Zygmunt Zonik
W SZPONACH PRZYMUSU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1984
Okładkę projektował: Zygmunt Zaradkiewicz
Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny: Janusz Festur
Przykra niespodzianka
Adolf Hitler nerwowo odmierzał kroki spacerując po dość wygodnie, choć w porównaniu z wystrojem
Kancelarii Rzeszy iście purytańsko umeblowanym bunkrze w „Wolfschanze”. Tutaj mieściła się Kwatera
Główna Niemieckich Sił Zbrojnych. Był wyraźnie w złym humorze i nawet jego pierwszy adiutant, generał
Rudolf Schmudt, dyskretnie trzymał się w cieniu. W kącikach oczu kanclerza czaiły się, jeszcze nie stopione,
resztki strachu. Dopiero teraz, kiedy już było „po wszystkim”, uzmysłowił sobie z całą jasnością, co by się
stało, jeszcze tak niedawno, tej właśnie zimy 1941—1942 roku, gdyby nie zadziałał szybko i bezwzględnie.
Wspomnienie radzieckiej kontrofensywy rozpoczętej 6 grudnia 1941 roku, która postawiła Wehrmacht
w obliczu dotkliwego kryzysu, przez długi czas przewijało się w wypowiedziach führera przy stole
konferencyjnym. Zwłaszcza to, co o nastrojach w armii doniósł jeden z generałów frontowej dywizji. Nagle
żołnierze przypomnieli sobie odwrót Napoleona spod Moskwy... Gdyby historia się powtórzyła, odwrót
mógłby zamienić się w paniczną ucieczkę i katastrofalną klęskę.
Do tego nie doszło. Odrzucił sugestie generałów „planowego wycofania się” i zatrzymał front, dalej od
stolicy Związku Radzieckiego, ale jednak. Pozbawił dowództwa swoich najlepszych z najlepszych:
feldmarszałka Gerda Rundstedta, Heinza Guderiana i Ericha Hopnera, a ich następcom rozkazał trwać i bić
się nieustępliwie.
Powstrzymał odwrót, ale jakim kosztem! Tysiące niemieckich żołnierzy zamarzło na śmierć, dziesiątki
tysięcy cierpiało na odmrożenia i trzeba ich było wycofać na zaplecze, zapełniając nimi szpitale w
Generalnym Gubernatorstwie i w Rzeszy.
Rozpoczęły się dyskusje w łonie Oberkommando der Wehrmacht. Temat był jeden: jak przełamać
rosyjski front. W trakcie tych krzyżujących się zdań i opinii feldmarszałek Walter von Brauchitsch podał się
do dymisji, a Hitler oznajmił, że sam obejmuje dowództwo nad armią niemiecką.
Na 6 i 7 lutego 1942 roku władca „Wilczego Legowiska” zwołał w trybie pilnym konferencję. Miały
zapaść daleko idące decyzje, w kwestii starań, jakich należy dołożyć, aby niemiecka gospodarka sprostała
zrnienionym wymaganiom wojennym. Z Berlina przylecieli: minister uzbrojenia i amunicji Fritz Todt,
minister gospodarki Walter Funk i kilku innych. Marszałek Rzeszy i minister lotnictwa Hermann Göring był
na miejscu.
Hitler nie krył, że jest zaskoczony jak nigdy dotąd. Zaatakował Związek Radziecki z lądu oraz z
powietrza, i chełpił się, że sześćdziesiąt procent z użytych czterech tysięcy maszyn jego Luftwaffe
wystarczy, żeby blitzkrieg na Wschodzie zakończył się po czterech tygodniach.
Wprawdzie Göring, jako dowódca sił powietrznych, proponował, żeby do napaści na „bolszewickiego
kolosa na glinianych nogach” — jak oceniali wtedy ZSRR — rzucić od razu cały niemal sprzęt latający i
skończyć ze Stalinem „w krótkich abcugach”, ale führer ostudził go w tym zamiarze.
— Nie, Göring — powiedział przybierając ton wyższości, jakim nauczyciel przemawia do ucznia. —
Nasze lotnictwo musi operować w rejonie Morza Śródziemnego z przyległymi basenami. Zwłaszcza teraz,
gdy okupujemy Jugosławię, Grecję i Kretę. Musimy z powietrza kontrolować całe wybrzeże Afryki
Północnej. Churchill panuje, niestety, na tamtych wodach, a i Rommla nie mogę pozostawić z jego Afrika
Korps bez lotnictwa. Nie chcę ogołocić z samolotów Norwegii, Zachodu i Kriegsmarine. W Anglię trzeba
bić dalej, sterroryzujemy ludność, a potem pójdzie nam już łatwiej, zwłaszcza, że pracujemy nad „bronią
odwetową...”. Wszystko to wymaga dużego potencjału lotnictwa, nie mówiąc już o obronie Rzeszy.
Przywódca NSDAP, dyktator i głównodowodzący sił zbrojnych w jednej osobie, dufny był w potęgę
swej armii, nie doceniał Kraju Rad, jego zasobów i ludzi.
Już 9 grudnia „zmył” Göringowi głowę i nazwał jego lotników tchórzami za to, że Luftwaffe nie
wyrąbała armii drogi do Moskwy.
— Co pan zrobił z naszym lotnictwem? — krzyknął na niego podczas odprawy. — Dlaczego ponosimy
takie straty? Produkcja rośnie, a samolotów brak, ciągle za mało!
— Warunki atmosferyczne — próbował tłumaczyć dowódca Luftwaffe. — To jest nasz główny
przeciwnik. Utrudnione dostawy paliwa też dają się we znaki, transport lądowy utknął, powietrzny jest zbyt
słaby...
— To pana wina — uciął Hitler.
Złego zdania o Luftwaffe i jej dowódcy byli również generałowie: Franz Halder, Wilhelm Keitel,
Brauchitsch i inni. Marszałkowie tego w oczy nie mówili, ale przed Hitlerem nie kryli swych opinii.
Wkrótce miało się okazać, że w samej tylko drugiej połowie 1942 roku Niemcy stracą na froncie
wschodnim ponad cztery tysiące osiemset samolotów. Zmusiło to agresora do wydatnego zwiększenia
produkcji, zwłaszcza myśliwców.
Hitler dostrzegł to jako absolutną konieczność właśnie teraz, na początku lutego 1942 roku. Długą,
poufną rozmowę w tej sprawie odbył z ministrem uzbrojenia, zarazem szefem organizacji Todt prowadzącej
roboty budowlane o znaczeniu wojennym. Nie była to bynajmniej rozmowa pogodna.
Nic dziwnego. Krótkotrwała przewaga hitlerowskiego lotnictwa zdawała się kończyć, a teraz Hitler,
bijąc pięścią w stół, mówił, że Luftwaffe musi odzyskać panowanie w powietrzu, zarówno na wschodzie jak
i na zachodzie. Główny nacisk należało, jego zdaniem, położyć obecnie, nie jak dawniej, na atakowaniu
lotnisk lecz na zwalczaniu przeciwnika w powietrzu. Zmuszał do takiej zmiany zadziwiająco rosnący
potencjał woskowy, w tym i lotniczy Armii Czerwonej.
W Kętrzynie zjawił się tego dnia, 6 lutego 1942 roku, naczelny architekt Berlina i ulubieniec Hitlera,
Albert Speer. Chciał uzyskać widzenie się z „wodzem” w sprawie programu wystawienia monumentalnych
budowli III Rzeszy. Znalazł się w „Wilczym Szańcu” po raz pierwszy i z ciekawością obserwował dosłownie
ceremoniał przepuszczania przez gęste sito każdego przybysza — przybywający musieli przejść przez kilka
posterunków doborowych SS-manów z pułku Leibstandarte AH, w każdym sprawdzano dokumenty od
początku. Pełno tu było ogrodzeń z drutu zwyczajniego i kolczastego, specjalna bocznica kolejowa z wysoką
rampą i budynek stacyjny wyglądający raczej na bunkier. W pobliżu — lotnisko. I najważniejsze: ogromne
żelbetowe pudła — bunkry, największy dla führera, odrębne dla generalicji i dla gości. W sumie —
osiemdziesiąt budowli naziemnych i podziemnych, w tym pięćdziesiąt bunkrów. Wszystko w przemyślany
sposób zamaskowane w lesie Gierłoży pod Rastenburgiem, upiększone. Pod ziemią kilka kondygnacji w dół,
między nimi funkcjonujące windy.
Gdy Speer dotarł do pokoju adiutantów, zwrócił się do Schmundta, prosząc go o zameldowanie
führerowi o swoim przybyciu. Zakwaterowano go, potem zjadł kolację w większym gronie, z udziałem
Hitlera. Nastrój był ponury, kanclerz rozmawiał właściwie tylko z Todtem. Od czasu do czasu zwracał się do
Göringa, o ile rozmowa schodziła na temat lotnictwa.
Przed północą Todt pożegnał się i odleciał samolotem do Berlina, żeby wydać polecenia stosowne do
rozkazów „wodza”.
Gdy posiłek dobiegł końca i wszyscy rozeszli się, do pokoju Speera przyszedł admtant i poprosił go do
führera.
Nazajutrz wczesnym rankiem ostry terkot telefonu wyrwał Speera z głębokiego snu. Usłyszał głos
osobistego lekarza Hitlera, dr Brandta.
— Samolot doktora Todta rozbił się! — poinformował z wielkim przejęciem. — Doktor Todt zginął.
Po południu, ku zaskoczeniu wszystkich, a zwłaszcza Göringa, Hitler mianował Speera następcą
tragicznie zmarłego Todta na stanowisku kierownika resortu.
Nowy minister uzbrojenia po dwóch dniach wypełnionych rozmowami z kanclerzem i naradami w
większym gronie pożegnał się i przyleciał do Berlina, aby objąć swe nowe obowiązki. Z miejsca nawiązał
współpracę z feldmarszałkiem Erhardem Milchem, sekretarzem stanu w ministerstwie lotnictwa i
generalnym inspektoratem Luftwaffe. Czekało ich wspólne zadanie — bo takie były plany — uczynienia z
niej siły nie do pokonania.
Jeszcze tego samego dnia spotkał się Speer z przedstawicielami największych koncernów wojennych w
Rzeszy, takich jak: Krupp, Steyer-Daimler-Puch, Messerschmitt, Junkers, Focke-Wulf, Heinkel, Dornier, a
także Siemens, AEG, Flic, IG-Farben i kilku innych. Jedne dawały surowce, inne agregaty, a jeszcze inne
gotowy sprzęt.
Temat konferencji: niezbędne uwarunkowania do wzrostu produkcji. Dyskutowano również nad
potrzebami i bilansem sił roboczych — dyrektorzy zażądali ogromnych dostaw rąk do pracy.
Nikt z obecnych nie nazwał tego po imieniu, ale każdy doskonale wiedział, o jakie to ręce chodzi: o
jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych; ale w pierwszym rzędzie o przymusowych
robotników — obcokrajowców. Oni to mieli zastąpić powoływanych do wojska Niemców.
Speer obiecał zrealizować te postulaty, a podsumowując naradę, postawił sprawę tak: nie może
powtórzyć się sytuacja z końca 1941 roku, kiedy to zużycie broni, amunicji i sprzętu wojennego po stronie
niemieckiej, zwłaszcza samolotów i czołgów, przewyższyło po raz pierwszy bieżącą produkcję przemysłu
zbrojeniowego.
Polowanie na narody
Jechały pociągi pod na pozór zwyczajnym nadzorem, a w nich stłamszeni, zatroskani ludzie z
węzełkami, kuferkami, albo i bez bagażu, zagarnięci tak jak stali. Biegły wagony po szynach ze wszystkich
kierunków Europy — z północy i wschodu, z południa i zachodu — kończąc swój bieg na którejś z kilku
tysięcy niemieckich stacji kolejowych. Potem tych siłą wyrwanych z ognisk domowych obcokrajowców
rozdzielano; jedni szli do majątków ziemskich, inni do fabryk lub kopalń — dla tych tworzono obozy pracy.
Pracowali z rozpaczą w sercu, a historia życia każdego z nich to oddzielna tragedia. Ojcowie musieli
pozostawić rodziny często bez elementarnych środków do życia, mężów oderwano od żon, które zostały bez
pieniędzy i opieki.
Jak się potem okazało, do tej niewolniczej, przymusowej pracy zapędzono dziesięć procent polskiego
narodu, nie licząc skierowanych do niej jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych, i,
oczywiście, ich rodzin.
Tak zaczęły się masowe polowania na ludność kilkunastu narodów, głównie narodów radzieckich,
narodu polskiego i francuskiego; miały one trwać niemal do końca 1944 roku. Wprawdzie proceder ten
uprawiali hitlerowcy już w latach 1940—1941, ale to, co nastało teraz, po nominacji Alberta Speera,
przewyższało rozmiarem wszystkie dotychczasowe łapanki i transporty.
Władze III Rzeszy odłożyły do lamusa dawną teorię Hitlera, w myśl której obcokrajowiec, głównie
słowiańskiego pochodzenia, nadawał się jedynie do robót nie wymagających kwalifikacji. Teraz, gdy
„Wielkim Niemcom” zagrażało widmo dalszego pogorszenia się bilansu: prodiikcja zbrojeniowa — straty w
broni i sprzęcie — stało się, ze względu na rosnącą potęgę militarną, koniecznością masowe zatrudnianie
robotników cudzoziemskich. Ausländer * albo inaczej zwangsarbeiter ** stawał się jedną z centralnych
postaci zaplecza gospodarczego i siły wojennej Niemiec. Urosły w cenie fachowe kwalifikacje
obcokrajowców, rozpoczął się nowy etap ich eksploatacji.
Wydarzenia potoczyły się w tempie lawinowym. Pierwszego marca 1942 roku Göring, jako generalny
pełnomocnik do spraw planu czteroletniego, podpisał, na wyraźny rozkaz Hitlera, dekret mianujący Speera
generalnym pełnomocnikiem do spraw zbrojeń. Nastąpiła tym samym rzecz niespotykana: dyktator wyłączył
planowanie i koordynację najważniejszej gałęzi, a to przemysłu zbrojeniowego, z gestii swego
nieoficjalnego zastępcy, drugiej po nim samym postaci Rzeszy, i przekazał te uprawnienia swojemu
architektowi, którego uczynił ministrem. Niezwykłości, a nawet pikanterii dodawało temu faktowi to, że jako
minister lotnictwa, Göring był w znacznym stopniu uzależniony od Speera.
Dwudziestego pierwszego marca kanclerz podpisał dokument, który stwierdzał, że interesy całej
gospodarki zostają podporządkowane potrzebom przemysłu zbrojeniowego. Jednocześnie nastąpiło
ściślejsze zespolenie personalne zarządów koncernów z ministerstwem Speera, co umożliwiło lepszą
koncentrację produkcji i wzrost wydajności.
Drugiego kwietnia tego roku z inicjatywy Speera powstał Komitet Centralnego Planowania — „Zentrale
Planung”, z kierownictwem w składzie: Speer, Milch i Billy Körner, podsekretarz stanu, prawa ręka Göringa.
Była to jedyna instytucja w Rzeszy, mająca prawo rozdziału surowców i siły roboczej dla poszczególnych
branż i koncernów. Minister uzbrojenia mógł więc sterować dostawą robotników przymusowych do
interesujących go zakładów produkcji wojennej. A był to problem numer jeden. W wielu fabrykach
brakowało robotników na drugą zmianę. W tej sytuacji jeszcze w marcu minister zasugerował Hitlerowi
konieczność powołania kogoś ze specjalnymi pełnomocnictwami, kto zagwarantowałby dopływ brakujących
rąk do pracy.
Pod koniec tego miesiąca kanclerz mianował gauleitera i namiestnika Rzeszy w Turyngii, Fritza
Sauckela, brutalnego hitlerowca, starego członka NSDAP, generalnym pełnomocnikiem do spraw
zatrudnienia — „Generalbevollmächtiger für den Arbeitseinsatz”. Tajnym zarządzeniem Hitlera otrzymał on
szerokie kompetencje, właściwie uprawnienia dyktatorskie. Mógł według uznania stosować, przy pomocy
aparatu władz cywilnych i wojskowych, wszystkie środki w celu zaopatrzenia w siłę roboczą niemieckiej
gospodarki wojennej. W pierwszym rzędzie — w krajach podbitych. Korzystał też w pełni ze swoich
pełnomocnictw i to z całą bezwzględnością, zwłaszcza że znał pewną wcześniejszą wypowiedź „wodza”.
Dziewiątego listopada 1941 roku na naradzie w Kwaterze Głównej Hitler stwierdził:
— Terytorium, które bezpośrednio dla nas pracuje, obejmuje ponad dwieście pięćdziesiąt milionów
ludzi; nie może ulegać wątpliwości, że musi się nam udać zaprząc tych ludzi bez reszty do pracy.
Speer również pamiętał tamte słowa swego „mistrza” i stale ponaglał Sauckela, aby przysyłał mu coraz
więcej ausländerów.
Na kolejnej naradzie u Hitlera, w obecności Speera, gauleiter obiecał, że zlikwiduje wszystkie wąskie
gardła w zakresie siły roboczej.
— Znajdę zastępców na miejsce wszystkich wcielonych do Wehrmachtu niemieckich robotników w
resorcie uzbrojenia!
* Cudzoziemiec.
** Robotnik przymusowy.
— A ilu ich brakuje nam na dzień dzisiejszy? — zapytał zaciekawiony „wódz”.
— Pół miliona — odpowiedzieli chórem obaj podwładni, jakby się umówili.
Rozbawiony Hitler roześmiał się na cały głos.
— A ponieważ rozkręcam spiralę zbrojeń w coraz szybszym tempie, w następnym roku będzie mi
potrzeba milion — uzupełnił minister. — Przed towarzyszem partyjnym Sauckelem stoi ogromne zadanie,
bo również inne gałęzie przemysłu, a także budownictwo są w niewiele lepszej sytuacji.
— Tak, tak. Trzeba się uporać z zadaniami wojennymi. Ja nigdy nie kapituluję! — zakończył gospodarz
niemal krzycząc. Gdy się uspokoił, dodał:
— Nie wolno nam robić więcej takich błędów, jak z niedostateczną produkcją samolotów. Tę wojnę
przegra ten, kto popełnia większe omyłki. Opracujcie plan totalnej mobilizacji w zakresie przymusowego
zatrudnienia.
Gauleiter Turyngii od dawna w kręgach władców III Rzeszy miał opinię człowieka niezwykle
energicznego i konsekwentnego. Swoich niespożytych sił użył teraz z wielkim rozmachem dla
usatysfakcjonowania w pełni Hitlera.
Nie omieszkał odwiedzić niektórych krajów okupowanych, zwłaszcza Francji i Generalnej Guberni. U
Hansa Franka zjawił się 18 sierpnia. Generalny gubernator prosił, żeby Sauckel użył swoich wpływów u
Hitlera, aby zelżała nieco dyskryminacja polskich robotników. Gdy wyjaśnił mu, dlaczego mu na tym zależy,
Sauckel z jego wywodami zasadniczo zgodził się.
— Miło mi, Sauckel, że jest pan gotów pomóc mi i że jako pełnomocnik do spraw zatrudnienia zgadza
się pan na wydanie przeze mnie oficjalnego obwieszczenia, w myśl którego wszyscy Polacy, nienagannie
pełniący swe obowiązki w Rzeszy, mają być przyzwoiciej traktowani. Wydaje mi się, że na przyszłość ułatwi
nam to ogromnie zdobywanie sił roboczych.
W dalszym ciągu tej rozmowy Frank oświadczył jednak, że akcję dostarczania robotników z Generalnej
Guberni prowadzi przy pomocy policji.
Sam, popadając w sprzeczność, potrafił wykazać brak konsekwencji innym, konkretnie rządowi Rzeszy,
który raz traktował obszar Generalnej Guberni jako rezerwuar siły roboczej, a dwa — jako część składową
niemieckiej gospodarki wojennej, gdzie tworzono nowe zakłady przemysłowe.
— Trzeba się zdecydować na coś, na jeden z tych wariantów. Nie można jednak robić obu rzeczy naraz:
zabierać stąd siłę roboczą, a jednocześnie rozbudowywać tu przemysł Rzeszy — wywodził. —
Przypominam tylko o tym, że mamy tu zrealizować gigantyczny program inwestycji Rzeszy, między innymi
rozbudowę sieci kolejowej. Fakt, że dwie trzecie ogólnego zaopatrzenia dla frontu wschodniego przechodzi
przez teren Generalnej Guberni, tłumaczy dlaczego rozbudowa tutejszych linii kolejowych została na rozkaz
führera włączona w zakres zadań równie ważnych, jak budowa okrętów podwodnych czy inne, najpilniejsze
przedsięwzięcia. Program rozbudowy sieci kolejowej wymaga zatrudnienia niesłychanej liczby tutejszych
wykwalifikowanych robotników. Zapotrzebowanie na metalowców jest ogromne — tu położył mocny akcent
na dalszych słowach. — Całkowicie błędne jest twierdzenie, że przemysł Generalnej Guberni w porównaniu
z Rzeszą posiada nadmiar wykwalifikowanych robotników.
Tym niemniej zapewnił „drogiego gościa”, że postulowane przez niego dostarczenie stu czterdziestu
tysięcy ludzi do pracy w Rzeszy będzie spełnione.
Już wkrótce nie zadawano sobie trudu maskowania porywania ludzi pozorami werbowania ochotników i
przestano zwracać uwagę na zagraniczną opinię publiczną. Metody i środki przemocy, które już zresztą od
dłuższego czasu stosowano w krajach okupowanych, przede wszystkim w Polsce, stały się jawnie
usankcjonowaną polityką. Sauckel otrzymał 27 marca prawo udzielania dyrektyw dowódcom wojskowym i
rządom okupacyjnym w zagadnieniach dotyczących siły roboczej. Trzydziestego września tego samego roku
Hitler upoważnił go do stosowania według uznania takich środków w Rzeszy, Protektoracie, w Generalnym
Gubernatorstwie i gdzie indziej, które zagwarantują niemieckiej gospodarce wojennej niezbędną liczbę
robotników.
Nie ociągając się, wysłał Sauckel do szefa głównego dowództwa sił zbrojnych, feldmarszałka Keitla,
pismo, w którym, mając na uwadze potrzeby gospodarki wojennej i przemysłu zbrojeniowego, żądał
przeprowadzenia werbunku sił roboczych nie tylko od administracji okupacyjnej, ale i od komend
wojskowych, zarówno miejscowych, jak i polowych.
W rozkazie wydanym na tej podstawie przez Oberkommando bez osłonek kładzie się wprost na
dowódców armii obowiązek uczestniczenia w werbunku i to przy użyciu najostrzejszych środków.
Wyznaczono do tego celu specjalnych oficerów. Mieszkańców, którzy nie zgłaszali się na wezwanie do
wyjazdu, traktowano jak sabotażystów i sądzono według praw wojennych. Tysiące ludzi uchylających się od
transportu zastrzelono. Uprowadzeni do Rzeszy cywile z oznakowaniem OST byli traktowani jako jeńcy
wojenni i kierowani do pracy przymusowej.
Generalny pełnomocnik wyznaczał kontyngenty niewolników pracy, które musiały ściągać władze
okupowanych krajów. Powstała gęsta sieć urzędów zatrudnienia — „Arbeitsamt”, wspomaganych przez
policję. Z ich pomocą urzeczywistniał się potworny program deportacji. Najbrutalniejszymi metodami
chwytano ludzi nawet młodocianych. Łapanki stały się nieodłącznym elementem krajobrazu krajów
okupowanych.
Sauckel, który już po swej nominacji dostał rozkaz od Hitlera natychmiastowego dostarczona miliona
robotników z ZSRR, wykonał polecanie z nadwyżką, ku pełnemu zadowoleniu „wodza”. Od kwietnia do
grudnia 1942 roku „zwerbował” dwa miliony siedemset pięćdziesiąt tysięcy ze wszystkich stref
okupowanych, więcej niż zobowiązał się. Jeden milion czterysta tysięcy tych ludzi pochodziło z terenów
radzieckich, a czterysta tysięcy z Generalnego Gubernatorstwa. W ogólnej liczbie mieściło się kilkaset
tysięcy skierowanych do pracy jeńców wojennych — Rosjan, Polaków i Francuzów.
Trzeciego października tego samego roku gauleiter wystosował list do Alfreda Rosenberga, komisarza
Rzeszy na Ukrainie. Żądał „zwerbowania” dalszych dwóch milionów robotników. A 31 grudnia „złożył
zamówienie” na dalsze 225 tysięcy. Potem jeszcze raz, 1 maja 1943 roku, na taką samą liczbę.
Na cały rok założył „mobilizację” następnych cudzoziemców w ilości miliona stu piętnastu tysięcy.
Nieludzkie praktyki pędzenia siły roboczej do Niemiec rzeczywiście odbywały się pod nadzorem
generałów niemieckich. Uwidoczniały to raporty do generalnego kwatermistrza Wehrmachtu. A raport
znacznie późniejszy, z datą 28 lipca 1944 roku, podsumował sprawę, wykazując, że z ogólnej liczby dwóch
milionów siedmiuset dziewięćdziesięciu trzech tysięcy robotników wschodnich — OST, dwa miliony
wysłano z rejonów tyłów różnych grup armii.
„Werbunek po niemiecku” trwał. Jednocześnie zaostrzało się nieludzkie traktowanie obcych robotników
— fremdarbeiter.
Kiedy Sauckel na życzenie Hitlera złożył mu 30 listopada 1942 roku pierwsze większe i źródłowe
sprawozdanie ze swej działalności, dyktator patrzył i oczom nie wierzył, że w ciągu niespełna ośmiu
miesięcy, do końca tego właśnie miesiąca, przywieziono do Rzeszy wspomniane 2 miliony 750 tysięcy ludzi,
z czego połowę stanowili obywatele radzieccy.
— Oznacza to trzykrotny wzrost w porównaniu z analogicznym okresem w zeszłym roku — gauleiter
był z siebie zadowolony.
— Trzymać tak dalej — „wódz” uniósł prawą rękę z wyciągniętym w górę kciukiem, spoglądał
łaskawym okiem na swego pełnomocnika. — Będzie siła robocza i będzie broń — padnie Stalingrad i
dojdziemy do Baku. Po co aż tam, to pan sam wie... Zasługi pańskie będą sowicie wynagrodzone. Ale czy
nie napotyka pan większych trudności?
Rozmówca zawahał się, wyglądało na to, że pytanie zaskoczyło go.
— Największy kłopot z Polakami...
Nie przyznał się, że zastosowanie drastycznie zaostrzonych środków akurat w Generalnym
Gubernatorstwie dało rezultat odwrotny do oczekiwań, i że liczba wysłanych stamtąd do Niemiec w
ostatnich trzech miesiącach była najniższą z dotychczasowych. Nie mógł jednak powiedzieć kanclerzowi,
nie wzbudzając jego niepohamowanego gniewu, że ani urzędy pracy, ani policja i SS, ni wojsko nie są w
stanie złamać oporu narodu polskiego. Takim bowiem językiem rozmawiać z Hitlerem nie ośmielił się nikt.
W listopadzie 1942 roku Niemcy skończyli z fikcją wolnej południowej strefy Francji i powiadomili
rząd marszałka Pétaina o rozciągnięciu okupacji na cały kraj. Wkrótce premierem został Pierre Laval.
Dziewiętnastego grudnia 1942 r. Hitler zaprosił go do swej kwatery „Wilczy Szaniec” i przyjął w obecności
Göringa, Ribbentropa i hrabiego Ciano, ministra spraw zagranicznych Włoch. Kanclerz oznajmił mu wtedy z
całą brutalnością, że we Francji należy przeprowadzić nową, zakrojoną na szeroką skalę, wybiórkę rąk
roboczych dla Rzeszy.
W kilka dni później Speer zatelefonował do Sauckela, że zgodnie z decyzją führera nie trzeba mieć
żadnych szczególnych względów dla Francuzów.
Otrzymawszy taką carte blanche, Sauckel zjawił się 11 stycznia 1943 roku w Paryżu i zwołał
konferencję wszystkich szefów służby zatrudnienia. Tutaj wyznaczył dla nich limity „rekwizycji”
robotników: 150 tysięcy specjalistów i 100 tysięcy niewykwalifikowanych, mężczyzn i kobiet. Na razie.
Laval wahał się pomiędzy dwiema postawami: pozwolić Sauckelowi na rekrutację ćwierci miliona
robotników francuskich, czy wziąć tę sprawę we własne ręce. Wybrał tę drugą jako dającą możliwości
prowadzenia gry opóźniającej proces wysyłki ludzi do Niemiec, a przede wszystkim wynegocjowanie
pewnych ustępstw ze strony gauleitera.
Po miesiącu pertraktacji i przetargów Laval wydał 17 lutego zarządzenie ustalające obowiązek pracy dla
wszystkich młodych Francuzów, urodzonych w okresie 1 stycznia 1920 — 31 grudnia 1922. Służba ta miała
trwać przez dwa lata, a przydział pracy należał do niemieckich Arbeitsamtów.
W zamian rząd francuski wytargował pewne koncesje. Hitlerowcy zgodzili się na powołanie komisji
lekarskich w składzie dwóch Francuzów i jeden Niemiec; wszyscy młodzi ludzie byli poddawani badaniom,
po czym zdrowych kwalifikowano do Rzeszy, podpisywali kontrakt, a chorych pozostawiano na miejscu.
W marcu i kwietniu wysłano do Rzeszy 500 tysięcy Francuzów i Francuzek, a już w maju Sauckel
zażądał dalszych 220 tysięcy, zrealizowano 170 tysięcy.
Kiedy tuż po wojnie zrobiono dokładny rachunek za cały okres 1940—1944, okazało się, że okupant
żądał z Francji 1 miliona 575 tysięcy ludzi, w rzeczywistości otrzymał „tylko” 785 tysięcy osób.
Była to w pierwszym rzędzie zasługa francuskiego ruchu oporu.
Tymczasem za plecami Speera i Sauckela rozgorzała zakulisowa walka konkurencyjna pomiędzy
koncernami o nowych robotników. Niektórzy, jak Alfred Krupp, starali się wpływać dość natrętnie na
generalnego pełnomocnika, by zapewnić swym zakładom pierwszeństwo w pozyskaniu sił roboczych
obcokrajowców, jeńców i więźniów, ponadto nie stronili oni od przekupstwa. Wszystkie chwyty na tym polu
były dozwolone i wkrótce całe niemal kierownictwo III Rzeszy zostało skorumpowane. Rady nadzorcze
gigantów przemysłu faszerowały reichsführera SS potężnymi łapówkami, krociowymi sumami na fundusz
SS, a Himmler przez gruppenführerów ze swojego sztabu i z Głównego Urzędu Administracyjnego SS
wywierał „boczny” nacisk na Sauckela. Również Göring był obiektem manipulacji przemysłowców, rzecz
prosta nie za darmo.
Speer zgrzytał zębami na te praktyki; psuły mu niejedno zamierzenie inwestycyjno-produkcyjne,
zainicjowane w interesie armii, ale w systemie „wodzowskim” nieraz był bezsilny. Od czasu do czasu
interweniował u Hitlera i wygrywał spór, ale zarobił sobie przy tym na niechęć Himmlera.
Współzawodnictwo, jakie rozpętały koncerny, wpłynęło tragicznie na położenie ausländerów.
Prześcigano się w ich wyzysku, aby osiągnąć maksymalne dywidendy.
Przyczynił się do tego również i Speer. Zamawiał zwiększone kontyngenty fremdarbeiterów, domagał
się ich natarczywie, gwałtownie.
Wiedział zresztą, że Sauckel dwoi się i troi. Orientował się, że są to ludzie wyrwani siłą z rodzinnych
domów, ze stron ojczystych, zabrani w łapankach ulicznych, z kin, a bywało, że i po wyjściu z kościoła po
nabożeństwie, nierzadko w trakcie pacyfikacji i masakr.
Ponaglał stale generalnego pełnomocnika, rozdzielał hojnie pochwały pod adresem SS i policji za ich
„sprawne” działanie w interesie podległego mu przemysłu.
Więc Sauckel raz po raz pisał do Hitlera listy, takie jak wystosowany 3 czerwca 1943 w sprawie
dostarczenia dla zakładów zbrojeniowych 850 tysięcy jeńców wojennych. Jak wysłany 27 tegoż miesiąca
następującej treści:
„Mein führer! Proszę o zgodę, żeby do końca tego roku przetransportować do Rzeszy dalsze 500 tysięcy
Francuzów i Francuzek”.
Hitler zaaprobował i ten wniosek.
Gniazdo szerszeni
Osiemnastego lutego minister propagandy Joseph Goebbels wygłosił przemówienie nawołujące do
„wojny totalnej”. Było to w szesnaście dni po kapitulacji 6 armii feldmarszałka Friedricha Paulusa w
Stalingradzie.
Najbardziej tę zmienioną sytuację miały odczuć narody jęczące pod butem okupanta — nastąpiło dalsze
rabowanie setek tysięcy ich ojców, synów, matek i córek, zawleczono ich do Niemiec, żeby ratowali
zagrożoną „Tysiącletnią Rzeszę”.
Jeszcze bardziej wzmożony nacisk, wręcz atak koncernów i mniejszych przedsiębiorstw na siłę roboczą
obcokrajowców, zmusił Centralne Planowanie do skrupulatnych wyliczeń, komu dostali się ausländerzy w
ostatnich kilku miesiącach. I tu przyszło niemiłe odkrycie. Liczba robotników, których Sauckel winien
przekazać przemysłowi zbrojeniowemu, głównie lotniczemu, nie zgadzała się z rachunkiem, dokonanym
przez same zakłady. Różnica była poważna — pięćset, sześćset tysięcy ludzi.
Speer, chcąc zmusić Sauckela do wyjaśnień tej rozbieżności, poprosił telefonicznie Hitlera o zwołanie
konferencji.
Minister, jadąc do Berchtesgaden, bo tam, nad taflą wodną Obersee, chwilowo zażywał odpoczynku
kanclerz, zacierał ręce. Już widział siebie egzekwującego ustalenia, jakich dokonał wespół z Milchem, jak
też z Göringiem, było to w interesie ich Luftwaffe. Przypuszczali, że „król Turyngii”, ulegając presji innych
ministrów, skierował do kontrolowanych przez nich przedsiębiorstw część kontyngentu, przydzielonego
formalnie ministerstwu uzbrojenia.
Sądzili, że za tą roszadą stał Martin Bormann, szef kancelarii partii, osobisty doradca Hitlera. On
również forsował własną politykę zatrudnienia i w tym celu sprzymierzył się z Sauckelem. Poza tym bał się
wpływów Speera i chętnie intrygował przeciwko niemu. Ten zaś, poszukując możnych sprzymierzeńców,
zbliżył się do Goebbelsa, zazdrosnego o wpływy Bormanna na führera.
W czwórkę wystąpili przeciwko gauleiterowi. Marszałkowi Rzeszy było to na rękę, gdyż atakując
Sauckela, pośrednio dotykało się „cień Hitlera”, jak nazywano reichsleitera NSDAP. Göring wiedział, że ten
jest mu niechętny.
Czarny Mercedes podwiózł Speera ze stacji do „Orlego Gniazda”. Pierwsza wiadomość, jaką usłyszał z
ust adiutanta Hitlera, Juliusa Schauba, zdetonowała go nieco. Nadeszło usprawiedliwienie od Goebbelsa. Już
w pobliżu Berchtesgaden ściął go jakoby z nóg ból nerek i podobno leżał chory w swej salonce kolejowej.
Gdy w dodatku Speer ujrzał na sali konferencyjnej Himmlera i Keitla, sprzymierzeńców Bormanna,
zrozumiał wszystko. Sauckel ściągnął posiłki, a ,,doktor kuternoga” wycofał się dyplomatycznie.
Minister z trudem ukrył niezadowolenie na widok reichsführera. Nie mógł mu zapomnieć, że ten zawarł
porozumienie z ministrem sprawiedliwości Otto Thierackiem — 18 września 1942 roku przeprowadzili
rozmowę w kwaterze polowej Himmlera w Żytomierzu — i w ciągu sześciu miesięcy następnego roku
sprzątnął mu sprzed nosa dwieście tysięcy cudzoziemskich robotników, każąc ich aresztować za niewielkie
lub nawet sfingowane wykroczenia i przeznaczając do pracy w przedsiębiorstwach SS w obozach
koncentracyjnych.
Kanclerz rozpoczął obrady i oddał głos pełnomocnikowi do spraw Arbeitseinsatzu. Ten przyjął
nieoczekiwaną taktykę: podważył ostatnie ustalenia Centralnego Planowania, twierdząc, że aktualnie
postulowane „zwerbowanie” dalszych ausländerów dla przemysłu zbrojeniowego w liczbie dwa miliony sto
tysięcy jest zbyt wyśrubowane.
Speer, początkowo zaszokowany tym tupetem, zreferował swój punkt widzenia i zarzucił generalnemu
pełnomocnikowi, że podane liczby skierowanych do przemysłu fremdarbeiterów są niezgodne z prawdą.
Milch i Speer oczekiwali, że teraz wystąpi Göring i jako generalny pełnomocnik do spraw planu
czteroletniego i dowódca lotnictwa zażąda tak, jak było umówione, od Sauckela konkretnych wyjaśnień.
Zamiast tego, słuchali z przerażeniem, jak „gruby Hermann” gwałtownie zaatakował... Milcha.
— To rzecz niebywała, że feldmarszałek Milch robi takie trudności, komplikuje sprawy i rozszczepia
włos na czworo! — grzmiał na całą salę, patrząc wiernopoddańczo w oczy führerowi. — Towarzysz partyjny
Sauckel wkłada przecież tyle wysiłku, osiąga wielkie sukcesy. Wbrew nastrojom Milcha ja osobiście jestem
wielce zobowiązany i wdzięczny pełnomocnikowi do spraw Arbeitseinsatzu. Wielka szkoda, że Milch nie
docenia wysiłków Sauckela.
Generalny inspektor zagryzł wargi do krwi, rozsadzała go wściekłość.
— Podlizuje się Sauckelowi, bo tego akcje u führera rosną. No i zależy mu na dostawach robotników do
jego koncernu „Reichswerke Hermann Göring” — szepnął Speer cicho, ale tak, żeby usłyszeli najbliżej
siedzący.
Jednak Hitler polecił kontynuować dyskusję. Zabrało głos kilku ministrów resortowych, ale widać było,
że nie orientują się w skomplikowanych niuansach polityki zatrudnienia.
Posiedzenie nie przyniosło wyjaśnienia zagadki „zniknięcia” sześciuset tysięcy ludzi. Kiedy już
wszyscy mieli się rozejść, doszło do uszu niektórych, jak Sauckel mówił do Göringa coś w tym rodzaju: cóż
to znaczy kilkaset tysięcy przy milionach obcokrajowców zwerbowanych od początku wojny i kilku
milionach dalszych, których się jeszcze pochwyci.
Po upływie miesiąca Speer już wiedział, w jaki sposób powstała tamta rozbieżność. Posłał do Górnej
Bawarii swego inspektora do spraw zbrojeń i łącznika z Wehrmachtem, generała Roescha, aby przy
sposobności rozpoznał i tę sprawę. Rozwiązanie zagadki było proste. Sauckel rejestrował w urzędach
zatrudnienia jako pracującego każdego robotnika, kierowanego do określonej fabryki. Tymczasem wielu z
nich nie nadawało się do pracy w danej specjalności, więc odsyłano ich. Zakłady rejestrowały tylko te osoby,
które rzeczywiście zostały przyjęte.
Jednakże Milch powątpiewał, czy fakt ten tłumaczy aż tak ogromne armie „martwych dusz”.
— Może Himmler częściowo ma rację, mój drogi — zastanawiał się głośno na przyjacielskiej
pogawędce w prywatnym mieszkaniu Speera.
Nawiązywał do konferencji w Berchtesgaden, gdzie reichsführer SS wyraził przypuszczenie, że brak w
bilansie sił roboczych kilkuset tysięcy ausländerów można wytłumaczyć ich śmiercią.
— Nie, Erhardzie — zaoponował gospodarz. — Należy tu odróżnić trzy rachunki. Jeden, to bilans
owych sześciuset tysięcy, a z nim jest tak, jak cię poinformowałem telefonicznie: robi go różnica pomiędzy
ewidencją urzędów zatrudnienia a stanem rzeczywistym w przedsiębiorstwach. Drugie, odrębne zjawisko, to
masowe ucieczki obcokrajowców z pracy, idą one w tysiące, dziesiątki tysięcy każdego miesiąca. Prym tu
wiodą Polacy. Rzecz w tym, że nie wszystkich policja chwyta i sprowadza z powrotem. Wszystko to razem
dezorganizuje nam trochę rytm produkcji.
Minister miał dobre rozeznanie. Wiedział, że polscy robotnicy stanowią najliczniejszą grupę wśród
ausländerów. Jeszcze zanim Sauckel objął urząd generalnego pełnomocnika, gubernator Hans Frank
dostarczył Rzeszy ponad milion Polaków. W piśmie do Göringa z dnia 25 stycznia 1941 roku tak właśnie
sprecyzował to zadanie. A na posiedzeniu rządu Generalnego Gubernatorstwa, jakie miało miejsce 10 maja
tegoż roku, ustalił zasadę przymusowego „werbunku”. Jak gdyby zabieranie ludzi pod policyjnym naciskiem
nie miało miejsca już wcześniej.
Z kolei Sauckel przyrzekł Hitlerowi dalsze półtora miliona robotników z „kraju Wisły”.
Speer miał zamiar przedstawić swemu gościowi ów obiecany trzeci bilans strat siły roboczej, ale
rozmyślił się i przemilczał sprawę, a bystry feldmarszałek nie nalegał. Domyślił się, co mógłby mu
powiedzieć jego przyjaciel Speer i podobnie jak tamten wolał uprawiać strusią politykę chowania głowy w
piasek.
Bo był to problem najbardziej żenujący, wręcz haniebny, dyskredytujący kompletnie rząd niemiecki i
dowództwo armii. Nic dziwnego, że i oni dwaj woleli udawać, że nie wiedzą o potwornych warunkach
bytowania fremdarbeiterów. Odpychali myśl o setkach tysięcy tych, którzy utracili zdolność do pracy i
zmarli z wycieńczenia pracą lub w wyniku maltretowania przez strażników i nadzór w kontrolowanych przez
nich, generała i ministra, kombinatach produkcji wojennej.
Speera interesowało tylko jedno: zwycięstwo Niemiec za wszelką cenę. Dlatego w swoim piśmie
okólnym do naczelnych dyrektorów w zakładach przemysłu zbrojeniowego przekazał, co następuje: „Führer
żąda: kto z obcokrajowców nie podporządkuje się, ten uprawia sabotaż w stosunku do dowództwa
wojennego”.
Po to, aby zmusić robotników do przykładnej pracy dla potrzeb wojny, władze Rzeszy zaostrzyły
zarządzenia o ich traktowaniu. Wszelkie, nawet najdrobniejsze uchybienia były karane w bezwzględny
sposób i surowo. Chodziło o to, aby doprowadzić do tego, żeby niewolnicy ci zachowywali się
„przyzwoicie” i chętnie pracowali, oduczyli się „krnąbrności” i opuszczania miejsca pracy.
Pod koniec listopada 1943 roku Sauckel siedział w fotelu na tle portretu Hitlera naturalnej wielkości, w
swoim gabinecie w pałacyku w Weimarze, i z nie ukrywaną satysfakcją przebiegał wzrokiem adresowany do
niego tasiemcowy memoriał Hansa Franka w sprawie traktowania polskich robotników przymusowych w
Rzeszy.
— To jest to... — z zadowoleniem pstryknął palcem w urzędowe pismo z Krakowa.
Frank nawiązywał do wizyty generalnego pełnomocnika u niego na Wawelu w sierpniu poprzedniego
roku. Sauckel do dziś nie zapomniał, jak wracał stamtąd obładowany kosztownymi prezentami — generalny
gubernator był hojny... z cudzej kieszeni, a był nią narodowy majątek Polaków.
W miarę czytania namiestnik Hitlera krzywił się na twarzy. Tylko sto czterdzieści tysięcy... Ten krętacz
Frank... No, i ci polscy bandyci, ich przeklęty ruch oporu... Udaremnili jego dalej jeszcze sięgające plany...
Jeszcze raz przeczytał uważnie list od początku. Niedawny zachwyt opadł całkowicie. Cóż stąd, że
sprawiło mu przyjemność wyliczenie przez autora listu, punkt po punkcie, wszystkiego tego, co było
zabronione polskim robotnikom w Niemczech i jakie kary należało zastosować dla ujarzmienia tego
„krnąbrnego” narodu — umiał to zresztą na pamięć. Jednak tego, co go naprawdę interesowało, nie znalazł
w elaboracie. Było tam wiele pochwał i uznania, wręcz podzięki dla niego, ale poza deklaracjami
współdziałania w werbunku siły roboczej nie znalazł w memoriale żadnych konkretów.
— Tak, Frank ma, trzeba przyznać, duże trudności — mruknął. — Ci Polacy nie dają mu żyć.
Przeciwko deportacji
Hitlerowski program wywózki setek tysięcy Francuzów na roboty przymusowe do Rzeszy zjednoczył
wszelkie odłamy ruchu oporu w tym kraju. Wypowiedziano walkę nie tylko afiszom propagandowym rządu
Vichy, które zachęcały robotników do wyjazdu takimi między innymi sloganami: „Ja pracuję w Niemczech.
Dla podniesienia swoich zarobków. Dla rodziny. Dla Francji. Postąp tak jak ja!”
Jednym ze stosowanych przez ruch oporu sposobów było działanie uprzedzające zgłoszenie się danego
Francuza, najczęściej całej grupy z danej wsi lub miasteczka, do podpisania umowy o pracę w Rzeszy.
Awansem wręczano im lub ich rodzinom określoną sumę pieniędzy, z reguły tysiąc franków na osobę, co
zapewniało na jakiś czas byt tym ludziom — i odwodziło od wyjazdu.
Środki na ten cel zbierała zarówno organizacja „Forces Françaises Combattantes” — Siły Zbrojne
Francji Walczącej, podległa generałowi de Gaulle'owi, jak i „Francs-Tireurs et Partisans Français” — Wolni
Strzelcy i Partyzanci Francuscy, pod patronatem Francuskiej Partii Komunistycznej.
Tam, gdzie agenci władz hitlerowskich, zwłaszcza Sauckela, naciskali, zamierzając użyć siły,
niedoszłych robotników wciągano do oddziałów partyzanckich.
Akcja ta, której patronował Charles de Gaulle, przyniosła liczące się rezultaty.
Inne metody zastosował polski ruch oporu. Na szeroką skalę rozwinęła się żywiołowa akcja sprzeciwu
wobec przymusowej deportacji robotników do Rzeszy, urzędy werbunkowe były bojkotowane, młodzież
ukrywała się i uciekała do lasów, pomocą okazały się „lewe dokumenty”, w tym także świadectwa lekarskie.
W licznych akcjach na urzędy gminne i placówki Arbeitsamtu niszczono listy imienne osób wyznaczonych
na wyjazd do Niemiec. Częstokroć z bronią w ręku odbijano ludzi wiezionych do punktów zbornych pod
strażą policjantów i żandarmów. Uczestniczyły w tych akcjach wszystkie organizacje antyhitlerowskiego
podziemia.
Za przykład udanego odbicia transportu robotników przymusowych może posłużyć akcja
przeprowadzona 9 marca 1943 roku przez oddział dywersyjny konspiracyjnej organizacji wojskowej Kadra
Polski Niepodległej, we wsi Samsonów, powiat kielecki. Trzynastu partyzantów pod dowództwern por.
Pawła Stępnia-„Gryfa” urządziło zasadzkę na kolumnę samochodów niemieckich, którymi wieziono do
Kielc schwytanych młodych Polaków przeznaczonych do robót przymusowych w III Rzeszy. Jeden z
żandarmów zginął, pozostali — dziesięciu z „Feldgeendarmerie” i trzech funkcjonariuszy z „Arbeitsamtu”
— poddali się. Pojmanych puszczono wolno, aby nie narazić ludności.
Podobną akcję przeprowadził ten sam oddział dywersyjny 10 czerwca tegoż roku w pobliżu Świniej
Góry. Hitlerowcy nie chcieli się poddać i zostali w liczbie kilkunastu wybici do nogi — jednemu darowano
życie po to, żeby zameldował swoim przełożonym o przebiegu starcia.
Jäger to nie nazwisko
Bezprawne i masowe kierowanie robotników przymusowych, jeńców i więźniów obozów
koncentracyjnych do pracy w gospodarce wojennej Rzeszy pozwoliło hitlerowcom utrzymać wysokie
wskaźniki produkcji we wszystkich gałęziach przemysłu zbrojeniowego, ale zarazem nie uchroniło ich od
klęsk na frontach. Po pogromie stalingradzkim był łuk kurski. Hitler wiązał z tą bitwą wielkie nadzieje,
rzucił do niej swe najlepsze wojska, masę uzbrojenia i sprzętu, nowe czołgi i samoloty. Zamiast sukcesu
spotkał go jeszcze jeden zawód. Od tej pory Wehrmacht nigdy już nie odzyskał inicjatywy strategicznej na
wschodzie.
W tym samym roku Niemcy musieli ostatecznie pożegnać się z Afryką Północną, przegrali bitwę o
Atlantyk, oddali aliantom zachodnim Sycylię, po ciężkich wprawdzie walkach, i nie zdołali przeszkodzić im
w desancie na południowym cyplu Włoch. Dochodziła do tego jeszcze wojna powietrzna, działania w strefie
dwóch jakże odległych frontów i nad samą Rzeszą. Największe straty ponosiła Luftwaffe na wschodzie w
walkach z lotnictwem radzieckim. Ku zaskoczeniu Niemców w jego składzie pojawiały się z każdym rokiem
nowe typy samolotów o polepszanych osiągach. Nad Stalingradem wszedł do działań Jak-9 i świetny Ła-5,
w rejonie Kurska pojawił się Jak-1M i zmodyfikowany Ła-5FN. Tam również zaliczył sobie udany debiut
zmodernizowany szturmowiec Ił-2m3 z silniejszym uzbrojeniem od poprzednika. Walka z tymi samolotami
stawała się dla pilotów Luftwaffe coraz trudniejsza. Okres jakościowej przewagi ich sprzętu już minął,
przeszedł w ręce tych spod znaku czerwonej gwiazdy.
Nad samą Rzeszą też zaczynało być gorąco. Ataki bombowców brytyjskich i amerykańskich
przybierały na sile od połowy 1943 roku. W wysokich sztabach alianckich dojrzewał nawet pogląd, że bez
otwierania „drugiego frontu”, a tylko w drodze rosnącej częstotliwości uderzeń z powietrza można będzie
rzucić Niemców na kolana. Pogląd, niestety, pochopny, oparty na wskaźnikach zrzucanych bomb i
lotniczych zdjęciach rujnowanych niemieckich miast. Odczuwała te ciosy na pewno ludność, ale do
całkowitego rozbicia wszystkich ogniw i sprężyn gospodarki wojennej było jeszcze daleko. Z tysięcy ton
bomb tylko część spadała na obiekty przemysłu zbrojeniowego, tylko nieliczne trafiały w ich najbardziej
newralgiczne punkty.
Koncepcja ofensywy powietrznej wywoływała ciągłe różnice zdań wśród aliantów. Brakowało
jednomyślności, co, w jakich odstępach czasu i jakimi siłami należy atakować. Naziemne cele były zatem
ciągle zmieniane, z czego skwapliwie korzystali Niemcy. Każda pauza to atut dla nich. Rękami
przymusowych robotników i specjalnie powołanych własnych ekip awaryjnych usuwali zniszczenia i
wznawiali przerwaną produkcję. Dla zdezorientowania lotników alianckich naprawione lub odbudowane
budynki fabryczne okładano stertami gruzu i zwałami ziemi, co miało sprawiać wrażenie, że stoją nieczynne.
Na koniec 1943 roku alianci mogli odnotować 330 000 ton bomb zrzuconych w Niemczech przy stracie
około tysiąca własnych bombowców, bardzo dotkliwej, ponieważ załogi tych samolotów liczyły przeciętnie
6—9 ludzi. W większości ratowali się ze spadochronami, ale do końca wojny byli już wyłączeni z latania
operacyjnego, dzieląc los jeńców.
Ładunek bomb był ogromny, a faktyczny skutek tych uderzeń dla potencjału militarnego Rzeszy w
istocie nieznaczny. W tym samym roku Speer jako minister uzbrojenia i produkcji wojennej zdołał zaliczyć
na konto swego resortu wyniki wyższe niż w roku poprzednim. Obejmowały one nawet wytwórnie
przemysłu lotniczego, chociaż właśnie te były wielokrotnie bombardowane. W 1942 roku produkcja
wszystkich typów samolotów i szybowców wojskowych zamknęła się w liczbie 15 556 egz., w rok później
wyniosła już 25 527 w typach analogicznych i zmodernizowanych. Ponad dwukrotnie zwiększyła się
produkcja samolotów myśliwskich z 5 565 do 11 198 maszyn, w tym nadal pierwszeństwo miał Me-109G.
Wskaźniki zatem wysokie, ale w bilansie zysków Speer i Milch musieli także widzieć rosnące straty. Od
stycznia do grudnia 1943 roku Luftwaffe skreśliła ze swej ewidencji 17 495 samolotów. Tak więc za dobrze
nie było. Hitler znał te liczby, domagał się dalszego zwiększenia produkcji. Naciskany Speer sądził, że
rozczłonkowanie przemysłu i szybki remont niszczonych bądź uszkodzonych zakładów będą najlepszym
sposobem rozwiązania piętrzących się problemów w jego resorcie. Licząc się jednak z postępującym
wzrostem aktywności lotnictwa bombowego aliantów, wpadł na inny pomysł. Postanowił część wytwórni
oraz wybranych linii montażowych przenieść do pomieszczeń podziemnych. Kanclerz zgodził się z tym
projektem i podpisał przedstawione mu wytyczne.
Czwartego stycznia 1944 roku Hitler polecił Sauckelowi dostarczenie czterech milionów ludzi ze
wszystkich krajów okupowanych na potrzeby gospodarki wojennej Rzeszy. Speer ze sceptycyzmem odniósł
się do realności tego gigantycznego zamierzenia. Wtedy kanclerz zwołał jeszcze tego samego dnia naradę.
Zwłaszcza że z udziałem ministrów najważniejszych resortów miano ustalić program działalności
gospodarczej na ten rok.
Hitler był w złym nastroju. Przywitał zebranych ozięble. Przerywał przemawiającym, używał ostrego
tonu. Nikt mu się zresztą nie sprzeciwiał.
Wypytywał ministrów o ich zapotrzebowanie na siłę roboczą, po czym zwrócił się do pełnomocnika.
— Czy wy, Sauckel, możecie zapewnić w tym roku cztery miliony nowych zagranicznych robotników?
Tak albo nie.
Gauleiter stanął na baczność i uderzył się w pierś.
— Naturalnie. Przyrzekam uroczyście. Ale muszę mieć całkowicie wolną rękę na zajętych terenach.
Speer nie wytrzymał. Postanowił przeprowadzić szkolenie dla gauleitera i pozostałych obecnych na
temat możliwości, a raczej niemożliwości wykonania tego zadania w wytworzonej sytuacji militarnej w
Europie. Zaczął jednak trochę od końca.
— Potrzebuję, w tej chwili, dodatkowo milion trzysta tysięcy ludzi do pracy, i nie jest dla mnie ważne,
skąd towarzysz partyjny Sauckel ich zabierze. Na masowe deportacje liczyć więcej nie może. Kilkaset
tysięcy rąk roboczych moglibyśmy uzyskać drogą wewnętrznych przerzutów, choćby z budownictwa
regionalnego: gauleiterzy ze względów ambicjonalnych trzymają ogromne ilości zbędnych ludzi. Proponuję
przestawienie tych robotników do koncernów zbrojeniowych. Chciałbym przypomnieć, że...
Hitler przerwał mu i zareagował ostro. Nie lubił, gdy ktoś naciskał gauleiterów.
— Czy za siłę roboczą odpowiedzialny jest pan, czy też Sauckel?!
Po czym zwrócił się do Himmlera i Keitla.
— Proszę zaangażować podległy panom aparat do pomocy w realizacji programu dostarczania
robotników.
— Jawohl — feldmarszałek stuknął obcasami. Reichsführer przyjął rozkaz w dyplomatycznym
milczeniu. Zdawał się myśleć to samo co i Speer, że plan Sauckela jest absurdalny, zwłaszcza że w świetle
ostatnich układów z rządem francuskim, ośmielonym klęskami Niemiec na polach bitew premier Laval
zapowiedział zdecydowanie zmniejszenie kontyngentów robotników dla Rzeszy.
Nie odezwał się już i Speer.
Po upływie trzech dni znowu gościli u Hitlera, tyle że w zmniejszonym składzie. Führer podniecony
potrząsał jakąś notatką.
Okazało się, że była w niej mowa o informacji, zamieszczonej w prasie angielskiej, na temat prób
nowego myśliwca z napędem odrzutowym.
— Jak u nas przedstawia się ta sprawa? — rzucił pytanie pod adresem Milcha i Speera. Na ich twarzach
odbiło się zdziwienie, wszak od dawna referowali mu, że należałoby przyspieszyć cykl badań już latającego
prototypu dwusilnikowego odrzutowca Me-262, który zdaniem fachowców rokował największe nadzieje w
porównaniu z innymi projektami, opracowanymi w biurze konstrukcyjnym Messerschmitta i konkurującego
z nim Heinkla. Kanclerz nie podzielał tej opinii, z niezrozumiałym dla nich uporem odrzucał myśl wdrożenia
tego samolotu do produkcji seryjnej. Wykazywał przy tym zupełną nieznajomość zalet napędu odrzutowego.
Więcej obiecywał sobie po już rozpoczętej produkcji bomb latających V-1 i pocisków rakietowych V-2,
natomiast w obronie powietrznej obszaru Rzeszy pierwszeństwo dawał artylerii przeciwlotniczej. „Oni boją
się naszych armat — powtarzał wielokrotnie, mówiąc o alianckich lotnikach. — Samoloty myśliwskie nie
stanowią dla nich głównego zagrożenia, od kiedy wzmocnili osłonę bombowców”. Jakaś racja w tym była,
ale to przerzucanie się z jednej skrajności w drugą jeszcze bardziej obnażało dyletantyzm kanclerza w
kwestiach ściśle technicznych i taktycznych.
I oto teraz, zafascynowany artykułem z londyńskiej gazety, nagle zmienił zdanie. Trzeba niezwłocznie
zakończyć próby i skierować Me-262 do produkcji seryjnej. Speer obiecał 60 nowych samolotów dopiero na
lipiec i sukcesywnie więcej w każdym następnym miesiącu, przewidując wskaźnik 210 od stycznia
następnego roku. Hitler nie sprawiał wrażenia zadowolonego, żądał wyższej wydajności. Trudności
technologiczne z wprowadzeniem tego odrzutowca na taśmę montażową w ogóle do niego nie docierały.
Gdy przedstawiono mu dokładniej pełną charakterystykę samolotu, z wyraźnym podkreśleniem jego
prędkości i wysokiego pułapu, Hitler uznał, że Me-262 powinien być niezwłocznie przekonstruowany do roli
bombowca. Niedorzeczność kompletna, jak przyznał Speer po konsultacji z fachowcami — ale dla wywiadu
alianckiego rzecz bardzo pocieszająca. Nikt w gronie paladynów führera nie orientował się, z jaką ulgą
przyjęto w Londynie tę wiadomość...
Dwudziestego lutego odwiedził Speera, leżącego od kilku tygodni w szpitalu, generał Milch. Z
zatroskaną twarzą przekazał mu wiadomość, że amerykańska 8 armia powietrzna znowu skoncentrowała swe
ataki bombowe na niemieckim przemyśle lotniczym.
— Nasza produkcja samolotów w marcu będzie w stanie osiągnąć zaledwie jedną trzecią styczniowej.
Co robić? Zastanawiałem się nad tym z naszymi specjalistami i doszedłem do wniosku, że dla
przezwyciężenia trudności w dziedzinie uzbrojenia lotniczego należy powołać do życia „sztab myśliwców”.
Co o tym sądzisz?
Minister nie namyślał się długo. Był wyraźnie ożywiony.
— Bardzo dobry pomysł. Taki sztab byłby pierwszym krokiem do jak najściślejszej współpracy, do
przymierza Luftwaffe z moim ministerstwem.
— Jak najbardziej. Zatem działajmy.
— Zgoda. Biorę na siebie Göringa i Hitlera, ty spróbuj urobić Himmlera.
Feldmarszałek pożegnał się i opuścił klinikę, a rekonwalescent, leżąc w łóżku, połączył się telefonicznie
z marszałkiem Rzeszy. Ku swemu głębokiemu rozczarowaniu usłyszał, że wkracza w nieswoje kompetencje.
Wobec tego zadzwonił do kanclerza. Temu projekt podobał się i zaakceptował go z miejsca.
Wkrótce „sztab myśliwców” otrzymał od „wodza” najwyższe uprzywilejowanie dla przemysłu
lotniczego oraz 550 milionów marek dotacji na budowę nowych podziemnych fabryk samolotów.
Kierownictwo „sztabu myśliwców” spoczywało w rękach Speera i Milcha, szefem operacyjnym został
dyrektor Karl Otto Saur, prawa ręka ministra. W skład zespołu weszło ośmiu dyrektorów — fachowców,
wśród nich SS-gruppenführer dr Hans Kammler, delegat Himmlera.
Już czwartego dnia po akceptacji Hitlera Speer i Milch byli zmuszeni referować swój program na
zwołanej pospiesznie konferencji w „wilczej jamie” pod Kętrzynem.
Ustalono w wyniku dyskusji, której częścią panującą były monologi kanclerza, że będzie to największe
ze wszystkich posunięć na zapleczu wojny i że zapewni ono decydujący wzrost produkcji. Przeniesienie
fabryk pod ziemię ma nastąpić natychmiast, bez biurokratycznej mitręgi; sztab otrzymuje w tym celu
wszelkie pełnomocnictwa. Bezwzględne pierwszeństwo ma odtąd produkcja samolotów myśliwskich, ale
także bombowców...
Z przeniesieniem było związane dostosowanie wszelkich istniejących sztolni pokopalnianych i innych
do wymagań produkcji, jak też budowa kilku nowych systemów korytarzy podziemnych. Zaistniała
konieczność skierowania do tych prac robotników, techników i inżynierów budowlanych z całych Niemiec,
bez prawa odwołania się od tego nakazu. Do budowy miał zostać włączony, obok organizacji Todt, potencjał
budowlany SS, a z nim więźniowie obozów koncentracynych. Angażuje się też — ustalono — odpowiednią
liczbę firm prywatnych.
— SS weźmie w tym dziele udział wszystkimi możliwymi siłami — zapewnił uroczyście Himmler. —
Przewiduję skierowanie na te budowy dalszych stu tysięcy więźniów. Dotychczas dla potrzeb lotnictwa
zatrudniamy dziewięćdziesiąt tysięcy przestępców politycznych.
Jednak podstawową siłą roboczą mieli być robotnicy przymusowi. Dwudziestego piątego marca Milch
ujawnił na szerszej naradzie resortu lotnictwa zadania sztabu myśliwców. Rozdał nominacje i ustalił imienną
odpowiedzialność za poszczególne służby.
Ujawnił też, że przemieszczony pod ziemię kompleks zakładów zajmie się seryjną produkcją
najnowszego samolotu Me-262, nie precyzując, w jakim wariancie. Brak jasności w tej istotnej kwestii
świadczył, że spór z Hitlerem nie został rozstrzygnięty. Inne przeznaczenie tego odrzutowca musiało
oczywiście przedłużyć cykl prób. Milch wspomniał również o nowym myśliwcu He-162, któremu rokowano
dobrą przyszłość. Był prostszy i dużo tańszy od Me-262, zastosowano w nim niedeficytowe materiały: stal i
drewno, a także plastyk. Miał być produkowany masowo tuż po zakończeniu wszystkich prac przy
prototypie. W nim właśnie Hitler widział skuteczne narzędzie do zwalczania alianckich bombowców, ze
wstępnej kalkulacji kosztów i nakładu pracy wynikało, że za jednego Me-262 może mieć co najmniej trzy
lub cztery takie samoloty i to znacznie szybciej. Problem tkwił jednak w tym, że rewelacyjnie zapowiadający
się „Volksjäger” — czyli „myśliwiec ludowy”, jak go nazwano — ciągle nie mógł uzyskać pełnej
sprawności technicznej. Podobne kłopoty miał także Messerschmitt z innym swoim myśliwcem Me-163
„Komet”, w niektórych samolotach przy lądowaniu następowała eksplozja.
Milch nie wnikał w te szczegóły. Akcentował natomiast potrzebę niezwłocznego przerzucenia
wybranych wytwórni pod ziemię do miejsc objętych ścisłą tajemnicą. Zakładano, że takich obiektów będzie
5274 na obszarze całych Niemiec.
Na odprawie „sztabu myśliwców” w dniu 8 lipca obliczono, że miesięczna produkcja wszystkich typów
samolotów winna osiągnąć 6400 maszyn z przyszłościowym powiększeniem do 7400. Był to program-kolos,
nigdy zresztą w takich wskaźnikach nie zrealizowany. W ostrej rywalizacji tylko z przemysłem lotniczym
Kraju Rad Niemcy zostawali w tyle, w jeszcze większym stopniu zdystansowali ich Amerykanie.
Ambicje rosły, a sprawa Me-262 nadal tkwiła w miejscu. Miał być produkowany także i w nowo
urządzanych zakładach REIMAHG, ale nikt nie wiedział, jaki w końcu model wejdzie na taśmę. Speer i
kilku generałów Luftwaffe chcieli, aby ten nowoczesny Me-262 był myśliwcem. Prędkością i pułapem
przewyższałby na pewno wszystkie dotąd znane samoloty alianckie. Hitler trwał przy innym stanowisku,
odpowiadało mu dostosowanie tego płatowca do zadań bombowych, choć jego udźwig był niewielki,
zaledwie pół tony. Göring wolał w tej kwestii nie zabierać głosu.
Speer w porozumieniu z Milchem poszli na kompromis. W tajemnicy przed kanclerzem wdrożyli do
produkcji wariant myśliwski, opatrując ten program kryptonimem „225”, natomiast Messerschmitta
zobowiązali do szybkiego zaprojektowania bombowej odmiany tego samolotu. Pochopnie zakładano, że
pierwsze seryjne egzemplarze będą zmontowane już w kwietniu, a docelowa produkcja miesięczna osiągnie
800 maszyn, ale dopiero w październiku 1945 roku.
Okazać się miało, że resort Speera przecenił swoje możliwości. Rosła produkcja samolotów z napędem
tłokowym, odrzutowy Me-262 stwarzał jednak bariery znacznie trudniejsze do pokonania. Główny
konstruktor odrzucił koncepcję przystosowania maszyny wyłącznie do roli bombowca. Pogodził strony w
sporze, przedstawiając wariant myśliwsko-bombowy. Hitler uznał to rozwiązanie za słuszne, domagając się
zarazem niezwłocznego uruchomienia produkcji. Już widział chmary tych samolotów nad Rzeszą, podczas
gdy nie było jeszcze ani jednego. Latały tylko prototypy, seria informacyjna miała pójść do szkół w maju.
Wbrew zapewnieniom Speera nie poszła, bo stwierdzono usterki w silniku. Łopatki turbiny nie
wytrzymywały wysokich temperatur. Były także kłopoty z klejeniem blach pokrycia. Tych trudności nie dało
się pokonać żadnym poleceniem „sztabu myśliwców”, potrzebny był czas, ale tego hitlerowcom brakowało.
Na konferencji w polowej kwaterze Hitlera, jaka odbyła się 3 i 5 czerwca tegoż roku, gospodarz zwrócił
uwagę, że każdego miesiąca ucieka z pracy trzydzieści do czterdziestu tysięcy robotników cudzoziemskich
lub jeńców wojennych. Są oni łapani przez policję, po czym jako karni więźniowie zatrudniani w zakładach
przy obozach koncentracyjnych.
— Co pan o tym sądzi, Speer?
— Znam to od dawna i jest to dla mnie nie do zniesienia, gdyż nie są to już lata czterdziesty pierwszy i
drugi, kiedy deportacje miały charakter masowy. Dziś liczy się każda siła robocza. Wśród tych uciekinierów
jest niemało wyuczonych fachowych robotników i powinni oni jak najszybciej znowu podjąć pracę w ich
pierwotnym zakładzie. Taki jest mój pogląd i postulat. Nie byłbym w stanie wytrzymać spadku w ciągu roku
pół miliona siły roboczej i dlatego musi być dokonany podział tych ludzi, przeze mnie albo przez towarzysza
partyjnego Sauckela.
— Chyba ma pan rację — zgodził się „wódz”. — Rozstrzygnę tę kwestię po omówieniu jej z
reichsführerem, a o wyniku powiadomię pana.
Te i inne kłopoty ministra zbrojeń i produkcji wojennej związane także z budową dróg i lotnisk
wojskowych oraz umocnień Wału Atlantyckiego — spowodowały nowe wędrówki setek tysięcy ludzi z
różnych stron Europy. Jako że nie odzyskał, mimo obietnic Hitlera, „swoich"' ausländerów: kogo SS raz
chwyciło w swe macki i wpakowało do kacetu, tego już nie zwracało.
Nic dziwnego, że na posiedzeniu Zentrale Planung biedzili się wspólnie z Sauckelem, skąd by tu wziąć
brakujące setki tysięcy fremdarbeiterów. Generalny pełnomocnik przedstawił trudności, jakie obecnie
napotyka nie tylko na wschodzie, ale i we Francji, i we Włoszech.
— Sytuacja staje się krytyczna, wszelkie gwałtowne środki postępowania zawodzą — asekurował się na
wyrost.
— Powinien pan to przedstawić führerowi... — uśmiechnął się złośliwie Speer. Milch nie był taki
elegancki i zarzucił Sauckelowi opieszałość.
— Proponuję zastosować bardziej bezwzględne metody przymusu przy werbowaniu do pracy —
oświadczył gromko; chciał przebić kartę gauleitera i zaimponować oddaniem sprawie „Wielkich Niemiec”.
Miał nadzieję, że ktoś doniesie o jego postawie Hitlerowi.
Namiestnik z Turyngii z ukosa obserwował te manewry ambitnego feldmarszałka. Zwłaszcza wściekły
był na Milcha za to, że ten bezpośrednio, pomijając jego urząd pełnomocnika, zajmował się werbowaniem
robotników.
Gauleitera nękały niepłonne obawy, że kiedy tacy jak Milch i inni zaczną „mądrzyć się” i na własną
rękę prowadzić werbunek, to jego generalne pełnomocnictwa mogą stanąć pod znakiem zapytania.
Stało się oczywiste, że Speer i Milch są kluczowymi postaciami w rozkręcaniu spirali deportacji
ludności cywilnej z terenów jak dotąd jeszcze okupowanych przez Niemcy.
Po kłótni, w której omal nie doszło do wyzwisk, dygnitarze pogodzili się, podejmujnc dwie decyzje.
Zażądali solidarnie dostarczenia robotników — Żydów i tak zwanych Imis — Italienische Militärische
Internirte, do wielkich budów podziemnych.
Ponadto uchwalili sprowadzenie do Rzeszy 50 tysięcy włoskich robotników cywilnych, i to wprost do
zakładów lotniczych. Uciekających z transportów — zadecydowali — rozstrzeliwać.
Dzięki dojściu do porozumienia, Sauckel i Milch mogli sobie podać ręce. To przesądziło o tym, że we
Włoszech od 1 maja rozpoczęło się wielkie polowanie na ludzi z nagonką.
„Ochotnicy” do Niemiec
Agostino Cingolani został pochwycony podczas łapanki w dużej wsi Matelia. Miało to miejsce 2 maja
1944 roku, gdy młody Włoch pracował w polu. Dostarczono go do obozu zbiorczego w Macerata, a po
upływie dwóch tygodni odtransportowano samochodem ciężarowym do Florencji. Nocą załadowano go wraz
z tysiącem innych ludzi do bydlęcych wagonów i powieziono do Niemiec. Stacją docelową dla Agostino
było miasto Kahla w Turyngii. Tu oświadczono mu, że jest na statusie robotnika przymusowego.
Remo Veronese odbył swoją przymusową drogę w czerwcu tego samego roku, wraz z
sześćdziesięcioma rodakami. Najpierw wieziono ich pociągiem towarowym. Potem było kilka dni pieszego,
uciążliwego marszu — i znowu zaduch i ścisk towarniaka. Hitlerowcy przyczepili ich wagon na samym
przodzie, w obawie przed partyzantami. Wagon wjechał na minę, byli zabici i ranni. Veronese trafił do
szpitala. Ale jego pobyt tam trwał niedługo, przyszedł rozkaz wyjazdu i tak dojechał do obozu pracy w
Kahla.
Silvio Angiola, piętnastolatek, znalazł się w grupie sześćdziesięciu ośmiu mieszkańców wsi: Garessio,
Priola, Bognasco i Nucetto. Pod pretekstem, że pomagali partyzantom, wyznaczono ich na wyjazd do
Rzeszy. Dwudziestego dziewiątego lipca ruszyli pociągiem w drogę. Od Ceva do Sale musieli iść na
piechotę, bo partyzanci wysadzili odcinek toru. Po dwóch dniach doszli do Celle Ligure i tu kazano im
podpisać umowę o pracę jako „ochotnikom” do Niemiec. Odmowa groziła rozstrzelaniem. Z Sesto St.
Giovanni poprowadzono ich do więzienia w St. Vittore w Mediolanie. W ciasnych celach tłoczyli się przez
dwanaście dni. Dwunastego sierpnia upchano „ochotników” do wagonów i pod strażą powieziono ku ich
przeznaczeniu. Poprzez przełęcz Brenneru jechali do Monachium. Stąd droga wiodła do Weimaru i dalej do
Kahla.
Nie tylko ze słonecznej Italii szły ponure pociągi do Turyngii.
Armand Lemoine z Charleroi został zagarnięty momencie, gdy siadał na rower, by z miejsca pracy udać
się w drogę do domu. W tym czasie, był środek lata, żandarmeria zorganizowała wielką łapankę w mieście i
okolicy. Schwytano siedmiuset Belgów. Dwudziestego czwartego lipca przyjechali transportem do Kahla. Na
wagonach rzucał się w oczy napis wielkimi literami: „Ochotnicy do Niemiec”.
Gastona Risselin schwytano 15 sierpnia wraz z tysiącem dwustoma obywatelami belgijskimi i po dwóch
dniach dostarczono do Kahla.
Hendrika Quaka, holenderskiego studenta, zatrzymała policja w Hadze 15 kwietnia 1944 roku.
Trzynastego listopada, po kilkumiesięcznym pobycie w Buchenwaldzie wraz z wieloma rodakami, wyszedł z
pociągu na stacji w Kahla.
Tadeusz Dackiewicz, pułkownik WP w stanie spoczynku, lat 56, przybył do Kahla w październiku, w
transporcie z Warszawy po upadku powstania.
Do tego samego punktu na mapie Niemiec wieziono tysiące ausländerów. Nazywał się — Kahle.
REIMAHG znaczy reichsmarschall Hermann Göring
W Turyngii istniał z siedzibą w Weimarze wielki państwowy koncern zbrojeniowy „Gustloff-Werke”,
produkujący broń i amunicję. W skład jego wchodziły: fabryka w Suhl wraz z filią w Berlinie,
przedsiębiorstwo w samym Weimarze i kilku innych miejscowościach, a także duże zakłady pobudowane
przy obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Zwyczajem praktykowanym w III Rzeszy patronat i honorowe kierownictwo koncernu objął z urzędu
gauleiter i namiestnik. Rozsadzała go ambicja. Kiedy więc powołany został do życia „sztab Jägera”, szef
prowincji skorzystał z okazji, aby rozszerzyć zakres swego dominium.
Nadzorując ogromny koncern zbrojeniowy Gustloff-Werke Fritz Sauckel ubiegał się o to, żeby znaczna
część programu budowy i produkcji podziemnej przypadła do realizacji jemu. Starania rozpoczął od
pozyskania dla swoich planów samego Göringa. Z tym dogadał się szybko. Zwłaszcza kiedy gauleiter
oświadczył:
— Pańskim imieniem, reichsmarschall, nazwiemy całe to przedsięwzięcie. REIMAHG, to brzmi klasa,
nieprawdaż? Należy się to panu jako dowódcy Luftwaffe — pogłaskał powszechnie znaną próżność
„Wielkiego Łowczego” Rzeszy, paradującego w coraz to innym strojnym mundurze.
„Gruby Hermann” sapnął z zadowolenia. Istniał już jeden koncern nazwany jego imieniem, ale jemu
było tego za mało. Ciągle, mimo przegranej bitwy o Anglię, o Moskwę, o Stalingrad i Kursk, a także o
Normandię, uważał się za kogoś lepszego w hitlerowskiej elicie władzy.
Wyraził zgodę bez mrugnięcia okiem.
— Bierzcie się do dzieła, mój drogi parteigenosse Sauckel. Musi to być jeden zakład-olbrzym, godny
mego nazwiska. Czy macie już lokalizację? Porozumcie się ze Speerem, jego organizacja Todt musi podjąć
się tej budowy.
— „Jägerstab” ustalił, że roboty u nas poprowadzi służba budowlana SS gruppenführera Kammlera —
objaśnił gauleiter, dziwiąc się w duchu, że generalny pełnomocnik do spraw planu czteroletniego i szef
lotnictwa nie orientuje się w tak zasadniczej sprawie.
Sauckel upatrzył sobie górę o nazwie Walpersberg w pobliżu miasta Kahla. Znajdowały się tam
sztolnie, w których miejscowa fabryka porcelany wybierała piasek kwarcowy. Wymarzone miejsce na ukrytą
pod ziemią fabrykę samolotów.
Po północno-zachodniej stronie rzeki Saale, na płaskowyżu stanowiącym obszerne podgórze pasma Las
Turyński, kilka kilometrów na południowy zachód od Kahla, przyciągała wzrok góra Walpersberg,
pokaźnych rozmiarów, aczkolwiek niezbyt wysoka. W jej wnętrzu były już wykute w skale sztolnie w liczbie
dziesięciu, połączone dookolnie dwoma pasmami korytarzy, bliższym wejścia i dalszym. Rozmieszczono
tam maszyny, wytwarzające wszelkie części sprzętu, niezbędnego do montażu samolotów. Robota szła nie
tylko w samych sztolniach, ale i w korytarzach.
Do wnętrza prowadziły cztery wejścia, ale czynne było tylko jedno; subkoncern, pomimo wysiłków, nie
zdołał ich uruchomić.
Montaż maszyn latających odbywał się w dwóch specjalnych, betonowych halach, wybudowanych tuż
obok czynnego wejścia do tunelu. Między tunelem a tymi halami kursowały wózki, na których przewożono
ze sztolni gotowe części do Focke-Wulfa, a wkrótce i do Me-262.
Z hal tych gotowe samoloty posuwały się na wyciągu szynowym naziemnym; prowadził on na sam
szczyt góry. Tam rozłożyło się, ciągle rozbudowywane, lotnisko.
Zaledwie jeden system sztolni był od lat gotowy. Pozostałe wymagały poważnej „kosmetyki”, aby
mogły przyjąć park maszynowy. Dochodziły stamtąd odgłosy detonacji — użyto materiałów wybuchowych.
Spieszono się — Sauckel ponaglał, dyrektorzy i majstrowie REIMAHG popędzali robotników i jeńców.
Jeszcze tej jesieni chciano ustawić tam maszyny, urządzić transport wewnętrzny, zorganizować magazyny
sprzętu i narzędzi.
Na razie jednak funkcjonowało tylko wejście pierwsze. W pobliżu niego rozłożyły się baraki służące za
pomieszczenia biurowe i dla załogi SS.
Obóz dla robotników przymusowych był zatem najdziwniejszym ze wszystkich lagrów ery
hitlerowskiej. Rozmieszczono go w dziesięciu miejscowościach okolicznych i składało się nań czternaście
podobozów. Jego centrala, jako obóz nr 1, mieściła się u stóp Walpersbergu.
W mieście Oschersleben niedaleko Magdeburga znajdowała się siedziba dużego przedsiębiorstwa
produkcji samolotów, zwanego w skrócie AGO, przedmiot pożądań oberszefa Gustloff-Werke. Bo kiedy już
Sauckel dostał w swoje ręce wymarzony REIMAHG, zaświtała mu myśl stworzenia największego koncernu
lotniczego w Niemczech. Postanowił przejąć tę firmę.
W tym celu musiał mieć zgodę i pomoc ze strony Milcha. Generalny inspektor Luftwaffe nie oponował.
Jedenastego maja 1944 roku podyktował teleks do generalnego dyrektora koncernu AEG, Büchera, który
kontrolował AGO. Powiadomił go, że na terenie Turyngii powstają wielkie podziemne zakłady lotnicze, z
początkowym programem 500 samolotów typu Focke-Wulf FW-190 miesięcznie. Dotychczasowa wydolność
AGO nie przekraczała 100—120 maszyn, a zatem już na samym początku miał nastąpić wzrost o 400
maszyn.
Milch w swoim dalekopisie zaznaczył też, że chciałby, żeby w sprawie przeniesienia produkcji AGO
pod ziemię nastąpiło porozumienie pomiędzy radą nadzorczą AEG i Gustloff-Werke.
Jeszcze tego samego dnia feldmarszałek otrzymał odpowiedź. Bücher oferował gotowość pomocy, a to
przez odstąpienie części akcji AEG koncernowi Sauckela na sumę 6 milionów 625 tysięcy marek.
W taki sposób gauleiter mógł zrealizować swój plan zakupu AGO; przy sposobności utrącił nie bez
satysfakcji konkurencję Junkersa, który również ostrzył sobie zęby na zakład w Oschersleben. Nadmierna
ambicja i chęć błyśnięcia przed Hitlerem przesłoniła nieco horyzont myślowy Sauckela i nie dostrzegł, że
„jego” samoloty na razie istnieją dopiero na papierze, tworzony koncern jest w proszku, a potok sprzętu
płynie z innych wytwórni, z zakładów Messerschmitta, Junkersa, Heinkla i Dorniera. O przeniesieniu całej
produkcji pod ziemię nikt poważnie nie myślał, była to czysta utopia.
Sauckel chciał koniecznie przejąć najnowszy samolot Messerschmitta. Nie pojmował jednak, że nawet
w zakładach podziemnych, z takim pośpiechem urządzanych, nie uruchomi od razu tej produkcji z przyczyn
technicznych.
Tymczasem w Kahla prace posuwały się szybko naprzód. Już 8 marca Sauckel wystosował list do
Göringa, w którym potwierdzał przyjęte ustalenia i informował go o przebiegu montowania fabryki w
sztolni.
Pertraktacje z AGO również zmierzały do finału. Kiedy 13 czerwca gauleiter, zdenerwowany do
najwyższego, jako że tydzień wcześniej armie inwazyjne przełamały umocnienia Wału Atlantyckiego i
rozpoczęły ofensywę w Normandii, zadał pytanie dyrektorowi AGO Schöbelowi, czy gwarantuje pięćset
samolotów miesięcznie, ten odparł, że to żaden problem, w przyszłości dostarczenie tysiąca maszyn jest
osiągalne.
— Tysiąc samolotów każdego miesiąca, to już byłoby coś — dygnitarz skwitował z zadowoleniem to
oświadczenie.
Plany planami, program programem, a rzeczywistość stawiała opór. Nie po raz pierwszy przekonano
się, że od pomysłu do przemysłu droga daleka, a życzenia pędzą na innym torze niż fakty. Jeżeli sztab
myśliwców chciał „wyciągnąć” z tutejszego zakładu 1250 maszyn miesięcznie, to trzeba było przeprowadzić
niezwłocznie zakrojone na szeroką skalę roboty budowlane. W tym celu powstało w ramach REIMAHG
duże przedsiębiorstwo z siedzibą w Weimarze. Do robót tych przystąpiono wcześnie, bo już 11 kwietnia, a
wzięło w nich udział 95 specjalistycznych przedsiębiorstw kooperujących.
Göring naciskał energicznie na przyspieszenie tempa prac nad trzema ciągle jeszcze nieczynnymi
kompleksami korytarzy podziemnych. Sauckel również nie był zadowolony z przebiegu robót minerskich,
jak i z montażu maszyn w czynnej sztolni. Piątego lipca zwołał zebranie kierowników całego subkoncernu i
wytknął im po kolei opóźnienia w robotach. Po czym dodał:
— Nasze przedsięwzięcie ma sens tylko wtedy, jeżeli szybciej niż jakikolwiek inny podziemny zakład
rozpoczniemy produkcję.
To trochę na pozór enigmatyczne oświadczenie zostało przez zebranych odczytane prawidłowo: szefowi
chodziło nie tylko o to, żeby byli lepsi od innych, ale również i o to, że od powodzenia tutejszej taśmy
produkcyjnej zależał, w jego rozumieniu, dalszy przebieg wojny.
Następnie, w wielkim skrócie, gauleiter przedstawił postulaty, jakie wynikły z omówienia problemu
REIMAHG z Hitlerem, Göringiem i Speerem.
— Panowie! — natężył patetycznie głos. — Towarzysze partyjni! Rzesza walczy na śmierć i życie na
dwóch frontach. Wierzymy Adolfowi Hitlerowi, że końcowe zwycięstwo będzie należeć do nas. Ale samo
ono nie przyjdzie. Los nasz zależy teraz od Wunderwaffe führera i od cudownej broni... naszej. Tak, również
naszej! Bo stoi przed nami twarde zadanie: odbudować przewagę Luftwaffe w powietrzu. Od tego zależy
wszystko.
Sauckel, podobnie jak w Gustloff-Werke, tak i w REIMAHG posiadał nieograniczone pełnomocnictwa,
i nawet członkowie sztabu myśliwców uprawomocnieni do nadzoru przez Speera i Milcha, niechętnie
odwiedzali „królestwo gauleitera”; nie mieli tu wiele do powiedzenia.
Sprawował niepodzielny „rząd dusz” i sam ustalił, co jest tu prawem. Ciągle podkreślał, że tutaj będzie
się tylko rozkazywać... Wyrażanie przez personel zakładów własnych poglądów było gruntownie zakazane.
Do nich, inżynierów, techników i robotników, należało wybudowanie najnowocześniejszej w świecie taśmy
produkcyjnej dla samolotów...
Sauckel myślał oczywiście o Me-262, ale spotkał go zawód. Do produkcji miał być wdrożony FW-190,
myśliwiec tłokowy, nieco lepszy od standardowego Me-109G-6. Personel AGO obiecywał pierwsze
egzemplarze najdalej do sierpnia.
Zapędzeni pod ziemię
Cała gospodarka wojenna Rzeszy, mimo milionów przywleczonych tu siłą obcokrajowców, a ponadto
jeńców wojennych i więźniów, zapędzonych przemocą do pracy, odczuwała dotkliwy brak rąk roboczych;
ale nie zabrakło ich nigdy w REIMAHG. Dla generalnego pełnomocnika do spraw Arbeitseinsatzu problem
niedostatku fremdarbeiterów nie istniał; przydzielał sobie tylu, ilu mu było potrzeba, i nie kwestionowali
tego ani Göring, ani Speer. Spośród pięciu milionów ludzi, którzy jemu zawdzięczali los tułaczy i status
niewolników — kilkadziesiąt tysięcy trafiło do jego koncernu.
Blisko milion robotników przymusowych, około 200 tysięcy więźniów obozów koncentracyjnych i
tyluż jeńców wojennych zaprzęgnięto do realizacji planu sztabu myśliwców.
Przez sam tylko REIMAHG przeszło od 15 do 16 tysięcy deportowanych — mężczyzn, kobiet i dzieci
dziesięciu narodowości. Już 11 kwietnia stanęli tu jako pierwsi — Włosi; po nich przyszli jeńcy radzieccy i
cywilni obywatele ZSRR, Belgowie, Francuzi, Holendrzy. Nieco później przywieziono Polaków. Wreszcie
— dwa tysiące więźniów z Buchenwaldu.
Każdemu ze „zwerbowanych” wręczono „Książkę pracy ausländera”, do której wstęp napisał sam
gauleiter, pan na Gustloff-Werke i REIMAHG, w jednej osobie.
„Podobnie jak niemiecki, tak i zagraniczny robotnik swoją pracą, fizyczną bądź umysłową, w Wielkiej
Rzeszy służy budowie nowego ładu w Europie. Walczy o szczęśliwą przyszłość i dobrobyt ludów wspólnoty
europejskiej. Robotnik-obcokrajowiec musi być w pełni świadomy tego zadania. Jest to wielkie wyróżnienie.
Od tego zależy jego wydajność pracy i osobista postawa”.
Ausländerzy czytając to „wyróżnienie” zaciskali pięści z bezsilną wściekłością. „Szczęśliwą
przyszłość” widzieli zwłaszcza wtedy, gdy ich zmuszano do wstawania o godzinie 4.30 nad ranem — przy
akompaniamencie wyzwisk i poszturchiwań — i pokonywania dzień w dzień pięciu—sześciu kilometrów
drogi do pracy, w tamtą i z powrotem. „Wysoką wydajność” wymuszano z nich w ten sposób, że zajmowali
stanowiska na zwykłych miejscach roboczych ponaglani wrzaskiem cywilnych dozorców i SS-manów i że
zmiana trwała od dziesięciu do dwunastu godzin, często nawet do czternastu. Po fajrancie odbywał się apel,
już drugi każdego dnia, po czym urzeczywistniano ich „dobrobyt” wręczeniem bonów na posiłek. Kto nie
zdążył, ten musiał głodować do następnego dnia.
Za kwity żywnościowe potrącano im z zarobków — wynosił on od 22 do 43 fenigów dziennie — a
wypłacano do ręki jedynie niewielką część reszty należności. Pozostałą sumę kierownictwo fabryki wpłacało
do kasy oszczędności na ich rachunek. W rezultacie nie byli dysponentami własnych, ciężko zapracowanych
pieniędzy. Nigdy ich zresztą nie ujrzeli.
Kiedy ten i ów upomniał się o urlop, odpowiadano mu, że otrzyma go po wojnie.
Wykańczali gotowe i budowali nowe sztolnie, bunkry, ulice, stawiali baraki, kładli tory kolei
wąskotorowej, rury wodociągowe i ciągnęli przewody elektryczne. Zajęci byli przy budowie lotniska i
produkcji części samolotowych. Zostało po nich 75 sztolni o szerokości od 9 do 15 metrów i łącznej długości
32 kilometry. Tyrali od wschodu do zachodu słońca, którego zresztą niemal nigdy nie widzieli, towarzyszyło
im brutalne zachowanie personelu. Jego bestialstwo pokazało się w jaskrawym świetle podczas świąt
Wielkanocy. Jeden z robotników, Belg, dostał się w tryby betoniarki. Konieczna była amputacja obu nóg.
Kierownik robót tej firmy, niejaki Rehring, żeby nie uszkodzić sprzętu, polecił obciąć nieszczęsnemu nogi,
po prostu tak, jak tamten tkwił w maszynie. Dokonano tego zwykłą piłą do cięcia drewna i dłutem
ciesielskim. Ofiara zmarła wkrótce w stanie nieprzytomnym.
Celem ujęcia odległego źródła wody dwudziestu pięciu Rosjan musiało dzień w dzień maszerować
dziewiętnaście kilometrów z obozu do pracy i z powrotem.
Pewien majster niemiecki rozkazał maszyniście lokomotywy, którym był Polak, załadować ponad miarę
małe wagoniki. Przy skręcaniu na tor boczny pociąg wykoleił się. Robotnik został tak pobity, że musiał iść
do szpitala.
Inny Niemiec zakatował na śmierć pewnego Francuza. Tłukł go jeszcze wtedy, gdy tamten już nie żył.
Firma Kobecke zajmowała się rozładunkiem wagonów z cegłą i żwirem. Zatrudniony w niej Niemiec
nazwiskiem Ebel znany był z sadyzmu. Zabierał robotnika do baraku na terenie budowy stacji kolejowej i tu
„obrabiał” do krwi swoją ofiarę, posługując się trzonkiem od łopaty.
W tej samej firmie kierownik polityczny zabił pewnego Włocha strzałem w potylicę, gdyż ten „poruszał
się zbyt wolno”. Wydarzyło się to w biały dzień na oczach wielu ludzi.
Policja lub straż przemysłowa przeprowadzała częste rewizje podejrzewając, że robotnicy kradną
ziemniaki. Nadzorcy i żołdacy zachowywali się cynicznie, poniżając przy tej sposobności godność
rewidowanych kobiet i szydząc z nich. Jeśli ktoś czynił na ten temat uwagi, był bity, z ostrzeżeniem, że jak
się to powtórzy, zostanie rozstrzelany.
Niejeden cudzoziemiec załamywał się i umierał. Niektórzy popełnili samobójstwo. Po każdym fajrancie
niesiono do obozów całe tuziny martwych.
Gdy zmaltretowani ludzie wracali po pracy do swoich baraków, czekały na nich nowe szykany. Tym
razem od kierowników i SS-manów.
Pomieszczenia te były na ogół straszne. Pierwsi z przybywających tu zwangsarbeiterów nie taili
przerażenia. Początkowo rozmieszczono ich w lokalach użyteczności publicznej i innych budynkach w
pobliskich wsiach i osadach. Dopiero po wielu miesiącach, w listopadzie, zostali przeniesieni do jeszcze nie
wykończonych, nie oszklonych baraków. Brak było stołów, wiader i miednic. Spali na gołej podłodze i
dopiero w grudniu otrzymali słomę i wióry do sienników.
Nic dziwnego, że 7 września, w czasie narady produkcyjnej, na szczeblu dyrekcji subkoncernu znowu
padły stwierdzenia, iż tempo robót pozostawia wiele do życzenia. Hitlerowcy nie byliby sobą, gdyby
dostrzegali, w czym tkwią źródła niskiej wydajności. Oni znali tylko jeden sposób: dalsze zaostrzenie
dyscypliny. Kierownictwo musi być twarde — powiadali jeden przez drugiego.
— Obowiązuje maksymalna efektywność przy możliwie oszczędnym wysiłku — powtórzył swoją
ulubioną „złotą myśl” Pritz Sauckel.
Bezpośredni rezultat tego posiedzenia „góry” był taki, że rozstrzelano za mało wydajną pracę co
dziesiątego robotnika ze Słowacji. Wszystkim pozostałym dosłownie patrzono od tej pory na palce.
Podzielono obcokrajowców na grupy po dwieście pięćdziesiąt osób, przydzielając każdej kierownika
politycznego. Miał on obowiązek meldowania o każdym cudzoziemcu, który przejawiał „lenistwo”.
Dziesiątego lipca rozpoczęto produkcję samolotu Focke-Wulf FW-190, a już 1 sierpnia pierwsza
maszyna była gotowa. Sauckel zapewnił „sztab myśliwców”, że tylko patrzeć, jak dojdzie do piętnastu
samolotów dziennie i więcej, zgodnie z zamierzeniami. Trwał przy swoim zdaniu nawet po zamachu na
führera 20 lipca. Jednak program ten, jego realizacja, były uzależnione od oddania do użytku drugiej z kolei
sztolni. Tymczasem niewielki postęp prac w niej wskazywał niedwuznacznie na sprytny sabotaż
cudzoziemskich robotników.
Poganiał więc robotników na wszelkie sposoby i dawano im nawet do zrozumienia, że szybsze
wykończenie pomieszczeń pod ziemią leży w ich interesie, za czym kryła się niedwuznaczna groźba.
Bezskutecznie.
Choć więc aż dziesięć tysięcy ludzi, mężczyzn i kobiet, z oskardami, kilofami i łopatami, postawiono,
obok brygad minerskich, do samych tylko robót ziemnych oraz do rozładunku wagonów z materiałów
budowlanych i ładowania odstrzelonych i wywalonych z korytarzy kamieni na lory, prace posuwały się
naprzód w wolnym tempie. Głodni, wyczerpani niewolnicy coraz częściej zapadali na zdrowiu; dwadzieścia
procent cudzoziemskich robotników cierpiało na różnego typu niedomagania i choroby. Pewien francuski
lekarz próbował potajemnie ratować swoich rodaków lekami ze szpitala, ale rzecz się wydała i poszedł do
bunkra, z którego mógł wyjść tylko martwy.
Miejsce tych, którzy szli do szpitala lub chorowali w barakach, zajmowali nowi przybysze. Oni także
szybko opadali z sił przy nędznym wyżywieniu, na które składały się: rano — lura z żołędzi nazywana kawą
i ćwiartka chleba z maleńką porcją margaryny, a wieczorem litr zupy, w której pływał kartofel. Nieraz
musieli obyć się bez gorącej strawy: a to zabrakło wody, to znowu nie starczyło dla wszystkich.
Okradani, szykanowani i bici „ochotnicy do Niemiec” jednak trwali, mimo wszystko. A nawet stawiali
cichy opór.
Śladem żółwia
Niewolnicy z Walpersbergu mieli oczy szeroko otwarte i widzieli, o co idzie gra. A czego nie
wiedzieli, tego się domyślali. Problem był jeden: jak szkodzić wrogowi, aby i samemu przeżyć, doczekać
niedalekiego już przecież końca wojny, a co za tym szło — wytęsknionej wolności. Bo choć oficjalnie nie
byli więźniami, to bez przepustki nie wolno było wyjść poza obóz. Polakom nawet i tej satysfakcji
wzbroniono.
Coraz śmielej prowadzili rozmowy między sobą w kręgach zaufanych. Zawiązywały się stosunki
koleżeństwa, a nawet przyjaźni, opartej na wzajemnym zaufaniu. Najpierw w poszczególnych grupach
narodowościowych, potem poza ich obrębem. Podobnie bywało w miejscach pracy. Wspólny, ciężki i
niepewny los musiał łączyć ludzi.
W brygadach roboczych zajmowali miejsce pracy obok siebie: „laboratore Italiano” tuż przy profesorze
Polaku, pieśniarz z Montparnasu przy adwokacie z kraju tulipanów, Iwan z Ukrainy obok pasterza
jugosłowiańskiego. Pomimo ostrego oka dozorców, niemieckich majstrów i strażników, których nazywali
policjantami, upatrywali moment, dogodny do nawiązania rozmowy, najczęściej łamaną niemczyzną.
Opór drzemał w nich, u jednych instynktowny, u drugich w pełni świadomy, i musiał znaleźć takie czy
inne ujście, objawić się w jakiejś formie działania, zwłaszcza że przed schwytaniem widzieli go w swoich
krajach, jak narastał i przybierał formy sabotażu i dywersji. Irena i Zdzisław Koperowie, Zofia Skubała i
Franciszek Stemler, zawleczeni do Kahla z Polski, opowiadali poufnie, ściszonym głosem, jak to w wielu
gminach uczestnicy ruchu oporu spalili listy mieszkańców, kiedy się rozeszła wiadomość, że okupant
zapowiada „werbunek” na roboty w tamtych właśnie miejscowościach. A także o wypadkach ataku
partyzantów na transporty samochodowe, a nawet kolejowe z robotnikami wiezionymi do Rzeszy, i o
odbijaniu tychże. Takie opowieści dodawały ducha, ale i dawały wiele do myślenia, pobudzały do czynu —
mimo wszystko.
Początkowo, niezauważalnie dla dozoru, zaczęli pracować źle i coraz wolniej. Pracowali dobrze tylko
wtedy, kiedy biegł ku nim wrzask hitlerowca. Wyniki nie dały na siebie długo czekać.
Kierownictwo nadzorujące pracę odczuło to dotkliwie niejeden raz. Choćby w przypadku budowy w
dolinie Dehna betonowych filarów mostu, niezmiernie ważnego dla transportu. Zapędzono tam do roboty
dwie brygady Rosjan i jedną brygadę Polaków. Gdy nadszedł czas zdjęcia szalunku, pokazały się rysy i
dziury w betonie; powstały zaraz szpary i beton rozkruszył się.
Był to oczywisty dla każdego fachowca sabotaż. Po prostu ausländerzy nie ubijali tak, jakś należało,
betonu za pomocą ręcznych słupków.
Dwóm niemieckim majstrom — polerownikom, na których tak samo mogło paść podejrzenie, nie
pozostało nic innego, jak zacząć całą budowę od początku, nie meldując o tym fakcie władzom. Rzecz
zachowano w tajemnicy.
Był to przykład dobrze obmyślanej, co najważniejsze skutecznej, walki fremdarbeiterów z programem
sztabu myśliwców. Nie pierwszy i nie ostatni.
Bo zanim wysechł beton na tamtej budowie, nastąpiło nowe zdarzenie. Hauptsturmführer Kern z
miejscowej załogi SS otrzymał polecenie, aby wyciąg do pasa startowego lotniska był przez całą dobę bez
przerwy strzeżony przez dwóch wachmanów-esesmanów. Wydarzyło się bowiem parokrotnie, że ktoś z
zewnątrz nalał wody do silnika dźwigu, powodując jego unieruchomienie.
Hitlerowcy nie wiedzieli, że tym sabotażystą był stale jeden i ten sam holenderski zwangsarbeiter,
Hendrik Quak.
Powoli, ale systematycznie narastała fala sabotażu obcokrajowców w REIMAHG, ku wściekłości
szefostwa zakładów. Gniew tych bonzów zwiększał fakt, że ani jeden z robotników nie został
zdemaskowany. Siłą cudzoziemskich robotników było to, że stanowili osiemdziesiąt trzy procent wszystkich
zatrudnionych w REIMAHG.
Siłą motoryczną sabotażu były grupy polska i radziecka. W łonie tej pierwszej powstała niewielka, ale
dość ruchliwa tajna organizacja. Jej członkowie kolportowali wiadomości z frontów wojny, podnosząc setki,
a może i tysiące robotników na duchu. Organizacja ta rozprzestrzeniała hasła w rodzaju: „Wytrzymać!”,
„Wolno pracować, źle pracować!”, „Miej oczy otwarte!”, „Zapamiętaj nazwisko »twojego« SS-mana!”.
Polska grupa konspiracyjna doprowadziła do powstania tajnego porozumienia między największymi
skupiskami narodowościowymi: powstało coś na kształt Komitetu Międzynarodowego. W skład
kierownictwa weszli delegaci grup: polskiej, francuskiej i belgijskiej.
Stało się to możliwe dopiero wówczas, gdy przywieziono Polaków z powstańczej Warszawy. Znaleźli
się wśród nich ludzie z przeszłością konspiracyjną i ci prędko doszli do porozumienia między sobą. Byli to
między innymi: płk Tadeusz Dackiewicz, Franciszek Stemler i Zofia Skubała. Oni też weszli w skład
kierownictwa, obok takiego towarzysza niedoli jak Gaston Risselin i kilku innych. Postawiono sobie za cel,
obok sabotażu, nawiązanie łączności z wojskami alianckimi, gdy te wejdą na teren Turyngii i zbliżą się do
Kahla. Dyskutowano możliwości i sposoby samoobrony, gdy nadejdą ostatnie dni REIMAHG.
Bomby na koncern gauleitera
Ciepłe i słoneczne popołudnie 24 sierpnia 1944 roku było całkiem inne od pozostałych, ale nie warunki
atmosferyczne były tego powodem. Cały REIMAHG był jak podminowany, zarówno w sztolniach, jak i
obozach. Niemcy chodzili z ponurymi, zatroskanymi twarzami i nawet przestali czepiać się na ten jeden
dzień cudzoziemców. Ci zaś z trudem hamowali rozsadzającą ich radość. Bo oto nastała wielkie święto...
Początkowo nic nie wiedzieli o tym, co się stało, tyle że z niepomiernym zdziwieniem obserwowali
nagłą zmianę w zachowaniu się personelu technicznego, wachmanów i „czarnej policji”. Robotnicy
zastanawiali się, spoglądali na siebie pytającym wzrokiem, wprost nie dowierzali oczom. Co też mogło się
wydarzyć? Jakiś wielki desant aliantów w okolicy? Nie, to niemożliwe...
Dopiero przed syreną kończącą dzień pracy rozeszła się lotem błyskawicy wiadomość, zapierająca dech
w piersi. Gustloff-Werke w Buchenwaldzie — zbombardowane! Wszystkie trzynaście hal produkujące broń
poszły w drzazgi i z dymem. Amerykańska grupa Flying Fortress odłączyła się od większej formacji
powietrznej, wracającej z głębi Rzeszy do Anglii, i rzuciła bomby burzące i zapalające na obiekty fabryczne
oraz na liczne budynki komendantury esesmańskiej. Na obóz więżniarski nie padła ani jedna bomba. W
ciągu dziesięciu minut całe dominium SS i gauleitera stanęło w płomieniach, zostało spowite gęstymi
chmurami dymu. Dostało się także fabryce Mi-Bau i Zakładom im. Fritza Sauckela w samym Weimarze.
Z trudem tłumili radość, ale ich błyszczące oczy mówiły wszystko. Unikając strażników i badawczych
spojrzeń majstrów — członków partii hitlerowskiej, wymieniali między sobą po cichu słowa najwyższego
uznania dla aliantów.
W barakach rozmowy stały się śmielsze. Teraz już wszyscy prorokowali bliski koniec Rzeszy.
Niektórzy wierzyli bardzo mocno, że już na Boże Narodzenie będą w domu. Oby tak rzucili bomby na
REIMAHG, wzdychali inni. Wspominali pierwsze dni sierpniowe, kiedy amerykańskie samoloty
nadlatywały kilkakrotnie nad Walpersberg i okolice, ale nie rzucały bomb. Ausländerzy nie wiedzieli, że
były to maszyny zwiadowcze, a ich załogi interesowały się głównie wejściami do tunelów, bunkrami i
lotniskiem i że fotografowały te obiekty.
Po kilku dniach nadleciały inne i padło kilka bomb, ale nie wywarły większego wrażenia ani skutku: bo
jak zbombardować fabrykę ukrytą głęboko pod ziemią, w skalnym otoczeniu? Tu nawet obozy dla
robotników były świetnie zamaskowane.
Następne dni przyniosły dalsze wiadomości o zniszczeniach fabryk Sauckela. Podobno gauleiter
odgrażał się, że odbuduje subkoncern buchenwaldzki w całości, ale mało kto w to wierzył. Wśród
robotników panowało przekonanie, że nie zdąży.
— Prędzej zobaczy własne ucho — powiedział Gaston Risselin do swego przyjaciela Armanda
Lemoine.
Pod koniec sierpnia życzeniu ausländerów stało się zadość: rzucono te kilka wytęsknionych bomb u
podnóża Walpersbergu, nie wyrządzając jednak większych szkód.
Humor gauleitera zepsuło powtórne bombardowanie zakładów lotniczych w Oschersleben, Magdeburgu
i w Bleiche.
Po raz drugi padły amerykańskie bomby na AGO w listopadzie. Przyspieszyło to przeniesienie
dalszych brygad produkcji lotniczej do REIMAHG. Z jedną z nich przyjechał młody polski ślusarz-blacharz
Eugeniusz Baran. Przed czterema laty, jako dziewiętnastoletni uczeń, odbył „podróż na koszt III Rzeszy” z
Grybowa na Nowosądecczyźnie aż za Magdeburg.
Przeprowadzić z bezwzględną energią...
Pomimo wytężonych starań Sauckela i jego personelu oraz funkcjonariuszy bezpieczeństwa i porządku,
REIMAHG — AGO nie osiągały zaplanowanej produkcji. Do przewidzianej na październik 1944 roku
wielkości 350 maszyn FW-190 zabrakło 66 sztuk, a sytuacja taka trwała już od lipca. Nawet przy
najwyższym priorytecie dla tych zakładów, ustawicznie dawał się odczuć brak materiałów, części i
podzespołów, pogłębiany coraz ostrzejszym kryzysem w transporcie kolejowym, który był systematycznie
atakowany przez bombowce aliantów.
We wrześniu rozpoczęto energiczne przygotowanie do montażu myśliwca Ta-152, który był
zmodyfikowaną odmianą FW-190D. Zanim jednak zdążono rozkręcić jego produkcję, zapadła inna decyzja.
„Sztab myśliwców” polecił pod koniec października wykorzystać park maszynowy, oprzyrządowanie i
wolną powierzchnię do uruchomienia montażu Me-262.
Ku zadowoleniu Speera i Milcha samolot ten doczekał się wreszcie uznania na kierowniczych szczytach
Rzeszy. Miał być produkowany w dwóch wersjach i równolegle w dwóch wytwórniach. Główną część
zamówienia zagarnął Messerschmitt, dokąd osobiście wybrał się Göring, aby zapoznać się ze stanem
przygotowań w tamtejszych zakładach. Drugim dostawcą był REIMAHG, na razie tylko w teorii.
Nowa „cudowna” broń spowodowała ustalenie normy roboczej do 72 godzin tygodniowo dla
wszystkich ausländerów, przy czym była to wielkość oficjalna, na papierze. W rzeczywistości wydłużano
czas pracy do 14 godzin na dobę i w dodatku okradano ludzi z większości niedziel.
Dla personelu subkoncernu istniało obecnie jedno, najważniejsze hasło: „W jak najkrótszym czasie
wykonać maksymalną liczbę samolotów”. Tym „leiterom”, „führerom” i majstrom wmawiano sugestywnie,
że nowy płatowiec będzie posiadał decydujące znaczenie, że rozstrzygnie o wojnie. Dlatego celowi temu
muszą podporządkować wszystkie reguły stosunków i postępowania z ludźmi.
W rezultacie decyzji najwyższych czynników dla produkcji odrzutowca miało kooperować z
subkoncernem, mieszcząc się w jego ramach organizacyjnych, piętnaście specjalistycznych przedsiębiorstw.
W centrali AGO-Oschersleben miał się odbywać, podobnie jak w REIMAHG, końcowy montaż. Pozostałe
zakłady przewidziano dla wytwarzania części. Mieściły się one w Bleiche, Hamersleben, Auerbach,
Halberstadt, Ilsenburg, Wegeleben, Quedlinburg, Wolmirstadt i Zerbst — wszystkie w sztolniach górskich.
Dużą pomoc okazała firma Messerschmitt. Jej dyrektor Schmidt przeszkolił w swoich zakładach w
Augsburgu 50 fachowców dla REIMAHG. Dostarczył też cztery gotowe Me-262 dla zapoznania się z tym
typem samolotu odpowiedniej części załogi z Walpersberg. Dzięki temu pomyślnie dokonano wstępnego
montażu.
Produkcja Me-262, oznaczona kryptonimem „709”, miała się rozpocząć w błyskawicznym tempie.
A jednak wyszło inaczej.
Sabotaż niejedno ma imię
We wrześniu 1940 roku, żeby uchronić się przed wywózką do Niemiec, Eugeniusz Baran wstąpił do
szkoły kowalsko-mechanicznej w Grybowie. W tym czasie władze okupacyjne zezwalały jeszcze na
szkolnictwo zawodowe, likwidując już wcześniej średnie i wyższe. Gdzieś w połowie miesiąca przyjechali z
Nowego Sącza trzej Niemcy, cywilni werbownicy, urzędnicy Arbeitsamtu. Agitowali chłopców do wyjazdu
na roboty w głąb Rzeszy.
Był to okres, kiedy aparat gubernatora generalnego Hansa Franka rozpoczął kolejną turę propagandową
w celu dostarczenia sił roboczych przemysłowi, przede wszystkim zbrojeniowemu.
Akcja ta była konsekwencją nikłych rezultatów, jakie przyniosły poprzednie fale werbunkowe. Wroga
postawa narodu polskiego wobec deportacji była powszechna. W dniach 17 i 18 stycznia 1940 roku Frank
nałożył na poszczególne dystrykty kontyngenty robotników i przeznaczonych do „dobrowolnego” wyjazdu
do Niemiec.
Na naradzie w kwietniu tegoż roku, która odbyła się u generalnego gubernatora w Krakowie,
postanowiono jeszcze raz zwrócić się do ludności z apelem o ochotnicze zgłaszanie się na roboty.
Wyznaczono dla każdego powiatu — Kreis — limit osób, które w ciągu dwóch tygodni miały objąć pracę w
Rzeszy. Zagrożono przeprowadzeniem w czterdziestu powiatach akcji „werbunkowej” przez SS.
Agitatorzy powtórnie przyjechali do Grybowa i opowiadali cuda, jak to dobrze jest robotnikom w
zakładach lotniczych AGO-Oschersleben, konkretnie w filii Bleiche pod Magdeburgiem. Obiecywali
wysokie zarobki, ubrania robocze i dobre wyżywienie, nawet ubezpieczenie społeczne i prawo do urlopu po
trzech miesiącach pracy.
Mimo to ochotników nie było. Wtedy wygarnęli dwudziestu uczniów z grybowskiej zawodówki,
wywieźli do Nowego Sącza, stąd na punkt zborny w Krakowie przy ulicy Długiej, odpowiednika słynnej już
wtedy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie.
Nazajutrz załadowano ich do pociągu i znaleźli się w drodze do Niemiec. Przez Magdeburg dojechali do
Bleiche. Pierwszą osobą, jaka ich powitała obok werkszuca z tamtejszego przedsiębiorstwa, był tłumacz
Kubica, volksdeutsch ze Śląska. Na miejscu zastali sporo Polaków, wcześniej przywiezionych z Łodzi i
Warszawy. Przybyszów wchłonęła fabryka. Produkowano w niej części do samolotów Focke-Wulf i Dornier,
po trosze dla kilku typów Messerschmitta.
Dwudziestkę uczniów kowalskich z nowosądeckiego zatrudniono przy montażu sterów, lotek, części
skrzydeł i kadłuba, jednym słowem — robili całą „blacharkę”.
Gienek Baran jeździł z paru kolegami, od czasu do czasu, pod nadzorem majstra i strażnika
zakładowego, do centrali w Oschersleben. Pobierali tam niektóre materiały i narzędzia do produkcji.
Miał oczy i uszy otwarte na wszystko. Poznawał ludzi, spędzonych z różnych stron Europy — Belgów,
Holendrów, Duńczyków. Uważnie obserwował personel niemiecki i nauczył się oddzielać ludzi od
„nadludzi”.
Doszedł do przekonania, że jego majster Walter Mandke, śląski Niemiec, jest w gruncie rzeczy niezłym
człowiekiem. Nie prześladował Polaków; miał w sobie zakodowane poczucie sprawiedliwości. Mówił trochę
po polsku, co było wielkim szczęściem dla chłopców.
Przyszywany narodowy socjalista — sklasyfikował go Baran, i poczuł ogromną ulgę. Już wkrótce miał
się przekonać, że przeczucie nie omyliło go.
Przeciwieństwem spokojnego, rozważnego Mandke był inny Niemiec, magazynier Paul. Ten potrafił z
zimną krwią zatłuc człowieka na śmierć.
Był tam niejaki Lembas, krakowianin. Miał jakiś spór z hitlerowcem-sadystą, a poszło o jakiś drobiazg.
Paul skatował go do nieprzytomności.
W baraku mieszkalnym Eugeniusz nawiązał nici przyjaźni z Janem Grońskim, Antonim Główczykiem i
Mieczysławem Bełdowskim. Żyli na tej samej sztubie.
Poznał ciekawego człowieka. Fritz Geist, cywilny robotnik, był jedynym Niemcem spośród znanych
grybowianinowi o poglądach radykalnych.
Pierwsze tygodnie w Bleiche ausländerzy przeżyli w całkiem znośnych warunkach. Ale po nalotach
amerykańskiej 8 armii powietrznej na ośrodek przemysłu lotniczego Magdeburg-Oschersleben wszystko
uległo pogorszeniu.
Był to dla tutejszych zakładów lotniczych „dzień trwogi”, ów 28 lipca 1943 roku. Na AGO zrzucono
150 bomb burzących i 4000 bomb zapalających. Nie wszyscy zdążyli zbiec do schronu, były ofiary w
ludziach: 49 zabitych i 148 rannych; w większości robotników cudzoziemskich. Amerykanie zniszczyli
wtedy 40 samolotów, a straty w rozbitych budynkach, rozerwanych urządzeniach wodno-kanalizacyjnych i
elektrycznych oraz wyprodukowanych częściach, przekroczyły sumę 9 milionów marek.
Sprowadzono wielką grupę jeńców włoskich, po buncie oddziałów „Armiry” w Jugosławii. W barakach
nastąpił okropny ścisk. Jedzenie stało się jeszcze bardziej marne niż było. Z kierownika obozu Mowesa,
członka NSDAP, choć cywila, ale chadzającego w mundurze SA-mana z odznaką partyjną i opaską ze
swastyką, wyszedł teraz z całą jaskrawością kawał drania; zarządzał nocne apele i rewizje.
Nastał grudzień 1943 roku, dokuczliwy mróz dawał się we znaki. Była pilna robota, pracowali już
trzecią dobę bez przerwy i prawie bez snu. W wysokiej hali o przeszklonym dachu było zimno. Kiedy więc
rozdano im zupę, zdążyła już wystygnąć a wkrótce niemal zamarzła.
Trzeba ją podgrzać — mówili między sobą. Ba, ale jak? Oczy wszystkich zwróciły się na Barana.
— Gienek, trzeba podgrzać — powiedział Groński. Inni, choć nie mówili o tym głośno, byli tego
samego zdania.
Młody Polak miał pomysł. Już wtedy, gdy jako dyżurny kalefaktor rozlewał wystygłą zupę z kotła do
misek, jego bystre spojrzenie padło na pierwszy z brzegu piec do hartowania części stalowych. Stały one na
sąsiadującym z brygadą Mandkego oddziale.
Wziął po misce w każdą z rąk, przekroczył barierę, zbliżył się do pieca, otworzył stalowe drzwiczki,
wsunął strawę do środka i włączył prąd. Wrócił po następne naczynia i skończył swój tor z przeszkodami,
kiedy ostatnia miska zniknęła w gorącym pomieszczeniu.
Obok otworu stał przyrząd do pomiaru wysokich temperatur. Kiedy Eugeniusz wyjmował ostatnią
miskę z dobrze już ciepłą zupą, niechcący zawadził nią o ten przyrząd, aż stuknęło, ale nie zwrócił na to
specjalnej uwagi.
Cała zmiana spożyła posiłek z apetytem.
Nazajutrz była niedziela, ale w myśl zarządzenia musieli z samego rana stawić się na szychtę. Nagle
rozległ się wrzask:
— Piec uszkodzony! Verdamut!
Początkowo nie obeszło to Barana, nie kojarzył tego faktu z wczorajszą „operacją gorąca zupa”, jak
żartobliwie ochrzcił jego „przestępstwo” Mietek Bełdowski. Podeszli bliżej i okazało się, że mowa o „jego”
piecu.
Robotnicy od Mandkego udawali, że o niczym nie wiedzą. Majster solidaryzował się z nimi.
Upłynęły może dwie godziny, gdy przyjechała z Magdeburga ekipa policyjna — jeden z gestapo, drugi
z policji kryminalnej, trzeci miejscowy z Schutzpolizei. Zaczęły się dochodzenia i przesłuchania. Przybysze
z góry ustalili, nie ukrywając swego zdania, że zaszedł tu przypadek celowego sabotażu.
Wszyscy ze zmiany Barana po cichu mówili:
— Gienek, nie przyznawaj się. Nic nie wiesz.
Tak też i oni zeznali. Wszyscy. Czy jednak na pewno wszyscy?
Koło południa podszedł do Gienka Mandke z zafrasowaną twarzą:
— Baran, pierunie, powiedeł jeden, coś ty tam beł.
Komisja po raz wtóry poprosiła młodego Polaka do oddzielnego pokoju.
— Czy tam byłeś? — rzucił pytanie tęgi Niemiec w randze inspektora.
— Nie, nie byłem — zaprzeczył.
Drugi z przybyłych Niemców żachnął się.
— Ty go nie pytaj, czy on tam był, bo to dowiedzione, tylko niech wyzna, z kim był w spółce.
— No więc, kto jeszcze należał do spisku? Mów!
Podejrzenie o sabotaż i nie tylko w związku z piecem miało o tyle podstawy, że z rzeczki Ore,
przepływającej tuż obok fabryki, hitlerowcy wyciągnęli mnóstwo wybrakowanych części do samolotów.
— Co to jest za organizacja? Będziesz mówił wreszcie? Kto do niej należy? Nazwiska, jazda, hopla,
jazda!
Gienek milczał, bo zresztą niewiele wiedział.
Widząc, że „ten bezczelny, mały Polak” — był niskiego wzrostu i drobnej budowy — utrudnia
śledztwo, położyli go na ławie, kazali objąć ją i związali ręce od spodu. Jeden z hitlerowców usiadł mu na
nogach, drugi ściągnął pas z napisem na klamrze: „Gott mit uns”, i zaczął go bić. Odmierzał cios po ciosie.
Gienek Baran otrzymał kilkadziesiąt potężnych uderzeń i dwa razy tracił przytomność. Potem zamknęli go w
bunkrze.
Siedział tam kilka dni o kromce chleba i kubku wody, a w tym czasie dochodzeniowcy „maglowali”
pozostałych. Ale że o organizacji nie mogli wyciągnąć żadnych informacji, a w dodatku wyjaśniło się, że to
nie piec jest uszkodzony, lecz tylko przyrząd pomiarowy, wypuścili go z ostrego aresztu. Na pożegnanie
dostał tak silnie w twarz, że miał rozciętą wargę, a blizna pozostała mu na całe życie.
Kiedy wychodził stamtąd, wyglądał jak zbity pies.
Po powrocie na oddział dowiedział się, że uwolnienie zawdzięczał również Mandkemu i lewicowcowi
Geistowi.
Był znowu „wolnym” przymusowym robotnikiem, ale tamtą historię odnotowano w jego aktach.
Podpadł więc na dobre i był kierowany do gorszych, cięższych prac.
Tak było aż do pierwszych dni października 1944 roku, kiedy to z całą brygadą Mandtkego przeniesiono
go do REIMAHG.
Zanim do tego doszło, Oschersleben było jeszcze dwukrotnie bombardowane. Jedenastego stycznia
nadleciały 663 czterosilnikowe Latające Fortece. Dwudziestego lutego zakłady lotnicze przeżyły podobny
nalot.
Już wtedy Göring i Milch myśleli o przerzuceniu tutejszego potencjału do podziemi pod Kahla.
Głęboki zwiad
Porównując i analizując rozmaite zdjęcia lotnicze terenów Niemiec, specjaliści ze sztabów lotnictwa
RAF i USAF odkryli budowę nowego obiektu. Także i nawigatorzy, którzy latali w głąb Rzeszy, zauważyli
już pod koniec 1943 roku — bo już wtedy Sauckel i Göring, zanim ukonstytuował się „sztab myśliwców”,
porozumieli się co do idei podziemnego obiektu na obszarze Turyngii, dla produkcji Me-262 — że coś
nadzwyczajnego dzieje się w pobliżu Kahla i Grosseutersdorf, wokół góry Walpersberg. Jednakże nie
wyciągnęli z tego wniosku.
Dopiero 15 sierpnia następnego roku okolice te zostały dokładnie sfotografowane z lotu ptaka. Odkryto
tą drogą wejścia do tuneli, wiodących w głąb góry i ożywioną działalność wokół nich. Zidentyfikowano
również rozległy obóz dla robotników. Stwierdzono na fotogramach istnienie nowych, nie uwidocznionych
na wcześniejszych zdjęciach, czterech torów kolei wąskotorowej z Kahla do Grosseutersdorf oraz świeżo
zbudowanej szosy. Ruch panował na niej ożywiony. Wkrótce nawet lotnicy na zwiadowczych Mosquito
dojrzeli wąskie pasemka kolejki wiodącej do tunelu.
Walter Mandke przywiózł całą swoją brygadę osprzętową z Bleiche do Walpersberg w komplecie. Było
to na początku października, a już w pierwszych dniach listopada Eugeniusz Baran był świadkiem
bombardowania REIMAHG przez lotnictwo amerykańskie. Zasadniczych szkód, co prawda, bomby te nie
wyrządziły, ale nielicho uprzykrzyły hitlerowcom życie. Poniszczone drogi, przerwany dopływ prądu i inne
uszkodzone obiekty wymagały napraw.
Nalot trwał piętnaście minut. Pracy w podziemiu nie przerywano, bo nie było konieczności: znajdowali
się w najlepszym schronie, jaki można było urządzić. Słyszeli wybuchy i czuli drgania, ale nic poza tym.
Bombowce nic tu nie mogły zdziałać, bo sztolnie chroniła z góry kilkudziesięciometrowa warstwa skały.
Tylko jedna bomba spadła nieco bliżej głównego wejścia do tunelu.
Po fajrancie, kiedy wyszli na światło dzienne, Gienek Baran nie krył przed kolegami swego ogromnego
rozczarowania. Powodem tego były stojące cało, nienaruszone obie hale montażowe.
Przez cały wieczór w barakach i nazajutrz na wszystkich budowach i w sztolni nie mówiono o niczym
innym, jak o bombardowaniu. Szeptali wszyscy, oglądając się na majstrów i „czarną policję”. Pod ziemią
brzęczało jak w ulu, aż wdał się w to abteilungsleiter, niemiecki inżynier. Zły jak sto nieszczęść krzyknął, że
niech sobie za wiele nie obiecują, wojna trwa, „führer” ma już nową „Wunderwaffe”, która razi potężnie
Anglię i Francję. My tutaj, także... — Urwał, przekonany, że za dużo powiedział. Zawsze miał na myśli
ostatnią „cudowną broń”, którą już produkowano w REIMAHG — odrzutowca ME-262.
Więc zmienił temat i powiedział:
— Zamiast rozsiewać plotki, przykładajcie się lepiej do roboty. Nie zapominajcie, że za najdrobniejsze
uchybienie można łatwo trafić do Buchenwaldu. To niedaleko stąd, marne trzydzieści kilometrów. Stamtąd
się już nie wyjdzie... — położył akcent na ostatnie zdanie.
— Czy on naprawdę wierzy w zwycięstwo Niemiec? — mruknął młodziutki Ponte Remo z Aleksandrii.
Pokręcił głową z niedowierzaniem. On i jego rodak Gildo Defendi byli w jednej brygadzie z Eugeniuszem.
Pracowali w tym samym korytarzu, razem, jak w Bleiche. Defendi był kierowcą w Wenecji, kiedy
zabrano go do wojska. Najpierw wojna w Albanii, potem oddział ich przerzucono do Jugosławii. Po puczu
generała Badoglio zbuntowali się, a Niemcy rozbroili ich i posłali na roboty do Rzeszy. Gildo klął
Mussoliniego i wszystkich faszystów na czym świat stoi. Włoscy jeńcy — teraz robotnicy przymusowi,
pracowali w produkcji, w odróżnieniu od jeńców radzieckich, których zmuszano do robót budowlanych przy
wykańczaniu nieczynnych jeszcze sztolni; w tych nigdy zresztą nie zmontowano maszyn, po prostu nie
zdążono. W odróżnieniu od Polaków, nie byli oznakowani. Chadzali w swoich mundurach wojskowych, a do
pracy wciągali, jak wszyscy, odzież roboczą. Tymczasem wszyscy Polacy mieli naszyte na własne ubrania
fioletowo-żółte kwadraty materiału z literą P, a na odzieży roboczej blaszki z wybitą nazwą firmy i numerem
ewidencyjnym ausländera. Przybyłym z Bleiche pozostawiono dawne znamiona i w ten sposób na blaszce
Eugeniusza Barana stało: AGO — Flugzeugwerke, a pod tym numer 85 122. Poniżej — druga blaszka,
kolorowa; każdy „abteilung” — oddział miał inną barwę.
Fakt, że jedynie Polaków oznakowano i że inni — Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Włosi — nie nosili
naszywek z literą, która by wskazywała na ich narodowość — świadczył aż nadto wymownie o stosunku
władz III Rzeszy do narodu polskiego.
Brygada Mandkego wykonywała te same prace, co w Bleiche. Spawając skrzydło samolotu — nie
używano tu nitów — i obserwując zajętych przy budowie silnika, Gienek Baran był niezmiernie ciekawy, co
też dzieje się w głównej hali montażowej. Tam pracowali sami Niemcy, cudzoziemców nie dopuszczano.
„Żeby się tam dostać i wsypać trochę opiłków tam, gdzie należy...” — wzdychał po cichu. Niestety,
pozostawało to wyłącznie w sferze marzeń. Tyle wiedział, że te nowe maszyny, te Me-262, są na jakimś
ekstra paliwie i że prędkość mają fantastyczną.
Korytarz, w którym pracowała ich brygada, był wpleciony w cały system sztolni o nieregularnym,
łukowatym sklepieniu. Miały one różne wymiary, od pięćdziesięciu do dwustu metrów długości, ponad trzy
metry wysokości i więcej niż cztery metry szerokości. Ogrzewano je prądem elektrycznym: na ścianach
wisiały potężne zwoje drutów podłączonych do sieci.
Drugiego grudnia — właśnie spadł wtedy pierwszy śnieg, majster Mandke posłał Barana do dyrekcji
AGO, do „Zaichnungsausgabe” — wypożyczalni rysunków technicznych, mieszczącej się w odległej o
kilkaset metrów sztolni. Lawirując pomiędzy ścianą i parkiem maszyn z obsługującymi ich robotnikami,
dotarł do jednej z nieczynnych sztolni, w których pracowali radzieccy jeńcy wojenni. Rozlegały się tu raz po
raz wybuchy — rozsadzano występy skalne i większe odłamki, przygotowując miejsce pod następne
pomieszczenia fabryczne. Wszędzie unosił się kredowoszary pył, osiadał na ubraniach i twarzach.
W pewnej chwili zza załomu pobliskiego korytarza wyszła grupa pięciu mężczyzn w brązowych
mundurach z opaskami, ze swastyką na rękawach i odznakami NSDAP na bluzach. Prowadzili ożywioną
rozmowę w języku niemieckim, byli wręcz rozgadani. W momencie gdy Eugeniusz miał ich, przyciskając
się do ściany, wyminąć, jeden z nich zerknął na wyglądającą spod bluzy ochronnej tarczę z literą P, spojrzał
bystro w oczy ausländera i zapytał:
— A gdzie tu jest najbliższe wyjście do Kahla?
Pytał nie o główne wejście do tunelu, niejako oficjalne, jak na razie jedyne czynne, prowadzące do
fabryki — lecz o jedno z nie funkcjonujących.
Barana zastanowiło na moment, że ci nieznajomi Niemcy, których nigdy nie widział na oczy, szukają
„dzikiego” wyjścia z podziemi. Pomyślał sobie jednak, że jest to widocznie jakaś komisja po lustracji nie
gotowego jeszcze systemu sztolni, która właśnie zakończyła wizytację i chce jak najszybciej, najkrótszą
drogą, dojść do Kahla. ,,Może spieszą się na stację, do pociągu. Zresztą, nie moja sprawa. Co mnie obchodzą
te wredne hitlerowskie mordy...”
Może był trochę speszony, bo niezbyt jasno tłumaczył im łamańce drogi w tych zakamarkach, przez
zwaliska gruzów i kilka skrzyżowań, a może z im tylko znanych powodów poprosili, żeby poprowadził ich
ku żądanemu wyjściu.
Zawrócił we właściwym kierunku i ruszył pierwszy, a grupa za nim. Szli po niedawno położonych
szynach kolejki wąskotorowej. Kiedy już stanęli w otworze, z którego widać było jak na dłoni całe miasto,
leżące w dole, jeden z nich wręczył mu małą paczkę.
Mężczyźni zniknęli mu z oczu, a on podszedł do najbliższej lampy; spojrzał i oczy zrobiły mu się
okrągłe. W ręku trzymał amerykańskie papierosy „Camele”.
— Skąd Niemiec do „Cameli”?... — mruknął zaintrygowany.
Stał przez dobrą chwilę zdezorientowany. Nagle przypomniał sobie, gdzie się znajduje i po co go
posłano i przyspieszył, chcąc nadrobić stracony czas. Nie uszedł daleko, gdy nagle w pobliżu rozległ się
hałas, jakby kroki biegnących i wrzask. Z poprzecznego korytarza wypadł nie znany mu SS-man.
— Czy nie widziałeś, żeby ktoś tędy przechodził? — rzucił pod adresem Polaka pytanie.
— Tylko... robotników — odparł ten bez namysłu.
— A takich w mundurach nie zauważyłeś?
— Nie... Nikogo takiego nie widziałem — nie opuścił go refleks, zorientował się, że coś jest nie tak.
Hitlerowiec machnął pogardliwie ręką i puścił się biegiem w drugą stronę.
Kiedy Eugeniusz wrócił ze zwitkiem rysunków pod pachą na swój oddział, zbliżał się już fajrant.
Pomimo naturalnego ożywienia tłumu w takiej chwili, nie mógł nie zauważyć, że ludzie komentują coś
niezwykle podnieceni.
— Panie majster, co tu się dzieje? — zapytał.
— Byli tu amerykańscy szpiedzy — poinformował Mandke — ścigano ich, ale jak dotąd bez skutku.
Gienek rozmyślał o tym wydarzeniu, które zresztą zelektryzowało wszystkich, przez całą drogę do
obozu, znajdującego się we wsi Leubengrund; leżała w odległości czterech kilometrów od fabryki. Nie
prowadzono ich przez wieś, lecz leśną drogą. Przecięli tor kolejowy, przeszli wiszący na linach most-kładkę,
pod którym płynęła rzeka. Dolina nieledwie goła, skalisty grunt porośnięty rzadko trawą, teraz leżał pod
śniegiem. Dopiero przed zabudowaniami, jak i za nimi, widniała płacheć ornego pola, dziś skryta pod
powłoką białego puchu.
W wąwozie górskim, ciągnącym się wzdłuż wsi, rozłożyły się cztery podobozy. W jednym,
oznaczonym numerem 4, mieszkali polscy robotnicy przymusowi. Sąsiadował z nim obóz nr 7 dla jeńców-
-Włochów, zwany „wykańczalnią” — umierano tam masowo. W pobliżu stały baraki dla ludności
przywiezionej z Warszawy, dla mężczyzn i dla kobiet oraz obóz radzieckich jeńców wojennych.
Dopiero od warszawianek Eugeniusz dowiedział się, że w Warszawie wybuchło powstanie.
W każdym z podobozów stało od siedmiu do piętnastu baraków. Na każdej z dwóch sztub mieściło się
około stu osób, sypiających na trzech piętrach łóżek.
Pobierając tego pamiętnego dnia zupę w baraku kantyny, grybowianin doszedł do wniosku, że ci,
których spotkał, mieli zapewne zorientować się, jakim sposobem dobrać się do podziemnych zakładów
lotniczych, skoro nie można tego celu osiągnąć przez bombardowanie. Domyślał się, że lotnictwo
amerykańskie ma już od dawna sfotografowaną z lotu ptaka całą zewnętrzną stronę subkoncernu i dąży
planowo do jego zniszczenia.
Rozumowanie to bliskie było prawdziwego stanu rzeczy. Aliancki sztab w Londynie zdobył informacje,
że REIMAHG przygotowywany jest na główne centrum produkcji samolotów odrzutowych.
Zima 1944/1945 dla dziesięciu tysięcy trzystu ausländerów — w tym tysiąc ośmiuset Polaków — była
najgorsza ze wszystkich, wręcz straszna. W grudniu nadszedł nowy, duży transport Włochów, z miejsca
pogorszyło się wyżywienie oraz wytworzył się ścisk w barakach.
Na domiar złego Eugeniusz podpadł na samym początku miesiąca i został przeniesiony karnie do robót
wykończeniowych na lotnisku. W ostatnią niedzielę, po przebudzeniu, poczuł łomot w czaszce; dotknął
czoła dłonią — rozpalone, bez wątpienia miał wysoką temperaturę. Zaryzykował i nie poszedł z innymi do
pracy.
Nazajutrz przy porannym apelu lagerführer zidentyfikował „bumelanta” — doliczył się, że nie był w
sztolni — a funkcyjni wyciągnęli go z szeregu. Dostał parę razy w twarz, a do dyrekcji przedsiębiorstwa
poszedł meldunek. Potem droga na najwyższe miejsce Walpersbergu była już prosta. Kierownik ruchu dr
Keller nie znał się na żartach.
Lotnisko mieściło się właśnie tam, na samym wierzchołku. Szczyt góry ścięto i splantowano. Wejście
do czynnej sztolni leżało na wysokości około stu metrów od podstawy Walpersbergu, a różnica poziomów,
między tunelem i szczytem wynosiła około 130 metrów. Łączna wysokość góry oscylowała wokół co
najmniej 250 metrów. Od podstawy, od poziomu morza, chyba z 500 metrów.
Praca na lotnisku była katorgą. Wyrównywanie terenu odbywało się ręcznie, kilofem i łopatą, gdyż nie
sposób było windować koparkę na sam szczyt. Nie istniejące buldożery zastępowali ludzie, ich ręce.
Wyplantowaną ziemię z kamieniami ładowało się na taczki, podjeżdżało nad sam brzeg i zsypywało się z
góry na zbocze.
Grudzień był wyjątkowo dokuczliwy. Nie dość, że zaciskał pętlę mrozu na wszystkim, co żywe, to na
domiar złego zimne wiatry hulały ze wszystkich stron, przewiewały ubranie, atakowały ciało.
— Straszny tu wygwizdów — skrzywił się niemiłosiernie młody Polak. Wiało potężnie, a schować się
nie było gdzie. Stąd zaś, z tego lotniska, przetransportowywano jedynie samoloty, najczęściej wprost do baz
Luftwaffe. Dlatego nie wystawiono żadnych budowli.
Pustka aż straszyła. Tylko część zbocza była zalesiona, sam szczyt widniał goły. Lotnisko wypełniało
całą niemal płaszczyznę.
— Ma chyba ze siedemset metrów - ocenił na oko.
Pod koniec stycznia był mimowolnym świadkiem wciągnięcia na lotnisko i startu pierwszego
Messerschmitta-262, zmontowanego pod nadzorem dyrektora technicznego inż. Roloffa.
Dopiero po styczniowej ofensywie Armii Radzieckiaj ausländerzy z REIMAHG dowiedzieli się o
zdobyciu Lublina i o Manifeście Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Przez długie miesiące byli
odcięci od wszelkiej informacji. Tak szczelny mur pomiędzy nimi i światem postawiło szefostwo koncernu.
Mieli być wyłącznie automatami w służbie przemysłu lotniczego III Rzeszy.
— Moje strony są już oswobodzone — cieszył się Gienek Baran.
Los ausländera
Niemcy hitlerowskie znalazły się nad krawędzią przepaści, a cudzoziemskim robotnikom rosły skrzydła
nadziei na bliską wolność i stały się wielkie, ale przesłaniał je cień również wzrastającej obawy: „Co oni z
nami zrobią?...” Niektórzy nie wytrzymywali nerwowo, a stojąc na granicy kompletnego wyczerpania,
ważyli się na śmiały krok. Chcąc pomóc losowi wyzywali go na różne sposoby; niejeden nie miał nic do
stracenia.
Holenderski student, od 1944 roku robotnik przymusowy, Hendrik Quak, wcześniej był więźniem obozu
koncentracyjnego Buchenwald z numerem 47 219. Początkowo wydawało mu się, że wraz z transportem do
Kahla szczęśliwie uszedł z piekła świata koncentracyjnego. Okrutnie prędko wyprowadzony został z błędu.
Przekonał się na własnej i kolegów skórze, że warunki w REIMAHG niewiele się różniły od
buchenwaldzkich, a pod pewnymi względami były gorsze.
Kiedy był już tak wyczerpany pracą na lotnisku, że sterczały mu żebra i słaniał się z głodu, pewnego
wieczora, schodząc z placu budowy, zamiast stawić się na apel i wrócić do podobozu 2b, dokąd został przed
niedawnym czasem przeniesiony z obozu A4, zrzucił z siebie i ukrył w rozpadlinie skalnej bluzę ochronną, a
sam powlókł się przez zaśnieżone wertepy przed siebie. W drodze udało mu się uniknąć spotkania z
umundurowanymi Niemcami. Szedł do pobliskiego miasteczka Orlamünde.
W jednym z pierwszych z brzegu domków na przedmieściu poprosił o chleb. Był 28 stycznia 1945 r.
Miał ogromne szczęście, że trafił tutaj właśnie. Pani domu nazywała się Toni Hoya i okazała się być
kobietą dobrą. Serdecznie współczuła umęczonym, wygłodniałym robotnikom, gasnącym w oczach w
szponach przymusu. Widywała niektórych z nich czasami. Nie tylko nakarmiła „gościa”, ale ukryła go i
przetrzymała aż do północy.
Hendrik nie mógł zostać w Orlamünde, musiał przebijać się dalej, na północny zachód. Wyznał swej
opiekunce, że opanowało go przemożne pragnienie powrotu do ojczyzny, do Holandii. Wtedy dzielna
niewiasta, nie zważając na nic, przeprowadziła go za miasto, do osady Hütten, do zagrody swego ojca. Tutaj
uciekinier miał się ukrywać. Gdy wracała do domu, myśli jej krążyły wokół biednego młodzieńca. Z natury
pogodna, pełna była dobrych nadziei.
Niestety. Po sześciu dniach wolności w czterech ścianach Quak został wytropiony w chlewie świńskim,
gdzie miał urządzone legowisko. Zadenuncjował go pewien tutejszy Niemiec, który przypadkowym
zbiegiem okoliczności wytropił go.
Hendrik ponownie znalazł się w Orlamünde, ale tym razem pod strażą miejscowego policjanta i w ręku
gestapowca. W jednej celi z towarzyszem cierpień, młodym Rosjaninem, musiał stać w lodowato zimnej
wodzie.
Gdy Holendra wyprowadzano z aresztu, żeby, jak sądził, doprowadzić go z powrotem pod Walpersberg,
Rosjanin powiedział:
— Nie wolno ci wracać do obozu. Tam czeka cię pewna śmierć.
— Dokąd mogę iść? — wzruszył ramionami.
A jednak stał się ten „cud”. Poprzez znajomości, a także dobrze „smarując”, Toni Hoya, przy cichym
wsparciu rodziny, „wykupiła” Hendrika na zasadzie cichej umowy z komendantem małego posterunku,
zarazem urzędnikiem gestapo, która brzmiała: „Nigdy go tutaj nie było”.
W szeregi funkcjonariuszy pękającego reżimu zaczynało się wkradać rozprzężenie, a niejeden z nich,
nie obarczony większego rozmiaru zbrodniami, kombinował, jakie by znaleźć dla siebie alibi na czas po
wojnie. Mieć kogoś, kto przemówi za nim, kiedy przyjdzie stanąć przed wojskową władzą aliantów. Wielu
zdawało sobie sprawę, że to już niezbyt odległe i stanowiło zmorę tych „uczciwych” Niemców.
Tylko dzięki temu zawdzięczał młody Holender życie. Na razie. Tego dnia, gdy go wypuszczono i
oddano pod „nadzór” pani Toni Hoya. Bo co mogło zdarzyć się w najbliższej przyszłości, tego ani on, ani
ona nie wiedzieli. Tym razem opiekunka schowała go tak, że ciekawski nadgorliwiec daremnie by go szukał.
Młodzieniec nie wytrzymał bezczynności. Trzynastego marca podjął decyzję zakrawającą na
szaleństwo: powrotu do Holandii. W pojedynkę. Na nic zdały się perswazje wdowy.
— W jaki sposób chcesz pokonać prawie czterysta kilometrów drogi? — załamała ręce Toni Hoya. —
Bez dokumentów, Heinrich? Trafisz na pierwszego lepszego żandarma i koniec wędrówki. Kartą z fabryki
nie możesz się przecież legitymować, bo cię do niej odeślą.
— Wezmę grabie i będę udawał robotnika rolnego — odpowiedział po chwili namysłu. — Nie, nie
zmienię swego postanowienia.
O trzeciej nad ranem Quak dosiadł roweru, podarowanego mu przez gościnną panią domu, swego
opiekuńczego anioła, i nacisnął pedały.
Zdumiewające, wprost nie do uwierzenia, ale prawdziwe. Po siedmiu dniach wędrówki, wypełnionych
nieustającym kluczeniem, omijając miasta, udając wszędzie robotnika przymusowego na roli, przebił się do
kraju, w którym się urodził.
Przez całą drogę pamiętał słowa siedemnastoletniego „Ruskiego” ze wspólnej celi: „Tobie nie wolno
wrócić do lagru, bo tam czeka cię śmierć”.
I jeszcze jednego zdarzenia nie zapomniał Hendrik do końca życia. Grupa holenderskich robotników,
których dostarczono do REIMAHG z Buchenwaldu, już następnego dnia po przybyciu zorganizowała
mityng, na którym uchwalono zwrócenie się do władz koncernu z żądaniem odesłania ich z powrotem do
obozu koncentracyjnego. Ponieważ tam — o ironio losu! — przynajmniej pomieszczenia były znośniejsze
niż tutaj.
Życzeniu ich nie stało się zadość.
Nie miał tyle szczęścia w nieszczęściu, co student holenderski, słynny belgijski sprinter lat
międzywojennych, Julien Saelens, z zawodu stolarz artystycznych mebli.
W kwietniu 1935 roku wstąpił do klubu sportowego w Brugii i już w krótkim czasie miał duże
osiągnięcia. W rok później zdobył mistrzostwo Belgii na dystansach 100 i 200 metrów, wyczyn nie
notowany w kronikach sportu światowego w krótkich biegach. Ustanowił rekord krajowy na tych
dystansach. Szczytem jego kariery zawodniczej, przerwanej wybuchem wojny, był udział w mistrzostwach
Europy w 1938 roku. Zajął tu jedno z pierwszych miejsc, a prasa sportowa całego świata widziała w nim
przyszłego mistrza i rekordzistę starego kontynentu. Uważano go za jedynego, który mógł rywalizować z
amerykańskim czarnoskórym fenomenem bieżni i skoczni Jessie Owensem — tym, który popsuł humor
kanclerzowi III Rzeszy podczas Olimpiady 1936 roku w Berlinie, kiedy to pokonał Niemców w obu
sprintach i skoku w dal. Hitler, który zwyczajem przyjętym w olimpijskiej tradycji, jako głowa państwa
gratulował osobiście mistrzom-zwycięzcom, tym razem nie podał ręki supermistrzowi — Murzynowi.
Dla Juliena czarny Jessie był wzorem, a nie Hitler i jego banda — jak mawiał. Nie tęsknił do spotkania
z „führerem”, co też zostało mu zaoszczędzone. Za to został zmuszony do zetknięcia się z jego przemysłem
lotniczym. Nastąpiło to 11 maja 1944 roku. Podczas obławy na ludzi nie pomogły jednemu z najszybszych
ludzi świata jego rącze nogi; schwytanego, deportowano do Kahla.
Trafił do najcięższych robót, a jego dniówka trwała 12 godzin. Nie stracił jednak swego morale
wybitnego sportowca. Był nieustraszony i życzliwy ludziom, zawsze gotów pomagać słabszym kolegom.
Lubiano go i szanowano.
Nadszedł 7 kwietnia 1945 roku. Saelens stał wraz z kilkuset fremdarbeiterami w długim rzędzie do
jedynego okienka, z którego robotnikom podawano kolejno zupę. Długie oczekiwanie wywołało wśród
wygłodniałych oznaki niepokoju. Znali to z praktyki: nieraz trzeba było czekać kilka godzin na otrzymanie
posiłku, a bywało, że dla ostatnich już nie starczało.
Widząc to, wysportowany Belg, trzymający się jako tako, chciał zrobić miejsce innym, bardziej
wycieńczonym kolegom. Wysunął się z kolejki, w zamiarze wycofania się na sam koniec węża. W tym
momencie strzegący porządku SS-man pchnął go z całej siły kolbą karabinu, aż Saelens potknął się i upadł.
Wtedy esesowiec strzelił. Kula trafiła leżącego w plecy.
Gromada robotników rozbiegła się na wszystkie strony, jak spłoszone stado kuropatw, ale kilku
rodaków sprintera zostało. Zanieśli go do szpitala. Lekarz stwierdził stan agonalny.
Julien wiedział, że musi umrzeć. Przyjął ten fakt niemal ze spokojem, choć czuł żal, że musiało to się
stać teraz, kiedy koniec wojny tak blisko. Przyjaciele zaciskali pięści i klęli niemieckiego sadystę, ale 24-
-letniemu koledze nie mogli już pomóc.
— Powiedzcie moim rodzicom, że zawsze o nich myślałem i że moje ostatnie myśli były przy nich.
Pod wieczór zgasł na zawsze. Jego ostatnie słowa były:
— Niech żyje Belgia!
Ciało mistrza sportu spoczęło w masowym grobie na miejscowym cmentarzu. Osiemdziesiąt pięć
radzieckich kobiet i mężczyzn było tu stale zatrudnionych przy grzebaniu zmarłych i zamordowanych.
Każdego dnia nadjeżdżały samochody ciężarowe pełne trupów.
Ewangelicki pastor i burmistrz protestowali przeciwko tak barbarzyńskiemu grzebaniu ciał, ale
bezskutecznie.
U wejścia na to pole masowych mogił stała tablica z napisem „Wstęp na cmentarz REIMAHG jest
wzbroniony”.
Pewnego dnia ktoś z tutejszych mieszkańców dopisał na niej: „Nasza hańba!”
Cyjankali dla dziesięciu tysięcy
Tracili siły i tylko niezłomna wiara w bliski koniec wojny podtrzymywała w nich wolę życia. Eugeniusz
Baran, ciągnąc w kolumnie Polaków pod górę do sztolni, choć sam ważył zaledwie trzydzieści dziewięć kilo,
spoglądał z troską na wlokących się tuż za nimi Włochów z podobozu nr 7. Widok był smutny: mało odporni
na tutejszy klimat, z kocami zarzuconymi na głowy, nucili smętnie pieśni religijne. Wyglądali bardzo
nędznie.
Przychodząc wcześnie rano do podziemnej fabryki, patrzył Baran na „pobojowisko” po nocnej zmianie:
leżały trupy zmarłych ausländerów, nierzadko znajomych, położone na stołach roboczych, przykryte
workami po cemencie, zamarznięte na kość.
Piątego kwietnia, nad ranem, obudził ich alarm.
— Pakować manatki! — polecił kierownik obozu. — Przenosimy się do dwójki. Chorych złożyć pod
kantyną, a zdrowi powoli szykować się do odejścia. Ewakuacja.
Chodziło o koncentrację wszystkich czterech podobozów z Leubengrund na obiekcie nr 2 w
Grosseutersdorf.
Zewsząd rozlegały się wrzaski i przekleństwa. Dotychczas mieli nadzieję, że nie ruszą się ze swoich
kwater i tutaj powitają Amerykanów, a tu taki pasztet... Kiedy opadły pierwsze emocje, zaczęli zastanawiać
się, co kryje się za tym krokiem hitlerowców.
Nadbiegł zadyszany Gildo i niemal płacząc, powiedział, że w obozie włoskim Niemcy rozstrzeliwują
wszystkich chorych.
Była to prawda. Szykowano się do drogi. Eugeniusz był tak osłabiony, że koledzy wzięli go na
„stołeczek” — przeplecione ręce, i zanieśli na punkt zbiórki.
Tam go odnalazł po raz drugi tego dnia Gildo wraz z Ponte Remo i obaj wręczyli mu na pamiątkę swoje
fotografie z adresami. Zapraszali do Włoch po wojnie.
W samo południe alarm odwołano. O ewakuacji na razie nie było mowy. Ale żyli teraz w nieludzkiej
ciasnocie, ponad trzy tysiące ludzi ściśniętych w kilku barakach.
Nastał okres ciszy przed burzą.
Trzydziestego marca Hitler, przekonany argumentacją Speera, podpisał rozkaz odnoszący się do
przemysłu zbrojeniowego, w którym, nawiązując do poprzedniego swego, znacznie dalej idącego
zarządzenia z 19 marca, powiedział między innymi:
„Nakazane zniszczenia urządzeń przemysłowych służą wyłącznie temu, aby uniemożliwić
przeciwnikowi wykorzystanie tych urządzeń i zakładów do zwiększenia jego siły bojowej.
W żadnym wypadku powzięte środki nie mogą osłabiać własnej siły bojowej. Produkcję należy
utrzymać do absolutnie ostatniego momentu, gdyby nawet groziło niebezpieczeństwo, że w przypadku
szybkich ruchów nieprzyjaciela zakład wpadnie w jego ręce nie zniszczony. Urządzenia przemysłowe
wszelkiego rodzaju, łącznie z zakładami zaopatrzeniowymi, wolno zatem niszczyć dopiero wtedy, gdy
zostały bezpośrednio zagrożone przez wroga”.
Kiedy szyfrant wręczył Sauckelowi depeszę z powyższym tekstem, gauleiter odetchnął z ulgą: Nie
musiał jeszcze wydawać polecenia demontażu tego, co było na chodzie w sztolniach Walpersbergu.
Postanowił ponadto, że na wypadek ostateczności nie zniszczy jednak maszyn, samolotów i agregatów
do nich, lecz wywiezie je i ukryje w bezpiecznym miejscu.
— Jeszcze kiedyś będą nam potrzebne — oświadczył, zaciskając wydatne szczęki.
Telefonicznie polecił sekretarce, żeby go połączyła z generalnym dyrektorem Gustloff-Werke, Karlem
Beckurtsem, któremu podlegał również REIMAHG.
Dopiero po upływie kilku dni, kiedy już było wiadomo, że Amerykanie zmierzają do Turyngii, na
wyraźny rozkaz Sauckela fabrykę zaczęto powoli likwidować. Wywieziono gotowe części samolotów i
większość maszyn oraz wszystkie plany i dokumentację techniczną. Trwało to cały tydzień. Kilkanaście
samochodów ciężarowych załadowano, ładunek przykryto plandekami. Kolumnie towarzyszyli konwojenci z
SS na motocyklach, uzbrojeni w pistolety maszynowe i erkaemy. Na czele kawalkady jechał wóz pancerny, z
jego wieżyczki wystawały lufy sprzężonych kaemów.
Pojazdy ruszyły na południe.
Mimo ciągłych nalotów alianckiego lotnictwa bombowego niemiecki przemysł zbrojeniowy osiągnął w
1944 roku najwyższe wskaźniki produkcji. Zmontowano 40 593 samoloty różnych typów, w tym aż 25 285
myśliwców, z tego ponad połowę stanowiły jednosilnikowe Me-109G. Czołgów wyprodukowano 8466, w
tym 633 Tygrysy i 377 Królewskich Tygrysów, ponadto 10 760 dział pancernych i 18 834 transportery i
samochody pancerne. W tysiące sztuk szła broń odwetowa — rakiety V-2 i samoloty-pociski V-1.
Wskaźniki były zaskakujące, ale agresor wojnę przegrał. Stawka na odrzutowy Me-262 była spóźniona i
praktycznie okazała się niewypałem. Łącznie zbudowano 1433 samoloty tego typu, w tym tylko 22 w
koncernie REIMAHG. Wskutek bombardowań alianci zniszczyli na ziemi 497 maszyn, w działaniach
bojowych wzięło udział około 200. Cztery Me-262 zestrzelili Polacy z 306 i 309 dywizjonu myśliwskiego.
Po raz ostatni wystąpiły one pod koniec kwietnia 1945 roku nad Westfalią w walce z bombowcami B-17.
Miesiąc wcześniej przypisano im pierwszeństwo produkcji, ale był to już akt bez znaczenia. Brakowało
pilotów do tych Messerschmittów, w samej konstrukcji występowały usterki. Nie spełnił również nadziei
myśliwiec rakietowy M-163 „Komet”, typowany także do masowej produkcji. Seria stanęła po zbudowaniu
350 maszyn. Nie doszło również do przyspieszonej budowy uproszczonych myśliwców odrzutowych
He-162 „Volksjäger”. Speer obiecywał Göringowi aż 4000 tych samolotów miesięcznie, do kapitulacji
wyprodukowano zaledwie 200 i udziału w walkach już nie wzięły. Nie zakończył prób myśliwiec pionowego
startu i jednorazowego użytku Ba-349 „Natter”, tak jak utknął program budowy pocisków rakietowych
„ziemia-powietrze” zainicjowany pod kryptonimem „Wasserfall”. Na realizację tych szeroko zakrojonych
planów Niemcy nie mieli możliwości. Atakowana z dwóch kierunków Rzesza chwiała się w posadach. Front
wschodni ściągnął trzon ich sił i tam straty były najbardziej dotkliwe. Na kierunku zachodnim po
krótkotrwałym i ostatnim zrywie w Ardenach przeszli do obrony. Lotnictwo alianckie całkowicie opanowało
przestrzeń nad Niemcami, choć miało się okazać, że jego ciosy nie załamały produkcji zbrojeniowej.
Gdy amerykańskie wojska 3 armii pancernej generała George'a S. Pattona zbliżyły się 9 kwietnia do
Kahla, funkcjonariusze z REIMAHG przemyśliwali, jakby stąd się ulotnić. Niektórzy nie znajdowali innego
wyjścia jak samobójstwo. SS-brigadeführer Pflomm, główny odpowiedzialny za bezpieczeństwo, zastrzelił
najpierw żonę, sześciono dzieci i służącą, po czym strzelił sobie w łeb.
Wielu oprawców i sadystów, wyższych i niższych rangą esesmanów i urzędników po prostu uciekło i
ukryło się przed odpowiedzialnością.
Robotników cudzoziemskich czekał los najgorszy; dla nich wszystkich przewidziano jeden tylko
wariant: śmierć.
W pierwszych dniach kwietnia u kierownika apteki „Pod Lwem” w Kahla, Joachima Karstena, zjawił
się kreisleiter Schau z pytaniem, jak dużo trucizny jest na składzie i zażądał większych ilości cyjanku potasu.
Był już bowiem opracowany przez szefostwo SS plan wsypania tej trucizny do kotłów z kawą i zupą dla
aüslanderów.
Zamiar ten udaremnił w zarodku ostrożny farmaceuta, oświadczając, ku niezadowoleniu hitlerowca, że
w ogóle nie posiada cyjanku, mijało się to oczywiście z prawdą.
Postanowiono „skończyć” z obcokrajowcami w inny sposób. Na kilka dni przed tym, zanim wjechały
czołgi do miasta, komendant batalionu Volkssturmu otrzymał rozkaz z Jeny od szefa bezpieczeństwa,
zarazem komisarza obrony, aby unieszkodliwić fremdarbeiterów. Mieli oni zostać zapędzeni do sztolni, po
czym chciano przy użyciu materiałów wybuchowych zawalić wszystkie cztery wejścia. Mieli być żywcem
pogrzebani.
Komendant Volkssturmu, major Georg Potzler, z rozbitego pod Monachium IX korpusu 3 Luftflotte,
wysłuchał rozkazu, powiedział sakramentalne: „Jawohl! Zum Befehl!”, ale myślał swoje. Nie miał cienia
wątpliwości, że za to „rozwiązanie problemu” czekały go sąd i szubienica, dlatego zwłóczył, zasłaniał się
trudnościami. Patrzył trzeźwo na rozwój wydarzeń i nie miał, jak niektórzy fanatycy, złudzeń co do tego, że
wojna jest już przegrana.
W tej sytuacji, kiedy Amerykanie byli już blisko, władze w Jenie, po uzgodnieniu z gauleiterem w
Weimarze, którym był Sauckel, zarządziły ewakuację dziesięciu tysięcy robotników. Na transportführera
wyznaczono oficera SS, zastępcę nieżyjącego już brigadeführera Karla Alberta Pflomma.
Do pracy, na rozkaz kierownika obozu, nie chodzili już od trzech dni, całe szczęście dla blacharza
Eugeniusza Barana, który rozchorował się ciężko na krwawą biegunkę. Już w ostatnich dniach marca z
osłabienia nie mógł utrzymać się na nogach i koledzy ukrywali go w baraku. Zajęła się nim troskliwie, w
tajemnicy przed lagerwachą, pielęgniarka z punktu sanitarnego, powstaniec warszawski. Gdy padł rozkaz
koncentracji w obozie nr 2, Deneusz i Krzakowski zanieśli go tam. Powoli choroba zaczęła ustępować i
Gienek zaczął wychodzić na świeże powietrze.
Dziewiątego kwietnia gruchnęła wiadomość:
— Pędzą więźniów Buchenwaldu!
Wybiegli i wlepili wzrok w maszerujące kolumny pasiaków. Transport ewakuacyjny!... Szli od strony
Kahla w kierunku południowym na Pösseneck. Mogło ich być około tysiąca sześciuset.
Robotnicy żegnali ich w ponurym milczeniu, ale niejeden pomyślał: „Czy to samo i nas nie czeka?”
Dobrze po południu rozbiegli się pomocnicy lagerführera i zaczęli nawoływać.
— Przygotować się do wymarszu! Zabrać jak najmniej rzeczy ze sobą.
Robiło się już szaro, gdy zarządzono zbiórkę wszystkich na placu. Każdemu dano w nieznaną drogę
kawałek chleba i margaryny.
Ustawiono się piątkami. Lada chwila mogła paść komenda do wymarszu.
Nikt się nie spodziewał, że eskorcie konwojującej zechce się jeszcze liczyć stan osobowy. A jednak.
Przeprowadzono szczegółowy apel.
SS-mani, wściekając się, doliczyli się zaledwie siedmiu tysięcy. Wrzeszczeli, zachodzili w głowę i
pytali się wzajemnie, co się właściwie stało. Jak to możliwe, żeby trzy tysiące ludzi wyparowało jak
kamfora.
Stało się to wskutek tego, że zaraz na początku kwietnia członkinie organizacji, przygotowującej się do
akcji opóźniania ewakuacji, Maria Sawicka i Zofia Skubała, podsłuchały rozmowy prowadzone przez SS-
-manów, z których wynikało, że ewakuacja odbędzie się w dwóch etapach. Najpierw wszyscy robotnicy
zostaną skoncentrowani według narodowości po lewej stronie rzeki Saale, blisko sztolni — i był to właśnie
ów obóz w Grosseutersdorf. Potem, z nadejściem Amerykanów, miała ruszyć kolumna piesza na Pösseneck.
Dzięki rozpowszechnieniu tej wiadomości wśród ausländerów, masa ludzi zbiegła skrycie podczas
pierwszej fazy koncentracji. Wtedy, w ogromnym zamieszaniu, gdy wszystkie podobozy były w ruchu,
robotników nie liczono, traktując przemieszczanie ich jako przeprowadzkę wewnątrzobozową. Zbiegowie
ukryli się w okolicznych lasach i tam doczekali wyzwolicieli.
Wśród wrzasku SS-manów, stękania bitych ludzi i ujadania tresowanych psów ruszały kolumny jedna
za drugą, pędzone początkowo ku Orlamünde. W drodze rozgrywały się sceny, od których jeżył się włos.
Kto wyszedł z szeregu, zatoczył się, został nieco w tyle, był atakowany przez wilczury i owczarki, a na
dodatek otrzymywał cios kolbą karabinu.
Kiedy tragiczna procesja minęła miasto, esesmani zaczęli strzelać do outsiderów.
W pewnym momencie nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Motocyklista przyjechał z rozkazem wycofania
strażników. Mieli oni dołączyć do większego zgrupowania SS i Wehrmachtu na linii Halle-Hof, gdzie
rzekomo zamierzano stawić opór Amerykanom. Straż nad transportem przejęli volkssturmiści Potzlera.
Dopiero z tą chwilą zarządzono postój dla odpoczynku.
Nagle rozeszła się wieść, że czołówka Pattona zajęła miasto Kahla, ale okazało się to plotką.
Transport brnął dalej. Szli całą noc, by 10 kwietnia dotrzeć do wsi Knau. Okazało się, że i w szeregach
Volkssturmu znajdują się zażarci hitlerowcy. Ci zaczęli wywierać nacisk na transportleitera, aby
obcokrajowców wystrzelać i ulotnić się. Dotarła wiadomość, trochę zresztą przedwczesna, że Amerykanie
zajęli już Jenę.
Major Potzler był raczej przeciwny masakrze, wahał się, bądź udawał, że się namyśla, przeciągał
sprawę.
Potzler uznał za najsłuszniejsze trzymać się rozkazu generalnego, w myśl którego należało prowadzić
kolumny na południe, w kierunku Bawarii. Tak też uczyniono. Po krótkim postoju ruszono w dalszą drogę.
Dziesięć ciał zwangsarbeiterów spoczęło na miejscowym cmentarzu, pochowanych przez wieśniaków.
Nazajutrz jeden z zagonów 3 armii Pattona minął Kahla, a jedna ze szpic pancernych skręciła na
południe.
Transport późnym wieczorem, 12 kwietnia, dotarł do jakiejś wsi, gdzie rozłożono się na nocleg.
Kolumnę, w której szedł Baran z przyjaciółmi, zamknięto w ogromnej stodole.
Eugeniusz obudził się wcześnie rano, a tu przychodzi jak gdyby nic kolega z sąsiedniej kwatery,
Bełdowski, i woła.
— Gienek, wstawaj! Wojna skończona. Nie ma ani jednego strażnika.
— Jak to nie ma? Pewnie zadekowali się w gospodzie i jedzą śniadanie. Volkssturmista, esesman, czy
inna niemiecka cholera, dla nich żarcie zawsze najważniejsze.
— Nie, żadnego nie ma nawet na lekarstwo. Chodzę od godziny i rozglądam się za nimi, a tu, bracie
kochany, ani widu, ani słychu. Prysnęli! Wstawaj, chłopie!
Tak przyszła wolność. Nieefektownie, ale skutecznie.
Wyszli razem na rekonesans.
— Masz rację, Mietek, ani śladu esesmana, volkssturmisty czy wehrmachtowca. Ale —-obejrzał się na
wszystkie strony — gdzie są Amerykanie? Przed kim tamci bandyci nawiali?
Istotnie, oddział amerykański zjawił się we wsi dopiero po dwóch dniach. Przez dwie doby była to
ziemia pod względem wojskowym niczyja. Tamta szpica pancerna poszła wprost na południe, gdy oni, ich
transport, skręcił boczną drogą — i tak minęli się.
Baran chciał od razu zabierać się w drogę z przyjaciółmi, ale popatrzyli z politowaniem i troską na to
chuchro, ledwie stojące na nogach, i odradzili to.
— Iść nie możesz, Gienek. Zostań. Gdzie będziesz szedł. Dobijesz do wiary, jak wypoczniesz.
— Zadekuj się u jakiejś bauerki, to cię podkarmi, wykuruje i będziesz znowu gieroj.
— Dobra, zostaję — odparł zrezygnowany.
Przejeżdżał drogą jednoręki niemiecki listonosz. Zatrzymał rower przed grupką Polaków.
— Wojna się kończy, czy by któryś nie chciał iść do bauerki do roboty?
— Widzisz? Los czuwa nad tobą, Gieniu. Dalej, szoruj za nim, póki miejsce wolne — zażartował
Kazimierz Deneusz.
Pożegnali się, oni poszli w swoją drogę, na Kahla, a on pociągnął za doręczycielem.
Nie mógł lepiej trafić. Cztery kobiety w domu, w polu robotnik rolny — Ukrainiec, i on, niedawny
zwangsarbeiter. Jadł, spał w czystej bieliźnie i pościeli, wygrzewał się na słoneczku w ogrodzie. Gospodyni
nie pozwoliła mu nic robić w obejściu, póki nie wydobrzeje. Znikły obozowe wszy z ubrania, minęła
choroba.
Czasem tylko błogi spokój zakłócała nagła myśl: „Co będzie, jak esesmani mnie stąd wygarną?”
Amerykanie ciągle nie przyjeżdżali.
Wałęsając się tu i tam, w szopie spichrza odkrył nieznajomego mężczyznę.
— To nasz lejtnant — poinformował go Ukrainiec Taras. — Radziecki oficer, Sybirak. Jako jeniec
pracował tu ze mną u tej Niemki, dochodził z obozu, a jak ich ewakuowali, uciekł z transportu i ona go
ukrywała.
— To przyzwoita rodzina, żadni hitlerowcy — zapewnił Taras.
Wreszcie trzeciego dnia nadjechały czołgi amerykańskie. Baran poczuł się raźniej.
Dziesiątego maja, po miesiącu odpoczynku, uznał, że czas ruszyć w drogę. Obaj Rosjanie wyjechali
wcześniej.
W Leubengrund zastał niektórych kolegów, którzy tak jak i on podjęli decyzję natychmiastowej
wędrówki do kraju. Sprzyjającą ich zamiarom okolicznością było wkroczenie do Turyngii Rosjan i od tej
pory była to strefa okupacyjna radziecka.
Dziesiątego czerwca sześciu Polaków, w tej liczbie Baran, wybrało się do Kahla. Raz po raz mijali
transparenty z napisem: „Witamy wojska radzieckie”. Zaczęli rozglądać się za jakimś środkiem transportu,
ale bez skutku. Udali się na stację kolejową i zarekwirowali dwukołowy wózek peronowy, wrzucili nań swój
nędzny dobytek i poszli na wschód. Szli przez Gerę, na Muldzie była granica stref, stał posterunek radziecki;
jakoś ich przepuszczono. Przez Drezno dotarli do Zgorzelca. Po drodze mijali uciekających na zachód
Niemców, jechali i szli całymi rodzinami, gromadami. Na granicznym punkcie repatriacyjnym nasza szóstka
dostała kwaterę i posiłek. Nie szły jeszcze transporty w głąb kraju, więc nie czekali; poszli przez Węgliniec i
Bolesławiec do Legnicy, a stamtąd do Wrocławia.
I to był koniec pieszej wędrówki. Załapali się na pociąg idący do Krakowa i tu się rozstali.
Dwudziestego czerwca Eugeniusz wrócił przez Suchą i Nowy Sącz do rodzinnego Grybowa.
Po wojnie
Sześć tysięcy ofiar śmiertelnycli pochłonął moloch subkoncemu REIMAHG. Sześć tysięcy zgonów w
ciągu zaledwie dziesięciu miesięcy istnienia tajnego obiektu — podziemnej fabryki samolotów odrzutowych,
który w planach architektów zbrojeń w III Rzeszy miał przywrócić potęgę lotniczą Niemiec — ale nie
zdążył. Za to pobił wskaźnikiem śmiertelności niejeden obóz koncentracyjny.
Po wojnie wrzucone do masowych grobów ciała ausländerów ekshumowano i rozmieszczono na
okolicznych cmentarzach. Ósmego maja 1965 roku, w kolejną rocznicę wyzwolenia, dla uczczenia ich,
odsłonięto na terenie obozu w Hummelshain tablicę pamiątkową. Czynności tej dokonał Polak, dawny
zwangsarbeiter, Franciszek Stemler. Ze wzruszeniem czytał: „Sześć tysięcy obywateli dziewięciu krajów
zamęczono tutaj w latach 1944—1945. Cześć i chwała ofiarom faszyzmu”.
Uczestniczyło w tym akcie pięć tysięcy gości. Spotkali się tu starzy znajomi: Hendrik Quak, Franciszek
Stemler, Gaston Risselin, Zofia Skubała-Tokarska i inni.
Piękny czyn zainicjowała młodzież z NRD. W miejscu, gdzie stał szpital obozu REIMAHG, 175
chłopców i dziewcząt ułożyło 175 kamieni na kształt obelisku. Kamienie wzięto z dawnego bunkra, a ich
liczba odpowiadała liczbie zmarłych w tamtym szpitalu, zewidencjonowanych w krótkim okresie czasu.
Ufundowana z czarnego marmuru tablica nosi napis: „W kamieniach tych tkwi pot i krew 16 000 robotników
przymusowych. Kamienie te upominają nas wszystkich, że podobne zbrodnie nie mogą się nigdy powtórzyć.
Dlatego musimy być czujni i ze wszystkich sił walczyć o pokojową przyszłość”.
Przybyli z tej okazji dawni robotnicy przymusowi z kilku krajów opublikowali następujące
oświadczenie: „Przekonaliśmy się, że Niemiecka Republika Demokratyczna zerwała z faszystowską
przeszłością. Powstały nowe, socjalistyczne Niemcy.
Czujemy i myślimy tak samo, jak miłujący pokój ludzie w NRD i na świecie.
Dlatego protestujemy przeciwko agresji USA w Wietnamie i solidaryzujemy się z bojownikami
wolności.
Jesteśmy oburzeni z powodu faszystowskiego barbarzyństwa w Hiszpanii i oznajmiamy naszą
solidarność z uciskanymi.
Potępiamy zbrojenia w RFN i żądamy Europy wolnej od broni atomowej.
W solidarnej wspólnocie walczymy o zachowanie pokoju i o przyjaźń między ludźmi świata”.
Na konferencji prasowej w dniu 24 stycznia 1966 roku, prof. dr Albert Norden, członek Biura
Politycznego KC SED, ogłosił pewne informacje na temat REIMAHG.
„Zachowane dokumenty dowodzą, że sztab Jägera zarządził nie tylko liczne przeniesienia obiektów
przemysłowych o wielkim znaczeniu dla prowadzenia wojny, ale również zainicjował dostarczenie
niewolniczych sił roboczych dla realizacji tego programu. Przeprowadzenie tajnych przedsięwzięć
budowlanych objęła grupa budowlana Schlemppa, członka sztabu myśliwców. Można udowodnić jego
czynną działalność niemal przy wszystkich obiektach programu Jägera”.
Szczególne znaczenie dla tak zwanych przedsięwzięć „A”, to jest tajnych budów podziemnych, miały
sztolnie wapienne w Sachsen-Anhalt i w Turyngii, gdyż w tamtym czasie były to jedyne gotowe i
nienaruszone systemy pomieszczeń utworzonych w skale. Dlatego gauleiter NSDAP, Fritz Sauckel,
doprowadził do połączenia różnych zakładów produkcji samolotów w jednym obiekcie o nazwie
REIMAHG. Zaprzęgnięto tam do pracy ponad 15 000 robotników przemysłowych, z których więcej niż
5000 stało się ofiarami śmiertelnymi „programu Jägera”.
W dwa lata później, 8 maja, zorganizowano w Jenie wielki mityng lekkoatletyczny na cześć
zamordowanego w REIMAHG belgijskiego sprintera światowej sławy, Juliena Saelensa. Memoriał odbywa
się każdego roku w Dzień Zwycięstwa.
Wreszcie, 8 maja 1974 roku, na terenie dawnego obozu nr 6 w Leubengrund odsłonięto pomnik. Wśród
zaproszonych na tę uroczystość znalazł się Eugeniusz Baran. Polskiej delegacji przewodniczył generał
Zygmunt Huszcza.
Do dawnego obozu ausländerów pod Kahla jakże często przybywają goście z wielu stron Europy.
Każdy z nich szuka tutaj drogich mu śladów przeszłości. Prowadzi ich pamięć o osobach bliskich, które
pozostały tu, w turyngeńskiej ziemi, w dominium REIMAHG — na zawsze. Przybywają tu w poszukiwaniu
grobów swych ojców i braci.
Dwudziestego października 1962 roku docent dr Włodzimierz Berutowicz, późniejszy minister zdrowia
i opieki społecznej w PRL, wraz z polskim ministrem sprawiedliwości i kilku specjalistami odwiedził szkołę
zawodową w Hummelshain. Eksperci studiowali w NRD problem i metody wychowawcze młodzieży.
Lecz W. Berutowicza zajmowało jeszcze coś innego. On szukał grobu swego ojca, który zmarł pod
Kahla 17 listopada 1944 roku. Tak się złożyło, że do tej pory nie zdołano zidentyfikować grobu Józefa
Berutowicza. Nie posiadano żadnej podkładki, na której figurowałoby to nazwisko.
A jednak był on wśród robotników przymusowych REIMAHG. Pamiętali go: Eugeniusz Baran,
Franciszek Stemler i inni Polacy.
Zaprowadzono gości z Polski na cmentarz w Kahla, na miejsce, gdzie 650 zwangsarbeiterów znalazło
miejsce ostatniego spoczynku. Byli tu świadkami wzruszających i wstrząsających scen. Przyjezdni z Francji,
Belgii, Włoch i Holandii odnajdywali tu groby swoich najbliższych. Tu i tam rozlegał się płacz. Wszędzie
pełno kwiatów.
...Otto Koschig mieszka przy głównej ulicy w Kahla, obok jego domu przejeżdża wiele aut. Tego
czwartku lipcowego dnia 1964 roku jedno z nich zatrzymuje się przed bramą. Któż to może być — myśli
stary robotnik. — Pewnie znajomy ze starostwa. Rzeczywiście tak było. Ale za tym gościem kroczy inny,
niskiego wzrostu, śniady, czarnowłosy. Chyba go skądś znam — zastanawia się gospodarz. Nagle tamten
rzuca się w jego stronę: „Padre! Son io Bubi!”
— Ojcze, to ja, Bubi! — Padają sobie w ramiona, Remo Veronese, dawny fremdarbeiter i stary
poczciwy Niemiec, także zatrudniony ongiś w REIMAHG, który uratował mu życie, wtedy przed
dwudziestu laty.
A jakie były dalsze koleje losu sprawców tych tragedii, animatorów i kreatorów wielkich polowań na
siłę roboczą w krajach podbitych?
Historia samobójstwa Adolfa Hitlera jest powszechnie znana. Hermann Göring, skazany przez
Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze na karę śmierci przez powieszenie, uniknął
szubienicy zażywając przemycony przez usłużną osobę i ukryty w bucie cyjanek potasu w celi
norymberskiego Pałacu Sprawiedliwości. Powieszeni zostali na mocy wyroku tegoż MTW: Fritz Sauckel i
Hans Frank.
Generał N. Rudenko, prokurator radziecki, tak powiedział między innymi w swym przemówieniu
oskarżyciela:
— Sauckel i jego agenci chwytali się wszelkich środków nacisku i terroru, żeby wykonać plany
rekrutacji. Głodnych mieszkańców ściągano na dworce kolejowe obiecując przydział chleba, tu zaś otaczał
ich oddział żandarmerii lub wojska i pod groźbą zastrzelenia ładowali ludzi do pociągów i posyłali do
Rzeszy.
Trybunał uznał deportację do pracy przymusowej osób cywilnych pochodzących z okupowanych
krajów za zbrodnię wojenną, a nieludzkie obchodzenie się z robotnikami przymusowymi za zbrodnię
przeciwko ludzkości. Stanowisko to zgodne było z Konwencją Haską. Oczywiście doszły do rachunku
wystawionego czołowym przywódcom III Rzeszy inne jeszcze zbrodnie.
Rozwinął tę sprawę radziecki prokurator posiłkowy, generał major N. D. Zorya. Przedstawił dokumenty,
charakteryzujące udział niemieckiej armii w łapankach i wśród innych — rozkaz Oberkommando der
Wehrmacht, zatytułowany: „Werbunek rosyjskiej siły roboczej dla Rzeszy”.
Hansowi Frankowi udowodniono deportację blisko trzech milionów Polaków.
Albert Speer wyrokiem tegoż Sądu został skazany na 20 lat więzienia. Oskarżyciele radzieccy zasadnie
żądali kary śmierci dla niego, ale zostali przegłosowani.
Generał lotnictwa Erhard Milch odpowiadał przed Amerykańskim Trybunałem Wojskowym w
Norymberdze. Zarzuty przeciwko niemu, zawarte w akcie oskarżenia, obejmowały między innymi, jak w
przypadku Sauckela i Speera, deportację robotników z okupowanych krajów Europy do pracy przymusowej.
Miliony ludzi pozbawiono wolności, maltretowano, torturowano i mordowano. Trybunał udowodnił mu, jak
i tamtym zbrodniarzom, że wiedział o tym, iż robotnicy są chwytani i pod przymusem kierowani do fabryk
broni i sprzętu wojennego. Wiadomo mu było, jak i tamtym, że robotnicy pozbawieni byli wolności,
zamknięci w obozach pracy, źle wyposażeni w kwatery mieszkalne, wodę, jedzenie i urządzenia higieniczne;
na skutek czego, jak i na skutek nadmiernej pracy, umierali tysiącami.
Milchowi udowodniono, że na Posiedzeniu Komisji Centralnego Planowania oświadczył, iż skoro nie
udaje się zachęcić obcokrajowców-robotników do dobrowolnej pracy w Rzeszy, należy ich dostawiać siłą.
Trybunał uznał go za winnego udziału w tej i w innej działalności, skazując na dożywotnie więzienie.
Zwolniony przedterminowo przez amerykańskie władze okupacyjne, zażywał spokoju i dostatku na
intratnej posadzie w jednym z koncernów w RFN.
Za wykorzystanie na szeroką skalę niewolniczej pracy deportowanych do Niemiec cudzoziemskich
robotników oraz więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców wojennych skazani zostali szefowie
niektórych koncernów: Friedrich Flick na 7 lat więzienia, Alfred Krupp na 12 lat więzienia. Ponadto
otrzymali kary więzienia w różnych wysokościach ich dyrektorzy jak też menadżerowie IG-Farbenindustrie.
Żaden z nich nie odsiedział wyroku do końca — wszystkich zwolniono przedterminowo.
Udział w deportacji do robót przymusowych był jednym z punktów oskarżenia w procesie naczelnego
dowództwa Wehrmachtu. Zapadło dziesięć wyroków, od kary 3 lat pozbawienia wolności do więzienia
dożywotniego.
Procesy te i wyroki stanowiły zaledwie symboliczne zadośćuczynienie za upokorzenia i mękę milionów
ausländerów i za śmierć setek tysięcy spośród niewolników tej armii pracy.