W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku siły Royal Air Forces w liczbie 500 cztero-
silnikowych samolotów bombowych typu Lancaster, Halifax i Stirling zbombardo-
wały Wojskowy Zakład Badawczy Wehrmachtu Heeres-Versuchungsanstalt w Peen-
emünde. Biura konstrukcyjne, zakłady doświadczalne i produkcyjne uległy poważnym
zniszczeniom. Zginęło wtedy wielu niemieckich specjalistów i kilka tysięcy robotni-
ków-obcokrajowców, zatrudnionych przy realizacji tajnego zadania opatrzonego
kryptonimem „A-4”. Tak oznaczono w dokumentacji technicznej projekt broni odwe-
towej - „Vergeltungswaffe”, w skrócie V.
Był to potężny nalot, zaplanowany i przygotowany przez wywiad brytyjski - Intel-
ligence Service, a pośrednio spowodowany sensacyjnymi doniesieniami dowództwa
polskiej Armii Krajowej, które informowało sztab aliancki w Londynie, że na wyspie
Usedom (Uznam) w Peenemünde hitlerowskie kierownictwo wojskowe w wielkiej
tajemnicy przystąpiło do pracy nad nowym rodzajem broni. Przy jej pomocy Naczelne
Dowództwo Sił Zbrojnych (Oberkommando der Wehrmacht) zamierza zadać potężny
cios nieprzygotowanym na to sprzymierzonym. Doniesienia owe pokrywały się z
informacjami zdobytymi przez Brytyjczyków w Szwecji, z których wynikało, że
Niemcy szykują nową broń - dalekosiężne rakiety powietrzne. Angielskie samoloty
zwiadowcze dokonały zdjęć tego obszaru, a specjaliści od ich odczytywania ustalili,
ż
e tam właśnie, w Peenemünde, prowadzone są zaawansowane prace badawcze nad
nowymi pociskami i sposobem ich odpalania z wyrzutni.
W sztabie alianckiego lotnictwa zapadła decyzja zniszczenia nieprzyjacielskiej
bazy. Tak narodziła się operacja lotnicza opatrzona kryptonimem „Hydra”. Podczas
jej przeprowadzania zrzucono 1874 bomby.
Nalot ów - czego oczywiście alianci nie przewidzieli - spowodował założenie
przez hitlerowców nowego obozu koncentracyjnego. Ostatniego w Trzeciej Rzeszy,
przeznaczonego do superspecjalnych zadań.
NARADA W „WOLFSSCHANZE”
W cztery dni po nalocie na Peenemünde, 22 sierpnia, odbyła się w tajnej kwaterze
Hitlera pod Kętrzynem poufna narada, której tematem był problem dalszej produkcji
tak niecierpliwie oczekiwanej przez führera „cudownej broni” dalekiego zasięgu.
W konferencji, obok gospodarza kwatery i najwyższego dowódcy Sił Zbrojnych,
wzięli udział: reichsführer SS i szef niemieckiej policji Heinrich Himmler oraz Albert
Speer, minister uzbrojenia i produkcji wojennej. W roli ekspertów do spraw „Wun-
derwaffe” wystąpili: generał artylerii Walter Dornberger i standartenführer SS dr
Wernher von Braun, szef HVP w Peenemünde.
Hitler z trudem hamował złość. Interesował się osobiście postępem prac przy bu-
dowie broni V, przydzielił na ten cel ogromne środki, a tu lotnictwo nieprzyjaciela
omal nie pokrzyżowało jego planów.
Jeszcze w marcu 1939 roku führer odwiedził poligon doświadczalny Wehrmachtu
w Kummersdorf i kazał przedstawić sobie wyniki dotychczasowych prac nad samolo-
tem-pociskiem V-1, zwanym też samolotem bez pilota. Wystrzelono wtedy jeden
egzemplarz nowej broni, co wywołało jego entuzjazm. Gratulował sukcesu generalicji
i specjaliście od konstrukcji rakiet, baronowi Wernherowi von Braun. Pod wrażeniem
tej wizyty 23 maja 1939 roku podczas odprawy najwyższych wojskowych, która od-
była się w Kancelarii Rzeszy, Hitler oświadczył:
Każda broń użyta w wojnie może zadecydować o powodzeniu, dopóki nie dyspo-
nuje nią wróg. Mam tu na względzie zarówno użycie gazów trujących, jak również
lotnictwa, broni pancernej i lodzi podwodnych... Jeżeli oddziaływanie tych broni nie
będzie decydujące, wówczas zastosujemy genialny chwyt: zaskoczenie przeciwnika...
W rok później wybudowano zakłady w Peenemünde oraz utworzono tutaj spe-
cjalny oddział wojsk technicznych, który otrzymał nazwę Versuchskommando Nord.
W lipcu 1943 r. był gotowy program produkcji „cudownej broni”. Aż tu jak grom z
jasnego nieba bomby na tajny obiekt, zdawałoby się nie do wykrycia przez wrogi
wywiad i lotnictwo!
Niewesołe mieli miny uczestnicy obrad. Bijąc pięścią w stół, zdenerwowany Hitler
zażądał odtworzenia urządzeń produkcji „Vergeltungswaffe” w nowym miejscu.
- Dam w tym celu wszystko, czego potrzeba! - krzyczał coraz głośniej. - Pieniądze,
materiały, ludzi. Ludzi? Ile chcecie? Sto, dwieście tysięcy?
Minister Speer, rzeczowo myślący inżynier, postawił pytanie, gdzie teraz urządzić
„nowe Peenemünde”. Zaraz też sam udzielił odpowiedzi, proponując przeniesienie
produkcji V-1 i V-2 pod ziemię.
- Po to przecież zleciłem mojemu pomocnikowi Jägerowi opracowanie planu roz-
winięcia produkcji wojennej w budowlach podziemnych - uzupełnił swój wywód
ulubieniec Hitlera. - Dysponujemy obecnie całym systemem tuneli wykutych w tym
celu w skale w różnych częściach kraju.
Wódz III Rzeszy słuchał uważnie, potakiwał skinieniem głowy, przenosił wzrok
kolejno na wszystkich obecnych. Von Braun wyprostował się odruchowo. Z uwielbie-
niem wpatrywał się w tego zmęczonego człowieka o zapadłych oczach, tak niepo-
dobnego do Hitlera, jakiego pamiętał z jego wizyt w Kummersdorfie, a później w
Peenemünde.
- Moja służba budowlana SS przygotowuje dalsze podziemne obiekty - wtrącił
Himmler, zazdrosny o inicjatywy w obecności kanclerza. - W miejscu, w którym
będziemy produkować Wunderwaffe, założymy nowy obóz koncentracyjny. Uderze-
nie tej broni, mein Führer, będzie straszne! Himmler zyskał tyle, że udało mu się
przeforsować swojego człowieka, SS-standartenführera dr. Hansa Kammlera, na sta-
nowisko pełnomocnika rządu do spraw budowy fabryki i produkcji broni V.
Hitler zgodził się na przedłożone wnioski bez chwili wahania. Ustalono, że fabry-
kę podziemną uruchomi się w tunelach i sztolniach góry Kohnstein w Turyngii.
- Znajdują się tam dwa korytarze długości dwóch kilometrów, co prawda jeden
jeszcze niewykończony, oraz czterdzieści sześć hal - objaśnił Speer, zwany „architek-
tem diabła”. - Są to ogromne pomieszczenia, jakby stworzone do produkcji długich
serii V-1 i V-2. To najodpowiedniejsze miejsce do tego celu w całej Europie. Mimo to,
moim zdaniem, będzie tam zbyt ciasno i dlatego uważam, mein Führer, że trzeba
pomyśleć o rozbudowie. Góry Harcu nadają się do tego celu wybornie.
*
Speer i Himmler mieli doskonale zorganizowany aparat wykonawczy. Tylko nie-
ś
wiadomych tego faktu mogłoby ogarnąć zdumienie, że już 28 sierpnia, zaledwie w 4
dni po odprawie w bunkrze pod Kętrzynem, pierwszy transport więźniów obozu kon-
centracyjnego Buchenwald wyładował się z esesmańskich ciężarówek u podnóża
Kohnsteinu, 8 kilometrów na północny zachód od miasteczka Nordhausen. W bły-
skawicznym tempie założono tutaj komenderówkę, utajnioną pod kryptonimem „Do-
ra”.
Nim upłynęło sześć tygodni, fikcyjna firma Mittelwerke otrzymała oficjalne za-
mówienie od dowództwa Sił Lądowych na wykonanie 12 000 rakiet V-2. Data tego
pierwszego zlecenia: 19 października 1943 r.
,,Broń odwetowa” Hitlera wyszła z fazy doświadczeń. Już niedługo, wprowadzona
do akcji, miała zaskoczyć cały świat i sterroryzować ludność cywilną Wysp Brytyj-
skich.
WERNHER VON BRAUN -„BARON RAKIET”
Nalot na Peenemünde nie zniechęcił Wernhera von Brauna do kontynuowania
pracy nad bronią V. Już następnego dnia po bombardowaniu złożył on władzom mel-
dunek, w którym stwierdził, że ponowne podjęcie doświadczeń i produkcji jest moż-
liwe w ciągu około 4 tygodni. Chodziło głównie o odtworzenie dokumentacji, gdyż
spaliły się rysunki techniczne, które z ośrodka na wyspie Uznam powinny być wysła-
ne do fabryk mających produkować poszczególne części rakiet.
Von Braun nie rezygnował nawet w obliczu wielkich trudności. Wierzył, że kiedyś
przyczyni się do podbicia przez uczonych niemieckich przestrzeni kosmicznej. To, że
tymczasem wyniki jego prac będą użyte do zbrodniczych celów, wcale mu nie prze-
szkadzało. Przeciwnie, on właśnie, doktor nauk technicznych, pierwszy podsunął
Himmlerowi myśl o wykorzystaniu przy produkcji „Vergeltungswaffe” więźniów
obozów koncentracyjnych. Był bezwzględny - do celu szedł po trupach.
Jeszcze przed objęciem władzy przez Hitlera Werhner von Braun został członkiem
NSDAP, a w kilka lat później nosił już mundur sturmbannführera SS. Jako student
fizyki w Berlinie i Zurychu dzięki rozległym stosunkom swojego ojca - barona i mili-
tarysty, pozyskał zaufanie ministerstwa Reichswehry. W dwudziestym roku życia
został asystentem naukowej komórki, prowadzącej zakamuflowane prace nad bronią
rakietową. Jego praca doktorska nosząca tytuł: „Konstruktywny, teoretyczny i ekspe-
rymentalny przyczynek do problemu rakiet pracujących na paliwie płynnym”, uznana
za obronno-militarną, nie została opublikowana.
Kiedy von Braun i późniejszy generał Dornberger uporczywie nękali szefów armii
prośbami o pieniądze na doświadczenia, prowadzone początkowo na tajnym poligonie
w Kummersdorfie pod Berlinem, powiedziano im, że dostaną tę sumę tylko wówczas,
gdy rakiety będą mogły przy dostatecznej celności przenieść duży ładunek wybucho-
wy na dalszą odległość. W swej gorliwości przyrzekli zrobić wszystko, czego od nich
żą
dano. Wiedzieli zatem, że zamiast pojazdu skierowanego do gwiazd będą konstru-
ować śmiercionośne pociski.
W 1936 r. znalazły się środki na budowę rozległego Ośrodka Doświadczalnego -
poligonu w Peenemünde, gdzie jednocześnie były prowadzone prace nad samolo-
tem-pociskiem, czyli V-1, i nad rakietą bojową V-2. Teraz von Braun nie mógł już
uskarżać się na brak warunków do pracy. Dysponował olbrzymim terenem, dobrze
wyposażonymi zakładami doświadczalnymi, najlepszymi fachowcami, dostateczną
liczbą niewolników do ciężkich prac i niemal nieograniczonymi środkami finanso-
wymi, płynącymi z kas państwowych.
Jednakże postęp prac nad rakietą nie zadowalał Sztabu Generalnego. Pierwsze
prototypy - A-1 i A-2 - nie zdały praktycznie egzaminu, nie odpowiadały tym warun-
kom, jakie stawiał Wehrmacht. Dopiero trzeci prototyp - A-3 - stanowił zalążek broni,
o którą dopominało się wojsko. Długość pocisku wynosiła 6,5 metra, średnica - 75
cm, waga - 750 kg. Komora spalinowa zużywała 450 kg materiału napędowego i po
45 sekundach rakieta mogła osiągnąć moc 1500 koni mechanicznych. Przewidywana
wysokość lotu miała wynosić 12 000 m. W listopadzie 1937 r. wystrzelono dwie sztu-
ki A-3, ale osiągnęły one wysokość zaledwie 100 metrów i spadły do morza.
Generałowie niecierpliwili się. I chociaż von Braun i Dornberger wciąż zapewnia-
li, iż wkrótce rakieta będzie odpowiadała stawianym wymaganiom, w rzeczywistości
wiele elementów potrzebnych do zbudowania tego rodzaju broni nie istniało nawet w
projektach. Armia żądała wielkich, potężnych i dalekosiężnych pocisków.
Wtedy „Baron Rakiet” zlecił swemu zespołowi zaprojektowanie nowej wersji po-
cisku. Miał to być kolos w porównaniu z poprzednimi typami, o czym świadczyły
wymownie jego dane techniczne: długość - 14,2 m, ciężar - 12,8 tony, pojemność
zbiorników na paliwo - 8,8 tony, prędkość początkowa po starcie - 1700 metrów na
sekundę, zasięg - 250-300 km, szczytowy punkt krzywej balistycznej po odpaleniu -
ponad 100 km i ładunek 1005 kg silnego materiału wybuchowego w głowicy bojowej.
Nowością był skład paliwa: bezwodny nadtlenek wodoru oraz alkohol z dodatkiem
wody.
Tak zrodził się prototyp A-4. Prace nad rozwiązaniem wszystkich konstrukcyjnych
problemów, umożliwiających zbudowanie „cudownej broni”, trwały nadal. Nie
szczędzono pieniędzy, ludzi i cennych surowców. Wreszcie 25 lutego 1942 roku na
stanowisku w Peenemünde znalazł się pierwszy egzemplarz V-2. Broń, o której od
sześciu lat marzył Hitler i jego sztabowcy, była gotowa do próbnego wystrzelenia.
Pierwszy eksperyment nie przyniósł spodziewanych wyników. Rakieta została
wprawdzie wystrzelona, ale wybuchła na wysokości jednego metra. Nie powiodła się
również próba z drugim egzemplarzem. Dopiero czwartą rakietę udało się z powodze-
niem wystrzelić 3 października tegoż roku. Teraz można już było rozpocząć seryjną
produkcję.
W styczniu 1943 r. do akcji wkroczył Albert Speer, odpowiedzialny za zorgani-
zowanie produkcji. W lipcu zakończono przygotowania, ale po nalocie alianckich
samolotów na Peenemünde musiano do planów wprowadzić zmiany. Po zbombardo-
waniu dwu innych zakładów, w których także zamierzano ulokować część produkcji,
pozostały już tylko tunele pod górą Kohnstein.
GRYPSY W BANDAŻACH
W połowie września 1943 roku z „Dory” do Buchenwaldu podążały ciężarówki,
wiozące trupy zmarłych i zakatowanych więźniów do krematorium.
Obowiązywał przepis władz SS, w myśl którego, zanim skierowano ciało do bu-
chającego ogniem pieca, buchenwaldzcy więźniowie-lekarze z komanda Patologia
musieli sprawdzić, czy każdy z nieżyjących ma przymocowany do ręki lub nogi
względnie zawieszony na szyi lub też czytelnie wypisany na piersi numer oraz czy w
załączonej liście zmarłych opisana została przyczyna zgonu.
Gdyby jednak ktoś obserwował tych lekarzy, mógłby zauważyć, że specjalnie in-
teresowały ich zwłoki więźniów z opatrunkami na lewej ręce. Te właśnie ciała zabie-
rali w pierwszej kolejności do baraku Patologii, gdzie - w myśl dyspozycji Instytutu
Higieny Waffen SS - mieli dokonać w celach pseudonaukowych sekcji wszystkich
zwłok. W baraku Patologii bardzo starannie zdejmowali papierowe bandaże z lewych
rąk zmarłych i przekazywali owe „opatrunki” jednemu z kolegów. Ten niezwykle
uważnie przyglądał się bandażom i z zapisanych na nich cyfr odczytywał informacje.
Rzędy cyfr stanowiły bowiem kod ustalony między wspomnianym lekarzem, człon-
kiem Międzynarodowego Komitetu Obozowego, a przedstawicielem podziemia „Do-
ry”, zresztą również lekarzem. Tą osobliwą drogą korespondowali ze sobą: dr Emil
Hršel i dr Jan Čespiva, dwaj Czesi.
Kluczem kodu był podręcznik lekarski „Grundriss der gesamten praktischen Med-
izin”
∗
. Jeden egzemplarz tej książki miał w „Dorze” dr Čespiva, drugi - dr Hršel w
Buchenwaldzie. Wypisane na bandażach cyfry oznaczały stronę w podręczniku i ko-
lejną literę na danej stronie.
W ten oto sposób powstająca właśnie w „Dorze” tajna organizacja więźniów za-
∗
Podstawowy zarys ogólnej parktycznej medycyny (niem.)
wiadamiała MKO w Buchenwaldzie o najważniejszych wydarzeniach, które zaszły w
podobozie pod Nordhausen.
Tego dnia zaszyfrowane na bandażach trupów informacje musiały być wyjątkowej
wagi, gdyż Hršel, z trudem kryjąc podniecenie, nie czekając końca dyżuru opuścił
spiesznie blok Patologii i szybkim marszem podążył do bloku nr 38. Tutaj, wśród
niemieckich więźniów politycznych, mieszkał Walter Bartel, przewodniczący MKO.
Pełnił on funkcję pisarza blokowego.
Czech zastał go na szczęście samego, zajętego szykowaniem porcji chleba i mar-
garyny dla kolegów - więźniów, którzy za godzinę mieli wrócić ze swoich komand
roboczych.
- Słuchaj, stary! To dziwna historia - oznajmił przybysz ściszonym głosem. - Jan
donosi z „Dory”, że SS, Wehrmacht i Abwehra montują taśmę dla produkcji jakiejś
nowej, nie znanej broni. Ma to się nazywać bronią V. Jakaś „broń odwetowa” - mó-
wiąc to raz po raz rzucał czujne spojrzenia ku drzwiom. Bartel, jak zwykle oszczędny
w słowach, stwierdził:
- Wszystko jest możliwe. Nasz wywiad z Gustloff-Werke także doniósł, że w hali
Mi-Bau reguluje się jakieś urządzenia nie stosowane w żadnym z dotychczas używa-
nych rodzajów broni. Hitlerowcy przywożą to wyłącznie nocą. Pewien cywilny inży-
nier wygadał się niechcący, że ów sprzęt ma służyć do sterowania.
- A to dranie wymyślili... - w zamyśleniu powiedział Czech.
- Nic to - klepnął go przyjacielsko po ramieniu drobny, szczupły Niemiec o zacię-
tym wyrazie twarzy - dobierzemy się i do tej „Vergeltungswaffe”. Poradzę się naszych
specjalistów z organizacji, to raz. W tych dniach jedzie nowy transport do „Dory”, to
dwa. Włączymy do niego kilkunastu wypróbowanych towarzyszy, dobrych konspira-
torów, niech wzmocnią tamtejszą organizację.
- Przydałby się tam drugi Albert... - westchnął czeski komunista. - Tylko ktoś ta-
ki... - nie potrzebował kończyć. Miał na myśli poprzedniego przywódcę organizacji
podziemnej, który wyjechał na komenderówkę, gdyż tutejsze gestapo zaczęło się nim
zbytnio interesować. Był to wybitny działacz, członek KC KPD i poseł do Landtagu
Prus. Bartel chwycił go mocno za ramię.
- Człowieku, spod serca mi to wyjąłeś! Świetna myśl, słuszny pomysł. Drugi Al-
bert Kuntz... Tylko dlaczego drugi? Nie rozumiesz? - roześmiał się, widząc zdumienie
na twarzy przyjaciela. - Przecież można załatwić, żeby ściągnięto go z Kassel do
„Dory”. Tam szefem biura budowlanego SS jest untersturmführer Hünefeld, on zna
Alberta jeszcze z Buchenwaldu i ceni go jako fachowca. Trzeba mu tylko jakoś pod-
sunąć ten pomysł tak, aby wyglądało, że wyszedł od niego. Załatwi się!
*
Już od zimy 1939 r. Albert Speer pozostawał w ścisłym kontakcie z ośrodkiem
doświadczalnym Wehrmachtu i Luftwaffe w Peenemünde, choć w owym czasie nie
był jeszcze ministrem uzbrojenia i produkcji wojennej. Brał jednak udział w pracach
nad bronią typu „A” jako osoba odpowiadająca za realizację i potrzeb budowlanych
HVP. Chętnie przebywał - jak sam pisał później - na wyspie Uznam w gronie na-
ukowców i wynalazców, którymi kierował dwudziestosiedmioletni wówczas Wernher
von Braun.
Speer nie ukrywał fascynacji tym, w czym było, jak się wyraził, coś z planowania
cudu. Nie byłby inżynierem-architektem, gdyby „ci technicy ze swymi fantastycznymi
wizjami” nie wywarli na nim dużego wrażenia. Posunął się nawet do tego, że kiedy
późną jesienią 1939 r. cofnięto - przejściowo zresztą - projektowi rakiety priorytet, on
sam, bez wiedzy Hitlera, w porozumieniu z zarządem uzbrojenia wojsk lądowych
dalej finansował rozbudowę urządzeń w Peenemünde. Stał więc niejako u kolebki
późniejszej broni V-2, tej samej, o której powie po wojnie, że była absurdem nieefek-
townym i kosztownym.
13 czerwca 1942 roku, już jako wszechwładny minister i osoba odpowiedzialna za
organizację produkcji broni V, leciał do Peenemünde w towarzystwie szefów uzbroje-
nia trzech rodzajów sił zbrojnych: feldmarszałka Milcha, admirała Wizella i generała
pułkownika Fromma, by obserwować start pierwszej zdalnie sterowanej rakiety.
Oto jego wrażenia:
Obłoczki pary wskazywały, że napełniono zbiorniki materiałem pędnym. W okre-
ś
lonej sekundzie, początkowo jakby ociągając się, potem jednak z rykiem niepohamo-
wanego olbrzyma rakieta powoli podniosła się ze swej podstawy, wydawało się przez
ułamek sekundy, że zatrzymała się na słupie ognia, by następnie z wyciem zniknąć w
niskich chmurach. Wernher von Braun promieniał, ja natomiast byłem oszołomiony
dziełem cudu techniki, jego precyzją oraz przezwyciężeniem wszystkich praw siły
ciążenia, w wyniku czego 13 ton mogło być bez mechanicznego napędu wyrzucone
pionowo w górę i zwiększać prędkość lotu .
∗
Zaraz po tym ulubieniec Hitlera słuchał objaśnień specjalistów, kiedy nagle, po
upływie półtorej minuty, zebrani usłyszeli ogłuszający wybuch. Rakieta spadła w
odległości zaledwie kilometra od zgromadzonego sztabu wojskowych i inżynierów.
Ciarki przebiegły ministrowi wzdłuż grzbietu, kiedy podwieziono ich na miejsce eks-
plozji i zobaczyli wrak rozbitego pocisku. W jakiś czas po wypadku Speer dowiedział
się, że zawiodło sterowanie.
Kiedy 14 października tegoż roku mógł zakomunikować kanclerzowi Rzeszy, że
rakieta wzniosła się ponad 100 kilometrów w przestrzeń, uderzyła go gwałtowna
zmiana nastroju dyktatora. Führer, który do tej pory miał wiele zastrzeżeń i wątpliwo-
ś
ci co do skuteczności broni rakietowej, z miejsca przeszedł w stan euforii, wysuwając
zbyt wygórowane życzenia: zażądał mianowicie, aby już przy pierwszym ataku V-2
użyto 5 tysięcy sztuk nowej broni. Był to postulat nierealny.
22 grudnia 1942 r. Speer przedłożył swemu führerowi do podpisu rozkaz, doty-
czący rozpoczęcia produkcji seryjnej, mimo że prace nad rakietą nie były jeszcze
skończone. Speer wierzył, że owe przygotowania osiągną finał najpóźniej w lipcu
1943 r.
Pomylił się w swoich rachubach, jak zresztą wszystkie odpowiedzialne asy hitle-
rowskie, wierzące jeszcze wówczas w „Wunderwaffe”.
Tunele „Dory”
Kiedy 28 sierpnia 1943 roku pierwsi więźniowie w liczbie stu siedmiu przywie-
zieni tutaj z Buchenwaldu wysiedli z ciężarówek na zachwaszczonym i zarośniętym
krzewami polu u stóp Kohnsteinu i rozejrzeli się dokoła, pierwszą ich myślą było, że
oszukano ich, że przywleczeni zostali na stracenie. Zewsząd ziało pustką, a z pokry-
wającego górę lasu wiał dojmujący chłód. Tylko drut kolczasty, okalający znaczny
∗
Albert Speer, Wspomnienia, Warszawa 1973.
obszar, nasuwał porównanie z obozem koncentracyjnym.
Fritz Pröll, młody niemiecki komunista, ale stary, bo już od ośmiu lat, więzień Hi-
tlera, specjalnie przysłany tutaj przez kierownictwo tajnej organizacji buchenwaldz-
kiej z zadaniem założenia w „Dorze” jej odpowiednika, dostrzegł zamaskowany roz-
piętymi na wysokich słupach brunatno-zielonymi sieciami wjazd do jakiegoś tunelu,
najwidoczniej przebitego pod górą, i serce podskoczyło mu z wrażenia do gardła.
Powoli zaczął domyślać się jego przeznaczenia, rodzaju pracy na tej niesamowitej
komenderówce.
Podczas gdy brutalni konwojenci z psami na smyczy wydając wrzaskliwe komen-
dy ustawiali więźniów dziesiątkami, Pröll wymienił błyskawiczne spojrzenia z przy-
jaciółmi. Oni też przypuszczali, że powtórzy się historia z Buchenwaldu, gdzie trzeba
było karczować puszczę i budować lager od fundamentów. To pewnie dlatego ich
nieliczny transport składał się wyłącznie z wykwalifikowanych rzemieślników. Za
nimi na pewno przyjdą inni. Setki, tysiące robotników - niewolników zbudują baraki i
wszelkie inne urządzenia, setki i tysiące ludzi padną przy tym z wyczerpania. Zaczną,
rzecz prosta, od pomieszczeń dla SS-manów. Gdzie będą spali więźniowie? Pröll
szukał w myślach odpowiedzi na pytanie, co za tajemniczy tunel kryje się pod tą po-
nurą górą i co się w nim rozegra. Spojrzał na Heinza Schneidera, desygnowanego
przez Buchenwald na funkcję kapo tutejszego szpitala, który jeszcze nie istniał, i na
doktora Čespivę - obaj mieli zatroskane, o zaciętym wyrazie twarze.
Mały, zaimprowizowany apel dobiegł końca. Nikogo nie brakowało.
- Jazda! Ruszać się! Do roboty! - rozległa się gardłowa komenda strażników. -
Rozbijać namioty! Nie przyjechaliście tutaj, „czerwone ptaszki”, do sanatorium!
*
Albert Kuntz minął drewnianą budkę wartowni z obsługą ciężkiego karabinu ma-
szynowego zameldował się oberscharführerowi Seidlerowi, siedzącemu w kantorze na
podwyższeniu, tuż za wejściem do tunelu B. Jako technik obozowy, faktycznie kapo
komanda budowlanego, cieszący się z racji umiejętności zawodowych uznaniem sa-
mego komendanta obozu, mógł z nieporównanie większą swobodą niż inni więźnio-
wie poruszać się po całym obszarze „kacetu” - tak naziemnym, jak też w obu tunelach
i sztolniach. Był to wyjątkowy przywilej, gdyż zwyczajny więzień nie mógł, pod
groźbą dotkliwej kary, opuszczać swego miejsca pracy.
Nie oznaczało to jednak, że wolno mu było zaglądać bezkarnie do każdego ko-
manda i każdej grupy roboczej, zatrudnionej przy produkcji i montażu broni V. Gdzie
nie mógł dotrzeć, tam miał swoich obserwatorów i informatorów. Kiedy decydował
się na osobistą wyprawę w ściśle tajne rejony, musiał zaopatrzyć się w „żelazne” alibi
i dużą dozę determinacji, jako że „podpaść” było bardzo łatwo.
Całe szczęście, ze przynajmniej te korytarze wykuli sami, bez wykańczania więź-
niów... - pomyślał w pewnej chwili. Jeszcze nie wiedział, że ani jeden z cywilnych
robotników, którzy zbudowali podziemną sieć pomieszczeń, nigdy nie ujrzał wolno-
ś
ci, że wymordowano wszystkich.
Minąwszy kantor Kuntz przeszedł obok sześciu ogromnych kranów, służących do
przeładunku cięższych materiałów i sprzętu z wagonów na wózki elektryczne, kursu-
jące na szynach po olbrzymim labiryncie pod ziemią. Na drugim torze stały wagony -
otwarte platformy długiego składu pociągu, rozpoczynającego się jeszcze przed wej-
ś
ciem do tunelu. Główny rozrząd - wiedział o tym - znajdował się u drugiego wylotu
korytarza. Wszędzie panował ogromny ruch; szczególnie intensywnie pracowały ko-
manda transportowe, popychając swoje wózki załadowane sprzętem i kierując je do
rozgałęziających się na obie strony hal produkcyjnych. Ogromny szum i gwar mieszał
się z warkotem setek maszyn. Ta piekielna kakofonia przechodziła wszelkie wyobra-
ż
enie. Porozumiewano się wyłącznie krzykiem.
Trzy tygodnie minęły od dnia, kiedy Albert Kuntz, przeniesiony z komenderówki
Kassel, wezwany został do stawienia się w budynku nr 65 u komendanta obozu, st-
urmbannführera Otto Förschnera. Ten nienawidził komunistów z całej duszy, ale był
człowiekiem interesu.
- Liczę na zmysł organizacyjny, doświadczenie i fachową solidność więźnia - tymi
słowami powitał Kuntza. - Sam widzisz, ile jest tu do zrobienia. Właściwie to
wszystko trzeba zaczynać od początku. Baraki mieszkalne dla załogi SS, szpital,
kuchnię, no, co będę wyliczał, sam wiesz dobrze. Wszystko zależy od biura budowla-
nego. Stawiam na waszą lojalność jako Niemca... - spojrzał podejrzliwie, z surową
naganą we wzroku.
- Do „Dory” skierowano mnie jako fachowca, panie komendancie, i nie mam za-
miaru uprawiać tutaj polityki - odparł z niezmąconym spokojem potężnie zbudowany
więzień o okrągłej twarzy i mocno zarysowanym podbródku, znamionującym upór. -
Zależy mi tylko na właściwych warunkach pracy w komandach. Najgorsze jest to, że
prawie wszyscy więźniowie sypiają w sztolniach. To osłabia ich wydajność i... Znie-
cierpliwiony SS-man przerwał mu machnięciem ręki.
- Chyba się nie zrozumieliśmy, wy... Pierwsza sprawa, to wygodne pomieszczenia
dla załogi SS i szybkie wykończenie sztolni. Więzień zechce to sobie zapamiętać
najłaskawiej - w głosie „trupiej czaszki” zabrzmiało szyderstwo. - Produkcja jest naj-
ważniejsza. Niezwyciężony Wehrmacht z niecierpliwością czeka na owoc naszej
pracy. O gnojków nie trzeba się martwić, reichsführer Himmler i pełnomocnik führera
do spraw zatrudnienia Sauckel przyślą nam, ilu będzie potrzeba... Kiedy Kuntz po-
wtórzył swoją „rozmowę” z komendantem Pröllowi, który pracował jako zastępca
kapo tworzonego dopiero pod namiotami rewiru, ten roześmiał się. Kuntz spojrzał
zdziwiony.
- No, jak to on powiedział? Twój zmysł organizacyjny? Gdyby on wiedział, jakim
to celom służy teraz twój zmysł organizacyjny, to by skonał ze śmiechu... Fritz był
prawą ręką Alberta montującego sprężyste podziemie. Zdążyli już nawiązać tajne
kontakty z grupami radziecką, francuską i polską.
Teraz zaś Kuntz pod pretekstem koniecznej rzekomo konsultacji z biurem kon-
strukcyjnym, mieszczącym się u północnego wylotu tunelu, z przepustką podpisaną
przez untersturmführera Hühnefelda, przemierzał sieć korytarzy. Przecisnął się, ob-
rzucany złym wzrokiem SS-manów, do tunelu A. Obserwował ruch na dwóch torach
kolejowych: jednym nadjeżdżały wagony z materiałami, na drugim montowano
pierwsze próbne rakiety. Wszędzie uwijali się więźniowie, popędzani przez kapo -
kryminalistów i SS-manów.
Toż to całe podziemne miasto... - pomyślał z mimowolnym podziwem. Intereso-
wały go zwłaszcza te sztolnie, w których przygotowywano poszczególne części V-2, i
sama taśma montażowa. Tułów rakiety powstawał na wagonach-platformach, które
poruszały się na idącym przez środek tunelu torze kolejowym.
Kuntz udając obojętnego przechodnia, zajętego swoim zadaniem, pochłaniał
chciwym okiem ten obraz, notował wszystko w pamięci. Jedna z brygad cięła odpo-
wiednio hartowaną blachę. Następnie na oddziale ciężkich pras nadawano blasze od-
powiednie kształty i tutaj powstawały części korpusu rakiet. Albert, ślusarz i technik
budowlany w jednej osobie, bez trudu orientował się w poszczególnych fazach pro-
dukcji. W nikłym blasku rzadko rozstawionych lamp elektrycznych miał okazję zoba-
czyć, jak z czterech części blachy, mających kształt ćwiartki walca, powstawał korpus
strasznej broni.
Do hali 28 nie zaryzykował wejścia. Wiedział zresztą, że tam przygotowywane są
precyzyjne elementy elektryczne do V-2. W sąsiednich pomieszczeniach prowadzono
montaż innych zespołów rakiety - turbosprężarek, żyroskopów, pomp tłoczących,
komór spalania paliwa, sterów, stabilizatorów i czujników radioelektrycznych. Nie
znał przeznaczenia tych wszystkich części, za to udało mu się dostrzec, jak z bocz-
nych hal podwożono je do głównego tunelu A, gdzie następował montaż końcowy
całych pocisków.
W pewnej chwili patrząc na setki detali i agregatów, które miały złożyć się na
„Vergeltungswaffe”, Kuntz poczuł zawrót głowy. Nad bronią pracowano bez przerwy,
na trzy zmiany, mimo że obóz był dopiero w stadium organizacji. Nie bez trudu, my-
ląc wzrok kommandoführera, mógł w jednym mgnieniu oka dojrzeć montaż fragmen-
tu „cygara”: do korpusu akurat wkładano dwa aluminiowe zbiorniki na materiały
pędne: alkohol i ciekły tlen. Nie mógł już zobaczyć ani jak wstawia się do środka
rakiety aparaty radiowe i podłącza je kabelkami do wytwornicy prądu, ani jak po-
wstaje kadłub ogromnego pocisku o długości 14 metrów i wadze blisko 13 ton. Przy
montażu nie widziało się wielu więźniów - zatrudniano tutaj przeważnie niemieckich
cywilnych specjalistów.
Zwątpienie wkradło się do serca przywódcy podziemia. Jakże tu można coś ze-
psuć, uszkodzić - myślał zatroskany - skoro każdy fragment taśmy montażowej jest
ciągle kontrolowany. Wymijając wózki transportu wewnętrznego popychane przez
aresztantów, z których każdy był maleńkim trybikiem w tym gigantycznym przedsię-
wzięciu, Kuntz musiał przechodzić obok majstrów - cywilnych inżynierów i SS-
manów. Wszyscy oni pilnie nadzorowali pracę swoich niewolników. Prędko zorien-
tował się, że również w każdym dziale samodzielnego podmontażu poszczególnych
agregatów były przeprowadzane bardzo ścisłe kontrole techniczne. Na domiar
wszystkiego istniał specjalny dział kontroli wewnętrznej, składający się z 16 inżynie-
rów. Dokonywane przez nich badania urządzeń i sprzętu były ostatnimi, po czym
następował proces przekazywania rakiet wojsku, które ze swej strony jeszcze raz
sprawdzało, czy broń odpowiada wszystkim stawianym wymaganiom.
A jednak musimy dobrać się do tego cielska... Kuntz z nienawiścią, ale i mimo-
wolnym podziwem obrzucił wzrokiem kolosalne cygaro pocisku. Nie mógł wiedzieć
jeszcze tego dnia, że po odstrzeleniu rakieta miała nabrać prędkości ponaddźwiękowej
i lecieć na odległość do 300 kilometrów. Kiedy opuścił tunel A, zamrugał, oślepiony
dziennym światłem. W chwilę potem ujrzał, jak imponujący korpus rakiety odwożono
na bok, do ogromnego magazynu tuż przed stacją kolejową. Ze ściągniętymi brwiami
i zmarszczonym czołem patrzył, jak straszna broń przed odtransportowaniem na wy-
rzutnię poligonu doświadczalnego znika w przeznaczonym dla niej przejściowym
pomieszczeniu.
NADZIEJE BANKRUTÓW
Hitler był dobrej myśli. Jego „Vergeltungswaffe” prezentowała się imponująco;
nawet pierwsze jej wydanie, czyli V-1, niewielki samolot bez pilota. Co prawda mini-
ster Speer był zdania, że jak dla tego typu broni ma ona zbyt małą prędkość i radził
führerowi, by wydał rozkaz zezwalający na start tylko przy niskim pułapie chmur, ale
kanclerz nie brał tego pod uwagę. Był wręcz zafascynowany. Przypuszczał, że nowa
broń wywoła w obozie przeciwnika zamieszanie, przerażenie i dezorganizację.
Szczegółami technicznymi specjalnie się nie interesował. Ponieważ jednak wielo-
krotnie mówiono mu, że aparatura V-1 jest tak precyzyjna, iż najmniejsza niedokład-
ność w konstrukcji czy produkcji mogła całkowicie zmienić kierunek albo zasięg
pocisku - zlecił ekspertyzę lotu doświadczonym pilotom. Istotnie, stwierdzili oni spore
jeszcze usterki w nie dość precyzyjnych urządzeniach kontrolujących stery, jak i w
budowie kadłuba. Do zakładów produkujących wadliwe części przesłano stosowne
uwagi, polecając natychmiastowe zlikwidowanie braków.
W tym samym czasie Hitler szykował Anglikom daleko większą niespodziankę,
następną odmianę broni odwetowej: V-2. Pamiętał przecież swą wizytę w Kummers-
dorfie. Zachwycił się wtedy, patrząc na szybującą gigantyczną rakietę o długości po-
nad 14 metrów i wadze blisko 13 ton.
Później zrelacjonowano mu przebieg eksperymentów z próbnym wystrzeleniem
V-2, przeprowadzonych latem 1942 r. w Peenemünde. 14 października Speer mógł mu
zakomunikować radosną wiadomość: rakieta przeleciała odległość 190 kilometrów,
odchylając się od celu zaledwie o 4 km. 22 grudnia kanclerz podpisał rozkaz o seryj-
nej produkcji tej broni.
7 lipca 1943 r zaprosił Speera, Dornbergera i Brauna do „Wolfsschanze”. W sali
kinowej współpracownicy „Barona Rakiet” przygotowali projekcję filmu. Hitler po
raz drugi oglądał odrywającą się od ziemi i znikającą w atmosferze dużą rakietę.
Szczegóły wyjaśniał Braun. Kanclerz był podniecony, już widział zwycięską ofensy-
wę „Vergeltungswaffe”.
A jednak nie przystąpiono jeszcze wtedy do produkcji seryjnej. Ani zaraz, ani je-
sienią, ani nawet zimą...
Peenemünde... Hitler prędko otrząsnął się z przygnębienia wywołanego bombar-
dowaniem i pożarem bazy jego „Wunderwaffe”. Wiedział już, że nalot pozbawił go
300 rakiet miesięcznie, których produkcję zaplanowano w tym ośrodku, ale da się to z
nawiązką uzupełnić w tunelach Kohnstein. Tu przewidziano 900 sztuk co miesiąc.
Razem z zakładem „Rax-Werke” w Wiener Neustadt i fabryką Zeppelin w Fried-
richshafen 1500 egzemplarzy straszliwej, „cudownej” broni...
Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że oba ostatnie obiekty już wkrótce zostaną
zbombardowane, a resztki aparatury i sprzętu pojadą do „Dory”.
*
Tego samego dnia kiedy pierwszy transport więźniów przyjechał do Nordhausen,
aby dać początek nowemu „kacetowi” o kryptonimie „Dora”, Joseph Goebbels zano-
tował w swoim dzienniku:
Führer tak jak dotychczas stoi na stanowisku, żeby Anglikom odpłacić... za to
wszystko, co nam uczynili... Führer sądzi, że nasz odwet będzie mógł być rozpoczęty w
końcu stycznia lub na początku lutego za pomocą broni rakietowej. Dowiedziałem się
po raz pierwszy od führera, że wielka bomba rakietowa waży 14 ton.
Przypuszczenia te okazały się przedwczesne. Pierwsze próbnie odpalane rakiety
eksplodowały zbyt wcześnie, przy wchodzeniu w stratosferę. Speer był przekonany,
ż
e niepowodzenia spowodowane były błędami konstrukcyjnymi. Zapewne. Tylko że
nie był to jedyny powód. Było ich więcej. Ani on, ani sam kanclerz, ani tuba propa-
gandowa hitlerowców -- Goebbels, nie wzięli pod uwagę, że ich planami zaintereso-
wali się antyfaszyści z „Dory”...
KRÓTKA HISTORIA „RAX-WERKE”
Z dniem 1 stycznia 1943 roku zakład „Wiener Lokomotiv - fabrik AG”, zlokali-
zowany w Wiener-Neustadt, został przemianowany na „Rax-Werke”. Wkrótce potem
zatrudnieni w nim Niemcy i robotnicy obcokrajowcy przekonali się, że nie była to
tylko zmiana nazwy: zniknęły lokomotywy, a w to miejsce zaczęto szykować taśmę
produkcyjną dla tajnej broni „Aggregat 4”, nazwanej później V-2. Fabryka została
podporządkowana resortowi Alberta Speera.
Dopiero 17 lipca tego samego roku Wernher von Braun podpisał dokument, który
stwierdzał, że rakiety będą montowane w trzech miejscach: Peenemünde, w „Zeppe-
lin-Werk” koło Friedrichshafen i w „Rax-Werke” pod Wiedniem. W tym ostatnim
zakładzie urządzono olbrzymią halę produkcyjną o długości ponad 300 metrów. W jej
północnym końcu przysposobiono i wybetonowano rów montażowy, gdzie zamierza-
no poddawać pociski rakietowe próbom kontrolnym w pozycji stojącej. Równocześnie
w pobliskim lesie rozpoczęto budowę zakładów, które miały produkować części do
V-2. Dyrektorem całości mianowany został Albin Sawatzky, członek NSDAP odzna-
czony Krzyżem Rycerskim. Pod jego kierownictwem roboty ruszyły pełną parą.
Brytyjska służba wywiadowczo-informacyjna orientowała się w hitlerowskich
planach produkcji rakiet, o czym może świadczyć fakt, że wszystkie trzy ośrodki
związane z produkcją V-2 zostały zbombardowane przez RAF: zakłady Zeppelina w
dniu 22 czerwca 1943, czyli przed podpisaniem wspomnianego wyżej dokumentu,
„Rax-Werke” 13 sierpnia i Peenemünde w nocy z 17 na 18 sierpnia tego samego roku.
Zakład we Friedrichshafen został całkowicie zlikwidowany; ale w „Rax-Wefke”,
które znajdowało się dopiero w fazie przygotowań, nalot nie wyrządził większych
szkód.
Jeszcze pod koniec czerwca 1943 roku tutejsza wielka hala montażowa została
otoczona drutem kolczastym, naładowanym prądem elektrycznym, a 1 lipca nadszedł
pierwszy transport 500 więźniów obozu koncentracyjnego Mauthausen. Nowo zało-
ż
oną komenderówkę utajniono pod niewinnie brzmiącą nazwą „Arbeitslager Wie-
ner-Neustadt”. 8 sierpnia przywieziono dalszych 700 więźniów, w tym 200 Polaków i
150 Rosjan.
10 września 1943 r. Hitler powiedział, nawiązując do „terroru powietrznego” An-
glików i Amerykanów, i dając do zrozumienia, że gotuje w odwet swoją groźną broń:
...Także i my poczyniliśmy techniczne i organizacyjne przygotowania, aby nie tylko
przełamać terrorystyczne naloty, lecz nawet odpłacić za nie jeszcze skuteczniejszymi
ś
rodkami.
Wódz Trzeciej Rzeszy naciskał na przyspieszenie produkcji rakiet. 15 październi-
ka tegoż roku montowanie broni V w Wiener-Neustadt mogło zostać rozpoczęte mimo
drugiego ataku lotniczego aliantów na kooperującą z „Rax-Werke” pobliską fabrykę
WNF.
A jednak zbrodniarze hitlerowscy niewielką w sumie mieli pociechę z tych zakła-
dów: zaledwie 28 sztuk rakiet zeszło z taśmy montażowej! 2 listopada 1943 r. potężny
nalot bombowców typu B-24, wchodzących w skład 15 armii powietrznej USA, za-
kończył krótką historię istnienia „Rax-Werke”.
Kierownictwo Rzeszy zadecydowało, że tak ważne fabryki nie mogą być narażone
na ataki angloamerykańskiego lotnictwa. Wprawdzie nalot obniżył produkcję
„Rax-Werke” „tylko” o 40 procent, ale liczono się z tym, że już następny może znieść
fabrykę z powierzchni ziemi.
Wszelkie urządzenia i cały sprzęt, a także więźniów i majstrów cywilnych posta-
nowiono z Wiener-Neustadt przenieść do sztolni „Dory”.
Szły kolejne transporty do Turyngii, do zamaskowanego w górach Harcu obozu
koncentracyjnego. Pociągi i samochody jechały wyłącznie nocą.
*
10 grudnia 1943 r. wizytował „Dorę” sam Albert Speer. Zwiedził cały system po-
mieszczeń podziemnych, w których już wkrótce miała ruszyć produkcja V-2. Obser-
wował, jak w długich halach więźniowie montowali agregaty i zakładali instalacje.
„Architekt diabła” pierwszy raz zetknął się z ludźmi w pasiastych drelichach, przy-
najmniej tak mówił później. Obrzucali go, kroczącego w asyście komendanta Förs-
chnera, dyrektora produkcji Albina Sawatzky'ego, von Brauna i innych członków
dyrekcji, krótkimi, niewidzącymi spojrzeniami, jak automaty zdejmowali więzienne
czapki.
Ś
wita zatrzymała się przed grupą ładowaczy opróżniających wagonik, załadowany
sprzętem elektrotechnicznym.
- Kim pan jest z zawodu? - zapytał wszechwładny minister Francuza o myślącej
twarzy. Ten bez pośpiechu wyprostował się regulaminowo.
- Jestem profesorem bakteriologii z Instytutu Pasteura w Paryżu. Speer stał zasko-
czony. Milczał. Po chwili spojrzał pytająco na sturmbannführera.
- To prawda - potaknął Förschner. - Ale ten więzień został zapotrzebowany przez
Instytut Higieny Waffen SS i za kilka dni zostanie odtransportowany do Buchenwal-
du, do dyspozycji tamtejszego oddziału Instytutu. Wróci do swego zawodu... - mó-
wiąc to SS-man uśmiechnął się szyderczo. Minister zapytał jeszcze więźnia, jak mu
tutaj idzie. To, co usłyszał z ust wychudłego naukowca, nie poszło w smak ani jemu,
ani komukolwiek z jego otoczenia. Rzeczowo, bez emfazy, ale i bez strachu, więzień -
nazywał się Alfred Balachowsky - opowiedział o okropnych warunkach panujących w
tej nieludzkiej fabryce.
- Od miesięcy nie widzieliśmy słońca. Nie wiemy kiedy jest dzień, a kiedy noc.
Jemy kapustę i brukiew, często śmierdzącą. Jesteśmy wysuszeni niczym wędzone
ś
ledzie... Nie spotka pan tutaj człowieka zdrowego - zakończył odważny więzień. -
Tutaj morduje się ludzi; bije drągiem po twarzy i głowie... Speer udał, że nie słyszy
ostatnich słów Francuza. Miał jednak okazję natychmiast przekonać się, że to, co
usłyszał z jego ust o strasznych warunkach sanitarnych i nędznym wyżywieniu, było
prawdą. Wyraźne wrażenie zrobiła na nim hala 39, do której zajrzał najzupełniej
przypadkowo. Na widok tysięcy prycz ustawionych szczelnie w rzędach i w trzech
kondygnacjach aż się cofnął. Jednak przemógł się, zatrzymał i rozglądał się na
wszystkie strony, kręcąc z niezadowoleniem głową. Kiedy stwierdził brak kanalizacji
i jakichkolwiek urządzeń sanitarnych, spojrzał pytająco na Sawatzky'ego. Ten udał, że
nie dostrzega wyrzutu w oczach swojego ministra.
- Budujemy dla „gnojków” baraki - pośpieszył z wyjaśnieniem komendant. - Na
wiosnę zaczniemy kwaterować ich na zewnątrz.
Nagle Speer drgnął. Minierzy wysadzali właśnie zręby wapiennych skał w sąsied-
niej sztolni. Wywołany wybuchami pęd powietrza był tak silny, że pogasły lampy
karbidowe. Góra zadrżała, a sącząca się ze ścian woda i huk odstrzelonych kamieni
potęgowały grozę.
*
Pierwsze sztuki V-2 zeszły z taśmy montażowej dopiero w styczniu. Miały jednak
tak dużo wad, że trzeba było usuwać coraz to nowe usterki. I dopiero w końcu sierpnia
niemieccy sztabowcy uznali, że można rozpocząć atak na Anglię.
Rakiety jednak wciąż zawodziły.
W tym czasie Abwehra, szefostwo SS i gestapo nie znały jeszcze wszystkich
przyczyn niewypałów.
Zanim jednak rozegrały się te wypadki, więźniowie „Dory” musieli przejść drogę
przez piekło.
DYREKTOR SAWATZKY JEST NIEZADOWOLONY
Antyfaszyści „Dory” i inni więźniowie polityczni prędko rozszyfrowali cele hitle-
rowskich władz, które poleciły pod górą Kohnstein i u jej podnóża założyć obóz kon-
centracyjny. Niewolników zatrudniono tutaj nie tylko przy wykańczaniu hal, ale także
w biurach konstrukcyjnych, przy produkcji części „tajemniczej broni”, a niekiedy
nawet przy samym montażu V-1 i V-2. Nic więc nie mogło się przed nimi ukryć. Nie
pomogły ostre zarządzenia ograniczające swobodę ruchu podczas godzin pracy, za-
kazujące nawet rozmów z niemieckim personelem technicznym, ani też straszliwy
terror. Wystarczyło podejrzenie o przygotowywanie ucieczki czy sabotażu i „win-
nych” natychmiast wieszano na dźwigach - suwnicach, poruszających się po szynach
w tunelu B.
Albert Kuntz, Fritz Pröll, Jan Čespiva, Heinz Schneider, kapo cieśla August Kro-
neberg - ludzie, którzy przysięgli sobie milczenie, bojownicy ruchu oporu przysłani do
„Dory” przez buchenwaldzki MKO, byli pierwszymi, którzy stworzyli zaczątek orga-
nizacji sabotażowej. Wkrótce Buchenwald skierował do „Dory” dalszych wytrawnych
i wypróbowanych konspiratorów, ludzi nieugiętych, nienawidzących hitleryzmu,
którzy przetrzymali więzienia i bunkry obozowe i nie dali się kupić ani złamać. Nale-
ż
eli do nich Georg Thomas, Ludwik Szymczak, Otto Runki, Jupp Wortmann, Fritz
Lehmann. Pierwszych dwóch przysłał komendant Buchenwaldu, oberführer Hermann
Pister, na stanowiska starszego obozu i jego zastępcę - na życzenie Förschnera. Obie
kandydatury zręcznie podsunął biuru zatrudnienia buchenwaldzki MKO. Runki objął
w „Dorze” funkcję kapo „straży obozowej”, Wortmann zajął się prowadzeniem kan-
celarii, a Lehmann poszedł do pracy w tunelu.
Znakiem rozpoznawczym osób przysłanych do „Dory” przez tajną organizację na
Ettersbergu było hasło: „Pozdrowienie od Ellen”. Imię to nosiła przebywająca w wię-
zieniu żona Kuntza. W celu ukonstytuowania międzynarodowego kierownictwa orga-
nizacji sabotażowej kierownictwo grupy niemieckiej postanowiło na tajnej naradzie
nawiązać kontakty z najpewniejszymi członkami sześciu najliczniej reprezentowanych
w obozie grup narodościowych.
Tworzono tę organizację z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności. Było to
bezwzględnie konieczne. W „Dorze” panował niesłychany reżym. Służba Bezpie-
czeństwa, gestapo, SS-mańskie kierownictwo obozu działały odstraszająco.
Przyjęto system trójkowy. Kierownik trzyosobowej grupy miał kontakt tylko z
jedną osobą na wyższym szczeblu organizacyjnym, a każdy z dwóch pozostałych
członków trójki komunikował się z jednym konspiratorem należącym do innej trójki.
W „Dorze” zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Nie było dnia, żeby wytrąceni z
równowagi nieoczekiwanymi przeszkodami i awariami maszyn hitlerowcy nie obja-
wili swej wściekłości. Częstokroć odbijali to sobie na więźniach.
- Achtung! Achtung! Herr Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2! Ich wie-
derhole: Herr Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2. Ende der Durchsage.
∗
Dyrektor podziemnej fabryki wiedział, że nie należy bagatelizować prośby, wy-
rzuconej zdyszanym głosem przez głośniki radiofoniczne. Wracał więc pospiesznie do
swego gabinetu albo też łączył się z podanym numerem z najbliższego dostępnego
aparatu i dowiadywał się rzeczy, które mogły tylko popsuć mu i tak nie nadzwyczajny
humor. Miał wprawdzie cięty, złośliwy dowcip, ale uśmiechu na jego twarzy dawno w
tunelach „Dory” nie widziano.
Coraz też częściej któryś z SS-manów lub inżynierów przywoływał dyrektora za-
kładu, aby przekazać mu niezadowolenie kierownictwa ośrodka doświadczalnego,
znajdującego się w okolicy wsi Blizna na obszarze Generalnego Gubernatorstwa.
Wysłuchiwał więc „towarzysz partyjny” i standartenführer, że „Dora” dostarczyła na
poligon doświadczalny zbyt wiele egzemplarzy „broni odwetowej führera” z więk-
szymi lub mniejszymi usterkami. A dowództwo sił lądowych i wreszcie, sam Hitler
coraz natarczywiej domagał się dostarczenia pierwszych serii V-1 na wyrzutnie. Po-
czątkowy zamiar kanclerza, aby posłać rodakom Churchilla kilka setek „prezentów” w
∗
Uwaga! Uwaga! Pan dyrektor Sawatzky jest proszony do aparatu 00-2! Powtarzam: pan dyrektor Sawatzky proszony do
aparatu 00-2. Koniec zapowiedzi (niem.)
wieczór sylwestrowy 1943/1944 roku, spalił na panewce. Szła wiosna, coraz częściej
mówiło się o gotowanej przez aliantów inwazji w Europie, a upragniona „Wunder-
waffe” wciąż milczała...
Nic więc dziwnego, że Sawatzky'ego coraz częściej widziano w złym humorze.
Meldunki nadchodzące z poszczególnych hal i oddziałów, a nawet z tunelów, były
istotnie niepokojące. Coraz to donoszono o „nieprzewidzianych” wypadkach przy
produkcji i transporcie, o uszkodzeniach maszyn i sprzętu. Zdarzało się, że produko-
wane w jednej ze sztolni wiertła pękały, opóźniając bieg maszyn, zakłócając rytm
cyklu produkcyjnego. A przecież maszyny te wyrabiały części niezbędne do produkcji
broni V. Niejednemu z cywilnych majstrów przemknęła przez głowę myśl o sabotażu,
ale milczeli. Lepiej było udawać, że nie ma się o niczym pojęcia, gdyż podejrzenie o
sabotaż mogłoby skupić się także na każdym z nich. Przecież zła jakość detalu obcią-
ż
ała także majstrów. Bezpieczniej było zwalić winę na zły, wojenny towar, kiepski
surowiec. Po prostu wojenny produkt, byle jaki... - tłumaczyli się często-gęsto inży-
nierowie i technicy. I na tym się z reguły kończyło; sprawy nie kierowano do zbadania
przez specjalną komisję.
Bywało też inaczej, kiedy cywil - hitlerowiec wrzeszczał o sabotażu, ale nie potra-
fił niczego udowodnić.
Aktów sabotażu dokonywano sprytnie, ze znawstwem materiałów i technologii
produkcji.
Wypadki przypadkowego wyskakiwania z szyn wagoników dowożących surowce,
półfabrykaty i gotowe części rakiet stały się powoli zjawiskiem „normalnym”. Sabo-
tażystów trudno było przyłapać, zresztą, ryzykowali wiele i ciągle. Spowodowane tym
przestoje rosły w godziny, dni...
Dość często powodowano krótkie spięcie. Gasło wtedy światło w jednej lub kilku
halach, przestawały pracować parki maszyn i transportu. Zanim zjawił się elektryk,
zanim znaleziono przyczynę i usunięto ją, upływało sporo tak cennego dla hitlerow-
ców czasu.
Dyrektor Sawatzky miał więc tysięczne powody, by nie móc zasnąć spokojnie.
Podejrzewał sabotaż, ale nie mógł być przecież w każdym miejscu, gdzie działy się te
„świństwa”. Odgrywał się więc na pierwszym napotkanym więźniu, bijąc go i kopiąc,
a podlegającemu mu niemieckiemu personelowi groził najostrzejszymi konsekwen-
cjami.
Jednak „wypadki przy pracy” nie tylko nie ustawały, ale nasilały się. Kiedy więc
pewnego dnia doniesiono dyrektorowi, że jeden z dźwigów uległ poważnemu uszko-
dzeniu, co spowodować może nawet tygodniowe wycofanie go z ruchu, hitlerowiec
zagryzł tylko wargi i pogroził pięścią w stronę uwijających się w tunelu B więźniów.
Prawda zaś była taka, że rosyjski jeniec Michaił Zboczek w porozumieniu z Fran-
cuzem Lucienem Letier wypuścił sprężone powietrze z agregatu dźwigu, powodując
jego awarię. Nawiasem mówiąc, ta zgrana para wyspecjalizowała się w uszkadzaniu i
niszczeniu silników lokomotyw dieslowskich.
ŻELAZNA PAJĘCZYNA
Początkowo sabotaż rozwijający się w ponurym podziemnym dominium Wernhera
von Brauna był niezorganizowany, indywidualny. Tajna organizacja, jeszcze zbyt
słaba, nie skonsolidowana, nie trafiała swoimi kontaktami do ogółu więźniów wszyst-
kich narodowości. Nie osiągnięto jeszcze celu, jaki zakreślił sobie Kuntz z grupą za-
ufanych towarzyszy. Było nim wciągnięcie do akcji jak największej liczby więźniów
wszystkich narodowości oraz wyłonienie grup fachowych specjalistów - inżynierów,
techników, fizyków - których zadaniem byłby sabotaż podbudowany znajomością
technologii materiałów i konstrukcji tych części, które były używane do produkcji
V-2.
Jednak zanim się to stało, również i indywidualne, mrówcze starania kilkunastu
tysięcy zdeklarowanych wrogów Hitlera dawały w ostatecznym rachunku wyniki,
wywołując częste zakłócenia w cyklu produkcyjno-montażowym. Odczuli to dotkli-
wie hitlerowcy w „Dorze”, od zwykłego SS-mana poczynając, na dyrektorze Sawatz-
ky'm kończąc.
Więźniowie psuli i uszkadzali wszystko, co się tylko dało, starając się jednak za-
chować ostrożnie, aby nie narażać siebie i kolegów w sposób zbyt drastyczny, łatwy
do wykrycia. Oszukując, wyprowadzając w pole kontrolę, powodowano niejednokrot-
nie przestoje maszyn. Dokonywano tego różnymi przemyślnymi sposobami. Na przy-
kład materiały lub sprzęt, pobrane z magazynów, kolumna transportowa woziła moż-
liwie najdłuższą drogą, czasem, udając wielką gorliwość, jechano z dużą szybkością i
umyślnie wywracano wózki, nieraz na oczach hitlerowca. Ten, widząc, jak więźnio-
wie starają się „dobrze” pracować dla Trzeciej Rzeszy, nie wyciągał w stosunku do
„gorliwców” poważniejszych konsekwencji, co najwyżej nawymyślał im albo skoń-
czyło się na paru uderzeniach ręką lub pejczem.
W magazynach materiałów i narzędzi byli zatrudnieni więźniowie niemieccy i
czescy. Niejednokrotnie, wykorzystując sprzyjającą okazję (np. krótką nieobecność
kontrolera), zamawiane przez poszczególne oddziały produkcyjne materiały i detale
kierowali celowo do niewłaściwych hal, wydłużając tym sposobem ich drogę i opóź-
niając pracę maszyn. Czasem wydawali nieodpowiedni materiał, który potem wracał
do magazynu, a zanim sprostowano „omyłkę”, płynął cenny czas. Maszyna czekała,
stała bezczynnie. Tak samo działo się wówczas, gdy pozorowano brak niektórych
elementów. Brak jednej małej śrubki nieraz wstrzymywał produkcję całego agregatu,
przez co także inne działy były zmuszone stanąć z robotą i czekać, aż z taśmy pro-
dukcyjnej nadejdą gotowe części do dalszego montażu.
Członek grupy czeskiej, kierowanej przez Čespivę, Rostislav Ministr, zatrudniony
jako mechanik samochodowy, od czasu do czasu uszkadzał opony ciężarówek w taki
sposób, że po bardzo krótkim okresie użytkowania musiały być wymieniane na nowe.
Ponieważ utrzymywał tę formę sabotażu w rozsądnych granicach, przypadki pęknię-
cia opon nie wzbudzały podejrzeń dyspozytorów. Odważny Czech pogarszał tym
sposobem transport fabryczny. Podobne skutki wywoływała umyślnie zła konserwacja
silników samochodowych, dokonywana przez jego brygadę.
Dzięki działalności sabotażowej jednej z grup niemieckich pod kierunkiem Fritza
Lehmanna następowało niekiedy chwilowe wstrzymanie wody do hal fabrycznych.
Maszyny przerywały wówczas pracę, co oznaczało opóźnienie zakończenia produkcji
iluś tam detali, składających się na korpus lub wnętrze rakiety. Zespół Lehmanna
obsługiwał stację pomp, dostarczających wodę pod ciśnieniem 6 atmosfer. Stale pra-
cowały 3 pompy, a na wypadek awarii znajdowała się dodatkowo czwarta, zapasowa.
Wykorzystywano zasadę, że co pewien czas należało kontrolować sprawność pompy
rezerwowej przy jednoczesnym wyłączeniu jednej z normalnie użytkowanych pomp i
zmniejszeniu ciśnienia. Gdy nie zmniejszało się ciśnienia, następowało pęknięcie
przewodów i wodę musiano wyłączyć.
Zespół Lehmanna celowo stale wyolbrzymiał kłopoty z dostarczeniem wody dla
całej fabryki podziemnej i tłumacząc się rzekomymi trudnościami technicznymi prze-
rywał co pewien czas jej dopływ do hal.
Największe stosunkowo szkody wyrządzali Rosjanie i Polacy przez sabotowanie
konserwacji maszyn.
M. in. Władimir Chersonski, Wasilij Nikołajew i Michaił Kiriłłow niedostatecznie
smarowali tryby obrabiarek, wadliwie ochładzali wiertła i frezy.
Polacy, którzy kontakt z grupą Kuntza utrzymywali poprzez Jana Poburennego,
nauczyciela ze Lwowa, i studenta Zbigniewa Dziubińskiego, także nie pozostawali w
tyle. Obaj należeli do personelu szpitala. Współdziałali też z Pröllem i Čespivą. Na-
tomiast elektryk Józef Zieliński z obozowej polskiej organizacji wojskowej miał kon-
takt z grupą niemieckich komunistów z komand w tunelach.
Jakkolwiek wspomnianych wyżej aktów sabotażu nie dokonywano bezpośrednio
przy produkcji części do „cudownej broni” i w procesie jej montażu, ale wszystko to
także przyczyniało się do opóźniania planów produkcyjnych.
JESTEŚMY NA LINII FRONTU...
Skoro tylko w „Dorze” rozpoczęto seryjną produkcję V-2, w służbówce kapo w
rewirze późnym wieczorem pod koniec lutego 1944 r. zebrał się MKO w rozszerzo-
nym składzie. Spiskowców ochraniał oddział „milicji obozowej”. Przewodniczący
Albert Kuntz z miejsca przeszedł do sedna sprawy.
- Z zachowaniem najostrzejszej konspiracji musimy uczynić wszystko my i nasi
koledzy innych narodowości, aby hamować produkcję broni V, a na ile się da - uczy-
nić ją niemożliwą... Tak, przyjaciele, znajdujemy się teraz na linii frontu - przywódca
mocno zaakcentował ostatnie słowa. - Jesteśmy teraz żołnierzami, walczącymi z armią
Hitlera. Nasza broń to niszczenie broni wroga. Nasza broń to sabotaż, ciągle i jeszcze
raz - sabotaż produkcji wojennej. Nareszcie my, zapomniani przez świat skazańcy,
mamy możliwość czynnego udziału w walce. Nie wolno nam, koledzy, tej szansy
zaprzepaścić. I nie zmarnujemy jej!
Zebrani nie mówili o tym, co ich bezpośrednio trapiło: o mrozie i trzęsących się z
zimna ludziach, głodzie i długich apelach, o dwunastogodzinnym dniu pracy pod
ziemią. Po kolei dawali przykłady bohaterskiej postawy swoich kolegów.
...Oto włoscy więźniowie, powołując się na konwencję genewską i status jeńców
wojennych, odmówili pracy przy montażu rakiet. W odwet siedmiu z nich zastrzelono
- samych oficerów.
...Jiři Beneš, czeski więzień, zatrudniony jako pisarz w komórce odbioru broni V
przez Wehrmacht, przed przedstawieniem do podpisu swemu szefowi, majorowi
Dutzmanowi, protokołów badań sprawności technicznej rakiet zmieniał dane, „kryjąc”
tym sposobem wiele usterek i wad tej broni.
...Francuscy elektrycy uszkadzali systematycznie elementy sterownicze rakiety...
- Wystarczy, wiemy! - Kuntz ruchem ręki przerwał kolejną relację. - Trzeba, żeby
tak samo poczynali sobie wszyscy nasi przyjaciele. Należy popularyzować wśród
więźniów hasło: „Zwalniać tempo pracy, gdzie tylko się da -- powodować usterki”.
To, co mówił Kuntz, zyskało pełną aprobatę. Potem poprosił o głos Georg Tho-
mas. Jego zdaniem grudniowa wizyta Speera w „Dorze” mogła w pewnym stopniu
ułatwić im zadanie. Mianowicie minister zauważył, że w obozie panuje duża śmier-
telność, co odbija się ujemnie na sile roboczej i może zagrozić całemu przedsięwzię-
ciu produkcji rakiet, zwłaszcza że w tej sytuacji pogarsza się fachowość więźniów. W
związku z tym Speer zaapelował do dyrekcji zakładów i komendantury obozu, aby
wzmożono leczenie chorych robotników i zwiększono w stosunku do nich wymagania
lepszej i wydajniejszej pracy.
Kuntz nie podzielał opinii Thomasa. Jego zdaniem producenci nie byli lepsi od
SS-manów, gdyż ani jednych, ani drugich nie obchodził człowiek, a tylko wyprodu-
kowana przez niego rakieta.
- Raczej należy liczyć się z tym, że będzie gorzej - oświadczył z powagą. - Nasze
akcje sabotażowe będą coraz częściej powodować reakcje gestapo i SD. Ale na to nie
ma rady, towarzysze, taki przypadł nam w udziale los.
Albert przeszedł wreszcie do ostatniego punktu porządku dziennego. Mówił o ko-
nieczności posiadania przez kierownictwo organizacji własnego odbiornika radiowego
oraz stacji nadawczej. Na wniosek Čespivy, zadanie to postanowiono powierzyć ra-
diowcowi Chaloupce.
Rozeszli się z poleceniem natychmiastowego nawiązania kontaktów z łącznikami -
delegatami do MKO poszczególnych grup narodowościowych, ci natomiast mieli
dotrzeć do kierowników wszystkich trójek, z których składała się organizacja.
Radioaparat zbudował Chaloupka z części wycofanego z użycia odbiornika marki
„Lorenz”. Sprzęt odbiorczy ukryto w aparacie sterylizacyjnym znajdującym się w sali
operacyjnej szpitala.
W lipcu 1944 r. radziecki oficer, przebywający w obozie na fałszywych papierach
pod nazwiskiem Miszka Płaksin, z pomocą swoich „wtyczek”-radzieckich jeńców
wojennych, skradł odbiornik radiowy, który miał być wmontowany do rakiety V-2 -
nazywano ten sprzęt „Otto 111” - i przekazał Chaloupce. Od grupy francuskich i pol-
skich więźniów, byłych radiotelegrafistów z siatki wywiadowczej na terenie Francji,
otrzymał Czech brytyjski kod do korespondencji drogą radiową. Planowano, że kiedy
już zostanie zmontowana tajna radiostacja, a wojska alianckie zbliżą się do gór Harcu,
sztab podziemia „Dory” nawiąże kontakt z ich dowództwem.
*
Tego dnia pomimo rozlicznych przeszkód i trudności dyrektor Sawatzky był za-
dowolony z siebie. Oto pierwsza partia 80 egzemplarzy rakiety - „cygara” opuściła
właśnie tunel A i skierowana została do magazynu, a stamtąd na wyrzutnie zwane
„Abschuss-Rampe”, zainstalowane na wybrzeżu Morza Północnego i Bałtyku. Było to
pod koniec lutego 1944 roku.
Raptem jednak zdarzyło się coś, co dyrektor i jego najbliżsi współpracownicy od-
czuli jak policzek. Do Nordhausen - „Dora” nadszedł szczegółowy raport, opracowa-
ny przez specjalistów z dowództwa Luftwaffe, w którym ostro skrytykowano firmę
„Mittelwerke”, jej radę nadzorczą, a przede wszystkim dyrekcję z całym personelem
technicznym. Ze wspomnianej serii zwrócono zakładowi 30 wadliwych sztuk.
Sawatzky'emu trzęsły się ręce, gdy przebiegał wzrokiem druzgocącą treść doku-
mentu. Zarzuty karygodnego zaniedbania szeregu warunków technicznych przy mon-
tażu rakiet były nie do obalenia.
Natychmiast zarządził własną drobiazgową kontrolę niewypałów - rakiet, które nie
były zdolne wylecieć w powietrze. Sprawdzał zarzuty punkt po punkcie, według ra-
portu, który mu palił dłonie. Czytał o przypadkach „niedokładnego ożebrowania kor-
pusu rakiety”, zanotowano też „przecięcie niektórych przewodów rozruszników me-
chanizmu sterowniczego”. Była w raporcie mowa o innych jeszcze technicznych
usterkach.
Szarpał się, popędzał inżynierów, kontrolerów i majstrów, chciał znać całą praw-
dę. Jakoż usłyszał: wszystkie bez wyjątku zarzuty były całkowicie słuszne.
Wściekłość dyrektora doszła do zenitu. Oznaczało to bowiem, że i ostatnie zdanie
memoriału Luftwaffe zgodne było z prawdą, że nie mogło być inaczej. Oznajmiało
ono, że jedną z przyczyn tej niewydarzonej produkcji mógł być... sabotaż.
- Natychmiast przekazujemy sprawę w ręce gestapo! - ryknął Sawatzky. Jego za-
piekła nienawiść do więźniów wzrosła jeszcze bardziej. Był wściekły jeszcze z innego
powodu. Na ten wieczór zaprosił swój „trust mózgów”, by uczcić pierwsze swoje
zwycięstwo, sukces całego zespołu. Imprezę trzeba było odwołać.
Zaalarmowane przez Sawatzky'ego gestapo po odpowiednim przygotowaniu ru-
szyło do akcji. Została powołana komisja dochodzeniowa, w skład której włączono
specjalistę rakietowego z Ministerstwa Lotnictwa oraz przedstawiciela Abwery.
Agenci gestapo, zakamuflowani na stanowiskach majstrów w podziemnym koncernie,
otrzymali zadanie inwigilacji więźniów. Tymczasem, nie czekając na bliższą identy-
fikację sabotażystów, uderzano na oślep. Przesłuchano mnóstwo więźniów z monta-
ż
owego komanda, zwanego potocznie „Kommando Sawatzky”. Bez udowodnienia
komukolwiek winy skazano wielu na śmierć. Ostatniego dnia lutego 1944 r. zawisło
na wyciągu - suwnicy dwunastu więźniów. Egzekucja odbyła się w tunelu B, przed
halą 39. Wieszano po trzech naraz.
Po tym „dniu odstraszającego przykładu” wszczęto poszukiwanie śladów sabota-
ż
owej organizacji podziemnej, której istnienia zaczęto się domyślać.
Sawatzky przyjął na siebie dodatkową rolę psa gończego. Narzucał sam sobie
„ostre dyżury” nocne. Trwały one przez cały marzec. Niejeden z aresztantów widział
go myszkującego po zakamarkach sztolni w przebraniu zwyczajnego robotnika.
Straszny był los tego, kto mu podpadł.
Były więzień „Dory”, Adam Cabała, relacjonuje jedno z takich „spotkań” z dy-
rektorem, które miało miejsce pewnej marcowej nocy. Grupa transportowa, w której
się znajdował, urządziła sobie chwilę postoju dla wytchnienia po morderczej harówce.
Zatrzymali się na skrzyżowaniu tunelu A z halą 18. Tu „nakrył” ich niespodziewanie
Sawatzky. Kiedy już nawymyślał więźniom od „zgnojonych bydlaków”, wpadł mu w
oczy siedemnastoletni Rosjanin Iwan Żuków, który z braku sznurowadeł zawiązał
sobie buty kawałkami miedzianego drutu. Na głowę chłopca posypały się obelgi.
Sawatzky zapisał nazwisko i numer młodzieńca.
Z zapartym tchem więźniowie czekali na zakończenie tej sprawy.
- Za przywłaszczenie miedzianego drutu dla celów niezgodnych z jego przezna-
czeniem - wrzeszczał Sawatzky - häftlinga Iwana Żukowa uznaję winnym sabotażu!
Za przestępstwo to więzień idzie do karnej kompanii w kamieniołomie. Za nieróbstwo
w godzinach pracy reszcie grupy wyznaczam chłostę po dwadzieścia kijów!
∗
Karę oczywiście wykonano.
Był to dopiero początek „detektywistycznej” działalności dyrektora Sawatzky'ego.
W kwietniu na jego osobisty rozkaz został zastrzelony w hali numer 15 radziecki
jeniec wojenny, który odmówił wykonania przydzielonej mu pracy.
Krótki dialog między wszechwładnym konstruktorem i pogardzanym przez hitle-
rowców „Iwanem” wstrząsnął całą „Dorą”.
- Daję ci pięć minut na wybór: albo rzetelna praca i posłuszeństwo, albo śmierć.
W odpowiedzi odważny Rosjanin, wygrażając dyrektorowi zaciśniętą pięścią, za-
wołał łamaną niemczyzną:
- Ich nichts fur SS-Schweine arbeiten... Deutschland bald kaputt und du auch,
grosser Teufel, kaputt!
∗∗
Potem obrócił się ku stojącym na uboczu więźniom i dodał:
- Nie przyłożę ręki do tych rakiet... Pamiętajcie, że koniec wojny i pogrom hitle-
rowców już blisko...
Więźnia zamordował unterscharführer Erwin Busta zwany „Końskim Łbem”. Sa-
watzky pogratulował mu świetnego strzału...
∗∗∗
OPERACJA „ABC...”
Wysiłki międzynarodowej grupy sabotażowej nieustannie szły w kierunku nadania
prowadzonej przez nią akcji charakteru zorganizowanego, zespołowego. Było oczy-
wiste, że indywidualne próby poważniejszego uszkodzenia „Vergeltungswaffe” są dla
hitlerowskich specjalistów łatwiejsze do wykrycia. To pociągało za sobą, rzecz jasna,
bezlitosne karanie sprawców sabotażu. Znacznie większe szanse powodzenia miały
∗
Przytoczono za książką Adama Cabały „Arsenał grobów”, Kraków 1968.
∗∗
Nie będę pracował dla świń z SS. Niemcy wkrótce zginą i ty także, wielki diable, zginiesz (niem.).
∗∗∗
Za cytowaną książką A. Cabały.
zespołowe akcje, oparte na fachowej znajomości procesu produkcji.
Kuntz i towarzysze postanowili wykorzystać w tym celu wszystkich więźniów,
którzy legitymowali się dorobkiem naukowym w różnych dziedzinach techniki i fizy-
ki, jak też wybitnych inżynierów mechaników, radiotechników, elektrotechników i
innych. Warunkiem było sprawdzenie, na ile można każdemu z tych ludzi zaufać.
Sprawa stanęła na tajnym posiedzeniu kierownictwa centralnej grupy obozowej,
która przyjęła nazwę: Międzynarodowy Komitet Ruchu Oporu. Po dłuższej wymianie
zdań ustalono następujący plan działania:
Jupp Wortmann i Wenzel Polak z kancelarii więźniarskiej na podstawie kart per-
sonalnych więźniów zestawią wykazy specjalistów i wręczą je Kuntzowi. Kierow-
nictwa poszczególnych organizacji narodowościowych poprzez swoje powiązania
zbadają, na których z ich rodaków - specjalistów umieszczonych na liście można
bezwzględnie liczyć. Dysponentem rozdzielającym tak wybranych ludzi do różnych
działów w tunelu i sztolniach został Čespiva.
Konspiratorzy wpadli na doskonały sposób dostarczania tych fachowców Čes-
pivie: po prostu zarówno chorych, jak i zdrowych kierowano „na badanie” na rewir,
gdzie jako pierwszy przyjmował ich czeski lekarz. Jeżeli na karteczce skierowania do
szpitala lub na jakimś świadectwie dotyczącym choroby pacjenta była przekłuta litera
A, oznaczało to, że więzień powinien zostać zatrudniony przy montażu rakiet, a jego
specjalnością są akumulatory. Tak więc nakłuta litera wskazywała pierwszą głoskę
nazwy specjalności. Np. E oznaczało elektryka. Potem Čespiva podsuwał odpowied-
nio przygotowany dokument z decyzją do podpisu lekarzowi głównemu obozu, haup-
sturmführerowi Kahrowi. W uzasadnieniu lekarz ordynował więźniowi lżejszą pracę,
zazwyczaj siedzącą. A taką było najczęściej zajęcie w biurze konstrukcyjnym, przy
kontroli różnych faz produkcji i montażu broni V. Tak oto wielu „pacjentów” trafiało
tam, gdzie życzyła sobie widzieć ich obozowa organizacja. Z czasem, kiedy akcja
nabrała rozmachu, Čespiva nie zwracał się już do lekarza SS, ale posługiwał się jego
sfałszowanymi podpisami.
Efekt tych poczynań był zgodny z przewidywaniami sztabu sabotażystów.
Przy zestawianiu agregatów i różnej aparatury więźniowie - specjaliści używali ta-
kich detali i materiałów, które wytrzymywały pierwsze próby, dokonywane w „Do-
rze”, ale potem, przy większym obciążeniu, odmawiały posłuszeństwa, a nawet wy-
woływały najmniej przewidziane reakcje.
Rozpoczęła się cicha, skomplikowana i bezpardonowa walka fachowców - sabo-
tażystów z niemiecką kontrolą produkcji o to, komu uda się przechytrzyć przeciwni-
ka... Więźniom sprzyjała także okoliczność, że choć kontrolerów zatrudniano wielu, to
jednak nie zawsze byli to fachowcy.
SABOTAŻ TRWA
Jednym z pierwszych powieszonych w „Dorze” za sabotaż był Polak Józef Ko-
złowski. Przyprowadzono go z bunkra pod szubienicę, skutego w kajdany, komendant
Förschner odczytał wyrok w języku niemieckim, który tłumacze przekładali na fran-
cuski, rosyjski i polski. Brzmiał on tak: „Józef Kozłowski, lat 22, Polak z Warszawy,
zostaje skazany na śmierć za sabotaż i sianie propagandy komunistycznej w tunelu”.
Skazaniec stał przed szubienicą prosto, z podniesioną głową i uśmiechem na ustach.
Kiedy założyli mu pętlę na szyję, krzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła”! i sam sobie
wytrącił stołek nogą... W parę dni później powieszono innego młodego Polaka, lwo-
wiaka, za sypanie piasku w osie wagonów, na których montowano rakiety.
Ale krwawe represje i szubienice nie odstraszały sabotażystów, którzy, nie mając
nawet pewności, czy dożyją następnego dnia, uznali sabotaż przy produkcji V-1 i V-2
za swoje najważniejsze zadanie. Wzmacniała się z każdym dniem kierowana przez
Kuntza organizacja międzynarodowa i wzbogacały formy działania, które ogarniało
coraz szersze kręgi więźniów, nawet niezrzeszonych. Coraz większe „prawo obywa-
telskie” zyskiwała sobie działalność zorganizowana, kierowana przez przywódców
tajnych grup.
Uporczywa i konsekwentna robota dawała wyniki. Wadliwie spawano osłony ze-
wnętrzne korpusów rakiet. Źle lutowano elementy przewodowe rozruszników. Powo-
dowano szybkie zużycie się skomplikowanego technicznie urządzenia kontrolnego. W
czynności tej wyspecjalizował się Rosjanin W. I. Tichy.
*
Podążając na trzecią zmianę do pracy w tunelu Polak z Warszawy Henryk Łaje był
pod wrażeniem wiersza, który krążąc z rąk do rąk dotarł do niego. Zwłaszcza zwrot:
Ojca rozszarpały w kacecie psy Aby radośniejszy, aby był wspanialszy Hitlera
Sieg!... wbił mu się głęboko w pamięć.
Łajc był jednym ze spawaczy części „cygara”. Nie zmarnował szansy. Zatrudniony
na pierwszym stanowisku spawalniczym przesuwał szablon o kilka milimetrów, co
powodowało, że dwie łączone ze sobą części kadłuba nie były zamocowane jednako-
wo i przy sprawdzaniu wytrzymałości na ciśnienie następowało rozerwanie się po-
jemnika.
Na innym stanowisku przy tej samej pracy był zatrudniony także warszawiak, in-
ż
ynier Zygmunt Raabe. I on w podobny sposób dokonywał sabotażu.
Podczas ładowania na wagony już gotowych rakiet należało podkładać pod „cyga-
ra” amortyzatory, które miały chronić broń przed wstrząsami w drodze. Radzieccy
jeńcy: Aleksander Kislej, Wasilij Nikołajew, Władimir Sokołow i Dmitrij Winogra-
dow umieszczali amortyzatory nie w tych miejscach, gdzie należało, co sprawiało, że
podczas jazdy pociągu przy wstrząsach amortyzator nieraz wysuwał się spod rakiety.
Zdarzało się, że już po kontroli załadunku przez SS-manów usuwano amortyzatory.
Tym sposobem podczas samego tylko transportu z „Dory” do składów uszkodzono
135 rakiet.
Więźniowie wykorzystywali każdą nadarzającą się szansę utrudniania produkcji
V-2 i powodowania defektów tej broni. Niemiecki inżynier z biura konstrukcyjnego
zlecił zatrudnionemu tam polskiemu więźniowi Tadeuszowi Kahlowi wykonanie
odbitek rysunków technicznych na papierze światłoczułym. Jeden z rysunków był
nieco przetarty wskutek składania i po wykonaniu odbitek zamiast „15” była widocz-
na tylko cyfra „5” - jedynka znajdowała się akurat w miejscu przetarcia. Rysunek
poszedł do produkcji z błędem, w związku z czym niejeden egzemplarz V-2 otrzymał
niewłaściwe bezpieczniki, co musiało wywołać zaburzenia w locie rakiety.
*
W grupie Francuzów sabotujących pod kierownictwem dwóch braci Carouana
znajdował się między innymi słynny pieśniarz Maupoint z Paryża. Nigdy nie tracił
fantazji ani humoru, co było ewenementem w tym strasznym obozie. Otrzymał ścisłe,
naukowo sprawdzone instrukcje, jak ma wykonywać swoją „pracę” dla „dobra Rze-
szy”. Otóż żeliwne pojemniki do napędowego paliwa rakiety były dodatkowo zabez-
pieczone specjalną obręczą. Sabotażysta dokręcał nakrętki w ten sposób, że śruba
trzymała się tylko w jednym miejscu, co powodowało obluzowanie już w czasie lotu
pocisku. W czasie wykonywania tej fuszerki nucił po cichu skomponowane przez
siebie piosenki.
W pojemnikach paliwa więźniowie z taśmy montażowej obniżali ciśnienie próbne,
co powodowało, że aparatura wykazywała wytrzymałość wyższą od rzeczywistej. W
trakcie lutowania przewodów elektrycznych przełamywano druty znajdujące się we-
wnątrz różnokolorowych osłon w ten sposób, żeby osłona nie wykazywała śladów
uszkodzeń. Dokonywano tego prostym sposobem: przez wielokrotne wyginanie drutu
w obie strony. Skutek był najczęściej niezawodny. Kontrola wykrywała wprawdzie
niedokładność przewodzenia prądu, ale trzeba było szukać miejsca, w którym nastą-
piło uszkodzenie, co pociągało za sobą poważną stratę czasu. Przerwanie przewodu
tłumaczono wadą fabryczną.
Lutowanie przewodów robiono tak „oszczędnie”, że ich końce ledwie się trzyma-
ły. Przy ruchu rakiety następowało przerwanie dopływu prądu.
Prof. Charles Sandron ze Strasburga zwiększał obrót gwintu w potencjometrach
ż
yroskopów, służących do ustawiania sterów na wyznaczony tor i kontrolujących
odchylenia od wyznaczonego kierunku i wysokości.
Bywało i tak, że uszkodzeń dokonywano już przy dowożeniu gotowych egzem-
plarzy V-2 na stanowiska kontrolno-odbiorcze albo nawet nakładaniu pokrowców na
głowice „Argusrohr”.
Pomysłowość więźniów „Dory” w stosowaniu najrozmaitszych metod sabotażu i
swego rodzaju wynalazczość na tym polu nie miały wprost granic.
SS-mani i niemieccy majstrowie starali się na każdym kroku kontrolować pracę
więźniów, zwłaszcza tych, którzy montowali aparaty sterujące rakiety. Hitlerowcy
dobrze wiedzieli, że aparatura ta jest sercem i mózgiem pocisku V-2, toteż pilnowali
pieczołowicie, aby każda faza prac była wykonywana zgodnie z instrukcjami, aby nie
zaistniały najmniejsze nawet uchybienia czy niedociągnięcia.
Ale o ważności urządzeń sterujących wiedzieli również więźniowie. Milcząca, za-
cięta walka między hitlerowskimi kontrolerami a sabotażystami toczyła się stale.
TO SABOTAŻ, DYREKTORZE SAWATZKY!
Dyrekcja podziemnego kombinatu ludobójczej broni stale zwracała swym zaufa-
nym pracownikom uwagę na konieczność jeszcze większego i jeszcze staranniejszego
przeciwdziałania sabotażowi ze strony więźniów. Z początkiem 1944 r. wydano tajny
okólnik do zatrudnionych w „Dorze” cywilnych specjalistów, dotyczący ochrony
przed sabotażem. Wśród innych stwierdzeń w piśmie znalazło się i takie:
Mamy podstawą do zwrócenia uwagi, że w dalszym ciągu powtarzają się szkody
wyrządzone naszym zakładom, dokonywane świadomie bądź też z powodu lekkomyśl-
ności...
Jednym z czołowych ekspertów - kontrolerów jakości, zaangażowanych w ośrodku
wypróbowania V-1 i V-2, był inż. Neubert. Wystosował on do dyrektora „Mittelwer-
ke” pismo opatrzone pieczęcią „Geheime Reichssache”, w którym zawarł wiele uwag
na temat jakości samolotów-pocisków wystrzeliwanych w północnej Francji.
Sawatzky chwycił się za głowę. Na sto pięćdziesiąt pocisków dwadzieścia dwa od
razu nie nadawały się do użycia. Z tego dziewiętnaście sztuk miało wady w niektó-
rych częściach precyzyjnej aparatury, a trzy zdefektowano w czasie transportu.
Z pozostałych stu dwudziestu ośmiu „samolotów bez pilota”, uznanych początko-
wo za dobre, także nie wszystkie udało się wystrzelić. Neubert z pruską pedanterią
podawał szereg przyczyn, zwłaszcza wady transformatorów - te powinny mieć co
najmniej 38 wolt, a miały poniżej 36.
Przy śrubowaniach, szczególnie w przewodach doprowadzających paliwo i przy
komorze spalania - czytał z narastającą wściekłością, pomieszaną z poczuciem bez-
silności Sawatzky - brak było całkowicie smarów, co mogło być przyczyną błędu (sa-
botaż).
Inżynier Neubert, wybitny specjalista z ośrodka doświadczalnego przekształconej
później w korpus armijny dywizji „Vergeltungswaffe”, powołanej do ostrzelania z
pomocą V-1 i V-2 Londynu, zaufany człowiek ministra Speera, RSHA i Abwehry, nie
miał wątpliwości, komu i czemu führer „zawdzięcza” pociski wybrakowane i niewy-
pały. Wiedział, że przyczyną zbyt dużego rozrzutu, jak też i niewypałów były przede
wszystkim prymitywne warunki produkcji (na przykład nasycenie kurzem powietrza
pod ziemią), a także zbyt krótki cykl badań poligonowych, spowodowany pośpie-
chem. Niemałą też rolę odegrało tutaj niedostateczne przygotowanie technologiczne i
nie zawsze odpowiednia jakość materiałów. I wreszcie: więźniowie, ich niedbała
praca, wręcz sabotaż.
Natomiast jeśli idzie o zdefektowane egzemplarze V-1, w ogóle nie nadające się do
odpalenia, Neubert wyraźnie sugerował sabotaż - i nie mylił się.
Sawatzky z pasją cisnął sprawozdanie na podłogę i opadł ciężko na kanapę. Za-
czynało go ogarniać znużenie. Czuł podświadomie, że nie da rady tym „czerwonym
lumpom”, zebranym z całej Europy. A wszystkich ich przecież nie wywiesza na swo-
ich ruchomych dźwigach. Powiesi stu, może dwustu, no, powiedzmy, trzystu... Reszta
będzie nadal podkopywała jego pozycję. I będzie niszczyć „Wunderwaffe”, na którą
führer i Trzecia Rzesza tak bardzo liczy. Czyżby więźniom, wrogom państwa, miało
się to rzeczywiście udać? Nie, to nie może być. Trzeba znaleźć na nich jakiś skutecz-
ny sposób. Koniecznie! Zamyślił się głęboko.
Marzenia Hitlera o zaatakowaniu Anglii bronią V-1 już w styczniu albo lutym
1944 roku nie spełniły się. Po dokonaniu pierwszych prób konstruktorzy „samolotu
bez pilota” zażądali wprowadzenia ponad stu zmian w jego budowie, co pociągnęło za
sobą wymianę stu trzydziestu jeden części.
Pierwszy egzemplarz samolotu-pocisku zjawił się na wyrzutni na początku paź-
dziernika 1943 r. Ale choć start był udany, V-1 spadła do morza. Ten sam los spotkał
dalsze sztuki.
Pułkownik Max Wachtel, odpowiedzialny bezpośrednio za wyrzutnie V-1, a póź-
niej również V-2, dwoił się i troił, aby zapewnić jak najlepszy debiut „broni führera”.
Pośpiesznie szkolił personel swoich baterii, ale jakość pocisków nie zależała od niego.
Tymczasem kanclerz swoim zwyczajem straszył aliantów, a zwłaszcza Anglię, „obie-
cując” rozprawienie się z nią. 8 listopada zabrał publicznie głos w monachijskiej pi-
wiarni Bürgerbräukeller i zapowiedział, że odwet za naloty samolotów alianckich i
porażki na frontach rozpocznie się wkrótce.
W tym samym czasie Wachtel meldował, że pociski wciąż jeszcze wykazują sze-
reg wad. Pękały komory na wyrzutniach, wyciekało paliwo, szwankowały przewody
elektryczne... Z pięciu prób tylko jedna się powiodła. Specjalnie powołana komisja
ustaliła kilka przyczyn defektów. M.in. w jednym z egzemplarzy broni wykryto pęk-
nięcie komór spowodowane złym spawaniem. Niektóre z usterek wynikały z błędów
konstrukcyjnych i technologicznych, inne spowodował sabotaż.
Rozpoczęcie produkcji seryjnej V-1 odwlekało się. Wreszcie jednak w nocy z 12
na 13 czerwca 1944 r. spadły na Londyn pierwsze 4 sztuki tej broni, wywołując za-
skoczenie Brytyjczyków. Co prawda wystrzelono wtedy dziesięć sztuk, ale z sześciu
pozostałych trzy natychmiast po starcie runęły na ziemię, a jedna okazała się niewy-
pałem.
Hitler nabrał wigoru. Jeździł do Francji, gdzie zlustrował wyrzutnie w Pas de Ca-
lais i Cherbourgu. W Soissons zorganizował 16 czerwca konferencję z pełnomocni-
kiem Himmlera i Speera do spraw broni V, podniesionym do rangi gruppenführera
Hansem Kammlerem, dowódcą dywizji „Vergeltungswaffe” gen. mjr.
Richardem Metzem oraz płk. Maxem Wachtelem. Kiedy jednak jeden z egzem-
plarzy „cudownej broni”, wystrzelony w Pas de Calais, zamiast pomknąć w kierunku
Wysp Brytyjskich spadł niedaleko pałacyku, w którym konferował führer, ten wyje-
chał natychmiast.
Bezpośrednio po tych zdarzeniach od samego Hitlera i innych „führerów” poszły
rozkazy w sprawie natychmiastowego usunięcia stwierdzonych usterek w V-1. Kilku-
dziesięciu więźniów „Dory” zawisło w tym czasie na szubienicy, ale wady „cudow-
nej” broni mnożyły się nadal. W drugiej serii bombardowań, rozpoczętej 15 czerwca,
strzelano z 55 wyrzutni. Z 244 pocisków - 46 spadło zaraz po wystrzeleniu. Prawie
200 pocisków przebyło Kanał, a 73 dotarły do Londynu i okolic, niszcząc tam budyn-
ki. Były też straty w ludziach. 71 sztuk V-1 zniszczyły balony zaporowe i lotnictwo.
Stolica Imperium Brytyjskiego znajdowała się w zasięgu broni V-1 w ciągu 131 dni.
W tym czasie hitlerowcy wystrzelili 9300 pocisków, z czego na Londyn padło ich
2400. Z całkowitej liczby ponad 20 proc. spadło natychmiast po starcie. Ostatni „sa-
molot bez pilota” upadł na terenie Anglii w listopadzie 1944 r.
Zanim jednak to się stało, Anglicy, a zwłaszcza londyńczycy, przeżyli dni pełne
grozy. Mimo iż sztab aliancki w Londynie już w drugiej połowie 1943 roku miał ro-
zeznanie co do przypuszczalnego ataku broni V, mimo bombardowania przez RAF i
amerykańskie bombowce stanowisk wyrzutni „broni odwetowej”, a także transportów
i węzłów komunikacyjnych we Francji - zaskoczenie Brytyjczyków po pierwszych
„samolotach bez pilota”, jakie uderzyły na Londyn, było kompletne. Wcześniejsze
oświadczenia Churchilla, że Anglia jest przygotowana do walki z „Vergeltungswaffe”,
nie sprawdziły się.
Początkowo zapanował chaos. Jeden alarm przeciwlotniczy gonił drugi, nikt nie
był pewien bezpieczeństwa swojego i osób bliskich. Z miejsca zarządzono ewakuację
kobiet i dzieci. Liczba ofiar rosła. Nagłówki hitlerowskich pism wołały: „Londyn
płonie!” Była w tym część prawdy.
Jednakże morale ludności angielskiej nie zostało złamane. Dość szybko wyspiarze
zastosowali częściowy środek obronny: kombinację balonów zaporowych, artylerii
przeciwlotniczej i samolotów myśliwskich. Pomimo to V-1 docierała jednak do Lon-
dynu i innych miast, siejąc grozę, niosąc zniszczenie i śmierć. Do akcji przeciwko
„samolotom bez pilota” skierowano także polskie dywizjony 306, 315 i 316, które
zestrzeliły łącznie 190 pocisków.
Najwięcej egzemplarzy broni V unieszkodliwiła artyleria przybrzeżna, wyposażo-
na w urządzenia radarowe; teraz setki V-1 rozlatywały się nad kanałem La Manche,
nie osiągając obszaru Wysp Brytyjskich.
Propaganda Goebbelsa stopniowo ucichła.
Już w trzy miesiące po rozpoczęciu ataku nowej broni na Anglię brytyjski minister
spraw wewnętrznych mógł oznajmić w Izbie Gmin: „Bitwa o Londyn została wygra-
na”.
Teraz hitlerowcom pozostała już tylko rakieta V-2.
CI, KTÓRZY NIE KAPITULUJĄ...
Najsilniejsza ze wszystkich była w „Dorze” radziecka organizacja sabotażowa.
Rekrutowała się w większości z jeńców wojennych. Na jej czele stał Simeon Grinko.
Naprawdę nazywał się Jełowoj, był kapitanem - pilotem z Odessy. Zestrzelony nad
Łodzią, przedostał się na teren Generalnej Guberni. Tutaj został aresztowany podczas
jednej z łapanek. Tak trafił do „Dory”.
On jeden z całej radzieckiej grupy kontaktował się z Albertem Kuntzem. Jednym z
najbliższych pomocników Simeona był więzień przebywający w obozie pod nazwi-
skiem Petrenko, w rzeczywistości - ukrywający swój stopień oficer o nazwisku Kon-
stantin Żurawski. -Do kierownictwa organizacji należeli też Miszka Płaksin i Saszka
Rubaszka, obaj na fałszywych papierach.
Jednak główną sprężyną sprzysiężenia jeńców i więźniów radzieckich był, formal-
nie nie należący do niego, niejaki Iwan Uwarow, zatrudniony w rewirze w charakterze
pielęgniarza. Do obozu dostał się po aresztowaniu na terenie Niemiec, gdzie zrzucono
go jako skoczka spadochronowego dla nawiązania kontaktów z niemieckim antyfa-
szystowskim ruchem oporu i zorganizowania przy jego pomocy siatki wywiadowczej
na tyłach hitlerowskich wojsk. Był on w istocie majorem wywiadu radzieckiego, a
przed wybuchem wojny pracował na stanowisku zastępcy attaché wojskowego w
Kopenhadze.
Osobliwym zbiegiem okoliczności „Dora” była „kacetem”, w którym znalazło się
najwięcej
aresztowanych,
członków
rozmaitych
organizacji
wywiadow-
czo-dywersyjnych na terenie Francji, takich jak „Monika - W”, z siatki „F” i „Różo-
krzyżowców”. Byli tutaj również francuscy maquis z lewicowego ruchu Wolnych
Strzelców i Partyzantów Francuskich - Francs-Tireurs et Partisans (FTPT). W szere-
gach tej organizacji obok Francuzów walczyło wielu Polaków. Teraz, za drutami,
ludzie ci tworzyli w tunelach Kohnsteinu liczne, sprawnie działające organizacje sa-
botażowe. Na czele jednej z nich stał kpt. Korwin-Piotrowski z dawnej siatki F-2,
będącej na usługach angielskiego oddziału wywiadu do spraw dywersji na tyłach
wroga (w skrócie: SOE). Całością ruchu oporu w grupie francuskiej, do której należa-
ła część Polaków, kierował dr Marcel Petit. Utrzymywał on łączność z Kuntzem za
pośrednictwem Christiana Behama, który dobrze znał francuski i był później zastępcą
starszego obozu.
We francuskiej grupie znalazło się wielu radiotechników i radiooperatorów ze
„spalonych” siatek, będących na usługach angielsko-francuskiej sekcji SOE.
Przedziwnym zrządzeniem losu ci, którzy walczyli z bronią V na wolności, konty-
nuowali swoją działalność w tunelach „Dory”, tyle że nieco inaczej. Wielu z nich
przed aresztowaniem rozpracowywało lokalizację wyrzutni V-1 i V-2, stanowiska
„Flakregiment” płk. Wachtela. Szczególne sukcesy na tym odcinku odniosła „Monika
- W”. Jej siatka informacyjna, dysponująca czterdziestoma radiostacjami nadaw-
czo-odbiorczymi, wykryła i przekazała do Londynu pozycje 83 wyrzutni broni V w
rejonie Nord. Wszystkie one zostały zniszczone przez lotnictwo alianckie.
„Broń odwetowa” była bardzo groźna, nic tedy dziwnego, że jej użycie wywołało
alarm w całej Anglii. Szybko zorientowano się, że głównym sposobem przeciwdziała-
nia jej było masowe bombardowanie samych wyrzutni. Stąd wynikały dyspozycje
sztabu alianckiego dla siatek wywiadowczych na terenie Francji.
Liczne wyrzutnie, składy V-1 i pociągi dowożące tę broń zostały wytropione przez
oddziały Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich. Niepoślednią rolę odegrali tu
Polacy z Normandii. Obiekty te uległy zniszczeniu przez RAF i lotnictwo amerykań-
skie (US AF).
Ogółem - walcząc z V-1 - francuski ruch oporu, w tym i polscy patrioci, wykrył i
zlokalizował w ciągu 11 tygodni 173 wyrzutnie i kilka składów oraz rejonów przeła-
dunku i dowozu „broni odwetowej”.
Kilkuset z tych ludzi znalazło się w „Dorze”.
NIEUGIĘCI DO KOŃCA
W obozie mnożyły się akty sabotażu, rosła liczba ofiar więźniów straconych przez
powieszenie. Od szefa
Wydziału D
w
Głównym Urzędzie Gospodar-
czo-Administracyjnym SS (WVHA), gruppenführera Maurera, nadeszło na ręce ko-
mendanta Förschnera pismo następującej treści:
Dotyczy: Nadzór nad więźniami. Tajne.
Okazało się bezwarunkowo konieczne i niezwykle ważne, aby więźniowie... byli
nadzorowani przez nadających się do tego współwięźniów (szpiclów). Komendanci
obozów winni poświęcić specjalną uwagę wydarzeniom w obozie, ażeby pewnego dnia
nie zostali zaskoczeni nieprzyjemnymi wypadkami.
Kiedy okazało się, że kandydatów na szpiclów brak, przyszło następne tajne pismo
od tegoż Maurera z datą 11 kwietnia 1944 r.:
Mnożą się wypadki stawiania wniosków prze komendantów KL o wymierzenie kary
chłosty więźniom, którzy dopuścili się sabotażu w zakładach zbrojeniowych.
Proszę, aby na przyszłość w wypadkach udowodnionego sabotażu stwierdzonego
przez kierownictwo zakładu stawiać wnioski o wymierzeni kary śmierci przez powie-
szenie. Wyrok powinien być wykonany w obecności wszystkich więźniów odnośnego
komanda roboczego. Podany przy tym do wiadomości powód egzekucji stanie się
ś
rodkiem odstraszającym.
- Naiwni są ci z Berlina - powiedział obersturmbannführer do Sawatzky'ego i ob-
ersturmbannführera Helmutha Bischoffa, szefa miejscowej komórki Służby Bezpie-
czeństwa i Policji Bezpieczeństwa, podając im pismo. - My wieszamy od początku. I
wcale nie prosimy WVHA o pozwolenie.
To była prawda. Egzekucje mnożyły się. W końcu marca powieszono na szubie-
nicy trzech więźniów podejrzanych o sabotaż: Polaka, Czecha i Rosjanina. Na plac
apelowy spędzono wtedy kilkanaście tysięcy aresztantów. Byli akurat po kąpieli i stali
nago na przejmującym zimnie.
Skazańcy mieli skrępowane z tyłu ręce. Udział w egzekucji wziął cały sztab kie-
rowniczy: lagerführer Möser, rapportführerzy, lekarz SS i liczne grono oficerów i
podoficerów. Po pewnym czasie ukazał się komendant Förschner. Obersturmführer
Möser wygłosił „okolicznościowe” przemówienie.
- Przypatrzcie się dobrze tym trzem bandytom, bo ich los może być jutro waszym
udziałem! Sabotaż, sabotować - oto co wam w głowach siedzi! Pamiętajcie, że
stryczków starczy nam nawet na miliony takich łajdaków jak wy! Radzę wam po
dobremu i ku przestrodze na przyszłość: nauczcie się w końcu uczciwie pracować jak
na więźniów ochronnych przystało i nie ważcie się nawet myśleć o takim czy innym
sabotowaniu naszej produkcji! Na wykrycie waszych świństw znajdziemy zawsze
sposób! Wasze niepoczytalne głupstwa nikomu na sucho nie ujdą! Jeżeli wam się
wzorowa praca dla Trzeciej Rzeszy nie podoba, to wystąpcie z szeregów nawet i teraz
- i powiedzcie mi o tym dobrowolnie! Każdego wysłucham i zrobię z nim jak przepisy
nakazują: krótki proces! Czy zrozumieliście wszystko, co wam powiedziałem?!
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Nagle przemówił spod szubienicy Rosjanin.
Głos miał donośny.
- Przyjaciele, zostawiłem w domu troje dzieci, ale swoich czynów nie żałuję! Cho-
ciaż umrę, cieszy mnie, że hitlerowcy popamiętają moją robotę. Niech żyje solidar-
ność! Żegnajcie i pomścijcie naszą śmierć. Rzucili się na więźnia SS-mani i zaczęli go
katować: bili bykowcami, kopali. Förschner tratował go butami. Zmasakrowaną ofiarę
powleczono na szubienicę. Nagle rozległ się głos drugiego ze skazańców, Polaka:
- Polacy! Pomścijcie nasze krzywdy! Nigdy nie zapomnijcie zbrodni tych potwo-
rów! Pierwszego powieście za nogi tego parszywego wieprza - komendanta! Niszcz-
cie i sabotujcie wszystko, co hitlerowskie! Uderzony pięścią w usta zamilkł. Tłumacz,
ociągając się, podawał obersturbannführerowi każde słowo. Ten bluznął potokiem
wyzwisk.
- Wy świnie, wy bydło przeklęte, wy łobuzy, bandyci, woły śmierdzące! - wrzesz-
czał nie panując nad sobą „pierwszy po Bogu”. - Ja was... Nagle zamilkł jak rażony
piorunem. Dojrzał coś, co go wprawiło w osłupienie. Stojący z pętlą na szyi Polak
przedrzeźniał go i parodiował jego słowa:
- SS-świnie, SS-woły, SS-rabusie, SS-bandyci, kaputt, kaputt! - wykrzykiwał na-
ś
ladując dyszkant Förschnera. Ten nie wytrzymał nerwowo. Podskoczył do więźnia i
zaczął go bić po twarzy. Wtem odskoczył jak oparzony. Polak plunął mu w twarz.
W czworoboku zmarzniętych, nagich więźniów odezwał się śmiech. Sztabowcy
zbaranieli podobnie jak ich szef. Ten machinalnie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i
otarł twarz. Kiedy oprzytomniał, nadęte policzki pokryły mu się purpurą. Nie patrząc
na nikogo opuścił plac w towarzystwie Mösera.
Trzej więźniowie zawiśli na szubienicy. „Widzów” także spotkała kara za ów
ś
miech. Każdy musiał przejść szpalerem utworzonym przez „trupie główki” trzyma-
jące bykowce w dłoniach... Nie wszystkim udało się przeżyć koszmarny apel, wielu
leczyło potem rany w szpitalu.
∗
PLAN BUNTU
Organizacja sabotażowa więźniów „Dory” stanowiła równocześnie międzynaro-
dową grupą bojową. Wkrótce po wylądowaniu wojsk alianckich w Normandii kerow-
nictwo podziemia przystąpiło do opracowania zbrojnego planu wydostania się z obozu
na wolność. Sporządzenie pierwszego wariantu planu zlecono dowództwu grupy ra-
dzieckiej. Po licznych dyskusjach i wielu przeróbkach przedstawiał się on następują-
co.
W południowo-wschodniej części obozu, na obszarze zajmowanym przez SS,
znajdował się barak nr 55, w którym mieściła się zbrojownia. Jedno z komand, trud-
niące się rozwożeniem kotłów z ranną kawą i zupą obiadową dla posterunków
SS-manów, w drodze do tuneli mijało za każdym razem ów barak. Posterunki pełniące
∗
Przytoczono za umieszczoną w książę A. Cabały relację więźnia „Dory” Mieczysława Wyrwicza.
służby przy zbrojowni były przyzwyczajone do widoku tej kolumny więźniów i nie
zwracały na nią uwagi.
Ten właśnie fakt postanowiono wykorzystać. Na ciche polecenie sztabu organiza-
cji wymieniono częściowo skład owego rozwożącego jedzenie komanda i w ten spo-
sób wszyscy jego członkowie rekrutowali się spośród radzieckich jeńców wojennych,
członków organizacji. Otrzymali oni polecenie dokładnego rozpoznania liczby żoł-
nierzy strzegących zbrojowni i ich wyposażenia w broń, a także ustalenia dokładnego
czasu zmiany warty oraz sił spotykanych po drodze posterunków SS.
Na dzień wybuchu powstania wybrano jeszcze dość odległy termin - 24 grudnia,
wigilię Bożego Narodzenia. Rozwoziciele rannej kawy mieli zaatakować niczego nie
spodziewające się posterunki przy zbrojowni i unieszkodliwić je możliwie bez użycia
broni palnej, aby w ten sposób wykluczyć zaalarmowanie innych SS-manów. Potem
grupa miała zawładnąć znajdującą się w cekhauzie bronią i uzbroić nią następny,
wyznaczony w tym celu oddział organizacji. Plan przewidywał też zdobycie niemiec-
kich mundurów, przebranie się w nie i zlikwidowanie kolejno strażników na wszyst-
kich wieżach okalających obóz. Następnie zamierzano rozbroić wszystkich pozosta-
łych SS-manów.
Plan ten nazwano „Planem Południowy Wschód” (Süd-Ost). Opracowanie szcze-
gółów akcji kierownictwo nad jej wykonaniem powierzono kapitanowi Simeonowi
Grince.
Grupa uderzeniowa miała składać się z więźniów rozwożących kawę i kilku in-
nych oddziałów - nazywano tę jednostkę operacyjną „grupą piechoty”. Utworzono
poza tym „oddział pionierski”, „oddział łączności”, a także sanitariuszy i zaopatrzenia.
Uzbrojenie „piechoty” miało w pierwszej fazie składać się z noży, sztyletów i topor-
ków. Oddziały „pionierów” wyposażono w izolowane nożyce do przecinania drutów.
W celu „unieszkodliwienia” otaczających obóz drutów kolczastych, naładowanych
prądem elektrycznym, postanowiono spowodować krótkie spięcie przez ścięcie i zwa-
lenie na ogrodzenie ośmiu rosnących tuż przy nim drzew. Następnie zamierzano po-
szerzyć przejścia między drutami, przecinając je nożycami.
Zaopatrzenie oddziałów sanitarnych w potrzebny ekwipunek powierzono Čespivie.
Jan Chaloupka zaczął montować radiostację nadawczo-odbiorczą. Po zbudowaniu
ukrył ją w sterylizatorze w bloku 39, gdzie leżeli więźniowie cierpiący na choroby
zakaźne.
Po opanowaniu obozu i uzbrojeniu oddziałów organizacji miał nastąpić wymarsz
wszystkich więźniów w kierunku Buchenwaldu, odległego od „Dory” o 80 km na
południowy wschód. Połączone siły więźniarskie obu „kacetów” wyruszyłyby w kie-
runku Czechosłowacji, a po przedarciu się przez łańcuch Gór Rudawskich miały do-
trzeć do rejonu Karlovych Varów, gdzie działała partyzantka radziecka.
Plan Süd-Ost opierał się na założeniu, że do 24 grudnia wojska alianckie zbliżą się
do kompleksu obozowego Mittelbau-„Dora”, w pobliże łańcucha gór Harcu. Uważa-
no, że pół roku wystarczy armiom Eisenhowera i Montgomery'ego na zepchnięcie
Niemców w okolice Turyngii.
Niestety, jak się to miało okazać, więźniowie przeliczyli się w swoich niecierpli-
wych, choć teoretycznie uzasadnionych rachubach.
ODMAWIAM WYKONANIA ROZKAZU!
Pewnego dnia uciekło dwóch Rosjan i jeden Polak. Syreny ryczały alarmująco,
cały obóz trzymano do północy na placu apelowym. Na drugi dzień wśród SS-manów
zapanowała wielka radość: złapano uciekinierów. Jeden z nich obchodził ulice bijąc w
zawieszony na szyi bęben, za nim dwaj pozostali. Mieli oni na plecach tablice, na
których można było przeczytać: „Z radością wracam do Was!”
Potem zbiegów wzięto do bunkra. Z tego miejsca w „Dorze” nikt nie wracał do
swego baraku.
Nie odstraszyło to innych od szukania szczęścia w ucieczce. I znowu schwytano
trzech więźniów radzieckich: dwóch żołnierzy i partyzanta. Zapadł wyrok: śmierć
przez powieszenie. Egzekucja miała się odbyć w obecności wszystkich więźniów i
być dla nich postrachem. Zgromadzono wszystkie komanda, na placu apelowym stała
już gotowa szubienica z trzema zwisającymi pętlami.
Komendant obozu był pod wrażeniem pisma otrzymanego od Himmlera, w którym
reichsführer nakazywał, aby wieszania skazanych na śmierć dokonywali współwięź-
niowie.
Rzeczą komendanta jest, aby wykluczyć możliwość odmowy wykonania polecenia -
Förschner powtarzał w duchu dalszy fragment listu oberszefa. - Za przeprowadzenie
powieszenia więzień ochronny otrzymuje 3 papierosy...
Himmler wprawdzie nie precyzował, jakiego rodzaju więźniów należy zobowią-
zywać do dokonania egzekucji, ale w głowie obersturmbannführera wylągł się per-
fidny plan...
Zwrócił się do starszego obozu, Georga Thomasa, i polecił mu powieszenie ska-
zańców. Lagerälteste stanął na baczność i odparł:
- Panie komendancie, ja jestem politycznym więźniem, a nie katem.
- Więzień wykona rozkaz, czy odmawia?! - ryknął zdenerwowany SS-man.
- Odmawiam wykonania rozkazu!
- Zdajecie sobie sprawę ze skutków niewykonania rozkazu? - głos „trupiej cza-
szki” nabrał akcentów niedwuznacznej groźby.
- Bardzo dokładnie, panie komendancie.
Podbiegł Möser, uderzył Thomasa kilka razy szpicrutą w twarz, a obe-
rsturmbannführer zerwał mu opaskę funkcyjnego z napisem „LA 1”. Po chwili z
identycznie brzmiącym rozkazem zwrócił się do zastępcy Thomasa, starszego obozu
nr 2.
Rolę tę pełnił w „Dorze” Ludwik Szymczak, Polak z włączonej do Rzeszy części
Górnego Śląska i z tego tytułu noszący trójkąt politycznego więźnia - reichsdeutscha.
Był on bliskim współtowarzyszem Kuntza i spełniał w organizacji fukcję łącznika
między kierowniczym sztabem podziemnym a polskimi grupami sabotażowymi.
- Odmawiam wykonania rozkazu! - powiedział donośnym głosem. Na placu nastą-
piło ogromne poruszenie. Stało wtedy 14 tysięcy więźniów. Widzieli rozgrywającą się
na oczach wszystkich scenę i słyszeli każde słowo. Nagle powstał szmer oburzenia.
To więzień kryminalny Willi Zwiener zgłosił swoją gotowość powieszenia więźniów.
Na ochotnika. Thomas i Szymczak zostali dotkliwie pobici przez SS-manów. Ponadto
każdy z nich dostał natychmiast na placu po 25 kijów. Odprowadzono ich do bunkra.
W „Dorze” nigdy już więcej nie zaproponowano więźniowi politycznemu, aby
powiesił swego kolegę. Używano do tego celu wyłącznie przestępców.
W POBLIŻU WYRZUTNI RAKIET
Ośrodek Doświadczalny Wehrmachtu w Peenemünde, pomimo częściowego
zbombardowania latem 1943 r., funkcjonował nadal. Opracowywano tutaj dokumen-
tację techniczną różnych rodzajów nowoczesnej broni, w tym nowych, ulepszonych
typów rakiet V-2. Wypróbowywano w bazie na wyspie Uznam prototypy „Wunder-
waffe”, przekazując je następnie do produkcji -- montażu w tunelach obozu Mittel-
bau-„Dora”.
Do robót prostych, pomocniczych, używano tutaj więźniów obozów koncentra-
cyjnych. W tym celu założono komenderówkę KL Ravensbrück - jego męskiej części.
*
Włodzimierzowi Kulińskiemu, więźniowi politycznemu Karlshagen - Peenemünd-
e, żywiej zabiło serce. Jego brygadę odkomenderowano do „Prüfstand 7” - kontrolne-
go stanowiska startowego dla broni V-2. Polecono im wynosić worki cementu z bu-
dynku zagrożonego zawaleniem się,. Był to ślad po alianckiej bombie, zrzuconej
podczas operacji „Hydra”.
Z odległości kilkunastu metrów młody Polak mógł obserwować wyrzutnię. Oto-
czona z trzech stron wałem ziemnym znajdowała się w centralnym punkcie. Całość
nasuwała porównanie z amfiteatrem. Ów budynek z cementem zamykał koło o śred-
nicy co najmniej 70 metrów. Po obu stronach nadwerężonej piętrowej budowli, mię-
dzy jej bocznymi ścianami a usypiskiem ziemi, widniały wjazd i wyjazd na wyrzutnię.
W środku tego zamkniętego obszaru ustawione było coś w rodzaju podium w
kształcie ogromnego stołu z czterema daleko wysuniętymi „blatami”. Na nim sterczała
pionowo rakieta. Na ruchomych rusztowaniach uwijali się cywilni niemieccy inży-
nierowie i technicy. Wchodzili tam po drewnianych schodkach.
Kuliński wiedział już skądinąd, że egzemplarze broni V-2 dowożono w pobliże
wyrzutni na wagonach, a na samą wyrzutnię dostarczał je ogromny samochód cięża-
rowy. Na stanowisku rakietę ustawiono za pomocą dźwigu.
Tego słonecznego sierpniowego dnia 1944 roku skierowane prosto w niebo, goto-
we do wystrzelenia „cygaro” budziło żywe zainteresowanie nie tylko więźniów, ale i
dozorujących ich dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Ci ostatni wdali się w rozmowę z
obsługą wyrzutni, rozpytując o dokładny czas startu rakiety. Widać było, że się boją,
niepewni, czy zdążą przed odpaleniem skryć się w bezpieczne miejsce.
Nagłe pocisk zaczął wydawać długie sygnały - gwizdy.
- Przerwać pracę! Uciekać w stronę lasu! - rozległa się ostra komenda. Ruszyli ku
pobliskiej linii drzew. Gwizdy wydobywające się z rakiety stawały się coraz częstsze i
coraz krótsze, aż urwały się i nastała cisza. Wachmani, specjaliści cywilni i więźnio-
wie oczekiwali momentu startu. Kuliński natężał wzrok aż do łez, nie chcąc uronić nic
z tej niezwykłej, wprost fantastycznej sceny. Opowiem to „Paulowi” ze szczegółami
przyrzekł sobie w duchu. „Paul” był to zakonspirowany oficer radziecki, prawdopo-
dobnie pracownik wywiadu, zbierający w Peenemünde wszelkie dostępne informacje
dotyczące „Vergeltungswaffe”. Pracowali z Włodzimierzem w tym samym komando,
tyle że w różnych brygadach. Od Rosjanina dowiedział się nasz konspirator, że rakiety
produkują więźniowie w podziemiach jakiegoś obozu koncentracyjnego. Polak był
przedtem w Buchenwaldzie. Wyjechał stamtąd transportem w 1942 r. „Dora” wtedy
jeszcze nie istniała.
Tymczasem start V-2 przeciągał się. Mijały minuty. Tuż obok wyrzutni pojawiły
się sylwetki wojskowych. Po chwili dotarło do skupionych na brzegu lasu hasło:
- Stan zagrożenia odwołany. Wracać do pracy!
Worki cementu na więźniarskich plecach znowu wędrowały na nowe miejsce
składowania. Nagle rakieta ponownie zaczęła wydawać krótkie i częste sygnały. W
niebo wzbił się wrzask:
- Uciekać do lasu! Prędzej!
Znowu popędzili wszyscy. Wachmani, którzy zazwyczaj kroczyli za więźniami,
teraz wysforowali się przed nich, parli do przodu, na wyścigi. Pomieszanie z popląta-
niem - myślał z wisielczym humorem Kuliński. - Gdyby tak ktoś to sfotografował,
mógłby pomyśleć, że grupa wynędzniałych więźniów goni uciekających przed nimi
uzbrojonych żołnierzy niemieckich i cywilnych inżynierów.
Szum, potworny gwizd. Polak odruchowo obejrzał się. Pocisk powoli uniósł się do
góry, ale nie poszybował w przestworza. Rakieta skierowała się w stronę lasu, do
którego zdążał tłum.
- Hilfe! Na pomoc! - zaczął wrzeszczeć któryś z uciekających Niemców.
Biegnący tuż przed Włodzimierzem strażnik w pewnej chwili zaczepił lufą Mau-
sera o gałąź. Zerwało mu pas karabinowy, broń upadła na ziemię, ale jej właściciel
pędził dalej, nie zważając na nic. Bał się panicznie, że zaleje go płonące paliwo. Po-
dobny wypadek zdarzył się przed kilku dniami. Kuliński podniósł broń, krew uderzyła
mu do głowy. Strzelić do tego hitlerowca... potem do drugiego... uciec... Wzdrygnął
się, oprzytomniał. Pobiegł za podoficerem i wepchnął mu karabin do ręki.
Rakieta, po kolejnym wahnięciu w powietrzu, runęła nagle w morze tuż przy
brzegu, podnosząc w górę gejzery wody i piasku. Próba nie powiodła się. Cementu już
nie przenoszono. Strop nad wejściem do budynku zawalił się i gruz przysypał worki.
JESZCZE JEDEN POLIGON DOŚWIADCZALNY
Stosunkowo największe nasilenie produkcji rakiet i prób ich sprawności przypadło
na okres czerwiec - wrzesień 1944 roku.
Drugim obok Peenemünde niezmiernie ważnym ośrodkiem wypróbowania poje-
dynczych egzemplarzy różnych odmian konstrukcyjnych i serii broni V był punkt z
wyrzutnią w miejscowości Blizna-Pustków, położonej na południe od Mielca przy
linii kolejowej Mielec-Dębica-Tarnów. Ośrodek ów krył się pod kryptonimem „He-
idelager”. Tutaj specjaliści dokonywali ostatecznych prób gotowych już rakiet, kon-
trolując działanie poszczególnych mechanizmów, sterujących lotem pocisku.
Większość odpalanych tutaj V-2 spadła i wybuchła na obszarze tzw. Pustyni Błę-
dowskiej.
Latem 1944 roku nieraz zdarzało się, że mieszkańcy tej czy innej wsi lub mia-
steczka odkrywali ogromne doły - ślady wybuchów V-2, ale Niemcy kazali je zasy-
pywać. Były one około 20-metrowej średnicy i miały ponad 10 metrów głębokości.
Niektórzy z mieszkańców tamtych okolic wspominają, że nawet w stosunkowo odle-
głych od miejsca eksplozji domkach wylatywały szyby z okien. Niejednokrotnie za-
palały się pobliskie zabudowania, były też straty w ludziach.
SS-mani, żandarmi i lotnicy za każdym razem szukali w lejach najdrobniejszych
nawet odłamków, przepatrywali też skrupulatnie miejsca w pobliżu detonacji. Znale-
zione części zabierali ze sobą.
Wszystkie próbne odpalenia tej broni na wyrzutni Blizna były „ściśle tajne”. W
dokumentacji hitlerowskiej o egzemplarzach V-2, które wybuchły, mówiono jako o
spadłych balonach. tzw. flarach czy też samolotach nieprzyjacielskich, rzekomo strą-
conych przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą.
Nieraz jednak, zanim na miejsce wybuchu przybyli Niemcy, mieszkańcy mieli
okazję spenetrować wnętrze lejów. Znajdowano tam zniszczoną aparaturę precyzyjną,
kable lub rury o średnicy 7 cm i dziesięciokronie większej długości, wewnątrz której
znajdowały się zwoje przewodów elektrycznych i opornik. Wokół leżały aluminiowe
odłamki.
Jedna z wystrzelonych na poligonie Blizna rakiet-niewypałów dostała się w ręce
wywiadu Armii Krajowej i została dostarczona specjalnym samolotem do Londynu.
ODWET - ALE WIĘŹNIÓW...
Rankiem 6 września 1944 roku bateria 444 jednostki wyrzutni rakiet Maxa Wach-
tela odpaliła pierwszy pocisk bojowy V-2. Miał on spaść na Paryż. Rakieta uniosła się
nad wyrzutnią i opadła bezsilnie z porozbijanymi „wnętrznościami”. W godzinę póź-
niej wystrzelono z takim samym skutkiem drugi egzemplarz.
W dwa dni później grupa „Pólnoc” LXV korpusu armijnego do zadań specjalnych
(Generalkommmando LXV Armee – Korps zur besonderen Verwendung pod do-
wództwem generała artylerii Ericha Heinemanna) - utworzonego z przekształconej
dywizji 191 - rozpoczęła ostrzeliwanie Anglii ze stanowisk w Holandii.
Początkowo rakiety zawodziły. Jedne opadały tuż po starcie, inne wkrótce po
opuszczeniu wyrzutni. W ciągu 10 dni wystrzelono zaledwie 35 pocisków, z których
do Anglii doleciało 27. Cóż, kiedy 11 z nich poszybowało daleko od wyznaczonych
celów, a zaledwie 16 padło na Londyn. Jedną z najpoważniejszych przyczyn tych
niepowodzeń był nieodpowiedni, niedostatecznie wypracowany system sterowania.
W ciągu następnych dziesięciu dni historia powtarzała się. Z wystrzelonych 44 ra-
kiet do brzegów Anglii dotarło 37, ale ani jedna nie spadła na stolicę. Wybuchły w
innych miejscach.
Każdy pocisk lub rakieta, która dotarła do Anglii, z reguły powodowała śmiertelne
wypadki. W gazetach ukazywały się nekrologi z nazwiskami zabitych i nazwami
miejscowości, w których ofiary mieszkały. Samego wybuchu rakiety nie można było
ukryć przed agentami niemieckimi, więc Anglicy, podając fałszywe dane co do rejo-
nów, na które spadły pociski, zmierzali do tego, by hitlerowcy kierowali swą broń na
tereny nie zamieszkane.
*
Po wyprodukowaniu pięćsetnej sztuki V-2 w „Dorze” odbyła się hucznie celebro-
wana uroczystość. Na kadłubie owej rakiety wymalowano ogromną liczbę pięćset oraz
karykaturę Churchilla. Były buńczuczne przemówienia, lały się wyborne trunki.
W dwa tygodnie później przyszedł minorowy meldunek: owa pięćsetna V-2 oka-
zała się niewypałem. W raporcie sugerowano, że stało to się na skutek sabotażu. Wró-
cił „jubileuszowy” egzemplarz „broni odwetowej” do poprawki. Więźniom na jej
widok śmiały się oczy.
Do marca 1945 r., kiedy to została wystrzelona ostatnia rakieta, na Wielką Bryta-
nię spadło 537 sztuk V2, z czego na Londyn - 517. Według źródeł zachodnioniemiec-
kich hitlerowcy skierowali na Wyspy Brytyjskie 1403 rakiety V-2; do celu dotarły
1054 sztuki. 439 egzemplarzy w ogóle nie przeleciało kanału La Manche, 61 - trafiło
w morze, a reszta opadła zaraz po odpaleniu. Jedną z istotnych przyczyn dużego „od-
padu” rakiet było niedocenianie przez Niemców warunków meteorologicznych.
Straty po stronie brytyjskiej były znaczne. Od broni V-1 i V-2 zginęło 8938 osób,
rannych było 25 504. Szkody materialne były ogromne: około 280 000 całkowicie
zburzonych i 1 000 000 budynków uszkodzonych.
12 października 1944 r. Tego dnia Hitler wydał rozkaz, aby V-2 i V-1 skierowano
także na belgijskie miasto Antwerpia. Spadło tam 1265 rakiet.
∗
Ponadto wystrzelono
7400 sztuk V-1 na Francję i 800 na Holandię. W Europie zachodniej od broni V zgi-
nęło 6448 osób, rannych było 32 524. Żadnych celów wojskowych Niemcy nie osią-
gnęli. Broń V nie uratowała Trzeciej Rzeszy.
Musimy postawić do dyspozycji korpusu Vergeltungswaffe co najmniej dziewięć-
set rakiet miesięcznie! - żądał wódz „wielkich Niemiec”. Speer, Kammler, von Braun
i Sawatzky ustalili: całkowity plan produkcji wyniesie 13 500 sztuk V-2.
Rzeczywistość przekreśliła te zamiary. Produkcja wyniosła 7100 sztuk, czyli za-
ledwie 53 procent planu, przy czym w wielu egzemplarzach tej broni stwierdzono
mniejsze lub większe usterki.
*
Jak gdyby wiedziony przeczuciem, że wkrótce spotka go coś złego, Albert Kuntz
często pisał teraz listy do swoich bliskich - żony przebywającej w więzieniu i do dzie-
ci we Frankfurcie n. Menem.
W jednym z ostatnich tak pisał:
...Wiele zmieni się po tej wojnie, mnóstwo ludzi nie odnajdzie się w miastach i na
wsi, miejsca domów zajmą ruiny i gruzy. Przecież najważniejsze jest to, że my zwycię-
ż
ymy i zaczniemy od nowa budować, spoglądając w przyszłość z weselem w sercach.
Optymistycznie przebijemy się w jutro i na ruinach zakwitnie nowe życie. Jest wymo-
giem czasu, że nastąpi wielka ofensywa tego co nowe, nowych wartości ludzkich i
∗
Według źródeł zachodnioniemieckich wystrzelono na Belgię 8660 sztuk „cudownej broni” (1675 rakiet V-2 i 6985 sztuk
V-1).
spolecznych. Stare zniknie, a nowe zakwitnie pokonując wszelkie trudności, zdobędzie
powszechne uznanie i wcieli się w konkretne życie.
Dzisiejszą epokę trzeba przeżywać z pełną świadomością. Silni, świadomi ludzie
będą tworzyć nowe oblicze rzeczywistości, by (...) żyć w niej. W pełni odważnymi i
ś
miałymi są pionierzy nowych czasów...
Sam należał do takich. Ale przeznaczone mu było żyć i umrzeć w tragicznych
okolicznościach.
NIESPODZIEWANY CIOS
Dość wcześnie hitlerowska Służba Bezpieczeństwa zaczęła inwigilować więźniów
„Dory”, chcąc przeciwdziałać tworzeniu się jakichkolwiek organizacji i sabotażowi.
Zastosowany został w tym obozie specjalny system szpiclowski, przeniesiony potem
do innych „kacetów”. Już 28 stycznia 1944 r. dyrekcja „Mittelwerke” wydała tajne
zarządzenie o zwalczaniu sabotażu. Oto jego fragment:
Zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, że powtarzają się akty przeszka-
dzania w produkcji broni V, niszczenia i kradzieży sprzętu, przez co naszym zakładom
wyrządza się wiele szkód.
W dalszym ciągu instrukcja stwierdzała, że mimo ścisłej kontroli zaistniało wiele
niewypałów zarówno przy strzelaniach próbnych, jak i ostrych. W związku z tym
polecono wszystkim pracownikom cywilnym, aby uważnie patrzyli na ręce więźniom.
Hitlerowska Służba Bezpieczeństwa i gestapo poszły dalej - podjęły próbę utwo-
rzenia siatki swoich konfidentów wśród samych więźniów, szczególnie kryminalnych.
Pewnego razu w tej właśnie sprawie zjawił się w „Dorze” osobiście szef RSHA,
Kaltenbrunner, w asyście Kammlera. Kiedy zeszli do tunelu, szła przed nimi szpica
SS-manów, bijąc i tratując butami więźniów znajdujących się na trasie inspekcji.
Międzynarodowy Komitet Ruchu Oporu, aby przeciwdziałać akcjom hitlerowców,
ze swej strony zaprowadził w „Dorze” skuteczny system ochrony więźniów przed
szpiclami i denuncjatorami. Więźniarski „kontrwywiad” opierał się na zasadzie bez-
wględnego przestrzegania wymogów konspiracji. „Ostrożność posunięto, tak daleko,
ż
e obserwowano każdego świeżo przybyłego do obozu „zuganga”. Szczególnie byli
inwigilowani ci, którym kierownictwo obozowej SS powierzało rozmaite funkcje.
Udało się ustalić, że kilku z przybyszów nigdy nie było więźniami w żadnym „kace-
cie”. Zdemaskowani - nasłani szpicle nie byli już groźni.
Jednym z ważnych organów służących bezpieczeństwu wspólnoty obozowej były
powołane przez sztab podziemny sądy więźniarskie. Wychwytywały one z przycho-
dzących transportów groźnych bandytów i likwidowały ich, zanim zdążyli zapuścić w
„Dorze” korzenie i zasłużyć się SS i gestapo. Wtedy staliby się już nietykalnymi.
Trybunały te składały się przeważnie z członków „milicji obozowej”, na której czele
stał Otto Runki odważny, zdeterminowany wróg Hitlera.
We wszystkich wypadkach więźniarski kontrwywiad „Dory” dość łatwo rozszy-
frował szpiclów SD, gestapo i SS-mańskiego kierownictwa obozu. Tym sposobem
wiedziano lub przypuszczano, że jest agentem hitlerowskim Richard Valenta, Czech z
Nowego Bohumina, aresztowany za działalność polityczną i noszący czerwony win-
kiel. Początkowo działał w interesie więźniów, ale dostawszy się do bunkra uległ
terrorowi gestapo i załamany zgodził się na szpiclowanie swoich kolegów. Wiedziano
jednak o jego roli i jeden więzień ostrzegał przed nim drugiego.
Również innych szpiclów - a było ich kilkunastu - dobrze znali więźniowie. Cichły
na ich widok rozmowy. Organizacja rozpracowała niemal wszystkich.
Z wyjątkiem jednego...
*
W oznaczonym numerem 38 baraku więźniów radzieckich blokowym był więzień
z oznaką więźnia politycznego. Twierdził, że jest pół-Włochem, pół-Francuzem, i
nazywa się Grozzo. Mówił po włosku, francusku i słabo po niemiecku. Rosjanie,
przekonani, że nic nie rozumie, w jego obecności rozmawiali dość swobodnie.
Aż zdarzyło się coś, co wstrząsnęło całym obozem, budząc sensację i grozę. Było
to dokładnie w miesiąc po tym, jak „Dora”, dotychczas podobóz Buchenwaldu, zosta-
ła usamodzielniona i podniesiona do rangi nowego obozu koncentracyjnego o nazwie
Mittelbau-„Dora”.
1 listopada 1944 r., przy wydawaniu jedzenia na bloku 38, wynikła sprzeczka blo-
kowego z więźniami, która przerodziła się w bójkę. Grozzo, poturbowany i wściekły,
zaczął nagle kląć po rosyjsku, używając wyrażeń, które mogły być znane tylko rodo-
witemu Rosjaninowi.
Bijący go więźniowie stanęli jak wryci. Tkwili w bezruchu, zdumieni. „Włoch”
oprzytomniał pierwszy i w lot pojął sytuację. Wykorzystując moment zaskoczenia
wyskoczył przez okno i puścił się biegiem w kierunku bramy. Kilku jeńców rzuciło
się za nim w pogoń. Niestety, za późno. Blokowy schronił się w biurze rapportführera.
Nie wrócił już na blok. Jak się później okazało, był on rodowitym Rosjaninem, „bia-
łym” emigrantem o nazwisku Grozow, obywatelem niemieckim, aresztowanym za
przestępstwa kryminalne.
Zaalarmowany przez Jełowoja Albert Kuntz zarządził natychmiastowe przerwanie
wszelkich organizacyjnych kontaktów.
Nie zdało się to jednak na nic. Grozzo wiedział zbyt dużo. Aresztowania spadły na
obóz jak grom. Już pierwszej nocy wtrącono do bunkra Čespivę i pewnego Francuza.
Czeskiego lekarza - konspiratora aresztował osobiście oberscharführer Sander z ko-
mórki SD i SP w Niedersachswerfen. Więźnia umieszczono w celi nr 8, skąd słyszał
krzyki dobywające się podczas nocnych przesłuchań. Za ścianą siedzieli aresztowani
tej samej strasznej nocy oficerowie francuscy w liczbie dwudziestu i ówczesny za-
stępca starszego obozu, Christian Beham.
To był jednak dopiero początek. Grozzo sypał. 3 listopada zamknięto w celi Cha-
loupkę - tyle że zdążył wynieść z rewiru aparat radiowy i wrzucić go do rozpalonego
pieca w krematorium. Za nim poszedł do bunkra inny Czech z kierownictwa organi-
zacji. Wkrótce potem gestapo „dokopało się” do sztabu radzieckiej grupy: Żuraw-
skiego, Jełowoja, Saszki Rubaszki, Miszki Płaksina i kilkunastu innych.
To był już pogrom. Ale i na tym się nie skończyło. Teraz kolejno szli do aresztu
niemieccy antyfaszyści. Zaczęło się od Heinza Schneidera, kapo rewiru.
WOLNY OD STRACHU PRZED ŚMIERCIĄ...
Rozpoczęły się pierwsze przesłuchania. Brali w nich udział gestapowcy: obers-
charführer Sander i sekretarz kryminalny Euwe.
Być może któryś z katowanych nie wytrzymał tortur, bo 19 listopada zebrano na
placu apelowym wszystkich więźniów radzieckich. Dwaj sanitariusze - SS-rnani
przynieśli na noszach jakiegoś häftlinga ze szczelnie obandażowaną twarzą. Przecho-
dzili wzdłuż szeregów, a chory, najpewniej storturowany więzień, wskazywał palcem
coraz to któregoś ze współtowarzyszy. Tych zabierało natychmiast gestapo.
Nie udało się rozszyfrować tożsamości nieszczęśnika, który „sypał”. Owinięty był
w koce, nie odezwał się ani słowem. „Mówił” tylko jego palec, trzymający w napięciu
kilka tysięcy zgromadzonych ludzi i decydujący o życiu i śmierci, więcej - o torturach.
Polski więzień z Krakowa, Józef Gabiś, zatrudniony w kancelarii obozowej przy
prowadzeniu ksiąg z wykazami więźniów, tak relacjonuje tę mrożącą krew w żyłach
scenę:
Którejś niedzieli w listopadzie 1944 roku wezwał mnie rapportführer Knittler do
swojej sztuby i wydal polecenie, abym w ciągu jednej godziny wysortował wszystkie
kartoteki więźniów narodowości rosyjskiej. Było to wczesnym rankiem. Po upływie
wyznaczonego czasu dostarczyłem mu około 4000 kart, a wtedy zarządzono apel na
placu. Kolumny Rosjan sformowały się w godzinach południowych. Przez główną
bramę wjechał na teren lagru wóz sanitarny i stanął tuż koło wartowni. Wysiadło z
niego czterech krępych SSmanów, wyciągnęli ze środka nosze, na których leżał wy-
dłużony kształt o długości ok. jednego metra siedemdziesięciu centymetrów, owinięty
w prześcieradła. Tak mi się wydawało z odległości 30 metrów. Okazało się, że nie były
to prześcieradła, ale bandaże. Jednocześnie wszyscy Rosjanie zostali ustawieni w
szeregach, tak że te cztery „trupie główki” mogły między nimi przechodzić swobodnie,
przenosząc te nosze. To był żywy człowiek, niewidoczny, tylko mała szpara na oczy...
Wskazywał ręką, też zabandażowaną jakichś więźniów. Był to, jak potem mówiono w
tajemnicy, kierownik jednej z grup sabotażowych. Wysortowano w ten sposób 180-200
więźniów, zabrano część z nich do bunkra, resztę załadowano do ciężarówki i wywie-
ziono w niewiadomym kierunku.
A więc człowiek ten załamał się... Codziennie trwały jakieś akcje, zbierano ludzi
(...) Ciągnęła się ta historia, powodując coraz szersze fale aresztowań, bunkry były
przeładowane, zaczęły się masowe publiczne egzekucje, przeważnie pod blokiem 20,
gdzie mieściła się kancelaria, i w tunelach...
Tortury, stosowana przez gestapowców, były straszliwe. Nawet pewien oberscha-
rführer z Oddziału Politycznego, obecny podczas badań prowadzonych przez Sandera,
musiał wyjść z pokoju, gdyż nie mógł znieść widoku masakrowanych więźniów.
SS-man był przez dwa lata na froncie i widział już wiele okrucieństw.
W tych warunkach mogło się zdarzyć, że jeden lub dwaj konspiratorzy załamali
się i zdradzili towarzyszy, być może jeden z nich podał tylko imiona, nie znając na-
zwisk lub nie pamiętając numerów, bo innym razem kazano ustawić się na placu
wszystkim więźniom radzieckim, noszącym imię „Iwan”. Znów powtórzyła się histo-
ria z obandażowanym szczelnie więźniem, który teraz wskazał palcem kilku spośród
zebranych Iwanów.
I jeszcze raz, trzeci i ostatni, odbył się ten makabryczny apel więźniów, z kolei
noszących imię „Siergiej”.
Z aresztowanych członków grupy sabotażowo-wojskowej radzieckiej mało kto
ocalał.
*
12 grudnia tajną organizację „Dory” i całą społeczność więźniarską tego obozu
dosięgnął najboleśniejszy cios: został aresztowany przywódca podziemia Albert
Kuntz. W ślad za nim poszło do bunkra całe kierownictwo grupy niemieckiej i MKRO
z wyjątkiem jednego wybitnego antyfaszysty: Fritz Pröll nie czekał, aż go kaci za-
wloką do bunkra. 22 grudnia popełnił samobójstwo, wstrzykując sobie śmiertelną
dawkę trucizny.
Przed śmiercią zostawił list do rodziny.
Moi kochani!
W najcięższej dla mnie chwili przyjmijcie moje braterskie pozdrowienie. Spokojny
i zadowolony z siebie, wolny od strachu przed śmiercią, zdecydowałem się umrzeć.
Moje ostatnie życzenie: pielęgnujcie grób mojej niezapomnianej Mateczki.
Ś
ciskam i całuję Was! Byłem wierny i odważny aż do śmierci. Bądźcie zdrowi.
Wasz Fritz
Tymczasem w bunkrze i w Oddziale Politycznym trwały przesłuchania. Podziemie
„Dory”, najlepsi z najlepszych, płaciło straszliwą cenę za zniszczenie „broni odweto-
wej” führera.
BUNT W BUNKRZE
Wszystkie cele ostrego aresztu w liczbie 64 były przepełnione nad miarę. Już po
pierwszych badaniach prowadzonych przez Sandera i innych gestapowców kapitan
Jełowoj zorientował się, że zarówno on, jak i jego najbliżsi przyjaciele nie mają naj-
mniejszej szansy. Czekała ich śmierć.
Przywódca Rosjan z „Dory” należał do ludzi, którzy do końca się nie poddają, po-
szukują dróg wyjścia z sytuacji, zdawałoby się, beznadziejnej, walczą do ostatniego
tchu. I teraz, mimo ciężkich tortur, jakie przeszedł, myślał, co należałoby zrobić...
Celę nr 20 dzielił z wielu Rosjanami, Polakami i kilku Francuzami. Wiedział, że
ż
aden z nich nie sypnął i że mógł na nich liczyć w każdej sytuacji.
Nagle drgnął i zwęził podpuchnięte z pobicia oczy. Posłyszał krok głównego kale-
faktora bunkra. Był nim Richard Valenta, który na zlecenie gestapo chodził po celach,
aby wyciągnąć jakieś wiadomości od uwięzionych.
- Powieszą nas wszystkich, te hitlerowskie sucze syny - powiedział ściszając głos
kapitan. - Przyjaciele, czy mamy dać się zaprowadzić na szubienicę jak barany do
rzeźni?
Ten i ów apatycznie wzruszył ramionami, ale niektórzy spojrzeli na przywódcę z
zainteresowaniem. W ich wzroku odczytał pytanie: a co można jeszcze zrobić?
Rozwinął swój plan punkt po punkcie. W miarę jak mówił, towarzyszom niedoli
zaczęły błyszczeć oczy. Tonący brzytwy się chwyta, to prawda...
Po szeptem przeprowadzonej dyskusji postanowili: ogłuszą Valentę, opuszczą celę
i otworzą dwie sąsiadujące z nimi. Potem wpadną do pokoju komendanta bunkra,
zlikwidują SS-mana i zabiorą jego broń. Następnie przeskoczą przez mur oddzielający
ostry areszt od placu apelowego i ukryją się w kanale. Dalej, pełznąc lub idąc na
czworakach, spróbują wydostać się za obóz. Końcowy właz, jak to dobrze wiedzieli,
znajdował się kilkanaście metrów za drutami i nie zawsze strażnik z wieży mógł go
mieć na oku.
Plan był szaleńczy, ale wiadomo, że niekiedy nawet najbardziej ryzykowne przed-
sięwzięcia się udają. Dlatego cała cela jak jeden mąż zgodziła się z kapitanem.
Początkowo wszystko szło po myśli więźniów. Valenta, otworzywszy drzwi celi,
został zdzielony drewnianą nogą od pryczy i stracił przytomność. Zabrali mu pęk
kluczy, wybiegli na korytarz i otworzyli drzwi dwóch najbliższych pomieszczeń.
Następnie runęli do służbowego gabinetu komendanta. Zastali tutaj leżących na łóż-
kach hauptsturmführerów Grunda i Deckera. Bez wystrzału, aby nie alarmować SS,
obezwładnili ich i rozbroili.
I tu więźniów opuściło szczęście. Plan ich zniweczyło najzupełniej przypadkowe,
nieobliczalne wydarzenie... W pokoju sąsiadującym z mieszkaniem szefów aresztu,
nie wiadomo skąd i w jakim celu, znalazł się obersturmführer Dettmers, adiutant ko-
mendanta obozu. Usłyszawszy hałas, uchylił drzwi, a widząc, co się święci, zaczął
strzelać do uciekających.
Natychmiast przybiegło kilku wachmanów z wartowni i ci, pod groźbą użycia
broni, zapędzili jedenastu ze zbiegów z powrotem do celi. Pozostali zdążyli uciec na
dziedziniec i usiłowali sforsować mur. Udało się to zaledwie czterem... Uciekinierzy
schronili się na terenie obozu gdzie się dało. Nie mieli czasu ani sposobności, aby
pokonać odległość dzielącą ich od włazu do kanału.
Zajście to miało miejsce w nocy. Rankiem patrol SS-manów przy pomocy psów
schwytał dwóch zbiegów. Trzeci, jak się okazało, schronił się w pobliżu drutów - tego
zastrzelono na miejscu. Czwartego znaleziono w jednym z baraków ukrytego między
stropem i dachem. Poprowadzono go przy akompaniamencie ciosów i kopnięć przez
cały obóz do bunkra i tam został zastrzelony.
*
Wkrótce po wymordowaniu uczestników nieudanej ucieczki z bunkra zakończyła
się droga życiowa pozostałych przywódców organizacji sabotażowej „Dory”. Naj-
wcześniej, bo 22 stycznia 1945 r., podczas przesłuchania został bestialsko zakatowany
Albert Kuntz. Udział w masakrowaniu przywódcy więźniów wzięli, obok Sandera,
komisarz kryminalny Haser i hauptscharführer Kertel. Oprawcy zawinęli ciało jedne-
go z wybitniejszych działaczy KPD, współpracownika Ernsta Thälmanna, w koc i
nocą, w tajemnicy, zanieśli do krematorium i cisnęli do pieca. Oficjalnie umieścili
Kuntza na liście powieszonych. Strach przed odpowiedzialnością za zwierzęce zma-
sakrowanie na śmierć człowieka tak wybitnego i znanego jak Kuntz pchnął zbrodnia-
rzy do dalszego kamuflażu. Józef Gabiś otrzymał od rapportführera Kmittlera, dozo-
rującego kartoteki, polecenie fikcyjnego wprowadzenia jednego więźnia do stanu
obozu z jednoczesnym fikcyjnym wyprowadzeniem jednego z wykazów. Ze Schreib-
stube i z Politische Abteilung zniknęły akta personalne Kuntza. Zostały spalone. W
ten sposób władze bezpieczeństwa Rzeszy chciały przekonać świat, że więzień o tym
nazwisku nigdy nie przebywał w „Dorze”. Po śmierci fizycznej zamierzano uśmiercić
go formalnie. Na nic to się zdało, gdyż setki więźniów „Dory” i Buchenwaldu znały
dobrze „grubego Alberta”.
19 marca zapisał się w smutnej historii „Dory” jako dzień największej z wszyst-
kich egzekucji. 60 więźniów zawisło wtedy na szubienicy; wśród nich pozostali jesz-
cze przy życiu kierownicy grup radzieckich. Konstantin Żurawski usiłował jeszcze
podczas badań w gestapo popełnić samobójstwo, uderzając z całej siły głową w żebra
ż
elaznego kaloryfera. Doznał wstrząsu mózgu i miał ciężkie rany głowy, ale żył.
SS-mani rozkazali utrzymać go przy życiu, by wraz z innymi zawisnął na szubienicy.
Prowadzonym na stracenie więźniom wiązano ręce do tyłu i kneblowano usta ka-
wałkiem drewna, przywiązanym za pomocą drutu do karku: Kiłku antyfaszystom
udało się wypchnąć z ust knebel. Ci wołali:
- Hitler kaputt!
- Śmierć hitlerowcom!
- Niech żyje wolność! Kilkanaście tysięcy aresztantów patrzyło na śmierć swych
kolegów i przyjaciół w ponurym, zaciętym milczeniu. Niesamowitość scenerii potę-
gował jeszcze padający bez przerwy deszcz.
W dniach 21-23 marca zawisło na szubienicy kilku oficerów i podchorążych Woj-
ska Polskiego, których przywieziono przed paru tygodniami z oflagów. Zginęli wtedy
Marek Kolczyński - pisarz 132 bloku, Ponikowski i Socha. Razem z grupą oficerów
stracono szyfranta ambasady polskiej w Paryżu i pracownika konsulatu w Lyonie,
Skarżyńskiego.
Po egzekucji do zgromadzonych więźniów przemówił Förschner. Oświadczył, że
prawdopodobnie jest to ostatni akt wieszania w „Dorze”, ale ostrzegł, że gdyby się
jeszcze raz powtórzyły wypadki sabotażu, władze mają już przygotowaną listę więź-
niów, przewidzianych do ewentualnego stracenia.
Była to rzeczywiście ostatnia masowa egzekucja w „Dorze”, ale tylko dlatego, że
wkrótce nastąpiła ewakuacja obozu.
4 kwietnia, w pierwszym dniu likwidacji obozu, zostali zastrzeleni w bunkrze po-
zostali aresztowani. Byli wśród nich: Beham, Runki, Schneider, Szymczak i Thomas.
Szesnastu niemieckich komunistów i polski dziennikarz z Warszawy, Stanisław Tar-
gowski, zawisło na szubienicy.
*
Zaledwie kilku aresztowanym i wtrąconym do bunkra w czasie pogromu tajnej
organizacji udało się przeżyć ten straszny okres i wojnę. Ludwigowi Leinweberowi
ocalił życie polski więzień zatrudniony w komando Politische Abteilung. Przypad-
kiem udało mu się usunąć z kartoteki notatkę o skazaniu Niemca na śmierć. Było to
już przed samą ewakuacją i Leinweber opuścił „Dorę” z transportem skierowanym do
Bergen-Belsen. W podobny sposób ocalał Čespiva, któremu pomógł ktoś z personelu
szpitala. Uratował życie jeszcze Kroneberg.
Przeżył bunkier członek polskiej organizacji sabotażowej, Józef Zieliński. Oto
fragment jego późniejszego zeznania:
W czasie kiedy znajdowałem się w celi bunkra w „Dorze”, byłem świadkiem do-
konanych w marcu 1945 r. strasznych zbrodni. Po pięciu więźniów wyprowadzano z
cel na dziedziniec. Ręce mieli związane do tyłu drutem, a w ustach tampon uniemożli-
wiający wydobycie głosu. Tutaj kazano im przyklęknąć i pochylić głowę do przodu, a
SS-man Schubert, zwany „Schubert - Pistolet”, strzelał im w kark.
UCIECZKA UWAROWA
Polski więzień obozów koncentracyjnych, inżynier Zenon Urbański, znajomość z
późniejszymi członkami radzieckiej organizacji w „Dorze” zawarł jeszcze w
Gross-Rosen, a nawet wcześniej, bo w więzieniu w Radogoszczy. Tutaj poznał Rosja-
nina Wasylkę, który udawał pielęgniarza. W obozie Polak zapadł na zapalenie płuc.
Wtedy właśnie troskliwie zajął się nim Wasylko. Między Polakiem i Rosjaninem
zrodziła się przyjaźń na śmierć i życie. Urbański został w Gross-Rosen wciągnięty do
konspiracyjnej grupy radzieckiej. Razem z nią pojechał w transporcie do „Dory”,
gdzie znalazł się 12 lutego 1945 r. Tutaj Wasylko szybko nawiązał tajne kontakty.
Między innymi wszedł w porozumienie z Iwanem Uwarowem, którego skontaktował
z Urbańskim.
Radziecki wywiadowca pełnił funkcję lekarza w rewirze i nieraz bywał z racji
swoich obowiązków w bloku, w którym zamieszkiwał Polak. Ten zauważył, że więź-
niowie radzieccy odnosili się do swojego rodaka ze szczególnym szacunkiem.
Tymczasem Urbańskiego wraz z Wasylką i dużą grupą jeńców radzieckich przy-
dzielono do osobliwego komanda. Składało się ono przeważnie z inżynierów i tech-
ników. Przez jakiś czas było dla polskiego inżyniera tajemnicą, w jaki sposób znaleźli
się w tej grupie właśnie ci Rosjanie, którzy akurat nie mieli większego pojęcia o ja-
kiejkolwiek konkretnej dziadzinie techniki. Wkrótce domyślił się, że była to przemy-
ś
lana akcja ruchu oporu. Wprawdzie w tym czasie niemal całe kierownictwo tajnej
organizacji siedziało w bunkrze i było poddawane okrutnym przesłuchaniom, ale
zakłócanie toku produkcji musiało trwać nadal...
Organizacja odradzała się po bolesnych stratach. Rozbudzona na nowo niszczy-
cielska siła kilkunastotysięcznej armii więźniów była nie do powstrzymania. Działała
aż do dnia ewakuacji obozu.
Komando Urbańskiego miało niezwykłe przeznaczenie. Było ono zalążkiem, za-
początkowującym w nowo zorganizowanej fabryce „Sawatzky-Werke” produkcję
odmiany „Wunderwaffe” najnowszego pomysłu. Po V-1 i V-2 hitlerowcy zaplanowali
wyprodukowanie znacznie potężniejszej i groźniejszej V-3, zwanej też „Hoch - Druck
- Pumpe”. Rysunki konstrukcyjne tej strasznej broni były już gotowe.
Polak został wyznaczony na vorarbeitera. Początkowo jego brygadę zatrudniono
przy sortowaniu drobnego sprzętu montażowego. Bardziej wtajemniczeni w kulisy i
technikę sabotażu więźniowie uczyli innych, jak utrudnia się produkcję broni V po-
przez użycie nieskalibrowanych części. Dezorganizowano również transport we-
wnętrzny, a zwłaszcza przesuwanie poszczególnych części rakiet na montażowe sta-
nowiska robocze.
Zdarzyło się, że podczas tych transportowych manewrów grupa Urbańskiego
„podpadła”. Polak został zdjęty z funkcji vorarbeitera i otrzymał karę 10 kijów.
Inżynier niejednokrotnie stwierdzał, że Uwarow przejawia specjalne zaintereso-
wanie wszelkimi czynnościami i detalami składającymi się na montaż pierwszego
próbnego egzemplarza V-3. Udawał jednak, że nie zauważył zabiegów radzieckiego
więźnia.
W tym samym czasie Urbański zdołał nawiązać bliższe kontakty z jedną z grup
polskich sabotażystów. Tak się złożyło, że zmienił pracę i trafił do brygady kontroli
wytrzymałości pojemników paliwa napędowego stosowanego w V-2. Kierownikiem
tej grupy był inż. Zygmunt Raabe. Prowadzono tu sabotaż polegający na obniżeniu
próbnego ciśnienia, co powodowało później rozrywanie się żeliwnych pojemników.
Kiedy Urbański powiedział o tej metodzie sabotażu Uwarowowi, ten słuchał z zainte-
resowaniem i wyraził uznanie.
Wkrótce potem zespół Raabego i Urbańskiego skierowano do transportu broni
V-2. Tu dopiero przemyślni Polacy rozwinęli w pełni swoją działalność sabotażową.
Zaczęli od uszkodzenia głowic. Dzieło swoje kończyli już po dokonaniu przez hitle-
rowców odbioru technicznego, wyginając rurkę wtryskową paliwa. Już przy odbiorze
„cygar” do transportu uszkadzali także przewody elektronicznego urządzenia sterow-
niczego. Wymagało to zerwania kabla.
Urbański, Raabe i inni polscy patrioci pracowali aż do końca obozu przy samym
montażu rakiet. W czasie spawania elementów V-2 przesuwali minimalnie szablony,
deformując korpus rakiety lub jej zasadnicze części konstrukcyjne. Powodowało to
niesymetryczność broni, wykrywaną dopiero na stanowisku odbiorczym. Wiele z
wyprodukowanych w „Dorze” sztuk V-2 wracało do naprawy, a nawet wymagało
demontażu.
Już kilka miesięcy minęło od rozgromienia organizacji przez gestapo, ale nasilenie
niszczycielskiej roboty więźniów nie malało. Urbański za pośrednictwem Uwarowa,
Wasylki i Raabego w celu dalszego rozwijania i pogłębiania form sabotażu nawiązy-
wał coraz to nowe kontakty. Tak poznał Józefa Chybińskiego ze Lwowa, znanego
krótkofalowca i alpinistę. W „Dorze” pełnił on funkcję kierownika kontroli w mon-
towni urządzeń elektronicznych. Chybiński utrzymywał kontakty z ruchem oporu we
Francji jeszcze przed aresztowaniem, kiedy to jako taternik przerzucał francuskich
komunistów przez Pireneje do Hiszpanii. W „Dorze” współdziałała z nim francuska
grupa sabotażowa; był łącznikiem między organizacjami polskimi i francuskimi.
W końcu marca i na początku kwietnia, szczególnie po zbombardowaniu przez
aliantów pobliskiego miasta Nordhausen, w tunelach „Dory” nastąpiła kompletna
dezorganizacja. Chybiński, dysponujący nielegalnym radioodbiornikiem, informował
więźniów o postępie walk na frontach. Wiedziano, że Amerykanie i Anglicy są już
niedaleko. Dokonywali nalotu za nalotem. Do obozu, do baraków, więźniowie wracali
po północy. Nie było już wtedy nic do jedzenia.
Największe wrażenie wywarła na Urbańskim niespodziewana ucieczka Uwarowa,
Wasylki i jeszcze kilku Rosjan.
*
5 kwietnia Polak wyjechał w transporcie ewakuacyjnym do Bergen-Belsen. W
dziesięć dni później do obozu wkroczyły oddziały angielskie. Byłych więźniów prze-
wieziono wówczas do budynków koszar w Celle.
Jakież było zdumienie Urbańskiego, kiedy któregoś z pierwszych dni lipcowych
odwiedził go... Iwan Uwarow we własnej osobie. Był teraz szefem Wojskowej Misji
Radzieckiej w angielskiej strefie okupacyjnej.
Przywitanie dwóch towarzyszy niedoli i walki było niezwykle serdeczne. Major
opowiedział, jak to po ucieczce z obozu i przejściu frontu amerykańskiego poleciał
przez Paryż do Moskwy, gdzie został udekorowany orderem Bohatera Związku Ra-
dzieckiego.
PO KLĘSCE TRZECIEJ RZESZY
Komenda SS przed swoją ucieczką z „Dory” zaczęła palić akta i dokumenty doty-
czące kilkudziesięciu tysięcy więźniów. Niszczono również dokumentację techniczną
broni V. W dalszej kolejności miały ulec zniszczeniu te egzemplarze „Wunderwaffe”,
których nie zdążono odtransportować na wyrzutnie.
Ludobójcy usilnie starali się zatrzeć ślady zbrodni i tajnej produkcji, ale próby te
niezupełnie im się powiodły. Kiedy nadciągnęli Amerykanie, zastali jeszcze gotowe
samoloty-pociski, rakiety i maszyny. I... ładunki wybuchowe założone w najważniej-
szych halach produkcyjnych, numerowanych od 35 do 39. Tutaj wraz z wszystkimi
więźniami miała zostać pogrzebana tajemnica „tajnej broni”.
Te niszczycielskie plany udaremniła mimo woli ludność niemiecka z bombardo-
wanego Nordhausen, która tutaj, w tunelach i sztolniach „kacetu”, szukała ratunku
przed bombami.
11 kwietnia nadciągnęły oddziały US Army. Potem Amerykanie wywozili z „Do-
ry” co tylko się dało. Między innymi zabrali 100 niemal kompletnych rakiet V-2,
prócz tego plany i inne dokumenty - łącznie załadowano 300 wagonów. Oddział na-
ukowo-techniczny amerykańskiego wywiadu strategicznego pracował w tych dniach
na pełnych obrotach. Łup był obfity i niezwykle cenny.
*
Druga wojna światowa zakończyła się zwycięstwem koalicji antyhitlerowskiej i
bezwarunkową kapitulacją III Rzeszy. Ostatnia nadzieja hitlerowców - „broń odwe-
towa” - nie przyniosła żadnego rozstrzygnięcia, na które tak bardzo liczyli. Pewną rolę
w pokrzyżowaniu ich planów odegrali więźniowie obozów koncentracyjnych,
zwłaszcza „Dory” i Buchenwaldu, przyczyniając się na miarę swych sił i
możliwości do opóźnienia cyklu produkcji broni V. Brytyjski marszałek lotnictwa
Philipp Jaubert tak pisze w swej książce pt. „Rockets”:
Niemcy mogli wygrać wojną światową, gdyby wcześniej użyli pocisków V-1 i V-2.
Za pomocą 5000 pocisków, skierowanych przeciwko urządzeniom inwazyjnym przy-
gotowanym w południowej Anglii, mogli byli powstrzymać inwazję.
Podobną opinię wyraził generał Dwight Eisenhower:
Gdyby Niemcom udało się udoskonalić i zastosować nowe rodzaje broni sześć
miesięcy wcześniej, nasza inwazja na Europę okazałaby się niesłychanie trudna, a być
może, wręcz niemożliwa. Jestem pewny, że gdyby udało się im stosować te broń przez
okres sześciu miesięcy... moglibyśmy pożegnać się z operacją „Overlord”.
Poglądy obu wspomnianych wyższych dowódców - wyrażone kilka lat po kapitu-
lacji III Rzeszy w okresie, gdy mocarstwa zachodnie zaczęły inicjować wyścig zbro-
jeń, przeznaczając ogromne kwoty na rozwój własnej broni rakietowej - są oczywiście
ś
wiadomie przesadzone. W latach 1944-1945 nic już nie mogło uratować Niemiec od
katastrofy. Straty poniesione przez nich na froncie wschodnim do tego stopnia wy-
czerpały hitlerowski potencjał militarny, że nawet bez otwarcia drugiego frontu Armia
Radziecka mogła rozgromić Wehrmacht i zmusić go do kapitulacji, choć na pewno
wojna trwałaby wówczas znacznie dłużej.
Broń V nie odegrała poważniejszej roli głównie z tego względu, że wprowadzono
ją do akcji w niezwykłym pośpiechu z wieloma ukrytymi i nie usuniętymi do końca
usterkami technicznymi. Pogłębiający się kryzys na frontach uniemożliwił zakończe-
nie wszystkich prób laboratoryjnych i przestrzeganie niezbędnych reżimów konstruk-
cyjno-technologicznych. Cykl badań stacjonarnych nie był uwieńczony wystarczającą
serią strzelań poligonowych w różnych warunkach meteorologicznych. Słowem, o
użyciu broni V zadecydowały czynniki prestiżowe - chęć odwetu za wszelką cenę - a
nie jej pełna sprawność bojowa, z czego Niemcy zdawali sobie sprawę. Pociski V
produkowane w ilości od 450 do 800 sztuk miesięcznie - nawet gdyby spełniały
wszystkie warunki techniczne, a tak przecież nie było - nie mogły odwrócić losów
wojny, skoro na wschodzie i zachodzie front coraz bardziej zbliżał się do bram III
Rzeszy.
Przyznaje to sam Albert Speer:
Było absurdem przeciwstawiać w 1944 roku nieprzyjacielskim flotom bombowców
- które przez kilka miesięcy codziennie zrzucały na Niemcy około 3 tysięcy ton bomb,
używając do tego celu 4100 czteromotorowych samolotów - rakiety, które byłyby w
stanie przenieść dziennie na Anglią 24 tony materiału wybuchowego; równało się to
ciężarowi bomb zrzuconych podczas jednego ataku sześciu latających fortec.
Na końcowe fiasko „broni odwetowej” złożyło się szereg czynników. Jednym z
nich był sabotaż tej broni, prowadzony przez więźniów „Dory”, a w jakiejś mierze
również przez więźniów Buchenwaldu.
Pamięć ich czci pomnik wystawiony na terenie dawnego obozu „Dora” i plac w
mieście Nordhausen, nazwany „Albert Kuntz - Platz”.
SABOTAŻYŚCI MAJĄ GŁOS
Mówi dr Jan Čespiva, w „Dorze” kierownik czeskiej organizacji podziemnej, bli-
ski współpracownik Alberta Kuntza.
„Dokładnie i z żelazną dyscypliną prowadzili konspiratorzy «Dory» działalność
przeciwko SD i Abwehrze. Tajne zebrania kierownictwa organizacji mogły być jedy-
nie krótkie, nierzadko trwały zaledwie kilka minut. Odbywały się one na rewirze, w
poczekalni u fryzjera, na budowie, w warsztatach w tunelu. I nigdy nie bywało tak, że
zbierali się wszyscy razem członkowie międzynarodowego kierownictwa. Albert
Kuntz opierał się w swojej nielegalnej pracy z grupą radziecką na kapitanie Jełowoju -
w obozie o nazwisku Simeon Grinko. Z grupy francuskiej Albert najchętniej współ-
pracował z Paulem Blassy, a z polskiej - z Jankiem Poburennym i Zbyszkiem Dziu-
bińskim.
Naszym głównym zadaniem było prowadzenie sabotażu. Inżynierowie elektrycy,
słaboprądowcy, byli niemal wszyscy zwerbowani do organizacji sabotażu. Przydzie-
lono im miejsca pracy przy sposobieniu i montażu części do rakiet. Mieli oni instruk-
cje od organizacji, aby wszelkimi sposobami opóźniali produkcję broni, na przykład
przez zmianę napiąć w aparaturze kontrolnej, którą posługiwano się przy technicznym
odbiorze V-2, albo też w drodze uszkadzania przewodów i źródeł prądu (elektryczno-
ś
ci).
Inne grupy sabotażowe niszczyły cenne ognioodporne materiały, a kiedy przycho-
dziły z zewnątrz części do danego agregatu, odsyłano je «omyłkowo» z odpadkami do
różnych miejscowości - komenderówek, będących najczęstszym celem nalotów
alianckiego lotnictwa.
Nie sposób wyliczać wszystkie sukcesy sabotażystów. Wypada tylko powiedzieć,
ż
e akcje te były prowadzone z pełnym rozpoznaniem i w sposób wielce wyrafinowa-
ny, tak że hitlerowcy odbierający sprzęt i całe rakiety nie mogli wykryć źródeł sabo-
tażu. Z czasem jednak zorientowali się w czym rzecz i zrozumieli, że to sabotaż...
Gestapo z Niedersachswerfen nasyłało nam szpiclów w więźniarskich ubraniach.
W większości udało się nam ich na czas rozszyfrować; w tej walce na śmierć i życie
ż
aden z nich nie ostał się... Jednak im skuteczniejsza była nasza niszczycielska dzia-
łalność, tym więcej szalały hitlerowskie organa bezpieczeństwa.
Jednak jednemu z ich agentów udało się zagnieździć wśród więźniów... W czerw-
cu i lipcu 1944 faszystowskie armie dostały się w twarde kleszcze... Wtedy to gesta-
powcy i szpiedzy nasilili swoją działalność w obozie. Uzbroiliśmy się w materiały
wybuchowe, gdyż doszło do naszej wiadomości, że do «Dory» przywieziono śmier-
telny gaz cyklon B, którym w Oświęcimiu zabijano miliony ludzi. Istotnie, ciężkie
wrota do sztolni zostały zaopatrzone w gumowe przewody do gazu w stanie płynnym
pod ciśnieniem. W tym to czasie... na radziecki blok 38 przyszedł jako blockälteste z
polecenia komendanta Förschnera Włoch Grozzo.
Pewnego dnia w godzinach wieczornych przybiegł do mnie na rewir chłopiec z
tego właśnie bloku, łącznik organizacji. Powiadomił mnie, przejęty niezmiernie, że
Grozzo mówił po rosyjsku... Natychmiast zebrało się kierownictwo z Albertem Kunt-
zem. Zawiesiliśmy wszelkie kontakty organizacyjne.
Rozpoczęło się zamykanie ludzi. Akcją kierowali gestapowiec Sander i pułkownik
Abwehry Eichhorn... Tępogłowi SS-mani byli przeświadczeni, że wykryli działalność
zagranicznego wywiadu, i nie powiązali sobie zeznań Grozowa z sabotażową organi-
zacją więźniów...
Znalazłem się i ja w bunkrze. Albert Kuntz był przez 14 dni męczony jak nikt z
nas. Przed Bożym Narodzeniem spotkałem go na korytarzu bunkra i nie mogłem go
wprost poznać, tak był zmasakrowany. Ale nie złamali go. Odmawiał podpisania
jakiegokolwiek protokółu.
Sander wrzeszczał na niego: «Zabiję cię! Słyszysz? Zabiję cię!» Ostatnie słowa,
jakie słyszałem z ust Alberta, brzmiały: «Taki jest normalny koniec rewolucjonisty.
Kulka, powróz albo zatłuczenie go»”.
Zeznaje Mirosław Łebkowski, literat, więzień Oświęcimia numer 169601, Bu-
chenwaldu i „Dory” - numer 79764.
„W «Dorze» próbowałem prowadzić coś w rodzaju teatrzyku «dla pokrzepienia
serc», ale odradzono mi. Hitlerowskie kierownictwo działało w tym obozie zdecydo-
wanie odstraszająco, za byle co groził bunkier i stryczek - tu od razu człowiek wybijał
się, robił się znaczny - łatwo było „podpaść”: ich wywiad działał bez przerwy. Ale my
wiedzieliśmy, że broń V jest ostatnią szansą Trzeciej Rzeszy. Więc aby ta nasza praca
przy jej produkowaniu nie była zbyt przykra dla nas, żeby nie przyduszała nas świa-
domość, że pracujemy przeciwko sobie i wyrabiamy broń, która może rozstrzygnąć o
losach wojny - pozostał nam sabotaż. Byłem zatrudniony w tunelu B. Jako spawacz
blach na pokrywę rakiet robiłem taką fuszerkę, żeby tę V-2 szlag trafił po drodze...
Nie wystarczyło mi to. Tęskniłem za teatrem, gazetą, piórem. Trzy lata w konspi-
racji w Ostrowcu Świętokrzyskim, w dziale «N» - zrobiły swoje. Pracowałem wtedy
przy kolportażu pisma «Klabautermann», wydawanego przez naszą organizację dla
niemieckich żołnierzy w ich języku. Pozorowało się w nim antyfaszystowską działal-
ność wśród Niemców. Żartowaliśmy, że robiliśmy konspirację za Niemców. We
wrześniu 1943 r. wpadłem w ręce gestapo. W radomskim więzieniu założyłem dwu-
osobowy kabaret. W Buchenwaldzie zaprzyjaźniłem się z Fryderykiem Jarossym.
Trzeba było i w «Dorze» zorganizować jakiś front kulturalny. Żeby ludzie chętniej
sabotowali, z wiarą w przyszłość, w bliski koniec wojny. Niestety, w tym strasznym
terrorze pozostały jednak tylko wiersze. Deklamowałem je w gronie zaufanych przy-
jaciół, z czasem zaczęliśmy chodzić z poezją po blokach. Bardzo lubiłem recytować
Leopolda Staffa.
Było nas więcej, trzech, może czterech. Zbigniew Kaczanowski mówił «Błogo-
sławionych» Jana Kasprowicza i wiersze Tuwima. Duże wrażenie wywarł wiersz
kolegi z «Dory», czytany przez niego samego. Było w nim, że my, więźniowie, wbi-
jemy ostatni gwóźdź do trumny Hitlera i Himmlera. Bardzo trafnie ujął rzecz, że my,
sabotażyści z «Dory», już wkrótce powiesimy na szubienicy naszych katów, że psucie
«Wunderwaffe» to ostatnie nasze wojenne dzieło, i że to wspaniale, że właśnie my
możemy być dziś sędziami... Nikt i nic nie zatrze, na wieki, śladów krzywd i naszej
rozprawy z bronią odwetową...
Na wynędzniałych twarzach konspiratorów i innych widzów słuchających tych
wierszy pojawiał się wyraz zawziętości i rozpaczliwej determinacji, a w oczach lśnił
nowy błysk, prostowali się w krzyżach nieludzko zmęczeni ludzie, a ręce wyciągały
się, żeby znowu coś psuć... Opuszczaliśmy barak, strzeżony przez czujki, a za nami
szło długie echo:
...Błogosławieni, albowiem ich męstwo
Wielkiego gmachu wrota im otworzy,
Gdzie razem z chwałą hołduje zwycięstwo
Bez twardych kajdan i bez tych obroży...”
Relacjonuje inż. Zbigniew Kączkowski, profesor Politechniki Warszawskiej, pod-
czas okupacji działacz podziemia na polu kultury, aresztowany w kwietniu 1943 r. w
okolicy Grabowa nad Pilicą pod fałszywym nazwiskiem „Kaczanowski”; więzień
Oświęcimia, Buchenwaldu i „Dory”:
„W «Dorze» pracowałem w firmie »Sawatzky - Bereitstellungslager III», przy
montażu broni V. Przygotowywaliśmy części do rakiet i dostarczaliśmy na linię mon-
tażową. Zbyteczne jest chyba mówić, że psuliśmy wszystko, co się dało, ale rozsądnie,
ż
eby nie dać sobie nic udowodnić. Trakt robił imponujące wrażenie - długie «cygaro»:
12 metrów na 1,8 metra średnicy, olbrzymia dysza i lotki; przesuwał się ten «odwłok»
w tunelu na wózkach kolejki, na łożyskach. W halach bocznych odbywał się montaż
przygotowawczy i wywożono stamtąd agregaty na główną linię. W jednej z hal do-
konywano próby rakiet: ustawiono je pionowo w komorze o wysokim pułapie, na
szynie-dźwigu, lokując pocisk w pozycji stojącej (...) Robiło to niesamowita wrażenie,
zwłaszcza że na tym samym dźwigu wieszano ludzi i stale tam wisiało ciało tego czy
innego więźnia, nawet przy próbach z V-2.
Pocisków tych wychodziło z tunelu 12 na każdej zmianie, co godzina jeden”.
Stanisław Strumph Wojtkiewicz w swojej książce „Gra wojenna” mówi o innym
więźniu z „Dory”.
Andrzej Wyssogota Zakrzewski był z wykształcenia prawnikiem. Oficer Wojska
Polskiego we Francji, został organizatorem jednej z siatek, która prowadziła masowy
przerzut żołnierzy polskich, angielskich, belgijskich, holenderskich i francuskich z
Francji poprzez Pireneje do Hiszpanii, skąd przebijali się do Anglii. Fałszywe nazwi-
ska szefa tajnej siatki: André Gotha, André Martins, Mathieu de Busse, pseudonim
„Kapitan”. W końcu 1943 r. przywódca „Szarych Ludzi”, czyli „Visigoths-Lorraine”,
został schwytany i aresztowany przez gestapo. Tak dostał się do Buchenwaldu, a stąd
do „Dory”. Początkowo kontynuował swoją działalność dywersyjną. Później...
„... Były kapitan z siatki F 2 i dawny komisarz akcji czynnej w sektorze alpejskim,
niezmordowany Korwin-Piotrowski, w kwietniu 1944 roku nosił już jako deportowa-
ny numer 1001-04364. On to stanął w obozie «Dora» na czele obozowej Resistance.
Ludzie tego pokroju nigdy nie byli bierni, szczególnie w warunkach, kiedy używano
ich do roboty, która miała przynieść zwycięstwo właśnie wrogowi.
Wymizerowany, obdarty i brudny, Piotrowski wciąż trzymał się samym wysiłkiem
ducha, pilnie zresztą uważając, żeby ani gestem, ani postawą, ani jakimś błyskiem oka
nie zdradzić się z tym, że nie tylko żyje, ale jeszcze coś knuje, narzucając towarzy-
szom niedoli zuchwałe myśli i plany. Powracając tedy od przyjaciół z 35 bloku, wlókł
się, manifestując krańcowe wyczerpanie, gdy nagle zobaczył więźnia, który mu się
wydał znajomy, choć trudny do rozpoznania. Ale poorana bliznami i strupami twarz
nie zmyliła Piotrowskiego.(...)
- Wyssogota? - szepnął mu do ucha. - Poznajesz? (...)”
„(...) W obozie «Dora», jak zresztą i w niektórych innych obozach, miejscowy
więzienny ruch oporu posiadał radioaparat. Dowiedziawszy się z nasłuchu, że sojusz-
nicy doszli do linii Renu, Wyssogota raz jeszcze opracował plan ucieczki, polegający
na wyzyskaniu auta obozowej straży pożarnej. Jednak ofensywa aliantów utknęła i
wykonanie projektu wypadło odłożyć, ale mimo to inicjatora ucieczki zdradzono.
Kryminalista Kammer z Lagerpolizei bił Wyssogotę tak długo, aż go całkiem po-
walił...” Więzień jednak ocalał. Po wyzwoleniu francuski „Journal Officiel” ogłosił
awans Wyssogoty do stopnia podpułkownika.
*
Znaczenie ruchu oporu więźniów w obozie koncentracyjnym „Dora” nabiera
szczególnej wymowy, jeśli uwzględni się ogromną wagę, jaką przywiązywali hitle-
rowcy do użycia bojowego broni V na froncie zachodnim. W schyłkowym okresie III
Rzeszy obóz ten zajmował kluczową pozycję wśród zakładów zbrojeniowych, a wy-
twarzana w nim „Wunderwaffe” miała stanowić zwrotny punkt dla dalszego prowa-
dzenia działań wojennych.
Odważny i pełen determinacji więźniarski sabotaż przyczynił się w niemałym
stopniu do ciągłego hamowania toku produkcji groźnych pocisków V, dzięki czemu -
pośrednio - zdołano uratować życie wielu mieszkańcom Wysp Brytyjskich, Francji i
Belgii. Z braku dokładnych danych statystycznych trudno dziś określić, ile odpalo-
nych rakiet nie osiągnęło celu z powodu ukrytych wad technicznych konstrukcyjnych,
powstałych w wyniku uproszczonej i pospiesznej produkcji różnych podzespołów, ile
zaś na skutek sabotażowej działalności więźniów. Faktem jest jednak - jak stwierdzają
oni sami i co dostrzegali Niemcy, nadzorując i kontrolując ich pracę - że w „Dorze”
nie oszczędzano niczego. Obok zorganizowanych form sabotażu, częstokroć trudnych
do wykrycia, więźniowie z własnej woli, indywidualnie, psuli to wszystko, co prze-
chodziło przez ich ręce, jeśli tylko pozwalały na to warunki. Hitlerowcy nie byli w
stanie zapobiec tej masowej i w istocie żywiołowej akcji. Nie mogli postawić za ple-
cami każdego więźnia swojego strażnika, nie mogli też - co ważniejsze - sami przejąć
całej produkcji z powodu braku własnych kadr.
Wstrząsający jest bilans ofiar w tej specyficznej, szeroko rozwiniętej walce z bro-
nią V. Tylko zaostrzonym, doprowadzonym do potworności reżimem hitlerowcy usi-
łowali zmusić więźniów do wydajnej pracy i zaniechania wszelkich prób sabotażu.
Wysiłki ich spełzły na niczym, ale godna podziwu postawa więźniów została okupio-
na śmiercią ponad 20 tysięcy ludzi zagłodzonych, rozstrzelanych, powieszonych lub
po prostu zabitych pałkami SS-manów. Obozową gehennę przeżyło tylko 30 tysięcy
więźniów. Te liczby nie wymagają komentarza, są niepodważalnym dowodem okrut-
nej prawdy tamtych lat.
Publicysta i pisarz z NRD Julius Mader tak wspominał uczestników ruchu oporu w
podziemiach „Dory”, którzy padli w walce:
Ci bohaterowie ruchu oporu żyją także w sercach brytyjskich antyfaszystów. Ale
czy wystawiono im tam pomnik, czy zawieszono choćby tablicę pamiątkową? Nie. Za
to sturmbannführera Wernhera von Brauna Towarzystwo Międzyplanetarne w Wiel-
kiej Brytanii uczciło Złotym Medalem. Ten Złoty Medal przyznano temu, kto zniszczył
Londyn. Dla bohaterów ruchu oporu, tych, którzy narażając życie psuli V-1 i V-2,
dzieło von Brauna, pozostało milczenie i zapomnienie, nic ponadto.
Osobliwymi drogami potoczyły się losy inicjatorów i twórców ludobójczej broni V
oraz członków załogi „Dory”, liczącej pod koniec wojny 3279 SS-manów.
Von Braun, Dornberger i wielu innych specjalistów rakietowych, znających tajniki
nowej broni, dostało się zaraz po wojnie pod opiekuńcze skrzydła Amerykanów. Nie
wypominano im przeszłości, mieli od tej pory pracować dla przyszłości w interesach
mocarstwowej pozycji Stanów Zjednoczonych. Służyli oni chętnie swą wiedzą i kwa-
lifikacjami, zajmując różne odpowiedzialne stanowiska w ośrodkach naukowo-
badawczych przygotowujących program zbrojeń rakietowych USA i NATO.
Dyrektor Albin Sawatzky nie dożył okresu, kiedy zbrodnie w „Dorze” szły w za-
pomnienie. Zginął lub został zabity w burzliwych dniach kwietnia - maja 1945 roku.
Komendant „Dory” sturmbannführer Otton Förschner, aresztowany, zmarł w więzie-
niu przed rozprawą sądową. Podobny los spotkał rapportführera obozu Maxa Deckera.
Lagerführer Hans Karl Möser został skazany na karę śmierci w procesie 15 SSmanów
z obozowej załogi, który odbył się przed Amerykańskim Trybunałem Wojskowym w
Dachau w 1947 roku. Adiutant komendanta, obersturmführer Heinz Georg Dettmers,
dostał zaledwie 7 lat więzienia. Na ławie oskarżonych zasiedli również czterej krymi-
naliści, wśród nich Richard Valenta i Willi Zwiener. Pierwszemu z nich wymierzono
karę 20 lat, drugiemu - 25 lat więzienia.
W 1948 roku został skazany w Magdeburgu pełnomocnik gestapo na „Dorę”, je-
den z tych, którzy katowali aresztowanych członków organizacji poddziemnej, Adolf
Höser. Prawomocnym wyrokiem skazano go na 20 lat więzienia.
Dopiero w 1967 roku stanęli przed sądem trzej inni oprawcy: obersturmbannführer
Helmut Bischoff, oberscharführer Ernst Sander i hauptscharführer Erwin Busta, zwa-
ny „Końskim Łbem”. Wyrok był wręcz skandaliczny. Według opinii sądu stan fi-
zyczny Bischoffa był ponoć tak zły, że jut samo ogłoszenie wyroku, niezależnie od
wysokości kary, mogłoby pogorszyć jego zdrowie. Na wniosek adwokatów wyłączo-
no jego sprawę do czasu, kiedy będzie mógł spokojnie wysłuchać wyroku. Sandera
skazano zaledwie na 7 i pół roku więzienia, a Bustę na 8 i pół roku. Po ogłoszeniu
wyroku obaj za kaucją zostali wypuszczeni, Bischoff natomiast w ogóle odpowiadał z
wolnej stopy.
Tylko tyle można powiedzieć o „karzącym mieczu sprawiedliwości” w odniesie-
niu do zbrodniarzy z „Dory”. Gdzie ukryli się pozostali, co robili lub co robią obec-
nie? Oto pytania, na które dotychczas nie ma odpowiedzi.