Danielle Thomas Dzieci ciemności

background image

Danielle Thomas

Dzieci ciemności

Powieści Danielle Thomas
w Wydawnictwie Amber

Dzieci ciemności
w przygotowaniu

Głosy na wietrze
Mojemu Wilburowi Smithowi, który wypełnił moje życie radością, śmiechem

imiłością i moim rodzicom, Umówi Thomasowi i Bess Clark
PROLOG

Błękitne emblematy policyjne na drzwiczkach głosiły wszem wobec, że jasnożółta
furgonetka ma prawo przepychać się przez zatłoczoną o tej porze Blue Route.

— Zjeżdżaj z białej linii! — wrzasnął Stan le Roux na kierowcę zielonego mini,
który blokował środek ulicy. — Nie zdajesz testu na trzeźwość. Nie musisz jechać

wzdłuż linii!
Richard kulił się za każdym razem, gdy rudowłosy szef bluzgał obelgami pod

adresem kierowców zbyt opieszale ustępujących im z drogi do miejsca, gdzie
jezdnię blokował wiekowy, pokryty trądem rdzy szary samochód, wbity w czerwone

ferrari, które zepchnął z jezdni, uderzając w ochronne barierki.
Niebo było zasnute ciemnymi od deszczu chmurami. Przygnały je północno-zachodnie

wiatry, szalejące nad południowym skrawkiem Afryki. Z szarych obłoków spadł
lodowaty deszcz, który oślepił tęgiego sierżanta i jego kierowcę, gdy wysiedli i

biegli do miejsca wypadku.
Richard Dalton został w tyle. Patrzył, jak sierżant wciska swoje potężne ciało

do zmiażdżonego pojazdu, aby obejrzeć leżącego na kierownicy ciemnoskórego
kierowcę, a kiedy le Roux uniósł czarną głowę i przyglądał się martwej twarzy,

delikatnie dotykając zakrwawionej skóry nabitej odłamkami szkła, Richard się
wzdrygnął. Stan ułożył zwłoki młodego, dobrze ubranego mężczyzny i sięgnął po

leżący na siedzeniu szary notes w skórzanej oprawie. Wyciągnął kopertę spomiędzy
kartek, znacząc ją krwawymi odciskami palców. Kiedy przeczytał nazwisko na

kopercie, jego czoło pokryły głębokie zmarszczki. Była zaadresowana do niego
samego.

— Cholera — szepnął. — Następny.
Litery starannie wycięto z gazet i przyklejono na kartkę papieru. Koperta

wyglądała identycznie jak ta z anonimem, który otrzymał kilka tygodni wcześniej,
i który spędzał sen z powiek najwybitniejszym specjalistom w szeregach policji.

Sierżant spojrzał na zwłoki mężczyzny i zanotował w pamięci: czarne, króciutko
ostrzyżone włosy, regularne rysy i wysokie, świadczące o dużej inteligencji

czoło, naznaczone jedną tylko starą blizną powyżej ucha. Kiwając głową, schował
notes do kieszeni. Zagadka musi poczekać.

Zakrwawione dłonie wytarł w szarą tapicerkę, dał znak wstrząsanemu dreszczami
kierowcy i ruszył w kierunku ferrari.

Richard udał się za nim i z pewnym wahaniem zaczął się wdrapywać na maskę
czerwonego samochodu. Za kierownicą siedział niski, mocno zbudowany mężczyzna.

Skórzany pas bezpieczeństwa głęboko wpijał się w bezwładne ciało. Ramię
mężczyzny obejmowało głowę leżącego obok małego chłopca. Dziecko miało zamknięte

oczy, wydawało się, że śpi.
Policjant wsunął głowę i szerokie ramiona przez rozbitą przednią szybę i

próbował wyciągnąć bezwładne ciałko, ale zmiażdżona tablica rozdzielcza trzymała
małego jak pułapka. Palce rannego mężczyzny instynktownie zacisnęły się na

skroniach chłopca. Na chwilę otworzył oczy, których błękitną głębię wypełniał
ostry ból. Po chwili jego głowa opadła na bok, a martwe, sine wargi dotknęły

ciemnych kędziorków dziecka.
Stan głośnym chrząknięciem wezwał swojego kierowcę. Richard, który ciągle liczył

na to, że poczekają na przybycie karetek pogotowia, ostrożnie wspiął się na
maskę ferrari.

— Nie powinniśmy ich ruszać — ostrzegł szefa, który wyciągał ciało mężczyzny zza
kierownicy.

— Facet już nie żyje. Musimy wydostać dzieciaka — stęknął w odpowiedzi Stan,
usiłując wypchnąć zwłoki przez wybitą szybę. — Masz, weź go.

8
Richard z wahaniem otoczył ramionami martwe ciało. Kiedy wsunął drżącą ciągle

dłoń pod jasne włosy, żeby podtrzymać opadającą głowę, jego palce zagłębiły się

background image

w miękkiej, ciepłej masie. Ciągle obejmując trupa, zgiął się w pół, wstrząsany

mdłościami. Wiatr porywał smużki żółtej śliny z ust Richarda i znaczył nimi jego
koszulę.

Oczy Stana zwęziły się, kiedy spojrzał na swego nieszczęsnego kierowcę,
skulonego w błocie na mokrej szosie. Natychmiast jednak całą uwagę poświęcił

dziecku. Teraz, kiedy ciało mężczyzny nie blokowało już dostępu do dziecka,
udało mu się sięgnąć za tablicę rozdzielczą i przez przednią szybę wydostać je z

wraku samochodu. Delikatnie gładził ciemne loki, zastanawiając się, czemu mała
buzia z pieprzykiem na policzku wydaje mu się znajoma. Cichutko nucił coś

chłopcu, ostrożnie znosząc go z maski rozbitego auta.
Kiedy zbliżał się do furgonetki policyjnej, usłyszał wysokie i słodkie jak śpiew

aniołów syreny nadjeżdżających ambulansów.
ROZDZIAŁ 1

Kiedy Toni Balser wyszła z gorącej kąpieli, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
Odpoczywała w pachnącej wodzie, leżąc bez ruchu tak długo, że skóra na czubkach

jej palców stała się biała i pomarszczona. „Palce trupa", jak mawiano w szkole z
internatem, gdzie spędziła większą część dzieciństwa.

Grubym białym ręcznikiem wycierała nogi i brzuch, którym gorąca kąpiel nadała
jasnoróżowy odcień świeżo ugotowanej krewetki. Z milczącą rozpaczą oceniła

zbędne kilogramy, efekt nadmiernego zamiłowania do kanapek z owocami awokado.
Widziała je oczyma wyobraźni: przepyszny, słodki żółtozielony miąższ między

grubymi kromkami chleba z masłem. Nie bez winy były także niezliczone batoniki
czekoladowe, które zaczęła pochłaniać trzy lata temu, przed urodzeniem

Timothy'ego. Przyglądając się sobie w zaparowanym lustrze, doszła do wniosku, że
ścisła dieta jest rzeczą co prawda przykrą, lecz niezbędną.

Zamglony obraz w lustrze zachwyciłby serce i oko Renoira. Miała ponętne ciało o
gładkiej, lśniącej skórze, zwykle opalonej na ciemny miodowy kolor, teraz, w

zimie, bladej jak kość słoniowa. Jej piersi były jędrne, w sam raz by wypełnić
dłoń mężczyzny, a zaokrąglone biodra i uda drwiły z cierpiętniczo chudych

bezpłciowych sylwetek, tak dziś modnych. Kosmyki długich do ramion ciemnych
włosów, teraz upiętych na czubku głowy, okalały wdzięcz-

11
nie długą szyję. Szczupłe przeguby i kostki wzbudziłyby zazdrość u każdej damy z

epoki wiktoriańskiej, kiedy to obnażone ciało było rzadkością, a zgrabna kostka
ważnym atutem.

Toni z irytacją szarpała niesforne loki, starając się je wygładzić, ale włosy
umykały spod szylkretowego grzebienia i tańczyły dookoła jej twarzy. Wytarła

część lustra ręcznikiem i ujrzała tę twarz odbitą zadziwiająco czysto i
wyraźnie. Zanim sięgnęła po butelkę z balsamem, przyglądała się jej uważnie,

szukając zmarszczek, znaku, że niedługo skończy trzydzieści lat.
Uważała, że jej błękitne oczy są zbyt duże i traktowała je jak dopust boży. Lata

spędzone w szkole kojarzyły jej się z pytaniem: „Babciu, a czemu masz takie
wielkie oczy? — Żeby cię lepiej widzieć", po którym następowały wybuchy

okrutnego dziecięcego śmiechu. Była wielce zaskoczona, kiedy później odkryła, że
ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, uważali jej oczy za bardzo atrakcyjne.

„Z czasem może cię zapomnę, ale twoich oczu — nigdy. Będą mnie zawsze
prześladować". Te słowa jednego ze swoich studenckich wielbicieli pamiętała do

dzisiaj. Był mężczyzną z wyobraźnią, jej nauczycielem łaciny. Nazywał ją ma
petite coąuette, tłumacząc, że czarny pieprzyk na kości policzkowej to symbol

damy lubiącej flirtować, ale nie życzącej sobie poważnego związku. Toni wcierała
balsam w uda, a myśli przepływały jej przez głowę jak smugi dymu. Lustro

ponownie zasnuło się parą, zasłaniając jej roześmiane usta i wyraźne kości
policzkowe.

Niechcący chlapnęła balsamem na jedwabistą czuprynkę na wzgórku łonowym. Trudno
było balsam usunąć, wcierała go więc w rozgrzane ciało rytmicznym ruchem, który

wzbudzał dreszcz podniecenia. Z poczuciem winy wytarła resztę ręcznikiem, pomna
na dawno wypowiedziane słowa babki Irlandki: „Jeśli pozwolisz komuś się tam

dotykać albo jeśli sama będziesz to robić, oszalejesz i zamkną cię w klatce jak
tę małpę w klubie tenisowym, a wszyscy będą się z ciebie śmiać".

Uwięzione stworzenie przerażało ją, bo na wszelkie przyjazne gesty i prezenty z
owoców odpowiadało rzucaniem się na pręty klatki i szaleńczym wrzaskiem.

Ociekające śliną zaciśnięte zęby małpy i pełne nienawiści oczy robiły na Toni
straszliwe wrażenie. Mijały lata, a ona przechodziła obok żałosnego, ogłupiałego

12

background image

zwierzęcia ze spuszczonym wzrokiem. Przestrogi babci zapuściły korzenie w jej

młodym umyśle i trzymały na wodzy wszystkie palce.
Toni włożyła przez głowę wełnianą koszulę nocną i wybiegła z ciepłej łazienki

prosto do chromowanego łoża, które zajmowało prawie całą wyłożoną lustrami
sypialnię. Wślizgnęła się pod stertę białych koców, ze stoickim spokojem znosząc

chłód pościeli.
Na dworze pohukiwał i krzyczał zimowy wiatr, szusujący jak zuchwały narciarz w

dół od Diabelskiego Szczytu. Omiatał lodowatym powiewem sosnowe lasy na zboczach
gór, wzbijał tumany opadłych liści i gałązek, mijając w szaleńczym pędzie domy u

stóp wzniesienia, zrywał dachówki i obalał płoty. Potem zwalniał nieco, by
wspiąć się na Wyneberg Hill i wyruszyć w ostateczną wariacką gonitwę przez

winnice Konstancji.
Toni zwinęła się w kłębek i słuchała szalejącej za oknem wichury. Kiedy ciepło

jej ciała ogrzało zimną pościel, ostrożnie wyprostowała nogi i wepchnęła sobie
pod plecy drugą poduszkę. Niestabilny i tak stos książek na stoliku koło łóżka

zachwiał się ostrzegawczo, gdy wyciągała jedną z samego spodu. Książki były jej
schronieniem i narkotykiem, pomagały znieść liczne noce i weekendy samotnie

spędzane w nowoczesnym domu z chromu i szkła. Pomagały usunąć z pamięci obraz
Serge'a, jej przystojnego męża, jadającego kolacje ze szczupłymi blondynkami i

konsumującego te blondynki na deser. Dziewczyny otaczały go równie szczelnym
łańcuszkiem, jak złota bransoleta jego przegub, i jak bransoleta świadczyły o

jego pozycji giganta biznesu. Agencje reklamowe, firmy handlowe, które zakładał,
łamiąc międzynarodowe sankcje nałożone na jego kraj, a także nielegalny eksport

kości słoniowej i rogów nosorożca były bardzo dochodowe. Serge mógł się nie
przejmować pracą biurową i poświęcać wolny czas młodym kobietom, które ciągnęły

do miast z nadzieją na znalezienie miłości i męża. W końcu, nie znalazłszy
jednego ani drugiego, zadowalały się ulotnym ciepłem kopulacji.

Smukłe palce Toni obracały stronice i po chwili pochłonął ją świat słów. Z
głębokiego skupienia wyrwał ją dźwięk telefonu, którego nie dało się dłużej

ignorować. Niecierpliwie pochyliła się nad stolikiem, aby podnieść słuchawkę, i
książka zsunęła się z jej kolan i upadła z góry na podłogę z drewna brzozowego.

Kto to może być? Prawie jedenasta w nocy! —
13

mruczała, schylając się po książkę, która jednak nadal leżała poza zasięgiem jej
ręki. Krew napływała jej do głowy.

— Halo — warknęła do słuchawki.
— Dobry wieczór, kochanie — odpowiedział głęboki męski głos. Europejski akcent

nadawał słowom obco brzmiący rytm. — Dlaczego moja kochana ma taki zły głos? Czy
dlatego, że nie ma mnie w domu? Uwierz mi słoneczko, bardzo chciałbym teraz być

w łóżku, w twoich ramionach, ale miałem ważne spotkanie w interesach. Skończyło
się bardzo późno i...

Toni słuchała ciepłego głosu Serge'a, który ją uspokajał, pieścił i okłamywał, i
tęskniła za początkami ich małżeństwa, kiedy jeszcze umiała mu ufać.

Idealizowała swego czarującego męża i do dziś starała się racjonalnie tłumaczyć
jego oszustwa, wierząc, że uda się im odnaleźć miłość i bliskość, która ich

niegdyś łączyła. Wiedziała, że — na swój osobliwy sposób — Serge nadal kochał ją
i Timo-thy'ego.

— Toni? — W jego głosie pojawiła się pytająca nuta. — Toni, czemu nie
odpowiadasz? Co robisz?

Powstrzymała się od zjadliwej uwagi i odetchnęła głęboko.
— Upuściłam książkę na podłogę i starałam się ją podnieść, Serge. Gdzie jesteś?

— Ach, więc dziś nie wystukujesz na maszynie żadnego z twoich artykulików.
Jesteś z książkami, twoimi niby-dziećmi, co? — Jego śmiech rozlegał się w całej

sypialni. — Więc teraz połóż dzieci spać i włóż na siebie coś ładnego. Będziemy
w domu za jakieś piętnaście minut.

W ciągu sześciu lat małżeństwa Toni doskonale opanowała sztukę samokontroli.
Choć Serge potrafił być czarujący, wystarczyło kilka niewłaściwych słów i wpadał

w szał, a po przerażającym ataku następował jeszcze okropniejszy, wyniszczający
nerwy okres ciszy. W wykonaniu takiego mistrza jak Serge była to najbardziej

wyrachowana forma psychicznych tortur. Po czterech lub pięciu dniach całkowitej
ciszy, kiedy to wszelkie próby nawiązania rozmowy pozostawały bez echa,

najsilniejszy nawet błagałby o przebaczenie, a niewinny przyznałby się do winy.
— Kto przyjdzie? Skąd dzwonisz? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jest

jedenasta w nocy?

background image

— Ależ kochanie, nie przesadzaj. — Głos Serge'a, w którym już

14
dnie było łagodnej nuty, zagłuszyły na chwile ochrypłe śmiechy i wrzaski w tle.

— Jesteśmy w domu Kongijczyka, ale nie możemy się niczego napić. Zostawił w
zamkniętym samochodzie kluczyki w stacyjce i klucze do domu, a jego zabrano do

szpitala.
— Co fakt, że zatrzasnął klucze w samochodzie, ma wspólnego z tym, że zabrano go

do szpitala? — W głosie Toni pojawiły się ostre nuty irytacji. Kongijczyk,
muskularny, potężnie zbudowany były najemnik, uczestnik prawie wszystkich

krwawych wojen, które stoczono na kontynencie afrykańskim, właśnie odkrył, że
żołnierz bez wojny jest żałosny i niepotrzebny jak orzeł w kurniku. Na swoje

drinki w miejscowym pubie zarabiał, pozwalając znudzonym bogaczom, którzy
stanowili większość klienteli lokalu, walić się pięścią w żołądek i gasić sobie

papierosy na ramionach. Owe drinki zaczynały już zmiękczać dawniej twarde jak
skała ciało, i niegdyś budzący strach żołnierz stawał się z wolna postacią

karykaturalną. Toni wyczuwała w nim głęboko ukrytą dumę i wrażliwość. Lubiła go
i współczuła mu.

— Walnął pięścią w szybę i przeciął sobie żyłę — wyjaśnił Serge. — Ale
przyjedzie do nas później. Do zobaczenia wkrótce, kochanie. Zbudź tę tłustą

sługę i każ jej rozpalić ogień na kominku w salonie. Na dworze jest cholernie
zimno.

Toni chwilę wpatrywała się w kremową słuchawkę, wreszcie rzuciła ją z
wściekłością. — Cholera, cholera, cholera! Niech mnie szlag trafi, jeśli

wyciągnę Izubę z łóżka o tak późnej porze. — Wstając z łóżka trzęsła się. — Coś
takiego, dobre sobie!

Włożyła czarny golf i pogniecione dżersejowe spodnie, które miała na sobie przed
kąpielą, wsunęła bose stopy w czarne pantofle i wybiegła na dwór, w stronę stosu

drewna. Zaklęła głośno, potknąwszy się w ciemności o jakąś kłodę.
— A niech cię diabli wezmą, Serge'u Balserze — mruczała rozcierając bolące

kolano. — Ciebie, twoje kobiety i twoich pijanych przyjaciół. — Objuczona
drewnem wróciła do salonu, a każde polano, które ciskała do kominka, było jej

mężem.
Drewno było wilgotne i jej zaczerwienione oczy ciągle jeszcze łzawiły, kiedy

usłyszała oszalałe klaksony pierwszych samochodów, pędzących długim żwirowanym
podjazdem. W czarnym swetrze upstrzonym trocinami i sadzą poszła otworzyć drzwi.

Po kilku minutach salon wypełnił się kolorem, ruchem i muzyką.
15

Jedni goście Serge'a dorzucali już drew do ognia, inni, obładowani skrzynkami
piwa i butelkami białego i czerwonego wina, wciąż napływali do salonu. Kilka

osób siedziało na podłodze, grzebiąc w stosie płyt kompaktowych. Toni
przeciskała się przez tłum, z wymuszonym uśmiechem pozdrawiając przyjaciół,

znajomych i obcych. Serge kolekcjonował ludzi. Cisza i samotność nudziły go. Był
tworem naszych czasów. Zachwycał się pełnym dysonansów zawodzeniem piosenkarzy

rockowych, uwielbiał wirowanie pokrytych potem ciał, które zabarwiały na
czerwono, zielono i fioletowo drgające epileptycznie światła dyskotek,

rozkoszował się rozmowami z zalanymi przyjaciółmi w cuchnących dymem z
papierosów barach.

— Hej, ludzie, zdaje się, że będziemy dziś świadkami jeszcze jednego
bohaterskiego czynu, prawda? — rozległ się w pokoju gardłowy, zgrzytliwy głos

Hansa Wolda, najlepszego przyjaciela Serge'a. — Serge pokaże naszemu dzielnemu
Kongijczykowi, jak należy otwierać drzwi. Wydaje mi się, że i on chce mieć

pokaleczony zadek i obandażowaną rękę, prawda? — ryczał z pijackim śmiechem,
wskazując palcem na olbrzymie rozsuwane drzwi ze szkła, które oddzielały hol od

patio.
Toni nigdy nie lubiła Hansa Wolda, tym bardziej kiedy był pijany. Denerwowało ją

w nim wszystko. Opadający na czoło cienki kosmyk włosów, który upodabniał go do
Hitlera. Małe, wyrachowane szare oczka i usta o wąskich wargach. To, że prawie

każde zdanie kończył słówkiem „prawda?". Jego triumfujące spojrzenia, które
rzucał ku niej, kiedy wracał z Serge'em z nocnych hulanek. Sposób, w jaki

traktował kobiety wyszukiwane dlań przez jej męża. To, że brał je do łóżka, a
potem opisywał te czyny ze szczegółami każdemu, kto chciał go słuchać. Brzydziła

się nim. Jego dotyk kojarzył się jej z uczuciem, którego kiedyś doznała
nadepnąwszy na meduzę. Do dziś słyszała chlupot przezroczystych kawałków

wdeptanych w wilgotny piasek.

background image

Jej mąż jednak przyjaźnił się z Hansem od czasów studiów. Hans był niezrównanym

pochlebcą i niewolniczo oddanym kompanem. Serge ściągnął go z Salzburga — gdzie
Hans miał dobrze płatną posadę — aby poprowadził jego agencję reklamową,

największą na Przylądku Dobrej Nadziei.
Jedyną rzeczą, którą Hans imponował Toni, była jego znajomość

16
muzyki. Rozstanie z miastem przyciągającym najwybitniejszych muzyków i orkiestry

musiało być dla niego bardzo przykre. Toni gorzko żałowała, że tam nie został.
Znosiła go tylko ze względu na Serge'a.

Westchnęła i spojrzała we wskazanym przez Hansa kierunku. Za drzwiami na patio
Serge z mokrymi włosami, przyklejonymi do czaszki, na próżno napierał całym swym

niskim, muskularnym ciałem na drewniane framugi. Za nim stał w ciemności
roześmiany szczupły mężczyzna, który zdawał się nie zważać na szalejący deszcz i

wiatr.
— Powiedz mu, że drzwi się zacięły przez wichurę, Boots — krzyknęła Toni do

korpulentnego mężczyzny stojącego przed olbrzymią szklaną taflą. — Niech wejdą
od frontu. Drzwi są otwarte.

Boots skinął twierdząco głową, opróżnił duszkiem puszkę piwa i wykrzyczał
polecenie Toni przez szparę we framudze. Wiatr groźnie uderzał w szklane ściany,

w których odbijały się złotem i żółcią płomienie buzujące na kominku, tak że
mężczyźni na dworze zdawali się tańczyć i drżeć.

Zirytowana perspektywą kolejnej pijatyki, Toni nie od razu usłyszała, co mówi do
niej drobna blondynka trzepocząca rzęsami. Zawsze miała naburmuszoną minę, za co

winę ponosiły jej wystające zęby.
— Czy to przypadkiem nie on, Toni? Hej, Toni, słuchasz mnie? To on, prawda? —

wypytywała Baby Botha, żona Bootsa. Jej mąż wziął kolejne piwo i przepychał się
do drzwi frontowych, aby powitać obu mężczyzn.

— Kto? — spytała z roztargnieniem Toni, przysiadłszy na skraju marmurowego blatu
stolika do kawy. — Co za on?

— Ten facet na dworze, co przyszedł z Sergem. Jestem pewna, że to Nicholas
Houghton — wysepleniła zadyszanym głosikiem małej dziewczynki Baby Botha. —

Wiesz, o kim myślę, ten seksowny facet, który często występuje w telewizji i
pisze artykuły o ratowaniu ptaków i zwierząt, zanieczyszczeniu środowiska i

innych takich bzdurach. Ma słodziutki tyłek. Nigdy nie słucham tego, co mówi,
tylko mu się przyglądam.

Po raz pierwszy paplanina Baby przyciągnęła uwagę Toni. Nicholas Houghton. To
nazwisko ją zelektryzowało. Kilka miesięcy temu, kiedy Serge odbywał jedną z

licznych zamorskich podróży
17

li

służbowych, zabrała małego Timothy'ego do Botswany, by synek trzecie urodziny
obchodził z jej ojcem. James Joseph Swayne uwielbiał swego jedynego wnuka, ale

coraz niechętniej opuszczał pokryty strzechą dom nad brzegiem rzeki Okavango. Po
czterech dziesięcioleciach walk na politycznej arenie w tym wspaniałym, lecz

smutnym kraju, leżącym na krańcach olbrzymiego kontynentu afrykańskiego,
odnalazł swój raj.

To tam, w pewne skąpane w słońcu popołudnie, kiedy tylko cykady przerywały
upalną ciszę monotonnym cykaniem, Toni po raz pierwszy ujrzała cieniutką

czerwoną książeczkę zatytułowaną „Dlaczego" autorstwa Nicholasa Houghtona. Jego
nazwisko rozsławiły już w Afryce działania na rzecz ochrony środowiska

naturalnego. I oto na zakurzonej obwolucie tomiku poezji czytała, że ma doktorat
z entomologii, jest prezesem wielu organizacji walczących o ocalenie przyrody i

konsultantem do spraw środowiska w wielkim koncernie chemicznym.
Już wcześniej, zbierając materiały do swoich artykułów, dowiedziała się, że

Houghton uniemożliwiał plądrowanie rezerwatów i nielegalne transakcje, nie
dbając o własne bezpieczeństwo. Ludzie, którym pokrzyżował plany i których duma

ucierpiała wskutek jego poczynań, nazywali go wariatem, ale ci, których
obchodziły dalsze losy naszej planety, nie szczędzili mu pochwał.

Wiedziała także, że producenci telewizyjni i wydawcy gazet płacili mu słone
honoraria za kontrowersyjne artykuły i występy przed kamerami, ale nie miała

pojęcia, że pisał wiersze.
Jego liryki miłosne pulsowały ukrytym głęboko smutkiem, który odzwierciedlał jej

nie spełnione marzenia i nieudany związek z Serge'em. Kiedy je czytała, łzy
płynęły jej po policzkach i wsiąkały w zakurzoną koszulę khaki. Znalazła

mężczyznę, który jakby tylko dla niej śpiewał bezgłośne pieśni. Na Przylądek

background image

wracała z czerwonym tomikiem w torbie.

— To na pewno on. — Długie srebrne paznokcie Baby Botha wpijały się w ramię
Toni. — W zeszłym tygodniu był w telewizji. Nazwali go rycerzem ekologii.

Zapamiętałam te słowa, bo to brzmi tak interesująco! Opowiadał o tych dużych
czarnych antylopach w Angoli. Mówił, że Kubańczycy i marionetki sprawujące tam

rządy, wybijają te zwierzęta, aby wyżywić armię, i jeśli to się nie skończy,
antylopy wyginą.

18
— Gnu — poprawiła Toni, odsuwając ramię od szponiastych palców Baby.

— Ty wiesz tak dużo o przyrodzie — zaszczebiotała Baby. — Pewnie nauczyłaś się
tego, bo pracujesz jako dziennikarka. — Potem, pełna obaw, że Toni zacznie

opowiadać o gnu, środowisku albo polityce, szybko zmieniła temat: — Boże, był
taki przystojny w tamtym programie — rozmarzyła się. — Uważam, że jest

fantastyczny, choć twierdzi, na przykład, że należy zaprzestać produkcji
aerozoli. Wyobrażasz sobie życie bez lakieru do włosów? To wariactwo. W każdym

razie na pewno pozwoliłabym mu zostawić buty pod moim łóżkiem... — zamilkła,
zmieszana widokiem Serge'a, który zbliżał się do nich z nieznajomym u boku.

— Toni, kochanie — Serge pochylił się niepewnie, chcąc objąć żonę. — Widzę, że
nie miałaś czasu, żeby się przebrać — powiedział, z dezaprobatą patrząc na jej

czarne spodnie i golf. — A ja zanudzałem Nicholasa opowieściami o urodzie mojej
żony.

— I miałeś całkowitą rację, Serge — wtrącił Nicholas Houghton głosem ciepłym i
głębokim jak wody Zambezi. Podszedł i zamknął dłoń Toni w swojej. — Jestem

zaszczycony, mogąc panią poznać, pani Balser. To wielka przyjemność spotkać
kobietę piszącą z takim uczuciem o Afryce i jej mieszkańcach.

Toni zaczerwieniła się z zadowolenia. Nie przypuszczała, że ktoś tak sławny mógł
czytać jej artykuły. Biła od niego aura władzy i siły, charakterystyczna dla

ludzi sukcesu. Uśmiechała się, patrząc w jego oczy lśniące, szarozielone jak
poranne mgły. Ciężkie okulary w rogowej oprawie nie mogły ukryć ich błysku,

kiedy się jej przyglądał. Pełne, pięknie wykrojone usta delikatnie musnęły jej
dłoń.

Serge najeżył się, widząc, ile uwagi gość poświęca jego żonie. Nie podobała mu
się publiczna adoracja Toni. Z cichej, nieśmiałej dziewczyny, z którą się

ożenił, wyrosła dojrzała, kompetentna reporterka, a jej liberalne poglądy na
politykę i ochronę środowiska znacznie różniły się od jego własnych. Artykuły

Toni o handlu kością słoniową dolewały oliwy do ognia, zagrażając jego
potajemnym operacjom handlowym.

— Toni jest w porządku — stwierdził szorstko. — Dobra z niej żona, ale powinna
przestać się włóczyć po ciemnych uliczkach w poszukiwaniu dobrego tematu. To nie

jest odpowiednie zajęcie dla matki. — Czule pogładził ją po głowie.
19

Toni gotowała się z wściekłości, ale trzymała nerwy na wodzy.
— Serge'u Balserze, wiesz bardzo dobrze, że po pierwsze, nie lubię tematów

odciągających mnie od Timothy'ego, a po drugie, że mały uwielbia przebywać z
Helen, która się cudownie nim opiekuje — powiedziała.

— Chodźmy. — Serge odwrócił się od Toni. — Znajdźmy sobie drinka. Z wierzchu
jestem przemoczony, a w środku suchy. O, to dobry tekst, prawda? — Klepnął

Nicholasa w ramię i poprowadził w stronę grupy mężczyzn, którzy otaczali zwartym
kręgiem malejący już stos puszek z piwem.

— Jezu, on jest jeszcze przystojniejszy niż w telewizji — westchnęła Baby,
poprawiając złociste loki. — Uwielbiam takie ciemne, prawie zrośnięte brwi, a

zwłaszcza te bruzdy na policzkach, kiedy się uśmiecha. A ty nie, Toni?
— Ty po prostu uwielbiasz mężczyzn, Baby — odparła Toni, odprowadzając wzrokiem

dwójkę mężczyzn. Nicholas szedł swobodnym krokiem człowieka przebywającego
ciągle na świeżym powietrzu i był co najmniej o głowę wyższy od Serge'a.

— Widziałaś jego stopy, Toni? — paplała Baby. — Wiesz, co mówią o facetach z
dużymi stopami? Że podobno mają też wielkie...

— Może porozmawiasz z Bootsem? Spójrz, kto koło niego stoi. — Toni chciała
przerwać szczebiot Baby. Posunięcie było mistrzowskie. Oczy Baby rozszerzyły

się, kiedy w towarzyszu męża rozpoznała potężnego gracza w rugby ze Springbok. W
kraju, który porzucił Wspólnotę Brytyjską, tym samym pozbawiając mieszkańców

radości obcowania z rodziną królewską, właśnie graczy rugby darzono
uwielbieniem, kiedyś zarezerwowanym dla lokatorów pałacu Buckingham.

— Idę do nich — wysepleniła Baby i wstała, obciągając biały sweterek. Angorska

background image

wełna naszywana różowymi i białymi cekinami, układającymi się w kształt motyli

ledwo skrywała olbrzymie piersi. Baby odchodziła, stukając obcasami i kołysząc
biodrami tak mocno, że opięte jasnoróżowymi spodniami pośladki trzęsły się niby

dwie porcje galaretki. Toni westchnęła z ulgą.
Serge zapraszał małżeństwo Boothów na wszystkie przyjęcia, choć Toni znosiła ich

gorzej niż olej rycynowy. Uosabiali wąskie horyzonty myślowe niewielkiej części
populacji piętnowanej przez

20
nią w artykułach. Byli to ludzie, których przodkowie trzysta lat temu opuścili

Holandię, aby osiedlić się na Przylądku, i którym wpojone przez kalwinizm
przekonania nadal nie były obce. Członkowie kalwińskiego kościoła, rządzący

krajem przez niemal pół wieku, do dziś święcie wierzyli, że to Bóg przykazał
różnym rasom żyć oddzielnie. Pociągały ich demagogiczne przemowy lidera nowej

prawicowej partii i jego postulat powrotu do segregacji rasowej, choć tę jego
politykę można by porównać do używania krzesiwa w epoce laserów.

W pracy lwią część czasu Toni poświęcała dyskusji z polityką tych ludzi. Czuli
się oszukani przez rząd, któremu w dojściu do władzy pomogli ich ojcowie.

Wszystkie dobre, stare prawa, gwarantujące im przywileje, zostały zniesione.
Toni wiedziała, że obawiali się negocjacji rządu z Murzynami. Przerażała ich

możliwość wyboru czarnego prezydenta i konieczność podziału władzy, pertraktacje
z byłymi terrorystami z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Wśród czołowych

działaczy kongresu przeważali wprawdzie nauczyciele, prawnicy i duchowni, a rząd
zapewniał, że ludzie ci dążą do pokojowych reform, ale to nie miało dla nich

znaczenia. Głoszone przez Toni teorie, iż w przyszłości miarą wartości człowieka
będzie nie kolor skóry, lecz jego umiejętności, a ogólnodostępna edukacja

doprowadzi do zaprzestania krwawych walk o władzę, potęgowała tylko ich
zagubienie.

Boots Botha i Serge od lat byli kumplami od kieliszka. Mężowi Toni odpowiadało
rubaszne poczucie humoru byłego gracza w rugby, wiec zaoferował mu pracę w

jednej ze swoich firm. Boots szybko udowodnił, ile jest wart, instynktownie
wyczuwając, które dłonie chętnie przyjmą łapówkę i które oczy nie dojrzą

fałszowanych dokumentów. Od kiedy pracował dla Serge'a, w magazynach zdarzało
się o wiele mniej kradzieży, bo jego słynny obcas bez pudła trafiał w niejedne

czarne plecy.
Boots zaciekle bronił swoich metod, choć Serge musiał wysłuchiwać skarg źle

traktowanych pracowników. Gdy jednak przekonał się, o ile wzrosły dochody firmy
pod okrutnym kierownictwem Bootsa, przestał zwracać uwagę na narzekania

podwładnych i przyjaźń obu mężczyzn się umocniła.
— Zauważyłem, że pani szklanka jest już pusta, pozwoliłem więc sobie przynieść

whisky. — Głęboki męski głos wyrwał Toni
21

z zadumy. Zapatrzona w Baby i Bootsa nie zauważyła Nicholasa Houghtona, który
usiadł na obitym jedwabiem podnóżku u jej stóp.

— Och, dziękuję bardzo. To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Houghton.
— Nick. Proszę mówić do mnie Nick — przerwał jej. Uniósł swoją szklankę.

Zauważyła, że miał szczupłe, ale silne ręce i krótko obcięte, czyste paznokcie.
„Zawsze przyglądaj się dłoniom mężczyzny — mawiała babcia. — To niezawodny

wskaźnik. Długie, brudne paznokcie zdradzają podłego, nieprzyzwoitego
człowieka".

— Za panią. — Nick się uśmiechnął i nagle Toni poczuła się o wiele młodsza,
lżejsza i szczęśliwsza.

— Dziękuję. — Upiła trochę ze szklanki i odpowiedziała mu uśmiechem.
Gwar w salonie narastał aż zmienił się w ogłuszający łomot. Strzelające na

kominku płomienie upodobniały pogrążony w półmroku salon do piekła. Postacie
wirujące do wtóru szaleńczej muzyki pogłębiały to wrażenie. Nicholas i Toni

zdawali się tego nie zauważać. Jak starzy przyjaciele, błyskawicznie odnaleźli
wspólny język, przeskakiwali z tematu na temat, z rozkoszą zagłębiając się w

świat myśli drugiego. Nicholas właśnie powrócił z wyniszczonej wojną Angoli,
gdzie towarzyszył zagranicznej ekipie telewizyjnej. Toni była ciekawa, czy

widział gnu.
— Nie — odparł. — Rozmawiałem z pracownikami rezerwatu i od nich wiem, że ten

gatunek już właściwie całkowicie wyginął.
— Och, nie — szepnęła, pod przymkniętymi powiekami widząc olbrzymią antylopę o

lśniącej jak atłas czarnej sierści, cudownie miękki łuk wygięcia potężnych rogów

background image

i wielkie wilgotne oczy, czujnie obserwujące samice i młode.

— A więc to prawda — rzekła z rezygnacją. — Te cudowne rezerwaty zamieniły się w
zbiorowe cmentarze.

— Tak — odparł spokojnie Nick. — Była to prawdziwa rzeź, w dodatku popierana
przez rząd. Wystrzelano je karabinami maszynowymi.

— Co za krótkowzroczni idioci — żachnęła się.
— Cóż, Toni, dobrze walczy armia o pełnym żołądku — tłumaczył Nick. — Pod

względem gospodarczym kraj jest ruiną, panuje chaos, a głodni ludzie nie widzą
sensu w ochronie zwierząt,

22
za których oglądanie nie płacą już turyści, a myśliwi nie przyjeżdżają na

polowania.
— Masz rację. — W jej głosie brzmiała gorycz. — Na tym polega tragedia Afryki.

Świat zwierzęcy, dzięki któremu nasz kontynent jest jedyny w swoim rodzaju, musi
wyginąć, aby ludzie mogli uprawiać polityczne gierki. — Westchnęła ciężko. — Czy

naprawdę nie można nic zrobić, żeby ratować tę cudowną krainę, Nicku?
Delikatnie przykrył dłonią jej dłoń i cofnął ją po krótkiej chwili.

— Mamy tysiące ludzi takich jak ty, Toni, ludzi szczerze kochających ten kraj,
jego mieszkańców i jego przyrodę. I w nich nasza nadzieja.

— Nadzieja? — powtórzyła. — Wydaje mi się, że w naszych czasach Afryka słucha
jedynie głosu siły, nie rozsądku, i przeraża mnie to.

Nicholasowi udało się zręcznie skierować rozmowę na przyjemniejsze niż zagłada
Afryki tematy i wkrótce zdołał doprowadzić Toni do śmiechu. Byli radośnie

zaskoczeni, kiedy okazało się, że przodkowie obojga przybyli jako osadnicy do
Północnej Rodezji w czasach, gdy ten dziki, wspaniały kraj czekał na młodych i

śmiałych, kusząc ich wysokimi zarobkami w nowo powstałych kopalniach miedzi.
Szybko zjawili się poszukiwacze przygód, a wraz z ich przybyciem zaczęły

powstawać legendy. Oboje, Toni i Nick, znali najgłośniejsze nazwiska — zarówno
sławne, jak i zniesławione.

— Zawsze uważałem, że miałem dużo szczęścia, rodząc się w Północnej Rodezji.
Mieszkałem na farmie, w buszu, od najbliższych sąsiadów dzieliło nas ponad

trzydzieści mil. Razem z ciemnoskórą dzieciarnią zbierałem ptasie jaja,
polowałem na króliki i perliczki. To było cudowne dzieciństwo.

Toni obserwowała jego twarz. Zachwycały ją zmarszczki pojawiające się koło oczu
tego mężczyzny, gdy się uśmiechał. Płomienie kominka oświetlały pierwsze siwe

pasmo połyskujące w gęstwie ciemnych włosów. Nicholas Houghton był bardzo
przystojny.

— A jakie to miasto ma zaszczyt nazwać cię swoim synem? — zapytała z uśmiechem,
od którego pogłębił się dołeczek na jej policzku.

Nick roześmiał się.
23

— Urodziłem się w wielkim mieście M'huba, który to fakt odbił się szerokim echem
na jednej" zakurzonej ulicy, w jednym sklepie i na posterunku policji, które

stanowiły całą metropolię.
— Nie do wiary! — W miękkim blasku ognia ciemne loki Toni błyszczały bardziej

niż zazwyczaj. — Ja też się urodziłam w M'huba. Moja babcia zawsze mawiała, że
jeśli dziecko przeżyje w M'huba pierwszych pięć lat, da sobie ze wszystkim radę,

a po śmierci trzeba je przykuć do grobu, aby sobie zdało sprawę, że naprawdę już
nie żyje.

Roześmiał się.
— A więc wypijmy za dwoje dzieciaków z M'huba. — Unieśli szklanki. Nick

przyglądał się Toni znad okularów, szczęśliwy, że dał się namówić Serge'owi na
to przyjęcie. Spotkali się w domu Kongijczyka. Jeden z jego przyjaciół przywiózł

dla Nicka list od pewnego księdza pracującego w misji w Afryce Środkowej. Stary
duchowny zgodził się w końcu sprzedać Nickowi swoją kolekcję Cincindellinae.

Houghton od dawna szukał tych owadów, chcąc uzupełnić swój, i tak imponujący,
zbiór chrząszczy. Podekscytowany udał się do domu Kongijczyka. Kiedy tam

przybył, ambulans zabierał go właśnie do szpitala. Dowiedziawszy się, że ranny
zjawi się później u Serge'a, przyjął zaproszenie, zdecydowany jeszcze tego

wieczora odebrać swój list. Teraz pochłonęła go rozmowa z Toni i nie zauważył
ani przybycia Kongijczyka, ani tego, że obserwują ich przyjaciele Serge'a.

— Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Toni poświęcała komuś tyle uwagi — bąknął
Boots, nalewając Serge'owi drinka. — Na twoim miejscu poszedłbym tam i przerwał

te pogaduszki. Ten facet to znany kobieciarz, mówię ci. Na milę wyczuwam

background image

napalonych gości.

Serge zauważył dwie nachylone ku sobie ciemne głowy i wcale mu się to nie
spodobało. Nie miał jednak zamiaru sprawić Bootsowi satysfakcji, reagując zbyt

żywo na zainteresowanie, jakie w jego żonie wzbudził Nicholas Houghton.
— Nie muszę się przejmować Toni — burknął. — Mógłbym zostawić ją samą z drużyną

nagich rugbystów i facetom nic by nie groziło. Wie, gdzie jej miejsce.
— Boots mocował się z otwarciem kolejnej puszki piwa. — Nawet najlepsze żony są

nieodrodnymi córkami Ewy, a co dopiero takie piękne jak Toni. Uważaj, Serge,
uważaj.

24
Serge beztrosko zaspakajał swoje erotyczne zachcianki poza małżeńskim łożem, ale

Toni traktował jak swoją własność i zazdrość o nią nie była mu obca. Kiedy
obserwował, jak unosi do Nicka rozjaśnioną uśmiechem twarz, poczuł pierwsze

bolesne jej ukłucia.
Nagle na cały pokój — niby sylwestrowe fajerwerki — trysnęła kaskada iskier.

Toni poderwała się gwałtownie, otrzepując sweter, ale kilka iskier i tak
wypaliło dziury w czarnej wełnie.

— Toni! — Nick rozlewając swoje wino zerwał się na równe nogi i otoczył ją
ramionami, by osłonić przed ogniem. — Toni, nic ci nie jest?

— Nie, wszystko w porządku, dziękuję — odpowiedziała spokojnie. — Kilka dziurek
na swetrze, ale to tylko stary łach. — W jej wpatrzonych w roziskrzone polano

szafirowych oczach nagle pojawiły się błyski rozbawienia.
To Hans Wold cisnął bezmyślnie kawał drewna do kominka i iskry rozprysły po

całym pokoju. Teraz słuchał wymyślań kobiety, która ze złością pokazywała dziury
na jedwabnej bluzce. Korzył się przed nią, ukradkiem otrzepując dłonie z trocin.

Towarzysząca im dotychczas grupka rozeszła się, bo nikt nie chciał być świadkiem
upokorzenia Hansa, tylko Baby i mężczyźni zgromadzeni dokoła stolika z drinkami

wybuchnęli złośliwym śmiechem. Oczy Baby zwęziły się, kiedy odwróciwszy wzrok od
sceny przed kominkiem, zobaczyła Toni wtuloną w Nicka, którego ciemna głowa

pochylała się nad jej twarzą. Zagryzła dolną wargę i całą uwagę skoncentrowała
na nich.

— Jakbym słyszał moją żonę. — Nick przysłuchiwał się drobnej kobiecie
wymyślającej Hansowi.

— Twoją żonę? — wyszeptała Toni. Jego słowa rozwiały delikatną mgiełkę
szczęścia, która ją otaczała.

— Tak — odpowiedział spokojnie Nick. — Wrzaski tej baby to kulturalna rozmowa w
porównaniu z wybuchami Jadę. — Uśmiechnął się smutno. — Na szczęście dużo

podróżuję i omijają mnie jej ataki furii. I jej depresje — dodał po chwili.
Toni nie patrzyła mu w oczy. Przez krótką cudowną chwilę na świecie nie istniał

nikt poza nimi, ale Nicholas miał żonę, a ona — Serge'a. Szybko rozejrzała się
po pokoju. Rozwalony na miękkiej sofie obitej kremowym welurem Serge był

całkowicie pochłonięty rozmową z chudą blondynką, której tlenione włosy
25

piętrzyły się na czubku głowy w kunsztownie upiętym koku. Toni widziała jej
pełne piersi, tylko o kilka cali oddalone od ciała Serge'a, zapraszająco

rozchylone usta, co rusz zwilżane małym różowym języczkiem.
Już znowu jest w formie, pomyślała z niesmakiem. Na pewno znajdzie jakąś

wymówkę, żeby odwieźć ją do domu. Mój mąż, idealny dżentelmen w każdej sytuacji.
Dlaczego nie kocha mnie już tak jak kiedyś, dlaczego ciągle musi sobie samemu

udowadniać, że żadna nie może mu się oprzeć?
Nick wyczuł natychmiast napięcie w Toni i cofnął obejmujące ją ramię.

Serge'a i blondynkę zasłoniła nagle wspaniale zbudowana kobieta z twarzą zalaną
łzami, która odeszła od towarzystwa zgromadzonego wokół odtwarzacza płyt

kompaktowych. Jej owalna twarz, otoczona burzą rudych włosów, płomiennych jak
słońce zachodzące nad Afryką, była słodka i łagodna niby oblicza Madonny na

obrazach starych mistrzów, rysy rzeźbione idealnie, a źrenice szare niby
zmierzch. Była uderzająco piękną kobietą, przyjaciółką Toni z czasu studiów na

uniwersytecie. Mijające lata tylko umocniły ich przyjaźń.
Hans Wold, który tylko czekał na okazję, aby uwolnić się od swojej

prześladowczym, wyciągnął ramiona i objął rudowłosą.
— Spokojnie, Helen. Jestem tutaj — rzekł, a namaszczony brylantyną kosmyk opadł

mu na czoło.
— Ty świnio — Helen płakała. — Ty mała, podła świnio. Jak mogłeś im powiedzieć?

— Wybiegła z pokoju, a w ślad za nią ruszył silnie zbudowany młody mężczyzna. Z

background image

jego brązowych oczu i mocno zaciśniętych szczęk biła wściekłość.

— Zostaw ją, Clive. Przejdzie jej — wybełkotał Hans. Młody mężczyzna odwrócił
się gwałtownie i spojrzał mu w twarz.

— Tobą zajmę się później — syknął. — Masz na to moje słowo.
— Hans — włączyła się Toni. — Co zrobiłeś Helen?

— Nic takiego, czego nie zrobiłby wcześniej Clive Markham. — Hans uśmiechnął się
głupkowato, znacząco przesuwając dłonią po rozporku. — Clive musiał się chyba

dowiedzieć, że ktoś inny spijał piankę z jego piwa, prawda?
Toni skrzywiła się z niesmakiem.

— Świnia — powiedziała do Nicka. — Co za małostkowy podlec.
26

— Zastanawiam się, co ją w nim pociągało. — Nick obserwował Hansa, który stał w
grupie mężczyzn i coś opowiadał, ilustrując swoje słowa jednoznacznymi

wulgarnymi gestami.
— Nic — odparła Toni. — Przeżywała wtedy śmierć matki, była samotna i

nieszczęśliwa. Hans wyczuł jej słabość i zaoferował swoją pomoc. — Toni zagryzła
wargi, patrząc na brylującego Wolda. —Mówią, że jest nienasycony, że może całymi

godzinami — ciągnęła gorzko, obracając w dłoni pustą szklankę. — I to nie jedyna
rzecz, w której bywa taki wytrzymały. Jeszcze dłużej potrafi monologować na ten

temat.
Hans właśnie ich mijał, oddalając się od kominka, i Nick przyglądał się jego

blisko osadzonym oczom, wąskim ustom przypominającym bliznę i małym uszom.
Odwrócił się i spojrzał na Toni; smutek zmienił kolor jej oczu, nadając im barwę

wzburzonego morza. Szczupłymi palcami nerwowo stukała w pustą szklankę. Nagle
ogarnęła go fala czułości, potrzeba chronienia jej i opiekowania się nią.

— Chodź, Toni, zatańcz ze mną — poprosił.
I oto znalazła się w ciepłej przystani jego ramion, czuła przy

policzku miękkość tweedowej marynarki, wdychała woń whisky
zmieszaną z ostrym, odświeżającym zapachem wody po goleniu.

Wtulona w niego odprężyła się, napięcie i zmęczenie powoli
ustępowały.

„Gdzieś, kiedyś, moja miłości" — nucił Nick z policzkiem przy
jej skroni. — „Przyjdziesz do mnie z mroków przeszłości, ciepła jak

wiatr, łagodna jak pocałunek śniegu".
Jej jedwabiste włosy łaskotały go w nos i usta. Pachniała świeżością niby bukiet

zerwanych po letnim deszczu dzikich kwiatów. Przesunął dłoń na jej kark,
delikatnie gładząc miękką skórę. Objął ją mocniej, poczuł silne uda przyciśnięte

do swego ciała i nagle zapragnął jej, bardzo jej zapragnął. Wypełnił go ból
pożądania. Odsunął się od niej, ale jego palce jeszcze mocniej przywarły do jej

ciała. Toni wyczuła zmianę nastroju, oderwała twarz od jego ramienia i spojrzała
mu w oczy. Była w nich teraz powaga. Mąciło jej się w głowie od jego ciepłego

oddechu na twarzy, jego zapachu. Mocno zacisnęła powieki, pragnęła, by te kilka
sekund trwało w nieskończoność. Musnął ustami jej włosy i przytulił mocniej,

szepcąc coś cichutko. Słyszała tylko urywki, bo
27

bicie jego serca zagłuszało głos. To było coś o nocy, tęsknocie
i miłości, piękny ale nie znany jej wiersz.

...bo to Hąfiz przyszedł albo Omar, co uwięzić chciał aromat, który przywiódł
mnie do ciebie w rytmie dawno

zapomnianym... Głos mu się załamał.
— Co to za wiersz, Nick? — wyszeptała, ciągle jeszcze wtulona w jego marynarkę w

obawie, że czar pryśnie. — Jest taki piękny.
Delikatnie uniósł jej twarz i przyglądał się regularnym rysom.

— To stary utwór, napisany przez kogoś, kto znalazł prawdziwą miłość i pokrewną
duszę. — Czule pogłaskał jej policzek. Niechętnie cofnął dłoń i odsunął się. —

Toni — powiedział ochryple. — Teraz muszę już iść. Jestem zazdrosny. Zazdrosny o
kogoś, kogo prawie nie znam i kto nie należy do mnie. I wcale mi się to uczucie

nie podoba.
— Nie — krzyknęła Toni, wyciągając ramiona, żeby go objąć, zatrzymać na zawsze.

— Nie mogę tu zostać, nie mogę cię trzymać w ramionach wiedząc, że należysz do
innego. — Jego oczy błądziły po jej twarzy, jakby chciał utrwalić ją sobie w

pamięci, mówił cicho. — Jesteś prześliczna, Toni. Cudownie było cię poznać. Do
widzenia, mały kocie. — Pocałował jej dłoń, pogładził nos, odwrócił się i szybko

wyszedł z pokoju. Chciała płakać i biec za nim, ale zamiast tego zacisnęła tylko

background image

pięści, tak że długie paznokcie do bólu wpiły się w ciało. Widziała światła jego

samochodu przesuwające się po zalanych deszczem szklanych ścianach salonu. Po
chwili błyski reflektorów zniknęły. Na dworze została tylko targana wiatrem

ciemność.
Jej umysł akceptował jego argumenty, ale ciało wzbraniało się je uznać. Ta

wzajemna fascynacja była natychmiastowa i głęboka. Bezgłośnie płakała nad
niesprawiedliwością losu, który kazał jej oddawać to, co dał na chwilę.

Wiedziała, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Oboje wychowano w
poszanowaniu zasad moralnych tego społeczeństwa. Nie przeszkodzi jej to jednak

tęsknić za szczęściem, które ją przepełniało, kiedy była z nim. Jak dziecko nie
chce uwierzyć, że Święty Mikołaj to wymysł dorosłych, tak Toni nie chciała uznać

spotkania Nicka za kolejną, nic nie znaczącą
28

znajomość. Nieszczęśliwa, zatopiona w myślach, nie zauważyła nadejścia Baby
Botha.

— Wyglądasz jak zbity pies, Toni. Co się stało? — Baby chwiała się nieco na
wysokich obcasach. — Czyżby sławetny Nicholas Houghton już cię opuścił? —

Uśmiechnęła się znacząco i pociągnęła łyk ze szklanki, zostawiając na niej
tłusty ślad różowej szminki.

— A czy tobie w ogóle zdarza, się myśleć o czymś innym, Baby? — zapytała gorzko
Toni, zbierając na tacę puste naczynia. Po chwili ruszyła w stronę kuchni, byle

dalej od kpiącego głosu.
— Czasami — odparła żona Bootsa, przygryzając wystającymi zębami dolną wargę. —

Znam mężczyzn. „Zdobywaj i zostawiaj" to ich motto, a Nicholas Houghton z
pewnością jest stuprocentowym mężczyzną. — Roześmiała się hałaśliwie. — Założę

się, że ogrzał więcej łóżek, niż ty wzięłaś gorących kąpieli.
Nie było sensu odpowiadać. Toni przebijała się przez tłum w stronę kuchni, po

drodze zbierając szklanki i pełne niedopałków popielniczki, symbol
lekkomyślności przyjaciół Serge'a, którzy uważali, że Bóg uchroni ich przed

rakiem płuc. Nagle jej uwagę przyciągnął dźwięk tłuczonego szkła, szybko więc
ruszyła w tamtym kierunku. Kiedy podeszła bliżej, jej oczy rozszerzyły się z

oburzenia, a twarz poczerwieniała ze złości.
— Czy ty oszalałeś? — wrzasnęła. — Odłóż to natychmiast!

Postawiła tacę na dywanie i podbiegła do Kongijczyka. Był prawie nieprzytomny:
mieszanina środka znieczulającego, który zaaplikowano mu w szpitalu, i wina

zrobiła swoje. Powoli, metodycznie żuł kryształowy kielich. Na stopniach schodów
do kuchni usadowiła się grupa gapiów i ze zgrozą się temu przyglądała.

Spojrzawszy na Toni niewidzącym wzrokiem, Kongijczyk uniósł wykwintny puchar i
odgryzł następny kawałek, miażdżąc go zębami z rozkoszą, niby krowa świeżą

trawę.
— Ty wariacie! — wrzasnęła Toni i wyrwała mu resztę kielicha z dłoni. — Wypluj

to!
Przyglądał się jej z uwielbieniem, próbując się uśmiechnąć poplamionymi krwią

wargami.
— Wypluj to natychmiast! — Z wściekłością pociągnęła go za ucho i podsunęła pod

brodę do połowy zjedzone naczynie, do którego wypluł kawałki czerwonego od krwi
szkła. — A teraz wypłucz usta winem i usuń z nich resztki odłamków!

29
Zrobił, co mu kazała, posłuszny jak dobrze ułożone dziecko. Cały czas trzymał

kucającą przy nim Toni za rękę. Kazała mu płukać usta tak długo, aż była pewna,
że nie zostały w nich żadne okruchy. Wybrawszy z tłumu gapiów stosunkowo trzeźwo

wyglądającego mężczyznę, poleciła mu zawieźć starego żołnierza do domu i
przypilnować, by żona położyła go do łóżka.

Dygocąc z wściekłości, postawiła nadgryziony kielich na tacy i w milczeniu
ruszyła przez zakłopotany tłum. Oparłszy się biodrem o ciężkie drzwi kuchni,

pchnęła je mocno i ledwo uniknęła zderzenia z Serge'em, który rozmawiał z jakimś
obcym mężczyzną. Nieznajomy miał na sobie obcisłe dżinsy i czerwoną, rozpiętą po

pępek koszulę. Jego nie owłosiona klatka piersiowa wydawała się trupio blada w
ostrym świetle jarzeniówek.

— O, Toni — odezwał się Serge, z trudem panując nad sztywniejącym od nadmiaru
alkoholu językiem. — Naszemu przyjacielowi zdarzył się mały wypadek. Zawołaj

służącą i każ jej posprzątać.
— Izuba śpi, Serge. Jest wpół do czwartej — odparła Toni, starając się nadać

swojemu głosowi spokojne, rzeczowe brzmienie.

background image

— Nie obchodzi mnie, która jest, do cholery, godzina — warknął. — Mój przyjaciel

potrzebuje pomocy, rozumiesz. Każ jej tu przyjść i posprzątać ten burdel.
— Serge — przekonywała Toni. — Izuba pracowała do późna prawie co noc w tym

miesiącu, bo musi kupić braciom nowe ubrania. Nie mogę kazać jej wstać o tak
wczesnej porze.

Mąż rozdrażniony, że Toni podważa jego autorytet w obecności przyjaciół, mocno
chwycił ją za ramię i pchnął w stronę drzwi kuchennych.

— To ja płacę tej krowie, i to mnie ma być posłuszna. I ty również — syknął. —
Mam gdzieś ich nowe ubrania! Mogą je sobie sami kupować, może wtedy twoja święta

sługa będzie wstawać, kiedy jej potrzebuję.
Dotknięta niesprawiedliwym atakiem na Izubę i upokorzona Toni przestała uważać

na to, co mówi.
— Nie rozumiesz zwyczajów plemienia Xhosa — powiedziała. — Bo inaczej

wiedziałbyś, że rodzina jest zobowiązana dostarczyć nowe rzeczy młodym chłopcom,
którzy powracają do domu po

30
ceremonii obrzezania. Izuba nie pracowała tak dużo dla własnej przyjemności.

Musiała zarobić więcej i należy się jej noc odpoczynku.
— Zwyczaje! — wybełkotał Serge, nie zwracając uwagi na stojącego obok młodego

człowieka. — Jeśli Xhosa chcą być częścią naszego społeczeństwa, powinni
zapomnieć o prymitywnych czarach i obyczajach. Nie zniosę takich bzdur pod moim

dachem. — Rzucił niedopałek papierosa na podłogę. — Każ jej wstać i posprzątać.
I niech umyje tę zapaskudzoną podłogę — wycedził. — Albo, jeśli wolisz,

oszczędzaj ją dalej i zrób to sama. — Czknął, roześmiał się i wyszedł trzaskając
drzwiami.

Toni głęboko wciągnęła powietrze, żeby odzyskać panowanie nad sobą, i spojrzała
na nieznajomego.

— Pani Balser — wyjąkał. — Próbowałem doprowadzić go do drzwi kuchennych, ale
nie wytrzymał. — Nerwowo przełknął ślinę i pogładził się po rzadko zarośniętym

podbródku. — Ja... przepraszam. — Nieśmiało wskazywał na drugi koniec lśniąco
białej wąskiej kuchni. Tam, nad zlewem z nierdzewnej stali, pełnym szklanek i

talerzy, pochylał się mężczyzna szarpany nudnościami. Jego łysą piegowatą głowę
pokrywał pot. Toni czuła, jak jej żołądek kurczy się, gdy podchodziła do zlewu.

W powietrzu unosił się mdlący zapach wymiocin.
— Proszę go oblać zimną wodą — poleciła lodowatym głosem, walcząc z falą żółci

napływającą z żołądka do ust. — Wszystkie naczynia mają być umyte, i to
natychmiast, bo jeśli nie, wsadzę mu głowę do tego zapaskudzonego zlewu. Moja

służąca nie będzie tu sprzątać.
— Dobrze, proszę pani — wystękał młody człowiek, sięgając po żółte plastikowe

wiadro, które stało za drzwiami.
Toni minęła śmierdzący zlew i tylnymi drzwiami wyszła na dwór. Wciągała w płuca

głębokimi haustami zimne świeże powietrze. Lodowaty wiatr wpadał przez otwarte
drzwi do kuchni i neutralizował cuchnące wyziewy. Objęła się ramionami,

zadowolona, że jest sama, ale zaniepokojona własną gniewną reakcją na wyczyny
Kongijczyka i scenę w kuchni. Kłótnie z Serge'em zdarzały się coraz częściej.

Zdawała sobie sprawę, że on nie zapomni o tej sprzeczce i że będzie musiała
zapłacić za swoją zuchwałość. Jak

31
idiotka podsyciła jego gniew. Eksplozja wkrótce nastąpi, była tego pewna.

Oślepiająco białe reflektory przesunęły się po rosnących przy kuchni czerwonych
i białych krzewach bugenwili. Toni spojrzała na słabo widoczny w ciemności

samochód.
— Nick — wyszeptała. — To ty. Wróciłeś. — Z uśmiechem szczęścia na ustach

pobiegła lekko w stronę auta. Krople deszczu pokryły jej włosy gęstą siateczką.
— O, Toni — zawołał Clive Markham, który właśnie wysiadł z samochodu i biegł do

domu, aby schronić się przed deszczem. — Cieszę się, że od razu cię znalazłem.
Potrzebuję twojej pomocy.

A więc to nie Nicholas. Fala adrenaliny opadła, rozczarowanie było tak wielkie,
że Toni zrobiło się niedobrze. Zwilżyła usta i głośno przełknęła ślinę.

— Co się stało. Clive? Coś z Helen? — zapytała, ciągle mając przed oczyma
rozwiane tycjanowskie włosy załamanej przyjaciółki, uciekającej przed Hansem.

— Nie, nie z nią — odparł głosem, który stał się zimny jak lód, kiedy Toni
wspomniała Helen.

— Clive. — Oparła mu dłoń na ramieniu i spojrzała w ponurą twarz. — Helen jest

background image

cudowną kobietą i wiem, że naprawdę cię kocha. Uścisnął jej rękę, ale zignorował

ciepłe słowa.
— Chodzi o barmankę z pubu. Wypiła dziś u was za dużo i w drodze do domu

wjechała w rów przed ambasadą brytyjską.
— Znowu — jęknęła Toni. — Już trzeci raz w tym miesiącu trzeba ją odwozić do

domu. — Nie przepadała za barmanką. Jeśli wierzyć plotkom, była to kobieta
nienasycona i stali bywalcy lokalu mogli to, ku swemu zadowoleniu, sprawdzać

osobiście.
— Helen jest z nią — ciągnął Clive. — Usiłuje ją powstrzymać przed

wyśpiewywaniem sprośnych piosenek.
— Wątpię, czy ambasador byłby zachwycony, gdyby obudzono go piosenką z takiego

repertuaru o czwartej rano — zachichotała Toni. — Wracaj do nich i uważaj, żeby
nie zaczęła śpiewać. Poproszę Serge'a i kogoś jeszcze, kto da radę utrzymać się

na nogach, żeby jechali wam na ratunek.
— Dzięki, Toni, prawdziwy z ciebie skarb. — Clive musnął ustami jej zimny

policzek i pobiegł w kierunku samochodu, ochlapując sobie buty i spodnie
czerwonawym błotem.

32
Kiedy okupujący salon goście dowiedzieli się o sytuacji pod ambasadą, zaczęli

gromadnie opuszczać dom. Na czele kroczyła Baby Botha. Jej wrodzone wścibstwo
spotęgowało się po wypiciu aż za wielu szklanek czerwonego wina. Toni wolała nie

myśleć, jakie sceny rozegrają się wkrótce przed siedzibą ambasadora.
Na środku salonu została tylko grupka mężczyzn, którzy już dawno zrezygnowali z

daremnych prób utrzymania się na nogach. Leżeli na dywanie wokół przenośnego
radioodbiornika i słuchali transmisji z meczu rugby.

Pełen emocji głos komentatora unosił się coraz wyżej i działał na nerwy Toni,
która od urodzenia nie cierpiała rugby. Uważała, że słowa sir Thomasa Elyota,

którymi określił swego poprzednika: „zwierzęca wściekłość, brutalna siła i nic
poza tym" doskonale pasowały do uprawianej czterysta lat później gry.

Boots zawołał ją, kiedy wygładzała poduszki na kanapie i strzepywała z nich
łupież popiołu.

— Toni, masz jeszcze trochę tych ciasteczek? — spytał zlizując okruszki z warg.
— Mówili, że to ostatnia paczka, ale to banda oszustów. — W ręku trzymał puste

opakowanie po biszkoptach. Owłosiona dłoń zaciskała się na podobiźnie
roześmianego bobasa. Toni przeniosła wzrok z buzi dziecka na oślinione,

oblepione kawałkami biszkoptów usta Bootsa.
Tego wieczora jej nerwy napinały się do granic wytrzymałości już kilkakrotnie.

Teraz na widok pijanych mężczyzn, maczających resztkę biszkoptów jej syna w
piwie i siorbiących ohydną masę, puściły jak gumka starej procy.

— Wynoście się! — wrzasnęła. Jej krzyk był jak lodowaty prysznic wyrywający ich
z alkoholowego otępienia. — Wynoście się z mojego domu. Brzydzę się wami.

Wynoście się teraz, natychmiast! Przyglądali się jej z głupimi minami, nie
wierząc własnym uszom. Cicha, posłuszna żona Serge'a zmieniła się w

rozwrzeszczaną jędzę. Boots chciał zaprotestować, ale kiedy spojrzał w pełne
obrzydzenia oczy Toni, zerwał się na równe nogi i wyszedł za innymi z salonu,

chwiejąc się niepewnie.
— Kobiety — rzucił z pogardą, zatrzymując się przy drzwiach. — Nadają się tylko

do dwóch rzeczy, przy czym wcale nie jestem przekonany co do tej drugiej.
33

Szary płaszcz mgły rozjaśniało już złote światełko wstającego dnia, gdy
oblepione błotem ferrari Serge'a z impetem wjechało na podjazd. Toni otworzyła

drzwi. Słaby uśmiech znikł z jej umęczonej twarzy o podkrążonych oczach, kiedy
mąż brutalnie odepchnął ją na bok i zatrzasnął drzwi.

— A więc to tak — wycedził, niedbale rzucając mokry płaszcz na podłogę. — Więc
moja żona od dzisiaj gra Kurewsko Dystyngowaną Damę. Moi przyjaciele ci nie

odpowiadają, co? Nie mają wstępu do tego domu, tak? — zaciął się, prawie siny z
wściekłości. — Wyrzucasz ich z mojego domu, mojego domu, rozumiesz? Czy

rozumiesz, że to jest mój cholerny dom? Mieszkasz tu tylko dlatego, że ja ci
pozwalam! — Jego głos drżał ze złości. Na skroniach wystąpiły błękitne,

pulsujące żyły.
— Proszę, Serge, nie krzycz. Chciałam tylko...

— „Nie krzycz"? Nie mów mi, co mam robić! Nie próbuj mną komenderować jak moimi
przyjaciółmi. — Pochylił się nad nią, tak że była zmuszona patrzeć w jego

oszalałe jasnoniebieskie oczy. Brutalnie uniósł jej twarz do góry, drapiąc ją

background image

paznokciem w kącik ust.

— Posłuchaj mnie. — Przysunął się do niej. Chciała wytrzeć łaskoczącą kropelkę
śliny, ale nie poruszyła się. — W moim domu najważniejszą osobą jest gość. Masz

zabawiać moich przyjaciół i być dla nich uprzejma i milutka, taka jaka dziś
byłaś dla tego cholernego mądrali Houghtona. Koło niego mogłaś się uwijać,

prawda? Moi przyjaciele będą tu siedzieć tak długo, jak będą chcieli, i nie
wyobrażaj sobie, że możesz tu coś zmienić, ty świętoszkowata dziwko! — Wpatrywał

się w nią wybałuszonymi oczami, przygryzając bezkrwiste wargi.
Drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów. Wyjął

jednego, nie zwracając uwagi na to, że reszta rozsypała się na podłodze. Toni
schyliła się, by je pozbierać, ale Serge kopnięciem odsunął jej dłonie.

— Nie dotykaj ich! — wrzasnął miażdżąc papierosy butami. Okruchy tytoniu wbijały
się w gruby dywan. — Nie dotykaj żadnych moich rzeczy. Nigdy. — Z trudem zapalił

papierosa i głęboko się zaciągnął.
— Proszę, Serge. Obudzisz Tima — błagała Toni.

— Nic cię on nie obchodzi, kiedy węszysz za tematami do
34

swoich artykułów. Podrzucasz go przyjaciółce, ale mnie każesz milczeć.
— To nie fair i dobrze o tym wiesz — przerwała mu ze złością. — Zostawiam go u

Helen tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę wyjść. Nie mów mi, że nie troszczę się o
mojego syna!

— „Obudzisz Tima" — przedrzeźniał ją Serge. — Obchodzi cię tylko twój zakichany
syn, zakichane książki i zakichana służąca! Lepiej, żeby ta rozpuszczona baba

wypełniała swoje obowiązki, bo inaczej odeślę ją na wieś, gdzie nie dostanie
pracy i nie zapłaci za szkołę i ubrania swoich bachorów.

Toni z trudem powstrzymywała ogarniający ją gniew. Do bólu kurczyła palce u nóg.
Pragnęła mu przypomnieć, że to ona — pieniędzmi ze swoich artykułów — wspierała

rodzinę Izuby. Wiedziała jednak, że kiedy męża przepełniają alkohol i wściekłość
rozsądniej jest milczeć. Głośno przełknęła ślinę, dławiąc słowa sprzeciwu i w

milczeniu słuchała jego tyrady.
— Nawet nie potrafisz się przyzwoicie ubrać — stwierdził z pogardą. — Spójrz na

siebie. Budzisz we mnie wstręt. Nie tylko nie możesz ubrać się odpowiednio, ty
nie potrafisz się odpowiednio zachować. Za kogo, do cholery, się uważasz?

Patrzyła w jego twarde jak stal oczy i drżała. Jego słowa raniły jej dumę i
poczucie własnej wartości. Wysłuchiwała listy zarzutów, aż w końcu, osłabiona i

wymęczona, straciła ochotę do dalszej walki. Jeszcze raz przeprosiła,
zdecydowana się upokorzyć, byle tylko zamilkł.

— Przepraszam, Serge — powiedziała cicho, starając się ukryć wzburzenie.
Zaciskała dłonie, aby nie zobaczył, że drżą. Pobielałe kostki niemal przebijały

napiętą skórę. Jej mąż był teraz okrutnym nieznajomym o bladej z wściekłości
twarzy, w której świeciły pełne nienawiści oczy. Jego słowa były ostre jak noże

w rękach Somalijek, mistrzyń w powolnym obdzieraniu żywych ofiar ze skóry.
— „Przepraszam, przepraszam" — warknął. Nalał sobie whisky i wypił ją jednym

haustem. Toni ominęła go i ruszyła długim korytarzem w kierunku sypialni,
nakazując sobie spokój. Zwykle im dłużej z nim dyskutowała, tym bardziej

pogarszał się jego nastrój.
— Boże — szeptała — nie pozwól mu iść za mną, błagam cię, dobry Boże.

— O, właśnie, uciekaj — szydził Serge. — Nie potrafisz nawet
35

mnie wysłuchać, ty miękka dziwko. — Patrzył za nią przez chwilę. Głowę trzymała
wysoko, spięta gorsetem złości. Wziął ze stołu butelkę i ruszył za Toni, ale po

chwili zawahał się, wzruszył ramionami i wrócił do salonu.
Z ognia na kominku został już tylko żar. Okna, w których odbijał się nadchodzący

świt, drżały pod spazmatycznymi uderzeniami wiatru. Serge ciężko opadł na
skórzany fotel i przymknął oczy.

Toni otworzyła drzwi do sypialni Timothy'ego. Plastikowy kaczor Donald kołysał
się na haku, rysując pomalowaną na biało ścianę. Jak co dzień, szczerzył

pomarańczowy dziób w wiecznym uśmiechu. Cichutko weszła do pokoju syna,
pozwalając znajomemu ciepłu ogarnąć serce. Z rozkoszą wdychała zapach małego

ciała. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, aby choć na chwilę odgrodzić
się od nienawiści i przemocy.

Timothy zamruczał coś przez sen i przeciągnął się rozkosznie. Stała bez ruchu,
nie chcąc go obudzić. Kiedy się uspokoił, osunęła się na podłogę. Siedziała

skulona, opierając brodę na podkurczonych kolanach.

background image

— Dlaczego, Boże, dlaczego? — wyszeptała wstrząsana bezgłośnym łkaniem. Tej nocy

jednak nie znalazła w modlitwie pociechy i miała wrażenie, że Bóg się od niej
odwrócił.

Była zbyt dumna żeby rozmawiać o Serge'u z przyjaciółmi, nawet z Helen, która
znaczyła dla niej więcej niż rodzona siostra. Chciała porozmawiać z Izubą,

której prosta filozofia zawsze dodawała jej otuchy, ale to byłaby oznaka
słabości. Życie z Sergem wymagało siły.

Nie mogła także obciążać swoimi problemami ojca. Nie był zachwycony jej
małżeństwem. Porównał kiedyś Serge'a do cyrkonu, pięknie błyszczącego, ale bez

większej wartości. „Nie chciałbym robić z nim interesów, Toni — ostrzegał
starszy pan. — W jego uśmiechu jest coś, co mnie przeraża". Toni zakochana,

głucha na wszelką krytykę, poprawiła mu wtedy czule siwe włosy na skroniach,
pocałowała w policzek i roześmiała się.

— Jesteś starym zazdrośnikiem, który nie chce stracić córki. Wiesz przecież, że
zajmujesz w moim sercu specjalne miejsce i nikt nigdy tego nie zmieni, więc się

uśmiechnij i ciesz moim szczęściem.
Ojciec uśmiechnął się posłusznie, ale nieufność pozostała.

Timothy westchnął i machnął ręką, zrzucając pluszowego misia
36

na podłogę. Mały dzwoneczek na szyi zwierzaka zabrzęczał. Chłopczyk jęknął,
zamruczał coś i zamilkł.

Toni uniosła głowę i patrzyła na synka. W jej zapuchniętych oczach pojawiła się
czułość. To z jego powodu ciągle jeszcze była z Serge'em. Wzdragała się na myśl,

że jej dziecko mogłoby się stać pionkiem w grze między dwojgiem dorosłych,
którzy chcą zniszczyć się wzajemnie. Sama dorastała w domu znienawidzonego

ojczyma i nie chciała, żeby przybrany rodzic zmącił radosne dzieciństwo jej
dziecka.

Narodzenie Timothy'ego miało zwiastować nowy początek. Umocniony w swojej
męskości przyjściem na świat syna, Serge miał stać się znowu czarującym,

podniecającym mężczyzną, którego pokochała i poślubiła. Wierzyła, że mąż
rozstanie się z zastępem długonogich, jasnowłosych kochanek, że jego długotrwałe

podróże w interesach staną się znacznie krótsze, a popijawy w gronie
nieznajomych nawiedzających jej dom przejdą do historii. Wierzyła, że gdy spełni

się marzenie o dziecku, nic nie zmąci jej szczęścia. Chciała być doskonałą żoną,
doskonałą matką i stworzyć swojej doskonałej rodzinie doskonały dom.

Od tego czasu Toni zdążyła zdać sobie sprawę, że rzadko udaje jej się sprostać
ideałowi. Ciężko opuściła głowę, wsłuchana w cichutkie tykanie ręcznego zegarka,

który nagle stał się białym zegarem w nogach jej łóżka w zimnym, obcym pokoju,
powoli odmierzającym godziny na oddziale położniczym. Długie godziny, podczas

których jej ciało przeszywał ból, a doktorzy i położne usiłowali wyrwać jej syna
z bezpiecznego, ciepłego łona.

Tylko marzenia o doskonałej przyszłości u boku doskonałego męża i syna, marzenia
kolorowe jak bańki mydlane, pomogły jej przetrwać tamte cierpienia.

Dla niej czas ograniczał się wtedy do krótkich chwil, momentów wytchnienia
między skurczami. Oddychała szybko i płytko; dziecko nie chciało się urodzić.

Położne mamrotały coś nerwowo, lekarze zaczęli przygotowywać ją do operacji;
chcieli za pomocą cesarskiego cięcia wydobyć dziecko z jej umęczonego ciała. Nóż

jednak okazał się zbędny i w końcu urodziła swego gorąco wyczekiwanego syna. Ale
nic się nie zmieniło.

Teraz kuliła się na podłodze, zmarznięta, wstrząsana dreszczami, zbyt rozbita,
żeby wstać i owinąć się kocem. Wsłuchując się

37
w regularny oddech Timothy'ego, opłakiwała nie spełnione marzenia i obumarłe

nadzieje, dopóki gardłowe gruchanie gołębi i błyskawica na mokrym szarym niebie
nie obudziły jej synka.

— Mamusiu, mamusiu — zamruczał sennie, odrzucając na bok kocyk i wyciągając do
niej ramiona. Toni podniosła się z trudem i podeszła do łóżeczka. Nie do wiary,

że ten śliczny mały chłopczyk jest jej! Wpatrywała się z zachwytem w jego miękką
jak aksamit i czystą jak porcelana skórę, w długie, ciemne rzęsy, duże jasno-

brązowe oczy, w pieprzyk na policzku, miniaturkę jej własnego, w te miejsca na
buzi, w których pojawiały się dołeczki, kiedy mały się śmiał. Uwielbiała go:

najcenniejszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymała. Pocałowała go delikatnie
najpierw w czubek noska, potem w obie powieki. Był to ich tajemny rytuał,

któremu mogli się oddawać bez końca. Mały zapiszczał radośnie. Objęła go i

background image

wdychała ciepły zapach jego ciała. Czuła się tak, jakby wtuliła nos w miękkie

futerko kocięcia. Kiedy poczuła w sercu ukłucie bólu, wzmocniła uścisk.
— Mamusia jest mokra — stwierdził Timothy, gładząc ją po policzku.

Toni szybko wytarła resztki łez wierzchem dłoni.
— Tak, kochanie. Na dworze pada. Niebo płacze z tęsknoty za słońcem.

— Pokaż mi, mamusiu — zażądał, wyciągając rączki do okna. Podniosła dziecko,
oparła o biodro i podeszła do okna. Razem przypatrywali się kroplom deszczu

opadającym w błoto. Zmoknięte, nastroszone gołębie obojętnie patrzyły na zalaną
wodą ziemię.

ROZDZIAł 2
Serge Balser z niesmakiem spojrzał na wypełnioną po brzegi niedopałkami

popielniczkę i zirytowany zgasił wypalonego do połowy papierosa o szklany brzeg.
Blat nocnego stolika znaczyły czarne plamy. Dana miała drażniący nawyk kłaść

zapalone papierosy gdzie popadnie. Zapomniane wypalały się do końca, szpecąc
krawędzie mebli.

Mizdrzyła się właśnie przed lustrem. Leżał na nie pościelonym łóżku i
obserwując, jak nakłada kolejne warstwy makijażu na ładną, ale pustą twarz,

zastanawiał się, jakie to myśli i czy w ogóle jakieś myśli przemykają jej przez
głowę. Z obrzydzeniem patrzył na tłuste ślady jej palców na trzyczęściowym

zwierciadle.
Jej szczotkę pokrywała gruba warstwa jasnych włosów. Niezliczone słoiczki z

kremami pozwalającymi na zawsze zachować młodość i urodę stały otwarte, wskutek
czego ich cenna zawartość wysychała i pokrywała się nalotem. Po raz kolejny

Serge odczuł znajomy już niesmak.
Może Hans ma raqę, pomyślał, patrząc na niedbale ciśniętą na podłogę

brzoskwiniową halkę. Może najlepiej jest tylko brać je i rzucać. Rzucać, zanim
oplączą cię pajęczą siecią, zanim przywykniesz do rozgrzanych, wilgotnych ciał i

zgłodniałych ust. Mógłby znowu używać mieszkania Hansa jako garsoniery,
przyjaciel na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Okna jego mieszkania

39
wychodziły na plaże Cliftonu, słynną ze zmysłowych, długonogich, młodych kobiet,

których opalone ciała tworzyły na białym piasku jedyną w swoim rodzaju
szachownice. Dziewczęta nie opierały się zalotom właścicieli luksusowych

apartamentów o ścianach ze szkła. Te siedziby bogaczy, usytuowane na stromym
zboczu, zdawały się strzec opalonych na złoty brąz kobiet przed oczyma intruzów.

Serge uśmiechnął się na wspomnienie dzikich orgii, których świadkiem był
dwupoziomowy apartament Hansa. Nie brakło tam ani wina, ani chętnych dziewcząt.

Wychowany w szwajcarskiej rodzinie Serge oczekiwał od innych schludności i
zamiłowania do porządku. Niechlujstwo Dany nie przeszkadzało mu na początku ich

związku, kiedy była dla niego tylko kolejną kochanką, a nie częścią życia.
Podniecało go jej niepohamowane zatracanie się w akcie miłosnym, jak narkoman

wracał do kobiety, która potrafiła dawać mu to, czego potrzebował. Ich romansowi
pikanterii dodawały erotyczne wariacje, wyrosłe z bujnej fantazji Dany. Trwał

już dwa lata i powoli upodabniał się do małżeństwa.
Tak, Hans miał rację. Kobiety istnieją tylko po to, aby dawać rozkosz

mężczyźnie. Rano porozmawia z przyjacielem i zastanowi się nad rozstaniem z
Daną.

— No powiedz, taki numer! — wycedziła Dana, wróciwszy do łóżka. Długim
polakierowanym paznokciem głaskała go po brzuchu. Jednym ruchem odrzuciła

wilgotne, ciężkie włosy. — Święta Toni, która obskakuje nieznajomego faceta w
twoim domu, na oczach twoich przyjaciół!

— Tak — burknął Serge, zły, że Dana delektuje się opowieścią o Toni i Nicholasie
jak kot, który bawi się złapaną już myszą.

Serge opowiedział jej, co się wydarzyło na przyjęciu, bo jego zranione ego
domagało się pocieszenia. Toni powinna się trzymać na uboczu, gotowa spełniać

każde życzenia męża, a nie obściskiwać się z przystojniakami. Serge oczekiwał od
kochanki pociechy i ukojenia, ale wizja potulnej Toni kokietującej obcego

mężczyznę tak ekscytowała Dane, że bez końca wypytywała o szczegóły.
Dana, ciągle spocona po ich ostatnim zbliżeniu, leżała obok niego. Wysoka, o

godnej pozazdroszczenia figurze, była idealnym produktem madę in America,
sprowadzanym zza Oceanu. Ten specyficzny eksport zapoczątkował J. F. Kennedy,

wysyłając mło-
40

dych marzycieli, aby szerzyli ideę cudownego amerykańskiego stylu życia w nowo

background image

powstałych krajach i nieśli im pomoc. Pełni zapału ochotnicy napływali do Afryki

szerokim strumieniem, tak że rynek wkrótce się nasycił. Ich nieprzyzwoite
odzienie — dżinsowe szorty i powyciągana bawełniana koszulka — budziło

konsternację wśród ciemnoskórych kobiet; ich bezwstydny stosunek do seksu
oczarował młodych czarnych wieśniaków, którzy wkrótce uważali stosunek z

Amerykanką za symbol nowoczesności. Ich nauki o równouprawnieniu obu płci
drażniły czarnoskórych mężczyzn, wedle ich tradycji bowiem kobiecie nie

przysługiwały żadne prawa. Ich imponujące plany, które można by zrealizować
tylko w wysoko rozwiniętym uprzemysłowionym kraju, a nie tam, gdzie większość

ludzi nie umiała czytać ani pisać, a plemię znaczyło więcej niż rząd,
denerwowały białych mieszkańców.

Dana przemierzyła Tanzanię, Zambię i Botswanę, z zapałem krzewiąc na Czarnym
Lądzie ideę coca-coli i gumy do żucia. Kochała Afrykę. Zachwycał ją leniwy tryb

życia, ciepła gościnność i przyjazne nastawienie mieszkańców. Swoje miejsce
odnalazła koniec końców w Kapsztadzie, mieście położonym tam, gdzie spotykają

się wody Atlantyku i Pacyfiku. Skłoniły ją do osiedlenia się tu czyste jeziora,
białe plaże, ciepłe złociste dni i spokój. Nadal była wierna swojej misji,

pomagając bezdomnym mieszkańcom przedmieść. Wolała pulsującą życiem stolicę
prowincji niż zapomniane przez Boga i ludzi wioski Afryki Środkowej.

— Ojej, wiem, że tego nie lubisz, króliczku —jęknęła przepraszająco. — Ale ona
zwykle nie robi takich rzeczy, prawda? — Jej palce maszerowały wzdłuż jego boku

w górę i w dół, pozostawiając za sobą ścieżkę bólu. — Przecież zawsze mówisz, że
się nie dowie o nas, bo jest ciągle zajęta w domu, zwłaszcza teraz, kiedy ma

dziecko. — Przesunęła wilgotnym, mięsistym językiem po jego szyi, ciężko dysząc
mu w ucho. Serge odsunął się pod pozorem sięgnięcia po kolejnego papierosa. —

Widziałam jego zdjęcie w gazecie. Całkiem przystojny facet z tego Nicholasa
Houghtona, ale trochę zbyt poważny. Czy on rzeczywiście jest taki poważny,

króliczku? — spytała gardłowym niskim głosem, a jej palce błądziły po jego
kręgosłupie aż do pośladków.

— Kiedy przestaniesz nazywać mnie króliczkiem? — spytał zirytowany już na dobre
Serge. — Wiesz, że nie lubię tego głupiego zdrobnienia.

41
Dana roześmiała się.

— Ale ty naprawdę jesteś jak królik: zawsze gotowy. To do ciebie pasuje. —
Wyciągnęła się na brzuchu i ugryzła go w pośladek silnymi białymi zębami.

Serge drgnął i upuścił zapalniczkę.
— To pewnie dzięki zaangażowaniu Houghtona w ochronę środowiska Toni zwróciła na

niego uwagę — paplała Dana. — Przecież ona też pisze o handlu kością słoniową i
zagrożonych gatunkach, prawda? Właściwie jej artykuły są całkiem niezłe.

Nie zauważyła wyrazu znudzenia na twarzy Serge'a. Jego jasne brwi ściągnęły się,
a wąskie usta, które kilka minut temu obdarzała rozkoszą, przesuwając po nich

językiem, tworzyły teraz wąską linię.
— Czy to nie zabawne, króliczku? Wydaje ci się, że znasz ją bardzo dobrze, a ona

nagle zakochuje się w przysłowiowym brunecie — paplała.
— Nie zakochała się w nim, Dano. Ona tylko z nim tańczyła — poprawił Serge,

zaciągając się głęboko.
— Zatańczyła i rozmawiała przez całą noc, króliczku, całą noc — przypomniała mu

Dana.
Serge gwałtownie podniósł się z łóżka. Musi wyjść z tego mieszkania. Zaczynał

się w nim dusić, a słowa Dany waliły w jego mózg jak pałeczki w rękach
oszalałego dobosza. Nigdy nie pozwolił sobie na atak szału w obecności Dany;

świadkami jego wybuchów byli ludzie, których wiązało z nim pokrewieństwo lub
interesy. W obecności Dany, podobnie jak wobec innych kochanek i osób, którym

chciał zaimponować, rozjuszony pan Hyde znikał, a na jego miejscu pojawiał się
łagodny, sympatyczny doktor Jekyll. W tej chwili wszystko mogło się zmienić. Z

trudem powstrzymywał ostre słowa, idąc do przedpokoju, gdzie poniewierały się
ich zrzucone w pośpiechu ubrania. Chichotali jak dzieci rozbierając się, upojeni

musującym winem wypitym do obiadu.
— Co robisz? — zawołała Dana. Jej obfite piersi zakołysały się, kiedy siadła.

— Ubieram się, Dano. — Serge wciągał obcisłe slipy.
— Ale przecież mieliśmy dzisiaj iść do naszej chińskiej restauracji — jęknęła. —

To przez nią, prawda? Jedziesz do domu z jej powodu. — Nerwowo szarpała poduszkę
w niebieskiej powłoczce. — Do tej pory nigdy nie obchodziło cię, czy jest późno,

42

background image

zawsze mówiłeś, że poczeka, ale teraz obleciał cię strach, bo inny byk kręci się

koło twojego corralu. — Obserwowała, jak wciąga spodnie na zgrabne pośladki i
zasuwa błyskawiczny zamek rozporka. Drogi materiał szczelnie opinał silne uda. —

Króliczku, proszę, nie odchodź — błagała. — To na pewno nic nie znaczyło. On
prawdopodobnie bez przerwy obcałowuje obce kobiety i ciągle zmienia kochanki. To

przecież część bycia sławnym, gwiazdy filmowe robią tak samo. To dla nich jak
pójście do toalety. Ten Houghton na pewno jest taki sam — tłumaczyła Dana. —

Chodź tu, króliczku, błagam. — Wyciągnęła ku niemu ramiona.
Serge zapiął pasek i zmusił się, by podejść do łóżka z uśmiechem na ustach.

Przycupnął na krawędzi i zaczął przyglądać się jej uważnie. Zauważył delikatny
meszek na górnej wardze i zapragnął jak najszybciej porozmawiać z Hansem o jego

garsonierze.
Nagle, jakby wyczuwając w nim chłód i gniew, objęła silnymi dłońmi jego twarz i

przyciągnęła do siebie. Słyszała jego przyśpieszony oddech, kiedy umiejętnie
rozpinała mu koszulę i spodnie. Pod jej zręcznymi dłońmi gniew Serge'a

przeobraził się w pożądanie. Uśmiechała się z zadowoleniem, kiedy w nią
wchodził. Później leżała, gładząc go po mokrych od potu włosach, a on ssał jej

nabrzmiewające sutki. Westchnęła z ulgą, patrząc na jasną głowę wspartą na jej
piersiach. Jeszcze raz udało jej się go zdobyć.

Serge czuł się dobrze. Kiedy zamknęli na klucz mieszkanie Dany, ruszył
pogwizdując wesoło w stronę garażu, gdzie zostawił swoje ferrari. Było to

idealne miejsce dla czerwonego, rzucającego się w oczy samochodu, bowiem nie
istniały prawie szansę, że zobaczy go tu Toni lub jej przyjaciele. Wykrzywił

usta w złośliwym grymasie, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Toni na widok
dodatkowego klucza na jego breloku.

Ze śmiechem powiedział jej wtedy, że to klucz do mieszkania kochanki,
przekonany, iż nigdy nie uwierzy w taką lekkomyślność jak obnoszenie się z

kluczem do mieszkania innej kobiety. Była to ulubiona teoria Serge'a, którą z
satysfakcją prezentował kumplom w zaciszu miejscowego pubu. „Zawsze należy mówić

im prawdę, i tak w nią nie uwierzą". Jego metoda jeszcze nigdy nie zawiodła.
Wierzył, że Toni ufa mu bezgranicznie, i uważał, że tak właśnie

43
powinno być. Obowiązkiem żony jest kochać męża bez zastrzeżeń i nie ingerować w

jego prywatne przyjemności.
Kelner, Chińczyk, kiwał powitalnie głową, prowadząc Serge'a i Dane do ich

ulubionego stolika przy oknie. Mieli stamtąd piękny widok na morze.
— Och — szepnęła Dana. — Spójrz, woda jest dziś srebrna. — Przykryła dłonią jego

rękę. — A statki przypominają robaczki świętojańskie uwięzione w promieniu
księżyca.

Uśmiechnął się. Już zapomniał o wcześniejszej irytacji. Być może była
niechlujna, ale jaka z niej atrakcyjna kobieta! Zawsze cieszyła go uwaga

towarzysząca jej pojawieniu się w restauracji.
Podniósł kieliszek.

— Twoje zdrowie,
— Nasze zdrowie

poprawiła go, przesuwając językiem po wargach.
— Nieźle pachnie — zauważył Serge, kiedy przy ich stoliku zjawił się kelner z

tacami pełnymi wieprzowiny w sosie słodko--kwaśnym i innymi przysmakami.
— Ach! — Serge z apetytem pochłaniał wielkie czarne chińskie grzyby. — Te

czarnuchy są znakomite. — Spojrzał figlarnie na swoją towarzyszkę. — Ale,
oczywiście, nie są tak wspaniałe jak twoje czarnuchy w slumsach. Według ciebie,

tamci są doskonali.
Nie widziała nic śmiesznego w tym kiepskim dowcipie. W jednej chwili zmienił się

jej nastrój. Była teraz gotowa się bronić; urodzonemu w Europie Serge'owi z
trudem przychodziło zrozumieć, jak Afrykanie pojmują demokrację. Według niego

nowo powstałe państwa Czarnego Lądu za demokrację uważały nieco zmodyfikowany
system dominacji plemiennej.

— Znowu mówisz jak rasista — rzekła. — Jesteś bogaty, mieszkasz w luksusowych
warunkach i nie obchodzą cię ludzie żyjący w budach z blachy i plastiku. Nie

obchodzi cię ich upokorzenie i upadek. Uważasz, że wystarczy przeprosić za
przeszłość, a reszta sama się ułoży.

— Tak jest -—prychnął Serge, zirytowany jej nagłą agresywnością. — Nie można
zmienić przeszłości, ale można się z niej cholernie dużo nauczyć. — Nie

podnosząc głosu, nagle ścisnął boleśnie jej nadgarstek. — Ty i tobie podobni

background image

wzbudzacie nadzieje w ufających wam młodych ludziach, z których większość to

półanalfabeci.
44

Wmawiacie im, że aby mieszkać w pięknych domach i jeździć dobrymi samochodami,
wystarczy głosować. Wierzą w wasze bajki o świetlanej przyszłości i są

rozczarowani, a potem stają się agresywni, kiedy oczekiwany dobrobyt nie zjawia
się natychmiast. Chcecie dobrze, ale tak naprawdę jesteście dla nich okrutni.

— Ach, więc jestem okrutna. — Dana usiłowała wbić widelec w kawałek grzyba. — W
slumsach mieszkają tysiące ludzi, którzy przez całe dziesięciolecia spotykali

się jedynie z wrogością, a przyszłość swoich dzieci widzieli czarno. Jeśli choć
kilku z nich mogę dać nadzieję, zrobię to. I nie mów, że to okrucieństwo.

Serge nachylił się do niej. Wpatrywała się w jego jasnoniebieskie, poważne w tej
chwili oczy.

— Na Boga, Dano, twoja naiwność mnie przeraża. Czy ty naprawdę tak niewiele
rozumiesz?

— Cóż, króliczku — wycedziła. — Lepiej zaakceptuj tę moją, jak to nazywasz,
naiwność, bo nasze dziecko wychowam wedle moich zasad, nie twoich.

Twarz Serge'a stężała jak granitowe oblicze Sfinksa. Przyglądał się jej: widział
farbowane włosy, które w blasku świec lśniły jak złota przędza, widział jej

piękne ciało w białej, podkreślającej figurę sukience bez ramiączek, widział jej
błyszczące usta. Przed chwilą padły z nich słowa, które mogły zrujnować mu

życie. Tylko pulsująca na skroni żyła świadczyła o tym, że je usłyszał. Dana
odpowiadała mu takim samym uważnym spojrzeniem i tak trwali. Dwie postacie

zamienione w milczące kamienie.
Nie tak, krzyczała bezgłośnie, to nie tak miało być. Chciałam, żeby było

pięknie, to miał być najpiękniejszy moment mojego życia. Dlaczego dałam się
wciągnąć w tę dyskusję?

Przyciskała dłonie do żołądka i bez słów błagała go o zrozumienie. Tak starannie
zaplanowała ten wieczór: kupiła nową sukienkę, wybrała tę doskonałą chińską

restaurację. Później, dużo później, podczas spaceru po srebrzystej w świetle
księżyca plaży, chciała mu oznajmić, że będzie mieć jego dziecko, śliczną

córeczkę o złotych włosach.
Od kiedy uzyskała pozytywny wynik testu ciążowego, wielokrotnie wyobrażała sobie

tę scenę i za każdym razem Serge tak samo reagował na nowinę: obejmował ją mocno
i szeptał słowa miłości, obiecywał nowe, wspaniałe życie u swego boku.

45
— Serge — szepnęła. — Króliczku, powiedz coś. Zignorował ją. Wezwał kelnera.

— Proszę rachunek. Pani nie czuje się najlepiej.
— Bardzo mi przykro, proszę pana. Może pomogłaby filiżanka herbatki jaśminowej?

Natychmiast...
— Rachunek — warknął. — W tej chwili!

Wpatrzony w nieruchomą twarz Serge'a drobny Chińczyk odszedł, gnąc się w
ukłonach.

Serge milczał w drodze do domu. Dana oparła się o wejściowe drzwi i patrzyła,
jak tylne światła czerwonego ferrari znikają w ulicznym ruchu. Pożegnalne słowa

Serge'a zawirowały dookoła niej w ciężkim, wilgotnym powietrzu.
— Nie możesz mieć dziecka. Odezwę się jutro.

Gwiazdy już zbladły, kiedy Serge nacisnął pedał gazu i wjechał na drogę wijącą
się u stóp góry o płaskim szczycie, majestatycznie panującej nad miastem

otoczonym przez dwa potężne oceany.
Serge nie myślał o górze, w naszej erze Wodnika uważanej przez naukowców za

jeden z wielkich magnetycznych punktów Ziemi. Wiele godzin siedział w
samochodzie, usiłując jakoś przełknąć nowinę Dany. W końcu podjął decyzję. Jutro

zajmie się wszystkim. Teraz jego myśli biegły ku domowi położonemu na półwyspie,
który był jednym z największych i najwspanialszych ogrodów Afryki.

Serge Balser był człowiekiem dumnym. Ludzie, których oszukał w interesach,
mówili, że jest cyniczny i zaborczy. Porzucone kochanki uważały go za

niewiernego, a żona za pełnego wdzięku sybarytę, choć jednocześnie bała się jego
ataków. Był bardzo dumny z tego, co posiadał, z imponującego domu na stoku Góry

Stołowej i z kobiety, która ten dom prowadziła. Dokonał świetnego wyboru: Toni
była dobrą żoną i kochał ją za to. Nie kochał licznych kobiet, z którymi sypiał,

więc nie uważał tego za zdradę.
Strzepnął popiół z papierosa i zaczął wybijać na pokrytej skórą kierownicy rytm

płynącej ze stereofonicznego radia piosenki. Toni doskonale się dla niego

background image

nadawała. Zawsze, gdy wracał do domu, czekała na niego z kolacją i towarzyszyła

mu przy stole, nawet o trzeciej rano. Dzięki niej zaoszczędził majątek, bo sama
zajmowała się ogrodem i wystrojem wnętrz. Serge'a było stać na najlepszych

46
dekoratorów, ale nie lubił wydawać pieniędzy bez potrzeby. Oszczędność to bardzo

pozytywna cecha.
Toni nigdy się nie skarżyła, choć nie potrafiła ignorować śladów szminki na jego

koszulach. Musiał wtedy na poczekaniu wymyślać historyjki o pijanych kobietach,
które wpadały na niego w barach i brudziły mu koszule, gdy starał się im pomóc.

Toni dobrze bawiła jego przyjaciół, czy ich lubiła, czy nie.
Przestał wystukiwać rytm, przypomniawszy sobie przykrą scenę sprzed tygodnia,

kiedy to żona zwymyślała jego gości i wyrzuciła ich z domu. Zachowała się tak po
raz pierwszy. Nie rozmawiał z nią od tego czasu. Jej wybladła twarz i błagalne

spojrzenia koiły jak maść łagodząca ból jego zranionej dumy.
Toni była dobrą matką, może zbyt drobiazgową, ale dobrą. Uważał, że doskonale

wychowuje jego syna. Nie widywał go często, ale był przekonany, że małe dzieci
powinno się widywać od czasu do czasu, a nigdy ich słyszeć. Wyrzucił papierosa

przez uchylone okno; wiatr porwał niedopałek.
To, że spłodził syna, napawało Serge'a dumą, ale już czas, by Toni mu dała

córkę. Zawsze chciał mieć córkę, śliczną, małą blondyneczkę, którą mógłby
chwalić się przed kumplami i psuć do woli. Zastanawiał się, dlaczego żona nie

zaszła w ciążę; był przekonany, że po urodzeniu Timothy'ego pocznie z łatwością.
Dzięki dokładnej inspekcji szuflad jej komody i apteczki w łazience przekonał

się, że nie bierze tabletek antykoncepcyjnych. Zapewniała go, że nie miała
założonej spirali.

Wzdrygnął się na myśl o dwóch latach poprzedzających narodziny Timothy'ego. Były
to ponure lata: rządziły nim wtedy termometry, telefony ponaglające do powrotu w

celu odbycia stosunku o określonej porze, wykresy temperatury i wizyty w
szpitalu. Nie chciał przechodzić przez to jeszcze raz.

Sprawnie zmieniając biegi, ruszył, gdy zapaliło się zielone światło. Po chwili
skręcił w aleję wiodącą do domu. O tej porze roku dęby były prawie nagie. Tim

został poczęty na urlopie. Na myśl o dziewczętach z Tahiti, które tak hojnie
ofiarowały mu swoje ciała, serce zabiło mu mocniej. Widział je, zwinne jak

wydry, pływające w kryształowo czystej wodzie, dziewczęta o długich do pasa
czarnych włosach, które kołysały się w wodzie niby wodorosty.

Toni zrelaksowała się na Tahiti. Może tego właśnie potrzebowała
47

teraz — kolejnego wyjazdu. Potem będzie mogła dać mu córkę. Zaraz jej opowie o
wakacyjnych planach i od razu zabiorą się do rzeczy. Zakładał, że Toni będzie

taka sama, jak zwykle po okresie ciszy: gotowa spełnić każde jego życzenie i
zezwolić na każdy wybryk.

Krew szybko krążyła w jego żyłach, kiedy wszedł do pogrążonego w ciszy domu.
ROZDZIAŁ

3
Whisky mieniła się w kryształowych szklankach jak płynny bursztyn. Nicholas

Houghton dolał do jednej soku jabłkowego. Jasnozielony płyn powoli mieszał się
ze złocistym trunkiem.

— To grzech wlewać coś takiego do dobrej whisky, Jadę — stwierdził, podając
drinka żonie, która siedziała przy stoliku do brydża. Z okna rozpościerał się

widok na ogród różany. Drobne pączki były jeszcze stulone i nic nie wskazywało
na to, że niepozorne krzewy wkrótce wybuchną zapierającą dech w piersiach orgią

kolorów i zapachów. — Szkoci zabiliby cię za bezczeszczenie wody życia.
Jadę założyła nogę na nogę, podnosząc tym samym króciutką czarną spódniczkę

wysoko na białe, piegowate uda. Wzmocniony fiszbinami stanik wypychał do góry
jej piersi. Rozpięła jedwabną bluzkę w zielone i czarne kropki i kiedy

wyciągnęła rękę po szklankę, śliski jedwab osunął się, odsłaniając biust.
Zaciągnęła się lekko długim czarnym papierosem i nie wyjmując go z kącika ust —

wiedziała, że jej zwyczaj mówienia z papierosem w ustach doprowadza męża do
szału — wycedziła:

— Ty tylko płacisz za moje drinki, kochanie, nie musisz ich wcale pić, więc się
zamknij.

Przez całe popołudnie przegrywała w karty i, jak zwykle, brak
49

szczęścia w grze wprawił ją w okropny humor. Upiła spory łyk ze szklanki i

background image

wojowniczo obserwowała Nicka zza chmury dymu.

Ciągle jeszcze była zła z powodu ostatniego rozdania. Z łatwością mogli wygrać
robra, ale Nicholas nie zauważył możliwości, jaka otworzyła się przed nimi

podczas licytacji. Wybrał niewłaściwy kolor, tym samym zaprzepaszczając szansę
wygranej.

Odchodząc od karcianego stolika, Nicholas spojrzał na żonę i zastanawiał się,
gdzie też podziała się wesoła rozwódka, którą poślubił. Był absolwentem

uniwersytetu, miał tytuł doktora en-tomologii i szykował się do rozpoczęcia
pracy w jednym z koncernów chemicznych, kiedy ją poznał. Zrobiła na nim ogromne

wrażenie, spodobało mu się jej błyskotliwe poczucie humoru i sprawność w łóżku.
— Wyglądasz dziś naprawdę uroczo, kochanie — rzekł, pochylając się z zapaloną

zapałką w ręku nad paleniskiem. Drewno szybko zajęło się ogniem, a Nick znów
zobaczył oczyma wyobraźni głodne płomienie pochłaniające dębowe polana na innym

kominku, ciemne włosy błyszczące w ciepłym świetle, duże niebieskie, wpatrzone w
niego pełne szczęścia oczy i roześmiane usta.

Ostry ból wyrwał go z zadumy; szybko zgasił zapałkę. Ssąc bolący palec, ciężko
usiadł na krześle obok kominka. — Świetnie wyglądasz w tej spódnicy.

W ciągu kilku lat małżeństwa Nick odkrył, że hołdy składane wyzywającej urodzie
żony uspokajały ją i oddalały przerażające ataki szału, kiedy to z równą siłą

ciskała w niego naczyniami, jak oskarżeniami. Uniosła brew i skrzywiła usta w
złośliwym uśmiechu, różowym koniuszkiem ostrego języka oblizując pełne wargi.

Spojrzała na mężczyznę rozwalonego w sąsiednim fotelu.
— Boots, mój drogi, może zatańczymy? Puść coś wolnego, tak wolnego, żebyśmy za

wiele nie musieli się ruszać.
Nick westchnął i po raz kolejny tego wieczora pożałował, że spotkał małżeństwo

Botha na przyjęciu u Serge'a Balsera. Boots odezwał się wkrótce potem,
przypominając Nickowi, że razem studiowali.

Nicholas nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć Bootsa na uniwersytecie i aby
ukryć zmieszanie, zaprosił go z żoną na brydża. Wiedział, że ucieszy tym Jadę,

fanatyczną brydżystkę. Jak wszyscy zapaleni gracze, jego żona nie cierpiała
przegrywać. Gra

50
ciągnęła się godzinami. Kiedy wreszcie przestali, łagodne światło popołudniowego

słońca zasnuły wydłużone cienie zmierzchu.
Nick żywił nadzieję, że po drinkach Baby i Boots wyruszą do domu, ale Jadę

brylowała, była gwiazdą popołudniowego przedstawienia. Dostrzegał już symptomy
nadchodzącego ataku furii i obawiał się, że noc, która okaże się równie długa

jak popołudnie, będzie świadkiem następnego aktu małżeńskiego dramatu. Modlił
się, by to nie był zbyt długi spektakl.

Żeby jak najszybciej spełnić życzenie Jadę, Boots poderwał się gwałtownie i
wylał całą whisky na swoją różową koszulę i szare spodnie. Jadę pochyliła się ku

niemu, strzepując krople z mokrych spodni Bootsa. Z ociąganiem cofnęła z nich
spowolniałą nagle dłoń.

— Straszna z ciebie niezdara, ale nie martw się, whisky nie zostawia plam. —
Uśmiechnęła się kusząco. — Pomóż mi wstać, a potem razem wybierzemy muzykę.

Boots podał jej rękę, dysząc ciężko. Objęła go w pasie, spojrzała złośliwie na
Nicka, a potem wyszeptała Bootsowi do ucha słowa, które wypełniły jego oczy

pożądaniem i zabarwiły tłusty kark czerwienią.
Nick patrzył na nich przez chwilę i westchnął ciężko.

— Baby, może jeszcze drinka? — Sięgnął po pustą szklankę, którą Baby wystukiwała
rytm na kolanie.

— Dziękuję ci, Nick — wysepleniła. Jej głosik małej dziewczynki kojarzył mu się
z dźwiękiem noża skrobiącego po talerzu i drażnił tak samo. — Ale dość wypiłam.

Powinniśmy już iść, zajęliśmy wam przecież całe popołudnie. — Spojrzała na męża,
który tańczył z Jadę. Przepocona koszula przywierała mu do pleców. Starał się

jak najbardziej zbliżyć twarz do biustu partnerki, nie stając na palcach, jako
że Jadę, wzrostem niemal równa Nickowi, przewyższała go o dobrych kilka

centymetrów.
— Boots — spytała Baby — czy nie uważasz, że na nas już czas? Odkleił się od

Jadę, zadowolony z chłodnego powiewu na mokrej koszuli.
— Tańczę, Baby — warknął. Szczypiące strumienie potu zalewały jego otwarte teraz

oczy. — Czy nie widzisz, że tańczę? Nie stój tak, zatańcz z moim starym
przyjacielem Nickiem i zapomnij o czasie! — Zaśmiał się szorstko i na nowo

przywarł do Jadę.

background image

— Zatańczyć z Nicholasem? — żachnęła się Jadę. — Przecież

51
on się potyka o własne stopy. Po dwóch krokach zaczyna gadać i zapomina o tańcu.

Oczywiście uwielbia słuchać własnego głosu. Taki z niego mądrala. Pewna, że
przyciągnęła ich uwagę, przesunęła palcami wzdłuż kręgosłupa Bootsa, tak że

pośladki zadrżały mu spazmatycznie. — Tańczmy dalej, to cudowna piosenka. —
Zaśmiała się gardłowo i przycisnęła uda do ud Bootsa, którego czoło natychmiast

pokryła nowa fala potu.
— Ależ, Jadę — sepleniła dalej Baby, zdmuchnąwszy z czoła jasne loki — przecież

Nick tańczy wspaniale, widziałam to na własne oczy.
Długie, czerwone paznokcie Jadę wpiły się w plecy Bootsa. W zwężonych nagle

oczach żony Nick dostrzegł znajomy błysk szaleństwa.
— Och, Baby, opowiadasz bajki — roześmiał się. — Nie widziałaś mnie tańczącego.

Jest tak, jak mówi Jadę: na parkiecie nie ma ze mnie żadnego pożytku. Wyjaśnij
jej, że tylko żartowałaś.

— Ależ nie, wcale nie żartowałam — upierała się Baby, nie zauważając
rozpaczliwych znaków Nicka. — Tańczyłeś z Toni i robiłeś to wspaniale.

Obserwowałam was. To było cudowne. — Baby westchnęła. Przez całe popołudnie
usiłowała przyciągnąć uwagę Nicka. Był uprzejmy i miły, ale zupełnie nieczuły na

jej wdzięki. Może zatańczy z nią teraz, kiedy tak gorliwie go broni.
— Bardzo długo z nią tańczyłeś, Nicku. Wyglądaliście bombowo. Uwielbiam tańczyć

— rzekła tęsknie. Chciała, żeby Nick otoczył ją ramionami i tańczył z nią tak
jak z Toni. Spojrzała na niego z nadzieją i zdumiona zauważyła, że Nicholas cały

czas wpatruje się w Jadę, a na nią nie zwraca najmniejszej uwagi.
— Ach, z Toni. —Jadę słodko uśmiechała się do żony Bootsa. — Oczywiście, z Toni.

Powiedz mi, droga Baby, z którą Toni? Znamy ich kilka.
Baby oczarował ten nagły wybuch sympatii; były to pierwsze miłe słowa Jadę

skierowane do niej. Pospieszyła z odpowiedzią,
— Z Toni Balser, wiesz, żoną Serge'a, tego przystojnego i bogatego Szwajcara.

Mają fantastyczny dom, wysoko na wzgórzu. — Zachęcana uśmiechami Jadę, Baby
ubarwiając swoją relację opowiadała, co się działo tamtego wieczora, w

przekonaniu, że zaskarbia sobie wdzięczność Nicka. Według jej słów, wszyscy
goście zamarli w zachwycie, obserwując tych dwoje wirujących po pokoju.

52
— Ach tak. Szkoda, że mnie tam nie było. — Jadę spojrzała na Nicka i zacisnęła

usta. — A mój najmilszy bawił się we Freda Astaire'a. — Wyzwoliwszy się z objęć
Bootsa, podeszła do stolika i jednym haustem opróżniła swoją szklankę. — Zrób mi

następnego drinka, kochany — poleciła. W wyciągniętej ręce trzymała puste
naczynie. Jej oczy błyszczały jak kryształy.

— Jadę, moja droga, czy nie uważasz, że dość już wypiłaś? — ostrzegł.
— Zrób mi drinka — syknęła. Skinęła na Bootsa, drugą ręką głaszcząc siedzenie

fotela obok. Podbiegł posłusznie jak dobrze ułożony szczeniak. — Baby —
szczebiotała. — Chodź tu do nas. Po prostu uwielbiam cię słuchać. Potrafisz tak

pięknie mówić. Szczerze mówiąc, kiedy opowiadałaś, prawie czułam zapach spermy i
słyszałam dyszenie.

Ramiona Nicka opadły. Znów się zaczynało.
Zadowolona z nieoczekiwanej popularności Baby obciągnęła długą spódnicę w

kwiaty, poprawiła szeroki, elastyczny pasek i usiadła naprzeciwko Jadę.
— Grywacie w pokera, prawda? — Jadę uśmiechnęła się porozumiewawczo. Małżonkowie

Botha twierdząco kiwnęli głowami. — To świetnie! Co powiecie na partyjkę
rozbieranego pokera? — Tasowała już karty, zwinnie dzieląc talię na cztery

kupki.
— Ja nie wchodzę — rzucił Nick, który właśnie przyniósł żonie drinka.

— Ależ, najdroższy, Baby tak bardzo chciałaby zobaczyć twoje śliczne pośladki i
silne uda! A kto wie, może jeśli się bardzo dobrze przyjrzy, zobaczy namiastkę

twojej męskości? Nie wolno ci jej zawieść. — Jadę spojrzała na niego z
nienawiścią. — Siadaj i nie psuj zabawy — warknęła.

Z jej twarzy Nick wyczytał, że wybuch jest blisko. Usłuchał, w nadziei, że to
poprawi jej humor.

Baby zachichotała nerwowo i znów oblizała wargi. Mężczyzn fascynowały jej duże
piersi i miała nadzieję, że będzie mogła pokazać je Nickowi. Boots raz po raz

przełykał głośno ślinę, bo zaschło mu w gardle na myśl o białym ciele Jadę
obnażonym dla niego.

Cała trójka pochyliła się nad kartami. Nick grał ostrożnie, z niesmakiem patrząc

background image

na rosnący stos ubrań i biżuterii.

53
— Czwórki — zawołała Jadę.

— Cztery króle — wychrypiał Boots. — Mam cztery króle. Bije twoje damy, Jadę. —
Podniecony kręcił się na krześle. Tłuszcz na jego nagim brzuchu trząsł się jak

galareta. — Zdejmujesz stanik! — Głos mu się załamał z emocji.
Świadoma, że jest w centrum uwagi, Jadę mocowała się z zapięciem koronkowego

biustonosza.
— Boots, mój drogi, musisz mi pomóc. Nie mogę sobie poradzić — oznajmiła.

Triumfalnie uśmiechała się do Nicka. Trzęsącymi się z podniecenia i pośpiechu
wilgotnymi rękami Boots w końcu rozpiął haftkę i wyzwolił z koronek piersi, w

które wtulał się podczas tańca. Jadę, ciągle rozkoszując się zażenowaniem męża,
nie zauważyła niesmaku na twarzy Bootsa, kiedy obiekty jego pożądania, nie

skrępowane już drutami stanika, opadły i zwisały smutno.
Baby zagryzła wargi ze złości. To nie fair. Ona ma dużo lepsze piersi. Jeśli

Nick musiał się zadowalać biustem żony, na pewno zachwycą go piersi jej, Baby.
Błagała los, by jak najszybciej móc się pozbyć zarówno bluzki, jak i stanika.

Mały, złośliwy duszek, który wysłuchuje takich próśb i raduje się ich skutkami,
spełnił jej życzenie. Odwróciła się w stronę Nicka, żeby zobaczył, jak olbrzymie

półkule, zakończone dużymi brązowymi sutkami wypadają z biustonosza. Białe jak
marmur, pokryte delikatnymi żyłkami piersi spoczęły na blacie stolika i zdawały

się wypełniać pokój.
Nick spojrzał na nią i wrócił do kart. Ogrom jej biustu zaskoczył go, ale nie

wzbudził pożądania. Podobały mu się kobiety o drobnych, jędrnych piersiach.
— O właśnie! — prychnęła Jadę. — Wstydzisz się patrzeć, co? — Do szału

doprowadzało ją zainteresowanie, z jakim przyjęto konkurencyjny biust Baby. —
Wszyscy wiemy, że chciałbyś ich dotykać. Proszę, nie krępuj się, pościskaj je

trochę, Baby nie będzie mieć nic przeciwko temu. W końcu przez całe popołudnie
robiła do ciebie cielęce oczy i podsuwała ci cycki pod nos, ale ty nie masz dość

jaj, by to zauważyć.
W kącikach jej ust gromadziła się ślina. Jadę pluła jadem jak rozwścieczona

żmija.
Boots i Baby pobladli i otrzeźwieli błyskawicznie, ubierali się pośpiesznie,

zbyt zażenowani, by spojrzeć na Nicka, który pochylił się pod falą obelg.
54

— Tak! — wrzeszczała Jadę. — To wszystko twoja wina! Wywalasz swoje wymiona, a
potem uciekasz! Wynocha stąd, wy burżujskie nudziarze! Wynocha!

— Posłuchaj, Jadę — Boots był na tyle głupi, że usiłował z nią dyskutować. —
Biblia mówi, że wszystko ma swój czas, a to... Nie dała mu skończyć.

— Rzygać mi się chce na was i waszą Biblię — syknęła. — Ty sprośny hipokryto!
Skubiesz mnie i obmacujesz, a potem cytujesz Biblię! Wynocha, ty tłusta świnio.

I zabierz swoją głupkowatą żonę!
— Żadna kobieta nigdy tak do mnie nie mówiła! — Boots gotował się ze złości. —

Natychmiast przeproś, ty...
Jadę rzuciła się na niego ze szklanką w ręku. Szkło rozbiło się o zęby Bootsa i

przecięło mu wargę. Zaskoczony nieoczekiwanym atakiem, patrzył ogłupiały na
kapiącą z wargi krew.

— Boots, chodźmy — szlochała histerycznie Baby. — Proszę, chodźmy. — Była już
przy drzwiach.

Jadę posłała w ślad za nimi wiązankę przekleństw.
Pokój wypełnił się zapachem palonej gumy, kiedy samochód Bootsa opuszczał

podjazd przed domem.
— Gratulacje, Jadę — odezwał się Nick. — Znowu ci się udało.

W odpowiedzi cisnęła trzema pozostałymi szklankami w ścianę za nim. Alkohol
zostawiał plamy na brzydkiej tapecie w kwiaty. Gniew wykrzywił twarz Jadę, piegi

odcinały się od pobielałej skóry jak ślady po uderzeniach. W poszukiwaniu
amunicji sięgnęła po stojące na bufecie ciężkie karafki. Nick podbiegł do niej

szybko i złapał ją za ramiona w obronie pięknych, zabytkowych naczyń.
Wiła się i kopała go w kostki, obcasy zostawiały krwawe ślady na jego łydkach.

Wbiła mu zęby w ramię, a nie mogąc dotrzeć do krwi przez gruby materiał, klęła
głośno.

— Ty chamie—wrzeszczała histerycznie. —Ty chutliwy chamie! Nienawidzę cię,
rozumiesz? Brzydzę się tobą. Nie cierpię twojego zapachu, wyglądu i dotyku.

Nienawidzę cię! — Plunęła mu w twarz. Strużki śliny spłynęły po policzkach aż do

background image

warg i kapały na brodę.

Rozwścieczony, zaciskając zęby, zaniósł rozszalałą kobietę do sypialni, wepchnął
ją tam, zamknął drzwi na klucz. Schodził dębowymi schodami na dół przy

akompaniamencie przerażających odgłosów. To Jadę ciskała kosmetykami i obrazkami
w zamknięte drzwi.

55
Płomienie na kominku zamieniły się w czerwony żar. Nick wyciągnął ręce nad

rozżarzonymi węgielkami. Kiedy nieco odprężony wpatrywał się w nikłe płomyki, w
jego wyobraźni przesuwały się jak w kalejdoskopie wizerunki tej Jadę, którą

niegdyś pokochał. Przyszłość wydawała się pewna i bezpieczna podczas miesiąca
miodowego, który spędzili w Xianie. Jeszcze widział Jadę zrywającą boki ze

śmiechu, kiedy usiłował zachować równowagę przy skomplikowanych ćwiczeniach tai
chi.

Jadę w niebieskiej czapeczce Mao w czerwone i białe gwiazdki i gołąbkiem pokoju,
nasadzonej zawadiacko na brązowe włosy, uśmiecha się do niego i targuje kurtkę

na bazarze. Jadę głaszcze jedwabiście gładką bransoletę z jadeitu, delikatnie
zielonego, lśniącego jak odbicie kwiatu lotosu w stawie. Jadę karmi go malutkimi

pierożkami, domagając się całusa za każdego kęsa. Jadę w tysiącach sytuacji:
roześmiana i zakochana w dzień, namiętna i wymagająca w nocy.

Cudowny czas w Chinach, zanim zazdrość jak wąż nie wkradła się do ich raju.
Jadę, kobieta jego marzeń, przyszła matka jego dzieci. Kobieta, którą uwielbiał.

Nie ta Jadę, którą znał teraz: fanatyczna zwolenniczka tabletek
antykoncepcyjnych, bo dziecko zniszczyłoby jej karierę, nie to mściwe,

niezrównoważone stworzenie w sypialni.
Nicholas zdał sobie wreszcie sprawę, że w domu panuje cisza. Wchodził na górę

powoli, omijając trzeszczące stopnie. Ostrożnie uchylił drzwi sypialni.
Jadę leżała na łóżku niby porzucona przez znudzone dziecko szmaciana lalka.

Smugi tuszu na policzkach wyglądały jak namalowane rzęsy na twarzy lalki.
Roztarta czerwona szminka nadawała jej ustom kształt podkówki. Jęknęła cicho,

kiedy Nick położył jej nogi na łóżku. Rozglądał się w poszukiwaniu jakiegoś
nakrycia, ale wyrzuciła poduszki i kołdrę za okno, a koce wepchnęła do

napełnionej wodą wanny. Znalazł cieniutką koszulę nocną i okrył nią nogi żony.
Zasunął ciężkie jedwabne zasłony, włączył nocną lampkę, która zalała pokój

delikatnym światłem, i z ulgą, na palcach opuścił pokój.
Zostawił otwarte drzwi, żeby słyszeć, gdyby go wołała, i oparł głowę o framugę.

— Co się popsuło, Jadę? — wyszeptał patrząc na mruczącą
56

przez sen żonę — co się stało z naszą miłością, z naszymi marzeniami?
Zadrżał, kiedy uświadomił sobie, że czeka go dalsze życie z Jadę. Jutro obudzi

się pełna skruchy, będzie go zapewniać o swojej miłości i składać obietnice, o
których zapomni, gdy tylko on jej uwierzy. Będzie szlochać i błagać,

przypochlebiać się, czekać na stosunek, aby się przekonać, że jej wybaczył, że
nadal ma nad nim władzę.

Miał tego dość. Nie był w stanie kochać się z nią po takich awanturach, a
wstrzemięźliwość przybliżała groźbę nowego wybuchu.

Przez lata ich małżeństwa Jadę nauczyła się mistrzowsko kierować Nickiem. Była
doskonałym rybakiem. Przynętę stanowił jej nienasycony apetyt seksualny.

Doprowadziła zaślepionego, targanego żądzą Nicholasa do ołtarza. Czasem
ostrożnie popuszczała linki, pozwalała mu wyjeżdżać do buszu Zambii czy

przewodzić ekspedycjom na bagna Okavango w celu zbadania skutków nadużywania
DDT. Czasami godziła się na jego występy w telewizyjnych programach poświęconych

ekologii, ale kiedy wracał do domu, drogo płacił za chwile wolności. Była
chorobliwie zazdrosna o sukcesy męża; poniżając go, chciała umniejszyć jego

osiągnięcia.
Nick spędził z nią wiele godzin w gabinetach psychiatrów, okrutnych godzin,

podczas których musiał odsłaniać swoje najin-tymniejsze myśli przed chłodnym
wzrokiem obcych ludzi. W domu Jadę naginała opinie lekarzy do własnych potrzeb i

jego obwiniała o swoje napady szału. Obwiniała go także o sukcesy, które
odnosił, i sławę, o długie nieobecności, o to, że w ogóle żył. Kiedy miał dość i

dochodziła do wniosku, że może go w każdej chwili utracić, że ryba chce się
urwać z haczyka, popuszczała linki i pozwalała mu pływać swobodnie, czekając aż

morze się uspokoi.
W takich sytuacjach dogadzała mu w łóżku, łagodziła spory łzawymi przeprosinami

i słodkimi obietnicami. Całymi latami wierzył jej, rozpaczliwie pragnąc, by

background image

między nimi było tak jak na początku ich związku. Ale każdy sukces, każdy

artykuł, w którym chwalono jego zaangażowanie, powodował ściągniecie liny.
Długie lata niepewności, czy i kiedy uspokoją się fale i jak długo potrwa

rozkoszny spokój, zanim zły humor Jadę wzburzy wody i przyniesie sztorm,
zmęczyły Nicka. Chciał, aby pękła żyłka łącząca go z żoną.

57
Modlił się o wolność, choć nadal czuł się odpowiedzialny za tego opętanego

obsesją szalonego rybaka, jakim stała się jego żona.
Nick odwrócił wzrok od pochrapującej Jadę i udał się do swego gabinetu. Po

chwili grzebania w brązowej skórzanej teczce wyjął z niej kartkę papieru i stare
wieczne pióro, którym pisał pracę magisterską. Usiadł przy biurku.

Kochana Toni.
Tęsknię za Tobą. Próbowałem o Tobie zapomnieć, ale nie udało

mi się...
ROZDZIAŁ

4
Duży brązowy labrador czujnie nastawił uszy i zjeżył sierść na kręgosłupie.

Kamyki jak iskry sypały się spod jego łap, kiedy zbiegał z zalanej bladym
jeszcze, wiosennym słońcem skarpy i pędził długim podjazdem. Minął rząd dębów,

na których pojawiły się pierwsze nieśmiałe listki, klomb hortensji i znalazł się
przy bramie, zanim biały sportowy wóz przez nią wjechał.

— Siad, Chops — krzyknęła Toni, ale pies nie słuchał; z doświadczenia wiedział,
że jeśli będzie uparcie skakał na śnieżnobiałe drzwi, otworzą mu wreszcie i

pozwolą wskoczyć do środka. Toni na próżno starała się odzwyczaić Chopsa od
codziennej przejażdżki. Dawno już z przerażeniem stwierdziła, że gdy

przyśpieszała, stawał do szaleńczego wyścigu z samochodem, ocierając się o
karoserię i ryzykując życie. Jeśli natomiast zatrzymywała wóz, by nakrzyczeć na

psa, wylizywał jej dokładnie twarz, pokazując, jak bardzo ją kocha i jak tęskni.
— Dobra, stary, wskakuj — zrezygnowana Toni otworzyła drzwi. Uszczęśliwiony

Chops usadowił się na tylnym siedzeniu. Po chwili kremowa skóra obicia pokryta
była żółtoczerwonym pyłem z psich łap. Kiedy samochód nabierał szybkości, Chops

wystawiał łeb za okno, prychając gniewnie na wiatr, który rozwiewał mu uszy i
trzepotał językiem. Na przednim siedzeniu pokrzykiwał Timothy, usiłując odpiąć

pas bezpieczeństwa i dołączyć do ukochanego psa.
59

Często zdarzało się, że Toni, zaniepokojona panującą w domu ciszą, wybiegała
przed dom, by szukać syna. Znajdowała go u boku Chopsa, z policzkiem przytulonym

do brązowego psiego pyska. Obaj drzemali rozleniwieni w ciepłych promieniach
słońca.

Dawniej malutki Timothy godzinami bawił się z Chopsem, usiłując wywrócić na lewą
stronę jedwabiste uszy psa i zwinąć w trąbkę jego różowy jak plaster szynki

język. W okresie ząb-kowania zamiast gumowych zabawek Tim gryzł koniuszki uszu
Chopsa. Dopóki małe paluszki i ostre jak igiełki ząbki chłopca nie sprawiały

bólu, pies cierpliwie znosił wszelkie tortury. Kiedy zaczynał cierpieć, wstawał
i strzepywał Timothy'ego z grzbietu, jakby oganiał się od uprzykrzonej muchy.

Pozbywszy się natręta, uciekał na wysoki taras nad garażem i tam wypoczywał w
cieniu krzewów bugenwilli.

Samochód zatrzymał się z przeraźliwym piskiem opon przy kuchennych drzwiach i
Toni wysiadła, biodrem popychając drzwiczki auta, które zatrzasnęły się z

hukiem. Obładowana paczkami zawołała Izubę Maipei, służącą. Izuba, której imię w
języku Xhosa znaczyło gołąb, była kobietą o imponujących kształtach. Jej talią

zachwycali się wszyscy mężczyźni z plemienia Xhosa, jej skóra koloru gorzkiej
czekolady lśniła jak polerowany brąz, a zęby w uśmiechniętej twarzy były bielsze

niż wykrochmalone mankiety i kołnierzyk jasnozielonej sukienki. Usłyszawszy
wołanie, majestatycznie wkroczyła do kuchni.

Timothy z piskiem rzucił się w stronę potężnej Murzynki.
— Zuba, Zuba! — wykrzykiwał otoczony jej silnymi ramionami. — Bardzo chce mi się

pić!
Izuba, zgodnie ze zwyczajami Xhosa, wielką czcią darzyła bydło i dzieci, które

uważano za symbole bogactwa i powodzenia. Miała czworo własnych dzieci, a
Timothy'ego uważała za piąte. Uśmiechnęła się do Toni i pogłaskała ciemną główkę

chłopca.
— Uspokój się, Intakumba, moja mała pchełko. Twój lunch i dzbanek soku owocowego

już na ciebie czekają. Chodź ze mną. — Popchnęła Tima w stronę łazienki, by

background image

wyszorować mu ręce i buzię, a Toni z ulgą rzuciła paczki na blat obok

nierdzewnego zlewozmywaka.
— Czy ktoś zostawił dla mnie jakieś wiadomości? — krzyknęła za wychodzącą z

kuchni Izubą, która natychmiast odwróciła się
60

i zaczęła gorączkowo przeszukiwać kieszenie białego, obrębionego koronką
fartucha.

— Oj, Ungumtukathixo — odpowiedziała, posługując się imieniem, które jej rodzina
nadała Toni. Nazwali ją „Bożym Dzieckiem", otoczyła bowiem ich wszystkich

troskliwą opieką i miłością. — Dobrze, że zapytałaś. Staję się zapominalska. —
Cmoknęła ze złością i wydobyła z kieszeni kopertę. — Mam dla ciebie list, chyba

bardzo ważny list, bo człowiek który go zostawił, kazał mi go ukryć głęboko w
moim pięknym fartuchu. Kazał mi przysiąc na pamięć Tshawe, praprzodka

królewskiej rodziny mego plemienia Xhosa, że przekażę ten list tylko tobie. Ten
mężczyzna znał nasze korzenie i nasz język, a jednak obawiał się dać mi list;

bał się, że okażę się głupia jak jaka młoda dziewczyna i go zgubię! Ja, matka
czwórki dzieci, ja, która moim braciom-bliźniakom byłam matką i siostrą zarazem,

ja miałabym zgubić ważny list? — Izuba zatrzęsła się z oburzenia. Wygładziła
pogniecioną kopertę i wręczyła ją Toni.

— A jak wyglądał ten tajemniczy mężczyzna? — Toni z uwagą przyglądała się
charakterowi pisma na kopercie.

W wyobraźni Izuba ponownie zobaczyła oczy nieznajomego, błękitne jak niebo i
zielone jak wzgórza jej kraju, oczy, które od razu przyciągnęły jej uwagę. „Ten

list zawiera niezmiernie ważne informacje, ale jest przeznaczony tylko dla pani
Balser. Nikt inny nie może go przeczytać".

„Będzie jak pan mówi. Napisane słowa nie ujrzą światła dnia, dopóki miss Toni
ich nie uwolni", odparła wówczas, zabrała od niego kopertę i wsunęła do

kieszeni.
Rozmowa z nieznajomym sprawiła Izubie dużą przyjemność; dobrze znał tereny, z

których pochodziła, był w jej wiosce i ze zrozumieniem mówił o jej ziomkach.
Była pewna, że to biały szaman, bo podobnie jak znachorzy z jej ludu, wiedział

dużo o owadach i lekarstwach, jakie można z nich otrzymać. Z przyjemnością
słuchała poprawnie wymawianych słów w swoim ojczystym języku, którym mężczyzna

biegle władał; niemało trudu musiał włożyć w opanowanie sprawiających
europejczykom wiele kłopotu szeleszczących głosek. Czas płynął zbyt szybko; z

przykrością patrzyła, jak niebieski samochód znika za bramą.
— Był to mężczyzna z samochodem, ślicznym błękitnym samochodem, wielkim jak

niebiosa — odpowiedziała. W jej plemieniu
61

duży rozmiar był synonimem piękna, dlatego Murzynka gardziła małymi sportowymi
autami Serge'a i jego żony. — Ale on nie był taki jak jego samochód. Był za

chudy. Był chudy jak włócznia, ale nie jak dobra, szeroka włócznia. Powinien pić
amasi i jeść dużo umbona, naszego kwaszonego mleka i dobrej nalewki, zrobiłby

się wtedy wielki i piękny jak jego samochód — stwierdziła. — Kiedy się
dowiedział, że nie ma pani w domu, miss Toni, jego oczy zgasły jak słońce za

burzowymi chmurami — opowiadała, sadzając sobie Timothy'ego na biodrze.
— Och, Izubo! — Toni roześmiała się. — Muszę natychmiast przeczytać list i

dowiedzieć się, co za człowiek wywarł na tobie tak wielkie wrażenie. — Toni
nigdy nie nudziły rozważania Murzynki. Jej pełne poezji opisy były

charakterystyczne raczej dla Zulusów niż dla Xhosa, i być może stanowiły
nieświadomie przechowane dziedzictwo z czasów, kiedy Xhosa mieszkali w Kraju

Zulusów, opuściwszy północno-wschodnią część kontynentu. Były to dobre, spokojne
czasy, zanim wybuchły plemienne zamieszki, które skłoniły ich do ucieczki.

Woleli opuścić ziemię ojców, niż zgodzić się na niewolę i coroczne najazdy
potężnych armii Zulusów. Xhosa znaleźli schronienie na wschodnim krańcu

Przylądka Dobrej Nadziei, skąd wyrugowali pokojowo nastawione plemię San, czyli
Buszmenów, i drobnych, jasnoskórych Khoi, zwanych przez Europejczyków

Hotentotami, a to z powodu ostrych dźwięków dominujących w ich języku.
Nielicznych, którzy zdecydowali się zostać, szybko wchłonęli Xhosa, którzy

przejęli od pokonanego plemienia zamiłowanie do owych rytmicznych głosek. Mały
Timothy bez trudu powtarzał te dźwięki, ale Toni miała z nimi spore kłopoty i

Izuba skręcała się ze śmiechu, poprawiając jej błędy.
Papier szeleścił cicho, kiedy Toni otwierała list. Pierwsze zdania

zelektryzowały ją. Tęsknię za Tobą, Próbowałem o Tobie zapomnieć, ale nie udało

background image

mi się... Nie widziała dalszych słów; jej oczy zaszły mgłą szczęścia. To był

list od Nicka. W pamięci przechowywała każdą cudowną minutę ich spotkania.
Szybko przebiegła wzrokiem resztę listu. W przyszłym tygodniu będę w

Kirstenbosch Gardens. Muszę przejrzeć raporty dotyczące wpływu ostatniego pożaru
lasu na żyjące tam owady. Chciałbym, żebyś przyłączyła się do mnie, kiedy będę

pracował w terenie. Toni, proszę, nie odmawiaj mi. Będę na Ciebie czekał w
poniedziałek o czternastej, przy Skeleton's Gorge.

62
Nick, śpiewała jej dusza. Nick chce się ze mną spotkać.

— Czy to dobre wieści, Ungumtukathixo? — spytała Izuba, cały czas obserwująca
Toni.

— Och, dobre... och, Izubo, to najlepsze wieści! — krzyknęła Toni z radością.
Otoczyła ramionami Timothy'ego i Murzynkę, ukrywając twarz w ciemnych włosach

synka, aby Izuba nie dostrzegła szczęścia w jej oczach. Miała ona wrodzoną
inteligencję i intuicję charakterystyczną dla jej plemienia, i Toni nie chciała,

żeby zbyt dużo myślała o mężczyźnie z samochodem błękitnym jak niebiosa.
Lekko dmuchnęła na kark synka. Ciemne kosmyki rozwiały się na boki, a mały

krzyczał z radości.
— Jeszcze, mamusiu, jeszcze — błagał — Tim lubi słoniowe pocałunki.

Toni dmuchnęła znowu i mocno przytuliła Timothy'ego. Nie mogła uwierzyć, że tak
doskonały twór wziął początek z jej ciała.

— Jesteś moim prześlicznym, najśliczniejszym chłopczykiem — powiedziała.
— Prześliczna mamusia — roześmiał się, odsunął od Izuby i objął Toni za szyję.

— Mój kochany. Uwielbiam cię — śpiewała Toni, wirując po kuchni z synkiem w
ramionach. Postawiła go wreszcie na ziemię, zdyszana.

Tak, przekonywała samą siebie, tak, spotkam się z Nickiem. Bardzo lubię chodzić
po górach i może dowiem się od niego czegoś, co starczy na ciekawy artykuł o

zniszczeniach, które powodują pożary lasu.
Izuba przyglądała się swojej białej rodzinie. Jej Boże Dziecko już od dawna nie

było równie szczęśliwe.
Wiele lat temu sprzątała w domu studenckim i tam po raz pierwszy spotkała miss

Toni. Młoda dziewczyna śmiała się i cieszyła bez przerwy. Izuba rzuciła pracę
sprzątaczki, aby dbać o tę studentkę z Północnej Rodezji. Zrazu razem mieszkały

w małym mieszkanku w Rosebank, dzielnicy studentów, potem wprowadziły się do
tego domu, one i mister Serge. Miss Toni była wówczas szczęśliwa. Jej oczy

jaśniały radością, śpiewała całymi dniami. Z czasem jednak stawała się coraz
cichsza, rano zaś miewała zapuchnięte, czerwone

63
oczy. A teraz naprawdę szczęśliwa była już tylko wtedy, gdy trzymała w ramionach

swego synka.
Izubę martwił ten stan rzeczy, bo wiedziała, że kobiecie do szczęścia i śpiewu

potrzebny jest dobry mężczyzna, pan Serge zaś traktował miss Toni bez szacunku
należnego pierwszej żonie, jakby była jakąś mniej ważną kobietą. To nie było

dobre i Izubę złościło, że dziewczyna, którą pokochała, cierpi i milczy jak
staruszka. W jej plemieniu, jeśli niedobry mąż skrzywdził kobietę, mogła ona

liczyć na pociechę ze strony licznych sióstr. Miss Toni jednak była jedynym
dowodem męskiej siły swojego ojca i nie miała sióstr, które dodałyby jej otuchy.

Izuba, która nieledwie mogłaby być matką Toni, podjęła się roli opiekuna i
obrońcy i sumiennie wypełniała swoje zadanie.

Dzięki listowi jej Ungumtukathixo zaczęła się znowu śmiać, a jej oczy lśniły jak
źródlana woda w słońcu. Murzynka w milczeniu błogosławiła chudego mężczyznę,

który go przyniósł.
Kiedy powiedziano jej, że może spędzić cały weekend z rodziną i wyruszyć

wcześniej niż zwykle, zrozumiała, że list zawierał naprawdę ważne wieści.
Zamknęła na klucz swój domek położony naprzeciw kuchni i dumnym, majestatycznym

krokiem oddaliła się podjazdem.
Nie wiała najłagodniejsza nawet bryza. Gwałtowne południowo--wschodnie wiatry

uspokoiły się. Te potężne masy powietrza przemierzą ponad pięć tysięcy
kilometrów nad wodną pustynią, zanim z olbrzymią siłą uderzą znowu w skały

półwyspu i rozpędzą zanieczyszczenia.
Panował taki skwar, że mieszkańcy Kapsztadu zaczęli modlić się o wiatr, który

niedawno przeklinali.
Promienie słońca zalewały małą drewnianą budkę, która strzegła wejścia do ogrodu

botanicznego. Cuchnące wyziewy spalin napływały leniwymi falami. Toni odpięła

background image

górny guzik czerwonej bluzki i wachlując się bawełnianą czapeczką, weszła do

wnętrza.
Bileter drzemał rozwalony niedbale na krześle; jego chrapanie słychać było w

całym pomieszczeniu. Toni chrząknęła głośno, a kiedy mężczyzna zerwał się na
równe nogi, uśmiechnęła się.

— Przepraszam. Dzień dobry pani — wymruczał dopinając
64

jasnoniebieską koszulę. Co chwila ścierał pot z czoła nerwowym ruchem.
— Dzień dobry. — Toni pokazała mu legitymację upoważniającą ją do wstępu na

teren ogrodu.
— Za gorąco dziś na spacery — ostrzegł, rzuciwszy okiem na dokument.

— To prawda, jest piekielnie gorąco — zgodziła się — ale liczę na to, że na
szczycie, gdzie mam zamiar dotrzeć, będzie dużo chłodniej.

— Może i tak — mruknął w odpowiedzi. — Może ma pani rację.
Gdy tylko za Toni zamknęły się drzwi, opadł ciężko na krzesło i z ulgą zamknął

oczy.
Im bardziej zagłębiała się w ogród, tym cichszy stawał się hałas uliczny.

Przygniatającą ciszę zakłócał tu jedynie świergot cukrzyków, szukających
najpiękniejszych kwiatów. Przez nagrzane powietrze góry zdawały się bardzo

dalekie. Patrząc w dolinę, Toni widziała brązową chmurę zanieczyszczeń.
— Wiatr. — Wzięła głęboki oddech, bo ścieżka stawała się coraz bardziej stroma.

— Potrzebny jest wiatr, żeby to rozpędzić.
Ale z bezchmurnego błękitnego nieba lał się tylko żar słońca.

Spojrzała na zegarek. Była prawie druga, Nick na pewno już czeka. Żołądek jej
się skurczył, kiedy uświadomiła sobie, co robi, ale wspinała się dalej. Teraz

Izuba pewnie układa Tima do poobiedniej drzemki. Zanim mały wstanie, jego mama
będzie z powrotem w domu. Serge miał kolejny napad wściekłości i nie odzywał się

do niej. Od owego pamiętnego przyjęcia chodził rozdrażniony i zamyślony. Nie
odpowiadał na jej pytania o stan firmy i kłopoty w pracy.

Wysokie drzewa i niosący ochłodę cień zdradziły bliskość wąwozu. Toni
przyśpieszyła kroku, a jej myśli opanował mężczyzna, którego miała zaraz

spotkać.
— Toni — usłyszała jego głos, zanim ujrzała postać, która wynurzyła się z

cienia. Powitał ją w pełnym słońcu. — A więc przyszłaś. Tak bardzo się cieszę! —
Delikatnie uścisnął jej dłonie.

Podniosła głowę i spojrzała w jego roześmiane oczy — w tej chwili raczej zielone
niż błękitne — i nagle ogarnęła ją radość i dziecinna beztroska, ochota na

wspinaczkę.
Raźnym krokiem ruszyli pod górę. Maszerowali pod grubymi

65
konarami drzew, a opadłe liście tłumiły ich kroki. Nick zatrzymywał się często i

obserwował rośliny i owady. Toni fascynowały jego zajmujące opowieści o florze i
faunie i skręcała się ze śmiechu, słuchając anegdot z licznych ekspedycji, w

których brał udział. Szybko minęli szemrzący cicho strumyk. Tu kończył się
najczęściej odwiedzany przez turystów szlak.

— Już niedaleko. — Nick wyciągnął do niej rękę i pomógł zejść ze stromizny. —
Zaraz będziemy na miejscu ostatniego pożaru.

Toni rozglądała się dookoła. Stąd domy położone na zboczu Wyneberg Hill wydawały
się małe jak pudełka zapałek. Z rozkoszą wciągnęła w płuca świeże górskie

powietrze. Na tej wysokości wydawało się dużo chłodniejsze.
— Trudno uwierzyć, że nie tak dawno szalał tu ogień, który strawił wszystko na

popiół — stwierdziła patrząc na bujną trawę i ciemnozielone krzewy, o
skórzastych liściach z rodziny proteacae.

— Tak. — Nick spojrzał na roślinę, której cytrynowożółte kwiaty zwisały tuż nad
nim. — Wegetacja tutaj opiera się w pewnym sensie na ogniu, jako że spory pożar,

co dwanaście lat mniej więcej, nie robi istotnych szkód, a nawet przynosi wiele
korzyści. W dzisiejszych czasach jednak pożary zdarzają się za często i te

nasiona nie mają czasu dojrzeć. — Nagle zamarł w bezruchu. — Podejdź tu i
popatrz — wyszeptał niemal bezgłośnie.

Toni zbliżyła się na palcach.
— Jest przepiękny — szepnęła pochylona nad jego ramieniem i wpatrzona w

niewielkiego motyla o jasnoczerwonych skrzydłach, który fruwał nad podłużnym
białym pączkiem.

— To Protea Scarlet — objaśnił odsuwając się od krzaka. — Martwimy się, między

background image

innymi, i o nie. Mogą żyć tylko dzięki tym kwiatom, bo gąsiennice żywią się ich

pączkami. Jeśli to środowisko zostanie zniszczone, staną w długiej kolejce
gatunków skazanych na wyginięcie.

— Nick. — Toni wpatrywała się w obramowane czarnym paskiem skrzydła, poruszające
się powoli w nagrzanym powietrzu. — Czy mogę wykorzystać te informacje w moim

artykule? Chciałabym uświadomić ludziom, jak szkodliwe mogą być beztrosko
wyrzucane niedopałki czy nie wygaszone po piknikach ogniska.

— Czy możesz? — Twarz Nicka rozjaśniła się w uśmiechu. —
66

Byłbym zachwycony. Każda pomoc jest potrzebna. Napisz ten artykuł. Niech mały
motyl pomoże ci powstrzymać ogień. Oczyścił z opadłych gałązek i liści granitowy

głaz.
— Usiądź i odpocznij, Toni. Na tej górze można znaleźć setki fascynujących

okazów. Przyłączaj się do mnie częściej, a zdobędziesz materiały na tuziny
artykułów.

Wszystkie myśli o Serge'u pierzchły dawno temu. W przebywaniu z Nickiem Toni nie
widziała nic zdrożnego i było jej dobrze. Uśmiechnęła się.

— Umowa stoi — powiedziała. — Przez najbliższe kilka tygodni będziesz miał we
mnie wdzięczną słuchaczkę.

Nick ze śmiechem wyciągnął się na trawie obok kamienia. Czerwony motyl
przefrunął nad nimi i usiadł na pączku rosnącego obok protea.

Ciemną ulicą przemykały się dwie otulone w płaszcze postacie z twarzami ukrytymi
w kołnierzach, mimo że noc była gorąca i duszna. Budynki przy drodze pomalowano

niegdyś pastelowymi farbami, ale wesołe róże, żółcie i zielenie wyblakły i
pokryły się przygnębiającą pleśnią. Na ścianach pyszniły się graffiti

różnorakiej treści, od politycznych deklaracji po wulgarne rysunki.
Idąca szybkim krokiem para wyraźnie unikała bladego światła wiktoriańskich

latarni. Niczyje oczy nie śledziły ich z ciemności, bo w takich jak ta
dzielnicach biedoty władzę po zmroku obejmowały uliczne gangi. Przeciętni

mieszkańcy barykadowali się w domach.
Na terenie położonym między rzeką Liesbeek a Diabelskim Szczytem rozwijało się

kiedyś rolnictwo, o czym świadczyły liczne zabudowania farmerskie. Kolej żelazna
zmieniła wiejski krajobraz w pulsujące życiem przedmieście. Rozwój przemysłu i

handlu oraz popyt na ziemię spychały rolników coraz dalej od miasta. Ludzie
odchodzili, porzucając malutkie podupadłe wioski jak stare panny niepotrzebne

nikomu. Bardzo szybko zagnieździły się w tych dzielnicach bandy młodocianych
przestępców.

Przestraszony nagłym hałasem za plecami Serge mocniej ścisnął ramię Dany, która
zadrżała i przytuliła się mocniej do niego.

— Mam nadzieję, że stara wiedźma załatwi wszystko dzisiaj —
67

wymruczał. Czuł się nieswojo i coraz bardziej nerwowo szarpał ramię Dany.
Przyśpieszyli kroku. Po raz trzeci pokonywał już tę trasę i dzisiaj nie da się

odprawić z kwitkiem. Całymi tygodniami szukał tej starej, dużo czasu zajęło też
zorganizowanie spotkania.

Kiedy po raz pierwszy zastukał do obłażących z zielonej farby drzwi, starucha
uchyliła je troszeczkę i odesłała go, skrzekliwym głosem sepleniąc: „Odejdźcie,

odejdźcie stąd. Dziś nie jest dobry dzień". Biegiem wrócili do samochodu.
Jeszcze długo nie mogli uspokoić bicia rozszalałych serc. Cały czas mieli

wrażenie, że za chwilę na ich ramionach spocznie karzące ramię sprawiedliwości.
Druga wizyta była nieco bardziej owocna. „Nie zostawiajcie samochodu tak blisko

domu. Dziś jest niedobra noc. Przyjedźcie w piątek o dziewiątej wieczorem" —
zielone drzwi zatrzasnęły się z hukiem

Serge odchylił mankiet koszuli od najlepszego krawca w Londynie i spojrzał na
zegarek. Rzymskie cyfry lśniły zielonkawym światłem. Dziewiąta zero zero. Głośno

zapukał do drzwi. Czekając, aż się otworzą, usiłował strzepnąć kopniakiem
wielkiego kota, który z upodobaniem ogryzał czubek jego włoskich butów. Kocur

prychnął groźnie, wbił pazury w kostkę mężczyzny i dalej dobierał się do skóry.
Serge zacisnął zęby i postanowił nie reagować, żeby nie prowokować zwierzęcia do

dalszych wyczynów.
Drzwi otworzyły się nagle i oślepiło ich światło niczym nie osłoniętej żarówki

zwisającej z upstrzonego muszymi odchodami sufitu. Kot puścił nogę Serge'a,
wślizgnął się do domu i ruszył do kuchni najeść się do syta, zanim go wyrzucą.

Kiedy drzwi się zamknęły, ogarnęła ich dziwaczna mieszanina zapachów. Ostry,

background image

korzenny aromat curry mieszał się z nieprzyjemną wonią taniego tytoniu. Dana

zmarszczyła nos i schowała się za plecami Serge'a.
— Macie pieniądze? — zapytała starucha. Jaskrawe, pomarańczowe i zielone spinki

podtrzymywały jej grube, siwe włosy.
— Proszę. — Serge podał kobiecie plik czerwonych banknotów. Zwilżyła palec

wskazujący i uważnie liczyła pieniądze, chowając banknot po banknocie do
kieszeni ukrytej gdzieś pod znoszonym, ale czystym fartuchem.

68
Przekonawszy się, że otrzymała umówioną sumę, kobieta oparła ręce na biodrach i

przyglądała się Serge'owi i Danie. Zdawała się nie słyszeć dobiegającej z
sąsiedniego pokoju kakofonii dźwięków. Rytmicznie wznoszące się i opadające jak

przypływ krzyki dziecka walczyły o lepsze z piosenką „Lady in red", puszczoną na
pełny regulator. Głos spikera radiowego, który recytował monotonnie ceny warzyw,

niemal ginął w tym hałasie.
Dźwięki jak młoty uderzały w mózg Serge'a, ale wiedział, że musi to znieść, bo

potrzebna mu była stara akuszerka i jej umiejętności, i to ona dyktowała zasady
tej gry. Kobieta chrząknęła i wskazała stojące przy ścianie krzesło z odłamanym

oparciem.
— Niech pan siada i czeka — poleciła. — Poprowadziła Dane w stronę drzwi

oklejonych podobiznami piosenkarzy rockowych. Dziewczyna odwróciła się i przez
łzy uśmiechnęła do kochanka. Chciała, żeby nie dopuścił do zabiegu, żeby nie

kazał jej składać tak straszliwej ofiary, żeby ją zabrał do domu, kochał i
chronił. Wielki Kapłan jednak nie dawał się ubłagać; opłacono kapłankę i obrzęd

musiał być dokonany.
Kiedy za kobietami zamknęły się drzwi, Serge odetchnął z ulgą tak głęboko, że

przez kilka sekund gwiazdy rocka na drzwiach poruszyły się drżąc, zupełnie jakby
występowały tylko dla niego.

— Dzięki Bogu — wyszeptał. — Zaraz będzie po wszystkim.
Rozglądając się po pokoiku, nie mógł powstrzymać dreszczu obrzydzenia, ale bez

przerwy powtarzał sobie, że stara jest dobrą akuszerką. Pielęgniarka, od której
dostał jej adres, zapewniała go, że Murzynka nie partaczy roboty. Oparł głowę o

beżową ścianę, na której popękana farba przypominała lukier, i zamknął oczy.
Ostatnie dwa miesiące to był jeden koszmar. Wszystko zaczęło się od tamtego

wieczora w chińskiej restauracji. Serge podniósł głowę, szukając dla niej
wygodniejszego oparcia niż chropowata ściana. Zapalił kolejnego papierosa, bo

dym tłumił panujący wokół kwaśny odór ubóstwa. Tak, pomyślał, ostatnie miesiące
były piekłem. Koszmarne tygodnie: Dana awanturowała się, płakała tak długo, że

zasypiała z wyczerpania i żebrała o małżeństwo, sunąc na kolanach przez pokój i
padając mu do stóp jak pielgrzym w Lourdes.

W końcu przyjęła do wiadomości, że nie będzie drugą panią Balser. Wtedy myśl o
urodzeniu i wychowywaniu dziecka samotnie,, bez męża, stała się dla niej nie do

zniesienia. Obietnice szybkiego
69

bezpiecznego zabiegu i długiej, przyjemnej rehabilitacji za granicą \ ułagodziły
ją.

Tylko że Serge dopiero kiedy zaczął wypytywać o lekarza lub akuszerkę, którzy
dokonaliby aborcji, zdał sobie sprawę, na co się porwał. W kraju, który tak

długo ściskała bezlitosna pięść kalwinizmu, nie było takich lekarzy. Odkrył, że
śmiałkom, którzy podejmowali się usunięcia ciąży, odbierano prawo wykonywania

zawodu, tym samym rujnując ich przyszłość i obracając wniwecz lata nauki. Cena
za próbę udzielenia pomocy była bardzo wysoka. Większość lekarzy, z którymi

rozmawiał, zgadzała się pomóc, jeśli kobieta poroni. Ostrzegali go także przed
korzystaniem z usług znachorek i „babek". Niejeden z nich spędził wiele godzin,

usiłując tchnąć życie w wykrwawione młode ciało, odwodnione płomieniem gorączki
i zakażenia. Były to skutki zabiegów niewykształconych znachorek, operujących w

brudnych pomieszczeniach i używających nie wy-sterylizowanych instrumentów. Te
kobiety jednak wypełniały próżnię. Serge odczuwał niechętny podziw dla tych

znachorek, które praktykowały w podupadłych dzielnicach i żyły w ciągłym strachu
przed zdemaskowaniem i więzieniem. Karano je, bo pomagały zmniejszyć tłok w

przytułkach, pełnych nie chcianych dzieci, bo zmniejszały liczbę katowanych,
maltretowanych niemowląt, niepotrzebnych, niekochanych produktów praw

ustanawianych przez krótkowzrocznych mężczyzn.
— No dobra, zdejmij płaszcz i majtki i połóż się — poleciła stara i wskazała

Danie wytartą sofę w czerwono-niebieskie pasy.

background image

Dana ostrożnie wyminęła emaliowane wiadro i plastikową miskę pełną wody, po

której mydliny pływały jak zdechłe larwy, i podeszła do kanapki.
— Teraz zegnij kolana — zachrypiała kobieta. Pochyliła się nad dziewczyną, a jej

siwe, sztywne jak druty włosy łaskotały Dane w twarz. Przestała oddychać, aby
nie czuć wionącego z ust starej zapachu czosnku. Nie odrywała wzroku od

połyskliwych kamieni na spinkach akuszerki. Usiłowała skupić się na jaskrawych
kolorach tych ozdób, a nie na tym, co stara miała zrobić.

— Rozluźnij się — dobiegło ją kolejne polecenie. Dana głośno wciągnęła
powietrze, gdy twarde doświadczone palce wtargnęły głęboko w jej ciało. — Kiedy

po raz ostatni miałaś okres? — Kobieta skończyła badanie i wycierała ręce w
papierowy ręcznik.

70
— Wydaje mi się, że osiem tygodni temu — skłamała Dana, szczęśliwa, że nie czuje

już w sobie natrętnych palców,
— Nie. — Starucha troskliwie okrywała wiadro czystą ścierką. — Nie. Jesteś w co

najmniej dwunastym tygodniu. To za późno. Niedobrze, niedobrze — kiwała głową.
— Ależ proszę, błagam — jęknęła Dana. — Musisz, musisz to dla mnie zrobić.

Mówiłaś, że mi pomożesz. Błagam. — Złapała pomarszczoną, brązową dłoń i
przytknęła ją do swego policzka. — Zapłacę ci więcej, ale błagam, zrób to.

— To bardzo niebezpieczne, za daleko zaszłaś — odparła znachorka. — Usuwam tylko
do dziesiątego tygodnia. Musisz iść do szpitala. Powiem twojemu mężowi. —

Wyszła, by porozmawiać z Serge'em.
Dana objęła głowę dłońmi i ścisnęła ją tak mocno, że paznokcie raniły jej skórę.

Nie mogła opanować dreszczy; zagryzała wargi, żeby się nie rozpłakać. Zapłać jej
Serge, zapłać ile zechce, zaklinała kochanka w myślach. Teraz, kiedy pogodziła

się z tym, że on się z nią nie ożeni, robiło się jej niedobrze na myśl, że
mogłaby urodzić to dziecko. Nagłe skrzypnięcie drzwi wyrwało ją z odrętwienia.

Podniosła głowę i zobaczyła, że stara chowa nowy plik banknotów pod fartuch i
podchodzi do kanapy.

— Nadal mi się to nie podoba. — Akuszerka wytarła usta wierzchem dłoni. — Połóż
się, rozsuń nogi. Szerzej — rozepchnęła jej kolana na boki. — Nic się nie bój.

Dana mrugała szybko, oślepiona łzami strachu i upokorzenia. Szeroko rozłożyła
uda.

Stara pochyliła się nad plastikową miską i uszu Dany dobiegły dziwne,
chlupoczące odgłosy. Wstrzymała oddech. W pewnej chwili świat obrócił się do

góry nogami i wszystko ogarnęła ciemność. Straszliwy ból rozrywał jej wnętrze,
ale nie mogła krzyczeć, bo na jej ustach spoczywała pokryta odciskami dłoń.

— Cicho! — Głos kobiety docierał do jej świadomości zza mgły bólu. — Jeszcze raz
i już po wszystkim.

I znów ciemność. Tym razem silne ręce przytrzymywały jej głowę nad kubłem,
dopóki na jej drżących wargach nie pozostały tylko kropelki śliny.

— Wstawaj. Już po wszystkim — oznajmiła akuszerka, łagodnie
71

wycierając jej twarz wilgotnym ręcznikiem. — Bóle powinny się zacząć jutro rano.
— Objęła Dane i poprowadziła ją do drzwi.

Serge zerwał się na równe nogi z takim impetem, że przewrócił krzesło.
— Co ty jej, do cholery, zrobiłaś? — wrzasnął, wstrząśnięty bladością Dany i

cierpieniem w jej oczach. Zgarbiona i drżąca podeszła do niego chwiejnym
krokiem. Otarł jej łzy i przytulił, drżąc z gniewu i strachu.

— To ty jej to zrobiłeś — odburknęła stara. — Wy, mężczyźni, jesteście wszyscy
tacy sami. Zabawiacie się, a kiedy ma się urodzić, przybiegacie do mnie, żebym

pomogła wam wybrnąć z kłopotów. — Spojrzała na Serge'a. — Nie zrobiłam tego dla
ciebie. Niczego nie robię dla mężczyzn, wszyscy jesteście zepsuci do szpiku

kości. Pomagam tym nieszczęsnym dziewczynom — pogłaskała jasne włosy Dany. —
Niedługo będzie po wszystkim. Uważaj na siebie, malutka.

Złapała Serge'a za ramię i demonstrując niezwykłą siłę, wypchnęła go za drzwi.
— Idźcie szybko. I pamiętajcie, nigdy mnie nie widzieliście. Nie chcę iść przez

was do więzienia. — Otworzyła drzwi. — Cokolwiek się stanie, nie wracajcie tu
więcej.

Przez następne czternaście godzin Serge'owi zdawało się, że zstąpił na samo dno
piekieł. Kiedy nie chciany płód zaczął opuszczać łono Dany, jej krzyki łamały

Balserowi serce, ale zbyt droga była mu własna reputacja, by sprowadzić pomoc.
Nikt nie zwracał uwagi na jej wrzaski w okolicy, gdzie krzyki były na porządku

dziennym. Zachodnie wybrzeże ze swymi skąpanymi w słońcu górami i złotymi

background image

plażami przyciągało ludzi rozkochanych w dwuznacznych atrakcjach wielkiego

miasta, które zapewniało im ogromne ilości ogłupiających narkotyków i liczne
szalone przyjęcia. W tym światku krzyki nie były niczym nadzwyczajnym, uważano

je za efekt koszmarnych wizji po heroinie albo zbyt dosłownie realizowanej,
perwersyjnej fantazji seksualnej.

Dla Serge'a gorsza niż cierpienia Dany była krew. Żywa krew zalewająca wszystko
dokoła. Jego nozdrza drgały od żelazistego zapachu. W głowie ciągle powracał

refren piosenki „Lady in red", którą słyszał w domu akuszerki. „Lady in red",
„Kobieta w szkar-

72
łacie". Dana, jego Dana w szkarłacie, leżała na łóżku pełnym barwiących się

purpurą ręczników. Inne, zużyte, leżały na podłodze.
Nie był w stanie zatamować krwotoku. Bezradny patrzył, jak uciekało z niej

życie. Kiedy monotonny warkot samochodów na pobliskiej autostradzie urósł do
przytłaczającego łomotu, sygnalizując, że zakończył się dzień pracy i nadszedł

czas nocnych rozrywek, Serge zdał sobie sprawę, że Dana nie przeżyje bez pomocy
lekarza. Zrozumiał, jaką naiwnością była nadzieja na cichy, szybki zabieg. Teraz

musiał się liczyć z tym, że ktoś w szpitalu może go rozpoznać.
Lśniące białe drzwi sali operacyjnej otworzyły się. Ginekolog w zielonym ubraniu

chirurga zatrzymał się przed Serge'em. Kiedy przemówił pełnym niechęci głosem,
jego oczy były lodowate.

— Miał pan dużo, dużo szczęścia, panie Jones. Jeszcze kilka godzin i byłoby za
późno na jakąkolwiek pomoc, wykrwawiłaby się na śmierć. Musiałby się pan gęsto

tłumaczyć, gdybyśmy jej nie odratowali, przecież pozwolił jej pan na zabieg u
pokątnej akuszerki i nie przywiózł do szpitala zaraz po wystąpieniu krwawienia.

— Uważnie przyglądał się Serge'owi. Podkrążone oczy i drżące dłonie Balsera nie
uszły jego uwagi.

— Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy, panie Jones. Zatrzymamy ją w
szpitalu kilka dni. Proszę się nią troskliwie opiekować, także po wypisaniu. Ma

za sobą koszmarne przeżycie. Do widzenia panu. — Lekarz odwrócił się na pięcie i
odszedł.

Serge podniósł papierosa do ust i zaciągnął się najgłębiej jak mógł. Wolnym
krokiem ruszył w stronę okna na końcu korytarza. Przytknął czoło do chłodnej

szyby i tępym wzrokiem patrzył na roziskrzone tysiącami świateł miasto. W uszach
ciągle dźwięczały mu słowa lekarza.

Odsunął się od kojąco zimnego szkła i zdusił niedopałek w wypełnionej piaskiem
popielniczce. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył swoje dłonie. Były pokryte

zaschniętą krwią. Nigdy więcej, pomyślał wydłubując rdzawy brud zza paznokci.
Jutro prześle Danie kosz jej ukochanych różowych róż, a gdy opuści szpital,

zerwie z nią. Wyszedł z budynku w aksamitną ciemność, gorączkowo planując, jak
usprawiedliwić przed Toni swoją dwudniową nieobecność. Włosy na karku jeżyły mu

się na samą myśl, że mogłaby dowiedzieć się skądś o Danie i aborcji.
73

Nie miał zamiaru ryzykować. Odpowiednio prowadzony dom, ładna żona i syn to
rekwizyty niezbędne do podtrzymania nieskazitelnego wizerunku w świecie biznesu.

Kropelki potu wolno spływały z nosa i kapały na czerwoną bawełnianą bluzkę
Izuby, ale nie zwracała na to uwagi. Pomagając sobie łokciami i przepychając się

przez tłum, szła do przystanku na Station Road. To stamtąd odjeżdżały autobusy
do odgrodzonych od Kapsztadu, ponurych murzyńskich dzielnic przypominających

getta. Tego dnia Izuba była bardzo szczęśliwa. Poprawiła wykrochmalony biały
czepek i plastikową torbę pod pachą. Wreszcie zaoszczędziła tyle pieniędzy, że

mogła kupić braciom nowe ubrania, a na dodatek miała spędzić cały weekend z
rodziną. Na przystanku tłoczyły się gromady ludzi o różnych kolorach skóry.

Wszyscy jechali za miasto, by spędzić trochę czasu z bliskimi. Rozmaite języki
mieszały się w gorącym powietrzu, ale charakterystyczna mowa plemienia Xhosa,

dźwięczna jak kastaniety, wybijała się ponad inne.
Izuba przepychała się przez zalewający ulicę tłum. Wokół wyczuwało się

świąteczną atmosferę. Teraz, w ostatnią sobotę miesiąca, robotnicy wylegali na
ulice, wydawali zarobione w ciągu ostatnich tygodni pieniądze. W malutkich

sklepikach kupowali mięso, warzywa, słodycze i alkohol.
Ludzie w takim tłumie stanowili idealne cele dla kieszonkowców, którzy poruszali

się w tłoku zwinnie jak pstrągi w górskim strumieniu. Świadoma niebezpieczeństwa
Izuba mocno przyciskała torebkę grubym ramieniem i nie odsuwała jej od bujnej

piersi.

background image

— Patrz, matko, jakie mam ładne buty! I tańsze niż w hurtowniach! — zachęcał

jakiś sprzedawca, wskazując bajecznie kolorowe buty.
— Oj, matko, nie kupuj od niego butów, to nie skóra, to farbowany plastik! —

ostrzegał ją malutki człowieczek, wyszczerzając bezzębne dziąsła w szerokim
uśmiechu. — Spójrz za to na moje ilaphu. Tkanina prosto z Transkeju, matko.

Zamachał Izubie przed nosem płatem czerwononiebieskiego materiału. Zachwycona
Izuba zatrzymała się. Podobnie jak wiele innych kobiet z plemienia Xhosa

opuściła rodzinną wioskę i kraal,
74

i za mężem pośpieszyła do miasta. Nic jednak nie mogło zmienić ich upodobań;
ciągle wolały bawełniane materiały tkane w tradycyjne motywy, od włókien

syntetycznych. Niestety, Izuba właśnie zapłaciła ostatnią ratę za nowe ubrania
dla bliźniaków w sklepie z męską konfekcją i nie miała pieniędzy nawet na

zaliczkę. Z żalem zwróciła piękne ilaphu sprzedawcy.
— Może w przyszłym tygodniu — powiedziała przepraszająco. Jej twarz rozszerzyła

się w uśmiechu, tak że stary handlarz poczuł we wnętrzu dawno zapomniany
dreszczyk. Niewielu mogło się oprzeć urokowi jej uśmiechu.

— Zatrzymam dla ciebie tę sztukę, matko, bez zaliczki — obiecał.
— Dziękuję — rzekła Izuba uszczęśliwiona. — Dobry z ciebie człowiek.

Uśmiechnęła się. Handlarz zachowa dla niej ilaphu, w paczkach niosła nowe
ubranka dla braci, Justice'a i Wisdoma, którzy właśnie wracają z khwetha po

obrzezaniu do domu, pomaranczowo-zielone kurtki i brązowe spodnie.
W nadchodzącym tygodniu także miała zamiar pracować w dodatkowych godzinach,

żeby móc kupić bliźniakom szare zamszowe buty. Kiedy skończy się okres
inicjacji, nie będą mieć żadnych ubrań, zgodnie z tradycją bowiem szałas, w

którym czekali na obrzezanie, rytualna odzież i przedmioty codziennego użytku
zostaną spalone, co ma symbolizować całkowite zerwanie z przeszłością i

przyjęcie do grona dojrzałych mężczyzn. Całą rodzinę napełniał wielką dumą fakt,
że wreszcie było ją stać na kupienie chłopcom nowej odzieży. Bliźniacy mieli już

prawie osiemnaście lat; ich obrzezanie odbyło się później, niż nakazuje
tradycja, bo chłopcy uparli się wcześniej ukończyć szkołę. Nie przerażały ich

liczne trudności. Ku wielkiemu zadowoleniu rodziny bracia zdecydowali poddać się
wreszcie obrzędowi. Wielu młodych ludzi lekceważyło odwieczne zwyczaje i po

omacku błądziło w pustej ciemności, w której nie było żadnych drogowskazów.
Izuba niosła także dużą torbę „pańskiej skórki" dla dzieci i starej matki, która

z wielkimi oporami po raz pierwszy w życiu opuściła wioskę w Transkeju i
przyjechała do miasta odwiedzić dzieci.

Pogrążona w myślach o braciach — a była im matką raczej niż siostrą, od kiedy
jako sześcioletnie chude brzdące przyjechali do

75
miasta, do szkoły — Izuba wyobrażała sobie, jaką to wspaniałą ucztą uczci ich

powrót do domu, i nie zauważyła, że tłum rozdzielał się jak szynka rozkrawana
ostrym nożem. Nagle z przeciwka nadbiegło dwóch chłopaków w obcisłych dżinsach,

czapeczkach baseballowych założonych daszkami do tyłu i zsuniętych na czubek
nosa okularach słonecznych. Pierwszy z nich ściskał w zakrwawionej dłoni krótki

ostry nóż.
Zderzył się z Izubą, pochylony w biegu walnął ją głową w żołądek; wyostrzona jak

brzytwa stal przecięła skórę na jej ramieniu. Jasna krew buchnęła silnym
strumieniem. Izuba zgięła się w pół i runęła jak trafiony w kręgosłup bawół.

Niesione z taką troskliwością paczki upadły na jezdnię. Biały plastik pękł. Nowe
marynarki, kupione po miesiącach oszczędzania, nasiąkały brudną deszczówką.

Napastnicy zniknęli w tłumie. Nikt nie starał się ich zatrzymać; wszystkich
paraliżowała świadomość, że na ulicy panuje terror wprowadzony przez dzieci.

Izuba leżała na bruku, próbując odzyskać oddech, dopóki uwagi jej nie zwróciło
żałosne zawodzenie jakiejś starej kobiety. Rozwścieczony tłum otaczał dworzec

autobusowy; wzdrygnęła się, słysząc dochodzące stamtąd groźne okrzyki.
Karłowaty sprzedawca, który zachęcał ją do kupna ilaphu, pomógł jej wstać i

pozbierał z ziemi ubrania. Zaprowadził Izubę do pobliskiej apteki, gdzie stary
farmaceuta zbadał ranę na jej ramieniu.

— Dzieciaki! — urągał. — Co sobota mam tu ludzi pchniętych nożem, pobitych,
obrabowanych, i wszystko to robią dzieciaki. — Rozsunął na boki krwawiące brzegi

rany i wcisnął do środka trochę tłustej, żółtej maści, po czym starannie zakleił
zacięcie plastrem.

— W sobotnie popołudnie w tłumie jest pełno tsotsie. To byli kolorowi? — Odsunął

background image

się, by podziwiać opatrunek.

— Nie — Izuba zerknęła na jego dłonie mocniej dociskające plaster. — Nie było w
ich żyłach mieszanej krwi. To chłopcy z mojego plemienia. Dzieci z mego ludu

tworzą dziś bandy i polują na swoich. — Aj! — stęknęła, poza tym znosząc ból ze
stoickim spokojem. — Zachowują się, jakby pogryzły ich psy z szaleństwem w

oczach i pianą na pysku. Nie słuchają już rodziców ani starszyzny plemienia.
Podpalają szkoły, obracając w popiół drabinę, dzięki której mogliby się wspiąć

na tyle wysoko, by zasiąść koło białych mężczyzn ustalających prawa. — Odprężyła
się, kiedy chłodny

76
bandaż dotknął jej ręki. — Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość i podpora

starości, ale wiele z nich zbłądziło.
Aptekarz darzył szacunkiem większość ciemnoskórych kobiet i mężczyzn, którzy

odwiedzali jego sklep. Lubił rozmawiać z nimi o rozmaitych bolączkach, tak
cielesnych, jak i politycznych. Potężna Murzynka, której ramię bandażował, od

razu przypadła mu do gustu. Posługiwała się słowami równie zręcznie jak malarz
pędzlem, i podobnie jak malarz wyczarowywała żywe, jaskrawe obrazy. Należała,

jak zwykł mawiać aptekarz, do „dobrej starej gwardii".
Skończył opatrywanie i zawiązał bandaż na supeł. Pocieszającym gestem oparł rękę

na szerokim ramieniu Izuby.
— Matko, zawsze znajdziesz dzieci, za których sprawą siwieją głowy ich rodziców,

i takie, które wnoszą światło w starość ojców — pocieszał ją.
Izuba podniosła się z krzesła, nagle słaba i bezradna.

— Był pan bardzo uprzejmy, dziękuję. — Uśmiechnęła się do aptekarza smutnym
uśmiechem. — Ma pan rację, nie wszystkie dzieci są złe. Niektóre krzyczą, ale

ich krzyk jest słaby jak płacz głodnego noworodka, niektóre jednak poczuły ząb
wściekłego psa i w ich krzyku kryje się zło.

Wyszła wsparta na ramieniu małego • handlarza, który zaproponował, że zaprowadzi
ją do pralni chemicznej, gdzie nowo kupione marynarki odzyskają nieskazitelny

wygląd.
Groźne okrzyki rozwścieczonego tłumu opadły do gardłowych pomruków, a pulsujące

centrum ciżby uspokoiło się. Ludzie powoli zaczynali się rozchodzić. Wszystkie
te zmiany spowodowało nagle pojawienie się rudego policjanta. Wymachując rękami

i krzycząc, potężnym głosem, dyrygował metamorfozą zbiegowiska. Stan le Roux
miał wstręt do siedzenia za biurkiem. Żaden telefon, żadne wezwanie nie mogło

się obejść bez jego osobistej kontroli, a jego ruda głowa płonęła w wielu
miejscach zbrodni, zamieszek, gwałtów i napadów.

Większość policjantów z południowych przedmieść podziwiała Stana, miała dla
niego respekt. Cztery razy odznaczano go za odwagę, był nieprzekupnym bohaterem

o temperamencie równie ognistym jak jego przerzedzone już włosy, które starannie
czesał

77
„na pożyczkę", zakrywając opaloną łysinę. Przełożeni przymykali oko, jeśli

czasem nie do końca trzymał się przepisów, zadowoleni, że mają wśród podwładnych
żywą legendę, której bali się przestępcy, szanowali zwykli obywatele i kochały

dzieci.
— Wezwałeś karetkę? — zawołał do młodego policjanta z trudem przeciskającego się

przez tłum. W przesyconym wonią potu powietrzu trudno było swobodnie oddychać.
— Tak jest, sir — potwierdził Richard Dalton.

— Więc chodźże tu i pomóż mi uporać się z tymi martwymi nieszczęśnicami. — Stan
pogrzebał w uchu i z zadumą przyglądał się żółtawym kulkom woskowiny w palcach.

Przykryj je i zabieramy się do roboty.
— Tak jest, Stan, sir. — Oczy młodego człowieka nikły w cieniu daszka

niebieskiej czapki policyjnej. Jego twarz była szara jak popiół, a malutki
czarny wąsik, który zapuścił, by dodać sobie nieco męskiej powagi, odznaczał się

czarną kreską od bladości skóry. Richard Dalton wydawał się zbyt delikatny i
wrażliwy jak na policjanta. Niedawno przeniesiono go na posterunek Wynstaat. W

przebieralni koledzy powitali go gwizdami zachwytu i przezwali Marylin. Był to
szyderczy hołd złożony jego długim rzęsom i fiołkowym oczom.

Podkręcając bujnego wąsa, Stan przyglądał się pochylonemu nad zakrwawionymi
ciałami młodzikowi.

Naprawdę dziwacznych policjantów kształcą w tych college'ach, pomyślał. Mają
gotowe rozwiązania wszystkich problemów, znają na pamięć żargon wszystkich tych

cholernych partii politycznych i gadają jeszcze mniej zrozumiale niż te dupki w

background image

parlamencie. Czuję się jak idiota, kiedy przedstawia mi jedną ze swoich uczonych

teorii. Dostaję niestrawności od tylu mądrych słów.
Obserwował, jak Richard daremnie próbuje unieruchomić głowę, która osuwała się

na bok, ilekroć dotknął zwłok.
Teorie to piękna sprawa, mruczał w duchu Stan, ale tu ludzie krwawią i umierają.

Liczy się to, co potrafisz na ulicy. Bardzo dobrze, jeśli znasz lokalne
obyczaje, ale tu są potrzebni prawdziwi gliniarze, a nie przemądrzali jajogłowi!

Musisz mieć jaja, żeby być gliniarzem na ulicy. Ale i tak będę zabierał wszędzie
tego młokosa, zdecydował. Jeszcze stwardnieje.

Płachta czarnego plastiku była wąska i Richard musiał zsunąć
78

ciała bliżej siebie. Wtedy znów rozległo się zawodzenie, od którego Stan dostał
gęsiej skórki.

— Nie trzeba, matko — łagodnym głosem starał się uspokoić staruszkę. Jej
pomarszczona twarz przypominała wyschnięte koryto rzeki, choć łzy płynęły z oczu

obfitym strumieniem. Stan delikatnie gładził kościste barki kobiety. Pomógł jej
wstać i odciągnął od ciał jej dwóch córek, leżących w szkarłatnej kałuży krwi.

Starsza obejmowała ramieniem młodszą siostrę, po śmierci ochraniając tę, której
nie obroniła za życia.

— Aaj! — lamentowała staruszka. —Moje córki, moje córeczki. Jestem zgubiona!
— Richardzie — wrzasnął Stan, ciągle obejmując starą Murzynkę — chodź tutaj,

zaprowadź ją do samochodu. Kiedy tylko przyjedzie ten cholerny ambulans,
odwieziemy ją do domu. I bądź dla niej miły — dodał.

Dalton narzucił folię na głowy dziewcząt, starając się nie patrzeć w ich puste
oczy i ruszył z ich matką do samochodu. Staruszka zawodziła głośno, przyzywając

niebiosa na świadka swojego nieszczęścia, miotała starodawne klątwy na
młodociane hieny, które zamordowały nożem jej córki i uciekły, unosząc

miesięczne zarobki dziewcząt.
Pomógł staruszce wsiąść do auta i cicho zamknął za nią drzwiczki. Spojrzał na

wyraźne ślady swoich umazanych krwią palców na żółtej tapicerce, i poczuł ohydny
gorzki smak strachu w ustach. Żółć podchodziła mu do gardła.

„Krew a AIDS; nieodwołalny wyrok śmierci" — nagle znów słyszał opanowany głos
profesora prowadzącego szkolenie. Znów widział małe okulary uczonego, w których

odbijało się światło płynące z niczym nie osłoniętej żarówki
„AIDS to śmiertelna choroba, drodzy panowie. Wywołuje ją wirus HIV, wirus,

którego nie znała do tej pory nauka, wirus jedyny w swoim rodzaju. Jest to wirus
przerażający, bowiem nie tylko przekształca komórki organizmu na swój użytek,

lecz także posiada iście makiawelliczną umiejętność zmieniania kodu
genetycznego".

Richard doskonale pamiętał tamten wykład. Każde budzące grozę słowo utkwiło w
jego pamięci. Tarł krwawe odciski tak długo, aż została po nich tylko

pomarańczowa smuga. Potem wyjął
79

z kieszeni chusteczkę, napluł na nią i starannie wytarł krew z palców. Wydawało
mu się, że widzi wpatrzone w niego znad okularów oczy profesora.

„Nauka nie jest jeszcze w stanie zwalczyć AIDS i dopóki nie wynajdziemy
skutecznego lekarstwa, choroba będzie się nieubłaganie szerzyć i pochłaniać

coraz więcej ofiar. Jeszcze długo będziemy żyć w strachu przed wirusem HIV".
Richard dokładnie oglądał każdy palec po kolei, drżąc na myśl, że zauważy jakieś

zadraśnięcie, którym zarazki mogłyby się dostać do jego krwiobiegu. Wreszcie
westchnął ciężko, wepchnął brudną chusteczkę do kieszeni spodni i wrócił do

Stana, który w niewyszukanych słowach dawał upust swemu rozdrażnieniu. Świat
starego policjanta był biało-czarny, nie było w nim miejsca dla szarości. Prawa

należy przestrzegać; ci, co je łamią, zasłużyli na surowe kary.
— Wyślemy ludzi w cywilu, żeby znaleźli tych sukinsynów. Zasrane mordujące

dzieciaki —mruczał. — W gazetach nazywają to politycznymi prowokacjami.
„Polityczne prowokacje", dobre sobie. Zabijanie kobiet, ograbianie starców,

ataki na wozy dostawcze, demolowanie wystaw sklepowych — to według durnych
gryzipiórków objawy politycznego niezadowolenia. — Każdy głupi widzi, że dla

tych dzieciaków polityka jest usprawiedliwieniem ich chuligaństwa. — Przestał
mówić tylko po to, by odpędzić grupkę uczennic zaciekawionych zajściem. —

Specjalnie kuszą takie dzieciaki jak te dziewczynki — podjął po chwili. — Każą
im rodzić dzieci rewolucji, jak mówią, a naprawdę chodzi im o cholerny wolny

seks, ot co. > Małym sukinsynom się wydaje, że prawo ich nie dotyczy.

background image

Richard słuchał uważnie, bo Stan miał duże doświadczenie. Nie zgadzał się ze

wszystkim, co mówił stary policjant, ale wiedział, że może się od krewkiego
sierżanta wiele nauczyć.

Kiedy Izuba wsiadała do zatłoczonego autobusu, starając się chronić obandażowaną
rękę, tylko krwawe plamy na białym piasku świadczyły o tragedii, która się

niedawno wydarzyła.
Wydawało się, że silne północno-wschodnie wiatry, które podczas zimowych

miesięcy z takim impetem atakują skalisty półwysep, na dobre już uleciały, by
mącić południowe wody Atlantyku, gdy wichura nagle powróciła znad oceanu. Z

nieoczeki-
80

waną siłą szarpała kamienisty skrawek lądu i owijała szczyt Dwunastu Apostołów
szarymi obłokami mgły.

Smagała bez litości młodziutką, nieśmiałą jeszcze wiosenną roślinność. Brutalnie
obrywała delikatne jak pajęczyna dębowe listki, i wyszarpywała z ziemi białe

stokrotki. W zatoce Chapmana piętrzyła fale w góry wodne, a potem gnała białe
bałwany po drobnym piasku plaży.

Toni zatrzasnęła drzwiczki samochodu i zapięła na suwak błękitną kurtkę.
Wcisnąwszy ręce w kieszenie, pochyliła się i lekkim krokiem ruszyła wąską

ścieżką w kierunku plaży.
Na granitowym głazie siedział wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Jego targana wiatrem

dżinsowa kurtka wyglądała, jakby zaraz miała ulecieć. Wpatrywał się w morze, nie
zważając na wiatr miotający mu w twarz tumany piasku.

Toni stanęła i zza osłony zielonych krzewów przyglądała się mężczyźnie.
Chociaż starała się trzymać uczucia na wodzy, nie mogła nic poradzić na to, że

robiło jej się ciepło na duszy, ilekroć widziała Nicholasa Houghtona.
Popołudnia, które spędzała z nim w górach na spacerach w ogrodzie botanicznym i

rozmowach, nagle stały się dla niej bardzo ważne. Co wieczór przed snem
przeżywała na nowo te spotkania. Rano wstawała szczęśliwa, bo dzień niósł

kolejne popołudnie z Nickiem.
Znalazła w nim wyrozumiałego, spostrzegawczego słuchacza. Jakże łatwo rozmawiało

się z Nickiem o Timothym i ojcu, którego widywała tak rzadko i za którym
tęskniła. Stali się bliskimi przyjaciółmi; nawet nie zauważyła, kiedy

opowiedziała mu o swoim nieszczęśliwym małżeństwie. Z radością słuchała mądrych,
wyważonych rad Nicholasa.

Ruszyła w stronę kamienia po wilgotnym ubitym piachu. Wiatr tłumił odgłos jej
kroków.

— Pensa za twoje myśli, Nick — odezwała się nagle. Chwilę później zaśmiewała się
z jego zaskoczonej miny.

Wiatr potargał jej włosy i zaróżowił policzki, a niebieska kurtka podkreślała
głęboki błękit oczu. Trzymając jej dłonie w swoich Nick wiedział, że prędzej czy

później na zawsze zdobędzie tę kobietę.
— Tylko pensa? — skrzywił się.

81
— Powiedz, o czym myślisz, może wtedy podniosę cenę — przekomarzała się.

— Dobra. — Nick zsunął się z głazu. — Myślałem o tym, jaka wspaniała z ciebie
kobieta i jakim szczęściarzem jestem, mogąc spędzać z tobą popołudnia.

Toni odwróciła wzrok, a rumieniec na jej policzkach pogłębił się.
— Uwielbiam być z tobą, Nick. A teraz przejdźmy się brzegiem morza. Goń mnie! —

Zrzuciła płócienne buty i ruszyła biegiem w stronę rozszalałych fal. Nicholas
dogonił ją, kiedy uskakiwała dla zabawy przed białą pianą moczącą jej palce u

nóg.
— Dalej, mała wiercipiętko — powiedział. — Ruszamy. — Wyciągnął do niej dłoń. —

Daj mi rękę, inaczej porwie cię wiatr.
Udali się na spacer wzdłuż brzegu, nachyleni ku sobie, by nie uronić żadnego

słowa.
— Och, patrz! — Toni wskazała kilkanaście nastroszonych ptaków. Były to

piaskowce walczące z silnym wiatrem. Brnąc po piachu, uciekały przed następną
falą. Kiedy wydawało się, że już-już osiągnęły cel, nagły podmuch pchnął je do

przodu i rozwiał jasnoszare pióra. Krótkie dzioby zaryły się w piasku,
— Bardzo upokarzająca pozycja — przyznał Nick — zwłaszcza dla tak świetnie

latających ptaków.
— Przylatują tutaj aż z Syberii i Arktyki, prawda?

— Tak. Piaskowca zaobrączkowanego na zachodnim wybrzeżu Afryki odnaleziono w

background image

Rosji. Przebył prawie 13000 kilometrów.

— Jesteś istną skarbnicą wiedzy, Nick — rzekła z podziwem.
— Nieprzydatnej wiedzy — poprawił z goryczą. — Chodź, ścigamy się do Kakapo. —

Puścił się biegiem w stronę zardzewiałego wraka widniejącego w oddali.
Toni biegła, zaciskając zęby, bo drobne ziarenka boleśnie siekły ją po gołych

łydkach. Odetchnęła z ulgą, dotarłszy do wraka. Pokryte rdzą żebra przypominały
upiorne palce szukające czegoś w sypkim piachu.

— Nick? — zawołała. Odpowiedziało jej tylko echo znad wydm. — Nick, gdzie
jesteś?

W końcu usłyszała odpowiedź. Zduszony głos dochodził z wielkiego zardzewiałego
kotła, serca parowca.

— Właź! Tu przynajmniej nie dmucha!
82

Toni okrążyła zbiornik i zachichotała na widok Nicka, który wylegiwał się na
piachu wewnątrz kotła.

— Sternik się pomylił i wziął kurs na plażę zamiast do portu. Należą mu się od
nas podziękowania. Biedna stara Kakapo — roześmiał się. — Chodź, tu oprzyj

stopę, pomogę ci.
Wciągnął ją do góry bez wysiłku. Upadli na piach ze śmiechem.

Nagle Nicholas usiadł, pochylił się nad nią i delikatnie odsunął loki z jej
twarzy. Wyraz jego oczu złagodniał, kiedy przybliżył usta do jej warg. W tej

przelotnej cudownej chwili znała go, znała dotyk i smak jego ust, znała ciepły
piżmowy zapach jego oddechu. Wszystko było tak dobrze znane; znane od zawsze.

Ich wargi zwlekały z rozdzieleniem się, oporne jak kocięta, którym przerywa się
zabawę.

Serce Toni waliło jak oszalałe, nie była w stanie złapać tchu. Nick poznawał
ustami kontury jej twarzy. Potem, kiedy już zdjął okulary i odłożył je na bok,

przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Toni zamknęła oczy i przywarła
silniej do jego rozpalonego ciała, bez reszty oddając się zachłannym wargom i

badawczym dłoniom.
Leżała w teraz rozpiętej bawełnianej koszuli na niebieskiej kurtce jak na małym

obłoczku. Nick delikatnie ssał jej sutki, a jego dłonie rozpinały suwak jej
dżinsów i zsuwały spodnie. Toni uniosła biodra ku niemu, cała w pragnieniu,

ogarnięta płomieniem namiętności, który rozniecały jego dłonie i gorące usta na
jej brzuchu. Jęknęła cicho, pragnąc stopić się z tym mężczyzną w jedną całość.

Nagle poczuła zimny wilgotny piach pod rozgrzanymi plecami. Gwałtownie wróciła
do rzeczywistości.

— Nick — szepnęła. — Proszę, nie. Nie mogę. Nie wolno mi.
Zamarł w bezruchu. W zardzewiałym kotle powiało zimnym wiatrem. Na zewnątrz

krzyczała żałośnie młoda mewa, bezskutecznie usiłująca wzbić się w powietrze.
Oddychał głęboko, aby odzyskać panowanie nad sobą. W końcu podciągnął jej

bawełniane majteczki i zasunął zamek w dżinsach. Nie zapiął jej bluzki; zamiast
tego delikatnie nakrył dłonią jedną pierś i przytulił Toni do siebie.

— Przepraszam, Nick — wyszeptała, ukrywszy twarz w jego koszuli. — Tak mi
przykro.

— W porządku, kociątko — odpowiedział wreszcie spokojnym,
83

pewnym głosem. — Naprawdę w porządku. — Łagodnym ruchem gładził miękkie włosy na
jej karku.

— Tak mi wstyd — szepnęła znów cichutko. — Nigdy przedtem nie zrobiłam czegoś
takiego. Nadal jestem zamężna i... — zamilkła na moment. — Mimo że nie kocham

już Serge'a, ciągle jestem jego żoną.
Cisza przedłużała się. Nick czekał na dalsze słowa.

— Pragnęłam cię bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale Nick... zrozum mnie,
proszę.

— Rozumiem, Toni. Naprawdę rozumiem. Żadne z nas nie jest wolne. Chyba oboje
staraliśmy się uratować nasze związki. — Musnął ustami jej włosy. — Jadę i ja od

dawna już nie jesteśmy normalnym małżeństwem. Ostatnie tygodnie uświadomiły mi,
ile radości może dać nam los. Teraz wiem, że nie zostanę z Jadę. Co do

Serge'a... — Przez chwilę milczał. — Serge jest głupim ślepcem. Ma rzadki, cenny
klejnot, a ugania się za tanimi imitacjami. Zasługujesz na kogoś o wiele

lepszego, malutka.
Oparł jej głowę na swoim ramieniu, pochylił się i ucałował obie różowe brodawki,

a potem zapiął jej bluzkę.

background image

— Nick — odezwała się Toni, kiedy stanął obok niej. — Dziękuję, że się nie

gniewałeś.
— Nie mógłbym się na ciebie gniewać — odparł. — Ja... — Nie mógł skończyć. —

Toni, za kilka tygodni lecę do kraju Zulusów aby przygotować projekty ośrodka
wypoczynkowego, który pewien koncern chce zbudować na mokradłach. Będę miał

wolny weekend i wtedy mógłbym pokazać ci cudowny zakątek wśród wzgórz. Czy
przylecisz do mnie? — Podniósł jej podbródek, żeby patrzyła mu w oczy. — Dobrze

nam zrobi kilka dni razem, z dala od codzienności. Moglibyśmy jeździć konno,
chodzić na ryby i poznać się lepiej. Proszę, obiecaj, że przyjedziesz.

Toni spojrzała mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się. Nie przestał jej lubić, mimo
że go odrzuciła.

— Dzięki, Nick — odpowiedziała. — To ładnie z twojej strony, że mnie zapraszasz.
— Zagryzła dolną wargę. — Timothy mógłby zostać z Helen, Serge wyjeżdża z

Hansem. Planują otwarcie nowej filii i Wold obmyśla slogan reklamowy, więc nie
będzie problemów z moją rodziną. — Przykryła dłonią jego rękę i pogłaskała ją

84
delikatnie. — Ale weekend z tobą to już pewne zobowiązanie i muszę to jeszcze

przemyśleć.
— Ależ oczywiście — uśmiechnął się. — Tylko nie zapomnij o mnie.

— Nie zapomnę. — W jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. — Na szczęście w
kraju Zulusów nie ma zardzewiałych kotłów.

— To prawda. — Śmiech Nicka był trochę gardłowy. — Ale uważaj, bo będę szukał
zastępczego lokum.

Młoda mewa nastroszyła brązowoszare piórka, kiedy podchodzili do niej.
Podskoczyła kilka razy na mokrym piachu, żywiąc zapewne nadzieję, że nie będzie

musiała wzbijać się w powietrze przy tej pogodzie. W końcu jednak ptak dał za
wygraną i poszybował nad piaskiem.

Jego ostre krzyki były odpowiedzią na beztroskie śmiechy oddalających się ludzi.
Izuba bardzo się cieszyła na myśl o kilku dniach z rodziną. Kiedy jednak

wysiadła z autobusu i ruszyła niepokojąco pustymi ulicami Shonalanga, dzielnicy
oddalonej od Kapsztadu o piętnaście, od domu zaś Toni o niecałe trzydzieści

minut drogi, poczuła pierwsze ukłucia strachu. Mimo że była chrześcijanką i
należała do kościoła afrykańskiego, ciągle wierzyła w stare plemienne zabobony.

Cieszyło ją, że kościół nie potępia tradycyjnych wierzeń. Z łatwością
dostosowała stare przesądy do nowej wiary; przodkowie kojarzyli się jej z

chrześcijańskimi świętymi, tyle że duchy, w które wierzyła, były w stanie opętać
umysł człowieka.

Członkowie jej sekty nosili jasnoczerwone bawełnianie bluzki i czarne spódnice.
Ich sztywno nakrochmalone białe czepki, mankiety i kołnierzyki rzucały się w

oczy. Ubrani w te stroje wierni przypominali czerwone ciasteczka świąteczne na
mahoniowym stole. Muzyka i kolorowe szaty sprzyjały kontynuacji starych praktyk

religijnych, które tak ważną rolę odgrywały niegdyś w życiu plemiennym, a o
których ziomkowie Izuby zapominali, przybywszy do miasta.

Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz. Idąc powoli chodnikiem, mruczała do siebie:
„Umkholwane znowu knuje". Nosoróg, ptak

85
nie występujący na przylądku, był symbolem nieszczęścia w jej wiosce w

Transkeju. „Przybył do mnie we śnie, a jego wizyty zawsze zwiastują nieszczęście
i śmierć".

Dzisiejszego wieczora dziecięce stopy nie zakłócały spokoju licznym kałużom na
wyboistej drodze. Nie było słychać okrzyków dzieci toczących po jezdni koła od

roweru, żadne maluchy nie biegały tego dnia z rozpostartymi ramionami, udając
samoloty. Nad ulicami panowała przytłaczająca cisza. Skręciwszy w boczną

uliczkę, Izuba wpadła na zbitą gromadkę kobiet.
— Pozdrawiamy cię, matko. — Młoda dziewczyna z podziwem wpatrywała się w nowo

przybyłą. Z szacunku zdawała się nie zauważać obandażowanego ramienia. Izuba
cieszyła się w okolicy wielkim poważaniem, nie tylko bowiem była właścicielką

domu, w którym mieszkała, co należało do rzadkości wśród patriarchalnego ludu
Xhosa, lecz miała także syna na uniwersytecie i córkę rozpoczynającą właśnie

naukę w college'u. W kraju, w którym Murzynom przez dziesiątki lat odmawiano
prawa do nauki, było to wielkie osiągnięcie.

Kobiety często przychodziły do Izuby z pytaniami o działania rządu. Powszechnie
wiedziano, że jej „Madam" pracuje w gazecie i że Murzynka potrafi odnaleźć

właściwą drogę wśród splątanych ścieżek prawa. W ciągu kilku lat pracy nauczyła

background image

się sporo od Toni, zarówno o historii i polityce ich kraju, jak i o

zanieczyszczeniu środowiska i niszczeniu przyrody.
— Zaprawdę miałaś dziś, matko, szczęście, że twoich dzieci nie było na ulicy.

Słońce świeci na twoją głowę. — Młoda kobieta mówiła powoli, nie odrywając dłoni
od brzucha.

— Co się stało? — zapytała Izuba. Na jej twarzy pojawiły się głębokie
zmarszczki, wyrażające ciekawość i zmartwienie zarazem.

Historia, którą usłyszała, nie należała do rzadkości w mieście. Od kiedy
Murzynom zezwolono na zakładanie drobnych przedsiębiorstw, wybuchła istna

epidemia mikrobusów. Pokryły one drogi półwyspu jak białe plamy gardło chorego
na dyfteryt i gwałcąc przepisy drogowe, wnosiły chaos na i tak przeładowane

ulice. Chodziło o to, by w jak najkrótszym czasie z okolicznych wiosek i
przedmieść przewieźć do centrum jak najwięcej pasażerów.

Chcąc jak najszybciej osiągnąć cel, kierowcy mikrobusów szarżowali, budząc
przerażenie w innych kierowcach. Pędzili w stro-

86
nę przedmieść, zawadiacko zmieniali pasy i skręcali z piskiem opon wzorem swoich

ulubieńców z wieczornych seriali telewizyjnych. W znajomych murzyńskich
dzielnicach brawura osiągała kulminację: gnali jak opętani wąskimi uliczkami,

siejąc panikę wśród sklepikarzy i przechodniów.
Większość z nich miała fałszywe prawa jazdy; fałszowanie dokumentów stanowiło

inną, równie dochodową formę drobnego biznesu, bardzo rozpowszechnioną wśród
mieszkańców ubogich dzielnic. Wystarczyło włożyć kurtkę i czapkę szofera —

oznaki władzy — i młodzi chłopcy zamieniali się w niebezpiecznych dla otoczenia
wariatów.

Jeden z tych potencjalnych wozów śmierci, którego kierowca oszczędzał właśnie na
fałszywe prawo jazdy, wjechał dziś z zawrotną szybkością w wąską uliczkę

niedaleko domu Izuby. Mały chłopczyk o wielkich oczach nie zdążył odbiec od
kałuży, w której bawił się patyczkami.

— Matko, to było jej najmłodsze dziecko. Syn. Urodziła wcześniej osiem córek i
zapłaciła dużo pieniędzy staremu Igąira za dobre lekarstwo na poczęcie syna —

opowiadała młoda kobieta. Nie mogła mówić dalej; przeszkodził jej w tym nagły
atak kaszlu. Stojąca obok staruszka w jaskrawo zielono-fioletowym swetrze

podjęła przerwany wątek.
— Znachor miał wielką moc i kobieta urodziła syna z Umthon-do, który dałby życie

wielu nowym chłopcom. — Oblizała popękane wargi i z trudem przełknęła ślinę. —
Urodziła syna, który, gdy podnieśli go z ziemi, był miękki jak opadła z drzewa

czerwona śliwka, zdeptana setkami stóp.
Izuba wzdrygnęła się. Oczyma wyobraźni ujrzała swoją malutką córeczkę zmiażdżoną

kołami samochodu.
— Odwiedzę ją i podzielę jej smutek — powiedziała głośno. — Najpierw jednak

muszę iść do domu i przekonać się, że moim dzieciom nic nie grozi.
Przerwała i badawczo przyjrzała się kobietom.

— A kierowca? Co z kierowcą? Milczały.
— Czemu nic nie mówicie, siostry? — zapytała.

— Matko! — Była to ta sama dziewczyna, która odezwała się na samym początku. —
Kierowca jest w wielkim szpitalu, ale nie

87
sądzę, że będzie żył. — Potrząsnęła głową i ze wzrokiem wbitym w ziemię rysowała

coś na piachu czubkiem buta. Izuba czekała cierpliwie. — Ludzi ogarnął szał,
kiedy zobaczyli zmiażdżone ciało chłopczyka. Policjanci musieli użyć gazu, który

wznieca ogień w płucach i sprawia, że woda płynie z oczu, zanim udało im się
zabrać kierowcę. — Młoda kobieta zamilkła i zaczęła dłubać w nosie, mimo woli

zdradzając swoją niepewność. W końcu dodała: — Wydaje mi się, że dziś dołączy on
do swoich przodków. Izuba przyjęła opowieść ze stoickim spokojem.

— Dziękuję wam, siostry.
Wzdrygnęła się. Umkholwane, ptak złej wróżby, przyniósł śmierć i pewnie niesie

także inne nieszczęścia, dzień bowiem jeszcze nie umarł. Izuba wymamrotała
szybko modlitwę do przodków, a potem, kiedy minęła grupę lamentujących kobiet,

zwróciła się do Umdali, Boga.
— Umdali, miej w swej opiece moje dzieci, kiedy jestem daleko, umdali, Dbaj o

nie, jak dbałeś o swego Syna. — Po chwili jednak, przypomniawszy sobie, że
Umdali zezwolił, by jego Syna ukrzyżowano i bito, szybko się poprawiła: — Dbaj o

nie i nie pozwól nikomu ich skrzywdzić. — Zdawała sobie doskonale sprawę, jak

background image

bardzo zajęty jest Umdali i ilu modlitw musi wysłuchiwać, więc postanowiła

przypomnieć mu dzieci rodziny Maipei, Nie chciała, by wielki Umdali pomylił się
i otoczył opieką inną rodzinę.

— Najstarszy mój syn to Storchman, Umdali. Niedawno zaczął się uczyć na wielkim
uniwersytecie. Ma szczęście. Potem jest Beauty. Miej na nią oko, Umdali. —

Przerwała na chwilę i położyła ciężkie paczki na bruku. — Nie odwracaj ode mnie
swego ucha, Umdali, bowiem jeszcze dwójka potrzebuje twojej opieki: Joshua, mój

najmłodszy syn, który ma wielu przyjaciół i żadnych kłopotów, i Soze, moja
najmłodsza córka. — Zadowolona, że wszystkie swoje dzieci umieściła w długiej

kolejce podopiecznych Umdali, i przekonana, że przodkowie nie pozwolą skrzywdzić
swojej krwi, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła do domu.

Kult przodków odgrywał wielką rolę w życiu plemienia Izuby. Xhosa nie wierzyli,
że życie kończy się wraz ze śmiercią. Uważali, że duchy istnieją dalej i

mieszają się w codzienne sprawy żyjących.
Sądzono, że przodkowie wiedzą, co komu przeznaczone i jak chronić żyjących. W

zamian za opiekę oczekiwali od plemienia
88

poszanowania obyczajów. Jeśli rodzina ich nie przestrzegała, przodkowie wpadali
w gniew. Wówczas trzeba było ich przebłagać darami.

Izuba szła do domu szybkim krokiem. Choć skrzydła Umkhol-wane okryły mrokiem jej
duszę, nie mogła opanować radości, która ogarniała ją, ilekroć widziała solidny

budynek z czerwonej cegły.
To miss Toni przekonała ją, żeby kupiła dom na swoje nazwisko, na wypadek gdyby

jej mąż, Abraham, zdecydował się wziąć drugą żonę, bo ci z Xhosa, których było
na to stać, z chęcią podporządkowywali się starym obyczajom i brali drugą żonę.

W społeczności Xhosa, gdzie po ślubie żona staje się własnością męża i nie
należy do niej nic oprócz naczyń kuchennych, dom z czerwonej cegły dawał Izubie

poczucie swobody. Ilekroć wkraczała na wąską ścieżkę wiodącą do niego, jej stopy
zaczynały poruszać się szybciej i lżej.

W malutkim domku było zwykle pełno ludzi, bo oprócz Izuby, jej męża i czwórki
dzieci mieszkali tu jej bracia bliźniacy, Wisdom i Justice, oraz starszy brat z

żoną i trójką dzieci.
Tego dnia jednak tylko Soze, najmłodsza córka, zbiegła niepewnie ze schodów, by

powitać matkę. Urodziła się nieco ponad dwa lata temu, kiedy Izuba myślała, że
jej soki już wyschły i nie będzie mogła dać mężowi kolejnego dziecka. Chcąc

zmylić złe duchy, które mogą uznać, że narodzone po latach niepłodności dziecko
będzie mieć dla rodziców specjalne znaczenie, dali małej nieciekawe imię.

Nazywała się Soze, czyli „Ta, która jest nieważna i może umrzeć".
Upuściwszy pakunki na ziemię, Izuba czule objęła dziewczynkę. Soze patrzyła na

biały bandaż okalający ramię matki ciemnymi rozszerzonymi oczyma. Po chwili
dotknęła go nieśmiało, ale zaraz jej uwagę przyciągnęły ozdabiające szyję

Murzynki biało-niebieskie paciorki.
— Urna, pozdrawiam cię — zawołała Izuba w głąb domu, ale odpowiedziała jej tylko

cisza. Stara matka nie pokazała się.
— Beauty — krzyknęła i zatrzymała się, czekając na odpowiedź starszej córki. —

Pewnie jeszcze siedzi w szkole — powiedziała do Soze. — Masz bardzo mądrą
siostrzyczkę, moja malutka, i jeśli będziesz uczyć się tak pilnie jak ona, być

może pewnego dnia zostaniesz pielęgniarką albo nawet nauczycielką w szkole.
— A Josh? — Soze nie chciała, by jej brata ominęły przyszłe

89
splendory. Brązowe, okolone długimi rzęsami oczy Izuby złagodniały, kiedy

pomyślała o Joshu, smukłym piętnastolatku.
— I Joshua też — zgodziła się. — Pewnego dnia zostanie bardzo ważną osobą, a ty

i ja będziemy z niego bardzo dumne. — Jeszcze raz zawołała Beauty. — Gdzie się
wszyscy podzieli? — mamrotała. — Gdzie jest babcia? — Podeszła do okna i jednym

ruchem rozsunęła zasłony, pozwalając wiosennemu słońcu wtargnąć do pokoju. —
Gdzie Umakhulu?

— Tam. — Soze ze strachem wskazywała sypialnię. Izuba otworzyła drzwi do pokoju,
podbiegła do łóżka i padła na kolana przed drobną postacią, skuloną na skraju

posłania. Wysuszonym ciałem jej matki wstrząsały łkania. Staruszka zawodziła
wysokim, piskliwym głosem.

— Jakie nieszczęście nas spotkało, Urna? Czemu lamentujesz? — Izuba delikatnie
gładziła kościstą dłoń o palcach powyginanych jak konary baobabu.

— Ajee, córko, zostaliśmy zhańbieni. Przodkowie skierują swój gniew na głowy

background image

nasze i naszych dzieci. — Staruszka kiwała się w przód i w tył. Nawet kiedy

mówiła, nie mogła powstrzymać drgania cienkich warg. — Co za wstyd! Nazwisko
Maipei będzie wkrótce znaczyć tyle co psie nieczystości na ulicach.

Izuba czekała cierpliwie. W końcu paroksyzmy szlochu przeszły na tyle, że matka
mogła jej opowiedzieć całą historię.

Podczas najczarniejszych godzin nocy, kiedy największy śmiałek nie wychodzi z
domu z obawy przed złymi duchami i polującymi hienami, bliźniaczy bracia Izuby

wrócili do domu po obrzędzie inicjacji. Zjawili się nagle, dwa upiorne blade
ciała, obsypane proszkiem ze startego piaskowca, odziane w rytualne szaro-

czerwone szaty obrzędowe.
Justice i Wisdom nie wrócili do wioski w Transkeju, by tam poddać się rytuałowi

przemiany z chłopca w mężczyznę, lecz zdecydowali się przejść obrzezanie w
pobliżu swojej dzielnicy. Ich współplemieńcy uważali każdego nie obrzezanego

mężczyznę, bez względu na wiek, za niedorosłego chłopca. Żadna szanująca się
dziewczyna Xhosa nie wyszłaby za takiego.

Ceremonie odbywające się w pobliżu miasta trwały z konieczności o wiele krócej
niż na prowincji. Zamiast miesiącami wtajemniczać adeptów w tajniki prawa

plemiennego i sekrety dorosłości, szkolono
90

ich tu tylko kilka tygodni, a instruktaż nie był tak bolesny jak edukacja w
Transkeju. Chłopców nie bito, ale za to samo obrzezanie, a więc obcięcie

napletka, odbywało się bez użycia jakichkolwiek środków znieczulających.
Spędzali okres edukacji izolowani w malutkim szałasie, ukrytym głęboko w buszu

na piaszczystych równinach, gdzie siedzieli nadzy, z ciałami pomalowanymi na
biało, co miało ochraniać ich osobowości i bronić dostępu złym duchom.

Chłopcy przeczesywali gęste zarośla, zabijając wszystko, co się nadawało do
zjedzenia. Jeśli przez kilka dni nie mieli szczęścia, kradli. Kradzież była

dopuszczalna, ale nie było wolno dać się złapać na gorącym uczynku. Kiedy
oddalali się od szałasu, mieli prawo wziąć tylko jeden koc, co jednak niewielką

dawało ochronę nagim ciałom, bo szkolenie odbywało się zwykle zimą lub wczesną
wiosną.

Bliźniacy właśnie przeszli bolesną, od wieków praktykowaną operację obrzezania.
Starannie wybrany stary człowiek, który znał się na rzeczy, odciął ostrzem

wrażliwy napletek. Bracia siedzieli na skórzanych kaross, szeroko rozstawiwszy
nogi. Zaciskali zęby i napinali mięśnie tak, że nabrzmiały im żyły na karku. Po

ukończonym zabiegu, półprzytomni z bólu wypełzli z chaty, by w samotności
zniszczyć kawałek odciętego naskórka. Justice, starszy i silniejszy, miał

szczęście i szybko znalazł mrowisko. Zakrwawiony strzęp znikł błyskawicznie i
chłopak nie musiał się już martwić, że ktoś może go znaleźć i wykorzystać do

czarów. Wisdom, wrażliwy chłopiec, zapatrzony w brata, parę godzin szukał
bezpiecznego schowka. Wiedział, że przodkowie faworyzują Justice'a i postanowił

we wszystkim naśladować bliźniaka.
Ich kankata, czyli strażnik, odszedł, żeby odprowadzić znachora do szosy.

Obolali chłopcy leżeli na podłodze chatki. Przez kolejne dwa dni mieli nie
dostać nic do picia, a już teraz czuli suchość w ustach. Okaleczone członki

bolały, jakby kwas solny wżerał się w żywe ciało. Opatrunek ze świeżych liści
przynosił im niewiele ulgi.

Zaciskali mocno powieki, starając się uspokoić rozszalałe serca, kiedy drzwi
chatki otworzono silnym kopniakiem i do środka wtargnęła banda tsotsi, gang

wyrostków wyjętych spod prawa. Wyciągnęli półprzytomnych braci na zewnątrz, na
lodowaty deszcz. Rozwydrzone nastolatki, ludzie tak jeszcze młodzi, że

przekonani
91

o własnej nieśmiertelności, rozpaleni retoryką rewolucyjną, rozkoszowali się
nowo zdobytą władzą, lekceważąc autorytety rodziców i plemienia, depcząc

beztrosko odwieczne prawa.
Na nowo rozniecili ogień. Czekając, aż węgle się rozżarzą do czerwoności

urozmaicali sobie czas dokuczaniem bliźniakom i drwinami z tego, że poddali się
bolesnemu rytuałowi.

W końcu, kiedy żar był gotów, zastąpili nim opatrunek z liści na zakrwawionych
penisach chłopców. Węgle zagłębiły się w miękkie różowe ciało, osmaliły

delikatną skórę. Nad zalanym deszczem buszem unosiły się błagalne krzyki braci,
ale nie słyszał ich nikt oprócz gęstej mgły.

Matka Izuby nie mogła mówić dalej. Podjęła wątek dopiero wtedy, gdy córka

background image

napoiła ją piwem domowej roboty, dobrym, gęstym piwem, pełnym witamin.

Przerażona Izuba delikatnie głaskała starą kobietę po głowie. Odezwała się w
niej tęsknota za dawno minionymi czasami, kiedy takie łamanie praw

doprowadziłoby do wykluczenia winnych ze wspólnoty. Aby uzyskać przebaczenie,
musieliby spędzić długie tygodnie w buszu, w towarzystwie starszych plemienia.

Dopiero gdyby po tym okresie izolacji okazali skruchę, mogliby wrócić do wioski.
Jeśli nie, zostaliby w buszu. Tylko kilka rzecznych kamieni na grobie

wskazywałoby, że kiedyś istnieli.
— Izubo, moja córko, kiedy wreszcie twoi bracia mogli się utrzymać na nogach,

przywlekli się tutaj i zaczęli błagać o pomoc. Byli zdesperowani i przyszli,
choć wiedzieli, że nie wolno im zbliżać się do żadnej kobiety, dopóki biały

proszek pokrywa ich ciała, a szałas nie jest spalony po zakończeniu obrzędu.
Ajee! — lamentowała cicho. — Tsotsi zabrali nawet naszyjniki moich synów,

wykonane z włosów z ogona świętej krowy z naszej wioski. Magiczne naszyjniki,
które miały ich chronić. Co z nimi będzie? Moi synowie, moje najmłodsze dzieci!

Co teraz zrobimy?
Otworzyła wypełnione łzami i bólem oczy i bezradnie spojrzała na Izubę, swoje

najstarsze i najsilniejsze dziecko.
Usta Soze, która stała na progu wpatrzona w babkę, wygięły się w podkówkę i mała

zaniosła się szlochem. Łkania dziecka zlewały się z lamentem starej kobiety.
Izuba upewniła się, że matka opatrzyła rany chłopców nie tradycyjnymi maśćmi

Xhosa, lecz lekarstwami białych ludzi, które
92

przechowywała w zamkniętej na klucz szafce. Dzieci spały, po-przytulane do
siebie jak szczenięta w koszyku. Potem wróciła do rozszlochanej staruszki, by ją

uspokoić i przekonać, że skoro bliźnięta zostały zaatakowane przez tsotsi,
przodkowie wybaczą im oddalenie się od szałasu i przyjęcie pomocy z rąk kobiety.

Starej pani trudno było w to uwierzyć, wiedziała bowiem, że wedle odwiecznego
obyczaju, kobiecie, która zbliży się do miejsca inicjacji, grozi kara śmierci.

Matka Izuby obawiała się, że stanie się to jej udziałem.
Kołysząc Soze w ramionach, Izuba łagodnym głosem opowiadała o licznych

przypadkach, kiedy zwyczaje plemienia musiały ulec zmianie lub ustąpić przed
kulturą wielonarodowych miast.

— Urna, jutro pójdę do twojej siostry, która słyszy głosy cieni. Usłuchała
przodków i została wróżbitką, a my ofiarujemy dobrą, tłustą kozę i przebłagamy

przodków. Jeśli Justice i Wisdom szczęśliwie dotrwają do końca próby i staną się
mężczyznami w oczach plemienia, będziemy wiedzieć, że duchy im wybaczyły.

Pocieszona tymi słowami staruszka pozwoliła wyprowadzić się z sypialni. Izuba
usadziła ją na stopniach werandy, aby w wiosennym słońcu mogła wygrzewać

powykręcane artretyzmem ciało.
Dopiero późną nocą wrócił do domu Abraham, mąż Izuby. Troje z czworga ich dzieci

już spało.
Najstarszy, Storchman, zwykle wracał, kiedy młodsze rodzeństwo już leżało w

łóżkach. Izuba była przekonana, że to dziewczyna, a nie książki zatrzymują go
tak długo na terenie uniwersytetu, ale chłopak zbywał śmiechem wszelkie jej

pytania.
Abraham, siwowłosy, budzący szacunek mężczyzna, miał dobrą pracę. Był szoferem

dyrektora wielkiej firmy budowlanej. Jego szef urodził się na farmie w
Transkeju, dorastał pasąc bydło i polując razem z chłopcami Xhosa. Znał obyczaje

i język tego ludu, co na Przylądku zdarzało się rzadko, bo biali władali tu
najczęściej tylko angielskim i afrikaans. Długie podróże, które Abraham odbywał

z chlebodawcą, były dla męża Izuby wielką przyjemnością, bo mógł dyskutować o
polityce we własnym języku.

— Moja żono —westchnął ciężko, kończąc posiłek. —To była długa i ciężka podróż.
Przejechaliśmy ponad półtora tysiąca kilometrów i jestem słaby jak stary wół,

który nie ma dość siły, by opuścić kraal i udać się na pastwisko.
93

Wstał od stołu i przeciągnął się. W całym pokoju słychać było trzeszczenie jego
stawów. Izuba uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Nie była w stanie wyobrazić sobie

półtora tysiąca kilometrów, ale zdawała sobie sprawę, że to wielka odległość.
Niedbale rzucił ubrania na krzesło i opadł na łóżko jak pień drzewa.

— Żono — odezwał się. — Chodź tu i spocznij u mego boku. Dobrze jest mieć własne
łóżko do spania. — Pogładził materac obok siebie. Izuba zbliżyła się do niego.

Abrahama bolało całe ciało i ciążyły mu powieki, a opowieść, którą Izuba

background image

wyszeptała mu do ucha, nie przynosiła ulgi zmęczonym członkom. Nie chciał

słyszeć cichych słów, ale wiedział, że jako głowa rodziny musi podjąć decyzję.
— Izubo, moja droga żono. W kraju dzieje się wiele złego, ludzie Nguni sycą

nienawiść czarnych szakali, które wyją w ciemności, mordują własny lud, łamią
święte prawa i nie lękają się gniewu przodków.

Chrząknął i przewrócił się na bok, żeby spojrzeć w twarz żonie. Po chwili
wyszeptał jej do ucha: — Postąpiłaś słusznie w sprawie Wisdoma i Justice'a.

Ofiarujemy przodkom tłustą kozę, a chłopcy dokończą kwetha i staną się
mężczyznami. — Zanim zamknął oczy, wyszeptał cicho: — Moja żono, wszystko się

zmienia.
O tak, mój mężu, zmienia się, pomyślała Izuba, nagle ogarnięta falą strachu.

Także my, mój ukochany Abrahamie, także i my się zmieniamy. Dzisiejszej nocy
białka twoich oczu znów miały czerwony kolor. Przesunęła dłonią po siwych

włosach Abrahama.
— Piłeś dziś brandy białego człowieka. Poszedłeś do shebeenu i kupiłeś brązową

wodę z piekła od kobiet, które za pieniądze zabiłyby człowieka. Brandy cię
osłabia i w końcu będziesz pełzał na czworakach, słaby jak dziecko, i żebrał o

więcej. Staniesz się jak kobieta, do której przyszedł thikoloshe.
Na myśl o ohydnym karle, który nosi swój olbrzymi penis zarzucony na ramię,

Izuba zajrzała pod łóżko, by się upewnić, że pod drewnianymi nogami leżą cegły
wzbraniające thikoloshe wstępu do jej łoża. Dzięki nim włochate karły nie

zgwałcą jej ani nie sprawią, że będzie oziębła dla męża.
Uspokojona przytuliła się do Abrahama. Stłumiła ziewnięcie i otoczyła męża

pulchnym ramieniem. „Och, mój mężu, niech
94

Umdali i przodkowie ochronią cię przed ognistym przekleństwem brandy".
Wtuliła twarz w jego szyję i zasnęła wsłuchana w rytmiczne bicie jego serca jak

kocię bezpieczne przy sercu matki.
Na ofiarę Abraham wybrał kozę, zwierzę bardzo popularne wśród plemion Nguni,

kozy bowiem są nie tylko tańsze od bydła, lecz także ich przedśmiertne beczenie
sprawia wielką przyjemność uszom przodków.

W domu Izuby nie było skrawka wolnego miejsca. Wszystkie zajmowali krewni i
przyjaciele przybyli na uroczystość składania ofiary. Przed świętem nawarzono

dużo piwa, jego bowiem chłód sprawia wielką radość przodkom lubującym się w
zimnie. Ceremonii miała przewodzić Iggirakazi, wróżbitka, ciotka Izuby.

To właśnie ona najbardziej rzucała się w oczy. Stała na środku, ubrana w długą,
szeroką białą spódnicę, z prawym ramieniem owiniętym sznurami białych paciorków

dla ochrony przed złymi duchami. Na głowie miała czapę z futra chwiejącą się
przy każdym ruchu, a w lewej dłoni ściskała sjambok, spinkę ze skóry hipopotama.

Torbę z magicznymi środkami mocno przywiązała sobie w talii, podobnie jak
dziwacznie zdobiony paciorkami worek na tytoń, z którego wystawał długi cybuch

fajki, nieodłączny atrybut wszystkich kobiet Xhosa.
Goście stłoczyli się w największym pokoju i patrzyli, jak Igqirakazi miesza

magiczny napój, który gotowała dla kozy. Rozległ się szmer podziwu, gdy z
kociołka wykipiała gęsta biała piana, niezawodny znak, że kobieta zna swoje

rzemiosło.
Kozła odwiązano od drewnianego płotu i wciągnięto do domu. Prowadzili go Abraham

i Storchman, a Joshua popychał z tyłu. Wspólnymi siłami wepchnęli łeb zwierzęcia
do miski.

— Patrzcie — krzyknęła matka Izuby. — Koza wypiła napój. Przodkowie pochwalają
nasz wybór. Patrzcie, jak mocno trzyma się na nogach. Nie uklęknie, nie ściągnie

na moich synów nieszczęścia. To dobra koza.
Izuba uśmiechnęła się, słysząc nutę radości w głosie matki.

Joshua wniósł miskę rozżarzonych węgli, a Storchman posypał je słodko pachnącymi
ziołami.

95
Mężczyźni podstawili miskę pod nos zwierzęcia. Biała bródka kozła trzęsła się,

kiedy usiłował im się wyrwać, ale w końcu zaczął wdychać aromatyczny dym.
Abraham przesunął zieloną gałązką po jego grzbiecie i podogoniu, a potem

przewrócono silnego kozła na grzbiet. Mężczyźni przytrzymywali go, a Abraham
uniósł krótką włócznię, używaną podczas ceremonii składania ofiar. Po chwili

ostrze opadło. Skóra starego samca była twarda i nie dotarło do krwi. Kozioł
szarpał się, chciał uciec, ale mężczyźni trzymali mocno. Czoło Abrahama pokrywał

pot, kiedy znaczył skórę ofiary płytkimi pchnięciami, ale w końcu udało mu się

background image

wbić włócznię na odpowiednią głębokość. Z westchnieniem ulgi przekręcił ostrze,

rozległo się żałosne beczenie, a krewni uśmiechnęli się, śpiew ów bowiem był
piękny i na pewno podobał się przodkom.

Rodzina Izuby szczerze wierzyła w sens składania ofiar. Wszyscy siedzieli
nieruchomo, obserwując agonię zwierzęcia.

Czarne kopyta zadrgały w powietrzu w ostatnim spazmie i zmaltretowany kozioł
zdechł. Abraham zabrał się do ćwiartowania mięsa. Izuba nalewała wszystkim piwa

i wkrótce cały dom wrzał śmiechem.
Zapach gotowanej koźliny, od którego ślinka napływała do ust, skłonił Iggirakazi

do szybkiego zakończenia rozmowy z przodkami. Oznajmiła, że przyjęli ofiarę i
będą nadal opiekować się bliźniakami.

Nowinę powitano okrzykami radości i modłami do przodków, a potem goście z
rozkoszą oddali się ucztowaniu.

ROZDZIAŁ
5

Promienie zachodzącego słońca oświetlały wysokie wzgórza i małe obłoczki, które
płynęły po niebie, połyskując brzoskwiniowo i złoto. Potężne dźwięki „Eroiki"

niosły się echem po zielonych dolinach, w kurzu wzniecanym przez błękitnego
mercedesa na polnych drogach krainy Zulusów. Pastuszkowie o skórach czarnych jak

polerowany heban z krzykiem zganiali z jego trasy kozy i bydło.
Muzyka rosła do oszałamiającego crescendo, a kiedy ostatnie akordy symfonii

ustąpiły miejsca ciszy, Nick spojrzał na Toni. Delikatne słońce muskało jej
twarz i pokryło złotym pyłem długie rzęsy. Miała zamknięte oczy i uśmiechała się

leciutko kącikami ust.
— Pobudka, Toni. Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział. Otworzyła oczy.

— Nie spałam. — Smukłymi palcami przejechała przez gęste włosy i na chwilę
uniosła je do góry, by ochłodzić kark. — Słuchałam muzyki.

— Oczywiście — zakpił. — I rytmicznie pochrapywałaś jak kociątko.
— Ależ Nick, ja nigdy nie chrapię — oburzyła się.

— Mam nadzieję, bo inaczej czeka mnie kilka bezsennych nocy — zaśmiał się.
Sięgnął po jej dłoń i uniósł ją do ust. Kiedy całował kolejne palce, ciałem Toni

wstrząsnął dreszcz podniecenia.
97

Do tej pory, także podczas lotu służbowym samolotem, odsuwała od siebie myśl o

nadchodzącej nocy.
Podniecała ją perspektywa weekendu z Nickiem, ale przerażała własna odwaga.

Timothy został u Helen. Uwielbiał spędzać czas w żłobku przyjaciółki matki, a
Toni była spokojna, że zostawia go pod opieką wykwalifikowanej przedszkolanki.

Ale na pytanie Helen, która widząc jej błyszczące oczy i z trudem skrywaną
niecierpliwość, zapytała, kto zaprosił ją na tę wyprawę, wykręciła się od

odpowiedzi, i to wzbudziło w niej poczucie winy.
Nick położył sobie jej dłoń na kolanie i przykrył swoją.

— Za następnym wzgórzem zobaczysz nasz domek — powiedział. — O, oto i on.
Przejeżdżali właśnie przez drewniany mostek i Toni westchnęła z zachwytu.

Morelowe światło odchodzącego dnia złagodziło kolory i nadało im miękkości, tak
że kompleks wypoczynkowy przed nimi wyglądał jak namalowany na jedwabiu pejzaż.

Pokryte strzechą budyneczki wyrosły wzdłuż górskiego strumienia, w którego
czystej wodzie zdawały się kąpać wszystkie tęcze z afrykańskiego nieba.

Za domkiem rozciągał się las, zaczarowana kraina rosnących ku niebu wysokich
drzew o pniach pokrytych szarozielonym mchem. Z gałęzi, jak potężne liny

okrętowe, zwieszały się pędy dzikiej winorośli i pnącego szafranu, a olbrzymie
konary oplatały liany. Białe i czerwone olchy usiłowały wybić się ponad zielone

sklepienie. Toni rozpoznawała większość krzewów, lilie o słodko pachnących,
barwnych kwiatach i wysokopienne fuksje, odznaczające się na zielonej plamie

lasu jasnoczerwonymi i pomarańczowymi kwiatami.
Na myśl, że w tym cudownym miejscu na wzgórzach spędzi trzy długie dni,

uśmiechnęła się szeroko.
— Nick — szepnęła. — Tu jest niewiarygodnie pięknie.

— Wiedziałem, że pokochasz to miejsce równie mocno jak ja. — Uścisnął jej dłoń.
— Chciałem się tym z tobą podzielić. To nie będzie taki sobie zwyczajny weekend.

Nagle zatrzymał samochód, pochylił się i pocałował ją szybko.
Tak, pomyślała Toni z uśmiechem, gdy spieszył otworzyć jej drzwiczki. To będzie

bardzo, bardzo specjalny weekend.

background image

Ubrany w nieskazitelnie białe spodnie i marynarkę portier wyciągnął do Nicka

obie dłonie po napiwek, a otrzymawszy go,
98

dwukrotnie zaklaskał w podzięce i wąską ścieżką poprowadził ich do domku z dwoma
sypialniami.

Toni uśmiechała się, ale w jej oczach Nick widział niepewność.
Spokojnie, Houghton, ostrzegał sam siebie. Daj jej trochę czasu, w przeciwnym

razie ją stracisz. Uważaj.
— Toni — odezwał się, sięgając po jej torbę. — Może chciałabyś się przebrać?

Pewnie marzysz o prysznicu przed kolacją. — Otoczył ją ramieniem i wprowadził do
pokoju pełnego jasnych drewnianych mebli. — Widoki tutaj są cudowne, ale płaci

się za nie kurzem. — Przytulił ją na chwilę, położył torbę na łóżku i wyszedł.
— Dziękuję, Nicku — zdążyła wyszeptać.

Najlepiej zrobi ci długi, zimny prysznic, mój drogi Nicholasie, i to wcale nie
po to, żeby zmyć brud, pomyślał. Spojrzał na zamknięte drzwi jej sypialni i

przez mały salonik udał się do swego pokoju.
Nick ledwie zdążył usiąść na drewnianej ławeczce przed domkiem, kiedy rozległ

się stukot obcasów. Poderwał się.
— Toni, wyglądasz przepięknie.

Krótka obcisła sukienka z czarnego lnu eksponowała jej zgrabną figurę i
podkreślała długie nogi. Dzięki sandałkom na wysokich obcasach, idąc kusząco

kołysała biodrami. Złote kolczyki i naszyjnik dodawały blasku ciemnym włosom.
Fioletowoszare cienie na powiekach uwydatniały głęboki błękit jej oczu.

Nick zwykle widywał Toni nie umalowaną, z włosami potarganymi wiatrem, nic
dziwnego zatem, że przez chwilę był oszołomiony pięknością kobiety, która

wyciągała do niego rękę.
— Dziękuję. — Zachwyt malujący się na jego twarzy sprawił Toni wyraźną

przyjemność.
Nagle ciszę przerwały rytmiczne uderzenia w bęben z wołowej skóry.

— O, świetnie — ucieszyła się Toni. — Kolacja. Umieram z głodu. — Wsunęła rękę
pod ramię Nicka.

Uśmiechnął się, dumny, że jego towarzyszką jest taka piękność, i zadowolony, że
z jej oczu znikł wyraz niepewności. Była swobodna i szczęśliwa. Chciało mu się

śpiewać z radości.
Śmiali się i żartowali przy stoliku, aż kelnerzy także zaczęli się

99
uśmiechać, jakby zarażeni ich szczęściem. Nick zabawiał Toni historyjkami o

filmowcach, z którymi pracował, a ona rewanżowała się śmiesznymi i strasznymi
relacjami z pracy dziennikarskiej.

Kiedy otworzyli drzwi swego domku, pełny księżyc stał już nisko na ciemnym
niebie.

— Spójrz. — Toni zachichotała. — Znowu szampan. Na szklanym blacie małego
stoliczka stała w srebrnym kubełku z lodem ciemnozielona butelka.

— No, no — Nick spojrzał na etykietkę. — Bollinger. Nie możemy go zmarnować. —
Jednym ruchem wyciągnął korek.

— Nick! — krzyknęła Toni. — Popatrz na twoje łóżko. — Przez otwarte drzwi widać
było olbrzymie mosiężne łoże z baldachimem, ze stosem poduszek w koronkowych

poszewkach. — Zawsze chciałam mieć takie łóżko. — Wbiegła do pokoju i położyła
się na szydełkowej narzucie. Wsparta o poduszki wyciągnęła rękę po szampana.

— Możesz mieć to łóżko — roześmiał się. — Ale jest jeden szkopuł. Łóżko razem ze
mną.

Toni upiła łyk, wpatrując się w niego znad kieliszka, nagle poważna.
— To nie szkopuł— powiedziała w końcu. — To dodatkowa atrakcja.

Nicholas przyglądał się leżącej wśród koronek kobiecie. Gęste włosy wymknęły się
spod złotej klamry na karku i bezładnymi falami otaczały jasną twarz. Kiedy

zrzucała pantofle, sukienka przesunęła się do góry, odsłaniając kształtne uda.
Wstrzymawszy oddech, pochylił się nad łóżkiem i postawił kieliszek Toni na

stoliku obok, rozlewając odrobinę szampana na ręcznie haftowaną serwetkę.
Odsunął włosy z jej twarzy, z czułością dotknął ciężkich powiek i opuszkami

palców gładził regularne łuki brwi. Oddychał coraz szybciej, ciągle jednak
niepewny, czy aby nie wystraszy jej zbyt gwałtowny ruch. Wyczuła to i otoczywszy

jego szyję ramionami, przyciągnęła do siebie. Kiedy ją całował, czuł bijące od
niej pożądanie; kobieta, której tak pragnął, w końcu należała do niego.

Ostrożnie zdjął jej kolczyki i biżuterię i wsunął dłoń pod plecy. Zamek

background image

błyskawiczny sukienki rozsuwał się z cichym szelestem. Musnął językiem jej

wargi, rozkoszując się ich smakiem.
— Jesteś taka śliczna, kociątko, taka cudowna — mruczał,

100
pieszcząc dłonią gładką skórę nad pończochami. Odnalazł podwiązki i zsunął je

jednym ruchem.
Zanim czułe ręce usunęły ostatnią przeszkodę, przywarł ustami do skrawka czarnej

koronki między jej nogami. Toni instynktownie zakryła się dłońmi; czule, lecz
stanowczo odsunął je na bok.

— Pozwól mi na siebie patrzeć, kochanie. Jesteś piękna. Pozwól mi się dotykać. —
Jęknęła pod głęboką pieszczotą jego języka i uniosła do góry biodra, wstrząsana

pragnieniem.
— Nick — szeptała.

Przesunął się w górę i przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
— Jesteś moja — szepnął ochryple, kiedy ich ciała odnalazły odwieczny rytm

miłości. — Tylko moja.
— Tak, tak, Nick.

Perłowe światło księżyca wpadało do pokoju przez koronkowe zasłony, układało na
suficie fantastyczne wzory.

Dwie jasnogłowe leśne sowy, ukryte w potężnych konarach wyśpiewywały ku gwiazdom
synkopowany duet. Wiatr przynosił ich pieśń do sypialni.

Leżeli zmęczeni, patrząc na grę świateł nad sobą.
Toni przeciągnęła się. Cienkie bawełniane prześcieradło ściśle przywarło do jej

ciała, gdy odwróciła się do leżącego obok mężczyzny.
— Nicku, czy pamiętasz Kakapo? —- zapytała, gładząc bujne włosy na jego piersi i

opierając na niej podbródek. Chciała patrzeć mu w oczy, choć ciemność kryła rysy
ich twarzy.

— Tak, nawet bardzo dokładnie pamiętam — odparł sennie.
— Do dzisiaj mi wstyd, kiedy sobie przypomnę, jak cię wówczas potraktowałam.

Musiałam być szalona — szepnęła miękko. — Seks nigdy nie dał mi tyle radości.
Dzięki tobie czuję się godna pożądania. — Pocałowała brązowy sutek.

Wstrząsnął nim dreszcz podniecenia i czułości zarazem. Przełknął ślinę.
— Chodź tutaj — szepnął. Leżeli teraz twarzą w twarz, przytuleni. -— Kocham cię.

— Toni uniosła głowę. — Nie — przerwał jej i gestem nakazał milczenie. — Nie mów
nic... Nie teraz. — Pocałował ją łagodnie i zamknął oczy.

Trzy dni przeszły szybko jak trąba powietrzna, która wciąga
101

cały świat w swój szaleńczy wir, a potem znika i o tym, że istniała, świadczy
jedynie wiszący w powietrzu welon kurzu.

Zapomnieli o upływie czasu zatopieni we własnym szczęściu. Przy śniadaniu, które
zjadali w altanie nad rzeką, planowali, co będą robić w dzień. Obserwowali

perskie słowiki oddające się porannym ablucjom zaśmiewali się na widok
nastroszonych żółtych piórek, i zakładali się, który zimorodek nałowi tego dnia

więcej ryb.
Pałaszowali domowej roboty bułeczki z miodem z dzikich kwiatów i omlety

przyprawione ziołami z ogródka.
Po południu wracali do swego domku, spoceni i roześmiani po galopadzie na nie

podkutych koniach, które niosły ich na wzgórza, skąd rozpościerały się wspaniałe
widoki.

Wieczorami, sącząc aromatyczną kawę, patrzyli na Wenus, gwiazdę zmierzchu, która
spoziera na ziemię przez szparkę w niebiańskiej kurtynie, bacznie obserwując

ziemską publiczność, zanim wypuści na scenę liczne gwiazdy.
— Oto Ucel izapolo, ta, która prosi o mleko z wymienia. — Nick wskazywał Wenus.

— Jest to gwiazda, która pojawia się na niebie, kiedy kobiety doją krowy. W
przeciwieństwie do Xhosa, plemiona Suto nazywają ją Sefalabohoho, czyli smutne

resztki, bo tyle tylko zostaje w garnku dla spóźnialskich, przychodzących na
kolację po wzejściu Wenus.

Toni śmiała się i wypytywała o nazwy nadawane innym gwiazdom przez różne
plemiona.

Rozleniwieni przyglądali się niebiosom, a potem szli do domku, rozkoszując się
czystym górskim powietrzem przesyconym słodkim zapachem jaśminu i gardenii

rosnących przy ścieżce. Chrzęst żwiru pod ich stopami nie był w stanie zagłuszyć
rechotu żab, które dawały conocny koncert,

Ich sypialnia stała się uniwersytetem miłości, a oni zamienili się w

background image

nienasyconych studentów, z zapałem zgłębiających tajemnice własnych ciał i

umysłów. Z żalem poświęcali kilka godzin na sen.
Toni rozkwitała pod dotykiem jego twardego ciała i zręcznych palców.

Przywiązywali się do siebie coraz mocniej i z każdą godziną myśl o powrocie do
zwykłego życia stawała się bardziej nieznośna.

W przeddzień wyjazdu z wyładowanym po brzegi koszykiem
102

powędrowali do lasu w górę strumienia. Wspinaczka była trudna, toteż kiedy
dotarli na małą polankę, ociekali potem.

Toni zdjęła buty i ostrożnie ruszyła po oślizgłych kamykach w stronę wielkiego
głazu, wokół którego pieniła się woda. Podciągnąwszy spódnicę, pochyliła się, by

zaczerpnąć jej trochę, i odsłoniła kształtne uda. Nick nie mógł się oprzeć
pokusie i w chwilę potem siedział na porośniętym trawą brzegu i suszył odzież.

— Cudowne miejsce na wypoczynek. — Toni wyciągnęła smakołyki z koszyka.
— Odpoczynek? — skrzywił się. — Mam odmrożony tyłek i mokre spodnie.

— Właśnie zauważyłam, że miałeś kłopoty z utrzymaniem równowagi. Gdy się ma
spodnie na wysokości kostek... — Toni roześmiała się. Objął jej twarz dłońmi i

głęboko spojrzał w błękitne oczy.
— Kocham cię i pragnę, Toni. Nie chcę się tobą z nikim dzielić. Wiem, że

martwisz się o Timothy'ego, bo musiałabyś rozdzielić go z Serge'em, ale uwierz
mi, będę go kochał jak własnego syna. — Głos mu się załamał. — Chcę cię zawsze

mieć przy sobie. Chcę się budzić i zasypiać wiedząc, że leżysz tuż obok. —
Przesunął dłonią po jej policzku. — Jestem z ciebie dumny, kocham cię i chcę,

żeby cały świat o tym wiedział. Chcę się zestarzeć razem z tobą.
Toni wstrzymała oddech. Bała się odezwać, by nie rozproszyć magii tych słów. Tak

bardzo chciała je usłyszeć!
— Podczas tego weekendu przekonałem się, jak cudowne może być życie z tobą, i

zimno mi się robi na myśl, że mamy się rozstać na zawsze. Obserwowałem cię,
kiedy się kąpałaś, smarowałaś kremem twarz; słuchałem twego oddechu, kiedy

spałaś, i patrzyłem, jak rano budzisz się z głową pod poduszką. — Musnął jej
usta wargami. — Stałaś mi się bardzo droga. Nie mogę cię utracić.

Łzy napłynęły Toni do oczu; szybko ukryła twarz na jego ramieniu. Bez względu na
to, jak bardzo tego pragnęła, nie mogła obiecać Nickowi że opuści Serge'a.

Potrzebowała czasu, by przemyśleć, co będzie najlepsze dla jej synka, czasu, by
zebrać się na odwagę i porozmawiać z mężem. Nick objął ją mocno.

...szukałem cię wśród bezgwiezdnych nocy,
zgubiony bez miłości...

Miękko recytował wiersz, który tak lubiła, powolnymi ruchami
103

gładząc jej włosy. Słońce było już nisko. W powietrzu unosił się zapach bujnej
zielonej trawy i żyznej czerwonej gleby.

Idylla dobiegła końca. Nick postanowił wrócić do Kapsztadu razem z Toni zwykłym
liniowym samolotem. Boeing wzbił się pod nocne niebo.

Kiedy ciemność pochłonęła całkowicie światła lotniska, Toni ścisnęła rękę Nicka
i trzymała ją mocno, czując ból złotej obrączki ślubnej wpijającej się w ciało.

Samolot, jak mały biały owad, leciał przez burzliwą noc.
ROZDZIAŁ

6
Przeszywający gwizd zaalarmował pasażerów i przypomniał spóźnialskim, że jeden z

zatłoczonych jak zwykle pociągów opuszcza dworzec.
Toni siedziała w samochodzie i obserwowała ludzi, którzy spieszyli w stronę

stacji. Byli agresywni jak szczury zamknięte w za małej klatce, torowali sobie
drogę łokciami i za pomocą walizek. Zerknęła na zegarek i pogładziła dłoń

siedzącej obok dziewczyny. Szczuplutkie palce nerwowo miętosiły wilgotną
chusteczkę. Zostało w sam raz czasu, by skończyć wywiad z Beauty, która

wyjeżdżała dziś z matką i babką z Kapsztadu.
- Nie martw się, Beauty — uspokajała ją Toni. — Jeszcze dwadzieścia minut do

odjazdu waszego pociągu. Izuba na pewno szuka teraz siedzącego miejsca dla
babci.

Wcisnęła guzik w dyktafonie, aby się upewnić, że taśma przewija się swobodnie.
Po chwili wnętrze samochodu wypełnił płynący z kasety jej własny głos, nagle

wysoki i cienki. Słuchała uważnie, sprawdzając, czy nie pominęła żadnych
istotnych faktów.

Kilka lat temu nasze dzieci w ubogich dzielnicach zostały wciągnięte w tryby

background image

euforii przemocy. Zdemolowały wyposażenie klas, podpaliły szkoły, lekceważąc

autorytety rodziców i nic sobie nie
105

robiąc z policji. Przerwały naukę. Kiedy szkoły odbudowano i ponownie
udostępniono chętnym, wielu młodych rebeliantów opuściła już chęć do pracy.

Absolutna władza i wolność, której doświadczyły te dzieci, okazały się robakiem,
który toczy umysły do dziś.

Wykształcenie, które im oferowaliśmy, dało im tylko tyle, że potrafią odczuwać
niezadowolenie. Są rozczarowani, że proces integracji, zbliżania do siebie

różnych kultur: czarnej i białej, budowa zaufania i pojednania ponad ruchomymi
piaskami nienawiści i walki, zacieranie różnic kulturowych, że ten proces jest

zbyt powolny. Jak dzieci zebrane wokół choinki chcą natychmiast otrzymać i
obejrzeć swoje prezenty.

Beauty otarła oczy chusteczką, ale na jej rzęsach wciąż pojawiały się nowe łzy.
Siedziała cierpliwie, czekając na koniec nagrania.

Tysiące młodych ludzi zachłysnęło się ideologią marksistowską; zaczęli się
określać mianem „Towarzyszy". Nie byli dość dojrzali, by zrozumieć, a co dopiero

zaakceptować żmudny proces tworzenia nowego systemu politycznego w drodze
negocjacji. Chcieli korzystać z bogactw tego kraju. Nie uwierzyli w nowe oblicze

władzy, której nauczyli się nienawidzić. Na organizowane wiece przychodziły
dzieci, inne dzieci je zwoływały. Chcieli kraść broń i podkładać bomby.

Obiecywali świetlaną przyszłość, piękne domy i szybkie samochody.
Mieli zamiar przekonywać do swoich idei młode dziewczyny, więc zapładniali je i

tak oto narodziło się hasło „Dziecko dla rewolucji".
Toni wyłączyła dyktafon.

— Beauty, mówiłaś mi, że poznałaś przywódcę młodych Towarzyszy. Czy możesz mi
opowiedzieć coś o wiecach, na które chodziłaś?

Beauty przymrużyła zapuchnięte oczy i oto pod powiekami znów widziała swego
kochanka, wysokiego, silnego osiemnastolatka. Na pamięć znał slogany głoszące

wojnę i nienawiść, i jak wielu członków jego plemienia, był urodzonym mówcą.
Oczarował ją od razu.

Ciche szmery dyktafonu stały się nagle porywającymi słowami jej towarzysza-
kochanka. Kiedy opisywała walącą się szopę, miejsce ich zebrań, cytowała jak w

transie niemal dokładnie jego słowa.
„Nasi rodzice nie rozumieją współczesnego świata. Ich życie

106
ograniczają plemienne prawa i obyczaje. Teraz nadchodzi nasz czas i musimy go

wykorzystać. Musimy wskazać innym właściwą drogę."
Beauty przełknęła ślinę i mówiła dalej.

„Twierdzą, że podzielą się z nami władzą. Kłamią! Twierdzą, że podzielą się
pieniędzmi z i'goli, wielkich kopalni złota. Kłamią. Kłamią, bo obawiają się

potęgi i gniewu czarnego człowieka. Istnieje tylko jedna droga. — Beauty
widziała znów jego rozpłomienione oczy i dziwaczne cienie, które rzucało światło

świeczek na twarze młodych ludzi zebranych w szopie. — Tylko jeden sposób. Zabić
ich i przejąć władzę."

Słyszała jego słowa rozbrzmiewające głośno w idealnej ciszy: „Ten kraj należy do
nas i nie musimy się nim z nikim dzielić. Wszystko, wszystko w tym kraju będzie

nasze. Wszelkie partie z literami w nazwach są słabe. Gadają jak stare baby przy
ognisku. Wydaje im się, że jesteśmy dziećmi. Ale my, bracia, jesteśmy silni i

przejmiemy władzę. Wszystko będzie nasze."
Beauty pamiętała dobrze, jak razem z innymi oklaskiwała te słowa. Odurzona wizją

nowego, wspaniałego życia chętnie kładła się na brudnej podłodze i oddawała
chłopakowi swoje ciało.

Toni nie odzywała się, nie chcąc tamować potoku słów.
Beauty otworzyła oczy. Szanowała miss Toni i w myślach zawsze wyłączała ją z

tysięcy białych, którym jej kochanek obiecywał śmierć. Zrozumiała, że nie będzie
mogła opowiedzieć miss Toni o tym, że wtulona w młodego mężczyznę, opowiedziała

mu o chlebodawczyni matki i jej wizji nowego świata.
— A więc, Nomhłe — krzyknął — także należysz do omotanych przez białych głupców?

— Zerwał się na równe nogi i trącił ją stopą. Stał nad nią jak olbrzym.
Przerażona nagłym wybuchem wpatrywała się w genitalia ciężko zwisające między

silnymi udami.
— Czy jesteś zdrajczynią naszej sprawy? — Jego oczy były zimne jak lód. — Czy

naprawdę sądzisz, że biali zwyciężyli tylko dlatego, że żołnierze stłumili

background image

zamieszki, a rząd Burów rozpoczął pertraktacje z Murzynami?

Kopnął ją w udo, raniąc delikatną skórę. Z niesmakiem spojrzał na skulone ciało.
Nie powinni byli zezwalać kobietom na udział w zebraniach.

W ich plemionach polityka i walka były domeną mężczyzn, ale brodaci ludzie zza
mórz, którzy przybyli nocą, by ich szkolić,

107
mówili, że i kobiety trzeba włączyć do walki. Młodziutcy towarzysze byli

posłuszni, bo przybysze tłumaczyli im, jak obalić rząd i wyrzucić białych,
— Ty idiotko! — krzyczał. — Czy niczego nie nauczyłaś się na naszych zebraniach?

Czy nie słyszałaś nigdy o drewnianych domach ani o małych brązowych robaczkach,
które wpełzają do środka i cicho zjadają drewno, aż w końcu cały wielki dom się

wali?
Znów ją kopnął. Mocno zaciskając uda, starała się uchylić przed twardą stopą.

Zagryzała wargi, żeby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Wieki tradycji wpoiły jej
zasadę całkowitego podporządkowania się mężczyźnie. Leżała cicho, sparaliżowana

jego gniewem.
— My jesteśmy tymi owadami, tysiącami tysięcy owadów. Wkrótce cały system, który

stworzyli biali, zawali się z hukiem i wszystko będzie należeć do nas. — W jego
oczach pojawił się nagle błysk, wizja przyszłej potęgi podnieciła go, krew

zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Uśmiechnął się twardym, okrutnym
uśmiechem, patrząc na leżące przed nim skulone ciało. Wziął ją, gwałtownie

wbijając pulsującą męskość między jej delikatne uda.
Doskonale zapamiętała sobie lekcję, którą otrzymała tamtego dnia. Od tej pory

zawsze gryzła się w język w ostatniej chwili, kiedy chciała opowiedzieć mu coś o
pomocy i opiece miss Toni, którą kochała i szanowała, jakby była członkiem

rodziny. Zanim doszła do domu, starannie wytarła zaschniętą krew na udach.
— Och, miss Toni —jęknęła. — Okryłam moją rodzinę hańbą. Teraz już nigdy nie

pójdę do college'u, nigdy nie założę biało--brązowego fartucha pielęgniarki! —
Głośno wydmuchała nos. — Rozczarowałam moją matkę, więc muszę od niej odejść.

Muszę wrócić do naszego kraalu i urodzić dziecko.
Toni serdecznie objęła dziewczynę. Za wszelką cenę chciała poprawić jej nastrój.

— Wrócisz do nas, Beauty — pocieszała ją. — Kiedy dziecko przyjdzie na świat,
przyjedziesz do domu, do mamy.

— Mama mówi, że byłam dobrą córką, powodem do dumy dla rodziców, a teraz jestem
taka sama jak rozpustnice z shebeenu. Mama mówi, że jestem jak pies, który

zwymiotował cały posiłek. Odrzuciłam wszystko, co mi ofiarowano.
Beauty znowu zaniosła się szlochem.

108
— Błagałam matkę, żeby mnie biła, kiedy widziałam ból w jej oczach. Rany, które

jej zadałam, nigdy się nie zagoją. Przeraźliwy gwizd pociągu przerwał im
rozmowę.

— Izuba będzie cię zawsze kochać, Beauty. Jesteś jej córką. — W głosie Toni
brzmiała niezachwiana pewność. Beauty uspokoiła się trochę. Toni wyłączyła

dyktafon i obie pobiegły w stronę dworca.
Izuba przez łzy obserwowała swoją starszą córkę, wsiadającą do zatłoczonego

wagonu. Starej Murzynce dodawała otuchy malutka dłoń Soze, ufnie zaciśnięta na
palcu matki. Dziewczynka chowała się za jej szeroką, kwiecistą spódnicą, co

chwila bojaźliwie zerkając na przeraźliwie głośną maszynę, która połknęła jej
ukochaną babcię i siostrę Nomhle.

Izuba nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez. Już jej matka nie opowie
dzieciom pięknych legend o przodkach, już nigdy jej śliczna córeczka Beauty nie

wybiegnie jej na spotkanie, nie zaparzy swojej matce herbaty. Nie wcześniej niż
za rok uda jej się zaoszczędzić trochę pieniędzy na podróż do Transkeju. Beauty

będzie rodzić bez matki. Córka okryła ją hańbą, ale nic nie było w stanie
zmienić miłości Izuby.

Izuba oddałaby wiele, byle tylko mieć przy sobie swoją matkę. Zrozumiała, że aby
przetrwać wśród narzuconych jej ludowi obcych wartości kultury Zachodu, trzeba

być na nie otwartym, nie zapominając przy tym o afrykańskich korzeniach. Będzie
jej brakować mądrości matki, jej doświadczenia. Miała wrażenie, że dzięki nim

łatwiej zrozumiałaby przemiany w ich świecie. Płakała, bo traciła matkę i córkę,
obojętna na przepychanki tłumu.

Toni pocieszającym gestem oparła dłoń na ramieniu Murzynki.
— Nie płacz, Izubo — rzekła miękko, podając jej chusteczkę, którą wyjęła z

własnej torebki. — Nomhle będzie dobrze u twojej matki w Transkeju. Zobaczy, jak

background image

od wieków żyją kobiety Xhosa. Pomyśl, jej syn będzie razem z innymi chłopcami

polował na króliki i perliczki. Będzie kąpał się w czystych rzekach, a starcy w
wiosce opowiedzą mu o waszych Ludziach Przyrody, o Rzecznym Plemieniu. Twoja

córka i wnuk odnajdą szczęście na ziemiach twoich przodków, Izubo.
Trochę pocieszona Murzynka pociągnęła jeszcze parę razy nosem, po czym wytarła z

oczu ostatnie łzy.
— Będą z nich prawdziwi Xhosa, a nie miejskie hieny polujące

109

na bliźnich — stwierdziła z dumą, wpychając niepotrzebną już chusteczkę do
kieszeni.

Obie kobiety patrzyły, jak pociąg, długi i srebrzysty niby żmija, opuszcza
dworzec. Z lokomotywy uleciał pożegnalny gwizd — pozdrowienie dla Kapsztadu — i

rozklekotane wagony pomknęły błyszczącymi torami w kierunku Transkeju,
zamieszkanej przez Xhosa krainy nad rzeką Kei.

Przepełnione wagony rozbrzmiewały wesołym śmiechem, bo większość pasażerów
stanowili zatrudnieni w mieście mężczyźni, którzy powracali do rodzinnych wiosek

i żon.
Mężczyźni Xhosa mogli brać sobie tyle żon, na ile ich było stać, nic więc

dziwnego, że wielu miało rodziny zarówno w mieście, jak i na prowincji, przy
czym te ostatnie były najczęściej zdane na pomoc plemienia.

Matka Izuby usiadła na twardej drewnianej ławce i patrzyła na drzewa i domy
migające niewyraźnie za oknem. Była zadowolona, że jej pobyt w wielkim mieście

już się zakończył. Oparła stopy na dużym niebieskim plastikowym pudełku, które
Izuba kupiła jej na drogę. W tym pudełku były wszystkie skarby staruszki:

nowiutki czerwony koc, czajniczek do parzenia herbaty, herbata i wielka kolorowa
puszka biszkoptów, którą wystawi dumnie na pokaz w swojej chatce. Bezzębnymi

dziąsłami żuła słodkiego toffi. Miała garść tych cukierków w głębi kieszeni
zielonego kaftana; umilą jej długi dzień i noc, które spędzi, siedząc na tej

ławce, zanim pociąg dotrze do celu.
Była szczęśliwa, że wraca do wioski, do swojego plemienia. Najmłodsza córka i

pięcioro wnucząt czekają na nią w pięknie wysprzątanej chacie, jedzenie będzie
przygotowane, woda naniesiona. Kiedy słońce nachyli się ku zachodowi, kobiety

zaczną szykować wieczorny posiłek, a ona opowie im o dziwach wielkiego miasta.
Będzie je szokować opowieściami o lekceważących prawa i obyczaje dzieciach, a w

kociołkach zapachnie umsobosobo, gorzkie ziele jadane z kaszą owsianą.
Staruszka bardzo kochała krewnych w mieście, ale powietrze miało tam kwaśny,

przykry zapach, na ulicach panował wieczny hałas, samochody i ludzie zagłuszali
się wzajemnie, biegali jak oszalałe mrówki matabele. Nie rozumiała plemiennych

zwyczajów białych ludzi. Drażniły ją rozważania o polityce. Była dzieckiem
110

narodu, którego historię można by spisać krwią przelaną w waśniach plemiennych.
Rozumiała, dlaczego tak się działo. Rozumiała, że mężczyźni walczyli za swoje

plemię, że byli lojalni wobec pobratymców, że jednostka się nie liczyła. Nie
mogła jednak zrozumieć tych, którzy słuchali przybyszy zza morza i przyjmowali

obco brzmiące skróty nazw partii za plemienne nazwy.
Drobnym ciałem staruszki wstrząsnął dreszcz. Usiłowała zapiąć kaftan, ale drżące

palce odmawiały jej posłuszeństwa. Beauty otarła łzy wierzchem dłoni i pochyliła
się nad babcią, troskliwie otulając ją swetrem.

— Dziękuję ci, Nomhle, Beauty. — rzekła staruszka i zaproponowała jej cukierka.
Przyglądała się teraz ślicznej owalnej twarzy dziewczyny. Jej brązowe oczy były

jasne i ufne, skóra miała ciepły odcień mlecznej kawy, a bujne włosy otaczały
głowę puszystą aureolą.

To bardzo źle, że Beauty wraca ze mną do kraalu, pomyślała. Abraham i Izuba
dostaliby za nią piękny okup. Rodzina zdobyłaby kilka sztuk dorodnego bydła za

Nomhle. Stare oczy ześlizgnęły się z twarzy dziewczyny na jej zaokrąglony już
trochę brzuch.

Abraham i krewni młodego towarzysza będą musieli się dogadać, jaką sumą należy
wesprzeć Beauty i jej „dziecko rewolucji", które powije na zakurzonej polepie w

wiejskiej chacie. Zastanawiała się już, które akuszerki będą pomagać jej
wnuczce. Muszą to być oczywiście kobiety starsze, po menopauzie, aby żadna

nieczystość rytuału nie zaszkodziła dziecku i nie utrudniła porodu.
Wiedziała, że jej plemię kocha dzieci i z otwartymi ramionami przyjmie dziecko

Beauty. Uśmiechnęła się do wnuczki. Dobrze będzie mieć kolejne dziecko w

background image

rodzinie.

Ukołysana monotonnym rytmem pociągu, zasypiająca Beauty myślała, jak bardzo
będzie jej brakować pełnej godności matki. Zniszczyła jej dumę i pogrzebała

nadzieje. Cierpiała na myśl o bólu, który zadała ukochanej matce. Wiedziała
zarazem, że zatęskni nieraz do upojnych godzin z kochankiem, wieców w starej

szopie, podczas których krew żywiej krążyła w żyłach, a serce waliło mocniej niż
zwykle — jak serce zaszczutego przez psy królika.

Pociąg zagwizdał żałośnie, zanim jak kret wpełzł do ciemnego tunelu.
111

Wagon zatrząsł się od okrzyków przerażenia, kiedy za oknami pojawiła się
aksamitna czerń. Beauty odnalazła i mocno ścisnęła chudziutką dłoń staruszki.

Zewsząd dobiegały ich uszu paniczne wrzaski tych, którzy po raz pierwszy jechali
pociągiem, i spokojne zapewnienia weteranów podróży, którzy wiedzieli, że czarne

wnętrzności góry wkrótce z powrotem wyplują pociąg na światło dzienne.
Siedziały przytulone do siebie, nie puszczając splecionych dłoni — pełna, młoda

ręka i sucha jak ptasie szpony dłoń starej kobiety — a pociąg wytrwale mknął do
rodzinnych stron.

Chude palce sekretarki błyskawicznie przesuwały się po klawiszach elektronicznej
maszyny do pisania. Słuchawka interkomu przyciskała jej starannie uczesane,

spryskane obficie lakierem włosy. Tylko nieliczne kosmyki ominęła błękitna
płukanka; teraz przypominały białe grzywy fal na jasnoniebieskim oceanie.

Dokładnie o dziewiątej trzydzieści zabrzęczał dzwonek. Sekretarka zerknęła na
srebrny zegarek, jedyną ozdobę czarnej sukienki, stwierdziła z satysfakcją, że

naprawdę jest punkt dziewiąta trzydzieści i wstała, by otworzyć ciężkie
drewniane drzwi do obszernego, wyłożonego drewnem pomieszczenia.

— Pan Cunningham prosi panią — oznajmiła wyniośle, obdarzając łaskawym
spojrzeniem młodą kobietę.

— Dziękuję. — Toni szybko obciągnęła krótką szarą spódniczkę i sprawdziła, czy
poduszki na ramionach w szaronie-bieskim żakiecie dobrze leżą. Wyprostowała się

i ruszyła za wciśniętą w elastyczny gorset sekretarką do gabinetu wydawcy Cape
Daily.

„Jeśli się denerwujesz, unieś brodę do góry i stąpaj dumnym krokiem." Do dziś
pamiętała słowa ojca, wypowiedziane dawno temu do zagubionej nastolatki,

mieszkającej z matką i znienawidzonym ojczymem.
Wkroczyła do gabinetu Cunninghama z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Dzień dobry. Proszę usiąść, pani Balser. Toni przycupnęła na ciężkim
rzeźbionym krześle. Zaczęła się zastanawiać, ile prawdy może być w plotce, że

Wielki Cunningham
112

farbuje sobie włosy. Nadal wyglądał jak gwiazdor filmowy, choć czas odebrał mu
część hollywoodzkiej urody.

Od prawie trzydziestu lat zajmował to samo stanowisko. Niejeden nieostrożny
dziennikarz już się przekonał, że za łagodnymi oczami kryje się bystry umysł,

żelazna wola i potępienie dla wszystkich, którzy nie odpowiadają jego ideałowi
profesjonalisty.

Wielu zbyt pewnych siebie reporterów wkroczyło dumnie do tego gabinetu jedynie
po to, by chwilę później umykać z położonymi po sobie uszami.

Toni starała się siedzieć prosto, ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi opartymi na
podołku. Z pozornym spokojem patrzyła, jak mężczyzna szuka czegoś w stosie

papierów.
Znalazł tekst, rzucił na niego okiem, a potem podniósł wzrok na Toni.

— Pani Balser, pisze pani do mojej gazety od wielu lat.
— Tak, proszę pana.

Na chwilę jego krzaczaste brwi uniosły się do góry. Przenikliwym wzrokiem
patrzył na młodą kobietę, zanim znów się zatopił w dokumentach na biurku.

— Skąd pani wzięła dane do artykułu „Dzieci, rodźcie dzieci dla rewolucji"? Czy
te fakty mają potwierdzenie?

Toni nie odpowiedziała od razu; najpierw musiała głęboko odetchnąć, by opanować
drżenie głosu.

— Byłam we wszystkich szpitalach tu, w mieście, i rozmawiałam z młodziutkimi
dziewczętami tuż po porodzie, z lekarzami i położnymi. W ostatnim czasie daje

się zauważyć wyraźny wzrost liczby ciężarnych nastolatek, często właściwie
dzieci. Jak pan sam wie, Afrykanki dojrzewają bardzo wcześnie i dwunastolatka z

łatwością może udawać osiemnastolatkę. Niektóre nie chciały w ogóle ze mną

background image

rozmawiać, zaliczyły mnie do białych wrogów, niektóre jednak z chęcią udzielały

wywiadu. Dumne z tego, że swoją ciążą przysłużą się sprawie, opowiadały z ogniem
w oczach o armii czarnych niemowląt, z nich zrodzonych. Z całego serca wierzą,

że wzrost populacji ciemnoskórych obywateli pomoże im sięgnąć po władzę. Są
zdesperowani i gotowi uwierzyć we wszystko, dlatego słowa Towarzyszy trafiają na

podatny grunt.
Cunningham siedział bez ruchu. Zapadła cisza. Toni czekała na ewentualne

pytania, które jednak nie padły, mówiła więc dalej.
113

— Rozmawiałam z rodzinami tych dziewcząt na przedmieściach. Niektórym bardzo
przypadła do gustu wizja czarnej fali zalewającej cały kraj. Wielu jednak

złościło się, bo ich córki rzuciły szkołę. Nie podobało im się także, a może
raczej przede wszystkim to, że dziewczęta zapładniano i zabierano z domu, nie

zapłaciwszy wcześniej lobola. Jak panu zapewne wiadomo, panie Cunningham,
uiszczenie opłaty za pannę młodą to nie tylko próba pokrycia strat, jakie ponosi

oddająca córkę rodzina, lecz także gwarancja, że przyszły mąż będzie ją dobrze
traktował. Jeśli nie, dziewczyna może powrócić do domu ojca, ale jej małżonek

nie ma prawa żądać zwrotu bydła czy, jak to dzisiaj bywa, pieniędzy, które dał
za narzeczoną. — Toni przerwała, ale ponieważ i tym razem nie doczekała się

żadnej reakcji, podjęła przerwany wątek. — Dziewczyna, która w moim artykule
nazywa się Patience, istnieje rzeczywiście. Naprawdę ma na imię Beauty. Znam ją

dobrze, bo jej matka, Xhosa, pracuje u mnie od wielu lat.
Beauty jest śliczną dziewczyną. Ma tylko szesnaście lat. Była najlepszą

uczennicą w klasie, miała zamiar ukończyć kurs pielęgniarski w college'u. Masowe
zastraszanie młodzieży szkolnej nie ominęło placówki w dzielnicy Shonalanga,

gdzie mieszka rodzina Izuby. Kiedy Beauty wracała ze szkoły, zaatakowała ją
grupa młodych Towarzyszy. Zabrali jej książki, podarli na kawałeczki i kazali

połykać resztki podręczników. Potem, znudzeni, zaczęli ją kopać i bić, wyzywając
od dziwek i sprzedawczyków. Nie wiadomo, czym skończyłoby się całe zajście,

gdyby nie nagłe przybycie przywódcy grupy. Rozpędził swoich kompanów i
zaprowadził szlochającą dziewczynę do domu, czym zaskarbił sobie jej

wdzięczność. Zaraz potem Beauty zaczęła potajemnie uczęszczać na nocne zebrania,
przyciągnęły ją tam jednak nie polityczne hasła, lecz uroda młodego lidera.

Wkrótce nastąpiło to, co było nieuniknione: zaszła w ciążę, tym samym
przekreślając swoje plany na przyszłość. Niedawno wyjechała do Transkeju, gdzie

urodzi dziecko. Dziecko urodzi dziecko dla rewolucji.
Ciszę, która zapadła, przerywał tylko cichy stukot starannie wypielęgnowanych

paznokci Cunninghama w polerowane biurko. Toni ukradkiem wytarła mokre od potu
dłonie w spódnicę i nerwowo poprawiła się na książęcym krześle.

114
— Doskonale, pani Balser. — Redaktor przekładał białe arkusze z wprawą

zawodowego szulera tasującego karty. Po chwili znalazł widocznie tekst, którego
szukał, bo leciutko uśmiechnął się do siebie. — Mam tu pani ostatni artykuł,

pani Balser. Jego wiarygodność potwierdziły nasze badania. Zechce pani rzucić
okiem na tekst i odświeżyć sobie pamięć.

Toni bez słowa sięgnęła po artykuł zatytułowany „Dzieci ciemności" i po cichu
przeczytała pierwszy akapit.

W książce ,,Rzeczywistość magii" Abbe Simmonet czytamy, że całe plemię Kaina
okazało się z gruntu złe. Kain odwrócił się od Boga, oddał cześć Szatanowi i

upadłym aniołom, ci zaś wnieśli zło w dusze ludzi, bo zdradzili im święte
sekrety Boga i zaznajomili z wiedzą tajemną. Wszyscy jesteśmy dziećmi Kaina.

Bóg zesłał na ziemię potop, by oczyścić świat z oddających się magii i czarom
potomkom Kaina, ale Cham, jeden z trzech synów Noego, przeżył kataklizm i

zapewnił kontynuację czamoksięstwu. Tajemne obrzędy, które za jego sprawą
znajdowały coraz więcej zwolenników, były o wiele niebezpieczniejsze od rytuałów

odprawianych przez Kaina i jego następców. Synowie Chama, którym ojciec
powierzył przerażające sekrety, byli protoplastami różnych plemion. Od jednego z

jego synów, Kusza, ojca Etiopczyków, pochodzi wielka magia afrykańska.
Młodzi Towarzysze są dziećmi Kusza. Magia i czary nie pojawiły się nagle, lecz

od dawna już dojrzewały wśród ludzi, czekając na swój czas. Magia zawsze z nami
była. Tłum otaczający dom kobiety, która urodziła pięcioraczki, rozwrzeszczany

tłum oskarżający ją o czary i domagający się jej śmierci nie różni się niczym od
gawiedzi patrzącej na śmiertelny stos młodziutkiej Dziewicy Orleańskiej.

Przesądy nie tłumaczą...

background image

Wydawca chrząknął. Toni natychmiast przestała czytać, spojrzała na niego i

odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążył zadać:
— Napisałam ten artykuł na podstawie informacji uzyskanych od dwóch policjantów,

którzy byli w miejscu zamieszek, i od kobiety oskarżonej o czary.
— Rozmawiała z panią? — zdziwił się Cunningham.

— Oczywiście. Była przerażona i roztrzęsiona, ale przede wszystkim była zła.
115

— Ile czasu minęło od całego zajścia, kiedy pani z nią rozmawiała?

— Udzieliła mi wywiadu tego samego wieczora. — Toni uśmiechnęła się, widząc
zdziwienie w jego oczach i dodała szybko: — Helen, moja przyjaciółka, stara się

otworzyć świetlicę w Shonalanga. Zobaczyła pędzące na sygnale wozy policyjne i
ruszyła za nimi. Młodziutki policjant zdążył jej wyjaśnić, co się dzieje, zanim

przełożony kazał mu milczeć.
— I uwierzyła jej pani? Uwierzyła pani w to, co opowiadała?

— Oczywiście. Czary, ziołolecznictwo, przodkowie i duchy mają wiele wspólnego ze
współczesną psychiatrią, medycyną, psychologią i rozmaitymi religiami. Wszystkie

te elementy wspólnie ciągną chwiejny wóz czarnej Afryki przez wąwozy waśni
plemiennych, przez bagna i pustynie cywilizacji Zachodu. — Nagle zdała sobie

sprawę, że zaczyna wpadać w patetyczny ton, odetchnęła więc głęboko i ciągnęła
już spokojniej: — Ta kobieta nie kłamała. Młodych Towarzyszy, którzy oskarżyli

ją o magię, podburzyli zapewne mężczyźni, którzy zazdrościli jej nowego domu,
ale ponad dwustu skandujących nastolatków, którzy rzucali kamieniami w jej okna,

było głęboko przekonanych, że kobieta jest wiedźmą i sprawia, że ciała ich
przyjaciół powstają z grobów i jej służą.

— Panie Cunningham —Toni nieświadomie podniosła głos. — Rozmawiałam z
policjantami, którzy stanęli twarzą w twarz z rozwścieczonym tłumem. Jeden z

nich, sierżant Stan le Roux, to człowiek honoru, żywa legenda tego miasta,
bohater ubogich dzielnic. Zawsze go można znaleźć w centrum wydarzeń.

Toni płonęły policzki, a w oczach zapaliły się błyski, gdy broniła swoich
informatorów.

— Dzieciaki go słuchają, panie Cunningham. Plemiona Nguni szanują odwagę i siłę,
a Stan le Roux nie tylko jest silny i odważny, ale na dodatek współczuje temu

ludowi.
Wydawca siedział w tej samej pozycji, z łokciami na biurku. Skinął głową, by

mówiła dalej.
Przez chwilę uważnie przyglądała się nieruchomej twarzy, zanim podjęła temat.

— Kilka lat temu przeprowadzono ankietę w Soweto. Zakładano, że ten okręg, który
sąsiaduje z obszarem kopalni złota,

116
liczy około miliona mieszkańców. Ankieta wykazała, że ponad trzy czwarte wierzy

w czary, przy czym wielu z tych ludzi w piątym pokoleniu mieszka w mieście.
— Pani Balser — przerwał jej wydawca. — Chciałbym, żeby pani głośno przeczytała

ostatni akapit tego tekstu. — Poprawił się na krześle i przymknął oczy. Toni
przełknęła ślinę i zaczęła czytać.

— Są ludzie, którzy głośno wzywają potężne narody do kontynuowania sankcji
nałożonych na nasz kraj, a tym samym do zwiększania ciężarów, pod którymi

uginają się czarne barki. Gdyby zechcieli oni równie głośno i zdecydowanie
zabiegać u bogatych państw o pomoc finansową na kształcenie Murzynów, dzieci

Kaina wyszłyby z ciemności. Wiedza i nauka pomogłyby im w zwalczaniu plemiennych
strachów i ignorancji, a okrzyki „spalić czarownicę" zamilkłyby na zawsze.

Cunningham pochylił się nad biurkiem i zabrał Toni zapisaną kartkę.
— Pani teksty z ostatnich dwóch lat charakteryzują się zaangażowaniem i głęboką

znajomością tematu. Wydaje się, że już nie zwierzęta i przyroda, lecz problemy
ludzi leżą w centrum pani zainteresowań.

Toni otworzyła usta, ale nie dopuścił jej do głosu.
— Pani przekonania polityczne zdają się wahać: od skrajnie lewicowych do

skrajnie prawicowych, w zależności od tematu. Mam wrażenie, że nikt i nic nie
jest dla pani tabu. Toni Balser nikomu nie daruje.

Toni nerwowo oblizała usta. A więc to dlatego Cunningham chciał się z nią
spotkać: chciał jej powiedzieć, że nie interesuje go dalsza z nią współpraca.

Jej ciałem wstrząsnął zimny dreszcz rozczarowania. Była dumna ze swoich
artykułów, zawsze tyle uwagi poświęcała szukaniu wiarygodnych źródeł, zawsze z

pasją przelewała słowa na papier.

background image

Cunningham nie przestawał mówić. Toni słuchała zwierzchnika z trudem opanowując

ogarniające ją rozgoryczenie.
— Dlatego też, pani Balser, w odpowiedzi na kierowane do mnie listy od członków

rządu, różnych kościołów i towarzystw, chciałbym, by miała pani stałą kolumnę w
Daily.

117
Toni nie wierzyła własnym uszom. Cunninghamowi podobały się jej artykuły. Co

więcej, przypadły one do gustu rozmaitym ugrupowaniom politycznym, które życzyły
sobie, by dla nich pisała. Z radości chciała tańczyć na obitym skórą blacie

biurka redaktora, chciała wyściskać go serdecznie, chciała śpiewać z radości,
otworzyć okno wychodzące na brukowany kocimi łbami placyk i podzielić się

radosną nowiną z kramarzami, których śmiech i kolor rozjaśniał szary skwerek.
Zamiast tego zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wpiły jej się w

wypielęgnowane dłonie, i spokojnym głosem podziękowała wydawcy.
— Oczywiście, będzie pani mieć do dyspozycji fotografa i sekretarkę.

Gwarantujemy także zwrot kosztów podróży służbowych.
Kiedy Cunningham patrzył w promieniejącą twarz i roześmiane oczy, ogarnęła go

fala sympatii dla tej kobiety, co rzadko się zdarzało żyjącemu w suchym,
bezosobowym świecie obowiązków wydawcy. Poprosił o herbatę. Wyglądało na to, że

nie obchodzi go mina sekretarki, której każdy krok i gest wyrażały dezaprobatę
dla takiej poufałości z podwładnymi. Starsza pani dokładnie wiedziała, jak

rzadko zdarzało mu się popijać herbatkę rano, na początku dnia pracy. Starała
się na wszelkie sposoby okazać, co myśli o tak oburzających praktykach.

— A teraz — powiedział Cunningham, sięgnąwszy po biszkopta — niech mi pani coś o
sobie opowie.

Kilka minut później starszy pan chichotał jak dziecko, słuchając jej anegdotek z
dzieciństwa w Północnej Rodezji.

W pewnym momencie zorientował się ku swemu zdumieniu, że rozmawia z tą młodą
kobietą o rzeczach, które zwykle odpychał od siebie, zamykał gdzieś na

zakurzonym strychu świadomości. W chwili gdy zniecierpliwiona sekretarka nie
mogła już dłużej wytrzymać i zapukała do drzwi, Cunningham zrozumiał, czemu to,

co pisała Toni, było dobre. Ta kobieta była urodzonym słuchaczem. Nie musiała
długo szukać ciekawego tematu, to ludzie odnajdywali drogę do niej, ludzie

chcieli podzielić się z nią nadziejami i obawami. Ściskając jej dłoń na
pożegnanie pomyślał, że dobrze będzie mieć ją i jej ciepły uśmiech w redakcji.

118
Toni wyszła z biura Cunninghama lekkim krokiem, niemal sunąc w powietrzu. Praca

była jej ucieczką, stała się antidotum na samotne noce. Sama w wielkim cichym
domu, nauczyła się przelewać doznania — najpierw swoje, potem opowiedziane jej

przez innych — na białe kartki papieru. Pisanie okazało się doskonałym
lekarstwem.

Stary bezdomny pijak, który wygrzewał się w słońcu przed budynkiem redakcji,
wyciągnął rękę w stronę Toni. Uśmiechnął się słysząc szelest banknotu

opadającego do starej puszki po syropie.
— Nie, panienko — uprzedził jej pytanie. — Nie kupię wina, tylko chleb. Niech

panience Bóg błogosławi.
Szybko ukrył banknot pod wielokrotnie łataną marynarką. Wystarczy na hot-doga z

pikantną kiełbaską i na cały litr „słodzika", taniego białego wina, które tak
bardzo lubił. Zadowolony oparł się o ścianę i patrzył w ślad za oddalającą się

młodą kobietą. Weszła do budki telefonicznej. Widział, jak wrzuca monetę i
wykręca numer. Po chwili uśmiechnęła się, co zadowoliło starego żebraka.

— Nick — Toni mówiła szybko. — Nick, musiałam, po prostu musiałam do ciebie
zadzwonić. Jestem taka szczęśliwa. Mam wspaniałe wieści. Wyobraź sobie...

— Hola hola — Nick roześmiał się. — Zwolnij troszkę, bo niczego nie zrozumiem.
Toni wzięła głęboki oddech i wykrzyknęła w słuchawkę.

— Zaoferowano mi moją własną rubrykę w Daily!
— To cudownie. — W głosie Nicka zabrzmiała autentyczna radość. — Gratuluję,

Toni. Zasługujesz na to. Piszesz tak dobrze, że dla każdej gazety byłabyś
bezcennym nabytkiem.

— Czy mam to traktować jak całkowicie obiektywną opinię?
— Oczywiście — czule odparł Nick. — Wyobraź sobie, że już cię wyściskałem,

wycałowałem i...
Stary żebrak zobaczył, że ładna kobieta oblała się szkarłatem, powiedziała

jeszcze parę słów i odłożyła słuchawkę.

background image

Toni przez chwilę stała niezdecydowanie. W końcu otworzyła drzwi i wyszła na

ulicę, ale natychmiast zmieniła zdanie i wróciła do budki telefonicznej. Wolno,
starannie wykręciła numer.

— Proszę z panem Balserem. — Musiała poczekać. Przez szklane ściany budki
widziała starego żebraka. Zastanawiała się, na co też wyda pieniądze od niej.

119
— Balser, słucham — warknął do słuchawki Serge. Palce Toni zacisnęły się na

czarnym plastiku.
— Serge, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam — zaczęła. — Nasza rozmowa może

poczekać, jeśli jesteś zajęty. To nic pilnego.
— Ależ kochanie — głos męża ociekał słodyczą. — Telefon od ciebie to dla mnie

wielka przyjemność. Tak rzadko przecież dzwonisz do biura. A teraz powiedz, co
się stało?

Toni odetchnęła głęboko.
— Wydawca Daily, Cunningham, zaproponował mi stałą cotygodniową rubrykę.

— Rozumiem. — Słodycz w głosie Serge'a ustąpiła miejsca lodowatemu chłodowi. — I
co ty na to?

— Przyjęłam tę ofertę. Napięcie między nimi rosło.
— Uważam tę propozycję za pozytywną ocenę mojej pracy. To dla mnie zaszczyt,

Serge.
— Zaszczyt? — żachnął się. — Zaszczytem jest dobrze wypełniać obowiązki żony i

matki, a nie wygrzebywać brudy i pisać o nich.
Toni zamknęła oczy. Serge znów zaczynał.

— Dziennikarstwo to powszechnie szanowany zawód — tłumaczyła.
— Szanowany tylko przez pracujących w tym interesie karierowiczów — odparł

zgryźliwie. — Tobie zaś sprawia wyraźną przyjemność tarzanie się w tym bagnie.
— Zachowujesz się nie fair — krzyknęła zirytowana. — Dlaczego nie możesz mi

zwyczajnie pogratulować? Dlaczego zawsze masz mi coś do zarzucenia?
— Pogratulować ci? — oburzył się. — Na to przyjdzie pora wtedy, gdy będziesz

dbać o dom i rodzinę, a nie pisać liberalne bzdury. — Jego głos w słuchawce
ogłuszał ją. Gniew Toni ustąpił miejsca determinacji.

— Serge — przerwała mężowi. — Serge, nie mam zamiaru kłócić się z tobą przez
telefon. Chciałam tylko, żebyś razem ze mną cieszył się moim sukcesem. Przykro

mi, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Do widzenia. — Jeszcze chwilę trzymała
słuchawkę, wysłuchując dalszego ciągu tyrady rozwścieczonego męża. Potem

zdecydowanym ruchem przerwała połączenie i wykręciła inny
120

numer. — Zrobię to — szepnęła do siebie czekając, aż Nick odbierze telefon. —
Nie mam zamiaru dłużej tak żyć. Pójdę z Nickiem do adwokata. Spotkam się z

Davidem Ansteyem i zasięgnę porady.
Głowa mosiężnego lwa była pułapką dla promieni słońca. Nick przekonał się o tym

osobiście, kiedy ujął ciężki pierścień kołatki. Metal był bardzo nagrzany. Z
przyjemnością spoglądał na wspaniały okaz holenderskiej sztuki rzemieślniczej,

którym niewątpliwie była kołatka. Zastukał do drzwi. Prawie natychmiast usłyszał
kroki. Ktoś spieszył im otworzyć.

Zerknął na stojącą u jego boku Toni, uniósł jej dłoń do ust i pocałował lekko.
— Nie martw się, kochana. Wszystko będzie dobrze.

Przytuliła się do niego. Teraz, kiedy Nick postanowił rozwieść się z Jadę, a ona
porozmawiać z adwokatem, ogarnął ją strach.

Martwiło ją, że decyzja Nicka sprawi ból i kłopoty innym, że wpłynie nie tylko
na jej życie. Reputacja Nicka, osoby publicznej, poważnie ucierpi. Brukowce

rzucą się na taki kąsek i będą znęcać się nad nim aż do znudzenia. Nick będzie
musiał zniżyć się do szpiegowania i skorzystać z usług prywatnych detektywów.

Jadę już dawno przy okazji jednej z wielu awantur zapowiedziała, że nie pozwoli
mu odejść.

Toni zdawała sobie sprawę z powagi decyzji, którą wkrótce będzie musiała podjąć.
Jak jej Timothy, na razie czteroletni brzdąc, zareaguje na wyprowadzkę z domu i

rozstanie z ukochanym Chopsem? A Izuba, którą mały uwielbiał — czy odejdzie
razem z nimi, żeby w innym domu utulać, kochać, rozpieszczać i usypiać jej synka

w dźwięcznym, melodyjnym języku Xhosa? Na samą myśl o reakcji Serge'a strach ją
oblatywał. Toni odpychała ją od siebie.

Uśmiechnęła się do Nicka słabym, smutnym uśmiechem. Niebieskimi, teraz
pociemniałymi od zmartwień oczami, wpatrywała się w jego twarz, utrwalając każdy

szczegół w pamięci; jej dłoń głaszcząca delikatnie rękę Nicka chciała na zawsze

background image

zapamiętać dotyk jego skóry. Upłynie prawdopodobnie wiele czasu od dzisiejszego

spotkania, zanim Nick będzie wolny. Uścisnął jej rękę
121

i w tym momencie otworzyły się drzwi; odźwierny poprowadził ich do gabinetu
Davida Ansteya.

David od lat był bliskim przyjacielem Nicka. Prowadził dużą kancelarię
adwokacką, a jego wiedza i doświadczenie zaskarbiły mu szacunek zarówno

wspólników, jak i konkurentów. Niejedna dama przychodziła tu jedynie po to, żeby
przez pół godziny porozmawiać z przystojnym, dobrze ubranym prawnikiem. David

przyjmował te hołdy ze stoickim spokojem.
Bacznie przyjrzał się Toni. Silny uścisk jej dłoni i szczere, otwarte spojrzenie

wzbudziły jego sympatię. Kiedy spotkanie dobiegało końca, był jej zagorzałym
wielbicielem i oddanym przyjacielem. Z uwagą słuchał Nicka. Od czasu do czasu

coś zapisywał, prawie się nie odzywając. Na koniec wyprostował się i uśmiechnął.
— Pochwalam twoją decyzję, Nick. Szkoda tylko, że nie podjąłeś jej dużo

wcześniej. — A teraz, droga pani Balser — zwrócił się do Toni — zajmiemy się
pani problemem.

Pół godziny później zamówił herbatę. Szczerość, z jaką Toni przedstawiła swoją
sytuację i swoje obawy związane z oddzieleniem Timothy'ego od ojca, zrobiły na

adwokacie wrażenie. W kilku zdaniach wyjaśnił jej, jak przebiegałoby
postępowanie rozwodowe. Chciał, żeby była świadoma wszelkich brudów, które

wychodzą na jaw, gdy miłość umiera lub zmienia się w nienawiść.
— Proszę to dokładnie przemyśleć, pani Balser — zakończył. — Proszę niczego nie

robić, nie zastanowiwszy się głęboko. — Uśmiechnął się ciepło. — I niech pani o
mnie pamięta, gdyby potrzebowała pani rady. Wystarczy zadzwonić.

— Dziękuję. — Toni nie była już taka spięta jak na początku tej trudnej rozmowy.
— Doceniam to.

Nick uśmiechnął się, patrząc, jak David biega wokół biurka, żeby dolać Toni
aromatycznej herbaty. Kiedy przyjaciel ze skruchą chylił siwą głowę słuchając,

jak Toni karci jego dietę, Houghton nie wierzył własnym oczom.
— Przecież kawa tylko pogarsza pańskie migreny. Powinien ją pan zdecydowanie

wykluczyć z jadłospisu — mówiła. — I żadnego wychylania małej filiżaneczki,
ledwie poczuje się pan lepiej, panie Anstey.

122
David się uśmiechnął i dolał jej herbaty.

— Proszę mówić do mnie David. Będę zaszczycony, mogąc zwracać się do pani po
imieniu. Odpowiedziała mu uśmiechem.

— Bardzo chętnie, Davidzie. Dziękuję. Na biurku zapaliło się czerwone światełko.
David wcisnął guzik interkomu.

— Tak, proszę. — Przez chwilę słuchał uważnie. — Dobrze, proszę przynieść mi te
dokumenty, rzucę na nie okiem. — Popatrzył na Nicka i Toni. — Chyba nie będzie

wam przeszkadzało, że zaraz zjawi się tu jeden z młodych urzędników? Za półtorej
godziny musi być w sądzie, a potrzebne mi pewne dane, które ma w aktach.

— Nie ma sprawy — odpowiedział Nick. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do
gabinetu wszedł wysoki, dobrze ubrany Xhosa.

Ciemny garnitur leżał na nim doskonale, a węzeł szaroniebies-kiego krawata był
idealny. Młodzieniec z aktami w ręku sprężystym krokiem ruszył do biurka

przełożonego. Na ciemnej lśniącej skórze skroni miał starą bliznę.
— Justice! — krzyknęła radośnie Toni. Młody człowiek odwrócił się do niej.

— Ależ to miss Toni! — powiedział. — Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że panią
widzę.

— Witaj, Justice — odparła Toni. — Izuba mi mówiła, że podoba ci się praca w
firmie Anstey & Lyle. David włączył się do rozmowy.

— Justice to mój protegowany. — Uśmiechnął się do niego. — To cenny nabytek dla
naszej firmy.

— Dziękuję, sir. — Justice położył akta na biurku Davida. — To zaszczyt pracować
w pańskiej kancelarii. — Jego angielski był poprawny i płynny, ale afrykański

akcent nadawał mu twardości i obcego brzmienia.
— Twoja siostra na pewno jest z ciebie bardzo dumna — rzekła Toni. — Ja w każdym

razie jestem. Z przyjemnością opowiem jej o naszym dzisiejszym spotkaniu, kiedy
tylko wrócę do domu. — Uśmiechnęła się do niego i zauważyła, że czarne oczy z

zainteresowaniem spoglądają na Nicka, taksując go z pozorną obojętnością.
123

— Przepraszam, że przerwałam — usprawiedliwiała się Toni — ale Justice jest

background image

bratem mojej gosposi. Wieki całe nie widziałam ani jego, ani Wisdoma, jego

bliźniaka.
Justice nie podnosił wzroku znad papierów, które trzymał w ręku. Nie chciał

patrzeć na tę kobietę, potrafiła bowiem czytać z jego oczu.
David uśmiechnął się ze zrozumieniem zadowolony, że znała i lubiła Justice'a.

— Pozwolicie, że przez kilka minut zajmiemy się pracą — zwrócił się do Toni i
Nicka. Dwie głowy pochyliły się nad papierami.

Toni obserwowała Justice'a, pochłoniętego rozmową z Davidem. Gdy słuchała
monotonnego szmeru ich głosów, na jej czole pojawiła się nieznaczna zmarszczka.

W Justisie była jakaś czujność, której dawniej nie zauważyła. Zawsze był
wesołym, beztroskim chłopcem, a teraz miała przed sobą dorosłego mężczyznę,

kryjącego przed nią oczy, jakby nie chciał zdradzić własnych myśli. Czuła się
nieswojo. Postanowiła porozmawiać o nim z Izubą przy najbliższej okazji. Poprosi

ją, żeby upomniała braci: niech nie słuchają podszeptów rozmaitych naganiaczy,
przeczesujących murzyńskie dzielnice w poszukiwaniu młodych inteligentnych

mężczyzn. Izuba powinna ostrzec braci przed niebezpieczeństwem, żeby nie wpadli
w łapy wyszczekanych agitatorów, namawiających do wstępowania do najróżniejszych

partii politycznych.
Justice skinął głową i zebrał porozkładane dokumenty.

— Dziękuję, panie Anstey. — Popatrzył na Toni. — Bardzo miło było panią znowu
zobaczyć, miss Toni, przekażę memu bratu Wisdomowi pani pozdrowienia.

Potem zwrócił się do Nicka.
— Do widzenia panu — wymamrotał, kryjąc oczy pod powiekami.

Nick uśmiechnął się szeroko. Był zadowolony, że udało mu się załatwić bratu
Izuby pracę u Davida. Toni miała rację, chłopakowi należała się jakaś szansa w

życiu.
— Do zobaczenia — powiedział. — Wielką przyjemność sprawiło mi spotkanie młodego

człowieka, który jest gotów skorzystać z otwierających się przed nim możliwości.
Życzę panu wszystkiego najlepszego.

124
— Dziękuję. — Uśmiech pojawił się na ustach Justice'a, ale nie było go w jego

oczach.
— Przepraszam za tę przerwę — tłumaczył się David, kiedy za bratem Izuby

zamknęły się drzwi. — Ale to nadzwyczaj pilny i zdolny chłopak i rad pomagam mu
osobiście, kiedy tylko mogę.

— Cóż, cieszę się, że go poznałem. Jeszcze będziesz bardzo dumny z Justice'a,
jestem pewien — stwierdził Nick.

— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. — David zdjął zakrętkę wiecznego pióra
i sięgnął po czysty arkusz papieru. — Potrzebuję więcej informacji o Jadę.

Spotkanie, które miało trwać godzinę, przeciągnęło się do południa.
Wreszcie David spojrzał na zegarek.

— Nick, ty i Toni na pewno chcielibyście omówić parę spraw. Zostańcie więc w
moim biurze. Ja was opuszczam, jestem umówiony na lunch.

Zatrzymał się przy Toni i mocno uścisnął jej dłoń.
— Cieszę się, że cię poznałem, Toni. Mam nadzieję, że w przyszłości będę was

oboje widywał częściej.
— Bardzo bym tego chciała — odparła. Patrzyli za nim, gdy wychodził.

— To dobry przyjaciel — Nicholas zamykał drzwi za Davi-dem. — A teraz,
dziewczyno, chodź tu i obiecaj mi, że na reszcie moich przyjaciół płci męskiej

nie będziesz robić takiego wrażenia jak na biednym Davidzie.
Prawie godzinę spędzili w gabinecie, omawiając plany na przyszłość. Kiedy zegar

wybił drugą po południu, Toni poderwała się.
— Obiecałam Helen, że odbiorę go przed trzecią. Jeśli się spóźnię, wszystkie

kury w jej wiejskim domu wyłysieją z rozpaczy i przerażenia, uciekając przed tym
niestrudzonym poszukiwaczem jajek.

Nick parsknął śmiechem i objął ją czule.
— To dopiero początek, Toni. Wkrótce cała ohyda przejdzie do przeszłości, a my

będziemy razem. Uwierz w to i bądź silna, najdroższa. — Pochylił się nad nią i
pocałował ją mocno. — Kocham cię, kociątko.

125
Oczy Toni wypełniły się łzami. Zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać i szybkim

krokiem wyszła. Nick podszedł do biurka. Świadomość, że Toni teraz wraca do
Serge'a była nie do zniesienia.

Davidzie,

background image

Oboje dziękujemy ci za rady. Proszę, zacznij działać. Wynajmij

najlepszych detektywów. Będę w kontakcie.
Nick

Położył kartkę na notesie Davida. Boże, spraw, żeby wszystko poszło zgodnie z
planem, pomyślał.

ROZDZIAŁ
7

Długo nie było minibusów; na przystankach gromadził się tłum, czekający
cierpliwie, aż szalone pojazdy wrócą z dalszych dzielnic. Izuba nie zgodziła

się, żeby Toni odwiozła ją do Shonalanga. Chciała w samotności lizać rany po
rozstaniu z matką i córką. Razem z Soze udała się na plac przed ratuszem, skąd

zwykle wyruszały ociężałe autobusy miejskie.
Kiedy dojeżdżały do domu, było już ciemno, bo zatłoczony autobus często się

zatrzymywał, wysadzając i zabierając nowych pasażerów.
Na przystanku w Shonalanga stało kilku młodych chłopców. Zabijali czas, dręcząc

bezpańskiego psa. Sterczące żebra niemal przebijały matową sierść zwierzęcia, a
pokryte bliznami, wystrzępione w licznych walkach uszy zwisały smętnie. Psiak

wpatrywał się w chłopców ciemnymi oczami, w których czaiła się nieufność, ale i
nadzieja na trochę żarcia albo chociaż dobre słowo. Został poczęstowany jednak

tylko celnym kopniakiem w zapadły bok.
Izuba mocniej przycisnęła torebkę do swego boku, wzięła Soze za rękę i

zdecydowanym krokiem wyminęła chłopców. Od lat nastolatki wykorzystywali hasło
„walki o wolność" jako przykrywkę dla własnych chuligańskich wybryków.

Wieczorami czatowali na wracających do domu robotników, okupowali stacje
kolejowe i przystanki autobusowe. Upatrzonej ofierze odbierali pieniądze, a

jeśli nie chciała oddać, szły w ruch ostre jak brzytwy noże.
127

Izuba wyczuwała ich taksujące spojrzenia. Oceniali najpierw jej torbę pod pachą,
a potem potężną sylwetkę. Widać podjęli milczącą decyzję, bo odwrócili się od

niej, szukając innej ofiary.
Izuba szybkim krokiem przemierzała słabo oświetlone uliczki. Strach narastał jej

w gardle ogromną gulą, utrudniał oddech. Soze, wyczuwając niepewność matki,
mocno się do niej przytuliła.

Kiedy skręciły w małą uliczkę niedaleko domu, Izuba zamarła. Po chwili
odetchnęła z ulgą i zwolniła kroku. Z naprzeciwka zmierzała ku nim grupa

mężczyzn uzbrojonych w pałki.
— Bardzo nas raduje wasz widok — pozdrowiła nadchodzących.

Mężczyźni milczeli. Czekali na odpowiedź dowódcy. Intensywny zapach taniego
tytoniu i obłok szarego dymu unosiły się nad nimi jak parasol.

— Pozdrawiamy cię. Dziś jest dobra noc — przemówił dowódca pykając fajkę. — Czy
widziałaś po drodze wyjętych spod prawa? — zapytał.

Izuba potwierdziła.
— Na przystanku zaczaiło się pięciu tsotsi. Chcą zabrać i zeżreć to, co inni

zarobili.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Izuba zauważyła, że ich dłonie niemal równocześnie

zacisnęły się na pałkach.
— Dziękujemy ci — rzucił przywódca i mały oddział skierował się na przystanek.

— Hambani kakuhle, powodzenia, żegnajcie — zawołała za nimi Izuba.
Dowódca odwrócił się i skinął jej głową. Powiedział coś ostro i mężczyźni

rozeszli się. Nie było wśród nich młodych, wszyscy w średnim wieku, silni,
dorośli mężczyźni, odpowiednik starszych plemienia, sądowniczej i wykonawczej

władzy wioski.
Przerażało ich zachowanie wychowanych w mieście nastolatków. Uznali, że

wypracowany na zachodzie system sprawiedliwości — aresztowanie, oskarżenie,
proces i więzienie — nie jest w stanie zlikwidować przestępczości, więc

przypomnieli sobie plemienne zwyczaje.
Mających na pieńku z prawem odnajdywano, przesłuchiwano, tłumaczono, jak mają

się zachowywać w przyszłości, po czym bito do nieprzytomności i zostawiano na
ulicy innym ku przestrodze.

128
Czarna społeczność ubogich dzielnic popierała taką formę wymierzania

sprawiedliwości.
Otwierając skrzypiącą furtkę, Izuba słyszała ochrypłe krzyki. Uśmiechnęła się do

siebie. Starsi ochronią ją i jej rodzinę. Uśmiech jednak zamarł na jej twarzy,

background image

ledwie weszła do pokoju. Górne światło było zgaszone, ale i tak dostrzegła, że

przy stole siedzą brodaci mężczyźni, którym nie ufała i którzy wzbudzali w niej
strach, choć właściwie ich nie znała.

Wiele już razy przychodzili do jej domu, zawsze w nocy, i cichymi głosami
tłumaczyli coś jej braciom. Teraz, kiedy zmieniono prawa, mogli otwarcie mówić o

swoich planach, ale oni nadal woleli działać pod osłoną ciemności.
Niepewny, chwiejny blask ustawionej na środku stołu lampy naftowej słabo

oświetlał twarze zebranych.
Oprócz brodatych przy stole siedzieli Justice i Wisdom. Od ceremonii obrzezania

młodzieńcy coraz bardziej oddalali się od siostry. W oczach plemienia byli
mężczyznami, ale zamiast zająć się szukaniem ładnych, dobrych żon i płodzeniem

dzieci, woleli spotykać się z takimi jak ci mężczyznami i słuchać strasznych
rzeczy, które oni wygadywali.

Obaj bliźniacy mieli dobrą pracę. Wisdom, cichy, delikatny chłopiec darzący
brata bezgranicznym podziwem i zaufaniem, pracował w sklepie monopolowym. Jego

głównym zadaniem była inwentaryzacja; tę odpowiedzialną funkcję wykonywał bardzo
sumiennie. Jego szef, dobroduszny mężczyzna po pięćdziesiątce, szybko polubił

spokojnego, nieśmiałego Murzyna. Jeśli pracowali po godzinach, odwoził go do
Shonalanga, żeby nie musiał tłuc się zatłoczonym autobusem. Żona właściciela

sklepu, pani Kahn, pulchna sympatyczna kobieta, której dwaj synowie już
wyprowadzili się z domu, otaczała Wisdoma troskliwą opieką. Przynosiła mu

ubrania synów i czuwała nad nim jak kwoka nad pisklęciem. Wmuszała weń syrop
przeciwkaszlowy, kiedy zauważyła u niego pierwsze symptomy przeziębienia, i

częstowała ciasteczkami, żeby urozmaicić jego lunch. Wisdom zastępował jej syna.
Narodziny bliźniaków uznano w plemieniu za dobry omen. Chłopcy mieli posiąść

niespodziewane siły i znaleźć szczęście w życiu. Wierzono, że czeka ich
jednakowy los. Przed chatką ich matki zasadzono dwa drzewka, które miały chronić

chłopców przed
129

urokami i wróżyć przyszłość. I tak, gdy drzewka zakwitną, chłopcy będą zdrowi i
silni, jeśli jednak któreś zachoruje i uschnie, taki sam los, a więc choroba i

śmierć, czeka bliźniaka, któremu drzewko poświęcono.
Zrazu Justice pracował razem z Wisdomem w sklepie, ale szybko odszedł. Jego

umysł płonął. Justice chciał być tam, gdzie ustanawiają prawa. Chciał zrozumieć,
jak pracuje rząd, jak toczą się tryby machiny państwowej. Izuba, szczęśliwa, że

brat chce się uczyć i coś osiągnąć, poprosiła miss Toni o pomoc. Toni zwróciła
się do Nicka, bo wiedziała, że polubił jej służącą, rozłożystą, pełną godności

Izubę. Nick porozmawiał ze swoim adwokatem, Davidem Ansteyem.
Kiedy Izuba zamykała za sobą drzwi, Justice właśnie odstawił pełną brandy

szklankę na stół. Współczująco spojrzała na Wisdoma. Pochylał głowę nisko nad
stołem, ale i tak wiedziała, że alkohol pokrył białka jego oczu czerwonym

nalotem. Zbyt łatwo ulegał Justice'owi we wszystkim. Alkohol bardzo źle na niego
wpływał. Niedługo wybiegnie z pokoju, bo jego żołądek znowu zbuntuje się

przeciwko spożywaniu taniej brandy w takich ilościach.
Na chromowanym krześle przy końcu stołu siedział okrakiem jej najstarszy syn,

Storchman. Opierał podbródek na rękach. Oczy Izuby zwęziły się, a jej nozdrza
zadrgały, gdy zobaczyła przed nim pustą szklankę. Storchman był wysokim,

przystojnym dwudziesto-latkiem. Jego skóra miała ten sam ciemny kawowy odcień co
skóra jego siostry, Beauty. Studiował na uniwersytecie w Kapsztadzie, co było

źródłem wielkiej dumy Izuby.
Uczył się pilnie i miał dobre wyniki. Izuba nie chciała, żeby przesiadywał po

nocach w towarzystwie tych brodatych sępów. Te zawsze są bezpieczne, siedząc w
górze i patrząc, jak inni zabijają w tumanach kurzu. Dopiero potem dopadają

krwawych szczątków, krzycząc głośno nad padliną. Po ich odejściu zostają nagie
białe kości. Izuba chciała, by Storchman odszedł od stołu i nie dopuścił do

skażenia swego bystrego umysłu brudem płynącym z ust brodatych, ale nie mogła
teraz nic na to poradzić. Nie chciała robić mu wstydu przy obcych. Postawiła

Soze na ziemi i odwróciła się tyłem do zgromadzonych, usiłując opanować gniew.
Dziewczynka, zadowolona, że może poruszać się samodzielnie, z okrzykiem radości

podbiegła do osoby, której nie zauważyła wcześniej. Ktoś siedział w kącie, z
dala od światła lampy.

130
— Josh, Josh! — wołała Soze, usiłując wspiąć się bratu na kolana.

— Joshua. — Izuba zamarła. Jej najmłodszy syn, dziecko jeszcze, wszak ledwo

background image

skończył piętnaście lat, siedzi z tymi mężczyznami, słucha ich przepojonych złem

słów. Straciła panowanie nad sobą. — Joshua, kto ci pozwolił uczestniczyć w
rozmowach dorosłych? — krzyknęła. — Masz przecież lekcje do odrobienia na jutro.

Brodaci spojrzeli na Joshuę. Izuba wyczuła, że atmosfera w pomieszczeniu
zagęszcza się. Działo się coś, czego nie rozumiała. Nagle wydało się jej, że

widzi czarne jak atrament skrzydła wielkiego nosoroga. Ptaszysko trzepotało
skrzydłami nad głowami mężczyzn, ale jego wielki żółty dziób złowieszczo

wskazywał jej syna, jej Joshuę.
Siedział spokojnie z małą siostrzyczką na kolanach. Jego twarz była bez wyrazu.

Cisza przeciągała się w nieskończoność. Nagle Justice wstał, przewracając przy
tym krzesło, które z hałasem upadło na cementową podłogę.

Wszyscy podnieśli na niego wzrok, ale nadal milczeli.
— Siostro — odezwał się, lekko przeciągając słowa, co było oznaką, że pił tego

wieczora. — Joshua ma prawo tu być i słuchać rozmów mężczyzn.
Izuba zerknęła na brata i wróciła spojrzeniem do syna.

— Dlaczego, Joshua? — spytała. — Z jakich to powodów ty, dziecko jeszcze,
chłopiec niegotowy do khwetha, miałbyś siedzieć tu z tymi ludźmi?

Joshua wytrzymał jej wzrok, nie spuścił oczu. Nie zmienił pozycji, nie drgnął
nawet, puste oczy i zaciśnięte usta nie zdradzały adnych uczuć. O tym, że był

zdenerwowany, świadczyło tylko szybkie mruganie.
Odpowiedział jej jeden z brodatych mężczyzn.

— Siedzi tu, bo jest jednym z nas.
Te okrutne słowa wydobywały się z ust okolonych czarnym zarostem. Izuba

usłyszała je, ale nie chciała uwierzyć. W ustach poczuła gorzki smak zdrady. W
słabym świetle twarze przybyszy były jak pyski demonów. Spojrzała na Joshuę;

tęskniła za widokiem jego ukochanej, dziecinnej twarzy. Nie mogła patrzeć na
brodacza, gdyby patrzyła na niego minutę dłużej, nie zapanowałaby nad

131
nienawiścią. Wbiłaby silne, białe zęby w ohydne, czerwone wargi obcego i wydarła

je z twarzy, wyrwałaby mu z ust kłamliwy język.
W końcu jej ciało przestało drżeć. Nienawiść już jej nie zaślepiała. Znów

widziała buzię najmłodszego syna. Patrzyła na szczupłe czarne ciało,
wyprostowane na krześle, na pozbawione wyrazu brązowe oczy, wpatrzone w drobną

dłoń siostry. Był dzieckiem, które za wszelką cenę chce udowodnić dorosłym, że
jest odpowiedzialnym mężczyzną i że nic sobie nie robi z gniewu matki.

Ból rozrywał jej serce.
— Iboni — szepnęła błagalnie, głosem ochrypłym z rozpaczy. — Iboni, powiedz,

dlaczego, wytłumacz swojej matce.
Joshua drgnął i podniósł na nią wzrok. Od dawna nie używała tego przezwiska.

Iboni. Takim imieniem go wołała, kiedy był malutki. Nazywała go wówczas Iboni —
pasikonik.

— Urna, moja matko — odpowiedział i zaczął się podnosić z krzesła.
— Towarzysz Joshua jest członkiem naszej partii — rzucił nagle brodacz.

Te słowa przypomniały chłopcu, co się dzieje. Wyprostował się na krześle, jakby
wciśnięto mu drewnianą linijkę między łopatki i utkwił wzrok w niższym z

mężczyzn. Był starszy od swego kompana. Czas zaorał jego twarz licznymi
zmarszczkami. Dolną jej część porastała czarnosiwa, rzadka broda. Nogi krzesła,

na którym siedział, zaskrzypiały na cementowej podłodze, kiedy odwracał się, by
spojrzeć na Izubę.

— Twój syn jest jednym z Towarzyszy od czterech lat — oznajmił. — To nie dzieci,
lecz mężczyźni gotowi walczyć, i jeśli trzeba, umierać za szczytne ideały AKN.

Izubo Maipei, powinnaś być dumna, że twój syn należy do Towarzyszy. — Odgarnął
włosy z czoła, nie odrywając wzroku od potężnej kobiety.

— Dumna? — syknęła. — Dumna, że mój syn będzie, a może już jest, mordercą?
Dumna, że mój syn maszeruje na czele demonstracji i że jak policja zacznie

strzelać, to mojego syna trafią kule? Dumna, że posłużyliście się moim synem,
wy, których wyszkolono za granicą, w kraju, gdzie czci się czerwoną flagę z

sierpem i młotem! Mam być durnna, że mój syn walczy o władzę dla was? Dla was,
którzy nie kochacie Afryki ani waszych afrykańskich

132
braci, dla was, którzy kochacie władzę i posługujecie się moim ludem, żeby ją

zdobyć?!
Izuba stała wyprostowana, rozpalona gniewem i słowami, które ciągle wisiały w

powietrzu.

background image

Słysząc podniesiony głos matki, Soze zakryła buzię dłońmi i rozpłakała się.

Zlazła z kolan brata, podbiegła do Izuby i wtuliła twarz w fałdy matczynej
spódnicy.

— Nic was nie obchodzi, że to jeszcze dzieci. Jesteście jak ptaki, które
rozdrapują ranę i piją krew na grzbiecie bawołu, nie dając jej się zabliźnić.

Chcecie władzy, chcecie dostępu do kopalni złota, i dlatego dziobiecie ten kraj
waszymi bombami i zamachami. Nie pozwalacie się ranom zabliźnić, wy ngusatana

wenyoka, diabelskie żmije!
Storchman podszedł do matki i objął ją ramionami, przerażony tym, co zobaczył w

oczach przybyszy. Przerażony ze względu na nią.
— Chodź, mamo. — Pociągnął ją w stronę kuchni. — Chodź, zjemy coś, a mężczyźni

niech tu porozmawiają.
Izuba podniosła Soze i oparła córeczkę na szerokim biodrze.

— Niech wszelkie piekielne moce zamieszkają w waszych duszach! Niech wasze
cienie nigdy nie powrócą, wy zizinja, psy, którzy zabraliście mi syna! —

krzyknęła, odwracając się w progu. Nie zdążyła dodać nic więcej, bo Storchman
zamknął drzwi. W głosach brodatych nie było umiaru, z jakim ostatnio przemawiało

wielu działaczy AKN, lecz gniew charakterystyczny dla organizacji, która, jak
tłumaczyła miss Toni, zrzesza najagresywniejszych działaczy Kongresu. Oni nie

chcieli równych praw, lecz praw wyłącznych, nie partnerstwa, lecz dominacji.
Izuba nie ufała brodatym, była przekonana, że to czarownicy, którzy przybierają

ludzką postać, aby siać nieszczęście. Teraz widziała, że ich czary już otumaniły
Wisdoma i Justice'a.

Od pewnego czasu chłopcy byli wiecznie niezadowoleni i podejrzliwi. Izuba
zrobiłaby wszystko, żeby ich pocieszyć. Chciałaby brać ich na barana, tańczyć i

słyszeć ich radosny chichot. Chciała, żeby znowu byli małymi dziećmi. Pochyliła
się nad ostygłym piecem, wstrząsana bezgłośnym szlochem. Obcy zabrali jej

najpierw córkę, teraz syna.
Brodacze w milczeniu wpatrywali się w zamknięte drzwi kuchenne. Obaj bardzo

inteligentni, całym sercem oddani idei komunizmu,
133

przeszli szkolenia w Rosji i na Kubie. Choć postulowany przez nich system nie
zdał egzaminu w Europie, wierzyli święcie, że przyjmie się on w Afryce.

Przemawiali do ludzi, którzy nie posiadali niczego, nie mieli zatem nic do
stracenia. Obaj należeli do wielkiej sieci agentów. Wszyscy usiłowali przekonać

Murzynów, że AKN jest na tyle silny, iż może sięgnąć po władzę i stworzyć nowy
rząd.

Wielu młodych towarzyszy zwątpiło w głoszone przez agentów ideały, kiedy się
okazało, że świetlana przyszłość — drogie samochody i piękne domy — nie

nadchodzi z dnia na dzień. Ci, którzy odeszli rozczarowani, zaczęli rabować i
gwałcić. Nie słuchali już AKN, terroryzowali przedmieścia, chcąc się szybko i

łatwo wzbogacić.
Agenci poznali Justice'a i Wisdoma przez Storchmana, który dyskutował z nimi

podczas wiecu na uniwersytecie. Skorzystali z okazji i wprosili się do tego
domu, chcąc przekonać do swoich idei i samego Storchmana, i jego bliskich.

Młodszy pochylił się nad stołem, sięgnął po butelkę i nalał brandy do stojących
na ceracie szklanek.

— Przed nami wiele pracy. Męskiej pracy, której nie rozumieją kobiety. —
Popchnął w stronę Joshuy wypełnioną do połowy brązowym alkoholem szklankę. —

Pij, towarzyszu. Walczysz o nowy system. Wygramy, bowiem popiera nas wielka
Matka Rosja. — Nawet kiedy mówił, nie opuszczały go wątpliwości. Rosja się

zmieniła; kraju, który znał, już nie było, a poparcie dla jego partii znacznie
zmalało.

Joshua przełknął palący napój. Wydawało mu się, że jego gardło i żołądek płoną
żywym ogniem; oczy zaczęły łzawić. Nie lubił brandy. Brandy przypominała ohydne

lekarstwo, które Izuba wmuszała w niego, jeśli skarżył się na brzuch. Mimo to
jednak mlasnął głośno i postawił prawie pustą szklankę na stole.

Młodszy z dwóch mężczyzn pracował w Afryce od wielu lat, a mimo to mieszkańcy
kontynentu ciągle byli mu obcy. Większość członków AKN to byli Xhosa; nie ufał

im, święcie przekonany, że gdyby dano im do wyboru piękne doktryny Lenina i
prawa plemienne, nie wahaliby się ani chwili i zlekceważyliby credo komunistów.

Starszy zajmował się planowaniem przyszłych zamachów na tych Murzynów, którzy
byli gotowi pertraktować z białymi.

134

background image

Bliźniacy i najmłodszy syn Izuby przysłuchiwali się z uwagą jego mowie. Potrafił

zajmująco mówić. Szklanki i plastikowe róże w zielonym wazonie podskakiwały
często, kiedy walił pięścią w stół, chcąc podkreślić jakieś słowo.

Zajmował wysoką pozycję w Umkhonto we Sizwe, „Włóczni Narodu", militarnym
skrzydle AKN. Uważał, że droga do władzy wiedzie nie przez marsze protestacyjne,

lecz poprzez przemoc. Jego zdaniem, zdrajcami byli ci przywódcy Kongresu, którzy
przystąpili do rozmów z białymi.

Młodszy agent zerknął na kartkę papieru przed mówcą. Była to lista, bardzo długa
lista czarnych działaczy gotowych podjąć negocjacje z rządem i wspólnie

wypracować system wspólnej władzy, ludzi zdecydowanych położyć kres bezsensownej
przemocy wyniszczającej ich współbraci, ludzi kochających ten kraj i jego

mieszkańców.
— To niebezpieczni zdrajcy. — Starszy stuknął palcem w listę. — Chcą sprowadzić

was na manowce, chcą, żebyście uwierzyli w bajeczki o dzieleniu się władzą z
białymi. Wszyscy ci idioci muszą umrzeć. Cały świat ma się dowiedzieć, że ukarał

ich AKN. Niech umrą w męczarniach, niech płoną ich domy, ich samochody... —
przełknął olbrzymi haust brandy i popatrzył na Joshuę. — Ty, Joshua. Ty byłeś

przy stosie w Shonalanga. Pamiętasz?
Półprzytomny chłopiec wpatrywał się w płomień lampy. Był wtedy jeszcze

dzieckiem. Jednym z kilku Towarzyszy, czatujących przed starym kościołem w
pewien niedzielny poranek.

Przywódcy czekali cierpliwie. Przysiedli na starej oponie, która spłaszczyła się
pod ich ciężarem.

W końcu odegrano na organach ostatni hymn i odśpiewano ostatni psalm. Wierni
wynurzyli się z mrocznego wnętrza świątyni. Stojąc przed kościołem, mrużyli oczy

oślepieni ostrym słonecznym światłem. Nie rozchodzili się do domów; stali przed
świątynią, kolorowi jak motyle: kobiety w wesołych kwiecistych sukienkach,

mężczyźni uśmiechnięci i odprężeni.
Nagle, jak sfora psów na polowaniu, nastolatki rzuciły się na tłum. Joshua był

na czele, tuż za przywódcami, kiedy dopadli upatrzoną ofiarę. Była to młoda
kobieta. Joshua nie miał pojęcia, jakiego przestępstwa się dopuściła, słyszał

tylko, że Towarzysze ją
135

wyzywają od sprzedajnych dziwek. Rozmawiała z księdzem. W jej łagodnych
brązowych oczach widniała ufność i radość, pełne, nie umalowane usta rozchyliły

się właśnie w delikatnym uśmiechu, kiedy kochanek Beauty podciął jej nogi i
rozerwał jasnoniebieską bluzkę, obnażając znoszony bawełniany stanik. Kobieta

błagalnie wyciągała szczupłe ramiona do księdza, krzyczała, ogarnięta paniką,
zaklinała wiernych, by jej pomogli, ale nikt nie miał dość odwagi by stawić

czoło oszalałym nastolatkom.
Rzucili się na nią. Odciągnęli ją za nogi od kościoła. Niebieska spódnica

odsłoniła brązowe uda. Ciszę, która nagle zapadła, przerywały tylko krzyki
kobiety.

Okrutne dzieci zacieśniały krąg wokół bezbronnej ofiary.
Joshuę odepchnięto na bok, kiedy przywódcy dźwignęli ciężką oponę i założyli ją

na szczupły kark. W nozdrza uderzył go ostry zapach benzyny wlewanej do opony.
Przywódca zapalił zapałkę. Ochrypłymi z wrażenia głosami domagali się krwi.

Uskoczyli na boki przed kolumną ognia. Płomienie już lizały skrawki błękitnego
materiału.

Płonąca benzyna wypływała z opony; języki ognia wżerały się w żywe ciało,
roztopiona guma przywierała do skóry.

Dym otaczał kobietę, podkreślając jasność gałek ocznych uciekających w głąb
czaszki.

Dzieci patrzyły zafascynowane; w szeroko otwartych ustach zaschło im z emocji.
Stopniowo poruszała się coraz wolniej, wiła się na żwirowanej ścieżce, nie będąc

już w stanie krzyczeć, nie mogąc jeszcze umrzeć. Ogarnięte żądzą zabijania
nastolatki przepychały się wokół ciała, przedrzeźniając konwulsyjne ruchy.

W końcu spazmy ustały. Nagie ciało leżało wśród popiołów. Nieruchome oczy
wpatrywały się w niebo. Wierni, zrazu sparaliżowani przerażeniem, rozeszli się.

Ksiądz, pochyliwszy nisko głowę w białej czapce, potykając się szedł do
kościoła, zbyt osłupiały, by powtarzać słowa Boga, którego kochał: „Wybaczcie

im, bowiem nie wiedzą, co czynią".
Joshuę czekało wiele bezsennych nocy. Tłusty, mdły zapach palonego ciała dławił

go, nie pozwalał zasnąć.

background image

Wzdrygnął się, oprzytomniał.

136
Starszy mężczyzna dolał mu alkoholu.

— Wypijmy za naszą wielką sprawę.
Zerkając co chwila na chłopca, podrapał się w brodę. Potrzeba nam kolejnego

widowiska w telewizji, pomyślał. Ogień w Shonalanga przyniósł fantastyczne
rezultaty.

Lokalna stacja telewizyjna uwieczniła na taśmie zwęglone ciało z nadzieją, że
koszmarne obrazy wstrząsną ludźmi i przestaną popierać organizacje

terrorystyczne. Było to fałszywe założenie.
Terroryzm i telewizja potrzebują się wzajemnie. Bez telewizji terroryzm jest jak

owo hipotetyczne drzewo filozofa: rośnie w lesie, ale skoro nikt o nim nie wie,
nie istnieje naprawdę.

Wskutek emisji programu o ofierze z Shonalanga setki ludzi przyłączały się do
codziennych zamieszek, setki dziewic oddawały się towarzyszom. Wystarczyło

szepnąć: „I ty możesz spłonąć" i ulegały.
Brodacz zamyślony kiwał głową. Potrzebne im kolejne spektakularne widowisko.

Uniósł swoją szklankę.
— Wypijmy za wolność wszystkich ludzi. — Szklanki znów zbliżyły się do ust.

Joshua tylko umoczył wargi, bo i tak był już pijany; ściany pokoju chwiały się
dziwnie, a kwiatki na stole falowały. Zacisnął zęby, zdecydowany wysiedzieć do

końca.
— Wypijmy za śmierć zdrajców.

Posłuchali. Brandy wznieciła znowu ogień w żołądku Wisdoma, w niedawno
wypróżnionym, delikatnym żołądku. Opary alkoholu potęgowały ból głowy. Odstawił

szklankę, odchylił głowę do tyłu i zamknąwszy oczy, słuchał płomiennych słów
brodacza.

Starszy przeczesał palcami skołtunioną brodę i wstał. Młodszy dalej perorował.
Cierpliwość, pomyślał wpatrzony w czarne twarze. O cierpliwości mówił nasz

przywódca Tambo po powrocie z Wietnamu. Ale czy nasi młodzi następcy są
wystarczająco cierpliwi?

Sięgnął do torby i postawił na stole nową butelkę. Zapowiadała się długa noc.
Pierwsze promienie słońca oświetlały już miasto, kiedy drzwi domu Izuby

otworzyły się i obcy wymknęli się na dwór. Rozglądali się uważnie po ulicy; była
pusta, jeśli nie liczyć bezpańskiego psa, który z podkulonym ogonem grzebał w

śmietniku.
137

— Przyzwyczajenie jest drugą naturą — zauważył jeden z nich. — To dziwne
uczucie: nie musieć się ukrywać.

Jego towarzysz pokiwał twierdząco głową z uśmiechem. Wsiedli do niebieskiego
samochodu, tak samo poobijanego i podrapanego jak inne zaparkowane w sąsiedztwie

pojazdy. Starszy zapalił papierosa i mrugnął do młodszego przez kłęby dymu. Byli
zadowoleni z pracy wykonanej tej nocy.

ROZDZIAŁ
8

Durban, tu Zulu Sierra Kilo Delta Tango, wysokość dziesięć tysięcy stóp, odbiór.
— KDT, tu Durban, możecie zejść do pięciu tysięcy stóp. — Głos w słuchawkach

brzmiał sztucznie, zbliżająca się burza zakłócała odbiór fal radiowych. Pilot
zgrabnego beechcrafta barona, niewielkiego biało-czerwonego samolotu, który

leciał ku lotnisku Louisa Botha, z uwagą obserwował skłębione kumulusy.
Miejmy nadzieję, że znajdzie się dla mnie miejsce, pomyślał. Przysunął do ust

mikrofon i poprosił o instrukcje lądowania.
— KDT, schodzisz na tysiąc pięćset stóp — zaskrzeczało w słuchawkach. — Podejdź

z prawej strony i siadaj na dwudziestym trzecim. — Pilot poprawił słuchawki i
zmusił się, by wysłuchać dalszych instrukcji. — Wiatr dwieście trzydzieści na

dziesięć węzłów.
— KDT — potwierdził otrzymane informacje pilot. Samolot opuszczał się coraz

niżej z szybkością pięciuset stóp na minutę. — Dzięki Bogu — odetchnął. — Zdążę
przed burzą.

Pod nim leżało miasto Durban. Rozświetlone jasnymi murami przypominało opal w
otoczeniu szmaragdów, bo bujna roślinność Afryki otulała miasto wielobarwnym

kobiercem. Biel miasta podkreślał jeszcze intensywny błękit rzek, spieszących
połączyć się z Oceanem Indyjskim, i różne odcienie zieleni: butelkowa

nadbrzeżnych lasów i jaskrawa trzciny cukrowej.

background image

139

Srebrzystoszary pas startowy drgał w gorącym południowym słońcu. Samolot zbliżał
się do ziemi.

Utrzymywanie maszyny w linii prostej, dokładnie nad środkiem pasa, wymagało
sporej zręczności. Lądowanie było jedyną częścią sztuki latania, której Serge

nie lubił. Nie potrafił sięv przed tym odprężyć.
— Cholera — mruknął, kiedy koła ciężko uderzyły o ziemię. Zwiększył prędkość i

poderwał samolot w powietrze. Po chwili usiadł ponownie, tym razem łagodnie, bez
wstrząsów. Odetchnąwszy z ulgą, nacisnął hamulce. Dojeżdżając do hangaru,

wyłączył światła. Automatycznie sprawdził, czy wyłączył silnik, i wyskoczył z
kabiny. Wyprostował zesztywniały kark. Skwar otoczył go jak mokry nagrzany koc;

koszula od razu przylgnęła mu do pleców. Nie znosił wilgotnego klimatu Durbanu,
ulubionego miasta turystów. O wiele bardziej odpowiadały mu suche, gorące lata

Przylądka. Z przyjemnością jednak spoglądał na zapierającą dech w piersiach
feerię kolorów: jasnoczerwone, żółte i fioletowe kwiaty rosły wszędzie.

Powietrze przesycał ciężki zapach wilgotnej ziemi i tropikalnych roślin.
Osłoniwszy oczy dłonią, pomachał do Hindusa w uniformie khaki, który zbliżał się

do samolotu.
— Witaj, Sam — zawołał. — Kluczyki są na siedzeniu.

— Dzień dobry, sir. Witamy w Durbanie. — Zdyszany Hindus powitał go szerokim
uśmiechem, pokazując zadziwiająco białe i równe zęby. — Jak długo pan u nas

zabawi?
— Nie wiem dokładnie. — Serge wzruszył ramionami. — Mam nadzieję, że tylko kilka

dni.
— O.K., sir. Zatankuję i przygotuję go do lotu. — Sam poklepał dziób samolotu. —

Miłego pobytu, panie Balser.
— Miłego? — żachnął się Serge. — Przecież to jak kilka dni w cholernej saunie. —

Otarł spocone czoło wilgotną chusteczką. Podniósł neseser, którego srebrzyste
okucia lśniły w słońcu. Zarzucił marynarkę na ramię i chciał odejść, ale

przypomniawszy sobie coś, odwrócił się do Sama,
— Jak tam twoja żona? — zapytał. — Urodziła już?

— O, tak, dziękuję panu, sir. To chłopak, ładny, duży chłopak.
— Gratuluję. Więc ilu jest już małych Naidoo?

— Sześcioro, panie Balser. Czterech chłopców i dwie dziew-
140

czynki — odparł dumnie Sam. Posiadanie synów było chlubą w społeczności
hinduskiej, narodziny córek zaś przyjmowano z rezygnacją. Za kilka lat przed

domem Sama staną dwa bambusowe kije ozdobione wstążkami, znak, że Sam ma dwie
córki na wydaniu. Przodków Sama przywieziono do Afryki, żeby pracowali na

plantacjach trzciny cukrowej. Plantacje te leżały na wysokich wzgórzach, które
za czasów wielkiego króla Zulusów, Czaki, pokrywał gęsty las, a nad lasem

widniało czyste, lazurowe niebo. Dzisiaj wzgórza porastała trzcina, a błękit nad
nimi często zasnuwał czarny dym z płonących pól.

— Moje gratulacje. — Serge uścisnął ciemną dłoń. — Mając czterech chłopaków,
możesz przestać tak zasuwać po godzinach.

— Po godzinach, panie Balser? — Sam zmarszczył czoło.
— Tak, Sam. Możesz przestać tyle pracować w domu. Wyprodukowanie sześciu

dzieciaków musiało zająć ci sporo czasu.
Zmarszczki na czole Hindusa wygładziły się. Wybuchnął głośnym śmiechem, radośnie

waląc się pięścią w kolano.
— A to dobry kawał, sir.

Serge puścił do niego oko, zatrzasnął drzwiczki kokpitu i ruszył w kierunku
parkingu. Swoją drogą, ciekawe, jak udaje mu się wyżywić taką bandę, pomyślał.

Na pewno hoduje warzywa w ogródku i sprzedaje je do hoteli. Mając szóstkę
dzieciaków w domu, nie musi się martwić o ogrodników.

Uśmiech znikł z jego twarzy, kiedy podszedł do szarosrebrzystego mercedesa i
otworzył drzwiczki. Opadłszy na miękką skórę przedniego siedzenia, rzucił

neseser do tyłu i z rozkoszą odetchnął chłodnym powietrzem.
Z kieszeni wyciągnął papierośnicę. Zapalił i zaciągnął się głęboko.

— Dobra, Hans — burknął. — Co się, do cholery, stało, że dzwoniłeś do mnie o
trzeciej nad ranem, bełkocząc jak niemowlak? — Uniósł rękę i rozkręcił

klimatyzację. — Jesteś, mam nadzieję, świadomy tego, że właśnie wróciłem z
zagranicy i zmiana czasu ciągle daje mi się we znaki?

Hans Wold z rozpaczą spoglądał na przyjaciela. Serge zauważył, jak źle jego

background image

kumpel wygląda: zaczerwienione oczy i wymęczona twarz świadczyły o bezsenności,

cienkie jasne włosy straciły połysk.
Nie dając mu dojść do słowa, ciągnął:

141
— Toni jest wściekła. Rzadko wpada w furię, ale kiedy to się w końcu staje,

przechodzi samą siebie. — Ze złością zaciągnął się dymem. Przed oczyma stanęła
mu scena, która rozegrała się po telefonie Hansa.

— Wyjeżdżasz gdzieś? — spytała Toni lodowatym głosem.
— Kochanie, proszę, zrozum mnie. Jestem potrzebny Hansowi. Przecież nie

dzwoniłby o tej porze, gdyby to nie było coś ważnego — uspakajał ją, odłożywszy
słuchawkę.

— Ważnego! Serge'u Balserze, zaprawdę dziwny jest twój system wartości! Masz
syna, którego widziałeś zaledwie dwa razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy! Mały

prawie cię nie zna. Czy to nie jest ważne? — krzyczała. — Czy dom i rodzina
zawsze muszą być na ostatnim miejscu?

Zerwała się z łóżka i stała przed nim, wyniosła i dumna, zaciskając pasek
jedwabnego szlafroka.

Serge zdławił zjadliwą ripostę. Ostatnimi czasy czuł się niepewnie w jej
obecności. Toni zmieniła się. Była teraz bardziej zdecydowana, nie ulegała już

tak łatwo jego humorom, nie spełniała od razu wszystkich życzeń. Serge, który
miał za sobą kilkudniowe wakacje z Daną, nie chciał rozdrażniać żony. Nie

uśmiechały mu się odpowiedzi na dociekliwe pytania o ostatnią „służbową" podróż.
— Ależ kochanie, Hans i ja przyjaźnimy się od bardzo dawna i jestem za niego w

pewnym sensie odpowiedzialny. Przecież to ja ściągnąłem go do Afryki.
— Wielka szkoda, że twoje poczucie odpowiedzialności nie obejmuje twojego syna,

twojego jedynego dziecka!
— Gdybyś wróciła teraz do łóżka, kochanie, moglibyśmy to zmienić i Tim niedługo

miałby braciszka albo siostrzyczkę — zaproponował, za wszelką cenę usiłując
zmienić temat rozmowy.

Zacisnęła usta, błękitne oczy były zimne jak lód. Bez słowa wzięła książkę ze
stolika i wyszła z pokoju.

Do Serge'a obserwującego, jak szczelnie otula się szlafrokiem i znika za
drzwiami, dotarło, że dokonał niefortunnej zmiany tematu. Zalęgło się w nim

straszliwe podejrzenie — budzący mdłości strach — że dostrzegł w jej oczach
wstręt, był jednak zbyt zarozumiały, by w to uwierzyć. Poprawiwszy miękkie

poduszki, zapadł w niespokojny sen.
Przeraźliwy dźwięk budzika uwolnił go od niedobrych, groźnych

142
snów, później zaś nie miał czasu myśleć, zajęty przygotowaniami do lotu do

Durbanu.
— Do rzeczy, Hans. — Zgasił niedopałek w metalowej popielniczce.

Hans nerwowo przejechał suchym językiem po popękanych wargach. Nie odrywał
wzroku od zatłoczonej jezdni, nie mając odwagi spojrzeć na Serge'a. Jego

monotonny głos wypełniał wnętrze samochodu jak bzyczenie komara, chwilami tylko
wznosząc się i opadając.

Serge słuchał, a jego pozorne opanowanie zniknęło bez śladu. Zdenerwowany
zgniótł w popielniczce ledwo zapalonego papierosa. Okruchy tytoniu rozsypały się

po jasnej wykładzinie.
— Wyjaśnijmy to, Hans. Rozebrałeś się w przedpokoju i rzuciłeś ubranie na stos

innych ciuchów, tak?
— Tak — wymamrotał bojaźliwie Hans.

— Ilu, mówiłeś, było tam ludzi? — Na zaciśniętej szczęce Serge'a nerwowo
pulsowały mięśnie. — Myślisz, że koło dwudziestu?

Patrzył przez okno, gorączkowo analizując sytuację.
Tuż obok samochodu biegł młody chłopiec, rikszarz. Turyści chętnie oglądali

miasto z dwukołowych pojazdów. Zulusi o skórach czarnych jak heban, ustrojeni w
wielobarwne pióropusze i sznury paciorków, ciągnęli powoziki bez wysiłku, mknęli

ulicami pozornie wolnym krokiem, takim samym, jakim biegli ich przodkowie, impi,
wojownicy wielkiego Czaki, atakując i podbijając ziemie sąsiednich plemion.

Serge wpatrywał się w rikszarza tępym, niewidzącym wzrokiem.
Zulus rytmicznie odrywał stopy od ziemi, kołysał się między dyszlami powoziku.

Hans nie patrzył już na nieruchomą twarz przyjaciela. Milczał przerażony.
— Więc były tam Zuluski i Hinduski — podjął rozmowę Serge, stukając palcami o

siedzenie. — Masz szczęście, że zniesiono ustawę o moralności! Przynajmniej nie

background image

musisz się martwić, że pieprzyłeś kolorowe.

Samochód pędził wzdłuż wybrzeża szosą wysadzaną palmami.
Tu, poza miastem, powietrze było świeższe, przesycone ostrym zapachem morza. W

dali pięły się ku niebu zielone pola trzciny
143

cukrowej, na których robotnicy uwijali się jak mrówki, nie zważając na rozpalone
afrykańskie słońce.

— Popraw mnie, jeśli się pomylę — zaczął Serge, kiedy pojawiły się przed nimi
wysokie budynki, świadectwo błyskawicznego tempa rozwoju miasta, które pożerało

okoliczne tereny. — Nie mogłeś znaleźć swojej marynarki w stercie ciuchów, a
ponieważ bardzo chciałeś iść do domu z panną, którą poderwałeś, nie szukałeś

długo. Teraz zaś marynarka z twoim nazwiskiem i adresem mojego mieszkania jest w
rękach policji, tak?

— Tak. — Hans zaczął się pocić. Skręcił z głównej drogi i dojechał do wysokiego
bloku tuż przy plaży. Serge nie ruszał się.

— Jedenaście — mruczał jakby do siebie. — Policja aresztowała jedenaście osób za
posiadanie dagga. Jedną z tych osób był bratf twojej dziewczyny, tak?

— Tak. — Twarz Hansa była biała jak papier. Serge w milczeniuj patrzył na ogród.
Pochylony staruszek podlewał kwiaty.

— Powiedz mi dokładnie, kto był na tym przyjęciu i co robiło towarzystwo, kiedy
wychodziłeś? — zażądał Serge.

Hans zamknął oczy. Znów był w tamtym mieszkaniu i widział sceny, o których
chciałby zapomnieć.

— Na podłodze w salonie jakiś facet odstawiał numer z dwiema dziewczynami —
zaczął słabym głosem. Widział pokój oświetlony jedną, stojącą w rogu lampą z

białym kloszem. Dym unosił się w powietrzu, zasnuwał wszystko szarą mgłą, owijał
kopulujące wściekle ciała delikatnym całunem. Korzenny aromat marihuany i

piżmowy zapach seksu podniecały widzów, którzy dyszeli ciężko i głęboko
zaciągali się „trucizną z Durbanu", najlepszą dagga w kraju, uprawianą i

produkowaną w Transkeju.
Serge przestał słuchać Hansa. W gruncie rzeczy nie chciał wcale znać tej sprawy.

Wiedział, że plemiona Nguni uprawiały i paliły dagga, jak w języku Khoikhoi od
początku naszej ery nazywano marihuanę, bo wierzyli, że to dodaje im siły przed

walką. Podczas podróży do Transkeju widywał staruszków odurzonych skrętami.
W czasach kiedy zabronione były stosunki z Murzynkami, on i Hans wypalili sporo

dagga na przyjęciach, na które zapraszano chętne kolorowe dziewczyny. Ryzyko, że
policjanci trafią na ich ślad i świadomość, że podwójnie łamią prawo: paląc

dagga i sypiając
144

z czarnymi, dodawały całej sprawie pikanterii. Wtedy lubił palić, narkotyk
potęgował doznania i trzyminutowe spółkowanie stawało się trzygodzinną orgią.

Wierzył wówczas, że ma niespożyte siły.
Głos Hansa szumiał monotonnie, a Serge wspominał swoją własną przygodę z

marihuaną. Przypomniał sobie pewne upalne popołudnie, kiedy siedział u swego
lekarza, a ten ze złością walnął pięścią w stół.

— Do diabła, niech pan przestanie narzekać na bezsenność, zapominalstwo i brak
koncentracji — huknął.

— Ależ, panie doktorze — wybąkał Serge, zbity z tropu nagłym wybuchem lekarza. —
Przysięgam, nie palę więcej niż dotychczas. Ledwie wypalę pół skręta i już

jestem na haju.
— Bo reaguje pan jak alkoholik — syknął doktor. — Mały drink i już leci z nóg. —

Pochylił się nad mahoniowym biurkiem i nie odrywając od Serge'a lodowatego
spojrzenia, wycedził: — Czy pan nie zdaje sobie sprawy, co się z panem dzieje?

Pana organizm nie reaguje na dagga. Ma pan tyle THC w komórkach tłuszczowych i
mózgu, że wystarczy kilka machów i jest pan na haju.

— THC? — zapytał lękliwie, przekonany, że chodzi o jakąś nieuleczalną chorobę.
— Czterohydrocannabonol, główny aktywny związek w dagga. Im lepsza dagga, tym

więcej THC. Ślady tego związku można wykryć w organizmie nawet w trzy tygodnie
po wypaleniu jednego skręta. — Lekarz wydobył z kieszeni białą chusteczkę i

głośno wytarł nos.
— To oczywiste, że ma pan trudności z koncentracją. Proszę dalej tak postępować,

a wkrótce nie będzie się pan miał na czym koncentrować. Naćpanym durniom nie
wiedzie się w interesach. — Podrapał się za uchem.

Był domowym lekarzem Balserów. Jego przyjaźń z Toni trwała już wiele lat.

background image

Widział, jak z pełnej życia młodej kobiety przeistoczyła się w cichą, potulną

żonę, i nie cierpiał mężczyzny, który spowodował tę przemianę.
Otworzył oczy i popatrzył na Serge'a.

— Ma pan wybór — powiedział. — Albo będzie pan palił dalej i zajdą w panu
nieodwracalne zmiany fizyczne i psychiczne, albo przestanie pan używać dagga i

zacznie postępować jak odpowiedzialny mąż i biznesmen.
145

Serge pamiętał, jak oburzony poderwał się na równe nogi, ale lekarz nie dał mu
dojść do słowa.

— Dzisiejsza wizyta, właśnie zakończona, była gratis, panie Balser. Do widzenia.
— Odwrócił się do okna i patrzył na przejeżdżające ulicą samochody, dopóki nie

usłyszał odgłosu zamykanych drzwi.
Dwa dni później Serge posłał mu skrzynkę jego ulubionej whisky. Na załączonym

bileciku było tylko jedno słowo: „Dziękuję".
Serge z trudem skoncentrował się ponownie na słowach Hansa. W samochodzie robiło

się coraz cieplej. Balser podwinął rękawy koszuli.
— Cóż, mogło być gorzej — stwierdził po chwili. Mają marynarkę, ale to tylko

dowód na to, że byłeś na tym przyjęciu.
Odprężył się. Niełatwo będzie wyplątać Hansa z tego bałaganu, ale nie jest to

niemożliwe. Wold co rusz łykał nerwowo ślinę i na przemian to ściskał, to
puszczał kierownicę. W końcu zebrał się na odwagę.

— Serge — wyznał — to nie wszystko. W wewnętrznej kieszeni miałem śnieg i
pigułki.

Serge wyprostował się i podskoczył, jakby ukłuto go w pośladek. Pigułki, jak
powszechnie nazywano mandraks, niegdyś proszki nasenne, dziś zaraz po dagga

najpopularniejszy narkotyk w kraju, rząd uważał za najpoważniejsze
niebezpieczeństwo. Kary za jego posiadanie były bardzo surowe. Serge gardził

nałogowcami, którzy miażdżyli tabletki, mieszali biały proszek z dagga i palili
tę mieszankę w fajkach czy szyjkach butelek. Policja zawzięcie ścigała i

aresztowała zażywających mandraks.
— Kokaina i mandraks razem z moim adresem! — wycedził Serge. — A ty zostawiasz

marynarkę z takim towarem na podłodze? Oszalałeś? — Drżącymi palcami otworzył
złotą papierośnicę i wyciągnął papierosa. — Mówiłem ci przecież, kiedy

przyjechałeś tu po raz pierwszy: jeśli chcesz mieszkać w tym kraju, musisz
przestrzegać pewnych reguł. Niektóre sprawy traktują tu bardzo poważnie, między

innymi narkotyki. Za dagga trafisz do pudła, za mandraks zleją cię na kwaśne
jabłko, a za kokainę zamkną w kiciu i zapomną o twoim istnieniu. — Oddychał

szybko, ze złością patrząc na Hansa.
— Ale kokę wziąłem tylko dla niej — tłumaczył pochylony nad kierownicą Wold. —

Jest wspaniała po śniegu, dzika i ognista.
146

Serge wzruszył ramionami. Nigdy nie zażywał „narkotyku "yuppie", jak nazywano
kokainę, nie tknął jej nawet podczas szalonych lat studiów na uniwersytecie w

Zurychu.
Wiedział wprawdzie, że Indianie południowomeksykańscy od niepamiętnych czasów

żuli liście koki, ale sama myśl o tym narkotyku wywoływała u niego dreszcze.
Jego przyjaciel ze studiów przedawkował. Zmarł w ramionach Serge'a, który

próbował go ratować, wyciągnąć język z gardła, złagodzić konwulsje. Nigdy nie
zapomniał tamtej nocy.

— Boże, H ans, za kokainę idzie się do ciupy. Kokaina, najbardziej uzależniający
narkotyk! Ty durniu! — Otworzył drzwiczki i chciał wysiąść.

Hans złapał go za rękaw koszuli.
— Pomóż mi, Serge. Błagam cię. Pomóż mi — jęczał cicho. Głos mu się łamał. —

Błagam cię, gazety rozdmuchały ostatnio problem seksualnego wykorzystywania
dzieci, a on to przecież gruba ryba?

Serge zamarł.
— O kim ty, do cholery, mówisz?

— No, o tym polityku. Spisali go, kiedy aresztowali innych na przyjęciu — Hans
plątał się. —Przyszedł, bo lubi małych chłopców.

Fala wstrętu i obrzydzenia zalała usta Serge'a gorzkim smakiem żółci.
— W jakim wieku byli ci chłopcy? — wyszeptał.

Hans zagryzł wargi. Teraz musi być bardzo ostrożny. Gdyby Serge się dowiedział,
że on także zażywał rozkoszy między jędrnymi pośladkami jednego z chłopaczków,

nie pomógłby mu na pewno.

background image

— Wyglądali na jakieś szesnaście, siedemnaście — odpowiedział wymijająco.

— Nie pieprz, do cholery! — warknął Serge. — Pytałem, w jakim wieku?
— Jeden miał najwyżej czternaście lat. — Szept Hansa był ledwo dosłyszalny.

Balser skrzywił się z niesmakiem. — Na Boga, przecież to dzieci! Robili to z
dziećmi! Należałoby ich wykastrować. — Różne myśli przemykały mu przez głowę.

Policja była o krok od aresztowania grupy sutenerów, którzy zajmowali się
dziecięcą prostytucją, i gazety rzucały się na każdy strzęp informacji.

147
Dzięki Bogu, nie mogą oskarżyć Hansa o seksualne napastowanie dzieci, pomyślał.

Jeśli jednak gazety wywęszą, że członek nowej partii prawicowej uczestniczył w
przyjęciu z narkotykami i dziećmi, trafi to na pierwsze strony brukowców.

Po decyzji rządu dotyczącej podziału władzy między przedstawicieli wszystkich
ras zamieszkujących kraj, nowa partia ult-rakonserwatywna rozwijała się jak

błyskawiczny nowotwór. Ponury uśmiech satysfakcji rozjaśnił na chwilę twarz
Serge'a, kiedy wyobraził sobie, ile kłopotów taka informacja sprawi radykalnym

politykom. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nowa partia przejmie władzę, dojdzie do
straszliwej wojny domowej. Tego zaś nie chciał. Serge Balser kochał kraj, który

pozwolił mu się wzbogacić.
— Pomożesz mi, prawda, Serge? — Hans obserwował go niespokojnie. — Proszę cię

jako mego najlepszego przyjaciela. Nie mam nikogo innego.
Rozpacz wykrzywiła twarz Hansa. Serge złagodniał. Objął przyjaciela ramieniem.

— Uspokój się — powiedział. — Teraz pójdziemy na górę i zobaczymy, co się da
zrobić.

Choć czuł niesmak na myśl o całej tej sprawie, był winien Hansowi przysługę,
niejedną przysługę. Teraz odwdzięczy się za wszystkie te okazje, kiedy

przyjaciel zapewniał mu alibi i wmawiał Toni, że nieobecności jej męża podczas
weekendów i świąt są związane z pracą. Odwdzięczy się za liczne noce, kiedy to

korzystał z jego mieszkania, przyjmując tam swoje kochanki.
Hans zamknął samochód i mężczyźni przeszli przez zalany słońcem parking w cień

chłodnego, wyłożonego marmurem holu.
Serge zastanawiał się, czy nie będzie musiał zostać w Durbanie dłużej, niż

powiedział Samowi. Brzydziła go myśl o tym, co ma zrobić, więc zanim wyciągnął
kieszonkowy komputer, westchnął głęboko. Z namysłem czytał nazwiska i numery

telefoniczne, wreszcie z ciężkim sercem sięgnął po słuchawkę i wykonał pierwszy
z wielu telefonów, które miały uwolnić jego przyjaciela z zarzutów, ale i

sprawić, że on, Serge, będzie mieć długi wdzięczności wobec wielu wysoko
postawionych osób.

ROZDZIAŁ
9

Policjant na skrzyżowaniu ze zdumieniem słuchał dźwięków wesołej muzyki, które
dobiegały ze stojącego na światłach samochodu.

— Dzień dobry, panie władzo! — zawołał Nick. — Czyż nie piękny mamy dziś dzień?
— Zanim światła się zmieniły, krzyknął jeszcze: — Wesołych świąt!

Policjant pokiwał głową. Przecież mieli dopiero listopad, a mężczyzna nie
wyglądał na pijanego.

Nick zawadiacko skręcił w podjazd przed swoim domem, szczęśliwy, że Toni
wreszcie zdecydowała się opuścić Serge'a.

Do tej pory spotykali się w niewielkim mieszkanku, które wynajął, bo Toni nie
chciała apartamentu. Była przesądna: skrycie wierzyła, że złe duchy ze

strasznych opowieści babci zlekceważą malutkie mieszkanko i zostawią ich w
spokoju. Ich oboje i ich miłość pełną namiętności, wzajemnej czułości i wyznań.

A dziś Toni nareszcie przestała się wahać. Kiedy ją spytał, wstrzymując oddech,
czy rozpocznie z nim nowe życie, odpowiedziała:

— Tak, Nicholasie, zamieszkam z tobą. Nic dziwnego, że nawet widok samochodu
Jadę nie był w stanie popsuć mu humoru.

— Nicholas, wróciłeś? — usłyszał jej głos, ledwie wszedł do domu. — Chcę z tobą
porozmawiać.

149
Jadę siedziała w fotelu, obok którego zauważył pełną niedopał- > ków

popielniczkę. Trzymała w ręku szklankę whisky.
Wkrótce będzie po wszystkim, pomyślał z obrzydzeniem. Zapomnę o jej humorach i

atakach furii, będę szczęśliwy.
— Podejdź tu i usiądź, Nick. Usiądź sobie, tatuśku — wycedziła. — I pociesz

swoją ciężarną żonę.

background image

Nick znieruchomiał, utkwił w niej przerażony wzrok. Jadę rozchyliła usta w

zimnym, wyrachowanym uśmiechu.
— Kobieta może mieć humory, kiedy jest w ciąży, prawda, kochanie? Usiądź.

Nie usłuchał. Stał wyprostowany, pełen niedowierzania i niechęci.
— Możesz mnie znienawidzić, Nick, ale musisz wysłuchać tego, co ci mam do

powiedzenia. I nie możesz mnie teraz opuścić. — Przesunęła językiem po wargach,
rozkoszując się jego miną. —Musisz zostać ze mną, na wypadek gdyby się okazało,

że bachor, który zepsuje mi brzuch, jest twój. — Na jej twarzy widniał dobrze mu
znany wyraz zadowolenia, który pojawiał się, gdy wygrywała w brydża albo gdy

udało się jej kogoś głęboko zranić. Nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa.
— Jak będziesz się czuł, Nicholasie — cedziła drwiąco — jeśli się okaże, że twój

syn, o ile to jest twój syn, urodzi się ułomny na ciele lub umyśle, bo paliłam
za dużo i że w ciąży nie raz, nie dwa sięgnęłam po skręta? — Widząc, że jego

dłonie zacisnęły się w pięści, ciągnęła: — Jak byś się czuł, gdybyś się
dowiedział, że poroniłam, bo spadlam ze schodów, a w pobliżu nie było nikogo,

kto mógłby mi pomóc albo powstrzymać przed nadużywaniem whisky? — Zapaliła
kolejnego cienkiego czarnego papierosa. — Krwawy strzęp, to wszystko, co

pozostałoby z twojego syna i dziedzica. Jak wówczas czułby się mój sławny mąż?
— Jesteś chora i kłamiesz — rzucił Nick.

— Test ciążowy leży na stole — syknęła, kiedy odwrócił się od niej. — Uciekaj od
tej dyskusji, Nicholasie Houghtonie, proszę bardzo. Wiem jednak, że nie

odejdziesz ode mnie, bo choć nie jesteś na tyle mężczyzną, by zrobić dziecko, to
i tak się modlisz, żeby ten bachor w moim brzuchu był twój. — Wypuściła z ust

kilka kółek dymu i obserwowała go spod oka przez szary obłok. — Znam cię,
Nicholasie — krzyknęła za nim. — Już czujesz się odpowiedzialny za tego nie

narodzonego szczeniaka!
150

Czerwona płachta nienawiści przyćmiła mu rozum. Przez chwilę chciał podejść do
niej, zacisnąć dłonie na piegowatej szyi i trzymać ją tak długo, aż przestanie

oddychać i pluć jadem.
Musiał stąd wyjść. Zatrzasnął za sobą drzwi i wsiadł do samochodu jak lunatyk,

nieświadomy tego, co robi. Policjant, ciągle tkwiący przy światłach, smutno
pokręcił głową.

— To była bardzo krótka Gwiazdka — mruknął do siebie patrząc na szarą jak popiół
twarz mężczyzny w zielonym jaguarze.

Nick jeździł bez celu, a w uszach brzęczały mu dwa słowa: „dziecko" i
„odpowiedzialność". Jego miłość do Jadę umarła dawno temu, zniszczona jej

atakami furii. Przez wszystkie te lata jednak, ilekroć chciał zerwać łączące ich
więzy, które go dusiły, nagle stawał mu przed oczyma własny ojciec, gdy

opuszczał ich dom w Rodezji, jednocześnie wynosząc się z ich życia.
— Nie mogę tak dłużej żyć — oznajmił wtedy matce Nicka. Spokojne, przemyślane

słowa przeraziły ich bardziej, niż gdyby wpadł w furię. — Ciągle obwiniasz mnie
o śmierć naszego młodszego synka. Nie zniosę dłużej twoich napadów szału, twojej

nienawiści.
Nicholas, mały chłopczyk stojący w drzwiach, z rozpaczą spoglądał raz na jedno,

raz na drugie. Chciał mieć ich oboje. Ojca, którego uwielbiał, i matkę, którą
kochał. Słuchając tej rozmowy, znowu zobaczył matkę, jak skulona i szlochająca

tuli martwe ciało jego braciszka. Nikomu, ani jemu, ani żadnemu z przyjaciół nie
udawało się przez dłuższy czas odebrać tego ciałka, nad którym nuciła upiorne

kołysanki.
— Dwa lata przekonywałem cię, tłumaczyłem, że nawet gdybym wrócił z polowania,

kiedy u małego wystąpiły pierwsze objawy, nie zdołalibyśmy go uratować. Powrót
do N'dola zająłby co najmniej pięć dni. Nasz syn umarłby, nawet gdybym przy nim

był. — Zamilkł i czekał, aż żona się odezwie, ale ona tylko wpatrywała się w
męża oskarżycielskim wzrokiem.

— Dzieci umierają w tym zapomnianym przez Boga kraju, nie rozumiesz? —
tłumaczył. — Ciągle umierają na malarię. Nasz syn nie był wyjątkiem.

— Wynoś się — wrzasnęła. — Wynoś się, morderco! — Rzuciła się dziko na niego z
paznokciami.

— Boże, wybacz mi — mruknął ojciec Nicka. Podniósł skórzaną walizkę i wyszedł,
starannie zamykając za sobą drzwi. Skazał tym

151
samym swego ocalałego syna na tułaczkę po bezbarwnych internatach i to przez

niego chłopiec spędzał wakacje w towarzystwie niezrównoważonej psychicznie

background image

matki, tej matki, która go teraz przerażała i której nie znał. To przez niego

Nick bardzo wcześnie musiał dorosnąć. Nauczył się chronić matkę przed
ciekawskimi spojrzeniami i złośliwymi komentarzami. Dopiero kiedy dorósł,

pozwolił innym przejąć za nią odpowiedzialność i umieścił ją w zakładzie.
I oto po latach znowu miał się opiekować niezrównoważoną kobietą, tym razem

żoną. Teraz, gdy Toni zdecydowała się odejść od Serge'a, Jadę była w ciąży. Nick
znów czuł się winny.

Dokonał wyboru. Uznał, że musi jak najszybciej porozmawiać z Toni i z Davidem
Ansteyem, bo inaczej jego wola osłabnie.

Nie widział znaków drogowych. Cały świat wirował mu przed oczyma. Ciągle słyszał
niski głos ojca wyjeżdżającego na owo fatalne polowanie:

— Uważaj na nich, synu — mówił wtedy wysoki i silny mężczyzna w płóciennym
kapeluszu zsuniętym na tył głowy. Pochylił się i pocałował ich, dwóch chłopców,

na pożegnanie. — Pamiętaj, Nick, jesteś teraz głową rodziny. Powierzam ci ich.
Nie zawiedź mnie, synu.

Mały Nick był przekonany, że okazał się niegodny zaufania, które pokładał w nim
ojciec. Powinien był ocalić brata przed malarią. Uważał, że dezercja ojca i

depresyjne stany matki to jego wina.
Owo poczucie winy — niegdyś gnębiące małego chłopaka, dziś ukryte w dorosłym

mężczyźnie — znowu doszło do głosu. Musi chronić nie narodzone dziecko Jadę. Nie
potrafi wytłumaczyć tego Davidowi czy Toni, ale musi spróbować.

Siedział w biurze swego adwokata. Ciszę przerywało tylko monotonne bzyczenie
wielkiej muchy.

Herbata dawno ostygła, szarawy nalot osadzał się na ściankach filiżanki. Mucha,
skromnie złożywszy skrzydełka, maszerowała po spodeczku. Doszła do srebrnej

łyżeczki, porwała ziarnko cukru, i ośliniwszy je, połykała słodką masę.
Szeroka dłoń mężczyzny siedzącego naprzeciwko, obrośnięta na grzbiecie gęstymi,

czarnymi włosami, przepędziła muchę znad spodeczka.
— Nie! — David Anstey tak mocno potrząsał głową, że siwe

152
włosy opadły mu na oczy. Był wzburzony, głos mu stwardniał. — Nie. Nie pozwolę

ci tego zrobić. — Odsunął włosy z czoła. — Mówię do ciebie jako przyjaciel, nie
adwokat. Jesteś wrażliwym, wykształconym człowiekiem. Przemyśl wszystko. To, co

proponujesz, to szaleństwo.
Nick pochylony zasłonił oczy dłonią. Obwisłe ramiona świadczyły o rezygnacji.

— Nick! — błagał David. — Popatrz na mnie, Nick. — Nicholas Houghton podniósł
głowę. W jego oczach była pustka.

David bolał nad cierpieniem przyjaciela. Pragnął siłą zmusić go do zmiany
planów.

— Błagam cię, Nick, obiecaj mi, że jeszcze raz to przemyślisz. Najgorsze już za
tobą. Za dziesięć dni otrzymasz orzeczenie rozwodu...

Nick przerwał mu gwałtownie:
— Najgorsze już za mną? O nie, mój drogi przyjacielu, najgorsze dopiero się

zaczyna. Czeka mnie piekło.
— Tak, ale, do cholery, piekło twojej roboty! — zdenerwował się David. — Zasady,

dobre chęci i poczucie obowiązku, to wszystko bardzo ważne i piękne sprawy, ale
nie wtedy, kiedy kierujesz się nimi z niewłaściwych przyczyn wobec niewłaściwej

osoby. Nie jesteś jej nic winien! Zapłaciłeś, zapłaciłeś już za wszystko. Odejdź
od niej. Niech upadnie w końcu tak nisko, jak na to zasługuje. Męczeństwo od

dawna nie jest modne, Nick. Czemu do cholery chcesz ożywić tamten zwyczaj?
Nick wpatrywał się w niego bez słowa. Davidowi trudno było znieść ciszę; zaczął

gorączkowo porządkować dokumenty leżące na biurku.
— Patrz, Nick, tu przed nosem masz niezbite dowody, daty, godziny, nazwiska i

fotografie. Ta lista to chyba pół książki telefonicznej. Jadę nie jest wybredna.
Oddawała się każdemu, od studenta poczynając, na fryzjerze kończąc. Czego

jeszcze potrzeba, żeby cię przekonać?
— Na Boga, Davidzie, nie trzeba mnie o niczym przekonywać, brzydzę się nią, ale

muszę z nią zostać, przynajmniej dopóki dziecko się nie urodzi.
— Dziecko? — zapytał szyderczo David. — Czyje dziecko, Nick? Twoje czy jednego z

tych tutaj? — Rzucił na biurko plik
153

fotografii, które rozsypały się po wypolerowanej powierzchni i spadły na
szary dywan.

— Dowiemy się tego, kiedy przyjdzie na świat i zrobimy test na ustalenie

background image

ojcostwa — odpowiedział cicho Nick. — Nie rozumiesz? Muszę z nią zostać, na

wypadek gdyby ten nieszczęsny dzieciak był mój. Ktoś musi pilnować tej kobiety i
dać dziecku szansę.

— Nick — głos Davida był teraz spokojny. — Szansę, że jesteś ojcem tego dziecka
są minimalne i wiesz o tym. Ostatnie dwa miesiące spędziłeś w Zambii, pracując

nad filmem o słoniach. Wydaje mi się, że ostatnio starałeś się unikać Jadę,
najpóźniej od tamtego dnia, kiedy przyszedłeś do mnie z Toni. Nie mylę się

chyba.
Nick milczał.

Kiedy David wymienił imię Toni, w oczach Nicholasa zobaczył błysk bólu. Był
wściekły na siebie, że nie potrafi zmusić przyjaciela do zmiany decyzji.

Siedzieli w tym gabinecie niemal dwie godziny, w kółko wałkując sprawę.
Urzędnicy już wyszli, w budynku nie było nikogo poza nimi.

— Nick, ty nigdy nie miałeś szans. Sprytna dziwka złowiła cię zaraz po dyplomie,
pamiętasz? Szybko pomaszerowałeś do ołtarza, mimo, pozwolę sobie zauważyć,

sprzeciwu mojego i twojej matki. Jak długo masz zamiar ulegać wyolbrzymionemu
poczuciu obowiązku? — David zachrypł. — To trwa już siedem lat, Nick, siedem

długich lat. Masz wolność w zasięgu ręki, ale decydujesz się zostać w klatce.
Nick przełknął łyk zimnej herbaty. Wciąż nie odzywał się ani słowem.

— A co z Toni, Nick? — szepnął David.
Wpatrzony w dno filiżanki Nick zobaczył falujące włosy, ciemne jak mokra kora,

roześmiane usta i roziskrzone oczy, smukłe palce na swoich brwiach... Poczuł
ukłucie przejmującego bólu.

David wyczuł, że opór przyjaciela chwilowo osłabł, i ze wzmożoną energią ponowił
atak. Ciął słowami jak ostrą szablą:

— Czy zdajesz sobie sprawę, co się stanie, kiedy jej powiesz o tej szalonej
decyzji? Stracisz ją na zawsze.

Nick szlochał bezgłośnie, ostrze niby brzytwa rozcinało jego serce. Pobladły,
masował palcami skronie, żeby uśmierzyć pulsujący ból.

— Wyrzekasz się miłości, Nick. Urazisz jej dumę i złamiesz
154

serce. To wyjątkowa kobieta, przyjacielu. Nie rób jej tego, nie zasłużyła na to
— David przekonywał, kusił łagodnie. — Nie rezygnuj z niej dla Jadę.

Nick wstał, stłumiwszy jęk bólu. Drżącą ręką przesunął filiżankę na spodeczku.
Zdecydowanie wyrzucił myśli o Toni i marzenia o wspólnej przyszłości na samo dno

piwnicy pamięci i zamknął drzwi na klucz. Wiedział, że jeśli zacznie o tym
myśleć, załamie się i nigdy nie zmaże win dzieciństwa. Musi zostać z Jadę. Nie

ma wyboru.
— Davidzie, przestań. Proszę, już nic nie mów. Wycofaj pozew rozwodowy, a to...

— z niesmakiem wskazał rozsypane na biurku i podłodze fotografie — ...spal. Nie
chcę tego więcej widzieć. — Ruchem ręki powstrzymał adwokata, który już otwierał

usta by protestować. — Dziękuję, Davidzie. Wiem, że masz rację, ale ja już
podjąłem decyzję.

David nie chciał, żeby ostatnie słowo należało do Nicka.
— Pożałujesz tego. Gdybym mógł zrobić coś, co sprawiłoby, że odzyskałbyś zdrowy

rozsądek, zrobiłbym to, uwierz mi. — Patrzył, jak przyjaciel w milczeniu zmierza
do drzwi. — W razie czego znasz mój domowy numer, prawda? — Uśmiechnął się

smutno.
Nick skinął ręką na pożegnanie i wyszedł, cichutko zamykając za sobą drzwi.

— A niech cię diabli, Nicholasie — mruknął David. Podszedł do okna i stał tam,
wpatrzony w zachodzące słońce, które zalewało cały gabinet pomarańczowym

blaskiem.
Toni przez chwilę spoglądała na zachodzące słońce, a potem zdecydowanym ruchem

zaciągnęła zasłony. Wróciła do swego gabinetu, upewniając się po drodze, że
drzwi i okna są starannie zamknięte.

Zajrzała do Timothy'ego, który spał smacznie, wtulony w pluszowe zwierzątko.
Uśmiechnęła się. Z jakim apetytem zajadał smażoną rybę i surówkę z rzepy! Wiele

miesięcy namawiała go do skosztowania rzepy, ale malec był uparty. Dopiero kiedy
opowiedziała mu wymyśloną naprędce bajeczkę o Rzepce Tilly, biednym, nie

lubianym przez nikogo warzywie. Tim zmienił się w zagorzałego zwolennika i
zjadacza Tilly i domagał się jej do każdego posiłku, od owsianki po budyń.

155
Chops, który z apetytem pochłonął wielką miskę żarcia, biegał po ogrodzie,

znacząc swoje terytorium i warcząc na nie istniejące koty.

background image

W porządku. Toni mogła ze spokojnym sumieniem zacząć pracować nad artykułem o

przemycie kości słoniowej.
Weszła do gabinetu i jej wzrok spoczął na białej kopercie opartej o ekran

komputera. Na pewno Izuba ją tu przyniosła. Sięgnęła po kopertę. Gruby sztywny
papier szeleścił pod palcami. Na odwrocie wypisano jej imię dużymi drukowanymi

literami. Uśmiechnęła się; to było pismo Nicka. W dolnym rogu koperty dopisał
jeszcze kilka słów: „Izuba mówi, że wrócisz późno. Chciałem powiedzieć ci

wszystko osobiście, ale ponieważ jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki, zostawiam
list. Wybacz, że robię to w taki sposób. Zobaczymy się jutro".

— Dziękuję, Nick — szepnęła przytulając kopertę do policzka. — Dziękuję, że mnie
kochasz.

Jak skąpiec ukryła list w kieszeni. Dotykała go co chwila, ale nie otworzyła
koperty, dopóki nie upewniła się jeszcze raz, że wszystkie drzwi i okna są

pozamykane. Chodziła po domu i śpiewała, nieprzytomna ze szczęścia. Zgadywała,
co też może być w liście. Rozwód został orzeczony. Za kilka dni zamieszkają

razem. Kochał ją i chciał się z nią jutro spotkać. Jakaż z niej szczęściara!
Nuciła wymyślone piosenki o przyszłym szczęściu, celebrowała radosne myśli jak

kapłan liturgię. Wreszcie usadowiła się wygodnie w fotelu i sięgnęła do
kieszeni. Promieniejąca zadowoleniem, powoli rozerwała kopertę, rozkoszując się

każdą chwilą.
Najdroższa Toni.

Zanim przeczytasz ten list, chcę, żebyś wiedziała, że kocham cię całym sercem,
że zawsze będę cię kochał. Nic, także i to, co muszę ci powiedzieć, nie zmieni

mego uczucia. Dzięki temu, że cię spotkałem i pokochałem, uważam się za
najszczęśliwszego mężczyznę na ziemi. Bez wątpienia było to najlepsze, co mnie w

życiu spotkało, ale...
Toni pochłaniała otwierające list zdania jak smakosz zajadający się ulubioną

czekoladą, ale kiedy przewróciła stronę, jej twarz nagłe pobladła, upodobniając
się do pośmiertnej gipsowej maski. Nie mogła powstrzymać drgania ust, nie mogła

oderwać wzroku od okrutnych słów:
156

Nie potrafię tego wytłumaczyć, kochanie, ale czuję, że muszę z nią zostać,
dopóki dziecko nie przyjdzie na świat.

Nie, Nick, nie, krzyczała bezgłośnie, nie rób mi tego! Potrzebuję cię, kocham
cię. Nasza przyszłość. Proszę, Nick, nie!

Przerwano postępowanie rozwodowe. Modlę się do Boga, abyś mi •wybaczyła, a
przynajmniej zrozumiała, dlaczego tak postąpiłem. Uważam, że łatwiej nam będzie

znieść to wszystko, jeśli przestaniemy się widywać. Toni. Kocham cię w każdej
chwili, każdej sekundzie...

Godziny mijały powoli. Zaalarmowany dobiegającym z salonu głośnym szlochem, pies
wylazł z budy i podbiegł do drzwi. Węszył nerwowo przez chwilę, a potem ułożył

się na tarasie. Co jakiś czas poszczekiwał cicho, oznajmiając swojej pani, że
czuwa nad nią.

Jesienne wieczory były chłodne, a bawełniana sukienka, którą Toni miała na
sobie, nie chroniła przed zimnem. Gęsia skórka pokryła jej nogi i ramiona.

Siedziała bez ruchu jak żałobna figura nad grobem.
Nie widzieć Nicka. Nie czuć, jak bierze ją w ramiona, nie słyszeć, jak szepce

miłosne wyznania ochrypłym z pożądania głosem, nie drżeć, gdy dotyka jej ciała.
Jego słowa powracały echem w pustym domu: „Nie chcę budzić się rano bez ciebie u

boku. Stanowimy jedność".
Bezmyślnie składała i rozkładała szeleszczący arkusik papieru.

Dziecko. Nie chciała o tym myśleć. Jego żona nie chciała przecież mieć dzieci.
Nienawidziła ich. To kłamstwo, to na pewno kłamstwo, ona nie może być w ciąży! A

nawet jeśli spodziewa się dziecka, to nie Nick jest jego ojcem.
Wspomnienia napływały z siłą wezbranej rzeki. Słowa wirowały w chłodnym

powietrzu!
...a jeśli rozstanie nam sądzone...

Ostatnie wersy utworu, który deklamował Nick podczas ich pierwszego spotkania
nie dawały jej spokoju.

...wtedy, pięknego poranka, który
czcił będzie twoją urodę, w twoim sercu jak ptak w gnieździe spocznę.

— Boże, niech to nie będzie prawda. — Zsunęła się z krzesła, łkając cicho,
klęczała na zimnej podłodze i modliła się urywanym

157

background image

głosem. — Pomóż mi, błagam. Zrobię wszystko, co zechcesz, ale nie zabieraj mi

go. Nie wiem, co robić. To tak boli! — W rozpaczy Toni zwracała się do Boga,
powiernika i przyjaciela z dziecinnych lat. — Boże! — Łzy zalewały jej policzki

gorącym strumieniem. — Pomóż mi, dobry Boże. Wiem, zdradziłam męża, ale przecież
t wybaczasz grzesznikom. Kocham Nicka całym sercem. Proszę,] niech to nie będzie

jego dziecko!
Ptaki już zapowiadały radosnym ćwierkaniem nowy dzień, kiedy w salonie

zapanowała wreszcie cisza. Zmęczony czuwaniem Chops przeciągnął się i poszedł do
swojej budy.

Skulona na dywanie Toni ukryła zapuchniętą od płaczu twarz w dłoniach i zapadła
w płytki, niespokojny sen.

W małym mieszkanku po drugiej stronie doliny siedział przed kominkiem pochylony
mężczyzna. Nie słyszał świergotu budzących się ptaków. Nie zauważył pierwszych

promieni słońca. Wpatrzony w dogasający płomień widział w nim błękitne oczy i
roześmiane usta.

ROZDZIAŁ
10

Ostre słońce rozświetlało błękitne niebo. Rześkie, chłodne powietrze zapowiadało
niedaleką jesień. Krzyczące głośno mewy krążyły nad wysypiskiem śmieci szukając

pożywienia.
Wisdom stał w słońcu przed sklepem i uważnie obserwował mężczyzn, którzy wnosili

do budynku skrzynki wina i piwa.
— Wisdomie. — Pani Kahn pojawiła się przed nim niespodziewanie. — Znów masz

dreszcze. Martwię się o ciebie.
Wisdom wiedział, że wystarczy chwila nieuwagi z jego strony, a zaraz zniknie

skrzynka piwa, więc nie odwracając głowy, odpowiedział:
— Wszystko w porządku, proszę pani. Czuję się... — Napad kaszlu nie pozwolił mu

dokończyć zdania.
Pani Kahn zmarszczyła czoło. Uważnie przyglądała się chłopcu. Koszula wisiała na

nim jak na strachu na wróble.
Lśniąca niegdyś skóra zmatowiała i mimo jej bezustannych zabiegów Wisdom ciągle

kaszlał.
— Zamówiłam ci na jutro wizytę w klinice. Masz tam iść z samego rana.

— Ależ, pani Kahn, zbliża się koniec miesiąca i muszę...
— Tak, tak, Wisdomie. Proszę, zrób to dla mnie. Idź do lekarza — uśmiechnęła się

ciepło.
159

— Tak jest, proszę pani. — Chłopak odhaczał kolejne pozycje na swojej liście.
W klinice nie znaleziono objawów żadnej choroby. Nieufna pani Kahn wysłała go do

swojego lekarza domowego.
— Z pani jest prawdziwa żydowska matka, droga pani Kahn — stwierdził doktor. —

Czy dwaj synowie, sklep i różne organizacje dobroczynne nie absorbują pani
wystarczająco?

— Wisdom jest dla mnie jak syn, panie doktorze. To bardzo miły młody człowiek.
Proszę go dokładnie zbadać. Coś mu dolega, jestem o tym przekonana.

Lekarz zadzwonił kilka dni później. Podczas rozmowy z nim pani Kahn poczuła, jak
jej ciałem wstrząsa zimny dreszcz przerażenia. Nie mogła uwierzyć w to, co

słyszała.
— Jeszcze dziesięć lat temu uważaliśmy, że choroby zakaźne nie stanowią już

zagrożenia, ale myliliśmy się. Nie wynaleziono jeszcze lekarstwa ani szczepionki
przeciwko AIDS; epidemia zatacza coraz szersze kręgi. — Lekarz mówił

beznamiętnym, monotonnym głosem, jakby prowadził wykład.
— Nie, panie doktorze. To pomyłka. Znam Wisdoma i jego rodzinę. To uczciwi,

przyzwoici ludzie.
— Pani Kahn. — Głos w słuchawce był łagodny, miękki. — Wirusem HIV można zarazić

się albo w łonie matki, albo podczas stosunku płciowego. Rozmawiałem z Wisdomem.
Oprócz jednej jedynej wizyty w shebeenie w zeszłym roku nigdy nie uprawiał

seksu, więc z pewnością zaraziła go tamta prostytutka. — Lekarz bez słowa
przysłuchiwał się łkaniom w słuchawce.

— Czy powiedział pan już Wisdomowi? — spytała.
— Nie. Chciałem najpierw porozmawiać z panią.

— Bardzo dziękuję, panie doktorze. Doceniam to. — Głośno wytarła nos. — Sama
powiem Wisdomowi.

— Bardzo mi przykro, pani Kahn. Możemy zapewnić mu lekarstwa, które złagodzą

background image

przebieg choroby, ale na razie nikt chory na AIDS nie ma szans na wyzdrowienie.

— Lekarz nie myślał już o sympatycznym Murzynie, zaaferowany studiował listę
pacjentów, których miał dzisiaj przyjąć.

— Dziękuję, panie doktorze. —Pani Kahn odłożyła słuchawkę.
Niewiele czasu zajęło jej przekonanie męża, że Wisdomowi

należą się trzy tygodnie płatnego urlopu. Wyjaśniła mu, że chłopak
160

cierpi na chroniczny kaszel i pobyt na wsi, u rodziny, z pewnością dobrze mu
zrobi. Pojechała do Shonalanga i odwiedziła Izubę, której oznajmiła, że Wisdom

potrzebuje troskliwej opieki. Pani Kahn miała nadzieję, że czyste powietrze i
spokojny tryb życia w Transkeju pomogą chłopcu stanąć na nogi.

Izuba nie posiadała się z radości, kiedy miss Toni wspaniałomyślnie dała jej
trzy tygodnie wolnego, żeby mogła pojechać z bratem. Cieszyła się, że znów

zobaczy Beauty, że pobawi się ze swoim wnukiem. Była przekonana, że szaman
natychmiast wyczuje, co jest nie w porządku z Wisdomem, i błyskawicznie go

wyleczy.
Pani Kahn naszykowała na drogę wielki kosz pełen smakołyków i odwiozła ich na

dworzec.
— Masz szczęście, że pracujesz u Kahnów — stwierdziła Izuba patrząc za drobną,

okrągłą kobietą znikającą w samochodzie. Pani Kahn pomachała im ręką.
— O tak, siostro. Jest dla mnie jak matka. — Wisdom pochylił się, by podnieść

walizkę, ale przeszkodził mu w tym gwałtowny atak kaszlu.
— Zostaw to — poleciła Izuba. Bez wysiłku ułożyła sobie walizkę na głowie.

Płynnym, równym krokiem wmaszerowała na stację. Soze mocno ściskała rękę
Wisdoma. W jej dużych oczach błyszczała radość i strach zarazem. Mała cieszyła

się, że zobaczy starszą siostrę, dzidziusia i Umakhulu, ale przerażała ją myśl,
że zaraz znajdzie się w brzuchu srebrnego węża, który pochłonął kiedyś Beauty i

babcię.
Smużki pary unosiły się i rozwiewały w chłodnym powietrzu, kiedy strumień

ciepłego żółtego moczu zderzał się z ziemią. Nocne niebo jak aksamitna
moskitiera otulało uśpioną wioskę. Księżyc oświetlał jasne ściany chat.

Kucająca Beauty poruszyła się kilka razy, strząsając ostatnie ciepłe krople.
Wyprostowała się i starannie owinęła kocem. Drzewa i krzewy, w dzień znajome i

przyjazne, teraz były groźne i wrogie. Wydawało się jej, że widzi drapieżne
hieny i thikoloshe, lubieżnego owłosionego karła z wielkim członkiem.

Biegnąc do wioski, wzniecała bosymi stopami tumany kurzu. Chciała jak
najszybciej dojść do swojej chaty. W końcu zamknęła

161
za sobą drzwi z nie heblowanych desek i z radością wciągnęła w płuca kwaśny

zapach wielu ciał. Cichutko podeszła do swojej maty i przytuliwszy do siebie
dziecko, naciągnęła koc na głowę.

Jej synek urodził się kilka miesięcy wcześniej. Przyszedł na świat w malutkiej
chatce na skraju wioski. Na wiele tygodni przed porodem zielarz zaczął szykować

dla Beauty gorzkie wywary, mające ułatwić dziecku przyjście na świat. Musiała
uczestniczyć w niezliczonych rytuałach, aby dziecko nie rodziło się nogami do

przodu czy z zębami, bo gdyby do tego doszło, akuszerki zabiłyby | je
natychmiast.

Kiedy chłopczyk z łatwością wysunął się spomiędzy ud matki, | powykręcane
starcze palce z wprawą obmacały jego dziąsła. Ponieważ akuszerka nie

wyczuła zębów, uznano, że Igguira, szaman, spisał się doskonale. Od tego czasu
staruszek paradował po wiosce | dumny jak paw.

Kwilące, mokre jeszcze niemowlę położono na ziemi i przecięto pępowinę.
Następnie trzymano chłopca przez chwilę w obłoku dymu.

— Aaje! — zawołała z podziwem najstarsza akuszerka, podając dziecko innej,
stojącej po drugiej stronie paleniska, z którego unosił! się gęsty, pachnący

ziołami dym. — To dobry chłopiec. Patrzcie, jak głęboko wdycha dym.
— Będzie silny jak bawół i dumny jak lew — dodała pochylona staruszka,

przejmując niemowlę.
— Patrzcie, jaki jest zły. Ale nie płacze. — Znowu wsunęła na wpół zaczadzone

dziecko w kłęby dymu.
— Żadne karły nie wyrządzą mu krzywdy. — Akuszerki! przeniosły maleństwo jeszcze

raz nad paleniskiem i w końcu oddały skulonej na podłodze Beauty.
Przytulonemu do matki chłopcu siłą otworzono maleńkie usteczka i wlano

mieszaninę ziołowych lekarstw. Beauty patrzyła, jak słabo protestował. Nie

background image

interweniowała, bo wiedziała, że zioła wzmacniają nowo narodzone dziecię;

uważano, że wszystkie niemowlęta są słabe po przyjściu na świat, a leki dają im
siłę i charakter.

Dopóki pępowina nie przyschła i nie odpadła, Beauty i chłopiec nie opuszczali
chatki. Akuszerki były ciągle w pobliżu, pojąc i polewając małe ciałko

czarodziejskimi wywarami, chroniącymi niemowlę przed złymi czarami. Dziewczyna
wiedziała, że jej syn

162
jeszcze długo będzie musiał łykać gorzkie leki przeciw prawdziwym i wymyślonym

zakusom złych duchów, które udają żywych ludzi.
Wsłuchana w równy oddech śpiącego niemowlęcia, Beauty dziękowała losowi, że nie

praktykuje się już wielu starych zwyczajów. Szczególnym przerażeniem napełniała
ją myśl o obrzędzie Zulusów, polegającym na wsuwaniu sztywnej łodygi do

odbytnicy dziecka. Wywołane w ten sposób krwawienie miało zabić skłonności do
rozpusty. Przytulała do siebie rozgrzane ciałko i słuchała cichego sapania.

Ikhwezi, jutrzenka, dopiero zabłysła na niebie, a przy niemal wygasłym palenisku
już krzątały się kobiety, zajęte przyrządzaniem rannego posiłku.

Mężczyźni zebrali się przed chatką, obsiedli ognisko zwartym pierścieniem.
Otuleni kocami, rozmawiając czekali na jedzenie. Z ich ust ulatywały kłęby pary,

bowiem po nocy powietrze było bardzo zimne. Beauty zabrała dziecko i wyszła na
dwór. Pierwszą rzeczą, na jaką spojrzała, były dwa drzewa jej wujów.

Drzewo Justice'a trzymało się prosto, wyciągało ku niebu grube zielone gałęzie.
Wyglądało jak jej wujek: zdrowe i silne. Wujek Wisdom zawsze był słabszy niż

jego brat. Stare akuszerki twierdziły, że pierwsze z bliźniąt jest zawsze
mocniejsze, bo wdycha więcej życiodajnych dymów.

Drzewo Wisdoma obumierało. Usychające gałęzie, powykręcane jak starcze palce,
opierały się na dachu chaty zamiast strzelać ku niebu. Beauty wymamrotała szybko

modlitwę do Umdali, swego Boga, a także do Dzieciątka Jezus, które, jak ją
uczono w kościele, również wiele potrafi.

Bardzo kochała swego wrażliwego, cichego wujka. Tydzień temu przyjechał do
kraalu z Izubą. Beauty nie mogła zapomnieć przerażenia w jego oczach, kiedy

spojrzał na swoje usychające drzewo. Wiedział, że to znak od bogów, polecenie,
że ma się przygotować na śmierć.

Wisdom nerwowo wiercił się na macie w izdebce. Ostatnie niespokojne chwile snu
przynosiły ze sobą koszmarne majaki.

Widział Justice'a, ukochanego brata, który czerwoną gwiazdą uderzał w drzewo
Wisdoma. U jego stóp siedziała obrzydliwa hiena i pożerała opadłe gałęzie.

Widział dziewczynę, z którą spał owej nocy, kiedy razem
163

z Justice'em poszli do shebeenu w Shonalanga, półprzytomni, pijani brandy, którą
dali im brodacze. Pojawiła się w jego śnie, naga i pociągająca. Polakierowanymi

na czerwono paznokciami przesuwała po jego ciele, wyginając się prowokująco,
ukazując pełne, jędrne piersi. Kiedy chciał ją pocałować, zmieniła się w panią

Kahn, jego białą matkę. Siedziała w sklepie, w ręku ściskała butelkę syropu i
patrząc z rozpaczą na niego, płakała. Zanosiła się płaczem, strumienie łez

zalewały jej policzki. Podszedł do niej, bo chciał ją pocieszyć. Objęła go i
przytuliła do siebie, czule głaszcząc po głowie. Jej rozpacz była tak wielka, że

Wisdom zapłakał wraz z nią.
Obudziło go zimno: ktoś ściągnął z niego koc. Przez chwilę mrugał niepewnie, nie

mogąc przyzwyczaić się do słabego światła. Koło jego maty klęczała malutka
postać w żółtobrunatnej spódnicy. Wyciągała do niego zaciśniętą dłoń.

— Dla ciebie — powiedziała Soze i uśmiechnęła się widząc, że Wisdom posłusznie
zjada ofiarowany mu przysmak.

Piasek z brudnej dziecięcej dłoni zazgrzytał między zębami, ale chłopak wolał
zjeść trochę ziemi niż urazić malutką siostrzenicę.

— Jeszcze? — dopytywała się Soze. — Jak chcesz, przyniosę jeszcze.
Wisdom pospiesznie wstał z posłania.

— Dziękuję, Soze. Pójdę teraz i zjem ze wszystkimi.
Soze oddaliła się w podskokach. Podbiegła do grupki dzieci i jadła z nimi,

zadowolona, że wujek zjadł, co mu zaniosła.
Wisdom podszedł do kilku mężczyzn zgromadzonych wokół kociołka z posiłkiem.

Usiadł tyłem do swojego drzewa, nabrał pełną garść gęstej papki i zjadł,
mlaskając głośno. Popił to łykiem kwaśnego mleka, upewniwszy się wcześniej, że

razem z nim siedzą tylko mężczyźni z jego klanu. Gdyby byli tu także inni,

background image

oznaczałoby to, że chce pojąć ich krewną za żonę.

Nie był głodny, ale sięgnął po następną porcję, bo wiedział, że rodzinę ucieszy
jego apetyt.

— Dzisiaj, nasz bracie... — Wisdom podniósł głowę, słysząc skierowane do niego
słowa. Mówił chudy jak szkielet starzec. — dzisiaj z wioski Yelelo przybywa

Iggira. Razem z naszym czarownikiem zwietrzą wiedźmę, która ściąga na ciebie
chorobę.

— Obserwowaliśmy cię uważnie przez ostatni tydzień, Wis-
164

domie, nasz bracie — włączył się drugi starzec, z głową jakby przysypaną
popiołem. — Co rano budziłeś się coraz bardziej chory, z oczami podkrążonymi

cierpieniem. Na pewno jakaś wiedźma wkradła się nocą do twojej chaty i oblewała
cię krwią. Zgromadzeni zamruczeli ze strachem.

— Wczorajszej nocy psy szczekały głośno, a dziś rano widzieliśmy w wiosce ślady
pawiana. — Mężczyzna zniżył głos. — Wiedźma jechała na oklep na grzbiecie małpy,

trzymała się jej ogona. Przejechała przez naszą wioskę na pawianie, który biegł
tyłem.

Zebrani zacieśnili krąg. Słońce nie było w stanie przegnać obawy przed czarami.
— Zanim słońce uśnie za morzem, dowiemy się, kim jest ta wiedźma — oznajmił

najstarszy mężczyzna, wysoki, o oczach ukrytych w fałdach pomarszczonej skóry,
jakby dla ochrony przed ostrym afrykańskim blaskiem.

Wisdom wzdrygnął się. Choć dorastał w mieście, zdawał sobie sprawę, jak wielkie
znaczenie ma ceremonia wietrzenia wiedźmy. Magia była ważniejsza, potężniejsza

niż wszelkie prawa, czy to plemienne, czy ustanowione przez białych. Oskarżony o
uprawianie czarnej magii był zgubiony. Nie miał szans na żadną apelację, żadną

amnestię. W dawnych czasach niewielu bogaczy dożywało sędziwego wieku.
Oskarżyciele często kierowali się zazdrością, a ponieważ majątek skazanego

przechodził w ręce wodza, ci skwapliwie akceptowali wyrok szamana.
W zupełnej ciszy mężczyźni wyskrobywali z kociołka resztki owsianki i żuli

powoli zastygłą masę.
Wódz wstał, owinął się szczelniej pomarańczowym kocem, beknął głośno i ruszył w

kierunku pustych teraz zagród z bydłem. Dzisiaj mężczyźni zostaną w wiosce. Aż
do przyjazdu Iggiry z Yelelo będą rozmawiać, palić fajki i wypoczywać.

Mali chłopcy, których jedyny ubiór stanowiły skórzane przepaski i woreczki
kryjące genitalia, by nie wstąpiło w nich zło, dawno już wyprowadzili bydło na

położone niżej pastwiska. Mężczyźni uśmiechnęli się wyrozumiale na widok
czterolatka, nieporadnie przeganiającego z miejsca na miejsce zabłąkane kozy.

Kiedy krowy się pasły, chłopcy ćwiczyli walkę na kije. Najsilniejszy wybierał
potem najlepszy kawałek łąki dla swego bydła,

165

a słabsi rozbiegali się po okolicy w poszukiwaniu ptaków i szczurów, które całą
gromadą zjedzą w południe.

— Wisdomie — zaczął jeden z mężczyzn, wydobywszy z worka u pasa fajkę i tytoń. —
Przybywasz z miasta. Opowiedz nam, co piszą w gazetach białych ludzi o

Afrykańskim Kongresie Narodowym. Słyszeliśmy wiele różnych historii i niepokój
wkradł się w nasze żołądki.

Zapalił fajkę i zaciągnął się głęboko dymem z długiego cybucha. Szary obłoczek
zasłonił na chwilę długi naszyjnik, który podarowała mu żona na znak oddania.

— Bracia! — Wisdom był bardzo dumny, że starsi plemienia pytają go o zdanie. —
Codziennie słyszy się o Kongresie. — Zaniósł się ostrym kaszlem, przez chwilę

nie mógł złapać tchu. Zebrani szeptali coś między sobą i czekali, aż podejmie
przerwany wątek.

Wisdom nerwowo przełknął ślinę. Teraz, kiedy przebywał w cichej, spokojnej
wiosce, z dala od telewizji i gazet, jego wątpliwości co do Kongresu, zwłaszcza

zaś do jego odłamu, reprezentowanego przez brodaczy, znacznie wzrosły. W domu
zawsze słuchał uważnie Izuby czytającej głośno artykuły miss Toni. Ostatnio

napisała:
„Afrykański Kongres Narodowy musi mieć się na baczności przed swoimi młodymi

naśladowcami, Towarzyszami. Ten odłam partii stanowią głównie dzieci,
najczęściej niepiśmienne i rozczarowane, dzieci poczęte w nienawiści i wychowane

w świecie przemocy, dzieci ciemności szukające światła. Szukają siły i odnajdują
ją w swoich przywódcach. Publiczne odgrażanie się jest dobre dla głupców. Należy

dopuścić do głosu prawdziwych przywódców..."

background image

Wisdom przedstawił punkt widzenia Toni słowami zrozumiałymi dla jego

pobratymców:
— Niektórzy nasi bracia, zwłaszcza nasze dzieci, utracili nadzieję na pokojowe

zmiany. Uważają teraz, że rozmawianie z białymi jest oznaką słabości. Rozważają
odejście z AKN i przejście do KN, bo przywódcy tej partii nie chcą mieć nic

wspólnego z białymi.
Mężczyźni milczeli. Najmłodszy z zebranych rysował coś na piasku czubkiem kija.

— Twierdzą, że ich stopa musi przydusić kark białego człowieka
do ziemi i że dla Bura nie ma miejsca w tym kraju — mówił Wisdom.

Przerwał mu wódz. Słońce odbijało się w jego włosach, tak że
166

były niemal oślepiająco białe. — Jeśli gwałtowni i krwiożerczy z KN i AKN
wygrają, jeśli zlekceważą głosy rozsądnych ludzi i wygnają białych, to co się

stanie z nami? Czy wzbogacą nasz kraj, utuczą nasze bydło, sprawią, że nasze
córki będą płodniejsze? — Odkaszlnął głośno i splunął na ziemię kłębem żółtej

flegmy. — Boję się, że wykrzykują oni tylko słowa, których wyuczyli ich szefowie
za morzem.

Wysoki mężczyzna dotknął swego naszyjnika stwardniałymi od ciężkiej pracy
palcami.

— My, Xhosa, i nasi przodkowie, od wieków walczymy przeciwko białym. Wielu z
nich zginęło, wielu naszych odeszło do krainy cieni. Znamy ich jednak.

Nienawidzimy ich, to prawda, ale, bracia, znamy ich przecież.
A czy wiemy coś o przybyszach zza mórz i ich opowieściach o wielkich bogactwach?

Czy słyszeliście kiedykolwiek, by ktoś rozdawał swoje bydło i kozy? Kiedy tylko
wygnają Burów, zajmą ich miejsce, a w naszym życiu nic się nie zmieni.

Starsi potakująco kiwali głowami. Wódz wyjął fajkę z ust i mrużąc oczy
podrażnione dymem, przypomniał:

— Nasi bracia wracają z miasta do rodzinnego kraalu. Zaczyna dla nich brakować
pracy. To przez tych, którzy przyjeżdżają do naszego kraju i krzyczą jak

przepiórki, za morzem pozamykano fabryki, a rodziny naszych braci zostały bez
pracy i pieniędzy.

Kto da nam pracę, kto nas wyżywi, kiedy bogaci biali stąd wyjadą? Toć żaden
mężczyzna nie wraca do złej żony! Podobnie i oni; jeśli ich wygnamy, nie zechcą

już tu wrócić.
W słowach wodza Wisdom odnajdywał poglądy Toni.

— AKN musi się strzec — zawyrokował staruszek. — Nie mogą stać się uparci i
głusi, jak ci biali, którzy kiedyś rządzili i nadal grożą użyciem broni.

Wsadził fajkę do ust i przez chwilę wsłuchiwał się w wysokie krzyki ihem,
żurawi. Ucieszył go ten dźwięk: żurawie zwiastowały deszcz.

Niepozorny staruszek, który do tej pory cicho siedział w słońcu, chrząknął
głośno.

— Bracia, jestem starym i głupim człowiekiem, ale, moi bracia, los naszych
dzieci budzi we mnie strach.

Słowa starca odzwierciedlały uczucia Wisdoma. Podobała mu
167

się wizja świata, w którym zamiast śmierci i zniszczenia mężczyźni planują
przyszłość swoich dzieci. Nie potrafił jednak wyzwolić się spod wpływu

Justice'a. Wiedział, że nigdy nie zwierzy się uwielbianemu bratu z dręczących go
wątpliwości. Całe dotychczasowe życie spędził w cieniu Justice'a. Już za późno

szukać własnej drogi.
— Bracia — przemówił. — Brodaci mężczyźni przemawiający w imieniu AKN twierdzą,

że kiedy przejmą władzę, wszystko będzie wspólne. Nie będzie bogatych i
biednych, szczęśliwych i smutnych. Wszystkie nasze dzieci będą mogły chodzić do

szkoły, a lekarze i dentyści będą nas leczyć za darmo. Za nic nie trzeba będzie
płacić. Będziemy sami wybierać tych, którzy mają nami rządzić. Nikt nie pomyśli,

że jesteśmy głupi tylko dlatego, że mamy czarną skórę.
— Być może przywódcy AKN to mądrzy ludzie — przerwał mu najmłodszy z kręgu — ale

obawiam się, że niektórzy w ich otoczeniu są jak leniwe hieny. Nie podszedłbym
do nich w nocy. Z szeroko otwartymi oczami czekałbym na ich czyny, z

nastawionymi uszami czekałbym na ich słowa.
Zebrani z aprobatą kiwali głowami. Słońce stało już wysoko, więc przenieśli się

w cień ogrodzenia.
Siwy wódz słuchał uważnie, nowe czasy bowiem sprawiły, że odpowiadał już nie

tylko przed ludźmi z wioski i duchami przodków. Stary porządek odchodził do

background image

przeszłości. Nawet w małych wioskach odczuwało się łagodne drżenia, zapowiedzi

potężnych wstrząsów, które miały zmienić cały kontynent.
Stary, tradycyjny afrykański świat ruszał się powoli, jak stado słoni kroczące

pewnie po znanych od dawna ścieżkach, ale nowa Afryka biegła do przodu jak
gazela, a to niepokoiło starszych.

Z uwagą przyglądał się poważnym twarzom zebranych, twarzom mężczyzn żyjących w
ciągłym kontakcie z przyrodą, mężczyzn usiłujących zaakceptować i zrozumieć

gwałtowne zwroty w polityce rządu.
— Wiemy, że podczas niedobrych, pełnych mroku lat AKN żywił się mlekiem matki

Rosji. Czy teraz, gdy biali odzyskali rozsądek, nasi bracia, przywódcy AKN,
przemówią własnymi słowami, czy też słowami zakwaszonymi mlekiem z owego

wymienia? Nadchodzą czasy niepewne jak brzeg rzeki po wielkim
168

deszczu — mówił. — Musimy patrzeć na świat z bystrością orła i stąpać z
ostrożnością myśliwego. Poczekajmy i zobaczmy, co przyniesie nam przyszłość.

Potakiwali, chrząkając głośno, tylko Wisdom milczał. Każdy mężczyzna tutaj
wypowiadał się, mając świadomość, że pozostali szanują go i słuchają uważnie. W

jaskrawym świetle dnia, w porównaniu z domorosłą filozofią starych wieśniaków
bladła wizja przyszłości rozsnuwana przez brodatych. Siedział nieco na uboczu i

z zadowoleniem przysłuchiwał się mężczyznom przeżuwającym fakty jak bezzębne
kobiety suszoną koźlinę.

Temat rozmowy się zmienił. Rozprawiali o swoim największym skarbie, czyli bydle,
kiedy dobiegły ich piskliwe okrzyki kobiet. Niechętnie ruszyli do wioski, by

przyglądać się ceremonii wietrzenia wiedźmy.
Soze poprawiła naczynie, które zsuwało jej się z głowy, wyprostowała się i

dołączyła do długiego szeregu kobiet i dziewcząt. Ich kolorowe spódnice
wyglądały z daleka jak wielki, nakrapiany czernią i czerwienią wąż, pełznący

przez zieloną trawę w stronę rzeki Gxara.
Beauty kroczyła dumnym krokiem za Izubą. Dziewczyna miała barki i twarz

pobielone sproszkowanym piaskowcem na znak, że jest karmiącą matką. Magiczny
naszyjnik z drewna, korzeni i włosów z ogona świętej krowy kołysał się w rytm

jej kroków. Z łatwością dopasowała się do trybu życia wioski. Była szczęśliwa.
Niedaleko Beauty szła jej babka. Na głowie, starannie omotanej biało-czerwoną

chustką, nie niosła żadnego naczynia. W ostrym słońcu połyskiwały bransolety z
drutów i paciorków, zakrywające jej ręce od przegubów po łokcie.

Nad rzeką kobiety odstawiły wiadra, garnki i naczynia. Przyklękły nad błotnistą
wodą na okrągłych kamieniach i zaczęły prać spódnice i koce, które ze sobą

przyniosły.
Dzieci zabawiały się łapaniem kijanek. Ciemna zieleń niskich zarośli wkrótce

zniknęła pod mieszaniną kolorów. Kobiety rozwieszały na krzakach pranie: białe i
pomarańczowe spódnice, wielobarwne błękitne, zielone i czerwone fartuchy mężatek

i chusty na głowę wyglądały jak olbrzymie motyle, które odpoczywają nad brzegiem
rzeki.

169
Kobiety ruszyły w górę strumienia, aż znalazły się nad ocienionym jeziorkiem

przodków. Usiadły w pobliżu aloesu, który barwiła czerwień pierwszych kwiatów.
— Umakhulu. — Beauty rozwiązywała koc, utrzymujący niemowlę na jej plecach. —

Opowiedz nam o Nongawuse. — Ostrożnie wsunęła nabrzmiałą sutkę w poszukujące
usta dziecka. Uśmiechnęła się, kiedy malec zaczął mocno ssać. Kobiety usadowiły

się wygodniej, ucieszone, że jeszcze raz usłyszą opowieść o dziewczynie-
wróżbitce, której wizje sprawiły, że plemię Xhosa utraciło całą swoją siłę.

— Był to... — staruszka smutno kiwała głową — ...był to bardzo ciężki okres dla
naszego narodu. — Sięgnęła do przytroczonej do pasa torebki i wydobyła z ukrycia

ozdobiony kolorowymi paciorkami ustnik swojej fajki. Zawsze starannie go
chowała, gdyby bowiem dostał się w cudze ręce, mógłby być wykorzystany do

czarów.
Kobiety i dziewczynki siedzące dookoła niej czekały cierpliwie. Ciszę przerywało

jedynie ciche cmokanie. To staruszki z rozkoszą ssały cybuchy fajek.
— Drogie dzieci, dawno temu dziewczyna-wróżbitka imieniem Nongawuse przyszła nad

to właśnie jeziorko. Zajrzała głęboko w jego toń i ujrzała naszych przodków,
usłyszała też ich głosy. Żądali, byśmy zarżnęli wszelkie bydło i spalili

wszelkie zboże. W zamian za to obiecali powrócić z krainy cieni i przegonić
białych za morze, tak że cały kraj znów należałby do Xhosa.

Stara przerwała opowieść i zaciągnęła się dymem. Kobiety spoglądały na siebie z

background image

przerażeniem w oczach. Sama myśl, że można własnoręcznie podpalić z taką troską,

z takim wysiłkiem uprawiane pola, wydawała się im szaleństwem. Małe dziewczynki
patrzyły na staruszkę z niedowierzaniem. Nawet one, dzieci jeszcze, wiedziały,

że bydło to skarb. Krowy były tak ważne, że kobietom nie wolno było się do nich
zbliżać. Tylko dziewczynki przed dojrzewaniem i kobiety po menopauzie miały

wstęp do najważniejszego miejsca w wiosce, zagrody bydła. Soze pisnęła i ukryła
twarz na łonie matki.

— Cóż mogła zrobić biedna dziewczyna? Przodkowie przemówili.
Kobiety potakiwały ze zrozumieniem. Przodkowie byli potężni i należało być im

posłusznym.
170

— Nongawuse opowiedziała o wszystkim swemu wujowi, szamanowi. Mieszkał on wśród
Gcaleka, wielkiego odgałęzienia naszego ludu. Wiedział, że przodków złości nasza

słabość. Nasi bracia wierzyli w nauki misjonarzy i zapominali o duchach
przodków. Pozwalaliśmy białym zajmować coraz więcej naszej ziemi.

Zasłuchana Beauty podała synkowi drugą pierś.
— Wiedział, że musimy złożyć wielką ofiarę. Przez wiele dni na wzgórzach

rozbrzmiewały ryki zarzynanych krów, przez wiele nocy niebo jaśniało od płomieni
niszczących nasze pola. Lud Gcaleka ze szczepu Xhosa był dumny, że tak

skrupulatnie wypełnił nakazy przodków.
Staruszka otarła oczy wierzchem dłoni. Brzęk jej bransolet wydał się

nienaturalnie głośny w panującej wokół ciszy.
— W końcu Gcaleka nie mieli ani jednej krowy, ani jednego pola. Wówczas usiedli

na wzgórzach i przez całą długą noc oczekiwali nadejścia armii umarłych, która
przepędziłaby białych za morze. — Umakhulu pociągnęła nosem zanim podjęła

opowieść. — Nadszedł wyznaczony dzień, ale, moje dzieci, nie różnił się on
niczym od innych dni. Przodkowie nie dawali żadnego znaku. Dzieci płakały z

głodu, a oni milczeli.
Izuba patrzyła na twarze kobiet, które chłonęły słowa jej matki.

Moje siostry, pomyślała, nasi przodkowie uwierzyli w majaki młodej dziewczyny i
dlatego nasz naród stracił swą potęgę. I oto dzisiaj znowu niektórzy Xhosa

słuchają tych, którzy nie chcą negocjacji. Nie można dopuścić do tego, żeby
nasze plemię ponownie zginęło z własnej ręki, żeby popełniło polityczne

samobójstwo.
Wyczuwając w dorosłych strach i smutek, mała Soze odeszła od Izuby, przytuliła

się do babci i ukryła twarz między jej obwisłymi piersiami.
— Przez długie miesiące, które nastąpiły po wielkiej ofierze, nasz lud wymierał,

Xhosa umierali i leżeli na ziemi, a było ich tylu, ile iskier w ognisku.
Ci, którzy przeżyli wielki głód, zapomnieli, że kiedyś byli potężnym plemieniem.

Stali się podli, jak Mfengu, pogardzane plemię żebraków. Ajee! — lamentowała. —
Straciliśmy władzę, nasza ziemia leżała odłogiem, tysiące młodych i starych

odeszło do krainy cieni.
Izuba widziała, jak jej matka odsuwa Soze i z trudem podnosi

171
się z ziemi. Nawet miss Toni, która tak dużo o nas wie, pomyślała, nie rozumie,

jak nasze plemię mogło doprowadzić się do samozagłady.
Kobiety pochowały fajki, strzepnęły spódnice i rozeszły się, żeby pozbierać

rozwieszone pranie i napełnić wodą naczynia. Potem cała gromada ruszyła w stronę
kraalu.

Soze poprawiła naczynie na głowie i ściskając w pulchnej dłoni glinianą kózkę,
podreptała za dorosłymi.

ROZDZIAŁ
11

Toni przeciągnęła się. Promienie słońca przenikały ją na wskroś, napełniały
ciało miłym ciepłem, uspokajały. Słuchała wysokich krzyków mew, szumu fal,

śmiechu dzieci i starała się nie myśleć o niczym. Nie odwracając głowy mogła ze
swojego miejsca widzieć szczyt górujący nad miastem.

Był to piękny dzień. Z ust Toni wyrwało się bezwiedne westchnienie, kiedy
patrzyła spod ronda słomkowego kapelusza na Tima. Chłopiec i Chops uganiali się

po plaży, wbiegali do wody, umykali przed grzywami fal, białymi jak świeżo ubite
białka.

Dwie dziewczynki piszczały z udawanym przerażeniem, kiedy ojciec rzucał je na
fale. Obserwując wysokiego, szczupłego mężczyznę, zatęskniła za Nickiem. Już

tyle czasu upłynęło od ostatniego krótkiego spotkania! Nie rozumiała, dlaczego

background image

zdecydował się zostać z Jadę, ale starała się zaakceptować jego wybór.

Podczas długich, bezsennych nocnych godzin przypominała sobie każdą spędzoną z
nim chwilę. Wpatrzona w okno, za którym dębowe liście, niesamowite i obce w

świetle księżyca, kołysały się na wietrze, słyszała jego ciepły głos i czuła
twarde, muskularne ciało. Śniła na jawie i zasypiała na poduszce mokrej od łez.

Ojciec źle ocenił siłę fali i woda zalała dziewczynkę. Ogarnięta paniką mała z
całych sił przytuliła się do niego, parskając i plując.

173
Oto czego potrzeba Timowi, pomyślała Toni. Mężczyzny, którego mógłby podziwiać i

naśladować.
Serge tak rzadko bywał w domu. Coraz częściej ostatnio musiał wyjeżdżać

służbowo. Toni wiedziała, że w większości tych podróży towarzyszą mu coraz to
inne kochanki.

Miłość do Nicka pozwoliła jej spojrzeć na Serge'a obiektywnie. Zrozumiała, że
niekończąca się procesja kochanek umacnia go w jego męskości, grupka kompanów

dawała mu złudzenie popularności, a napady szału po alkoholu pozwalały
powiedzieć rzeczy, których na trzeźwo nie byłby w stanie wykrztusić.

Kiedy brał ją w ramiona, odczuwała jedynie litość, podobną do uczucia rolnika,
który głaszcze aksamitne chrapy zabieranych do rzeźni cieląt. Życie z Serge'em

nie było już tak męczące, ale Toni miała dość udawania.
Nagle zimne ciało przylgnęło do jej rozgrzanych pleców. Drgnęła, gwałtownie

wyrwana z rozmyślań.
— Timothy, tygrysku, jesteś cały mokry! — pisnęła odwracając się na plecy.

Zaczęła go łaskotać, aż chłopczyk głośno błagał o litość. Wtedy wytarła go do
sucha grubym ręcznikiem. Tim przytulił się do niej. Jej ciało powoli ogrzewało

drobną, zmarzniętą figurkę.
— Kocham cię, mamusiu — oznajmił, nawijając sobie na palec kosmyk jej włosów.

— Jak bardzo? — zapytała z uśmiechem.
— Jak niebo jest duże — odparł.

— A ja kocham cię jak niebo i morze razem. — Pocałowała go w czubek głowy.
Chłopczyk otoczył ramionami jej szyję.

— Mamusiu — zaczął, rysując coś na piasku. — Mamusiu, Chops chciałby rybę,
chodź, kupimy mu. Biedny Chops jest bardzo głodny.

Toni z trudem powstrzymywała śmiech.
— Kochanie, przecież Chops nie lubi ryb. Nigdy ich nie je.

— Teraz już lubi, mamusiu, bo przecież dzisiaj pływał. —Wobec tak logicznego
rozumowania Toni musiała skapitulować.

— Dobra. Idź po Chopsa. Zanim stąd pójdziemy, musimy opłukać go z morskiej wody.
Toni usiadła i rozbawiona obserwowała, jak Timothy usiłuje

174
schwycić psa, daremnie próbującego upolować mewę. Potężne, majestatyczne ptaki

przelatywały tuż nad nim, niemal w zasięgu psiego pyska. Siadały na mokrym
piachu kilka metrów przed jego nosem, nonszalancko czekały, aż do nich

podejdzie, i w ostatniej chwili wzbijały się w powietrze.
Biedak biegał za nimi po całej plaży. Mewom ta zabawa nigdy się nie nudziła i w

końcu umordowany, zziajany Chops położył się na piachu, zbyt zmęczony, by choćby
odwrócić łeb.

Tim, zgięty z wysiłku, ciągnął go teraz za sobą po białym gorącym piasku. Tuż za
nimi szła dwójka dorosłych. Twarz Toni rozjaśniła się.

— Helen, Clive, jak miło was zobaczyć! — Zerwała się z ręcznika i objęła
przyjaciół. Przypiąwszy smycz do obroży psa, kazała mu usiąść.

Udał, że wykonał jej polecenie, w gruncie rzeczy jednak gotów do ucieczki. Toni
pociągnęła go za miękkie ucho.

— Głuptasie — tłumaczyła — mewy cię wykiwały. Musisz się z tym pogodzić.
Chops polizał jej dłoń, ale nie odrywał wzroku od białych ptaków szybujących nad

oceanem.
— Idziemy na łodzie, żeby kupić Chopsowi rybę — oznajmił Timothy.

— Czy to trochę nie za wcześnie, stary? — zdziwił się Clive.
— Tak, ale bardzo chcemy spróbować. Chops ma na nie wielką ochotę — odpowiedział

chłopiec, ściskając dłoń Helen. — Ciociu Helen, chodź z nami.
Tim kochał Helen i przedszkole w jej wiejskim domu na wzgórzu. Bardzo mu się

podobała zagroda. Uwielbiał zbierać jajka i karmić kaczki.
Helen wzięła go na ręce. Ognistoczerwone włosy tańczyły dokoła jej twarzy jak

płomienie.

background image

— Ojej, robisz się coraz cięższy —jęknęła. — Tak, pójdziemy z wami. Muszę

porozmawiać z twoją mamusią.
Tim nigdy nie nudził się w porcie rybackim. Włażenie na zwoje grubych lin,

stąpanie po śliskich od krwi i rybich łusek pokładach czy rozmowy z rybakami
dawały mu tyle radości, ile innym dzieciom Disneyland.

Toni i Helen zatrzymały się na nadbrzeżu. Obserwowały, jak Clive podaje
oszalałego z radości chłopca rybakowi, który pozwolił mu wybrać sobie rybę z

łodzi.
175

— Toni — zaczęła Helen. — Twoje ostatnie artykuły dla Daily News i Look Out były
doskonałe.

Toni zarumieniła się, zadowolona z pochwały.
— Płakałam, czytając o tej dziewczynie, którą zgwałcili, bo nie chciała

bojkotować szkoły. Jeszcze teraz przenika mnie dreszcz na wspomnienie sceny z
pielęgniarzami, którzy usiłowali powstrzymać krwotok. Czegoś takiego nam trzeba.

Kogoś, kto pisze prawdę i zarazem sprawia, że czytelnik czuje strach i zapach
krwi.

— Helen, do czego zmierzasz? — spytała Toni.
— Obiecano nam stary magazyn w Shonalanga, w sektorze B. Chcemy otworzyć tam

świetlicę. Musimy jednak sami naprawić szkody, których tam pełno od czasu
zamieszek. Nadchodzi zima i potrzebujemy szyb do okien, papy na dach i trochę

mebli. — Wzruszyła ramionami. — Duże firmy nie są zainteresowane wspomaganiem
tak małego ośrodka.

Helen przerwała na chwilę i odsunęła włosy z twarzy. Szare oczy Toni były
poważne i smutne.

— Potrzebna nam pomoc. Chcemy, żeby ludzie zobaczyli i zrozumieli ciężką
sytuację Murzynek, które muszą zostawiać dzieci pod byle jaką opieką. Muszą

wyobrazić sobie, co czują dzieci zamknięte całymi dniami w zatłoczonych,
śmierdzących klitkach. Chcemy, żeby ludzie zobaczyli te chude ciała, pokryte

ranami i bliznami, i te główki pełne wszy.
Toni, dobrze wiesz, że na jednej małej głowie mieszczą się setki wszy. Wiesz

także, że te obrzydliwe insekty jadają kilka razy dziennie i ciągle ranią
delikatną skórę. Toni, jesteś nam potrzebna, aby wzbudzić w ludziach

współczucie. Niestety, nie możemy ci zapłacić, ale błagam, porozmawiaj z
matkami, obejrzyj dzieci, zrób coś, żeby czytelników wzruszył ich los.

Toni przykryła dłoń Helen swoją.
— Jeśli Stan le Roux zadzwoni dziś i powie, że mi wolno użyć informacji, które

otrzymałam od jego ludzi, skończę tekst o przemycie kości słoniowej już dzisiaj.
Podrzucę Tima do ciebie w poniedziałek i pojedziemy do Shonalanga.

— Dziękuję Toni. Jesteś kochana. — Helen uścisnęła dłoń przyjaciółki. —
Właściwie dlaczego nie zostawisz u mnie Tima już dziś wieczorem? Będziesz mogła

spokojnie pracować. Upieką sobie z Clive'em rybę w ogrodzie.
176

— Tim na pewno będzie zachwycony — ucieszyła się Toni. — I ja także bardzo się
cieszę. Jest już w tym wieku, że potrzebuje wzorca mężczyzny.

Helen spoglądała na nadchodzących z przeciwka chłopca i Cli-ve'a. Dawno temu już
usiłowała przekonać Toni, żeby zabrała syna i odeszła od Serge'a. Przyjaciółka

opowiedziała jej wówczas o koszmarnym dzieciństwie w domu ojczyma i oświadczyła,
że nie chce własnego syna narażać na takie przeżycia. Helen nie powracała do

tego tematu.
Była jednak bardzo zadowolona ze związku Toni z Nickiem, i bardzo zła, kiedy

Nick zdecydował się zostać z Jadę. Starała się ze wszystkich sił podtrzymać
przyjaciółkę na duchu.

— Toni — rzuciła impulsywnie — wiem, że obiecałam nie poruszać tego tematu, ale
czy ostatnio miałaś jakąś wiadomość od Nicka?

— Nie, Helen. — Toni uśmiechnęła się smutno. — Nie widziałam się z nim i nie
planuję tego. To zbyt bolesne. Helen objęła ją serdecznie i przytuliła mocno.

— Hej, wy! — krzyknął Clive. — Patrzcie, co ma Tim! — Kobiety jednak były zbyt
roztargnione, by zwracać na nich uwagę, więc zwrócił się do chłopca: — Słuchaj,

stary, leć już do samochodu, a ja zaraz przyprowadzę twoją mamę i Helen.
Timothy pomaszerował, uczonym językiem opowiadając psu o rybach i rybakach.

— Co się stało? — zapytał Clive.
— Nic — odparła Toni.

— Nick — poprawiła Helen.

background image

— Dobrze, już dobrze — Clive przytulił Toni. — Nie płacz, proszę.

— Przepraszam, Clive. — Pociągnęła nosem. — Wiem, że się rozklejam, ale bardzo
za nim tęsknię. Lekko pocałował ją w czubek głowy.

— Nickowi też ciebie brakuje. Przed wyjazdem do Zambii był bardzo cichy, smutny
i zamknięty w sobie. Ta decyzja go niszczy. Toni wytarła łzy grzbietem dłoni.

— Zawsze możesz na nas liczyć, pamiętaj o tym. Z dala dobiegł ich cienki głosik:
— Wujku Clive, chodź szybko. Chops liże rybę po nosie. Chodź!

177
Toni założyła ciemne okulary i wszyscy podbiegli do Tima, który stał na palcach

i w podniesionej ręce ściskał rybę.
Toni zbeształa psa i ruszyli na parking. Na czele kroczył Tim, dumnie trzymając

rybę za skrzela, jak go nauczył rybak. Tuż za nim dreptał Chops, nadal gotów
pomagać.

— Nie wolno, Chops — tłumaczył mu chłopczyk. — Psy nie jadają ryb, bo ość może
utkwić w żołądku i będziesz chory. — Mocniej przycisnął rybę do siebie.

Toni roześmiała się i zmierzwiła mu włosy. Kiedy Tim odjeżdżał samochodem
Clive'a, matka i syn posyłali sobie całusy, dopóki auto nie zniknęło za

zakrętem.
Chops szczekał głośno, w ten hałaśliwy sposób informując domowników, że wrócił i

czuwa. Na cichy szmer otwieranych drzwi Toni przykryła dłonią słuchawkę,
odłożyła notes i odwróciła się.

— Witaj Serge — powiedziała. — Poczekaj chwilę. Rozmawiam ze Stanem le Roux.
Serge skinął głową i podszedł do włączonego komputera. Chłodnym wzrokiem

wpatrywał się w słowa, które kilka minut wcześniej napisała jego żona.
Całkowity zakaz handlu kością słoniową sprawi najwyżej, że i tak już potężny

czarny rynek zejdzie do jeszcze głębszego podziemia. Rząd będzie miał wówczas
tyle dopowiedzenia, ile rządy Ameryki Łacińskiej w sprawie upraw kokainy czy

krajów Złotego Trójkąta w kwestii opium.
Serge mruknął coś pod nosem i przycisnął klawisz wyświetlający następną stronę.

Kiedy przebiegał wzrokiem zielone linijki tekstu, jego usta zacisnęły się w
wąską linię.

Niektórzy jednak twierdzą, że całkowity zakaz będzie im na rękę, bowiem wytrąci
handlarzom z rąk możliwość posługiwania się sfałszowanymi listami przewozowymi.

Dlaczego, złościł się w duchu, dlaczego, na Boga, moja żona musi pisać akurat o
handlu kością słoniową i rogiem nosorożca? Zaraz ktoś utworzy specjalną komisję,

przeprowadzą dochodzenie
178

i spieprzą mi transakcję. Niech ją diabli! Zerknął na Toni. Musi przestać pisać.
Powinna mieć więcej dzieci, wtedy byłaby zbyt zajęta albo zbyt zmęczona, żeby

węszyć za dobrymi tematami.
— Więc mogę napisać, że komendant straży przyznał się, że strzelał do słoni i

nosorożców? Nie muszę się opierać na zeznaniach strażnika? Świetnie. A dlaczego
sypnął on zwierzchnika? Ach, tak. — Toni notowała coś szybko. — A więc tym razem

zadziałała ekonomia i zdrowy rozsądek. Strażnik zrozumiał, że komendant nie
tylko nadużył pokładane w nim zaufanie, lecz na dodatek zgarniał do własnej

kieszeni pieniądze, które gdyby wpłynęły legalnie do kasy, Zarząd Parku
przeznaczyłby na poprawę warunków pracy. — Z trzaskiem zamknęła notes i

przejechała palcami przez jeszcze sztywne od wody morskiej i lakieru włosy.
— Dziękuję, Stan — powiedziała do słuchawki. — Jestem ci bardzo wdzięczna za te

informacje. To będzie świetna historia. Dobranoc i jeszcze raz dziękuję.
Serge zwrócił się ku niej, dźgając palcem w monitor komputera.

— Ty, ty... powinnaś się wstydzić — wybuchnął. — Kobieta o twojej pozycji
społecznej nie zachowuje się jak podrzędny gryzipiórek czy jakiś zakichany

zbawca. Czy nie dość na świecie głupców, którzy chcą utrzymać w mocy zakaz
handlu kością słoniową? Czy nie dość ludzi zostało po tym zakazie bez pracy i

środków do życia? — przerwał, by zaczerpnąć tchu i Toni wpadła mu w słowo.
— Piszę o kłusownikach i przemytnikach, których nie obchodzi los bezrobotnych.

Liczą się dla nich tylko pieniądze, mają w nosie los zwierząt. — Mówiła szybko,
nie chcąc doprowadzić do następnej kłótni. — Czy wiesz, że w ciągu ośmiu,

rozumiesz, ośmiu lat, wybito połowę afrykańskich słoni? Jeśli nie położy się
temu kresu, tylko kilka tysięcy tych zwierząt dożyje nowego stulecia.

— Aż jakiego to powodu wydaje ci się, że to, co piszesz, ma jakikolwiek wpływ na
rozwój sytuacji? — warknął Serge. — Nikt z odrobiną oleju w głowie nie czyta

twoich wypocin. — Stuknął papierosem w monitor. — Daj spokój, Toni. Przestań

background image

wypisywać te bajeczki i robić z siebie idiotkę. Chodź do łóżka. — Zaśmiał się

nieprzyjemnie, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Toni patrzyła chwilę w ślad za nim. Potem wyprostowała się i usiadła przed

monitorem.
179

— Ach, tak. Nikt nie czyta tego chłamu — syknęła przez zęby. — Zobaczymy, Serge.
Zobaczymy.

Kiedy jej palce szybko odnajdywały właściwe klawisze, ze wspomnień powrócił do
niej ciepły, męski głos. „Twoje artykuły są doskonałe, kocie". Wydało jej się,

że szare oczy pełne aprobaty patrzą na nią zza rogowych okularów.
Oparta o drzwi chatki Izuba z uśmiechem przyglądała się Beauty, nucącej coś

uśpionemu synkowi. Uśmiech znikł jednak z jej twarzy, kiedy spojrzała na czarną
główkę wnuka.

— Serce moje słabnie niby drzewo zjadane przez kornika, jak pomyślę, że za
dziesięć dni muszę was opuścić i wracać do Shonalanga, do smrodu wielkiego

miasta — mruczała do siebie.
Nagłe szarpnięcie wyrwało ją z zadumy. Zdyszana Soze, ciągnęła ją za rękę.

— Urna, Urna, patrz, kto tu idzie. Boję się, Urna. — W dziecinnym głosiku
brzmiał strach. Izuba zawołała mężczyzn.

— Przybyła Igąirakazi z wioski Yelelo. Chodźcie szybko!
Mężczyźni zebrali się koło zagrody dla bydła. Dzień miał się już ku końcowi i

teraz pomagali chłopcom zabezpieczyć krowy i kozy przed atakami drapieżników.
Podeszli zwartą grupą, ciekawie zerkając na szamankę i jej pomocnicę, które

kroczyły powoli w kierunku wioski.
Izuba przyglądała się im uważnie, bo Toni prosiła ją, żeby zwróciła uwagę na

każdy szczegół ceremonii. Jej Boże Dziecko chciało przypatrywać się obrządkowi
wietrzenia wiedźmy, ale byłoby to wbrew plemiennym zwyczajom.

Lśniąca od tłuszczu gładka i okrągła twarz Iggirakazi nie zdradzała wieku. Jej
głowę ozdabiała czapa z futra zwierzęcia, które jako pierwsze zobaczyła po tym,

jak przodkowie przemówili do niej i kazali jej zostać szamanką. Dzięki sznurkom
białych paciorków zwisających nad czołem i uszami miała widzieć, słyszeć i

pojmować więcej niż inni, a koraliki wokół przegubu prawej ręki chroniły ją
przed złymi mocami.

Zrobiony ze skóry hipopotama sjambok i bicz z krowiego ogona zwisały luźno ze
starczej dłoni. W surowej, groźnej twarzy przerażały zwłaszcza oczy lustrujące

zebranych.
Otaczała ją aura władzy i niebezpieczeństwa. Wieśniacy bali się

180
odejść od bielonych ścian chat i tchórzliwie odwracali wzrok. Tylko Izuba, która

pamiętała o danej Toni obietnicy, wytrzymała spojrzenie oczu o białkach
zabarwionych na czerwono od częstego używania wywołujących wizje narkotyków.

Towarzysząca starej pomocnica wyprzedziła ją i ustawiła przed chatą wodza
drewniany zydel. Pomogła Iggirakazi usiąść i podała jej misę świeżo uwarzonego

piwa.
Staruszek-wróżbita, który zajmował się Beauty przed narodzinami jej syna, usiadł

naprzeciw wiedźmy z Yelelo. Skraj jego długiej białej szaty walał się w kurzu,
ale nie zwracał na to uwagi. Sznury białych paciorków zasłaniały mu twarz.

Dwie przystrojone w futrzane czapy głowy nachyliły się ku sobie. Odsuwali się
jedynie po to, żeby dosypać nowych ziół do powstającej mieszanki. Z rozkoszą

wdychali halucynogenne proszki. Ludzie z przerażeniem, ale i z fascynacją
śledzili makabryczny rytuał, sparaliżowani myślą, że zaraz ktoś z nich może

okazać się winnym choroby Wisdoma.
— Odejdźcie — skrzekliwy głos Iggirakazi rozniósł się echem po kraalu. —

Odejdźcie stąd! Duchy nie przemówią, dopóki chaty nie opustoszeją!
Stara podniosła się gwałtownie i machnęła sjambokiem ze skóry hipopotama.

Wieśniacy rozbiegli się, w panice przewracając garnki i depcząc koszyki.
Schronili się na wzgórzu, przerażeni jak stado gazeli, które wyczuło zapach lwa.

Dla starego wróżbity wybór był oczywisty. Syn wodza miał największą chatę i tyle
samo bydła, co jego ojciec. Było go stać na utrzymywanie dwóch żon, obie

urodziły mu dużo zdrowych dzieci. Zarażony kapitalistyczną miłością do
posiadania, zapomniał o koniecznym strachu przed ludzką zazdrością. Teraz z

przerażeniem patrzył na sylwetki uwijające się przed jego chatą, nie wiedząc, że
to nie jemu grozi niebezpieczeństwo. Szamanka z Yelelo miała stary dług do

spłacenia, chciała się zemścić za upokorzenie, o którym nie potrafiła zapomnieć.

background image

Wiele lat temu potrzebowała wewnętrznych organów dziecka do uwarzenia bardzo

silnego napoju magicznego. Upatrzyła sobie dziewczynkę i przekonana, że mała
jest sama nad rzeką, zakradła się od tyłu, aby ogłuszyć ją uderzeniem w głowę.

Poślizgnęła się jednak i to osłabiło siłę ciosu. Zamiast zmiażdżyć czaszkę,
uderzenie

181
nadwerężyło tylko jedno oko: wypłynęło jak rozdeptane winogrono ze skórki. Mała

zaczęła wrzeszczeć. Zanim Iggirakazi zdążyła wyciąć niezbędne narządy, co należy
uczynić za życia ofiaryj zbiegły się zaalarmowane krzykiem inne dzieci. Szamanka

musiała uciekać.
Iggirakazi z Yelelo, dysponująca najwyższą władzą osoba w plemieniu, musiała

pogodzić się z tym, że pokonała ją mała dziewczynka. Stara nigdy nie porzuciła
myśli o zemście. Teraz! nadszedł właściwy czas.

Dziewczyna wyszła za mąż i przeniosła się do tej właśnie wioski. Starucha
roześmiała się okrutnie, kiedy odnalazła chatę, w której mieszkała jej niedoszła

ofiara z dwoma synkami. Wiedziała, że jeśli; wskaże ją jako czarownicę, nie
zapłacą jej tyle, ile dostałaby, skazując syna wodza, ale przerażenie w oczach

dziewczyny wynagrodzi jej to z nawiązką.
Rechocząc głośno i tupiąc, ukryła w chacie młodej kobiety dowody winy: mosznę

słonia pod strzechą, skórę węża pod matą, dziób sowy w dzbanie.
Zadowolona pozwoliła wieśniakom się zbliżyć. Zaczęła tańczyć,! wprowadzając się

w trans, upojona strachem na twarzach zebranych. Jej pomocnica i stary Iggira
dołączyli do niej.

Kurz wzniecany jej stopami otaczał tancerzy czerwonym obłokiem.
Słońce było już bardzo nisko, kiedy Iggirakazi zatrzymała się w końcu przed

upatrzoną ofiarą. Ruchem szybkim jak atak jadowitej mamby uderzyła ją w kark.
Wśród wieśniaków rozległy się pomruki strachu i niedowierzania. Dziewczyna była

powszechnie lubiana, uważano ją za troskliwą matkę i gospodarną żonę. Izuba
stłumiła szloch i mocniej przytuliła Soze. Zafascynowana odwiecznym rytuałem

zapomniała o danej Toni obietnicy.
Niepostrzeżenie ludzie odsunęli się od dziewczyny. Stała teraz sama, otoczona

kręgiem wrogich twarzy, nerwowo tuląc malutkich synków. Pomocnica Iggirakazi
wynurzyła się z jej chaty, tryumfalnie potrząsając znalezionymi tam dowodami

winy.
— Patrzcie — wrzasnęła starucha. Oczy uciekły jej pod czaszkę, mówiąc opluwała

stojących najbliżej. — Ma zwierzęta czarownicy!
Szaro-czarna skóra węża zatrzepotała, wysuszony sowi dziób zwisał w starczych

palcach.
182

— Zebrała odchody Wisdoma, zmieszała z magicznymi ziołami i podsunęła mu, by w
to wdepnął.

Dziewczyna stała bez ruchu, wstrząśnięta. Bez słów przyjęła swój los. Jej mąż
straci wszystkie krowy i kozy, ją zaś czeka śmierć za życia.

W dawnych czasach wódz kazałby ją zabić. Wyrok wykonano by albo przez spalenie
żywcem, albo wsuwając przez odbytnicę do wewnątrz ciała ostre, cienkie, sztywne

łodygi. Wodzowie jednak nie mieli już takiej władzy jak kiedyś i karą było
milczenie.

Nikt na nią nie spojrzy. Nie podzielą się z nią jedzeniem, Igqira nie będzie
leczyć jej rodziny podczas choroby, kobiety nie przyjmą jej do swego grona, a

dzieci odpędzą jej synów w obawie przed ich matką, wiedźmą.
Urodzona i wychowana w społeczności, gdzie jednostka jest tylko częścią

plemienia, jego systemu zwyczajów i wierzeń, wiedziała, że wkrótce zachoruje.
Nie zniesie milczenia, strachu i potępienia współplemieńców. Załamie się, jej

lśniąca skóra zszarzeje.
Gdyby żyła zbyt długo, ktoś z wioski, kto nie będzie chciał mieć czarownicy za

sąsiadkę, zabije ją i ukryje ciało. Nikt się nie zmartwi jej nieobecnością,
wszyscy odetchną z ulgą.

Wisdom wpatrywał się w młodą kobietę, która spieszyła do chaty. Jej puste oczy
nie widziały rozpaczy męża, a ogłuchłe nagle uszy nie słyszały żałosnego płaczu

próbujących za nią nadążyć synków.
Słońce chowało się za horyzontem, barwiąc niebo przepysznymi odcieniami purpury,

szkarłatu i złota. Mieszkańcy wioski jednak nie zauważali zapierającego dech w
piersi widoku.

Rozeszli się do swoich chat. Wisdom leżał na macie i słuchał szeptów Izuby:

background image

— Wisdomie, mój bracie, ciesz się. Wkrótce całkiem wyzdrowiejesz. Iggirakazi

znalazła wiedźmę. Twoje drzewo wkrótce podniesie gałęzie ku niebu.
Wisdom milczał.

— Nie żałuj wiedźmy, mój młody bracie, często bowiem zdarza się tak, że
najgorsze czarownice kryją się w ciałach dobrych matek i żon. Stało się. Wkrótce

odzyskasz siły. Śpij bracie, śpij i zdrowiej.
Izuba ułożyła się na swojej macie i mocno przytuliła Soze.

Wisdom naciągnął koc na głowę, ale nie mógł spać. Patrzył na gruby splot
tkaniny. Miękka wełna zatykała mu nos. Przez jego

183
głowę przemykały tysiące myśli. W ciemności widział oczy dziewczyny, przerażone

oczy jej synów i pełne triumfu, pałające zemstą oczy Iggirakazi.
Zdusił westchnienie i potrząsnął głową. Bardzo pragnął uwierzyć, że to ta młoda

kobieta ściągnęła na niego chorobę, ale lata spędzone w szkole nie pozwalały mu
na ślepą wiarę we wszystkie zwyczaje. Puste oczy skazanej kobiety wzbudzały w

nim przerażenie podczas długich godzin tej bezsennej nocy.
Nad uśpioną wioską mrugały gwiazdy, ale światło żadnej z nich nie zajrzało do

wnętrza chaty, w której wyklęta tuliła do siebie synów i szykowała się na
śmierć.

dROZDZIAŁ
12

Timothy jak bomba wpadł do domu, zostawiając otwarte drzwi. — Mamusiu, mamusiu!
—wrzeszczał prawie nieprzytomny z podniecenia. — A ja dostanę nowe białe spodnie

i czarną muchę na szyję, i będę bardzo wytwornym chłopczykiem.
Toni odetchnęła z ulgą. Tim był tak szczęśliwy, że chyba w ogóle nie zauważył

jej czterodniowej nieobecności. To, że ma w gazecie własną rubrykę, napawało
Toni dumą, ale coraz mniej czasu mogła spędzać z synkiem.

Wysiadła z samochodu i mocno przytuliła dziecko.
— Ależ ty jesteś małym chłopczykiem, kochanie.

— Nie, nie, mamusiu. Ciocia Helen mówi, że dostanę ciasto i pójdę do kościoła, i
będę jej paziem.

Toni roześmiała się i wzięła go na ręce. Otoczył ją nogami w talii, i aby
podzielić się swoją radością, klepał ją po policzkach.

— Uf, kochany, niedługo ty będziesz musiał mnie wnosić — stwierdziła pokonawszy
wysokie schody. — Jesteś wielki i ciężki jak stary słoń. —Timothy roześmiał się

głośno. Kiedy postawiła go na ziemi, złapał ją za rękę i pociągnął w głąb domu.
— Ciocia Helen jest w łazience, bo z Billy'ego jeszcze taki dzieciak, wiesz,

mamusiu? Nie chce siedzieć na nocniku, a ciocia Helen mówi, że musi zrobić co
trzeba przed leżakowaniem. Wczoraj napluł do łóżka i ciocia

185
Helen była zła, i mówiła, że jest już duży i nie powinien pluć do łóżka —

tłumaczył, prowadząc ją przez ciemny, chłodny przedpokój.
— To znaczy nasiusiał do łóżka, tak, kochanie? — delikatnie poprawiła Toni.

— Nie, nie, mamusiu, on po prostu napluł. — Timothy bohatersko bronił kolegę
przed niegodnym pięciolatka zarzutem moczenia się w łóżku. Doszli do sypialni,

niskiego, obszernego pomieszczenia z podłogą z jasnych desek. Kiedyś mieściła
się tu stodoła, ale po generalnym remoncie Helen urządziła w wielkiej sali

sypialnię dla dwunastu urwisów, drzemiących teraz w kolorowych łóżeczkach.
Słysząc kroki, skromnie uczesana w kok Helen przerwała rozmowę ze swoją

pomocnicą. Anna, potężna Murzynka z plemienia Xhosa, siedziała na bujanym fotelu
w końcu sali. W jej dłoniach jak błyskawica migało szydełko, a bystre oczy

uważnie śledziły wszelkie podejrzane ruchy śpiących malców.
Dzieci dawno już zrezygnowały z udaremnianych zawsze przez Annę prób walki na

poduszki, wymykania się z łóżek czy dokuczania maluchom. Wszyscy jej podopieczni
spali smacznie, starannie otuleni różowymi i niebieskimi kocykami. Helen

przyłożyła palec do ust, w ten sposób nakazując ciszę i wyprowadziła Toni z
synkiem z pokoju. Timothy zatrzymał się na progu i posłał Annie całusa na

pożegnanie.
— Ciociu Helen — zapiszczał, kiedy tyłko mieli pewność, że nie obudzą śpiących

dzieci. — Powiedz mamusi, że będę twoim chłopcem!
Helen zaśmiała się i objęła Toni.

— Chodź do kuchni na herbatę. Wszystko ci opowiem.
Siedziały przy sosnowym stole, popijały czerwoną herbatę z liści dziko rosnących

krzewów i zajadały kanapki, a Helen mówiła. Twarz Toni rozjaśniła się w szczerym

background image

uśmiechu.

— To cudownie — krzyknęła w końcu, zrywając się z krzesła. — Moje gratulacje!
Strasznie się cieszę!

— Och, Toni, nie wyobrażasz sobie nawet, ile to dla mnie znaczy. Tak bardzo
kocham Clive'a. Byłam załamana po tamtym przyjęciu u was, bo myślałam, że go

straciłam. Był przecież tak wściekły. Sądziłam, że już nigdy mi nie przebaczy.
Przez kilka

186
miesięcy w ogóle nie dawał znaku życia. Ale to wspaniały mężczyzna, Toni i

zrobię wszystko, żeby był ze mną szczęśliwy.
— Będzie z niego najszczęśliwszy mąż na świecie, Helen. To cudowna wiadomość,

najlepsza z możliwych. Oczywiście, że Tim może być twoim paziem... — Chłopczyk
pisnął z radości. Chciał coś powiedzieć, ale z pełnej buzi wydostały się tylko

okruszki. — O ile do tego czasu nie pęknie z radości — dodała. — A ja będę
zaszczycona, mogąc pełnić rolę druhny.

Dopiero zjawienie się starej Anny położyło kres ożywionej dyskusji na temat
sukni, kwiatów, serwisów i wszystkich innych pasjonujących drobiazgów związanych

ze ślubem.
W drodze do domu Toni tłumaczyła synowi, na czym dokładnie ma polegać jego rola

w ceremonii ślubnej. Chłopiec zmartwił się nieco, że oprócz niego tego zaszczytu
dostąpią także dwie dziewczynki. Odzyskał humor, dopiero kiedy dała mu słowo, że

tylko on będzie miał białe spodnie i czarną muchę.
Telefon wypełniał cały hol uporczywym dźwiękiem, gdy Toni parkowała przed domem.

Pierwszy wysiadł Tim, stęskniony za Chopsem i rzucił się witać przyjaciela.
Wyściskawszy go ze wszystkich sił, wprowadził psa na taras i tam, przytulony do

ciepłej brązowej sierści, opowiadał mu o białych spodniach, kościele i wielkim
torcie weselnym.

— Ty też pojedziesz, Chops, nie martw się — zapewniał, ale nie chcąc obiecywać
nic w ciemno, poprawił się po chwili: — Poproszę ciocię Helen, żeby ci pozwoliła

przyjść. Pomożesz mi być jej paziem, dobra? Też dostaniesz białe... — krytycznie
spojrzał na tylne łapy psa i wzruszył ramionami — ...dostaniesz czarną muchę,

taką samą jak ja — dokończył. Skrzywił się, kiedy Chops przejechał mu językiem
po twarzy.

Toni ostrzegła chłopca, szamocąc się z drzwiami:
— Nie pozwól mu lizać się po twarzy, Tim. Od tego można mieć robaki.

Podniosła słuchawkę. Ku jej zdumieniu powitał ją głos Helen.
— Toni, byłam tak przejęta ślubem, że zapomniałam ci powiedzieć o

najważniejszym. Naczelny dyrektor wielkiego towarzystwa lotniczego czytał twój
artykuł Świetlica dla dzieci w Shonalanga przedrukowany przez magazyn lotniczy.

Skontaktował się ze mną i ofiarował nam wszelkie krzesła, stoliki i biurka,
których po-

187
trzebujemy. Oznacza to, że świetlica imienia Toni Balser otworzy podwoje już w

piątek.
— Świetlica imienia Toni Balser? — powtórzyła Toni z niedowierzaniem.

— Tak. — Głos Helen był pełen radości i dumy. — Zorganizowaliśmy spotkanie z
radnymi z Shonalanga i rodzicami naszych pierwszych podopiecznych. Pomysł, by

nazwać świetlicę twoim imieniem, przypadł wszystkim do gustu. Szczerze mówiąc,
tak im się spodobał, że poważne zebranie zamieniło się w plemienne święto

radości!
Toni milczała. Mocno ścisnęła słuchawkę. Mrugała szybko, aby powstrzymać łzy.

Helen, która uznała jej milczenie za odmowę, tłumaczyła szybko:
— Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że gdyby nie twoje artykuły o trudnym położeniu

ciemnoskórych matek, nie zebralibyśmy pieniędzy na remont. Pierwszy z sieci
ośrodków, bo liczymy na dalsze, chcieliśmy nazwać twoim imieniem z wdzięczności

za wszystko, co dla nas zrobiłaś.
— Och, Helen — szepnęła Toni. — Dziękuję. To naprawdę wielki zaszczyt.

— Uroczystość zacznie się o dziesiątej. Masz przeciąć wstęgę i dokonać otwarcia.
Zdecydowaliśmy, że sprowadzimy i księdza i szamana; niech jeden pobłogosławi

nasz ośrodek, a drugi poprosi dobre duchy, żeby go miały w swej opiece.
— Ejże, Helen, ksiądz i czarownik — zaprotestowała żartobliwie Toni. — Czy to

aby nie doprowadzi do konfliktu interesów?
— Nie. — Przyjaciółka zachowała powagę. — Wiesz, że większość Xhosa to

chrześcijanie. Uważają, że ich wiarę i miłość do Jezusa wzmaga moc czarownika.

background image

Szamani dobrze sobie radzą z Trójcą Świętą.

— No cóż — zgodziła się Toni. — Ktoś nazwał kiedyś chrześcijaństwo
najpiękniejszym przesądem na świecie. Może dlatego Murzyni nie mieli żadnych

trudności z przyjęciem tej wiary.
— Rozmawiałam z księdzem, który ma uczestniczyć w ceremonii otwarcia. Opowiadał,

że z danych jednej z największych kongregacji wynika, że prawie osiemdziesiąt
procent tubylców nie uważa składania ofiar przodkom za grzech, a ponad

czterdzieści modli się do przodków równie często jak do Jezusa.
188

— W takim razie — oświadczyła z uznaniem Toni — miałaś doskonały pomysł,
zapraszając szamana.

— Jestem przekonana, że ceremonia otwarcia uda się nadzwyczajnie. Wszyscy
pracowali na to bardzo ciężko. Zaprosiliśmy radnych z rodzinami, naszych

przyszłych podopiecznych i ich rodziców. Clive spisał się doskonale. Obszedł
chyba wszystkich piekarzy w mieście i opowiadał im, że kamery prawie na pewno

będą stać obok wozów dostawczych, więc mają spore szansę na darmową reklamę. Tą
samą przynętą posłużył się w wytwórni napojów owocowych. Dzięki temu mamy tyle

jedzenia, że dzieci mogą jeść i pić, aż im pękną brzuszki. Będą tam wszyscy,
którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do powstania świetlicy. Spodziewamy

się około trzystu osób. Kiedy ludzie się zorientują, że przyjedzie telewizja,
trzeba będzie ustawić barierki, aby powstrzymać napór niedoszłych gwiazd ekranu

— zachichotała Helen. — Aha, ty oczywiście wygłosisz mowę.
— Co? — krzyknęła Toni. — Ja? Mowę? W obecności trzech setek ludzi? O, nie. Co

innego pisać, to sprawa intymna, przemawianie to obnażanie duszy. Nie, nie
możesz mi tego zrobić.

— Toni — błagała Helen — nie możesz zawieść tych ludzi. Włożyliśmy tyle pracy w
utworzenie tego ośrodka. Matki i dzieci chcą usłyszeć i zobaczyć Toni Balser.

Mężczyźni, którzy tak szczodrze dawali pieniądze na remont, chcą zobaczyć
kobietę, która sprawiła, że sięgali do portfeli. Przede wszystkim jednak ja sama

chciałabym, żeby moja najlepsza przyjaciółka wygłosiła mowę na otwarcie naszego
ośrodka.

Przez dłuższą chwilę obie milczały.
— Zgódź się, proszę. Potraktuj to jako prezent ślubny dla mnie. Myśl, że ma

przemawiać publicznie, przerażała Toni, ale nie potrafiła odmówić przyjaciółce.
— Helen, pożałujesz tego. Będę się jąkać, na pewno zapomnę połowy tekstu i tylko

przyniosę ci wstyd.
— Kocham cię, Toni Balser. Dzięki.

— Moja droga Helen, jesteś wstrętną manipulatorką. Wzruszasz mnie opowiadaniem o
ślubie, usypiasz moją czujność, a potem jak na lasso chwytasz mnie na ślubną

podwiązkę i każesz wygłaszać przemówienie. Muszę ostrzec biednego Clive'a, zanim
skujesz go obrączką jak kajdankami.

189
Odpowiedzią na te pogróżki był wybuch śmiechu.

— Prawie cztery lata minęły, zanim wydusiłam z niego oświadczyny — chichotała
Helen. — Proponuję, żebyś całą swą energię skierowała na przygotowanie mowy.

— Całą moją energię skieruję na szukanie wymówki, żeby nie przyjść w piątek —
odgryzła się żartobliwie Toni. — Słuchaj, Helen, muszę kończyć. Zostawiłam Tima

z Chopsem na dworze. Bóg wie, co już zbroili. Zobaczymy się w piątek o
dziesiątej. Przekaż moje życzenia Clive'owi. Pasujecie do siebie. Wierzę, że

także za pięćdziesiąt lat będziecie razem.
Odłożyła słuchawkę, nagle posmutniała.

Kiedyś i ona promieniała radością. Kiedyś świat był cudownym miejscem, pełnym
Nicka i jego miłości do niej. Teraz płatki opadły i w powietrzu pozostał jedynie

ulotny zapach. Kolce wspomnień kłuły mocno. Wstała, wsunęła czarny stołeczek pod
przezroczysty stolik i poszła szukać syna i jego czworonożnego przyjaciela.

Nadszedł piątek. Toni oczywiście zapomniała tekstu swojej mowy. Mamrocząc te
nieliczne fragmenty, które udało się jej przypomnieć, wyrzucała wszystko z

szuflad, usiłując znaleźć całą parę rajstop. Podarła ostatnie czarne, bo nie
udało się jej uciec przed powitaniem Chopsa.

— Cholera — mruczała, wyciągając jedwabne pończochy. — Z tymi kokardkami nad
kostką będę wyglądała jak tancereczka, a nie jak poważna dama, która otwiera

świetlicę w Shonalanga. Trudno.
Do ceremonii otwarcia zostało pół godziny, a ona jeszcze nawet nie wyruszyła z

domu.

background image

— Izubo — krzyknęła. — Przypilnuj, żeby Timothy nie wysiadł z samochodu i nie

wpuścił do niego Chopsa! Przyjdę za chwileczkę.
Zdenerwowana, niezdarnie podciągała pończochy. Skrzywiła się, bo szew układał

się krzywo mimo jej wysiłków.
Wykręcając się na wszystkie strony, byle tylko zobaczyć tył nóg w lustrze,

uśmiechnęła się nagle. „Damy mają zawsze prosty szew, a kobiety upadłe —
krzywy", powiedziała babcia, gdy przyglądała się Toni wkładającej pierwsze w

życiu jedwabne pończochy. Zapytała wówczas, co to znaczy „kobiety upadłe",
babcia zaś wykręciła się

190
od odpowiedzi oświadczając, że „te kobiety po prostu nie są damami", i

przestrzegła Toni, żeby zawsze sprawdzała, czy szew jest prosty.
— Tak jest, babciu — mruknęła teraz, wciągając pończochy od nowa. Zerknęła na

zegarek i zbladła. Aby dotrzeć do Shonalanga na czas, będzie potrzebować
wszystkich rzeczy, które wymienił hinduski kierowca, wiozący niegdyś ją i

Serge'a do Tadż Mahal. Widząc ich przerażenie wywołane tłokiem na ulicach,
oznajmił wówczas, że aby przetrwać, konieczne są trzy rzeczy: silne hamulce,

silne nerwy i dużo szczęścia.
Wisdom ze wzrokiem utkwionym w podłodze krążył między długimi półkami pełnymi

skrzynek piwa, smukłych flaszek wina i płaskich whisky.
Skręcił w prawo, żeby nie znaleźć się znowu przed kantorkiem pani Kahn.

Poprzednim razem wmusiła w niego porcję syropu, na którego wspomnienie do tej
pory krzywił się z niesmakiem.

Pani Kahn urzędowała przy biurku. Oparła stopy o drewnianą skrzynkę i zagłębiła
się w stosy rachunków, pokwitowań i zamówień. Jej pulchna dłoń błyskawicznie

przesuwała ołówek po papierze. Co jakiś czas, kiedy dane się nie zgadzały,
drapała się tym ołówkiem w siwą głowę. W całym kantorku nie było śladu

komputera. Pani Kahn nie życzyła sobie żadnych nowoczesnych maszyn na swoim
terenie.

Podniosła głowę i patrzyła w ślad za oddalającym się Wisdomem. Od powrotu z
Transkeju był pogodniejszy, ale nie przytył ani grama i nadal wyglądał jak

strach na wróble. Przeczytała wszystko, co tylko wpadło w jej ręce na temat
AIDS. Wiele godzin spędziła, usiłując zrozumieć biologię nowego wirusa. Jego

niewiarygodna odporność na wszelkie znane leki napawała ją przerażeniem.
Synowie zaczęli niemiłosiernie drwić z matki, gdy zorientowali się, jaki temat

zgłębia z takim zapałem. Zapewniali, że po czterdziestu latach małżeństwa nic
jej nie grozi.

Wiedziała, że choroba jest nieuleczalna. Wysysa życie z ofiary jak spragniony
wysysa sok z pomarańczy, a potem porzuca niepotrzebne ciało na wielkim śmietniku

śmierci.
Pani Kahn postanowiła, że uprzejmy, pogodny Wisdom nie

191
umrze, i w pobliskiej aptece kupowała dla niego witaminy, wyciągi z leczniczych

roślin, syropy i wzmacniające tabletki.
Przysunąwszy skrzynkę bliżej, zrzuciła pantofle i z rozkoszą rozprostowała palce

u nóg. Po chwili rachunki pochłonęły ją całkowicie.
Wisdom doszedł do końca sklepu i oto stał tylko kilka kroków od jasnoczerwonego

telefonu. Pani Kahn upierała się przy założeniu automatu dla pracowników, nie
żałowała na to pieniędzy.

Strach i poczucie winy walczyły w nim o lepsze. Nie był w stanie odejść od
telefonu, ale nie mógł też sięgnąć po słuchawkę. Niemożność dokonania szybkiego

wyboru męczyła go. Strach ostrzegał, że zdrada może oznaczać śmierć, że
współtowarzysze na pewno odkryją, jaką rolę odegrał w tej sprawie, i Justice,

ukochany brat, odwróci się od niego ze wstrętem.
Poczucie winy nie dawało mu spokoju i przypominało, że to miss Toni kupiła owcę,

aby uczcić jego i Justice'a powrót do domu, i to ona załatwiła jego bratu pracę
u adwokatów. To miss Toni opłacała studia na uniwersytecie najstarszego syna

Izuby, Storch-mana, i dała Izubie dodatkowe dni wolnego, aby mogła razem z
Wisdomem pojechać do domu, do Transkeju. Na każde Święta Bożego Narodzenia i

Wielkanocy miss Toni i jej mąż przysyłali prezenty i paczki z jedzeniem dla
całej rodziny.

Wisdom znał Ungumtukathixo, Boże Dziecko Izuby, od kiedy jako chudy, wystraszony
chłopczyk przyjechał do miasta, do szkoły. Była częścią jego życia od zawsze.

Izuba często opowiadała im o miss Toni i Timie, „Uwielbia swego syna jak wierzba

background image

kocha rzekę", mawiała.

Wisdomowi zdawało się, że słyszy niski, melodyjny głos Izuby. Poczucie winy
krzyczało, że nie może pozwolić, by zabito jedynaka miss Toni.

Strach przekonywał: „Niech ona i dzieciak zginą. Są nieważni". Poczucie winy
odpowiadało: „Choć to kobieta o białej skórze, jest członkiem twojej rodziny.

Cokolwiek robi, sercem jest z wami. Należy do twego plemienia. Nie wolno ci jej
skrzywdzić".

Czuł na szyi ramiona chłopca, obejmujące go serdecznie w chwili pożegnania po
odwiedzinach w Shonalanga.

Na sztywnych nogach, jak lunatyk, podszedł do telefonu. Nikogo nie było w
pobliżu. Pani Kahn siedziała w kantorku zatopiona

192
w pracy, kierowcy nie wrócili jeszcze z miasta, sprzedawcy obsługiwali

spragnionych klientów.
Chudą jak u kościotrupa dłonią uniósł słuchawkę. Wrzucił monety, które z ostrym

dźwiękiem wpadły do środka, i spokojnie naciskał guziki. Czekał.
— Miss Toni? Czy rozmawiam z miss Toni? — szepnął.

Na dzwonek telefonu Toni rzuciła się do aparatu, nie zważając na opadające
rajstopy, które krępowały jej ruchy.

— Tu Toni Balser — wysapała do słuchawki, zdyszana. W miarę jak słuchała, jej
twarz przyoblekała się w wyraz zdziwienia.

— Tak, ja jestem miss Toni, tak, Izuba pracuje u mnie. Kim pan jest? Jak się pan
nazywa?

Bezwiednie zacisnęła palce na słuchawce. Uróżowane policzki były jedyną barwną
plamą na jej białej jak mleko twarzy.

— Nie — jęknęła. — Nie, to niemożliwe! Nikt nie posunąłby się do takiej zbrodni!
Pan się myli. Skąd pan to wie? Proszę mi powiedzieć.

— Nie mogę. — Jej rozmówca mówił cicho, murzyński akcent zniekształcał
angielskie słowa. — Zabiją mnie, jeśli się dowiedzą, że panią ostrzegłem. Muszę

już kończyć. Niech pani tam nie idzie, miss Toni, bowiem mówię tylko prawdę.
— Proszę poczekać. Niech pan nie odkłada słuchawki. Proszę mi powiedzieć... —

Ostry, ciągły sygnał przerwał jej błagalną prośbę.
Przez moment stała bez ruchu. Potem złapała książkę telefoniczną i zaczęła ją

nerwowo kartkować. Świetlica nie miała jeszcze telefonu. Byli na końcu długiej
listy oczekujących. Helen miała nadzieję, że sytuacja zmieni się pod koniec

roku. Trzeba zadzwonić na policję.
— Sh, Shona... — mruczała przesuwając palcem po spisie alfabetycznym. — O, Boże,

idiotko — uderzyła się dłonią w czoło. — Szukaj pod „posterunek policji".
Wybrała numer i czekała, spięta jak biegacz przed startem.

— Odbierz, do cholery, odbierz — błagała, ale na posterunku policji w Shonalanga
telefon dzwonił w pustym pokoju. Młody porucznik, który pełnił dyżur, nie mógł

oprzeć się pokusie. Tańce
193

i śpiewy ludzi czekających na otwarcie nowej świetlicy przyciągały go jak magnes
opiłki żelaza.

Stał na rogu i z uśmiechem na ustach przyglądał się, jak ekipy telewizyjne
ustawiają reflektory, rozwijają zwoje kabli i odpędzają zbyt nachalnych gapiów.

Za błękitną wstążką, którą po wygłoszeniu mowy miała przeciąć Toni, stała grupa
dzieci dumnych, że to z ich powodu takie święto.

Drewniane, pomalowane na biało i niebiesko ławki uginały się pod gośćmi
honorowymi, ludźmi, których pieniądze przyczyniły się do powstania ośrodka.

Siedzieli ramię przy ramieniu, tworząc mozaikę czarnych i białych twarzy,
ściśnięci, szczęśliwi, że udało im się coś osiągnąć.

Za drewnianymi barykadami kłębił się tłum witających się gości zaproszonych na
uroczystość. Pozdrowienia mieszały się z okrzykami zachwytu nad suto zastawionym

stołem z poczęstunkiem dla dzieci; panował nieopisany hałas. Wokół tłoczyli się
gapie, nie chcąc przeoczyć niczego z uroczystości. Stojący bliżej mieli

nadzieję, że przyjaciele zza barierki podadzą im kawałek ciasta albo szklankę
napoju. Podniecenie narastało.

— Wszystko idzie zgodnie z planem. Tłum jest większy, niż zakładaliśmy, a ludzie
ciągle przychodzą. — Małe, ciemne oczka mężczyzny przesuwały się uważnie po

kolorowych twarzach. — W bardzo dobrym miejscu ustawili kamery. Zarejestrują
wszystko, wszystkie krwawe szczegóły. Przygotowaliśmy kolejną akcję zbliżającą

nas do wolności. Zobaczą, że tygrys nadal kąsa, że żmija potrafi używać jadu. —

background image

Uśmiechnął się i pogładził po brodzie. Siwe nitki w czarnym zaroście połyskiwały

w słońcu.
— Ale nie przyjechała. Dziennikarka, która miała dokonać otwarcia, jeszcze nie

przyjechała — odezwał się młodszy. — Musi stanąć blisko drzwi, obok rudowłosej i
jej kochanka, żeby wszystko się udało. Musimy ją dostać. Jej artykuły szkodzą

naszej sprawie. Zbyt wielu je czyta i daje wiarę wypisywanym przez nią bzdurom.
— Mów ciszej — zganił go drugi. — Nie możemy zwracać na siebie uwagi. Zaraz stąd

pójdziemy. Musimy się oddalić, zanim przyjedzie policja. Jeśli dziennikarka nie
przyjdzie albo się spóźni, trudno. To tutaj i tak przysłuży się naszej sprawie,

z nią czy bez niej.
Zerknął na grupę cierpliwie czekających dzieci o buziach rozjaśnionych

podnieceniem, potem jego wzrok przesunął się po
194

tłumie w ławkach i za barierkami. Twarze zebranych, białe i czarne tworzyły
mozaikę z kości słoniowej i onyksu, mozaikę wróżącą pomyślną przyszłość.

W oczach mężczyzny nie było jednak radości ani współczucia. Chłodno przyglądał
się staraniom pulchnej czterolatki, usiłującej na próżno otrzepać z czerwonego

pyłu bukiet, który przed chwilą jej upadł. Starsza dziewczynka, zapewne siostra,
odłączyła się od grupy dzieci za niebieską wstęgą i podbiegła do małej. Zganiła

ją szorstko i pomogła na nowo ułożyć kwiaty. Oczy małej wypełniły się łzami, ale
stłumiła narastający w gardle szloch i mocniej ścisnęła bukiet. Z napięciem

czekała na najważniejszy jak dotąd moment w swoim czteroletnim życiu: na chwilę,
kiedy go wręczy pani, której imieniem nazwano nowy ośrodek. Nawet gniew siostry

nie zmącił jej podniosłego nastroju.
— Tyle, tyle dzieci — mruknął pogrążony w zadumie młodszy z mężczyzn. Czarna

broda zasłaniała ostre, regularne rysy jego twarzy.
— Krew dzieci zastępuje dziennikarzom atrament. To dzięki dzieciom, które zginą,

możemy być pewni, że cały świat się dowie o naszym czynie. — Jego towarzysz
rzucił okiem na zegarek. — Czas na nas.

Przeciskając się z trudem przez tłum, dotarli do samochodu. Starszy, którego
oczy zakryte były okularami słonecznymi, usiadł za kierownicą.

Kiedy wyjechali z wąskich uliczek Shonalanga, zwrócił się do młodszego:
— Mam nadzieję, że twoja uwaga o dzieciach nie wynikła ze słabości ani

niepotrzebnego współczucia. — Jego głos był lodowato zimny; z namysłem wymawiane
słowa uderzały w młodszego jak grad. — Nie zapominaj słów wielkiego Lenina:

celem terroryzmu jest siać przerażenie. — Gdy milczenie stało się
przytłaczające, mówił dalej. — Pamiętaj także, co mówił o rewolucjoniście

okazującym współczucie: jest on równie godny pogardy jak żołnierz, który
tchórzy.

— Towarzyszu, ja...
Starszy nie pozwolił mu dojść do głosu.

— Nie czas to i nie miejsce na współczucie, tchórzostwo czy inne słabości. W
naszej wojnie wszyscy są winni.

195
Czarnobrody głośno przełknął ślinę, ale nie odważył się odezwać.

— Nie zapominaj o tym, co ci powiedziałem, i najlepiej przeczytaj jeszcze raz
dzieła wielkiego Lenina.

Dopiero gdy wyrósł przed nimi Diabelski Szczyt, pokryty czarnymi bliznami po
pożarach, młodszy odważył się przerwać milczenie.

— Towarzyszu, przepraszam za słowa, przez które pomyślałeś, że współczuję tamtym
dzieciom. Naprawdę nie obchodzi mnie nic oprócz naszej słusznej i szczytnej

sprawy.
Starszy przestał dłubać w nosie i z aprobatą skinął energicznie głową.

— To dobrze — chrząknął. — To bardzo dobrze. — Parsknął rozeźlony, kiedy wyminął
ich biały, sportowy samochód; jechał w stronę przedmieść.

Kapitalista, pomyślał, jeździ samochodem wartym tyle, co dom, w którym mogłyby
mieszkać trzy duże rodziny. To się skończy, kiedy przejmiemy władzę. Nikt oprócz

naszych wielkich przywódców nie będzie jeździł takimi samochodami. Wy, którzy
obrośliście tłuszczem dzięki pracy robotników, którzy syciliście się ich potem i

krwią, przesiądziecie się do autobusów i pociągów.
W bocznym lusterku widział, jak biały samochód prześlizguje się między innymi

autami. Ten kierowca uważa chyba, że nie dotyczą go przepisy ruchu. Brodacz
skrzywił się z niesmakiem. Parszywy kapitalista. Samochód znikł już z pola

widzenia.

background image

Toni jak wirtuoz naciskała raz pedał gazu, raz hamulców. Jechała z szaleńczą

szybkością, nie zważając ani na długie sznury innych samochodów, ani na
zatłoczone jak zwykle minibusy. Myślała tylko o jednym: zdążyć do Shonalanga

przed dziesiątą.
Chyba nie zapomniała o niczym istotnym. Podała Izubie numery posterunków policji

w Shonalanga i Wynstaat i kazała jej dzwonić do skutku: kiedy wreszcie ktoś
podniesie słuchawkę, ma powiedzieć, że podczas uroczystości otwarcia nowego

ośrodka opieki dziennej w Shonalanga wybuchnie bomba. Ceremonia zaczyna się o
dziesiątej.

Wypchnęła Tima z samochodu i zostawiła go, małą żałosną figurkę o twarzy zalanej
łzami, koło drzwi kuchennych.

— Będę grzeczny, mamusiu, przyrzekam — szlochał, ciągnąc ją za spódnicę. —
Pozwól mi też iść. Kocham cię, mamusiu.

196
Przerażona, za wszelką cenę chcąc dotrzeć do Helen i Clive'a, zanim będzie za

późno, Toni odepchnęła go i warknęła:
— Rób, co mówię. Zostajesz tu z Izubą.

Stał przy drzwiach, mały bezradny chłopczyk, w którego dużych oczach widniało
rozczarowanie i ból. Czym sobie zasłużył na taką karę? Ponownie zaniósł się

szlochem, kiedy zobaczył, jak Toni odpycha wskakującego do samochodu Chopsa,
zatrzaskuje drzwi i odjeżdża w tumanie kurzu.

Świadomość, że jego mama pojechała na przyjęcie cioci Helen bez niego,
nadwerężyła ciepły kokon miłości, w jakim przebywał od urodzenia. Do dziecinnego

świata wpełzł ohydny robak odrzucenia. Była to trudna, gorzka lekcja. Nawet
ramiona Izuby, nawet kołysanki w dźwięcznym języku Xhosa nie były w stanie ukoić

bólu z powodu zdrady matki.
Sportowy samochód mknął wąskimi uliczkami Shonalanga, szybki jak żywe srebro.

Kierownica była mokra od potu na zaciśniętych dłoniach Toni. Cienkie strumyki
spływały jej za uszami. Nie zdejmując ręki z klaksonu, modliła się desperacko:

— Dobry Boże, daj, abym nikogo nie przejechała. Niech dzieci ani zwierzęta nie
wybiegną nagle na jezdnię. I błagam, pozwól mi dotrzeć na miejsce, zanim bomba

eksploduje. Spraw, żebym zdążyła ich ostrzec. Niczym nie zasłużyli na taką
śmierć. — Głośno wypowiadane słowa uspokajały jej rozszalałe nerwy.

Skręciła w pełną kurzu drogę wiodącą do ośrodka i usłyszała głośne śmiechy,
śpiewy i muzykę.

— Dzięki ci, dobry Boże, dzięki, że pozwoliłeś mi dotrzeć na czas.
Osłabła z ulgi, widząc dzieci, kwiaty i tłumy ludzi. Kamerzyści, zaalarmowani

wściekłym trąbieniem, odwrócili się w jej stronę i filmowali biały samochód,
zatrzymujący się w tumanie kurzu.

— To Toni — krzyknęła Helen oparta na ramieniu Clive'a. Stała na czubkach
palców, usiłując zobaczyć, co się dzieje. — Coś musiało się stać — mruknęła. —

Nigdy nie prowadzi tak wariacko.
Helen i Clive widzieli, jak wysiada z samochodu, krzycząc coś histerycznie.

— Boże, Clive, to ma na pewno związek z Timothym. Jest sama. — Helen puściła
ramię Clive'a i biegiem ruszyła do przyjaciółki

197
Jej włosy płonęły jak pochodnia, kiedy zbliżała się do miejsca, gdzie Toni

usiłowała przedrzeć się przez tłum gapiów.
Oszalała, naprawdę oszalała, pomyślała Helen. Toni odpychała dzieci, biła je,

przeciskając się ku niej i zarazem chcąc odsunąć malców od barierek. Z daleka
nie można było usłyszeć jej słów, bo muzyka, śmiechy i rozmowy zagłuszały

wszystko.
Tuż przed ośrodkiem w równym szeregu stały dzieci. Dziewczynki nerwowo obciągały

spódniczki, chłopcy poprawiali spodenki, a wszyscy aż dygotali z emocji. Pani,
na którą czekano, wreszcie przyjechała i zaraz zacznie się przyjęcie.

Nieprzytomni z podniecenia wytrzeszczali oczy, by jak najszybciej zobaczyć
sławną panią, co pisze do gazet. Nie mogły widzieć zdezorientowanych gapiów

drepczących niespokojnie wokół Toni i blokujących jej drogę, ale słyszały coraz
głośniejsze pomruki w tłumie i wyczuwały narastające napięcie,

Clive poczuł, że ktoś ciągnie go za nogawkę. Spojrzał w dół i zobaczył pulchną
dziewczynkę, która miała wręczać Toni kwiaty. Miała na sobie białą sukieneczkę

wykrochmaloną tak mocno, że sterczała jak spódniczka baletnicy. Podkolanówki
wpijały się w miękkie ciałko łydek. Kwiaty w bukiecie podskakiwały w rytm

nerwowego drobienia tłustych nóżek.

background image

— Czy ta pani już przyjechała? — dopytywała się niecierpliwie.

— Tak. — Clive wziął ją na ręce. — Popatrz, tam jest. Właśnie do nas idzie.
Widzisz, to ta pani w różowym kostiumie.

— Uf — mała westchnęła z ulgą. — Więc przyjechała. Clive uśmiechnął się i
postawił ją na ziemi.

— Poczekaj tutaj, pójdę jej pomóc przedrzeć się przez tłum. Kiedy tu dojdzie i
przetnie wstęgę, dasz jej twoje kwiatki, dobrze?

Martwił się. Coś było nie w porządku. Toni utkwiła w ciżbie. Wydawało mu się, że
coraz więcej osób ją otacza. Helen nie mogła do niej dotrzeć i stała bezradnie

przy barierkach, wołając coś do kamerzystów.
Dziewczynka uśmiechnęła się radośnie. Widziała już panią w różowym kostiumie i

zaraz wręczy jej kwiaty. Zerknęła na najbardziej zakurzony pączek, który jej
siostra ukryła w środku bukietu. Stwierdziwszy z ulgą, że kompromitującego

kwiatka nie widać, cofnęła jedną pulchną nóżkę do tyłu i dygnęła.
Od wielu tygodni ćwiczyła dygnięcie, dzięki czemu potrafiła

198
ukłonić się wdzięcznie, nie tracąc równowagi i nie lądując na pupie. Ugięła

kolana ostrożnie, żeby utrzymać kwiaty z dala od ziemi. Wyobrażała sobie, że
pani w różowym kostiumie stoi tuż-tuż.

Kiedy prostowała się po ukłonie, nie musiała już łapać równowagi. Żwir dokoła
uniósł się nagle w powietrze, porwany nagłą eksplozją, a ona uleciała w górę

wraz z nim, lekko jak bańka mydlana targana wiatrem. Biała organdynowa
sukieneczka poczerniała od ognia. Żółte kamyki powracały na ziemię kaskadą

podobną do tysięcy iskier z ogniska. Na ścieżkę upadło także czarne ramię.
Malutka dłoń nadal ściskała bukiet białych i łososiowych róż. Martwe ciało

leżało na placyku, przed chwilą jeszcze pełnym szczęśliwych dzieci.
Kamera terkotała głośno. Taśma przesuwała się szybko, chłodne, beznamiętne oko

obiektywu skrupulatnie rejestrowało masakrę. Zaprawiony w filmowaniu śmierci i
zniszczenia kamerzysta, weteran afrykańskich sieci telewizyjnych, pobladł

gwałtownie. Nie mógł pozwolić sobie na myślenie o tym, co uwieczniał. Relacja z
zamachu potwierdzi przecież jego reputację jednego z najlepszych operatorów w

Afryce.
Skierował obiektyw na bok: zbliżenie miejsca, gdzie wcześniej stały ławki. Bomba

musiała być ukryta właśnie tutaj, pomyślał. Niewiele zostało. Chyba nie będzie
nawet czego grzebać.

Przez oko kamery widział spalone szczątki. Z dala dobiegło jego uszu zawodzenie
policyjnych syren. Ponownie skierował obiektyw na ruiny świetlicy. Trzeba

sfilmować jak najwięcej, zanim przyjadą i zamkną teren.
Pomalowany na biało i niebiesko budynek nowego ośrodka zapadł się w sobie, jakby

zmiażdżony ręką złośliwego olbrzyma. Nadawał się już tylko do rozbiórki.
Strumienie czerwonej i zielonej oranżady ze stłuczonych butelek wpadały do

olbrzymich szkarłatnych kałuż krwi. Okruchy ciastek przykrywały strzępy ciał.
Wozy policyjne wyhamowały z piskiem opon. Po chwili kordon policjantów w

niebieskich mundurach otoczył świetlicę jak sznurek błękitnych korali.
Kamerzysta podniósł głowę. Jeszcze tylko szybki najazd na Toni Balser,

zdecydował i skierował obiektyw na kobietę w różowym kostiumie.
W pobladłej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim duże

199
oczy, w których zdawał się odbijać cały ten koszmar. Z otwartych szeroko ust

wydobywał się krzyk bólu. Daremnie usiłowała dotrzeć do rudowłosej kobiety o
posągowych kształtach, zamarłej w bezruchu. Ogniste włosy zakrywały jej twarz

jak żałobny welon.
Tłum ogarnęła panika. Stał się groźny. Ci, którzy nie zginęli w wybuchu,

kopniakami torowali sobie drogę ucieczki, za wszelką cenę starając się wydostać
z pobojowiska. Nie zwracano uwagi na słabych, starych i dzieci, tratowano ich i

duszono. Jęki i płacze rannych zagłuszał inny dźwięk, ostry głos Afryki, głos
mrożący krew w żyłach: lament żałobny. Kobiety zawodziły, niewiarygodnie szybko

uderzając językami o podniebienie. Dzikie, pełne rozpaczy okrzyki rozlegały się
tam, gdzie jeszcze przed kilku minutami brzmiał radosny śmiech.

Kamerzysta szykował się akurat do panoramicznego ujęcia całego placu, gdy twarda
dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku.

— Dosyć tego. Zbieraj swoje manatki i spływaj na posterunek w Wynstaat. Jeden z
moich ludzi pojedzie z tobą. Musimy natychmiast obejrzeć twój film. Może

nakręciłeś coś ważnego.

background image

Filmowiec chciał zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie w piwne oczy

rudego policjanta, by zmienić zdanie. Bez słowa zajął się pakowaniem kamery.
Zwoje kabli wiły się gdzieś pod stopami setek gapiów, więc machnął na nie ręką i

wezwał do odwrotu dwóch asystentów.
— A nie marnuj czasu na wykład o tych wszystkich radykalnych partiach i innych

gównach! — wrzasnął Stan le Roux patrząc, jak Richard eskortuje ekipę
telewizyjną. — Jesteś potrzebny tutaj, wracaj migiem.

— Tak jest, sir — odkrzyknął młody policjant.
— Twarda sztuka — mruknął kamerzysta. — Nie chciałbym z nim pracować.

— To cudowny człowiek, jeden z najszlachetniejszych ludzi jakich kiedykolwiek
spotkałem — bronił sierżanta Richard. Uśmiechnął się, kiedy nad placem zahuczał

głos Stana.
— Usuńcie gapiów, zróbcie przejazd dla karetek pogotowia. Ruszcie się, do

cholery! Na co czekacie? Na imienne zaproszenia?
— Mężczyźni w mundurach zabrali się do pracy. Jak pas-tuchowie bydło, tak oni

otaczali rozszalały tłum i spychali go na
200

pobliskie boisko, gdzie czekali funkcjonariusze, którzy mieli przesłuchiwać
świadków.

Policjantom udało się zapanować nad tłumem i uspokojony zawodzeniem karetek
pogotowia Stan le Roux ruszył zalaną krwią ścieżką w stronę ruin ośrodka.

— Ciekawe, jakież to przeklęte motywy tej rzezi wymyśli ten mały skurczybyk
Richard — mruknął. — Oto cholerni komuniści piją z naszymi przywódcami, uchodźcy

polityczni i ich dawni prześladowcy szczerzą do siebie zęby i gadają o pokoju, a
bandyci, nad którymi nie mają żadnej władzy, wciąż urządzają jatki —mamrotał,

ale w głębi duszy żywił szacunek dla wiedzy młodego policjanta.
Szorstkim głosem, zniekształconym przez tubę przy ustach, wykrzykiwał polecenia,

torując sobie drogę w tłumie. Dotarł do oszołomionej, odrętwiałej Toni.
Usiłowała dojść do Helen, ale potykała się i ślizgała na pokrwawionych

szczątkach ciał.
— Stan —jęknęła. — Dzięki Bogu, że tu jesteś. Potrzebna nam pomoc. Nie możemy

zatamować krwotoku.
Z trudem rozpoznał Toni w kobiecie w różowym, spryskanym krwią kostiumie. Jej

dłonie pokrywała zaschnięta krew, jak rękawiczki. Przez policzki ciągnęły się
czerwone smugi; widać usiłowała odsuwać z twarzy włosy, które co chwila opadały,

ściągnęła z nich bowiem aksamitkę i zacisnęła ją wokół uda leżącego na ziemi
mężczyzny.

— Toni Balser — rzekł z uznaniem Stan. Zawołał kilku policjantów.
Helen z niechęcią pozwoliła im unieść Clive'a.

— Wszystko będzie dobrze, najdroższy — pocieszała. — Kocham cię i cały czas będę
przy tobie. — Z bólem patrzyła, jak Clive usiłuje coś powiedzieć, z trudem

poruszając pobladłymi nagle wargami.
— Co z moją nogą?

Helen odwróciła głowę. Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
— Zaszyją rany i za dwa tygodnie będziesz znów grał w squas-ha — odpowiedziała

Toni za przyjaciółkę. — Wygląda gorzej niż jest naprawdę, Clive. — Zmusiła się
do uśmiechu. Z bólem patrzyła, jak jego oczy wypełniają się nadzieją.

— Dzięki — szepnął. Skrzywił się, kiedy policjanci go unieśli.
201

— Wsadźcie nogę do worka i zabierzcie do szpitala — polecił cicho Stan. — Może
uda im się dokonać cudu.

Spojrzał na ocalałą nogę, która zwisała bezwładnie jak ciało gazeli z paszczy
geparda. Nie wierzył, że ten człowiek będzie jeszcze chodził.

— Dołączę do was w szpitalu — Toni uścisnęła dłoń przyjaciółki. — Nie płacz.
Musisz być dzielna, dla niego. Musisz się uśmiechać. — Pochyliła się nad

Clive'em i musnęła wargami jego usta. — Pamiętaj, wszystko będzie dobrze.
Przyjadę do szpitala tak szybko, jak tylko będę mogła.

Stan otoczył Toni ramieniem, gdy pielęgniarze układali Clive'a na noszach.
— Co za podły świat — szepnęła Toni. — Niedługo mieli się pobrać.

Potakiwał milcząco. Wszystkimi zmysłami chłonął wysyłane przez tłum sygnały, w
każdej chwili gotów interweniować, gdyby rozpacz i przerażenie zmieniły się w

niszczycielską wściekłość.
Jego ludzie sumiennie wypełniali rozkazy. Przestał zwracać uwagę na rzedniejący

tłum. Zajął się funkcjonariuszami, którzy zbierali do plastikowych worków

background image

szczątki ciał. Patrzył, jak dłonie w gumowych rękawiczkach podnoszą kawałki rąk

i nóg. Wrzucali je do worków i oznaczali starannie.
— Głuchy telefon. — Toni myślała głośno. — Nie doszłoby do masakry, gdyby ktoś

odebrał telefon w Shonalanga. Stan odwrócił się gwałtownie.
— Otrzymaliśmy informację o bombie na posterunku w Wyn-staat i natychmiast

powiadomiliśmy placówki w tej okolicy. Co chce pani powiedzieć?
Toni opowiedziała mu o cichym głosie z murzyńskim akcentem, który ją ostrzegł, i

o swoich daremnych wysiłkach zawiadomienia policji.
— ...i wtedy kazałam Izubie, mojej gosposi, dzwonić do skutku, a sama

przyjechałam tutaj. Miałam nadzieję, że zdążę wszystkich ostrzec. — Zachmurzyła
się. — Ci, którzy stali najbliżej mnie, śmiali się tylko albo patrzyli zdumieni

i wołali przyjaciół, aby podeszli i posłuchali, co za bzdury wygaduję. Nie dałam
rady dotrzeć do mikrofonu. —Zagryzła wargę. — Było zbyt głośno, moi przyjaciele

nie mogli mnie usłyszeć.
202

Spojrzała w górę, na afrykańskie błękitne niebo, upstrzone małymi białymi
chmurkami. Zaczęła płakać. Stan objął ją i czekał cierpliwie, aż przestanie.

Krew z jej ubrania plamiła jego mundur.
— Chodźmy — powiedział. — Jedziemy na posterunek. Tam się pani umyje, a potem

ktoś z moich ludzi zawiezie panią do domu.
— Mogę sama...

— Wiem — przerwał jej. — Ale musi pani złożyć zeznania. Jeden z chłopców
pojedzie z panią samochodem, a nasz wóz zapewni wam eskortę.

Toni zastanawiała się chwilę. Była prawie dwunasta. Wkrótce Timothy pójdzie spać
po lunchu. Wróci więc do domu podczas jego drzemki i przebierze się, żeby syn

nie zobaczył jej zalanej krwią.
— Dziękuję panu, Stan — zgodziła się. — Jedziemy na posterunek.

ROZDZIAŁ
13

Kierowany wprawną ręką pomarańczowy lukier układał się w skomplikowane wzory. Za
pomocą wyciskacza Toni wyczarowała już połowę klauna z jaskrawoczerwonymi

pomponami i zieloną czapeczką.
Była to żmudna, męcząca praca. Toni wyprostowała się na chwilę, przyciskając

rękę do obolałego krzyża. Dzięki Bogu, że zdecydowała się polukrować klauna
kilka dni przed urodzinami Timothy'ego. W dzień przed przyjęciem trzeba będzie

tylko upiec ciasto. Rzuciła okiem na zegarek i zlizała z cyferblatu kropelkę
lukru. Była ósma, do dziesiątej uda się jej chyba skończyć z klaunem i

kaligrafowaniem imienia synka. Już dawno doszła do wniosku, że mali chłopcy i
lukier to fatalne połączenie, i dlatego czekała z tą robotą, aż malec zaśnie.

Kiedy Tim się obudzi, klaun będzie bezpiecznie ukryty na najwyższej półce w
spiżarni.

Właśnie malowała fantastyczny zawijas nad rękawem, który chciała zakończyć przy
suto zdobionym czerwonym mankiecie, gdy kuchnię wypełniło natrętne brzęczenie

telefonu.
— Cholera — mruknęła odkładając wyciskacz i wycierając lepkie dłonie w kwiecisty

fartuch. — Jeśli to znowu ta głupkowata Baby Botha, dostanę szału. — W ciągu
minionego popołudnia Baby dzwoniła już dwukrotnie. Za pierwszym razem oferowała

swą pomoc przy lukrowaniu ciastek, ubijaniu lodów i śmietany. Toni
204

wiedziała doskonale, że wszystkie wymienione zajęcia Baby uważa za śmiertelnie
nudne. Odmówiła, uśmiechając się pod nosem. Nie miała pojęcia, skąd u Baby Botha

taka ochota do pomocy.
Za drugim razem oznajmiła, że może przyjść na urodzinowe przyjęcie i pomóc

zabawiać dzieci. Toni była święcie przekonana, że Baby dobrze zna się na
zabawianiu, ale niekoniecznie dzieci. Baby nie mogła się pogodzić z myślą, że po

raz drugi odrzucono jej usługi, i zdecydowała się wyznać prawdę. Słyszała, że
Helen i Clive będą na przyjęciu. Zarówno Baby, jak i jej męża i jego kumpli od

kielicha intrygowało, jak Clive wygląda po wypadku. Nie widział go nikt poza
Toni i Helen. Tak więc Baby miała dostarczyć informacji z pierwszej ręki.

Telefon dzwonił dalej, więc Toni chcąc nie chcąc, sięgnęła po słuchawkę.
Przekonana, że zaraz usłyszy zdyszany, sepleniący głosik Baby, zastanawiała się,

jak odmówić jej po raz trzeci.
— Cześć, kochanie. — W słuchawce rozległ się głos Serge'a.

— Dobry wieczór, Serge — odparła Toni zimnym, opanowanym głosem. Nadal bolała ją

background image

myśl o ich ostatniej awanturze. Serge przyszedł wówczas do domu i oznajmił, że

nie będzie go na urodzinach Timothy'ego, bo musi wyjechać do Durbanu. Tym razem
Toni nie rozpłynęła się we łzach i nie pozwoliła mu na łatwe zwycięstwo.

Lodowatym głosem rzuciła mężowi w twarz, że tak zwane wyjazdy służbowe służą
tylko i wyłącznie jego przyjemności i są wymówką, dzięki której udaje mu się

unikać odpowiedzialności za problemy rodzinne. Oznajmiła, że jego pięcioletni
syn potrzebuje ojca, a nie mężczyzny, który daje prezenty, wpada na chwilę i

znów wyjeżdża.
Jej sprzeciw podziałał na Serge'a jak płachta na byka. Poczerwieniał, obrzucił

ją obelgami i daremnie usiłował zbić ją z pantałyku. Wreszcie poddał się, dwa
razy podrzucił Timothy'ego do góry, obiecał, że będzie na przyjęciu, i wybiegł z

domu.
— Toni — mówił teraz — Toni, naprawdę żałuję, że ostatnio zachowałem się tak

okropnie. Zdaję sobie sprawę, że często jesteś sama, i obiecuję, że w przyszłym
roku ograniczę podróże i postaram się spędzać więcej czasu z tobą i Timothym.

Toni nie wierzyła własnym uszom. Wiedziała, z jakim trudem przychodzą jej mężowi
słowa przeprosin. Znała go już od dziesięciu lat, a dziś przeprosił ją chyba

drugi raz.
205

— Dziękuję, Serge — powiedziała miękko. — Ja też żałuję, że się tak
pokłóciliśmy. Awantury tylko zaogniają sytuację. O której wrócisz w piątek?

Bardzo chętnie zjadłabym kolację poza domem, bo w sobotę, jak sobie zapewne
wyobrażasz, rozpęta się tu istne piekło. — Zaśmiała się. — Timothy jest prawie

chory z radości na myśl, że otrzyma dwadzieścia cztery prezenty. To okropny mały
spekulant. Mam nadzieję, że nie pobije żadnego dzieciaka, jeśli nie przyniesie

mu prezentu.
Toni mówiła dalej, zadowolona, niemal szczęśliwa. Na myśl o Serge'u ogarnęła ją

czułość. Praca w gazecie dawała jej satysfakcję i świadomość, że jest komuś
potrzebna. Nie myślała o Nicku. Wszelkie drogocenne wspomnienia zepchnęła na dno

świadomości. Powracały jednak często, przywołane zapachem róż, taktem muzyki czy
śpiewem ptaków.

Miała nadzieję, że Serge, zmęczony wieloletnim żeglowaniem po burzliwym morzu,
doceni spokojne wody ciepła rodzinnego. Może wreszcie ominą niebezpieczne rafy

czyhające na świeżo poślubionych małżonków i staną się starym, zgodnym
małżeństwem.

Rozmarzona nie od razu zrozumiała, co Serge do niej mówił.
— Wierzę, że to zrozumiesz, Toni. Obiecałem, że wrócę, ale tu, w Durbanie trwają

właśnie bardzo ważne dla mnie negocjacje. Nie wyrwę się stąd wcześniej jak w
połowie następnego tygodnia. Proszę, kochanie, zrozum mnie.

Toni ciężko opadła na krzesło i bezmyślnie zdrapywała z paznokci zaschnięty
lukier. Jak mogła być taka głupia. Utraciła Nicka, a Serge nigdy się nie zmieni.

— Toni? Powiedz coś, kochanie. — Głos męża wyrwał ją z odrętwienia.
— Coś powiedzieć, Serge? A co mam ci powiedzieć? Nie było cię na pierwszych,

drugich, trzecich i czwartych urodzinach Tima, nie będzie cię i na piątych.
— Uspokój się, kochanie, nie denerwuj się tak. Wiesz przecież, że nie zostaję tu

dla przyjemności, lecz po to, by zapewnić mojej rodzinie odpowiedni byt.
— Złościć się? — powtórzyła bezbarwnym głosem Toni. — Ja się nie złoszczę.

Jestem już zmęczona udawaniem, zmęczona tym, że moja rodzina składa się z
żonatego kawalera, słomianej wdowy i syna bez ojca. Dobranoc, Serge. Ach,

prawda, nie zapomnij kupić
206

Timowi pięknego, drogiego prezentu. Być może złagodzi to jego ból, kiedy się
dowie, że tatusia znów nie będzie na urodzinach. Dobranoc. — Nie czekając na

jego reakcję, odłożyła słuchawkę.
Serge ze zdumieniem patrzył na cichy nagle telefon. Zdenerwowany machinalnie

przeczesał włosy palcami. Będzie musiał coś wymyślić, żeby ułagodzić Toni.
Fale głucho uderzały o brzeg. Wsłuchany w monotonny szum zerknął na zegarek. Za

godzinę miał się spotkać ze swoim informatorem na wybrzeżu. Jego do tej pory
oddany pracownik ostatnio zachowywał się coraz mniej odpowiedzialnie. Serge

odkrył, że w wielu spośród wysyłanych przez jego firmę wysyłkową kontenerach
wywozi się nielegalnie transporty kości słoniowej i rogów nosorożca.

Pośrednicy zajmujący się dochodowym handlem tymi towarami odkryli zalety
transportu kontenerami. W ruchliwych portach Afryki dla celników fizyczną

niemożliwością było otwieranie i kontrolowanie zawartości każdego kontenera.

background image

Znaleziono furtkę i cenny towar opuszczał kontynent w skrzyniach, które według

specyfikacji zawierały wyroby rzemieślnicze.
Serge dawno już pojął, jak wiele można na tym zarobić. Jego ludzie w całym kraju

zbierali informacje, w których kontenerach firmy znajdował się nielegalny
ładunek. Na zagraniczne konta Balsera wpływały potem olbrzymie sumy gwarantujące

milczenie właściciela firmy.
Wyszedł na balkon, w miękką ciemność nocy. Nie zwracał jednak uwagi ani na

ciepły powiew, ani na tysiące gwiazd, które migotały na niebie jak cekiny.
Nie interesowała go moralna strona zagadnienia, co jego żonę doprowadzało do

bezsilnej furii. Wiele razy kłócili się na temat ochrony środowiska. Był to
jeden z nielicznych tematów, przy których rozważaniu Toni nie szła na żadne

ustępstwa.
— Dopóki ludzie bez skrupułów eksportują kość słoniową, bestialskie mordowanie

nie będzie mieć końca — krzyczała.
— Ależ eksporterzy robią tylko to, co do nich należy, kochanie — tłumaczył

Serge. — Jeśli nie ci, zrobią to inni, bo zbyt wiele można na tym zarobić.
— To chore tłumaczenie i dobrze o tym wiesz. — Oczy Toni błyszczały. —Hołotę

związaną z tym handlem powinno się powiesić.
207

Nie pamiętał, co mówiła dalej. On był przekonany, że zwolennicy zakazu walczą za
sprawę z góry przegraną. Nie obchodziły go piękne afrykańskie olbrzymy, skazane

na przyszłość w zamkniętych rezerwatach.
Koniuszek papierosa rozżarzył się, kiedy głęboko zaciągał się dymem. Może

nikotyna uspokoi narastające napięcie.
Zarząd Parku cieszył się powszechnym szacunkiem. Pieniądze, które uzyskiwano z

wydawania zezwoleń na odstrzał poszczególnych zwierząt, szły na zwalczanie
kłusowników. Świat przejrzał na oczy, docierało doń powoli, że wspaniałym

olbrzymom, żyjącym na tej ziemi od trzydziestu milionów lat, szarym, gru-
boskórym, mądrym mieszkańcom Afryki grozi całkowite wyginięcie. Kiedy świat

budzi się nagle, podejmuje się radykalne decyzje bez względu na konsekwencje.
Emocje zwyciężają nad rozsądkiem; Zarząd Parku potrzebował zdrowej reakcji na

program odstrzału. Dlatego wydali wojnę wszystkim kłusownikom. Wstrząsy wywołane
nowymi decyzjami odczuwano także w innych krajach. Wielu informatorów Serge'a

zaczynało szukać bezpieczniejszej pracy.
Balser chciał, by jego zagraniczne konta nadal prezentowały się równie

imponująco jak do tej pory. Musi jakoś powstrzymać swoich ludzi przed zmianą
pracy.

Zgniótł papierosa o żelazną poręcz i cisnął niedopałek do ogrodu. Zapisał sobie,
że ma kupić prezent dla Toni, i wyszedł na dwór. Zbliżała się godzina umówionego

spotkania.
Zmęczona Toni ciężkim krokiem wróciła do kuchni, napełniła wyciskacz

jasnoróżowym lukrem i zabrała się do pracy nad klaunem. Obojętnie patrzyła na
różową masę. Napisała S, potem E, R i wreszcie GE. Szybko ozdobiła napis dwoma

zawijasami.
— A niech go szlag trafi — mruknęła, malując klaunowi różowe prążki na

spodniach. Nagły dzwonek telefonu zakłócił jej koncentrację i lukrowy pasek nie
wyszedł idealnie równo.

Niezadowolona zmarszczyła brwi i ostrożnie zebrała nadmiar lukru. Podświadomie
liczyła dzwonki telefonu. Po dwunastym zapanowała cisza.

— No i dobrze — szepnęła do siebie. — W końcu dał spokój.
208

Telefon rozdzwonił się znowu. Przy piętnastym sygnale poddała się i sięgnęła po
słuchawkę.

— Kocie...
Wpatrzona w telefon powoli usiadła na obitym skórą zydlu.

— Nick. — Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
— Toni, dopiero wróciłem do Kapsztadu. — Jego głos łamał się. Nick odkaszlnął

niepewnie. — Mam przed sobą dzisiejszą gazetę. — Drżącymi palcami wygładzał
rozpostartą na stole płachtę. Pobladła, umazana krwią Toni patrzyła na niego ze

zdjęcia pod nagłówkiem „Zamach na ośrodek — policja w ślepym zaułku".
— Toni, nie wiedziałem, inaczej wróciłbym natychmiast. — Zniżył głos do szeptu.

— Mogłaś zginąć, kochanie.
Toni w milczeniu upajała się dźwiękiem jego głosu.

— Kocie — znów chrząknął. — Wiem, że nie mam żadnego prawa prosić cię o to, ale

background image

musimy porozmawiać. Błagam, spotkajmy się.

Reflektory przecinały silnym strumieniem światła gęstą, ciemną mgłę otulającą
półwysep. Toni jechała bardzo szybko. Podniecona myślą, że zobaczy Nicka, z

całej siły dociskała pedał gazu.
Po telefonie wpadła do kuchni i tańczyła z radości jak szalona, uderzając

drewnianą łyżką w stół. Płynny lukier rozprysł się po całym wnętrzu, ale nie
zważała na to. Tanecznym krokiem ruszyła do łazienki i śpiewała głośno, biorąc

gorący prysznic. Wesoła jak szczygieł włożyła wiśniowy kaszmirowy golf, którego
głęboki odcień dodawał blasku jej oczom. Wreszcie, kiedy syn sąsiadów zgodził

się pilnować Timothy'ego, wybiegła z domu. Podczas szaleńczej jazdy jednak
euforia nagle zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. radość uleciała jak

powietrze z dziurawej dętki. Dlaczego właściwie tak bardzo się spieszy?
Dlaczego, skoro już rozpoznała jego głos, nie wygłosiła zdań, które tyle razy

powtarzała w myśli od czasu owego nieszczęsnego listu?
„Było bardzo miło, Nick. Podobał mi się nasz mały romansik, ale nie łam zasad

gry i nie serwuj, kiedy mecz się skończył."
Nie potrzebowała go. Nie chciała już więcej ani podniecenia, ani bólu. Swoim

odejściem zranił ją głęboko; obawiała się, że nie potrafiłaby pozbierać się po
drugim takim przeżyciu.

209
Miała dom, męża, cudownego syna, dobrych przyjaciół, żyła w dostatku, miała

zabezpieczoną przyszłość. Jej myśli krążyły niespokojnie jak malutkie kolibry
uwijające się wśród barwnych kwiatów.

Po wielu miesiącach pełnych rozpaczy i bólu pogodziła się z tym, że nie połączy
się z Nickiem. Podobnie jak Clive, który miał przed sobą przyszłość kaleki,

pogodziła się z losem.
Była to długa walka. Przypomniała sobie noce pełne wspomnień i tęsknoty i dnie

pełne łez i niedowierzania. Sama w wielkim domu, nie wiedząc nawet, gdzie
podziewa się Serge, wycofała się z życia towarzyskiego; całą energię wkładała w

wychowanie syna i pisanie.
Z tyłu niecierpliwie zatrąbił jakiś samochód. Z poczuciem winy usunęła się ze

środka jezdni. Wyprzedzający ją mężczyzna wykrzykiwał coś wściekłym głosem.
Wzruszyła ramionami, wyprostowała się i zerknęła w lusterko. Wtedy z mgły

wynurzyły się cztery kasztanowce broniące wstępu do posiadłości Nicka. Po chwili
Toni mknęła w stronę krytego strzechą domu.

Zdecydowała się. Przywita Nicka tak, jakby witała starego przyjaciela. Wypije
drinka i posiedzi godzinkę. Wymienią ploteczki o wspólnych znajomych. Potem z

godnością podziękuje za drinka i wyjdzie. W ten sposób mu udowodni, że uważa go
za dobrego przyjaciela, nic więcej, a jego decyzja o pozostaniu z Jadę nie

wstrząsnęła nią. Nick zrozumie, że jego urok już na nią nie działa.
Aby umocnić się w powziętej decyzji, powtarzała cichutko słowa, które za chwilę

miała wygłosić: „Byliśmy razem i rozstaliśmy się. Było miło..."
Zadowolona, że dobrze je pamięta, zgasiła silnik i słuchała coraz cichszego

szumu maszyny. Postawiła kołnierz białej kurtki, wysiadła, odetchnęła głęboko
rześkim, nocnym powietrzem i ruszyła w stronę domu.

Stał w drzwiach, wysoki i szczupły, szczuplejszy niż pamiętała: ciemna sylwetka
na tle zalanego światłem holu. Toni przestała oddychać. Zamarła w bezruchu.

Wyciągnął do niej ręce. Widziała, jak zielona marynarka napina się na jego
szerokich barkach.

— Kocie... — zaczął, ale głos mu się załamał i nie usłyszała dalszych słów.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez ruchu. A potem, potem

210
wspomnienia, które od siebie odpychała i które chciała za wszelką cenę wymazać z

pamięci, powróciły olbrzymią falą i z płaczem rzuciła się w jego ramiona. Tulił
ją mocno, delikatnie kołysał, głaskał jej włosy, policzki, kark, szeptał jej

imię. Uspokajał ją, jak kochająca matka pociesza płaczące dziecko. Toni ukryła
twarz na jego piersi. Gęste miękkie włosy przyjemnie łaskotały jej policzek.

Wszelkie podjęte wcześniej decyzje spływały teraz wraz ze łzami. Była tu, gdzie
było jej miejsce. Przez dłuższy czas stali w korytarzu pochłonięci sobą. Potem

Nick odsunął ją delikatnie, uniósł jej twarz do góry i przesuwał palcami po
subtelnych rysach, ścierając łzy z policzków.

Powoli pochylił się nad nią i zaczął pokrywać jej oczy, długie, wilgotne rzęsy,
czubek nosa i usta pocałunkami łagodnymi i ulotnymi jak szept.

— Toni, moja Toni, jak mogłem ci to zrobić? — jęknął. — Jak mogłem pozwolić ci

background image

odejść?

Ukrył twarz w jej włosach, szloch wstrząsał jego ciałem. Płakał na wspomnienie
bolesnych samotnych miesięcy z dala od niej, i szoku, jaki przeżył, gdy się

dowiedział, że otarła się o śmierć. Toni, bezradna wobec męskiej rozpaczy,
objęła go mocno.

Powoli się uspokajał.
— Wybacz mi, najdroższa — szepnął. — Nie pamiętam nawet, kiedy mi się to ostatni

raz zdarzyło. Tak bardzo się bałem, że nie przyjdziesz, że utraciłem cię na
zawsze. Podczas ostatnich miesięcy tak bardzo tęskniłem do zapachu twojej skóry,

blasku twoich oczu, tak bardzo chciałem trzymać cię w ramionach i dotykać twoich
włosów. Moja kochana, mój skarbie jedyny. Jesteś tu, przyszłaś, a ja nie mogę w

to uwierzyć.
Objął ją mocno i zaprowadził do salonu.

Pomarańczowe języki ognia leniwie lizały grube polana na kominku z beżowego
górskiego piaskowca. Po obu stronach kominka zapraszały do wypoczynku kanapy

obite tkaniną koloru kości słoniowej. Na niskim dębowym stoliczku stał wazon, z
którego jak strumienie fontanny strzelały w górę gałązki zdobne w malutkie

purpurowe owoce.
— Śliczny pokój, Nick. — Toni po raz pierwszy była w jego domu. Nagle stanęła

jak zahipnotyzowana, wpatrzona w duży olejny obraz. Biła od niego siła, ale i
delikatny liryzm. Ruchy

211
pędzla były śmiałe i wyraźne, kolory żywe i jaskrawe, ale kwiaty migdałowca

przypominały białe chmurki, delikatne i ulotne na wiotkich gałązkach.
— Stern był znany z umiłowania ostrych kolorów, ale to jest cudowne — szepnęła.

— Myślałem o tobie, kiedy go kupowałem. Wiedziałem, że będzie ci się podobał.
W milczeniu obserwował, jak ogląda pokój. Kiedy przejechała dłonią po

porysowanym blacie kredensu, wstrzymał oddech. Wyczuła wbity w miękkie drewno
kawałeczek szkła. Ostrożnie, jak matka wyciągająca drzazgę z nogi dziecka,

wydobyła kryształowy odłamek, który teraz leżał na jej otwartej dłoni.
— Jadę. — Głos Nicka był pusty. — Pamiątka po jej pożegnalnym występie.

— Opowiedz mi o tym.
Znużony zdjął okulary i potarł skroń dłonią. Kosmyk włosów opadł mu na czoło. W

świetle ognia Toni wyraźnie widziała siwe pasma w ciemnej czuprynie. Nie
odrywała od niego wzroku, kiedy mówił. Teraz dostrzegła nowe zmarszczki koło ust

i w kącikach oczu. Cierpiała wraz z nim.
— Wróciłem dzisiaj rano. Wszedłem tylnymi drzwiami, bo było jeszcze wcześnie i

nie chciałem obudzić Jadę. Od dawna sypiałem w jednym z pokoi tu, na dole —
wyjaśnił.

Toni skinęła głową i przycupnęła na obitym perkalem krześle.
— Rozpakowałem akurat swoje rzeczy, kiedy z góry dobiegły mnie stłumione krzyki.

Myślałem, że Jadę potrzebuje pomocy. — Zamilkł, wpatrzony w dębowe schody. —
Jest już w ósmym miesiącu — dodał. — Wbiegłem na górę i otworzyłem drzwi jej

pokoju. — Zacisnął usta i skrzywił się z niesmakiem. Cisza pogłębiała się, ale
nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by opisać Toni Jadę siedzącą okrakiem na

kochanku, wzdętego brzucha żony, który uderzał z okropnym, przyprawiającym o
mdłości dźwiękiem w blade, pozbawione owłosienia ciało mężczyzny. W uszach

ciągle miał jej krzyk. Przełknął ślinę. — Była w łóżku z kochankiem. Z ojcem
dziecka. — W jego głosie pojawiły się twarde nuty. — Jadę wyprowadziła się już z

tego domu. Rozwód zostanie orzeczony w najbliższym czasie. Tamten przyznał się
do ojcostwa.

212
— Ona wiedziała — szepnęła Toni. — Jadę od początku wiedziała, że to nie ty

jesteś ojcem tego dziecka.
— Oczywiście. Ale chciała wyciągnąć ze mnie do narodzin dziecka, ile się da,

plus alimenty po rozwodzie.
— Tak mi przykro, Nick. — W jej oczach widział prawdziwe współczucie.

— Nie trzeba, kocie. — Pomógł jej wstać z krzesła. — To ja byłem głupcem, a moje
błędne pojmowanie odpowiedzialności prawie zniszczyło naszą wspólną przyszłość.

Toni pocałowała go lekko.
— Nie zniszczyło, Nick, na pewno nie zniszczyło. Objął ją mocno i zajrzał

głęboko w oczy, jakby spodziewał się dostrzec tam jej duszę.
— Toni, jestem prawie rozwiedzionym, trochę posiniaczonym po przejściach z Jadę,

ale ogólnie zdrowym facetem. Posiadam ten dom, mieszkanie w Knightsbridge i

background image

posiadłość na wybrzeżu. Z całego serca chcę, aby pewna dama i jej syn stali się

nieodłączną częścią mego życia. — Mówił teraz niskim, ochrypłym głosem. — Co ty
na to, Toni? Czy zostaniesz moją żoną? Będę cię kochał i chronił i zrobię

wszystko co w mojej mocy, żeby cię uszczęśliwić. Przysięgam.
Cisza, która nagle zapanowała między nimi, była równie gęsta jak mgła na dworze.

Toni wpatrywała się w niego dużymi oczami.
— Tak — powiedziała w końcu słabym głosem. — Tak, Nick. Pochylił się, a kiedy ją

całował, bolesna przeszłość odpłynęła.
— Dziękuję, kocie — szepnął.

Toni popatrzyła na niego roześmiana.
— Zaraz, jak prawdziwy kot, zwinę się w kłębek przed kominkiem i poproszę o

spodeczek śmietanki.
— Dla przyszłej pani Houghton mamy tu coś lepszego. Co powiesz na veuve cliqout,

ze śmietanką, jeśli sobie życzysz.
— Rozpuszczasz mnie. Zaspakajasz obie moje słabości: ogień na kominku i szampan.

— Zaraz mogę zaspokoić i trzecią — powiedział, a Toni zarumieniła się
gwałtownie.

Z uśmiechem podał jej pełen kieliszek.
— Chodź, pokażę ci resztę domu. Niedługo będzie to nasz dom.

213
— Tak, tak, już idę — mruknęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Upajała się

zapachem szampana. Wreszcie wziął ją na ręce.
— Toni zostanie ze mną na zawsze — śpiewał tańcząc z nią po pokoju. Szampan

wylewał się z kieliszka i ochlapywał ich oboje złotym deszczem.
— Nick — pisnęła — przestań, bo zrobi mi się niedobrze. — Śmiejąc się jak dzieci

ruszyli oglądać dom. Zaczęli od kolekcji dawnych map.
— Cudowna kuchnia — Toni z zachwytem zaglądała do pieca.

— Kiedy powiesz Serge'owi?
— Bardzo mi się podobają te białe blaty. — Toni zignorowała jego pytanie. — Będę

się świetnie bawić, gotując dla ciebie w tej kuchni. — Stała tyłem, pochylona
nad stołem. W końcu odpowiedziała:

— Muszę zrobić to delikatnie, Nick. Jest mi z nim źle, ale nie chcę go zranić.
Chciałabym, żebyśmy rozstali się jako przyjaciele.

Nick popatrzył na jej pochyloną głowę. Nie wiedziała jeszcze, że wszystkie
rozwody są poniżające. Ludzie nienawidzą się równie silnie, jak niegdyś się

kochali. Według niego rozwód w przyjaznej atmosferze zdarzał się tak rzadko jak
całkowite zaćmienie słońca. Powrócił myślami do Jadę. Znów widział jej

wykrzywioną złością twarz i pełne nienawiści oczy, kiedy się zorientowała, że na
nic jej knowania. Zniósł niewyszukane obelgi na temat jego męskości, groźby, że

zostawi go w jednej koszuli na grzbiecie. Udaremnił jej plany podrzucenia mu
dziecka innego mężczyzny. Wygrał walkę, nie straciwszy ani centa.

Przeraziła go myśl o Toni, która była w podobnej sytuacji. Przysunął jej krzesło
i zmusił, by usiadła. Sam przycupnął na stołku naprzeciwko niej i ukrył jej

dłonie w swoich.
— Kochanie — zaczął — nie znam Serge'a, ale to mężczyzna, a wszystkich mężczyzn

zżera duma i próżność.
— Chyba zazdrość — zażartowała Toni. Nie chciała słuchać tego, co Nick miał jej

do powiedzenia.
— Odchodząc, urazisz i jego dumę, i próżność. Nie wierzę, że jego uczucia do

ciebie, gdy mu powiesz, będą mieć cokolwiek wspólnego z przyjaźnią czy
zrozumieniem. Czeka cię długa, ciężka walka.

214
— Wiem o tym — odparła spokojnie. — Powiem mu, kiedy wróci z Durbanu.

Bała się. Od wczesnego dzieciństwa krzyki i przemoc budziły w niej paniczny
strach. W obliczu czyjejś gwałtowności serce podchodziło jej do gardła. Tylko

dzięki samokontroli nie uciekała z krzykiem przerażenia.
Na chwilę przytulna kuchnia i Nick zniknęli przysłonięci wspomnieniem jej samej,

ośmioletniej dziewczynki, która usiłuje schować się za poduszką przed ciosami
pijanego ojczyma. Głuche odgłosy pięści uderzającej w dziecięce ciało i bezradne

krzyki matki miały prześladować ją przez całe życie.
Przytuliła się do Nicka i zamknęła oczy. Lepiej nie myśleć o najbliższej

przyszłości, która przyniesie na pewno krzyki i awantury. Objęła go mocniej.
Potrzebowała jego siły, aby odegnać koszmar, który zniszczył jej dzieciństwo i

nie dawał spokoju w dorosłym życiu.

background image

Nick wyczuwał jej strach. Ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Rozbierał ją powoli. Zachwycał się jej ciałem, muskając ustami złotą skórę,
składał hołd jędrnym piersiom, piersiom młodej dziewczyny, nie matki. Całował

jej pępek i jedwabisty brzuch, pieścił palce zgrabnych stóp, a potem nie mógł
się oderwać od zachwycającej wrażliwością miękkiej skóry po wewnętrznej stronie

ud.
— Nick — szepnęła i uniosła jego głowę. — Nick, kochaj mnie.

Przesunął się wyżej i ich ciała przywarły do siebie. Okrzyki spełnienia, wysoki
i niski, połączyły się tak, jak łączą się w jedno odgłosy afrykańskiego buszu,

który oboje kochali. Leżeli bez słów, dwa splątane ciała pokryte miłosnym potem.
ROZDZIAŁ

14
Justice poprawił krawat w zielone i czerwone prążki, upewnił się, że górny guzik

jasnoszarej marynarki jest zapięty. Pod jego stopami, obutymi w nowe, jeszcze
skrzypiące skórzane buty, głośno chrzęścił żwir.

Wysadzana dębami aleja, która łączyła siedzibę parlamentu i założony trzysta lat
temu park, przyciągała wzrok wszystkich przechodniów, ale tego dnia Justice nie

dostrzegał piękna przyrody. Zastanawiał się, czemu wezwano go na nieoczekiwane
spotkanie.

Był chłodny słoneczny poranek, ale północno-zachodnie wiatry straciły dawną
siłę; Przylądek szykował się na powitanie wiosny.

Wisdom czekał już na drewnianej ławeczce ukrytej w spokojnej, cichej części
parku. Chłopak siedział z twarzą zwróconą ku słabemu słońcu i z przyjemnością

chłonął rozlewające się po wychudłym ciele ciepło. Starał się zapomnieć o
okropnej chwili poprzedniego dnia, kiedy to jeden z kierowców w sklepie państwa

Kahn dał mu karteczkę z wiadomością od brodatych. Chcieli się z nim spotkać,
właśnie tu, w parku, i o tej porze. Gdy przeczytał wiadomość, ogarnął go

paniczny strach. Kartka papieru upadła na ziemię, bo nie był w stanie jej
utrzymać rozedrganymi palcami.

Zamach na świetlicę powiódł się znakomicie. To, że zadzwonił do miss Toni, nie
uratowało niewinnych dzieci. Stacje telewizyjne

216
prześcigały się w podawaniu wiadomości, specjalnych audycjach poświęconych

zamachowi, wywiadach.
Brodacze są na pewno zadowoleni, czemu więc zwołują nagłe spotkanie? Z wielkim

trudem przekonał panią Kahn, żeby nie szła z nim do, jak jej powiedział, nowego
dobrego lekarza. Spieszył się tak bardzo, że przybył na miejsce jako pierwszy.

Pieczenie w żołądku wzmogło się. Przyciskał kościste dłonie do brzucha w złudnej
nadziei, że tym sposobem zmniejszy ból. Nie opuszczało go poczucie winy. Kwaśny

odór strachu wypełniał mu nozdrza. Podniósł wzrok i zamarł wpatrzony w
przytłaczającą swym ogromem górę o płaskim jak wielki stół, ściętym wierzchołku,

ostro odcinającym się od błękitnego nieba. Tego dnia żadne chmurki nie łagodziły
surowych konturów.

Wisdom był święcie przekonany, że łodzie pierwszych arabskich i portugalskich
odkrywców przybyły tu, bo przyciągnął je olbrzymi czarodziejski magnes, ukryty

wewnątrz góry. Nie wątpił również w legendę białych, według której gęste białe
chmury, zasłaniające szczyt, to dym z fajek Holendra Van Hunka i diabła, którzy

z zapałem grają w kości.
Wisdom wierzył, że w tak wielkiej górze mieszka wiele potężnych duchów i

wpatrywał się w nią z szacunkiem i strachem zarazem. Splótł mocno chude palce,
zamknął oczy i zaczął się modlić, po kolei zwracając się do cienia swego ojca,

Dzieciątka Jezus i ducha góry.
Justice cicho podszedł do ławki. Patrzył na brata tak, jakby go widział po raz

pierwszy. Dopiero teraz zauważył liczne zmiany w fizjonomii Wisdoma. Kołnierzyk
niebieskiej koszuli na wychudłej szyi był stanowczo za szeroki. Brązowe spodnie,

podtrzymywane zapiętym na ostatnią dziurkę nowym skórzanym paskiem, zwisały
szerokimi fałdami, kryjąc szkieletowate nogi. Marynarka żałośnie opadała z

wychudłych ramion. Złożone do modlitwy dłonie wyglądały jak suche gałązki
umierającego drzewa.

Justice bardzo kochał brata, ale szacunek i przywiązanie, którym darzył go
Wisdom, zawsze przyjmował jako coś oczywistego, co mu się należało. Teraz

patrząc na wyniszczoną chorobą postać pojął, jak bardzo, zajęty nauką i karierą,
zaniedbał uwielbiającego go brata. Postanowił spędzać z nim więcej czasu.

217

background image

Wisdom skończył modlitwy i otworzył oczy. Uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył

brata obok ławki.
Justice nie chciał okazać, że wstrząsnął nim widok wyniszczonego bliźniaka.

— Witaj, bracie — odezwał się i ciężko opadł na ławkę.
— Bracie, czemu nas tu dzisiaj wezwano? — dopytywał się Wisdom. — Czuję ten sam

niepokój, jaki odczuwają nasze krowy, kiedy wywęszą burzę i pioruny. To
niedobrze. Brodaci nie lubią jasnego światła słońca. Zjawiają się nocą jak

cienie i odchodzą, zanim zbledną gwiazdy. Dlaczego, mój bracie, dlaczego kazali
nam tu przyjść?

Justice bezradnie potrząsnął głową.
— To dziwne, Wisdomie. Przecież wszystko poszło tak dobrze. David Anstey nie

pytał, czemu się spóźniłem. Myślał, że załatwiałem coś w jakimś urzędzie.
Rudowłosa kobieta nie sprawdzała, co było w pudle, które niosłem. Myślała, że

należę do ludzi roznoszących jedzenie. Nikt nie widział, że wsunąłem moje pudło
pod ławkę. Nie, bomba była w odpowiednim miejscu. Nie to jest powodem ich

niepokoju.
Justice był dumny i nie ukrywał tego. Powierzono mu odpowiedzialne zadanie, a on

wypełnił je bez zarzutu.
Wisdom z przerażeniem słuchał tej relacji. Wszak Shonalanga nadal pogrążone było

w żałobie. Po ulicach jak echo niósł się lament i płacz. Cała dzielnica
cierpiała z ofiarami i ich rodzinami, a to Justice, jego ukochany brat, jego

mentor i przyjaciel był sprawcą owej tragedii.
— Ale — Wisdom mówił załamującym się głosem — ale, mój bracie, tyle dzieci? Moje

serce płacze z żalu nad nimi. Były bogactwem swoich rodziców. Wiele goryczy i
smutku przysporzyła naszym braciom śmierć tych dzieci.

Justice zesztywniał. Mówić takie rzeczy to była zdrada wielkiej sprawy. Wisdom
byłby w poważnym niebezpieczeństwie, gdyby usłyszeli go Towarzysze.

— Bracie — szepnął błagalnie — wszyscy kochamy nasze dzieci, są one bowiem naszą
przyszłością i będą nas czcić jako swoich przodków. Jeśli jednak zadane przez

nas rany okażą się za mało bolesne, za płytkie, nasze dzieci nie będą mieć
przyszłości. Dzieci, które zginęły, zginęły chwalebnie. Cienie powitają je z

szacunkiem, bo ich śmierć to jeszcze jeden gwóźdź do trumny Burów.
218

Wisdom słuchał w milczeniu.
— Bracie — zaczął po chwili z wahaniem. — Czyż nie nadeszła już pora, byśmy

wszyscy zasiedli do indaba jak starszyzna naszej wioski? Czyż wszyscy nasi
bracia, ci pragnący walki i ci miłujący pokój, nie powinni zasiąść z Burami i

zacząć z nimi rozmawiać? Czyż nie nadszedł czas, by skończyć z rozlewem krwi?
— Nie rozumiesz? — przerwał mu ostro Justice, z trudem hamując

zniecierpliwienie. — Ci, którzy rozmawiają z Burami, muszą mieć za sobą siłę,
inaczej będą jak lamentujące baby. — Za wszelką cenę chciał rozwiać wątpliwości

brata. — Musimy walczyć dalej. Musimy pokazać narodom świata, że chcemy
całkowitej wolności. Musimy pokazać Burom, że jeśli rozmawiamy, to nie dlatego,

że nie umiemy walczyć. Muszą obawiać się naszej siły, a nasi bracia, ci, którzy
uważają, że zdradziliśmy sprawę rozmawiając z wrogiem, muszą wiedzieć, że nadal

mamy żelazne pazury leoparda. Wiele niewinnej krwi wsiąkło już w żyzną
afrykańską ziemię i wiele jej jeszcze popłynie, zanim zwyciężymy. Ale, mój

bracie, uwierz mi: my, którzy jesteśmy tak liczni, w końcu zwyciężymy.
Zamęt w głowie Wisdoma wzrastał. Wydawało mu się, że zabijanie jedynie umacniało

pozycję konserwatywnych Burów. Kiedy widzieli, jak Murzyni mordują Murzynów,
przekonywali innych, do jakich rzezi dojdzie po oddaniu władzy większości.

Przypomniał sobie nagle słowa matki. Mówiła zawsze, że dziecko zrobi więcej,
jeśli dostanie kawałek słodkiego melona, niż jeśli wleje mu się do gardła gorzki

sok aloesu. Jego matka była starą mądrą kobietą i nie należało lekceważyć jej
słów. W gazetach przeczytał, że wiele krajów potępiało zamachy i groziło, że nie

wspomogą partii finansowo. Dlaczego więc jego brat i brodaci nie spróbują
posłużyć się melonem zamiast sokiem aloesu?

Nie chciał już dłużej zabijać białych i czarnych, którzy nie akceptowali
doktryny. Lubił swoją pracę i małżeństwo Kahnów. To byli dobrzy ludzie. Uważał

miss Toni za członka rodziny. Kochała jego lud. Doktorzy w szpitalu troskliwie
się nim zajmowali. Chciał tylko jednego: żeby zostawiono go w spokoju. Chciał

uzbierać dość pieniędzy, by zapłacić lobola za dobrą, silną żonę o dużych
piersiach i szerokich biodrach. Chciał spłodzić dużo dzieci, synów i córki.

Chciał dożyć spokojnej starości. Chciał wraz z innymi mężczyznami siedzieć w

background image

swojej wiosce pod zagrodą dla

219
bydła. Przemoc i gniew zmęczyły go. Był młodym mężczyzną, ale pragnął spokoju,

który dany jest starcom.
Pochyleni ku sobie bracia nie zauważyli nadejścia brodaczy. Zorientowali się

dopiero wtedy, kiedy dwa cienie zasłoniły im słońce. Podnieśli na nich wzrok,
ale mężczyźni ignorowali chłopców, zajęci karmieniem wiewiórek.

Starszy odezwał się nie patrząc na nich.
— Dobra robota, Justice. Jesteśmy z ciebie zadowoleni. Justice nie odpowiedział,

ale pozwolił sobie na malutki uśmiech, który jednak zniknął natychmiast, gdy
przemówił młodszy.

— Wśród nas jest zdrajca. Należy go odnaleźć i ukarać. Bliźniacy patrzyli w dwie
pary pustych, obojętnych oczu. Wisdom oblizał wargi i nerwowo przełknął ślinę.

— Zdrajca — powtórzył tępo.
— Przeczytajcie to — polecił młodszy mężczyzna i niedbałym ruchem rzucił na

ławkę gazetę.
Zakreślony na czerwono artykuł zwrócił ich uwagę i chłopcy czytali ciekawie.

„Pani Toni Balser, której imieniem nazwano ośrodek, zeznała, że anonimowo
ostrzeżono ją przed zamachem".

Wisdom poczuł nagłą suchość w ustach. Mocniej zacisnął dłoń, w której trzymał
gazetę, i czytał:

Początkowo Pani Balser twierdziła, że zadzwonił do niej Murzyn, po zastanowieniu
jednak uznała, że równie dobrze mógł to być biały mówiący z murzyńskim akcentem.

Wisdom z ledwo ukrywaną ulgą upuścił gazetę. Justice złapał ją w ostatniej
chwili, ale on tego nie zauważył. Wysłuchaliście mnie, przodkowie, śpiewało w

duszy Wisdoma. Nie wiedzą, że to ja.
— Niewiele nam mówi ten artykuł — stwierdził Justice.

— Niewiele — zgodził się starszy, zajęty wydłubywaniem okruchów łupinek
orzeszków z bujnej brody. Odwrócił plastikową torebkę do góry dnem i wysypał na

ścieżkę resztki orzeszków i okruchy chleba. Młodszy kopnięciem odpędził
zlatujące się gołębie i badawczo spojrzał na Wisdoma.

220
— Niewielu znało nasze plany. Znajdziemy tego psa. Zdechnie w taki sposób, że

nikt nigdy nie odważy się więcej zdradzić naszych sekretów.
Duży czerwonooki gołąb z uwagą przyglądał się stojącym. Nastroszył pióra ze

strachu, kiedy młodszy gwałtownie odwrócił się na pięcie. Starszy uśmiechnął się
do bliźniaków, ale jego oczy pozostały zimne. Wisdom wzdrygnął się, gdy patrzył

w ślad za znikającymi na zakręcie brodaczami.
Mężczyźni podeszli do malowniczego stawu. W zimnej wodzie majestatycznie pływała

duża ryba.
Starszy chrząknął zadowolony.

— Mamy go. Mamy zdrajcę.
— Zgadzam się. — Młodszy odwrócił głowę za przechodzącą dziewczyną w króciutkiej

spódniczce. — Nawet jeśli to nie on, na pewno wie coś na ten temat, więc i tak
jest winny.

— Ustal czas i miejsce i niech zginie w taki sposób, żeby nikt nie odważył się
nas zdradzić — polecił starszy.

— Zrobi się. To może trochę potrwać, ale zdechnie.
Wiejski dom Helen na wzgórzu otaczała cisza. Głosy dzieci przygasły, przycichły.

Nikt już nie przekomarzał się ze starą Anną, nikt nie krzyczał, z udawanym
przerażeniem uciekając przed syczącymi gęsiami. Maluchy na paluszkach

przekradały się przez bibliotekę; nie chciały spotkać Anny ani zakłócić spokoju
Clive'a.

Helen była równie cicha jak jej dom. Czasem znajdowała dość siły, by uśmiechnąć
się do dzieci, ale zazwyczaj był to słaby, smutny grymas, nie szczery uśmiech.

Od czasu eksplozji nie wpuszczała nikogo do Clive'a. Opiekowała się nim podczas
długiej bolesnej rekonwalescencji, utulała go do snu, gdy budził się w środku

nocy, wciąż na nowo przeżywając ten sam koszmar. Pomagała mu pogodzić się z
myślą, że nigdy już nie stanie na nogach. Przekonała go, po wielu kłótniach i

łzach, że kocha go bez względu na wszystko, i jeśli się z nią nie ożeni, skaże
ją na wieloletnie życie w grzechu.

Nie potrafiła uśmiechać się, patrząc w jego pooraną świeżymi zmarszczkami twarz,
w puste oczy bez śladu nadziei.

W dniu, w którym Clive wrócił ze szpitala, stara Anna zmieniła

background image

221

się w prawdziwą tygrysicę.. Zajmowała się farmą, odprawiała intruzów, odsyłała
dziennikarzy i ciekawskich, wszystkich przestrzegając, by odjeżdżali w ciszy.

Zabroniła natrętom dzwonić i aby się upewnić, że Clive będzie miał spokój,
wyłączała telefon. Jej mali podopieczni nauczyli się omijać ją szerokim łukiem.

Tylko dwie osoby mogły odwiedzać chorego, nie wywołując wściekłości nadgorliwej
opiekunki: Toni i jej syn.

Timothy na paluszkach wkradł się do sypialni. Clive siedział tyłem do drzwi,
bezmyślnie wpatrzony w port za oknem.

— Wujku Clive — pisnął malec. — A oni mówili, że nie powinienem przychodzić, bo
ty jesteś chory, ale jesteś przecież moim przyjacielem, a mamusia mówi, że

przyjaciel nie opuszcza przyjaciela w żadnej sytuacji. — Podbiegł do lśniącego
chromem wózka inwalidzkiego i impulsywnie dotknął nieruchomego ramienia

mężczyzny. — Mam coś dla ciebie, wujku Clive! Przeczytaj, dobra?
Nie odszedł, dopóki nie wsunął złożonej kartki papieru w wyciągniętą rękę. Po

długiej chwili ciszy mężczyzna odwrócił wózek w stronę chłopczyka.
— Och, Tim. — Clive trzymał w ręku kolorowy rysunek, który przedstawiał

roześmianego klauna o jednej nodze. — Jakże mógłbym nie przyjść na twoje
urodziny, skoro otrzymałem takie zaproszenie?

— Więc przyjdziesz! — krzyknął malec, wdrapując się na fotel, aby zarzucić
Clive'owi ręce na szyję. —Mówiłem im, że przyjdziesz! Clive uśmiechnął się i

przytulił chłopca.
— Usiądź tu, na poręczy, i opowiedz mi o swoich urodzinach. Helen mocno

uścisnęła dłoń Toni. Kobiety na palcach wycofały się spod wpółprzymkniętych
drzwi sypialni.

— Dzięki ci, Boże! — Helen westchnęła z ulgą. — Dzięki ci za małych chłopców.
Pobiegły do kuchni, osłabione po napięciu i wesołe jak uczennice, które właśnie

zdały maturę. Jakże twarz Anny rozpromieni się na wiadomość, że Clive zgodził
się iść na urodziny Tima!

Podczas kolejnych wizyt Timothy na bieżąco informował Clive'a o przygotowaniach
do wielkiej uroczystości. Kilka dni przed urodzinami zdradził mu, że obiecał

najbliższym przyjaciołom, iż będą mogli popychać jego wózek.
— Ale żadne dziewczyny — dodał pospiesznie. — One są głupie i ciągle beczą. To

będzie męska sprawa. — Zmartwiony
222

przedłużającym się milczeniem Clive'a postanowił dokładniej wyjaśnić sprawę: —
Będą mogli? Bardzo cię proszę, wujku Clive, pozwól im. Widzisz, oprócz mnie nikt

nie jest takim szczęściarzem, żeby mieć wujka na wózku inwalidzkim, więc moi
koledzy nigdy nie będą mieli okazji go popchać.

Łatwość, z jaką Timothy zaakceptował fakt, że Clive nie może się poruszać bez
wózka, i żywe zainteresowanie chłopca jego kalectwem znacznie przyspieszyły

koniec depresji Clive'a. Pewnego dnia ze zdziwieniem stwierdził, że
niecierpliwie czeka na przyjęcie urodzinowe swego małego przyjaciela.

Toni i Helen planowały już następne imprezy z udziałem Clive'a, a stara Anna
złagodziła wprowadzone przez siebie rygory, od kiedy usłyszała śmiech mężczyzny

dobiegający z sypialni.
Wiosna umaiła Przylądek pierwszymi kwiatami zwiastującymi rychłe nadejście

ciepłych, słonecznych i bezchmurnych dni. Noce jednak były nadal chłodne; Wisdom
dygotał i mocniej otulił płaszczem wychudzone ciało. Szybkim krokiem przemierzał

ciemne, puste ulice, chcąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu Izuby.
Napad kaszlu zmusił go do zatrzymania się. Oparł się o słup i usiłował złapać

oddech. Między dwoma atakami kaszlu usłyszał znowu ciche, miękkie kroki, które
towarzyszyły mu od przystanku.

Odwrócił się. Wytężał wzrok, wpatrując się w ciemność, aż oczy zaczęły mu
łzawić. Zobaczył ich: trzy niewyraźne, zamazane sylwetki. Powstrzymał oddech,

modląc się, żeby go pozdrowili i poszli dalej. Nie chciał myśleć, że mogłoby być
inaczej.

Podchodzili coraz bliżej i wtedy zobaczył ich oczy, bezlitosne, twarde
spojrzenia spod zmrużonych powiek. Odwrócił się i biegiem rzucił do ucieczki.

Skręcił na ścieżkę obok hali sportowej. Miękka, piaszczysta ziemia przyciągała
krety, pod powierzchnią kryły się długie korytarze i głębokie jamy. Wisdom biegł

na oślep, wpatrzony w połyskującą w dali niebieską lampkę, która oświetlała
napis na tabliczce przy drzwiach budynku: „Posterunek Policji w Shonalanga".

Przerażone serce łomotało mu o żebra, krew pulsowała w uszach, umęczone płuca

background image

rzęziły, ale chłopak pędził do przodu, do niebieskiego światła.

223
Słyszał swych prześladowców. Biegli zwinnie i szybko, choć piasek tłumił ich

kroki. Wyczuwał w nich żądzę krwi. Jeszcze kiedy upadł, zahaczywszy stopą o
kretowisko, wyciągał chude ramiona w stronę pięknego niebieskiego światła, ledwo

widocznego przez łzy. Wpatrywał się w ów świetlisty błękit, dopóki pochyleni nad
nim mężczyźni nie zasłonili go całkowicie.

Landrover omijał dziury w jezdni powoli i ostrożnie, jak rozbawione dziecko,
które usiłuje nie nadepnąć na rysę w płycie chodnika.

Rudy policjant w żółtym jak żonkil samochodzie, jadącym za landroverem, gniewnie
szarpał koniuszki bujnego wąsa. Ze złością zmarszczył krzaczaste brwi. Tworzyły

teraz jedną linię. Z niedowierzaniem patrzył, jak ciężki samochód lawiruje,
jakby tańczył menueta na szosie do Shonalanga. W końcu stracił cierpliwość.

— Wyprzedź tego cymbała — wrzasnął. — Jest albo pijany, albo naćpany. Nienawidzę
tych dupków!

— Tak jest, sir. — Kierowca włączył syrenę i z piskiem opon zajechał drogę
landroverowi tuż przed maską, tak że tamten musiał się gwałtownie zatrzymać.

— Powiedziałem „zatrzymaj" tego dupka, a nie „rozwal go" — wycedził Stan,
otwierając boczne okno.

— Tak jest, sir. Przepraszam, sir — kajał się Richard.
Stan był w fatalnym nastroju od rana, ale po telefonie z posterunku Shonalanga,

kiedy ruszył z Richardem w drogę, jego zły humor osiągnął szczyty. Na ulicach
panował duży ruch, jak zwykle w sobotnie poranki, i Stan narzekał podczas

długiej jazdy do Shonalanga. Jego samopoczucia bynajmniej nie poprawiły teorie
głoszone przez Richarda, który twierdził, że nawet jeśli negocjacje zakończą się

pomyślnie, rozlew krwi będzie trwał nadal.
— To walka o władzę, sir.

— Więc wybijają się wzajemnie, jakby chcieli zmienić ten kraj w rzeźnię. — Stan
beknął głośno. Jego żołądek odmawiał strawienia sadzonych jajek i steku, a

właśnie to pochłonął na śniadanie.
— Grają różnymi kartami, sir. Negocjacje — to jedna talia, dla polityków i

biznesmenów z całego świata. Druga, przeznaczona dla gazet i telewizji, nie ma
tak naprawdę znaczenia, ale przyciąga

224
uwagę zwolenników. — Richard zbladł, kiedy do jego nozdrzy dotarł kwaśny zapach

smażonych na tłuszczu jajek.
— Może i niewiele znaczy dla przywódców, ale cholernie dużo dla tych biednych

durniów przed telewizorami. Wydaje im się, że to nowy dekalog, więc wstają z
fotela, wychodzą na ulicę i zabijają każdego, kto się z nimi nie zgadza. —

Beknął ponownie. Richard wstrzymał oddech. — A kto musi sprzątać po nich
wszystkich? My. I dostajemy jeszcze w dupę od prasy. Cholerna, niewdzięczna

robota. Powinienem być zostać nauczycielem.
Wizja Stana stojącego przed tablicą i przemawiającego do dzieci na swój

niewyszukany sposób wywołała uśmiech na twarzy Richar-da. Młody policjant jednak
szybko przywołał się do porządku. Nie pora na śmiechy.

Współczuł kierowcy landrovera. Sam nie wysiadł z policyjnego wozu, siedział za
kierownicą i nerwowo bębnił palcami o plastikowe kółko. Czekał na wybuch.

— Co pan sobie do cholery... O, pani Balser. Dzień dobry. — W jednej chwili głos
Stana stał się łagodny i słodki jak miód. Okrągła twarz rozjaśniła się w

szerokim uśmiechu.
Richard ze zdumieniem patrzył na zwierzchnika.

— Przepraszam, że pana zatrzymywałam, sierżancie — rzekła Toni. — Ale chyba
napiszę coś na temat stanu dróg w biednych dzielnicach. Czy wie pan, że jeśli

chce się omijać dziury w jezdni, nie można jechać zgodnie z przepisami, bo można
wpaść po dach? — uśmiechnęła się. — Proszę mi więc wybaczyć.

— Oczywiście, pani Balser, oczywiście. Richard nie poznawał swego przełożonego.
— Dziękuję, sierżancie.

Patrząc na jej twarz bez makijażu, policjant pomyślał, że wygląda świeżo i
niewinnie jak stokrotki rosnące przy szosie.

— Mam nadzieję — mówiła dalej — że nie przeszkodziłam panu w czymś ważnym.
— Nie, nie. Jadę do Shonalanga. Mają tam trupa i wydaje im się, że mógł to być

mord rytualny. — Ukłonił się. — Do widzenia, pani Balser. Miłego dnia.
— Do widzenia! — krzyknęła Toni w ślad za oddalającym się wozem policyjnym.

— To prawdziwa dama — mruknął Stan. — Prawdziwa dama.

background image

225

I nie ciepłe kluchy. Pamiętasz, jak się zachowywała po eksplozji w Shonalanga?
— Tak jest, sir — zgodził się kierowca, zadowolony, że zły humor Stana rozwiał

się bez śladu.
— Skręcaj w prawo — polecił sierżant. — Zwłoki są na polu, za Domem Aniołów.

Głupia nazwa dla ośrodka młodzieżowego — mruknął. — Dom Diabląt, albo nawet
Piekielny Dom byłoby dużo odpowiedniejsze, jeśli się weźmie pod uwagę to, co

wyczyniają te dzieciaki.
Zatrzymali się przed budynkiem z brązowej cegły, który nie wyróżniał się niczym

szczególnym. Wydeptana w trawie ścieżka prowadziła do wyblakłych czerwonych
drzwi. Oni jednak szli na przełaj przez pole, do miejsca, gdzie grupa ubranych w

niebieskie mundury mężczyzn otaczała bezkształtną masę leżącą na ziemi.
Richard gwałtownie wstrzymał oddech.

— Są przepiękne — szepnął.
Stan popatrzył na kolegę i pokręcił głową.

— Jak, do cholery, mam zrobić z ciebie glinę, skoro jedyne, co cię obchodzi na
miejscu zbrodni, to kwiatki? — Splunął głośno. Kłąb flegmy upadł na

przezroczyste niemal płatki lilii. — Myślałem, że u mego boku stwardniejesz,
zahartujesz się, że staniesz się gliniarzem z jajami, ale ty nadal jesteś

wrażliwy jak jakiś przeklęty tancerz z baletu.
Richard uśmiechnął się pod nosem. Wbrew temu, co mówił stary policjant, nauczył

się wiele jako jego partner. Teraz puszczał mimo uszu uwagi na temat własnej
słabości.

— Tak jest, sir. Przepraszam, sir — powiedział automatycznie. Jego uwagę
pochłaniała kolorowa łąka. Poruszane lekkim wiatrem kwiaty kołysały się nad

białym piaskiem i zieloną trawą. W blasku słońca niektóre wydawały się
półprzeźroczyste jak chusty z brzoskwiniowego, purpurowego i złotego szyfonu.

Richard nie mógł oderwać od nich wzroku.
Oszołomiony pięknem polnych kwiatów ruszył za Stanem na palcach, nie chcąc

zdeptać ani jednej rośliny. Kiedy ciasne kółko mężczyzn wchłonęło Stana i
zamknęło się, odetchnął z ulgą. Nie chciał patrzeć na zwłoki.

Cichutko obszedł grupkę i stanął za swoim zwierzchnikiem. Lepiej być w pobliżu,
gdyby Stan go potrzebował. Nadal nie odrywał spojrzenia od ziemi, zachwycony

łąką. Nagle czubek jego
226

wypolerowanego buta trącił miękki szary strzęp, który leżał wśród
ognistoczerwonych kwiatów. Duże kielichy niemal całkowicie zasłaniały mięsiste

znalezisko. Richard pochylił się. Co to może być?
— Ten konstabl... — tęgi mężczyzna w cywilu wskazywał Richarda — ...ogląda

właśnie język.
Grupa policjantów podeszła bliżej, a na jej czele kroczył oczywiście Stan.

Richard znieruchomiał. Ciągle słyszał słowa cywila. Już nie musiał się
zastanawiać, czym jest ów szary kawałek mięsa.

Na poszarpanym, szerszym końcu, w miejscu, gdzie odcięto język, grasowały już
duże czarne mrówki. Czubek zwinął się w niemym błaganiu.

— Najpierw wycięli język, bo się bali, że ktoś usłyszy krzyki, kiedy będą
ćwiartować żywego człowieka — wyjaśnił beznamiętnym, spokojnym głosem tęgi

mężczyzna.
Strumyki zimnego potu spływały ze skroni Richarda. Usiana kwiatami łąka stała

się nagle niewyraźna jak światła latarni odbite w kałuży. Stęknął i odbiegł na
bok.

Stan popatrzył na szarą bezkształtną masę leżącą wśród kwiatów, a potem zerknął
na zgiętego wpół Richarda. Nic dziwnego, że jest taki chudy. Biedny skurczybyk

rzyga przy każdym trupie.
— Kolejny krok — tłumaczył gruby — to wbicie noża w dolny odcinek kręgosłupa.

Jeden z młodych policjantów gwałtownie zbladł. Utkwił wzrok w jasnoniebieskim
kielichu dzwonka, żeby nie zemdleć i nie dołączyć do wymiotującego Richarda. —

Paskudnie prosty sposób na unieruchomienie ofiary. Nóż uszkadza rdzeń kręgowy,
więc ofiara nie może się bronić ani próbować ucieczki.

— Ale nie traci czucia — dodał Stan i zmełł siarczyste przekleństwo.
Wzdrygnął się patrząc na ciało młodego Murzyna.

Wszyscy zebrani pobledli w ciągu ostatnich minut. Nikt się nie odzywał.
— To nie był mord rytualny — stwierdził po chwili Stan. — Nie zabrali żadnych

organów wewnętrznych.

background image

Młody policjant otarł mokre czoło rękawem munduru, spojrzał na zakrwawioną

wątrobę, która leżała wśród innych wnętrzności obok ciała na kobiercu barwnych
kwiatów, i odbiegł na bok, w stronę Richarda.

227
— Nie — zgodził się mężczyzna w cywilu. — Ale to jedno z najbrutalniejszych

morderstw, jakie widziałem. Na razie nie możemy określić, kiedy dokładnie umarł
ten biedak. Moim zdaniem utrzymywali go przy życiu, jak długo się dało.

Wydłubali mu oczy, wykastrowali i wepchnęli członek w usta. — Jakiś policjant
głośno przełknął ślinę. — Wszystko to zrobili prawdopodobnie, zanim wyrwali mu

serce.
— Ale chyba nie żył długo, prawda, sir? — zapytał z nadzieją młody policjant.

Gruby popatrzył na niego i odpowiedział bezbarwnym głosem:
— Sam chciałbym wierzyć, że tak było, chłopcze. Ale w dawnych czasach, kiedy w

Anglii przestępcy mieli być „łamani kołem, powieszeni i ćwiartowani", ofiary
żyły godzinami, poniewierając się w kurzu z bebechami na wierzchu. Ciało ludzkie

może znieść bardzo wiele. Ten człowiek, panowie, cierpiał tak bardzo, że nie
jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Musimy znaleźć sukinsynów, którzy

skazali go na takie męki. Nikt, bez względu na to, co zrobił, nie zasługuje na
taką śmierć.

Niskie pomruki świadczyły, że się z nim zgadzają. W ich oczach był gniew i
obrzydzenie.

— Ilu mieszkańców dzielnicy widziało zwłoki? — zapytał Stan gładząc wąsa.
— Nikt — odpowiedział mu komendant posterunku w Shona-langa. — Jeden z moich

ludzi mieszka niedaleko. Dziś rano szedł do pracy na skróty. To on znalazł
ciało. Zakrył zwłoki płaszczem i wezwał nas. Od tego czasu bez przerwy są tu

policjanci.
— To dobrze. To znaczy, że nie powiódł się zamiar oprawców. Ta śmierć miała

zastraszyć Shonalanga. Przeczucie mi mówi, że ten biedak naraził się jakiemuś
gangowi albo skrajnej partii. Widok jego ciała miał być przestrogą dla

ewentualnych zdrajców, niedowiarków i informatorów. — Pochylił się nad trupem i
przytknął dłoń do szarego zapadniętego policzka. — Dzięki Bogu, tak się nie

stanie.
Rozchylone wargi ukazywały białe zęby. Puste oczodoły zaglądały Stanowi w twarz.

— Znajdziemy morderców — obiecał szeptem policjant i wyprostował się.
W drodze do samochodu rozglądał się za Richardem. Dostrzegł

228
go szybko: żałosną skuloną postać w niebieskim mundurze. Klęczał wśród kwiatów,

które niedawno zrobiły na nim takie wrażenie. Podrażnione szorstkim kołnierzem
pryszcze na jego karku czerwieniły się w ostrym słońcu. Piwne oczy Stana zwęziły

się. Bardzo polubił chłopaka, ale starał się tego nie okazywać. Dzieciak
twardniał, stawał się dobrym, zahartowanym gliniarzem, ale nadal miał słaby

żołądek.
Może powinienem kazać mu zawiadomić rodzinę, pomyślał. Nie, lepiej nie. Biedny

gnojek nie może przecież potrzymać trupa czy spojrzeć na poćwiartowane zwłoki,
nie rzygając. Nie mogę mu kazać patrzeć w oczy krewnych, w których widać śmierć

za życia. Paskudna robota. Nienawidzę tego.
Wyciągnął z kieszeni rolkę miętowych dropsów i podał Ri-chardowi.

— Masz, mały, weź miętusa. Smaczniejszy niż kapeć w ustach. Richard patrzył na
niego smutnymi oczami szczeniaka, który spodziewa się lania.

— Dziękuję, sir — szepnął i wsunął do ust białą pastylkę. Stan wsadził rolkę do
kieszeni.

— Chodź, mały — mruknął. — Nie ma sensu tkwić tu dłużej. Trzeba się brać do
roboty.

Wsiedli do samochodu i odjechali. Ciszę zakłócało jedynie głośne mlaskanie.
Myśli Stana krążyły wokół czekającego ich zadania jak ćmy wokół lampy. Zadania,

które wykonywał już niezliczoną ilość razy, ale do którego nie umiał podejść
obojętnie. Nawet on, stary policyjny wyga, nie potrafił spokojnie przypatrywać

się rozpaczy krewnych.
Ssąc miętusa, wspominał pewną dawno minioną zimową noc, kiedy to jako młodziutki

policjant poszedł do domu młodej kobiety, oczekującej pierwszego dziecka, by jej
oznajmić, że została wdową. Pamiętał do dziś, jak rzuciła się na niego: nie

wierzyła, płakała, krzyczała. Nawet teraz wzdrygał się na to wspomnienie.
Zamknął oczy, ale zaraz je otworzył. Samochód podskakiwał na wyboistej drodze.

Le Roux patrzył na wiosenne kolorowe kwiaty w jaskrawym świetle słońca.

background image

— Numer dwadzieścia cztery w sektorze N4 — przypomniał siedzący z tyłu

policjant. Richard zwolnił. Stan wyprostował się gwałtownie.
229

Nie, pomyślał. Nie, to nie może być tutaj. Wpatrywał się w zaparkowanego przed
schludnym małym domkiem landrovera. Ona już przeżyła piekło, wtedy, podczas

wybuchu. Nie może być związana z rodziną ofiary.
Zobaczył uśmiechniętą twarz i ciemne loki związane chabrową wstążką.

— Numer dwadzieścia cztery? — warknął na siedzącego z tyłu konstabla.
— Tak jest, sir. To tu. — Policjant nerwowo przełknął ślinę, modląc się, by nie

było mu dane poznać na własnej skórze legendarnego gniewu Stana le Roux. —Tutaj
mieszkał denat, Wisdom Maipei.

Stan z ciężkim sercem wysiadł z żółtego samochodu i nasunął na czoło czapkę.
— Chodź już — mruknął do Richarda. Skrzywił się, kiedy poczuł kwaśny oddech

chłopaka.
Na odgłos nadjeżdżającego landrovera Izuba podbiegła do okna.

— Chodź już, chodź — poganiała ją Soze. — To Ungumtukat-hixo. To miss Toni!
— Ależ kochanie, przecież dziś sobota i miss Toni jest w domu, z Timothym. Nie

przypominam sobie, by Boże Dziecko miało nas dziś odwiedzić.
— To miss Toni — upierała się dziewczynka, podskakując radośnie. Izuba wyjrzała

przez okno.
— Rzeczywiście! — krzyknęła. — Storchman, otwórz drzwi. Soze ma bystry wzrok. To

naprawdę miss Toni.
Storchman uścisnął dłoń dziewczyny, która siedziała obok niego, uśmiechnął się

do niej ciepło i podszedł do drzwi. Soze go wyprzedziła, chcąc na łeb, na szyję
zbiec po schodach i otworzyć furtkę, ale nagle opuściła ją odwaga. Stanęła za

bratem, bezpieczna za nogą w dżinsowej nogawce, i stamtąd nieśmiało zerkała na
zbliżającą się Toni.

— Idź i przywitaj miss Toni. — Brat na próżno usiłował wypchnąć ją do przodu.
Namawiał, ale ręce i nogi małej rozciągały się jak guma do żucia. W końcu

zrezygnował z daremnej walki i ruszył do drzwi, wlokąc siostrę za sobą.
Izuba pospieszyła mu na ratunek i chichocząc wzięła Soze na ręce.

230
— Nie jesteś już małym dzieckiem — szepnęła — chciałabym, żebyś przywitała miss

Toni i wprowadziła ją do domu.
Soze uniosła główkę, wtuloną w szyję Izuby, i zsunęła się na ziemię. Z dumą

otworzyła drzwi wejściowe, zadowolona, że miss Toni pocałowała ją w policzek.
— Miałam coś do załatwienia w tej okolicy — powiedziała Toni — i postanowiłam

wpaść do was na chwilę.
Weszła do pokoju. Nie potrafiła ukryć zdziwienia, kiedy zobaczyła młodą

dziewczynę siedzącą obok Joshuy. Jej skóra była biała jak lilie stojące na
stole. Jasne, krótko obcięte włosy otaczały szczupłą twarz. Duże niebieskie oczy

uważnie wpatrywały się w Izubę.
Storchman stanął za dziewczyną i obronnym gestem położył dłoń na jej ramieniu.

— Miss Toni — oznajmił — proszę poznać Tracy. Razem studiujemy na uniwersytecie.
Uczęszczamy na te same kursy. Przyjechaliśmy dosłownie kilka minut temu.

Chciałem, żeby Urna poznała Tracy.
Izuba otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.

— Rodzice Tracy mają plantację trzciny cukrowej niedaleko Durbanu. — Storchman
paplał nerwowo, spojrzeniem błagając Izubę, by zaakceptowała dziewczynę, ale

matka nadal milczała. — Tracy i ja chodzimy ze sobą.
— To cudownie, Storchmanie — odezwała się nagle Toni. Chciała dać Izubie czas na

ochłonięcie. — Bardzo mi miło, Tracy. Jestem Toni Balser. Znam Storchmana od
malutkiego urwisa. Zapewniam cię, że trafiłaś na dobrego chłopaka.

Blondynka spojrzała na nią z wdzięcznością i mocno uścisnęła jej dłoń. Toni
wzięła Izubę za rękę i przemówiła do niej w jej ojczystym języku Xhosa.

— Jeśli kochasz swego syna, musisz odnaleźć miłe cechy w dziewczynie, którą
wybrał. Jego szczęście jest ważniejsze niż kolor skóry jego wybranki.

Po raz pierwszy Izuba nie śmiała się z błędów popełnianych przez Toni mówiącej
Xhosa. Spojrzała na nią przytomnymi oczami gwałtownie przebudzonego człowieka i

odpowiedziała:
— Dziękuję ci, Ungumtukathixo, dziękuję, że przypomniałaś mi, że kocham mego

syna.
Puściła dłoń Toni i podała rękę dziewczynie. Drobna biała dłoń

231

background image

niemal całkiem znikła w czarnej. Białe i czarne palce splotły się, tworząc

dziwnie piękny wzór.
— Witaj w moim domu — powiedziała uroczyście Izuba. Uśmiechnęła się. Czarne oczy

spoglądały w błękitne i po chwili obie kobiety poczuły, że łączy je silna więź:
miłość do Storchmana.

Justice, który w milczeniu obserwował całą scenę, uśmiechnął się krzywo.
Siedział w kącie, nie zauważony przez nikogo. Był ciekaw, jak jego siostra

zareaguje na rewelacje Storchmana.
Pamiętał, jak przeklinała brodaczy, nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie mogła

ściągnąć na własną głowę. Jeśli ktoś lub coś zagrażało jej rodzinie, zamieniała
się w lwicę o oczach rozszerzonych nienawiścią, rozedrganych nozdrzach, spiętych

mięśniach. Czaiła się do skoku i uderzała, zadając głębokie rany ostrymi
pazurami. Justice spodziewał się, że zaatakuje Storchmana i jego białą

dziewczynę i potarga ich szczęście na krwawe strzępki, ale miss Toni poskromiła
lwicę.

Z zainteresowaniem śledził rozwój wypadków i słuchał słów białej kobiety. Nagle
zrozumiał, dlaczego Towarzyszom tak zależało, by zginęła w zamachu na ośrodek.

Toni była inteligentna i wrażliwa, współczuła ludziom, a to czyniło ją wrogiem
tamtych. Uważała, że AKN jest potężny nie dlatego, że popierają go miliony

ludzi, lecz dzięki wsparciu obcych mocarstw. W swoich artykułach twierdziła, że
pragną władzy i tylko władzy, a losy współbraci wcale ich nie obchodzą.

Czytano ją w ubogich dzielnicach i wierzono w jej słowa. Jego siostra Izuba
wychwalała miss Toni pod niebiosa przed każdym, kto chciał jej słuchać. Ludzie

jej pokroju byli niebezpieczni dla sprawy, o którą walczył. Oni, czarni, muszą
się mieć na baczności przed białymi. Przecież nie wszyscy biali współczują

Murzynom. Jego partia złagodnieje dopiero wówczas, gdy będzie mieć władzę równą
władzy białych. A tę władzę trzeba zdobyć siłą.

Wiedział, jak ważna jest ciągłość idei „walki zbrojnej". Aby zwyciężyć, musieli
mieć poparcie ludności. Teraz, kiedy w kraju panował wolny rynek polityczny,

zrozumieli, że wcale nie są monopolistami. Konkurencja nie zasypiała gruszek w
popiele. Trzeba działać zdecydowanie, jeśli się nie chce stracić dobrego miejsca

na targu. Otwarte zachęcanie do przemocy, kiedy inni mówią o pokoju i
negocjacjach, nie jest może zbyt rozsądne, ale

232
militarne ramię partii musi być ciągle silne i muskularne. Justice nie życzył

sobie, by osłabło.
Nie chciał o niej dłużej myśleć. Zastanawiał się teraz nad wyborem siostrzeńca.

Storchman był przystojny i inteligentny. Niestety, jego wybitny intelekt nie
służył partii. Storchman wierzył w edukację, nie w politykę. Uważał, że

wykształcenie jest ważniejsze niż walka o władzę.
Justice znów uśmiechnął się krzywo. To nie Storchman, nie jego pokolenie, lecz

ich wnuki albo nawet prawnuki zasiądą w parlamencie. Spod wpółprzymkniętych
powiek obserwował, jak Tracy idzie za jego siostrą do kuchni, gdzie miały

przygotować herbatę. Z niesmakiem patrzył na niebieską bawełnianą spódnicę i
wykończoną koronkami bluzkę białej dziewczyny. Śmieszyły go jej wąskie,

chłopięce biodra i drobne piersi. Nie dość, że Storchman wybrał niewłaściwą
rasę, to jeszcze bierze kobietę, która na pewno nie da mu wielu synów.

— Dziękuję — najstarszy syn Izuby zwrócił się do Toni. — Dziękuję, że przyjęła
pani Tracy w tak miły sposób i skłoniła matkę do zaakceptowania jej.

— Niewiele kobiet dobrze znosi niespodzianki — odparła łagodnie, uśmiechając się
lekko.

— Izuba, jak tysiące innych, ma trudności ze zrozumieniem gwałtownych
przeobrażeń, które w ciągu ostatnich lat zmieniają południowy skrawek Afryki.

Mam nadzieję, że zmiany te pójdą w dobrym kierunku i przyszłość będą tworzyć
takie pary jak Tracy i Storchman, a nie radykałowie.

Usiadła przy stole naprzeciw chłopaka, gotowa porozmawiać z nim o studiach,
nauce i jego białej dziewczynie.

— Czy nie ocenia pani zbyt surowo niektórych młodych ludzi, jak to pani określa,
„radykałów"? — wtrącił się Justice. Toni odwróciła głowę.

— Witaj, Justice. Przepraszam, ale nie zauważyłam cię wcześniej. Czemu kryjesz
się w kącie? Dawno się nie widzieliśmy.

— Tak. Ostatnio w kancelarii pana Ansteya, prawda? Była tam pani z panem...?
Toni nie dopowiedziała nazwiska, ale się zarumieniła.

— David Anstey bardzo cię ceni, Justice. Cieszy mnie to. — Dopiero po dłuższej

background image

chwili podjęła swobodnie rozmowę. — Twoja rodzina na pewno jest z ciebie dumna.

Ja w każdym razie jestem.
233

— Dumą napawa ich fakt, że pracuję u prawników i noszę garnitur, ale z tego, co
robię nic nie pojmują. — W jego głosie brzmiała gorycz. Zamilkł. Przyłapał się

na tym, że pochwały Toni sprawiają mu przyjemność. Musiał wziąć się w garść.
Przecież i ta kobieta jest wrogiem.

Toni czekała niecierpliwie, ale Justice nie chciał rzucać się na głęboką wodę.
Wolał brodzić po płyciźnie.

— Ci radykałowie, o których mówiła pani Storchmanowi, to nasza młodzież.
Specjalna grupa młodzieży. Oni są zmęczeni czczymi obietnicami. Mają dość

czekania na Gwiazdki, które nie nadchodzą, i zaglądania do wciąż pustych
pończoch na kominku. Zrozumieli już, że Święty Mikołaj niosący miłość i pokój to

bajeczka dla naiwnych. Co należy z nimi zrobić? Czy można piętnować ich jako
terrorystów i reakcjonistów tylko dlatego, że mają dość patrzenia, jak inni

otwierają prezenty, i chcą dostać swoją część? Co z nimi, pani Balser?
Joshua nie chciał słuchać ani tym bardziej włączać się do dyskusji między wujem

a miss Toni, wstał więc od stołu i udał się do kuchni.
Podobnie jak jego siostra Beauty uważał Toni za członka rodziny. Nigdy nie

myślał o niej, kiedy potakiwał przeklinającym białym brodaczom.
— Iboni — matka powitała go w kuchni szerokim uśmiechem. — Opowiedz, co tam w

szkole. — Przytuliła go mocno i na moment ukryła twarz w czarnej czuprynie
chłopca.

Joshua nie był ostatnio taki spięty. Coraz częściej mały domek rozbrzmiewał jego
śmiechem. Izuba cieszyła się przekonana, że to przodkowie wysłuchali jej próśb i

sprawili, że wpływ brodatych na jej syna zmniejszył się wyraźnie.
Nie wiedziała, że Joshua awansował. Wyżej od niego był już tylko kochanek

Beauty. Chłopcy nadal organizowali wiece i twierdzili, że należą do AKN, ale w
rzeczywistości całą swą energię i umiejętności wkładali w działalność, która nie

miała związku z polityką. Zmęczeni tym, że traktuje się ich jak dzieci,
zapragnęli natychmiast posmakować obiecywanego dobrobytu i zajęli się wielce

zyskownym handlem dagga sprowadzaną z Transkeju.
Z taką samą uwagą, z jaką niegdyś chłonął słowa obcych, dziś

234
Joshua słuchał słów Storchmana. Jego celem nie było już zabijanie i niszczenie,

lecz studia na uniwersytecie, a potem ważny urząd w nowym rządzie.
— Urna — zaśmiał się, ukradkiem biorąc świeżą bułeczkę z rodzynkami z pełnej

tacy. — Uczę się pilnie. Będziesz ze mnie bardzo dumna, kiedy pewnego dnia
zasiądę w parlamencie.

Izuba żartobliwie pociągnęła go za ucho.
— Marzenia to dobra rzecz, Iboni, ale teraz nie gadaj tyle, tylko zanieś tacę do

pokoju. I zostaw trochę bułeczek dla gości — dodała.
Chłopiec obdarzył białą dziewczynę brata nieśmiałym uśmiechem i podał jej

kolorowe fajansowe kubki.
Toni zauważyła, że Justice zwrócił się do niej jak do obcej osoby. Nazwał ją nie

miss Toni, ale panią Balser. Chciała odpowiedzieć na jego zarzuty, ale on
odetchnął głęboko i szybko mówił dalej.

— W swoich artykułach opisuje ich pani jako chuliganów, takich ślepych albo
naiwnych, że dają się wykorzystywać w politycznych rozgrywkach. Czy pani im nie

współczuje, pani Balser? Czy pani nie płacze nad ich losem? Nie mają nic. Czy
potrafi pani sobie wyobrazić, co to znaczy być zawsze widzem, nigdy

uczestnikiem? Dziwi panią ich wściekłość? Przecież do dziś traktuje się ich jak
brudne ubogie dziecko w pożyczonej sukience na przyjęciu urodzinowym! Twierdzi

pani, że są brutalni, że kochają przemoc. Nie kochają jej. Uciekają się do
przemocy, bo nie dano im żadnej innej możliwości wyrażania własnych uczuć.

— Współczuję im, Justice, wierz mi, i naprawdę rozumiem ich gniew. Ale tej
przemocy nikt nie jest w stanie kontrolować — zaprotestowała Toni. — Oni nie

należą już do żadnej partii. Nie słuchają nikogo. Nic nie jest w stanie nad nimi
zapanować. Robią, co chcą.

— To energiczni młodzi ludzie, gotowi umrzeć za sprawę godną i słuszną. —
Justice zdawał się nie słyszeć jej słów. — Gotowi poświęcić życie dla świetlanej

przyszłości, w której znajdzie się miejsce dla wszystkich.
Toni wpadła mu w słowo.

— Nie, nie dla wszystkich, Justice. I nie dla wszystkich, zwłaszcza zaś nie dla

background image

owych młodych ludzi, będzie owa przyszłość świetlana. Nowi władcy zgarną dla

siebie wszystko, co najlepsze.
235

Czy nie widzisz, że ta młodzież, te dzieci są wykorzystywane? Demagodzy obiecują
tak wiele, zwodzą ich i oszukują, zawsze tak było. Masy chcą rewolucji i masy na

tej rewolucji tracą. Chcą poświęcić własne życie, dobrze, to ich sprawa. Ale co
daje im prawo do poświęcania życia niewinnych? Kieruje nimi okrutne monstrum,

krwiożerczy potwór, dla którego nie ma miejsca w przyszłości tego kraju. —
Patrzyła mu w oczy, spojrzeniem błagając, by zrozumiał. — Znienawidzony rząd

zmienił się przecież. Zasiadają w nim ludzie, którzy rozumieją położenie
Murzynów. To oni sprzeciwiają się wszelkim ustawom popierającym dyskryminację

rasową, to oni doprowadzili do swobody na scenie politycznej. Młodzi ludzie, o
których mówisz, mogą mieć przed sobą jasną przyszłość, ale muszą...

— Herbata gotowa. — Dyskusję przerwało nagłe wejście Tracy. Szła ostrożnie, co
chwila zerkając na tacę zastawioną kolorowymi kubkami. Uśmiechnęła się do

Storchmana i postawiła ją na stole. Zaskoczona i zaniepokojona nieoczekiwanym
atakiem Justice'a Toni postanowiła sprowadzić rozmowę na lżejsze tematy. Nie

chciała, żeby w domu wrzała kłótnia podczas pierwszej wizyty Tracy.
— Storchmanie, czy poznałeś już rodziców Tracy? — zapytała. Chłopak westchnął

ciężko.
— Tak, przyjechali do Kapsztadu na Wielkanoc i zaprosili mnie do siebie. —

Widząc pytanie w oczach Toni, dodał: — Podobnie jak moja mama, nie wiedzą, co
sądzić o naszym związku. Martwią ich olbrzymie różnice kulturowe. Boją się o

dzieci, które nie będą ani Europejczykami, ani Xhosa. Taka mieszanka krwi to
szara strefa.

Izuba pokiwała głową. Sięgnęła po kubek wypełniony gorącą, słodką jak ulepek,
herbatą. Storchman nakrył dłonią szczupłą rękę Tracy.

— Wierzymy, że przyszłość to zmieni. Chcielibyśmy, aby i nasze rodziny dzieliły
nasze szczęście.

Storchman patrzył na matkę jasnym, ufnym wzrokiem. Odetchnął z ulgą, kiedy
odpowiedziała po chwili namysłu.

— Szczęście naszych dzieci jest dla nas równie ważne jak cichy lot dla sowy,
ale, moje dzieci, musicie być silni. — Przełknęła ślinę. To dotyczy mnie

również, pomyślała.
236

— Urna! — dobiegł ich zza ściany głos Joshuy. — Urna, przed naszym domem
zatrzymał się wóz policyjny!

Justice uniósł kubek do ust, wypił ostatnie słodkie krople herbaty i wyszedł do
kuchni. Nie miał ochoty na spotkanie z policją.

Izuba nerwowo skubała bawełnianą nitkę koronkowej serwety. Obawiała się, że
Abraham, jej mąż, wpadł w jakieś tarapaty. Polubił ognistą brandy, którą

przynosili ze sobą obcy. Alkohol sprawiał, że stawał się zadziorny jak atakujący
nosorożec. Nie bał się wówczas niczego.

— Proszę, przodkowie, sprawcie, by nie byli tu z powodu Abrahama — mruknęła pod
nosem. — Ani Justice'a — dodała. Wiedziała, że czasem jej brat sypia w shebeenie

z nieczystymi kobietami, które zabierają pieniądze śpiącym mężczyznom, gdy
upojeni brandy, zaspokoili już potrzeby swojej męskości.

Justice stał w progu kuchni i słyszał, jak wielki niby czerwony byk mężczyzna
pozdrowił miss Toni i zapytał o państwa Maipei. Potem nastąpiła długa cisza,

przerywana czasem przez wypowiadane półgłosem słowa.
Nagle jakiś dźwięk, wysoki i ostry jak krzyk sowy, wypełnił cały dom. Soze

przerażona, ale i zafascynowana dzikim pierwotnym pięknem żałobnego lamentu,
odrzuciła głowę do tyłu i zawtórowała jmatce niskim wyciem.

Justice czekał w kuchni, przerażony zawodzeniem siostry, dopóki nie zobaczył
Toni wychodzącej z domu z policjantem. Przy furtce czekał na nich chudy młody

funkcjonariusz.
— Stan, czy jest pan przekonany, że było to zabójstwo polityczne? — dopytywała

pobladła nagle Toni. — Czy to nie ja sprowadziłam na niego śmierć? Zeznałam
przecież, że jakiś mężczyzna, prawdopodobnie Murzyn, ostrzegł mnie

telefonicznie. — Na myśl o Wisdomie, cichym i uprzejmym chłopcu, łzy napłynęły
jej do oczu. — Być może to on do mnie dzwonił.

— Nie, nie, Toni — uspokajał Stan.
— A ja myślę, że tak. Dla organizatorów zamachu to żaden problem zbadać, ile

osób, które wiedziały o bombie, mnie zna. To logiczne. Moją bezmyślnością

background image

skazałam dzielnego, rozważnego człowieka na śmierć. — Zacisnęła drżące dłonie na

prętach furtki. — Jak oni mogli zamordować łagodnego, dobrego Wisdoma?
— Nie możesz się obwiniać, Toni — pocieszał ją Stan, ale

237
postanowił dokładniej zbadać powiązania towarzyskie Wisdoma. Może rzeczywiście

jego śmierć miała jakiś związek z eksplozją w ośrodku. Lepsze to niż nic, bo
przecież na razie nie mieli żadnych punktów zaczepienia.

Richard Dalton stał do nich tyłem. Nie mógł patrzeć na zrozpaczoną Toni.
Gdy ruszali, Stan patrzył na skuloną przy ogrodzeniu Toni. Wyglądała, jakby

szarpały nią torsje. Słuchając dobiegającego z domu zawodzenia, ucieszył się, że
nie wspomniał o koszmarnych okolicznościach śmierci chłopaka i o jego

cierpieniach. Rodzina nie umiała pogodzić się z jego śmiercią. Jakże mogliby
zaakceptować jego męki?

Justice usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu policjantów i wbiegł do pokoju.
Zgarbiona Tracy patrzyła smutnym wzrokiem na kołyszącą się na krześle Izubę,

która żałosnym lamentem oznajmiała niebiosom swój ból i pytała przodków, czemu
opuścili jej młodszego brata.

— O co chodzi? Co się stało? — spytał niecierpliwie.
Tracy nie wiedziała, co powiedzieć, przytłoczona ogromem rozpaczy w oczach

Izuby. Nerwowo zaciskała białe palce na ramieniu Storchmana.
Justice złapał ją za rękę tak mocno, że poczuł delikatne, cienkie kości.

— Powiedz mi — zażądał. — Powiedz natychmiast. Tracy jęknęła z bólu. Storchman
uwolnił jej rękę z uchwytu wuja. Przytulił ją do siebie i spojrzał Justice'owi w

oczy.
— On nie żyje. Wisdom, twój brat bliźniak został zamordowany.

Justice zamarł w bezruchu sparaliżowany jak wówczas, tamtego jakże odległego
dnia, kiedy on i Wisdom wybiegli z chaty, w której mieszkali przygotowując się

do obrzezania, i wskoczyli do lodowatego bagna. Usłyszał jęk brata, kiedy
zamknęła się nad nim zimna maź i zobaczył, jak się wynurza z lodowatej kąpieli,

szczękając zębami i dygocząc.
Wspomnienia popłynęły gwałtownym strumieniem, były jak film z magnetowidu,

którego nie można wyłączyć. Widział swego brata, kilkuletniego brzdąca, jak
zabija żółtą kobrę. Pamiętał to dobrze. Żmija nagle pojawiła się tuż przed nim,

wyłoniła się z obłoku kurzu: ohydny, wściekły gad o złotordzawym ciele,
238

uwieńczony rozpostartym kapturem. Stał jak zaklęty, zahipnotyzowany przez syk
węża, wpatrzony we wróżące śmierć czerwonawe źrenice. To Wisdom uratował mu

życie. Rzucił szarym kamieniem w gada i złamał mu kręgosłup. Jego mały braciszek
oszczędził mu koszmarnej śmierci przez uduszenie, bo jad kobry paraliżuje

mięśnie i powietrze nie dociera do płuc.
Widział go, jak kusztyka do domu, zakrwawiony i posiniaczony po walce z jakimiś

chłopcami, do której się włączył, by pomóc bratu. Justice machinalnie dotknął
blizny na skroni. To pamiątka po tamtej walce. Dopiero po trzech dniach Wisdom

miał dość siły, by jeść przed chatą razem z innymi. Rodzina, uprzedzona przez
szamana, nie wierzyła już, że chłopiec przeżyje.

Widział Wisdoma, jak stoi w bawełnianej, wzdętej przez wiatr, koszulce z nazwą
sklepu państwa Kahn przed kancelarią Davida Ansteya i czeka na niego, dumny z

brata, który oto przepracował swój pierwszy dzień w znanej firmie prawniczej.
Film wspomnień trwał dalej, migawki zapomnianych niemal zdarzeń powracały

bezlitośnie. Wisdom wiecznie uśmiechnięty, zawsze spieszący na pomoc jemu,
bratu, którego tak podziwiał. Potrafił pogodzić się z jego odmiennymi poglądami,

ale nie z jego śmiercią.
Tulili się do siebie w łonie matki. Wisdom był jego księżycowym cieniem. Ich

losy były związane ze sobą, splątane nierozerwalnym węzłem jak liany zwieszające
się z drzew. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Gniew i rozpacz otaczały go

gęstą chmurą.
Nie chciał przyjąć do wiadomości, że Wisdom nie żyje, ale wspomnienia pojawiały

się nadal. Teraz pochodziły z późniejszego okresu: przy stole w domu Izuby
siedzi Wisdom i brodacze.

Justice zesztywniał. Zobaczył ławkę w parku i Wisdoma, który upuszcza gazetę,
drżący ze zdenerwowania.

Usłyszał słowa jednego z mężczyzn: „Odnajdziemy zdrajcę". Storchman powiedział,
że Wisdoma zamordowano. Zamknął oczy, przerażony. Nie był dość silny, by

uwierzyć, że partia, której służył z takim oddaniem, zleciła zabójstwo jego

background image

brata.

Obserwujący uważnie wuja Storchman zauważył, że czerwień bólu w oczach Justice'a
ustąpiła miejsca czerni winy.

— Ty wiesz — jęknął, zrywając się z krzesła. — Wiesz, kto zabił Wisdoma.
239

Głos Storchmana zatrzymał film wspomnień. Justice znów słyszał i widział swoją
rodzinę.

— Nic o tym nie wiem. — zaprzeczył.
Podszedł do okna i przycisnął rozpalone, zlane potem czoło do chłodnej szyby.

AKN postępuje słusznie, to jest pewne. Muszę im ufać. Rozpaczliwie szukał
usprawiedliwienia dla postępków swojej partii.

Przemoc była i nadal jest niezbędna. Wierzył, że polityka partii jest słuszna,
ale zabicie Wisdoma było równoznaczne z zabiciem części jego samego. To brodaci

zamordowali członka jego rodziny, jego plemienia — i muszą za to zapłacić.
Plemię i rodzina to dwie najważniejsze rzeczy w jego życiu. To brodacze skazali

jego brata bliźniaka na śmierć. Byli jak drzazgi pod paznokciem, to przez takich
partia kulała.

Szybko rozgrzeszył partię, dla której pracował i której ślepo ufał, całą winą
obarczając obcych.

Rzucił okiem na znikający za zakrętem policyjny wóz. Aż tutaj docierał odgłos
klaksonu, który płoszył z drogi dzieci i psy.

Tak, pomyślał. Ten rudy policjant, ten le Roux, bohater przedmieść, będzie
godnym brodaczy przeciwnikiem.

W kraju panuje wolność zgromadzeń politycznych, ale rząd nie toleruje żadnych
aktów terroru. Psy gończe ich dopadną. Uśmiechnął się złowrogo i zadrżał targany

dreszczem.
Anonimowy list, w którym le Roux znajdzie radę, że warto zainteresować się

poczynaniami pewnych dwóch dżentelmenów, wskazówka dotycząca miejsca ich
zamieszkania, to wystarczy, zdecydował. Myślał intensywnie. Złapią ich, ale i

tak się niczego nie dowiedzą, nawet dożywocie nie skłoni obcych do sypania
towarzyszy organizujących zamachy. To przecież zawodowcy. On, Justice, będzie

bezpieczny. Nikt nigdy się nie dowie, że to on podłożył bombę pod ośrodek.
Oparł czoło o szybę. W swoim bystrym, wyostrzonym dzięki pracy w kancelarii

umyśle, snuł plany pomszczenia brata.
Toni nie zauważyła przyciśniętej do okna czarnej twarzy, nie dostrzegła

śledzących jej pustych oczu. Poczucie winy przygniatało jej umęczone barki.
Ilekroć próbowała przypomnieć sobie barwę głosu swego rozmówcy, wyrzuty sumienia

wywoływały łzy. Każdy dobiegający z domu jęk był dla niej jak smagnięcie biczem.
Załamało

240
ją to. Powoli wracała do domku. Chciała pomóc załatwić pogrzeb, była gotowa

przejąć przykry obowiązek identyfikacji zwłok.
Jesteś tak samo winna jego śmierci jak brodacze, pomyślał Justice obserwujący ją

z okna. Twój długi język doprowadził ich do Wisdoma.
Poczucie winy i gniew na Tonie i brodatych zlały się w jedno, wijąc się w nim

jak nienasycony, oszalały z głodu soliter.
Toni weszła do pokoju. Od progu uderzyło ją gęste, zdawałoby się, od rozpaczy

powietrze. Nieprzytomnym wzrokiem rozglądała się po wnętrzu.
Dziewczyna, którą Storchman przyprowadził, siedziała cicho na krześle.

— Storchmanie — Toni lekko dotknęła jego ramienia. — Pozwól, że odwiozę Tracy do
miasta. Ty powinieneś zostać tutaj i pocieszyć matkę.

— Dziękuję pani. — Biła z niego spokojna godność. Pomógł wstać roztrzęsionej
dziewczynie i poprowadził ją do landrovera.

Toni objęła Izubę ramieniem i przytuliła jej mokry policzek do swojej twarzy.
— Musisz być silna, Izubo — szeptała, lekko kołysząc się wraz z Murzynką. —

Musisz być silna ze względu na rodzinę. Masz dzieci, które cię potrzebują. — Ich
łzy mieszały się, kiedy opłakiwały Wisdoma i oszalały nagle świat. Toni

powtarzała słowa otuchy, jakby odmawiała liturgię, i krzyki stopniowo ucichły,
przechodząc w cichy, bezradny szloch. Ciałem Izuby wstrząsały dreszcze, ale

kobieta milczała. Soze podbiegła do niej i schowała buzię w zagłębieniu jej
szyi.

Kiedy Izuba zaczęła coś cicho tłumaczyć córce, Toni podniosła się i podeszła do
okna. Justice stał tam nadal nieprzytomny z bólu i nienawiści.

— Justice — zaczęła. — Wisdom był wspaniałym młodym człowiekiem. Tak mi przykro.

background image

Chciałabym zrobić coś, co zmniejszyłoby twój ból.

Nie odwrócił się, ale odpowiedział stwardniałym od goryczy głosem.
— Zrobiła pani wystarczająco dużo, pani Balser. Pani bezmyślność przyniosła mu

śmierć. Czy pani myśli, że dobra wola przywoła go do życia? — Były to zimne,
okrutne słowa. Toni skuliła się,

241
jakby ją uderzono. — Moja siostra nazywa panią Dzieckiem Boga. Po tym, co pani

zrobiła, powinna nazywać panią Dzieckiem Szatana. Wtrąca się pani do spraw,
których nie pojmuje. Na dnie najczystszych nawet rzek jest błoto i muł. Pani

artykuły zabrudzą najczystszy strumień, bo wygrzebuje pani błoto z samego dna. —
Żachnął się. — Zmniejszyć ból, pani Balser? Pani jest przyczyną tego bólu.

Odwrócił się i spojrzał na nią. W jego oczach zobaczyła odwieczne upokorzenie
jego rasy, daremną walkę o akceptację, i nade wszystko żądzę zemsty i władzy. W

czarnych oczach Justice'a ujrzała mroczną przyszłość.
Ściszył głos i przeszedł na Xhosa. Złe, okrutne słowa, śliskie jak węże, spadały

na Toni złowieszczym gradem. Stała zahipnotyzowana, wpatrzona w pustą czerń jego
oczu. Przeklinał ją, obrzucał prastarymi klątwami swego plemienia. Gęsia skórka

pokrywała całe jej ciało.
Złamany bólem głos Izuby wdarł się między nich i przerwał lepką sieć strachu,

którą Justice omotał Toni. Wyprostował się i odwrócił do siostry. Kiedy do niej
mówił, nienawiść i ból Czarnej Afryki zgasły; w oczach skierowanych na Izubę

była tylko braterska miłość.
— Idę już, siostro — powiedział. —Miss Toni i ja rozmawialiśmy o przyszłości.

Musimy przecież odpowiednio uczcić cień mego brata. — Uśmiechnął się do Toni.
— Izubo — odezwała się słabym głosem. — Pojadę już. Zabiorę Tracy ze sobą.

Justice i Storchman zaopiekują się tobą do powrotu Abrahama. — Uścisnęła dłoń
Murzynki i przytuliła Soze. — Jeśli będziesz mnie potrzebowała, będę w domu —

szepnęła. Głos jej się załamał. =— Naprawdę mi przykro, Izubo. — Świeże łzy
spłynęły po ledwo obeschłych policzkach. — Wisdom był wyjątkowym chłopcem. Czemu

najlepsi zawsze odchodzą najszybciej? — Zagryzła wargi, żeby powstrzymać szloch.
— A Timothy? — zapytała nagle Soze.

— Izuba przywiezie cię do Timothy'ego, kiedy wróci do pracy. Będziecie się
ścigać po ogrodzie całymi dniami.

Zalana łzami buzia Soze rozjaśniła się i mała wróciła do matki, promieniejąc
radością jak mała świeczka na torcie urodzinowym. Toni nie zwracała uwagi na

ciekawskie spojrzenia sąsiadów, którzy
242

zebrali się przed domem Izuby zaintrygowani głośnym lamentem. Złowieszcze słowa
Justice'a ciągle brzmiały w jej uszach.

To Izuba nauczyła ją Xhosa. Toni opanowała ten język na tyle, że zrozumiała
klątwy chłopaka. Wzywał przodków, by zemścili się na niej i zabrali jej kogoś,

kogo kochała, podobnie jak zabrali Wisdoma, jego brata bliźniaka, jego
księżycowy cień. Idąc szybkim krokiem do nagrzanego południowym słońcem

samochodu, Toni przekonywała samą siebie, że klątwy Justice'a to reakcja
człowieka wstrząśniętego utratą bardzo bliskiej osoby. Justice był inteligentnym

i wykształconym chłopcem, ale śmierć brata sprawiła, że stał się nieobliczalny.
Chciała zapomnieć, zlekceważyć prastare klątwy, ale w jej żyłach płynęło zbyt

wiele celtyckiej krwi. Czuła, że musi porozmawiać z Nickiem. Na pewno znajdzie w
nim oparcie.

Za sprawą opowiadań babci dzieciństwo Toni zaludniały bożki i duszki, karły i
gnomy, zarówno dobre jak i złe stworzenia ze świata baśni. Do dziś pamiętała, że

dla Celtów trójka jest cyfrą magiczną. Wszelkie istotne wydarzenia i nowiny
przychodziły trójkami.

Helen nazwała jej imieniem ośrodek i Clive stracił nogę, a dziesiątki innych
ludzi zginęło lub odniosło rany. Od ponad dziesięciu lat przyjaźniła się i

pomagała rodzinie Izuby i oto Wisdom został zamordowany. Wkrótce wydarzy się
trzecia tragedia. Nieszczęście jeszcze raz dotknie kogoś z bliskich jej ludzi.

„Zapamiętaj sobie moje słowa, dziecko. Zarówno radość jak i nieszczęście chodzą
trójkami." Siwa głowa babki pochylała się nad zdechłą myszką owiniętą w różową

chusteczkę. Powoli włożyła martwe ciałko do metalowej puszki po herbacie i
zamknęła tę prowizoryczną trumnę. „Jeszcze dwa razy zapłaczesz, zanim los się

odmieni."
Drżała słuchając opowieści babki o żądnych krwi celtyckich bóstwach. Wśród

zapamiętanych przez nią szczególnie dobrze był Esus, który domagał się ofiar z

background image

powieszonych lub zasztyletowanych ludzi, Tentates, w lodowatym półmroku świętych

stawów czekający na ofiary z topielców, i Taranis, który życzył sobie, by palono
dlań żywcem jeńców wojennych.

Druidzi zniknęli w mrokach historii, święte gaje zdziczały,
243

kapłanów wymordowano przed tysiącami lat, a Toni nadal wierzyła, że wydarzenia i

wiadomości przychodzą trójkami.
Już zamykała za sobą furtkę, gdy dostrzegła Storchmana, który szedł ku niej. Na

chwilę zapomniała o opowieściach babci i klątwach Justice'a.
— Pomóż matce, bardzo kochała Wisdoma.

— Zrobię, co będę mógł, miss Toni — obiecał.
Lekko dotknęła jego ręki. Wiedziała, że na ramieniu często przesiadują cienie,

nie wolno im zatem zakłócać wypoczynku zbędnymi ruchami.
— Bardzo mi przykro, Storchmanie. Kocham was wszystkich i współczuję wam z

całego serca.
— Wiemy o tym i doceniamy to, miss Toni. — W jego oczach błyszczały łzy. Zanim

odszedł, uśmiechnął się smutno do Tracy. Tak, pocieszy matkę, ale najpierw musi
porozmawiać z wujem. Był pewien, że oprócz rozpaczy w oczach Justice'a dostrzegł

poczucie winy.
Landrover powoli przemierzał wyboiste ulice Shonalanga. Kiedy mijał posterunek

policji, przed budynek wyszli dwaj mężczyźni. Stan le Roux podrapał się w głowę,
pociągnął nosem i skinął dłonią na Richarda.

— Chodź, mały — mruknął. — Ktoś gdzieś wie coś o tym morderstwie. Niech mnie
szlag trafi, jeśli nie znajdę sukinsynów. Cholernie okrutne gnojki. Nie pozwolę,

by uznano tę zbrodnię za nie wyjaśnioną.
Policjanci z Shonalanga odetchnęli z ulgą, kiedy le Roux opuścił ich posterunek.

Jeszcze przez dłuższą chwilę słyszeli gniewne pomruki sierżanta i widzieli
kwiaty miażdżone jego podkutymi butami: błękitna krew na brunatnej ziemi.

ROZDZIAŁ
15

Serge z impetem zatrzasnął pomalowane na różowo drzwi, zarzucił sobie na ramię
granatowy blezer i lekkim krokiem zbiegł ze schodów. Pogwizdywał wesoło. Uznał,

że miał świetny pomysł, odwiedzając nową kochankę w drodze powrotnej z lotniska.
Czuł się dużo lepiej, wydawało mu się, że ma dość sił, by stawić czoła Toni i

wręczyć Timowi spóźniony prezent urodzinowy. Podczas ostatniego pobytu w Dur-
banie zapomniał o podarunku dla syna i musiał na poczekaniu wymyślać historyjkę

o zaginionym bagażu. Tym razem jednak pamiętał.
Rozluźniony myślał o swojej nowej kochance. Była piękna i egzotyczna jak rzadko

spotykana orchidea. Łączyła w sobie krew malajską i holenderską. Oczyma
wyobraźni ciągle widział jej szczupłe, ale kształtne ciało, duże, aksamitne

miękkie oczy i pełne dojrzałe usta. Ciepły dreszcz nim wstrząsnął, kiedy
przypomniał sobie jej spragnione miłości ciało, jej wargi. Utwierdzał się teraz

w przekonaniu, że postąpił słusznie, nie decydując się na kolejny, po romansie z
Daną, trwały związek. Zbyt wiele czasu zajęło mu wyplątywanie się ze zbyt

ciasnych więzów. Konsekwentnie unikał spotkania z Daną, choć czasem ogarniała go
tęsknota za jej niewyczerpaną pomysłowością. Obawiał się jednak, że gdy raz ją

odwiedzi, nie oprze się pokusie i wróci do niej, a nie miał ochoty
245

na długotrwały związek. Kapsztad był pełen pięknych dziewczyn, ani myślał
ograniczać się do jednej tylko partnerki.

Ostatnie podróże do Durbanu przyniosły spodziewane rezultaty. Szukając kluczyków
do samochodu, uśmiechnął się dumny ze zręczności i taktu, jakimi wykazał się,

ratując Hansa z opresji.
Eskapada przyjaciela sporo go kosztowała. Żeby uciszyć zbyt gadatliwe języki,

musiał wypisać niejeden okrągły czek; nie cofnął się nawet przed kilkoma
zawoalowanymi groźbami. Na szczęście uwaga dziennikarzy koncentrowała się na

obecności dzieci na przyjęciu. Nazwisko lidera prawicowej partii nie schodziło z
pierwszych stron gazet aż do dnia, w którym niezdolny udźwignąć ciężaru

potępienia opinii publicznej polityk powiesił się na krawacie we własnym garażu.
Dzięki jednak zabiegom Serge'a nazwisko Hansa nie pojawiło się w prasie ani

razu.
Wold zepsuł mu dobry humor, kiedy zadzwonił ze smutną wiadomością.

— Serge, Serge — jęczał — wszystko na darmo. Dziennikarze znów węszą.

background image

— Nie musisz się tym przejmować, stary — uspokajał Balser. — Wszystko

załatwiłem.
— Nie, nie rozumiesz — Hans niemal szlochał w słuchawkę. — Jest gorzej niż

wtedy. Jeden facet z tych, którzy byli na przyjęciu i... którzy spali z tymi
dziećmi... On umarł, Serge. — Hans dramatycznie obniżył głos. — AIDS.

Dziennikarze węszą jak wściekłe psy.
Skandal wybuchł nagle jak bomba. Plotki i nagłe zainteresowanie policji pewnymi

środowiskami dotknęło kraj jak śmiercionośny promieniotwórczy opad.
Nie mógł patrzeć na ponurą twarz Wolda, nie znosił jego jękliwego głosu, wysłał

go więc w daleką podróż służbową. Nie życzył sobie, by jego przyjaciel czy on
sam ulegli skażeniu. Po wielu wysiłkach udało mu się przekonać dziennikarzy,

żeby skierowali swoje zainteresowanie w inną stronę. Dziesięciokrotnie spłacił
dług wdzięczności, który miał u Hansa.

Był w Durbanie z powodu Wolda, ale skorzystał z okazji i spotkał się z opornym
informatorem. Przekonał go, że błędem byłoby rzucić intratne zajęcie. Mężczyzna

obiecał nadal informować Balsera o nielegalnych transportach kości słoniowej i
rogu nosoroż-

246
ca. Na nagłą zmianę tej decyzji miały zapewne wpływ zawoalowane pogróżki

dotyczące zdrowia i życia jego żony i dzieci.
Serge znalazł wreszcie kluczyki, upewnił się, że czerwona paczka z prezentem dla

Tima leży na swoim miejscu i wsiadł do samochodu. Zanim odjechał, spojrzał w
oświetlone okno różowego domku i uniósł dłoń w pożegnalnym geście.

Toni wraz z synkiem leżała na wąskim dziecinnym łóżeczku. Zastanawiali się, czy
Pan Płód zabierze Noddy'emu samochód. Pan Płód myślał, że auto należy do

Wielkouchego.
— Nie lubię Pana Ploda — oświadczył Timothy. — Jest niedobry.

Toni przytuliła go mocniej, z rozkoszą wdychając świeżą woń pachnącej mydłem
dziecięcej skóry.

— Ależ nie, kochanie, Pan Płód wypełnia swój obowiązek. Policjanci to dobrzy
ludzie, ale czasami muszą zrobić coś, co się nam nie podoba. Wówczas mówimy, że

są źli. Oni dbają o nasze bezpieczeństwo. Pan Płód upewnia się tylko, czy Noddy
nie zabrał samochodu Wielkouchego.

Timothy czule pogładził widniejących na rysunku Noddy'ego i samochodzik, ale na
Pana Ploda zerkał podejrzliwie.

Ich rozmowę przerwało skrzypnięcie drzwi. Podnieśli głowy; do pokoju wchodził
ktoś zasłonięty olbrzymim pudłem owiniętym w czerwony papier.

— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Timmy — zawołał Serge, podchodząc do
łóżka.

Chłopiec zerwał się na równe nogi, w jednej chwili zapominając o Noddym i Panu
Płodzie.

— Och, tatusiu, to mój prezent! — krzyknął uszczęśliwiony. — Impulsywnie
przytulił się do ojca. Po raz pierwszy w życiu Serge'a ogarnęła fala czułości

dla syna. Przytulił dziecko, zaskoczony. Jakże szybko z płaczącego bobasa wyrósł
silny chłopiec! Już niedługo, za kilka lat, zacznie zabierać go w podróże

służbowe. Nauczy go, jak prowadzić interesy, i wprowadzi w tajniki rozrywek
wieku męskiego. Myślami widział już nową nazwę firmy: Balser& Balser albo Balser

i Syn.
Pięć lat musiało upłynąć, zanim Serge zdał sobie sprawę, że ma

247
dziedzica. Teraz, trzymając chłopca w objęciach, postanowił spędzać z nim więcej

czasu. Będzie dla niego dobrym ojcem, wychowa go na prawdziwego Balsera.
Przytulił go jeszcze raz i postawił na podłodze. Mały natychmiast zajął się

rozpakowywaniem paczki.
Serge zwrócił się do Toni. Nagły przypływ uczuć dotyczył również zaniedbywanej

żony.
— Witaj, kochanie — odezwał się głosem ciepłym i słodkim jak świeży lukier. —

Przywiozłem coś także i dla matki mojego syna. — Pocałował ją w policzek i
wręczył małe płaskie pudełeczko. Miał to być prezent dla Dany na trzecią

rocznicę ich związku, ale rozstali się wcześniej.
Nadeszła chwila, której Toni tak bardzo się obawiała. Otwierając pudełko,

zerkała na Serge'a. Opierał brodę na główce syna. Kiedy obejmował Tima, w jego
oczach widziała miłość i dumę. Na widok złotego serduszka na łańcuszku zrobiło

jej się niedobrze.

background image

Być może tym razem Serge naprawdę chciał się zmienić, może naprawdę planował

spędzać z nią i Timothym więcej czasu. Może wreszcie dojrzał do tego, żeby stać
się dobrym mężem. Za późno. Jej przyszłość była u boku Nicka.

— Podoba ci się, kochanie? — Serge gładził jej kark. Od odpowiedzi uratowały ją
okrzyki radości Tima, który w końcu uporał się z rozpakowywaniem prezentu.

— Patrz, mamusiu! To pociąg.
— Śliczny, prawda, Tim? Prawdziwy z ciebie szczęściarz. Patrz, tu są domy,

mosty, tunele i dworzec — paplała nieprzytomnie Toni. — Jutro rano zmontujesz to
z tatusiem.

— Nie, mamusiu, nie jutro, teraz — błagał Timothy.
— Już dawno powinieneś spać, Tim. Zaczniesz się bawić kolejką od samego rana.

— Pozwól mu pobawić się teraz, kochanie — wtrącił Serge. — To w końcu jego
prezent urodzinowy.

— Tak, ale dziś nie są jego urodziny. Możecie spędzić nad kolejką cały
jutrzejszy ranek.

Serge chciał zaprotestować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
— Do łóżka, Tim — poleciła Toni. — Migiem. Chłopiec wodził wzrokiem od jednego

do drugiego. Przekonawszy się, że ojciec trzyma stronę matki, skapitulował i
wdrapał się

248
na łóżko, ale wcześniej położył pudło z kolejką na krześle, aby je widzieć z

łóżeczka.
Toni otuliła go puszystym niebieskim kocykiem, starannie zakrywając pudełeczko,

które ukradkiem upuściła na pościel. Nie mogła przyjąć tego naszyjnika i nie
chciała go nosić. Czule pocałowała synka.

Serge czekał na nią w saloniku.
— Przepraszam, że się spóźniłem, ale po drodze z lotniska musiałem jeszcze wpaść

do biura — wyjaśnił.
Obojętnie skinęła głową na znak, że przyjmuje jego przeprosiny. Serge oparł

dłonie na jej ramionach i przyciągnął ją do siebie.
— Naprawdę chcę się zmienić, kochanie. Chcę spędzać z tobą i Timem więcej czasu.

Mamy cudownego syna, postaram się być dla niego dobrym ojcem, a dla ciebie
idealnym mężem. — Jego usta przesuwały się po jej włosach, delikatnie muskały

kark. — Gdzie twój nowy łańcuszek, kochanie? — oderwał wargi od jej skóry. —
Pozwól, że pomogę ci go założyć.

Toni zwilżyła usta językiem i cofnęła się przekonana, że Serge słyszy szaleńcze
bicie jej serca.

— Nie mogę tego nosić, Serge.
— Ależ oczywiście, że możesz, skarbie. Chciałbym, żebyś nosiła to codziennie,

chciałbym widzieć, jak łańcuszek okala twoją śliczną szyję, jak serduszko leży
blisko twego serca — przesunął dłonie na jej piersi. Wzdrygnęła się

instynktownie. Serge wpatrywał się w nią zdumiony.
— Serge — wyjąkała — Serge, chcę... Musimy...

Zmrużył oczy, które w jednej chwili stały się lodowato zimne. Wiedziała, że
nadchodzi burza. Długie rozmowy, w których namawiała go do rozwodu wysuwając

sensowne, rozsądne argumenty uleciały jej z głowy i rozpierzchły się jak ptaki
przed deszczem.

— Chcę się rozwieść — wydusiła w końcu łamiącym się głosem. Bała się. Dokoła
nich gęstniała cisza. Toni nie mogła oddychać, strach paraliżował jej płuca.

Kątem oka zerknęła na Serge'a. Wyglądał przerażająco. Wściekłość i
niedowierzanie zniekształciły jego ładne rysy. Przestraszona wbiła wzrok w

podłogę.
Wzór na dywanie zdawał się obracać w kółko. Ze wszystkich sił starała się go

zatrzymać.
— Ty, ty... chcesz... rozwodu? — syknął, akcentując każde

249
słowo. — Jak śmiesz? Jak, do cholery, śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób?

— Mocno zacisnął palce na jej ramionach. Toni była bezwładna jak szmaciana
lalka.

— Ośmieszysz mnie przed moimi przyjaciółmi! — Szarpnął nią tak mocno, że musiała
z całej siły zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć na cały dom. — Ty suko!

Chcesz mi zabrać mojego syna? Nigdy, słyszysz? Nigdy ci go nie dam. — Kropelki
śliny dosięgły jej twarzy. — Raczej cię zabiję, niż pozwolę na to, ty

świętoszkowata dziwko!

background image

— Serge —jęknęła — Serge, błagam.

— Nie odzywaj się do mnie — warknął. — Ani słowa. Ani jednego słowa. — Pchnął ją
brutalnie. — Zejdź mi z oczu.

Odwróciła się na pięcie i potknęła o stopień. Uderzeniu jej głowy w ścianę
towarzyszyło głuche stuknięcie. Osunęła się na podłogę cicho i szybko jak

papierowy wachlarz. Serge spojrzał na nią z góry niby orzeł na zastraszonego
rannego zająca.

— Rozwód! — żachnął się. Obojętnie minął ciało na posadzce i podszedł do barku.
Przez otaczającą ją ciemność powoli wnikały odgłosy przelewanej cieczy i

grzechot kostek lodu w szklance. Zanim uniosła powieki, odruchowo dotknęła
bolącego miejsca na głowie. Tuż przy linii włosów jej szczupłe palce wymacały

guz. Włosy u nasady czoła były wilgotne i Toni z przerażeniem spojrzała na
purpurową od krwi dłoń. Wstała z trudem, zostawiając na kremowym dywanie liczne

odciski zakrwawionych palców. Spojrzała w lustro i jęknęła.
Miała zdartą skórę na policzku, a rana na czole nie przyschła jeszcze: krew

zalewała jej oczy i usta. Nerwowo, jak antylopa, która zjada łożysko po
urodzeniu cielaczka, by zatrzeć ślady, bo mogłyby zwabić drapieżnika, Toni

zlizywała słone strumyki w obawie, że widok krwi rozdrażni Serge'a.
Odgłos jego kroków zmusił ją do działania. Kulejąc podbiegła do drzwi

wyjściowych; w pośpiechu nie zamknęła ich za sobą.
— Rozwód? Ja ci pokażę — odgrażał się Serge. Uzbroił się w szklaneczkę brandy

dla dodania sobie animuszu, podszedł do miejsca, gdzie niedawno leżała. Skrzywił
się na widok krwawych plam. — Acha, znowu polazłaś do swojego drogocennego

syneczka — mruknął i zawrócił.
Wtedy to poczuł powiew chłodnego wiatru. Zerknął na otwarte

250
drzwi, uśmiechnął się i wyszedł na dwór. Toni skulona w ciemnych krzakach,

oddzielających kompost od reszty ogrodu, słyszała, jak nadchodzi. Zaklął, kiedy
się potknął o paliki wyznaczające koniec grządek warzywnych.

Przyciskała policzek do ziemi, chciała się stać częścią świata roślin czy
owadów, których spokój zakłóciło jej wtargnięcie. W głębokiej ciszy szum

skrzydełek i nóżek był jak szum maszerującego wojska. Jedynie strach przed
Serge'em utrzymywał ją w bezruchu.

„Módl się, dziecko", radziła jej niegdyś babcia... „Nigdy nie jesteś sama. Tam,
w górze, zawsze jest ktoś, kto cię wysłucha. Kiedy się czegoś boisz albo kiedy

ci źle, porozmawiaj z Nim."
Toni bez słów stosowała się do rady babki. Zacisnęła mocno oczy i modliła się

rozpaczliwie.
Kroki ucichły. Strumyki zimnego potu spływały z jej czoła, mieszały się z

zaschniętą krwią, zwilżały usta. Błagała Boga, by Serge nie dojrzał postaci
skulonej w krzakach, nie zwrócił uwagi na wyjątkowo głośne tej nocy w tym

miejscu owady, a przede wszystkim modliła się, żeby przestał jej szukać.
Ciszę zagłuszył nagle czysty, krystaliczny dźwięk. Serge cisnął pustą szklankę o

kamień. Toni zdławiła okrzyk w gardle, zagryzając palce aż do bólu, do łez.
Kilka metrów od niej świetlik przeciął ciemność czerwoną smugą. Zadrżała; był to

żar papierosa. Serge osłaniał go wcześniej dłońmi, bez ruchu czekając na jej
błąd. Czerwony koniuszek się oddalił i Toni przełknęła ślinę. Serge odchodził.

Obserwowała malejący rozżarzony punkcik. Już miała unieść głowę, kiedy nagie
znikł.

Serge zatrzymał się kilka metrów dalej i znów osłonił papierosa dłońmi. Czekał
na najlżejszy szelest, który mógłby ją zdradzić. Osaczał ją ze sprytem i

zawziętością rannego bawołu. Skradał się, krążył, nasłuchiwał i czaił się
przekonany, że prędzej czy później ofiara wpadnie w zasadzkę.

W końcu Toni przestała myśleć o bólu i wędrujących po jej nieruchomym ciele
owadach. Obserwowała pogrążony w ciemności dom, Niedawno zgasły w nim światła,

ale nie odważyła się opuścić swojej kryjówki, przekonana, że to kolejny podstęp
Serge'a.

251
Gdy tak leżała skulona pod osłoną gęstych krzaków, czekając na odwagę, którą

zwykle przynosi świt i słońce, czas się cofnął; dorosła kobieta znów była małą
dziewczynką. Siedziały razem z matką w ciemnym pokoju, z lękiem nasłuchując, czy

nie usłyszą trzasku zamykanej bramy, wypatrując w mroku nocy jaskrawych
reflektorów peugeota ojczyma Toni. Widziała samą siebie, jak biegnie do swego

pokoju, wystraszone dziecko o przerażonych, nieprzytomnych oczach. Słyszała swój

background image

urywany głos szepczący błagalne modlitwy. W piątkowe wieczory jednak, kiedy

ojczym wracał do domu pijany jak bela, Dzieciątko Jezus było zbyt zajęte, by
wysłuchiwać próśb małej dziewczynki.

Toni wzdrygnęła się. Przeszłość zlewała się z teraźniejszością. Zacisnęła mocno
zęby, aby nie krzyczeć.

Ciemności rozpraszały się. Blady sierp księżyca znikł już za potężną górą, kiedy
odważyła się opuścić swoją kryjówkę i chyłkiem, jak tropione zwierzę, pobiegła

do małego domku Izuby. Nieśmiało zapukała do okna. Bała się. Była przekonana, że
wszystkowidzące oczy Serge'a obserwują ją z dala.

Z płaczem rzuciła się potężnej Murzynce na szyję.
— Ungumtukathko, miss Toni —jęknęła Izuba, z przerażeniem patrząc na zakrwawioną

i posiniaczoną twarz Toni i jej brudne, podarte ubranie. — Kto to pani zrobił?!
— Zamknij drzwi, szybko — poprosiła Toni. — Zamknij, proszę. — Dopiero kiedy

usłyszała szczęk przekręcanego w zamku klucza, ciężko opadła na krzesło.
Izuba kręciła się po małym pokoiku, miotając przekleństwa na tego, kto odważył

się skrzywdzić jej Ungumtukathixo.
— Izubo — Toni upiła łyk gorącej słodkiej herbaty. — Chciałabym tu zostać, na

razie tylko. Nie chcę iść do domu. Timothy dostał prezent, więc rano pochłonie
go zabawa. Pozwól mu się bawić w pokoju, dopóki pan Balser nie wyjdzie z domu.

Jestem pewna, że wyjdzie bardzo wcześnie.
— Miss Toni, moje serce jest od smutku ciężkie jak głazy powstrzymujące wody

rzeki Gxara. Dziecko Boga! — lamentowała cicho Jzuba. Usiadła na podłodze, u
stóp Toni. Ciepła koszula nocna z brązowej flaneli chroniła ją przed zimnem jak

futro chroni niedźwiedzia, — Kto to pani zrobił? Proszę mi powiedzieć.
Toni wahała się jeszcze, ale w głębi duszy wiedziała już, że zbyt

252
długo milczała. Zbyt wiele nocy spędziła w ogrodzie, kryjąc się przed

rozwścieczonym Serge'em, zbyt wiele razy unosiła dłoń, by zapukać do drzwi Izuby
i opuszczała ją w ostatniej chwili, bo duma nie pozwalała jej szukać pociechy u

obcych. Koszmarna noc ją zmęczyła. Współczucie w głosie Izuby uspokajało
rozszalałe nerwy. Toni zaczęła mówić.

— Oto, co się zdarzyło — zakończyła. — Ale to już koniec. — Płacz, którego nie
potrafiła opanować, wstrząsnął jej ciałem. Po bladych policzkach płynęły łzy. —

Dzisiaj zabiorę Timothy'ego i pojedziemy do miss Helen. Boję się zostać tutaj.
Boję się, że będzie chciał mnie zabić. — Zmęczonym ruchem wytarła łzy. — Jeśli

pan Nick zadzwoni, powiedz mu, gdzie jestem — dodała cicho.
Izuba badawczo przyglądała się twarzy Toni. Przerażało ją to, co widziała.

Spuchnięty, pociemniały od krwi policzek pokryty wielkimi, fioletowo-zielonymi
siniakami, podkrążone oczy, piękne błękitne oczy, teraz puste, martwe jak woda w

stawie. Skinęła głową.
— Tak, miss Toni, niech pani zabierze Intakumba, moją małą pchełkę, i pojedzie

do miss Helen. Powiem panu Nickowi, gdzie pani jest. To dobry człowiek, a pani
potrzeba teraz silnych, odważnych przyjaciół. — Z trudem wstała i wzięła od Toni

pusty kubek. — Ja zostanę tutaj i będę obserwować pana Serge'a. — W ślad za tym
imieniem popłynął strumień niewybrednych przekleństw Xhosa.

Serge rzeczywiście wyszedł wczesnym rankiem. Timothy, podniecony perspektywą
nieoczekiwanej wycieczki, pakował zabawki, które chciał zabrać do cioci Helen i

wujka Clive'a. Toni stała przed lustrem i usiłowała za pomocą makijażu ukryć
sińce i otarcia. Ciszę przerwało nagle wołanie Izuby.

— Ungumtukathixo, miss Toni, proszę tu przyjść!
Toni rzuciła tubkę podkładu i podbiegła do rozsuwanych drzwi na patio.

Izuba klęczała na trawniku pochylona nad stosem wilgotnych ubrań i skarbów
dzieciństwa swojej pani. Toni krzyknęła cicho i uklękła na mokrej trawie.

Z niedowierzaniem przesuwała między palcami strzępy białego jedwabiu w czerwone
różyczki. Serge zadał sobie dużo trudu. Spódnica zwisała w strzępach, górę

pociął na drobniutkie kawałe-
253

czki. Toni wygładziła kawałek jedwabiu na kolanie, przez łzy patrząc na malutkie
czerwone różyczki.

Tę właśnie sukienkę miała na sobie w noc ich zaręczyn. Uważała się wówczas za
najszczęśliwszą kobietę na świecie. Serge ją kochał i chciał się z nią ożenić.

Tamtej nocy gwiazdy świeciły jaśniej niż kiedykolwiek, morze bardziej niż zwykle
lśniło srebrem w świetle księżyca. Nie tańczyła, lecz wirowała w powietrzu

unoszona szczęściem. Była młoda i rozmarzona. Cały jej piękny świat cieszył się

background image

razem z nią.

Z westchnieniem odłożyła resztki sukienki. Gładki jedwab ześlizgnął się z jej
kolan. Toni sięgnęła po zniszczoną, oderwaną od tułowia główkę lalki. Mała

laleczka z wesołą buzią Shirley Tempie i jej złotymi loczkami była wierną
towarzyszką Toni od lat. Najpierw siedziała na krzesełku obok łóżka małej

dziewczynki, potem urzędowała na biurku w akademiku. Dostała ją od dziadka,
którego bardzo kochała. Toni nie rozstawała się z nią nawet po ślubie. Lalka

zasiadała w małżeńskiej sypialni.
Serge jednak wyśmiewał się z jej infantylizmu, i Toni ukryła swoją małą

przyjaciółkę. Teraz patrzyła bezradnie na połamane ręce i nogi, strzępy
czerwonej sukieneczki. Zadrżała. Serge zemścił się na lalce, nie mogąc

rozładować energii i gniewu na niej. Nocny koszmar dotknął jej znowu zimnymi,
wilgotnymi mackami.

— Izubo — szepnęła. — Proszę, pomóż mi. — Dopiero kiedy przyjaciółka stanęła za
jej plecami, Toni opanowała się na tyle, że mogła ponownie spojrzeć na stos

ubrań. Podała Izubie resztki swego welonu, obłok białych, delikatnych jak morska
piana koronek, w ślad za nim rzuciła jej kłąb białego tiulu, który kiedyś był

jej ślubną suknią, wreszcie togę, pamiątkę z promocji na uniwersytecie. Ciemne
strzępy falowały na wietrze jak wodorosty.

Na samym wierzchu leżało ubranko od chrztu Tima, śliczna sukieneczka z koronki,
teraz podarta i poplamiona.

— Izubo — Toni podniosła głowę. — Oddaj te rzeczy biednym w Shonalanga. Może na
coś się przydadzą. — Stłumiła narastający w gardle płacz i sięgnęła po brudne

skrawki papieru, jedyne co zostało z jej dyplomów.
Serge, czarujący młody człowiek, który otworzył jej oczy i uszy i wprowadził w

tajemnice sztuki, kochanek pieszczący jej ciało przy dźwiękach muzyki Beethovena
znikł gdzieś bez śladu. Młody

254
erudyta, który tak imponował naiwnej dziewczynie z afrykańskiego buszu, który

nauczył ją zachwycać się złotem geniuszu „Słoneczników" Van Gogha i pastelową
sennością „Lilii wodnych" Moneta, zmienił się nie do poznania.

Był marzycielem zamkniętym w czystym białym jaju, z którego jednak wykluł się
rozpasany hedonista. Na pewien czas ukryty w kokonie poszanowania i stabilizacji

teraz przeobraził się w niezrównoważonego człowieka, którego czynami rządziły
emocje.

W nagłym przypływie strachu Toni uniosła głowę i bacznie rozejrzała się po
patio. Słoneczne światło pokrywało brzozową podłogę jasnym dywanem. Ciszę

przerywało tylko gardłowe gruchanie nastroszonych gołębi. Dokoła panował spokój,
ale Toni czuła nadchodzące niebezpieczeństwo.

„Słuchaj swoich uczuć, dziecko" — z najdalszych wspomnień powrócił do niej
skrzekliwy głos babki. „Urodziłaś się w czepku. Masz dar przeczuwania. Nie

ignoruj swoich przeczuć, bo pożałujesz tego."
Toni zerwała się na równe nogi, ściskając w garści strzępy dokumentów.

— Izubo, przyprowadź Tima. Musimy natychmiast jechać.
Wrzuciła do bagażnika swoją torbę i wyściskała psa. Nerwowo bębniąc palcami o

kierownicę, czekała na synka, gdy przed domem zatrzymało się czerwone ferrari.
Serge podszedł do niej szybkim krokiem. Brutalnie złapał ją za nadgarstek.

— Więc to tak! Moja kochana suka chce uciec. — Jednym ruchem przekręcił kluczyk
w stacyjce jej samochodu. Silnik umilkł. — Nie tak szybko, droga pani Balser.

Najpierw musimy porozmawiać.
Toni robiło się niedobrze od bijącego od męża zapachu whisky. Odsunęła się jak

najdalej od jego zimnych oczu i nieświeżego oddechu.
— Tatusiu, tatusiu! — Timothy biegł w ich kierunku. Tuż za nim spieszyła Izuba.

— Czy pobawimy się dzisiaj moim pociągiem? — Z całej siły przytulił się do nóg
Serge'a.

— Jeszcze się tobą zajmę — syknął do Toni Serge i cofnął się, nie puszczając
jednak jej nadgarstka. Wykręcił go, jakby ukręcał ,łepek kurczakowi. Toni

jęknęła z bólu.
— Cześć, synku. — Pochylił się i ucałował chłopca. — Oczywiś-

255
cię, że pobawimy się twoją nową kolejką. Powiedz mamusi, żeby wzięła pudełko,

rozpakujemy je w domu.
W tym momencie Izuba dostrzegła błagalne spojrzenie Toni. Wzięła Timothy'ego na

ręce i posadziła w samochodzie.

background image

— Chodź, mój mały Intakumba. Miss Toni się spóźni, jeśli zaraz nie wyruszycie. —

Szybko zapięła mu pas bezpieczeństwa i zatrzasnęła drzwiczki.
Serge podszedł bliżej, ale Izuba okrążyła już samochód i swoim potężnym ciałem

osłaniała panią. Toni spojrzała w ciemne oczy, w okrągłej czarnej twarzy. Były
nabrzmiałe łzami.

— Dziękuję — szepnęła.
Izuba machinalnie głaskała Chopsa. Pies siedział koło niej ze spuszczonym łbem.

— Salani kakuhle. Do widzenia i szerokiej drogi — krzyknęła za białym
samochodem.

Serge zerknął na pełną godności zagniewaną kobietę i w milczeniu poszedł do
domu.

James Swayne, ojciec Toni, nie chciał przejechać dumnie kroczącego środkiem
wyboistej drogi koguta i ostro zjechał na pobocze, wzniecając obłoki kurzu.

Kogut nie zwrócił uwagi na samochód i dalej biegł za nakrapianą kurą,
potrząsając czerwonym grzebieniem. Miałki jak talk kurz pokrywał ciemnozielonego

land-rovera szarą warstwą. James Swayne kichnął potężnie.
Z powrotem wjechał na nierówną drogę i skoncentrował się na prowadzeniu wozu.

Kochał suche, pełne kurzu miasteczko Maun, ostatni przystanek cywilizacji, wrota
do jego domu, który stał w samym sercu krainy czystych strumieni. Co chwila

hamował i skręcał, ratując życie kurom, psom i zakurzonym dzieciom na
zardzewiałych rowerach. Wierzył święcie, że cywilizacja ma równie wiele wad co i

zalet. Upstrzone puszkami i papierami pobocze utwierdzało go w tym przekonaniu.
Uśmiechnął się, kiedy mijał biały budynek szpitala. Przypomniał sobie dzień, w

którym przywiózł tu Toni, aby zbadano jej krew. Dziewczynkę ukąsiła mucha tse-
tse, i obawiał się śpiączki. Do dziś pamiętał jej bladą wystraszoną buzię i

przerażenie w oczach, kiedy
256

poczuła na palcu ukłucie igły. Chciała wyrwać rękę, ale pielęgniarz trzymał ją
mocno. Później Toni twierdziła, że wbił jej igłę aż do kości i omijała mały

szpitalik szerokim łukiem.
Z ciężkim westchnieniem zerknął na córkę. Sińce znikły już z jej twarzy, ale nie

cierpienie. Cicha i załamana siedziała obok niego, pustym wzrokiem wpatrując się
w okno. Zmęczony długim lotem Timothy spał na poduszkach w tyle samochodu.

Ojciec nie próbował rozmawiać z Toni. Wiedział, że piękno i spokój jego
bagiennej krainy wyleczą ją ze smutku, że ból i strach osłabną. Nie

przeszkadzało mu czekanie.
Wysłany bez wiedzy Toni i Nicka telegram od Helen poruszył go do głębi. Pełna

obaw o bezpieczeństwo Toni informowała go o Serge'u i Nicku. Jego odpowiedzią na
ten telegram był męczący tydzień w Kapsztadzie.

Postanowił spotkać się z obu mężczyznami związanymi z córką, a dopiero potem
zawiadomić ją, że jest w mieście. Jak się okazało, podjął słuszną decyzję.

Jadąc tam, był przekonany, że nie polubi Nicholasa Houghtona. Zastanawiał się, w
jaki sposób odwiedzie go od zamiaru dalszego romansu z jego córką. James Swayne

uważał mężczyznę wiążącego się z mężatką za mięczaka, który zasługuje na
wykastrowanie. Ku swemu zdziwieniu jednak od razu polubił Nicka. Podziwiał jego

uczciwość i naturalność, a jego uczucia do Toni uznał za szczere; każdy
zmiękłby, widząc tyle miłości w jego oczach.

Wycofawszy się z polityki, James Swayne zasiadał zrazu w licznych radach
nadzorczych, komitetach i spółkach. Teraz, na emeryturze, wolał łowić ryby w

czystych wodach rzeki Okavango niż polować w mętnych wodach handlu i polityki.
Serge Balser był głazem na drodze do szczęścia jego córki. Należało ów głaz

wysadzić w powietrze i temu zadaniu Swayne poświęcił całą swą energię.
Zabrał się do tego z zapałem i siłą poszukiwaczy złota, którzy wysadzają w

powietrze całe góry. Płomienie jego gniewu stopiły pozorne opanowanie Serge'a.
James Swayne był wściekły na Balsera za to, jak traktował jego córkę, za to, że

chciał rozłączyć Timo-thy'ego z matką, za to, że odmówił otwarcia funduszu na
edukację syna, i za to, że nie chciał przyznać Toni prawa do części domu i

zarobionych przez nią pieniędzy. Buzujący i tak w starszym panu
257

ogień podsyciły jeszcze niedawne wiadomości o profitach zięcia z handlu kością
słoniową. Podobnie jak jego córka, Swayne brzydził się handlarzami owym

surowcem. Kochał Afrykę i nienawidził Serge'a za rolę, którą odgrywał w tragedii
szarych olbrzymów.

Kilka pogróżek złamało opór Balsera. Przemierzając mały hotelowy pokoik szybkimi

background image

krokami, Serge złościł się i krzyczał, ale ojciec Toni był nieubłagany. Znał

nazwiska informatorów Serge'a i wiedział, kim są jego wspólnicy, a byli wśród
nich wysoko postawieni urzędnicy państwowi. Z pamięci recytował daty

nielegalnych transportów i źródła fałszywych dokumentów.
Serge skurczył się i zmalał, ale do sukcesu było jeszcze daleko. Beznamiętnym

głosem Jim Swayne przypominał zięciowi oszustwa podatkowe i celne. W czasach
sankcji były to tematy, których nie poruszano publicznie.

Zwycięstwo było całkowite. Serge poddał się. David Anstey z prawdziwą
przyjemnością zajął się przygotowaniem dokumentów rozwodowych.

Dopiero wtedy ojciec Toni pojechał na farmę Helen i namówił córkę na wyjazd do
Botswany. Nick pochwalił ten pomysł i wystraszona Toni ruszyła z Timem w długą

podróż.
Kiedy zostawili za sobą pełne kurzu miasteczko, znowu spojrzał na córkę.

Drzemała z głową opartą na twardym zagłówku. Ciemne loki co chwila opadały jej
na twarz. Czule pogładził jasny policzek wierzchem dłoni. Zdecydował, że pojadą

samochodem, a nie polecą jego cessną, bo potrzebował czasu, by porozmawiać z
Toni.

Początkowo planował nocleg w Nata, u ujścia rzeki różowej od tysięcy flamingów,
żeglujących majestatycznie jak obłoki o świcie, ale zmierzch zapadł szybko i

postanowił, że spędzą noc niedaleko Tsau, w suchym, bezbarwnym w porównaniu z
bujną przyrodą Nata miejscu.

Toni obudziła się, kiedy samochód zjechał z drogi i zagłębił się w busz.
Landrover podskakiwał na dołach i uschniętych pniach, ale dzielnie przedzierał

się przez gęste zarośla. Masując zdrętwiały kark, popatrzyła na ojca. Jego brodę
pokrywał kurz, włosy na skroni sterczały mu śmiesznie. Wyglądał jak pluszowy

miś.
Wyczuł jej wzrok. Przykrył jej dłoń swoją i zerknął, mrużąc oczy w uśmiechu.

— Do roboty, młoda damo — mruknął. — Musimy rozbić
258

obóz na noc. — Przekręcił kluczyk w stacyjce i nagle zapanowała cisza.
— Tato — Toni pełną piersią wdychała woń afrykańskiego buszu przesyconą

korzennym zapachem dzikiego tymianku. —Dziękuje ci. Tak się cieszę, że tu
jestem.

Uścisnął jej dłoń i pocałował w policzek.
— Dobrze, że tu jesteś, Bączku — zgodził się, po raz pierwszy od lat zwracając

się do niej dziecinnym przezwiskiem. — Chodź, obudzimy tego małego śpiocha.
Pomoże mi zbierać chrust.

Timothy obudził się z szybkością właściwą małym dzieciom i już po chwili walił
patykiem w leżące na ziemi suche konary. Wypłaszał w ten sposób ukryte tam, być

może, skorpiony i węże, a potem ciągnął zdobycz na śrdek polany, gdzie dziadek
szykował ognisko.

Dziadek rad, że w osmalonym kociołku smakowicie bulgoce rosół z kury z dodatkiem
suszonej legopo, wyśmienitej trufli rosnącej na pustyni, wepchnął ziemniaki

głębiej w ognisko. Potem wziął wnuka za rękę i udał się w stronę rzeki. Obaj
nieśli małe składane wędki.

Timothy zatrzymał się, gdy jego linka wplątała się w gałęzie młodego drzewa.
Zniecierpliwiony szarpnął mocniej i gałązka złamała się z trzaskiem. James

odłożył swoją wędkę i pospieszył na pomoc wnukowi.
— Głupie drzewo. — Tim uderzył piąstką w gładki pień.

— Nie, Tim, to nie jest głupie drzewo — pouczył dziadek. — Ono jest bardzo,
bardzo mądre. Daje owoce podobne do śliwek. Można z nich robić piwo i galaretkę.

Na wspomnienie galaretki oczy chłopca rozbłysły.
— Wszystkie dzikie zwierzęta gromadzą się pod drzewami manila, kiedy dojrzewają

owoce. Zwłaszcza słonie je lubią. Potrafią zjeść olbrzymie ilości.
— To zupełnie jak moi koledzy na urodzinach, dziadku — stwierdził malec.

Jim rozplatał linkę i podał wnukowi wędkę.
— Dokładnie tak samo, chłopcze. Więc pamiętaj: to dobre drzewo.

Tim odłożył wędkę i objął pień.
— Przepraszam cię, drzewko — szepnął i pobiegł za dziadkiem. James wsunął rękę

do kieszeni i podał chłopcu garść orzechów
259

magnetti. Smakowite orzeszki były jednym z podstawowych dań w jadłospisie
Buszmenów. Timothy jadł je podczas poprzedniej wizyty u dziadka i od tego czasu

przepadał za „fistaszkami z Botswany".

background image

Wrzątek bulgotał głośno, kiedy Toni przechyliła czajnik nad zieloną miską.

Zdjęła nakrętkę z kanistra z zimną wodą i dolała do parującego wrzątku. Uklękła,
szykując się do kąpieli w środku buszu.

Owinęła biodra ręcznikiem i pochylona nad miską rozkoszowała się przyjemnym
chłodem wieczoru na rozpalonej skórze. Z ulgą zmywała z siebie kurz i pot.

Zapach jej ciała przyciągał moskity, więc szybko natarła się balsamem i włożyła
niebieski dres i buty.

Przewiązała wilgotne po kąpieli włosy czerwoną chustką, posmarowała twarz i ręce
płynem odstraszającym moskity, ponownie napełniła miskę wodą i już miała zawołać

Timothy'ego, kiedy i syn, i ojciec stanęli przed nią z pustymi rękami co prawda,
ale zadowoleni i zmęczeni. Przekrzykując się wzajemnie, opowiadali odwieczną

historyjkę wędkarzy o „taakiej" rybie, która uciekła w ostatniej chwili.
Toni myjąc synka pomyślała, że chyba wielki biały rekin ludojad z filmu

Spielberga znalazł drogę do afrykańskiej rzeczki. Żadne mniejsze stworzenie nie
odpowiadało opisowi chłopca. Co chwila wydawała głośne okrzyki grozy lub

podziwu, a on puchł z dumy.
Później, kiedy wyszorowała już naczynia rzecznym piachem, usiadła przy ognisku i

obejmując dłońmi gorący kubek kakao i wdychając słodki zapach, zaczęła opowiadać
o życiu z Serge'em.

Jej ojciec był dobrym słuchaczem; kiedy tego potrzebowała, potakiwał cicho,
wpatrzony w drgające na lekkim wietrze płomienie. Toni mówiła o swoim mężu i

wydawało się jej, że razem ze słowami w nocnym powietrzu rozpływa się jej ból i
strach. Zamilkła tylko na chwilę, by wysłuchać pieśni jakiegoś nocnego ptaka,

który zachłystywał się pięknem księżyca. Zdawało jej się, że w tej pieśni
odnajduje rytm starej modlitwy i szeptała „Ojcze nasz", wtórując skrzydlatemu

śpiewakowi.
Pieśń w środku buszu przypomniała jej inną noc, jasną od księżycowego światła.

Oczyma wyobraźni ujrzała fantazyjne cienie
260

na splecionych ciałach. Wtedy, gdy leżała wtulona w Nicka, także zaśpiewał nocny
ptak.

Poczuła, że chce opowiedzieć ojcu o łączącej ich miłości.
Jim wstał i ponownie napełnił kubki słodkim napojem. Kiedy Toni zaczęła mówić o

Nicku, kamień spadł mu z serca. Czułby się niezręcznie, gdyby sam musiał
sprowadzić rozmowę na temat Houghtona, wysokiego, wrażliwego mężczyzny, z którym

się spotkał w hotelu. Cieszył się, że Toni nie wie, ile naprawdę czasu spędził w
Kapsztadzie. Myślała, że przyjechał do miasta tylko po to, by zabrać ich oboje

od Helen. Zmartwiłaby ją wiadomość, że ojciec aktywnie walczy po jej stronie
kosztem własnego zdrowia.

Wielki okrągły księżyc wisiał wysoko nad drzewami, oświetlał ich perłowym
światłem, połyskiwał srebrem na rzece. Zmęczona, ale uspokojona spowiedzią Toni

przytuliła się do ojca i upajała poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Potem
weszła do śpiwora i zasunęła suwak, a on dorzucił drwa do ogniska, poprawił

śpiwór na ramionach i usnął, zanim opadł snop iskier.
Toni leżała na plecach, wpatrzona w niebo iskrzące się tysiącami gwiazd. Było

ich tyle, że zdawały się przyciągać niebiosa do ziemi swoim ciężarem. W dali
krzyczały żałośnie hieny. Wiedziała, że często pojawiają się w pobliżu ludzkich

osad, bo z łatwością znajdywały tam pożywienie. Lubiła słuchać ich wycia w nocy,
ale chichot głodnych hien napawał ją lękiem.

Wysoko, w gałęziach drzewa nad jej głową, huczała malutka bezucha sowa. Końcowe
dźwięki załamywały się, jak w piosence pijaka zbyt pijanego, by panować nad

głosem. Wytężała wzrok chcąc dojrzeć małe ciałko przyciśnięte do pnia, ale
księżyc nie zdradzał swym światłem kryjówki ptaszka.

Nie chciała spać, chciała chłonąć dźwięki nocy, ale szybko zapadła w sen,
ukołysana monotonnym trzaskaniem ognia.

Setki owadów przemaszerowały po ich śpiworach pod osłoną nocy, czarny wąż
prześlizgnął się szybko, łukiem omijając ognisko i jedna hiena przebiegła

bojaźliwie, znacząc piasek śladami silnych przednich i słabszych tylnych łap.
Głęboka cisza buszu otuliła trzy postacie skulone wokół gasnącego ognia. Nic nie

zakłóciło ich snu.
261

Dni mijały szybko. Ostatnią noc w podróży spędzili niedaleko Wzgórz Tsodilo.
Chcieli zobaczyć, jak budzi je do życia miękkie światło świtu. Toni jęknęła z

zachwytu, kiedy szafranowe palce jutrzenki zrzuciły szary koc z olbrzymich mas

background image

skalnych, broniących wstępu na pustynię Kalahari. W milczeniu siedzieli w

samochodzie i patrzyli na przemierzającą powoli niebo gwiazdę poranną, piękną
gwiazdę, której współczuli Buszmeni: co dzień musi przemierzać niebiosa w

ucieczce przed słońcem i nigdy nie zakosztuje ochłody w cieniu.
Wzgórza nabierały kształtu w srebrnym świetle, zmieniały kolor: najpierw zimne,

błękitne i szare, rozkwitły do ciepłych, głębokich odcieni ochry i czerwieni.
Szepty wiatru hulającego wśród skał dały początek legendzie o rozmawiających ze

sobą duchach gór. Tego ranka jednak nie było wiatru i duchy milczały. Magia
świtu znikła nagle — jakby na ruch czarodziejskiej różdżki magika — i oto na

błękitnym niebie stało gorejące afrykańskie słońce.
Zostawili samochód w obozowisku i przez piaski dobrnęli do małej osady Buszmenów

u podnóża gór, ale nie zastali tam żywej duszy.
— Staruszek będzie musiał poczekać na swoją fajkę. — James wsadził paczkę

tytoniu do kieszeni. — Prawdopodobnie wybrał się z innymi na polowanie. Umrze,
uganiając się za zwierzyną w taki upał. Stary dureń.

— Tak się cieszyłam, że znów go zobaczę — jęknęła rozczarowana Toni. — Dawno nie
rozmawialiśmy,

— Pewnie chciałabyś wyciągnąć z niego trochę legend do twoich artykułów —
zażartował James, obejmując córkę. — Wrócimy tu, Bączku. Chodźmy teraz,

poszukajmy jakiegoś przewodnika. Chciałbym, żeby Timothy zobaczył skalne
malowidła, zanim wszyscy roztopimy się w tym skwarze.

Czas płynął, a oni zapomnieli o wszystkim, pogrążeni w zachwycie nad malowidłami
pokrywającymi kamienne ściany.

W pewnej chwili Toni uniosła głowę, żeby lepiej się przyjrzeć uwiecznionemu na
skale kozłowi, i przerażona wstrzymała oddech: Tim wspinał się na prawie pionową

ścianę.
Znalazł sobie nowego bohatera w osobie przewodnika, niskiego jak dziecko

Buszmena, i od początku nie odstępował go, niby wierny cień. Buszmen zmrużył
oczy w uśmiechu, patrząc, jak

262
Timothy wspina się na skałę, i powiedział coś do niego w swoim ojczystym języku.

Chłopiec odpowiedział w jedynym znanym mu afrykańskim narzeczu, czyli w Xhosa.
Porozumiewali się instynktownie i Timothy wiernie naśladował każdy ruch małego

człowieczka.
Toni odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie przewodnik ściągnął Tima ze ściany, i

ruszyła wśród skał w ślad za dwoma niskimi postaciami. Kilka godzin później
zapłakany Timothy ściskał na pożegnanie nowego przyjaciela i obiecywał, że

wkrótce przyjedzie go odwiedzić.
Na twarzy o wyraźnych kościach policzkowych malował się smutek. Zasępiony mały

mężczyzna marszczył czoło i myślał. Wreszcie ostrożnie rozwinął małe zawiniątko.
Na kawałku płótna leżała starannie wyczyszczona i wypreparowana skorupka

żółwika. Buszmen kilkakrotnie uderzył nią o swoją dłoń, wysypał resztki tabaki i
wręczył Timowi pustą tabakierkę.

Łzy chłopca obeschły błyskawicznie. Odwrócił się na pięcie i pobiegł do
landrovera. Po chwili wrócił z wielkim pomarańczowym lizakiem. Przewodnik

polizał go ostrożnie; jego twarz pojaśniała z zachwytu, a małe oczka zniknęły w
fałdach skóry. Lizak był równie słodki jak miód dzikich pszczół, wielki przysmak

Busz-menów.
Toni obejrzała się do tyłu, kiedy wyruszyli w ostatni odcinek podróży. Mała

żółta postać stała bez ruchu, jakby stanowiła jedność z olbrzymimi blokami
skalnymi.

Jasnoniebieskiego nieba nie przysłaniała ani jedna chmurka, ale Buszmenów nie
mogły oszukać chabrowe niebiosa. Wiedzieli, że pod niebem wisi niewidoczna

pajęczyna cieniutkich nici, a jedna z nich opada na ziemię gdzieś wśród wzgórz
Tsodilo. To po tym włóknie Gauwasi, duchy śmierci, ześlizgują się na ziemię i

strzelają zatrutymi strzałami do ludzi, którzy mają wkrótce umrzeć. Dzięki
legendom i przesądom Afryka do dziś była kontynentem pełnym tajemnic, i to

właśnie tajemniczość i dzikość Toni w niej kochała. Malutka figurka znikła już
dawno, obłoki kurzu zasłoniły widok na majestatyczne góry, a ona rozmyślała o

świecie, który nie rozumiał Czarnego Lądu. Świat niszczy Afrykę, wysysa z niej
soki witalne. Opamięta się dopiero wtedy, gdy z dzikiego, pięknego kraju

pozostaną tylko skóra i kości.
263

Jak koń, gdy poczuje stajnie, przechodzi w galop, tak James przycisnął pedał

background image

gazu. Landrover podskakiwał na pełnej wybojów drodze do Sepupy. Tam zostawią

samochód w krytym strzechą garażu i popłyną dalej łodzią. Tego wieczora James
chciał oglądać zachód słońca z własnej werandy.

Kochał odgłosy Afryki: głośne krzyki polujących ptaków, błogie pomruki
taplających się w błocie hipopotamów. Zachwycał się chłodnym pięknem szarego

nieba przed świtem i czarnymi na tle zachodzącego krwawo słońca krzewami
papirusu. Ten nietknięty jeszcze kawałek Afryki był jego domem.

Toni wygładziła sterczące ojcu za uchem włosy, ale nieposłuszny kosmyk uniósł
się, ledwie cofnęła dłoń.

— To była cudowna podróż, tato — powiedziała. — Dopiero kiedy jestem w buszu,
zdaję sobie sprawę, jak bardzo w mieście brakuje mi jego ciszy i spokoju.

James uśmiechnął się zadowolony i oparł rękę na jej kolanie.
— Bączku, urodziłaś się w buszu, i jak każde dziecko buszu, zawsze będziesz za

nim tęsknić. — Zerknął na nią kątem oka i szybko odmówił modlitwę dziękczynną.
Nerwowy tik marszczący delikatną skórę pod jej okiem znikł, znikło też napięcie

z twarzy. Oczy, błękitne jak niebo, lśniły ciepłym blaskiem.
Odzyskał swojego Bączka. Zgorzkniała, wystraszona kobieta, którą zabrał z

Kapsztadu, zgubiła się gdzieś po drodze. Zadowolony nucił coś, fałszując
niemiłosiernie; nie przeszkadzała mu wyboista szosa.

Oddalony od nich o tysiące kilometrów Serge bezsilnie miotał się w wielkim
podwójnym łożu. Po spotkaniu z Davidem Ansteyem usiłował pocieszyć się w czułych

ramionach nowej kochanki. Dzięki jej umiejętnościom co prawda fizycznie poczuł
się dużo lepiej, jego umysł jednak nadal pracował na najwyższych obrotach.

Ojciec Toni wyszperał nazwiska i fakty, a on myślał, że były tak doskonale
ukryte!

Zawsze zdawał sobie sprawę, że James Swayne jest dla niego groźny, ale tempo i
efektywność jego poszukiwań zdumiały go. Całe potężne imperium Balsera było w

niebezpieczeństwie. W najbliższym czasie nie zarobi nic, przeciwnie: będzie
musiał zerwać zawarte umowy, spłacić informatorów i przekupić zajmujących

264
wysokie stanowiska wspólników i pomocników. Być może wkrótce będzie zmuszony

wyjechać na kilka lat za granicę i tam przeczekać całe to zamieszanie. Dopiero
kiedy przekona się, że nic mu nie grozi, wróci do Afryki, ale wtedy trzeba

będzie zaczynać od początku, szukać nowych informatorów i przekupywać nowych
urzędników. Był zbyt leniwy, żeby myśleć o tym jak o nowym wyzwaniu. Coraz

bardziej nienawidził Jamesa Swayne'a i jego córki.
Dym spowijał łóżko szarym obłokiem, a Serge leżał pogrążony w słodkich

marzeniach o zemście. Toni będzie cierpieć. A rany jej zadane skrzywdzą także
starego. Miał nadzieję, że uda mu się zadać śmiertelny cios.

Pod czaszkę powracały wciąż nachalnie i dudniły słowa Davida Ansteya.
— Oto lista pańskich firm w kraju i za granicą, panie Balser. — W szarych oczach

adwokata Serge dostrzegł chłodny błysk niechęci. — Z tego co mi wiadomo,
większość z nich działa niezgodnie z prawem, panie Balser. Nie zajmowałem się

tym dokładniej, ale w każdej chwili mogę zasięgnąć szczegółowych informacji.
Serge gotował się ze złości, ale milczał; nie odważył się nawet spojrzeć w

nieruchomą twarz, która wyglądała jak maska pogardy i obrzydzenia. Uparcie
wpatrywał się w widniejącą za oknem górę o płaskim jak stół wierzchołku.

— Fundusz dla pana syna, Timothy'ego, który pokryje wszystkie koszty edukacji
chłopca. Sprawiedliwy podział majątku, gwarantujący pańskiej żonie część

wspólnych pieniędzy. — Wyliczał warunki rozwodu beznamiętnym, mechanicznym
głosem. — Władza rodzicielska zostanie powierzona pani Toni Balser.

— Nie! — Serge gwałtownie odwrócił się od okna. — Nigdy, Ta suka nie dostanie
mego syna. — Czuł, jak struny opanowania napinają się niebezpiecznie, szarpane

gniewem, i z całych sił starał się nie dopuścić, aby pękły.
— Ta suka, panie Balser, jest moją klientką, więc jako jej adwokat muszę pana...

— Nie dostanie Timothy'ego — przerwał mu Serge. — On jest mój.
David Anstey przycisnął szary guziczek interkomu i czekał

265
cierpliwie, obserwując Serge'a wzrokiem jaszczurki polującej na bezbronną,

nieświadomą jeszcze niebezpieczeństwa muchę.
— Justice, czy masz może te dokumenty, o które cię prosiłem? Pamiętasz, chodzi o

przestępstwa podatkowe i przemyt kości słoniowej. Masz je? To świetnie. Połącz
mnie z prokuraturą. Dzięki. — Podniósł głowę, ciągle patrząc na Serge'a, sięgnął

po pełną niedopałków popielniczkę i wyrzucił jej zawartość do kosza.

background image

— Rozumiem pana, panie Balser, choć jako prawnik z całą pewnością nie radziłbym

moim klientom obierać takiej drogi. — Wstał i podszedł do uchylonego okna. —
Panowie z kilku urzędów skontaktują się z panem wkrótce, chyba zdaje pan sobie z

tego sprawę. Do widzenia panu, panie Balser.
Serge nie poruszył się.

— Chcę prawa do odwiedzin — wyszeptał.
— Niestety, nie może pan liczyć na nic więcej niż bardzo ograniczone wizyty,

panie Balser. Żaden sąd nie przyzna panu szerszych uprawnień, biorąc pod uwagę
fakt, że często stosował pan przemoc wobec mojej klientki. — Anstey z trudem

powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech satysfakcji i odebrał telefon,
którego dźwięk od kilku chwil zakłócał ciszę w pokoju.

— Jeśli nie zostanie mi powierzona władza rodzicielska, nie potrzeba mi żadnych
ograniczonych praw do odwiedzin! — krzyknął zdenerwowany Serge.

— Tak? Dodzwoniłeś się do prokuratury? Za chwilę mnie połączysz, dobrze? —
Adwokat zakrył słuchawkę dłonią. — Bardzo mi przykro, panie Balser, ale nie

usłyszałem, co pan powiedział. Czy mógłby pan to powtórzyć?
Serge zbladł.

— Mówiłem, że zgadzam się na pańskie warunki — wycedził.
— Tak też mi się wydawało, panie Balser. — David promieniał. — Odsłonił

słuchawkę. — Nie, Justice, nie łącz mnie z nimi. Powiedz, że jestem na
posiedzeniu zarządu. Acha, przyślij tu do mnie sekretarkę, mam dla niej trochę

papierkowej roboty. Tak, dziękuję. — Zmęczonym gestem przeczesał palcami gęste
siwe włosy. — Za moment podpisze pan papiery rozwodowe. Ponieważ obie strony

zaakceptowały warunki, zakładam, że uda mi się sfinalizować całą sprawę przed
końcem przyszłego tygodnia.

Później, kiedy to długie upokarzające popołudnie dobiegło
266

końca, Serge wyjął z kieszeni złote wieczne pióro i drżącą ręką podpisał
wszystkie dokumenty. Czarne rządki liter były jak tłuste nabrzmiałe pijawki,

wysysające z niego majątek.
Niecierpliwie poprawił sobie poduszki i sięgnął po papierosy. Zaciągnął się

głęboko i powrócił myślami do wieczoru spędzonego w pubie. Baby Botha dostrzegła
go pierwsza. Jeszcze teraz ją widział, jak paraduje przez całą salę w

niewiarygodnie obcisłych, cienkich białych spodniach, pod którymi nie nosiła
bielizny. Jeszcze słyszał jej piskliwy, sepleniący głos. Wszystkie głowy

odwróciły się w jego stronę. W oczach bywalców widział drwinę i współczucie. Ich
kolos, ich półbóg nie panował już nad światem, a oni nie płaszczyli się już u

jego stóp. Upadł. Niektórzy z nich ze złośliwą radością witali go na własnym
poziomie.

— Och, Serge, właśnie o tobie rozmawialiśmy — szczebiotała Baby. Tuliła się do
niego, napierając nań wielkimi jak melony piersiami. — Biedaku, tak nam przykro.

Toni nie powinna była tak postąpić.
Otoczyła go ramieniem i poprowadziła troskliwie w stronę baru, jakby był ciężko

chory. Hans Wold zapraszająco poklepał wolny barowy stołek, a Boots okazał
współczucie, zamawiając dla Serge'a tuzin puszek piwa. Zaproponował także, że

zawiezie Kongijczyka do domu Houghtona i obaj go zleją na kwaśne jabłko.
— No, chodź, Kongijczyku — namawiał Boots. — Znasz szóste przykazanie: „Nie

cudzołóż". Karą za pieprzenie będzie śmierć.
— Za grzech — poprawił Kongijczyk.

— Co: za grzech? —- dopytywał się Boots.
— Biblia mówi o karze za grzech, a nie za pieprzenie — wyjaśnił były najemnik.

— Pieprzenie żony innego mężczyzny to grzech, zwłaszcza jeśli jej mąż się o tym
dowie — upierał się Boots.

Kongijczyk westchnął ciężko i zmienił temat. Nie miał ochoty katować kochanka
Toni. Lubił ją i podziwiał od lat i od lat współczuł jej, wysłuchując

przechwałek Serge'a, dumnie obnoszącego się z nowymi podbojami. Uważał, że
zasługiwała na kogoś lepszego, a skoro on sam nie mógł być jej wybawcą, cieszył

się, że spotkała Nicka.
267

— Chodźmy, Kongijczyku — upierał się Boots. — Zrobisz z niego mokrą plamę.
— Daj spokój — syknęła zirytowana Baby. — Chcę porozmawiać z Serge'em. —

Podsunęła mu puszkę piwa do ust i Balser, który najchętniej odepchnąłby i
puszkę, i kobietę, wypił je posłusznie.

— Niczego jej nie dasz, prawda, Serge? W końcu to ona cię rzuciła. — Spragniona

background image

plotek Baby łakomie oblizała pełne różowe usta. — Miała romans z twoim

przyjacielem. To jej wina. — Jej słowa paliły jak jad mrówek matabele, Serge'owi
zdawało się, że ma wargi przyklejone do zębów, kiedy przywoływał na twarz

szeroki uśmiech.
— Dostanie tyle, na ile zasługuje, czyli figę — stwierdził, a oczyma wyobraźni

widział papiery rozwodowe wirujące nad głowami przyjaciół. — W ciągu tygodnia
dostanę rozwód, a wtedy wyprawię przyjęcie — dodał. — Dzisiaj też pijemy na mój

rachunek. W końcu mam co świętować. Kolejka dla wszystkich.
Ze wszystkich stron rozległy się głośne wiwaty. Mężczyźni otaczali bar zwartym

kręgiem, niecierpliwie domagając się alkoholu.
Hans pozbierał puste szklanki i podszedł do rzeźbionego kontuaru, za którym

królowała barmanka w średnim wieku, co chwila wybuchająca gardłowym śmiechem.
Gwizdnął cicho, by zwrócić na siebie jej uwagę. Kiedy go spostrzegła, odsłoniła

krzywe zęby w szerokim uśmiechu.
— Hans — zamruczała, obciągając bluzkę i eksponując pomarszczony dekolt. — Nie

było cię tu od wieków. — Pochyliła się nad ladą. — Tęskniłam za tobą,
wielko...ludzie — szepnęła ochryple, akcentując „wielko".

Hans patrzył na zapraszająco wypięty do przodu biust z zainteresowaniem. Nie
miałem tej staruszki od kilku tygodni, pomyślał wsuwając dłoń w szerokie

wycięcie bluzki, a ona zawsze solidnie przykłada się do swojej roboty. Zbliżył
twarz do jej policzka i szepnął:

— Co powiesz na mały numerek? — Ścisnął jej sutek między palcami. Skinęła głową
i zajęła się wypełnianiem szklanek. Hans wrócił do stolika Serge'a.

Balser z trudem odnalazł drogę do domu, kiedy wreszcie wyrzucono ich z lokalu,
bo zamykano interes.

268
Zdusił niedopałek w popielniczce i niecierpliwie zerknął na zegarek. Westchnął

ciężko. Miał przed sobą jeszcze cztery godziny tej ciągnącej się bez końca nocy.
Po raz pierwszy w życiu tak niecierpliwie czekał na różowe smugi świtu.

Kiedy świergot ptaków witających nowy dzień zakłócił nocną ciszę, Serge kończył
opracowywać plan zemsty. Timothy był kluczem. Użyje syna, aby ugodzić żonę i

teścia.
Jasnoczerwona główka, gardziel i pierś były doskonale widoczne przez szkła

silnej lornetki. Słaba bryza delikatnie poruszała czarne piórka na brzuchu
brodacza, pełnego wdzięku afrykańskiego ptaka. Podskakiwał niecierpliwie na

gałęzi, ruszając skrzydłami, jakby chciał zerwać się do lotu, i ćwierkał szybko,
nie pozwalając drugiemu ptaszkowi odpowiedzieć.

Lornetka przesunęła się powoli w poszukiwaniu drugiego brodacza. Silne szkła
przybliżały teraz kiście kwiatów koloru wina, których płatki przecinały

intensywnie żółte żyłki. Drzewo dopiero kwitło. Olbrzymie, podłużne jak salami
owoce, dwa razy cięższe niż nowo narodzone dziecko, nie obciążały jeszcze

gałęzi. Toni mogła więc leżeć pod drzewem bez obawy, że owocowa kiełbasa
roztrzaska jej czaszkę. Właśnie dostrzegła złoty brzuszek i żółty ogonek wysoko

w koronie drzewa, kiedy wystraszone czymś brodacze poderwały się do lotu i
znikły w gąszczu rośliny.

Cmoknęła zirytowana i odłożyła lornetkę. Gołym okiem mogła dostrzec biało-
niebieski samolot, który przepłoszył ptaki. Jej ojciec wyszedł z ocienionej

werandy i stał teraz w pełnym słońcu, szaleńczo wymachując rękami. Pilot
zamachał skrzydłami w podzięce i skierował maszynę w stronę trawiastego

lądowiska.
— Sączku — zawołał Jim. — Weź samochód i pojedź po pilota. Zrobiłbym to sam, ale

znów bolą mnie plecy. Chyba się starzeję. — Przesadnym teatralnym gestem złapał
się za ramię, przewracając przy tym oczami i jęcząc żałośnie.

Toni wstała i spojrzała uważnie na ojca. Kiedy godzinę wcześniej wspinał się na
drzewo, aby ściągnąć zeń swoją perską kotkę, poruszał się zwinnie jak młody

chłopak i nie narzekał na żadne bóle.
Jasmine, kocia arystokratka o długiej jedwabistej sierści, miauczała

rozpaczliwie nie dlatego, że sama nie mogła zejść, lecz by
269

zwrócić na siebie uwagę Jamesa. Tak przynajmniej twierdziła Toni. W kotce
niewiele pozostało z rozkapryszonej pieszczoszki, która przybyła do buszu

parskając i drapiąc.
Transformacja zaskoczyła wszystkich. Ledwie postawiono jej koszyk na ziemi,

wyskoczyła z niego jak z procy, położyła płasko uszy, błysnęła na pożegnanie

background image

niebieskimi oczami i dała nura w krzaki. Stary James godzinami przeczesywał

zarośla, ale piękna kotka zniknęła bez śladu. Kiedy w końcu pogodził się ze
stratą drogiej towarzyszki, Jasmine dumnie wkroczyła na werandę, ciągnąc za sobą

zabitego węża. Pieszczoszka zamieniła się w morderczynię. Tryumfalnie rzuciła
zakrwawione ciało u stóp pana i zajęła się czyszczeniem swego bujnego futra.

Jim Swayne zaniemówił. Rozpieszczona domowa kotka odnalazła w sobie łowiecki
instynkt.

— Dobrze, tato — odparła Toni. — Wezmę Tima ze sobą.
— Nie, nie, ja się nim zajmę — zaoponował szybko, a widząc pytający wzrok córki,

dodał: — Obiecałem mu, że razem oprawimy złowione dziś ryby.
Toni chciała coś powiedzieć, ale nagła cisza uświadomiła im, że samolot już

wylądował. Pobiegła do samochodu, zdecydowana wykryć przyczynę dziwacznego
zachowania ojca zaraz po powrocie z tajemniczym przybyszem.

Samolot już pędził po pasie startowym, wzniecając tumany kurzu.
Stanęła przy masce landrovera, osłaniając oczy dłonią. Szeroki skórzany pasek

podtrzymywał jej za luźne spodnie. Stres związany z rozwodem okazał się
doskonałą dietą. Szczupła, z odkrytą głową, czekała na pilota. Dwie siewki

biegały w kółko na długich czerwonych nogach, chcąc głośnym krzykiem odpędzić
samolot z bliskiego sąsiedztwa gniazda. Po chwili wzbiły się w powietrze i

zaczęły nękać intruza nurkowym lotem. Samolot zawrócił i wjechał do prymitywnego
hangaru.

Zwycięskie ptaki wróciły do gniazda, głośnym krzykiem oznajmiając swą pogardę
dla nieruchomej teraz maszyny. Pilot uwolnił się z pasów bezpieczeństwa i ruszył

w stronę landrovera.
Toni zrozumiała, dlaczego ojciec nalegał, by sama pojechała po przybysza. Nie

spodziewała się ujrzeć Nicka przed powrotem do Kapsztadu. Z okrzykiem radości
rzuciła się w jego ramiona. Stali wtuleni w siebie, szczęśliwi.

270
To ojciec zaproponował Nickowi, by odwiedził ich w buszu. Zaproszenie nie mogło

przybyć w odpowiedniejszym czasie, jako że za dwa tygodnie Houghton miał
uczestniczyć w międzynarodowej konferencji na temat ochrony środowiska i całe

czternaście dni mógł spędzić z Toni.
Wyjął z kieszeni szarą kopertę i podał jej bez słowa. Otworzyła ją

niecierpliwie. Przeglądając pobieżnie białe kartki, zaczęła tańczyć, skakać i
robić piruety jak oszalała baletnica. Wreszcie była wolna. Rozwód był faktem

dokonanym i jej powierzono opiekę nad Timothym. Nick objął ją mocno i zmusił do
przerwy w tańcu. Trzymając jej dłonie w swoich, przyklęknął na jedno kolano w

suchej, zakurzonej trawie. Mówił coś bardzo długo, dopóki Toni nie pochyliła się
i nie zamknęła mu ust pocałunkiem.

Pod bezkresnym niebem Afryki ślubowali sobie miłość, mając za świadków dwa
czerwononogie ptaki.

Timothy bardzo szybko zaakceptował Nicka. Toni obserwowała ich, gdy razem
siadywali nad rzeką i rozważali, jakiej przynęty użyć tego dnia. Kiedy czatowali

na ryby ukryte w czystej rzece, pływała z nimi łodzią wśród lilii wodnych. Z
uśmiechem słuchała legendy Buszmenów, którzy wierzyli, że te cudowne kwiaty to

dusze najpiękniejszych dziewcząt.
Nadstawiała ucha, gdy Nick przejmująco opisywał Timowi cykl życia błękitnych jak

niebo ważek. Siedzieli na pniu, z zachwytem obserwując piękne owady trzepoczące
przezroczystymi skrzydełkami. Kiedy Tim zaproponował Nickowi, że pożyczy mu

swego pluszowego misia, aby się nie bał w nocy, wiedziała, że ukochany
całkowicie zawojował malca.

Jej ojciec i Nick szybko ustanowili swój mały prywatny rytuał. Co dzień, tuż
przed zachodem słońca, siadywali na werandzie w dwóch wiklinowych fotelach.

Zaopatrzeni w wysokie szklanki pełne złocistej whisky, śledzili znikającą za
horyzontem ognistą kulę i dyskutowali o polityce, ekologii i gospodarce. Nigdy

jednak nie pogrążali się w rozmowie tak głęboko, żeby uronić coś z
melancholijnego piękna ciemnej linii papirusów czerniących się nad brzegiem

rzeki, która, pozbawiona słonecznego blasku, stawała się smutna jak nie
dotrzymane obietnice. Żeby nie poddać się nastrojowi, James zaczynał opowiadać

zabawne historie z lat swojej burzliwej młodości.
271

Kiedy Timothy był już w łóżku i Toni pojawiała się na werandzie, Nick zwykle
śmiał się jak szalony, a jej ojciec, rozochocony żywiołową reakcją słuchacza,

ubarwiał swoje opowieści do tego stopnia, że ledwo rozpoznawała znane od lat

background image

anegdoty.

Co wieczór śmiechom mężczyzn odpowiadał głośnym chrząka-niem olbrzymi samiec
hipopotam, przedzierający się jak czołg przez krzaki na przeciwległym brzegu.

Czasem gdzieś w oddali zaryczał lew. Wówczas milkli, poruszeni wołaniem
niezwyciężonego dumnego kota.

Dnie w małym domku mijały szybko i niezauważalnie jak uderzenia skrzydełek
kolibra. Sielankę zepsuli nagle mężczyźni, którzy knuli coś w tajemnicy. Idealną

dotychczas ciszę coraz częściej zakłócało trzeszczenie radiostacji. Na
dociekliwe pytania Toni, dlaczego tak często odwiedzają teraz obaj Manni,

odpowiadali, że chcą fotografować ptaki, muszą więc zdobyć lepsze lampy błyskowe
i czulsze filmy.

Uznała tę krzątaninę za męską wersję chłopięcego zapału i zamiłowania do
tajemnic. Przygotowania do zdjęć ptaków zajęły Jamesowi i Nickowi wiele dni.

Toni rozkoszowała się każdą chwilą z Nickiem i miała nadzieję, że fotograficzne
szaleństwo minie równie nagle, jak się zjawiło. Chciała mieć Nicka dla siebie

tak długo, jak tylko się da, a termin rozpoczęcia konferencji zbliżał się
nieubłaganie.

Jednym z głównych jej tematów miało być nadużywanie pestycydów, między innymi
DDT. Nick, podobnie jak inni entomolo-dzy, protestował przeciwko stosowaniu tego

środka na szeroką skalę. DDT niszczyło muchę tse-tse, która z kolei
dziesiątkowała bydło. Obrońcy przyrody jednak nie chcieli nadmiernego wzrostu

populacji trzody hodowlanej, bowiem wówczas zmniejszałby się areał pastwisk dla
dzikich roślinożerców. Mucha tse-tse była więc ich sprzymierzeńcem. W Afryce

jednak, gdzie liczba posiadanych krów świadczyła o zamożności człowieka, trudno
było przekonać wieśniaków, że należy chronić dzikie bawoły i zwinne kudu. Nick i

James, każdy na swój sposób, od lat usiłowali rozwiązać ten problem.
Toni była zachwycona, kiedy Nick zaproponował, aby ona i Tim wybrali się z nim

na dwudniową wyprawę z Buszmenami. Chciał uwiecznić na zdjęciach wykopywanie
diamphidia nigroomata,

272
owada, którego larwy zawierają toksyczne soki, używane przez Buszmenów do

zatruwania strzał.
Teraz siedziała na wielkim głazie w cieniu drzewa kamforowego i ze smakiem

zajadała melona.
Oblizując palce z soku, wpatrywała się w krajobraz przed sobą jak dziecko, które

chce zapamiętać ukochane miejsca i przynajmniej w ten sposób zabrać je ze sobą
do dalekiego internatu. Za pięć dni wróci do Kapsztadu. Nick przywiózł, co

prawda, papiery oznaczające koniec jej małżeństwa, ale czekało ją jeszcze wiele
przykrych obowiązków: musiała jechać do domu po swoje rzeczy, wyjaśnić Timowi,

że na razie zamieszkają u Helen i że Nick będzie jego nowym tatusiem. Nie
chciała spotkać się z Serge'em i ciągle odsuwała od siebie myśl o nieuchronnym

wyjeździe.
Dwaj Buszmeni kucali w wykopanych wcześniej dołkach. Uważnie, badawczo

przyglądali się miękkiej ziemi. Nick i Tim klęczeli obok siebie i bacznie
śledzili każdy ruch tubylców, wymieniając szeptem uwagi.

Kiedy Nicholas i James polecieli do Maun na kilka dni, Tim chodził z nosem
spuszczonym na kwintę. Teraz nie odstępował Nicka na krok.

Uwagę Toni zwróciło nosowe rżenie dużej antylopy pustynnej, której długie proste
rogi dały początek legendom o jednorożcu. Uniosła głowę i rozglądnęła się za

zwierzęciem, ale nigdzie nie dostrzegła zwinnej sylwetki. Dźwięk powtórzył się;
tym razem nasłuchiwała, z której strony dochodzi, i zrozumiała, że wydają go

Buszmeni, kiedy znajdą okrągły kokon.
Podeszła do Nicka i ostrożnie dotknęła oblepionego piaskiem kokonu.

Nick parsknął śmiechem.
— Nic ci nie grozi. Niebezpieczna jest larwa, a nie kokon. Toni wytarła palce o

nogawkę spodni.
— Po co Buszmenom trucizna? — dopytywał się Timothy.

— Maczają w niej strzały podczas polowania — wyjaśnił Nick głaszcząc czuprynę
chłopca. — Nie mają przecież broni palnej. Ich strzały są malutkie, żadne

zwierzę nie zdechłoby od razu, więc zatruwają groty, przez co broń jest o wiele
skuteczniejsza.

Toni wzdrygnęła się.
— To śmiertelna trucizna, prawda?

273

background image

— Zabija żyrafę w pół godziny — potwierdził Nick. — Człowiek umiera w jeszcze

krótszym czasie. Do soków larw dodają roślinnych ekstraktów, przyspieszających
pracę serca, dzięki czemu trucizna szybciej dociera do wszystkich komórek.

Toni skinęła głową i odsunęła się od kokonów.
— Zaczynam rozumieć, czemu tak bardzo zafascynowały cię owady.

Po kilku godzinach pracy Buszmeni uznali, że nazbierali dość kokonów. Wyszli ze
swoich dołków i wsypali zdobycz do plecionego worka, który przytrzymywał

pękający z dumy Tirn.
Nick podziękował mężczyznom w Tswana, w ich ojczystym narzeczu, i zaproponował,

by zjedli kolację przed męczącą drogą powrotną. Żółte twarze rozciągnęły się w
szerokim uśmiechu na myśl o smażonym mięsie. Zanim Toni zdążyła wyjąć steki z

turystycznej lodówki, starszy Buszmen już krzesał ogień, szybko obracając dwa
drewienka w pokrytych odciskami dłoniach.

Młodszy oddalił się na krótko i wrócił z kilkoma tuzinami bajecznie kolorowych
gąsienic, które miał zamiar uprażyć. Timothy stał tuż obok niego, niecierpliwie

czekając na swoją porcję niecodziennego dania.
Patrząc na Buszmenów i Tima, siedzących po turecku i z apetytem zajadających

mięso pod rozłożystą terminalią, której jedwabiście miękkie liście połyskiwały
srebrem w blasku słońca, wsłuchana w rzewną, skomplikowaną melodię gwashi,

strunowego instrumentu Buszmenów, Toni poczuła w sobie głęboki, odwieczny pokój
Gai, Ziemi-Matki i przez chwilę była równie bliska naturze jak Buszmeni, żyjący

z nią w harmonii od początku istnienia.
Wiatr uniósł skraj czarnej sutanny i ksiądz nerwowo poruszał palcami u stóp,

żeby strzepnąć mrówki, które spacerowały po obutych tylko w płócienne sandały
stopach.

— ...Nicholasie Houghtonie, czy ślubujesz miłość i wierność obecnej tu Toni... —
Odwieczne słowa przysięgi wymawiał głosem radosnym jak dzwony kościelne na

Wielkanoc.
Stojący obok Toni Nick z rozkoszą wdychał ciężki słodki zapach gardenii wpiętych

w jej ciemne włosy. Ochrypłym ze wzruszenia głosem powtórzył za kapłanem słowa
przysięgi.

274
Dotknięcie małej ciepłej rączki wyrwało go z zadumy. Spojrzał w dół i zobaczył

swego nowego synka, dumnie stojącego u jego boku w białym jedwabnym garniturze z
czarną muchą.

Toni uśmiechnęła się. Koronkowy szal, ozdoba jej brzoskwiniowej sukni,
zatrzepotał na wietrze jak skrzydła motyla. Podała Nickowi rękę i oto stali się

rodziną w oczach Boga i ludzi.
Niskie rytmy Afryki uniosły się nad moczarami; pieśń Tswana zlewała się z

hymnami sławiącymi Boga. Toni odwróciła się od księdza i spojrzała na
zgromadzonych przyjaciół.

Wciąż nie mogła zrozumieć, jakim cudem udało im się zorganizować ceremonię
ślubną w tak krótkim czasie. Kiedy wróciła z Nickiem i Timem z wyprawy po larwy,

miejscowe trawiaste lądowisko przypominało lotnisko międzynarodowe. Czerwone,
zielone i żółte samoloty zajmowały każdy skrawek wolnej przestrzeni. Kiedy

landrover zbliżał się do domku, na drogę wybiegła, machając rękami na powitanie,
potężna czarna postać, nastroszona jak mokra kura: zmuszono ją do podróży

machiną, która psuje żołądek i zakłóca spokój nieba, czyli krainy przodków.
Timothy zapiszczał głośno, wyskoczył z samochodu jak żołnierz na manewrach i

rzucił się w ramiona swojej ukochanej Izuby, którą dopiero po kilku dniach
perswazji udało się przekonać, że nic się nie stanie, jeśli raz poleci samolotem

i że jej rodzina potrafi zająć się przygotowaniami do pogrzebu Wisdoma. Wreszcie
uznała, że nie wypada nie być na ślubie Ungumtukathixo i z rezygnacją wtłoczyła

swe wielkie ciało do malutkiego samolotu, gotowa na podróż przez krainę
przodków.

Zdumiona obecnością Izuby Toni nie była w stanie wykrztusić słowa, zwłaszcza że
na werandzie ujrzała Helen, pchającą inwalidzki wózek roześmianego Clive'a, a

jednocześnie David Anstey porwał ją w niedźwiedzi uścisk.
Ksiądz, przyjaciel jej ojca, który prowadził niewielką misję niedaleko Ganzi i z

ochotą podjął się połączenia ich węzłem małżeńskim, przybył także na ceremonię
powitania. Stał na werandzie sącząc wino, a jego łysina lśniła w zachodzącym

słońcu jak polerowany mosiądz. Toni dopiero po wielokrotnych zapewnieniach
najbliższych uwierzyła, że ślub ma się odbyć następnego dnia.

James Swayne i Nick stanęli na wysokości zadania i pokonali

background image

275

trudności związane ze zorganizowaniem wesela w małej chatce nad rzeką Okavango.
Ich nagłe zainteresowanie fotografią okazało się doskonałym kamuflażem.

Przyjaciele Toni z radością przyłączyli się do spisku; odwołali wszelkie
spotkania w interesach i ściągnęli do Maun obładowani prezentami. Samoloty

dostawcze zwoziły skrzynki win, szampanów, ostryg, kawioru i łososia. Na rożnie
piekł się wół przyprawiany przez tubylców. Zaproszono wszystkich starych

przyjaciół Jamesa.
Oszołomiona jak Alicja w Krainie Czarów Toni szepnęła cichutko:

— Nick, myślałam, że kiedy załatwię już wszystko z Serge'em, pójdziemy po prostu
do urzędu stanu cywilnego i weźmiemy cichy, skromny ślub.

— Moja najdroższa — odparł czule, gładząc jej dłoń. — Nigdy już nie będziesz
sama. Razem wrócimy do Kapsztadu i razem stawimy czoła Serge'owi. — A dla

twojego ojca — uśmiechnął się szeroko — najmilszą rzeczą będzie wydać cię za mąż
tutaj, w jego własnym małym świecie. Starzy kumple od tygodni ustawiają się w

kolejce po zaproszenia. Jest najbardziej lubianym człowiekiem w Maun. Miasteczko
ożywiło się jak nigdy. Twój ojciec bawi się doskonale.

Spojrzała na ojca: wymachiwał rękami, dyrygując wszystkim i wszystkimi i
przyznała Nickowi rację.

— Nie zasłużyłam na ciebie — szepnęła.
Godziny dzielące ich od uroczystości minęły błyskawicznie i oto Toni,

oszołomiona szczęściem, stała u boku męża, piękna jak nigdy dotąd w obłoku
brzoskwiniowego szyfonu. Jej szyję otaczał naszyjnik z pereł, podarunek od

Nicka. Uścisnęła jego dłoń i poczuła na palcu wąski krążek obrączki. Ojciec stał
tyłem do gości, podejrzanie manipulując przy oczach wierzchem dłoni. Podeszła do

niego cichutko.
— Tatusiu — zamruczała miękko. — Bardzo cię kocham. Nie wiem, jak ci dziękować

za ten cudowny ślub.
Staruszek wziął ją w ramiona, nie ukrywając już łez.

— Zasłużyłaś na to, Bączku. Wprowadziłaś do naszej rodziny wyjątkowego
mężczyznę, który uszczęśliwi ciebie i mojego wnuka. To dla mnie najpiękniejsze

podziękowanie. — Pocałował ją w czubek
276

nosa. — A teraz chodźmy do gości, Bączku. Niech to będzie najpiękniejszy dzień w
twoim życiu.

Słoneczny dzień rzeczywiście utrwalił się w jej pamięci kalejdoskopem wspomnień.
...Timothy, biegnący do Izuby z krzykiem:

— Zuba, Zuba, a ja mam nowego tatusia! Zobacz, mam teraz dwóch tatusiów, starego
i nowego!

— Mój mały Intakumba, jesteś wielkim szczęściarzem. Idź śladami twego nowego
tatusia, a wyrośnie z ciebie prawdziwy mężczyzna. — Izuba wybaczyła Nickowi zbyt

smukłą sylwetkę, kiedy zobaczyła, z jaką miłością odnosi się do jej Dziecka Boga
i Małej Pchełki, a kiedy wziął ją za rękę i poprosił, żeby już w jego domu nadal

opiekowała się Toni i Timem, jej wielkie serce omal nie pękło z dumy i radości.
...Rozbawiony Clive, który krążył wśród gości na skrzypiącym wózku inwalidzkim,

zaśmiewał się, słuchając opowieści przyjaciół Jamesa, z apetytem zajadał wołu z
Buszmenami, ale co chwila zerkał oczyma pełnymi miłości na Helen, kobietę, która

przywróciła mu chęć do życia.
...Ojciec, siedzący na stopniach werandy, karmił łososiem zachwyconą Jasmine. I

ojciec, który z powagą wyjaśnia Timowi słowa przysięgi małżeńskiej, a potem
tańczy z Nickiem wojenny taniec Xhosa. Izuba i Buszmeni popłakali się ze

śmiechu.
...Nick, który co chwila podrzuca towarzyszącego mu jak psiak zachwyconego

chłopca do góry, mierzwi mu włosy i przekomarza się z nim.
Kiedy ten czarodziejski dzień dobiegał końca, Toni miała dość wspomnień, miłości

i śmiechu, by ogrzać nimi lata, które ją czekały.
Złoty księżyc pojawił się nad horyzontem, wywołując z mroku bezlistne gałęzie

baobabu, pochylonego nad piaszczystym brzegiem jak znużony życiem starzec. Toni
i Nick szli, objęci, do domku gościnnego ukrytego pod konarami olbrzymiego

drzewa. Toni odruchowo pogładziła gruby pień. Współczuła baobabom, od kiedy
usłyszała legendę Buszmenów, wedle której drzewa te mają tak powykręcane konary,

bo w młodości zwijały się z bólu, pokłute przez jeżozwierze.
Schyliła się po leżący na srebrzystym piachu kwiat, ale nie dotknęła białych

płatków. Wierzyła, podobnie jak plemiona San, że

background image

277

każdy, kto odważy się zerwać kwiat baobabu, umrze rozszarpany przez lwy. Lepiej
nie wyzywać losu. Wyprostowała się.

W nocnym powietrzu unosił się jeszcze zapach pieczonego mięsa. Gdzieś w oddali
zawył żałośnie szakal.

— Spójrz na księżyc, Nick — szepnęła gładząc szary pień i bezgłośnie
przepraszając drzewo za to, że o mało co nie podniosła jego kwiatu. — Czyż nie

jest dziś olbrzymi?
Stała malutka i drobna pod potężnym drzewem, zwiewna i ulotna jak rzeczna nimfa.

Złoty księżyc odbijał się w jej wielkich oczach.
Małe, białe jak duchy nietoperze przeleciały nad ich głowami. Toni odruchowo

zakryła włosy dłońmi.
„Uważaj, żeby nietoperz nie wplątał ci się we włosy", ostrzegała zawsze babcia.

— „Kiedy wyczują miękkie loki, wplątują się w nie i budują sobie w nich gniazdo.
Trzeba wtedy ścinać wszystkie włosy".

Nick uśmiechnął się i ucałował obie zaciśnięte na fryzurze dłonie, a potem
otworzył drzwi małego domku. Z łatwością wziął Toni na ręce i przeniósł przez

próg.
Pokój oświetlało jedynie łagodne światło lampy naftowej, słabo odbijając się w

płatkach kremowych róż i białych gardenii rozsypanych na starym drewnianym łożu
jak ryż na sukni ślubnej.

Pochylił się, odsunął moskitierę, ułożył nowo poślubioną żonę na łóżku i na
klęczkach pomógł jej wyzwolić się z szyfonowej sukni.

Tęsknili za sobą; wszystkie długie noce od chwili przyjazdu Nick spał w
oddzielnym pokoju. Dziś nadszedł koniec dobrowolnego celibatu. Nick z rozkoszą i

zachwytem brał kobietę, której tak pożądał.
Jego dłonie pieściły jedwabistą skórę, usta rozkoszowały się smukłością jej

ciała, krągłością bioder i jedrnością ud. Wyciągnęła rękę i zanurzyła ją w
bujnych włosach męża, a kiedy jego usta zażądały więcej, otworzyła się przed nim

jak kwiat rozchylający płatki pod wpływem pieszczoty słońca.
Ich ciała miażdżyły białe i kremowe płatki kwiatów; słodki zapach gardenii

działał jak afrodyzjak, kazał im wciąż na nowo cieszyć się swoją bliskością. W
końcu legli wyczerpani, przytuleni do siebie, wdychając ciepły zapach miłości.

278
— Kocham panią, pani Houghton — Nick musnął ustami jej powieki.

— Ja też cię kocham — odparła cichutko — i nigdy nie przestanę.
Objął ją mocniej. Nie słyszeli chichotu hieny pożerającej resztki wołu, nie

słyszeli szakala usiłującego przepłoszyć hienę. Nie słyszeli gniewnego ryku i
głośnych pluśnięć, kiedy z rzeki wynurzyły się dwie tony żywego ciała i olbrzymi

hipopotam otworzył szerokie jak wrota katedry szczęki i zranił młodego samca,
zalecającego się do jego samicy.

Pogrążeni w świecie miłości nie widzieli ani nie słyszeli piękna i okrucieństwa
afrykańskiej nocy.

Biały karawan okryty kirem powoli jechał alejką ocienioną młodymi listkami
wysokich eukaliptusów. Słońce przebijało się przez gęste korony i malowało złote

plamy na opuszczonych mogiłach i omszałych nagrobkach. Za karawanem ciągnął się
smutny orszak samochodów i autokarów. Długa aleja skończyła się i żałobnicy

stali teraz na placu upstrzonym jak kretowiskami pagórkami ziemi, które czekały,
by wypełnić sobą głębokie doły.

Pogrzeb Wisdoma odkładano do czasu oficjalnego zawiadomienia rodziny w
Transkeju. Czekano, aż jego matka i Beauty z dzieckiem zbiorą dość pieniędzy na

podróż. Uroczystość taka nie mogłaby odbyć się bez udziału Izuby, czekano więc i
na jej powrót z Botswany.

Stara wieśniaczka nie musiała czekać na wiadomość o śmierci syna. Kiedy smutna
wiadomość dotarła do Transkeju, ona już wiedziała i z rezygnacją oczekiwała

tragicznej nowiny. Jego drzewo było zbyt słabe; uschło, opuszczając gałęzie, jak
człowiek zmęczony życiem opuszcza ramiona.

Stojący za karawanem starzec uniósł ku niebu twarz pomarszczoną jak czarny len i
nie zważając na silny wiatr, który szarpał polami jego marynarki, zaczął

śpiewać. Żałobnicy podchwycili słowa i melodię i po chwili cały cmentarz
rozbrzmiewał smutną, tęskną pieśnią. Toni dostała gęsiej skórki. Łzy spływały

jej po policzkach.
Justice podszedł do karawanu i otworzył drzwiczki, gotów

279

background image

prowadzić bliźniaka do grobu. Sześciu mężczyzn w świeżo uprasowanych garniturach

wyciągnęło ciężką trumnę z samochodu. Nieśli ją na ramionach, karki nabrzmiały
im z wysiłku. Szli za Justice'em, powoli kroczyli wąskim przejściem między

tłumem a świeżymi grobami. Ustawili trumnę na białych pasach leżących w poprzek
głębokiego dołu i cofnęli się. Justice dotknął trumny w pożegnalnym geście, nie

odrywając złowieszczego spojrzenia ciemnych, martwych oczu Toni. Zadrżała.
Zawodzące głosy, rzewna melodia hymnu i monotonne modlitwy księży żegnały

trumnę, zanim zniknie w dławiącej ciemności.
Umakhulu i Izuba klęczały skurczone na sztucznej trawie tuż obok grobu. Ich

ciemne twarze pobladły z rozpaczy. Wpatrywały się w trumnę pustym wzrokiem. Nie
mogły i nie chciały uwierzyć, że ich ukochany Wisdom leży w wyłożonej miękką

tkaniną skrzyni. Pogrążone w bólu nie słyszały hymnów ani modlitw.
Wiele mil dalej, daleko od targanego wiatrem cmentarza, siwowłosa kobieta

siedziała przy biurku, oparłszy opuchnięte stopy o skrzynkę po piwie. Słone
krople spadały na papier; równe, starannie wypisane cyfry rozmazywały się.

Przymknęła oczy i modliła się, opłakując Wisdoma, swojego czarnego syna.
Ksiądz dramatycznym ruchem wyrzucił ramiona w górę. Przemawiał głosem ochrypłym

z emocji. Wznosząc starą, sfatygowaną Biblię ku niebu, wykrzykiwał słowa
modlitwy wpatrzony w gnane wiatrem obłoki. Tymczasem sześciu mężczyzn opuszczało

trumnę. Wisdom pożegnał się ze słońcem i wkraczał do krainy cieni.
Wysoki czysty śpiew kobiet zlewał się z niskimi głosami mężczyzn. Pieśń

rozbrzmiała głośniej, kiedy trumna spoczęła na błotnistym dnie dołu.
Beauty stała wśród śpiewających kobiet i zerkała spod wpóło-puszczonych powiek

na pewnego młodego człowieka. Stał niedaleko. Wysoki i pewny siebie obserwował
ją jak sokół, który śledzi tłustą mysz. Ojciec i wujowie Beauty skontaktowali

się z rodziną młodego przywódcy Towarzyszy i żądali zwyczajowej zapłaty za
urodzonego przez nią chłopca.

Młody przywódca przybył na pogrzeb razem z Joshuą, aby okazać swój szacunek
zmarłemu i zobaczyć dziewczynę, której twarz i ciało tylko mgliście pamiętał.

Tyle przecież było ust i bioder gotowych przyjąć przywódcę towarzyszy z
Shonalanga.

280
Spoglądał z aprobatą na szerokie biodra, jędrne piersi wypełniające białą bluzkę

i skromnie spuszczone oczy Beauty. Postanowił zapłacić za nią lobola. Towarzysze
dobrze spożytkowali wolny czas. Młody przywódca okazał się zdolnym biznesmenem;

chętnie zapłaci za dziewczynę tyle, ile zażądają.
Przelotnie zerknął na trumnę. Srebrne okucia lśniły w słońcu na tle ciemnych

ścian grobu. Wrócił spojrzeniem do Beauty. Najwyższy czas wziąć sobie żonę.
Beauty urodziła dobrego, silnego syna, a już on, prawdziwy mężczyzna, postara

się, by zapełniła jego dom gromadką dzieci. Powziąwszy decyzję, pogrążył się w
marzeniach o rozkoszach, które go czekają przy zapładnianiu Beauty.

Śpiewane teraz pieśni różniły się nastrojem od poprzednich; nad pozbawioną drzew
równiną unosiły się radosne, pełne nadziei słowa. Mężczyźni zasypywali trumnę

szarym piachem. Nick obejmował Toni ramieniem, pocieszając ją bez słów. Po raz
kolejny zadziwiła go zdolność tego ludu do łączenia prastarych legend i wierzeń

z wiarą chrześcijańską.
Wisdoma grzebano według obrządku chrześcijańskiego: leżał w trumnie zamiast

siedzieć w dole, w gołej ziemi, zgodnie z obyczajem Xhosa. Razem z jego ciałem
jednak zakopano rzucone na trumnę modlitewniki z pieśniami.

Po pogrzebie wszyscy żałobnicy udadzą się do domu Izuby, gdzie Wisdom mieszkał,
i umyją ręce, bowiem śmierć, według Xhosa, jest zaraźliwa. Każdy, kto

uczestniczył w pogrzebie, jest skażony i niebezpieczny dla otoczenia, dopóki nie
dokona rytualnych ablucji. Po zjedzeniu tradycyjnego posiłku wszyscy zajmą się

praniem osobistych rzeczy Wisdoma. W dzień po pogrzebie nastąpi rytualny ubój
barana.

Nick kochał narody Afryki: uczył się ich języków i poznawał ich zwyczaje z takim
samym zapałem, z jakim pochylał się nad owadami. Podziwiał Xhosa. Potrafili

umiejętnie przenieść starą tradycję w niestabilną rzeczywistość. Patrzył na
mężczyzn, którzy troskliwie wygładzali brzegi kopczyka, na klaszczących

rytmicznie starców, którzy powierzali Wisdoma opiece Umdali, Stwórcy, i poczuł
przypływ sympatii dla tych ludzi.

Justice pieszczotliwie gładził ciężką łopatą wierzch grobu swego brata.
— Stało się, bracie — wyszeptał. — Burowie ścigają brodaczy.

281

background image

To doświadczeni, twardzi mężczyźni. — Lekko stuknął łopatą w piach i pogrążył

się w myślach.
Nikt nie odnajdzie go na podstawie anonimu, który wysłał do rudego policjanta,

le Roux»Sporządził go, wycinając poszczególne litery z gazet, które wyjął z
koszy na śmiecie w sądzie i na posterunkach policji. Zawarta w nim informacja

zainteresowała sierżanta Staną le Roux i wkrótce sprawą zajmowały się najtęższe
mózgi policji. Informator Justice'a, człowiek, któremu udzielił darmowej porady

prawnej, zdradził mu, że policjanci ścigali brodaczy jak psy gończe. Znaleźli
młodszego z nich w małym domku na przedmieściu. Wówczas przyczaili się jak

drapieżnik u wodopoju i czekali na starszego.
Byli pewni, że śledzony mężczyzna i jego towarzysz zaplanowali wiele zamachów i

mieli na sumieniu wiele niewinnych istnień ludzkich.
Zaplanowali całą akcję z precyzją chirurga usuwającego guz mózgu. Inwigilowani

na pewno nie mieli pojęcia o poczynaniach policji, a jednak starszy mężczyzna
nie przyszedł. Szukali go w upalne dni i bezsenne noce. Wreszcie, zmęczeni

czekaniem, aresztowali młodszego, który właśnie planował nowy zamach.
— Mają już młodszego — szeptał nad grobem brata Justice. — Nie zdradzi żadnej

tajemnicy, ale nieraz zatęskni za ukojeniem, jakie daje śmierć. — Mówił
spokojnie, przekonany, że cień martwego brata słucha go uważnie. — Starszy jest

bardzo sprytny. Uciekł do Botswany. — Justice poklepał się po kieszeni. — Ale
nie martw się, bracie, i dla niego ukręciłem stryczek. Przygotowałem drugi

anonim, poślę go rudemu policjantowi. Są w nim wskazówki, które pozwolą psom
gończym odnaleźć ślad brodacza. — Uśmiechnął się złym, zimnym uśmiechem. — Jeśli

policja przestanie się nimi interesować, znajdę takich, którzy ich przykładnie
ukarzą. Wtedy będziesz pomszczony całkowicie. — Zacisnął pięść na trzonku łopaty

i odszedł od grobu.
Żałobnicy jak olbrzymia czarna fala płynęli w stronę samochodów. Głośny śpiew

ożywił znowu smutną równinę.
Justice dostrzegł Joshuę i zawołał go, ale siostrzeniec pogrążony w rozmowie z

przywódcą Towarzyszy nie usłyszał wołania poprzez głośny śpiew. Justice usiłował
przecisnąć się ku niemu. Musi ostrzec chłopca. Wkrótce w Shonalanga zjawią się

nowi przybysze,
282

następcy brodaczy, zaalarmowani aresztowaniem poprzedników. Nie chciał, żeby
Joshua był w jakikolwiek sposób związany z partią. Nie ufał młodemu liderowi.

Nie miał wprawdzie żadnych na to dowodów, ale obawiał się, że młody mężczyzna,
rozczarowany negocjacjami swojej partii z białym rządem i pozbawiony emocji

związanych z ulicznymi zamieszkami, zajął się przemytem i handlem dagga.
Chciał, by jego bliscy byli poza wszelkimi podejrzeniami.

Przepychał się między żałobnikami i już-już miał wyminąć zwarty tłum, kiedy
potknął się o kamień przy jakimś otwartym grobie i upadł. Podparł się na rękach

i oto zaglądał w ciemną czeluść. Z kałuży na dnie spoglądało nań odbicie własnej
twarzy, ale on w mętnej wodzie ujrzał nagle wychudzoną twarz brata; duże,

łagodne oczy patrzyły na niego błagalnie i ponownie usłyszał cichy głos:
— Czy nie dość już przelewu krwi?

Klęczał nad pustym grobem przerażony i zagubiony, dopóki para silnych rąk nie
pomogła mu stanąć na nogi.

— Chodź, Justice. — Mąż Izuby badawczo zajrzał mu w oczy. — Mam brandy. Dobrze
nam zrobi parę łyków.

— Masz rację — westchnął Justice. Nie chciał już dogonić Joshuy. — Dobrze nam
zrobi. — Abraham zręcznie otworzył butelkę. Pili na zmianę dużymi haustami.

Słońce migotało na srebrnej tabliczce z nazwiskiem Wisdoma, a kiedy Justice
odwrócił się, by spojrzeć na opustoszały cmentarz, tabliczka zajaśniała jak

lampa Alladyna. Jego martwy brat przesyłał mu wiadomość. Stał i patrzył na
krzyż, ignorując wuja, który go szarpał za ramię.

— Chodź, Justice. — Abraham czknął głośno i zamknął pustą już butelkę. — Chodźmy
do domu. Justice popatrzył na niego.

— Najpierw — wycedził powoli — muszę komuś przekazać ważną informację.
— Nie powinieneś teraz prowadzić — ostrzegł Abraham. — Zaczyna padać. Chodź,

pojedziemy razem.
Justice nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie i przesadnie wyprostowany

podszedł do swojego szarego samochodu.
— Nie zawiodę cię, mój bracie — mruknął wsiadając. — Brodacze drogo zapłacą za

to, że wysłali cię do krainy cieni.

background image

283

Ostrożnie wsunął list do Staną le Roux między kartki notesu.
Abraham patrzył, jak Justice przekręca kluczyk w stacyjce. Potem niepewnym

krokiem ruszył w stronę czekającej na niego Izuby.
Justice przycisnął pedał gazu. Chciał jak najszybciej podrzucić list na schodach

posterunku w Wynstaat. Potem poszuka ukojenia w nowej butelce brandy.
ROZDZIAŁ

16
Chops kręcił łbem, usiłując dosięgnąć wielkiej kokardy zawiązanej na obroży.

Toni jednak uparcie udaremniała jego wysiłki. Błękitna wstążka miała dodać psiej
szyi elegancji.

— Chops, wyglądasz bardzo wytwornie, więc nie rób takiej ponurej miny. — Toni
podrapała psa za uchem. — Poczekaj w holu, powitasz ich jako pierwszy. — Gestem

nakazała mu się położyć na pastelowym dywaniku.
Brązowy jak mleczna czekolada kotek podszedł do psa, wdrapał się zwinnie na

szeroki grzbiet i zsunął między potężne przednie łapy Chopsa.
Labrador z zapałem zaczął wylizywać mały trójkątny pyszczek kotka, który mocno

zacisnął oczy, położył uszy po sobie i cierpliwie czekał na koniec tej
pieszczoty.

— Chops! — Toni zerwała się z fotela. — Przestań. Wybrudzisz mu kokardę. —
Przyklękła, troskliwie poprawiając różową wstążkę na szyi kotka.

Nick przyniósł go do domu w kieszeni marynarki. Ukryte w fałdach grubego tweedu
zwierzątko łypało na nich bojaźliwie jak mysz z nory.

Chops początkowo obchodził go nieufnie szerokim łukiem. Potem, gdy oswoił się z
obecnością intruza, obwąchiwał go

285
dokładnie, trącając co chwila nosem. Uznał, że stworzenie to nie zagraża życiu i

zdrowiu domowników, nie musi go więc zabijać. Kociak szybko nauczył psa moresu
dzięki ostrym pazurkom bezlitośnie drapiącym wrażliwy nos.

Pies westchnął ciężko i oparł pysk na grzbiecie kota. Nie pojmował, po co każe
mu się leżeć w holu, ale posłusznie wykonywał polecenie.

Toni oddaliła się na palcach. Miała nadzieję, że zwierzaki będą leżeć w równie
wzruszającej pozie, kiedy Nick i Timothy przyjadą do domu. Tim spędzał u Serge'a

weekend, ale jej wydawało się, że od miesięcy nie widziała synka. Uśmiechnęła
się na myśl, jak to wkrótce będzie trzymać go w ramionach i słuchać jego

chichotu, kiedy słoniowe pocałunki rozwieją mu włosy na karku. Rzuciła okiem na
zegarek i lekko wbiegła na górę, do pokoju Timothy'ego.

Przy oknie stało malutkie dębowe biurko. Na krześle obok siedział ukochany
pluszowy miś chłopca. Oparta o framugę drzwi Toni usiłowała wyobrazić sobie

twarz malca, gdy zobaczy miniaturową kopię biurka Nicka w swoim pokoju.
Od powrotu z Botswany upłynął już cały miesiąc, który spędzili w tym uroczym,

krytym strzechą domu. Co wieczór jej synek siadywał w gabinecie Nicka tuż obok
jego biurka. Był to czas męskich pogawędek i Toni szczęśliwa, że tak szybko

połączyły ich więzy miłości i szacunku, nawet nie zaglądała do gabinetu. Timothy
był zafascynowany Nickiem, a Nick cieszył się, że ma u swego boku ciekawskiego

chłopczyka. To Nick wpadł na pomysł z biurkiem. Toni wiedziała, że jej synek
oszaleje z radości.

Kiedy na odchodne poprawiała Nickowi miękką tweedową marynarkę podkreślającą
barwę jego oczu, nie mogła powstrzymać się od drwiny.

— Tima nie było w domu trzy dni, a już dostaje kotka i biurko. Psujesz go.
Pieszczotliwie pociągnął ją za włosy.

— Tim to mój nowy synek, chłopczyk, którego zawsze chciałem mieć. — Zmrużył
oczy. — I pamiętaj, kochanie: złota nie można zepsuć. Tylko kiepskie imitacje

rdzewieją. — Roześmiał się i pocałował ją w czubek nosa. — Jestem
najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Mam nie tylko ciebie, ale i Tima. —

Zbiegając ze schodów, odwrócił się jeszcze i zawołał przez ramię: — Nowy ojciec
nie może się spóźnić!

286
Ciągle uśmiechnięta zeszła na dół i poprawiła kwiaty w wazonie. Trzeba było

odebrać Timothy'ego, a ona obawiała się spotkania z Serge'em. Kiedy była w
pobliżu, gniew i urażona duma zmieniały Serge'a w niebezpiecznego furiata.

Nick wyczuł jej niepokój i zaproponował, że sam pojedzie po chłopca, co przyjęła
z wdzięcznością.

Słowa babki powróciły do niej echem minionych lat: „Urażona kobieta jest jak

background image

jesienny sztorm, ale urażony mężczyzna to diabeł wcielony".

Myśl o eksmałżonku była jak gorzki posmak w ustach po zażyciu chininy. Nie mogła
uwolnić się od wspomnień. W oczekiwaniu na Nicka i Tima, chcąc nie chcąc

ponownie przeżywała ostatnie spotkanie z Balserem. Pojechała wówczas do jego
domu po swoje rzeczy. Wyjmowała ubrania z szaf, a Serge metodycznie wyrzucał je

na dwór, prosto w błoto. Pochylona znów słyszała jego drwiący głos, zbierała
brudną odzież i wrzucała do bagażnika.

— Tak jest, grzeb się w błocie! — Stał w progu, niedbale oparty o framugę, i
bawił się wypalonym do połowy papierosem. — W błocie jest twoje miejsce, ty

dziwko. — Z satysfakcją patrzył, jak ugania się po trawniku za sukienką, którą
porwał wiatr.

Szedł za nią krok w krok, nękał złośliwymi komentarzami, ilekroć wyciągała rękę
po drogie jej sercu drobiazgi. W pokoju Tima zdjęła ze ścian kolorowe postacie z

filmów Walta Disneya.
— Proszę bardzo, zabieraj je — syknął. — Wkrótce tylko to zostanie ci po moim

synu. — Palce Toni mocniej zacisnęły się na plastikowym dziobie Kaczora Donalda,
ale nie odpowiedziała na zaczepkę.

Usiłował złośliwie i wulgarnie ją sprowokować, wyprowadzić z równowagi. Deptał
jej po piętach i wydmuchiwał kłęby dymu w twarz. Ona jednak czuła na palcu złote

kółko ślubnej obrączki — mały brylant połyskiwał obietnicami lepszej przyszłości
— i zachowała spokój.

Zeszła na dół. Pies i kot drzemały w holu. W salonie z rozkoszą wdychała mocny
zapach lilii stojących w dużym wazonie.

Poprawiła cytrynowe i niebieskie poduszki na sofie i starannie zaciągnęła
zasłony. Krążyła niespokojnie po pokoju i wreszcie, nie mogąc już znieść

samotnego oczekiwania, poszła do kuchni, do Izuby.
287

— Miss Toni — Murzynka oparła spracowane ręce na szerokich biodrach — krąży pani
po kuchni jak niespokojne zwierzę. Aż mi się w głowie kreci, kiedy na panią

patrzę.
Toni zamknęła lodówkę i zlizała z palców resztki lodów mandarynkowych.

— Izubo, jestem taka szczęśliwa, że chce mi się tańczyć i śpiewać! — Objęła ją i
zaczęły wirować po kuchni.

— Przestań, przestań, Ungumtukathixo!—chichotała Izuba. — Jestem starą kobietą,
mam już wnuka, i nie powinnam brykać po kuchni. — Strzepnęła niewidoczny pyłek z

białego fartucha. Oddychała głęboko, a jej czarne oczy lśniły radością. — Co też
pan Nick i mały Tim sobie o mnie pomyślą, gdy zobaczą, że stara baba pląsa jak

młoda dziewczyna na weselu?!
Toni puściła Izubę.

— Pan Nick powie, że musimy znaleźć jakąś rozsądną, stateczną kobietę, bo nie
można powierzać Timothy'ego takiej trzpiotce jak ty. Ale Tima, Izubo, nie

zmylisz. Wiedziałby, że cieszysz się tak samo jak ja z jego powrotu do domu.
— Miss Toni, ilekroć mój Intakumba pójdzie do ojca w moim sercu będzie puste i

zimne miejsce. Aby naprawdę czuć ciepło słońca, muszę słyszeć jego kroki na
schodach i wołający mnie głos.

Toni nie mogła powstrzymać uśmiechu, patrząc w rozpromienioną czarną twarz.
Serdecznie objęła przyjaciółkę. Teraz już obie niecierpliwie zaglądały do

piekarnika, w którym rumieniła się kaczka i złociły ziemniaki.
Izuba znieruchomiała, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwiczek.

— Przyjechali, miss Toni! — Błysnęła zębami. — Słyszałam samochód. Mój mały
Intakumba wrócił do domu.

Toni wybiegła z kuchni jak na skrzydłach. Izuba słyszała, jak woła synka po
imieniu. Stała na środku jasnej kuchni, czekając na małego chłopca, który zaraz

z impetem rzuci się na jej szyję.
— Siad, Chops — Toni pogłaskała wielką głowę. — Siad. — Pies niechętnie

usłuchał, gotów w każdej chwili zerwać się i powitać przybyszów.
Toni czekała, dopóki na kamiennych schodach nie rozległ się odgłos kroków. Wtedy

szeroko otworzyła drzwi.
— Witaj w domu, mój... — Nie dokończyła. Silny wiatr zagłuszał jej słowa.

288
Przed nią stał Nick w rozpiętym płaszczu, przemoczona koszula przywierała mu do

ciała. Toni przeraziła się, kiedy spojrzała w jego twarde, gniewne oczy.
Rozespany kot, obudzony nagłym hałasem i chłodem z otwartych drzwi, schronił się

pod stołem, prężąc grzbiet i sycząc ostrzegawczo.

background image

Nick zatrzasnął drzwi, złapał Toni za ramię i pociągnął ją do telefonu. Nie

zdawał sobie sprawy, jak boleśnie jego palce wpijają się w jej ciało.
— Le Roux. Musimy do niego zadzwonić. Chodź, kochanie, szybko! — Nie mówił, lecz

krzyczał.
Bała się zapytać, skąd ten strach i gniew w jego ciemnych oczach.

— Serge — rzucił. — Serge zabrał Timothy'ego.
Zadrżała w jego ramionach. Mówił coraz szybciej, zacinając się.

— Kilka godzin temu wyszli z domu z bagażami. Powiedział służącej, że odezwie
się za tydzień.

— Nie. — Raczej czytał z warg niż słyszał rozpaczliwy szept Toni. — Boże, nie.
Czule pogładził ciemne włosy.

— Zadzwoniłem stamtąd do mojego znajomego, który pracuje na lotnisku. Godzinę
temu odleciał samolot do Londynu. Serge i Timothy mieli w nim rezerwacje.

Kawalkada samochodów mknęła przez noc. Mokre koła wzbijały fontanny brudnej wody
połyskującej złotem i bielą w świetle latarni.

Zawodzenie syren otwierało im drogę do szpitala imienia królowej Elżbiety. Był
to duży, posępny budynek z epoki wiktoriańskiej, wzniesiony w czasach, kiedy

życie płynęło wolniej i przynosiło mniej niespodzianek. Lizzie, jak okoliczni
mieszkańcy nazywali szpital, nie był w stanie pomieścić wszystkich chorych z

ciągle rozrastających się przedmieść, wiecznie niezadowolone tłumy wytrwale
oblegały wejście. Personel dwoił się i troił, usiłując tchnąć nowe życie w

ludzkie wraki, które fale ambulansów zwoziły do izby przyjęć.
Pomruk jak szum liści eukaliptusa na wietrze ożywił zgromadzoną przed izbą

przyjęć grupkę ludzi,
— O, jedzie! — zawołała gruba stara kobieta o brązowej twarzy

289
pomarszczonej jak zgnieciona kartka papieru. — Mówiłam wam, że dzisiejszej nocy

będzie fajnie. Zawsze jest fajnie, kiedy pada deszcz.
Szczelniej otuliła się męskim płaszczem przeciwdeszczowym. Niegdyś zielone, dziś

brudne i poplamione okrycie przypominało ochronną wojskową pelerynę. Wspięła się
na palce, żeby lepiej widzieć nadjeżdżającą karetkę pogotowia.

— To samo mówiłaś w zeszły piątek, i co? Nie było nic ciekawego. Karawan był tak
pusty jak kieszenie twojego starego, kiedy się do nich dobierasz — drwiąco

odparł młody chłopak, którego twarz szpeciła długa blizna. Zgromadzeni
zachichotali zachwyceni dowcipem i nikt nie usłyszał odpowiedzi rozeźlonej

kobiety. Ich uwagę zresztą przyciągnęło coś innego: ambulans zatrzymał się przed
izbą przyjęć. Kierowca starał się ustawić wóz jak najbliżej wejścia, tak by

żądny widoku krwi tłum nie mógł dojrzeć, kto leży na noszach.
Ludzie tarasowali drogę żółtemu samochodowi policyjnemu.

Twarz Stana le Roux przybrała niebezpiecznie czerwony odcień.
— Zatrzymaj się tuż za karetką — polecił kierowcy.

— Ależ, sir — sprzeciwił się Richard. — Przecież tu stoją ludzie.
— Nie obchodzi mnie to. Przejedź tych sukinsynów. Zabij ich. Nienawidzę tego

motłochu. Patrz, otoczyli ambulans jak hieny ścierwo.
— Tak jest, sir. — Richard włączył koguta, zamknął oczy i wcisnął pedał gazu.

Tłum rozprysł się na boki, a le Roux uśmiechnął się z satysfakcją.
Zahamowali gwałtownie i sierżant wysiadł. Łokciami torował sobie drogę przez

ciżbę, ignorując pogróżki i obelgi, których mu nie szczędzono. W powietrzu
unosił się kwaśny zapach nędzy i charakterystyczna woń taniego wina.

Szerokimi ramionami osłonił nosze, które właśnie wyciągano z karetki.
Ludzie z ciekawością przyglądali się wnoszonemu do szpitala dziecku. Stan

słyszał ich komentarze na temat bujnych ciemnych włosów i jasnej karnacji
chłopca.

Policjant trwał na posterunku przy karetce, dopóki sanitariusze nie wrócili po
kilku minutach z pustymi noszami. Podziękowali mu ruchem głowy.

290
— Co z chłopcem? — zapytał.

— Nie wiem. Lekarz go właśnie bada — odparł starszy pielęgniarz i podszedł do
karetki.

— Zatrzymaj ją! — krzyknął nagle do sanitariusza, który szybko przymknął
drzwiczki ambulansu, ale jakaś dziewczyna zdążyła zajrzeć pod zielony koc,

zakrywający zwłoki jasnowłosego mężczyzny.
— Cholerna telewizja dla ubogich! — wrzasnął Stan.

— Odejdź stąd — burknął sanitariusz do dziewczyny usiłującej teraz zajrzeć do

background image

karetki przez matowe okna. Jej ładną twarz szpecił brak zębów. — Idź do domu!

Nie masz nic lepszego do roboty niż sterczeć tu w taką pogodę?
— Nie, proszę pana, ale mogę ci dogodzić, szybko, tanio i dobrze — odparła

wyszczerzając w uśmiechu różowe dziąsła.
Wielu dziewczętom wyrywano przednie zęby na znak, że są gotowe do seksu

oralnego. Zwyczaj ten napawał sanitariusza obrzydzeniem i z zażenowaniem patrzył
teraz na dziewczynę.

Źle zrozumiała jego spojrzenie i zaniosła się głośnym śmiechem.
— Chyba masz ochotę, co? Odwrócił się zakłopotany.

— Dobra, w porządku. Gliny już nas nie powstrzymają. Możesz mieć wszystko —
krzyknęła, sugestywnie ruszając biodrami.

Prawo zabraniające kontaktów płciowych między przedstawicielami różnych ras
zostało zniesione. Nocne kluby, ciemne zaułki i wąskie uliczki znów zaludniły

się kupującymi i sprzedającymi rozkosz.
— Jeśli się wstydzisz i nie chcesz tego robić na oczach moich przyjaciół, możemy

wejść do twojej karetki. Tym dwóm trupom w środku nie będzie to przeszkadzać. —
Ze złośliwą radością patrzyła, jak na twarzy sanitariusza pojawia się wyraz

obrzydzenia.
Stan spojrzał na niego i pogrząsnął głową.

— Załaduj te sępy do wozu i wywieź na koniec miasta — polecił Richardowi. — Może
dwugodzinny spacer w deszczu ostudzi nieco ich zapał do oglądania śmierci.

Wytarł nos wierzchem dłoni.
— Będę w poczekalni. Dowiem się, co z dzieciakiem. W drodze powrotnej

zawiadomimy rodziny. — Powiódł wzrokiem za znika-
291

jącym w deszczu Richardem i wszedł do szpitala w towarzystwie sanitariusza.
W ich stronę szła ciemnowłosa pielęgniarka. Głęboka zmarszczka między starannie

wyskubanymi brwiami szpeciła jej czoło. Co chwila zerkała na papiery, które
trzymała w ręku.

— Siostro, mam dwa trupy w karetce. Lekarz musi stwierdzić zgon — powiedział
sanitariusz.

— Obaj doktorzy są teraz zajęci. Będziesz musiał poczekać. Napijesz się herbaty,
a ja rzucę okiem na twoich facetów. A pana, panie sierżancie, poinformuję, kiedy

tylko będę coś wiedziała. — rzuciła przez ramię do Stana.
Stan oparł się o długą drewnianą ladę w poczekalni. Za jego plecami drobniutka

pielęgniarka starannie wypełniała formularze. Wnętrze przypominało upiorny
kościół; twarde ławki stojące w rzędach wyglądały jak ławy kościelne. Siedzieli

na nich dziwaczni członkowie jakiejś kongregacji, którzy przyszli tu, by przyjąć
komunię z bólu i krwi.

Pielęgniarka co jakiś czas unosiła głowę i sprawdzała, czy nikt nie zemdlał. W
Lizzie nikogo nie dziwiło, że „łagodniejsze przypadki" godzinami wysiadują w

poczekalni. Starzy bywalcy wiedzieli o tym i często udawali zasłabnięcia, czym
wyprowadzali z równowagi przepracowany personel.

Stan był zmęczony. Od świtu nie miał ani chwili odpoczynku. Teraz gorzko
żałował, że posłuchał impulsu, który kazał mu zareagować na telefon o wypadku.

Był już po służbie, miał wyjść. Przez ponad godzinę pomagał sanitariuszom. Stał
wpatrzony w dal, zmoknięty, zmęczony i zrezygnowany. Wiedział, że upłyną jeszcze

co najmniej dwie godziny, zanim będzie mógł iść do domu, wypić dużą whisky i
położyć się spać.

Gładził wąsa i obserwował zebranych w poczekalni pacjentów. Naprzeciwko
siedziała kobieta, która mogła mieć zarówno osiemnaście, jak i osiemdziesiąt

lat. Same cienkie kości i pomarszczona skóra. Gdyby nie znoszona sukienka,
mogłaby rozsypać się na jego oczach. Nie po raz pierwszy patrzył w zniszczoną i

pustą twarz bez wyrazu. Była jednym z wielu żywych trupów chodzących ulicami
Kapsztadu. Często widywał takich w czasie rutynowych objazdów. Współczuł im i w

pewien sposób ich lubił. Pili denaturat wcześniej przecedzony przez chleb, co
odbarwiało alkohol. Biała trucizna niszczyła ich mózgi i wątroby, byli więc

częstymi gośćmi w Liznę.
292

Stan wziął z kontuaru spinacz, wyprostował go i zaczął dłubać w zębach.
Nagle rzucił prymitywną wykałaczkę i wyjął z kieszeni list, który znalazł w

teczce młodego Murzyna. Właśnie rozdzierał kopertę, gdy jego uwagę zwróciły
głośne jęki mężczyzny w średnim wieku. Zaintrygowany podniósł głowę.

— Co mu jest? — zapytał.

background image

— Dźgnął najlepszego przyjaciela w rdzeń kręgowy zaostrzoną szprychą od roweru.

— Pielęgniarka sięgnęła zmęczonym ruchem po papierową chusteczkę i wytarła
poplamioną stalówkę. — Teraz szlocha na wszelki wypadek, gdyby przyjaciel umarł.

Twierdzi, że kocha go jak własnego brata. Dobrze, że nie jak własną matkę, bo
kostnica w Salt Hill miałaby jednego lokatora więcej.

Stan z niedowierzaniem przyglądał się mężczyźnie.
— O cholera, szprychą od roweru — szepnął i włos zjeżył mu się na karku.

— Ale czemu, do licha, chciał... — nie dokończył. Drzwi poczekalni się otworzyły
i weszło do niej pięciu nastolatków. Czarne skórzane kurtki błyszczały od

srebrnych ćwieków i straszyły namalowanymi rekinami, kieszenie ich obcisłych
dżinsów były wypchane nieodłącznymi atrybutami walczącego gangu, narzędziami

śmierci. Zło zdawało się od nich promieniować.
—— To gang Rekinów! — wrzasnęła jakaś kobieta i mocno tuląc do siebie dziecko,

zaczęła włazić pod ławkę.
Wybuchła panika. Personel szpitala schronił się w gabinetach zabiegowych.

Sanitariusze zdawali sobie sprawę, że nie mają szans w walce z uzbrojonym
gangiem, zwłaszcza że nastolatkom odwagi i euforii dodawała Biała Fajka, czyli

mieszanka mandraksu i dagga.
Rekiny polowały na członka wrogiego gangu, którego przywieziono do Lizzie tego

popołudnia w stanie ciężkim. Teraz byli zdecydowani skończyć spartaczoną robotę.
— Czego, do cholery, szukacie w szpitalu? — Głos Stana zagłuszył paniczne

wrzaski wystraszonych pacjentów. Nagle zapadła cisza. Pięciu chłopaków zamarło,
z konsternacją patrząc na mężczyznę w niebieskim mundurze.

Ruszył w ich kierunku. Jego twarz poczerwieniała tak bardzo, że razem z włosami
tworzyła jedną ognistą plamę. Odwrócili się na

293
pięcie i rzucili do drzwi. Le Roux z uśmiechem słuchał cichnącego odgłosu

kroków.
Ciemnowłosa pielęgniarka wróciła do poczekalni jako ostatnia.

— Chciałabym, żeby był pan tu co wieczór, panie sierżancie — powiedziała z
wdzięcznością i podała mu cienki plik papierów.

— Postaram się, żeby ktoś tu zaglądał każdej nocy. — Stan ostrożnie, żeby nie
wdepnąć w kałużę krwi, szedł ku wyjściu. Na zewnątrz zaczeka na Richarda.

Głęboko odetchnął rześkim nocnym powietrzem. Chciał zapomnieć o duszącej woni
choroby i bólu. Nie wyjął listu z koperty. Postanowił go przeczytać w zaciszu

ciepłego samochodu.
Wóz policyjny zahamował tuż przed wejściem do izby przyjęć. Stan zerknął na

sanitariuszy i lekarza, którzy uwijali się przy karetce.
— No — mruknął do Richarda wsiadając. — Ta wredna kostucha jeszcze nie wygrała.

Jak na razie jest dwa do trzech. Módlmy się, aby malec nie wylądował w kostnicy
Salt Hill. — Odkaszlnął i splunął przez uchylone okno. — Przez te mokre spodnie

przeziębię sobie jaja — zaklął. — Dobra, zabieramy się do pracy. Musimy
przejrzeć papiery i zawiadomić rodziny.

Powoli rozkładał list. W mdłym świetle musiał wytężyć wzrok, aby odczytać
anonim. Wycięte z gazet litery skakały mu przed oczami. Richard odetchnął z

ulgą, kiedy dostrzegł, że sierżant uśmiecha się pod wąsem.
Stan chrząknął z zadowoleniem. List okazał się cennym znaleziskiem. Do tej pory

łudzili się, że młodszy mężczyzna zacznie w końcu mówić, ale agent nie na darmo
przeszedł w Rosji intensywne szkolenie. Nawet świadomość, że większą część życia

może spędzić w więzieniu, nie skłoniła go do mówienia.
Wskazówki zawarte w tym anonimie zaprowadzą ich prosto do starszego agenta.

Uciekł do Botswany. Prawdopodobnie informacja o aresztowaniu zwierzchnika złamie
upór młodszego i skłoni go do współpracy z policją.

Richard zakaszlał i Stan podniósł wzrok znad kartki papieru. Sprytny gnojek,
pomyślał o podwładnym, dawno już przepowiadał, że negocjacje pokojowe nie

zakończą aktów przemocy. Twierdził, że pertraktacje będą się posuwać w ślimaczym
tempie. Porównywał je do samochodu, w którym zamiast benzyny użyto wody. Wóz

prychając i stękając ruszy z miejsca, ale będzie się psuł co chwila
294

i stawał. Ponieważ jednak jest to jedyny dostępny środek transportu, będzie
jechał, krztusząc się i dławiąc. Dopóki ostro nie ruszy z miejsca, sporadyczne

akty terroru będą się powtarzać, bo przemoc jest afrykańską formą działania.
— Dobra — powiedział Stan i schował list do kieszeni. — Dzięki temu anonimowi na

pewno go zgarniemy. A teraz sprawdzimy, kim był ten biedny Murzyn, który miał go

background image

w samochodzie.

Spojrzał na papiery, które otrzymał w szpitalu, i uśmiech znikł mu z twarzy.
Richard przełknął ślinę, odwrócił głowę i patrzył w zalane deszczem szyby.

Stan szybko przeglądał dokumenty. Zmarszczył czoło, jego krzaczaste brwi
tworzyły teraz jedną linię.

— Dobra — warknął. — Jedziemy do domu Balserów. Wyne-berg Hill.
Żółty samochód pomknął pustymi o tej porze ulicami. Richard pobladł. Nie mógł

skoncentrować się na jeździe. Stanowi nie mogło chodzić o dom Toni Balser.
Richard po raz pierwszy spotkał ją przy ruinach ośrodka w Shonalanga.

Przypominała mu jego pierwszą i jedyną, jak dotąd, dziewczynę. Od tamtego dnia
umilał sobie długie wieczory na posterunku marzeniami o kobiecie takiej jak ona,

o kobiecie, której wilgotne loki tańczyłyby na pachnącym oceanem wietrze.
Chciałby wziąć ją za rękę i wędrować szczytami gór, wpatrzony w błękitne oczy. Z

całego serca modlił się, by chodziło o jakichś innych Balserów.
Umysł Stana pracował na pełnych obrotach. Kojarzył fakty i nazwiska, bawił się

danymi jak kostką Rubika, i nagle, kiedy już dojeżdżali do domu Serge'a Balsera,
wszystko stało się jasne.

Wysiadł z samochodu, nasunął czapkę głęboko na oczy i postawił kołnierz
granatowego płaszcza. Richard nie wyłączał silnika. Przez strugi deszczu

obserwował, jak Stan wymachuje rękami, rozmawiając ze służącą. Po chwili
sierżant wrócił do samochodu.

— Cholera jasna — gorączkował się, kiedy Richard wyjeżdżał z posiadłości
Balsera. — Co za durna baba. Kierując się jej wskazówkami, będziemy całą noc

jeździć w kółko, a i tak nie znajdziemy domu Toni Balser.
Richard Dalton jęknął cichutko i skulił się na siedzeniu.

295
Dzwonek u drzwi wypełnił hol głośnym dźwiękiem, ale Nick i Toni nie odchodzili

od telefonu. Wpatrzeni w czarny aparat błagali Staną le Roux, by podniósł
słuchawkę.

Dzwonek zabrzmiał ponownie, Chops warknął ostrzegawczo i zjeżywszy sierść na
grzbiecie, podszedł do swojej pani. Toni odruchowo złapała go za obrożę i

zgniotła przy tym błękitną kokardę. Wstążka zaszeleściła jak suchy liść.
Nicholas otworzył drzwi i z wyczekiwaniem patrzył na młodego policjanta w progu.

— Proszę pana, ja... — Nie mógł dokończyć zdania, plątał się i zacinał. Dopiero
kiedy zobaczył stojącą w głębi holu Toni, jego twarz rozjaśnił uśmiech. — Och,

pani Balser — zawołał. — Już myśleliśmy, że nigdy pani nie znajdziemy. —
Odwrócił się i dał znak policjantowi, który siedział w żółtym samochodzie.

— Nie Balser — poprawiła go Toni. — Wyszłam ponownie za mąż. Teraz jestem żoną
pana Houghtona.

— Przepraszam, nie wiedziałem — Richard zaczerwienił się zakłopotany.
Toni spojrzała na niego ciepło i pocieszającym gestem oparła rękę na jego

ramieniu.
— Stan! — zawołała w tej samej chwili, unosząc dłoń z mokrego, zimnego płaszcza

Richarda. — Nie mogłam się do ciebie dodzwonić! Błagam, musisz mi pomóc.
Chodźcie, wejdźcie do domu!

Stan otarł wierzchem dłoni krople deszczu z bujnych wąsów i otworzył usta, ale
Nicholas nie dał mu dojść do głosu.

— Sierżancie le Roux, Serge Balser porwał syna mojej żony. Przypuszczamy, że
będzie usiłował go wywieźć za granicę, prawdopodobnie do Szwajcarii. Za wszelką

cenę trzeba mu przeszkodzić.
— Proszę, Stan — błagała Toni. — Proszę, pomóż nam.

Richard głośno przełknął ślinę. Le Roux spojrzał na niego podejrzliwie.
Chłopakowi do dziś zdarzało się wymiotować przy wyjątkowo nieprzyjemnych

zadaniach.
Odchrząknął głośno. Słowa, które miał wypowiedzieć, drapały go jak ości w

przełyku, ale w końcu zebrał się w sobie i wykrztusił szorstko:
— Pani Houghton... Toni, na Blue Route zderzyły się dwa samochody. Ferrari pani

męża... to jest...eks—męża uległ wypadkowi...
296

Toni wpatrywała się w jego usta. Okolone mokrymi wąsami, otwierały się i
zamykały jak anemon czatujący na smakowitą zdobycz. Nieświadomie mocniej

zacisnęła dłoń na obroży Chopsa, który warknął, wyczuwając jej strach i
wyszczerzył zęby gotów bronić swojej pani.

Stan nie mógł patrzeć w jej pobladłą nagle twarz i rozszerzone bólem i

background image

zrozumieniem oczy. Nienawidził siebie za to, że jak gorliwy kat musi egzekucję

doprowadzić do końca.
— Pani mąż... Serge.Balser nie żyje.

Toni wpatrywała się w bursztynowe, pełne ciepła i współczucia oczy tęgiego
policjanta. Z zakamarków pamięci wróciło wspomnienie innych oczu, przerażająco

głębokie i puste spojrzenie Czarnej Afryki. Słowa Justice'a, ciche jak odległe
bicie w bębny, znów zabrzmiały jej w uszach.

„Ktoś, kogo kochasz, będzie ci odebrany i zostaniesz sama w pustej ciemności".
— Mój syn — szepnęła. — Mój synek.

Słyszała, że Stan coś mówi, ale nie rozumiała słów, wpół-przytomna z rozpaczy.
Zamknęła oczy i oparła głowę o ramię Nicka. Nie chciała, by ogarnął ją mrok.

— Kochanie — Nick był przerażony jej bladością i milczeniem. — Kochanie, chodź,
zaraz pojedziemy do szpitala. Stan chrząknął.

— Jest coś jeszcze — powiedział. — Justice. Justice Maipei był kierowcą drugiego
samochodu. On także nie żyje.

Za nimi rozległ się wysoki, ostry krzyk. Wszyscy odwrócili się. Pochylona Izuba
opierała się o ścianę i zasłaniała twarz dłońmi.

Znudziło się jej czekanie, aż mały Intakumba przybiegnie do kuchni przywitać się
z nią, więc wyszła mu na spotkanie.

— Izubo! — Toni przyklękła u boku przyjaciółki. — To straszne, że musiałaś
dowiedzieć się o tym w taki sposób.

— Miss Toni. — W głosie starej Murzynki był spokój i smutek. — Wiadomość o
śmierci zawsze sprawia ból, bez względu na to, jak się ją przekazuje. Wszak

śmierci nie towarzyszy aromat kwiatów, lecz smród zgnilizny.
Nicholas podszedł do żony. Pomogli Izubie usiąść na drewnianej ławie. Toni

delikatnie gładziła ciemną dłoń.
297

Stan i Richard czekali w milczeniu.
— Wszystko się zgadza —powiedziała po chwili Izuba. — Bliźniacy byli razem w

łonie matki, teraz są razem wśród przodków. Dzisiejszej nocy cień Wisdoma
ucieszy się, bowiem jego brat znów będzie przy nim, by go prowadzić i pocieszać.

— Otarła zapłakaną twarz skrajem wykrochmalonego fartucha i uśmiechnęła się
smutno. — Boże Dziecko, czas na nas. Musimy jechać do wielkiego szpitala i

dowiedzieć się, jak tam nasz Inta... — głos jej się załamał, kiedy pomyślała o
Timothym. Wstrząsana bezgłośnym szlochem ruszyła do drzwi w ślad za

policjantami.
Toni stała w białym korytarzu, niewidzącym wzrokiem obserwując pielęgniarki w

płaskich butach.
Nie słyszała jęków chorych i umierających, nie docierał do niej hurkot wózków,

które przewoziły pacjentów z oddziału na oddział.
Nie wiedziała, że Nick stoi u jej boku, zrozpaczony, iż nie może jej pomóc, nie

może zmniejszyć ani jej strachu, ani cierpienia.
Izuba siedziała sztywno na chromowanym krześle i nie odrywała oczu od swojej

Ungumtukathixo.
W pachnącym eterem i środkami dezynfekcyjnymi korytarzu zrozumieli, jak

nieubłagany i bezlitosny potrafi być czas. Wydawało im się, że całą wieczność
czekają na lekarza.

Świeżo pomalowane drzwi otworzyły się nagle. Ręka w gumowej rękawiczce dała im
znak, że mogą wejść.

Toni oblała się zimnym potem. Miała wrażenie, że wszyscy słyszą oszalałe bicie
jej serca.

Timothy leżał bez ruchu, drobny i blady na szpitalnym łóżku. Kiedy patrzyła na
niego, poduszki i kołdra stały się nagle miękką wyściółką dziecięcej trumny, a

lekarz — ubranym na biało grabarzem.
— Nie — krzyknęła bezgłośnie. — Nie!

Nick objął ją opiekuńczo. Wyciągnęła drżącą dłoń, pewna, że zaraz dotknie
zimnego, martwego policzka. Musnęła palcami gładką skórę i zamarła. Tim był

ciepły. Żył.
— Timothy! — Z płaczem pochyliła się nad chłopcem. —Timothy, mój synku.

Kiedy ciemne loki opadły na jego twarz, otworzył oczy.
298

— Mamusia — stwierdził, lekko ciągnąc ją za włosy. —Mamusia.
— Podaliśmy synkowi państwa łagodny środek uspokajający — mówił lekarz do Nicka.

— Prześpi twardo całą noc, a rano będzie zdrów jak ryba. Muszę panu powiedzieć,

background image

że wasz uroczy brzdąc miał dużo szczęścia.

Nick podszedł do łóżka.
— Tatusiu — Tim nie puszczał szyi Toni. — Czy możemy już iść do domu?

Nick spojrzał na lekarza, który wyraził zgodę ruchem głowy.
— Tak, synu, tak — Nicholas z trudem powstrzymywał łzy.

Słaby uśmiech rozjaśnił buzię Timothy'ego, kiedy zobaczył Izubę. Otoczył jej
szyję ramionami, bezpieczny w uścisku Murzynki, która zaczęła nucić starą

kołysankę w dźwięcznym języku Xhosa,
Toni wzięła Nicka za rękę.

— Wybrali Serge'a — szepnęła zamyślona. — To jego śmierć była trzecim
nieszczęściem. Los zabrał Serge'a, ale zostawił mi mego syna. — Nadal szczękała

zębami, wstrząsana dreszczem, ale jej oczy były suche. — Justice miał rację.
Kiedyś Serge był mi bardzo drogi i na zawsze pozostanie we mnie pusta ciemność,

wyrzuty sumienia i żal. Żal, że umarł, nienawidząc mnie.
Nick wiedział, jak bardzo przeraziły ją klątwy Justice'a.

— Już po wszystkim — szepnął. — Już po wszystkim. — Ukrył twarz w jej włosach.
Drzwi zamknęły się bezszelestnie za policjantami.

Stan powoli wlókł się korytarzem. Później powie Toni, że Justice był członkiem
AKN i że to właśnie on wysyłał anonimy, dzięki którym zdemaskowano dwóch

agentów. Prawdopodobnie zrobił to, by pomścić brata. Teraz Stan wiedział na
pewno, kto ostrzegł Toni przed zamachem. Uważał także, że właśnie dlatego Wisdom

musiał zginąć.
Wzruszająca scena w szpitalnym pokoju skruszyła skorupę obojętności, w której

żył zmuszony na co dzień stawiać czoła najczarniejszym stronom życia. To cudowna
rodzina. Izuba jest pełną godności, uczciwą kobietą. Już on, Stan, zadba o to,

by ją i jej bliskich traktowano odpowiednio podczas nieuniknionych przesłuchań w
sprawie bliźniaków.

Richard zerknął na Stana, kiedy wyszli w chłodną ciemność. Był przekonany, że na
rzęsach starego policjanta zawisły nie tylko krople deszczu.

299
DANIELLE THOMAS

Danielle Thomas, urodzona w Zambii córka irlandzko-wahjskich emigrantów,
ukończyła uniwersytet w Cape Town. Przez piętnaście lat pracowała jako

nauczycielka, okazując szczególnie zainteresowanie tak zwanym "trudnym"
dzieciom. W ciągu ostatnich dwudziestu jeden lat pomagała mężowi, znanemu

pisarzowi, Wilburowi Smithowi, zbierać materiały do jego książek. Dzieci
ciemności (1992), jej pierwsza powieść zyskała ogromną popularność, ugruntowaną

sukcesem Głosów na wietrze (1993).
Danielle Thomas dobrze zna i kocha swój kraj; tą wiedzą i miłością nasyciła

każdą stronicę książki. Dzieci ciemności dowodzą, że siła miłości potrafi
zabliźnić pozornie nieuleczalne rany.

Dzieci ciemności
Republika Południowej Afryki. Dziennikarka Toni Balser po bezowocnych wysiłkach

uratowania swego małżeństwa próbuje realizować się w życiu zawodowym - z pasją
oddaje się walce o pokojowe współistnienie Białych i Czarnych. Gdy poznaje

Nicholasa Houghtona, romantycznego bojownika o ochronę afrykańskiej przyrody,
jej życie ponownie zaczyna nabierać sensu Nie wie jednak, że dwaj bracia z

murzyńskiej rodziny, którą od dawna się opiekowała, należą do skrajnie
lewicującego ugrupowania terrorystycznego. Przygotowują spektakularny zamach, w

którym ma zginąć także Toni.
WSZYSTKO DLA PAN

styczeń-luty 1995
ELIZABETH ADLER Leonia

Młoda dziewczyna przyjeżdża z prowincji do Paryża końca XIX w., szalonej stolicy
Europy. Czeka ją szczęście, miłość i sława, ale także chwile dramatyczne.

Powieść ze światowej listy bestsellerów autorki Dziedzictwa tajemnic i Zwiewnych
obrazów.

NORA ROBERTS Słodka zemsta
Romans spleciony z sensacją. Autorka Prawdziwych kłamstw, Życia na sprzedaż,

Słodkiej zemsty i Uczciwych złudzeń jest mistrzynią romantycznego suspensu.
DANIELLE STEEL Powrót do domu

Błyskotliwy debiut z 1973 roku najsławniejszej dziś na świecie autorki powieści
dla pań. Bohaterka rekompensująca niepowodzenia w życiu osobistym sukcesami

zawodowymi, szuka nowej drogi życia i prawdziwego domu.

background image

Wieści z Wietnamu

Wstrząsający obraz wojny w Wietnamie widziany oczami amerykańskiej
korespondentki. Osobiste dramaty i chwile szczęścia przeżyte na Dalekim

Wschodzie zmieniają także jej własne losy.
WSZYSTKO DLA PAN

marzec 1995
JUDITH MICHAEL Dziedzictwo

Powieść z życia bostońskich wyższych sfer. Kolejny bestseller autorki Złotego
deszczu i Posiadania.

NANCY PRICE Noce Mary Eliot
Świetne studium obyczajowo-psychologiczne z życia kobiety żyjącej w cieniu

swojego męża, wielkiego powieściopisarza, a w rzeczywistości będącej prawdziwą
autorką jego dzieł.

DANIELLE THOMAS
Dzieci ciemności

Autorka Głosów na wietrze opowiada o burzliwych losach dziennikarki z RPA -
zawodowo zaangażowanej w walkę o pokojowe współistnienie Białych i Czarnych, a

prywatnie poszukującej prawdziwej miłości.
WSZYSTKO DLA PAN

kwiecień 1995
ELIZABETH ADLER Grzechy młodości

Dziewczęce marzenia z namiętnych romansów w zderzeniu z brutalną
rzeczywistością. Kolejny bestseller autorki powieści Kobiety rządzą światem i

Dziedzictwo tajemnic.
FIONA BULLEN Zraniona duma

Po raz pierwszy na polskim rynku powieść utalentowanej brytyjskiej pisarki,
która opowiada o perypetiach dziennikarki na tropie korupcyjnej afery z wyższych

sfer.
CARRIE FISHER Zawsze we dwoje

Powieść na motywach autobiograficznych utalentowanej hollywoodzkiej aktorki i
pisarki, autorki Pocztówek znad krawędzi.

NORA ROBERTS Zło doskonałe
Mroczne namiętności, satanistyczne tajemnice i dramatyczne konflikty wstrząsają

życiem młodej rzeźbiarki, powracającej z Nowego Jorku do domu na prowincję.
DANIELLE STEEL

Porwanie
Autorka Pory namiętności i Powrotu do domu opisuje historię miłości i małżeństwa

młodej Amerykanki, której los nie szczędzi ciosów.
. .'*

Wydawnictwo Amber Sp z o o
Warszawa 1995 Wydanie I Druk Zakłady Graficzne im K E N w Bydgoszczy


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dzieci ciemności
Danielle Thomas Pieśń bębnów
Danielle Steel Randki w ciemno
Wołanie z ciemności - ROZWIĄZANIE, KATECHEZA DLA DZIECI, QUIZY
uczynki swiatlosci i uczynki ciemnosci- dla dzieci, konspekty(1)
Steel Danielle Randki w ciemno
Cień i ciemność Thomas Ligotti
Steel Danielle Randki w ciemno(z txt)
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia słodyczy prowadzący do otyłości dzieci
utrata przytomnosci u dzieci
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Stany nagłe u dzieci XXX
Choroby alergiczne u dzieci
TRAUMATOLOGIA DZIECIĘCA

więcej podobnych podstron