacisnął zęby, czując ból. Ten sam ból, który nękał go, ilekroć ten myślał o niej. Czy ta katorga się
kiedykolwiek skończy?
Stracił cały zapał do negocjacji i dyskusji. Już nie interesowała go Izzy, wręcz przeciwnie,
awansowała ona na czarny charakter opowieści - była przecież wybawczynią. Był świadom, że jego
tok myślenia był niezwykle egoistyczny, że poniekąd chciał, aby nikt ich nie ratował, żeby sami
mieli szansę żyć - czy też, w jego przypadku, zginąć.
Och, jak on chciał, by ból się skończył.
By to się skończyło.

background image

Nie było tak źle, jak oczekiwała.
Było znacznie, znacznie gorzej.
Dopóki jego nie było w zasięgu jej wzroku, to sobie radziła ze wszystkim. Ale tak? Po przekroczeniu
progu domu był pierwszą nową osobą, jaką zobaczyła. I mało brakowało, a zaprzepaściłaby
wszystkie swoje starania co do zachowania w tajemnicy swojej tożsamości, bo jej szczęka była bliska
zderzenia z drewnianą podłogą. Ona myślała, że to, co widziała swoimi starymi, marnymi,
człowieczymi oczami nie będzie się mijało z oryginałem? O, naiwna!
W tamtej chwili serdecznie nienawidziła powiedzenia „Jaki ostatni dzień starego roku, taki cały
nowy rok”. Była na wojnie, z krwawiącym sercem i - po raz pierwszy od urodzenia Renesmee - nie
spędzała Sylwestra w jej towarzystwie. Jeśli tak ma wyglądać cały rok, to może lepiej od razu się
powiesić - choć w jej wypadku najbardziej ucierpiałyby sznur i krzesło.
Miała wrażenie, że rozdzieliła się na trzy Belle: jedna, Bella Renesmee, była dojrzałą psychicznie,
silną kobietą sprawującą rolę idealnej matki. Taką siebie lubiła najbardziej.
Druga Bella, Bella Jacoba, była szaloną nastolatką (mimo swoich ponad czterdziestu lat) lubiącą
ryzyko. Już dawno nie czuła się Bellą Jacoba.
A trzecia Bella, Bella Edwarda, była idiotką. Ot, najtrafniejsze określenie.
Wracając do sceny w przedpokoju, to odkąd tylko ujrzała jego idealną twarz, odkąd usłyszała jego
miękki głos, gdy się przedstawiał... Wiedziała, że to był zły pomysł, by przyjechać i pomóc. Bardzo,
bardzo zły.
Trudno było jej też kontrolować swoje myśli, więc najczęściej coś nuciła, zdejmując tarczę. Nie
mogła chronić się nią cały czas, wszyscy nabraliby podejrzeń. Musiała też skłamać co do swojego
daru, choć spotkało się to z cichą dezaprobatą Eleazara.
Jak to dobrze, że Jasper wyjechał na polowanie! Emocje, jakie w niej buzowały, przysporzyłyby
sporo kłopotów.
Nie potrafiła się jednak zmusić do tego, by cieszyć się z nieobecności Alice. Była pewna, że ta mała
trzpiotka rozpoznałaby ją bez problemu, ale z drugiej strony strasznie za nią tęskniła. No i - choć
sama się przed sobą do tego nie przyznawała - chciałaby jej się pochwalić tym, że dała córce jej
imię. Niemal widziała w wyobraźni jej rozjaśnioną radością twarz...
Ale nie, tak nie można. Oni się nie mogą dowiedzieć.
Czuła także podekscytowanie. Zobaczyła się, nie, rozmawiała z Esme, z Carlislem! Emmett przy
niej zażartował, a Rosalie wyglądała ślicznie! To było takie... Właściwe. Normalne.
Nie zważając na to, że wydeptuje okrąg w dywanie i że z dużym prawdopodobieństwem przebije się
przez podłogę i zakończy noc w pokoju swojego sąsiada z dołu (kimkolwiek on by nie był), nadal
biła się z myślami. Podczas swojej prezentacji widziała się także z Iriną. Było to głupie uczucie -
świadomość, że gdyby ta złotowłosa wampirzyca wiedziała, kim ona była, prawdopodobnie
rzuciłaby jej się do gardła, nie zważając na to, że to osłabi ich szanse. Isabella była niemal pewna, że
siostra Tanyi nadal rozpacza po... Jak on tam miał? Ach, Laurencie.
Zdała sobie nagle sprawę, że balansuje niebezpiecznie między Bellą Edwarda, a zwykłą panikarą.
Gdzie się podziała jej silna osobowość, którą zahartował ból? Jej charyzma, którą dopracowywała
przez lata? Gdzie się podział jej rozum? I, przede wszystkim, gdzie się podział jej egoizm? Nie
musiała przecież tu przyjeżdżać. Mogła siedzieć w domu. Fakt, Rodriguezowie wytropiliby ją tak czy
owak, ale miała pod ręką ośmioosobową sforę wilkołaków pod przewodnictwem jej najlepszego
przyjaciela.
Choć to mogłoby nie wystarczyć. Rodriguezów było w końcu ponad dwa razy więcej.
Jaki oni mieli cel? Zrozumiałaby, gdyby zabijali wampiry pijące ludzką krew - może nie tyle
zrozumiała, ale to już byłoby mniej dziwne - w końcu cała Ameryka byłaby dla nich. Tyle krwi... Ale
oni nie żywili się ludźmi! (Sorayę pomijając). Jaki stanowili zagrożenie dla Rodriguezów i ich
chorych ambicji?
Nie, dosyć! Była tu potrzebna. Jeśli jej obecność miała pomóc zgładzić tych przeklętych „legalnych
zabójców”, to powinna zostać i nie mieć żadnych obiekcji.
Jeśli miała być ze sobą szczera, to był tylko jeden negatywny aspekt tej całej akcji - możliwość
śmierci pomijając. I miał on na imię Edward.
Wreszcie zaprzestała destrukcji dywanu i zatrzymała się przy oknie, opierając czoło o chłodną
powierzchnię szkła. Z jaką chęcią nałożyłaby szczelnie swoją tarczą, nie dopuszczając go do swoich
przemyśleń... O ile to by wszystko ułatwiło. A jak by cię to pięknie wydało, podszepnęła
automatycznie podświadomość.

background image

Co on właściwie miał na myśli, mówiąc „Nie jesteś pierwsza”? Czyżby... Czyżby kiedyś ją
okłamywał? Może słyszał jej mentalny głos, ale po cichu? A może to nie chodziło o nią... Ale o kogo
w takim razie?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi...
Wyobraziła sobie, dla odmiany, co by się stało, gdyby nie przeżyła. Czy informacja o jej śmierci
dotarłaby do Renesmee?
Dwudzieste trzecie urodziny jej córki tylko pozornie były idealne. Jej uśmiechnięta twarz, gdy
zdmuchiwała świeczki, zostanie Belli w pamięci na zawsze - jako jedno z najwspanialszych
wspomnień. Kto wie, czy to nie był ostatni raz, gdy dane jej było obserwować radość Nessie?
Nie mogąc się powstrzymać, wślizgnęła się wtedy wieczorem, po przyjęciu, do jej pokoju. Nie spała
jeszcze, leżała spokojnie przy zapalonej lampce i wsłuchiwała się w miarowe chrapanie Jacoba z
sypialni obok. Gdy ta kucnęła obok jej łóżka, popatrzyła na nią z takim niepokojem w oczach...
Jakby też wiedziała, że szykują się duże zmiany, że matka gdzieś wyjeżdża. Nie zapytała, co skłoniło
Isabellę do ponownego powiedzenia „dobranoc”. Wsiadając do samochodu, brunetka dostrzegła
Renee stojącą przy oknie. Na jego tafli położyła rękę, chcąc się pożegnać, a niepokój w jej
czekoladowych tęczówkach zmienił się w rozpacz. Więcej nie widziała, bo Eleazar pociągnął ją za
rękę z głębi samochodu, przywołując tym samym do rzeczywistości - praktycznie wciągnął ją do
pojazdu. Miała uczucie deja vu, choć nie była pewna, skąd się wzięło.
Dopiero teraz, gdy obserwowała tą scenę w wyobraźni jako osoba trzecia, zrozumiała. Niemal
identyczna sytuacja miała już miejsce, a detale były dokładnie takie same. Dziewczyna w oknie,
dziewczyna koło srebrnego auta... Tyle że wtedy znajdowała się na innej pozycji.
Stała przy tym samym oknie, co niedawno jej córka. Wampirzycę, którą wciągnięto do samochodu,
pamiętała jak przez mgłę, gdyż ostatni raz widziała ją jako człowiek, ponad dwie dekady wcześniej.
Teraz już wiedziała, co wtedy czuła Alice Cullen.

background image

Rozdział 3

Witaj, nieznajomy

N

ie

poświęcał jej ani jednej pozytywnej myśli. Z dala od niej nie było to trudne - jego

przemyślenia rzadko bywały optymistyczne, więc czemu jej temat miałby być wyjątkiem?
Nie przewidział jednak tego, że gdy stanie twarzą w twarz z jej anielskim, dziwnie znajomym
obliczem, cała jego nienawiść i niechęć wyparuje. Izzy miała w sobie coś takiego, co nie pozwalało
na kapryszenie w jej towarzystwie. To się chyba nazywało „wrodzona charyzma”. Ponadto, miała
niezwykle... sympatyczne myśli. Ciche, spokojne, pełniące rolę miłego tła akompaniującego
konwersacji.
Wszyscy zebrali się już na zewnątrz. Edward także - tyle że tylko jemu ten cały pomysł ze
„świętowaniem jak należy” nie przypadł do gustu. Przestało padać już jakiś czas wcześniej, a cała
dolina była pokryta była śnieżnym puchem. W oddali majaczyły Alaska Range skute lodem.
Otoczenie wyglądało jak nierzeczywisty, piękny obraz.
Izzy, która w bardzo ludzkim geście splotła ręce na piersi, a dłonie wsadziła pod pachy, wpatrywała
się w szczyt McKinley nieobecnym wzrokiem. Jej myśli były pełne tęsknoty. Raz mignęła w nich
jakaś postać, śliczny noworodek w jej ramionach - ale szybko ją odgoniła, zerkając na niego krótko,
jakby chciała się upewnić, że nic nie widział.
Emmett, psiocząc w myślach na Jaspera, który zwykle pomagał mu w takich sytuacjach, rozstawiał
różnorakie petardy w odpowiednich odstępach, tak, jak podano w instrukcji obsługi. Miał coraz
mniej czasu, tak więc starał się nie denerwować, choć źle wszystko obliczył i zajęło mu to dobrą
minutę więcej. Na dziesięć sekund przed północą, dzierżąc w dłoniach specjalny przycisk, stanął
koło reszty, zachwycony. Zaczęło się zbiorowe odliczanie. Dziesięć... Dziewięć...
Czy Jason właśnie przysunął się do Izzy? Edward niemal warknął, widząc, jak jego brat dyskretnie
się ku niej pochyla.
Osiem...
- Robi wrażenie, prawda? - szepnął jej do ucha.
Siedem...
- Owszem - odparła lakonicznie, nie odwracając wzroku od gór.
Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
Po tłumie rozległ się zbiorowy okrzyk „Witaj, Nowy Roku!” w zróżnicowanych formach. Napis o
takiej samej treści pojawił się na niebie na skutek fajerwerków. Wampiry rzucały się sobie
nawzajem na szyje, składając życzenia. Ta cała scena była tak normalna, że aż surrealistyczna.
Nie potrafił cieszyć się nadejściem Nowego Roku. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, co
roku można było pokładać nadzieję, że następny będzie lepszy, ale w ostatecznym rozrachunku
zawsze następne lata okazywały się coraz gorsze. Plus, nie miał w zanadrzu odpowiednich
wspomnień, by wierzyć w szczęśliwego Sylwestra. On i Bella nigdy nie spędzali ze sobą tej...
uroczystości. Za każdym razem się rozstawali. Nie, „za każdym razem” było stwierdzeniem na
wyrost. W końcu mieli tylko dwie okazje...
Nagle uderzyła w niego myśl, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wymówił - mentalnie, ale
jednak - imię byłej ukochanej.
Na dodatek nie mógł - nie chciał - o tym rozmyślać, bo w tym samym momencie Jason nieśmiało
objął Izzy w talii i przytulił ją do siebie. Co się z nim działo? Nie miał najmniejszego pojęcia. Nie
obchodziło go, gdy Carlisle okazywał swoje uczucia Esme, gdy Rosalie całowała Emmetta... Ogólnie
mówić, pary mu nie przeszkadzały. Mógł bez problemów obserwować czyjąś miłość.
Nie był także zazdrosny - owszem, brunetka mu się podobała, ale podobała się także każdemu, kto
na nią spojrzał. Nie znał jej. Była mu całkiem obojętna. Sympatyczna, intrygująca, ale obojętna.
To było uczucie innego rodzaju. Czuł, że to jest... nie w porządku. Życzył swojemu bratu, żeby
znalazł swoją drugą połówkę, nie widział także powodu, dla którego miałby odmawiać tego Izzy -
jednakże dręczyło go przeczucie, że tych dwoje nie powinno być razem.
Zachowujesz się dziwnie, ochrzanił się w myślach. Przecież oni tylko składają życzenia
noworoczne.
Poczucie go jednak nie opuszczało.

background image

Nigdy nie przypuszczał, że w takim stopniu będzie mu brakowało Alice.
Do tej pory nie widzieli się góra parę dni. Ich codzienne „rozmowy” były rutyną, oczywistą jak
oddychanie czy też - w ich przypadku - zaspokajanie pragnienia. Tymczasem nadszedł już luty i
nieobecność siostry zaczęła mu mocno ciążyć. Jakby nie patrzeć, byli przyjaciółmi.
Nie tylko za Ally tęsknił.
*
Waszyngton, okolice miasta Forks, lato 2015.

Edwardzie Cullen, jesteś idiotą.
Był na siebie zły. Nie, to było niedopowiedzenie. Był na siebie cholernie wściekły. Ale mimo to nie
zawrócił samochodu, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Mknął dalej dwupasmową drogą, a po
obu stronach miał znajomy las.
Ciągnięty przez irracjonalną potrzebę dowiedzenia się jak najwięcej o tym, jak jego ukochana
poukładała sobie życie, mijał kolejne miasteczka w swoim nowym BMW, zmierzając do dawnego
miejsca zamieszkania. Przyciemniane szyby pojazdu zapewniały mu dyskrecję. Obliczył, że z taką
prędkością dojedzie na miejsce parę minut po czwartej. Od celu wyprawy dzieliło go zaledwie sto
parę kilometrów.
Nie obiecywał sobie, że ją zastanie. Co więcej, był tego pewien, nie chciał jej zastać. Chciał jedynie
poszperać w umyśle (tudzież w dokumentach i pamiątkach, ogółem w domu) Charliego. Zależało
mu jedynie na informacjach.
Podczas tych przemyśleń starannie unikał tematu dziecka Belli. Istoty, która była w połowie jego
ukochaną...
A w połowie zwykłym potworem.
Przeszył go dreszcz, a zaraz po nim pojawiło się obezwładniające przygnębienie. A mogło być tak
pięknie!
Czasem ma się wpływ na własną przyszłość, szczęście. Pociąga się za sznurki, jest się panem
własnego losu..! Ale zdarza się też tak, że to czyjeś wybory decydują o waszym losie, czyjeś bardziej
lub mniej świadome posunięcia, decyzje. Tak było w ich przypadku. W jego przypadku.
Miał jednak nadzieję, że - mimo pół potwora, którego wychowywała - Bella była szczęśliwa. Edward
był niemal pewien, że ona bardzo mocno pokochała tego... Tę... Istotę, która zniszczyła ich związek.
W końcu Bella kochała same potwory.
W każdym razie, jej dziecko miało teraz około dziesięciu lat. Czy mieszkali we trójkę gdzieś w
ciepłych rejonach Ameryki, czy też zostali tutaj, w La Push?
Jechał po wiedzę. Nieświadomość go bolała - zdawał sobie jednak sprawę, że te wszelkie informacje
jakie przy odrobinie szczęścia zdobędzie, także zadadzą mu wiele cierpienia. Zataczał błędne koło.
GPS przymocowany w centralnym punkcie deski rozdzielczej skutecznie go rozpraszał.
Przedstawiał większą część zachodniej Ameryki Północnej, a większe miasta były wyróżnione.
Głównie Las Vegas w stanie Nevada przyciągało jego uwagę...
Przymknął na chwilę oczy, co dla postronnego obserwatora musiało być bardzo nierozsądnym
posunięciem, jako że wciąż prowadził samochód. Postronny obserwator nie wiedziałby jednak, że
wampiry potrafią jeździć idealnie w każdych warunkach. Powracając do Edwarda, to z zaciętą miną
usiłował zwalczać natłok wspomnień dobijających się do jego mózgu. Szczegółów, na które składały
się czekoladowe oczy, niebieska sukienka i bursztynowa obrączka. Tylko ich dwójka wiedziała o
ślubie - jako że, jak się potem dowiedział, Bella była w owym okresie w ciąży, to Alice nie zauważyła
ich w swojej wizji. Gdy oznajmili jej przez telefon, że wybierają się do Renee, poradziła im po
prostu, by uważali, gdyż nadchodzące dni będą w Jacksonville szczególnie słoneczne.
Nie sądzili, że ujdzie im to na sucho. Tymczasem, kiedy na początku września wrócili do domu,
wszyscy zachowywali się nienagannie, a ich myśli były wolne od podejrzeń. Rosalie nawet
pochwaliła pierścionek.
Minął kolejny zakręt i jego oczom ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka. Przez ostatnie
dziewięć lat nic tu się zmieniło.
Zaparkował nieopodal domu Charliego. Do przyjazdu gospodarza dzieliły go jakieś dwie godziny -
musiał się spieszyć. By nie prowokować bardziej niż to było konieczne nowej, bolesnej fali
wspomnień, zamiast tradycyjnie wspiąć się po ścianie i użyć okna, wyciągnął klucz spod okapu i
wszedł drzwiami, jak każdy normalny człowiek.
Z tym, że on nie był normalny, nie wspominając już o człowieku.

background image

W tym miejscu czas zostawił spore ślady swojej bytności. Niegdyś niemal nieskazitelnie czysty
przedpokój raził teraz swoim zaniedbaniem. Gdy zabrakło w domu kobiety - gdy zabrakło Belli, jego
pracowitej Belli - nikt nie dbał tu o porządek. Kurz tańczył w powietrzu, osiadał na meblach, na
deskach podłogi, wzbijał się w górę z każdym ostrożnym krokiem wampira.
Najpierw skierował się do kuchni - lodówka była pełna gotowych dań do odmrożenia. Obszedł
dokładnie salon, przeglądał dokumenty, kalendarze, notatki. Wreszcie, zrezygnowany, udał się na
górę; jego najbardziej optymistyczny scenariusz nie przewidywał konieczności przeszukiwania
piętra.
Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy po przekroczeniu progu pokoju Charliego, to nowy komputer.
Może nie tyle nowy, bo nowoczesny - wprost przeciwnie, mocno odbiegał od współczesnej
technologii - ale z pewnością nowy dla jego teścia. Niemal prychnął. Teść. Teściem to on by dla
niego był, gdyby ten ślub miał choć w połowie takie znaczenie dla Belli jak dla Edwarda. Pewnie po
prostu spaliła dokument, który obydwoje podpisywali po zawarciu związku małżeńskiego.
Sprzęt był włączony, w stanie spoczynku. Wystarczyło trochę poruszyć konsolą dotykową, by
pobudzić go do działania. Chwalić Pana, Charlie Swan nie był na tyle pomysłowym człowiekiem, by
założyć jakiekolwiek hasło - co było dosyć dziwne, biorąc pod uwagę, że sprawował funkcję
komendanta policji. Najwyraźniej uznał, że we własnym domu nikt mu się nie wkradnie do
prywatnej korespondencji. (A bynajmniej Edward miał nadzieję, że właśnie to znajduje się na
twardym dysku jego laptopa. Zwłaszcza korespondencja od pewnej Osoby).
I jak to się mówi? Mówisz, masz?
Monitor podświetlił się, ukazując stronę, z której największa część populacji ludzkości korzystała do
wysyłania i odbierania e-maili. Najechał wskaźnikiem na skrzynkę odbiorczą i po dwudziestu
siedmiu sekundach wyświetliła się długa lista wiadomości wysłanych z jednego adresu.
Adresu o nicku „isabella.s”.
Ignorując bolesny i w stu procentach wyimaginowany skurcz serca otworzył najnowszy list.

Charlie,
rozmawiałam z Jacobem. Zaoferował się, że przywiezie nas - wspominałam Ci, że nie przylatuję
sama - z lotniska, więc nie ma potrzeby, żebyś zwalniał się wcześniej z pracy. Możesz po nas
podjechać, kiedy Ci pasuje, do warsztatu. Najpierw chciałam przyjechać prosto do domu, ale
Jake przekonał mnie, żebyśmy trochę z nim posiedziały - zresztą, co za różnica, skoro Ciebie i tak
przez te kilka godzin nie będzie.

U mnie wszystko okay. Nie miałam większych problemów z dostaniem urlopu, choć, niestety, nie
udało mi się utargować dwóch tygodni, więc mamy dla siebie tylko dziesięć dni. W
wydawnictwie jak w ulu - w jednym dniu wychodzą trzy nowe książki podchodzące pod mój
wydział. Mamy czas do czwartku, ale szczerze mówiąc to będziemy mieli do czynienia z cudem,
jeśli wyrobimy się na czas.
Więc mówisz, że w Forks zimno i deszczowo? Też mi nowość. W Nowym Jorku jest ponad
trzydzieści stopni Celsjusza - wspaniale, prawda? Niestety, jeżdżąc metrem nie da się tego
podziwiać. Staram się choć raz na parę dni chodzić na spacery do Central Parku, ale wiesz, jak to
jest - mieszkając i pracując na Brooklynie rzadko mam do tego okazję.
Kończę, muszę jeszcze skoczyć na zakupy, a nie chcę się tłuc potem po mieście po nocy.
Zobaczymy się w najbliższy piątek.
Kocham Cię,
B.

Nie, nie, nie. Coś nie tak.
Nowy Jork? Ten Nowy Jork? Wiecznie zachmurzone i pokryte smogiem Wielkie Jabłko? No nie,
Bella! Tego się nie spodziewał. Phoenix, Los Angeles, Miami, czy inne wiecznie gorące miasta na
południu, tak. Zimny, nieprzystępny Brooklyn? Stanowczo nie.
A więc pracowała w wydawnictwie. To już bardziej mu pasowało do Belli. Uwielbiała przecież
książki.
Nie przyjedzie sama... Czyli najprawdopodobniej z dzieckiem. Tylko dlaczego nie mieszkali z
Blackiem? Czy dziecko nie powinno być blisko ojca? Czyż Jacob nie zarzekał się, że będzie walczył o
ukochaną? Więc czemu, kiedy jego jedyny i największy rywal opuścił scenę, ten także odpuścił i żył
sobie w La Push, z dala od niej i ich potomstwa?
Warknął z bezsilności, kiedy nagle dotarły do niego najistotniejsze szczegóły listu.
Przyjeżdżała. Będzie tu, w Forks. W najbliższy piątek.

background image

Była sobota. Jeszcze sześć dni.
Nie, Edward! Przybywamy, myszkujemy i zmykamy, nie pamiętasz?, zganił się nieco ironicznie w
myślach. Nie mógł zostać, nie mógł się z nią spotkać.
Ale...
Nie! Nie mógł, nie mógł! Nie powinien nawet o tym myśleć!
Chciał kontynuować czytanie maili, ale z daleka usłyszał warkot silnika radiowozu, pospiesznie więc
przełączył laptopa w opcję „Śpij” i z ponadludzką szybkością znalazł się wewnątrz samochodu, po
czym jak najmocniej docisnął pedał gazu.

To było prawie najdłuższe sześć dni w historii ludzkości. Były co prawda niczym w porównaniu do
tej paskudnej doby, w czasie której był przekonany o śmierci ukochanej, ale i tak ciągnęły się
niczym guma do żucia pod butem.
Nie opuszczał polanki. Nie chciał osiedlać się w ich starym domu, nie chciał nawet na niego patrzeć.
Nie po tym, co stało się w nim niespełna dziesięć lat wcześniej. Po prostu egzystował sobie na ich
magicznym miejscu, jego i Belli, upodabniając się do rzeźby.
Aż nadszedł piątek. Niespokojnie nadsłuchiwał. Jakaś część jego świadomości miała nadzieję, że
Bella wybierze się na polankę. Niezbyt wiarygodna wizja, ale jakże kusząca! Mógłby ukryć się w
drzewie i trochę ją poobserwować. W domu Charliego nie natknął się na żadne zdjęcie, miał na to za
mało czasu.
Układał sobie właśnie w myślach odę do swej bezmiernej głupoty, gdy usłyszał cichy szelest.
Pociągnął ciekawie nosem, starając się nie robić sobie zbytnich nadziei. Nie wyczuwał zapachu Belli
- choć, oczywiście, istniała możliwość, że to przez zbyt dużą odległość.
Szeleszczenie przemieszczało się szybko - szybciej, niż jakikolwiek człowiek byłby zdolny biec. Po
około minucie na skraju polany pojawiła się istota.
Miał odwróconą głowę, tak więc jej nie widział, aczkolwiek na podstawie innych zmysłów mógł
stwierdzić, że człowiekiem ona nie była. Jej serce biło rozpaczliwie, jakby uwięziono w nim małego
koliberka, pragnącego się wydostać na zewnątrz. Było coś smutnego, a jednocześnie pocieszającego
w tym dźwięku. Ponadto, jej zapach również argumentował przeciwko jej człowieczeństwu. Nie
rozpalał ognia w gardle, wręcz przeciwnie - jakby go ugaszał. Był najpiękniejszą symfonią nut
zapachowych, jakie kiedykolwiek czuł. To sprawiało, że nie postrzegał jej jak coś do jedzenia,
więcej, że na myśl o wypiciu jej krwi wydawała mu się obrzydzająca - to tak, jakby człowiek miał
skonsumować świeczkę zapachową. Była przyjemna, ale stanowczo niejadalna.
Jej myśli układały się w cichy, uspakajający szmer, podobny do szemrania strumyka płynącego
nieopodal. Jedynie niektóre zdania dawało się rozróżnić. Trochę tak, jak u Charliego, choć mocno
zdziwaczałe.
Powoli odwrócił głowę w jej stronę. Niemal go zatkało: uroda dziewczyny stojącej parę metrów od
niego była oszałamiająca. Nieznajoma miała spływające prawie do połowy pleców ciemnorude loki i
piękną, bladą, choć trochę zarumienioną, twarz. Brązowe oczy w odcieniu czekolady były nad
wyraz smutne i jakby zgorzkniałe, co psuło całe sielankowe wrażenie. Nagle ogarnęła go chęć
poznania niezwykłej istoty, chęć poznania i ukojenia jej bólu, chęć przywrócenia jej życiu
równowagi. Witaj, nieznajoma, oznajmiły jego wargi, które nagle jakby zaczęły żyć własnym
życiem. Natychmiast zganił się w duchu. Nastolatka swoją ostrożną postawą ciała przypominała mu
spłoszone zwierze, a on nie chciał jej przestraszyć; najwyraźniej jednak ten argument nie docierał
do jego dominującej części umysłu. Witaj, nieznajomy, odpowiedziała wtedy miękko, a między
nimi w tamtym momencie nawiązała się niewidzialna, cienka nić porozumienia. Nagle, kompletnie
go zaskakując, podeszła bliżej, wyrzucając z siebie potoki słów i praktycznie namawiając go do
dyskusji. Łatwo mu było odpowiadać na jej pytania.
Gdy zapytał ją o imię, w jej umyśle zapanował jeszcze większy chaos. Przez jej głowę przelatywało
co chwilę wyraźne „Nie mogę”. Choć trwało to zaledwie kilka sekund, pozwoliło mu stwierdzić, że
Vanessa wcale nie było jej prawdziwym imieniem.
Dziwne, ale nie czuł rozczarowania, że to ona, a nie Isabella Swan odwiedziła jego polankę.

Ich następne spotkanie było miłym zrządzeniem losu. Parę tygodni później biegał po lesie,
zapamiętując widoki na okolicznych lasów na resztę życia - bo bynajmniej nie zamierzał tu wracać -
gdy jego uwagę przykuła skulona postać wśród leśnej ściółki. Przez moment odczuł pewnego

background image

rodzaju deja vu - widział już podobną scenę w umyśle Blacka, z jego ukochaną obsadzoną w głównej
roli, zrezygnowaną, zrozpaczoną, porzuconą w lesie. Ale tym razem osoba miała rude włosy, a jej
serce biło w charakterystyczny sposób, co skutecznie odgoniło wspomnienia. Bez wahania podszedł
do niej i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Po paru minutach dogryzana sobie nawzajem przyjęła
jego pomoc.
Jej dotyk zupełnie go zaskoczył. Miała skórę miękką jak satyna i tak jakby... pół- twardą. Nie tak,
jak u wampira, i nie tak jak u człowieka. Bardzo przyjemną.
Przyjemną... Wszystko w niej było przyjemne. Zapach, dotyk, umysł. Tylko dlaczego za każdym
razem, gdy ją widział, była takim kompletnym wrakiem z pokaleczoną duszą?
Wrodzony upór walczył u niej z chęcią zwierzenia się, gdy umiejętnie zaoferował się jako powiernik.
Wreszcie zaczęła wyjaśniać swoją pokręconą sytuację. Wyznała, że nie ma pojęcia, co robić. Gdy
przemógł się i objął ją pocieszająco, starał się z całych swoich sił udzielić jej dobrych rad,
jednocześnie rozmyślając o tym, że to on w ostatecznym rozrachunku wyszedł w życiu gorzej -
mimo że jego sytuacja nie była tak pokręcona.
Ale proste rzeczy łamią serce bardzo mocno. Na przykład wtedy, kiedy żona zachodzi w ciążę ze
swoim najlepszym przyjacielem.
Teraz to on toczył wewnętrzną walkę. Najpierw, gdy chciał - w ramach rekompensaty - zwierzyć jej
się ze swojego życia, a jego głos rozsądku podpowiadał, że ona nigdy nie uwierzy w to, że dziesięć lat
wcześniej opuściła go żona. Później, gdy chęć jak najszybszego opuszczenia miasta komplikowała
mu możliwość ponownego zobaczenia się z nią. Tej drugiej pokusie uległ. Ochoczo umówili się na
następny dzień. W jego serce ponownie wdarła się nadzieja. Nadzieja na życie.
Ale nie pojawiła się na polanie po raz trzeci. Czekał na nią ponad godzinę, po czym zawieziony
ruszył w stronę zaparkowanego na stałym miejscu bmw. Siedział w nim chwilę, stukając rytmicznie
palcami o kierownicę, po czym w spontanicznym odruchu wyjął ze schowka notes i długopis.
Paroma ruchami pisaka opisał wszystkie swoje przeżycia i pożegnał się ze z pewnością jedną z
najbardziej niezwykłych istot chadzających po tym świecie. Wyrwał kartkę z liścikiem i wrócił na
polanę.
Była tam. Nie było ku temu najmniejszych wątpliwości - najnowsze ślady miały może z dziesięć
minut. Zastanawiał się chwilę nad możliwością odszukania jej, ale coś go powstrzymywało. Pewna
myśl krystalizowała się w jego głowie, poza zasięgiem jego świadomości.
Wreszcie zebrał się w sobie i odszedł. Ale ciągle coś mu nie pasowało.

Zahamował tak nagle, że prawie wpadł na drzewo, gdy do głowy nagle przyszło mu rozwiązanie. Na
podstawie notki, którą jej zostawił, mogła wysunąć jeden logiczny wniosek - że był wariatem. Albo,
jeśli była jedną z tych bujających w chmurach dziewczyn skłonnych mu uwierzyć, to zapamiętałaby
go jako wręcz podręcznikowy przykład ofiary losu. Tego nie chciał.
Zawrócił samochód.
Tym razem znacznie dłużej rozważał nad każda linijką, każdym słowem, zdaniem, przecinkiem.
Chciał zostać zapamiętany - żyć wiecznie w pamięci osoby, która w dwa dni zrobiła dla niego więcej,
niż cała rodzina przez dziesięć lat. Nie mógł dawać do zrozumienia, że nie jest normalny - choć to
pewnie ona sama zauważyła. Nie mógł się jednak powstrzymać przed dodaniem postscriptum, choć
zwykły człowiek raczej nie zauważyłby jej wahania w tej kwestii.
Wymienił listy, stary zgniatając i wsuwając do kieszeni. Nowego nie położył na środku trawnika, jak
wcześniej, a włożył go za korę drzewa.
Wpatrywał się przez chwilę w przeciwny skraj polanki, gdzie majaczyło jeszcze echo widoku
Tajemniczej Postaci, po czym raz na zawsze opuścił miejsce, w którym kiedyś czuł się
najszczęśliwszą istotą na ziemi.

background image

Rozdział 4

Pojednanie

C

isza, tak nietypowa dla tego domu w ostatnich czasach, łagodnie odprężała i relaksowała. Nawet

myśli wampirów wyjątkowo jej nie zakłócały, z racji tego, że większość wybrała się na polowanie.
Noc była bezchmurna, ale i bezksiężycowa, mimo to Edward był w stanie dostrzec każdy szczegół
roztaczającego się przed nim zimowego, górskiego krajobrazu.
Co chwilę uwagę chłopaka przyciągało jego odbicie w tafli szkła. W jego oczach, czarnych z głodu,
widniała pustka, której nie potrafił wypełnić od wielu lat. Za każdym razem, gdy przymykał
powieki, stawał przed nim obraz Belli- jej ciemnych włosów, czekoladowych oczu, niebieskiej
sukienki. Gdy zaś ponownie je otwierał, ponownie napotykał w szybie jedynie własne odbicie, co
nasyłało na niego coraz to nowe fale rozczarowania.
Nagłym, gwałtownym ruchem oderwał się od okna i jeszcze przez moment stał nieruchomo. Z
łatwością mógłby uchodzić za posąg przedstawiający nicość. Skoncentrował się na zlokalizowaniu
pozostałych domowników i gości, zaalarmowany mentalną ciszą, o której wiedział od dawna, ale
nie zwracał uwagi na jej nienaturalność. On nigdy nie słyszał ciszy, chyba, że był oddalony o kilka
mil od jakiegokolwiek człowieka. (Tudzież wampira). (Tudzież wilkołaka).
Cóż, z jednym wyjątkiem.
Najwyraźniej jednak był sam. Dziwnie mu to nie odpowiadało. Mimo iż nie przejmował się zwykle
obecnością innych, teraz zdał sobie sprawę, że szmer ich myśli dodawał mu otuchy. Zawsze.
Ta cała sytuacja była strasznie surrealistyczna. Jakby śnił. Ale on nie śnił. Wampiry nie śnią. No,
trudno o sny, gdy się nie śpi, nieprawdaż?
Z wahaniem obrócił się na pięcie, ciągnięty nagłą potrzebą sprawdzenia. Nie miało to sensu-
wiedziałby przecież, gdyby w domu znajdowała się chociażby mysz- ale miał serdecznie dość
bezczynności. Nie wydając nawet najlżejszego dźwięku, by nie zakłócić tej dziwacznej ciszy,
wymaszerował z pokoju i skierował swoje kroki do salonu, decydując rozpocząć od tegoż właśnie
pomieszczenia. Odganiał od siebie myśli o Belli. Nie chciał doświadczyć kolejnej wyimagrowanej
halucynacji. Nadal jednak przy mruganiu przed oczami stawała mu jej uśmiechnięta, piękna twarz,
jej delikatne palce, jej bursztynowa obrączka.
Ostatecznie przestał mrugać. Co, jak się okazało po przekroczeniu progu, nie było najlepszą
metodą.
Przed jego oczami pojawiła się halucynacja najznakomitsza z najznakomitszych. Drobna postać
siedząca bokiem przy drzwiach balkonowych miała piękne, lśniące brązowe loki sięgające połowy
pleców, a ich niesforne kosmyki opadały właścicielce na oczy. Na cudowne, ogromne oczy koloru
mlecznej czekolady. Wpatrzona, tak jak on przed chwilą, w zimową scenerię na zewnątrz wyglądała
na całkowicie zrelaksowaną i zadowoloną, a kąciki jej ust- górną wargę miała nieproporcjonalnie
dużą w porównaniu do dolnej, co zawsze wydawało mu się być urocze- lekko unosiły się ku górze,
jakby przypominała sobie jakieś miłe wydarzenie w dalekiej przeszłości. Miała w sobie sporo gracji,
która objawiała się u niej tylko wtedy, gdy pozostawała w bezruchu. Delikatnie, by jej nie
rozproszyć, wyszeptał jej imię.
Bella.
Jej postać nie zniknęła, ale w reakcji na jego głos w myślach kobiety zapanował harmider z dozą
zdziwienia. Z cichym Hę? odwróciła głowę w jego stronę. Nadal była Bellą, choć niepełną, bo
przecież jeszcze nigdy nie miał do czynienia z Bellą, która nie potrafiłaby ukryć przed nim swojego
umysłu.
Ale potem zdał sobie sprawę, że czekoladowy błysk w jej oczach był jedynie odbiciem framugi
drzwi, a rysy jej twarzy były aż zbyt piękne, zbyt... anielskie.
A znał tylko jednego anioła.
- Izzy- poprawił się, modulując swój głos tak, aby ukryć rozczarowanie.- Wybacz mi. Po prostu... Z
tyłu wyglądasz zupełnie jak ktoś, kogo zn... kogo kiedyś znałem.
- Bellę? A mówiłeś, że moje imię jest niezwykłe.
- Tak dokładnie to nazywała się Isabella- poprawił automatycznie.
- Nazywała się?- podchwyciła.

background image

- Chyba nadal się nazywa- wzruszył ramionami, przyodziewając maskę obojętności.
- Ach tak- mruknęła z dziwną miną. Chwilę milczeli, po czym przełamała się i dodała- Ktoś ważny?
- Zamknięty rozdział.
- Ach tak- powtórzyła nieco smutno, ale jej myśli miały inne plany. Dlaczego zamknięty?
-
Tak to czasem bywa.
- Ale nic więcej mi nie powiesz, nieprawdaż?
- Dokładnie.
- Trudno.
- Wiesz... Przez chwilę nie słyszałem twoich myśli- wyznał.
- Tak?- zdziwiła się, i jakby... przestraszyła?- Chyba po prostu na chwilę się wyłączyłam i o niczym
nie myślałam- wytłumaczyła.
- Chyba tak. Masz jakieś plany na teraz?
- Chciałam pobyć trochę sama- odpowiedziała mechanicznie, ale po raz kolejny zdradziły ją własne
myśli. Chciała zapolować, ale jednocześnie nie uśmiechała jej się wizja samotności. Dlaczego zatem
skłamała? Nie planował co prawda polowania, ale nie mógł zaprzeczyć temu, że przydałby mu się
niedźwiedź. Albo trzy. Decyzję podjął w ułamku sekundy.
Paroma sprawnymi krokami zbliżył się do niej, zauważając, jak sztywnieje zaszokowana. Pchnął
zdecydowanie drzwi, wpuszczając trochę arktycznego powietrza.
- Idziesz czy nie?
- Gdzie?
- Zapolować.
Zgodziła się, choć z pewnymi oporami. Nie mógł tego zrozumieć; to tak, jakby nie chciała zostawać
z nim sam na sam. Szła parę metrów przed nim, a on nie próbował jej wyprzedzić, mimo że udałoby
mu się to bez trudu. Chciał zapewnić jej choć trochę prywatności.
Mimowolnie zerknął w niebo. Księżyc znajdował się obecnie w jego najbardziej znienawidzonej
fazie. W nowiu. Po myślach towarzyszki zorientował się, że i ona ma na ten temat podobne zdanie.
Nów. Znowu idzie nowe, jak to ujęła.
Biegli równolegle do jakiejś wąskiej, zamarzniętej rzeki. W jej tafli, niczym w lustrze, odbijały się
przybrzeżne drzewa iglaste. Nagle Izzie raptownie się zatrzymała, sprawiając, że Edward prawie na
nią wpadł. Rozejrzał się zaciekawiony- nie wyczuł żadnej zwierzyny. Po co więc ten postój?
Sprawa wyjaśniła się sekundę później, gdy wampirzyca z rezerwą wypróbowała wytrzymałość lodu
czubkiem buta. Stwierdzając, że była na tyle lekka, by ten ją utrzymał, odbiła się drugą stopą od
ziemi i ze zręcznością godną osoby, która łyżwiarstwo figurowe uprawiała przez kilkadziesiąt, jeśli
nie kilkaset lat, poszybowała do przodu. Przez jedną krótką, cudowną chwilę chłopak poczuł
przemożną potrzebę wybuchnięcia śmiechem. Izzie była szalona.
Wznowił bieg, trzymając się jednak lądu. W ułamku sekundy zrównał się z dziewczyną, na której
twarzy widniał tak niedorzecznie wielki uśmiech, że mógłby trafić do jakiegoś podręcznika z
podpisem „od ucha do ucha”. Dawno nie widział tak szczęśliwej istoty. Od dwóch lat nikt się tak nie
uśmiechał w jego towarzystwie, nawet Alice.
Wtedy, tak jak w przypadku Nieznajomej, kiedy ich oczy się spotkały, poczuł, że między nimi
nawiązuje się nić porozumienia.

To był zdecydowanie cichy dzień. Nawet pogoda się do tego dostosowywała.
Wszyscy siedzieli w prowizorycznej jadalni, wpatrując się w różne punkty pomieszczenia, pogrążeni
we własnych (lub, w przypadku Edwarda, w cudzych) myślach. Kiedy więc Carlisle znacząco
chrząknął, cała gromada przywdziała zrozpaczone wyrazy twarzy. Wiedzieli, co oznaczało to
chrząkniecie. Od dwóch lat rozpoczynało ono wszelakie dyskusje dotyczące wojny.
Izzie siedziała na odwróconym krześle, splatając ręce na oparciu i układając głowę na dłoniach. Gdy
poczuła na sobie spojrzenie rudowłosego wampira, wywróciła w jego kierunku oczami, co zdawało
się mówić „Mógłby sobie darować”. Zaczyna się, pomyślała mało optymistycznie.
Ten gest w połączeniu z jej komentarzem go rozbawił. Jeden kącik ust uniósł się w nieco krzywym
uśmiechu. To z kolei sprawiło, że wampirzyca bezgłośnie zachichotała. Oczy mu rozbłysły, gdy
uświadomił sobie, że naprawdę polubił tę dziewczynę. Miała całkiem realne szanse stać się jego
dobrą koleżanką, jeśli nie przyjaciółką.
Zanim Carlisle zdążył się odezwać, niebo za oknem rozbłysło, a w chwilę potem rozległ się potężny
grzmot, co- o dziwo- zbiło go z tropu.
- Chodźmy pograć w baseball!- rozemocjonował się Emmett, nie zastanawiając się nad tym dłużej.

background image

Dopiero gdy napotkał karcące spojrzenia członków rodziny, jego uśmiech przybladł, a uszy prawie
zauważalnie oklapły. Carlisle ponownie otworzył usta, jednak tym razem ubiegła go Izzy.
- Ja w to wchodzę.
- Że jak?- wyrwało się Rosalie. W umysłach wszystkich zagotowało się nagle od zdziwienia, nawet
niekiedy lekkiego zgorszenia. Przez parę ułamków sekundy w głowie wampirzycy krystalizowała się
nowa filozofia. Izzie uważała, że byli głupcami. Wierzyła w przegraną tak mocno, jak wierzyła w
wygraną, więc nie stawiała niczego na jedną kartę, ale uważała, że jeśli to były ostatnie chwile ich
egzystencji, to nie należało ich spędzać w sposób, jaki wszyscy narzucali. Mimo że była tu dopiero
od kilku dni, miała tej całej atmosfery po dziurki w nosie. Śmierć nie kończyła życia. Ona tylko
rozpoczynała jego dalszy etap
.
Jednak gdy zaczęła dostrzegać to, że wszyscy czekają w skupieniu na ciąg dalszy, spanikowała.
Wyrzucała sobie w myślach to, że w ogóle się odezwała. Nadal wierzyła w swoje poglądy, ale nie
miałaby nic przeciwko, żeby zatrzymać je dla siebie. Nagle dotarło do Edwarda, dlaczego tak jest.
Ona się najzwyczajniej w świecie wstydziła!
Obserwował ją jeszcze przez chwilę, w czasie gdy jej punkt widzenia zaczął coraz mocniej do niego
przemawiać. Rzeczywiście żyli jak idioci. Odkąd szesnastego stycznia dwa lata wcześniej Alice
doświadczyła po raz pierwszy swojej wizji, porzucili dawne zwyczaje- takie jak baseball w czasie
burzy- i oddali się całkowicie treningom, dyskusjom i ogólnie wszystkiemu, co miało związek z
walką.
Jemu taki tryb życia nie przeszkadzał- nie wspominając o tym, że wizja śmierci niezwykle go
satysfakcjonowała- ale dla reszty było to nieznośne. Z tym, że nikt o tym nie myślał, nie sugerował,
by wprowadzić jakieś zmiany. Zanim jego myśli dogoniły słowa, powiedział:
- Ja też.
- Ty też co?- dopytywała się Esme.
- Też w to wchodzę- wzruszył ramionami, stwierdzając, że na tym etapie już nie warto się
wycofywać.
- Ale...- zaczął Eleazar niepewnie.
- Tak chcecie spędzić resztę życia?- przerwał mu, krótko i treściwie. Przez dłuższy moment nikt się
nie odzywał, jednak ich przemyślenia gnały do przodu niczym na wyścigu. Po chwili Soraya, z
typową sobie pewnością siebie, wyciągnęła przed siebie rękę.
- To co, gramy?
- Pewnie!- ucieszył się Em, układając swoją dłoń na jej. Po chwili do uścisku dołączyli się Edward z
Izzie, a gdy ich palce otarły się o siebie, obydwoje poczuli dziwne, znajome mrowienie. Wampir z
przerażeniem spojrzał na brunetkę, a ona odwzajemniła się tym samym, po czym ułamku sekundy
przywołała pokerowy wyraz twarzy, tak, jakby poprzednia mina była wyłącznie złudzeniem.
Dlaczego Izzy jest tak podobna do Belli? Dlaczego nawet jej dotyk przypominał dawną ukochaną?
Po kolei wszyscy dołączali się do gry, bardziej po to, żeby nie odstawać od reszty, niż z ochoty do
zaznania odrobiny rozrywki. Najdłużej wahał się klan Tanyi- czy też raczej część klanu Carlisle'a,
który kiedyś miał oddzielną nazwę i życie- i Rosalie, która z miną obrażonej księżniczki i stanowczo
założonymi rękami na piersiach obserwowała otaczające ją wampiry i niczym nie zdradzając, że
prowadzi właśnie ostry monolog skierowany do Edwarda.
Co ci się tak nagle zebrało? Akurat tobie, ze wszystkich możliwych osób? Czyżby mój Wkurzający
Braciszek na nowo się w tobie wykluwał, hę? Dobra, nie odpowiadaj. Nie, żebym za tobą nie
tęskniła- nie możesz zaprzeczyć, że w ciągu ostatnich, um, przeszło dwudziestu lat bardziej
przypominałeś bezużyteczną kukłę niż rozumnego wampira (doprawdy, co ta Bella z tobą
zrobiła), ale nie możesz zaprzeczyć, że widzieć ciebie
ożywionego to dość niecodzienne zjawisko.
Przecież ciebie doprawdy nie obchodzi, czy pójdziemy zagrać, czy nie, bo i tak nie masz zamiaru
do nas dołączyć- NIE, nie zaprzeczaj! Nie wmówisz mi, że nie wiem, co mówię. Hm, myślę.
Nieważne. W każdym razie co się z tobą dzieje? W co
ty grasz? Nie mam bynajmniej na myśli
baseballu.
Jedynie przewrócił na nią oczami, zauważając, że mimo tego, co pomyślała, walczy z sobą, by się nie
uśmiechnąć. Ona naprawdę miała nadzieję, że jej Wkurzający Braciszek powróci. Taką nadzieję, że
nawet nie był w stanie się na nią obrazić na wzmiankę o żonie. Byłej żonie. Obecnej żonie. Cholera,
stracił rachubę. Chyba jednak obecnej żonie, ale to wie tylko sama Bella.
- Nie musimy czekać na burzę, jesteśmy bardzo oddaleni od ludzi, więc tak czy owak nas nie
usłyszą- zauważył łagodnie Carlisle.
- Ale to nasza tradycja!- zaoponował brunet, energicznie podnosząc się z krzesła i doskakując na
Rose.- Rosey, skarbie, no chooodź! Wiesz, że tego chcesz!- padł przed nią na kolana, czym rozbawił

background image

całe towarzystwo. Blondynka zachichotała lekko, kręcąc głową. Nie było to zaprzeczenie, raczej
oznaka kapitulacji.
Gram, jeśli będziemy razem w drużynie, Edward.
Czytaj: nie chcę go zawieść, ale ty robisz to samo w stosunku do reszty, więc decyduj.
Najgorsze było to, że Rosalie miała rację. Każde słowo, które dziś mentalnie do niego skierowało,
było idealnie wyważone i aż boleśnie prawdziwe. Zdjęła mu klapki z oczu. Zazwyczaj traktowano go
ostrożnie, jak kalekie dziecko. Uważano przy nim na słowa, myśli, czyny. Jedynie młodsza siostra
miała na tyle silny charakter, by skutecznie mu pomóc. Plus, nie mogła znaleźć sobie
odpowiedniejszego czasu, by uświadomić mu, w jak samolubny sposób się zachował, odtrącając
wszystkich, którym na nim zależało. Nawet Alice przecież nie zdołała przebić się przez jego
wewnętrzny mur.
Przez całe jego życie Rose była jedynie pustą laleczką uwielbiającą bycie pępkiem świata. Przez całe
jej życie on był niewyrozumiałym dupkiem, który- mimo że niszczył jej prywatność, używając
swojego daru, znał więc ją na wylot- nigdy nie przyjmował do wiadomości tego, że była wartą
przyjaźni dziewczyną. Teraz nadszedł moment cichego pojednania. Nie zawieszenia broni.
Pojednania. Pokoju.
Skinął na nią lekko, zgadzając się na narzucone przez nią warunki. Ich burza właśnie się skończyła.

Atmosfera uległa diametralnej zmianie od czasu meczu. W domu było prawie normalnie- oglądano
telewizję (dziwiąc się, jak to możliwe, że światy ludzi i wampirów były na tyle oddzielone, że żaden
przedstawiciel ludzkiego gatunku nie był świadomy dramatu, który rozgrywa się praktycznie przed
ich oczami), bawiono się, przekomarzano. Wszyscy byli z tego zadowoleni.
Jednak Edwarda za bardzo intrygowała jedna rzecz, aby przyłączyć się do ogólnego rozweselenia.
Właściwie to nie jedna, ale szereg rzeczy. Szereg kawałków, które nie chciały ułożyć się w logiczną
układankę, bo ciągle sporo elementów brakowało.
A mianowicie chodziło mu o to, że w jakiś niewytłumaczalny sposób od czasu ostatniego polowania
pomiędzy Izzy i Bellą pojawił się tajemniczy znak równości. Włosy, niektóre subtelne rysy twarzy,
górna warga większa od dolnej- mimo to na co dzień nie potrafił dostrzec tych podobieństw, bo u
Izzie występowały one w wersji super- upiększonej. Do cholery, nawet przez chwilę nie słyszał jej
myśli! Dodatkowo ta elektryczność, która przepłynęła między ich dłońmi, którą odczuwał od
cebulek włosów do opuszków palców od stóp... Taka sama, jak podczas drugiego spotkania z Bellą
w sali biologicznej. Im dłużej o tym myślał, tym więcej szczegółów znajdował. Niechęć, gdy Jason
się do niej przystawiał (a robił to regularnie), dziwne uczucie, gdy po raz pierwszy ją zobaczył, jej
niechęć do księżycowego nowiu, w czasie której on i Bella po raz pierwszy się rozstali...
Jednak większa ilość wiadomości nie wyjaśniała niczego, a tylko pogłębiała mętlik w jego głowie.
Nadal nie miał zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje. To była jakaś bardzo chora sytuacja.
Może to była jakaś rodzina Belli?A może... Może Izzy była jej córką?!
Nie wiedział dokładnie, ile Izz miała lat, ale wyglądała na jakieś dwadzieścia parę. Gdyby dodać
jakieś dwa lata po przemianie (bo z pewnością nie była nowonarodzoną)... Ale to nie było możliwe,
prawda? Dziecko Belli miało w tym momencie dwadzieścia trzy lata... Więc trochę za mało. Ale jeśli
dodać fakt, że jego ojciec był wilkołakiem... Mogła także wyglądać niego poważniej... I miała ciche
myśli. Czy właśnie takie by wyszły, gdyby zmieszać niemą mentalnie Isabellę i wrzeszczącego
kundla?
Ale spójrzmy na to logicznie. Tylko chłopaki w okresie dojrzewania zmieniają się w wilki, i tylko
wtedy, gdy w pobliżu kręcą się wampiry, nieprawdaż?
Odpowiedź przyszła w jedną tysięczną sekundy po pytaniu. Leah Clearwater.
Ale Izzy nie mogła być wilkołakiem! Była wampirzycą!
Ale... Zawsze istniała możliwość, że tylko część cech odziedziczyła po ojcu, takich jak szybki wzrost.
A mając Bellę za matkę, wszystko było możliwe. Może miała być wilkołakiem, ale nie było w pobliżu
wampira, który sprowokowałby przemianę?
Tak, jasne, nie było wampira. A to, że ktoś jej musiał zaaplikować jad, to nieistotny szczegół.
Właśnie, jad! Przecież dla wilkołaków działa on jako trucizna. Izzy musiała być człowiekiem.
Chociaż...
Nie, to zbyt idiotyczne, żeby było prawdziwe, zdecydował w końcu, ale paraliżująca wizja
wilkołaka- wampira go nie opuszczała.

background image

Rozdział 5

Złamane serca

J

eszcze nigdy widok członka rodziny tak go nie irytował.

Ostatnio Jason działał mu na nerwy niczym czerwona płachta na byka czy też połączenie
neonowych odcieni różu i pomarańczu na Esme. Na początku, gdy Izzie przyjechała, nieznośny był
tylko w jej towarzystwie, podczas gdy samotnie nie dawał się Edwardowi we znaki, ale ostatnio jej
osoba tak nim zawładnęła, że nie potrafił myśleć o niczym poza jej jedwabistymi włosami, piękną
twarzą czy inteligentnymi wypowiedziami. Uwielbiał na nią potrzeć, a słuchanie jej głosu wzbudzało
w nim niemal ekstazę. Chwile, w których rozmawiali, a ona skupiała całą swoją uwagę wyłącznie na
nim, sprawiały, że czuł się jak w niebie. I wszystko byłoby idealnie, tylko że jego ukochana
najwyraźniej nie była zbyt zainteresowana.
Edward wiedział- co nie było trudne, skoro posiadał taki a nie inny dar- że ona widzi w Jasonie
tylko kolegę, co sprawiało, że prawie mu współczuł. Prawie. Bo jej uprzejme odpowiedzi i żarty
tylko motywowały go, aby starać się coraz bardziej o jej względy. Ona na to odpowiadała jeszcze
uprzejmiej, a błędne koło się toczyło.
Wampir nie spuszczał wzroku z brata, a ten nie spuszczał wzroku z Izzie. Izzie natomiast
wpatrywała się spod rzęs w Edwarda kiedy tylko była pewna, że nikt jej nie przyłapie. Kolejne
błędne koło.
Za to syn pierworodny rodziny Cullen musiał walczyć ze sobą, by nie odwzajemniać jej spojrzenia.
Jej myśli były niezwykle zagmatwane, wprost nie dawały się rozczytać. Pozwalał sobie na
studiowanie jej osoby tylko wtedy, gdy wiedział, że absolutnie nikt nie patrzył. I z każdym dniem, z
każdym jej gestem robił się coraz bardziej przerażony.
Izzy wyglądała dokładnie tak, jak wyobrażał sobie Bellę- wampira, z tym, że była zbyt boleśnie
pięknie, aż nienaturalnie. Zauważał u niej coraz to więcej nowych znajomych cech- takich jak
łagodne łuki brwiowe czy drobna postura Isabelli. Jednocześnie odkrywał w niej coraz więcej
Jacoba Blacka- podobnie błyszczały jej się oczy, posługiwała się wieloma gestami, które były mu
charakterystyczne, i bywała żywiołowa. Ona naprawdę mogłaby być ich córką.
Wczoraj dowiedział się jednej szokującej rzeczy- że to Eleazar był stworzycielem dziewczyny.
Sprawiło to, że przez parę godzin bezustannie zasypywał go mnóstwem pytań na jej temat. Niestety,
wampir zbywał go, uświadamiając mu, że sam niewiele o niej wie, że nie zna jej matki (o ojca
Edward nie pytał), a poza tym to nie jego sprawa, a jeśli był zainteresowany, to niech jej zapyta.
Jego myśli zdradziły jednak, że to sama Izzy wymusiła na nim obietnicę, że nikomu nie zdradzi jej
historii- jakiej, tego się nie dowiedział. I jeszcze jedno. Przez moment w jego myślach mignął mu
śmierdzący Indianin, z którym podobno miała bardzo dobre stosunki, ale sam nie wiedział, kim on
dla niej był. Pomyślał o nim tylko dlatego, że zbyt fascynował go jego zapach, by to ukryć.
Niesamowicie zdziwił się, gdy Cullen zdradził mu, że to był właśnie wilkołak, którego kiedyś
spotkali, gdy mieszkali w Waszyngtonie.
Nie dopowiedział, że owy wilkołak nazywał się Jacob Black, i był jego śmiertelnym wrogiem ze
względu na to, że kiedyś, dawno temu, odbił mu ukochaną.
I że, prawdopodobnie, był on ojcem Izz.
Tyle że znowu mu coś nie pasowało. Izzy najprawdopodobniej mieszkała z tym kundlem w
okolicach La Push, a skoro Eleazar nie znał jej matki (a z Izzie się przyjaźnił), to znaczyło, że Bella
nie zabrała jej ze sobą do Nowego Jorku. Zawsze istniała możliwość, że wróciła do Forks, ale to
kolidowało z faktem, że tamta dwójka się nie znała. Ale wtedy miała przyjechać z kimś- jak
poinformowała Charliego w mailu. Więc może dziewczyna mieszkała na zmianę to u jednego, to u
drugiego rodzica? Ale czy Bells nie powinna być z tym psem?
I jeszcze jedno- Izzie miała dziecko.
Po tym, jak Eleazarowi wymknął się ten interesujący szczegół, w obawie, że mógłby wygadać coś
więcej, zwiał razem z Carmen do lasu.
Musiała urodzić przed przemianą. Czy poród był na tyle groźny, że umarłaby bez jadu? Pamiętał
także o wizji przepięknego noworodka w jej ramionach, wtedy w Sylwestra. Przypuszczał, że był to
jej synek albo córeczka. Była obdarzona fantastycznym darem i wykazała gotowość poświęcenia się,

background image

gotowość walki u ich boku- tyle, że zapłaciła za to najstraszniejszą cenę z możliwych. Była
zmuszona opuścić swoje dziecko.
Dlatego teraz na nią nie patrzył. Nie chciał zdradzić się z tym, że o tym wiedział. Nie chciał
przysparzać jej więcej bólu, niż to było absolutnie konieczne.
Tylko że skoro miała dziecko, to najprawdopodobniej miała też kogoś, kto owe potomstwo spłodził.
Więc dlaczego, u licha, pozwalała na to, by Jason z nią flirtował?
No cóż, jakby na to inaczej spojrzeć, to nie pozwalała. Była tylko uprzejma. Nie wykazywała
zainteresowania. Za jej sprawą jego brat wbijał sobie w serce sztylet.
Jason, podobnie jak Emmett, trafił do ich rodziny za sprawą zbyt dużego misia grizzly, któremu
zachciało się pobawić z czymś mniejszym i słabszym od niego. Za życia był sierotą, od
najwcześniejszych lat wychowywał się w sierocińcu, bo jego matka zmarła przy porodzie, a ojciec
był zaawansowanym alkoholikiem i ćpunem. Miał siedemnaście lat, kiedy podczas corocznej
wycieczki zgubił się w lesie, gdzie znalazło go niebezpieczne zwierze, które uciekło z rezerwatu
znajdującego się nieopodal. Jak na ironię, ten właśnie rezerwat był głównym celem ich wycieczki.
Cóż, misiek tam już nie wrócił, za to cztery dni później skończył jako pierwszy obiad
nowonarodzonego wampira. Jason poznał go po charakterystycznej białej plamie tuż po tym, jak
wyssał z niego krew. Życie za życie, jak to później ujął. Nieświadomie dokonał swojej zemsty.
W przeciwieństwie do Rosalie, trafił z piekła do nieba. W sierocińcu nikt o niego nie dbał, więc czuł
się nikomu nie potrzebny, ponadto cierpiał z powodu biedy. Jakieś pół roku później, osiągnąwszy
dorosłość, musiałby opuścić dom dziecka, bez grosza przy duszy, bez domu. Bał się, że skończy jako
żebrak. Po dołączeniu do Cullenów jego życie zrobiła obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Do teraz nie
mógł przywyknąć, że tyle osób się o niego troszczy, że liczą się z jego zdaniem, mimo że byli razem
już przeszło dziesięć lat.
To właśnie Edward z Emmettem znaleźli jego pokiereszowane ciało, kiedy jego serce zaliczało
ostatnie, ciche uderzenia. Umierał, i ledwo udało im się dotransportować go do Carlisle'a, czego nie
ułatwiała jego wszechobecna krew.
Był wysoki, ale niezbyt umięśniony; był typem cichego kujona, jak sam o sobie mówił, i nie lubił
sportu. Jego krótkie włosy były koloru brązowego, i wyróżniały go tylko oczy, w których zawsze
igrały wesołe iskierki. Po przemianie okazało się, że jest w stanie unosić przedmioty siłą samego
umysłu; jeszcze będąc człowiekiem różne przedmioty wydawały mu się o wiele bardziej lekkie niż
innym, gdy się na nich intensywnie koncentrował.
Miał szczerozłote serce i nie zasługiwał na to, by mu je złamano, tak jak to Bella zrobiła Edwardowi;
a sam Edward uważał się za gorszego od Jasona. A Izzy oznaczała dla niego kłopoty. Poważne.
Wiedział, że powinien być lojalny względem niego, a nie jej, ale nie potrafił się do tego zmusić, co
niezmiernie go martwiło. Ta dziewczyna była niebezpieczna, nie tylko dla najmłodszego brata. Ona
była niebezpieczna ze względu na swoje pochodzenie, ze względu na swoje korzenie, ze względu na
swoje przeznaczenie. Przede wszystkim dla Edwarda.
Mieszała mu w głowie.

Jeśli była- a z wysokim prawdopodobieństwem była- córką Isabelli Swan, oznaczało to, że należało
się trzymać od niej z daleka. Wierzył w powiedzenie „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a matka
miała nad nim zbyt wielką władzę, by ryzykować, że przekazała to córce w genach.
Oj, przekazała.
Często w jej towarzystwie dostawał jakichś skurczów mięśni twarzy- tylko tak dało się tłumaczyć
fakt, że zaczął się ponownie uśmiechać. Nie tylko do niej. Ona to tylko zapoczątkowała. Ostatnio
obdarzył całkowicie niewymuszonym uśmiechem Esme, czym wzbudził w niej prawdziwą czułą
euforię. Nie można więc było powiedzieć, że działa na niego źle.
Bardziej zaniepokoił go fakt, że coraz rzadziej siedział sam w swoim pokoju- choć przed jej
przyjazdem siłą trzeba było zmuszać go, by wystawił za drzwi chociażby koniuszek nosa. Powoli
docierały do niego rożne bodźce zewnętrzne- po tym, jak ją po raz pierwszy zobaczył, wszystkie się
uwolniły z klatki, w którą je uwolnił, i regularnie zaczęły dawać o sobie znać. Radość, smutek,
rozpacz... podstawowe uczucia, które od tylu lat w sobie tłumił.
Po tygodniu zobaczył w lustrze coś, co go niemal sparaliżowało. Miał całkiem obce oczy. Obce, a
jednocześnie... Znajome.
Kiedyś miał takie non stop, ale bez Belli stały się one czarne, płytkie i puste. Nie widać w nich było
życia. Po ostatnich paru polowaniach powróciła ich jasno- miodowa barwa, która pogłębiła ich
wyraz, i zaczęły odbijać się w nich emocje. Jednak nie to przykuło jego uwagę.

background image

Tańczyły w nich ogniki. Najprawdziwsze ogniki, które tak dawno temu stracił. Esme dostrzegła je
przed chwilą- zobaczył to w jej myślach- ale w to nie uwierzył, twierdząc, że jako jego matka mogła
sobie pozwolić na nieobiektywną opinię i postrzeganie świata w różowych barwach. Coś na kształt
„Uwaga, mój syn powrócił, hura!”. Ale lustro było jak najbardziej obiektywne.
Co spowodowało tą zmianę?
Odpowiedź była aż zbyt oczywista, a składało się na nią jedynie krótkie, dwusylabowe imię.
Bał się tej zmiany. Runęła jego Bastylia, którą mocno ukruszyła Izzy, ułatwiając Rosalie zburzenie.
Działała ona jako znieczulenie. Teraz musiał poradzić sobie samodzielnie z pełnym wymiarem bólu
i paniki wywołanych wojną.
Nadal chciał umrzeć, ale uświadomił sobie, że jeśli to się nie uda, to świat się nie skończy. Był w
stanie żyć.

Całą swoją energię skupił na zaciskaniu szczęk, żeby nie szczękać zębami ze złości, ale nie był w
stanie powstrzymywać morderczych spojrzeń w kierunku Jasona i Izzie.
Starał się tłumaczyć sobie tą złość na różne sposoby. Bo chciał chronić brata przed wielką, złą Izzy.
Bo chciał chronić Izzie, która była dla niego jak siostra, przed wielkim, złym Jasonem. Tyle, że nie
traktował Izz jak siostry, a, choć zależało mu na szczęściu Jasona, to najchętniej wywaliłby go z tej
rozgrywki. Może nawet lepiej by się to dla niego skończyło.
Wiedział, że brunetka nie stworzy z nim związku. Z żadnym z nich- zresztą, Edward nie myślał o
niej w ten sposób. Ona już miała swoje miejsce na ziemi. Nie mógł patrzeć, jak ona to wszystko
komplikowała. To o to w tym wszystkim chodziło. Nie potrafił tylko zrozumieć, czemu mu tak
zależało na jej szczęściu. Jason, wiadomo, rodzina. Ale Izz nie znał. Czemu więc całym sobą
pragnął, żeby miała dobre, szczęśliwe, proste życie?
Jedno wiedział na pewno- miał wobec niej dług wdzięczności. Odmieniła go. Ożywiła kukłę, która
nie robiła nic produktywnego, jedynie zatracała się w czymś, co już było.
Nie tylko jej dar przechylił szalę zwycięstwa. Uświadomił sobie, że jego czytanie w myślach także się
przyda. Na początku miał zamiar od razu dać się zabić. Wystawić własną rodzinę na śmierć swoim
egoistycznym zachowaniem. Gdyby doszło do bitwy- a bardzo możliwe, że do niej dojdzie- to był,
obok Jaspera, najlepszy w walce. Musiał pomóc. Nie mógł zostawić bliskich. Nie chciał ich zawieść.
Jego aparat zawibrował lekko, sygnalizując nadejście wiadomości tekstowej. Wyciągnął urządzenie,
podejrzewając już, kto do niego napisał.
Tak trzymaj, Edward. Kocham cię.
Uśmiechnął się lekko na myśl o tym, że właśnie zmienił wizję siostry. Oglądanie starej było dla niej
niezwykle przerażającym i bolesnym doświadczeniem- czego był świadomy, jako że często
przebywał w jej głowie.
Też cię kocham, odpisał. Zawahał się chwilę, po czym dodał Tęsknię za tobą.
Naprawdę tęsknił.
Wiadomość Ally poprawiła mu w znacznym stopniu humor, tak, że na moment rozluźnił mięśnie
twarzy. Gdy uniósł głowę, napotkał ciekawe spojrzenia ośmiu przebywających w salonie osób.
- Alice- wyjaśnił krótko, wsuwając aparat z powrotem do kieszeni.
- Co z nią?- spytała natychmiast Esme.
- Co pisze?- dołączył się Carlisle.
- Powiedz coś!- syknęła Tanya, na dobrą sprawę nie pozwalając mu dość do głosu.
- U nich chyba okay. Wydaje się być szczęśliwa. Chyba wizja się rozpogodziła.
- Rozpogodziła się?- spytał rozemocjonowany Emmett.
- Chyba?- powtórzyła po nim Rose.
- Chyba- oznajmił tonem kończącym dyskusję. Poobserwowali go jeszcze trochę, po czym- uznając,
że nic więcej nie wyciągną- powrócili do dawnych zajęć, czyli w większości stali w drzwiach i
obserwowali walczących Kate i Eleazara.
Kate była o wiele lepsza, głównie dzięki swojemu darowi. Nikomu nie udało się jej jeszcze pokonać.
Izzie pewnie dałaby radę, ale uparcie odmawiała udziału w treningach.
Była prawdziwą perełką w ich szeregach. Jeśli będzie cały czas osłaniana przez Izz w czasie
prawdziwej walki, pewnie sama powybija przynajmniej pięciu wrogów. To jej kopanie prądem było
bezcenne.
Co do Izzy, to kontynuowali z Jasonem tą swoją pseudo- dyskusję. Ta dziewczyna była albo głupia,
albo głupią udawała. Ciągle wierzyła w niewinność ich rozmów.
Godzinę późnej brunet przeszedł wreszcie do konkretów. Po którejś z jej mądrych uwag położył jej

background image

rękę na kolanie i, patrząc jej głęboko w oczy, zaczął miękkim głosem rozprawiać się nad jej
inteligencją. Wampirzyca momentalnie zesztywniała. A mina, jaką zrobiła w tamtym momencie?
Bezcenna.
Przez jej głowę przeleciały dziesiątki ich rozmów, z tym, że analizowała je już pod innym kątem.
O mój Boże, czy on ze mną flirtuje?!
Ten niewerbalny, melodyjny komentarz zabarwiony paniką był kroplą, która przepełniła czarę.
Edward wybuchnął niepohamowanym, wesołym śmiechem. Choć nikt nie znał jego przyczyny, był
tak zaraźliwy, że w parę potem wszyscy po kolei zwijali się z nietłumionej radości. Jedynie pan
Romeo i pani Julia spoglądali wokoło, zdezorientowani.
- To było...- wydusił w końcu wampir, patrząc na Izzie- bardzo ciekawe spostrzeżenie.
Posłała mu mordercze spojrzenie, które wpędziło mu na usta gigantyczny uśmiech, podobny do
tego, jaki ona miała podczas jazdy na lodzie w lesie. Wywróciła na ten gest wymownie oczami, ale
nie potrafiła- tudzież nie chciała, skreślić nieodpowiednie- powstrzymać wesołego chichotu. Oczy
jej zalśniły, gdy się w niego wpatrywała, i zobaczył w jej myślach, że miał w swoich jeszcze więcej
ogników.
O, cholera. Niedobrze.
Poczuł się mocno zaniepokojony tym, jak bardzo podobała mu się w tamtym momencie. Nie
powinien postrzegać jej w ten sposób. Była co najwyżej przyjaciółką.
Nie! Była przyjaciółką. Niczego więcej nie można oczekiwać.
Kiedy narodził się Jezus Chrystus, ludzie na nowo zaczęli odliczać czas. Był okres przed, i okres po.
Teraz dokonał się taki sam podział. Przed, czyli wtedy, kiedy nie chciał być kimś więcej, niż
przyjacielem. I po.
A okres po polegał na tym, że chciał. Nie chciał chcieć. Ale chciał.
Wpadł w kłopoty. W duże kłopoty. A na swoje wytłumaczenie miał tylko fakt, że najwyraźniej był
masochistą. Ach, i jeszcze jedno. Te duże, złote, wesołe oczy na anielskiej twarzy wampirzycy. Ona
nie była potworem, jak on. Była po prostu Aniołem.
Przeznaczenie jest okrutne, tak samo, jak los. A najokrutniejsza jest miłość.
Jego przeznaczeniem było wiecznie złamane, martwe, nieśmiertelne serce.
Jego los pchał go zawsze w ramiona niewłaściwych kobiet.
Miłość kpiła z niego. Przychodziła w najgorszych momentach i zostawała, jak natrętny intruz.
Miłość nieszczęśliwa i nieodwzajemniona.
W przypadku Belli też od początku wiedział, że będzie trudno. Wszyscy radzili, by się nie
angażowali zbyt mocno, żeby się wcale nie angażowali, ale on się uparł, że międzygatunkowa miłość
jest możliwa. To nie Bella złamała mu serce. Sam sobie je złamał. Ona po prostu wybrała lepsze
życie, i nie można jej było za to winić.
Wiele wskazywało też na to, że powołała do życia nową istotę. Istotę, która po raz kolejny
oczarowała go i której przeznaczenie mija się diametralnie z jego przeznaczeniem.
Ale tym razem nie mógł sobie pozwolić na popełnienie po raz kolejny tego samego błędu. Z Bellą
podsycali tą iskierkę, która między nimi zaiskrzyła. Zmieniła się ona w ogień, który cudownie
rozgrzewał, który uzależniał, oświetlał wszystko. Gdy odeszła, ogień zgasł, a jego zalała ciemność i
zimno. Nie mógł sobie bez niej poradzić przez długi czas.
Nową iskierkę trzeba zdusić, nim zacznie uzależniać. Nie da się rozpalić ogniska na lodzie
przeciwieństw losu i cudzego nieszczęścia. To byłoby złe. Niemożliwe.
- Ale o co chodzi?- spytał zdezorientowany Jason.
- Hmm...- wyraźnie nie wiedziała, co powiedzieć. Ona nie chciała go zranić. Też miała szczerozłote
serce, jak on. A jednak nie mogli być razem. Ona swoje życie zostawiła daleko stąd.- Wiesz co..?
Proszę cię, nie zakochuj się we mnie- powiedziała prosto z mostu, a Edward spróbował wmówić
sobie, że to do niego są kierowane te słowa.- Ja jestem mężatką i mam dziecko.

background image

Rozdział 6

Skąpani w księżycowym blasku

Z

nów wszyscy na polowaniu? Co jest z tymi cholernymi wampirami?

Z tego się zaczęło robić coś dziwnego. Czyżby każdy bał się, że gdy wybiorą się na polowanie
pojedynczo, w parach czy też ewentualnie w trójkach, to rodzina Rodriguezów wyskoczy zza
krzaków i ich zje? Ich, albo wprost przeciwnie, zaatakuje całą resztę?
No dobrze, to nie było tak, że wszyscy razem polowali. Dzielili się na mniejsze grupy. Ale, tak czy
owak, w domu nie było nikogo. Z jednym wkurzającym wyjątkiem.
Dlaczego to zawsze ona? Nie lubiła przecież sama polować. Mogła przecież dołączyć do nich.
Przyjęliby ją z otwartymi ramionami. Jednak już drugi raz została z nim sama. Tyle że wtedy mu to
nie przeszkadzało. A najgorsze było to, że teraz zawadzał mu tylko fakt, że sytuacja powinna mu
przeszkadzać, a tak nie było. Chore, chore położenie!
Dziś światło księżyca łagodnie wlewało się do jego pokoju. Świecił on - księżyc, nie pokój naturalnie
- niezwykle mocno, zważywszy na jego rozmiary. Wyglądał jak mocno skrojony rogalik
śniadaniowy.
Znajdował się obecnie między młotem a kowadłem. Młot - pokój. Ostatnio z całego martwego serca
nie znosił tego miejsca. Kowadło - reszta domu. Mógłby się pokręcić bez celu po pomieszczeniach.
Problem w tym, że ktoś go w tym ubiegł.
Musiał się koncentrować, jeśli chciał ją usłyszeć. Kroki stawiała bezszelestnie, a myśli miała jak
zwykle bardzo ciche. I zaniepokojone. Odkąd wyszło na jaw, że była mężatką z dzieckiem, wszyscy
wpadli w szok - wszyscy oprócz Edwarda, który podejrzewał, że tak właśnie przedstawia się
sytuacja. Jego to jedynie bolało. Mocno bolało. Mógł też z czystym sumieniem powiedzieć - czy też
pomyśleć, bo mówić tego nikomu bynajmniej nie zamierzał - że zrobił się nieco zazdrosny. I w
głównej mierze smutny. Bella też miała innego...
Och, przestań, zganił się w duchu. Bella, Bella, Bella. To się już robi nudne, Edwardzie. Tak samo,
jak gadanie z własnym umysłem. Koniec Belli. Kurtyna w dół. Pamiętasz, co powiedziałeś Izzy?
Zamknięty rozdział. O Chryste, muszę znaleźć jakiś neutralny temat. Jeśli alternatywą na Bellę
ma być Izzie, to daleko nie zajdę.
Zamknął oczy, uznając, że ciemność będzie nieco lepszym widokiem niż nieskazitelnie biały sufit.
Od jakiegoś czasu nie powodowało to już halucynacji. Rzadko miał okazję widywać byłą ukochaną.
Wyrwał się z błędnego koła. Gdy miał wizje żony, myślał o niej, w efekcie robiąc z siebie zombie.
Gdy myślał o niej, powodował nowe wizje. I tak w kółko. Miał wobec Izzie naprawdę wielki dług
wdzięczności. Ciekawe, czy była tego świadoma. Raczej nie.
W końcu Pani Kusicielka zamknęła się w swoim pokoju, przekręcając parokrotnie zamek, więc nie
tracąc czasu, wyskoczył z łóżka i z ponadprzeciętną, nawet jak na wampira, szybkością wyskoczył z
sypialni. Biegł, prawie nie dotykając stopami podłogi.
Gdy bezcelowe przechadzanie się także zaczęło go denerwować (a zaczęło niezwykle szybko),
zatrzymał się przed imponującym fortepianem. Pochodził z 2000 roku. Stać ich było na nowy
instrument, ale wszyscy wiedzieli, że Esme ma do niego szczególny sentyment. Przesunął dłonią po
nakrywie, a jego palce, wbrew woli chłopaka, zaczęły przypominać sobie skomplikowane ruchy,
jakie wykonywały, uderzając o klawisze.
Nie grał już od dwudziestu trzech lat. Czyżby coś tak błahego, a jednocześnie nieprzyjemnie
symbolicznego jak ponowne muzykowanie miało być kolejną fazą jego ozdrowienia? Czyżby czuł już
się na siłach zagrać?
Głupcze, to tylko muzyka, zbeształ się w myślach, zdziwiony własną sentymentalnością. To było
jak szukanie dziury w całym. Jakby nie wierzył, że cokolwiek w jego życiu nie może przebiec
bezproblemowo.
Usiadł ostrożnie na stołku, jakby bał się, że - jako że był długo nieużywany - się pod nim załamie,
ale nic takiego się nie stało, co zresztą podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Ostrożnie przyłożył palce
do klawiatury, obserwując kontrast jego śnieżnobiałej skóry i kości słoniowej, z której powstały
klawisze. Zorientowawszy się, że z takiego ułożenia zawsze rozpoczynał Bella's Lullaby, szybko
odnalazł w myślach melodię do Esme's Favorite i zaczął przygrywać.

background image

Z początku jego ruchy były niepewne, ostrożne, jednak po chwili rozluźnił się, czerpiąc przyjemność
ze swojego nowego - starego zajęcia. Na jego twarz wpłynął najpierw uśmiech, a później poczucie
wstydu, gdy przed oczami stanęły mu wszystkie momenty, kiedy jego matka - od próśb do gróźb -
próbowała nakłonić go do odgrywania tego kawałka. Brakowało jej tego, mimo ze jej idealna
pamięć doskonale radziła sobie z odtwarzaniem tej piosenki w głowie; zdawał sobie jednak sprawę,
że to nie to samo.
W trakcie trzeciej minuty utworu w góry zgrzytnął lekko zamek, gdy Izzie otworzyła drzwi. Stała
długo w progu, niezdecydowana. Nie dał niczym znać, że wie o swojej publiczności - po prostu grał
dalej, zaniepokojony tym, jak bardzo czeka na to, by zeszła do niego.
W końcu usłyszał jej ciche kroki najpierw na korytarzu, a zaraz potem na schodach. Poruszała się
wyjątkowo wolno, nawet jeśliby odwoływać się do człowieczych standardów. Chłonęła muzykę całą
sobą, zachwycając się jej pięknem. Melodia ją hipnotyzowała... przyciągała. Czuła się zniewolona
przez własne odruchy, ale było jej z tym tak samo niezręcznie, jak przyjemnie.

Nie wiedziała, jak się zachować.
Wyrobiła już w sobie dwa toki myślowe. W jednym, tak zwanym publicznym, analizowała piękną
melodię wydobywającą się ze starego instrumentu, którego barwa przywodziła na myśl kość
słoniową. Cała sytuacja była aż przesycona magią; tylko pusty pokój, cudna melodia i dwoje
samotnych serc. Romantycznie...
Do prywatnego toku myślenia, pomijając wyżej wspomniane odczucia, dołączał taki zachwyt, że aż
wprawiał w drżenie. Znajoma piosenka przebijała się przez bariery jej umysłu, rozjaśniając czerń,
która spowiła jej ludzkie wspomnienia. Tylko on, ona i Esme's Favorite. Pierwsza wizyta w ich
domu...
Zamknęła oczy. Jej urodziny. Siedzieli wtedy na łóżku, przytuleni, wsłuchani w płytę. Ta melodia
była druga na liście. Nie lubiła wracać do tamtych chwil, bo widziała tylko to, co stało się w trzy dni
później, widziała ich rozstanie. Samotne chwile w lesie... Ale tym razem było inaczej. Cieszyła się
tamtym momentem, tak jak cieszyła się teraźniejszością. Wtedy nic nie było tak skomplikowane.
Było łatwiej...
Zestresowana, a jednocześnie dziwnie rozluźniona, stanęła w progu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Otworzyła oczy, by móc cieszyć się widokiem, który miała przed sobą. Edward był taki piękny, że
samo oglądanie go sprawiało ból. Czy to możliwe, że ktoś tak idealny należał kiedyś do niej?
Zaciskała dłonie w pięści, aby wyperswadować sobie pomysł dotknięcia go, sprawdzenia, czy był
prawdziwy. Miała już swoją szansę.
Często nawiedzała ją myśl, że powinna go nienawidzić. Ale nie mogła się do tego zmuszać.
Jakkolwiek interpretowała sytuację, zawsze wychodziło na to, że wina leżała po jej stronie. Zdrowy
rozsądek podpowiadał jej naturalnie, że to stek bzdur, ale nie potrafiła go obwiniać. Nie potrafiła
nienawidzić. Musiała kochać. Jakby nie patrzeć, podarował jej najwspanialszą rzecz,
najwspanialszą osobę, jaką miał do zaofiarowania.
Gdyby nie on, nie byłoby przecież Renesmee.

Odruchowo przesunął się trochę na taborecie obitym w kremową skórę, aby dać jej do zrozumienia,
że nie miałby nic przeciwko temu, aby do niego dołączyła. Najgorsze w tym było to, że rzeczywiście
nie miał nic przeciwko.
Życie bywa skomplikowane.
Nie zawahała się, ale jej ruchy w dalszym ciągu były bardzo powolne. Wydawać by się mogło, że
minęła wieczność, nim w końcu usiadła obok niego, choć w rzeczywistości trwało to jedynie nieco
ponad siedem sekund. Choć nie dotykali się, pomiędzy ich ciałami tańczyła elektryczność. Była
niemal widoczna. Nie odrywał wzroku od klawiszy; bał się, że gdy zobaczy tę piękną istotę tak
blisko siebie, to nie będzie w stanie kontrolować swoich odruchów. W końcu był tylko samcem.
Zakochanym, masochistycznym samcem.

Coraz trudniej było jej kontrolować swoją tarczę. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana,
pozwalała, by zawładnął całą jej osobą. Miał na nią stanowczo zbyt wielki wpływ. Na jego palcu
tkwiła obrączka, symbol jego przynależności do niej. Czemu on ją ciągle nosił? By sprawiać jej ból,

background image

znowu i znowu i tak w kółko?
Brakowało jej własnej obrączki. Zwykłego pierścionka, kupionego w spontanicznym odruchu w
zakładzie jubilerskim, który użyty w taki, a nie inny sposób zyskał tak wielkie znaczenie. Ciągle go
miała przy sobie - zaledwie parę metrów dalej, w skromnej torbie z ciuchami - ale bez niego jej dłoń
wydawała się beznadziejnie, dziwnie lekka i wolna. Nie podobało jej się to uczucie.
Księżycowe światło wpadające przez podwójne, szklane drzwi wysrebrzało jego kasztanowe włosy i
złociste oczy. Wyglądał jak bohater starego, czarno-białego filmu. Perfekcyjnego w każdym calu
filmu. Perfekcyjny w każdym calu bohater.
Czy była kiedyś kobietą niezależną, stanowczą matką, która potrafiła żyć normalnie i nie
przejmować się przeszłością? To brzmiało jak bajka, jak mityczna opowieść. Teraz była całkowicie
zniewolona. Zależna od młodego boga, który właśnie przygrywał na fortepianie. Należała cała do
niego.

Jej myśli były odprężająco monotonne i pełne podziwu dla dźwięków, które wydobywały się spod
jego palców. Elektryczność między ich ciałami stawała się nieznośna; chciał ją przytulić, pocałować,
dotykać bez opamiętania... Jedynie konieczność skupienia się zachowywała go przy zdrowych
zmysłach. Ileż by oddał w tym momencie, by na powrót być człowiekiem! Ich umysły są tak
cudownie wolne, mają tak mało powierzchni, potrafią skoncentrować się na jednej rzeczy naraz...
Dużo by dał za takie błogosławieństwo. Najwyraźniej bycie wampirem miało być dla niego
nieustanną drogą krzyżową.
Niepewnie ułożyła swoje dłonie na klawiaturze, jakby bała się, że swoim wkładem zniszczy całą
melodię. Jej ruchy nie były może płynne, a melodia nijak pasowała do oryginału, ale tym drobnym
gestem całkowicie podbiła jego serce. W chwilę później jednak ich wersje piosenki zaczęły się
pięknie ze sobą komponować. Bardzo chciał, aby i oni tak się wzajemnie dopełniali; by byli swoim
wzajemnym przeznaczeniem.
Miłość naprawdę bywa okrutna.

Nie miała najmniejszego pojęcia, co takiego wyprawiała, ale instynktownie przyłączyła się do niego,
gdy grał. Czasami grywała coś w domu - głównie dla zabicia czasu, gdy Renesmee spała. Jej córka
uwielbiała jej słuchać - tak samo, jak kiedyś Bella przysłuchiwała się swojej matce.
Moment później jej palce dostosowały się do narzuconego rytmu, co znacznie poprawiło jakość gry.
Nagle palce jej prawej ręki splotły się z palcami lewej ręki Edwarda, na co przeszedł ją silny,
niezwykle przyjemny i upajający dreszcz. Ułożyła swoją dłoń na jego, pokrywając ją, tak, że zamiast
czterech rąk po klawiszach tańczyły teraz trzy. Po jednej od każdego z nich i jedna wspólna.
Nie zdziwiła się za bardzo, gdy poczuła, że i jemu udzieliły się dreszcze. Długo patrzyła uparcie na
klawisze, choć nie było takiej potrzeby. On także nie spoglądał w jej stronę.

Starał się. Naprawdę się starał. Niekiedy jednak nasze działania są z góry skazane na porażkę.
Tak było i w tym przypadku. Nie mógł już znieść tego promieniowania i widoku ich splecionych
dłoni. Uniósł na nią wzrok dokładnie w tym momencie, w którym zrobiła to ona.
Zdawała się być jeszcze piękniejsza niż zwykle. Duże oczy były szeroko otwarte w oczekiwaniu, a
usta rozchyliły się lekko. Ich dłonie wciąż wirowały po czarno-białych klawiszach, a czas, który
dotąd płynął niezwykle wolno, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, przestał istnieć. Ich twarze
przybliżały się do siebie, a tęczówki o takiej samej barwie chłonęły każdy pojedynczy szczegół
zaistniałej sytuacji. Oddechy przestały być regularne, a po chwili przeszły w ciche dyszenie.
Trwali w tej pozycji parę lat świetlnych - a przynajmniej trwaliby, gdyby istniał czas. Mimo tego, że
nie zatrzymywali się ani na chwilę, dla postronnego obserwatora nie poruszali się ani odrobinę.

Gdy ich usta wreszcie się zetknęły, bezczas i cierpliwe oczekiwanie, jakie odczuwała, obróciły się w
popioły. Czas pognał do przodu, a z początku nieśmiałe muśnięcie przerodziło się w trybie
natychmiastowym w namiętny pocałunek. Melodia raptownie umilkła, gdy ich ręce nagle znalazły
coś innego do roboty niż stateczne uderzanie w klawisze. Badała go na nowo, odkrywała każdą linię,
każdą nierówność jego ciała, które ociekało wręcz czystą perfekcją. Koszula, którą wcześniej uznała

background image

za seksowną, teraz była tylko denerwującym kawałkiem materiału, który oddzielał jej dłonie od jego
torsu, więc nie namyślając się długo zdarła ją jednym zdecydowanym ruchem. Wszystkie guziki
oderwały się i rozsypały po całym pomieszczeniu. Nagle jego duże ręce zacisnęły się mocno na jej
talii, więc gdy wstał, pociągnął ją ze sobą. Odruchowo oplotła go nogami w biodrach. Dowód tego,
jak bardzo był podniecony, czuła teraz wyraźnie pod sobą, co sprawiło, że jednocześnie ogarnęła ją
euforia i mocne podirytowanie, które skierowane było do warstw materiału, jakie oddzielały ich od
siebie. Jęknęła, przyciągając go mocniej. W jej żyłach zapłonął ogień - prawie taki, jak podczas
przemiany. Z tą różnicą, że o wiele bardziej przyjemny.
A przyjemność była uzależniająca.
Nim zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła pod plecami twardość podłogi, do której przygniatało ją
ciepłe, umięśnione ciało kochanka. Niecierpliwie zdarł z niej sweter, nie kłopocząc się ściąganiem
go przez głowę. Natychmiast przycisnęła się do niego. Usłyszała jego sapnięcie, gdy oderwał się od
jej ust i z zachwytem się jej przypatrywał. W jego oczach jednak dominowało pożądanie. Były one
lustrzanym odbiciem jej tęczówek.
Zachwyt. Pożądanie. Niecierpliwość.
Nie liczyło się to, kim byli, kiedy byli i gdzie byli. Ważne było tylko to, że byli razem.
Skąpani w księżycowym blasku, zatracili się w sobie, na przekór całemu światu, na przekór
własnemu rozsądkowi.

Przyjrzała się krytycznie podłużnym śladom, które zostawiły w drewnie jej palce. Trudno by było się
z tego tłumaczyć. Przesunęła nieco jasny dywan, który całkowicie je zakrył i oglądała przez chwilę z
zadowoleniem efekt własnej kreatywności. Wszystko, byleby nie patrzeć na niego.
Gdyby mogła się rumienić, jej twarz z dużym prawdopodobieństwem wyglądałaby jak obudowa
starodawnego wozu strażackiego.
Między nimi zapadła krępująca cisza, którą przerywały tylko ich uspokojone już oddechy. Miała
wielką ochotę uciec do pokoju i ukryć się pod szafą, ale nie pozwalała jej na to własna duma.
Zaczęła jej też nagle przeszkadzać własna nagość, choć jeszcze nie tak dawno z chęcią spaliłaby w
ogniu piekielnym wszystkie dostępne fragmenty odzieży. Rozejrzała się więc w poszukiwaniu
czegoś nadającego się do włożenia. Niestety, wszystkie jej ubrania były rozdrobnione na tyle części,
że lalka Barbie by się nimi nie zakryła, a jedynym w miarę zdatnym do użycia materiałem okazała
się koszula Edwarda. Nie miała guzików i fragmentu prawego rękawa, ale była na tyle długa, że
zakrywała wszystkie strategiczne miejsca, więc nadawała się idealnie.
Wspólnie zajęli się porządkowaniem skrawków, starając się zrobić to jak najszybciej. Mimo że cała
ta sytuacja nie mogła być już bardziej absurdalna, to woleli nie myśleć o tym, jakie piekło
wybuchłoby, gdyby się czymś zdradzili. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Nigdy.
No, Alice pewnie wiedziała, ale lepiej dla niej, żeby zatrzymała tę informację dla siebie. Ostatnim (i
jedynym) razem co prawda trzymała jęzor za zębami, ale od spojrzeń, które notorycznie posyłała w
stronę jej i Edwarda, przewracało się w żołądku, nie mówiąc już o tym, że wszyscy stosunkowo
szybko zorientowali się, o co chodzi.
Nagle część niej przestała tak bardzo tęsknić za przyjaciółką.

Gdy pozbierali już wszystkie pozostałości swojej garderoby (z guzikami włącznie) Izzie w końcu się
odezwała.
- Nie powinniśmy byli - szepnęła.
No co ty nie powiesz?
- Żałujesz? - spytał cicho, czując, że całe jego ciało napina się w oczekiwaniu na odpowiedź.
Wiedział, że zbyt dali się ponieść emocjom, ale gdyby miał możliwość cofnięcia się w czasie,
egoistycznie postąpiłby tak samo.
Jej myśli były jeszcze bardziej zagmatwane i cichsze niż zwykle.
- Nie - zadecydowała w końcu. - Ale nie powinniśmy byli.
- Wiem - westchnął boleśnie. Co on, do cholery, wyprawiał? Ona miała męża, dziecko! Jeśli wyjdzie
cało z tej wojny, to miałaby dużą szansę na szczęśliwe życie! Tym jednym, egoistycznym
występkiem wszystko zaprzepaścili. Czy jej małżonek wybaczy jej zdradę? Czy w ogóle mu się
przyzna? Czy będzie mogła z tym żyć?
Głupia, głupia, głupia Izzy! A on z pięć razy głupszy!

background image

Nagle wyraz jej twarzy zmienił się ze skruszonego w zdeterminowany. W myślach powtarzała
niczym mantrę: powiem mu... powiem mu...
Była tak cicha mentalnie, że nie wyłowił nic poza tym osobistym postanowieniem. Ciekawość
zżerała go od środka. Co takiego chciała wyznać? Może... Może jako córka Belli...
O Jezusie!
Właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że przespał się z – prawdopodobnie - córką byłej (bądź
obecnej) żony. Zakochać się to pół biedy, przyzwyczaił się już do tego, że miał talent do lokowania
uczuć nie tam gdzie trzeba, ale miłość fizyczna? Co takiego zrobił w poprzednim życiu, że Bóg w
takim stopniu się od niego odwrócił? Czyżby mścił się za ten okres, kiedy w około dziesięć lat po
przemianie odłączył od Carlisle'a i wysłał do piekła paru bandziorów? Doprawdy, równie dobrze
może się okazać, że Ziemia zaczęła się kręcić w przeciwnym kierunku. Nic już by go nie zdziwiło.
Tak, obwiniaj Boga, warknął do siebie w duchu. Przecież to Jego wina, że nie potrafisz utrzymać
pożądania na wodzy.
Ani że ona nie potrafi.
Zmartwił się, gdy owe zdeterminowanie zaczęło zanikać z jej twarzy, ustępując miejsca
zakłopotaniu. Był o krok od rozpoczęcia modlitwy w intencji jej szczerości. Parokrotnie otwierała i
zamykała usta, starając się patrzeć tylko na jego twarz. Dotarło do niego, że nieświadomie ją
onieśmielał, ale nim zdążył zrobić cokolwiek z tą wiedzą, ściskając resztki swoich ubrań odwróciła
się i udała w stronę pokoju. Nie powiem mu.
A niech to szlag.
Ruszył za nią, kierując się w stronę własnej sypialni. Poczuł obrzydzenie, gdy naszła go myśl, że
Izzie niesłychanie seksownie wyglądała w jego zniszczonej koszuli.
A owe obrzydzenie wynikało z jego wysoko rozwiniętego poczucia moralności. O ile prostsza była by
jego egzystencja, gdyby akurat tej cechy charakteru nie posiadał. Niestety, rodząc się w 1901 roku
nie miał zbyt dużego wyboru. To było charakterystyczne dla tamtych czasów i dla jego dawnej
rodziny.
Ale czy miał prawo choćby rozmyślać o moralności w sytuacji takiej jak ta?

background image

Rozdział 7

W pułapce

Z

myśli Jasona wyłapał, że Izzie wygląda nieswojo. Wpatrywała się uparcie w blat stołu z dłońmi

pod pachami i smutną miną. Jego najmłodszy brat nie chciał, by cierpiała; jej ból zadawał ciosy
prosto w jego serce. Sprawiało to, że Edward czuł się jeszcze bardziej winny. On także nie mógł
zmusić się do okazywania radości i energii. Z tą różnicą, że robił to na tyle subtelnie, że wszyscy
stwierdzali po prostu, że się zamyślił.
Kate, Irina i Emmett dyskutowali z ożywieniem o użyciu wschodnich stylów walk przy ostatecznej
bitwie, co zdezorientowałoby przeciwnika i pozwoliło na uzyskanie przewagi, pomijając to, że mimo
wszystko Rodriguezowie byli prawie dwa razy bardziej liczni od nich. Reszta przysłuchiwała im się i
od czasu do czasu wtrącała swoje uwagi. Starsze wampiry obstawiały za tradycyjnością, zaś te
młodsze skłaniały się ku urozmaiceniu bitwy. Edwardowi było wszystko jedno.
Nagle zawibrował jego telefon. Ignorując poczucie, że to nie będzie nic dobrego, otworzył
wiadomość od siostry.
Jesteśmy w drodze. Przygotujcie się.
Nie trzeba było nic więcej tłumaczyć; aż za dobrze pamiętał rozmowę, w której to Ally oznajmiła
mu, że wrócą, kiedy przyjdzie właściwy czas.

'Wyjeżdżamy?'
'My. Ja i Jasper'
'Na ile?'
'Na długo. Wrócimy, kiedy zobaczę, że wizja się nasila. Na samą bitwę’

Strach ścisnął mu gardło. Teraz, gdy opadł jego kokon, nic go przed tym uczuciem nie chroniło. Ale
dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że nie chciał umierać; jego stare przekonania i
argumenty wydały mu się nagle mało ważne. Wiedząc, że wszyscy go obserwują, w tempie
natychmiastowym odpisał.
Kiedy?
Alice odpisała jeszcze szybciej.
Nie wszystkie decyzje zostały podjęte. W każdym razie za parę godzin będzie już po wszystkim,
choć to najbardziej optymistyczny scenariusz (bo najgorszy obejmuje minuty). Mijamy właśnie
stary dom Tanyi. Powinniśmy być za około dwie godziny.
- Kto to? - spytała Rosalie. Gdy brat podniósł na nią wzrok, zamarła. Przeraził ją swoim wyrazem
twarzy.
- Alice - wyszeptał.
- Co pisze...?
- Że będą za jakieś dwie godziny - wymamrotał.
Atmosfera natychmiast opadła; nikt nie zrozumiał, dlaczego tak się zestresował tą wiadomością.
Powrót Al i Jazza był przecież wisienką na torcie ich ostatnio całkiem udanego życia.
- I to wszystko? - upewnił się Carlisle.
- Nie rozumiecie – powiedział. - Alice miała wrócić na samą bitwę.
Zapadła cisza. Po kolei na twarzy każdego zaczął odmalowywać się taki sam wyraz przerażenia jak u
niego. Nic więcej nie trzeba było tłumaczyć.
- Co dokładnie napisała? - wycedził Emmett, po czym, zbyt niecierpliwy, by czekać na odpowiedź,
wyrwał urządzenie z ręki brata i przebiegł wzrokiem po treści powiadomienia od Ally. Przełknął
głośno jad, zanim przeczytał notkę na głos. Na dłuższy czas zapadła paraliżująca cisza. Nikt jej nie
przerywał. Wszyscy zmienili się w posągi.

Dokładnie czterdzieści dwie minuty później Emmett zerwał się gwałtownie z krzesła, na co
zgromadzeni wybudzili się z letargu na różnorakie sposoby - od nerwowego mrugania do
podskakiwania z zaskoczenia.

background image

- Ludzie! - wrzasnął brunet, trzaskając pięścią w stół, nie odmierzając swojej siły i robiąc w nim
dziurę. Nikt się tym jednak nie przejmował. – Wampiry - poprawił po głębszym namyśle. - Trzeba
działać! Mamy jeszcze parę godzin czasu. Nie będziemy się relaksować, albo też użalać się nad tym,
jacy my biedni! Dzia-ła-my! Musimy jeszcze trochę potrenować, ustalić położenie, ale z tym akurat
myślę, że warto poczekać na Alice, bo jej wizje mogą się okazać przydatne. Na początku chyba
musimy się przebrać - Rose, ty w tej kiecce, nie powiem, wyglądasz pięknie, ale zbyt wygodnie ci nie
będzie. Później musimy się przygotować. Jak tak siedzimy, to jesteśmy bardzo łatwym celem!
Później, przede wszystkim, trzeba chronić Izz i Sorayę, bo ich zadaniem jest skupianie się na
ochronie nas, a nie na walce. No co tak patrzycie? Działać, działać, go, go, go!
- Emmett ma rację - odezwała się Soraya. - Nie możemy tak czekać w nieskończoność i pierdzieć w
stołki. Równie dobrze moglibyśmy położyć się na złotych talerzach i kazać dostarczyć Rodriguezom.
- dokończyła z typową sobie bezpośredniczością.
- Teraz każdy ma trochę czasu dla siebie, ale widzimy się w salonie za równo pięć minut. I ani setnej
sekundy spóźnienia - zarządził bardzo poważnie Carlisle.
Bella, nie czekając ani chwili dłużej, wstała i pobiegła do swojej tymczasowej sypialni. Gdyby mogła
płakać, po jej policzkach spływałyby teraz potoki łez. Dopiero w tej chwili zrozumiała, co tak
naprawdę oznaczała ta wojna. Do tej pory przedstawiała się ona surrealistycznie i
nieprawdopobnie; atmosfera w domu była tak normalna, że ledwo pamiętała, że sprowadzono ją tu
z jakiegoś konkretnego powodu. Tyle się nasłuchała o tym, że dzięki niej mieli szanse wygrać… Ale
tu i tak nie chodziło o kompletne zwycięstwo. Do dziś wierzyła, że jest możliwość, by wszyscy wyszli
z tego cało. Ale nie wyjdą. Ktoś zginie. Może nawet zginą wszyscy.
W błyskawicznym tempie przebrała się w solidne dżinsy i przylegający, niekrępujący ruchów
sweter, po czym pogrzebała w torbie, aż dokopała się do fotografii. Ze śliskiego kawałka papieru
spoglądały na nią czekoladowe oczy i kasztanowe loki córki. Uśmiechała się tym swoim
łobuzerskim uśmiechem - tym, który stanowił idealną kopię uśmiechu jej ojca. Przyłożyła dłoń do
ust, aby stłumić szloch. Oczy miała dziwnie suche.
Nie płakała od ponad dwudziestu lat, ale teraz, gdy jej życie - czy też egzystencja - dobiegało końca,
mogła sobie na to pozwolić. Sytuacja ją przerosła.
Zdawała sobie sprawę, że z dużym prawdopodobieństwem ona zginie, ale Edward mógł się
uratować; chciała, by Renesmee poznała swojego ojca, by miała w zasięgu choć jednego ze swoich
rodziców, tak jak było przez całe jej życie - z tym, że teraz ojciec mógł zastąpić jej matkę.
Pognała do biurka, przeszukując je. W końcu znalazła piękną papeterię i granatowy długopis.
Zębami zdjęła z niego nasadkę, po czym zabrała się za pisanie listu. Opisała w nim ciążę, rozwój
Renee, własną przemianę w wampira... Innymi słowy, streściła całe życie swoje i córki, od momentu
ich rozstania. Wyjaśniła, co nią kierowało, kiedy podawała się za Izzy. Poprosiła, by wyjaśnił
wszystko Renesmee. Dziękowała za poprzednią noc. Dziękowała za to, że był z nią przez te parę
miesięcy, najszczęśliwszych miesięcy jej życia. Dziękowała za Nessie.
Wsunęła list do koperty, na której ozdobnym pismem wypisała jego imię. Nie zastanawiając się
długo, pocałowała zdjęcie córeczki i dołączyła je do listu. Nie zakleiła koperty; jad nie nadawał się
do tego tak dobrze jak ślina. Odłożyła korespondencję na blat, mając nadzieję, że znajdzie go na
czas.
Bolał ją sposób, w jaki musiała rozpocząć list. Jeśli to czytasz, oznacza to, że z nas dwojga tylko Ty
przeżyłeś...
Nie czuła się gotowa ujawnić swoją tożsamość, ale nie chciała także rozstawać się z obrączką, więc
wsunęła ją ostrożnie do kieszeni spodni i związując włosy w niedbałego koka opuściła
pomieszczenie.
Jednak zawróciła, nim zdążyła zrobić choć parę kroków. Stwierdzając, że zostało jej jeszcze trochę
czasu, zamknęła drzwi i usiadła na łóżku, wyjmując spod kołdry koszulę Edwarda. Wtuliła w nią
twarz i wdychając jego słodki zapach, raz jeszcze rozpaczliwie zaszlochała, zanurzając się we
wspomnieniach ich ostatniej wspólnej nocy.

Po przepisowych trzystu dziesięciu sekundach cała piętnastka zebrała się w pomieszczeniu
głównym. Na dworze bardzo mocno rozpadał się śnieg, co w połączeniu z silnym wiatrem
wytworzyło prawdziwą śnieżycę. Nikt nie chciał się odzywać, ale nie mogli ponownie pogrążać się w
ciszy; jej mieli już dość.
Z braku lepszych pomysłów wyszli do ogrodu i zaczęli trenować. Wampiry złączały się w pary i
walczyły ze sobą, podczas gdy inni obserwowali ich i po skończonej bitwie komentowali

background image

niedociągnięcia i radzili, co zrobić, aby dopracować technikę.
Półtorej godziny później wszyscy byli już mocno zestresowani, czekając na Alice i nie mogąc
opanować ciągłego spoglądania na zegar. Jedynymi, którzy nie brali udziału w całej tej farsie, byli
Edward i Izzy. Oni woleli cierpieć w samotności.
Izzie znów miała zdeterminowaną minę, a jej myśli krążyły wokół tego, aby komuś dokopać.
Rozpierała ją energia, którą chciała na czymś wyładować.
Od wysłuchiwania tego jazgotu zaczęło mu się to udzielać. Znaczy, chęć rozładowania się. Ale z kim
mógłby powalczyć, tak, żeby mógł się wykazać? Wszyscy zdradzają się swoimi myślami. Wygranie z
nimi nie było żadną przyjemnością.
Gdy Tanya wreszcie pokonała Esme (czyli przyłożyła jej wargi do szyi, co w ich treningach
oznaczało wygraną, bo z takiej pozycji najłatwiej odgryźć głowę), Edward zrobił najgłupszą,
najbardziej impulsywną rzecz w całej swojej studwudziestodziewięcioletniej egzystencji - zaprosił
swoją kochankę do walki. A ona się zgodziła i - należy dodać - zrobiła to dość chętnie.
Znaczy, zanim zorientowała się, na co dokładnie się zgodziła.
Stanęli naprzeciw siebie w obronnych pozycjach.
Nie pozwolę ci wygrać, pomyślała. Może był przewrażliwiony, ale odniósł wrażenie, że nie miała na
myśli jedynie walki.
Czując na sobie wzrok (i myśli) innych, chłopak skoczył do przodu, jednak przeciwniczce udało się
wymknąć. Następnie to ona zamarkowała atak w lewo, lecz jako, że wiedział, że to była zmyłka,
odbił natychmiast w prawo, uprzedzając jej ruch o ułamek sekundy. Ale była dobra; zawsze
udawało jej się odskoczyć. Znów zamarkowała skok, więc ponownie skoczył w przeciwnym
kierunku, ale się przeliczył - zrobił to za szybko, co pozwoliło jej trzymać się pierwowzoru, przez co
prawie musnęła go tuż przy gardle.
Z sekundy na sekundę szala zwycięstwa nieuchronnie schylała się ku Cullenowi, co dawało mu
pewnego rodzaju satysfakcję. Wreszcie, po dokładnie trzydziestu sześciu sekundach, udało mu się
złapać ją w pasie, by się nie wyrwała i zaryć zębami o jej szyję.
Widząc, że jest bliska szlochu, postanowił ją pocieszyć.
- I tak byłaś dobra.
Z jakiegoś powodu ten drobny komplement bardzo ją rozzłościł. Zaczęła warczeć, a jej ciałem
targały dreszcze, jakby miała gorączkę.
- Wydaje mi się - zaczęła bardzo cicho, ale i tak wszyscy ją usłyszeli - że za bardzo polegasz na
swoim darze, Edwardzie.
Nie miał pojęcia, co miała znaczyć ta uwaga, ale zanim zdążył zapytać, jej myśli nagle... zniknęły.
Nic nie słyszał. Tak, jak parę dni temu, gdy wziął ją za halucynację i...
Nim dokończył myśl, coś go potężnie uderzyło w brzuch, aż odskoczył na parę metrów.
Zdezorientowany i trochę obolały, miał ochotę tam stać, ale jego oczy zarejestrowały, że Izzie
ponowiła atak. Instynktownie się cofnął, znowu przybierając odpowiednią postawę.
Działała błyskawicznie, jakby w amoku, a jej myśli już niczym się nie zdradzały. Dużo razy oberwał,
za to ją udawało mu się muskać sporadycznie. Nie chodziło bynajmniej o jej umiejętności. Chodziło
o żar, który – prawdopodobnie - odczuwała. Widział go w jej oczach. Żar z nienawiści, chęci
zemsty... miłości? W każdym razie dodawał jej sił. Jak u nowonarodzonej.
Nie miał zbyt wiele czasu na rozważania. Wyglądało na to, że Izz przetarła granice rzeczywistości i
fikcji. Z jakiegoś powodu nie chciała - nie mogła - pozwolić mu na wygraną.
Nie mógł słyszeć jej myśli... to go zaczęło powoli naprowadzać.
Pojedyncze kosmyki powysuwały jej się ze splotu i wirowały wokół jej twarzy. Włosy o tak pięknym,
mahoniowym odcieniu... Znajomym odcieniu. Duże oczy. Może nie kolor, ale ich kształt już
wcześniej skojarzył mu się z Isabellą. Może wcale nie miał do czynienia z jej córką...
Nie, to niemożliwe.
Ale... Niemożliwa była też wersja z wampirem-wilkołakiem.
Powalił ją na ziemię, ale natychmiastowo wydostała się z jego silnych ramion. Ale gdy w nich przez
chwilę była... Edward zorientował się, że jej proporcje także były znajome. Nie identyczne, ale
trochę znajome. Nabrała bardziej kobiecych kształtów...
Nie nabrała! To była Izzy, Izzie! Nie Bella!
To, jak na niego działa... Prawie odskoczył, gdy ich dłonie spotkały się po raz pierwszy. A gdy
zobaczył ją w przedpokoju... Wiedział, że była wyjątkowa, że była Aniołem.
Nie, do cholery! Edward, nie rób sobie nadziei!
Jakiej, do cholery, nadziei? Że Bella tu jest i chyba zostanie zabita w ciągu kilku godzin? Tego miał
pragnąć? Żeby jego ukochana żona zginęła, ratując wszystkich dookoła? To było takie w jej stylu...

background image

Na ostatnim miejscu zawsze mieć siebie.
Ale to niemożliwe!
No i Bella, tak jak Izz, miała dziecko… Z tym przeklętym wilkołakiem. Choć przez większość czasu
nienawidził owocu ich miłości, to przez ostatnie dni o dziecku Izzy myślał pozytywnie, nawet je
lubił, pomimo że go nie znał. I właśnie w tym momencie, kiedy między Izzy i Bellą pojawił się
ostateczny znak równości, przestał nienawidzić potomstwa Belli. W końcu… było tylko dzieckiem.
Zwykłym człowiekiem. Połową jej… Jak wcześniej mógł nienawidzić czegoś, co zrodziło się z kogoś,
kogo kochał całym sobą? Poza tym, wierzył odrobinę w to, że Izzy była córką Belli. A ją pokochał.
Czy właśnie okazało się, że pokochał… samą Bellę? Ponownie? Że nie miał wyboru, nie miał
wyjścia?
Nie…To nie mogła być Bella.
Nie wierzył w to, że Alice dobrowolnie rozstała się z rodziną na parę tygodni przed domniemaną
śmiercią. Ona wiedziała… Ona zawsze wie. Pozwoliła im działać.
Co tu się działo?
I dlaczego ona próbowała go teraz z taką gorliwością pokonać... Przecież zrobiła to już dawno. On
nie mógł bez niej żyć, podczas gdy ona ułożyła sobie życie jak z bajki.
A co on wiedział o jej życiu? Skąd wziął prawo do wydawania osądów?
To nie mogła być Bella... A przynajmniej nie jego Bella. Jego Bella nie poruszała się z gracją, nie
polowała, nie... nie... nie wszystko!
Chociaż ostatnia noc... Pożądanie, które względem siebie czuli... Czy to nie był tylko skutek tak
długiego braku aktywności seksualnej?
Jej myśli zawsze były dziwne. Takie... porządne. Jakby przemyślała wszystko trzy razy, zanim o tym
pomyślała. Takie... trochę sztuczne.
Spojrzał na jej twarz oddaloną o trzy metry od niego i... uwierzył. Bez konkretnej przyczyny. Może
dlatego, że była ściągnięta wewnętrznym bólem? Może dlatego, że jej wyraz tak przypominał ten,
gdy rozcięła sobie rękę, by zdekoncentrować Victorię? Nieważne. Ale uwierzył. Dowiedział się, co
chciała mu powiedzieć poprzedniej nocy, gdy się rozstawali...
Było to tak porażające odkrycie, że nie namyślając się długo, po prostu się poddał. Nikt tego nie
zauważył, bo właśnie w tym momencie przyłożyła zęby do jego gardła. Mógł ją odepchnąć - nawet
trzymał już dłonie na wysokości jej bioder - ale się powstrzymał.
Stali tak przez dłuższą chwilę, dysząc, aż zrobiła coś niespodziewanego; zacisnęła ręce na jego
koszuli i stanęła na palcach, by pocałować go prosto w usta - namiętnie, z tym samym żarem, z
którym walczyła. Wtedy jego palce poruszyły się o kilka milimetrów i złapały w miażdżącym uścisku
jej wąską talię. Jej ciało idealnie, wręcz instynktownie wpasowało się w jego. Oddał jej pocałunek;
nie miał wyboru. Zawsze to ona decydowała za niego. Bez niej był pustą skorupą. Za każdym razem,
gdy była przy nim, wracało w niego życie.
Ale jednak coś mu nie pasowało; nigdy tak nie całował Belli, a bynajmniej nie robił tego świadomie.
Jego ręce poluźniły chwyt, przechodząc delikatnie na jej plecy, a jej palce prześlizgnęły się po jego
klatce piersiowej i jedna z nich przesunęła na kark, a druga wplotła się w kasztanowe włosy. Sam
pocałunek stracił na swej gwałtowności; stał się ostrożny, delikatny, acz bardzo słodki. Zapomnieli
o otaczającym świecie, o dwudziestu trzech latach, które ich poróżniły, o problemach. Wszystko
zniknęło. Bo byli razem; on był jej Edwardem, a ona była jego Bellą. Na zawsze.
Oderwali się od siebie, ale nie odsuwali się, patrzyli sobie w oczy. Potrzebowali chwili, by wrócić z
Forks i przenieść się w obecne czasy, gdzie czekała na nich rodzina, gdzie czekała wojna, śmierć.
Po wojującej wampirzycy nie było już śladu; jej miejsce zajęła delikatna, uległa dziewczyna, gotowa
na wszystko, by tylko ich moment nigdy się nie skończył.
I wtedy zatrzęsła się od szlochu, a jej prawa dłoń wyplątała się z jego bujnej czupryny i trzasnęła go
w twarz. Było to dziwne spoliczkowanie; po tym, jak ich skóry się spotkały, nie oderwała ręki, tylko
trzymała ją na jego policzku.
- Ty kretynie - wyszeptała. - Czemu mi to robisz?
Milczał. Co miał odpowiedzieć? Że byli sobie przeznaczeni? Że powinni być razem i że
podświadomie o tym wiedzą? Że powinna porzucić rodzinę i do niego wrócić? Stek bzdur. Oderwała
od niego rękę. Czuł wyimagrowany ból - bolała go dusza. Był to ból o stokroć gorszy niż normalny.
- Czemu ja cię nie potrafię nienawidzić? - dokończyła bezradnym tonem. Nadal się nie odsuwała.
Ich ciała napierały na siebie na prawie całej powierzchni, co komplikowało logiczne myślenie.
- Powinnaś- odpowiedział.
- Ale nie potrafię - nadal szeptała, szlochając. - Czemu mnie opuściłeś?
- Nie mogłem komplikować ci życia - wyjaśnił. A chciał powiedzieć o wiele więcej. Odpowiedzieć

background image

pytaniem na pytanie. Czemu mnie zdradziłaś?
- Ach, no tak, oczywiście! - wybuchnęła, gwałtownie się odsuwając. - Przecież ty zawsze wiesz
wszystko najlepiej, prawda? I jesteś przecież niebezpiecznym potworem! No patrz, zapomniałam! A
to, że zostawiłeś mnie samą, w ciąży? To, że byłam o włos od śmierci, donosząc i rodząc twoją
córkę? Pikuś, nieprawdaż? - wrzasnęła, a Edwarda zmroziło.
- Czekaj, czekaj. Moją córkę?! Pamiętaj, z kim rozmawiasz! Ja. Nie. Jestem. Jacobem! I choćbym
nie wiem, jak się starał, to nim nie będę! Za to mam cię przeprosić?! Że nie umiałaś zdecydować się
na żadnego z nas, tylko jechałaś na dwa fronty?
Wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby otrzymała cios w brzuch. Wpatrywała się w niego z
niedowierzaniem.
- Wiesz co? - spytała ponownie cichym głosem. - Pieprz się.
Potem odwróciła się na pięcie i wybiegła w las.
Stał jeszcze przez chwilę z dłońmi zaciśniętymi w pięści i nieuregulowanym oddechem. Zaczął sobie
przypominać o swojej publiczności, która teraz zamarła. Ich myśli pędziły w zawrotnym tempie. I
nagle emocje opadły i uświadomił sobie, co właśnie się stano. Praktycznie nazwał byłą żonę dziwką.
Ona kazała mu się pieprzyć, i uciekła... w las.
A po lesie kręciły się właśnie bardzo niebezpieczne osoby.
- O nie - szepnął. - Nie ruszajcie się stąd, czekajcie na Alice! Jeśli nie wrócimy w ciągu pół godziny,
szukajcie nas! - rozkazał i pobiegł za Bellą.
- Nie! - zawołała za nim zrozpaczona Esme. Bała się, że coś im się stanie.
Ale jego to nie obchodziło. Pędził w zawrotnym tempie, nawołując ukochaną.
Parę minut później zamarł, kiedy uświadomił sobie, że słyszy coś, co nie było naturalnym leśnym
odgłosem.
Myśli. Dużo myśli. Morderczych.
Konkretnie dwudziestu trzech osobników otaczających jedną, bezbronną wampirzycę.
Irytowała ich tym, że nie zwijała się z bólu, jaki ich umysły jej zadawały i szybko domyślili się, że
była w tej dziedzinie szczególnie uzdolniona.
Tworzyli wokół niej okrąg, stojąc wśród drzew. Edward cicho przystanął za jednym z nich, gotów
zaatakować, kiedy taki wysoki - przywódca, jak się w sekundę potem okazało - nakazał:
- Spalić ją.
Nie było czasu na tamtego. Błyskawicznie doskoczył do wampira odpowiedzialnego za ogień i nim
tamten zdążył spełnić żądanie, odgryzł mu głowę i odrzucił ją za siebie. Skuteczne, ale cholernie
demaskujące. Na ułamek sekundy sparaliżował go straszny ból - jakby znowu wrócił do momentu
swojej przemiany, na sam jej początek, gdy jeszcze był słaby i tak silnie ją odczuwał... - ale ten zaraz
ustał. Wiedział, co się stało. To Bella ochroniła go swoim... czymś.
Nigdy, w najgorszych koszmarach nie przypuszczałby, że dojdzie do takiej sytuacji.
Ich dwoje... Na dwudziestu dwóch Rodriguezów. Nie mieli szans. Ale zawsze mogli kilku wybić.
Należało im się. Pozostawało mieć nadzieję, że reszta rodziny załatwi pozostałych. Trzeba tylko było
wybrać kilku najniebezpieczniejszych, skoro Bell nie będzie mogła już ich chronić.
Szybko zorientował się w sytuacji. Wiedział, gdzie atakować.
Nim wspólnymi siłami zabili dwóch z nich, nie posiadali już sporej części ciała.
Nie zorientowali się, że podpalacz właśnie odzyskał głowę. Było za późno. Płomienie o
niewiarygodnie wysokiej temperaturze tworzyły okrąg - tak jak wcześniej Rodriguezowie. Szczątki
dwóch z nich leżały koło nich, co oznaczało, że tamci się nimi nie przejmowali. Pozwolili im
spłonąć. Razem z Edwardem i Bellą.
Nie było drogi ucieczki, znaleźli się w pułapce. Krąg nieuchronnie się zacieśniał. Isabella z
przerażeniem obserwowała, jak jej własną rękę - czy też raczej dawną rękę - pochłania ogień.
Zderzyli się plecami, a Bells instynktownie poszerzyła tarczę. Nie wierzyła, że to coś da - ogień nie
był w końcu iluzją. Nie działał na umysł. Zabijał ciało.
Jednak powłoka ochronna zaczęła przybierać dziwny kolor, tworząc coś na podstawie mętnego
klosza. To potoczyło się tak szybko. Jeszcze przed chwilą byli w ogrodzie, a teraz...
- Ach! - Siła nacisku ognia na tarczę zwaliła Bellę z nóg i gdyby Edward jej nie podtrzymał, runęłaby
prosto w płomienia. Ale działo się coś dziwnego.
Skoro ogień nie był iluzją... To czemu nie mógł przedostać się przez ich klosz? Wampir sapnął
zaskoczony, trzymając ukochaną w ramionach.
- Wytrzymasz tak z pół godziny? Albo prędzej, jeśli Alice się zjawi? - spytał ją.
- Postaram się - wyjęczała, choć widać było, jak wiele wysiłku wkłada w uratowanie ich życia. –
Edwardzie - zaczęła, uczepiając się go mocniej. Plecami przylegała do jego klatki piersiowej.

background image

Odwróciła ku niemu głowę, by mógł zobaczyć cały ból i zrezygnowanie, jakie malowało się w jej
ciemno-złotych oczach. - Co się z nami stało?
Nie miała na myśli obecnej sytuacji.
- Pokaż mi, proszę - powiedział, mając nadzieję, że jak skupi się na czymś innym, to będzie mniej
przeżywać utrzymanie tarczy. Tymczasem było już tak bardzo gorąco, że prawie zaczęli się topić,
niczym figury woskowe. - Pokaż mi, co według ciebie, zaszło między nami te dwadzieścia trzy lata
temu...

Koniec części drugiej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Na przekor grawitacji
Koncepcje na temat moralnosci, (1), Studia Pedagogika
Schuler?ndace Na przekor sobie
Na przekor grawitacji
216 Banks Leanne Na przekór losowi
Aromaterapia na przekór zimowemu przeziębieniu i grypie
7 James Ellen Na przekór miłości
Szczęście na przekór kalectwu
0007 James Ellen Na przekór miłości
006 Schuler Candace Na przekór sobie
007 Ellen James Na przekór miłości

więcej podobnych podstron