06 Zygmunt Zonik Skarb katow z Majdanka

background image

Zygmunt Zonik

SKARB KATÓW Z MAJDANKA

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1988

Okładkę projektował: Krzysztof Walczak

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Anna Lasocka

Korektor: Grażyna Ćwietkow-Góralna

background image

Był 20 lipca 1941 roku. Od blisko miesiąca cały świat z zapartym tchem obserwował zmagania Armii

Czerwonej z Wehrmachtem, prącym ku Moskwie. Ogromna większość ludzi przeczuwała, że Hitler i jego
generałowie połamią sobie kły na Związku Radzieckim. Jedynie pewne koła politykierów, purpuratów i
biznesmenów stawiały na wzajemne wykrwawienie się obu potęg. Na morzach i oceanach toczyła się
zaciekła wojna niemieckiej Kriegsmarine z brytyjską Royal Navy. Narastał konflikt między Japonią i
Stanami Zjednoczonymi. Kraje podbite jęczały pod ciężkim butem okupanta, ale ich patriotyczne i bojowe
elementy schodziły do podziemia i organizowały ruch oporu, wzmagający się w miarę nasilania policyjnego
terroru.

Ogarniętym manią „wyższości rasowej” i panowania nad światem hitlerowcom uderzyły do głowy

pierwsze sukcesy operacji „Barbarossa”. Uwierzyli, że nikt ich nie pokona, i przestali się liczyć z
jakimikolwiek względami, z wymogami prawa międzynarodowego i humanitaryzmu. Faszystowscy
ideologowie wypracowali program eksterminacji narodu żydowskiego i słowiańskich z jednoczesną
kolonizacją wschodnich terenów Polski i dużych połaci ZSRR.

„Generalplan Ost”, który zakładał wysiedlenie 50 milionów Słowian: Polaków, Czechów i Ukraińców,

na tereny radzieckiej Syberii, nie miał doczekać się realizacji. W przygotowaniu natomiast była zakrojona na
szeroką skalę akcja wysiedlania Polaków z dystryktu lubelskiego i sprowadzenie na te tereny kolonistów
niemieckich *. Gotowano również plan „Endlösung der Judenfrage” („ostateczne rozwiązanie kwestii
żydowskiej”), czyli wyniszczenie europejskich Żydów. Pierwsze z tych zadań opatrzono kryptonimem
„Programm Heinrich”, a drugie — „Aktion Reinhard”.

Władze hitlerowskie ze zrozumiałych względów trzymały w ścisłej tajemnicy plany zagłady Żydów.

Nawet w tajnych dokumentach maskowano cel rozpoczętych w listopadzie 1938 roku od Kristallnacht **
prześladowań, a po wybuchu wojny, w latach 1939—1941, „przesiedleń”, czyli gromadzenia Żydów w
Niemczech i krajach podbitych w „rezerwatach” — gettach i obozach pracy, co w istocie było wstępem do
późniejszych akcji ludobójstwa. Akcje te postanowiono przeprowadzić na terenach polskich, głównie w
przeznaczonych do tego celu obozach koncentracyjnych i masowej zagłady. Istniał już od roku Oświęcim.
Przyszła kolej na założenie Majdanka i innych.

REŻYSERZY ZBRODNI I GRABIEŻY

Dzień 20 lipca był nadzwyczaj upalny i zebrani w obszernym gabinecie dowódcy SS i policji dystryktu

lubelskiego Odilo Globocnika, brigadeführera Waffen SS i generała policji, szefowie hitlerowskiej
administracji niemal nie odrywali się od syfonów z wodą sodową. Ale nie tylko zapięte pod szyję mundury i
wysoka temperatura sprawiały, że było im gorąco...

Gospodarz zerknął na złoty zegarek marki Schaffhausen, do niedawna własność pewnego zamożnego

jubilera z Lublina, teraz mieszkańca getta w pobliskiej wsi Majdan Tatarski.

— Jedenasta zero zero. Znam punktualność reichsführera, godną esesmana najwyższej rangi, więc tylko

patrzeć, moi panowie, jak nadjedzie z całą świtą — rzucił z głębokim przekonaniem.

Heinrich Himmler przyjechał rano z Kętrzyna, gdzie poprzedniego dnia uczestniczył w naradzie w

długiej sali bunkra w „Wolfschanze”; obradom przewodniczył Adolf Hitler. W tej chwili bawił w Lublinie w
komendanturze Sicherheitsdienst i Sicherheitspolizei w wielkim budynku „Pod Zegarem” przy ul.
Uniwersyteckiej 3. Wizytował gestapo i więzienie śledcze na Zamku. Globocnik początkowo towarzyszył
mu, ale odmeldował się, aby przygotować odprawę u siebie.

Jakoż dał się słyszeć wizg opon, następnie odgłos prezentowania broni, a tuż po nim szurgot kilkunastu

par butów. Brigadeführer zerwał się z fotela, otworzył drzwi i już witał przybyszów wkraczających do
pokaźnego hallu jednej z reprezentacyjnych, acz niewielkich kamieniczek dzielnicy niemieckiej, z której
wysiedlono ludność polską. Dostojny gość przybył w licznej asyście, ale do sali obrad wkroczyło w ślad za
nim tylko trzech wysokich stopniem oficerów; doradcy i obstawa zatrzymali się w poczekalni.
— Heil Hitler! — przywitał się gość, zarazem najwyższy przełożony.

— Heil! — odkrzyknęli, wyrzucając prawe ręce do przodu.
Prezentacja była zbyteczna, wszyscy znali się z kontaktów służbowych. Wśród miejscowych notabli

byli: Ernst Zörner, gubernator dystryktu, podległy bezpośrednio dr. Hansowi Frankowi, generalnemu
gubernatorowi, i standartenführer Helmuth Müller, nowy komendant służby bezpieczeństwa i policji

* Aussiedlungs -und Ansiedlungsaktion.
** „Noc kryształowa” pierwszy pogrom Żydów, połączony z paleniem synagog.

background image

bezpieczeństwa dystryktu. Goście to: brigadeführer Heinz Kammler, szef urzędu C — Budownictwo, w
Głównym Urzędzie Gospodarczo-Administracyjnym SS (Wirtschafts -und Verwaltungshauptamt — WVHA)
i standartenführer Karl Otto Koch, komendant Buchenwaldu, przewidziany na takie samo stanowisko w
obozie, który miał dopiero powstać w Lublinie.

„Straszny Heinrich”, trzecia osoba w Rzeszy po Hitlerze i Hermannie Göringu, siadł na honorowym

miejscu pod wielkim portretem przedstawiającym jego samego i po wymianie paru zdań przystąpił do
rzeczy. Zakomunikował o mianowaniu Globocnika swym pełnomocnikiem „do spełnienia wielkiej misji w
służbie Wielkich Niemiec”, a to: umocnienia niemczyzny na tutejszych terenach, przesiedlenia ludności
żydowskiej z gett do obozów zagłady oraz wyrugowania Polaków z trzech powiatów — obszar ten określił
wspólnym mianem Zamojszczyzny — i osadzenia tam osób pochodzenia niemieckiego. Poinformował, że
postanowił założyć na Zamojszczyźnie eksperymentalną sieć specjalnych placówek SS i policji, która
posłuży za wzór kolonizowania pod egidą SS ziem wschodnioeuropejskich. Na wysiedleńców polskich —
mężczyzn, kobiety i dzieci — miały czekać obozy koncentracyjne.

Przed trzema dniami byli obaj — Himmler i Globocnik — w Zamościu, gdzie dokonali wizji lokalnej.

Marzeniem Himmlera było, aby ten stary gród polski nazwać jego imieniem. Himmlerstadt miał stać się
„warownią” niemczyzny na wschodzie.

— Nominację towarzysza partyjnego Globocnika uzgodniłem z führerem — oświadczył reichsführer.

— Przejdźmy jednak, moi panowie, do zadań bliższych, najpilniejszych, takich na jutro, ba, na dziś. Założy
się tu, koło Lublina, wielki obóz koncentracyjny na pięćdziesiąt tysięcy więźniów. Będziemy do niego
kierować zarówno więźniów, zwłaszcza Polaków, jak i jeńców wojennych. Tych słowiańskich i żydowskich
podludzi zatrudni się w niemieckich zakładach zaopatrzeniowych. Powstaną filie tego obozu przy fabrykach
sprzętu zbrojeniowego. W pobliżu Lublina urządzi się pokaźnych rozmiarów gospodarstwa rolno-
-hodowlane. Jutro wyjdą z Berlina pocztą moje generalne wytyczne w tej sprawie, a w krótkim czasie
otrzymacie szczegółowe plany od brigadeführera Kammlera. Teraz chciałbym usłyszeć, jakie są wasze
sugestie w następujących punktach: rozbudowa w Lublinie dzielnicy SS i policji i budowa nowej, na
sześćdziesiąt tysięcy, dla naszych ludzi, środki techniczne do przeprowadzenia tego przedsięwzięcia i
terminy zakończenia poszczególnych etapów budowy.

Dyskusja trwała bite dwie godziny. Himmler podziękował i rozeszli się wszyscy; pozostał jedynie on i

gospodarz.

Reichsführer wiedział, co robi, powierzając Globocnikowi zorganizowanie obozu koncentracyjnego, w

którym miała się znaleźć także wysiedlona ludność Zamojszczyzny. Brigadeführer jak mało kto umiał wyjść
naprzeciw planom Himmlera jako komisarza Rzeszy do umocnienia niemieckości i podjąć ich realizację. Już
w końcu 1939 roku z własnej inicjatywy rozpoczął przygotowania do tworzenia rezerwatów Żydów na
Lubelszczyźnie. Założył sieć obozów pracy, a także wysunął projekt kolonizacji Wschodu z jednoczesnym
wyrugowaniem ludności polskiej. Aby ułatwić mu realizację tych planów, Himmler przekazał do jego
dyspozycji 50 kadrowych funkcjonariuszy policji. Dzięki temu Globocnik mógł utworzyć 500-osobowy
batalion policyjny do zadań specjalnych.

Nic dziwnego, że Himmler — prawa ręka Hitlera, traktował Globocnika z niekłamaną sympatią i przez

palce patrzył na ekstrawagancki styl życia tego utracjusza i birbanta. Zresztą dowódca SS i policji dystryktu
lubelskiego słabostki te równoważył niepoślednimi zdolnościami organizacyjnysni oraz zapałem w
przygotowywaniu „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, o czym coraz częściej mówiło się poufnie
w najwyższych sferach władzy. Globocnik wiedział, w czym rzecz. Z problematyki „Endlösung” mógłby
robić doktorat: tkwił w niej od samego początku, wrzucał przecież bomby do sklepów żydowskich w
Wiedniu. W kwietniu 1940 roku wiedział już, że do jego dystryktu zwiezie się Żydów z różnych krajów
Europy i skieruje do obozów na eksterminację. Na naradzie, która miała miejsce u niego 22 kwietnia
tamtego roku, oświadczył, że w Lubelskiem liczba zarejestrowanych Żydów przekroczyła 50 tysięcy i że to
dopiero początek akcji. No i przyjdą transporty deportowanych.

Teraz Himmler, popijając skąpymi łykami wino, pochwalił go za to, że tutaj, pod jego okiem, powstały

jako pierwsze w Generalnym Gubernatorstwie obozy pracy dla Polaków i Żydów.

— Chciałbym jednak przestrzec pana, mój drogi — mówiąc to szef położył rękę na barku podwładnego.

— Otrzymuję od towarzysza partyjnego Krügera * sygnały o pańskich samowolnych posunięciach,
zwłaszcza co do liczby Żydów kierowanych do różnych prac. Podobno uprawia pan własną politykę
zatrudnienia, nie zawsze zgodnie z wytycznymi.

— To Zörner donosi... — rzekł przez zaciśnięte zęby brigadeführer.

* Franz Wilhelm Krüger, wyższy dowódca SS i policji na całe GG (Höhere SS und Polizeiführer).

background image

— Niewykluczone. Ale choćby tak było, spełnia tylko swój obowiązek. Nie powinien pan intrygować

przeciwko niemu. Musicie ze sobą harmonijnie współpracować, tego wymaga dobro Rzeszy. Nie
wkraczajcie nawzajem w swoje kompetencje, lecz uzgadniajcie posunięcia, na ile to możliwe. Jego już o to
prosiłem, jak najbardziej jest za tym.

— Jawohl, Herr Reichsführer. Ale proszę nie zapominać, że w zakresie ustalonym dla mnie jako

pańskiego pełnomocnika rozkazy otrzymuję wyłącznie od pana i od führera. A Zörner wyraźnie sugeruje, że
nie chciałby tu mieć u siebie obozu koncentracyjnego. Wszak jest to sprzeczne z życzeniami pańskim i
Adolfa Hitlera! Jak mam to rozumieć?

— Spokojnie, drogi Odilo, spokojnie — uśmiechnął się tajemniczo szef. — Oczywiście, ma pan rację,

nikt nam nie przeszkodzi w realizacji naszych planów. I nie o to mi chodzi, ale o to, że pan często zapomina
o formach dyplomatycznych. Proszę być twardym w swoim, w naszym — poprawił się — wspólnym dziele,
ale nie rozmawiać z Zörnerem z pozycji siły, zwłaszcza że formalnie jest on pańskim zwierzchnikiem. Do
czasu, obiecuję to panu... Dopóki co, trzeba być dyplomatą. Dyplomacja to wielka sprawa. Twardo trzymać
się generaliów, ale ustępować w drobnostkach, ot co.

Aby złagodzić wrażenie, jakie wywołały jego uwagi, Himmler nawiązał do rozmowy, którą jego pupil

odbył przed kilkoma dniami w Berlinie z Adolfem Eichmannem *. Omawiano wtedy metody i sposoby
przeprowadzenia Ausrottung **.

— Nie muszę chyba przypominać — dodał — że od wiosny bieżącego roku, czyli od podjęcia znanych

panu decyzji o zagładzie, sprawa ta objęta jest najściślejszą tajemnicą państwową. Mamy działać, ale jak
najmniej o tym mówić. Szykujcie na gwałt obozy... hm... pracy...

— Tak jest. Majdanek, Bełżec i Sobibór zaczynają pracę z wiosną przyszłego roku. Treblinka latem.

Jestem zdania, że należy możliwie najszybciej przeprowadzić całą akcję przeciw Żydom, ponieważ
ewentualne trudności mogłyby ją zablokować w ogóle, a wówczas byśmy utknęli w połowie drogi.

— Zgadzam się, mój Odilo — przytaknął Himmler. — Już choćby ze względu na konieczność

maskowania całej operacji, co będzie rzeczą bardzo uciążliwą. Byłoby znakomicie, gdyby udało się nam
zrealizować nasz program przed zakończeniem działań wojennych na Wschodzie.

— Przyrzekam pośpiech, no bo przecież ten blitzkrieg führera... — zawołał z zapałem Globocnik, ale

nagle przerwał i ugryzł się w język. Zdał sobie sprawę, że owa zapowiadana szumnie i hucznie wojna
błyskawiczna z „sowieckim kolosem na glinianych nogach” trwa już blisko trzydzieści dni i nie tylko nie
widać jej końca, ale oddala się on coraz bardziej. Mimo niewątpliwych sukcesów Wehrmachtu.

Spór Globocnika z Zörnerem miał znacznie głębsze przyczyny, niżby się wydawało za pozór. Odbijały

się w nim generalne założenia polityki okupanta wobec Lubelszczyzny, wynikające w dużej mierze z
koncepcji sztabu Himmlera, w myśl której tereny te przeznaczono początkowo na „rezerwat” dla Żydów
europejskich, a następnie na osiedleńczy okręg Niemców na wschodzie oraz miejsce lokalizacji wielu
ośrodków masowej zagłady dla więźniów z całej Europy.

Istniały jednak jeszcze inne, nie mniej, a może nawet bardziej ważne, przesłanki, a to strategiczne,

militarne i gospodarcze. Strategiczne znaczenie Lubelszczyzny było bowiem zdecydowanie większe niż
każdego innego dystryktu w Generalnym Gubernatorstwie, co uwidoczniło się nieoczekiwanie już w toku
wojny niemiecko-polskiej w 1939 roku. Tu kończyły swoje działania bojowe aż cztery armie polskie, dwie
grupy operacyjne i liczne inne mniejsze zgrupowania. W pościgu za nimi weszło na teren województwa
osiem korpusów niemieckich. Stoczono tu pięć kilkudniowych ciężkich bitew i starć, po których pozostały
na pobojowiskach znaczne ilości broni, a we wsiach, osiedlach i miastach niemało zbiegłych żołnierzy,
którzy tworzyli początki konspiracji. Po zakończeniu działań Lubelskie przeistoczyło się w teren
przygraniczny. Z początkiem 1941 roku zaczęły tu napływać ogromne kontyngenty Wehrmachtu,
przeznaczone do uderzenia na ZSRR, a gdy dokonała się agresja, Lubelszczyzna stała się obszarem
tranzytowym zaopatrzenia frontu wschodniego. Niemcy umieścili tu także blisko 20 obozów dla jeńców
radzieckich, co z kolei pociągnęło za sobą konieczność znacznego zagęszczenia sił okupacyjnych w celu
zapobieżenia ucieczkom, a także zastosowania ostrych środków represji wobec ludności polskiej,
udzielającej zbiegom pomocy.

Gospodarcze znaczenie tego obszaru płynęło natomiast z jego rolniczego charakteru. Stąd władze

administracyjne, w przeciwieństwie do SS i policji, planowały rozwój i intensyfikację tutejszego rolnictwa.
Goebbels, Frank i Zörner uznali ten region za najżyźniejszy dystrykt GG i podstawę gospodarki rolnej.

* Szef Wydziału IV B 4 w RSHA (Reichssicherheitshauptamt — Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy),

koordynujący akcję zagłady Żydów.

** Wytępienie, wyrwanie z korzeniami.

background image

Chcąc go eksploatować, dążyli do względnej stabilizacji. Tymczasem Hitler, Himmler i Globocnik traktowali
Lubelszczyznę jako poligon przeznaczony do prowadzenia różnego rodzaju eksperymentów, w tym
wysiedlania i osadnictwa, wywołując narastanie sprzeciwu ludności i rozwój partyzantki, co pociągało za
sobą przekształcenie tego spichlerza w teren nieustających walk.

Te dwie linie postępowania były sprzeczne ze sobą i powodowały ustawiczne zatargi i intrygi wśród

dygnitarzy hitlerowskich i na ich „dworach”.

Globocnik urodził się w 1904 roku w Trieście jako syn niższego urzędnika i nie garnął się do nauki. W

1931 roku wstąpił do NSDAP — numer legitymacji partyjnej 429 939, a w trzy lata później do SS — numer
292 776. Niewykwalifikowany murarz, zdobył jakimś cudem tytuł technika budowlanego i został majstrem.
Miał za to żyłkę do łatwych zarobków; niejednokrotnie ocierał się też o status lumpa społecznego. Więcej,
stał się awanturnikiem i przestępcą: w 1933 roku uczestniczył w zamordowaniu w celach rabunkowych
żydowskiego jubilera w Wiedniu, za co skazano go na rok więzienia. Był wówczas... nieoficjalnym zastępcą
gauleitera NSDAP w Austrii. Gdy w 1937 roku zbiegł do Niemiec, zlecono mu funkcję łącznika między
Hitlerem i austriackimi nazistami. Odegrał pewną rolę w przygotowaniu przyłączenia Austrii do Rzeszy. Po
Anschlussie w 1938 roku został mianowany gauleiterem Wiednia; miał wówczas stopień standartenführera.
Usunięty ze stanowiska za handel walutą, po wybuchu wojny przywrócony do łask, znowu stał się
faworytem Himmlera. Ponieważ nie udało mu się zrobić kariery w Austrii, tu, na wschodzie, otwarły się
przed nim nowe możliwości i nie chciał ich zaprzepaścić. Funkcjonował sprawnie jak maszyna i z całkowitą
bezwzględnością, wręcz okrucieństwem, dławił wszelkie odruchy oporu ze strony polskiej.

Globocnik nie był aż tak kiepskim dyplomatą, jakby na to wskazywały jego spory z Zörnerem.

Wiedział, że gubernator dystryktu z nim nie wygra, ufał w opiekę reichsführera. Dał też dowody wielkiej
przebiegłości, nie skarżąc się na Dirlewangera — wiedział, że jest przyjacielem i protegowanym szefa
Głównego Urzędu SS, gruppenführera Gottlieba Bergera, i kilku sędziów z Sądu SS.

Doktor weterynarii Oskar Paul Dirlewanger miał przeszłość kryminalną i odbył karę ciężkiego

więzienia za dokonywanie czynów nierządnych z dziewczętami poniżej 14 lat. Usunięty z NSDAP i SS,
dzięki wpływowym opiekunom został wysłany z niemieckim legionem „Condor” do Hiszpanii. We wrześniu
1939 roku zlecono mu zorganizowanie w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen jednostki specjalnej,
składającej się z członków SS, mających za sobą wyroki sądowe za przestępstwa kryminalne bądź odbytą
część kary. Po przeszkoleniu 55-osobowe „sonderkommando Dirlewanger” — on sam miał wówczas stopień
obersturmführera — zostało wiosną 1940 roku oddane do dyspozycji Globocnika, by następnie nadzorować
żydowskie obozy pracy w Bełżcu i w Starym Dzikowie. Dowódca tej grupy obwiesiów wchodził w
kompetencje służby bezpieczeństwa i policji, aresztując ludzi, zwłaszcza Żydów, których wypuszczał za
wysoką łapówką, dając zły przykład swoim esesmanom. W maju 1941 roku oddział Dirlewangera
przeniesiono do Lublina pod ściślejszy nadzór dowódcy SS i policji. Ale i tutaj szef „sonderkommanda”
znalazł pole do nadużyć, dokonując samowolnych rekwizycji towarów i furmanek chłopskich. Globocnik
miał go serdecznie dość i, chcąc się go pozbyć, zlecił przeprowadzenie śledztwa, które ustaliło niezbicie
liczne wykroczenia „kondotiera-opoja”. Mimo to Dirlewanger dostał awans na sturmbannfühfera, a
Globocnik, pod wpływem Bergera, cofnął zarzuty. Dopiął jednak swego: w styczniu 1942 roku oddział
Dirlewangera przeniesiono do Mohylowa. Globocnik odetchnął z ulgą.

MAJDANEK WYRÓSŁ SZYBKO

Pośpiech, z jakim dowódca SS i policji dystryktu lubelskiego przystąpił latem 1941 roku do

organizowania obozu koncentracyjnego — drugiego co do kolejności powstania i wielkości na okupowanych
ziemiach polskich — we wsi Majdan Tatarski koło Lublina, nazywanej przez ludność Majdankiem, był
konsekwencją dwóch wydarzeń: podjęcia przez przywódców Rzeszy decyzji o eksterminacji Żydów oraz
wysiedlenia Polaków z dużej części Lubelszczyzny i osadzenia na tych ziemiach volksdeutschów. Agresja na
Związek Radziecki przyspieszyła te ludobójcze plany. Hitler rozkazem z 17 lipca powierzył Himmlerowi
„zabezpieczenie nowych terenów wschodnich”, a ten, jak już wspomniano, mianował Globocnika
pełnomocnikiem „do zorganizowania esesowskich grup operacyjnych na obszarach wschodnich”.

Pozycja Globocnika bardzo się wzmocniła i była tak silna, że nie zawahał się, mimo rad Himmlera, iść

na całego w zatargu z Zörnerem. Gubernator co prawda nie krytykował programu wytępienia Żydów, ale
skarżył się przed Hansem Frankiem i ministrem Josephem Goebbelsem, że represyjna polityka SS i policji
dystryktu wyprowadziła wielu Polaków do lasu, do partyzantki, i wzmogła ruch oporu. Był też przeciwny

background image

budowie tak wielkiego kacetu pod Lublinem, motywując to trudnościami gospodarczymi. Jego zdaniem
istnienie takiego obozu mogło poważnie pogorszyć zaopatrzenie miasta w energię elektryczną, węgiel, gaz,
mogły też szerzyć się choroby zakaźne. Rozdźwięki między obu dygnitarzami nasiliły się do tego stopnia, że
jeszcze na kilka dni przed wizytą Himmlera w Lublinie w otoczeniu dr. Franka dyskutowano możliwość
rozładowania zaistniałego napięcia. Generalny gubernator, karierowicz i oportunista udający „króla Polski”,
niby to popierał Zörnera, ale znając wyjątkowo mocną pozycję brigadeführera u Himmlera i wiedząc o
poruczeniu Globocnikowi kierownictwa akcji zagłady Żydów w Generalnym Gubernatorstwie, przemilczał
sugestie swego podwładnego. Stopniowo jednak sprawy zaszły tak daleko, że 5 marca 1942 roku na
konferencji odbytej w kwaterze głównej Hitlera pod Kętrzynem w obecności Bormanna, Himmlera i Franka
poufnie uchwalono, aby zdjąć gubernatora lubelskiego z urzędu jak tylko nadarzy się sposobność. Narodziła
się nawet myśl, aby Globocnik był jednocześnie dowódcą SS i policji oraz gubernatorem. Frank pod
wpływem Bormanna i Himmlera zdradził swego wiernego poplecznika...

*

Tymczasem nadeszły wydarzenia niezmiernej wagi. Na konferencji, która odbyła się w dniu 20 stycznia

1942 roku w Berlinie (dzielnica Wannsee, przy ul. Am Grossen Wannsee 53-58), omówiono w sposób
zdecydowany i ostateczny strategię i metody wyniszczenia 11 milionów Żydów z 30 krajów europejskich, z
tego ponad 7,5 mln z terenów radzieckich i polskich. Przewodniczył obergruppenführer Reinhard Heydrich,
szef Służby Bezpieczeństwa i Policji Bezpieczeństwa w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy,
zarazem protektor Czech i Moraw. Szczytem cynizmu było przyjęcie zasady, że koszty „przesiedlenia” do
obozów zagłady poniosą... Żydzi. Heydrich poinformował, że na ten cel zagraniczne organizacje żydowskie
do 30 października 1941 roku w dobrej wierze przekazały 9 i pół miliona dolarów rządowi Rzeszy. Ustalono,
że Żydów — mieszkańców krajów Europy południowej, zachodniej i środkowej, ewakuuje się najpierw do
przejściowych gett, a stamtąd do obozów wyniszczenia (na terenach polskich i okupowanych radzieckich
koncentrację w gettach przeprowadzono wcześniej). Część Żydów w pełni sił zostanie skoncentrowana na
okres przejściowy w obozach pracy.

Heydrich działał na rozkaz Hermanna Göringa, który jako prezes rady ministrów do spraw obrony

Rzeszy, ale także jako pełnomocnik do uregulowania kwestii żydowskiej, w dniu 31 lipca 1941 roku polecił
szefowi Sipo i SD skoordynowanie wszystkich nakreślonych planów i zamiarów ludobójczych, przelewając
na niego swe pełnomocnictwa. Rozkaz Göringa był formalnym usankcjonowaniem decyzji, które zapadły
już wcześniej w otoczeniu Hitlera i skazywały Żydów definitywnie na zagładę.

*

Eksterminację Żydów w Generalnym Gubernatorstwie nazwano „Akcją Reinhard” od imienia

Heydricha, zgładzonego 27 maja 1942 roku przez żołnierzy czechosłowackiego ruchu oporu w Pradze. Sztab
„Akcji” miał siedzibę w Lublinie, a na jego czele stał Globocnik, nadzorując Majdanek wraz z filiami oraz
specjalne ośrodki masowej zagłady w Treblince, Bełżcu i Sobiborze, a także liczne obozy pracy.

Himmler prawie co dwa miesiące przyjeżdżał do Lublina i żywo interesował się przebiegiem

kolonizacji Zamojszczyzny. Równo w rok po swej pierwszej inspekcji zawitał tu kolejny już raz, by w dniu
18 lipca 1942 roku spotkać się z Globocnikiem w kwaterze głównej „Akcji Reinhard”. Po wymianie
uprzejmości i podzieleniu się swymi wrażeniami z wizytacji obozów koncentracyjnych rzucił pytanie:

— No, a jak należy ocenić dzisiaj szanse na szybkie zakończenie naszej „Akcji”? Kiedy będziemy

mogli westchnąć z ulgą: „mamy to już z głowy”?

— Myślę, że uporamy się z tym problemem do końca roku — uśmiechnął się brigadeführer. — Do tego

czasu nie powinno być w tym kraju ani jednego Żyda.

Twarz gościa rozjaśniła się. Zdjął okulary, przetarł szkła irchą.
— Rozumiem, co pan ma na myśli. Ani jednego Żyda... w gettach. Za to wszyscy ci, którzy dożyją do

następnego roku, znajdą się za drutami obozów.

Oznaczało to wyrok śmierci. Jedni ginęli od razu w komorach gazowych, innych czekało to w

przyszłości: na razie mieli być wykorzystani do pracy. Tak było również w obozie na Majdanku.

— Stosujemy moment zaskoczenia — powiedział Globocnik. — Dzielnice żydowskie obstawia się

silnym kordonem policji i SS, ściśle izolując od reszty miasta. Nad ranem wkracza do getta grupa specjalna
złożona z członków SS i gestapo, z reguły z pełnomocnikiem mojego sztabu „Reinhard”. Policja żydowska
otrzymuje rozkaz wypędzenia wszystkich Żydów na plac zbiorczy, gdzie odbywa się selekcja.
Przeznaczonych do „przesiedlenia” ładuje się do wagonów towarowych. KL Lublin-Majdanek także pracuje

background image

już jak dobrze zorganizowana fabryka. Z terenów Lubelszczyzny napływają transporty liczące tysiąc —
tysiąc pięćset osób. Za trzy, cztery tygodnie zaczynam opróżniać warszawskie getto. Także deportacje z
innych krajów są w pełnym toku.

Himmler milczał przez chwilę. Uważnie spoglądał na swego podwładnego.
— Moje szczere wyrazy uznania. A jak tam sprawy z Zörnerem? — rzucił nieoczekiwanie. — Skarży

się na prawo i na lewo, że podkopuje pan jego prestiż jako reprezentanta władz Rzeszy...

— Jestem zdania, że powinien zostawić mi swobodę działania. Niestety, wszelkie rozmowy na ten

temat, jakakolwiek wymiana zdań, byłyby bezowocne. W dodatku Zörner toczy swe spory na poziomie, do
którego nie chcę się zniżać. Jako dowódca SS i pański pełnomocnik muszę bronić godności swego
stanowiska.

— Taak — powiedział przeciągle szef. — Tak, tak... — powtórzył. — Ano, zobaczymy, co się da

zrobić. Tymczasem proszę o zreferowanie, w jakim stadium znajduje się budowa KL Lublin.

Himmler musiał przyznać, że Globocnik wyróżniał się w Generalnym Gubernatorstwie aktywną

działalnością. Traktował Lubelszczyznę jako wał ochronny Trzeciej Rzeszy; niejedna z akcji
eksterminacyjnych i prewencyjnych, takich jak palenie całych wsi i mordowanie ich mieszkańców,
rozstrzeliwanie zakładników pod byle pretekstem, ekspedycje karne, osadzanie wysiedlonej ludności
wiejskiej na Majdanku była rezultatem jego osobistej inicjatywy. Ostatecznie Zörnera, który sprzeciwiał się
wysiedlaniu ludności polskiej w okresie wojny, proponując odłożenie tej akcji do czasu „ostatecznego
zwycięstwa”, odwołano ze stanowiska. Stało się to wiosną 1943 roku. Jego miejsce, na krótko, zajął
oberführer Walter Schmidt, ściśle współpracujący z brigadeführerem. Wkrótce najwyższe władze Rzeszy, ku
ogromnemu niezadowoleniu Globocnika, zrezygnowały „na razie” z realizacji programu „Reinhard”.
Zadecydowało o tym gwałtowne pogorszenie się po klęskach pod Stalingradem i Kurskiem sytuacji
militarnej Niemiec, jak i akcje odwetowe polskich oddziałów partyzanckich: Batalionów Chłopskich, Armii
Krajowej i Gwardii Ludowej.

Ale nie uprzedzajmy wypadków.

*

Początkowo planowano, że obóz na Majdanku pomieści 250 tysięcy jeńców wojennych i więźniów.

Zwycięska kontrofensywa wojsk radzieckich pod Moskwą zmusiła władze hitlerowskie do ograniczenia
rozmiarów obozu do 50 tysięcy więźniów.

Majdanek wybudowano w szybkim tempie. Zlokalizowano go po północno-wschodniej stronie Lublina,

w odległości blisko 5 km od centrum miasta, przy szosie do Zamościa. Globocnik spieszył się. Wczesną
jesienią 1941 roku sprowadzono w dwóch transportach 5000 radzieckich jeńców wojennych, zapędzając ich
do iście katorżniczej pracy. Wyginęli prawie wszyscy, pozostałych przy życiu wymordowano. Wkrótce
zastąpili ich Żydzi i chłopi z okolicznych wsi. Nim upłynęło 12 miesięcy, stało 125 baraków, dwie komory
gazowe i pierwsze krematorium. Wyczerpani z głodu i pracy ponad siły jeńcy umierali masowo, ich miejsce
zajmowali nowi. W listopadzie 1941 roku przywieziono z innych obozów ponad 100 więźniów na
najważniejsze funkcje — starszych obozu, kapo, blokowych, tłumaczy, kancelistów, lekarzy i pielęgniarzy.
Pierwszy transport Żydów polskich przybył 12 grudnia, a w osiem dni później dostarczono kilkuset Polaków.
Od tej pory nie było prawie dnia bez przybyszów, a i Zamek Lubelski stał się niewysychającym źródłem
dostarczającym Majdankowi ofiar. Wiosną następnego roku osadzono w obozie kilka tysięcy chłopów z
Lubelskiego, tyluż Żydów z terenów polskich, 14 tysięcy Żydów z Czechosłowacji. Wśród setek tysięcy
zwiezionych tu ludzi znajdzie się później, w okresie jesień 1942 — wiosna 1943, 16 tysięcy polskich
wysiedleńców, mężczyzn, kobiet i dzieci, z których dużą część wymordowano na Majdanku i w innych
obozach. Tysiące umierały z głodu, wyczerpania pracą i chorób; zwłaszcza tyfus dał się straszliwie we znaki.
Wiele transportów ludności wysiedlonej skierowano do Oświęcimia i na roboty przymusowe. Cztery i pół
tysiąca dzieci wywieziono do Rzeszy w celu germanizacji.

O końcowej wielkości Majdanka świadczy liczba budynków — 229, i to, że jego ogrodzenie z drutu

kolczastego miało 7300 metrów długości.

Na planie obóz przypominał kształtem ogromny trójkąt, którego podstawę tworzyła szosa Lublin —

Chełm — Zamość, a wierzchołek dochodził do drogi prowadzącej do Czerniejówki i Biłgoraja. Według
planów Kammlera Majdanek miał pomieścić 150 tysięcy jeńców i więźniów; zamierzenie to nie doczekało
się realizacji, podobnie jak i późniejszy wariant przewidujący osadzenie tu 250 tysięcy osób.

Do 16 lutego 1943 roku obóz nosił nazwę „Kriegsgefangenenlager der Waffen SS in Lublin”, a od tej

daty — „Konzentrationslager Lublin”. Dzielił się na pięć części zwanych polami, o wymiarach 300 na 150 m
każda, na których stały rzędy drewnianych baraków dla więźniów (z czasem i jeńców przemianowano na

background image

häftlingów), w końcowej fazie po 24 takie budowle na każdym polu. Na czele pola stał esesowiec, podoficer,
zwany feldführerem. Pobudowano bunkier z celami, dwa krematoria i cztery komory gazowe oficjalnie
noszące miano odwszalni, i połączone z łaźnią w celu zamaskowania ich prawdziwego przeznaczenia, kilka
kuchni i umywalni, pralnię połączoną z dezynfekcją, a także szpital, kancelarię i magazyny.

Pole mogło pomieścić 10 tysięcy jeńców, czyli łącznie 50 tysięcy. Pole I zajmowały kobiety, pole II

jeńcy radzieccy-inwalidzi, III — Polacy, IV Polacy i Rosjanie, a na polu V ulokowano szpital.
Pozostawionych przy życiu więźniów żydowskich rozmieszczono na polach I, III i IV. Cały ten obszar
otoczono podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego pod prądem i wieżami strażniczymi, w każdym
narożniku pola wyposażonymi w karabiny maszynowe. Każde pole miało odrębny plac apelowy ze
stojącymi tam szubienicami. Istniało jeszcze nie dokończone pole VI, na którym umieszczono warsztaty na
użytek wewnętrzny obozu. Między rzędami drutów chodziły warty esesmańskie.

W sektorze gospodarczym pobudowano 19 baraków na magazyny i warsztaty remontowo-produkcyjne

Niemieckich Zakładów Przemysłu Zbrojeniowego *, własność SS. Na obszarze esesmańskim stał budynek
komendantury, kasyno oficerskie i baraki przeznaczone dla wartowników (1300 esesmanów).

Pierwszym komendantem Majdanka był standartenführer Karl Otto Koch, malwersant, karciarz i gracz

na wyścigach, opój, zaufany Himmlera.

Majdanek był jednocześnie obozem jenieckim, koncentracyjnym, masowej zagłady, a także

„przechowalnią” wysiedlonej polskiej ludności cywilnej. Stanowił miejsce wyniszczenia i zorganizowanego
mordu.

Miał on jeszcze także inne przeznaczenie, co jednak okrywała ścisła tajemnica.

TAJNE KONTO „MAX HEILIGER”

„Akcja Reinhard” miała dwa oblicza: jedno to eksterminacja Żydów, drugie — to zagrabienie ich

mienia. Nie dotyczyło to zresztą tylko majątków pożydowskich.

Po deportacji do obozów koncentracyjnych i masowej zagłady cały majątek ruchomy Żydom odbierano.

Tak było na Majdanku, w Treblince i gdzie indziej. Przedtem wyzuto ich z nieruchomości, mebli i większych
przedmiotów, konfiskując je na rzecz III Rzeszy. Majątek ten, spieniężony i przekazany do RSHA, lokowany
był na Sonderkonto „W” w Deutsche Bank **.

Jeden z tych strumieni złota pochodził z Majdanka. Żydzi jadący tu ze Słowacji, Francji, Belgii,

Holandii, a także z terenów polskich, nie przeczuwali, że Majdanek stanie się dla nich cmentarzem, i to bez
pogrzebu i bez grobu. Hitlerowska propaganda na Zachodzie działała z precyzją szwajcarskiego zegarka.
Obiecywała im osadnictwo na nowych ziemiach, życie w spokoju i dostatku w przydzielonych im willach. Z
zachodu na wschód wieziono ich w pulmanowskich wagonach, a w doczepionych do składu pociągach
towarowych spoczywał cały ich dobytek, narzędzia pracy, sprzęt lekarski i dentystyczny, całe warsztaty
zegarmistrzowskie. Straszliwą prawdę poznawali dopiero na miejscu, w pobliżu „łaźni”, przez którą w
samym tylko Majdanku przeszło — i nie wyszło — ponad 120 tysięcy Żydów...

Po powrocie z ostatniej lipcowej inspekcji w dystrykcie lubelskim Himmler wezwał do siebie na Prinz-

-Albrecht-Strasse 8 Waltera Funka, w jednej osobie ministra gospodarki i prezesa Banku Rzeszy. Zadał mu
pytanie, czy istnieją przeszkody, żeby Bank przejął do depozytu od SS złoto, drogie kamienie i pieniądze w
obcych walutach.

Minister nie wydawał się być zaskoczony. Orientował się, jaki to „złoty deszcz” spadł nagle na ciągle

narzekający na brak gotówki sztab reichsführera i Główny Urząd Gospodarczo-Administracyjny SS.
Przecież to on sam na polecenie Göringa w dniu 4 listopada 1941 roku zarządził odebranie majątku
wszystkim deportowanym „na obszary wschodnie”, zezwalając na zabranie bagażu nie większego niż 50 kg
na osobę. Na rozkaz Himmlera sprawą tych dóbr zajęło się gestapo, zaś pozostawiony na miejscu
zamieszkania majątek tych ludzi stał się własnością skarbu państwa.

Tym razem chodziło o coś innego, o rzeczy osobiste odebrane Żydom po odstawieniu ich do „obozów

pracy”.

— Nie ma problemu — odrzekł minister. — W piwnicach i safesach Deutsche Reichsbank mam jeszcze

* Deutsche Ausrüstungswerke, w skrócie DAW.
** Specjalne konto „W” w Banku Niemieckim.

background image

sporo wolnego miejsca — mówiąc to uśmiechnął się cynicznie.

— To dobrze — odrzekł Himmler, nie kryjąc zadowolenia. — Zawrzemy wobec tego tajną umowę, my,

SS, i wy, bank. Porozumie się z panem Pohl.

— Sprawa wymaga pewnych ustaleń — wtrącił niepewnie Funk. — Nie, nic takiego, co nie byłoby do

przyjęcia — dodał spiesznie, widząc, jak rozmówca żachnął się. — Pan rozumie, bank nic nie robi za darmo.
To instytucja państwowa, wszelkie operacje kosztują. Będziemy przecież musieli dokonać oszacowania
zdeponowanych u nas kosztowności i sum, a także przeliczyć według kursu walut obcych.

Wróciwszy do siebie wezwał swego zastępcę, Emila Pfula, i zapoznał go z treścią ostatniej rozmowy z

Himmlerem.

— Zawrze pan, mój drogi, niezbędne porozumienie z Pohlem. Ostatecznie mamy już z SS pewne

wspólne interesy. Pamięta pan, jak w zeszłym roku właśnie obergruppenführer Pohl zwrócił się do mnie,
prosząc o zwiększenie dostawy materiałów na mundury dla członków SS, i to, że tak powiem, przy
zastosowaniu klauzuli najwyższego uprzywilejowania, po niższych cenach. Pohl mówił mi, że było to
życzenie reichsführera, który powołał się na fakt, że mój resort otrzymuje wiele materiałów z obozów
koncentracyjnych.

— Zrozumiałem, wykonam. Ale jako wiceprezydent banku powinienem znać pochodzenie przedmiotów

i pieniędzy, które SS zdeponuje u nas...

Funk zamyślił się.
— Owszem, ale ogólnie — rzekł po chwili. — Chodzi o skonfiskowane mienie pochodzące z

okupowanych terytoriów wschodnich... To tyle. Nie powinien pan stawiać dalszych pytań. Rozumiemy się?

W sierpniu tego samego roku została zawarta umowa pomiędzy Oswaldem Pohlem, szefem WVHA,

oraz przedstawicielami banku: Emilem Pfulem i Albertem Thomsem.

Jednak Pful poznał prawdę. Pełniąc obowiązki służbowe miał od czasu do czasu okazję zajrzeć do

sejfów bankowych i zobaczyć, co w nich przechowuje Funk. Wiceprezes nie miał wątpliwości, że był on
zaufanym Pohla. Teraz otwierał oczy na widok ogromnych ilości klejnotów, złotych zegarków i takichże
oprawek do okularów, nieprzeliczonych sztuk złota dentystycznego, które wkrótce miało być stopione w
sztaby.

Nie było wątpliwości. Przedmioty te mogły pochodzić tylko i wyłącznie z grabieży na monstrualną

skalę. Odebrano je właścicielom deportowanym na wschód, do Polski.

Patrzył jak zahipnotyzowany na pożydowskie mienie, resztki majątku, z którego wyzuto skazanych na

unicestwienie.

Cóż, pecunia non olet — przypomniał sobie znane przysłowie. — Dla naszego banku każdy pieniądz

dobry. Nie moja sprawa, skąd pochodzi.

Po jakimś czasie zaobserwował, że Funk, wiedziony ciekawością, również zapoznał się z zawartością

sejfów.

Na życzenie sztabu Himmlera minister zlecił utworzenie w banku stale uzupełnianego funduszu

obrotowego w wysokości 10—12 milionów marek do wyłącznej dyspozycji WVHA. Finansowano z niego
produkcję sprzętu wojskowego w zakładach stanowiących własność SS, w których zatrudniano więźniów
obozów koncentracyjnych.

Pful z podziwem obserwował, jak oprócz wszelkiego rodzaju klejnotów i wyrobów ze złota płynął do

jego skrytek nieustający strumień walut wielu krajów, dewiz i papierów wartościowych. W miarę
spieniężania kosztowności Bank Rzeszy i Bank Dyskontowy Złota przekazywały na konta Urzędu
Gospodarczo-Administracyjnego SS ogromne sumy. Część ich władze SS wykorzystywały na bieżące
potrzeby, jak budowa obozów koncentracyjnych, powiększenie liczebności dywizji frontowych Waffen SS i
aparatu bezpieczeństwa.

SS starało się maskować swoje zbrodnie. Nic dziwnego, że pragnęło to ociekające krwią złoto ukryć

przed światem: najpierw w safesach, później na fikcyjnych kontach bankowych. Dla większego kamuflażu
kont tych było blisko sto. W związku z samą tylko „Akcją Reinhard” otworzono 76 tajnych kont. Gotówka
była zdeponowana na koncie „1288”, dla najkosztowniejszych przedmiotów utworzono konto o kryptonimie
„Max Heiliger”. Biżuterię i dzieła sztuki zaksięgowano na koncie „Melmer”. Inne wartościowe przedmioty
zapisano na koncie „Abteilung Beute” w Głównej Kasie Rzeszy. Szlachetne metale składano również w
Banku Drezdeńskim.

Największa grabież w historii ludzkości trwała. Nie przebiegała jednak gładko ani tak „praworządnie”,

jak się to władcom Rzeszy i SS mogło wydawać. „Akcja Reinhard” była operacją wielostopniową,
kosztowności przechodziły przez kilka par rąk, nim spoczęły — jak się okaże, nie wszystkie — w
podziemiach Reichsbank. Natura ludzka jest ułomna...

background image

NA POCZĄTKU BYŁ WARSZTAT ZEGARMISTRZOWSKI

Do oszacowania wartości zdobyczy pożydowskiej i więźniarskiej SS potrzebowało rzeczoznawców już

we wstępnej fazie, w fazie rabunku. Wykorzystywano do tego jubilerów. Oto historia jednego z nich; był
więźniem Majdanka.

Häftling Samuel Antmann, taksując przez lupę optyczną kilkudziesięciokaratowy brylant, rozmyślał nad

kolejami swego losu. Jako uprzywilejowany więzień, oczko w głowie komendantury i kierownictwa obozu,
mógł pozwolić sobie na coś, co u zwyczajnego „świńskiego psa”, jak nazywali więźniów esesmani, było nie
do pomyślenia: zamyślić się oznaczało najczęściej podpaść, narazić się na cios — pięścią, pejczem, gumą, na
kopniaka... Myślenie na Majdanku to był luksus, na który mogły sobie pozwolić jednostki. Tysiące,
dziesiątki tysięcy, ci pozostali, musieli wyostrzyć zmysły, wysilić cały spryt, żeby przeżyć jeszcze jeden
dzień w tym świecie postawionym na opak.

Podróż Antmanna ze Słowacji do Lublina nie da się porównać z niczym. Miała kosztować życie jego

matki, ojca i dwóch braci. On przeżył. Zginęło na Majdanku tylu Żydów i tylu Polaków, a on ocalał, i to w
dobrym zdrowiu. Dzięki przypadkowi — i swemu zawodowi.

Pochodził z bogatej rodziny. Ojciec, Żyd z Przemyśla, wyemigrował do Czechosłowacji i w mieście

Nitra niedaleko Preszburga założył firmę jubilerską. Dorobił się pięciu filii, dwóch winnic i tyluż domów.
Matka była rodowitą Węgierką. Był zatem młody Antmann mieszańcem żydowsko-węgierskim z tradycjami
polskimi.

W młodości nie przeczuwał niebezpieczeństwa, które zbliżało się ku niemu z sąsiednich Niemiec.

Przeciwnie, Hitler nawet go bawił. Gdy w 1932 roku Antmann przyjechał w interesach — był już
wyszkolonym zegarmistrzem i jubilerem — do Monachium, postanowił zobaczyć przywódcę NSDAP.
Plakat obwieszczał więc w cyrku Krone; był na nim także dopisek: „Żydom wstęp wzbroniony”. On jednak
nie czuł się Żydem, raczej Europejczykiem w każdym calu, i nie wyobrażał sobie, że obecność na tym wiecu
może narazić go na niebezpieczeństwo. Wszedł do środka i był bardzo rozczarowany, gdy Hitler nie przybył.
Mowę wygłosił ktoś inny. Młodemu jubilerowi wydała się ona nudna.

Popełnił wielki błąd. Powinien słuchać uważniej. Wszyscy powinni słuchać uważnie. Zwłaszcza Żydzi.

Wtedy wiedzieliby, że to nie było nudne, lecz groźne — na końcu miał być Oświęcim i Majdanek. Kiedy się
spostrzegli, stało się za późno. Od wieków ludzie w czasie niebezpieczeństwa gromadzili się w jednym
miejscu i bili w dzwony na trwogę. Niestety, teraz, u progu drugiej wojny światowej, nie bito w dzwony.
Gdy brunatny gefreiter doszedł do władzy, zaczęły się prześladowania. Potem był rok 1938 i Anschluss,
Monachium i czeskie Sudety. Wiosną 1939 roku Niemcy wmaszerowali do Pragi, a Słowacja stała się
państewkiem satelickim. W maju młody Antmann przeszedł nielegalnie granicę z Polską i zamieszkał w
Krakowie. Ciągle miał naiwną nadzieję, że wszystko będzie dobrze i że wkrótce wrócą dobre czasy.
Optymizm okazał się silniejszy od strachu, więc powrócił do Nitry i zajął się reperacją zegarków. Po upadku
Polski, a potem Francji, również i na Słowacji wzmogły się prześladowania Żydów. Najgorsze były wieści z
Polski. Nazwę „Auschwitz” wymawiano tylko szeptem, jednak ludzie nie wierzyli w to, co słyszeli.

Po napaści 22 czerwca 1941 roku Wehrmachtu na Związek Radziecki nadeszły wiadomości o

mordowaniu Żydów na Ukrainie. Opowiadano sobie, że w Babim Jarze pod Kijowem hitlerowcy zastrzelili
dziesiątki tysięcy ludzi. I w to nie chciano uwierzyć. Wkrótce jednak rozeszły się pogłoski, że słowaccy
Żydzi będą przesiedleni. Ale także i to wydało się Antmannom i innym plotką. Kiedy jednak wczesną
wiosną roku następnego wiadomości o transportach były już pewne, Antmann postanowił uciec na Węgry.

Już przeszedł granicę, gdy ujęli go węgierscy celnicy i przekazali słowackim urzędnikom granicznym, a

ci odesłali go do Nitry, gdzie trafił do więzienia. Przebywał tu jedną dobę. W tym czasie wszystkich Żydów
zwołano na plac i powiedziano im, że pojadą do Polski. Powinni zabrać ze sobą wszystko, złoto, srebro,
platynę, inne kosztowności, pieniądze i narzędzia, gdyż w Polsce będą mogli żyć jak u siebie w domu. Żydzi
uwierzyli i zgłosili się wraz z całym dobytkiem. Zaprowadzono ich na stację, załadowano do końskich
wagonów, po osiemdziesiąt osób w każdym. Jechali trzy dni bez jedzenia i picia. Gdy otworzono drzwi, w
wagonie Antmanna leżało dwanaście trupów. Byli w Lublinie. Kobiety z dziećmi skierowano do Treblinki.
Mężczyźni mieli cztery kilometry pieszo na Majdanek; żaden z nich nie słyszał tej nazwy, żaden nie
wiedział, dokąd ich przyprowadzono. Stały tylko drewniane baraki i tutaj musieli spać. Już w pierwszych
dniach wielu zmarło, najpierw starcy. Esesmani, ochotnicy litewscy i ukraińscy, wielu z nich zastrzelili.
Jeden z braci Antmanna, nieświadomy sytuacji, zbliżył się do drutów i otrzymał śmiertelny postrzał.

Po trzech dniach pobytu na III polu uśmiechnęło się do Antmanna szczęście. Blockführer zapytał, czy

zna się na reperacji zegarków. Być może ktoś z tego samego transportu wskazał na niego jako znakomitego
specjalistę.

background image

— Jawohl, Herr Rottenführer, ich bin Uhrmacher *.
„Trupia główka” pokazał mu zegarek z rozbitym szkłem. Znalazł go przy zamordowanym więźniu.
Obejrzał Omegę, otworzył. Wystarczył jeden rzut bystrego, wprawnego oka, by wszystko wiedział.
— Szkiełko to najmniejsze zmartwienie, panie blockführer. W środku są inne jeszcze uszkodzenia.

Chętnie to naprawię.

— Prima, Mensch — Niemiec był niezwykle uradowany. — Poczekaj, zaraz zafundujemy ci dobry

interes, fajny lagrowy geschäft. Zaraz wracam.

Udał się do biura rapportführera przy wartowni pola nr I i wysunął pewną propozycję. Szef raportu

porozumiał się z urzędującym w sąsiednim pomieszczeniu feldführerern. I stało się. Rottenführer wrócił z
poleceniem, które przekazał blokowemu.

— Häftling Antmann ma przenieść się do bloku numer jeden przy lagerstrasse i zająć się reperacją

zegarków.

Nim minęły trzy dni, häftling numer 1465 mógł urządzić sobie warsztat. Bez trudu zgromadził

potrzebny sprzęt — było w czym wybierać, bo wśród tysięcy Żydów, którzy przybywali niemal każdego
dnia, niejeden miał ze sobą narzędzia zegarmistrzowskie. Antmann wybierał sobie wszystko, co chciał. Na
całym świecie nie było zegarmistrza i zakładu zegarmistrzowskiego, który miałby tyle sprzętu i narzędzi, co
ten młody jubiler na Majdanku.

Pierwsze naprawione zegarki podobały się esesmanom. Więc przychodzili do niego jeden po drugim,

ustawiali się w kolejce, a on zapisywał w swoim notesiku „buchalteryjm” ich nazwiska, stopnie służbowe i
datę doręczenia do naprawy, a także termin odbioru. Ruch był tak wielki, że pewnego dnia stało się jasne, iż
sam nie da rady. Poprosił o pomocnika — dostał dwa „etaty”. Do interesu przyjął swego ojca Adolfa i
znajomego z Nitry nazwiskiem Weiss. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zyskał u załogi SS dobrą opinię i
nawet coś w rodzaju szacunku. Nikt się nie zwracał do niego per „Verfluchter Jude” ani „du judischer
Saumist”, co było zwyczajem stosowanym wobec innych więźniów z literą „J” na gwieździe syjońskiej,
utworzonej z dwu kolorowych trójkątów, żółtego i czerwonego, i naszytej na bluzie. Niektórzy esesmani
przychodzili specjalnie po to tylko, żeby przyglądać się jego pracy. Byli wśród nich oficerowie, także
lekarze. Nawet z Lublina dostarczono 20 zegarków z komendantury SD i Sipo. Antmann miał raz w ręku
Schaffhausena samego Globocnika.

Pewnego razu zajrzał do warsztatu rapportführer i oznajmił jubilerowi, że przypadł mu w udziale

zaszczyt wyuczenia grupy żołnierzy niemieckich — początkujących zegarmistrzów. Następnego dnia
zameldowali się u niego. Oni, przedstawiciele „wyższej rasy”, u żydowskiego mieszańca Antmanna!

JUBILER I STANDARTENFÜHRER

Sława osobliwego warsztatu zegarmistrzowskiego na Majdanku szybko dotarła do komendanta obozu,

standartenführera Kocha, mianowanego na to stanowisko w listopadzie 1941 roku.

— Przyjrzyjmy się temu żydowskiemu gnojowi! — powiedział do żony, rudowłosej Ilzy, i polecił

adiutantowi, żeby sprowadził zegarmistrza do willi, stojącej pomiędzy szosą Lublin — Zamość i stosami
spaleniskowymi, wspomagającymi nie nadążające za „potrzebami” krematorium. Postanowił wykorzystać
więźnia do swoich kombinacji.

Koch był mistrzem w dokonywaniu pomysłowych malwersacji i w kamuflażu zbrodni, choć, dufny w

protekcję Himmlera, niejednokrotnie przebrał miarę. Był człowiekiem reichsführera od czasu „nocy długich
noży” 30 czerwca 1934 roku, kiedy to, jako obersturmführer, wchodził w skład osiemnastoosobowego S-
-Kommando pod dowództwem hauptsturrnführera Gildischa, które rozprawiło się przy użyciu broni z
osobistymi wrogami Hitlera. Zyskał tym bezgraniczne zaufanie i wdzięczność szefa SS i policji. W nagrodę
otrzymał wtedy wyższy stopień w hierarchii SS i stanowisko lagerführera, a następnie komendanta w KL
Sachsenhausen. W lipcu 1937 roku objął funkcję komendanta nowo utworzonego obozu Buchenwald. Na
wyraźne sugestie Himmlera wykończył tu — stosując perfidną metodę doprowadzonej do perfekcji
prowokacji — wielu przeciwników Hitlera: wybitnych polityków i wyższych wojskowych o różnych
orientacjach i światopoglądach. Niektórzy zginęli według schematu „auf der Flucht erschossen” **, inni w
ramach programu eutanazji „umysłowo chorych”, przy czym za niespełna rozumu ogłaszano komisyjnie, na
mocy orzeczenia zespołu lekarzy, każdego, kto upierał się przy innych poglądach niż

* Tak jest, jestem zegarmistrzem.
** Zastrzelony w czasie ucieczki.

background image

narodowosocjalistyczny.

Standartenführer był pierwszym spośród komendantów obozów koncentracyjnych, który pozwolił sobie

na duże nadużycia finansowe, jego „nauki” nie poszły w las i z czasem doprowadziły do demoralizacji dużej
części załóg wszystkich obozów. Nakładał kontrybucje pieniężne na więźniów, na całe bloki, zwłaszcza
żydowskie. Wyłudzał olbrzymie sumy od zamożnych Żydów, obiecując im zwolnienie i wyjazd poza
Europę. Prowadził „czarną księgę”, w której notował wszelkie nielegalne operacje i dochody. Przywłaszczał
sobie równowartość dziennych racji wyżywienia po „martwych duszach”: zmarłych więźniów dopiero po
jakimś czasie skreślano z ewidencji. Zakupywał dla obozu zepsute mięso i takież kartofle po zniżonych
cenach, księgując je jako pełnowartościowe — różnicę zagarniał „na lewo”. Ustalił podwójne ceny za
towary w kantynie obozowej. Był niewyczerpany w wymyślaniu, inicjowaniu i przeprowadzaniu machlojek.
Duże sumy przegrywał na wyścigach konnych, trwonił w berlińskich lokalach różnej proweniencji.
Całkowicie odbiegał od oficjalnego wzorca esesmana.

Wysoko postawionym wrogom Kocha udało się zdemaskować niektóre jego poczynania jako

komendanta Buchenwaldu. Starano się przekonać Himmlera o konieczności postawienia go w stan
oskarżenia i powołania przed Główny Sąd SS z centralą w Monachium. Ale reichsführer nie zdecydował się
na takie rozwiązanie. Poprzestał na przeniesieniu swego pupila do innego obozu. Tak został Koch
komendantem Majdanka.

Początkowo przyczaił się, nie próbował żadnych kombinacji. Ale że natura ciągnie wilka do lasu,

bardzo szybko minęły mu nastroje pokutnicze. Nowy obóz otworzył przed nim ogromne szanse na szybkie
wzbogacenie się. Tą złotą żyłą mogły stać się dziesiątki tysięcy zwożonych tutaj Żydów. Miał niemało
doświadczenia i nabrał pewności, że tym razem już nie wpadnie. Wiedział, że Globocnik, szef sztabu
„Reinhard”, powinien odprowadzać kosztowności do WVHA. Komendant Koch postanowił wyłowić z tego
złotego strumienia możliwie dużo dla siebie.

Rojąc sny o brylantowo-złotym deszczu, posłał po zegarmistrza, którego przyprowadziło z obozu

dwóch wachmanów. Tu jubiler ujrzał po raz pierwszy Ilzę Koch. Wiedział od przetransportowanych na
Majdanek więźniów buchenwaldzkich, że dawała się mocno więźniom we znaki. Może by nawet wziął nogi
za pas i uciekł jej sprzed oczu, gdyby ktoś dobrze poinformowany powiedział mu, że Ilza zamawiała u
esesmanów skórę więźniów, z której wyrabiano dla niej abażury i torebki, a także oprawiano książki z jej
biblioteczki. Podglądała więźniów biorących prysznic w łaźni, a gdy na którymś dojrzała ładny tatuaż,
wskazywała go dyżurnemu strażnikowi. Los tego człowieka był przypieczętowany. Więźniowie nazwali ją
„wiedźmą z Buchenwaldu”.

Stała teraz przed Antmannem niebrzydka, postawna blondyna i podawała mu damski zegarek marki

Junghaus. Sprawdził natychmiast. Pęknięte było koło korowodowe.

— Naprawię go, łaskawa pani. Na jutro będzie gotowy. Mam przynieść, czy przybędzie posłaniec?
— Proszę, niech pan sam odniesie.
Sprawił się dobrze, zegarek chodził jak nowy. Ilza podziękowała, poczęstowała nawet herbatą.

Odprowadzono go do obozu.

I tak toczyło się życie Antmanna na Majdanku. Podczas gdy oficerowie SS siadywali u zegarmistrza i

przypatrywali się jego mistrzowskiej robocie i gawędzili z nim — raz zjawił się sam Koch — na zewnątrz
prowadzono na śmierć całe transporty. Antmann widział każdy bez wyjątku z tych „ciągów śmierci” przez
okno, bo warsztat znajdował się w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od wejścia do komory
gazowej. Początkowo nie orientował się, że tam zabijano ludzi cyklonem B.

Antmann przybył drugim transportem ze Słowacji; było to 2 kwietnia, pierwszy nadszedł dzień

wcześniej. Potem z tego samego kierunku przyjechały pociągi w dniach 4, 8 i 15 tegoż miesiąca. 14 kwietnia
jubiler widział transport z nie znanego mu miejsca, a w trzy dni potem zjawili się Żydzi węgierscy. Dalej już
nie liczył, spoglądał machinalnie na przybyszów z Niemiec, Czech, Słowacji, z terenów polskich. Trwało to
miesiące, lata. Do tych, którzy pokazywali drogę i kierowali do gazu, należał esesman Resch. Był z zawodu
elektrotechnikiem, a ponieważ w warsztacie zegarmistrzowskim znajdowało się sporo sprzętu
elektrotechnicznego, zabawiał się czasem nim, żeby nie wyjść z wprawy. Przy takich okazjach opowiadał
niekiedy Antmannowi o transportach przybywających do Majdanka.

Słowak niedługo parał się reperacją zegarków. Tę robotę wykonywali teraz inni, a jemu przydzielono

bardziej odpowiedzialną pracę. Oto sam Koch mianował go głównym jubilerem Majdanka.

— Postanowiłem wykorzystać pańskie umiejętności w tym najciekawszym zawodzie świata —

poinformował go. — To, co będzie przedmiotem pańskiej oceny, stanowi majątek Rzeszy.

Zapewne dodał w duchu: „I mój...”
Nastał czas niesamowity, płynący wedle sztywnego schematu. A więc po przyjeździe kolejnego

transportu odbierano przybyłym wszystko. Antmann to znał: jemu także odebrano niegdyś pierścionek i

background image

złoty zegarek marki Schaffhausen, gdy w pierwszym dniu w obozie leżał nago wraz z innymi na ziemi i
usłyszał: „Ty tego już nie będziesz potrzebował!”

Za każdym transportem, po upływie paru godzin, w warsztacie zjawiał się, w towarzystwie dyżurnego

podoficera, hauptsturmführer Heinrich Woster ze sztabu komendantury, zarazem członek sztabu „Reinhard”,
z dużą walizą. Wysypywał jej zawartość przed jubilerem na stół. Było tam złoto, drogie kamienie,
naszyjniki, amulety, pierścienie.

Musiał to wszystko sortować. Dzielić na prawdziwe i sztuczne. Sztuczna była biżuteria czeska z

Jablonca, dawniej światowego centrum produkcji modnych ozdób. Antmann podawał przy każdej sztuce,
którą oceniał, krótką informację: biżuteria prawdziwa — sztuczna, złoto — mosiądz lub tombak, brylant —
sztuczny diament. Bywało, że z wartościowych sztuk, na przykład ze starych zegarków, zdzierano tylko
złoto, a resztę wyrzucano do śmieci.

Wysortowane sztuki Worster zabierał z powrotem. Dokąd je odnosił, tego więzień-jubiler jeszcze wtedy

nie wiedział. Tyle tylko było mu wiadome, że większość odwożono do Lublina, a stamtąd do Berlina. Część
— zęby, to znaczy złoto odłączone od wybitych zębów zamordowanych — jechała do Drezna. Z czasem
poznał okoliczności makabrycznego procederu. Odbywało się to w krematorium, „królestwie”
obersturmführera Ericha Muhsfeldta, przeniesionego 15 listopada na Majdanek z Oświęcimia. Na
specjalnym stole z betonu kładziono każde ciało, zanim zostało zrzucone do pieca. Jeden więzień przy
użyciu haka otwierał usta martwego, a dentysta Bruno Horn, także więzień, wyrywał złote zęby oraz
odłączał złote koronki. W tej postaci trafiały one do Antmanna, który je czyścił. Następnie napełniano nimi
duże naczynia, najczęściej puszki po konserwach. Pewnego dnia jubiler usłyszał, jak towarzyszący tym
operacjom esesman powiedział: „Pojadą do Drezna”.

W krematorium nie tylko wybijano zęby. Zanim zwłoki zostały spalone, więźniowie musieli otwierać

brzuchy trupom i, czujnie obserwowani przez strażnika, dokładnie sprawdzić, czy denat nie połknął złota,
brylantu lub biżuterii. Zresztą już wcześniej, przy pierwszym „szabrowaniu”, funkcyjni w łaźni wespół z
członkami załogi SS mieli obowiązek odebrać więźniom wszelkie wartościowe przedmioty i pieniądze.
Szewcy byli zmuszeni do dokładnych oględzin obuwia po zagazowanych, gdyż i tam chowano waluty i
biżuterię. W magazynie odzieżowym znajdowano złote monety i złoto w szwach ubrań i palt, w specjalnie
spreparowanych paskach od spodni. Co bardziej przezorni i pomysłowi przybywali na Majdanek z
obszytymi złotymi monetami, imitującymi guziki. W większości i te padały łupem SS.

Niektórzy z więźniów zajętych przy tych czynnościach przekupywali strażników, dzieląc się z nimi

częścią zdobyczy; resztę oddawali do urzędowej puli. Do „przystępnych” wachmanów należał
unterscharführer Fritsche, a także kommandoführerzy z Effektenkammer i Bekleidungskammer *, Theodor
Schöllen i Hermann Vogel. Wielkie bogactwa zagarnął także szef magazynu z gazem cyklon B,
hauptscharführer Wilhelm Gerstenmeier, oraz rottenführer Emil Laurich i scharführer Arthur Miller.

Antmann wiedział wkrótce, że wszystkie przedmioty wartościowe — złoto i wyroby z tego

szlachetnego metalu, klejnoty i waluty, oczywiście z wyjątkiem tych, które „wyparowały” po drodze, były
składane w „SS und Polizeidienststelle Lublin”, w tym samym budynku, w którym urzędował Globocnik ze
sztabem „Reinhard”. Tutaj mieścił się zbiorczy punkt rzeczy zrabowanych nie tylko z Majdanka, ale i z
innych obozów; stąd kosztowności odsyłano do centrali WVHA, mieszczącej się w Berlinie, Lichterfelde-
-West, ul. Unter den Eichen 126—135.

Tak to dobro „złodziei i spekulantów”, jak mówili o ich właścicielach hitlerowcy, było, zgodnie z

zarządzeniem WVHA, „wzięte w areszt”, „w sekwestr”, zostawało „zarekwirowane”. Z wyjątkiem tego, co
udało się ukraść samym opiekunom skarbu, transportowano te bogactwa do Niemieckiego Banku, który
spełniał wobec SS rolę komisarza, po czym sprzedawano je, w części za granicę.

Tak powstał olbrzymi majątek nazistów, zrabowany na Majdanku, w Bełżcu, Sobiborze, Treblince,

Płaszowie, w Oświęcimiu, Chełmnie i gdzie indziej.

BUCHALTERZY SKARBU

W obozie na Majdanku, jak i w innych kacetach i ośrodkach masowej zagłady, urządzonych na terenach

polskich, organizowaniem i techniką grabieży zajmował się Abteilung IV — Administracja, działając
według wytycznych urzędu Globocnika. Komórki, wchodzące w skład tego oddziału, administrowały
zapleczem w postaci magazynów. Na Majdanku było to 11 baraków, w których gromadzono zagrabione

* Przechowalnia rzeczy osobistych więźniów i magazyn odzieżowy.

background image

walory przed przekazaniem ich do sztabu „Reinhard”.

Ograbianie więźniów wyselekcjonowanych do pracy rozpoczynało się tuż po przekroczeniu bramy

obozowej, w łaźni, a ich rzeczy osobiste, a już zwłaszcza odebrane przedmioty wartościowe, gromadzono w
barakach-składach. Wkrótce trafiały tu wszelkie dobra po tych, których skierowano do gazu: zarówno
kosztowności, jak i odzież, obuwie i inne.

Druga faza „oczyszczania” tych, którym pozwolo na jakiś czas żyć i pracować „dla zwycięstwa

Rzeszy”, odbywała się w Effektenkammer. W długim baraku, po obu stronach pod ścianami, stały rzędem
przygotowane już do wysyłki paczki owinięte w brunatny papier. Sięgały one do sufitu. W głębi, przed
wysoką opieczętowaną urną — urna była zamykana komisyjnie — stał oficer z kierownikiem obozu, który
wzywał nowo przybyłych cugangów do wrzucania do naczynia wszystkich wartościowych przedmiotów,
jakie mieli jeszcze przy sobie. Po oddaniu drogocennych rzeczy rozebranego do naga więźnia dokładnie
oglądał podoficer SS, sprawdzając, czy nie schował czegoś w ustach, we włosach lub między palcami nóg.
Podejrzewając, że więźniowie w czasie rewizji mogli ukryć mniejsze wartościowe przedmioty w ustach,
esesowcy zanurzali im głowy w dużym naczyniu z wodą zmieszaną z lizolem. Więzień kaszląc wypluwał
wtedy to, co miał w jamie ustnej. Rzadko któremu udało się przemycić jakiś drobiażdżek w odbytnicy lub w
obcasach butów. Przeważnie i to znajdowano.

Przeznaczonym do komory gazowej z miejsca odbierano cały dobytek, składając w magazynach, gdzie

pod dozorem strażników specjalne brygady więźniów przeszukiwały odzież, obuwie i walizki. Sprawdzano,
czy walizy nie posiadają podwójnego dna. Przeglądano skrupulatnie odzież po zamordowanych, z ubrań
wypruwano ukryte kosztowności, które segregowano pobieżnie pod kątem gatunkowym — a nie ich
rzeczywistej wartości — i umieszczano w kartonach. Za plecami segregujących więźniów lub więźniarek
stali członkowie esesmańskiej załogi, bacznie obserwując każdy ruch pracujących. Dopiero po napełnieniu
kartonów wartościowymi przedmiotami komisyjnie przeliczano je, a następnie przekazywano jubilerom, by
orzekli, które juwelia są prawdziwe, a które sztuczne.

Ostatnia kontrola odbywała się w magazynach sztabu „Reinhard” przy ul. Lipowej, gdzie sprawdzano

odzież i obuwie, posługując się aparatem rentgena.

Na tym jednak nie poprzestawano. Przeprowadzano częste rewizje w barakach mieszkalnych więźniów,

znajdując nieraz przemycone lub „zorganizowane” kosztowności i pieniądze. Niektórzy oddawali je w
całości do „skarbu SS”, inni to i owo przywłaszczali sobie.

Pewnego razu — było to w lecie 1942 roku — na III pole przyszedł jakiś esesman z tłumaczem i

zażądał, by oddano złoto i inną biżuterię. Kiedy nikt się nie zgłosił, zagroził, że przeprowadzi rewizję, a
wówczas „będzie gorzej”. Po chwili około dwudziestu więźniów do nastawionej czapki wrzuciło to, co
jeszcze pozostało im cennego. Po kilku dniach nadszedł patrol esesmanów. Powiedziano wtedy więźniom, że
ostatnia rekwizycja była nielegalna i w przyszłości pojedynczym osobom — esesmanom lub kapo — nie
należy nic oddawać.

Cenne przedmioty — rzecz jasna — winny zostać przekazane w „godniejsze” ręce, czyli kierownictwu

obozu.

Globocnik starał się być skrupulatny nie tylko w gromadzeniu, ale i w ewidencji łupu i kładł duży

nacisk na dokładne prowadzenie ksiąg, w których rejestrowano wpływy z Majdanka i z innych obozów. Ze
względu na ściśle tajny charakter operacji zarządził, aby każdy członek SS, który w niej uczestniczył,
podpisał zobowiązanie przestrzegania tajemnicy.

„Akcja Reinhard” odbywała się planowo. Z ponad dziesięciu milionów europejskich Żydów

postanowiono tymczasowo zachować od dwóch do trzech milionów mężczyzn i kobiet zdolnych do pracy.
Resztę czekało natychmiastowe „Endlösung”. Globocnika, który był za szybkim i dokładnym wykonaniem
tego programu, nie trzeba było przekonywać, że równie doniosłe znaczenie ma odebranie milionom ofiar ich
mienia, do — jak się wyraził — ostatniej pary pończoch i butów. Od wszystkich jednostek władzy
administracyjnej, włącznie do poszczególnych miejscowości, żądał dokładnych meldunków o liczbie Żydów
skierowanych do gett i punktów zbornych. Konfrontował te dane z otrzymywanymi z poszczególnych
obozów. Każdego dnia dostarczano mu meldunek o ruchu osobowym „przesiedlonych”.

Brigadeführer kontrolował „Akcję Reinhard” przy pomocy dobranej kadry. Do swego sztabu kierował

przede wszystkim znajomych i kolegów, zwłaszcza zamieszkujących, jak i on swego czasu, w Karyntii.
Prawą jego ręką był sturmbannführer i adiutant, Ernst Lerch, który dość ściśle ustalił liczbę ofiar zbrodniczej
operacji, po czym wziął w ręce jej gospodarczą stronę. Dużą rolę odegrało wprowadzenie kartotek:
centralnej w sztabie „Reinhard” i miejscowych w poszczególnych obozach. Od 16 września 1942 roku
wszelkie przedmioty pochodzące z grabieży miały być księgowane; wcześniej dostarczenie precjozów do

background image

Lublina odbywało się na „słowo honoru”.

Do magazynów Globocnika szły kosztowności i odzież z dystryktów: lubelskiego, warszawskiego,

krakowskiego, galicyjskiego i radomskiego, i to już od wiosny 1942 roku. Ich dowódcy SS i policji, a byli
to: w Warszawie — Ferdinand von Sammern, potem Franz Kutschera, w Krakowie — Scherner, we Lwowie
— Fritz Katzmann, mieli obowiązek współdziałania z pełnomocnikiem Himmlera. W generalia sprawy
wtajemniczony był wyższy dowódca SS i policji w GG, Friedrich Wilhelm Krüger, i jego następca Wilhelm
Koppe.

Globocnik wiedział, że po zakończeniu „Akcji” będzie musiał rozliczyć się z całego zagrabionego

bogactwa w WVHA, a zwłaszcza z Oswaldem Pohlem.

W wyniku starań Globocnika w połowie sierpnia 1942 roku do Lublina udali się dr inż. Kurt Gerstein,

szef służby dezynfekcyjnej SS, i prof. higieny, sturmbannführer dr Pfannenstiel. Przywieźli oni samochodem
100 kg kwasu pruskiego. Szef „Akcji Reinhard” przyjął ich z otwartymi ramionami, zastrzegając, że sprawa,
w związku z którą ich zaprosił, należy do najściślej tajnych, po czym podał im dane o trzech fabrykach
śmierci: Bełżec, maksymalna „wydajność” 15 tysięcy osób dziennie, Treblinka — 25 tysięcy i Sobibór — 20
tysięcy.

— Pańskie główne zadanie — zwrócił się do Gersteina — to zdezynfekowanie bardzo wielkiej, jak pan

widzi, ilości tekstyliów. W przyszłości będzie tego więcej.

Gerstein odbył następnie szereg rozmów z kierownikami firm branży dezynfekcyjnej, ale bez

powodzenia. Gdy tylko wymienił wielkość zebranych zapasów — 40 milionów kilogramów, to jest
sześćdziesiąt składów pociągów towarowych — tamci rozkładali ręce.

Podczas następnego spotkania Globocnik oświadczył gościom:
— Mam dla panów także inne, jeszcze ważniejsze zadanie. Jak pan już wie, nasze komory gazowe

funkcjonują obecnie przy wykorzystaniu spalin silnika Diesla. Jest to metoda przestarzała i zbyt powolna.
Musimy przestawić się na kwas pruski. Powiem panu coś. Przedwczoraj byli tu führer i reichsführer
Himmler, zwiedzili te urządzenia.

— I co powiedział führer? — zadał pytanie Pfannenstiel.
— Führer — odrzekł gospodarz — stwierdził, że całą akcję należy przeprowadzić znacznie szybciej.

PRZESTĘPCZY KOROWÓD MAJDANKA

Na Majdanku zdarzali się i tacy więźniowie, którzy na równi z esesowcami szukali kosztowności, gdy

nadszedł świeży transport. Kto miał złoto lub brylanty, mógł je zamienić na żywność i papierosy. Również
praktycznie niemal każdy członek załogi SS maczał palce w tym złodziejstwie na wielką skalę. Dobra,
dostarczone na stół jubilera Antmanna, to była może zaledwie połowa tego, co zagrabiono.

Standartenführer Koch, jeden z największych złodziei w całym SS, przymykał na to oczy, a wkraczał

dyscyplinarnie jedynie wtedy, gdy skandalu nie dało się zatuszować.

Ani on, ani żaden inny członek załogi obozowej nie znał prawdziwej wartości przedmiotów, które

ukradł dla siebie. Mógł ją ocenić tylko jubiler z bloku nr 1. Dlatego przychodzili do niego, każdy w
tajemnicy przed innymi, ze swoim prywatnym łupem, aby go oszacował.

Pewnemu untersturmführerowi z kompanii wartowniczej Antmann wycenił złoty zegarek ze stu sześciu

brylancikami; to był ogromny majątek.

Jubiler zawsze odkładał coś z kosztowności na stronę, po czym darowywał po jednym drobiażdżku

niektórym esesmanom, gdy jechali do domu na urlop. Były to złoto, brylanty, monety dwudziestodolarowe,
zegarki kieszonkowe męskie i damskie na rękę. Za to przynosili mu jedzenie, którym dzielił się z rodziną i
przyjaciółmi.

Zresztą wszyscy esesmani ze sztabu komendantury otrzymywali od jubilera to, na co mieli ochotę.

Jeden chciał złoty zegarek, drugi pragnął swej żonie podarować coś z klejnotów, ów marzył o pięknym
pierścionku. Wystarczyło przecież, by Antmann badając zawartość kolejnej walizki powiedział: to jest
Jablonec, i już mógł odłożyć tę rzecz na bok, zatrzymać sobie lub podarować. A były to drobiazgi piękne i
prawdziwe...

Więźniom niechętnie robił prezenty z drogocennych przedmiotów; był przezorny, nie chciał ryzykować

wpadki. Żaden też więzień nie był w stanie „odwdzięczyć” mu się tak, jak wpływowi esesmani. Otrzymywał
od nich węgierskie salami, lubecki marcepan, francuski pasztet, niemieckie masło, polską gęsinę, i to w
czasie gdy tuż obok towarzysze niedoli musieli zadowolić się połową litra zupy ze zgniłej brukwi, a tysiące

background image

przymierało głodem.

Wybrał też coś dla siebie. Wiedział, że nie może trzymać tego w kieszeni. Wyszukał więc sobie brylant,

który zaprzyjaźniony dentysta-więzień Schlesinger wmontował mu w ząb. Był to przepiękny brylant
dwukaratowy 87, błękitnobiały bez szkła. Jako fachowiec orientował się, że ma wysoką wartość. Dziś by
kosztował grubo ponad ćwierć miliona franków szwajcarskich.

Nie tylko jubilerowi żyło się dobrze na Majdanku, nie tylko on jeden miał w bród jedzenia. Niezgorzej

wiodło się licznej grupie jego słowackich pobratymców. Ci, których wyselekcjonowano do pracy, dzięki
czemu nie poszli do gazu, objęli na rozkaz SS najbardziej newralgiczne funkcje. Po kilku miesiącach z
trzynastu tysięcy słowackich Żydów zostało niewiele ponad trzystu i nimi to obsadzono wszystkie
kancelarie, magazyny i warsztaty; objęli też funkcje blokowych. Zawiązali oni coś na kształt organizacji
samopomocy, broniąc zaciekle więźniom innej narodowości dostępu do intratnych stanowisk. Stworzyli coś
w rodzaju zamkniętej kasty, czerpiącej zyski wyłącznie dla siebie. Ta zwarta grupa egoistów, obnosząca
butnie swoje gwiazdy Dawida, była w stosunku do reszty więźniów niekoleżeńska, bezwzględna i brutalna,
przez co chciała zasłużyć się w oczach swoich esesmańskich mocodawców, a zarazem wywołać wrażenie, że
jest niezastąpiona — obok niemieckich kryminalistów — jako pomoc w administrowaniu obozem. Dobre
wrażenie na esesmanach robiła ich świetna znajomość języka niemieckiego i wykształcenie, z reguły średnie,
często wyższe. Ubierali się pierwszorzędnie, mając dostęp do składów odzieży i obuwia, i świetnie się
odżywiali, czerpiąc dowolnie z zapasów, przywiezionych przez transporty kierowane do gazu.

Wśród Słowaków trafiali się i tacy, którzy solidaryzowali się z ogółem więźniów; zdarzali się wśród

nich komuniści.

Antmann specjalnie nie bratał się ze swymi rodakami. W rzadkich wolnych od pracy chwilach wolał

przeczytać książkę. Nie wchodził w żadne kombinacje z więźniami, nawet ze Słowakami. Uważał, że w ten
sposób ma większe szanse przeżycia. Najbardziej cenił sobie swobodę. Mógł chodzić po całym obozie, miał
na to oficjalne zezwolenie. Nikt, żaden „podczłowiek” ani „nadczłowiek”, nie miał prawa go uderzyć,
poszczuć psem, zastrzelić. Nawet wsławiony okrucieństwami lagerführer Anton Thumann, następca
Hackmanna, powstrzymywał swego wilczura „Borysa”, gdy spotkał jubilera. Rottenführer Laurich noszący
przydomek „Anioł Śmierci” nie bił go swoim batem.

Niemało biżuterii i złota zaniósł jubiler do willi Kochów, ale i tak był to zaledwie ułamek tego, co

komendant sam sobie przywłaszczył.

Członkowie obozowej załogi SS zaglądali do jubilera chętnie. Lagerführer Hermann Hackmann,

adiutant Kocha z czasów buchenwaldzkich, miał zwyczaj pukania nie do drzwi, wiedząc, że są zamknięte na
klucz, lecz w ramę okna. „Otwieraj, Antmann!” — wołał cicho. Zależało mu na tym, żeby zachować swoją
wizytę w tajemnicy. I jubiler otwierał.

Często przychodził do niego dr Waldemar Hoven, podobnie jak Hackmann ściągnięty na Majdanek z

Buchenwaldu. Elegancki, przystojny haupsturmführer, był od dawna przyjacielem Ilzy Koch. Jubilera
poszukiwał prawie codziennie. Wdawał się w rozmowę, a na odchodnym brał ze sobą jakiś cenny drobiazg.

Czasem Hackmann, Hoven i sam Koch chcieli tylko dowiedzieć się, czy zdobyte już wcześniej przez

nich inną drogą przedmioty są prawdziwe.

W okno pukał także szef krematorium Muhsfeld. W popiele ze spalonych ciał znajdował wartościowe

drobiazgi.

Standartenführer z warsztatu jubilerskiego sam nie zabierał nic, polecając tylko, żeby mu to i owo

przynieść do domu... Zlecił również reperację zegarków, a raz musiał Antmann wlutować w srebrny
naszyjnik imiona żony i dzieci.

Koch panicznie bał się skierowania na front, tego zresztą obawiali się wszyscy esesmani z Majdanka,

jak i z innych obozów, dekujący się za plecami więźniów, udający „żołnierzy führera na wewnętrznym
froncie walki”. Dzięki więźniom mogli żyć bezpiecznie i w dobrobycie, awansować, a także znacznie się
wzbogacić. Nie było dla nich lepszego miejsca stacjonowania niż kacet. Nic dziwnego, że były to
zbiorowiska najbardziej odrażających figur. Należy do nich zaliczyć także Karla Kocha. Urodzony w 1897
roku jako syn urzędnika stanu w Darmstadcie, został księgowym. Za kradzież pieniędzy z kasy ukarano go
krótkotrwałym więzieniem. W 1931 roku wstąpił do NSDAP, by w rok później iść powtórnie za kratki, tym
razem za napad rabunkowy na przechodnia. Wyszedł na wolność po paru miesiącach i wstąpił do SS. W
1935 roku miał nową sprawę karną, za napad, ale wybronił się, jako że był szefem osławionej katowni
Columbia-Haus w Berlinie.

Po „wypędzeniu z raju”, z Buchenwaldu, odbudował sobie i rodzinie dobrobyt w Lublinie. Co prawda

nie w dawnej skali, gdy zawsze miał w piwnicy 600 flaszek francuskiego wina i 30 całych szynek, a
sprzedawał „na lewo” po 200 puszek konserw z mięsem kaczym. Teraz, na Majdanku, działał ostrożniej, żył
skromniej, za to biżuterię i złoto gromadził systematycznie.

background image

Tacy to „interesanci” pukali w ramę okienną warsztatu sortownika-jubilera.

*

Na terenach Polski istniały dwa główne ośrodki prowadzące grabież w obozach — Lublin z

Globocnikiem i Oświęcim z komendantem Hössem. Niezależnie od tego, że sami starali się jak najsprawniej
przeprowadzić stosowne operacje, otrzymywali dość często instrukcje z Berlina: ogólny zarząd nad
zagrabionym majątkiem przejął obergruppenführer Pohl, szef WVHA.

Jedna z takich instrukcji, wydana 26 września 1942 roku, zainicjowana przez Himmlera i oparta na

tajnym rozkazie Pohla, a podpisana przez brigadeführera i generała Waffen SS, Victora Franka, ze sztabu
reichsführera, regulowała dokładny tryb spływu skradzionego w obozach majątku do wyznaczonych
instytucji.

I tak wszelką gotówkę w banknotach niemieckich wpłacano do Banku Rzeszy w Berlinie-Schöneberg,

na konto WVHA, SS 158/1488. Dewizy, metale szlachetne, klejnoty, kamienie szlachetne i półszlachetne,
perły, złote zęby i złoty złom były dostarczane WVHA, który przekazywał je do safesów w Reichsbanku.
Zegarki, z wyjątkiem złotych, budziki, pióra wieczne, ołówki, maszynki do golenia, scyzoryki, nożyczki,
latarki kieszonkowe, portfele i sakiewki czyszczono i wyceniano w specjalnych warsztatach WVHA.
Otrzymywały je bezpłatnie dywizje frontowe Waffen SS. Część odzieży przeznaczono dla więźniów obozów
koncentracyjnych, resztę zaś, podobnie jak bieliznę, futra, obuwie, pościel, i dziesiątki innych przedmiotów,
artykułów przemysłowych, zwłaszcza galanterii, upłynniano stopniowo na rynku, spieniężając je. Ceny na
wszelkie dobra ustalało WVHA, opierając się na stawkach urzędowych.

Instrukcja polecała: przeszukać z największą starannością przedmioty, które miały być oddane.

Chodziło o sprawdzenie, czy nie ukryto w nich lub nie zaszyto rzeczy wartościowych.

Ani Frank, ani Himmler zdali się nie wiedzieć, że owych przeszukiwań gorliwie dokonywały nader

sprawne ręce więźniów i... esesmanów, odkładając na bok znaczną część kosztowności.

SĘDZIA WŚRÓD ZŁODZIEI

Nadeszła jesień 1942 roku. Pewnego październikowego słotnego dnia przyszedł do warsztatu

„zegarmistrzowskiego” esesman, którego Antmann nigdy do tej pory nie widział. Gość w stopniu
untersturmführera przedstawił się jako sędzia. Nie wyjawił, rzecz oczywista, że jest delegowany przez sąd
SS z poleceniem zebrania dowodów różnych nielegalnych operacji, dokonywanych zwłaszcza przez Kocha,
a także innych członków załogi. Zebrane tutaj poszlaki miały go potem nieoczekiwanie zaprowadzić także
do magazynów sztabu „Reinhard”. Istota sprawy polegała na tym, że zapiekły wróg komendanta, książę
Josias zu Waldeck und Pyrmont, gruppenführer, wyższy dowódca SS i policji na obszarze Fulda-Werra, nie
zrażony tym, że Himmler wziął w obronę swego pupila, kuł żelazo póki gorące i dzięki swym wpływom
spowodował, że sprawy Kocha nie odłożono ad acta.

Gość Antmanna nazywał się Konrad Morgen i był doktorem praw. Jak inni esesmani interesował się

złotem i biżuterią, ale od innej strony: nie wyłudzał nic dla siebie, a tylko prosił jubilera, by opowiedział o
swej pracy. Nie było to formalne przesłuchanie, lecz raczej rozmowa. Antmann mówił szczerze z jednym
wyjątkiem: nie wspomniał o tym, co wynieśli z jego pracowni odwiedzający go esesmani, co sam im
podarował i co dostarczył Kochowi do domu. Instynkt mu podpowiedział, że jeśli ich sypnie, wyda wyrok
śmierci na siebie.

Doktorowi Morgenowi nie chodziło jednak o małych złodziejaszków w mundurach SS. Szło mu o grubą

rybę, o Kocha. O tym Antmann nie wiedział. Standartenführera nie było już zresztą na Majdanku: 5 sierpnia
1942 roku wyjechał na zawsze, przeniesiony na stanowisko komendanta obozu dla schwytanych partyzantów
pod Belgradem w Jugosławii. Po nim przez trzy miesiące komendantem KL Lublin był obersturmbannführer
Max Koegel, po czym jego miejsce zajął sturmbannführer Herman Florstedt, dotychczasowy lagerführer
ściągnięty przez Kocha z Buchenwaldu.

Tymczasem dr Morgen ustalił, że ludzie Kocha zamordowali na Majdanku pewnego esesmana, który za

dużo wiedział o kradzieży złota i drogich kamieni i zbyt wiele na ten temat mówił. Powtórzyła się historia
buchenwaldzka, kiedy to zmarł nagle w bunkrze oberscharführer Köhler, a obdukcja lekarska,
przeprowadzona z inicjatywy księcia Waldeck, stwierdziła truciznę. Dr Morgen miał zjawić się powtórnie w
Lublinie w końcu 1943 roku, aby dokończyć śledztwo w sprawie nadużyć tutejszych esesmanów, także z
kręgu sztabu „Reinhard”.

Antmann miał dobre warunki, także jego ojciec i Weiss żyli dostatnio. Mimo to jubiler zachorował na

background image

tyfus plamisty. Na rewirze zmierzono temperaturę — 41°C. Wygłodzony więzień by nie przeżył, ale jubilera
solidnie odżywiano, miał nawet swojego „anioła stróża”: organizacja SS troszczyła się o niego. Po kilku
zastrzykach gorączka opadła i zaczął dochodzić do zdrowia. Jednakże ojciec zmarł na tę samą chorobę, w
jednym z podobozów Majdanka zmarła matka. Nie przeżył także Weiss.

Antmann musiał postarać się o nowych pomocników. Wziął Polaka i Czecha; obaj byli dobrymi

zegarmistrzami i znali się na klejnotach. Lecz to był koniec jego pobytu na Majdanku.

Pewnego lutowego dnia 1943 roku z KL Sachsenhausen przyjechał oficer w stopniu obersturmführera w

towarzystwie dwóch zegarmistrzów-esesowców i wybadał umiejętności Antmanna. Okazało się, że jego
sława jako zegarmistrza sięgnęła aż do Oranienburga i do WVHA.

Przybysze rozłożyli przed nim skomplikowane urządzenia i pytali, co to jest i jak funkcjonuje.

Odpowiedzi przyjęli z zadowoleniem, a następnie spytali, czy w obozie są jeszcze inni „uhrmacherzy”.
Potwierdził i wymienił kilka nazwisk, wśród nich swojego polskiego przyjaciela Jacka Szwarca.

Goście, mimo oporów Florstedta, który zamierzał wykorzystać jubilera do swoich prywatnych

machinacji, zabrali tych dwu więźniów oraz jeszcze pięciu specjalistów w tej dziedzinie — mieli na to
dokument z WVHA. Błyskawicznie sformowano ich w mały transport. W drodze trzej zmarli z
wycieńczenia. Antmann wiózł ze sobą salami, mięso i drób; podzielił się z innymi. Po trzech dniach
dojechali do Oranienburga.

Tu w porównaniu z Majdankiem warunki były o niebo lepsze. Porządne łóżka, woda do mycia, ludzi w

lagrze nie gazowano. Antmann dostał opaskę z oznaką: „Vorarbeiter” (jako Żyd nie mógł być kapo) i
powierzono mu nadzór nad 137 zegarmistrzami ze wszystkich okupowanych krajów Europy. Był „szefem”
jedynego w swoim rodzaju warsztatu, z pewnością największego na świecie w tej specjalności. Z wyrobami
jubilerskimi nie miał do czynienia, w Sachsenhausen nie było „Akcji Reinhard”. Przeglądali tylko zegarki,
setki tysięcy zegarków dostarczonych z Lublina, Oświęcimia i innych obozów.

Przyjechał unterscharführer Resch, przeniesiony służbowo z Majdanka, odwiedził jubilera. W pewnym

momencie rzucił:

— Antmann, ale ty miałeś szczęście!
— Dlaczego tak pan sądzi?
Wtedy esesowiec opowiedział, jak to 13 listopada 1943 roku w tamtym obozie urządzono „Erntefest”

(„dożynki”) i wymordowano wszystkich pozostałych przy życiu Żydów. Wśród ofiar był Eugen, brat
zegarmistrza.

Po stłumieniu powstania w getcie do Majdanka nadszedł transport: 460 mężczyzn oraz kobiety i dzieci.

Umieszczono ich na placu obok łaźni i komory gazowej i trzymano pod gołym niebem do rana następnego
dnia, po czym oddzielono mężczyzn od kobiet z dziećmi. Walizki i wszelkie tobołki tuż przed wejściem do
łaźni odbierali im więźniowie niemieccy pod czujnym okiem esesmanów. Przybyszom kazano wejść do
środka i rozebrać się. Ostrzyżono ich, a później zajęła się nimi komisja segregująca; zdrowych i młodych
skierowano do jednej łaźni, resztę do drugiej. W tej ostatniej zrobiło się straszliwie ciasno. Nie spłynęła z
pryszniców woda, za to z niemal niewidocznych otworów w suficie zaczął się sączyć cyklon.

Rozległy się przejmujące krzyki, płacz i jęki; ciała skłębiły się w jednej ogromnej masie. Po dwunastu

minutach nastała cisza. Komory nie otwierano do wieczornego apelu, po którym nadjechały ciągniki, każdy
z trzema przyczepami, i odwiozły trupy do krematorium, znajdującego się po drugiej stronie między I i II
polem.

Po tym transporcie nadszedł drugi. W tym samym czasie niektórzy z członków załogi SS, ubiegając

urzędowe oględziny mienia, na własną rękę szukali kosztowności. Pośpiesznie rewidowali ubrania i walizy,
rozpruwali poduszki i jaśki. Zazwyczaj znajdowali brylanty. Inni przekopywali plac i znajdowali ukryte tam
pierścionki, drogie kamienie, dolary i ruble. Nic dziwnego. Byli i tacy wśród przybyszów, którzy zakopywali
swoje skarby na placu przed łaźnią zwanym przez esesmanów cynicznie „Rosengarten” (ogród róż);
nieszczęśnicy ci mieli nadzieję, że później odnajdą to wszystko i wymienią na żywność. Stąd wzięło się
powiedzenie, że wystarczy na Majdanku poruszyć ziemię obcasem, aby znaleźć złoto.

AFERA MARMORSTEINA

Antmann nie był jedynym jubilerem na Majdanku. Do obozu tego trafił także niejaki Marmorstein,

który podawał się to za jubilera, to za dziennikarza. Przyjechał do obozu 24 kwietnia 1942 roku w
kilkusetosobowym transporcie ze Słowacji, prawdopodobnie z Bratysławy. Jego żona i córka zginęły w

background image

Oświęcimiu.

Początkowo powodziło mu się źle. Po odbyciu kwarantanny skierowano go do pracy w żwirowni, gdzie

po kilkunastu dniach bliski był śmierci z wyczerpania. Szczęściem dla niego pewien esesman dowiedział się
o tym, że zna się na drogich kamieniach, i wciągnął go do gangu, w skład którego wchodziło kilku
podoficerów — kommandoführerów, nadzorujących grupy robocze, zatrudnione przy przejmowaniu
transportów, odbieraniu przybyszom ich rzeczy, selekcjonowaniu i składowaniu. Dla kamuflażu załatwiono
mu funkcję vorarbeitra w Baubüro-Bauleitung *, ale wkrótce został vorarbeitrem brygady więźniów,
przeglądających ubrania współtowarzyszy niedoli w poszukiwaniu złota, biżuterii i obcych walut. Dzięki
temu mógł kraść kosztowności dla swoich pozostających w ukryciu mocodawców, a przy okazji nie
zapominał o sobie.

Każdy z członków gangu, w tym także Marmorstein i jego prawa ręka Fuchs, również Żyd ze Słowacji,

miał tajny schowek, do którego składał zdobycz i z którego czerpał w miarę potrzeby. Do dobranej szajki
należał także scharführer Ernst Kostial, rapportführer Majdanka. Niejeden więzień widział u niego
platynowy zegarek z brylantową główką, z cyferkami i wskazówkami również pokrytymi maleńkimi
brylancikami.

Złodziejska klika, ogarnięta chciwością, nie poprzestała na tym, lecz zorganizowała na wielką skalę

kradzież ubrań. Samochodami ciężarowymi z przyczepami wywożono tysiące sztuk odzieży z magazynów
obozowych, upłynniając towar na czarnym rynku w Lublinie.

Z usług jubilerskich Marmorsteina korzystał także, na własną rękę, komendant Florstedt. Co jakiś czas

Słowak po wieczornym apelu meldował się, wzywany dyskretnie przez wachmana, w domu
sturmbannführera, willi z ogromną werandą, zwanej „Weisses Haus” („Biały Dom”), niedaleko szosy.
Florstedt pod lada pretekstem wysyłał swego adiutanta w teren, przekręcał klucz w zamku, po czym przy
opuszczonych zasłonach okiennych wyjmował z szuflady pancernej woreczek i wysypywał jego zawartość
na stół. Do więźnia należało wycenienie złotych bransolet, kolczyków, pereł i brylantów. W tym celu
posługiwał się fachowym sprzętem, dostarczanym mu przez gospodarza. Ten w swojej tajnej księdze,
przewidzianej na prywatny użytek, odnotowywał wartość każdego z drobiazgów. Florstedt ograbiał
transporty podobnie jak wielu jego podwładnych, przywłaszczając sobie część z tego, co Globocnik
powinien w całości odprawić do Berlina.

Marmorstein mieszkał na IV polu. Jego komendantem był od lipca 1943 roku unterscharführer Kaps,

również należący do złodziejskiej spółki.

W drugiej połowie czerwca wybuchła bomba. Ktoś doniósł lagerführerowi Thumannowi, że

Marmorsteina łączą jakieś podejrzane kontakty z załogą SS. Obersturmführer kazał natychmiast sprowadzić
więźnia i rozpoczął przesłuchanie. Ten po kilku uderzeniach w twarz zaczął sypać wspólników, więźniów i
„trupie główki”. Zdradził kryjówki z kosztownościami. Jak się okaże, nie wszystkie.

Thumann najpierw zażądał od Marmorsteina i Fuchsa kilku milionów złotych, które sobie

przywłaszczyli, a następnie polecił przenieść obu z pola IV na pole III, zwane „Todfeld” („pole śmierci”), po
to, żeby uniemożliwić im porozumienie się z innymi członkami bandy. Tu wlepiono aferzystom po sto
pięćdziesiąt kijów; przeżył je tylko Marmorstein. Później Thumann udał się do komendanta i zrelacjonował
mu całą historię.

— Trzeba wszcząć dochodzenie, komendancie — zakończył.
Florstedt nerwowo gniótł rękawiczkę. Jeszcze za czasów komendantury Kocha z pomocą

sprowadzonego z Buchenwaldu (wcześniej był w Dachau) niemieckiego kryminalisty Hessela, który w
Majdanku otrzymał funkcję lagerälteste (starszy obozu), zmontował sieć więźniów grabiących dla obu
kolejnych szefów lagru złoto i klejnoty. Florstedt poczuł, że może znaleźć się w opałach. Bał się, że wyjdzie
na jaw, w jakim celu sprowadzał jubilera do swego prywatnego mieszkania. Co prawda lagerführer domyślał
się tego, ale nie ośmielił się postawić takiego zarzutu przełożonemu.

— Mam pomysł. — przerwał milczenie Thumann — bierzmy szpadle w garść i pójdźmy odegrać rolę

poszukiwaczy skarbu. Przecież to dobro Rzeszy, jak ci się podoba? Sezamy znajdują się obok Rosengarten.
— Tak nazywano plac z budynkiem komory gazowej. — Wyznał to ten żydowski gnój, a że powiedział
prawdę, to więcej niż pewne.

Nie zwlekając udali się na miejsce, zeszli do rowu i zaczęli go przekopywać według wskazówek

Marmorsteina. Po dobrej godzinie wyciągnęli z ziemi kilka zawiniątek z biżuterią. Zanieśli je do magazynu.
Był już późny wieczór.

Upłynęły dwa dni. Komendant zawezwał Hessela i polecił mu „usunąć” jubilera. Starszy obozu udał się

* Biuro budowlane — kierownictwo budowy.

background image

do oberkapo na III polu, Petera Bürzera, zwanego też lagerältesterem, bandyty z czerwonym trójkątem, i
przedstawił mu czekające go zadanie.

— Nie ma sprawy, Teodor — uśmiechnął się Bürzer. — Wykończymy go zaraz.
Akt samosądu, a raczej morderstwa, dokonał się w pokoju służbowym oberkapo, w kancelarii.

Mieszkający w tym baraku Polacy słyszeli niemal wszystko i niemało widzieli przez uchylone drzwi. Bürzer
siedział za biurkiem, naprzeciwko stał Marmorstein a z boku trzymał się kapo Karl Galka, kryminalista.
Obaj Niemcy, pijani, zaczęli bić Słowaka. Trwało to długo, bo jubiler był silny. Kiedy upadł, dobili go, a
potem powiesili w latrynie na pasku od spodni.

Jak tylko skończył się apel poranny, Kaps i Hessel zamknęli wejście do ustępu, po czym obejrzeli

dokładnie ciało. Gdy zjawił się Bürzer, rottenführer Kaps wyraził mu swoje niezadowolenie, oświadczając,
że spartaczył robotę.

— Nikt nie uwierzy w samobójstwo, podczas dochodzenia musisz przyznać się, że to ty zabiłeś —

polecił. — Powiesz, że nakryłeś go w chwili, kiedy zakopywał w ziemi skradzione dobro Trzeciej Rzeszy.
Jeszcze cię pochwalą, zobaczysz.

W jakiś czas potem zjawił się Thumann. Bürzer tłumaczył się tak, jak to polecił mu Kaps.
— Chciałem, żeby powiedział wszystko, wszystko panie lagerführer. Słyszałem, że ukrył jakieś wielkie

skarby. Próbowałem wydusić z niego i zameldować panu. A to znalazłem przy nim i odebrałem mu. Proszę!

To mówiąc oddał obersturmführerowi 32 złote obrączki, pochodzące z jego własnego schowka. Wśród

więźniów krążyły legendy o bogactwie Bürzera. Inni kapo także grali w karty o złoto i brylanty.

Thumann, wściekły, gdyż chciał osobiście jeszcze raz przesłuchać Marmorsteina, zaczął bić Bürzera

batem, ale prezent-łapówkę schował do kieszeni. Zaraz też zdegradował go na zwyczajnego kapo i skierował
do prowadzenia robót poza obozem.

Florstedt zatarł ręce. Udało się. Pozbył się niewygodnego świadka. Dosłownie w ostatniej chwili.

Szczęściem dla siebie sprzątnął jubilera Thumannowi sprzed nosa. Nie chciał nawet myśleć o tym, co by się
stało, gdyby jego zastępca zmusił Słowaka do wyznania całej prawdy. Jednakże dręczyła go jeszcze pewna
myśl. Wreszcie wezwał Hessela i podzielił się z nim swoim niepokojem. Ten Bürzer... A jeżeli się wygada?

— I na to znajdzie się rada — uśmiechnął się cynicznie bevauer *. Rottenführer Kaps z czwartego pola

jest najlepszym strzelcem wyborowym w Generalnym Gubernatorstwie, ma karabin z myśliwską lunetą... W
nagrodę proponuję przenieść go na rapportführera na trzecim polu.

Upalna czerwcowa noc była przepiękna, niebo wygwieżdżone, cisza dokoła jak makiem zasiał. Przed

godziną 22.00 młody goniec Kapsa dotarł do baraku zamieszkanego przez funkcyjnych prominentów i
wywołał Bürzera na zewnątrz, żeby przekazać mu jakąś wiadomość. Oberkapo wyszedł w ślad za nim w
jedwabnej wiśniowej piżamie i rozsiadł się wygodnie pod ścianą bloku nr 13, w urządzonym przez niego
samego ogródku. Był doskonale oświetlony lampami, świecącymi na drutach kolczastych. Rozległy się dwa
strzały. Padły z wieży strażniczej, stojącej między polami II i III, tuż przy obozowej ulicy. Kapo jęknął
głucho, zgiął się wpół i osunął na ziemię. Przestraszony chłopiec narobił wrzasku. Wypadło z bloku kilku
więźniów kryminalnych. Z okrzykami: „co się stało?!”, rzucili się ku leżącemu koledze. Mogli stwierdzić
tylko jedno: że nie żył. I że pocisk przeszył gardło.

Dr Heinrich Rindfleisch z SS, który dzień wcześniej wystawił akt zgonu Marmorsteina, podając jako

przyczynę śmierci zapalenie płuc, w wypadku Bürzera napisał: „auf de Flucht erschossen”. Florstedt
umiejętnie zacierał ślady. Thumann aż dygotał ze złości. Nosił się z zamiarem przesłuchania oberkapo w
cztery oczy, a tu ktoś sprzątnął mu go sprzed nosa. Nigdy nie poznał nazwiska strzelca wyborowego, choć w
zleceniodawcy domyślał się komendanta.

Przez wiele dni komentowano w obozie te dwa przypadki śmierci, które nastąpiły tak nieoczekiwanie

niemal jeden po drugim, i to w niezmiernie zagadkowych okolicznościach. Komu zależało na usunięciu tych
dwóch, spekulanta i bandziora — zadawano sobie pytanie. Wersja goniła wersję, plotka wspierała plotkę.
Całą prawdę znali tylko Florstedt i Hessel. A także Kaps, który wymusił na jubilerze pełne wyznanie.

Thumann powiązał ze sobą fakty i hipotezy i słusznie podejrzewał, że sprężyną afery był jego

bezpośredni przełożony, którego nie znosił. Miał go za karierowicza i złodzieja, co jemu samemu nie
przeszkadzało przyjąć od czasu do czasu łapówki. Posiadacz „goldene Parteiabzeichen” (złota odznaka
partyjna) miał swobodniejszy dostęp do notabli hitlerowskich niż jego komendant. Ze zdaniem Thumanna
liczył się nawet Himmler.

Nie schwytał jednak Florstedta na gorącym uczynku, więc na razie milczał. Nawet gdy na Majdanek

zjechał zespół kontrolny specjalnego sądu SS z Kassel, nie odważył się rzucić podejrzenia na

* Skrót od: Berufsverbrecher (przestępca zawodowy).

background image

sturmbannführera. Mieli teraz zresztą do załatwienia poważniejsze sprawy. Nadchodziły jeden po drugim
transporty, trzeba było zwielokrotnić selekcję, a Globocnik napierał, żądając zwiększenia „wydajności”.
Kominy dwóch krematoriów dymiły teraz bez przerwy. I bez przerwy Florstedt, rozzuchwalony poczuciem
bezpieczeństwa i bezkarnością, gromadził „nielegalnie” kolejne kolie wysadzane brylantami i naszyjniki z
pereł. Tym ze swych ofiar, które chwilowo zostawiał przy życiu, aby zapracowały się na śmierć dla dobra i
zwycięstwa Rzeszy, „urozmaicał” dzień powszedni ad hoc prokurowanymi dowcipami i sentencjami. Kiedyś
na przykład strawestował napis widniejący nad obozami karnymi francuskiej Legii Cudzoziemskiej, a
brzmiący: „Wejdziesz tu dzikim zwierzęciem, wyjdziesz człowiekiem”, w taki oto sposób: „Wejdziesz tu
człowiekiem, a wyjdziesz zwierzęciem. Jeżeli w ogóle wyjdziesz, w co wątpię...”

Raz uzupełnił sentencję z bramy obozu buchenwaldzkiego: „Jedem das Seine”, dodając „und mir das

meiste”. Zabrzmiało to więc tak: „Każdemu co mu się należy, a mnie najwięcej”.

Starszy obozu Hessel brał przykład ze swego mistrza. Miał podręczną kasę, w której zawsze było 20000

złotych. Na jedzenie i picie wydawał codziennie tysiąc złotych, a jego osobistym kucharzem był więzień,
kucharz z m/s „Batory”.

Wciąż jednak toczyło się dochodzenie puszczone w ruch przez dr. Morgena. Zakulisowo, w trybie

tajnym, stanowiąc wewnętrzną sprawę SS. Himmler był przeciwny wywlekaniu tego rodzaju spraw,
obciążających jego „rzetelnych i wiernych” esesmanów, na światło dnia przed jurysdykcję państwową.
Waffen SS, jako formacja wojskowa, miały własne sądownictwo. Nie na darmo przecież organizacja, którą
kierował, była państwem SS w państwie Hitlera.

Kartoteka Florstedta była już nieźle zapaskudzona, a toczące się równolegle śledztwo przeciwko

Kochowi ujawniło niemało grzeszków jego byłego zastępcy, zarówno dawnych popełnionych w
Buchenwaldzie, jak i nowych, na Majdanku. Reichsführer zatwierdził wniosek sędziów śledczych. Pod
koniec listopada 1943 roku nowa komisja, wyłoniona przez Sąd Specjalny SS, zjechała z nakazem
dokonania rewizji u komendanta. Spenetrowano jego gabinet i willę. Znaleziono kosztowności, niewielką
wprawdzie część ukrytych, i zarekwirowano. On sam został z miejsca aresztowany. Jego następcą na
stanowisku komendanta był teraz obersturmbannführer Martin Weiss, a od maja 1944 roku do końca
istnienia obozu — także obersturmbannführer — Arthur Liebenschel.

Śledztwo prowadził dr Morgen. Z podziwem patrzył na zgromadzone przy ul. Szopena 27 olbrzymie

ilości zegarków. Nigdy w życiu nie widział takiej masy pieniędzy, zwłaszcza obcych walut. Znajdował się
tam także piec do topienia złota i leżały sztaby tego szlachetnego metalu.

W początkowym okresie dochodzenia esesowcy w celu zatarcia śladów wymordowali całe komando

Effektenkammer, świadków swych przestępstw. Więźniów kierowano pojedynczo do krematorium i kolejno
wystrzelano. Usunięcie świadków kradzieży nie uchroniło jednak złodziei z SS przed sprawą sądową i od
wyroku, z karą śmierci włącznie.

Skarb Majdanka straszył nadal. Pewnego dnia jeden z więźniów, starszy wiekiem polski wieśniak z

komanda Strassenbau, pracującego przy budowie szosy, w pobliżu komór gazowych natrafił na zakopany w
ziemi duży garnek. Gdy wysypał jego zawartość, oniemiał: przed nim leżały banknoty różnych państw,
jakich nigdy nie widział, brylanty, złote pierścienie. Ukrył zdobycz w tym samym miejscu. Gdy któregoś
dnia sprawdzał, czy garnek tkwi na swoim miejscu, zastał go przy tej czynności hauptsturmführer Ernst
Schmidt. Esesowiec „zaopiekował” się nim „troskliwie”: posłał go na odpoczynek do szpitala, z którego
więzień już nie wrócił.

LUDZIE O CZYSTYCH RĘKACH

Na jednym biegunie obozowej rzeczywistości była kradzież na monstrualną skalę, na drugim — walka

o życie i godność. Wśród kilkuset tysięcy ludzi * przytłaczającą większość stanowili tacy, którzy nie ulegli
demoralizacji, a na terror SS i elementów kryminalnych odpowiedzieli cichym, lecz często skutecznym
oporem. Ludzie ci, więźniowie polityczni, w większości polscy — za drutami znalazło się około 100 tysięcy
Polaków — wchodzili w porozumienie ze sobą, tworzyli grupy samopomocy, organizowali udane ucieczki,
nawiązywali konspiracyjne kontakty z rodakami w okupowanym kraju, nawet z całymi organizacjami:
charytatywnymi, wojskowymi i politycznymi, istniejącymi oczywiście w podziemiu.

Wśród zatrudnionych przy budowie i rozbudowie obozu osób cywilnych wyróżniał się inż. Klaudiusz

* Oficjalnie uznawaną przez władze polskie liczbą ofiar śmiertelnych na Majdanku, ludzi około 50 narodowości,

jest 360 tysięcy. Ogólna liczba więźniów nie jest ustalona i waha się od 500 tys. do miliona.

background image

Jeliński, mierniczy grupy pomiarowej, który udzielał więźniom wszechstronnej pomocy. Wysyłał setki
grypsów od więźniów do ich rodzin, podawał Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi nazwiska tych, którzy nie
otrzymywali znikąd pomocy. We współpracy z więźniem inż. Stanisławem Zelentem z Warszawy i jego
grupą roboczą przekazywał dane o obozie Delegaturze Rządu RP na Kraj. Były to dane liczbowe i wykazy
dotyczące transportów, wielkości produkcji w obozowych zakładach zbrojeniowych, w tym części do broni
V-1 i V-2. Jeliński dostarczał zaufanym więźniom piłki do cięcia metalu i drewna, mające służyć
organizowaniu ucieczek z wagonów w czasie transportu.

Ogromną rolę odegrali na Majdanku polscy lekarze i pielęgniarki, ratując życie i zdrowie tysiącom

chorych. Mimo braku lekarstw i narzędzi chirurgicznych pracowali oni z wielkim poświęceniem. Takich
ofiarnych środowisk było w obozie niemało.

Żaden z tych ludzi nie szukał sposobów wzbogacenia się, nie kradł, nie zakopywał w ziemi złota,

brylantów i walut, ich hasłem było: żyć uczciwie i przeżyć — mimo wszystko. Potrafili nawet zdobyć się na
czarny humor, rozwiązując skrót „KL” jako „Klein Leben”, czyli „krótkie życie”.

Grupy konspiracyjne zaczęły powstawać z chwilą przywiezienia w styczniu 1943 roku i w miesiącach

późniejszych licznych transportów więźniów politycznych z Pawiaka, z Zamku Lubelskiego i ze Lwowa.
Jedną z pierwszych utworzyli działacze Polskiej Partii Socjalistycznej, ale wkrótce wywózki do innych
obozów koncentracyjnych rozbiły działalność tej grupy. Podobnie zakończyły się próby zawiązania komórek
podziemnych przez działaczy Polskiej Partii Robotniczej i b. Komunistycznej Partii Polski, jak też przez
kobiety o różnych orientacjach politycznych.

Najdłużej istniały organizacje o charakterze wojskowym, jak Armia Krajowa wraz z

podporządkowanym jej później Korpusem Bezpieczeństwa. Nawiązała kontakty z Delegaturą na Kraj, z
Centralną Opieką Podziemną „Opus”, PCK i Radą Główną Opiekuńczą.

...Pochmurny dzień pod koniec listopada 1943 roku, godziny przedpołudniowe. Inż. Zelent, vorarbeiter

z Lagerkommando na III polu, poleca brygadzie popychającej wózek transportowy, zwanej Wagenkolonne,
żeby natychmiast po obiedzie stawiła się przy wozie i oczyściła go „na glanc”. Kiedy to zrobili, rozkazuje im
jechać w kierunku bramy, a sam podąża z kolumną. Gdy osiągnęli wskazane miejsce, powiadamia ich, że
nadejdzie wóz z zupą od RGO z Lublina.

Jakoż wkrótce ukazuje się oczom więźniów platforma zaprzężona w parę koni, zastawiona kotłami. Na

wozie krząta się woźnica, obok niego stoi dwójka cywilów, mężczyzna i kobieta, oraz kilku esesmanów. Na
komendę więźniowie przenoszą kotły na swój wóz i transportują do najbliższego baraku, gdzie następuje
podział zupy na bloki. Obserwuje to mrowie zachwyconych, choć zapadłych oczu: toż to grochówka z
pływającymi w niej kawałkami wędzonego boczku! Dzięki sprężystej organizacji Zelenta wyłączono z
podziału blokowych i innych prominentów pola; zupę wydano najbardziej głodnym, ciężko pracującym.

Zelent to postać — legenda Majdanka. Kiedyś inż. Jan Zakrzewski zwrócił się do niego, informując, że

scharführer Kaps — u którego był kalefaktorem — rozbudowuje strzelnicę, i zapytał, ilu wziąć więźniów do
tej pracy.

Zelent na to:
— Frajer! Powiedz Kapsowi, że należy wziąć dwustu ludzi do roboty. Odpoczną sobie gamele *.
Stanęło na tym, że zatrudniono stu mężczyzn i sto kobiet. Mając pozwolenie na trzydziestu więźniów w

swojej kolumnie, przedsiębiorczy vorarbeiter przyjmował trzykrotnie więcej. Przechowywał w ten sposób
chorych i wycieńczonych; u niego wracali do zdrowia, nabierali sił. Praca w tym zespole, słynącym jako
„Zelent-kbmmando”, była na ogół lekka i często pod dachem. Głównym zadaniem grupy było upiększanie
terenu obozu. Owo komando tworzyli rzeźbiarze, wytwórcy płyt cementowych — i oczywiście szara brać
więźniarska. SS zleciło Zelentowi także wykonanie imponujących rozmiarów makiety obozu z przyległymi
terenami; służyła ona do ćwiczeń wachmanów. Komando sporządziło również model twierdzy Zamość i
wykonało lagrowe ścieżki z tłuczonego kamienia.

Nade wszystko grupa Zelenta uwieczniła się wzniesieniem kolumny z trzema orłami zrywającymi się

do lotu. Autorem rzeźby był artysta Albin Boniecki. Kolumnę wykonano z cementowych rur
kanalizacyjnych, oparto na cokole i zwieńczono głowicą w kształcie lekkiej urny-kielicha; zrywające się do
lotu orły były symbolem wolności. Niemcy nie zrozumieli tej symboliki. W postument wmurowano pudełka
z prochami pomordowanych. Pomnik stanął na III polu. Dziełem tegoż artysty była rzeźba, przedstawiająca
olbrzymiego żółwia — symbol powolnej pracy. Esesmani nie domyślili się sensu tej alegorii. Obok żółwia
stanęła, przy samej bramie, rzeźba jaszczurki, uosabiającej esesmana.

Organizacja poprzez cywilnych inżynierów, techników i robotników, zatrudnionych na terenie obozu,

* Gamel, krypel, muzułman — więzień wycieńczony.

background image

przekazywała na wolność grypsy, dokumentujące życie za drutami i zawierające prośby o pomoc. Żaden
inny obóz nie prowadził tak obfitej korespondencji w obie strony jak Majdanek. Wielu cywilów przemycało
dla więźniów żywność i lekarstwa, nie żądając w zamian zapłaty.

Zelent był jednym z tych członków AK, którzy przekazywali wiadomości o obozie oddziałowi wywiadu

lubelskiej Komendy Okręgu tej organizacji. Współpraca ta zacieśniła się jeszcze bardziej, gdy z Zamku
przeniesiono na Majdanek kilku aresztowanych dowódców z tegoż Okręgu. Na przełomie lat 1943/1944
akowska siatka przeniknęła cały obóz. Komenda Główna w Warszawie otrzymywała dokładne relacje o
każdym większym wydarzeniu, o każdym odchodzącym i przychodzącym transporcie więźniów. PCK i
RGO udzielały osadzonym na Majdanku coraz wydajniejszej pomocy, a organizacja czuwała nad
sprawiedliwym jej rozdziałem i zapobiegała kradzieży paczek żywnościowych.

Zatrudnieni w warsztatach samochodowych na III polu Polacy siadali nocą w aucie komendanta obozu,

8-cylindrowej Tatrze z wbudowanym aparatem radiowym, włączali odbiornik i wysłuchiwali audycji
polskich z Londynu, by następnie kolportować wiadomości wśród zaufanych współwięźniów. Również
więźniowie z komanda elektryków ukrywali wyremontowane przez siebie radio i dokonywali nasłuchu.

Jednak największą prężność przejawiał Związek „Orzeł”. Utworzyli go latem 1943 roku młodzi

oficerowie — jak Kazimierz Malinowski, i podoficerowie, a także ludzie związani z PPR i Gwardią Ludową,
m.in. Paweł Dąbek, dowódca Lubelskiego Obwodu GL, aresztowany 18 stycznia 1943 roku. Do organizacji
tej wstąpili niektórzy członkowie AK i Stronnictwa Narodowego; różnice ideologiczne zeszły na dalszy plan
w obliczu wspólnego zagrożenia. „Orzeł” planował wyzwolenie obozu i więźniów we współpracy z
oddziałami partyzanckimi. Pod koniec roku utworzono grupy bojowe; miały zostać uzbrojone w broń krótką
i granaty, dostarczone przez lubelską GL na interwencję Dąbka. Atak na załogę SS, zaplanowany na okres
świąt Bożego Narodzenia, później przełożono na noc sylwestrową 1943/1944. Grupy bojowe miały uderzyć
od wewnątrz, a oddziały GL z zewnątrz, od południa i wschodu.

Dowództwo obozowej AK ustosunkowało się krytycznie do tych zamierzeń, podobnie jak i władze

Okręgu, wychodząc z założenia, że wystąpienie zakończy się masakrą więźniów, a stu gwardzistów nie
pokona tysiąca świetnie uzbrojonych członków załogi SS. Nie widziało też możliwości ewakuowania dwustu
chorych przebywających w szpitalu. W tej sytuacji przywódcy „Orła” zaniechali planu rozbicia obozu.

— Zorganizujemy w zamian przynajmniej trzy większe ucieczki! — oświadczył twardo Dąbek w gronie

najbliższych towarzyszy. — Może po wydostaniu się na wolność przekonamy dowództwo GL i AK o
potrzebie akcji zbrojnej na Majdanek.

Nie były to pierwsze ucieczki. W czasie od marca 1942 roku do lata 1944 roku zbiegło co najmniej

dwustu jeńców radzieckich, z czego powiodło się stu trzydziestu dwóm. Pozostali zginęli. Potem uciekali
Żydzi obojga płci, a także Polacy w liczbie dwudziestu.

Wreszcie „Orzeł” przystąpił do działania. Pierwszą akcję zamierzono niezwykle śmiało i na szeroką

skalę: miała nią być ucieczka masowa z IV pola, dokonana bez pomocy z zewnątrz. Postanowiono, że gdy
kolumna osiemdziesięciu kobiet, przychodzących tu z innych części obozu do pracy w koszykami, będzie
opuszczała warsztaty o piątej po południu, wmiesza się w nią kilka grupek mężczyzn, członków „Orła”. Po
przekroczeniu bramy planowano rozbicie lamp przy wejściu i uderzenie na wartownika i na najbliższe
posterunki. W ten sposób powstałby wyłom w łańcuchu zamykającym IV pole, z którego skorzystaliby także
inni więźniowie. Bronią miały być granaty, pistolety i pręty stalowe, a dodatkowym sprzymierzeńcem —
padający śnieg.

Planowany atak zakończył się fiaskiem. Dąbkowi nie dostarczono z zewnątrz broni. Na domiar złego

okazało się, że w czasie gdy kobiece komando wychodzi z pola IV, esesowcy nie otwierają bramy,
wypuszczając więźniarki pojedynczo.

Należało sięgnąć do innych sposobów. Członkowie Związku „zorganizowali” izolowane nożyce do

cięcia drutów i obcęgi. Postanowili, że na początek ucieknie kilkunastu. Pójdą prosto na druty, wytną otwór i
przeczołgają się na tamtą stronę. Aby nie dostrzegli ich strażnicy na tle śniegu, okryją się prześcieradłami.

Nadeszły ostatnie dni lutego. Wybrali kierunek południowy zachód. Miejsce — sam koniec pola. Wiatr

podnosił tumany śniegu, pies by nie wyjrzał z budy w taką pogodę. Nastała północ, cały obóz spał. Prócz
tych kilkunastu. Poczołgali się po dwóch, w odstępach, wzdłuż baraków. Byli już blisko drutów. Skierowali
się na środek między wieżyczki.

Zatrzymały ich dwie niespodziewane krótkie serie z pistoletu maszynowego. Znieruchomieli na chwilę,

po czym rozpoczęli odwrót. Wrócili do swoich bloków. Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego esesman wtedy
wystrzelił.

W takiej samej scenerii ponowili próbę w nocy z 15 na 16 marca. Już docierali do drutów, gdy nagle

posłyszeli:

— Halt! Wer da?!

background image

Był to strażnik z wieży. Wyjaśniło się po chwili: w pobliżu przeszedł patrol esesmański. I znowu się

wycofali.

Jednak po rannym apelu okazało się, że nie wszyscy. Trzech brakowało; zbiegli. Byli to dowódcy

„Orła”: Kazimierz Myśliński, Paweł Dąbek i Mieczysław Osiński. Szli na samym początku węża
uciekinierów, przecięli druty i przeczołgali się na drugą stronę, zanim okrzyk strażnika powstrzymał
posuwających się za nimi kolegów.

Po kilku dniach nowa wiadomość: z aresztu przy ul. Lipowej w Lublinie uciekło podkopem dziesięciu

Polaków i jeden Niemiec.

Ci z „Orła”, dla których dwa podejścia zakończyły się niepowodzeniem, nie zrezygnowali. Wybrali

jednak inną trasę: kanałem przez Gärtnerei (ogrodnictwo). Weszli doń studzienką w obrębie wielkiego
obozu, a wyszli inną, poza drutem zewnętrznym. Było ich dziewięciu. Niemało trudu wymagało opuszczenie
IV pola, gdyż Gärtnerei rozciągało się poza terenami zamieszkałymi przez więźniów. Ostatecznie wydostali
się na zewnątrz z jednym z komand; niemiecki kapo, niczego nie przeczuwając, chętnie zapisał ich jako
nowych robotników.

Stało się to 28 marca. Z wyjątkiem jednego wszyscy nosili „czerwone punkty” — znak, że już

wcześniej próbowali ucieczki.

Gdy zbliżali się do niezbyt odległego lasu, odezwały się syreny alarmowe z Majdanka. Ruszyła pogoń,

ale zbiegowie byli już tylko krok od wolności. Paweł Dąbek wrócił w rejon Lublina i do końca okupacji
kierował walką przeciw Niemcom.

Wyzwolenie coraz bardziej zbliżało się do obozu pod Lublinem. Począwszy od marca zaczęto więźniów

stopniowo wywozić do kacetów położonych dalej na zachód. Ostatni transport, skierowany do Oświęcimia,
odszedł 22 lipca; na ulicach miasta toczyły się już walki. W dwa dni później Lublin odzyskał wolność, a
Majdanek był pierwszym w Europie wyzwolonym obozem koncentracyjnym.

ŻNIWO OPERACJI „REINHARD”

Obok Majdanka ośrodkami „pracującymi” na skarb SS w ramach „Akcji Reinhard” były obozy:

Treblinka (komendant Franz Stangl); Bełżec (hauptsturmführer Obermeyer), Sobibór (hauptsturmführer
Gustaw Wagner) oraz Płaszów, uznany w styczniu 1944 roku za obóz koncentracyjny. Komendant tego
ostatniego sturmbannführer Amon Goeth oszukiwał Globocnika permanentnie.

Gdy Amon Goeth wstępował w 1930 roku do partii hitlerowskiej, a w dwa lata później do SS, nawet nie

mógł marzyć o tym, że nim upłynie następna dekada, będzie panem życia i śmierci dziesiątków tysięcy ludzi.
Władza ta miała mu ponadto umożliwić dostęp do niezmiernego bogactwa. W 1943 roku Goeth został
mianowany komendantem obozu pracy przymusowej w krakowskiej dzielnicy Płaszów i na polecenie
Globocnika odbierał więźniom kosztowności, złoto, pieniądze, a także ubrania i bieliznę. Znaczną część tych
bogactw zagarnął dla siebie; przywłaszczył sobie na przykład trzy tysiące dolarów, przysłanych dla
więźniów żydowskich przez organizacje zagraniczne. Zarządzał rewizje i konfiskaty wartościowych
przedmiotów i walut, które więźniom udało się przemycić do pomieszczeń mieszkalnych i ukryć. Odbywało
się to w następujący sposób. Oto wieczorem otaczali kolejny barak strażnicy — własowcy. Zjawiał się
komendant i obwieszczał, że więźniowie mają oddać to wszystko, co ukryli. Najczęściej posłusznie składali
resztki majątku do skrzyni. Zdarzyło się, że po przeszukaniu bloku jeden esesman znalazł kilka złotych w
srebrze, ukrytych w piecu. Ponieważ mimo wezwania Goetha nie zgłosił się ten, kto pieniądze schował,
komendant zastrzelił blokowego, a każdy z więźniów dostał dwa razy w twarz.

Od 1 stycznia 1944 roku Płaszów uznano oficjalnie za obóz koncentracyjny. Nie zmieniło to w niczym

postępowania jego komendanta, który dążąc do zagarnięcia jak największych bogactw nie gardził nawet
złotem z uzębienia pomordowanych. Pomagał mu w tym więzień — Żyd pełniący funkcję starszego obozu,
niejaki Chilowicz. To on wespół z zastępcą komendanta Zdrojewskim uczestniczył w wyszukiwaniu
drogocennych kamieni i szlachetnych metali które ukrywano zamiast słać je do Lublina do sztabu
„Reinhard”.

„Bóg” Płaszowa — podobnie jak Koch w erze buchenwaldzkiej — pławił się w komforcie i rozpuście.

W luksusowo urządzonej wilii stale odbywały się pijatyki z udziałem przyjaciół komendanta spośród załogi i
z miasta. Zabawom towarzyszyła, przygrywając do tańca, orkiestra złożona z więźniów. Goeth otaczał się
przepychem. Hodował wyszukane gatunki zwierząt futerkowych i utrzymywał dużą psiarnię, a w ogrodzie
zbudował sobie basen kąpielowy. Starannie dobrał liczną służbę. Często podejmował dygnitarzy
hitlerowskich, a po sutych libacjach, ku uciesze współbiesiadników, popisywał się strzelaniem do więźniów
z okna willi.

background image

Trzynastego września 1944 roku Goeth został aresztowany przez SS - und Polizeigericht VI (Sąd SS i

Policji) w Krakowie. Zarzucono mu przywłaszczenie biżuterii i innych kosztowności. Zanim rozpoczął się
proces, zdążył zlikwidować Chilowicza, który jako świadek mógłby go poważnie obciążyć. Zaaranżował
jego ucieczkę z żoną, a jednocześnie kazał zaufanemu esesmanowi zastrzelić oboje „auf der Flucht”.

Wdrożone śledztwo przyniosło rezultaty. Przesłuchującym był sędzia, untersturmführer Tauers.

Wypytywał — jak sędzia Morgen na Majdanku — więźniów o to, w jaki sposób bogacił się komendant.
Chodziło o cały majątek, który zdobył nielegalnie. Goetha sypnęli jego podwładni, mszcząc się za to, że sam
zbił ogromny majątek, a im tylko kapnęło jak z łaski. Jeden z nich, przyłapany na tym, że miał sporą sumę
pieniędzy, oświadczył:

— Nie rozumiem, dlaczego za to mam zostać tak ostro ukarany. Przecież hauptsturmführer zgromadził

wielki majątek w kosztownościach i obcych walutach.

Idąc za wskazówkami esesmanów, gestapo odnajdywało jeden po drugim schowki, kryjące owoc

kradzieży Goetha. Śledztwo było jednak utrudnione: nim Płaszów otrzymał rangę kacetu, stany liczbowe
były płynne, nie prowadzono ewidencji ani protokołów z rabunku. „Akcja Reinhard”, wbrew zarządzeniom
Globocnika, była tam prowadzona „chałupniczo”.

Osadzony w więzieniu śledczym, Goeth zbiegł. Po upadku III Rzeszy został aresztowany przez władze

amerykańskie i wydany polskiemu wymiarowi sprawiedliwości.

Na obszarze operacyjnym brigadeführera Globocnika, pokrywającym się terenem z Generalnym

Gubernatorstwem, w gettach i obozach zamordowano i ograbiono 1 800 000 ludzi, mężczyzn i kobiet,
starców i dzieci. Wszystkie odebrane im przedmioty przekazywane były do magazynu sztabu „Reinhard” w
Lublinie przy ul. Szopena 27, kryjącego się pod nazwą: SS — Standortwerwaltung Lublin,
Altsachenverwahrungstelle *. Tylko odzież kierowano do magazynów mieszczących się na byłym lotnisku
zakładów Plage-Laśkiewicz.

Ogromny ten łup zwiększał się falowo. Pod koniec sierpnia 1942 roku, a więc zaledwie w kilka tygodni

od rozpoczęcia „Akcji Reinhard”, Globocnik „zabezpieczył” ponad 50 mln marek w gotówce, 500 tys.
dolarów, 5 tys. funtów angielskich, 50 tys. rubli w złocie, mnóstwo drogich kamieni i biżuterii oraz ponad
1000 wagonów odzieży i osobistego sprzętu „przesiedlonych”.

Z wartościowymi drobnymi przedmiotami szefostwo SS miało pewien „kłopot” — z nadmiaru. Według

meldunku z 13 maja 1943 roku zebrało się tego: 127 000 zegarków zwykłych (złote zegarki — poszły do
safesów Banku), 25 000 wiecznych piór, 130 000 żyletek, 7500 maszynek do golenia i brzytew, 400
maszynek do strzyżenia, 14 000 nożyczek i tyleż automatycznych ołówków, 3500 aktówek i 4000
pugilaresów. Była to zaledwie część tego, co zrabowano Żydom i innym więźniom; resztę rozgrabili „po
drodze” gestapowcy i esesmani.

Ostatecznie na spotkaniu gruppenführera i generała leutnanta SS Victora Franka z Himmlerem

postanowiono rozdać zegarki i pióra między żołnierzy Waffen SS i załogi obozów koncentracyjnych.

U schyłku sierpnia 1943 roku reichsführer otrzymał z Lublina kolejny meldunek o przebiegu „Akcji

Reinhard”. Globocnik donosił, że zdołał zgromadzić 53 miliony marek w gotówce, 1 500 tysięcy marek w
dewizach, banknoty innych krajów i dewizy w złocie wartości 800 tysięcy marek, szlachetne metale,
zwłaszcza złoto i srebro, wartości co najmniej 5 400 tysięcy marek, zegarki, przedmioty ze srebra,
oszacowane na ponad 26 milionów marek, wreszcie 1000 wagonów materiałów na ubrania na kwotę blisko
13 i pół miliona marek. Łącznie wartość tego majątku wyniosła 100 milionów marek.

Globocnik meldował o dalszym tysiącu wagonów wyrobów tkackich prawie gotowych do wysyłki i o

innych łupach — kosztownościach niebotycznej wartości, które właśnie szacowano. Zwrócił też uwagę
Pohlowi, że przy sprzedaży drogich kamieni i szlachetnych metali za granicę należy żądać cen znacznie
wyższych od urzędowych, zwłaszcza że Zachód jak nigdy łapczywie lokuje pieniądze w rzeczach
wartościowych **.

W okresie swego pełnomocnictwa Globocnik przekazał do Berlina — nie licząc walut i dewiz — owoc

grabieży o wartości określonej na 180 mln marek, na co złożyło się: 236 sztab złota o wadze 2910 kg, 2143
sztaby srebra ważące 18 734 kg, 15,1 kg platyny. Doszła waluta 48 krajów, w tym 1 mld 82 mln dolarów

* Miejscowy Zarząd SS, depozyt przedmiotów używanych.
** Władze III Rzeszy usilnie starały się upłynnić poza granicami kraju także znaczną część kosztowności

pochodzących z grabieży, zamieniając je na dewizy, za które nabywały, zwłaszcza za pośrednictwem Szwajcarii, wiele
surowców niezbędnych dla przemysłu zbrojeniowego.

background image

USA, dewizy w złocie z 34 krajów, w tym 250 tys. dolarów amerykańskich. Osobny rozdział to niezliczone
ilości biżuterii i innych cennych przedmiotów: złote pierścienie z brylantami, brylanty, diamenty, perły, złote
zegarki i wiele innych. Bilans jest imponujący: 15 883 pierścienie złote z brylantami, 130 dużych brylantów,
2512 karatów innych brylantów i 13 459 karatów mniejszych diamentów, 114 kg pereł.

Na tym nie kończy się liczba zagrabionych bogactw. W czasie od 1 kwietnia 1942 roku do 15 grudnia

1943 roku sztab „Reinhard” nagromadził i przekazał do dyspozycji WVHA 1901 wagonów z odzieżą,
bielizną i pierzem wartości 26 mln marek. Wartość zapasów wyrobów włókienniczych — 1500 wagonów —
określano na 20 mln marek.

Przy szacunku skarbu SS zastosowano ceny i przeliczniki kursów walut najniższe; rzeczywista rynkowa

jego wartość była co najmniej dwukrotnie większa.

Do Berlina odesłano nie więcej niż połowę zrabowanego majątku. Większość przywłaszczyli sobie

esesmani i więźniowie funkcyjni, zwłaszcza Niemcy. Można przyjąć, że wartość łupów zagarniętych przez
sztab Globocnika wyniosła 800 mln marek, nie licząc odzieży, bielizny, pierza i innych przedmiotów,
których wartość można określić na 100 mln marek. Łącznie w Generalnym Gubernatorstwie okradziono
ludzi „przesiedlonych” na kwotę, z grubsza szacując, miliarda marek, nie licząc obcych walut i dewiz oraz
marek niemieckich.

Wartości esesmańsklego łupu z samego Majdanka nie da się ustalić, został on wtopiony w całość „Akcji

Reinhard”. Można go ocenić, szacując z grubsza, na 150 mln marek. Tylko w latach 1942—1943 przybyło
do tego obozu 618 transportów, a w szczątkowo jedynie zachowanych dokumentach niemieckich jest mowa
o 14 skrzyniach kosztowności i pieniędzy. Więźniom z dwóch transportów, które przybyły w maju 1942
roku, skonfiskowano 999 zegarków, 433 złote obrączki i srebrny medalion. Tym, którzy dotarli na Majdanek
15 sierpnia tegoż roku, odebrano 227 przedmiotów wartościowych, głównie ze złota i srebra, a także złote
monety i zegarki.

To co zgromadzono w ramach „Akcji Reinhard”, nie stanowiło nawet połowy tego, co odebrano Żydom

i innym więźniom na polskich terenach pod okupacją niemiecką. Sam tylko Oświęcim z jego czterema
milionami ofiar dał szefostwu SS kilkakrotnie większe bogactwo niż cały „wysiłek” Globocnika. Po
wymordowanych Żydach w obozie zagłady w Chełmnie n/Nerem esesmani zmagazynowali 370 wagonów
odzieży, bielizny, futer, 50 tys. kg pierza, wiele zbiorów znaczków pocztowych, obok dużych ilości złota
także 3052 kg srebra, mnóstwo wyrobów z metali szlachetnych. Już w 1942 roku 20 tys. Żydów
przesiedlono z krajów zachodnich do Łodzi. Ludzie ci korzystali z pomocy zagranicy. Fundusze te
hitlerowcy skonfiskowali, uzyskując 10 do 12 mln marek rocznie. Pod koniec 1944 roku żaden z tych Żydów
nie żył.

Największym „rezerwuarem” złota był jednak Oświęcim. Według oświadczenia jednego z oficerów

tamtejszej załogi SS, untersturmführera Fritza Bergmanna, w tym obozie odebrano Żydom kosztowności o
ogromnej wartości. Bergmann w obecności świadka wyraził się dosłownie tak: „Obecnie odebraliśmy
świńskiej hołocie żydowskiej brylanty o wartości około miliarda marek, które przywiozłem do Berlina; poza
tym nie zapomnieliśmy również o sobie...”

Taka suma z samych tylko brylantów!
To prawda, że nie zapomnieli o sobie. Esesmani we wszystkich obozach koncentracyjnych i masowej

zagłady okazali się niepośledniej miary złodziejami. Świadczy o tym — obok zeznań licznych więźniów —
rozkaz dowódcy garnizonu oświęcimskiego Waffen SS, nr 51/43 z dnia 16 listopada 1943 roku, następującej
treści:

„Mam powód, aby ostatni raz wskazać na to, że własność więźniów bez względu na jej rodzaj (ubranie,

złoto, rzeczy wartościowe, artykuły żywnościowe i inne przedmioty osobistego użytku), a także bez względu
na to, gdzie się znajduje i jak jest zabezpieczona, nie może być naruszona. O przeznaczeniu własności
więźniów decyduje państwo, zatem jest to własność państwowa. Kto rozgrabia własność państwową, czyni
się przestępcą i sam siebie wyklucza z szeregów SS”.

Przestrogi te nie odniosły najmniejszego skutku. Kradli prawie wszyscy, od komendantów do

szeregowych wartowników. Oświęcim był miejscem największej grabieży — i zarazem największej afery,
jaka wydarzyła się w historii SS. Jej głównym „bohaterem” był rapportführer Gerhard Palitsch —
hauptscharführer, w SS od 1933 roku, numer 79 446. Stojąc na czele tajnego gangu, złożonego z esesmanów
i więźniów kryminalnych, okradł skarb SS na dziesiątki milionów marek.

Był wszędzie. Jego bystry wzrok penetrował wszystko i wszystkich, zdawał się przenikać ubrania i

opakowania; intuicyjnie wyczuwał, gdzie cugang może ukrywać klejnot czy kawałek złota, już od momentu
wyładowywania transportów, gdy bagaż zostawał na rampie, rozstawiał Palitsch swoje „wtyczki”. Ludzie ci
pilnowali, żeby być pierwszymi, którzy dokonają przeglądu zagrabionego mienia. Brał udział we wszystkich
selekcjach, choć nie należało to do jego obowiązków. Jego zaufani towarzyszyli drużynom transportowym,

background image

przewożącym walizki, kufry, wypełnione torby i inne pakunki do magazynów zwanych „Kanadą”.

W tym samym czasie inni agenci rapportführera nie spuszczali oka z ofiar prowadzonych do gazu.

Czuwali nad tym, by niepowołane ręce nie przeszukały odzieży skazanych; liczyli na znalezienie
kosztowności lub pieniędzy. Trudniej było mieć swoje „oczy” w magazynach, gdzie sortowano rzeczy
przybyszów. Pracowano tam dzień i noc, zatrudniając więźniów.

System „Kanady” był stale rozbudowywany i już w 1942 roku obejmował 50 baraków, stale

zawalonych materiałem. Góry nieprzebranego dobytku piętrzyły się także między budynkami i w dwóch
wagonach, gdzie panował duży nieporządek. Korzystał z tego Palitsch; jego zaufani ludzie przeglądali tam
ubrania i obuwie.

Oświęcim, jak i Majdanek, potrzebował jubilerów. Pod koniec października 1942 roku lagerältester

Bruno Brodniewicz, niemiecki kryminalista i zaufany Palitscha, w największej tajemnicy przyprowadził do
odwszalni trzydziestu ludzi, przeważnie Żydów, wybranych z transportów. Rapporführer był przy tym
obecny. Przybysze mieli w sakwach podróżnych narzędzia i sprzęt jubilerski z „Kanady”, zebrany z całej
Polski. Po dezynfekcji starszy obozu odprowadził ich do obozu Birkenau i umieścił w bloku
Sonderkommando *. Odseparowano ich szczelnie od lagru i od tej pory nie kontaktowali się z nikim.
Zadaniem ich było segregowanie i wycena kosztowności. Część tego bogactwa szła na prywatny rachunek
„oświęcimskiego bankiera” — jubilerzy byli po prostu zmuszani do odkładania dla niego „na lewo” znacznej
ilości drogocennych drobiazgów. Aby ich do tego zachęcić, chwytał się rozmaitych sposobów, jednym
obiecywał życie, innym organizował ukradkowe spotkania z osobami bliskimi. Posuwał się też do gróźb, a
co znaczyło mieć w Palitschu osobistego wroga, wiedział największy obozowy „frajer”.

Sortownicy z „Kanady” byli sprytnie kontrolowani przez zaufanych rapportführera. „Kanada” była

ostatnim odcinkiem nielegalnej „taśmy produkcyjnej” — gdy po zakończeniu sortowania i wyceny
pakowano kosztowności w kufry, a te ładowano do aut, by je przewieźć do WVHA, możliwości Palitscha
kończyły się. Gwoli ścisłości dodać należy, iż niezupełnie. Oto na jego rozkaz szukano cennych
przedmiotów także w komorach gazowych i krematoriach, a nawet przesiewano prochy ofiar...

On sam rewidował każdego, kto niósł lub wiózł jakąkolwiek paczkę. Pod koniec listopada 1942 roku

młody polski więzień Jan Olszyński wyruszył w drogę, ciągnąc mały wózek ze swego komanda Gaskammer
(odwszalnia) w stronę budynku zwanego Theatergebäude, gdzie miał pobrać cyklon potrzebny do
dezynfekcji. Przy sposobności zajrzał do „Kanady”, gdzie otrzymał od przyjaciół nielegalnie kilka baniek
mleka, i zawrócił w drogę powrotną.

Zza węgła najbliższego bloku wyłonił się więzień numer jeden, czyli Brodniewicz.
— Halt! Jedź ze mną! — rozkazał.
Poprowadził chłopca do siebie na blok nr 25. Po chwili zjawił się Palitsch. Pod więźniem ugięły się

nogi.

— Ty, słuchaj, a co tam masz? — rzucił starszy obozu. Nie czekając odpowiedzi, on i hauptscharführer

zaczęli przetrząsać zawartość wózka. Rozczarowanie odbiło się na ich twarzach.

— Tylko mleko? Z „Kanady”?
Wściekły Brodniewicz wyciął mu siarczysty policzek.
— Złożę na ciebie meldunek! Dostaniesz dziesięć dni Stehzelle ** — zagroził.
Szukali złota. Nie znaleźli i wyładowali swoją złość na więźniu. Jesienią 1943 roku urwała się nagle

działalność najbogatszego sierżanta świata. Został aresztowany pod pozorem afiszowania się kochanką,
łotewską Żydówką, piękną Raisą.

Malwersacje wyszły na jaw przez czysty przypadek. Jeden z należących do jego kliki esesowców miał

dom w Nadrenii. W maju 1943 roku przy remoncie dachu znaleziono ukrytą metalową kasetkę z
kosztownościami o wartości 600 tys. marek. A był to zaledwie jeden z licznych „safesów” Palitscha i spółki,
rozlokowanych po całych Niemczech.

Wdrożono śledztwo; kontrolerzy z RSHA wespół z sędziami z Głównego Sądu SS po żmudnych

dociekaniach zebrali obszerną dokumentację, ukazującą bez osłonek, jak ogromne rozmiary przybrały
malwersacje. Nagle pewnej nocy barak z aktami spłonął. Palitscha skazano na karę śmierci, zamienioną na
front wschodni.

Grabieżcy mienia żydowskiego i należącego do innych więźniów nie poprzestali na kosztownościach i

walucie. Nie przepuszczano nawet włosom ludzkim, nie mówiąc już o okularach, protezach, odzieży i
obuwiu. SS handlowało czym się dało. Takie instytucje, jak Ministerstwo Gospodarki Rzeszy, Urząd Rezerw

* Komando specjalne, obsługujące krematorium.
** Bunkier „stojący” w piwnicy bloku nr 11.

background image

(Zasobów), służba rolnicza „Młodzieży Rzeszy”, przedsiębiorstwo „Heinrich”, koncern IG

Farbenindustrie, Organizacja Todt, generalny inspektor Hitlera do spraw motoryzacji, zamówiły w 1942 roku
w WVHA łącznie 825 wagonów odzieży i bielizny i obuwia po zamordowanych na Majdanku i w
Oświęcimiu. Formacje Waffen SS i policji w Krakowie pismem z 10 listopada 1942 roku zażądały
dostarczenia im z KL Lublin-Majdanek pozostałych po Żydach używanych tekstyliów i całego asortymentu
przedmiotów gospodarstwa domowego. 14 września tegoż roku stacja kolejowa w Treblince potwierdziła
kwit przewozowy Wehrmachtu, opiewający na 50 wagonów odzieży. Również niemiecka ludność cywilna
nabywała odzież i rozmaity sprzęt pożydowski.

Główną sprężyną „Akcji Reinhard” był Globocnik. Według tego co zeznał po uwięzieniu komendant

Oświęcimia, Rudolf Höss, brigadeführer nie kierował się pragnieniem zrobienia majątku, lecz manią
wielkości.

— Czy przy ogromnym zamieszaniu, w jakim odbyła się lubelska „Akcja Reinhard”, sam się

wzbogacił, nie wiem — oświadczył Höss. — Nic też na ten temat nie słyszałem i nie sądzę, żeby tak było.

Jednakże wielu oficerów i żołnierzy jego aparatu robiło to na wielką skalę. Sąd Specjalny SS miał wciąż

zajęcie, a wyroki śmierci nie należały do rzadkości. U Globocnika stało się manią, aby wszystko, co tylko
można było zdobyć, konfiskować i spieniężać. W ten sposób chciał postawić do dyspozycji reichsführera SS
ogromne bogactwo. Dzięki tworzeniu „swoich” przedsiębiorstw mógł w dostarczaniu pieniędzy zakasować
nawet Pohla. Postępował przy tym bez żadnych skrupułów. Nie zastanawiał się, czy jego „rekwizycje” mają
podstawę prawną, czy też są bezprawne. To oczywiście udzielało się także jego podwładnym. Ponieważ nie
było prawie żadnej kontroli, wielu zaczęło zbierać i spieniężać na własną rękę cenne przedmioty, a nierzadko
prowadzili oni ożywiony handel lub kradli, co się dało. Sztab Globocnika tworzyło dobrane grono
wykolejeńców. Potrafili oni stać się niezbędni i pozyskać jego sympatię, co przy jego słabej znajomości ludzi
nie było zbyt trudne. Jeśli trzeba było ukryć jakieś uchybienia, Globocnik krył je zarówno z dobroduszności,
jak i dlatego, aby jego praktyki nie wyszły na jaw. A reichsführer wierzył zapewnieniom, że jego okręg jest
„we wzorowym porządku” i że dokonuje on „niezwykłych rzeczy”.

Pod wielu względami Höss mylił się. Ani Globocnik nie był „święty”, ani jego podwładni to same

„wyrzutki społeczne”. Specjalna grupa SS, zwana „Globocnik Einheit”, złożona z siedemdziesięciu ludzi,
stanowiąca kadrę planistów i wykonawców operacji „Reinhard”, zwłaszcza jej gospodarczej fazy, nie
składała się wyłącznie z elementów zdemoralizowanych. Ale nawet ci najgorsi pod względem etycznym byli
we własnym mniemaniu dobrymi esesmanami, gorliwie wykonującymi rozkazy swej władzy, a więc
działającymi w interesie Rzeszy. Uważali, że część łupu słusznie im się należy — przecież inni także kradli.

Jesienią 1943 roku Globocnik został mianowany gruppenführerem. Z nieujawnionych powodów

Himmler przeniósł go na formalnie wyższe stanowisko do Triestu. Na jego miejsce mianował brigadeführera
J. Sporrenberga. Zapewne wymógł to Hans Frank. Niewykluczone, że przeniknęło do Berlina, iż Globocnik
bierze łapówki. Faktem jest, że partycypował w milionowym interesie Wernera Többensa, niemieckiego
przemysłowca, zatrudniającego nielegalnie, ale za cichą jego zgodą. Żydów w pracy niewolniczej. Działo się
to między innymi w warsztatach w warszawskim getcie. Brigadeführer nie był zainteresowany, aby
pracujących dla jego partnera robotników zaciągnąć do komór gazowych. On i niektórzy z jego sztabu mogli
sobie życzyć, by getto, ta żyła złota, nigdy nie przestało istnieć. Doszło do tego, że Globocnik usiłował
cichaczem przeszkodzić w ostatecznej likwidacji getta i dopiero Himmler zdecydowanie postawił kropkę
nad „i”.

Globocnik starał się ze wszech miar robić wrażenie, że cała „Akcja Reinhard” była przeprowadzona

uczciwie, że oddano do Berlina wszystko, co zebrano. Jednakże zbyt pochopnie gwarantował skrupulatność
swoich podwładnych. Prawda była taka, że z samej tylko „Jednostki Globocnik” osiemnastu ludzi dopuściło
się nadużyć i miało sprawę w sądzie SS i policji w Kassel. Ale dochodzenie rozpoczęto dopiero wówczas,
gdy ich szef był już daleko od Lublina. Wtedy wyszło na jaw, że na czele złodziejskiej grupy stali
sturmbannführer Wirth i hauptsturmführer Hering, kierownicy magazynu „Reinhard”, jedni z najbardziej
zaufanych ludzi brigadeführera.

Tymczasem on wystosował do Himmlera list tej treści:

background image

Wyższy dowódca SS i Policji
w strefie operacyjnej Wybrzeże Adriatyku
Gl.(Go-Tgb.No 225)43
Triest, 4 listopada 1943

Do
Reichsführera SS i szefa
Niemieckiej Policji
Heinricha Himmlera
Berlin

Reichsführerze!

Dnia 19.10.1943 roku zakończyłem przeprowadzoną przeze mnie w Generalnym Gubernatorstwie

„Akcję Reinhard” i rozwiązałem wszystkie żydowskie obozy *.

Pozwalam sobie przedłożyć Panu, reichsführerze, w załączonej teczce sprawozdanie z zakończenia

powyższej operacji.

Stwierdziłem w Lublinie, że Generalne Gubernatorstwo, a zwłaszcza dystrykt lubelski, stanowił

szczególny ośrodek promieniowania żydostwa. Postarałem się dla tej przyczyny wskazać punkty
niebezpieczne, a to w postaci graficznej. Zwrócenie uwagi na konieczność zlikwidowania tego
niebezpieczeństwa może okazać się pożyteczne w przyszłości.

Z drugiej strony usiłowałem przedstawić wkład pracy. Widać z niego nie tylko jej rozmiar, lecz i to, jak

przy udziale niewielu Niemców dokonano tak wielkiego dzieła. Z tego powodu organizacją tej pracy
interesują się ważne dziedziny przemysłu.

Przekazałem te obozy obergruppenführerowi Pohlowi.
Przy sposobności jednej ze swych wizyt wskazał Pan, reichsführerze, na możliwość przyznania po

zakończeniu pracy kilku Żelaznych Krzyży za szczególne zasługi przy wykonywaniu tego ciężkiego zadania.
Proszę Pana, reichsführerze, o pozwolenie złożenia odpowiednich wniosków.

Pozwalam sobie wskazać na to, że za udział w operacji warszawskiej, która stanowiła małą stosunkowo

część zadania, zezwolono na przyznanie takich odznaczeń tamtejszym oddziałom SS i policji.

Proszę najposłuszniej, reichsführerze, o pozytywne rozstrzygnięcie, za co byłbym wdzięczny, wiedząc,

że twarda praca moich ludzi została wynagrodzona.

Heil Hitler!
Globocnik
SS-Gruppenführer
i generał-leutnant policji”

W tym samym czasie toczyło się dochodzenie w sprawie nadużyć dokonanych przez tych, dla których

prosił o odznaczenia wojskowe.

Na odpowiedź czekał 26 dni.

Reichsführer SS
Polowe stanowisko dowodzenia
30 listopada 1943

Do
Wyższego dowódcy SS i policji
w strefie operacyjnej Wybrzeże Adriatyku
SS-gruppenführera Globocnika
Triest

Kochany Globusie!

Potwierdzam Pański list z 4 listopada 1943 i meldunek o zakończeniu „Akcji Reinhard”. Dziękuję

również za przysłaną mi mapę.

* Istniał nadal obóz na Majdanku i kilka jego komenderówek, w których pracowało po kilka tysięcy więźniów-

Żydów. Globocnik odbiegł tu od prawdy.

background image

Wyrażam Panu moje podziękowanie i uznanie na duże i jedyne w swoim rodzaju zasługi, oddane

całemu niemieckiemu narodowi poprzez przeprowadzenie „Akcji Reinhard”.

Heil Hitler!
Pozdrawia serdecznie Pański

H.H.

W czasie gdy trwała wymiana tych listów, nastąpiła ostatnia zmiana na stanowisku gubernatora

dystryktu lubelskiego: został nim R. Wendler.

Grabież mienia „przesiedlonych” i więźniów trwała nadal, nawet po zakończeniu „misji” Globocnika

(do lata 1944 roku), a głównym jej terenem był Oświęcim. Przychodziły tam jeszcze wielkie transporty z
obozu w Terezinie w Czechach i z Węgier.

Władze okupacyjne miały już zresztą inne problemy. Za Bugiem rozwinęły się silne ośrodki partyzantki

radzieckiej, co zmusiło hitlerowców do koncentracji na Lubelszczyźnie dodatkowych oddziałów wojska i
policji. Od lutego 1944 roku region ten stał się bezpośrednim zapleczem frontu wschodniego. Siły policyjne i
wojskowe sięgały liczby 120 tys. Ludzi. Przeprowadzano akcje pacyfikacyjne, a w czerwcu tego roku
wielkie operacje przeciwpartyzanckie w lasach janowskich i Puszczy Solskiej.

Mimo stosowania bezwzględnych metod okupantowi nie udało się osiągnąć celu. Hitler, Himmler i

Globocnik musieli zrezygnować z planów „umacniania niemczyzny na wschodzie”. Ruch oporu i
partyzantka potężniały, liczba akcji i operacji przeciwko Niemcom dochodziła na terenie dystryktu niekiedy
do 60 na dobę.

KASJERZY „IDEOLOGII”

Dygnitarze z hitlerowskiej elity władzy nie mieli złudzeń co do tego, że Rzesza wojnę przegrała.

Niektórzy z nich wierzyli w odrodzenie się narodowego socjalizmu po klęsce. Myślący bardziej trzeźwo
przewidywali odbudowę potężnych Niemiec, a także to, że do tego celu potrzebne będą olbrzymie środki
finansowe. Wielką troską jednych i drugich było teraz, jak i gdzie ukryć złoto i inne walory Banku Rzeszy, w
tym depozyt SS. Najwięcej było jednak takich, którzy myśleli przede wszystkim o sobie, o ukryciu własnego
zgromadzonego drogą rabunku majątku.

Na mocy poufnego ustnego postanowienia Himmlera każdy dygnitarz wysokiego szczebla otrzymał

określony procent z łupu „Akcji Reinhard”.

Będący na świeczniku dowódcy SS ulokowali niebagatelny majątek w samych Niemczech. Na

odkrytych tylko do 1955 roku potajemnych kontach w bankach obu części Berlina znajdowało się blisko 20
mln marek w gotówce i papierach wartościowych oraz akta własności parcel ziemskich wartości 2 mln
marek. Jako właściciele tych kont i wpisów hipotecznych figurowali: Göring, Goebbels, Frick, Ley,
Ribbentrop, Kaltenbrunner, Freisler, Daluege, Krüger, Reinhard — ministrowie, generałowie SS, sędziowie.
Znalazł się w tym dobranym gronie naczelny redaktor „Schwarzes Korps”, gazety esesmańskiej, D'Alquen.
Nawet najbardziej fanatyczni führerzy z „Czarnego Zakonu” na wszelki wypadek zabezpieczali sobie tyły, a
na widok złota zapominali o głoszonej z szumem sztandarów i biciem w werble ideologii.

W szwajcarskich bankach po dziś dzień spoczywają nie tylko tajne dokumenty niedoszłych panów

świata, ale i znaczne kwoty zapobiegliwych dostojników. Szkoda, że sumienni aż do przesady strażnicy
helweckiego skarbca, dla których najważniejsza jest ustawa z 1934 roku o tajemnicy bankowej, odmawiają
wszelkich informacji o walorach zdeponowanych tam przez SS, podtrzymując tezę o otwarciu sejfu jedynie
na podane hasło cyfrowe. Przecież te ociekające krwią kosztowności i pieniądze zostały skradzione przez
organizację, uznaną przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze za zbrodniczą! Odpowiada
ona za wymordowanie w obozach koncentracyjnych 6 milionów Żydów i 3 milionów członków innych
narodowości. Zawładnęła też ich własnością.

Wielkim zaskoczeniem było odkrycie, że nawet Heinrich Himmler ulokował za granicą 2 mln dolarów

w gotówce i kosztownościach, a jego rodzina ubezpieczona była na 637,5 tys. dolarów. Majątek ten został
zdeponowany głównie w Ameryce Południowej. Reichsführer miał również skarb ukryty w Rzeszy, w
okolicy Berchtesgaden, znaleziony później przez amerykańskie władze okupacyjne: 1 mln dolarów w
funtach angielskich i frankach szwajcarskich oraz w markach niemieckich.

I ten to człowiek powiedział przy jakiejś okazji:
„Bogactwa, które mieli Żydzi, odebraliśmy im. Myśmy sobie nic z tego nie wzięli. Jednostki, które pod

tym względem popełniły wykroczenia, zostaną ukarane zgodnie z rozkazem, wydanym przeze mnie na

background image

samym początku: kto sobie z tych pieniędzy przywłaszczy choćby jedną markę, temu grozi śmierć. Pewna
liczba członków SS — nie jest ich bardzo wielu — naruszyła ten zakaz. Czeka ich śmierć, tu będę
bezlitosny. Mieliśmy moralne prawo, mieliśmy obowiązek wobec naszego narodu wytracić ten naród, który
chciał wytracić nas. Nie mamy natomiast prawa wzbogacić się choćby o jedno futro, o jeden zegarek, o
jedną markę, o jeden papieros, o cokolwiek. W żadnym wypadku nie będę patrzył bezczynnie, jak powstaje i
rozszerza się choćby niewielka plamka zgnilizny. Tam gdzie taka plamka się utworzy, wypalimy ją wspólnie.
W sumie możemy powiedzieć, że z tego najcięższego zadania wywiązaliśmy się z miłością do naszego
narodu. I nie ponieśliśmy szwanku na naszym życiu wewnętrznym, na naszej duszy, na naszym charakterze”.

Hermann Göring nie mógł być „gorszy”. Zgromadził i zabezpieczył sobie w USA majątek w wysokości

3 mln 575 tys. dolarów w gotówce oraz znaczny plik papierów wartościowych, z czego 750 tys. akcji w
„Pensylwania Railrond”, w „Bethelem Steel”, w „Illinois Central” i w „City Service”. Akcje te były
zdeponowane pod fikcyjnym nazwiskiem w safesie znanego wielkiego banku nowojorskiego. Był również
właścicielem innych jeszcze akcji o wartości 600 tys. dolarów w koncernach „Montecatini” i „Royal Dutch
Bonds”, wykupionych również na fikcyjne nazwisko. Złożył je w japońskim „Sanitomo Bank” w San
Francisco. W innym banku należało do niego 400 tys. dolarów w różnych banknotach. Zarządzała tą sumą
pewna firma handlowa do spraw importu w Chicago. Miał 4 mln dolarów w polisach ubezpieczeniowych
amerykańskich, szwedzkich, holenderskich i szwajcarskich. Żywiąc większe zaufanie do firm
zagranicznych, ,,drobniejsze” kwoty w „zwyczajnych” niemieckich markach umieszczał Göring w kraju, jak
pół miliona w Niemieckim Banku w Monachium.

Tuba propagandowa Hitlera, Joseph Goebbels, zdeponował za granicą majątek w wysokości 4 mln 635

tys. dolarów w gotówce i innych wartościach, z czego 1 mln 850 tys. dolarów w safesie banku w Buenos
Aires na nazwisko „Deutsch”. W „Internationaler Bearer Bond” w Luxemburgu złożył plik belgijskich
papierów wartościowych na sumę 2 mln 480 tys. dolarów. Ponadto 465 tys. funtów szterlingów w dewizach
ulokował w filii państwowego banku Japonii w Osace i w Nippon Ginko. Wartość polis ubezpieczeniowych
ministra wynosiła 1 mln 865 tys. dolarów.

Joachim Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, złożył w Amsterdamskim Banku Filialnym

Haarlem (oddział Holenderskiego Banku w Hadze), pod szyldem kontrolowanej przez niego firmy
amerykańskiej (posiadał w niej 52 procent akcji na nazwiska osób podstawionych) 3 mln 165 tys. dolarów w
gotówce. Polisa ubezpieczeniowa na wartość 6 mln 676 tys. dolarów „zaokrągliła” tę sumę.

Minister Robert Ley także „zebrał” pokaźny majątek, ulokowany za granicą, na który składały się: 1

mln dolarów w gotówce i polisy na 841 tys. dolarów.

Ta piątka z samej „góry” ukryła w obcych krajach kapitały o wartości 50 mln dolarów. Mniejsi

dygnitarze zadowalali się kontami i safesami w bankach szwajcarskich.

Przeogromny majątek zrabował Hans Frank, okradając Polaków i Żydów — ale to już osobny temat.
Źródłem tych milionowych majątków wszystkich czołowych, jak i pomniejszych „władców” Rzeszy

były prezenty i łapówki otrzymywane od zarządów koncernów i dyrekcji przedsiębiorstw oraz od
komendantów obozów koncentracyjnych, rekwizycje dóbr narodowych i prywatnych zbiorów dzieł sztuki w
podbitych krajach, wreszcie — grabież mienia pożydowskiego i więźniarskiego.

W Waszyngtonie jeszcze przed zakończeniem wojny liczono się z tym, że przywódcy nazistowscy będą

starali się umieścić swój majątek za granicą. Doświadczenie podpowiadało, że wysoko postawione
osobistości Trzeciej Rzeszy uznają Stany Zjednoczone i niektóre kraje Ameryki Południowej za pewniejsze
miejsce lokaty kapitałów niż własną ojczyznę. Wywiad gospodarczy nie próżnował i już w pierwszym roku
wojny stwierdzono napływ niemieckiego majątku do USA. W latach późniejszych ustalono, że była to nie
tylko gotówka, ale także drogie kamienie i inne kosztowności, zrabowane w krajach okupowanych.

Urząd Skarbowy Państwa powołał do życia własną tajną służbę, która starannie obserwowała

przekazywanie tego rodzaju kapitałów. Pozwoliło to stwierdzić, że obchodząc obowiązujące przepisy
„przemycono” do Stanów Zjednoczonych dobra wartości kilku milionów dolarów.

Większość tych kont na drugiej półkuli została rozszyfrowana i władze skarbowe położyły na nich rękę,

blokując je. Z pewnością udało się to nie we wszystkich przypadkach, zwłaszcza że hitlerowcy znaleźli inne,
pewniejsze sposoby ukrycia majątku.

AKCJA „FEUERLAND” i INNE SZLAKI

Reichsleiter partii, Martin Bormann, wcześnie pomyślał o zabezpieczeniu choćby części niemieckiego

background image

złota, kosztowności i walut na wypadek klęski. Nie chodziło mu o konto dla siebie, lecz o środki na cele
walki o odrodzenie narodowego socjalizmu po wojnie. Uzgodnił po cichu z Himmlerem, Pohlem i Funkiem,
że pewne ilości z zasobów Banku Niemieckiego, zwłaszcza skarbu SS, przetransportuje się za ocean i
ulokuje w akcjach licznych przedsiębiorstw w Argentynie. Przeprowadził jedną z najciekawszych operacji
finansowych podczas drugiej wojny światowej, ale nie na swój rachunek. Nie był chciwy i tym różnił się od
innych bonzów NSDAP.

Pod koniec 1943 roku zarządził akcję, która w najtajniejszych aktach wywiadu SS została opatrzona

kryptonimem „Feuerland” („Ziemia Ognista”). Polegała na przetransportowaniu do Argentyny kilku ton
złota, dużej ilości precjozów i walut, papierów wartościowych i dzieł sztuki.

Niedostępny „cień Hitlera” nie przypadkiem interesował się finansami. Był skarbnikiem partii, potem

stopniowo przejął w swoje ręce całość tego rodzaju spraw (zarządzał „Funduszem Adolfa Hitlera”). Za
pośrednictwem Pohla inwigilował również dyskretnie Bank Rzeszy.

Hitlerowi przedstawił swój plan jako posunięcie zmierzające do umocnienia wpływów niemieckich w

Ameryce Południowej. Chwyciło. Operacja przebiegała w najgłębszej tajemnicy. Za transport lądowy
odpowiedzialny był agent VI Oddziału RSHA — Wywiad Zagranica, ukrywający się pod nazwiskiem
Godofredo Sanstede, a ogólne kierownictwo nad akcją dzierżył Wilhelm Faupel, ambasador Rzeszy w
Madrycie. Ochronę cennego transportu powierzono rezydentowi hitlerowskich agentów na Półwyspie
Iberyjskim nazwiskiem Angelo Aleazar de Velasco.

Konwój samochodów jechał nocą. Przeciął Francję i znalazł się w Hiszpanii. W porcie Kadyksu czekały

na skarb okręty podwodne Kriegsmarine. Z miejsca przystąpiono do załadunku „towaru”. Za bezpieczeństwo
kursu przez ocean odpowiedzialny był kapitan niemieckiej marynarki wojennej, Dietrich Niebuhr.

Wybór Argentyny na jedno z głównych miejsc złożenia kapitałów nie był przypadkowy. Poczynając od

1933 roku Ameryka Łacińska stała się terenem penetracji nazistów. Związane to było ściśle z tamtejszą
liczną kolonią niemiecką, zwłaszcza w Brazylii i Argentynie, a także w Paragwaju, Chile i Urugwaju, po
części w Boliwii.

Już wcześniej, bo w kwietniu 1943 roku, ambasador Faupel wsiadł w Kadyksie do okrętu podwodnego i

rankiem 2 maja zjawił się incognito w Buenos Aires. Oczekiwał go tu w wielkiej tajemnicy admirał floty
argentyńskiej, Scasso. Przybysz odbył szereg poufnych rozmów z finansistami, przedsiębiorcami i wyższymi
wojskowymi; niektórzy z nich byli płatnymi agentami Rzeszy, inni sympatykami. Po osiągnięciu celu
podróży — nie obyło się bez kosztownych prezentów i łapówek — w nocy 8 maja Faupel i Sanstede
zaokrętowali się na ten sam U-boot w Mar del Plata i wrócili do Kadyksu.

Po upływie kilku miesięcy część majątku SS znalazła się w Argentynie, powiększając konta banków i

kapitały wybranych przedsiębiorstw. Tym sposobem miejscowym Niemcom-hitlerowcom udało się ukryć i
zakamuflować przewiezione morzem mienie. Dokonano transferu wielkich funduszów i kosztowności,
zdeponowanych przez nazistów na rachunek narodowych banków miejscowych. Dzięki temu mogły one być
wyłączone spod kontroli.

Akcja „Feuerland” nie zakończyła się w 1943 roku. W rok później, kiedy inwazja aliantów zamknęła

drogę do Hiszpanii, Bormann wydał rozkaz kontynuowania operacji drogą powietrzną.

Wcześniej, w dniu 22 maja 1944 roku, Faupel zaadresował do doktora Hansa von Merkatz z Instytutu

Latyno-Amerykańskiego w Berlinie, agenta hitlerowskiego wywiadu, list o następującej treści: „Reichsleiter
Bormann, który otrzymał dwa raporty, od von Leute i od generała (argentyńskiego) Pistarini, domaga się
ponownego rozpoczęcia transportów do Buenos Aires. Zażądajcie od generała Gallanda przekazania do
naszej dyspozycji dwóch samolotów dalekiego zasięgu przystosowanych do latania w nocy oraz porozumcie
się z Rudelem i Hanną Reitsch. Kuster powinien bezzwłocznie wszcząć przygotowania. Niech Kohn przyleci
pierwszym samolotem, aby asystować Sanstede, który otrzymał rozkaz zgłoszenia się jutro”.

Niski, krępy człowiek z chłopską twarzą, w źle leżącym brunatnym mundurze, nie miał najmniejszej

wątpliwości, że jego rozkazy zostaną wykonane do końca. I ten pomysł z wykorzystaniem samolotów był
jego, Martina Bormanna, autorstwa...

„Powietrzny most” stworzony w celu przerzucenia dalszych partii złota i innych walorów za Ocean

Atlantycki stał się faktem. Pilotowane przez asów Luftwaffe: Adolfa Gallanda, Waltera Baumbacha, Hansa
Ulricha Rudela i osobistą pilotkę Hitlera, Hannę Reitsch, maszyny startowały z lotniska Tempelhof w
Berlinie, robiły skok do Madrytu, a stąd do Buenos Aires. Most lotniczy funkcjonował z przerwami do końca
1944 roku.

*

Osiemnastego czerwca 1944 roku dawny minister gospodarki w rządzie Hitlera i prezes banku Rzeszy,

background image

dr Hjalmar Schacht, oraz czołowi przemysłowcy i bankierzy niemieccy zebrali się w Salzburgu i odbyli pod
szyldem spotkania Koła Handlowców tajną naradę w hotelu „Maison Rouge”. Obecny był na niej sam
Martin Bormann. Radzono nad tym, jak uratować płynny kapitał — złoto, kosztowności i pieniądze. Ci
potentaci nie mieli złudzeń. Wiedzieli, że jeśli nie ukryją zgromadzonych walorów, staną się one łupem
aliantów. Minęło dziewięć dni od inwazji aliantów i otwarcia drugiego frontu w Europie, na razie w
Normandii. Wiedzieli, że wojna jest przegrana.

Znaleźli sposób: wpłacanie poważnych kwot, najzupełniej legalnie, na konta zagranicznych firm

handlowych i przemysłowych rozsianych po kilku kontynentach, także w Szwajcarii. Oficjalnie dokonywało
się przelewów w celu zakupu surowców strategicznych, niezbędnych dla gospodarki wojennej Rzeszy.
Ponieważ wiele towarów z tej listy nosiło znamię tajności, jeszcze bardziej ułatwiało to przeprowadzenie
operacji finansowych w ścisłej tajemnicy. Ogromne sumy przerzucono do Szwajcarii, deponując je w
tamtejszych bankach, skąd były przelewane na konta niemieckich firm.

Walther Funk jak nikt inny był zainteresowany tym krajem. Jeszcze w czerwcu 1943 roku oświadczył w

zaufanym gronie przemysłowców i bankierów: „Nawet na dwa miesiące nie mógłbym zrezygnować z
pomocy Szwajcarii w zamianie naszego złota na dewizy”.

Istotnie. Do Szwajcarii wędrowały ogromne ilości złota z Berlina i w drodze różnych transakcji

zamieniane były na funty, dolary i franki szwajcarskie lub przekazywane bezpośrednio na rachunki krajów, z
których Niemcy hitlerowskie sprowadzały chrom (Afryka Południowa), wolfram (Portugalia), rudę żelaza
(Szwecja) oraz inne surowce. Tylko drogą oficjalną Szwajcaria nabyła od Banku Rzeszy złoto za 1,2
miliarda franków.

Wykorzystano również konta prywatne, uruchamiając je na nazwiska ludzi na poważnych stanowiskach,

podczas gdy ci nie mieli o tym najmniejszego pojęcia. Odbiór tych walorów następował wówczas, gdy
zgłosił się ktoś z umówionym hasłem. Kombinacje takie przeprowadzano najczęściej w bankach
szwajcarskich i niemieckich.

Wbrew krążącej po całym świecie famie w „twierdzy alpejskiej” ukryto stosunkowo niezbyt wiele

zagrabionego przez nazistów majątku. Na terenie Alp Bawarskich hitlerowskie kierownictwo zamierzało
utworzyć bastion obrony i tam nadal toczyć walkę. Już na wiele tygodni przed bezwarunkową kapitulacją
Rzeszy kierowano w tamten rejon wypróbowaną kadrę NSDAP, Sicherheitsdient i Sicherheitspolizei.

Ukryto tam co prawda pewne ilości kosztowności i walut, ale rzekomo ogromny majątek, schowany w

jaskiniach górskich i na dnie jezior, zwłaszcza jeziora Toplitz w Styrii, to mit. W jeziorze tym zatopiono
masę fałszywych funtów szterlingów i dolarów oraz wiele dokumentów RSHA i SS.

Pod sam koniec kwietnia 1945 roku do Bad Aussee, miejscowości wypoczynkowej nad jeziorem o tej

samej nazwie, nadjechało dwadzieścia ciężarówek z pojemnikami, kryjącymi fałszywe banknoty, jak i pewne
ilości prawdziwych dewiz i klejnotów. Zawartość umieszczono w bezpiecznych schowkach, doskonale
zamaskowanych. W operacji tej brali udział: człowiek Bormanna, standartenführer Helmuth von Hummel, i
zaufany Kaltenbrunnera, obersturmbannführer Otto Skorzeny.

Inny generał SS nazwiskiem Spatzel przewiózł w tamte strony trzy ciężarówki kosztowności, a generał

Fablunke — dwadzieścia skrzyń złotych monet. Pochowano ten majątek po różnych samotnie stojących
szałasach górskich, zakopano w ziemi.

Wielką część złota i walut Bank Rzeszy usiłował ukryć na terenie Niemiec, wożąc je w ślad za

dowództwem frontu zachodniego.

Piątego kwietnia 1945 roku o godzinie 17.05 generał major Manton C. Eddy, dowódca 12 korpusu

amerykańskiej 3 armii, zameldował telegraficznie swemu zwierzchnikowi, generałowi porucznikowi George
S. Pattonowi, dowódcy armii, że 90 dywizja jego korpusu odnalazła niemieckie złoto. Wydarzyło się to w
miejscowości Merkers (zachodnia Turyngia) w sztolniach kopalni soli.

— Słuchaj, Eddy, a może to plotka? Zbyt dobra to wiadomość, aby mogła być prawdziwa. Wiesz co, nie

mów o tym nikomu, póki nie sprawdzisz osobiście. Już nieraz sparzyłem się na pogłoskach o tym
niemieckim skarbie.

W dwa dni później o godzinie 15.00 gen. Eddy zatelefonował powtórnie.
— Generale, byłem w tym skarbcu — zameldował. — Znalazłem całą kupę pieniędzy w markach

niemieckich. Skarbnik mojego korpusu, który przeliczył to szybko, powiada, że to równowartość miliarda
dolarów.

— No, a co ze złotem tych cholernych Hunów? Znowu plotka na siedem mil? — rzucił zniechęcony

Patton.

— Mówią, że o ile istnieje, to znajduje się za stalowymi drzwiami. Są te drzwi, ale tak zamknięte, że ho,

background image

ho... Przy okazji aresztowałem dwóch pracowników Niemieckiego Banku.

— Wysadź te drzwi, Eddy!
Ósmego kwietnia wszystko było jasne. Po wysadzeniu drzwi gen. Eddy znalazł 4500 sztab złota, każda

o wadze 35 funtów. Naprędce obliczono, że według aktualnego kursu wartość kruszcu wynosi blisko 58 mln
dolarów w złocie.

„Byczy facet”, jak nazywali dowódcę 3 armii jego żołnierze, natychmiast skomunikował się z dowódcą

amerykańskich sił inwazyjnych, generałem Omarem Bradleyem, i poprosił, żeby przybył ktoś z Naczelnego
Dowództwa i przejął ten skarb. Wkrótce złoto przewieziono do Frankfurtu n/Menem i tam, w piwnicach
Deutsche Reichsbank, posegregowano i sfilmowano.

Po bliższym sprawdzeniu okazało się, że w kopalni soli odkryto nie tylko złoto, ale i różne

kosztowności z konta „Max Heiliger”. Skarb ów wypełniał trzy duże podziemia we frankfurckim oddziale
Banku. Był to majątek osobisty ofiar wymordowanych w obozach koncentracyjnych.

PO WOJNIE

Już po zakończeniu działań wojennych amerykańscy żołnierze odkryli w Bawarii kilka schowków z

ukrytym skarbem. Mogło się to przytrafić również gdzie indziej i nie tylko Amerykanom. Na ogół jednak
trzymano te sprawy w tajemnicy.

Nie wiadomo, ile pieniędzy i cennej biżuterii pozostało w rękach niemieckich. Korzystały z nich

organizacje byłych esesmanów: „Die Spinne” („Pająk”), a później ODESSA („Organisation der ehemaligen
SS-Angehörigen”). Do twórców tej pierwszej należeli: oberstgruppenführer Paul Hausser, główny inspektor
Waffen SS, po Himmlerze najstarszy stopniem esesman, dalej Helmuth von Hummel i Otto Skorzeny. Ze
środków tych finansowano ukrywanie się, a następnie ucieczki za granicę dziesiątków tysięcy esesmanów,
funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i gestapo, wspierano ich pozostałe w kraju rodziny. Z pieniędzy tych
korzystali, wśród innych, zbrodniarze wojenni tej miary, co Adolf Eichmann, szef SD i Sipo w Lyonie Klaus
Barbie-Altmann, Gustaw Wagner, główny inspektor obozów koncentracyjnych, brigadeführer Richard
Glücka z WVHA, oficer szefostwa SS do specjalnych poruczeń Hitlera i Himmlera Otto Skorzeny, dr Josef
Mengele z załogi Oświęcimia, Franz Stangl. Jednym z organizatorów przerzutu tych ludzi poza Europę był
obersturmbannführer Walter Rauff (zmienił nazwisko na Theodor Loeffel), zaufany Bormanna.

W latach 1949—1957 hitlerowcy podjęli znaczne sumy na hasło ze skarbców banków szwajcarskich i z

kont zagranicznych niemieckich firm na Zachodzie. Niemała część tych środków została wydana na
kampanię wyborczą Konrada Adenauera; sporo zużyto na wyekwipowanie Bundeswehry, co jest okrutnym
żartem historii. Pieniądze, pochodzące także z grabieży mienia pożydowskiego i zwielokrotnione przez
operacje bankowe i rosnące obroty przedsiębiorstw z kapitałem niemieckim za granicą, posłużyły również
do popierania puczów o charakterze faszystowskim w Afryce, Ameryce Południowej i Azji. Zakładano za
nie firmy handlujące bronią, jak „Export—Import Immobilen” w Hiszpanii. Przedsiębiorstwa tego rodzaju,
oparte na kapitale dawnej organizacji ODESSA, tworzą liczną sieć, zyski służą także odradzaniu faszyzmu
pod różnymi postaciami. Pieniądze z pomnożonego skarbu SS używa się również do wybielania zbrodniarzy
wojennych. Z tych samych środków subwencjonowana jest organizacja HIAG (Hilfgemeinschaft auf
Genenseitigkeit”, czyli „Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy”), oficjalnie istniejąca w RFN, a skupiająca b.
żołnierzy Waffen SS.

Wydatne środki czerpane są z banków i przedsiębiorstw w Argentynie. Wkrótce po wojnie

przewieziono do tego kraju ostatnią partię skarbu SS. Przybijały do argentyńskich brzegów okręty podwodne
admirała Karla Dönitza, mając na pokładzie pierwszych uciekinierów, pliki tajnych dokumentów, patenty
przemysłowe i papiery wartościowe. 10 lipca 1945 roku niemiecki okręt podwodny U-530 wypłynął na
powierzchnię w porcie Mar del Plata. Inny, U-977, pojawił się w tym samym miejscu 17 sierpnia.

Dwa inne okręty podwodne Kriegsmarine przybiły między 23 i 29 lipca do brzegów Patagonii.

Opowiadali o tym dwaj marynarze z pancernika „Graf von Spee” (uprawiał on piracką działalność u
wybrzeży południowoamerykańskich i w grudniu 1939 roku, uszkodzony przez Anglików, został zatopiony
przez własną załogę), których wraz z kolegami wysłano do Patagonii, gdzie byli gośćmi niemieckiego
towarzystwa handlowego Lahusen. Stąd pewnego razu zaprowadzono ich w oddalone od siedzib ludzkich
miejsce na wybrzeżu, gdzie stały dwa niemieckie U-booty. Ludziom z „Grafa von Spee” polecono udać się
na ich pokład, skąd wzięli wiele ciężkich skrzyń, które transportowali do brzegu w łodziach
pneumatycznych. Potem tajemniczy bagaż załadowano pośpiesznie na osiem ciężarówek i skierowano na
farmę, należącą do firmy Lahusen. Przesyłki nie zostały tutaj długo, lecz zaraz pojechały w głąb kraju.
Łodzie pneumatyczne przewiozły także z okrętów podwodnych na ląd 80 osób, w większości ubranych po

background image

cywilnemu. Ze sposobu, w jaki ci ludzie wydawali polecenia, rnarynarze wywnioskowali, że mają do
czynienia z ważnymi personami. Nieznanych przybyszów zabrały auta.

Znakomita większość tych zbiegów, zarządców obozów koncentracyjnych i masowej zagłady, różnych

„Einsatzkommandos” i przewodniczących „Sondergerichtów”, szefów gestapowskich kaźni, uciekła przed
wymiarem sprawiedliwości za popełnione zbrodnie. Lądując na ziemi południowoamerykańskiej, bez
trudności mogli zaspokajać swoje potrzeby finansowe. Nie mieli najmniejszych kłopotów z otrzymaniem
dobrze płatnych posad; zajmowały się tym specjalnie utworzone komitety pomocy. Czuli się na tym
kontynencie pewnie, mimo że wielu z nich figurowało na alianckich listach poszukiwanych zbrodniarzy
wojennych.

Majątek pohitlerowski zainwestowany w różne przedsiębiorstwa wciąż się powiększał. Jedną z takich

spółek akcyjnych była CAPRI (Compania Argentina par Realisationes Industriales), kierowana przez
Niemca nazwiskiem Karl Fuldner. Prowadziła roboty elektryfikacyjne, realizując zamówienia rządowe. Inna
firma, pomnażająca kapitały z Niemiec, była zakamuflowana pod nazwą IAPIC (Instituto Argentino para la
Promocion Intercambio). Starannie ukryte walory ze skarbu SS i z innych źródeł stanowiły kapitał
zakładowy nie tylko dużych koncernów, ale i niepozornych przedsiębiorstw i biur handlowych, czasem
podejrzanej konduity. Organizacje nazistów pod kierunkiem dawnych funkcjonariuszy RSHA zajmowały się
fabrykacją fałszywych dokumentów, głównie dla nielegalnie przybyłych z Niemiec hitlerowców.

W Argentynie mieściła się filia tajnej organizacji ODESSA, założona przez pilota Rudela, finansowana

z zagrabionego skarbu. Współdziałali z nim: Galland, Bumbach i główny inżynier zakładów lotniczych
Focke Wulf, niejaki Kurt Tank. Działał prof. Johannes von Leers, hauptsturmführer z IV Wydziału RSHA.
Pojawił się na Ziemi Ognistej komendant Treblinki, Franz Stangl, a w 1948 roku Sanstede pod nowym
nazwiskiem Federico Pahl i jego pomocnik Heinrich Gustaw Jurges z dokumentami na nazwisko Jose
Villanuevo. W ślad za nimi podążyli kolejni zbrodniarze.

Z dalszą historią skarbu SS w Argentynie szczególnie związane są nazwiska czterech nazistów:

Heinricha Doerge, Ricarda von Leute, Ricarda Stauda i Ludwiga Freude.

Pierwszy był bliskim współpracownikiem Schachta, a podczas wojny doradcą Banku Centralnego

Argentyny. Po klęsce Niemiec figurował na liście zbrodniarzy wojennych; miał być sądzony w jednym z
procesów norymberskich. W 1949 roku zamordowany w tajemniczych okolicznościach. W 1944 roku
odegrał pierwszorzędną rolę w ukryciu hitlerowskiego łupu. W jego to imieniu główny rezydent Abwehry na
Amerykę Południową, Ludwig Freude, zdeponował w Banco Argentino sumę blisko 38 mln pesos. Na
dokumencie innego depozytu figuruje podpis von Leute, podczas wojny dyrektora Banku Niemieckiego
Transatlantyckiego w Buenos Aires. To na jego nazwisko w maju 1944 roku Borman zarządził przesyłkę
złota i walut. Jeszcze wcześniej, bo w lutym tego samego roku, von Leute miał w ręku klucze do siedmiu kas
pancernych, w których na zlecenie Himmlera złożył 115 mln pesos w złocie i srebrze. Majątkiem tym Leute
zarządzał przy pomocy Freude'a i Stauda. W grudniu 1950 roku Leute zginął w nie wyjaśnionych do końca
okolicznościach. Przeklęte najwidoczniej jest to złoto, owoc grabieży... Po dwóch poprzednich przyniosło
ono śmierć trzeciemu z jego stróżów, Ricardowi Staudowi. Został on anonimowym dyrektorem firmy
Lahusen, ale nie na długo. Znaleziono jego ciało z pociskiem rewolwerowym w głowie. Ostatnim z czwórki
cerberów depozytu w Banco Argentino był Freude, od 1944 roku nowy ambasador III Rzeszy w Buenos
Aires. Zamordowano go przez wsypanie trucizny do filiżanki kawy. Ich miejsce zajęli inni...

*

Nie było dane polskiemu wymiarowi sprawiedliwości osądzić i ukarać największych z katów i złodziei

Majdanka. W listopadzie 1944 roku przed specjalnym Sądem Karnym w Lublinie stanęli zaledwie czterej
esesmani i dwaj kapo-kryminaliści, z jednym wyjątkiem same płotki. Przed tamtejszym Sądem Okręgowym
toczyły się ponadto w latach 1946—1948 rozprawy przeciwko jednej z nadzorczyń i 95 esesmanom, ale byli
to wyłącznie wartownicy na wieżach. Także w długotrwałym i ślamazarnie prowadzonym procesie
niektórych członków załogi Majdanka w Düsseldorfie w RFN (rozpoczął się w 1973 i ciągnął do 1981 roku)
nie znalazł się żaden z bliższych wspólników Globocnika w dziele grabieży, choć zostało tam osądzonych
między innymi kilku niepoślednich zbrodniarzy, mężczyzn i kobiet.

Zaledwie niektórych z najważniejszych organizatorów „Akcji Reinhard” dosięgła kara, niektórzy sami

wymierzyli sobie sprawiedliwość. Kilku może dopiero teraz stanie przed sądem, ale i to nie jest pewne.

Heydrich zginął z ręki czeskich partyzantów. Himmler, Göring i Globocnik popełnili samobójstwo.

Pierwszy otruł się cyjankiem potasu po rozpoznaniu go przez Anglików, drugi zażył tę truciznę w celi
więzienia w Norymberdze po wydaniu nań wyroku kary śmierci przez powieszenie. Trzeci po wojnie ukrył
się w górach Karyntii, na południe od Klagenfurtu, w miejscowości Karawanken, ale został wytropiony

background image

przez brytyjski patrol wojskowy. Powiesił się w celi, zanim stanął przed Amerykańskim Trybunałem
Wojskowym. Być może zostałby wydany Polsce. Frank i Pohl zawiśli na szubienicy, pierwszy z wyroku
Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, drugi osądzony przez Amerykański Trybunał Wojskowy, Funk,
skazany w Norymberdze na dożywotnie więzienie, zmarł podczas odbywania kary. Przesłuchiwany przez
Trybunał pod przewodnictwem sędziego Roberta Jacksona jako jedyny przyznał, że brał udział w
wywłaszczaniu Żydów.

A teraz ludzie związani bliżej z Globocnikiem i z obozem na Majdanku. Koch został w styczniu 1945

roku rozstrzelany w tajemnicy przez komando egzekucyjne SS w Buchenwaldzie. Florstedt symulował
chorobę umysłową. Zdegradowany, był więziony w bunkrze buchenwaldzkim, a pod koniec wojny
przeniesiony do obozu w Theresienstadt, gdzie wszelki ślad po nim zaginął (według niektórych źródeł został
stracony, podobnie jak Koch, w Buchenwaldzie). Hackmanna Główny Sąd SS skazał na karę śmierci, ale
wyroku nie wykonano; wysłano go na front wschodni. Przeżył wojnę. W lipcu 1947 r. stanął przed
Amerykańskim Sądem Wojskowym w Dachau i otrzymał karę śmierci. Mimo to po latach bujał w RFN na
wolności. Thumann, zanim z wyroku sądu alianckiego zawisł na szubienicy, zeznał wszystko, co wiedział o
aferze Marmorsteina. Hessel wyłgał się sprawiedliwości i żył spokojnie w RFN. Scharführer Kaps zastrzelił
się w bunkrze Majdanka. Sprzeniewierzył duże ilości kosztowności przeznaczonych dla Banku Rzeszy,
sprawa wydała się. Pistolet wręczył mu komendant obozu.

Lerch, prawa ręka i adiutant Globocnika, dopiero w 1972 roku stanął przed sądem w Austrii.

Odpowiadał z wolnej stopy. Został... uniewinniony, a kawiarnia w Klagenfurcie, której był właścicielem,
wprost tonęła z tej okazji w kwiatach.

Höss i Goeth zostali powieszeni na mocy wyroków Najwyższego Trybunału w Polsce. Palitsch zginął

na froncie wschodnim. Stangl, wydany przez Argentynę, został w RFN osądzony i skazany na więzienie.
Wagner, ściągnięty z Brazylii, czekał w RFN na swój proces. Wcześniej jednak zmarł, podobno śmiercią
samobójczą. Największy w historii „biurokrata śmierci”, Adolf Eichmann, ukrywał się po wojnie w Dolnej
Saksonii pod przybranym nazwiskiem Otto Henninger, początkowo jako pracownik tartaku, później
właściciel farmy kurzej. Pewnego dnia esesmańska organizacja ODESSA przemyciła go do Szwecji, a stąd
do Włoch. Z portu w Genui wyjechał do Argentyny jako Ricardo Klement. Zatrudnił się w firmie
budowlanej w charakterze elektryka; było to przedsiębiorstwo dwóch niemieckich nazistów. 11 maja 1960
roku został porwany w Buenos Aires przez trzech funkcjonariuszy wywiadu Izraela i przewieziony do Tel-
-Awiwu. Sąd w Jerozolimie skazał go na śmierć przez powieszenie. Zwłoki spalono, a prochy symbolicznie
rozsypano po Morzu Śródziemnym.

*

Ludzie zginęli lub odeszli, ale Majdanek pozostał. Zachował się niemal cały obóz, tyle że na drutach

kolczastych nie świecą już żarówki, opustoszały wieżyczki strażnicze i baraki mieszkalne, nie dymi
krematorium. Uliczki obozowe prowadzą do ogromnego kopca usypanego z prochów pomordowanych.
Pozostałe po nich pamiątki, jak też buty, włosy, okulary, protezy, miski i kubki, walizki i koszyki, torebki i
zabawki dziecinne — wszystko to, czego SS nie zdążyło wywieźć i spieniężyć — stanowią element Muzeum
Majdanka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
09 Zygmunt Zonik W szponach przymusu
Zygmunt Zonik Rakiety nie osiągną celu
06 Przeklęty skarb
Sandemo Margit Opowieści 06 Przeklęty skarb
Margit Sandemo Cykl Opowieści (06) Przeklęty skarb
Sandemo Margit Opowieści 06 Przeklęty skarb
Sandemo Margit Opowiesci 06 Przeklety skarb
Sandemo Margit Opowieści 06 Przeklęty skarb
MT st w 06
Kosci, kregoslup 28[1][1][1] 10 06 dla studentow
06 Kwestia potencjalności Aid 6191 ppt
06 Podstawy syntezy polimerówid 6357 ppt
06
06 Psych zaburz z somatoformiczne i dysocjacyjne
GbpUsd analysis for July 06 Part 1
Probl inter i kard 06'03

więcej podobnych podstron