Cykl FIONAVARSKI GOBELIN składa się z trzech ksiąg:
LETNIE DRZEWO
WĘDRUJĄCY OGIEŃ
NAJMROCZNIEJSZA DROGA
Guy Gavriel Kay
WĘDRUJĄCY OGIEŃ
Księga druga Fionavarskiego Gobelinu
Przełożył Michał Jakuszewski
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału The Wandering Fire
Copyright © 1986 by Guy Gavriel Kay
Ali rights reserved
Copyright © 1995 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań
Redaktor Barbara Borszewska
Wydanie I ISBN 83-7150-007-6
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 532-751, 532-767, tel./fax 526-326
Łamanie tekstu
perfekt s.c, Poznań, ul. Grodziska 11
tel. 67-12-67
WĘDRUJĄCY OGIEŃ jest dedykowany mojej żonie, Laurze, która wyruszyła ze mną,
by go odnaleźć.
PODZIĘKOWANIA
Druga księga Gobelinu powstała na farmie naszych przyjaciół, Marge i Antoniosa
Katsipisa, nie opodal miasta Whakatane w Nowej Zelandii. W kształtowaniu własnego świata
niezmiernie pomogło mi ciepło, z którym oboje, a także ich syn, łakomi, przywitali nas u
siebie.
CO WYDARZYŁO SIĘ WCZEŚNIEJ
W LETNIM DRZEWIE opowiedziano, jak Loren Srebrny Płaszcz i Matt Soren, mag
i jego źródło, wywodzący się z Najwyższego Królestwa Brenninu leżącego w świecie
Fionavar, skłonili pięcioro ludzi z naszego świata, by przeszli wraz z nimi do tego, z którego
przybyli. Goście mieli jakoby uczestniczyć w uroczystościach towarzyszących obchodom
pięćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Ailella, najwyższego króla. W rzeczywistości
poczynania maga wywołane były żywionymi przez niego mrocznymi przeczuciami.
Tymczasem królestwo Brenninu dotknęła straszliwa susza. Starszy syn Ailella, Aileron,
został już uprzednio wygnany, gdyż przeklął swojego ojca za to, że ten nie pozwoli] mu
podjąć próby zakończenia suszy przez złożenie z siebie ofiary na Letnim Drzewie.
W Fionavarze pięcioro obcych szybko wpadło w skomplikowany gobelin wydarzeń.
Prastara jasnowidząca, Ysan-ne, rozpoznała Kim Ford jako swą następczynię, którą uprze-
dnio widziała w proroczym śnie. Wtajemniczenia Kim w wiedzę jasnowidzących dokonał
wodny duch Eilathen Otrzymała też Baelrath, Wojenny Kamień, którego strzegte
jasnowidząca. W geście ostatecznego poświęcenia użyła one Lókdala, magicznego sztyletu
krasnoludów, by popełnić sa-
7
mobójstwo. Przedtem jednak nakreśliła na czole śpiącej Kimberly pewien symbol, który
umożliwił jej uczynienie ze swej duszy daru dla dziewczyny.
Tymczasem Paul Schafer i Kevin Laine przeszli całkiem odmienną inicjację. Paul rozegrał
— i przegrał —- nocną partię szachów z najwyższym królem, podczas której nieoczekiwanie
nawiązała się między nimi nić sympatii. Następnego ranka wraz z Kevinem przyłączyli się do
drużyny lekkomyślnego księcia Diarmuida, by dokonać wypadu na drugą stronę rzeki Saeren,
do Cathalu, Krainy Ogrodów. Tam Diarmuid zrealizował swój plan i uwiódł Sharrę, księż-
niczkę Cathalu. Gdy kompania powróciła do Brenninu, jej członkowie spędzili szaloną noc w
tawernie „Pod Czarnym Dzikiem". Było już późno, gdy piosenka, którą zaśpiewał Kevin,
przypomniała Paulowi o śmierci w wypadku samochodowym Rachel Kincaid, kobiety, którą
kochał. Paul obwiniał za ów wypadek siebie, jako że wydarzył się on niedługo po tym, gdy
Rachel oznajmiła, że ma zamiar wyjść za mąż za kogoś innego. Uczynił więc drastyczny
krok. Zgłosił się do najwyższego króla i ten pozwolił mu, by zajął jego miejsce jako ofiara na
Letnim Drzewie.
Następnej nocy polana Letniego Drzewa leżąca w Lesie Boga ujrzała bitwę na epicką
skalę. Przywiązany do drzewa Paul przyglądał się bezradnie, jak Galadana, wilczego władcę,
który przyszedł odebrać mu życie, zaatakował i odpędził tajemniczy szary pies. Kolejnej
nocy — trzeciej spędzonej przez Paula na drzewie — mimo że była to pora nowiu, na niebie
pojawił się czerwony księżyc w pełni, a Dana, Bogini Matka, uwolniła Paula od poczucia
winy, ukazując mu, że w rzeczywistości wcale nie wywołał podświadomie wypadku, w
którym zginęła Rachel. Gdy Paul zalał się łzami, na Brennin spadł wreszcie deszcz. Sam Paul
jednak nie umarł. Zdjęła go żywego z drzewa Jaelle, najwyższa kapłanka Dany.
Było więc jasne, że zbliża się epokowa konfrontacja. Rakoth Maugrim, Spruwacz,
pokonany przed tysiącleciem i spętany pod wielkim szczytem Rangat, wydostał się na
wolność i — by to ogłosić — sprawił, że góra eksplodo wała, tworząc ognistą dłoń.
Jego uwolnienie miało przykre konsekwencje dla Jenni fer Lowell, czwartej z przybyłych.
W Paras Derval była on; świadkiem niepokojącego incydentu, który wydarzył si( podczas
dziecinnej wyliczanki. Dziewczynka imieniem Lei la po raz trzeci tego lata wyznaczyła
chłopca, zwanego Fin nem, do wstąpienia na Najdłuższą Drogę. Nikt, nawet Jaelle która
również przyglądała się temu wydarzeniu, nie wiedzia dokładnie, co ono oznacza.
Następnego dnia, wyjechawsz; za miejskie mury, Jennifer spotkała Brendela, jednego z Ho
alfarów — Dzieci Światła — wraz z grupąjego pobratym ców. Zatrzymała się na noc razem z
nimi w lesie. W cie mności zaatakowano ich. Zaniepokojony przybyciem pię ciorga obcych
Rakoth Maugrim nakazał Galadanowi ora; Metranowi — zdradzieckiemu pierwszemu
magowi Bren ninu — uprowadzić Jennifer. Przywiązano ją do grzbieti czarnej łabędzicy
Avai, która zaniosła ją na północ, do For tecy Rakotha, Starkadh.
Tymczasem eksplozja góry spowodowała śmierć stareg< najwyższego króla.
Doprowadziło to do pełnej napięcia kon frontacji między Diarmuidem a jego bratem
Aileronem, któr od chwili wygnania ukrywał się jako sługa Ysanne. Sytuacji grożącą
wybuchem przemocy zakończyło zrzeczenie si< przez Diarmuida pretensji do tronu. Został
on jednak ugo dzony nożem w bark przez Sharrę z Cathalu.
Ostatni z piątki przybyszów, Dave Martyniuk, rozłączo ny z pozostałymi w chwili
przejścia do Fionavaru, znalaz się daleko na północy, wśród Dalrei, Jeźdźców z Równiny Dał
się tam wciągnąć w życie trzeciego plemienia, któryn władał Ivor, ich wódz.
Młodemu synowi Ivora, Taborowi, który odbywał w le sie głodówkę, by ujrzeć wizję
swego totemowego zwierzę cia, przyśniło się stworzenie, które — jak się zdawało — nie
mogło istnieć: skrzydlaty jednorożec kasztanowej maści Następnej nocy na granicy Wielkiej
Puszczy, Pendaran
spotkał istotę ze swej wizji i poleciał na niej. Była to Im-raith-Nimphais, obosieczny dar
Bogini zrodzony z czerwonego księżyca w pełni.
Nazajutrz grupa Dalrei dowodzona przez najstarszego syna Nora, Levona, odprowadziła
Dave'a do Brenninu. Drużyna wpadła w pułapkę zastawioną przez wielu złych svart alfarów.
Ocaleli jedynie Dave, Levon oraz jeszcze jeden Dalrei imieniem Torc, którzy umknęli w
mrok Puszczy Pen-daran. Jej drzewa i duchy, które nienawidziły wszystkich ludzi od chwili,
gdy — przed tysiącem lat — utraciły piękną Lisen z Puszczy, planowały uśmiercić intruzów.
Uratowała ich interwencja Flidaisa, puszczańskiego ducha niewielkiego wzrostu. Twierdził
on między innymi, że zna odpowiedzi na wszystkie zagadki we wszystkich światach, z
wyjątkiem jednej: imienia, za pomocą którego można wezwać Wojownika. Tak się złożyło,
że poszukiwanie tego imienia było jednym z zadań powierzonych Kimberly przez Ysanne.
Flidais wysłał wiadomość do Ceinwen, kapryśnej, odzianej w zieleń bogini łowów, która
darzyła Dave'a szczególnym uczuciem. Sprawiła ona, że trzech przyjaciół przebudziło się
rankiem bezpiecznie na południowym skraju Wielkiej Puszczy.
Uczyniła też więcej. Spowodowała, że Dave odnalazł dawno zagubiony przedmiot mocy:
Róg Oweina. Levon, którego uczył stary, mądry Gereint, ślepy szaman jego plemienia,
odszukał w pobliżu Grotę Śpiących — jaskinię, w której spał Owein wraz z królami Dzikich
Łowów.
Trójka przyjaciół pojechała na południe, by zanieść tę wiedzę do Paras Derval. Przybyli
akurat na czas, aby zdążyć na pierwszą sesję rady pod rządami Ailerona. Obrady przerywano
dwukrotnie. Za pierwszym razem powodem było przybycie Brocka, krasnoluda z Banir Tal,
który klęknął przed Mattem Sórenem — ongiś królem tej rasy — po czym przekazał
straszliwą wiadomość, że krasnołudowie, pod przewodnictwem dwóch braci, Kaena i Blóda,
pomogli
10
Spruwaczowi uwolnić się, zdradziecko niszcząc kamiei strażniczy z Eridu, co uniemożliwiło
przekazanie ostrzeże nia, iż spętany pod górą Rakoth zaczął się poruszać. Oddal mu też
odnaleziony przez siebie Kocioł z Khath Meigol który miał moc wskrzeszania niedawno
zmarłych.
W samym środku tej straszliwej recytacji Kimberly uj rżała nagle — w wizji
ukształtowanej przez Baelrath — Jennifer gwałconą i torturowaną przez Rakotha w jego for
tecy. Przywołała do siebie Dave'a, Paula i Kevina, po czyn dosięgła nieszczęsną dziewczynę
dziką mocą swego pier ścienia i ściągnęła całą piątkę z Fionavaru z powrotem dc ich
własnego świata.
Tak zakończyło się LETNIE DRZEWO.
Część I
Wojownik
Rozdział 1
Zbliżała się zima. Śnieg, który spadł ostatniej nocy, nie stopniał. Pokrywał nagie
drzewa. Toronto przebudziło się tego ranka i ujrzało, że jest ubrane całkowicie na biało, a był
dopiero listopad.
Dave Martyniuk przechodził przez Nathan Philips Sąuare na wprost bliźniaczych
krzywizn ratusza. Stąpał tak ostrożnie, jak tylko mógł. Żałował, że nie założył zimowych bu-
tów. Gdy kierował się w stronę położonego po przeciwległej stronie placu wejścia do
restauracji, z pewnym zaskoczeniem ujrzał, że pozostała trójka już na niego czeka.
Dave — odezwał się bystrooki Kevin Laine. —
Nowy garnitur! Kiedy to się wydarzyło?
Cześć wszystkim — odparł Dave. — Kupiłem go
w zeszłym tygodniu. Nie mogę przez cały rok nosić takich
samych sztruksowych marynarek, zgadza się?
Święta prawda — zgodził się uśmiechnięty Kevin.
Miał na sobie dżinsy i barani kożuszek. Oraz zimowe buty.
Ukończył już obowiązkowy staż w firmie prawniczej, który
Dave właśnie rozpoczął, i pogrążył się teraz w równie nud
nym, choć mniej formalistycznym, sześciomiesięcznym kur
sie adwokackim. — Jeśli to jest trzyczęściowy garnitur —
dodał — to twój wizerunek w moich oczach zostanie nie
odwracalnie zburzony.
13
Dave rozpiął bez słowa marynarkę, by odsłonić kryjącą się pod spodem olśniewającą,
ciemnoniebieską kamizelkę.
— Wszyscy święci Pańscy miejcie nas w swej opiece!
— zawołał Kevin. Przeżegnał się niewłaściwą ręką, kreśląc
jednocześnie drugą znak chroniący przed złem. Paul Schafer
roześmiał się. — Tak naprawdę — ciągnął Kevin — wy
gląda bardzo fajnie. Tylko dlaczego nie wybrałeś odpowied
niego rozmiaru?
— Och, Kev, daj mu spokój! — wtrąciła się Kim Ford.
— Naprawdę jest fajny, Dave, i świetnie na ciebie pasuje.
Kevin zauważył, że wygląda jak łajza, i jest zazdrosny.
Nieprawda — sprzeciwił się obwiniony. — Po prostu
zatruwam koledze życie. Jeśli nie będę mógł dokuczać Da-
veowi, to kto mi zostanie?
Nic nie szkodzi — odparł Dave. — Jestem twardy.
Potrafię to znieść.
W tej samej chwili jednak przypomniał sobie twarz Ke-vina Laine'a zeszłej wiosny w
pokoju hotelu Park Plaża. Twarz oraz bezbarwny, chrapliwy, lecz opanowany głos, którym
przemówił, spoglądając na leżącą na podłodze zmasakrowaną kobietę.
Na to odpowiem, choćby nawet był bogiem i choćby miało to oznaczać moją śmierć.
Trzeba okazać trochę tolerancji komuś, kto złożył podobną przysięgę — pomyślał Dave
— nawet jeśli jego styl nierzadko bywa drażniący. Pamiętał o tym również owego wieczoru
— i nie tylko wtedy — kiedy Kevin dał wyraz niemej wściekłości kryjącej się w jego
własnym sercu.
— Tak jest — odezwała się łagodnym głosem Kim
Ford. Dave wiedział, że jest to odpowiedź na jego myśli,
a nie nonszalanckie słowa. Byłoby to niepokojące, gdyby
nie to, kim była, ze swymi białymi włosami, zieloną bran
soletą na nadgarstku i czerwonym pierścieniem — który
rozjarzył się, by sprowadzić ich do domu — na palcu. —
Wejdźmy do środka — powiedziała. — Musimy omówić
kilka spraw.
14
Paul Schafer, Dwukrotnie Narodzony, na te słowa odwrócił się by ruszyć na ich czele.
Ile odcieni — pomyślał Kevin — ma bezradność? Pamiętał to uczucie z zeszłego roku,
gdy obserwował, jak Paul zamknął się w sobie w miesiącach po śmierci Rachel Kin-caid. To
był dla jego przyjaciela niedobry okres, lecz otrząsnął się z tego. W ciągu trzech nocy
spędzonych na Letnim Drzewie w Fionavarze zmienił się tak dalece, że w najważniejszych
kwestiach nie sposób go już było zrozumieć. Został jednak uzdrowiony i Kevin uważał to za
dar od Fiona-varu, swego rodzaju rekompensatę za to, co zrobił z Jennifer bóg zwany
Rakothem Maugrimem. Rekompensata nie była jednak raczej właściwym określeniem, gdyż
owej krzywdy nie można było naprawdę wynagrodzić ani na tym, ani na żadnym innym
świecie. Pozostawała jedynie nadzieja zemsty — płomień tak słaby, że mimo złożonej przez
niego przysięgi zaledwie się tlił. Cóż znaczyło którekolwiek z nich wobec boga? Nawet Kim,
ze swym Wzrokiem, nawet Paul, nawet Dave, który zmienił się wśród Dalrei z Równiny i od-
nalazł róg w Puszczy Pendaran.
A kim był on, Kevin Laine, by składać przysięgę zemsty? Wszystko to wydawało się takie
żałosne i śmieszne, zwłaszcza tutaj, gdy jadł filety z soli w sali jadalnej restauracji Mackenzie
King, wśród pobrzękiwania sztućców oraz szmeru rozmawiających przy obiedzie prawników
i urzędników państwowych.
I co? — zapytał Paul tonem, który sprawił, że oto
czenie straciło nagle znaczenie. Patrzył na Kim. — Czy coś
widziałaś?
Przestań — odparła. — Przestań mnie naciskać. Jeśli
coś się wydarzy, powiem ci o tym. Czy chcesz zapewnienia
na piśmie?
Spokój, Kim — odezwał się Kevin. — Musisz zro
zumieć, jak bardzo nieświadomi się czujemy. Jesteś dla nas
jedynym połączeniem.
No więc, w tej chwili nie jestem z niczym połączona
15
i tyle. Istnieje pewne miejsce, które muszę odnaleźć. Nie panuję nad swymi snami. Wiem
tylko, że ono leży w tym świecie. Nie mogę nigdzie się udać ani niczego zrobić, dopóki go
nie odszukam. Czy sądzicie, że jest mi przyjemniej niż wam trzem?
Czy nie możesz nas odesłać? — zadał niemądre py
tanie Dave.
Nie jestem cholerną kolejką podziemną! — wybu-
chnęła Kim. — Udało mi się nas wydostać, ponieważ Bael-
rath wyrwał się w jakiś sposób na swobodę. Nie umiem tego
zrobić na zawołanie.
To znaczy, że utknęliśmy tutaj — skwitował Kevin.
Chyba że przybędzie po nas Loren — poprawił go
Dave.
Paul potrząsnął głową. — Nie zrobi tego.
Dlaczego? — zapytał Dave.
Sądzę, że Loren nie będzie ingerował. Rozpoczął całą
sprawę, ale teraz zostawi ją nam i niektórym z pozostałych.
Kim pokiwała głową. — Wprowadził nić do krosien — szepnęła — ale nie chce tkać tego
gobelinu. Ona i Paul wymienili spojrzenia.
Ale dlaczego? — nie ustępował Dave. Kevin słyszał
brzmiącą w głosie potężnego mężczyzny frustrację. — Je
steśmy mu potrzebni. Przynajmniej Kim i Paul. Czemu po
nas nie przybędzie?
Ze względu na Jennifer — odparł cicho Paul. —
Uważa, że wycierpieliśmy już wystarczająco wiele — do
dał po chwili. — Nie będzie nam już nic narzucał.
Kevin odchrząknął. — Jak rozumiem, wszystko co wydarzy się w Fionavarze prędzej czy
później znajdzie odbicie tutaj i w pozostałych światach, gdziekolwiek one się znajdują. Czyż
to prawda?
Tak jest — odparła spokojnie Kim. — Być może
nie natychmiast, ale jeśli Rakoth zawładnie Fionavarem, bę
dzie panował wszędzie. Istnieje tylko jeden Gobelin.
Mimo to — dorzucił Paul — musimy to zrobić
16
z własnej inicjatywy. Loren od nas tego nie zażąda. J( śli chcemy we czwórkę tam wrócić,
musimy sami znalei drogę.
— We czwórkę? — zapytał Kevin. Z bezradnością pc
patrzył na Kim.
W jej oczach lśniły łzy. — Nie wiem — wyszeptała — Po prostu nie wiem. Ona nie chce
widzieć was trzecr Nigdy nie wychodzi z domu. Rozmawia ze mną o prac> pogodzie oraz
aktualnych wydarzeniach i... i...
— I ma zamiar to zrobić — stwierdził Paul Schafer.
Kimberly skinęła głową.
Była złota — przypomniał sobie Kevin, pogrążon; w smutku.
— No dobra — dorzucił Paul. — Teraz moja kolej.
Strzała Boga.
Kazała wprawić w drzwi judasza, by widzieć, kto puka Większą część dnia spędzała w
domu. Wychodziła jedynis na popołudniowe spacery do pobliskiego parku. Do drzw często
ktoś przychodził: doręczyciele z przesyłkami poleconymi, inkasent z gazowni. Choć to
głupie, z początku przez pewien czas dostawała kwiaty. Sądziła, że Kevin jest inte-
ligentniejszy. Nie dbała o to, czy osądza go sprawiedliwie Pokłóciła się z tego powodu z
Kim, gdy pewnego wieczon: jej współlokatorka wróciła do domu i znalazła w kuble na
śmieci róże.
— Czy nie masz żadnego pojęcia, co on czuje? Czy cię
to nie obchodzi? — krzyczała Kimberly.
Odpowiedź: nie i nie.
Jak mogłaby kiedykolwiek jeszcze wzbudzić w sobie coś tak ludzkiego, jak uczucia?
Niezliczone, pozbawione mostów rozpadliny dzieliły miejsce, w którym się teraz znajdowała,
od ich czworga i całej reszty ludzi. Wszystko było tu nadal przesiąknięte odorem łabędzia.
Widziała świat w przesączonym przez filtr nieswietle Starkadh. Jakiż głos, jakież oczy
dostrzegane przez tę zieloną, zniekształcającą przesłonę, mogłyby zaćmić moc Rakotha, który
przekopał
17
się przez jej umysł i ciało, jak gdyby Jennifer, ongiś cała i kochana, była jedynie stertą żużla?
Cudem pozostała przy zdrowych zmysłach. Tylko jedna rzecz prowadziła ją naprzód, ku
jakiemuś czasowi przyszłemu. Nie była ona dobra i nigdy nie mogła się taka stać, była jednak
rzeczywista, nie planowana i należała do niej. Nie pozwoli jej sobie odebrać.
I tak, gdy Kim powiedziała o wszystkim pozostałym trzem, i w lipcu przyszli do niej, by
się z nią spierać, wstała i wyszła z pokoju. Od tego dnia nie widziała się z Kevinem, Davem
ani Paulem.
Urodzi to dziecko, dziecko Rakotha Maugrima, i umrze.
Nie wpuściłaby go, gdyby nie zobaczyła, iż jest sam. Było to wystarczająco
nieoczekiwane, by sprawić, że otworzyła drzwi.
— Chcę ci opowiedzieć historię. Czy mnie wysłuchasz?
— powiedział Paul Schafer.
Na werandzie było zimno. Po chwili odsunęła się na bok i Paul wszedł do środka.
Zamknęła drzwi i weszła do pokoju. Powiesił płaszcz w szafce na korytarzu i podążył za nią.
Usiadła w fotelu na biegunach. Paul spoczął na kanapie i spojrzał na nią. Była wysoka i
jasnowłosa, nadal pełna gracji, choć już nie szczupła, w siódmym miesiącu ciąży. Głowę
trzymała wysoko. Duże, zielone oczy miały nieprzejednany wyraz.
Poprzednim razem sobie poszłam i teraz zrobię to
samo, Paul. W tej sprawie nie ustąpię.
Powiedziałem: historię — szepnął.
No to mów.
Opowiedział jej po raz pierwszy o szarym psie na murach Paras Derval i o niezgłębionym
smutku w jego oczach. Opowiedział o swej drugiej nocy na Letnim Drzewie, kiedy Ga-ladan,
którego ona również znała, przyszedł po niego, o tym, jak pies pojawił się ponownie i o
walce stoczonej w Lesie Mórnira. Opowiedział jej też, że — gdy był przywiązany
18
na Drzewie Boga — ujrzał, jak wzeszedł czerwony księży i szary pies przepędził wilka z
lasu.
Opowiedział jej o Danie. I o Mórnirze. O mocach, któr owej nocy postanowiły się
ujawnić w odpowiedzi na Cie mność z północy. Jego głos był głębszy niż to pamiętała
Brzmiały w nim echa.
— Nie jesteśmy w tej walce sami — powiedział. —
On może nas na koniec roztrzaskać na kawałki, lecz nie zrób
tego bez naszego oporu. Bez względu na to, co widziała:
czy wycierpiałaś w tamtym miejscu, musisz zrozumieć, ż<
on nie jest w stanie ukształtować wzorca dokładnie tak, jal
tego pragnie. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj.
Wysłuchała go niemal wbrew woli. Jego słowa przywołały z powrotem inne, które
wyrzekła w samym Starkadh Nie dostaniesz ode mnie nic, czego mi nie odbierzesz —
powiedziała wtedy. To jednak było przedtem. Zanim przystąpił do odbierania jej wszystkiego
i zanim Kim ją stamtąc wyciągnęła.
Uniosła lekko głowę. — Tak — rzekł Paul. Jego wzroŁ ani na moment nie oderwał się od
jej twarzy. — Czy to rozumiesz? Jest silniejszy od każdego z nas, nawet od Boga, który
odesłał mnie z powrotem. Silniejszy od ciebie, Jenni-fer. Nie warto by było o tym
wspominać, gdyby nie jedna rzecz: nie może ci odebrać tego, kim jesteś.
— Wiem o tym — odparła Jennifer Lowell. — Dla
tego właśnie urodzę jego dziecko.
Opadł głębiej na kanapę. — W takim razie staniesz się jego sługą.
— Nie. Wysłuchaj mnie teraz, Paul, ponieważ ty rów
nież nie wiesz wszystkiego. Kiedy mnie zostawił... potem
dał mnie krasnoludowi. Jego imię brzmiało Blód. Byłam
nagrodą, zabawką. Powiedział mu jednak jedną rzecz: że
ma mnie zabić, bo są ku temu powody. — W jej głosie
brzmiała chłodna determinacja. — Urodzę to dziecko, po
nieważ żyję, a on chciał mojej śmierci. Ono jest niepożądane.
Nie mieści się w jego planach.
19
Milczał przez dłuższy czas. — Ale to samo dotyczy ciebie samej — powiedział wreszcie.
Jej śmiech brzmiał brutalnie. — A w jaki sposób ja sama mam mu odpowiedzieć? Będę
miała syna, Paul, i on stanie się moją odpowiedzią.
Potrząsnął głową. — Jest w tym zbyt wiele zła. I chcesz tylko dowieść tego, czego już
dowiedziono.
— Wszystko jedno — odparła Jennifer.
Po chwili jego usta wykrzywiły się. — W takim razie nie będę na ciebie naciskał.
Przyszedłem tu ze względu na ciebie, a nie na niego. Zresztą Kim wyśniła już jego imię.
Jej oczy błysnęły. — Paul, zrozum mnie. Zrobiłabym to, co robię teraz, bez względu na
to, co powiedziała Kim, czy co się jej akurat przyśniło. I sama wybiorę dla niego imię!
Uśmiechał się, co było niewiarygodne. — A więc nie odchodź i zrób to. Zostań z nami,
Jen. Jesteś nam potrzebna.
Dopiero gdy usłyszała jego słowa, zdała sobie sprawę, co powiedziała. Uznała, że oszukał
ją, celowo sprowokował do czegoś sprzecznego z jej zamiarami. Z jakiegoś powodu nie
mogła się jednak na niego gniewać. Gdyby ta pierwsza, cienka kładka, którą dla niej
przerzucił, była mocniejsza, mogłaby naprawdę się uśmiechnąć.
Paul podniósł się. — W Galerii Sztuki jest wystawa japońskich drzeworytów. Czy
chciałabyś obejrzeć je razem ze mną?
Przez dłuższą chwilę kołysała się na fotelu, spoglądając w górę na niego. Był
ciemnowłosy i szczupły. Nadal wydawał się kruchy, choć już nie tak bardzo, jak ostatniej
wiosny.
Jak nazywał się ten pies? — zapytała.
Nie wiem. Chciałbym się tego dowiedzieć.
Po jeszcze jednej chwili podniosła się, włożyła płaszcz i postawiła pierwszy, ostrożny
krok na pierwszym moście.
20
Czarne nasienie czarnego boga — myślał Paul, usiłując udawać, że interesują go
dziewiętnastowieczne drzeworyty z Kioto i Osaki. Żurawie, powykręcane drzewa czy
eleganckie kobiety z długimi szpilkami we włosach.
Kobieta, która mu towarzyszyła, nie mówiła zbyt wiele, przyszła jednak do galerii, a już
to sprawiło mu niemałą ulgę. Przypomniał sobie skurczoną postać, jaką była siedem miesięcy
temu, gdy Kim w akcie desperacji sprowadziła ich z powrotem z Fionavaru za pomocą
dzikiej, gorejącej potęgi Baelrath.
Wiedział, że to właśnie jest moc Kim: Wojenny Kamień i sny, przez które wędrowała
nocą, białowłosa jak uprzednio Ysanne, mająca w sobie dwie dusze oraz wiedzę dwóch
światów. To musiało być trudne zadanie. Cena władzy — przypomniał sobie słowa
najwyższego króla Ailella, w nocy, gdy rozegrali partię tabael. Owa noc stanowiła uwerturę
do trzech innych, które stały się jego trudnym, najtrudniejszym zadaniem. Bramą do tego,
kim był teraz. Panem Letniego Drzewa.
Cokolwiek mogło to znaczyć. Dotarli już do dwudziestego wieku: więcej żurawi, długie,
wąskie pejzaże górskie, niskie łodzie płynące po szerokich rzekach.
Tematyka nie zmienia się zbytnio — zauważyła
Jennifer.
To fakt.
Odesłano go z powrotem. Był odpowiedzią Mórnira, nie miał jednak pierścienia, którym
mógłby palić, snów, wzdłuż których mógłby tropić sekrety gobelinu, czy choćby rogu,
takiego, jaki znalazł Dave, wiedzy niebios jak Loren czy korony jak Aileron. Nie miał nawet
— choć na tę myśl przeszył go dreszcz — w sobie dziecka, jak kobieta u jego boku.
A jednak. Na gałęziach Drzewa, u jego ramienia, usiadły kruki. Ich imiona brzmiały Myśl
i Pamięć. Na polanie stała jakaś postać. Trudno ją było dostrzec, ujrzał jednak rogi na jej
głowie i zobaczył, że pokłoniła mu się. Potem nadciąg-
21
nęła biała mgła wznosząca się ku niebu, na którym w noc nowiu żeglował czerwony księżyc.
Przyszedł też deszcz. A na koniec Bóg.
Ten ostatni nadal mu towarzyszył. Nocami wyczuwał niekiedy jego milczącą, dominującą
obecność w pędzie i strumieniu swej krwi, w przytłumionym grzmocie swego ludzkiego
serca.
Czy był tylko symbolem? Manifestacją tego, o czym mówił Jennifer: istnienia oporu
przeciwko poczynaniom Spruwacza? Jak sądził, istniały gorsze role. Wyznaczono mu
zadanie do wykonania w nadchodzących wydarzeniach. Niemniej coś w jego wnętrzu — a
tam był Bóg — mówiło mu, że kryje się w tym coś więcej. Nie będzie Panem Letniego
Drzewa ten, kto nie urodzi się dwukrotnie — powiedziała mu Jaelle w sanktuarium.
Był czymś więcej niż symbolem. Oczekiwanie na to, aż dowie się czym i w jaki sposób,
było najwyraźniej częścią ceny, jaką musiał zapłacić.
Dotarli już niemal do końca. Zatrzymali się przed wielkim drzeworytem
przedstawiającym scenę nad rzeką: łodzie popychane tyczkami oraz inne, rozładowywane
przy zatłoczonym nabrzeżu; po drugiej stronie strumienia las, a za nim wznoszące się góry o
ośnieżonych szczytach. Drzeworytu nie powieszono jednak jak należy. Paul widział w szkle
odbicia stojących za nim ludzi: dwóch studentów i zaspanego strażnika. Nagle dostrzegł
niewyraźny obraz stojącego w drzwiach wilka.
Odwrócił się szybko, zaczerpnąwszy tchu, i spojrzał w oczy Galadana.
Wilczy władca przybrał swój prawdziwy kształt. Paul usłyszał, jak Jennifer wciągnęła
głośno powietrze. Zrozumiał, że ona również pamięta ową pokrytą bliznami, wspaniałą,
potężną moc ze śladami siwizny w ciemnych włosach.
Złapał dziewczynę za rękę, odwrócił się błyskawicznie i ruszył szybko ku wyjściu.
Obejrzał się przez ramię. Gala-
22
dan podążał za nimi z sardonicznym uśmiechem na twarzy. Nie śpieszyło mu się.
Wyszli zza rogu. Paul wymamrotał szybką modlitwę i nacisnął na klamkę drzwi z
napisem WYJŚCIE AWARYJNE. Usłyszał za sobą krzyk strażnika, lecz alarm nie włączył
się. Znaleźli się w korytarzu służbowym. Nie mówiąc ani słowa, pomknęli pędem. Z tyłu
Paul usłyszał ponowny krzyk strażnika, gdy drzwi otworzyły się raz jeszcze.
Korytarz rozwidlał się. Paul otworzył kolejne drzwi i pośpiesznie przeprowadził przez nie
Jennifer. Potknęła się i musiał ją podtrzymać.
— Paul, ja nie mogę biec!
Zaklął w duchu. Byli tak daleko od wyjścia, jak to tylko możliwe. Drzwi zaprowadziły ich
do największej sali w galerii, mieszczącej stałą ekspozycję rzeźb Henry Moore'a. Stanowiła
ona dumę Galerii Sztuki stanu Ontario. Dawała jej poczesne miejsce na artystycznej mapie
świata.
I w niej to najwyraźniej mieli umrzeć.
Pomógł Jennifer oddalić się od drzwi. Minęli kilka wielkich rzeźb: Madonnę z dzieckiem,
nagą postać i coś abstrakcyjnego.
— Zaczekaj tutaj — powiedział. Posadził ją na sze
rokim postumencie jednej z rzeźb. W sali nie było niko
go poza nimi. Był ranek powszedniego, listopadowego
dnia.
Wszystko się zgadza — pomyślał. Odwrócił się. Wilczy władca wszedł tymi samymi
drzwiami, co oni. Po raz drugi Paul i Galadan stanęli twarzą w twarz w miejscu, gdzie
odnosiło się wrażenie, że czas się zatrzymał.
Jennifer wyszeptała jego imię. Nie odrywając spojrzenia od Galadana, usłyszał, jak
szokująco zimnym głosem powiedziała: — Jest za wcześnie, Paul. Bez względu na to, kim
jesteś, musisz się tego dowiedzieć teraz. W przeciwnym razie przeklnę cię, umierając.
Wciąż wstrząśnięty tymi słowami, ujrzał, jak Galadan uniósł długi, cienki palec do
czerwonej pręgi na swej skroni.
23
— Ten ślad — powiedział władca andainów — kładę
u korzeni twego Drzewa.
Masz szczęście — odparł Paul — że żyjesz i mo
żesz go gdzieś położyć.
Być może — przyznał tamten. Uśmiechnął się raz
jeszcze. — Ale nie mam go więcej niż ty do tej pory. Ty
i ona.
W jego ręku błysnął nóż, choć Paul nie widział, by go wyjmował. Pamiętał tę broń.
Galadan zbliżył się o kilka kroków. Paul wiedział, że nikt nie wejdzie do sali.
I wtedy zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Coś poruszyło się w głębi jego umysłu
niczym morze. On również ruszył naprzód, oddalając się od Jennifer. — Czy chcesz walczyć
z Dwukrotnie Narodzonym Mórnira? — zapytał.
I wilczy władca odpowiedział: — Nie przybyłem tu po nic innego, choć zabiję
dziewczynę, gdy będziesz już martwy. Pamiętaj kim jestem: dzieci bogów uklękły, by umyć
mi stopy. Nie jesteś jeszcze niczym, Pwyllu Dwukrotnie Narodzony, i będziesz dwukrotnie
martwy, nim pozwolę ci osiągnąć twą moc.
Paul potrząsnął głową, a jego krew zaczęła pulsować. Usłyszał swe słowa, jakby głos
dobiegał z daleka: — Twój ojciec mi się pokłonił, Galadanie. Czy ty tego nie uczynisz, synu
Cernana?
Poczuł jak wezbrała w nim moc, gdy spostrzegł wahanie przeciwnika.
Lecz tylko na chwilę. Następnie wilczy władca, który od tysiąca lat był potężną mocą i
rządził potężnymi, roześmiał się w głos. Ponownie uniósł rękę i pogrążył salę w całkowitym
mroku.
— A kiedy to słyszałeś, by syn podążał śladami ojca?
— zapytał. — Nie ma tu teraz psa, który by cię strzegł,
a ja widzę w ciemności!
Wewnętrzna moc opuściła Paula. Zamiast niej pojawiło się coś innego — cisza, przestrzeń
przypominająca sadzawkę w lesie. Instynktownie zro-
24
zumiał, że to prawdziwy dostęp do tego, kim teraz był i kii miał się stać. Wyszedł z tej
ciszy, podszedł do Jennifc i powiedział do niej: — Spokojnie. Trzymaj się mnie tera mocno.
Gdy poczuł, że ścisnęła jego dłoń i podniosła się, b stanąć za nim, przemówił raz jeszcze
do wilczego władc) Jego głos uległ zmianie.
— Niewolniku Maugrima — powiedział. — Nie mc gę na razie cię pokonać. Nie widzę
też w ciemności. Spoi karny się jeszcze, a trzeci raz jest zapłatą za wszystko — o czym
dobrze wiesz. Nie będę jednak czekał na ciebie tutaj
Wypowiadając te słowa poczuł, że opada w spokojni głębokie miejsce, ukrytą w jego
wnętrzu sadzawkę, któr; odnalazł w skrajnej potrzebie. Mknął wciąż w dół. Trzyma jąc
mocno Jennifer, powiódł ich oboje przez zimno, szpan w czasie, przestrzeń między światami
Tkacza, z powroten do Fionavaru.
ROZDZIAŁ 2
Vae usłyszała stukanie do drzwi. Odkąd Shahars wysłano na północ, do jej uszu
często dobiegały nocą różne rozlegające się w domu dźwięki. Nauczyła się na ogół nie
zwracać na nie uwagi.
Jednakże walenia do drzwi sklepu, który znajdował się na dole, nie można było
zignorować jako zrodzonego z zimowej samotności lub wywołanych wojną obaw. Było
rzeczywiste i naglące, a ona nie chciała wiedzieć, kto puka.
Jej syn był już jednak na korytarzu. Przywdział spodnie i ciepłą kamizelkę, którą mu
zrobiła, gdy zaczęły się śniegi. Wydawał się zaspany i młody, dla niej jednak zawsze wy-
glądał młodo.
25
Czy mam pójść zobaczyć? — zapytał odważnie.
Zaczekaj — odparła Vae. Podniosła się i założyła
na nocny strój wełnianą szatę. W domu było zimno. Dawno
już minął środek nocy. Jej mężczyzna był daleko. Została
sama pośród mroźnej zimy z czternastoletnim dzieckiem
i coraz bardziej natarczywym stukaniem w drzwi.
Zapaliła świecę i podążyła za Finnem schodami na dół.
— Zaczekaj — powiedziała po raz drugi, gdy znaleźli
się w sklepie. Zapaliła jeszcze dwie świece, nie zważając
na marnotrawstwo. Zimową nocą nie otwierało się drzwi,
jeśli nie miało się jakiegoś światła, które pozwoliłoby zo
baczyć, kto przyszedł. Gdy płomień się rozpalił, dostrzegła,
że Finn zabrał żelazny pogrzebacz z kominka na górze. Ski
nęła głową i chłopak otworzył drzwi.
W zaspie śnieżnej na zewnątrz stało dwoje nieznajomych: mężczyzna i wysoka kobieta,
którą podtrzymywał, obejmując ręką jej ramiona. Finn opuścił swój oręż. Byli nie uzbrojeni.
Gdy się zbliżyła, trzymając świecę wysoko, Vae zobaczyła dwie rzeczy: że kobieta nie jest
jednak nieznajomą i że jest w zaawansowanej ciąży.
— Takiena? — zapytała Vae. — Trzeci raz.
Kobieta skinęła głową. Przeniosła wzrok na Finna, a potem z powrotem na jego matkę. —
Jeszcze tu jest — powiedziała. — Cieszę się.
Finn nie mówił nic. Był tak młody, że mogło to złamać serce Vae. Mężczyzna stojący w
drzwiach poruszył się. — Potrzebna nam pomoc — oświadczył. — Uciekliśmy z naszego
świata przed wilczym władcą. Ja jestem Pwyll, a to jest Jennifer. Byliśmy tutaj zeszłej
wiosny, razem z Lorenem.
Vae skinęła głową. Żałowała, że Shahara nie ma tutaj, że przebywa w wietrznym chłodzie
Północnej Twierdzy z włócznią swego dziadka. Był rzemieślnikiem, a nie żołnierzem. Co jej
mąż wiedział o wojnie?
— Wejdźcie — poprosiła. Ustąpiła im z drogi. Finn za
mknął i zaryglował drzwi za ich plecami. — Jestem Vae.
Mój mężczyzna odjechał. Jakiej pomocy mogę wam udzielić?
26
Przejście przyśpieszyło chwilę mojego rozwiązań:
— odparła kobieta, zwana Jennifer. Vae wyczytała z j<
twarzy, że to prawda.
Rozpal ogień — poleciła Finnowi. — W moim pc
koju na górze.
Zwróciła się w stronę mężczyzny. — Pomóż mu. Zź gotuj wodę na ogniu. Finn pokaże
ci, gdzie jest czyste płótnc Ruszajcie się szybko.
Oddalili się, wbiegając na górę po dwa schody.
Same w oświetlonym blaskiem świec sklepie, miedz nie przędzoną wełną i ukończonymi
wyrobami, Vae i drug kobieta popatrzyły na siebie.
— Dlaczego ja? — zapytała Vae.
Oczy tamtej zmącił ból. — Dlatego — odparła — ż potrzebna mi matka, która wie, jak
kochać swe dziecko.
Vae zaledwie kilka chwil temu spała głęboko. Kobie ta przebywająca z nią w pokoju była
tak piękna, że gdyb; nie wyraz jej oczu mogłaby być stworzeniem ze świat; snów.
Nie rozumiem — odrzekła.
Będę musiała go zostawić — padła odpowiedź. —
Czy potrafisz oddać swe serce drugiemu synowi, gdy Fini
wstąpi na Najdłuższą Drogę?
W świetle dnia Vae mogłaby uderzyć bądź przekląć każ dego, kto tak bez ogródek
mówiłby o sprawie, która prze szywała ją niczym miecz. To jednak była noc i na wpół sen a
do tego jej rozmówczyni płakała.
Vae była prostą kobietą. Pracowała ze swym mężerr przy wełnie i suknie. Miała syna,
który z niezrozumiałych dla niej powodów został trzykrotnie wezwany na Drogę, gdy dzieci
grały w proroczą grę, takienę, a potem po raz czwarty, zanim Góra eksplodowała,
zapowiadając wojnę. A teraz nadeszło to.
— Tak — odpowiedziała po prostu. — Mogłabym ko
chać inne dziecko. Czy to syn?
Jennifer otarła łzy. — Tak — odrzekła. — Kryje się
27
w tym jednak coś więcej. On będzie z andainów i nie wiem, co to może oznaczać.
Vae poczuła, że jej dłonie drżą. Dziecko boga i śmier-telniczki. Oznaczało to wiele
rzeczy, większość z nich zapomnianych. Zaczerpnęła głęboko tchu. — Zgoda — powiedziała.
— Jest jeszcze jedno — stwierdziła złotowłosa kobieta.
Vae zamknęła oczy. — Powiedz mi więc.
Nie otwierała ich przez długi czas, gdy padło już imię ojca. Wreszcie, zdobywszy się na
odwagę tak wielką, że nigdy by nie podejrzewała, iż jest do niej zdolna, Vae rozchyliła
powieki i powiedziała: — To znaczy, że trzeba go będzie kochać bardzo mocno. Spróbuję.
Ujrzała, że stojąca obok kobieta rozpłakała się, usłyszawszy te słowa. Poczuła zalewające
ją fale litości.
Wreszcie Jennifer opanowała się, po to tylko, by wstrząsnął nią wyraźny spazm bólu.
— Lepiej chodźmy na górę — zaproponowała Vae. —
To nie będzie łatwa sprawa. Czy dasz radę wejść po sto
pniach?
Jennifer skinęła głową. Vae otoczyła ją ramieniem i ruszyły razem ku schodom. Młodsza
kobieta zatrzymała się.
— Gdybyś miała drugiego syna — wyszeptała. — Ja
kie nosiłby imię?
Rzeczywiście był to świat snów. — Darien — odpowiedziała. — Po moim ojcu.
Nie była to łatwa sprawa, nie trwała też jednak długo. Był oczywiście mały, gdyż urodził
się o przeszło dwa miesiące za wcześnie, lecz nie tak mały, jak się tego spodziewała. Gdy
było po wszystkim, położono go na chwilę u jej piersi. Spojrzawszy po raz pierwszy na
swego syna, Jennifer rozpłakała się z miłości i ze smutku nad wszystkimi światami i
wszystkimi polami bitew, gdyż był piękny.
Oślepiona łzami, zamknęła oczy. Potem, raz tylko, dla formy, gdyż należało to zrobić i
inni powinni wiedzieć, że
28
to zrobiono, powiedziała: — Nazywa się Darien. Imię nadała mu jego matka.
Wyrzekłszy te słowa, ułożyła głowę z powrotem na poduszkach i oddała swego syna Vae.
Gdy ta go przyjęła, zdumiała się, z jaką łatwością znowu poczuła miłość. Kiedy go
kołysała, w jej oczach również pojawiły się łzy. Uznała, że to z ich winy i przez migotliwe
światło świec jego bardzo niebieskie oczy wydały jej się przez chwilę — ale nie dłużej —
czerwone.
Było jeszcze ciemno, gdy Paul wyszedł na ulice. Padał śnieg. W zaułkach Paras Derval, a
także pod domami i sklepami, piętrzyły się zaspy. Minął szyld gospody „Pod Czarnym
Dzikiem", który pamiętał. Wewnątrz było ciemno. Okna zasłaniały żaluzje. Tabliczka
skrzypiała na wietrze. Na białych ulicach nie było nikogo poza nim.
Ruszył dalej na wschód, ku granicy miasta. Następnie — choć było to trudniejsze —
skierował się na północ, wspinając się na zbocze pałacowego wzgórza. W zaniku widać było
światła, latarnie morskie ciepła pośród wiatru i sypiącego śniegu.
Paul Schafer poczuł głębokie pragnienie, by pójść ku owym sygnałom, usiąść razem z
przyjaciółmi — Lorenem, Mattem, Diarmuidem, Collem, a nawet Aileronem, surowym,
brodatym najwyższym królem — by wysłuchać wieści i podzielić się z nimi brzemieniem
tego, co przed chwilą widział.
Oparł się tej pokusie. Dziecko stanowiło nić wprowadzoną przez Jennifer do tej tkaniny.
Był jej winien przynajmniej tyle: nie zniszczy owej nici, roznosząc po całym kraju
wiadomość, że dziś w nocy narodził się syn Rakotha Mau-grima.
Nazwała go Darien. Pomyślał o chwili, gdy Kim powiedziała: Znam jego imię. Potrząsnął
głową. To dziecko było czymś tak nieprzewidywalnym, tak prawdziwie nie planowanym, że
paraliżowało to myśli. Jakie będą moce tego
29
najmłodszego z andainów i komu, ach komu, będzie wiemy? Czy Jennifer sprowadziła dziś
na świat nie tylko prawą rękę, lecz i dziedzica Ciemności?
Obie kobiety płakały. Ta, która go urodziła, i ta, która miała go wychowywać. Obie
kobiety, ale nie dziecko. Nie to jasnowłose, niebieskookie dziecko dwóch światów.
Czy andainowie umieli płakać? Paul sięgnął w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie ku
cichemu miejscu, źródłu mocy, która ich tu sprowadziła. Nie zdziwił się jednak, gdy nie
znalazł tam nic.
Przedarł się przez ostatnią zaspę, wzbijając w górę obłoki śniegu, i dotarł do celu.
Zaczerpnął tchu, by przyjść do siebie po wysiłku i pociągnął za łańcuch wiszący u
zwieńczonych hakiem drzwi.
Usłyszał dzwonek, który zabrzmiał w głębi nakrytej kopułą świątyni Matki. Potem znowu
zapadła cisza. Stał w ciemności przez długi czas, nim wielkie drzwi otworzyły się i blask
świec lekko oświetlił pełną śnieżnych zasp noc. Przesunął się na bok i do przodu, by widzieć
i być widzianym.
— Ani kroku dalej! — zawołała jakaś kobieta. — Mam
nóż.
Paul zachował zimną krew. — Jestem tego pewien — odparł. — Mam jednak nadzieję, że
posiadasz też oczy, i powinnaś wiedzieć, kim jestem. Byłem tu już kiedyś.
Było ich dwie. Dziewczynka ze świecą i starsza kobieta stojąca obok niej. Nadchodziły
też inne, niosące więcej świateł.
Dziewczynka podeszła bliżej. Uniosła świecę, tak że płomień w pełni oświetlił jego twarz.
Na Dane od Księżyca! — wydyszała starsza kobieta.
Tak jest — odparł Paul. — Proszę was, wezwijcie
teraz szybko waszą kapłankę. Mam mało czasu, a muszę
z nią porozmawiać.
Spróbował wejść do sieni.
— Stój! — powtórzyła kobieta. — Wszyscy mężczyźni
muszą zapłacić daninę krwi, by przestąpić ten próg.
30
Tym razem zabrakło mu już cierpliwości. Postąpił szybko naprzód, złapał ją za nadgarstek i
wykręcił go. Nóż upadł z brzękiem na marmurową podłogę.
— Sprowadźcie natychmiast kapłankę! — warknął,
wciąż trzymając przed sobą odzianą szaro kobietę.
Żadna z nich się nie poruszyła. Za jego plecami wiatr wpadał ze świstem przez otwarte
drzwi.
— Puść ją — odezwała się spokojnie dziewczynka.
Zwrócił się w jej stronę. Wyglądała na nie więcej niż trzy
naście lat. — Nie chciała zrobić nic złego — ciągnęła. —
Nie wie, że krwawiłeś, gdy byłeś tu poprzednio, Dwukrotnie
Narodzony.
Zapomniał o tym: dotyk palców Jaelle na jego policzku, gdy leżał bezradny. Przymrużył
oczy, spoglądając na to nienaturalnie opanowane dziecko. Puścił kobietę.
Shiel — powiedziała do niej młodsza, wciąż zacho
wując spokój. — Powinnyśmy wezwać najwyższą kapłankę.
Nie ma potrzeby — odezwał się inny, chłodniejszy
głos. Jaelle nadeszła, przechodząc między pochodniami, jak
zawsze odziana w biel. Zatrzymała się tuż przed nim. Ujrzał,
że stoi boso na zimnej podłodze, a jej długie, rude włosy
spływają w dół pleców w nie uczesanych splotach.
Przepraszam, że cię obudziłem — rzekł.
Mów — odparła. — Ale uważaj. Zaatakowałeś jedną
z moich kapłanek.
Nie mógł pozwolić, by wyprowadziła go z równowagi. Jego zadanie i bez tego miało być
wystarczająco trudne.
— Przykro mi — skłamał. — Przyszedłem tu poroz
mawiać. Powinniśmy być sami, Jaelle.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła się. — Zaprowadźcie go do
moich komnat — rozkazała.
Kapłanko! Krew, on musi...
Shiel, choć raz bądź cicho! — warknęła Jaelle,
w niezwykły dla siebie sposób zdradzając odczuwane na
pięcie.
31
— Mówiłam jej — wtrąciła łagodnym głosem dziew
czynka — że krwawił, gdy był tu poprzednio.
Jaelle nie chciała, by jej o tym przypominano. Nadłożyła znacznie drogi, by musiał
przejść pod kopułą i zobaczyć topór.
Łoże pamiętał. Obudził się w nim w noc deszczu. Było schludnie zaścielone. Nakazy
dobrego wychowania — pomyślał z przekąsem — i garstka dobrze wyszkolonych sług.
Słucham — odezwała się.
Proszę cię, najpierw wieści. Czy mamy wojnę? —
zapytał.
Podeszła do stołu, odwróciła się i spojrzała Paulowi w twarz, opierając dłonie na
wypolerowanym blacie. — Nie. Zima zaczęła się wcześnie i jest ostra. Nawet svart alfarowie
nie maszerują sprawnie po śniegu. Wilki stanowią pewien problem i brakuje nam żywności,
ale nie było jeszcze żadnych bitew.
— A więc słyszeliście ostrzeżenie Kim?
Gdy rozpoczynali przejście, Kimberly krzyknęła: Nie atakujcie, on czeka w Starkadh!
Jaelle zawahała się. — Ja je słyszałam. Tak.
Ale nikt inny?
Czerpałam z mocy avarlith.
Pamiętam. To była niespodzianka — wykonała gest
świadczący o zniecierpliwieniu. — A więc uwierzyli ci?
W końcu.
Tym razem nie okazała nic. Paul mógł się jednak wszystkiego domyślić, wiedząc o
głębokiej nieufności, którą zebrani owego ranka w wielkiej sali pałacowej mężczyźni z
pewnością odczuwali wobec najwyższej kapłanki.
I co teraz? — spytał jedynie.
Czekamy na wiosnę. Aileron radzi się każdego, kto
chce z nim rozmawiać, ale wszyscy czekają na wiosnę.
Gdzie jasnowidząca?
Tym razem w jej głosie dało się słyszeć pewien niepokój.
32
Ona też czeka. Na sen.
Dlaczego przybyłeś tutaj? — zapytała.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Z pełną powagą opowiedział jej to: Strzała Mornira
kapłance Matki. Wszystko. Cicho powtórzył jej imię dziecka, a jeszcze ciszej zdradził, kto
jest jego ojcem.
Nie poruszyła się podczas tej relacji ani po jej ukończeniu. Niczym nie zdradziła, jakie
wywarła na niej wrażenie. Musiał podziwiać jej opanowanie. Potem zapytała go raz jeszcze,
ale już innym głosem: — Dlaczego przybyłeś tutaj?
Dlatego, że poprzedniej wiosny uczyniłaś Jennifer
gościem-przyjacielem — odpowiedział. Nie spodziewała
się tego. Tym razem zaskoczenie uwidoczniło się na jej
twarzy. Stanowiło to dla niego swego rodzaju triumf, lecz
chwila była zdecydowanie zbyt doniosła, by małostkowo
liczyć punkty w walce o dominację. Mówił dalej, by złago
dzić złe wrażenie. — Lorena taka wiadomość napełniłaby
zbyt wielką nieufnością, sądziłem jednak, że ty dasz sobie
z tym radę. Jesteś nam potrzebna.
Masz do mnie aż takie zaufanie?
Teraz na niego przyszła kolej, by wyrazić gestem zniecierpliwienie. — Och, Jaelle, nie
przeceniaj mocy swej złej woli. Każdy głupiec potrafiłby dostrzec, że nie jesteś zadowolona z
panującej tu równowagi sił, ale tylko bardzo wielki głupiec miałby z tego powodu
wątpliwości, po której stronie opowiadasz się w tej wojnie. Służysz Bogini, która zesłała ten
księżyc, Jaelle. Ze wszystkich ludzi, ja mam najmniej szans, by o tym zapomnieć.
W tej chwili wydała mu się bardzo młoda. Pod białą szatą kryła się kobieta, osoba, a nie
tylko symbol. Kiedyś, w tym samym pokoju, gdy na zewnątrz padał deszcz, popełnił ten błąd,
że spróbował jej to powiedzieć.
— Czego potrzebujesz? — zapytała.
Odpowiedział krótko: — Dozoru nad dzieckiem. I oczywiście pełnej tajemnicy. To
kolejny powód, dla którego zwróciłem się do ciebie.
33
Będę musiała powiadomić Mormae w Gwen Ystrat.
Tak też myślałem — podniósł się i zaczął spacero
wać po pokoju, nie przestając mówić. — Jak rozumiem,
wśród Mormae sytuacja przedstawia się tak samo?
Skinęła głową. — Podobnie jak wśród wszystkich kapłanek. Niemniej ta tajemnica nie
opuści wewnętrznego kręgu.
W porządku — odparł. Zatrzymał się bardzo blisko
niej. — Masz jednak pewien problem.
Jaki?
Taki!
Uniósł rękę, otworzył wewnętrzne drzwi i złapał podsłuchującą. Wciągnął ją do pokoju,
tak że rozciągnęła się na pokrytej dywanami podłodze.
— Leila! — zawołała Jaelle.
Dziewczynka poprawiła szarą szatę i podniosła się. Paul dostrzegł w jej oczach ślad lęku,
niemniej jednak — tylko ślad. Trzymała głowę bardzo wysoko, spoglądając im obojgu w
oczy.
To może oznaczać twą śmierć — głos Jaelle brzmiał
lodowato.
Czy mamy o tym rozprawiać z tym mężczyzną? —
odparła zuchwale Leila.
Jaelle zawahała się, lecz tylko przez krótką chwilę. — Tak jest — odparła. Paula zdumiała
nagła zmiana jej tonu. — Leilo — przemówiła łagodnie najwyższa kapłanka. — Nie masz
prawa mnie pouczać. Nie jestem Shiel czy Marline. Nosisz szare szaty dopiero od dziesięciu
dni i musisz znać swoje miejsce.
Paul uznał, że jest zbyt wyrozumiała. — Do diabła z tym! Co ona tu robiła? Co usłyszała?
— Słyszałam wszystko — wyznała Leila.
Jaelle była zdumiewająco spokojna. — Wierzę w to — stwierdziła. — A teraz powiedz mi
dlaczego.
— Ze względu na Finna — odrzekła dziewczynka. —
Dlatego, że wyczułam, iż on przyszedł od Finna.
34
Ach — powiedziała powoli najwyższa kapłanka. Pode
szła do dziecka i po chwili pogłaskała długim palcem jego poli
czek w niepokojącym, pieszczotliwym geście. — Oczywiście.
Nie rozumiem — wtrącił się Paul.
Obie zwróciły się w jego stronę. — Powinieneś rozumieć — stwierdziła Jaelle. W pełni
już odzyskała panowanie nad sobą. — Czy Jennifer nie mówiła ci o takienie?
Tak, ale...
I o tym, dlaczego chciała urodzić swe dziecko w do
mu Vae? Matki Finna?
Och — połapał się. Spojrzał na szczupłą, jasnowło
są Leilę. — To ona? — zapytał.
Dziewczynka odpowiedziała mu sama. — To ja wezwałam Finna na Drogę. Trzy razy, a
potem jeszcze raz. Jestem z nim związana, dopóki nie odejdzie.
Zapadła cisza. — No dobrze, Leilo — odezwała się Jaelle. — Teraz nas zostaw. Zrobiłaś
to, co musiałaś. Nie mów nikomu ani słowa.
— Chyba bym nie mogła — odparła Leila cichym gło
sem. — Ze względu na Finna. Czasami wewnątrz mnie jest
ocean. Myślę, że pochłonąłby mnie, gdybym spróbowała.
Odwróciła się i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.
Spojrzawszy w blasku wysokich świec na kapłankę, Paul zdał sobie sprawę, że nigdy
dotąd nie widział w jej oczach litości.
— Nic jej nie zrobisz? — wyszeptał.
Jaelle skinęła głową, wciąż spoglądając na drzwi, przez które wyszła dziewczynka. —
Kogokolwiek innego kazałabym zabić. Uwierz mi.
Ale nie ją?
Nie ją.
Dlaczego?
Zwróciła się w jego stronę. — Zostaw mi tę tajemnicę — poprosiła cicho. — Istnieją
pewne sekrety, których lepiej jest nie znać, Pwyllu. Nawet dla ciebie.
35
Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Ich spojrzenia spotkały się. Tym razem
to Paul odwrócił wzrok. Ze wzgardą Jaelle potrafił się uporać, lecz ten wyraz jej oczu dawał
połączenie z mocą starszą i głębszą nawet od tej, której dotknął na Drzewie.
Odchrząknął. — Rankiem powinniśmy już stąd zniknąć.
Wiem — odparła Jaelle. — Za chwilę wyślę po
Jennifer i sprowadzę ją tutaj.
Gdybym mógł dokonać tego sam, nie prosiłbym cię
0 to — zapewnił ją. — Wiem, że to wyczerpie korzeń
ziemi, avarlith.
Potrząsnęła głową. Światło świec lśniło w jej włosach. — Uczyniłeś głęboką rzecz,
sprowadzając ją tutaj o własnych siłach. Jeden Tkacz wie, jak to się stało.
— Cóż, ja z pewnością tego nie wiem — odrzekł, przy
znając jej rację.
Umilkli. W sanktuarium, w jej pokoju, panowała głęboka cisza.
Darien — powiedziała.
Zaczerpnął tchu. — Wiem. Czy się boisz?
Tak — odparła. — A ty?
Bardzo.
Spoglądali na siebie przez dzielącą ich od siebie pokrytą dywanami przestrzeń,
niewiarygodnie wielką dal.
— Lepiej się ruszmy — odezwał się wreszcie.
Uniosła rękę i pociągnęła za wiszący w pobliżu sznur.
Gdzieś zadźwięczał dzwonek. Gdy w odpowiedzi na wezwanie kapłanki, zjawiły się, wydała
im rozkazy, szybko
1 skrupulatnie. Wydawało się, że upłynęło bardzo niewiele
czasu, nim wróciły, niosąc Jennifer.
Potem trwało to już krótko. Weszli pod kopułę. Mężczyźnie zawiązano oczy. Jaelle
utoczyła własnej krwi, co niektóre z nich zaskoczyło. Następnie sięgnęła na wschód, do
Gwen Ystrat i odnalazła najpierw Audiart, potem pozostałe. Poinformowała je, a one
wyraziły zgodę. Następnie
36
powędrowały wszystkie razem, dotknęły Dun Maura i poczuły, jak przepłynął przez nie
korzeń ziemi.
— Żegnaj! — usłyszała słowa Paula, gdy moc avarlith zmieniła się dla niej — tak, jak
działo się to zawsze, w sposób, który wyróżniał ją już wówczas, gdy była dzieckiem — w
przenikający jej ciało strumień przypominający światło księżyca. Znalazła drogę i pełna
wdzięczności odesłała ich do domu.
Później była zbyt zmęczona na cokolwiek poza snem.
W domu stojącym nie opodal trawnika, na którym śpiewano takienę, Vae stanęła przy
kominku i wzięła swe nowo narodzone dziecko w ramiona. Kapłanki w szarych szatach
przyniosły mleko i powijaki. Obiecały też inne rzeczy. Finn zrobił już dla Dariena
prowizoryczną kołyskę.
Pozwoliła mu chwilę potrzymać brata. Serce jej rosło, gdy widziała blask jego oczu.
Pomyślała, że może on zdoła go tutaj zatrzymać. Ta straszliwa rzecz była tak potężna, że
mogła przemóc zew, który usłyszał Finn. Kto wie.
Nawiedziła ją też inna myśl: bez względu na to, kim był ojciec — a na jego imię rzuciła
klątwę — dziecko uczyło się kochać dzięki miłości najbliższych, a ona i Finn — oraz Shahar,
kiedy już wróci do domu — dadzą mu tyle uczucia, ile tylko będzie potrzebowało. Jak można
było nie kochać tak spokojnego i pięknego chłopca z podobnie niebieskimi oczyma.
Niebieskimi jak kamienie strażnicze Ginserata, pomyślała. Potem jednak przypomniała sobie,
że je strzaskano.
ROZDZIAŁ 3
Paul, który stał na czatach przy szosie, zagwizdał na znak, że droga wolna. Dave
złapał za słupek, by znaleźć punkt oparcia, i przeskoczył płot. Zaklął cicho, gdy zarył się po
kostki w wiosennym błocie.
37
— Dobra — powiedział. — Teraz dziewczyny.
Kevin pomógł najpierw Jen, a potem Kim utrzymać równowagę na sztywnym drucie
kolczastym, by Dave mógł je podciągnąć i przesadzić na drugą stronę. Obawiali się, że płot
może być pod napięciem, ale Kevin sprawdził to wcześniej i upewnił się, że tak nie jest.
— Jedzie samochód! — krzyknął przenikliwym gło
sem Paul.
Padli płasko na zimną, błotnistą ziemię, dopóki światła reflektorów ich nie minęły.
Następnie Kevin podniósł się i również przeskoczył przez płot. Ta część była łatwa, wiedzieli
jednak, że dalej w gruncie kryją się wrażliwe na nacisk czujniki i gdy zapuszczą się w tamto
miejsce, w podziemnym pomieszczeniu strażników rozlegnie się alarm.
Paul podbiegł do płotu i przesadził go zgrabnie. On i Ke-vin wymienili spojrzenia. Mimo
ogromu tego, co mieli zamiar uczynić, Kevin poczuł przypływ radości. Cudownie było
znowu coś robić.
— No dobrze — powiedział cicho, panując nad sytu
acją. — Jen, ty zostajesz ze mną. Przygotuj się. Masz być
seksowna jak diabli. Dave i Paul, znacie swoje zadania? —
Skinęli głowami. Zwrócił się w stronę Kim. — Wszystko
gotowe, kochanie. Rób swoje. I...
Przerwał. Kim zdjęła rękawiczki. Baelrath na jej prawej dłoni lśnił bardzo jasno. Sprawiał
wrażenie żywej istoty. Kim wzniosła go nad głowę.
— Niech wszystkie moce zmarłych wybaczą mi to —
powiedziała i pozwoliła, by światło zaniosło ją poza rozsy
pujący się, tworzący podstawę monolit, ku Stonehenge.
Jednej z pierwszych nocy wiosny postawiła wreszcie drugi krok. Czekała tak długo, że
zaczynała już wpadać w rozpacz, jak jednak można było nakazać snowi, by nadszedł? Ysanne
jej tego nie nauczyła. Również dar jasnowidzenia, choć przyniósł jej tak wiele, nie uczynił
możliwą tej jednej rzeczy. Była teraz tą, która śni sen, wymagało to
38
jednak długiego oczekiwania, a nikt dotąd nie nazwał Kim berly cierpliwą osobą.
Raz za razem, podczas lata, kiedy powrócili, oraz długie_ zimy, która nadeszła później —
i wciąż się nie skończyła choć był już kwiecień — oglądała co noc ten sam przesuwający się
przed jej oczami obraz. Teraz już jednak go znała Znała ten pierwszy krok na drodze
wiodącej do Wojownika od pewnej nocy w Paras Derval. Sterczące bezładnie kamienie oraz
wiatr wiejący nad trawą stały się dla niej bardziej znajome niż cokolwiek innego. Wiedziała,
gdzie się znajdują.
To czas przyprawiał ją o dezorientację. Gdyby nie ten fakt, jej zadanie byłoby łatwe, choć
w pierwszych snach, w czasach młodości jej mocy, wizja wydawała się zamglona. Nie
widziała tego miejsca tak, jak wyglądało ono teraz, lecz postrzegała je takim, jakim było trzy
tysiące lat temu.
Stonehenge. Tam, gdzie leżał pochowany król, olbrzym w swych czasach, lecz mały,
maleńki w porównaniu z tym, którego sekretne imię trzymał w nieprzeniknionej tajemnicy za
murami śmierci.
Nieprzeniknionej dla wszystkich, oprócz — nareszcie — niej. Jak zawsze, natura jej mocy
przytłoczyła ją smutkiem. Wydawało się, że nawet zmarli nie mogą zaznać spokoju od niej,
od Kimberly Ford z Baelrathem na dłoni.
Stonehenge. To wiedziała. Punkt wyjścia. W ukrytej Księdze Gortyna, którą znalazła pod
stojącą przy jeziorze chatą, odszukała — z łatwością, gdyż była tam Ysanne — słowa, które
przywołają zmarłego strażnika z miejsca jego drugiego spoczynku.
Potrzebne jej jednak było coś więcej, gdyż zmarły był ongiś potężny i nie chciał zdradzić
swej tajemnicy bez oporu. Musiała poznać jeszcze jedno miejsce. Następne. Ostatnie. Miejsce
wezwania.
I wreszcie, pewnej kwietniowej nocy, poznała je.
Ten od dawna poszukiwany obraz zmyliłby ją raz jeszcze, gdyby nie była przygotowana
na sztuczkę, jaką mógł
39
spłatać czas. Jasnowidzący wędrowali w swych snach wzdłuż pętli powstających w
niewidzialny sposób, gdy Tkacz pracował na swych Krosnach, i musieli być przygotowani na
ujrzenie niewytłumaczalnego.
Była więc gotowa na ten widok: mała, zielona wyspa leżąca na jeziorze o tafli gładkiej jak
szkło, pod sierpem księżyca, który wzeszedł przed chwilą. Był to obraz promieniujący tak
niezrównanym spokojem, że rok temu Kim-berly rozpłakałaby się, wiedząc, jakie
spustoszenie wywoła jej nadejście.
Nawet nie rok temu, nawet nie tyle. Zmieniła się jednak i choć był w niej teraz smutek —
głęboki jak kamień i równie niezmienny — czuła też olbrzymią potrzebę, a zwłoka była zbyt
długa, by Kim mogła sobie pozwolić na luksus łez.
Podniosła się z łóżka. Wojenny Kamień zamigotał stłumionym, wieszczącym blaskiem.
Wiedziała, że wkrótce się rozjarzy. Będzie niosła ogień na swej dłoni. Kuchenny zegar
powiedział jej, że jest czwarta nad ranem. Zobaczyła też, że Jennifer siedzi przy stole, a woda
w czajniku zaczyna się gotować.
— Krzyknęłaś — odezwała się jej współlokatorka. —
Myślałam, że coś się dzieje.
Kim zajęła jedno z wolnych krzeseł. Owinęła się szczelnie szlafrokiem. W domu panował
chłód, a ze swych podróży zawsze wracała zziębnięta. — Działo się — odparła zmęczonym
głosem.
Czy wiesz, co musisz zrobić?
Skinęła głową.
Wszystko w porządku?
Wzruszyła ramionami. Zbyt trudno było to wyjaśnić. Zaczęła ostatnio rozumieć, dlaczego
Ysanne wycofała się do swej pustelni nad jeziorem. W pokoju paliły się dwa światła: jedno
na suficie, a drugie na jej dłoni. — Lepiej zadzwońmy po chłopaków — powiedziała.
— Już to zrobiłam. Wkrótce tu będą.
40
Kim obrzuciła ją bacznym spojrzeniem. — Co mówiłam przez sen?
Oczy Jennifer znowu miały łagodny wyraz. Tak było od chwili narodzin Dariena. —
Krzyczałaś, by ci wybaczyli — odparła. Ma wyrwać zmarłych z miejsca spoczynku, a tych,
którzy nie mogą umrzeć, powieść ku ich przeznaczeniu.
— Marne szansę — stwierdziła Kimberly.
Zadźwięczał dzwonek. Po chwili wszyscy stali już wokół
niej, niespokojni, rozczochrani i na wpół śpiący. Podniosła wzrok. Czekali, lecz okres
oczekiwania dobiegł już końca. Widziała wyspę i jezioro o tafli jak szkło.
— Kto poleci ze mną do Anglii? — zapytała z kruchą,
fałszywą pogodą w głosie.
Polecieli wszyscy. Nawet Dave, który musiał właściwie zrezygnować ze swej pracy
praktykanta, by dostać wolne z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Rok temu był
tak mocno zdecydowany odnieść sukces jako prawnik, że zabrał ze sobą do Fionavaru plik
notatek z postępowania dowodowego. Zmienił się bardzo, podobnie jak oni wszyscy. Gdy
widziało się, jak Rangat wzniosła w górę swą nieczystą dłoń, wszystkie inne sprawy można
było uważać jedynie za nieistotne.
Cóż jednak mogło się wydawać mniej istotne niż sen? A to właśnie sen sprawił, że cała
piątka pomknęła nad oceanem boeingiem 747 do Londynu, a potem wypożyczonym w
Heathrow renaultem prowadzonym w nieobliczalny sposób na pełnym gazie przez Kevina
Laine'a do Amesbury obok Stonehenge.
Kevin był w wybuchowym nastroju. Uwolniony wreszcie od oczekiwania, od trwającego
miesiącami udawania, że interesują go kursy dotyczące podatków, własności gruntu oraz
postępowania cywilnego, które poprzedzały przyjęcie go w poczet adwokatów, przemknął
samochodem przez rondo, nie zważając na prychającego Dave'a, po czym zatrzymał się z
piskiem opon przed starożytnym hotelem połączonym z tawerną, który zwał się oczywiście
„Nowa Gospoda".
41
Obaj z Dave'em wzięli bagaże — żadne z nich nie zabrało nic poza torbą podręczną —
podczas gdy Paul zajął się rejestracją. Wchodząc do środka, minęli wejście do baru
— zatłoczonego z uwagi na porę obiadową — i Kevin do
strzegł przelotnie ładniutką, piegowatą barmankę.
Czy wiesz — zapytał Dave'a, gdy czekali, aż Paul
załatwi pokoje — że nie pamiętam, kiedy ostatni raz mia
łem kobietę?
Choć raz zapomnij o tym, co masz między nogami
— mruknął Dave, który również tego nie pamiętał i w do
datku czuł się bardziej usprawiedliwiony.
Kevin mógł przyznać, że zachował się niepoważnie. Nie był jednak mnichem i nigdy nie
byłby w stanie go udawać. Diarmuid by mnie zrozumiał — pomyślał. Niemniej zastanowił
się, czy nawet rozpustny książę potrafiłby pojąć, jak dalece przeżywał Kevin akt miłości i
czego w nim naprawdę szukał. To skrajnie nieprawdopodobne, uznał, ponieważ sam
właściwie tego nie wiedział.
Paul przyniósł klucze do dwóch sąsiadujących ze sobą pokojów. Zostawiwszy Kimberly,
po jej usilnych prośbach, w jednym z nich, pozostała czwórka pojechała samochodem milę na
zachód, by dołączyć do turystycznych autobusów i tłumu zwiedzających Stonehenge. Gdy
już się tam znaleźli, Kevin spoważniał, choć w świetle dnia wyglądało to raczej tandetnie.
Mieli do wykonania robotę. Musieli się przygotować do tego, co miało wydarzyć się nocą.
Dave pytał o to w samolocie. Było już bardzo późno. Film się skończył, a światła
przygaszono. Jennifer i Paul zasnęli. Rosły mężczyzna podszedł do miejsca, gdzie siedzieli
Kevin i Kim, którzy nie spali, lecz nic nie mówili. Kim przez cały czas nie odezwała się ani
razu, zagubiona w jakiejś niespokojnej krainie zrodzonej ze snu.
— Co mamy tam zrobić? — zapytał nieśmiało Dave,
jak gdyby bał się ją niepokoić.
Białowłosa dziewczyna siedząca obok Kevina wyrwała się z zamyślenia, by powiedzieć:
— Wasza czwórka będzie
42
musiała zrobić wszystko, co okaże się konieczne, by dać mi czas.
— Na co? — Dave nie ustępował.
Kevin również odwrócił głowę, by spojrzeć na Kim, gdy mówiła, nazbyt rzeczowym
tonem: — Żeby przywołać zmarłego króla i zmusić go do zdradzenia imienia. Potem będę
musiała radzić sobie sama.
Następnie popatrzył dalej, przez okno, i zobaczył gwiazdy widoczne za skrzydłem.
Lecieli bardzo wysoko nad głębokimi wodami.
Która godzina? — zapytał Dave po raz piąty, zma
gając się z atakiem nerwowości.
Po jedenastej — odparł Paul, który wciąż obracał
w palcach łyżkę. Znajdowali się w salonie pierwszej klasy
hotelowego baru. On, Dave i Jen siedzieli za stolikiem, a Ke-
vin — co niewiarygodne — wdał się w pogawędkę z kel
nerką przy barze. Właściwie jednak nie było to takie nie
wiarygodne. Znał Kevina Laine'a już od dawna.
Do licha, kiedy ona zejdzie? — w głosie Dave'a
brzmiał autentyczny niepokój. Paul czuł, że narasta on rów
nież w nim. Wiedział, że nocą, gdy znikną popołudniowe
tłumy, będzie to całkiem inne miejsce. Pod gwiazdami, Sto-
nehenge cofnie się daleko w czasie. Wciąż jeszcze drzemała
tam moc. Wyczuwał ją i wiedział, że w nocy się objawi.
Czy wszyscy wiedzą, co mają robić? — powtórzył.
Tak, Paul — odparła Jennifer. Była zaskakująco
spokojna. Przygotowali plany po powrocie przy kolacji. Kim
nie wyszła z pokoju od chwili przybycia do hotelu.
Kevin podszedł z powrotem do stolika, niosąc całą pintę piwa.
Chcesz się napić? — zapytał ostrym tonem Dave.
Nie bądź idiotą. Podczas gdy wy dwaj siedzieliście
sobie tutaj, nic nie robiąc, ja poznałem imiona obu tutejszych
strażników. Len to ten wielki, brodaty. Kate mówi, że jest
jeszcze drugi. Nazywa się Dougal.
Dave i Paul umilkli.
43
— Niezła robota — powiedziała Jennifer. Uśmiechnęła
się lekko.
— No dobra — odezwała się Kim. — Chodźmy już.
Stała przy stoliku. Założyła lotniczą kurtkę i szalik. Jej
widoczne pod lokami białych włosów oczy miały lekko szalony wyraz. Twarz była
śmiertelnie blada. Przez czoło przebiegała pojedyncza pionowa bruzda. Kim uniosła w górę
dłonie. Miała na nich rękawiczki.
— Zaczął się żarzyć pięć minut temu — wyjaśniła.
Dotarła więc na miejsce. Był to zaiste odpowiedni moment, by objawić się tu i teraz i
okazać Baelrath gorejący karmazynowym płomieniem mocy. To był Wojenny Kamień,
znaleziony, nie zrobiony, i bardzo dziki. Nadeszła wojna i pierścień wchodził w posiadanie
swej mocy. Przeniósł Kim obok wysokich, okrytych całunem ciemności kamieni, potem do
leżącego na ziemi oraz przechylonego, aż po najwyższy, tworzący nadproże. Przy nim
zatrzymała się.
Za jej plecami rozległ się krzyk. Bardzo daleko z tyłu. Nadszedł czas. Kimberly uniosła
rękę przed twarz i krzyknęła zimnym głosem, bardzo różnym od tego, którym przemawiała,
gdy wolno jej było być tylko sobą, tylko Kim. Skierowała w ciszę, w wyczekujący spokój
tego miejsca, słowa mocy nad mocami, by przywołać pochowanego tu zmarłego spoza ścian
Nocy.
— Damae Pendragon! Sed Baelrath riden log verenth.
Pendragon rabenna, nisei damae!
Nie było jeszcze księżyca. Między starożytnymi monolitami Baelrath lśnił jaśniej niż
którakolwiek z gwiazd, oświetlając trupim blaskiem olbrzymie kamienne zęby. W tej mocy
nie było nic subtelnego czy delikatnego. Nic pięknego. Kim przybyła tu narzucić swą wolę,
posiłkując się ową siłą oraz tajemnicą, którą znała. Przybyła wezwać.
I nagle, gdy rozpętał się wiatr, tam gdzie przedtem go nie było, zrozumiała, że dokonała
tego.
Pochyliła się pod prąd powietrza, trzymając Baelrath przed sobą, i ujrzała, w samym
środku zabytku, postać sto-
44
jącą na kamiennym ołtarzu. Była wysoka i skryta w cieniu, spowita mgłą niczym całunem.
Przybysz zmaterializował się jedynie w połowie, w połowicznym świetle gwiazd i kamienia.
Walczyła z jego ciężarem, oporem. Był martwy tak długo, a ona kazała mu wstać.
Nie było tu miejsca na smutek, a okazanie słabości mogło zniweczyć wezwanie.
Zawołała: — Utherze Pendragonie, staw się, gdyż rozkazuję twej woli!
— Nie rozkazuj mi! Jestem królem!
Głos był wysoki, mocno naciągnięty na drucie stuleci, zachował jednak władcze
brzmienie.
Nie było miejsca na litość. Najmniejszego. Znieczuliła swe serce. — Jesteś martwy —
powiedziała zimno, na zimnym wietrze. — I oddano cię kamieniowi, który noszę.
Dlaczego miałoby tak być?
Wiatr był coraz silniejszy.
Za oszukaną Ygraine i syna spłodzonego w fałszu.
Stara, stara opowieść.
Uther wyprostował się, osiągając pełen wzrost. Stał nad swym grobem, bardzo wysoki. —
Czyż nie okazał się wielki ponad wszelką miarę?
A zatem: — To nie ma znaczenia — odparła Kimber-ly. Była w niej teraz boleść, której
żadne znieczulenie nie mogło powstrzymać. — Zamierzam go wezwać, używając imienia,
którego strzeżesz.
Zmarły król wyciągnął ręce ku spoglądającym na nich gwiazdom. — Czyż nie dosyć już
wycierpiał? — zawołał ojciec głosem, który zagłuszył wiatr.
Na to nie istniała ludzka odpowiedź, Kimberly rzekła więc: — Nie mam czasu, Utherze.
Musimy go przywołać. Na żar mojego kamienia, rozkazuję ci: Jak brzmi imię?
Widziała srogi wyraz jego twarzy. Zapanowała nad własną, by nie mógł z niej wyczytać
niezdecydowania. Opierał się jej. Czuła, że ziemia oddala go od niej i ciągnie w dół.
Czy znasz miejsce? — zapytał Uther Pendragon.
Znam.
45
W jego oczach, jak przez mgłę lub dym, wyczytała, iż wiedział, że tak jest, a także to, że
za pomocą Baelratha zdoła go ujarzmić. Jej dusza przewracała się pod wpływem
wywołanego tym bólu. Wydawało się, że nie zdoła stać się aż tak podobna do stali.
— Był młody, gdy to się wydarzyło — powiedział. — Kazirodztwo i cała reszta. Bał się,
ze względu na przepowiednię. Czy nie mogą się nad nim ulitować? Czy nigdzie nie ma
zmiłowania?
Kimże była, że dumni królowie zmarłych błagali ją w taki sposób? — Imię! —
powtórzyła Kimberly wśród zawodzenia wiatru. Uniosła pierścień nad głowę, by okiełznać
króla.
Okiełznany, powiedział jej. Odniosła wrażenie, że wszędzie wokół gwiazdy zaczęły
spadać z nieba. Ściągnęła je w dół mocą tego, czym była.
Była czystą czerwienią, była dzika, noc nie mogła jej pomieścić. Nawet w tej chwili
potrafiłaby się podnieść, by później opaść w dół, tak jak mógł to zrobić czerwony blask
księżyca. Ale nie tutaj. W innym miejscu.
Leżało ono wysoko. Wystarczająco wysoko, by ongiś mogło być wyspą na jeziorze o tafli
jak szkło. Potem wody cofnęły się w całym Somerset, pozostawiając równinę oraz wznoszące
się wysoko nad nią wzgórze o siedmiu graniach. Jeśli jednak jakieś miejsce było kiedyś
wyspą, pozostaje w nim wspomnienie o wodzie i wodnej magii, bez względu na to, jak
daleko leży morze czy jak dawno temu opadło.
Tak też wyglądało to w przypadku Glastonbury Tor, które w dniach świetności zwano
Avalonem i które widziało, jak trzy kobiety odwiozły łodzią na jego brzeg umierającego
króla.
Tyle w szczątkowych legendach kryło się prawdy, reszta jednak była tak od niej daleka,
że to również niosło ze sobą żal. Kim rozejrzała się wokół ze szczytu pagórka i ujrzała wąski
sierp księżyca wznoszący się na wschodzie nad ciąg-
46
nącą się daleko równiną. Gdy tak patrzyła, blask Baelratha zaczął zanikać, a wraz z nim moc,
która ją tu sprowadziła.
Musiała coś uczynić, dopóki jeszcze płonął. Wzniosła pierścień w górę i odwróciła się —
niczym światło latarni morskiej pośród nocy — z powrotem w stronę Stonehenge, które
leżało tak wiele mil stąd. Sięgnęła przed siebie, tak jak zrobiła to już raz przedtem. Tym
razem jednak było to łatwiejsze. Dziś w nocy była bardzo silna. Odszukała pozostałą
czwórkę, zebrała ich razem: Kevina i Paula, Jennifer i Dave'a. Zanim Wojenny Kamień zgasł,
wysłała ich do Fionavaru resztką czerwonej dzikości zrodzonej przez Stonehenge.
Potem światło, które nosiła, stało się jedynie pierścieniem na jej palcu. Na smaganym
wiatrem szczycie wzgórza zapadła ciemność.
Księżyc lśnił wystarczająco jasno, by mogła dostrzec kaplicę, którą wzniesiono tu jakieś
siedemset lat temu. Kim dygotała teraz i to nie tylko z zimna. Płonący pierścień wzniósł ją w
górę i dał jej determinację w normalnej sytuacji znajdującą się poza jej zasięgiem. Teraz była
tylko Kimberly Ford, a przynajmniej tak się jej zdawało. Poczuła lęk, stojąc na tym
starożytnym wzgórzu, które wciąż wydzielało zapach morskiego wiatru, tutaj w głębi
Somerset.
Miała zamiar uczynić coś strasznego, pobudzić raz jeszcze do życia klątwę tak starą, że
wiatr wydawał się przy niej młody.
Na pomocnych terytoriach Fionavaru wznosiła się jednak ongiś góra, pod którą był
uwięziony bóg. Potem nastąpiła detonacja tak potężna, że mogła oznaczać tylko jedno. Ra-
koth Spruwacz nie był już spętany. Przeciwko nim wystąpiło tak wiele mocy. A jeśli
Fionavar padnie, Maugrim zawładnie wszystkimi światami i Gobelin na Krosnach Świata
zostanie rozerwany i splątany bez możliwości naprawy.
Pomyślała o Jennifer w Starkadh.
Pierścień na jej dłoni zgasł. Nie miała w sobie żadnej mocy poza imieniem, które znała,
straszliwym i bezlitos-
47
nym. Wiedziała, że w tym wysoko położonym, mrocznym miejscu musi okazać się silna.
Wypowiedziała własnym głosem jedyne słowo, na które Wojownik bezwzględnie musiał
odpowiedzieć.
— Dzieciobójco!
Potem zamknęła oczy, gdyż wydało jej się, że wzgórzem i całą równiną Somerset
wstrząsnęły rozdzierające konwulsje. Rozległ się dźwięk: wiatr, smutek, zaginiona muzyka.
Jego ojciec mówił, że był młody i bał się, a zmarli mówili prawdę albo milczeli.
Przepowiednia Merlina wybiła podzwonne dla promiennego marzenia, a więc rozkazał poza-
bijać dzieci. Och, jak można było się nie rozpłakać? Wszystkie dzieci. Po to, by jego
przepowiedziany, skalany, kazirodczy potomek nie ocalił życia, by zniszczyć ów jasny sen.
Sam był niewiele więcej niż dzieckiem, lecz jego imieniu powierzono nić, a co za tym idzie
świat. A gdy niemowlęta zginęły...
Gdy niemowlęta zginęły, Tkacz wyznaczył mu długi, nie kończący się los. Krąg wojny i
pokuty pod różnymi imionami i w wielu światach, by można było osiągnąć zadośćuczynienie
za dzieci i za miłość.
Kim otworzyła oczy i ujrzała nisko zawieszony, wąski sierp księżyca. Widziała
błyszczące wiosenne gwiazdy nad głową. Nie myliła się sądząc, że są jaśniejsze niż
uprzednio.
Nagle odwróciła się i w owym niebiańskim świetle dostrzegła, że nie jest sama w tym
wysoko położonym, zaklętym miejscu.
Nie był już młody. Jak mógł zachować młodość po tak wielu wojnach? Jego broda była
ciemna, choć ze śladami siwizny, a oczy nie przystosowały się jeszcze do czasu. Wydało jej
się, że widzi w nich gwiazdy. Wspierał się na mieczu. Otoczył dłońmi jego rękojeść, jak
gdyby była to jedyna pewna rzecz pośród szerokiej nocy. Nagle przemówił, głosem tak
łagodnym i zmęczonym, że trafił jej wprost do serca: — Byłem tutaj Arturem, pani, prawda?
— Tak — wyszeptała.
48
Gdzie indziej nosiłem inne imiona.
Wiem — przełknęła ślinę. — To jednak twoje pra
wdziwe imię. Pierwsze.
— A nie tamto?
Och, kimże była?
— Nie. Nigdy go nikomu nie zdradzę ani nie wypowiem
po raz drugi. Przysięgam.
Wyprostował się powoli. — Inni jednak to zrobią, tak jak działo się to uprzednio.
— Nie mogę nic uczynić, by to zmienić. Wezwałam cię
jedynie dlatego, iż cię potrzebujemy.
Skinął głową. — Tutaj jest wojna?
— W Fionavarze.
Usłyszawszy to, poderwał się nagle. Nie był tak wysoki, jak jego ojciec, lecz majestat
spowijał go niczym płaszcz. Uniósł głowę na wzmagającym się wietrze, jak gdyby usłyszał
odległy dźwięk rogu.
A więc to ostatnia bitwa?
Jeśli przegramy, będzie ostatnią.
Wydawało się, że gdy usłyszał te słowa, nabrał stałości, jak gdyby pogodzenie się z losem
zakończyło jego przejście z miejsca, gdzie przebywał uprzednio. W głębi jego oczu nie było
już gwiazd. Stały się one brązowe i łagodne niczym szeroka, zorana ziemia.
— Niech tak będzie — powiedział Artur.
To ta spokojna zgoda załamała ostatecznie Kimberly. Dziewczyna osunęła się na kolana i
opuściła twarz, by się rozpłakać.
W chwilę później poczuła, jak bez wysiłku podźwignięto ją z ziemi. Otoczył ją uścisk tak
serdeczny, że w tym samotnym podniesieniu poczuła się tak, jakby wróciła do domu po
długiej podróży. Wsparła głowę na jego szerokiej piersi i poczuła mocne uderzenia serca.
Było to dla niej pociechą w jej żalu.
Po chwili cofnął się. Otarła łzy i ujrzała, że Baelrath rozjarzył się ponownie. Nie zdziwiło
jej to. Po raz pierwszy
49
zdała sobie sprawę z tego, jak czuje się zmęczona. Przeszło przez nią tak wiele mocy.
Potrząsnęła głową. Nie miała czasu na słabość. Ani trochę. Spojrzała na niego.
Czy mi wybaczasz?
Nie potrzebujesz mojego wybaczenia — odparł Ar
tur. — Nawet nie w połowie tak bardzo, jak ja potrzebuję
go od was wszystkich.
Byłeś młody.
To były maleńkie dzieci — odparł cicho.
:
— Czy
oni już tam są, oboje? — spytał po chwili.
Ból słyszalny w głosie odsłonił przed nią po raz pierwszy prawdziwą naturę jego
przekleństwa. Powinna była się tego domyślić. Łatwo było to dostrzec. Za dzieci i za miłość.
Nie wiem — odparła z wysiłkiem.
Zawsze się zjawiają — stwierdził. — Dlatego, że
kazałem zabić dzieci.
Na to nie można było odpowiedzieć. Zresztą Kim nie zaufałaby swemu głosowi. Ujęła
tylko jego dłoń i raz jeszcze, resztką swych sił, wznosząc w górę Baelrath, przeszła z Arturem
Pendragonem, Potępionym Wojownikiem, ku Fionavarowi i wojnie.
Część II
Owein
Rozdział 4
Ruana spróbował słabym głosem podjąć pieśń. Miał do pomocy jedynie Iraimę. Nie
żywił zbytniej nadziei, że jego głos dotrze tak daleko, jak było to konieczne, nie przychodziło
mu jednak do głowy nic innego, co mógłby zrobić. Leżał więc w ciemności, słuchając jak
wokół niego umierają jego towarzysze, i śpiewał raz za razem pieśń ostrzegawczą oraz pieśń
zbawienną. Iraima pomagała mu, kiedy mogła, była jednak bardzo słaba.
Rankiem ich strażnicy odkryli, że Taieri nie żyje. Wyciągnęli go z groty i pożarli.
Następnie spalili jego kości, by ogrzać się w przenikliwym chłodzie. Ruanę dławił dym
unoszący się ze stosu. Umieszczono go przy wejściu do jaskini, by utrudnić im oddychanie.
Słyszał kaszel Iraimy. Wiedział, że nie zabiją ich bezpośrednio z obawy przed klątwą krwi,
trzymano ich już jednak w grotach bez jedzenia przez długi czas, a do tego wdychali dym
pochodzący z ich braci i sióstr. Snuł abstrakcyjne rozważania na temat uczuć nienawiści czy
gniewu. Zamknął oczy i raz jeszcze zaśpiewał kanior dla Taieriego. Wiedział, że nie robi tego
w należytej zgodzie z obrządkami i poprosił o wybaczenie. Potem znowu zaczął śpiewać raz
za razem te same dwie pieśni: ostrzegawczą i zbawienną. Iraima przyłączyła się po chwili do
niego, podobnie jak Ikatere, lecz przez większość czasu Ruana śpiewał sam.
51
Wspięli się po zielonej trawie na Atronel. Wielcy spod wszystkich trzech znaków stawili
się przed Ra-Tennielem. Jedynie Brendel przebywał na południu, w Paras Derval, Znak
Pustułki reprezentował więc Heilyn. Spod Znaku Brei-na zjawiły się bliźnięta — Galen i
Lydan — a z Łabędzia najpiękniejsza ze wszystkich Leyse. Była odziana na biało, jak
wszyscy spod tego znaku, na pamiątkę Lauriel. Był tam też Enroth, który był najstarszym od
chwili, gdy Laien Dziecię Włóczni odszedł do swej pieśni. Nie nosił żadnego znaku i
wszystkie zarazem, co przysługiwało jedynie najstarszemu i królowi.
Ra-Termiel sprawił, że tron rozjarzył się jaskrawym, niebieskim blaskiem. Sroga Galen
uśmiechnęła się, choć jej brat zmarszczył brwi.
Leyse ofiarowała królowi kwiat. — Znad Celynu — szepnęła. — Jest tam piękny gaj
srebrnych i czerwonych sylvainów.
— Chciałbym pójść z tobą je zobaczyć — odparł Ra-
Tenniel.
Leyse uśmiechnęła się zwodniczo. — Czy mamy dziś w nocy otworzyć niebo, Promienny
Panie?
Zaakceptował jej unik. Tym razem to Lydan się uśmiechnął.
Tak jest — odrzekł. — Na-Enrothu?
To zostało utkane — potwierdził najstarszy. — Spró
bujemy wywabić go ze Starkadh.
A jeśli nam się uda? — zapytał Lydan.
Wyruszymy na wojnę — odpowiedział Ra-Tenniel.
— Jeśli jednak będziemy zwlekać albo jeśli Czarny tak po
stąpi, bo, jak się zdaje, taki ma zamiar, ta zima może zabić
naszych sojuszników, zanim Maugrim przyjdzie po nas.
A więc to on ją wywołał? — odezwał się po raz
pierwszy Heilyn. — Czy to pewne?
Pewne — odrzekł Enroth. — Wiadomo nam też coś
jeszcze. Baelrath rozjarzył się dwie noce temu. Nie w Fio-
navarze, ale stanął w ogniu.
52
Ta wiadomość wywołała poruszenie. — Jasnowidząca'
— zaryzykowała Leyse. — W swoim świecie?
Na to wygląda — zgodził się Enroth. — Coś no
wego przesuwa się przez Krosna.
Albo coś bardzo starego — poprawił go Ra-Tenniel
Najstarszy pochylił głowę.
W takim razie dlaczego czekamy? — krzyknęła Ga-
len. Jej głęboki głos śpiewaczki poniósł się aż ku pozo
stałym, stojącym na zboczach Atronel. Do szóstki zgroma
dzonej przy tronie dobiegł szept przypominający muzyczną
nutę.
Przestaniemy czekać, gdy tylko osiągniemy zgodę
— odrzekł Ra-Tenniel. — Czyż to nie najbardziej gorzka
ironia, że my, których imię oznacza Światło, byliśmy od
tysiąca lat zmuszeni ukrywać swój kraj w mroku? Dlaczego
Daniloth ma być nazywane Krainą Cieni? Czy nie chcieli
byście zobaczyć nad Atronel lśniących jasno gwiazd i wysłać
ku nim w odpowiedzi naszego blasku?
Wszędzie wokół na wzgórzu rozbrzmiała muzyka wyrażająca zgodę i pożądanie. Porwała
ona nawet ostrożnego Lydana. On również pozwolił, by jego oczy sięgnęły do kryształu, gdy
Ra-Tenniel sprawił, że tron rozjarzył się pełnym blaskiem i, wypowiedziawszy niezbędne
słowa, rozwiązał zaklęcie, które Lathen Tkacz Mgły utkał po Bael Rangat. I wtedy lios
alfarowie, Dzieci Światła, zaśpiewali jednym głosem zachwytu, gdyż ujrzeli w górze lśniące
pełnym blaskiem gwiazdy i wiedzieli, że ha całej północy Fio-navaru światłość Daniloth
rozjaśni noc po raz pierwszy od tysiąca lat.
Rzecz jasna, odsłonili się w ten sposób. To właśnie był bohaterski czyn. Uczynili z siebie
przynętę, najbardziej kuszącą z możliwych, by wywabić Rakotha Maugrima ze Star-kadh.
Czuwali przez całą noc. Nikt nie chciał spać, gdy można było oglądać gwiazdy, a potem
również przybywający księżyc. I gdy ich północne granice były otwarte, gdy wiedzieli,
53
że Spruwacz przebywa na swych wzniesionych wśród lodu wieżach i widzi stworzoną przez
nich wyzywającą, mieniącą się barwami tęczy łunę, wysławiali śpiewem światło, by dotarły
do niego również ich czyste głosy. Najczyściej ze wszystkich śpiewał Ra-Tenniel, władca
lios alfarów.
Rankiem ponownie zaciągnęli zasłonę Tkacza Mgły. Ci, których wysłano, aby strzegli
granic, wrócili na Atronel, by zameldować, że na południu, nad posępną, pustą Równiną,
rozszalała się straszliwa nawałnica.
Światło jest szybsze od wiatru. W kraju leżącym na południe od Rienny, Dalrei ujrzeli
łunę nad Daniloth, gdy tylko rozbłysła. Najnowsza zawierucha potrzebowała trochę czasu, by
do nich dotrzeć.
Nie znaczy to, że u bram, gdzie pełnił teraz straż Na von z trzeciego plemienia, nie było
wystarczająco zimno. Być jednym z Jeźdźców Dalrei wciąż wydawało się wspaniałą rzeczą
dla kogoś, kto ujrzał swe zwierzę tak niedawno. Kryły się w tym jednak również mniej
przyjemne dla czternastolatka aspekty, jak wpatrywanie się w białą noc w poszukiwaniu
wilków, podczas gdy wiatr targał jego eltorowy płaszcz, docierając do kryjących się pod
spodem cienkich kości.
Wieść o świetle, które rozbłysło daleko na pomocnym zachodzie, obiegała w szalonym
tempie skupione ciasno obozy. Navon tymczasem skoncentrował się na pełnieniu straży. Nie
popisał się podczas swych pierwszych łowów jako Jeździec. Usiłował efektownie powalić
zwierzynę, co było jednym z błędów, które doprowadziły do tego, że Levon dan Ivor naraził
życie w próbie zadania Ciosu Revora. Udanej próbie. I choć naczelny łowczy trzeciego
plemienia nie zganił go ani słowem, Navon od owej chwili ze wszystkich sił starał się
wymazać z pamięci wspomnienie o swym szaleństwie.
Szczególnie dlatego, że każdy członek trzeciego plemienia czuł zwiększoną dumę i
odpowiedzialność po tym, co wydarzyło się pod Celidonem, gdy zaczął padać śnieg i wilki
54
przystąpiły do zabijania eltorów, Navon przypomniał sobie, jak po raz pierwszy ujrzał
przyprawiający o mdłości widok zagryzionych zwierząt w kraju między Adein a samym Ce-
lidonem, tak blisko kamieni środka Równiny, że zakrawało to na szyderstwo. Albowiem, gdy
Dalrei mogli podczas jednych łowów zabić piętnaście czy dwadzieścia uciekających zwierząt
i to w ścisłej zgodzie ze swym surowym prawem, owego dnia Jeźdźcy trzeciego i ósmego
plemienia, minąwszy razem wyniosłość wznoszącego się w górę terenu, ujrzeli dwieście
leżących na śniegu eltorów. Ich czerwona krew wyglądała szokująco na białych zaspach
Równiny.
To one stały się przyczyną ich zguby, gdyż eltory, na trawie tak szybkie, jakby umiały
fruwać, miały kopyta słabo przystosowane do głębokiego, sypkiego śniegu. Zapadały się w
nim. Ich płynna gracja zmieniała się w niezgrabny, niezdarny ruch, co czyniło je łatwym
łupem dla wilków.
Jesienią eltory zawsze odchodziły na południe, by zostawić śnieg za sobą. Dalrei zawsze
podążali za nimi do owej krainy o łagodniejszym klimacie, leżącej na granicy pastwisk
Brenninu. W tym roku jednak śnieg spadł wcześniej i był bezlitosny. Zwierzęta zostały
uwięzione na północy. A potem nadeszły wilki.
Dalrei przeklinali, zwracając ku północy twarze pełne żalu i gniewu. Przekleństwa w
niczym im jednak nie pomogły. Nie powstrzymały też następnej złej rzeczy, gdyż wiatry
zaniosły morderczy śnieg na południe, aż do Brenninu. Znaczyło to, że nigdzie na Równinie
nie ma dla eltorów bezpiecznego miejsca.
Dlatego Dhira z pierwszego plemienia wystosował Wielkie Wezwanie do Celidonu,
skierowane do wszystkich dziewięciu wodzów, a także ich szamanów i doradców. I wtedy
czcigodny Dhira podniósł się — wszyscy już znali tę opowieść — i zapytał: — Dlaczego
Cernan od Zwierząt pozwala na tę rzeź?
Tylko jeden z obecnych wstał z miejsca, by udzielić mu odpowiedzi.
55
— Dlatego — odparł Ivor z trzeciego plemienia — że
nie może jej powstrzymać. Maugrim jest potężniejszy od
niego. Nazwę go teraz po imieniu i powiem Rakoth.
Jego głos stał się silniejszy, by stłumić szepty, które podniosły się na dźwięk nigdy nie
wypowiadanego miana.
— Musimy go teraz nazwać i wiedzieć, kim jest napra
wdę, gdyż przestał już być tylko koszmarem czy wspomnie
niem. Istnieje rzeczywiście. Jest teraz tutaj i musimy wyru
szyć na wojnę przeciwko niemu o nasz lud i nasz kraj. I my,
i nasi sojusznicy. W przeciwnym razie nie nadejdą po nas
następne pokolenia, które jeździłyby z eltorami po szerokiej
Równinie. Będziemy niewolnikami Starkadh, zabawkami
svart alfarów. Każdy mężczyzna na tym zgromadzeniu musi
poprzysiąc na kamienie Celidonu, na to serce naszej Równi
ny, że zginie, nim nadejdzie ten bezsłoneczny dzień. Nie ma
tu z nami Revora, ale jesteśmy jego synami i dziedzicami
jego dumy oraz Równiny, daru najwyższego króla. Mężczy
źni Dalrei, czy okażemy się godni tego daru i tej dumy?
Navon zadrżał w ciemności, gdy zapamiętane słowa przemknęły przez jego umysł.
Wszyscy słyszeli o ryku, jaki rozległ się po przemowie Ivora. Eksplodował on z Celidonu, jak
gdyby mógł pokonać wszystkie ciągnące się na północy białe mile, minąć Gwynir i Andarien,
by wstrząsnąć murami samego Starkadh.
Wszyscy też wiedzieli, co wydarzyło się później, gdy z kolei podniósł się spokojny,
mądry Tulger z ósmego plemienia, by powiedzieć po prostu: — Od czasów Revora dziewięć
plemion nie miało jednego pana, jednego ojca. Czy powinniśmy teraz mieć avena?
Tak! — krzyknęło zgromadzenie. (Wszyscy to wie
dzieli.)
Kto ma nim być?
W ten sposób Ivor dan Banor z trzeciego plemienia został pierwszym avenem całej
Równiny od tysiąca lat. Jego imię również eksplodowało głośno z tego świętego miejsca.
56
Widać to po nich wszystkich — pomyślał Navon, oti lając się mocniej płaszczem na
przenikliwym wietrze. Każd z członków trzeciego plemienia miał swój udział zarówn w
chwale, jak i w odpowiedzialności. Ivor upewnił się, b przy podziale obowiązków nie
przysługiwały im żadne przy wileje.
Celidon powinien być bezpieczny — uznał Navon. Wil ki nie wejdą tu jeszcze. Nie
narażą się na spotkanie z głę boką, starożytną mocą wiążącą krąg pionowych kamieni czj z
Domem stojącym w jego środku.
W tej chwili najważniejsze były eltory. Zwierzęta dotarł) wreszcie na południe, do kraju
leżącego nad Latham. Plemiona miały udać się tam za nimi. Myśliwi otoczą zebrane skrzydła
— choć na śniegu ta nazwa brzmiała jak drwina — a obozy będą nieustannie mieć się na
baczności przed atakiem.
Tak też się stało. Dwukrotnie wilki próbowały zaatakować jedno ze strzeżonych skrzydeł
i dwukrotnie śmigli au-berei dotarli z wiadomością do najbliższego obozu na czas, by
umożliwić odpędzenie napastników.
Nawet w tej chwili, pomyślał Navon, krocząc to na północ, to na południe wzdłuż
drewnianej zewnętrznej palisady, nawet w tej chwili Levon, syn avena, pełnił w dotkliwym
zimnie nocną straż wokół wielkiego skrzydła znajdującego się w pobliżu obozu trzeciego
plemienia. Razem z nim przebywał ten, kto stał się dla Navona osobistym bohaterem, choć
zaczerwieniłby się on i zaprzeczył temu, gdyby ktoś przypisał mu tę myśl. Niemniej żaden
mężczyzna z któregokolwiek plemienia, nawet sam Levon, nie zabił tylu wilków, czy nie
spędził tylu nocy na straży, co Torc dan Sorcha. Navon przypomniał sobie, że kiedyś zwano
go banitą. Potrząsnął głową, co wydawało mu się dorosłym wyrazem niedowierzania. To już
była przeszłość. Cicha śmierć niesiona przez Torca stała się teraz między plemionami
przysłowiowa.
Plemię Navona miało w dzisiejszych dniach więcej bohaterów niż wynosiła przeciętna
miara i był on zdecydowany
57
ich nie zawieść. Wpatrywał się bystrym wzrokiem w ciemność na południu. Czternastoletni
strażnik, i to nie najmłodszy z nich.
Najmłodszy czy nie, to on pierwszy ujrzał i usłyszał samotnego auberei zbliżającego się
galopem. To Navon podniósł alarm, podczas gdy auberei pognał do następnego obozu, nie
zatrzymując się nawet, by pozwolić koniowi na odpoczynek.
Najwyraźniej był to poważny atak.
Bardzo poważny atak — zdał sobie sprawę Torc, gdy ujrzał ciemne, niewyraźne kształty
wilków pędzące w kierunku wielkiego skrzydła, którego strzegły wspólnymi siłami trzecie i
siódme plemię. Albo próbowały strzec — poprawił się w myśli, gnając do Levona, by
usłyszeć rozkazy naczelnego łowczego. Sytuacja wyglądała niedobrze. Tym razem wilki
nadciągnęły w wielkiej liczbie. Wśród narastającego chaosu Torc wyprostował się na siodle i
dokonał przeglądu skrzydła. Czwórka jego przewodników wciąż była spętana i
unieruchomiona. Było to nieprzyjemne, ale niezbędne, gdyż jeśli to olbrzymie, mieszane
skrzydło rzuciłoby się do ucieczki, nieład stałby się niemożliwy do opanowania. Dopóki
przewodnicy pozostawali na miejscu, grupa zachowa jedność, a eltory miały rogi i mogły
walczyć.
Gdy dotarła do nich pierwsza linia atakujących bestii, ujrzał, że rzeczywiście walczą.
Była to scena z piekła rodem: warczenie wilków, wysokie głosy eltorów, gorejące, kołyszące
się pochodnie trzymane przez Jeźdźców w ciemności, a potem znowu krew zabitych zwierząt
na śniegu.
Wściekłość omal nie zaparła Torcowi tchu w piersiach. Zmusił się do zachowania
spokoju. Ujrzał, że na prawej przedniej granicy skrzydła jest za mało ludzi i wilki otaczają je,
gnając w tamtą stronę.
Levon również to zobaczył. — Doraidzie! — krzyknął do naczelnego łowczego siódmego
plemienia. — Zabierz połowę swych ludzi na bliższą flankę!
58
Doraid zawahał się. — Nie — odparł. — Mam inny pomysł. Dlaczego nie...
W tej samej chwili został wyszarpnięty z siodła i runął w śnieg. Torc nie zatrzymał się, by
sprawdzić, gdzie upadł. — Jeźdźcy siódmego plemienia! — wrzasnął, przekrzykując hałas
bitwy. — Za mną!
Tabor dan Ivor, niosący pochodnię obok swego brata, ujrzał, że faktycznie za nim
podążyli. Mimo szalejącej wokół rzezi, serce mu rosło, gdy widział, jak sława Torca dan
Sorcha wymusiła posłuszeństwo. Nikt na Równinie nie żywił do Ciemności nienawiści
równie nieustępliwej, jak odziany w czerń Jeździec trzeciego plemienia, którego jedynym
ustępstwem wobec zimowych wiatrów była eltorowa kamizelka noszona na nagiej piersi.
Otaczała go teraz taka aura, że łowcy z innego plemienia podążyli za nim, nie zadając żad-
nych pytań.
Torc dotarł do flanki przed wilkami, choć w ostatniej chwili. On i Jeźdźcy siódmego
plemienia wpadli w stado napastników, wymachując mieczami niczym kosami. Przecięli
grupę na pół i zawrócili szybko, by wyrąbać sobie drogę powrotną.
Cechtarze — odezwał się Levon, chłodny jak za
wsze. — Zabierz dwudziestu ludzi i okrąż skrzydło z prze
ciwnej strony. Strzeż znajdujących się na drugim końcu
przewodników.
Zrobione! — krzyknął Cechtar. Jak zwykle lubił się
popisywać. Pognał po sypkim śniegu z grupą Jeźdźców za
plecami.
Tabor wzniósł się w siodle tak wysoko, jak tylko mógł. Omal nie spadł, złapał jednak
równowagę i, zwróciwszy się w stronę Levona, zawołał: — Auberei się przedostał. Widzę
pochodnie zbliżające się od obozu!
— Dobrze — odrzekł ponurym tonem Levon, spoglą
dając w drugą stronę. — Potrzebni nam będą wszyscy.
Tabor obrócił konia w kierunku, w którym patrzył jego brat. On również ich ujrzał. Serce
ścisnęło mu się niczym pięść.
59
Z południa nadjeżdżali urgachowie.
Straszliwe stworzenia siedziały na bestiach, jakich Tabor nigdy dotąd nie widział —
wielkich, sześcionożnych wierzchowcach równie potwornych jak ich jeźdźcy. Z głów po-
tworów sterczały pojedyncze, okrutnie zakrzywione rogi.
— Wydaje się, że czeka nas walka — odezwał się Le-von, przemawiając jakby do siebie.
— Chodź, bracie, teraz nasza kolej — powiedział, odwróciwszy się w stronę Ta-bora z
uśmiechem na twarzy.
Obaj synowie Ivora — jeden wysoki i jasnowłosy, drugi jeszcze młody, żylasty, o
włosach koloru orzechowego — pognali swe konie w stronę zbliżającej się linii urgachów.
Choć Tabor starał się ze wszystkich sił, nie mógł dotrzymać kroku Levonowi, który
wkrótce zostawił go z tyłu. Nie był jednak sam. Pochylony nisko na pędzącym wierzchowcu
Jeździec w czarnych sztylpach i eltorowej kamizelce gnał ku niemu, by przeciąć mu drogę.
Levon i Torc popędzili razem prosto ku szerokiej linii urgachów. Jest ich zbyt wielu —
pomyślał Tabor, zawzięcie starając się dopędzić obu mężczyzn. Był bliżej niż ktokolwiek
inny, a więc najlepiej widział to, co się stało. W odległości trzydziestu kroków od
atakujących, Levon i Torc, nie odzywając się ani słowem, zawrócili nagle konie pod kątem
prostym i, gnając wzdłuż linii olbrzymich, sześcionożnych wierzchowców, wypuścili z
oszałamiającą szybkością po trzy strzały.
Sześciu urgachów padło na ziemię.
Tabor jednak nie mógł sobie pozwolić na wznoszenie okrzyków radości. Gnając
zawzięcie naprzód w ślad za dwójką Jeźdźców, przekonał się nagle, że galopuje wprost na
linię potworów, trzymając w ręku jedynie pochodnię.
Usłyszał, że Levon wykrzyknął jego imię. Nie pomogło mu to zbytnio. Zdławił
narastający w nim skowyt lęku piętnastolatka i skierował konia ku wyrwie w napierającym
szeregu. Jeden z urgachów, wielki i kudłaty, zmienił kurs, by przeciąć mu drogę.
60
— Cernanie! — krzyknął Tabor. Cisnął pochodnią
i skrył się pod końskim brzuchem. Usłyszał świst miecza
w miejscu, gdzie przed chwilą była jego głowa, oraz gard
łowy ryk bólu, gdy rzucona pochodnia uderzyła w kudły
i ciało. Następnie minął linię nieprzyjaciela i zaczął oddalać
się po pięknej, szerokiej, białej Równinie, pod przybywają
cym księżycem i pod wszystkimi gwiazdami.
Nie trwało to długo. Zatrzymał konia i zawrócił go. Sięgnął po mały miecz wiszący u
siodła. Nie był mu jednak potrzebny. Żaden z urgachów go nie ścigał. Zamiast tego
napastnicy wpadli z wściekłością między przerażone eltory, po czym, rąbiąc i siekąc
piszczące głośno zwierzęta niczym rzeznicy, uderzyli z brutalną siłą w lewą flankę
kontyngentu Dalrei. Nadciągały posiłki. Tabor dostrzegał w oddali pochodnie napływające
ku nim od obozów, pomyślał jednak z rozpaczą, że to nie wystarczy. Nie przeciw urgachom.
Patrzył, jak Levon i Torc pomknęli, by powtórzyć swój atak, urgachowie jednak pogrążyli
się już głęboko w tłumie Jeźdźców. Ich olbrzymie miecze siały spustoszenie wśród łowców,
podczas gdy wilki, nie powstrzymywane przez nikogo, szalały w skrzydle eltorów.
Usłyszał za sobą tętent kopyt. Uniósł miecz i zawrócił z rozpaczą konia. Nagle z jego
gardła wyrwał się okrzyk radości.
— Naprzód, braciszku! — krzyknął ktoś. Dave Marty-
niuk przemknął z łoskotem obok niego, wznosząc wysoko
nad głową topór Brenninu. Obok niego pędził złotowłosy
książę, a za nimi trzydziestu ludzi.
W ten sposób wojownicy Brenninu przybyli na pomoc Dalrei, prowadzeni przez księcia
Diarmuida oraz przez człowieka zwanego Davorem, wielkiego i srogiego, spowitego
bitewnym szałem niczym czerwoną aureolą w blasku przybywającego księżyca.
Tabor ujrzał, jak oni z kolei uderzyli. Wyszkoleni żołnierze z drużyny Diarmuida wpadli
w najbliższe stado wilków. Widział, jak ich miecze opadały, kreśląc srebrne łuki,
61
i podnosiły się znowu, ciemne od krwi. Następnie runęli na gęstą falangę urgachów z
Torcem, Levonem i odważnym Cechtarem u boku. Wśród pisków ginących eltorów i war-
czenia wilków Tabor usłyszał wznoszący się nad oświetloną blaskiem pochodni jatką głos
Davora, krzyczący raz za razem: — Revor!
Poczuł się młody w potężnym przypływie ulgi i dumy.
Nagle jednak opuściło go to uczucie. Przestał być jedynie piętnastoletnim, świeżo
mianowanym Jeźdźcem Dalrei.
Ze swego punktu obserwacyjnego położonego na tyłach toczącej się bitwy, na
wznoszącym się ponad nią zboczu, Tabor dostrzegł na wschodzie zbliżające się bardzo
szybko, ciemne skupisko. Zrozumiał, że Dalrei nie są jedynymi, którzy otrzymają posiłki. A
jeśli potrafił dojrzeć urgachów z podobnej odległości, musiało ich być bardzo wielu. Zbyt
wielu. A więc.
A więc nadszedł czas.
Ukochana. Ukształtował to słowo w swym umyśle.
Jestem tutaj — usłyszał natychmiast. — Zawsze jestem z tobą. Czy chcesz pojeździć?
Myślę, że musimy — wysłał odpowiedź Tabor. — Przyszedł nasz czas, jasna.
Jeździliśmy już przedtem.
Pamiętał to. Zawsze będzie to pamiętał. Ale nie na wojnę. Będziemy musieli zabijać.
W głosie pojawiła się nowa nuta: Jestem stworzona do wojny. I do lotu. Wezwij mnie.
Stworzona do wojny. Była w tym prawda i był żal, lecz urgachowie się zbliżali. A więc.
A więc w swym umyśle Tabor wypowiedział jej imię. Imraith-Nimphais — zawołał na
szczycie fali miłości. Zsiadł z konia, gdyż kiedy padły te słowa, znalazła się na niebie ponad
nim, wspanialsza niż cokolwiek na ziemi. Stworzenie z jego snu.
Wylądowała. Jej róg lśnił srebrem takim samym, jak srebro księżyca, choć sama sierść
była ciemnoczerwona, jak
62
ów księżyc, który dał jej życie. Stąpała tak lekko, że ta gdzie przeszła, na śniegu nie było
widać śladów jej kop;
Upłynęło już wiele czasu. Jego serce wypełniło się i dością niczym światłem. Uniósł
dłoń. Opuściła głowę i mi nęła go pieszczotliwie swym pojedynczym rogiem, by md w
zamian pogłaskać jej głowę.
Tylko siebie — usłyszał i wysłał w odpowiedzi porwie dzenie i akceptację. Czy
polecimy? — zapytała potem.
Poczuł usilne pożądanie, które przemknęło przez ni a potem przez niego. — Lećmy
zabijać, moja ukochana -powiedział na głos.
Tabor dan Ivor dosiadł latającego stworzenia swego czi wania, obosiecznego daru Dany,
który — choć oboje by młodzi — miał go zanieść pod niebo, daleko od świata lu dzi. I
Imraith-Nimphais uczyniła to. Porzuciła ziemię n; rzecz zimnych, szerokich niebios, niosąc
Jeźdźca, który jak< jedyny ze wszystkich istot wyśnił jej imię. Dla ludzi w dol< wyglądali
jak kometa, która wyrwała się na swobodę po między gwiazdami a równiną.
Widzisz? — odezwał się nagle Tabor w swym wnętrzu,
Widzą — padła odpowiedź.
Zwrócił ją w stronę podążających na pole bitwy urga-chów. Runęli na nich niczym
zabójcze światło. Zmieniła się, gdy opadali w dół. Swym lśniącym rogiem zabiła raz i drugi
raz, i jeszcze wiele, wiele razy, kierowana jego dłonią. Urgachowie rozproszyli się. Ścigali
ich, zabijając. Wilki złamały szyki i również uciekły, na południe. Dalrei i ludzie z Brenninu
krzyknęli głośno, zdumieni i uradowani, ujrzawszy lśniącą istotę, która przybyła z nieba, by
im pomóc.
Nie usłyszała ich, podobnie jak on. Ścigali i zabijali, aż jej róg stał się lepki od zakrzepłej
krwi i nie było już żadnych ohydnych stworów Ciemności, które mogliby uśmiercić.
Wreszcie, dygocząc ze zmęczenia i szoku wywołanego tym, co zrobili, wylądowali w
białym miejscu z dala od krwi. Tabor oczyścił jej róg śniegiem. Potem stanęli blisko siebie w
rozległej ciszy nocy.
63
Tylko siebie — wysłała.
Na końcu tylko siebie — odpowiedział. Później odleciała, błyszcząc, i gdy nad górami
wstał świt, Tabor rozpoczął długą podróż z powrotem do obozów ludzi.
ROZDZIAŁ 5
Pierwsza bitwa zawsze jest najgorsza — stwierdził Carde, przysuwając swego konia
bliżej Kevina, by nikt inny go nie usłyszał.
Te słowa miały wyrażać pocieszenie. Kevin zdobył się na gest wdzięczności, nie był
jednak skłonny do nieszcze-rości względem siebie i wiedział, że szok wywołany bitwą, choć
faktycznie go odczuwał, nie był jego największym problemem.
Nie była nim też zazdrość, jaką czuł wobec Dave'a Mar-tyniuka, choć rzetelność zmuszała
go do przyznania, że ona również stanowiła jedną z przyczyn nastroju, jaki ogarnął go teraz,
w chwilę po tym, jak wszystko zakończyło elektryzujące pojawienie się na niebie
skrzydlatego, lśniącego stworzenia. Dave był nadzwyczajny, niemal przerażający.
Wymachując wielkim toporem, który Matt Sóren znalazł dla niego w zbrojowni w Paras
Derval, rzucił się z rykiem w wir bitwy, prześcigając nawet Diarmuida. Siał gwałtowne spu-
stoszenie wśród wilków, wrzeszcząc ile sił w płucach. Potężny mężczyzna starł się nawet z
jedną z olbrzymich, obdarzonych długimi kłami bestii zwanych urgachami. Do tego ją zabił.
Zablokował okropne uderzenie miecza i zadał cios na odlew toporem, na wpół odcinając
głowę stwora. Urgach zleciał z grzbietu swego monstrualnego wierzchowca. Następnie Dave
uśmiercił też sześcionożną, rogatą bestię.
A Kevin? Bystry, sprytny Kevin Laine niósł wtedy pochodnię. Och, dali mu miecz, by
miał z czym stanąć do
64
boju, ale co mógł wiedzieć o konnej walce z wilkami za pomocą tej broni? Utrzymanie się na
wierzgającym wierzchowcu w pełnym wrzasków piekle bitwy było wystarczająco trudnym
zadaniem. Gdy znalazł czas, by zrozumieć, jak całkowicie jest bezużyteczny, Kevin schował
do kieszeni dumę, skrył miecz w pochwie i złapał płonącą pochodnię, by dać Dave'owi
światło, które pomoże mu zabijać. W tym również nie był zbyt dobry. Dwukrotnie omal go
nie powalił wirujący topór jego towarzysza.
Niemniej zwyciężyli w tej pierwszej prawdziwej bitwie wojny, a na niebie pokazało się
coś wspaniałego. Kevin trzymał się kurczowo splendoru owej wizji skrzydlatego jednorożca.
Usiłował podnieść się na duchu na tyle, by móc uczestniczyć w triumfie tej chwili.
Wyglądało jednak na to, że ktoś inny również nie jest szczęśliwy. Doszło do jakiejś
konfrontacji. On i Carde skierowali swe konie bliżej ku skupisku ludzi otaczających
krzepkiego Jeźdźca o brązowych włosach oraz Torca, przyjaciela Dave'a, którego Kevin
pamiętał z ich ostatnich dni w Paras Derval.
— I jeśli zrobisz to raz jeszcze — mówił głośno brą-zowowłosy mężczyzna — okaleczę
cię, przywiążę do palików na Równinie i wysmaruję ci oczy miodem, żeby przywabić
aigeny!
Torc, niewzruszony na swym ciemnosiwym koniu, nie raczył udzielić odpowiedzi.
Chełpliwa groźba drugiego mężczyzny zabrzmiała głupio w panującej ciszy. Dave uśmiechał
się. Siedział na koniu między Torcem a Levonem, drugim Jeźdź-cem, którego Kevin
pamiętał z czasów poprzedniej bytności.
To Levon przemówił, cicho, lecz z olbrzymim autorytetem. — Doraidzie, zamilcz. I
wysłuchaj mnie: otrzymałeś wyraźny rozkaz w czasie bitwy i wybrałeś akurat ten moment na
dyskusję o strategii. Gdyby Torc nie zrobił tego, co poleciłem tobie, wilki dobrałyby się do
flanki skrzydła. Czy chcesz. «iąwf*JOTih^T^italcłj, czy przea avenem i wo-
65
Doraid zwrócił się z wściekłością w jego stronę. — Od kiedy to trzecie plemię rozkazuje
siódmemu?
— Nie rozkazuje — odparł z pełnym spokojem Levon.
— Ja jednak wydaję rozkazy temu oddziałowi. Byłeś obe
cny, gdy powierzono mi dowództwo.
Ach, tak! — krzyknął szyderczo Doraid. — Zna
komity syn avena. Trzeba go słuchać i...
Chwileczkę! — warknął znany głos. Doraid prze
rwał w pół słowa. — Czy dobrze rozumiem, co się tu wy
darzyło? — ciągnął Diarmuid, wjeżdżając w krąg Jeźdźców.
— Czy ten człowiek odmówił wykonania wyraźnego roz
kazu? A teraz jeszcze się uskarża?
Jego ton był jadowity.
— Odmówił — Torc odezwał się po raz pierwszy. —
I uskarża się. Dobrze zrozumiałeś, mości książę.
Kevina ogarnął oślepiający atak deja vu. Dziedziniec gospody na południu i wieśniak
krzyczący: Niech Mórnir ma cię w swej opiece, młody książę! A potem coś jeszcze.
Coli — powiedział Diarmuid.
Nie! — krzyknął Kevin. Rzucił się płaskim szczu
pakiem z grzbietu konia. Uderzył barkiem swego rosłego
przyjaciela, prawą rękę Diarmuida. Obaj runęli na ziemię
między tupiącymi wierzchowcami Dalrei.
Kevin spóźnił się o jakieś pół sekundy. Niedaleko od nich w śniegu leżał też inny
mężczyzna: Doraid ze strzałą Colla wbitą głęboko w pierś.
— Niech to diabli — zaklął przybity Kevin. — Niech
to wszyscy diabli.
Nie sprawił mu też ulgi chichot, który usłyszał za plecami. — Niezła robota — odezwał
się cichym głosem Coli, w najmniejszym stopniu nie zbity z tropu. — O mały włos nie
złamałeś mi nosa po raz kolejny.
Boże. Przepraszam cię, Coli.
Nieważne — chichot rozległ się raz jeszcze. —
W gruncie rzeczy spodziewałem się tego. Pamiętam, że nie
lubisz jego sprawiedliwości.
66
Nikt nawet na nich nie patrzył. Wyglądało na to, że jego szaleńczy skok nie zdał się
absolutnie na nic. Z miejsca, gdzie leżał na ziemi, ujrzał dwóch mężczyzn wpatrujących się w
siebie w kręgu pochodni.
— Dziś w nocy poległo wystarczająco wielu Dalrei. Nie
trzeba było dodawać następnego — stwierdził spokojnie
Levon.
Głos Diarmuida brzmiał chłodno. — W tej wojnie polegnie wystarczająco wielu, byśmy
nie mogli narażać się na większe straty, pozwalając na to, co uczynił ten człowiek.
Ta decyzja należała do nas, do avena.
Nieprawda — odrzekł Diarmuid. Po raz pierwszy pod
niósł głos. — Pozwólcie, bym przypomniał wam wszystkim,
jak mają się sprawy. Lepiej teraz niż później. Gdy Revor
otrzymał Równinę w darze dla siebie i swych dziedziców,
poprzysiągł wierność Colanowi. Nie zapominajmy o tym.
Ivor dan Banor, aven Dalrei, występuje, podobnie jak Revor,
jako lennik najwyższego króla Brenninu. Jest nim Aileron
dan Ailell, któremu ty również złożyłeś przysięgę, Levonie!
Twarz Levona zarumieniła się, lecz jego głos nie zadrżał ani na chwilę. — Nie
zapominam o tym — odparł. — Ale sprawiedliwości nie powinno się wymierzać za pomocą
strzał wypuszczanych nocą na polu bitwy.
— Nieprawda — powtórzył raz jeszcze Diarmuid. —
Na wojnie rzadko jest czas, by wymierzać ją w inny sposób.
Jaką karę — zapytał cicho — przewiduje prawo Dalrei za
to, co Doraid uczynił dziś w nocy?
To Torc udzielił mu odpowiedzi. — Śmierć — powiedział wyraźnie. — On ma rację,
Levonie.
Leżący wciąż na ziemi razem z Collem Kevin zdał sobie sprawę, że Diarmuid — który
ongiś był uczniem Lorena Srebrnego Płaszcza — dobrze o tym wiedział. Po chwili dostrzegł,
że Levon skinął głową.
— Wiem o tym — przyznał. — Jestem jednak synem
mojego ojca i nie potrafię skazywać na śmierć z taką łatwo
ścią. Czy mi wybaczysz, mości książę?
67
Zamiast odpowiedzi, Diarmuid zeskoczył z konia i podszedł do Levona. Z ceremonialnym
gestem posłużył mu jako lokaj pomagający zsiąść z siodła. Następnie dwaj mężczyźni, obaj
młodzi, obaj jasnowłosi, padli sobie w objęcia. Dalrei i ludzie z Brenninu krzyknęli głośno na
znak aprobaty.
Czuję się jak idiota! — wyznał Kevin Collowi, po
magając mu wstać.
Wszyscy się czasem tak czujemy — odrzekł ze
współczuciem rosły mężczyzna. — Zwłaszcza w towarzy
stwie Diara. Chodźmy się napić, przyjacielu. Jeźdźcy pędzą
morderczy trunek!
Faktycznie był morderczy. Było go też bardzo dużo. Nie zgadzało się to jednak z jego
nastrojem, podobnie jak pobłażliwa reakcja Diarmuida na jego nierozważny krok.
— Nie wiedziałem, że aż tak bardzo lubisz Colla! —
stwierdził książę, co wywołało salwę śmiechu w wielkim,
drewnianym domu, w którym zebrała się spora gromada.
Kevin udał, że również się śmieje. Nie przychodziła mu do głowy żadna stosowna
odpowiedź. Nigdy dotąd nie czuł się zbędny, coraz bardziej jednak zaczynało wyglądać na to,
że nie ma z niego żadnego pożytku. Zauważył, że Dave — zwany tutaj Davorem — zbił się w
grupę z Levonem, Tor-cem i wieloma innymi Dalrei, a także z długonogim nastolatkiem o
rozwichrzonych włosach, który — jak dano mu do zrozumienia — dosiadał latającego
jednorożca. Ujrzał, jak Diarmuid podniósł się i utorował sobie drogę przez skupisko
rozchichotanych kobiet, by przyłączyć się do tego zgromadzenia. Zastanowił się, czy zrobić
to samo. Wiedział, że przywitaliby go z radością, lecz z jakiegoś powodu wydało mu się to
bezcelowe. Nie miał im nic do zaoferowania.
— Jeszcze sachenu? — zapytał cichy głos przy jego
uchu. Przechylił głowę, by ujrzeć ładną, brązowowłosą
dziewczynę trzymającą kamienny puchar. Coli mrugnął
ukradkiem i przesunął się lekko na ławie, by zrobić miejsce.
Niech będzie.
68
— Proszę bardzo — odpowiedział Kevin. Uśmiechną
się. — Czy usiądziesz przy mnie?
Wśliznęła się zgrabnie na miejsce obok. — Na chwilę — odparła. — Mam obsługiwać
gości. Jeśli przyjdzie moja matka, będę musiała wstać. Na imię mi Lianę dal Ivor.
Nie miał właściwie nastroju, ale była wesoła i bystra i przez większość czasu to ona
podtrzymywała rozmowę. Z pewnym wysiłkiem, chcąc przynajmniej okazać uprzejmość,
Kevin poflirtował z nią bez przekonania przez jakiś czas.
Później zjawiła się jej matka, która okiem gospodyni dokonała przeglądu całej sali. Lianę
podźwignęła się z zaskakującym przekleństwem, by podać kilka kolejnych pucharów
sachenu. Po chwili zgromadzenie na przeciwległym końcu pomieszczenia rozeszło się i Dave
podszedł do niego.
Wyjeżdżamy wcześnie rano — oznajmił zwięźle. —
Levon chce zobaczyć się z Kim w Paras Derval.
Jeszcze jej tam nie było — sprzeciwił się Kevin.
Gereint mówi, że będzie — odparł tamten. Nie wda
jąc się w dalsze szczegóły, odszedł w noc. Zapiął płaszcz,
by uchronić się przed zimnem.
Kevin spojrzał na Colla. Obaj wzruszyli ramionami. Przynajmniej sachen był dobry.
Ocaliło to wieczór przed całkowitym spisaniem na straty.
Znacznie później wydarzyło się jednak coś jeszcze. Nie leżał w łożu zbyt długo. Zdążył
dopiero poczuć, jak ciężkie narzuty się nagrzewają, gdy drzwi otworzyły się i do środka
wśliznęła się szczupła postać ze świecą w ręku.
— Jeśli poprosisz mnie o puchar sachenu — powie
działa Lianę — rozwalę ci go na głowie. Mam nadzieję, że
tam u ciebie jest ciepło.
Postawiła świecę na niskim stole stojącym przy łożu i rozebrała się. Widział ją przez
chwilę w świetle, po czym znalazła się obok niego.
— Lubię blask świec — wyznała.
To była ostatnia rzecz, jaką któreś z nich powiedziało
69
przez dłuższy czas. Po raz kolejny, na przekór wszystkiemu, akt miłości porwał go ze sobą
tak daleko, że wydało mu się, iż światło zmieniło kolor. Zanim płomień się wypalił, ujrzał ją
nad sobą, wygiętą do tyłu niczym kabłąk w jej własnym, przekraczającym granice ludzkiego
pojmowania łuku. Powiedziałby coś wtedy, gdyby mógł.
Potem, gdy było już ciemno, wyrzekła: — Nie bój się. Zaszliśmy tak głęboko, bo
jesteśmy blisko Gwen Ystrat. A jednak stare opowieści mówią prawdę.
Potrząsnął głową. Musiał odbyć długą podróż powrotną, by móc zrobić choć tyle, a
jeszcze dłuższą, żeby przemówić. — Wszędzie — odparł. — Tak głęboko.
Zesztywniała. Nie chciał jej zranić. Jak miał to wyjaśnić? Lianę jednak pogłaskała go po
czole i wyszeptała, innym już głosem: — A więc nosisz Dun Maura w swym wnętrzu?
Gdy pogrążył się w bezładnych myślach, nazwała go innym imieniem. Chciał ją o to
zapytać. Dręczyły pytania, lecz fala już odpływała, a on dał się jej ponieść daleko,
0wiele za daleko.
Rankiem, gdy uśmiechnięty Erron obudził go potrząsaniem, już jej rzecz jasna nie było.
Nie zobaczył jej też, nim odjechali: trzydziestu ludzi z drużyny Diarmuida oraz on
1Dave, z Levonem i Torcem u boku.
Dla Dave'a podróż na północny wschód, na obszar leżący wzdłuż górnego biegu Latham,
stanowiła obietnicę ponownego spotkania. W rezultacie przyniosła mu je, podobnie jak
zemstę. Od chwili, gdy zrozumiał, że człowiekiem, którego miał sprowadzić Diarmuid, jest
Gereint z trzeciego plemienia, serce zaczęło mu walić szybko z niecierpliwości. W żaden
sposób nie mogliby powstrzymać go przed przyłączeniem się do drużyny księcia. Loren
chciał się zobaczyć z Gereintem z jakiegoś powodu, który — jak rozumiał — miał coś
wspólnego z rozwiązaniem tajemnicy zimy. Dla niego nie miało to wielkiego znaczenia.
Ważne było, że wkrótce znowu znajdzie się między Dalrei.
Drogi wiodące na wschód były oczyszczone aż do jeziora
70
Leinan, lecz gdy następnego ranka skręcili na północ, wędrówka stała się trudniejsza.
Diarmuid miał nadzieję, że dotrze do obozów przed zachodem słońca, ale przez zaspy
posuwali się naprzód powoli, a do tego jechali pod lodowaty wiatr, który dął niczym nie
powstrzymywany znad Równiny. Dave i Kevin otrzymali w Paras Derval cudownie ciepłe —
i do tego lekkie — płaszcze z tkaniny. Było oczywiste, że tutaj umieją pracować w wełnie i
suknie. Bez tych okryć zamarzliby. Nawet gdy mieli je na sobie, kiedy słońce zaszło, podróż
stała się bardzo uciążliwa. Ponadto Dave nie miał pojęcia, jak daleko od obozów się znajdują.
Nagle wszystkie myśli o zimnie zniknęły, gdyż dostrzegli pochodnie poruszające się
wśród nocy, usłyszeli piski ginących zwierząt oraz krzyki walczących ludzi.
Dave nie czekał na nikogo. Pogonił kopniakiem swego wielkiego ogiera i ruszył naprzód
ponad kopcem śniegu. Ujrzał rozciągające się z przodu pole bitwy, zaś pomiędzy sobą a
walczącymi siedzącego na koniu piętnastoletniego chłopaka, którego znał.
Diarmuid, elegancki książę, dopędził go, gdy mijali galopem Tabora, pędząc w dół
zbocza. Dave jednak niemal nie dostrzegał nikogo, gdy wpadł w najbliższe stado wilków.
Rąbał toporem w obie strony, kierując się wprost na najbliższego urgacha. Gnało go
wspomnienie zabitych nad Lle-wenmere.
Pogrążył się w bitewnym szale z zapamiętaniem. W pewnej chwili Kevin Laine znalazł
się u jego boku, trzymając w ręku pochodnię, by dostarczyć mu światła. Później usłyszał, że
w pojedynku zabił urgacha i jego wierzchowca. Powiedzieli mu też, że sześcionożne rogate
bestie nosiły nazwę slaugów. To jednak było później.
Po tym, jak Tabor pojawił się w zdumiewający sposób na niebie nad nimi, na grzbiecie
śmiercionośnego, skrzydlatego stworzenia obdarzonego własnym rogiem, który lśnił i zabijał.
Po chwili, gdy wilki umknęły, slaugi uniosły w dal ucie-
71
kających urgachów, a on zsiadł z konia i ponownie stanął twarzą w twarz ze swymi braćmi.
Brzemię zła minęło, gdy poczuł mocny uścisk Torca na swym ramieniu, a potem objęcia
Levona.
Napięcie i groza powróciły, gdy Diarmuid kazał zabić jakiegoś Dalrei za niesubordynację,
co doprowadziło do konfrontacji z Levonem. To jednak również zakończyło się szczęśliwie.
Kevin Laine, z niepojętych dla Dave'a powodów, próbował interweniować, ale wydawało się,
że nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
Pojechali do obozu i do Ivora. Nosił on teraz nowy tytuł, lecz nadal pozostał tym samym
krępym, siwiejącym mężczyzną, którego pamiętał Dave, i miał takie same, głęboko osadzone
oczy oraz ogorzałą twarz.
— Witaj w domu, Davorze — powiedział, co podnios
ło Dave'a jeszcze bardziej na duchu. — Jasna nić w cie
mności sprowadziła cię z powrotem.
Potem był sachen i dobre jedzenie przy paleniskach oraz wiele znajomych twarzy. W tym
również Lianę.
— Ile razy będę musiała odtańczyć dla ciebie zabicie
urgacha? — zapytała go zuchwale z błyskiem w oczach.
Poczuł miękki dotyk jej ust na swym policzku. Pocałowała
go, stając na palcach, nim się oddaliła.
Tabor wszedł do środka w chwilę później. Dave zapragnął uściskać chłopaka, lecz coś w
jego twarzy go powstrzymało. Powstrzymało wszystkich obecnych, nawet jego ojca. Wtedy
właśnie Ivor gestem wezwał Dave'a do grupy zgromadzonej wokół mniejszego paleniska,
pod jedną ze ścian.
Oprócz niego było tam siedmiu ludzi. Po chwili dołączył do nich ósmy — lekko
rozczochrany Diarmuid z własnym pucharem w ręku. Dave nie wiedział, co o nim sądzić. Le-
psze wrażenie robił Aileron, starszy brat, który był teraz najwyższym królem. Diarmuid
wydawał się zdecydowanie nazbyt gadatliwy. Z drugiej strony, w tempie, które narzucił
podczas podróży, czy w panowaniu nad sytuacją, jakim wykazał się w sprawie Dalrei,
którego kazał zabić, nie było
72
śladu zniewieściałości. Dave zauważył też, że Ivor nie poruszał już tej kwestii.
Ponadto Diarmuid, mimo że pił, sprawiał wrażenie w pełni opanowanego, gdy w
zwięzłych słowach przekazał, iż najwyższy król i jego pierwszy mag pragną, by szaman
Gereint pojechał z nimi do Paras Derval. Miał się tam przyłączyć do prowadzonych przez
magów poszukiwań źródła zimy, która miażdżyła powoli ich wszystkich pod swym wrogim
obcasem.
— On rzeczywiście jest wrogi — dorzucił cicho ksią
żę, który przykucnął przed ślepym Gereintem. — Liosowie
potwierdzili to, czego wszyscy się domyślaliśmy. Chcieli
byśmy wyjechać jutro, jeśli odpowiada to szamanowi i wam
wszystkim.
Ivor skinął głową w podziękowaniu za to kurtuazyjne zastrzeżenie. Nikt jednak się nie
odezwał. Wszyscy czekali na słowa Gereinta.
Dave wciąż jeszcze nie uwolnił się od niepokoju, jaki odczuwał w towarzystwie tego
pomarszczonego starca, którego puste oczodoły zdawały się w jakiś sposób zaglądać w głąb
ludzkich dusz oraz mrocznych zaułków czasu. Przypomniał sobie, że Cernan, bóg dzikich
stworzeń przemówił do Gereinta i wezwał Tabora na głodówkę prowadzącą ku zwierzęciu,
które widzieli na niebie. Ta myśl doprowadziła go do Ceinwen oraz jelenia w zagajniku
Faelinn. To był jego własny mroczny zaułek.
Odwrócił się od niego i usłyszał, jak Gereint powiedział: — Będzie nam też potrzebna
jasnowidząca.
—
Jeszcze się nie zjawiła — odparł Diarmuid.
Wszyscy spojrzeli na Dave'a. — Miała kogoś sprowa
dzić — wyjaśnił. — Wysłała nas przodem.
Kogo? — zapytał siedzący obok Ivora mężczyzna
imieniem Tulger.
Sądzę, że to ona powinna udzielić odpowiedzi —
wyszeptał Dave w przypływie rzadkiej u niego dyskrecji.
Ujrzał, że Ivor skinął głową na znak zgody.
73
Gereint uśmiechnął się półgębkiem. — To prawda — stwierdził. — Ja jednak to wiem.
Sąjuż na miejscu. Przybyli do Paras Derval przed waszym odjazdem.
To właśnie u Gereinta doprowadzało Dave'a do szaleństwa.
Diarmuid najwyraźniej się tym nie przejął. — Zapewne są z Lorenem — wyszeptał.
Uśmiechnął się, jak gdyby był to żart. Dave go nie zrozumiał. — Czy więc udasz się z nami?
— ciągnął książę, zwracając się do szamana.
— Nie do Paras Derval — odparł spokojnie Gereint.
— To za daleko dla moich starych kości.
Cóż, z pewnością... — zaczął Diarmuid.
Spotkam się z wami — kontynuował szaman, nie
zwracając na niego uwagi — w Gwen Ystrat. Jutro ruszę
do świątyni w Morvran. Wszyscy tam się udacie.
Tym razem nawet Diarmuid wyglądał na zbitego z tropu.
— Dlaczego? — odezwał się.
W którą stronę uciekły wilki? — spytał szaman, od
wracając się w stronę Torca.
Na południe — odpowiedział ciemnowłosy męż
czyzna. Zapadła cisza. Od największego z palenisk dobiegł
głośny śmiech. Dave spojrzał mimo woli w tamtą stronę.
Przeszył go nagły dreszcz, gdy zobaczył, że Lianę siedzi
obok Kevina i oboje szepczą sobie do uszu. Pociemniało
mu przed oczyma. Niech szlag trafi tego uganiającego się
za spódniczkami pozera! Dlaczego wszędzie musieli się zja
wiać powierzchowni, beztroscy Kevinowie Laine, by wszy
stko zepsuć? Pełen wzburzenia Dave nakazał sobie zwrócić
się z powrotem ku zgromadzeniu.
Wszyscy tam się udacie — powtórzył Gereint. —
A Gwen Ystrat jest najlepszym miejscem do dokonania tego,
co będziemy musieli zrobić.
Diarmuid wpatrywał się w ślepego szamana przez długą chwilę. — Zgoda — odezwał się
nagle. — Przekażę to mojemu bratu. Czy jest coś jeszcze?
— Jedna sprawa — to był Levon. — Dave, masz swój róg.
74
Róg z Pendaran. O brzmieniu, które było dźwiękiem samego Światła. — Mam —
potwierdził. Wisiał mu na piersi.
— To dobrze — stwierdził Levon. — W takim razie,
jeśli jasnowidząca jest w Paras Derval, chciałbym pojechać
tam z wami. Jest coś, co chciałbym spróbować uczynić,
zanim wyruszymy do Gwen Ystrat.
Usłyszawszy to, Ivor poruszył się niespokojnie. Zwrócił się ku swemu starszemu synowi.
— To lekkomyślność — powiedział powoli. — I ty o tym wiesz.
— Nie wiem — odparł Levon. — Wiem tylko, że da
no nam Róg Oweina. Po cóż, jeśli nie po to, byśmy zrobili
z niego użytek?
Owe słowa zabrzmiały wystarczająco rozsądnie, by uciszyć jego ojca. Nie była to jednak
bynajmniej prawda.
O czym właściwie rozmawiamy? — zapytał książę.
O Oweinie — odrzekł Levon z napięciem w głosie.
Jego twarz pojaśniała. — Chcę obudzić Śpiących i uwolnić
Dzikie Łowy!
Te słowa przyciągnęły ich uwagę, choćby tylko na chwilę.
— To pysznie! — rzucił lekko Diarmuid. Dave do
strzegł jednak, że jego oczy zalśniły, podobnie jak u Levona.
Jedynie Gereint roześmiał się. Był to cichy, niepokojący dźwięk. — To pysznie —
powtórzył szaman, chichocząc do siebie i kołysząc się w przód i w tył.
W chwilę później zauważyli, że Tabor zemdlał.
Wrócił do życia rankiem. Wyszedł na zewnątrz blady, lecz pogodny, by się z nimi
pożegnać. Dave zostałby z Dal-rei, gdyby mógł, wyglądało jednak na to, że potrzebowali go
ze względu na róg. Zresztą Levon i Torc jechali z nimi, wszystko więc było w porządku. Do
tego wkrótce mieli się spotkać ponownie w Gwen Ystrat. Miejsce, które wymienił Gereint,
nazywało się Morvran.
Myślał o śmiechu szamana, gdy ruszyli z powrotem na południe, by dojechać do traktu
wiodącego do Paras Derval w miejscu, gdzie się zaczynał, na zachód od jeziora Leinan.
75
Levon zapewniał, że podczas każdej normalnej pogody przejechaliby na przełaj przez
pastwiska północnego Brenninu. Lod i śnieg, tak wczesne o tej porze roku, uniemożliwiały
to jednak.
Kevin — niezwykle wyciszony — jechał w towarzystwie paru Judzi Diarmuida. Był wśród
nich ten, na którego w tak idiotyczny sposób rzucił się poprzedniej nocy. Dave był
zadowolony z tej sytuacji. Nie chciał mieć z nim nic do czynienia. Jeśli ludzie chcieli
nazywać jego reakcję zazdrością, to proszę bardzo. Nie miał ochoty wyjaśniać tej sprawy. Nie
zamierzał nikomu zdradzać, że sam wyrzekł się owej dziewczyny — przed Zieloną Ceinwen
w puszczy — ani też powtarzać tego, co odpowiedziała bogini. Ona należy do Torca — rzekł.
Czyżby nie miała innego wyboru? — odparła Ceinwen i roześmiała się, zanim zniknęła.
Ten epizod był jego osobistą sprawą. Na razie musiał odrobić zaległości. Opowiedzieć wszy-
stko ludziom, których od czasu rytuału w Puszczy Pendaran nazywał braćmi. Jego relacja
doprowadziła ich wreszcie do chwili na błotnistych polach wokół Stonehenge, gdy Kevin
tłumaczył strażnikom po francusku i łamaną angielszczyzną, dlaczego on i Jennifer
postanowili się migdalić na zakazany va terenie. Był to nadzwyczaj udany występ. Trwał do-
kładnie do chwili, gdy wszyscy czworo poczuli nagły wstrząs wywołany mocą, która zebrała
ich razem i cisnęła w zimny mrok przejścia między światami.
ROZDZIAŁ 6
Gdy znajomy już chłód przejścia ustąpił, Jennifer zdała sobie sprawę, że jest to ta
sama komnata, co za pierwszym razem. Nie ta sama jednak, co podczas jej drugiego
76
przejścia, gdy oboje z Paulem przedostali się na drugą stronę z takim impetem, że upadli na
kolana na pokrytych śniegiem ulicach miasta.
To tam, kiedy wciąż oszołomiony Paul dźwignął się z wysiłkiem na nogi pod kołyszącym
się szyldem gospody „Pod Czarnym Dzikiem", poczuła pierwsze bóle przedwczesnego
porodu. Następnie, gdy dotarło do niej, gdzie w jakiś sposób zdołał ich przenieść,
przypomniała sobie nagle stojącą w drzwiach sklepu nie opodal trawnika zapłakaną kobietę i
jej droga stała się zupełnie jasna.
Poszli więc do domu Vae i Darien przyszedł na świat. Miała wrażenie, że bardzo wiele się
w niej później zmieniło. Od czasu Starkadh pełno było ostrych, drażniących zachowań i
nieuzasadnionych reakcji. Świat, jej własny świat, nabrał złowróżbnych odcieni. Możliwość,
że kiedykolwiek, któregoś dnia, powróci do normalnych międzyludzkich stosunków
wydawała się śmiechu wartą, nie rokującą żadnych nadziei abstrakcją. Zniszczył ją Maugrim.
Cóż mogłoby ją uleczyć?
Potem przyszedł Paul i powiedział to, co powiedział. Ukazał, przede wszystkim swym
tonem, słaby ślad ścieżki. Bez względu na to, jak wielki mógł być Rakoth, nie był wszystkim.
Istniało coś poza nim. Nie zdołał przeszkodzić Kim w okazaniu jej pomocy.
Ani narodzinom dziecka.
Tak przynajmniej sądziła do chwili, gdy ze skurczem przerażenia ujrzała Galadana w ich
własnym świecie i usłyszała, jak zapowiedział jej śmierć, co oznaczało również śmierć
dziecka.
I wtedy ostrzegła Paula, że przeklnie go, jeśli mu się nie uda. Jak mogła coś takiego
powiedzieć? Skąd się to wzięło?
Wydawało się, że była wówczas całkiem inną osobą. Inną kobietą. Być może było tak
naprawdę, gdyż od chwili gdy dziecko narodziło się, otrzymało imię i zostało wysłane w
światy Tkacza, by stać się jej odpowiedzią na to, co z nią uczyniono, jej jedyną nie
planowaną nicią wątku rzuconą
77
w poprzek osnowy — Jennifer była zdumiona swym wewnętrznym spokojem. Nie było już
żadnych ostrych uczuć ani zadrażnień. Miała wrażenie, że nic nie sprawia jej bólu. Wszystko
było zbyt oddalone. Przekonała się, że jest w stanie kontaktować się z innymi i dokonywać
zaskakujących aktów delikatności. Nie było już porywistych wichrów, podobnie jak blasku
słońca. Zdawało się jej niekiedy, że porusza się w zwolnionym tempie przez szary krajobraz z
chmurami tego samego koloru nad głową. Czasami, lecz tylko czasami, wracało do niej
wspomnienie barwy i pełni życia niczym słaby przypływ odległego morza.
Wszystko to ją zadowalało. Nie było to zdrowie, miała na tyle rozumu, by zdawać sobie z
tego sprawę, nieskończenie jednak przewyższało stan wcześniejszy. Jeśli nie mogła być
szczęśliwa i zdrowa, mogła przynajmniej być... spokojna.
Delikatność stanowiła nieoczekiwany dar, swego rodzaju rekompensatę za zniszczoną w
Starkadh miłość i za pożądanie, które umarło.
Znoszenie dotyku było czymś trudnym — nie ostrym, palącym problemem, niemniej
jednak niełatwym zadaniem. Gdy ktoś jej dotykał, czuła, jak zwija się w sobie — mała,
krucha osoba, która ongiś była złotą Jennifer Lowell. Nawet gdy udawała — w Stonehenge,
wcześniej w nocy, gdy z Ke-vinem udało się im przekonać strażników, że są parą galijskich
kochanków szukających pogańskiego błogosławieństwa kamieni — nawet wtedy trudno jej
było poczuć jego usta na swych ustach, zanim zjawili się strażnicy. Niemożliwe zaś było, aby
tego nie wyczuł. Przed Kevinem niełatwo było coś ukryć. Jak jednak z tej szarej, spokojnej
krainy, po której wędrowała, można było powiedzieć byłemu kochankowi, i to najczulszemu
ze wszystkich, że w Starkadh obejmował ją on, ohydny i zniekształcony, a z jego odciętej ręki
skapywała czarna krew, która parzyła jej ciało? Jak wytłumaczyć, że nie można było cofnąć
się poza to ani ruszyć stamtąd naprzód?
78
Pozwoliła, by Kevin ją obejmował. Udawała pełną zawstydzenia trwogę, gdy zjawili się
strażnicy, uśmiechała się i wydymała w milczeniu usta, zgodnie z instrukcją, podczas gdy
Kevin rozpoczął swe gorączkowe, bezładne wyjaśnienia.
Później poczuła, że zbliżyli się. Ogarnął ją chłód. Przechwyciła ich Kim. Znaleźli się w tej
komnacie, ich pierwszej komnacie w Paras Derval i znowu była noc.
Gobelin był ten sam. Tym razem pochodnie się paliły, mogli więc przyjrzeć mu się jak
należy. Było to oszałamiająco wykonane wyobrażenie Iorwetha Założyciela w Lesie Boga,
przed Letnim Drzewem. Jennifer, Kevin i Dave obrzucili go spojrzeniem, po czym wszyscy
troje popatrzyli instynktownie na Paula.
Ten prawie się nie zatrzymał, by popatrzeć na gobelin. Ruszył szybko w stronę nie
strzeżonych drzwi. Jennifer przypomniała sobie, że poprzednio stał tam strażnik i Matt Soren
rzucił nożem.
Tym razem Paul wszedł na korytarz i zawołał cichym głosem. Rozległ się donośny szczęk
broni. W chwilę później nadbiegł wystraszony chłopiec w za dużej zbroi, który niezbyt
pewnie dzierżył w dłoniach naciągnięty hak.
— Znam cię — oznajmił Paul, ignorując tę broń. —
Jesteś Tara. Byłeś królewskim paziem. Czy mnie pamiętasz?
Łuk opuścił się. — Pamiętam, panie. Grałeś w tabael. Jesteś...
Na twarzy chłopca malował się zachwyt.
Tak, jestem Pwyll — odparł po prostu Schafer. —
Czy zostałeś teraz strażnikiem, Tarnie?
Tak, panie. Czy...
Dlaczego nie zaprowadzisz nas do niego? — zapy
tał Paul. Kevin zwrócił uwagę na szorstki ton w głosie Scha-
fera. Przypomniał sobie, że słyszał go już wcześniej. Podczas
ich poprzedniego spotkania między Paulem i Aileronem pa
nowało niezaprzeczalne napięcie. Najwyraźniej istniało ono
nadal.
79
Podążyli za chłopcem przez pajęczynę korytarzy. Zeszli kamiennymi schodami o jedną
wietrzną kondygnację w dół. Wreszcie dotarli do pary drzwi, które pamiętał jedynie Paul.
Tarn zapukał i oddalił się. Obrzuciwszy ich zdumionym spojrzeniem, wysoki strażnik
wpuścił przybyłych do środka.
Paul ujrzał, że komnata zmieniła się. Zdjęto wspaniałe draperie. Na ich miejsce
powieszono szereg większych i mniejszych map. Zniknęły również głębokie fotele, które
pamiętał. Zamiast nich stały tam teraz liczne drewniane krzesła oraz długa ława.
Nigdzie nie było też widać szachownicy z jej pięknie rzeźbionymi figurami. Pośrodku
komnaty znajdował się natomiast wielki stół, na którym spoczywała olbrzymia mapa
Fionavaru. Nachylony nad nią, zwrócony plecami do drzwi, stał mężczyzna średniego
wzrostu, odziany w proste, brązowe szaty. Włożył na koszulę futrzaną kamizelkę, by uchro-
nić się przed zimnem.
Kto to, Shainie? — zapytał, nie przerywając oglę
dzin mapy.
Jeśli się odwrócisz, będziesz mógł sam zobaczyć —
odezwał się Paul Schafer, zanim strażnik zdążył odpowie
dzieć.
Aileron odwrócił się, bardzo szybko, niemal zanim głos Paula zdążył ucichnąć. W oczach
widocznych nad jego brodą pojawił się gorący błysk, który trzech z nich pamiętało.
Chwała Mórnirowi! — zawołał najwyższy król. Po
stąpił ku nim kilka kroków. Nagle zatrzymał się. Wyraz jego
twarzy uległ zmianie. Przenosił wzrok od jednego z przy
byłych do drugiego. — Gdzie ona jest? — krzyknął Ai
leron dan Ailell. — Gdzie moja jasnowidząca?
Przybędzie — odrzekł Kevin, przesuwając się do
przodu. — Sprowadzi kogoś ze sobą.
Kogo? — warknął Aileron.
Kevin popatrzył na Paula, który potrząsnął głową. — Powie ci sama, jeśli jej się uda.
Sądzę, że tylko ona może to uczynić, Aileronie.
80
Król popatrzył wilkiem na Paula, jak gdyby miał zamiar drążyć temat dalej. Nagle jednak
jego twarz złagodniała. — Bardzo dobrze — powiedział. — O ile rzeczywiście przybędzie.
Jest... mi bardzo potrzebna — po chwili w jego głosie pojawił się gorzki ton. — Jestem w
tym kiepski, prawda? Zasłużyliście wszyscy na uprzejmiejsze przywitanie. A to jest Jennifer?
Podszedł bliżej i zatrzymał się przed nią. Przypomniała sobie jego brata i pierwsze z nim
spotkanie. Ten brat, skromny i pełen rezerwy, nie nazywał jej brzoskwinią ani nie nachylał
się, by ucałować jej dłoń. Zamiast tego powiedział ze skrępowaniem: — Cierpiałaś za naszą
sprawę. Przykro mi z tego powodu. Czy czujesz się już dobrze?
— Wystarczająco — odparła. — Przybyłam tutaj.
Odszukał wzrokiem jej oczy. — Dlaczego? — zapytał.
Celne pytanie. Nikt jej go dotąd nie zadał, nawet Kim.
Istniała na nie odpowiedź, Jennifer jednak nie zamierzała udzielać jej teraz temu młodemu,
grubiańskiemu królowi Brenninu. — Dotarłam już daleko — odparła spokojnie,
odwzajemniając jego spojrzenie swymi jasnozielonymi oczyma. — I będę się nadal trzymała
tego kursu.
Mężczyźni bieglej si w postępowaniu z kobietami spuszczali wzrok, gdy spojrzała im w
oczy Jennifer. Aileron odwrócił się. — Dobrze — powiedział, wracając do leżącej na stole
mapy. — Możesz nam pomóc. Będziesz musiała opowiedzieć wszystko, co zapamiętałaś ze
Starkadh.
Hej! — zawołał Dave Martyniuk. — To nie jest
w porządku. Ona tam wiele wycierpiała. Stara się zapo
mnieć!
Potrzebna nam ta wiedza — odparł Aileron. Spoj
rzenia mężczyzn potrafił wytrzymać.
I nie dbasz o to, w jaki sposób ją zdobędziesz? —
zapytał Kevin z nutą groźby w głosie.
Raczej nie — odrzekł król. — Nie podczas tej
wojny.
Ciszę przerwała Jennifer. — Proszę bardzo — rzekła.
81
I
— Powiem wszystko, co pamiętam. Ale nie tobie.., — wskazała na króla — ...ani, obawiam
się, żadnemu z was. Pomówię o tym z Lorenem i z Mattem. Z nikim innym.
Mag postarzał się od chwili, gdy widzieli go po raz ostatni. Wśród szpakowatych włosów
jego brody i głowy było teraz więcej bieli, a bruzdy na twarzy pogłębiły się. Oczy jednak
wyglądały tak samo, jak zawsze: rozkazujące i pełne współczucia zarazem. Matt Sóren zaś
nie zmienił się w ogóle. Nawet wykrzywiony grymas, który służył krasnoludowi jako
uśmiech, pozostał taki sam.
Wszyscy jednak odgadli jego znaczenie. Po opryskliwo-ści Ailerona przywitanie, jakie
zgotował im mag i jego źródła, wyznaczyło dla nich wszystkich moment prawdziwego
powrotu do Fionavaru. Gdy Matt ścisnął jej dłoń pomiędzy dwiema swoimi, pokrytymi
zgrubiałą skórą, Jennifer rozpłakała się. — Nic nie wiedzieliśmy — odezwał się szorstkim
głosem Loren Srebrny Płaszcz. — Nawet tego, czy cię wyciągnęła. I tylko Jaelle usłyszała
ostatnie ostrzeżenie na temat Starkadh. To ocaliło życie wielu. Przypuścilibyśmy atak.
A potem nadeszła zima — wtrącił Aileron. — I nie
było nadziei na ofensywę ani na nic innego. Nie byliśmy
w stanie zrobić czegokolwiek.
Moglibyśmy poczęstować naszych gości winem —
zauważył zgryźliwym tonem krasnolud.
Shainie, przynieś kilka pucharów i obsłuż każdego,
kto tego zapragnie — powiedział nieobecnym tonem Aile
ron. — Bardzo potrzebujemy Kim — ciągnął. — Musi
my się dowiedzieć, w jaki sposób Maugrim panuje nad zimą.
Nie jest to rzecz, której potrafiłby dokonać uprzednio. Lio-
sowie to potwierdzili.
Sprawia, że jest ostrzejsza? — zapytał z powagą
w głosie Paul.
Zapadła cisza. Przerwał ją Loren. — Nie zrozumiałeś tego — powiedział cicho. — On ją
wywołuje. Całkowicie
82
zwichrował pory roku. Te śniegi leżą tu od dziewięciu mi sięcy, Pwyllu. Za sześć nocy
nadejdzie wigilia przesileń letniego.
Wyjrzeli przez okno. Szkło pokrywał lód. Znowu zacz padać śnieg. Wokół murów
zawodził przenikliwy wiche Choć w komnacie płonął ogień w dwóch kominkach i wszi
dzie były pochodnie, panował tu dotkliwy chłód.
O Boże! — zawołał nagle Dave. — Co się dzie
z Dalrei?
Zebrali się niedaleko Latham — odpowiedział L(
ren. — Plemiona i eltory.
W tym jednym zakątku? — wykrzyknął Dave. -
Cała Równina należy do nich!
Nie w tej chwili — odparł Aileron. W jego głosi
brzmiał bezsilny gniew. — Nie, dopóki trwa ta zima.
Czy możemy ją powstrzymać? — zapytał Kevin.
Nie możemy, dopóki nie dowiemy się, w jaki sposó
ją wywołuje — wyjaśnił Loren.
A do tego potrzebna wam jest Kim? — wtrącił si
Paul. Oddalił się od pozostałych, by stanąć przy oknie.
I ktoś jeszcze. Chcę sprowadzić tutaj Gereinta, sza
mana Ivora. Żeby się przekonać, czy wszyscy wspólnie zdo
łamy przebić się przez zasłonę ze śniegu i lodu, by odnaleź
ich źródło. Jeśli nam się nie uda — ciągnął mag — mo
żerny przegrać wojnę, zanim jeszcze się zacznie. A tej wojn;
przegrać nam nie wolno.
Aileron nie powiedział nic. Wszystko wyrażały jegc oczy.
W porządku — odezwała się ostrożnie Jennifer. —
Myślę, że Kim jest już w drodze. Mam taką nadzieję. Tym
czasem jednak mam chyba coś do powiedzenia Lorenow
i Mattowi.
Teraz? — zapytał Kevin.
Dlaczego nie? — uśmiechnęła się, choć nie był te
swobodny uśmiech. — Napiję się tylko trochę tego wina.
Shainie. Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu.
83
Jennifer, mag i jego źródło oddalili się do wewnętrznej komnaty. Pozostali popatrzyli na
siebie.
Gdzie Diarmuid? — zapytał nagle Kevin.
A jak ci się zdaje? — odrzekł Aileron.
W jakieś pół godziny wcześniej, wkrótce po tym, jak Matt i Loren udali się do pałacu,
Zervan z Seresh leżał na swym łożu w domu magów. Nie spał.
Nie miał już właściwie nic do roboty. Rozpalił ogień w kominku frontowego pokoju na
tyle mocno, że powinien wytrzymać całą noc. Wiedział też, że jeśli Brock wróci przed
pozostałą dwójką, dołoży dla nich oparu.
Życie służącego magów nigdy nie było trudne. Był z nimi już od dwudziestu lat, od
chwili, gdy powiedzieli mu, że on sam nie został skrojony z magicznej tkaniny. Nie było to
niespodzianką. Wyczuł to bardzo wcześnie. Polubił jednak wszystkich trzech, nawet — choć
było to gorzkie wspomnienie — Metrana, który był zdolny, zanim stał się stary, zanim okazał
się zdrajcą. Polubił też Paras Derval, energię tego miasta i bliskość pałacu. Przyjemnie było
znajdować się w centrum spraw.
Gdy Teymon poprosił go o to, Zervan z przyjemnością pozostał tu, by służyć magom.
Po dwudziestu latach pierwotna sympatia przerodziła się w coś przypominającego miłość.
Tych czterech, którzy pozostali, Loren i Teyrnon, Matt i Barak byli właściwie jedyną rodziną,
jaką miał Zervan. Czuwał nad nimi nieustannie, dbając o wszystkie drobiazgi z nieubłaganą
skrupulatnością.
Poczuł przelotny niepokój, gdy rok temu przybył Brock z Banir Tal, by z nimi
zamieszkać. Choć jednak ten nowy krasnolud niewątpliwie zajmował wysoką pozycję wśród
swych współplemieńców, był skromny i nie miał wielkich wymagań. Zervan pochwalał jego
widoczne poświęcenie dla Matta Sórena. Zawsze uważał, że Matt za bardzo się eksploatuje.
Dobrze było mieć pod ręką Brocka, który go popierał i podzielał jego opinię.
To dzięki przybyszowi Zervan zrozumiał przyczynę wy-
84
stepujących niekiedy u Matta ataków głębokiej melancho połączonej z milczeniem
uderzającym nawet u kogoś z r tury małomównego. Teraz stało się to dla Zervana jasi Matt
Sóren, który ongiś był królem pod Banir Lók, stav się milczący i ponury, gdy walczył z
nieustannym przyc ganiem Calor Diman, Kryształowego Jeziora. Wszyscy k Iowie
krasnoludów, wyjaśnił mu Brock, musieli spędzić ti pełni księżyca u brzegu tego, położonego
między blizn czymi szczytami, jeziora. Jeśli przeżyli to, co ujrzeli, i : chowali zdrowe
zmysły, mogli sięgnąć po Diamentową i ronę. Brock mówił też, że nigdy nie uwalniali się
pokrewnego pływom zewu Calor Diman. Zervan zrozum że to właśnie ów zew budził nocami
źródło Lorena, j zbliżał się czas pełni. Matt chodził wtedy po pokoju mia wym krokiem w
obie strony i nie spał aż do świtu.
Dziś w nocy jednak to sam Zervan nie mógł spać. Iv był w pałacu z Lorenem. Brock
przeprosił go taktów i udał się „Pod Czarnego Dzika". Często robił podobne i czy, by
zostawić maga i źródło samych. Zervan, który sam w domu, nie spał, ponieważ już
dwukrotnie usłyszai oknem jakiś dźwięk.
Za trzecim razem zerwał się z łoża, ubrał i poszedł z dać sprawę. Mijając frontowy pokój,
wrzucił jeszcze ki szczap drewna do obu kominków, po czym uzbroił się w i kij. Otworzył
drzwi i wyszedł na ulicę.
Panował tam przejmujący chłód. Jego oddech zamar Nawet przez rękawice wyczuwał,
jak ziębną mu konius palców. Przywitał go jedynie wiatr i nienaturalny śn Skierował się
wzdłuż ściany budynku na zaplecze, g( znajdowały się sypialnie. Wydawało mu się, że
słyszał dźwięk właśnie tam.
Kot — pomyślał, posuwając się z chrzęstem przez śr leżący między ich domem a
sąsiednim. — Zapewne szałem kota.
Na śniegu przed nim nie było żadnych śladów. Ni uspokojony, minął tylny narożnik.
85
Zdążył zobaczyć, co to było, poczuć, jak jego umysi zmaga się z niemożliwością, i
zrozumieć, dlaczego nie ujrzai na śniegu odcisków stóp.
Nie zdążył jednak zawołać, krzyknąć czy udzielić jakiegokolwiek ostrzeżenia.
Długi palec sięgnął w jego stronę. Dotknął go i Zervan umarł.
Po przyprawiającym o odrętwienie wietrze i pokrytych lodem zdradzieckich ulicach,
gorąco panujące „Pod Czarnym Dzikiem" przywiodło Kevinowi na myśl piekło. Ta-werna
była zatłoczona pokrzykującymi, spoconymi ludźmi. Palił się tam ogień w przynajmniej
czterech wielkich kominkach, a także niezliczone pochodnie zatknięte wysoko na ścianach.
Było tu niemal dokładnie tak, jak to zapamiętał: gęsty, spowijający wszystko dym, woń
mięsa piekącego się nad kuchennymi paleniskami oraz nieustanny, dręczący hałas. Gdy
wszyscy trzej przepchnęli się przez drzwi, Kevin zdał sobie sprawę, że wydawało się, iż w
tawernie panuje jeszcze większy tłok niż w rzeczywistości, ponieważ większość gości
ścisnęła się w wielki krąg otaczający pustą przestrzeń na jej środku. Stoły podniesiono z
kozłów i odwrócono, a ławy ułożono w stosy, by zrobić więcej miejsca.
Dave posłużył im jako potężny taran. Kevin i Paul przepchnęli się w ślad za nim na czoło
ciżby tłoczącej się przy drzwiach. Gdy już tam dotarli, wśród trącających ich łokci i
rozlewanego piwa, Kevin ujrzał, że wewnątrz utworzonego przez tłum kręgu stoi krzepki,
rudowłosy mężczyzna. Dźwigał on mniejszą postać, spoczywającą na jego ramionach.
Naprzeciwko tej dwójki, wydając z siebie wojowniczy ryk, który w jakiś sposób przebijał
się przez cały ten rejwach, stała ogromna, ludzka góra — Tegid z Rhoden. Na jego ramionach
siedział roześmiany Diarmuid, książę Brenninu.
Kevin, który sam zaczynał się śmiać, dostrzegł, że w całym tłumie gorączkowo zawierano
zakłady. Obie pary krążyły ostrożnie wokół siebie. Nawet podczas wojny! — po-
86
myślał, spoglądając na księcia. Ludzie stali na stołach, by lepiej widzieć. Inni weszli na
piętro, by obserwować bitwę z góry. Kevin zauważył stojących na barze Carde'a i Errona.
Obaj mieli pełne garście kartek z zawartymi zakładami. Obok nich, po sekundzie, rozpoznał
Brocka, krasnoluda, który przyniósł im wiadomość o zdradzie w Eridu. Był starszy od Marta
i miał jaśniejszą brodę. Śmiał się w głos, co Matt Sóren robił bard-j rzadko. Wszystkie oczy
skierowane były na walczących. Nikt jeszcze nie rozpoznał trzech przybyszów.
-— Poddajcie się, intruzi z Północnej Twierdzy! — ryknął Tegid. Kevin nagle coś
zrozumiał.
— To są ludzie Ailerona! — krzyknął do Dave'a i Pau-
la, gdy Tegid, utykając, rzucił się chwiejnym krokiem
w stronę pary przeciwników.
Potężny mężczyzna stojący naprzeciwko usunął się zgrabnie na bok i zanoszący się
śmiechem Diarmuid ledwie zdołał uniknąć uścisku drugiego jeźdźca, który usiłował ściągnąć
go na dół. Tegid zakończył swój bieg, wpadając na stół po przeciwległej stronie pierścienia,
co spowodowało spustoszenie wśród widzów i omal nie wysadziło księcia z siodła.
Odwrócił się powoli z chrapliwym oddechem. Diarmuid pochylił głowę i wypowiedział
do ucha swego niepewnego wierzchowca serię instrukcji. Tym razem ruszyli naprzód
ostrożniej. Tegid posuwał się chwiejnym krokiem po pokrytej matami podłodze, rozstawiając
szeroko nogi, by zachować równowagę.
— Ty pijany wielorybie! — prowokował go jeździec
przeciwnika.
Tegid przerwał swój uważny marsz i spojrzał na niego z poczerwieniałą z gniewu twarzą.
Nagle, wciągnąwszy powietrze w miechy swych płuc, wrzasnął ogłuszająco głośno: — Piwa!
Usługująca dziewczyna natychmiast pognała ku nim z dwoma pienistymi pintami.
Diarmuid i Tegid wysuszyli kufle długim łykiem.
87
— Dwanaście! — krzyknęli jednocześnie Carde i Er-
ron z blatu baru. Pojedynek najwyraźniej trwał już od pew
nego czasu. Diarmuid cisnął swój cynowy kufel dziewce,
podczas gdy Tegid rzucił swój przez ramię. Jakiś gość uchy
lił się szybko i spadł ze stołu, na którym stało łącznie z nim
pięciu mężczyzn. Do tej chwili.
Tego już było za wiele dla Kevina Laine'a.
W chwilę później para z Północnej Twierdzy została w niewybaczalny sposób powalona
przez atak od tyłu. Nie był on misterny. Po prostu zwalono ich na podłogę. Gdy wycia i
krzyki przeszły w nieopisany tumult, Kevin, usadowiony pewnie na szerokich ramionach
Dave'a, zwrócił się w stronę pary spod Dzika.
— Teraz wy! — krzyknął.
Tegid miał jednak inne plany. Wydał z siebie ryk radości i pognał z rozwartymi
ramionami w stronę Dave'a. Schwycił go w potężnym, niedźwiedzim uścisku, po czym —
niezdolny dokonać czegoś tak skomplikowanego, jak zatrzymanie się — powalił całą
czwórkę na podłogę, gdzie utworzyli splątany stos pijanych ciał.
Gdy już się tam znaleźli, zaczął okładać obu przybyłych gwałtownymi razami, które — w
co Kevin nie wątpił — miały być wyrazem uczucia i radości, były jednak wystarczająco
potężne, by sala zawirowała przed jego oczami. Śmiał się bez tchu w piersiach, usiłując
odeprzeć wylewność Tegida, gdy usłyszał, że Diarmuid szepcze mu coś do ucha.
Niezła robota, mój przyjacielu Kevinie — książę nie
ucierpiał nawet w najmniejszym stopniu. — Bardzo bym
nie chciał przegrać. Skoro jednak znaleźliśmy się na podło
dze, mamy pewien problem
Jaki?
Ton jego głosu świadczył o powadze sytuacji.
— Już od godziny, siedząc na plecach Tegida, miałem
oko na kogoś, kto stoi przy drzwiach. Obawiam się, że to
nieznajomy. Nie przejmowałem się tym zbytnio, ponieważ
liczyłem, że zamelduje, iż jesteśmy kiepsko przygotowań do wojny.
Jakiego rodzaju nieznajomy?
Miałem nadzieję przekonać się o tym później. Skore
jednak się tu zjawiliście, to zmienia postać rzeczy. Nie chcę
by przekazał wiadomość, że Kim i Paul wrócili.
Kim nie wróciła. Paul jest tutaj.
Gdzie? — zapytał ostrym tonem książę.
Przy drzwiach.
Otaczało ich wtedy mnóstwo ludzi: Carde i Erron, Col] i sporo kobiet. Zanim przedarli się
do drzwi, było już za późno, by mogli cokolwiek zrobić.
Paul obserwował walkę z lekkim oszołomieniem. Wydawało się, że naprawdę nic nie
mogło rozbudzić w Diar-muidzie poczucia odpowiedzialności. Niemniej jednak książę był
czymś więcej niż nicponiem. Podczas krótkiego czasu, jaki spędzili tu wiosną, dowiódł tego
zbyt wiele razy, by można jeszcze było mieć w tej sprawie wątpliwości.
Wiosną. Właściwie wiosną zeszłego roku, jeśli zbliżało się letnie przesilenie. To nad tym
faktem zastanawiał się Paul, oraz nad znaczeniem tej okrutnej, sztucznie podtrzymywanej
zimy. Szczególnie zaś nad czymś, co zauważył podczas wędrówki przez śniegi z pałacu do
tawerny.
Nawet pośród tego pandemonium jego myśli zaprzątały ukryte znaczenia i abstrakcje.
Jedynie kącikiem oka dostrzegł, że Kevin wgramolił się na plecy Dave'a i obaj rzucili się do
ataku, by powalić parę z Północnej Twierdzy od tyłu.
Ryk, który rozległ się później, przykuł jego uwagę. Paul uśmiechnął się, gdy ogarnął
wzrokiem tę scenę. Zabawny, obłąkańczo wesoły Kevin Laine, na swój sposób równie
niepohamowany jak Diarmuid i równie pełen życia.
Jego uśmieszek przeszedł w głośny śmiech, gdy ujrzał, jak Tegid pognał z łoskotem
naprzód, by objąć Dave'a w potężnym uścisku. Następnie Paul skrzywił twarz, gdy wszyscy
czterej runęli z hukiem na podłogę.
89
Ponieważ ta scena przyciągnęła i pochłonęła jego uwagę, nawet nie zauważył odzianej w
płaszcz z kapturem — mimo panującego „Pod Czarnym Dzikiem" palącego gorąca —
postaci, która kierowała się w jego stronę.
Dostrzegł ją jednak ktoś inny. Ktoś, kto zobaczył Kevina oraz Dave'a i domyślił się, że
może tu być też Paul. Gdy tylko postać w płaszczu znalazła się przed jego obliczem, ten ktoś
stanął pomiędzy nimi.
— Chwileczkę, siostro! On najpierw będzie mój — odezwała się brązowowłosa Tiene. —
Możesz zaprowadzić innych do swego łoża, gdziekolwiek je masz, ale on jest dla mnie. Dziś
w nocy, na górze.
Paul odwrócił się i ujrzał drobną, ładną dziewczynę, której łzy sprawiły rok temu, że
przerwał akt miłosny i wyszedł w rozgwieżdżoną noc, a potem, gdy usłyszał pieśń, która nie
była przeznaczona dla niego, ruszył ku Letniemu Drzewu.
I dlatego, że był na Drzewie i zachował życie, że Bóg go odesłał, postać w płaszczu —
która faktycznie była kobietą, choć nie siostrą żadnej śmiertelniczki — przybyła tu go zabić.
Lecz głupia, wścibska dziewczyna stanęła między nimi. Spod płaszcza wychynęła dłoń,
która dotknęła Tiene jednym, długim palcem. Nie zrobiła nic więcej, ale dziewczyna
wciągnęła głośno powietrze, gdy lodowaty, paraliżujący ból przeszył jej ramię w miejscu
dotyku. Poczuła, że pada na podłogę. W tej samej chwili wyciągnęła drugą rękę, do której
zimno jeszcze nie dotarło, i ściągnęła kaptur z twarzy tamtej.
Było to oblicze ludzkie, lecz nie do końca. Skóra tak biała, że niemal niebieska.
Wyczuwało się, że w dotyku byłaby lodowata. Kobieta w ogóle nie miała włosów. Jej oczy
były koloru księżyca odbijającego się w lodzie, lodzie lodowców, i wystarczająco zimne, by
tchnąć zimę w serca tych, którzy w nie spojrzeli.
Ale nie w serce Paula. Odwzajemnił jej spojrzenie i dostrzegł, że cofnęła się na moment
przed czymś, co wyczytała w głębi jego oczu. Co niewiarygodne, wydawało się, że nikt
90
wokół nich nie zauważył niczego, nawet upadku Tiene. Dziś w nocy w tawernie wiele osób
padało na podłogę.
Ale .tylko jedna osoba usłyszała, jak przemówił kruk. Był nią Paul. Myśl, Pamięć.
Wiedział, że tak brzmią ich imiona. Oba były z nim na Drzewie, na samym końcu, gdy
przyszła Bogini, a potem Bóg.
I w chwili, gdy zjawa stojąca przed nim wróciła do siebie i ruszyła na niego, by go
powalić, tak jak zrobiła to z Tiene, Paul usłyszał kruki i wyśpiewał przekazane mu słowa.
Brzmiały one tak:
Biała przeze mnie mgła płynie, Bielsza niż ziemie są twoje. Spętać cię
może twe imię, Gdy usta wyrzekną je moje.
Przerwał. Wokół nich dwojga, mocy pierwszego świata, a co za tym idzie wszystkich
światów, nie ustawało oszalałe pandemonium. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.
Paul przemawiał cichym głosem, widział jednak, że każde słowo rani ją boleśnie. Później,
równie cicho jak poprzednio, lecz z naciskiem wypowiadając każdą sylabę, gdyż była to
magia stara i głęboka, nie ustępująca pod tym względem żadnej innej, powiedział: — Jestem
Panem Letniego Drzewa. Moje imię nie jest tajemnicą i nie można mnie nim spętać.
Miała czas. Mogła poruszyć się, by go dotknąć i zamrozić mu serce. Jego słowa
powstrzymały ją jednak. Jego spojrzenie przykuło jej lodowate oczy. Usłyszała, jak mówi: —
Jesteś daleko od Pustkowi i od swej mocy. Przeklnij tego, kto cię tu przysłał, i odejdź, gdyż
nazywam cię twoim imieniem, Fordaetho z Riik!
Rozległ się krzyk, który nie był krzykiem, płynący z gardła ludzkiego, a zarazem
nieludzkiego. Wzniósł się niczym ranne stworzenie, rozpoczął własny, monstrualny lot i
niemal całkowicie powstrzymał wszelkie inne dźwięki „Pod Czarnym Dzikiem".
91
W chwili, gdy ostatnia płaczliwa wibracja ucichła, pozostawiając pełną przerażenia ciszę,
na podłodze przed Pau-iem pozostał tylko pusty płaszcz. Twarz mężczyzny pobladła z
napięcia i znużenia. Jego oczy były świadectwem, że ujrzał wielkie zło.
Kevin i Diarmuid pognali ku niemu. Dave wraz z pozostałymi podążał tuż za nimi.
Tawerna eksplodowała przerażonym, pełnym pytań życiem. Nikt z jego przyjaciół się nie
odzywał. Patrzyli na Paula, który przykucnął przy leżącej na podłodze dziewczynie. Zsiniała
już od głowy aż do stóp. Porwała ją w swe szpony lodowata śmierć, która była przeznaczona
dla niego.
Wreszcie się podniósł. Ludzie księcia zrobili dla nich
miejsce. Teraz, na skinienie głowy Diarmuida, dwóch z nich
podźwignęło martwą dziewczynę i wyniosło ją w noc, która
była zimna, lecz nie tak zimna, jak ona.
*
— Owoce zimy, mości książę — odezwał się Paul. —
Czy słyszałeś opowieści o królowej Riik?
Na twarzy Diarmuida nie było widać śladu niczego poza skupieniem. — Tak jest.
Fordaetha. Legendy mówią, że to najstarsza z mocy Fionavaru.
Jedna z nich — wszyscy odwrócili się, by spojrzeć
na ponurą twarz krasnoluda Brocka. — Jedna z najstar
szych mocy — ciągnął krasnolud. — Pwyllu, w jaki spo
sób Fordaetha dotarła tu z Pustkowi?
Wraz z lodem, który stamtąd przyszedł — odparł
Paul. — Owoce zimy — powtórzył z goryczą.
Zabiłeś ją, Paul?
To był Kevin. Na jego twarzy widniało jakieś gorące, dręczące uczucie.
Władza — pomyślał Paul. Przypomniał sobie starego króla, którego miejsce zajął na
Drzewie. — Nie zabiłem — powiedział tylko. — Nadałem jej imię drogą inwokacji. To ją
odegnało. Przez długi czas nie przybierze żadnej postaci, a przez jeszcze dłuższy nie opuści
Pustkowi, nie jest jednak martwa i nadal służy Maugrimowi. Gdybyśmy znaj-
92
dowali się dalej na północ, nie dałbym sobie z nią rady. N miałbym żadnych szans. Był
bardzo znużony.
— Dlaczego mu służą? — usłyszał Dave'a Martynii
ka. W jego głos wcieliło się pragnienie zrozumienia.
Znał odpowiedź również na to pytanie. Wyczytał j w oczach Fordaethy. — Obiecał jej
lód. Lód tak daleko n południu. Aż tak wiele zimowego świata, którym mogłab rządzić.
Pod jego władzą — dorzucił cicho Brock. — RzŁ
dzić pod jego władzą.
Och, tak — zgodził się Paul. Pomyślał o Kaeni
i Blódzie, braciach, pod których przewodnictwem równie
krasnoludowie stali się sługami Maugrima. Wyczytał tę sa
mą myśl z twarzy Brocka. — Wszystko znajdzie się poi
jego władzą i to na zawsze. Nie możemy przegrać tej wojn>
Tylko Kevin, który znał go najlepiej, dosłyszał despera cję w głosie Paula. Patrzył, razem
ze wszystkimi, jak Schafe odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się n; chwilę
wystarczającą, by zdjąć płaszcz i cisnąć go na pod łogę. Pod spodem miał jedynie koszulę.
Jest coś jeszcze — dorzucił Paul. — Niepotrzebna
mi kurtka. Ta zima nie może mnie dotknąć. Co prawda
niewiele nam z tego.
Dlaczego?
To Kevin go zapytał, w imieniu ich wszystkich.
Schafer wszedł już w śnieg, zanim odwrócił się, by udzielić odpowiedzi. — Dlatego, że
poznałem jej smak na Drzewie, podobnie jak wszystkich innych postaci śmierci.
Drzwi zatrzasnęły się za nim, odcinając ich od wiatru i sypiącego śniegu. Stali w jasnej,
pełnej wrzawy tawernie. Zewsząd otaczały ich ciepło i wesołe towarzystwo. We wszystkich
światach niewiele można było znaleźć cenniejszych rzeczy.
Mniej więcej w tym samym czasie gdy Paul opuszczał gospodę, Loren Srebrny Płaszcz i
jego źródło wracali do
93
r
znajdującego się w mieście domu magów. Żaden z nich nie był odporny na zimno, a choć
śnieg przestał padać, wiatr się nie uspokoił i zaspy gdzieniegdzie sięgały krasnołudowi aż do
piersi. Na górze widniały letnie gwiazdy lśniące jasno ponad zimowym światem, lecz żaden
z nich nie podnosił wzroku. Nic też nie mówili.
Wysłuchali tej samej opowieści, obaj więc żywili takie same uczucia: wściekłość na to, co
uczyniono kobiecie, którą przed chwilą zostawili w pałacu, litość dla bólu, którego nie mogli
uleczyć, oraz miłość — w obu z nich — do piękna, które nie zaprzestało walki w
najmroczniejszym z miejsc. W Matcie Sórenie żyło też coś jeszcze, gdyż to krasnolud, Blód,
splugawił ją, gdy Maugrim już skończył. Nie wiedzieli o Darienie.
Wreszcie dotarli do domu. Teyrnon i Barak przebywali gdzie indziej, a Brock gdzieś
wyszedł. Zapewne był z Diar-muidem. Dzięki temu mieli dla siebie dużo miejsca. Przyjęli
zasadę, że każdej nocy będą spać w mieście, by przekonać mieszkańców Paras Derval, że
ważne osobistości królestwa nie ukrywają się za murami pałacu. Zervan rozpalił ogień w
kominkach, zanim położył się do łóżka, w domu było więc cudownie ciepło. Mag podszedł
do największego z kominków, znajdującego się we frontowym pokoju. Krasnolud napełnił
dwa kielichy płynem o kolorze bursztynu.
Usheen, by rozgrzać serce — zacytował Matt, wrę
czając kielich Lorenowi.
Moje jest dziś w nocy zimne — odparł wysoki mag.
Pociągnął łyk i skrzywił twarz. — Gorzkie ciepło.
Dobrze ci zrobi.
Krasnolud osunął się na niskie krzesło i zaczął ściągać buty.
Czy powinniśmy sięgnąć ku Teyrnonowi?
Co mielibyśmy mu przekazać? — zapytał Matt,
unosząc głowę.
— Jedyną rzecz, której się dowiedzieliśmy.
Obaj popatrzyli na siebie w milczeniu.
94
Czarna Łabędzica powiedziała Metranowi, że Kocio]
jest w ich rękach i że ma się udać do miejsca spirali —
powtórzyła im Jennifer, pobladła i sztywno opanowana, gd>
wróciła w opowieści do polany drwala, gdzie przybyła pc
nią Avaia. To była ta jedyna rzecz.
Co chce tam robić ze zmarłymi? — zapytał Matl
Sóren. W jego słowach zabrzmiała nienawiść głęboka ni
czym jaskinia.
Twarz maga miała posępny wyraz. — Nie wiem — odparł. — Mam wrażenie, że nic nie
wiem. Oprócz tego. że nie możemy wyruszyć przeciwko niemu, dopóki nie przerwiemy
zimy, a tego nie potrafimy.
— Zrobimy to — stwierdził krasnolud. — Przerwie
my ją, ponieważ musimy. Nie żywię wątpliwości, że tegc
dokonasz.
Wtedy mag uśmiechnął się. Surowe rysy jego twarz} złagodniały. — Czy nie czujesz się
zmęczony po czterdziestu latach dodawania mi sił w ten sposób? — zapytał.
— Nie — odparł po prostu Matt Sóren. Po chwili or
również się uśmiechnął, demonstrując wykrzywiony grymas
swych ust.
Loren wypił usheen, ponownie krzywiąc twarz. — Proszę bardzo — powiedział. — Chcę
sięgnąć ku Teyrnonowi zanim pójdziemy spać. Powinien wiedzieć, że Metran rrn Kocioł z
Khath Meigol i udał się z nim... na Cader Sedat.
Powiedział to tonem tak prozaicznym, jak tylko potrafił lecz sam dźwięk nazwy wyspy
wystarczył, by przemkną po nich dreszcz. Nikt z ich zakonu nie mógłby go nie poczuć Tysiąc
lat temu w owym miejscu zginął Amairgen Biafc Gałąź, pierwszy z magów.
Matt przygotował się i Loren zamknął połączenie Odnaleźli Teyrnona za pośrednictwem
Baraka w odległość dnia jazdy — w towarzystwie żołnierzy w Północne_ Twierdzy.
Przekazali mu wiadomość o tym, co się wydarzyło, po czym we czterech podzielili się
wątpliwościami które nie miały wyjść poza radę magów.
95
Następnie przerwali połączenie. — Wszystko w porządku? — zapytał po chwili Srebrny
Płaszcz swe źródło.
— Łatwizna — odparł Matt. — To pomoże mi zasnąć.
W tej właśnie chwili rozległo się donośne pukanie w drzwi. To nie mógł być Brock. On
miał klucz. Wymienili tylko jedno ostrzegawcze spojrzenie, gdyż byli tym, czym byli, i to od
długiego czasu. Później ruszyli razem otworzyć drzwi wejściowe.
W mroku na zewnątrz stał brodaty mężczyzna. Za jego plecami lśniły gwiazdy i
półksiężyc. Miał szerokie ramiona i nie był wysoki. Nić czasu wplotła mu się głęboko w
oczy. W jego ramionach spoczywała zemdlona kobieta.
Było bardzo cicho. Loren miał wrażenie, że gwiazdy również znieruchomiały, podobnie
jak księżyc, który wze-szedł późno. Wreszcie przybysz odezwał się niskim, dźwięcznym
głosem. — Chyba jest po prostu wyczerpana. Zanim zemdlała, skierowała mnie do tego
domu. Czy wy jesteście Loren Srebrny Płaszcz i Matt Sóren?
To byli dumni mężczyźni, mag i jego źródło. Liczono ich pomiędzy wielkich Fionavaru.
Mimo to uklękli obaj z pełnym pokory i wdzięczności zachwytem przed Arturem
Pendragonem i tą, która go wezwała. Oddali hołd kobiecie w nie mniejszym stopniu niż
mężczyźnie.
Inne pukanie w inne drzwi. Jennifer przebywała sama w swej komnacie w pałacu. Nie
spała. Oderwała się od kontemplacji ognia. Długa szata, którą jej dali, muskała grube dywany
leżące na podłodze. Wykąpała się i umyła włosy, po czym uczesała je przed lustrem,
wpatrując się w swą obcą twarz, w zielone oczy, które widziały to, co widziały. Gdy
usłyszała stukanie, stała przed ogniem już przez dłuższy czas, nie wiedziała, jak długo.
Wraz z nim rozległ się głos. — Nigdy się mnie nie bój — usłyszała przez drzwi. — Nie
masz większego przyjaciela.
Głos o brzmieniu przypominającym dzwony, dźwięk na granicy pieśni. Otworzyła drzwi,
by ujrzeć Brendela z lios
96
alfarów. Choć dusza Jennifer przebywała daleko, poruszył ją widok jego jasnej, smukłej
gracji.
— Wejdź — powiedziała. — Ale czas na łzy już minął.
Zamknęła za nim drzwi. Ze zdumieniem ujrzała, że ogień
w kominku oraz płomień świecy u jej łoża zaczęły migotać i tańczyć jaskrawiej, gdy Brendel
znalazł się w komnacie. Liosowie byli Dziećmi Światła. Samo ich imię oznaczało jasność, z
którą byli trwale związani.
A Najmroczniejszy żywił do nich nienawiść tak absolutną, że wszystko inne wydawało się
przy niej małe. Oto świadectwo tego, czym jest zło — pomyślała, choć sama najmniej ze
wszystkich śmiertelnych potrzebowała podobnego świadectwa. — Fakt, że może ono tak
dogłębnie nienawidzić istoty, która stoi przede mną. Oczy przybysza były już suche. Gdy w
nie spoglądała, przybierały na nowo bursztynową barwę.
— Temu królowi nie jest obca uprzejmość — stwier
dził Brendel. — Choć na to nie wygląda. Przesłał do moich
komnat wiadomość, że przybyłaś.
Kevin opowiedział jej, co zrobił Brendel: jak podążył za Galadanem i jego wilkami, a
potem złożył przysięgę w wielkiej sali pałacowej. — Nie masz powodu obciążać się winą za
to, co mi się stało — powiedziała. — Jak słyszałam, zrobiłeś więcej niż mógłby dokonać
ktokolwiek inny.
— To nie wystarczyło. Cóż mogę ci powiedzieć?
Potrząsnęła głową. — Daliście mi też radość. Śpiew lio-
sów, gdy zasypiałam, to moje ostatnie prawdziwie szczęśliwe wspomnienie.
Czy nie możemy obdarzyć cię nią raz jeszcze, skoro
jesteś z powrotem wśród nas?
Nie wiem, czy potrafię ją przyjąć, Brendelu. Nie je
stem... zdrowa.
Z jakiegoś powodu było to łatwiejsze dla niej niż dla niego. Zapadła długa cisza, podczas
której znosiła spojrzenie jego oczu. Nie próbował sondować jej wnętrza, choć wiedziała, że
potrafi to zrobić, podobnie jak Loren nie użył
97
w stosunku do niej Badania. Żaden z nich nie chciał się narzucać. Dzięki temu była w stanie
ukryć Dariena i zamierzała to zrobić.
Czy cofniesz swe słowa? — zapytał. Muzyka w nim
była głęboka i niosła ze sobą ból.
Czy mam cię okłamywać?
Odwrócił się i podszedł do okna. Nawet ubranie, które miał na sobie, wydawało się utkane
z wielu kolorów, które zmieniały się, gdy się poruszał. Bijący zza okien blask gwiazd
rozświetlał jego srebrzyste włosy i iskrzył się wśród nich. Jak mogła w ten sposób odrzucać
kogoś, kto potrafił schwytać gwiazdy w swe włosy?
Jak jednak mogła go nie odrzucić? Odbiorę ci wszystko — zapowiedział Rakoth i bardzo
zbliżył się do spełnienia swej groźby.
Brendel odwrócił się. Oczy miał złote. Wydawało się, że to jego najprawdziwszy kolor. —
Czekałem tutaj przez długi czas, gdyż pragnął tego Ra-Tenniel i ja sam — powiedział. — On
chciał, bym służył radą temu młodemu królowi i poznał zamiary ludzi z Brenninu, ja zaś
chciałem ujrzeć tu ciebie żywą, bym mógł ci przedstawić pewną propozycję i prośbę.
— A mianowicie jaką?
Była bardzo wysoka, piękniejsza nawet niż przedtem. Naznaczył ją smutek i cień, lecz
tym samym coś otrzymała w zamian.
— Żebyś wyruszyła ze mną do Daniloth, by zostać uz
drowioną. Jeśli w ogóle można tego dokonać, to tylko tam.
Popatrzyła na niego, jak gdyby z wielkiej wysokości czy głębokości: tak czy inaczej z
oddali. — Nie — powiedziała. Ujrzała, jak ból rozjarzył się w jego oczach niczym płomień.
— W obecnym stanie jest mi lepiej. Paul doprowadził mnie do tego miejsca. On i coś jeszcze.
Nie myśl o tym. Jestem tutaj i nie czuję się nieszczęśliwa. Boję się sięgnąć po więcej światła,
by nie oznaczało ono też więcej ciemności.
98
Nie istniała żadna odpowiedź, jakiej mógłby jej udzielić. Tego właśnie pragnęła. Zanim
wyszedł, dotknął jej policzka. Zniosła to, pogrążona w żalu, że podobna rzecz nie mogła jej
sprawić radości. Tak się jednak nie stało i cóż miała uczynić albo powiedzieć?
Lios alfar przemówił spod drzwi. Muzyka niemal całkowicie zniknęła z jego głosu. — A
więc pozostaje zemsta — stwierdził Brendel spod Znaku Pustułki. — Jest tylko ona i zawsze
ona.
Zamknął cicho drzwi za sobą.
Przysięgi — pomyślała, odwracając się powoli z powrotem w stronę kominka. Kevin,
Brendel. Zastanowiła się, kto jeszcze poprzysięgnie, że ją pomści. Zastanowiła się, czy
kiedykolwiek będzie to coś dla niej znaczyło.
W tej samej chwili, gdy tak stała, w szarej krainie niemoty i cienia, Loren i Matt otwierali
drzwi, by ujrzeć dwie postacie stojące na śniegu z gwiazdami i księżycem za plecami.
Jeszcze jedne, ostatnie drzwi, późną, przejmująco zimną nocą. Niewielu ludzi pozostało na
pokrytych lodem ulicach. Dzika dawno już zamknięto. Kevin i Dave posuwali się ku
koszarom Południowej Twierdzy w towarzystwie Diarmuida i jego ludzi. Podczas tej
poprzedzającej świt godziny, gdy północ zdawała się leżeć bliżej, a wiatr był jeszcze bardziej
szalony, strażnicy trzymali się blisko swych stanowisk, nachyleni nad małymi ogniskami,
które pozwolono im rozpalić. Nie spodziewali się żadnego ataku. Był on niemożliwy. Dla
wszystkich było jasne, że ten wiatr i śnieg, ta stworzona przez złą wolę zima stanowi
wystarczająco groźny atak. Była tak mroźna, że mogła zabić i zabijała już nieraz, a stawała
się jeszcze mroźniejsza.
Tylko jeden człowiek tego nie czuł. W samej koszuli i niebieskich dżinsach, Paul Schafer
szedł samotnie przez uliczki i zaułki miasta. Wiatr mierzwił jego włosy, lecz nie przeszkadzał
mu. Gdy zwrócił się na północ, trzymał głowę wzniesioną wysoko.
99
Wędrował niemal bez celu, właściwie po to tylko, by znaleźć się wśród nocy, potwierdzić
fakt swej niezwykłej odporności i uporać się z problemem dystansu, którym oddzielił go on
od pozostałych. Bardzo wielkiego dystansu.
Jak mogłoby to wyglądać inaczej dla kogoś, kto poznał smak śmierci na Letnim Drzewie?
Czy spodziewał się, że będzie jednym z członków drużyny? Przyjacielem, którego Carde i
Coli, czy nawet Kevin, będą mogli traktować jak równego sobie? Był Dwukrotnie
Narodzonym, widział kruki, słyszał, jak przemówiły, słyszał Dane w lesie i czuł w swym
wnętrzu Mórnira. Był Strzałą Boga. Włócznią. Panem Letniego Drzewa.
Był też boleśnie nieświadomy tego, co to wszystko oznacza i w jaki sposób tę wiedzę
wykorzystać. Został zmuszony do ucieczki przed Galadanem, lecz nawet nie rozumiał, jak
zdołał dokonać przejścia z Jennifer. Musiał błagać Jaelle, by ich odesłała. Wiedział, że
wykorzysta to przeciwko niemu w ich ledwie rozpoczętej dyspucie o Bogini i Bogu. Nawet
dziś w nocy okazał się ślepy na zbliżanie się For-daethy. Tylko dzięki śmierci Tiene miał
czas usłyszeć słowa kruków. Ponadto nie wzywał ich. Nie wiedział, skąd się wzięły ani jak
przywołać je z powrotem.
Czuł się jak dziecko. Niegrzeczny bachor chodzący zimą bez płaszcza. Stawka była zbyt
wysoka. Zawierało się w niej absolutnie wszystko.
Dziecko — pomyślał raz jeszcze. Stopniowo zaczął zdawać sobie sprawę, że wcale nie
wałęsa się bez celu. Znalazł się na ulicy prowadzącej do trawnika. Stanął przed drzwiami,
które pamiętał. Sklep znajdował się na parterze, a pokoje mieszkalne na piętrze. Podniósł
wzrok. Światła oczywiście się nie paliły. Było już bardzo późno. Z pewnością wszyscy spali:
Vae, Finn i Darien.
Odwrócił się, by odejść. Nagle zamarł. Po raz pierwszy tej nocy poczuł chłód, gdy blask
księżyca coś mu ukazał.
Ruszył naprzód i popchnął uchylone drzwi sklepu. Otworzyły się szeroko ze skrzypieniem
luźnych zawiasów. We-
100
wnątrz wciąż widać było zagradzające mu drogę półki z wyrobami z sukna, wełny oraz
tkanin wyższej jakości. W przejściu leżał jednak śnieg. Pod ladami uzbierały się go całe
zaspy. Gdy ruszył po ciemku na górę, natknął się na schodach na lód. Wszystkie meble stały
na miejscu, tak jak je zapamiętał, ale dom był opuszczony.
Usłyszał jakiś dźwięk. Odwrócił się nagle, ogarnięty trwogą. Zobaczył, co było jego
źródłem. Na wpadającym przez rozbite okno wietrze pusta kołyska bujała się powoli w obie
strony.
ROZDZIAŁ 7
Wczesnym rankiem następnego dnia armia Cathalu przekroczyła Saeren i znalazła się
na terenie Najwyższego Królestwa. Jej dowódca pozwolił sobie na odczucie niejakiej
satysfakcji. Wszystko starannie zaplanowano. Bezbłędnie wyliczono czas. Przybyli do
Cynanu nocą, po cichu, i wysłali wiadomość na drugą stronę rzeki zaledwie na pół godziny
przed tym, nim specjalnie w tym celu zbudowane barki przewiozły ich do Seresh.
Liczył na to, że główny trakt wiodący do Paras Derval będzie oczyszczony ze śniegu.
Faktycznie był. Wśród przenikliwego zimna, pod lśniącym, błękitnym niebem, ruszyli przez
białą krainę ku stolicy. Posłaniec do nowego najwyższego króla mógł ich wyprzedzać
najwyżej o parę godzin. Aileron nie będzie miał czasu, by cokolwiek zorganizować.
I o to, rzecz jasna, chodziło. Wiadomości przedostawały się z jednego brzegu Saeren na
drugi — między Seresh a Cynanem krążyły barki, a dalej na wschód wymieniano
zakodowane sygnały świetlne. Na brennińskim dworze wiedziano, że zbliżają się żołnierze z
Cathalu, lecz nie to, ilu ich było czy kiedy się zjawią.
101
Sprawią wrażenie ubogich i kiepsko przygotowanych, gdy ten wspaniały oddział, liczący
sobie dwa tysiące pięciuset ludzi, nadciągnie galopem z południowego zachodu. I nie była to
tylko konnica. Cóż powiedzą mieszkańcy północy, gdy zobaczą, jak dwieście legendarnych
cathalskich rydwanów wojennych zajedzie pod same bramy Paras De-rval? A w pierwszym z
nich, zaprzężonym w cztery wspaniałe ogiery z Faille, nie będzie zasiadał wódz armii czy
jakiś kapitan eidolathów, straży honorowej, lecz sam Shal-hassan, najwyższy władca Sang
Marlen, Larai Rigal i dziewięciu prowincji Krainy Ogrodów.
Niech młody Aileron da sobie radę z tą sytuacją, jeśli potrafi.
Nie był to tylko czczy pokaz. Shalhassan zbyt długo już władał krajem zdominowanym
przez intrygi, by pozwalać sobie na bezcelową ekstrawagancję. Za każdym krokiem tego
manewru kryła się chłodna wola, za szybkością, jakiej żądał od woźnicy swego rydwanu,
świadoma kalkulacja, a za wspaniałością jego własnego wyglądu — od splecionej w
warkoczyki, uperfumowanej brody aż po futro, sprytnie rozcięte tak, by ukazać zakrzywiony,
wysadzany klejnotami miecz — konkretny powód.
Tysiąc lat temu Angirad poprowadził ludzi z południa na wojnę przeciwko Spruwaczowi i
maszerowali oni oraz jechali pod brennińskim sztandarem z księżycem i dębem, pod
dowództwem Conary'ego, a potem Colana. Wtedy jednak nie było prawdziwego Cathalu ani
flagi z kwiatem i mieczem, a tylko dziewięć skłóconych prowincji. Dopiero gdy powrócił,
okryty chwałą zdobytą w Andarien i Gwynirze, w ostatniej, rozpaczliwej bitwie u mostu
Valgrind, a potem podczas spętania pod Rangat, Angirad mógł zademonstrować kamień
strażniczy, który mu powierzono, stworzyć królestwo, wybudować południową fortecę, a
potem letni pałac nad brzegiem jeziora w Larai Rigal.
Niemniej jednak dokonał wszystkich tych rzeczy. Południe nie było już skupiskiem
walczących ze sobą księstw.
102
Było Cathalem, Krainą Ogrodów, a nie królestwem zależnym od Brenninu, bez względu na
to, jakie tytuły nadawali sobie dziedzice Iorwetha. Cztery wojny, stoczone w ciągu czterech
stuleci, uczyniły ten fakt bezspornym. Choć Bren-nin miał swe Drzewo — przechwalano się
na południu — Larai Rigal miało ich dziesięć tysięcy.
Miało też prawdziwego władcę, mężczyznę, który zasiadał na Tronie z Kości Słoniowej
już od dwudziestu pięciu lat, bystrego, nieodgadnionego i znającego walkę, gdyż brał udział
w ostatniej wojnie z Brenninem, trzydzieści lat temu, gdy ten król-chłoptaś Aileron jeszcze
się nie narodził. Ailellowi Shalhassan mógłby ewentualnie ustąpić pierwszego miejsca, ale
nie jego synowi, który zaledwie rok temu powrócił z wygnania, by założyć Dębową Koronę.
Bitwy wygrywa się w drodze — pomyślał Shalhassan z Cathalu. To była celna myśl.
Uniósł dłoń w pewien, określony sposób. Po chwili przygalopował do niego Raziel, siedzący
niepewnie na szybko pędzącym koniu. Najwyższy władca Cathalu kazał mu ją zapisać. Przed
nimi, pięciu członków straży honorowej, zebranych pośpiesznie przez porażonego szokiem
księcia Seresh, okładało biczami swe wierzchowce, by utrzymać się przed rydwanami.
Shalhassan zastanowił się, czy ich nie wyprzedzić, postanowił jednak, że tego nie zrobi.
Bardziej satysfakcjonujące — w pewnym stopniu, w jakim pozwalał sobie czerpać
zadowolenie z podobnych rzeczy — okaże się jeśli przybędzie do Paras De-rval, depcząc po
piętach ich straży honorowej, jak gdyby zmuszał ją do ucieczki.
Uznał, że wszystko idzie dobrze. W Sang Marlen Ga-lienth będzie nadzorował decyzje
jego córki. Było właściwe, że zaczynała się już wprawiać w kierowaniu nawą państwową.
Studiowała tę umiejętność od chwili śmierci brata. Shalhassan nie będzie miał następnego
dziedzica. Nie można już było tolerować podobnych eskapad, jak ta poprzedniej wiosny, gdy
Sharra prześcignęła posłańców, których wysłał do Paras Derval. W gruncie rzeczy nigdy nie
usłyszał pełnej,
103
lub choćby w miarę zadowalającej relacji z tego incydentu. Właściwie jednak na to nie liczył,
biorąc pod uwagę, z kim miał do czynienia. Jej matka była dokładnie taka sama. Potrząsnął
głową. Czas już, by Sharra wyszła za mąż, lecz za każdym razem, gdy poruszał ten temat,
unikała rozmowy. Aż do ostatniej próby, gdy zademonstrowała swój pełen fałszywego
szacunku uśmiech (znał go; jej matka uśmiechała się tak samo) i wyszeptała nad półmiskiem
mrożonych mrae, że jeśli jeszcze raz poruszy tę kwestię, faktycznie wyjdzie za mąż... i
wybierze sobie za małżonka Venassara z Gath.
Jedynie nabywana przez dziesięciolecia wprawa powstrzymała go przed poderwaniem się
z kanapy i okazaniem całemu dworowi oraz eidolathom swego zmieszania. Gorsza jeszcze od
perspektywy ujrzenia owego patykowatego, pół-rozumnego pseudomężczyzny na tronie obok
Sharry była myśl o chytrym jak lis Bragonie z Gath, jego ojcu, który stałby za ich plecami.
Zmienił temat i zaczął mówić o tym, jak powinna radzić sobie pod jego nieobecność z
kwestią podatków. Wyjaśnił, że bezprecedensowa zima, która sprawiła, że zamarzło nawet
jezioro w Larai Rigal i spustoszyła ogrody T'Varen, wszędzie spowodowała ciężkie straty i że
jego córka będzie musiała kroczyć po wąskiej linii między współczuciem a pobłażliwością.
Słuchała go, demonstrując ostentacyjnie zainteresowanie, lecz Shalhassan dostrzegał uśmiech
pod jej spuszczonymi oczyma. On sam nigdy się nie uśmiechał. To zbyt wiele zdradzało. Z
drugiej jednak strony, nigdy nie był piękny, a Sharra była i to niezmiernie. Dla niej uśmiech
był narzędziem, a nawet bronią, zrozumiał, aby zachować królewski spokój.
Musiał nad nim pracować nawet teraz, gdy gnał do Paras Derval, wspominając pełen
poczucia wyższości uśmiech swego niewiarygodnego dziecka. Jest w tym jakaś myśl,
powiedział sobie. Po chwili nadał jej wystarczająco abstrakcyjną postać. Raz jeszcze uniósł
na wpół zamkniętą dłoń. Po chwili Raziel ponownie pognał do jego boku, by zapisać,
104
co należy. Shalhassan z przyjemnością ujrzał niezadowolenie na jego twarzy. Następnie
zapomniał o córce. Spojrzą z ukosa na popołudniowe słońce i uznał, że zbliżają się dc celu.
Wyprostował się, otrzepał swój ciężki płaszcz, by usunąć z niego fałdy, uczesał brodę i
przygotował się do wtargnięcia z jeźdźcami i rydwanami bojowymi Cathalu, olśniewającymi
i sformowanymi w równy szereg, do pogrążonej w chaosie stolicy swych nie
przygotowanych sojuszników. Zobaczą to, co zobaczą.
W odległości około mili od Paras Derval wszystko zaczęło iść zupełnie źle.
Po pierwsze, na drodze ustawiono blokadę. Gdy straż przednia zwolniła, a jego woźnica
stopniowo uczynił to samo, Shalhassan popatrzył naprzód. Przymrużył oczy, by uchronić je
przed blaskiem słońca na śniegu. W chwili gdy wszyscy się zatrzymali, a konie zaczęły
parskać i tupać pod wpływem zimna, Shalhassan przeklinał już w duchu z żarliwością, której
jego zewnętrzny spokój nie okazywał w najmniejszym stopniu.
Przed nimi stała dwudziestka konnych żołnierzy odzianych schludnie w brąz i złoto.
Zaprezentowali mu broń z zachowaniem pełnego ceremoniału. Za ich szeregami rozległ się
słodki i czysty dźwięk rogu. Żołnierze odwrócili się i sprawnie ustawili w szeregi wzdłuż
szerokiej drogi, by zrobić miejsce dla sześciorga dzieci. Wszystkie były ubrane w identyczne,
czerwone szaty lśniące na tle śniegu. Dwoje z nich minęło honorową straż z Seresh i, nie
obawiając się ruchów jego koni, wręczyło Shalhassanowi z Cathalu bren-nińskie kwiaty na
znak powitania.
Przyjął je z powagą na twarzy. Skąd wzięli kwiaty podczas tej zimy? Następnie odwrócił
się, by ujrzeć gobelin wzniesiony wysoko na tyczkach przez pozostałą czwórkę dzieci.
Rozwinięto przed nim, w geście godnym królów, wspaniałe dzieło sztuki. Na tej otwartej
drodze, wystawiwszy ją na działanie żywiołów, ukazano mu utkaną scenę
105
z Bael Rangat. W szybko blednących odcieniach stanowiących szczyt sztuki tkackiej,
Shalhassan ujrzał bitwę o most Valgrind. I to nie jakiś jej przypadkowy epizod, lecz ten
właśnie moment, którego od tego czasu nie przestawano opiewać i wysławiać w Cathalu —
chwilę, gdy Angirad, jako pierwszy z członków owego promiennego zastępu, postawił stopę
na moście wiodącym przez Ungarch, by poprowadzić wojska do Starkadh.
Uhonorowali go na dwa sposoby. Gdy opuścił wzrok, mimo wszelkich swych wysiłków
czując się wzruszony, Shalhassan ujrzał jakąś postać, która przeszła pod gobelinem, by
zatrzymać się na drodze przed gościem. Zrozumiał wtedy, że honor był potrójny i że
poważnie się przeliczył.
W futrze o barwie najczystszej bieli, które opadało w gęstym splendorze z ramion aż do
białych butów, stał przed nim Diarmuid, brat i dziedzic króla. Nicpoń — pomyślał
Shalhassan, usiłując zapanować nad nieprzepartym podziwem dla jego swobodnej elegancji,
który natychmiast go nawiedził. Diarmuid założył też białe rękawiczki, a złote włosy nakrył
białym, futrzanym kapeluszem. Jedynym kolorowym elementem na tym połyskującym
śnieżnym księciu było czerwone pióro djeny u kapelusza, o odcieniu dokładnie takim samym,
jak stroje dzieci.
Był to żywy obraz o tak starannie wyreżyserowanym przepychu, że nikt z żyjących nie
mógłby nie zrozumieć jego znaczenia. Z pewnością też wszyscy z obecnych, z obu krajów, o
tym opowiedzą.
Książę uniósł palec, nic więcej, i nad szeroką, pokrytą śniegiem panoramą rozległy się
wspaniale zagrane, poruszające serce dźwięki Renabael — bitewnego hejnału lios alfa-rów
skomponowanego tak dawno temu przez Ra-Termainea, największego z ich władców, a także
z tkaczy muzyki.
I wtedy biały książę wykonał następny gest. Ponownie był to nie więcej niż ruch palca.
Muzyka ucichła, niosąc się echami w zimnym, nieruchomym powietrzu. Grający wystąpił
naprzód. Przewyższał nawet gracją księcia. Po raz
106
pierwszy w życiu Shalhassan z Cathalu, pełen niedowierzania, ujrzał na własne oczy lios
alfara.
Książę pokłonił się. Lios uczynił to samo. Ponad ich głowami widniał skąpany po kolana
w krwi Angirad zdobywający most Valgrind w imię Światła.
Shalhassan z Cathalu wyszedł na drogę ze swego pojazdu i odwzajemnił pokłon.
Pięciu strażników z Seresh ruszyło przodem. Z pewnością poczuli ulgę, że znaleźli takie
zastępstwo. Na ostatniej mili drogi do Paras Derval armię Cathalu prowadziła straż honorowa
złożona z ludzi księcia Diarmuida, wyćwiczona i imponująca. Po jednej stronie rydwanu
Shalhassana maszerował sam książę, po drugiej zaś Na-Brendel, najwyższy Znaku Pustułki z
Daniloth.
Nie posuwali się też szybciej niż tempem spacerowym, gdy bowiem zbliżyli się do
stolicy, po obu stronach traktu, nie zważając na zaspy, zebrał się olbrzymi tłum wiwatujących
ludzi. Shalhassan był zmuszony w odpowiedzi kiwać głową i machać ręką, rytmicznie i z
dostojeństwem.
Wtem, na peryferiach samego miasta, natknęli się na oczekujących żołnierzy. Wzdłuż
całej krętej, pnącej się w górę drogi wiodącej do placu przed pałacem stali w równych
odległościach od siebie, wszyscy odziani w szykowne mundury, piechurzy, łucznicy oraz
kawalerzyści z Paras Derval.
Gdy dotarli już do samego placu, otoczonego gęstym tłumem wiwatujących ludzi, orszak
zatrzymał się raz jeszcze i książę Diarmuid zaprezentował mu, z zachowaniem pełnej
etykiety, pierwszego maga Brenninu oraz jego źródło, w towarzystwie innego krasnoluda,
którego książę przedstawił jako Brocka z Banir Tal; najwyższą kapłankę Dany, która również
była odziana w olśniewającą biel i nosiła czerwoną koronę — gęste, rude, opadające na plecy
włosy; a na koniec człowieka, o którym opowieści Shalhassan już słyszał — młodego,
ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego i niewysokiego, którego książę z powagą w głosie
przedsta-
107
wił jako Pwylla Dwukrotnie Narodzonego, Pana Letniego Drzewa.
Król Cathalu usłyszał reakcję tłumu w chwili, gdy spojrzał w niebieskoszare oczy owego
młodego mężczyzny z innego świata, wybrańca Boga.
Nie padło już ani słowo więcej. Piątka osobistości dołączyła do księcia i lios alfara.
Shalhassan wysiadł, gdyż brak miejsca uniemożliwiał podjechanie rydwanem pod bramy
pałacu. Następnie ruszył ku nim piechotą, by spotkać się z Aileronem, najwyższym królem,
który zorganizował to wszystko w ciągu być może dwóch godzin.
Sharra udzieliła mu w Sang Marlen niezbędnych informacji, miał więc pewne pojęcie,
czego oczekiwać. Było to jednak za mało, gdy bowiem Aileron ruszył naprzód, by spotkać go
w pół drogi, Shalhassan — któremu pokazano już, czego Brennin potrafi dokonać, jeśli mu
się spodoba — ujrzał, co mu się podobało.
Najwyższy król oszacował go srogim spojrzeniem spod ciemnych, nie uczesanych
włosów. Jego surowa, brodata twarz — nie tak chłopięca, jak się tego spodziewał — była
równie niewzruszona jak oblicze Shalhassana i równie nie uśmiechnięta. Był niedbale
odziany w szaty o różnych odcieniach brązu. Buty miał poplamione, a spodnie wytarte.
Włożył prostą koszulę, a na nią krótką, ciepłą kamizelkę pozbawioną ozdób. U jego boku
wisiał nie miecz ceremonialny, lecz bojowy, o drugiej rękojeści.
Ruszył naprzód z gołą głową. Obaj królowie popatrzyli na siebie. Shalhassan usłyszał ryk
tłumu. Brzmiało w nim coś, czego on nigdy nie doświadczył w ciągu dwudziestu pięciu lat
spędzonych na tronie. Pojął wtedy to, co rozumiał już lud Brenninu: że stojący przed nim
mężczyzna był królem-wojownikiem. Niczym więcej, a już z pewnością niczym mniej.
Wiedział, że padł ofiarą manipulacji, lecz zdawał też sobie sprawę, jakich umiejętności
wymagało coś podobnego.
108
Błysk młodszego brata równoważyła, a nawet więcej niż równoważyła, świadoma skromność
starszego, który był królem. Shalhassan z Cathalu zrozumiał wtedy, stojąc między jasno- a
ciemnowłosym bratem, że jednak nie on będzie wodzem na tej wojnie.
Aileron nie odezwał się ani słowem.
Królowie nie składali sobie pokłonów, lecz Shalhassan nie był małostkowym
człowiekiem. Mieli wspólnego wroga i to straszliwego. To, co mu zademonstrowano, miało
na celu nie tylko dać mu po nosie, lecz również rozproszyć jego wątpliwości. To również
rozumiał. Jego wątpliwości zostały rozproszone.
W jednej chwili porzucił wszelkie plany, jakie przygotował na ten dzień. — Najwyższy
królu Brenninu, armia oraz rydwany Cathalu przybyły i są do twojej dyspozycji — oznajmił.
— Jestem też gotów służyć ci radą, jeśli tylko tego zapragniesz. Zaszczyciło nas powitanie,
które dla nas przygotowaliście, oraz wzruszyło przypomnienie czynów naszych przodków
zarówno tych z Brenninu, jak i z Cathalu.
Nie spotkała go nawet drobna satysfakcja, jaką byłoby ujrzenie w ciemnych oczach
drugiego monarchy ulgi lub zaskoczenia. Widniała w nich jedynie niewzruszona akceptacja,
jak gdyby ani przez chwilę nie było wątpliwości, co powie Shalhassan.
Odpowiedź Ailerona brzmiała: — Dziękuję. Osiemnaście z waszych rydwanów ma źle
wyważone koła. Będziemy też potrzebować jeszcze co najmniej tysiąca ludzi.
Shalhassan widział, ilu żołnierzy było w Seresh i tutaj w Paras Derval. Wiedział też o
garnizonach w Rhoden i w Północnej Twierdzy. — Zanim nadejdzie nów, przybędzie jeszcze
dwa tysiące — odparł bez chwili zwłoki.
Niespełna trzy tygodnie. Było to możliwe, lecz Sharra musiałaby wyruszyć w drogę. A
kapitana rydwanów czekała chłosta.
Aileron uśmiechnął się. — Bardzo dobrze.
Podszedł do Shalhassana, młodszy król do starszego, tak
109
jak należało, i obdarzył go żołnierskim uściskiem. Obie armie oraz ludność nagrodziły ich
burzą oklasków.
Aileron cofnął się. Jego oczy lśniły teraz jasno. Wzniósł ręce, by nakazać ciszę. Gdy już
zapadła, przemówił czystym, suchym głosem w mroźnym powietrzu: — Ludzie z Paras
Derval! Jak widzicie, Shalhassan z Cathalu przybył do nas osobiście w towarzystwie dwóch
tysięcy pięciuset ludzi i obiecał nam jeszcze dwa tysiące więcej. Czy przywitamy ich
serdecznie? Czy zapewnimy im kwatery i wyżywienie?
Wyrażający potwierdzenie krzyk, jaki nastąpił, nie przesłonił właściwego problemu.
Shalhassan, w nieokreślony sposób poruszony, uznał, że czas już, by sam dokonał gestu, w
przeciwnym bowiem razie ci mieszkańcy północy nie dostrzegą prawdziwej wspaniałości
Cathalu. Uniósł dłoń. Pierścień na jego kciuku zalśnił w jasnych promieniach słońca. Gdy dla
niego również zapadła cisza, przemówił: — My również ci dziękujemy, najwyższy królu.
Schronienia będą nam potrzebne, gdyż znaleźliśmy się daleko od naszych ogrodów, ale lud
Cathalu wyżywi swych żołnierzy oraz tylu mieszkańców Brenninu, dla ilu wystarczą zapasy
w naszych zimowych spichlerzach.
Niech teraz król z północy znajdzie słowa, które wywołałyby owację równą tej —
pomyślał z triumfem Shalhassan z twarzą pozbawioną wyrazu. Zwrócił się w stronę Ailerona.
— Moja córka przyśle zapasy i nowych żołnierzy.
Król Brenninu skinął głową. Ryk tłumu nie ucichł jeszcze. Shalhassan usłyszał
przebijający się przez niego, lekko drwiący głos.
— Założysz się? — zapytał Diarmuid.
Shalhassan dostrzegł błysk gniewu, który pojawił się
w chwili nieuwagi w oczach młodego króla. Następnie zwrócił się w stronę księcia.
— A o co? — zapytał z powściągliwością w głosie.
Diarmuid uśmiechnął się. — Nie mam najmniejszych
wątpliwości, że zarówno zapasy, jak i żołnierze zjawią się wkrótce u nas, nie wątpię też
jednak w to, że postara się
110
o to znakomity Galienth lub być może Bragon z Gath. Z pewnością nie będzie to twoja
córka.
A dlaczegóż to tak sądzisz? — zapytał cicho Shal-
hassan, ukrywając wewnętrzny skurcz, jaki poczuł na
wzmiankę o Bragonie.
Dlatego, że Sharra przybyła z twoją armią — odparł
Diarmuid ze spokojną pewnością siebie.
Utarcie nosa temu zarozumiałemu księciu byłoby przyjemnością, której Shalhassan nie
zamierzał sobie odmówić. Mógł tego dokonać: choćby tylko ze względu na to, iż spodziewał
się czegoś podobnego; podczas drogi z Seresh do Paras Derval kazał dwukrotnie sprawdzić
armię pod kątem obecności niesfornej księżniczki w przebraniu. Znał swą córkę
wystarczająco dobrze, by tego oczekiwać. Wśród wojsk jej nie było.
Co chcesz postawić? — zapytał najwyższy władca
Sang Marlen, bardzo cicho, by nie spłoszyć ofiary.
Moje futro przeciw twojemu — odparł natychmiast
książę. Jego niebieskie oczy lśniły figlarnie. Białe futro było
lepsze i obaj o tym wiedzieli. Shalhassan powiedział to Diar-
muidowi. — Być może — odparł ten. — Ale nie spo
dziewam się, bym przegrał.
Utarcie mu nosa będzie bardzo wielką przyjemnością.
— Zakład — powiedział Shalhassan. Otaczająca ich szla
chta zaczęła szeptać pod nosem. — Bashraiu — rozkazał.
Jego nowy kapitan straży wystąpił dziarskim krokiem na
przód. Król odczuwał brak poprzedniego. Pamiętał, w jaki
sposób zginął Devorsh. Cóż, przebywająca w Sang Marlen
Sharra wynagrodzi mu teraz w pewnym stopniu tę stratę.
— Rozkaż ludziom wystąpić naprzód w grupach po pięć
dziesięciu — polecił.
I zdjąć nakrycia głów — dorzucił Diarmuid.
Tak, to również — potwierdził Shalhassan. Bashrai
odwrócił się szybko i poszedł wykonać rozkaz.
To pokaz totalnej lekkomyślności — warknął Aile-
ron, spoglądając na brata chłodnym wzrokiem.
111
— I jej trochę się nam przyda — wtrącił się dźwięczny
jak muzyka głos. Uśmiech Brendela z lios alfarów był
zaraźliwy. Shalhassana przeszył dreszcz, gdy zauważył złotą
barwę jego oczu. Akurat na czas zdążył powstrzymać wę
drujące ku górze kąciki swych ust.
Wiadomość o zakładzie rozeszła się natychmiast. Plac wypełnił dźwięk pełnego
wyczekiwania śmiechu. Widzieli, jak z rąk do rąk przechodzą karteczki z zakładami. Jedynie
rudowłosa kapłanka oraz ponury najwyższy król sprawiali wrażenie niewrażliwych na
panujący nastrój.
Nie trwało to długo. Biegłość Bashraia mogła sprawiać satysfakcję. Po krótkiej chwili
cała armia Cathalu przemaszerowała z gołymi głowami przez pałacowe bramy, u których
stali obaj królowie. Ludzie Diarmuida sprawdzali uważnie żołnierzy, Shalhassan jednak
uczynił uprzednio to samo.
Sharry wśród nich nie było.
Król Cathalu zwrócił się powoli ku odzianemu na biało księciu. Diarmuid zdołał
zachować swój uśmiech. — A może konie? — podjął próbę. Shalhassan uniósł jedynie brwi
w ruchu, który na jego dworze znano bardzo dobrze. Diarmuid roześmiał się i z pełnym
gracji gestem zdjął swoje kosztowne futro. Stanął na zimnie tylko w czerwonym ubraniu
harmonizującym barwą z piórem u jego nakrycia głowy oraz strojami dzieci.
— Kapelusz też? — zaproponował, trzymając go w rę
ku wraz z futrem.
Shalhassan skinął na Bashraia, gdy jednak uśmiechnięty z powodu sukcesu swego króla
kapitan wystąpił naprzód, ten pierwszy usłyszał aż nazbyt znajomy głos, który zawołał: —
Bashraiu! Nie bierz go! Ludzie z Cathalu przyjmują wygrane jedynie wtedy, gdy zdobyli je
uczciwie!
Shalhassan pojął wszystko odrobinę zbyt późno. O świcie w Seresh pośpiesznie zebrano
pięcioosobową straż honorową. Jeden z jej członków ruszył teraz naprzód z miejsca, gdzie
zatrzymała się cała piątka, po bliższej zamku stronie placu. Ruszył naprzód i, ściągnąwszy
ciasną czapkę, pozwo-
112
lił, by aż do pasa spłynęły mu czarne, lśniące włosy, z których słynęła Sharra.
— Przepraszam cię, ojcze — odezwała się Ciemna Róża Cathalu.
Tłum zareagował na ten nieoczekiwany obrót sytuacji eksplozją krzyków i wesołości.
Nawet niektórzy z cathal-skich żołnierzy wybuchnęli gromkim śmiechem. Ich król obrzucił
swe jedyne żyjące dziecko lodowatym spojrzeniem. Jak — pomyślał — mogła tak beztrosko
okryć go w obcym kraju podobnym wstydem?
Gdy jednak odezwała się ponownie, nie mówiła do niego. — Pomyślałam, że tym razem
zrobię to sama — wyjaśniła Diarmuidowi bez śladu ciepła w głosie. Wyraz twarzy księcia był
trudny do odczytania. Sharra, nie przerywając, zwróciła się ku jego bratu. — Mości królu —
ciągnęła. — Z przykrością informuję cię o pewnym rozluźnieniu dyscypliny wśród twoich
żołnierzy zarówno w Seresh, jak i tutaj. Nie powinno mi się udać przyłączyć do tej straży, bez
względu na to, jak wielki chaos panował dziś rano. A już z pewnością powinni byli mnie
odkryć, gdy przybyliśmy do Paras Derval. Nie mam prawa udzielać ci rad, muszę cię jednak
powiadomić o faktach.
Jej głos brzmiał szczerze i bardzo czysto. Docierał do każdego zakątka placu.
W skamieniałym sercu Shalhassana rozpaliło się ciepłym płomieniem ognisko. Wspaniała
kobieta! Przyszła królowa i to godna swego królestwa! Zmieniła jego dotkliwe upokorzenie w
jeszcze większy wstyd dla Brenninu i triumf dla siebie oraz dla Cathalu.
Przystąpił do ataku, by nie zaprzepaścić odniesionych korzyści. — Niestety! — krzyknął.
— Wygląda na to, że moja córka pokonała nas wszystkich. Jeśli ktoś wygrał dzisiaj zakład, to
tylko ona.
Bashrai pośpieszył mu z pomocą. Król ściągnął futro, nie zważając na ostry wiatr, po
czym podszedł do córki i położył je u jej stóp.
113
Krok w krok z nim, nie wysuwając się naprzód ani nie zostając z tyłu, posuwał się
Diarmuid z Brenninu. Uklękli jednocześnie. Gdy się podnieśli, dwa futra, jedno ciemne i
jedno białe, leżały na śniegu przed Sharrą. Jej imię poniosło się echem po zatłoczonym placu.
Shalhassan nadał swym oczom możliwie najłagodniejszy wyraz, by wiedziała, że czuje się
w tej chwili zadowolony. Nie patrzyła na niego.
Sądziłam, że ocaliłam ci futro — zwróciła się do
Diarmuida.
Ocaliłaś. Cóż mógłbym z nim zrobić lepszego niż
złożyć ci w darze?
W jego oczach widniało coś bardzo dziwnego.
Czy galanteria wystarczy, by zrekompensować nie
kompetencję? — zapytała słodkim głosem Sharra. — Ty
jesteś odpowiedzialny za południe kraju, prawda?
To powinna ci wyjaśnić mina mojego brata — zgo
dził się z powagą w głosie Diarmuid.
Czy nie ma on powodów do niezadowolenia? — py
tała dalej Sharra, pragnąc wykorzystać chwilową przewagę.
Być może — odparł książę niemal nieobecnym to
nem. Zapadła cisza: coś bardzo dziwnego. Nagle, na chwilę
przed tym, nim przemówił, złośliwy wyraz ponownie błysnął
w jego oczach. Ojciec i córka ujrzeli tam — niczym roz
wartą przed nimi otchłań — wesołość, nad którą nie był już
w stanie zapanować.
Averrenie — odezwał się Diarmuid. Wszystkie oczy
zwróciły się ku kolejnej postaci, która oddzieliła się od po
zostałej czwórki jeźdźców z Seresh. Ten człowiek również
zdjął czapkę, odsłaniając krótkie włosy koloru miedzi. —
Złóż meldunek — rozkazał książę, starannie zachowując
obojętny ton.
Tak jest, panie. Gdy usłyszeliśmy, że cathalska armia
ruszyła na zachód, wysłałem z Południowej Twierdzy do
ciebie wiadomość, zgodnie z instrukcją. Również zgodnie
z instrukcją, sam udałem się na zachód, do Seresh. Wczoraj
114
wieczorem przeprawiłem się przez rzekę do Cynanu. Czekałem tam na przybycie armii.
Potem, w cathalskich barwach, odszukałem księżniczkę. Widziałem, jak przekupiła flisaka,
by przewiózł ją nocą na drugi brzeg. Sam zrobiłem to samo.
— Wydając moje pieniądze — zauważył książę. Na
placu zapadła absolutna cisza. — Mów dalej.
Averren odchrząknął. — Chciałem poznać aktualną cenę, panie. Hmm... w Seresh
odnalazłem jej ślad bez trudności. Dziś rano omal jej nie zgubiłem, ale, ach... kierując się
twoim przypuszczeniem, mości książę, odnalazłem ją, gdy czekała w towarzystwie
strażników, odziana w barwy Seresh. Pomówiłem z księciem Niavinem, a potem z trzema
pozostałymi strażnikami. Następnie przez cały dzień po prostu jechaliśmy za nią, panie.
Zgodnie z instrukcją.
Po ciszy nastał dźwięk. Dźwięk imienia wykrzykiwanego raz za razem na wznoszącej się
nucie, aż wreszcie osiągnęło crescendo tak potężne, że zanosiło się na to, iż przebije się przez
sklepienie niebios na górze i ziemię na dole, by Mórnir i Dana mogli oboje usłyszeć, jak
bardzo Brennin miłuje swego olśniewającego, roześmianego księcia.
Shalhassan, pogrążony we wściekłych kalkulacjach, ocalił jeden skromny okruch
pocieszenia z popiołów owego popołudnia: wiedzieli o wszystkim z góry. Mogło to nie być
korzystne, lecz dawało się pojąć. Lepsze to niż gdyby dokonali tego wszystkiego w dwie
godziny, zupełnie bez ostrzeżenia. To było — byłoby — po prostu zbyt przerażające.
Nagle spojrzał przypadkowo w twarz Ailerona. Dodając w myślach kolejny punkt do listy
dzisiejszych wyczynów Diarmuida, poczuł, że jego jedyny okruch również obraca się w
popiół. Wyraz twarzy najwyższego króla mówił z absolutną jasnością, że Aileron o niczym
nie wiedział.
Diarmuid spoglądał na Sharrę. Jego mina była łagodna.
— Powiedziałem ci, że futro to dar, a nie skutek prze
granego zakładu.
115
— Dlaczego zrobiłeś to w ten sposób? — zapytała z go
rejącą kolorami twarzą. — Dlaczego udawałeś, że o ni
czym nie wiesz?
Diarmuid roześmiał się nagle. — Pokaz totalnej lekkomyślności — odparł, nieźle
naśladując głos brata. Potem, wciąż się śmiejąc, odwrócił się, by stawić czoło złowieszczemu,
bardzo przypominającemu morderczy, wyrazowi oczu najwyższego króla. Mogło to być
więcej niż się spodziewał. Śmiech niknął powoli z jego oczu. Nareszcie — pomyślał z
przekąsem Shalhassan, choć to nie on go stamtąd przegnał. Okrzyki nie milkły.
Wiedziałeś o wszystkim z góry — powiedział Aile-
ron. Nie było to pytanie.
Tak — odparł po prostu Diarmuid. — Nasze me
tody są inne. Miałeś swoje mapy i plany.
Ale mnie nie powiadomiłeś.
Diarmuid otworzył szeroko oczy. Widniało w nich jakieś dążenie i — jeśli wiedziało się,
czego szukać — zadawnione pożądanie. Ze wszystkich ludzi obecnych na placu, jedynie
Kevin Laine, który przyglądał się wszystkiemu, stojąc wśród tłumu, widział już przedtem ów
wyraz, a i on stał tym razem zbyt daleko. Głos księcia był spokojny, choć bardzo cichy. —
Jak inaczej mógłbyś się dowiedzieć? — zapytał. — Jak inaczej mógłbyś poddać próbie swe
plany? Spodziewałem się, że odniesiesz sukces, bracie. Zrobiliśmy to na oba sposoby.
Zapadła długa cisza. Zbyt długa. Skryte pod ciężkimi powiekami oczy Ailerona
wpatrywały się posępnie w twarz brata. Aplauz ucichł. Minęła chwila. Następna. Powiew
bardzo zimnego wiatru.
— Jasno utkane, Diar — odezwał się Aileron. Olśnił
nagle wszystkich ciepłem swego uśmiechu.
Zaczęli wchodzić do środka. Na oba sposoby — myślał oszołomiony Shalhassan.
Wiedzieli o wszystkim z góry, a zarazem przygotowali się w dwie godziny. Jakimiż to
ludźmi byli ci dwaj synowie Ailella?
116
— Ciesz się — odezwał się jakiś głos u jego boku. —
Są po naszej stronie.
Odwrócił się i otrzymał złociste mrugnięcie od lios alfara oraz uśmieszek od Brocka,
stojącego obok krasnoluda. Zanim zorientował się, co robi, Shalhassan również się uśmie-
chnął.
Paul chciał zaatakować kapłankę natychmiast, szła jednak w orszaku przed nim, a gdy
tylko minął wielkie drzwi pałacu, skręciła w lewo i stracił ją z oczu w zatłoczonym przejściu.
Potem, gdy wydostał się z tłumu i podążył za nią, zjawił się Kevin i musiał się zatrzymać.
Był świetny, prawda? — jego przyjaciel wyszcze
rzył zęby w uśmiechu.
Diarmuid? O tak.
Paul wspiął się na palce, by rozejrzeć się nad głowami tłoczących się wokół ludzi. Trwały
przygotowania do bankietu. Słudzy i dworzanie potrącali się nawzajem, przechodząc przez
sień. Ujrzał Gorlaesa, przystojnego kanclerza, który przejął opiekę nad grupą przybyszów z
Cathalu, w której skład wchodziła teraz nieoczekiwanie również księżniczka.
Nie słuchasz mnie — poskarżył się Kevin.
Och. Co? — Paul zaczerpnął tchu. — Przepraszam.
Spróbuj to powtórzyć.
Zdołał się uśmiechnąć.
Kevin spojrzał na niego badawczo. — Dobrze się czujesz? Po ostatniej nocy?
— Nic mi nie jest. Dużo spacerowałem. Co mówiłeś?
Kevin zawahał się raz jeszcze, choć już z inną, bardziej
niepewną miną. — Tylko to, że Diarmuid wyjeżdża już za godzinę, by sprowadzić tego
dalrejskiego szamana. Dave wybiera się z nim i ja też. Czy chcesz pojechać z nami?
W jaki sposób wyjaśnić, jak bardzo tego pragnął? Pojechać i radować się, nawet podczas
wojny, prawdziwym koleżeństwem i śmiechem, który zarówno książę, jak i Kevin potrafili
wywoływać. Jak mógłby to wytłumaczyć, nawet gdyby miał czas?
117
Nie mogę, Kev. Mam zbyt wiele do roboty tutaj.
Hmm. W porządku. Czy mogę w czymś pomóc?
Nie w tej chwili. Może później.
Zgoda — odparł Kevin, udając obojętność. — Wró
cimy za trzy albo cztery dni.
Paul ujrzał przez sklepione przejście rude włosy. — Świetnie — rzekł do swego
najlepszego przyjaciela. — Uważaj na siebie.
Pomyślał, że powinien powiedzieć coś więcej, nie mógł jednak być wszystkim. Nie był
nawet pewien, czym dokładnie mógł być.
Ścisnął Kevina za ramię i oddalił się szybko, przedzierając się przez kłębiący się tłum, by
przechwycić Jaelle. Nie oglądał się za siebie. Wiedział, że wyraz twarzy Kevi-na zmusiłby go
do zatrzymania się i udzielenia wyjaśnień, a nie czuł się na siłach tłumaczyć, jak głęboki
ogarnął go strach.
W pół drogi między piętrami ujrzał, że kapłance towarzyszy Jennifer. Przeraził się, jednak
zapanował nad wyrazem twarzy i podszedł do nich.
— Potrzebuję was obu — odezwał się.
Jaelle przeszyła go chłodnym spojrzeniem. — To będzie musiało zaczekać.
Coś w jej głosie. — Nie, nie może — odparł Paul. Ścisnął jej prawe ramię bardzo mocno,
rękę Jennifer zaś delikatniej i, uśmiechając się głupkowato na użytek tłumu, poprowadził obie
przez wejściowy hol i rozgałęziający się korytarz, a potem, niemal nie zwalniając kroku,
zaciągnął je do pierwszej komnaty, jaką napotkali.
Na szczęście nie było w niej ludzi. Na dwóch stołach oraz szerokim okiennym parapecie
leżało mnóstwo instrumentów muzycznych. Na środku pomieszczenia stał szpinet. Obok
niego znajdowało się coś, co wyglądało na przewróconą na bok, ustawioną na nóżkach harfę
osadzoną na wspornikach.
Zamknął drzwi.
118
Obie kobiety popatrzyły na niego. Gdyby chwila była inna, mógłby pohamować swą
złość, by pozachwycać się obecnym w komnacie pięknem, lecz w tym momencie obie pary
zielonych oczu były co najmniej zimne, a w tych ciemniejszych błyszczał gniew. Wiedział,
że zostawił ślad na ręce Jaelle, ta jednak nie miała zamiaru okazać bólu. — Lepiej się
wytłumacz — warknęła zamiast tego.
Tego już było trochę za wiele.
— Gdzie on jest? — zawołał Paul, ciskając pytanie ni
czym sztylet.
Poczuł się zakłopotany i bezbronny, gdy, po chwili zmieszania, obie kobiety uśmiechnęły
się i wymieniły pełne pobłażania spojrzenia.
— Przestraszyłeś się — stwierdziła bez ogródek Jaelle.
Nie zaprzeczał temu. — Gdzie? — powtórzył.
To Jennifer udzieliła odpowiedzi. — Wszystko z nim w porządku, Paul. Jaelle właśnie mi
o nim opowiadała. Kiedy się dowiedziałeś?
— Ostatniej nocy. Poszedłem do ich domu.
Kołyska bujająca się na lodowatym wietrze... w pustym
budynku.
— Wolałabym, żebyś zapytał mnie albo Jaelle, nim zro
bisz coś w tym rodzaju — stwierdziła łagodnym tonem Jen
nifer.
Wyczuł nadciągający gniew. Przystąpił do bezlitosnej akcji, by temu zapobiec. Udało mu
się, choć z najwyższym trudem. Gdy obie kobiety spojrzały na niego, z ich twarzy zniknęło
samozadowolenie.
— Wydaje się, że zaszło tu pewne nieporozumienie —
powiedział, starannie ważąc słowa. — Nie wiem, czy któ
raś z was jest w stanie zrozumieć tę fundamentalną kwestię,
ale nie mówimy tu o jakimś słodkim niemowlęciu ze ślinką
na bródce. Chodzi o syna Rakotha Maugrima. Muszę się
dowiedzieć, gdzie on jest!
Czuł, że jego głos załamuje się z wysiłku, jaki wkładał w to, by powstrzymać krzyk.
119
Jaelle pobladła. Po raz drugi jednak to Jennifer udzieliła odpowiedzi. — Nie ma żadnego
nieporozumienia, Paul — odparła odważnie. — Nie jest prawdopodobne, bym zapomniała,
kto jest jego ojcem.
Poczuł się, jakby oblano mu twarz zimną wodą. Jego gniew odpłynął, pozostawiając za
sobą smutek i głęboki ból.
— Wiem o tym — powiedział po trudnej dla siebie
chwili. — Przepraszam. Przestraszyłem się wczoraj w nocy.
Dom to była druga rzecz.
A co było pierwsze? — zapytała Jaelle. Tym razem
jej głos nie brzmiał ostro.
Fordaetha z Ruk.
Z pewną mglistą satysfakcją dostrzegł, że jej ręce zaczęły drżeć. — Tutaj? — wyszeptała. —
Tak daleko na południu? Schowała dłonie do kieszeni sukni.
— Była tutaj — odparł cicho. — Przepędziłem ją. Zdą
żyła jednak zabić. Mówiłem dziś rano z Lorenem. Ich sługa
nie żyje: Zervan. Tak samo jak dziewczyna z tawerny —
zwrócił się w stronę Jennifer. — Prastara moc zimy była
w Paras Derval. Próbowała zabić również mnie, ale... nie
udało się jej. Niemniej dookoła jest mnóstwo zła. Muszę się
dowiedzieć, gdzie jest Darien, Jennifer.
Potrząsała głową. Nie ustępował. — Wysłuchaj mnie, proszę! On nie może teraz należeć
tylko do ciebie, Jen. Nie może. Stawka jest zbyt wysoka, a my nawet nie wiemy, kim on jest!
— Nie był planowany — odparła spokojnie. Stała —
bardzo wysoka i złotowłosa — pośród instrumentów mu
zycznych. — Nikt nie może go wykorzystać, Paul.
Tak wiele w tym ciemności. Gdzież podziały się jego kruki? Były to twarde, okrutne
słowa, trzeba je jednak było wypowiedzieć, rzekł więc:
— Nie w tym rzecz. Kwestia polega na tym, czy trzeba
go będzie powstrzymać.
W ciszy, która zapadła, słyszeli odgłosy kroków na korytarzu oraz nieustanny gwar
niezbyt odległego tłumu. Jedno
120
z okien było otwarte. Paul podszedł do niego, by nie ogląd reakcji Jennifer na jego słowa.
Mimo że przebywali na pa terze pałacu, znajdowali się całkiem wysoko. Poniżej, w ki
runku południ owo-wschodnim, widać było grupę około trz; dziestu ludzi, którzy właśnie
opuszczali Paras Dera Drużyna Diarmuida. Łącznie z Kevinem, który mógłby n; prawdę
wszystko zrozumieć, gdyby tylko Paul wiedział dc kładnie, co chce mu wyjaśnić.
Za jego plecami, Jaelle odchrząknęła i przemówiła z nie zwykłą u niej nieśmiałością. —
Nic na razie nie świadcz
0 tym ostatnim, Pwyllu — zapewniła. — Tak mówią Va
1
jej syn. My również go obserwowałyśmy. Nie jestem tak
głupia, za jaką mnie uważasz.
Odwrócił się. — Bynajmniej nie uważam cię za głupii — odparł. Wpatrywał się w nią
być może dłużej niż był< trzeba, zanim, ociągając się, spojrzał na drugą kobietę.
Jennifer od dłuższego czasu była blada. Upłynął już nie> mai rok, odkąd ostatnio
pokrywała ją zdrowa opalenizna Nigdy jednak nie widział jej podobnie białej jak teraz. Przez
pełną dezorientacji chwilę wydało mu się, że widzi Fordaet-hę. To jednak była śmiertelna
kobieta i to taka, której uczyniono niewyobrażalną krzywdę. Na tle białej skóry wysoko
ustawione kości policzkowe uwidaczniały się w nienaturalny sposób. Zastanowił się, czy
Jennifer zemdleje. Zamknęła oczy, po czym otworzyła je. — Powiedział krasnoludowi, że
mam umrzeć. Mówił, że jest powód.
Jej głos brzmiał jak pełen bólu zgrzyt.
Wiem o tym — odparł Paul, tonem tak łagodnym,
jak tylko mógł. — Wyjaśniłaś mi to.
Jaki mógł być powód, by mnie zabić, jeśli... jeśli
nie było nim dziecko?
Jak można było pocieszyć kogoś, kogo spotkała taka rzecz?
Jaki powód, Paul? Czy mógł być jakiś inny?
Nie wiem — wyszeptał. — Zapewne masz rację,
Jen. Proszę cię, przestań.
121
Spróbowała to zrobić. Otarła łzy obiema dłońmi. Jaelle podeszła do niej z kwadratową,
jedwabną chustką i wręczyła ją Jennifer z zakłopotaniem. Ta podniosła wzrok. — Ale jeśli
mam rację... jeśli bał się dziecka, to... czy Darien nie powinien być dobry?
Tak gorące pragnienie w tym pytaniu, tak wielka głębia jej duszy. Kevin by skłamał —
pomyślał Paul. Podobnie jak każdy, kogo znał.
— Będzie dobry albo stanie się jego rywalem, Jen —
odpowiedział bardzo cicho Paul Schafer. — Nie wiemy,
która z tych ewentualności jest prawdziwa. Dlatego muszę
się dowiedzieć, gdzie on jest.
Gdzieś na trakcie Diarmuid galopował ze swymi ludźmi. Użyją na tej wojnie mieczy i
toporów. Będą wypuszczać strzały i miotać włóczniami. Okażą się odważni bądź tchórzliwi.
Będą zabijać lub ginąć, połączeni więzami ze sobą i z wszystkimi innymi ludźmi.
Jego droga była inna. Powędruje samotnie przez mrok, by znaleźć własną ostatnią bitwę.
On, który powrócił, potrafił mówić zimne i gorzkie prawdy. Zraniona kobieta płakała przez
niego, jak gdyby złamał w tej chwili to, co zostało z jej serca.
Dwie kobiety. Również na policzkach Jaelle widniały jasne łzy, które zlekceważyła. —
Udali się nad jezioro — powiedziała kapłanka. — Jezioro Ysanne. Chata była pusta, więc
wysłałyśmy ich tam.
Dlaczego?
On jest z andainów, Pwyllu. Mówiłam o tym Jenni
fer, zanim się zjawiłeś. Oni nie rozwijają się tak, jak my.
Ma tylko siedem miesięcy, ale wygląda na pięciolatka. A te
raz rośnie jeszcze szybciej.
Łkanie Jennifer uspokajało się. Paul podszedł do ławy, na której siedziała i spoczął obok
niej. Z autentycznym wahaniem ujął jej dłoń i ucałował.
— Nigdy nie znałem nikogo lepszego od ciebie — po
wiedział. — Każdą ranę, którą ci zadaję, sam odczuwam
122
jeszcze mocniej. Musisz uwierzyć, że to prawda. Nie stałem się tym, kim jestem, z własnej
woli. Nie jestem nawet pewien, kim właściwie się stałem. Wyczuł, że go słucha.
— Płaczesz ze strachu, że postąpiłaś niewłaściwie albo
sprowadziłaś na świat zło — mówił. — Mogę ci tylko po
wiedzieć, że tego nie wiemy. Jest równie prawdopodobne,
że Darien okaże się naszą ostatnią, najgłębszą nadzieją na
światło. Pamiętajmy też — podniósł wzrok i ujrzał, że Ja-
elle podeszła bliżej. — Pamiętajmy wszyscy troje, że Kim
wyśniła jego imię. To znaczy, że on ma miejsce. Jest częścią
Gobelinu.
Przestała płakać. Jej dłoń pozostała w jego dłoni. Nie wypuścił jej. Po chwili podniosła
wzrok. — Powiedz mi
— zwróciła się do Jaelle — w jaki sposób go obserwowa
łyście?
Kapłanka zrobiła zakłopotaną minę. — Leila — odparła.
— Ta mała? — zapytał Paul, który jej nie zrozumiał.
— Ta, która nas podsłuchiwała?
Jaelle skinęła głową. Podeszła do zamontowanej poziomo harfy i szarpnęła dwie struny,
zanim mu odpowiedziała.
— Jest zespolona z jego bratem — szepnęła. — Nie ro
zumiem dokładnie, jak to się dzieje, ale ona widzi Finna,
a on niemal zawsze przebywa z Darienem. Dostarczamy im
też co tydzień jedzenie.
W gardle ponownie zaschło mu ze strachu. — A co w razie ataku? Czy nie mogą po
prostu go zabrać?
— Dlaczego mieliby ich atakować? — odparła Jaelle,
dotykając lekko instrumentu. — Matkę z dwojgiem dzieci?
Kto w ogóle wie, że oni tam są?
Zaczerpnął tchu. Podobna, naga bezbronność wydała mu się szaleństwem. — Wilki? —
nie ustępował. — Wilki Galadana?
Jaelle potrząsnęła głową. — One tam nie przychodzą
— odrzekła.— Nigdy nie przychodziły. Nad tym jeziorem
jest moc, która je odpędza.
123
Jaka moc? — zapytał.
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nikt w Gwen Ystrat
tego nie wie.
— Założę się, że Kim wie — wtrąciła Jennifer.
Przez dłuższą chwilę zachowywali milczenie, słuchając
kapłanki szarpiącej struny harfy. Dźwięki następowały przypadkowo jeden po drugim, jak
gdyby grało dziecko.
Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi.
— Słucham? — odezwał się Paul.
Drzwi otworzyły się. Do komnaty wszedł Brendel. — Usłyszałem muzykę — wyjaśnił. —
Szukałem ciebie — patrzył na Jennifer. — Ktoś przybył. Sądzę, że powinnaś tam pójść.
Nie powiedział nic więcej. Jego oczy były ciemne.
Podnieśli się wszyscy. Jennifer otarła twarz, odgarnęła włosy do tyłu i rozprostowała
ramiona. Paulowi wydało się, że wygląda całkiem jak królowa. On i Jaelle podążyli w ślad za
nią, idąc obok siebie. Lios alfar wyszedł z komnaty ostatni i zamknął za sobą drzwi.
Kim była podenerwowana i pełna obaw. Mieli zamiar przedstawić Artura Aileronowi już
rano, lecz wtedy Brock odkrył w śniegu zamarznięte zwłoki Zervana. Zanim zdążyli na to
zareagować, a tym bardziej poczuć należytą żałobę, nadeszły wieści, że Shalhassan
przybędzie za chwilę z Seresh, i pałac oraz miasto opanowała gorączkowa aktywność.
Gorączkowa, lecz kontrolowana. Loren, Matt i Brock pognali gdzieś pośpiesznie z
zasępionymi twarzami. Kim i Artur zostali sami w domu magów. Weszli na górę, by
obserwować przygotowania przez okno na piętrze. Zarówno dla jej niewprawnego oka, jak i
dla niego, który był wytrawnym znawcą, było jasne, że całym tym chaosem na dole ktoś
świadomie kieruje. Widziała, jak ludzie, których rozpoznawała, pędzą gdzieś konno lub na
piechotę: Gorlaes, Coli, znowu Brock, Kevin, który wypadł zza węgła z chorągwią w ręku, a
nawet łatwa do rozpoznania postać lios
124
alfara Brendela. Wskazywała ich wszystkich stojącemu oboŁ mężczyźniej przemawiając
tonem tak spokojnym i wolnym od wszelkiej intonacji, jak tylko mogła.
Było to jednak trudne. Trudne dlatego, że nie miała niemal żadnego pojęcia, czego się
spodziewać, gdy przywitanie Cathalian dobiegnie końca i nadejdzie czas, by przedstawić
Artura Pendragona Aileronowi, najwyższemu królowi Bren-ninu. Czekała trzy pory roku —
jesień, zimę i podobną do zimy wiosnę — na sen, który pozwoliłby jej wezwać mężczyznę,
który stał teraz, opanowany i uważny, u jej boku. Wiedziała w najgłębszy sposób, właściwy
tylko jej, że trzeba było to uczynić. W przeciwnym razie nie zdobyłaby się na odwagę ani na
nieczułość konieczną, by pokonać ścieżkę, którą podążyła poprzedniej nocy, poprzez
ciemność oświetloną jedynie płomieniem, który nosiła.
Przypomniała sobie, że Ysanne również to wyśniła. To było uspokajające, pamiętała też
jednak inną rzecz brzmiącą złowróżbnie. To ma być moja wojna — zapowiedział Aile-ron.
Na samym początku, podczas ich pierwszej rozmowy, zanim jeszcze został królem, a ona
jego jasnowidzącą. Podszedł, utykając, do ogniskajako Tyrth, kaleki sługa, a oddalił się od
niego jako książę gotowy zabić, by zdobyć koronę. I co, zastanawiała się niespokojnie,
uczyni czy też powie ten młody, dumny, nietolerancyjny król, gdy stanie twarzą w twarz z
Wojownikiem, którego sprowadziła? Wojownikiem, który sam ongiś był królem, który
walczył w tak wielu bitwach przeciwko tak wielu różnym postaciom Ciemności i który
powrócił ze swej wyspy, ze swych gwiazd, ze swym mieczem i przeznaczeniem, by wziąć
udział w wojnie, którą Aileron uważał za swoją.
To nie miało być łatwe. Nie przewidziała dotąd niczego, co stanie się po chwili wezwania.
Nie mogła też dokonać tego teraz. Rakoth był na swobodzie w Fionavarze. To wymagało
odpowiedzi. Wiedziała, że z tego powodu, choćby nawet i z żadnego innego, otrzymała
ogień, który nosiła na dłoni. Był to Wojenny Kamień i sprowadziła ze sobą Wo-
125
jownika. Nie wiedziała dlaczego ani w jakim celu. Rozumiała jedynie, że wykorzystała moc
spoza ścian Nocy i że w sercu całej sprawy kryje się żal.
— W pierwszej grupie jest kobieta — powiedział
dźwięcznym głosem. Spojrzała w tamtą stronę. Cathalianie
już przybyli. Ludzie Diarmuida, których po raz pierwszy
widziała w ceremonialnych strojach, zastąpili straż z Seresh.
Nagle popatrzyła na nich raz jeszcze. Pierwsza grupa była
właśnie ową strażą. Co niewiarygodne, w jej skład wchodziła
osoba, którą znała.
— Sharra! — wydyszała. — Znowu! O mój Boże.
Odwróciła wzrok od księżniczki w przebraniu, z którą
zaprzyjaźniła się rok temu, i popatrzyła ze zdumieniem na stojącego obok niej mężczyznę,
który zauważył ją wśród tak wielu jeźdźców w podobnie zgiełkliwym tłumie.
Odwzajemnił jej spojrzenie z łagodnym wyrazem ciemnych, szeroko rozstawionych oczu.
— Jest moim obowiązkiem widzieć podobne rzeczy — stwierdził Artur Pen-dragon.
Było już dobrze po południu. Oddechy ludzi i koni uwidaczniały się jako obłoki pary na
zimnie. Śnieg lśnił jasno w promieniach stojącego wysoko na czystym, błękitnym niebie
słońca. Dobrze po południu, a stojąca przy oknie Kim-berly, spoglądając Arturowi w oczy
ponownie pomyślała o gwiazdach.
Poznała wysokiego strażnika, który otworzył drzwi: odprowadzał ją do jeziora Ysanne,
gdy udawała się tam po raz ostatni. Jego oczy zdradziły jej, że on również ją rozpoznał.
Wyraz jego twarzy uległ nagłej zmianie, gdy dostrzegł mężczyznę, który stał spokojnie u jej
boku.
Cześć, Shainie — odezwała się, zanim zdążył co
kolwiek powiedzieć. — Czy Loren tu jest?
Tak. I lios alfar też, pani.
To dobrze. Czy mnie wpuścisz?
Odskoczył do tyłu ze skwapliwością, która rozbawiłaby
126
r
Kim, gdyby choć trochę było jej do śmiechu. Bali się jej, tak samo, jak ongiś Ysanne.
Nie było w tym nic zabawnego ani nawet ironicznego. To nie było miejsce czy czas
na podobne reakcje.
Zaczerpnąwszy głęboko tchu, Kim ściągnęła kaptur i rozpuściła białe włosy.
Weszli do środka. Najpierw ujrzała Lo-rena. Otrzymała od niego pośpieszne skinienie
głową na znak zachęty. Nie ukryło to jednak odczuwanego przez niego napięcia.
Dostrzegła też Brendela, srebrnowłosego lios alfa-ra, oraz Matta w towarzystwie
Brocka, drugiego krasnoluda, a także kanclerza Gorlaesa.
Następnie zwróciła się w stronę Ailerona.
Nie zmienił się. Przez ten rok stał się co najwyżej w jeszcze większym stopniu
tym, czym był już przedtem. Stał przed dużym stołem, na którym leżała rozpostarta
wielka mapa Fionavaru. Ręce miał splecione za plecami, a nogi szeroko rozstawione.
Jego głęboko osadzone oczy, które pamiętała, przeszyły ją spojrzeniem. Znała go
jednak: była jego jasnowidzącą i to jedyną.
W tej chwili wyczytała w jego twarzy ulgę.
Cześć — powiedziała spokojnie. — Powiedziano mi,
że usłyszeliście moje ostatnie ostrzeżenie.
Usłyszeliśmy. Witaj z powrotem — odrzekł Aile-
ron. — Od pół godziny Loren i Matt chodzą wokół mnie
na palcach — dodał po chwili. — Czy powiesz mi, jaki
jest tego powód i kogo ze sobą sprowadziłaś?
Brendel już to wiedział. Dostrzegła znamionujący zachwyt srebrny blask w jego
oczach. Podnosząc głos, by był wyraźny i stanowczy, jak przystało jasnowidzącej,
oznajmiła: — Użyłam Baelratha w sposób, jaki Ysanne wyśniła dawno temu.
Aileronie, najwyższy królu, obok mnie stoi Artur Pendragon, Wojownik z dawnych
opowieści, który przybył, by wesprzeć naszą sprawę.
Podniosłe słowa rozbrzmiały, po czym opadły w ciszę niczym fale rozbijające się
o nieruchomą jak skała twarz króla. Każdy z obecnych w komnacie zrobiłby to lepiej
ode
127
mnie — pomyślała, zdając sobie boleśnie sprawę z faktu, że stojący u jej boku mężczyzna nie
pokłonił się. Nie można było od niego wymagać, by kłaniał się komukolwiek z żyjących, ale
Aileron był młody, dopiero niedawno został królem i...
— Mojemu dziadkowi — odezwał się Aileron dan
Ailell dan Art — nadano imię na twoją cześć. Jeśli któregoś
dnia będę miał syna, on również je otrzyma. — Gdy obecni
w komnacie mężczyźni oraz jedyna kobieta wciągnęli głośno
powietrze ze zdumienia, twarz najwyższego króla rozjaśnił
radosny uśmiech. — Nikt, nawet Colan czy Conary, nie
mógłby nam sprawić swym zjawieniem się więcej radości,
mości Arturze. Och, jasno utkane, Kimberly!
Ścisnął mocno jej ramię, mijając ją zamaszystym krokiem, po czym uściskał z zapałem
niczym brata mężczyznę, którego sprowadziła.
Artur odwzajemnił ten gest. Gdy Aileron cofnął się, w oczach Wojownika po raz pierwszy
pojawił się wesoły błysk. — Dano mi do zrozumienia, że możesz nie być zbyt zadowolony z
mojej obecności — powiedział.
Służą mi — odparł z mocnym naciskiem Aileron
— doradcy o ograniczonych zdolnościach. Jest smutną pra
wdą, że...
Przestań! — zawołała Kim. — To niesprawiedliwe,
Aileronie. To... niesprawiedliwe.
Przerwała, ponieważ nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby jeszcze powiedzieć, a
do tego król się z niej śmiał.
Wiem — odrzekł. — Wiem o tym — zapanował
nad sobą, po czym,
1
zupełnie innym głosem, oznajmił: —
Nie chcę nawet słyszeć o tym, przez co musiałaś przejść,
by sprowadzić do nas tego człowieka. Jako chłopiec byłem
uczniem Lorena i sądzę, że potrafię to sobie wyobrazić.
Z wielką radością witamy tu was oboje. Nie mogłoby być
inaczej.
Rzekłeś prawdę — potwierdził Loren Srebrny
128
Płaszcz. — Mości Arturze, czy nigdy dotąd nie walczyłeś w Fionavarze?
Nie — odparł niskim głosem. — Ani też przeciw
ko samemu Rakothowi, choć wiele razy widywałem cienie
jego cienia.
I zwyciężałeś je — dodał Aileron.
Tego nigdy nie wiem — odrzekł cicho Artur.
Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała szep
tem Kim.
Ginę, zanim nadejdzie koniec — stwierdził rzeczo
wym tonem. — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pojmiecie to
już teraz. Nie zostanę z wami do końca. To jeden z elemen
tów losu, na który mnie skazano.
Zapadła cisza. — Wszystko, czego mnie uczono — odezwał się raz jeszcze Aileron —
mówi mi, że jeśli Fio-navar padnie, każdy z pozostałych światów spotka ten sam los i to
niedługo później. Zawładną nimi cienie cienia, jak to nazwałeś.
Kim zrozumiała, że król ucieka od emocji w kierunku czegoś bardziej abstrakcyjnego.
Artur skinął z powagą głową. — Tak powiadają w Ava-lonie i między letnimi gwiazdami
— potwierdził.
— I to samo mówią lios alfarowie — dodał Loren. Od
wrócili się, by spojrzeć na Brendela, i zauważyli, że go nie
ma. Coś poruszyło się w głębi Kimberly. Słabiutka, ledwie
wyczuwalna zapowiedź — o wiele zbyt późna — jedynej
rzeczy, której nie mogła przewidzieć.
Na-Brendela spod Znaku Pustułki nawiedziło to samo poczucie spóźnionego zrozumienia.
Było ono jednak silniejsze, gdyż lios alfarowie mieli tradycje i wspomnienia sięgające głębiej
i dalej niż te, posiadane przez jasnowidzące. Kimberly, a przed nią Ysanne, mogły zaglądać
w przyszłość lub śnić o niektórych z jej nici, lecz liosowie żyli wystarczająco długo, by znać
przeszłość i często byli wystarczająco mądrzy, by ją zrozumieć. Ponadto Brendel, najwyższy
Zna-
129
ku Pustułki, nie zajmował wśród nich ostatniego miejsca pod względem wieku czy rozumu.
Pewnego razu, rok temu, w lesie na wschód od Paras Derval, wydało mu się, że na wpół
słyszy jakiś akord. Teraz nawiedził go on ponownie, silniej niż wtedy. Pełen smutku i
zdumienia zarazem, podążył za dźwiękiem harfy ku kolejnym drzwiom. Otworzywszy je,
powiedział, by wszyscy troje poszli za nim: jedno dla Boga, drugie dla Bogini, a trzecie w
imię dzieci i najbardziej gorzkiej ze wszystkich miłości.
Nie pomylił się, podobnie jak Kimberly. Gdy wszedł do królewskiej komnaty w
towarzystwie Pwylla i kobiet, nagle znieruchomiała twarz maga powiedziała mu, że on
również domyślił się prawdy. Loren, jego źródło oraz Brock z Banir Tal stali razem z Kim
przy oknie. Aileron i Artur, wraz z Gorlaesem, zatrzymali się nad rozłożoną mapą.
Gdy weszli do środka, król i kanclerz odwrócili się. Artur tego nie zrobił, Brendel
dostrzegł jednak, że uniósł szybko głowę, jak gdyby wywęszył bądź usłyszał coś, czego
pozostali nie potrafili wyczuć. Zauważył też, że spoczywające na blacie dłonie Wojownika
zbielały nagle.
— Otrzymaliśmy niezmiernie potężne wsparcie — oznajmił sprowadzonej przez siebie
trójce. — Oto Artur Pen-dragon, którego wezwała do nas Kimberly. Mości Arturze,
chciałbym ci przedstawić...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Brendel żył już długo i widział przez ten czas bardzo
wiele, a jeszcze więcej poznał, dzieląc się wspomnieniami ze starszymi z Daniloth. Nic
jednak, nigdy, nie mogłoby zbliżyć go do tego, co ujrzał w oczach Wojownika, gdy ten się
odwrócił. Poczuł, że głos odmówił mu posłuszeństwa pod naciskiem owego spojrzenia. Nie
było żadnych słów, które mógłby wypowiedzieć. Żadna litość nie sięgnęłaby dostatecznie
głęboko, by go dotknąć czy choćby prawie dotknąć.
Kim również je ujrzała: oczy tego, którego wezwała z zaginionej wyspy, z letnich gwiazd.
Na wojnę, jak sądziła,
130
ponieważ zaistniała taka potrzeba. W tej chwili jednak zrozumiała w pełni klątwę, jaką na
niego rzucono. Poczuła, że serce poruszyło się gwałtownie w jej piersi, jak gdyby runęło w
otchłań. W otchłań żalu i najgłębszej miłości. Głęboko odwzajemnionej i najgłębiej
zdradzonej. Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opowiadają. Odwróciła się
w stronę tamtej. Och, Jen, pomyślała. Och, Jennifer.
— Och, Guinevere — powiedział Artur. — Och, moja najmilsza.
Nie spodziewając się niczego, minęła długie korytarze i weszła na górę po kamiennej
klatce schodowej. Stłumione odcienie murów harmonizowały ze spokojną szarością, jaką
wniosła w swym wnętrzu. Wszystko będzie dobrze, a jeśli nie, to znaczy, że nie miało tak
być. Istniała nadzieja, że Darien okaże się tym, czego tak gorąco dla niego pragnęła w
dniach, gdy cokolwiek obchodziło ją jeszcze naprawdę. Istniała taka szansa oraz ludzie,
którzy o tym wiedzieli. Zrobiła wszystko, co mogła. Nie była w stanie uczynić nic więcej.
Weszła do komnaty i uśmiechnęła się, ujrzawszy Kim. Najwyraźniej udało się jej
sprowadzić tego, na kogo czekała. Nagle Brendel wypowiedział jego imię i Artur odwrócił
się powoli. Ujrzała jego oczy i usłyszała, jak nazywa ją tym drugim imieniem. Ogarnął ją
ogień, światło, wspomnienia, tak wiele miłości i pożądania: eksplozja w piersi.
A później inne wspomnienie, inna eksplozja. Płomienie Rangat wspinające się w górę, by
przesłonić jej niebo, i ręka, ■ odrąbana ręka, krew czarna jak jego forteca, zielone światło i
czerwone oczy jego: Rakotha, w Starkadh.
I tutaj też. Były i tutaj. I, och, zbyt brutalnie oddzielały ich od siebie. Musiała tylko
podejść do stołu, przy którym stał Artur. Kochał ją, do dzisiaj, i ofiarowałby jej schronienie.
Lecz pomiędzy nimi stał Spruwacz.
Już nigdy nie będzie się mogła zbliżyć do równie doskonałej miłości. Zresztą nie zrobiła
tego i za pierwszym razem ani za żadnym z następnych. Ale nie z tego powodu.
131
Nigdy dotąd nie działo się to w Fionavarze. Były tam cienie cienia oraz inny miecz Światła,
ten trzeci, najjaśniejsza i najbardziej gorzka miłość. Lecz nigdy dotąd Rakoth. Nie mogła
przejść, nie przez ten płomień, nie przez tę parzącą jej ciało krew, nie ku niemu; och, nigdy
nie wzniesie się ponad Ciemność i to, co z nią ona uczyniła.
Nawet ku brzegowi, którym był Artur. Potrzebowała szarości. Nie ognia czy krwi, kolorów
pożądania czy dostępu do miłości. — Nie mogę przejść na drugą stronę — powiedziała. Jej
głos brzmiał bardzo wyraźnie. — Tak jest lepiej. Zostałam okaleczona, ale przynajmniej nie
zdradzę. Jego tu nie ma. Nie ma trzeciego. Niech bogowie prowadzą twój miecz w bitwie i
obdarzą cię wreszcie spoczynkiem.
W jego oczach było tak wiele spadających gwiazd, tak wiele z nich już spadło.
Zastanowiła się, czy zostały jeszcze jakieś na niebie.
— I ciebie — odpowiedział po długiej chwili. — Niech obdarzą cię spoczynkiem.
Tak wiele gwiazd już spadło, tak wiele jeszcze spadało. Odwróciła się i wyszła z pokoju.
ROZDZIAŁ 8
Nie mogła rzecz jasna winić nikogo poza sobą. Shalhassan wytłumaczył jej to z
wielką jasnością. Jeśli dziedziczka cathalskiego tronu postanowiła udać się w miejsce, gdzie
trwała wojna, musiała zachowywać się tak, jak przystało członkom królewskiego rodu.
Istniała też kwestia uratowania — w miarę możliwości — twarzy po wczorajszej katastrofie.
Przez cały ranek, a nawet po południu, Sharra musiała więc siedzieć za stołem w sali
poselskiej najwyższego króla
132
i słuchać ze znudzeniem, jak planowano rozmieszczenie i zaopatrzenie wojsk. Był tam jej
ojciec oraz Aileron, chłodny i kompetentny. Bashrai i Shain, obaj kapitanowie straży, stali
obok, by zapisywać rozkazy i przekazywać je dalej za pośrednictwem gońców, którzy
czekali tuż pod drzwiami.
Był tam jeszcze jeden mężczyzna, którego obserwowała z największą uwagą — postać z
tajemniczego królestwa dziecinnych opowieści. Przypomniała sobie, jak jej brat Marlen bawił
się w Wojownika, gdy miał dziesięć lat, udając, że wyciąga Królewską Włócznię ze stoku
góry. A teraz Marlen nie żył już od pięciu lat, a u jej boku stał Artur Pendragon, który
udzielał swych rad głębokim, czystym głosem, a od czasu do czasu zaszczycał ją
spojrzeniem, uśmiechając się łagodnie. W jego oczach jednak nie dostrzegało się uśmiechu.
Nigdy dotąd nie widziała podobnych oczu, nawet u lios alfara Brendela.
Trwało to aż do popołudnia. Zjedli posiłek nad wielką mapą oraz niezliczonymi
mniejszymi, jakie przygotował Aileron. Rozumiała, że jest to konieczne, lecz zarazem z ja-
kiegoś powodu wydawało się jej bezsensowne. Dopóki trzymał mróz, nie mogło być żadnej
prawdziwej wojny. To Rakoth wywoływał tę zimę podczas lata, nie wiedzieli jednak, w jaki
sposób to robi i dlatego nie mogli nic uczynić, by ją powstrzymać. Spruwacz nie musiał
podejmować ryzyka bitwy i z pewnością nie miał takiego zamiaru. Zamrozi ich albo zagłodzi,
gdy skończą się zgromadzone zapasy żywności. Już dostrzegali tego początki: starcy i dzieci,
którzy zawsze byli pierwszymi ofiarami, zaczęli umierać w Catha-lu, w Brenninie i na
Równinie.
Wobec tej brutalnej rzeczywistości, na cóż mogły się przydać abstrakcyjne plany użycia
rydwanów jako barykad w wypadku, gdyby zaatakowano Paras Derval?
Nie powiedziała jednak tego na głos. Siedziała cicho i słuchała. Kilka godzin po południu,
gdy milczała już tak długo, że o niej zapomnieli, uciekła i wyruszyła na poszukiwanie Kim.
133
To Gorlaes, wszechwiedzący kanclerz, skierował ją do niej. Poszła do swych komnat po
futro i zauważyła, że białe skrócono już do jej rozmiarów. Założyła je z obojętną miną,
wspięła się na schody i dotarła na szczyt wieżyczki wznoszącej się wysoko ponad zamkiem.
Stała tam Kim. Miała na sobie podszyty futrem płaszcz i rękawiczki, lecz nie założyła
kaptura. Wicher targał zdumiewającymi, białymi włosami kobiety, zasłaniając jej oczy. Na
północnym horyzoncie ciągnęła się długa linia chmur. Wiatr dął z tamtej strony.
Zbliża się burza — zauważyła Sharra, opierając się
o balustradę tuż obok tamtej.
Między innymi.
Kim zdołała się uśmiechnąć, lecz jej oczy były zaczerwienione.
— Opowiedz mi wszystko — poprosiła Sharra. Wysłu
chała słów, które wypłynęły z ust jej towarzyszki niczym
powstrzymywana powódź. Sen. Martwy król i jego syn, któ
ry nie mógł umrzeć. Zabite dzieci i Jennifer złamana w Star-
kadh. Jedyna rzecz, której nie przewidziała: Guinevere.
Zdradzona miłość. Żal w sercu tej sprawy, w sercu wszy
stkiego.
Stały na zimnym, porywistym wietrze, gdy opowieść dobiegła końca. Zmarznięte i
milczące, zwrócone ku okrutnej północy. Żadna nie płakała. To wiatr pokrył ich policzki
zamarzniętymi łzami. Słońce stało już nisko na zachodzie. Na horyzoncie przed nimi widać
było gęste chmury. — Czy on tu jest? — zapytała Sharra. — Tamten? Ten trzeci?
Nie wiem. Powiedziała, że go nie ma.
Dokąd teraz poszła?
Do świątyni. Z Jaelle.
Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie przez wiatr. Tak się złożyło, że — choć z
całkiem odmiennych powodów — obie przebywały myślami daleko na północnym
wschodzie, gdzie jasnowłosy książę jechał na czele trzydziestu ludzi.
134
I M
Chwilę później słońce zniknęło wśród drzew za Lasem Mórnira i zimno stało się zbyt
dojmujące. Weszły do środka.
W trzy godziny później wróciły na tę samą wieżę wraz z królem i — jak się zdawało —
połową dworu. Było całkiem ciemno i okrutnie zimno, lecz nikt w tej chwili tego nie
zauważał.
Na północy, bardzo, bardzo daleko, na niebo padał jasny, perłowy blask.
Co to jest? — zapytał ktoś.
Daniloth — odparł cicho Loren Srebrny Płaszcz.
Brendel stał obok niego. Jego oczy miały ten sam kolor, co
owa poświata.
Podjęli próbę — wydyszał lios. — Od tysiąca lat
ani razu nie obnażono Daniloth. Dziś w nocy na Kraj Światła
nie padają cienie. Później, gdy zmniejszą jasność, będą tam
patrzeć na gwiazdy, które zaświecą nad Atronel.
Przemawiał głosem tak pięknym i pełnym tęsknoty, że była to niemal pieśń. Każdy z
obecnych spoglądał na tę rzuconą na niebo łunę. Ze zdumieniem zdali sobie sprawę, że tak to
wyglądało każdej nocy, zanim pojawił się Maugrim i nadeszło Bael Rangat, zanim Lathen
utkał mgłę, by zamienić Daniloth w Krainę Cieni.
— Dlaczego? — zapytała Sharra. — Dlaczego to robią?
Ponownie odpowiedzi udzielił Loren. — Dla nas. Chcą
go wywabić ze Starkadh, by odciągnąć jego moc od tworzenia zimy. Lios alfarowie oferują
siebie w ofierze, byśmy mogli położyć kres zimnu.
Z pewnością skończy się ono też dla nich? — sprze
ciwił się Gorlaes.
W Daniloth nie ma śniegu — odpowiedział mu Na-
Brendel, ani na chwilę nie odrywając oczu od blasku na
północy. — Sylvainy kwitną tam teraz, jak zawsze w pełni
lata, a Atronel porasta zielona trawa.
Patrzyli na poświatę, próbując to sobie wyobrazić. Mimo przenikliwego wiatru, poczuli
się pokrzepieni przez tę bijącą
135
w górę łunę symbolizującą odwagę i rycerskość, grę światła na niebie u samych wrót
Ciemności.
Kim przeszkodził w obserwacji jakiś dźwięk — bardzo słaby, całkiem jakby jej umysł
odbierał zakłócenia. Przypominał raczej szum niż muzykę. O ile mogła to określić, dobiegał
ze wschodu. Uniosła dłoń. Baelrath zachowywał spokój, co było błogosławieństwem.
Zaczynała obawiać się jego ognia. Odepchnęła od siebie ów szepczący dźwięk — nie było to
trudne — i zwróciła się całą jaźnią ku światłu Daniloth, próbując zaczerpnąć z niego siłę oraz
osiągnąć częściowe złagodzenie smutku i poczucia winy. Upłynęło mniej niż czterdzieści
osiem godzin od chwili, gdy była w Stonehenge. Czuła się dogłębnie znużona, a zostało jesz-
cze tak wiele roboty.
Najwyraźniej trzeba było przystąpić do niej natychmiast.
Gdy wrócili do wielkiej sali pałacowej, czekała tam na nich jakaś odziana na szaro
kobieta. Na szaro, tak jak szare były szaty kapłanek, i to Jaelle, która wysunęła się zama-
szystym krokiem przed królów, przemówiła do niej.
— Alinę, co się stało?
Kobieta w szarym stroju osunęła się na podłogę, wykonując przed Jaelle głęboki, dworski
ukłon, po czym złożyła Aileronowi jego niedbałą wersję. Zwróciła się z powrotem ku
najwyższej kapłance i przemówiła z uwagą, jak gdyby recytowała z pamięci.
— Mam przekazać ci hołd Mormae oraz przeprosiny
Audiart. Wysłała mnie osobiście, ponieważ uznano, że tu
tejsi mężczyźni lepiej pojmą, jak pilna jest sytuacja, jeśli
nie skorzystamy z połączenia.
Jaelle nawet nie drgnęła. Na jej twarzy widniał odpychający, chłodny wyraz. — Co za
sytuacja? — zapytała z cichą groźbą ukrytą w głosie.
Alinę zaczerwieniła się.
Za nic w świecie nie chciałabym się znaleźć na jej miejscu — pomyślała nagle Kim.
136
r
— Ponownie przekazuję ci przeprosiny Audiart, najwy
ższa — wyszeptała Alinę. — Przysłała mnie jako namie-
stniczka Gwen Ystrat, a nie druga pomiędzy Mormae. Ka
zano mi, bym ci to przekazała.
W niemal niedostrzegalny sposób Jaelle odprężyła się. — Bardzo dobrze... — zaczęła.
Zanim jednak zdążyła skończyć, przerwano jej.
— Jeśli przysłała cię moja namiestniczka, powinnaś
zwrócić się do mnie — odezwał się Aileron. Jego głos był
tak samo chłodny jak głos Jaelle. Najwyższa kapłanka stała
bezruchu, niewzruszona. Ona jej nie pomoże — pomyślała
Kim. Litowała się przez chwilę nad Alinę, która była pion
kiem w skomplikowanej grze. Tylko jednak przez chwilę.
Pod pewnymi względami pionkom było łatwiej.
Alinę podjęła decyzję. Opadła przed królem w należytym ukłonie. — Potrzebujemy cię,
najwyższy królu — oznajmiła, podźwignąwszy się. — Audiart prosi, byś pamiętał, jak rzadko
zwracamy się o pomoc i byś w związku z tym ze współczuciem spojrzał na nasze położenie.
— Do rzeczy! — warknął najwyższy król. Stojący tuż
za nim Shalhassan z wielką uwagą słuchał tego wszystkiego.
Nie był to czas, by pozwolić sobie na cokolwiek poza opa
nowaniem.
Alinę ponownie popatrzyła na Jaelle i ponownie nie otrzymała od niej wsparcia. Oblizała
wargi. — Wilki — odezwała się nagle. — Żadna z nas nigdy nie widziała równie wielkich.
W lesie na północ od jeziora Leinan są ich tysiące, najwyższy królu. Nocami napadają na
gospodarstwa rolne. Gospodarstwa twoich poddanych, mości królu.
— A Morvran? — zapytała ostrym tonem Jaelle. —
Co z nami?
Alinę potrząsnęła głową. — Widziano je nie opodal miasta, ale jeszcze nie na terenach
świątynnych, najwyższa. Miałam ci powiedzieć, że gdyby tak się stało, to...
— Mormae nawiązałyby połączenie, by mnie o tym po
wiadomić — wyszeptała Jaelle. — Audiart to wcielony spryt.
137
Potrząsnęła głową. Fale rudych włosów spłynęły w dół po jej plecach niczym rzeka.
Oczy Ailerona lśniły jasno w świetle pochodni. — Chce, bym tam wyruszył i przepędził
je dla niej? A co na to najwyższa kapłanka?
Jaelle nawet na niego nie spojrzała. — To jest twoja namiestniczka, a nie moja
zastępczyni, Aileronie — odparła.
Zapadła cisza. Nagle rozległo się uprzejme kaszlnięcie i Paul Schafer podszedł do
wysłanniczki Audiart.
— Chwileczkę — powiedział. — Aileronie, mówiłeś
0 przepędzeniu wilków. W tym może się kryć coś więcej
— przerwał. — Alinę, czy w Lesie Leinan jest Galadan?
W oczach kapłanki błysnął strach. — Nie przyszło nam to do głowy. Nic o tym nie wiem.
A więc nadszedł czas. Jeśli miała otrzymać znak, z pewnością stało się to teraz. Kim
zapanowała nad swą twarzą. W tej samej chwili Aileron przesunął wzrok, by odnaleźć
jasnowidzącą.
Czy kiedyś się do tego przyzwyczai? Czy Ysanne kiedykolwiek przywykła do tego
przemieszczania się w przód
1w tył na krosnach czasu? Nie dalej jak poprzedniej nocy,
niespokojna i zrozpaczona z powodu Jennifer, pogrążyła się
w półśnie i nawiedziła ją zamazana, nieokreślona wizja ło
wów w lesie, gdzieś, w jakimś lesie, oraz grzmiący tętent
ponad ziemią.
Spojrzała w oczy króla. — Coś tam jest — stwierdziła, starając się, by jej głos brzmiał
pewnie. — Albo ktoś. Widziałam łowy.
Aileron uśmiechnął się i zwrócił ku Shalhassanowi oraz Arturowi, którzy stali obok. —
Czy pojedziemy we trzech zapolować na wilki Ciemności w Gwen Ystrat?
Ponury król Cathalu skinął głową.
— Z radością przywitam teraz szansę na zabijanie wro
gów — odparł Artur.
Kim wiedziała, że w jego słowach kryło się coś więcej niż usłyszał Aileron, nie miała
jednak czasu na smutek, gdyż
138
jeszcze jeden element jej snu znalazł swe miejsce pod wpływem słów najwyższego króla.
To nie będą jedynie łowy — wyszeptała. Jasnowi
dząca nigdy nie musiała mówić głośno. — Ja też tam po
jadę, a także Loren i Jaelle, jeśli zechce.
Dlaczego? — rzucił jej wyzwanie Paul, który mu
siał dźwigać własne brzemię.
Śniłam o ślepcu — wyjaśniła. — Gereint z Dalrei
wyruszy jutro do Morvran.
Gdy wypowiedziała te słowa, rozległ się szept. Pomyślała, że ludzie muszą się czuć
zaniepokojeni, słysząc podobne rzeczy. Nie mogła jednak — a w tej chwili również nie miała
ochoty — zrobić w tej sprawie zbyt wiele. Czuła się bardzo znużona, i nie miało jej od tej
chwili być łatwiej.
— W takim razie wyruszymy jutro wszyscy — oznaj
mił stanowczym tonem Aileron.
Loren spoglądał na nią.
Potrząsnęła głową, po czym odgarnęła włosy z twarzy. — Nie — powiedziała, zbyt
zmęczona, by bawić się w dyplomację. — Zaczekaj na Dairmuida.
Nie miało jej bynajmniej być łatwiej. Jeszcze przez długi czas albo nawet nigdy.
Tracił kontrolę nad sytuacją. Przewidywał to już od dawna, pod pewnymi względami
nawet sam to wywołał, niemniej jednak Loren Srebrny Płaszcz nie mógł patrzeć, jak jego
obowiązki przejmują inni. Szczególnie trudne było to, że widział, jaką cenę muszą za to
zapłacić. Najbardziej ucierpiała Kim: jasnowidząca z Baelrathem na dłoni i darem duszy
innej. Z pewnością uginała się pod podobnym ciężarem.
Dzisiejszy dzień poświęcony był na przygotowania. Pięciuset ludzi — połowa z Cathalu, a
połowa z Brenninu — miało wyruszyć do Gwen Ystrat, gdy tylko wróci Diarmuid. Czekali
na niego ze względu na słowa Kim. Ongiś to magowie mogliby udzielić podobnie stanowczej
rady, teraz jednak tracili kontrolę. To on nadał wydarzeniom ten kierunek,
139
gdy sprowadził tu całą piątkę. Był wystarczająco mądry, aby — bez względu na wszystkie
pełne wyrzutu spojrzenia Matta — pozwolić im się toczyć bez swej ingerencji, o ile tylko
było to możliwe. Miał też na tyle serca, by czuć dla nich litość: dla Kim i Paula, który
dźwigał ciężar imienia Dwukrotnie Narodzonego, wraz ze wszystkim, co z tego wynikało,
lecz który nie potrafił jeszcze czerpać ze źródła swej mocy. Każdy głupiec mógłby dostrzec,
że ją posiadał. Niewykluczone, że okaże się większa niż ktokolwiek z nich był w stanie pojąć,
na razie jednak miała charakter utajony. Wystarczało to, by oddzielić go boleśnie od innych,
lecz nie mogło mu dać zadośćuczynienia ani poczucia kierunku.
Była też Jennifer. Nad nią mógł tylko płakać. Dla niej nie było zadośćuczynienia czy
nawet marzenia o nim, żadnej szansy na działanie. Jedynie ból. Tak wiele odcieni bólu.
Dostrzegł go już na początku — wydawało się, że to tak dawno temu — zanim dokonali
przejścia, gdy odczytał przekaz ukryty w jej urodzie oraz mroczną przyszłość w jej oczach.
Bez względu na to, zabrał ją ze sobą. Tłumaczył sobie, że nie ma wyboru. Nie była to jedynie
sofistyka. Tyle przynajmniej stało się jasne po eksplozji Rangat.
Nie rozproszyło to jednak smutku. Rozumiał teraz jej piękno. Wszyscy je rozumieli. Znali
też jej najstarsze imię. Och, Guinevere — powiedział Artur. Czy w którymkolwiek ze
światów istniało przeznaczenie bardziej bezlitosne od tego, które spotkało ich dwoje? I tego
trzeciego.
Spędził cały dzień samotnie, pogrążony w niespokojnych myślach. Matt i Brock
przebywali w zbrojowniach, służąc swą biegłą znajomością broni obu kapitanom straży.
Teyr-non, którego pragmatyczny zdrowy rozsądek byłby dla nich pomocny, przebywał w
Północnej Twierdzy. Dziś w nocy mieli zamiar sięgnąć ku niemu: dla niego i Baraka również
znajdzie się miejsce w Gwen Ystrat.
O ile dla któregokolwiek z magów, ludzi posiłkujących się wiedzą niebios, mogło znaleźć
się miejsce tak blisko Dun Maura. Wysoki czarodziej potrząsnął głową i dorzucił
140
do ognia kolejną kłodę. Zmarzł i to nie tylko ze wz na zimę. Jak doszło do tego, że w
Brenninie pozostało dwóch magów? Nigdy nie mogło ich być więcej niż sie Tak zarządził
Amairgen, gdy powoływał radę. Ale d
1
tylko dwóch i to w takiej chwili? Najwyraźniej
tracili trolę na więcej niż jeden sposób.
Tylko dwóch magów w Brenninie, by toczyć \ z Maugrimem, lecz w Fionavarze było
ich trzech, a był w zmowie z Ciemnością. Przebywał na Cader 5 zaczarowanej wyspie,
która od dawna już była prze! Był tam i miał Kocioł z Khath Meigol, dzięki któremu
przywrócić życie niedawno zmarłym.
Bez względu na to, co jeszcze mogli utracić, ta j rzecz należała do niego. Do niego i do
Matta. Na k będziemy mieli swoją bitwę — powiedział krasnolud<
O ile zima kiedyś się skończy. Metran.
Nadeszła noc, a wraz z nią następna burza, gorsz; kiedykolwiek dotąd. Wiatr zawodził i
świstał po całej I ninie, aż po Najwyższe Królestwo, niosąc ze sobą śc śniegu. Zasypał on
gospodarstwa rolne wraz z zabudi niami. Nakrył grubą pokrywą lasy i przesłonił księżyc,
dawało się, że w wywołanej burzą nieludzkiej ciemr poruszają się jakieś budzące grozę
postacie, a wycie wi to odgłos ich śmiechu.
Darien leżał w łóżku, nasłuchując tego. Z początku ślał, że to kolejny koszmar, potem
jednak zdał sobie spr; że nie śpi. Przestraszył się. Naciągnął sobie kołdrę na głc by
spróbować stłumić głosy, które słyszał w wietrze.
Wzywały go. Chciały, by przyszedł do nich i bawił si zewnątrz, w dzikim, mrocznym
tańcu burzy. Żeby połą się z nimi pod naporem wiatru i śniegu. On jednak był t; małym
chłopcem i bał się. Gdyby wyszedł z domu, umar choć tu, gdzie mieszkali, burza nie była
taka straszna.
Finn wytłumaczył mu to. Mówił, że choć prawdz matka Dariena nie mogła być z nimi,
chroniła go przez < czas, a ponieważ go kochała, sprawiła, że zima wokół j
141
łóżka była lżejsza. Wszyscy go kochali: jego matka Vae i nawet jego ojciec Shahar, który od
chwili, gdy przybyli nad jezioro, tylko raz wrócił do domu z wojny. Uniósł chłopca wysoko
w powietrze, aż ten się roześmiał. Później powiedział, że Dari wkrótce będzie większy od
Firma i sam wybuchnął śmiechem. Nie był to jednak wesoły śmiech.
Finn był bratem Dariego i kochał go bardziej niż ktokolwiek inny. Był najwspanialszą
osobą na świecie i do tego wiedział wszystko.
To on wytłumaczył mu, co miał na myśli ojciec, gdy Dari przyszedł do niego ze łzami, coś
bowiem było nie w porządku w tym, że miał być większy od Firma. Wkrótce — powiedział
ojciec.
Brat założył mu płaszczyk i buciki. Poszli na spacer. Dari lubił to najbardziej ze
wszystkich rzeczy, które robili. Finn rzucał go w śnieg, lecz tylko wtedy, gdy ten był świeży i
miękki, po czym sam padał obok niego. Obaj tarzali się w zaspach, aż robili się zupełnie biali
i Dari śmiał się tak głośno, że dostawał czkawki.
Tym razem jednak Finn był poważny. Czasami miał taki nastrój i kazał Dariemu słuchać
swych słów. Powiedział mu, że nie jest taki jak reszta małych chłopców. Jest kimś szcze-
gólnym, ponieważ jego prawdziwa matka była wyjątkowa. Dlatego będzie większy, silniejszy
i mądrzejszy od innych dzieci. Nawet ode mnie — powiedział Finn. Mówił też, że znaczy to,
iż Dari musi też stać się lepszy, bardziej wyrozumiały, łagodniejszy i odważniejszy, by
zasłużyć na to, co dała mu jego prawdziwa matka.
Finn powiedział mu, że musi spróbować pokochać wszystko z wyjątkiem Ciemności.
Dari wiedział, że Ciemność jest tym, co wywołuje burzę na zewnątrz. Przez większość
czasu nienawidził jej, tak jak mówił mu Finn. Starał się robić to przez cały czas, by być
dokładnie taki jak on, czasem jednak słyszał głosy i choć z reguły się ich bał, czasem tak nie
było. Czasem myślał, że nieźle byłoby pójść z nimi.
142
Tyle że musiałby wtedy opuścić Finna, a tego nigdy nie potrafiłby zrobić. Wstał z łóżka i
założył swe zrobione na drutach bambosze. Odsunął zasłonę, minął śpiącą matkę i podreptał
do miejsca, gdzie stało łóżko jego brata, pod przeciwległą ścianą.
Finn nie spał. — Dlaczego czekałeś tak długo? — wyszeptał. — Właź, braciszku,
ogrzejemy się nawzajem.
Z westchnieniem przyjemności Dari zsunął bambosze i wczołgał się do łóżka obok Finna,
który odsunął się, pozostawiając mu ciepłą część, na której leżał uprzednio.
— Słyszałem głosy — wyznał.
Brat mu nie odpowiedział. Objął tylko Dariego ramieniem i przytulił mocno. Głosy nie
były takie donośne, gdy leżał tutaj, obok niego. Pogrążając się we śnie, usłyszał, jak szepcze
mu do ucha. — Kocham cię, maleńki.
Dari również go kochał. Kiedy zasnął, ponownie nawiedziły go sny. Próbował w nich
powiedzieć to widmowym postaciom przyzywającym go pośród zawiei.
Rozdział 9
Po południu, po burzy — dnia tak pięknego i jasnego, że niemal zakrawało to na
drwinę — Diarmuid, książę Brenninu, powrócił do Paras Derval. W towarzystwie kilku
innych osób zaprowadzono go do sali poselskiej wielkiego króla, gdzie czekało na niego
wielu ludzi. Tam jego brat, Aileron, przedstawił go Arturowi Pendragonowi.
I nic się nie wydarzyło.
Paul Schafer, który stał obok Kim, ujrzał, że pobladła, gdy Diarmuid wszedł do komnaty.
Teraz, kiedy książę pokłonił się ceremonialnie Arturowi i Wojownik przyjął jego hołd z
niewzruszoną miną, usłyszał, jak zaczerpnęła tchu rozdygotana i wyszeptała spod serca: —
Och, dzięki Bogu.
143
Ona i Loren, stojący po przeciwległej stronie komnaty, wymienili spojrzenia. Z oblicza
maga Paul wyczytał tę samą ulgę. Zajęło mu to chwilę, zrozumiał jednak wszystko.
— Myślałaś, że on jest tym trzecim? — zapytał. —
Trzecim wierzchołkiem trójkąta?
Skinęła głową, nadał pobladła. — Obawiałam się tego. Sama teraz nie wiem dlaczego.
Dlaczego byłam tego taka pewna.
— Czy z tego powodu chciałaś, żebyśmy zaczekali?
Popatrzyła na niego — szare oczy pod białymi włosami.
— Tak mi się zdawało. Wiedziałam, że musimy zaczekać, zanim wyruszymy na łowy. Teraz
już nie wiem dlaczego.
Dlatego — rozległ się głos — że jesteś prawdziwą
i wierną przyjaciółką i nie chciałaś, żeby ominęła mnie ta
przyjemność.
Och, Kev! — odwróciła się i uściskała go w całko
wicie niegodny jasnowidzącej sposób. — Tęskniłam za tobą!
Cieszę się — odrzekł radosnym tonem Kevin.
Ja też — dorzucił Paul.
Z tego również się cieszę — wyszeptał przybyły,
mniej nonszalancko.
Kim cofnęła się o krok. — Czujesz się niedoceniany, marynarzu?
Uśmiechnął się do niej półgębkiem. — Odrobinę zbędny. A na dodatek Dave walczy teraz
z pokusą rozpłatania mnie na dwie części swym toporem.
To nic nowego — zauważył z przekąsem Paul.
Co znowu się stało? — zapytała Kim.
— Spałem z niewłaściwą dziewczyną.
Paul roześmiał się. — Nie pierwszy raz.
To nie jest śmieszne — odrzekł Kevin. — Nie
miałem pojęcia, że on ją lubi, a poza tym sama do mnie
przyszła. Dalrejskie kobiety już takie są. Próbują tego z każ
dym, kto im się spodoba, dopóki nie postanowią wyjść
za mąż.
Czy wyjaśniłeś to Dave'owi? — zapytała Kim. Zby-
144
łaby całą sprawę żartem, ale Kevin miał nieszczęśliwą minę. Uznała, że kryje się w tym coś
więcej.
— Jemu ciężko jest coś wytłumaczyć. Przynajmniej ja
mam z tym trudności. Prosiłem o to Levona. To jego siostra.
Kevin wskazał na kogoś, przesuwając w bok głowę.
I o to rzecz jasna chodziło.
Kim odwróciła się do przystojnego, jasnowłosego Jeźdźca, który stał tuż za nimi. Istniał
powód, dla którego należało zaczekać na tę grupę i nie był nim Diarmuid czy Kevin, lecz ten
mężczyzna.
— Wyjaśniłem mu już wszystko — odparł Levon. —
I zrobię to ponownie, tyle razy, ile będzie potrzeba —
uśmiechnął się. Potem jednak przybrał poważniejszą minę.
— Jasnowidząca, dawno temu pytałem cię, czy możemy
porozmawiać — przemówił do Kim.
Pamiętała to. Ostatniego ranka, zanim Baelrath zapłonął, w jej głowie eksplodowały
krzyki Jennifer i zabrała ich stąd.
Spojrzała na swą dłoń. Pierścień ożył na nowo, choć pulsował tylko odrobinę.
Zgoda — odparła, niemal obcesowo. — Ty też, Paul.
Kev, czy przyprowadzisz Lorena i Matta?
I Davora — dorzucił Levon. — A także Diarmui-
da. On o wszystkim wie.
Do mojego pokoju. Chodźmy.
Wyszła z komnaty, pozwalając, by podążyli za nią. Za nią i za Baelrath.
Gdy się ogień ze snu zbudzi, Królów wezwie granie rogu, Nie
utrzymasz w pętach ludzi, Co z Oweina Twierdzy progu, Mkną, a
galop ich nie trudzi, z dzieckiem odebranym Bogu.
Głos Levona ucichł. W ciszy do Kim dotarł irytujący szum, ten sam, który słyszała dwa
dni temu. Teraz również
145
dobiegał ze wschodu. Z Gwen Ystrat, zdecydowała. Zaczynała dostrajać się do wiadomości,
jakie przekazywały sobie nawzajem kapłanki. Przeszkadzało jej to, wypchnęła więc sygnał ze
swego umysłu. Miała wystarczająco wiele powodów do niepokoju, zaczynając od tych
wszystkich mężczyzn w jej sypialni. Marzenie sfrustrowanej kobiety — pomyślała. Nie
potrafiła jednak uznać tego za zabawne.
Czekali na nią. Milczała i pozwoliła im czekać. To Levon po chwili przemówił ponownie.
Ostatecznie to był jego pomysł.
Nauczyłem się tego wiersza od Gereinta, kiedy byłem
jeszcze chłopcem — oznajmił. — Przypomniałem go so
bie poprzedniej wiosny, gdy Davor znalazł róg. Potem zloka
lizowaliśmy drzewo i skałę. Dzięki temu wiemy, gdzie są
Owein i Śpiący — nie mógł wygnać ze swego głosu pod
niecenia. — Mamy róg, który ich przyzywa i... i domyślam
się, że ożywiony Baelrath jest płomieniem, który ich prze
budzi.
To by się zgadzało — przyznał Diarmuid. Zsunął
z nóg buty i położył się na jej łożu. — Wojenny Kamień
również jest dziki. Lorenie?
Mag, prawem starszeństwa, zajął fotel stojący przy oknie. Zapalił fajkę i zaciągnął się
głęboko, zanim odpowiedział.
— Rzeczywiście się zgadza — oznajmił wreszcie. —
Będę szczery i powiem, że nie wiem, jakie mogą być im
plikacje.
To ciche wyznanie ostudziło ich. — Kim? — zapytał Diarmuid. Książę przejął inicjatywę,
leżąc rozciągnięty w poprzek jej łoża.
Nadal miała ochotę dać im w kość, była jednak zbyt dumna na podobną małoduszność. —
Nie widziałam tego — wyszeptała. — Żadnej z tych rzeczy.
— Czy jesteś pewna? — zapytał Paul Schafer, który
stał w drzwiach z Mattem Sórenem. — Czekałaś na Levona,
prawda?
146
Był diabelnie bystry, lecz jako jej przyjaciel nie zdradził obaw odczuwanych na początku
przez Kim z powodu Diar-muida. Skinęła głową i uśmiechnęła się półgębkiem. —
Wyczułam, że przybędzie. Domyśliłam się też, dzięki naszej poprzedniej rozmowie, o co
chce mnie zapytać. Nie sądzę, byśmy mogli wyciągnąć z tego zbyt wiele wniosków.
Raczej nie — zgodził się Diarmuid. — Musimy
jednak podjąć decyzję.
My? — to był Kevin Laine. — Kim ma pierścień,
a Dave róg. Wybór należy do nich, nieprawdaż?
Tak naprawdę nie są ich własnością — odrzekł Le-
von.— Oni jedynie...
Czy ktoś planuje im je odebrać i użyć? — zapytał
lakonicznie Kevin. — Albo zmusić ich do tego? — ciąg
nął, by wbić im to do głowy. Zapadła cisza. Jeszcze jeden
przyjaciel — pomyślała Kim.
Rozległo się pełne zakłopotania kaszlnięcie. — Cóż — odezwał się Dave. — Nie mam
zamiaru sprzeciwiać się postanowieniu, jakie tu zapadnie, chciałbym jednak usłyszeć
odrobinę więcej o tym, z czym mamy do czynienia. Jeśli jestem posiadaczem rogu, który
wzywa tych... hmm, Śpiących, wolałbym wiedzieć, kim są.
Popatrzył nieśmiało na Lorena. Wszyscy zwrócili się w stronę maga. Słońce świeciło mu
za plecami, przez co trudno było dostrzec jego twarz. Gdy przemówił, wydało im się niemal,
że słyszą bezcielesny głos.
— Byłoby zdecydowanie lepiej — odezwał się spo
między zachodzącego słońca a dymu — gdybym potrafił
udzielić zadowalającej odpowiedzi na pytanie Dave'a. Nie
stety, nie potrafię. Oweina oraz Dzikie Łowy uśpiono nie
wyobrażalnie dawno temu. Niezliczone stulecia przed tym,
nim Iorweth przybył zza morza czy Dalrei przyszli przez
góry ze wschodu, a nawet ludzie wtargnęli do zielonego
Cathalu z dalekich krain leżących na południowym wscho
dzie. Nawet lios alfarowie byli tu niemal nieznani, gdy Łowy
przeobraziły się w Śpiących. Brendel, a przed nim Laien
147
Dziecię Włóczni, opowiadali mi, że liosowie znają jedynie mgliste legendy o tym, czym były
Dzikie Łowy, zanim ułożono je do snu.
Czy ktoś tu wtedy był? — wyszeptał Kevin.
W rzeczy samej — odparł Loren. — Ktoś przecież
uwięził ich pod tym kamieniem. Powiedz mi, Levonie, czy
to jest bardzo wielka skała?
Zapytany skinął głową bez słowa. Loren czekał.
Paraiko! — zawołał Diarmuid, który w młodości był
uczniem maga. Jego głos był cichy i pełen zdumienia.
Paraiko — powtórzył Loren. — Giganci. Byli tu
taj, gdy Dzikie Łowy mknęły po nocnym niebie. Był to
całkiem odmienny świat. Tak przynajmniej mówią legendy
liosów. Widmowi królowie na widmowych koniach, które
potrafiły gnać pomiędzy gwiazdami i pomiędzy światami
Tkacza.
A dziecko?
Tym razem pytanie zadała Kim. Była to kwestia, która nękała ją już od pewnego czasu. Z
dzieckiem odebranym Bogu.
Chciałbym to wiedzieć — odrzekł Loren. — Oba
wiam się jednak, że nie wie tego nikt.
A co jeszcze nam wiadomo? — zapytał łagodnym
tonem Diarmuid.
Powiadają — odezwał się niski głos dobiegający
spod drzwi — że oni przesunęli księżyc.
Co? — wykrzyknął Levon.
Tak powiadają — powtórzył Matt — pod Banir
Lók i Banir Tal. To nasza jedyna legenda o Łowach. Chcieli
mieć jaśniejsze światło, by łatwiej im było jechać, więc
przesunęli księżyc.
Zapadła cisza.
— On rzeczywiście jest tu bliżej — odezwał się Kevin
z zastanowieniem w głosie. — Zauważyliśmy, że jest wię
kszy.
148
To fakt — zgodził się poważnym tonem Loren. —
Te opowieści mogą być prawdą. Tak jak większość krasno-
ludzkich legend.
Jak zdołano uwięzić ich pod tym kamieniem? — za
pytał Paul.
To najbardziej zagadkowa ze wszystkich kwestii —
wyszeptał Loren. — Liosowie powiadają, że uczynił to
Connla, władca Paraiko, i że nie było to niemożliwe dla
kogoś, kto zrobił Kocioł z Khath Meigol i, co za tym idzie,
na wpół zapanował nad śmiercią.
To byłoby potężne starcie — odezwał się cicho Levon.
W istocie — zgodził się Loren. — Niemniej lios
alfarowie w swych legendach twierdzą co innego — prze
rwał. Jego twarz niemal całkowicie zniknęła w blasku słoń
ca. — Mówią, że nie było starcia. Że Owein i Łowy po
prosili Connlę, by ich uwięził. Nie wiedzą jednak dlaczego.
Kim usłyszała jakiś dźwięk albo tak jej się zdawało. Przypominał szybki trzepot skrzydeł.
Popatrzyła na drzwi.
I usłyszała, jak Paul Schafer powiedział głosem, który brzmiał, jakby wydobywał się
wprost z serca: — Ja to wiem.
Wyraz jego twarzy stał się odległy i wyobcowany, lecz gdy mówił dalej, jego głos brzmiał
wyraźnie. — Stracili dziecko. Dziewiątego. Było ośmiu królów i jedno dziecko. Popełnili
błąd i stracili je. Na znak żałoby i pokuty poprosili Paraiko, by spętali ich pod kamieniem.
Sami mieli też wybrać rodzaj więzów oraz metodę uwolnienia.
Nagle przerwał. Przesunął sobie dłoń przed oczyma, po czym odchylił się do tyłu, by
oprzeć się o ścianę.
— Skąd to wiesz? — zapytał zdumiony Levon.
Paul przeszył go spojrzeniem swych niezgłębionych, niemal nieludzkich oczu. —
Dowiedziałem się dosyć dużo o stanie połowicznej śmierci — odrzekł.
Nikt nie odważył się przerwać ciszy. Czekali na Paula. — Przepraszam — odezwał się
wreszcie głosem bardziej podobnym do własnego. — To... mnie zaskakuje i prawie
doprowadza do nieprzytomności. Levonie, ja...
149
Dalrei potrząsnął głową. — Nic nie szkodzi. Naprawdę. Wiem, że to cud, a nie dar, ale
zasłużyłeś na niego. Brak mi słów, by wyrazić radość z tego, że jesteś tutaj, ale ci nie
zazdroszczę.
To mniej więcej wyjaśnia sprawę — pomyślała Kim.
— Czy jest coś jeszcze, Paul? — zapytała go. — Czy
mamy ich obudzić?
Popatrzył na nią. Z każdą mijającą sekundą stawał się w większym stopniu sobą.
Wyglądało to tak, jakby przez komnatę przemknęło trzęsienie ziemi, które zaraz minęło.
Albo łoskot nadzwyczaj potężnego pioruna.
— Nie ma już nic — odparł. — Jeśli chodzi ci o to,
czy wiem coś więcej. Niemniej, choć nie jestem pewien,
jakie ma to znaczenie, na chwilę przed tym, nim opuściliśmy
tamtą komnatę, coś zauważyłem.
O wiele za sprytny — pomyślała Kim. Przerwał jednak, pozostawiając to jej. — Niewiele
umyka twojej uwadze, prawda? — wyszeptała. Nie odpowiedział jej. Zaczerpnęła tchu. — To
prawda — przyznała. — Baelrath rozjarzył się na moment, gdy Levon podszedł do mnie. W
chwili, gdy zrozumiałam, po co przybył. Mogę ci to powiedzieć, choć
— jak mówi Paul — nie jestem pewna, jakie ma to zna
czenie.
Jakieś z pewnością ma — stwierdził z powagą
w głosie Levon. — Tak, jak mówiłem: po co dano by nam
róg i pokazano grotę, jeśli nie po to, byśmy ich obudzili?
A teraz kamień mówi nam to samo!
Dzikość do dzikości — wyszeptał Loren. — Mogą
przywoływać się nawzajem, Levonie, z powodów nie ma
jących nic wspólnego z nami. To jest najdziksza magia. To
samo mówi wiersz: nie utrzymamy ich w pętach. Owein
i Łowy byli wystarczająco potężni, by przesunąć księżyc,
i wystarczająco kapryśni, by uczynić to dla własnej przyje
mności. Nie sądźmy, że zechcą potulnie spełnić nasze żą
dania, a potem odejść.
Znowu cisza. Jakaś ukryta myśl nie dawała spokoju Kim.
150
T
Coś, co — jak wiedziała — powinna pamiętać. Ostatnio stało się to u niej chroniczną
dolegliwością. Nie mogła jednak przypomnieć sobie tego na zawołanie.
Niespodziewanie to Dave Martyniuk przerwał ciszę. — Nie wiem, może to bardzo głupie
— przemówił potężny mężczyzna ze skrępowaniem, które zawsze towarzyszyło mu w
podobnych sytuacjach — ale... przyszło mi do głowy, że jeśli pierścień Kim otrzymał
wezwanie, to może Owein jest już gotów odzyskać wolność i dano nam środki, by go
uratować. Czy mamy prawo im tego odmówić, bez względu na to, czy wiemy, co uczynią?
To znaczy, czy nie zrobi to z nas więziennych strażników czy czegoś w tym rodzaju?
Loren Srebrny Płaszcz zerwał się jak oparzony. Gdy jego twarz wynurzyła się z
padającego pod kątem światła, dostrzegli, że wbił wzrok w Dave'a. — To nie jest nawet w
najmniejszym stopniu grupie. To najgłębsza prawda, jaką tu wypowiedziano — stwierdził
mag. Dave zaczerwienił się jaskrawo. Loren mówił dalej: — Taka jest najprawdziwsza natura
rzeczy kryjących się w samym sercu Gobelinu: dzika magia powinna być wolna, bez względu
na to, czy służy to naszym celom.
— A więc zrobimy to? — zapytał Kevin. Ponownie
zwrócił się w stronę Kim.
Na końcu, tak samo jak na początku, wszystko zależało od niej, gdyż to ona nosiła
pierścień. Coś nadal ją niepokoiło, czekali jednak na nią, a to, co powiedział Dave, było
prawdą. Tego przynajmniej była pewna.
Zgoda — odrzekła. W tej samej chwili Baelrath za
płonął czerwonym pożądaniem niczym światło przewodnie.
Kiedy? — zapytał Paul. Wszyscy wstali, blask pier
ścienia rzucał na nich swoje światło.
Teraz, oczywiście — odparł Diarmuid. — Dziś w no
cy. Lepiej już ruszajmy. Na drodze jest pełno śniegu.
151
Zostawili Matta i Lorena, lecz zabrali drugiego Dalrei, Torca, oraz prawą rękę Diarmuida,
Colla.
Mag zaproponował, że zostanie, by poinformować obu królów o tym, co się wydarzyło.
Torc — jak dano do zrozumienia Kevinowi — był obecny w chwili, gdy znaleziono róg i
grotę. Było dla niego miejsce w tej tkaninie. Kevin nie zamierzał tego kwestionować, gdyż
widział, że dla niego nie było właściwie żadnego miejsca. Coli towarzyszył Diar-muidowi,
ponieważ nigdy go nie opuszczał.
Kevin z początku jechał u boku Paula. Diarmuid prowadził ich na północny wschód przez
dolinę o łagodnie nachylonych stokach. Choć to osobliwe, zimno wydawało się tu
łagodniejsze, a wiatr mniej mroźny. Gdy wyjechali zza pasma wzgórz, ujrzał małe jeziorko
przypominające klejnot osadzony w oprawie pokrytych bielą stoków. Woda w nim nie była
zamarznięta.
Jest osłonięte przed wiatrem, czy co? — zapytał
Paula.
Kryje się w tym coś więcej. To jezioro Ysanne. Mie
szka w nim wodny duch. Ten, którego widziała Kim.
Czy myślisz, że to jego robota?
Możliwe.
Paul nie zwracał już jednak na niego uwagi. Nakazał wierzchowcowi zwolnić i spoglądał
na chatkę stojącą przy jeziorze. Omijali je bokiem, jadąc wysoką granią, lecz Kevin dostrzegł
dwóch chłopców, którzy wyszli na zewnątrz, by popatrzeć na mijającą ich drużynę jeźdźców.
Pod wpływem impulsu pomachał do nich ręką. Starszy chłopiec odwzajemnił ten gest.
Wydawało się, że nachylił się i powiedział coś do swego brata. Po chwili mały też uniósł rękę
w ich stronę.
Kevin uśmiechnął się i zwrócił w stronę Paula, by coś powiedzieć, lecz to, co ujrzał w
kamiennej twarzy Schafera, spłoszyło jego swobodny uśmiech. W chwilę później wznowili
jazdę. Posuwali się naprzód szybko, by dogonić pozostałych. Paul milczał. Jego twarz
zastygła w gwałtownym
152
skurczu. Nic nie mówił. Tym razem Kevin nie zadawał pytań. Nie był pewien, czy potrafiłby
znieść kolejne odrzucenie.
Dogonił Colla i przez resztę drogi jechał obok niego. Gdy dotarli do północnego końca
doliny, zrobiło się zimniej, a gdy minęli główny trakt wiodący z Rhoden do Północnej
Twierdzy, zapadł już zmrok. Kevin trzymał w ręku pochodnię. Wyglądało na to, że stało się
to ostatnio jego przeznaczeniem. Głównym źródłem światła, potężniejszym nawet niż
wiszący nisko na niebie po ich prawej stronie, prześwitujący przez chmury księżyc, było
żarzące się coraz jaśniej czerwone światło pierścienia na palcu Kim. Dzikość do dzikości —
przypomniał sobie Kevin.
W ten sposób, prowadzeni przez Baelratha, dotarli wreszcie do Puszczy Pendaran. Były
tam moce, które zdawały sobie sprawę z ich obecności, przyciągane przez nią i przez
oddziaływanie pierścienia. Istniały też inne, potężniejsze moce: bogini, której dar przyniósł
więcej niż się spodziewała oraz jej brat, bóg zwierząt i lasu. Jeszcze wyżej stał oczekujący
Mórnir i Dana, która również wiedziała, dlaczego płonie Wojenny Kamień. Bardzo daleko na
północy, w swej siedzibie wśród lodu, Spruwacz znieruchomiał na chwilę i zamyślił się, choć
nie wiedział dokładnie nad czym ani dlaczego.
A wysoko, wysoko ponad nimi wszystkimi, poza czasem, czółenko Krosien Świata
zwolniło ruch, a potem znieruchomiało. Tkacz również zapragnął ujrzeć, co chce wrócić do
Gobelinu.
Kimberly ruszyła nagle naprzód, ku skrajowi Puszczy Pendaran, prowadzona przez
płomień na swej dłoni. Drużyna czekała za jej plecami, milcząca i zalękniona. Obywając się
bez żadnych wskazówek, jak gdyby kiedyś już to wszystko robiono, udała się ku miejscu,
gdzie piorun rozszczepił olbrzymie drzewo. Stało się to tak dawno, że nawet lios alfarowie
nie pamiętali nocy tej burzy. Zatrzymała się w miejscu rozwidlenia z dziką magią na dłoni.
Inna, jeszcze
153
dziksza, spała za wielką skałą, którą umieścił tu Connla z Paraiko. Teraz, gdy nadszedł czas,
by to uczynić, w jej sercu nie było strachu ani nawet zdumienia. Dostroiła się do dzikości i do
starożytnej mocy, która była bardzo wielka. Czekała, aż księżyc wysunie się zza ławicy
chmur. Na górze lśniły gwiazdy. Letnie gwiazdy ponad śniegiem. Baelrath był jaśniejszy niż
którakolwiek z nich, jaśniejszy niż księżyc, który Łowy przesunęły tak dawno temu.
Zaczerpnęła tchu, by zebrać siły. Poczuła, jak wnika w nią serce wszechrzeczy. Uniosła rękę,
by blask wędrującego ognia mógł przedrzeć się przez rozszczepione drzewo. Powiedziała:
— Oweinie, zbudź się! Tej nocy pora wyruszyć. Czy
nie chcesz się przebudzić, by polować wśród gwiazd?
Musieli wszyscy zacisnąć powieki, gdy czerwień zapul-sowała pod wpływem jej słów.
Usłyszeli dźwięk przypominający osunięcie się zbocza. Potem zapadła cisza.
— Wszystko w porządku — zapewniła Kim. — Chodź,
Dave. Teraz kolej na ciebie.
Otworzyli oczy, by ujrzeć ziejącą jaskinię w miejscu, gdzie przedtem była skała Connli,
oraz padający na rosnącą przed nią trawę blask księżyca. Łuna Baelratha przygasła. Pierścień
błyszczał słabą czerwienią na tle śniegu, nie był to już jednak płomień.
To w świetle księżyca, srebrnym i znajomym, ujrzeli jak Dave zbliżył się do Kim,
długimi, powolnymi krokami, zgrabniej szymi niż mu się w owej chwili zdawało, po czym
stanął obok niej, a gdy się cofnęła, został sam w rozwidleniu drzewa.
— Ogień ich budzi — usłyszeli jej głos. — A róg przy
wołuje, Dave. Musisz ich uwolnić.
Rosły mężczyzna bez słowa odchylił do tyłu głowę. Rozstawił szeroko nogi, by utrzymać
równowagę na śniegu. Nagle uniósł w górę Róg Oweina, tak że zalśnił on w świetle księżyca,
przytknął go do warg i z całą mocą, jaką miał w płucach, wypuścił z niego dźwięk Światła.
Żaden z obecnych mężczyzn — ani jedyna kobieta —
154
T
nie zapomniał owego dźwięku aż po kres swych dni. By) noc, a więc ton, który usłyszeli,
wywodził się z blasku ksic życa i gwiazd padającego na świeży śnieg w głębokim lesk
Ciągnął się i ciągnął. Dave ciskał dźwięki ku górze, b ogarnęły ziemię i niebo i stały się jego
osobistym wyzwą niem rzuconym Ciemności. Dął i dął, aż wydało się, że jegi płuca nie
wytrzymają. Stał mocno na zakrzywionych no gach. Serce pękało mu od piękna, którego
raczono mu udzie lic, a także wielkiej kruchości tego dźwięku.
Gdy głos rogu ucichł, świat stał się innym miejscem Wszystkie światy. Dłonie Tkacza
poruszyły się, by wprowadzić na nowo do pajęczyny Gobelinu od dawna nie używany wątek
nici.
W przestrzeni przed grotą pojawiło się siedem widmowych postaci. Każda z nich miała na
głowie koronę i dosiadała równie mglistego jak ona wierzchowca. Ich zarysy były zamazane,
jak gdyby przesłaniał je dym.
Nagle pojawiła się ósma. Siedmiu królów ustąpiło z drogi, gdy Owein wyszedł wreszcie z
Groty Śpiących po tak długim spoczynku. Podczas gdy królowie i ich widmowe konie mieli
odcień ciemnoszary, on był koloru jasnoszarego przechodzącego w srebrzysty, jego
wierzchowiec zaś czarnego. Owein był też wyższy od pozostałych, a jego korona świeciła
jaśniej. Wprawione w nią klejnoty były czerwone, tak jak czerwony był Baelrath. W
rękojeści wyciągniętego przez niego miecza lśnił kamień tej samej barwy.
Ruszył naprzód, mijając siedmiu królów. Jego wierzchowiec nie dotykał gruntu, podobnie
jak ich siwe konie. Owein uniósł miecz w salucie dla Dave'a i po raz drugi, dla Kim, która
dzierżyła ogień. Następnie uniósł głowę, by spojrzeć za plecy ich dwojga i ogarnął wzrokiem
zebraną z tyłu drużynę. W tej samej chwili ujrzeli, że jego czoło zasępiło się. Nagle wielki,
kary koń stanął dęba. — Gdzie jest dziecko? — krzyknął Owein głosem, który był głosem
szkwału.
Siwe konie królów poszły w ślad karosza. Ich jeźdźcy podnieśli głosy. — Dziecko!
Dziecko! — zawołali chó-
155
rem przypominającym zawodzenie wichru. Drużynę ogarnął strach.
To Kimberly przemówiła, choć w sercu nazywała się głupią, gdyż to właśnie była owa
rzecz, którą usiłowała sobie przypomnieć przez całe popołudnie i potem, podczas drogi do
tego miejsca mocy.
— Oweinie — powiedziała. — Przybyliśmy tu cię uwol
nić. Nie wiedzieliśmy, czego jeszcze ci potrzeba.
Zaciął konia batem. Wierzchowiec wzniósł się z głośnym rżeniem w powietrze ponad nią.
Obnażył zęby i wierzgnął kopytami w kierunku jej głowy. Padła na ziemię. Owein majaczył
nad nią, dziki i gniewny. Usłyszała, jak po raz drugi wykrzyknął: — Gdzie jest dziecko!
I wtedy świat zmienił się raz jeszcze. Zmienił się na sposób, którego nie przewidziało
żadne z nich, absolutnie nikt: śmiertelnik, leśny duch czy obserwujący ich bóg.
Zza linii drzew, niedaleko od niej, wychynęła postać, która zbliżyła się spokojnie.
— Nie strasz jej. Jestem tutaj — powiedział Finn.
I tak wstąpił na Najdłuższą Drogę.
Już od chwili, gdy obudził się rankiem po burzy, ogarnął go niepokój. Jego serce ni stąd,
ni zowąd zaczynało walić jak opętane, a na dłoniach pojawiała się wilgoć. Zastanawiał się,
czy nie jest chory.
Nie mogąc się uspokoić, założył Dariemu buciki, płaszczyk oraz kapelusz, który ich
matka zrobiła z niebieskiego materiału zbliżonego barwą do oczu chłopca. Następnie zabrał
młodszego brata na spacer po lesie wokół jeziora.
Wszędzie leżał śnieg, miękki i czysty. Obciążał konary nagich drzew i tworzył zaspy na
ścieżkach. Dari był zachwycony. Finn uniósł go wysoko w górę i dzieciak strząsnął biały pył
z gałęzi, których mógł dosięgnąć. Roześmiał się w głos i brat dźwignął go raz jeszcze, by
mógł zrobić to ponownie. Z reguły śmiech Danego poprawiał jego nastrój, lecz dziś tak się
nie stało. Był zbyt niespokojny. Być może sprawiło to wspomnienie ostatniej nocy.
Wydawało się, że
156
Dari nie pamięta wzywających go głosów, lecz Finn ; potrafił o nich zapomnieć. Ostatnio
zdarzało się to coi częściej. Za pierwszym razem opowiedział o nich mat< Zadrżała i
pobladła, a potem płakała przez całą noc. Późn nie opowiadał jej już o niczym, gdy Dari
przychodził < jego łóżka, by wyszeptać: — Słyszę głosy.
Posuwając się długimi krokami, zaniósł chłopca głębi w las, dalej niż zapuszczali się
zwykle — blisko miejsc gdzie ich zagajnik stawał się gęstszy, a potem przechodź w mrok
Lasu Mórnira. Zaczęło robić się zimniej. Zrozumia że opuszczają dolinę. Zastanowił się, czy
głosy wzywając Dariego staną się z dala od jeziora głośniejsze i bardzie nęcące.
Zawrócili. Przystąpił do zabawy ze swym bratem. Rzuca Dariego w śnieżne zaspy i
skakał w nie w ślad za nim Chłopiec nie był już taki lekki jak ongiś. Trudniej było nim
ciskać. Niemniej wydawane przez niego okrzyki zachwytu nadal brzmiały dziecinnie i łatwo
było się zarazić jego radością. Mimo wszystko ogarnęła ona także i Finna.
Przewracając się i tarzając w śniegu, oddalili się znacznie od ścieżki i dotarli do jednego z
dziwnych miejsc. Wśród śniegu pokrywającego grubą warstwą leśną ściółkę Finn dostrzegł
błysk czegoś barwnego. Złapał Dariego za rękę i obaj pobrnęli przez zaspy w tamtą stronę.
Na maleńkim skrawku nieprawdopodobnie zielonej trawy rosło trochę kwiatów. Finn
uniósł głowę i ujrzał w górze wolną przestrzeń umożliwiającą promieniom słońca przedo-
stanie się między gałęziami drzew. Gdy przeniósł wzrok z powrotem na kwiaty, zauważył, że
wszystkie są mu znane — narcyzy i corandiele — z wyjątkiem jednego. Widywali już
przedtem z Darim te zielone miejsca i zbierali kwiaty, by zanieść je do domu, do Vae, nigdy
jednak nie wszystkie. Dari nachylił się, by zerwać kilka, gdyż wiedział, jak bardzo ich matka
lubi otrzymywać podarki.
— Nie ten — odezwał się Finn. — Ten zostaw.
Nie był pewien dlaczego, coś jednak mówiło mu, że nie
157
powinni go zrywać. Dari jak zawsze go usłuchał. Zebrali garść corandieli wraz z żółtym
narcyzem i wrócili do domu. Vae umieściła kwiaty w wodzie i postawiła na stole, po czym
położyła Dariego do łóżka na poobiednią drzemkę.
Zostawili w lesie rosnący w dziwnym miejscu samotny niebieskozielony kwiat ze
środkiem czerwonym niczym krew.
Nadal był niespokojny, bardzo podenerwowany. Po południu ponownie poszedł na spacer.
Tym razem udał się w stronę jeziora. Szare, lodowate fale uderzały o płaski kamień, na
którym zawsze stawał. Wody były zimne, lecz nie zamarzły. Wiedział, że wszystkie inne
jeziora skuł lód. To miejsce było pod ochroną. Lubił sobie wyobrażać, że historia, którą
opowiedział Dariemu, była prawdziwa i chroniła ich matka chłopca. Przypomniał sobie, że
mimo swego bólu wyglądała jak królowa. Gdy Dari się narodził i kapłanki przyszły ją zabrać,
kazała im, by postawiły nosze obok łóżka Finna. Nigdy nie miał o tym zapomnieć. Pogłaskała
jego włosy swymi długimi palcami, po czym przyciągnęła do siebie jego głowę i wyszeptała,
tak by nikt inny nie usłyszał: — Proszę cię, opiekuj się nim. Tak długo, jak będziesz mógł.
Tak długo, jak będziesz mógł. Gdy o tym pomyślał, Leila nawiązała z nim kontakt,
całkiem jakby czekała na sygnał. Poirytowało go to.
Czego chcesz? — wysłał ku niej, pozwalając jej wyczuć swe podrażnienie. Z początku, po
ostatniej takienie, gdy odkryli, że potrafią to robić, milcząca komunikacja na odległość była
ich sekretną przyjemnością. Ostatnio jednak Leila stała się inna. Finn wiedział, że wiąże się to
z jej przemianą z dziewczynki w kobietę, lecz ta świadomość nie ułatwiała mu w
najmniejszym stopniu radzenia sobie z obrazami, które przesyłała do niego ze świątyni. Nie
mógł przez nie spać w nocy. Wydawało się niemal, że Leili sprawia to przyjemność. Była
młodsza od niego o ponad rok, lecz nigdy w życiu nie czuł się od niej starszy.
158
Jedyne, co mógł zrobić, to pozwalać, by wyczuwała jego niezadowolenie, i nie
odpowiadać, gdy zaczynała przesyłać mu myśli o charakterze bardziej intymnym niż był to w
stanie zaakceptować. Jeśli tak postępował, po chwili zawsze zostawiała go w spokoju. Robiło
mu się wtedy przykro.
Dzisiaj jednak był w złym humorze i w związku z tym, gdy zdał sobie sprawę z jej
obecności, pytanie, które ku niej wysłał, było ostre i nieuprzejme.
Czy to czujesz? — odparła Leila. Serce przyśpieszyło mu lekko, ponieważ pierwszy raz w
życiu odkrył w niej strach.
Lęk u innych czynił go silnym, by mógł dodać im otuchy. Odczuwam lekki niepokój. Co
to jest? — wysłał.
I wtedy jego życie zaczęło się kończyć. Och, Finn, Finn, Finn — odpowiedziała mu.
Słowom towarzyszył obraz.
Obraz takieny na trawniku, kiedy go wybrała.
A więc w tym rzecz. Na chwilę opuściła go odwaga i nie potrafił tego przed nią ukryć, ten
moment jednak minął. Spojrzał na jezioro, zaczerpnął głęboko tchu i zauważył, że jego
podenerwowanie minęło. Ogarnął go głęboki spokój. Miał wiele czasu, by to zaakceptować.
Czekał już długo.
Wszystko w porządku — wysłał do Leili. Z lekkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że
dziewczynka płacze. Wiedzieliśmy, że ta chwila nadejdzie.
Nie jestem gotowa — odpowiedziała Leila w jego umyśle.
Brzmiało to odrobinę zabawnie, gdyż nie kazano jej niczego robić. Ciągnęła jednak: Nie
jestem gotowa powiedzieć żegnaj, Finn. Kiedy odejdziesz, zostaną zupełnie sama.
Będą z tobą wszystkie kobiety w sanktuarium.
Nie nadesłała żadnej odpowiedzi. Przypuszczał, że coś mu umknęło albo czegoś nie
zrozumiał. Nie można już było nic na to poradzić. Był też ktoś jeszcze, kto będzie tęsknił za
nim mocniej.
Leilo — wysłał. Opiekuj się Darienem.
159
Jak? — wyszeptała w jego umyśle.
Nie wiem. Ale on się przestraszy, kiedy odejdą, i... podczas burz słyszy głosy, Leilo.
Umilkła, lecz była to inna cisza. Słońce skryło się za chmurą. Finn poczuł powiew wiatru.
Był już czas ruszać w drogę. Nie miał pojęcia, skąd to wie ani nawet dokąd musi się udać, to
jednak był ów szczególny dzień i zbliżała się już wyznaczona godzina.
Żegnaj — wysłał.
Niech Tkacz obdarzy cię Światłem — usłyszał jej słowa w swym umyśle.
Zniknęła. Wracając do chatki, miał już wystarczające wyobrażenie o tym, dokąd się udaje,
by wiedzieć, że nie jest prawdopodobne, by jej ostatnie życzenie zostało spełnione.
Już dawno temu postanowił, że nie powiadomi matki, gdy czas już nadejdzie. To
zdruzgotałoby ją, jak uderzenie młota druzgocze zamek w drzwiach. Nie było potrzeby, by
którekolwiek z nich musiało to znosić. Wrócił do środka i pocałował ją lekko w policzek.
Siedziała przy kominku zajęta tkaniem czegoś.
Uśmiechnęła się do niego. — Kolejna kamizelka dla ciebie, mój rosnący synu. Tym razem
brązowa, żeby pasowała do twoich włosów.
Dziękuję — odparł. Złapał go skurcz w gardle. Była
wątła i zostanie teraz sama, gdyż ojciec wyruszył na wojnę.
Cóż jednak mógł zrobić, w jaki sposób sprzeciwić się temu,
co zostało postanowione? To były mroczne czasy, być może
najmroczniejsze ze wszystkich. Wyznaczono go. Nogi za
niosą go na miejsce, choćby nawet jego serce i odwaga
zostały z tyłu. Wiedział, że lepiej, by serce i dusza poszły
również, gdyż dzięki temu ofiara stanie się głębsza i będzie
prawdziwa. Zaczynał wiedzieć wiele nieoczekiwanych rze
czy. Jego podróż już się rozpoczęła.
Gdzie Dari? — odezwał się. Głupie pytanie. — Czy
mogę go obudzić?
160
Vae uśmiechnęła się pobłażliwie. — Chcesz się pobawić? Proszę bardzo, chyba już się
wyspał.
— Nie śpię — odezwał się zaspanym głosem Dari zza
swej zasłony. — Słyszałem, jak wszedłeś.
Finn wiedział, że to będzie najtrudniejsze. Nie wolno mu było płakać. Musiał zostawić
Dariemu obraz siły, czysty i niezmącony. To było wszystko, co mógł mu dać.
Rozsunął zasłony i ujrzał senne oczy młodszego brata. — Chodź — powiedział. —
Ubierzemy cię szybko i zrobimy rysunek na śniegu.
Kwiat? — zapytał Dari. — Taki jak ten, który wi
dzieliśmy?
Taki sam.
Nie przebywali na dworze zbyt długo. Część jego duszy krzyczała bezgłośnie, że to za
mało i że potrzebuje więcej czasu. Dari potrzebuje go więcej. Ujrzał jednak jeźdźców, ośmiu
jeźdźców, i ta jego część, która podróżowała, wiedziała, że to początek, a nawet to, że liczba
się zgadza.
Gdy patrzył na nich, a Dari ściskał mocno jego dłoń, jeden z jeźdźców uniósł nagle rękę i
pomachał w ich kierunku. Finn wzniósł powoli wolne ramię i pokiwał w odpowiedzi. Dari
spoglądał na brata z niepewnością na twarzy. Finn uklęknął przy nim.
— Pomachaj, malutki. To są ludzie najwyższego króla
i mówią nam cześć.
Nadal onieśmielony Dari podniósł maleńką dłoń skrytą w rękawiczce z jednym palcem i
pomachał nią niepewnie. Finn musiał odwrócić na chwilę wzrok.
— Chciałbym ich dogonić, żeby chwilę z nimi poroz
mawiać, malutki — odezwał się nagle ze spokojem w gło
sie do brata, który był całą jego radością. — Muszę ich
o coś zapytać. Zaczekaj tu. Sprawdź, czy sam potrafisz na
rysować kwiat.
Podniósł się i zaczął się oddalać, by brat nie dostrzegł jego twarzy, gdyż zaczęły z niej
skapywać łzy. Nie mógł
161
mu nawet powiedzieć na pożegnanie „kocham cię", ponieważ Dari był już wystarczająco
duży, by wyczuć, że coś jest nie w porządku. Powtarzał to jednak tak często i wkładał w to
tak wiele serca. To z pewnością wystarczy, biorąc pod uwagę, że mieli tak mało czasu. Z
pewnością wystarczy?
Gdy Vae wyjrzała w chwilę później z chaty, ujrzała, że jej starszego syna nie ma. Dari
jednak zrobił coś wspaniałego: narysował na śniegu bezbłędnie kwiat, zupełnie sam.
Vae również nie brak było odwagi i wiedziała, co nadeszło. Spróbowała wypłakać swą
żałość, zanim wyszła na podwórko, by powiedzieć swemu synkowi, że jego najnowszy kwiat
jest piękny i że czas już wejść do domu coś zjeść.
Ostatecznie jednak załamało ją to, że ujrzała, iż Dari poruszał się cicho w śniegu i rysował
zgrabnie swój kwiat cienką gałązką wśród zapadającego zmierzchu, podczas gdy po twarzy
bez ustanku spływały mu łzy.
Podążał za nimi w półmroku, a potem w świetle księżyca i ich pochodni. Z początku
wysunął się nawet odrobinę naprzód, gdyż przeszedł na przełaj przez dolinę, podczas gdy oni
jechali wyżej położonymi graniami. Nawet gdy go minęli — pochodnie i czerwony płomień
po jego prawej stronie -— nie śpieszyło im się i nie został daleko z tyłu. Wiedział skądś, że
potrafiłby dotrzymać im kroku, nawet gdyby pędzili szybko. Rozpoczął wędrówkę. To był
wyznaczony dzień, wyznaczona noc i zbliżała się już wyznaczona godzina.
Wreszcie nastały wszystkie trzy. Nie było w nim strachu, a gdy oddalał się coraz bardziej
od chaty, smutek również go opuszczał. Pozostawiał za sobą ludzkie sfery i przechodził w
inne miejsce. Niemal z trudem, gdy zbliżali się do Puszczy, przypomniał sobie, by poprosić
Tkacza, żeby uważał na Krosnach na nić kobiety imieniem Vae oraz dziecka imieniem
Darien. Było to niełatwe, dokonał jednak tego i po tej ostatniej rzeczy poczuł, że więzy się
zerwały. Ogień roz-
162
błysnął, by pozwolić rogowi zabrzmieć. Finn ujrzał królów i rozpoznał ich.
Usłyszał, jak Owein wykrzyknął: — Gdzie jest dziecko?
Zobaczył, iż niosąca płomień kobieta pada pod kopyta Cargaila. Pamiętał głos Oweina i
wiedział, że brzmi w nim teraz strach i niepokój. Spali w swej grocie tak długo. Kto miał
poprowadzić ich z powrotem w rozgwieżdżone niebo?
Doprawdy, kto?
— Nie strasz jej — powiedział. — Jestem tutaj.
Wyszedł spomiędzy drzew, minął Oweina i znalazł się
w kręgu siedmiu siedzących na wierzchowcach królów. Usłyszał, jak krzyknęli z radości, a
potem zaczęli śpiewać wiersz Connli, który po upływie tak długiego czasu stał się takieną,
dziecinną zabawą. Poczuł, że jego ciało i oczy zmieniają się. Wiedział, że wygląda jak dym.
Zwrócił się w stronę groty i przemówił głosem, który — czego był świadomy — brzmiał jak
wicher. — Iselen — zawołał i ujrzał, że jego nieskazitelnie biała klacz wyszła z jaskini.
Dosiadł jej i, nie oglądając się za siebie, poprowadził Oweina i Łowy z powrotem w niebo.
Wszystko połączyło się w całość — pomyślał Paul. Wciąż ściskały go wewnątrz
oszołomienie i ból. Dwa wiersze spotkały się w tym samym miejscu: dziecinna wyliczanka i
ten o Oweinie. Rozejrzał się wokół i ujrzał w świetle księżyca, że Kim nadal klęczy w śniegu.
Podszedł do niej, również uklęknął i przytulił ją do piersi.
On był tylko chłopcem — łkała. — Dlaczego wy
wołuję tak wiele smutku?
Nie ty — szepnął, głaszcząc jej białe włosy. — Wez
wano go już dawno temu. Nie mogliśmy o tym wiedzieć.
Powinnam była to odgadnąć. Potrzebne było dziecko.
Wiersz o nim wspominał.
Ani na chwilę nie przestał głaskać jej włosów. — Och, Kim, możemy czynić sobie
uzasadnione wyrzuty z powodu wielu spraw. Daj sobie spokój z tymi, które od nas nie zależą.
Sądzę, że nie mieliśmy o tym wiedzieć.
163
Cóż za snująca dalekosiężne plany wola — myślał Paul — posiadała wystarczające
umiejętności przewidywania, by nadać kształt tej nocy przed tak wielu laty? Przemówił
cicho, by dać temu wyraz:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Czy wstąpisz na Najdłuższą Drogę?
Sens takieny wypaczono w ciągu długich lat. Nie miała ona wyznaczać czterech
odrębnych losów dla czterech różnych dzieci. Wędrującym ogniem był pierścień, który nosiła
Kim. Kamieniem była skała, którą roztrzaskał. A wszystkie pytania dotyczyły Drogi, na którą
wstąpił teraz Finn.
Kim uniosła głowę i popatrzyła na niego szarymi oczyma, tak podobnymi do jego
własnych. — A ty? —- zapytała. — Wszystko z tobą w porządku?
Przed kimś innym mógłby udawać, lecz Kim była w pewnym sensie z nim spokrewniona,
oddzielona od innych, tak jak i on, choć nie przez tę samą rzecz.
— Nie — odrzekł Paul. — Jestem tak przerażony, że nawet nie mogę płakać.
Wyczytała to z jego twarzy. Ujrzał, że jej oblicze zmieniło wyraz, stając się jemu bliskie.
— Och — odezwała się. — Darien.
Nawet Diarmuid milczał podczas długiej powrotnej jazdy do domu. Niebo pojaśniało.
Bliski pełni księżyc lśnił bardzo jasno i wysoko. Nie potrzebowali pochodni. Kevin jechał
obok Kim, a Paul po jej drugiej stronie.
Spojrzawszy na nią, a potem na Paula, Kevin poczuł, że opuszcza go poczucie krzywdy.
Było prawdą, że miał tutaj mniej do zaoferowania, zdecydowanie mniej niż jego na-
164
T
znaczeni, udręczeni przyjaciele, nie musiał też jednak dźwigać brzemienia, które w tak
wyraźny sposób ich przygniatało Pierścień Kim nie był promiennym, przeobrażającym darem
Spowodowanie tego, co stało się z owym chłopcem, z pe\V' nością nie było łatwe. Jak mogło
ludzkie dziecko na id oczach przeobrazić się w istotę zbudowaną z mgły, tak roz proszoną, że
potrafiła wzlecieć w nocne niebo i zniknąi wśród gwiazd? Wiedział, że źródłem tajemnicy są
dwa wier sze. Miało to coś wspólnego z ich połączeniem. Choć ra: w życiu nie był pewien,
czy chciałby dowiedzieć się więcej
Paul jednak nie miał wyboru. Faktycznie wiedział wiece i nie był w stanie ukryć tego
faktu ani napięcia wywołanegf zmaganiem z nim. Nie, uznał Kevin, tym razem nie będzif
zazdrościł im ich ról ani żałował, że sam nie odegrał żadne w tym, co się wydarzyło.
Wiatr dął im w plecy, co ułatwiało podróż. Nagle, gd> zjechali z powrotem w otaczającą
jezioro dolinę, Kevin po raz drugi poczuł, że powiew stał się łagodniejszy i mniej
przenikliwy.
I tym razem ominęli chatę bokiem, wracając tą samą drogą. Spojrzał w dół i dostrzegł, że
w oknie pali się jeszcze światło, choć było już bardzo późno. Później usłyszał, że Paul
zawołał go po imieniu.
Zatrzymali się obaj na ścieżce. Pozostali nadal jechali naprzód. Po chwili zniknęli za
zakrętem na stoku wzgórza.
Spoglądali na siebie przez chwilę, po czym Paul przemówił: — Powinienem powiedzieć
ci o tym przedtem. Tam na dole jest dziecko Jennifer. Ten mały chłopiec, którego
widzieliśmy. To jego starszy brat... w pewnym sensie... przed chwilą na naszych oczach
odjechał z Łowami.
Co nam wiadomo o tym chłopcu? — zapytał Kevin
ze spokojem w głosie.
Bardzo niewiele. Rośnie nadzwyczaj szybko. To
oczywiste. Jaelle mówi, że tak to wygląda u wszystkich
andainów. Nie widać jeszcze znaku żadnych... tendencji.
— Paul wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je. — Finn,
165
ten starszy, czuwał nad nim, podobnie jak kapłanki, za pośrednictwem dziewczynki, którą
łączyła z Finnem mentalna więź. Teraz chłopak odszedł i została tylko matka. Czeka ich
dzisiaj ciężka noc.
Kevin skinął głową. — Zjedziesz do nich na dół?
— Chyba lepiej będzie, jak to zrobię. Chcę jednak, żebyś
skłamał. Powiedz, że pojechałem do Lasu Mórnira, z po
wrotem do Drzewa, z powodów wiadomych tylko mnie.
Jaelle i Jennifer możesz zdradzić prawdę. W gruncie rzeczy
lepiej będzie, jeśli to zrobisz, bo i tak dowiedzą się od dziew
czynki, że Finn odszedł.
— A więc nie pojedziesz na wschód? Na polowanie?
Paul potrząsnął głową. — Lepiej będzie, jak zostanę.
Nie wiem, co mogę poradzić, ale lepiej będzie, jak zostanę. Kevin milczał. — Powiedziałbym
ci, żebyś uważał na siebie, ale obawiam się, że to nie oznacza tu zbyt wiele — odezwał się
nagle.
—
Niezbyt — zgodził się Paul. — Ale spróbuję.
Popatrzyli na siebie. — Zrobię to, co chciałeś — do
rzucił Kevin. Zawahał się. — Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Paul uśmiechnął się półgębkiem. — A komu miałem powiedzieć? — zapytał.
Po chwili obaj mężczyźni objęli się, pochylając się ku sobie na siodłach.
— Adios, amigo — rzucił Kevin. Odwrócił się i popę
dził kopniakiem konia do kłusa. Wierzchowiec poniósł go
za zakręt.
Paul patrzył, jak odjeżdża. Jeszcze przez długi czas stał później bez ruchu ze wzrokiem
wbitym w zakręt ścieżki, za którym zniknął Kevin. Droga w tym miejscu nie tylko skręcała,
lecz rozwidlała się i to bardzo ostro. Zastanowił się, kiedy znowu ujrzy swego przyjaciela.
Gwen Ystrat leżało daleko. Oprócz wielu innych rzeczy, mogło się też zdarzyć, że będzie tam
Galadan, a Paul poprzysiągł, że kiedy spotkają się po raz trzeci, będzie on należał do niego. O
ile do tego dojdzie.
166
Teraz jednak oczekiwało go inne zadanie, nie tak n bezpieczne, lecz mimo to mroczne.
Odwrócił myśli od p godnego Kevina oraz władcy andainów i skierował je '. temu, który
również był andainem i mógł jeszcze okaz się większy od ich pana, na dobre czy na złe.
Zjechał ostrożnie w dół zbocza i ominął obejście, kier jąc się światłem księżyca oraz
bijącym z okna blaskie lampy. Do bramy wiodła ścieżka.
I coś ją blokowało.
Kogoś innego mógłby sparaliżować strach, Paula jedna nawiedziło inne uczucie, choć
nie mniej intensywne. Ile cię kich przeżyć nagromadziło się tej jednej nocy? — pomyślą
Zsiadł z konia i stanął na ścieżce naprzeciwko szarego ps;
Upłynął rok, a nawet więcej, lecz księżyc lśnił jasn i mężczyzna dostrzegł blizny. Blizny
zdobyte pod Letnir Drzewem, gdy Paul był związany i bezradny wobec Gala dana, który
przyszedł odebrać mu życie. Powstrzymał gi wówczas pies, który stał teraz na ścieżce
wiodącej do Da riena.
Paul poczuł przeszkodę w gardle. Postąpił krok naprzód
— Jasna jest godzina — powiedział i opadł na kolan;
w śnieg.
Na moment opuściła go pewność, lecz potem wielki pies podszedł do niego i pozwolił
otoczyć swą szyję ramionami W głębi jego gardła rozległo się warknięcie. Paul wyczuł, że
zwierzę zaakceptowało go jako podobnego sobie.
Odchylił się, by spojrzeć mu w oczy. Wyglądały tak samo, jak wtedy, gdy po raz
pierwszy je ujrzał, lecz teraz do nich dorósł. Stał się wystarczająco głęboki, by wchłonąć w
siebie ich smutek. Potem dostrzegł w nich coś więcej.
— Strzegłeś go — powiedział. — Mogłem się domyślić, że to zrobisz.
Pies ponownie warknął w głębi piersi, lecz to w jego błyszczących oczach Paul odczytał
przekaz. Skinął głową.
— Musisz odejść — stwierdził. — Twoje miejsce jest
wśród myśliwych. Coś więcej niż zbieg okoliczności spro-
167
wadziło mnie tutaj. Zostanę na noc i stawię czoło jutrzejszemu dniu.
Szary pies stał jeszcze przez chwilę naprzeciwko niego, po czym minął go z kolejnym
niskim warknięciem, pozostawiając ścieżkę do chaty otwartą. Gdy przechodził obok, Paul raz
jeszcze, wyraźniej, dostrzegł, jak wiele ma blizn. Serce go zabolało.
Odwrócił się. Pies uczynił to samo. Przypomniał sobie ich poprzednie pożegnanie i wycie,
które rozległo się w sercu Lasu Boga.
— Cóż mogę ci powiedzieć? — zapytał. — Poprzy
siągłem, że zabiję wilka, gdy tylko go spotkam.
Pies uniósł głowę.
— To mogła być pochopna obietnica — wyszeptał Paul
— ale jeśli będę martwy, któż będzie mi czynił wymówki?
Ty go przepędziłeś. Ja mam prawo go zabić, jeśli zdołam.
Szary pies podszedł z powrotem do miejsca, w którym Paul wciąż kucał na ścieżce.
Zwierzę, które było Towarzyszem w każdym ze światów, polizało go delikatnie po twarzy,
zanim odwróciło się ponownie, by odejść.
Paul, którego suche oczy wysłały na Letnie Drzewo, rozpłakał się. — Żegnaj —
wypowiedział cichym głosem. — Odejdź bez obaw. Pozwala się na odrobinę jasności. Nawet
tobie. Ranek przyniesie światło.
Patrzył, jak pies wspina się na zbocze, z którego przed chwilą sam zjechał, po czym znika
za zakrętem, za którym pożegnał Kevina.
Wreszcie podniósł się, ujął w dłoń wodze, otworzył bramę, podszedł do stodoły i umieścił
swego konia w pustym boksie.
Zamknął stodołę, a potem bramę. Przeszedł przez podwórko, zbliżył się do tylnych drzwi
chaty i stanął na ganku. Zanim zapukał, podniósł wzrok. Nad jego głową lśniły gwiazdy i
księżyc. Kilka szybko poruszających się kosmyków chmur mknęło z wiatrem na południe.
Nie było widać nic więcej. Wiedział, że gdzieś tam są: dziewięciu jeźdźców
168
r
na niebie. Ośmiu z nich było królami, ale ten, który jechał na białej klaczy, był dzieckiem.
Zapukał. — To przyjaciel. Znasz mnie — zawołał cicho, by jej nie przestraszyć.
Tym razem otworzyła drzwi szybko, zaskakując go. Oczy miała zapadnięte. Ściskała w
dłoni szatę, którą się owinęła. — Spodziewałam się, że ktoś może przyjść — powiedziała. —
Zostawiłam światło.
Dziękuję — odparł Paul.
Wejdź. On wreszcie zasnął. Bądź cicho, proszę.
Wszedł do środka. Wyciągnęła rękę, by zdjąć mu płaszcz
i zauważyła, że nie ma go na sobie. Otworzyła szeroko oczy.
Dysponuję pewną mocą — stwierdził. — Pomy
ślałem sobie, że zostanę na noc, jeśli mi pozwolisz.
A więc on odszedł? — zapytała. Z jej głosu dawno
już zniknęły łzy. Z jakiegoś powodu wydawało się to gorsze.
Paul skinął głową. — Cóż mogę rzec? Czy chcesz dowiedzieć się wszystkiego?
Nie brak jej było odwagi. Chciała wiedzieć. Zrelacjonował jej wszystko cichym głosem,
by nie obudzić dziecka. Gdy skończył, powiedziała tylko: — To zimny los, jak na kogoś o
tak ciepłym sercu.
Paul podjął próbę. — Będzie wędrował przez wszystkie światy Gobelinu. Może nigdy nie
umrzeć.
Była jeszcze młodą kobietą, lecz tej nocy jej oczy nie były młode. — Zimny los —
powtórzyła, kołysząc się na fotelu stojącym przed kominkiem.
W ciszy usłyszał, jak dziecko odwróciło się na drugi bok w łóżku za zaciągniętą zasłoną.
Spojrzał w tamtą stronę.
Nie chciał zasnąć bardzo długo — wyszeptała Vae.
— Czekał. Dziś po południu coś zrobił. Narysował kwiat
w śniegu. Zwykle robili to razem, jak to dzieci, ale ten Dari
nakreślił sam, po odejściu Finna. I... pokolorował go.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Właśnie to. Nie wiem, jak to zrobił, ale zabarwił
śnieg, żeby pokolorować kwiat. Rankiem to zobaczysz.
169
Pewnie zniszczyłem go, przechodząc przez podwórko.
Pewnie tak — zgodziła się. — Zostało już niewie
le nocy, ale chyba spróbuję zasnąć. Ty też wyglądasz na
bardzo zmęczonego.
Wzruszył ramionami.
— Jest tylko łóżko Finna — dorzuciła. — Przepra
szam cię.
Podniósł się. — To mi absolutnie wystarczy.
W chwilę później, w ciemności, usłyszał dwie rzeczy. Pierwszą było łkanie matki
płaczącej za utraconym dzieckiem, a drugą wicher na zewnątrz, wzmagający się przed
świtem.
Nadeszło wołanie. Obudziło Dariena, tak jak zawsze. W pierwszej chwili znowu wydało
mu się, że to sen, potem jednak potarł oczy i zrozumiał, że nie śpi, choć jest bardzo
zmęczony. Zaczął nasłuchiwać. Odniósł wrażenie, że tym razem słyszy coś nowego. Głosy w
wietrze krzyczały do niego, by wyszedł do nich na zewnątrz, tak jak robiły to zawsze, lecz
nazywały go innym imieniem.
Było mu jednak zimno, a jeśli marznął w łóżku, na zewnątrz, w wichrze, zginąłby. Mali
chłopcy nie mogli wychodzić na dwór podczas takiego wiatru. Czuł dotkliwy chłód. Potarł
rozespane oczy, założył bambosze i ruszył po podłodze, by wśliznąć się do łóżka Finna.
Lecz to nie Finn w nim leżał. Z jego łóżka podniosła się jakaś ciemna postać. — Słucham
cię, Darienie. W czym mogę ci pomóc? — powiedziała do niego.
Dari przestraszył się, ale nie krzyknął, gdyż nie chciał obudzić matki. Podreptał z
powrotem do swego łóżka, które stało się teraz jeszcze zimniejsze, i leżał w nim, nie mogąc
zmrużyć oka. Tęsknił za Finnem. Nie rozumiał, jak brat, który miał go kochać, mógł go
zostawić zupełnie samego. Po chwili poczuł, że jego oczy zmieniły barwę. Zawsze wyczuwał
to w swym wnętrzu. Zmieniły się, gdy kolorował kwiat i teraz zrobiły to samo. Leżał w
łóżku, słysząc głowy w wietrze wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd.
Część III
Dun Maura
ROZDZIAŁ 10
Rankiem lśniąca drużyna opuściła Paras Derval przez wschodnią bramę. Wiodło ją
dwóch królów. Jechały w niej też dzieci monarchów: Diarmuid dan Ailell, Levon dan Ivor i
Sharra dal Shalhassan, a także Matt Sóren, który ongiś był królem, oraz Artur Pendragon,
którego klątwa skazywała na to, by był nim na wieki, bez odpoczynku. Było tam też wielu
innych wybitnych i wysoko postawionych ludzi oraz pięciuset żołnierzy z Brenninu i
Cathalu.
Szary był poranek, pod szarymi chmurami, które nadciągnęły z północy, lecz najwyższy
król Aileron czuł się uszczęśliwiony. Uwolnił się wreszcie od bezradnego snucia planów pod
osłoną murów swego zamku. Jego radość wywołana tym, że wreszcie może działać, biegła
wzdłuż połączonych armii niczym złota nić.
Chciał narzucić szybkie tempo, gdyż dziś w nocy mieli w Morvran coś do zrobienia, lecz
gdy tylko drużyna wyjechała za granice miasta, był zmuszony unieść rękę, by nakazać jej się
zatrzymać.
Na pokrytym śniegiem zboczu, na północ od odśnieżonego traktu, rozległo się szczekanie.
Ostry dźwięk niósł się daleko w zimnym powietrzu. Nagle, gdy najwyższy król pod
wpływem jakiegoś instynktu nakazał ludziom postój, dobiegły do nich jeszcze trzy
szczeknięcia. Każdy z człon-
171
ków drużyny, który znal psy, usłyszał w tym dźwięku oszalałą radość.
Gdy się zatrzymali, ujrzeli szarą postać myśliwskiego psa, która gnała na łeb na szyję
przez zaspy w ich kierunku. Zwierzę nie przestawało szczekać i staczało się w dół ze zbocza.
To Aileron pierwszy dostrzegł światło, które zalśniło w twarzy Artura. Wojownik
zeskoczył z siodła na trakt i z całych sił swego potężnego głosu wykrzyknął: — Cavall!
Stanął mocno na nogach i rozłożył szeroko ramiona, lecz mimo to szalony skok psa zwalił
go z nóg. Tarzali się na ziemi we wszystkie strony. Zwierzę skowyczało w pełnej upojenia
radości, a z głębi piersi Wojownika wydobywał się dźwięk naśladujący warkot.
Na twarzach wszystkich członków drużyny pojawiły się uśmiechy. Potem rozległ się
śmiech przywodzący na myśl kwiaty na kamiennym pustkowiu.
Nie zważając na swe szaty czy godność, Artur bawił się na trakcie z psem, którego nazwał
Cavallem. Upłynęło sporo czasu, nim się podniósł i zwrócił w stronę pozostałych. Dyszał
ciężko, lecz w jego oczach widniała jasność, w której Kim Ford odnalazła jakieś spóźnione
rozgrzeszenie za to, co uczyniła na Glastonbury Tor.
— To twój pies? — zapytał Aileron z łagodną ironią.
Artur zareagował na nią śmiechem. Jego odpowiedź
przeniosła ich jednak w inne miejsce. — Mój — odparł.
O ile można powiedzieć, że w ogóle jest czyjś. Kiedyś
należał do mnie, bardzo dawno temu, ale teraz Cavall toczy
własne wojny — popatrzył na stojące przy nim zwierzę.
I wydaje się, że odniósł w nich wiele ran.
Gdy pies znieruchomiał, dostrzegli ślady wielu blizn oraz nierówno zregenerowanej
sierści, która pokrywała jego ciało. Był to okropny widok.
— Mogę ci powiedzieć, skąd się one wzięły. — Loren
Srebrny Płaszcz skierował wierzchowca ku królom i stanął
obok nich. — Stoczył bój z Galadanem, wilczym władcą,
172
w Lesie Mórnira, by ocalić życie tego, kto stał się Dwukrotnie Narodzonym.
Artur uniósł głowę. — To był przepowiedziany bój? Machy i Nemain?
— Tak — odparła Kim, która również zbliżyła się do
nich.
Artur przeniósł wzrok na nią. — Czy to wilczy władca dąży do unicestwienia tego świata?
Tak jest — odparła. — Ze względu na Lisen z Pu
szczy, która odrzuciła go i wybrała Amairgena.
Nie obchodzi mnie powód — stwierdził Artur zi
mnym głosem. — To na jego wilki mamy polować?
Jego — potwierdziła.
Zwrócił się w stronę Ailerona. — Mości królu, przedtem miałem powód, by wyruszyć na
łowy: żeby zapomnieć
0 żalu. Teraz doszedł drugi. Czy w twojej sforze znajdzie
się miejsce dla jeszcze jednego psa?
Czołowe miejsce — odpowiedział Aileron. — Czy
zechcesz nas teraz poprowadzić?
Cavall to zrobi — stwierdził Artur, dosiadając ko
nia. Nie oglądając się za siebie, szary pies zerwał się do
biegu.
Ruana zaśpiewał kanior dla Ciroi, lecz nie zrobił tego jak należy. Dla Taieriego również
nie wykonał go jak trzeba, lecz tym razem także dodał do pieśni kodę, w której błagał go o
przebaczenie. Był bardzo osłabiony i wiedział, że brak mu sił, by podnieść się i wykonać
bezkrwawe rytuały stanowiące serce prawdziwego kanioru. Iraima śpiewała razem z nim, za
co wznosił dzięki, lecz Ikatere umilkł w nocy
1leżał w swej niszy, oddychając ciężko. Ruana wiedział, że
nadchodzi jego kres. Napełniało go to żałobą, gdyż przyjaźń
Ikaterego była jak złoto.
U wejścia do jaskini palili Ciroę. Do środka wpadał dym wraz z wonią zwęglonego mięsa.
Ruana zakasłał i złamał rytm kanioru. Iraima podtrzymała go jednak. Gdyby nie to, musiałby
zacząć od nowa: istniała koda przepraszająca za
173
niewykonanie bezkrwawych rytuałów, ale nie za zakłócenie rytmu samej pieśni.
Potem odpoczywał przez krótką chwilę, po czym, sam, ponownie zaczął słabo śpiewać
pieśni: ostrzegawczą i zbawienną, jedną po drugiej. Jego głos zupełnie nie przypominał tego,
jakim władał w dniach, gdy ci z innych jaskiń prosili go, by przyszedł poprowadzić kanior
dla ich zmarłych. Nie ustawał jednak bez względu na wszystko. Cisza byłaby oznaką
ostatecznej rezygnacji. Tylko gdy śpiewał, mógł powstrzymać swe myśli przed błądzeniem.
Nie był nawet pewien, ilu ich zostało w jaskini. Nie miał pojęcia, co dzieje się w pozostałych.
Napadnięto na nich w ciemności, a od wielu lat nikt nie sprawdzał ich liczby.
Słodki głos Iraimy powrócił do niego podczas trzeciego cyklu pieśni ostrzegawczej.
Potem jego serce stało się czer-wonozłote z żalu i miłości, gdy usłyszał, jak Ikatere zaśpiewał
nisko razem z nimi przez krótki czas. Nic nie mówili, gdyż słowa oznaczały siłę, lecz Ruana
zmienił stopniowo intonację swego głosu, by harmonizował ze śpiewem Ikate-rego.
Wiedział, że jego przyjaciel to zrozumie.
Nagle, podczas szóstego cyklu, gdy na zewnątrz, gdzie ich strażnicy rozbili obóz na
zboczu, zapadał półmrok, Ruana dotknął pieśnią zbawienną innego umysłu. Ponownie
śpiewał sam. Zebrawszy resztkę sił, która mu pozostała, skupił ją w jasny punkt, choć
kosztowało go to wiele, i wysłał jako wiązkę w kierunku istoty, którą odnalazł.
Wtem przechwyciła ona wysłaną wiązkę i odesłała z powrotem, bez wysiłku, dźwięk
śmiechu. Ruana runął głębiej niż czerń, zrozumiał bowiem, kogo odszukał.
Głupcze! — usłyszał. W jego jaźń wbiły się lancety. Czy sądziłeś, że was nie zagłuszę?
Jak ci się zdaje, dokąd dotarły twoje marne dźwięki?
Ruana ucieszył się, że śpiewał sam i że inni nie musieli tego znosić. Sięgnął do swego
wnętrza. Ponownie zapragnął dostępu do nienawiści czy gniewu, choć wiedział, że będzie
musiał odbyć pokutę za podobne życzenie. Wysłał wzdłuż
174
wiązkę, którą stworzyła pieśń: Jesteś Rakoth Maugrim. Nadaję ci imię.
W jego umysł uderzył śmiech. Sam je sobie nadałem, już dawno temu. Jaką moc chcesz
odnaleźć w nadaniu mi imienia, głupcze z rasy głupców? Nie nadajecie się nawet na
niewolników.
Nie możemy być niewolnikami — wysłał Ruana. Satha-in — dodał. Szydercze imię.
W jego umyśle zapłonął ogień. Czerwonoczarny. Zastanowił się, czy zdoła sprowokować
tamtego do zabicia go. Wtedy mógłby...
Ponownie rozległ się śmiech. Nie wyślecie już żadnej klątwy krwi. Zginiecie. Wszyscy co
do jednego. I dla ostatniego nikt nie zaśpiewa kantoru. Gdybyście spełnili me życzenie,
znowu stalibyście się w Fionavarze potęgą. A teraz wyrwę waszą nić z Gobelinu i owinę ją
sobie wokół szyi.
Nie jesteśmy niewolnikami — wysłał Ruana, lecz zabrzmiało to słabo.
Usłyszał śmiech, a potem wiązka pieśni złamała się.
Przez długi czas leżał w ciemności, dławiąc się dymem z palonej Ciroi, dręczony wonią
mięsa oraz dźwiękami wydawanymi przez nieczystych podczas uczty.
Nagle, dlatego że nie miał do zaoferowania nic innego i dostępu do niczego więcej, a
także dlatego, że nie chciał zakończyć życia w ciszy, Ruana zaczął śpiewać od nowa.
Dołączyła do niego Iraima oraz wielce umiłowany Ikatere. Potem jego serce wyszło z czerni i
wróciło do złota, gdy usłyszał głos Tamurego. W czwórkę spróbowali wykonać daleko
sięgającą pieśń. Nie mieli nadziei, że dotrze aż tam, gdzie by musiała, gdyż Spruwacz ich
zagłuszał i byli bardzo słabi. Nie po to, by przebić się do kogokolwiek, lecz aby nie umrzeć w
milczeniu, nie jako słudzy, a nigdy jako niewolnicy, choćby ich nić została zerwana z
Krosien i na zawsze zniknęła w Ciemności.
175
Jennifer rozumiała, że jej los był odmienny od losu Artura, choć tak wiele ich łączyło.
Teraz to pamiętała. Już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała jego twarz, przypomniała sobie
wszystko. Również gwiazdy w jego oczach nie były dla niej czymś nowym. Widziała je już
przedtem.
Nie rzucono na nią klątwy równie mrocznej jak na niego, gdyż z jej imieniem nigdy nie
łączyło się przeznaczenie równie wspaniałe, czy nić Gobelinu. Była jedynie czynnikiem
wpływającym na jego los, źródłem jego gorzkiego żalu. Umarła. Umarła w opactwie
Amesbury. Zastanawiała się teraz, jak mogła go nie rozpoznać, gdy jechała do Stonehenge.
Przyznano jej odpoczynek, dar śmierci. Nie wiedziała, ile razy wracała, by złamać Artura, z
powodu dzieci i miłości.
Nie miała o tym pojęcia. Pamiętała jedynie pierwsze życie, gdy była Guinevere, córką
Leodegrancea i pojechała wziąć ślub do Camelotu, który teraz zaginął i uważano go za sen.
Faktycznie był snem, lecz również czymś więcej. Przybyła tam z komnat swego ojca i
zrobiła to, co zrobiła, kochała tak, jak kochała, zniszczyła sen i umarła.
Zakochała się tylko dwa razy w życiu, w dwóch promiennych mężczyznach swego świata.
Drugi nie był mniej złoty od pierwszego, bez względu na to, co mówiono o tym później. Obaj
kochali też siebie nawzajem, co sprawiło, że wszystkie kąty były równe — najdoskonalszy
kształt, by przynieść żal.
Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opowiadają.
Powiedziała sobie jednak, że tym razem nie rozegra się ona raz jeszcze. Nie w Fionavarze.
Jego tu nie ma — zapewniła i wiedziała, że to prawda, gdyż w tej sprawie — choćby nawet i
w żadnej innej — dysponowała wiedzą. Nie było tu trzeciego z jego swobodnym,
wzbudzającym zazdrość krokiem oraz dłońmi, które kochała. Zostałam okaleczona, ale
przynajmniej nie zdradzę — dorzuciła jeszcze, gdy spłynął na nią deszcz światła gwiazd.
176
Dotrzyma słowa. Wszystko tu uległo zmianie, dogłęt zmianie. Rakoth Maugrim rzucił
swój cień pomiędzy r dwoje, na to, co utkał Tkacz na Krosnach, i wszystko zosl
splugawione. Nie zmniejszało to jej żalu, a nawet go zv kszało, gdyż widziała mrok
Starkadh, jeśli jednak nie mo przejść na drugą stronę do miłości, nie zniszczy Artura, jak
robiła to przedtem.
Zostanie tu, gdzie była teraz. Otoczona przez kapłai w szarych szatach, pogrążona w
szarym kolorycie miejs do którego skryła się jej dusza, będzie spacerowała wśr kobiet z
sanktuarium, podczas gdy Artur wyruszy na woj z Ciemnością z miłości do niej, z żalu za
nią, a równi z powodu dzieci.
Doprowadziło ją to, gdy spacerowała wzdłuż cichyc biegnących po łuku murów
świątyni, z powrotem do my; o Darienie. Wydawało się, że z tym również się pogodzi]
Dzięki Paulowi. Paulowi, którego nigdy nie rozumiała, a któremu teraz ufała. Zrobiła to, co
zrobiła. Okaże się, dok; wiedzie ścieżka.
Ostatniej nocy Jaelle opowiedziała jej o Firmie. Siedzia potem razem przez chwilę.
Poczuła przelotny smutek na my o chłopcu wśród zimnych, rozsianych po niebie gwiazd. P(
tem, bardzo późno, do drzwi zastukał Kevin. Złożył ofiai z krwi, jak musieli to robić
wszyscy mężczyźni, po czyi przyszedł do nich, by powiedzieć, że Paul jest z Darienen a
więc wszystko jest na tyle w porządku, na ile to tylko możliwf
Jaelle opuściła ich później. Jennifer pożegnała się z Ke vinem, który rankiem odjeżdżał na
wschód. Nie mogła ni poradzić na głębokie zakłopotanie w jego spojrzeniu, lec; jej nowo
zdobyta łagodność potrafiła przemówić do smutku który zawsze w nim wyczuwała.
Rankiem Jaelle również odjechała, pozostawiając Jennifer, by spacerowała po cichej
świątyni. Nigdy się jej nie śniło, że mogłaby stać się równie pogodna jak teraz. Nagle jednak
usłyszała, że niedaleko kopuły, w skrytej w ścianie niszy, ktoś rozpaczliwie płacze.
177
Nie było tam drzwi, przechodząc obok zajrzała więc do środka. Ujrzawszy, że to Leila,
zatrzymała się. Miała już zamiar ruszyć naprzód, gdyż żal był wyraźnie widoczny, a nie
chciała urazić dziewczęcej dumy. Leila jednak podniosła wzrok z ławy, na której siedziała.
— Przepraszam — odezwała się Jennifer. — Czy mo
gę w czymś pomóc, czy mam sobie iść?
Dziewczynka, którą pamiętała z takieny, popatrzyła na nią oczyma pełnymi łez. — Nikt
nie może mi w niczym pomóc — odparła. — Utraciłam jedynego mężczyznę, jakiego
kiedykolwiek mogłam pokochać!
Bez względu na całe swe współczucie i pogodny spokój, Jennifer z trudnością
powstrzymała śmiech. Głos Leili był tak przesycony ciężką, młodzieńczą rozpaczą, że
przypomniały się jej urazy, które sama przeżyła jako nastolatka.
Z drugiej strony jednak, nigdy nie utraciła nikogo w taki sposób, jak teraz ta dziewczynka
Finna. Z nikim też nie łączyła ją taka więź, jak tych dwoje. Opuściła ją ochota, by się
uśmiechnąć. — Przepraszam — powiedziała raz jeszcze. — Masz powód do płaczu. Czy
pomoże ci, jeśli powiem, że czas leczy rany?
— Gdy nadejdzie pełnia księżyca podczas przesilenia
zimowego, za pół roku — wyszeptała dziewczynka, jakby
niemal jej nie usłyszała — zapytają mnie, czy pragnę otrzy
mać święcenia i przywdziać te szaty. Zgodzę się. Nigdy nie
pokocham innego mężczyzny.
Była tylko dzieckiem, lecz w jej głosie Jennifer usłyszała niezłomne postanowienie.
Wzruszyło ją to. — Jesteś bardzo młoda — powiedziała. — Nie pozwól, by żal tak
szybko odwrócił cię od miłości.
Usłyszawszy to, dziewczynka podniosła wzrok. — Jakie masz prawo, by to mówić? —
zapytała Leila.
— To niesprawiedliwe — odrzekła Jennifer po chwili
wywołanego szokiem milczenia.
Na policzkach Leili lśniły łzy. — Być może — przyznała. — Ale ile razy sama kochałaś?
Czy nie czekałaś na
178
niego przez wszystkie swe dni? A teraz, kiedy Artur tutaj, boisz się.
Była ongiś Guinevere i potrafiła dawać sobie radę z dobnymi rzeczami. W gniewie
było zbyt wiele odcieni, pytała więc łagodnie: — Czy tak to widzisz?
Leila nie spodziewała się podobnego tonu. — Tak odparła, lecz bez wyzwania w
głosie.
— Jesteś mądrym dzieckiem — stwierdziła Jenni
— A być może nie tylko dzieckiem. Nie jest to całkowi
fałszywa opinia, lecz niech ci się nie wydaje, że moż
mnie osądzać, Leilo. Istnieją większe i mniejsze żale, a
staram się odnaleźć ten mniejszy.
Mniejszy żal — powtórzyła Leila. — A gdzie j
radość?
Nie tutaj — odparła Jennifer.
Ale dlaczego?
To było pytanie skrzywdzonego dziecka.
Dlatego, że już kiedyś go złamałam, dawno temu •
odpowiedziała ku własnemu zaskoczeniu Jennifer. — I dl
tego, że mnie złamano tutaj, poprzedniej wiosny. On je
skazany na smutek i wojnę, a ja nie mogę ku niemu przejś
Leilo. A nawet gdybym to zrobiła, zdruzgotałabym go pr
dzej czy później. Zawsze to robię.
Czy to musi się powtarzać?
Raz za razem — odrzekła. Długa historia, -r- D(
póki nie uzyska zwolnienia.
A więc udziel mu go — odparła po prostu Leili
— Jak ma osiągnąć odkupienie, jeśli nie przez ból? Có
innego może je przynieść? Udziel mu zwolnienia.
Gdy usłyszała te słowa, wydało jej się, że powrócił d niej cały dawny smutek. Nie mogła
tego znieść. Poczuł ostry ból we wszystkich odcieniach, od poczucia winy di żalu. Równie
intensywne było wspomnienie miłości, miłość i pożądania oraz...
— Nie mam prawa go udzielić! — wykrzyknęła. —
Kochałam ich obu!
179
Jej krzyk poniósł się echem. Znajdowały się blisko kopuły, od której odbijał się
wielokrotnie. Oczy Leili rozwarły się bardzo szeroko. — Przepraszam — zawołała. — Prze-
praszam!
Podbiegła do starszej kobiety i wtuliła głowę w jej piersi. Zapuściła się na morza głębsze
niż jej się zdawało.
Głaszcząc odruchowo jasne włosy Leili, Jennifer zauważyła, że ręce jej drżą. To jednak
dziewczynka płakała, a ona dodawała jej otuchy. Ongiś, w tym innym czasie, przebywała w
ogrodzie klasztoru w Amesbury, gdy — tuż przed zachodem słońca — przybył posłaniec.
Kiedy pojawiły się pierwsze gwiazdy, to ona pocieszała inne kobiety, które przychodziły do
niej do ogrodu, płacząc na wieść o śmierci Artura.
Było bardzo zimno. Jezioro zamarzło. Gdy mijali je od strony północy, skryci w cieniu
lasu, Loren zastanawiał się, czy będzie musiał przypomnieć królowi o tradycji. Aileron
jednak raz jeszcze go zaskoczył. Gdy podjechali do mostu nad Latham, mag ujrzał, że król
nakazał drużynie postój. Nie oglądając się za siebie, powstrzymał wierzchowca, dopóki Jaelle
nie minęła go na swoim, jasnosiwym. Artur przywołał swego psa do nogi. Potem najwyższa
kapłanka ruszyła naprzód, by poprowadzić ich przez most do Gwen Ystrat.
Rzeka również zamarzła. Las chronił w pewnym stopniu przed wiatrem, lecz pod grubą
warstwą chmur późnego popołudnia okolica sprawiała ponure, żałobne wrażenie. W sercu
Lorena Srebrnego Płaszcza, gdy po raz pierwszy w życiu wjeżdżał na tereny Matki, gościł
równie posępny nastrój.
Przejechali przez drugi most, nad Kharnem, w miejscu, gdzie ta rzeka również wpadała do
jeziora Leinan. Trakt zakręcał na południe, oddalając się od lasu, w którym kryły się wilki.
Myśliwi oglądali się przez ramię, by spojrzeć na drzewa w zimowej szacie. Myśli Lorena
przebywały jednak gdzie indziej. Mimo woli odwrócił się i popatrzył na wschód. W oddali
ciągnęły się turnie pasma Carnevon, pokryte lodem
180
i niemożliwe do przebycia inną drogą niż przez Khath Mei-gol, gdzie przebywały duchy
Paraiko. Były to piękne góry, lecz oderwał od nich wzrok i skierował go bliżej, na miejsce
oddalone o nie więcej niż dwie godziny jazdy, tuż za najbliższym szeregiem wzgórz.
Choć trudno było to dostrzec na tle ciemnoszarego nieba, wydało mu się, że dostrzega
wznoszące się z Dun Maura pasmo dymu.
— Lorenie — odezwał się nagle Matt. — Chyba o czymś
zapomnieliśmy. To przez ten śnieg.
Loren zwrócił się w stronę swego źródła. Krasnolud nigdy nie czuł się dobrze na koniu,
teraz jednak na jego twarzy gościła posępna mina, której powody kryły się głębiej. Ten sam
wyraz widać było w oczach Brocka, który jechał po drugiej stronie Matta.
O czym?
O Maidaladan — odrzekł krasnolud. — Jutro w nocy
wypada wigilia przesilenia letniego.
Z ust maga wyrwało się przekleństwo. W chwilę później odmówił w duchu płynącą z
głębi serca modlitwę do Tkacza przy Krosnach, modlitwę o to, by Gereint z Dalrei, który
chciał, by spotkali się tutaj, wiedział, co robi.
Jedyne oko Matta spoglądało teraz za jego plecy. Loren odwrócił się, by również
popatrzeć na wschód. Dym, czy pasmo chmur o innym odcieniu? Nie potrafił tego roz-
strzygnąć.
Nagle, w tej samej chwili, poczuł pierwsze oznaki budzącego się pożądania.
Jego szkolenie ułatwiało mu opór, lecz po kilku sekundach zrozumiał, że nawet znający
wiedzę niebios wyznawcy Amairgena nie zdołają oprzeć się potędze Dany w Gwen Ystrat.
Nie w noc poprzedzającą Maidaladan.
Drużyna przejechała za najwyższą kapłanką przez Mor-vran wśród sypiącego śniegu. Na
ulicach byli ludzie. Kłaniali się im, lecz nie wydawali okrzyków radości. Dzień nie był do
tego odpowiedni. Minąwszy miasto, wjechali na te-
181
reny świątynne i Loren ujrzał czekające na nich Mormae, wszystkie dziewięć. Odziane były
w czerwień. Za nimi, nieco z boku, stał Ivor z Dalrei i stary, ślepy szaman Gereint, a jeszcze
dalej Teyrnon i Barak z ulgą malującą się na twarzach. Gdy Loren zobaczył tych dwóch,
poczuł, że jego niepokój zelżał nieco.
Na czele stała siwowłosa kobieta o szerokich ramionach, licząca sobie dobrze ponad sześć
stóp wzrostu. Plecy miała wyprostowane, a głowę trzymała władczo wzniesioną do góry. Ona
również była odziana w czerwień. Loren wiedział, że to z pewnością Audiart.
— Jasna jest godzina twego powrotu, pierwsza kapłanko
Matki — odezwała się z chłodną uprzejmością. Jej głos był
niski, jak na kobietę. Jaelle jechała przed nimi i Loren nie
mógł dostrzec jej oczu. Mimo że było pochmurne popołud
nie, rude włosy kapłanki błyszczały jasno. Miała na nich
srebrny diadem. Audiart go nie nosiła.
Miał czas zauważyć to wszystko, gdyż Jaelle nie udzieliła odpowiedzi drugiej kobiecie. Z
murów świątyni wznoszących się za plecami dziewięciu Mormae zerwał się nagle ptak.
Łopot jego skrzydeł wydał się głośny w panującej ciszy.
Jaelle wysunęła delikatnym ruchem but ze strzemienia siodła i wyciągnęła ją ku Audiart.
Nawet z oddali Loren dostrzegł, że tamta pobladła. Wśród Mormae rozległ się cichy szept.
Audiart znieruchomiała na chwilę ze wzrokiem wbitym w twarz Jaelle, po czym dwoma
długimi krokami podeszła do najwyższej kapłanki, stanęła u boku jej wierzchowca i złożyła
dłonie, by pomóc jej zsiąść.
— Mów dalej — wyszeptała Jaelle. Następnie odwróciła
się do niej plecami i przeszła przez bramę świątyni ku odzia
nym w czerwień Mormae. Loren patrzył, jak jedna za drugą
klękały, by otrzymać jej błogosławieństwo. Każda z nich,
jak sądził, była co najmniej dwa razy starsza od niej. Moc
do mocy, pomyślał, wiedząc, że czeka ich jeszcze więcej.
182
Audiart odezwała się ponownie. — Witaj, Wojowniku — powiedziała. W jej głosie
słychać było pewne onieśmielenie, nie uklękła jednak. — W Gwen Ystrat zawsze z radością
przywitamy tego, kogo trzy królowe odwiozły łodzią do Avalonu.
Artur skinął głową, z powagą i w milczeniu.
Audiart wahała się przez chwilę, jak gdyby liczyła na coś więcej. Następnie, bez
pośpiechu, odwróciła się ku Aile-ronowi, który czekał na nią z beznamiętnym wyrazem bro-
datej twarzy. — Dobrze się stało, że tu jesteś — stwierdziła. — Upłynęły długie lata, odkąd
ostatnio król Brenninu przybył do Gwen Ystrat na wigilię przesilenia letniego.
Nadała swemu głosowi taką intonację, by poniósł się daleko. Loren usłyszał, że wśród
jeźdźców rozległy się nagle szepty. Zauważył też, że Aileron również nie pamiętał, co to za
dzień. Nadszedł czas, by przystąpić do akcji.
Mag przesunął się do przodu i stanął u boku najwyższego króla. — Nie wątpię, że rytuały
Bogini odbędą się równie sprawnie, jak zawsze — przemówił i to głośno. — Nas one nie
dotyczą. Poprosiłyście najwyższego króla o pomoc i przyjechał wam jej udzielić. Jutro w
Lesie Leinan odbędzie się polowanie na wilki — przerwał. Przeszył ją wzrokiem, czując jak
wzbiera w nim odwieczny gniew. — Przybyliśmy tu również z innego powodu. Mamy zgodę
i poparcie najwyższej kapłanki. Chcę, by zrozumiano, że rytuały Mai-daladan nie mogą w
żaden sposób kolidować z obydwoma zadaniami, które mamy tu wykonać.
Czy mag wydaje rozkazy w Gwen Ystrat? — zapy
tała głosem, który miał brzmieć lodowato.
Najwyższy król to robi — Aileron zdążył już odzy
skać rezon. Przemawiał twardo i bez ogródek. — Jako na-
miestniczce mojej prowincji Gwen Ystrat rozkazuję ci teraz,
byś dopilnowała, żeby wszystko odbyło się tak, jak polecił
mój pierwszy mag.
Loren wiedział, że Audiart będzie szukała za to zemsty. Zanim jednak zdążyła coś
powiedzieć, dobiegł do nich
183
wysoki, słaby śmiech. Loren spojrzał w tamtą stronę i dostrzegł, że Gereint kołysze się w
przód i w tył na śniegu, chichocząc z rozbawienia.
— Och, młodzieńcze — krzyknął szaman. — Czy na
dal jesteś tak bardzo gwałtowny w swych namiętnościach?
Chodź! Upłynęło wiele czasu, odkąd dotykałem twoją twarz.
Upłynęła chwila, zanim Loren zdał sobie sprawę, że Gereint mówi do niego. Zsiadł z
konia, czując żal, który cofnął go ponad czterdzieści lat w przeszłość.
Gdy tylko dotknął gruntu, poczuł kolejny, silniejszy przypływ fizycznego pożądania. Nie
zdołał ukryć tego w pełni. Zauważył, że usta Audiart zacisnęły się z zadowolenia. Stłumił
chęć powiedzenia jej czegoś bardzo nieuprzejmego. Podszedł do miejsca, gdzie stali Dalrei i
uściskał Ivora jak starego przyjaciela.
— Jasne spotkanie, avenie — powiedział. — Revor był
by dumny.
Krępy Ivor uśmiechnął się. — Nie tak dumny, jak Amairgen z ciebie, pierwszy magu.
Loren potrząsnął głową. — Jeszcze nie teraz — odparł poważnym tonem. — Nie do
chwili, gdy poprzedni pierwszy mag będzie martwy, a ja przeklnę jego kości.
Bardzo gwałtowny! — powtórzył Gereint. Loren
prawie spodziewał się podobnych słów.
Zamilcz, starcze — odpowiedział. Mówił jednak
cicho, by nie mógł go usłyszeć nikt oprócz Ivora. — Chy
ba że możesz stwierdzić, iż nie przyłączyłbyś się do mojej
klątwy.
Tym razem Gereint się nie roześmiał. Niewidzące oczodoły zwróciły się w stronę Lorena.
Szaman przebiegł zdeformowanymi palcami po twarzy maga. By to zrobić, musiał podejść
blisko, odpowiedział mu więc szeptem.
Gdyby nienawiść w moim sercu mogła zabijać, Me-
tran byłby już trupem i żaden Kocioł nie przywróciłby mu
życia. Nie zapominaj, że uczyłem i jego.
Pamiętam o tym — wyszeptał mag, czując jak dło-
184
nie tamtego prześlizgują się po jego twarzy. — Dlaczego jesteśmy tutaj, Gereincie? Przed
Maidaladan?
Szaman opuścił ręce. Loren usłyszał za swymi plecami wykrzykiwane rozkazy.
Myśliwych kierowano do wioski na wyznaczone dla nich kwatery. Podszedł do niego
Teyrnon o okrągłej, miękkiej twarzy i bystrej inteligencji.
— Ogarnęło mnie lenistwo — oznajmił irytującym tonem Gereint. — Było zimno, a do
Paras Derval jest daleko.
Żaden z magów nie odezwał się ani nie roześmiał, podobnie jak Ivor. — Wymieniłeś dwie
rzeczy, młodzieńcze — odezwał się po chwili Gereint głębszym głosem. — Wilki i twoją
misję. Wiesz jednak, równie dobrze jak ja, że czyny Bogini objawiają się trójkami.
Ani Loren, ani Teyrnon nie powiedzieli ni słowa. Żaden z nich nie spojrzał na wschód.
Pierścień zachowywał spokój, co stanowiło błogosławieństwo. Kim wciąż czuła się
głęboko wyczerpana pracą, którą musiała wykonać poprzedniej nocy. Nie była pewna, czy
potrafiłaby znowu poradzić sobie z ogniem po tak krótkiej przerwie. Spodziewała się go już
od chwili, gdy przekroczyli pierwszy most. Zewsząd otaczała ją tutaj moc. Kim wyczuwała ją
nawet przez zieloną welinową osłonę na nadgarstku, która chroniła przed magią.
Potem, gdy niesympatyczna Audiart mówiła o nocy letniego przesilenia, ta część Kim,
która była Ysanne i posiadała jej wiedzę, zrozumiała, skąd bierze się owa moc.
Nie mogła jednak w tej sprawie nic zrobić. Nie ona, nie w tym miejscu. Dun Maura nie
miało nic wspólnego z talentem jasnowidzącej ani z Baelrathem. Gdy drużyna zaczęła się
rozdzielać — zauważyła, że Kevin pojechał z powrotem do Morvran razem z Brockiem oraz
dwoma ludźmi Diar-muida — udała się w ślad za Jaelle i magami do świątyni.
Tuż za zwieńczonym łukiem przejściem stała kapłanka z lśniącym, zakrzywionym
sztyletem w dłoni. Drżąca lekko akolitka, odziana w brąz, trzymała misę.
185
Kim zobaczyła, że Loren zawahał się, Gereint zaś wyciągnął rękę, by ostrze ją nacięło.
Wiedziała, jak trudne musi to być dla maga. Dla każdego z wyznawców wiedzy niebios ta
ofiara krwi była skażona najmroczniejszymi odcieniami. Ysanne jednak coś jej ongiś
opowiedziała, w chacie nad jeziorem. Kim położyła dłoń na ramieniu maga. — Rae-derth
spędził tu kiedyś noc. Sądzę, że o tym wiesz.
Nawet teraz, wypowiadając te słowa poczuła smutek. Raederth, jako pierwszy mag, był
tym, który zobaczył młodą Ysanne pomiędzy Mormae w tym miejscu. Dostrzegł w niej
jasnowidzącą i zabrał ją stąd. Kochali się, dopóki nie spotkała go śmierć z rąk zdradzieckiego
króla.
Rysy twarzy Lorena złagodniały. — To prawda — przyznał. — Sądzę, że ja też
powinienem być w stanie tego dokonać. Czy uważasz, że powinienem przejść się po świątyni
i znaleźć akolitkę, która dzieliłaby dziś ze mną łoże?
Przyjrzała mu się uważniej i dostrzegła napięcie, które przedtem uszło jej uwagi. —
Maidaladan — wyszeptała. — Czy trudno ci to znieść?
— Wystarczająco trudno — odrzekł krótko, zanim ruszył w ślad za Gereintem, by
oferować swą krew maga Danie, tak jak każdy inny mężczyzna.
Pogrążona głęboko w myślach Kim minęła kapłankę ze sztyletem i podeszła ku jednemu z
wejść do zapadniętej w ziemię kopuły. Za ołtarzem ujrzała osadzony w bloku drewna topór o
dwóch ostrzach. Stała w przejściu i wpatrywała się w niego, dopóki nie nadeszła jedna z
kobiet, by zaprowadzić ją do jej pokoju.
Starzy przyjaciele — pomyślał Ivor. Jeśli w tkaninie wojny widniała choć jedna jasna nić,
to było nią właśnie to: że czasami — jak wątek i osnowa — krzyżowały się ponownie
ścieżki, które nie spotykały się od lat i nie zetknęłyby się już nigdy, chyba że w ciemności.
Dobrze było, nawet w czasach takich, jak obecne, siedzieć z Lorenem Srebrnym Płaszczem,
słyszeć zadumany głos Teyrnona, śmiech Baraka
186
i starannie wyważone myśli Marta Sórena. Dobrze też było ujrzeć mężczyzn i kobiety, o
których już dawno słyszał, ale nigdy ich nie spotkał: Shalhassana z Cathalu i jego córkę,
która była rzeczywiście tak ładna, jak głosiły plotki; najwyższą kapłankę Jaelle, równie
piękną jak Sharra i równie dumną; Ailerona, nowego najwyższego króla, który był chłopcem,
gdy Loren przywiózł go, by spędził dwa tygodnie wśród plemienia Dalrei. Ivor pamiętał, że
był on dzieckiem cichym i bardzo biegłym we wszystkim. Wyglądało na to, że teraz został
małomównym królem. Mówiono też, że nadal radzi sobie ze wszystkim bardzo dobrze.
Pojawił się też nowy element, kolejny owoc wojny: on, Ivor z Dalrei, spotykał się teraz z
tymi wysoko postawionymi osobami jak równy z równymi. Nie był już tylko jednym z
dziewięciu wodzów z Równiny, ale władcą, pierwszym avenem od czasów samego Revora.
Bardzo trudno było to ogarnąć. Leith w domu zaczęła tytułować go avenem. Ivor wiedział, że
robi to tylko półżartem. Widział jej dumę, choć prędzej Równina zostanie zalana przez morze,
nim jego żona przyzna się do tego głośno.
Wspomnienie Leith nasunęło kolejną myśl. Gdy jechał na południe, do Gwen Ystrat,
poczuł nagle, jak pożądanie uderzyło jego lędźwie niczym młot. Zaczął rozumieć, co oznacza
Maidaladan. Raz jeszcze poczuł wdzięczność dla Gereinta za to, że poradził mu, by zabrał ze
sobą żonę. Jutrzejszą nocą Morvran ogarnie szaleństwo. Nie był w pełni zadowolony z tego,
że i Lianę pojechała na południe razem z nimi. Niemniej niezamężne kobiety Dalrei nie
słuchały w tych sprawach wskazówek żadnego mężczyzny. A Lianę, pomyślał z żalem lvor,
słuchała wskazówek w bardzo niewielu sprawach. Leith twierdziła, że to jego wina. Zapewne
tak było.
Żona oczekiwała na niego w pokojach przydzielonych im tutaj w świątyni. Pójdzie do niej
później. Teraz czekało go zadanie, które trzeba było wykonać pod kopułą, wśród woni
płonącego kadzidła.
187
W tym miejscu zebrali się dwaj ostatni magowie w Bren-ninie ze swymi źródłami,
najstarszy i zdecydowanie najpotężniejszy szaman z Równiny, białowłosa jasnowidząca
Najwyższego Królestwa oraz najwyższa kapłanka Dany w Fionavarze. Tych siedmioro miało
teraz przeniknąć przez cienie przestrzeni i czasu, by podjąć próbę otwarcia drzwi: drzwi, za
którymi leżało źródło zimowych wichrów oraz lodu w dniu przesilenia letniego.
Siedmioro wędrowców i czterech świadków: królowie
Brenninu i Cathalu, aven Dalrei oraz ostatni człowiek w po
mieszczeniu, Artur Pendragon, Wojownik, któremu, jako je
dynemu z obecnych tu mężczyzn, nie kazano złożyć ofiary
z krwi.
'*■
— Stój! — zawołała Jaelle do kapłanki przy wejściu.
Ivor zadrżał lekko, przypomniawszy sobie jej głos. — Nie
ten. On spotkał się z Daną w Avalonie.
Odziana na szaro kobieta opuściła nóż, by pozwolić Arturowi przejść.
On też dotarł, podobnie jak Ivor i pozostali, do tej pogrążonej w ziemi komnaty skrytej
pod kopułą. To robota Gereinta — pomyślał aven, rozdarty między dumą a lękiem. Znaleźli
się tutaj przez szamana i to on przemówił jako pierwszy z zebranych. Nie powiedział jednak
tego, czego spodziewał się Ivor.
— Jasnowidząca Brenninu — oznajmił Gereint. — Je
steśmy tu po to, by spełnić twe polecenia.
A więc wszystko spadło na nią. Nawet w tym miejscu wszystko spadło na nią, tak jak
działo się to ostatnio z wieloma rzeczami. Ongiś, i to nie tak dawno temu, ogarnęłyby ją
wątpliwości. Zastanawiałaby się, dlaczego. Zapytałaby w myśli, jeśli nawet nie na głos, kim
była, że zebrane tu moce ustępują jej przewodnictwa? Kimże jesteś — wykrzyknąłby jej
wewnętrzny głos — by tak miało się dziać?
To już jednak była przeszłość. Jedynie drobnym, głęboko ukrytym zakątkiem umysłu
żałując utraconej niewinności,
188
Kim zaakceptowała uległość Gereinta jako słusznie należną jedynej prawdziwej
jasnowidzącej w komnacie. Gdyby nie zaoferował jej przewodnictwa, sama by je przejęła.
Byli w Gwen Ystrat, które należało do Bogini, a co za tym idzie do Jaelle, lecz podróż, jaką
mieli teraz odbyć, wchodziła w zakres kompetencji Kimberly, a nie nikogo innego. Jeśli
groziło im niebezpieczeństwo, to ona musiała stawić mu czoło.
Loren i Jaelle już raz mi towarzyszyli — oznajmiła,
głęboko świadoma obecności Ysanne, a także bieli swych
włosów. — Kiedy wyciągnęłam Jennifer ze Starkadh —
wydało jej się, że światło świec na ołtarzu zamigotało, gdy
wymieniła tę nazwę. — Teraz zrobimy to samo, z Teyrno-
nem i Geremtem na dodatek. Naprowadzę się na obraz zimy
i spróbuję przedostać się poza tę wizję, do umysłu Spruwa-
cza. Mam nadzieję, że osłoni mnie welin. Będzie mi po
trzebne wasze wsparcie.
A co z Baelrathem?
To była Jaelle, przejęta i skupiona. Nie czuło się w niej teraz goryczy. Nie z tego powodu.
— To czysta sztuka jasnowidzącej — odparła Kim. — Nie sądzę, by kamień się rozjarzył.
Kapłanka skinęła głową.
A jeśli przedostaniesz się poza wizję, co wtedy? —
zapytał Teyrnon.
Czy dacie radę zostać ze mną? — zwróciła się do
obu magów.
Loren skinął głową. — Sądzę, że tak. Chodzi ci o to, żebyśmy ukształtowali artefakt?
— Tak jest. Taki, jak ten zamek, który pokazałeś nam,
zanim przybyliśmy tu po raz pierwszy.
Odwróciła się w stronę królów. Było ich tu trzech, a także czwarty, który ongiś był
monarchą i miał nim pozostać na zawsze, przemówiła jednak do Ailerona: — Mości naj-
wyższy królu, trudno ci będzie cokolwiek dostrzec, lecz wszyscy z nas mogą pod wpływem
mocy utracić zdolność
189
widzenia. Jeśli pojawi się coś ukształtowanego przez magów, musisz zapamiętać, co to
będzie.
Zrobię to — odparł swym silnym, pozbawionym
modulacji głosem. Popatrzyła na szamana.
Czy jest coś jeszcze, Gereincie?
Zawsze jest coś jeszcze — odparł. — Ale nie wiem,
co to takiego. Może się jednak okazać, że potrzebny nam
pierścień.
Może — odpowiedziała krótko. — Nie potrafię mu
nic narzucić.
Samo wspomnienie jego ognia sprawiło jej ból.
— Oczywiście, że nie — zgodził się ślepy szaman. —
Poprowadź nas. Podążę tuż za tobą.
"
Przygotowała się. Popatrzyła na pozostałych, ustawionych w krąg wokół niej. Matt i
Barak rozstawili szeroko nogi, a Jaelle zamknęła oczy. Zobaczyła teraz, że Teyrnon uczynił
to samo. Spojrzała w oczy Lorenowi Srebrnemu Płaszczowi.
— Jeśli się nie uda, będzie po nas — stwierdził mag.
— Poprowadź nas, jasnowidząca.
— Chodźcie więc! — krzyknęła. Zamknęła oczy i za
częła spadać wciąż w dół poprzez warstwy świadomości.
Czuła, jak jedno za drugim wnikają do jej wnętrza: Jaelle
czerpiąca z mocy avarlith; dwaj magowie: Loren gwałtowny
i namiętny, Teyrnon wyraźny i jasny; następnie Gereint,
który sprowadził swe totemowe zwierzę — latającą w nocy
keię z Równiny. Był to dar dla niej i dla nich wszystkich
— dar jego sekretnego imienia.
Dziękuję — wysłała do niego, po czym objęła sobą ich wszystkich i runęła, jak gdyby
rzuciła się do wody płaskim, długim skokiem, w sen na jawie.
Było tam bardzo ciemno i zimno. Kim zwalczyła strach. Mogła tu zabłądzić. Było to
możliwe. Jeśli jednak jej się nie uda, będzie po nich. Loren mówił prawdę. W jej sercu
zapłonął lśniący gniew, nienawiść do Ciemności tak jasna, że Kim wykorzystała ją, by
ukształtować obraz w głę-
190
bokim, spokojnym miejscu do którego przybyli, na dn sadzawki.
Nie przygotowała go z góry. Postanowiła pozwolić, 1 sen sam objawił swój
najprawdziwszy kształt. Tak też s stało. Poczuła, że pozostali dostrzegli go. We wszystkii
odcieniach odczuwanego przez siebie żalu, gniewu i pełń bólu miłości do rzeczy, którą
splugawiono, ujrzeli ów w raźny obraz Daniloth rozświetlonego na znak wyzwani otwartego
i pozbawionego obrony wśród obcego krajobraz pokrytego lodem i śniegiem.
Przedostała się do wnętrza wizji. Nie udała się ku świa łu, choć tęskniła za nim całym
sercem, lecz skierowała pr< sto w otaczającą je posępną zimę. Posuwając się naprze z całą
swą mocą, sięgnęła do tyłu, po siłę pozostałych, p czym uczyniła z siebie strzałę
wypuszczoną z łuku świat] prosto w kształt zimy.
I przebiła się na drugą stronę.
Kompletna czerń. Obraz zniknął. Kręciła się wokół os Nie był to już kontrolowany lot.
Leciała prosto w ciemnoś i to bardzo szybko. Nie miała nic, czego mogłaby się uchw) cić,
żadnego oparcia, nic...
Jestem tutaj. Loren tu był.
I ja. Jaelle.
Zawsze. Odważny Teyrnon.
Wciąż jednak otaczał ją mrok i zapuściła się weń tai głęboko. Nie istniało tu żadne
poczucie przestrzeni czy ściai ani miejsce, ku któremu mogłaby sięgnąć, nawet w towarzy
stwie pozostałych. Ich siły nie wystarczały. Nie w miejscu w którym się znalazła, tak głęboko
wśród dzieł Maugrima Było tu tak wiele Ciemności. Widziała to już raz — gdy udałi się po
Jennifer i wydostała na zewnątrz. Teraz jednak ni< było drogi wyjścia, a musiała dotrzeć
jeszcze bardzo daleko
Nagle odnalazł się piąty z nich, który odezwał się do niej
Pierścień. Usłyszała Gereinta, jak gdyby przemawia głosem samej kei, nocnego
stworzenia, strażnika drogi dc świata zmarłych.
191
Nie mogą! — rzuciła, lecz gdy tylko nadała kształt tej myśli, poczuła straszliwy ogień, a
w jej umyśle pojawił się czerwony blask.
Oraz ból. Nie wiedziała, że krzyknęła na głos w świątyni. Nie zdawała też sobie sprawy,
jak szalona jasność rozjarzyła się pod kopułą.
Płonęła. Była zbyt blisko. Zapuściła się za daleko w pajęczynę Ciemności, za blisko serca
mocy. Zewsząd otaczały ją płomienie, a ogień nie tylko daje światło. Również parzy, a był
teraz wokół niej. Znajdowała się...
Ukojenie. Chłodzący oddech przypominający nocny wietrzyk muskający jesienią trawy
na Równinie. Gereint. A teraz ktoś jeszcze: blask księżyca padający na Calor Diman,
Kryształowe Jezioro. To był Loren, za pośrednictwem Marta.
A potem podnieta: Naprzód! — krzyknęła Jaelle. Jesteśmy już blisko celu.
I siła Teyrnona, chłodna w samej swej istocie. Musimy chyba zejść głębiej, ale jestem
tutaj.
Wznowiła wędrówkę. Mknęła naprzód i w dół. Straciła już niemal orientację, jak głęboko
musi się jeszcze zapuścić. Był tu ogień, lecz pozostali jej strzegli. Mogła to wytrzymać i
wytrzyma. Była to dzika magia, ale to nie Ciemność, stanowiąca kres wszystkiego.
Nie była już strzałą. Przeobraziła się w kamień i runęła w dół. Gnana potrzebą, namiętną
tęsknotą za Światłem, zapuściła się w Ciemność. Czerwony kamyk spadający w tajemne
serce, pełne robactwa jaskinie zamiarów Maugrima. Spadała w ową czeluść, odrzuciwszy
wszystkie cumy poza jedną, wzdłuż której mogła przesłać, zanim umrze i zaginie bez śladu,
jeden wyraźny obraz, któremu magowie nadadzą kształt w nakrytej kopułą komnacie leżącej
tak nieskończenie daleko.
Za daleko. Głębia była zbyt wielka, a ona posuwała się tak szybko. Jej jaźń przerodziła się
w zamazaną plamę, cień. Nie mogli utrzymać z nią kontaktu. Zostawiała ich za sobą, jednego
po drugim. Loren, który był ostatni, wydał krzyk rozpaczy, gdy poczuł, jak wyślizguje się z
jego uścisku.
192
Został więc ogień oraz Rakoth i nikt już nie mógł powstrzymać żadnego z nich. Zgubiła
się. Była sama.
A przynajmniej powinna być sama. Gdy jednak spadała, płonąc, w dół, wykryła nowy
umysł, pogrążony tak głęboko w Ciemności, że nie mogła niemal uwierzyć w jego obecność.
Ogień ponownie zelżał. Mogła istnieć, mogła się poruszać przez ból. Nagle — niczym we
wspomnieniu o czystym, spokojnym miejscu — usłyszała, jak ktoś śpiewa niskim głosem.
Mrok leżał między nimi niczym stworzenie o czarnych skrzydłach. Zasłonił przed nią
nieznajomego. Było już niemal po niej. Niemal, ale nie do końca. Była już czerwoną strzałą i
kamieniem. Teraz przekształciła się w miecz. On również musiał być czerwony. Odwróciła
się. W tym pozbawionym kierunków świecie zdołała jakoś się odwrócić i, rozjarzywszy swe
serce po raz ostatni, przecięła zasłonę, znalazła tamtego w miejscu, gdzie się krył, i
pochwyciła obraz, by przesłać go z powrotem. Musiała zrobić to sama, gdyż magowie
zniknęli. Ostatnią resztką swej mocy, używając ognia tak jak miłości, cisnęła wizję za siebie,
niewyobrażalnie daleko, w stronę sanktuarium w Gwen Ystrat. Potem zapadła ciemność.
Była stłuczonym naczyniem, piszczałką, na której mógłby grać wiatr, gdyby wiatr w tym
miejscu był możliwy. Była podwójną duszą pozbawioną kształtu. Pierścień zgasł całkowicie.
Zrobiła, ile tylko mogła.
Ktoś jednak z nią był i nie przestawał śpiewać.
Kto to? — wysłała, gdy wszystko zaczęło z niej uchodzić.
Ruana — padła odpowiedź. Uratuj nas — wysłał. Uratuj.
Nagle zrozumiała, a zrozumiawszy, zdała sobie sprawę, że nie może go tak zostawić. Nie
było jeszcze dla niej uwolnienia. Tutaj nie istniały kierunki, lecz jego śpiew rozbrzmiewał na
północny wschód od miejsca, gdzie leżało jej ciało.
W Khath Meigol, gdzie ongiś byli Paraiko.
193
Jesteśmy tam — wysłał. Wciąż jesteśmy. Uratuj nas.
W pierścieniu nie było już ognia. Mając za przewodnika przez czerń jedynie powolny
śpiew, zaczęła długą wspinaczkę ku tej odrobinie światła, która jeszcze istniała.
Gdy Baelrath rozjarzył się, Ivor zacisnął powieki, w równym stopniu z powodu bólu
rozbrzmiewającego w krzyku jasnowidzącej, jak i pulsującego, czerwonego blasku. Po-
proszono ich jednak, by byli świadkami i w chwilę później zmusił się do otwarcia oczu.
Trudno było cokolwiek dojrzeć w raniącym blasku Wojennego Kamienia. Widział jedynie
postacie młodej jasnowidzącej oraz pozostałych, którzy ją otaczali. Zauważył skurcz
cierpienia na twarzach Matta i Baraka. Miał poczucie, że widzi straszliwy, niemal niszczący
wysiłek. Jaelle zaczęła dygotać. Gereint wyglądał jak eriduńska maska pośmiertna. Serce
zabolało Ivora na myśl, że zawędrowali tak daleko, tocząc podobną, milczącą bitwę.
W tym samym momencie gdy o tym pomyślał, komnatę wypełniły niosące się echem
głosy. Jaelle, Gereint i wysoki Barak niemal jednocześnie krzyknęli z rozpaczy i bólu. Matt
Sóren milczał jeszcze przez chwilę. Pot spływał po jego porowatej twarzy. Nagle źródło
Lorena również krzyknęło, głębokim, rozdzierającym głosem. Krasnolud runął na podłogę.
Gdy Ivor wraz z Arturem i Shalhassanem pognali na pomoc, usłyszeli, jak Loren Srebrny
Płaszcz wyszeptał bezbarwnym, odrętwiałym głosem. — Za daleko. Zapuściła się za daleko.
To koniec.
Ivor wziął w ramiona łkającego Baraka i poprowadził go na stojącą pod łukiem ściany
ławę. Potem wrócił, by w ten sam sposób pomóc Gereintowi. Szaman drżał niczym ostatni
liść na drzewie targany jesiennym wiatrem. Ivor bał się o niego.
Najwyższy król Aileron nie poruszył się. Nie oderwał też wzroku od Kim. Światło gorzało
jeszcze, a jasnowidząca ledwo trzymała się na nogach. Ivor spojrzał na jej twarz, po czym
odwrócił pośpiesznie wzrok: usta miała szeroko otwar-
194
te w nie kończącym się, bezdźwięcznym krzyku. Wyglądała, jakby palono ją żywcem.
Podszedł z powrotem do Gereinta, który wciągał w płuca powietrze, szybko i
rozpaczliwie oddychając. Jego pomarszczona twarz miała szary kolor, nawet w czerwonym
świetle. Nagle, gdy Ivor uklęknął obok swego szamana, jasność eksplodowała ponownie,
blaskiem tak szalonym, że poprzednia łuna wydała się przy niej blada. Wszędzie wokół za-
pulsowała uwolniona z okowów obecność mocy. Ivorowi wydało się, że świątynia zatrzęsła
się w posadach.
Usłyszał krzyk Ailerona: — Mamy obraz! Patrzcie!
Ivor spróbował to zrobić. Odwrócił się akurat na czas, by zobaczyć, że jasnowidząca pada
na podłogę i dostrzec niewyraźny kształt unoszący się w powietrzu obok niej, lecz światło
było zbyt czerwone, zbyt jasne. Oślepiło go. Poparzyło. Nie mógł niczego dojrzeć.
A potem zapadła ciemność.
Albo tak mu się zdawało. Na ścianach nadal płonęły pochodnie, a na kamiennym ołtarzu
świece, lecz w umyśle Ivora wciąż tańczył oszalały blask Baelratha, aven odnosił więc
wrażenie, że otacza go mrok. Owładnęło nim poczucie przegranej. Coś się wydarzyło. Nawet
bez pomocy magów Kim zdołała w jakiś sposób przesłać obraz. Teraz leżała na podłodze,
najwyższy król stał nad nią, a Ivor nie miał pojęcia co im przekazała spazmem, który
wyglądał na ostatnie drgnienie jej duszy. Nie mógł dostrzec, czy dziewczyna oddycha. W
ogóle widział bardzo niewiele.
Poruszył się jakiś cień. To Matt Sóren dźwignął się z podłogi.
Ktoś się odezwał. — Było za jasno — powiedział Shal-hassan. — Nic nie zobaczyłem.
W jego głosie brzmiał ból.
Ja też nie — wyszeptał Ivor. Odzyskiwał wzrok, lecz
było już o wiele za późno.
Ja zobaczyłem — oznajmił Aileron. — Ale nie ro
zumiem tej wizji.
195
To był Kocioł — w niskim głosie Artura Pendrago-
na brzmiała spokojna pewność. — Ja również go zauwa
żyłem.
Tak jest, Kocioł — potwierdził Loren. — WCader
Sedat. To już wiemy.
—- Ale to nie ma związku — sprzeciwiła się słabym głosem Jaelle. Sprawiała wrażenie,
że zaraz zemdleje. — On przywraca do życia niedawno zmarłych. Co ma wspólnego z zimą
Kocioł z Khath Meigol?
No właśnie, co? — pomyślał Ivor. Nagle usłyszał głos Gereinta. — Młodzieńcze —
wychrypiał szaman niemal niesłyszalnym głosem — to jest godzina magów. Dożyłeś tej
chwili. Pierwszy magu Brenninu, do czego on używa Kotła?
Godzina magów — pomyślał Ivor. W świątyni Dany
w Gwen Ystrat. Gobelin utkano w sposób naprawdę prze
kraczający wszelkie pojęcie.
■■••"'■
Nie zważając na ich błagalne spojrzenia, Loren zwrócił się powoli ku swemu źródłu. Mag
i krasnolud popatrzyli na siebie tak, jakby w komnacie — i na całym świecie — nie było
nikogo poza nimi. Nawet Teyrnon i Barak wpatrywali się w obu z oczekiwaniem. Ivor
zauważył, że wstrzymuje oddech, a jego dłonie powilgotniały.
Czy pamiętasz — odezwał się nagle Loren, a w jego
słowach Ivor usłyszał ton mocy, który brzmiał w głosie
Gereinta, gdy ten przemawiał w imieniu boga. — Czy pa
miętasz Księgę Nilsoma?
,
Przeklęte niech będzie jego imię — odparł Matt
Sóren. — Nie czytałem jej, Lorenie.
Ja też nie — dorzucił cichym głosem Teyrnon. —
Przeklęte niech będzie jego imię.
— A ja czytałem — odparł Loren. — I Metran też.
Przerwał. — Wiem, co on robi i w jaki sposób.
Ivor wypuścił głośno powietrze z płuc i wciągnął je ponownie. Usłyszał, że wszyscy
wokół zrobili to samo. W jedynym oku Marta Sórena ujrzał błysk takiej samej dumy, z jaką
spoglądała niekiedy na niego Leith. — Wiedziałem,
196
że to odgadniesz — powiedział cicho krasnolud. — Czy więc czeka nas bitwa?
— Obiecałem ci ją już dawno temu — odparł mag. Wo
rowi wydało się, że urósł on na ich oczach.
— Chwała Tkaczowi! — zawołał nagle Aileron.
Wszyscy spojrzeli pośpiesznie w jego stronę. Najwyższy
król przykucnął, by podtrzymać w ramionach głowę Kim. Ivor dostrzegł, że dziewczyna
znowu oddycha normalnie, a jej twarz odzyskała kolory.
Czekali w skupionym milczeniu. Ivor, bliski łez, ujrzał, jak młoda była jej twarz pod
białymi włosami. Wiedział, że zbyt łatwo skłonić go do płaczu. Leith często się z tego
wyśmiewała. Z pewnością jednak teraz mógł sobie na to pozwolić? Widział łzy na twarzy
najwyższego króla, a także podejrzany blask w oczach ponurego Shalhassana z Cathalu. Czy
w takim towarzystwie Dalrei nie może się rozpłakać? — pomyślał.
Po krótkiej chwili otworzyła oczy. W ich szarości widać było ból oraz olbrzymie
zmęczenie, lecz gdy przemówiła, jej głos brzmiał wyraźnie.
Znalazłam coś — powiedziała. — Spróbowałam to
wysłać. Czy mi się udało? Czy to wystarczyło?
Udało ci się i wystarczyło — odparł ochrypłym gło
sem Aileron.
Uśmiechnęła się z prostotą dziecka. — To dobrze — stwierdziła. — W takim razie teraz
zasnę. Mogłabym spać całe dni. Zamknęła oczy.
ROZDZIAŁ 11
Teraz już wiesz — odezwał się Carde, mrugając znacząco — dlaczego mężczyźni z
Gwen Ystrat zawsze wyglądają na tak zmęczonych!
197
Kevin uśmiechnął się i osuszył swój kielich. W tawernie było zaskakująco mało ludzi,
biorąc pod uwagę panujący tej nocy nastrój. Wyglądało na to, że zarówno Aileron, jak i
Shalhassan wydali stosowne rozkazy. Najwyraźniej jednak drużynę Diarmuida jak zwykle
wyłączono spod podobnych dyscyplinujących zarządzeń.
— To w najlepszym razie połowa prawdy — odpowie
dział Carde'owi Erron. Uniósł rękę, by zamówić następną
butelkę wina z Gwen Ystrat, po czym zwrócił się w stronę
Kevina. — On trochę się z ciebie naigrawa. Słyszałem, że
to uczucie utrzymuje się w pewnym stopniu przez cały rok,
ale tylko w nieznacznym. Dzisiejsza noc jest inna. A wła
ściwie jutrzejsza, ale to ujawnia się już dzisiaj. To, co czu
jemy teraz, zdarza się tylko podczas Maidaladan.
Oberżysta przyniósł zamówione wino. Usłyszeli, że na piętrze otworzyły się drzwi. W
chwilę później przez poręcz przechylił się Coli. — Kto następny? — zapytał z uśmiechem.
— Ruszaj — odezwał się Carde. — Przypilnuję, żeby
wino ci się nie ogrzało.
Kevin potrząsnął głową — Opuszczę kolejkę — powiedział, gdy Coli złaził ciężko ze
schodów.
Carde uniósł brwi. — Drugiej propozycji nie będzie — stwierdził. — Nie czuję się dziś aż
tak szczodry, zwłaszcza że mamy tu bardzo mało kobiet.
Kevin roześmiał się. — Dobrej zabawy — powiedział, unosząc kielich, który napełnił dla
niego Erron.
Coli wśliznął się na miejsce Carde'a. Nalał sobie wina i opróżnił kielich jednym łykiem,
po czym przeszył Kevina zaskakująco bystrym spojrzeniem. — Czy boisz się jutrzejszego
dnia? — zapytał cicho, tak by nie usłyszano go przy innych stołach.
— Odrobinę — odparł Kevin. To było najłatwiej po
wiedzieć. Po chwili zdał sobie sprawę, że znalazł drogę
wyjścia. — A właściwie — wyszeptał — więcej niż od
robinę. Chyba nie mam dziś ochoty się bawić — podniósł
się. — W gruncie rzeczy, chyba położę się spać.
198
To nie jest zły pomysł, Kevinie — powiedział Erron
ze zrozumieniem w głosie. — Zresztą prawdziwa zabawa
odbędzie się jutrzejszej nocy. To, co czujemy teraz, ulegnie
dziesięciokrotnemu wzmocnieniu. Gdy już zaliczysz polo
wanie na wilki, poczujesz się gotowy przelecieć kapłankę
albo i trzy.
One wychodzą na zewnątrz? — zapytał Kevin, za
trzymując się na chwilę.
Tylko tej jednej nocy w roku — odparł Erron. —
To część rytuałów ku czci Liadona — uśmiechnął się
z przekąsem. — Jedyna przyjemna część.
Kevin odwzajemnił jego uśmiech. — W takim razie zaczekam do jutra. No to, do rana.
Klepnął Colla w ramię, założył płaszcz i rękawiczki, po czym wyszedł w przenikliwy
chłód nocy.
Nie jest dobrze — myślał — kiedy musi się okłamywać przyjaciół. Rzeczywistość była
jednak za trudna i odsunęłaby go od pozostałych zbyt daleko. Zresztą była to jego prywatna
sprawa. Niech sobie myślą, że dręczy go lęk przed polowaniem. To było lepsze niż prawda.
Ta zaś wyglądała tak, że nie odczuwał nawet odrobiny pożądania, które ogarnęło
wszystkich pozostałych członków drużyny. Absolutnie nic. Jedynie dzięki toczącym się
wszędzie wokół rozmowom zdołał się dowiedzieć, że dzieje się coś niezwykłego. Bez
względu na to, czym był rozbudzony erotyzm, który towarzyszył w tym miejscu wigilii
przesilenia letniego — tak silny, że nawet kapłanki Bogini wychodziły ze świątyni, by się
kochać — to, co się działo, nie raczyło uwzględnić jego osoby.
Wiatr był z piekła rodem. Gorszy nawet niż podczas grudniowych wakacji, które spędził
ongiś na prerii. Ciął jego skryte pod płaszczem ciało niczym kosa. Nie wytrzyma na dworze
długo. Nikt nie mógłby wytrzymać. W jaki sposób — pomyślał Kevin — można walczyć z
wrogiem, który potrafi dokonać czegoś takiego? Przypomniał sobie, że poprzysiągł, iż
pomści Jennifer. Jego usta wykrzywiły się w wyrazie
199
gorzkiej ironii. Cóż to była za fanfaronada. Po pierwsze, nie było nawet wojny, w której
mógłby walczyć. Rakoth Mau-grim miażdżył ich uderzeniami młota uczynionego z wichru i
lodu. Po drugie — i ta prawda zwijała się w nim niczym sprężyna od chwili, gdy przybyli tu
ze Stonehenge — nie byłoby z niego żadnego pożytku, nawet gdyby zdołali w jakiś sposób
położyć kres zimie i gdyby zaczęła się walka. Wspomnienie tego, jak bezproduktywnie
wymachiwał rękami podczas bitwy na Równinie, trzy noce temu, nadal go paliło.
Zostawił już za sobą zazdrość. Nie męczyła go ona zresztą zbyt długo, gdyż nie stanowiła
właściwie części jego natury. Był jednak przyzwyczajony do tego, że potrafi coś zrobić. Nie
zazdrościł już Paulowi czy Kim ich mrocznych, uciążliwych mocy. Żal, jakiego
doświadczyła Kim poprzedniej nocy w Puszczy Pendaran, oraz samotność Paula przegnały to
uczucie, pozostawiając w jego miejsce coś w rodzaju litości.
Nie pragnął dla siebie ich ról ani pozwalającej władać toporem siły Dave'a, a żadna
zdrowa na umyśle osoba nie chciałaby udziału w losie, który odnalazła Jennifer. Życzył sobie
jedynie mieć jakieś znaczenie, odnaleźć sposób, by móc w choć niewielkim stopniu spełnić
płynącą z głębi serca przysięgę, którą złożył.
A właściwie dwie przysięgi. Zrobił to dwukrotnie. Pierwszy raz w wielkiej sali pałacowej,
gdy Brendel przyniósł wiadomość o śmierci lios alfarów i porwaniu Jennifer. A potem po raz
drugi, kiedy Kim sprowadziła ich do domu i spojrzał na to, co uczyniono kobiecie, którą
kochał. Nakazał sobie wtedy nie odwracać wzroku, by owa paląca wizja pozostała w nim na
zawsze, na wypadek, gdyby kiedykolwiek opuściła go odwaga.
Ten obraz nadal tam był. Nie brak mu było również — a przebadał się pod tym kątem —
odwagi. Bez względu na to, co mogli myśleć pozostali, nie czuł strachu przed jutrzejszymi
łowami, a jedynie gorzką, szczerą świadomość, że będzie na nich po prostu balastem.
200
A dla Kevina Laine'a była to najtrudniejsza do zniesienia sytuacja we wszystkich
światach. Wyglądało na to, że tutaj, w Fionavarze, jest skazany na całkowitą niemoc. Raz
jeszcze jego usta wykrzywiły się gorzko na mrozie, gdyż słowo to było w owej chwili
szczególnie trafne. Każdy mężczyzna w Gwen Ystrat czuł siłę przyciągania Bogini. Każdy
oprócz Kevina, któremu przez całe dorosłe życie nieustannie towarzyszył głęboki wpływ
pożądania, znany jedynie kobietom, które spędziły z nim noc.
Jeśli miłość i pożądanie należały do Bogini, to najwyraźniej ona również go opuściła. Cóż
więc mu pozostało?
Potrząsnął głową. Za bardzo litował się nad sobą. To, co pozostało, nadal było Kevinem
Laine'em, którego znano jako bystrego i utalentowanego, gwiazdę wydziału prawa i — jak
mówili wszyscy — przyszłą gwiazdę sal sądowych. Zaznał szacunku i przyjaźni. Niejeden też
raz go kochano. Pewna kobieta powiedziała mu ongiś, że ma twarz stworzoną do
szczęśliwego losu. Było to ciekawe sformułowanie i zapamiętał je.
Powiedział sobie, że w podobnym życiorysie nie ma miejsca na płaczliwe użalanie się nad
sobą.
Z drugiej strony, cały blask odniesionych przez niego sukcesów wiązał się wyłącznie z
jego rodzinnym światem. Jak mógłby znowu napawać się triumfami w symulowanych
procesach? Jak mógłby liczyć na prawnicze osiągnięcia po tym, co widział tutaj? Cóż ze
spraw, jakie znał w domu, mogło mieć znaczenie, skoro ujrzał, jak Rangat wyrzuciła pod
niebiosa płonącą dłoń, oraz usłyszał niosący się na północnym wietrze śmiech Spruwacza?
Bardzo niewiele. Prawie nic. Właściwie tylko jedna rzecz. Miał ją jednak. Z bólem serca,
który zawsze go nawiedzał, gdy nie robił tego przez dłuższy czas, Kevin pomyślał o ojcu.
Fur gezunter heit, und cum gezunter heit — powiedział w jidysz Soi Laine, kiedy Kevin
oznajmił mu, że już za dziesięć godzin musi polecieć do Londynu. Leć bezpiecznie
201
i wróć bezpiecznie. Nic więcej. Kryło się w tym nieograniczone zaufanie. Gdyby Kevin
chciał mu wyjaśnić powody tej podróży, zrobiłby to. Skoro tego nie uczynił, miał powód i
prawo tak postąpić.
— Och, Abba — wyszeptał na głos w tej okrutnej nocy. W krainie Matki jego wzywające
ojca słowo stało się swego rodzaju talizmanem, który zaprowadził go ze smagającego wichru
do domu przydzielonego w Morvran Diarmuidowi.
Osoby królewskiej krwi miały pewne przywileje. Współ-lokatorami księcia byli jedynie
Coli, Kevin i Brock. Coli siedział w tawernie, krasnolud spał, a Diarmuid był Bóg wie gdzie.
Z lekkim rozbawieniem, które poczuł na myśl o Diar-muidzie i jutrzejszej nocy, oraz
sięgającą głębiej ulgą, jaką zawsze sprawiały mu myśli o ojcu, Kevin położył się do łóżka.
Coś mu się śniło, lecz było to nieuchwytne i rano o wszystkim zapomniał.
Łowy zaczęły się o wschodzie słońca. Niebo w górze było jaskrawoniebieskie. Na śniegu
lśniły poranne promienie słońca. Dave pomyślał, że chłód trochę zelżał, jak gdyby fakt, że
nadeszło letnie przesilenie, w jakiś sposób wywarł na to wpływ. Myśliwych ogarnęła
elektryzująca energia, którą niemal można było dostrzec. Erotyczne impulsy, które zaczęły
się, gdy wjechali na obszar Gwen Ystrat, stały się teraz silniejsze. Dave nigdy w życiu nie
czuł czegoś podobnego. Mówiono, że nocą wyjdą do nich kapłanki. Na samą myśl o tym
robiło mu się słabo.
Zmusił swój umysł do powrotu do zadań oczekujących ich dziś rano. Chciał wyruszyć na
łowy z małym oddziałem Dalrei, ale konie nie miały przydać się w lesie na wiele, Aileron
poprosił więc Jeźdźców, by przyłączyli się do łuczników, którzy mieli otoczyć las
pierścieniem i zabić wszystkie próbujące ucieczki wilki. Dave widział, jak prawa ręka
Diarmuida, rosły Coli, zdjął z pleców wielki łuk i ruszył w towarzystwie Torca i Levona
przez most, kierując się na północny zachód.
202
Pomyślał, że stwarza mu to szansę. Ociągając się lekko, podszedł z toporem w ręku do
miejsca, gdzie stał Kevin Laine wymieniający żarty z dwoma członkami drużyny księcia.
Krążyły plotki, że wczoraj rozpoczęli oni przedwczesne obchody święta przesilenia letniego,
co sprzeciwiało się rozkazom obu królów. Dave nie mógł powiedzieć, by wywarło to na nim
korzystne wrażenie. Co innego pohulać sobie w mieście, a co innego urządzać libacje w
przededniu bitwy.
Z drugiej strony, żaden z nich nie sprawiał wrażenia, by odczuwał skutki wczorajszego
dnia, a Dave nie znał właściwie nikogo innego, do kogo mógłby się przyłączyć. Stanął więc
skrępowany obok księcia i czekał, by ten go zauważył. Diarmuid przeglądał pośpiesznie
pisemne instrukcje wydane przez swego brata. Gdy skończył, podniósł swe niepokojąco
niebieskie oczy i dostrzegł obecność Davea.
— Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego? — zapytał ten.
Był przygotowany na jakąś drwiącą uwagę, lecz książę powiedział tylko: — Oczywiście.
Pamiętaj, że widziałem, jak walczyłeś — podniósł głos bardzo nieznacznie, lecz około
pięćdziesięciu otaczających go mężczyzn ucichło. — Ustawcie się wokół mnie, dzieci, a coś
wam opowiem. Mój brat przeszedł samego siebie, przygotowując ten plan. Oto co mamy
zrobić.
Mimo frywolnego tonu, jego słowa były krótkie i treściwe. Dave ujrzał, że za plecami
księcia eidolathowie, członkowie honorowej straży Cathalu, odjeżdżają szybko na północny
wschód w ślad za Shalhassanem. Tuż obok Aileron osobiście przemawiał do innej grupy
ludzi. Nieco dalej to samo robił Artur. Mieli uformować kleszcze, zrozumiał Da-ve. Dwa
zastępy spotkają się ze sobą, podążając z południowego zachodu i północnego wschodu.
Łucznicy, których było około dwustu, mieli otoczyć las. Cathalianie ustawili się już
wzdłuż Kharnu, na wschodnim skraju puszczy, a także na jej północnej granicy, aż po Lat-
ham. Łuczników Brenninu również rozmieszczono w pew-
203
nych odstępach wokół lasu — od Latham na północy, aż po jego południowo-zachodni
kraniec. Rzadsze gaje leżące na wschód od Kharnu już przeszukano i okazało się, że są puste,
wyjaśnił Diarmuid. Wilki przebywały wewnątrz kręgu samego Lasu Leinan i, jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, wkrótce znajdą się też w innym, utworzonym przez armie. Miano
spuścić psy, by zagnały je w kierunku środka puszczy.
O ile perfidne wilki nie okażą się tak zuchwałe, że
nie posłuchają planów najwyższego króla, powinniśmy spot
kać się z siłami Shalhassana nad Latham, w środku lasu,
mając bestie pomiędzy nami. Jeśli ich tam nie będzie —
zakończył Diarmuid — obciążymy winą wszysfkich i wszy
stko z wyjątkiem planu. Są pytania?
Gdzie magowie? — odezwał się Kevin Laine. On
zawsze ma pytania — pomyślał Dave. To jeden z tych. Nie
potrafi po prostu wziąć się do roboty.
Diarmuid jednak udzielił poważnej odpowiedzi. — Mieliśmy ich dostać, ale nocą w
świątyni coś się wydarzyło. Źródła są kompletnie wyczerpane. Dziś rano możemy skorzystać
jedynie z mieczy i strzał.
Oraz toporów — pomyślał z zawziętością Dave. Nie potrzebowali niczego więcej. W ten
sposób, bez magii, sprawa będzie czystsza. Więcej pytań nie było. Nie mieli już zresztą na nie
czasu. Aileron ruszył ze swą drużyną naprzód. Diarmuid, poruszający się szybko i zgrabnie,
poprowadził ich przez most na Latham ku lewej flance. Dave dostrzegł, że kompania Artura
skierowała się ku prawej.
Znajdowali się na południowo-zachodnim skraju lasu, na wąskim skrawku ziemi leżącym
między lasem a zamarzniętym jeziorem. Na zachód i na północ od nich — w miejscach, gdzie
las stawał się rzadszy — Dave dostrzegał łuczników, którzy siedzieli na koniach, trzymając w
rękach swą broń.
Nagle Aileron dał ręką sygnał Arturowi i Dave ujrzał, że Wojownik przemówił do swego
psa. Szare zwierzę za-
204
wyło i ruszyło naprzód, do Lasu Leinan. Inne pognały za nim. Dave usłyszał, jak z północnej
strony boru dobiegły słabe dźwięki. To wypuszczono drugą połowę sfory. Ludzie odczekali
jeszcze chwilę, po czym najwyższy król ruszył naprzód i myśliwi zagłębili się w las.
Bardzo gwałtownie zrobiło się ciemniej, gdyż nawet pozbawione liści gałęzie drzew były
wystarczająco gęste, by przesłonić słońce. Najpierw ruszyli na północny zachód, po czym
zaczęli zataczać szeroki łuk w kierunku wschodnim. W ten sposób skrzydło Diarmuida, ich
skrzydło, znalazło się na czele. Dave poczuł nagle woń wilków, ostrą i łatwą do rozpoznania.
Wszędzie wokół psy zaczęły szczekać, lecz niezbyt natarczywie. Dave trzymał topór w
gotowości, z rzemieniem owiniętym wokół nadgarstka. Maszerował, widząc przed sobą
postać Diarmuida. Po lewej stronie szedł Kevin Laine, a po prawej krasnolud imieniem
Brock, który również dzierżył topór.
Nagle, po prawej, Cavall znowu zaczął ujadać, tak donośnie, że nawet ktoś, kto nigdy
dotąd nie polował, wiedział, co oznacza ten głos.
— Skręcajmy! — krzyknął Aileron zza ich pleców. — Rozwińmy się w wachlarz i
skręcajmy w stronę rzeki!
Dave całkowicie już tracił poczucie kierunku, zwrócił się jednak w stronę Diarmuida i z
coraz szybszym biciem serca zaczął rozglądać się za wilkami.
To one znalazły ich pierwsze.
Zanim dotarli do rzeki czy do ludzi z Cathalu, czarne, bure i cętkowane kształty ruszyły
na nich. Olbrzymie wilki nie miały zamiaru pozwolić, by na nie polowano. Rozpoczęły atak.
W tej samej chwili, gdy Dave zadawał mordercze uderzenie toporem, usłyszał odgłosy bitwy
również na wschodzie. Ludzie z Cathalu toczyli własną walkę.
Nie było już więcej czasu na myślenie. Pochylił się i odskoczył w prawo, by uniknąć
czarnej, szczerzącej kły bestii. Poczuł, że pazury rozerwały mu kurtkę. Nie miał kiedy obej-
rzeć się za siebie. Zbliżał się następny wilk. Zabił go ude-
205
rżeniem na odlew, po czym musiał się uchylić, niemal paść na kolana, gdy kolejna bestia
skoczyła ku jego twarzy. To był ostatni moment, który zapamiętał wyraźnie.
Bitwa przerodziła się w chaotyczną bijatykę. Kręcili się między drzewami, ścigający i
ścigani. Dave poczuł w piersi przypływ zapierającej dech wściekłości, która zdawała się
zawsze towarzyszyć mu podczas bitwy. Brodził w czerwonym od krwi śniegu, unosząc i
opuszczając topór. Przed sobą cały czas widział władającego mieczem ze śmiercionośną
elegancją księcia. Słyszał, jak Diarmuid śpiewał, gdy zadawał śmierć.
Utracił poczucie upływającego czasu. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo trwało, zanim
on i książę, z Brockiem tuż za plecami, przebili się na drugą stronę. Przed sobą, na
przeciwległym brzegu zamarzniętej rzeki, widział postacie Cathalian. Z prawej strony były
jednak wilki, które atakowały centrum szeregów Brenninu, a także flankę ludzi Artura. Dave
zwrócił się w tamtą stronę, by pośpieszyć im z pomocą.
— Zaczekaj! — Diarmuid położył mu dłoń na ramieniu. — Popatrz.
Podszedł do nich krwawiący z rany na ramieniu Kevin Laine. Dave odwrócił się, by
obserwować końcówkę bitwy na brzegu Latham.
W niewielkiej odległości Artur Pendragon, z szarym Ca-vallem u boku, siał wśród wilków
kontrolowane spustoszenie. Dave nagle, nieoczekiwanie zastanowił się nad tym, ile ciosów
zadał już Wojownik swym mieczem i w jak wielu wojnach.
Lecz to nie Arturowi przyglądał się Diarmuid. Dave podążył wzrokiem za spojrzeniem
księcia i zobaczył, podobnie jak stojący obok niego Kevin, to samo, co ujrzała Kimberly rok
temu, na skrytej w półmroku ścieżce na zachód od Paras Derval.
Był to Aileron dan Ailell z mieczem w ręku.
Dave widział już, jak walczył Levon oraz Torc, a także
206
śmiercionośną nonszalancję Diarmuida. Przed chwilą ujrzał też bezbłędną sztukę szermierczą
Artura, który nie wykonywał żadnego zbędnego ruchu. Wiedział nawet, jak bije się on sam,
napędzany wzbierającą falą wściekłości. Walka Ailerona przypominała jednak lot orła albo
bieg eltora latem na równinie.
Bój na drugim brzegu dobiegł końca. Shalhassan, pokryty krwią, lecz triumfujący,
przeprowadził swych ludzi przez zamarznięte wody Latham i oni również to ujrzeli.
Zostało siedem wilków. Walczący bez słowa pozostawili je najwyższemu królowi. Dave
zauważył, że sześć z nich jest czarnych, a jeden bury. Rzuciły się na Ailerona z trzech stron.
Zobaczył, jak zginął bury oraz dwa czarne, nie zdołał jednak dostrzec ruchu miecza, który
zabił pozostałe cztery.
W lesie zapadła niemal absolutna cisza. Dave słyszał na obu brzegach rzeki pojedyncze
kaszlnięcia. Raz zaszczekał nerwowo jakiś pies. Stojący niedaleko mężczyzna zaklął cicho z
bólu wywołanego odniesioną raną. Dave ani na chwilę nie oderwał wzroku od najwyższego
króla. Klęczący na zdeptanym śniegu Aileron wytarł ostrożnie miecz do czysta, zanim
podniósł się, by schować go do pochwy. Spojrzał przelotnie na brata, po czym odwrócił się, z
niemal nieśmiałą miną, w stronę Artura Pendragona.
Ten ze zdumieniem w głosie powiedział: — Znałem tylko jednego człowieka, który
potrafił dokonać tego, co zrobiłeś przed chwilą.
Głos Ailerona był cichy, lecz spokojny. — Nie jestem nim — stwierdził. — Nie jestem
częścią tej sprawy.
— Nie — odparł Artur. — Nie jesteś.
Po chwili Aileron odwrócił się w stronę rzeki. — Jasno utkane, mężowie z Cathalu.
Zadaliśmy dziś rano Ciemności jedynie mały cios, lepiej jednak, że my to uczyniliśmy niż
gdyby miało się stać na odwrót. Wielu ludzi będzie dziś spało spokojniej dzięki pracy, jaką
wykonaliśmy w tym lesie.
Shalhassan z Cathalu był zbryzgany krwią od ramion aż po buty. Również na jego
rozwichrzonej brodzie widniały
207
plamy posoki. Zachował jednak królewską postawę. Skinął z powagą głową na znak zgody.
— Czy mamy odegrać hejnał na znak zakończenia łowów? — zapytał ceremonialnie Aileron.
Zróbcie to — odrzekł Shalhassan. — Zagrajcie wszy
stkie pięć tonów, gdyż po tej stronie rzeki zginęło sześciu
naszych ludzi.
Podobnie jak po naszej — odpowiedział Artur. —
Jeśli sobie życzysz, najwyższy królu, Cavall może dać głos
dla okazania zarówno triumfu, jak i żałoby.
Aileron skinął głową. Artur przemówił do psa.
Szary Cavall wyszedł na otwartą przestrzeń położoną nad brzegiem rzeki, gdzie śnieg nie
był zdeptany ani czerwony od wilczej, psiej czy ludzkiej krwi. W tym białym miejscu pośród
nagich drzew uniósł głowę.
Pomruk, jaki z siebie wydał, nie był jednak wyrazem triumfu ani — jeszcze — żałoby.
Dave nigdy nie zrozumiał, co sprawiło, że się odwrócił: ostrzegawcze warknięcie psa czy
drżenie ziemi. Obrócił się wokół osi szybciej niż myśl.
Nastała chwila — mniej niż chwila, iskierka czasu w przestrzeni między sekundami —
podczas której w okamgnieniu coś sobie przypomniał. Inny las: Pendaran. Flidais,
przypominająca gnoma istota z jej niesamowitymi pieśniami. I jedna z nich: Strzeż się
odyńca, strzeż łabędzia się niemało, słonego morza, co niosło jej ciało.
Strzeż się odyńca.
Nigdy dotąd nie widział stworzenia podobnego do tego, które wypadło teraz spomiędzy
drzew. Musiało ważyć przynajmniej osiemset funtów. Zwierzę o straszliwych, zakrzy-
wionych szablach i pełnych wściekłości oczach było albinosem, równie białym, jak
otaczający ich zewsząd śnieg.
Kevin Laine stał wprost na jego drodze, tylko z mieczem w ręku. Ponadto miał zraniony
bark. W żaden sposób nie mógł odskoczyć poza zasięg kłów dzika. Nie było też najmniejszej
nadziei, by zdołał powstrzymać jego szarżę.
208
Odwrócił się ku niemu. Okazał odwagę, lecz było zbyt późno i był za słabo uzbrojony. W
tej samej chwili, gdy przyszło mu na myśl dziwaczne wspomnienie o Flidaisie i usłyszał
ostrzegawczy krzyk Diarmuida, Dave postąpił dwa szybkie kroki naprzód, wypuścił z rąk
topór i z gołymi rękoma rzucił się przed siebie szaleńczym susem.
Zderzył się z dzikiem pod mniej więcej odpowiednim kątem. Uderzył zwierzę barkiem w
łopatkę. Włożył w cios całą swą siłę.
Odbił się od niego niczym piłeczka pingpongowa od ściany. Poczuł, że leci w powietrzu.
Miał czas, by zdać sobie z tego sprawę, nim wpadł, kręcąc się niczym bąk, między drzewa.
Kevin! — wrzasnął. Spróbował wstać, co nie było
rozsądne. Świat zawirował wokół niego. Dotknął ręką czoła.
Gdy ją cofnął, była pokryta krwią, która zalała mu również
oczy. Nic nie widział. Słychać jednak było krzyki i warcze
nie psa. Coś stało się z jego głową. Na ziemi ktoś leżał.
Wszędzie biegali ludzie. Jeden z nich podszedł do niego,
potem następny. Raz jeszcze spróbował się podnieść. Poło
żyli go z powrotem na ziemię. Mówili coś do niego. Nie
rozumiał ich.
Kevin? — spróbował zapytać. Nie zdołał wypowie
dzieć jego imienia. Krew wypełniła mu usta. Odwrócił się,
by kaszlnąć, i w tej samej chwili zemdlał z bólu.
Właściwie nie była to odwaga ani też głupia fanfaronada. Zabrakło czasu na podobnie
skomplikowane T7.QQ.Ty. Stał z tyłu, usłyszał chrząknięcie i łoskot kroków, zaczął się więc
odwracać, zanim jeszcze zaszczekał pies i ziemia zaczęła się trząść pod wpływem szarży
białego odyńca.
W ułamku sekundy, którą miał, Kevin pomyślał, że bestia atakuje Diarmuida, zawołał
więc, by zwrócić jej uwagę na siebie. Nie było to potrzebne, gdyż odyniec od początku gnał
w jego stronę.
Dziwne, jak długo trwał dla niego ten czas, choć w ogóle
209
nie miał wtedy czasu. Nareszcie ktoś mnie chce — brzmiała pierwsza, żartobliwa myśl, która
przemknęła przez jego umysł. Kevin jednak był szybki. Zawsze był szybki, nawet jeśli nie
umiał posługiwać się mieczem. Nie miał dokąd uciec. W żaden sposób nie mógł też zabić
tego potwora. Dlatego, gdy odyniec sunął ku niemu z tętentem racic, chrzą-kając szaleńczo i
podnosząc już szable, by wypruć mu wnętrzności, Kevin, wymierzywszy czas z
najchłodniejszą precyzją, wyskoczył w górę, by wykonać salto w przód, dotknąć rękami
białej, cuchnącej sierści porastającej szeroki grzbiet bestii, przeskoczyć nad nią niczym
Kretenka tańcząca z bykami i wylądować w miękkim śniegu.
Tak przynajmniej wyglądało to w teorii.
Radykalna rozbieżność teorii i rzeczywistości wzdłuż osi utworzonej przez lecącą postać
Dave'a Martyniuka zaczęła się dokładnie w punkcie, w którym bark tego ostatniego uderzył
w łopatkę odyńca.
Przesunął ją wszystkiego może o dwa cale. Wystarczyło to jednak, by zraniona prawa
ręka Kevina ześliznęła się, gdy spróbował on znaleźć uchwyt pozwalający na wykonanie
salta. Nie udało mu się. Padł rozciągnięty na grzbiet dzika. Zwierzę uderzyło w niego niczym
kula armatnia, wybijając mu z płuc wszystkie cząsteczki nadającego się do użytku powietrza.
W tej samej chwili jakiś ostatni, prymitywny mechanizm jego umysłu krzyknął: przetocz się,
a jego ciało usłuchało.
W stopniu wystarczającym, by kieł bestii w swym okrutnym, rozpruwającym uderzeniu
skaleczył wystające na zewnątrz organy jego krocza, zamiast uderzyć w górę, by go zabić.
Kevin wykonał wreszcie swe salto i — w przeciwieństwie do Dave'a — wylądował w śniegu.
Czuł jednak straszliwy ból, w bardzo wrażliwym miejscu, a wszędzie na śniegu — niczym
czerwone kwiaty — widniały kropelki jego krwi.
To Brock odciągnął od niego odyńca, a Diarmuid jako pierwszy wbił miecz. Później było
jeszcze wiele mieczy.
210
Kevin widział je wszystkie. Nie sposób jednak było określić kto zadał śmiertelny cios.
Byli bardzo delikatni, gdy nadszedł czas, aby go prze nieść, byłoby więc niemal
nieuprzejmością, gdyby przy tyn wrzeszczał. Dlatego ściskał gałęzie prowizorycznych nosz;
tak mocno, że aż wydało mu się, iż zmiażdżył drewno w dło niach, lecz nie krzyknął.
Gdy zamajaczyła nad nim nienaturalnie biała twarz Diar muida, spróbował zażartować.
— Jeśli trzeba będzie wy bierać między mną a dzieckiem — wymamrotał — ura tujcie
dziecko.
Diar nie roześmiał się. Kevin zastanowił się, czy zrozumiał żart. Zadał sobie pytanie,
gdzie jest Paul, który b) zrozumiał. Nie krzyknął.
Nie zemdlał aż do chwili, gdy jeden z dźwigających nosze potknął się o korzeń w chwili,
gdy wychodzili z lasu.
Gdy odzyskał przytomność, zobaczył że Martyniuk leży na sąsiednim łożu, patrząc na
niego. Na głowie miał szeroki, pokrwawiony bandaż. Dave również nie wyglądał za dobrze.
— Nic ci się nie stało — zapewnił go. — Wszystko
jest całe.
Chciał być dowcipny, lecz Kevin poczuł ulgę zbyt głęboką, by się śmiać. Zacisnął
powieki i zaczerpnął tchu. Czuł zaskakująco mało bólu. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że w
pokoju jest też wielu innych: Diar, Coli i Levon, a także Torc oraz Erron. Przyjaciele. On i
Dave leżeli we frontowym pokoju apartamentu należącego do księcia, w łożach przy-
suniętych do kominka.
Czuję się dobrze — potwierdził. Zwrócił się w stro
nę Dave'a. — A ty?
Świetnie. Tyle, że nie wiem dlaczego.
Magowie byli na miejscu — wyjaśnił Diarmuid. —
Obaj. Każdy z nich uleczył jednego z was. To chwilę trwało.
Kevin coś sobie przypomniał. — Zaczekaj. W jaki sposób? Myślałem...
— ...żeźródła były wyczerpane — dokończyłDiarmu-
211
id. Jego oczy miały poważny wyraz. — Faktycznie były, ale nie mieliśmy wielkiego wyboru.
Obaj odpoczywają teraz w świątyni. Matt i Barak. Loren mówi, że nic im nie będzie — twarz
księcia stopniowo rozjaśnił uśmiech. — Nie stawią się jednak na Maidaladan. Będziecie
musieli jakoś nadrobić ich nieobecność.
Wszyscy się roześmiali. Kevin ujrzał, że Dave spogląda na niego. — Powiedz mi —
odezwał się z namysłem potężny mężczyzna — czy uratowałem ci życie, czy też omal nie
spowodowałem twojej śmierci?
— Zostańmy przy tej pierwszej wersji — odparł Ke-
vin. — Ale całe szczęście, że nie za bardzo mnie lubisz,
bo w przeciwnym razie przygrzmociłbyś tej świni jak należy,
zamiast tylko udawać, a wtedy...
— Hej! — zawołał Dave. — Hej! To nie... To nie jest...
Przerwał, ponieważ wszyscy się śmiali. Zapamięta sobie
jednak te słowa. Kevin zawsze wykręcał mu podobne numery.
— Skoro już mowa o świniach — pośpieszył Dave'owi
z pomocą Levon — pieczemy tego dzika na dzisiejszą ko
lację. Powinieneś poczuć zapach.
Po krótkiej chwili i kilku próbnych pociągnięciach nosem, Kevin faktycznie go poczuł. —
To był naprawdę wielki prosiak — powiedział szczerze.
Diarmuid uśmiechał się. — Jeśli dasz radę przyjść na kolację, to załatwiliśmy już, żeby
najlepszą część zachowano dla ciebie — rzucił.
Nie! — jęknął Kevin. Wiedział, na co się zanosi.
Ależ tak. Pomyślałem sobie, że zechcesz otrzymać
od dzika to, czego omal nie odebrał tobie.
Rozległo się bardzo wiele słów zachęty oraz głośne śmiechy. Kevin po chwili zdał sobie
sprawę, że — w nie mniejszym stopniu niż cokolwiek innego — tę wesołość wywołało
odczuwane przez nich podekscytowanie. To było Maidaladan, wigilia przesilenia letniego.
Uwidoczniało się to w każdym z mężczyzn przebywających w pokoju. Kevin wstał z łoża.
Wiedział, że jest to swego rodzaju cud. Był
212
obandażowany, ale mógł chodzić. Dave najwyraźniej też. W potężnym mężczyźnie Kevin
wyczuwał to samo, z trudem powstrzymywane podniecenie, które płonęło we wszystkich
obecnych. Wszystkich oprócz niego. Teraz jednak coś zaczęło go niepokoić. Coś ukrytego
bardzo głęboko, co wydawało się ważne. Nie wspomnienie, lecz coś innego...
Wszędzie wokół rozbrzmiewało mnóstwo śmiechu oraz nieokrzesanych, hałaśliwych
żartów. Kevin przyłączył się do tego, radując się poczuciem koleżeństwa. Gdy weszli do
morvrańskiego domu modlitw — który dziś w nocy służył jako sala jadalna — drużyny z
Brenninu i Cathalu zareagowały spontanicznie aplauzem. Kevin zdał sobie sprawę, że to na
cześć jego i Dave'a.
Usiedli razem z ludźmi Diarmuida oraz dwoma młodymi Dalrei. Zanim oficjalnie
rozpoczęto kolację, Diarmuid, zgodnie z zapowiedzią, podniósł się ze swego miejsca za
stojącym na podwyższeniu stołem i, z gracją niosąc przed sobą tacę, podszedł do Kevina.
Ten — wśród narastającej wesołości i rytmu wybijanego przez pięciuset głodnych
mężczyzn uderzających pięściami w długie, drewniane stoły — tłumaczył sobie, że te rzeczy
podobno są smakołykiem. Trzymając w ręku pełen kielich wina, wstał z krzesła, pokłonił się
Diarmuidowi i zjadł jądra odyńca, który omal go nie zabił.
Wcale nie były złe.
— Macie więcej? — zapytał w głos. Nagrodził go głośny śmiech. Nawet Dave Martyniuk
nim wybuchnął, co było nie lada osiągnięciem.
Aileron wygłosił krótką mowę, podobnie jak Shalhassan. Obaj byli zbyt mądrzy, by
próbować mówić długo. Brali pod uwagę panujący w sali nastrój. Poza tym, pomyślał Kevin,
królowie również musieli go odczuwać. Usługujące dziewczyny — jak sądził, córki
wieśniaków — wymykały się już z chichotem z objęć ucztujących. Wydawało się jednak, że
nie mają nic przeciwko temu. Kevin zastanowił się, jak Maidaladan wpływa na kobiety: na
Jaelle i Sharrę, a na-
213
wet na zasiadającą za stołem na podwyższeniu, groźną jak okręt wojenny, Audiart. Później,
gdy ze świątyni wyjdą kapłanki, rozpęta się szaleństwo.
Na wszystkich czterech ścianach sali widać było wysoko umieszczone okna. Otoczony
pandemonium Kevin patrzył, jak na zewnątrz zapada mrok. Wokół było za dużo hałasu, za
dużo gorączkowego podniecenia, by ktokolwiek mógł zwrócić uwagę na jego niezwykły
spokój.
Był jedynym człowiekiem w sali, który zauważył księżyc, gdy jego promienie po raz
pierwszy wpadły przez wschodnie okna. Była pełnia oraz dzień wigilii przesilenia letniego.
To, co kryło się na skraju jego umysłu, naciskało teraz na niego mocniej, usiłując nabrać
kształtu. Kevin podniósł się cicho i wymknął na zewnątrz. Nie był pierwszy. Mimo zimna, ja-
kieś pary obejmowały się tuż obok sali bankietowej.
Minął je. Czuł teraz lekki ból w ranie. Zatrzymał się na środku pokrytej lodem ulicy,
spoglądając w górę i ku wschodowi, na księżyc. W tej samej chwili świadomość przebudziła
się w nim wreszcie i nabrała kształtu. Nie było to pożądanie, lecz owa rzecz, która się za nim
kryła.
Tej nocy nie powinno się spędzać samotnie — ode
zwał się jakiś głos tuż za jego plecami. Odwrócił się, by
spojrzeć na Lianę. W jej oczach dostrzegł nieśmiałość.
Cześć — powiedział. — Nie widziałem cię na ban
kiecie.
Nie było mnie tam. Siedziałam z Gereintem.
Jak z nim?
Zaczął iść. Ruszyła dużymi krokami u jego boku przez szeroką ulicę. Inne pary, śmiejące
się i biegnące, by skryć się w cieple, mijały ich ze wszystkich stron. Było bardzo jasno, gdyż
światło księżyca odbijało się od śniegu.
— Nie najgorzej. Nie czuje się jednak szczęśliwy, nie
tak, jak pozostali.
Popatrzył na nią, po czym, ponieważ wydało mu się to właściwe, ujął jej dłoń. Lianę
również nie założyła rękawiczek. Palce miała zimne.
214
— A dlaczego nie czuje się szczęśliwy?
Z pobliskiego okna dobiegł nieoczekiwany wybuch śmiechu. Świeczka zgasła.
Nie sądzi, by nam się to udało.
Co?
Powstrzymanie zimy. Wygląda na to, że dowiedzieli
się, iż wywołuje ją Metran. Nie zrozumiałam, w jaki sposób.
Robi to w miejscu spirali, Cader Sedat, daleko na morzu.
Cichy odcinek drogi. Kevin poczuł, że w jego wnętrzu zbiera się inna, głębsza cisza.
Nagle poczuł strach. — Nie zdołają się tam dostać — powiedział cicho.
W jej ciemnych oczach widniał wyraz przygnębienia.
— Nie zimą. Nie dadzą rady wypłynąć. Nie mogą przerwać
zimy, dopóki zima trwa.
Kevinowi wydało się wtedy, że nawiedziła go wizja własnej przeszłości, pościgu za
nieuchwytnym snem, budzenia się i zasypiania, przez wszystkie noce życia. Wszystko
układało się w całość. W jego duszy zapadło milczenie. — Kiedy byliśmy razem,
powiedziałaś mi, że noszę Dun Maura w mym wnętrzu — rzekł.
Zatrzymała się nagle na drodze i zwróciła ku niemu.
Pamiętam — przyznała.
No więc — ciągnął — dzieje się coś dziwnego. Nie
czuję nic z tego, co dotknęło dziś w nocy wszystkich pozo
stałych. Odczuwam coś innego.
Jej oczy zrobiły się bardzo szerokie w świetle księżyca.
— Odyniec — wyszeptała. — Naznaczył cię odyniec.
To też. Skinął powoli głową. Wszystko układało się
w całość. Odyniec. Księżyc. Letnie przesilenie. Zima, której nie mogli zakończyć. Wszystko
naprawdę złożyło się w całość. Skryty w swej ciszy, Kevin wreszcie zrozumiał.
— Lepiej mnie zostaw — powiedział, tak delikatnie,
jak tylko potrafił.
Upłynęła chwila, zanim zauważył, że Lianę płacze. Nie spodziewał się tego.
— Liadon? — zapytała. To było imię.
215
— Tak — odparł. — Na to wygląda. Lepiej mnie zostaw.
Była bardzo młoda i myślał, że może odmówić. Nie docenił jej jednak. Lianę otarła łzy
grzbietem dłoni. Nagle wspięła się na palce, pocałowała go w usta i odeszła w kierunku, z
którego przyszli, ku światłom.
Patrzył, jak się oddala. Następnie odwrócił się i ruszył do miejsca, gdzie znajdowały się
stajnie. Znalazł swego konia. Gdy go siodłał, usłyszał dobiegający ze świątyni dźwięk
dzwonów. Jego ruchy spowolniały na chwilę. Za chwilę miały wyjść na zewnątrz kapłanki
Dany.
Uporał się z siodłem i dosiadł konia. Ruszył cicho stępa uliczką. Zatrzymał się w cieniu, w
miejscu, gdzie łączyła się ona z traktem wiodącym z Morvran do świątyni. Spojrzawszy na
północ, zobaczył jak wychodzą. W chwilę później kapłanki go minęły. Niektóre z nich
biegły, inne szły. Wszystkie miały na sobie długie, szare płaszcze chroniące przed zimnem,
wszystkie rozpuściły włosy, które spływały im na plecy, i wszystkie zdawały się lśnić lekko
w świetle księżyca w pełni. Gdy go minęły, zwrócił głowę w lewo i ujrzał mężczyzn
wychodzących im na spotkanie z miasta. Śnieg i lód lśniły w bardzo jasnych promieniach
księżyca, podobnie jak wszyscy mężczyźni i kobiety na drodze w momencie, gdy spotkali się
ze sobą.
Po krótkiej chwili ulica znowu opustoszała. Dzwony umilkły. Niezbyt daleko słychać było
krzyki i śmiech, lecz Kevin odczuwał teraz w sobie własny, głęboki spokój. Skierował konia
na wschód i ruszył w drogę.
Kim obudziła się późno po południu. Leżała w komnacie, którą jej przydzielili. Przy łożu
cicho siedziała Jaelle.
Jasnowidząca podniosła się nieco i rozprostowała ramiona. — Czy spałam cały dzień? —
zapytała.
Jaelle uśmiechnęła się, co było nieoczekiwane. — Należało ci się to.
Jak długo przy mnie czuwałaś?
Niedługo. Od czasu do czasu zaglądaliśmy do wszy
stkich z was.
216
Do wszystkich? Kto jeszcze?
Gereint. Oba źródła.
Kim podźwignęła się do pozycji siedzącej. — Nic ci nie jest?
Jaelle skinęła głową. — Nikt z nas nie zapuścił się tak głęboko, jak ty. Źródła wracały już
do siebie, lecz wyczerpano je ponownie.
Kim spojrzeniem zadała pytanie i rudowłosa kapłanka opowiedziała jej o łowach oraz
odyńcu. — Żaden z nich nie doznał trwałych uszkodzeń ciała, choć Kevin wywinął się tylko
cudem — dokończyła.
Kim potrząsnęła głową. — Cieszę się, że tego nie widziałam — zaczerpnęła głęboko tchu.
— Aileron powiedział mi, że coś przesłałam. Co to było, Jaelle?
— Kocioł — odpowiedziała druga kobieta. Ponieważ
Kim czekała na więcej, dodała: — Mag mówi, że Metran
wywołuje za jego pomocą zimę. Jest na Cader Sedat, na
morzu.
Zapadła cisza. Kim analizowała tę wiadomość. Gdy,wreszcie do niej dotarła, dziewczyna
poczuła jedynie rozpacz. — W takim razie w niczym nie pomogłam! Nie możemy nic na to
poradzić. Nie możemy się tam dostać podczas zimy!
Niezły plan, prawda? — wyszeptała Jaelle chłod
nym tonem, który nie maskował jej strachu.
Co mamy zrobić?
Jaelle poruszyła się. — Dziś w nocy niewiele. Czy tego nie czujesz?
Usłyszawszy to pytanie, Kim zdała sobie sprawę, że czuje. — Myślałam, że to tylko
wyczerpanie — szepnęła.
Kapłanka potrząsnęła głową. — To Maidaladan. Działa na nas później niż na mężczyzn i
chyba raczej jako niepokój niż pożądanie. Słońce już jednak prawie zaszło, a dziś jest wigilia
przesilenia letniego.
Kim popatrzyła na nią. — Czy wyjdziesz na zewnątrz?
Jaelle zerwała się raptownie z miejsca i postąpiła kilka
217
kroków w stronę przeciwległej ściany. Kim pomyślała, że ją obraziła, lecz po chwili wysoka
kapłanka wróciła do niej. — Przepraszam — powiedziała, zaskakując Kim po raz drugi. —
To stara reakcja. Pójdę na bankiet, ale potem wrócę. Kapłanki w szarych szatach muszą dziś
w nocy wyjść na ulice, by oddać się każdemu mężczyźnie, który ich zapragnie. Czerwone
Mormae nigdy nie wychodzą, choć to zwyczaj, nie prawo — zawahała się. — Najwyższa ka-
płanka ubiera się w biel i nie wolno jej być częścią Maida-ladan ani mieć mężczyzny w
żadnym innym czasie.
Czy istnieje jakiś powód? — zapytała Kim.
Ty powinnaś to wiedzieć — odparła bez ogródek
Jaelle. ;■
Kim sięgnęła do środka, do swej drugiej duszy i dowiedziała się. — Rozumiem —
wyrzekła cicho. — Czy to trudne?
Przez chwilę Jaelle nie odpowiadała. — Przeszłam od brązu akolitki prosto do czerwieni,
a potem do bieli — wyznała.
— Nigdy nie nosiłaś szarych szat. — Kim przypomnia
ła sobie coś. — Ysanne też nie.
I wtedy, gdy tamta zesztywniała, zapytała ją: — Czy aż tak jej nienawidzisz? Za to, że
odeszła z Raederthem?
Nie spodziewała się odpowiedzi, lecz było to dziwne popołudnie i Jaelle jej udzieliła. —
Kiedyś tak było. Teraz przychodzi mi to trudniej. Być może cała nienawiść we mnie
skierowała się na północ.
Zapadła długa cisza. Jaelle przerwała ją z zakłopotaniem.
— Chcę powiedzieć... dokonałaś ostatniej nocy bardzo
wielkiej rzeczy, niezależnie od tego, co to przyniesie.
Kim wahała się tylko przez krótką chwilę. — Otrzymałam pomoc — wyznała. — Myślę,
że powiem o tym tylko tobie, Lorenowi i Aileronowi, ponieważ nie jestem pewna, co z tego
wyniknie i chcę zachować ostrożność.
Jaką pomoc? — zapytała Jaelle.
Paraiko — odpowiedziała Kim. — Giganci żyją je
szcze. Oblegają ich w Khath Meigol.
218
Jaelle usiadła raptownie. — Dano, Matko nas wszystkich! — wy dyszała. — Co mamy
zrobić?
Kim potrząsnęła głową. — Nie jestem pewna. Porozmawiamy o tym. Ale chyba nie
dzisiaj. Jak powiedziałaś, nie wydaje się, by dziś w nocy miało się wydarzyć coś ważnego.
Usta Jaelle wykrzywiły się. — Powiedz to tym w szarych szatach, które czekały na tę noc
przez cały rok.
Kim uśmiechnęła się. — Wyobrażam sobie. Wiesz, co miałam na myśli. Będziemy
musieli pomówić też o Darienie.
Jest z nim teraz Pwyll — wtrąciła Jaelle.
Wiem o tym. Myślę, że musiał do niego pojechać,
ale wolałabym, żeby był tutaj.
Jaelle ponownie podniosła się z krzesła. — Będę musiała już iść. Zaraz się zacznie. Cieszę
się, że czujesz się już lepiej.
— Dziękuję ci — odparła Kim. — Za wszystko. Mo
że zajrzę do Gereinta i źródeł. Po prostu powiedzieć im
cześć. Gdzie leżą?
Jaelle zarumieniła się raz jeszcze. — Ulokowaliśmy ich na łożach w komnatach, które
należą do mnie. Pomyśleliśmy, że tam będzie spokojniej. Nie wszystkie kapłanki wychodzą
na zewnątrz, jeśli w świątyni są mężczyźni.
Mimo powagi sytuacji Kim musiała zachichotać. — Jaelle — powiedziała. — W twoich
pokojach śpią dziś w nocy jedyni trzej nieszkodliwi mężczyźni w Gwen Ystrat!
Po krótkiej chwili usłyszała, że najwyższa kapłanka roześmiała się. Nie przypominała
sobie, by kiedykolwiek dotąd słyszała jej śmiech.
Kiedy została sama, mimo wszystkich swych dobrych intencji zasnęła ponownie. Nie było
żadnych wizji ani działania mocy. Po prostu głęboki sen kogoś, kto przeciążył swą duszę i
wiedział, że czeka go jeszcze więcej.
Obudziły ją dzwony. Usłyszała szelest długich szat na korytarzu, szybkie kroki bardzo
wielu kobiet, szepty i zdyszany śmiech. Po chwili znowu zapadła cisza.
Kim leżała w łożu. Nie chciało się jej już spać. Zasta-
219
nawiała się nad wieloma sprawami. Wreszcie, ponieważ było Maidaładan, jej myśli wróciły
do wydarzenia wczorajszego dnia. Leżała jeszcze przez chwilę, rozważając całą sprawę, po
czym podniosła się, umyła twarz i założyła na nagie ciało długą szatę.
Ruszyła naprzód biegnącym po łuku korytarzem. Zatrzymała się, nasłuchując, pod
drzwiami, przez które widać jeszcze było słabe światło. To była wigilia przesilenia letniego w
Gwen Ystrat. Zapukała do drzwi, a gdy je otworzył, weszła do środka.
Tej nocy nie powinno się spędzać samotnie — po
wiedziała, spoglądając na niego.
Czy jesteś pewna? — zapytał. Widać po nim było
napięcie.
Jestem — odparła. Skrzywiła usta. — Chyba że
wolisz poszukać akolitki?
Nie odpowiedział. Podszedł do niej. Uniosła głowę do pocałunku. Potem poczuła, że
rozpina jej suknię. Gdy szata opadła na podłogę, Kim uniosły w górę silne ramiona Lorena
Srebrnego Płaszcza, który zaniósł ją do swego łoża w noc wigilii przesilenia letniego.
Sharra myślała, że wreszcie zaczyna pojmować, do czego jest on zdolny, wyczuwać
formy, jakie przybierała jego pogoń za rozrywkami. Rok temu sama była taką rozrywką, lecz
skończyło się to dla niego pchnięciem nożem, które omal nie kosztowało go życia. Gdy
siedziała za stojącym na podwyższeniu stołem w sali bankietowej, patrzyła, uśmiechając się
półgębkiem, jak Diarmuid wstał i zaniósł dymiące jądra odyńca temu, kogo zwierzę zraniło.
Naśladując gest służącego, wręczył tacę Kevinowi.
Kevina pamiętała: wykonał taki sam skok, jak ona rok temu, z galerii dla muzyków w
Paras Derval, aczkolwiek z całkiem odmiennych powodów. On również był przystojny i
jasnowłosy tak jak Diarmuid, choć oczy miał brązowe. W nich także jest smutek —
pomyślała Sharra. Nie była pierwszą kobietą, która to zauważyła.
220
Smutek czy nie, Kevin wypowiedział jakąś uwagę, która przyprawiła o konwulsje
otaczających go ludzi. Diarmuid śmiał się, gdy wracał na swe miejsce między jej ojcem a naj-
wyższą kapłanką, naprzeciwko Ailerona. Gdy siadał, spojrzał na nią przelotnie. Odwróciła
wzrok z obojętną miną. Od czasu owego słonecznego popołudnia, gdy odniósł tak łatwe
zwycięstwo nad wszystkimi, nie rozmawiali ze sobą ani razu. Dzisiejszej nocy jednak było
Maidaladan i Sharra nie miała wątpliwości, że powinna spodziewać się jego awansów.
W miarę jak bankiet się rozwijał — mięso upolowanego rankiem dzika oraz eltorów
sprowadzonych z Równiny przez oddział Dalrei — nastrój wieczoru stawał się coraz bardziej
szalony. Sharra czuła ciekawość — z pewnością nie strach — a także irytujący niepokój w
swym wnętrzu. Jak rozumiała, gdy zabrzmią dzwony, kapłanki wyjdą na zewnątrz. Ojciec
wyjaśnił jej, że ona sama o wiele wcześniej znajdzie się w świątyni. Artur Pendragon oraz
Ivor, aven Dalrei, którzy bawili ją rozmową przez cały wieczór, siedząc po obu jej bokach,
udali się tam już teraz. A przynajmniej Sharra zakładała, że poszli do świątyni.
W związku z tym po obu jej stronach stały wolne krzesła. W sali panował coraz większy
chaos. Zauważyła, że Shal-hassan zaczyna wiercić się niespokojnie. To nie był odpowiedni
nastrój dla najwyższego władcy Cathalu. Zastanowiła się przelotnie, czy jej ojciec czuje ten
sam przypływ pożądania, który stawał się coraz bardziej wyraźny u wszystkich pozostałych
mężczyzn w sali. Z pewnością tak — uznała. Stłumiła uśmiech. Trudno było sobie wyobrazić
Shalhassana zdanego na łaskę namiętności.
W tej samej chwili Diarmuid znalazł się obok niej. A jednak ją zaskoczył. Nie usiadł. To
zwróciłoby w ich stronę zbyt wiele spojrzeń. Oparł się o krzesło, na którym uprzednio
siedział Artur, i łagodnym, żartobliwym tonem powiedział coś, co kompletnie zbiło ją z
tropu. W chwilę później oddalił się z uprzejmym skinieniem głowy. Prze-
221
szedł przez długą salę, co kilka kroków wybuchając śmiechem bądź wygłaszając
sarkastyczną uwagę, po czym zniknął w mroku nocy.
Była córką swego ojca i nawet Shalhassan, który obrzucił ją uważnym spojrzeniem, nie
był w stanie dostrzec najmniejszego śladu jej wewnętrznego zmieszania.
Spodziewała się, że przyjdzie do niej dziś w nocy. Liczyła się z tym, że złoży jej
propozycję. Fakt, że szepnął do niej przed chwilą: Później i oddalił się, nie mówiąc nic
więcej, w znacznym stopniu zgadzał się z jej oczekiwaniami. Pasowało to do jego stylu
leniwej nonszalancji.
Nie pasowało jednak do niego — i to właśnie tak bardzo odebrało jej odwagę — to, że
Diarmuid uczynił z tego pytanie, cichą prośbę. A potem spojrzał na nią, czekając na
odpowiedź. Nie miała pojęcia, co powiedziały mu jej oczy ani — co gorsza — co chciała, by
mu powiedziały.
W kilka chwil później jej ojciec podniósł się z miejsca, podobnie jak siedzący w połowie
długości sali Bashrai. Straż honorowa z przynoszącą zaszczyt dyscypliną odprowadziła
najwyższego władcę oraz księżniczkę Cathalu z powrotem do świątyni. Przy drzwiach
Shalhassan z pełnym łaskawości gestem — nawet jeśli nie autentycznym uśmiechem — po-
zwolił żołnierzom odejść w noc.
Sharra nie miała tu własnych służących. Jaelle wyznaczyła jedną z kapłanek, by jej
usługiwała. Gdy księżniczka weszła do pokoju, ujrzała, że kobieta ścieli jej łóżko w świetle
wpadających do środka mimo zasłoniętego okna promieni księżyca. Kapłanka przywdziała
już szatę i kaptur odpowiednie do panującej na zewnątrz zimy. Sharra potrafiła się domyślić
dlaczego.
Czy już niedługo uderzą w dzwony? — zapytała.
Bardzo niedługo, pani — wyszeptała kobieta. Księż
niczka usłyszała w jej niskim głosie nutę napięcia. To rów
nież ją zaniepokoiło.
Usiadła na jedynym krześle w pokoju, bawiąc się poje-
222
I
dynczym klejnotem, który miała na szyi. Kapłanka kończyła ścielić łóżko szybkimi, niemal
niecierpliwymi ruchami.
Czy życzysz sobie czegoś jeszcze, pani? Bo jeśl
nie... przepraszam, ale... ale to tylko ta jedna noc... —
jej głos drżał.
Nie — odparła wyrozumiałym tonem Sharra. -
Dam sobie radę. Tylko... zanim odejdziesz, otwórz okno.
Okno? — kapłanka okazała trwogę. —- Och, pan
nie! Z pewnością nie w twoim pokoju. Musisz zrozumie!
że dzisiejsza noc będzie bardzo szalona. Były wypadki, i
mężczyźni z wioski...
Sharra przeszyła kobietę najbardziej piorunującym 2 swych spojrzeń. Trudno jednak
było okiełznać noszącą kaj tur kapłankę Dany w Gwen Ystrat. — Nie sądzę, by któr> z
mężczyzn z wioski zapuścił się tutaj — powiedziała. -A jestem przyzwyczajona do spania
przy otwartym okni< nawet zimą.
Bardzo wolno odwróciła się plecami i zaczęła zdejmo wać biżuterię. Dłonie miała
spokojne, czuła jednak, jak sei ce wali jej na myśl o implikacjach tego, co przed chwil
uczyniła.
Postanowiła, że jeśli po wejściu do pokoju będzie sii śmiał lub drwił z niej, zacznie
krzyczeć. Potem niech san radzi sobie z konsekwencjami. Usłyszała, jak zatrzask okn;
otworzył się. Do środka wpadł zimny powiew.
Nagle rozległo się bicie w dzwony. Stojąca za nią ka płanka zaczerpnęła nerwowo tchu.
— Dziękuję ci — powiedziała Sharra, kładąc naszyjnil
na stole. — Jak sądzę, to znak dla ciebie.
—
Tak naprawdę było nim okno — odparł Diarmuid.
Wyciągnęła sztylet, zanim jeszcze skończyła się odwra
cać.
Odrzucił kaptur do tyłu. Stał, spoglądając na nią spokojnie. — Przypomnij mi, żebym ci
któregoś dnia opowiedziai o tym, jak poprzednim razem zrobiłem podobną rzecz. To ciekawa
historia. Czy zauważyłaś — dodał, by podtrzymać
223
rozmowę — jak wysokie są niektóre z tych kapłanek? To był szczęśliwy...
—
Czy usiłujesz zasłużyć na moją nienawiść?
Cisnęła ku niemu te słowa, jakby to one były jej szty
letem.
Przerwał. — W żadnym wypadku — odparł, nadał zachowując swobodę. — Mężczyzna z
zewnątrz nie może zbliżyć się do tego pokoju bez niczyjej pomocy, a nie chciałem nikogo w
to wtajemniczać. Nie zdołałbym dostać się tu sam w żaden inny sposób.
Skąd miałeś pewność, że ci wolno? Ile arogancji...
Sharro. Skończ z tym tonem. Nie miałem żadnej pew
ności. Gdybyś nie kazała otworzyć tego okna, odszedłbym
stąd w chwili, gdy uderzono w dzwony.
Ale... — przerwała. Nie było nic, co mogłaby po
wiedzieć.
Czy zrobisz coś dla mnie?
Postąpił krok naprzód. Instynktownie uniosła sztylet. Ujrzawszy to, po raz pierwszy się
uśmiechnął. — Tak — powiedział. — Możesz mnie zranić. Z oczywistych powodów nie
ofiarowałem krwi, kiedy wchodziłem do świątyni. Nie podoba mi się myśl, że jestem w niej
podczas Maida-ladan, a nie dopełniłem rytuałów. Jeśli Dana potrafi wpłynąć na mnie tak, jak
robi to dziś w nocy, zasługuje na ofiarę błagalną. Obok ciebie stoi misa.
Podwinął rękawy szaty oraz niebieskiej koszuli, którą nosił pod spodem, po czym
wyciągnął ku niej nadgarstki.
Nie jestem kapłanką — powiedziała.
Sądzę, że dzisiejszej nocy wszystkie kobiety nimi są.
Zrób to dla mnie, Sharro.
Tak więc, jej sztylet zranił go po raz drugi, kiedy ujęła jego nadgarstek i nacięła go
poprzecznie od dołu. Trysnęła jasna krew. Zebrała ją do naczynia. Diarmuid miał w kieszeni
kwadratową chustkę z sereshańskiej koronki. Wręczył ją jej bez słowa. Sharra odłożyła misę i
nóż, po czym obandażowała ranę.
224
To już dwa razy — wyszeptał, powtarzając echen
jej myśli. — Czy będzie i trzeci?
Sam o to prosiłeś.
Usłyszawszy to, cofnął się w stronę okna. Znajdowali się po wschodniej stronie świątyni i
wpadało przez nie światło księżyca. Sharra zdała sobie sprawę, że okno jest wysoko. U
podstawy gładkich murów świątyni grunt opadał ostro w dół. Diarmuid złożył niedbale
dłonie na krawędzi i wyjrzał na zewnątrz. Księżniczka usiadła na jedynym, stojącym przy
łożu krześle. Kiedy się odezwał, nadal mówił cicho, lecz już poważnie. — Trzeba mnie
przyjąć takim, jaki jestem, Sharro. Nigdy nie będę się poruszał w wyznaczonym rytmie —
spojrzał na nią. — W przeciwnym razie byłbym teraz najwyższym królem Brenninu, a
Aileron by nie żył. Byłaś tam.
Była. To on dokonał wyboru. Nikt z obecnych owego dnia w sali z pewnością tego nie
zapomni. Siedziała w milczeniu z dłońmi złożonymi na kolanach. — Kiedy skoczyłaś z
galerii, myślałem, że widzę drapieżnego ptaka spadającego na ofiarę — powiedział. —
Później, kiedy oblałaś mnie wodą, gdy wspinałem się po murze, myślałem, że widzę kobietę,
która wie, co to znaczy zabawa. W Paras Derval pięć dni temu ujrzałem i jedno i drugie.
Sharro, nie przyszedłem tu po to, by się z tobą przespać.
Z jej warg wyrwał się pełen niedowierzania śmiech.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Jego twarz lśniła w blasku księżyca. — To prawda.
Wczoraj zdałem sobie sprawę, że nie podoba mi się namiętność Maidaladan. Wolę własną. I
twoją. Nie przyszedłem przespać się z tobą, ale powiedzieć to, co powiedziałem.
Zaciskała dłonie bardzo mocno. Mimo to zadrwiła z niego, a w jej głosie brzmiał chłód.
— Doprawdy — stwierdziła. — Sądzę więc, że poprzedniej wiosny przybyłeś do Larai Rigal
tylko po to, żeby obejrzeć ogrody?
Nie poruszył się, lecz wydało jej się, że jego głos w jakiś sposób zbliżył się znacznie do
niej. Brzmiał też bardziej
225
ochryple. — Tylko jeden kwiat — odparł Diarmuid. — I znalazłem więcej niż się
spodziewałem.
Powinna coś powiedzieć, odwzajemnić mu się jednym z jego kąśliwych, sardonicznych
docinków, lecz zaschło jej w ustach i nie była w stanie mówić.
Teraz postąpił naprzód, tylko o pół kroku, lecz wyszedł przez to ze smugi światła. Sharra
wytężała wzrok, by widzieć go w mroku. Usłyszała, jak przemówił ostrożnie, maskując
odczuwane przez siebie — nareszcie — napięcie. — Księżniczko, to są złe czasy, gdyż wojna
narzuca określone ograniczenia, a ta wojna oznacza koniec wszystkiego, co znaliśmy. Bez
względu na to, jeśli pozwolisz, będę się ubiegał o twoją rękę w sposób równie ceremonialny,
jak zawsze czyniono to z księżniczkami Cathalu i jutro powiem twojemu ojcu to, co dzisiaj
mówię tobie.
Przerwał. Wydawało się, że cały pokój nagle wypełnił blask księżyca. Czuła drżenie we
wszystkich kończynach.
— Sharro — powiedział. — Słońce zagościło w twych oczach.
Tak wielu mężczyzn oświadczało się jej tymi słowami ceremonialnego wyznania miłości.
Tak wielu mężczyzn, lecz żaden nigdy nie sprawił, by się rozpłakała. Chciała wstać, lecz nie
ufała swym nogom. Diarmuid wciąż znajdował się w pewnej odległości. Powiedział:
ceremonialnie. Rankiem porozmawia z jej ojcem. Słyszała też ochrypłe brzmienie jego głosu.
Nadal go nie opuszczało. — Przepraszam cię, jeśli czujesz się zaskoczona — powiedział.
— To jest jedyna rzecz, w której brakuje mi doświadczenia. Teraz sobie pójdę. Nie będę
rozmawiał z Shalhassanem, dopóki nie udzielisz mi pozwolenia.
Podszedł do drzwi. Nagle wszystko do niej dotarło: nie widział jej twarzy, gdyż siedziała
w cieniu, a ponieważ nic nie mówiła...
Podniosła się wtedy. Wypowiadając słowa na szczycie fali, która wezbrała w jej sercu,
powiedziała nieśmiało, lecz
226
nie bez nuty śmiechu: — Czy nie moglibyśmy udawać, że to nie Maidaladan? Przekonać się,
dokąd zaniesie nas nasze własne, nieadekwatne pożądanie?
Odwracając się, wydał z siebie jakiś dźwięk.
Przesunęła się w bok i stanęła w świetle, żeby mógł ujrzeć jej twarz. — Kogóż innego
mogłabym pokochać? — zapytała.
Nagle znalazł się obok niej i nad nią. Jego usta były na jej łzach, jej oczach, jej wargach.
Blask pełni księżyca przesilenia letniego padał na nich niczym prysznic białego światła bez
względu na całą ciemność, która ich otaczała, oraz tę, która miała dopiero nadejść.
Na otwartej przestrzeni panował mróz, lecz dzisiejsza noc nie była najgorsza, a śnieg i
wzgórza oblewała lśniąca poświata. W górze, jaśniejsze gwiazdy jarzyły się lodowatym
blaskiem, lecz mniej wyraźne ginęły w świetle widocznego wysoko na niebie księżyca w
pełni.
Kevin jechał na wschód w jednostajnym tempie. Stopniowo jego wierzchowiec zaczął
wspinać się pod górę. Nie wiodła tędy prawdziwa ścieżka, nie wśród śniegu, lecz droga nie
była trudna, a zaspy niezbyt głębokie.
Wzgórza ciągnęły się na północ i na południe. Nie upłynęło wiele czasu, nim dotarł na
wysoki grzbiet i zatrzymał się, by spojrzeć w dół. W oddali szczyty lśniły w srebrzystym
świetle, niedostępne i zachwycające. Nie wybierał się aż tak daleko.
Po jego prawej stronie na śniegu i łodzie poruszył się jakiś cień. Kevin odwrócił się
szybko, by tam spojrzeć. Zdawał sobie sprawę, że jest sam wśród szerokiej nocy i nie ma
broni.
To nie był wilk.
Szary pies poruszył się powoli i z powagą, by zatrzymać się przed koniem. Mimo
straszliwych blizn było to piękne zwierzę. Kevin poczuł do niego gorącą sympatię. Stali tak
przez moment — żywy obraz na szczycie wzgórza wśród śniegu i cichych, szerokich
poszeptów wiatru.
227
— Czy zaprowadzisz mnie tam? — zapytał Kevin.
W chwilę później Cavall spojrzał w górę, jakby chciał zadać samotnemu jeźdźcowi
siedzącemu na samotnym koniu jakieś pytanie bądź też potrzebował od niego zapewnienia.
Kevin zrozumiał go. — Boję się — przyznał. — Nie zamierzam cię okłamywać. Jest
jednak we mnie silne uczucie. Teraz, kiedy tu jesteś, wzmogło się jeszcze. Chcę pójść do
Dun Maura. Czy wskażesz mi drogę?
Zawirowanie wiatru wzbiło w górę obłok śniegu. Kiedy już minęło, Cavall odwrócił się i
ruszył kłusem w dół wzgórza na wschód. Kevin oglądał się przez chwilę za siebie. W
Morvran i w świątyni paliły się światła. Gdy się wsłuchał, usłyszał niewyraźne krzyki i
śmiech. Szarpnął wodze. Koń ruszył w ślad za psem. Gdy znalazł się na zboczu, światła i
hałas zniknęły.
Wiedział, że droga nie może być zbyt długa. Przez jakąś godzinę Cavall prowadził go w
dół pomiędzy wzgórzami trasą wijącą się ku wschodowi i nieco na pomoc. Koń, człowiek i
pies byli jedynymi istotami poruszającymi się wśród zimowego krajobrazu wiecznie
zielonych roślin przysypanych śniegiem oraz posrebrzonych, zaokrąglonych kształtów
pagórków i żlebów. Oddech Kevina zamarzał w nocnym powietrzu. Jedynymi dźwiękami
były odgłosy ruchów konia oraz poszepty wiatru, które były teraz cichsze, gdyż zjechali w
dół z wyżej położonych miejsc.
Nagle pies zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na niego raz jeszcze. Kevin musiał szukać
wzrokiem groty przez kilka chwil, zanim ją dostrzegł. Znajdowali się bezpośrednio przed nią.
Zasłaniały ją krzaki i zwisające z góry pnącza. Wejście było mniejsze niż się tego
spodziewał. Właściwie przypominało raczej szczelinę. Biegnąca na ukos ścieżka wiodła od
niego w dół ku czemuś, co wydawało się ostatnim z niskich wzgórz. Gdyby księżyc nie
świecił tak jasno, Kevin w ogóle nie dostrzegłby jaskini.
Jego dłonie nie były w pełni spokojne. Zaczerpnął szereg powolnych, głębokich
oddechów i poczuł, że jego walące
228
mocno serce uspokoiło się. Zeskoczył z siodła i stanął na śniegu obok Cavalla. Spojrzał na
grotę. Czuł bardzo wielki strach.
Raz jeszcze wciągnął powietrze w płuca i odwrócił się w stronę konia. Pogłaskał go po
nosie. Zbliżył do niego głowę, by poczuć jego ciepło. Następnie ujął w dłoń wodze i
skierował wierzchowca ku wzgórzom i leżącemu poza nimi miastu. — Idź już — rozkazał i
klepnął go w zad.
Lekko zaskoczony tym, że przyszło mu to tak łatwo patrzył, jak ogier oddalił się
galopem, wracając po własnym dobrze widocznym śladzie. Widział go jeszcze przez dług
czas w jasnym świetle, nim ścieżka, którą tu przybyli, zakręciła na południe i zniknęła za
zboczem. Stał jeszcze prze2 kilka sekund, gapiąc się na zachód, na miejsce, w którym
zniknął koń.
— Cóż — powiedział, odwracając się. — Pora iść.
Pies siedział na śniegu, obserwując go lśniącymi oczyma. Było w nich tyle smutku.
Zapragnął go objąć, lecz zwierzę nie należało do niego. Nie dzielili ze sobą niczego i nie
chciał posunąć się zbyt daleko. Wykonał gest dłonią — szczerze mówiąc głupi — po czym,
nie mówiąc nic więcej, wszedł do Dun Maura.
Tym razem nie obejrzał się za siebie. Mógłby zobaczyć jedynie Cavalla. Pies z pewnością
przyglądał się mu, siedząc bez ruchu na skąpanym w blasku księżyca śniegu. Kevin rozchylił
paprocie, przeszedł przez krzaki i znalazł się w grocie.
Natychmiast ogarnął go mrok. Nie przyniósł ze sobą żadnego światła, musiał więc
odczekać, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Podczas tego oczekiwania zdał sobie
sprawę, jak ciepło nagle się zrobiło. Zdjął płaszcz i rzucił go obok wejścia, choć trochę z
boku. Po chwili wahania zrobił to samo z pięknie utkaną kamizelką, którą podarował mu
Diarmuid. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy na zewnątrz rozległ się jakiś szybki, trzepoczący
dźwięk, lecz był to tylko ptak. Usłyszał jego przeciągły, cienki, drżący głos, raz, a po-
229
tem drugi. W chwilę później zew rozległ się po raz trzeci, o pół tonu niżej i nie tak
przeciągle. Dotykając prawą dłonią ściany, Kevin zaczął posuwać się naprzód.
Ścieżka była równa i prowadziła w dół łagodnie. Kiedy rozłożył ręce, wyczuwał ściany
po obu stronach. Miał wrażenie, że sklepienie jaskini jest wysoko, było jednak naprawdę
ciemno i nie mógł go dostrzec.
Odniósł wrażenie, że serce bije mu teraz wolniej. Dłonie miał suche, choć chropowate
ściany pokrywała wilgoć. Ciemność przysparzała mu trudności, wiedział jednak — z taką
pewnością, jak to tylko możliwe — że nie zaszedł tak daleko po to tylko, by potknąć się i
złamać sobie kark na pogrążonej w mroku ścieżce.
Szedł tak przez długi czas, nie wiedział jak długi. Dwukrotnie ściany zbliżyły się do
siebie tak bardzo, że musiał odwrócić się bokiem, by przecisnąć się na drugą stronę. W
pewnej chwili coś lecącego w ciemności przemknęło bardzo blisko niego. Uchylił się
poniewczasie, ogarnięty pierwotnym strachem. Minął on jednak, podobnie jak wszystko inne.
Wreszcie korytarz skręcił ostro w prawo i zaczął opadać w dół. Kevin dostrzegł w oddali
lśniącą łunę.
Było ciepło. Rozpiął kolejny guzik koszuli, a potem, pod wpływem impulsu, ściągnął ją.
Podniósł wzrok. Sklepienie było tak wysoko, że nawet w widocznym teraz świetle kryły je
cienie. Droga stała się szersza. Pojawiły się stopnie. Bez określonego powodu zaczął je
liczyć. Ostatni był dwudziesty siódmy. Ścieżka skończyła się. Stał na krawędzi wielkiej,
okrągłej komory wypełnionej pomarańczowym blaskiem, którego źródła nie dostrzegał.
Instynktownie zatrzymał się na progu. W tej samej chwili włosy na karku stanęły mu dęba
i poczuł pierwszy impuls — jeszcze nie przypływ, choć wiedział, że on nadejdzie — mocy
tego najświętszego z miejsc. Przybrała postać tak oczekiwanego pożądania.
— Jasna twa krew i włosy jasne — usłyszał. Odwrócił się błyskawicznie w prawo.
230
Nie zauważył jej przedtem. Nie dostrzegłby jej w ogók gdyby się nie odezwała. W
odległości zaledwie trzech sto od niego znajdowało się proste, kamienne siedzenie w>
rzeźbione prymitywnie w skalnej ścianie. Na nim, zgięt niemal wpół ze starości, siedziała
zwiędła, zgrzybiała baba Jej długie, pozlepiane włosy opadały w rozczochranych, żól
tosiwych splotach na plecy oraz po obu stronach wąskie twarzy. Guzowatymi dłońmi, równie
zdeformowanymi jal jej kręgosłup, robiła nieustannie na drutach coś bezkształt nego. Gdy
zobaczyła jego przestrach, roześmiała się. Otwo rzyła szeroko bezzębne usta z wysokim,
charkotliwyn dźwiękiem. Jej oczy, jak się domyślał, miały ongiś barw^ niebieską, teraz
jednak były mlecznobiałe i zaropiałe, zasnute zaćmą.
Suknia dawno temu była z pewnością biała, teraz jednak zrobiła się brudna i zaplamiona.
Nabrała nieokreślonej barwy, a w wielu miejscach była porozrywana. Przez jedną z dziur
Kevin dostrzegał obwisłą, skurczoną pierś.
Powoli, z najwyższym szacunkiem, pokłonił się strażniczce progu tego miejsca. Wciąż się
śmiała, kiedy się podniósł. Po brodzie spływała jej ślina.
— Dziś w nocy jest Maidaladan — powiedział.
Ucichła stopniowo, spoglądając na niego w górę z niskiego, kamiennego siedzenia. Jej
plecy były tak przygarbione, że musiała skłonić szyję w bok, żeby podnieść wzrok. — Tak —
odparła. — Noc Ukochanego Syna. Upłynęło już siedemset lat, odkąd ostatni raz mężczyzna
przyszedł tu w wigilię przesilenia letniego.
Wskazała w dół jednym ze swych drutów. Kevin spojrzał na ziemię obok niej i zobaczył
rozsypujące się kości oraz czaszkę.
— Nie pozwoliłam mu przejść — wyszeptała starucha
i roześmiała się.
Przełknął ślinę i stłumił strach. — Od jak dawna — wyjąkał. — Od jak dawna tu jesteś?
— Głupcze! — krzyknęła tak głośno, że aż podsko-
231
czył. Głupczegłupczegłupczegłupcze — poniosło się echem w jaskini. Wysoko w górze
Kevin usłyszał nietoperze. — Czy sądzisz, że jestem żywa?
Żyważyważyważywa — dotarło do jego uszu. Potem słyszał już tylko własny oddech.
Patrzył, jak starucha położyła robótkę obok leżących u jej stóp kości. Gdy ponownie
podniosła ku niemu wzrok, trzymała w ręku tylko jeden drut, długi, ostry i ciemny.
Wymierzyła go w jego serce. Zaśpiewała, wyraźnie, lecz cicho, tak że nie odezwało się echo:
Jasna twa krew i włosy jasne Czerwień i żółć, by Matce dodać siły.
Powiedz mi swoje imię własne, Twoje prawdziwe imię, miły.
Podczas chwili, która minęła, nim odpowiedział, Kevin Laine miał czas, by przypomnieć
sobie bardzo wiele rzeczy — jedne ze smutkiem, a inne z miłością. Wyprostował się przed
nią. Była w nim moc, nagły przypływ pożądania. On również potrafił sprawić, by w Dun
Maura rozbrzmiały echa.
— Liadon! — krzyknął. Gdy jego głos odbił się od
ścian, zaczęła w nim narastać siła. Poczuł oddech, dotyk na
twarzy czegoś przypominającego wiatr.
Starucha opuściła powoli drut.
— Tak jest — wyszeptała. — Przejdź.
Nie poruszył się. Serce znowu zabiło mu szybko, choć już nie ze strachu. — Jest we mnie
życzenie — oznajmił.
Tak jest zawsze — odparła starucha.
Jasna ma krew i włosy jasne — ciągnął Kevin. —
Ofiarowałem ongiś krew, w Paras Derval, ale było to daleko
stąd i nie dzisiejszej nocy.
Czekał. Po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach zmianę. Odniósł wrażenie, że pojaśniały,
przesunęły się z powrotem w kierunku utraconego błękitu. Mogła to być gra pomarań-
czowego blasku na kamiennym siedzeniu, wydało mu się jednak, że dostrzegł, iż się
wyprostowała.
232
Tym samym drutem wskazała w stronę położonej wewnątrz komory. Niedaleko, niemal
jeszcze na progu, Kevin ujrzał rekwizyty ofiary. Nie było tu pięknie wypolerowanego
sztyletu ani wspaniale wykonanej misy, by przechwycić spadający dar. To było najstarsze
miejsce, ośrodek. Z dna jaskini wznosiło się skalne wypiętrzenie sięgające trochę wyżej niż
jego pierś. Nie wieńczył go jednak płaski, zaokrąglony szczyt, lecz długi, wyszczerbiony
grzebień. Obok stała kamienna misa, niewiele więcej niż kubek. Ongiś miała dwa uchwyty,
lecz jeden się odłamał. Nie było na niej żadnych wzorów ani garncarskiej emalii. Była
prymitywna i zaledwie nadawała się do użytku. Kevin nawet nie próbował odgadnąć jej
wieku.
— Przejdź — powtórzyła starucha.
Podszedł do skały i podniósł ostrożnie naczynie. Wydało mu się bardzo ciężkie. Raz
jeszcze zatrzymał się i raz jeszcze bardzo wiele rzeczy powróciło do niego z głębiny niczym
ognie na odległym brzegu czy światła miasta widziane zimową nocą ze wzgórza.
Poczuł dogłębną pewność. Gładkim, niespiesznym ruchem pochylił się nad skałą i rozciął
sobie policzek o wyszczerbioną krawędź. W tej samej chwili, gdy poczuł ból i złapał w misę
tryskającą krew, usłyszał za sobą zawodzący lament, szalony dźwięk radości połączonej z
żalem w jednym wznoszącym się i opadającym krzyku towarzyszącym przebudzeniu się jego
mocy.
Odwrócił się. Starucha uniosła się z miejsca. Oczy miała bardzo niebieskie, suknię białą,
włosy białe jak śnieg, a palce długie i smukłe. Jej zęby również były białe, a wargi czerwone,
podobnie jak zarumienione policzki. Wiedział, że to wyraz pożądania.
— W moim sercu jest życzenie — powtórzył.
Roześmiała się. Był to łagodny, pobłażliwy, czuły śmiech,
śmiech matki pochylonej nad kołyską dziecka.
— Ukochany — przemówiła. — Och, witaj z powro
tem, Liadonie. Ukochany Synu... Maidaladan. Będzie cię
kochała, na pewno.
233
Strażniczka progu, wciąż stara, lecz już nie zgrzybiała, dotknęła palcem jego rany, z
której nadal płynęła krew. Poczuł, że skóra zasklepia się pod tym dotykiem i krwawienie
ustało.
Stanęła na palcach i pocałowała go namiętnie w usta. Pożądanie wezbrało w nim niczym
fala na porywistym wietrze. — Upłynęło tysiąc dwieście lat, odkąd ostatnio otrzymałam
należność od ofiary, która zgłosiła się dobrowolnie — powiedziała.
W jej oczach lśniły łzy.
— Idź już — poleciła. — Zbliża się północ, Liadonie. Wiesz dokąd się udać. Pamiętasz to.
Wylej zawartość misy wraz z życzeniem swego serca, Ukochany. Ona tam będzie. Dla ciebie
przyjdzie tak szybko, jak wtedy, gdy pierwszy odyniec naznaczył pierwszego z jej
kochanków.
Mówiąc, rozbierała go długimi palcami.
Pożądanie, moc, grzbiet fali. Był siłą, która kryła się za falą, i pianą powstającą tam, gdzie
się załamała. Odwrócił się bez słów. Pamiętał drogę. Przeszedł przez obszerną komorę,
niosąc swą krew w kamiennym naczyniu, i doszedł do jej najdalej położonego punktu. Do
samego brzegu rozpadliny.
Nagi, tak jak ongiś w macicy, stanął ponad nią. Nie pozwolił, by jego umysł wrócił teraz
do utraconych spraw z przeszłości. Zamiast tego zwrócił całą jaźń ku jedynemu życzeniu
swego serca, jedynemu darowi, który chciał od niej otrzymać w zamian. Wylał pełen kubek
własnej krwi w ciemną rozpadlinę, by przywołać z ziemi Dane w wigilię przesilenia letniego.
W komorze za jego plecami blask zgasł całkowicie. Czekał w absolutnej ciemności. Było
w nim tak wiele mocy, tak wiele tęsknoty. Tęsknoty wszystkich jego dni zredukowanej do
jednego punktu. Tego punktu. Tej szczeliny. Dun Maura. Maidaladan. Jego najgorętsze
pragnienie. Odyniec. Krew. Pies na śniegu przed grotą. Księżyc w pełni. Wszystkie noce,
wszystkie podróże przez wszystkie noce miłości. I teraz.
234
I teraz nadeszła i było to więcej niż cokolwiek inneg więcej niż wszystko. Była. Była
przed nim w ciemność zawieszona w powietrzu nad rozpadliną.
— Liadonie — wyszeptała. Ochrypła żądza w jej gł( sie sprawiła, że ogarnął go ogień.
Potem, jako ukoronowani i nadanie postaci, gdyż kochała go i miała go kochać, sz< pnęła
raz jeszcze.— Kevinie — powiedziała, a potem: -Och, chodź!
Skoczył.
Była tam. Jej ramiona otoczyły go w mroku, gdy uznał go za swego. Wydawało mu się, że
przez chwilę unosili si w powietrzu. Potem zaczął się długi upadek. Jej nogi owi nęły się
wokół jego nóg. Wyciągnął ręce i odnalazł jej piersi Pieścił jej biodra i uda, poczuł jak
otwiera się niczym kwia pod jego dotykiem. Poczuł szaloną erekcję. Wszedł w nią Spadali.
Nie było światła, nie było ścian. Gdy go całowała jej usta wydawały głośne dźwięki. Kiedy
pchał, słyszał je jęki oraz własny, chrapliwy oddech. Czuł narastającą burzę moc, wiedział, że
to jest przeznaczenie jego dni, słyszał, jal Dana wypowiada jego imię, wszystkie jego imiona
we wszy stkich światach, poczuł, jak eksploduje w jej głębi ognierr swego nasienia.
Rozbłysła jasno własną, przemieniającą ekstazą. Żarzyła się tym, co z nią uczynił. W blasku
jej żądz> dostrzegł ziemię zbliżającą się, by go zagarnąć. Zrozumiał, że dotarł do domu, do
kresu podróży. Kresu tęsknoty. Grunl gnał ku niemu. Ściany mijały go nieprzerwanym
pędem. Żadnego żalu, dużo miłości i mocy, odrobina nadziei, zaspokojone pożądanie i tylko
jeden smutek, który wypełnił końcowe pół sekundy, gdy mknął na ostatnie spotkanie z ziemią
Abba — pomyślał ni w pięć, ni w dziewięć. I uderzył.
W świątyni, Jaelle przebudziła się. Usiadła na łożu, sztywna i wyprostowana. Czekała. W
chwilę później dźwięk rozległ się ponownie. Tym razem nie spała i nie mogło być mowy o
pomyłce. Nie w tej sprawie i nie dziś w nocy. Była najwyższą kapłanką, nosiła biel i była
nietknięta, ponieważ
235
ktoś musiał być zespolony z Matką, żeby usłyszeć krzyk, jeśli się rozlegnie. Dobiegł jej uszu
raz jeszcze. Dźwięk, którego nigdy nie spodziewała się usłyszeć. Krzyk, który, według opinii
żyjących, nie rozbrzmiewał od dłuższego czasu. Och, rytuał wykonywano. Odgrywano go
każdego ranka po Maidaladan od czasu, gdy w Gwen Ystrat wzniesiono pierwszą świątynię.
Lament kapłanek o wschodzie słońca to była jednak inna sprawa. Symbol. Wspomnienie.
Głos w jej umyśle był czymś nieskończenie odmiennym. Nie brzmiała w nim żałoba po
symbolicznej stracie, lecz po Ukochanym Synu. Jaelle podniosła się z łoża. Zdała sobie
sprawę, że drży. Nadal nie mogła w pełni uwierzyć w to, co usłyszała. Dźwięk jednak był
wysoki i nieodparty, przesycony ponadczasowym żalem. Była najwyższą kapłanką i
rozumiała, co się wydarzyło.
We frontowym pokoju jej apartamentu spało trzech mężczyzn. Żaden z nich nawet się nie
poruszył, gdy ich mijała. Nie wyszła na korytarz, lecz zbliżyła się do innych, mniejszych
drzwi, po czym ruszyła pośpiesznie boso, nie zważając na chłód, przez wąskie, mroczne
przejście i otworzyła następne drzwi na jego końcu.
Znalazła się pod kopułą, za ołtarzem i toporem. Tam zatrzymała się. Głos rozbrzmiewał w
niej donośnie, naglący i radosny, nawet w swym żalu. Poprowadził ją za sobą.
Była najwyższą kapłanką. To była noc Maidaladan i — choć to niewiarygodne — ofiara
została złożona. Wsparła obie dłonie na toporze, który mogła unieść jedynie najwyższa
kapłanka. Podźwignęła go z miejsca, zakręciła nim wokół i opuściła z trzaskiem na ołtarz.
Dźwięk rozbrzmiał potężnie pod kopułą. Dopiero gdy ucichł, Jaelle podniosła głos, by
wypowiedzieć słowa, które niosły się echem w jej jaźni.
— Rahod hedai Liadon! — wykrzyknęła. — Liadon umarł raz jeszcze!
Rozpłakała się. Całe jej serce wypełnił żal. Wiedziała, że usłyszała ją każda kapłanka w
Fionavarze. Była najwyższą kapłanką.
236
Budziły się już, wszystkie te, które przebywały w świątyni. Wychodziły z miejsc, gdzie
spały. Widziały ją tam w rozdartej szacie, z krwią na twarzy i uniesionym toporem w rękach.
— Rahod hedai Liadonl — krzyknęła ponownie Jaelle,
czując, jak owe słowa wzbierają w niej, domagając się wy
powiedzenia. Wszystkie Mormae były już przy niej. Zoba
czyła, że zaczynają rozdzierać szaty i rozdrapywać pazno
kciami twarze w oszalałej żałobie. Usłyszała, jak podnoszą
głosy, by powtórzyć jej lament.
Podeszła do niej płacząca akolitka. Przyniosła jej płaszcz i buty. Najwyższa kapłanka
włożyła je pośpiesznie. Ruszyła naprzód, by poprowadzić je wszystkie na wschód — tam,
gdzie się to wydarzyło. W pomieszczeniu byli teraz też mężczyźni — dwaj magowie oraz
królowie. W ich oczach widać było strach. Ustąpili na bok, by ją przepuścić. Była jednak
kobieta, która tego nie uczyniła.
— Jaelle — zapytała Kim. — Kto to jest?
Niemal nie zwolniła kroku. — Nie wiem. Chodź!
Wyszła na zewnątrz. W całym Morvran zapalano światła.
Na długiej ulicy, wylotowej z miasta, widziała biegnące ku niej kapłanki. Sprowadzono jej
konia. Dosiadła go i, nie czekając na nikogo, ruszyła w stronę Dun Maura.
Wszyscy podążyli za nią. W wielu przypadkach po dwie osoby na koniu, gdyż żołnierze
zabrali ze sobą kapłanki, które zerwały się z płaczem z łóżek. Był to dzień letniego
przesilenia i świt miał wstać szybko. Szarzało już, gdy dotarli do groty i ujrzeli psa.
Artur zeskoczył z siodła i zbliżył się do Cavalla. Przez chwilę wpatrywał się w jego oczy,
po czym wyprostował się i zajrzał w głąb jaskini. Jaelle uklękła przy wejściu między
czerwonymi kwiatami, które rozkwitły teraz pośród śniegu. Po jej twarzy spływały łzy.
Słońce wzeszło.
— Kto? — zapytał Loren Srebrny Płaszcz. — Kto to był?
237
Zebrało się tam już wówczas bardzo wielu ludzi. Wszyscy spoglądali na siebie w
pierwszych promieniach poranka.
Kim Ford zamknęła oczy.
Wszędzie wokół kapłanki Dany zaczęły, z początku nierówno, lecz potem harmonijnie,
śpiewać swój lament po zmarłym Liadonie.
— Spójrzcie!— zawołał Shalhassan z Cathalu. — Śnieg
topnieje!
Spojrzeli wszyscy oprócz Kim. Wszyscy to zobaczyli.
Och, mój ukochany — pomyślała Kimberly. Rozległ się szept, przechodzący stopniowo w
ryk. Zachwyt i niedowierzanie. Początki rozpaczliwej nadziei. Kapłanki zawodziły w żalu i
ekstazie. Promienie słońca padały na topniejący śnieg.
— Gdzie jest Kevin? — zapytał ostrym tonem Diar-
muid.
Gdzie, ach, gdzie? O mój kochany.
Część IV
Cader Sedat
Rozdział 12
Jako najstarszy z trzech braci, Paul Schafer miał ogólne pojęcie na temat
postępowania z dziećmi. Ogólne pojęcie nie miało jednak przynieść mu wiele pożytku. Nie w
przypadku tego dziecka. Rankiem Dari spadł na jego głowę, gdyż Vae musiała się uporać z
własnymi problemami: żałobą po utraconym synu i niemal niewykonalnym zadaniem
napisania listu do Północnej Twierdzy.
Obiecał, że dopilnuje, by dotarł on na miejsce, po czym wyszedł z Darim na dwór, by się z
nim pobawić. A właściwie tylko pospacerować w śniegu, gdyż chłopiec — Paul uznał, że
wygląda on teraz na siedem albo osiem lat — nie był w nastroju do zabawy, a poza tym nie
ufał zbytnio nieznajomemu mężczyźnie.
Paul sięgnął pamięcią piętnaście lat wstecz, do wspomnienia o swych braciach. Zaczął
mówić. Nie próbował skłonić Danego, by cokolwiek powiedział lub zrobił, nie proponował,
że go podrzuci w górę albo poniesie. Po prostu mówił i to nie tak, jak się mówi do dziecka.
Opowiedział Danemu o swym świecie i o Lorenie Srebrnym Płaszczu, magu, który
potrafił wędrować między światami. Mówił o wojnie, o tym, dlaczego Shahar, ojciec
Dariego, musiał wyjechać, i o tym, że wiele matek i dzieci
239
musieli opuścić mężczyźni, którzy odeszli na wojnę z powodu Ciemności.
— Ale Finn nie był mężczyzną — odezwał się Dari.
To były jego pierwsze słowa tego ranka.
Szli krętą ścieżką przez las. Z lewej Paul dostrzegał przelotnie jezioro — jak sądził jedyne
w całym Fionavarze, które nie zamarzło. Spojrzał na dziecko, ważąc starannie słowa.
— Niektórzy chłopcy stają się mężczyznami szybciej
od innych — odparł. — Finn taki był.
Dari, w swym niebieskim płaszczyku, szaliku, rękawiczkach z jednym palcem oraz
zimowych bucikach, podniósł ku niemu z powagą wzrok. Jego oczy były intensywnie nie-
bieskie. Po dłuższej chwili najwyraźniej podjął decyzję. — Potrafię zrobić kwiat na śniegu —
powiedział.
Wiem — odparł z uśmiechem Paul. — Patykiem.
Twoja matka powiedziała mi, że wczoraj taki zrobiłeś.
Nie potrzebuję patyka — odrzekł Darien. Odwrócił
się, wskazał ręką w stronę nie tkniętego ludzką stopą śniegu
leżącego przed nimi i wykonał jakiś gest. Na ścieżce poja
wiło się dokładne odbicie ruchu jego dłoni w powietrzu.
Paul dostrzegł, że tworzy się tam zarys kwiatu.
Zobaczył również coś jeszcze.
— To jest... bardzo ładne — powiedział, tak spokoj
nie, jak tylko mógł, podczas gdy w jego głowie rozbrzmiały
dzwony alarmowe. Darien nie odwrócił się. Następnym ru
chem — tym razem nie rysował nic palcem, a po prostu
rozpostarł je wszystkie — pokolorował stworzony przez
siebie kwiat. Tam, gdzie były płatki, miał on barwę niebie-
skozieloną, a w środku czerwoną.
Czerwoną, jak oczy Dariena w chwili, gdy go kreślił.
— To jest bardzo ładne — zdołał powtórzyć Paul. Od
chrząknął. — Czy pójdziemy do domu na obiad?
Odeszli daleko. W drodze powrotnej Dari zmęczył się i poprosił, by go ponieść. Paul
wsadził go sobie na barana i biegł, podskakując, z nim przez część drogi. Dari po raz
pierwszy się roześmiał. Był to miły, dziecinny śmiech.
240
Vae dała mu obiad, po czym chłopiec przespał większą część popołudnia. Wieczorem
również był spokojny. Przy kolacji Vae, nie pytając, rozłożyła trzy nakrycia. Ona również
mówiła bardzo mało. Powieki miała zaczerwienione, lecz Paul nie widział, by płakała. Potem,
gdy słońce już zaszło, zapaliła świece i roznieciła ogień w kominku. Paul położył dziecko
spać i raz jeszcze doprowadził je do śmiechu za pomocą cieni na ścianie, po czym zaciągnął
zasłony wokół łóżka.
Następnie powiedział Vae, co postanowił zrobić. Po chwili zaczęła cicho mówić o Firmie.
Wysłuchał jej bez słowa. Wreszcie coś zrozumiał. Trwało to zbyt długo, gdyż w tej jednej
sprawie wciąż był powolny. Podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Umilkła wtedy i opuściła
głowę, by po prostu się rozpłakać.
Spędził drugą noc w łóżku Finna. Tym razem Dari nie przyszedł do niego. Paul leżał,
czuwając, i wsłuchiwał się w gwizd wiatru w dolinie.
Rankiem, po śniadaniu, zabrał Dariego nad jezioro. Stanęli na brzegu i nauczył chłopca,
jak puszczać kaczki na wodzie. Grał na zwłokę, gdyż podjęta wczorajszej nocy decyzja wciąż
napełniała go niepokojem i niepewnością. Gdy wreszcie zasnął, śnił mu się kwiat Dariena.
Czerwień jego środka przerodziła się we śnie w oko. Paul bał się i nie był w stanie w nie
spojrzeć.
Teraz, nad wodą, tęczówki dziecka były niebieskie. Dari sprawiał wrażenie spokojnie
skupionego na nauce puszczania kaczek. Można by niemal uwierzyć, że jest tylko chłopcem i
nadal nim pozostanie. Niemal by można. Paul pochylił się nisko. — W ten sposób —
powiedział i rzucił kamień, który odbił się od tafli jeziora pięć razy. Wyprostował się, by
patrzeć, jak chłopiec pobiegł po więcej kamieni. Gdy podniósł wzrok, ujrzał srebrnowłosą
postać mijającą konno zakręt traktu wiodącego z Paras Derval.
— Cześć — odezwał się Brendel, gdy się zbliżył. —
241
Cześć, mały — dodał, zsiadając z konia. — Tam jest kamień, tuż obok ciebie. I to chyba
dobry.
Lios alfar stanął naprzeciwko Paula. W jego oczach malowała się powaga i wiedza.
— Kevin ci powiedział? — zapytał Paul.
Brendel skinął głową. — Mówił, że będziesz się gniewał, ale nie tak bardzo.
Paul skrzywił usta. — Zna mnie za dobrze.
Brendel uśmiechnął się, lecz jego zdradzające uczucia oczy były fiołkowe. — Powiedział
też coś jeszcze, a mianowicie, że wygląda na to, iż wchodzi tu w grę wybór pomiędzy
Światłem a Ciemnością i że być może powinien być przy tym obecny lios alfar.
Przez chwilę Paul milczał. — Wiesz, on jest najinteligentniejszy z nas wszystkich —
stwierdził wreszcie. — Nie przyszło mi to do głowy.
Na wschodzie, w Gwen Ystrat, mężowie z Brenninu i Cathalu wkraczali na teren Lasu
Leinan, a biały odyniec budził się z bardzo długiego snu.
Za plecami Brendela Dari próbował, bez większego powodzenia, puścić kaczkę. — Co
zamierzałeś zrobić? — odezwał się cicho lios, spoglądając na chłopca.
—
Zabrać go do Letniego Drzewa — odparł Paul.
Brendel kompletnie znieruchomiał. — Moc przed wy
borem? — zapytał.
Kamień rzucony przez Danego odbił się trzy razy. Chłopiec roześmiał się. — Bardzo
dobrze — powiedział odruchowo Paul. — Nie może wybrać jako dziecko, a obawiam się, że
moc już ma — dodał, zwracając się do Brendela.
Opowiedział liosowi o kwiecie. Dari przebiegł kilka kroków wzdłuż brzegu, szukając
następnego kamienia.
Lios alfar był nieruchomym srebrzystym płomieniem pośród śniegu. Jego twarz była
poważna, wiecznie młoda i piękna. — Czy możemy podjąć takie ryzyko, gdy narażone są
Krosna Świata? — zapytał, kiedy Paul już skończył.
— Z jakiegoś nieznanego powodu Rakoth nie chciał, by
242
on żył — odparł ten. — Jennifer mówi, że Darien jest niepożądany.
Brendel potrząsnął głową. — Co to znaczy? Boję się, Pwyllu, bardzo się boję.
Słyszeli śmiech Dariego poszukującego kamieni do rzucania. — Z pewnością nikt, kto
kiedykolwiek żył, nie mógł pozostawać w podobnej równowadze między Światłem a
Ciemnością — stwierdził Paul.
Potem, gdy Brendel się nie odzywał, dodał, słysząc w swym głosie zwątpienie i nadzieję
zarazem: — Rakotł nie chciał, by on żył.
— Z jakiegoś nieznanego powodu — powtórzył Brendel
Nad jeziorem panowała łagodna pogoda. Powierzchnię
pokrywały zmarszczki, lecz nie prawdziwe fale. Dariemi udało się rzucić kamień tak, by
odbił się pięć razy. Odwróci] się z uśmiechem, żeby zobaczyć, czy Paul na niego patrzy.
Przyglądali mu się obaj.
— Tkaczu, użycz nam światła — powiedział Brendel.
Świetnie, mały — pochwalił go Paul. — Czy po
każemy Brendelowi naszą ścieżkę przez las?
Ścieżkę Finna — poprawił go Dari i ruszył naprzód
jako pierwszy.
Vae obserwowała ich z chaty. Widziała, że Paul ma włosy ciemne, a czupryna lios alfara
lśni srebrem w blasku słońca, lecz Darien — kiedy zagłębiał się między drzewa — błyszczał
złotem.
Paul zawsze planował, że wróci tu sam, by zadać pewne pytanie, wyglądało jednak na to,
że sprawy ułożyły się inaczej.
Gdy doszli do miejsca, gdzie drzewa otaczającego jezioro gaju zaczynały się mieszać z
ciemniejszymi, rosnącymi w lesie, Dari zwolnił niepewnie kroku. Brendel wyciągnął z gracją
ręce i wsadził go sobie lekko na barana. Paul minął ich w milczeniu, tak jak ongiś, niedaleko
stąd, minął w nocy trzech mężczyzn. Trzymał głowę bardzo wy-
243
soko. Czuł już pulsowanie mocy. Po raz drugi wkraczał na teren Lasu Boga.
Był zimowy dzień, lecz w Lesie Mórnira, wśród prastarych drzew, panowała ciemność.
Paul poczuł, że coś w jego wnętrzu wibruje niczym kamerton. Były w nim wspomnienia.
Usłyszał, że za jego plecami Brendel przemawia do dziecka. Wydawali się jednak bardzo
odlegli. Bliskie były teraz obrazy: stary najwyższy król Ailell grający w szachy przy blasku
świec; Kevin śpiewający Pieśń Rachel; ten las nocą; muzyka; Galadan i pies; potem
czerwony księżyc w pełni w noc nowiu, mgła, Bóg i deszcz.
Dotarł do miejsca, w którym drzewa tworzyły podwójny szpaler. To również pamiętał. Na
ścieżce nie było śniegu. Wiedział, że tak blisko Drzewa nie mogło go być. Tym razem nie
słyszał muzyki i mimo gęstych cieni nie była to noc, lecz moc była obecna. Zawsze była tu
obecna, a on stanowił jej część. Za jego plecami, Brendel i chłopiec umilkli teraz. Paul
poprowadził ich w milczeniu wzdłuż łuku utworzonego przez podwójną linię drzew na
polanę Letniego Drzewa. Wyglądało ono tak samo, jak owej nocy, gdy go na nim
przywiązano.
Na ziemi migotały plamki światła. Słońce stało wysoko na niebie i jego promienie padały
na polanę. Przypomniał sobie, jak paliło go rok temu, bezlitosne na czystym, bezchmurnym
niebie.
Odpędził swe wspomnienia.
— Cernanie, pragnę z tobą pomówić — powiedział. Usłyszał, jak wstrząśnięty Brendel
wciągnął powietrze. Nie odwrócił się. Upłynęły długie chwile. Nagle zza zasłony
otaczających polanę drzew wystąpił bóg.
Był bardzo wysoki i opalony na ciemny brąz. Kończyny miał długie. Nie nosił żadnego
ubrania. Jego oczy były brązowe jak u jelenia. Poruszał się lekko — niczym jeleń — a na
głowie miał rogi o siedmiu rosochach, również jak jeleń. Była w nim pewna dzikość oraz
nieskończony majestat, a gdy przemówił, w jego głosie brzmiało coś, co przy-
244
woływało na myśl wszystkie mroczne, nie opanowane puszcze.
— Nikt nie będzie mnie wzywał w ten sposób — oz
najmił. Wydawało się, że światło na polanie przygasło.
— Ja będę — odparł spokojnie Paul. — W tym miejscu.
W tej samej chwili, gdy przemówił, rozległ się stłumiony
głos gromu. Brendel stał tuż za nim. Zdawał sobie sprawę z obecności dziecka, czujnego i nie
okazującego strachu, które okrążało teraz polanę.
Miałeś umrzeć — stwierdził Cernan. Wyglądał su
rowo, wręcz okrutnie. — Pokłoniłem się, by oddać cześć
temu, w jaki sposób konałeś.
Wszystko jedno — odrzekł Paul. Ponownie rozległ
się grom. Powietrze wydawało się w wyczuwalny sposób
naładowane mocą. Rozbrzmiewały w nim trzaski. Słońce
lśniło, lecz w oddali, jakby przez mgiełkę. — Wszystko
jedno — powtórzył. — Żyję i wróciłem w to miejsce.
Ponownie grom, a potem złowieszcza cisza.
Czegóż więc pragniesz? — zapytał Cernan.
Wiesz, kim jest to dziecko? — odrzekł Paul włas
nym głosem.
Wiem, że jest z andainów — odpowiedział Cernan
od Zwierząt. — Oznacza to, że należy do mego syna, Ga-
ladana.
Galadan należy do mnie — rzucił Paul ochrypłym
głosem. — Gdy spotkamy się po raz kolejny — trzeci...
Znowu cisza. Rogaty bóg postąpił krok naprzód. — Mój syn jest bardzo silny —
powiedział. — Silniejszy od nas, gdyż nam nie wolno ingerować — przerwał. Po chwili, z in-
ną nutą w głosie, dodał: — Nie zawsze był taki, jak teraz.
Tak wiele bólu — pomyślał Paul. Nawet w tym. Potem usłyszał pełen goryczy i
nieubłagany głos Brendela. — Zabił Ra-Termaine'a w Andarien. Czy chcesz, byśmy się nad
nim litowali?
— Jest moim synem — odparł Cernan.
Paul poruszył się. Tak wiele ciemności wokół niego,
245
a jemu nie towarzyszyły krucze glosy, które by go prowadziły. — Potrzebujemy cię, leśny
władco — powiedział, wciąż pełen wątpliwości i obaw. — Twojej rady i twojej mocy. W
tym dziecku przebudziła się siła i jest ona czerwona. Istnieje wybór Światła, którego wszyscy
musimy dokonać, lecz obawiam się, że jego wybór jest najpoważniejszy ze wszystkich, a on
jest tylko dzieckiem.
Po chwili przerwy wypowiedział to: — Dzieckiem Ra-kotha, Cernanie.
Zapadła cisza. — Dlaczego? — wyszeptał przerażony bóg. — Dlaczego pozwolono mu
żyć?
Do Paula dotarł poszept rozbrzmiewający wśród drzew. Pamiętał go. — By dokonał
wyboru — odparł. — Najważniejszego wyboru we wszystkich światach. Ale nie gdy jest
dzieckiem. Jego moc objawiła się zbyt wcześnie.
Usłyszał oddech Brendela za swymi plecami.
— Tylko gdy jest dzieckiem, można nad nim zapanować
— odrzekł Cernan.
Paul potrząsnął głową. — Nad nim nie sposób zapanować. Nigdy nie było to możliwe.
Leśny władco, on jest polem bitwy i musi być wystarczająco dorosły, by o tym wiedzieć!
Gdy wypowiedział te słowa, poczuł, że zabrzmiała w nich prawda. Nie uderzył grom, lecz
Paul poczuł w swym wnętrzu dziwne, wyczekujące pulsowanie. — Cernanie, czy
doprowadzisz go do dojrzałości? — zapytał.
Cernan od Zwierząt uniósł potężną głowę. Po raz pierwszy coś w nim przestraszyło Paula.
Bóg otworzył usta, by wyrzec...
Nigdy nie usłyszeli tego, co zamierzał powiedzieć.
Na przeciwległym końcu polany rozbłysło światło, niemal oślepiające w naładowanym
mocą półmroku tego miejsca.
Tkaczu przy Krosnach! — krzyknął Brendel.
Nie przesadzaj — odparł Darien.
Wyszedł zza Letniego Drzewa. Nie był już dzieckiem.
246
Stał nagi jak Cernan, lecz włosy miał jasne, takie jak od urodzenia. Nie był też tak wysoki,
jak bóg. Dorównywał mniej więcej wzrostem Finnowi — zdał sobie z odrętwiającym lękiem
sprawę Paul. Wyglądał też na jego wiek.
— Dari... — zaczął, lecz owo zdrobnienie już do niego
nie pasowało. Nie mogło się odnosić do złotej postaci sto
jącej na polanie. Spróbował raz jeszcze. — Darienie, po to
cię tu przyprowadziłem, ale jak dokonałeś tego sam?
Odpowiedział mu śmiech, który zmienił obawę w przerażenie. — Zapomniałeś o czymś
— odparł Darien. — Wszyscy o tym zapomnieliście. I to przez taką zwykłą rzecz, jak zima.
Jesteśmy w dębowym gaju i nadchodzi wigilia przesilenia letniego! Mogąc czerpać z tak
potężnego źródła, po cóż miałbym potrzebować pomocy rogatego boga, by osiągnąć mą moc?
Nie moc — odparł Paul, tak spokojnie, jak tylko
potrafił. Wpatrywał się w oczy Dariena, które wciąż były
niebieskie. — Dojrzałość. Jesteś już wystarczająco doro
sły, by wiedzieć dlaczego. Musisz dokonać wyboru.
Czy mam udać się do mojego ojca — wykrzyknął
Darien — żeby go zapytać, co powinienem uczynić?
Skinieniem dłoni podpalił otaczające polanę drzewa, które utworzyły krąg ognia,
czerwony jak błysk jego oczu.
Paul zatoczył się do tyłu, czując falę gorąca, tak jak nie czuł zimna. Usłyszał, że Cernan
krzyknął, lecz zanim bóg zdążył coś zrobić, Brendel postąpił krok naprzód.
— Nie — powiedział. — Zgaś ogień i wysłuchaj mnie,
zanim odejdziesz.
W jego głosie brzmiała muzyka, dzwony w wysoko położonym miejscu pełnym światła.
— Tylko ten jeden raz — dodał cicho Brendel. Darien poruszył dłonią.
Ogień zgasł. Drzewa były nietknięte. Iluzja — zrozumiał Paul. To była iluzja. Nadal
jednak czuł na skórze przygasający żar, w miejsce własnej mocy zaś bezradność.
Zwiewny, niemal świetlisty Brendel zwrócił się w stronę dziecka Rakotha. — Słyszałeś,
jak wymieniliśmy imię twe-
247
go ojca— zaczął. — Nie wiesz jednak, jak nazywa się twoja matka. Masz jej włosy i jej
dłonie. Jest jeszcze więcej: oczy twego ojca są czerwone, a matki zielone. Ty masz nie-
bieskie, Darienie. Nie jesteś skazany na żadne przeznaczenie. Nikt, kto się kiedykolwiek
narodził, nie stał przed równie klarownym wyborem między Światłem a Ciemnością.
— To prawda — odezwał się między drzewami głębo
ki głos Cernana.
Paul nie widział oczu Brendela, lecz tęczówki Dariena znowu stały się niebieskie. Był
piękny. Już nie dziecko, lecz nadal młodzieniec z otwartą twarzą bez zarostu i tak bardzo
wielką mocą.
— Jeśli wybór jest klarowny — odparł Darien. — To
czy nie powienienem wysłuchać mojego ojca, tak jak i was?
Choćby po to, by być sprawiedliwym?
Roześmiał się wtedy, ujrzawszy coś w twarzy Brendela.
— Darienie — przemówił cicho Paul. — Kochano cię.
Co powiedział ci Finn na temat wyboru?
To było ryzyko i to kolejne. Nie wiedział, czy Finn mówił cokolwiek na ten temat.
Podjął je i wyglądało na to, że przegrał. — On odszedł
— odparł Darien. Jego twarz przeszył grymas bólu. —
Odszedł! — krzyknął raz jeszcze chłopiec. Skinął dłonią
— taką samą jak dłoń Jennifer — i zniknął.
Zapadła cisza, po czym usłyszeli, jak coś ucieka z polany.
— Dlaczego... — zapytał raz jeszcze Cernan od Zwie
rząt, bóg, który dawno temu wydrwił Maugrima i nazwał
go Sathainem. — ... dlaczego pozwolono mu żyć?
Paul spojrzał na niego, a potem na lios alfara, który nagle wydał mu się wątły. — By
wybrał! — krzyknął z niejaką desperacją. Sięgnął do swego wnętrza, do pulsowania mocy, w
poszukiwaniu potwierdzenia, lecz nie znalazł żadnego.
Paul i Brendel opuścili razem polanę, a potem Las Boga. Droga w to miejsce trwała długo,
lecz powrotna ciągnęła się jeszcze bardziej. Słońce skłaniało się ku zachodowi za
248
ich plecami, gdy dotarli wreszcie do chaty. Rankiem wyruszyło ich trzech, lecz Vae ujrzała z
powrotem jedynie dwóch.
Wpuściła ich do środka. Lios alfar pokłonił się jej, po czym pocałował ją w policzek, co
było nieoczekiwane. Nigdy dotąd nie widziała żadnego z nich. Ongiś zachwyciłoby ją to
niezmiernie. Ongiś. Usiedli zmęczeni na dwóch krzesłach przy kominku. Zrobiła ziołową
herbatę, a oni opowiedzieli jej, co się wydarzyło.
— A więc wszystko na nic — wyrzekła, gdy relacja
dobiegła końca. — Wszystko, co zrobiliśmy, zdało się na
mniej niż nic, jeśli przeszedł na stronę ojca. Sądziłam, że
miłość może zdziałać więcej.
Żaden z nich jej nie odpowiedział, co było wystarczającą odpowiedzią. Paul dorzucił drew
do ognia. Czuł się zraniony wydarzeniami dzisiejszego dnia. — Nie ma już potrzeby, byś tu
zostawała — stwierdził. — Czy mamy cię rankiem odwieźć do miasta?
Skinęła powoli głową. — W domu będzie tak pusto — rzekła drżącym głosem w chwilę
potem, gdy samotność ugodziła ją w bolesny punkt. — Czy Shahar nie mógłby wrócić do
Paras Derval i służyć w stolicy?
— Mógłby — odparł cicho Paul. — Och, Vae, tak mi
przykro. Dopilnuję, by tak się stało.
Płakała potem przez krótką chwilę. Nie chciała tego robić, lecz Finn odszedł
niewiarygodnie daleko, a teraz Dari również, Shahara zaś nie było od tak dawna.
Zatrzymali się w chacie na noc. Przy blasku świec i kominka pomogli jej spakować
nieliczne rzeczy, które zabrała tu ze sobą. Gdy zrobiło się już późno, pozwolili, by ogień
wygasł. Lios spał w łóżku Dariego, a Paul — raz jeszcze — Firma. Mieli odjechać z
pierwszymi promieniami świtu.
Obudzili się jednak wcześniej. To Brendel zerwał się pierwszy. Pozostali dwoje —
pogrążeni w płytkim śnie — usłyszeli, jak wstał. Była jeszcze noc, być może dwie godziny
przed świtem.
249
Co to? — zapytał Paul.
Nie jestem pewien — odparł lios. — Coś.
Ubrali się wszyscy troje i ruszyli w stronę jeziora. Księżyc w pełni wisiał już nisko na
niebie, lecz lśnił bardzo jasno. Wiatr zmienił kierunek na południowy. Dął teraz ku nim
sponad wody. Gwiazdy nad ich głowami oraz na zachodzie przyćmił blask księżyca. Paul
zauważył, że na wschodzie świeciły jaśniej.
Nagle, wciąż spoglądając na wschód, opuścił wzrok. Nie mogąc wydobyć z siebie słów,
dotknął Brendela i Vae, po czym wyciągnął rękę.
Wszędzie wokół wzgórz, wyraźnie widoczny w świetle księżyca, śnieg zaczynał topnieć.
Nie odszedł daleko. Nie był też niewidzialny zbyt długo. Nie była to rzecz, którą
potrafiłby przeciągać. Usłyszał, jak bóg oddalił się w postaci jelenia, a potem pozostali dwaj.
Szli powoli w milczeniu. Poczuł impuls, by za nimi podążyć, został jednak tam, gdzie stał,
między drzewami. Później, gdy wszyscy już zniknęli, podniósł się i również sobie poszedł.
W piersi ciążyło mu coś przypominającego kamień lub
pięść. Bolało go to. Nie był przyzwyczajony do tego ciała,
które dał mu przyśpieszony przez niego wzrost. Nie był też
przyzwyczajony do świadomości, kim jest jego ojciec. Wie
dział, że to pierwsze wkrótce przestanie mu dolegać. Podej
rzewał, że to drugie również. Nie był pewien, co ma sądzić
na ten temat, czy na jakikolwiek inny. Był nagi, lecz nie
czuł zimna. Palił go głęboki gniew na wszystkich. Zaczynał
się domyślać, jak jest silny.
/
Znał pewne miejsce — odnalazł je Finn — leżące na północ od chaty, wysoko na zboczu
najwyższego ze wzgórz. Mówił, że latem łatwo by się było tam wspiąć. Darien nigdy nie
widział lata. Gdy Finn go tam zaprowadził, zaspy sięgały Dariemu do piersi i brat musiał go
nieść przez większą część drogi.
Nie był już Darim. Owo imię było kolejną rzeczą, którą
250
utracił, kolejnym zagubionym fragmentem. Stanął przeć wejściem do małej jaskini na stoku
wzgórza. Dała mu on; schronienie przed wiatrem, choć go nie potrzebował. Możni było
stamtąd dojrzeć wieże pałacu w Paras Derval, ale nit samo miasto.
Można też było spojrzeć w dół, gdy zrobiło się już ciemno, na światła w chacie nad
jeziorem. Jego wzrok był bardzc dobry. Dostrzegał postacie poruszające się za zaciągniętym
zasłonami. Obserwował je. Po chwili zaczęło mu jednak dokuczać zimno. Wszystko to
wydarzyło się bardzo szybko. Nie potrafił w pełni dopasować się do tego ciała ani dać sobie
rady z dojrzalszym umysłem, jaki teraz miał. W połowie nadal czuł się Darim, z jego
niebieskim płaszczykiem zimowym i rękawiczkami z jednym palcem. Wciąż chciał, żeby
ktoś go zaniósł do łóżka.
Trudno mu było nie wybuchnąć płaczem, gdy patrzył na światła, a jeszcze trudniej, gdy
zgasły. Został wtedy sam na sam z blaskiem księżyca, śniegiem oraz głosami, które ponownie
rozległy się w wietrze. Nie rozpłakał się jednak. Zamiast tego ponownie przywołał gniew.
Dlaczego pozwolono mu żyć? — zapytał Cernan. Nikt z nich go nie chciał, nawet Finn, który
odszedł.
Było zimno i czuł się głodny. Na tę myśl rozbłysnął czerwienią swych oczu i zmienił się
w sowę. Latał przez całą godzinę. Pochwycił niedaleko lasu trzy nocne gryzonie. Poleciał z
powrotem do jaskini. Jako ptak marznął mniej. Zasnął w tej postaci.
Obudził się, kiedy wiatr zmienił kierunek, gdy bowiem zaczął on dąć z południa, głosy
ucichły. Przedtem były wyraźne i kuszące, lecz teraz zamilkły.
Podczas snu znowu stał się Darienem. Wyszedł z jaskini i popatrzył wokół na topniejący
śnieg. Później, w świetle poranka, przyglądał się, jak jego matka odjeżdża w towarzystwie
liosa i mężczyzny.
Spróbował ponownie zmienić się w ptaka, lecz nie potrafił. Nie był wystarczająco silny,
by dokonać tego po tak
251
krótkim czasie. Zszedł w dół zbocza do chaty. Wszedł do środka. Vae zostawiła odzież Finna
oraz jego własną. Popatrzył na małe rzeczy, które nosił uprzednio, po czym założył niektóre z
ubrań Finna i oddalił się.
ROZDZIAŁ 13
I tak, w samym środku nocnego bankietu, Kevin wyszedł. Lianę widziała go na ulicy
i mówi... — Dave usiłował zapanować nad sobą — ... mówi, że był bardzo pewny, że
wyglądał... wyglądał...
Paul odwrócił się do wszystkich plecami i podszedł do okna. Znajdowali się w świątyni w
Paras Derval, w pokojach Jennifer. Przyszedł opowiedzieć jej o Darienie. Wysłuchała go,
oddalona i królewska, praktycznie nieporuszona. Niemal doprowadziło go to do gniewu.
Potem jednak usłyszeli odgłosy na zewnątrz i ludzi pod drzwiami. Dave Martyniuk wraz z
samą Jaelle weszli do komnaty i opowiedzieli im, co się wydarzyło, by położyć kres zimie.
Zapadał zmierzch. Na zewnątrz śnieg prawie już znik
nął. Nie nastały żadne powodzie. Poziom rzek i jezior nie
podniósł się w niebezpiecznym stopniu. Jeśli Bogini w ogó
le mogła tego dokonać, potrafiła to zrobić bez szkody.
A stało się to dla niej możliwe dzięki ofierze. Ofierze Lia-
dona, ukochanego syna, którym był... którym był-oczywi-
ście Kevin.
/
Ścisnęło go potężnie w gardle. Poczuł szczypanie
w oczach. Nie chciał oglądać się na pozostałych. Do siebie
i do półmroku powiedział:
\
Najdroższa czy pamiętasz me imię? Zgubiłem się popołudniem. W lecie
zmienionym w zimę,
252
Ściętym szronem.
A kiedy czerwiec staje się grudniem,
Serce za to płaci zgonem.
Słowa Kevina sprzed roku. Pieśń Rachel, jak to nazwał. Ale teraz — teraz wszystko się
zmieniło i przenośnia stała się boleśnie prawdziwa. Tak całkowicie, że nie był nawet w stanie
pojąć, jak podobna rzecz mogła się wydarzyć.
Działo się bardzo dużo i to o wiele za prędko. Paul nie był pewien, czy potrafi to
wytrzymać. Nie był w najmniejszym stopniu pewien. Jego serce nie mogło poruszać się tak
szybko. Nadejdzie dzień jutrzejszy, kiedy zapłaczesz nade mną — śpiewał Kevin rok temu.
Śpiewał o Rachel, której Paul jeszcze wówczas nie opłakał. O Rachel, nie o sobie.
Wszystko jedno.
Za jego plecami zrobiło się bardzo cicho. Zastanowił się, czy wszyscy wyszli. Nagle
jednak usłyszał głos Jaelle. Zimna, zimna kapłanka. Teraz jednak najwyraźniej taką nie była.
— Nie mógłby tego uczynić, gdyby nie okazał się godny, gdyby nie podróżował ku Bogini
przez całe życie — powiedziała. — Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże, ale przedkładam ci
to jako prawdę.
Otarł oczy i odwrócił się. Wystarczająco szybko, by zobaczyć Jennifer, która zrobiła
wszystko, by zachować spokój dla wysłuchania relacji o Darienie, i trwała w pełnym napięcia
milczeniu, gdy mówił Dave, a teraz, po słowach Jaelle; podniosła się z pobielałą z żalu
twarzą, otwartymi ustami i oczyma lśniącymi nagim bólem. Paul zdał sobie sprawę, że
Jennifer nie stara się ukryć swego cierpienia. Gorzko pożałował swego chwilowego gniewu.
Postąpił krok w jej stronę, lecz w tej samej chwili wydała z siebie zdławiony dźwięk i
uciekła.
Dave zerwał się, by podążyć za nią. Na jego kwadratowym obliczu pojawił się wyraz
zakłopotania i smutku. Ktoś w korytarzu poruszył się, by przeciąć mu drogę.
253
Pozwól jej odejść — powiedziała Leila. — To by
ło konieczne.
Och, zamknij się! — wściekł się Paul. Wezbrało
w nim gwałtowne pragnienie uderzenia tego wiecznie obe
cnego i wiecznie spokojnego dziecka.
Leilo — odezwała się zmęczonym głosem Jaelle.
— Zamknij drzwi i wyjdź.
Dziewczynka wykonała polecenie.
Paul opadł na krzesło. Choć raz nie dbał o to, że okaże słabość przed Jaelle. Cóż za
znaczenie miały teraz podobne rzeczy? Nie zestarzeją się, tak jak my, którzy pozostaliśmy...
Gdzie jest Loren? — zapytał nagle.
W mieście — odpowiedział Dave. — Tak samo
jak Teyrnon. Jutro w pałacu odbędzie się spotkanie. Wygląda
na to... wygląda na to, że Kim i pozostali dowiedzieli się,
co powoduje zimę.
I co to było? — zapytał zmęczonym głosem Paul.
Metran — odparła Jaelle. — Z Cader Sedat. Loren
chce wyprawić się przeciwko niemu na wyspę, gdzie zginął
Amairgen.
Westchnął. Działo się bardzo dużo. Jego serce nie zdoła
dotrzymać temu kroku. Gdy słońce zachodzi oraz rannym
świtem...
^
— Czy Kim jest w pałacu? Czy wszystko z nią w po
rządku?
-
/
Nagle wydało mu się dziwne, że nie przyszła tu do Jen-
nifer.
\
Wyczytał to w ich twarzach, zanim którekolwiek z nich się odezwało.
Nie! — zawołał. — Nie ona też!
Nie, nie, nie — uspokoił go pośpiesznie Dave. —
Nie, wszystko z nią w porządku. Po prostu... jej tu nie ma.
Zwrócił się bezradnie w stronę Jaelle. Najwyższa kapłanka wyjaśniła cicho, co Kimberly po-
wiedziała o gigantach, a potem przekazała mu, co jasnowi-
254
dząca postanowiła zrobić. Musiał podziwiać opanowanie w głosie Jaelle, jego chłodną
klarowność. Kiedy skończyła, nie odezwał się. Nie przyszło mu do głowy nic, co mógłby
powiedzieć. Jego umysł najwyraźniej nie funkcjonował zbyt sprawnie.
Dave odchrząknął. — Powinniśmy już iść — powiedział. Paul po raz pierwszy zauważył
bandaż na jego głowie. Wiedział, że powinien o to zapytać, lecz był taki zmęczony.
— No to idźcie — wyszeptał. Nie był całkiem pewien,
czy zdoła wstać z krzesła, nawet gdyby zechciał. — Dołą
czę do was później.
Dave odwrócił się, by odejść, lecz zatrzymał się w drzwiach. — Chciałbym... — zaczął.
Przełknął ślinę.
— Jest mnóstwo rzeczy, których bym chciał.
Wyszedł. Jaelle została.
Paul nie chciał przebywać z nią sam na sam. To nie był odpowiedni czas, by się na to
narażać. Będzie jednak musiał sobie pójść.
— Pytałeś mnie kiedyś, czy możemy się podzielić swy
mi brzemionami, a ja odpowiedziałam nie — odezwała się.
Podniósł wzrok. — Jestem teraz mądrzejsza — ciągnęła
bez uśmiechu — a- brzemiona stały się cięższe. Rok temu
nauczyłam się czegoś od ciebie, a dwie noce temu od Kevina.
Czy jest za późno, bym mogła powiedzieć, że się myliłam?
Nie był na to przygotowany. Nie był przygotowany na nic z tego, co najwyraźniej się
działo. Składał się w połowie z goryczy, a w połowie z żalu. Jak my, którzy pozostaliśmy.^.
— Bardzo się cieszę, że do czegoś ci się przydaliśmy
— odparł. — Musisz poczekać, aż będę miał lepszy dzień.
Zobaczył, że odrzuciła głowę do tyłu. Podniósł się z wy
siłkiem i wyszedł z komnaty, by nie zobaczyła, że płacze.
Pod kopułą, gdzie przechodził, kapłanki wznosiły lament. Niemal tego nie słyszał. W jego
umyśle brzmiał śpiew Kevina Laine'a sprzed roku, dający wyraz jego własnemu lamentowi:
255
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
Och, najdroższa, pamiętaj, pamiętaj mnie.
Wyszedł na zewnątrz, w blednące światło. Jego oczy przesłoniła mgła i nie widział, że
wzdłuż całego stoku, na którym wznosiła się świątynia, na nowo zazieleniła się trawa i
rozkwitły kwiaty.
Jej sny były niezliczone i we wszystkich pojawiał się Kevin. Jasnowłosy i dowcipny, bez
wysiłku błyszczący inteligencją, lecz nie roześmiany. Nie w tej chwili. Kim widziała jego
twarz taką, jak musiała wyglądać, gdy podążał za psem do Dun Maura.
Miała wrażenie, że serce jej pęka na myśl, iż nie pamięta ostatnich słów, jakie do niej
wyrzekł. Podczas szybkiej podróży do Gwen Ystrat podjechał do niej, by oznajmić, co zrobił
Paul, a także powiadoniić ją, że postanowił poinformować Brendela o Darienie/Wysłuchała
go i wyraziła aprobatę. Uśmiechnęła się przelotnie, usłyszawszy, jak z ironią przewidział
prawdopodobną reakcję Paula.
Pochłaniały ją jednak własne problemy. Przygotowywała się już w myślach do mrocznej
podróży czekającej ją w Mor-vran. Później zdała sobie sprawę, że musiał to wyczuć, gdyż po
chwili dotknął lekko jej ramienia, powiedział coś łagodnym tonem i cofnął się do ludzi
Diarmuida.
Nie było to pewnie nic ważnego — żarcik, łagodny docinek — lecz Kevin odszedł, a ona
nie dosłyszała ostatnich słów, jakie do niej wypowiedział.
Na wpół przebudziła się z dręczących snów. Była w Królewskim Domu w Morvran. W
żaden sposób nie potrafiłaby spędzić następnej nocy w sanktuarium. Jaelle wyjechała, a armie
wróciły do Paras Derval. Świątynia znowu należała do Audiart, a triumf w oczach tej kobiety
to było więcej niż Kim mogła znieść.
Coś oczywiście osiągnęli. Śnieg topniał wszędzie. Rankiem zniknie całkowicie i ona
również będzie mogła wyru-
256
szyć w drogę, choć nie do Paras Derval. Było to zwycięstwo, demonstracja mocy Dany, która
udaremniła plany Ciemności. Za ową moc musieli jednak zapłacić. Okupiono ją krwią, a
także czymś więcej. Wszędzie rosły czerwone kwiaty. Kwiaty Kevina, który odszedł.
Jej okno było otwarte. Wpadał przez nie świeży i łagodny nocny wietrzyk, w którym
wyczuwało się obietnicę wiosny. Wiosny, jakiej nigdy dotąd nie było. Wiosny, która
rozkwitła niemal przez jedną noc. Nie był to jednak dar. Kupiono i opłacono każdy kwiat,
każde źdźbło trawy.
W sąsiednim pokoju słyszała oddech Gereinta. Był spokojny i miarowy, a nie nierówny,
jak uprzednio. Rankiem szaman wróci do siebie. To znaczyło, że Ivor również odjedzie. Aven
nie mógł raczej sobie pozwolić na zwlekanie, gdyż wraz z końcem zimy ciągnąca się na
północy Równina ponownie stała się dostępna.
Czy wszystko, co robiła Bogini, było obosieczne? Kim znała odpowiedź na to pytanie.
Wiedziała również, że tym razem zadawanie go było niesprawiedliwe, gdyż rozpaczliwie
potrzebowali tej wiosny. Nie dbała jednak o sprawiedliwość. Było na to za wcześnie.
Odwróciła się w łożu na drugi bok i zasnęła. Znowu śniła, lecz tym razem już nie o Kevinie,
choć i tam towarzyszyły jej jego kwiaty.
Była jasnowidzącą Brenninu, tą, która śni sen. Po raz drugi w ciągu trzech nocy ujrzała
wizję nakazującą jej odejść od wszystkich, których znała. Nawiedziła ją ona dwie noce temu,
w łożu Lorena, po akcie miłości, który oboje mieli wspominać z wdzięcznością. Była
wewnątrz tego snu, gdy obudził ich głos Jaelle opłakującej śmierć Liadona.
Teraz wizja powróciła, wędrując — jak zawsze podobne obrazy — wzdłuż pętli
czasowych Gobelinu. Był w niej dym z płonących ognisk oraz na wpół widzialne postacie
kryjące się za nimi, a także jaskinie, lecz nie takie, jak w Dun Maura: te były głębokie i
szerokie oraz leżały wysoko w górach. Potem obraz zamazał się, czas prześliznął przez jej
wizję. Ujrzała siebie — to było później — i jej twarz oraz
257
I
ramiona pokrywały świeże rany. Nie było jednak krwi. Z jakiegoś powodu nie było krwi.
Ogień. Wszędzie wokół śpiew. A potem Baelrath rozjarzył się i — tak samo jak we śnie o
Stonehenge — omal jej nie zdruzgotała świadomość bólu, który miał przynieść. Tym razem
był on nawet gorszy. Coś monstrualnego i niewybaczalnego. Tak potężny był rozbłysk i tak
niezmierne miał mieć konsekwencje, że nawet po wszystkim, co się wydarzyło, jej umysł
wykrzyczał we śnie dręczące pytanie, które — jak się jej zdawało — pozostawiła już za sobą:
Kimże jestem, bym miała uczynić podobną rzecz?
Nie było żadnej odpowiedzi. Jedynie światło słońca wpadające przez okno oraz
niezliczone ptaki śpiewające w promieniach wiosny.
Wstała z łoża, choć nie natychmiast. Ból w jej sercu wzmógł się na widok kwitnącego
poranka i musiała zaczekać, aż zelżeje. Wyszła na zewnątrz. Jej towarzysz czekał już z
dwoma końmi, osiodłanymi i gotowymi do drogi. Z początku miała zamiar pojechać sama,
lecz magowie i Jaelle — którzy choć raz zgodzili się ze sobą — wspólnie w Ai-leronem
zabronili jej tego. Chcieli, by wyruszyła z całą drużyną wojowników, lecz na to z kolei ona
nie wyraziła zgody. Oznajmiła, że to, co chce uczynić, jest spłatą długu i nie ma właściwie
nic wspólnego z wojną. Nie powiedziała im o tej drugiej rzeczy.
Zgodziła się na jednego towarzysza, po części dlatego, że nie była pewna czy znajdzie
drogę. Musieli się tym zadowolić. — Już na początku ci mówiłam — przypomniała
Aileronowi — że wykonywanie rozkazów nie jest moją silną stroną.
Nikt się nie roześmiał ani nawet nie uśmiechnął. Nie było to zaskoczeniem. Ona również
się nie uśmiechała. Ke-vin nie żył i wszystkie drogi rozbiegały się w najróżniejszych
kierunkach. Jeden Tkacz wiedział, czy jeszcze kiedyś się spotkają.
A teraz czekało ją kolejne rozstanie. Strażnik Ivora po-
258
prowadził ślepego szamana, Gereinta, ku miejscu, gdzie czekał na niego aven w towarzystwie
żony i córki. Kim zauważyła, że Lianę wciąż ma czerwone oczy. Tak wiele mniejszych
smutków kryło się w poważnych problemach.
Gereint, na swój niesamowity sposób, zatrzymał się tuż przed nią. Zaakceptowała
dotknięcie jego niewidomego umysłu. Dostrzegła, że szaman jest słaby, ale jeszcze nie
nadszedł jego koniec.
— Jeszcze nie — powiedział na głos. — Wrócę do
siebie, gdy zjem udziec eltora na trawie pod gwiazdami.
Pod wpływem impulsu postąpiła krok naprzód i pocałowała go w policzek. — Chlałabym
być tam z tobą — powiedziała.
Jego koścista dłoń uścisnęła jej ramię. — Też bym tego chciał, śniąca. Cieszę się, że przed
śmiercią stanąłem u twego boku.
— To może się jeszcze powtórzyć — stwierdziła.
Na to nie udzielił odpowiedzi. Ścisnął tylko mocniej jej
ramię. Podszedł bliżej i wyszeptał, tak by tylko ona mogła usłyszeć: — Widziałem ostatniej
nocy diadem Lisen, ale nie dostrzegłem, kto go założył.
To ostatnie zdanie brzmiało niemal jak przeprosiny.
Wciągnęła powietrze. — Ta wizja należała do Ysanne, a więc teraz do mnie. Wracaj w
spokoju na swą Równinę, Gereincie. Tam czeka na ciebie pod dostatkiem zadań. Nie możesz
być wszystkim dla każdego z nas.
Ty również nie — odparł. — Będą ci towarzyszyć
moje myśli.
Nie — odparła, ze względu na to, kim był. — Nie
chciałbyś dzielić ze mną tego, co chyba będę musiała zrobić.
Skieruj je na zachód, Gereincie. Losy wojny rozstrzygną teraz
Loren i Matt, jak sądzę. W miejscu, gdzie zginął Amairgen.
Pozwoliła, by sięgnął do jej wnętrza i ujrzał bliźniacze cienie dręczącego ją snu. — Och,
dziecko — wyszeptał. Ujął jej dłonie, uniósł je do warg i ucałował obie. Gdy odchodził,
wyglądał jakby ciążyło mu coś więcej niż lata.
259
Kim odwróciła się ku miejscu, gdzie czekał cierpliwie jej towarzysz. Trawa była zielona.
Wszędzie śpiewały ptaki. Słońce wzniosło się już wysoko nad pasmo Carnevon. Podniosła
wzrok, osłaniając oczy przed światłem.
Czy jesteśmy gotowi? — zapytała.
Tak — odparł Brock z Banir Tal.
Dosiadła konia i ruszyła u boku krasnoluda w długą drogę do Khath Meigol.
***
Podróżował ku Bogini przez całe życie — powiedziała o Kevinie Jaelle. Jennifer, jako
jedyna w komnacie, zrozumiała to w pełni. Nawet najwyższa kapłanka nie mogła wiedzieć,
jak głęboka jest to prawda. Usłyszawszy jej słowa, Jennifer poczuła się nagle tak, jakby
wszystkie nerwy w jej ciele wyrwano z osłonek i obnażono.
Przez wszystkie noce — zrozumiała teraz ze straszliwą jasnością. Przez wszystkie noce,
podczas których leżała obok niego, gdy łuk aktu miłosnego dobiegł końca, i obserwowała, jak
Kevin usiłuje powrócić z tak daleka. Tej rzeczy — nad którą jako jedyną nie umiał
zapanować — nie rozumiała i bała się jej. Jego droga ku namiętności była wiodącą w dół
spiralą, której jej dusza nie potrafiła prześledzić. Przez tyle nocy leżała, nie mogąc zmrużyć
oka, i przyglądała się uproszczonemu pięknu jego twarzy, gdy spał.
Teraz wreszcie zrozumiała.
Nadeszła więc dla niej ostatnia bezsenna noc ukształtowana przez Kevina Laine'a. Nie
spała, gdy na zewnątrz murów świątyni rozległ się śpiew ptaków. Rozsunęła zasłony, by
patrzeć na nadejście poranka. Wiatr niósł świeże zapachy wiosny. Na wszystkich drzewach
rozwinęły się pączki. Kolory, wielka paleta kolorów, powróciły do świata, wypierając czerń
gałęzi i biel śniegu zimy. Ponownie pojawiła się zieleń, tak jaskrawa i żywa, że wreszcie stała
się mocniejsza niż zielone nieświatło Starkadh. Gdy jej oczy ujrzały rozkwitającą na dworze
wiosnę, serce Jennifer, które
260
było sercem Guinevere, również zaczęło wyglądać na zewnątrz. Nie była to też ostatnia
część spuścizny Kevina.
Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła je i ujrzała Matta Sórena z laską w jednej
dłoni, a kwiatami w drugiej.
— Jest wiosna — oznajmił. — A to są pierwsze kwiaty. Loren udał się do pałacu na
spotkanie z całą masą ludzi. Pomyślałem sobie, że mogłabyś pójść ze mną na grób Aideen.
Gdy szli przez niżej położoną część miasta, a potem ścieżką prowadzącą na zachód,
wspominała historię, którą słyszała od niego tak dawno temu. A właściwie nie tak dawno, jak
się zdawało. Opowieść o Nilsomie, magu, który uległ złu, oraz o Aideen, jego źródle, która
go kochała: jedynej kobiecie od czasów Lisen będącej źródłem dla czarodzieja. To Aideen
uratowała Brennin i Letnie Drzewo przed Nilso-mem i obłąkanym najwyższym królem,
Vailerthem. Na koniec nie chciała już być źródłem dla swego maga. Odmówiła mu mocy, a
potem zadała sobie śmierć.
Matt opowiadał jej tę historię w wielkiej sali pałacowej w Paras Derval. Zanim wybrała
się na przejażdżkę i spotkała lios alfarów. Zanim Galadan znalazł z kolei ją i oddał łabędzicy.
Szli teraz na zachód, przez tę będącą cudem wiosnę. Gdzie tylko Jennifer spojrzała, na
ziemię wracało życie. Słyszała świerszcze i brzęczenie pszczół. Widziała, jak ptak o
szkarłatnych skrzydłach zerwał się do lotu z jabłoni, a potem brązowy królik czmychnął z
kępy krzaków. Patrzyła, jak Matt wchłania to wszystko w siebie swym jednym okiem, jak
gdyby zaspokajał dręczące go od dawna pragnienie. Wędrowali w milczeniu pośród
dźwięków nadziei, aż krasnolud zatrzymał się wreszcie na skraju lasu.
Powiedział jej wówczas, że rada magów rokrocznie przeklinała Nilsoma w dniu
przesilenia zimowego, gdy odbywało się jej spotkanie. Tak samo co roku przeklinali Aideen,
która
261
zdradzając swego maga, złamała najświętsze z praw ich zakonu — mimo że zrobiła to, by
ocalić przed zniszczeniem Brennin oraz Drzewo rosnące w środku tego lasu.
Mart wyznał też, że każdej wiosny on i Loren przynoszą pierwsze kwiaty na ten grób.
Był niemal niedostrzegalny. Trzeba było wiedzieć, gdzie jest. Kopczyk ziemi, żadnego
kamienia i cień drzew rosnących na skraju Lasu Mórnira. Smutek i spokój zarazem ogarnęły
Jennifer, gdy zobaczyła, jak Matt uklęknął i położył swe kwiaty na mogile.
Smutek i spokój, a potem zauważyła, że krasnolud płacze. Ona również wreszcie się
rozpłakała, z całego serca, które otworzyła wiosna. Płakała nad Aideen i nad promiennym
Kevinem, który odszedł; łkała nad Darienee'em i nad wyborem, którego musiał dokonać; nad
Laeshą i Drancem, których zabito podczas jej porwania, a także nad wszystkimi żyjącymi,
którzy stali w obliczu grozy Ciemności, w obliczu wojny i nienawiści Maugrima, albowiem
narodzili się w czasie jego powrotu.
I wreszcie, wreszcie, przy grobie Aideen, wiosną Kevina, zapłakała nad sobą i nad
Arturem.
Trwało to długi czas. Matt nie wstawał ani nie podnosił wzroku, dopóki wreszcie nie
przestała.
To miejsce przynosi ulgę sercu — powiedział.
Ulgę? — zapytała. Cichy, zmęczony śmiech. — Gdy
przelaliśmy we dwoje tyle łez?
To czasem jedyny sposób — odparł. — Czy jed
nak jej nie czujesz?
Po chwili uśmiechnęła się, czego nie robiła od bardzo dawna. Matt podniósł się z klęczek.
Popatrzył na nią i zapytał: — Czy opuścisz teraz świątynię?
Nie odpowiedziała. Uśmiech zniknął powoli z jej twarzy.
— Czy po to mnie tu przyprowadziłeś? — zapytała.
Jego ciemne oko ani na moment nie opuściło jej twarzy,
lecz w głosie krasnoluda brzmiała teraz pewna nieśmiałość.
— Wiem tylko niewiele rzeczy — stwierdził Matt Sóren.
262
— Lecz co do nich mam pewność. Wiem, że widziałetr
gwiazdy lśniące w głębi oczu Wojownika. Wiem, że ciąż)
na nim klątwa i nie jest mu dane umrzeć. Wiem, co zrobione
z tobą, ponieważ mi to opowiedziałaś. Wiem też, albowien
widzę to teraz, że sama sobie nie pozwalasz żyć. Jennifer
z dwóch losów ten wydaje mi się gorszy.
Spojrzała na niego z powagą. Wiatr potargał jej złot< włosy. Uniosła dłoń, by odsłonić
twarz. — Czy wiesz — zapytała, tak cicho, że musiał wytężać słuch, by ją usłyszeć
— ile doświadczyłam żalu, gdy byłam Guinevere?
— Sądzę, że tak. Żal istnieje zawsze. To radość jes
najrzadziej spotykaną z rzeczy — odrzekł były król kras-
noludów.
Na to nie udzieliła odpowiedzi. To Królowa Smutków stała wraz z nim pod Lasem Boga i
bez względu na całe szczere przekonanie brzmiące w jego słowach, Mart przeżyj chwilę
zwątpienia. Niemal do siebie, by odzyskać pewność, wyszeptał: — W śmierci za życia nie
może być nadziei na nic.
Usłyszała to. Jej spojrzenie skupiło się na nim. — Och, Matt — powiedziała. — Och,
Matt, na co miałabym mieć nadzieję? Klątwa skazała go na ten los. Jestem wykonawczynią
woli Tkacza. Na co miałabym mieć nadzieję?
Jej głos wbił się w jego serce niczym nóż. Krasnolud wyprostował się i bez wahania
wypowiedział dręczącą go myśl. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości.
— Nigdy w to nie wierz! — krzyknął. — Nie jeste
śmy niewolnikami Krosien. Nie jesteś też tylko Guinevere.
Jesteś teraz również Jennifer. Masz swoją własną historię,
wszystko, co dotąd przeżyłaś. Przyniosłaś tu ze sobą Kevina,
a także Rakotha, ze spotkania z którym ledwie uszłaś z ży
ciem. Jesteś tutaj i jesteś cała, a każda rzecz, którą wycier
piałaś, czyniła cię silniejszą. Tym razem nie musi być tak
jak przedtem!
Usłyszała go. Skinęła powoli głową. Odwróciła się i ruszyli razem z powrotem do Paras
Derval, mijając hojne dary
263
owego poranka. Nie mylił się, gdyż krasnoludowie znali się na podobnych sprawach.
Niemniej jednak.
Niemniej jednak podczas wędrówki jej umysł wciąż wracał do innego poranka,
innej wiosny. Niemal tak promiennego jak ten, choć nie tak długo wyczekiwanego.
Zewsząd otaczały ją kwitnące wiśnie, gdy stała u boku
!
Artura, by zobaczyć, jak Lancelot po raz pierwszy wjeżdża do Cameloru.
Ukryty wśród drzew na zboczu, na północ od nich, ktoś obserwował ich powrót,
podobnie jak przedtem przyglądał się, gdy szli do grobu. Czuł się samotny i miał
ochotę zejść do nich, lecz nie wiedział, kim są, a od czasu gdy usłyszał słowa Cernana,
odczuwał do wszystkich głęboką nieufność. Nie ruszył się z miejsca.
Darien pomyślał jednak, że kobieta jest bardzo piękna.
— On nadal tam jest — stwierdził Loren. — I nadal
ma Kocioł. Może upłynąć trochę czasu, nim wykorzysta go
w inny sposób, ale jeśli damy mu ten czas, uczyni to.
Aileronie, o ile mi tego nie zabronisz, rankiem wyruszę do
Taerlindel, by wsiąść tam na statek.
Przez salę narad przemknął wyrażający napięcie dźwięk. Paul ujrzał, że czoło
najwyższego króla zasępiło się w wyrazie troski. Aileron potrząsnął powoli głową. —
Lorenie — rzekł. — Wszystko, co mówisz, jest prawdą, i jedni bogowie wiedzą, jak
bardzo pragnę śmierci Metrana. Jakże jednak mogę cię wysłać na Cader Sedat, jeśli
nawet nie wiemy, jak tam trafić?
— Pozwól mi wypłynąć — odparł mag lodowatym to
nem. — Znajdę drogę.
— Lorenie, nie wiadomo nam nawet czy Amairgenowi
się to udało. Wiemy tylko, że zginął!
— Nie miał źródła — odrzekł Loren. — Lisen została
na lądzie. Dysponował swą wiedzą, lecz nie mocą. Ja daleko
ustępuję mu mądrością, ale Matt będzie ze mną.
264
— Srebrny Płaszczu, na statku Amairgena byli inni ma
gowie. Trzech magów wraz ze źródłami. Żaden z nich nie
wrócił
Paul ujrzał, że to była Jaelle. Dziś rano błyszczała, chłodniejsza i bardziej groźna niż
kiedykolwiek dotąd. Jeśli owego dnia ktoś prawdziwie dominował, to tylko ona, gdyż Dana
podjęła działanie i zima się skończyła. Najwyższa kapłanka nie miała zamiaru pozwolić im o
tym zapomnieć. Mimo to Paul żałował słów, jakie wyrzekł do niej na pożegnanie wczoraj
wieczorem. Nie było prawdopodobne, by miała jeszcze kiedyś powtórzyć podobny gest.
To prawda — mówił Aileron. — Lorenie, jak mo
gę ci na to pozwolić? W jakiej sytuacji się znajdziemy, jeśli
zginiesz? Lisen ujrzała ze swej wieży statek śmierci. Jakiego
marynarza mógłbym poprosić, by wyruszył na następnym?
Tego — wszyscy odwrócili się zdumieni w stronę
drzwi. Coli postąpił dwa kroki naprzód z miejsca, gdzie
pełnił straż obok Shaina. — Najwyższy król z pewnością
wie, że jestem z Taerlindel — powiedział wyraźnie. —
Zanim książę Diarmuid zabrał mnie stamtąd, bym służył
w jego drużynie, całe swe życie spędzałem na morzu. Jeśli
Loren potrzebuje marynarza, jestem do jego usług, a ojciec
mojej matki ma statek, który zbudowałem razem z nim.
Zabierze on nas tam wraz z pięćdziesięcioma ludźmi.
Zapadła cisza. Wpadł w nią niczym kamień w sadzawkę głos Artura Pendragona.
— Czy twój statek ma nazwę? — zapytał.
Coli zaczerwienił się nagle, jak gdyby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, gdzie się
znajduje. — Nie taką, która by coś znaczyła— wyjąkał. — Nie znam języka, z którego się
wywodzi, ale ojciec mojej matki twierdził, że w jego rodzinie od dawien dawna nadawano
statkom to imię. Nazwaliśmy go „Prydwen", panie.
Twarz Artura znieruchomiała całkowicie. Wojownik skinął powoli głową, po czym
przeniósł wzrok z Colla na Aile-rona. — Mości najwyższy królu — powiedział. — Za-
265
chowywałem milczenie, gdyż nie chciałem się wtrącać pomiędzy ciebie a twego pierwszego
maga. Mogę cię jednak zapewnić, że jeżeli martwisz się jedynie o to, czy znajdziemy Cader
Sedat — nazywaliśmy je ongiś Caer Sidi albo Caer Rigor, ale to jest to samo miejsce — to
byłem tam i wiem, gdzie ono leży. Być może właśnie dlatego sprowadzono mnie do was.
— Cóż to więc jest? — zapytał Shalhassan z Cathalu.
— Czym jest Cader Sedat?
— Miejscem śmierci — odrzekł Artur. — Ale tyle
wiedzieliście już przedtem.
W sali było bardzo cicho.
— Wyspa będzie strzeżona — zauważył Aileron. —
A na morzu również będzie czekała śmierć.
Myśl, Pamięć. Paul podniósł się z miejsca. — Będzie
— potwierdził, gdy odwrócili się, by spojrzeć na niego. —
Myślę jednak, że potrafię sobie z nią poradzić.
Potem nie trwało to już długo. Gdy narada dobiegła końca, pełna zawziętej determinacji
grupa wyszła w ślad za Aileronem i Shalhassanem z sali.
Paul czekał przy drzwiach. Brendel minął go ze zmartwioną miną, nie zatrzymał się
jednak. Dave również popatrzył na niego, gdy wychodził na zewnątrz z Levonem i Torcem.
— Porozmawiamy później — zapewnił go Paul. Wie
dział, że Dave wyruszy na północ razem z Dalrei. Gdyby
podczas rejsu „Prydwen" miała wybuchnąć wojna, z pew
nością zaczęłaby się na Równinie.
Niavin z Seresh i Mabon z Rhoden przeszli obok niego pochłonięci rozmową. Za nimi
podążała Jaelle. Trzymała głowę bardzo wysoko i nie chciała spojrzeć mu w oczy. Teraz, gdy
wiosna wróciła, znowu stała się samym lodem. To nie na nią jednak czekał. Wreszcie sala
opróżniła się i pozostał w niej tylko jeden człowiek.
Paul i Artur popatrzyli na siebie nawzajem. — Mam
266
pewne pytanie — odezwał się ten pierwszy. Wojownik uniósł głowę. — Gdy byliście tam
poprzednio, ilu z was ocalało?
— Siedmiu — odparł cicho Artur. — Tylko siedmiu.
Paul skinął głową. To było całkiem tak, jakby to sobie
przypomniał. Przemówił jeden z kruków. Artur zbliżył się.
Czy to zostanie między nami? — zapytał niskim
głosem.
Tak — zapewnił Paul. Wyszli razem z sali narad
i ruszyli korytarzami. Mijali ich biegający we wszystkich
kierunkach paziowie oraz żołnierze. Pałac ogarnęła wojenna
gorączka. Obaj jednak zachowywali milczenie, gdy masze
rowali ramię przy ramieniu przez całe to zamieszanie.
Zatrzymali się przed komnatą Artura. — Powiedziałeś, że być może właśnie po to cię
wezwano — odezwał się Paul bardzo cicho, by go nie podsłuchano. — A jakiś czas temu
mówiłeś, że nigdy nie oglądasz końca.
Na tym poprzestał.
Przez długą chwilę Artur milczał. Wreszcie skinął głową. — To miejsce śmierci —
powtórzył raz jeszcze. — W obecnej sytuacji nie byłbym z niej niezadowolony — dodał po
chwili wahania.
Paul otworzył usta, by coś powiedzieć, rozmyślił się jednak. Zamiast tego odwrócił się i
odszedł korytarzem w kierunku swego pokoju, który jeszcze do przedwczoraj dzielił z
Kevinem. Usłyszał, jak za jego plecami Artur otworzył drzwi.
Jennifer zobaczyła, że się uchylają. Zdążyła zaczerpnąć tchu, nim znalazł się w komnacie,
przynosząc ze sobą wszystkie letnie gwiazdy.
— Och, mój kochany — powiedziała i jej głos mimo
wszystko się załamał. — Potrzebuję twego wybaczenia za
tak wiele rzeczy. Boję się...
Zabrakło jej czasu na cokolwiek więcej. Z jego piersi wyrwał się głęboki dźwięk. Artur
przemknął przez pomie-
267
szczenię w trzech krokach i padł na kolana z głową skrytą w fałdach sukni, którą miała na
sobie. Raz za razem powtarzał jej imię.
Dłońmi tuliła go do siebie, dotykała nimi jego włosów, brązowych z pasemkami siwizny.
Próbowała coś powiedzieć, lecz nie zdołała. Zaledwie mogła oddychać. Uniosła jego twarz,
by móc na nią spojrzeć i dostrzegła spływające mu po policzkach łzy gorzkiej tęsknoty. —
Och, mój ukochany — wydyszała. Opuściwszy głowę, spróbowała osuszyć je wszystkie
pocałunkami. Odszukała na oślep ustami jego usta, zupełnie jakby bez siebie oboje byli
niewidomi i zagubieni. Dygotała niczym trawiona gorączką. Niemal nie mogła stać. Podniósł
się i przytulił ją do siebie. Po tak długim czasie jej głowa znowu znalazła się na jego piersi.
Poczuła otaczające ją ramiona i słyszała mocne bicie serca, które ongiś było jej domem.
Och, Guinevere — usłyszała jego słowa po dłuższej
chwili. — Moje pragnienie jest wielkie.
I moje — odparła, czując jak ostatnie mroczne pa
jęczyny Starkadh rwą się i staje otwarta przed pożąda
niem. — Och, proszę — mówiła. — Och, proszę, mój
ukochany.
Zabrał ją do swego łoża, na które padał skośny snop promieni słońca, i na część
popołudnia wznieśli się ponad swe przeznaczenie.
Potem powiedział jej, dokąd musi się udać. Poczuła, że wszystkie żale światów powróciły,
by w nią zapaść. Była jednak wolna. Wyswobodziła się z więzów Rakotha i każda rzecz,
którą przeżyła, uczyniła ją silniejszą, zgodnie z zapowiedzią Matta. Podniosła się, stanęła we
wpadającym do komnaty świetle słońca odziana tylko w swe włosy i powiedziała: — Musisz
wrócić do mnie. To, co mówiłam ci wcześniej, jest prawdą: tutaj nie ma Lancełota. Wszystko
się zmieniło, Arturze. Jesteśmy tu tylko we dwoje, tylko my.
W skośnych promieniach słońca obserwowała, jak
268
gwiazdy przemykają przez jego oczy. Letnie gwiazdy, z których przyszedł. Potrząsnął powoli
głową. Poczuła ból na myśl o jego wieku i zmęczeniu.
— Tak nie może się stać — odparł. — Zabiłem dzieci, Guinevere.
Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. W ciszy potrafiła niemal
usłyszeć cierpliwy, nieubłagany stukot Krosien.
Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opowiadają.
ROZDZIAŁ 14
Rankiem Artur i Guinevere opuścili razem Paras Derval i wyszli na wielki plac przed
bramami pałacowymi. Zebrały się tam dwie drużyny. Jedna miała wyruszyć na północ, a
druga na zachód, ku morzu. Wśród wszystkich zebranych nie było ani jednego, któremu nie
urosłoby serce na widok tych dwojga razem.
Dave Martyniuk, który czekał za plecami Levona na sygnał do ruszenia w drogę, spojrzał
na Jennifer ponad głowami pięciuset ludzi, których dał im Aileron, by poprowadzili ich na
Równinę. W jego umyśle rozjarzyło się wspomnienie.
Pierwszy wieczór: kiedy Loren powiedział im pięciorgu, kim jest naprawdę, a Dave, pełen
niedowierzania oraz wrogo nastawiony, ruszył ku drzwiom. I powstrzymało go jego imię,
wypowiedziane przez Jennifer. A potem, gdy się odwrócił, majestat, jaki ujrzał w jej twarzy.
Nie potrafił go wówczas nazwać i teraz również nie miał słów na jego określenie, lecz
dzisiejszego ranka dostrzegł w niej tę samą rzecz i nie była ona przemijająca czy
efemeryczna.
Oddaliła się od boku Artura i skierowała się, odziana
269
w suknię zieloną jak jej oczy, zieloną jak trawa, ku miejscu, gdzie stał Dave. Na jego twarzy
musiała się odmalować niepewność, gdy bowiem podeszła bliżej, usłyszał, że roześmiała się i
powiedziała: — Jeśli tylko zaczniesz się kłaniać albo coś w tym rodzaju, Dave, to cię zbiję.
Daję słowo.
Dobrze było usłyszeć jej śmiech. Powstrzymał ukłon, który faktycznie zamierzał
wykonać, i zaskoczył ich oboje, pochylając się, by ucałować jej policzek.
— Dziękuję — powiedziała i uścisnęła jego dłoń.
Uśmiechnął się do niej. Choć raz nie czuł się niezdarny
czy nieokrzesany.
Zbliżył się do nich Paul Schafer. Jennifer uścisnęła wolną ręką jedną z jego dłoni. Przez
chwilę stali we troje, złączeni w ten sposób.
— No cóż — odezwał się Dave.
Paul popatrzył na niego z powagą. — Wiesz, jedziesz w sam środek wojny.
— Wiem — odparł Dave. — Ale jeśli jest w tym wszy
stkim jakieś miejsce dla mnie, to sądzę, że wśród Dalrei.
Tam... tam, dokąd ty się udajesz, nie będzie łatwiej.
Umilkli wśród krzątaniny i gwaru panujących na placu. Nagle Dave zwrócił się w stronę
Jennifer. — Myślałem o czymś — powiedział. — Dawno temu, kiedy Kim zabrała cię ze...
stamtąd, Kevin coś zrobił. Na pewno tego nie pamiętasz, bo byłaś nieprzytomna, ale
poprzysiągł zemstę za to, co z tobą uczyniono.
Ja pamiętam — wtrącił Paul.
No więc — ciągnął Dave — na pewno zastanawiał
się, jak mógłby tego dokonać, ale myślę... myślę, że znalazł
sposób.
Z upstrzonego pojedynczymi obłokami nieba spływał na nich blask słońca. Wszędzie
wokół mężczyźni chodzili w samych koszulach.
— Zrobił coś więcej — odezwała się Jennifer z błysz
czącymi oczyma. — Wydostał mnie całkowicie. Dokoń
czył tego, co zaczęła Kim.
270
— A niech to — odezwał się łagodnym tonem Paul.
— A ja myślałem, że to mój wdzięk.
Zapamiętane słowa, nie jego własne. Łzy, śmiech, a potem się rozstali.
Sharra przyglądała się, jak przystojny syn avena poprowadził pięciuset ludzi na północ.
Stojąc z ojcem obok rydwanów, widziała, jak Jennifer i Paul podeszli z powrotem do
drużyny, która wkrótce wyruszała na zachód. Shalhassan miał im towarzyszyć aż do Seresh.
Jako że śnieg stopniał, dodatkowe cathalskie oddziały stały się pilnie potrzebne. Chciał
osobiście wydać im rozkazy w Cynanie.
Aileron dosiadł już swego karego rumaka. Zobaczyła, że mag Loren uczynił to samo.
Serce biło jej bardzo szybko.
Ostatniej nocy Diarmuid przyszedł do niej ponownie, przez okno. Przyniósł jej kwiat.
Tym razem nie oblała go wodą. Dołożyła wszelkich starań, by zwrócić jego uwagę na ten
fakt. Wyznał jej wdzięczność, a potem, innym głosem, znacznie więcej.
Następnie oznajmił: — Udaję się w niebezpieczne miejsce, moja droga. Wykonać
ryzykowne zadanie. Może będzie mądrzej, jeśli porozmawiam z twoim ojcem dopiero, jeśli...
kiedy wrócimy. Nie chcę, byś wiązała się ze mną, gdy będę...
Zakryła jego usta dłonią, po czym odwróciła się w łożu, jak gdyby chciała go pocałować,
cofnęła rękę i ugryzła go w dolną wargę.
Ty tchórzu! — wybuchnęła. — Wiedziałam, że się
boisz. Obiecałeś mi ceremonialne zaloty i trzymam cię za
słowo.
Niech będą ceremonialne — zgodził się. — Czy
życzysz sobie również pośrednika?
Oczywiście!
:
— odparła. Potem, ponieważ płakała
i nie mogła już dłużej udawać, dodała: — Należałam do
ciebie już od Larai Rigal, Diar.
Pocałował ją delikatnie, a potem namiętnie. Jego usta
271
zaczęły wędrować po jej ciele. Po chwili straciła poczucie czasu i miejsca.
— Ceremonialnie — powtórzył potem raz jeszcze.
Szczególnym tonem.
I teraz, w świetle poranka, na ruchliwym placu, jakaś postać przepchnęła się nagle przez
zgromadzony tłum i ruszyła prosto ku jej ojcu. Sharra poczuła, że się czerwieni. Zamknęła na
chwilę oczy. Poczuła rozpaczliwy żal, że nie ugryzła go mocniej. Dużo, dużo mocniej. I w
inne miejsce. Potem, mimo woli, zaczęła chichotać.
Obiecał, że odbędzie się to ceremonialnie. Łącznie z pośrednikiem, którego zgodnie ze
staroświeckim zwyczajem miał wysłać, by ten przemówił w jego imieniu. W Gwen Ystrat
ostrzegł ją jednak, że nigdy nie będzie się poruszał w wyznaczonym rytmie. Ze wszystkiego
musiał robić zabawę.
Jego pośrednikiem został więc Tegid z Rhoden.
Grubas — o naprawdę kolosalnej tuszy — na całe szczęście był trzeźwy. Przystrzygł
sobie nawet ekscentryczną brodę i przywdział na tę okazję przyzwoite ubranie w brunatnym
odcieniu. Z bardzo poważnym wyrazem okrągłej, czerwonej twarzy zatrzymał się tuż przed
jej ojcem. Jego przybycie zauważono. Towarzyszyły mu krzyki i śmiech. Tegid czekał teraz
cierpliwie na odrobinę ciszy. Podrapał się niespokojnym ruchem po zadku, po czym
przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i pośpiesznie skrzyżował ręce na piersi.
Shalhassan spojrzał na niego z łagodną, pozbawioną wyrazu ciekawością. W chwilę
później, gdy Tegid wypowiedział grzmiącym głosem jego tytuł, przerodziła się ona w
grymas.
— Najwyższy władco Cathalu — powtórzył grubas od
robinę ciszej, gdyż po owym pierwszym krzyku jego potężne
płuca przywołały wszędzie wokół ciszę. — Czy raczysz
mnie uważnie wysłuchać?
272
Raczę — odparł jej ojciec z powagą i uprzejmością.
Nakazano mi powtórzyć ci, że wysłał mnie tu pan
1 nieskończonej szlachetności, którego cnoty mógłbym wy
liczać, aż księżyc by wzeszedł, zaszedł i wzeszedł raz jesz
cze. Wysłał mnie on, bym ci powiedział, w tym miejscu
2 wśród ludzi tu zgromadzonych, że słońce wstaje w oczach
twej córki.
Rozległ się ryk zdumienia.
A kim — zapytał ciągle uprzejmym tonem Shalhas-
san — jest ten pan o nieskończonej szlachetności?
To taka metafora — odezwał się Diarmuid, wycho
dząc z tłumu po ich lewej stronie. — A z tym księżycem
to był jego własny pomysł. Niemniej faktycznie jest moim
pośrednikiem, a sedno jego przekazu jest prawdziwe i płynie
z mego serca. Pragnę poślubić twą córkę, Shalhassanie.
Hałas na placu stał się całkowicie nie do opanowania. Trudno było cokolwiek dosłyszeć.
Sharra ujrzała, że ojciec zwraca się powoli w jej stronę z wyrazem pytania w oczach, a także
czegoś innego. Upłynęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że to tkliwość.
Skinęła głową tylko raz. Wargami ukształtowała słowo tak, by mógł to zobaczyć.
Wrzawa doszła do zenitu, po czym ucichła powoli. Shal-hassan czekał przy swym
rydwanie, poważny i nieruchomy. Spojrzał na Diarmuida, którego twarz również przybrała
spokojny wyraz. Przeniósł wzrok z powrotem na nią.
Uśmiechnął się. Uśmiechnął.
— Chwała Tkaczowi i wszystkim bogom! — zawołał
Shalhassan z Cathalu. — Nareszcie zachowała się jak do
rosła! \
Ruszył naprzód i uściskał Diarmuida jak syna, zgodnie
z rytuałem.
\
Tak to więc wśród śmiechu i radości drużyna wyruszyła do Taerlindel, gdzie czekał statek
mający zabrać pięćdziesięciu ludzi do miejsca śmierci.
273
Oczywiście ludzi Diarmuida. Nawet na moment nie podlegało to dyskusji. Automatycznie
przyjęto takie założenie. Jeśli Coli miał być kapitanem statku, to dowódcą wyprawy będzie
Diarmuid, a do Cader Sedat popłyną ludzie z Południowej Twierdzy.
Jadący samotnie blisko końca drużyny Paul widział, jak śmieją się niefrasobliwie, a nawet
śpiewają ożywieni obietnicą działania. Popatrzył na zastępców Diarmuida: Colla i
rudowłosego Averrena; na Carde'a, siwiejącego Rothe'a oraz szczupłego, zwinnego Errona;
na pozostałych czterdziestu, których wymienił książę. Zastanowił się, czy wiedzą, dokąd
prowadzi ich droga. Zastanowił się, czy on sam to wie.
Jadący na przedzie Diarmuid obejrzał się, by spojrzeć na grupę. Paul patrzył przez chwilę
w jego niebieskie oczy. Nie podjechał jednak naprzód ani książę nie cofnął się ku niemu.
Nieobecność Kevina była jak puste miejsce w jego piersi. Czuł się całkiem samotny. Myśl o
Kim, która była daleko i zmierzała na wschód, pogarszała jeszcze jego stan.
Shalhassan odłączył się od nich po południu w Seresh. Niemal natychmiast miano go
przewieźć promem do Cyna-nu. Łagodne, dobroczynne promienie słońca stanowiły nie-
ustanne przypomnienie o konieczności pośpiechu.
Skierowali się na północ traktem wiodącym do Rhoden. Odprowadzało ich wielu ludzi:
oczywiście Aileron, a także Na-Brendel z Daniloth. Jechała też z nimi Sharra, która miała
wrócić do Paras Derval z Aileronem i zaczekać tam na ojca. Teyrnon i Barak, jak widział,
byli głęboko pogrążeni w rozmowie z Lorenem i Mattem. Tylko ta druga para wyruszała w
rejs. Młodszy mag miał zostać z królem. Paul pomyślał, że bardzo rozpraszają siły.
Właściwie jednak nie mieli wielkiego wyboru.
Niedaleko przed sobą widział Tegida, który jechał podskakując jednym z cathalskich
rydwanów wojennych. Uśmiechał się przez chwilę na ten widok. Okazało się, że Shalhassan
jest jednak człowiekiem. Miał poczucie humoru. Za
274
grubasem jechała Jaelle. Ona również była sama. Pomyślą-przez chwilę, czy by jej nie
dogonić. Nie zrobił tego jednak, Jego głowę zaprzątało zbyt wiele myśli, aby teraz podejmo-
wać próbę przeproszenia kapłanki. Potrafił się domyślić, jak by na to zareagowała. Fakt, że z
nimi pojechała, był jednak trochę zaskakujący: na brzegu morza kończyły się włości Dany.
To doprowadziło go do myśli o tym, czyje włości się tam zaczynały oraz o obietnicy,
którą wygłosił wczoraj rano na naradzie: — Myślę, że potrafię sobie z nią poradzić —
oznajmił wówczas cichym głosem Dwukrotnie Narodzonego. Cichym, tak jest, niemniej
bardzo, ale to bardzo nierozważnym. A teraz będą na niego liczyć.
Gdy Paul zastanawiał się nad tym, zachowując z uwagą nieprzenikniony wyraz twarzy,
zauważył, że ponownie skręcają na zachód, zjeżdżając z głównego traktu na podrzędny
gościniec. Po prawej stronie rozciągały się do tej pory bogate ziemie uprawne prowincji
Seresh, teraz jednak, gdy zakręcili, teren zaczął opadać powoli w rozpościerających się sze-
roko uskokach. Widział owce, kozy oraz inny gatunek pasących się zwierząt, którego nie
potrafił rozpoznać. Później, zanim je ujrzał, usłyszał morze.
Przybyli do Taerlindel późnym wieczorem. Zaprowadziło ich tam słońce, które wisiało
nad wodami. Bryza była słona i świeża. Trwał właśnie przypływ. Bałwany o białych
grzywach uderzały w linię piaszczystych plaż ciągnących się na południe ku Seresh oraz
ujściu Saeren.
Przed nimi leżał zwrócony na północ port Taerlindel osłonięty przylądkiem przed wiatrem
i falami. Widzieli podskakujące na falach zakotwiczone tam małe stateczki rybackie, kilka
większych oraz jeden prawdziwy statek pomalowany na złoto i czerwono. To z pewnością
była „Prydwen".
Loren mówił mu, że ongiś zarzucała tu kotwicę cała flota. Ostatnia wojna z Cathalem
zdziesiątkowała jednak armady obu krajów, a po zawarciu rozejmu nie zbudowano nowych
statków, by zastąpić nimi zatopione. A ponieważ
275
Andarien od tysiąca lat było pustkowiem — wyjaśnił mag
— nie było już żadnego powodu, by żeglować do zatoki
Linden.
Port otaczało wiele domów. Garstka ich ciągnęła się też od morza ku pochyłym
wzgórzom. Miasto wyglądało bardzo pięknie w świetle późnego popołudnia. Paul jednak
poświęcił mu jedynie przelotne spojrzenie, nim zatrzymał konia i pozwolił, by minęli go
ostatni z członków drużyny. Stał na drodze górującej nad Taerlindel i zapuścił wzrok tak
daleko, jak tylko mógł, nad szarozielone morze.
Przez ostatnie trzy noce pozwalali, by światło ponownie, rozbłysło nad Atronel, aby
uczcić i uhonorować wiosnę, która powróciła. Teraz, gdy zbliżał się wieczór czwartego dnia,
Leyse spod Znaku Łabędzia poszła na spacer, odziana w biel na pamiątkę białej łabędzicy,
Lauriel, u boku świetlistej postaci Ra-Tenniela. Byli sami nad jeziorem Celyn. Zbierali
sylvainy, czerwone i srebrne.
Wewnątrz utkanych cieni Daniloth, które wykręcały czas w kanały nieznane nikomu poza
liosami, zima nie zapadła nawet na chwilę. Potężne zaklęcie Lathena Tkacza Mgły okazało
się skutecznym zabezpieczeniem przed zimnem. Niemniej przez zbyt długi czas liosowie
spoglądając przez zmienną, zamazaną granicę Krainy Cieni, widzieli tylko śnieg
pokrywający Równinę oraz jałowe pustkowie Andarien. Byli samotną, narażoną na atak
wyspą stłumionych barw w świecie złowrogiej bieli.
To już się skończyło. Zawsze śmiały Ra-Tenniel ujął długą, szczupłą dłoń Leyse — choć
raz mu na to pozwoliła
— i poprowadził ją przez tłumiącą zasłonę cieni stworzoną
przez Lathena na otwarte przestrzenie, gdzie do jeziora Ce
lyn wpadała rzeka.
O zachodzie słońca było to zachwycające i pogodne miejsce. Na brzegu rzeki rosły
wierzby oraz pokryte świeżymi listkami aumy. Rozłożył na młodej trawie płaszcz, zielony
jak welin, i Leyse usiadła obok niego z pełnym naręczem sylvainów. Oczy miała łagodnej,
złotej barwy za-
276
chodzącego słońca, a jej włosy lśniły brązowo w jego promieniach.
Przeniósł wzrok z niej na słońce, a potem na rosnący nad nimi aum oraz łagodny nurt
rzeki w dole. Na sposób liosów nigdy niedaleki od smutku, wzniósł wśród wieczornego
brzęczenia pszczół oraz płynnego plusku wody o kamienie głos w lamencie nad
spustoszeniem Andarien przed tysiącem lat.
Słuchała z powagą, z naręczem kwiatów, gdy śpiewał długą balladę opiewającą dawny
żal. Słońce zaszło. Gdy wreszcie skończył, lekki wietrzyk poruszał w półmroku liśćmi nad
ich głowami. Na zachodzie, nad miejscem, gdzie słońce znikło za horyzontem, lśniła samotna
gwiazda, której dawno temu nadano imię na cześć Lauriel zabitej przez czarną Avaię pod
Bael Rangat. Patrzyli na nią przez długi czas, po czym odwrócili się, by wrócić do Krainy
Cieni, gdzie gwiazdy świeciły słabo.
Tylko jedno spojrzenie rzucił Ra-Tenniel na Andarien. Potem zatrzymał się i obrócił, by
popatrzeć raz jeszcze dalekosiężnym wzrokiem lios alfarów.
Zawsze, już od początku, plany Rakotha cechowała niecierpliwość jego nienawiści. Zima,
która właśnie minęła, stanowiła wyjątek, przerażający w swych implikacjach planowanego,
niespiesznego zniszczenia.
Teraz jednak już się skończyła i, spoglądając na północ oczyma, których kolor zmienił się
szybko na fiołkowy, Ra-Tenniel, władca lios alfarów, ujrzał mroczną hordę pędzącą przez
spustoszone Andarien. Lecz nie w ich stronę. W tej samej chwili gdy Leyse odwróciła się, by
patrzeć na to razem z nim, armia Rakotha skręciła na wschód. Na wschód, wokół Celynu, by
ruszyć dalej przez Gwynir.
I ku Równinie.
Gdyby zaczekał do zmroku, Rakoth mógłby ich wysłać w całonocną podróż nie
zauważonych przez nikogo. Ale nie zaczekał. Ra-Tenniel odmówił pośpieszną modlitwę.
Oboje z Leyse szybko wrócili na Atronel. Tej nocy nie wysłali
277
w górę swego światła, gdyż na zewnątrz była armia Ciemności. Zamiast tego zebrali wielkich
spod wszystkich znaków na wzgórzu Atronel. Zgodnie z oczekiwaniami króla, to sroga Galen
natychmiast oznajmiła, że chce udać się do Celidonu. Również zgodnie z oczekiwaniami,
Lydan — bez względu na to, jak był ostrożny — nie chciał pozwolić, by jego bliźniacza
siostra pojechała sama. Podnieśli się, by ruszyć w drogę, gdy tylko Ra-Tenniel udzieli
pozwolenia. Ten jednak uniósł dłoń, by ich powstrzymać.
— Będziecie musieli się pośpieszyć — powiedział. — Naprawdę bardzo pośpieszyć.
Zabierzcie raitheny. Już czas, by ponownie ujrzano w Fionavarze złoto-srebrne konie z
Daniloth.
Oczy Galen pobłękitniały, a w chwilę później również oczy jej brata. Wyszli oboje, by
rozpocząć wyprawę.
Z pomocą tych, którzy zostali, Ra-Tenniel sprawił, że szkło wezwania rozbłysło pilnym
ostrzeżeniem, dzięki czemu szkło w komnatach najwyższego króla w Paras Derval mogło
również przebudzić się do życia.
Nie było ich winą, że Aileron przebywał owej nocy w Taerlindel i miał wrócić dopiero
następnego popołudnia, by ujrzeć, że szkło wezwania stanęło w ogniu.
Nie mógł zasnąć. Bardzo późno w nocy Paul wstał, wyszedł z domu matki Colla i udał się
do portu. Księżyc, który zostawił już za sobą pełnię, stał wysoko na niebie. Na morzu
widniała srebrzysta smuga jego blasku. Był odpływ i piasek ciągnął się daleko aż ku
przylądkowi. Wiatr zmienił kierunek na północny. Paul wiedział, że jest chłodno, nadal
jednak wyglądało na to, że jest niewrażliwy na zimno, naturalne czy nie. Była to jedna z
niewielu rzeczy stanowiących oznakę tego, kim był. To, kruki oraz milcząca, wyczekująca
obecność w jego tętnie.
„Prydwen" stała spokojnie na kotwicy. Załadowali ją w ostatnim świetle wieczoru i
dziadek Colla oznajmił, że jest gotowa do drogi. W blasku księżyca złota farba jej kadłuba
wydawała się srebrna, a białe, zwinięte żagle lśniły.
278
Było bardzo cicho. Gdy szedł wzdłuż drewnianego basenu portowego, jedynym
słyszalnym dźwiękiem — nie licząc cichego plusku fal uderzających o łodzie — był stukoi
jego butów. W Taerlindel nie paliły się żadne światła Gwiazdy rJad jego głową wydawały się
bardzo jasne, nawel przy blasku, księżyca.
Opuścił f?ort. Szedł wzdłuż kamiennego nabrzeża, dopóki się nie skończyło. Minął ostatni
dom w mieście. Znalazł tam ścieżkę, która wiła się przez pewien odcinek w górę i na wschód,
podążając wzdłuż linii brzegowej zatoki. Było wystarczająco jasno, by mógł nią pójść i zrobił
to. Po jakichś dwustu krokach osiągała szczyt, po czym zaczynała opadać w kierunku
północnym. Niedługo Paul ponownie znalazł się na piasku, na długiej nadmorskiej plaży.
Łoskot i szum fal były tu głośniejsze. Niemal mógł coś w nich usłyszeć, lecz niemal to
było za mało. Zdjął buty i skarpetki, po czym, zostawiwszy je na piasku, ruszył naprzód.
Tam, dokąd sięgał przypływ, grunt był wilgotny. Fale lśniły srebrnym, fosforyzującym
blaskiem. Poczuł, jak ocean omywa mu stopy. Wiedział, że woda musi być zimna, lecz nie
wyczuwał chłodu. Zagłębił się w nią jeszcze trochę, po czym zatrzymał się, zanurzony tylko
po kostki, by być obecny, ate nie natrętny. Stał zupełnie bez ruchu, usiłując — choć do dziś
nie wiedział, jak tego dokonać — skupić w sobie to, kim był. Wsłuchał się. Nie usłyszał nic
poza niskim szumem morza.
I wtedy, w głębi, poczuł przypływ mocy w swej krwi. Oblizał wargi. Czekał. Impuls się
powtórzył. Za trzecim razem pomyślał, że złapał rytm, który nie był rytmem morza, gdyż nie
z niego się wywodził. Podniósł wzrok ku gwiazdom, lecz nie spojrzał z powrotem na ląd.
Mórnirze — pomodlił się.
— Lirananie! — zawołał, gdy nadszedł czwarty przypływ. Usłyszał w swym głosie
uderzenie gromu.
Podczas piątego wykrzyknął imię raz jeszcze, a potem po raz ostatni, kiedy zaryczał w
nim szósty impuls. Gdy
279
jednak jego krew wzburzył siódmy, Paul zachował milczenie i czekał.
Daleko na morzu ujrzał białą falę. Jej grzbiet sięgał wyżej od wszystkich pozostałych,
które biegły na spotkanie odpływu. Kiedy spotkała długi, cofający się już przybój, kiedy
załamała się, wysoka i błyszcząca, usłyszał, jak jakiś głos krzyknął: — Złap mnie, jeśli
potrafisz!
Zanurkował w swym umyśle za bogiem morza.
Nie było tam ciemno ani zimno. Wydawało się, że zewsząd otaczają go światła o
pastelowych odcieniach, jak gdyby poruszał się wśród konstelacji zatopionych gwiazd.
Coś błysnęło: srebrna ryba. Podążył za nią, lecz zawróciła, by go zgubić. On również się
cofnął pośród wodnych gwiazd. Na dole były rafy koralowe: zielone i niebieskie, różowe,
pomarańczowe i w odcieniach złota. Srebrna ryba przemknęła pod koralowym łukiem. Gdy
Paul go minął, już jej nie było.
Czekał. Poczuł kolejny impuls.
— Lirananie! — zawołał i poczuł, jak grom wstrząsnął głębią. Gdy echa już się
przetoczyły, ponownie ujrzał rybę. Była teraz większa. Jej boki upstrzyły tęczowe barwy
koralowców. Uciekła. Podążył za nią.
Schodziła wciąż w dół, a on razem z nią. Minęli olbrzymie, ledwo majaczące
niebezpieczeństwa najniższych głębin, gdzie morskie gwiazdy lśniły słabo, a kolory zginęły.
Wystrzeliła w górę, jak gdyby mknęła z powrotem ku światłu. Minęła podwodne gwiazdy
i wyskoczyła nad powierzchnię w blasku księżyca. Stojący na plaży po kostki w wodzie Paul
dostrzegł, jak błysnęła i spadła.
I zaczęła biec. Skończyło się kluczenie. Prostym kursem ku falom, morski bóg uciekał
przed głosem gromu. Ścigano go. Zostawili tak daleko za sobą wspomnienie lądu, że Paulowi
wydało się, iż słyszy w falach nutę śpiewu. Poczuł strach, albowiem domyślał się, co to jest.
Nie zawołał raz jeszcze. Widział przed sobą srebrną rybę. Pomyślał o wszystkich zmarłych i
o żywych w ich potrzebie,
280
schwytał Liranana daleko na morzu i dotknął go palcem swego umysłu.
— Mam cię! — zawołał na głos. Stał zdyszany na pla
ży, z której w ogóle się nie ruszył. — Chodź — wydysza]
— i pozwól mi ze sobą porozmawiać, bracie mój.
I wówczas bóg przybrał prawdziwą postać, podniósł się w posrebrzonym morzu i ruszył,
ociekając lśniącą wodą, ku plaży. Gdy się zbliżył, Paul dostrzegł, że spływająca woda służy
Lirananowi jako szata okrywająca jego majestat. Nieustannie przemykały po niej barwy
morskich gwiazd i raf koralowych.
— Nazwałeś mnie bratem — przemówił bóg głosem,
który syczał jak fale przewalające się nad skałami. Jego
broda była długa i biała. Oczy miały taką samą barwę jak
księżyc. — Jak śmiałeś? — zapytał. — Wymień swe imię!
. — Znasz je — odparł Paul. Jego wewnętrzne uniesienie opadło. Przemawiał własnym
głosem. — Znasz je, morski władco. W przeciwnym razie nie przybyłbyś na moje wezwanie.
— Nieprawda. Usłyszałem głos mego ojca. Teraz go nie
słyszę. Kim jesteś, że potrafisz przemawiać gromem Mor-
nira?
Paul postąpił krok naprzód wraz z cofającą się falą i spojrzał prosto w twarz morskiego
boga. — Jestem Pwyll Dwukrotnie Narodzony, Pan Letniego Drzewa — oznajmił. Li-ranan
sprawił, że morskie fale rozbiły się z hukiem wokół nich obu.
— Słyszałem tę opowieść — przyznał bóg. — Teraz
wszystko rozumiem.
Był bardzo wysoki. Trudno było dostrzec, czy spływające wody jego szaty wpadają do
morza u jego stóp, czy wznoszą się tam z niego, czy też jedno i drugie równocześnie. Był
piękny, straszliwy i srogi. — Czegóż więc pragniesz? — zapytał.
— Rankiem wypływamy na Cader Sedat — odparł Paul.
Z ust boga wyrwał się dźwięk przypominający odgłos
281
fali uderzającej o wysoką skałę. Potem Liranan umilkł, spoglądając z góry na Paula w jasnym
blasku księżyca. — To strzeżone miejsce, bracie — odezwał się po długiej chwili. W jego
głosie brzmiała nuta smutku. Paul słyszał ją już przedtem w morzu.
Czy to, co go strzeże, może cię przemóc? — zapytał.
Nie wiem — odparł Liranan. — Nie wolno mi jed
nak ingerować w Gobelin, podobnie jak wszystkim bogom.
Dwukrotnie Narodzony, musisz o tym wiedzieć.
Wolno, jeśli zostaniecie wezwani.
Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie nie kończącym się poszeptem odpływu oraz fal.
Teraz jesteś w Brenninie — stwierdził bóg. — Bli
sko lasu twej mocy. Wtedy znajdziesz się daleko na morzu,
śmiertelny bracie. Jak chcesz mnie przymusić?
Nie mamy innego wyboru, jak pożeglować — od
parł Paul. — Na Cader Sedat jest Kocioł z Khath Meigol.
Nie zdołasz spętać boga w jego własnym żywiole,
Dwukrotnie Narodzony — głos był dumny, lecz nie zimny.
Niemal smutny.
Paul poruszył dłońmi w geście, który rozpoznałby Kevin Laine. — Będę musiał
spróbować — odparł.
Liranan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym powiedział coś bardzo cicho.
Jego głos połączył się z szumem fal i Paul nie dosłyszał słów boga. Zanim zdążył go
1 to zapytać, Liranan uniósł rękę. Kolory splatały się w jego
wodnej szacie. Rozpostarł palce nad głową mężczyzny
2 zniknął.
Paul poczuł, że kropelki morskiej wody spryskały mu twarz i włosy. Potem spojrzał w dół
i dostrzegł, że stoi boso na piasku, już nie w morzu. Upłynął pewien czas. Księżyc wisiał
teraz nisko na zachodzie. Ujrzał, że w padającej na wodę smudze jego srebrzystego blasku
ryba o tej samej barwie wyskoczyła raz ponad powierzchnię, po czym zanurzyła się, aby
pływać wśród morskich gwiazd i barw koralowych raf.
282
/Gdy odwrócił się, by ruszyć w drogę powrotną, potknął się. Dopiero wtedy zdał sobie
sprawę, jak jest zmęczony. Wydawało mu się, że piasek ciągnie się bardzo długo. Dwukrotnie
omal nie upadł. Po drugim razie zatrzymał się. Stał przez chwilę bez ruchu, dysząc ciężko.
Poczuł, że zakręciło mu się w głowie, jak gdyby oddychał zbyt bogatym w tlen powietrzem.
Przypomniał sobie mgliście pieśń, którą usłyszał daleko na morzu.
Potrząsnął głową i podszedł do miejsca, gdzie zostawił buty. Uklęknął, by je włożyć, lecz
po chwili usiadł na piasku z rękoma wspartymi na kolanach i głową skrytą pomiędzy nimi.
Pieśń cichła powoli. Czuł, że jego oddech — choć nie jego siła — wraca stopniowo do
normy.
Ujrzał cień padający na piasek obok jego cienia.
Chyba sprawia ci przyjemność oglądać mnie w takim
stanie — odezwał się cierpkim tonem, nie podnosząc wzro
ku. — Wygląda na to, że specjalnie szukasz okazji.
Drżysz — odrzekła rzeczowo Jaelle. Poczuł, że jej
płaszcz spoczął na jego ramionach. Przenikał go jej zapach.
Nie jest mi zimno — odrzekł. Gdy jednak spojrzał
na swe dłonie, zobaczył, że się trzęsą.
Wyszła zza jego pleców. Podniósł ku niej wzrok. Na czole rhiała diadem podtrzymujący
włosy na wietrze. Księżyc dotykał blaskiem jej kości policzkowych, lecz zielone oczy
skrywał cień. — Widziałam was dwóch w świetle, które nie pochodziło od księżyca —
powiedziała. — Pwyl-lu, kimkolwiek jeszcze jesteś, jesteś śmiertelnikiem, a to nie był blask,
w którym możemy żyć.
Nie odparł nic.
Po chwili zaczęła mówić dalej: — Dawno temu, kiedy zdjęłam cię z Drzewa,
powiedziałeś mi, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem kimkolwiek innym.
Poderwał się i raz jeszcze podniósł wzrok. — Twierdziłaś, że się mylę.
— Wtedy się myliłeś.
W panującej ciszy fale wydawały się bardzo odległe, nie
283
przestały jednak bić. — Kiedy tu jechaliśmy, miałem zamiar cię przeprosić — wyznał. —
Zawsze zaskakujesz mnie w trudnej chwili.
— Och, Pwyllu. Jakże mogłyby istnieć łatwe chwile?
Jej głos nagle wydał się starszy. Wsłuchał się w niego
w poszukiwaniu drwiny, lecz nie znalazł jej śladu.
— Nie wiem — przyznał. — Jaelle — dodał — je
śli nie wrócimy z tego rejsu, lepiej opowiedz Aileronowi
i Teyrnonowi o Darienie. Jennifer nie zechce tego zrobić,
ale nie sądzę, byś miała jakikolwiek wybór. Będą musieli
być na niego przygotowani.
Poruszyła się lekko. Widział teraz jej oczy. Oddała mu swój płaszcz i miała na sobie tylko
długą nocną koszulę. Wiatr wiał od morza. Podniósł się, zarzucił jej płaszcz na ramiona i
zapiął go pod szyją.
Patrząc na nią, na srogie piękno uczynione tak poważnym przez to, co przeżyła,
przypomniał coś sobie. Zdając sobie sprawę, że kapłanka również posiada dostęp do wiedzy,
zapytał: — Jaelle, kiedy liosowie słyszą swą pieśń?
— Wtedy, gdy są gotowi wypłynąć — odparła. —
Z reguły to znużenie skłania ich do ruszenia w drogę.
Za sobą wciąż słyszał cichy dźwięk odpływu. — Co wtedy robią?
Budują statek w Daniloth i odpływają nocą na za
chód.
Dokąd? Na wyspę?
Potrząsnęła głową. — To miejsce nie leży w Fionava-rze. Gdy jeden z lios alfarów
wypłynie wystarczająco daleko na zachód, przechodzi do innego świata. Ukształtowanego
przez Tkacza wyłącznie dla nich. Nie wiem, w jakim celu. Sądzę, że oni też tego nie wiedzą.
Paul milczał.
— Dlaczego pytasz? — powiedziała.
Zawahał się. Zadawniona nieufność, wywodząca się jeszcze z czasu ich pierwszej
rozmowy, kiedy zdjęła go z Drzewa. Po chwili jednak spojrzał jej w oczy i rzekł: —
284
Właśnie przed chwilą usłyszałem pieśń. Daleko na morzu, gdy ścigałem boga.
Zacisnęła powieki. Blask księżyca czynił z niej marmurową statuę, bladą i surową. —
Dana nie sprawuje władzy na morzu — stwierdziła. — Nie wiem, co to mogłoby oznaczać.
Otworzyła oczy.
Ja też nie — przyznał.
Pwyllu — zapytała. — Czy można tego dokonać?
Czy możecie dotrzeć na Cader Sedat?
Nie jestem pewien — odparł zgodnie z prawdą. —
Podobnie jak tego, czy zdołamy cokowiek osiągnąć, jeśli
nawet nam się to uda. Wiem jednak, że Loren ma rację.
Musimy spróbować.
Wiesz, że popłynęłabym z wami, gdybym mogła...
Wiem — odparł Paul. — Będziesz miała tutaj wy
starczająco wiele problemów, a nawet więcej. Lituj się nad
tymi, które — jak Jennifer i Sharra — mogą tylko cze
kać, kochać i mieć nadzieję, że oznacza to coś więcej poza
bólem.
Otworzyła usta, jak gdyby chciała przemówić, lecz rozmyśliła się i zachowała milczenie.
Nie proszone, przyszły do niego słowa ballady. Niemal półszeptem wypowiedział je do
nocnej bryzy i morza:
Czym jest kobieta, że ją zostawiasz,
Twój dom i pole, które uprawiasz,
I ze starym, siwym Twórcą Wdów się wyprawiasz?
— Tkaczu broń — powiedziała Jaelle i odwróciła się.
Podążył za nią wąską ścieżką do Taerlindel. Gdy szli,
po ich prawej stronie księżyc pogrążył się w morzu. Wrócili do miasta oświetlanego jedynie
przez gwiazdy.
Gdy słońce wzeszło, drużyna przygotowała się do wypłynięcia na „Prydwen". Najwyższy
król Aileron wszedł na pokład i pożegnał się ze swym pierwszym magiem, Paulem
285
Schaferem, Arturem Pendragonem, ludźmi z Południowej Twierdzy, którzy mieli tworzyć
załogę tego statku oraz Col-lem z Taerlindel, który miał być jego kapitanem.
Na koniec spotkał się ze swym bratem. Popatrzyli na siebie z poważnym wyrazem oczu:
Ailerona tak brązowych, że były niemal czarne; Diarmuida bardziej niebieskich niż niebo nad
ich głowami.
Przyglądająca się im z nabrzeża, nie zważająca na własne łzy Sharra zobaczyła, że
Diarmuid coś powiedział, a potem skinął głową. Następnie ujrzała, jak postąpił krok naprzód
i pocałował brata w policzek. W chwilę później Aileron odwrócił się i zszedł na ląd po
pochylni. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Znienawidziła go odrobinę.
Rozwinięto żagle „Prydwen", które wydęły się na wietrze. Wciągnięto pochylnię. Wiatr
dął z południowego wschodu: mogli z nim popłynąć.
Na-Brendel z Daniloth stał obok najwyższego króla i jego straży. Były tam również trzy
kobiety, które przyglądały się, jak statek odcumował i zaczął oddalać się od brzegu. Jedna z
nich była księżniczką, a druga najwyższą kapłanką. Obok nich stała jednak trzecia, która
ongiś była królową, i Brendel nie mógł oderwać od niej wzroku.
Oczy Jennifer były czyste i błyszczące, gdy patrzyła w ślad za statkiem oraz mężczyzną,
który stał na rufie, spoglądając z kolei na nią. Brendel wiedział, że przesyła mu swą siłę i
dumę. Patrzył, jak tak stała, aż „Prydwen" było jedynie białym punktem widocznym w
miejscu, gdzie morze i niebo stykały się ze sobą.
Dopiero wówczas odwróciła się w stronę najwyższego króla, dopiero wówczas smutek
powrócił na jej twarz. A także coś więcej niż smutek.
— Czy możesz przydzielić mi strażnika? — zapytała. — Chciałabym udać się do Wieży
Lisen.
W oczach Ailerona widniało współczucie, jak gdyby on również usłyszał to, co słyszał
Brendel: kręgi czasu obracające się raz jeszcze, wzór kształtujący się na Krosnach.
286
Och, moja droga — odezwała się Jaelle dziwnym
głosem.
Anor Lisen stała pusta przez tysiąc lat — odrzekł
łagodnie Aileron. — Pendaran nie jest miejscem, w które
możemy się bezpiecznie zapuszczać.
Nie zrobią mi tam krzywdy — zapewniła Jennifer
ze spokojną pewnością. — Ktoś powinien ich wypatrywać
z tego miejsca.
Miał zamiar wrócić do domu, do Daniloth. Upłynęło już zbyt wiele czasu, odkąd
spacerował po wzgórzu Atronel.
— Zabiorę cię tam i zostanę z tobą — odezwał się
Brendel, biorąc na swe barki kolejne przeznaczenie.
Rozdział 15
Ponad wszystkim, pomyślał Ivor, byli Tabor i Ge-reint.
Aven zatoczył szeroki krąg wokół skupionych obozów. Wrócił z Gwen Ystrat wczoraj
wieczorem. Były to dwa dni powolnej jazdy, lecz Gereint nie był w stanie znieść szybszego
tempa.
Dziś miał pierwszą okazję, by dokonać inspekcji obozów. Przynajmniej to jedno
wywołało u niego pewne zadowolenie. Choć oczekiwał jeszcze na raport Levona — jego
starszy syn powinien wrócić dziś w nocy — na temat decyzji podjętej przez radę w Paras
Derval, Ivor przygotował własny plan. Zamierzał zostawić kobiety i dzieci pod strażą w
osłoniętym zakątku kraju na wschód od Latham. Eltory zaczynały już wędrówkę na północ,
lecz wiele z nich będzie się ociągać, co zapewni wystarczająco obfite łowy.
Resztę Dalrei planował bardzo szybko poprowadzić na północ, by zająć pozycję nad rzeką
Adein. Gdy dotrą do nich najwyższy król oraz Shalhassan z Cathalu, połączone
287
siły będą mogły zapuścić się dalej na północ. Sami Dalrei nie byli w stanie tego dokonać. Nie
powinni też jednak tu wyczekiwać, gdyż Maugrim równie dobrze mógł uderzyć bardzo
szybko, a Ivor nie miał zamiaru oddawać Celidonu, dopóki będzie żył. Pomyślał, że o ile nie
dojdzie do zmasowanego ataku, zdołają sami utrzymać linię obronną na Adein.
Dotarł do położonego najdalej na północ obozu i pomachał ręką na przywitanie do swego
przyjaciela, Tulgera z ósmego plemienia. Nie zwolnił jednak, by z nim porozmawiać. Musiał
wiele przemyśleć.
Tabor i Gereint.
Wczoraj, gdy wrócili, przyjrzał się uważnie swemu młodszemu synowi. Tabor uśmiechnął
się, uściskał go i powiedział wszystko, co powinien powiedzieć. Nawet biorąc poprawkę na
długą zimę, był nienaturalnie blady. Skórę miał tak białą, że była niemal przezroczysta. Aven
usiłował przekonać sam siebie, że to jego zwykła nadmierna wrażliwość na sprawy własnych
dzieci wprowadza go w błąd, później jednak, nocą w łóżku, Leith powiedziała mu, że się
martwi. Serce Ivora zaczęło nierówno uderzać.
Jego żona prędzej odgryzłaby sobie język niż niepokoiłaby go w taki sposób bez powodu.
Wczesnym rankiem poszedł więc ze swym młodszym synem na spacer nad rzekę w
świeżym wiosennym powietrzu, po zielonej trawie ich Równiny. Nocą lód na Latham
stopniał. Rzeka, połyskująca i zimna, wypływała z gór. Lśniła w promieniach słońca
jaskrawym błękitem. Mimo wszystkich swych trosk, Ivor poczuł się podniesiony na duchu,
przez to tylko, że widział ten powrót życia i był jego częścią.
— Ojcze — odezwał się Tabor, zanim jeszcze Ivor zdążył go o cokolwiek zapytać. — Nie
mogę nic na to poradzić.
Chwilowe zadowolenie opuściło Ivora. Zwrócił się w stronę chłopca. Tabor liczył sobie
piętnaście lat, nie więcej. Miał drobne kości, a teraz stał się tak blady, że wyglądał jeszcze
młodziej. Ivor nie powiedział nic. Czekał.
288
/— Ona porywa mnie ze sobą — zaczai chłopiec. — Kiedy lecimy, a zwłaszcza ostatnim
razem, gdy zabijaliśmy. Na niebie jest inaczej, ojcze. Nie wiem, ile jeszcze razy zdołam
wrócić.
— W takim razie musisz spróbować na niej nie jeździć
— rzekł z bólem w głosie Ivor. Przypomniał sobie noc na
skraju Puszczy Pendaran, gdy patrzył, jak Tabor wraz
z uskrzydlonym stworzeniem ze swego snu zataczał kręgi
między gwiazdami a Równiną.
— Wiem — odpowiedział mu Tabor nad brzegiem rzeki.
— Ale mamy wojnę, ojcze. Jak mogę nie jeździć?
Mamy wojnę, a ja jestem avenem Dalrei — odparł
Ivor burkliwym tonem. — Ty zaś jesteś jednym z Jeźdź
ców, którymi dowodzę. Musisz pozwolić, bym to ja de
cydował, jak najlepiej wykorzystać siły, którymi dyspo
nujemy.
Tak, ojcze — zgodził się Tabor.
Obosieczny dar — pomyślał teraz Ivor, zataczając pętlę z powrotem na południe wzdłuż
zachodniego brzegu Lat-ham, ku miejscu, gdzie zatrzymało się czwarte plemię Cul-liona.
Każdy dar Bogini był obosieczny. Próbował, bez większego powodzenia, nie czuć z tego
powodu goryczy. Wspaniałe uskrzydlone stworzenie o lśniącym, srebrnym rogu było
najpotężniejszym narzędziem wojny, jakim dysponowali. Teraz jednak widział, że jego
wykorzystanie będzie go kosztowało utratę najmłodszego dziecka.
Cullion o ostrych rysach i łagodnym spojrzeniu ruszył konno ku niemu, by przeciąć mu
drogę. Ivor był zmuszony zatrzymać się i zaczekać na niego. Cullion, choć młody jak na
wodza plemienia, był zrównoważony i bystry. Ivor ufał mu bardziej niż większości
pozostałych.
Avenie — zwrócił się do niego bez żadnych wstę
pów. — Kiedy wyruszamy? Czy mam rozkazać ludziom
jechać na polowanie, czy nie?
Dzisiaj się wstrzymaj — odrzekł aven. — Wczoraj
289
Cechtar dobrze się spisał. Jeśli potrzebujesz kilku eltorów, podjedź do nas.
Zrobię to. A co z...
Wkrótce powinien do was dotrzeć auberei. Dzisiej
szej nocy urządzimy w naszym obozie naradę. Odłożyłem
ją na ostatnią chwilę, bo mam nadzieję, że Levon dotrze
z wieściami z Paras Derval.
Dobrze. Avenie, męczyłem mojego szamana od
chwili, gdy śnieg zaczął topnieć...
Nie męcz go — przerwał mu odruchowo Ivor.
... ale nie powiedział zupełnie nic. Co z Gereintem?
Nic — odparł Ivor i ruszył naprzód.
Nie był młody, gdy go oślepiono. Był następny w kolejce. Czekał w Celidonie przez całe
lata, nim auberei przyniósł wiadomość, że Colynas, szaman Banora i trzeciego plemienia, nie
żyje.
Teraz był stary i oślepienie nastąpiło dawno temu, pamiętał je jednak z absolutną
jasnością. Nie było w tym zresztą nic zaskakującego: pochodnie, gwiazdy i otaczający go
ludzie z plemienia Banora to były ostatnie rzeczy, które Gereint widział.
Miałem bogate życie — pomyślał. Bardziej pełne niż mógłby marzyć. Gdyby zakończyło
się, zanim Rangat eksplodowała w ogniu, powiedziałby, że żył i umarł jako szczęśliwy
człowiek.
Od chwili, gdy został naznaczony przez najstarszego w Celidonie, gdzie zawsze
przebywało pierwsze plemię, przeznaczenie Gereinta różniło się od przeznaczenia wszystkich
innych młodych mężczyzn wezwanych na głodówkę.
Po pierwsze, opuścił Celidon. Spośród członków pierwszego plemienia czynili to jedynie
naznaczeni. Nauczył się, jak być myśliwym, jako że szaman musiał znać łowy i eltory.
Wędrował od jednego plemienia do drugiego, spędzając z każdym z nich jedną porę roku,
jako że szaman musiał znać zwyczaje wszystkich plemion, nie wiedział bo-
290
wjefn, do którego z nich się przyłączy i któremu wodzowi będzie służył. Spał również z
kobietami we wszystkich dziewięciu plemionach, by rozsiać po Równinie swe naznaczone
nasienie. Nie miał pojęcia, ile dzieci spłodził w ciągu tego czasu oczekiwania, choć pewne
noce pamiętał bardzo dobrze. Trwało to całe lata. Jedne pory roku spędzał na wędrówce, a
inne w Celidonie, studiując pergaminy prawa oraz inne fragmenty, które nie były prawem,
lecz które szamani musieli znać.
Sądził, że miał na to wystarczająco wiele czasu, więcej niż z reguły mieli go inni. Zaczęło
się od tego, że zobaczył keię jako swój totem, co naznaczyło go wewnętrznie nawet między
naznaczonymi.
Gdy nadeszła chwila oślepienia, sądził, że jest gotów. Gotów na zmianę, choć nie na ból:
moc osiągało się drogą cierpienia, a na to nie sposób było się przygotować.
Rozpoznał jednak to, co wydarzyło się później i przywitał wewnętrzny wzrok tak, jak
wita się długo poszukiwaną kochankę. Dobrze służył Banorowi przez ponad dwadzieścia lat,
choć zawsze dzielił ich od siebie pewien dystans.
Inaczej z Ivorem. Żadnego dystansu i przyjaźń oparta początkowo na szacunku, a potem
na czymś więcej. Gdyby zawiódł wodza trzeciego plemienia, który był teraz avenem
wszystkich Dalrei, rozdarłoby mu to serce.
Tak jak w tej chwili.
Teraz jednak, gdy w grę wchodziła wojna między mocami, nie miał właściwie wyboru.
Dwa dni temu, w Gwen Ystrat, dziewczyna powiedziała mu, by nie podążał za nią tam, dokąd
się udawała. Patrz na zachód — rzekła i otworzyła swój umysł, by ukazać mu zarówno cel
swej podróży, jak i to, co ujrzała w wizji dotyczącej misji Lorena. To pierwsze sprawiło mu
ból, jakiego nie zaznał od chwili, gdy go oślepiono. To drugie objawiło zaś, gdzie spoczywa
jego brzemię, a także zademonstrowało jego całkowicie nieoczekiwaną nieudolność.
Nim utracił oczy, miał wiele lat na to, by odnaleźć pra-
291
wdziwszy wzrok. Wiele lat na podróżowanie po Równinie, oglądanie rzeczy z widzialnego
świata i poznawanie ich prawdziwej natury. Zdawało mu się wówczas, że dobrze z tym sobie
poradził, i do tej chwili nic nie sprawiło, by zmienił zdanie. Do tej chwili nic. Teraz jednak
pojął, w którym miejscu popełnił błąd.
Nigdy nie widział morza.
Czyż mógłby Dalrei, bez względu na to jak mądry, kiedykolwiek pomyśleć, że ta jedna
sprawa mogłaby podkopać najgłębsze wyzwanie, jakie spotka go za jego dni? To Cer-nana
od Zwierząt znali i Zieloną Ceinwen. Boga, który porzucił swe miejsce w Pendaran, by
biegać z eltorami po Równinie oraz boginię łowów, która była jego siostrą. Cóż wiedzieli
Jeźdźcy o zrodzonym w morzu Lirananie?
Na zachód miał popłynąć statek. Dziewczyna ukazała mu to. Ujrzawszy obraz w jej
umyśle, Gereint zrozumiał coś jeszcze, coś czego nie dostrzegła nawet jasnowidząca
Brenninu. Nigdy nie widział morza, lecz musiał odnaleźć ten statek gdzieś pośród jego fal.
Zamknął się więc w sobie. Pozbawił avena wszelkiego przewodnictwa, jakim mógłby mu
posłużyć. W złej chwili, najgorszej, lecz naprawdę nie miał wyboru. Powiedział Ivo-rowi, co
ma zamiar uczynić, lecz nie wyjaśnił gdzie ani z jakiego powodu. Pozwolił, by siła życiowa,
która podtrzymywała funkcjonowanie jego postarzałego ciała, skurczyła się do jednej
wewnętrznej iskry. Następnie usiadł ze skrzyżowanymi nogami na macie w domu szamana
w obozie nad Latham i wysłał ową iskrę na wędrówkę, daleko, daleko od domu.
Gdy, później w nocy, obozy ogarnęło gorączkowe zamieszanie, nic o tym nie wiedział.
Następnego dnia, w śród-. ku owego chaosu, przenieśli jego ciało — powiedział borowi, że
można to zrobić — nie zważał jednak na to. Dotarł już wówczas dalej niż Pendaran.
Puszczę widział. Potrafił określić swe położenie i zogniskować się, kierując się
wspomnieniami o niej oraz zary-
292
sami jej emanacji w swym umyśle. Wyczuł jej mroczną, nieubłaganą wrogość, a potem coś
jeszcze. Przemknął nad Anor Lisen, o której słyszał. Na wieży paliło się światło, lecz z tego
rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy. Wykrył tam jakąś obecność i miał chwilę na to, by się
zadziwić.
Jedynie chwilę, później bowiem zostawił za sobą kres lądu i znalazł się nad falami.
Zakręciło mu się w głowie. Ogarnęła go pełna bezradności panika. Nie miał żadnego
kształtu, który mógłby nadać temu wrażeniu, żadnego o nim wspomnienia. Zaledwie znał
nazwę, by je ogarnąć. Co niewiarygodne, wydawało mu się, że gwiazdy lśnią i na górze, i na
dole. Stary i wątły, ślepy pośród nocy, Gereint nakazał swemu duchowi porzucić ląd, który
zawsze znał, na rzecz nieogarnionego ogromu niewidocznego, niewyobrażalnego,
mrocznego, wzburzonego morza.
— Nie możesz — odezwał się Mabon z Rhoden, do-pędziwszy ich — poganiać pięciuset
ludzi przez cały dzień bez odpoczynku.
Powiedział to łagodnym tonem. Aileron jasno oznajmił, że to Levon dowodzi tą drużyną i
Mabon bynajmniej się nie sprzeciwiał. Dave zauważył jednak, że Dalrei uśmiechnął się
nieśmiało. — Wiem o tym — odpowiedział księciu. — Miałem zamiar urządzić postój. Rzecz
w tym, że w miarę, jak się zbliżamy...
Książę Rhoden uśmiechnął się. — Rozumiem. Zawszę się tak czuję, gdy wracam do
domu.
Dave uznał, że Mabon jest w porządku. Książę miał już za sobą najlepsze lata i ważył
więcej niż należało, ale nadążał za nimi bez trudności, a poprzedniej nocy spał na trawie
owinięty w koc jak stary wiarus.
Levon potrząsał głową, zły na siebie. Gdy dotarli do wzniesienia na pofałdowanej prerii,
uniósł rękę, by nakazać postój. Dave usłyszał, jak — za jego plecami — przez drużynę
przebiegły płynące z głębi serca szepty ulgi.
On również ucieszył się z chwili wytchnienia. Nie był urodzonym jeźdźcem, jak Levon i
Torc czy nawet ci kawa-
293
lerzyści z północnych terenów Brenninu, a w ciągu kilku ostatnich dni spędził w siodle
diabelnie dużo czasu.
Zeskoczył z konia i rozprostował nogi. Zrobił parę głębokich przysiadów, dotknął palców
stóp i zatoczył kilka razy ramionami. Zauważył spojrzenie, jakim obrzucił go Torc, i
uśmiechnął się. Nie miał nic przeciwko temu, że ciemnowłosy Dalrei się z niego nabijał. Torc
był jego bratem. Wykonał kilka pompek tuż obok obrusa, który tamten zastawiał jedzeniem.
Usłyszał, że Torc parsknął powstrzymywanym śmiechem.
Dave zrobił przewrót w tył. Zastanowił się, czy nie spróbować jeszcze skłonów leżąc, lecz
uznał, że zamiast tego coś zje. Wziął sobie suszony pasek eltorowego mięsa oraz kawał
brennińskiego chleba. Wysmarował jedno i drugie musztardowatym sosem, który uwielbiali
Dalrei, po czym położył się na plecach, przeżuwając z zadowoleniem.
Była wiosna. Ptaki zataczały kręgi nad ich głowami. Wiejący z południowego wschodu
wietrzyk był delikatny i chłodny. Trawa łaskotała go w nos. Podniósł się, by chwycić ka-
wałek sera. Torc również leżał na plecach. Oczy miał zamknięte. Potrafił zasnąć w ciągu
dwudziestu sekund. Dave zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy to właśnie teraz zrobił.
Niemal nie sposób było uwierzyć, że zaledwie pięć dni temu wszystko to pokryte było
śniegiem i wystawione na lodowaty wicher. Przypomniawszy sobie ten fakt, Dave pomyślał o
Kevinie. Poczuł, że spokojny nastrój prześlizguje mu się między palcami niczym wiatr. Jego
umysł zaczął odwracać się od otwartego nieba i szerokich stepów ku mro-czniejszym
miejscom. Zwłaszcza jednemu mrocznemu miejscu, do którego udał się Kevin Laine: grocie
w Gwen Ystrat, przed którą zaczynał topnieć śnieg. Wspomniał czerwone kwiaty i szarego
psa. Aż do śmierci pamiętał będzie zawodzenie kapłanek.
Usiadł raz jeszcze. Torc poruszył się, lecz nie obudził. Słońce na niebie świeciło jasno i
przygrzewało mocno. Dobrze było być żywym w takim dniu. Dave starał oderwać się od
294
wspomnień. Wiedział— dzięki gorzkim doświadczeniom, jakie przeżył w swej rodzinie —
jak niezrównoważony się staje, gdy pozwala ponieść się nadmiernie uczuciom podobnym do
tych, które przebudziły się w nim teraz.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Może, ale tylko może, gdy będzie miał trochę wolnego
czasu, by wszystko przemyśleć, poświęci dzień czy dwa na to, by zrozumieć dlaczego płakał
po Kevinie Laine jak po nikim innym od czasu dzieciństwa.
Ale nie teraz. Wiedział, że to dla niego niebezpieczne terytorium. Schował Kevina, z
pewnym smutkiem, w to samo miejsce, co ojca — nie całkiem zapomniane, ale nie
odwiedzane — po czym podszedł do Levona, który siedział w towarzystwie księcia Rhoden.
— Czujesz niepokój? — zapytał Levon, podnosząc
z uśmiechem wzrok.
Dave przykucnął. — Torc nie czuje — odparł, wskazując za siebie ruchem głowy.
Mabon zachichotał. — Cieszę się, że przynajmniej jeden z was reaguje w normalny
sposób. Bałem się, że macie zamiar popędzić prosto nad Latham. v
Levon potrząsnął głową. — Ja potrzebowałbym odpoczynku.: Torc jednak mógłby tego
dokonać. Nie jest zmęczony. Po prostu ma więcej rozumu od nas.
— Wiesz co — stwierdził Mabon — myślę, że masz rację.
Położył się na plecach, zakrył sobie oczy koronkową
chusteczką i po niespełna minucie zaczął chrapać.
Levon uśmiechnął się i wykonał gest głową. Obaj z Dave'em podnieśli się i oddalili nieco
od pozostałych.
Jak długo jeszcze? — zapytał Dave. Obrócił się
wkoło, zataczając pełny krąg. We wszystkich kierunkach
widział jedynie Równinę.
Dziś w nocy dotrzemy na miejsce — odparł Levon.
— Możemy zobaczyć warty, nim zapadnie zmrok. Wczoraj
straciliśmy trochę czasu, gdy Mabon zatrzymał się w Pół
nocnej Twierdzy. Pewnie dlatego tak gnałem.
295
Książę był zmuszony opóźnić ich marsz, by przekazać garnizonowi Północnej Twierdzy
szereg instrukcji od Aile-rona. Sam również wydał rozkazy, które trzeba było zanieść traktem
do Rhoden. Dave był pod wrażeniem niewzruszonej kompetencji Mabona. Powiedziano mu,
że jest to cecha, którą szczycą się ludzie z Rhoden. Ci z Seresh, jak zauważył, byli
zdecydowanie bardziej impulsywni.
Ja również przyczyniłem się do opóźnienia. Przepra
szam — powiedział.
Chciałem cię o to zapytać. O co chodziło?
To przysługa dla Paula. Aileron wydał taki rozkaz.
Czy pamiętasz chłopca, który zjawił się, gdy przywołaliśmy
Oweina?
Levon skinął głową. — Wątpliwe, bym go zapomniał.
— Paul chciał, żeby jego ojca przeniesiono z powrotem
do Paras Derval. Był też list. Obiecałem, że go znajdę. To
trochę potrwało.
Dave przypomniał sobie, jak stał zażenowany, gdy Sha-har płakał na wieść o tym, co stało
się z jego synem. Usiłował wymyślić coś, aby złagodzić jego ból, ale bez skutku. Z
niektórymi rzeczami chyba nigdy nie nauczy się radzić sobie jak należy.
— Czy przypominał ci Tabora? — zapytał nagle Le-
von. — Ten chłopiec?
—
Trochę — odparł Dave, zastanowiwszy się nad tym.
Levon potrząsnął głową. — Ja sądzę, że więcej niż tro
chę. Chyba chciałbym ruszyć już w drogę.
Wrócili do pozostałych. Dave zauważył, że Torc jest już na nogach. Na gest Levona
ciemnowłosy Dalrei wsadził sobie palce do ust i zagwizdał przenikliwie. Drużyna rozpoczęła
przygotowania do drogi. Dave dotarł do swego wierzchowca, dosiadł go i podjechał truchtem
na czoło oddziału, gdzie czekali Levon i Mabon.
Ludzie z Brenninu byli już na miejscu. Wsiedli na konie bardzo szybko. Aileron przysłał
im takich, którzy wiedzieli, co robią. Torc zbliżył się do nich i skinął głową. Levon
296
obdarzył go uśmiechem i uniósł rękę, by dać sygnał do wyruszenia.
— Mórnirze! — krzyknął książę Rhoden.
Dave ujrzał jakiś cień. Poczuł zapach zgnilizny.
Usłyszał świst strzały. Leciał już jednak wtedy w powietrzu, strącony zgrabnie z siodła
przez skok Mabona. Książę runął wraz z nim na trawę. To samo — pomyślał od rzeczy Dave
— zrobił Kevin z Collem.
I wtedy ujrzał, co uczyniła czarna łabędzica z jego koniem. Pośród smrodu zgnilizny i
przyprawiającej o mdłości, słodkiej woni krwi, usiłował utrzymać w żołądku swój po-
łudniowy posiłek.
Avaia była już wysoko nad nimi. Zawracała na północ. Potężny impet opadającej
łabędzicy złamał brązowemu ogierowi Dave'a kręgosłup. Jej pazury porozrywały go na
ochłapy mięsa. Głowa była niemal całkowicie urwana. Z szyi tryskała fontanna krwi.
Levon również spadł z siodła, strącony uderzeniami potężnych skrzydeł. Wskoczył
pośpiesznie z powrotem na wierzchowca wśród rżenia przerażonych koni i krzyków ludzi.
Torc gapił się w ślad za łabędzicą, ściskając łuk w pobie- ■ lałych palcach. Dave zauważył,
że drżą: nigdy dotąd nie widział Torca w takim stanie.
Poczuł, że odzyskuje władzę w nogach. Wstał. Mabon z Rhoden podźwignął się powoli z
poczerwieniałą twarzą. Uderzenie zaparło mu dech w piersiach.
Przez chwilę nikt nie wyrzekł ani słowa. Avaia zniknęła już z pola widzenia. Flidais —
pomyślał Dave, usiłując zapanować nad swym tętnem. Strzeż się odyńca, strzeż łabędzia się
niemało...
Uratowałeś mi życie — powiedział.
Wiem — odparł cicho Mabon bez śladu afektacji.
— Chciałem spojrzeć na słońce i zobaczyłem, jak pikuje.
Trafiłeś ją? — zapytał Levon Torca.
Ten potrząsnął głową. — Może w skrzydło. Może. Atak był tak nagły, tak przerażająco
brutalny. Niebo po-
297
nownie opustoszało. Łagodny wietrzyk poruszał kołyszącymi się trawami, tak samo jak
poprzednio. Obok leżał jednak martwy koń, którego jelita wylewały się na zewnątrz, a w po-
wietrzu unosił się zastarzały odór rozkładu, który nie pochodził od zabitego zwierzęcia.
— Dlaczego? — zapytał Dave. — Dlaczego ja?
Brązowe oczy Levona przechodziły od stanu szoku do
poważnego wyrazu zrozumienia. — Tylko jedna rzecz przychodzi mi do głowy — stwierdził.
— Zaryzykowała bardzo wiele, nurkując w ten sposób. Musiała coś wyczuć i uznać, że może
bardzo dużo zyskać.
Wskazał gestem.
Dave dotknął ręką swego boku i wyczuł zakrzywiony kształt Rogu Oweina.
W jego ojczystym świecie często działo się tak, że gracze przeciwnej drużyny upatrywali
sobie Dave'a Martyniuka jako najbardziej niebezpiecznego gracza jego zespołu. Poświęcano
mu wtedy szczególną uwagę: podwójne krycie, słowne prowokacje, a często jakieś nie
całkiem dozwolone sposoby zastraszenia. W miarę jak stawał się starszy i grał coraz lepiej,
zdarzało się to coraz częściej.
Lecz nigdy nie było skuteczne.
— Pochowajmy tego konia — powiedział teraz, gło
sem tak pełnym zawziętości, że przestraszyło to nawet obu
Dalrei. — Daj mi siodło na jednego z pozostałych i ruszaj
my w drogę, Levonie!
Postąpił krok naprzód i wyciągnął ze szczątków siodła swój topór, cały uwalany krwią.
Wycierał go starannie do czysta, dopóki ostrze nie zaczęło lśnić, gdy unosił je pod światło.
Pochowali konia. A jemu dali siodło i nowego wierzchowca.
Ruszyli w drogę.
Słońce zachodziło, a Ivor przebywał w domu szamana, gdy przynieśli mu wiadomość.
Przyszedł tam pod koniec dnia, by popatrzeć na swego przyjaciela, i pozostał dłużej,
bezradny i przerażony tym,
298
co wyczytał w twarzy Gereinta. Jego ciało leżało spokojnie i nieruchomo na macie, lecz usta
wykrzywiły się w wyrazie bezgłośnego przerażenia. Nawet ciemne, puste oczodoły stanowiły
świadectwo straszliwej podróży. Zbolały i pełen obaw o starego szamana Ivor został w
chacie, jak gdyby będąc świadkiem, mógł w jakiś nieokreślony sposób ułatwić jego podróż.
Aven zrozumiał, że starzec się zgubił. Z całego serca pragnął przywołać go do domu.
Lecz tylko się przyglądał.
Potem zjawił się Cechtar. — Zbliża się Levon — oznajmił, stojąc w drzwiach. —
Sprowadził ze sobą księcia Rhoden i pięciuset ludzi. Jest coś jeszcze, avenie.
Ivor odwrócił się.
Twarz potężnego Jeźdźca wyglądała dziwnie. — Z północy przybyły jeszcze dwie osoby.
Avenie... to są lios alfa-rowie i... och, chodź zobaczyć, na czym jadą!
Nigdy dotąd nie widział liosów. Ze wszystkich żyjących Dalrei, jedynie Levon i Torc
mieli tę okazję. I Levon również wrócił, prowadząc pięciuset ludzi najwyższego króla. Ivor
podniósł się z coraz szybszym biciem serca. Ociągając się, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na
Gereinta, po czym wyszedł na zewnątrz.
Lavon wiódł swych ludzi z południowego zachodu. Przymrużywszy oczy, Ivor dostrzegał
ich na tle zachodzącego słońca. Na otwartej przestrzeni przed nim stało jednak, oczekując w
ciszy, dwoje lios alfarów siedzących na raithenach, których Ivor również nie spodziewał się
nigdy w życiu zobaczyć.
Liosowie byli szczupli i srebrnowłosi. Mieli wydłużone palce i szeroko rozstawione,
zmiennobarwne oczy, o których słyszał. Nic, co mu opowiadano, nie mogło go jednak przy-
gotować na ich nieuchwytne, upokarzające piękno, a także — nawet gdy stali bez ruchu —
grację.
Bez względu na to wszystko, to raitheny przyciągnęły jego oniemiałe spojrzenie. Jazda
konna stanowiła sedno życia Dalrei. Raitheny z Daniloth miały się do koni tak, jak bogowie
do ludzi. Dwa z nich stały teraz przed nim.
299
Całe ich ciała miały barwę złocistą jak zachodzące słońce, lecz głowy, ogony i wszystkie
kopyta srebrną jak poświata księżyca, który jeszcze nie wzeszedł. Ich oczy były jaskrawo
niebieskie i lśniły inteligencją. Ivor pokochał je natychmiast z całej duszy. Wiedział też, że
każdy obecny Dalrei poczuł to samo.
Na moment zalała go fala czystego szczęścia. Potem rozprysła się gwałtownie, gdy
liosowie przemówili, by powiadomić go o armii Ciemności, która gnała ku nim przez
pomocną Równinę.
— Ostrzegliśmy ludzi w Celidonie — mówiła kobieta.
— Lydan i ja ruszymy teraz w stronę Brenninu. Wczorajszej
nocy zaalarmowaliśmy najwyższego króla za pomocą szkła
wezwania. Powinien już być na Równinie, zmierzając ku
Daniloth. Przetniemy mu drogę. Dokąd mamy go skierować?
Ivor doszedł do głosu wśród rozbrzmiałej nagle paplaniny.
— Nad Adein — odparł zwięźle. — Spróbujemy dotrzeć
do rzeki przed sługami Ciemności i zatrzymać ich tam do
przybycia najwyższego króla. Czy możemy tego dokonać?
Możecie, jeśli wyruszycie natychmiast i pomkniecie
bardzo szybko — odrzekł lios zwany Lydanem. — Galen
i ja pojedziemy do Ailerona.
Zaczekajcie! — zawołał Ivor. — Musicie odpo
cząć. A już z pewnością raitheny. Jeśli pokonaliście całą
drogę z Daniloth...
Liosowie byli tak do siebie podobni, że z pewnością byli bratem i siostrą. Potrząsnęli
głowami. — Miały na odpoczynek tysiąc lat — odparła Galen. — Oba były pod Bael Rangat.
Od tego czasu nie biegały na wolności.
Ivor rozdziawił szeroko usta.
Usłyszał, jak Cechtar wydyszał: — Ile ich macie?
— Te dwa i jeszcze trzy. Nie rozmnażają się od czasu
wojny z Maugrimem. Zbyt wiele z nich zginęło. Coś się
w nich zmieniło. Gdy tych pięciu zabraknie, żaden raithen
nie prześcignie już nigdy wiatru.
Głos Lydana brzmiał żalem utraty.
300
Ivor spojrzał z gorzkim smutkiem na raitheny. — Ri szajcie więc — powiedział. —
Wypuśćcie je na swobód Niech jasno lśni dla was księżyc. Wiedzcie, że nie zapomnim
Liosowie jak jeden unieśli otwarte dłonie w salucie. Ni stępnie zawrócili raitheny i
przemówili do nich. Dalrei u rżeli, jak dwie złoto-srebrne komety pomknęły przez pogn
żającą się w mroku Równinę.
***
W Paras Derval, najwyższy król Aileron przed chwil wrócił z Taerlindel. Podczas
wędrówki dotarła do niego wiz domość, że szkło wezwania rozjarzyło się. Właśnie wydaw*
armii rozkazy wymarszu. Miała ona jednak do pokonani zbyt długą drogę. O wiele za długą.
Na Równinie Levon podszedł do swego ojca. Za jeg plecami stał Mabon z Rhoden.
Jechaliście przez dwa dni — powiedział Ivor d<
księcia. — Nie mogę prosić twych ludzi, by wyruszyli z na
mi. Czy będziecie strzec naszych kobiet i dzieci?
Możesz prosić o wszystko, co tylko konieczne -
odparł cicho Mabon. — Czy dacie sobie radę bez pięciuse
ludzi?
Ivor zawahał się.
— Nie — odezwał się kobiecy głos. — Nie damy. Za
bierz ich wszystkich, avenie. Nie możemy stracić Celidonu
Ivor spojrzał na żonę i dostrzegł stanowczość w jej twa rzy. — Nie możemy też stracić
naszych kobiet — odparj — Naszych dzieci.
— Pięciuset ludzi nas nie ocali — to była Lianę, stojąc;
obok matki. — Jeśli was pokonają, taka ich liczba nie będzii
miała najmniejszego znaczenia. Zabierz wszystkich, ojcze.
Wiedział, że się nie myliła. Jak jednak mógł je zostawi* tak zupełnie bezbronne?
Nawiedziła go pewna myśl. Avei zawahał się przez chwilę, potem jednak powiedział: — Ta
borze.
301
Słucham, ojcze — odparło jego najmłodsze dziec
ko, występując naprzód.
Jeśli zabiorę wszystkich, to czy dacie radę strzec obo
zów? We dwoje?
Usłyszał, jak Leith wciągnęła powietrze. Poczuł żal nad nią, nad nimi wszystkimi.
Tak, ojcze — odparł Tabor, blady jak światło księ
życa. Ivor podszedł blisko i spojrzał synowi w oczy. Dzieliło
ich już tak wiele.
Niech Tkacz ma cię w swej opiece — wyszeptał.
— Niech ma w opiece was wszystkich.
Zwrócił się z powrotem ku księciu Rhoden. — Wyruszamy za godzinę — oznajmił. —
Nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do Adein, chyba żebyśmy natknęli się na armię.
Idź z Cechtarem. Twoi ludzie będą potrzebowali świeżych koni.
Wydał rozkazy Levonowi i — inne — zebranym auberei, którzy dosiedli już
wierzchowców, by przekazać polecenia pozostałym plemionom. Wszędzie wokół niego
wrzało.
Znalazł chwilę, by popatrzeć na Leith i przyniósł mu nieskończoną pociechę spokój w jej
oczach. Nic nie mówili. Wszystko już sobie powiedzieli w takiej czy innej chwili.
Okazało się, że nie upłynęła nawet godzina, nim zatopił palce w jej włosach i pochylił się
w siodle, by ucałować ją na pożegnanie. Jej oczy były suche, a twarz spokojna i pełna siły,
podobnie jak u niego. Potrafił aż nazbyt łatwo rozpłakać się z radości, wywołanego
domowymi sprawami smutku czy miłości, tym jednak, kto dosiadał teraz w mroku jego wie-
rzchowca, był aven Dalrei, pierwszy od czasu, gdy Revorowi dano Równinę. W jego sercu
była śmierć, gorzka nienawiść oraz najgwałtowniejsza, najzimniejsza determinacja.
Dopóki nie wzejdzie księżyc, potrzebowali pochodni. Wysłał przodem auberei z ogniem,
by wskazywali im drogę. Starszy syn był u jego boku, podobnie jak książę Rhoden i siedmiu
wodzów, wszyscy oprócz najstarszego z Celidonu, dokąd musieli się udać. Za ich plecami
oczekiwało, siedząc
302
na koniach, pięciuset ludzi z Brenninu oraz Jeźdźcy z Równiny, z wyjątkiem jednego. O nim
nie wolno było myśleć. Ujrzał Davora i Torca. Rozpoznał błysk w oczach ciemnowłosego
mężczyzny.
Uniósł się w siodle. — W imię Światła! — krzyknął. — Do Celidonu!
— Do Celidonu! — ryknęli jednym głosem.
Ivor zwrócił konia na północ. Stojący na przedzie auberei spojrzeli na niego. Skinął
głową.
Ruszyli.
Tabor ustąpił spokojnie przewodnictwa zebranym szamanom, którzy z kolei
podporządkowali się jego matce. Rankiem, zgodnie z instrukcjami avena, przystąpili do
przeprawy na drugą stronę rzeki, do ostatniego obozu leżącego w samym rogu Równiny,
gdzie teren zaczynał wznosić się ku górom. Rzeka mogła dać pewną, niewielką osłonę, a góry
zapewnić kryjówkę, gdyby okazało się to konieczne.
Wszystko poszło szybko, z niewielką ilością łez, nawet wśród najmłodszych. Tabor
poprosił dwóch starszych chłopców, by pomogli mu z Gereintem, lecz przestraszyli się
twarzy szamana. Właściwie nie mógł mieć o to do nich pretensji. Sam zrobił hamak, a potem
poprosił siostrę, by przeniosła Gereinta razem z nim. Przeszli rzekę w bród w płytkim
miejscu. Stary niczym nie okazywał, by zdawał sobie sprawę z ich obecności. Lianę spisała
się dobrze. Powiedział jej to. Podziękowała mu. Gdy odeszła, został jeszcze przez chwilę z
szamanem w ciemnym domu, gdzie go położyli. Myślał o tym, jak pochwalił Lianę, a ona mu
podziękowała, i o tym, jak wiele się zmieniło.
Później zajrzał do matki. Nie miała żadnych problemów. Wczesnym popołudniem
wszyscy znaleźli się już w nowym miejscu. Było tu tłoczno, lecz pod nieobecność mężczyzn
w obozie wybudowanym dla czterech plemion miejsca wystarczało. Panowała w nim bolesna
cisza. Tabor zdał sobie sprawę, że dzieci się nie śmieją.
303
Ze zbocza góry położonej na wschód przez cały ranek przyglądała się im para bystrych
oczu. Teraz, gdy kobiety i dzieci Dalrei zagospodarowały się z niepokojem w nowym obozie,
kierując wszystkie swe myśli daleko na północ, do Celidonu, obserwator zaczął się śmiać.
Jego rechot trwał przez długi czas. Nie słyszał go nikt poza dzikimi stworzeniami z gór, które
go nie rozumiały i nie były nim zainteresowane. Po chwili — czasu było mnóstwo —
obserwator podźwignął się i ruszył na wschód, by zanieść wiadomość. Wciąż się śmiał.
Teraz na Kim przyszła kolej, by jechać z przodu. Od chwili, gdy zostawili konie i
rozpoczęli wspinaczkę, zmieniali się po każdym okresie odpoczynku. To był czwarty dzień
ich podróży, a trzeci w górach. Tutaj, na przełęczy, nie było jeszcze tak źle. Brock twierdził,
że następny dzień będzie najgorszy, a potem znajdą się blisko Khath Meigol.
Ani razu nie zapytał o to, co się wtedy stanie.
Mimo woli czuła głęboką radość z jego towarzystwa oraz równie głęboki podziw dla
stoickiego spokoju, z jakim prowadził ją w najbardziej nawiedzane miejsce w całym
Fionavarze. Uwierzył jej jednak. Zaufał, gdy powiedziała, że na górskiej przełęczy nie straszą
duchy Paraiko ze swą klątwą krwi.
Byli tam natomiast sami giganci. W swych jaskiniach. Żywi i — w jakiś sposób, którego
jeszcze nie dostrzegła — uwięzieni.
Obejrzała się za siebie. Brock wlókł się wytrwale tuż za nią, dźwigając większą część ich
bagażu: jedyna walka, którą przegrała. Wyglądało na to, że krasnoludowie są jeszcze bardziej
uparci od Fordów.
— Czas na przerwę — zawołała do niego. — Wydaje mi się, że za tym zakrętem szlaku
jest płaski występ.
Brock chrząknął na znak zgody.
Wdrapała się na górę. Musiała parę razy pomóc sobie rękoma, ale nie było to właściwie
zbyt trudne. Miała rację. Znajdował się tam równy płaskowyż, większy nawet niż się jej
zdawało. Znakomite miejsce na postój i odpoczynek.
304
Niestety było zajęte.
Złapano ją i zatkano jej usta, zanim zdążyła krzyknąć na znak ostrzeżenia. Nie
podejrzewający niczego Brock wszedł w ślad za nią na górę i po chwili oboje byli już
rozbrojeni — jego pozbawiono topora, a ją sztyletu — i starannie związani.
Zmuszono ich, by usiedli na środku płaskowyżu, gdy wielka, równa przestrzeń stopniowo
wypełniała się napastnikami.
Po chwili jeszcze jedna postać wskoczyła na występ ze szlaku, po którym oboje się
wspinali: potężny mężczyzna z czarną, krzaczastą brodą. Był łysy. Czoło i policzki miał
pokryte zielonym tatuażem. Jego ślady były również widoczne na brodzie. Upłynęła chwila,
nim zauważył ich obecność. Potem roześmiał się.
Nikt inny nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Otaczało ich może z pięćdziesiąt postaci.
Łysy, wytatuowany mężczyzna wysunął się władczym krokiem na środek płaskowyżu i
stanął nad Kim i Brockiem. Przez chwilę spoglądał na nich z góry. Następnie butem zadał
krasnoludowi okrutnego kopniaka w bok głowy. Brock zgiął się wpół. Spomiędzy jego
włosów popłynęła krew.
Kim zaczerpnęła tchu, by krzyknąć. Kopnął ją w bok. Zemdliło ją z bólu. Ponownie
usłyszała jego śmiech.
— Czy wiecie, co zrobili Dalrei na dole? — zapytał gardłowym głosem łysy mężczyzna
swych towarzyszy.
Kim zamknęła oczy. Zastanawiała się, ile żeber ma złamanych. Czy Brock nie żyje.
Uratuj nas — usłyszała w swym umyśle. Powolny śpiew. Och, uratuj nas.
Był czas, gdy Dave nie uważał, by wszystko powinno go obchodzić. Zmieniło się to już
dawno temu, choć nie z powodu jakiejś abstrakcyjnej świadomości, że losy wszystkich
światów splatają się ze sobą. Sprawili to Ivor i Lianę, wspomnienia o nich, gdy rok temu
jechał na południe do Paras Derval. Po grozie Góry zaś — obecność Levona i Torca u je-
305
go boku, a potem bitwa nad Llewenmere, gdy bliscy mu ludzie zginęli zabici przez
obrzydliwe stwory, których nie mógł nie znienawidzić. W Puszczy Pendaran znalazł braci.
Na koniec była też Jennifer i to, co z nią uczyniono.
Teraz była to również jego wojna.
Zawsze był atletą i napawało go to dumą w równym stopniu jak fakt, że dał sobie radę z
wymogami studiów prawniczych. Nigdy nie dopuszczał do utraty formy, a po ich ucieczce do
domu, gdy czekali na powrót do Fionavaru — na to, aż przybędzie po nich Loren albo Kim
będzie miała swój długo wyczekiwany sen — ćwiczył intensywniej niż zwykle. Potrafił sobie
wyobrazić, co go może czekać. Fizycznie Dave był teraz w lepszej formie niż kiedykolwiek
w życiu.
I nigdy dotąd nie bolały go tak mocno każdy mięsień i kość. Nie był też okrutniej
zmęczony. Bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
Jechali przez noc, przy świetle pochodni, dopóki nie wze-szedł księżyc. Później
towarzyszył im jego blask. Spędził też w siodle dwa poprzednie dni, podczas podróży z Paras
Derval. Do tego jechał szybko. Jednakże ta prędkość, z powodu której Mabon czynił łagodne
wymówki Levonowi, była niczym w porównaniu z tym, jak Dalrei pędzili przez ciemność na
złamanie karku, podążając na północ za swym avenem.
Nocą niepokoił się o konie. Teraz, gdy po ich prawej stronie wzeszło słońce, jeszcze
bardziej dręczyło go pytanie, jak długo wytrzymają tę morderczą szybkość. A jednak ją
wytrzymały, bijąc kopytami w trawę bez chwili odpoczynku. Nie były to raitheny, lecz
każdego ze swych wierzchowców Dalrei wyhodowali, wyszkolili i kochali na tej otwartej
prerii, a teraz nadeszła ich najwspanialsza godzina od tysiąca lat. Dave pogłaskał rozwianą na
wietrze grzywę ogiera, na którym jechał. Poczuł wielką żyłę pulsującą na jego szyi. To był
kary koń, tak samo, jak rumak Ailerona. Który — o co modlił się w milczeniu Dave — pędził
teraz na własnym karoszu niedaleko za nimi, zaalarmowany przez lios alfarów.
306
To Levon skłonił ojca, by się zatrzymał, nim słońce znalazło się nad ich głowami. Nakazał
też wszystkim rozprostować nogi i zjeść posiłek. Poprowadzić konie stępa, by pozwolić im
napić się wody z Rienny obok Cynmere, dokąd tymczasem dotarli. Ludzie padający na
ziemię z kompletnego wyczerpania nie mogli brać udziału w bitwie. Z drugiej strony, musieli
wygrać wyścig do Celidonu i do Adein, jeśli tylko było to możliwe. Dave przegryzł trochę
mięsa i chleba, napił się zimnej wody z rzeki, wykonał swoje skłony oraz przysiady i wrócił
na siodło, nim czas na odpoczynek dobiegł końca. Zauważył, że tak samo postąpił każdy
mężczyzna w armii.
Ruszyli.
Miano to opiewać w legendach i pieśniach, jeśli nadejdą po nich następne pokolenia, by
opowiadać stare historie i śpiewać pieśni. Śpiewać o galopie Wora, który pędził do Celidonu
z Dalrei za plecami przez całą szaloną noc i dzień na spotkanie armii Ciemności, by stoczyć z
nią bój na Równinie w imię Światła.
Dave popuścił karoszowi wodzy, tak jak to robił przez całą drogę. Czuł wstrząsającą moc
jego kroków, która nadal nie osłabła mimo ciężaru, jaki musiał dźwigać. Czerpał z serca
konia, który go niósł, jeszcze bardziej zawziętą determinację.
Był blisko za avenem i wodzami, gdy ujrzał, jak jeden z auberei zawrócił ku nim niczym
błyskawica. Słońce przesunęło się już ku zachodowi i zaczynało schodzić w dół. Auberei
zatrzymał się przed nimi, po czym zawrócił sprawnie konia i zaczął gnać u boku siwka Ivora.
Gdzie oni są? — krzyknął aven.
Zbliżają się już do rzeki!
Dave wciągnął powietrze. Armia Rakotha nie dotarła do Celidonu.
Czy zdołamy tam zdążyć przed nimi? — Usłyszał
krzyk Ivora.
Nie wiem! — odparł zrozpaczony auberei.
Dave ujrzał wtedy, że Ivor podniósł się w siodle. — W imię Światła! — ryknął aven.
Popędził konia naprzód.
307
Wszyscy zdołali zrobić to samo. W jakiś sposób wierzchowce zwiększyły prędkość. Dave
zobaczył, jak siwek Ivora przemknął obok prowadzących ich auberei. Pognał karosza w ślad
za nim. Poczuł, że koń zareagował na to z odwagą, która go upokorzyła. Stali się zamazanym
grzmotem na Równinie, pokrewnym wielkim skrzydłom samych eltorów.
Widział, jak Celidon wyłonił się z ich prawej strony. W jego oczach odbił się krąg
kamieni podobnych do tych w Sto-nehenge, lecz nie zburzonych, jeszcze nie zburzonych.
Ujrzał przelotnie za monolitami wielki obóz na środku Równiny, będący od tysiąca dwustu
lat sercem domu Dalrei. Potem go minęli i gnali, gnali ku rzece w blednącym świetle
popołudnia. Dojrzawszy, że Torc obok niego poluzował miecz, Dave wydobył wreszcie swój
topór z miejsca, gdzie wisiał u siodła. Zerknął na Torca. Ich spojrzenia zetknęły się na
sekundę. Następnie popatrzył przed siebie, na Levona, i dostrzegł, że obejrzał się on na nich,
jadąc z wyciągniętym mieczem.
Minęli wzniesienie terenu. Zobaczył połyskującą w słońcu Adein. Widział svart alfarów
— obrzydliwe, zielone stwory, które znał, a także inne, większe, o kolorze brunatnym.
Zaczynali przechodzić w bród przez rzekę. Dopiero zaczynali. Ivor przybył na czas. Uwieczni
się to w pieśniach, oby tylko miał kto je śpiewać.
Albowiem przez rzekę przechodziło ku nim bardzo, ale to bardzo wielu wrogów. Równina
na północ od Adein była ciemna od ogromu armii Rakotha. Ich ochrypłe krzyki roz-
brzmiewały w powietrzu: zaniepokojenie na widok Dalrei, a potem wysoka, szydercza nuta
triumfu, gdy zobaczyli, jak niewielu ich jest.
Z toporem trzymanym w gotowości, Dave pognał za Ivorem. Serce zabiło mu nagle, gdy
ujrzał, że szeregi svart alfarów rozstąpiły się, by zrobić miejsce dla urgachów dosiadających
slaugów. Były ich setki, setki i setki, wśród tysięcy i tysięcy svart alfarów.
Pomyślał o śmierci. Potem, przelotnie, o swych rodzicach i bracie, którzy mogli nigdy się
o niczym nie dowie-
308
dzieć. Pomyślał o Kevinie i Jennifer, o dwóch nowych braciach, którzy byli teraz z nim, oraz
o rzezi nad Llewenmere, rok temu. Ujrzał wodza urgachów, największego z nich wszystkich.
Zobaczył, że na znak szyderstwa odział się on w biel. Nienawidził go całym sercem i duszą.
— Revor! — krzyknął wraz ze wszystkimi Dalrei, a potem: — Ivor! — również ze
wszystkimi. Następnie był już przy Adein. Zmęczenie zniknęło. W jego ciele wezbrała fala
szaleństwa. Nadeszła wojna.
Nie przekroczyli rzeki. Był to jedyny obiekt na płaskich preriach, który mógł im zapewnić
jakąkolwiek przewagę. Svart alfarowie byli mali, nawet ci brunatni, i nie mieli
wierzchowców. Musieli przechodzić w bród przez Adein i wdrapywać się na jej brzeg prosto
pod miecze Dalrei. Dave zauważył, że Torc schował miecz i wyciągnął łuk. Wkrótce strzały
Jeźdźców zaczęły przemykać nad rzeką, by nieść śmierć po jej drugiej stronie. Dostrzegł to
tylko przelotnie, gdyż znajdował się pośrodku tryskającego krwią chaosu. Skierował karego
konia wzdłuż brzegu. Walił raz za razem toporem, siekał i rąbał, a raz nawet pchnął nim svart
alfara. Poczuł, jak żebra przeciwnika pękły pod jego uderzeniem.
Próbował trzymać się blisko Levona i Ivora, ale grunt był śliski" od krwi i rzecznej wody,
a potem na drugi brzeg przedostała się grupa urgachów na straszliwych sześcionoż-nych
slaugach i nagle musiał walczyć o ocalenie życia.
Odpychano ich od rzeki. Nie mogli walczyć z urgachami na równym gruncie. Adein była
już czerwona od krwi w coraz słabszym świetle dnia. W nurcie rzeki leżało tak wielu mar-
twych i umierających svart alfarów, że żywi przechodzili na drugi brzeg po ich ciałach w ślad
za urgachami i slaugami.
U boku Dave'a, Torc ponownie wyciągnął miecz. Tuż obok niego walczył wysoki
wojownik z Północnej Twierdzy. Rozpaczliwie próbowali w trójkę utrzymać się blisko rzeki,
wiedząc, że zaleją ich, jeśli dadzą się odepchnąć zbyt daleko. Zaatakował go urgach. Dave
poczuł cuchnący oddech rogatego slauga. Kary koń skręcił w bok bez rozkazu. Ciężki miecz
309
urgacha zaświstał nad głową Dave'a. Zanim zdążył zatoczyć łuk w drugą stronę, Martyniuk
pochylił się do przodu i z całej siły zatopił topór w ohydnej, kudłatej głowie. Wyszarpnął go i
zadał cios na odlew slaugowi w tej samej chwili, gdy urgach ześliznął się niczym kłoda na
pokrytą krwią ziemię.
Zabił go, lecz gdy zaczerpnął tchu, ujrzał, że w jego stronę gna kolejny wielki stwór.
Wiedział, że nie wytrzyma tego długo. Nie zdoła utrzymać linii obrony. Torc również
uśmiercił dosiadającego slauga wroga i odwrócił się rozpaczliwie, by stawić czoło
następnemu. Svartowie przechodzili teraz przez rzekę wielką liczbą. Z grozą w sercu Dave
ujrzał, ilu ich jeszcze zostało na drugim brzegu. Zorientował się też, że za pomocą noży i
krótkich mieczy rozpruwają brzuchy koni Jeźdźców od dołu.
Krzyknął coś bez związku. Szał bitewny wezbrał w nim na nowo. Pogonił kopniakiem
karego wierzchowca i ruszył na spotkanie pierwszemu ze zbliżających się slaugów. Dotarł do
niego zbyt szybko, by zaskoczony urgach zdążył zamachnąć się mieczem. Lewą dłonią Dave
przejechał okrutnie po jego ślepiach. Gdy bestia zawyła, zabił ją krótkim ciosem topora.
— Davorze! — usłyszał. Spóźnione ostrzeżenie. Poczuł ból przeszywający jego lewy bok.
Spojrzawszy w dół, ujrzał svarta, który pchnął go sztyletem. Torc zabił napastnika. Dave,
łapiąc powietrze, wyrwał broń spomiędzy swych żeber. Popłynęła krew. Zbliżał się do niego
następny urgach. Za plecami Torca były jeszcze dwa. Człowiek z Północnej Twierdzy padł na
ziemię. Zostali nad rzeką niemal sami. Dalrei rozpoczęli odwrót. Nawet aven się cofał. Dave
popatrzył na Torca. Ujrzał głęboką szramę na jego twarzy, a w oczach wyczytał najbardziej
gorzką rozpacz.
Nagle, na drugim brzegu rzeki, na pomocy, gdzie były wojska Ciemności, usłyszał śpiew,
wysoki i czysty. Odwrócił się w chwili, gdy urgach się zawahał. Spojrzawszy tam, zaczerpnął
tchu z radości i zdumienia.
Przez Równinę, na północy i zachodzie, lios alfarowie
310
jechali na wojnę. Jaśni i wspaniali byli, gdy podążali za swym władcą, którego włosy lśniły
w świetle złotym blaskiem. Ze śpiewem opuścili wreszcie Krainę Cieni.
Szybkie były ich rumaki, niezmiernie szybkie miecze, srogi zaś ogień w sercach Dzieci
Światła. Wpadli w szeregi svartów z lśnieniem ostrzy. Piesi żołnierze Ciemności krzyknęli z
nienawiści i strachu, gdy ich ujrzeli.
Wszyscy urgachowie byli już na południowym brzegu. Straszliwy olbrzym w bieli wydał
rykiem rozkaz. Część z nich zawróciła na północ, tratując po drodze dziesiątki svart alfarów,
żywych i martwych.
Dave krzyknął z ulgi. Nie zważając na coraz silniejszy ból w boku, pognał pośpiesznie, by
pozabijać wycofujących się urgachów i odzyskać pozycję na brzegu rzeki. Nagle, nad wodą,
usłyszał, jak Torc woła: — Och, Cernanie. Nie!
Spojrzawszy na niebo, poczuł, że smak radości obraca się w jego ustach w popiół.
Nad nimi, niczym ruchoma chmura śmierci, Avaia zniżyła lot, a wraz z nią — szare i
czarne, przesłaniające niebo — nadleciało co najmniej trzysta sztuk jej pomiotu. Łabędzie
Maugrima runęły w dół z bezlitosnych niebios. Lios alfarów pokryła ciemność. Zaczęli ginąć.
Odziany w biel urgach wrzasnął raz jeszcze, tym razem na znak brutalnego triumfu.
Slaugi zawróciły ponownie, pozostawiając liosów łabędziom oraz ośmielonym svartom.
Dalrei znowu obiegły przeważające siły.
Wyrąbując sobie drogę na północ, gdzie Ivor — wciąż na koniu, wciąż dzierżący miecz
— również wrócił na brzeg, Dave ujrzał Bartha i Navona, którzy walczyli u boku avena.
Następnie dostrzegł, że olbrzymi wódz urgachów zbliża się do nich. Krzyk ostrzeżenia
wyrwał się z jego obolałego gardła. Malcy z puszczy, malcy Torca i jego, ci, których
wspólnie strzegli. Miecz potężnego urgacha zatoczył łuk, który zdawał się ranić samo
powietrze. Przeciął szyję Bartha niczym łodygę kwiatu. Dave ujrzał, jak głowa chłopca
poleciała w powietrze, a krew trysnęła fontanną, nim
311
zmieszała się ze zdeptanym błotem u brzegu Adein. Ten sam miecz, opadając w dół, wbił się
mocno i brutalnie w bok Navona. Dave zobaczył, że chłopiec osuwa się z konia. W tej samej
chwili usłyszał przerażający dźwięk.
Zdał sobie sprawę, że to on sam go wydał. Jego bok był lepki od krwi. Zobaczył, jak Torc,
ze spojrzeniem oszalałym z nienawiści, przemknął obok niego w kierunku odzianego w biel
urgacha. Usiłował dotrzymać mu kroku. Trzech svartów zagrodziło mu drogę. Dwóch zabił
toporem. Usłyszał, jak czaszka trzeciego pękła pod kopytami jego karego rumaka.
Spojrzał na północ i zobaczył liosów toczących bój z Avaią i jej łabędziami. Było ich zbyt
mało. Zawsze było ich za mało. Wyszli z Daniloth, ponieważ nie chcieli przyglądać się
biernie, jak giną Dalrei. A teraz oni również ginęli.
— Och, Cernanie — usłyszał czyjeś, wypowiedziane w rozpaczy słowa. Był to głos
Cechtara. — Ta godzina zna nasze imię!
Podążył wzrokiem na wschód, za spojrzeniem wysokiego Jeźdźca. I zobaczył. Nadciągały
wilki. Zarówno na pomocnym, jak i na południowym brzegu rzeki. Prowadziło je olbrzymie,
czarne zwierzę ze srebrną łatą między uszami. Dzięki temu, co mu opowiadano, Dave odgadł,
że to Galadan z andainów, prawa ręka Maugrima. Była to prawda. Ta godzina znała ich imię.
Usłyszał własne. Z wewnątrz.
Nie wezwanie śmierci, jak sądził Dalrei, nie zew ostatniej godziny. Co absurdalne, ów
wewnętrzny głos brzmiał jak głos Kevina Laine'a. Dave — usłyszał raz jeszcze. Ty idioto.
Zrób to teraz!
Na tę myśl sięgnął ręką w dół, przytknął Róg Oweina do warg i zadął w niego ze
wszystkich sił, jakie mu pozostały.
Dźwięk ponownie był Światłem i Ciemność nie mogła go usłyszeć. Mimo to jej słudzy
spowolnili swój atak. Gdy grał, jego głowa była odchylona do tyłu. Zobaczył, że Avaia mu
się przygląda. Zobaczył, że zawróciła nagle w powietrzu. Wsłuchał się w dźwięk, który
wydał. Nie brzmiał on tak
312
samo, jak przedtem. Nie lśnienie księżyca na śniegu czy wodzie, nie wschód słońca czy
świece przy kominku. To był błysk słońca w południe odbijający się w ostrzu miecza,
czerwona poświata płonącego ognia, pochodnie, które nieśli ze sobą wczorajszej nocy,
twardy, zimny blask gwiazd.
I to spomiędzy gwiazd nadszedł Owein. Dzikie Łowy były z nim. Widmowi królowie
rzucili się z wysoka na łabędzie. Każdy z nich dzierżył w uniesionym ręku wyciągnięty
miecz. Prowadzące ich dziecko również.
Runęli na falangę pomiotu Avai — dym dosiadający latających rumaków, widmowa
śmierć na ciemniejącym niebie. Nic w powietrzu nie mogło im się oprzeć. Zabijali. Dave
ujrzał, że Avaia zostawiła synów i córki swemu losowi i umknęła na północ. Słyszał
szaleńczy śmiech królów, których wypuścił na wolność. Zobaczył, jak okrążają go jeden za
drugim, wznosząc miecze w salucie.
Wreszcie wszystkie łabędzie zginęły bądź rozpierzchły się i Łowy zstąpiły na Fionavar po
raz pierwszy od tak wielu tysiącleci. Wilki Galadana rzuciły się do ucieczki, podobnie jak
svart alfarowie i urgachowie na slaugach. Dave patrzył, jak widmowi królowie zatoczyli nad
nimi krąg, zabijając kogo chcieli. Po jego umazanej twarzy spływały łzy.
Nagle zauważył, że Łowy podzieliły się na dwie części. Czterech królów udało się za
dzieckiem, które ongiś było Finnem, w szalonym, powietrznym pościgu za armią Ciemności.
Pozostali, a jednym z nich był Owein, nadal krążyli nad Adein i w świetle wieczoru zaczęli
zabijać liosów i Dal-rei jednego po drugim.
Dave Martyniuk krzyknął. Zeskoczył z konia.
Zaczął biec wzdłuż brzegu rzeki. — Nie! — ryczał. — Nie, nie, och, nie! Proszę!
Potknął się i upadł w błoto. Poruszyło się pod nim jakieś ciało. Słyszał uwolniony śmiech
Łowów. Popatrzył w górę. Ujrzał jak Owein, szary jak dym, na swym czarnym, widmowym
rumaku, zamajaczył nad Levonem dan Ivor, który stał przed swym ojcem. Usłyszał, jak
władca Łowów raz
313
jeszcze roześmiał się z najczystszej radości. Spróbował się podnieść, lecz poczuł, że coś
pękło mu w boku.
Dobiegł do niego na wpół zapamiętany głos, przekrzykujący cały ten hałas: — Królu
Nieba, skryj miecz! Narzucam ci mą wolę!
Potem upadł do tyłu, krwawiący i zrozpaczony, w ohydne błoto i nie słyszał już nic
więcej.
Przebudził się w blasku księżyca. Był czysty i ubrany. Podniósł się. Nie było bólu.
Pomacał swój bok i — przez koszulę, którą miał na sobie — wyczuł ślad zagojonej blizny.
Rozejrzał się powoli wokół. Stał na kopcu pośrodku Równiny. Na północy, w odległości
może pół mili, widział połyskującą srebrno w promieniach księżyca rzekę. Nie przypominał
sobie kopca. Nie pamiętał, by mijał to miejsce. Na wschodzie paliły się światła: Celidon.
Żadnych dźwięków pośród nocy, żadnych ruchów nad rzeką.
Dotknął ręką biodra.
Nie zabrałam ci go — usłyszał jej głos. Zwrócił się
na zachód, gdzie była, a gdy już to uczynił, klęknął i skłonił
głowę.
Spójrz na mnie — powiedziała. Zrobił to.
Była odziana w zieleń, tak jak poprzednio, u stawu w zagajniku Faelinn. Jej twarz jaśniała
blaskiem, lecz stłumionym, mógł więc na nią patrzeć. Na plecach miała łuk i kołczan, a w
dłoni dzierżyła Róg Oweina.
Bał się. — Bogini, jak mogę ich jeszcze kiedyś wezwać? — zapytał.
Ceinwen uśmiechnęła się. — Nie możesz — odrzekła. — Chyba że pod ręką będzie ktoś
potężniejszy od Łowów, by nad nimi zapanować. Nie powinnam tego robić i zapłacę za to.
Nie wolno nam ingerować w Gobelin. Otrzymałeś jednak róg ode mnie, choć z myślą o
pomniejszym celu i nie mogłam przyglądać się biernie, jak Owein szalał niepowstrzymany.
Przełknął ślinę. Ceinwen była bardzo piękna. Stała nad
314
nim bardzo wysoka i bardzo jasna. — Jak można zmusić boginię, by za coś zapłaciła? —
zapytał.
Roześmiała się. Pamiętał to. — Czerwona Nemain znajdzie sposób, a jeśli nie ona, zrobi
to Macha. Nie ma obawy.
Pamięć mu wracała. A wraz z nią rozpaczliwy ból.
Zabijali wszystkich — wyjąkał. — Nas wszystkich.
Oczywiście, że tak — odparła Zielona Ceinwen,
która lśniła na szczycie kopca. — Jak mogłeś się spodzie
wać, że najdziksza magia potulnie spełni twą wolę?
Tak wielu zabitych — dodał. Serce bolało go od tego.
Zebrałam ich — odrzekła Ceinwen łagodnym to
nem. Dave nagle zrozumiał co to za kopiec i skąd się wziął.
Levon? — zapytał wystraszony. — Aven?
Nie wszyscy muszą umierać — stwierdziła. Mówiła
mu to już kiedyś. — Uśpiłam żywych nad rzeką. W Celi-
donie również śpią, choć światła się tam palą. Rankiem jed
nak wstaną, obciążeni swymi ranami.
A ja nie — odparł z wysiłkiem.
— Wiem — potwierdziła. — Tego właśnie chciałam.
Podniósł się. Wiedział, że tego po nim oczekuje. Stali na
kopcu w jasnym blasku księżyca. Ceinwen błyszczała dla Da-ve'a równie łagodnie. Podeszła
bliżej i pocałowała go w usta. Skinęła dłonią. Niemal go oślepił nagły powab jej nagości.
Dotknęła go. Uniósł z drżeniem dłoń ku jej włosom. Wydała z siebie dźwięk. Dotknęła
Dave'a raz jeszcze.
A potem osunął się z boginią na zieloną, trawę.
ROZDZIAŁ 16
Późnym popołudniem drugiego dnia Paul zauważył charakterystyczne spojrzenie
Diarmuida. Podniósł się. Przeszli razem na rufę, gdzie stał Artur ze swym psem. Wszędzie
wokół ludzie z Południowej Twierdzy ze swobodą i biegło-
315
ścią spełniali zadania załogi „Prydwen". Stojący za sterem Coli trzymał pewnie kurs na
zachód. Prosto na zachód, jak polecił Artur, który powiedział też mu, że, gdy przyjdzie pora
na zmianę kursu, powiadomi go i wskaże kierunek. Żeglowali ku wyspie, której nie było na
żadnej mapie.
Nie mieli też pewności, co tam na nich czekało. Dlatego właśnie we trzech, wraz z
Cavallem kroczącym lekko u ich boku po ciemnych deskach pokładu, ruszyli teraz na dziób,
gdzie stały obok siebie dwie postacie. Spędzały tam każdą godzinę czuwania od chwili, gdy
„Prydwen" odbiła od brzegu.
—
Lorenie — odezwał się cicho Diarmuid.
Wpatrzony w morze mag odwrócił się powoli. Matt rów
nież się obejrzał.
— Lorenie, musimy porozmawiać — ciągnął książę,
nadal cicho, lecz nie bez władczego tonu w głosie.
Mag wpatrywał się w nich przez dłuższą chwilę. — Wiem — powiedział wreszcie
ochrypłym głosem. — Czy rozumiesz, że złamię nasze prawo, jeśli ci odpowiem?
— Rozumiem — odrzekł Diarmuid. — Musimy się
jednak dowiedzieć, co on robi, Lorenie. I w jaki sposób.
Prawo waszej rady nie może służyć Ciemności.
Matt, z twarzą bez wyrazu, odwrócił się, by dalej patrzeć na morze. Loren nadal był
zwrócony ku nim. — Metran używa Kotła, by przywrócić życie svart alfarom na Cader
Sedat, kiedy umierają — powiedział.
Artur skinął głową. — Ale co ich zabija?
— On — odparł Loren Srebrny Płaszcz.
Czekali. Matt wbił spojrzenie w morze, Paul jednak widział, że jego dłonie zaciskają się
na relingu statku.
Dowiedzcie się, że w Księdze Nilsoma... zaczął Loren.
Przeklęte niech będzie jego imię — wtrącił Matt Sóren.
... w tej księdze — ciągnął Loren — opisany jest
monstrualny sposób pozwalający magowi osiągnąć moc wię
kszą niż pochodząca od jego jednego źródła.
Nikt się nie odzywał. Paul poczuł powiew wiatru, gdy słońce skryło się za chmurą.
316
Metran używa Denbarry jako kanału — mówił dalej
Loren, panując nad swym głosem. — Kanału dla energii
svart alfarów.
Dlaczego umierają? — zapytał Paul.
— Dlatego, że wyczerpuje ich siły aż do śmierci.
Diarmuid skinął głową. — A martwych ożywia Kocioł?
Raz za razem. Czy właśnie dzięki temu wywołał zimę? Osiągnął wystarczającą moc?
— Tak — odparł po prostu Loren.
Zapadła cisza. „Prydwen" płynęła po spokojnym morzu.
Będzie miał przy sobie też innych, by mu pomagali?
— zapytał Artur.
To konieczne — odparł mag. — Ci, których uży
wa jako źródeł, nie będą w stanie się poruszać.
Denbarra — odezwał się Paul. — Czy on jest aż
tak nikczemny? Dlaczego to robi?
Mart nagle się odwrócił. — Dlatego, że źródło nie zdradza swego maga!
Wszyscy usłyszeli gorycz w jego głosie.
Loren położył dłoń na ramieniu krasnoluda. — Spokojnie — powiedział. — Zresztą nie
sądzę, by teraz mógł to zrobić. Przekonamy się, jeśli dotrzemy na miejsce.
Jeśli dotrzemy na miejsce. Diarmuid oddalił się, pogrążony w myślach, by porozmawiać
ze stojącym u steru Collem. W chwilę później Artur i Cavall wrócili na swe miejsce na rufie.
Czy może ponownie wywołać zimę? — zapytał Lo-
rena Paul.
Sądzę, że tak. Dysponując podobnie wielką mocą
może zrobić niemal wszystko, czego zapragnie.
Obaj odwrócili się i oparli o reling po obu stronach Mat-ta. Wpatrzyli się w puste morze.
— Zaniosłem kwiaty na grób Aideen — odezwał się
po chwili krasnolud. — Razem z Jennifer.
Loren spojrzał na niego. — Nie sądzę, by Denbarra miał taki wybór, jak ona — powtórzył
po hwili.
— Na początku go miał — warknął krasnolud.
317
Co byś zrobił, gdybym to ja był Metranem?
Wyrwałbym ci serce z piersi! — odparł Matt Sóren.
Loren popatrzył na swe źródło. Na jego ustach pojawił
się uśmiech. — Naprawdę? — zapytał.
Matt wpatrywał się w niego gniewnie przez dłuższy czas. Potem skrzywił usta i potrząsnął
głową. Ponownie odwrócił się w stronę morza. Paul poczuł w sercu pewną ulgę. Nie zrobiło
mu się lżej, lecz był bliski akceptacji i rezygnacji. Nie był pewien, dlaczego znalazł siłę w
wyznaniu krasno-luda, tak jednak było. Wiedział, że potrzebuje owej siły, a będzie jej
potrzebował jeszcze bardziej.
Paul od śmierci Kevina spał źle, zgłosił się więc jako ochotnik na jedną z poprzedzających
świt wacht. Był to czas na rozmyślania i wspomnienia. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami
były skrzypienie statku oraz plusk fal w mroku za burtą. Nad jego głową trzy żagle
„Prydwen" wydęły się. Płynęli swobodnie z wiatrem. Oprócz niego na pokładzie pełniło wa-
chtę jeszcze czterech ludzi. Za sterem stał rudowłosy Averren.
Obok Paula nie było nikogo. Był to czas pełen intymności, niemal pokoju. Pogrążył się we
wspomnieniach. Śmierć Ke-vina nigdy nie przestanie być źródłem żałoby, nigdy też jednak
nie przestanie być czymś wspaniałym, nawet pełnym chwały. Tak wielu ludzi ginęło na
wojnach, tak wielu zginęło już na tej, lecz żaden z nich, przechodząc w Noc, nie zadał
Ciemności równie potężnego ciosu. I żaden nigdy tego nie zrobi — pomyślał. Rahod hedai
Liadon — zawodziły kapłanki w świątyni w Paras Derval, gdy na zewnątrz, pośród nocy,
wyrastała zielona trawa. Już teraz, choć smutek spowijał mu serce, Paul wyczuwał
pojawiające się światło. Niech Rakoth Maugrim się boi, a wszyscy w Fionavarze — nawet
zimna Jaelle — uznają, co zdziałał Kevin i ile była warta jego dusza.
A jednak — pomyślał — trzeba przyznać, że Jaelle uznała to wobec niego dwukrotnie.
Potrząsnął głową. Najwyższa kapłanka o szmaragdowych oczach stanowiła problem, z
którym nie czuł się w tej chwili na siłach borykać. Pomy-
318
ślał o Rachel i przypomniał sobie muzykę. Jej muzykę, a teraz także Keva, w tawernie. Teraz
już zawsze te dwa wspomnienia będą ze sobą zespolone. Była to trudna świadomość.
— Czy przeszkadzam?
Paul obejrzał się i po chwili potrząsnął głową.
Nocne myśli — wyjaśnił.
Nie mogłem spać — wyszeptał Coli. Podszedł do
relingu. — Pomyślałem sobie, że mogę się na coś przydać
na górze, ale noc jest spokojna, a Averren zna się na swojej
robocie.
Paul uśmiechnął się raz jeszcze. Wsłuchał się w spokojne dźwięki statku i morza. — To
dziwna godzina — zauważył. — Właściwie mi się podoba. Nigdy jeszcze nie byłem na
morzu.
Ja wychowałem się na statkach — odezwał się ci
cho Coli. — Czuję się, jakbym wrócił do domu.
W takim razie dlaczego wyjechałeś?
Diar mnie o to poprosił — odparł po prostu postaw
ny mężczyzna. Paul czekał. Po chwili Coli splótł luźno dłonie
na relingu i zaczął mówić dalej: — Matka pracowała w ta
wernie w Taerlindel. Nigdy nie wiedziałem, kto był moim
ojcem. Czasami wyglądało na to, że wychowują mnie wszy
scy marynarze. Nauczyli mnie tego, co umieli. Moje naj
wcześniejsze wspomnienie, to jak podsadzili mnie, żebym
sterował statkiem, bo byłem za mały, by dosięgnąć rumpla.
Jego głos był głęboki i niski. Paul przypomniał sobie ich jedyną wcześniejszą nocną
rozmowę. O Letnim Drzewie. Wydawało się, że to już tyle lat temu.
Miałem siedemnaście lat, gdy Diarmuid i Aileron po
raz pierwszy przybyli spędzić lato w Taerlindel — ciągnął
Coli. — Byłem starszy od nich obu i skłonny gardzić kró
lewskimi bachorami. Ale Aileron... robił wszystko niewiary
godnie szybko i niewiarygodnie dobrze, a Diar... — przerwał.
Jego twarz rozjaśnił przywołany wspomnieniami uśmiech.
A Diar robił wszystko na swój własny sposób i rów
nie dobrze, a do tego pokonał mnie w bójce pod domem
319
ojca matki. Potem, na znak przeprosin, przebrał nas obu i zaprowadził do tawerny, gdzie
pracowała matka. Rozumiesz, nie pozwalano mi tam wchodzić. Nawet ona mnie wtedy nie
rozpoznała. Wszyscy myśleli, że przyjechałem z Paras Derval z jedną z dworek.
Dworek? — zapytał Paul.
Diar był dziewczyną. Pamiętaj, że był młody —
roześmiali się cicho w ciemności. — Zastanawiałem się
wtedy nad nim trochę, ale potem namówił dwie dziewczyny
z miasta, by poszły z nami na plażę leżącą za szlakiem.
Znam ją — wtrącił Paul.
Coli spojrzał na niego. — Zgodziły się dlatego, że myślały, iż Diarmuid jest kobietą, a ja
panem z Paras Derval. Spędziliśmy tam ze trzy godziny. Nigdy w życiu nie śmiałem się tak
bardzo jak wtedy, gdy zdjął spódnicę, żeby popływać, i ujrzałem ich twarze.
Obaj uśmiechali się. Paul zaczynał coś rozumieć, choć nadal czegoś jeszcze nie
pojmował.
— Później, kiedy jego matka umarła, mianowano go
namiestnikiem Marchii Południowych. Sądzę, że przede
wszystkim chcieli się go pozbyć z Paras Derval. Był wów
czas jeszcze bardziej szalony. Młodszy i do tego kochał
królową. Przybył do Taerlindel i poprosił, bym został jego
prawą ręką. Pojechałem z nim.
Księżyc lśnił na zachodzie, jak gdyby wskazywał im drogę. Paul popatrzył na niego —
Całe szczęście, że miał ciebie — powiedział. — Jako balast. A teraz doszła jeszcze Sharra.
Sądzę, że tworzą dobraną parę.
Coli skinął głową. — Też tak myślę. On ją kocha, a jego miłość jest bardzo głęboka.
Paul wchłonął w siebie te słowa. Po chwili zaczęły mu one wyjaśniać jedyną zagadkę,
której dotąd nie rozumiał.
Popatrzył na Colla. Dostrzegał w ciemności jego szczere, kwadratowe oblicze i wielki,
wielokrotnie łamany nos. — Tej nocy, gdy poprzednio rozmawialiśmy w cztery oczy —
zaczął — powiedziałeś mi, że gdybyś posiadał jakąkolwiek
320
moc, przekląłbyś Ailerona. Nie wolno ci wtedy było nawet wymieniać jego imienia.
Pamiętasz?
Oczywiście, że pamiętam — odrzekł spokojnie Coli.
Wydawało się, że otaczające ich ciche odgłosy statku po
głębiają jedynie nocną ciszę.
Czy to dlatego, że zagarnął dla siebie całą miłość
ojca?
Coli spojrzał na niego, nadal spokojny. — Częściowo
— przyznał. — Pamiętam, że od początku potrafiłeś się
wielu rzeczy domyślić. Jest jednak coś jeszcze i to również
powinieneś odgadnąć.
Paul zastanowił się nad tym. — No więc... — zaczął. Znad wody dobiegł ku nim śpiew.
— Słuchajcie! — krzyknął Averren, całkiem niepo
trzebnie.
Wszystkich siedmiu mężczyzn czuwających na „Pry-dwen" wsłuchało się w ten głos.
Rozlegał się z przodu, nieco ku prawej burcie. Averren przesunął rumpel, by mogli zbliżyć
się do źródła dźwięku. Nieuchwytny i słaby był ów śpiew, wysoki i piękny. Niczym delikatna
pajęczyna wysnuwał się ku nim z ciemności, utkany ze słodkiego smutku i powabu, Splatało
się w nim bardzo wiele głosów.
Paul słyszał już przedtem tę pieśń. — Mamy kłopoty
— oznajmił.
Coli odwrócił gwałtownie głowę. — Co to?
Po prawej burcie spod wody wynurzył się potworny łeb. Wznosił się coraz wyżej, górując
nad masztami „Prydwen". Światło księżyca ukazało gigantyczną, płaską głowę: pozbawione
powiek oczy, rozwarte, drapieżne szczęki, cętkowaną, szarozieloną, pokrytą śluzem skórę.
„Prydwen" zazgrzytała o coś. Averren mocował się z kołem sterowym. Coli pośpieszył mu z
pomocą. Jeden z pełniących wachtę krzyknął na znak ostrzeżenia.
Paul widział przez moment w niepewnym blasku księżyca pomiędzy straszliwymi oczyma
potwora coś białego, przypominającego róg. Nadal słyszał śpiew, czysty i roz-
321
dzierająco piękny. Ogarnęło go przyprawiające o mdłości przeczucie. Odwrócił się
instynktownie. Po drugiej stronie „Prydwen" ogon potwora zakrzywił się w górę,
przesłaniając południowe niebo, by runąć na nich!
Krucze skrzydła. Wiedział.
— Duszodzierżca! — wrzasnął. — Lorenie, wznieś tarczę!
Ujrzał, że olbrzymi ogon wzniósł się na maksymalną wysokość. Widział, jak opuszcza się
w dół z siłą złowrogiej śmierci, by okropnym ciosem pozbawić ich życia. Potem zobaczył, że
walnął z impetem w puste powietrze. „Prydwen" podskoczyła pod wpływem wstrząsu niczym
zabawka, lecz tarcza maga wytrzymała. Loren wybiegł na pokład wraz z Diarmuidem i
Arturem, którzy podtrzymywali Marta Sórena. Paul dostrzegł przelotnie wyraz pełnego
udręki wysiłku na twarzy krasnoluda, po czym celowo odciął się od wszelkich doznań. Nie
było czasu do stracenia. Sięgnął do swego wnętrza w poszukiwaniu pulsu Mórnira.
I znalazł go. Był rozpaczliwie słaby, blady niczym światło gwiazd w księżycową noc. W
pewnym sensie tym właśnie był. Znajdował się za daleko. Liranan mówił prawdę. Jak mógł
spętać morskiego boga na morzu?
Podjął próbę. Poczuł w sobie trzecie uderzenie pulsu. Przy czwartym wykrzyknął: —
Lirananie!
Raczej wyczuł niż zobaczył, że bóg wymknął mu się bez trudu. Omal nie pochłonęła go
rozpacz. Zanurkował w swym umyśle, tak jak zrobił to na plaży. Wszędzie słyszał śpiew.
Wtem, daleko i głęboko, usłyszał też głos Liranana. — Przykro mi, bracie. Naprawdę
przykro.
Spróbował raz jeszcze. Włożył w wezwanie całą duszę. Jakby znajdował się pod
powierzchnią, ujrzał nad sobą cień „Prydwen". Zdał sobie sprawę, jak wielki jest potwór
strzegący Cader Sedat. Duszodzierżca — pomyślał raz jeszcze. Wezbrała w nim nieprzeparta
wściekłość. Skierował całą jej ślepą siłę w swe wezwanie. Poczuł, że załamuje się pod
wpływem rozpaczliwego wysiłku. To było za mało.
322
— Mówiłem ci, że tak będzie — usłyszał słowa boga. W oddali ujrzał srebrną rybę
umykającą mu przez ciemną wodę. Nie było tu morskich gwiazd. Na górze „Prydwen" raz
jeszcze podskoczyła szaleńczo. Wiedział, że Loren zdołał w jakiś sposób zablokować drugi
cios potwornego ogona. Ale nie trzeci — pomyślał. Nie zdoła powstrzymać trzeciego.
I w jego umyśle odezwał się głos: W takim razie trzeci cios nie może nastąpić.
Dwukrotnie Narodzony, mówi Gereint. Wezwij go teraz, przeze mnie. Jestem zakorzeniony na
lądzie.
Paul połączył się ze ślepym szamanem, którego nigdy nie widział. Wezbrała w nim moc,
boski puls Mórnira bijący gwałtowniej niż jego własny. Miał umysł zanurzony pod wodę,
mógł więc wyciągnąć rękę w dół przez mroki oceanu. Poczuł eksplozję swej mocy mającej
oparcie na Równinie, w Gereincie. Poczuł jej spiętrzenie. Nad nim ogromny ogon raz jeszcze
wznosił się w górę. — Lirananie! — zawołał Paul po raz ostatni. Na pokładzie „Prydwen"
wydało im się to głosem gromu.
I morski bóg nadszedł.
Paul odczuł to jako wezbranie wód. Usłyszał, że bóg krzyknął z radości, iż wolno mu
działać. Poczuł, że więź łącząca go z Gereintem pryska. Zanim zdążył przemówić, czy
przesłać jakąkolwiek myśl, umysł szamana zniknął z jego jaźni. Jakże daleko — pomyślał
Paul. Jakże daleko się zapuścił. I jak długa czeka go podróż powrotna.
Potem znalazł się znowu na statku i własnymi oczyma ujrzał w słabym świetle księżyca,
jak Maugrimowy Duszo-dzierżca toczył bój z Lirananem, bogiem morza. Przez cały ten czas
śpiew nie ustawał ani na chwilę.
Loren opuścił tarczę ochronną. Mart leżał na pokładzie. Stojący u steru Coli usiłował
przeprowadzić „Prydwen" przez doliny i wzniesienia ukształtowane przez tytanów wal-
czących przed nimi po prawej stronie. Paul dostrzegł, że jakiś człowiek wyleciał za burtę, gdy
statek podskoczył na pokrytym pianą morzu niczym brykający koń.
Bóg walczył w swej własnej postaci, odziany w lśniącą,
323
wodną szatę. Potrafił wznosić się w górę niczym fala oraz zamieniać morze pod nimi w
wodny wir i czynił obie te rzeczy.
Moc, jaką Paul zaledwie był w stanie pojąć, utworzyła nagle w morzu pustkę. „Prydwen"
podskakiwała i kołysała się z trzaskiem wręg na samej jej krawędzi. Zobaczył, że wir kręci
się coraz szybciej. W miarę, jak dzikość odmętu się wzmagała, Paul dostrzegł, że nawet
olbrzymie rozmiary Duszodzierżcy nie chronią go przed naporem rozjuszonego morza.
Potwór schodził w dół. Bitwa miała się toczyć w głębinie. Paul wiedział, że to ze względu
na nich. Patrzył jak bóg, świetlisty i migotliwy, zawisł na fali wzniesionej nad nimi, gdy
kształtował wir, który wsysał jego przeciwnika pod powierzchnię.
Pokryta śluzem i obrzydliwą pianą głowa Duszodzierżcy opadła w dół. Paul ocenił, że jest
niemal równie wielka jak statek. Dostrzegł też, iż olbrzymie, pozbawione powiek oczy
zamknęły się, a zęby wielkości człowieka obnażyły wściekle.
Zobaczył, że Diarmuid dan Ailell skoczył z pokładu „Prydwen" i wylądował na płaskim
łbie potwora. Usłyszał krzyk Colla. Zewsząd otaczał ich śpiew, przebijający się nawet przez
ryk morza. Z niedowierzaniem w oczach patrzył, jak książę pośliznął się, odzyskał z trudem
równowagę, po czym ruszył chwiejnym krokiem między oczy Duszodzierżcy, zatrzymał się
tam i, jednym potężnym szarpnięciem, wyrwał z jego głowy biały róg.
Stracił w tym momencie równowagę. Paul ujrzał, że potwór opada coraz niżej, a morze
zamyka się nad nim. Padając, Diarmuid odwrócił się i skoczył, zataczając łuk, w stronę
„Prydwen".
By złapać jedną ręką linę, którą rzucił mu Artur Pen-dragon.
Wciągnęli go na pokład, walcząc z siłą zamykającego się morza. Paul odwrócił się akurat
na czas, by zobaczyć,
324
że Liranan pozwolił opaść fali, na której zawisł i runął w odmęty w ślad za stworem, z
którym wolno mu teraz było walczyć, gdyż wezwano go i zmuszono do tego.
Śpiew ucichł.
Tysiąc lat — pomyślał Paul z rozpaczą w sercu. Od chwili, gdy Rakoth zaczął
wykorzystywać Cader Sedat podczas Bael Rangat. Przez tysiąc lat Duszodzierżca czaił się w
głębinach oceanu i nikt dotąd nie zdołał go pokonać. Olbrzymi i niezwyciężony.
Paul osunął się na kolana, płacząc nad schwytanymi duszami. Nad głosami wszystkich
promiennych lios alfarów, którzy pożeglowali ku swej pieśni, by odnaleźć świat
ukształtowany przez Tkacza jedynie dla nich.
Wiedział teraz, że ani jeden z nich tam nie dotarł. Przez tysiąc lat liosowie wyruszali,
pojedynczo i parami, na bezksiężycowe morze.
By spotkać Maugrimowego Duszodzierżcę. I stać się jego głosem.
Najbardziej znienawidzeni przez Ciemność, gdyż ich imię znaczyło Światło.
Łkał przez długą chwilę, on, któremu suche oczy sprawiły ongiś tyle bólu. Później
nadszedł deszcz. Po chwili zdał sobie sprawę, że pada na nich jakieś światło. Podniósł wzrok.
Był bardzo osłabiony, lecz po jednej jego stronie stał Coli, a po drugiej utykający lekko
Diarmuid.
Wszyscy ludzie na pokładzie „Prydwen", w tym — jak widział — również Matt, zebrali
się u prawej burty. Ustępowali mu drogi w pełnym szacunku milczeniu. Gdy Paul zbliżył się
do relingu, ujrzał stojącego na powierzchni morza Liranana. Lśnienie było światłem księżyca
przechwyconym i wzmocnionym przez miliony kropli jego wodnej szaty.
Paul i bóg popatrzyli na siebie nawzajem, po czym Liranan oznajmił głośno: — On nie
żyje.
Wzdłuż całego statku cicho szeptano.
Paul pomyślał o śpiewie i o promiennych liosach w ich małych łódkach. Przez tysiąc lat
wyruszali w rejs ku wyso-
325
kiemu, słodkiemu zewowi swej pieśni. Tysiąc lat i żaden z nich nie znał prawdy.
— Ceiwen dała róg — powiedział zimnym głosem. —
Ty mogłeś ich ostrzec.
Morski bóg potrząsnął głową. — Nie mogłem — odparł. — Gdy Spruwacz po raz
pierwszy przybył do Fiona-varu, powiedziano nam, że nie możemy ingerować z własnej woli.
Zielona Ceinwen będzie musiała wkrótce odpowiedzieć i to za coś więcej niż podarowanie
rogu, ja jednak nie naruszę woli Tkacza — przerwał. — Niemniej sprawiało mi to wielki ból.
On nie żyje, bracie. Nie sądziłem, że zdołasz mnie wezwać. Dzięki tobie znowu zaświecą tu
morskie gwiazdy.
— Otrzymałem pomoc — odrzekł Paul.
Po jeszcze jednej chwili Liranan pokłonił się mu, tak jak dawno temu uczynił to Cernan.
Następnie bóg zniknął w ciemnościach morza.
Paul popatrzył na Lorena. Ujrzał na twarzy maga ślady łez. — Wiesz o tym? — zapytał.
Loren skinął gwałtownie głową.
— O czym? — zapytał Diarmuid.
Pozostałym trzeba było powiedzieć. Paul uczynił to, tłumiąc żal: — Ten śpiew to byli lios
alfarowie. Ci, którzy wypłynęli. Od czasu Bael Rangat nigdy nie docierali dalej na zachód niż
do tego miejsca. Żaden z nich.
Brendel — myślał. Jak powiem to Brendelowi?
Słyszał ludzi z Południowej Twierdzy. Ich bezsilną wściekłość. Patrzył jednak na
Diarmuida.
— Po co tam skoczyłeś? — zapytał księcia.
—
No właśnie, po co? — powtórzył Loren.
Diarmuid zwrócił się w stronę maga. — Nie widzia
łeś jej?
Puścił ramię Paula i podszedł, utykając, do stopni wiodących ku rumplowi. Wrócił,
trzymając w ręku coś, co lśniło biało w świetle księżyca. Wręczył to magowi.
— Och — odezwał się Matt Soren.
Loren nie powiedział nic. Wszystko wyrażała jego twarz.
326
/— Mości pierwszy magu Brenninu — przemówił Diar-muid, nieugięcie panując nad
emocjami. — Czy przyjmiesz ode mnie jako dar przedmiot o najwyższej wartości? Oto jest
laska Amairgena Białej Gałęzi, którą tak dawno temu zrobiła dla niego Lisen.
Paul zacisnął pięści. Tak wiele smutku. Wyglądało na to, że jeszcze ktoś nie dotarł dalej
niż tutaj. Teraz już wiedzieli, co stało się z pierwszym i największym z magów.
Loren przyjął laskę. Trzymał ją z boku, ściskając w obu dłoniach. Choć spędziła w morzu
tyle lat, białe drewno nie wytarło się ani nie splamiło. Paul wiedział, że jest w nim moc.
— Zrób z niej użytek, Srebrny Płaszczu! — usłyszał sło
wa Diarmuida. — Pomścij go i wszystkich, którzy zginęli.
Wykorzystajmy tę laskę na Cader Sedat. Po to ją przyniosłem.
Palce Lorena zacisnęły się mocno na drewnie.
Niech tak się stanie — powiedział jedynie, lecz
w jego głosie brzmiała nuta przeznaczenia.
Niech więc tak się stanie teraz — odezwał się niż
szy głos. Odwrócili się. — Wiatr się zmienił — wyjaśnił
Artur.
— Na północny — dodał po krótkiej chwili Coli.
Artur patrzył tylko na Lorena. — Dotrzemy na Cader
Sedat, żeglując prosto na północ pod pomocny wiatr. Czy potrafisz tego dokonać, magu?
Loren i Mart zwrócili się ku sobie. Paul widział już przedtem, jak to robili. Wymienili
głęboko osobiste spojrzenia, bez pośpiechu, jak gdyby dysponowali nieograniczonym
czasem. Paul wiedział, że Mart jest rozpaczliwie zmęczony i Loren z pewnością również.
Wiedział też jednak, że to nie będzie się liczyło.
Dostrzegł, że mag podniósł wzrok ku Collowi. Widział posępność jego uśmiechu. —
Wszyscy na stanowiska — usłyszał głos Lorena. — I skierujcie statek na północ.
Nie zauważyli zbliżania się świtu. Gdy jednak Coli i ludzie z Południowej Twierdzy
poderwali się, by wykonać rozkaz, słońce wyskoczyło z morza za ich plecami.
327
Potem znalazło się po ich prawej stronie, gdy Coli z Taerlindel skierował statek prosto
pod silny, północny wiatr. Loren zszedł pod pokład. Gdy pojawił się ponownie, miał na sobie
płaszcz o zmiennych, srebrnych odcieniach, któremu zawdzięczał swe imię. Jego godzina
wreszcie się zaczęła. Jego i Matta. Wysoki i surowy, ruszył na dziób „Prydwen", niosąc laskę
Amairgena Białej Gałęzi. Obok niego, równie surowy, równie dumny, kroczył Matt Sóren,
który ongiś był królem pod Banir Lók, lecz zamienił owo przeznaczenie na to, które
przywiodło go tutaj.
— Cenolan! — krzyknął Loren. Wyciągnął laskę pro
sto przed siebie. — Sed amairgen, sed remagan, den sedath
iren!
Rzucił te słowa ponad falami. Moc popłynęła przez nie niczym inna, potężniejsza fala.
Paul usłyszał ryczący dźwięk, szum wiatrów, które — jak się zdawało — pomknęły ku nim
ze wszystkich stron morza. Popłynęły wokół „Prydwen" niczym omywający jej burty odmęt
Liranana. Po chwili chaotycznego wirowania. Paul ujrzał, że żeglują po cichym,
bezwietrznym morzu, absolutnie gładkim jak szkło, podczas gdy z obu stron srożyły się
szalone wichry.
A z przodu, całkiem niedaleko, oświetlona porannym słońcem, leżała wyspa. Wysoko na
jej skale wznosił się zamek. Obracała się powoli na szklistym morzu. Okna zamku były
brudne i pełne plam, podobnie jak jego mury.
— Ongiś błyszczał — zauważył cicho Artur.
Z najwyższego punktu zamku w niebo wzbijał się czarny, prosty jak strzała słup dymu.
Wyspa była skalista i pozbawiona roślinności.
— Ongiś była zielona — stwierdził Artur. — Cavallu!
Pies warczał i szarpał się do przodu, szczerząc kły. Gdy
Artur przemówił do niego, uspokoił się.
Loren nie poruszył się ani razu. Trzymał laskę sztywno przed sobą.
Nigdzie nie było strażników. Duszodzierżca stanowił wystarczające zabezpieczenie. Gdy
się zbliżyli, wirowanie
328
wyspy ustało. Paul domyślił się, że kręcą się teraz wraz z nią, nie miał jednak pojęcia, gdzie
się znajdują. Wiedział jednak, że nie jest to Fionavar.
Coli nakazał wyrzucić za burtę kotwice.
Loren opuścił rękę. Spojrzał na Matta. Krasnolud skinął głową, po czym znalazł sobie
miejsce, w którym mógł usiąść. Stali na kotwicy na bezwietrznym morzu tuż przy brzegach
Cader Sedat.
— W porządku — stwierdził Loren Srebrny Płaszcz.
— Diarmuidzie, Arturze, nie obchodzi mnie, jak tego do
konacie, ale oto czego potrzebuję.
To miejsce śmierci — powiedział mu ongiś Artur. Gdy się zbliżali, Paul zdał sobie
sprawę, że należało to rozumieć dosłownie. Zamek przywodził na myśl grobowiec. Same
wrota — Artur mówił, że jest ich czworo — znajdowały się w zboczach szarego wzgórza, z
którego wznosiło się Cader Sedat. Mury pięły się wysoko, lecz droga wejścia prowadziła pod
ziemię.
Stanęli przed jednymi z tych wielkich, żelaznych drzwi. Choć raz Paul zobaczył, jak
Diarmuid się zawahał. Loren wraz z Mattem podążyli inną trasą, ku innej bramie. Nigdzie nie
było widać strażników. Głęboka cisza budziła niepokój. Paul zwrócił uwagę, że w pobliżu
tego miejsca nie ma nic żywego. Zaczął się bać.
— Drzwi się otworzą — zapewnił cicho Artur. — Po
przednim razem trudność polegała na wydostaniu się.
I wtedy Diarmuid się uśmiechnął. Wydawało się, że ma zamiar coś powiedzieć, lecz
zamiast tego ruszył naprzód i popchnął wrota wiodące do Cader Sedat. Uchyliły się bez-
głośnie. Odsunął się na bok i gestem wskazał Arturowi, by ruszył jako pierwszy. Wojownik
wyciągnął miecz i wszedł do środka. Czterdziestu ludzi podążyło za nim z blasku słońca w
ciemność.
Było tu bardzo zimno. Nawet Paul to czuł. Ten chłód był silniejszy niż osłona Mórnira i
nie był na niego odporny. To
329
zmarli — pomyślał. Potem nawiedziła go następna myśl: znajdowali się w centrum.
Wszystko owijało się spiralą wokół tej wyspy. Gdziekolwiek leżała. W jakimkolwiek
świecie.
Korytarze były zakurzone. Gdy szli, czepiały się ich pajęczyny. Wszystkie przejścia miały
wiele odgałęzień, z których większość prowadziła w dół. Było bardzo ciemno i Paul nie
dostrzegał w ich głębi nic. Droga, którą podążali, wiodła pod górę. Jej nachylenie zwiększało
się powoli. Po, jak się zdawało, długim czasie, minęli zakręt i w niewielkiej odległości
dostrzegli zielonkawą poświatę.
Bardzo blisko, nie dalej niż pięć stóp od nich, od korytarza odchodziła kolejna, wiodąca w
lewo i pod górę, odnoga. Wypadł z niej biegiem svart alfar.
Miał czas, by ich zobaczyć. Czas by otworzyć usta. Lecz nie miał czasu, by krzyknąć.
Przeszyło go sześć strzał. Podniósł ręce w górę i padł martwy.
Bez zastanowienia Paul rzucił się płasko na podłogę. Domysł, przelotne spojrzenie.
Wyciągnął rozpaczliwie rękę i złapał flaszkę niesioną przez svarta, zanim zdążyła rozbić się o
podłogę. Gdy wylądował, przetoczył się tak cicho, jak tylko potrafił. Czekali. W chwilę
później Artur skinął głową. Nie podniesiono alarmu.
Paul podźwignął się i podszedł z powrotem do pozostałych. Diarmuid bez słowa zwrócił
mu miecz.
Przepraszam — wyszeptał Paul. Gdy skoczył, wy
rzucił go bez ostrzeżenia w powietrze.
Wykrwawię się na śmierć — szepnął książę, uno
sząc draśniętą dłoń, w którą go złapał. — Co on niósł?
Paul wręczył mu flaszkę. Diarmuid wyciągnął zatyczkę i powąchał otwór. Uniósł głowę.
Udawane zdumienie na jego twarzy było widoczne nawet w bladym, zielonym świetle.
— Na rzeczną krew Lisen — powiedział cicho książę.
— Wino z Południowej Twierdzy! — uniósł flaszkę i po
ciągnął długi łyk. — Ktoś jeszcze? — zapytał uprzejmie.
Co było do przewidzenia, nie znaleźli się chętni, lecz nawet Artur pozwolił sobie na
uśmiech.
330
Wyraz twarzy Diarmuida zmienił się. — Dobra robota, Pwyllu — powiedział krótko. —
Carde, usuń zwłoki z korytarza. Mości Arturze, czy pójdziemy obejrzeć zdradzieckiego
maga?
Paulowi wydało się, że widział w mroku przez chwilę światło gwiazd w oczach
Wojownika. Przypomniał coś sobie i popatrzył na Cavalla, po czym podążył w milczeniu za
obydwoma wodzami ostatnim korytarzem. Blisko jego końca opadli na kolana i zaczęli się
czołgać. Diarmuid zrobił dla niego miejsce. Paul przecisnął się naprzód na brzuchu i
zatrzymał w przejściu obok księcia. Leżeli tam we trzech, patrząc na wszystko dookoła z
przerażeniem. Ludzie z Południowej Twierdzy byli tuż za nimi.
Pięć stopni wiodło w dół od nakrytych łukiem drzwi, obok których leżeli. Do olbrzymiego
pomieszczenia znajdującego się poniżej wiodło też wiele innych wejść. Strop znajdował się
tak wysoko, że ginął w mroku. Podłoga jednak była oświetlona: na ścianach umocowano
pochodnie, płonące niesamowitym, zielonym blaskiem, który dostrzegli z korytarza. Drzwi,
do których dotarli, znajdowały się mniej więcej w połowie długości wielkiej komnaty Cader
Sedat. Na jej przedzie, na podium, stał Metran, były pierwszy mag Brenninu. Obok niego,
nad gorejącym ogniem, ustawiono Kocioł z Khath Meigol.
Był ogromny. Paul przypomniał sobie, że zrobili go giganci. Nawet gdyby tego nie
wiedział, potrafiłby to odgadnąć. O ile był w stanie to określić w tego rodzaju świetle, Kocioł
był czarny. Na jego zewnętrznej krawędzi, poplamionej i pokrytej warstwą brudu, wyryto
jakieś słowa. Co najmniej piętnastu svart alfarów stało wokół niego na podwyższeniu. Trzy-
mali w rękach sieć, w którą, jeden za drugim, wrzucano ich pobratymców. Zanurzali ich bez
życia do kipiącego Kotła.
Trudno było cokolwiek dojrzeć w zielonym świetle, lecz Paul wytężył wzrok, by
zobaczyć, jak jednego z paskudnych stworów wydobywano z wody. Ostrożnie wyciągnięto
go z dymiącej gardzieli Kotła, a potem postawiono.
331
Paul patrzył, jak ten, który przed chwilą był martwy, ruszył naprzód chwiejnym krokiem,
podtrzymywany przez innych, by stanąć za jakimś mężczyzną.
Był to Denbarra, źródło Metrana. Widząc, jak stoi zaśli-niony, z opadłą szczęką, Paul
zrozumiał, co miał na myśli Loren, gdy powiedział, że Denbarra nie ma już wyboru.
Stało za nim dobrze ponad stu svart alfarów, którzy bezmyślnie wyczerpywali swe siły
życiowe, by karmić moc Metrana. Denbarra, równie bezmyślnie, służył im za kanał. Na
oczach Paula dwóch svartów padło na podłogę tam, gdzie stali. Ujrzał, że podnieśli ich
natychmiast inni, nie będący częścią pajęczyny mocy. Zanieśli ich do Kotła, a kolejnych
wydobyto z niego i ustawiano za Denbarra.
Wezbrało w nim obrzydzenie. Usiłując nad sobą zapanować, spojrzał wreszcie wprost na
maga, który wywołał zimę zakończoną wraz ze śmiercią Kevina.
Gdy po raz pierwszy przybyli do Fionavaru, Metran wydał im się nieudolnym
sklerotykiem z rzadką bródką. Wszystko to było oszustwo, bezbłędne, przez nikogo nie
wykryte oszustwo maskujące czystą zdradę. Mężczyzna stojący teraz przed nimi wśród
zielonych świateł i czarnego dymu bijącego z Kotła w pełni panował nad sobą. Paul
zauważył, że Metran nie wygląda już staro. Wyśpiewywał powoli jakieś słowa nad stronicami
księgi.
Paul nie wiedział, że kryje się w nim tyle wściekłości.
Wyglądało na to, że była ona bezsilna.
Nie zdołamy tego dokonać — usłyszał warknięcie
Diarmuida w tej samej chwili, gdy i on zdał sobie sprawę
z tej prawdy.
Oto czego potrzebuję — powiedział im Loren, gdy
„Prydwen" stała zakotwiczona u brzegów wyspy.
W pewnym sensie nie było to wcale dużo, w innym zaś wszystko. Wtedy jednak Paul
przypomniał sobie, że nie przybyli tutaj, licząc na powrót.
Metran będzie robił dwie rzeczy — wyjaśnił Loren
332
z obcą mu zwięzłością. Olbrzymią większość swej spotęgowanej mocy skieruje ku
przygotowaniom do następnego ataku na Fionavar. Część sił jednak zachowa, by utworzyć
tarczę wokół siebie, swych źródeł i Kotła. Nie powinni bynajmniej się spodziewać, że
natrafią tu na wielu strażników, o ile w ogóle jacyś będą, ponieważ tarcza Metrana — po-
dobnie jak stworzona przez Lorena, która powstrzymała Du-szodzierżcę — będzie
wystarczającą ochroną.
By Loren miał jakiekolwiek szansę na rozbicie Kotła, musieli skłonić Metrana do
opuszczenia tarczy. Przyszła im do głowy tylko jedna myśl: wdadzą się w bój ze svartami.
Nie z służącymi za źródła, lecz z tymi — a z pewnością było ich bardzo wielu — których
sprowadzono tu w charakterze wsparcia.
Jeśli zdołają wywołać wśród nich wystarczająco wielki chaos i panikę, może uda się
sprawić, by Me tran zamienił swą obronną tarczę w ofensywny impuls skierowany przeciw
intruzom z Południowej Twierdzy.
— A kiedy to zrobi — dokończył z zawziętością w głosie Loren. — Jeśli wybiorę
odpowiednią chwilę, a on nie będzie wiedział, że z wami jestem, Matt i ja możemy mieć
szansę na zniszczenie Kotła.
Nikt nie powiedział, co się stanie, jeśli potęga Metrana, wzmocniona przez svart alfarów
oraz moc zawartą w Cader Sedat, uderzy w ludzi z Południowej Twierdzy.
Właściwie nie było o czym mówić. Po to tutaj przybyli.
Ale nie mogli tego dokonać. Z ostrożną przebiegłością, której nabrał w ciągu lat
potajemnego spiskowania, Metran uniemożliwił realizację nawet tak rozpaczliwego planu.
Nie było żadnych służących mu jako wsparcie svart alfarów, których mogliby zaatakować.
Widzieli migotliwą tarczę przywodzącą na myśl letni żar wznoszący się nad pozostawionymi
odłogiem polami. Osłaniała ona całą przednią część sali i wszyscy svart alfarowie znajdowali
się za nią. Tylko niekiedy z komnaty wybiegał błyskawicznie goniec — taki,
333
jak ten niosący wino, którego zabili. Nie było sensu organizować akcji przeciwko tak
nielicznym. Nie mogli zrobić w ogóle nic. Jeśli wypadną i ruszą do ataku, svartowie uśmie-ją
się zdrowo, wykańczając ich strzałami zza osłony. Metran nie będzie nawet musiał podnieść
wzroku znad księgi.
Paul rozejrzał się gorączkowo po komnacie. Zobaczył, że Diarmuid robi to samo. Zaszli
tak daleko, Kevin zginął, by im to umożliwić, Gereint skierował ku nim swą duszę
— i wszystko to na nic! Za zasłoną nie było drzwi, a nad
podium, na którym stał Kocioł, Metran i wszyscy svart ałfa-
rowie, żadnych okien.
Ściana? — wyszeptał bez nadziei. — Przez tylną
ścianę?
Pięć stóp grubości — odparł Diarmuid. — A zre
sztą ją na pewno też zabezpieczył.
Paul nigdy nie widział, by książę wyglądał tak, jak teraz. Podejrzewał, że sam prezentuje
się podobnie. Czuł mdłości. Widział, że drży.
Usłyszał tuż za sobą, że Cavall zaskomlał tylko raz, bardzo cicho.
Nagłe wróciło do niego wspomnienie z ciemnego korytarza. Rzucił pośpieszne spojrzenie
za Diarmuida. Po drugiej stronie księcia leżał twarzą w dół Artur, który patrzył z kolei na
niego.
— Sądzę, że właśnie po to przywołała mnie Kim. Zresztą
nigdy nie widzę końca — wyszeptał najcichszym głosem.
W jego twarzy widniało coś, czego nie sposób było znieść. Paul usłyszał, że Diarmuid
wciągnął gwałtownie powietrze. Przyglądał się, jak Artur cofnął się od wejścia, by móc wstać
nie zauważony. Paul i książę podążyli za nim.
Wojownik przykucnął przed swym towarzyszem. Paul zdał sobie sprawę, że Cavall
oczekiwał tego. Jego własna wściekłość go opuściła. Czuł zamiast niej ból, jakiego nie zaznał
od chwili, gdy spojrzał w oczy szarego psa pod Letnim Drzewem.
Artur zatopił dłonie w pokrytym bliznami futrze psiego karku. Spojrzeli obaj na siebie,
człowiek i zwierzę. Paul
334
przekonał się, że nie może na to patrzeć. Odwróciwszy wzrok, usłyszał, jak Artur mówi: —
Żegnaj, moja dzielna radości. Wiem, że chciałbyś pójść ze mną, ale to niemożliwe. Będziesz
jeszcze potrzebny, wielkie serce. Może... nadejdzie kiedyś dzień, gdy nie będziemy musieli
się rozstawać. Paul nadal nie mógł na nich patrzeć. Czuł w gardle jakiś ucisk. Wywołany nim
ból utrudniał mu oddychanie. Usłyszał, że Artur się podniósł. Zobaczył, że położył szeroką
dłoń na ramieniu Diarmuida.
Niech Tkacz obdarzy cię spoczynkiem — powie
dział książę. Nic więcej. Rozpłakał się jednak. Artur zwrócił
się w stronę Paula. W jego oczach świeciły letnie gwiazdy.
Paul nie płakał. Był na Drzewie, a Artur sam go ostrzegł,
że to się może zdarzyć. Wyciągnął obie ręce i poczuł, jak
je uściśnięto.
Co mam powtórzyć? — zapytał. — Jeśli będę miał
taką szansę?
Artur spojrzał na niego. W jego brązowych włosach i brodzie było tak wiele siwizny. —
Powiedz jej... — przerwał i potrząsnął głową. — Nie. Wie już wszystko, co można
powiedzieć.
Paul skinął głową. A jednak się rozpłakał. Mimo wszystko. Jak można się było na to
przygotować? Poczuł, że puszczono jego dłonie, które ponownie ogarnął chłód. Gwiazdy
odwróciły się. Paul dostrzegł, że Artur wyciągnął na korytarzu miecz, po czym sam zszedł po
pięciu schodach w dół, do komnaty.
Jedyna przynęta, która mogła przyciągnąć zabójcze uderzenie mocy Metrana.
Poruszał się szybko. Pokonał większą część drogi do podium, zanim się zatrzymał.
Wróciwszy z Diarmuidem na poprzednie miejsce, Paul zauważył, że Metran i svartowie byli
tak zaabsorbowani swą pracą, że nawet nie zauważyli intruza.
— Niewolniku Ciemności, wysłuchaj mnie! — krzyknął
Artur Pendragon potężnym głosem, który słyszano w tak wie
lu światach. Poniósł się on echem po Cader Sedat. Svart al-
335
farowie krzyknęli z trwogi. Paul zobaczył, że głowa Metrana poderwała się w górę. Widział
też jednak, że mag się nie boi. Obrzucił Artura niespiesznym spojrzeniem spod białych brwi i
kościstego czoła. A także — pomyślał z goryczą Paul — zza bezpiecznej zasłony.
Zamierzam cię wysłuchać — oznajmił ze spokojem
Metran. — Zanim umrzesz, powiesz mi, kim jesteś i jak się
tu dostałeś.
Nie mów w tym miejscu lekceważąco o śmierci —
odparł Artur. — Znajdujesz się wśród wielkich ze wszy
stkich światów. I można ich obudzić. Jeśli zaś chodzi o moje
imię, dowiedz się, że jestem Artur Pendragon, syn Uthera,
król Brytanii. Jestem Potępionym Wojownikiem wezwanym
tu na bój z tobą i nie mogę umrzeć!
Wystarczy strzała — pomyślał ze strachem Paul. Jedna strzała mogłaby go w tej chwili
zabić. Svart alfarowie zaczęli jednak bełkotać w panice. Nawet spojrzenie Metrana wydawało
się mniej pewne.
Nasze księgi mądrości twierdzą inaczej — odparł.
Niewątpliwie — zgodził się Artur. — Zanim jed
nak uciekniesz się do nich, dowiedz się jednego: rozkazuję
ci natychmiast opuścić to miejsce, gdyż w przeciwnym razie
zejdę na dół i obudzę zmarłych, by w swym gniewie prze
gnali cię do morza!
W oczach Metrana pojawiło się niezdecydowanie. Mag wyszedł powoli zza wysokiego
stołu. Zawahał się, po czym głosem, który rozbrzmiewał w wielkiej komnacie ostro i krucho,
rzekł: — Powiadają, że można cię zabić. Robiono to raz za razem. Złożę twą głowę przed
tronem w Starkadh!
Uniósł jedną rękę wysoko w górę. Cavall wydał z siebie niski dźwięk. Artur czekał z
uniesioną głową. To ta chwila — pomyślał Paul. Zaczął się modlić.
Nagle Metran opuścił powoli dłoń i wybuchnął brutalnym śmiechem.
Trwał on długo, gryzący i pogardliwy. To aktor — przypomniał sobie Paul, krzywiąc
twarz pod naciskiem jego
336
miażdżącego szyderstwa. Oszukiwał ich wszystkich przez tak długi czas.
— Lorenie, Lorenie, Lorenie — wydyszał wreszcie
Metran, nie posiadając się ze zdumienia. — Czy dlatego,
że sam jesteś głupcem, musisz mnie również za takiego
uważać? Wyjdź i opowiedz mi, jak wymknąłeś się Duszo-
dzierżcy, zanim położę kres twym cierpieniom.
Śmiech maga umilkł. Na jego twarzy widniał wyraz posępnej złości.
Z przeciwległej strony komnaty Paul usłyszał głos Lo-rena: — Metranie, miałeś ojca, ale
nie zamierzam zakłócać jego spoczynku, zwracając się do ciebie pełnym imieniem. Dowiedz
się, że rada magów skazała cię na śmierć i najwyższy król Brenninu również. Przeklęto cię w
radzie i wkrótce umrzesz. Dowiedz się też, że nie wymknęliśmy się Duszo-dzierżcy.
Zabiliśmy go.
Ha! — warknął Metran. — Nadal się chełpisz, Sre
brny Płaszczu?
Nigdy tego nie robiłem — odparł Loren. Wyszedł
wraz z Mattem w zielone światło wielkiej komnaty. —
Ujrzyj na dowód laskę Amairgena!
Wzniósł wysoko w górę Białą Gałąź. Metran cofnął się na ten widok. Paul zobaczył w jego
twarzy prawdziwą trwogę. Trwało to jednak tylko chwilę.
Och, jasno utkane! — rzucił Metran z sarkazmem.
— Czyn godny pieśni! W charakterze nagrody, pozwolę ci
teraz stać i przyglądać się, Lorenie. Patrz bezradnie wraz z
tymi, których zmusiłeś do tej podróży, jak przesunę ponad
górami deszcz śmierci znad Eridu, na które pada już od
trzech dni, do Najwyższego Królestwa.
W imię Tkacza — odezwał się przerażony Diarmu-
id, gdy Metran celowo odwrócił się plecami do Lorena
i wszedł z powrotem za swój stojący przy Kotle stół. Svart
alfarowie ponownie rozpoczęli cykl żywych i martwych.
Przez cały ten czas Denbarra stał — bezwolny i milczący —
z rozdziawionymi ustami i oczyma wpatrzonymi w pustkę.
337
— Spójrz — odezwał się Paul.
Matt mówił coś niecierpliwie do Lorena. Widzieli, że mag stał przez chwilę
niezdecydowany, spoglądając na kras-noluda. Potem Matt powiedział coś jeszcze i Loren
skinął głową tylko raz.
Zwrócił się z powrotem ku podium. Podniósł laskę Amairgena i wskazał nią na Kocioł.
Metran spojrzał na niego i uśmiechnął się. Loren wypowiedział słowo, potem następne. Przy
trzecim z laski wyskoczyła błyskawica srebrnego światła, oślepiając ich wszystkich.
Kamienie Cader Sedat zatrzęsły się. Paul otworzył oczy. Zobaczył, że Metran podźwignął
się z wysiłkiem na nogi. Czuł, że zamek drży jeszcze. Obserwował, jak olbrzymi Kocioł z
Khath Meigol zachwiał się i zakołysał na swej umieszczonej nad ogniem podstawie.
Później jednak wrócił do poprzedniej pozycji.
Tarcza wytrzymała. Obejrzał się, by popatrzeć na podnoszącego się powoli z podłogi
Matta. Nawet z daleka widział, że krasnolud drży z wysiłku, który włożył w ów impuls mocy.
Przypomniał sobie nagle, że tego samego dnia Matt posłużył jako źródło dla tarczy przeciwko
Duszodzierżcy, a później dla odwrócenia od nich wszystkich wiatrów świata, gdy płynęli na
wyspę. Nie był w stanie sobie nawet wyobrazić, co musi znosić krasnolud. Jakie słowa, czy
nawet jakie myśli, mogły dać wyraz czemuś takiemu? I jak można było uporać się z faktem,
że to nie wystarczało?
Metran był wstrząśnięty, lecz nie doznał żadnych obrażeń. Ponownie wyszedł zza stołu.
— Kupiłeś sobie teraz śmierć, po którą tu przybyłeś — oznajmił. W jego zachowaniu nie
było już ani śladu czczej zabawy. — Gdy już będziesz martwy, ponownie zacznę kształtować
deszcz śmierci. W ostatecznym rozrachunku to się nie liczy. Skruszę twe kości na proszek, a
czaszkę położę sobie przy łożu, Lorenie Srebrny Płaszczu, sługo Ailella.
Zamknął leżącą na stole księgę i zaczął gestykulować ramionami z coraz większą
prędkością.
338
Przywołuje swą moc — zdał sobie sprawę Paul. Zamierzał użyć jej całej przeciwko
Lorenowi i Mattowi. A więc był to koniec. A jeśli tak...
Paul wyskoczył z korytarza, zbiegł po schodach i pognał po podłodze do boku Matta.
Tam padł na kolana.
— Ramię mogłoby ci pomóc — stwierdził. — Wesprzyj się na mnie.
Mart uczynił to bez słowa. Paul poczuł, że Loren dotknął go z góry w geście pożegnania.
Następnie ujrzał, jak Biała Gałąź wzniosła się raz jeszcze i wskazała wprost na Metrana,
który stał teraz między nimi a Kotłem. Popatrzył na ich przeciwnika, który skierował długi
palec prosto na nich trzech.
Obaj magowie przemówili jednocześnie. Wielką komnatą zatrzęsło aż po fundamenty,
gdy dwie błyskawice mocy eksplodowały ku sobie. Jedna była srebrna jak księżyc, niczym
płaszcz, który nosił Loren, druga zaś koloru złowróżbnej zieleni, jak światła w tym miejscu.
Spotkały się w połowie drogi między magami. W miejscu ich zetknięcia trysnął ogień, który
zapłonął w powietrzu.
Paul usłyszał, jak Mart Sóren usiłuje zapanować nad swym oddechem. Nad nim ujrzał
kątem oka dzierżące laskę sztywne ramię Lorena. Mag usiłował nadać kierunek mocy, którą
przekazywał mu krasnolud. Na podium widział Metrana, któremu jako źródła służyło tak
wielu svart alfarów. Skierował on wprost na nich tę samą moc, która wywołała zimę w pełni
lata. Swobodnie i bez wysiłku.
Poczuł, że Matt zaczął drżeć. Krasnolud wsparł się mocniej na jego ramieniu. Nie miał im
nic do zaoferowania. Tylko ramię. Tylko litość. Tylko miłość.
Trzeszcząc okrutnie, dwie wiązki mocy zwarły się ze sobą. Zamek nie przestawał się
trząść pod wpływem ich uwolnionej mocy. Ścierały się i ścierały, srebro i zieleń,
podtrzymując się nawzajem w powietrzu, ogarnięte płomieniami, podczas gdy ważyły się
losy światów. Trwało to tak długo, że Paul uległ złudzeniu, iż czas się zatrzymał. Pod-
339
pierał krasnoluda — otaczając go teraz dwoma ramionami — i modlił się z całej duszy do
tego, co wiedział o Świetle.
Nagle zrozumiał, że tego wszystkiego jest za mało. Odwaga, mądrość, modlitwa,
konieczność. Żadna z tych rz&CTy nie wystarczała, gdy jeden musiał walczyć z tak wieloma.
Powoli, z brutalną jednoznacznością, srebrna wiązka mocy była spychana ku nim. Paul
widział, jak Loren — cal za calem, walcząc zawzięcie — musi się cofać. Słyszał teraz oddech
maga, płytki i niemiarowy. Podniósł wzrok i ujrzał pot spływający strumieniami po jego
twarzy. Stojący obok niego Mart wciąż trzymał się na nogach, wciąż walczył, choć całe jego
ciało dygotało teraz niby trawione śmiertelną gorączką.
Ramię. Litość. Miłość. Cóż więcej mógł im dać tutaj, w tej ostatniej chwili? I z kim innym
wolałby umrzeć, jeśli nie z tymi dwoma?
Matt Sóren przemówił. Z wysiłkiem tak morderczym, że niemal złamało to Paulowi serce,
krasnolud wycisnął dźwięki ze swej piersi. — Lorenie — wydyszał z twarzą skrzywioną z
wysiłku. — Lorenie... zrób to teraz!
Zielona fala mocy Metrana podskoczyła o pół stopy bliżej do nich. Paul czuł już teraz
ogień. Loren milczał. Jego oddech był straszliwie ochrypły.
— Lorenie — wymamrotał raz jeszcze Matt. — Po to
żyłem. Zrób to teraz.
Jedyne oko krasnoluda było zamknięte. Dygotał bez ustanku. Paul również zacisnął
powieki. Obejmował go tak mocno, jak tylko mógł.
— Matt — dotarł do niego głos maga. — Och, Matt.
Tylko imię, nic więcej.
Potem krasnolud przemówił do Paula. — Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział. —
Lepiej wróć teraz na korytarz.
Trawiony głębokim żalem, Paul uczynił to. Podniósł wzrok i ujrzał twarz Lorena
wykrzywioną najdzikszą nienawiścią. Usłyszał wtedy, jak mag krzyknął, czerpiąc z naj-
głębszych zasobów swej mocy, której źródłem był krasnolud Matt Sóren, a kanałem Biała
Gałąź Amairgena. W owym
340
krzyku i w wybuchu, który po nim nastąpił, zespoliły si całe serce i dusza Lorena Srebrnego
Płaszcza.
Nastąpił rozbłysk niszczycielskiego światła. Tym razer cała wyspa zachwiała się w
posadach. W ślad za Cade Sedat, wstrząs ogarnął wszystkie światy Tkacza.
Metran wydał z siebie wrzask, wysoki i krótki, jak gdyb coś go przerwało. Nad ich
głowami ze ścian posypały si kamienie. Paul zauważył, że Matt padł na podłogę. Lorei
osunął się obok niego. Potem podniósł wzrok ku podiun i zobaczył, jak Kocioł z Khath
Meigol rozpadł się z hukien pękającej góry.
Tarcza opadła. Wiedział, że Metran nie żyje. Podobni* jak ktoś jeszcze. Widział, jak
svart alfarowie, wyszkoleń zabójcy, zaczęli biec ku nim z mieczami i nożami. Podniós się z
głośnym krzykiem i wyciągnął własny oręż, by strzec tych, którzy tak wiele uczynili.
Svartowie nie zdołali do niego dobiec. Wcześniej spotkało ich czterdziestu ludzi z
Brenninu, którymi dowodził Diarmuid dan Ailell. Gnani czystą furią żołnierze z Południowej
Twierdzy wycięli pokos w szeregach Ciemności. Paul wpadł między walczących z mieczem
w ręku. Miłość wezbrała w jego sercu jak przypływ — miłość i potrzeba, by walką uwolnić
się od żalu.
Svartów było dużo i zabicie ich wymagało wiele czasu, uśmiercili jednak wszystkich. Gdy
nadszedł koniec, Paul zdał sobie sprawę, że stoi, krwawiąc z licznych drobnych ran, wraz z
Diarmuidem i Collem w jednym z korytarzy wiodących do wielkiej komnaty. Nie mieli gdzie
iść, wrócili więc do niej.
W wejściu zatrzymali się i spojrzeli na spustoszenie, jakie wywołali w tym miejscu. Byli
blisko podium. Weszli na nie. Metran leżał na plecach ze spaloną twarzą i ciałem
zeszpeconym ohydnymi poparzeniami. Obok niego spoczywał Denbarra. Podczas walki
bełkotał coś z tępym spojrzeniem nieuleczalnego szaleńca, aż wreszcie Diarmuid przeszył mu
serce mieczem i zostawił obok maga.
341
Nie opodal nich, nadal się tląc, leżały niezliczone tysiące odłamków roztrzaskanego kotła
z Khath Meigol. Jak serce — pomyślał Paul. Odwrócił się, by odejść w przeciwną stronę.
Musiał przechodzić nad ciałami martwych svart alfarów i omijać je, podobnie jak kamienie
wyrwane ze ścian i sufitu przez końcowy kataklizm. Było tu teraz bardzo cicho. Zielone
światła zgasły. Wszędzie w komnacie ludzie Diarmuida zapalali pochodnie. W ich blasku
Paul ujrzał, gdy podszedł bliżej, postać kołyszącą się w przód i w tył pośród spustoszenia. Na
kolanach podtrzymywała ciemnowłosą głowę.
Po to żyłem — powiedział Matt Sóren i skłonił swego maga, by wydobył z niego
najpotężniejszą, zabójczą moc. I umarł.
Spoglądając na dół w milczeniu, Paul dostrzegł w martwej twarzy krasnoluda coś, czego
nigdy nie widział w niej za życia: Matt Sóren uśmiechał się wśród ruin Cader Sedat. Nie był
to grymas, który dobrze znali, lecz prawdziwy uśmiech kogoś, kto spełnił swe najgorętsze
pragnienie.
Niezliczone tysiące odłamków. Jak serce. Paul spojrzał na Lorena.
Dotknął klęczącego mężczyzny, tak jak przedtem mag dotknął jego, po czym oddalił się.
Obejrzawszy się, zobaczył, że Loren zakrył sobie twarz płaszczem.
Ujrzał Artura z Diarmuidem i podszedł do nich. Wszędzie w komnacie zapalono już
pochodnie. — Mamy czas, tyle czasu, ile tylko nam potrzeba — stwierdził Artur. —
Zostawmy go na chwilę.
Ruszyli we trzech, razem z Cavallem, mrocznymi, bu-twiejącymi korytarzami Cader
Sedat. Było tam wilgotno i zimno. Wydawało się, że między rozsypującymi się kamieniami
dmie wiejący znikąd, lodowaty wiatr.
Wspominałeś coś o zmarłych? — wyszeptał Paul.
Tak — odparł Artur. — W Spiralnym Zamku, po
niżej poziomu morza, spoczywają najpotężniejsi zmarli ze
wszystkich światów.
Skręcili. Kolejny mroczny korytarz.
342
— Mówiłeś, że ich obudzisz — ciągnął Paul.
Artur potrząsnął głową. — Nie potrafię. Chciałem go ty]
ko przestraszyć. Mogą tego dokonać jedynie ich imiona, a gd; poprzednio odwiedziłem to
miejsce, byłem bardzo młody i ni znałem... — nagle przerwał. Stanął zupełnie bez ruchu.
Nie! — pomyślał Paul. Już wystarczy. To z pewnoścu wystarczy.
Otworzył usta, by przemówić, lecz przekonał się, że nii może tego zrobić. Wojownik
wciągnął powoli powietrz* w płuca, jak gdyby czerpał je ze swej dalekiej przeszłości z serca
swej jaźni. Następnie skinął głową, tylko raz i z wy siłkiem, jakby na jego barkach spoczął
ciężar światów.
— Chodźcie — powiedział jedynie. Paul popatrzył m
Diarmuida. W ciemności dostrzegł na twarzy księcia ter
sam sztywny niepokój. Ruszyli za Arturem i psem.
Tym razem skierowali się w dół. Korytarz, który wybrai Artur, był stromy, musieli więc
wykorzystywać ściany, b> zachować równowagę. Kamienie były zimne i wilgotne w dotyku.
Widzieli jednak teraz światło, słabą fosforescencję samego korytarza, w której połyskiwała
biała bluza Diarmuida.
Do ich uszu dobiegał nieustanny, ciężki odgłos dochodzący zza murów.
— Morze — wyjaśnił cicho Artur. Nagle zatrzymał się
przed drzwiami, których Paul nie zauważył. Wojownik
zwrócił się w stronę ich obu. — Może wolicie zaczekać
tutaj? — zapytał.
Zapadła cisza.
Paul potrząsnął głową. — Poznałem już smak śmierci — odparł.
Diarmuid wyszczerzył przelotnie zęby w swym dawnym uśmiechu. — Lepiej, żeby jeden
z tych, którzy tam wejdą, był normalny, nie sądzicie?
Zostawili więc psa przed drzwiami i weszli do środka wśród nieprzerwanego łoskotu
uderzającego w mury morza.
Leżało ich tam mniej niż Paul się spodziewał. Nie była to zbyt wielka komnata. Podłoga
była kamienna i pozbawiona
343
ozdób. Na środku stała pojedyncza kolumna, na której szczycie samotna świeca paliła się
białym, nie migoczącym płomieniem. Mury lśniły bladą poświatą. Wokół całego pomie-
szczenia, w niszach oświetlonych słabo przez świecę oraz fosforescencję ścian, na
kamiennych katafalkach spoczywało może ze dwadzieścia ciał. Tylko tylu — pomyślał Paul
— spośród wszystkich zmarłych ze wszystkich światów. Omal do nich nie podszedł, by
przyjrzeć się im, zobaczyć oblicza wybranych bohaterów, ogarnęła go jednak nieśmiałość,
poczucie, że byłoby to zakłóceniem ich spokoju. Następnie poczuł rękę Diarmuida na swym
ramieniu i ujrzał, że Artur stanął przed jedną z nisz, a jego twarz skryta była w dłoniach.
— To wystarczy! — krzyknął w głos. Podszedł do bo
ku Artura.
Przed nimi, niczym we śnie — poza tym, że nie oddychał — leżał mężczyzna więcej niż
średniego wzrostu. Włosy miał czarne, a policzki ogolone. Pod wysokim czołem widniały
zamknięte, szeroko rozstawione oczy. Usta i broda były mocne, a dłonie, jak widział Paul,
obejmowały rękojeść miecza i były bardzo piękne. Sprawiał wrażenie władcy wśród ludzi, a
jeśli spoczywał w tym miejscu, to był nim na pewno.
Znał również jego imię.
— Mości Arturze — przemówił z bólem Diarmuid. —
Nie musisz tego robić. Nie jest to nigdzie zapisane. Nic cię
do tego nie zmusza.
Artur opuścił dłonie. Jego wzrok ani na chwilę nie oderwał się od twarzy mężczyzny
leżącego na katafalku.
— On będzie potrzebny — odparł. — Nie może po
zostać martwym. Powinienem wiedzieć, że jest za wcześnie,
bym zginął.
— Sam ściągasz na siebie żal — wyszeptał Paul.
Artur przemówił do niego, a w jego oczach widniało
współczucie. — Ściągnąłem go na siebie już dawno temu.
Spoglądając w owej chwili w twarz Artura Pendragona,
Paul ujrzał szlachetność czystszą ponad wszystko. Większą
nawet niż w Lirananie czy Cernanie od Zwierząt. To była
344
kwintesencja. Cała jego osobowość krzyczała w prote przeciwko przeznaczeniu kryjącemu
się za tym monstr nym wyborem.
Zobaczył, że Diarmuid się odwrócił.
— Lancelocie! — przemówił Artur do postaci na
miennym katafalku.
Oczy miał brązowe. Był wyższy niż na początku zdav się Paulowi. Przemawiał głosem
spokojnym, niskim i ; oczekiwanie łagodnym. Drugą niespodziankę sprawił im p Paul
spodziewał się, że wierność Cavalla objawi się wroj nastawieniem, lecz zamiast tego
podszedł on do ciemnov sego mężczyzny z cichym skowytem radości. Lancelot uk] nął, by
pogłaskać szarą, zszarganą sierść. Paul dostrzegł zauważył obecność blizn. Następnie ruszył
w milczeniu n dzy Paulem a Diarmuidem z powrotem do świata żywyc
Odezwał się tylko na samym początku. Po tym, jak p niósł się na rozkaz Wojownika.
Wstał, jakby naprawdę ty spał, a nie był martwy przez tak bardzo długi czas.
Bądź pozdrowiony — przemówił Artur. — Toc
my wojnę przeciwko Ciemności w Fionavarze, który j
pierwszym ze wszystkich światów. Wezwano mnie, a te
ja wzywam ciebie.
Dlaczegóż uczyniłeś to nam trojgu, mój panie? -
odpowiedział Lancelot z uprzejmością i smutkiem.
Usłyszawszy te słowa, Artur zacisnął powieki. Następ otworzył oczy. — Dlatego, że
zagrożone jest coś wię niż tylko my — odparł. — Zobaczę, czy zdołam załatw byśmy
walczyli w innych drużynach.
— Arturze, wiesz, że zgodzę się walczyć tylko pod tw
mi rozkazami i u twego boku — odparł łagodnym ton*
Lancelot.
I wtedy Artur odwrócił się na pięcie, by odejść. Diarmi i Paul przedstawili się, po czym,
wraz z Lancelotem, wys w ślad za Wojownikiem z miejsca zmarłych pośród łoskc morskich
fal.
345
Loren podniósł się już. Jego płaszcz leżał na podłodze, przykrywając ciało Matta Sórena.
Mag, z twarzą, którą zmęczenie i szok pozbawiły wyrazu, przysłuchiwał się, jak Diar-muid i
Artur przygotowują plany powrotu. Niemal nie zwrócił uwagi na obecność Lancelota, choć
ludzie z Południowej Twierdzy szeptali zachwyceni między sobą.
Paul zauważył, że na zewnątrz wciąż jest jasno. W gruncie rzeczy, niedawno minęło
południe. Wydawało mu się, że spędzili na wyspie wieczność. Sądził, że w pewnym sensie
jakaś jego cząstka zawsze na niej pozostanie. Zbyt wiele się tu wydarzyło. Wyglądało na to,
że mają odpłynąć niemal natychmiast. Nikt nie miał ochoty spędzać nocy w tym miejscu.
Loren odwrócił się. Paul dostrzegł, że podszedł do jednej z pochodni. Stanął przy niej z
kartami wydartymi z księgi w dłoni. Palił je jedną po drugiej. Paul podszedł do niego. Twarz
Lorena pokryta była śladami łez i potu spływających po sadzy i brudzie, które wzbiły się w
górę, gdy uderzyła ostatnia błyskawica. Ostatnia błyskawica Marta — pomyślał Paul. A także
Lorena. Jego źródło nie żyło. Nie był już magiem.
— Księga Nilsoma — odezwał się mężczyzna, który, tak dawno temu, nakazał im pójść za
sobą. Wręczył Paulowi garść stronic. Stanęli obok siebie, unosząc na zmianę ręce, by zapalać
karty jedna po drugiej.
Trwało to długo. Robili to uważnie. W jakiś sposób uspokojony owym prostym, wspólnie
wykonywanym zadaniem, Paul przyglądał się, jak płonie ostatni arkusz. Następnie on i Loren
zwrócili się z powrotem ku pozostałym.
Którzy — wszyscy — gapili się w jeden punkt w komnacie.
Było tam ponad czterdziestu ludzi, lecz Paul nie słyszał oddechu żadnego z nich. Przedarł
się do Lancelota przez krąg mężczyzn, ujrzał czystą, nieugiętą wolę w jego oczach, zobaczył,
że jego twarz blednie i zaczął zdawać sobie sprawę
346
z wielkości tego człowieka, który usiłował samą siłą woli przezwyciężyć ruch koła czasu i
czółenek Krosien. Stali bardzo blisko siebie, więc widział wszystko.
Obok niego Loren wydał z siebie zdławiony dźwięk i wykonał gest znamionujący
odmowę. Paul usłyszał trzepot skrzydeł. Nawet tutaj. Myśl. Pamięć.
— Lorenie, zaczekaj! — zawołał. — On już kiedyś to
zrobił. A to jest Cader Sedat.
Mag ruszył powoli naprzód, a Paul razem z nim, by stanąć jeszcze trochę bliżej. Jeszcze
trochę bliżej miejsca, w którym Lancelot z Jeziora, świeżo obudzony ze śmierci, klęczał na
kamiennej podłodze, unosząc do swego czoła dłonie Marta Sórena złożone między własnymi.
A ponieważ byli bliżej niż pozostali, on i Loren jako pierwsi zauważyli, że krasnolud
zaczął oddychać.
Paul nigdy potem nie pamiętał, co wówczas zawołał. Wiedział tylko, że krzyk, który
wyrwał się z gardeł ludzi z Bren-ninu, sprawił, że z murów Cader Sedat osunęło się jeszcze
więcej kamieni. Loren padł na kolana z rozpromienioną twarzą. Ciemnowłosy mężczyzna
pobladł, lecz był opanowany. Ujrzeli, że oddech Matta powoli stał się bardziej miarowy.
A potem krasnolud podniósł ku nim wzrok.
Wpatrywał się w Lorena przez drugi czas, po czym zwrócił się w stronę Lancelota.
Popatrzył na swe dłonie, nadal skryte w dłoniach tamtego. Paul widział, jak dociera do niego,
co się wydarzyło. Matt podniósł wzrok ku ich pochylonym nad nim w świetle pochodni
twarzom. Jego usta wykrzywiły się w szczególny dla niego sposób.
— Co się stało z moim drugim okiem? — zapytał Lan
celota Matt Sóren. Wszyscy roześmiali się i rozpłakali z ra
dości.
To dzięki miejscu, w którym się znajdowali, wyjaśnił Lancelot, a także temu, że sam
świeżo przebudził się ze śmierci, Matt zaś nie odniósł śmiertelnej rany, a tylko wyczerpała się
jego siła życiowa. A również dzięki temu, dodał
347
na swój uprzejmy, nieśmiały sposób, że dokonał już tego kiedyś w Camelocie.
Matt skinął powoli głową. Dźwignął się już na nogi. Skupili się ciasno wokół niego, nie
chcąc zostawiać go samego, pozwolić, by oddzielał go od nich jakikolwiek dystans.
Zmęczona twarz Lorena promieniała. Jej oblicze przynosiło ulgę sercu.
— No więc — odezwał się Diarmuid — skoro mamy
już z powrotem naszego maga i jego źródło, to czy ruszymy
w drogę powrotną?
Rozległ się wyrażający zgodę chór.
Powinniśmy ruszyć — odrzekł Loren. — Musicie
się jednak dowiedzieć, że Teyrnon jest teraz jedynym ma
giem w Fionavarze.
Co?
To był krasnolud.
Loren uśmiechnął się ze smutkiem. — Sięgnij do mnie, mój przyjacielu.
Ujrzeli, jak twarz Matta pobladła.
— Spokojnie — ostrzegł go Loren. — Tylko spokojnie.
Zwrócił się ku pozostałym. — Niech nikt nie wpada
w żałobę. Kiedy Matt umarł, nasza więź uległa przerwaniu i przestałem być magiem.
Przywrócenie mu życia nie mogło wytworzyć jej na nowo. Zapadła cisza.
— Och, Lorenie — odezwał słabym głosem Matt.
Loren odwrócił się błyskawicznie ku niemu. W jego oczach
rozbłysł ogień. — Wysłuchajcie mnie! — odwrócił się raz jeszcze i popatrzył na drużynę. —
Byłem mężczyzną, zanim jeszcze zostałem magiem. Nienawidziłem Ciemności jako dziecko
tak samo, jak nienawidzę jej teraz. Potrafię też władać mieczem! — ponownie zwrócił się w
stronę Matta. Jego głos stał się głębszy. — Wyrzekłeś się ongiś swego przeznaczenia, by
połączyć się z moim. Zaprowadziło cię to daleko od domu, mój przyjacielu. Teraz wygląda
na to, że krąg się zamyka. Czy zechcesz mnie przyjąć? Czy jestem odpowiednim
348
towarzyszem dla prawowitego króla krasnoludów, który mus teraz wrócić do Calor Diman,
aby odzyskać koronę?
Zawstydziło ich i zmieszało to, co promieniowało z Lc rena w owej chwili, gdy klęknął
na kamieniach przed Matterr
Zebrali, co mieli do zebrania, i zaczęli opuszczać ko mnatę. Tak wiele się wydarzyło.
Każdy z nich był skrajni wyczerpany. Potykali się ze zmęczenia. Tak wiele. Paul po myślał,
że mógłby spać przez całe dni.
Wyglądało na to, że on i Artur są ostatni. Pozostali szli ju korytarzem. Na zewnątrz
czekało na nich światło. Zdumie wało go to. Tutaj były tylko pochodnie oraz tlące się węgL
pozostałe po ogniu, który płonął pod Kotłem z Khath Meigol
Zobaczył, że Artur zatrzymał się w drzwiach, by spojrzei za siebie po raz ostatni. On
również się odwrócił. I zda sobie sprawę, że nie są jednak ostatnimi członkami drużyny
Pośród ruin tego zniszczonego miejsca stała ciemnowłosi postać patrząca na nich obu.
A właściwie nie na obu. Dostrzegł, że Artur i Lancelo wymienili spojrzenia. Przemknęło
pomiędzy nimi coś tal głębokiego, że nie mógłby nawet próbować nadać temu na zwy. Potem
Artur przemówił, a w jego głosie brzmiały smu tek i miłość. — Och, Lance, chodź — rzekł.
— Ona będzie czekać na ciebie.
Tak kończy się WĘDRUJĄCY OGIEŃ
druga księga FIONAYARSKIEGO GOBELINU
POSTACI
Piątka:
KIMBERLY FORD, Jasnowidząca Brenninu
,
KEVIN LAINE JENNIFER LOWELL DAVE MARTYNIUK (Davor)
PAUL SCHAFER, pan Letniego Drzewa (Pwyll Dwukrotnie Narodzony)
W Brenninie:
AILERON, najwyższy król Brenninu
DIARMUID, jego brat
LOREN SREBRNY PŁASZCZ, pierwszy mag Brenninu
MATT SÓREN, jego źródło, ongiś król krasnoludów
TEYRNON, mag
BARAK, jego źródło
JAELLE, najwyższa kapłanka Bogini
AUDIART, jej zastępczyni w prowincji Gwen Ystrat
LEILA, młoda kapłanka
COLL, prawa ręka Diarmuida
CARDE
ERRON TEGID ROTHE AYERREN
ludzie z Południowej Twierdzy, członkowie drużyny Diarmuida
350
GORLAES, kanclerz Brenninu
MABON, książę Rhoden
NIAVIN, książę Seresh
CEREDUR, namiestnik Marchii Północnych
VAE, kobieta z Paras Derval
FINN, jej syn
SHAHAR, jej mąż
BRENDEL, dostojny lios alfar z Daniloth
BROCK, krasnolud z Banir Tal
W Cathalu:
SHALHASSAN, najwyższy władca Cathalu SHARRA, jego córka i następczyni (Ciemna Róża)
BASHRAI, kapitan straży honorowej (eidolathów)
Na Równinie:
IVOR, wódz trzeciego plemienia Dalrei
LEITH, jego żona
LEVON
]
CORDELIANE (LIANĘ) t jego dzieci
TABOR
J
TORC, Jeździec z trzeciego plemienia
GEREINT, szaman trzeciego plemienia
W Daniloth:
RA-TENNIEL, król lios alfarów
GALEN
LYDAN
LEYSE
■ panowie i panie lios ałfarów
HEILYN
ENROTH
351
Moce:
TKACZ przy Krosnach MÓRNIR od Gromu DANA, Matka CERNAN od
Zwierząt CEINWEN od Łuku, ŁOWCZYM MACHA I , .. NEMAIN
j boginie wojny
OWEIN, wódz Dzikich Łowów Ciemność:
RAKOTH MAUGRIM (SPRUWACZ) GALADAN, wilczy władca andainów, jego prawa ręka
METRAN, były pierwszy mag Brenninu, obecnie sprzymierzony z Ciemnością AVAIA, czarna
łabędzica BLÓD, krasnolud, sługa Rakotha KAEN, brat Bloda władający krasnoludami w Banir Lok
Z Przeszłości:
IORWETH ZAŁOŻYCIEL, pierwszy najwyższy król Brenninu CONARY, najwyższy król podczas
Bael Rangat COLAN, jego syn, najwyższy król po nim (Najukochańszy) AMAIRGEN BIAŁA
GAŁĄŹ, pierwszy z magów LISEN z Puszczy, deiena, źródło i żona Amairgena REVOR, bohaterski
przodek Dalrei, pierwszy z władców Równin