Guy Gavriel Kay
Letnie drzewo
Przekład Dorota Żywno
The summer tree
Data wydania oryginalnego 1984
Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na
której nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście
taka była.
Podziękowania
Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach
nagromadziła się równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu
wymienić, lecz kilku osobom należy przyznać należne im miejsca na początku
Gobelinu.
Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i
mojemu agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku.
Alberto Manguel i Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel
Shapiro znalazł dla mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć pieśń.
Ponadto muszę tu wymienić z największym szacunkiem moich rodziców,
braci i Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura
Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było,
gdyby chciał uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były
ostatnim i najwspanialszym dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za
Saeren do Cathalu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei
na Równinie. Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu Colan, syn Conary’ego,
obecnie najwyższy król w Paras Derval.
Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów.
Zaledwie czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła
do Krainy Cieni z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla -
najbardziej znienawidzeni przez Mrok, bowiem na imię im Światłość.
Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że
w postaci cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego
do domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że
co siedem lat niewidzialnymi drogami przybywał posłaniec na rozmowy z
najwyższym królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu lat takie opowieści
pogrążyły się, jak to zazwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomnianej historii.
Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię
Conary’ego i Ra-Termaine’a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth
w noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w
karczmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści.
Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu
paradowali młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy
paleniskach wiejskich karczem. Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by
koić stare rany, błyszczące zwycięstwa wynagradzały minione klęski, najwyżsi
królowie zasiadali na tronie jeden po drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni
wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas wojen drobnych i wielkich, za
panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi
były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie -
bowiem choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały.
Czuwano przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie
kamieni Ginserata, które miały zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem
północy wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która
jednakże dobrze wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc,
by wyrwać się z niewoli.
Mogła jednakże czekać, będąc poza czasem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać
nad swą zemstą i swymi wspomnieniami - pamiętała bowiem wszystko. Mogła
obracać w myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z
pokrytym zakrzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine’a. Jednakże ponad wszystko
mogła czekać: czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mijały niczym obracające
się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ pod naciskiem lat.
Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu strażników.
Wtedy, w najmroczniejszej tajemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by zawezwać
pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze.
I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich
światów...
Część I
Srebrny Płaszcz
Rozdział l
W chwilach spokoju, które niemal zaginęły pośród tego, co nastąpiło,
częstokroć pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź,
która wiązała się z Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej
kwestii. Siwowłosa Kimberly odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając wstecz,
widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z
osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była szczególnym przypadkiem.
W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych,
dziedzińce i cieniste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby
opustoszałe przed początkiem maja, szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że
największa z otwartych przestrzeni nie była pusta, służył za usprawiedliwienie
decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej.
Dostosowując plan konferencji do wymogów niektórych ważnych prelegentów,
organizatorzy ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na
lato, zanim wszystko się zacznie.
Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli
woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskakująco wielki tłum studentów i pracowników
naukowych, tłoczących się niczym podnieceni przed koncertem fani rocka,
zgromadził się, by wysłuchać człowieka, dla którego przede wszystkim ustalono tak
późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji
panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne wystąpienie tego
genialnego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były już
tylko miejsca stojące.
Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i
gestami dłoni nakazywali przechodzić właścicielom biletów, zachowując przy tym
przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w zależności od tego, co dyktowała im ich
natura. Skąpani w snopach jaskrawego światła i ściśnięci przez napierający tłum, nie
dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym
kręgiem światła.
Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła
się i znikła za rogiem budynku. Tam, w niemal całkowitej ciemności, raz obejrzała się
przez ramię, a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym
murze budynku auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w
kopule sklepienia nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące kandelabry, widziała
jaskrawo oświetloną, odległą widownię i scenę. Nawet na tej wysokości słychać było
przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepiona łukowego
wykuszu okna pozwoliła sobie na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś spośród
ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w
kopule, może zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał
powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły
tajemnicza istota przywarła bliżej do szyby w oknie i przygotowała się na
oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dokona zabójstwa tej nocy. Taka
perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała pewną
przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń
lubi robić to, co nakazuje im natura.
Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w
westybulu niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej
nieswojo. Jego nastrój nie polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina
Laine’a, który przestępował próg z Paulem Schaferem i dwiema kobietami. Dave
właśnie odwracał się - nie miał w tym momencie ochoty znosić protekcjonalnego
traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył go.
- Martyniuk! Co ty tu robisz?
- Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej.
- Vince Martyniuk. Oczywiście - powiedział Kevin. - To bystry człowiek.
- Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy
uśmieszek Paula Schafera.
Kevin Laine zaśmiał się.
- Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer
Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani doktor.
- Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń.
- Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie
koszykarskiej. Dave jest tu na trzecim roku prawa.
- W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad
oczu pasmo brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy
zauważył poruszenie w tłumie wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę
szybko znaleźć się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z
tobą wcześniej niż jutro. Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie
przedstawieni. Vince oddalił się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę niczym
dziób okrętu prującego fale tłumu.
- Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford.
- Aha. - Dave był znowu w podłym humorze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który
zatrzymany przez kilku innych przyjaciół najwyraźniej popisywał się swym
błyskotliwym dowcipem.
Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydział prawa, mógłby jeszcze posiedzieć
nad postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę.
- Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford.
- Tak, ale ja...
- Może usiadłbyś w takim razie z nami?
Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim.
- Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokładnie na drugą stronę auli, gdzie
Kimberly Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To
ona.
Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo
ukryci za kulisami sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się
wydaje - powiedział z niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt.
- Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi
czwarty. Masz swoją piątkę.
- Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby
tylko chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale...
- Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zabrzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona
jednak jest tą, o której nam powiadano. Mój przyjacielu, gdybym tylko mógł pomóc
ci przy twych snach...
- Sądzisz, że jestem niemądry?
- Dobrze wiesz, że nie.
Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku
miejscu, gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał
się uważnie każdemu z nich po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko
uchem słuchając przewodniczącego, który przedstawiał najważniejszego prelegenta
tego wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie.
Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność.
Zobaczył las, korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w
przestrzeni nad drzewami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a
kiedy już wzejdzie...
Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż
szumiały i było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej
ciemności dopełniło się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne,
udręczone oczy psa czy też wilka. Potem wizja rozprysła się, a niezliczone,
chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z wyjątkiem
jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym
porożem jelenia na głowie.
Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało.
Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego,
siwobrodego mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś
obok, po czym podszedł do mównicy wśród gromkich oklasków.
- Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli
zdołamy.
- Był świetny, Kim. Miałaś rację - powiedziała Jennifer Lowell. Stali przy
swych krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była
zaróżowiona z podniecenia.
- Prawda? - pytała ich wszystkich retorycznie. - Co za niesamowity mówca!
- Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do
Dave’a.
Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś
sobie. - Dobrze się czujesz?
Paul patrzył przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. -
Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej
już mi przeszła...
Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego
sprawa, jeśli Schafer chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w
meczu piłki nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po prostu przetrwać.
Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała
tęsknie na otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów.
- Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające
spojrzenie.
- Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam
wstępu na przyjęcie?
Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos.
- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco
powyżej metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören -
powiedział mężczyzna z akcentem, którego Dave nie potrafił określić. - Jestem
sekretarzem dr Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę
powierzyć państwu sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najmniejszej ochoty udać
się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał, zwracając się do Dave’a -
dla pańskiego wielce uczonego brata.
Jennifer zauważyła, że Kevin Laine zaczyna się rozkręcać. Czas na
przedstawienie, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali?
Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący,
basowy chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że
bardzo by mu się to spodobało.
Kevin obejrzał się na Paula Schafera.
- Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie!
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej
Kim jest jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy.
- Zaczekał na aprobatę Paula.
- Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie
zechce pójść pani ze mną po pani... hm... wuja?
- Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od
wieków! - Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół
Lorenza Marcusa na przedzie sali.
- Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę.
- Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem!
Ten facet jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do
postępowania dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to
wykopię dla ciebie moje stare notatki.
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył
nagrodę z dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych
nagród.
Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego
faceta niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno
przebić się przez jego powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę.
Wbrew swej woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie
przypominać, jaki wpływ niegdyś wywierało na niego uprawianie miłości.
- Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się
przez jej myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę,
który łaskawie uśmiechał się do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja
współlokatorka, Jennifer, Kevin i Paul, a to jest Dave.
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego
spotkania, niż możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie
nudnym wieczorem. Czy zechcecie udać się z nami do naszego hotelu, by napić się
czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy się w Plazie.
- Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie
zanudzać pana. - Marcus uniósł brew.
Garstka pracowników naukowych przyglądała się z wyraźną frustracją, gdy w
siedmioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc.
Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami
ganku auli. Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały.
Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka
uniwersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów, która
wiła się pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią
muzyczną i masywną budowlą Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości
dinozaurów trwały w swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej Paul Schafer
unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku.
Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie
Kevin, Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych
pokrewieństw między klanami Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi
rosyjskimi przodkami Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez małżeństwo.
Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem, podczas
gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok ścieżki, sprawiając
wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny
sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i
powoli rozmowy i śmiech zaczęły gasnąć. Ostatnio często pogrążał się w takie stany i
po chwili miał wrażenie, że idzie sam.
Być może właśnie dlatego, gdzieś w połowie drogi, zauważył coś, co uszło
uwagi pozostałych. Wyrwało go to szybko z zamyślenia, lecz przez krótką chwilę
szedł jeszcze w milczeniu, zanim zwrócił się do krasnoluda obok.
- Czy jest jakiś powód - spytał bardzo cicho - dla którego moglibyście być
śledzeni?
Matt Sören tylko na moment przerwał marsz. Zaczerpnął głęboko tchu. -
Gdzie? - spytał głosem równie przyciszonym.
- Za nami, na lewo. Zbocze wzgórza. Czy jest jakiś powód?
- Może być. Proszę, czy mógłbyś się nie zatrzymywać? I proszę niczego na
razie nie mówić - to nie musi być nic ważnego. - Gdy Paul zawahał się, krasnolud
ścisnął go za ramię. - Proszę? - powtórzył. Schafer po chwili skinął głową i
przyspieszył kroku, by dogonić grupę wyprzedzającą go teraz o kilkanaście metrów.
Panował w niej wesoły nastrój. Tylko Paul, który nasłuchiwał, wyłowił ostry,
raptownie urwany krzyk w ciemności za nimi. Mrugnął oczami, lecz przez jego twarz
nie przemknął żaden grymas.
Matt Sören dołączył do nich, gdy dotarli do końca zacienionej dróżki i wyszli
w hałas i jaskrawe światła ulicy Bloor. Przed nimi wznosiła się ogromna sterta
kamieni starego hotelu Plaza. Zanim przeszli na drugą stronę ulicy, Matt położył dłoń
na ramieniu Schafera.
- Dziękuję - rzekł krasnolud.
- No więc - powiedział Lorenzo Marcus, gdy rozsiedli się na krzesłach w jego
apartamencie na szesnastym piętrze - może opowiedzielibyście mi coś o sobie? O
sobie - powtórzył, upominające wznosząc palec ku szczerzącemu zęby Kevinowi. -
Może ty byś zaczęła? - ciągnął Marcus, zwracając się do Kim. - Co studiujesz?
Kim z wdziękiem przychyliła się do jego prośby. - Cóż, właśnie kończę rok
interny na...
- Wstrzymaj się, Kim.
To był Paul. Ignorując wściekłe spojrzenie krasnoluda, wbił wzrok w
gospodarza. - Przepraszam, doktorze Marcus. Mam kilka własnych pytań i żądam
udzielenia natychmiastowych odpowiedzi, albo wszyscy idziemy do domu.
- Paul, co się...
- Nie, Kev. Posłuchaj przez chwilę. - Wszyscy spoglądali na bladą, przejętą
twarz Schafera. - Dzieje się coś bardzo dziwnego. Chcę wiedzieć - powiedział do
Marcusa - dlaczego tak zależało panu na oddzieleniu nas od tłumu. Dlaczego posłał
pan swego przyjaciela, żeby tym się zajął. Chcę wiedzieć, co pan mi zrobił tam w
auli. I naprawdę chcę się dowiedzieć, dlaczego byliśmy śledzeni po drodze.
- Śledzeni? - Wstrząs malujący się na twarzy Lorenza Marcusa był wyraźnie
szczery.
- Właśnie - rzekł Paul - i chciałbym też dowiedzieć się, co to było.
- Matt? - spytał szeptem Marcus.
Krasnolud posłał Paulowi Schaferowi długie spojrzenie, które ten wytrzymał.
- Nasze interesy są różne, nie mogę być lojalny względem ciebie - oświadczył. Po
chwili Matt Sören pokiwał głową i zwrócił się do Marcusa.
- Przyjaciele z domu - rzekł. - Zdaje się, że są tacy, którzy chcą dokładnie
wiedzieć, co robisz, kiedy... podróżujesz.
- Przyjaciele? - zapytał Marcus Lorenzo.
- Oględnie mówiąc. Bardzo oględnie.
Zapadła cisza. Marcus odchylił się w swym fotelu, głaszcząc siwą brodę.
Zamknął oczy.
- Nie w taki sposób chciałbym zacząć - powiedział wreszcie - lecz być może
tak będzie najlepiej. - Zwrócił się do Paula. - Winien ci jestem przeprosiny. Tego
wieczoru poddałem cię czemuś, co nazywamy przebadaniem. To nie zawsze działa.
Niektórzy potrafią się przed tym obronić, a czasami, jak w twoim przypadku, mogą
zdarzyć się dziwne rzeczy. To, co zaszło między nami, mnie również wytrąciło z
równowagi.
Spojrzenie oczu Paula, bardziej niebieskich niż szarych w świetle lampy, było
zdumiewająco pozbawione zdziwienia. - Będziemy musieli porozmawiać o tym, co
zobaczyliśmy - powiedział do Lorenza Marcusa - ale, niech pan powie, po co pan to
w ogóle zrobił?
Tak oto dotarli do sedna. Kevin, który nachylał się, wyostrzywszy wszystkie
zmysły, zobaczył, jak Lorenzo zaczerpnął głęboko tchu i w tym samym momencie
przed oczami stanął mu obraz własnego życia i siebie stojącego na krawędzi
przepaści.
- Ponieważ - odparł Lorenzo Marcus - miałeś rację, Paul. Nie miałem tylko
ochoty uciec przed nudnym przyjęciem dzisiejszego wieczoru. Jesteście mi potrzebni.
Wszyscy pięcioro.
- Nas nie jest pięcioro - wtrącił się Dave. - Ja nie mam nic wspólnego z tymi
ludźmi.
- Szybko wypierasz się znajomości, Dave’ie Martyniuku - odwarknął Marcus.
- Jednakże - podjął wątek, nieco łagodniej po tej chwili chłodu - nie ma to teraz
znaczenia - a żebyś zrozumiał, muszę spróbować to wyjaśnić. Co jest teraz znacznie
trudniejsze, niż byłoby niegdyś. - Zawahał się, ponownie dotykając brody.
- Pan nie jest Lorenzem Marcusem, prawda? - spytał bardzo cicho Paul.
W ciszy wysoki mężczyzna ponownie zwrócił się do niego. - Dlaczego tak
twierdzisz?
Paul wzruszył ramionami. - Mam rację?
- To badanie było prawdziwą pomyłką. Tak - powiedział ich gospodarz - masz
rację. - Dave przeniósł spojrzenie pełne wrogości i niedowierzania z Paula na jego
rozmówcę. - Chociaż w pewnym sensie jestem Marcusem - o tyle, o ile ktokolwiek
nim jest. Nie ma nikogo innego. Lecz Marcus nie jest mną.
- A kim pan jest? - To zapytała Kim. Odpowiedzi udzielił głos nagle głęboki
niczym zaklęcie.
- Nazywam się Loren. Ludzie nazywają mnie Srebrnym Płaszczem. Mój
przyjaciel to Matt Sören, który niegdyś był królem krasnoludów. Przybywamy z
Paras Derval, gdzie rządzi Ailell, ze świata, który nie jest waszym światem.
W kamiennej ciszy, jaka nastąpiła po tym, Kevin Laine, który przez wszystkie
noce swego życia ścigał złudy, poczuł zdumiewające wzburzenie w głębi serca. Głos
starego człowieka przesycony był mocą i to przemówiło do niego na równi ze
słowami.
- Dobry Boże - szepnął. - Paul, skąd wiedziałeś?
- Zaczekaj moment! Ty w to wierzysz? - zjeżył się bojowo Dave Martyniuk. -
Nigdy w życiu nie słyszałem podobnej bzdury! - Odstawił kieliszek i dwoma długimi
krokami przemierzył połowę przestrzeni dzielącej go od drzwi.
- Dave, proszę!
To go zatrzymało. Powoli odwrócił się na środku pokoju twarzą do Jennifer
Lowell. - Nie odchodź - błagała. - On powiedział, że jesteśmy mu potrzebni.
Po raz pierwszy zauważył, że jej oczy są zielone. Potrząsnął głową. - Czemu
to cię obchodzi?
- Nie słyszałeś tego? - odparła. - Niczego nie czułeś?
Nie zamierzał mówić tym ludziom, co usłyszał, czy czego nie usłyszał w
głosie starego człowieka, lecz zanim zdołał to wyjaśnić, odezwał się Kevin Laine.
- Dave, możemy pozwolić sobie na wysłuchanie go. Jeśli istnieje jakieś
niebezpieczeństwo, albo to rzeczywiście bzdura, zawsze możemy uciec potem.
Wychwycił prowokację zawartą w tych słowach i to, co sugerowały. Jednakże
nie podjął wyzwania. Nie odwracając się od Jennifer, zbliżył się do niej i usiadł obok
na kanapie. Nawet nie spojrzał na Kevina Laine’a.
Zapadła cisza i to Jennifer ją przerwała. - Zgoda, doktorze Marcus, czy jak
woli pan być nazywany, posłuchamy. Proszę jednak o wyjaśnienia. Bo ja jestem teraz
przerażona.
Nie jest wiadome, czy Loren Srebrny Płaszcz miał wtedy wyobrażenie tego,
co przyszłość trzyma w zanadrzu dla Jennifer, lecz posłał jej tak czułe spojrzenie, na
jakie stać było człowieka o naturze szarpanej burzami, lecz mimo to, bardziej chyba
serdecznej. A potem rozpoczął opowieść.
- Istnieje wiele światów - powiedział - tkwiących w pętlach i spiralach czasu,
które rzadko się przecinają, tak więc w większości pozostają dla siebie nieznane.
Tylko we Fionavarze, pierwszym dziele stworzenia, którego inne światy są
niedoskonałym odzwierciedleniem, gromadzi się i przechowuje wiedzę o tym, jak
przerzucać między nimi mosty - a nawet tam lata nie obeszły się łaskawie ze
starożytną wiedzą. Matt i ja dokonywaliśmy już przejść, lecz zawsze z trudem,
bowiem wiele zapomniano nawet we Fionavarze.
- Jak? W jaki sposób przechodzicie? - odezwał się Kevin.
- Najłatwiej nazwać to magią, choć potrzeba czegoś więcej, niż samych
czarów.
- Twoich czarów? - ciągnął Kevin.
- Tak, jestem czarodziejem - rzekł Loren. - Przejście było moim dziełem. Taki
też, jeśli pójdziecie z nami, będzie powrót.
- To śmieszne! - ponownie wybuchł Martyniuk. Tym razem nie chciał patrzeć
na Jennifer. - Czary. Przejścia. Pokaż mi coś! Gadanie nic nie kosztuje, a ja nie
wierzę w ani jedno twoje słowo.
Loren spojrzał chłodno na Dave’a. Kim, dostrzegłszy to, wstrzymała oddech.
Potem jednak sroga twarz zmarszczyła się w nagłym uśmiechu. W jego oczach
zatańczyły iskry.
- Masz rację - rzekł mężczyzna. - To rzeczywiście najprostszy sposób. Patrz
więc.
W pokoju zapanowała cisza na niemal dziesięć sekund. Kevin dostrzegł kątem
oka, że krasnolud również znieruchomiał. Co to będzie, pomyślał.
Ujrzeli zamek.
Tam, gdzie przed chwilą stał Dave Martyniuk, pojawiły się mury obronne i
wieże, ogród, środkowy dziedziniec, otwarty plac przed murami, a na najwyższej
wieżyczce jakimś cudem na nie istniejącym wietrze powiewał sztandar. Na
sztandarze Kevin dostrzegł półksiężyc nad rozłożystym drzewem.
- Paras Derval - rzekł cicho Loren, przyglądając się swemu dziełu z nieco
tęskną miną - w Brenninie, Najwyższym Królestwie Fionavaru. Zauważcie flagi na
wielkim placu przed pałacem. Wywieszono je z okazji zbliżających się uroczystości,
bowiem ósmy dzień po pełni księżyca tego miesiąca zakończy piąte dziesięciolecie
panowania Ailella.
- A my? - głos Kimberly był cienki jak pergamin. - Jakie jest tam miejsce dla
nas?
Krzywy uśmiech złagodził rysy twarzy Lorena. - Obawiam się, że nie bardzo
bohaterskie, choć mam nadzieję, że znajdziecie w tym dla siebie przyjemność. Wiele
się czyni, by uświetnić rocznicę. W Brenninie panowała długa wiosenna susza i
uznano, że stosownie będzie dać ludziom sposobność do radości. I przychylam się do
stwierdzenia, że jest ku temu powód. W każdym razie, Metran, pierwszy mag Ailella,
postanowił, że dla niego i ludu prezentem od rady magów będzie sprowadzenie pięciu
ludzi z innego świata - po jednym na każde dziesięciolecie panowania - by spędzili z
nami dwa świąteczne tygodnie.
- Indianie na dworze króla Jakuba? - Kevin Laine zaśmiał się na głos.
Niemal od niechcenia Loren rozwiał machnięciem dłoni zjawę pośrodku
pokoju. - Obawiam się, że jest w tym nieco prawdy. Pomysły Metrana... jest
pierwszym w mej radzie, lecz ośmielę się stwierdzić, że nie zawsze muszę się z nim
zgadzać.
- Jesteś tutaj - powiedział Paul.
- I tak zamierzałem spróbować kolejnego przejścia - odparł szybko Loren. -
Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz byłem w waszym świecie jako
Lorenzo Marcus.
- Czy ja dobrze zrozumiałam? - spytała Kim. - Chcesz, abyśmy jakimś
sposobem przeszli z tobą do twego świata, a potem sprowadzisz nas z powrotem?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Spędzicie z nami jakieś dwa tygodnie, lecz kiedy
wrócimy do tego pokoju, upłynie zaledwie kilka godzin od chwili wyruszenia stąd.
- Cóż - rzekł Kevin z chytrym uśmieszkiem - to z pewnością powinno cię
zachęcić, Martyniuk. Pomyśl tylko, Dave, dwa dodatkowe tygodnie na naukę do
egzaminu z postępowania dowodowego!
Dave oblał się jaskrawym rumieńcem, a atmosfera napięcia została
przełamana.
- Zgadzam się, Lorenie Srebrny Płaszczu - powiedział Kevin Laine, gdy
wreszcie ucichli. Udało mu się wykrzywić w uśmiechu. - Zawsze chciałem pojawić
się na dworze w barwach wojennych. Kiedy startujemy?
Loren przyjrzał mu się uważnie. - Jutro. Wczesnym wieczorem, jeśli mam
ustalić porę. Nie będę was prosił o decydowanie się teraz. Zastanówcie się nad tym
przez resztę dzisiejszego wieczoru i dzień jutrzejszy. Jeśli zechcecie udać się ze mną,
przybądźcie tu popołudniu.
- A ty? Co będzie, jeśli nie przyjdziemy? - Czoło Kim przecinała pionowa
zmarszczka, która zawsze pojawiała się w chwilach stresu.
Loren sprawiał wrażenie zaniepokojonego tym pytaniem. - Jeśli tak się stanie,
poniosę klęskę. Zdarzało się to już wcześniej. Nie martw się o mnie... siostrzenico. -
Niesamowite, co uśmiech robił z jego twarzą. - Zostawmy to może tak, jak jest -
ciągnął, widząc wciąż malujące się w oczach Kim niezdecydowanie i troskę. - Jeśli
postanowicie przyjść, bądźcie tu jutro. Ja będę czekał.
- Jedna rzecz... - To był znowu Paul. - Przepraszam, że wciąż zadaję niemiłe
pytania, lecz nadal nie wiemy, czym było to coś na Ścieżce Filozofów.
Dave zapomniał. Jennifer nie. Oboje spojrzeli na Lorena. Wreszcie odezwał
się, zwracając bezpośrednio do Paula. - W Fionavarze istnieje magia. Pokazałem wam
jej nieco, nawet tu. Istnieją również pewne istoty, dobre i złe, które współżyją z
ludzkością. Wasz świat również kiedyś był taki, choć od dawna już oddala się od
wzorca. Legendy, o których dziś mówiłem w auli, są ledwie rozumianym echem
przeszłości, gdy u zarania dziejów człowiek nie chodził po ziemi sam, a wśród lasów
i wzgórz krążyły inne istoty, zarówno przyjazne, jak i wrogie. - Przerwał. - Sądzę, że
to, co szło za nami, to był jeden ze svart alfar. Mam rację, Matt?
Krasnolud pokiwał głową bez słowa.
- Svartowie - ciągnął Loren - są złośliwą rasą i w swym czasie wyrządzili
wiele złego. Niewielu ich już zostało. Ten svart, odważniejszy od większości, jak się
zdaje, w jakiś sposób przedostał się za Mattem i mną w czasie naszego przejścia. Są
brzydkimi istotami i czasami niebezpiecznymi, choć zwykle jedynie w większej
liczbie. Ten, jak podejrzewam, nie żyje. - Znów spojrzał na Matta.
Jeszcze raz krasnolud stojący przy drzwiach skinął głową.
- Wolałabym, żebyś mi tego nie powiedział - rzekła Jennifer.
Głęboko osadzone oczy czarodzieja znów były pełne zadziwiającej czułości,
kiedy na nią spojrzał. - Przykro mi, że przestraszyłaś się dzisiejszego wieczoru. Czy
przyjmiesz moje zapewnienie, że nie musisz się więcej niepokoić svartami, bez
względu na to, jak przerażający mogą się wydawać ze słyszenia? - Przerwał, nie
spuszczając z niej oczu. - Nie żądałbym od was niczego, co jest niezgodne z waszym
charakterem. Po prostu przekazałem wam zaproszenie, nic więcej. Być może po
rozstaniu z nami łatwiej wam będzie się zdecydować. - Wstał.
Inny rodzaj mocy. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów,
pomyślał Kevin kilka chwil później, gdy w pięcioro znaleźli się za drzwiami pokoju.
Poszli korytarzem w stronę windy.
Matt Sören zamknął za nimi drzwi.
- Jak bardzo źle z tobą? - spytał ostro Loren.
Krasnolud skrzywił się. - Nie najgorzej. Byłem nieuważny.
- Nóż? - Mag szybko pomagał przyjacielowi zdjąć pomniejszoną marynarkę,
w którą ten był ubrany.
- Chciałbym, aby tak było. W rzeczywistości to zęby. - Loren zaklął w nagłym
gniewie, gdy marynarka wreszcie się zsunęła, odsłaniając ciemną, zakrzepłą krew,
która plamiła koszulę na lewym ramieniu krasnoluda. Zaczął delikatnie oddzierać
materiał wokół rany, klnąc pod nosem przez cały czas.
- Nie jest aż tak źle, Lorenie. Uspokój się. Musisz przyznać, że byłem sprytny,
zdejmując marynarkę, zanim udałem się w pościg za nim.
- Tak, bardzo sprytny. I całe szczęście, bo ostatnio moja własna głupota
przeraża mnie! Jak, na Conalla Cernacha, mogłem pozwolić svart alfarowi przejść
razem z nami? - Wyszedł z pokoju szybkim krokiem i powrócił chwilę później z
ręcznikami zmoczonymi w gorącej wodzie.
Krasnolud w milczeniu znosił przemywanie rany. Kiedy zaschnięta krew
została usunięta, wyraźnie widać było ślady ugryzienia, sine i bardzo głębokie.
Loren obejrzał je dokładnie. - Jest bardzo źle, mój przyjacielu. Czy jesteś dość
silny, by pomóc mi to wyleczyć? Moglibyśmy jutro polecić zrobienie tego Metranowi
albo Teyrnonowi, ale wolałbym raczej nie czekać.
- Możesz zaczynać. - Matt zamknął oczy.
Mag odczekał chwilę, po czym ostrożnie położył dłoń nad raną.
Wypowiedział ciche słowo, a potem jeszcze jedno. Pod jego długimi palcami
opuchlizna na ramieniu krasnoluda zaczęła powoli znikać. Kiedy jednak skończył,
twarz Matta Sörena zlana była potem. Zdrową ręką Matt sięgnął po ręcznik i wytarł
czoło.
- Dobrze się czujesz? - spytał Loren.
- Doskonale.
- Doskonale! - przedrzeźniał wściekle czarodziej. - Wiesz, pomogłoby, gdybyś
nie grał zawsze milczącego bohatera! Skąd mam wiedzieć, kiedy naprawdę cię boli,
jeśli zawsze dajesz mi taką samą odpowiedź?
Krasnolud spojrzał na Lorena swym ciemnym okiem i na jego twarzy
odmalował się cień rozbawienia. - Nie masz - powiedział. - Nie masz wiedzieć.
Loren uczynił gest ostatecznego zniecierpliwienia i znów wyszedł z pokoju;
wrócił zaś z jedną ze swych koszul, którą zaczął ciąć na pasy.
- Lorenie, nie obwiniaj się za wpuszczenie svarta. Nie mogłeś nic na to
poradzić.
- Nie bądź głupi! Powinienem był wykryć jego obecność, kiedy tylko
spróbował wejść do kręgu.
- Bardzo rzadko bywam głupi, mój przyjacielu. - Ton krasnoluda był łagodny.
- Nie mogłeś o niej wiedzieć, ponieważ miał na sobie to, kiedy go zabiłem. - Sören
sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot, który uniósł w dłoni. Była to srebrna bransoleta
delikatnej roboty z wprawionym w nią drogocennym kamieniem, zielonym jak
szmaragd.
- Kamień vellin! - szepnął z przerażeniem Loren Srebrny Płaszcz. - Aby
osłaniał go przede mną. Matt, ktoś dał vellin svart alfarowi.
- Na to wygląda - przyznał krasnolud.
Czarodziej milczał; szybko bandażował ramię Matta sprawnymi dłońmi.
Kiedy skończył, podszedł do okna, wciąż bez słowa. Otworzył je i nocny podmuch
wiatru załopotał białymi zasłonami. Loren spojrzał na nieliczne samochody jadące po
ulicy daleko w dole.
- Tych pięcioro ludzi - powiedział wreszcie, wciąż patrząc na dół. - Do czego
ja ich zabieram? Czy mam jakieś prawo?
Krasnolud nie odpowiedział.
Po chwili Loren znów się odezwał, a przemówił właściwie do siebie.
- Tak wiele przemilczałem.
- Rzeczywiście.
- Czy źle postąpiłem?
- Może. Rzadko się jednak pod tym względem mylisz. Ysanna również. Jeśli
czujesz, że są potrzebni...
- Ale nie wiem po co! Nie wiem jak. To tylko jej sny, moje przeczucia...
- Więc zaufaj sobie. Zaufaj swoim przeczuciom. Ta dziewczyna rzeczywiście
jest zaczepem, a ten drugi, Paul...
- On jest czymś innym. Nie wiem - czym.
- Ale zawsze czymś. Od dawna coś cię dręczyło, mój przyjacielu. Sądzę, że
nie bez przyczyny.
Czarodziej odwrócił się od okna, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. -
Obawiam się, że możesz mieć rację. Matt, kto mógłby kazać nas śledzić?
- Ktoś, kto pragnie twej porażki. To powinno nam coś powiedzieć.
Loren pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale kto - ciągnął, spoglądając na
bransoletę z zielonym kamieniem, którą wciąż trzymał krasnolud - kto oddałby taki
skarb w ręce svart alfara?
Krasnolud również długo przyglądał się kamieniowi, zanim odpowiedział.
- Ktoś, kto pragnie twojej śmierci - odrzekł Matt Sören.
Rozdział 2
Dziewczyny pojechały w milczeniu na zachód wspólną taksówką do
dwupoziomowego mieszkania, które wynajmowały przy High Parku. Jennifer,
częściowo dlatego, że bardzo dobrze znała swą współlokatorkę, postanowiła, że
pierwsza nie poruszy kwestii tego, co się wydarzyło tej nocy, tego, co obie
wyczuwały w słowach starca.
Musiała jednak radzić sobie również z własnymi, złożonymi emocjami,
przyglądając się, jak głębokie cienie parku przesuwają się po ich prawej stronie, gdy
skręciły w Parkside Drive. Kiedy wysiadły z taksówki, podmuch nocnego wiatru
wydał im się niezwykle zimny jak na tę porę roku. Jennifer przez chwilę spoglądała
na drugą stronę ulicy, na cicho szumiące drzewa.
Po wejściu do środka odbyły rozmowę o kwestii wyboru, o tym, czy zrobić,
czy nie zrobić czegoś, i była to rozmowa, którą każda z nich mogła przewidzieć.
Dave Martyniuk odmówił Kim, która zaproponowała, że go podwiezie
taksówką i poszedł pieszo milę na zachód do swego mieszkania na Palmerston. Szedł
szybko sportowym krokiem, w którym wyczuwało się gniew i napięcie. Zbyt szybko
wypierasz się znajomości, powiedział ten stary człowiek. Dave wykrzywił się w
grymasie i przyspieszył kroku. Co on mógł o tym wiedzieć?
Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy otwierał drzwi do swego mieszkania w
suterynie.
- Tak? - Podniósł słuchawkę przy szóstym dzwonku.
- Zapewne jesteś z siebie bardzo zadowolony?
- Jezu, tato. O co chodzi tym razem?
- Nie klnij, kiedy mówisz do mnie. Umarłbyś, gdybyś miał zrobić coś, co
sprawiłoby nam przyjemność, prawda?
- Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz.
- Jakie słownictwo. Jaki szacunek.
- Tato, nie mam na to czasu.
- Tak, ukrywaj się przede mną. Poszedłeś dziś na ten wykład jako gość
Vincenta. A potem wyszedłeś z człowiekiem, na rozmowie z którym tak bardzo mu
zależało. I nawet nie pomyślałeś, żeby spytać swego brata?
Dave ostrożnie zaczerpnął tchu. Jego odruchowy gniew ustąpił przed starym
żalem. - Tato, proszę, uwierz mi - to wcale nie było tak. Marcus wyszedł z tymi
ludźmi dlatego, że nie miał ochoty na rozmowy z naukowcami takimi, jak Vince. Ja
po prostu poszłem na przyczepkę.
- Poszedłeś po prostu na przyczepkę - ojciec przedrzeźniał go swym wyraźnie
ukraińskim akcentem. - Jesteś kłamcą. Tak mu zazdrościsz, że...
Dave odwiesił słuchawkę. Wyciągnął wtyczkę aparatu z gniazdka. Z wściekłą
goryczą i bólem przyglądał się telefonowi, który, minutę, dwie, trzy... wciąż nie
dzwonił.
Pożegnali się z dziewczynami i odprowadzili wzrokiem oddalającego się w
mrok Martyniuka.
- Czas na kawę, amigo - rzucił wesoło Kevin Laine. - Mamy wiele do
omówienia, prawda?
Paul zawahał się i w tym momencie nastrój Kevina prysł niczym bańka
mydlana.
- Chyba nie dziś. Mam kilka rzeczy do zrobienia, Kev.
Uraza, która zakiełkowała w głębi duszy Kevina Laine’a, niebezpiecznie
domagała się uzewnętrznienia. On powiedział jednak tylko - W porządku. Dobranoc.
Może zobaczymy się jutro. - Odwrócił się raptownie i, pomimo świateł, przebiegł
przez Bloor do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Nieco zbyt szybko pojechał do
domu cichymi ulicami.
Było po pierwszej, gdy zatrzymał się na alejce podjazdowej, więc wszedł do
domu najciszej, jak potrafił, delikatnie zaciągając zasuwę w drzwiach.
- Nie spałem, Kevinie. Wszystko w porządku.
- Czemu jeszcze nie śpisz o tej porze? Jest już bardzo późno, abba. - Jak
zawsze, użył hebrajskiego słowa na określenie ojca.
Sol Laine siedzący przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku uniósł w
zdumieniu brew na widok wchodzącego Kevina. - Czy potrzebne mi pozwolenie
syna, żeby późno kłaść się spać?
- A czyje inne? - Kevin usiadł ciężko na jednym z pozostałych krzeseł.
- Dobra odpowiedź - pochwalił go ojciec. - Napijesz się herbaty?
- Brzmi miło.
- Jak tam wykład? - zapytał Sol, krzątając się przy wrzącym czajniku.
- Niezły. Prawdę mówiąc, bardzo dobry. Później poszliśmy napić się z
wykładowcą. - Kevin chwilę zastanawiał się nad opowiedzeniem ojcu o tym, co się
wydarzyło, lecz trwało to bardzo krótko. Ojciec i syn od dawna mieli zwyczaj
ochraniania się nawzajem, a Kevin wiedział, że było to coś, z czym Sol nie potrafiłby
sobie poradzić. Żałował, że tak jest; dobrze byłoby, pomyślał z odrobiną goryczy,
mieć z kim porozmawiać.
- Jennifer czuje się dobrze? A jej przyjaciółka?
Gorycz Kevina ustąpiła fali miłości do staruszka, który sam go wychował.
Sol, przy swych ortodoksyjnych poglądach, nigdy nie zdołał pogodzić się ze
związkiem swego syna z katoliczką Jennifer - i miał do siebie żal o to. A więc przez
krótki czas, jaki spędzili razem, a także potem, ojciec Kevina traktował Jen niczym
bezcenny klejnot.
- Czuje się doskonale. Przekazuje pozdrowienia. Kim też ma się świetnie.
- Ale Paul nie?
Kevin zamrugał powiekami. - Och, abba, jesteś dla mnie za bystry. Czemu tak
mówisz?
- Ponieważ gdyby wszystko było u niego w porządku, poszedłbyś gdzieś z
nim po wykładzie. Tak jak zawsze robiliście dawniej. Ty byłbyś gdzieś w mieście. Ja
piłbym swą herbatę sam, zupełnie sam. - Błysk w jego oczach zadawał kłam
żałosnemu sentymentalizmowi jego słów.
Kevin roześmiał się na głos, a potem nagle zamilkł i powiedział z goryczą:
- Nie, coś z nim nie jest w porządku. Mam jednak wrażenie, że jestem jedyną
osobą, która podaje w wątpliwość jego dobre samopoczucie. Sądzę, że zaczynam mu
się naprzykrzać. Nie lubię tego.
- Czasami - rzekł jego ojciec, napełniając szklanki z metalowymi uchwytami
w rosyjskim stylu - przyjaciel musi być taki.
- Ale nikt inny nie uważa, by działo się coś złego. Mówią po prostu, że musi
upłynąć nieco czasu.
- Bo musi, Kevinie.
Kevin niecierpliwie machnął dłonią. - Wiem o tym. Nie jestem tak głupi. Ale
ja go znam, znam bardzo dobrze i wiem, że jest... Jest w tym coś jeszcze, ale nie
wiem co.
Jego ojciec nie odzywał się przez chwilę. - Jak dawno to było? - spytał
wreszcie.
- Dziesięć miesięcy - odpowiedział beznamiętnie Kevin. - Zeszłego lata.
- Ach! - Sol potrząsnął swą ciężką, wciąż piękną głową. - Taka straszna rzecz.
Kevin nachylił się. - Abba, on się odcina. Od wszystkich. Nie wiem...
obawiam się tego, co się może stać. A nie potrafię przemówić do niego.
- Myślisz, że próbujesz zbyt nachalnie? - spytał łagodnie Sol Laine.
Jego syn opadł na oparcie krzesła. - Może - odrzekł, i starzec dostrzegł, ile
wysiłku kosztowała go ta odpowiedź. - To boli, abba, on jest tak skomplikowany.
Sol Laine, który ożenił się późno, stracił żonę, która umarła na raka, gdy
Kevin, ich jedyne dziecko, miał pięć lat. Spojrzał teraz na swego przystojnego,
jasnowłosego syna z uczuciem bólu w sercu. - Kevinie - rzekł - będziesz musiał się
nauczyć - a przyjdzie ci to ciężko - że czasami nic nie można uczynić. Czasami po
prostu nic nie można zrobić.
Kevin dokończył herbatę. Ucałował ojca w czoło i poszedł do łóżka, zdjęty
smutkiem, który był dla niego czymś nowym, i uczuciem tęsknoty, którą znał bardzo
dobrze.
Obudził się raz w nocy, kilka godzin przed tym, jak coś przerwało sen
Kimberly. Sięgnąwszy po notatnik, który trzymał przy łóżku, nabazgrał jedną linijkę i
ponownie zapadł w sen. „Jesteśmy sumą naszych tęsknot”, napisał. Ale Kevin był
autorem piosenek, nie poetą i nigdy tego nie wykorzystał.
Tej nocy również Paul Schafer poszedł pieszo do domu, na północ Avenue
Road i dwie przecznice dalej do Bernard. Szedł jednak wolniejszym krokiem niż
Dave i po jego ruchach nie można było odgadnąć jego myśli ani nastrojów. Trzymał
ręce w kieszeniach i dwa, czy trzy razy, gdy światła na ulicy przerzedzały się,
spoglądał w niebo na poszarpane wzory chmur, które raz odsłaniały, a raz
przykrywały księżyc.
Dopiero gdy stanął na progu domu, na jego twarzy pojawił się jakiś wyraz - a
było to tylko chwilowe niezdecydowanie, jakby rozważał, czy lepiej przespać się, czy
być może pochodzić dookoła bloku.
Schafer jednak wszedł do środka i otworzył drzwi swego mieszkania na
parterze. Zapaliwszy lampę w salonie, napełnił kieliszek i zasiadł z nim w głębokim
fotelu. Znów jego blada twarz pod ciemną, gęstą czupryną nie wyrażała niczego. I
znów, gdy dużo później jego usta i oczy poruszyły się, odmalował się w nich rodzaj
niezdecydowania, szybko starty tym razem przez zaciśnięcie szczęk.
Pochylił się w bok do wieży stereo, włączył magnetofon i włożył kasetę.
Częściowo dlatego, że było bardzo późno, ale tylko częściowo, przełączył
wzmacniacz i nałożył słuchawki. Potem zgasił jedyne światło w pokoju.
Była to prywatna taśma, którą sam nagrał rok temu. Kiedy tak siedział bez
ruchu w ciemności, zaczęły rozbrzmiewać z niej dźwięki z poprzedniego lata:
odbywający się w budynku Edwarda Johnsona należącym do akademii muzycznej
występ dyplomowy dziewczyny imieniem Rachel Kincaid. Dziewczyny o włosach
ciemnych jak jego włosy i ciemnych oczach niepodobnych do żadnych innych na
świecie.
I Paul Schafer, który wierzył w to, że człowiek powinien być w stanie znieść
wszystko, a przede wszystkim wierzył w to w odniesieniu do siebie, słuchał tak
długo, jak mógł, i znów poniósł klęskę. Kiedy zaczął się drugi utwór, zaczerpnął z
drżeniem tchu i gwałtownie uciszył urządzenie wciśnięciem klawisza.
Wyglądało na to, że istnieją jeszcze rzeczy niemożliwe do wykonania. Więc
trzeba robić wszystkie inne najlepiej, jak potrafisz i znajdować nowe, których
mógłbyś spróbować i przymusić się do ich opanowania, a mimo to w samym jądrze
spraw zawsze sobie uświadamiasz, że krańce świata nie są wystarczająco odległe.
I dlatego, mimo iż doskonale zdawał sobie sprawę, jak wiele im nie
powiedziano, Paul Schafer cieszył się, ponuro cieszył, że następnego dnia uda się
dalej niż na krańce świata. A księżyc, który przesunął się wtedy, by zaświecić bez
przeszkód w okno, rozjaśnił pokój wystarczająco, by można było dostrzec spokój
malujący się na jego twarzy.
A w miejscu poza krańcami świata, we Fionavarze, który oczekiwał ich jak
kochanek, jak sen - inny księżyc, większy od naszego, wstał, by oświetlić zmianę
warty przy kamieniu strażniczym w pałacu w Paras Derval.
Wyznaczona kapłanka przybyła z nowymi strażnikami, dorzuciła do ognia
naal i zagrabiła palenisko przed kamieniem, po czym z ziewaniem wróciła do swego
wąskiego łóżka.
A kamień, kamień Ginserata, osadzony na wysokim, obsydianowym obelisku
pokrytym płaskorzeźbą przedstawiającą Conary’ego u stóp Góry, lśnił wciąż
promiennym błękitem, jak czynił to od tysiąca lat.
Rozdział 3
Przed świtem nad miastem zawisły niskie chmury. Kimberly Ford drgnęła,
niemal wypłynęła na powierzchnię jawy, a potem ponownie zapadła w lekki sen i
marzenie senne niepodobne do żadnego innego, które znała wcześniej, powróciło
Zobaczyła miejsce pełne rozsypanych, masywnych głazów. Nad rozległym
stepem wiał wiatr. Był zmierzch. Niemal znała to miejsce, tak bliska była nazwania
go, że czuła w ustach gorycz niemożności nadania mu nazwy. Wiatr świszczał zimno
i jękliwie, dmąc między kamieniami. Przybyła tu, by odnaleźć tego, który był
potrzebny, lecz wiedziała, że go tu nie ma. Na palcu miała pierścień z kamieniem,
który połyskiwał matową czerwienią w półmroku, i była to zarówno jej moc, jak i
brzemię. Zgromadzone kamienie żądały od niej słów wezwania; wiatr groził
wyrwaniem ich z jej ust. Wiedziała, co miała tam powiedzieć i serce jej łamał żal,
jakiego do tej pory nigdy nie znała, z powodu ceny, jaką za jej słowa przyjdzie
zapłacić mężczyźnie, którego przyszła zawezwać. We śnie otworzyła usta, by je
wypowiedzieć..
Ocknęła się wtedy i przez długi czas leżała nieruchomo. Kiedy wstała,
podeszła do okna i odsunęła zasłony.
Chmury się rozpraszały. Wenus, która wstawała na wschodzie przed słońcem,
lśniła oślepiającą, srebrzystą bielą jak nadzieja. We śnie pierścień na palcu Kimberly
również lśnił: głęboką, władczą czerwienią Marsa.
Krasnolud przykucnął, luźno złożywszy przed sobą dłonie. Byli wszyscy:
Kevin ze swą gitarą i Dave Martyniuk wyzywająco ściskający swe obiecane notatki
do postępowania dowodowego. Loren pozostawał w sypialni poza zasięgiem wzroku.
Przygotowuje się, powiedział wcześniej krasnolud. A teraz, bez wstępów, Matt Sören
wyjawił więcej:
- Ailell rządzi w Brenninie, Najwyższym Królestwie. Od pięćdziesięciu już
lat, jak słyszeliście. Jest bardzo stary, mocno umniejszony. Metran przewodzi radzie
magów, a Gorlaes, kanclerz, jest pierwszym spośród wszystkich doradców. Spotkacie
ich obu. Ailell miał tylko dwóch synów, bardzo późno w swym życiu. Imienia
starszego... - Matt zawahał się - nie wolno wypowiadać. Młodszy nazywa się
Diarmuid i jest teraz następcą tronu.
Zbyt wiele tajemnic, pomyślał Kevin Laine. Był zdenerwowany i zły na siebie
z tej przyczyny. Znajdująca się obok niego Kim była skupiona, a pojedyncza,
pionowa bruzda marszczyła jej czoło.
- Na południe od nas - ciągnął krasnolud - wąwozem płynie rzeka Saeren, a za
rzeką znajduje się Cathal, Kraj Ogrodów. Za mojego życia była wojna z ludem
Shalhassana. Rzeka jest patrolowana po obu brzegach. Na północ od Brenninu
rozciąga się Równina, gdzie żyją Dalrei, Jeźdźcy. Ich szczepy wędrują za stadami
eltorów, podążając za zmieniającymi się porami roku. Mało prawdopodobne, byście
ujrzeli któregoś z Dalrei. Oni nie lubią murów i miast.
Kevin zobaczył, że zasępienie Kim pogłębiło się jeszcze bardziej.
- Na wschodzie, za górami, krajobraz jest dzikszy i daleko piękniejszy. Ten
kraj nazywany jest obecnie Eridu, choć dawno temu nosił inną nazwę. Należy do ludu
brutalnego, choć ostatnio żyjącego w spokoju. Niewiele wiadomo o wydarzeniach w
Eridu, bowiem góry stanowią surową przeszkodę. - Głos Matta Sörena zabrzmiał
teraz szorstko. - Pośród Eridunów mieszkają krasnoludowie, przeważnie nie
dostrzegani, w swych komnatach i salach pod górami Banir Lök i Banir Tal, nad
brzegiem Calor Diman, Kryształowego Jeziora. Miejsce piękniejsze od każdego
innego we wszystkich światach.
Kevin znów miał pytania, lecz powstrzymał się. Widział, że odzywa się tu
stare cierpienie.
- Na północ i zachód od Brenninu znajduje się puszcza Pendaran. Rozciąga się
na mile na północ pomiędzy Równiną i morzem. Za puszczą jest Daniloth, Kraina
Cieni. - Krasnolud przerwał, równie nagle, jak zaczął, i odwrócił się, by poprawić
swój plecak i sprzęt. Zapadła cisza.
- Matt? - To była Kimberly. Krasnolud zwrócił się ku niej. - A co z górą na
północ od Równiny?
Matt uczynił szybki, konwulsyjny ruch jedną ręką i spojrzał na drobną,
brązowowłosą dziewczynę.
- A więc miałeś rację, mój przyjacielu, od samego początku.
Kevin odwrócił się gwałtownie. W drzwiach wiodących do sypialni stała
wysoka postać Lorena w długiej szacie o zmiennych, srebrnych odcieniach.
- Co zobaczyłaś? - bardzo łagodnie spytał czarodziej.
Ona również obróciła się, by spojrzeć na niego. Jej szare oczy były dziwne -
zapatrzone w głąb i zaniepokojone. Potrząsnęła głową, jakby miało to przywrócić jej
jasność rozumowania. - Nic, doprawdy. Tylko... rzeczywiście widzę górę.
- I? - naciskał Loren.
- I... - zamknęła oczy - głód. Jakimś cudem wewnątrz... nie potrafię tego
wyjaśnić.
- Zapisane jest - rzekł Loren po chwili - w naszych księgach mądrości, że w
każdym ze światów są ludzie, którzy mają sny, bądź wizje - jeden z mędrców nazwał
je wspomnieniami - o Fionavarze, który jest Pierwszym Światem. Matt, który sam
posiada pewne talenty, wczoraj nazwał cię taką właśnie osobą. - Przerwał; Kim nie
poruszyła się. - Wiadomo - podjął Loren - że aby przenieść ludzi w trakcie przejścia,
trzeba znaleźć taką osobę, by stanęła pośrodku kręgu.
- Więc dlatego wybrałeś nas? Z powodu Kim? - To były pierwsze słowa Paula
Schafera, jakie wypowiedział od chwili przybycia.
- Tak - rzekł po prostu czarodziej.
- A niech to! - skomentował cicho Kevin. - A ja myślałem, że to mój wdzięk.
Nikt się nie roześmiał. Kim przyglądała się Lorenowi, jakby szukała
odpowiedzi w zmarszczkach na jego twarzy lub zmiennych wzorach jego szaty. W
końcu spytała - A góra?
Loren odrzekł tonem niemal rzeczowym - Tysiąc lat temu kogoś tam
uwięziono. U najgłębszych korzeni Rangat, góry, którą widziałaś.
Kim pokiwała głową z wahaniem. - Kogoś... złego? - Jej język niezręcznie
poradził sobie z tym słowem.
Wydawało się, że są sami w pokoju. - Tak - odparł mag.
- Tysiąc lat temu?
Znów skinął głową. W tym momencie zmyłki i oszustwa, gdy całe
przedsięwzięcie groziło fiaskiem, jego oczy były bardziej spokojne i współczujące,
niż kiedykolwiek przedtem.
Jedną dłonią Kim szarpała pasemko brązowych włosów. Nabrała tchu. -
Zgoda - powiedziała. - W takim razie, zgoda. Jak mam pomóc ci w przejściu?
Dave starał się zrozumieć to wszystko, ale sytuacja zaczęła rozwijać się zbyt
szybko. Stwierdził, że jest częścią kręgu wokół Kim i maga. Trzymał za ręce Jennifer
i Matta, po swojej prawej i lewej stronie. Krasnolud sprawiał wrażenie, że usilnie
stara się skoncentrować; szeroko rozstawił nogi, zapierając się nimi w podłogę.
Wtedy Loren zaczął wypowiadać słowa w języku, którego Dave nie znał, a jego głos
nabierał potęgi.
Przerwał mu Paul Schafer.
- Lorenie, czy ta osoba pod górą jest martwa?
Czarodziej spojrzał na smukłą postać, która zadała pytanie, jakiego się
obawiał. - Ty też? - szepnął. A potem odrzekł zgodnie z prawdą: - Nie, on nie umarł. -
I powrócił do przemawiania w swym dziwnym języku.
Dave zmagał się z narastającą paniką, której próbował nie okazać. Potrzeba
udowodnienia sobie, że nie odmawia z powodu lęku, była, między innymi, przyczyną
jego przybycia tutaj. Po odpowiedzi Lorena Paul skinął głową, lecz to wszystko.
Słowa czarodzieja zmieniły się w złożony, wznoszący się zaśpiew. W pokoju zaczęła
wyraźnie migotać aura mocy. Rozległ się niski, buczący dźwięk.
- Hej! - wybuchł Dave. - Muszę mieć obietnicę, że wrócę! - Nie było
odpowiedzi. Matt Sören miał zamknięte oczy. Mocno trzymał Dave’a za nadgarstek.
Migotanie w powietrzu nasiliło się, buczenie zaczęło narastać.
- Nie! - znów krzyknął Dave. - Nie! Muszę mieć obietnicę! - I powiedziawszy
to, odepchnął gwałtownie dłonie z rąk Jennifer i krasnoluda.
Kimberly Ford wrzasnęła.
I w tym momencie pokój zaczął się rozpływać wokół nich. Kevin z
niedowierzaniem zobaczył, jak Kim rozpaczliwie wyciąga rękę, by złapać ramię
Dave’a i wziąć Jen za wolną dłoń już w chwili, gdy usłyszał krzyk wydzierający się z
jej gardła.
A potem ogarnął ich chłód przejścia i ciemność przestrzeni między światami i
Kevin nie zobaczył już niczego więcej. Jednak w myślach, przez chwilę, czy też przez
wieki, wydawało mu się, iż posłyszał drwiący śmiech. Poczuł niesmak, a przede
wszystkim żal. Dave, pomyślał, och, Martyniuk, coś ty uczynił?
Część II
Pieśń Racheli
Rozdział 4
Była noc, kiedy przybyli do małego, słabo oświetlonego pokoju położonego
gdzieś wysoko. Znajdowały się w nim dwa krzesła, ławy i wygaszone palenisko. Na
kamiennej posadzce leżał kobierzec w zawiły wzór. Na jednej ze ścian wisiał gobelin,
lecz pomimo migoczących pochodni, komnata pogrążona była w zbyt głębokim
cieniu, by mogli coś na nim dostrzec. Okna były otwarte.
- A więc, Srebrny Płaszczu, wróciłeś - od strony drzwi dobiegł skrzekliwy
głos bez odrobiny serdeczności. Kevin szybko obejrzał się i dostrzegł brodatego
mężczyznę podpierającego się włócznią.
Loren zignorował go. - Matt? - powiedział ostro. - Nic ci nie jest? -
Krasnolud, wyraźnie wstrząśnięty przejściem, zdołał skinąć głową. Osunął się na
jedno z ciężkich krzeseł, a na jego czole perlił się pot. Kevin odwrócił się, by
sprawdzić stan pozostałych. Wszyscy sprawiali wrażenie całych i zdrowych, nieco
może oszołomionych, lecz zdrowych, tylko że...
Tylko że nie było tam Dave’a Martyniuka.
- O, Boże! - zaczął - Lorenie...
W pół zdania przerwało mu błagalne spojrzenie maga. Paul Schafer, który stał
obok Kevina, również je dostrzegł. Podszedł spokojnie do obu kobiet. Porozmawiał z
nimi cicho, a potem raz skinął głową Lorenowi.
- Czy to wieczór poprzedzający święto? - Czarodziej wreszcie odezwał się do
strażnika, który wciąż leniwie wspierał się na swej broni.
- O, tak - odparł mężczyzna. - Ale czyż taki wielki mag nie powinien wiedzieć
tego bez pytania?
Kevin dostrzegł, że oczy zabłysły Lorenowi w świetle pochodni. - Idź -
powiedział. - Idź powiedzieć królowi, że wróciłem.
- Jest późno. On już śpi.
- Będzie chciał się o tym dowiedzieć. Idź już.
Strażnik ruszył się z wyrachowaną, bezczelną powolnością. Kiedy wreszcie
wykonał obrót, rozległ się głuchy stuk i ciśnięty nóż zadrżał w desce framugi, kilka
centymetrów od jego głowy.
- Znam cię, Vart - odezwał się głęboki głos, gdy mężczyzna odwrócił się
raptownie, blady nawet w blasku pochodni. - Namierzyłem cię. Zrobisz, jak ci
kazano, i to szybko, i będziesz się odzywał do wyżej postawionych z szacunkiem -
albo mój następny sztylet nie utkwi w drewnie. - Zjeżony wrogo Matt Sören znów był
na nogach, sił dodawała mu wściekłość.
Zapadła pełna napięcia cisza. Potem dało się słyszeć uniżone:
- Proszę mi wybaczyć, czcigodny magu. Późna pora... moje znużenie. Bądź
pozdrowiony w domu, panie, idę wykonać twe polecenie. - Strażnik uniósł włócznię
w geście oficjalnego salutu, po czym znów odwrócił się, tym razem żwawo, i opuścił
komnatę. Matt poszedł zabrać swój sztylet. Został na progu i obserwował.
- A więc - rzekł Kevin Laine - gdzie on jest?
Loren siadł na krześle, które zwolnił krasnolud. - Nie jestem pewien -
powiedział. - Wybacz mi, ale naprawdę nie wiem.
- Ależ musisz wiedzieć! - wykrzyknęła Jennifer.
- Wyrwał się w chwili, gdy zamykałem krąg. Zbyt głęboko tkwiłem w mocy -
nie mogłem się rozpraszać, by śledzić jego ścieżkę. Nawet nie wiem, czy przybył
razem z nami.
- Ja wiem - powiedziała po prostu Kim Ford. - Przybył. Czułam go cały czas.
Trzymałam go.
Loren wstał nagle. - Naprawdę? Jasno utkany! To znaczy, że przeszedł - jest
gdzieś we Fionavarze. A jeśli tak, znajdziemy go. Nasi przyjaciele natychmiast
zaczną poszukiwania.
- Twoi przyjaciele? - spytał Kevin. - Mam nadzieję, że nie ten typ spod
ciemnej gwiazdy, który stał na progu?
- Nie, nie on. - Loren potrząsnął głową. - On jest narzędziem Gorlaesa - i tu
muszę was prosić o jeszcze jedno. - Zawahał się. - Na tym dworze istnieją różne
stronnictwa i toczy się walka, bowiem Ailell jest już stary. Gorlaes z wielu powodów
chętnie pozbyłby się mnie, a nie mogąc tego dokonać, ucieszyłby się z okazji do
oczernienia mnie przed królem.
- Więc jeśli brakuje Dave’a...? - szepnął Kevin.
- Właśnie. Sądzę, że tylko Metran wie, iż wybrałem się po pięć osób - a w
każdym razie i tak nie obiecywałem mu aż tylu. Dave zostanie znaleziony, to wam
obiecuję. Czy mogę was tymczasem prosić o utrzymanie jego obecności w tajemnicy?
W czasie gdy inni rozmawiali, Jennifer Lowell podeszła do otwartego okna.
Noc była upalna i bardzo sucha. W dole po lewej stronie dostrzegała światła
miasteczka leżącego niemal tuż pod murami. Zakładała, że to Paras Derval. Przed nią
rozciągały się pola, a za nimi wznosiły się rozłożyste, gęste drzewa puszczy. Nie było
wiatru. Z niepokojem uniosła głowę i odczuła rozpaczliwą ulgę, rozpoznając
gwiazdy. Bowiem, choć smukła dłoń na parapecie nie drżała, a chłodne, zielone oczy
niewiele zdradzały, dziewczyna była wstrząśnięta zniknięciem Dave’a i
niespodziewanie rzuconym sztyletem.
W jej życiu składającym się ze starannie przemyślanych decyzji jedynym
porywczym czynem o większym znaczeniu było rozpoczęcie związku z Kevinem
Lainem pewnej nocy, dwa lata temu. Teraz, niewiarygodnym sposobem, znalazła się
w miejscu, gdzie jedyne poczucie bezpieczeństwa dawał jej fakt dostrzegania
Letniego Trójkąta na niebie. Pokręciła głową i świadoma ironii swej sytuacji, leciutko
uśmiechnęła się do siebie.
- Wygląda na to - Paul Schafer odpowiadał szeptem magowi (wszyscy mówili
przyciszonymi głosami) - że skoro nas tu sprowadziłeś, stanowimy już część twej
grupy, a w każdym razie tak będziemy postrzegani. Ja zachowam milczenie.
Kevin skinął głową na znak zgody, Kim również. Jennifer odwróciła się od
okna. - Ja nic nie powiem - rzekła. - Ale proszę, znajdźcie szybko Dave’a, bo jestem
przerażona, i nie wiem, co robić.
- Towarzystwo! - warknął Matt z progu.
- Ailell? Już? To niemożliwe - powiedział Loren.
Matt nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. - Nie... to nie król. Sądzę, że... - i jego
ciemną, brodatą twarz wykrzywił grymas uśmiechu. - Posłuchajcie sami - powiedział
krasnolud.
Chwilę później Kevin też to usłyszał: podśpiewujący niepewnie głos kogoś,
kto szedł korytarzem w ich stronę, kogoś bardzo już pijanego:
Ci, co z Revorem tej nocy ruszyli
Wieczną sławą się okryli...
Tkacz jaśniejszą nić przydzielił
Tym, co przez Daniloth mknęli!
- Ty gruby błaźnie! - burknął inny głos, bardziej opanowany. - Zamknij się,
albo wydziedziczą go za sprowadzenie cię tutaj. - W miarę jak kroki niepewnie
posuwały się w ich kierunku, dał się słyszeć zgryźliwy śmiech trzeciej osoby.
- Pieśń - rzekł obrażony trubadur - jest darem dla ludzkości od
nieśmiertelnych bogów.
- Ale nie śpiewana w taki sposób, jak ty to robisz, Tegidzie - syknął krytyk.
Kim zobaczyła, że Loren powstrzymuje śmiech. Kevin nie musiał.
- Portowy łajdak - niezbyt cicho odciął się ten, którego nazwano Tegidem. -
Zdradzasz swą ignorancję. Ci, którzy tam byli, nigdy nie zapomną mojego śpiewu
owej nocy w wielkiej sali zamkowej w Seresh. Skłoniłem ich do płaczu, skłoniłem
ich...
- Ja tam byłem, ty pajacu! Siedziałem obok ciebie. Do tej pory mam jeszcze
na zielonym kubraku plamy od owoców, którymi cię obrzucono.
- Tchórze! Czego można się spodziewać w Seresh? Aliści późniejsza bitwa,
dzielna bitwa w tej samej sali!? Choć byłem raniony, zgromadziłem naszych...
- Raniony? - W głosie drugiego rozmówcy wesołość i rozdrażnienie walczyły
ze sobą o pierwszeństwo. - Trafienie pomidorem w oko trudno jest nazwać...
- Wstrzymaj się, Coll. - Po raz pierwszy odezwał się trzeci mężczyzna. W
komnacie Matt i Loren zamienili spojrzenia. - Tuż przed nami jest strażnik - ciągnął
opanowany głos. - Dam sobie z nim radę. Odczekaj minutę po moim wejściu, a potem
zaprowadź Tegida do ostatniego pokoju po lewej stronie. I pilnuj, żeby milczał, bo na
rzeczną krew Lisen, naprawdę mnie wydziedziczą.
Matt szybko wyszedł na korytarz. - Dobry wieczór, książę. - Uniósł sztylet
gestem salutu. W świetle broń błysnęła błękitnie. - Tu nie ma już strażnika. Poszedł
sprowadzić twego ojca - Srebrny Płaszcz właśnie powrócił z czwórką osób z innego
świata. Odprowadź lepiej bardzo szybko Tegida w bezpieczne miejsce.
- Sören? Witaj w domu - rzekł książę i postąpił naprzód. - Coll, zabierz go
szybko.
- Szybko? - czynił wymówki Tegid. - Wielki Tegid porusza się w swym
własnym tempie. Ukrywanie się przed pachołkami i sługami jest poniżej jego
godności. Mierzy się z nimi nagą stalą z Rhoden i mocarną zbroją swego gniewu.
On...
- Tegidzie - rzekł książę nadzwyczaj cicho - idź już i to żwawo, albo każę cię
wypchnąć przez okno na dziedziniec. Mocarną zbroją swego gniewu.
Zapadła cisza. - Tak, panie - padła zaskakująco potulna odpowiedź. Kiedy
mijali drzwi, Kim dostrzegła nadzwyczaj grubego mężczyznę i drugiego,
muskularnego, który mimo to sprawiał przy nim wrażenie małego, nim na progu
pojawiła się trzecia postać, otoczona aureolą blasku ściennej pochodni. Diarmuid,
miała czas przypomnieć sobie. Zwą go Diarmuid. Młodszy syn.
Stwierdziła, że się na niego gapi.
Przez całe swe życie Diarmuid dan Ailell wywierał taki wpływ na ludzi.
Wsparłszy się upierścienioną dłonią o ścianę, leniwie oparł się o framugę drzwi i
przyjął pokłon Lorena, mierząc wszystkich spojrzeniem. Kim oceniała go przez
chwilę: szczupła, pełna wdzięku budowa, wysokie kości policzkowe w rasowej
twarzy, pełne, ekspresyjne usta wyrażające w tej chwili ociężałe rozbawienie, i oczy...
o cynicznym, drwiącym wyrazie, bardzo błękitne oczy następcy króla w Najwyższym
Królestwie. Trudno było określić jego wiek; domyślała się, że byli mniej więcej
rówieśnikami.
- Dziękuję, Srebrny Płaszczu - powiedział. - W samą porę powrót i w samą
porę ostrzeżenie.
- Nierozsądnie jest sprzeciwiać się ojcu dla Tegida - zaczął Loren. - To sprawa
zbyt trywialna...
- Znów mi doradzasz? Już? - zaśmiał się Diarmuid. - Przejście nie zmieniło
cię, Lorenie. A są powody, są powody... - szepnął wymijająco.
- Wątpię, czy są - odparł mag. - Poza perwersją i winem z Południowej
Twierdzy.
- Oba te powody są dobre - przyznał Diarmuid, błyskając uśmiechem. - Kogo
- spytał już odmiennym tonem - sprowadziłeś na jutrzejszy popis Metrana?
Loren, najwyraźniej przyzwyczajony do tego, przedstawił obecnych z całą
powagą. Kevin, jako pierwszy wymieniony, skłonił się oficjalnie. Paul poszedł w jego
ślady, cały czas nie spuszczając z księcia oczu. Kim tylko skinęła głową. A Jennifer...
- Brzoskwinia! - wykrzyknął Diarmuid dan Ailell. - Srebrny Płaszczu,
sprowadziłeś mi brzoskwinię do spróbowania. - Zbliżył się, rozsiewając blask
lśniących w świetle pochodni klejnotów na nadgarstku i szyi, i wziąwszy dłoń
Jennifer, ucałował ją, kłaniając się bardzo nisko.
Jennifer Lowell, z natury i z powodu wychowania nastawiona nieprzychylnie
do tego typu zachowań, dała mu to odczuć, kiedy się wyprostował.
- Czy zawsze jesteś tak nieuprzejmy? - spytała. I nie było ani odrobiny ciepła
w jej głosie, ani też w zielonych oczach.
Powstrzymało go to tylko na krótką chwilę. - Niemal zawsze - odparł
uprzejmie. - Posiadam jednakże pewne cechy wyrównujące moje braki, choć nigdy
nie potrafię sobie przypomnieć jakie. Mogę się założyć - ciągnął, szybko zmieniwszy
ton - że w tym momencie za moimi plecami Loren kiwa głową z tragiczną
dezaprobatą. - (Co okazało się szczerą prawdą.) - Och, więc cóż - kontynuował,
odwracając się, by spojrzeć na zachmurzonego maga - przypuszczam, że powinienem
teraz przeprosić?
Wyszczerzył się w uśmiechu na widok srogiego przytaknięcia Lorena, po
czym odwrócił się ponownie do Jennifer. - Wybacz mi, cukiereczku - pijaństwo i
długa jazda dzisiejszego popołudnia. Twoja uroda raczej rzuca się w oczy i
prawdopodobnie radziłaś sobie już przedtem z gorszymi natrętami. Okaż mi
pobłażliwość. - Ładnie zostało to powiedziane. Jennifer, nieco rozbawiona,
stwierdziła, że jest w stanie tylko skinąć głową. Co wywołało kolejny wyrafinowanie
szyderczy uśmiech. Zaczerwieniła się, znów rozgniewana.
Loren wtrącił się ostro. - Zachowujesz się nieuprzejmie, Diarmuidzie, i wiesz
o tym.
- Dość! - warknął książę. - Nie prowokuj mnie, Lorenie. - Dwaj mężczyźni
wymienili pełne napięcia spojrzenia.
Jednakże kiedy Diarmuid odezwał się ponownie, ton jego głosu był
łagodniejszy. - Przeprosiłem przecież, Lorenie, musisz szczerze przyznać. - Po chwili
mag skinął głową.
- Wystarczy - powiedział. - Tak czy inaczej, nie mamy czasu na kłótnie.
Potrzebna mi twoja pomoc, w dwóch sprawach. Zaatakował nas svart w świecie, z
którego sprowadziłem tych ludzi. Trafił tam za mną i Mattem i miał przy sobie
kamień vellin.
- A ta druga sprawa? - Diarmuid natychmiast zamienił się w słuch, mimo iż
był pijany.
- Wraz z nami przybyła jeszcze piąta osoba, mężczyzna. Zgubiliśmy go. Jest
we Fionavarze - ale nie wiem gdzie. Muszę go odnaleźć, ale wolałbym, żeby Gorlaes
nie dowiedział się o nim.
- Oczywiście. Skąd wiesz, że on tu jest?
- Kimberly pomogła nam w przejściu. Mówi, że go trzymała.
Diarmuid odwrócił się, by posłać Kim badawcze spojrzenie. Odrzuciwszy
włosy do tyłu, spojrzała mu w oczy, a ich wyraz był bardziej niż nieprzyjazny. Książę
podszedł do okna i wyjrzał przez nie w milczeniu. Wstał malejący księżyc -
nadmiernie wielki, lecz Jennifer, która również spoglądała przez okno, nie zauważyła
tego.
- Tak przy okazji, w czasie twej nieobecności nie było deszczu - powiedział
Diarmuid. - Musimy porozmawiać o innych sprawach, Matt - rzucił szorstko
krasnoludowi. - Coll jest w ostatnim pokoju na lewo. Upewnij się, że Tegid śpi, a
potem przekaż mu wszystkie wieści i opis tej piątej osoby. Powiedz Collowi, że
porozmawiam z nim później. - Matt bez słowa wyślizgnął się z komnaty.
- Żadnego deszczu? - spytał cicho Loren.
- Żadnego.
- A plony?
Diarmuid uniósł brew, nie fatygując się, by odpowiedzieć. Twarz Lorena
wyrażała zmęczenie i zatroskanie. - A król? - spytał, niemal niechętnie.
Diarmuid tym razem odczekał chwilę, zanim odpowiedział. - Nie najlepiej z
nim. Czasami oddala się. Wczorajszego wieczoru podczas kolacji w wielkiej sali
zamkowej sprawiał wrażenie, że rozmawia z moją matką. Imponujący wyczyn,
nieprawdaż, pięć lat po jej śmierci?
Loren nie był zaskoczony. - Robi to już od jakiegoś czasu, choć do tej pory
nie przy ludziach. Czy są... jakieś wieści o twym bracie?
- Żadnych. - Odpowiedź tym razem padła bardzo szybko. Nastąpiła
wymuszona cisza. Jego imienia nie wolno wypowiadać, przypomniał sobie Kevin i
spojrzał na księcia.
- Odbyło się zgromadzenie - rzekł Diarmuid. - Siedem nocy po pełni księżyca.
Potajemne. Zwrócono się do Bogini jako Dany i polała się krew.
- Nie! - Czarodziej wykonał gwałtowny gest. - To się posuwa za daleko. Kto
ją zawezwał?
Pełne usta Diarmuida skrzywiły się lekko.
- Ona, oczywiście - powiedział.
- Jaelle?
- Jaelle.
Loren zaczął krążyć po pokoju. - Ona wywoła kłopoty, ja to wiem!
- Oczywiście, że wywoła. Taki ma zamiar. A mój ojciec jest za stary, żeby
temu zaradzić. Czy wyobrażasz sobie teraz Ailella na Letnim Drzewie? - W jego
głosie brzmiał nowy ton - głębokiej goryczy.
- Nigdy tego nie potrafiłem, Diarmuidzie. - Głos czarodzieja niespodziewanie
przycichł. Mag przestał krążyć po pokoju i zatrzymał się obok księcia. - Jakakolwiek
moc zawarta jest w Drzewie, znajduje się poza sferą moich wpływów. Jaelle również,
choć ona temu będzie zaprzeczać. Słyszałeś moje poglądy na tę kwestię. Obawiam
się, że magia krwi więcej bierze, niż daje w zamian.
- Tak więc siedzimy - warknął Diarmuid, przez którego przemawiał gniew -
siedzimy bezczynnie, podczas gdy na polach całego Brenninu płonie pszenica!
Piękny czyn dla rodu mieniącego się królewskim!
- Mości książę - tytułu użyto jako ostrożnego, upomnienia - to nie jest
normalna pora roku i nie musisz mi o tym przypominać. Działa tu jakaś nieznana siła
i nawet nocne obrzędy Jaelle nie przywrócą równowagi, póki nie dotkniemy tego, co
leży w głębi.
Diarmuid usiadł na jednym z krzeseł i pustym wzrokiem przyglądał się
pociemniałemu gobelinowi naprzeciwko okna. Pochodnie na ścianach niemal się
wypaliły, spowijając komnatę w pajęczynę jaśniejszych i ciemniejszych cieni.
Wspartej o parapet Jennifer wydawało się, że niemal widzi nici napięcia snujące się w
mrocznych zakamarkach. Co ja tu robię, pomyślała. Nie po raz ostatni. Jej uwagę
przyciągnął ruch w przeciwległej części komnaty, odwróciła się i zobaczyła
przyglądającego jej się Paula Schafera. Posłał jej lekki, niespodziewanie pocieszający
uśmiech. Jego również nie rozumiem, pomyślała nieco rozpaczliwie.
Diarmuid był już wtedy na nogach, najwyraźniej nie będąc w stanie usiedzieć
w miejscu przez choćby chwilę. - Lorenie - rzekł - wiesz, że król dziś nie przybędzie.
Czy...
- Musi! Nie pozwolę, żeby Gorlaes...
- Ktoś tu jest - powiedział ostro Paul, który objął posterunek Matta przy
drzwiach. - Pięciu ludzi, trzech z mieczami.
- Diarmuidzie...
- Wiem. Nie widziałeś mnie. Będę niedaleko. - I następca tronu Brenninu
wyskoczył przez okno z szelestem szat i błyskiem jasnych włosów w blasku księżyca,
niemal leniwie szukając ręką uchwytu na zewnętrznej stronie muru. Na miłość boską,
pomyślał Kevin, bo tylko na to miał czas. W progu stanął Vart, gburowaty strażnik.
Kiedy zobaczył, że Matta nigdzie nie widać, na jego twarzy zagościł blady
uśmieszek.
- Jego wysokość kanclerz - zapowiedział Vart.
Kevin nie był pewien, czego się spodziewał, lecz nie tego, co zobaczył.
Kanclerz Gorlaes był wielkim, barczystym, brązowobrodym mężczyzną w średnim
wieku. Wchodząc powłóczystym krokiem, uśmiechnął się szeroko, pokazując zdrowe
zęby. - Witaj w domu, Srebrny Płaszczu! Doprawdy, jasno utkane. Przybyłeś w
ostatniej chwili - jak zawsze. - I roześmiał się. Loren natomiast nie, jak zauważył
Kevin.
Drugi mężczyzna, który wszedł w towarzystwie zbrojnego, był zgarbiony i
bardzo stary. Król - myślał przez krótką chwilę zdezorientowany Kevin. Jednak nie.
- Dobry wieczór, Metranie - rzekł z szacunkiem Loren do siwowłosego
przybysza. - Jak twoje zdrowie?
- Dobrze, bardzo dobrze, bardzo, bardzo - wyrzęził Metran. Kaszlnął. - Brak
tu światła. Chcę widzieć - powiedział zrzędliwie. Podniósł trzęsącą się rękę i nagle
zapaliło się sześć pochodni na ścianie, oświetlając komnatę. Dlaczego, pomyślała
Kim, Loren nie mógł tego zrobić?
- Tak lepiej, znacznie lepiej - ciągnął Metran i powłócząc nogami, odczłapał
do krzesła, na którym usiadł ciężko. Jego towarzysz nie odstępował go ani na krok.
Kim zobaczyła, że drugi żołnierz ustawił się przy drzwiach wraz z Vartem. Paul
wycofał się do Jennifer pod okno.
- Gdzie jest król? - zapytał Loren. - Wysłałem Varta, aby powiadomił go o
mojej obecności.
- I został o tym powiadomiony - odparł płynnie Gorlaes. Vart, stojący w
drzwiach, parsknął szyderczo. - Ailell polecił mi przekazać swe pozdrowienia dla
ciebie i twojej... - przerwał, by rozejrzeć się - czwórki towarzyszy.
- Czwórki? Tylko czwórki? - wtrącił się Metran, usiłując przebić się ze swym
pytaniem przez nagły atak kaszlu.
Gorlaes zaszczycił go ledwie przelotnym spojrzeniem i ciągnął dalej: - Twojej
czwórki towarzyszy. Poproszono mnie, abym, jako kanclerz, wziął ich pod swą
opiekę na tę noc. Król miał ciężki dzień i wolałby przyjąć ich oficjalnie jutro rano.
Jest już bardzo późno. Jestem pewien, że to zrozumiesz. - Przesłał miły uśmiech,
nawet skromny. - A teraz, gdybyś zechciał przedstawić mnie twym gościom, każę
swym ludziom odprowadzić ich do pokoi... a ty, mój przyjacielu, będziesz mógł udać
się na zasłużony odpoczynek.
- Dzięki ci, Gorlaesie. - Loren uśmiechnął się, lecz ton jego głosu był
uszczypliwy, ostry niczym klinga obnażonej broni. - Jednakże w tych okolicznościach
sam czuję się odpowiedzialny za dobro tych, którzy przybyli wraz ze mną. Ja się nimi
zajmę, póki król nas nie przyjmie.
- Srebrny Płaszczu, czy sugerujesz, że ktoś inny może zadbać o ich dobro
lepiej niż kanclerz królewski? - Tu to samo, pomyślał Kevin, odruchowo napinając
mięśnie: ta sama niechęć. Choć żaden z mężczyzn nie ruszył się, odnosił wrażenie, że
w rozświetlonej pochodniami komnacie obnażono miecze.
- Ależ skądże, Gorlaesie - rzekł mag. - To tylko kwestia mojego honoru.
- Jesteś zmęczony, mój przyjacielu. Zostaw tę nużącą sprawę mnie.
- Nie ma niczego nużącego w dbaniu o przyjaciół.
- Lorenie, muszę nalegać...
- Nie.
Zapadła groźna cisza.
- Zdajesz sobie sprawę - rzekł Gorlaes, zniżając głos niemal do szeptu - że nie
zostawiasz mi wielkiego wyboru? Muszę być posłuszny rozkazom mego króla -
powiedział niespodziewanie głośno. - Vart, Lagoth... - Dwaj żołnierze stojący w
drzwiach ruszyli w jego stronę.
I padli jak dłudzy na posadzkę z brzękiem do połowy obnażonych mieczy.
Za ich leżącymi ciałami stał bardzo spokojny Matt Sören i wielki, sprawny
mężczyzna imieniem Coll. Ujrzawszy ich tam, Kevin Laine, którego dziecinne
fantazje utkane były z takich właśnie obrazów, doznał chwili czystej radości.
W tym momencie gibka, o drapieżnym wyglądzie postać połyskująca
klejnotami wskoczyła bez trudu przez okno do pokoju. Mężczyzna lekko stanął obok
Jennifer, która poczuła dotyk jego dłoni, którą pogłaskał jej włosy, zanim się
odezwał.
- Kto tak hałasuje o tej porze? Czy żołnierz nie może spać w pałacu swego
ojca bez... ach, Gorlaes! I Metran! A oto i Loren! Powróciłeś, Srebrny Płaszczu - z
naszymi gośćmi, jak widzę. W samą porę. - Jego bezczelny głos przepełniał komnatę.
- Gorlaesie, poślij kogoś szybko, mój ojciec zechce natychmiast ich powitać.
- Król - odrzekł sztywno kanclerz - jest niedysponowany, mości książę.
Wysłał mnie...
- Nie może przybyć? W takim razie sam muszę pełnić honory domu. Srebrny
Płaszczu, zechciałbyś...?
I tak Loren starannie przedstawił ich jeszcze raz. - Brzoskwinia! - rzekł
Diarmuid dan Ailell, skłoniwszy się, by ucałować dłoń Jennifer. Mimo woli zaśmiała
się. On zaś nie śpieszył się, by kończyć pocałunek.
Jednakże, gdy się wyprostował, przemówił oficjalnie i szeroko rozłożył
ramiona gestem rytuału. - Witam was teraz - zaczął, a Kevin, który odruchowo
odwrócił się, dostrzegł, jak dobroduszne oblicze Gorlaesa wykrzywia na mgnienie
oka wściekłość. - Witam was teraz - rzekł Diarmuid bez cienia drwiny - jako gości-
przyjaciół mego ojca i moich. Dom Ailella jest waszym domem, wasz honor jest
naszym. Krzywda wam wyrządzona jest krzywdą wyrządzoną nam i zdradą Dębowej
Korony najwyższego króla. Witajcie w Paras Derval. Osobiście zadbam o waszą
wygodę na dzisiejszą noc. - Dopiero przy ostatnim zdaniu jego głos zmienił się nieco,
a złośliwe i rozbawione oczy szybko błysnęły w kierunku Jennifer.
Znów się oblała rumieńcem, lecz on już się odwrócił. - Gorlaesie - rzekł cicho
- zdaje się, że twoi przyboczni zemdleli. W ciągu tych kilku godzin, jakie upłynęły od
mojego powrotu z Południowej Twierdzy, powiadomiono mnie, iż stanowczo zbyt
wiele piją. Wiem, że to święto, ale żeby aż tak...? - Ton był tak delikatny, tak pełen
wymówki. Kevin starał się zachować powagę. - Coll - ciągnął Diarmuid - każ, proszę,
szybko przygotować cztery pokoje od północnej strony.
- Nie - odezwała się Jennifer. - Kim i ja będziemy spać w jednym. Tylko trzy
pokoje. - Zdecydowanie unikała spoglądania na księcia. Kimberly, która przyglądała
mu się, stwierdziła, iż jego brwi powędrowały wyżej, niż miały do tego jakiekolwiek
prawo.
- My również - oświadczył cicho Paul Schafer. Kevin wyczuł, jak mu skacze
puls. Och, abba, pomyślał, może to mu pomoże.
- Jest mi za gorąco. Dlaczego wszędzie jest tak gorąco? - zapytał Metran,
pierwszy mag, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Północna strona pałacu, naprzeciwko miasteczka, wychodziła na ogród
otoczony murem. Kiedy wreszcie znaleźli się sami w komnacie, Kevin otworzył
przeszklone drzwi i wyszedł na szeroki, kamienny balkon. Wysoko nad jego głową
wznosił się malejący księżyc, dość jasny, by oświetlić zarośla i nieliczne kwiaty
poniżej ich pokoju.
- Niezbyt ciekawy ogród - skomentował, kiedy Paul przyłączył się do niego.
- Diarmuid mówił, że nie było deszczu.
- To prawda. - Cisza. Zerwał się wreszcie lekki wietrzyk, by ochłodzić
wieczór.
- Zwróciłeś uwagę na księżyc? - spytał Paul, opierając się o balustradę.
Kevin pokiwał głową. - Masz na myśli to, że jest większy? Tak, zauważyłem
to. Ciekawe, jaki to wywiera wpływ?
- Pewnie wyższe przypływy.
- Chyba tak. I więcej wilkołaków.
Schafer posłał mu zgryźliwe spojrzenie. - Wcale bym się nie zdziwił. Powiedz
mi, co sądzisz o całej tej aferze?
- Loren i Diarmuid wydają się być po tej samej stronie.
- Na to wygląda. Matt nie jest go zupełnie pewien.
- Jakoś to mnie nie dziwi.
- Doprawdy. A Gorlaes? Bez wahania posłał po wsparcie zbrojne. Wykonywał
tylko rozkazy, czy...
- Nie ma mowy, Paul. Widziałem jego twarz, gdy Diarmuid uczynił z nas
gości-przyjaciół. Nie był szczęśliwy, mój przyjacielu.
- Doprawdy? - rzekł Schafer. - Cóż, to przynajmniej upraszcza sprawę.
Chciałbym się jednak dowiedzieć czegoś więcej o tej Jaelle. I również o bracie
Diarmuida.
- Tym bezimiennym? - zaintonował żałobnie Kevin. - Tym bez imienia?
Schafer parsknął. - Śmieszny facet. Tak, o nim.
- Dowiemy się. Nie takich rzeczy dowiadywaliśmy się przedtem.
- Wiem - powiedział Paul Schafer i po chwili uśmiechnął się, co nieczęsto mu
się zdarzało.
- Ach, Romeo, Romeo, gdzieżeś jest, Romeo? - z lewej strony dobiegło ich
żałosne wołanie. Odwrócili się. Kim Ford, omdlewając spektakularnie, wychylała się
ku nim z następnego balkonu. Dzieliła ich odległość mniej więcej trzymetrowego
skoku.
- Już idę! - natychmiast odpowiedział Kevin i popędził do barierki ich
własnego balkonu.
- Ach, przyleć do mnie! - piała Kimberly. Jennifer, stojąca za nią, niemal z
ociąganiem, ale zaczęła się śmiać.
- Już pędzę! - powtórzył Kevin, ostentacyjnie gimnastykując się. - Nic wam
się tam nie stało? - spytał w połowie skłonu. - Nikt was jeszcze nie pohańbił?
- Nie ma szansy - lamentowała Kim. - Nie możemy znaleźć nikogo, kto
okazałby się dość męski i przeskoczył na nasz balkon.
Kevin roześmiał się. - Będę musiał się szybko uwinąć - powiedział - żeby
zdążyć przed księciem.
- Nie jestem pewna - stwierdziła Jennifer Lowell, - czy ktokolwiek potrafiłby
wyprzedzić tego faceta. Podczas gdy przyjaciele się przekomarzali, Paul Schafer
odsunął się na drugi koniec balkonu. Dobrze wiedział, że ta frywolność jest tylko
rozładowaniem napięcia, lecz on już nie mógł z tego korzystać. Wsparłszy na barierce
niezdobne w pierścienie dłonie o delikatnych kościach, spojrzał na nagi ogród w dole.
Stał tak, rozglądając się, lecz tak naprawdę niczego nie widząc: jego uwagę
pochłaniał wewnętrzny krajobraz.
Jednak nawet gdyby Schafer uważnie mierzył wzrokiem cienie, istniało małe
prawdopodobieństwo, by dostrzegł istotę mroku, która przyglądała mu się,
przykucnięta za kępą karłowatych krzewów. Ogarnięta była przemożną żądzą mordu,
a Paul przysunął się na odległość, z jakiej bez trudu mogła go trafić zatrutymi
strzałkami, które miała ze sobą. Mógł zginąć.
Jej strach jednakże wziął górę nad żądzą krwi. Rozkazano jej obserwować i
donosić, ale nie zabijać.
Tak więc Paul żył i obserwował, nieświadom niczego, a po jakimś czasie
odetchnął głęboko i oderwał się od uporczywego wpatrywania się niewidzącymi
oczyma w mrok na dole.
Ujrzeć coś, czego nikt inny nie widzi.
Wysoko na kamiennym murze okalającym ogród stał olbrzymi szary pies, czy
może wilk, i patrzył na niego przez rozświetloną księżycem przestrzeń oczyma, które
nie były oczami psa, ani wilka, i w których krył się smutek głębszy i starszy od
wszystkiego, co Paul widział, czy znał. Ze szczytu muru stworzenie spoglądało na
niego w sposób, w jaki ponoć zwierzęta nie są w stanie patrzeć. I zawołało go. Zew
nie pozostawiał żadnych wątpliwości, rozkazywał i przerażał. Majaczące w mroku
nocy zwierzę zwracało się ku niemu, uporczywie wpatrując się w niego swymi
nienaturalnie wyrazistymi oczyma. Paul dotknął studni smutku tak przepastnej, że
obawiał się, iż w niej utonie. Cokolwiek stało na murze, poniosło niegdyś i wciąż
ponosi stratę, której zasięg nie ogranicza się do tego świata. Przytłaczało go to i
budziło przerażenie.
Wołało go. Czując zimny pot na skórze w środku letniej nocy, Paul Schafer
poznał jedną z rzeczy, jakie pojawiły się w chaotycznej wizji wywołanej u niego
przez badanie Lorena.
Wyrwał się z zauroczenia olbrzymim wysiłkiem. Kiedy odwrócił głowę,
odczuł ten ruch jak dźgnięcie w serce.
- Kev - zdołał wychrypieć głosem, który zabrzmiał upiornie w jego własnej
głowie.
- Co tam? - odpowiedział natychmiast jego przyjaciel.
- Tam. Na murze. Widziałeś coś? - Paul pokazał, lecz nie odwrócił się.
- Co? Tam niczego nie ma. Co zobaczyłeś?
- Nie jestem pewien. - Dyszał ciężko. - Coś. Może psa.
- I?
- Ono domaga się mnie - oświadczył Paul Schafer.
Osłupiały Kevin milczał. Stali tak przez moment, patrząc na siebie, lecz nie
czując bliskości, a potem Schafer odwrócił się i wszedł do środka. Kevin został
chwilę dłużej, żeby uspokoić resztę. Paul zajął mniejsze z dwóch łóżek, które
wniesiono pośpiesznie i leżał na plecach z rękoma założonymi pod głową.
Kevin rozebrał się bez słowa i równie cicho położył. Wąski, ukośny promień
księżyca oświetlał odległy kąt pokoju, nie padając na żadnego z nich.
Rozdział 5
Zbierali się całą noc. Srodzy ludzie z Rhoden, gdzie urodził się Ailell, weseli
z otoczonego wysokimi blankami Seresh nad Saeren, żeglarze z Taerlindel i żołnierze
z Północnej Twierdzy, choć przez tego, którego wygnano, było ich niewielu. Przybyli
również ze wsi, z suchych jak proch gospodarstw w całym Najwyższym Królestwie.
Od wielu dni napływali strumieniami do Paras Derval, tłocząc się w gospodach i
noclegowniach, przebywając na tymczasowo urządzonych, za ostatnimi ulicami
miasteczka pod pałacem, polach namiotowych. Część z nich szła pieszo na zachód z
niegdyś żyznych krain nad rzeką Glein. Wspierając się na rzeźbionych laskach
typowych dla południowego wschodu, podróżni przecięli wypalone pustynie pól
uprawnych, by dołączyć do innych na trakcie Leinan pokrytym kłębami kurzu. Z
pastwisk i ziemi mlecznych stad na północnym wschodzie przybyli mężowie na
grzbietach koni, które stanowiły dziedzictwo ich zimowych targów z Dalrei nad
brzegami Latham. Ich konie mogły być żałośnie wychudzone, lecz każdego
wierzchowca okrywał bogaty czaprak, który każdy brenniński jeździec musiał utkać,
nim wziął sobie konia: tkanina za dar szybkości od Tkacza. Przybyli również zza
Leinan - ponurzy, śniadzi chłopi z Gwen Ystrat na swych szerokich, sześciokołowych
wozach. Nie było żadnej z ich kobiet, nawet z pobliskiej Dun Maura poddanej Matce.
Jednakże z innych krain kobiety i dzieci napływały hałaśliwym, rozbawionym
tłumem. Nawet w środku suszy i głodu lud Brenninu gromadził się, by oddać hołd
swemu królowi i być może dzięki temu na krótko zapomnieć o swych troskach.
Poranek zastał ich tłumnie zebranych na pałacowym placu. Patrząc w górę,
mogli zobaczyć wielki taras, na którym powieszono sztandary, wielobarwne wstęgi i,
co najwspanialsze, wielki gobelin przedstawiający Iorwetha w Puszczy, wyniesiony
na ten jeden dzień, by lud Brenninu mógł zobaczyć, jak ich najwyższy król stoi w
Paras Derval zarówno pod symbolem Mörnira, jak i Tkacza.
Nie wszystko jednak poświęcone było szlachetnym i podniosłym sprawom.
Na obrzeżach tłumu krążyli żonglerzy, pajace i artyści dokonujący dziwów przy
pomocy błyszczących noży, mieczy i jaskrawych szalików. Cyngaelowie śpiewali
swe rubaszne wiersze gromadkom roześmianych słuchaczy, improwizując za opłatą
satyry na każdego, kogo wskazał płacący. Niejednej zemsty dokonano w ten sposób,
przy pomocy wyrazistych, dosadnych słów cyngaelów - od czasów Colana nie
podlegających żadnemu prawu, z wyjątkiem prawa swojej rady. Handlarze obnosili
swe barwne towary pośród wrzawy, bądź spiesznie wznosili budy, z których mogli
prezentować swe dzieła w pełnym słońcu. A potem hałas, nigdy nie mniejszy od ryku,
zmienił się w grzmot, bowiem na balkonie pojawiło się kilka postaci.
Zgiełk uderzył Kevina niczym cios. Brak okularów słonecznych był dla niego
źródłem głębokiej i dotkliwej udręki. Skacowany do nieprzytomności, tak blady, że
aż zielonkawy, rzucił okiem na Diarmuida i pod nosem przeklinał elegancję jego
postaci. Odwróciwszy się do Kim - co spowodowało piekielny ból - został
poczęstowany krzywym uśmiechem współczucia, który w równym stopniu ukoił jego
ducha, co zranił jego dumę.
Już panował upał. Słońce na bezchmurnym niebie było boleśnie jaskrawe i
takie też były kolory noszone przez panów i damy dworu Ailella. Sam najwyższy
król, któremu jeszcze nie zostali przedstawieni, stał nieco dalej w głębi balkonu,
schowany za dzielącymi ich dworzanami. Kevin zamknął oczy, żałując, że nie może
wycofać się do cienia, zamiast stać z przodu na widoku... czerwonoskórzy Indianie,
akurat. W każdym razie, czerwonoocy Indianie. Było mu lżej z zamkniętymi oczyma.
Pochlebczy głos Gorlaesa, wyliczający olśniewające osiągnięcia rządów Ailella,
stopniowo usuwał się w tło. Cóż za piekielne wino wyrabiają w tym świecie,
pomyślał Kevin, nie mając dość sił, by odpowiednio rozzłościć się.
Pukanie do drzwi rozległo się godzinę po tym, jak położyli się do łóżek.
Żaden z nich nie spał.
- Ostrożnie - rzekł Paul, podnosząc się na łokciu. Kevin szybko wstał i
naciągnął kalesony przed podejściem do drzwi.
- Tak? - powiedział, nie dotykając zamka. - Kto tam?
- Wesołe nocne towarzystwo - odparł znajomy głos. - Otwierajcie. Muszę
zabrać Tegida z korytarza.
Kevin ze śmiechem obejrzał się przez ramię. Paul wstał i był już do połowy
ubrany. Kevin otworzył drzwi i Diarmuid wszedł szybko, pokazując dwie flaszki
wina, jedną już odkorkowaną. Za nim, również niosąc wino, weszli do komnaty Coll i
komiczny Tegid, a dalej dwóch następnych mężczyzn z naręczami ubrań.
- Na jutrzejszy dzień - powiedział książę w odpowiedzi na zdziwione
spojrzenie, jakim Kevin obdarzył tę ostatnią parę. - Obiecałem, że będę się o was
troszczył. - Rzucił jedną z flaszek wina i uśmiechnął się.
- To bardzo miłe z twojej strony - odparł Kevin, łapiąc ją. Uniósł bukłak w
sposób, jakiego nauczył się przed laty w Hiszpanii i wlał do gardła ciemną strugę
wina. Rzucił skórzaną flaszkę Paulowi, który pił w milczeniu.
- Ach! - krzyknął Tegid, usadowiwszy się na długiej ławie. - Wyschłem jak
serce Jaelle. Za zdrowie króla! - zawołał, wznosząc swój bukłak. - Jego wspaniałego
dziedzica, księcia Diarmuida, naszych szlachetnych i dostojnych gości i... - Resztę
toastu zagłuszył dźwięk wina obficie lejącego się do jego ust. Wreszcie struga
przestała płynąć. Tegid czknął i rozejrzał się. - Mam dzisiejszej nocy straszne
pragnienie - wyjaśnił niepotrzebnie.
- Skoro jesteś w nastroju do zabawy, książę, czy nie pomyliłeś pokoi? - rzucił
od niechcenia Paul.
Diarmuid uśmiechnął się żałośnie. - Nie sądź, że jesteśmy tu z wyboru -
mruknął. - Wasze czarujące towarzyszki przyjęły suknie na jutrzejszy dzień, lecz
niestety, nic więcej. Ta mała, Kim - potrząsnął głową - ma ostry języczek.
- Moje kondolencje - powiedział ucieszony Kevin. - Mnie samemu dostało się
kilka razy.
- Toteż - oświadczył Diarmuid dan Ailell - napijmy się we wspólnym żalu. -
Książę nadał ton spotkaniu, rozpoczynając od, co nazwał najważniejszymi
informacjami, błyskotliwie obscenicznych opisów rozmaitych dam dworu, które
mogą spotkać. Opis ten odzwierciedlał doskonałą znajomość zarówno ich
prywatnego, jak i publicznego charakteru.
Tegid i Coll włączyli się do zabawy; dwaj pozostali mężczyźni po jakimś
czasie zostali zastąpieni przez inną parę z nowymi flaszkami wina. Ci również
wreszcie wyszli. Jednakże zmieniający ich dwaj następni nie wyglądali na
rozbawionych.
- Co tam, Carde? - spytał Coll jasnowłosego mężczyznę.
Zagadnięty odkaszlnął. Diarmuid, rozparty w głębokim fotelu pod oknem,
odwrócił się na ten dźwięk.
- Coś dziwnego, panie. - Głos Carde’a był bardzo cichy. - Sądziłem, że
powinieneś dowiedzieć się natychmiast. W ogrodzie pod tym oknem leży martwy
svart alfar.
W spływającym na niego otępieniu wywołanym winem Kevin zobaczył, jak
Diarmuid zrywa się na nogi.
- Jasno utkany! - rzekł książę. - Który z was go zabił?
Głos Carde’a przeszedł w szept. - Właśnie w tym szkopuł, panie. Erron
znalazł go martwego. Jego gardło było... rozszarpane, panie. Erron uważa... on sądzi,
że uczynił to wilk, chociaż... z całym szacunkiem, panie, nie chciałbym nigdy spotkać
się z tym, co zabiło tego stwora.
W ciszy, która potem nastąpiła, Kevin spojrzał na Paula Schafera. Siedząc na
łóżku, Paul wydawał się jeszcze szczuplejszy i bardziej wątły niż zwykle. Z jego
twarzy niczego nie można było wyczytać.
Diarmuid przerwał tę ciszę: - Powiedziałeś, że jest pod tym oknem?
Carde pokiwał głową, lecz książę już się odwrócił i otworzywszy drzwi na
oścież, znalazł się na balkonie, po czym przeskoczył przez poręcz. A tuż za nim Paul
Schafer. Co oznaczało, że Kevin też musiał pójść. Z Collem u boku i Cardem tuż za
plecami zbliżył się do krawędzi balkonu, przekroczył barierkę, przez powodujący
zawroty głowy moment wisiał na rękach, a następnie zeskoczył trzy metry w dół do
ogrodu. Pozostali dwaj poszli w jego ślady. W komnacie został tylko Tegid, któremu
obfita tusza nie pozwalała na taki wyczyn.
Diarmuid i Paul podeszli do miejsca, gdzie przy kępie skarłowaciałych
krzewów stało trzech mężczyzn. Rozstąpili się, by pozwolić księciu przejść. Kevin,
oddychając głęboko, by zwalczyć zawroty głowy, zbliżył się do Paula i spojrzał na
ziemię.
Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, pożałował, że to uczynił. Svart
alfar był właściwie bez głowy; czaszkę miał rozszarpaną na strzępy. Jedno ramię było
oddarte, drugie trzymało się ciała tylko na odsłoniętym paśmie chrząstek, a na nagim
tułowiu ciemnozielonej, bezwłosej istoty widniały głębokie ślady pazurów. Nawet w
mroku Kevin widział gęstą posokę, która zlepiła wyschniętą ziemię. Powstrzymał
odruchowe mdłości. Pod wpływem wstrząsu niemal wytrzeźwiał. Przez długą chwilę
nikt się nie odzywał: wściekłość, z jaką zmasakrowano leżące na ziemi stworzenie,
narzucała swą własną ciszę.
W końcu Diarmuid wyprostował się i odsunął o kilka kroków.
- Carde - powiedział rzeczowo - chcę, by od dzisiaj podwojono straże
pilnujące naszych gości. Jutro chcę widzieć raport, dlaczego żaden z was nie
zauważył tego stwora. I dlaczego też nie widzieliście tego, co je zabiło. Jeśli
wystawiam straże, spodziewam się, że będzie z nich pożytek.
- Panie. - Carde, mocno wstrząśnięty, wycofał się z pozostałymi strażnikami.
Coll wciąż klęczał przy nieżywym svarcie. Teraz obejrzał się przez ramię. -
Diar - powiedział - tego nie zrobił zwykły wilk.
- Wiem - rzekł książę. - To był wilk.
Odwróciwszy się, Kevin ponownie rzucił spojrzenie Paulowi. Schafer stał
odwrócony do nich plecami. Przyglądał się murowi okalającemu ogród.
W końcu wszyscy czterej wrócili pod balkon. Dzięki szczelinom w murze
pałacowym i pomocnej ręce Tegida, podanej nad barierką, szybko znaleźli się
ponownie w pokoju. Diarmuid, Coll i Tegid wyszli wkrótce potem. Książę zostawił
im dwie flaszki wina i propozycję; przyjęli jedno i drugie.
Skończyło się na tym, że Kevin wypił niemal wszystko sam, głównie dlatego,
że Paul, dla odmiany, nie miał ochoty na rozmowę.
- Jesteśmy na widoku! - syknęła Kim, szturchając Kevina łokciem. Wyglądało
na to, że ma rację. We czworo wystąpili naprzód w odpowiedzi na zamaszysty gest
Gorlaesa i, jak ich pouczono wcześniej, pomachali rękoma do głośno wiwatującego
tłumu.
Kimberly, unosząc jedną ręką, a drugą podtrzymując Kevina, uświadomiła
sobie nagle, że była to scena, którą Loren wyczarował dla nich w Plazie dwa dni
temu. Odruchowo obejrzała się przez ramię. Ujrzała nad głową leniwie powiewającą
na wietrze chorągiew z półksiężycem i dębem.
Wdzięczny za jej wsparcie Kevin zdobył się na kilka wymachów ręką i
sztywny uśmiech, rozmyślając jednocześnie, iż tłum kłębiący się na dole wiele
przyjmuje na wiarę. Z tej wysokości mogli być dowolnymi czterema członkami
dworu. Podejrzewał, olśniony trzeźwością swego rozumowania myślenia, że i tak
prawdopodobnie wszystkie ich kontakty będą się ograniczać do szlachty. Ludzie
wokół nich wiedzieli, że są z innego świata - i ktoś był z tego powodu niezmiernie
niezadowolony.
Dobijał go ból głowy i miał wrażenie, że w ustach zagnieździł mu się jakiś
bliżej nie określony grzyb. Lepiej szybko odzyskaj kondycję, pomyślał, za chwilę
spotkasz króla. Jutro czekała go też długa jazda, na końcu której... czekało Bóg wie
co.
Bowiem ostatnia propozycja Diarmuida należała do tych z rodzaju
niespodziewanych. - Jutro rano jedziemy na południe - oświadczył przed świtem. - Na
drugą stronę rzeki. Coś w rodzaju najazdu, chociaż cichego. Nikt nie ma o tym
wiedzieć. Jeśli uważacie, że dacie sobie radę, może to was zaciekawić. Nie będzie
zupełnie bezpiecznie, ale myślę, że zdołamy się wami zaopiekować. - Uśmiech po
ostatnim zdaniu przekonał ich obu - co, jak uświadomił sobie Kevin - było
zamierzeniem tego bezczelnego manipulatora.
Wielką salę w Paras Derval zaprojektował Tomaz Lal, którego uczniem był
Ginserat, ten, który wykonał później kamienie strażnicze i wiele innych pięknych i
potężnych rzeczy w dawnych czasach.
Dwanaście wielkich kolumn podtrzymywało imponujące sklepienie. Wysoko
w ścianach umieszczone były okna Delevana - witraże przedstawiające założenie
Najwyższego Królestwa przez Iorwetha i pierwsze wojny z Eridu i Cathalem.
Ostatnie okno w zachodniej ścianie, to nad zwieńczonym baldachimem tronem
Brenninu, przedstawiało samego Conary’ego z młodym Colanem u boku, jadących z
rozwianymi, jasnymi włosami na północ przez Równinę na ostatni bój z Rakothem
Maugrimem. Kiedy zachodziło słońce, okno płonęło blaskiem w taki sposób, że
twarze króla i jego złotego syna wydawały się promieniować majestatem, choć okno
wykonano niemal tysiąc lat temu. Taka była sztuka Delevana i rzemiosło Tomaza
Lala.
Idąc między olbrzymimi kolumnami po wykładanych mozaiką płytach,
Kimberly po raz pierwszy doznała uczucia pełnego szacunku lęku, jaki odczuwało się
w tym miejscu. Te filary, okna, wszędzie obecne gobeliny, wykładana drogimi
kamieniami posadzka, pokryte klejnotami szaty panów i dam, nawet jedwabna
wspaniałość lawendowej sukni, jaką miała na sobie... Wzięła głęboki, ostrożny
oddech i starała się patrzeć prosto przed siebie.
Gdy Loren podprowadził ich czworo do zachodniego krańca sali, zobaczyła
pod ostatnim wielkim oknem podwyższenie z marmuru i obsydianu, na nim tron
wyrzeźbiony z ciężkiego dębu i zasiadającego na nim mężczyznę, którego widziała
przelotnie wcześniej w tłumie na balkonie.
Tragedia Ailella dan Arta leżała w tym, z jakich wysokości się stoczył.
Wynędzniały mężczyzna o wiotkiej, śnieżnobiałej brodzie i mętnym, zasnutym
kataraktami spojrzeniu, w niewielkim stopniu przypominał olbrzymiego wojownika o
oczach niczym niebo w południe, który zajął Dębowy Tron pięćdziesiąt lat temu.
Zmarniały i wychudzony Ailell sprawiał wrażenie, że poddał się czasowi, a
spojrzenie, jakim ich obdarzył, nie było przyjazne.
Po jednej stronie króla stał Gorlaes. Barczysty kanclerz odziany był na
brązowo, na szyi miał zawieszoną tylko odznakę swego urzędu. Po drugiej stronie
tronu, w szatach koloru czerwonego wina i bieli, stał Diarmuid, następca tronu
Brenninu. Kiedy wzrok Kim zatrzymał się na nim na dłużej, mrugnął do niej. Kim
odwróciła się gwałtownie i ujrzała Metrana, pierwszego maga, który rzężąc,
przyczłapał powoli w towarzystwie usłużnego pomocnika, by stanąć z Lorenem tuż
przed nimi.
Widząc, że Paul przygląda się uważnie królowi, sama odwróciła się ku
tronowi i po chwili posłyszała, jak przedstawiają ją po imieniu. Wystąpiła naprzód i
skłoniła się, wcześniej podjąwszy decyzję, że żadna siła nie zmusi jej do podjęcia
czegoś tak ryzykownego jak dygnięcie. Pozostali poszli w jej ślady. Jennifer
natomiast dygnęła, zniżając się wśród szelestu zielonego jedwabiu i wdzięcznie
podnosząc, przy czym przez salę przebiegł szmer podziwu.
- Witajcie w Brenninie - rzekł najwyższy król, wspierając się o oparcie tronu.
- Jasna niech będzie nić waszych dni pośród nas. - Słowa były łaskawe, lecz niski,
wyschnięty głos, jakim zostały wypowiedziane, nie wyrażał zadowolenia. - Dziękuję
wam, Metranie, Lorenie - mówił król tym samym tonem. - Dziękuję ci, Teyrnonie -
dodał, skinąwszy głową trzeciemu mężczyźnie, na wpół ukrytemu za Lorenem.
Metran zgiął się za nisko w odpowiedzi i niemal przewrócił. Jego towarzysz
pomógł mu się wyprostować. Ktoś z tyłu zachichotał szyderczo.
Przemówił Loren. - Dziękujemy ci za twą serdeczność, panie. Nasi przyjaciele
spotkali już twego syna i kanclerza. Książę był tak dobry i uczynił ich zeszłej nocy
gośćmi-przyjaciółmi twego domu. - Podniósł głos przy ostatnim zdaniu, by się
rozniosło.
Król przez długą chwilę spoglądał w oczy Lorenowi i obserwująca to Kim
zmieniła zdanie. Ailell może jest sędziwy, ale z pewnością nie zgrzybiały - uśmiech
widniejący na jego twarzy był stanowczo zbyt cyniczny.
- Tak - rzekł król. - Wiem o tym. I niniejszym popieram jego decyzję.
Powiedz mi, Lorenie - ciągnął innym tonem - czy wiesz, czy któryś z twoich
przyjaciół gra w ta’bael?
Loren pokręcił głową przepraszająco. - Zaprawdę, panie - rzekł - nie przyszło
mi do głowy, by spytać. Mają w swym świecie tę samą grę, zwą ją szachami, ale...
- Ja gram - powiedział Paul.
Zapadła krótka cisza. Paul i król przyglądali się sobie. Kiedy Ailell odezwał
się, jego głos zabrzmiał bardzo cicho. - Mam nadzieję - powiedział - że zagrasz ze
mną, póki jesteś z nami.
Schafer w odpowiedzi skinął głową. Król odchylił się do tyłu i na ten widok
Loren odwrócił się, by wyprowadzić ich z sali pałacowej.
- Zatrzymaj się, Srebrny Płaszczu! - Głos o lodowato władczym brzmieniu
przeszył ich niczym nóż.
Kim szybko odwróciła się w lewo, gdzie zauważyła niewielkie zgromadzenie
kobiet w szarych szatach. Teraz grupka ta rozstąpiła się i do tronu zbliżyła się ich
przedstawicielka.
Cała była w bieli, bardzo wysoka, o rudych włosach przytrzymywanych
srebrnym diademem na czole. Jej oczy były zielone i bardzo zimne. W jej pozie
można było wyczuć głęboką, ledwo powstrzymywaną wściekłość. Gdy była
dostatecznie blisko Kimberly dostrzegła, że jest piękna. Jednakże pomimo włosów,
które błyszczały jak ogień w noc pod gwiazdami, nie była to uroda, która mogłaby
kogoś ogrzać. Raniła niczym oręż. Nie było w niej drobiny łagodności, ani cienia
troski, lecz była fascynująca niczym lot strzały na moment nim zabije.
Loren, zatrzymany w trakcie wycofywania się, odwrócił się w odpowiedzi w
jej kierunku - i na jego twarzy też nie było znać ciepła.
- Czy nie zapomniałeś o czymś? - spytała kobieta w bieli głosem miękkim jak
puch i przesyconym groźbą.
- O przedstawieniu ich? Uczyniłbym to we właściwym czasie - odparł
niefrasobliwie Loren. - Jeśli niecierpliwisz się, mogę...
- We właściwym czasie? Niecierpliwię się? Na Machę i Nemain, powinneś
zostać przeklęty za swą bezczelność! - Rudowłosa kobieta zesztywniała z
wściekłości. Wbiła płomienny wzrok w oczy czarodzieja, który wytrzymał to
spojrzenie beznamiętnie.
- Obawiam się, że masz rację, kapłanko - oświadczył majestatycznym tonem
Gorlaes. - Nasz podróżnik czasami zapomina o tym, komu kiedy należy się
pierwszeństwo. Nasi goście powinni byli zostać ci dziś przedstawieni. Obawiam się...
- Idiota! - warknęła kapłanka. - Jesteś idiotą, Gorlaesie! Dzisiaj? Powinniście
się do mnie zwrócić zanim wyruszył w tę podróż. Jak śmiesz, Metranie? Jak śmiesz
polecać przejście bez zezwolenia Matki? Równowaga światów spoczywa w jej
rękach, a więc w moich. Dotknięcie korzenia ziemi grozi zgubą duszy, jeśli nie
uzyskasz jej zezwolenia!
Metran cofnął się przed rozwścieczoną kobietą. Na jego twarzy uwidoczniły
się strach i zakłopotanie. Jednakże Loren uniósł rękę i pewnie wycelował długi palec
w kapłankę, która stała naprzeciwko niego. - Nigdzie - rzekł, a jego głos przepełniał
teraz gniew - nigdzie nic podobnego nie jest napisane! I ty, na wszystkich bogów,
wiesz o tym. Posuwasz się za daleko, Jaelle - i strzeż się, bo nie pozwolimy na to.
Równowaga nie zależy od ciebie - a twoje obrzędy przy księżycu mogą jeszcze ją
zniweczyć.
Oczy kapłanki błysnęły na wzmiankę o tym - a Kim nagle przypomniała
sobie, że poprzedniej nocy Diarmuid wspominał coś o tajnym zgromadzeniu.
W przesyconą napięciem ciszę wślizgnął się teraz jego leniwy głos: - Jaelle -
powiedział z miejsca przy tronie swego ojca - bez względu na wagę twych słów, z
pewnością nie jest to właściwy moment, aby o tym mówić. Jakkolwiek wielka jest
twa uroda, psujesz nam zabawę urządzaniem tu burd. A zdaje się, że powinniśmy
powitać kolejnego gościa.
Zszedł lekko z podium, przeszedł obok nich wszystkich i podążył na drugi
koniec sali, gdzie, jak Kim zobaczyła, u wielkich wrót pałacowej sali Ailella, stała
jeszcze jedna kobieta, tym razem siwowłosa ze starości i podpierająca się sękatym
kosturem.
- Witaj Ysanno - rzekł książę z głęboką uprzejmością. - Wiele czasu upłynęło
od chwili, gdy zaszczycałaś swą osobą nasz dwór.
Kim na dźwięk tego imienia i na widok stojącej tam wątłej postaci poczuła
ucisk w sercu.
Ci, którzy wypełniali przestrzenie między kolumnami, pośpiesznie odsuwali
się z lękiem. Po sali przeszedł szmer. Kim nie zwracała na to uwagi, bowiem
wszystkie jej zmysły przyciągnęła skurczona, pomarszczona postać zbliżająca się
ostrożnie do tronu, wsparta na ramieniu młodego księcia.
- Ysanno, nie powinno cię tu być. - Ailell, co było zaskakujące, wstał przy
tych słowach i można było dostrzec, że choć przygarbiony wiekiem, wciąż był
najwyższym mężczyzną w sali.
- To prawda - przyznała potulnie kobieta, zatrzymując się przed nim. Jej głos
brzmiał równie łagodnie, co głos Jaelle szorstko. Rudowłosa kapłanka przyglądała jej
się z pogardą.
- Więc, czemu? - spytał cicho Ailell.
- Pięćdziesiąt lat na tronie zasługuje na podróż, by złożyć hołd - odparła
Ysanne. - Czy jest tu obecny jeszcze ktoś, prócz Metrana i być może Lorena, kto
pamięta dobrze dzień twej koronacji? Przyszłam życzyć ci jasnego tkania, Ailellu. I
jeszcze w dwóch innych sprawach.
- Mianowicie jakich? - spytał Loren.
- Po pierwsze, by zobaczyć twych podróżników - odrzekła Ysanne i odwróciła
się twarzą do Paula Schafera.
Gest, jakim zareagował, był niespodziewany. Zasłoniwszy dłonią oczy,
Schafer wykrzyknął: - Nie! Żadnego badania!
Ysanne uniosła brwi. Posłała spojrzenie Lorenowi, a potem ponownie
zwróciła się ku Paulowi. - Rozumiem - powiedziała. - Nie obawiaj się więc, ja nigdy
nie używam badania - nie potrzebuję go. - W sali znów podniósł się szmer, bowiem
słowa się rozniosły.
Paul powoli opuścił rękę. Spojrzał wtedy śmiało staruszce w oczy, trzymając
głowę wysoko - i co dziwne, to Ysanne spuściła wzrok.
I wtedy stało się, stało się, że odwróciła się, mijając Jennifer i Kevina, nie
zauważając sztywnej postaci Jaelle i po raz pierwszy dostrzegła Kimberly. Ich szare
oczy spotkały się u stóp rzeźbionego tronu pod wysokimi oknami Delevana. - Ach! -
wykrzyknęła staruszka, z trudem zaczerpując tchu. A po chwili dodała najcichszym
szeptem: - Od tak dawna czekałam na ciebie, moja droga.
I tylko jedna Kim dostrzegła skurcz lęku, jaki przemknął przez twarz Ysanny,
nim wypowiedziała te ciche słowa niczym błogosławieństwo.
- Jak to? - wyjąkała Kim. - Co masz na myśli?
Ysanne uśmiechnęła się. - Jestem jasnowidzącą. Tą, która śni sen. - Jakimś
sposobem Kim wiedziała, co to znaczy i nagle lśniące łzy stanęły jej w oczach.
- Przyjdź do mnie - szepnęła jasnowidząca. - Loren powie ci, jak. - Odwróciła
się wtedy i dygnęła nisko przed wysokim królem Brenninu. - Niech los ci sprzyja,
Ailellu - rzekła do niego. - Drugą sprawą, w jakiej przybyłam, jest pożegnanie.
Więcej nie powrócę i nie spotkamy się już, ty i ja, po tej stronie Nocy. - Przerwała. -
Kochałam cię. Weź to ze sobą.
- Ysanno... - wykrzyknął król.
Lecz ona już się odwróciła. Podpierając się kosturem, przeszła, tym razem
sama, przez całą długość osłupiałej, rozjarzonej sali i przestąpiwszy próg podwójnych
wrót, wyszła na słońce.
Bardzo późno tej nocy Paul Schafer został wezwany, by zagrać w ta’bael z
najwyższym królem Brenninu.
Odprowadzał go nie znany mu strażnik, toteż idąc za nim ciemnymi
korytarzami, Paul wdzięczny był za cichą obecność Colla, który, jak wiedział, podąża
ich śladem.
Był to długi spacer, lecz zobaczyli niewiele osób, które jeszcze nie spały.
Kobieta czesząca włosy na progu uśmiechnęła się do niego, obok przeszła grupka
strażników, pobrzękując schowanymi do pochew mieczami u pasa. Mijając sypialnie,
Paul słyszał szmer nocnych rozmów, a raz jakaś kobieta krzyknęła cicho - dźwięk ten
bardzo przypominał mu okrzyk, jaki pamiętał.
Dwaj mężczyźni, pod czujnym okiem śledzącej ich osoby, zbliżyli się
wreszcie do pary ciężkich drzwi. Schafer zachował nieprzenikniony wyraz twarzy,
gdy podwoje otworzyły się na odgłos pukania eskortującego go strażnika i został
wprowadzony do obszernego, bogato urządzonego pokoju, na którego środku
znajdowały się dwa głębokie fotele i stół przygotowany do ta’bael.
- Witaj! - Kanclerz Gorlaes podszedł, by uścisnąć na powitanie ramię Paula. -
Miło z twej strony, że przyszedłeś.
- Doprawdy miło - rozległ się cieńszy głos króla. Mówiąc te słowa, władca
wyłonił się z ciemnego kąta. - Wdzięczny jestem, że zechciałeś wykazać
pobłażliwość dla bezsenności starca. Dzień dotkliwie mnie zmęczył. Dobranoc,
Gorlaesie.
- Panie - rzekł pośpiesznie kanclerz. - Szczęśliw będę, mogąc zostać i...
- Nie ma potrzeby. Idź spać. Tarn nam usłuży. - Król skinął głową w stronę
młodego pazia, który otworzył drzwi Paulowi. Gorlaes sprawiał wrażenie, jakby
chciał znów zaprotestować, lecz powstrzymał się.
- Zatem, dobranoc, panie. Jeszcze raz składam najszczersze życzenia
wszystkiego najlepszego z okazji tego jasno utkanego dnia. - Zbliżył się i
przyklęknąwszy na jedno kolano, ucałował dłoń, którą wyciągnął do niego Ailell.
Potem kanclerz opuścił komnatę, zostawiając Paula samego z królem i jego paziem.
- Połóż wino przy stole, Tarnie. Sami się obsłużymy. Idź do łóżka - obudzę
cię, kiedy będę chciał sam się położyć. A teraz, chodź, mój młody cudzoziemcze -
rzekł Ailell, sadowiąc się ostrożnie w fotelu.
Paul zbliżył się w ciszy i zajął drugie krzesło. Tarn zręcznie napełnił dwa
kielichy ustawione obok inkrustowanej szachownicy, po czym wycofał się do sypialni
króla za wewnętrznymi drzwiami. W pokoju otwarto okna i odsunięto ciężkie
zasłony, by mogło wpaść każde tchnienie wiatru. Gdzieś na zewnątrz na drzewie
śpiewał ptak. Przypominał słowika.
Przepięknie rzeźbione pionki połyskiwały w blasku świec, lecz gdy wysoki
król Brenninu odchylił się do tyłu w swym fotelu, jego twarz ukryła się w mroku. -
Loren powiedział mi, że gra, w którą gramy, jest taka sama, choć nazywamy pionki
inaczej. Zawsze gram czarnymi. Weź białe i zacznij.
Paul Schafer lubił atakować w szachach, szczególnie białymi pionkami i w
pierwszym ruchu. W jego grze gambity i poświęcenia następowały jeden po drugim w
celu przypuszczenia huraganowego ataku na króla przeciwnika. Fakt, że dzisiejszym
jego przeciwnikiem był prawdziwy król, nie miał najmniejszego znaczenia, bowiem
kodeks Schafera, choć złożony, był niewzruszony. Paul zabrał się do zmiatania z
szachownicy czarnych pionków Ailella tak samo, jak uczyniłby to z pionkami
każdego innego przeciwnika. Tego wieczoru czuł się przygnębiony, włożył więcej
ognia w swą grę niż zazwyczaj, bowiem starał się skryć przed udręką w chłodnej
klarowności czarno-białej planszy. Toteż bezlitośnie rozstawił swe siły i rzucił białe
pionki w wir walki.
Atak spotkał się z zawiłą, subtelną i prężną obroną. Po dziesięciu ruchach Paul
już wiedział, że z jakichkolwiek wyżyn Ailell się stoczył, chociaż jego władza mogła
być ograniczona, ma do czynienia z człowiekiem o nieprzeciętnych talentach. Król
powoli i cierpliwie budował swą obronę i ostrożnie wspierał stemplami swe wały
ochronne, tak iż niepohamowane natarcie Paula Schafera zaczęło tracić na siłach i
zostało nieubłaganie odepchnięte. Po niemal dwóch godzinach gry Paul z rezygnacją
przewrócił białego króla.
Dwaj mężczyźni odchylili się do tyłu w fotelach i wymienili pierwsze
spojrzenia od czasu rozpoczęcia partii. I uśmiechnęli się, obaj nie zdając sobie sprawy
- bowiem nie było sposobu, aby mogli o tym wiedzieć - jaką rzadkością było to dla tej
drugiej osoby. Niemniej jednak, dzieląc ten moment, gdy Paul uniósł srebrny puchar
w toaście za króla, poprzez bliźniaczą przepaść światów i lat zbliżyli się do takiego
rodzaju więzi, która mogłaby pozwolić im zrozumieć się nawzajem.
Tak nie miało się stać, choć coś innego zrodziło się tej nocy, a owoc tej
rozegranej w milczeniu partii miał zmienić równowagę i wzór wszystkich światów,
jakie istnieją.
Ailell odezwał się pierwszy, a głos miał schrypnięty: - Jeszcze nikt - rzekł -
jeszcze nikt nie rozegrał ze mną takiej partii. Ja nie przegrywam w ta’bael. Dziś
wieczór niemal tak się stało.
Paul uśmiechnął się po raz drugi. - Niemal. Może tak będzie następnym razem
- ale nie jestem tego zbyt pewien. Grasz pięknie, mój panie.
Ailell potrząsnął głową. - Nie, ja gram ostrożnie. Całe piękno było po twojej
stronie, lecz czasami mozolna ostrożność może zmęczyć błyskotliwość. Kiedy
poświęciłeś drugiego jeźdźca... - Ailell bez słów wykonał gest dłonią. -
Przypuszczam, że tylko młodzi potrafią zrobić coś takiego. Ja już zapomniałem. -
Uniósł puchar i napił się.
Paul, zanim odpowiedział, napełnił oba kielichy. Czuł się zmęczony. Zdał
sobie sprawę, że ptak na dworze dawno przestał śpiewać. - Sądzę - powiedział - że
jest to bardziej kwestia stylu, niż młodości, czy wieku. Nie jestem zbyt cierpliwy,
więc gram w taki sposób, w jaki gram.
- Masz na myśli ta’bael?
- Inne sprawy również - odparł Paul po chwili wahania.
Ailell zaskakująco pokiwał głową. - Ja też kiedyś byłem taki, choć może
trudno ci w to uwierzyć. - Na jego twarzy pojawił się wyraz samolekceważenia. -
Zająłem tron siłą w czasach zamętu i utrzymywałem go siłą miecza przez pierwsze
lata. Jeśli mamy być dynastią, zaczyna się ona ode mnie i jest kontynuowana przez...
chyba Diarmuida. - Paul milczał i po chwili król podjął wątek. - To władza uczy
cierpliwości; mam na myśli utrzymywanie władzy. Człowiek uczy się również, jaką
cenę się za to płaci - z czego nigdy nie zdawałem sobie sprawy, kiedy byłem w twoim
wieku i myślałem, że miecz i bystry umysł może poradzić sobie z wszystkim. Nie
znałem ceny, jaką płaci się za władzę.
Ailell pochylił się nad szchownicą i uniósł jeden z pionków. - Weźmy
królową w ta’bael - powiedział. - Najpotężniejszy pionek na szachownicy, a jednak w
razie zagrożenia ze strony strażnika albo jeźdźca trzeba ją chronić, bowiem partia
zakończy się przegraną, jeśli nastąpi taka wymiana. A król - rzekł Ailell dan Art - w
ta’bael nie można poświęcić króla.
Paul nie potrafił niczego wyczytać z zapadniętej, wciąż przystojnej twarzy,
lecz w głosie dała się odczuć nowa nuta, jakby coś ulegało zmianie głęboko pod
powierzchnią słów.
Ailell zdawał się dostrzegać jego zakłopotanie. Znów uśmiechnął się blado. -
Jestem uciążliwym kompanem w nocy - rzekł. - Szczególnie dzisiejszej nocy. Zbyt
wiele wraca. Mam zbyt wiele wspomnień.
- Mam zbyt wiele własnych - powiedział porywczo Paul i w chwili, gdy padły
te słowa, poczuł złość do siebie.
Wyraz twarzy Ailella był jednakże serdeczny, nawet współczujący. - Tak
myślałem - stwierdził. - Nie jestem pewien, dlaczego, ale tak właśnie pomyślałem.
Paul zwiesił głowę nad głębokim pucharem wina i upił długi łyk. - Panie -
rzekł, żeby przerwać ciszę, jaka zapadła i skierować rozmowę na nowy tor,
jakikolwiek nowy tor - dlaczego kapłanka powiedziała, że Loren powinien spytać ją o
pozwolenie przed sprowadzeniem nas tutaj? Co...
- Nie miała racji w tym względzie i poślę do niej, by jej o tym powiedzieć. Nie
przypuszczam jednakże, aby Jaelle była skłonna tego wysłuchać. - Twarz Ailella
wyrażała żal. - Ona uwielbia wywoływać kłopoty, mącić w taki sposób, by potem
móc z tego wyciągnąć korzyści. Jaelle jest niewiarygodnie ambitna i pragnie powrotu
do starych zwyczajów, wedle których Bogini rządziła przez swą najwyższą kapłankę,
jak bywało, zanim Iorweth przybył zza morza. Wiele jest ambicji na moim dworze, co
często się zdarza wokół tronu starzejącego się króla, lecz jej ambicja sięga dalej niż
innych.
Paul pokiwał głową. - Twój syn powiedział coś podobnego zeszłej nocy.
- Co takiego? Diarmuid naprawdę tak powiedział? - Ailell zaśmiał się w
sposób bardzo przypominający księcia. - Jestem zaskoczony, że wytrzeźwiał na
wystarczająco długo, by tak przenikliwie myśleć.
Paulowi drgnęły usta. - Szczerze mówiąc, nie był trzeźwy, lecz mimo to
zdawał się myśleć dość logicznie.
Król wykonał nieco lekceważący gest. - Czasami jest czarujący. - Po chwili
przerwy pociągnął się za brodę i spytał: - Przepraszam, o czym to mówiliśmy?
- O Jaelle - przypomniał Paul. - O tym, co powiedziała dziś rano.
- Tak, tak, oczywiście. Niegdyś jej słowa byłyby prawdziwe, lecz od dawna
tak już nie jest. W czasach, gdy do dzikiej magii można było dotrzeć tylko pod
ziemią, a zazwyczaj tylko dzięki krwi, moc niezbędną do przejścia zaczerpnięto by z
samego serca ziemi, a to zawsze było dziedziną Matki. Za tamtych czasów prawdą
było, że użyć korzenia ziemi, avarlith, można było jedynie poprzez wstawiennictwo
najwyższej kapłanki u Bogini. Jednakże obecnie, już od wielu lat, od czasu gdy
Amairgen poznał wiedzę nieba i założył radę magów, drenaż mocy przebiega tylko
przez źródło czarodzieja, a avarlith pozostaje nietknięty.
- Nie rozumiem. Jaki drenaż mocy?
- Wyprzedzam fakty. Trudno pamiętać, że jesteś z innego świata. Posłuchaj
więc. Gdyby mag miał użyć swych czarów do rozpalenia ognia na kominku,
wymagałoby to mocy. Niegdyś cała nasza moc należała do Bogini i czerpano ją
bezpośrednio z korzenia ziemi; a ponieważ zarówno czerpano ją, jak i zużywano w
Fionavarze, moc zawsze wracała do ziemi - nigdy nie malała. Jednak podczas
przejścia moc wykorzystuje się w innym świecie...
- Więc traci się ją!
- Właśnie. Tak było kiedyś. Niemniej jednak od czasu, gdy Amairgen
wyzwolił magów spod władzy Matki, moc jest czerpana wyłącznie ze źródła
czarodzieja, a ono odbudowuje ją w sobie po jakimś czasie.
- Ono?
- To znaczy: on albo, oczywiście, ona.
- Ale... chcesz powiedzieć, że każdy czarodziej ma...
- Tak, oczywiście. Każdy jest związany ze źródłem, jak Loren z Mattem, czy
Metran z Denbarrą. To podstawowe prawo wiedzy nieba. Mag nie może uczynić
więcej niż może znieść jego źródło, a związani są na całe życie. Cokolwiek uczyni
czarodziej, ktoś inny ponosi tego koszty.
Wtedy tak wiele się wyjaśniło. Paul przypomniał sobie drżenie Matta Sörena
po dokonaniu przejścia. Przypomniał sobie baczną troskę Lorena o krasnoluda, a
później, widząc tę zbieżność jeszcze wyraźniej, przyćmione pochodnie na ścianach
pierwszej komnaty, pochodnie, które słabowity Metran rozjaśnił jednym gestem, gdy
tymczasem Loren powstrzymał się od tego, by dać wytchnienie swemu źródłu. Paul
poczuł, jak jego umysł odrywa się od zapatrzenia w siebie.
- W jaki sposób? - spytał. - W jaki sposób są ze sobą związani?
- Czarodziej i źródło? Istnieje mnóstwo praw i trzeba przejść długie
przeszkolenie. Na końcu, jeśli taka jest ich wola, mogą połączyć się więzami obrzędu,
choć nie jest to coś, co można lekko potraktować. Zostało już tylko trzech we
Fionavarze, którzy spełniają tę rolę. Denbarra jest siostrzanym synem Metrana,
źródłem Teyrnona jest Barak, jego najbliższy przyjaciel z dzieciństwa. Niektóre pary
bywały osobliwe: Lisen z Puszczy była źródłem Amairgena Białej Gałęzi, pierwszego
z magów.
- Co w tym było dziwnego?
- Ach - najwyższy król uśmiechnął się nieco smutno - to długa opowieść.
Może usłyszysz jakiś jej fragment śpiewany w wielkiej sali pałacowej.
- Dobrze. A co z Lorenem i Mattem? Jak oni...
- To również jest osobliwe - rzekł Ailell. - Pod koniec swych nauk, Loren
poprosił radę i mnie o pozwolenie na udanie się w podróż na jakiś czas. Nie było go
trzy lata. Kiedy wrócił, miał swój płaszcz i związany był z królem krasnoludów, co
nigdy przedtem się nie zdarzyło. Żaden krasnolud...
Król przerwał raptownie. W nagłej ciszy obaj znów to usłyszeli: prawie
niemożliwe do uchwycenia pukanie w ścianę pokoju leżącego naprzeciwko otwartego
okna. Gdy Paul spojrzał ze zdumieniem na króla, znów się rozległo.
Twarz Ailella przybrała przedziwnie łagodny wyraz. - Och, Mörnirze -
westchnął. Naprawdę posłali. - Spojrzał z wahaniem na Paula, a potem widać było, że
podjął decyzję. - Zostań ze mną, Paul, Pwyllu, zostań i bądź cicho, bowiem ujrzysz
coś, co niewielu ludziom było wolno zobaczyć.
Podszedłszy do ściany, król przycisnął do niej uważnie dłoń w miejscu, gdzie
kamień był nieznacznie przyciemniony. - Levar shanna - wyszeptał i odsunął się, gdy
na jednolitej strukturze ściany zaczął się pojawiać delikatny zarys drzwi. Chwilę
później linia podziału była już wyraźna, a potem drzwi otworzyły się bezgłośnie i do
komnaty lekkim krokiem weszła drobna postać, odziana w płaszcz i kaptur. Stała tak
przez moment, przyjmując do świadomości obecność Paula i aprobujące skinienie
głowy Ailella, po czym zrzuciła spowijający ją strój jednym płynnym ruchem i
skłoniła się nisko królowi.
- Pozdrowienia niosę, najwyższy królu, i dar na pamiątkę dnia twej koronacji.
Mam także wieści z Daniloth, których powinieneś wysłuchać. Jestem Brendel spod
znaku Pustułki.
I w ten sposób Paul Schafer jako pierwszy ujrzał jednego z lios alfarów. W
porównaniu z eterycznym, płomiennym charakterem srebrnowłosej postaci, która
stała przed nim, poczuł się nagle ciężki i niezgrabny, dostrzegając na własne oczy
zupełnie odmienny wymiar wdzięku.
- Bądź pozdrowiony, Na-Brendelu z Pustułek - szepnął Ailell. - To jest Paul
Schafer, którego, jak sądzę, nazwiemy Pwyllem we Fionavarze. Jest jednym z
czwórki, która przybyła ze Srebrnym Płaszczem z innego świata, by wpleść się w
tkaninę naszej uroczystości.
- Wiem o tym - odparł Brendel. - Jestem w Paras Derval już od dwóch dni,
czekając na sposobność, by zastać cię samego. Jego już widziałem, a także
pozostałych, tudzież złocistą. Dzięki niej jednej mogłem znieść to oczekiwanie,
najwyższy królu. Inaczej byłbym już daleko od twych murów, nie wręczywszy daru,
który niosę. - Płomień śmiechu tańczył w jego oczach, które były zielonozłote w
blasku świec.
- Dziękuję więc, że poczekałeś - rzekł Ailell. - Powiedz mi zatem, jak miewa
się Ra-Lathen?
Twarz Brendela nagle znieruchomiała, a śmiech zgasł. - Ach! - wykrzyknął
cicho. - Szybko każesz mi wracać do mych wieści, najwyższy królu. Lathen Tkacz
Mgły usłyszał swą pieśń na jesieni. Udał się za morza i jeszcze dalej, a wraz z nim
odpłynął także Laien Dziecię Włóczni, ostatni z tych, którzy przeżyli Bael Rangat.
Nie ma już teraz nikogo, choć zawsze było niewielu. - Oczy lios alfara pociemniały:
były teraz fiołkowe w mroku. Przerwał na moment, po czym ciągnął dalej: - Tenniel
teraz rządzi w Daniloth. Jego to pozdrowienia ci przynoszę.
- Lathen też już odszedł? - powiedział bardzo cicho król. - I Laien? Ciężkie
nowiny niesiesz, Na-Brendelu.
- A jeszcze cięższe mam do przekazania - odrzekł lios alfar. - Zimą dotarła do
Danilothu wieść o ruchach svart alfar na północy. Ra-Tenniel wystawił straże i w
zeszłym miesiącu dowiedzieliśmy się, że wieść nie była mylna. Ich oddział przesunął
się na południe od nas, na obrzeża Pendaranu i mieli ze sobą wilki. Stoczyliśmy tam z
nimi bój, najwyższy królu. Po raz pierwszy od czasu Bael Rangat lios wyruszyli na
wojnę. Odpędziliśmy ich i zgładziliśmy większość - bowiem wciąż jesteśmy w
pewnej mierze tym, czym niegdyś - lecz sześcioro mych braci i sióstr poniosło
śmierć. Sześć kochanych przez nas osób nigdy już nie usłyszy swej pieśni. Śmierć
znów do nas przyszła.
Ailell osunął się na fotel, usłyszawszy słowa lios alfara.
- Svartowie za Pendaran - jęknął. - Och, Mörnirze, któraż moja niegodziwość
była tak wielka, bym na starość doczekał się takiej potrzeby? - I rzeczywiście
wydawał się stary, gdy tak potrząsał drżącą głową. Ręce na rzeźbionych poręczach
fotela dygotały. Paul wymienił spojrzenia z jaśniejącą postacią lios. Lecz choć jemu
serce się ściskało z litości nad sędziwym królem, nie ujrzał ani śladu tego samego
uczucia w szarych teraz oczach gościa.
- Mam dla ciebie podarunek, najwyższy królu - rzekł wreszcie Brendel. - Ra-
Tenniel chciał, byś wiedział, że on różni się od Tkacza Mgieł. Moje wieści o bitwie
powinny ci to powiedzieć. On nie będzie się krył w Daniloth, toteż od tego dnia
będziesz nas widywał częściej niż raz na siedem lat, na znak czego, a także w uznaniu
naszego przymierza i splecionych nici przeznaczenia, władca lios alfarów posyła ci
to.
Nigdy przedtem Paul nie widział czegoś tak pięknego, jak przedmiot, który
Brendel podał Ailellowi. Smukłe, kryształowe berło, które przeszło z rąk lios do
ludzkich, zdawało się chwytać każdy niuans światła w pokoju, a potem przetwarzać
go. Oranż pochodni na ścianach, czerwone migotania świec, nawet białobłękitne
diamenciki blasku gwiazd widocznych przez okno, wszystko to wydawało się splatać
ze sobą nieustającym, zawiłym ruchem, jakby mknęło po krosnach za czółenkiem
berła.
- Szkło wezwania - szepnął król, spoglądając na dar. - To rzeczywiście skarb.
Czterysta lat upłynęło od czasu, gdy któreś z nich można było znaleźć w naszych
murach.
- A czyja to była wina? - spytał zimno Brendel.
- To niesprawiedliwe, mój przyjacielu - odparł Ailell nieco uszczypliwie.
Słowa lios widocznie rozpaliły w nim poczucie dumy. - To, iż Vailerth, najwyższy
król, stłukł szkło wezwania, stanowiło niewielką część wielkiego obłędu - i Brennin
zapłacił za ten obłęd krwią podczas wojny domowej. - Głos króla odzyskał
stanowczość. - Powiedz Ra-Tennielowi, że przyjmuję jego podarunek. Gdyby użył
go, by nas wezwać, wezwanie to nie pozostanie bez odpowiedzi. Przekaż to swemu
władcy. Jutro porozmawiam ze swą radą w kwestii pozostałych wieści, jakie
przyniosłeś. Obiecuję, że Pendaran będzie strzeżony.
- Serce mi mówi, że trzeba będzie czegoś więcej, niż strzeżenia, najwyższy
królu - odparł Brendel, teraz już łagodniej. - Moc jakaś budzi się we Fionavarze.
Ailell pokiwał głową. - Tak też powiedział mi Loren dawno temu. - Zawahał
się, a potem dokończył niemal niechętnie: - Powiedz mi, Na-Brendelu, jak wygląda
kamień strażniczy w Daniloth?
- Tak samo jak w dniu, gdy wykonał go Ginserat! - rzekł wojowniczo Brendel.
- Lios alfarowie nie zapominają. Pilnuj lepiej swego, najwyższy królu!
- Bez obrazy, mój przyjacielu - powiedział Ailell - ale wiesz, że wszyscy
strażnicy muszą palić ogień naal. Wiesz też dobrze o tym, iż lud Conary’ego, Colana i
samego Ginserata nie zapomniał o Bael Rangat. Nasz kamień jest równie błękitny, co
zawsze, i jeśli bogowie okażą łaskawość, zawsze taki będzie. - Zapadła cisza; oczy
Brendela płonęły teraz intensywną światłością. - Chodź! - rzekł niespodziewanie
Ailell, wstając nagle. - Chodź, a pokażę ci!
Odwróciwszy się na pięcie, pomaszerował w stronę sypialni, otworzył drzwi i
wszedł do środka. Idąc szybko w jego ślady, Paul zauważył wielkie, królewskie łoże z
baldachimem i sylwetkę pazia Tarna, który spał na posłaniu w kącie komnaty. Ailell
jednakże nie zatrzymał się i Paul wraz z lios alfarem musieli przyspieszyć, by
dotrzymać kroku królowi, który otworzył następne drzwi w przeciwległej ścianie
sypialni i wyszedł przez nie na krótki korytarz, na którego końcu znajdowały się
kolejne ciężkie wrota. Tam zatrzymał się, dysząc ciężko.
- Znajdujemy się nad Komnatą Kamienia - powiedział z trudem. Przycisnął
spust pośrodku drzwi i odsunął mały, drewniany prostokąt, przez który mogli zajrzeć
do pomieszczenia poniżej.
- Sam Colan kazał je zrobić - objaśnił im - kiedy wrócił z kamieniem z
Rangat. Powiada się, że do końca swych dni często wstawał w nocy i szedł tędy, by
popatrzeć na kamień Ginserata i ukoić serce świadomością, że nie zaszła w nim
zmiana. Ostatnio sam zacząłem tak czynić. Patrz, Na-Brendelu z Pustułek, patrz na
kamień strażniczy Najwyższego Królestwa.
Lios alfar bez słowa postąpił naprzód i przyłożył oko do otworu w drzwiach.
Długo tak stał i gdy wreszcie się odsunął, wciąż milczał.
- I ty, młody Pwyllu, ty też spójrz i zobacz, czy błękit spętania wciąż jaśnieje
w kamieniu. - Ailell dał znak i Paul wyminął Brendela, by przyłożyć oko do szpary.
Była to niewielka komnata bez żadnych ozdób na ścianach czy podłodze, a
także bez żadnych mebli. Dokładnie pośrodku pokoju stał obelisk, albo ship, wyższy
od człowieka, a przed nim wznosił się niski ołtarz, na którym płonął czysto biały
ogień. Na bokach słupa wyrzeźbiono postacie królów postaci, a we wgłębieniu na
czubku kolumny spoczywał kamień, mniej więcej rozmiaru kryształowej kuli. Paul
zobaczył, że ten kamień jarzył się własnym blaskiem, a blask, jakim płonął, był
błękitny.
Kiedy ponownie znaleźli się w komnacie, z której wyszli, Paul znalazł trzeci
puchar na stole pod oknem i nalał wina dla wszystkich trzech. Brendel przyjął kielich,
lecz natychmiast zaczął niespokojnie krążyć po pokoju. Ailell znów usadowił się w
fotelu przy szachownicy. Obserwując spod okna, Paul zauważył, jak lios alfar
przerywa pełne napięcia krążenie i staje przed królem.
- Wierzymy kamieniom strażniczym, najwyższy królu, ponieważ musimy -
zaczął cicho, niemal łagodnie. - Wiesz jednak, że istnieją inne moce, które służą
Ciemności, a niektóre z nich są potężne. Ich władca może być wciąż spętany pod
Rangat, lecz po ziemi stąpa jednak zło, którego nie możemy lekceważyć. Czy nie
widzisz go w swej suszy, najwyższy królu? Jak możesz tego nie dostrzegać? W
Cathalu i na Równinie pada deszcz. Tylko w Brenninie plony marnieją. Tylko...
- Cisza! - zachrypiał wysoki i ostry głos Ailella. - Nie wiesz, o czym mówisz.
Nie wtrącaj się do naszych spraw! - Król nachylił się w swym fotelu, patrząc wściekle
na smukłą postać lios alfara. Na jego twarzy nad wiotką brodą płonęły dwie
jaskrawoczerwone plamy.
Na-Brendel nie był wysoki, lecz wydawało się, że spoglądając na króla,
zmężniał i urósł. Kiedy wreszcie przemówił, w jego słowach nie było dumy czy
goryczy. - Nie miałem zamiaru cię rozgniewać - powiedział. - A już najmniej
dzisiejszego wieczoru. Serce mi jednak mówi, że w dniach, które nastąpią, niewiele
rzeczy będzie mogło być sprawą tylko jednego ludu. Taki jest sens daru Ra-Tenniela.
Cieszę się, że go przyjąłeś. Przekażę twą wiadomość memu panu.
Skłonił się bardzo nisko, odwrócił i wyszedł przez drzwi w ścianie, po drodze
wdziewając płaszcz i kaptur. Drzwi zasunęły się za nim bezszelestnie, a wtedy w
komnacie nie pozostał żaden ślad jego obecności, jeśli nie liczyć migotliwego berła
ze szkła, które Ailell wciąż obracał w trzęsących się dłoniach.
Ze swego miejsca pod oknem Paul usłyszał, jak inny teraz ptak rozpoczyna
swą pieśń. Przypuszczał, że musi być blisko świtu, lecz znajdowali się w zachodniej
części pałacu i niebo było wciąż ciemne. Zastanawiał się, czy przypadkiem król nie
zapomniał o jego obecności. Wreszcie Ailell westchnął znużony i położywszy berło
na stoliku obok szachownicy, podszedł powoli do Paula, który wyglądał przez okno.
Ze swego miejsca Paul widział ziemie ciągnące się na zachód, a daleko na
horyzoncie, tworząc ciemniejszą plamę na tle ciemności nocy, majaczyły drzewa
puszczy.
- Zostaw mnie samego, przyjacielu Pwyllu - rzekł wreszcie Ailell serdecznie. -
Jestem znużony i najlepiej mi będzie samemu. Znużony - powtórzył - i stary. Jeśli
rzeczywiście jakaś potęga Ciemności krąży po ziemi, dzisiejszej nocy nic nie mogę
na to poradzić, chyba żebym umarł. A doprawdy, nie chcę umierać, ani na Drzewie,
ani w inny sposób. Jeśli to moja wada, tak już musi być. - Ze smutkiem i rezerwą
spoglądał przez okno na odległy las.
Paul niezręcznie chrząknął. - Nie sądzę, by chęć życia mogła być wadą. -
Słowa zazgrzytały od długiego milczenia. Budziło się w nim uczucie, którego nie
potrafił nazwać.
Ailell uśmiechnął się na to, lecz tylko ustami i nadal wpatrywał się w mrok. -
W przypadku króla może tak być, Pwyllu. Pamiętasz o cenie? Ale doczekałem się
błogosławieństw - dodał innym tonem. - Słyszałeś, co powiedziała Ysanne dziś rano
w sali pałacowej. Powiedziała, że mnie kochała. Nigdy o tym nie wiedziałem. Nie
sądzę - król rozważał po cichu, odwróciwszy się wreszcie, by popatrzeć na Paula -
bym miał to powiedzieć Marrien, królowej.
Paul opuścił komnatę, ukłoniwszy się z całym szacunkiem, na jaki było go
stać. Czuł dziwny ucisk w gardle. Marrien, królowa. Potrząsnął głową i zrobił
niepewny krok w głąb korytarza. Od pobliskiej ściany oderwał się długi cień.
- Znasz drogę? - spytał Coll.
- Nie, nie sądzę. - powiedział Paul. - Raczej nie.
Wędrowali korytarzami pałacu, a echo niosło odgłos ich kroków. Za murami
właśnie dniało na wschodzie, nad Gwen Ystrat. W pałacu jednakże wciąż panowała
ciemność.
Przy drzwiach swego pokoju Paul zwrócił się do towarzyszącego mu
mężczyzny: - Collu - spytał - co to jest Drzewo?
Masywny żołnierz stanął jak wryty. Po chwili potarł dłonią szeroki hak
złamanego nosa. Zatrzymali się; Paras Derval spowijała cisza. Przez chwilę Paul
sądził, że odpowiedź na jego pytanie nie padnie, lecz wtedy Coll odezwał się
ściszonym głosem.
- Letnie Drzewo? - powiedział. - Znajduje się w lesie na zachód od miasta.
Jest poświęcone Mörnirowi od Gromu.
- Dlaczego jest ważne?
- Ponieważ - rzekł Coll jeszcze cichszym tonem - tam właśnie Bóg wzywał
najwyższego króla w dawnych czasach, kiedy ziemia była w potrzebie.
- Po co go wzywał?
- Aby zawisł na Letnim Drzewie i umarł - rzekł zwięźle Coll. - Już
powiedziałem zbyt wiele. Twój przyjaciel spędza dzisiejszą noc, jak przypuszczam, u
pani Rhevy - dodał szybko. - Wkrótce wrócę, by cię zbudzić; mamy dziś przed sobą
długą jazdę. - Obrócił się na pięcie, by się oddalić.
- Coll!
Ogromny mężczyzna przystanął.
- Czy to zawsze króla woła Drzewo?
Na szerokiej, spalonej słońcem twarzy Colla pojawił się niepokój. Kiedy
nadeszła odpowiedź, zdawało się niemal, że padła wbrew jego woli. - Bywało, że
książęta krwi szli w zastępstwie.
- Co tłumaczy Diarmuida zeszłej nocy. Collu, naprawdę nie chcę wpędzać cię
w kłopoty, ale gdybym miał domyślić się, co tu się wydarzyło, powiedziałbym, że
Ailell został wezwany z powodu suszy, albo może dlatego panuje susza, że nie
poszedł, i powiedziałbym, że on jest tym wszystkim przerażony, a Loren popiera go,
ponieważ nie ufa temu, co dzieje się na Letnim Drzewie. - Po chwili Coll sztywno
skinął głową, a Schafer ciągnął dalej: - Dalej domyślałbym się, ale to już naprawdę
domysł, że brat Diarmuida chciał to uczynić za króla, a Ailell zabronił mu - dlatego
jego nie ma, a Diarmuid jest następcą. Czy to dobry domysł?
Podczas gdy Schafer mówił, Coll podszedł bardzo blisko. Uważnie spojrzał na
Paula swymi uczciwymi, brązowymi oczyma. Potem skinął głową, a na jego twarzy
odmalowało się coś w rodzaju lękliwego podziwu.
- To sięga głębiej, niż mnie wolno się posuwać - stwierdził. - Byłby to całkiem
dobry domysł. Najwyższy król musi zaakceptować zastępstwo, a kiedy odmówił,
książę przeklął go, co jest zdradą, i został skazany na wygnanie. Nie wolno teraz
wymawiać jego imienia pod karą śmierci.
W ciszy, jaka zapadła, Paulowi wydawało się, że cały ciężar nocy spoczywa
na nich dwóch.
- Nie mam żadnej mocy - powiedział wtedy Coll swym głębokim głosem -
lecz gdybym miał, przekląłbym go w imię wszystkich bogów i bogiń, jacy istnieją.
- Kogo? - szepnął Paul.
- Ależ, oczywiście, księcia - rzekł Coll. - Wygnanego księcia, brata
Diarmuida, Ailerona.
Rozdział 6
Za bramami pałacu i murami miasta okrutny wpływ suszy rzucał się w oczy.
Skutki pozbawionego deszczu lata można było ocenić po ciężkim kurzu na drodze,
wątłej trawie obłażącej ze wzgórz i pagórków niczym brązowa farba, skarłowaciałych
drzewach i wyschniętych studniach. W pięćdziesiątym roku panowania Ailella
Najwyższe Królestwo cierpiało jak jeszcze nigdy za pamięci żyjących.
Dla Kevina i Paula, jadących rankiem na południe z Diarmuidem i siedmioma
z jego ludzi, stan rzeczy odzwierciedlał się najbrutalniej w wynędzniałych,
zgorzkniałych twarzach wieśniaków, których mijali po drodze. Krajobraz już migotał
od mirażu wywołanego upałem. Na niebie nie było ani jednej chmury.
Mimo to Diarmuid narzucił ostre tempo i Kevin, który nie był dobrym
jeźdźcem i nie przespał ostatniej nocy, nie posiadał się z radości, gdy zatrzymali się
przed karczmą w czwartej wsi, przez którą przejeżdżali.
Zjedli spieszny posiłek składający się z zimnego, ostro przyprawionego
korzeniami mięsa, chleba i sera, popijając to wszystko pintami ciemnego piwa, by
spłukać duszący w gardle kurz gościńca. Jedząc żarłocznie, Kevin dostrzegł, że
Diarmuid rozmawia krótko z Cardem, który po cichu odszukał karczmarza i wyszedł
z nim do drugiej izby. Kiedy książę zauważył spojrzenie Kevina, podszedł do
długiego, drewnianego stołu, przy którym ten siedział wraz z Paulem i szczupłym,
ciemnowłosym mężczyzną imieniem Erron.
- Szukamy śladów waszego przyjaciela - powiedział do nich Diarmuid. - To
jeden z powodów, dla których tu jesteśmy. Loren udał się na północ w tym samym
celu, a ja posłałem wieść na wybrzeże.
- Kto jest z kobietami? - spytał szybko Paul Schafer.
Diarmuid uśmiechnął się. - Zaufaj mi - powiedział. - Wiem, co robię. Są
straże, a poza tym Matt również został.
- Loren wyjechał bez niego? - spytał ostro Paul. - Jak...?
Diarmuid przybrał jeszcze bardziej rozbawioną minę. - Nawet bez magii nasz
przyjaciel potrafi dać sobie radę. Ma miecz i wie, jak się nim posłużyć. Za dużo się
martwisz.
- Dziwisz się? - wtrącił się Kevin. - Nie wiemy, gdzie jesteśmy, nie znamy
tutejszych zasad, Dave zniknął Bóg wie gdzie - i nawet nie wiemy, dokąd teraz z tobą
jedziemy.
- To ostatnie - rzekł Diarmuid - łatwo wyjaśnić. Przekroczymy granicę
Cathalu na rzece, jeśli nam się uda. W nocy i po cichu, bowiem istnieje bardzo duże
prawdopodobieństwo, że nas zabiją, jeśli znajdą.
- Rozumiem - powiedział Kevin, przełykając ślinę. - Czy wolno nam
wiedzieć, dlaczego narażamy się na tak nieprzyjemną możliwość?
Po raz pierwszy tego poranka uśmiech Diarmuida zabłysł z pełną siłą. - Ależ
oczywiście - powiedział łaskawie. - Pomożecie mi uwieść pewną damę. Powiedz mi,
Carde - szepnął, odwróciwszy się - jakieś nowiny?
Nie było żadnych. Książę wysączył swe piwo i zamaszystym krokiem
wyszedł. Pozostali wstali czym prędzej i poszli w jego ślady. Kilku wieśniaków
opuściło karczmę, by przyjrzeć się ich odjazdowi.
- Niech Mörnir ma cię w swej opiece, młody książę! - krzyknął porywczo
jeden z nich. - I na Letnie Drzewo niech weźmie starucha, i pozwoli tobie być naszym
królem!
Diarmuid przy pierwszych słowach uniósł dłoń łaskawym gestem, lecz
ostatnie zdanie sprawiło, że ostro zawrócił swego konia. Zapadła groźna cisza, gdy
książę zwrócił swą kamienną twarz w stronę wieśniaków. Kevin posłyszał nad głową
donośny łopot skrzydeł licznego stada wron, które kołowało wysoko, zasłaniając
słońce.
Kiedy Diarmuid odezwał się, jego głos miał oficjalne i władcze brzmienie. -
Słowa, jakie wyrzekłeś, są zdradą - powiedział syn Ailella i skinąwszy głową w bok,
dodał jeszcze jedno słowo: - Coll.
Rolnik być może nie dostrzegł strzały, która go zabiła. Diarmuid na pewno jej
nie widział. Galopował już drogą, nie oglądając się za siebie, gdy Coll chował łuk. Do
czasu gdy szok minął i zaczęły się krzyki, cała dziesiątka była już za zakrętem, który
miał ich zaprowadzić na południe.
Podczas jazdy dłonie drżały Kevinowi pod wpływem wstrząsu i z powodu
wściekłości, obraz martwego człowieka nie dawał mu spokoju, a lament pozostałych
wciąż rozbrzmiewał echem w jego głowie. Coll, który galopował obok, sprawiał
wrażenie opanowanego i niewzruszonego. Niemniej jednak starannie unikał
spojrzenia w oczy Paulowi Schaferowi, który uparcie przyglądał mu się podczas tej
jazdy i do którego sam skierował słowo zdrady uprzedniej nocy.
Wczesną wiosną 1949 dr John Ford z Toronto wziął dwutygodniowy urlop z
pracy w szpitalu św. Tomasza w Londynie. Wędrując samotnie po Krainie Jezior na
północ od Keswick, po całodniowym marszu zszedł ze wzgórza i zbliżył się,
zmęczony, do podwórka gospodarstwa przycupniętego w cieniu zbocza.
Na podwórzu dziewczyna czerpała wodę ze studni. Promienie zachodzącego
słońca padały ukośnie na jej ciemne włosy. Kiedy odwróciła się na dźwięk jego
kroków, zobaczył, że jej oczy są szare. Uśmiechnęła się nieśmiało, gdy z kapeluszem
w dłoni powiedział, że chciałby się napić, a zanim skończyła czerpać dla niego wodę,
John Ford zakochał się po prostu i nieodwołalnie, jak leżało to w jego naturze we
wszystkich sprawach.
Deirdre Cowan, która tej wiosny skończyła osiemnaście lat, dawno usłyszała
od babci, że pokocha i poślubi mężczyznę zza morza. Ponieważ wiadomo było, że jej
babcia ma dar jasnowidzenia, Deirdre nigdy nie powątpiewała w to, co od niej
usłyszała. A oczy tego mężczyzny, przystojnego i nieśmiałego, przemówiły do jej
serca.
Ford spędził tę noc w domu jej ojca. W najcichszym mroku przed świtaniem
Deirdre wstała z posłania. Nie była zaskoczona na widok babci na korytarzu pod
drzwiami jej sypialni, ani też sięgającego bardzo dawnych czasów gestu
błogosławieństwa, jaki wykonała stara kobieta. Poszła do pokoju Forda; jej szare
oczy urzekały, a ciało pełne było słodyczy ufności.
Pobrali się na jesieni i John Ford zabrał swą żonę do domu, gdy spadł
pierwszy zimowy śnieg. Ich to właśnie córka dwadzieścia pięć wiosen po tym, jak los
zetknął jej rodziców, szła w towarzystwie krasnoluda nad brzeg jeziora w innym
świecie na spotkanie swego przeznaczenia.
Ścieżka nad jezioro, gdzie mieszkała Ysanne, wiła się na północ i zachód
płytką doliną między łagodnymi wzgórzami, wśród krajobrazu, który byłby
prześliczny o każdej normalnej porze roku. Lecz Kim i Matt wędrowali przez krainę
spaloną i jałową - a pragnienie ziemi zdawało się ranić Kim jak nóż, zwijać się w niej
jak nieznośne cierpienie. Bolała ją twarz i miała wrażenie, iż jej kości straciły swą
elastyczność. Poruszanie stawało się udręką, a od miejsc, na które padał jej wzrok,
oczy same się odwracały.
- Ona umiera - powiedziała.
Matt spojrzał na nią swym jednym okiem. - Czujesz to?
Kiwnęła sztywno głową. - Nie rozumiem.
Krasnolud miał posępną minę. - Dar nie jest pozbawiony mroku. Nie
zazdroszczę ci.
- Nie zazdrościsz mi czego, Matt? - Na czole Kim pojawiła się bruzda. - Co ja
takiego mam?
Głos Matta Sörena był cichy. - Moc. Pamięć. Doprawdy, nie jestem pewien.
Jeśli cierpienie ziemi sięga tak głęboko...
- W pałacu jest łatwiej. Tam jestem odgrodzona od tego wszystkiego.
- Możemy wrócić.
Przez jedną chwilę, bolesną i pełną goryczy, Kim rzeczywiście chciała wrócić.
Nie tylko do Paras Derval, lecz także do domu. Gdzie zeschnięta trawa i martwe
łodyżki kwiatów przy ścieżce nie paliły tak bardzo. Lecz wtedy przypomniała sobie
oczy jasnowidzącej, która patrzyła tak przenikliwie, i znów usłyszała głos, łomoczący
w żyłach: „Czekałam na ciebie”.
- Nie - rzekła. - Jak daleko jeszcze?
- Za zakrętem. Wkrótce ujrzymy jezioro. Zaczekaj jednak, pozwól, że dam ci
coś - powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. - Krasnolud podał jej bransoletę
wykutą w srebrze, w którym osadzono zielony kamień.
- Co to?
- Kamień vellin. Jest bardzo cenny; zostało ich niewiele, a tajemnicę ich
wytwarzania Ginserat zabrał do grobu. Ten kamień osłania przed magią. Nałóż to.
Bez przekonania Kimberly umieściła go na swym nadgarstku, a gdy to
uczyniła, ból zniknął, całe cierpienie, udręka, pieczenie, wszystko ustąpiło. Zdawała
sobie sprawę z ich istnienia, lecz docierały z oddali, bowiem vellin był jej tarczą i
czuła, jak ją chroni. Krzyknęła ze zdumienia.
Jednakże twarz krasnoluda nie odzwierciedlała ulgi, jaka była jej udziałem. -
Ach - stwierdził ponuro Matt Sören - więc nie myliłem się. Ciemne nici snują się na
Krośnie. Tkacz da, by Loren szybko wrócił.
- Dlaczego? - spytała Kim. - Co to oznacza?
- Jeśli vellin chroni cię przed cierpieniem ziemi, cierpienie to nie jest
naturalne. A jeśli istnieje potęga dość silna, by wywołać je w całym Najwyższym
Królestwie, tedy lęk mnie zdejmuje. Zaczynam się zastanawiać nad starymi
opowieściami o Drzewie Mörnira i pakcie, jaki Założyciel zawarł z Bogiem. A jeśli to
nie to, strach mnie ogarnia na myśl o innej ewentualności. Chodźmy - rzekł krasnolud
- czas już, bym zaprowadził cię do Ysanne.
I przyspieszywszy kroku, poprowadził ją dookoła ostrogi górskiego zbocza, a
kiedy obeszli ją, ujrzała jezioro: błękitny klejnot w naszyjniku niskich wzgórz. Jakimś
cudem nad jeziorem wciąż była zieleń i obfitość barw dzikich kwiatów.
Kim stanęła jak wryta. - Och, Matt!
Krasnolud milczał, gdy tymczasem Kim z zachwytem spoglądała w dół na
wodę. - Rzeczywiście jest piękne - rzekł wreszcie. - Lecz gdybyś kiedykolwiek
widziała Calor Diman wśród gór, zachowałabyś najserdeczniejsze pochwały dla
Królowej Wód.
Wychwyciwszy dziwną nutę w jego głosie, Kim przyglądała mu się przez
chwilę; a potem, z rozmysłem zaczerpując tchu, zamknęła oczy i milczała długo.
Kiedy odezwała się, jej głos brzmiał obco.
- Wśród gór - rzekła - bardzo wysoko jest położone. Śnieg topniejący latem
spływa do jeziora. Powietrze jest rzadkie i czyste. Krążą orły. Słońce zmienia jezioro
w złoty ogień. Napić się tej wody to spróbować smaku światła, jakie pada na nią, czy
to słońca, księżyca, czy gwiazd. A przy pełni księżyca Calor Diman jest śmiertelnie
groźne, bowiem wizja nigdy nie gaśnie i nigdy nie przestaje wołać. Siła przypływu w
sercu. Tylko prawdziwy król krasnoludów potrafi wytrzymać to nocne czuwanie i nie
wpaść w obłęd, a musi to uczynić dla Diamentowej Korony. Musi poślubić Królową
Wód, leżąc przez całą noc nad jej brzegiem przy pełni księżyca. Wtedy do końca
swych dni będzie związany z Calor Diman, jak musi być każdy król.
I Kimberly otworzyła oczy, by spojrzeć wprost na byłego króla krasnoludów.
- Dlaczego, Matt? - spytała swym własnym głosem. - Dlaczego odszedłeś?
Nie udzielił odpowiedzi, lecz wytrzymał jej spojrzenie bez drgnienia.
Wreszcie odwrócił się, wciąż bez słowa, i poprowadził ją krętą ścieżką do jeziora
Ysanne. Czekała tam na nich ta, która śni sen, a w jej oczach malowała się wiedza,
litość i jeszcze coś nienazwanego.
Kevin Laine nigdy nie potrafił dobrze ukrywać swych emocji, a ta wykonana
tak od niechcenia egzekucja w trybie doraźnym wstrząsnęła nim do głębi. Nie rzekł
ani słowa przez cały dzień ciężkiej jazdy, a zmierzch zastał go wciąż bladego z
powodu nie rozładowanego gniewu. W zapadającym zmroku drużyna jechała przez
gęściej zalesioną okolicę, stopniowo zsuwając się ze wzgórza i kierując na południe.
Droga wiodła obok gęstego zagajnika, a osiemset metrów dalej ukazały się wieże
małej fortecy.
Diarmuid zatrzymał wierzchowca. Wciąż sprawiał wrażenie świeżego, jakby
dzień spędzony na grzbiecie konia nie wywarł na niego żadnego wpływu, i Kevin,
którego niemiłosiernie bolały kości i mięśnie, zmierzył księcia nieprzychylnym
wzrokiem.
Został jednakże zignorowany. - Rothe - powiedział Diarmuid do
przysadzistego jeźdźca o brązowej brodzie - ty tam pojedziesz. Rozmawiaj tylko z
Averrenem i nikim innym. Mnie tu nie ma. Coll prowadzi kilku z was na zwiad.
Żadnych szczegółów. On i tak nie będzie pytał. Dowiedz się dyskretnie, czy widziano
w okolicy jakiegoś obcego, a potem dołącz do nas na zboczu Dael. - Rothe zawrócił
konia i pogalopował w stronę wieży.
- To Twierdza Południowa - szepnął Carde do Kevina i Paula. - Nasza
strażnica w tych okolicach. Niezbyt duża - ale istnieje niewielka groźba, że
ktokolwiek przekroczy rzekę, więc wielkiej nie potrzebujemy. Duży garnizon jest w
dole rzeki, na zachodzie, nad morzem. Cathal dwukrotnie najechał nas tamtędy, więc
w Seresh jest zamek, gdzie trzyma się straż.
- Dlaczego nie mogą przekroczyć rzeki? - zapytał Paul. Kevin zachowywał
narzucone sobie milczenie.
Uśmiech Carde’a w zapadającym mroku był pozbawiony wesołości. -
Wkrótce dowiecie się dlaczego, kiedy zejdziemy na dół, by spróbować.
Diarmuid zarzucił pelerynę na ramiona i czekał, póki wrota nie otworzą się
przed Rothem, a potem sprowadził ich z traktu na zachód, wiodąc wąską ścieżką,
która zaczęła skręcać na południe przez las.
Jechali być może przez godzinę w milczeniu, choć nie wydano takiego
rozkazu. Kevin zdał sobie sprawę, że są to bardzo dobrze wyszkoleni ludzie, pomimo
prostactwa strojów i mowy, w porównaniu z fircykami, jakich spotkali w pałacu.
Gdy wyjechali spomiędzy drzew, w polu widzenia za nimi pojawił się
zwężający się sierp księżyca. Diarmuid zatrzymał się na obrzeżu schodzącej w dół
równiny i uciszył ich podniesieniem ręki. Po chwili Kevin również to posłyszał:
głęboki szum wody o szybkim nurcie.
Wraz z pozostałymi zsiadł z konia przy świetle malejącego księżyca i
wstających gwiazd. Spojrzał na południe i dostrzegł, że ziemia kończy się stromym
urwiskiem zaledwie kilkaset metrów od miejsca, w którym stał. Nie widział jednakże
niczego po drugiej stronie, jakby świat kończył się tuż przed nimi.
- Tu jest uskok - rozległ się niefrasobliwy głos tuż przy jego uchu. Kevin
zesztywniał, a Diarmuid od niechcenia ciągnął dalej. - Cathal leży jakieś 30 metrów
poniżej nas; zobaczysz, kiedy pojedziemy naprzód. A poza tym - rzekł książę wciąż
beztroskim tonem - błędem jest dokonywać osądu zbyt wcześnie. Ten człowiek
musiał umrzeć - gdyby tak się nie stało, o tej porze dotarłaby już do pałacu wieść, że
popieram zdradzieckie wypowiedzi. A są tacy, którzy chcieliby roznieść tę wieść. Był
skazany już w chwili, gdy się odezwał, a strzała przyniosła mu łagodniejszą śmierć od
tej, którą zgotowałby mu Gorlaes. Zaczekamy na Rothe’a tutaj. Poleciłem Carde’owi,
żeby rozmasował was obu; nie zdołacie przejść na drugą stronę z zesztywniałymi
mięśniami. - Oddalił się i usiadł na ziemi, opierając o pień drzewa. Po chwili Kevin
Laine, który nie był małostkowym ani głupim człowiekiem, uśmiechnął się do siebie.
Carde miał silne ręce, a maść, jakiej użył, była nadzwyczajna. Do czasu, gdy
wrócił Rothe, Kevin poczuł, że znów może funkcjonować. Było już zupełnie ciemno,
gdy Diarmuid odrzucił połę płaszcza i wstał nagle. Zebrali się wokół niego na skraju
lasu, przeniknięci tym samym uczuciem. Kevin poszukał spojrzeniem Paula i
zobaczył, że Schafer przygląda mu się w napięciu. Wymienili wymuszone uśmiechy,
a potem słuchali uważnie, gdy Diarmuid zaczął mówić cicho i zwięźle. Jego słowa
padały w niemal bezwietrzną noc, zostały odebrane i zapamiętane, a potem nastała
cisza. Zostawiwszy jednego mężczyznę przy koniach, poszli w dziewięciu zboczem
wiodącym do rzeki, którą musieli przebyć, by dostać się do kraju, gdzie spotka ich
śmierć, jeśli zostaną zauważeni.
Biegnąc lekko u boku Colla, Kevin czuł, jak przepełnia mu serce dzika radość.
Trwała ona i płonęła coraz jaśniejszym blaskiem, póki nie podczołgali się do
krawędzi urwiska, by spojrzeć w dół.
Saeren była najpotężniejszą rzeką na zachód od gór. Spadając widowiskową
kaskadą z wysokich szczytów Eridu, z rykiem spływała na niziny zachodu. Tam
zwolniłaby swój bieg i zaczęła płynąć zakolami, gdyby tysiąclecia temu, w czasach
młodości świata, lądu nie rozdarł kataklizm, trzęsienie ziemi, które wyszarpało
rozpadlinę przypominającą ranę, dolinę Saeren. W tym głębokim jarze grzmiała rzeka
oddzielająca wyniesiony przez wściekłość ziemi Brennin od żyznego Cathalu
leżącego w dole na południu. Wielka Saeren nie płynęła wolniej, ani nie wiła się w
swym biegu, ani też suche lato na północy nie było w stanie umniejszyć jej mocy.
Rzeka pieniła się i wrzała 60 metrów pod nimi, lśniąca w blasku księżyca, budząca
grozę. Czekało ich zejście w mrok po skalnej ścianie zbyt stromej, by sobie to
wyobrazić.
- Jeśli spadniesz - powiedział wcześniej Diarmuid bez uśmiechu - staraj się nie
krzyczeć. Możesz zdradzić pozostałych.
Teraz Kevin dostrzegał już drugi brzeg jaru, a wzdłuż południowej ściany
urwiska, dużo poniżej ich wysokości, rozmieszczone były ogniska i wojska Cathalu,
posterunki strzegące rodziny królewskiej i ogrodów od północy.
Kevin zaklął drżącym głosem. - Nie mogę w to uwierzyć. Czego oni się
obawiają? Nikt nie może tędy się przedostać.
- To długi skok w dół - zgodził się Coll, który stał po jego prawej stronie. -
Niemniej jednak on mówi, że tę drogę przebyto już setki lat temu, tylko jeden raz, i
dlatego teraz tego próbujemy.
- Tak tylko dla zabawy, co? - wysapał Kevin, wciąż z niedowierzaniem. - Co
wam się stało? Znudził wam się tryktrak?
- Co nam się znudziło?
- Nieważne.
I rzeczywiście, potem nie mieli już większej okazji porozmawiać, bowiem
Diarmuid, który znajdował się dalej po ich prawej stronie, powiedział coś cicho, a
smukły i zwinny Erron podszedł szybko do wielkiego, sękatego drzewa, którego
Kevin wcześniej nie zauważył, i starannie przywiązał linę do pnia. Uczyniwszy to,
zrzucił linę w przepaść. Kiedy ostatni zwój zniknął w ciemności, zwilżył rozważnie
obie dłonie i zerknął z ukosa na Diarmuida. Książę skinął głową. Erron chwycił
mocno linę, zrobił krok w tył i znikł za krawędzią urwiska.
Wszyscy obserwowali napiętą linię sznura jak zahipnotyzowani. Coll
podszedł do drzewa, by sprawdzić supeł. W miarę jak mijały długie chwile, Kevin
uświadomił sobie, że ma dłonie coraz bardziej mokre od potu. Wytarł je w spodnie
tak, by nikt tego nie dostrzegł. Wtedy zobaczył Paula Schafera, który przyglądał mu
się zza drzewa. Było ciemno i nie widział wyraźnie twarzy Paula, lecz coś w jej
wyrazie, pewne oddalenie i obcość, zbudziło zimny lęk w piersi Kevina i bezlitośnie
przyniosło znów wspomnienie, przed którym nie potrafił uciec, wspomnienie nocy,
kiedy zginęła Rachel Kincaid.
Wciąż pamiętał o Rachel, wspominał ją z miłością, bowiem trudno było nie
kochać tej ciemnowłosej dziewczyny o nieśmiałym, prerafaelickim wdzięku, której
dwie rzeczy na świecie dawały szczęście: dźwięk wiolonczeli pod jej smyczkiem i
bliskość Paula Schafera. Kevin widział, co było w jej spojrzeniu, gdy Paul wchodził
do pokoju i zapierało mu dech w piersi na widok wyrazu jej ciemnych oczu.
Obserwował również pełen wahania rozwój zaufania i miłości w jego dumnym
przyjacielu. Aż wszystko się rozprysło i stał ze łzami bezradności w oczach na
oddziale urazowym Szpitala Św. Michała, kiedy nadeszła wiadomość o jej śmierci.
Paul Schafer z twarzą zastygłą w nieruchomą maskę, rzekł jedyne słowa, jakie miał
kiedykolwiek powiedzieć w związku ze śmiercią Rachel: - To powinienem być ja -
powiedział i wyszedł samotnie ze zbyt jaskrawo oświetlonego pomieszczenia.
Lecz teraz, w ciemności innego świata, inny głos mówił do niego. - Jest na
dole. Ty jesteś następny, przyjacielu Kevinie - powiedział Diarmuid. I rzeczywiście,
taniec liny oznaczał, że Erron daje znak z dołu.
Wyruszywszy, zanim miał czas się zastanowić, Kevin podszedł do liny,
zwilżył dłonie jak to uprzednio zrobił Erron, ostrożnie ją chwycił i zsunął się
samotnie w dół.
Podpierając się i sterując obutymi w wysokie buty stopami, spuszczał się ręka
za ręką w narastający grzmot przełomu Saeren. Skalna ściana była szorstka i istniało
niebezpieczeństwo przetarcia liny na krawędziach kamieni - lecz niewiele można było
na to poradzić, podobnie jak na pieczenie dłoni otartych przez sznur przesuwający się
w ich uścisku. Tylko raz spojrzał na rzekę i zakręciło mu się w głowie od szybkości, z
jaką woda mknęła daleko w dole. Odwróciwszy twarz do ściany urwiska, Kevin
oddychał głęboko przez chwilę, narzucając sobie spokój, po czym skupił się na
schodzeniu przy pomocy dłoni i stóp, liny oraz występów skalnych do miejsca, gdzie
czekała rzeka. Wędrówka stała się procesem niemal mechanicznym, sięganiem do
rozpadlin stopą i odpychaniem się podczas popuszczania liny między dłońmi. Kevin
nie zważał na zmęczenie i powracający głuchy ból nadwyrężonych mięśni i nawet
zapomniał, gdzie się znajduje. Lina i skalna ściana były całym jego światem. Zdawało
się, że zawsze tak było.
Tak był pogrążony w nieświadomości, że kiedy Erron dotknął jego kostki,
serce podskoczyło mu z przerażenia. Erron pomógł mu zejść na wąski pas ziemi,
ledwie trzy metry od miejsca, gdzie huczał nurt, opryskując ich kroplami wody.
Panował niesamowity hałas; niemal nie sposób było prowadzić rozmowę.
Erron szarpnął trzykrotnie za luźną linę, która po chwili zaczęła się kołysać i
podskakiwać obok nich z powodu ciężaru ciała na górze. Paul, pomyślał ze
zmęczeniem Kevin, to będzie Paul. A wtedy do jego umysłu wdarła się następna myśl
i zaznaczyła wyraźnie pomimo jego znużenia: on nie dba o to, czy spadnie. Kiedy
Kevin zdał sobie z tego sprawę, uderzyło go to z całą siłą uświadomionej sobie
właśnie prawdy. Podniósł głowę i zaczął rozpaczliwie badać wzrokiem ścianę
urwiska, lecz księżyc oświetlał jedynie południową jego stronę i zejście Schafera było
niewidoczne. Tylko leniwy, niemal szyderczy ruch liny obok nich świadczył o tym,
że ktoś jest na górze.
Dopiero teraz, absurdalnie za późno, Kevin pomyślał o osłabieniu Paula.
Przypomniał sobie, jak pośpiesznie odwoził go do szpitala zaledwie dwa tygodnie
temu po meczu koszykówki, w którym Schafer nie powinien w ogóle grać, i na myśl
o tym serce mu załomotało boleśnie w piersi. Nie mogąc znieść wysiłku patrzenia w
górę, skierował wzrok na linę podskakującą obok niego. Dopóki trwa ten powolny
taniec, Paulowi nic nie grozi. Ruch sznura oznaczał życie, trwanie. Kevin zawzięcie
skupił się na linie, która powoli kołysała się przed ciemną skałą. Nie modlił się, lecz
pomyślał o swym ojcu, co niemal na jedno wychodziło.
Wciąż wbijał wzrok w linę, gdy Erron wreszcie dotknął jego ramienia i
wskazał coś. Spojrzawszy wtedy w górę, Kevin odetchnął z ulgą na widok drobnej,
znajomej postaci, która zsuwała się do nich na dół. Paul Schafer dotknął ziemi chwilę
później, zgrabnie, choć ciężko dysząc. Przez krótką chwilę patrzył Kevinowi w oczy,
a potem szybko odwrócił wzrok. Sam pociągnął linę trzy razy, po czym odszedł na
bok i usiadł na brzegu, wsparłszy się plecami o skałę i zamknąwszy oczy.
Jakiś czas później w dziewięciu stali, przemoczeni bryzgami wody, na brzegu
rzeki. Oczy Diarmuida błyszczały w świetle odbitym od jej toni; sprawiał wrażenie
istoty dzikiej i nie z tej ziemi, wypuszczonego na wolność ducha nocy. Dał znak
Collowi, by zacząć następny etap wyprawy.
Potężny mężczyzna zszedł na dół z jeszcze jednym zwojem liny w plecaku na
swych szerokich plecach. Teraz zsunął z ramienia łuk i wydobywszy strzałę z
kołczanu, przywiązał koniec sznura do żelaznego pierścienia na brzechwie strzały.
Następnie zbliżył się do wody i zaczął przyglądać się uważnie przeciwległemu
brzegowi. Kevin nie wiedział, czego ten tam szuka. Po ich stronie nieliczne krzewy i
jedno czy dwa grube, niskie drzewa zapuściły korzenie w cienkiej glebie, lecz brzeg
Cathalu był bardziej piaszczysty i zdawało się, że nad rzeką nic nie rośnie. Coll
jednakże uniósł swój wielki łuk z założoną strzałą. Zrobił jeden mocny wdech i
naciągnął cięciwę aż do ucha płynnym ruchem, choć węzły mięśni na jego ramieniu
napięły się i uwypukliły. Coll puścił ją i strzała zaświszczała, lecąc łukiem i ciągnąc
za sobą cienką linkę wysoko nad Saeren - by wbić się głęboko w kamień urwiska po
drugiej stronie rzeki.
Carde, który trzymał wolny koniec sznura, szybko go napiął. Wtedy Coll
odmierzył go i odciął, po czym przywiązawszy luźny koniec do następnej strzały,
wstrzelił ją z bliska w skałę za nimi. Grot utkwił w kamieniu.
Kevin z niedowierzaniem odwrócił się do Diarmuida, a jego zdumione oczy
wyrażały pytanie. Książę podszedł do niego i krzyknął mu do ucha przez huk
grzmiącej wody: - Strzały Lorena. Dobrze mieć maga za przyjaciela - choć jeśli
dowie się, jak wykorzystałem jego prezent, rzuci mnie wilkom na pożarcie! - Książę
zaśmiał się na głos, ujrzawszy posrebrzany trakt z liny, jaki spiął Saeren w poświacie
księżyca. Przyglądając mu się, Kevin odczuł wtedy obezwładniający urok
mężczyzny, który im przewodził. Roześmiał się sam w tym momencie, czując, jak
skrępowanie i obawa rozpływają się. Na widok Errona, który podskoczył, chwycił
linę i zaczął się przeprawiać ręka za ręką nad wodą, ogarnęło go poczucie swobody,
zestrojenia z nocą i z tą wyprawą.
Fala, która uderzyła ciemnowłosego mężczyznę, była skutkiem
nieszczęśliwego trafu. Odbiła się od nachylonego głazu przy brzegu, zderzyła z
Erronem w chwili, gdy zmieniał dłonie i rzuciła go gwałtownie na bok. Erron
rozpaczliwie wygiął się, by utrzymać się na jednej ręce, lecz fala, która nastąpiła po
pierwszej, uderzyła go niemiłosiernie tak, że zerwała go z liny i cisnęła we
wzburzony nurt Saeren.
Kevin Laine zaczął biec, zanim nadeszła druga fala. Pędził brzegiem co sił w
nogach w dół rzeki i bez zastanowienia, czy oglądania się, skoczył ku wysuniętej
gałęzi jednego z sękatych drzew, które wbijały korzenie w ziemię nad rzeką. W pełni
wyprostowany w locie, z wyciągniętymi ramionami ledwo jej dosięgnął. Nie miał
czasu na zastanowienie. Wykręcił się bolesnym, zawiłym ruchem, zaczepił kolanami
na gałęzi i zwisł twarzą w dół nad rwącym nurtem.
Dopiero wtedy spojrzał, niemal oślepiony bryzgami wody, i dostrzegł Errona,
który pędził ku niemu jak korek na falach. Znów nie było czasu. Kevin wyciągnął
ręce, czując w tej chwili smak swej śmierci. Erron konwulsyjnie wyrzucił w górę rękę
i złapali się nawzajem za nadgarstki.
Szarpnięcie było brutalne. Zerwałoby Kevina z drzewa niczym liść - gdyby
nie było tam jeszcze kogoś. Kogoś, kto trzymał go za nogi uściskiem jak żelazne
kajdany. Uściskiem, który nie puści.
- Trzymam cię! - wrzasnął Paul Schafer. - Wciągnij go, jeśli możesz.
Słysząc ten głos i znajdując się w przypominającym imadło uścisku Schafera,
Kevin poczuł przypływ sił. Złapał obiema rękoma za nadgarstek Errona i wyciągnął
go z rzeki.
Tymczasem już następne ręce sięgały po żołnierza i zabrały go spiesznie na
brzeg. Kevin puścił go i pozwolił Paulowi wciągnąć się na konar. Siedzieli na nim
okrakiem naprzeciwko siebie i łapali z trudem oddech.
- Ty idioto! - krzyknął Paul, którego pierś ciężko wznosiła się i opadała. -
Przeraziłeś mnie na śmierć!
Kevin mrugnął powiekami, a potem wyrzucił z siebie zbyt długo gromadzony
żal: - Zamknij się! Ja ciebie przeraziłem? A co ty robiłeś mi od czasu, gdy zginęła
Rachel?
Zupełnie nie przygotowany Paul zamilkł, wstrząśnięty. Dygocząc z emocji,
Kevin znów się odezwał zdartym głosem. - Mówię serio, Paul. Kiedy czekałem na
dole... Myślałem, że ci się nie uda. I jeszcze jedno, Paul, nie byłem pewny, czy dbałeś
o to.
Prawie stykali się głowami, by usłyszeć swe słowa. Źrenice Schafera były
ogromne. W odbitym świetle księżyca jego twarz była tak biała, że niemal nieludzka.
- To nie jest zupełnie prawda - odrzekł wreszcie.
- Ale nie mylę się zbytnio. Och, Paul, musisz się trochę ugiąć. Jeśli nie
potrafisz mówić, nie mógłbyś przynajmniej rozpłakać się? Ona zasługuje na twoje
łzy. Czy nie mógłbyś jej opłakiwać?
Na to Paul Schafer roześmiał się. Taka była w tym śmiechu dzikość, że
Kevina przeszył chłód do szpiku kości. - Nie mogę - powiedział Paul. - W tym cały
problem, Kev. Naprawdę, naprawdę nie mogę.
- A więc załamiesz się - wychrypiał Kevin.
- Być może - odrzekł Schafer ledwo słyszalnym głosem. - Bardzo staram się,
żeby tak się nie stało, uwierz mi. Kev, wiem, że ci na mnie zależy. To ma dla mnie
bardzo wielkie znaczenie. Jeśli... jeśli zdecyduję się odejść... pożegnam się. Obiecuję
ci, że dowiesz się.
- Och, na miłość boską! Czy przez to mam...
- Chodźcie! - ryknął Coll z brzegu i spłoszony Kevin zdał sobie sprawę, że
mężczyzna woła już od jakiegoś czasu. - Gałąź może złamać się w każdej chwili!
Więc wrócili na piaszczysty brzeg, gdzie ludzie Diarmuida powitali ich
niedźwiedzimi uściskami, wprawiając tym w zakłopotanie. Sam Coll niemal
zgruchotał Kevinowi kości w swych mocarnych objęciach.
Książę zbliżył się z poważną miną. - Ocaliłeś człowieka, którego cenię -
powiedział. - Mam dług wdzięczności wobec was obu. Zachowałem się frywolnie i
niesprawiedliwie, kiedy was zaprosiłem na tę wyprawę. Teraz jestem wdzięczny
losowi, że to uczyniłem.
- To dobrze - stwierdził zwięźle Kevin. - Nie lubię czuć się zbędnym
bagażem. A teraz - ciągnął, podnosząc głos, by wszyscy mogli go usłyszeć, a
jednocześnie ukrywając to, na co nie miał odpowiedzi, ani też na co odpowiadać nie
miał prawa - przekroczmy ten potok. Chcę zobaczyć te ogrody. - I wymijając księcia,
wyprostowany, z głową wzniesioną tak wysoko, jak tylko potrafił, poszedł na czele
wszystkich z powrotem do liny przerzuconej przez rzekę, a troska ciążyła mu na sercu
niczym kamień.
Potem jeden po drugim, ręka za ręką, przeszli na drugą stronę. A na
przeciwległym brzegu, gdzie piach stykał się ze ścianą klifu w Cathalu, Diarmuid
znalazł im to, co obiecywał: wytarte stopnie wykute w kamieniu pięćset lat temu
przez Alorre’a, księcia Brenninu, który był pierwszą i ostatnią osobą, która dostała się
do Krainy Ogrodów przez Saeren.
Osłaniani przez ciemność i odgłos rzeki, wspięli się do miejsca, gdzie
zieleniła się trawa i powitał ich zapach mchu i cyklamenów. Strażnicy byli nieliczni i
nieuważni, łatwi do wyminięcia. Dotarli do lasu położonego dwa kilometry od rzeki i
schronili się tam przed lekkim deszczem, który zaczął właśnie padać.
Kimberly czuła pod swymi stopami miękką glebę, a zewsząd otaczała ją
słodycz kwiatów. Znajdowały się w paśmie lasu, który porastał północny brzeg
jeziora. Liście wysokich drzew, jakimś cudem nie tknięte przez suszę, zatrzymywały
częściowo słońce, zostawiając zielony chłód, przez który wędrowały w poszukiwaniu
kwiatu.
Matt powrócił do pałacu.
- Ona zostanie ze mną na dzisiejszą noc - oświadczyła jasnowidząca. - Żadna
krzywda jej nie spotka nad jeziorem. Podarowałeś jej vellin, co być może było
mądrzejszym postępkiem niż nawet tobie się wydawało, Sörenie. Ja też mam moc i
Tyrth jest z nami.
- Tyrth? - spytał krasnolud.
- Mój sługa - odparła Ysanne. - Odprowadzi ją, gdy nadejdzie czas. Zaufaj mi
i idź z lekkim sercem. Dobrze postąpiłeś, przyprowadzając ją tutaj. Ona i ja mamy
sobie wiele do powiedzenia.
Tak więc krasnolud odszedł. Jednakże od jego odjazdu niewiele było
obiecanej rozmowy. Na pierwsze wyjąkane przez Kim pytania białowłosa wróżka
odpowiedziała jedynie łagodnym uśmiechem i skarceniem. - Cierpliwości, moje
dziecko. Są rzeczy, które poprzedzają opowieści. Najpierw potrzebny nam jest kwiat.
Chodź ze mną i zobaczymy, czy uda nam się znaleźć bannion na dzisiejszą noc.
I tak oto Kim spacerowała wśród cieni pod drzewami, a w jej głowie kłębiły
się pytania. Jest niebieskozielony, powiedziała Ysanne, z czerwienią w środku
niczym kropla krwi.
Jasnowidząca wysunęła się naprzód, przestępując lekko i pewnie korzenie i
złamane gałęzie. Wydawała się młodsza w lesie niż w pałacu Ailella i nie
potrzebowała laski do podpierania się. Wzbudziło to kolejne pytanie Kim, które tym
razem wypowiedziała.
- Czy odczuwasz suszę tak jak ja?
Na to Ysanne zatrzymała się i wbiła w Kim na chwilę oczy błyszczące w
pomarszczonej twarzy. Potem jednakże odwróciła się i kontynuowała marsz, badając
wzrokiem ziemię po obu stronach krętej dróżki. Kiedy padła jej odpowiedź, Kim nie
była przygotowana.
- Nie w taki sam sposób. Męczy mnie to i mam wrażenie przygnębienia. Nie
odczuwam jednak rzeczywistego bólu, jaki jest twoim udziałem. Mogę... tutaj! -
Skoczywszy szybko w bok, przyklękła na ziemi.
Czerwień pośrodku rzeczywiście przypominała krew na tle morskiej barwy
płatków bannionu.
- Wiedziałam, że znajdziemy go dzisiaj - powiedziała Ysanne, a jej głos nabrał
szorstkości. - Upłynęły lata, tak wiele, wiele lat. - Ostrożnie wykopała kwiatek i
wstała.
- Chodź, dziecko, zabierzemy go do domu. Postaram się powiedzieć ci to, co
musisz wiedzieć.
- Dlaczego powiedziałaś, że oczekiwałaś mnie?
Siedziały na krzesłach przy kominku we frontowej izbie chatki Ysanne. Późne
popołudnie. Przez okno Kim widziała postać służącego, Tyrtha, który naprawiał
ogrodzenie na tyłach domku. Kilka kur grzebało i dziobało na podwórku, a w rogu
stała koza przywiązana do palika. Pod ścianami pokoju stały półki, na których w
oznaczonych słojach znajdowała się zdumiewająca ilość roślin i ziół. Nie wszystkie
nazwy Kim rozpoznawała. Sprzętów było niedużo: dwa krzesła, duży stół i małe,
schludne łóżko w alkowie na tyłach izby.
Ysanne wypiła łyk swego napoju, nim odpowiedziała. Piły coś, co miało smak
rumianku. - Śniłam o tobie - zaczęła jasnowidząca. - Wiele razy. W taki właśnie
sposób widzę to, co widzę. Ostatnio wizje stały się rzadsze i bardziej zamglone.
Jednakże ty byłaś wyraźna, włosy i oczy. Zobaczyłam twoją twarz.
- Ale dlaczego? Kimże jestem, że miałabyś śnić o mnie?
- Znasz już odpowiedź. Dzięki przejściu. Dzięki cierpieniu ziemi, które jest
twoim cierpieniem, dziecko. Jesteś jasnowidzącą, jak ja nią jestem, a sądzę, że nawet
w większym stopniu niż ja kiedykolwiek byłam.
Niespodziewanie zdjęta chłodem mimo upalnego, suchego lata, Kim zadrżała.
- Ale - wyszeptała cichutko - ja niczego nie wiem.
- Dlatego też zamierzam nauczyć cię tego, co wiem sama. Dlatego jesteś tutaj.
W pokoju zaległa cisza. Dwie kobiety, jedna stara, druga młodsza niż
wskazywałyby na to jej lata, spojrzały na siebie identycznymi, szarymi oczyma spod
siwych i brązowych włosów. Powiew wiatru jak muśnięcie skrzydeł dmuchnął na nie
znad jeziora.
- Pani.
Głos zazgrzytał w ciszy. Kim odwróciła się i ujrzała w oknie Tyrtha. Gęste,
czarne włosy i broda otaczały oczy tak ciemne, że niemal czarne. Nie był dużym
mężczyzną, lecz jego ramiona na parapecie okiennym były pokryte węzłami
muskułów i opalone na ciemny brąz od pracy na słońcu.
Ysanne odwróciła się ku niemu, nie okazując zaskoczenia. - Tak, Tyrth,
zamierzałam wezwać cię. Czy mógłbyś zrobić dla mnie jeszcze jedno łóżko? Mamy
gościa na dzisiejszą noc. To jest Kimberly, która dokonała przejścia z Lorenem dwie
noce temu.
Tyrth spojrzał jej w oczy tylko przez krótką chwilę, a potem niezdarnym
gestem odgarnął gęste włosy spadające mu na czoło. - W takim razie zrobię
odpowiednie łóżko. A tymczasem, zobaczyłem coś, o czym powinnaś wiedzieć...
- Wilki? - spytała spokojnie Ysanne. Tyrth, po chwili rozbawienia, pokiwał
głową. - Zobaczyłam je którejś nocy - ciągnęła jasnowidząca. - Podczas snu. Niewiele
możemy zrobić. Zostawiłam wczoraj w pałacu wiadomość dla Lorena.
- Nie podoba mi się to - mruknął Tyrth. - W ciągu mego życia nie było wilków
tak daleko na południu. I to tak dużych. Nie powinny być takie duże. - Odwróciwszy
głowę, splunął w kurz podwórka, nim dotknął znów swego czoła i odszedł od okna.
Kiedy oddalał się, Kim dostrzegła, że kulał na lewą nogę.
Ysanne poszła za jej wzrokiem. - Złamana kość - powiedziała. - Źle złożona
przed laty. Będzie tak chodził przez całe życie. Jednak to szczęście, że go mam - nikt
inny nie chciałby służyć u czarownicy. - Uśmiechnęła się. - Sądzę, że twoje lekcje
zaczną się dzisiejszego wieczoru.
- W jaki sposób?
Ysanne wskazała głową na bannion spoczywający na blacie stołu. - Zacznie
się od kwiatu - rzekła. - Takie były moje początki, dawno temu.
Malejący księżyc wstał późno i było już dobrze po zmroku, kiedy dwie
kobiety w jego blasku dotarły na brzeg jeziora. Wietrzyk był delikatny i chłodny, a
woda omywała brzeg łagodnie niczym kochanka. Letnie gwiazdy były rozpięte nad
ich głowami jak filigranowy wzór.
Twarz Ysanne przybrała surowy wyraz. Spojrzawszy na nią, Kim poczuła
ostrzegawcze napięcie. Oś jej życia obracała się, a ona nie wiedziała, w jaki sposób,
ani gdzie, tylko to, że jakimś cudem celem jej życia było zjawić się na tym brzegu.
Ysanne wyprostowała swą niewielką postać i stanęła na płaskiej skale
sterczącej nad taflą jeziora. Gestem nieomal gwałtownym nakazała Kim usiąść obok
siebie na głazie. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszały, był szum wiatru w drzewach za
nimi i cichy plusk wody o kamienie. Potem Ysanne uniosła obie ręce pełnym mocy
gestem wezwania i przemówiła głosem, który zabrzmiał w nocy nad taflą jeziora jak
dzwon.
- Usłysz mnie, Eilathenie! - krzyknęła. - Usłysz i zjaw się na wezwanie,
bowiem jesteś mi potrzebny, a jest to ostatni i najważniejszy raz. Eilathen damae!
Sien rabanna, den viroth bannion damae! - Kiedy wypowiedziała te słowa, kwiat w jej
dłoni zajął się płomieniem, niebieskozielonym i czerwonym jak jego kolory, a wtedy
rzuciła go do jeziora, gdzie spadł spiralą.
Kim poczuła, że wiatr cichnie. Ysanne u jej boku wyglądała jak wykuta z
marmuru, tak była nieruchoma. Cała noc zdawała się skupiać w tej ciszy. Nic się nie
odzywało, nic nie poruszało, a Kim wyczuwała szalone łomotanie własnego serca.
Poniżej księżyca powierzchnia jeziora była szklisto nieruchoma, lecz nie był to
bezruch spokoju. Woda była groźna, nieprzyjazna. Kim czuła w pulsowaniu swej
krwi wibracje podobne do wydawanych przez kamerton nastrojony na dźwięki zbyt
wysokie dla ludzkiego ucha.
Wtedy coś eksplodowało pośrodku jeziora. Wirująca postać, obracająca się
zbyt szybko, by nadążyło za nią oko, wzniosła się nad taflę wody przed Ysanne i Kim
spostrzegła jej błękitnozielony poblask w świetle księżyca.
Z niedowierzaniem przyglądała się zbliżającej się do nich istocie, która teraz
obracała się coraz wolniej. Toteż gdy zatrzymała się wreszcie, unosząc się nad wodą
przed Ysanne, Kim zobaczyła, że miała kształt wysokiego mężczyzny.
Długie kędziory koloru morskiej zieleni wiły się wokół jego ramion, a jego
oczy były zimne i przejrzyste niczym odłamki zimowego lodu. Jego nagie ciało było
gibkie, szczupłe i połyskiwało, jakby pokryte było łuską, która migotała w miejscach,
gdzie padła na nie księżycowa poświata. A na jego dłoni płonął w mroku jak rana
pierścień czerwony niczym serce kwiatu, który go wezwał.
- Kto wywołuje mnie z głębin wbrew mej woli? - Głos był wrogi,
nieprzychylny jak woda w nocy wczesną wiosną, i kryła się w nim groźba.
- Eilathenie, to Marzycielka. Potrzebuję cię. Zapomnij o swym gniewie i
posłuchaj. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy staliśmy tu razem.
- Dużo dla ciebie, Ysanno. Zestarzałaś się. Wkrótce zabiorą się do ciebie
robaki. - W jego głosie pobrzmiewał ton zadowolenia. - Lecz ja nie starzeję się w
salach mego zielonego pałacu i czas dla mnie nie płynie, z wyjątkiem chwil, gdy
ogień bannionu zakłóca spokój głębiny. - I Eilathen wyciągnął rękę, na której płonął
czerwony pierścień.
- Nie posłałabym ognia w głębię bez potrzeby, a dzisiejsza noc przynosi ci
uwolnienie od twego powiernictwa. Uczyń dla mnie tę ostatnią rzecz, a będziesz
wolny od mych wezwań. - Lekki podmuch wiatru; drzewa znów wzdychały.
- Przysięgasz? - Eilathen podszedł nieco bliżej brzegu. Zdawało się, że urósł i
górował teraz nad jasnowidzącą. Woda falowała na jego ramionach i udach, a długie,
mokre włosy nie przysłaniały już twarzy.
- Przysięgam - odrzekła Ysanne. - Zaklęłam cię wbrew swej woli.
Przeznaczeniem dzikiej magii jest wolność. Tylko dlatego, iż moja potrzeba była
wielka, zostałeś oddany we władzę kwietnego ognia. Przysięgam, że dzisiejszej nocy
uwolnię cię.
- A zadanie? - głos Eilathena zabrzmiał jeszcze chłodniej, jeszcze bardziej
obco. Zamigotał przed nimi zieloną, mroczną mocą.
- To - rzekła Ysanne i wskazała na Kimberly.
Spojrzenie Eilathena było jak ukłucie lodu. Kim ujrzała, wyczuła, w jakiś
sposób poznała niezgłębione sale, z których wezwała go Ysanne - korytarze
ukształtowane z morskiego kamienia i splecionych wodorostów, doskonałą ciszę jego
domu w głębinie. Wytrzymywała jego spojrzenie najlepiej, jak potrafiła, aż to
Eilathen odwrócił wzrok.
- Teraz już wiem - powiedział do jasnowidzącej. - Teraz rozumiem. - W jego
głosie pojawił się cień czegoś, co mogło być szacunkiem.
- Ale ona nie - rzekła Ysanne. - Więc przędz dla niej, Eilathenie. Uprządź
Gobelin, aby mogła dowiedzieć się, kim jest i co się wydarzyło, i uwolnić cię od
brzemienia, które dźwigasz.
Eilathen połyskiwał wysoko ponad nimi obiema. Jego głos brzmiał jak trzask
lodu. - I będzie to ostatnie zadanie?
- Ostatnie - odparła Ysanne.
Nie posłyszał nuty żalu w jej głosie. Smutek był dla niego czymś nie znanym,
obcym jego światu i jego istocie. Uśmiechnął się na jej słowa i odrzucił do tyłu
włosy, czując już przenikającą jego ciało radość długiego, zielonego zanurzenia
wolności.
- Patrzcie więc! - wykrzyknął. - Patrzcie, by poznać - i ostatni raz ujrzeć
Eilathena! - I założywszy ręce na piersi tak, by pierścień na jego palcu płonął niczym
serce stojące w ogniu, znów zaczął wirować. Jednakże jakimś cudem cały czas, gdy
Kim mu się przyglądała, nie spuszczał z niej oczu, nawet wtedy, gdy obracał się tak
szybko, że toń jeziora zaczęła się pod nim pokrywać pianą, a jego zimne oczy i
jaskrawy ból czerwonego pierścienia, który nosił, były wszystkim, co docierało do
niej ze świata.
A potem połączył się z nią, głębiej i kompletniej niż wniknął jakikolwiek
kochanek i Kimberly otrzymała Gobelin.
Ujrzała kształtowanie światów, najpierw Fionavaru, potem wszystkich
pozostałych - także jej własnego - i poszła jego śladem w głąb czasu. Ujrzała bogów i
poznała ich imiona i dotknęła Gobelinu, choć nie mogła zrozumieć celu i wzoru
Tkacza przy Krośnie, bowiem żaden śmiertelnik tego nie potrafi.
Oderwana od tej pełnej jasności wizji, znalazła się raptownie twarzą w twarz z
najstarszym Mrokiem w jego twierdzy Starkadh. Poczuła, że usycha w jego oczach, a
nić na Krośnie strzępi się; poznała zło w czystej postaci. Rozżarzone węgle jego oczu
paliły ją, a szpony jego dłoni zdawały się rozrywać jej ciało. W swym sercu
zmuszona była zgłębić niezmierzone pokłady jego nienawiści i poznała w nim
Rakotha Spruwacza, Rakotha Maugrima, którego obawiali się sami bogowie, tego,
który pragnąłby rozedrzeć Gobelin i rzucić swój złowieszczy cień na wszystek czas,
jaki nadejdzie. Odsunąwszy się bojaźliwie od ogromu jego potęgi, doświadczyła nie
kończącej się rozpaczy.
Ysanne, blada jak ściana i bezradna, usłyszała wtedy jej krzyk, krzyk
utraconej niewinności, i zapłakała nad brzegiem jeziora. Mimo to przez cały ten czas
Eilathen wirował, szybszy niż nadzieja, czy rozpacz, i zimniejszy od nocy, a kamień
na jego sercu jarzył się, gdy mknął jak wicher ku wolności, którą niegdyś utracił.
Kimberly jednakże była nieświadoma czasu i miejsca, istnienia jeziora, skały,
jasnowidzącej, ducha i kamienia, zamknięta jak zaczarowana pośród obrazów
narzuconych przez oczy Eilathena. Widziała, jak Iorweth Założyciel przybywa zza
morza, zobaczyła, jak wita lios alfar na plaży Sennet i serce jej zadrżało na widok
piękna lios w tej wizji, a także wysokich ludzi, których Bóg zawezwał, by założyli
Najwyższe Królestwo. I wtedy dowiedziała się, dlaczego królowie Brenninu, wszyscy
królowie od Iorwetha do Ailella, byli nazywani Dziećmi Mörnira, bowiem Eilathen
pokazał jej Letnie Drzewo w Bożym Lesie pod gwiazdami.
Następnie ujrzała Dalrei pędzących na północ i zachód; przyglądała im się, jak
ze związanymi z tyłu długimi włosami ścigają na równinie wspaniałe eltory.
Zobaczyła krasnoludów kopiących pod Banir Lök i Banir Tal i odległy lud dzikiego
Eridu za górami.
Oczy Eilathena zaniosły ją potem na południe za Saeren i ujrzała ogrody
Cathalu oraz nie mający sobie równych przepych władców zza rzeki. Dotknęła serca
Pendaranu i w pełnej światła, gorzko-słodkiej wizji, ujrzała, jak Lisen z Puszczy
spotyka Amairgena Białą Gałąź w zagajniku i wiąże się z nim jako pierwsze źródło z
pierwszym magiem; i zobaczyła jej śmierć przy nadmorskiej wieży, śmierć
najpiękniejszego dziecięcia wszystkich obracających się światów.
Wciąż opłakiwała tę stratę, gdy została zabrana przez Eilathena, by zobaczyć
wojnę - wielką wojnę z Rakothem. Ujrzała i poznała Conary’ego i jego syna, Colana
Najukochańszego. Dostrzegła jaśniejące, waleczne zastępy lios i lśniącą postać Ra-
Termaine’a, największego z władców lios alfar - i widziała, jak te błyszczące pułki
rozszarpały wilki i svart alfarowie, a co najstraszniejsze, nasłane przez Maugrima
latające stwory, starsze od koszmarów. Potem przyglądała się, jak przybyli za późno
Conary i Colan zostali odcięci i następnie wpadli w potrzask nad Sennett, a gdy
czerwone słońce zaszło na krawędzi nocy, zobaczyła, że Conary ginie. Serce jej w
piersi wybuchło na widok zakrzywionych szeregów Dalrei, którzy ze śpiewem na
ustach nadjechali z Daniloth, z mgły za plecami Revora prosto w zachodzące słońce.
W przeciwieństwie do Ysanne nie wiedziała, że płacze, gdy Jeźdźcy i wojownicy
Brenninu i Cathalu, straszni w swej furii i żalu, gnali armie Ciemności znów na
północ i wschód, przez Andarien do Starkadh, gdzie przyłączył się do nich Lew Eridu
i gdzie krew oraz dym przerzedziły się wreszcie, by ukazać pokonanego Rakotha,
klęczącego na znak poddania.
Potem zobaczyła spętanie i znów rozpoznała w Górze więzienie, jakim się
stała, i przyglądała się, jak Ginserat wykonywał kamienie. Wtedy obrazy zaczęły
przelatywać szybciej, a w oczach Ysanne szybkość obrotów Eilathena była niczym
wir mocy, aż uświadomiła sobie, że go traci. Czuła smak radości jego wyzwolenia
pośród swego dotkliwego bólu straty.
Kręcił się coraz szybciej i szybciej nad wodą bielejącą pod jego stopami, a
jasnowidząca przyglądała się, jak ta obok niej, która nie była już dziewczyną,
dowiedziała się, co znaczy ziszczać marzenia. Być tą, która śni sen.
I nadszedł czas, gdy Eilathen zwolnił tempo i zatrzymał się.
Kimberly leżała bezwładnie na skale, pobladła i nieprzytomna. Wodny duch i
jasnowidząca spoglądali na siebie przez długą chwilę w milczeniu.
Wreszcie rozległ się głos Eilathena, wysoki i zimny w blasku księżyca. -
Skończyłem. Ona wie, co jest w stanie wiedzieć. Wielka jest w niej moc, lecz nie
wiem, czy zdoła unieść ciężar. Jest młoda.
- Już nie - wyszeptała Ysanne. Trudno jej było mówić.
- Być może nie. Jednakże to nie moje zmartwienie. Zawirowałem dla ciebie,
Marzycielko. Uwolnij mnie od ognia. - Był bardzo blisko, a oczy jak kryształy lodu
błyszczały nieludzkim blaskiem.
Jasnowidząca skinęła głową. - Rzeczywiście, obiecałam. Dawno już trzeba
było to uczynić. Czy wiesz, dlaczego byłeś mi potrzebny? - W jej głosie brzmiała
prośba.
- Ja nie wybaczam.
- Ale czy wiesz dlaczego?
Kolejna długa cisza. A potem - Tak - rzekł Eilathen, a gdyby ktoś szukał w
jego tonie łagodności, mógłby sobie wyobrazić, że ją tam usłyszał. - Wiem, dlaczego
mnie spętałaś.
Ysanne znów płakała i łzy lśniły na jej pomarszczonej twarzy. Mimo to, była
wyprostowana i trzymała głowę wysoko, a gdy padł rozkaz, zadźwięczał wyraźnie. -
Więc bądź wolny ode mnie, wolny od powiernictwa. Bądź wolny od kwietnego ognia,
teraz i na zawsze. Laith derendel, sed bannion. Echorth!
Przy ostatnim słowie z ust Eilathena wydarł się dźwięk, wysoki, jękliwy
dźwięk poza granicami radości czy uwolnienia, niemal poza granicami słyszalności.
Pierścień z czerwonym kamieniem zsunął się z jego palca i spadł na skałę u stóp
jasnowidzącej.
Uklękła, by go podnieść, a gdy wstała, przez wciąż płynące łzy spostrzegła, że
wirujący duch już oddalał się po tafli jeziora.
- Eilathenie! - zawołała. - Przebacz mi, jeśli możesz. Żegnaj!
W odpowiedzi jego ruch stał się jeszcze szybszy, dzikszy niż poprzednio,
nieokiełznany i chaotyczny, a potem Eilathen dotarł na środek jeziora i zanurzył się w
wodzie.
Lecz gdyby ktoś nasłuchiwał - pragnąc, modląc się nawet, by to pochwycić
słuchem - mógłby usłyszeć, lub wyobrazić sobie, że słyszy tuż przed jego
zniknięciem dźwięk jej imienia wykrzykniętego na pożegnanie głosem beznamiętnym
i na zawsze swobodnym.
Wróżka osunęła się na kolana, tuląc do piersi Kim i kołysała ją na swym łonie
tak, jak kołysze się dziecko.
Obejmując dziewczynę i spoglądając niemal oślepionymi oczyma na puste
jezioro, nie dostrzegła ciemnowłosej i ciemnobrodej postaci, która wychynęła zza
zasłony głazu za nimi. Postać patrzyła wystarczająco długo, by zobaczyć, jak kobieta
bierze pierścień, którego strzegł Eilathen i ostrożnie wsuwa go na prawą dłoń
Kimberly, gdzie pasował na jej serdeczny palec tak idealnie, jak wyśniła to
jasnowidząca.
Zobaczywszy to, obserwująca postać odwróciła się, wciąż nie dostrzeżona, i
oddaliła się od nich, a w jej chodzie nie było śladu utykania.
Tej wiosny skończyła siedemnaście lat i nie była jeszcze przyzwyczajona do
tego, by mężczyźni nazywali ją piękną. Była ładnym dzieckiem, lecz wiek
młodzieńczy uczynił z niej dziewczynę o kończynach długich niczym u źrebięcia,
skłonną do rozbijania kolan i siniaczenia się podczas brutalnych zabaw w ogrodach w
Larai Rigal - zajęć uważanych za wyjątkowo niestosowne dla księżniczki. Tym
bardziej kiedy Marlen zginął na polowaniu i została następczynią Tronu z Kości
Słoniowej w czasie ceremonii, z której niewiele pamiętała, tak była oszołomiona jej
szybkością i śmiercią swego brata. Kolano bolało ją od upadku poprzedniego dnia, a
twarz ojca przeraziła ją. Później nie było już upadków, bowiem skończyły się zabawy
w ogrodach i nad jeziorem letniego pałacu. Nauczyła się naśladować zwyczaje
dekadenckiego dworu i po jakimś czasie traktować nie bez łaskawości zalotników,
którzy zaczęli licznie przybywać. Ciemna Róża z Cathalu wyrosła rzeczywiście na
piękność, a na imię jej było Sharra, córka Shalhassana.
Wciąż była dumna, jak wszyscy jej krwi, i obdarzona silnym charakterem, co
było cechą rzadką w rozwiązłym Cathalu, choć nie zaskakującą u córki swego ojca.
Płonął w niej również tajny ogień buntu przeciwko wymogom pozycji i rytuału, które
krępowały ją dniem i nocą.
Ten płomień palił się nawet teraz, w ukochanym Larai Rigal, gdzie otaczały ją
zapachy calathu i mirry, elphinelu i olchy, przywołując wspomnienia. Wspomnienia,
które budziły w niej ostrzejszą tęsknotę niż którykolwiek z mężczyzn, który prosząc o
jej rękę, klękał przed tronem jej ojca z rytualnym zdaniem na ustach: „Słońce wstaje
w oczach twej córki”. Księżniczka była młoda i dumna.
I z tych to właśnie przyczyn, być może z ostatniej bardziej niż którejkolwiek
innej, gdy w jej pokoju zaczęły się pojawiać listy - w jaki sposób, nie miała pojęcia -
zatrzymała ten sekret tylko dla siebie. W głębokiej tajemnicy również przechowywała
podejrzenia co do tego, kto jest ich nadawcą, płonącym po nocach w ogrodzie niczym
liena.
Mówiły one o namiętności i nazwały ją piękną słowami przepełnionymi
ogniem bardziej od wszystkich innych, jakie słyszała. Tęsknota kryła się w wersach,
które jej śpiewały i obudziły w jej sercu jej własne tęsknoty, bowiem była więźniem
miejsca, którego władczynią pewnego dnia się stanie. Najczęściej tęskniła za prostotą
poranków, które przeminęły, zostawiając po sobie obcość, lecz czasami, gdy była
sama w nocy, za innymi rzeczami. Albowiem w miarę upływu czasu listy nabrały
śmiałości, a opisy pożądania stały się obietnicami tego, co uczynić mogą dłonie i
wargi.
Mimo to wciąż były nie podpisane. Pięknie ułożone, elegancko
wykaligrafowane, świadczyły o szlacheckim pochodzeniu nadawcy, lecz na ich końcu
nigdy nie było imienia... dopóki nie przybył ostatni, gdy wiosna rozsypała calathy i
anemony po całym Larai Rigal. Imię, jakie przeczytała, wreszcie nadało kształt i
pewność temu, czego od dawna się domyślała i przechowywała w sercu jako
talizman. Wiem coś, o czym wy nie wiecie, tak brzmiał refren, który niósł ją lekko
przez poranki w komnacie audiencyjnej, a potem ściśle obserwowane przez eskortę
popołudniowe spacery z tym czy innym zalotnikiem po krętych ścieżkach i
łukowatych mostkach ogrodów. Dopiero w nocy, gdy wreszcie odprawiła swe damy
po wyszczotkowaniu i rozpuszczeniu czarnych włosów, mogła wyjmować ze
schowka ostatni list i czytać go kolejny raz przy świetle świecy:
Najjaśniejsza,
Zbyt długo. Nawet gwiazdy teraz mi mówią o tobie, a nocny wietrzyk zna twe
imię. Muszę przybyć. Śmierć jest ciemnością, którą niepilno mi znaleźć, lecz jeśli
muszą zbliżyć się do jej królestwa, by dotknąć kwiatu twego ciała, niech tak będzie.
Obiecaj tylko, że gdyby żołnierze Cathalu zakończyli me życie, twoje dłonie zamkną
mi oczy i być może - wiem, że proszę o zbyt wiele - twoje wargi dotkną mych zimnych
ust na pożegnanie.
Przy północnym murze Larai Rigal rośnie drzewo lyren. Dziesięć nocy po
pełni księżyca powinno być jeszcze dość światła, byśmy się odnaleźli.
Będę tam. Me życie jest w twoich rękach.
Diarmuid dan Ailell.
Było bardzo późno. Wcześniej tego wieczoru padał deszcz, uwalniając woń
elphinelu rosnącego pod jej oknem, lecz teraz chmury odpłynęły i malejący księżyc
zaglądał do jej pokoju. Jego światło łagodnie dotykało jej twarzy i połyskiwało w
ciężkiej masie jej włosów.
Było to pełne dziewięć nocy temu.
Co oznaczało, że w jakiś sposób przebył Saeren i ukrywał się gdzieś w mroku,
a jutro...
Sharra, córka Shalhassana, odetchnęła głęboko w łożu, w którym spoczywała
samotnie i odłożyła list do schowka. Tego wieczoru nie śniła o dzieciństwie ani
dziecinnych zabawach, gdy wreszcie nawiedził ją sen, przewracającą się z boku na
bok całą noc z włosami rozrzuconymi luźno po poduszkach.
Venassar z Gath był tak młody i nieśmiały, że wzbudzał w niej uczucia
opiekuńcze. Podczas spaceru po okrężnej ścieżce następnego poranka głównie ona
mówiła. Odziany w żółty wams i rajtuzy, markotny i wyraźnie zaniepokojony,
przysłuchiwał się z rozpaczliwą uwagą, niezręcznie nachylony ku niej, gdy
wymieniała nazwy kwiatów i drzew, jakie mijali i opowiadała historię o T’Varenie i
założeniu Larai Rigal. Jej głos, przyciszony tak, by nie słyszała ich świta idąca
staranne dziesięć kroków za i przed nimi, nie zdradzał, ile niezliczonych razy robiła
to już przedtem.
Minęli powoli cedr, z którego spadła tego dnia, gdy umarł jej brat, na dzień
przed tym, gdy uczyniono ją następczynią tronu. A potem, kiedy łukowato wygiętą
dróżką przeszli po siódmym moście obok jednego z wodospadów, ujrzała olbrzymi
lyren przy północnym murze.
Venassar z Gath, wysoki, niezgrabny i skonfundowany, uciekł się wtedy do
serii kaszlnięć, parsknięć oraz komentarzy w skazanym na niepowodzenie wysiłku
ożywienia martwej konwersacji. Księżniczka u jego boku zapadła w milczenie tak
głębokie, iż jej uroda zdawała się zwijać w sobie niczym kwiat, wciąż olśniewający,
lecz zamknięty dla niego. Ojciec, pomyślał rozpaczliwie, obedrze go ze skóry.
Litując się wreszcie nad nim, Sharra położyła ostrożnie dłoń na jego ramieniu,
gdy przeszli dziewiąty most, zamykając okrąg i powoli zbliżyli się do pawilonu, w
którym wypoczywał Shalhassan otoczony wonną wspaniałością swego dworu. Ten
gest wprawił Venassara w stan odrętwienia, pomimo drapieżnego spojrzenia, jakim
obdarzył go ojciec, Bragon, który siedział obok Shalhassana pod falującymi
wachlarzami służby.
Sharra zadrżała, gdy Bragon zatrzymał na niej wzrok na dłużej i uśmiechnął
się szerzej pod ciemnym wąsem. Nie był to uśmiech potencjalnego teścia. Jej spowite
w jedwab sukni ciało odruchowo drgnęło na widok głodu w jego oczach.
Jej ojciec nie uśmiechał się. Nigdy tego nie czynił.
Oddała mu pokłon i przesunęła się w cień, gdzie przyniesiono jej szklanicę
dobrze schłodzonego m’rae i talerzyk lodów o różnych smakach. Kiedy Bragon
żegnał się, dopilnowała, by dostrzegł oziębłość w jej oczach, a potem uśmiechnęła się
do Venassara, wyciągając dłoń, którą nieomal zapomniał przyłożyć do swego czoła.
Niech ojciec wie, pomyślała, bez możliwości pomyłki, dlaczego nie wrócą już do
Larai Rigal. Jej złość była niemal widoczna.
Tak naprawdę, pomyślała gorzko Sharra, jednocześnie uśmiechając się,
pragnę znów wspiąć się na cedr powyżej gałęzi, która wtedy złamała się pode mną i
dotarłszy na sam szczyt, zmienić się w sokoła, który mógłby zupełnie sam latać nad
blaskiem jeziora i chwałą ogrodów.
- Bydlę, a jego syn to głupi niedorostek - rzekł Shalhassan, nachylając się ku
niej, by mogli usłyszeć ich tylko niewolnicy, którzy nie mieli znaczenia.
- Wszyscy tacy są - powiedziała jego córka - są jednym lub drugim.
Chudnący księżyc wstał późno. Ze swego okna widziała, jak wznosi się znad
wschodniej odnogi jeziora. Wciąż jednak nie opuszczała swej komnaty. Nie wypada
przybyć o czasie; ten mężczyzna musi się nauczyć, że księżniczka Cathalu nie śpieszy
się na schadzkę jak jakaś służka z Rhoden czy innego północnego kraju.
Mimo to puls pod delikatną skórą jej nadgarstka bił o wiele za szybko. Me
życie jest w twych rękach, jak napisał. To prawda. Mogła kazać zadusić go garotą za
taką bezczelność. Mogło to nawet wywołać wojnę.
Co, jak powiedziała sobie, byłoby nieodpowiedzialne. Córka Shalhassana
powita tego mężczyznę z uprzejmością winną jego randze i dyskrecją, jakiej
wymagała od niej jego namiętność. Przybył z daleka, pokonując wielkie
niebezpieczeństwo, by zobaczyć się z nią. Otrzyma łaskawe słowa, które zaniesie na
północ z ogrodów Cathalu. Lecz nic więcej. Za taką zarozumiałość płaci się i tego
nauczy się Diarmuid z Brenninu. Pomyślała, że będzie dobrze, jeśli powie jej, w jaki
sposób przebył Saeren. Była to rzecz niemałej wagi dla kraju, którym przyjdzie jej
kiedyś władać.
Jej oddech zdawał być opanowany, przyspieszony puls uspokoił się. Obraz
samotnego sokoła w jej myślach znikł jak zwiany mknącym w dół podmuchem
wiatru. To następczyni tronu Cathalu, świetnie nauczona obowiązkowości i
powinności zeszła bez trudu po gałęziach drzewa pod oknem swego balkonu,
uważając przy tym na spódnicę.
Lienae świeciły, lecąc w mroku. Wokół niej splatały się głębokie,
niepokojące, nocne zapachy kwiatów. Szła w świetle gwiazd i sierpowatym blasku
księżyca, pewna drogi, bowiem otoczone murami ogrody, mimo swej rozległości,
były jej najstarszym domem i znała tu każdą ścieżkę. Taki nocny spacer należał
jednakże do przyjemności, które minęły i srogo by ją upomniano, gdyby ją wykryto.
A jej służbę wychłostano by.
Nieważne. Nikt jej nie odkryje. Straż pałacowa obchodziła z latarniami
zewnętrzną część murów. Ogrody były innym światem. Tam, gdzie ona szła,
jedynego blasku dostarczała poświata księżyca i gwiazd i latające, nieuchwytne
lienae. Słyszała ciche granie owadów i plusk kształtowanych wodospadów. W
liściach szumiał wiatr, a gdzieś w tym ogrodzie znajdował się teraz mężczyzna, który
napisał do niej, co mogą uczynić dłonie i wargi.
Zwolniła nieco kroku na myśl o tym i przeszła przez czwarty most, Ravelle,
słysząc delikatny szmer oswojonej wody na barwionych kamieniach. Zdała sobie
sprawę, że nikt nie wie, gdzie ona jest. A ona, poza nie budzącą ufności pogłoską, nie
wiedziała niczego o mężczyźnie, który czekał w mroku.
Jednakże w jej sercu nie brak było odwagi, choć mogło być ono nieroztropne i
niemądre. Sharra, odziana w lazur i złoto, z pojedynczym wisiorem spoczywającym
między jej piersiami, przeszła przez most, minęła zakręt dróżki i ujrzała drzewo lyren.
Nikogo tam nie było.
Nigdy nie wątpiła, że będzie czekał - co, biorąc pod uwagę przeszkody, jakie
stały mu na drodze, było absurdem. Zakochany nieprzytomnie romantyk mógł w jakiś
sposób przekupić kogoś z jej służby, aby podkładał listy, mógł obiecywać niemożliwą
schadzkę, lecz książę Brenninu, a tym bardziej następca tronu, nie ryzykowałby
swego życia na tak nierozważnej wyprawie dla kobiety, której nigdy nie widział.
Zasmucona i zła na siebie za to, że tak się czuje, przebyła ostatnie kilka
kroków i stanęła pod złotymi gałęziami lyren. Jej długie palce, wreszcie gładkie po
latach zaniedbania, pogładziły korę na pniu drzewa.
- Gdybyś nie była w spódnicy, mogłabyś dotrzymać mi towarzystwa, lecz i tak
nie spodziewam się, aby księżniczka umiała wspinać się na drzewa. Czy mam zejść? -
Głos dobiegał bezpośrednio znad jej głowy. Powstrzymała się od gwałtownej reakcji i
nie spojrzała w górę.
- Wspięłam się na każde nadające się do wspinaczki drzewo w tych ogrodach -
rzekła spokojnie pomimo przyspieszonego bicia serca - łącznie z tym. I często w
spódnicach. Nie mam jednak teraz na to ochoty. Jeśli jesteś Diarmuidem z Brenninu,
zejdź.
- A jeśli nie jestem? - Ton, jak na ponoć zauroczonego kochanka, jest zbyt
drwiący, pomyślała i nie udzieliła odpowiedzi. On nie czekał. Rozległ się szelest liści
nad jej głową, a potem głuche uderzenie obok niej na ziemi.
A potem dwie dłonie wzięły jej dłoń raczej śmiało i nie przyłożyły jej do
czoła, lecz do warg. Co było właściwym zachowaniem, choć powinien był przy tym
przyklęknąć. Właściwe nie było natomiast to, iż odwrócił jej dłoń i ucałował jej
wnętrze i nadgarstek.
Wyrwała ją boleśnie świadoma łomotania swego serca. Wciąż jeszcze nie
widziała go wyraźnie.
Jakby czytając w jej myślach, wysunął się z cienia i przeszedł w miejsce,
gdzie blask księżyca mógł znaleźć jego jasne, potargane włosy. Przyklęknął wtedy na
jedno kolano - pozwalając, by światło padło na jego twarz niczym błogosławieństwo.
I wtedy wreszcie rzeczywiście zobaczyła go. Oczy, szeroko rozstawione i
głębokie, były bardzo niebieskie i ocienione długimi, niemal kobiecymi rzęsami. Usta
były również szerokie, trochę nawet za bardzo, i nie było śladu łagodności ani w nich,
ani też w zarysie podbródka bez zarostu.
Jednakże uśmiechał się i to nie szyderczo. Uświadomiła sobie wtedy, że z
miejsca, gdzie klęczał, ona również była widoczna w świetle.
- Cóż... - zaczęła.
- Głupcy - rzekł Diarmuid dan Ailell. - Wszyscy mówili mi, że jesteś piękna.
Powiedzieli to na szesnaście różnych sposobów.
- I? - Zesztywniała, przygotowana do uderzenia złością jak batem.
- I, na oczy Lisen, jesteś piękna. Lecz nikt nie powiedział mi, że jest w tobie
spryt. Powinienem był wiedzieć. Dziedziczka Shalhassana musi przecież posiadać
subtelność umysłu.
Była kompletnie nie przygotowana. Nikt jej tego nie mówił. Kiedy tak stała,
wytrącona z równowagi, przez myśl jej przebiegli wszyscy jej Venassarowie, z
którymi radziła sobie bez żadnego wysiłku.
- Wybacz mi - rzekł ów mężczyzna, podnosząc się, by stanąć obok niej,
bardzo blisko. - Nie wiedziałem. Spodziewałem się, że będę miał do czynienia z
bardzo młodą kobietą - którą nie jesteś, nie w sprawach mających znaczenie. Może
pójdziemy na spacer? Pokażesz mi swoje ogrody?
I tak oto stwierdziła, że spaceruje z nim po północnym obwodzie okrężnej
ścieżki. Wydawało jej się, że głupio i niedorośle będzie zaprotestować, kiedy wziął ją
pod rękę. Pewne pytanie jednakże samo się nasunęło, gdy wędrowali w wonnej
ciemności, otoczeni aureolami latających wokół nich lienae.
- Jeśli uważałeś mnie za tak niemądrą, jak mogłeś pisać do mnie to, co
napisałeś? - spytała i poczuła, że bicie jej serca znów się uspokoiło, gdy w chwili jego
milczenia odzyskała nieco panowania nad sobą. Nie tak łatwo, mój przyjacielu,
pomyślała.
- Jestem - rzekł Diarmuid całkiem spokojnie - nieco bezradny w obliczu
piękności. Wieść o twojej urodzie dotarła do mnie jakiś czas temu. Jesteś czymś
więcej niż mi powiedziano.
Całkiem zgrabna odpowiedź jak na mieszkańca północy. Nawet miodousty
Galienth pochwaliłby ją. Mimo to w najmniejszym stopniu nie wykraczała poza jej
zdolności pojmowania. Więc, choć był przystojny i niepokojący w mroku przy niej, a
jego palce na jej ramieniu stale się przesuwały pomalutku i raz musnęły krawędź jej
piersi, Sharra poczuła się teraz bezpieczna. Jeśli wiązało się to z odrobiną żalu i
kolejnym obniżeniem łuku lotu sokoła, nie zważała na to.
- T’Varen założył Larai Rigal w czasach mego prapradziadka Thallasona,
którego macie powody pamiętać na północy. Ogrody ciągną się kilometrami i są w
całości otoczone murem, łącznie z jeziorem, które... - I tak opowiadała dalej, jak
czyniła to dla wszystkich Venassarów, i choć była teraz noc, a mężczyzna u jej boku
trzymał dłoń na jej ramieniu, nie było w rzeczywistości dużej różnicy. Mogłabym go
pocałować, pomyślała. W policzek, na pożegnanie.
Skręcili w poprzeczną ścieżkę przy moście Faille i zaczęli zawracać ku
północy. Księżyc już wzniósł się dobrze ponad drzewa i wisiał wysoko na niebie
usianym chmurami, które pędził wiatr. Podmuch wiatru od jeziora był miły i niezbyt
chłodny. Dziewczyna nadal mówiła, wciąż płynnie, lecz coraz bardziej świadoma
jego milczenia. Zdawała też sobie sprawę z tego, że zacisnął dłoń na jej ramieniu i
znów musnął jej pierś, gdy minęli jeden z wodospadów.
- Jest po jednym moście na każdą z dziewięciu prowincji - powiedziała - a
kwiaty w każdej części...
- Dość! - rzucił szorstko Diarmuid. Zamarła w pół zdania. Zatrzymał się i
odwrócił się twarzą do niej. Za nią rósł krzew calathu. Kiedy była dzieckiem,
ukrywała się w nim podczas zabawy.
Odezwawszy się, wypuścił jej ramię. Teraz, po długim, chłodnym spojrzeniu,
jakim ją zmierzył, odwrócił się i znów zaczął iść. Ruszyła szybko, by dotrzymać mu
kroku.
Kiedy odezwał się do niej, uczynił to, patrząc wprost przed siebie i mówiąc
głosem ściszonym i zawziętym. - Mówisz, jakbyś niemal nie była osobą. Jeśli chcesz
się bawić w łaskawą księżniczkę z nic niewartymi szlachetkami, którzy przebierają
nogami, ubiegając się o twe wdzięki, to nie moja sprawa, ale...
- Panowie Cathalu nie są nic niewarci, mój panie! Oni...
- Nie obrażaj, proszę, nas obojga! Ten zniewieściały chłopiec do bicia
dzisiejszego popołudnia? Jego ojciec? Zabicie Bragona sprawiłoby mi wielką
przyjemność. Oni wszyscy są mniej niż nic niewarci. A jeśli zwracasz się do mnie tak
jak do nich, oboje nas nieznośnie pospolitujesz.
Ponownie doszli do lyren. Gdzieś w jej wnętrzu poruszył się ptak. Bezlitośnie
zabrała się do poskromienia go, tak jak musiała.
- Mości książę, muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Nie możesz przecież
spodziewać się mniej oficjalnej konwersacji podczas naszego pierwszego...
- Ale spodziewam się jej! Spodziewam się, że zobaczę i usłyszę kobietę. Tę,
która była dziewczynką wspinającą się na wszystkie drzewa w tym ogrodzie.
Księżniczka odgrywająca swą rolę nudzi mnie, rani mnie. Spłyca dzisiejszą noc.
- A czym jest dzisiejsza noc? - spytała i kiedy tylko to wypowiedziała, ugryzła
się w wargę.
- Jest nasza - rzekł.
I jego ramiona oplotły jej talię w cieniu lyren, a jego nachylające się usta
dotknęły jej ust. Jego głowa przesłoniła księżyc, lecz ona i tak już wtedy zamknęła
oczy. A potem jego szerokie usta dotykające jej ust poruszyły się, a jego język...
- Nie! - Oderwała się gwałtownie i omal nie upadła. Stanęli naprzeciw siebie
w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Jej serce było oszalałym ptakiem, nad
którym musiała zapanować. Musiała. Jest Sharrą, córką...
- Ciemna Różo - powiedział niepewnym głosem.
Uczynił krok w jej stronę.
- Nie! - Podniosła ręce, by go powstrzymać.
Diarmuid zatrzymał się. Spojrzał na jej drżącą postać.
- Czego się we mnie boisz? - spytał.
Trudno jej było oddychać. Świadoma była swych piersi, wiatru wokół niej,
jego bliskości i mrocznego ciepła w swym wnętrzu, gdzie...
- Jak przebyłeś rzekę? - wypaliła.
Znów się spodziewała drwiny. To by jej pomogło. Jednakże on nie odrywał od
niej oczu i stał pogrążony w całkowitym bezruchu.
- Użyłem strzały maga i liny - powiedział. - Przeszedłem na rękach po linie
nad wodą i wspiąłem się po drabinie, którą wykuto w skalnej ścianie setki lat temu.
Mówię ci o tym w tajemnicy. Nie powiesz nikomu?
Ona była księżniczką Cathalu. - Nie składam takiej obietnicy, bowiem nie
mogę. Nie zdradzę cię teraz w żaden sposób, lecz sekrety zagrażające memu
narodowi...
- A jak myślisz, co ja uczyniłem, mówiąc ci o tym? Czyż nie jestem następcą
tronu, tak samo jak ty?
Potrząsnęła głową. Jakiś wewnętrzny głos rozpaczliwie nakazywał jej uciekać,
lecz zamiast tego powiedziała najostrożniej, jak potrafiła. - Nie wolno ci sobie
wyobrażać, mości książę, że do zdobycia córki Shalhassana wystarczy ci tylko
przybyć tu i...
- Sharro! - zawołał, wymawiając jej imię po raz pierwszy tak, iż zabrzmiało w
nocnych przestworzach niczym dzwon biciem rozgłaszający cierpienie. - Posłuchaj
samej siebie! To nie tylko...
I wtedy oboje to usłyszeli.
Brzęczące podzwanianie zbroi pałacowego strażnika, który poruszył się po
drugiej stronie muru.
- Co to było? - zawołał zgrzytliwy głos i rozpoznała po nim Devorsha,
kapitana straży. Padła wyszeptana odpowiedź. Potem: - Nie, słyszałem głosy. Wy
dwaj idźcie zajrzeć do środka. Weźcie psy!
Odgłos oddalających się mężczyzn w zbrojach zazgrzytał niemile w nocy.
Jakimś sposobem znaleźli się razem pod drzewem. Położyła rękę na jego
ramieniu.
- Jeśli cię znajdą, zabiją cię, więc lepiej już idź.
To było niewiarygodne, lecz jego spojrzenie, padające na nią z bliska i z góry,
pozostało niewzruszone. - Jeśli mnie znajdą, zabiją mnie - rzekł Diarmuid. - Jeśli
zdołają. Być może zamkniesz mi oczy, jak kiedyś prosiłem. - Wyraz jego twarzy
zmienił się wtedy, a głos nabrał powagi. - Lecz nie opuszczę cię teraz z własnej woli,
choćby cały Cathal pałał żądzą mej krwi.
I bogowie, bogowie, wszyscy bogowie, jego usta na jej ustach były tak
słodkie, a dotyk jego dłoni obezwładniająco nieomylny. Jego palce zajęte były
rozpinaniem jej stanika i, dobra Bogini, jej własne dłonie splotły się na jego karku,
przyciągając go ku niej, a język szukał jego języka w pragnieniu od tak dawna nie
zaspokajanym. Jej piersi, niespodziewanie uwolnione, podsuwały się ku jego
dotykowi, a w głębi czuła jakiś tępy ból, ogień, uwalnianie czegoś dzikiego, gdy
położył ją w głębokiej trawie i jego palce dotknęły jej ponownie, a ubranie znikło z
niej, i jego szaty również. A potem jego ciało spoczywające obok niej było całą nocą i
ogrodem, i wszystkimi światami, a w myślach dostrzegła, jak cień sokoła
łopoczącego skrzydłami przelatuje przez oblicze wysokiego księżyca.
- Sharro!
Z miejsca, gdzie się znajdowali po drugiej stronie murów, usłyszeli, jak ktoś
wykrzykuje to imię wewnątrz ogrodów. - Co to było? - zawołał jeden z nich. -
Słyszałem głosy. Wy dwaj idźcie zajrzeć do środka. Weźcie psy!
Dwóch mężczyzn pośpiesznie wykonało stanowczy rozkaz, biegnąc bez
ociągania w stronę zachodniej bramy.
Lecz przebyli tylko kilka pobrzękujących kroków. Potem Kevin i Coll
przestali biec i po cichu zawrócili do kryjówki w zagłębieniu, gdzie leżeli pozostali.
Erron, który naśladując głos strażnika, warknął rozkaz, był już tam. Żołnierze Cathalu
znajdowali się w tej chwili z boków, dziesięć minut drogi w każdą stronę. Zgranie
akcji i plan były dziełem Diarmuida, wypracowanym w czasie, gdy leżeli,
nasłuchując i obserwując patrole wczesnym wieczorem.
Teraz nie mieli do roboty nic innego, jak czekać na niego. Usadowili się cicho
w ciemnym zagłębieniu. Kilku usnęło, korzystając z okazji, bowiem będą uciekać z
powrotem na północ, gdy tylko książę ponownie do nich się przyłączy. Nie było
rozmów.
Zbyt podniecony, by dobrze odpocząć, Kevin leżał na plecach i przyglądał się
powolnej wędrówce księżyca. Kilka razy słyszeli straże mijające ich podczas
obchodu murów. Czekali. Księżyc stanął w zenicie i zaczął zsuwać się na zachód na
tle letnich gwiazd.
Carde ujrzał go pierwszy - czarno odzianą, jasnowłosą postać na szczycie
muru. Szybko sprawdził na prawo i lewo, czy nie ma patrolu, lecz zgranie czasu znów
było bezbłędne, więc wstał, by go było widać i dał znak podniesionymi kciukami.
Zobaczywszy go, Diarmuid zeskoczył, przeturlał się raz i powstał, biegnąc
lekko i nisko przy ziemi. Kiedy wskoczył do jamy obok nich, Kevin zobaczył, że
książę trzyma kwiat. Był rozczochrany, w luźnym i nie dopiętym kubraku, a oczy
błyszczały mu z radości.
- Stało się! - rzekł, wznosząc kwiat gestem salutu dla nich wszystkich. -
Zerwałem najpiękniejszą różę w ogrodzie Shalhassana.
Rozdział 7
„Znajdziemy go, obiecuję.” - Tak powiedział. Pochopna to obietnica i
nietypowa dla niego, lecz już została złożona.
Tak więc mniej więcej w czasie, gdy Paul i Kevin wyruszyli konno na
południe z Diarmuidem, Loren Srebrny Płaszcz galopował samotnie na północ i
wschód w poszukiwaniu Dave’a Martyniuka.
Nieczęsto czarodziej bywał samotny - bez Matta, pozbawiony był swej mocy -
lecz chciał, by krasnolud został w pałacu, szczególnie od chwili, gdy nadeszła
wiadomość o nieżywym svarcie w ogrodzie. Nie był to dobry czas na wyjazd, lecz nie
miał zbyt wielkiego wyboru, jak również wielu ludzi, którym mógłby zaufać.
Jechał więc na północ, stopniowo skręcając na wschód, przez zbożowe pola
wśród suchego trzasku zgubnego lata. Podróżował cały ten dzień i jeszcze następny, i
to bez ociągania, bowiem silnie wyczuwał potrzebę pośpiechu. Zatrzymywał się
tylko, by zadawać dyskretne pytania na gospodarskich podwórkach i w na wpół
opustoszałych miasteczkach, jakie mijał, i by znów z rozpaczą dostrzegać wpływ
głodu na tych, z którymi rozmawiał.
Nigdzie jednakże nie usłyszał radosnych wieści. Nikt nie widział wysokiego,
ciemnowłosego cudzoziemca, ani nie słyszał o nim. Tak więc trzeciego poranka
Loren wcześnie dosiadł konia i opuścił położony na zachód od Leinanu zagajnik, w
którym spędził noc. Spojrzawszy ku wschodowi, zobaczył słońce wznoszące się zza
łańcucha wzgórz za jeziorem i wiedział, że za nimi leży Dun Maura. Nawet za dnia,
gdy nad głową rozciągał się błękit nieba, czarodziej dostrzegał pewien mrok
otaczający to miejsce.
Mormae z Gwen Ystrat i magowie, którzy za przewodnictwem Amairgena
wyszli spod władzy Matki, nie darzyli się zbyt wielką sympatią. Magia krwi,
pomyślał Loren, potrząsając głową i wyobrażając sobie Dun Maura oraz obrzędy
Liadona odprawiane co roku, nim przybył Conary i ich zabronił. Pomyślał o
kwiatach, jakie sypały panny śpiewające o jego śmierci i powrocie, tak jak wraca
wiosna: Rahod hedai Liadon. Czarodziej zdawał sobie sprawę, że tak jest w każdym
świecie, lecz z głębi duszy buntował się przeciw ciemności tej mocy. Posępnie
zawrócił konia z drogi do krainy kapłanek i ruszył ponownie na północ wzdłuż
Latham w długą podróż ku Równinie.
Poprosi o pomoc Dalrei, jak już nieraz czynił. Jeśli Dave Martyniuk znajduje
się gdzieś na rozległym obszarze Równiny, tylko Jeźdźcy mogą go odnaleźć. Tak
więc jechał na północ - wysoka, szara, brodata postać na koniu, już niemłoda,
samotna na bezkresnej przestrzeni płaskiej krainy - a spieczona ziemia dudniła pod
nim niczym werbel.
Łudził się nadzieją, że choć nastało już lato, napotka plemię Jeźdźców na
południowej równinie, bowiem gdyby udało mu się porozmawiać choćby z jednym
szczepem, wysłano by wieść do Celidonu, a gdy tylko jego wiadomość znalazłaby się
pośrodku Równiny, wkrótce dowiedzieliby się o niej wszyscy Dalrei, a Dalrei darzył
zaufaniem.
Była to jednakże długa podróż, a pośród rozległych pastwisk nie było już
wiosek, w których mógłby zaopatrywać się w pożywienie i odpoczywać. Toteż wciąż
galopował samotnie, gdy słońce owego trzeciego dnia chyliło się ku zachodowi, a
następnie zapadł zmierzch. Jego wydłużony cień padał na ziemię obok niego, a rzeka
zmieniła się w połyskliwą, zamgloną smużkę na wschodzie, gdy niepokój, jaki nie
opuszczał go od chwili opuszczenia Paras Derval, gwałtownie przerodził się w
przerażenie.
Szarpnąwszy za wodze, zatrzymał swego wierzchowca tak, iż stanął dęba, a
potem trzymał go w sztywnym bezruchu. Loren Srebrny Płaszcz tkwił tak przez
chwilę z twarzą ściągniętą nagłym lękiem, a potem krzyknął głośno wprost w
nadciągającą noc i gwałtownie zawrócił swego konia, by popędzić przez mrok z
powrotem do Paras Derval, gdzie miało się wydarzyć coś strasznego.
Z wściekłym tętentem kopyt mknąc do domu w świetle gwiazd, zebrał siły
umysłu i pchnął rozpaczliwe ostrzeżenie na południe przez te wszystkie kilometry
pustkowia, jakie dzieliły go od celu. Jednakże był za daleko, dużo za daleko i
pozbawiony swej mocy. Popędził jeszcze bardziej swego konia, mknąc jak wicher w
ciemności, lecz już wiedział, że przybędzie za późno.
Jennifer nie była szczęśliwa. Nie tylko brakowało Dave’a, nie tylko Kevin z
Paulem wyjechali tego poranka na jakąś szaloną wyprawę z Diarmuidem, lecz teraz
także Kim wyszła z Mattem, który miał ją zaprowadzić do domu starej kobiety, którą
poprzedniego dnia ludzie w wielkiej sali pałacowej nazywali wiedźmą.
Z tego powodu znalazła się w dużej komnacie po chłodniejszej, zachodniej
stronie pałacu, gdzie siedziała na niskim okiennym siedzisku otoczona przez
gromadkę dam dworu, których podstawowym pragnieniem w życiu było wydobycie z
niej jak najwięcej informacji o Kevinie Laine’ie i Paulu Schaferze, ze szczególnym
uwzględnieniem i drobiazgowym opisem ich upodobań seksualnych.
Zbywając pytania najlepiej, jak mogła, ledwo była w stanie ukryć rosnące
zniecierpliwienie. W drugim końcu sali jakiś mężczyzna grał na instrumencie
strunowym pod gobelinem przedstawiającym scenę bitewną. Nad walczącymi leciał
smok. Jennifer miała głęboką nadzieję, że to tylko mityczna walka.
Wszystkie damy przedstawiono jej pokrótce, lecz w pamięci utkwiły jej tylko
imiona dwóch. Laesha była bardzo młodą, brązowooką dziewczyną, która
prawdopodobnie była jej przydzielona. Była cicha, co było błogosławieństwem.
Drugą była dama Rheva, frapująca, ciemnowłosa kobieta, która wyraźnie cieszyła się
większym prestiżem niż pozostałe i do której Jennifer bez wysiłku nabrała niechęci.
W najmniejszym też stopniu nie uległa ona zmniejszeniu, gdy stało się jasne,
bowiem Rheva jasno dała to do zrozumienia, że spędziła poprzednią noc z Kevinem.
Było to najwyraźniej zwycięstwo w nieustającej grze o dominację i Rheva
wykorzystywała je do ostatka. Było to nadzwyczaj denerwujące, a Jennifer, czując się
opuszczona, nie była w nastroju, by dać się denerwować.
Więc gdy kolejna z nadąsanych kobiet potrząsnęła włosami i spytała, czy
Jennifer wie, dlaczego Paul Schafer jest tak obojętny wobec niej (- Czyżby może
wolał spędzać noce z chłopcami? - spytała złośliwie) krótki śmiech Jennifer był
całkowicie pozbawiony wesołości.
- Sądzę, że istnieją bardziej oczywiste powody - odrzekła, świadoma, że czyni
sobie wroga. - Paul jest nieco wybredny, to wszystko.
Zapadła krótka cisza. Ktoś zachichotał. A potem:
- Czyżbyś przypadkiem sugerowała, że Kevin nie jest? - To była Rheva, a jej
głos stał się bardzo cichy.
Jennifer potrafiła sobie z tym poradzić. Nie potrafiła natomiast poradzić sobie
z przedłużaniem się takich uwag. Wstała raptownie z siedziska na oknie i spoglądając
z góry na kobietę, uśmiechnęła się.
- Nie - powiedziała rozsądnie. - Znając Kevina, wcale tak bym nie
powiedziała. Sztuka jednakże polega na tym, by złapać go dwukrotnie. - Wyminęła je
wszystkie i wyszła.
Idąc szybko korytarzem, bardzo stanowczo notowała sobie w pamięci, by
poinformować Kevina Laine’a, że jeśli jeszcze raz zabierze do łóżka pewną damę
dworu, do końca swego życia nie odezwie się już do niego.
Przy drzwiach do swego pokoju usłyszała, że ktoś ją woła po imieniu. Laesha
zbliżała się spiesznie, zamiatając kamienną posadzkę długą spódnicą. Jennifer
zmierzyła ją nieprzychylnym wzrokiem, lecz kobieta śmiała się do rozpuku.
- Ojej - wysapała, kładąc dłoń na ramieniu Jennifer - to było cudowne! Kocice
w komnacie syczą ze złości! Od lat nikt tak nie potraktował Rhevy.
Jennifer ze smutkiem pokręciła głową. - Wyobrażam sobie, że nie będzie dla
mnie zbyt przyjazna do końca czasu, jaki tu spędzę.
- I tak żadna by nie była. Jesteś o wiele piękniejsza niż one. Wraz z faktem, iż
jesteś nowością, gwarantuje to, że znienawidzą cię za samo istnienie. A kiedy wczoraj
Diarmuid rozgłosił, że jesteś zarezerwowana dla niego, one...
- Co zrobił? - wybuchła Jennifer.
Laesha spojrzała na nią uważnie. - Cóż, jest księciem, więc...
- Nie dbam o to, kim jest! Nie mam zamiaru pozwolić mu się dotknąć. Co oni
sobie myślą, że kim jesteśmy?
Wyraz twarzy Laeshy zmienił się nieco. - Mówisz to szczerze? - spytała
niepewnie. - Ty go nie chcesz?
- Ani trochę - rzekła Jennifer. - A powinnam?
- Bo ja tak - odpowiedziała po prostu Laesha i zaczerwieniła się po cebulki
swych brązowych włosów.
Zapadła niezręczna cisza. Jennifer przerwała ją ostrożnym stwierdzeniem. -
Mam być tu zaledwie dwa tygodnie - powiedziała. - Nie odbiorę go tobie ani nikomu
innemu. Teraz bardziej niż czegokolwiek innego potrzeba mi przyjaciółki.
Laesha otwarła szeroko oczy. Zaczerpnęła krótko tchu. - Jak sądzisz, dlaczego
poszłam za tobą?
Tym razem obie się uśmiechnęły.
- Powiedz mi - spytała Jennifer po chwili. - Czy istnieje jakiś powód, dla
którego musimy tu przebywać? W ogóle nie byłam na zewnątrz. Czy mogłybyśmy
obejrzeć miasto?
- Oczywiście - powiedziała Laesha. - Oczywiście, że możemy. Od lat nie
jesteśmy w stanie wojny.
Pomimo upału na zewnątrz było przyjemniej. Odziana w strój podobny do
ubrania Laeshy Jennifer uświadomiła sobie, że nikt nie wie, iż jest cudzoziemką.
Poczuwszy się dzięki temu swobodniej, beztrosko spacerowała u boku swej nowej
przyjaciółki. Mimo to wkrótce zdała sobie sprawę, że jakiś mężczyzna idzie za nimi
przez zapylone, kręte uliczki miasta. Laesha również go dostrzegła.
- To jeden z ludzi Diarmuida - szepnęła.
Było to nieco niedogodne, lecz przed wyruszeniem w drogę o poranku Kevin
powiedział jej o martwym svart alfarze w ogrodzie i Jennifer doszła do wniosku, że
tym razem nie będzie protestować, że ktoś nad nią czuwa. Pomyślała kwaśno, że jej
ojcu wydałoby się to zabawne.
Dwie kobiety szły ulicą, gdzie żelazo kowali dźwięczało na kowadłach. W
górze balkony dwupiętrowych domów wisiały nad wąską drogą, zagradzając co jakiś
czas dostęp słońcu. Skręciwszy w lewo na skrzyżowaniu uliczek, Laesha
poprowadziła ją obok otwartej przestrzeni, gdzie hałas i zapach jedzenia zdradzał
obecność rynku. Zwolniwszy kroku, by się przyjrzeć, Jennifer dostrzegła, że nawet w
czasie święta niewiele było wystawionych towarów. Laesha poszła za jej
spojrzeniem, pokręciła nieznacznie głową i weszła w wąski zaułek, zatrzymując się
wreszcie przed drzwiami sklepu, przez które widać było bele i zwoje tkanin.
Wyglądało na to, że Laesha pragnie nowej pary rękawiczek.
W czasie gdy jej przyjaciółka przebywała w sklepie, Jennifer przeszła jeszcze
kilka kroków, przyciągnięta dźwiękiem dziecięcego śmiechu. Dotarłszy do końca
brukowanej kocimi łbami uliczki, ujrzała, że wychodzi ona na szeroki płac z
trawnikiem, pośrodku bardziej brązowym niż zielonym. A na tej trawie piętnaścioro
lub dwadzieścioro dzieci bawiło się w jakąś wyliczankę. Uśmiechnąwszy się lekko,
Jennifer zatrzymała się, by popatrzeć.
Dzieci otaczały luźnym kręgiem szczupłą dziewczynkę. Większość z nich
śmiała się, lecz nie dziewczynka pośrodku. Nagle uczyniła gest i z kręgu wystąpił
chłopiec z kawałkiem materiału w ręku i z powagą dorównującą jej powadze zaczął
zawiązywać jej oczy. Kiedy skończył, wrócił do pierścienia. Na jego skinienie dzieci
wzięły się za ręce i zaczęły chodzić w kółko w ciszy niesamowicie brzmiącej po
śmiechu. Poruszały się z powagą i godnością. Kilku innych ludzi zatrzymało się, by
się przyglądać.
Potem, bez ostrzeżenia, dziewczynka z zawiązanymi oczami uniosła rękę i
wskazała na krążący pierścień. Jej wysoki, dźwięczny głos zabrzmiał na trawiastym
placyku:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
I przy ostatnim słowie okrąg się zatrzymał. Palec dziewczynki był
wymierzony dokładnie w krępego chłopca, który bez wahania puścił ręce towarzyszy
po obu stronach i wszedł do koła, które się zamknęło i znów zaczęło obracać, cały
czas w ciszy.
- Nigdy nie mam dość przyglądania się temu - powiedział chłodny głos tuż za
plecami Jennifer.
Odwróciła się szybko. Ujrzała naprzeciwko parę lodowatozielonych oczu i
długie, rude włosy najwyższej kapłanki, Jaelle. Za kapłanką widać było grupę jej
szaro odzianych towarzyszek, a kątem oka Jennifer dostrzegła człowieka Diarmuida,
który nerwowo podkradał się bliżej.
Jennifer skinęła głową na powitanie, po czym odwróciła się, by znów
popatrzeć na dzieci. Jaelle wysunęła się naprzód, by stanąć obok niej, zamiatając
białą szatą bruk na ulicy.
- Ta’kiena jest równie stara, jak każdy z naszych obrzędów - szepnęła Jennifer
do ucha. - Spójrz, jak ludzie się przyglądają.
I rzeczywiście, choć twarze dzieci wydawały się niemal nienaturalnie
spokojne, dorośli, którzy zebrali się na obrzeżu placu bądź w arkadach sklepów mieli
wypisane na twarzach zdumienie i niepokój. Coraz więcej ludzi się zbierało. I znów
dziewczynka w kręgu podniosła rękę.
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
I znów krąg przestał się obracać przy ostatnim słowie. Tym razem
wyciągnięty palec wskazał innego chłopca, starszego i chudszego niż ten pierwszy.
Po krótkiej, niemal ironicznej pauzie, on również wypuścił dłonie, które trzymał i
podszedł, by stanąć obok poprzedniego wybrańca. W tłumie podniósł się szmer, lecz
pozornie nieświadome tego dzieci znów krążyły.
Wytrącona z równowagi Jennifer odwróciła się ku obojętnemu profilowi
kapłanki. - Co to jest? - spytała. - Co one robią?
Jaelle uśmiechnęła się blado. - To taniec proroctwa. Ich przeznaczenie zawarte
jest w tym, kiedy zostaną wywołane.
- Ale co...
- Patrz!
Dumnie wyprostowana dziewczynka z opaską na oczach znów nuciła:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Tym razem, kiedy pieśń i taniec urwały się jednocześnie, przez tłum
zgromadzonych przebiegł głęboki pomruk protestu, bowiem wybranką była teraz
jedna z najmłodszych dziewczynek. Potrząsnąwszy włosami koloru miodu, weszła do
kręgu z wesołym uśmiechem i stanęła przy dwóch chłopcach. Ten wyższy objął ją
jednym ramieniem.
Jennifer zwróciła się do Jaelle. - Co to znaczy? - zapytała. - Jaki rodzaj
proroctwa...? Pytanie zostało nie dokończone.
Kapłanka obok niej stała w milczeniu. W rysach jej twarzy nie było
łagodności, ani współczucia w oczach, gdy przyglądała się dzieciom, które znów
ruszyły. - Pytasz, co to znaczy - powiedziała w końcu. - Niewiele w tych łagodnych
czasach, kiedy ta’kiena jest zaledwie jeszcze jedną zabawą. O tym ostatnim zdaniu
powiada się teraz, że znaczy tylko, iż porzuci życie, jakie prowadziła jej rodzina. -
Wyraz twarzy Jaelle był nieprzenikniony, lecz ironia w jej głosie dotarła do Jennifer.
- Co znaczyło wcześniej?
Tym razem Jaelle odwróciła się do niej. - Taniec jest wykonywany przez
dzieci od czasów dawniejszych, niż ktokolwiek sięga pamięcią. W surowszych
czasach oczywiście oznaczało to śmierć. A szkoda byłoby. To taka ładna
dziewczynka, nieprawdaż?
W jej głosie pobrzmiewało złośliwe rozbawienie. - Patrz uważnie - ciągnęła
Jaelle. - Tego ostatniego najbardziej się boją, nawet teraz. - I rzeczywiście, ludzie
dookoła i za nimi nagle ucichli w pełnym napięcia wyczekiwaniu. W ciszy Jennifer
słyszała dźwięk śmiechu z rynku kilka ulic dalej. Wydawał się dobiegać z większej
oddali.
W kręgu na trawie dziewczynka z zawiązanymi oczami podniosła rękę i
zaczęła śpiewać po raz ostatni:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Czy wstąpisz na... Najdłuższą Drogę?
Taniec zatrzymał się.
Czując, jak jej serce wali z niewiadomej przyczyny, Jennifer ujrzała, że
smukły palec wskazuje nieomylnie chłopca, który przyniósł opaskę. Uniósłszy głowę,
jakby słysząc odległą muzykę, chłopiec wystąpił naprzód. Dziewczynka zdjęła
opaskę z oczu. Spoglądali na siebie przez długą chwilę, a potem chłopiec odwrócił
się, położył dłoń jakby gestem błogosławieństwa na wybranych i sam opuścił
trawnik.
Jaelle, przyglądając się jego odejściu, po raz pierwszy miała zatroskaną minę.
Rzuciwszy spojrzenie na jej twarz w chwili, gdy nie miała się na baczności, Jennifer z
zaskoczeniem odkryła, jak młoda jest kobieta u jej boku. Miała zamiar coś
powiedzieć, gdy powstrzymał ją odgłos płaczu, a odwróciwszy głowę, dostrzegła
kobietę stojącą w drzwiach sklepu za ich plecami w uliczce. Po jej twarzy płynęły łzy.
Jaelle poszła za spojrzeniem Jennifer. - Jego matka - rzekła cicho kapłanka.
Ogarnięta poczuciem kompletnej bezradności Jennifer doznała odruchowej
potrzeby udzielenia kobiecie pociechy. Ich spojrzenia spotkały się i w twarzy kobiety
Jennifer zobaczyła, z bolesną świadomością zdobytej wiedzy, esencję wszystkich
matczynych bezsennych nocy. Zdawało się, że przez chwilę trwała między nimi
dwiema wymiana posłannictwa i zrozumienie, a potem matka chłopca wybranego do
Najdłuższej Drogi odwróciła głowę i weszła do sklepu.
Jennifer, która zmagała się z czymś niespodziewanym, wreszcie zapytała
Jaelle:
- Dlaczego ona tak cierpi?
Kapłanka również była nieco przygnębiona. - To trudne - powiedziała. - I już
nie jest to coś, co sama rozumiem, lecz powiedziano mi, że dzieci wykonywały ten
taniec już dwukrotnie tego lata i za każdym razem Finn był wybierany do Drogi. To
już trzeci raz, a w Gwen Ystrat uczy się nas, że trzeci raz dotyka przeznaczenia.
Wyraz twarzy Jennifer wzbudził uśmiech kapłanki.
- Chodź - rzekła. - Możemy porozmawiać w świątyni. - Jej ton był, jeśli nawet
niezupełnie przyjazny, to przynajmniej serdeczniejszy niż dotychczas.
Od przyjęcia zaproszenia Jennifer powstrzymało kaszlnięcie dobiegające z
tyłu.
Odwróciła się. Człowiek Diarmuida zbliżył się do nich, a na jego twarzy
rysowało się wyraźne zatroskanie.
- Pani - rzekł speszony - wybacz mi, lecz czy mógłbym porozmawiać przez
chwilę z tobą na osobności?
- Boisz się mnie, Drance? - Głos Jaelle znów był niczym nóż. Roześmiała się.
- A może powinnam powiedzieć, że twój pan się boi? Twój nieobecny pan.
Przysadzisty żołnierz zaczerwienił się, lecz nie ustąpił. - Rozkazano mi jej
pilnować - rzekł zwięźle.
Jennifer przenosiła spojrzenie z jednej osoby na drugą w atmosferze
nasilającej się nagle wrogości. Czuła się zdezorientowana, nic z tego nie rozumiejąc.
- Cóż - powiedziała do Drance’a, usiłując postępować ostrożnie - nie
chciałabym narazić cię na nieprzyjemności - może byś poszedł z nami?
Jaelle odrzuciła głowę do tyłu i znów się zaśmiała na widok przerażenia
mężczyzny. - Tak, Drance - rzekła prowokująco - dlaczego nie miałbyś pójść z nami
do świątyni Matki?
- Pani - wyjąkał Drance, zwracając się z błaganiem do Jennifer. - Proszę, nie
śmiem tego uczynić... lecz muszę cię strzec. Nie wolno ci tam iść.
- Ach! - powiedziała Jaelle, złośliwie wznosząc brwi. - Wydaje się, że tutejsi
mężczyźni już ci dyktują, co wolno, a czego nie wolno ci robić. Wybacz mi moje
zaproszenie. Sądziłam, że mam do czynienia z wolnym gościem.
Jennifer nie była nieświadoma manipulacji i przypomniała sobie, co Kevin
powiedział rano: - Jest tu pewne niebezpieczeństwo - rzekł z powagą. - Ufaj ludziom
Diarmuida i oczywiście Mattowi. Paul twierdzi, że powinnaś się strzec kapłanki. Nie
chodź nigdzie sama.
W mrocznym pałacu o świcie brzmiało to dość sensownie, lecz teraz, w
jaskrawym słońcu popołudnia wszystko to nieco ją drażniło. Kimże jest Kevin,
królujący wśród dam dworu, a później odjeżdżający galopem z księciem, by mówić
jej, że ma siedzieć w domu jak grzeczna mała dziewczynka? A teraz ten człowiek
Diarmuida...
Kiedy zamierzała już się odezwać, przypomniała sobie o czymś jeszcze.
Zwróciła się do Jaelle. - Zdaje się, że rzeczywiście bardzo się tu troszczą o nasze
bezpieczeństwo. Chciałabym oddać się pod twą opiekę na czas zwiedzania twej
świątyni. Czy mianujesz mnie swym gościem-przyjacielem, nim wejdę?
Przez twarz Jaelle przebiegł cień niezadowolenia, lecz przepędził go powolny
uśmiech, a w jej oczach pojawił się wyraz zwycięstwa.
- Oczywiście - rzekła słodko. - Oczywiście, że to zrobię. - Podniosła głos tak,
że jej słowa zadźwięczały na całej ulicy i ludzie obejrzeli się. Rozkładając szeroko
ramiona i rozsuwając palce, zaintonowała: - W imię Gwen Ystrat i mormae Matki
mianuję cię gościem Bogini. Jesteś mile widziana w naszych świątyniach i do mnie
będzie należała troska o twoje bezpieczeństwo i wygodę.
Jennifer rzuciła pytające spojrzenie na Drance’a. Wyraz jego twarzy nie
pocieszył jej, a nawet, jeśli to możliwe, mężczyzna sprawiał wrażenie jeszcze bardziej
skonsternowanego niż poprzednio. Jennifer nie miała pojęcia, czy postąpiła dobrze,
czy źle, ani też nawet nie wiedziała zbyt dobrze, co zrobiła, lecz znudziło jej się już
stanie na środku ulicy, gdzie wszyscy gapili się na nią.
- Dziękuję ci - powiedziała do Jaelle. - W takim razie pójdę z tobą. Jeśli
chcecie - dodała, zwracając się do Drance’a i Laeshy, która właśnie podbiegła z
nowymi rękawiczkami w dłoni i stanęła spłoszona z boku - możecie oboje zaczekać
na mnie na zewnątrz.
- Chodźmy więc - rzekła Jaelle i uśmiechnęła się.
Był to niski budynek i nawet środkowa kopuła wydawała się zbyt blisko
ziemi, póki przestąpiwszy próg zwieńczonego hakiem wejścia, Jennifer nie
stwierdziła, że większa część budowli znajduje się pod ziemią.
Świątynia Bogini Matki wznosiła się na wschód od miasta na wzgórzu
pałacowym. Wąska dróżka pięła się dalej ku szczytowi, wiodąc ku bramie w murach
otaczających ogrody pałacowe. Ścieżka była wysadzana drzewami. Drzewa sprawiały
wrażenie usychających.
Już we wnętrzu sanktuarium kobiety w szarych szatach zniknęły w cieniu, a
Jennifer przeszła śladem Jaelle przez kolejny łuk wejściowy. Wiódł on do
pomieszczenia pod kopułą. Po drugiej stronie wpuszczonej w ziemię komnaty
Jennifer ujrzała olbrzymi, czarny kamień ołtarza. Za nim, wsparty na rzeźbionym
klocu drewna, stał topór o podwójnym ostrzu spiłowanym tak, by jego dwa żeleźce
przypominały półksiężyce - jeden rosnący, a jeden malejący.
Poza tym nie było niczego więcej.
Jennifer poczuła, że z niewiadomej przyczyny zaschło jej w ustach.
Spojrzawszy na topór o morderczo zaostrzonych żeleźcach, rozpaczliwie starała się
nie zadrżeć.
- Nie walcz z tym - rzekła Jaelle, której głos zadźwięczał echem w pustej
komnacie. - To twoja moc. Nasza. Tak było niegdyś i będzie znów. Za naszych
czasów, jeśli ona uzna nas godnymi.
Jennifer przyjrzała jej się. Płomiennowłosa najwyższa kapłanka wydawała się
w swym sanktuarium bardziej dojmująco piękna niż kiedykolwiek. Oczy jej
błyszczały zapałem, który tym bardziej niepokoił, że był tak chłodny. Mówił o
władzy i dumie; nic o czułości i nic o jej młodym wieku. Rzuciwszy spojrzenie na
długie palce Jaelle, Jennifer zastanawiała się, czy kiedykolwiek zacisnęły się na tym
toporze, kiedykolwiek spuściły go z rozmachem na ołtarz, na...
I wtedy uświadomiła sobie, że znajduje się w miejscu składania ofiary.
Jaelle odwróciła się bez pośpiechu. - Chciałam, żebyś to zobaczyła -
powiedziała. - Chodź teraz. Moje pokoje są chłodne, możemy napić się i
porozmawiać. - Wdzięcznym gestem dłoni poprawiła kołnierz swej szaty i pierwsza
opuściła komnatę. Kiedy wychodziły, przez pomieszczenie przemknął podmuch
wiatru i Jennifer odniosła wrażenie, że topór łagodnie zakołysał się na stojaku.
- Tak więc - stwierdziła kapłanka, gdy rozsiadły się na poduszkach na
podłodze jej pokoju - twoi tak zwani towarzysze porzucili cię dla swych własnych
przyjemności. - Nie było to pytanie.
Jennifer zamrugała powiekami. - To niezbyt sprawiedliwe - zaczęła,
zastanawiając się, skąd ta kobieta o tym wiedziała. - Można by równie dobrze
powiedzieć, że to ja ich porzuciłam, by przyjść tutaj. - Spróbowała się uśmiechnąć.
- Można by - zgodziła się uprzejmie Jaelle - lecz nie byłoby to zgodne z
prawdą. Dwaj mężczyźni wyruszyli o świcie z książątkiem, a twoja przyjaciółka
uciekła do wiedźmy nad jezioro. - W połowie zdania jej głos oznaczał już tylko złość,
co pozwoliło Jennifer niespodziewanie uzmysłowić sobie, iż jest w tej komnacie
obiektem napaści.
Aby odzyskać równowagę, odparowała: - To prawda, Kim jest u
jasnowidzącej. Dlaczego nazywasz ją wiedźmą?
Jaelle przestała być już tak miła. - Nie jestem przyzwyczajona do wyjaśniania
swych postępków - stwierdziła.
- Ja też nie - odparła szybko Jennifer. - Co może nieco ograniczyć tę
rozmowę. - Opadła na poduszki i przyjrzała się tej drugiej kobiecie.
Odpowiedź Jaelle zawierała czyste emocje. - To zdrajczyni.
- Cóż, to nie to samo co wiedźma - powiedziała Jennifer, zdając sobie sprawę,
że wykłóca się jak Kevin. - Chcesz powiedzieć, że zdradziła króla? Nie sądziłabym
nigdy, że cię to obchodzi, a wczoraj...
Przerwał jej gorzki śmiech Jaelle. - Nie, nie tego starego głupca! - Zaczerpnęła
tchu. - Kobieta, którą nazywasz Ysanne, była najmłodszą z wszystkich, jakie
mianowano mormae bogini w Gwen Ystrat. Odeszła. Odchodząc, złamała przysięgę.
Zdradziła swą moc.
- Chcesz powiedzieć, że zdradziła ciebie osobiście - rzekła Jennifer, wciąż
utrzymując się w ofensywie.
- Nie bądź głupia! Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie!
- Nie? Mimo to odnosi się wrażenie, że bardzo cię to złości i obraża. Dlaczego
odeszła?
- Nie z powodu, który byłby wystarczający. Żaden powód nie byłby
wystarczający.
Miała już wszystkie wskazówki. - Rozumiem w takim razie, że odeszła dla
mężczyzny - powiedziała Jennifer.
Cisza, jaka potem zapadła, była dla niej odpowiedzią. Wreszcie Jaelle znów
się odezwała, a jej głos był zgorzkniały. - Sprzedała się za ciało na noc. Oby
czarownica wkrótce zdechła i przepadła na wieki!
Jennifer przełknęła ślinę. Pojedynek na słowa nagle zmienił się w coś innego.
- Nie należysz do tych, którzy łatwo wybaczają, prawda? - zdołała powiedzieć.
- Ani trochę - odparła szybko Jaelle. - Dobrze postąpiłabyś, zapamiętując to
sobie. Dlaczego Loren wyjechał dziś rano na północ?
- Nie wiem - wyjąkała Jennifer, wstrząśnięta nie ukrywaną groźbą.
- Nie wiesz? Nie sądzisz, że to dziwne? Przyprowadzić gości do pałacu, a
potem samemu odjechać. Zostawić Matta, co jest bardzo dziwne. Ciekawe -
zastanawiała się Jaelle - ciekawe, kogo on szuka? Ilu was naprawdę przybyło?
Było to zbyt nagłe, zbyt przemyślne. Jennifer z biciem serca uświadomiła
sobie, że się oblewa rumieńcem.
- Wyglądasz na rozgrzaną - rzekła Jaelle pełna serdecznej troski. - Napij się
wina. - Nalała go ze srebrnej karafki o długiej szyjce. - W rzeczy samej - ciągnęła - to
bardzo niepodobne do Lorena, żeby tak nagle opuszczać gości.
- Skąd mam wiedzieć - powiedziała Jennifer. - Jest nas czworo. Żadne z nas
nie zna go zbyt dobrze. To wino jest doskonałe.
- Pochodzi z Morvran. Cieszę się, że ci smakuje. Mogłabym przysiąc, że
Metran kazał mu sprowadzić pięcioro ludzi.
A więc Loren mylił się. Ktoś jednak wiedział. Ktoś rzeczywiście dużo
wiedział.
- Kim jest Metran? - spytała przebiegle Jennifer. - Czy to ten starzec, którego
tak bardzo wczoraj wystraszyłaś?
Czując, że pomieszano jej szyki, Jaelle wyciągnęła się na swych poduszkach.
Jennifer sączyła wino w milczeniu, zadowolona z tego, że dłoń jej nie drży.
- Ufasz mu, prawda? - rzekła z goryczą kapłanka. - Ostrzegł cię przede mną.
Wszyscy tak zrobili. Srebrny Płaszcz przymierza się tu do władzy nie mniej niż
ktokolwiek inny, lecz wydaje się, że ty sprzymierzyłaś się z mężczyznami. Powiedz
mi, który z nich jest twoim kochankiem, a może Diarmuid już znalazł drogę do twego
łóżka?
Tego było już za dużo.
Jennifer zerwała się na równe nogi. Wino wylało się z jej kieliszka, lecz nie
zwróciła na to uwagi. - Czy tak traktujesz gości? - wypaliła. - Przyszłam tu w dobrej
wierze - jakie masz prawo mówić do mnie takie rzeczy! Nie sprzymierzyłam się z
nikim w waszych głupich grach o władzę. Przybyłam tu tylko na kilka dni - czy
sądzisz, że obchodzi mnie, kto wygra wasze małe bitwy? Jedno ci jednak powiem -
ciągnęła, ciężko dysząc - nie jestem uszczęśliwiona dominacją mężczyzn w moim
świecie, lecz jeszcze nie spotkałam w swym życiu kogoś równie zbzikowanego na
tym punkcie, co ty. Jeśli Ysanne się zakochała - cóż, wątpię, czy ty potrafisz nawet
się domyślić, jakie to uczucie!
Jaelle spojrzała na nią blada i zesztywniała, a następnie również wstała. -
Możesz mieć rację - rzekła cicho - lecz coś mi mówi, że ty też nie masz wyobrażenia
o tym, jakie to uczucie. Dzięki temu coś nas łączy, nieprawdaż?
Kiedy Jennifer znalazła się wkrótce potem ponownie w swoim pokoju,
zamknęła drzwi przed Laeshą i Drancem i płakała przez długi czas.
Dzień wlókł się naprzód spętany upałem. Na północy zerwał się suchy,
niepokojący wiatr i hulał w Najwyższym Królestwie, wzbijając na ulicach Paras
Derval kurz niby nie mogący zaznać spoczynku duch. Słońce chylące się ku
zachodowi pod koniec dnia płonęło czerwono. Dopiero po zmierzchu nadeszła ulga,
gdy wiatr zmienił kierunek na zachodni i pierwsze gwiazdy wzeszły nad Brenninem.
Bardzo późno tej nocy, na północ i zachód od stolicy, podmuch wiatru
poruszył toń jeziora, skłaniając ją do przyciszonego szmeru. Na szerokiej skale na
brzegu, pod koronką gwiazd klęczała stara kobieta, tuląc do piersi drobną postać, na
palcu której czerwony pierścień jarzył się stłumionym migotaniem.
Po długiej chwili Ysanne wstała i zawołała Tyrtha. Utykając, przyszedł z
chatki, wziął nieprzytomną dziewczynę na ręce, wrócił i położył ją na łóżku, które
wykonał tego popołudnia.
Nie odzyskiwała przytomności przez resztę tej nocy i cały następny dzień.
Ysanne nie spała, lecz czuwała nad nią w godzinach ciemności, a potem w palącym
blasku następnego dnia, a na twarzy starej wróżki malował się wyraz, który
rozpoznałby tylko jeden człowiek, nieżyjący od dawna.
Kimberly ocknęła się o zachodzie słońca. W tym momencie na południu
Kevin i Paul zajmowali wraz z ludźmi Diarmuida pozycje pod murami Larai Rigal.
Przez chwilę Kim czuła się kompletnie zdezorientowana, a potem
jasnowidząca przyglądała się, jak wspomnienie uzyskanej wiedzy zmieniło jej szare
oczy. Uniósłszy głowę, Kim spojrzała na staruszkę. Na zewnątrz słychać było, jak
Tyrth zamyka zwierzęta na noc. Na parapecie okiennym w resztce wieczornego
światła leżał kot.
- Cieszę się, że wróciłaś - powiedziała Ysanne.
Kim uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Byłam tak daleko. - Pokręciła głową z
niedowierzaniem, a potem zacisnęła wargi na myśl o kolejnym wspomnieniu. -
Eilathen odszedł?
- Tak.
- Widziałam, jak zanurkował. Widziałam, dokąd się udał, w zieleń daleko w
dole. Tam jest bardzo pięknie.
- Wiem - rzekła jasnowidząca.
Kim znów nabrała tchu, nim się odezwała. - Czy bardzo ciężko ci było
przyglądać się?
Na to Ysanne odwróciła wzrok po raz pierwszy. Potem powiedziała: - Tak.
Tak, ciężko mi było. Przypominać sobie.
Dłoń Kim zsunęła się z kołdry i nakryła dłoń starej kobiety. Kiedy Ysanne
znów się odezwała, mówiła bardzo cicho. - Raederth był pierwszym magiem, jeszcze
zanim Ailell został najwyższym królem. Pewnego dnia przybył do Morvran nad
brzegami jeziora Leinan... Wiesz, co znajduje się w Gwen Ystrat?
- Wiem - odparła Kimberly. - Widziałam Dun Maura.
- Przybył do świątyni nad jeziorem i zatrzymał się tam na noc, co było
śmiałym czynem, gdyż nie darzy się tam sympatią żadnego maga od czasów
Amairgena. Jednakże Raederth był dzielnym człowiekiem.
Ujrzał mnie tam - ciągnęła Ysanne. - Miałam siedemnaście lat i byłam świeżo
wybrana, by wstąpić do mormae - wewnętrznego kręgu - a nigdy jeszcze nie wybrano
kogoś tak młodego. Raederth zobaczył mnie tamtej nocy i zauważył we mnie coś
innego.
- Tak jak ty we mnie?
- Jak ja w tobie. Poznał we mnie jasnowidzącą, zabrał mnie od Matki i
odmienił mój los, lub odnalazł go dla mnie.
- I ty pokochałaś go?
- Tak - odparła po prostu Ysanne. - Od samego początku, i wciąż mi go
brakuje, choć tyle lat minęło. Sprowadził mnie tu w środku lata ponad pięćdziesiąt lat
temu i wezwał Eilathena kwietnym ogniem, a duch zawirował dla mnie tak, jak
uczynił to dla ciebie zeszłej nocy.
- A Raederth? - spytała po chwili Kim.
- Zginął trzy lata później od strzały wypuszczonej na rozkaz Garmischa,
najwyższego króla - powiedziała beznamiętnym tonem Ysanne. - Kiedy Raederth
został zabity, książę Ailell podniósł bunt w Rhoden i rozpoczął wojnę, która
przerwała rządy Garmischa i rodu Garanthae i wyniosła go na tron.
Kimberly znów pokiwała głową. - To również widziałam. Widziałam, jak
zabił króla przed bramą pałacu. Śmiały i wysoki był Ailell.
- I mądry. Był mądrym królem przez wszystkie swe dni. Poślubił Marien z
Garanthae i mianował Metrana, jej kuzyna, pierwszym magiem na miejsce Raedertha,
co mnie wtedy rozgniewało, toteż powiedziałam mu o tym. Ailell jednakże próbował
zjednoczyć rozdarte królestwo i uczynił to. Zasługiwał na więcej miłości, niż było mu
dane zaznać.
- Miał twoją miłość.
- Późno - odparła Ysanne - i daną niechętnie. I tylko jako królowi. Niemniej
jednak próbowałam pomóc mu nieść jego brzemię, a w zamian on znalazł sposób, by
zostawiono mnie tu samą w spokoju.
- Na długo samą - dodała cicho Kim.
- Wszyscy mamy swoje zadania - odrzekła wróżka.
Nastała cisza. W oborze z tyłu zaryczała żałośnie krowa. Kim posłyszała
trzask zamykanej bramy, a następnie nierówne kroki Tyrtha przemierzającego
podwórze. Spojrzała Ysanne w oczy, a w kącikach jej warg igrał półuśmiech.
- Powiedziałaś mi wczoraj jedno kłamstwo - rzekła.
Ysanne pokiwała głową. - To prawda. Jedno. Ktoś inny powinien powiedzieć
ci tę prawdę, bo nie była ona moja.
- Wiem - powiedziała Kim. - Bardzo wiele dźwigałaś samotnie. Jednak jestem
teraz tutaj; czy chcesz, bym wzięła na siebie część twego ciężaru? - Skrzywiła usta. -
Wydaję się sobie czarą. Jaką mocą możesz mnie wypełnić?
W oku starej kobiety stanęła łza. Wytarła ją, zaprzeczając ruchem głowy. - To,
czego mogę cię nauczyć, niewiele ma wspólnego z mocą. Musisz teraz wędrować w
swoich snach, jak czynić to muszą wszyscy jasnowidzący. A dla ciebie jest jeszcze
kamień.
Kim spuściła wzrok. Pierścień na jej palcu już nie świecił tak jak wtedy, gdy
nosił go Eilathen. Jarzył się głębokim, ciemnym kolorem starej krwi.
- Śniłam o tym - powiedziała. - Miałam straszny sen w nocy przed przejściem.
Co to jest, Ysanno?
- Dawno temu nosił nazwę Baelrath, Wojenny Kamień. Ma w sobie dziką
magię - rzekła jasnowidząca. - Nie jest to rzecz wykonana przez człowieka i nie
można nad nim zapanować jak nad dziełami Ginserata czy Amairgena, ani nawet
kapłanek. Był zaginiony przez bardzo długi czas, co już się zdarzało wcześniej. Nigdy
się nie odnajduje bez powodu, jak powiadają stare opowieści.
Podczas gdy rozmawiały, na zewnątrz zapadł zmrok.
- Dlaczego dałaś go mnie? - spytała nieśmiałym głosem Kim.
- Ponieważ też wyśniłam go na twym palcu.
W jakiś sposób spodziewała się takiej odpowiedzi. Pierścień pulsował
złowrogo, nieprzyjaźnie i wzbudzał w niej lęk.
- Co robiłam? - spytała.
- Wskrzeszałaś zmarłych - odparła Ysanne i wstała, by zapalić świece w
pokoju.
Kim zamknęła oczy. Obrazy czekały na nią: rozsypane głazy, rozległy step
ciągnący się w ciemności ku horyzontowi, pierścień na jej palcu płonący jak ogień we
śnie i wicher, który zerwał się nad trawami i świszczał wśród skał...
- O Boże! - wykrzyknęła na głos. - Co to jest, Ysanno?
Jasnowidząca wróciła na swe miejsce przy łóżku i z powagą spojrzała na
dziewczynę, która leżała w nim, zmagając się z tym, co na niej ciążyło.
- Nie jestem pewna - stwierdziła - więc muszę być ostrożna, lecz wyłania się
tu wzór. Widzisz, on po raz pierwszy zginął w twoim świecie.
- Kto zginął? - szepnęła Kim.
- Wojownik. Który zawsze ginie i nie może zaznać spoczynku. Takie jest jego
przekleństwo.
Kim zacisnęła pięści. - Dlaczego?
- Na samym początku jego dni wyrządzono wielkie zło i dlatego nie może
zaznać spoczynku. Opowiada się o tym, śpiewa i pisze we wszystkich światach, w
których walczył.
- Walczył? - Serce jej łomotało.
- Oczywiście - odparła Ysanne, choć wciąż łagodnie. - On jest Wojownikiem.
Który może zostać wezwany tylko w najstraszniejszej potrzebie, tylko czarami i tylko
gdy zostanie zawołany po imieniu. - Jej głos przypominał podmuch wiatru w pokoju.
- A jego imię?
- Tajnego nikt nie zna, ani nawet nie wie, gdzie go szukać, lecz istnieje
jeszcze jedno, którym jest zazwyczaj nazywany.
- Jak ono brzmi? - zapytała, choć w tym momencie już wiedziała. A gwiazda
była w oknie.
Ysanne wyjawiła imię.
Prawdopodobnie źle czynił, ociągając się, lecz rozkazy nie były jednoznaczne,
a on nie miał szczególnych skłonności do przejmowania się nimi. Wszystkich ich
odurzało przebywanie na otwartej przestrzeni, używanie zapomnianych sztuk
maskowania się, by obserwować świąteczny ruch na drogach do i z Paras Derval, a
choć za dnia spalona ziemia napawała ich smutkiem, w nocy śpiewali najstarsze
pieśni pod blaskiem gwiazd na czystym niebie.
On sam miał jeszcze inny powód, by czekać, choć wiedział, że nie może
zwlekać bez końca. Obiecał sobie jeszcze jeden dzień i poczuł niezmierne
zadowolenie, gdy dwie kobiety i mężczyzna znaleźli się na szczycie wzniesienia nad
gęstwiną.
Matt cicho ją uspokajał. Kim znajdowała się w dobrych rękach i choć nie
wiedział, gdzie udała się drużyna Diarmuida - i wolał, by tak zostało, jak dodał z
grymasem - miała powrócić tego wieczoru. Potwierdził, że Loren rzeczywiście udał
się na poszukiwania Dave’a. Po raz pierwszy od czasu spotkania z najwyższą
kapłanką dwa dni temu Jennifer odprężyła się nieco.
Bardziej wytrącona z równowagi osobliwością wszystkiego, niż chciałaby
przyznać, wczorajszy dzień spędziła cicho z Laeshą. Dwie nowe przyjaciółki
wymieniały się teraz w pokoju Jennifer opowieściami o swoim życiu. Jennifer
uświadomiła sobie, że łatwiej jakoś było zbliżyć się do Fionavaru w ten sposób, niż
wyjść w upał i zetknąć się z czymś takim jak śpiew dzieci na trawniku, topór
kołyszący się w świątyni czy zimna wrogość Jaelle.
Tamtej nocy po bankiecie odbyły się tańce. Spodziewała się trudności w
radzeniu sobie z mężczyznami, lecz wbrew własnej woli w końcu poczuła się
rozbawiona ostrożną, niemal lękliwą grzecznością tych, którzy z nią tańczyli. Kobiety
zastrzeżone przez księcia Diarmuida były w bardzo wyraźny sposób zakazane dla
wszystkich innych. Wcześnie wymówiła się od dalszego uczestnictwa w balu i poszła
do łóżka.
Obudziło ją pukanie Matta Sörena do jej drzwi. Krasnolud poświęcił jej
poranek, pełniąc rolę uważnego przewodnika po ogromnym pałacu. Surowo odziany,
z toporem kołyszącym się u boku, przedstawiał sobą rażącą osobliwość w korytarzach
i komnatach zamku. Pokazał jej pokoje z malowidłami na ścianach i posadzkami
wykładanymi we wzory. Wszędzie pełno było gobelinów. Zaczynała rozumieć, że
miały tu głębsze znaczenie. Wspięli się na najwyższą wieżę, gdzie strażnicy powitali
Matta z niespodziewanym szacunkiem i wyjrzawszy, zobaczyła Najwyższe Królestwo
prażone okrucieństwem swego lata. Potem zaprowadził ją ponownie do wielkiej sali
pałacowej, pustej teraz, gdzie bez przeszkód mogła oglądać witraże Delevana.
Kiedy obchodzili ją, powiedziała mu o spotkaniu z Jaelle dwa dni temu.
Krasnolud mrugnął oczami, gdy wyjaśniła mu, jak została gościem-przyjacielem, a
potem znowu, gdy przytoczyła pytania Jaelle dotyczące Lorena. Mimo to jeszcze raz
ją uspokoił.
- Jaelle pełna jest zjadliwości, jaskrawej, gorzkiej zjadliwości. Nie jest jednak
zła, tylko ambitna.
- Ona nienawidzi Ysanne. Nienawidzi Diarmuida.
- Ysanne mogła znienawidzić. Diarmuid... wzbudza silne emocje w
większości ludzi. - Usta krasnoluda wykrzywił uśmiech. - Ona stara się poznać każdy
istniejący sekret. Jaelle może podejrzewać, że mieliśmy piątą osobę, lecz nawet
gdyby była pewna, nigdy by nie powiedziała Gorlaesowi - którego rzeczywiście
należy się strzec.
- Mało co widzieliśmy go.
- Jest z Ailellem niemal przez cały czas. Dlatego trzeba tak się go obawiać.
Czarny był to dzień dla Brenninu - rzekł Matt Sören - gdy wygnano starszego księcia.
- Król zwrócił się ku Gorlaesowi? - domyśliła się Jennifer.
Krasnolud zerknął na nią przenikliwie. - Bystra jesteś - stwierdził. - Tak
właśnie się stało.
- A co z Diarmuidem?
- Co z Diarmuidem? - powtórzył Matt tonem tak niespodziewanie
zirytowanym, że roześmiała się na głos. Po chwili krasnolud również zachichotał z
głębi piersi.
Jennifer uśmiechnęła się. Matt Sören obdarzony był budzącą zaufanie siłą i
wyczuwało się w nim głęboko zakorzeniony zdrowy rozsądek. Jennifer Lowell w
swym dorosłym życiu zawierzyła w pełni niewielu osobom, w szczególności niewielu
mężczyznom, lecz w tym momencie uświadomiła sobie, że krasnolud zaliczał się do
tych nielicznych. W przedziwny sposób dzięki temu poczuła się lepsza.
- Matt - zagadnęła, kiedy naszła ją ta myśl - Loren wyjechał bez ciebie. Czy
zostałeś tu z naszego powodu?
- Po to tylko, by mieć wszystko na oku. - Wskazując na opaskę na prawym
oku, obrócił to w żart.
Uśmiechnęła się, lecz potem obdarzyła go przez dłuższą chwilę poważnym
spojrzeniem zielonych oczu. - Jak to się stało?
- Podczas ostatniej wojny z Cathalem - odrzekł po prostu. - Trzydzieści lat
temu.
- Jesteś tu już od tak dawna?
- Jeszcze dawniej; Loren jest magiem od ponad czterdziestu już lat.
- Co z tego? - Nie wychwyciła związku.
Powiedział jej. Tego poranka łączył ich pogodny nastrój, a uroda Jennifer
niejednego już przedtem mężczyznę uczyniła rozmownym.
Przysłuchiwała się uważnie, podobnie jak Paul trzy noce temu, opowieści o
odkryciu przez Amairgena wiedzy niebios i tajnych więzach, jakie łączą maga i jego
źródło na całe życie w związku pełniejszym niż jakikolwiek inny we wszystkich
światach.
Kiedy Matt zakończył, Jennifer wstała i przeszła kilka kroków. Próbowała
przyswoić sobie ogrom tego, co jej powiedziano. To było coś więcej niż małżeństwo,
sięgało do samego jądra istnienia. Z tego, co mówił Matt, wynikało, że czarodziej jest
niczym bez swego źródła, zaledwie magazynem wiedzy, całkowicie pozbawionym
mocy. A źródło...
- Wyrzekłeś się całej swej niezależności! - powiedziała, odwracając się znów
do krasnoluda, rzucając mu te słowa jak wyzwanie.
- Ależ skąd - odparł łagodnie. - Zawsze, gdy dzieli się życie z kimś innym,
poświęca się nieco swego czasu. Ten związek po prostu sięga głębiej i otrzymuje się
coś również w zamian.
- Byłeś jednak kiedyś królem. Zrezygnowałeś...
- To było przedtem - przerwał Matt. - Zanim spotkałem Lorena. Wolałbym...
nie mówić o tym.
Zawstydziła się. - Przepraszam - szepnęła. - Byłam wścibska.
Krasnolud skrzywił się, lecz wtedy już wiedziała, że tak wygląda jego
uśmiech. - Skądże - powiedział. - Poza tym - to nieważne. To bardzo stara rana.
- Po prostu to takie dziwne - wyjaśniła. - Nie potrafię pojąć, co to musi
znaczyć.
- Wiem. Nawet tutaj nas nie rozumieją. Ani prawa, jakie rządzi radą magów.
Boją się nas, szanują nas, bardzo rzadko kochają.
- Jakie prawo? - spytała.
Zawahał się, a potem wstał. - Przejdźmy się - rzekł. - Opowiem ci pewną
historię, choć ostrzegam, lepiej zrobiłabyś słuchając jednego z cyngaelów, bo jestem
kiepskim opowiadaczem historii.
- Zaryzykuję - stwierdziła Jennifer z uśmiechem.
Kiedy już spacerowali pod ścianami wielkiej sali, Matt zaczął opowieść: -
Czterysta lat temu najwyższy król oszalał. Nazywał się Vailerth i był jedynym synem
Lernatha, ostatniego króla Brenninu, który umarł na Letnim Drzewie.
Na ten temat też miała pytania, lecz zachowywała spokój. - Vailerth był
genialny jako dziecko - ciągnął Matt - przynajmniej tak głoszą kroniki z tamtych
czasów, lecz wydaje się, że coś w nim uległo spaczeniu, gdy jego ojciec umarł, a on
wstąpił na tron. Kwiat ciemności rozkwitł mu w głowie, jak powiadają krasnoludowie
w podobnych przypadkach.
Pierwszym magiem Vailertha był mężczyzna imieniem Nilsom, którego
źródłem była kobieta. Nazywała się Aideen i kochała Nilsoma całe życie, jak
powiadają kroniki.
Matt zrobił kilka kroków w milczeniu. Jennifer miała uczucie, że żałuje, iż
rozpoczął tę historię, lecz po chwili podjął opowieść. - Rzadkością było dla maga
mieć kobietę za źródło, częściowo dlatego, że w Gwen Ystrat, gdzie panują kapłanki
Dany, przeklęto by każdą kobietę, która to uczyni. Zawsze była to rzadkość, a jeszcze
większą stała się od czasów Aideen.
Jennifer spojrzała na niego, lecz twarz krasnoluda zupełnie nic nie wyrażała.
- Wiele mrocznych rzeczy wydarzyło się z powodu obłędu Vailertha.
Wreszcie w kraju zaczęto mówić o wojnie domowej, ponieważ zabierał z domów
dzieci, chłopców i dziewczynki jednako, i sprowadzał je w nocy do swego pałacu.
Później już ich nigdy nie widziano, a pogłoski o tym, co czynił z nimi najwyższy król,
były straszne. A w tych występkach, we wszystkich tych mrocznych występkach
Nilsom stał przy królu, a niektórzy powiadają, że to on go do nich nakłaniał. Mroczne
było ich tkanie, a Nilsom z Aideen u boku władał mocą tak wielką, że nikt nie
ośmielał im się otwarcie sprzeciwić choćby słowem. Mam własne przypuszczenie -
dodał krasnolud, odwracając głowę po raz pierwszy - że on też był szalony, lecz w
bardziej niebezpieczny sposób. Było to jednakże dawno temu i zapiski są niepełne,
bowiem wiele z naszych najcenniejszych ksiąg uległo zniszczeniu podczas wojny,
która wybuchła wreszcie, bowiem pewnego dnia Vailerth i Nilsom posunęli się za
daleko: postanowili pójść do Bożego Lasu i ściąć Letnie Drzewo.
Wtedy poderwał się cały Brennin, z wyjątkiem wojska, jakie zgromadził
Vailerth. Lecz wojsko to było wierne i silne, a Nilsom był bardzo potężny,
potężniejszy od wszystkich pozostałych pięciu magów w Brenninie razem wziętych.
A potem, w przeddzień wybuchu wojny, okazało się, że poza nim jest już tylko jeden
czarodziej, bowiem czterech znaleziono martwych, i ich źródła również.
Wtedy w Najwyższym Królestwie rozszalała się wojna domowa. Tylko Gwen
Ystrat trzymało się z dala. Niemniej jednak książęta Rhoden i Seresh, namiestnicy
Północnej Marchii i Południowej, chłopi i mieszczanie, i żeglarze z Taerlindel,
wszyscy ruszyli na wojnę z Vailerthem i Nilsomem. Nie wystarczyło to jednak.
Potęga Nilsoma, mająca swe źródło w sile i miłości Aideen, była wtedy większa, jak
powiadają, od mocy każdego maga od czasów Amairgena. Niósł zagładę wszystkim,
którzy im się sprzeciwili, siał zniszczenie, i pola nasiąkły krwią, gdy brat zabijał
brata, a tymczasem Vailerth śmiał się w Paras Derval.
Matt znów przerwał, a gdy powrócił do opowieści, w jego głosie nie było już
emocji. - Ostatnią bitwę stoczono wśród wzgórz na zachód od nas, pomiędzy
miejscem, gdzie się znajdujemy, i Bożym Lasem. Powiadają, że Vailert wspiął się na
najwyższe wieże swego pałacu, by przyglądać się, jak Nilsom wiedzie swe wojska ku
ostatecznemu zwycięstwu, po którym nic prócz trupów nie stałoby już pomiędzy nimi
a Drzewem.
Lecz kiedy słońce wstało tego poranka, Aideen udała się do swego maga,
którego darzyła miłością, i rzekła mu, że nie będzie już dłużej przelewać swych sił na
niego, by wspomóc go w tej sprawie. Powiedziawszy to, wyciągnęła nóż, przelała w
zamian swą krew serdeczną i tak umarła.
- Och, nie - odezwała się Jennifer. - Och, Matt!
Wydawało się, że nie dosłyszał. - Niewiele już się potem stało - rzekł, nadal
obojętny. - Gdy Nilsom stracił moc, armia Vailertha została pokonana. Wojsko
rzuciło miecze i włócznie i opowiedziało się za zawarciem pokoju. Nilsom nie chciał
do tego dopuścić i w końcu został zabity przez ostatniego maga Brenninu. Vailerth
skoczył ze swej wieży i zabił się. Aideen pochowano z czcią w mogile niedaleko
Lasu Mörnira, a księcia Lagosa z Seresh koronowano w tej sali.
Zatoczyli pełne koło i znaleźli się ponownie przy ławach pod ostatnim oknem
w pobliżu tronu. Nad ich głowami żółte włosy Colana jarzyły się w blasku słońca
wpadającym przez szyby.
- Pozostało mi tylko powiedzieć ci - rzekł Matt Sören, spoglądając jej teraz
prosto w twarz - że kiedy rada magów zbiera się na śródzimie, przeklinamy w
obrzędzie pamięć imienia Nilsoma.
- Ja myślę - stwierdziła Jennifer z zawziętością.
- Jak również - dodał cicho krasnolud - imię Aideen.
- Co takiego?
Spojrzenie Matta wyrażało zdecydowanie. - Zdradziła swego czarodzieja -
powiedział. - Wedle praw naszego zakonu nie ma większej zbrodni. Żadnej. Bez
względu na przyczyny. Co roku wraz z Lorenem przeklinamy jej pamięć na śródzimie
i czynimy to szczerze. I co roku - dodał bardzo cicho, bardzo łagodnie - kiedy śniegi
topnieją na wiosnę, kładziemy pierwsze wiosenne kwiaty na jej grobie.
Pod wpływem spokojnego spojrzenia Matta Jennifer odwróciła głowę. Czuła,
że za chwilę się rozpłacze. Była zbyt daleko od domu, a wszystko było takie trudne i
takie dziwne. Dlaczego taka kobieta miałaby być przeklęta? To zbyt okrutne.
Uświadomiła sobie, że to, czego jej potrzeba, to trochę ruchu, pięćdziesiąt szybkich
przepłynięć basenu, aby rozjaśniło jej się w głowie, bo inaczej może być źle, a
jeszcze lepiej, gdyby...
- Och, Matt - powiedziała. - Muszę się trochę poruszać, muszę coś robić. Czy
są tu konie, na których moglibyśmy pojeździć?
Spośród wszystkich rzeczy to właśnie mogło zburzyć niewzruszone
opanowanie krasnoluda. Niespodziewanie oblał się rumieńcem. - Konie są,
oczywiście - rzekł niezręcznie - lecz obawiam się, że nie będę ci towarzyszył -
krasnoludowie nie jeżdżą dla przyjemności. Ale czemu nie miałabyś pojechać z
Laeshą i Drancem?
- Świetnie - powiedziała, lecz potem zwlekała, nagle nie mając chęci go
opuścić.
- Przykro mi, jeśli cię zatroskałem - rzekł Matt. - To bolesna opowieść.
Jennifer pokręciła głową. - Z pewnością bardziej dla ciebie niż dla mnie.
Dziękuję, że podzieliłeś się nią ze mną. Dziękuję za wiele. - I nachyliwszy się
spiesznie, pocałowała go w policzek, po czym wybiegła z sali w poszukiwaniu
Laeshy, zostawiając zwykle flegmatycznego krasnoluda w stanie nadzwyczajnego
wzburzenia.
W taki oto sposób trzy godziny później dwie kobiety galopowały z
człowiekiem Diarmuida na szczyt grani na wschód od miasta, gdzie z
niedowierzaniem wszyscy troje zatrzymali swe zmęczone konie na widok niewielkiej
grupki zwiewnych postaci, które wspinały się po zboczu ku nim, a ich krok był tak
lekki, iż trawa zdawała się nie uginać pod ich stopami.
- Bądźcie pozdrowieni! - rzekł ich wódz, zatrzymując się przed nimi. Skłonił
się, a jego długie, srebrzyste włosy zalśniły w świetle. - Jasno utkana jest ta godzina. -
Jego głos brzmiał niczym muzyka. Zwrócił się bezpośrednio do Jennifer. Zdała sobie
sprawę, że na odmienionej twarzy stojącego u jej boku żołnierza Drance’a połyskują
łzy.
- Czy zechcecie zejść z koni i między drzewami zasiąść z nami do uczty dziś
wieczorem? - padło pytanie srebrnowłosej postaci. - Jesteście niezmiernie mile
widzianymi gośćmi. Nazywam się Brendel spod znaku Pustułki z Daniloth. Jesteśmy
lios alfarami.
Powrót do Brenninu przebiegł niemal bez trudności, jakby pchał ich ku
domowi dmący im w plecy wiatr. Erron, gibki i zwinny, znów pierwszy wspiął się na
zbocze urwiska i wbił dla pozostałych żelazne kołki w skalną ścianę.
Wrócili do koni, dosiedli ich i znów pogalopowali na północ zakurzonymi
drogami Najwyższego Królestwa. Ogarnęło ich radosne podniecenie. Przyłączywszy
się do refrenu sprośnej piosenki, w której śpiewaniu przewodził Coll, Kevin nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek czuł się szczęśliwszy. Po wypadku nad rzeką
odnosił wrażenie, że wraz z Paulem zostali całkowicie zaakceptowani przez drużynę,
a ponieważ szanował tych mężczyzn, ta akceptacja miała znaczenie. Erron stawał się
przyjacielem, tak samo Carde, który śpiewał wniebogłosy po lewej stronie Kevina.
Paul, po drugiej stronie, nie śpiewał, lecz nie wydawał się nieszczęśliwy, a poza tym i
tak nie miał głosu.
Tuż po południu dotarli do tej samej karczmy, w której zatrzymali się
uprzednio. Diarmuid zarządził postój na obiad i szybkie piwo, które biorąc pod uwagę
dominujący nastrój, zmieniło się w kilka niespiesznych piw. Coll, jak zauważył
Kevin, znikł.
Przedłużony postój oznaczał, że spóźnią się na bankiet w wielkiej sali
pałacowej tego wieczoru. Diarmuid nie sprawiał wrażenia zmartwionego tym faktem.
- Dzisiaj wieczorem udamy się do karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”, moi
przyjaciele - ogłosił, promieniując radością i rozdając uśmiechy z miejsca u szczytu
stołu, gdzie siedział. - Nie mam nastroju na dworskie maniery. Dziś wieczór będę się
z wami bawił i niech maniery zadbają o siebie same. Dzisiejszej nocy zażyjemy
przyjemności. Wypijecie ze mną za zdrowie Ciemnej Róży z Cathalu?
Kevin krzyknął radośnie wraz z pozostałymi i wraz z pozostałymi napił się.
Kimberly znów miała sen. Na początku ten sam: kamienie, pierścień, wiatr - i
ten sam żal w sercu. I znów zbudziła się w chwili, gdy nadeszły słowa mocy.
Tym razem jednakże znów zapadła w sen, by napotkać inny, czekający jakby
na dnie stawu.
Znajdowała się w komnacie króla Ailella. Widziała, jak król przewraca się
niespokojnie na łożu, jak mały paź śpi na swej pryczy. Podczas gdy na niego patrzyła,
Ailell ocknął się w mroku komnaty. Przez długą chwilę leżał nieruchomo, oddychając
z trudem, a później ujrzała, jak wstaje z bólem, jakby wbrew własnej woli. Zapalił
świecę i poniósł ją ku wewnętrznym drzwiom pokoju, przez które wyszedł.
Niewidzialna i niematerialna poszła śladem króla w głąb korytarza oświetlonego
tylko kołyszącym się płomykiem świecy, którą trzymał w ręku i wraz z nim
zatrzymała się przed następnymi drzwiami, w które wprawiony był odsuwany judasz.
Kiedy Ailell przyłożył oko do otworu, w jakiś sposób patrzyła razem z nim i
widziała, co on widział. Kimberly ujrzała wraz z najwyższym królem biały ogień naal
i głęboki, niebieski blask kamienia Ginserata osadzonego na szczycie kolumny.
Ailell odsunął się dopiero po długiej chwili i we śnie Kim zobaczyła, że sama
zbliża się, by popatrzeć i staje na czubkach palców, by własnymi oczyma zajrzeć do
Komnaty Kamienia.
A zajrzawszy, nie dostrzegła wcale kamienia, a w sanktuarium panowała
ciemność.
Odwróciła się raptownie, przerażona i zobaczyła, że najwyższy król wraca do
swej komnaty, przy drzwiach której czeka na niego spowita w cień znajoma postać.
Z twarzą nieruchomą, jakby wykuta była z kamienia, Paul Schafer stał przed
Ailellem, trzymając w wyciągniętej dłoni figurkę szachową, a zbliżywszy się, Kim
dostrzegła, że przedstawiała białego króla i była popsuta. Otaczała ich muzyka, której
nie potrafiła rozpoznać, choć wiedziała, że powinna. Ailell wypowiedział słowa,
których nie usłyszała, ponieważ muzyka była zbyt głośna, a potem Paul powiedział
coś i rozpaczliwie pragnęła to usłyszeć, lecz muzyka... I wtedy król uniósł wysoko
swą świecę i znów zaczął mówić, a ona nie mogła, nie mogła, nie mogła...
Wtedy wizję zmąciło wycie psa, tak głośne, że wypełniło wszechświat.
I zbudziła się w blasku słońca, czując zapach jedzenia smażącego się nad
paleniskiem.
- Dzień dobry - powiedziała Ysanne. - Chodź jeść, zanim wszystko ukradnie
Malka. Potem mam ci coś do pokazania.
Coll dołączył do nich na drodze na północ od miasta. Paul Schafer
podprowadził swego konia do dereszowatego ogiera, na którym jechał wielki
mężczyzna.
- Starasz się być dyskretny? - spytał.
Oczy Colla nad złamanym nosem nabrały wyrazu czujności. - Niezupełnie.
Niemniej jednak on chciał coś zrobić.
- To znaczy?
- Ten człowiek musiał zginąć, lecz jego żonie i dzieciom można pomóc.
- Więc zapłaciłeś im. Czy właśnie dlatego zatrzymał się na postój w
karczmie? Żeby dać ci czas? Nie dlatego przecież, że miał ochotę się napić, prawda?
Coll skinął głową. - On często ma ochotę się napić - rzekł zgryźliwie - lecz
bardzo rzadko działa bez powodu. Powiedz mi - ciągnął, gdy Schafer nie przerywał
milczenia - czy sądzisz, że źle postąpił?
Twarz Paula pozostawała nieprzenikniona.
- Gorlaes kazałby go powiesić - nie dawał za wygraną Coll - a ciało
rozszarpać na sztuki. Jego rodzinę wyrugowano by. Teraz jego najstarszy syn jedzie
do Południowej Twierdzy, by szkolić się na jednego z nas. Czy naprawdę sądzisz, że
źle postąpił?
- Nie - rzekł powoli Schafer - myślę tylko, że podczas takiego głodu zdrada
była chyba najlepszym sposobem, jaki ten rolnik mógł znaleźć, by zatroszczyć się o
rodzinę. Czy ty masz rodzinę, Coll?
Na co zastępca Diarmuida, który nie miał rodziny i który wciąż usiłował
polubić tego dziwnego przybysza, nie miał żadnej odpowiedzi. Jechali na północ w
popołudniowym upale. Po obu stronach ciągnęły się suche, spieczone pola, a odległe
wzgórza migotały niczym miraż, lub nadzieja na deszcz.
Klapa w podłodze pod stołem była niewidzialna, póki Ysanne nie
przyklęknęła i położywszy dłoń na podłodze, nie wypowiedziała słowa mocy.
Dziesięć stopni prowadziło w dół, a po obu stronach szorstkie, kamienne ściany były
wilgotne w dotyku. Widniały na nich obręcze, lecz nie tkwiły w nich pochodnie,
bowiem piwnicę rozjaśniała blada poświata. Zaciekawiona Kim zeszła na dół w ślad
za jasnowidzącą i kotem, Malką.
Pomieszczenie było niewielkie, bardziej przypominało grotę, niż pokój.
Jeszcze jedno łóżko, biurko, krzesło, tkany dywanik na kamiennej posadzce. Na
biurku kilka pergaminów i ksiąg, bardzo starych, sądząc z wyglądu. Tylko jeszcze
jedna rzecz: pod przeciwległą ścianą ustawiono komódkę ze szklanymi drzwiczkami,
a w tej komódce, niczym uwięziona gwiazda, spoczywało źródło światła.
Gdy jasnowidząca przerwała ciszę, w jej głosie zabrzmiał szacunek połączony
z obawą. - Za każdym razem, gdy to widzę... - szepnęła Ysanne. - To diadem Lisen -
powiedziała, idąc naprzód. - Zrobili go dla niej lios alfarowie w czasach, gdy puszcza
Pendaran nie była jeszcze miejscem pełnym grozy. Upięła go na czole po tym, jak
wybudowano dla niej Anor i stanęła na tej wieży nad brzegiem morza ze światełkiem
przypominającym gwiazdę na swym czole, by wskazywać Amairgenowi drogę do
domu z Caer Sedat.
- A on nigdy nie wrócił. - Głos Kim, choć ledwie był to szept, zazgrzytał
niemiło. - Eilathen pokazał mi. Widziałam, jak zginęła. - Zobaczyła, że diadem był ze
szczerego złota, lecz światełko osadzone w nim było delikatniejsze od księżycowej
poświaty.
- Umarła, a Pendaran nie wybacza. To jeden z głębokich smutków świata. Tak
wiele się zmieniło... nawet światło. Niegdyś było jaśniejsze, koloru nadziei, jak
mówiono przy jego wykonaniu. Potem Lisen umarła, puszcza się zmieniła i świat się
zmienił, i teraz zdaje się błyszczeć poczuciem straty. To najpiękniejsza rzecz, jaką
znam. To Światło przeciwko Ciemności.
Kim spojrzała na siwowłosą kobietę obok siebie. - Dlaczego on tu jest?
Dlaczego jest ukryty w podziemiach?
- Raederth przyniósł mi go na rok przed swą śmiercią. Gdzie się udał, by go
znaleźć, nie wiem - bowiem diadem zaginął, gdy umarła Lisen. Przepadł na długie
lata i nigdy nie opowiedział mi o tym, dokąd poszedł, by go odnaleźć. Postarzyło go
to jednak. W czasie podróży wydarzyło się coś, o czym nie mógł powiedzieć.
Poprosił mnie, bym strzegła tu diademu wraz z dwoma innymi przedmiotami mocy,
póki ich miejsce nie zostanie wyśnione. „Temu, kto następny nałoży go po Lisen -
rzekł - przypadnie do przejścia najmroczniejsza droga spośród wszystkich dzieci
ziemi, czy gwiazd”. I nic więcej już nie powiedział. Diadem czeka tu na sen.
Kimberly zadrżała, bowiem coś w niej nowego, jakaś pieśń krwi, powiedziała,
że słowa nieżyjącego maga były prawdziwym proroctwem. Poczuła się
przygnieciona, obarczona ciężarem. To dla niej zbyt wiele. Oderwała oczy od
diademu. - Jakie są pozostałe przedmioty? - spytała.
- Baelrath, oczywiście. Kamień na twym palcu.
Kim spuściła wzrok. Kamień Wojny pojaśniał w czasie ich rozmowy,
matowy, ciemny jak krew połysk ustąpił miejsca pulsującej poświacie.
- Sądzę, że diadem przemawia do niego - ciągnęła Ysanne. - Zawsze tak jarzył
się w tym pokoju. Trzymałam go tu obok pozostałych aż do nocy, gdy przyśniłaś mi
się z nim na palcu. Od tamtej pory wiedziałam, że nadchodzi jego godzina i
obawiałam się, że budząca się moc wezwie siły, przed jakimi nie będę umiała się
obronić. Przywołałam więc znów Eilathena i nakazałam mu strzec kamienia, wiążąc
go czerwienią w sercu bannionu.
- Kiedy to było?
- Teraz mija dwadzieścia pięć lat.
- Ale - mnie wtedy jeszcze nawet nie było na świecie!
- Wiem, dziecko. Wyśniłam najpierw twych rodziców, tego dnia, gdy się
spotkali. Potem ciebie z Baelrathem na palcu. Naszym darem jako jasnowidzących
jest wędrowanie skrętami w tkaninie czasu i sprowadzanie jego tajemnic. Nie jest to
łatwa moc i wiesz już, że nie zawsze daje się opanować.
Kim odsunęła do tyłu swe brązowe włosy obiema dłońmi. Czoło marszczyła
jej troska, a szare oczy były oczami kogoś, kto jest ścigany. - To wiem - rzekła. -
Próbuję dać sobie z tym radę. Czego natomiast nie potrafię... nie rozumiem, dlaczego
pokazujesz mi Światło Lisen.
- To nieprawda - odparła jasnowidząca. - Jeśli zatrzymasz się, by pomyśleć,
zrozumiesz. Pokazuję ci diadem, bowiem tobie może przypaść zaszczyt wyśnienia,
kto następny ma go nałożyć.
Zapadła cisza. Potem. - Ysanne, ja tu nie mieszkam.
- Między naszymi światami istnieje most. Dziecko, mówię ci to, co już sama
wiesz.
- Ale właśnie o to chodzi! Zaczynam rozumieć, kim jestem. Widziałam, co
utkał Eilathen. Jednak nie pochodzę z tego świata, nie mam go we krwi, nie znam
jego korzeni tak, jak ty je znasz, jak muszą je znać wszyscy jasnowidzący. Jak
miałabym... jak mogłabym kiedykolwiek mieć czelność powiedzieć, kto ma nosić
diadem Lisen? Jestem obca, Ysanno!
Dyszała ciężko. Stara kobieta przyglądała jej się przez długą chwilę, a potem
uśmiechnęła się. - Teraz jesteś. Dopiero co przybyłaś. Masz rację, nie osiągnęłaś
pełni, lecz bądź spokojna. To tylko kwestia czasu. - Jej głos, tak samo jak jej oczy,
był łagodny, gdy powiedziała jej drugie kłamstwo i osłaniała je.
- Czasu! - wybuchła Kimberly. - Czy ty nie rozumiesz? Przybyłam tu tylko na
dwa tygodnie. Jak tylko Dave się znajdzie, wracamy do domu.
- Być może. Most wciąż istnieje, a ja wyśniłam Baelrath na twej dłoni. Moje
serce również wie - serce starej kobiety, nie wizja wróżki - że w twoim świecie też
może być potrzebny Marzyciel, zanim to, co ma się stać, zostanie w pełni utkane na
Krośnie.
Kimberly otworzyła usta i zamknęła je ponownie, nie mogąc wykrztusić
słowa. Bowiem teraz rzeczywiście było już tego za wiele: zbyt wiele rzeczy, zbyt
szybko i zbyt trudnych.
- Przykro mi - zdołała wysapać, a potem obróciła się i pomknęła po
kamiennych stopniach na górę, wybiegając z chatki w blask słońca na błękitnym
niebie. Były tam również drzewa i ścieżka, którą mogła zbiec nad brzeg jeziora.
Samotna, ponieważ nikt jej nie ścigał, mogła stanąć tam i rzucać kamyki do wody,
wiedząc, iż były to kamyki, tylko kamyki, i że żaden zielony duch o włosach
ociekających wodą nie pojawi się w odpowiedzi z głębin jeziora, by znów odmienić
jej życie.
W komnacie, z której uciekła, światło nadal płonęło. Moc, nadzieja i poczucie
straty kryły się w poświacie, jaka spowijała Ysanne, która siedziała przy biurku,
głaszcząc kota leżącego na jej kolanach i wpatrując się nie widzącymi oczyma gdzieś
w pustkę.
- Ach, Malko - szepnęła wreszcie - szkoda, że nie jestem mądrzejsza. Po cóż
żyć tak długo, jeśli człowiek nie nabiera mądrości?
Kotka nastawiła uszu, lecz wolała raczej nadal lizać łapkę, niż zadawać sobie
tak dokuczliwe pytanie.
W końcu jasnowidząca podniosła się, postawiła obrażoną Malkę na podłodze i
powoli podeszła do szafki, w której lśnił diadem. Otworzywszy szklane drzwiczki,
włożyła do środka rękę i wyjęła przedmiot schowany na dolnej półce, a potem stała
długo, przyglądając się temu, co trzymała w dłoni.
Trzeci przedmiot mocy: ten, którego Kimberly, rzucająca kamyki nad
jeziorem, nie zobaczyła.
- Ach, Malko - powtórzyła jasnowidząca i wyciągnęła sztylet z pochwy. W
komnacie zabrzmiał dźwięk przypominający szarpnięcie struny harfy.
Tysiąc lat temu, w czasach po Bael Rangat, kiedy wszystkie wolne ludy
Fionavaru zebrały się przed Górą, by ujrzeć kamienie Ginserata, krasnoludowie z
Banir Lök sami wykonali pewien przedmiot jako dar dla nowego najwyższego króla
Brenninu.
Z thierenu go wykuli, najrzadszego z metali, znajdowanego tylko pod
korzeniami ich bliźniaczych gór, najcenniejszego daru ziemi dla nich, błękitno
żyłkowanego srebra Eridu.
Pomyśleli o Colanie Najukochańszym i wykonali oręż z runami na pochwie,
które miały go spoić. Przy pomocy starej magii mroku stworzyli w swych jaskiniach
nóż niepodobny do żadnego innego we wszystkich światach i nadali mu imię Lökdal.
Bardzo nisko skłonił się syn Conary’ego, gdy mu go wręczano i w milczeniu
słuchał, mądry ponad swe lata, gdy Seithr, król krasnoludów, objaśniał mu, co
położono na tym ostrzu. Potem znów się skłonił, jeszcze niżej, gdy Seithr zamilkł.
- Dziękuję ci - rzekł Colan, a oczy mu rozbłysły, gdy mówił te słowa. -
Obusieczny to nóż i obusieczny to dar. Oby Mörnir dał nam jasność umysłu, by użyć
go mądrze. - Umieścił Lökdala za pasem i zabrał go na południe.
Powierzył go magom, klingę i magię w niej zamkniętą jak błogosławieństwo,
bądź przekleństwo, i tylko dwukrotnie przez tysiąc lat sztylet Colana zabił.
Przekazywano go każdemu następnemu pierwszemu magowi aż do nocy, gdy zginął
Raederth. W środku tej nocy kobieta, która go kochała, miała sen, który wstrząsnął
nią aż do najskrytszych głębi duszy. Wstała w ciemności, poszła w miejsce, gdzie
Raederth strzegł sztyletu, zabrała go i ukryła przed tymi, którzy zajęli jego miejsce
później. Nawet Loren Srebrny Płaszcz, któremu ufała pod każdym innym względem,
nie wiedział, że Ysanne ma Lökdala.
- Kto zada cios tą klingą bez miłości w sercu, zginie bez wątpienia - rzekł
krasnolud Seithr. - To jedno prawo. A potem cicho, by tylko Colan go słyszał,
wypowiedział to drugie.
W swej tajnej komnacie Ysanne Czarodziejka, ta, która śni sen, obracała w
dłoniach błyszczące, migotliwe ostrze tak, że biło zeń światło niczym błękitny ogień.
Na brzegu jeziora stała młoda kobieta i rzucała kamyczki jeden po drugim, a
moc kryła się w niej i pod nią.
W lesie, dokąd zaprowadzili ich lios alfarowie, było chłodniej. Jedzenie, jakie
im podano, było delikatne i cudowne: dziwne owoce, sycący chleb i wino, które
podnosiło na duchu i zaostrzało kolory zachodu słońca. Cały czas rozbrzmiewała
muzyka: jeden z lios grał na wydającym wysokie dźwięki instrumencie dętym,
podczas gdy inni śpiewali. Ich głosy splatały się w pogłębiających się cieniach drzew,
gdy na obrzeżach polany zapalono wieczorne pochodnie.
Laesha i Drance, dla których było to urzeczywistnienie dziecięcych marzeń,
zdawali się jeszcze bardziej urzeczeni niż Jennifer, więc gdy Brendel zaproponował,
żeby zostali na noc w lesie i zobaczyli, jak lios tańczą pod gwiazdami, przyjęli
zaproszenie z radością i zdumieniem.
Brendel wysłał kogoś, by szybko pojechał do Paras Derval i przekazał królowi
odpowiednią wiadomość o miejscu ich pobytu. Otuleni delikatnym rozmarzeniem,
przyglądali się, jak posłaniec o włosach jarzących się w blasku zachodzącego słońca
zjeżdża za wzgórza, po czym powrócili do wina i śpiewu na polanie.
W miarę wydłużania się cieni do pieśni lios alfarów wkradał się ozdobnik
muzyczny pełen odwiecznego smutku. Niezliczone ilości robaczków świętojańskich
fruwały niczym małe płomyki tuż za pochodniami: nazywano je lienae, jak
powiedział Brendel. Jennifer sączyła wino, które jej nalał i pozwoliła muzyce nieść
się w przepych słodkiego smutku.
Wspiąwszy się na szczyt wzgórza na zachód od nich, Tandem z Pustułek
skierował swego konia lekkim kłusem w stronę otoczonego murem miasta i pałacu,
który oddalony był o niecałe pięć kilometrów.
Nie był nawet w połowie drogi, gdy zginął.
Bezdźwięcznie spadł z konia z czterema strzałkami w gardle i plecach. Po
chwili svartowie wstali z jamy przy drodze i bez zmrużenia oka przyglądali się w
milczeniu, jak towarzyszące im wilki podeszły do ciała lios. Kiedy nie było
wątpliwości, że nie żyje, oni też ruszyli naprzód i otoczyli nieżywego jeźdźca. Nawet
po śmierci nie opuszczała go aura chwały, lecz gdy skończyli, gdy ucichły mokre
odgłosy rwania i tylko ciche gwiazdy spoglądały z góry, z Tandema z lios alfarów nie
zostało nic, co ktokolwiek chciałby ujrzeć. Najbardziej znienawidzeni przez Mrok,
bowiem na imię im Jasność.
W tym właśnie momencie, daleko na północy i wschodzie, inny samotny
jeździec nagle wstrzymał swego wierzchowca. Przez chwilę trwał nieruchomo, a
potem, ze straszliwym przekleństwem i strachem jak pięść w sercu, Loren Srebrny
Płaszcz zawrócił konia i rozpaczliwie zaczął pędzić w kierunku domu.
W Paras Derval król nie wziął udziału w bankiecie, podobnie jak jego czworo
gości, co stało się przyczyną niejednej plotki. Ailell nie opuszczał swych komnat i
grał w ta’bael z kanclerzem Gorlaesem. Jak zwykle wygrał z łatwością i bez większej
przyjemności, również jak zwykle. Grali do bardzo późna i paź Tarn spał, gdy im
przerwano.
Gdy przestąpili próg otwartych drzwi „Pod Czarnym Dzikiem”, hałas i dym
był niczym ściana, z którą się zderzyli.
Jednakże jeden głos przebił się przez ten piekielny harmider.
- Diarmuid! - ryknął Tegid, zrywając się na nogi. Kevin skulił się jak przed
uderzeniem gromu. - Na dąb i księżyc, toż to on we własnej osobie! - zawył Tegid, a
odgłosy karczmy na krótko przerodziły się we wrzeszczane pozdrowienia.
Diarmuid, w płowych spodniach i błękitnym wamsie, stał w drzwiach i
sardonicznie szczerzył zęby, gdy pozostali rozeszli się, zagłębiając się w gęstych
oparach pomieszczenia. Tegid niepewnym krokiem brnął ku wyjściu, aż na
chwiejących się nogach stanął przed swym księciem.
I chlusnął zawartość swego kufla Diarmuidowi prosto w twarz.
- Nędzny książę! - wrzasnął. - Wydrę ci serce! Poślę twą wątrobę do Gwen
Ystrat! Jak śmiesz wymykać się i zostawiać wielkiego Tegida razem z kobietami i
kwilącymi niemowlętami?
Kevinowi stojącemu u boku księcia na krótką chwilę stanął przed oczami
obraz Tegida próbującego przejść po linie nad Saeren, zanim ociekający piwem
Diarmuid nie dotarł do najbliższego stołu, chwycił srebrny kufel i rzucił nim z
wściekłością w Tegida.
Ktoś wrzasnął, gdy po rzucie pociskiem, który odbił się od ramienia wielkiego
mężczyzny, książę wziął krótki rozbieg, pod koniec którego jego opuszczona głowa
skutecznie zderzyła się z masywnym celem, jaki stanowiła tusza Tegida.
Tęgi zachwiał się i cofnął o krok, a jego twarz na chwilę przybrała zielonkawy
odcień. Jednakże szybko wrócił do siebie, chwycił najbliższy blat stołu i jednym
potężnym szarpnięciem podniósł go z kozłów, zrzucając kubki i sztućce i rozpędzając
na boki ich użytkowników przy wtórze rozlegających się wkoło przekleństw.
Obracając się dla lepszego zamachu, zatoczył deską szeroki, zabójczy krąg, który
groziłby Ailellowi pozbawieniem go dziedzica, gdyby blat sięgnął celu.
Diarmuid uchylił się bardzo zgrabnie. Tak samo, choć mniej zwinnie, Kevin.
Rozciągnięty na podłodze, ujrzał deskę świszczącą nad ich głowami, która pod koniec
swego lotu uderzyła w bark mężczyznę w czerwonym kubraku, rzucając nim w
klienta stojącego obok. Skutkiem tego była godna uwagi demonstracja efektu domina
na ludziach. Poziom hałasu był przerażający.
Ktoś wybrał ten moment, by wylać zawartość swego talerza na łysiejącą
głowę pana w czerwonym kaftanie. Ktoś inny uznał to za więcej niż wystarczające
wytłumaczenie, by przyłożyć od tyłu właścicielowi zupy podźwigniętą ławą.
Karczmarz przezornie zaczął zdejmować butelki z blatu szynkwasu. Barmanka z
podwiniętą spódnicą wślizgnęła się pod stół. Kevin zobaczył, jak Carde wskakuje tam
za nią. Tymczasem Diarmuid podskoczył z przykucniętej pozycji i znów uderzył
Tegida bykiem, zanim olbrzym zdołał ponownie zamachnąć się blatem stołu jak kosą.
Pierwszy pokos zdecydowanie oczyścił szeroką przestrzeń wokół nich obu.
Tym razem Tegid nie ustąpił pola; z radosnym rykiem spuścił deskę komuś
innemu na głowę i chwycił Diarmuida w niedźwiedzi uścisk.
- Teraz mam cię! - zadudnił Tegid, zaczerwieniony na twarzy z uniesienia.
Twarz Diarmuida również zaczęła nabierać odcienia szkarłatu, w miarę jak napastnik
zaciskał miażdżący kości chwyt. Przyglądający się zajściu Kevin zobaczył, że książę
uwolnił ręce, przygotowując się do riposty.
Nie miał wątpliwości, iż Diarmuid sam zdoła się uwolnić, lecz Tegid ściskał
całkiem serio i Kevin dostrzegł, że książę będzie musiał uciec się do okaleczającego
chwytu, by wyrwać się z tego uścisku. Zobaczył, że Diarmuid przesuwa kolano, by
lepiej się zaprzeć i wiedział, co będzie musiało nastąpić. Z bezskutecznym okrzykiem
rzucił się naprzód, by temu przeszkodzić.
I zatrzymał się jak wryty na dźwięk przerażającego wrzasku wściekłości, jaki
wydarł się z gardła Tegida. Wciąż wrzeszcząc, mężczyzna upuścił księcia na
posypaną piachem podłogę jak niepotrzebną zabawkę.
Rozszedł się swąd palonego ciała.
Podskoczywszy widowiskowo, Tegid wywrócił jeszcze jeden stół, uratował
dzban wypełniony po brzegi piwem i przystąpił do polewania swego zadka.
Ten ruch ujawnił, jakby za odsłonięciem kurtyny, obecność za jego plecami
Paula Schafera, który raczej przepraszającym gestem trzymał rozpalony pogrzebacz.
Zapadła krótka cisza, pełen podziwu i lęku hołd dla operowej siły wrzasku
Tegida, a potem Diarmuid, wciąż na podłodze, wybuchł wysokim, urywanym,
histerycznym śmiechem, sygnalizując powrót powszechnej piekielnej wrzawy.
Płacząc ze śmiechu i ledwo mogąc utrzymać się na nogach, Kevin zbliżył się wraz z
zataczającym się Erronem, by uściskać szczerzącego zęby w krzywym uśmiechu
Paula Schafera.
Upłynął jakiś czas, zanim przywrócono porządek, głównie dlatego, że nikomu
się specjalnie nie śpieszyło, by go przywracać. Okazało się, że mężczyzna w
czerwonym wamsie miał licznych przyjaciół, podobnie jak ten, który polewał zupą.
Kevin, który nie znał żadnego z nich, dla zachowania pozorów rzucił ławą w tłum, po
czym wycofał się z Erronem w stronę baru. Przysiadły się tam do nich dwie
obsługujące dziewczyny, a rozegrane właśnie wydarzenia znacznie ułatwiły
nawiązanie szybkiej znajomości.
Ostatnią rzeczą, jaką Kevin zobaczył na parterze karczmy, idąc na górę ręka w
rękę z Marną, wyższą z dwóch dziewczyn, była kłębiąca się masa mężczyzn,
przesłonięta mgiełką dymu. Diarmuid stał na szynkwasie, rozbijając wszystko,
cokolwiek wpadło mu w rękę, o głowy walczących. Zdawał się nie faworyzować
żadnej ze stron. Kevin rozejrzał się za Paulem i nie dostrzegł go; potem drzwi
otworzyły się i zatrzasnęły za nim, w ciemnościach pokoju wziął w ramiona kobietę,
której usta były zwrócone ku jego ustom, a dusza Kevina rozpoczęła wędrówkę
znajomą spiralą w dół ku tęsknocie.
Dużo później, kiedy nie zakończył jeszcze powrotnej podróży, usłyszał
nieśmiały szept Marny, która pytała: - Czy zawsze jest tak?
Jeszcze dobrych kilka minut nie był zdolny do mówienia, więc pogładził ją z
wysiłkiem po włosach i znów zamknął oczy. Bowiem zawsze tak było. Akt miłości to
ślepe, konwulsyjne sięganie wstecz w zapadającą ciemność. Za każdym razem. W
chwilach pomiędzy tymi obezwładniającymi podróżami zastanawiał się, czy
nadejdzie kiedyś taka noc, kiedy posunie się tak daleko, że nie będzie już powrotu.
Jednakże nie tej nocy. Wkrótce był już w stanie uśmiechnąć się do niej, a
potem zaoferować podziękowania i miłe słowa, nie bez szczerości, bowiem doceniał
jej słodycz, a jemu bardzo potrzebne było zaspokojenie pragnienia czymś takim
właśnie. Wsunąwszy się pod jego rękę, Marna położyła głowę na jego ramieniu, obok
jego jasnych włosów. Wdychając głęboko jej zapach, Kevin pozwolił, by zmęczenie
dwóch nie przespanych nocy uniosło go w sen.
Jednakże dana mu była tylko godzina odpoczynku, więc był bezbronny i
rozkojarzony, gdy zbudziła go obecność trzeciej osoby w pokoju. Była to inna
dziewczyna, nie ta Errona. Płakała i miała rozrzucone na ramionach potargane włosy.
- Co się stało, Tierne? - spytała zaspana Marna.
- On przysłał mnie do ciebie - Brązowowłosa Tierne pociągnęła nosem,
patrząc na Kevina.
- Kto? - burknął Kevin, z trudem próbując oprzytomnieć. - Diarmuid?
- Och, nie. Ten drugi cudzoziemiec, Pwyll.
Dotarło to do niego po chwili.
- Paul! Co takiego - co się stało?
Jego ton był najwyraźniej za ostry dla już nadwyrężonych nerwów Tierne.
Rzuciwszy mu niewinne spojrzenie pełne wyrzutu, dziewczyna siadła na łóżku i znów
wybuchła płaczem.
- On odszedł - szepnęła Tierne, ledwo słyszalnie. - Wszedł ze mną na górę, ale
potem odszedł.
Potrząsając głową, Kevin rozpaczliwie usiłował się skupić. - Co? Czy on... był
w stanie...?
Tierne pociągnęła nosem i wytarła łzy z policzków. - Masz na myśli, czy był
ze mną? Tak, oczywiście, był w stanie, ale mogłam wyczuć, że nie sprawiło mu to
żadnej przyjemności. Wszystko to robił dla mnie... a ja nie jestem, nie dałam mu nic
i... i...
- I co, na miłość boską?
- I rozpłakałam się - powiedziała Tierne, jakby powinno to być oczywiste. - A
kiedy zaczęłam płakać, on wyszedł. I wysłał mnie, żebym cię odszukała, panie.
Wsunęła się głębiej pod koce, częściowo dlatego, że Marna zrobiła miejsce.
Ciemne oczy Tierne były wielkie jak oczy jelonka; jej suknia rozsunęła się i Kevin
zobaczył początek głębokiego zaokrąglenia jej piersi. Potem poczuł, jak Marna lekko
przesuwa dłonią po jego udzie pod przykryciem. Nagle zapulsowało mu w głowie.
Zaczerpnął głęboko tchu.
I szybko wyskoczył z łóżka. Przeklinając wzwód, naciągał kopniakami
spodnie, narzucił też kaftan o luźnych rękawach, jaki dał mu Diarmuid. Nie fatygując
się, by go pozapinać, wyszedł z pokoju.
Na korytarzu było ciemno. Podszedł do barierki i spojrzał z góry na
pobojowisko na parterze karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”. Skwierczące pochodnie
rzucały drgające cienie na ciała śpiących, którzy leżeli bezładnie na przewróconych
stołach i ławach, lub pod ścianami. Kilku mężczyzn rozmawiało przyciszonymi
głosami w kącie. Usłyszał nagły chichot kobiety, który dobiegł spod ściany, a potem
ucichł.
Potem usłyszał coś jeszcze. Brzęk strun gitary.
Jego gitary.
Idąc za tym dźwiękiem, odwrócił głowę i dostrzegł Diarmuida, który z Collem
i Cardem siedział przy oknie. Książę, tuląc gitarę, zajmował miejsce na parapecie,
pozostali na podłodze.
Kiedy schodził do nich, oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i dostrzegł
wtedy innych członków drużyny, którzy leżeli w pobliżu w niedbałych pozach z
kilkoma kobietami u boku.
- Witaj, przyjacielu Kevinie - rzekł cicho Diarmuid, a jego oczy jaśniały w
mroku jak oczy zwierzęcia. - Czy pokażesz mi, jak na niej grać: posłałem Colla, żeby
ją przyniósł. Ufam, że nie masz nic przeciwko temu. - Jego głos przepełniony był
późnowieczornym lenistwem. Za jego plecami Kevin widział garść gwiazd.
- Tak, chłopcze - mruknął zwalisty cień. - Zagraj nam piosenkę. - Wziął
Tegida za rozbity stół.
Bez słowa Kevin przepchnął się wśród ciał na podłodze. Wziął gitarę z rąk
Diarmuida, który zsunął się z miejsca na parapecie, ustępując mu je. Okno otworzono
wcześniej; podczas strojenia gitary czuł, jak lekki podmuch wiatru rozwiewa mu
włosy na karku.
Było późno, ciemno i cicho. Był daleko od domu, zmęczony i obolały. Paula
nie było; nawet tej nocy nie zaznał radości, znów odwrócił się od łez. Nawet tej nocy,
nawet tutaj. Tyle mógł podać powodów. Toteż:
- Jej tytuł brzmi „Pieśń Racheli” - powiedział, zmagając się z uciskiem w
gardle, i zaczął grać. Była to muzyka, której nikt stąd nie mógłby poznać, lecz
zawarta w niej siła żalu dała się natychmiast wyczuć. Potem, po dłuższej chwili,
zaczął śpiewać głębokim głosem słowa, co do których dawno postanowił, że nigdy
nikt nie powinien ich usłyszeć:
Najdroższa, czy pamiętasz me imię?
Zgubiłem się popołudniem
W lecie zmienionym w zimę,
Ściętym szronem.
A kiedy czerwiec staje się grudniem
Serce za to płaci zgonem.
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
I kamień leży przewrócony.
Pogrzebiesz swój żal najczarniejszy
W głębi morza nadaremno,
Lecz morskich przypływów
Nie oswoisz tak łatwo -
Nadejdzie dzień jutrzejszy
Kiedy zapłaczesz nade mną.
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
Och najdroższa, pamiętaj, pamiętaj mnie.
Potem muzyka znów popłynęła sama, przetworzona, opracowana staranniej
niż cokolwiek, co w życiu napisał; muzyka, która teraz płynęła wraz z jego głupimi
łzami. Ta część melodii, która sprawiała ból, tak była piękna, przesycona
wspomnieniami: adaptacja drugiej części sonaty F-dur Brahmsa na wiolonczelę.
Nuty były czyste, jasne, choć Kevin świece widział jak przez mgłę, gdy grał
utwór dyplomowy Racheli Kincaid, dając wyraz smutkowi, który należał i nie należał
do niego.
W głąb ciemnej sali popłynęła pieśń Racheli; nad ciałami śpiących, które
poruszyły się, gdy żal dotknął ich snów; wśród tych, co nie spali i słuchając, poczuli
dotkliwą tęsknotę za tymi, których stracili; popłynęła schodami na górę, gdzie przy
barierce stały dwie kobiety, obie teraz płaczące; słabym odgłosem dotarła do sypialni,
gdzie ciała spoczywały splecione w figury miłości; i wypłynęła również przez otwarte
okno, na ulicę późną nocą i w rozległą ciemność między gwiazdami.
A na nie oświetlonym bruku pod drzwiami karczmy zatrzymała się jakaś
postać i nie weszła. Ulica była pusta, noc była ciemna, nikogo nie było widać. W tej
wielkiej ciszy ten ktoś nasłuchiwał, a kiedy pieśń dobiegła końca, w wielkiej ciszy
odszedł, bowiem słyszał już tę muzykę wcześniej.
Tak oto Paul Schafer, który uciekł przed łzami kobiety i przekląwszy swą
głupotę, zawrócił, odwrócił się po raz ostami i odszedł na zawsze.
Przez jakiś czas była tylko ciemność, splątana pajęczyna ulic, brama, którą
rozpoznał w blasku pochodni, a potem znów ciemność w korytarzach, których ciszę
zakłócały jedynie jego kroki. Niósł przez nią muzykę, lub to raczej muzyka niosła
jego, czy też wspomnienie muzyki. Nie miało większego znaczenia co.
Szedł wzorem przecinających się korytarzy, które przemierzał już uprzednio, i
niektóre były oświetlone, a inne ciemne, w niektórych pomieszczeniach znów słychać
było znajome dźwięki, lecz nikt inny nie chodził po Paras Derval tej nocy.
Po jakimś czasie doszedł, niosąc muzykę, niosąc stratę, niesiony przez
obydwie, i po raz drugi stanął pod drzwiami, zza których padała jeszcze ukośna
smużka światła.
Na jego wezwanie otworzył je brązowobrody mężczyzna imieniem Gorlaes i
Paul przez chwilę pamiętał, że nie ufał mu, lecz wydawało się, że jest to kwestia
niezmiernie odległa i nie mająca już żadnego znaczenia.
Wtedy spojrzał królowi w oczy i zobaczył, że Ailell wie, jakimś sposobem
wie i nie ma dość sił, by mu odmówić, więc poprosił.
- Pójdę dzisiejszej nocy zamiast ciebie na Letnie Drzewo. Czy udzielisz mi
zezwolenia i uczynisz, co musi zostać uczynione? - Wydawało się, że napisano to
bardzo dawno temu. Słychać było muzykę.
Ailell płakał, odpowiadając, lecz powiedział to, co trzeba było powiedzieć.
Bowiem co innego umrzeć, a co innego umrzeć bezużytecznie. Posłuchał słów i
pozwolił, by wraz z muzyką wyniosły go w towarzystwie Gorlaesa i dwóch innych
mężczyzn z pałacu przez ukrytą bramę.
Nad ich głowami były gwiazdy, a w oddali las. W jego myślach
rozbrzmiewała muzyka, która zdawała się nie mieć końca. Nie pożegna się jednak z
Kevinem, co było rzeczą smutną, lecz drobną i nieistotną w miejscu, do którego
dotarł.
Potem las już nie był tylko cieniem na horyzoncie, a w pewnym momencie
wstał nawet malejący księżyc, bowiem oprószył najbliższe drzewa srebrem. Muzyka
wciąż w nim rozbrzmiewała, jak również ostatnie słowa Ailella: „Teraz oddaję cię
Mörnirowi. Na trzy noce i wieczność”. Król rzekł to i zapłakał.
A teraz, wraz ze słowami i muzyką, w jego głowie pojawiła się także, tak jak
się tego spodziewał, twarz, dla której nie potrafił zapłakać. Ciemne oczy. Niepodobne
do żadnych innych. Na tym świecie.
I wkroczył do Bożego Lasu, i panował w nim mrok. I wszystkie drzewa
wzdychały w podmuchu leśnego wiatru, oddechu Boga. Na twarzach pozostałych
mężczyzn odmalował się strach, gdy odgłos ten wznosił się i opadał wokół nich
niczym morze.
Szedł z nimi wśród gwałtownie kołyszących się drzew i po jakimś czasie
dostrzegł, że ścieżka, którą kroczyli, przestała się wić. Drzewa po obu jej stronach
tworzyły teraz podwójny szpaler, który prowadził go naprzód, więc wyminął
Gorlaesa, niesiony muzyką, i dotarł do miejsca, gdzie wznosiło się Letnie Drzewo.
Było ogromne, ciemne, niemal czarne, o pniu sękatym i węźlastym, szerokim
jak dom. Stało samotnie na polanie ofiarnej i ściskało ziemię korzeniami starymi jak
świat, stanowiąc wyzwanie dla gwiazd świecących z góry, a miejsce to przepełniała
moc nie dająca się wyrazić. Stojąc tam, czuł, jak domaga się jego krwi, jego życia i
wiedząc, że nie przeżyje trzech nocy na tym drzewie, wystąpił naprzód, by znów nie
zawrócić, i muzyka ucichła.
Zdjęli wtedy z niego ubranie i przywiązali nagiego do Letniego Drzewa przy
malejącym księżycu. Kiedy odeszli, na polanie zapanowała cisza przerywana tylko
nie kończącym się szmerem liści. Samotny na Drzewie, czuł w swym ciele nie dający
się zmierzyć ogrom jego mocy i gdyby zostało jeszcze coś, czego mógłby się bać,
bałby się.
I taka była pierwsza noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
Rozdział 8
Lios alfarowie wciąż śpiewali, gdy w innym lesie, na wschód od Paras Derval,
Jennifer zapadała w sen. Pod gwiazdami i sierpem wschodzącego księżyca ich głosy
tkały wokół niej melodię smutku tak starą i głęboką, iż była niemal rozkoszna.
Ocknęła się i obróciła na posłaniu, jakie dla niej przygotowali.
- Brendelu?
Podszedł do niej i przyklęknął. Jego oczy były teraz błękitne. Ostatnim razem,
kiedy im się przyglądała, były zielone jak jej własne, a tego popołudnia na zboczu
wzgórza - złote.
- Czy jesteście nieśmiertelni? - spytała sennie. Uśmiechnął się. - Nie, pani.
Tylko bogowie są, a niektórzy powiadają, że nawet oni umrą. My żyjemy bardzo
długo i wiek nas nie zabija, a jednak umieramy, pani, od miecza lub ognia, lub żalu
serca. A znużenie skłania nas do pożeglowania ku naszej pieśni, choć to zupełnie inna
sprawa.
- Pożeglowania?
- Na zachodzie leży miejsce, którego nie znajdzie się na żadnej mapie. Świat
stworzony przez Tkacza tylko dla lios alfarów, i tam też się udajemy, gdy
opuszczamy Fionavar, chyba że Fionavar zabije nas wcześniej.
- Ile masz lat, Brendelu?
- Urodziłem się czterysta lat po Bael Rangat. Nieco ponad sześćset lat temu.
Przyjęła to do wiadomości w milczeniu. Doprawdy, cóż można było
powiedzieć. Po drugiej stronie spali Laesha i Drance. Śpiew był przepiękny.
Pozwoliła, by zaniósł ją wpierw ku spokojowi, a potem w objęcia snu.
Lios alfar przyglądał jej się długo, a jego oczy były wciąż błękitne, potrafiły
doceniać piękno we wszystkich jego przejawach. A w niej kryło się coś jeszcze.
Przypominała kogoś. Wiedział o tym, a może raczej wyczuwał to, lecz choć miał
całkowitą rację, absolutnie nie mógł wiedzieć kogo, a więc nie mógł nikogo ostrzec.
Wreszcie wstał i przyłączył się do śpiewających ostatnią pieśń, którą zawsze
był lament Ra-Termaine’a nad poległymi. Śpiewali dla tych, którzy niedawno zginęli
w pobliżu Pendaranu i dla wszystkich innych, którzy nigdy już nie usłyszą tej pieśni,
ani swej własnej. Podczas śpiewu lios alfarów gwiazdy zdawały się świecić jaśniej
nad drzewami, lecz mógł to być tylko skutek narastania mroku nocy. Kiedy pieśń się
skończyła, zasypali żar ogniska i położyli się spać.
Byli starzy, mądrzy i piękni, duch błyszczący w ich oczach był niczym
wielobarwny płomień, a ich sztuka była hołdem składanym Tkaczowi, którego byli
najbardziej promiennymi dziećmi. W najgłębszą istotę ich natury wplecione było
wysławianie życia, a w najstarszym języku nadano im imię na cześć Światła, które
sprzeciwia się Ciemności.
Nie byli jednak nieśmiertelni.
Dwaj strażnicy zginęli od zatrutych strzał, a czterem następnym czarna fala
wilków rozszarpała gardła, nim zdążyli się przebudzić. Jeden krzyknął i umierając,
zabił jeszcze swego wilka sztyletem.
Walczyli wtedy dzielnie, a nawet cudownie, jasnymi mieczami i strzałami,
bowiem ich wdzięk potrafił być bardzo groźny, gdy istniała potrzeba.
Brendel i Drance wraz z dwoma innymi utworzyli mur wokół kobiet i raz
powstrzymali natarcie olbrzymich wilków, i jeszcze raz, i znowu, wznosząc i
opuszczając miecze w rozpaczliwej ciszy. Było jednakże ciemno, wilki były czarne, a
svartowie przemykali po polanie jak pokraczne widma.
Mimo to promienna odwaga lios alfarów, pośród których Drance z Brenninu
walczył w zapamiętaniu, mogłaby odnieść zwycięstwo, gdyby nie jeszcze coś: zimna,
opanowana siła, która kierowała napaścią. Tej nocy na polanie była moc, której
obecności nikt nie potrafił przewidzieć i zagłada była wypisana na wietrze, który
zerwał się przed brzaskiem.
Jennifer stała przerażona w ciemności. Słyszała warkoty i krzyki, docierały do
niej tylko fragmenty walki - błyski zakrwawionych mieczy, cień wilka, strzała
przelatująca obok. Przemoc szalała wszędzie wokół niej, właśnie tej, która przez całe
życie próbowała jej uniknąć.
A teraz była ta straszna noc. Zbyt przerażona, by krzyczeć, Jennifer
zobaczyła, jak Drance pada w końcu, przygniatając sobą konającego wilka, a inny, z
mokrą paszczą, odrywa się od jego zwłok i skokiem obok niej dopada miejsca, gdzie
stoi Laesha. Potem, zanim zdążyła zareagować, w chwili gdy usłyszała krzyk Laeshy,
poczuła brutalne szarpnięcie, bowiem svartowie wdarli się przez wyłom i zaczęli ją
ciągnąć przez ciało żołnierza Diarmuida.
Rozpaczliwie oglądając się za siebie, dostrzegła Brendela, który zmagał się z
trzema wrogami jednocześnie z twarzą zalaną ciemną krwią w bladym blasku
księżyca, a potem znalazła się wśród drzew, otoczona wilkami i svart alfarami i nie
było już nigdzie światła, przy którym byłoby coś widać, czy o którym można by
marzyć.
Zdawało się, że szli lasem nieskończenie długo, kierując się na północ i
wschód, coraz dalej od Paras Derval i wszystkich, których znała w tym świecie. Dwa
razy potknęła się i upadła w ciemności i za każdym razem szarpnięciem stawiano ją,
szlochającą, na nogi i ponawiano tę straszną wędrówkę.
Wciąż znajdowali się jeszcze w puszczy, gdy nieboskłon nabrał odcienia
szarości i w narastającej jasności stopniowo uświadomiła sobie, że wśród
zmieniających się ciągle prześladowców była jedna postać, która nigdy nie oddalała
się od niej: a spośród wszystkich przerażających rzeczy tej szalonej nocy - ta była
najstraszniejsza.
Wilk czarny jak węgiel, ze srebrnoszarą plamką na czole, był zdecydowanie
największy ze wszystkich. Jednakże to nie wielkość ani też wilgotna krew na
ciemnym pysku budziły lęk; powodem była złowroga moc, która otaczała wilka.
Zwierzę nie spuszczało ślepi z jej twarzy, a były one czerwone. Przez tę chwilę, którą
zdołała wytrzymać to spojrzenie, dostrzegła w nich intelekt, jakiego nie powinno tam
być i który był jej bardziej obcy niż wszystko, z czym zetknęła się w Fionavarze. W
tym spojrzeniu nie było nienawiści, tylko zimna, bezlitosna siła woli. Nienawiść
zrozumiałaby; to, co ujrzała, było gorsze.
Świtało, gdy dotarli do celu. Jennifer zobaczyła małą chatkę drwala
wybudowaną przy wyrębie na obrzeżu lasu. Chwilę później zobaczyła również to, co
zostało z drwala.
Wrzucono ją do środka. Upadła od silnego pchnięcia, a potem doczołgała się
na kolanach do kąta, gdzie wstrząsana dreszczami, gwałtownie zwymiotowała.
Później, nie mogąc opanować drżenia, dowlokła się do pryczy w głębi izby i położyła
się.
Ratujemy, co się da, co rzeczywiście ma dla nas znaczenie, nawet u wrót
rozpaczy. Tak więc Jennifer Lowell, którą ojciec nauczył jeszcze w dzieciństwie, by z
dumą stawiała czoło światu, wstała w końcu, oczyściła się, jak mogła i zaczęło się
oczekiwanie. Z chaty ustąpił mrok. Na zewnątrz wstawał dzień, lecz nie tylko to było
przyczyną: odwaga jaśnieje swym własnym światłem.
Słońce stało wysoko na pustym niebie, gdy usłyszała jakieś głosy. Jeden był
niski, rozbawiony, co potrafiła rozpoznać nawet przez drzwi. Potem odezwał się drugi
człowiek i Jennifer zamarła, nie mogąc uwierzyć, bowiem ten głos słyszała już
przedtem.
- Nic trudnego - rzekł pierwszy mężczyzna i roześmiał się. - W walce z lios
łatwo przypilnować, by się przykładali.
- Mam nadzieję, że cię nie śledzono. Absolutnie nikt nie może mnie zobaczyć,
Galadanie.
- Nie zobaczy. Niemal wszyscy zginęli, a do walki z maruderami zostawiłem
dziesięć wilków. I tak nie wyruszyliby w pościg. Wystarczająco dużo ich zginęło; nie
ryzykowaliby następnych ofiar dla ludzkiej istoty. Ona należy do nas, a dostała się w
nasze ręce dużo łatwiej, niż przypuszczaliśmy. Nieczęsto doprawdy otrzymujemy
pomoc z Daniloth! - I znów się roześmiał głosem, w którym słychać było złośliwą
radość.
- Gdzie ona?
- Wewnątrz.
Drzwi się otworzyły, wpuszczając snop jaskrawego światła. Chwilowo
oślepioną Jennifer wyciągnięto na polankę.
- Ładna zdobycz, nieprawdaż? - mruknął Galadan.
- Być może - rzekł ten drugi. - To zależy od tego, co nam powie o powodzie,
dla jakiego tu się znaleźli.
Jennifer odwróciła się w stronę głosu, podczas gdy jej oczy przyzwyczajały
się do jasności, a gdy już tak się stało, znalazła się twarzą w twarz z Metranem,
pierwszym magiem najwyższego króla Brenninu.
Nie był to już powłóczący nogami starzec, którego zobaczyła tej pierwszej
nocy czy którego obserwowała, gdy trząsł się z obawy przed Jaelle w wielkiej sali
pałacowej. Wysoki Metran stał prosto, a oczy błyszczały mu złowrogo.
- Ty zdrajco! - wybuchła Jennifer.
Czarodziej wykonał gest i kobieta wrzasnęła, bowiem jej piersi przeszył ból.
Nikt jej nie dotknął; mag zrobił to sam, nie ruszywszy się z miejsca.
- Ostrożnie, moja droga pani - powiedział Metran, pełen zatroskania. - Musisz
uważać na to, co do mnie mówisz. Mam moc, by zrobić z tobą, co zechcę. - Skinął
głową w stronę swego źródła, Denbarry, który stał w pobliżu.
- Niezupełnie - wtrącił się skromnie inny głos. - Puść ją. - Ton był bardzo
spokojny, lecz ból ustąpił natychmiast. Jennifer odwróciła się, wycierając łzy.
Galadan nie był wysoki, lecz wyczuwało się w nim prężną siłę, skrywany
przebłysk ogromnej mocy. Jego oczy w pociętej bliznami, arystokratycznej twarzy
mierzyły ją chłodnym spojrzeniem spod gąszczu srebrnych włosów. Takich jak
Brendela, pomyślała, zdjęta innym rodzajem bólu.
Skłonił jej się dwornie i z wdziękiem, skrywając rozbawienie. Gdy zwrócił się
do Metrana, znikło bez śladu.
- Ona pojedzie na północ na przesłuchanie - stwierdził. - Cała i zdrowa.
- Czy wydajesz mi polecenie? - rzekł złowróżbnie Metran i Jennifer
dostrzegła, że Denbarra zesztywniał.
- Prawdę mówiąc, tak, skoro tak stawiasz sprawę. - Jego głos był drwiący. -
Zamierzasz walczyć ze mną z tego powodu, mizerny magu?
- Mógłbym cię zabić, Galadanie - zasyczał Metran.
Ten, którego nazwano Galadanem, znów się uśmiechnął, ale jego oczy nie
wyrażały rozbawienia. - Spróbuj zatem. Jednakże mówię ci już teraz, nie powiedzie ci
się. Ja jestem poza zasięgiem twej wyuczonej magii, nędzny czarowniku. Wiem, że
masz nieco mocy i dano ci jej więcej, a w przyszłości rzeczywiście możesz osiągnąć
jeszcze trochę, lecz nigdy nie dościgniesz mnie, Metranie. Nigdy. A jeśli spróbujesz,
rzucę twoje serce moim przyjaciołom.
W ciszy, jaka po tym zapadła, Jennifer zdała sobie sprawę, że otacza ich
pierścień wilków. Byli tam również svart alfarowie, lecz olbrzymi, czerwonooki wilk
znikł.
Metran ciężko dyszał. - Nie stoisz wyżej ode mnie, Galadanie. Obiecano mi
to.
Usłyszawszy to, Galadan odrzucił do tyłu swą dziką, poznaczoną bliznami
głowę i na polanie zadźwięczała salwa szczerego śmiechu.
- Doprawdy, obiecano ci? Cóż, w takim razie muszę przeprosić! - Śmiech
ucichł. - Mimo to ona ma pojechać na północ. Gdyby tak nie było, sam bym się nią
zajął. Lecz spójrz!
Jennifer podniosła głowę ku niebu, gdzie wskazywał Galadan i ujrzała
stworzenie tak piękne, że sam jego widok podniósł ją na duchu w przebłysku
odruchowej nadziei.
Z wyżyn niebios spłynęła czarna łabędzica o wielkich, rozpostartych
skrzydłach, cudna na tle słońca, pokryta kruczoczarnymi piórami i z wdzięcznie
wyciągniętą, długą szyją.
Potem wylądowała i Jennifer uświadomiła sobie, że to dopiero początek
prawdziwej grozy, gdyż łabędzica miała nienaturalne, ostre jak brzytwy zęby i pazury
i pomimo uderzającej urody spowijała ją przenikliwa woń rozkładu.
Wtedy łabędzica przemówiła głosem przypominającym oślizgłą ciemność. -
Przybyłam - powiedziała. - Dajcie ją mnie.
Daleko stąd, strasznie daleko, Loren Srebrny Płaszcz gnał na swym koniu na
południe, przeklinając własną głupotę we wszystkich językach, jakie znał.
- Jest twoja, Avaio - powiedział Galadan, nie uśmiechając się. - Czyż nie,
Metranie?
- Oczywiście - rzekł mag. Odsunął się od łabędzicy, tak by stanąć pod wiatr. -
Oczywiście będę nadzwyczaj zainteresowany tym, co ona ma do powiedzenia. Jest mi
to niezbędne na mym stanowisku obserwatora.
- Już nie - powiedziała czarna łabędzica, strosząc pióra. - Mam dla ciebie
wieści. Mam powiedzieć, że Kocioł jest w naszych rękach. Udasz się teraz do miejsca
spirali, bowiem czas się zbliża.
Wtedy na twarz Metrana wypełzł uśmiech tak okrutnego triumfu, że Jennifer
odwróciła od niego głowę. - Nadszedł więc - rzekł w uniesieniu czarodziej - dzień
mej zemsty. Ach, Garmischu, mój nieżyjący królu, strzaskam uzurpatora na kawałki
na jego tronie i zrobię puchary z kości rodu Ailella!
Łabędzica pokazała swe nienaturalne kły. - Z przyjemnością popatrzę na to -
zasyczała.
- Bez wątpienia - stwierdził zgryźliwie Galadan. - Czy jest jakaś wiadomość
dla mnie?
- Północ - odparła łabędzica. - Masz udać się na północ ze swymi
przyjaciółmi. Śpiesz się. Niewiele jest czasu.
- Wszystko jest dobrze - powiedział Galadan. - Mam tu jeszcze jedno zadanie
do wykonania, a potem pójdę za tobą.
- Spiesz się - rzekła znów łabędzica. - Teraz odlatuję.
- Nie! - krzyknęła przeraźliwie Jennifer, gdy pochwyciły ją zimne ręce svart
alfarów. Jej krzyki rozdarły ciszę polany i odbiły się głuchym echem. Przywiązano ją
do grzbietu olbrzymiej łabędzicy, gdzie oszołomił ją jej przenikliwy zapach. Nie
mogła zaczerpnąć tchu; kiedy otworzyła usta, dławiły ją gęste, czarne pióra. Gdy
oderwały się od ziemi i wzbiły w płonące niebo, Jennifer zemdlała po raz pierwszy w
życiu, więc nie mogła wiedzieć, jak cudowny łuk zatoczyły, rozcinając nieboskłon.
Postaci na polanie przyglądały się, jak Avaia unosi dziewczynę w migotliwe,
białe niebo i jak obie znikają z pola widzenia.
Metran odwrócił się do pozostałych i z uniesieniem wykrzyknął: -
Słyszeliście! Kocioł jest mój!
- Tak się zdaje - przyznał Galadan. - Udajesz się zatem za wodę?
- Natychmiast. Nie upłynie wiele czasu, nim zobaczysz, co z nim uczynię.
Galadan przytaknął, a potem wyjawił Metranowi pytanie, które właśnie
przyszło mu do głowy. - Ciekawe, czy Denbarra rozumie, co to wszystko znaczy? -
Wskazał na źródło. - Powiedz mi, przyjacielu, czy wiesz, o co chodzi z tym Kotłem?
Denbarra niespokojnie drgnął pod naciskiem spojrzenia. - Rozumiem to, co
powinienem rozumieć - rzekł z przekonaniem. - Wiem, że z jego pomocą ród
Garantae znów będzie władał Brenninem.
Galadan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił wzrok,
czemu towarzyszył lekceważący gest. - Godny jest swego przeznaczenia - powiedział
do Metrana. - Przygłupie źródło jest dla ciebie korzystne, jak sądzę. Ja zanudziłbym
się na śmierć.
Denbarra zaczerwienił się, lecz tym razem szyderstwo nie poruszyło Metrana.
- Mój siostrzany syn jest wierny. To zaleta - rzekł, nieświadom ironii. - A ty?
Wspominałeś o jakimś zadaniu do wykonania. Czy powinienem o nim wiedzieć?
- Powinieneś, lecz najwyraźniej nie wiesz. Składaj więc dzięki, że ja jestem
mniej niedbały. Trzeba skonsumować pewną śmierć.
Metranowi zadrżały wargi z powodu obelgi, lecz odparł tylko: - W takim razie
idź w swoją drogę. Możemy nie spotkać się przez jakiś czas.
- A żal! - stwierdził Galadan.
Czarodziej uniósł dłoń. - Drwisz ze mnie - rzekł z uczuciem. - Drwisz z nas
wszystkich, andainie. Powiem ci tylko jedno: z Kotłem z Khath Meigol w mych
rękach będę władał mocą, jaką nawet ty się nie ośmielisz wzgardzić. Z jej pomocą
taką zemstę wywrę na Brenninie, że pamięć o niej nigdy nie zaginie.
Galadan uniósł pokrytą szramami głowę i przyjrzał się magowi. - Być może -
rzekł wreszcie bardzo, bardzo cicho. - Chyba że pamięć o niej zaginie, ponieważ
wszystko inne umrze. Co, jak wiesz, jest mym serdecznym pragnieniem.
Po ostatnich słowach wykonał subtelny gest nad swą piersią i chwilę później
czarny jak węgiel wilk ze srebrną smugą na głowie wybiegł z polany, mknąc na
północ.
Gdyby wkroczył do lasu w innym miejscu, wiele następnych wydarzeń
mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.
Leżał teraz na południowym krańcu polanki drwala, ukryty wśród drzew,
krwawiący z tuzina ran. Za nim na leśnym szlaku zostało martwych dwóch ostatnich
lios alfarów. I dziesięć wilków.
I na sercu Na-Brendela spod znaku Pustułek ciążył smutek i wściekłość, która
bardziej niż cokolwiek innego trzymała go do tej pory przy życiu. W blasku słońca
jego oczy były czarne.
Przyglądał się, jak Metran i jego źródło dosiadają koni i zawracają na północ i
zobaczył, jak svartowie i wilki wyruszają na północ. Dopiero gdy na polanie
zapanowała absolutna cisza, wstał z wysiłkiem i rozpoczął swą podróż powrotną do
Paras Derval. Utykał poważnie z powodu rany na udzie i osłabł bardzo z upływu
krwi, lecz nie zamierzał upaść i zawieść, bowiem był lios alfarem i ostatnim ze swej
drużyny, i na własne oczy widział tego dnia zgromadzenie sił Mroku.
Była to jednak długa podróż, a on był bardzo ciężko ranny, więc gdy zapadł
zmierzch, od Paras Derval wciąż dzieliło go dobre pięć kilometrów.
W ciągu dnia dał się słyszeć pomruk grzmotów na zachodzie. Kilku kupców w
mieście podeszło do drzwi, by spojrzeć na niebo, bardziej z przyzwyczajenia, niż z
powodu nadziei. Na pustym niebie płonęło mordercze słońce.
Na trawniku przy końcu Alei Kowadeł Leila znów zebrała dzieci do ta’kieny.
Jedno czy dwoje odmówiło dla rozrywki, lecz ona nalegała, a większość przychyliła
się do jej próśb, co w przypadku Leili było zawsze najlepszym rozwiązaniem.
Znów zawiązano jej oczy, przy czym poleciła im uczynić to dwa razy, by
naprawdę nie mogła niczego zobaczyć. Potem rozpoczęła wzywanie. Pierwsze trzy
strofy wypowiedziała niemal obojętnie, ponieważ nie miały znaczenia, były tylko
zabawą. Kiedy jednakże doszła do ostatniego wezwania, do Drogi, poczuła, jak znów
ogarnia ją znajoma cisza i zamknęła oczy pod dwiema opaskami. Wtedy zaschło jej w
ustach i poczuła ucisk pod sercem. Zaczęła nucić, dopiero gdy zaczął się szum
przypominający fale, a z chwilą, gdy zaśpiewała ostatnie słowo, wszystko umilkło.
Zdjęła opaski i mrużąc oczy w jaskrawym świetle, ujrzała, że był to znów
Finn, co jej wcale nie zaskoczyło. Jakby z oddali słyszała głosy dorosłych, którzy im
się przyglądali, a z jeszcze większej odległości dobiegało do niej dudnienie gromu,
lecz spoglądała tylko na Finna. Za każdym razem wydawał się bardziej osamotniony.
Dziewczynka mogłaby odczuwać smutek, lecz było to już przepowiedziane od tak
dawna, że nie było miejsca na smutek ani poczucie zaskoczenia. Nie wiedziała, czym
jest Najdłuższa Droga, ani też dokąd wiedzie, lecz wiedziała, że jest przeznaczona
Finnowi i że ona go na nią wzywa.
Mimo to tego popołudnia coś ją jednak zaskoczyło. Zwykli ludzie nigdy nie
chodzili do świątyni Matki, a szczególnie na wezwanie samej najwyższej kapłanki.
Uczesała się i włożyła swą jedyną sukienkę; tak kazała jej matka.
Teraz, kiedy Sharra marzyła o sokole, nie był on już sam na niebie nad Larai
Rigal. Wspomnienia płonęły w niej jak ognisko pod gwiazdami. Była jednakże córką
swego ojca, dziedziczką Tronu z Kości Słoniowej, więc należało przyjrzeć się bliżej
pewnej sprawie, bez względu na ognie w jej duszy czy sokoły nad głową.
Devorsh, kapitan straży, zapukał w odpowiedzi na jej wezwanie i niemi
wpuścili go. Damy zaszeptały za furkoczącymi wachlarzami, gdy wysoki kapitan
skłonił się czołobitnie i wygłosił hołd swym głębokim głosem. Sharra zlekceważyła
kobiety, napawając się widokiem ich zgryzoty i nakazała mu usiąść na niskim krześle
przy oknie.
- Kapitanie - zaczęła bez wstępów - mojej uwadze nasunęły się pewne
dokumenty dotyczące kwestii, którą musimy rozważyć.
- Wasza wysokość?
Przyznawała, że był przystojny, lecz nie był świecą, nie świecą. Nie
zrozumiałby, dlaczego się uśmiecha; nie miało to zresztą znaczenia. - Odnoszę
wrażenie, iż zapiski w archiwach wspominają o kamiennych stopniach wykutych
wiele lat temu w ścianie urwiska nad Saeren, dokładnie na północ od nas.
- Nad rzeką, wasza wysokość? W ścianie urwiska? - Głęboki i chropowaty
głos był przesycony uprzejmym niedowierzaniem.
- Zdaje się, że to właśnie powiedziałam. - Zaczerwienił się z powodu jej
upomnienia. Przerwała na chwilę, by dotarło to do niego. - Jeśli te stopnie istnieją,
stanowią zagrożenie i powinniśmy o nich wiedzieć. Chcę, żebyś wziął dwóch ludzi,
którym ufasz i sprawdził, czy to prawda. Z oczywistych powodów - dodała, choć nie
znała żadnych - należy to trzymać w ścisłej tajemnicy.
- Tak, wasza wysokość. Kiedy mam...
- Oczywiście natychmiast. - Wstała, a z konieczności i on również.
- Wola mojej pani. - Skłonił się głęboko i skierował do wyjścia.
Z powodu sokołów, muśniętego księżycem wspomnienia, zawołała go z
powrotem. - Devorsh, jeszcze jedno. Przedwczorajszej nocy słyszałam kroki w
ogrodzie. Czy zauważyliście coś w pobliżu murów?
Na jego twarzy odmalowało się szczere zatroskanie. - Wasza wysokość,
zakończyłem służbę o zachodzie słońca. Bashrai przejął dowodzenie po mnie.
Bezzwłocznie porozmawiam z nim o tym.
- Nie było cię na służbie?
- Nie, wasza wysokość. Bashrai i ja dowodzimy nocną wartą na zmianę.
Ośmielam się zauważyć, że doskonale spełnia swe obowiązki, lecz jeśli...
- Ilu ludzi patroluje mury w nocy? - Wsparła się na oparciu krzesła, by nie
upaść.
- Dwunastu, wasza wysokość, w czasie pokoju.
- A psy?
Kaszlnął. - Och, nie, pani. Nie ostatnio. Nie uznano tego za konieczne. Tej
wiosny i lata używa się ich do polowania. Twój ojciec oczywiście wie o tym. - Jego
twarz ożywiła nie skrywana ciekawość. - Jeśli moja pani uważa, że powinny...
- Nie! - Nie mogła dłużej znieść jego obecności w tym pokoju, tego, że
przyglądał jej się w taki szacujący sposób, otwierając szeroko oczy. - Porozmawiam o
tym z Bashraiem. Idź teraz i rób, co ci kazałam. I spraw się dobrze, Devorsh.
- Idę, pani - rzekł swym nie dającym się zapomnieć głosem i odszedł. Po jego
wyjściu Sharra przygryzła język do krwi, żeby nie krzyczeć.
Shalhassan z Cathalu spoczywał wygodnie na leżance i przyglądał się
zapasom dwóch niewolników, gdy przyniesiono mu wiadomość. Jego dwór,
hedonistyczny i dekadencki, napawał się widokiem naoliwionych ciał, które tarzały
się po podłodze sali audiencyjnej, lecz król, podczas gdy słuchał wiadomości,
beznamiętnie przyglądał się walce.
Właśnie w tym momencie Raziel stanął w drzwiach za tronem z czarą w dłoni.
Było zatem wczesne popołudnie i Shalhassan, biorąc napój, zauważył, że wysadzana
klejnotami czara była błękitna. Co oznaczało, że kamień tego człowieka z północy
wciąż świecił tak, jak powinien. Skinął głową do Raziela, który wycofał się po
odprawieniu, jak co dzień, ich prywatnego rytuału. Dwór nigdy, przenigdy nie
powinien dowiedzieć się, że Shalhassana dręczyły sny o czerwonych kamieniach
strażniczych. Skierowawszy swe myśli ku córce, Shalhassan napił się. Pochwalał jej
uparty charakter, a nawet podsycał go, bowiem żaden słabeusz nie śmie zasiąść na
Tronie z Kości Słoniowej. Niemniej jednak napady wściekłości były czymś
nieodpowiedzialnym, a ten ostatni... Demolowanie komnat i chłostanie pokojówek to
jedno; pokoje można było odremontować, a służba to służba. Devorsh jednakże, to co
innego; był dobrym żołnierzem w kraju o zdecydowanie niewielkiej ich ilości i
Shalhassana nie ucieszyła wiadomość, że kapitan jego straży został właśnie
zgarotowany przez niemowy jej córki. Bez względu na to, jaką jego impertynencję
poda za przyczynę, był to czyn pochopny i nierozważny.
Wysączył do dna błękitną czarę i podjął decyzję. Dziewczyna jest za bardzo
rozpuszczona; czas już ją wydać za mąż. Jakkolwiek silną może być kobieta, wciąż
potrzebuje mężczyzny u swego boku i w swym łożu. A królestwu potrzebni byli
następcy tronu. Czas już najwyższy.
Zapasy stały się nużące. Machnął dłonią i eidolathowie zaprzestali walki.
Doszedł jednak do wniosku, że obydwaj niewolnicy wykazali się odwagą i obu
zwrócił wolność. Rozległ się uprzejmy szmer dworzan i pochlebny szelest jedwabiu.
Odwracając się, dostrzegł, że jeden z zapaśników nieco spóźnił się ze
złożeniem pokłonu. Mężczyzna mógł być zmęczony lub ranny, lecz tronu nie wolno
kompromitować. Nigdy i w żaden sposób. Znów dał znak dłonią.
Istnieją właściwe sposoby zastosowania niemych i ich garot. Sharra będzie
musiała nauczyć się je rozróżniać.
Świadomość zbliżającej się śmierci może przybrać wiele postaci, zstępując jak
błogosławieństwo lub wyłaniając się nagle niczym przerażająca zjawa. Może ciąć jak
nóż powietrze lub zawołać jak doskonała kochanka.
Dla Paula Schafera, który postanowił znaleźć się tam, gdzie się znalazł, z
przyczyn głębszych od smutku i bardziej niejednoznacznych niż współczucie dla
starzejącego się króla, narastająca świadomość faktu, że jego ciało nie przeżyje
Letniego Drzewa, była pewnego rodzaju ulgą: przynajmniej w tej porażce nie zazna
hańby. Nie ma niczego niegodnego w poddaniu się Bogu.
Był dość szczery, by powiedzieć sobie, że wystawienie na brutalny upał i
pragnienie oraz pozbawienie możliwości ruchu same wystarczą, by go zabić, i
wiedział o tym od chwili, gdy go przywiązano.
Lecz Letnie Drzewo w Lesie Mörnira było czymś więcej niż tym wszystkim.
Rozpięty na nim, nago, w żarze dnia, Paul czuł dotyk prastarej kory na wszystkich
płaszczyznach swego ciała i przez ten kontakt rozumiał moc, która przywłaszczała
sobie wszelkie jego siły. Drzewo nie złamie go; zamiast tego czuł, jak sięga po niego,
wciąga go w siebie i zabiera wszystko. Przywłaszcza go sobie. Jakimś sposobem
wiedział również, że to dopiero początek, nawet nie druga noc. Drzewo ledwo się
zbudziło.
Niemniej jednak Bóg nadchodził. Paul wyczuwał to powolne zbliżanie się w
swym ciele i w przepływie krwi, a teraz rozległ się również grzmot. Cichy jeszcze i
stłumiony, lecz Paula czekały jeszcze całe dwie noce, a Boży Las wokół niego
wibrował bezdźwięcznie, po raz pierwszy od niezliczonych lat, w oczekiwaniu,
oczekiwaniu na Boga, który miał przyjść i zabrać w mroku i na wieczność to, co mu
się należało.
Dobroduszny właściciel karczmy „Pod Czarnym Dzikiem” był w humorze,
który groził całkowitym zniweczeniem jego publicznego wizerunku. Jednakże w tych
okolicznościach nikogo nie dziwiło, że gdy przyglądał się swemu królestwu w blasku
poranka, na jego obliczu malował się wyraz zdecydowanie nieprzyjemny.
Było święto. Ludzie piją w czasie świąt. W miasteczku są goście, goście o
gardłach suchych z powodu suszy i z odrobiną pieniędzy zaoszczędzonych na tę porę.
Pieniędzy, które mogły - które powinny - należeć do niego, na wszelkich bogów, a
był przecież zmuszony zamknąć lokal na cały dzień, by naprawić szkody wyrządzone
poprzedniej nocy.
Kazał wszystkim ciężko pracować aż do zmierzchu, nawet tym z połamanymi
kośćmi i głowami rozbitymi w bijatyce, a z pewnością nie marnował współczucia dla
pracowników uskarżających się na kaca czy brak snu. Pieniądze uciekały z każdą
chwilą, gdy jego karczma była zamknięta, z każdą chwilą! Jego zły humor podsycała
również bardzo paskudna pogłoska krążąca po stolicy, że ten cholerny kanclerz
Gorlaes zamierza wprowadzić prawo nakazujące racjonowanie wszystkich płynów,
gdy tylko skończy się dwutygodniowe święto. Cholerna susza. Zaatakował stertę
śmieci w kącie, jakby był to sam nienawistny mu kanclerz. Racjonowanie, akurat!
Chciałby zobaczyć, jak kanclerz próbuje wydzielać Tegidowi wino i piwo, chciałby
zobaczyć, jak tego próbuje! Ten grubas zeszłej nocy najprawdopodobniej wylał na
swój zadek tygodniowy przydział piwa.
Na wspomnienie o tym właściciel karczmy niemal z ulgą pozwolił sobie na
pierwszy uśmiech tego dnia. Wściekanie się to bardzo ciężka praca. Omiatając
karczmę wzrokiem i wsparłszy się pod boki, doszedł do wniosku, że będzie mógł ją
otworzyć jakąś godzinę po zmierzchu; dzień nie będzie więc kompletną klęską.
Toteż gdy gęsty mrok spowił kręte uliczki starego miasta, a pochodnie i
świece zaświeciły za zasłoniętymi oknami, można było zauważyć, jak zwalisty cień
ociężale wędruje ku świeżo otwartym podwojom swej ulubionej karczmy.
W zaułkach panowała ciemność, skutki wojny stoczonej poprzedniej nocy
również dawały się Tegidowi nieco we znaki, toteż nieomal upadł, zderzywszy się z
drobną postacią, która nadeszła z przeciwka.
- Na rogi Cernana! - zdenerwował się olbrzym. - Patrz pod nogi. Mało kto
bezkarnie wchodzi w drogę Tegidowi!
- Wybacz, proszę - wyszeptał stanowiący przeszkodę przechodzień tak cicho,
że ledwie było go słychać. - Obawiam się, że mam pewne trudności i...
Zachwiał się i Tegid odruchowo wyciągnął rękę, by go podtrzymać. Wtedy
jego przekrwione oczy wreszcie przyzwyczaiły się do ciemności i w chwilę później
ujrzał swego rozmówcę.
- Och, Mörnirze - wyszeptał Tegid z czcią i lękiem, a potem, co niebywałe,
zamilkł.
Smukła postać stojąca przed nim pokiwała głową z wysiłkiem. - Tak - rzekła.
- Jestem lios alfarem. Ja... - Westchnęła z bólu, a potem ciągnęła dalej: - Niosę
wieści, które muszą... natychmiast znaleźć się w pałacu, a ja jestem srodze poraniony.
W tym momencie Tegid zdał sobie sprawę, że dłoń, którą położył na ramieniu
drugiego mężczyzny, lepiła się od świeżej krwi.
- Już dobrze - powiedział z niezdarną czułością. - Czy możesz iść?
- Szedłem do tej pory, cały dzień. Lecz... - Mówiąc to, Brendel osunął się na
jedno kolano. - Lecz, jak widzisz, jestem...
Tegidowi stanęły łzy w oczach. - Chodź więc - szepnął niczym kochanek. I
unosząc bez wysiłku zmasakrowane ciało, Tegid z Rhoden, nazywany Pierdzielem i
Samochwałą, wziął lios alfara w swe masywne ramiona i poniósł go ku jarzącemu się
światłem pałacowi.
- Znów miałam sen - rzekła Kim. - O łabędzicy. - Na zewnątrz chatki było
ciemno. Dziewczyna milczała cały dzień, chodząc samotnie nad jeziorem. Rzucała
kamykami.
- Jakiego koloru? - spytała Ysanne siedząca na bujanym fotelu przy kominku.
- Czarnego.
- Ja również śniłam o niej. To coś złego.
- Co to takiego? Eilathen nie pokazał mi jej.
W pokoju były dwie świece. Zamigotały i przygasły, w czasie gdy Ysanne
opowiadała jej o Avai i Lauriel Białej. Co jakiś czas słyszały grzmot w oddali.
Wciąż trwało święto i choć król wyglądał źle i smutno na swym miejscu przy
wysokim stole, wielka sala zamkowa połyskiwała bogactwem w blasku pochodni,
obwieszona tkaninami z czerwonego i złotego jedwabiu. Pomimo posępności króla i
niezwykłego rozbawienia kanclerza, dwór Ailella był zdecydowany dobrze się bawić.
Grajkowie na wysokim balkonie dla muzyków byli w wesołym nastroju, a choć
kolacja jeszcze się nie zaczęła, paziowie uwijali się pilnie, biegając tu i tam z winem.
Kevin Laine, wzgardziwszy zarówno miejscem przy wysokim stole należnym
mu jako gościowi honorowemu, jak i niezbyt subtelnym zaproszeniem damy Rhevy,
postanowił zlekceważyć protokół i przyłączyć się do męskiej enklawy pośrodku
jednego z dwóch stołów, jakie biegły wzdłuż sali. Siedząc między Mattem Sörenem i
Collem, prawą ręką Diarmuida, wielkim mężczyzną o złamanym nosie, starał się
zachować pogodny wygląd, lecz fakt, iż nikt nie widział Paula Schafera od zeszłego
wieczoru, stawał się źródłem jego szczerego niepokoju. Jennifer również przepadła:
gdzie, do diabła, ona się podziewa?
Z drugiej strony, wielu ludzi dopiero wchodziło do sali, a Jen, jak miał powód
pamiętać, nieczęsto przychodziła na czas, a co dopiero przed czasem. Kevin osuszył
swój puchar z winem po raz trzeci i stwierdził, że stanowczo zbyt wiele ostatnio się
martwi.
W tym momencie Matt Sören spytał: - Czy widziałeś Jennifer? - i Kevin nagle
zmienił zdanie.
- Nie - odrzekł. - Zeszłej nocy byłem w karczmie, a dziś zwiedzałem koszary i
zbrojownię z Cardem i Erronem. Czemu pytasz? Czy...?
- Pojechała wczoraj na konną przejażdżkę z jedną z dam dworu. Był z nimi
Drance.
- To dobry człowiek - odezwał się uspokajająco Coll z drugiej strony.
- Czy ktokolwiek ich widział? Czy była w swoim pokoju zeszłej nocy? -
spytał Kevin.
Coll skrzywił się w uśmiechu. - Wiele by to nie udowodniło, nieprawdaż?
Wielu z nas nie było w swych łóżkach zeszłej nocy. - Roześmiał się i klepnął Kevina
po ramieniu. - Nie martw się!
Kevin potrząsnął głową. Dave. Paul. Teraz Jen.
- Powiedziałeś, na konną przejażdżkę? - Zwrócił się do Matta. - Czy
ktokolwiek sprawdzał w stajniach? Czy konie wróciły?
Sören spojrzał na niego. - Nie - stwierdził cicho. - Nie zrobiliśmy tego - ale
chciałbym to uczynić teraz. Chodź! - Już odsuwał krzesło.
Wstali razem, więc byli na nogach, gdy przy wschodnim wejściu zrobił się
nagle harmider, a dworzanie i damy odsunęli się na bok, by odsłonić widoczną w
blasku pochodni zwalistą postać z zakrwawionym ciałem na rękach.
Wszyscy zamarli. W ciszy Tegid szedł powoli między długimi stołami i
zatrzymał się na wprost Ailella.
- Spójrz! - krzyknął, a w jego głosie słychać było szczerą rozpacz. - Mój panie
królu, oto jeden z lios alfarów, i spójrz, co mu uczyniono!
Król zbladł jak ściana. Wstał, drżąc. - Na-Brendel? - wyszeptał. - Och,
Mörnirze. Czy on...?
- Nie - odparł wątły, dźwięczny głos. - Nie jestem martwy, choć może jeszcze
będę tego żałował. Pozwól mi stanąć, bym przekazał swe wieści.
Tegid delikatnie opuścił lios alfara, by mógł stanąć na wykładanej mozaiką
posadzce, a potem, przyklęknąwszy niezdarnie, podsunął mu swe ramię do podparcia.
Brendel zamknął oczy i westchnął. A kiedy znów odezwał się, dzięki jakiemuś
aktowi czystej woli jego głos zabrzmiał silnie i dźwięcznie pod witrażami Delevana.
- Zdrada, najwyższy królu. Zdradę i śmierć ci przynoszę, i wieści o
Ciemności. Rozmawialiśmy, ty i ja, cztery noce temu o svart alfarach poza puszczą
Pendaran. Najwyższy królu, dzisiaj svart alfarowie byli pod twymi murami, a z nimi
wilki. Zaatakowano nas przed świtem i wszyscy moi ludzie zginęli!
Przerwał. Po sali przebiegł szmer przypominający jęk wiatru przed burzą.
Ailell zapadł się w swym krześle, a jego oczy były posępne i puste. Brendel
uniósł głowę i spojrzał na niego. - Przy twym stole jest puste miejsce, najwyższy
królu. Muszę ci rzec, że czeka ono na zdrajcę. Zwróć oczy ku swym własnym
pieleszom, Ailellu! Metran, twój pierwszy mag, jest w zmowie z Ciemnością.
Oszukał was wszystkich! - Na to dały się słyszeć okrzyki gniewu i przerażenia.
- Stój! - Był to Diarmuid, który wstał i odwrócił się ku lios alfarowi. Oczy mu
płonęły, lecz w pełni panował nad swym głosem. - Powiedziałeś, „z Ciemnością”.
Kto?
Znów zapadła długa cisza. Potem Brendel przemówił. - Nigdy nie chciałbym
przynieść tej wiadomości. Powiedziałem o svart alfarach i wilkach, które nas napadły.
Nie zginęlibyśmy, gdyby byli to tylko oni. Było coś jeszcze. Olbrzymi wilk ze
znamieniem na łbie niczym srebro na tle czerni. Później ujrzałem go z Metranem i
poznałem, bowiem powrócił do swej prawdziwej postaci. Muszę was powiadomić, że
wilczy władca andainów znów jest między nami: Galadan powrócił.
- Przeklęte niech będzie jego imię! - krzyknął ktoś, a Kevin zobaczył, że był to
Matt. - Jak to możliwe? Zginął pod Andarien tysiąc lat temu.
- Tak wszyscy myśleliśmy - rzekł Brendel, zwracając się do krasnoluda. -
Lecz dziś go widziałem, a tę ranę on mi zadał. - Dotknął rozszarpanego ramienia.
Potem rzekł: - To nie wszystko. Galdan nie przybył sam
Znów Brendel zawahał się. Tym razem jego oczy o ciemnym odcieniu
powędrowały ku twarzy Kevina.
- To była czarna łabędzica - powiedział i na ciszę padła cisza. - Avaia. Zabrała
Jennifer, twoją przyjaciółkę, tę złotą. Przybyli po nią, nie wiem czemu, lecz nas było
zbyt mało, zbyt mało przeciwko wilczemu władcy, więc moi bracia nie żyją, a ją
zabrano. Ciemność znów krąży swobodnie po świecie.
Kevin, blady z przerażenia, spojrzał na okaleczoną postać lios. - Gdzie? -
wysapał głosem, który wstrząsnął nim samym.
Brendel pokręcił głową ze znużeniem. - Nie dosłyszałem ich słów. Czarna
Avaia zabrała ją na północ. Gdybym mógł powstrzymać jej odlot, zginąłbym, aby to
uczynić. Och, uwierz mi - głos lios alfara zadrżał - twój smutek jest moim, a mój
może rozszarpać tkaninę mej duszy. Zginęło dwudziestu mych rodaków i w głębi
serca wiem, że nie są oni ostatni. Jesteśmy Dziećmi Światła, a Ciemność gromadzi
siły. Muszę powrócić do Danilothu. Jednak - jego głos znów nabrał mocy - złożę
teraz przed wami przysięgę. Powierzono ją mej opiece. Odnajdę ją lub pomszczę,
albo zginę podczas próby. - I wtedy Brendel znów zakrzyknął, tak że wielka sala
pałacowa zadźwięczała echem jego wołania: - Stoczymy z nimi bój jak niegdyś! Jak
zawsze to czyniliśmy!
Słowa te zabrzmiały wśród nich jak głos dzwonu, który wzywa, a w Kevinie
Laine’ie zapaliły ogień, którego istnienia w sobie nawet nie podejrzewał.
- Nie jesteś sam! - krzyknął z uniesieniem, by było go słychać. - Jeśli dzielisz
moje zmartwienie, ja podzielę twoje. A inni tu obecni również, jak sądzę.
- Tak jest! - zadudnił Matt Sören u jego boku.
- My wszyscy! - zawołał Diarmuid, książę Brenninu. - Kiedy lios alfarowie
giną w Brenninie, Najwyższe Królestwo wyrusza na wojnę!
Przy tych słowach buchnął potężny ryk. Rosnąc i rosnąc falą wściekłości,
wzniósł się ku wysokim oknom Delevana i wypełnił salę.
Zagłuszył ciche i pełne rozpaczy słowa najwyższego króla.
- Och, Mörnirze - wyszeptał Ailell, ściskając złożone na kolanach dłonie. - Co
ja zrobiłem? Gdzie jest Loren? Co ja zrobiłem?
Uprzednio panowała jasność, teraz jej nie było. W taki sposób odmierza się
upływ czasu. W pustce ponad drzewami były gwiazdy; brak było jeszcze księżyca, a
później zjawił się tylko wąski sierp, bowiem następnej nocy będzie nów.
Jego ostatniej nocy, jeśli przeżyje tę.
Drzewo stanowiło teraz część jego samego, było drugim imieniem,
wezwaniem. Prawie pojmował sens tchnienia lasu, który go otaczał. Nie mógł jednak
osiągnąć precyzji myśli, mógł tylko wznosić i podtrzymywać mur pamięci najlepiej
jak potrafił.
Jeszcze jedna noc. Po której nie będzie już muzyki, która go dręczyła i czyniła
bezbronnym, ani autostrady, o której trzeba zapomnieć, żadnego deszczu, ani syren,
niczego, żadnej Racheli. Najwyżej jeszcze jedna noc, bowiem nie był pewien, czy
przeżyje jeszcze jeden taki dzień jak ten ostatni.
Choć będzie szczerze się starał: dla starego króla i zabitego rolnika, i twarzy,
które widział na gościńcach. Lepiej zginąć z jakiegoś powodu, zachowując resztki
dumy. Z pewnością lepiej, choć nie umiałby wyjaśnić czemu.
„Teraz oddaję cię Mörnirowi”, rzekł Ailell. Co znaczyło, że był podarunkiem,
złożoną ofiarą i wszystko zmarnowałoby się, gdyby umarł za wcześnie. Więc musiał
trzymać się życia, umacniać mur, trzymać się dla Boga, bowiem był własnością Boga,
a słychać już było grom. Czasami zdawał się dobiegać z wnętrza Drzewa, co znaczyło
- z wnętrza jego samego. Gdyby tylko deszcz spadł przed jego śmiercią, mógłby
zaznać w końcu pewnego ukojenia. Padało, gdy ona zginęła, padało całą noc.
Bolały go teraz oczy. Zamknął je, lecz to nie pomagało, bowiem ona tam
czekała z muzyką. Kiedyś, przedtem, chciał wykrzyknąć jej imię w lesie tak, jak nie
uczynił tego nad jej otwartym grobem, by poczuć je na swych wargach, jak nie czuł
od tamtej chwili; by spalić swą wyschniętą duszę razem z nią. Spalić, skoro nie mógł
zapłakać.
Oczywiście cisza. Takich rzeczy się nie robi. Otwiera się za to oczy na Letnim
Drzewie, w głębi Lasu Mörnira i... widzi się człowieka, który wyłania się spomiędzy
drzew.
Było bardzo ciemno i nie potrafił rozpoznać, kto to, lecz słabe światło gwiazd
połyskiwało na srebrnych włosach, więc sądził...
- Loren? - spróbował, lecz prawie żaden dźwięk nie wydostał się spomiędzy
jego spękanych warg. Usiłował je zwilżyć, lecz nie miał czym, był wyschnięty.
Wtedy postać zbliżyła się i stanęła w świetle gwiazd poniżej miejsca, w którym
wisiał, przywiązany, i Paul zobaczył, że się mylił. Oczy, które mierzyły go
spojrzeniem, nie były oczami maga, a kiedy zerknął w ich głąb, poznał, co to lęk,
bowiem nie powinno się to tak zakończyć, doprawdy, nie powinno. Mężczyzna w
dole stał spowity w moc, nawet w tym miejscu, nawet na polanie Letniego Drzewa, i
Paul ujrzał swą śmierć w jego źrenicach.
Wtedy obcy odezwał się. - Nie mogę na to pozwolić - powiedział
zdecydowanie. - Masz odwagę i coś jeszcze, jak sądzę. Niemal jesteś jednym z nas i
los mógł tak zrządzić, że mogliśmy mieć ze sobą coś wspólnego, ty i ja. Jednakże już
nie teraz. Na to nie mogę zezwolić. Wzywasz siłę zbyt wielką dla mądrych, a nie
wolno jej budzić. Nie wtedy, gdy ja jestem w pobliżu. Czy uwierzysz - głos miał
przyciszony i pewny siebie - że przykro mi, że muszę cię zabić?
Paul poruszył wargami. - Kto? - spytał, a dźwięk podrażnił mu gardło.
Ten drugi uśmiechnął się w odpowiedzi. - Imiona mają dla ciebie znaczenie?
Powinny. Nadszedł Galadan i obawiam się, że to już koniec.
Związany i zupełnie bezbronny Paul dostrzegł, że elegancki przybysz wyciąga
nóż zza pasa. - To będzie szybki i czysty zabieg, obiecuję ci - powiedział. - Czyż nie
przybyłeś tu po wyzwolenie? Dam ci je. - Ich spojrzenia spotkały się raz jeszcze. To
był sen, tak przypominało to sen, ciemny, niewyraźny, zamglony. Zamknął oczy;
zamyka się oczy, by śnić. Oczywiście ona tam była, lecz zbliżał się już koniec, więc
w porządku, zgoda, niech to skończy się przy niej.
Minęła chwila. Nie spadł tnący cios ostrza. Wtedy Galadan znów przemówił,
lecz nie do niego i innym tonem.
- Ty? - spytał. - Tutaj? Teraz rozumiem.
W odpowiedzi rozległo się tylko głębokie, chrapliwe warczenie. Czując, jak
mu serce podskoczyło, Paul otworzył oczy. Na polanie naprzeciwko Galadana stał
szary pies, którego widział na murze pałacu.
Spoglądając na psa, Galadan powiedział: - Zapisane zostało dawno temu na
wietrze i ogniu, że spotkamy się. A we wszystkich światach trudno byłoby znaleźć
bardziej odpowiednie miejsce. Czy zechcesz przypilnować mej ofiary? Potem twoja
krew otworzy bramę mych pragnień. Podejdź, a napiję jej się już teraz!
Położył dłoń na sercu i uczynił zawiły gest, a w chwilę później na jego
miejscu stał wilk tak olbrzymi, że przytłaczał sobą szarą sylwetkę psa. Wilk ten miał
srebrną smugę między uszami.
Przez jedną nie kończącą się chwilę zwierzęta stały naprzeciwko siebie i Paul
zdał sobie sprawę, że w Bożym Lesie zapanowała śmiertelna cisza. Potem Galadan
wydobył z gardła mrożące krew w żyłach wycie i skoczył do ataku.
Wtedy rozpoczęła się bitwa, którą przepowiedziały w pierwotnej otchłani
czasu bliźniacze boginie wojny, we wszystkich światach nazywane Macha i Nemain.
Miał to być omen, zwiastun największej wojny, to starcie w mrokach - wilka
będącego człowiekiem, którego duch był zniszczeniem, i szarego psa, któremu
nadawano różne imiona, lecz który zawsze był znany jako Towarzysz.
Bitwę boginie przewidziały - bowiem wojna była ich domeną - lecz nie jej
rezultat. Był to więc początek nowej ery.
I tak więc się stało, że wilk i pies spotkali się wreszcie w Fionavarze,
pierwszym z wszystkich światów i pod Letnim Drzewem raniły się i rozszarpywały z
taką zaciętością, że wkrótce polana pod gwiazdami nasiąkła ciemną posoką.
Rzucały się na siebie, czerń na szarość, a Paul, który wysilał wzrok, całym
sercem i siłą swej istoty wspierał psa. Przypomniał sobie żal i smutek, jakie dostrzegł
w jego oczach, a teraz widział, nawet w mroku, w jakim zwierzęta tarzały się, gryząc
i szarpiąc, wczepiając w siebie i odskakując w rozpaczliwym szale, że wilk jest zbyt
wielki.
Oba były teraz czarne, bowiem szara sierść psa sklejona była i pociemniała od
jego własnej krwi. Mimo to pies wciąż walczył, uchylając się i atakując, i zbierając
odwagę, przedstawiając sobą ucieleśnienie dumnej śmiałości, której widok aż
sprawiał ból, tak była szlachetna i tak skazana na klęskę.
Wilk również krwawił, a jego ciało było porozdzierane i poszarpane, lecz był
dużo większy; a co więcej, Galadan krył w sobie moc sięgającą głębiej niż kły i
kaleczące pazury.
Paul zdał sobie sprawę, że jego związane ręce są poobcierane i krwawią.
Nieświadomie starał się uwolnić i przyjść z pomocą psu, który ginął w jego obronie.
Jednakże więzy były silniejsze i taka też była przepowiednia, bowiem mówiła ona o
samotnym starciu wilka z psem, i tak też się działo.
Trwało ono przez całą noc. Znużony i pokryty ranami szary pies wciąż
walczył, lecz jego ataki były z łatwością odpierane, a obrona coraz boleśniejsza.
Coraz mniej dzieliło go od ostatecznego zaciśnięcia się wilczych szczęk na jego
tętnicy. To może być kwestia zaledwie kilku chwil, uświadomił sobie Paul,
zrozpaczony i zmuszony do przyglądania się temu. To tak boli, tak boli...
- Walcz! - krzyknął nagle, choć gardło miał boleśnie suche. - Dalej!
Wytrzymam, jeśli ty zdołasz przetrwać - przetrzymam jutrzejszą noc. W imię Boga,
przysięgam. Daj mi czas do jutra, a sprowadzę ci deszcz.
Na chwilę siła jego krzyku zatrzymała zwierzęta. Potem bezwładny i
umierający Paul ujrzał w udręce, że to wilk uniósł głowę, by popatrzeć na niego, a
straszny uśmiech wykrzywiał jego pysk. Potem odwrócił się do ostatniego ataku -
potęga wściekłości, obietnica totalnej zagłady. Galadan, który powrócił. Był to atak
sprężonej mocy, któremu nic nie mogło się sprzeciwić ani stanąć na drodze.
A jednak...
Pies także usłyszał krzyk Paula; nie mając sił, by podnieść łeb i odpowiedzieć,
znalazł jednak w słowach, w rozpaczliwej, ostatkiem sił wypowiedzianej przysiędze
czysto białą, własną moc, i sięgając wstecz, do swej długiej historii walk i
przegranych, szary pies rzucił się na wilka ostatni raz, w imię sprawy, której służył, a
ziemia zatrzęsła się od tego uderzenia.
Raz za razem przetaczały się po nasiąkłym wilgocią gruncie, nierozróżnialne,
jeden skręcony kształt, który ucieleśniał konflikt Światła i Ciemności we wszystkich
obracających się światach.
I wreszcie świat obrócił się wystarczająco, by księżyc wzniósł się ponad
drzewa.
Był to zaledwie sierp, ostatni, blady skrawek przed mrokiem dnia
jutrzejszego. Mimo to wciąż był tam, wciąż piękny, błysk światła. I Paul, podniósłszy
głowę, doznał łaski zrozumienia, że tak jak Drzewo należało do Mörnira, księżyc był
własnością Matki; a gdy sierp księżyca świecił nad Letnim Drzewem, sztandar
Brenninu stawał się rzeczywistością.
W milczeniu, zdjęty bogobojną czcią i najgłębszą pokorą, przyglądał się, jak
jedno z ciemnych, spryskanych krwią zwierząt odrywa się od drugiego. Kulejąc,
podeszło z podwiniętym ogonem do obrzeża polany i kiedy obejrzało się, Paul
dostrzegł smugę srebra pomiędzy jego uszami. Ze wściekłym warknięciem Galadan
umknął w głąb lasu.
Pies nie mógł ustać na nogach. Dyszał, tak wciągając i wydymając boki, że
Paulowi od tego widoku martwiała dusza. Pies był tak strasznie poraniony, że ledwo
żył; krew pokrywała go tak grubo, że nie widać było na nim suchej kępy sierści.
Niemniej jednak żył i niepewnym krokiem zbliżył się, by posłać mu
spojrzenie, wznosząc pokaleczony łeb w kojącym blasku księżyca, na który czekał. W
tym momencie, spoglądając z góry na psa, Paul Schafer poczuł, że jego własna
spękana i wyschnięta dusza otwiera się znów na przyjęcie miłości.
Po raz drugi ich spojrzenia spotkały się i tym razem Paul nie spuścił oczu.
Przyjął do wiadomości poczucie straty, które wyrażało spojrzenie zwierzęcia, i ból
wycierpiany za niego i dawno przed nim, i czyniąc użytek z pierwszej mocy Drzewa,
przyswoił je sobie.
- O, dzielny! - rzekł, uświadomiwszy sobie, że jest w stanie mówić. - Nigdy
nie mogło istnieć nic równie dzielnego. Idź już, bowiem teraz kolej na mnie, a ja
dotrzymam ci wierności. Dotrwam teraz do jutrzejszej nocy, bardziej dla ciebie, niż
kogokolwiek innego.
Pies spojrzał na niego oczami zmąconymi cierpieniem, lecz wciąż pełnymi
inteligencji, i Paul wiedział, że został zrozumiany.
- Żegnaj - szepnął, zawierając pieszczotę w tym słowie.
A w odpowiedzi szary pies podniósł dumną głowę i zawył: a był to okrzyk
zwycięstwa i pożegnania, tak głośny i dźwięczny, że wypełnił cały Boży Las, a potem
rozniósł się echem daleko poza nim, poza granicami światów nawet, pędząc przez
czas i przestrzeń, by usłyszały go boginie i poznały.
W karczmach Paras Derval pogłoska o wojnie rozchodziła się jak pożar w
suchej trawie. Widziano svartów i olbrzymie wilki, a lios alfarowie chodzili po
mieście i ginęli w ich kraju. Diarmuid, książę, poprzysiągł zemstę. W całej stolicy
ratowano miecze i włócznie wyciągając je z zakamarków, w których rdzewiały długie
lata. Aleja Kowadeł będzie dźwięczeć rankiem brzękiem gorączkowych przygotowań.
Jednakże dla garbarza Karsha były wieści ważniejsze od tych, zajęty był teraz
szczęśliwym upijaniem się do nieprzytomności i stawianiem z nietypową dla niego
hojnością kolejek każdemu mężczyźnie w zasięgu słuchu.
Wszyscy zgadzali się, że miał powody. Nie codziennie w końcu czyjaś córka
zostaje przyjęta w szeregi nowicjuszek w świątyni Matki. Tym bardziej kiedy sama
najwyższa kapłanka, Jaelle, posyła po nią.
To zaszczyt, powtarzali wszyscy, wznosząc toasty za zdrowie Karsha wśród
zgiełku rozmów o wojnie. To coś więcej, odpowiadał garbarz, również podnosząc
kielich: dla mężczyzny z czterema córkami to błogosławieństwo od bogów. Od
Bogini, poprawił się, z poważną i mądrą miną, i postawił wszystkim jeszcze jedną
kolejkę za pieniądze, które do tej pory przeznaczał na posag córki.
W sanktuarium najmłodsza z nowicjuszek zapadała w sen kompletnie
wyczerpana. W ciągu wszystkich swych czternastu lat życia nie przeżyła dnia
podobnego do tego, który minął. Złożyły się nań łzy i poczucie dumy,
niespodziewany lęk, a potem śmiech.
Mało co zrozumiała z ceremonii, bowiem dali jej napój, od którego
pomieszczenie pod kopułą zawirowało delikatnie, choć nie w sposób niemiły.
Przypominała sobie topór, śpiew ubranych na szaro kapłanek, z których jedną
wkrótce się stanie, a potem zimny i potężny głos najwyższej kapłanki w białej szacie.
Nie pamiętała, kiedy ją skaleczono, lecz rana na nadgarstku pulsowała pod
płóciennym opatrunkiem. Wyjaśniono jej, że to konieczne: krew do stworzenia
więzów.
Leila nie fatygowała się, by powiedzieć im, że zawsze o tym wiedziała.
Długo po północy Jaelle obudziła się w ciszy świątyni. Najwyższa kapłanka
Brenninu i jedna z mormae z Gwen Ystrat nie mogła nie posłyszeć nieziemskiego
wycia psa, gdy księżyc oświetlił Letnie Drzewo, choć nikt inny w Paras Derval go nie
słyszał.
Usłyszała je, lecz nie rozumiała, i leżąc w łóżku, wrzała gniewem i
wściekłością z powodu swej niemocy. Coś się działo. Szalały jakieś siły. Czuła moc
zbierającą się jak przed burzą.
Potrzebowała jasnowidzącej, na wszystkie imiona Matki, potrzebowała jakiejś
wróżki. Jednak jedyną była wiedźma, a ta sprzedała się. W mroku komnaty najwyższa
kapłanka zaciskała długie palce w głębokiej, nie ustającej goryczy. Czuła potrzebę, a
odmawiano jej możliwości jej zaspokojenia. Była ślepa.
Niech przepadnie na wieki, znów zaklęła, i przez resztę nocy nie zmrużyła
oka, czując, jak moc cały czas wzbiera.
Kimberly sądziła, że śni. Ten sam sen, co dwie noce przedtem, kiedy wycie
rozwiało jej wizję Paula i Ailella. Usłyszała psa, lecz tym razem nie zbudziła się.
Gdyby tak się stało, ujrzałaby Baelratha jarzącego się złowrogim blaskiem na swej
dłoni.
W stodole, wśród bliskich, znajomych woni zwierząt, zbudził się sługa Tyrth.
Przez chwilę leżał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć, podczas gdy cichły wewnętrzne
echa tego wielkiego krzyku, a później jego twarz wyraziła wiele silnych i
sprzecznych uczuć, chociaż bardziej tęsknotę, niż cokolwiek innego. Wyskoczył z
posłania, szybko się odział i wyszedł ze stodoły.
Przekuśtykał przez podwórze i bramę, zamykając ją za sobą. Dopiero gdy
znalazł się wśród drzew, które zasłaniały go od strony chatki, jego kalectwo znikło
bez śladu. W tym momencie zaczął szybko biec w kierunku, z jakiego dochodził
grzmot.
Spośród tych, którzy usłyszeli psa, jedynie jasnowidząca Ysanne, która
również się obudziła, wiedziała, co naprawdę oznaczał ten okrzyk udręki i dumy.
Usłyszała, jak utykający Tyrth przemierza podwórze, udając się na zachód i
wiedziała również, co to oznacza. Tyle jest niespodziewanych strapień, pomyślała,
tak wiele rozlicznych rzeczy, których trzeba żałować.
Jednak w najmniejszym stopniu nie tego, co wreszcie musiała uczynić,
bowiem burza nadciągała ku nim; to wycie w lesie było zwiastunem, a więc wypełnił
się czas i ta noc stanie się świadkiem tego, co sama widziała dawno temu.
Nie siebie było jej żal; prawdziwy lęk poczuła przy pierwszym swym
przeczuciu, a jego echo, gdy ujrzała dziewczynę w wielkiej sali zamkowej, lecz to już
minęło. Było czymś mrocznym, lecz już nie przerażało; już dawno temu dowiedziała
się, co się stanie.
Dziewczynie jednak będzie ciężko. Ciężko jej będzie pod każdym względem,
lecz z tym, co zaczęło się dzisiejszej nocy od psa i wilka... ciężko będzie im
wszystkim. Na to nie mogła nic poradzić. Mogła zrobić tylko jedno.
Na drzewie konał cudzoziemiec. Potrząsnęła głową; to właśnie było
najdziwniejsze spośród wszystkiego, a on był tym, którego myśli nie potrafiła
przeniknąć. Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Jeśli już o to chodzi, jedyną
rzeczą, jaka miała teraz znaczenie, były sporadyczne odgłosy grzmotów na czystym,
rozgwieżdżonym niebie. Jeśli cudzoziemiec wytrzyma, jutro zstąpi Mörnir i nikt z
nich nie potrafił powiedzieć, co to może oznaczać. Bóg był wszakże poza ich
zdolnością pojmowania.
Lecz dziewczyna. Dziewczyna była czymś innym - ją Ysanne potrafiła
odczytać i uczyniła to niejeden raz. Wstała po cichu i podeszła do Kim, stając nad nią.
Zobaczyła kamień vellin na smukłym przegubie i Baelratha jarzącego się na jej dłoni
i pomyślała o przepowiedni Machy i Czerwonej Nemain.
Pomyślała też o Raedercie, po raz pierwszy tej nocy. Stary, prastary smutek.
Pięćdziesiąt lat, a jednak. Zaginiony niegdyś, pięćdziesiąt lat temu, po drugiej stronie
Nocy, a teraz... Jednakże pies zawył w lesie i dopełnił się czas, a ona od dawna
wiedziała, co się stanie. Nie czuła już przerażenia, tylko poczucie straty, a ono zawsze
przecież jej towarzyszyło.
Kimberly drgnęła na poduszce. Jaka młoda, pomyślała jasnowidząca. Takie to
wszystko było smutne, lecz doprawdy nie znała żadnego innego sposobu, bowiem
skłamała poprzedniego dnia: nie przyjdzie taki dzień, kiedy dziewczyna pozna utkane
wzory Fionavaru tak, jak powinna. To było niemożliwe. Och, jakże kiedykolwiek
mogłoby to być możliwe?
Dziewczyna była potrzebna. Była jasnowidzącą i czymś więcej. Świadczyło o
tym przejście, cierpienie ziemi i świadectwo zawarte w oczach Eilathena. Była
potrzebna, lecz nie osiągnęła pełni, a staruszka znała jeden i tylko jeden sposób, by
uczynić ostatnią niezbędną rzecz.
Kot zbudził się i przyglądał jej się z parapetu mądrymi oczami. Było bardzo
ciemno; jutro nie będzie księżyca. Był już czas, najwyższy czas.
Położyła wtedy pewnym ruchem dłoń na czole Kimberly w miejscu, gdzie
pojawiała się w chwilach zmartwienia pojedyncza, pionowa zmarszczka. Palce
Ysanny, wciąż piękne, narysowały lekko i nieodwołalnie znak na gładkim czole.
Kimberly spała. Łagodny uśmiech rozpromienił twarz jasnowidzącej, gdy zabrała
dłoń.
- Śpij, dziecko - szepnęła. - Potrzeba ci tego, bowiem droga jest mroczna, a
zanim dobiegnie końca, natkniesz się na ogień i złamane serce. Nie opłakuj mej duszy
o poranku; skończył się mój sen i moje marzenie. Niech Tkacz uzna cię za swoją i
chroni przed Ciemnością przez wszystkie twe dni.
Potem w pokoju zrobiło się cicho. Kot przyglądał jej się z okna. - Stało się -
rzekła Ysanne do komnaty, nocy, letnich gwiazd, do wszystkich swych duchów i
jedynego kochanego mężczyzny, który teraz już na zawsze będzie błądził wśród
umarłych.
Ostrożnie otworzyła tajne wejście do izby pod podłogą i powoli zeszła
kamiennymi schodami do miejsca, gdzie leżał sztylet Colana, wciąż błyszczący w
pochwie tysiąca lat.
Bolało teraz bardzo. Księżyc nie stał już w zenicie. Uświadomił sobie, że to
jego ostatni księżyc, choć myślenie sprawiało mu trudność. Świadomość miała
wkrótce na przemian go opuszczać i wracać, a choć czekało go jeszcze bardzo wiele,
zaczynał już mieć halucynacje. Kolory, dźwięki. Z pnia Drzewa zdawały się wyrastać
szorstkie jak kora palce, które zaciskały się na nim. Dotykał teraz Drzewa z każdej
strony. Raz, przez dłuższy czas, był przekonany, że znajduje się w jego wnętrzu i
wygląda na zewnątrz, a nie jest doń przywiązany. Wydawało mu się, że jest Letnim
Drzewem.
Doprawdy bał się nie śmierci, lecz tego, że umrze za wcześnie. Złożył
przysięgę. Tak trudno jednak było przymusić swój umysł i wolę do przeżycia jeszcze
jednej nocy. Tak dużo łatwiej było zrezygnować, zostawić mękę za sobą. Już pies i
wilk wydawały mu się w połowie wyśnione, choć wiedział, że walka skończyła się
ledwie kilka godzin temu. Na nadgarstkach miał zaschniętą krew od prób uwolnienia
się.
Kiedy pojawił się przed nim drugi mężczyzna, pewien był, że to
przywidzenie. Jego agonia była już tak zaawansowana. Jestem popularną atrakcją - na
tę drwinę zużył resztę gasnących zdolności myślenia - przyjdźcie zobaczyć wiszącego
człowieka!
Mężczyzna ów miał brodę, głęboko osadzone ciemne oczy i nie wyglądało na
to, by miał zamiar zmienić się w zwierzę. Stał tam po prostu i spoglądał w górę.
Bardzo nudne przywidzenie. Drzewa huczały głośno na wietrze; gdzieś grzmiało,
wyczuwał to.
Paul zdobył się na wysiłek i pokręcił głową w obie strony, by odzyskać
przytomność. Z jakiegoś powodu bolały go oczy, lecz mógł widzieć. I na twarzy
postaci w dole ujrzał wyraz tak odstręczającego, zawziętego pożądania, że włosy
zjeżyły mu się na karku. Powinien rozpoznać tę osobę, powinien. Gdyby jego umysł
pracował, wiedziałby kto to, lecz było to zbyt trudne, beznadziejnie usiłował
zwalczyć niemoc.
- Skradłeś moją śmierć - powiedział mężczyzna.
Paul zamknął oczy. Był już zbyt daleko. Zbyt daleko na drodze. Nie mógł
wyjaśnić, nie był w stanie uczynić niczego poza próbą przetrzymania jeszcze
kilkunastu godzin.
Przysięga. Złożył przysięgę. Cóż znaczy przysięga? Oznacza cały dzień
więcej. I trzecią noc.
Jakiś czas później wydawało mu się, że znów widzi wyraźnie i z niezmierną
ulgą stwierdził, że jest sam. Na wschodnim nieboskłonie prześwitywała szarość;
jeszcze jedna, jedna ostatnia.
I to była druga noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
Rozdział 9
Rankiem zdarzyło się coś niesłychanego: z północy nadleciał do Paras Derval
gorący, suchy wiatr, przenikliwy i niepokojący.
Nikt nie pamiętał, by przedtem gorący wiatr wiał z północy. Wicher niósł ze
sobą pył ogołoconych do cna pól i łąk, tak że tego dnia przestworza spowiła
ciemność, a słońce w zenicie przeświecało złowrogim oranżem przez ciężką zasłonę
kurzu.
Wciąż słychać było szydercze gromy. Nie było chmur.
- Z całym szacunkiem i temu podobnymi sentymentami - odezwał się spod
okna Diarmuid głosem bezczelnym i gniewnym - marnujemy czas. - Wyglądał
niechlujnie i niebezpiecznie, i jak Kevin zauważył z przerażeniem, nieco nietrzeźwo.
Zasiadający u szczytu stołu radnych Ailell zignorował swego następcę. Kevin,
wciąż nie będąc pewny, po co go tu zaproszono, dostrzegł dwie jaskrawe plamy
czerwieni na policzkach starego króla. Ailell wyglądał okropnie; sprawiał wrażenie,
jakby skurczył się w ciągu tej jednej nocy.
Do sali weszli dwaj następni mężczyźni: jeden wysoki, o bystrym spojrzeniu,
a obok niego przysadzisty, sympatyczny jegomość. Kevin domyślił się, że to drugi
czarodziej, Teyrnon, z Barakiem, swym źródłem. Kanclerz Gorlaes przedstawił ich i
okazało się, że Kevin się nie mylił, pominąwszy fakt, iż to ten niepozornie
wyglądający grubas był magiem, a nie na odwrót.
Loren nadal był daleko, lecz obecny był Matt, a także wielu innych
dygnitarzy. Kevin rozpoznał Mabona, księcia Rhoden, kuzyna Ailella, a za nim
Niavina z Seresh. Czerwony na twarzy mężczyzna z brodą koloru pieprzu z solą to
Ceredur, którego uczyniono namiestnikiem Północy po wygnaniu brata Diarmuida.
Widział ich na wczorajszym bankiecie. Teraz mieli zupełnie inne miny.
Oczekiwali na Jaelle i w miarę upływu czasu zaniepokojony Kevin zaczął
tracić cierpliwość.
- Panie - zwrócił się nagle do króla - póki czekamy - kim jest Galadan?
Kompletnie nic na ten temat nie wiem.
Odpowiedział mu Gorlaes. Ailell zapadł się w sobie i milczał, a Diarmuid
wciąż siedział nadąsany pod oknem. - To moc Ciemności z dawnych czasów. Bardzo
wielka moc, choć nie zawsze służył Ciemności - powiedział kanclerz. - To jeden z
andainów - dziecko śmiertelnej kobiety i boga. W dawnych czasach spotykało się
niejeden taki związek. Andainowie są dziwną rasą i w żadnym świecie nie poruszają
się swobodnie. Galadan, zdecydowanie najpotężniejszy z nich wszystkich, stał się ich
władcą i jak powiadają, obdarzony jest najprzenikliwszym umysłem we Fionavarze.
Potem coś go odmieniło.
- To niedomówienie - mruknął Teyrnon.
- Tak sądzę - stwierdził Gorlaes. - Faktem jest, że zakochał się w Lisen z
Puszczy. A kiedy odtrąciła go i związała się ze śmiertelnikiem, Amairgenem Białą
Gałęzią, pierwszym z magów, Galadan poprzysiągł najpełniejszą zemstę, jaką
kiedykolwiek ślubowano. - W głosie kanclerza dał się słyszeć lęk zaprawiony
odrobiną szacunku. - Galadan przysiągł, że świat, który był świadkiem jego
upokorzenia, przestanie istnieć.
Zapadła cisza. Kevinowi nie przychodziło do głowy nic, co mógłby
powiedzieć. Zupełnie nic.
Teyrnon podjął wątek opowieści. - W czasach Bael Rangat był on prawą ręką
Rakotha i najstraszliwszym z jego sług. Miał moc zmieniania się w wilka, więc
dowodził nimi wszystkimi. Jednakże jego cele nie pokrywały się z celami jego pana,
bo choć Spruwacz pragnął władzy i dominacji, Galadan dokonałby podboju dla
całkowitego zniszczenia.
- Walczyli ze sobą? - zaryzykował przypuszczenie Kevin.
Teyrnon pokręcił głową. - Z Rakothem nie można było toczyć wojny. Galadan
dysponuje wielką potęgą, a jeśli przyłączył siły svart alfarów do swych wilków w
wojnie przeciwko nam, grozi nam rzeczywiście wielkie niebezpieczeństwo; jednakże
Rakoth, którego wiążą kamienie, znajduje się poza Gobelinem. Nie ma w nim nici z
jego imieniem. On nie może umrzeć i nikt nie zdoła mu się sprzeciwić.
- Amairgen tak uczynił - rzucił Diarmuid spod okna.
- I zginął - odparł Teymon tonem nie pozbawionym życzliwości.
- Są gorsze rzeczy - warknął książę.
Na te słowa Ailell drgnął. Zanim jednakże zdołał się odezwać, drzwi się
otworzyły i do komnaty weszła zamaszyście Jaelle. Skinęła niedbale głową królowi,
nikogo więcej nie przywitała i zasiadła na krześle zostawionym dla niej na jednym z
końców długiego stołu.
- Dzięki ci za pośpiech - mruknął Diarmuid, zajmując swe miejsce po prawej
stronie Ailella. Jaelle tylko się uśmiechnęła. Nie był to miły uśmiech.
- Cóż, w takim razie - powiedział król, chrząknąwszy wpierw - wydaje mi się,
że najlepiej uczynimy, poświęcając poranek na staranne omówienie...
- Na Tkacza i Krosno, ojcze! - Diarmuid uderzył pięścią w stół. - Wszyscy
wiemy, co się stało! Co mamy omawiać? Zeszłego wieczoru złożyłem przysięgę, że
przyjdziemy z pomocą lios i...
- Przedwczesna to przysięga, książę Diarmuidzie - przerwał Gorlaes. - I nie w
twojej mocy było ją składać.
- Nie? - rzekł cicho książę. - W takim razie pozwól, że ci przypomnę...
omówmy doprawdy bardzo dokładnie - poprawił się starannie - co się wydarzyło.
Jeden z moich ludzi nie żyje. Nie żyje jedna z dam dworu. Sześć nocy temu na terenie
pałacu był svart alfar. - Wyliczał po kolei na palcach. - Lios alfarowie giną w
Brenninie. Powrócił Galadan. Wróciła Avaia. Nasz pierwszy mag okazał się zdrajcą.
Gość-przyjaciel tego domu został uprowadzony - a przypominam, że był to również
gość-przyjaciel naszej promiennej najwyższej kapłanki. Powinno to coś znaczyć,
chyba że takie sprawy uważa ona za bezsensowne.
- To nieprawda - wycedziła Jaelle przez zaciśnięte zęby.
- Nie? - rzekł książę, unosząc brwi. - Cóż za niespodzianka. A ja sądziłem, że
przykładasz do tego tyle samo wagi, co do przybywania na naradę wojenną o czasie.
- To jeszcze nie narada wojenna - stwierdził bez ogródek książę Ceredur. -
Choć prawdę mówiąc, popieram księcia - uważam, że powinniśmy natychmiast
postawić kraj w stan gotowości wojennej.
W odpowiedzi Matt Sören mruknął z aprobatą. Jednakże Teyrnon pokręcił
poczciwą, okrągłą głową. - W mieście jest zbyt wiele strachu - zaprotestował - a w
ciągu kilku dni zapanuje w całym kraju. - Niavin, książę Seresh, kiwał
potwierdzająco głową. - Sądzę, że powinniśmy się starać nie wywołać paniki, chyba
że będziemy wiedzieli bardzo dokładnie, co robimy i z czym mamy do czynienia -
zakończył pulchny mag.
- Przecież wiemy, z czym mamy do czynienia! - odkrzyknął Diarmuid. -
Widziano Galadana. Widziano go! Według mnie powinniśmy wezwać Dalrei,
sprzymierzyć się z lios, iść śladem Wilczego Władcy, dokądkolwiek się uda, i
natychmiast go zmiażdżyć!
- Zdumiewające - szepnęła sucho Jaelle w przerwie, jaka nastąpiła - jak
porywczy bywają synowie, szczególnie, jeśli przedtem pili.
- Uważaj, cukiereczku - rzekł cicho książę. - Nie będę wysłuchiwał
podobnych uwag od nikogo. A od ciebie najmniej, moje nocne dziecię księżyca.
Kevin wybuchł - Posłuchalibyście siebie nawzajem! Czyżbyście nie
rozumieli: Jennifer znikła! Na miłość boską, musimy coś robić, a nie wykłócać się
między sobą!
- Całym sercem się zgadzam - powiedział surowo Teyrnon. - Sugeruję,
abyśmy zaprosili naszego przyjaciela z Daniloth, by przyłączył się do nas, jeśli będzie
czuł się na siłach. Powinniśmy wysłuchać poglądów lios na tę sprawę.
- Możesz wysłuchać ich poglądów - powiedział Ailell dan Art, wstając nagle i
górując nad nimi wszystkimi - a potem te uwagi mają być mi przekazane, Teyrnonie.
Jednakże teraz postanowiłem odłożyć radę do jutra o tej samej porze. Możecie
wszyscy odejść.
- Ojcze... - zaczął Diarmuid, jąkając się z konsternacji.
- Ani słowa więcej! - rzucił szorstko Ailell i oczy mu zabłysły w kościstej
twarzy. - Pamiętajcie wszyscy, że wciąż jestem jeszcze najwyższym królem w
Brenninie!
- Pamiętamy, mój najdroższy panie - od progu dobiegł znajomy głos. -
Wszyscy pamiętamy - ciągnął Loren Srebrny Płaszcz - lecz Galadan jest zbyt wielką
potęgą, byśmy mogli zwlekać bez powodów.
Zakurzony i brudny po podróży czarodziej o oczach zapadniętych ze
zmęczenia zignorował gwałtowną reakcję, jaką wywołało jego przybycie, i spoglądał
wyłącznie na króla. Kevin uświadomił sobie, że w komnacie dało się wyczuć spadek
napięcia; sam poczuł ulgę. Loren powrócił. To bardzo wiele zmieniało.
Matt Sören wstał i stanął obok maga, przyglądając się swemu przyjacielowi z
posępnym zatroskaniem na twarzy. Zmęczenie Lorena rzucało się w oczy, lecz
czarodziej potrafił zebrać siły i pośrodku wszystkich zgromadzonych odwrócił się, by
spojrzeć na Kevina.
- Przykro mi - powiedział po prostu. - Tak bardzo mi przykro.
Kevin sztywno skinął głową. - Wiem - szepnął. To było wszystko; obaj
odwrócili się ku królowi.
- Od kiedy to najwyższy król musi się tłumaczyć? - rzekł Ailell, lecz krótki
przejaw władczości wyczerpał go i jego głos brzmiał zrzędliwie, a nie rozkazująco.
- Nie musi, panie. Lecz jeśli to czyni, jego poddani i doradcy mogą czasami
służyć mu większą pomocą. - Czarodziej zrobił kilka kroków w głąb sali.
- Czasami - odparł król. - Lecz kiedy indziej są sprawy, o których nie wiedzą i
nie powinni wiedzieć.
Kevin dostrzegł, że Gorlaes drgnął niespokojnie na krześle. Zaryzykował: -
Lecz kanclerz wie, mój panie. Czyż inni twoi doradcy nie dorównują mu? Wybacz mi
mą śmiałość, lecz kobieta, którą kocham, zaginęła, najwyższy królu.
Ailell przez dłuższą chwilę mierzył go wzrokiem w milczeniu. Potem lekko
skinął głową. - Dobrze mówisz - stwierdził. - Rzeczywiście, jedyną osobą, która ma
prawo się dowiedzieć, jesteś ty, lecz uczynię, jak prosisz.
- Panie! - zaczął spiesznie Gorlaes.
Ailell uniósł dłoń, uciszając go.
W ciszy, jaka zapadła, słychać było odległe grzmoty.
- Czy nie słyszycie go? - szepnął najwyższy król, a potem podniósł głos. -
Posłuchajcie! Nadchodzi Bóg. Jeśli ofiara wytrzyma, przybędzie dziś wieczorem. To
będzie trzecia noc. Jakże możemy coś uczynić, nim się dowiemy?
Wszyscy zerwali się na nogi.
- Ktoś jest na Drzewie - stwierdził rzeczowo Loren.
Król pokiwał głową.
- Mój brat? - spytał blady jak ściana Diarmuid.
- Nie - odparł Ailell i spojrzał na Kevina.
Trwało to chwilę, a potem wszystko ułożyło się w logiczną całość. - Och,
Boże - krzyknął Kevin. - To Paul! - i zamknął twarz w dłoniach.
Kimberly ocknęła się. Śniła.
„Kto zabije bez miłości, zginie bez wątpienia” - rzekł Seithr, król
krasnoludów, do Colana Najukochańszego dawno temu. A potem, ściszając głos, by
usłyszał go tylko syn Conary’ego, dodał: „Kto umiera z miłością, może uczynić ze
swej duszy podarunek dla tego, kto jest naznaczony wzorem na rękojeści sztyletu”.
„Cenny dar” - szepnął Colan. „Cenniejszy niż ci się zdaje. Raz ofiarowana dusza
przepada. Ginie dla czasu. Nie znajdzie przejścia za ściany Nocy, by zaznać jasności
po stronie Tkacza”. Syn Conary’ego skłonił się bardzo nisko. „Dziękuję ci” -
powiedział. „Obusieczny to nóż i obusieczny dar. Niech Mörnir da nam jasność
rozumu, by posłużyć się nim należycie”.
Jeszcze przed spojrzeniem w zwierciadło Kim wiedziała, że jej włosy są białe.
Leżąc w łóżku tego pierwszego poranka, płakała, choć po cichu i niedługo. Wiele
było do zrobienia. Nawet z vellinem na przegubie odczuwała ten dzień jak gorączkę.
Okazałaby się niegodna podarunku, gdyby załamała się z żalu.
Tak więc jasnowidząca Brenninu, najnowsza marzycielka, wstała, by zacząć
to, czego rozpoczęcie umożliwiła jej śmierć Ysanne.
Więcej niż śmierć.
Istnieją postępki uczynione w dobrym czy złym celu, które tak dalece
wykraczają poza granice normalnego zachowania, iż samo przyjęcie ich do
wiadomości zmusza nas do odmiennego pojmowania rzeczywistości. Musimy zrobić
dla nich miejsce.
Tak właśnie, pomyślała Kim, postąpiła Ysanne. Aktem miłości tak wielkiej - i
to nie tylko dla niej - aż trudno się z nią pogodzić, pozbawiła swą duszę wszelkiego
miejsca, jakie zajmowała w czasie. Znikła całkowicie. Opuściła nie tylko życie, lecz
coś więcej, dużo więcej, jak Kim teraz wiedziała - również śmierć; to, co we wzorach
Tkacza czeka potem jego dzieci.
W zamian jasnowidząca oddała Kim to, co mogła jej oddać, dała jej wszystko.
Kim nie mogła już powiedzieć, że nie jest częścią Fionavaru, bowiem otrzymała
umiejętność intuicyjnego rozumienia tego świata, głębszego nawet niż rozumienie jej
własnego. Spoglądając teraz na barmion, potrafiła powiedzieć, czym jest; rozumiała
vellin na swym nadgarstku, a nawet częściowo dziki Baelrath spoczywający na jej
palcu. Któregoś dnia będzie wiedziała, kto ma nałożyć Diadem Lisen i kroczyć
najciemniejszą z wszystkich dróg. Słowa Raedertha; Raedertha, którego Ysanne znów
utraciła, by Kim mogła otrzymać dar.
To wielka niesprawiedliwość. Jakie prawo, jakież wyjątkowe prawo mogła
mieć jasnowidząca do takiego poświęcenia? Żeby narzucać się tym niemożliwym
darem, takim brzemieniem? Jak śmiała zadecydować za Kim?
Jednakże po chwili nietrudno było na to odpowiedzieć: nie miała takiego
prawa. Kim mogła odejść, porzucić wszystko, zaprzeczyć wszystkiemu. Mogła
wrócić do swego świata zgodnie z planem i ufarbować włosy, lub zostawić je nie
zmienione według nowofalowej mody, gdyby tak jej się podobało. Nic się nie
zmieniło.
Pominąwszy fakt, że oczywiście wszystko się zmieniło. Gdzieś przeczytała:
jak można odróżnić tancerza od tańca? Lub śniącego od snu, poprawiła, czując, że
jest osaczona, ponieważ odpowiedź na to była oczywista.
Nie można.
Jakiś czas później położyła dłoń w sposób już jej znany na kamiennej płycie
pod stołem i ujrzała, jak pojawiają się drzwi.
Teraz na nią przyszła kolej, by zejść na dół po wytartych, kamiennych
schodach. Światło Lisen wskazywało jej drogę. Wiedziała, że znajdzie tam sztylet z
czerwoną krwią na srebrzystym błękicie thierenowego ostrza. Jednakże nie zastanie
ciała, bowiem jasnowidząca Ysanne, która z miłością zadała sobie śmierć tą klingą,
przestąpiła ściany czasu, gdzie nikt nie może pójść w jej ślady. Przepadła na zawsze.
Był to czyn ostateczny. Absolutny koniec.
A ona została tu, w pierwszym z wszystkich światów, obciążona tym
brzemieniem.
Oczyściła Lökdala i schowała go do pochwy przy wtórze dźwięku podobnego
do dźwięku harfy. Zamknęła go w szafce. Potem wspięła się po schodach ku światu,
który jej potrzebował, ku wszystkim światom, które potrzebowały tego, czym ponoć
była.
- O Boże! - powiedział Kevin. - To Paul!
Zapadła wstrząsająca, przytłaczająca cisza. Było to coś, na co nikt nie mógł
być przygotowany. Powinienem był wiedzieć, pomyślał Kevin. Powinienem był się
domyślić, kiedy po raz pierwszy powiedział mi o Drzewie. Gorycz przeradzająca się
we wściekłość kazała mu podnieść głowę...
- To musiała być niezła partyjka szachów - rzekł z zawziętością do króla.
- To prawda - odparł po prostu Ailell. A potem powiedział: - On przyszedł do
mnie i złożył propozycję. Nigdy bym nie poprosił, ani nawet nie pomyślałbym o tym.
Czy mi uwierzysz?
Oczywiście uwierzył. To zbyt dobrze pasowało. Napaść była niesprawiedliwa,
ponieważ Paul robił tylko to, co chciał, dokładnie to, co chciał, a taka śmierć była
lepsza od upadku z liny na stromej skale. O ile tego typu rzeczy można było
wartościować, a przypuszczał, że można było. Niemniej jednak sprawiło mu to ból,
prawdziwy ból i...
- Nie! - stwierdził stanowczo Loren. - Trzeba to przerwać. Nie możemy tego
zrobić. On nawet nie jest jednym z nas, panie. Nie wolno nam obciążać go naszymi
żalami w ten sposób. Trzeba go zdjąć. To gość twojego rodu, Ailellu. Naszego świata.
O czym ty myślałeś?
- O naszym świecie. O moim rodzie. O moich ludziach. On sam przyszedł do
mnie, Srebrny Płaszczu.
- I trzeba było mu odmówić!
- Lorenie, to była szczera ofiara. - Był to Gorlaes, którego głos zabrzmiał
dziwnie nieśmiało.
- Byłeś przy tym? - nasrożył się mag.
- Skrępowałem go. Wyminął nas w drodze do Drzewa, tak jakby był tam sam.
Nie wiem, jak to możliwe, i obawiam się wspominać o tym tutaj, skoro byłem w
Bożym Lesie, lecz przysięgam, że jest to odpowiednia ofiara.
- Nie - rzekł ponownie Loren, którego rysy wyostrzyły emocje. - To
niemożliwe, by on rozumiał, co czyni. Mój panie, trzeba koniecznie go zdjąć, nim
umrze.
- To jego śmierć, Lorenie. Jego wybrany dar. Czy miałbyś czelność odebrać
mu go? - Oczy Ailella były takie stare, takie znużone.
- Miałbym - odparł mag. - Nie sprowadzono go tu po to, by umarł za nas.
Czas było się wtrącić.
- Być może nie - rzekł Kevin, wyrzucając z siebie niezręczne i bolesne słowa.
- Mimo to sądzę, że po to przybył. - Tracił ich oboje. Jennifer. Teraz również Paul.
Jego serce przepełniała boleść. - Jeśli poszedł, poszedł świadomie i dlatego, że tego
pragnął. Pozwólcie mu umrzeć za was, jeśli nie może żyć dla siebie. Zostaw go,
Lorenie. Daj mu spokój.
Nie starał się skrywać łez, nawet przed Jaelle, która mierzyła go spojrzeniem
zimnych oczu.
- Kevinie - powiedział łagodnie czarodziej - to bardzo ciężka śmierć. Nikt nie
wytrzymuje trzech nocy - to będzie bezcelowe. Pozwól mi go zdjąć.
- Nie do ciebie należy decyzja o tym, Srebrny Płaszczu - odezwała się wtedy
Jaelle. - Do niego też nie.
Loren odwrócił się, a jego spojrzenie było twarde jak krzemień. - Jeśli
postanowię zdjąć go - rzekł, wystrzeliwując słowa jak strzały - będziesz musiała mnie
zabić, by temu zapobiec.
- Ostrożnie, magu - ostrzegł Gorlaes, choć uczynił to delikatnie. - Bliski jesteś
zdrady stanu. Najwyższy król postanowił. Czyżbyś chciał zniweczyć jego dzieło?
Niczego nie rozumieli.
- Jedynie Paul postanowił - stwierdził Kevin. Czuł się teraz wyczerpany, lecz
zupełnie nie zaskoczony. Powinien doprawdy domyślić się tego. - Lorenie, on
wszystko wiedział i rozumiał. Czy jeśli przetrzyma trzy noce, spadnie deszcz?
- Może spaść - odezwał się król. - To dzika magia, nie możemy wiedzieć.
- Magia krwi - poprawił Loren z goryczą.
Teyrnon dodał: - Bóg jest dziki, choćby była tam krew.
- Ale on nie przetrzyma - stwierdził Diarmuid z powagą. Spojrzał na Kevina. -
Sam mówiłeś, że był chory.
Kevin na to wybuchnął chrapliwym, wysokim śmiechem.
- To mu nigdy nie przeszkadzało - rzekł zawzięcie, tak mocno to przeżywał. -
Uparty, dzielny sukinsyn!
Miłość zawarta w tych szorstkich słowach dotarła do nich wszystkich; nie
mogło stać się inaczej i musiało zostać przyjęte do wiadomości. Musiała to uczynić
nawet Jaelle i na swój sposób Loren Srebrny Płaszcz.
- Zgoda - rzekł wreszcie mag. Usiadł ciężko na krześle. - Och, Kevinie. Bez
względu na wynik będą śpiewać o nim tu tak długo, póki Brennin będzie istniał.
- Pieśni - powiedział Kevin. - Pieśni tylko komplikują człowiekowi życie. -
Walka z cierpieniem była zbyt wielkim wysiłkiem; pozwolił, by nim zawładnęło.
Jego ojciec powiadał, że czasami nie można nic zrobić. Och, abba, pomyślał, tak
daleko i taki samotny w swym cierpieniu.
- Jutro - powiedział chudy i wysoki najwyższy król Ailell, ponownie wstając. -
Spotkam się z wami tutaj jutro o wschodzie słońca. Zobaczymy, co przyniesie noc.
Był to znak do rozejścia się. Wyszli, zostawiając króla siedzącego w
komnacie narad wreszcie samego ze swymi latami, z pogardą dla samego siebie i
obrazem cudzoziemca wiszącego na Drzewie w jego imię, w imię Boga, w jego imię.
Diarmuid, Loren, Matt i Kevin Laine wyszli z pałacu na środkowy
dziedziniec. Szli razem w milczeniu, widząc tę samą twarz w myślach, i Kevin rad
był z obecności przyjaciół.
Z nieba lał się brutalny żar, a nieprzyjemny wiatr chłostał ich w blasku
wątłego, przesłoniętego słońca. W wątek tkaniny tego dnia zdawało się wplecione
bolesne napięcie. A potem, niespodzianie, stało się coś jeszcze.
- Stójcie! - krzyknął krasnolud Matt, którego lud pochodził z podziemnych
grot, korzeni gór i prastarych skał. - Stójcie! Coś nadchodzi!
A w tej samej chwili, na północ i zachód od nich, Kim Ford wstała,
poczuwszy oślepiające pulsowanie w głowie i obecność czegoś nieogarnionego.
Wyszła, jakby przymuszona obcą wolą, na tyły chatki, gdzie pracował Tyrth. - O
Boże - szepnęła. - O mój Boże! - Widziała zniekształcony obraz bransolety z
vellinem, która wiła się na jej przegubie, i zdawała sobie sprawę, że nie mogła ona
ochronić jej przed tym, co się zbliża, co zbliżało się już od dawna, przerażające,
czego nikt z nich nie widział, co już było tutaj, teraz, właśnie w tej chwili! Krzyknęła
z dojmującego bólu.
I sklepienie świata eksplodowało.
Daleko, daleko na północy, wśród lodów, Rangat Chmurami Obarczona
sięgała na szesnaście kilometrów w niebiosa i górowała nad całym Fionavarem
niczym władczyni świata. Więzienie bóstwa od tysiąca lat.
Lecz teraz już nie. Olbrzymi gejzer krwistoczerwonego ognia wystrzelił w
niebo z hukiem detonacji słyszalnym nawet w Cathalu. Rangat wybuchła kolumną
ognia tak wysoką, że nie mogła jej ukryć krzywizna ziemi. A gdy płomień przestał się
wznosić, na samym szczycie można było dostrzec utworzony z niego kształt dłoni o
pięciu palcach zakończonych pazurami i zakrzywiających się ku południowi na
wietrze, by pochwycić ich wszystkich i rozszarpać na strzępy.
Było to jak rzucenie rękawicy, dzikie obwieszczenie wyzwolenia dla
wszystkich zastraszonych, którzy od tej pory będą po wieczne czasy jego
niewolnikami. Bowiem jeśli bali się svart alfarów, drżeli przed zdradzieckim magiem
i mocą Galadana, cóż teraz uczynią, widząc, jak ogniste palce orzą nieboskłon?
Wiedząc, że Rakoth Maugrim zerwał kajdany, jest wolny i może uczynić z samej
Góry narzędzie swej zemsty?
I wtedy wiatr z północy przyniósł triumfalny śmiech pierwszego i upadłego
boga, który zbliżał się do nich niczym młot, niosąc ogień, niosąc wojnę.
Wybuch odczuł król jak uderzenie pięści w serce. Starzec zatoczył się pod
oknem w sali narad i osunął na fotel z twarzą białą jak ściana. Kurczowo zaciskał i
otwierał dłonie i z trudem łapał oddech.
- Mój panie? - Paź Tarn wbiegł do komnaty i przykląkł z przerażeniem w
oczach. - Mój panie?
Lecz Ailell nie był w stanie wyrzec słowa. Słyszał jedynie śmiech na wietrze,
widział tylko palce wyciągające się, by ich pochwycić, olbrzymie i krwistoczerwone,
chmurę śmierci na niebie, która zwiastowała nie deszcz, lecz zniszczenie.
Wydawało mu się, że jest sam. Tarn musiał pobiec po pomoc. Chwytał
powietrze krótkimi, świszczącymi haustami. Ailell podniósł się z wielkim wysiłkiem i
powlókł krótkim korytarzem do swych komnat. Powlekł się do wewnętrznych drzwi i
otworzył je.
Wyszedł na znajomy korytarz. Na jego końcu król zatrzymał się przed
wizjerem. Mącił mu się wzrok: miał wrażenie, że obok niego znajduje się
dziewczyna. Miała siwe włosy, co było nienaturalne. Jednakże jej oczy były
serdeczne, takie jak oczy Marrien pod koniec, kiedy udało mu się zdobyć tę miłość.
Władza uczyła cierpliwości. Przypominał sobie, że powiedział to temu przybyszowi.
Po ta’bael. Ale gdzie jest ów przybysz? Miał mu jeszcze coś do powiedzenia, coś
ważnego.
Wtedy przypomniał sobie. Otworzywszy wizjer, król Ailell zajrzał do
Komnaty Kamienia i zobaczył, że panuje w niej ciemność. Ogień wygasł, święty
ogień naal; szczyt kolumny pokrytej rzeźbionymi wizerunkami Conary’ego był pusty,
a na posadzce leżał kamień Ginserata, strzaskany na wieki tak jak jego serce.
Poczuł, że spada. Zdawało się to trwać bardzo długo. Dziewczyna była przy
nim, a jej oczy były pełne smutku. Niemal pragnął pocieszyć ją. Aileronie, pomyślał.
Diarmuidzie. Och, Aileronie. Słyszał grzmot z oddali. Nadchodził bóg. Tak,
oczywiście, lecz jakże byli głupi - to nie ten bóg. To takie śmieszne, takie śmieszne,
naprawdę.
I z tą myślą umarł.
Tak oto, w przeddzień wybuchu wojny, zmarł Ailell dan Art, najwyższy król
Brenninu, a rządy przeszły w ręce jego syna, w czasach mroku, gdy strach pełzał po
obliczu świata. Ysanne jasnowidząca nazwała go kiedyś dobrym i mądrym królem.
Jakże nisko się stoczył.
Jennifer leciała wprost na Górę, gdy ta wybuchła.
Ochrypły krzyk zwycięstwa wyrwał się z gardła czarnej łabędzicy, gdy ship
ognia wzniósł się wysoko i rozdzielił się w przestworzach, tworząc szponiastą dłoń,
która nachyliła się ku południowi jak dym na wietrze, lecz nie rozproszyła, wisząc
tam i wyciągając chciwie palce.
Otaczał ją zewsząd śmiech. „Czy ta osoba pod górą jest martwa?” - spytał
Paul Schafer, zanim tu przybyli. Nie jest martwa ani też nie jest już pod Górą. A choć
Jennifer tego nie rozumiała, wiedziała, że nie jest również osobą. Trzeba być czymś
więcej, by stworzyć rękę z ognia i posłać obłąkańczy śmiech z wiatrem.
Łabędzica zwiększyła szybkość. Przez dzień i noc Avaia niosła ją na północ,
łopocząc olbrzymimi skrzydłami z cudownym wdziękiem, a woń zgnilizny otaczała ją
nawet w tych wysokich, rozrzedzonych przestworzach niebios. Leciały przez cały
drugi dzień, lecz późną nocą siadły na brzegu jeziora na północ od rozległych stepów,
które rozpościerały się pod nimi podczas lotu.
Czekali tam na nie svart alfarowie, tym razem duża drużyna, a wraz z nimi
były inne stwory, ogromne i dzikie, szczerzące kły i noszące miecze. Jennifer
ściągnięto brutalnie z grzbietu łabędzicy i rzucono na ziemię. Nie zadano sobie trudu,
by ją związać - i tak nie mogła się poruszać, bowiem kończyny jej zesztywniały od
okrutnego skurczu po tak długim skrępowaniu i unieruchomieniu.
Po jakimś czasie przynieśli jej jedzenie: nie dogotowane ścierwo jakiegoś
stepowego gryzonia. Kiedy potrząsnęła głową w niemym geście odmowy, wybuchli
śmiechem.
Później związali ją, rozdzierając jej bluzkę przy okazji. Kilku z nich zaczęło ją
podszczypywać i bawić się jej ciałem, lecz jakiś ich wódz nakazał im przestać.
Ledwo to do niej docierało. Jakiś odległy zakamarek jej umysłu, niemal równie
odległy, co jej życie, podpowiadał, że znajduje się w stanie szoku i że to
prawdopodobnie błogosławieństwo.
Kiedy nadejdzie poranek, znów przywiążą ją do grzbietu łabędzicy i Avaia
będzie leciała cały ten trzeci dzień, skręcając teraz na północny zachód, tak że wciąż
dymiąca góra stopniowo przesunie się w kierunku wschodnim. Potem, około
zmierzchu, w regionie wielkiego zimna, Jennifer ujrzy Starkadh wznoszącą się
niczym jakiś wielki, piekielny zigurat pośród lodu i zacznie rozumieć.
Po raz drugi Kimberly ocknęła się w chatce czarodziejki. Tym razem jednakże
nie było Ysanny, która strzegłaby jej snu. Zamiast tego przyglądały jej się uważnie
ciemne i głęboko osadzone oczy służącego Tyrtha.
W miarę jak wracała jej świadomość, zaczynała zdawać sobie sprawę z bólu
nadgarstka. Spojrzała i zobaczyła czarną smugę w miejscu, gdzie bransoleta z
vellinem wpiła się jej w skórę. Wtedy przypomniała sobie.
- Myślę, że bez tego umarłabym. - Uczyniła drobny ruch ręką, by mu pokazać.
Nie odpowiedział, lecz gdy posłyszał jej słowa, napięcie opuściło jego krępe,
umięśnione ciało. Rozejrzała się wokół; sądząc po cieniach, było późne popołudnie.
- Już drugi raz musiałeś mnie tu zanieść - powiedziała.
- Nie powinnaś się tym martwić, pani - rzekł chropawym, nieśmiałym głosem.
- Wiesz, ja nie mam zwyczaju mdleć.
- Nigdy bym tak nie pomyślał. - Spuścił oczy.
- Co się stało z Górą? - spytała, choć bała się dowiedzieć.
- Już się skończyło - odparł. - Zanim się obudziłaś. - Pokiwała głową. To
miało sens.
- Czy czuwałeś nade mną przez cały dzień?
Zrobił przepraszającą minę. - Nie cały czas, pani. Przepraszam, ale zwierzęta
były przestraszone i...
Uśmiechnęła się do siebie na te słowa. Nieco przesadzał.
- Jest wrzątek - powiedział Tyrth po krótkim milczeniu. - Czy mogę zrobić ci
coś do picia?
- Proszę.
Przyglądała się, jak kuśtyka do paleniska. Zgrabnymi, oszczędnymi ruchami
przygotował dzbanek jakiegoś ziołowego naparu i postawił go na stole obok łóżka.
Doszła do wniosku, że już nadszedł czas.
- Nie musisz już dłużej udawać, że kulejesz - powiedziała.
Był bardzo opanowany, trzeba było mu to przyznać. W jego ciemnych oczach
zauważyła ledwie przebłysk niepewności, a dłonie, którymi nalewał jej herbatę,
zupełnie nie drżały. Dopiero gdy skończył, usiadł po raz pierwszy i przyglądał jej się
długo w milczeniu.
- Czy ona ci powiedziała? - zapytał wreszcie i wtedy po raz pierwszy
usłyszała jego prawdziwy głos.
- Nie. Prawdę mówiąc, skłamała. Powiedziała, że to nie jej tajemnica, więc nie
powinna jej zdradzać. - Zawahała się. - Dowiedziałam się od Eilathena nad jeziorem.
- Przyglądałem się temu. Byłem ciekaw.
Kim czuła, jak na czole rysuje jej się ta charakterystyczna, pionowa bruzda.
- Wiesz, że Ysanne odeszła. - Powiedziała to najspokojniej, jak potrafiła.
Potwierdził skinieniem głowy. - To wiem, lecz nie rozumiem, co się
wydarzyło. Twoje włosy...
- Ona miała w podziemiach Lökdala - powiedziała bez ogródek. Prawie
chciała go tym zranić. - Zabiła się nim.
Na widok jego reakcji zrobiło jej się przykro z powodu myśli, jaka kryła się za
jej słowami. Podniósł dłoń, by zasłonić usta, osobliwy gest u takiego mężczyzny. -
Nie - wyszeptał. - Och, Ysanno, nie! - Słyszała żal straty.
- Rozumiesz, co zrobiła? - spytała. Głos jej się załamał, lecz opanowała go.
Tyle było cierpienia.
- Tak, wiem, jak działa ten sztylet. Nie wiedziałem, że miała go tutaj. Bardzo
musiała cię pokochać.
- Nie tylko mnie. Wszystkich nas. - Zawahała się. - Wyśniła mnie dwadzieścia
pięć lat temu. Zanim się urodziłam. - Czy dzięki temu stało się to łatwiejsze? Dzięki
czemukolwiek?
Rozwarł szerzej oczy. - Tego nie wiedziałem.
- Skąd miałbyś wiedzieć? - Odnosiło się wrażenie, że luki w swej wiedzy
odczuwał jako afronty. Trzeba było jednakże powiedzieć coś jeszcze. - Jeszcze jedno
- powiedziała Kim. Jego imienia nie wolno wypowiadać, pomyślała, a potem rzekła: -
Twój ojciec zmarł dzisiejszego popołudnia, Aileronie.
Zapadła cisza.
- Stare wieści - stwierdził starszy książę Brenninu. - Posłuchaj.
I po chwili usłyszała dzwonienie wszystkich dzwonów w Paras Derval.
Dzwony pogrzebowe na śmierć króla.
- Przykro mi - powiedziała.
Usta mu drgnęły, a potem wyjrzał przez okno. Ty zimny draniu, pomyślała.
Stare wieści. Zasługiwał z pewnością na coś więcej; z pewnością zasługiwał. Miała
zamiar właśnie to powiedzieć, gdy Aileron odwrócił się do niej i dostrzegła
strumienie łez spływające po jego twarzy.
Dobry Boże, pomyślała, obwiniając się. Może trudno jest go przeniknąć, ale
żeby tak się pomylić? Byłoby to śmieszne i mogłoby się stać ulubionym dowcipem
Kim Ford, gdyby ludzie teraz tak bardzo nie polegali na niej. Fatalnie, zupełnie
fatalnie. Była porywczą, samowolną i niedouczoną internistką z Toronto. Co, u
diabła, ma zrobić?
Nic, w każdym razie nie w tej chwili. Siedziała nieruchomo na posłaniu, a po
minucie Aileron uniósł swą ogorzałą, brodatą twarz i odezwał się.
- Odkąd moja matka umarła, on już nie był taki sam. On... znalazł. Czy
uwierzyłabyś, że kiedyś był wielkim człowiekiem?
W tym mogła mu pomóc. - Widziałam nad jeziorem. Wiem, że był taki,
Aileronie.
- Obserwowałem go, aż nie mogłem już tego prawie znieść - rzekł, już
opanowany. - Wtedy w pałacu powstały odłamy, które żądały, by abdykował na moją
rzecz. Zabiłem dwóch ludzi, którzy mówili o tym przy mnie, lecz ojciec przestraszył
się i stał się podejrzliwy. Nie mogłem już z nim rozmawiać.
- A Diarmuid?
To pytanie szczerze go zaskoczyło. - Mój brat? Przez większość czasu był
pijany, a przez resztę woził damy do Twierdzy Południowej. Bawił się tam w
namiestnika marchii.
- Teraz wydaje się, że jest w nim coś więcej - stwierdziła łagodnie Kim.
- Być może tak zdaje się kobiecie.
Zmrużyła oczy. - To obraźliwe - powiedziała.
Zastanowił się nad tym. - Przypuszczam, że tak - rzekł. - Przepraszam. -
Potem zaskoczył ją raz jeszcze. - Nie potrafię pozyskiwać ludzkiej sympatii -
stwierdził Aileron, odwracając wzrok. - Mężczyźni zazwyczaj w końcu zaczynają
mnie szanować, nawet wbrew własnej woli, ponieważ w pewnych sprawach, jakie oni
cenią, posiadam... niewielki talent. Ale nie mam talentu do kobiet. - Jego oczy, niemal
czarne, znów posłały jej spojrzenie. - Trudno mi także zrezygnować z pragnień, jakie
posiadam, i nie mam cierpliwości do wtrącających się.
Nie skończył jeszcze. - Mówię ci to nie dlatego, że spodziewam się zmienić,
lecz po to, byś wiedziała, że zdaję sobie z tego sprawę. Pojawią się ludzie, którym
będę musiał zaufać, a jeśli jesteś jasnowidzącą, musisz tedy być jedną z nich.
Obawiam się, że będziesz musiała przyjmować mnie takiego, jakim jestem.
Po tym nastała cisza, czym żadne z nich nie było zaskoczone. Po raz pierwszy
Kim zauważyła Malkę i zawołała ją cicho. Czarna kotka wskoczyła na łóżko i
zwinęła się w kłębek na jej kolanach.
- Zastanowię się nad tym - rzekła wreszcie. - Żadnych obietnic; sama jestem
bardzo uparta. Wracając do początkowej kwestii, chciałabym zauważyć, że Loren
wyraźnie ceni twego brata, a jeśli się nie mylę, Srebrny Płaszcz nie jest kobietą. - Za
dużo kąśliwych słów, pomyślała. Powinnam postępować ostrożniej.
Nie sposób było czegokolwiek wyczytać z oczu Ailerona. - Był naszym
nauczycielem, kiedy byliśmy chłopcami - powiedział książę. - Wciąż łudzi się
nadzieją znalezienia czegoś wartościowego w Diarmuidzie. Po prawdzie, mój brat
rzeczywiście wzbudza miłość w swych poddanych, a to musi o czymś świadczyć.
- O czymś - powtórzyła posępnie. - Ty nie widzisz w nim niczego godnego
uwagi? - Co za ironia losu: tak naprawdę wcale nie lubiła Diarmuida, a teraz, proszę...
Aileron w odpowiedzi wymownie wzruszył ramionami.
- Darujmy więc to sobie - stwierdziła. - Czy mógłbyś dokończyć swą
opowieść?
- Niewiele zostało do opowiedzenia. Kiedy w zeszłym roku zmalała ilość
opadów, a całkowicie przestało padać tej wiosny, nabrałem podejrzeń, że nie jest to
zbieg okoliczności. Chciałem umrzeć za niego, abym nie musiał przyglądać się, jak
niedołężnieje. Ani widzieć wyrazu jego oczu. Nie mogłem żyć ze świadomością, że
nie ma do mnie zaufania. Poprosiłem więc, bym mógł pójść na Letnie Drzewo, a on
odmówił. Zwróciłem się z prośbą jeszcze raz i znów odmówił. Potem do Paras Derval
doszła wieść o tym, że we wsiach umierają dzieci, i znów przed całym dworem
zwróciłem się z prośbą, a on kolejny raz nie udzielił mi zezwolenia. Więc...
- Więc powiedziałeś mu, co dokładnie myślisz. - Potrafiła wyobrazić sobie tę
scenę.
- Tak zrobiłem. A on mnie wygnał.
- Niezbyt skutecznie - stwierdziła zgryźliwie.
- Czy chciałabyś, wróżko, bym opuścił swój kraj? - warknął głosem, który
niespodziewanie zabrzmiał dumnie i władczo. Sprawiło jej to przyjemność; była w
nim troska.
- Aileronie - powiedziała - on dobrze postąpił. Musisz o tym wiedzieć. Jak
najwyższy król mógł pozwolić, by ktoś inny umarł za niego?
I natychmiast uświadomiła sobie, że stało się coś złego.
- Więc nie wiesz. - Nie było to pytanie. Nagła łagodność w jego głosie
zaniepokoiła ją bardziej niż cokolwiek innego.
- O czym? Proszę, musisz mi powiedzieć.
- Mój ojciec pozwolił pójść komuś innemu - rzekł Aileron. - Posłuchaj
grzmotów. Na Drzewie jest twój przyjaciel. Pwyll. Przeżył dwie noce. Ta jest
ostatnia, jeśli jeszcze żyje.
Pwyll. Paul.
To pasowało. Pasowało aż za dobrze. Wycierała łzy, lecz następne wciąż
płynęły. - Widziałam go - szepnęła. - Widziałam go we śnie z twoim ojcem, lecz nie
słyszałam, o czym rozmawiali, bowiem grała muzyka i...
Wtedy i ten element wizji stał się dla niej zrozumiały.
- Och, Paul - westchnęła. - To był Brahms, prawda? Utwór Brahmsa, który
grała Rachela. Jakże mogłam nie pamiętać?
- Czy zmieniłabyś cokolwiek? - spytał Aileron. - Czy postąpiłabyś właściwie?
Zbyt ciężko było w tej chwili myśleć o tym. Skupiła się na kocie. - Czy
nienawidzisz go? - spytała stłumionym głosem, zaskakując samą siebie tym pytaniem.
Na te słowa zerwał się na nogi, zaskoczony i bezbronny. Podszedł
stanowczym krokiem do okna i popatrzył na jezioro. Słychać było dzwony. A potem
zagrzmiało. Dzień przesycony mocą jeszcze nie dobiegł kresu. Miała nadejść noc,
trzecia noc...
- Spróbuję się powstrzymać - powiedział w końcu tak cicho, że Kim ledwo go
usłyszała.
- Proszę - rzekła, wiedząc, że w jakiś sposób jest to ważne. Nawet jeśli tylko
dla niej, by złagodzić ciężar rosnącego plonu trosk. Wstała z łóżka z kotem w
objęciach.
Odwrócił się twarzą do niej. Światło za nim było dziwne.
- To ma być moja wojna - rzekł Aileron dan Ailell.
Kobieta potwierdziła skinieniem głowy.
- Widziałaś to? - dopytywał się.
Ten sam gest w odpowiedzi. Na zewnątrz wiatr ucichł; było bardzo spokojnie.
- Zmarnowałbyś to, idąc na Drzewo.
- Nie zmarnowałbym. Jednakże masz rację, to przejaw głupoty. Mojej, nie
twego przyjaciela - dodał po chwili. - Poszedłem zobaczyć go zeszłej nocy. Nie
mogłem się powstrzymać. Jest w nim coś jeszcze.
- Żal. Duma. Ta z rodzaju mrocznych.
- To mroczne miejsce.
- Czy on zdoła wytrzymać?
Aileron odparł dopiero po chwili. - Nie sądzę. Zeszłej nocy był już bliski
śmierci.
Paul. Zastanawiała się, kiedy ostatni raz słyszała jego śmiech.
- Był chory - powiedziała. Było to właściwie stwierdzenie nie na temat. Jej
głos też zabrzmiał jakoś dziwnie.
Aileron niezręcznie dotknął jej ramienia. - Nie będę go nienawidził, Kim. - Po
raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. - Nie potrafię. To taki dzielny postępek.
- On już taki jest - odpowiedziała. Nie rozpłacze się znowu. - On już taki jest -
powtórzyła, podnosząc głowę. - A my mamy wojnę do stoczenia.
- My? - spytał Aileron, a w jego oczach dostrzegała prośbę, której nie miał
odwagi wypowiedzieć.
- Będzie ci potrzebna jasnowidząca - stwierdziła rzeczowo. - Wygląda na to,
że lepszej nie znajdziesz. Mam też Baelrath.
Zrobił krok w jej stronę. - Jestem... - Zaczerpnął tchu. - Jestem zadowolony -
wykrztusił.
Wybuchła śmiechem; nie mogła się powstrzymać. - Boże - zawołała. - Boże,
Aileronie, nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś, komu z takim trudem przyszłoby
podziękowanie. Co w takim razie mówisz, gdy ktoś przy stole podaje ci sól?
Otworzył i zamknął usta. Sprawiał wrażenie bardzo młodego.
- W każdym razie - rzekła raźno - nie ma za co dziękować. A teraz lepiej
ruszajmy w drogę. Powinieneś znaleźć się dziś wieczorem w Paras Derval, nie
sądzisz?
Wyglądało na to, że już uprzednio osiodłał konia w szopie i tylko czekał na
nią. Gdy Aileron wyszedł tylnymi drzwiami, by przyprowadzić ogiera, Kim zajęła się
zamknięciem chatki. Sztylet i diadem będą najbezpieczniejsze w podziemnej
komnacie. Teraz instynktownie wiedziała o takich rzeczach.
Pomyślała wtedy o Raedercie i zastanowiła się, czy bezsensem jest smucić się
z powodu człowieka, który dawno umarł. Nie było, teraz wiedziała, że nie; bowiem
umarli, znajdując się ciągle w czasie, podróżują, nie giną. Ysanne zaginęła. Kim zdała
sobie sprawę, że wciąż jest jej potrzebna długa chwila samotności, lecz skoro nie było
to możliwe, nie było sensu nawet o tym myśleć. Góra wszystkim im odebrała ten
luksus.
Im wszystkim. W tym momencie przystanęła. Zdała sobie sprawę, że wlicza
siebie w ich liczbę, nawet w myślach. Czy uświadamiasz sobie, zadała sobie pytanie z
lękiem i zdumieniem, że jesteś obecnie jasnowidzącą Najwyższego Królestwa
Brenninu we Fionavarze?
To prawda. O Boże, pomyślała, i jak tu nie mówić o nadmiernie ambitnych
ludziach! Lecz gdy wróciła myślami do Ailerona, jej wesołość przygasła. Aileron.
Pomoże mu zostać królem, jeśli zdoła, nawet jeśli jego brat został mianowany
następcą tronu. Zrobi to, ponieważ krew jej śpiewała, że tak należy postąpić, a teraz
już wiedziała, że jest to część losu jasnowidzącej.
Kiedy wyszedł zza węgła z koniem, była spokojna i przygotowana. Miał teraz
miecz i łuk zawieszony przy siodle, a czarnego rumaka dosiadał z pełną wdzięku
lekkością. Musiała przyznać, że zrobił na niej wrażenie.
Na początku podróży wybuchła niewielka sprzeczka, ponieważ Kim nie
chciała zostawić Malki, lecz kiedy zagroziła, że pójdzie pieszo, Aileron z kamienną
twarzą spuścił rękę i posadził ją za sobą na siodle. Razem z kotem. Uświadomiła
sobie, że ma ogromną siłę.
Minutę później miał podrapane ramię. Wyglądało na to, że Malka nie lubi
jazdy konnej. Wyglądało również na to, że Aileron potrafi być bardzo wymowny,
kiedy klnie. Kim powiedziała mu to słodkim głosem i została nagrodzona równie
wymownym milczeniem.
Mgła nieco się podniosła po tym, jak wiatr ucichł. Wciąż było jasno, a słońce,
które zachodziło niemal bezpośrednio za nimi, rzucało długie cienie na ścieżkę.
Był to jeden z powodów, dla jakich zasadzka się nie powiodła.
Zaatakowali ich na zakręcie, gdzie wraz z Mattem po raz pierwszy ujrzała
jezioro. Zanim pierwsi svartowie wyskoczyli na drogę, Aileron, ostrzeżony jakimś
szóstym zmysłem, kopnięciem popędził ogiera do galopu.
Tym razem nie poleciały strzałki. Rozkazano im wziąć białowłosą kobietę
żywcem, a miała tylko jednego służącego za ochronę. Powinno pójść łatwo. Ich było
piętnastu.
Dwunastu po pierwszym natarciu konia, gdy klinga Ailerona świsnęła jak
kosa po obu jego bokach. Niemniej jednak Kim zawadzała mu. Zgrabnym ruchem
zeskoczył z siodła, zabijając następnego svarta podczas lądowania.
- Jedź dalej! - krzyknął.
Koń z własnej woli ruszył kłusem, a następnie galopem. Nie ma mowy,
pomyślała Kim, i z całych sił trzymając przerażonego kota, ściągnęła wodze,
zatrzymując ogiera.
Odwróciwszy się, obserwowała bitwę, a serce podskoczyło jej do gardła, choć
nie ze strachu.
W blasku zachodzącego słońca Kim stała się świadkiem pierwszej potyczki
Ailerona dan Ailella w tej wojnie. Na tej samotnej dróżce odbył się dla niej pokaz
oszałamiającej, prawie obezwładniającej gracji ruchów. Widok tego mężczyzny z
mieczem w ręku niemal rozdzierał serce. To był taniec. To było coś więcej. Panuje
opinia, że niektórzy ludzie są urodzeni do czegoś; i to prawda.
Bowiem zdjęta lękliwym podziwem i oszołomiona, od samego początku
wiedziała, że była to nierówna walka. Ich piętnastu z bronią i ostrymi zębami w
bezpośredniej walce przeciwko jednemu człowiekowi z długim mieczem
błyszczącym w dłoni, a ona wiedziała, że zwycięży. Zwycięży bez trudu.
Nie trwało to długo. Nie przeżył ani jeden z piętnastu svart alfarów.
Oddychając tylko trochę szybciej niż zwykle, mężczyzna oczyścił swój miecz i
schował go, po czym poszedł ścieżką w jej stronę, ze słońcem nisko za plecami.
Panowała teraz wielka cisza. Kim zobaczyła, że ciemne oczy księcia są posępne.
- Powiedziałem ci, żebyś jechała - rzekł.
- Wiem. Nie zawsze robię to, co mi każą. Wydawało mi się, że cię
ostrzegałam.
Milczał, mierząc ją spojrzeniem.
- Niewielki talent - przedrzeźniała całkiem udanie.
Z rozkoszą ujrzała, jak na jego twarzy nagle odmalowała się nieśmiałość.
- Dlaczego trwało to tak długo? - spytała Kim Ford.
Po raz pierwszy słyszała, jak się roześmiał.
Dotarli do Paras Derval o zmierzchu. Aileron narzucił kaptur, by go nie
rozpoznano. Kiedy już znaleźli się za bramami miasta, udali się pośpiesznie i po
cichu do kwatery Lorena. Zastali tam maga wraz z Mattem i Kevinem Lainem.
Kim i Aileron opowiedzieli swoje historie najzwięźlej, jak potrafili; mieli
mało czasu. Szeptem powiedzieli o Paulu, słysząc, jak pioruny gromadzą się na
zachodzie.
A potem, gdy stało się jasne, że ani ona, ani książę nie wiedzą o czymś
ważnym, powiedziano im o Jennifer.
W tym momencie nie było wątpliwości, że bez względu na przerażonego kota
i królestwo, które jej potrzebowało, nowa jasnowidząca Brenninu mogła załamać się
jak każdy z nich.
Dwukrotnie w ciągu dnia myślał, że to już koniec. Odczuwał bardzo wielki
ból. Był teraz poważnie poparzony słońcem i czuł, że ciało miał wyschnięte.
Wyschnięte jak ziemia, w czym, jak pomyślał wcześniej - ile wcześniej? - zawierała
się istota jego cierpienia. Skupisko. Czasami wszystko wydawało się takie proste,
sprowadzało się do tak jasnych odniesień. Lecz potem zaczynało mu się kręcić i
mącić w głowie, a wraz z zamętem znikała wszelka przenikliwość.
Mógł być jedyną osobą we Fionavarze, która nie dostrzegła Góry buchającej
ogniem. Słońce było dla niego wystarczająco ogniste. Usłyszał śmiech, lecz był tak
wycieńczony, że umiejscowił go gdzie indziej, w swym własnym piekle. Tam też
cierpiał; nie oszczędzono mu i tego.
Tym razem obudziły go dzwony. Przez jakiś czas był wtedy przytomny i
wiedział, gdzie dzwonią, ale nie wiedział dlaczego. Bolały go zapuchnięte od oparzeń
słonecznych oczy i był rozpaczliwie spragniony. Wydawało się, że słońce ma tego
dnia inny kolor. Zdawało się. Co on mógł wiedzieć? Miał tak zmącone zmysły, że nic
nie mógł uważać za prawdę.
Mimo to dzwony biły w Paras Derval, tego był pewien. Chociaż... chociaż po
chwili nasłuchiwania wydawało mu się, że słyszy także dźwięk harfy. Było to
najgorsze, co mogło się stać, pochodziło z jego własnego domu, zza zaryglowanych
drzwi. Tego nie było na zewnątrz. Dzwony owszem, lecz ich odgłos już cichł. Znów
się zapadał w niebyt i nie było niczego, na czym mógłby się wesprzeć, żadnej gałęzi,
żadnej ręki. Był skrępowany, wysuszony i zapadał się, tonął. Zobaczył, jak pękają
rygle i otwierają się drzwi do pokoju. Och, pani, pani, pomyślał. Nie było już zasuw,
niczego, czym mógłby zamknąć drzwi. Głębia. Głębia morska...
Znajdowali się w łóżku. Noc przed jego podróżą. Oczywiście. To będzie to
wspomnienie. Z powodu harfy właśnie to.
Jego pokój. Wiosenna noc, niemal letnia pogoda. Okno otwarte, zasłony
wydymane wiatrem, jej włosy spowijające ich oboje, kołdra odsunięta tak, by mógł ją
widzieć w blasku świecy. Jej świecy, podarunku. Sam blask należał do niej.
- Wiesz - powiedziała Rachel - mimo wszystko jesteś jednak muzykiem.
- Chciałbym, żeby to była prawda - usłyszał siebie samego. - Wiesz przecież,
że nie potrafię nawet śpiewać.
- Ależ nie - rzekła, rozwijając pomysł i bawiąc się włosami na jego piersi. -
Jesteś. Jesteś harfiarzem, Paul. Masz dłonie harfiarza.
- Gdzie jest w takim razie moja harfa? - Zawsze taki serio.
A Rachel odparła: - Oczywiście ja nią jestem. Moje serce jest struną harfy.
Jak mógł się nie uśmiechnąć? Sama jasność.
- Wiesz - powiedziała - kiedy będę grać w przyszłym miesiącu Brahmsa,
zrobię to dla ciebie.
- Nie. Dla siebie samej. Zatrzymaj to dla siebie.
Uśmiechnęła się. Nie mógł tego zobaczyć, lecz teraz już wiedział, kiedy
Rachel się uśmiecha.
- Uparciuch. - Musnęła go lekko ustami. - Podzielmy się w takim razie. Czy
mogę zagrać drugą część utworu dla ciebie? Przyjmiesz to? Pozwól mi ją zagrać
dlatego, że cię kocham. Żeby ci o tym powiedzieć.
- Och, pani - rzekł wtedy.
Dłoń harfiarza. Serce ze struny harfy.
Pani, pani, pani.
Nie wiedział, co tym razem sprawiło, że oprzytomniał. Jednakże słońce już
zaszło. Zbliżał się zmrok. Robaczki świętojańskie. Więc to trzecia noc. Ostatnia. Na
trzy noce i wieczność, powiedział stary król.
Król nie żył.
Skąd o tym wiedział? A po chwili odniósł wrażenie, że w największej głębi,
daleko pod powierzchnią tego poparzonego, rozciągniętego i wysuszonego ogniska
bólu, jakim się stał, pozostała jakaś część jego duszy, która potrafiła się bać.
Skąd wiedział, że Ailell nie żyje? Powiedziało mu o tym Drzewo. Ono
wiedziało o odejściu najwyższych królów, zawsze wiedziało. Dawno temu zapuściło
korzenie w glebie czasu, by wzywać ich do siebie. Od Iorwetha do Ailella byli oni
Dziećmi Mörnira i Drzewo wiedziało, kiedy któryś z nich umierał. On teraz też
wiedział. Rozumiał to. Teraz oddaję cię Mörnirowi; to druga część poświęcenia.
Został oddany. Stawał się korzeniem, gałęzią. Spoczywał tam obnażony, skórą
dotykał kory; obnażony we wszystkich możliwych aspektach, bowiem znów zapadał
się w ciemność i odsuwały się rygle drzwi. Był tak otwarty, że wiatr mógł przenikać
przez niego na wylot, światło świecić i cień padać.
Znów jak dziecko. Jasność i mrok. Prostota.
Kiedy zaczęła się cała ta komplikacja?
Przypominał sobie (to inne drzwi), jak grał w baseball na ulicy o zmierzchu.
Grał nawet po tym, jak zapaliły się latarnie uliczne, tak że piłka mknęła niczym
kometa z jasności w mrok, wymykająca się, lecz osiągalna. Zapach skoszonej trawy i
kwiatów na ganku, skóry jego nowej rękawicy do baseballa. Letni zmierzch, letnia
ciemność. Poczucie ciągłości. Kiedy nastąpiła zmiana? Dlaczego musiała nastąpić?
Proces, w którym pojawiły się nieciągłości, ślepe zaułki, urwane końce, a wszystkie
spadające jak ulewa strzał, nie oświetlonych i nieuniknionych.
A potem miłość, miłość, najgłębsza z nieciągłości.
Bowiem mimo wszystko wrota dzieciństwa zmieniły się w te drugie, te,
którym nie potrafił stawić czoła. Nawet dzieciństwo nie było już bezpieczne, nie
dzisiejszej nocy. Nigdzie nie będzie bezpiecznie tej nocy. Nie tutaj, u kresu, nago na
Drzewie.
I wtedy wreszcie zrozumiał: zrozumiał, że do Boga trzeba iść prawdziwie
nagim. To Drzewo obnażało go warstwa po warstwie, odsłaniając wreszcie to, przed
czym się ukrywał. To, przed czym - czy kiedyś nie istniało coś, co nazywano ironią? -
chciał się skryć tutaj. Muzyka. Jej imię. Łzy. Deszcz. Autostrada.
Znów osunął się w głąb siebie; robaczki świętojańskie wśród drzew zmieniły
się w reflektory nadjeżdżających samochodów, co było absurdalne. Jednakże potem
już przestało takie być, ponieważ znajdował się w samochodzie, którym jechał w
ulewie bulwarem Lakeshore na wschód.
Tej nocy, kiedy zginęła, padał deszcz.
Nie chcę, nie chcę tam iść, pomyślał, chwytając się nicości w ostatnim,
rozpaczliwym wysiłku próbującego się wyrwać umysłu. Proszę, pozwólcie mi po
prostu umrzeć, niech stanę się deszczem dla nich.
Lecz nie. Był teraz Strzałą. Strzałą na Drzewie, własnością Mörnira, i miał
być mu oddany nagi lub wcale.
Lub wcale. Zdał sobie sprawę z tej możliwości. Mógł umrzeć. Wciąż miał taki
wybór, mógł po prostu zrezygnować. Wybór należał do niego.
I tak trzeciej nocy Paul Schafer podszedł do ostatniej próby, tej, której nikt nie
przeszedł pomyślnie, próby otwarcia. Podczas której królowie Brenninu lub ci, co
przychodzili w ich imieniu, odkrywali, że odwaga, by się tu znaleźć, siła, by
wytrzymać, a nawet ukochanie ich kraju nie było wystarczająco silne w żadnym z
nich. Na Drzewie nikt nie mógł już się skryć przed żyjącymi czy umarłymi, przed swą
własną duszą. Nagi szedł człowiek do Mörnira, lub wcale. Och, to było dla nich zbyt
wiele. Zbyt ciężko, zbyt niesprawiedliwie po wszystkim, co wycierpieli, było wtedy
zstępować w najmroczniejsze miejsca, będąc tak słabym, tak niemożliwie
bezbronnym.
I tak oto rezygnowali, dzielni królowie mieczy, mędrcy i nieustraszeni
książęta, wszyscy odwracali się od tak bolesnej i trudnej nagości i umierali za szybko.
Lecz nie tej nocy. Z powodu dumy, czystej zawziętości i, co najpewniejsze, z
powodu psa Paul Schafer znalazł odwagę, by nie zawrócić. Zstąpił w otchłań. Strzała
Boga. Tak otwarty, że wiatr mógł przezeń wiać, a światło świecić.
Ostatnie drzwi.
- Dworzak - usłyszał. Jego własny roześmiany głos. - Dworzak z Orkiestrą
Symfoniczną. Kincaid, jesteś gwiazdą!
Roześmiała się nerwowo. - To tylko w Ontario Place. Na otwartym powietrzu
z meczem baseballowym na stadionie w tle. Nikt niczego nie usłyszy.
- Wally usłyszy. Wally już cię kocha.
- Odkąd to jesteś w takiej zażyłości z Walterem Langsidem?
- Od czasu koncertu, o pani. Od czasu jego recenzji. Wally jest teraz moim
ulubieńcem. - Wygrała wszystko, podbiła wszystkich. Olśniła. Dzięki wyprzedzającej
ją pogłosce o tym, kim jest, wszystkie trzy gazety były obecne. Było to coś
niesłychanego jak na koncert dyplomowy. Langside z gazety „Globe” napisał, że
drugiej części utworu nie sposób było zagrać piękniej.
Wygrała wszystko. Zaćmiła każdego wiolonczelistę, jaki kiedykolwiek
opuścił progi uczelni Edwarda Johnsona. A dziś zadzwonili z Torontońskiej Orkiestry
Symfonicznej. Koncert na wiolonczelę Dworzaka. Piątego sierpnia w Ontario Place.
Coś niesłychanego. Toteż pojechali na obiad do Winstona przepuścić sto dolarów z
jego stypendium z wydziału historii.
- Pewnie będzie padało - zauważyła. Wycieraczki wybijały miarowy rytm o
przednią szybę samochodu. Naprawdę lało.
- Orkiestra jest pod dachem - powiedział wyniośle - tak samo pierwsze
dziesięć rzędów. Poza tym, jeśli będzie padało, nie będziesz musiała konkurować z
Blue Jays. Nie możesz przegrać, maleńka.
- Widzę, że dziś wieczór jesteś w świetnym humorze.
- Racja - usłyszał, jak mówi osoba, którą kiedyś był - jestem dziś w
doskonałym humorze. W szampańskim humorze.
Minął mozolącego się chevroleta.
- O cholera - powiedziała Rachel.
Proszę, błagał cichutki, zagubiony głos w Bożym Lesie. Jego głos. Och,
proszę. Lecz był już tam, doszedł do końca. Na Letnim Drzewie nie było litości.
Jakże mogłaby być? Tak był otwarty, że deszcz padał przez niego na wylot.
- O cholera - powiedziała.
- Co takiego? - usłyszał swój zaskoczony głos. Zobaczył, że to zaczęło się
właśnie wtedy, właśnie w tym miejscu. W tym momencie. Wycieraczki na szczycie
swego zamachu. Wschodnia część Lakeshore. Tuż za niebieskim chevroletem.
Dziewczyna milczała. Zerknąwszy, dostrzegł jej ciasno splecione dłonie.
Głowę miała spuszczoną. Co to miało znaczyć?
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Najwyraźniej. - Och, Boże, jego mechanizm obronny.
Na te słowa spojrzała na niego z ukosa. Ciemne oczy. Jak żadne inne. -
Obiecałam - powiedziała. - Obiecałam, że z tobą dziś porozmawiam.
Obiecała? Spróbował, obserwował siebie próbującego. - Rachel, co się stało?
Oczy znów utkwione w przestrzeni przed nią. Jej dłonie.
- Nie było cię przez miesiąc, Paul.
- Tak, nie było mnie przez miesiąc. Wiesz dlaczego. - Wyjechał na cztery
tygodnie przed jej koncertem dyplomowym. Przekonał siebie i ją, że to miało sens -
czas był dla niej czymś zbyt ważnym, miał zbyt wielkie znaczenie. Grała teraz osiem
godzin dziennie; chciał pomóc jej się skupić. Poleciał do Calgary z Kevem i pojechał
samochodem jego brata przez Góry Skaliste, a później na południe, wzdłuż wybrzeża
do Kalifornii. Dzwonił do niej dwa razy w tygodniu.
- Wiesz dlaczego - usłyszał znów swój głos. Zaczęło się.
- Wiesz, myślałam trochę.
- Zawsze dobrze jest trochę pomyśleć.
- Paul, nie bądź...
- Czego ty chcesz ode mnie? - wybuchł. - Co się stało, Rach?
- Mark poprosił mnie o rękę.
Mark? Mark Rogers był jej akompaniatorem. Student ostatniego roku
wydziału fortepianu, przystojny, delikatny, nieco zniewieściały. To nie pasowało. Nie
mieściło mu się w głowie.
- W porządku - rzekł. - Zdarza się. To się zdarza, kiedy przez dłuższy czas ma
się wspólny cel. Teatralny romans. On się zakochał, Rachel, w tobie łatwo jest się
zakochać. Ale dlaczego mówisz mi o tym w taki sposób?
- Ponieważ mam zamiar się zgodzić.
Żadnego ostrzeżenia. Strzał z bliska. Nic nigdy nie przygotowało go na ten
cios. Letnia noc, lecz, Boże, zdjął go taki chłód. Taki niespodziewany chłód.
- Tak po prostu? - Odruch.
- Nie! nie tak po prostu. Nie bądź taki oziębły, Paul.
Usłyszał, że wydaje jakiś odgłos. Sapnięcie, śmiech: coś pomiędzy. W
rzeczywistości drżał. Nie bądź taki oziębły, Paul.
- Właśnie o to chodzi - rzekła, zaciskając dłonie. - Ty jesteś zawsze taki
opanowany, myślący, kalkulujący. Tak jak wykalkulowałeś sobie, że będzie mi
potrzebny miesiąc samotności albo dlaczego Mark zakochał się we mnie. Tyle logiki:
Mark nie jest taki silny. On mnie potrzebuje. Potrafię zrozumieć, w jaki sposób on
mnie potrzebuje. On płacze, Paul.
Płacze? Nic już nie rozumiał. Co ma z tym wspólnego płacz?
- Nie wiedziałem, że lubisz numerek Niobe. - Najważniejsze to przestać się
trząść.
- Nieprawda. Proszę, nie bądź złośliwy, nie umiem tego znieść... Paul, to
dlatego, że ty nigdy nie przestajesz naprawdę być opanowany, nigdy nie sprawiłeś,
bym czuła się niezbędna. Chyba nie jestem. Ale Mark... czasami kładzie mi głowę na
piersi, już po tym.
- O Jezu, Rachel, nie!
- To prawda! - Deszcz padał coraz mocniej. Trudno było oddychać.
- To on na harfie też gra? Muszę przyznać, że jest wszechstronny. - Boże, taki
cios; było mu tak zimno.
Dziewczyna płakała. - Nie chciałam, żeby...
Nie chciała, żeby tak było. A jak chciała, żeby było? Och, pani, pani, pani.
- Nic się nie stało - z niedowierzaniem posłyszał swoje słowa. Skąd to się
wzięło? Wciąż miał trudności z oddychaniem. Deszcz walił o dach, o przednią szybę.
- Wszystko będzie dobrze.
- Nie - powiedziała Rachel, wciąż płacząc w stuku deszczu. - Czasami nie
może być dobrze.
Bystra, bystra dziewczyna. Niegdyś wyciągnąłby do niej rękę, by jej dotknąć.
Niegdyś? Dziesięć minut temu. Tylko tyle, przed tym chłodem.
Miłość, miłość, najgłębsza z nieciągłości.
A może jednak nie najgłębsza.
Bowiem w tej dokładnie chwili jadącej przed nimi mazdzie pękła opona.
Nawierzchnia była śliska. Samochód zatoczył się na bok i zderzył z fordem na
sąsiednim paśmie, po czym odbił się i wykonał pełny obrót, gdy ford odskoczył od
barierki ochronnej.
Nie było miejsca, by zahamować. Leciał wprost na nich. Pominąwszy fakt, że
było trzydzieści centymetrów, prawie jedna trzecia metra wolnej przestrzeni, gdyby
wyminął ich z lewej strony. Wiedział, że było trzydzieści centymetrów na
hamowanie, widział to w zwolnionym tempie w myślach tyle razy. Trzydzieści
centymetrów. Nie była to rzecz niemożliwa; bardzo trudna w deszczu, ale...
Zdecydował się, przeciął wirującą mazdę, zderzył się z barierką, obrócił i
potoczył po drodze, wpadając wprost na ślizgającego się forda.
On miał zapięte pasy; ona nie.
I to było już wszystko, z wyjątkiem prawdy.
Prawdą było, że rzeczywiście było tam trzydzieści centymetrów, być może
równie dobrze dwadzieścia pięć, jak i trzydzieści pięć. Wystarczająco dużo.
Wystarczyłoby, gdyby zdecydował się natychmiast po zauważeniu przerwy. Ale
przecież tego nie zrobił, prawda? W chwili gdy ruszył, było już tylko niecałe osiem
centymetrów wolnej przestrzeni, może dziesięć, za mało w nocy, w deszczu, przy
sześćdziesięciu czterech kilometrach na godzinę. Trochę za mało.
Pytanie: jak mierzy się czas, tam u kresu? Odpowiedź: tym, ile zostało
przestrzeni. Bez przerwy przeglądał ten film w myślach; bez przerwy widział, jak
koziołkują. Odbijają się od barierki i zderzają z fordem. Koniec.
Ponieważ nie zareagował wystarczająco szybko.
A dlaczego - Proszę uważać, panie Schafer! - dlaczego nie zareagował
wystarczająco szybko?
Cóż, proszę słuchaczy, nowoczesne techniki umożliwiają nam już zbadanie
toku myśli kierowcy w tej krztynie - cóż za piękne słowo - czasu pomiędzy
zauważeniem a reakcją. Pomiędzy pragnieniem a skurczem, jak niegdyś zgrabnie ujął
to pan Eliot.
A gdzie, przy bliższym przyjrzeniu się, było pożądanie?
Nie możemy być pewni, słuchacze, to rzeczywiście nadzwyczaj niebezpieczny
grunt (w końcu padał deszcz), lecz staranne zbadanie danych zdaje się ujawniać
osobliwą przerwę w reakcjach kierowcy.
Zareagował, o tak, bez wątpienia uczynił to. I szczerze mówiąc - bądźmy,
proszę, szczerzy - szybciej od większości kierowców na jego miejscu. Lecz czy
rzeczywiście - i w tym tkwił problem - czy rzeczywiście najszybciej, jak mógł?
Jest możliwe, tymczasem jedynie hipotetycznie, lecz jest możliwe, że
odczekał tę krztynę czasu - tylko tyle, nie więcej; lecz jednak - ponieważ nie był
zupełnie pewny, czy chce zareagować. Pragnienie i skurcz. Panie Schafer, pańskie
uwagi? Czy zaistniało być może niewielkie, powiedzmy, opóźnienie pragnienia?
Samo sedno. Oddział urazowy Szpitala Św. Michała.
Najgłębsza nieciągłość.
- To powinienem być ja - powiedział do Kevina. Trzeba zapłacić cenę, tak czy
inaczej. Stanowczo nie wolno było płakać. Byłaby to zbyt wielka hipokryzja. A więc
to część ceny: nie będzie łez, nie będzie wyzwolenia. Co ma z tym wspólnego płacz?
- zapytał ją. Albo nie, pomyślał o tym. Niobe, powiedział. Numerek Niobe. Jaki
dowcipny, błyskotliwy, tak szybko uruchamiający mechanizmy obronne. Zapięty pas
w samochodzie. Mimo to tak zziębnięty, tak bardzo zziębnięty. Widocznie płacz miał
z tym wiele wspólnego.
To jeszcze nie wszystko. Odtwarzało się taśmę. Bez przerwy, jak wewnętrzny
film, jak koziołkujący samochód: cały czas taśma z jej koncertu. I nasłuchiwało się
zawsze w drugiej części utworu kłamstwa. Należy do niego, powiedziała. Ta część,
ponieważ go kocha. A więc musiało to być kłamstwo. Powinno się umieć je usłyszeć,
na przekór Walterowi Langside’owi i wszystkim innym. Przecież da się wychwycić
kłamstwo?
Niestety. Jej miłość do niego w tym dźwięku, tym doskonałym dźwięku.
Olśniewającym. I tego nie potrafił pojąć; jak było to możliwe. I tak więc za każdym
razem następował taki moment, kiedy nie mógł już słuchać i nie wybuchnąć płaczem.
A jemu nie wolno było płakać, więc...
Więc opuściła go, a on ją zabił, a nie wolno płakać, jeśli zrobi się coś takiego.
Trzeba zapłacić za to, więc...
Więc przybył do Fionavaru.
Na Letnie Drzewo.
Koniec lekcji. Czas umierać.
Tym razem była cisza. Kompletna i absolutna cisza w lesie. Grzmoty ucichły.
Był wypaloną głownią, suchą haską: tym, co zostaje na końcu.
U kresu wraca się, bowiem tyle było mu dane: odejść stąd na trzeźwo i
świadomie. Było to nieoczekiwane przyzwolenie. Krańcowo wyczerpany, potrafił
jednak odczuwać wdzięczność za godność, na jaką mu zezwolono.
Wtedy stało się. Zauważył, że w niewytłumaczalny sposób ze ściółki leśnej
zaczęła się podnosić mgła. Lecz nie, nie było w tym nic niewytłumaczalnego: mgła
podnosiła się, bowiem miała się podnieść. Co można było wyjaśnić w tym miejscu?
Obrócił głowę z wysiłkiem, wpierw w jedną stronę, potem w drugą. Na
gałęziach siedziały dwa ptaki, oba kruki. Znam je, pomyślał, niezdolny już do
odczuwania zaskoczenia. Nazywają się Myśl i Pamięć. Dowiedziałem się tego dawno
temu.
To prawda. Nazywano je tak we wszystkich światach, a to było ich miejsce
gniazdowania. Należały do Boga.
Jednakże nawet ptaki tkwiły w bezruchu; każde bystre, żółte oko spokojne,
nieruchome. Czekały, jak czekają drzewa. Teraz tylko mgła się poruszała; była już
wysoko. Nie słychać było żadnego dźwięku. Cały Boży Las zdawał się skupiać w
sobie, jakby czas jakimś sposobem miał się otworzyć i uczynić miejsce - i dopiero
wtedy Paul wreszcie zrozumiał, że czekają nie na Boga, a na coś innego, coś, co nie
stanowiło części obrzędu, coś z zewnątrz... i przypomniał sobie obraz (myśl,
wspomnienie) czegoś w bardzo dalekiej przeszłości, jakby w innym życiu, innej
osoby niemalże, która we śnie... nie, wizji, badaniu, tak, to właśnie to... widziała
mgłę, tak, i las, i oczekiwanie, tak, oczekiwanie na wzejście księżyca, kiedy coś,
coś...
Lecz księżyc nie mógł wzejść. Był nów, noc nowego księżyca. Ostatni sierp
ocalił psa zeszłej nocy. Ocalił go dla tego. Czekali, Boży Las, cała noc oczekiwała
skręcona niczym sprężyna, lecz tej nocy księżyc nie wzejdzie.
I wtedy wzeszedł.
Nad drzewami na wschodzie na polanie Letniego Drzewa wzeszła Jasność. I
w noc nowiu na Fionavar spłynął blask księżyca w pełni. Gdy drzewa w lesie zaczęły
szemrać i kołysać się na nagłym wietrze, Paul dostrzegł, że księżyc był czerwony jak
ogień czy krew, i moc ukształtowała ten moment, nadając mu imię: Dana, Matka,
przybyła z wstawiennictwem.
Bogini wszystkich żyjących we wszystkich światach; matka, siostra, córka,
narzeczona Boga. I wtedy Paul zrozumiał w przebłysku olśnienia, że nie było ważne,
którą z nich była, wszystkie były prawdziwe. Na tym poziomie potęgi hierarchie
przestawały mieć znaczenie. Ważna była tylko moc, podziw i lęk, boskie objawienie.
Czerwony księżyc na niebie w noc nowiu, aby polana w Bożym Lesie mogła lśnić, a
Letnie Drzewo mogło być spowite w mgłę na dole, a w jasności topić koronę.
Paul spojrzał w górę, nie odczuwając już zaskoczenia; był ofiarą, pustą
skorupą. Przyszłym deszczem. I w tym momencie wydało mu się, że słyszy głos, w
niebiosach, w lesie, w przepływie swej własnej krwi koloru księżyca, i głos ten
przemówił tak, że wszystkie drzewa zadrżały od tego dźwięku niczym żywe różdżki.
- Nie tak było, nie tak będzie.
A kiedy ucichło echo, Paul znów znalazł się z Rachel na autostradzie w
deszczu. I znów ujrzał mazdę, która zderza się z fordem z powodu pękniętej dętki.
Zobaczył wirującą, niemożliwą przeszkodę.
Zobaczył trzydzieści centymetrów przestrzeni z lewej strony.
Lecz teraz była przy nim Dana, Bogini, która zabrała go tam, by poznał
prawdę. I w narastającym, palącym serce blasku ostatecznego wybaczenia ujrzał, że
chybił celu, jakim była ta wyrwa, i to zaledwie o odrobinę, och, zaledwie o odrobinę,
nie z powodu wahania zrodzonego z braku pragnienia, życzenia śmierci czy
morderstwa, lecz tylko dlatego, iż w końcu był istotą ludzką. Och, pani, był
człowiekiem. Zaledwie, zaledwie człowiekiem i chybił z powodu urazy, żalu, szoku i
deszczu. Dlatego mogło to mu zostać wybaczone.
I zrozumiał, że zostało. Szczerze, szczerze wybaczone.
Nie zaprzeczaj własnej śmiertelności. - Głos rozlegał się w nim niczym wiatr -
to jeden z jej głosów, tylko jeden, jak wiedział. W tym dźwięku kryła się miłość, był
kochany. - Zawiodłeś, ponieważ ludzie są zawodni. To również jest dar.
A potem, w głębi jego duszy, niczym niski dźwięk harfy, który już nie
sprawiał bólu, rozległy się te ostatnie słowa: Odejdź spokojnie i w pokoju. Wszystko
jest już dobrze.
Bolało go gardło. Jego serce przypominało skrępowaną, ściśniętą kulę, zbyt
wielką dla niego, dla tego, co zostało z jego ciała. Przez wznoszącą się mgłę
spostrzegł niewyraźnie jakąś postać na obrzeżu polany: kształt miała ludzki, lecz
nosiła dumne poroże jelenia. Poprzez opary zobaczył, że postać skłoniła się przed
nim, po czym znikła.
Nadszedł czas.
Ból ustąpił. Jego ciało ukształtowane było ze światła, wiedział, że jego oczy
świecą. A więc nie zabił jej: wszystko było dobrze. To była strata, lecz stratę wolno
było ponieść, koniecznie trzeba było ponieść. Tyle jasności było wokół, nawet w
chwili, gdy mgła uniosła się na wysokość jego stóp.
Aż w końcu nadeszło słodkie, przesłodkie uwolnienie żalu. Przyszła mu wtedy
na myśl pieśń Kevina, przypomniał ją sobie z miłością: Nadejdzie dzień jutrzejszy,
gdy zapłaczesz nade mną.
Jutrzejszy dzień. Tak oto nadszedł dzień jutrzejszy i tu wreszcie, u kresu,
zapłakał nad Rachel Kincaid, która umarła.
I tak Paul zapłakał na Letnim Drzewie.
I wtedy rozległ się huk gromu jak krok obwieszczający zagładę, jakby trzask
pękających światów, i na polanie zjawił się Bóg. Nadszedł. I znów przemówił swym
jedynym, niezmiennym głosem w miejscu, które należało do niego, a mgła wykuta
mocą tego grzmotu zaczęła znów płynąć, coraz szybciej i szybciej, do jednego
miejsca, do Letniego Drzewa.
W górę się wzbiły kłęby mgły w Bożym Lesie, w górę przez ofiarę i wielki
pień Drzewa, ciśnięte ręką Boga w nocne niebo jak włócznia.
A na niebie nad Brenninem, przy wtórze huku i trzasku piorunów, nagle
zaczęły się gromadzić chmury i rozprzestrzeniać z Lasu Mörnira, pokrywając cały
kraj.
Paul poczuł, jak płyną. Przez niego. Są jego. Jego i Boga. Czuł łzy na swej
twarzy. Czuł, że został przyjęty, odchodził, mgła kłębiła się w nim na przestrzał,
kruki wzbiły się w niebo, Bóg na Drzewie, w nim, księżyc nad chmurami znikał i
pokazywał się ponownie, nigdy nie ginąc, Rachel, Letnie Drzewo, las, świat i Bóg.
Bóg. A potem jeszcze jedna rzecz, nim nastała ciemność.
Deszcz, deszcz, deszcz, deszcz, deszcz.
W Paras Derval tej nocy ludzie wylegli na ulice. Działo się tak we wszystkich
miastach i wsiach w Brenninie. Wieśniacy wynieśli na dwór swoje obudzone dzieci,
aby zobaczyły cudowny księżyc, który był odpowiedzią Matki na ogień Maugrima, i
by poczuły na swych twarzach i zapamiętały powrót deszczu będącego
błogosławieństwem Boga dla Dzieci Mörnira, choćby wydawało im się to snem.
Na ulicy, w towarzystwie Lorena i Matta, Kim i wygnanego księcia, Kevin
Laine z kolei zapłakał, bowiem wiedział, co to musi oznaczać. Paul zastępował mu
brata, którego nie posiadał.
- Udało mu się - szepnął Srebrny Płaszcz głosem zachrypłym i zduszonym od
pełnej lęku czci. Kevin dostrzegł zaskoczony, że mag też płacze. - Och, jasny - rzekł
Loren. - Och, najdzielniejszy.
Och, Paul.
Lecz to nie było wszystko. - Spójrzcie! - powiedział Matt Sören.
Odwróciwszy się w kierunku, jaki wskazywał krasnolud, Kevin dostrzegł, że kiedy
czerwony księżyc, jakiego nie powinno być, zalśnił przez skłębione chmury, kamień
w pierścieniu Kim zabłysnął w odpowiedzi. Płonął na palcu Kim jak niesiona
pochodnia barwy księżyca.
- Co to jest? - spytał Aileron.
Kim, instynktownie wzniósłszy rękę wysoko, by światło mogło pomówić ze
światłem, zdała sobie sprawę, że jednocześnie wie i nie wie. Baelrath był dziki i
nieujarzmiony, tak samo jak ten księżyc.
- Kamień ładuje się - rzekła cicho Kim. - Nad naszymi głowami świeci
księżyc wojny. A to jest Wojenny Kamień. - Pozostali ucichli, usłyszawszy ją. I nagle
intonacja jej głosu i rola, jaką odgrywała, wydały jej się tak posępne, że sięgnęła
niemal rozpaczliwie wstecz po choćby odrobinę wesołości, jaka niegdyś była jej
właściwa.
- Sądzę... - spróbowała, łudząc się nadzieją, że przynajmniej Kevin podchwyci
to i pomoże jej kontynuować, pomoże jej przypomnieć sobie, kim jest. - Sądzę, że
powinniśmy kazać wykonać nową flagę.
Zupełnie nie dotarło to do Kevina, który zmagał się z własnymi problemami.
Jedyne, co usłyszał, to Kim mówiącą „my” do tego nowego księcia Brenninu.
Spojrzawszy na nią, pomyślał, że widzi zupełnie obcą osobę.
Na dziedzińcu za sanktuarium Jaelle, najwyższa kapłanka, uniosła twarz ku
niebu i złożyła dzięki. Mając w sercu nauki Gwen Ystrat, spoglądała na księżyc,
rozumiejąc znacznie lepiej niż ktokolwiek na zachód od jeziora Leinan, co to
znaczyło. Zastanawiała się nad tym poważnie przez jakiś czas, po czym wezwała do
siebie sześć kobiet i potajemnie wyprowadziła je z Paras Derval na zachód, w deszcz.
W Cathalu również ludzie dostrzegli ogień Góry o poranku i zadrżeli na
dźwięk śmiechu na wietrze. Teraz nad Larai Rigal lśnił również czerwony księżyc.
Moc przeciw mocy. Rękawica ciśnięta w niebiosa, na których pojawiła się też
odpowiedź. To Shalhassan potrafił pojąć. Zgromadził radę w środku nocy i rozkazał
ambasadorom wyruszyć natychmiast do Cananu, a potem do Brenninu. Nie, nie o
świcie, warknął wściekle w odpowiedzi na pochopne pytanie. Natychmiast. Nie śpi
się, gdy zaczyna się wojna, śpi się wiecznym snem po jej zakończeniu.
Ładne powiedzenie, pomyślał, odsyłając ich. Zanotował sobie w pamięci, by
podyktować je Razielowi, kiedy pozwoli na to czas. Po czym wrócił do łóżka.
Nad Eridu wstał czerwony księżyc i nad Równiną, i zesłał też swój blask na
Daniloth. A tylko lios alfarowie spośród wszystkich ludów strażniczych mieli wiedzę
sięgającą wystarczająco daleko wstecz, by z całą pewnością stwierdzić, że taki
księżyc nigdy przedtem nie świecił.
To odpowiedź dla Rakotha, zgodziła się ich starszyzna zgromadzona przed
obliczem Ra-Tenniela na kurhanie w Atronel, dla jednego z młodszych bogów
zwanego w pradawnych czasach Sathainem Zakapturzonym. To także
wstawiennictwo, dodali najmędrsi z nich, choć nie umieli powiedzieć za kim bądź w
jakiej sprawie.
Nie potrafili też stwierdzić, jaka jest trzecia moc księżyca, choć wszyscy lios
wiedzieli, że była taka.
Czyny Bogini objawiały się trójkami.
W innym lesie była inna polana. Polana, po której odważył się stąpać zaledwie
jeden człowiek od dziesięciu wieków, jakie upłynęły od śmierci Amairgena.
Polana była niewielka, a drzewa w zagajniku bardzo sędziwe i niezmiernie
wysokie. Księżyc musiał stanąć w zenicie, nim zdołał oświetlić świętą polanę
Pendaranu.
Kiedy tak się stało, zaczęło się. Najpierw złudne migotanie światełek, a potem
w ślad za nim dźwięk, nieziemski jak głos fletu pośród liści. Wydawało się, że samo
powietrze drży w takt tej melodii, tańczy, przybiera jedną postać za drugą, nabiera
materialności i tworzy wreszcie istotę zrodzoną ze światła i dźwięku, z Pendaranu i
księżyca.
Kiedy nadszedł koniec, zapanowała cisza i zaistniało coś tam, gdzie przedtem
niczego nie było. Z otwartymi szeroko oczami nowo narodzona istota, oproszona rosą
tak, że jej sierść lśniła w świetle, jakie ją zrodziło, podniosła się na chwiejnych
nogach i stała przez chwilę, gdy tymczasem puszczę Pendaran przeniknął jeszcze
jeden dźwięk przypominający szarpnięcie struny.
Wtedy powoli i delikatnie, jak jest w zwyczaju całego jej rodzaju, oddaliła się
od polany, od świętego gaju. Poszła na wschód, bowiem choć nowo narodzona,
wiedziała już, że na zachodzie leży morze.
Lekko, lekko stąpała po trawie i moce Pendaranu, wszystkie zebrane tam
stworzenia cichły, gdy je mijała, piękniejsza i straszliwsza od każdego z nich.
Czyny Bogini objawiały się trójkami; to był ten trzeci.
Wspiął się na najwyższe mury, tak że cały czarny Starkadh rozciągał się w
dole. Starkadh odbudowany, jego forteca i twierdza, bowiem wybuch Rangat nie
zwiastował jego uwolnienia - choć niech ci głupcy myślą tak przez jakiś czas - wolny
był już od dawna. Góra wybuchła, ponieważ wreszcie był gotowy do wojny, a
siedziba jego mocy znów górowała nad krainami północy, nad Daniloth, i
przyćmiewała południe, ku któremu zawsze będzie skierowana jego najzacieklejsza
nienawiść.
Lecz nie spojrzał nań w dół.
Natomiast jego wzrok przykuwała odpowiedź, jaką podsuwało mu nocne
niebo, i w tym momencie zaznał smaku zwątpienia. Swą jedyną zdrową rękę wzniósł
ku górze, jakby szponami mógł zerwać księżyc z nieba, i upłynęło dużo czasu, nim
minęła jego wściekłość.
Zmienił się jednakże przez te tysiąc lat pod Rangat. Nienawiść skłoniła go do
zbytniego pośpiechu ostatnim razem. Teraz tak nie będzie.
Niech księżyc świeci tej nocy. Zanim nastąpi koniec, zrzuci go na ziemię.
Strzaska Brennin jak zabawkę i wyrwie Letnie Drzewo z korzeniami. Jeźdźcy
rozproszą się, Larai Rigal obrócone będzie w perzynę, a Calor Diman w Eridu
splugawione.
A Gwen Ystrat zrówna z ziemią. Niech więc sobie księżyc świeci. Niech Dana
próbuje pokazywać puste znaki na niebiosach zdławionych jego dymem. Ją też
powali na kolana. Miał tysiąc lat na przemyślenie tego.
Uśmiechnął się wtedy, bowiem ostatnia wizja była mu najmilsza. Kiedy
wszystko inne już się stanie, kiedy Fionavar będzie leżał zmiażdżony pod jego
pięścią, dopiero wtedy zwróci się ku Daniloth. Jednego po drugim każe wtedy
sprowadzać do siebie lios alfarów, Dzieci Światłości. Jednego po drugim do Starkadh.
Będzie wiedział, co z nimi zrobić.
Grzmoty prawie przebrzmiały, deszcz zmienił się w lekką mżawkę. Wiatr był
wiatrem, niczym więcej. Niósł posmak soli z odległego morza. Chmury się
rozwiewały. Czerwony księżyc jaśniał wprost nad Drzewem.
- Pani - rzekł Bóg, przyciszając grzmot swego głosu - Pani, nigdy przedtem
tego nie czyniłaś.
- To było konieczne - odparła niczym dzwoneczek na wietrze. - Tym razem
jest bardzo silny.
- Jest bardzo silny - zabrzmiało echo gromu. - Dlaczego rozmawiałaś z moją
ofiarą? - Lekkie skarcenie.
Głos Pani nabrał głębi utkanej z dymu domowych palenisk i jaskiń. - Masz
coś przeciwko temu?
Rozległ się dźwięk, który mógł świadczyć o rozbawieniu Boga. - Nie, jeśli
będziesz błagać o wybaczenie. Dawno tego nie czyniłaś, Pani. - Głębszy dźwięk i
pełen znaczenia.
- Czy wiesz, co uczyniłam w Pendaranie? - spytała wykrętnie głosem jak
pajęcza nić brzasku.
- Wiem. Choć nie wiem, czy obróci się to w dobro, czy zło. Może sparzyć
dłoń, która poń sięgnie.
- Wszystkie moje dary są obosieczne - rzekła Bogini, a on uświadomił sobie
istnienie prastarej krwi w tym tonie. Zapadła cisza, po której jej przymilny głos znów
przypominał najdelikatniejszą koronkę. - Ja się wstawiłam, Panie, czy nie uczynisz
tego samego?
- Dla nich?
- I po to, by sprawić mi przyjemność - rzekł księżyc.
- Czy moglibyśmy sprawić sobie przyjemność nawzajem?
- Może moglibyśmy.
Huk gromu. Śmiech.
- Wstawiłem się - oświadczył Mörnir.
- Nie poprzez deszcz - zaprotestowała dźwiękiem morza. - Deszcz został
okupiony.
- Nie poprzez deszcz - odrzekł Bóg. - Zrobiłem, co zrobiłem.
- Chodźmy więc - powiedziała Dana.
Księżyc schował się za drzewami na zachodzie.
Wkrótce potem grzmoty ucichły i chmury zaczęły się rozpraszać na niebie.
I tak oto, pod koniec nocy, na niebie nad Letnim Drzewem zostały tylko
gwiazdy, by spoglądać z góry na ofiarę, na cudzoziemca wiszącego nago na Drzewie,
tylko gwiazdy, tylko one.
Przed świtem znów zaczęło padać, choć na polanie panowała wtedy pustka i
cisza, z wyjątkiem dźwięku wody spływającej i kapiącej z liści.
I to była ostatnia noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
CZĘŚĆ III
Dzieci Ivora
Rozdział 10
Kiepsko wylądował, lecz dzięki instynktowi sportowca przeturlał się w czasie
upadku i wstał cały i zdrowy. Tym niemniej jednak bardzo rozzłoszczony.
Do licha, przecież się wycofał! Jakie, do diabła, prawo miała Kim Ford, żeby
złapać go za rękę i zaciągnąć do innego świata? Jakie...
Przerwał. Wściekłość opuściła go, gdy gwałtownie dotarło do niego, co się
stało. Ona rzeczywiście zabrała go do innego świata.
Chwilę temu był w pokoju hotelu Plaza, a teraz znajdował się na otwartej
przestrzeni, w ciemności. Wiał chłodny wiatr, a w pobliżu rósł las. Obejrzawszy się,
dostrzegł rozległe równiny, które rozciągały się w blasku księżyca jak okiem sięgnąć.
Dave Martyniuk rozejrzał się w poszukiwaniu pozostałych, a w miarę jak
powoli uświadamiał sobie, że jest osamotniony, wściekłość ustąpiła miejsca lękowi.
Jasne, że nie byli jego przyjaciółmi, lecz to nieodpowiedni czas ani miejsce, żeby
zostać samemu.
Nie mogą być daleko, pomyślał, panując nad sobą. Kim Ford trzymała go za
ramię; to musiało przecież oznaczać, że nie może być daleko stąd. Ona i pozostali, i
ten typek Lorenzo Marcus, który go w to wszystko wpakował. I wyciągnie z tego,
albo bardzo boleśnie odczuje to na swojej skórze, poprzysiągł sobie Martyniuk. Bez
względu na przepisy kodeksu prawa karnego.
Przypomniało mu to o czymś: spuściwszy wzrok, zobaczył, że wciąż ściska w
ręku notatki Kevina Laine’a dotyczące postępowania dowodowego.
Ten absurd, ten niesamowicie rażący element w nocnym krajobrazie pełnym
wichru i traw, w jakiś sposób rozluźnił go. Mężczyzna zaczerpnął głęboko tchu jak
przed skokiem rozpoczynającym rozgrywkę. Czas już zorientować się w terenie. Czas
zabawić się w harcerza.
W Paras Derval panuje Ailell, powiedział starzec. Jakieś miasta na
horyzoncie? Gdy księżyc wychynął zza chmury, Dave odwrócił się ku północy i
zobaczył wyraźnie Rangat.
Tak się składało, że wcale nie znajdował się w pobliżu pozostałych. Jedyne,
co Kim się udało, gdy rozpaczliwie chwyciła go za ramię, było zatrzymanie go na tej
samej płaszczyźnie, na której oni się znajdowali, w tym samym świecie. Był we
Fionavarze, lecz daleko na północy, a Góra wznosiła się ku niebiosom na niemal
szesnaście tysięcy metrów, biała i olśniewająca w blasku księżyca.
- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknął odruchowo Dave.
I to ocaliło mu życie.
Z dziewięciu szczepów Dalrei wszystkie, z wyjątkiem jednego, udały się
wyjątkowo o tej porze roku na wschód i południe, choć najlepsze pastwiska dla
eltorów wciąż znajdowały się na północnym zachodzie, jak zawsze latem. Jednakże
wieści, jakie przynieśli auberei z Celidonu, były jednoznaczne: svart alfarowie i wilki
na obrzeżach Pendaranu były wystarczającym powodem, by większość wodzów
zabrała swych ludzi. Pogłoski mówiły również o obecności urgachów wśród svart
alfarów. To doprawdy wystarczało. Odeszli na południe od Adein i Rienny, gdzie
znajdą chudsze, mniejsze stada i bezpieczeństwo w okolicach Cynmere i Latham.
Ivor dan Banor, wódz trzeciego szczepu, stanowił, jak często bywało, wyjątek.
Nie chodziło o to, że nie dbał o bezpieczeństwo swego plemienia i swych dzieci.
Nikt, kto go znał, nie mógłby tak pomyśleć. Po prostu trzeba było wziąć pod uwagę
inne sprawy, rozmyślał Ivor, nie śpiąc późno w nocy w domu wodza.
Po pierwsze, Równina i stada eltorów należały do Dalrei, i to nie tylko
symbolicznie. Colan oddał je Revorowi po Bael Rangat we władanie na tak długo,
póki będzie trwało Najwyższe Królestwo.
Zasłużyli na nią, galopując szaleńczo przez Pendaran, Krainę Cieni i pętlę w
wątku czasu, by wyskoczyć ze śpiewem na ustach na oświetlone zachodem słońca
pole bitwy, która inaczej zakończyłaby się klęską. Ivor drgnął na samą myśl o tym:
żeby Jeźdźcy, Dzieci Pokoju, uczynili coś podobnego... W dawnych czasach żyli
olbrzymi.
Olbrzymi, którzy zasłużyli na Równinę. By ją wziąć w posiadanie i
utrzymywać, pomyślał Ivor, nie żeby w popłochu uciekać do osłoniętych zakątków
krainy na najmniejszą pogłoskę o niebezpieczeństwie. Sama myśl o ucieczce przed
svart alfarami stawała Ivorowi kością w gardle.
Tak więc trzeci szczep pozostał. Nie na obrzeżu Pendaranu - to byłoby
nierozsądne i niepotrzebne. Mieli dobry obóz jakieś dwadzieścia cztery kilometry od
lasu i liczne stada eltorów tylko dla siebie. Myśliwi przyznawali, że to luksus.
Niemniej jednak wódz dostrzegł, że zapędziwszy się podczas łowów w pobliże
Wielkiej Puszczy, czynili znak odpędzający zło. Ivor zdawał sobie sprawę, że
niektórzy z nich woleliby znaleźć się gdzie indziej.
Miał jednak również inne powody do pozostania. Auberei donosili z Celidonu,
że na południu źle się dzieje. Brennin jest w szponach suszy, a od jego przyjaciela
Tulgera z ósmego szczepu nadeszła tajemnicza wiadomość, że Najwyższe Królestwo
jest w kłopotach. Po co, pomyślał Ivor, mieli się do tego wtrącać? Po surowej zimie
plemię potrzebowało umiarkowanego, łagodnego lata na północy. Potrzebowało
chłodnego wiatru i tłustych stad na ucztowanie i ciepłe okrycia na nadchodzącą
jesień.
Był jeszcze jeden powód. Większa niż zazwyczaj ilość chłopców będzie w
tym roku obchodziła swą ceremonię postu. Wiosna i lato były porą na totemowe
posty wśród Dalrei, a trzeciemu szczepowi największe szczęście zawsze dopisywało
w pewnym zagajniku, tutaj, na północnym zachodzie. Taka była tradycja. Tutaj Ivor
dostrzegł swego jastrzębia, który bystrym wzrokiem przyjrzał mu się z czubka wiązu
drugiej nocy. Zagajnik Faelinn był dobrym miejscem, a młodzieńcy zasługiwali na to,
by w nim czuwać, jeśli tylko zdołają. Tabor również. Jego młodszy syn miał
czternaście lat. Najwyższy czas. To może zdarzyć się tego lata. Ivor miał zaledwie
dwanaście lat, gdy znalazł swego jastrzębia; Levon, jego starszy syn - jego następca i
wódz po nim - zobaczył swój totem w wieku lat trzynastu.
Wiecznie ubiegające się o Levona dziewczęta szeptały, że podczas postu
zobaczył Królewskiego Konia. Ivor wiedział, że to oczywiście nieprawda, lecz Levon
rzeczywiście przypominał nieco ogiera tymi brązowymi oczyma, dumnym sposobem
chodzenia, otwartym i szczerym charakterem, a nawet długimi, gęstymi, żółtymi
włosami, które nosił rozpuszczone.
Lecz Tabor, Tabor był inny. Chociaż to niesprawiedliwe, powiedział sobie
Ivor - jego skupiony młodszy syn był jeszcze chłopcem, nie odbył jeszcze swego
postu. Może nastąpi to tego lata, więc chciał, by Tabor miał swój szczęśliwy las.
A co najważniejsze, Ivor miał jeszcze jeden powód. Niejasne przeczucie w
głębi duszy, dotychczas jeszcze nie sprecyzowane. Zostawił je tam. Wiedział z
doświadczenia, że takie rzeczy wyjaśniają się w swoim czasie. Był cierpliwym
człowiekiem.
Więc zostali.
W tej chwili w zagajniku Faelinn było dwóch chłopców. Gereint wymienił ich
imiona dwa dni temu, a słowo szamana rozpoczynało przemianę chłopca w
mężczyznę wśród Dalrei.
Tak więc dwóch chłopców odbywało swój post w lesie; lecz choć Faelinn
przynosił szczęście, leżał również w pobliżu Pendaranu, toteż Ivor po cichu podjął
pewne kroki, by ich strzec. Gdyby się dowiedzieli, oni i ich ojcowie poczuliby się
zhańbieni, więc tylko wyrazem oczu dał znać Torcowi, by niepostrzeżenie pojechał w
ślad za nimi.
Torc często bywał w nocy poza obozowiskiem. Taki już miał charakter.
Młodsi ludzie żartowali sobie, że jego zwierzęciem musiał być wilk. Śmiali się przy
tym w nieco zbyt wymuszony sposób, nieco zalęknieni. Torc przypominał wilka
swym żylastym ciałem, długimi, prostymi, czarnymi włosami i ciemnymi oczami o
nieprzeniknionym wyrazie. Nigdy nie nosił koszuli ani mokasynów, a tylko nogawice
ze skóry eltora, ufarbowane na czarno, by nie było go widać w nocy.
Banita. Ivor wiedział, że to nie była jego wina, i po raz setny postanowił
zrobić coś w sprawie tego przezwiska. Nie była to również wina Sorchy, ojca Torca.
Po prostu czysty pech. Niemniej jednak Sorcha zabił kotną łanię eltora. Łowcy
przyznali na wiecu, że był to wypadek: kozioł, któremu podciął gardło, upadł
niefortunnie pod nogi łani, która biegła obok. Łania potknęła się o niego i złamała
sobie kark. Kiedy myśliwi zbliżyli się, zobaczyli, że była ciężarna.
Wypadek. To pozwoliło Ivorowi wydać wyrok wygnania, a nie śmierci. Nie
mógł zrobić niczego więcej. Żaden wódz nie może wywyższyć się ponad Prawo i
utrzymać władzy nad swym ludem. Zatem wygnanie dla Sorchy; posępny los
samotnika wygnanego z Równiny. Następnego poranka stwierdzili, że Meisse, jego
żona, odebrała sobie życie. Torc, jedyne ich dziecko, w wieku lat jedenastu został
naznaczony piętnem podwójnej tragedii.
Pamiętnego lata Gereint wymienił jego imię, tego samego lata, co Levona.
Mając zaledwie dwanaście lat, odnalazł swe zwierzę i od tej pory zawsze był
samotnikiem trzymającym się na obrzeżach szczepu. Był nie gorszym łowcą od
innych z plemienia Ivora, a szczerość zmuszała Ivora do przyznania, że był nawet
równie dobry, co Levon. No, być może niezupełnie tak dobry, niezupełnie.
Wódz uśmiechnął się pod nosem w mroku. Pochlebiał sobie. Torc był również
jego synem, cały szczep stanowił jego dzieci. Darzył sympatią ciemnowłosego
młodzieńca, choć ten potrafił być nie do zniesienia. Darzył go również zaufaniem.
Torc był dyskretny i doskonale radził sobie z takimi zadaniami, jak dzisiejsze.
Leżąc u boku Leith, gdy jego ludzie otaczali go w obozowisku, a konie były
zamknięte na noc, Ivor czuł się lepiej ze świadomością, że Torc czuwa tam w
ciemności przy chłopcach. Obrócił się na bok, by spróbować usnąć.
Po chwili wódz poznał stłumiony dźwięk i uświadomił sobie, że ktoś nie śpi w
domu. Słyszał zduszony szloch Tabora dochodzący z izby, którą dzielił z Levonem.
Wiedział, że chłopcu jest ciężko; czternaście lat to późny wiek dla oczekującego na
wezwanie, szczególnie dla syna wodza, dla brata Levona.
Chciałby pocieszyć swego młodszego syna, lecz wiedział, że mądrzej jest
zostawić chłopca samego. Nie ma nic złego w nauczeniu się, co znaczy cierpienie, a
walka z nim w samotności pomaga osiągnąć szacunek dla samego siebie. Taborowi
nic się nie stanie.
Po krótkiej chwili płacz ucichł. Ivor też w końcu usnął, choć wpierw zrobił
coś, czego nie czynił już od bardzo dawna.
Opuściwszy ciepło swego posłania i Leith śpiącą mocno u jego boku, poszedł
zajrzeć do dzieci. Najpierw do chłopców - jasnowłosego, nieskomplikowanego
Levona i smagłego, żylastego Tabora, a potem do pokoju Liane.
Cordeliane, jego córka. Z pełną rozbawienia dumą przyglądał się jej
ciemnobrązowym włosom, długim rzęsom na jej zamkniętych powiekach, zadartemu
nosowi, śmiejącym się ustom... uśmiechała się nawet przez sen.
Jak to możliwe, że on, przysadzisty, krępy, nieurodziwy, doczekał się tak
przystojnych synów, tak pięknej córki?
Torc miał kiepską noc. Najpierw tym dwóm idiotom, którzy przyszli pościć,
udało się, zupełnie nieświadomie, znaleźć w odległości sześciu metrów od siebie
dokładnie po przeciwnych stronach kępy krzewów w lesie. To było śmieszne. Cóż za
malców wysyła się w tych czasach?
Przy pomocy kilku rzeczywiście dość niepokojących chrząknięć i pomruków
zdołał przepłoszyć jednego z nich i odsunąć czterysta metrów dalej. Przypuszczał, że
to wtrącanie się w przebieg obrzędu, lecz post dopiero co się rozpoczął, a poza tym
malcom zdecydowanie była potrzebna pomoc: woń człowieka w tych zaroślach była
tak silna, że najprawdopodobniej jedynymi zwierzętami totemowymi, jakie
znaleźliby, byliby oni sami.
To śmieszne, pomyślał sobie. Torca niewiele rzeczy śmieszyło, lecz myśl o
dwóch poszczących trzynastolatkach, którzy stają się świętymi zwierzętami dla siebie
nawzajem, zmusiła go do uśmiechnięcia się w ciemności.
Radość go opuściła, gdy podczas przeczesywania zagajnika natrafił na trop,
którego nie rozpoznawał. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że musiał to być
urgach, a to gorzej niż źle. Svart alfarowie nie wzbudziliby jego zaniepokojenia,
chyba że byłoby ich bardzo wielu. Widywał ich niewielkie oddziały w czasie
samotnych wypadów na zachód ku puszczy Pendaran. Natknął się również na ślad
bardzo dużej grupy, której towarzyszyły wilki. Było to tydzień temu, a grupa
posuwała się na południe dość szybko. Nie było to przyjemne odkrycie. Zameldował
o tym Ivorowi i Levonowi jako przywódcy łowów, lecz tymczasem sprawa nie
dotyczyła ich bezpośrednio.
To prawda. Nigdy nie widział urgacha, nikt z jego plemienia nie widział, lecz
dość krążyło legend i nocnych opowieści, by miał się naprawdę na baczności. Dobrze
pamiętał te opowieści sprzed złych czasów, kiedy był jeszcze tylko dzieckiem w
trzecim szczepie, dzieckiem jak wszystkie inne, przeżywającym miły dreszcz strachu
przy ognisku i obawiającym się, że matka wezwie go do łóżka, gdy starcy snuli swe
bajania.
Torc przykląkł, nachylając się nad tropem z ponurą zawziętością malującą się
na szczupłej twarzy. To nie była puszcza Pendaran, gdzie jawnie krążyły stwory
Ciemności. Jeden lub więcej urgachów w zagajniku Faelinn, szczęśliwym lesie
trzeciego szczepu, to poważna sprawa. Bardziej niż poważna: tej nocy odbywało post
dwóch malców.
Poruszając się cicho, Torc poszedł za ciężkim, prawie rzucającym się w oczy
tropem i ku swemu przerażeniu dostrzegł, że prowadził on z zagajnika na wschód.
Urgach na Równinie! Zło jest w pobliżu. Po raz pierwszy zastanowił się nad decyzją
wodza dotyczącą pozostania tego lata na północnym zachodzie. Byli osamotnieni.
Daleko od Celidonu, daleko od każdego innego szczepu, który mógłby połączyć z
nimi swe siły w walce ze złem, jakie tu może się czaić. Dalrei nazywano Dziećmi
Pokoju, lecz czasami pokój bywał ciężko wywalczany.
Torcowi nie przeszkadzała samotność. Żył tak, odkąd stał się dorosły.
Młodzież przezywała go szyderczo banitą. Wilkiem. Głupie dzieci: wilki żyją stadnie.
Czy on kiedykolwiek tak żył? Samotność zrodziła w nim pewną gorycz, bowiem był
jeszcze młody, a wspomnienie innych czasów było jeszcze dość świeże, by ranić.
Nadała mu także pewną zgryźliwą refleksyjność zrodzoną z długich nocy spędzonych
w ciemności, a także obdarzyła dystansem wobec tego, co czynią ludzie. Inny rodzaj
zwierzęcia. Jeśli brak mu było tolerancji, nie była to zaskakująca wada.
Miał bardzo szybki refleks.
Z nożem w ręku przypadł do gruntu w kotlinie i wyczołgał się spomiędzy
drzew, gdy tylko dostrzegł masywny cień w ulotnym błysku odsłoniętego księżyca.
Było pochmurno, bowiem inaczej zobaczyłby go natychmiast. Był bardzo duży.
Znajdował się pod wiatr od niego, co było szczęściem. Mknąc z wytrenowaną
szybkością i ciszą, Torc przebył otwartą przestrzeń dzielącą go od postaci, jaką
zauważył. Swój łuk i miecz zostawił przy koniu: głupota. Czy potrafisz zabić urgacha
nożem? - zastanawiała się część jego umysłu.
Podszedł na odległość trzech metrów. Stwór nadal go nie zauważył, lecz był
wyraźnie rozwścieczony, i bardzo duży - niemal trzydzieści centymetrów wyższy od
niego. Jego majacząca w mroku nocy sylwetka była olbrzymia i masywna.
Postanowił zaczekać na światło księżyca i rzucić mu nożem w głowę. Nie
zatrzymuje się na pogawędkę z potworem z koszmarów. Sam jego wzrost przyprawiał
go o bicie serca - ostre kły u tak ogromnego stwora?
Księżyc wychynął zza chmur; Torc był gotowy. Podniósł rękę do rzutu:
ciemna głowa wyraźnie rysowała się na posrebrzonej równinie. Zwrócona była w
przeciwnym kierunku, na północ.
- Matko Przenajświętsza! - powiedział urgach.
Ramię Torca już rozpoczęło ruch. Dużym wysiłkiem mężczyzna utrzymał
sztylet, kalecząc się przy tym.
Złe istoty nie wzywają imienia Bogini, nie takim głosem. Spojrzawszy jeszcze
raz, Torc zobaczył w jaskrawym świetle księżyca, że istota stojąca przed nim była
człowiekiem, dziwnie ubranym i ogromnym, lecz sprawiającym wrażenie nie
uzbrojonego.
Zaczerpnąwszy tchu, Torc zawołał głosem tak uprzejmym, na ile pozwalały
okoliczności: - Poruszaj się powoli i powiedz, kim jesteś.
Na dźwięk tego warkniętego polecenia serce podskoczyło Dave’owi do
gardła, a po odbiciu się wróciło do klatki piersiowej. Kto, u diabła? Niemniej jednak,
zamiast pytać o to, postanowił poruszać się powoli i przedstawić.
Odwróciwszy się w stronę głosu z rozłożonymi rękoma, trzymając jedynie
notatki z postępowania dowodowego, powiedział najspokojniej, jak umiał: -
Nazywam się Martyniuk. Dave Martyniuk. Nie wiem, gdzie jestem, i szukam kogoś
imieniem Loren. On mnie tu sprowadził.
Cisza. Czuł, jak wiatr z północy targa mu włosy. Uświadomił sobie, że bardzo
się boi.
Wtedy z kotlinki, której nawet nie zauważył, podniósł się jakiś cień i ruszył w
jego kierunku.
- Srebrny Płaszcz? - spytał cień, materializując się w poświacie księżycowej w
postaci młodego mężczyzny, pomimo wiatru bez koszuli, boso i w czarnych
nogawicach. W dłoni trzymał długi, dość niebezpiecznie wyglądający nóż.
Och, Boże, pomyślał Dave. Co oni mi zrobili? Uważnie, nie spuszczając z
oczu noża, odpowiedział: - Tak, Loren Srebrny Płaszcz. Tak się nazywa. - Zaczerpnął
tchu, starając się uspokoić. - Proszę, nie zrozum mnie źle. Przybywam w pokoju.
Nawet nie chcę tu być. Odłączyłem się przypadkowo... powinniśmy znaleźć się w
miejscu zwanym Paras Derval. Znasz takie?
Ten drugi mężczyzna odprężył się nieco. - Znam je. Jak to możliwe, że ty go
nie znasz?
- Ponieważ nie jestem stąd - wykrzyknął Dave z determinacją. - Przybyliśmy z
mojego świata. Ziemia? - powiedział z nadzieją, a potem uświadomił sobie, jakie to
było głupie.
- Gdzie jest w takim razie Srebrny Płaszcz?
- Czy ty mnie nie słuchasz? - wybuchł Martyniuk. - Powiedziałem ci,
odłączyłem się przypadkowo. Potrzebuję go, żeby powrócić do domu. Chcę tylko
wrócić do domu, najszybciej, jak to możliwe. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?
Znów cisza.
- Czemu - spytał mężczyzna - nie miałbym cię po prostu zabić?
Dave sapnął z sykiem. Wyglądało na to, że nie rozegrał tego najlepiej. Boże,
nie nadawał się na dyplomatę. Dlaczego to Kevin Laine nie oddzielił się od
pozostałych? Dave zastanawiał się, czy nie rzucić się na tego mężczyznę, lecz coś mu
mówiło, że ten szczupły człowiek bardzo dobrze wie, jak władać nożem.
Nagle doznał olśnienia. - Ponieważ - zaryzykował - Lorenowi nie
spodobałoby się to. Jestem jego przyjacielem; będzie mnie szukał. Zbyt szybko
wyrzekam się przyjaźni, powiedział zeszłego wieczoru czarodziej. Nie zawsze,
pomyślał Dave, nie dzisiejszej nocy, chłopcze.
Zdawało się, że to odniosło skutek. Martyniuk powoli opuszczał ręce. - Nie
jestem uzbrojony - powiedział. - Zgubiłem się. Pomóż mi, proszę.
Mężczyzna schował wreszcie nóż do pochwy. - Zaprowadzę cię do Ivora -
rzekł - i Gereinta. Oni obaj znają Srebrnego Płaszcza. Udamy się do obozowiska o
świcie.
- Dlaczego nie teraz?
- Dlatego - powiedział mężczyzna - że mam zadanie do wykonania, a jak
sądzę, ty będziesz musiał mi teraz towarzyszyć.
- Jak? Co?
- W lesie jest dwóch malców, którzy poszczą, by ujrzeć swe zwierzęta.
Musimy czuwać nad nimi, pilnować, żeby się nie skaleczyli czy nie zrobili czegoś
innego. - Podniósł krwawiącą dłoń. - Jak ja to zrobiłem, powstrzymując się od zabicia
ciebie. Jesteś wśród Dalrei. Szczep Ivora, trzeci szczep. I szczęściem dla ciebie to
uparty człowiek, bowiem inaczej znalazłbyś tu tylko eltory i svart alfarów, z których
pierwsze uciekłyby przed tobą, a drudzy zabiliby cię. Na imię mam Torc - rzekł. -
Teraz chodź.
Malcy, jak Torc uparcie nazywał dwóch trzynastolatków, zdawali się dobrze
sobie radzić. Jeśli szczęście im dopisze, wyjaśniał Torc, przed świtem każdy z nich
ujrzy zwierzę. Jeśli nie, post będzie trwał dalej, a on będzie musiał czuwać kolejną
noc. Siedzieli wsparci plecami o pień drzewa na małej polance w połowie drogi
między chłopcami. Koń Torca, mały, ciemnoszary ogier, pasł się w pobliżu.
- Przed czym ich pilnujemy? - spytał nieco nerwowo Dave. Las nocą nie był
jego normalnym środowiskiem.
- Mówiłem ci już: w pobliżu są svart alfarowie. Wieść o nich przegnała
wszystkie pozostałe plemiona na południe.
- W naszym świecie też był svart alfar - odezwał się z własnej woli Dave. -
Śledził Lorena. Matt Sören zabił go. Loren twierdził, że nie są niebezpieczni i że nie
ma ich wielu.
Torc uniósł brwi. - Jest ich więcej niż niegdyś - stwierdził - i choć może nie
stanowią niebezpieczeństwa dla maga, rodzą się z chęcią zabijania i robią to
doskonale.
Dave’a nagle przeszły nieprzyjemne ciarki. Torc z zastraszającą
częstotliwością wspominał o zabijaniu.
- Sami svartowie wystarczyliby, żeby się niepokoić - ciągnął dalej Torc - lecz
chwilę przed tym, nim natknąłem się na ciebie, znalazłem trop urgacha - nawet
wziąłem cię za niego. Miałem zamiar najpierw zabić, a dopiero potem zbadać
sytuację. Tych istot nie widziano od setek lat. To bardzo, bardzo źle, że powróciły;
nie wiem, co to znaczy.
- Kim oni są?
Torc zrobił dziwny gest. - Nie w nocy - powiedział. - Nie powinniśmy o nich
tu rozmawiać. - Powtórzył gest.
Dave wsparł się wygodniej o drzewo. Było późno, powinien chyba spróbować
usnąć, lecz był zbyt podniecony. Wydawało się, że Torc nie był już w nastroju do
rozmawiania. Jemu to nie przeszkadzało.
Ogólnie rzecz biorąc, nie było źle. Mogło być dużo gorzej. Wyglądało na to,
że trafił do ludzi, którzy znali maga. Pozostali nie mogą być daleko. Prawdopodobnie
wszystko pójdzie dobrze, jeśli tylko nic go nie pożre w tym lesie. Z drugiej strony,
Torc najwyraźniej wiedział, co czyni. Płyń z prądem, pomyślał.
Po mniej więcej trzech kwadransach Torc wstał, by sprawdzić, co u malców.
Pobiegł na wschód i w ciągu dziesięciu minut wrócił, zadowolony.
- Z Barthem wszystko w porządku. Chłopak nieźle się ukrył. Nie jest taki
głupi, jak większość z nich. - Poszedł na zachód, by zajrzeć do drugiego. Po kilku
minutach pojawił się ponownie.
- Cóż... - zaczął Torc, podchodząc do drzewa.
Tylko sportowiec mógłby tego dokonać. Kierowany czystym odruchem, Dave
rzucił się na zjawę, która wyłoniła się zza drzew obok Torca. Całym ciałem uderzył
kosmatą, podobną do małpy istotę najsilniejszym ciosem blokującym, na jaki było go
stać, i odbił miecz, który już miał ściąć głowę Torcowi.
Leżąc na wznak bez tchu, Dave zobaczył, że potwór zamachnął się drugą ręką.
Udało mu się sparować uderzenie lewym przedramieniem i poczuł, jak ręka mu
drętwieje od ciosu. Boże, pomyślał, patrząc w rozwścieczone, czerwone oczy czegoś,
co musiało być urgachem, ale ten sukinsyn jest silny! Nawet nie miał czasu, żeby się
przestraszyć: odturlawszy się niezgrabnie poza zasięg miecza urgacha, zobaczył
czyjąś sylwetkę śmigającą obok niego.
Torc z nożem w dłoni skoczył wprost na głowę potwora. Urgach wypuścił
swój nieporęczny miecz i z przerażającym rykiem bez trudu założył blokadę na ramię
Torca. Chwyciwszy Jeźdźca mocniej, potwór oderwał go od siebie i cisnął nim o
drzewo, pozbawiając go przytomności.
Jeden na jednego, pomyślał Dave. Atak Torca dał mu czas, by podnieść się na
nogi, lecz wszystko następowało tak szybko. Odwrócił się gwałtownie i pobiegł do
miejsca, gdzie rżał spłoszony koń Torca. Pochwycił miecz leżący przy końskiej derce.
Miecz? - pomyślał. Co ja mam, do diabła, zrobić tym mieczem?
Parować ciosy. Urgach, który podniósł broń, stał tuż nad nim i zamachnął się
oburącz swym olbrzymim mieczem. Dave był silnym mężczyzną, lecz wstrząs
wywołany sparowaniem tego ciosu sprawił, że prawa ręka zdrętwiała mu niemal tak
samo jak lewa. Zatoczył się do tyłu.
- Torc! - krzyknął rozpaczliwie. - Nie mogę...
Przerwał, bowiem nagle nie trzeba było już mówić niczego więcej. Urgach
chwiał się niczym przechylająca się skała i chwilę później upadł z łoskotem. Sztylet
Torca tkwił w tyle jego czaszki, wbity po rękojeść.
Dwaj mężczyźni spoglądali na siebie znad trupa potwornego stworzenia.
- Cóż - powiedział wreszcie Torc, ciężko dysząc - teraz wiem, dlaczego cię
nie zabiłem.
To, co wtedy Dave poczuł, było czymś tak rzadkim i nieoczekiwanym, że
upłynął jakiś czas, zanim poznał, co to było.
Ivor, który wstał o brzasku i wyczekiwał przy południowo-zachodniej bramie,
zobaczył Bartha i Navona wracających razem. Poznał - nie było to trudne - po
sposobie, w jaki się poruszali, że obaj znaleźli coś w lesie, lub coś ich znalazło, jak
powiadał Gereint. Wyszli jako chłopcy i wracali do niego, będąc nadal jego dziećmi,
już jako Jeźdźcy, Jeźdźcy Dalrei. Toteż zawołał głośno na powitanie, by wiedzieli, że
wódz wita powracających do szczepu z krainy snów.
- Hola! - krzyknął Ivor, by wszyscy usłyszeli. - Patrzcie, kto idzie! Radujmy
się, bowiem spójrzcie, Tkacz zsyła nam dwóch nowych Jeźdźców!
Wybiegli wtedy wszyscy, czekając z tłumionym podnieceniem, aż wódz
pierwszy ogłosi ich powrót. W trzecim szczepie panował taki zwyczaj od czasów
Lahora, jego dziadka.
Barth i Navon zostali przywitani w domu z zaszczytami i radością. Jeszcze
oczy im świeciły ze zdumienia, jeszcze nie w pełni powrócili z innego świata, z wizji,
jakie przyniósł im post i tajny napój Gereinta. Zdawali się nietknięci, świeży, jak być
powinno.
Ivor poprowadził ich, po jednym z każdej strony, pozwalając im teraz iść obok
siebie, jak przystoi mężczyznom, do kwatery przeznaczonej dla Gereinta. Wszedł z
nimi do wnętrza i przyglądał się, jak przyklękają przed szamanem, aby potwierdził i
poświęcił ich zwierzęta. Żadne z dzieci Ivora nigdy nie próbowało niczego zmyślać w
sprawie postu, przypisywać sobie totemu, gdy go nie znalazło, lub twierdzić, że eltor
był orłem czy też dzikim odyńcem. Mimo to zadaniem szamana było odkryć w nich
prawdę o ich czuwaniu, więc w tym szczepie Gereint znał totemy wszystkich
Jeźdźców. Tak było w każdym szczepie. Tak było zapisane w Celidonie. Tak głosiło
Prawo.
Po długiej chwili Gereint, który siedział na macie ze skrzyżowanymi nogami,
podniósł głowę. Bezbłędnie odwrócił się w stronę miejsca, gdzie stał Ivor
obramowany światłem wpadającym z zewnątrz.
- Ich godzina zna ich imię - rzekł szaman.
Stało się. Padły słowa, które określały Jeźdźca: godzina, której nikt nie może
uniknąć, i świętość ich tajnego imienia. Ivora nagle ogarnęło poczucie ogromu,
niezmierzoności czasu. Od dwunastu wieków Dalrei przemierzają Równinę. Od
dwunastu wieków tak mianowano każdego nowego Jeźdźca.
- Czy powinniśmy urządzić ucztę? - spytał oficjalnie Gereinta.
- Doprawdy, powinniśmy - padła spokojna odpowiedź. - Powinniśmy urządzić
Ucztę Nowych Łowców.
- Tak też się stanie - odrzekł Ivor. Tyle już razy czynił to z Gereintem, lato po
lecie. Czyżby się starzał?
Zabrał dwóch najmłodszych Jeźdźców i wyprowadził ich na słońce, gdzie cały
szczep zebrał się przed drzwiami domu szamana.
- Ich godzina wie - oświadczył i uśmiechnął się, słysząc harmider, jaki się
podniósł.
Wreszcie znów oddał Bartha i Navona ich rodzinom. - Idźcie spać - nakłaniał
ich obu, wiedząc, jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień, i wiedząc, że go nie usłuchają.
Kto spałby w taki dzień?
Levon spał, przypomniał sobie, lecz on spędził trzy noce w gaju i wyszedł w
końcu z niego pusty wewnętrznie i jakby nie z tej ziemi. To był trudny post, który
zaprowadził go w daleką podróż, jak przystoi komuś, kto w przyszłości będzie
przewodzić plemieniu.
Myśląc o tym, przyglądał się rozchodzącym się ludziom, po czym ponownie
zagłębił się w mrok domu Gereinta. W tym domu nigdy nie było światła, bez względu
na to, który obóz zajmowali.
Szaman nie ruszył się z miejsca.
- Jest dobrze - rzekł Ivor, sadowiąc się obok starca.
Gereint pokiwał głową. - Jest dobrze, jak sądzę. Obaj powinni się dobrze
spisać, a Barth może okazać się kimś więcej. - Nigdy nie był bliższy zdradzenia
wodzowi tego, co widział w nowicjuszach. Ten dar szamana, ta jego moc budziła
zawsze podziw i zdumienie Ivora.
Wciąż pamiętał tę noc, gdy oślepiono Gereinta. Ivor był wtedy dzieckiem,
cztery letnie pory dzieliły go od spotkania z jego jastrzębiem, lecz jako jedynego syna
Banora zabrano go wraz z mężczyznami, by przyjrzał się temu. Na całe życie moc
będzie dla niego symbolizowana przez śpiew niskich głosów i taniec pochodni nocą
na równinie pod rozgwieżdżonym letnim niebem.
Przez jakiś czas obaj mężczyźni siedzieli w ciszy, każdy pogrążony w swych
własnych rozmyślaniach, a potem Ivor wstał. - Powinienem porozmawiać z Levonem
o jutrzejszym polowaniu - stwierdził. - Myślę, że szesnaście.
- Co najmniej - rzekł szaman urażonym tonem. - Sam mógłbym zjeść całego.
Dawno nie ucztowaliśmy, Ivorze.
Ivor parsknął. - Bardzo dawno, ty łakomy starcze. Całe dwanaście dni
upłynęło od nadania imienia Walenowi. Czemu nie jesteś gruby?
- Dlatego, że na ucztach nigdy nie dajesz dość jedzenia - wyjaśnił cierpliwie
najmędrszy.
- W takim razie siedemnaście! - roześmiał się Ivor. - Zobaczymy się o
poranku, przed ich odjazdem. Decyzja należy do Levona, lecz ja będę sugerował
wschód.
- Wschód - zgodził się poważnie Gereint. - Ale zobaczymy się jeszcze dzisiaj.
Do tego Ivor również był już przyzwyczajony.
Wizje przychodzą, gdy światło gaśnie - powiadają Dalrei. Nie było to Prawo,
lecz Ivorowi czasami wydawało się, że miało taką samą moc. Znajdowali swe totemy
w ciemności, a wszyscy ich szamani osiągali swą moc w ślepocie podczas tej
ceremonii letniej nocy, gdy jasne pochodnie i gwiazdy nagle zastępowała czerń.
Levona zastał oczywiście przy koniach, gdzie zajmował się klaczą z chorą
pęciną. Słysząc kroki ojca, Levon wstał, odsuwając żółte włosy z oczu. Były długie, a
on ich nigdy nie wiązał. Widok Levona radował serce Ivora; zawsze tak się działo.
Przypomniał sobie, pewno dlatego, że myślał o tym wcześniej, ten poranek,
gdy Levon wrócił z trzydniowego postu. Przez cały dzień spał, śmiertelnie zmęczony,
a jego jasna skóra była niemal przejrzysta z wycieńczenia. Wstał późno w nocy i
odszukał ojca.
Ivor i jego trzynastoletni syn wyszli samotnie do śpiącego obozu.
- Zobaczyłem cerne, ojcze - rzekł nagle Levon. To był podarunek dla niego,
najcenniejszy, największy dar. Jego zwierzę, jego tajne imię. Cerne jest doskonały,
pomyślał z dumą Ivor. Silny i dzielny, dumnie noszący poroże jak bóg, którego imię
nosi, i słynący z obrony swych młodych. Nie mogło być nic lepszego od cerne.
Pokiwał głową. Czuł ściskanie w gardle. Leith zawsze przygadywała mu, że
jest skłonny do płaczu. Miał ochotę otoczyć ramieniem chłopca, lecz Levon był już
teraz Jeźdźcem, mężczyzną, więc dał mu męski podarunek.
- Moim był jastrząb - powiedział wtedy Ivor do swego syna. Stali obok siebie,
stykając się ramionami i spoglądali razem w letnie niebo nad śpiącym plemieniem.
- Wschód, prawda? - stwierdził teraz Levon, zbliżając się. Jego brązowe oczy
były roześmiane.
- Tak myślę - odparł Ivor. - Bądźmy roztropni. Niemniej jednak decyzja
zależy od ciebie - dodał szybko.
- Wiem. Zgadzam się na wschód. I tak zabieram tych dwóch nowych. To
łatwiejszy teren do polowania. Ile?
- Myślałem o szesnastu, ale Gereint chce eltora tylko dla siebie.
Levon odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. - I skarżył się na
niewystarczającą ilość biesiad, prawda?
- Jak zawsze - chichotał jego ojciec. - Ilu więc łowców na siedemnaście?
- Dwudziestu - odrzekł natychmiast Levon.
Było to pięciu mniej, niż on sam by wziął. Myśliwi byli przez to pod wielką
presją, tym bardziej że w grupie miało być dwóch nowych, lecz Ivor opanował się.
Łowy były teraz sprawą Levona, a nikt inny nie znał myśliwych, koni i eltorów tak
dobrze, jak jego syn. Ivor wiedział też, że, jego zdaniem, należy wiele od nich
wymagać. Dzięki temu byli sprawni. Powiadano, że Revor postępował tak samo.
Więc rzekł jedynie: - Zgoda. Dokonaj dobrego wyboru. Zobaczymy się
później w domu. - Levon uniósł rękę; już odwracał się ponownie do klaczy.
Ivor nie spożył jeszcze posiłku ani nie rozmawiał z Leith, a słońce stało już
wysoko na niebie. Poszedł do domu. Czekano na niego w pokoju od frontu. Dzięki
pożegnalnym słowom Gereinta nie był całkowicie zaskoczony.
- To - oświadczył bezceremonialnie Torc - jest Davor. Przybył z innego świata
z Lorenem Srebrnym Płaszczem zeszłej nocy, lecz został z nim rozdzielony. Wczoraj
w nocy zabiliśmy razem urgacha w Faelinn.
Tak, pomyślał Ivor, wiedziałem, że jest coś jeszcze. Popatrzył na dwóch
młodych ludzi. Cudzoziemiec, bardzo duży mężczyzna, promieniował wręcz
agresywnością, lecz Ivor dochodził do wniosku, że w rzeczywistości taki nie był.
Zwięzłe oświadczenie Torca jednocześnie przestraszyło i uradowało wodza. Urgach
to niesłychana wieść, lecz fakt, że Banita powiedział „my”, skłonił Ivora do
uśmiechnięcia się pod nosem. Pomyślał, że w trakcie zabijania urgacha musieli
przeżyć coś, co ich połączyło.
- Witaj - powiedział do przybysza. A potem oficjalnie: - Twoje przybycie jest
jasną nicią w tym, co jest dla nas tkane. Będziesz musiał opowiedzieć mi swą historię
tak dokładnie, jak tylko będziesz miał ochotę. Zabicie urgacha to dzielny czyn.
Jednakże wpierw będziemy jeść - dodał spiesznie, znając zasady Leith dotyczące
gości. - Liane? - zawołał.
Jego córka zjawiła się natychmiast. Oczywiście podsłuchiwała pod drzwiami.
Ivor stłumił uśmiech. - Mamy gości na poranny posiłek - rzekł. - Czy zechciałabyś
poszukać Tabora i polecić mu zaprosić Gereinta? Levona również.
- Gereintowi nie będzie się chciało - odparła impertynencko. - Powie, że to za
daleko. - Ivor dostrzegł, że stała odwrócona plecami do Torca. Wstyd, żeby jego
dziecko tak traktowało współplemieńca. Będzie musiał porozmawiać z nią o tym.
Trzeba wreszcie skończyć z tą sprawą Banity.
Tymczasem rzekł tylko: - Każ Taborowi powtórzyć, że szaman miał rację dziś
rano.
- W jakiej sprawie? - dopytywała się Liane.
- Idź, dziecko - powiedział Ivor. Są jakieś granice.
Z dającym się przewidzieć potrząśnięciem włosami Liane odwróciła się na
pięcie i opuściła pokój. Ivor dostrzegł wyraz rozbawienia na twarzy obcego, który już
nie ściskał tak obronnym gestem pliku papierów, które miał ze sobą. Na razie
wszystko jest dobrze.
Ale Loren Srebrny Płaszcz i urgach w zagajniku Faelinn? Od pięciuset lat nie
zanoszono wieści do Celidonu o takim stworzeniu. Wiedziałem, pomyślał Ivor, że był
jeszcze jakiś powód, dla którego zostaliśmy.
Wydawało się, że było nim właśnie to.
Rozdział 11
Znaleźli dla niego konia, co nie było łatwym zadaniem. Dalrei są z reguły
niewysocy, szybcy i żylaści, a ich wierzchowce są takie same. Zimą jednakże Dalrei
handlują z ludźmi z Brenninu w okolicach, gdzie Najwyższe Królestwo łączy się z
Równiną w pobliżu Latham, więc w każdym szczepie można znaleźć jednego czy
dwa większe wierzchowce, zazwyczaj używane do transportowania ciężarów z obozu
do obozu. Dosiadając spokojnego siwka, jakiego mu dali, Dave wyjechał o świcie w
towarzystwie młodszego syna Ivora, Tabora, wraz z Levonem i łowcami, by przyjrzeć
się polowaniu na eltory.
Jego ręce były w dość kiepskim stanie, lecz z Torcem było równie źle, a może
gorzej, a jednak brał udział w polowaniu; więc Dave doszedł do wniosku, że może
jechać konno i przyglądać się.
Tabor, chudy i opalony na ciemny brąz, jechał u jego boku na kasztanowym
kucu. Nosił włosy związane z tyłu jak Torc i większość Jeźdźców, lecz nie były do
tego celu wystarczająco długie, toteż związana część sterczała mu na głowie niczym
pniak drzewa. Dave przypomniał sobie siebie w wieku czternastu lat i znalazł w sobie
dziwną sympatię dla tego dzieciaka obok. Tabor dużo mówił - szczerze mówiąc, nie
zamilkł od chwili, gdy wyruszyli - lecz Dave był tym zainteresowany i tym razem nie
miał nic przeciwko temu.
- Niegdyś podczas wędrówek zabieraliśmy ze sobą domy - opowiadał Tabor w
czasie jazdy lekkim kłusem. Levon na przedzie prowadził niespiesznym tempem na
wschód, ku wschodzącemu słońcu. Torc jechał u jego boku i zdawało się, że oprócz
niego było jeszcze około dwudziestu innych Jeźdźców. Był cudowny, łagodny letni
poranek.
- Oczywiście nie były to takie domy, jakie mamy teraz - ciągnął Tabor. -
Robiliśmy je ze skór eltorów i drągów, więc łatwo było je nosić.
- W naszym świecie też są takie rzeczy - powiedział Dave. - Dlaczego
zmieniliście to?
- Zrobił to Revor - wyjaśnił Tabor.
- A kto to taki?
Chłopiec zrobił urażoną minę, jakby wstrząśnięty był faktem, że sława owego
Revora nie dotarła jeszcze do Toronto. Czternaście lat to zabawny wiek, pomyślał
Dave, tłumiąc grymas rozbawienia. Był zaskoczony tym, jak było mu wesoło.
- Revor jest naszym najjaśniejszym bohaterem - wyjaśniał z czcią Tabor. -
Ocalił najwyższego króla w bitwie podczas Bael Rangat, przemierzając Daniloth, i w
nagrodę za to dostał obszar Równiny na zawsze dla Dalrei. Po tym - kontynuował z
przejęciem Tabor - Revor zwołał wielkie zgromadzenie wszystkich Dalrei w
Celidonie pośrodku Równiny i powiedział, że skoro to teraz nasza ziemia,
powinniśmy zostawić na niej jakiś ślad. Więc za tamtych czasów wybudowano
obozowiska, by nasze szczepy mogły wracać do prawdziwych domów z wędrówek za
eltorami po Równinie.
- Jak dawno temu to było? - spytał Dave.
- Och, bardzo, bardzo dawno - odparł Tabor, machając ręką. - Nasza rasa do
wędrówek była od dawna skora.
- Skora rasa Revora? - powiedział Dave, zaskakując samego siebie. Tabor
patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc, a potem zachichotał. To dobry dzieciak,
stwierdził Dave. Ale tę kitkę ma prześmieszną.
- Obozowiska przebudowywano wielokrotnie od tamtych czasów - Tabor
podjął wykład. Poważnie traktował swoje obowiązki przewodnika. - Zawsze rąbiemy
drwa, kiedy jesteśmy w pobliżu lasu - oczywiście z wyjątkiem Pendaranu - i
zanosimy je do następnego obozu, gdy się przeprowadzamy. Czasami obozowiska
bywały całkowicie niszczone. Kiedy na Równinie jest sucho, zdarzają się pożary.
Dave pokiwał głową; to brzmiało sensownie. - Poza tym, jak się domyślam,
musicie naprawiać szkody wyrządzone przez zwierzęta i żywioły.
- Żywioły tak - powiedział Tabor. - Ale nigdy zwierzęta. Szamani dostali
zaklęcie z Gwen Ystrat. Nic dziko żyjącego nie wejdzie do obozowisk.
Z tym Dave wciąż nie mógł się pogodzić. Pamiętał, jak do domu wodza
poprzedniego poranka wprowadzono starego, ślepego szamana Gereinta. Gereint
skierował swe puste oczodoły prosto ku niemu. Dave wytrzymał to spojrzenie
najlepiej, jak potrafił - pojedynek na spojrzenia ze ślepcem - lecz gdy Gereint
odwrócił głowę bez słowa, kusiło go, by wykrzyknąć: Do diabła, coś tam zobaczył?
Cała ta sprawa wytrąciła go z równowagi. Jednakże był to jedyny niemiły
moment. Wódz Ivor, niewysoki, żylasty mężczyzna o oczach otoczonych siecią
zmarszczek i rozsądnym sposobie mówienia, był zupełnie w porządku.
- Jeśli Srebrny Płaszcz wybierał się do Paras Derval - powiedział - tam go
znajdziemy. Poślę wieść o tobie wraz z auberei do Celidonu, a drużyna naszych ludzi
odprowadzi cię na południe, do Brenninu. Taka podróż dobrze zrobi kilku naszym
młodym Jeźdźcom, a ja mam wieści dla Ailella, najwyższego króla.
- O urgachu? - rozległ się głos od strony drzwi i Dave odwróciwszy się,
ponownie zobaczył Liane, brązowowłosą córkę Ivora.
Levon roześmiał się. - Ojcze - rzekł - równie dobrze moglibyśmy przyjąć ją do
rady szczepu. I tak będzie podsłuchiwać.
Ivor jednocześnie sprawiał wrażenie niezadowolonego i dumnego. W tym
momencie Dave doszedł do wniosku, że lubi wodza.
- Liane - rzekł Ivor - czy nie jesteś potrzebna twojej matce?
- Ona powiedziała, że jej zawadzam.
- Jak możesz jej zawadzać? Mamy gości, musi znaleźć się coś dla ciebie do
roboty - powiedział z rozbawieniem Ivor.
- Tłukę talerze - wyjaśniła Liane. - Czy to urgach?
Dave zaśmiał się na głos, po czym zaczerwienił się pod wpływem spojrzenia,
jakie mu posłała.
- Tak - rzekł Ivor. Jednakże potem dodał, spoglądając poważnie na Liane: -
Moja córko, pozwalam ci na wiele, ponieważ nie lubię karcić swych dzieci przy
gościach, lecz posuwasz się za daleko. Nie przystoi ci podsłuchiwać pod drzwiami.
To zachowanie rozpuszczonego dziecka, a nie dorosłej kobiety.
Beztroska maniera Liane znikła bez śladu. Dziewczyna zbladła. Drżała jej
warga. - Przepraszam - wymamrotała i obróciwszy się na pięcie, wybiegła z domu.
- Ona nie znosi być nie doinformowaną - powiedział Levon, stwierdzając fakt
oczywisty.
- Tam są.
Tabor wskazywał na południowy wschód i Dave, zmrużywszy oczy, dostrzegł
eltory sunące na północ w poprzek ich drogi. Teraz zdał sobie sprawę, że spodziewał
się bizonów, bowiem zaparło mu dech w piersi na widok tego, co ujrzał. Nagle
zrozumiał, czemu Dalrei nie mówili o stadzie, lecz o skrzydle eltorów.
Przypominały antylopy: wdzięczne, dwurogie, smukłe i bardzo, bardzo
szybkie. Większość była ubarwiona na odcienie brązu, lecz jeden lub dwa były koloru
najczystszej bieli. Szybkość, z jaką śmigały przez step, była zawrotna. Musiało być
ich z pięć setek. Mknęły niczym wicher w trawie, unosząc wysoko piękne i
aroganckie głowy, a wiatr rozwiewał im grzywy w pędzie.
- Małe skrzydło - stwierdził Tabor. Chłopak usiłował zachowywać spokój,
lecz Dave słyszał podniecenie w jego głosie, czując, jak jemu samemu serce zaczyna
bić szybciej. Boże, jakie one są piękne. W odpowiedzi na zwięzłe polecenie Levona
otaczający go Jeźdźcy przyspieszyli i nieco zmienili kierunek, by przeciąć drogę
skrzydłu pod kątem.
- Chodźmy! - powiedział Tabor, gdy ich wolniejsze wierzchowce zostały z
tyłu. - Wiem, gdzie każe im to zrobić. - Skręcił ostro na północ, a Dave podążył za
nim. Po chwili znaleźli się na szczycie niewielkiego wzniesienia na płaskiej poza tym
prerii. Odwracając się, Dave zobaczył zetknięcie łowców i skrzydła eltorow.
Przyglądał się polowaniu Dalrei, a tymczasem Tabor opowiadał mu o Prawie.
Eltora wolno zabić jedynie ostrzem noża. Niczym innym. Każdy inny sposób
oznaczał śmierć lub wygnanie dla człowieka, który to uczynił. Tak od dwunastu setek
lat stanowiło Prawo zapisane na pergaminach w Celidonie.
Co więcej: jeden eltor na jednego człowieka i jedna tylko szansa dla jednego
łowcy. Łanię wolno było zabić, lecz było to ryzyko, bowiem śmierć kornej łani znów
oznaczała egzekucję lub wygnanie.
Dave dowiedział się, że to właśnie spotkało ojca Torca. Ivor skazał go na
banicję, nie mogąc inaczej okazać mu łaski, bowiem od przetrwania wielkich
skrzydeł eltorów zależało przetrwanie samych Dalrei. Dave pokiwał głową, słysząc
to. W jakiś sposób surowe, jasne prawa pasowały do tej równiny pod wysokim
niebem. To nie był świat stworzony do niuansów i subtelności.
Wtem Tabor zamilkł, bowiem w odpowiedzi na znak dany przez Levona
myśliwi trzeciego szczepu jeden po drugim ruszyli za swymi ofiarami. Dave
zobaczył, jak pierwszy z nich, schylony i sczepiony w jedno ze swym pędzącym
koniem, przecina krawędź rączego skrzydła. Mężczyzna wybrał sobie cel i przysunął
się do niego. Wtedy Dave, otworzywszy ze zdumienia usta, zobaczył, jak z błyskiem
sztyletu łowca przeskakuje ze swego konia na eltora i jednym zdecydowanym cięciem
otwiera tętnicę szyjną zwierzęcia. Eltor padł, a ciężar Dalrei odciągnął go od reszty
skrzydła. Łowca odskoczył od padającego zwierzęcia, zderzył się z ziemią z
zastraszającą szybkością, potoczył się, po czym wstał i uniósł triumfalnym gestem
czerwony sztylet.
Levon odpowiedział uniesieniem klingi, lecz większość ludzi już pędziła obok
skrzydła. Dave dostrzegł następnego mężczyznę, który uśmiercił zwierzę krótkim,
zabójczym rzutem. Jego eltor padł natychmiast. Kolejny myśliwy, jadący z
niewiarygodną zręcznością, trzymał się na wierzchowcu jedynie nogami i nachylał się
nad grzbietem szaleńczo pędzącego eltora, by dźgnąć z konia i powalić swą ofiarę.
- Oho-ho - rzekł ostro Tabor. - Navon próbuje się popisać. - Przesuwając
spojrzenie, Dave zobaczył, że jeden z chłopców, których strzegł poprzedniej nocy,
chce się wykazać na swym pierwszym polowaniu. Stojąc na grzbiecie pędzącego
konia, Navon płynnie podjechał do jednego z eltorów. Starannie wymierzył, rzucił z
pozycji stojącej - i chybił. Ciśnięte ostrze świsnęło nad karkiem ofiary i upadło na
ziemię.
- Idiota! - wrzasnął Tabor, gdy Navon siadł ciężko na grzbiecie swego
wierzchowca. Nawet z tej odległości Dave dostrzegał przygnębienie młodego
Jeźdźca.
- Ładna próba - powiedział.
- Nie - warknął Tabor, nie spuszczając oczu z myśliwych. - Nie powinien był
tego robić na swoim pierwszym polowaniu, szczególnie gdy Levon zaufał mu,
zabierając tylko dwudziestu na siedemnaście. Teraz, jeśli jeszcze komuś się nie
powiedzie...
Wracając do śledzenia łowów, Dave odszukał wzrokiem drugiego nowego
Jeźdźca. Barth na brązowym ogierze ruszył do akcji z chłodną skutecznością, wybrał
swego eltora i nie marnując czasu, zbliżył się do niego, skoczył z konia i dźgając, jak
uczynił to pierwszy myśliwy, powalił swą zdobycz.
- Dobrze - mruknął Tabor nieco zazdrośnie. - Dobrze się spisał. Popatrz,
nawet zwalił go na zewnątrz, z dala od pozostałych. Skok jest najpewniejszym
sposobem, choć można zrobić sobie krzywdę.
I rzeczywiście, choć Barth wstał, trzymając sztylet w górze, ściskał go w
lewej dłoni, a prawa ręka zwisała mu bezwładnie. Levon odpowiedział mu również
salutem. Dave odwrócił się do Tabora, by zadać pytanie, lecz na widok wstrząśniętej
miny swego towarzysza, stanął jak wryty.
- Proszę - szepnął Tabor, niemal modląc się. - Niech to się stanie wkrótce.
Och, Davorze, jeśli Gereint nie wymieni mego imienia tego lata, umrę ze wstydu!
Dave nie wiedział, co ma powiedzieć. Więc po chwili po prostu zadał swoje
pytanie: - Czy Levon też się przyłączy, czy tylko będzie się przyglądał?
Tabor wziął się w garść. - On zabija tylko wtedy, gdy innym się nie powiodło.
Wtedy sam musi wyrównać liczbę. Niemniej jednak to wstyd, jeśli wódz musi
zabijać, i dlatego większość plemion zabiera dużo więcej łowców, niż im potrzeba. -
W głosie Tabora znów słychać było dumę. - Jest rzeczą wielce zaszczytną zabrać
tylko kilku albo żadnego dodatkowego Jeźdźca, choć tego nikt nie czyni. Trzeci
szczep jest znany teraz na całej Równinie ze śmiałości w czasie łowów. Jednak
chciałbym, żeby Levon bardziej dziś uważał na tych dwóch nowych. Mój ojciec
kazałby - och, nie!
Dave też to zobaczył. Eltor wybrany przez piętnastego Jeźdźca potknął się w
chwili, gdy myśliwy rzucał, nóż drasnął tylko rogi i odbił się od nich. Eltor
wyprostował się i trzymając dumnie głowę, uciekł z wdzięcznie rozwianą grzywą.
Tabor nagle znieruchomiał i po szybkich obliczeniach Dave uświadomił sobie
dlaczego: nikt inny nie mógł już chybić. Levon wyznaczył bardzo mały margines.
Szesnasty łowca, starszy mężczyzna, już odłączył się od niewielkiej grupki
pozostałych. Dave zobaczył, że Jeźdźcy, którzy już zabili swą zdobycz, galopowali
po drugiej stronie skrzydła. Zawrócili eltory tak, że zwierzęta pędziły teraz ponownie
na południe wzdłuż drugiego zbocza pagórka. Wszystkie ubite zwierzęta będą w
niewielkiej odległości od siebie. Był to skuteczny proces i dobrze przemyślany. Jeśli
nikt więcej nie spudłuje.
Szesnasty myśliwy nie bawił się. Zbliżył się szybko, uniósł nóż, wybrał
powolniejsze zwierzę, skoczył i dźgnął, odciągając zdobycz na bok. Wstał, wznosząc
sztylet.
- Tłuste zwierzę - powiedział Tabor, próbując ukryć zdenerwowanie. - Gereint
dziś wieczór będzie chciał je dla siebie.
Siedemnasty mężczyzna również ubił swego eltora, rzucając nożem z pozycji
niemal dokładnie nad zwierzęciem. Zrobił to tak, że wyglądało to na coś prostego.
- Torc nie chybi - Dave usłyszał słowa Tabora i dostrzegł znajomą już
sylwetkę bez koszuli, która mknęła obok ich wzniesienia. Torc upatrzył sobie eltora,
galopował obok niego na południe przez kilka kroków, po czym cisnął sztyletem z
zarozumiałą pewnością. Eltor padł niemal u ich nóg. Torc krótko zasalutował, po
czym pomknął do pozostałych Jeźdźców po drugiej stronie skrzydła. Widząc ten rzut,
Dave przypomniał sobie padającego urgacha sprzed dwóch nocy. Miał ochotę
wiwatować na cześć Torca, lecz trzeba było jeszcze upolować jedno zwierzę, a czuł,
że Tabor jest zaniepokojony.
- Cechtar jest bardzo dobry - szepnął chłopiec. Dave zobaczył, jak potężny
mężczyzna na kasztanku oddala się od Levona - wódz został teraz sam tuż pod nimi.
Cechtar galopował pewnie w stronę pędzącego skrzydła, które pozostali zaganiali w
pobliże pagórka. Nóż już miał wzniesiony do rzutu, a trzymał się na koniu mocno i
pewnie.
Wtem wierzchowiec natrafił na kępę trawy i potknął się. Cechtar utrzymał się
w siodle, lecz jego polowanie już zostało zakończone - przedwcześnie uniesiony nóż
wyleciał mu z ręki i padł nieszkodliwie przed najbliższym zwierzęciem.
Ledwo dysząc, Dave odwrócił się, by zobaczyć, co teraz pocznie Levon. Obok
niego Tabor jęczał, cierpiąc męki niepokoju. - Och, nie, och, nie - powtarzał. -
Jesteśmy zhańbieni. To wstyd dla wszystkich trzech Jeźdźców, a szczególnie dla
Levona, ponieważ źle dokonał obliczeń. Nic już nie może zrobić. Niedobrze mi!
- Musi teraz zabić?
- Tak, i uczyni to. Ale niczego to już nie zmieni, nic nie może - och!
Tabor przerwał, bowiem Levon, kierując swego konia naprzód bardzo
ostrożnie, krzyknął polecenie do Torca i pozostałych. Obserwujący Dave zobaczył, że
łowcy zawrócili eltory raz jeszcze, tak że po zatoczeniu szerokiego łuku skrzydło
oddalone teraz o jakieś czterysta metrów pędziło znów na północ wzdłuż
wschodniego zbocza pagórka w liczbie pięciu setek.
- Co on robi? - spytał cicho Dave.
- Nie wiem, nie rozumiem. Chyba że... - Levon zaczął powoli jechać na
wschód, lecz po kilku krokach zawrócił konia i stanął nieruchomo na drodze skrzydła.
- Co u licha? - sapnął Dave.
- Och, Levonie, nie! - nagłe krzyknął przeraźliwie Tabor. Chłopiec ścisnął
Dave’a za ramię, a twarz mu pobladła od pełnego grozy zrozumienia. - On chce
wykonać Cios Revora! Sam się przy tym zabije!
Dave poczuł, że jego też ogarnia fala lęku, gdy pojął, co próbuje zrobić
Levon. Ale to było niemożliwe; to było szaleństwo. Czy przywódca polowania chciał
popełnić samobójstwo ze wstydu?
Zamarli w milczeniu i spoglądali ze wzniesienia, jak zmasowane skrzydło,
nieco w kształcie klina za olbrzymim przywódcą, mknie wśród traw w stronę
nieruchomej postaci żółtowłosego brata Tabora. Jak przez mgłę Dave widział, że
pozostali łowcy również się zatrzymali. Jedynym dźwiękiem był szybko narastający
grzmot pędzących eltorów.
Nie mogąc oderwać oczu od przywódcy polowania, Dave dostrzegł, że Levon
niespiesznie zsiadł z konia i stanął przed nim. Eltory były już bardzo blisko; donośnie
grzmiał odgłos dudniących kopyt.
Koń stał zupełnie nieruchomo. To również Dave zauważył, a potem dostrzegł,
że Levon bez pośpiechu sięga po nóż.
Przywódca skrzydła eltorów był w odległości czterdziestu pięciu metrów.
Potem osiemnastu.
Levon uniósł rękę i nie zatrzymując się, jednym płynnym ruchem rzucił.
Klinga trafiła olbrzymie zwierzę prosto między oczy. Eltor zatrzymał się,
zachwiał i padł u stóp Levona. Prosto u stóp Levona.
Zaciskając mocno pięści z gwałtownych emocji, Dave zobaczył, że pozostałe
zwierzęta natychmiast odskakują od powalonego przywódcy i tworzą dwa mniejsze
skrzydła, jedno skręcające na wschód, drugie na zachód. Rozdzieliły się w kłębach
kurzu dokładnie w miejscu, gdzie leżał martwy olbrzymi samiec.
Gdzie Levon stał z rozwianymi, żółtymi włosami i głaskał pysk konia,
wyrwawszy w tym momencie z paszczy hańby aktem olśniewającej odwagi wielki
zaszczyt dla swego ludu. Jak przystoi wodzowi.
Dave zdał sobie sprawę, że krzyczy szaleńczo, że Tabor ze łzami w oczach
ściska go z całych sił i wali po obolałych ramionach, i że on sam jedną ręką obejmuje
chłopca i też go ściska. Nie było to coś, co kiedykolwiek przedtem czynił, lecz teraz
było to stosowne, nawet więcej niż stosowne.
Ivor był zaskoczony wściekłością, jaka go ogarnęła. Takiej wściekłości nie
przeżywał nigdy wcześniej. To dlatego, że Levon omal nie zginął, mówił sobie. To
była nierozsądna brawura. Ivor powinien był nalegać na zabranie dwudziestu pięciu
Jeźdźców. On, Ivor, nadal był wodzem trzeciego szczepu.
I ta gwałtowna myśl kazała mu się powstrzymać. Czy jego gniew wzbudziła
tylko obawa o Levona? W końcu przecież już po wszystkim; Levon czuje się
doskonale, nawet lepiej niż doskonale. Cały szczep płonie z podniecenia jego
czynem. Cios Revora. Levon zdobył sławę; o niczym innym nie będzie się mówiło na
śródzimowych zebraniach dziewięciu szczepów w Celidonie. Jego imię wkrótce
będzie znane jak Równina długa i szeroka.
Czuję się stary, uświadomił sobie Ivor. Jestem zazdrosny. Mam syna, który
potrafi wykonać Cios Revora. Kim go to teraz czyniło? Czy był teraz tylko ojcem
Levona, ostatnią częścią jego imienia?
Co wiodło do kolejnej myśli: czy wszyscy ojcowie czują się w ten sposób, gdy
ich synowie stają się mężczyznami? Udanymi mężczyznami, których imiona
przyćmiewają imiona ich ojców? Czy zawsze ukłucie zazdrości musi równoważyć
dumne uniesienie? Czy Banor czuł się tak samo, gdy dwudziestoletni Ivor wygłosił
swe pierwsze przemówienie w Celidonie i zasłużył na pochwałę całej starszyzny za
mądrość swych słów?
Prawdopodobnie, pomyślał, wspominając ojca z miłością. Prawdopodobnie
tak. I Ivor uświadomił sobie, że nie miało to znaczenia. Naprawdę nie miało. Była to
część losu, część pochodu ku godzinie wiedzy, w jakim wszyscy ludzie biorą udział.
Jeśli miał jakieś przymioty, pomyślał Ivor, coś, co chciałbym przekazać swym
synom, to tolerancję. Uśmiechnął się krzywo. Byłoby ironią losu, gdyby ta tolerancja
nie obejmowała jego samego.
To przypomniało mu o czymś. Jego synowie i córka. Musiał porozmawiać z
Liane. Czując się zdecydowanie lepiej, Ivor poszedł poszukać swego średniego
dziecka.
Cios Revora. Och, na łuk Ceinwen, ale był dumny!
Uczta Nowych Łowców zaczęła się oficjalnie o zachodzie słońca, gdy cały
szczep zebrał się na wielkiej, środkowej przestrzeni obozowiska, skąd przez całe
popołudnie dochodziły zapachy dziczyzny pieczonej na wolnym ogniu. Doprawdy, to
będzie święto: dwóch nowych Jeźdźców i wyczyn Levona tego poranka. Osiągnięcie,
które zmazało poprzednie niepowodzenia. Nikt, nawet Gereint, nie pamiętał, kiedy
ostatni raz zdarzyło się coś takiego. - Nigdy od czasów Revora! - krzyknął jeden z
myśliwych, nieco podchmielony.
Wszyscy poranni łowcy byli trochę pijani. Wcześnie dobrali się, a Dave wraz
z nimi, do przejrzystej, piekącej gorzałki, jaką pędzili Dalrei. Nastrój ulgi
wymieszanej z euforią panujący podczas drogi powrotnej był bardzo zaraźliwy i Dave
dał mu się ponieść. Nie widział powodów do powstrzymywania się.
Przez cały ten czas Levon, który pił z nimi kolejkę za kolejką, zdawał się
niemal nie wzruszony tym, czego dokonał. Nawet Dave nie mógł znaleźć
zarozumiałości czy ukrytego poczucia wyższości w starszym synu Ivora. Musi tam
być, pomyślał, jak zawsze podejrzliwy. Lecz spojrzawszy jeszcze raz na Levona,
który szedł między nim i Ivorem na ucztę - widocznie jako gość honorowy - Dave
stwierdził, że z pewnymi oporami, ale zmienia zdanie. Czy koń jest zarozumiały lub
wywyższa się? Nie sądził. Dumny, tak; wiele dumy było w gniadym ogierze, który
stał tak nieruchomo z Levonem tego poranka, lecz nie była to duma, która
umniejszała cokolwiek czy kogokolwiek. Była po prostu częścią natury tego ogiera.
Dave doszedł do wniosku, że Levon jest właśnie taki.
Była to jedna z jego ostatnich prawdziwie sensownych myśli, bowiem wraz z
zachodem słońca rozpoczęła się biesiada. Mięso eltorów było przepyszne; pieczone
powoli na otwartym ogniu i przyprawione korzeniami, których nie rozpoznawał,
smakowało mu bardziej niż cokolwiek innego, czego próbował w swoim życiu. Kiedy
zaczęto podawać skwierczące kawały mięsa, wśród członków plemienia zaczęło się
również picie na całego.
Dave rzadko się upijał; nie lubił tracić panowania, lecz tego wieczoru znalazł
się w dziwnej przestrzeni, całkiem nowej krainie. Wręcz całkiem nowym świecie. Nie
powstrzymywał się.
Siedząc u boku Ivora, nagle uświadomił sobie, że nie widział Torca od czasu
polowania. Rozejrzawszy się uważnie w blasku ognia, wreszcie zauważył ciemnego
mężczyznę, który stał samotnie na uboczu na obrzeżu kręgu światła rzucanego przez
ogniska.
Dave wstał, niezbyt pewnie trzymając się na nogach. Ivor uniósł pytająco
brew. - Chodzi o Torca - wymamrotał Dave. - Dlaczego on jest sam? Nie powinien.
Powinien być tutaj. Do diabła, my... my zabiliśmy razem urgacha, on i ja. - Ivor
pokiwał głową, jakby ta bełkotliwa przemowa była przejrzystym wyjaśnieniem.
- Prawda - rzekł cicho wódz. Zwrócił się do córki, która właśnie podawała mu
jedzenie: - Liane, czy mogłabyś poprosić Torca, żeby usiadł przy mnie?
- Nie mogę - odrzekła Liane. - Przepraszam. Muszę się przygotować do
tańców. - I błyskawicznie znikła niczym żywe srebro w splątanych cieniach. Dave
dostrzegł, że Ivor nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
Sam poszedł sprowadzić Torca. Głupia dziewucha, pomyślał ze złością, unika
go, bo jego ojca wygnano, a ona jest córką wodza.
Podszedł do Torca w półmroku, tuż za poświatą rzucaną przez liczne ogniska.
Mężczyzna, który obgryzał udziec eltora, ledwo burknął na powitanie. W porządku.
Nie potrzebował rozmów. Gadatliwi ludzie i tak złościli Dave’a.
Stali przez chwilę w milczeniu. Z dala od ognia było chłodniej; podmuch
wiatru był swobodny, orzeźwiający. Przywrócił mu trochę trzeźwości.
- Jak się czujesz? - spytał wreszcie.
- Lepiej - rzekł Torc. A po chwili: - A jak twój bark?
- Lepiej - odparł Dave. Kiedy nie mówi się wiele, pomyślał, mówi się rzeczy
ważne. Będąc w ciemności z Torcem nie miał tak naprawdę ochoty wracać na środek
placu. Tu było lepiej, tu czuło się wiatr. Można było zobaczyć też gwiazdy. W blasku
ognisk nie było ich widać; w Toronto też nie, pomyślał.
Odruchowo odwrócił się. Była tam. Torc odwrócił się, by spojrzeć wraz z
nim. Razem spoglądali na białą wspaniałość Rangat.
- Tam pod nią jest ktoś? - spytał cicho Dave.
- Tak - odrzekł krótko Torc. - Spętany.
- Loren nam powiedział.
- On nie może umrzeć.
Nie było to pocieszające. - Kim on jest? - spytał Dave nieśmiało.
Przez chwilę Torę milczał, a potem powiedział: - Nie nazywamy go po
imieniu. Słyszałem, że tak czynią w Brenninie i w Cathalu, lecz to Dalrei mieszkają w
cieniu Rangat. Kiedy mówimy o nim, nazywamy go Maugrim Spruwacz.
Dave wzdrygnął się, choć nie było zimno. Góra połyskiwała w blasku
księżyca, a jej szczyt był tak wysoko, że musiał zadrzeć głowę, by go dostrzec. Wtedy
zaczęła go dręczyć pewna myśl.
- Jest taka wielka - stwierdził. - Taka niebosiężna. Dlaczego umieszczono go
pod czymś tak pięknym? Teraz za każdym razem, gdy na nią spoglądasz, musisz
myśleć o... - Ucichł. Słowa czasami były trudne. Przez większość czasu.
Torc jednakże przyglądał mu się ze zrozumieniem. - Dlatego właśnie - odparł
- tak uczyniono. - I odwrócił się znów ku światłom.
Odwracając się razem z nim, Dave zobaczył, że zgaszono niektóre ogniska,
zostawiając pierścień z płomieni, wokół którego gromadzili się Dalrei. Rzucił
spojrzenie na Torca.
- Tańce - powiedział jego towarzysz. - Kobiet i chłopców.
Chwilę później Dave zobaczył, jak kilkanaście młodych dziewczyn wchodzi
do kręgu i zaczyna, kołysząc się, zawiły taniec do wtóru melodii granej przez dwóch
starców na szarpanych instrumentach o osobliwych kształtach. Uważał, że to nawet
ładne, ale tańce naprawdę go nie interesowały. Powędrował dalej wzrokiem i
zauważył starego szamana, Gereinta. Gereint trzymał w obu rękach po kawałku
mięsa, w jednej ciemne, w drugiej białe. Odgryzał kęs raz z jednego, raz z drugiego.
Dave parsknął i szturchnął Torca, by rzucił okiem.
Torc również zaśmiał się cicho. - On powinien być gruby - powiedział. - Nie
wiem, dlaczego nie jest. - Dave wyszczerzył się w uśmiechu. Właśnie wtedy zbliżył
się do nich z bukłakiem Navon, wciąż z miną speszoną po porannym niepowodzeniu.
Dave i Torc napili się, a potem patrzyli, jak nowy Jeździec oddala się. To wciąż
chłopiec, pomyślał Dave, lecz teraz jest już myśliwym.
- Nic mu nie będzie - mruknął Torc. - Myślę, że dostał dziś nauczkę.
- Nie doczekałby tego, żeby ją dostać, gdybyś nie rzucał nożem tak dobrze,
jak to czynisz - powiedział Dave, pierwszy raz przywołując wspólne wspomnienia. -
Tamtej nocy nieźle rzuciłeś.
- Nie doczekałbym tego rzutu, gdybyś wcześniej nie ocalił mi życia - rzekł
Torc. Po chwili wyszczerzył zęby błyszczące biało w ciemności. - Nieźle się tam
spisaliśmy.
- Jasne, że tak - odparł Dave, również uśmiechając się szeroko.
Dziewczynki zakończyły swój popis przy wtórze radosnych oklasków. Teraz
rozpoczęła się ważniejsza część, w której starsi chłopcy brali udział wraz z kilkoma
kobietami. Dave zobaczył Tabora wychodzącego na środek kręgu i po chwili zdał
sobie sprawę, że odtwarzają tańcem poranne polowanie. Muzyka była teraz
głośniejsza, bardziej skoczna. Kolejny mężczyzna przyłączył się do dwóch
muzykantów.
Wydarzenia przedstawili tańcem przy pomocy stylizowanych, rytualnych
gestów. Kobiety z rozpuszczonymi i rozwianymi włosami były eltorami, a chłopcy
naśladowali Jeźdźców, którymi kiedyś zostaną. Pięknie to przedstawili, łącznie z
indywidualnymi cechami i gestami poszczególnych Jeźdźców. Dave poznał
charakterystyczne odchylenie głowy drugiego Jeźdźca u chłopca, który go
naśladował. Zostało to przyjęte entuzjastycznymi oklaskami, a potem wybuchł
śmiech, gdy inny chłopiec odtańczył brawurową porażkę Navona. Jednakże był to
łagodny śmiech i nawet pozostałe dwa niepowodzenia zostały powitane tylko krótkim
żalem, ponieważ wszyscy wiedzieli, co teraz będzie.
Tabor rozwiązał swe włosy do tej sceny. Wyglądał na starszego, bardziej
pewnego siebie - czyżby to tylko rola, pomyślał Dave, przyglądając się, jak młodszy
syn Ivora z wyraźną dumą i zaskakująco wdzięcznym opanowaniem odtwarza tańcem
polowanie swego starszego brata.
Widząc to jeszcze raz w tańcu, Dave wiwatował równie głośno, jak wszyscy
inni, gdy młoda kobieta tańcząca rolę przewodzącego skrzydłu eltora padła u stóp
Tabora, a pozostałe kobiety przemknęły obok niego, zawracając na obrzeżu kręgu
wyznaczonego przez ogniska, i utworzyły wirujący kalejdoskop ruchu wokół
nieruchomej postaci Tabora dan Ivora. Piękne wykonanie, pomyślał Dave,
rzeczywiście piękne wykonanie. O głowę wyższy od innych, widział wszystko
dokładnie. Kiedy Tabor zerknął w jego stronę przez tłum ludzi pomiędzy nimi, Dave
posłał mu górą pochwalny znak zaciśniętą pięścią. Zobaczył, że pomimo odgrywania
roli, Tabor zarumienił się z radości. Dobry chłopak. Solidny.
Po zakończeniu tłum znów się ożywił. Wyglądało na to, że nastąpił koniec
tańców. Dave spojrzał na Torca i zrobił gest picia. Torc odmówił i wyciągnął
wskazujące rękę.
Obejrzawszy się, Dave zobaczył, że w krąg ognia weszła Liane.
Ubrana była na czerwono i zrobiła coś z twarzą: miała wyraźne i uderzające
rumieńce. Na oba ramiona i szyję założyła złotą biżuterię, która błyszczała i
połyskiwała w blasku ognia przy każdym jej ruchu. Dave’owi wydawało się, że nagle
sama zmieniła się w płomienną istotę.
Poczekała aż tłum ucichł. Potem Liane zamiast zatańczyć, przemówiła. -
Mamy powód do radości - zaśpiewała. - Wyczyn Levona dan Ivora będzie opiewany
w Celidonie tej zimy i przez wiele następnych zim. - Rozległ się pochwalny okrzyk;
Liane poczekała, aż ucichnie. - Ten rzut - stwierdziła - być może nie jest
najjaśniejszym wyczynem, jaki mamy dziś do uczczenia. - Zebrani przycichli, zbici z
tropu. - Dokonano jeszcze jednego odważnego czynu - ciągnęła Liane -
mroczniejszego, nocą, w lesie. Cały trzeci szczep powinien się o nim dowiedzieć i go
uczcić.
Co? - pomyślał Dave. Aha.
Tylko na tyle miał czas. - Przyprowadźcie Torca dan Sorchę - krzyknęła Liane
- a wraz z nim Davora, naszego gościa, abyśmy mogli ich uhonorować!
- Oto oni! - krzyknął wysoki głos za plecami Dave’a i nagle ten przeklęty
Tabor popchnął go naprzód, a uśmiechnięty szeroko Levon wziął za rękę Torca i już
dwaj synowie Ivora prowadzili ich przez rozstępujący się tłum do wodza.
Dave stał straszliwie zawstydzony, wystawiony na widok w blasku ognisk, i
słyszał, jak Liane kontynuuje w pełnej zachwytu ciszy.
- Nie wiecie - krzyknęła do plemienia - o czym mówię, więc zatańczę dla was
o tym. - O, Boże, pomyślał Dave. Wiedział, że jest czerwony jak burak. - Oddajmy im
cześć - rzekła Liane nieco ciszej - i niech Torc dan Sorcha nie będzie już więcej
nazywany Banitą w tym szczepie, bowiem wiedzcie, że ci dwaj zabili urgacha w
zagajniku Faelinn dwie noce temu.
Dave uświadomił sobie, że nie wiedzieli o tym. Chciałby móc zapaść się pod
ziemię i wiedział, że Torc czuje to samo. Sądząc z entuzjastycznej reakcji plemienia,
rzeczywiście nie mieli o tym pojęcia.
Wtedy zabrzmiała muzyka i stopniowo rumieńce ustąpiły z jego policzków,
bowiem nikt już mu się nie przyglądał: Liane tańczyła między ogniskami.
Robi to wszystko sama, zdumiał się, oczarowany, sama wszystko pokazuje.
Dwóch śpiących chłopców w lesie, Torc, on sam, sama struktura i nastrój zagajnika
Faelinn tamtej nocy - a potem, jakimś niewyobrażalnym sposobem, czy to dzięki
alkoholowi, blaskowi ognia czy jakiejś alchemii sztuki, znów zobaczył urgacha,
olbrzymiego, strasznego, wymachującego gigantycznym mieczem.
Lecz w pierścieniu ognia była tylko dziewczyna, tylko dziewczyna i jej cień.
Tańczyła, odgrywała pantomimę, stawała się sceną, którą odtwarzała, przekazywała
ją im wszystkim. Zobaczył swój własny instynktowny skok, a potem skok Torca,
brutalny cios urgacha, od którego Torc wpadł na drzewo...
Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że odegrała wszystko niezwykle trafnie.
Potem uśmiechnął się zdumiony i dumny: oczywiście, przecież podsłuchiwała, gdy
opowiadali Ivorowi. Nagle poczuł, że chce mu się śmiać, płakać, w jakikolwiek
sposób wyrazić emocje. Przyglądał się, jak Liane tańczy jego rozpaczliwe sparowanie
uderzenia miecza urgacha, a potem wreszcie ciśnięty sztylet Torca - była Torcem,
była ostrzem noża, a potem walącą się niczym potężne drzewo bestią. Była
wszystkim tym w całości i wcale nie była głupią dziewuchą.
Ivor ujrzał chwiejącego się i padającego urgacha, a potem tancerka znów stała
się sobą, Liane, która wirowała między ogniskami, wymachując bosymi stopami,
połyskując ozdobami na ramionach i tak szybko się poruszając, że jej włosy, choć
krótkie, rozwiały się wokół niej. Dziewczyna świętowała szaleńczym tańcem,
świętowała nocny wyczyn w lesie, tę noc i następne, i dni, wszystkie dni, wszystko,
co było przed nadejściem godziny, która zna twe imię.
Ze ściśniętym gardłem zobaczył, jak zwalnia, a jej ruchy stają się coraz
powolniejsze, aż wreszcie zatrzymuje się z rękoma założonymi na piersi i spuszczoną
głową jak nieruchomy punkt pomiędzy ogniskami; pomiędzy gwiazdami, jak mu się
zdawało.
Przez chwilę trzeci szczep trwał w milczeniu, a potem rozległ się taki wybuch
radosnych okrzyków, że Ivorowi wydawało się, że musiał roznieść się poza
obozowisko, poza ludzkie światła, daleko w rozległą ciemność Równiny pogrążonej
w nocy.
Zerknął na Leith w tej chwili i zobaczył, że stoi wśród kobiet po drugiej
stronie ognisk. Nie dla niej łzy; ona nie jest taką kobietą. Znał ją jednak
wystarczająco dobrze po tylu latach, by zrozumieć wyraz jej twarzy. Niech plemię
myśli, że żona wodza jest chłodna, niewzruszona; on wiedział swoje. Wyszczerzył do
niej zęby i roześmiał się, gdy oblała się rumieńcem i odwróciła wzrok, jakby
zdemaskowana.
W szczepie wciąż wrzało od uniesienia wywołanego tańcem i czynem, który
do niego doprowadził. Nawet w tym Liane musiała być nieposłuszna, bowiem nie był
wcale pewien, czy w taki sposób właśnie opowiedziałby im o urgachu, a do niego
powinna należeć decyzja. Nie można było tego ukryć, ponieważ auberei musieli
następnego dnia zanieść wiadomość do Celidonu, lecz wyglądało na to, że kolejny raz
jego średnie dziecko poszło swoją drogą.
Jednakże jak może się po czymś takim gniewać? Ivor stwierdził, że trudno mu
było gniewać się na Liane. Leith lepiej się to udawało. Matki i córki; między nimi
było mniej pobłażliwości.
Niemniej jednak dokonała dobrego osądu, pomyślał, przyglądając się, jak
podchodzi do Torca i cudzoziemca i całuje ich obu. Widząc, jak Torc się czerwieni,
Ivor doszedł do wniosku, że nie najmniejszym powodem do radości tego wieczoru
było odzyskanie dla plemienia tego wygnańca.
Wtedy wstał Gereint.
Zdumiewające, jak plemię było wyczulone na niego. Gdy tylko ślepy szaman
stanął w przestrzeni pomiędzy ogniskami, jakiś zbiorowy instynkt powiadomił o tym
nawet najbardziej zamroczonych łowców. Gereint nigdy nie musiał dawać znaku ani
czekać na ciszę.
Przedtem wyglądał głupio, pomyślał Ivor, patrząc, jak szaman bez niczyjej
pomocy idzie wśród ognisk. Nie teraz. Jakkolwiek mógł wyglądać z tłuszczem
kapiącym mu z brody, kiedy tej nocy Gereint wstał, by przemówić do plemienia, jego
głos był głosem potęgi. Mówił w imieniu Ceinwen i Cernana, nocnego wichru i
porannego wiatru, całego niewidzialnego świata. Świadectwem tego były jego puste
oczodoły. Zapłacił za to cenę.
- Szarym świtem przyszedł do mnie Cernan - rzekł cicho Gereint. Cernan,
pomyślał Ivor, bóg dzikich stworzeń, lasu i stepu, pan eltorów, brat i bliźniak
Ceinwen od Łuku.
- Ujrzałem go wyraźnie - ciągnął Gereint. - Poroże na jego głowie,
siedmioszpiczaste dla Króla, ciemny błysk jego oczu, jego majestat. - Wśród
plemienia przebiegł szmer niczym wiatr w wysokiej trawie.
- Powiedział mi imię - rzekł Gereint. - Nigdy nic podobnego nie wydarzyło się
za moich dni. Dziś rano Cernan wymienił imię Tabora dan Ivora i nakazał mu post.
Tabor. I nie tylko wymieniony przez szamana po sennej wizji. Wezwany przez
samego boga. Dreszcz emocji dotknął Ivora jak upiorny palec w ciemności. Przez
chwilę czuł się tak, jakby był sam na Równinie. Był z nim cień, tylko cień, lecz to był
bóg. Cernan znał jego imię; zawołał Tabora dan Ivora.
Wodza bezceremonialnie sprowadził do rzeczywistości wysoki, kobiecy
krzyk. Oczywiście Liane. Wiedział bez oglądania się. Mknąc przez krąg, niemal
przewracając w pośpiechu szamana, podbiegła do Tabora. Nie była już czerwonym
duchem tańca i płomienia, tylko rączą jak żywe srebro i długonogą niczym źrebię
dziewczyną, z całych sił ściskającą swego brata. Ivor dostrzegł też przy nich Levona.
Był cichszy, lecz równie szybki, a na jego otwartej twarzy malował się szeroki
uśmiech radości. Ich troje. Blond i brąz, i brąz. Jego dzieci.
Więc Tabor jutro będzie w Faelinn. Z tą myślą obejrzał się i dostrzegł
przyglądającego mu się Torca. Otrzymał uśmiech i pocieszające skinięcie głową od
ciemnowłosego mężczyzny, a potem zauważył ze zdumieniem i zadowoleniem
kolejne, od ogromnego Davora, który przyniósł im tyle szczęścia. Tabor będzie
strzeżony w lesie.
Znów spojrzał na Leith po drugiej stronie ognistego kręgu. Z drżeniem serca
Ivor dostrzegł, jak jest piękna, jak wciąż jest piękna, a potem zobaczył łzy w jej
oczach. Najmłodsze dziecko, pomyślał, matka i jej najmłodsze dziecko. Ogarnęło go
nagłe, przytłaczające uczucie obcości, głębokiego zdumienia z nieprzebranego
bogactwa rzeczy. Wypełniło go, rozrosło się w jego piersi. Nie mógł go pomieścić,
tak wiele tego było, tak bardzo wiele.
Wchodząc w krąg w takt swej własnej muzyki, wódz Ivor, nie taki w końcu
jeszcze stary, nie tak bardzo, zatańczył z radości, z dumy ze swych dzieci, wszystkich
swych dzieci.
Rozdział 12
Tabor przynajmniej nie był malcem. Syn Ivora, brat Levona wiedział, gdzie
położyć się w nocy w lesie. Był zamaskowany, ukryty i mógł łatwo przenieść się w
razie potrzeby. Torc był zadowolony.
Znów był z Davorem w zagajniku Faelinn. Ich gość niespodziewanie
postanowił odłożyć swą wyprawę na południe, by czuwać nad chłopcem razem z nim.
Torc pomyślał, że Tabor musiał na nim wywrzeć silne wrażenie. Nic w tym
niezwykłego: sam lubił chłopca. Co typowe, Torcowi nawet nie przyszło na myśl, że
sam może być powodem, dla którego Dave nie ma chęci odjechać.
Torc miał rozmyślać o czym innym. Prawdę mówiąc, nie był zupełnie
przekonany, czy pragnie towarzystwa tej nocy. Od czasu święta marzył o chwili
samotności i mroku. Zbyt wiele wtedy się wydarzyło i zbyt szybko. Zbyt wielu ludzi
przyszło go uściskać po tańcu Liane. A w nocy, dawno po tym, jak przygasły ogniska,
Kerrin dal Ragin zakradła się do pokoju, który przyjął w obozowisku za usilną
namową Levona. Levon uśmiechał się podczas rozmowy, a kiedy Kerrin pojawiła się
w drzwiach, Torc poniewczasie zrozumiał dlaczego. Kerrin była bardzo ładna i wiele
o niej mówiono wśród łowców. Jej roześmiane i owiane wonią perfum przybycie nie
było rzeczą, do jakiej przywykł banita.
Było bardzo miło, prawdę mówiąc, nawet więcej niż miło. Niemniej jednak to,
co nastąpiło później, nie dało mu okazji, ani spokoju ducha, by zastanowić się nad
wszystkim, co się wydarzyło.
Chciał zostać sam, lecz obecność Davora była następną w kolejności rzeczą,
jakiej pragnął. Wielki mężczyzna sam miał skłonność do milczenia i Torc wyczuwał,
że ten obcy również ma o czym rozmyślać. Tak czy inaczej, byli tu po to, by strzec
Tabora, a nie miałby ochoty samotnie spotkać kolejnego urgacha. Wódz podarował
Davorowi topór - najlepszą broń dla kogoś takich rozmiarów, kto nie uczył się
władania mieczem.
Tak więc, tym razem z bronią w rękach, dwaj mężczyźni siedli pod drzewami
w pobliżu miejsca, gdzie leżał Tabor. Była spokojna, ciepła noc. Torc, który nie był
już wyrzutkiem, wrócił pamięcią do jedwabistych, jasnych włosów Kerrin, do
boskiego wezwania Tabora, gwałtownej reakcji plemienia na to, co zrobił wraz z
Davorem, do momentu, dla którego potrzebował ciemności i odosobnienia.
Liane pocałowała go po zakończeniu swego tańca.
Gładząc palcami stylisko swego topora i rozkoszując się jego wyważeniem i
solidnością, Dave zdał sobie sprawę, że nawet podoba mu się imię, jakie mu nadali.
Davor. Brzmiało znacznie godniej niż Dave. Davor od Topora. Wymachujący
Toporem. Davor dan Ivor...
To go zatrzymało. Czuł, jak cofa się przed tą myślą; był to temat zbyt
drażliwy, by pozwolić mu wyłonić się w myślach.
Obok niego Torc siedział w milczeniu, zasłoniwszy ciemne oczy. Sprawiał
wrażenie pochłoniętego rozmyślaniami. Cóż, pomyślał Dave, wygląda na to, że już
nie będzie dłużej banitą, nie po zeszłej nocy.
To skłoniło go do cofnięcia się myślami do wczorajszej uczty. On też miał
męczącą noc. Nie mniej niż trzy dziewczyny przestąpiły próg domu Ivora, trafiając do
pokoju, w którym spał. Lub, w końcu, raczej nie spał.
Przypomniał sobie, że w którymś momencie pomyślał: Boże, założę się, że
dziewięć miesięcy po tych ucztach rodzi się wiele dzieci. Doszedł do wniosku, że to
dobrze jest być Jeźdźcem Dalrei, należeć do trzeciego szczepu, do dzieci Ivora...
Nagle poderwał się. Torc zerknął na niego, lecz nic nie powiedział. Ty masz
ojca, rzekł sobie surowo Dave. I matkę, i brata. Na miłość Boską, jesteś studentem
prawa w Toronto i koszykarzem.
„W tej kolejności?” - przypomniał sobie, jak droczyła się z nim Kim Ford, gdy
spotkali się po raz pierwszy; a może Kevin Laine powiedział to odwrotnie? Nie
pamiętał już. Już teraz czasy przed przejściem wydawały mu się zdumiewająco
odległe. Dalrei są prawdziwi, pomyślał Martyniuk. Ten topór, puszcza, Torc -
człowiek, z którym czuł duchowe pokrewieństwo. A to nie wszystko.
Cofnął się znów pamięcią do poprzedniej nocy i tym razem jego myśli skupiły
się na jednej sprawie, która znaczyła dla niego więcej niż powinna, więcej niż, jak
wiedział, mógł sobie na to pozwolić. Mimo to była ważna. Wsparł się znów plecami o
drzewo.
Liane pocałowała go po zakończeniu swego tańca.
Usłyszeli to jednocześnie: coś przedzierało się głośno przez zarośla. Torc,
dziecię nocy, wiedział natychmiast - tylko ktoś, kto chce być usłyszany, czyni tyle
hałasu. Nie zadał sobie trudu, by się ruszyć z miejsca.
Dave jednakże poczuł, jak serce mu podskoczyło z niepokoju. - Co to, u licha,
jest? - szepnął bojowo, ściskając topór.
- Myślę, że jej brat - rzekł niespodziewanie Torc i poczuł, że oblewa się
purpurą w ciemności.
Nawet Dave, który bynajmniej nie był spostrzegawczy, nie mógł tego nie
zrozumieć. Kiedy Levon wyłonił się wreszcie spośród drzew, zastał ich obu
siedzących w pełnym skrępowania milczeniu.
- Nie mogłem usnąć - stwierdził przepraszająco. - Pomyślałem, że posiedzę z
wami na warcie. Oczywiście wiem, że nie potrzebujecie mnie, ale...
W Levonie doprawdy nie czuło się przebiegłości ani poczucia wyższości.
Człowiek, któremu dopiero co udało się wykonać Cios Revora, który pewnego dnia
będzie przewodzić plemieniu, nieśmiało prosił, by zechcieli przyjąć jego
towarzystwo.
- Jasne - rzekł Dave. - To twój brat. Chodź, usiądź.
Torc z wysiłkiem skinął krótko głową. Jednakże po chwili stwierdził, że serce
przestało mu bić tak szybko, i właściwie nie ma nic przeciwko temu, że Davor się
dowiedział. Nigdy przedtem nie miałem przyjaciela, pomyślał niespodziewanie.
Właśnie o takich sprawach rozmawia się z przyjaciółmi.
Dobrze, że przyszedł Levon; Levon był inny niż wszyscy. Poprzedniego
poranka zrobił coś, na co Torc nie był pewien, czy by się poważył. Uświadomienie
sobie tego było trudną sprawą dla dumnego mężczyzny i ktoś inny mógłby
znienawidzić Levona za to. Torc jednakże odmierzał swój szacunek właśnie takimi
sprawami. Dwaj przyjaciele, pomyślał, mam tu dwóch przyjaciół.
Choć mógł powiedzieć o niej tylko jednemu z nich.
A ten miał właśnie problemy. Przejęzyczenie Torca dotarło do Dave’a, który
poczuł potrzebę przespacerowania się, aby wszystko przemyśleć. Wstał. - Zamierzam
sprawdzić, co tam u niego - powiedział. - Za chwilę wracam.
Jednakże wiele nie rozmyślał. Nie był to problem, z jakim Dave Martyniuk
potrafiłby sobie poradzić, więc postanowił na razie zapomnieć o nim. Niósł topór
ostrożnie, by nie hałasować; starał się poruszać w lesie równie bezgłośnie, co Torc.
To nawet nie jest problem, powiedział sobie nagle. Jutro odjeżdżam.
Powiedział to na głos. Z gałęzi nad jego głową niespodziewanie zerwał się
nocny ptak i przestraszył go.
Dotarł do miejsca, gdzie ukrywał się Tabor - i to dobrze ukrywał. Torc znalazł
go dopiero po godzinie. Nawet spoglądając bezpośrednio na to miejsce, Dave ledwo
zauważał zarys chłopca w kotlinie, którą sobie wybrał. Torc wyjaśnił mu wcześniej,
że Tabor będzie pogrążony we śnie. Szaman dał mu napój, który zapewnia sen i
otwiera umysł na przyjęcie tego, co może nadejść, by go przebudzić.
Dobry z niego dzieciak, pomyślał Dave. Nigdy nie miał młodszego brata i
zastanawiał się, jak by go traktował. Dużo lepiej niż Vince, naszła go gorzka myśl. O
wiele lepiej niż Vince.
Przez chwilę jeszcze obserwował kotlinkę Tabora, a potem, upewniwszy się,
że nie grozi mu, iż go ktoś zauważy, zawrócił. Nie przygotowany jeszcze na
spotkanie z tamtymi dwoma, Dave wybrał okrężną drogę przez zagajnik.
Przedtem nie widział tej polany. Niemal wpadł na nią, powstrzymawszy się w
ostatniej chwili. Potem przykucnął najciszej, jak potrafił.
Ujrzał małą sadzawkę lśniącą srebrem w blasku księżyca. Trawa również
miała srebrny odcień i sprawiała wrażenie obsypanej rosą, wonnej, jakimś sposobem
nowej. Jeleń, piękny, okazały byk, pił wodę z sadzawki.
Dave stwierdził, że wstrzymał oddech i zamarł w całkowitym bezruchu.
Skąpana w księżycowej poświacie scena była tak piękna, tak pełna spokoju, iż
zdawała mu się darem. Następnego dnia odjeżdża, jedzie na południe do Paras
Derval, co będzie pierwszym etapem drogi powrotnej do domu. Nigdy więcej już tu
nie wróci, nie zobaczy czegoś takiego.
Czyż nie powinienem się rozpłakać? - pomyślał, świadom tego, że nawet
samo pytanie było niezmiernie nie na miejscu w jego przypadku. Lecz w końcu był
bardzo, bardzo daleko.
I wtedy, czując, jak włosy jeżą mu się na karku, Dave zdał sobie sprawę, że na
polanie jest ktoś jeszcze.
Wiedział, zanim jeszcze spojrzał, i dlatego wywołało to w nim taki pełen czci
lęk: jej obecność objawiła się w sposób, jaki ledwo pojmował. Samo powietrze,
światło księżyca odzwierciedlało ją teraz.
Odwróciwszy się z obawą, Dave ujrzał kobietę z łukiem, która stała na polanie
w pewnym oddaleniu od miejsca, gdzie siedział przyczajony w mroku. Odziana była
na zielono, cała w zieleni, a jej włosy były równie srebrne, co blask księżyca. Była
bardzo wysokiej i królewskiej postury i nie potrafił powiedzieć, czy była młoda, czy
stara, ani też określić koloru jej oczu, bowiem z jej twarzy biła jasność, która
nakazała mu odwrócić wzrok ze wstydem i przerażeniem.
Stało się to bardzo szybko. Nagle z drzewa zerwał się z głośnym łopotem
drugi ptak. Jeleń, majestatyczne zwierzę, król lasu, podniósł głowę w geście czujnego
zaniepokojenia. Kątem oka - bowiem nie miał śmiałości spojrzeć wprost - Dave
zobaczył, jak kobieta napina łuk. Upłynęła chwila, jedno uderzenie serca w trakcie
trwania tej sceny: jeleń z wysoko podniesioną głową, gotów do ucieczki w każdej
chwili, blask księżyca na polanie, na wodzie, na łowczyni z łukiem.
Wtedy świsnęła strzała i utkwiła w długim, odsłoniętym gardle jelenia.
Dave’owi zrobiło się żal zwierzęcia, żal z powodu rozlanej krwi na srebrnej
trawie, bezwładnego upadku szlachetnego ciała.
To, co wydarzyło się chwilę później, sprawiło, że z głębi jego duszy wyrwało
się zdumione westchnienie. Tam, gdzie leżał martwy jeleń, coś zamigotało na polanie,
początkowo sprawiając wrażenie mgiełki z księżycowej poświaty. Potem
pociemniało, nabrało kształtu, zmaterializowało się i wreszcie Dave ujrzał kolejnego
jelenia, który stał majestatycznie i bez lęku, cały i zdrowy obok ciała zabitego
zwierzęcia. Stał tak przez chwilę, a potem spuścił wielkie poroże w geście hołdu dla
łowczyni i zniknął z polany.
Było w tym zbyt wiele mocy księżycowego światła, zbyt wiele nieziemskości;
a w nim samym ból, przerażenie i świadomość swej własnej...
- Stój! Bowiem chcę cię ujrzeć, nim zginiesz.
...swej własnej śmiertelności.
Czując drżenie kończyn, Dave Martyniuk wstał i stanął przed boginią z
łukiem. Bez zaskoczenia dostrzegł strzałę wymierzoną w swe serce i wiedział bez
wątpienia, że on nie wstanie, by jej się skłonić, gdy grot strzały utkwi w jego piersi.
- Podejdź bliżej.
Osobliwy, nieziemski spokój spłynął na Dave’a, gdy wszedł w światło
księżyca. Upuścił topór; oręż lśnił w trawie.
- Spójrz na mnie.
Zaczerpnąwszy głęboko tchu, Dave uniósł wzrok i spojrzał, najlepiej jak
potrafił, w jasność jej twarzy. Zobaczył, że jest piękna, piękniejsza niż nadzieja.
- Żaden mężczyzna z Fionavaru - rzekła bogini - nie może ujrzeć Ceinwen na
łowach.
Dawało mu to wyjście, lecz tchórzliwe i upokarzające. Nie chciał go.
- Bogini - usłyszał swe słowa i był zdumiony własnym spokojem - nie stało
się to umyślnie, lecz jeśli trzeba zapłacić cenę, zapłacę ją.
Wiatr poruszył trawę. - Mogłeś udzielić innej odpowiedzi, Dave’ie
Martyniuku - rzekła Ceinwen.
Dave milczał.
Sowa nagle zerwała się z drzewa za nim, przecinając sierp księżyca niczym
cień i odlatując. Trzecia, zdążył zauważyć.
Wtem usłyszał śpiew cięciwy. Jestem martwy, miał czas pomyśleć, nim
strzała wbiła się w drzewo jakieś osiem centymetrów nad jego głową.
Bolało go serce. Tyle tego było. Wyczuwał drżenie długiej brzechwy;
pierzysko muskało jego włosy.
- Nie wszyscy muszą umierać - rzekła zielona Ceinwen. - Odwaga będzie
potrzebna. Niemniej jednak przyrzekłeś mi zapłacić cenę i któregoś dnia upomnę się
o to. Pamiętaj.
Dave osunął się na kolana; nie mógł już dłużej utrzymać się na nogach. Taki
nimb chwały otaczał jej twarz, blask jej włosów.
- Jeszcze jedno - usłyszał jej słowa. Nie miał odwagi podnieść wzroku. - Ona
nie jest dla ciebie.
Więc jego serce było dla niej otwartą księgą, jakże mogło być inaczej? Lecz w
tej sprawie sam podjął decyzję i chciał, żeby o tym wiedziała. Przywołał całą swą
śmiałość.
- Nie - rzekł. - Wiem. Ona należy do Torca.
A bogini roześmiała się. - Czyżby nie miała innego wyboru? - powiedziała
drwiąco Ceinwen i zniknęła.
Dave, wciąż na kolanach, spuścił głowę w dłonie. Całe jego ciało zaczęło
drżeć gwałtownie. Wciąż trwał w tym stanie, gdy znaleźli go Torc i Levon.
Kiedy Tabor obudził się, był gotowy. Nie czuł się zdezorientowany. Był w
Faelinn, pościł i ocknął się, ponieważ nadszedł czas. Rozejrzał się wkoło, otwierając
się, przygotowując na przyjęcie tego, co nadeszło, swego tajemnego imienia, granic
swej duszy.
I w tym momencie ogarnęły go wątpliwości. Wciąż był w Faelinn, nawet
wciąż w kotlince, lecz las zmienił się. Przedtem z pewnością nie mogło być tu polany;
nie wybrałby takiego miejsca. Nie było takiego miejsca w pobliżu jego zagłębienia.
Wtedy ujrzał, że nocne niebo ma dziwny kolor i z drżeniem łęku uświadomił
sobie, że wciąż śpi, śni i znajdzie swe zwierzę w tej dziwnej krainie snu. Wiedział, że
nie jest to normalne; zazwyczaj dostrzegało się swój totem po obudzeniu. Tabor
czekał, zmagając się ze strachem najlepiej, jak potrafił.
Przyszło z nieba.
Nie ptak. Nie jastrząb ani orzeł - łudził się taką nadzieją, jak wszyscy - ani
nawet nie sowa. Nie, z dziwnym biciem serca Tabor uświadomił sobie, że ta polana
była niezbędna stworzeniu do wylądowania.
Uczyniło to, tak lekko, że trawa ledwo zdawała się je unosić. Leżąc
nieruchomo, Tabor przyjrzał się swemu zwierzęciu. Potem z wysiłkiem, wielkim
wysiłkiem, sięgnął umysłem i duszą do niesamowitej istoty, jaka przyszła do niego.
Ono nie istniało, to przecudne stworzenie, które stało i spokojnie przyglądało mu się
w tej dziwnie zabarwionej nocy. Nie istniało, lecz wiedział, że zaistnieje. Czuł, jak
wnika w niego, staje się jego częścią, tak jak on jego, i poznał jego imię, jednocześnie
dowiadując się, czym jest to, co bóg nakazał mu znaleźć i przez co sam zostanie
znaleziony.
W ostatniej chwili, najbardziej ostatniej, najmłodsze dziecko Ivora usłyszało
swój własny szept, jakby ktoś inny to mówił: - Wystarczyłby orzeł.
To była prawda. Więcej niż wystarczyłby, lecz tak się nie stało. Stojąc
nieruchomo przed nim, stworzenie zdawało się rozumieć jego myśl. Wtedy poczuł
łagodnie jego obecność w swoim umyśle. Nie odtrącaj mnie, usłyszał, a wielkie,
zdumiewające oczy nie przestawały śledzić jego oczu. Na końcu będziemy mieć tylko
siebie.
Zrozumiał. To było w jego umyśle, a potem także w sercu. Było bardzo
głęboko, nie wiedział, że zszedł aż tam. W odpowiedzi wyciągnął rękę. Stworzenie
spuściło głowę i Tabor dotknął podsuniętego rogu.
- Imraith-Nimphais - powiedział, pamiętał, że to powiedział, nim wszechświat
spowił mrok.
- Hola! - krzyknął radośnie Ivor. - Patrzcie, kto idzie! Radujmy się, bowiem,
patrzcie, Tkacz zsyła nam nowego Jeźdźca.
Lecz gdy Tabor się zbliżył, Ivor zobaczył, że był to trudny post. Chłopiec
znalazł swoje zwierzę - to było wypisane w każdym ruchu, jaki czynił - lecz
najwyraźniej zaszedł daleko. Nic w tym niezwykłego, to nawet dobrze. Znak
głębszego zjednoczenia z totemem.
Dopiero gdy Tabor podszedł bliżej, Ivor poczuł pierwsze muśnięcie lęku.
Żaden chłopiec nie wracał z prawdziwego postu, wyglądając zupełnie tak
samo jak przedtem; przestawali być chłopcami i musiało to być widoczne w ich
twarzach. Lecz to, co Ivor ujrzał w oczach swego syna, zdjęło go chłodem, do szpiku
kości, mimo porannego słońca w obozowisku.
Zdawało się, że nikt inny tego nie dostrzegał; wrzawa radosnych okrzyków
rozbrzmiewała jak zwykle, a może nawet głośniej, dla wezwanego przez boga syna
wodza.
Wezwanego w jakim celu, rozmyślał Ivor, idąc obok swego najmłodszego
dziecka w stronę domu Gereinta. Wezwanego w jakim celu?
Uśmiechnął się jednak, by ukryć swe zatroskanie, i dostrzegł, że Tabor
uczynił tak samo. Uśmiechał się tylko ustami, nie oczyma, a kiedy Ivor chwycił
swego syna za ramię, wyczuł w tym miejscu drgający kurczowo mięsień.
Zapukał, stanąwszy u drzwi Gereinta, po czym obaj weszli. Jak zawsze, w
środku panowała ciemność, a hałasy z zewnątrz przycichły do pełnego
niecierpliwości odległego szmeru.
Zdecydowanie, lecz uważnie, Tabor wystąpił naprzód i klęknął przed
szamanem. Gereint dotknął jego ramienia z czułością. Wtedy Tabor podniósł głowę.
Nawet w ciemności Ivor zobaczył z trudem powstrzymaną reakcję Gereinta.
Przez pozornie bardzo długą chwilę on i Tabor patrzyli sobie w oczy.
Wreszcie Gereint odezwał się, lecz nie słowami obrzędu. - Coś takiego nie
istnieje - rzekł szaman. Ivor zacisnął pięści.
Tabor odparł: - Jeszcze nie.
- To cudowne zjawisko - ciągnął Gereint, jakby nie usłyszał. - Lecz takiego
zwierzęcia nie ma. Czy ogarnąłeś je?
- Tak sądzę - powiedział Tabor, a w jego głosie pobrzmiewało teraz ogromne
znużenie. - Próbowałem. Wydaje mi się, że zdołałem to uczynić.
- Mnie się też tak wydaje - rzekł Gereint ze zdumieniem. - To coś bardzo
wielkiego, Taborze dan Ivor.
Tabor machnął lekceważąco ręką; gest ten wyczerpał resztki jego sił. - Ono po
prostu przyszło - powiedział i przewrócił się, padając u stóp ojca.
Przyklęknąwszy, by przytulić do piersi swego nieprzytomnego syna, Ivor
usłyszał szamana mówiącego rytualnym tonem: - Jego godzina zna jego imię. - A
potem innym: - Niech wszystkie moce Równiny bronią go.
- Przed czym? - spytał Ivor ze świadomością, że nie powinien.
Gereint odwrócił się twarzą do niego. - Powiedziałbym ci, gdybym tylko
mógł, stary przyjacielu, lecz doprawdy nie wiem. On odszedł tak daleko, że niebo się
zmieniło.
Ivor przełknął ślinę. - Czy to coś dobrego? - spytał szamana, który powinien
się znać na takich sprawach. - Czy to coś dobrego, Gereincie?
Po zbyt długim milczeniu Gereint tylko powtórzył: - To coś bardzo wielkiego.
- A nie to chciał usłyszeć. Ivor spuścił wzrok na Tabora, który niemal nic nie ważył w
jego ramionach. Zobaczył opaloną skórę, prosty nos, gładkie czoło młodzieńca,
niesforne, brązowe włosy niewystarczająco długie, by związać je prawidłowo, za
długie, by nosić je rozpuszczone. Zawsze tak było z Taborem, pomyślał.
- Och, mój synu - szepnął Ivor i powtórzył to jeszcze raz, kołysząc go w przód
i w tył, tak jak czynił to zawsze, jeszcze nie tak wiele lat temu.
Rozdział 13
Pod wieczór zatrzymali konie w niewielkim jarze, właściwie ledwie
zagłębieniu na równinie otoczonym ciągiem niskich pagórków.
Dave był nieco zaniepokojony tą sytuacją. Tylko ciemne pasmo posępnego
Pendaranu na zachodzie zakłócało długotrwałą monotonie prerii, a Pendaran nie był
dodającym otuchy widokiem.
Jednakże Dalrei nie niepokoili się; najwyraźniej dla nich to odsłonięte ze
wszystkich stron miejsce na pogrążającej się w mroku ziemi było domem. Równina
była ich domem, wszystko to dokoła. Od dwunastu setek lat, przypomniał sobie Dave.
Levon nie chciał pozwolić na rozpalenie ognisk. Na kolację było zimne mięso
eltora i twardy ser z rzeczną wodą z bukłaków do popicia. Dave’owi jednak to
smakowało, częściowo dlatego, że był wygłodniały po całodziennej jeździe.
Rozkładając swój śpiwór obok posłania Torca, uświadomił sobie również, że jest
okrutnie zmęczony.
Przemęczony, wkrótce poprawił, bowiem kiedy już owinął się kocem,
stwierdził, że sen go opuścił. Leżał pod szerokim niebem, myślami bez końca
wracając do minionego dnia.
Gdy wyjeżdżali rankiem, Tabor wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności. -
Odszedł daleko - tylko tyle powiedział wódz, lecz nie mógł ukryć zatroskania, nawet
w mroku domu Gereinta.
Jednakże potem kwestię Tabora odsunięto na jakiś czas na bok, gdyż Dave
opowiedział swoją historię o nocnej polanie i Łowczyni, z wyjątkiem tej ostatniej
rozmowy, która należała tylko do niego. Gdy skończył, zapadła cisza.
Siedzący ze skrzyżowanymi nogami na swej macie Gereint spytał: - „Odwaga
będzie potrzebna”. Czy dokładnie tak powiedziała?
Dave skinął głową, a potem przypomniał sobie, że to ślepiec, i mruknął
potwierdzająco. Gereint zakołysał się, podśpiewując sobie pod nosem niemelodyjnie
przed dłuższą chwilę. Tak długo, że Dave drgnął, gdy szaman wreszcie przemówił.
- Musisz więc szybko udać się na południe i, jak uważam, bez rozgłosu. Coś
nadchodzi, a jeśli Srebrny Płaszcz sprowadził cię ze sobą, powinieneś być przy nim.
- Miałem przybyć tylko na święto króla - powiedział Dave. Zdenerwowanie
sprawiło, że zabrzmiało to ostrzej, niż było to jego zamiarem.
- Być może - rzekł Gereint - lecz teraz pojawiają się inne nici.
Co nie było wcale takie wspaniałe.
Obracając się na bok, Dave widział wyprostowaną sylwetkę Levona na tle
nieba. Widok tej opanowanej postaci stojącej na straży przywracał mu spokój ducha.
Przypomniał sobie, że Levon początkowo wcale nie chciał jechać. Troska o brata
sprawiła, że widać było wyraźnie, że jest w rozterce.
Sam wódz rozstrzygnął tę kwestię, wyrażając swe zdanie w sposób nie
podlegający dyskusji. Levon na nic się nie przyda w domu. Tabor jest otoczony dobrą
opieką. W żadnym wypadku nie jest rzeczą niezwykłą, że poszczący śpi długo po
powrocie. Cechtar może być przywódcą łowów przez dziesięć dni czy dwa tygodnie -
w każdym razie dobrze mu to zrobi po stracie twarzy spowodowanej niepowodzeniem
dwa dni temu.
Nie, stwierdził ostatecznie Ivor, biorąc pod uwagę zalecenie Gereinta
dotyczące pośpiechu i dyskrecji, rzeczą wielkiej wagi było dostawić Dave’a - Davora,
jak mówili tu wszyscy - bezpiecznie na południe, do Paras Derval. Levon będzie
przywódcą dwudziestoosobowej drużyny, a Torc będzie mu towarzyszył. Tak
postanowiono.
Jakie to logiczne, opanowane, pomyślał Dave, chłodne i skuteczne. Lecz
wtedy przypomniał sobie własną ostatnią rozmowę z Ivorem.
Przygotowano konie. Pożegnał się sztywno i oficjalnie z Leith, a potem z
Liane - bardzo źle szło mu żegnanie się. Peszyła go również gromadka dziewcząt
stojących w pobliżu. Córka Ivora zachowywała dystans i obojętność.
Potem zajrzał do Tabora. Chłopiec gorączkował i był niespokojny. Dave
również tu nie umiał sobie poradzić. Uczynił niepewny gest dłonią w stronę Leith,
która weszła z nim. Miał nadzieję, że go zrozumie, choć musiał przyznać, że sam nie
bardzo wiedział, co chciał nim wyrazić.
Potem Ivor zabrał go na ostatnią przechadzkę wokół obozowiska.
- Topór jest twoją własnością - zaczął wódz. - Z tego, co opowiadałeś, wątpię,
czy będziesz miał z niego wielki pożytek w swoim świecie, lecz być może będzie ci
przypominał o Dalrei. - Potem Ivor sposępniał. - Nieszczęściem to wojenna pamiątka
po Dzieciach Pokoju. Czy jest coś jeszcze, czego byś pragnął...
- Nie - odparł zaczerwieniony Dave. - Nie, jest wspaniały. Cudowny. Będę
go... strzegł z całego serca. - Słowa. Przeszli kilka kroków w milczeniu, zanim
Dave’owi przyszło na myśl coś, o czym chciał powiedzieć.
- Pożegnaj Tabora ode mnie, dobrze? Myślę, że... to dobry dzieciak. Nic mu
nie będzie, prawda?
- Nie wiem - odparł Ivor z budzącą lęk szczerością. Zawrócili na obrzeżu
obozu, by pójść na północ, w stronę Góry. W świetle słońca Rangat była równie
olśniewająca; białe zbocza odbijały słońce tak jasno, że raziły oczy.
- Jestem pewien, że nic mu nie będzie - powiedział niezręcznie Dave, zdając
sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Żeby zatrzeć wrażenie, ciągnął szybko dalej. -
Wiesz, byłeś dla mnie naprawdę dobry. Nauczyłem się wiele. - Kiedy to powiedział,
uświadomił sobie, że to prawda.
Po raz pierwszy Ivor uśmiechnął się. - Miło mi z tego powodu - rzekł. - Lubię
sądzić, że mamy czego nauczyć.
- O tak, z całą pewnością - powiedział szczerze Dave. - Oczywiście, że macie.
Gdybym mógł zostać dłużej...
- Gdybyś mógł zostać - powiedział Ivor, zatrzymując się i mierząc Dave’a
wzrokiem - myślę, że byłby z ciebie Jeździec.
Dave przełknął ślinę z wysiłkiem i zaczerwienił się z wielkiego, nieśmiałego
zadowolenia. Zabrakło mu słów; Ivor dostrzegł to. - Gdyby tylko - dodał wódz z
uśmiechem - udało nam się znaleźć dla ciebie odpowiedniego konia!
Śmiejąc się razem, znów powędrowali. Boże, myślał Dave, ja naprawdę,
naprawdę lubię tego człowieka. Miło byłoby, gdyby potrafił powiedzieć coś takiego.
Lecz wtedy Ivor zmienił nagle temat. - Nie wiem, co znaczy twoje spotkanie
zeszłej nocy - powiedział cicho - ale wydaje mi się, że znaczy wiele. Wysyłam z tobą
na południe Levona, Davorze. To właściwy postępek, choć żal mi widzieć, jak
odchodzi. Jest jeszcze młody i kocham go bardzo. Zaopiekujesz się nim? Zrobisz to
dla mnie?
- Co? - wykrzyknął Dave odruchowo na tę prośbę. - O czym ty mówisz? To
on wie, dokąd jedziemy! Chcesz, żebym go strzegł? Czy nie powinno być odwrotnie?
Ivor miał smutną minę. - Ach, mój synu - powiedział łagodnie - pod pewnymi
względami musisz się jeszcze wiele nauczyć. Ty też jesteś młody. Oczywiście jemu
też powiedziałem, żeby cię strzegł ze wszystkich sił. Mówię to wam obu. Nie
rozumiesz, Davorze?
Zrozumiał. Za późno, oczywiście. Widać było jak na dłoni, że znów zrobił z
siebie idiotę. Znów. I nie miał już czasu, by to naprawić, bowiem zatoczyli już pełny
okrąg, a Levon, Torc i siedemnastu innych Jeźdźców siedziało już na koniach w
towarzystwie ciżby, która sprawiała wrażenie, jakby cały trzeci szczep wyszedł ich
odprowadzić.
Tak więc nie padło ostatnie słowo na osobności. Niemniej jednak uściskał
mocno Ivora, łudząc się nadzieją, że wódz zrozumie, jak wiele to dla niego znaczy.
Łudząc się nadzieją, lecz nie mając pewności.
Potem odjechał na południe, w stronę Brenninu i drogi do domu - z toporem
przy siodle, zwiniętą derką z tyłu i kilkoma jeszcze rzeczami za sobą, zbyt daleko w
tyle, by coś można było jeszcze poradzić.
Wśród rozgwieżdżonej ciemności Równiny Dave znów otworzył oczy. Levon
wciąż trzymał straż nad nimi, nad nim. Kevin Laine wiedziałby, jak rozegrać tę
ostatnią rozmowę, pomyślał, sam tym zaskoczony, i usnął.
Drugiego dnia wyruszyli tuż przed świtem. Levon narzucił żwawe, lecz nie
męczące tempo; konie będą musiały wytrzymać drogę, a Dalrei znają się na takich
sprawach. Jechali zwartą grupą, wysyłając na zwiad osiemset metrów w przód trzech
mężczyzn, którzy zmieniali się co dwie godziny. Cicho i szybko, radził Gereint, a
wszyscy wiedzieli, że dwa tygodnie temu Torc widział svart alfarów udających się na
południe. Levon mógł podejmować pewne ryzyko na polowaniu, lecz nie był
nierozsądny; syn Ivora nie mógł taki być. Kazał im posuwać się naprzód pośpiesznie i
czujnie, a w miarę jak słońce wznosiło się na niebie, drzewa na obrzeżach Pendaranu
stale przesuwały się po ich prawej stronie.
Spoglądając na las oddalony o mniej niż półtora kilometra, Dave zauważył coś
niepokojącego. Popędziwszy konia kopnięciem, dogonił Levona, który był na czele
głównej drużyny.
- Dlaczego jedziemy tak blisko puszczy? - spytał bez wstępu.
Levon uśmiechnął się. - Jesteś siódmym mężczyzną, który mnie o to pyta -
rzekł wesoło. - Nic w tym skomplikowanego. Wybrałem najkrótszą drogę. Jeśli
zboczymy dalej na wschód, będziemy musieli przebyć dwie rzeki i górzysty teren
między nimi. Ta trasa zaprowadzi nas do Adein, na zachód od rozgałęzienia, gdzie
wpada do niej Rienna. Tylko jedna rzeka i jak widzisz, droga jest łatwa.
- Ale ta puszcza? Ponoć jest...
- Pendaran jest groźny tylko dla tych, którzy do niego wejdą. Nikt tego nie
czyni. Jednakże puszcza jest rozgniewana, nie zła, i dopóki nie przekroczymy jej
granic, nasz przejazd nie obudzi mocy w jej wnętrzu. Istnieją zabobony, które mówią
inaczej, lecz Gereint nauczył mnie, że prawda jest właśnie taka.
- A co z możliwością zasadzki, na przykład tych svart alfarów?
Levon przestał się uśmiechać. - Svart prędzej zginąłby, niż by wszedł do
Pendaranu - powiedział. - Puszcza nie wybacza żadnemu z nas.
- Czego? - spytał Dave.
- Lisen - odparł Levon. - Czy chcesz, żebym opowiedział ci pewną historię?
- Nigdzie mi się nie śpieszy - rzekł Dave.
- Sądzę, że najpierw będę musiał wyjaśnić ci kwestię magii. Sprowadził cię tu
Srebrny Płaszcz. Widziałeś Matta Sörena?
- Krasnoluda? Jasne.
- Czy wiesz, w jaki sposób są ze sobą związani?
- Nie mam zielonego pojęcia. A są w ogóle?
- Możesz być tego pewien - odrzekł Levon i podczas jazdy na południe przez
prerię Dave dowiedział się, podobnie jak Paul Schafer cztery noce wcześniej, o
więzach łączących maga ze źródłem i jak powstaje z tego związku magia.
Potem, gdy Levon zaczął swą opowieść, z drugiej strony po cichu podjechał
Torc. W trzech jechali razem, złączeni rytmem i tonacją tragedii Lisen.
- To długa opowieść - zaczął Levon - i wiele ważnych spraw się na nią składa,
a i wiele się z niej wywodzi. Nie znam jej w całości, lecz zaczyna się ona w czasach
przed Bael Rangat.
W owych czasach, czasach nim magia stała się taka, jaką znasz teraz z mojej
opowieści, Amairgen, doradca Conary’ego, najwyższego króla w Paras Derval,
wyjechał samotnie z Brenninu.
Mocą w tamtych czasach władał korzeń ziemi, avarlith, a więc podległa była
kapłankom Matki w Gwen Ystrat, a te zazdrośnie strzegły swej władzy. Amairgen był
dumnym i błyskotliwym mężczyzną, któremu to dokuczało. Wyruszył więc pewnego
wiosennego poranka, by sprawdzić, czy zawsze tak musi być.
W swoim czasie dotarł po wielu przygodach, które wchodzą w skład pełnej
wersji tej opowieści - choć większości z nich nie znam - do świętej polany w
Pendaranie. Puszcza wtedy nie gniewała się, lecz była miejscem mocy i nigdy nie
była jej miła obecność ludzi, szczególnie na polanie. Jednakże Amairgen był dzielny,
a że długo wędrował, nie znalazłszy odpowiedzi na swe pytanie, zaryzykował wiele i
spędził samotnie noc w owym miejscu.
Istnieją pieśni o tej nocy: o trzech objawieniach, jakich doznał, i bitwie
umysłów, jaką stoczył z demonem ziemi, który wyłonił się z trawy. Była to długa i
straszna noc, a pieśń głosi, że żaden inny człowiek nie przeżyłby jej ani nie doczekał
brzasku o zdrowych zmysłach.
Jakkolwiek było, tuż przed świtem Amairgen doznał czwartego objawienia, a
było ono od Boga, od Mörnira, i było korzystne, bowiem nauczyło Amairgena runów
wiedzy niebios, która na zawsze uwolniła magów od Matki.
Powiada się, że po tym wybuchła wśród bogów wojna, bowiem Boginię
obruszył czyn Mörnira i dużo czasu upłynęło, nim dała się ubłagać. Niektórzy
powiadają, choć nie wiem, czy to prawda, że niezgoda i chaos tego konfliktu dały
okazję Maugrimowi Spruwaczowi, by wymknąć się spod czujnych oczu młodszych
bogów. Przybył z miejsc, gdzie mają swe siedziby, i zapuścił korzenie na północy
Fionavaru. Tak twierdzą niektóre pieśni i opowieści. Inne mówią, że był zawsze tutaj
lub że wślizgnął się do Fionavaru, gdy oko Tkacza zamgliła miłość przy pojawieniu
się pierwszych lios alfarów - Dzieci Światłości. Inni jeszcze twierdzą, że stało się to,
gdy Tkacz zapłakał, gdy pierwszy człowiek zabił swego brata. Ja nie wiem;
opowieści jest tak wiele. On jest tu i nie można go zabić. Bogowie pozwolą, by
pozostał spętany na wieki.
Jakkolwiek by nie było, rankiem, gdy Amairgen wstał z runami w sercu i
czekającą tam wielką mocą, wciąż znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Puszcza bowiem, która miała swych własnych strażników, wpadła w straszny gniew,
iż ośmielił się spędzić noc w zagajniku, i posłała Lisen, by złamała mu serce i zabiła
go.
O tym spotkaniu jest tylko jedna pieśń. Ułożył ją wkrótce po tym Ra-
Termaine, największy z wszystkich śpiewaków, podówczas władca lios alfarów, a
stworzył ją w hołdzie i ku pamięci Amairgena. Jest to najpiękniejsza pieśń, jaką
kiedykolwiek ułożono, i żaden poeta od tamtych czasów nie podjął już tego tematu.
W owych czasach żyły na ziemi potężne ludy, a wśród nich wszystkich Lisen
z Puszczy była królową. Była leśnym duchem, deieną, jakich jest wiele, lecz Lisen
była czymś więcej. Powiadają, że tej nocy, gdy narodziła się w Pendaranie, gwiazda
wieczorna płonęła tak jasno jak księżyc, wszystkie boginie od Ceinwen do Nemain
użyczyły swej urody temu dziecięciu lasu, a kwiaty zakwitły w nocy w blasku, jaki
zajaśniał, gdy wszystkie zebrały się w tym miejscu. Nikt nigdy nie dorównał ani nie
dorówna urodą Lisen, a choć deieny żyją bardzo długo, tej nocy Dana i Mörnir
wspólnym swym darem uczynili ją nieśmiertelną, by to piękno nigdy nie zginęło.
Te dary otrzymała przy narodzinach, lecz nawet bogowie nie potrafią
ukształtować dokładnie tego, co chcą, a niektórzy powiadają, że ta właśnie prawda
jest sednem całej tej długiej opowieści. Czy tak było, czy nie, rankiem po zmaganiach
Amairgena przyszła do niego, by złamać go swą urodą i zabić za jego zuchwałość.
Lecz, jak powiada pieśń Ra-Termaina, tego dnia Amairgen był wywyższony, spowity
w moc i wiedzę, a w jego oczach lśniła obecność Mörnira. I tak oto zamysł jednego z
bogów zniweczył zamysł innego, bowiem przyszedłszy wtedy do niego, spowita swą
urodą niczym gwiazda, Lisen zakochała się w nim, a Amairgen w niej, i tak ich zguba
została utkana tego poranka.
Została jego źródłem. Zanim słońce zaszło tego dnia, nauczył ją runów. Stali
się magiem i źródłem dzięki obrzędowi i tego dnia w lesie zadziałała pierwsza magia
nieba. Tej nocy spoczęli razem i, jak powiada pieśń, Amairgen usnął wreszcie drugiej
nocy w świętym gaju, lecz tym razem okryty płaszczem jej włosów. O świcie odeszli
stamtąd, związani z sobą jak jeszcze żadne żywe istoty do tej pory. Jednak ponieważ
miejsce Amairgena było po prawej ręce Conary’ego i ponieważ musiał nauczyć
wiedzy niebios wielu jeszcze innych mężczyzn, wrócił do Paras Derval i założył radę
magów, a Lisen poszła z nim i opuściła schronienie, jakie jej dawała puszcza.
Levon zamilkł. Jechali tak przez dłuższy czas. Potem podjął wątek: - Od tej
pory opowieść staje się doprawdy bardzo skomplikowana i łączy z wieloma innymi z
Wielkich Lat. W tamtych czasach ten, którego nazywamy Spruwaczem, wzniósł
fortecę Starkadh wśród lodów i przyniósł wojnę wszystkim krainom. Jest tyle czynów
z tamtych czasów, o których można opowiedzieć. Dalrei śpiewają o Galopie Revora,
a nie jest to bynajmniej najmniejszy z wielkich czynów, jakich wtedy dokonano. Lecz
Amairgen Biała Gałąź, jak go wtedy zaczęto nazywać z powodu laski, jaką Lisen
znalazła mu w Pendaranie, był zawsze w środku działań wojennych, a Lisen była
zawsze u jego boku jako źródło jego mocy i dusza.
Istnieje wiele opowieści, Davorze, lecz wreszcie los tak zrządził, że Amairgen
dowiedział się dzięki swej sztuce, iż Maugrim zdobył źródło wielkiej mocy ukryte za
morzem i czerpie z niego, by wzmocnić swe siły.
Postanowił wtedy, że trzeba odnaleźć tę wyspę i wyrwać ją z mocy
Ciemności. Tak więc Amairgen zebrał drużynę stu lios alfarów i ludzi, wśród których
było trzech magów, i wypłynął na zachód z Taerlindel, by znaleźć Caer Sedat, a Lisen
została.
- Co takiego? Dlaczego? - wychrypiał oszołomiony Dave.
Na to odpowiedział Torc: - Ona była deieną - rzekł głosem, który zdradzał
wysiłek. - Deiena ginie na morzu. Jej nieśmiertelność podlegała naturze jej rodzaju.
- Tak już jest - podjął cicho Levon. - W tym czasie zbudowano dla niej Anor
Lisen w najbardziej wysuniętej na zachód części Pendaranu. Nawet w środku wojny
ludzie, lios alfarowie i moce puszczy zebrali się razem, by uczynić to z miłości dla
niej. Wtedy włożyła na czoło diadem Lisen, pożegnalny dar Amairgena. Światło
przeciw Mrokowi, jak go nazywano, bowiem lśnił własnym blaskiem. Z tym
światłem na czole - tak wielkiego piękna nigdy nie było w żadnym ze światów - Lisen
odwróciła się od wojny i puszczy i wspiąwszy się na szczyt wieży, zwróciła twarz ku
morzu, aby Światło, jakie nosiła, wskazało Amairgenowi drogę do domu.
Żaden człowiek nie wie, co stało się z nim i tymi, co wypłynęli na tym statku.
Tylko pewnej nocy Lisen i ci, którzy stali na straży w pobliżu Anor, ujrzeli ciemny
statek, który płynął powoli w blasku księżyca wzdłuż wybrzeża. Powiadają, że
księżyc zachodzący na zachodzie w tej godzinie świecił przez jego poszarpane żagle
upiornym światłem i widać było, że to statek Amairgena i że jest pusty. Potem, gdy
księżyc zanurzył się w wodzie, statek zniknął na zawsze.
Lisen zdjęła diadem z czoła i odłożyła go, po czym rozplotła włosy, aby były
takie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęli się w gaju. Uczyniwszy to, skoczyła w
ciemność morza i tak zginęła.
Dave zauważył, że słońce było wysoko na niebie. Wydawało mu się czymś
niewłaściwym, że tak właśnie jest, że dzień jest tak pogodny. - Myślę, że przez jakiś
czas będę jechał na przedzie - szepnął Levon. Popędził konia do galopu. Dave i Torc
spoglądali na siebie. Żaden nie odezwał się słowem. Równina była na wschodzie,
puszcza na zachodzie, a słońce wysoko na niebie.
Levon wziął podwójną straż na przedzie. Później tego dnia Dave sam
wyjechał naprzód, by go zmienić. Pod wieczór ujrzeli czarnego łabędzia lecącego na
północ niemal dokładnie nad ich głowami, bardzo wysoko. Widok ten napełnił ich
wszystkich niejasnym, niewytłumaczalnym uczuciem niepokoju. Przyspieszyli bez
wypowiedzenia jednego słowa.
W miarę jak posuwali się na południe, Pendaran stopniowo zaczął odsuwać
się na zachód. Dave zdawał sobie sprawę z jego obecności, lecz gdy zapadł zmrok,
puszczy już nie było widać. Kiedy zatrzymali się na noc, tylko step rozciągał się we
wszystkie strony w blasku niezliczonych letnich gwiazd, ledwo przytłumionych przez
ostatni, cienki sierp księżyca.
Później tej nocy pies i wilk miały stoczyć bitwę w Lesie Mörnira, a jeszcze
później sztylet Colana zostanie wysunięty z pochwy, z brzękiem przypominającym
dźwięk struny harfy, w kamiennej komnacie nad jeziorem Eilathena.
O świcie wstało czerwone słońce, a wraz z nim nadszedł suchy, kłujący upał.
Od chwili, gdy po raz pierwszy drużyna dosiadła koni, jechała coraz szybciej. Levon
zwiększył przedni patrol do czterech ludzi i cofnął ich nieco, tak by obie grupy
widziały się przez cały czas.
Późnym porankiem Góra wybuchła za ich plecami.
Zdjęty największym w swym życiu strachem, Dave odwrócił się wraz z Dalrei
i ujrzał jęzor płomieni, który wznosił się, by zawładnąć niebem. Ujrzeli, jak dzieli się
na kształt pazurzastej dłoni, a potem usłyszeli śmiech Maugrima.
- Bogowie pozwolą, aby był spętany na wieki - ledwie wczoraj powiedział
Levon.
Wyglądało na to, że nie ma szans.
Dave w żaden sposób nie potrafił oprzeć się brutalnemu dźwiękowi śmiechu
na wietrze. Byli mali, odsłonięci i otwarci na niego, a on był wolny. Jakby w transie
Dave zobaczył ludzi z przedniej straży, którzy galopowali, by do nich dołączyć.
- Levonie! Levonie! Musimy zawrócić! - krzyczał jeden z nich, zbliżając się.
Dave odwrócił się w stronę syna Ivora, a gdy spojrzał na niego, jego serce znów
zaczęło bić normalnie. Znów był pełen podziwu. Twarz Levona nie wyrażała niczego,
jego profil był niczym wykuty z kamienia, gdy spoglądał na niebosiężny ogień nad
Rangat. Lecz właśnie w tym spokoju, tej beznamiętnej akceptacji Dave odnalazł
własną niezłomność. Nie ruszywszy się nawet, Levon zdawał się rosnąć, zmuszać
wysiłkiem woli do przybrania rozmiarów wystarczająco dużych, by dorównać, a
nawet stać się potężniejszym od tej grozy na niebie i wietrze. Jakimś sposobem w tym
momencie Dave’owi stanął przed oczami obraz Ivora, który czynił dokładnie to samo,
o dwa dni jazdy na północ stąd; w cieniu tej samej chciwie wyciągniętej dłoni.
Obejrzał się na Torca i zobaczył, że smagły mężczyzna przygląda mu się. Jednakże w
oczach Torca Dave dostrzegł nie surowy opór Levona, lecz dziki, zajadły, jaskrawy
sprzeciw, zaciekłą nienawiść do tego, co przedstawiała sobą ta ręka, lecz nie strach.
Twoja godzina zna twe imię, pomyślał Dave Martyniuk i wtedy, w tym
momencie apokalipsy przyszła mu do głowy inna myśl: kocham tych ludzi.
Uświadomienie sobie tego było dla Dave’a, który był, jaki był, równie szokujące, co
wybuch Góry. Walcząc o odzyskanie wewnętrznej równowagi, zdał sobie sprawę, że
Levon coś mówi, tłumiąc wrzawę podnieconych głosów.
- Nie wracamy. Mój ojciec zatroszczy się o szczep. Pojadą do Celidonu,
wszystkie plemiona tak zrobią. My też, gdy odstawimy Davora do Srebrnego
Płaszcza. Dwa dni temu Gereint powiedział, że coś nadchodzi. To właśnie to.
Pojedziemy na południe do Brenninu, najszybciej jak się da, i tam - oświadczył
Levon - naradzę się z najwyższym królem.
W chwili gdy rozbrzmiewały te słowa, Ailell dan Art umierał w Paras Derval.
Kiedy Levon skończył, nikt już nic nie powiedział. Dalrei przegrupowali się i ruszyli
w drogę, teraz bardzo szybko i wszyscy razem. Od tej pory jechali za Levonem
zawzięcie i nieustępliwie, odwróciwszy się plecami do swego plemienia bez głosu
sprzeciwu, choć wszyscy galopujący wiedzieli, że jeśli wybuchła wojna z
Maugrimem, zostanie ona stoczona na Równinie.
Właśnie ta atmosfera czujnego napięcia ostrzegła ich, choć w końcu nie
wystarczyła, aby ich ocalić.
Późnym popołudniem Torc wyjechał naprzód; przechyliwszy się na bok w
siodle, pędził przez czas jakiś nisko przy ziemi, po czym zawrócił i podjechał do
Levona. Puszcza znów była blisko po prawej stronie. - Jedziemy prosto w kłopoty -
powiedział krótko Torc. - Niedaleko przed nami jest drużyna svart alfarów.
- Ilu? - spytał spokojnie Levon, gestem dając znak do zatrzymania.
- Czterdziestu. Sześćdziesięciu.
Levon pokiwał głową. - Możemy ich pokonać, lecz będą straty. Oczywiście
oni wiedzą o nas.
- Jeśli tylko mają oczy - zgodził się Torc. - Jesteśmy odsłonięci.
- Dobrze. Jesteśmy w pobliżu Adein, lecz nie chciałbym teraz walki. Stracimy
nieco czasu, ale obejdziemy ich bokiem i przebędziemy obie rzeki dalej na wschód.
- Nie sądzę, abyśmy mogli, Levonie - szepnął Torc.
- Dlaczego? - Levon nagle znieruchomiał.
- Spójrz.
Dave odwrócił się ku wschodowi wraz z Levonem i spojrzał w kierunku, który
wskazywał Torc. Po chwili i on dostrzegł ciemną masę poruszającą się nisko w trawie
około półtora kilometra stąd i zbliżającą się stale.
- Co to? - spytał.
- Wilki - warknął Levon. - Bardzo wiele. - Wyciągnął miecz. - Nie możemy
pojechać okrężną drogą - zatrzymają nas przy rzekach dla svartów. Musimy przebić
się na południe, zanim do nas dotrą. - Podniósł głos. - Będziemy walczyć w galopie,
przyjaciele. Zabijać i jechać. Kiedy dotrzecie do Adein, przechodźcie. Zdołamy
umknąć im po drugiej strome. - Przerwał, a potem rzekł: - Powiedziałem już, że
będzie wojna. Zdaje się, że stoczymy pierwszą bitwę naszego ludu. Niech słudzy
Maugrima znów nauczą się bać Dalrei, jak bali się dawniej, gdy jechał Revor!
Odpowiadając okrzykiem, Jeźdźcy, a wśród nich i Dave, wyciągnęli broń i
puścili się galopem. Czując, jak mu serce wali, Dave wjechał za Levonem na
niewysoki pagórek. Po drugiej stronie zobaczył rzekę połyskującą w odległości
mniejszej niż półtora kilometra. Jednakże na ich drodze stali svart alfarowie i gdy
tylko Dalrei stanęli na szczycie wzniesienia, zasypał ich grad strzał. Chwilę później
Dave zobaczył, jak obok niego pada jeden z Jeźdźców, brocząc krwią z piersi.
Wtedy Dave wpadł w szał. Kopnięciem popędziwszy konia do szybszego
biegu, ruszył z impetem w szeregi svartów. Torc i Levon towarzyszyli mu po obu
stronach. Nachylając się w siodle, zamachnął się wielkim toporem i rozrąbał jedną z
brzydkich, ciemnozielonych istot. Oszołomiony wściekłością, wyszarpnął topór i
odwrócił się, by jeszcze raz zadać cios.
- Nie! - wrzasnął Torc. - Zabij i jedź! Jedź dalej! - Dave zdążył zauważyć, że
wilki znajdowały się w odległości mniejszej niż osiemset metrów. Zawrócił
gwałtownie i popędził z innymi ku Adein. Zdawało się, że się przebili. Jeden
człowiek zginął, dwóch otrzymało rany, lecz rzeka była już niedaleko, a kiedy znajdą
się po drugiej stronie, będą bezpieczni.
Byliby bezpieczni. Powinni być. Tylko z powodu najgorszego, najbardziej
przeklętego pecha grupa svart alfarów, która napadła na Brendela i lios alfarów,
czekała tam właśnie.
Jednakże tak zrządził los i niemal setka svartów wychynęła z płycizn Adein i
zagrodziła drogę Dalrei. Tak więc mając wilki z boków, a svartów z przodu i z tyłu,
Levon zmuszony był przystąpić do walki w jednym miejscu.
W promieniach czerwonego słońca Dzieci Pokoju stoczyły swój pierwszy bój
od tysiąca lat. Z odwagą zasilaną przez furię walczyli na swojej ziemi, wypuszczając
własny grad strzał, manewrując końmi gwałtownymi, zabójczymi ruchami i
wymachując mieczami, które wkrótce zaczerwieniły się od krwi.
- Revor! - Dave usłyszał okrzyk Levona. Samo to imię zdawało się wzbudzać
lęk w zmasowanych siłach Ciemności. Jednakże tylko na chwilę, a wróg był liczny.
W chaosie walki Dave widział, jak jedna za drugą pojawiają się przed nim koszmarne
twarze svartów z uniesionymi mieczami i wyszczerzonymi zębami ostrymi jak
brzytwy. Ogarnięty szałem bojowym raz za razem unosił i opuszczał swój topór.
Mógł tylko walczyć i to właśnie czynił. Ledwo się orientował, ilu svartów zginęło od
jego żelaza. Wyszarpując topór ze strzaskanej czaszki, Dave dostrzegł nadejście
wilków i nagle zrozumiał, że śmierć pojawiła się nad Adein na Równinie. Śmierć z
rąk tych odrażających istot, śmierć dla Levona i Torca...
- Nie! - krzyknął wtedy Dave Martyniuk, a jego głos zabrzmiał potężnym
rykiem wśród odgłosów bitwy. - Do puszczy! Chodźcie!
Uderzywszy Levona w ramię, ściągnął wodze swego konia tak, iż ten stanął
dęba wysoko ponad otaczającymi go wrogami. W drodze powrotnej zamachnął się
toporem raz po obu stronach opadających kopyt i po obu stronach zadał śmierć.
Svartowie wahali się przez chwilę i wykorzystując ten moment, Dave popędził znów
swego konia i wpadł w ich szeregi. Jego topór broczył czerwienią, jeden wymach, i
znów, i jeszcze jeden; a potem nagle miał wolną drogę, bowiem ich szeregi
rozpierzchły się przed nim. Ostro zakręcił na zachód. Na zachód, gdzie rozciągał się
Pendaran, ponury i nie wybaczający, gdzie nikt spośród nich, ludzie, svart alfarowie
ani nawet olbrzymie, nienaturalne wilki Galadana, nie ośmieliłby się wejść.
Jednakże trzech z nich ośmieliło się. Oglądając się za siebie, Dave zobaczył,
jak Levon i Torc przedzierają się przez wyłom, jaki uczyniła jego szarża, i mkną co
koń wyskoczy jego śladem na zachód, ścigani przez wilki i zasypywani deszczem
strzał w zapadającym zmroku.
Tylko trzech, nie więcej, choć nie z powodu braku śmiałości. Reszta nie żyła.
Nie zabrakło szlachetnej dzielności żadnemu z siedemnastu Dalrei, którzy zginęli
tego dnia na brzegu Adein w miejscu, gdzie wpływa do Llewenmere na obrzeżu
puszczy Pendaran.
Gdy słońce zaszło, pożarli ich svart alfarowie. Zawsze pożerali trupy.
Oczywiście to nie to samo, co lios alfarowie, których uprzednio zabili, lecz krew to
krew, a czerwona rozkosz mordu przepełniała ich po brzegi przez całą tę noc. Później
dwie grupy svartów, które zetknęły się tak szczęśliwym trafem, ułożyły stosy z
wszystkich kości, obgryzionych do czysta i tych z mięsem, i zabrały się do swych
własnych zabitych, pozwalając teraz przyłączyć się wilkom.
Krew to krew.
Na lewo od nich znajdowało się jezioro. Mknąc obok, dostrzegli przez
kratownicę drzew jego ciemną taflę. Dave’owi mignęła w oczach wizja bolesnego
piękna, lecz wilki deptały im po piętach, więc nie mogli zwlekać. Pełnym pędem
wpadli w las, przeskakując przez złamane gałęzie, uchylając się przed nagle stającymi
na drodze drzewami i nie zwalniając tempa ani na chwilę, aż wreszcie Dave zdał
sobie sprawę, że wilki już ich dłużej nie ścigają.
Kręta ścieżka, jaką podążali, stała się trudniejsza, przez co musieli zwolnić, a
potem wcale już nie była drogą, tylko złudzeniem. We trzech zatrzymali się, dysząc z
wysiłkiem wśród wydłużających się cieni drzew.
Nikt się nie odzywał. Dave zobaczył, że twarz Levona znów przypominała
kamień, jednak inaczej niż poprzednio. Potrafił to rozpoznać: to nie niezłomne
postanowienie, lecz samokontrola, która mięśniom i sercu nakazuje zatrzasnąć
wewnętrzne wrota wokół bólu. Trzeba go zamykać w sobie, myślał Dave; zawsze tak
uważał. Nie powinien należeć do nikogo innego. Mimo to nie potrafił długo patrzeć w
twarz Levonowi.
Odwróciwszy się do Torca, dostrzegł coś innego. - Krwawisz - powiedział,
spoglądając na krew płynącą z uda ciemnowłosego mężczyzny. - Zejdź, obejrzymy
to.
Oczywiście nie miał pojęcia, co trzeba zrobić. To Levon, ucieszony
możliwością działania, podarł jego derkę na strzępy i założył opatrunek na ranę, która
wyglądała paskudnie, lecz po oczyszczeniu okazała się powierzchowna.
Zanim Levon skończył, zapadł już zmrok. Od jakiegoś już czasu wszyscy
dobrze czuli, że otaczający ich przepełniają silne wibracje. Nie było najmniejszej
wątpliwości, co to było: odbierali gniew. Słychać go było w szmerze liści i czuć w
drżeniu ziemi pod ich stopami. Byli ludźmi i znajdowali się w Pendaranie, a puszcza
nie wybaczała.
- Nie możemy tu zostać! - rzekł nagle Torc. Jego słowa zabrzmiały donośnie
w ciemności. Po raz pierwszy Dave usłyszał napięcie w jego głosie.
- Czy możesz chodzić? - spytał Levon.
- Pójdę - rzekł zaciekle Torc. - Wolę być raczej na nogach i poruszać się, gdy
natkniemy się na to, co wysłano nam na spotkanie. - Szmer liści nabrał siły i
wydawało się - a może to tylko wyobraźnia? - że w ich szumie słychać było jakiś
rytm.
- W takim razie zostawimy konie - powiedział Levon. - Nic im nie będzie.
Zgadzam się z tobą - wątpię, byśmy mogli tej nocy położyć się. Pójdziemy na
południe, aż natkniemy się na...
- Póki nie wyjdziemy stąd! - stwierdził stanowczo Dave. - Chodźcie już.
Levonie, powiedziałeś wcześniej, że to miejsce nie jest złe.
- Nie musi być takie, aby nas zabić - rzekł Torc. - Posłuchaj. - To nie była
wyobraźnia; w szumie liści rzeczywiście słychać było pewną regularność.
- Może wolałbyś wrócić i spróbować pogodzić się z wilkami! - warknął Dave.
- On ma rację, Torcu - powiedział Levon. W mroku widać było tylko jego
długie, jasne włosy. Torc, w czerni, był prawie niewidzialny. - Davorze - ciągnął
Levon innym tonem - utkałeś wtedy coś bardzo jasnego. Nie sądzę, by którykolwiek z
mężczyzn w naszym plemieniu zdołał uczynić ten wyłom. Cokolwiek stanie się
później, tam ocaliłeś nam życie.
- Ja tylko tym wymachiwałem - wymamrotał Dave.
Usłyszawszy to, Torc roześmiał się na głos. Na chwilę nasłuchujące drzewa
przycichły. Żaden śmiertelnik nie śmiał się w Pendaranie od tysiąca lat. - Jesteś tak
samo kiepski jak ja, jak on - stwierdził Torc dan Sorcha. - Żaden z nas nie potrafi
poradzić sobie z pochwałą. Czy twoja twarz jest teraz czerwona, mój przyjacielu?
Oczywiście, że była, na miłość Boską. - A jak myślisz? - wymamrotał. Wtedy,
wyczuwając niedorzeczność tej sceny i słysząc rozbawione parsknięcie Levona, Dave
poczuł, jak coś w nim pęka, jak ustępuje napięcie, strach, żal, wszystkie te uczucia.
Wraz ze swymi przyjaciółmi śmiał się w puszczy, do której nie wchodził żaden
człowiek.
Trwało to przez jakiś czas; wszyscy byli młodzi, stoczyli pierwszą bitwę i
widzieli, jak na ich oczach zabito ich towarzyszy. Moment ten naznaczony był
wyraźnie histerią.
Levon wyprowadził ich z tego. - Torc ma rację - powiedział wreszcie. -
Jesteśmy podobni. Pod tym i innymi względami. Zanim odejdziemy stąd, chciałbym
coś jeszcze zrobić. Dziś zginęli moi przyjaciele. Dobrze byłoby mieć dwóch nowych
braci. Czy zmieszacie swą krew z moją?
- Ja nie mam braci - rzekł cicho Torc. - To byłoby dobre.
Dave’owi łomotało serce. - Jasne - odparł.
I tak odprawiono obrzęd w puszczy. Torc zrobił nacięcia swym nożem i każdy
z nich dotknął w ciemności nadgarstkiem nadgarstka pozostałych. Nikt się nie
odezwał. Później Levon opatrzył ich, po czym uwolnili konie, zabrali ekwipunek oraz
broń i ruszyli razem na południe przez las. Torc prowadził, Levon był na końcu, a
Dave pomiędzy swymi braćmi.
Los zrządził, że uczynili coś więcej, niż zdawali sobie z tego sprawę. Byli
obserwowani, a Pendaran zrozumiał takie więzy, więzy przypieczętowane krwią. Nie
ułagodziły one gniewu ani nienawiści, bowiem na zawsze przepadła ta, która nigdy
nie miała umrzeć, lecz choć ci trzej nadal mieli być zabici, można było im oszczędzić
obłędu, zanim nadejdzie ich kres. Taką podjęto decyzję w czasie, gdy ludzie szli,
nieświadomi sensu otaczającego ich szeptu, lecz spowici weń jak w sieć.
Dla Torca nic nie było tak trudne ani tak dogłębnie wstrząsające, jak ten
marsz. Do grozy rzezi nad Adein i strasznego lęku, jaki wzbudzało w nim samo
przebywanie w Pendaranie, dołączyła się jeszcze jedna rzecz: był nocnym
wędrowcem, leśnym człowiekiem, to było jego środowisko, a jedyne, co miał zrobić,
to poprowadzić swych towarzyszy na południe.
A jednak nie potrafił.
Korzenie pojawiały się w niewytłumaczalny sposób pod jego nogami, aby się
o nie potykał, zwalone konary zagradzały drogę, a inne ścieżki po prostu kończyły się
bez widocznej przyczyny. Raz omal nie upadł.
Na południe, nic więcej! - warknął do siebie. Skupiwszy się na trasie,
zapomniał o tępym bólu w nodze. Nic jednak nie pomagało - każda dróżka, która
wyglądała obiecująco, wkrótce zawracała wbrew wszelkiemu sensowi i rozsądkowi
na zachód. Czyżby drzewa się poruszały? - zadał sobie raz pytanie i natychmiast
uciekł przed wnioskami, jakie by z tego wynikały. A może ja po prostu jestem tak
niewiarygodnie głupi?
Bez względu na to, jaka była przyczyna, nadprzyrodzona czy psychologiczna,
po krótkim czasie stało się jasne, że jakkolwiek by się starał trzymać wschodniego
brzegu Wielkiej Puszczy - raz nawet przedzierał się przez gęste zarośla - i tak coś ich
powoli, cierpliwie, lecz całkowicie nieubłaganie ciągnęło na zachód, ku sercu lasu.
Oczywiście to wcale nie była jego wina. Nic z tego, co się wydarzyło, nie
stało się z jego winy. Pendaran miał tysiąc lat, aby stworzyć ścieżki i wzory reakcji na
takie najścia, jak ich.
Wszystko jest dobrze, zaszumiały drzewa duchom puszczy.
Bardzo dobrze, odrzekła deiena.
Liście, liście, usłyszał Torc. Liście i wiatr.
Dla Dave’a ten nocny marsz był zupełnie inny. Nie pochodził z Fionavaru, nie
znał przerażających legend o puszczy, poza tą, którą poprzedniego dnia opowiedział
Levon, a ta była bardziej smutna niż straszna. Mając Torca na przedzie i Levona z
tyłu, był w pełni przekonany, że idą tak, jak powinni. Pozostawał w błogiej
nieświadomości co do rozpaczliwych manewrów Torca, a po chwili przyzwyczaił się
do szmeru wokół nich, a nawet odczuwał jego kojące właściwości.
Tak kojący, że szedł samotnie prosto na zachód od jakichś dziesięciu minut,
nim zdał sobie z tego sprawę.
- Torc! - krzyknął, zdjęty nagłym lękiem. - Levon! - Oczywiście odpowiedź
nie nadeszła. Był zupełnie sam nocą w puszczy Pendaran.
Rozdział 14
Gdyby to było jakiejkolwiek innej nocy, zginęliby. Nie w okropny sposób,
bowiem las uczyniłby choć tyle, by uszanować ich wymianę krwi, niemniej jednak
ich śmierć była całkiem pewna od chwili, gdy wjechali między drzewa, mijając
nawiedzone Llewenmere. Od czasów gdy Maugrim, którego moce zwały Sathainem,
został spętany, jeden tylko człowiek chodził po Pendaranie i wyszedł stamtąd żywy.
Wszyscy inni zginęli w straszny sposób, krzycząc, nim nastąpił koniec. Litość nie
była uczuciem, jakie puszcza mogła odczuwać.
Każdej innej nocy. Jednakże daleko na południe od nich w innym lesie trwała
właśnie trzecia noc Paula Schafera na Letnim Drzewie.
W czasie gdy trzech intruzów rozdzielano delikatnie, uwagę Pendaranu
całkowicie oderwało od nich coś niemożliwego i budzącego pokorę nawet w
prastarych, bezimiennych mocach puszczy.
Wzeszedł czerwony księżyc.
W lesie zapanowała atmosfera, jakby wybuchł pożar. Każda moc i duch
dzikiej magii, drzew, kwiatów i zwierząt, nawet te mroczne, najstarsze, które rzadko
się budziły i które wzbudzały we wszystkich innych strach, moce nocy i tańczące
moce świtu, te od muzyki i te, które poruszały się w zabójczej ciszy, wszystkie
pomknęły do świętego gaju, bowiem musiały tam się zjawić, zanim księżyc wzejdzie
wystarczająco wysoko, by rzucić swe światło na polanę.
Dave usłyszał, że szept liści ucichł. To go przeraziło; wszystko go teraz
przerażało. Jednakże wtedy nadeszło niespodziewane uczucie ulgi, jakby przestał być
śledzony. W następnej chwili poczuł wielki podmuch, jakby wiatru, lecz nie wiatru,
kiedy coś przeleciało nad nim i przez niego, mknąc na północ.
Nie rozumiejąc niczego poza tym, że Pendaran wydawał się teraz zwykłą
puszczą, a drzewa zwykłymi drzewami, Dave odwrócił się ku wschodowi i ujrzał
księżyc w pełni, czerwony i wprawiający w osłupienie, który spoczywał na czubkach
najwyższych drzew.
Taka była natura mocy Matki, że nawet Dave Martyniuk, samotny i
zagubiony, niewyobrażalnie daleko od domu i świata, który był dla niego choć trochę
zrozumiały, mógł spojrzeć na księżyc i nabrać otuchy. Nawet Dave rozumiał, że jest
to odpowiedź na wyzwanie Góry.
Nie wyzwolenie, a tylko odpowiedź, bowiem ten czerwony księżyc oznaczał
wojnę bardziej niż cokolwiek innego. Oznaczał krew i wojnę, lecz teraz już nie
beznadziejną, nie ze znakiem wstawiennictwa Dany widniejącym na niebie, wyżej
nawet niż potrafiły się wspiąć płomienie Rangat.
Dla całej tej nie ukształtowanej, niejasnej świadomości Dave starał się znaleźć
wyraz, nie osiągnął jednakże w pełni swego celu. Niemniej jednak coś dotarło do
niego, jakieś intuicyjne zrozumienie, że Władca Ciemności mógł wydostać się na
wolność, lecz nie spotka się z brakiem oporu. Tak samo było ze wszystkimi we
Fionavarze, którzy ujrzeli ten symbol na niebie: czyny Matki są i zawsze były
zapisane w śladach krwi, tak że wiemy o niej to, ze świadomości czego nie
zdawaliśmy sobie sprawy. Zdjęty wielkim lękiem i nabożną czcią, czując budzącą się
w swym sercu nadzieję, Dave spoglądał na wschodni nieboskłon i wtedy naszła go
myśl, że jego ojcu na pewno spodobałby się ten widok.
Przez trzy dni Tabor nie otwierał oczu. Kiedy Góra zionęła grozą, tylko drgnął
na posłaniu i wyszeptał słowa, których jego czuwająca nad nim matka nie rozumiała.
Poprawiła okład na jego czole i otuliła go kocami, nie będąc w stanie uczynić nic
innego.
Potem musiała go zostawić na czas jakiś, bowiem Ivor wydał szybkie i
opanowane polecenia, by zdławić panikę, jaką spowodował śmiech niosący się na
wietrze. Mieli wyruszyć na wschód do Celidonu następnego dnia o pierwszym
brzasku. Tu byli zbyt osamotnieni, zbyt odsłonięci, jakby pod samą dłonią ręki
wznoszącej się nad Rangat.
Tabor spał mimo głośnej wrzawy przygotowań w obozowisku, które
przypominało ledwie dający się opanować zamęt.
Nie obudziło go też wzejście pełnego, czerwonego księżyca w noc nowiu,
choć cały szczep przerwał swe zajęcia, by z blaskiem w oczach przyjrzeć się jego
majestatowi nad Równiną.
- To daje nam czas - stwierdził Gereint, gdy Ivor znalazł chwilę, by z nim
porozmawiać. Pracę kontynuowano w nocy w osobliwej poświacie księżyca. -
Wydaje mi się, że on teraz szybko nie ruszy.
- Ani my - rzekł Ivor. - Zanim tam dotrzemy, upłynie sporo czasu. Chcę,
żebyśmy wyruszyli przed świtem.
- Będę gotowy - powiedział stary szaman. - Wsadźcie mnie tylko na konia i
skierujcie go we właściwą stronę.
Ivor poczuł przypływ sympatii dla Gereinta. Szaman od tak dawna był
siwowłosy i pomarszczony, że sprawiał wrażenie odwiecznego. Niemniej jednak nie
była to prawda, a szybka podróż w nadchodzących dniach będzie dla niego ciężkim
doświadczeniem.
Jak często bywało, Gereint zdawało się czytał w jego myślach. - Nigdy nie
myślałem - rzekł bardzo cicho - że będę żył tak długo. Może okazać się, że ci, którzy
umarli przed tym dniem, mieli szczęście.
- Być może - rzekł poważnie Ivor. - Będzie wojna.
- A czy są wśród nas jacyś Revorzy lub Colanowie, Ra-Termainowie czy
Seithrowie? Czy mamy Amairgena lub Lisen? - spytał z bólem Gereint.
- Będziemy musieli ich znaleźć - odparł po prostu Ivor. Położył dłoń na
ramieniu szamana. - Muszę już iść. Jutro.
- Jutro. Zajrzyj jednak do Tabora.
Ivor zamierzał nadzorować ostatnie etapy ładowania wozów, lecz zamiast tego
przydzielił ten obowiązek Cechtarowi i poszedł posiedzieć w ciszy przy synu.
Dwie godziny później Tabor ocknął się, choć niezupełnie. Chłopiec wstał z
łóżka, lecz Ivor powstrzymał okrzyk radości, dostrzegając, iż jego syn znajduje się w
transie, a wiadomo, że niebezpiecznie jest wyrywać kogoś z takiego stanu.
Tabor ubrał się pośpiesznie w milczeniu, po czym wyszedł z domu. Na
zewnątrz obozowisko wreszcie ucichło, pogrążone we śnie w niespokojnym
oczekiwaniu na blady świt. Księżyc stał bardzo wysoko, niemal dokładnie nad głową.
W rzeczy samej był już wystarczająco wysoko. Na zachód od nich, na polanie
w świętym gaju rozpoczynał się taniec światła, któremu przyglądały się zgromadzone
moce Pendaranu.
Idąc spiesznym krokiem, Tabor zbliżył się do zagrody, znalazł swego konia i
dosiadł go. Podniósłszy bramę, wyjechał na zewnątrz i pogalopował na zachód.
Ivor podbiegł do swojego konia, wskoczył na jego grzbiet i pojechał na oklep
w ślad za synem. Ojciec i syn, samotni na równinie, jechali ku Wielkiej Puszczy.
Przyglądając się wyprostowanym plecom i lekkości jazdy swego najmłodszego
dziecka, Ivor poczuł ukłucie w sercu.
Tabor rzeczywiście zaszedł daleko. Zdawało się, że ma przed sobą jeszcze
dłuższą drogę. Niech Tkacz ma go w swej opiece, modlił się Ivor, spoglądając ku
północy na przyczajony teraz blask Rangat.
Jechali ponad godzinę, niczym duchy na pogrążonej w nocy równinie, zanim
masyw Pendaranu zamajaczył przed nimi. Wtedy Ivor znów się pomodlił: Niech on
do niej nie wchodzi. Niech to nie będzie tam, bowiem ja go kocham.
Czy to się w ogóle liczy, zastanawiał się, walcząc z dojmującym lękiem, jaki
zawsze wzbudzała w nim puszcza.
Wydawało się, że być może tak, bowiem Tabor zatrzymał konia czterdzieści
pięć metrów przed drzewami i siedział w milczeniu, spoglądając na mroczny las. Ivor
zatrzymał się w pewnej odległości za nim. Kusiło go, by zawołać syna po imieniu, by
zawrócić go stamtąd, dokąd się udał, dokąd się udawał.
Nie zrobił tego. Natomiast gdy Tabor, szepnąwszy coś, czego jego ojciec nie
usłyszał, zsunął się z konia i wszedł do lasu, Ivor uczynił najodważniejszą rzecz w
swym życiu i poszedł w ślad za nim. Żadne boskie wezwanie nie mogło sprawić, aby
Ivor dan Banor pozwolił swemu zauroczonemu synowi wejść samotnie do puszczy
Pendaran.
I tak się stało, że ojciec i obaj synowie weszli do Wielkiej Puszczy tej nocy.
Tabor nie zaszedł daleko. Drzewa były jeszcze rzadkie na skraju lasu, a
czerwony księżyc rzucał na ich ścieżkę dziwnie pasujący do całej scenerii blask. Ivor
pomyślał, że nic z tego nie należy do dziennego świata. Było bardzo cicho. Zbyt
cicho, zdał sobie sprawę, bowiem wiał lekki wiatr - czuł jego podmuch na skórze - a
jednak nie czynił on dźwięku wśród liści. Włosy na karku stanęły dęba Ivorowi.
Starając się zachować spokój w tej zaczarowanej ciszy, ujrzał, jak Tabor zatrzymuje
się niespodziewanie dziesięć kroków przed nim i stoi całkiem nieruchomo. Chwilę
później zobaczył, jak spomiędzy drzew wysuwa się jasność i zatrzymuje przed jego
synem.
Na zachodzie jest morze; wiedziała o tym, choć dopiero się narodziła. Tak
więc udała się na wschód z miejsca swych narodzin, które dzieliła z Lisen - choć nie
wiedziała o tym - a gdy przechodziła wśród zgromadzonych mocy, widzialnych i
niewidzialnych, szmer niczym odpowiedź lasu dana morzu podniósł się i opadł jak
fala w puszczy.
Stąpała bardzo lekko, nie znając innego sposobu kroczenia po ziemi, a po obu
jej stronach leśne stworzenia oddawały jej cześć, bowiem należała do Dany i była
podarunkiem na czas wojny, przez co była czymś dużo więcej niż pięknością.
Gdy wędrowała, oczami duszy ujrzała twarz - nie wiedziała, jakim sposobem,
i nie dowie się nigdy - lecz od czasów poprzedzających jej zaistnienie pojawiała się
przed nią twarz, ogorzała, bardzo młoda, o ciemnych, niesfornych włosach i oczach,
w które musiała koniecznie spojrzeć. Poza tym, co ważniejsze od wszystkiego innego,
ten ktoś znał jej imię. Tak więc jej ścieżki wiodły tu i tam, gdy nieświadomie szukała,
tak delikatna i spowita majestatem, pewnego miejsca wśród drzew.
Wreszcie znalazła je, a on stał tam przed nią i czekał. W tych oczach
malowało się powitanie i ostateczna akceptacja tego, czym była, całej jej natury, obu
ostrzy podarunku.
Poczuła jego umysł w swoim niczym pieszczotę i w odpowiedzi trąciła go
lekko, jakby swym rogiem. Tylko my dwoje na końcu, pomyślała, a była to pierwsza
taka jej myśl. Skąd się wzięła?
Wiem, odparł jego umysł. Będzie wojna.
Po to się narodziłam, odrzekła, niespodziewanie uświadamiając sobie, co czai
się ukryte w tym tak lekkim wdzięku jej postaci. Przeraziło ją to.
Dostrzegł to i podszedł bliżej. Miała barwę wschodzącego księżyca, lecz róg
muskający trawę, gdy nachyliła głowę, by jej dotknął, był srebrny.
Moje imię? - spytała.
Imraith-Nimphais, powiedział jej, a wtedy poczuła moc jaśniejącą w niej
niczym gwiazda.
Radośnie spytała: Czy chcesz polecieć?
Wyczuła, że się waha.
Nie pozwolę, byś spadł, rzekła doń, nieco urażona.
Wyczuła wtedy jego śmiech. Och, wiem o tym, jaśniejąca, powiedział, lecz
jeśli polecimy, możemy zostać dostrzeżeni, a nas czas jeszcze nie nadszedł.
Potrząsnęła niecierpliwie głową, a jej grzywa zafalowała. Drzewa były w tym
miejscu rzadsze i widziała przez nie gwiazdy i księżyc. Pragnęła ich. Nikt nas nie
może zobaczyć prócz jednego mężczyzny, powiedziała mu. Niebo ją wzywało.
Mój ojciec, rzekł. Kocham go.
W takim razie i ja go pokocham, odparła, lecz teraz chcę polecieć. Chodź!
W jej myślach wtedy powiedział: Tak uczynię, i zbliżył się, by siąść na jej
grzbiecie. Nie był wcale ciężki; była bardzo silna, a stanie się jeszcze silniejsza.
Niosąc go, wyminęła tego drugiego, starszego mężczyznę, a ponieważ Tabor kochał
go, zniżyła przed nim swój róg, gdy przechodzili obok.
Potem wyszli spomiędzy drzew i przed nimi rozciągała się otwarta preria i,
och, niebo, całe niebo nad ich głowami. Po raz pierwszy rozwinęła skrzydła i wzbili
się w przypływie radości, by powitać gwiazdy i księżyc, którego dzieckiem była.
Czuła jego umysł wewnątrz swego i uniesienie, jakim przepełnione było jego serce,
bowiem byli związani na zawsze i wiedziała, że byli cudowni, zataczając kręgi na
niezmierzonym, czarnym niebie, Imraith-Nimphais i Jeździec, który znał jej imię.
Gdy kasztanowy jednorożec, na którym jechał jego syn, spuścił przed nim
głowę, mijając go, Ivor nie był w stanie pohamować łez cisnących mu się do oczu.
Leith miała zwyczaj czynić mu wymówki, że zbyt łatwo płacze, lecz to było z
pewnością nieziemskie zjawisko...
A potem, odwróciwszy się, by pójść za nimi, spostrzegł, iż zmieniło się w coś
jeszcze większego, bowiem jednorożec wzbił się w niebo. Ivor wtedy stracił wszelkie
poczucie czasu, obserwując Tabora i jego stworzenie, którzy szybowali przez noc.
Niemal dzielił z nimi radość, jaką odczuwali z odkrycia lotu, i czuł się błogosławiony
w głębi serca. Wkroczył do Pendaranu i wyszedł stamtąd żywy, by ujrzeć, jak ta
istota niesie jego syna niczym kometa nad Równiną.
Zbyt wielkim był wodzem i zbyt był mądry, by zapominać, że nadciągała
Ciemność. Nawet to stworzenie, ten dar, nie może być tylko pięknem, nie przy barwie
księżyca, jaką nosi, barwie krwi. Wiedział, że Tabor nie będzie już taki sam. Jednakże
miejsce tych żalów było w blasku słońca - tej nocy mógł pozwolić swemu sercu na lot
z tym dwojgiem młodych bawiących się na wietrze pomiędzy nim a gwiazdami. Ivor
roześmiał się, jak nie śmiał się od lat, jak dziecko.
Po czasie, którego nie potrafił określić, wylądowali niedaleko miejsca, gdzie
stał. Zobaczył, że jego syn przytulił głowę do łba jednorożca obok srebrzystego
lśnienia rogu. Potem Tabor odsunął się, a stworzenie odwróciło się, poruszając się z
wyjątkowym wdziękiem, i zanurzyło w mroku puszczy.
Kiedy Tabor odwrócił się do ojca, znów patrzył przytomnie. Bez słowa,
bowiem nie potrzeba było słów, Ivor wyciągnął ramiona, a jego najmłodsze dziecko
rzuciło się w nie.
- Widziałeś? - spytał wreszcie Tabor z głową na piersi ojca.
- Widziałem. Byliście cudowni.
Tabor wyprostował się, a jego oczy odzyskały swą taneczność, swą
młodzieńczość. - Skłoniła się przed tobą! Nie prosiłem o to. Powiedziałem tylko, że
jesteś moim ojcem i że cię kocham, więc powiedziała, że też cię pokocha, i skłoniła
się.
Serce Ivora płonęło. - Chodź, czas już wracać do domu. - gderał. - Twoja
mama będzie płakać z niepokoju.
- Mama? - spytał Tabor tonem tak komicznym, że Ivor musiał się roześmiać.
Dosiedli koni i pojechali z powrotem przez swą Równinę, teraz powoli i razem. Tego
dnia poprzedzającego wojnę dziwny spokój spłynął na Ivora. Oto jego kraj, ziemia
stanowiąca własność jego ludu od tak dawna, że lata przestały mieć znaczenie. Od
Andarien do Brenninu, od gór do Pendaranu, cały step należał do nich. Równina
stanowiła jedność z Dalrei, a oni z nią. Świadomość tego przepływała przez niego
niczym muzyczny akord, dodający sił.
Wiedział, że będzie musiał wytrwać w nadchodzących dniach, skoro nadciąga
moc Ciemności. Wiedział również, że może nie przetrwać. Jutro, pomyślał Ivor, będę
się martwić jutro. Jadąc w spokoju przez step ze swym synem, dotarł wreszcie do
obozowiska i zobaczył Leith czekającą na nich przy zachodniej bramie.
Ujrzawszy ją, Tabor zsunął się z konia i pobiegł w jej objęcia. Przyglądając
się im, Ivor starał się, by jego oczy pozostały suche. Sentymentalny głupiec, czynił
sobie wymówki; żona miała rację. Kiedy Leith, wciąż trzymając chłopca, podniosła
głowę, posyłając mu spojrzeniem pytanie, skinął głową najenergiczniej, jak potrafił.
- Do łóżka, młody człowieku - powiedziała kobieta zdecydowanym tonem. -
Odjeżdżamy za kilka godzin. Potrzebujesz snu.
- Och, mamo - poskarżył się Tabor - nie robię nic innego, tylko śpię, odkąd...
- Do łóżka! - powiedziała Leith głosem, jaki znały wszystkie jej dzieci.
- Tak, mamo - odrzekł Tabor, promieniując szczęściem, tak że nawet Leith
uśmiechnęła się, patrząc, jak wchodzi do obozu. Czternastolatek, pomyślał Ivor, bez
względu na wszystko. Absolutnie bez względu.
Spojrzał na swą żonę. Popatrzyła mu w oczy w milczeniu. Uświadomił sobie,
że to ich pierwsza wspólna chwila od czasu Góry.
- Czy wszystko było dobrze? - spytała.
- Tak. To coś bardzo jasnego.
- Nie sądzę, abym chciała wiedzieć już teraz. Pokiwał głową, jeszcze raz
zauważając i odkrywając na nowo, jak jest piękna.
- Dlaczego wyszłaś za mnie? - spytał pod wpływem impulsu.
Kobieta wzruszyła ramionami. - Poprosiłeś mnie.
Mężczyzna, śmiejąc się, zsiadł z konia. Wrócili do obozowiska, każde z nich
prowadząc po jednym koniu, jego i Tabora. Wpuścili zwierzęta do zagrody i poszli do
domu.
Na progu Ivor spojrzał ostatni raz na księżyc, który wisiał teraz nisko nad
horyzontem, gdzie rozciągał się Pendaran.
- Skłamałam - powiedziała cicho Leith. - Poślubiłam cię, ponieważ żaden inny
mężczyzna, którego znam, czy wyobrażam sobie, nie potrafiłby sprawić, aby moje
serce tak drgnęło, gdyby mnie o to poprosił.
Odwrócił się od księżyca do niej. - Słońce wschodzi w twoich oczach - rzekł.
Słowa oficjalnych oświadczyn. - Zawsze, zawsze tak było, moja najdroższa.
Ucałował ją. Była słodka i wonna w jego ramionach i tak potrafiła rozpalić w
nim pożądanie...
- Słońce wstaje za trzy godziny - powiedziała, wysuwając się z jego objęć. -
Chodź do łóżka.
- W rzeczy samej - stwierdził Ivor.
- Spać - rzekła ostrzegawczo.
- Nie mam czternastu lat - powiedział Ivor. - Ani nie jestem zmęczony.
Kobieta mierzyła go surowym wzrokiem przez chwilę, a potem uśmiech
rozjaśnił jej twarz.
- Dobrze - powiedziała Leith. - Bo ja też nie jestem. - Wzięła go za rękę i
wprowadziła do środka.
Dave nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani też dokąd ma iść, poza nie
sprecyzowanym pomysłem udania się na południe. Mało prawdopodobne, aby w
puszczy Pendaran były drogowskazy pokazujące odległość dzielącą go od Paras
Derval.
Z drugiej strony, był absolutnie pewny, że jeśli Torc i Levon żyją, szukają go,
więc wydawało mu się, że najlepszym wyjściem będzie nie ruszać się z miejsca i
krzyczeć co jakiś czas. To stwarzało również możliwość, że odpowie coś innego, lecz
niewiele mógł na to poradzić.
Przypomniawszy sobie komentarze Torca na temat „malców” w gaju Faelinn,
usiadł pod drzewem na polanie po stronie zawietrznej, gdzie mógł zobaczyć
wszystko, co nadchodziło, i miał szansę usłyszenia i wywęszenia tego, co się zbliżało
od tyłu. Potem zabrał się do demaskowania swego ukrycia, kilkakrotnie z całych sił
wołając Levona po imieniu.
Następnie rozejrzał się, lecz nic się nie poruszyło. Szczerze mówiąc, gdy
ucichło echo krzyków, Dave w pełni uświadomił sobie ciszę lasu. Ten szalony
podmuch niby wiatru zabrał wszystko ze sobą. Wyglądało na to, że został zupełnie
sam.
Jednak niezupełnie. - Przez ciebie uczciwym ludziom bardzo ciężko usnąć -
zabrzmiał głęboki głos niemal dokładnie spod jego stóp. Zrywając się gwałtownie na
nogi, Dave uniósł topór i z lękiem przyglądał się, jak wielki, zwalony pień drzewa
odtacza się na bok, odsłaniając schody prowadzące w dół i jakąś postać, która
wychodzi na górę, by mu się przyjrzeć.
Miała na co spoglądać w górę. Istota, którą obudził, przypominała najbardziej
z wszystkiego korpulentnego gnoma. Bardzo długa, siwa broda kontrastowała z
łysinką na czubku głowy i spoczywała wygodnie na pokaźnym brzuchu. Postać
odziana była w coś na kształt luźnej szaty z kapturem, a całość nie mogła mieć więcej
jak metr dwadzieścia.
- Czy nie mógłbyś zadać sobie nieco trudu - kontynuował basowy głos - i
wzywać tego Levona w innej okolicy?
Powstrzymawszy się od absurdalnego odruchu złożenia przeprosin, a potem
następnego, by wpierw zamachnąć się toporem, a później pytać, Dave uniósł broń na
wysokość barków i warknął: - Kim jesteś?
Mały człowieczek zaśmiał się niepokojąco. - Już pytasz o imiona? Sześć dni
wśród Dalrei powinno cię nauczyć zachowania wolniejszego tempa przy takich
pytaniach. Możesz mnie nazywać Flidais, jeśli masz ochotę, i odłóż to.
Topór, który nagle ożył, wyskoczył z rąk Dave’a i upadł na trawę. Flidais
nawet się nie ruszył. Dave przyglądał się człowieczkowi z otwartymi ustami. - Jestem
nieco zły, kiedy wyrywa się mnie ze snu - stwierdził łagodnie Flidais. - A ty
powinieneś wiedzieć, że tu lepiej nie wnosić topora. Na twoim miejscu zostawiłbym
go.
Dave odzyskał mowę. - Chyba że mi go odbierzesz - wychrypiał. - To
podarunek od Ivora dan Banora z Dalrei i nie oddam go.
- Ach, Ivor - rzekł Flidais - jakby to wiele wyjaśniało. Dave miał zawsze
denerwujące go wrażenie, że jest obiektem drwiny. Z drugiej strony, znajdował się w
sytuacji, w której niewiele mógł na to poradzić.
Powściągając swą złość, powiedział: - Jeśli znasz Ivora, znasz i Levona. On
też jest tu gdzieś w pobliżu. Wpadliśmy w zasadzkę svart alfarów i uciekliśmy do
puszczy. Czy możesz mi pomóc?
- Jestem dla ochrony pręgowany, dla zmylenia cętkowany - odparł Flidais
całkowicie od rzeczy. - Skąd wiesz, że nie jestem w zmowie z tymi svartami?
Jeszcze raz Dave zmusił się do zachowania spokoju. - Nie wiem - rzekł - lecz
potrzebuję pomocy, a ty jesteś jedyną osobą w okolicy.
- Tak, przynajmniej to jest prawdą - Flidais z namaszczeniem pokiwał głową.
- Wszyscy pozostali udali się na północ, do zagajnika, albo - poprawił rozsądnie - na
południe, jeśli znajdowali się uprzednio na północ od niego.
Świr, pomyślał Dave. Znalazłem prawdziwego czubka. Cudownie, wręcz
cudownie.
- Byłem klingą miecza - zwierzył się Flidais, potwierdzając tę hipotezę. -
Byłem gwiazdą w nocy, orłem, jeleniem w lesie innym od tego. Byłem w twoim
świecie i zginąłem, dwukrotnie; byłem zarówno harfą, jak i harfiarzem.
Dave poczuł, że go to wciąga. W zabarwionym na czerwono mroku lasu
nucone słowa przesycone były niesamowitą mocą.
- Wiem - zaintonował Flidais - ile jest światów i znam wiedzę niebios, jaką
poznał Amairgen. Widziałem księżyc spod powierzchni morza i słyszałem zeszłej
nocy wycie wielkiego psa. Znam odpowiedzi na wszystkie zagadki z wyjątkiem
jednej, a tej bramy w twoim świecie strzeże martwy człowiek, Davorze od Topora,
Dave’ie Martyniuku.
Dave mimowolnie zapytał: - A cóż to za zagadka? - Nie cierpiał tego typu
rzeczy. Boże, jak on tego nie cierpiał.
- Ach - rzekł Flidais, odchylając głowę. - Chciałbyś tak łatwo zdobyć
łososiową wiedzę? Bądź ostrożny, bo sparzy cię w język. Nie zapominaj, że już coś ci
powiedziałem, choć białowłosa będzie wiedziała. Strzeż się odyńca, strzeż łabędzia
się niemało, słonego morza, co niosło jej ciało.
Czując, jakby sam tonął w falach morza, Dave uchwycił się pływającej belki. -
Ciało Lisen? - spytał.
Flidais znieruchomiał i przyjrzał mu się. Wśród drzew rozległ się cichy szmer.
- Dobrze - stwierdził wreszcie Flidais. - Bardzo dobrze. Za to możesz zatrzymać
topór. Chodź na dół, dostaniesz jeść i pić.
Na wzmiankę o jedzeniu Dave dotkliwie uświadomił sobie, że jest piekielnie
głodny. Przekonany, że coś osiągnął, choć w równym stopniu dzięki szczęściu, jak
czemukolwiek innemu, zszedł za Flidaisem na dół po osypujących się ziemnych
schodach.
Na dole rozpościerały się katakumby, na które składały się komnaty
wyżłobione w ziemi pomiędzy splątanymi korzeniami drzewa. Dwukrotnie uderzył
głową w sklepienie, nim wszedł za swym niewysokim gospodarzem do wygodnej
izby, w której stał surowy stół otoczony stołkami. Oświetlona była ona wesołym
światłem, choć pochodzącym z niewiadomego źródła.
- Byłem drzewem - oświadczył Flidais, niemal jakby odpowiadał na pytanie. -
Znam najgłębsze imię korzenia ziemi.
- Avarlith? - zaryzykował Dave, zebrawszy się na wielką odwagę.
- Nie to - odparł Flidais - ale dobrze, dobrze. - Sprawiał teraz wrażenie
dobrotliwego i krzątał się po gospodarsku po izbie.
Czując się dziwnie ośmielony, Dave zaczął opowiadać. - Przybyłem tu z
Lorenem Srebrnym Płaszczem i czterema innymi osobami. Oddzieliłem się od nich.
Levon i Torc odprowadzali mnie do Paras Derval, a potem był ten wybuch i
wpadliśmy w zasadzkę.
Flidais miał zmartwioną minę. - Wiem o tym wszystkim - rzekł nieco
rozdrażniony. - Góra zadrży w posadach.
- Cóż, tak już się stało - powiedział Dave, upijając łyk tego, co mu podsunął
Flidais. Co uczyniwszy, zwalił się na stół całkiem bez zmysłów.
Flidais przyglądał mu się dość długo z wyrachowaniem. Nie wyglądał już
dobrotliwie, a z pewnością już nie sprawiał wrażenia obłąkanego. Po chwili w
powietrzu zaznaczyła się obecność, na jaką oczekiwał.
- Ostrożnie - rzekł. - To jeden z moich domów, a po dzisiejszej nocy masz
wobec mnie dług.
- Dobrze. - Przygasiła nieco bijący od niej blask. - Czy już się narodziło?
- Rodzi się właśnie teraz - odrzekł. - Wkrótce wrócą.
- Wszystko jest dobrze - powiedziała z zadowoleniem. - Jestem tu teraz i
byłam tu przy narodzinach Lisen. Gdzie ty byłeś? - Jej uśmiech był kapryśny i
niepokojący.
- Gdzie indziej - przyznał, jakby zdobyła właśnie punkt. - Byłem Taliesenem.
Byłem łososiem.
- Wiem - rzekła. Jej obecność wypełniała komnatę, jakby pod ziemią płonęła
gwiazda. Pomimo jego prośby wciąż trudno było spoglądać jej w twarz. - Ta jedyna
zagadka - powiedziała. - Czy chciałbyś poznać odpowiedź?
Był bardzo stary i bardzo mądry, i sam w połowie był bogiem, lecz to było
najgłębsze pragnienie jego duszy. - Bogini - rzekł, bezradnie poddając się
przypływowi nadziei - chciałbym.
- Ja też chciałabym - powiedziała okrutnie. - Jeśli poznasz imię, które wzywa,
nie omieszkaj mi powiedzieć. I jeszcze jedno - rzekła Ceinwen, promieniując
oślepiającym światłem tak, że zamknął oczy z bólu i strachu - nigdy więcej nie mów
mi, co jestem winna. Nie jestem nikomu nic winna poza tym, co obiecałam, a jeśli
obiecuję, to nie jest dług, lecz podarunek. Nigdy o tym nie zapominaj.
Padł na kolana. Jasność była przytłaczająca. - Poznałem blask Łowczyni w
puszczy - rzekł Flidais z drżeniem w głębokim głosie.
Były to przeprosiny i za takie je wzięła. - Wszystko jest dobrze - powiedziała
po raz drugi, wygaszając ponownie swą jasność, by mógł spojrzeć na jej oblicze. - Idę
teraz - powiedziała. - Zabiorę go. Dobrze zrobiłeś, wzywając mnie, bowiem on należy
do mnie.
- Czemu, o bogini? - spytał Flidais cicho, patrząc na leżącą bezwładnie postać
Dave’a Martyniuka.
Jej uśmiech był tajemniczy i nieśmiertelny. - Taki mam kaprys - powiedziała.
Tuż przed swym zniknięciem Ceinwen przemówiła jeszcze raz, tak cicho, że niemal
nie był to dźwięk. - Słuchaj mnie, leśna istoto: jeśli dowiem się, jakim imieniem
wzywa się Wojownika, przekażę ci je. To obietnica.
Ukląkł znów na glinianej podłodze, czując, że odebrało mu mowę. To było od
zawsze jego największym pragnieniem. Kiedy podniósł głowę, był sam.
Obudzili się, wszyscy trzej, na miękkiej trawie w świetle poranka. Konie pasły
się nie opodal. Znajdowali się na samym obrzeżu puszczy; na południe od nich biegła
droga ze wschodu na zachód, a dalej ciągnęły się niskie wzgórza. Za drogą widać
było pojedynczą chatę, a w górze ptaki śpiewały, jakby to był najnowszy poranek
świata. Co było zgodne z prawdą.
Po kataklizmach, jakich świadkiem była zeszła noc. Takie moce przemknęły
po obliczu Fionavaru, jakie nie zgromadziły się od czasu, gdy utkano światy, a Tkacz
nadał imiona bogom. Iorweth Założyciel nie przeżył takiego wybuchu Rangat i nie
ujrzał tej ręki na niebie, ani też Conary nie był świadkiem takich gromów w Lesie
Mörnira, ani białej potęgi mgły, która strzeliła w niebo z Letniego Drzewa poprzez
ciało ofiary. Ani Revor, ani Amairgen nie widzieli takiego księżyca, jak ten, który
wzeszedł tej nocy, ani też Baelrath nie odpowiedział takim płomieniem na żadnej
innej ręce w czasie swej długiej historii. I żaden inny człowiek z wyjątkiem Ivora dan
Banora nie widział, jak Imraith-Nimphais niesie swego Jeźdźca pośród blasku
gwiazd.
Zważywszy na to wszystko, na splot mocy mogący sprawić, iż światy nie będą
już takie same, jakże niewielkim cudem może się wydawać fakt, że Dave obudził się
ze swymi przyjaciółmi w świeżości poranka na południowym skraju Pendaranu. Obok
niego przebiegał główny trakt z Twierdzy Północnej do Rhoden, a u jego boku leżał
róg.
Niewielki cud w świetle tego, co wstrząsnęło dniem i minioną nocą, lecz to,
co daruje życie tam, gdzie śmierć zdawała się nieunikniona, nie może nigdy być
nieważne, a nawet uznane za coś mniejszego od cudu przez tych, na których spłynęła
łaska.
Tak więc cała trójka wstała, zdjęta pełnym czci lękiem i wielką radością, i
opowiedziała sobie nawzajem swe historie przy wtórze porannych treli ptaków
śpiewających nad ich głowami.
Torc ujrzał oślepiający błysk, za którym krył się jakiś kształt, wyczuwalny,
lecz niewidoczny, a potem zapanowała ciemność, aż do znalezienia się w tym
miejscu. Levon słyszał muzykę dookoła, silną i wołającą go, dziki krzyk wezwania,
jakby nad głową przemknęła mu grupa myśliwych, a potem muzyka zmieniała się
stopniowo, nie wiedział jakim sposobem ani kiedy, lecz nadeszła taka chwila, że stała
się tak smutna i kojąca, że musiał zapaść w sen - aby obudzić się na trawie wśród
swych nowych braci. Przed nim w łagodnym blasku słońca rozciągał się Brennin.
- Hej, wy dwaj! - krzyknął radośnie Dave. - Spójrzcie na to! - Podniósł
rzeźbiony róg w kolorze kości słoniowej, z runami wyciętymi na jego zakrzywionej
powierzchni i ozdobiony srebrnymi i złotymi okuciami. W przypływie euforii i
radości przyłożył róg do warg i zadął weń.
Był to nie przemyślany, przedwczesny czyn, lecz nie mogący uczynić szkody,
bowiem wolą Ceinwen było, aby otrzymał ten róg i dowiedział się tego, czego
wszyscy dowiedzieli się, gdy tylko ta promienna nuta zabrzmiała w ciszy poranka.
Bogini pozwoliła sobie na zbyt wiele, bowiem w rzeczywistości skarb ten nie
był jej własnością, toteż nie mogła go podarować komuś innemu. Mieli zadąć w róg i
poznać pierwszą jego właściwość, po czym odjechać z miejsca, w którym spoczywał
tak długo. Tak miało to wyglądać wedle jej zamiarów, lecz jest wpisane we wzór
Gobelinu, że nawet bogini nie może idealnie ukształtować tego, co chce, a Ceinwen
nie brała pod uwagę Levona dan Ivora.
Dźwięk był Światłością. Wszyscy trzej poznali to natychmiast, gdy tylko
Dave zadął w róg. Dźwięk był jasny, czysty i donośny. Odsuwając róg od ust i
spoglądając ze zdumieniem na trzymany w dłoni przedmiot, Dave zrozumiał, iż żaden
sługa Ciemności nigdy nie zdoła usłyszeć tego dźwięku. Zrozumienie tego wypłynęło
z głębi jego serca, a była to prawdziwa wiedza, bowiem taka była pierwsza
właściwość owego rogu.
- Chodźcie - rzekł Torc, gdy złote echa ucichły. - Wciąż znajdujemy się w
puszczy. Ruszajmy. - Dave posłusznie odwrócił się, by dosiąść konia, wciąż
oszołomiony dźwiękiem, jaki wydał instrument.
- Stójcie! - powiedział Levon.
We Fionavarze było być może pięciu ludzi, którzy mogli znać drugą
właściwość tego daru, a w każdym innym świecie nie było nikogo. Jednakże jednym
z tych pięciu był Gereint, szaman trzeciego szczepu Dalrei, który wiedział o wielu
zaginionych rzeczach i który był nauczycielem Levona dan Ivora.
Ceinwen o tym nie wiedziała, ani też nie było to jej intencją, lecz nawet bogini
nie może wiedzieć o wszystkim. Zamierzała dać mały prezent. Stało się jednak
inaczej i nie było to nic małego. Na chwilę dłonie Tkacza znieruchomiały przy
Krosnach, a potem Levon rzekł:
- Tu powinno być rozdwojone drzewo.
I wraz z tymi słowami do Gobelinu wszystkich światów wróciła pewna nić,
która była zaginiona od bardzo dawna.
Torc był tym, który je znalazł. Niegdyś piorun rozłupał olbrzymi jesion - nie
mieli najmniejszego pojęcia, jak dawno temu - i teraz jego pień był rozdwojony na
wysokości mniej więcej wzrostu mężczyzny.
Levon wraz z towarzyszącym mu Dave’em podeszli bez słowa do miejsca,
gdzie stał Torc. Dave zauważył drżenie mięśnia na jego twarzy. Wtedy Levon
odezwał się ponownie:
- A teraz skała.
Stojąc razem, we trzech zajrzeli przez widełki pękniętego pnia jesionu. Dave
miał przewagę nad pozostałymi. - Tam - powiedział, wskazując.
Levon spojrzał, a w jego oczach odmalowało się wielkie zdumienie.
Rzeczywiście, w niski kurhan na skraju puszczy była wrośnięta skała. - Czy wiecie -
rzekł przyciszonym głosem - że znaleźliśmy Grotę Śpiących?
- Nie rozumiem - powiedział Torc.
- Dzikie Łowy - odparł Levon. Dave poczuł mrówki przebiegające mu po
karku. - Najdziksza magia, jaka kiedykolwiek istniała, spoczywa tu uśpiona. -
Napięcie w zazwyczaj opanowanym głosie Levona było tak wielkie, że nie sposób
było go nie usłyszeć. - Zadąłeś właśnie w Róg Oweina, Davorze. Gdybyśmy tylko
znaleźli płomień, znów wyruszyliby. Och, na wszystkich bogów!
- Opowiedz mi - błagał Dave; on również mówił szeptem.
Przez chwilę Levon milczał, a potem, spoglądając na skałę przez szczelinę w
jesionie, zaczął nucić:
Gdy się ogień ze snu zbudzi,
Królów wezwie granie rogu,
Nie utrzymasz w pętach ludzi,
Co z Oweina Twierdzy progu
Mkną, a galop ich nie trudzi,
Z dzieckiem odebranym bogu.
- Dzikie Łowy - powtórzył Levon, gdy ucichł dźwięk jego pieśni. - Nie mam
słów, by wyrazić, jak dalece wykracza to poza możliwości nas trzech. - I nie chciał
już więcej nic powiedzieć.
Potem opuścili to miejsce, wielki kamień i rozdarte drzewo, przytroczywszy
róg do boku Dave’a. Przeszli na drugą stronę traktu i za cichą zgodą jechali w taki
sposób, by nie zauważył ich żaden człowiek, zanim nie dotrą do Srebrnego Płaszcza i
najwyższego króla.
Jechali przez cały poranek przez pola wśród wzgórz, a co jakiś czas siąpił
drobny deszcz. Widzieli, że bardzo był potrzebny, bowiem ziemia była wyschnięta.
Tuż po południu przebyli szereg coraz wyżej wznoszących się grani, które
ciągnęły się w kierunku południowo-wschodnim, i ujrzeli połyskujące w dole jezioro,
przypominające klejnot wprawiony w otaczające je wzgórza. Widok był przepiękny,
więc zatrzymali się na chwilę, by go podziwiać. Nad wodą stał mały domek, a
właściwie bardziej chatka, z podwórkiem i stodołą z tyłu.
Zjeżdżając powoli ze wzniesienia, minęliby ją, jak wszystkie inne
gospodarstwa, gdyby w tym momencie stara, siwowłosa kobieta nie wyszła z tyłu
domku, żeby im się przyjrzeć.
Dave dostrzegł, że w rzeczywistości wcale nie była taka stara. Podniosła dłoń
do ust gestem, który w sposób niewytłumaczalny zdawał mu się znajomy.
Potem zaczęła biec do nich po trawie, a Dave z wybuchem radości w sercu
zeskoczył z konia z okrzykiem i biegł, biegł, biegł, aż wreszcie Kimberly znalazła się
w jego ramionach.
Część IV
Spruwacz
Rozdział 15
Książę Diarmuid, jako namiestnik Twierdzy Południowej, miał przydzielony
w stolicy dom, a raczej koszary, dla tych spośród jego ludzi, którzy z jakiejkolwiek
przyczyny potrzebowaliby tam zakwaterowania. Tam właśnie lubił spędzać swe
wieczory w czasie pobytu w Paras Derval i tam właśnie Kevin Laine poszedł go
szukać rankiem po kataklizmie, spędziwszy większą część nocy na zmaganiu się ze
swym sumieniem.
Nadal nie dawało mu spokoju, gdy wychodził z pałacu w deszcz. Nie mógł też
jeszcze zebrać myśli, bowiem żal dokuczał mu tego poranka jak rana. Jedyne, co
trzymało go na nogach i wymuszało stanowczość, to straszny widok Jennifer
przywiązanej do grzbietu czarnej łabędzicy i lecącej na północ wprost do ręki, która
wzniosła się w niebiosa ze szczytu Góry.
Problem jednak polegał na tym, za kim ma pójść, dokąd prowadzi go
lojalność. Zarówno Loren, jak i niepokojąco odmieniona Kim, wyraźnie popierali
tego posępnego, ujmującego starszego księcia, który nagle powrócił.
- To moja wojna - oświadczył Aileron Lorenowi, a mag pokiwał w milczeniu
głową. Co, na pewnej płaszczyźnie, nie zostawiło Kevinowi żadnej kwestii, z którą
mógłby się zmagać.
Z drugiej strony, Diarmuid był następcą tronu, a Kevin, jeśli kimkolwiek był
tutaj, należał do jego drużyny. Po Saeren i Cathalu, szczególnie po spojrzeniu, jakie
zamienili z księciem, kiedy zakończył swą pieśń w karczmie „Pod Czarnym
Dzikiem”.
Potrzebny był mu Paul, z którym mógłby to omówić, Boże, tak był mu
potrzebny. Jednakże Paul nie żył, a jego najbliższymi przyjaciółmi byli Erron, Carde i
Coll. I ich książę.
Tak więc wszedł do koszarów najenergiczniej, jak potrafił. - Gdzie jest
Diarmuid? - I wtedy stanął jak wryty.
Wszyscy tam byli: Tegid, drużyna z wyprawy na południe i inni, których nie
znał. Siedzieli z poważnymi minami przy stołach w dużym pomieszczeniu od frontu,
lecz wstali, gdy wszedł. Każdy z nich był ubrany na czarno z czerwoną opaską na
lewym ramieniu.
Diarmuid też. - Wejdź - powiedział. - Widzę, że masz wieści. Niech
zaczekają, Kevinie. - W zazwyczaj zgryźliwym głosie słychać było opanowane
wzruszenie. - Wiem, że żal dotknął ciebie najbardziej, lecz ludzie z Marchii
Południowych zawsze noszą czerwoną opaskę, gdy ginie ktoś z nich, a straciliśmy
dwóch. Drance’a i Pwylla. Był jednym z nas - wszyscy to czujemy. Czy pozwolisz
nam opłakiwać Pwylla wraz z tobą?
Kevin poczuł, że wszelka energia go opuściła i zostały tylko zmartwienia.
Pokiwał głową, niemal obawiając się mówić. Wziął się jednak w garść i
przełknąwszy ślinę, powiedział: - Oczywiście, dziękuję wam. Wpierw jednak ważne
sprawy. Mam nowinę i powinniście jej wysłuchać natychmiast.
- Powiedz więc - rzekł książę - choć mogę już ją znać.
- Nie sądzę. Twój brat powrócił zeszłej nocy.
Na twarzy Diarmuida odmalowało się sardoniczne rozbawienie. Niemniej
jednak była to rzeczywiście nowina, a drwiącą minę poprzedził zupełnie odmienny
wyraz.
- Ach - westchnął książę, odzywając się swoim najzgryźliwszym tonem. -
Powinienem był się domyślić po zachmurzeniu nieba. Poza tym, oczywiście - ciągnął
dalej, nie zważając na szmer, jaki podniósł się wśród jego ludzi - teraz jest tron do
objęcia. Było pewne, że powróci. Aileron lubi trony.
- On nie jest do objęcia! - Mówcą, czerwonym na twarzy i oburzonym, był
Coll. - Diar, ty jesteś następcą! Rozsiekam go na strzępy, zanim pozwolę mu zabrać
ci tron!
- Nikt mi niczego nie będzie zabierał - stwierdził Diarmuid, delikatnie bawiąc
się nożem na stole. - A z pewnością nie Aileron. Czy jest coś jeszcze, Kevinie?
Oczywiście było. Powiedział im o śmierci Ysanny, o przemianie Kim, a
potem, niechętnie, o cichym wsparciu Lorena dla starszego księcia. Diarmuid nie
spuszczał go z oczu, z których nie znikał przyczajony cień śmiechu. Nadal bawił się
sztyletem.
Kiedy Kevin skończył, w sali zapanowała cisza przerywana tylko odgłosami
kroków Colla, który wściekle chodził w tę i z powrotem.
- Znów mam wobec ciebie dług - powiedział wreszcie Diarmuid. - Nic o tym
nie wiedziałem.
Kevin pokiwał głową. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Carde otworzył je.
W wejściu pokazała się krępa, barczysta sylwetka kanclerza Gorlaesa. Deszcz
spływał mu z kapelusza i płaszcza. Zanim do Kevina dotarła jego obecność, Gorlaes
wszedł do środka.
- Książę Diarmuidzie - rzekł bez wstępów - moje źródła donoszą mi, że twój
brat powrócił z wygnania. Sądzę, że z powodu korony. Ty, mój panie, jesteś następcą
tronu, któremu przysiągłem służyć. Przybyłem zaoferować ci swe usługi.
I w tym momencie Diarmuid wybuchł niepohamowanym śmiechem, który
zabrzmiał szokująco w sali pełnej żałobników. - Jasne, że tak! - wykrzyknął. -
Wchodź! Ależ proszę, wejdź, Gorlaesie. Wielce cię potrzebujemy - brak nam
kucharza w Twierdzy Południowej!
W chwili gdy sarkastyczny śmiech księcia przepełniał komnatę, Kevin cofnął
się pamięcią do chwili tuż po obwieszczeniu przez niego o powrocie Ailerona. Wtedy
też dostrzegł ostrą ironię Diarmuida, lecz dopiero po tej pierwszej chwili. Kevinowi
wydawało się, że na twarzy księcia zauważył mignięcie zupełnie odmiennego
uczucia, i był niemal pewien, że wie, co to było.
Loren i Matt poszli z Teyrnonem i Barakiem zabrać ciało z Drzewa. Boży Las
nie był miejscem, gdzie żołnierze poszliby chętnie, a poza tym w przededniu wojny
ostatni dwaj magowie uznali, że godzi się pójść razem ze swymi źródłami z dala od
innych ludzi i podzielić się przemyśleniami na temat tego, co czeka ich w
nadchodzących dniach.
Zgodni byli co do kwestii króla, choć pod wieloma względami było szkoda.
Mimo całej szorstkości i nieprzystępności Ailerona, w jego nawiedzonej duszy krył
się materiał wojennych królów z dawnych czasów. Zmienna błyskotliwość Diarmuida
po prostu czyniła go zbyt nieodpowiedzialnym. Czasami zdarzało się, że mylili się w
przeszłości, lecz nieczęsto wszyscy naraz. Barak przychylił się do tego zdania. Matt
nie wygłosił swej opinii, lecz pozostali byli do tego przyzwyczajeni.
Poza tym, wtedy byli już w lesie, a będąc ludźmi obcującymi z mocą i
doskonale wyczuwającymi, co wydarzyło się zeszłej nocy, podeszli do Letniego
Drzewa w milczeniu.
A potem, dalej nie przerywając ciszy, udali się w drogę powrotną pod
liściami, z których kapał poranny deszcz. Nauki, które wszyscy znali, głosiły, iż jeśli
Mörnir przychodził po ofiarę, zabierał tylko duszę. Ciało było łupiną, odpadem
niegodnym Boga i pozostawianym.
Pominąwszy fakt, że mijało się to z prawdą.
Stanowiło to tajemnicę, która jednakże wyjaśniła się, gdy Loren i Matt wrócili
do Paras Derval i dostrzegli dziewczynkę w burych szatach nowicjuszki sanktuarium,
która czekała przed drzwiami ich kwatery w mieście.
- Panie - rzekła, gdy podeszli - najwyższa kapłanka poleciła mi rozkazać ci,
abyś przyszedł do niej do świątyni najszybciej, jak będziesz mógł.
- Rozkazać mu? - warknął Matt.
Dziecko zachowywało godny podziwu spokój. - Tak powiedziała. Sprawa jest
wielkiej wagi.
- Ach - powiedział Loren - zabrała ciało.
Dziewczynka skinęła głową.
- Z powodu księżyca - ciągnął dalej, myśląc na głos. - To się zgadza.
Niespodziewanie nowicjuszka znów przytaknęła. - Oczywiście, że się zgadza
- rzekła ozięble. - Czy teraz przyjdziesz?
Wymieniwszy spojrzenia spod uniesionych brwi, obaj mężczyźni udali się za
posłanniczką Jaelle ulicami do wschodniej bramy.
Kiedy już znaleźli się za miastem, dziewczynka zatrzymała się. - Chciałabym
o czymś cię uprzedzić - powiedziała.
Loren Srebrny Płaszcz spojrzał z wysokości swego niemałego wzrostu na
dziecko. - Czy kapłanka poleciła ci tak uczynić?
- Oczywiście, że nie. - W jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie.
- W takim razie nie powinnaś mówić niczego poza tym, co ci polecono
przekazać. Od jak dawna jesteś nowicjuszką?
- Ja jestem Leila - odparła, spoglądając na niego w górę pełnymi spokoju
oczami. Zbyt pełnymi spokoju, a odpowiedź zastanowiła go. Czyżby była niespełna
rozumu? Czasami świątynia przygarniała takie dzieci.
- Nie o to pytałem - rzekł łagodnie.
- Wiem, o co pytałeś - stwierdziła nieco opryskliwie. - Jestem Leila.
Wezwałam Finna dan Shahara do Najdłuższej Drogi czterokrotnie tego lata w
ta’kiena.
Zmrużył oczy; dotarły do niego słuchy o tym. - I Jaelle uczyniła cię
nowicjuszką?
- Dwa dni temu. Ona jest bardzo mądra.
Aroganckie dziecko. Czas było to ukrócić. - Wątpię - rzekł surowo - jeśli jej
nowicjuszki pozwalają sobie oceniać ją, a jej posłanniczki przekazują własne
posłania.
To jej nie zraniło. Wzruszywszy ramionami w geście zgody, Leila odwróciła
się i ponowiła wspinaczkę zboczem w kierunku sanktuarium.
Czarodziej zmagał się z tym przez kilka kroków, po czym przyznał się do
nieczęstej porażki. - Stój - powiedział Loren, słysząc, jak Matt obok niego zanosi się
śmiechem. - Jaką niesiesz nowinę?
Zdawał sobie sprawę, że dla krasnoluda cała ta dyskusja była nadzwyczaj
śmieszna. Przypuszczalnie tak było rzeczywiście.
- On żyje - powiedziała Leila i nagle przestało być śmiesznie.
Uprzednio panowała ciemność. Uczucie przemieszczania się, bycia
przemieszczanym. Gwiazdy były bardzo blisko, a potem niemożliwie daleko i
oddalały się jeszcze. Wszystko się oddalało.
Następnym razem odniósł wrażenie, że dostrzega rozmyte jak przez deszcz na
szybie migocące świece i szare postaci, które poruszają się poza ich kręgiem. Teraz
spoczywał nieruchomo, lecz wkrótce poczuł, że znów się osuwa, tak jak przypływ
wraca do ciemnego morza, gdzie nie ma nieciągłości.
Z wyjątkiem faktu jego istnienia.
Tego, że żyje.
Paul otworzył oczy, przebywszy długą drogę. Po całej tej wędrówce
wydawało mu się, że leży w łóżku w komnacie, w której rzeczywiście paliły się
świece. Był bardzo osłabiony. Mimo to czuł zdumiewająco niewielki ból fizyczny, a
ten inny rodzaj bólu był czymś, na co od tak niedawna mógł sobie pozwolić, że była
to niemal rozkosz. Wziął jeden powolny oddech, który oznaczał życie, a potem
następny, aby powitać smutek.
- Och, Rachel - westchnął prawie bezgłośnie. Niegdyś zakazane, najbardziej
zakazane imię. Lecz wtedy, nim umarł, nadeszło boskie wstawiennictwo i
odpuszczenie, które zezwalało na żal.
Pominąwszy fakt, że nie umarł. W tym momencie pewna myśl przeszyła go
niczym sztylet: czyżby żył dlatego, że poniósł klęskę? Czy dlatego? Odwrócił głowę
z wysiłkiem. Dzięki temu ruchowi dostrzegł wysoką postać, która stała przy łóżku i
spoglądała na niego spomiędzy świec.
- Znajdujesz się w świątyni Matki - rzekła Jaelle. - Na zewnątrz pada deszcz.
Deszcz. W jej oczach widniało pełne goryczy wyzwanie, lecz w tej chwili nie
mogło go dotknąć. Był poza jej zasięgiem. Odwrócił głowę. Padał deszcz; on żył.
Odesłano go. Strzałę Boga.
Poczuł wtedy w sobie obecność Mörnira, cichą i uśpioną. Było w tym zawarte
brzemię i wkrótce przyjdzie się nim zająć, lecz jeszcze nie teraz. Teraz był czas na
leżenie nieruchomo i rozkoszowanie się smakiem bycia sobą po raz pierwszy od
bardzo dawna. Dziesięć miesięcy. I trzy noce, które były wiecznością. Och, mógł się
nacieszyć radością, nie było to wzbronione... Zamknąwszy oczy, zapadł się głęboko
w poduszki. Był rozpaczliwie słaby, lecz teraz słabość była czymś dobrym. Padał
deszcz.
- Dana przemówiła do ciebie.
Słyszał nie skrywaną wściekłość w jej głosie. Zbyt tego dużo było, więc
zlekceważył ją. Kevin, pomyślał. Chcę zobaczyć Keva. Wkrótce, powiedział sobie,
jak się wyśpię.
Wymierzyła mu siarczysty policzek. Poczuł, jak ostre paznokcie rozdrapują
mu twarz do krwi.
- Jesteś w świątyni. Odpowiadaj!
Paul Schafer otworzył oczy. Jej wściekłości przeciwstawił swą zimną
wzgardę. Tym razem Jaelle odwróciła głowę.
Po chwili odezwała się, patrząc w płomień jednej z długich świec. - Całe życie
marzyłam o tym, że usłyszę głos Bogini, że ujrzę jej twarz. - Jej słowa były
przesiąknięte goryczą. - Jednakże nie mnie było to dane. Mnie nic. A ty, mężczyzna, i
to taki, który odwrócił się od niej całkowicie ku Bogu w Lesie, został obdarzony jej
łaską. Dziwisz się więc, że cię nienawidzę?
Absolutna beznamiętność jej tonu nasyciła jej słowa grozą w dużo większym
stopniu niż jakikolwiek wybuch gniewu. Paul milczał przez chwilę, a potem rzekł: -
Ja też jestem jej dzieckiem. Nie żałuj mi daru, jaki od niej otrzymałem.
- Masz na myśli swe życie? - Znów mu się przyglądała, wysoka i smukła
pomiędzy świecami.
Zaprzeczył ruchem głowy; nadal sprawiało mu to trudność. - Nie to. Być
może na początku tak, lecz nie teraz. To Bóg mi je dał.
- Nieprawda. Jesteś większym głupcem, niż myślałam, jeśli nie wiesz, kiedy
Dana przychodzi.
- Prawdę mówiąc - stwierdził, lecz delikatnie, bowiem była to kwestia zbyt
doniosła, by się o nią wykłócać - wiem. W tym przypadku lepiej od ciebie, kapłanko.
Tak, była tam Bogini i rzeczywiście wstawiła się, choć nie po to, by ocalić mi życie.
O coś innego przed końcem. Jednakże to Mörnir ocalił mnie. Wybór należał do niego.
Letnie Drzewo należy do Boga, Jaelle.
Po raz pierwszy dostrzegł przebłysk zwątpienia w jej szeroko rozstawionych
oczach. - Ale ona tam była? Przemówiła? Powiedz mi, co powiedziała.
- Nie - oświadczył nieubłaganie Paul.
- Musisz. - Mimo to nie był to już rozkaz. Miał niejasne poczucie, że
powinien, że chce coś jej powiedzieć, lecz taki był znużony, tak kompletnie
wyczerpany. Co sprawiło, że uświadomił sobie coś zupełnie innego.
- Wiesz - stwierdził z przejęciem - nie jadłem i nie piłem niczego od trzech
dni. Czy mógłbym...
Kapłanka przez chwilę stała nieruchomo, lecz kiedy już poruszyła się,
podeszła do tacy postawionej na niskim stole przy przeciwległej ścianie. Przyniosła
do jego łóżka miskę zimnej zupy. Niestety, jeszcze nie odzyskał w pełni władzy w
rękach. Pomyślał, że pośle po którąś z ubranych na szaro kapłanek, lecz w końcu
siadła sztywno na łóżku przy nim i nakarmiła go sama.
Jadł w milczeniu, a gdy skończył, ponownie opadł na poduszki. Kapłanka
uczyniła gest, jakby chciała wstać, lecz potem z wyrazem obrzydzenia wytarła
rękawem swej białej szaty krew z jego policzka.
Wtedy dopiero wstała i stanęła przy jego posłaniu dumnie niczym królowa. Jej
włosy miały kolor płomienia świecy. Patrząc na nią z dołu, nagle poczuł, że ma
słabszą pozycję.
- Dlaczego tu jestem? - spytał.
- Odczytałam znaki.
- Nie spodziewałaś się zastać mnie żywego?
- Nie, lecz to była trzecia noc, a potem wstał księżyc...
Dał znak, że rozumie. - Ale dlaczego? - spytał. - Czemu zadałaś sobie ten
trud?
Jej oczy rozbłysły. - Nie bądź takim dzieckiem. Jest wojna. Będziesz
potrzebny.
Poczuł, jak serce mu skacze. - Co chciałaś przez to powiedzieć? Jaka wojna?
- Nie wiesz?
- Ostatnio straciłem nieco kontakt z otoczeniem - rzucił ostro. - Co się stało?
Być może wymagało to wysiłku, lecz jej głos był opanowany. - Wczoraj
wybuchła Rangat. Ognista ręka na niebie. Kamień strażniczy jest strzaskany. Rakoth
odzyskał wolność.
Nawet nie drgnął.
- Król nie żyje - powiedziała.
- O tym wiem - odparł. - Słyszałem dzwony.
Jednakże teraz po raz pierwszy na jej twarzy pojawiło się napięcie. Jej oczy
kryły w sobie coś trudnego do powiedzenia. - To nie wszystko - powiedziała Jaelle. -
Drużyna lios alfarów została napadnięta w pobliżu przez svartów i wilki. Twoja
przyjaciółka, Jennifer, była z nimi. Przykro mi, ale została pojmana i zabrana na
północ. Zabrała ją czarna łabędzica.
Więc to tak. Znów zamknął oczy, czując spadające nań brzemię. Wyglądało
na to, że nie da się go jednak uniknąć. Strzała Boga. Włócznia Boga. Trzy noce i
wieczność, powiedział król. Król nie żyje. I Jen.
Ponownie spojrzał w górę. - Teraz wiem, dlaczego mnie odesłał.
Jakby wbrew swej woli Jaelle skinęła głową. - Dwukrotnie urodzony -
szepnęła.
Bezgłośnie zadał jej pytanie spojrzeniem.
- Jest takie powiedzenie - szepnęła - bardzo stare powiedzenie: Nie będzie
Panem Letniego Drzewa ten, kto nie urodził się dwukrotnie.
I tak w blasku świec w sanktuarium Paul usłyszał te słowa po raz pierwszy.
- Nie prosiłem o to - rzekł Paul Schafer.
Była bardzo piękna, bardzo surowa. Płomień niczym płomienie świec. - Czy
szukasz u mnie litości?
Wykrzywił szyderczo wargi na dźwięk tych słów. - Raczej nie w tym
momencie. - Uśmiechnął się lekko. - Dlaczego dużo łatwiej jest ci uderzyć
bezbronnego mężczyznę, niż wytrzeć krew z jego twarzy?
Jej odpowiedź była oficjalna i odruchowa, lecz dostrzegł, że umknęła
wzrokiem. - Bogini czasem jest miłosierna - powiedziała - lecz nigdy łagodna.
- Czy taką ją znasz? - spytał. - A gdybym ci powiedział, że zeszłej nocy
zaznałem od niej tak pełnego czułości współczucia, że nie ma słów, by je opisać?
Milczała.
- Czyż nie jesteśmy przede wszystkim dwiema istotami ludzkimi? - ciągnął
dalej. - Które powinny podzielić się zarówno swym wielkim bólem, jak i wsparciem.
Jesteś przecież Jaelle w równym stopniu, co kapłanką Bogini.
- Mylisz się - rzekła. - Jestem wyłącznie jej kapłanką. Nie ma nikogo więcej.
- To mi się wydaje bardzo smutne.
- Jesteś tylko mężczyzną - odparła Jaelle, a Paul poczuł się speszony tym, co
zapłonęło w jej oczach, nim wyszła z komnaty.
Kim nie spała niemal przez całą noc, którą spędziła samotnie w swoim pokoju
w pałacu, boleśnie odczuwając pustkę drugiego łóżka. Nawet tutaj Baelrath
odpowiadał na wezwanie księżyca, płonąc wystarczająco jasno, by rzucać cienie na
ścianę: gałąź za oknem kołysząca się na deszczowym wietrze, zarys białych włosów
Kim, kształt świecy przy łóżku, lecz nie Jen. Jej cienia nie było. Kim próbowała.
Całkowicie nieświadoma swej mocy i tego, jak użyć kamienia, zamknęła oczy i
sięgnęła w głąb rozszalałej nocy, jak najdalej na północ i jak najwyraźniej, lecz
znalazła tylko ciemność swych własnych obaw.
Kiedy kamień ponownie przygasł, a na palcu miała tylko czerwony pierścień,
wiedziała, że księżyc zaszedł. Było już bardzo późno i z nocy zostało niewiele.
Znużona Kim opadła na posłanie i przyśniło jej się wtedy pragnienie, z którego
obecności nawet nie zdawała sobie sprawy.
Musisz wędrować właśnie w swych snach, powiedziała niegdyś Ysanne i
mówiła to wciąż, gdy Kim znów zapadła w głęboki sen.
Tym razem poznała to miejsce. Wiedziała, gdzie są te ogromne, zwalone łuki
porozbijanych kamieni, i kogo tam pochowanego musi obudzić.
Nie jego, nie tego, kogo szuka. W ten sposób byłoby to zbyt proste. Ta droga
była jeszcze mroczniejsza niż w tej chwili i wiodła pośród zmarłych w miejscu snów.
To już teraz wiedziała. Było to bardzo smutne, choć zdawała sobie sprawę, że
bogowie tak nie powiedzieliby. Grzechy synów, pomyślała we śnie, znając to
miejsce, czując wzbierający wicher, który rozwiewał jej włosy, och, jej siwe włosy.
Droga do Wojownika prowadziła przez mogiłę i wskrzeszone kości jego ojca,
który nigdy nie widział go za życia. Kimże ona była, że miała to wiedzieć?
Lecz wtedy znalazła się gdzie indziej i nie było miejsca na zdziwienie.
Znajdowała się w komnacie pod chatką, gdzie wciąż lśnił diadem Lisen, a obok
sztylet Conary’ego, i gdzie umarła Ysanne, a nawet więcej, niż umarła. Jednak
Jasnowidząca była przy niej, była w niej, bowiem poznała księgę i pergaminową
stronę w księdze, gdzie odnajdzie inwokację mającą wskrzesić ojca z grobu i nakazać
mu wyjawienie imienia swego syna temu, kto zna miejsce wezwania. Nigdzie nie
było już spokoju ani spoczynku. Sama go nie miała i nie mogła go nikomu udzielić.
Na dłoni niosła Wojenny Kamień. Wyrwie zmarłych ze spoczynku, a żywych
zawiedzie ku zgubie.
Kimże jest, aby tak miało się stać?
O pierwszym brzasku kazała im odprowadzić się w deszczu. Poszedł z nią
uzbrojony oddział trzydziestu ludzi; wojsko z Północnej Twierdzy należące do
Ailerona przed jego wygnaniem. Z chłodną sprawnością otaczali ją podczas drogi nad
jezioro. Przy ostatnim zakręcie zwłoki ofiar Ailerona wciąż leżały na drodze.
- Czy on to zrobił sam? - spytał dowódca straży, kiedy je wyminęli. W jego
głosie pobrzmiewał szacunek.
- Tak - powiedziała.
- Czy on będzie naszym królem?
- Tak - potwierdziła.
Zaczekali nad jeziorem, gdy weszła do chatki, a potem na dół po znajomych
już stopniach ku blaskowi rzucanemu przez Światło Lisen. Jednakże nie ruszyła go z
miejsca i zbliżywszy się do stołu, otworzyła jedną z ksiąg. Och, chwalebne to i
straszne, że wiedziała, gdzie szukać, lecz taka była prawda. Siedząc tam w
samotności, powoli odczytała słowa, które będzie musiała wypowiedzieć.
Jednak dopiero wtedy, gdy będzie znała miejsce nie znane nikomu. Zwalone
kamienie były jedynie punktem wyjściowym. Daleka jeszcze przed nią droga na tej
ścieżce; daleka droga, lecz już na nią wstąpiła. Pogrążona w rozmyślaniach i
zagubiona w splotach czasu i przestrzeni, Jasnowidząca Brenninu ponownie wspięła
się po schodach na górę. Ludzie Ailerona czekali na nią nad jeziorem, czujni i
zdyscyplinowani.
Czas było iść. Było wiele rzeczy do zrobienia. Mimo to ociągała się jeszcze,
zostając w chatce i przyglądając się ogniowi na kominku, wytartemu stołowi, ziołom
w słojach na ścianach. Odczytywała napisy i otworzyła jedno z naczyń, by powąchać
jego zawartość. Jasnowidząca Brenninu wiedziała, że jest tak wiele do zrobienia, lecz
mimo to ociągała się, rozkoszując smakiem samotności.
Był gorzko-słodki. Kiedy Kimberly wreszcie zdecydowała się wyruszyć,
wyszła, wciąż samotnie, tylnym wyjściem na podwórze z dala od żołnierzy i
dostrzegła trzech mężczyzn, którzy zjeżdżali konno ze wzniesienia na północ od niej,
a jednego z nich znała, och znała. Wydawało się, że wśród wszystkich ciężarów i
smutków radość wciąż może zakwitnąć jak bannion w lesie.
Ailerona dan Arta pochowano podczas ulewy. Deszcz stukał w okna Delevana
wysoko u sklepienia wielkiej sali pałacowej, gdzie król spoczywał w majestacie
odziany w białą i złotą szatę. Na jego piersi leżał miecz, którego rękojeść ściskał w
wielkich, sękatych dłoniach. Deszcz kapał delikatnie na przepiękną tkaninę
przykrywającą katafalk, gdy szlachta Brenninu, która zgromadziła się na uroczystości
i została na czas żałoby i wojny, zaniosła go z pałacu do wrót świątyni, gdzie zabrały
go kobiety. Padał też na kopułę tego sanktuarium, gdy najwyższa kapłanka Jaelle
odprawiała obrzędy Matki, by odesłać ją do domu jednego z królów.
Żaden mężczyzna nie był tam obecny. Loren zabrał Paula. Kapłanka łudziła
się nadzieją, że ujrzy wstrząs Srebrnego Płaszcza, lecz rozczarowała się, bowiem mag
wcale nie okazał zaskoczenia. Zmuszona była ukryć swą konsternację wywołaną
faktem, że skłonił się Dwukrotnie Urodzonemu.
Żaden mężczyzna nie był przy tym obecny, pominąwszy martwego króla, gdy
podniesiono wielki topór ze stojaka, i żaden mężczyzna nie zobaczył, co wtedy
uczyniono. Nie drwiono z Dany ani też nie odmawiano jej należności, gdy zabierała
do domu swe dziecko, które tak dawno temu posłała na krąg ścieżki zawsze
prowadzącej z powrotem do niej.
Pochowanie najwyższego króla należało do powinności najwyższej kapłanki,
więc po zakończeniu obrzędów Jaelle wyprowadziła orszak. Wyszła w deszcz ubrana
na biało pośród czerni, a żałobnicy dźwignęli Ailella na wysokość ramion i poszli za
nią do krypty, w której kładziono na spoczynek królów Brenninu.
Znajdowała się ona na wschód od pałacu, na północ od świątyni. Przed
zwłokami szła Jaelle z kluczem do bram w dłoniach. Za marami kroczył jasnowłosy i
samotny Diarmuid, następca tronu, a za nim cała pomniejsza szlachta Brenninu. Szedł
wśród nich, choć nie całkiem o własnych siłach, książę lios alfarów, a także dwaj
mężczyźni z plemienia Dalrei z Równiny. Towarzyszyło im dwóch mężczyzn z
innego świata, jeden bardzo wysoki i ciemnowłosy, drugi blondyn, a między nimi szła
kobieta o białych włosach. Pospólstwo ustawiło się wzdłuż drogi w szeregach
głębokich na sześciu ludzi i spuszczało głowy w deszczu na widok mijającego ich
Ailella.
Kondukt dotarł wreszcie do wielkich wrót żalnika, a wtedy Jaelle zobaczyła,
że brama była już otwarta i czeka przy niej mężczyzna w czerni. Poznała, kto to.
- Chodźmy - rzekł Aileron - złóżmy mego ojca u boku mej matki, którą
kochał.
W czasie gdy kapłanka próbowała ukryć swe zdumienie, rozległ się inny głos.
- Witaj w domu, wygnańcze - powiedział Diarmuid łagodnym, pozbawionym
zdziwienia tonem. Wyminął delikatnie kapłankę, by ucałować Ailerona w policzek. -
Odprowadzimy go do niej?
Był to wielki nietakt, bowiem ona miała tu prawo pierwszeństwa, lecz mimo
woli najwyższa kapłanka poczuła się dziwnie wzruszona na widok dwóch synów,
ciemnego i jasnego, którzy przestępują próg bram zmarłych ramię w ramię, a cały lud
Brenninu szemrze za ich plecami w ulewie.
Trzech mężczyzn przyglądało się temu ze wzgórza wysoko nad tym miejscem.
Jeden z nich zostanie pierwszym magiem Brenninu, nim zajdzie słońce, jeden został
uczyniony królem krasnoludów o wschodzie słońca dawno temu, a trzeci wywołał
deszcz i został odesłany przez Boga.
- Zebraliśmy się - zaczął Gorlaes, stając obok tronu, lecz dwa ostrożne stopnie
niżej - w czasie smutku i potrzeby.
Znajdowali się w wielkiej sali pałacowej, która była mistrzowskim dziełem
Tomaza Lala. Tego popołudnia zebrani tu byli wszyscy możni Brenninu, z wyjątkiem
jednego. Dwaj Dalrei wraz z Dave’em, który tak szczęśliwie powrócił, zostali
serdecznie powitani i odprowadzeni do swych komnat. Nawet Brendel z Daniloth nie
był obecny na tym spotkaniu, bowiem to, co Brennin miał teraz do zrobienia, było
sprawą wyłącznie Brenninu.
- W każdych normalnych czasach nasza strata wymagałaby czasu żałoby.
Jednakże to nie są takie czasy. Musimy teraz - ciągnął kanclerz, widząc, że Jaelle nie
sprzeciwiła się jego prawu do pierwszej wypowiedzi - szybko się naradzić w naszym
gronie i opuścić tę salę zjednoczeni pod dowództwem nowego króla, który
poprowadzi nas...
- Wstrzymaj się, Gorlaesie. Zaczekamy na Srebrnego Płaszcza. - Był to głos
maga Teyrnona, który wstał wraz ze swym źródłem Barakiem i Mattem Sörenem. Już
kłopoty, a nawet jeszcze nie zaczęli.
- Ależ to raczej jego obowiązek być tu, gdy pozostali są zgromadzeni -
zamruczała Jaelle. - Wystarczająco długo czekaliśmy.
- Poczekamy dłużej - warknął krasnolud. - Tak jak czekaliśmy na ciebie
wczoraj. - Było w tym tonie coś takiego, że Gorlaes był wdzięczny, że to Jaelle
wniosła sprzeciw, a nie on.
- Gdzie on jest? - spytał Niavin z Seresh.
- Już się zbliża. Musiał iść powoli.
- Dlaczego? - To pytanie zadał Diarmuid. Przerwał swe kocie krążenie po
kątach sali i wystąpił naprzód.
- Zaczekaj - tylko tyle powiedział krasnolud.
Gorlaes miał zamiar zaprotestować, lecz wcześniej ktoś się zjawił.
- Nie - rzekł Aileron. - Mimo całej miłości, jaką go darzę, nie będę czekał z tą
sprawą. Prawdę mówiąc, nie ma nad czym dyskutować.
Kim Ford w tej sali w charakterze najnowszej i jedynej Jasnowidzącej
Brenninu przyglądała się, jak książę podchodzi stanowczym krokiem i staje obok
Gorlaesa.
I staje o stopień wyżej od niego, dokładnie na wprost tronu. On zawsze będzie
taki, pomyślała. Istnieje tylko jego siła.
Z tą właśnie siłą, zimną i niezłomną, Aileron spojrzał na nich wszystkich i
znów się odezwał. - W czasie narad bardzo nam będzie potrzeba mądrości Lorena,
lecz nie jest to czas na narady, bez względu na to, co sobie myślicie.
Diarmuid przestał krążyć. Na dźwięk pierwszych słów Ailerona stanął
dokładnie naprzeciwko swego brata, stanowiąc niewzruszony kontrast dla pełnej
napięcia pasji Ailerona.
- Przybyłem tu - oświadczył bez ogródek Aileron dan Ailell - po koronę oraz
po to, by poprowadzić was na wojnę. Tron należy się mnie - spoglądał wprost na
brata - i zabiję dla niego, bądź dam się zabić, nim opuścimy tę salę.
Martwą ciszę, jaka zapadła, przerwał po chwili drażniący odgłos klaskania
jednego mężczyzny.
- Elegancko powiedziane, mój drogi - stwierdził Diarmuid, nie przerywając
oklasków. - I jak zwięźle. - Potem opuścił ręce. Synowie Ailella stanęli twarzą w
twarz, jakby znaleźli się sami w ogromnej sali.
- Łatwo jest drwić - powiedział cicho Aileron. - Zawsze uciekałeś się do tego.
Zrozum mnie jednak, bracie. Po raz pierwszy to nie jest czcza zagrywka. Żądam, abyś
oddał mi hołd w tej godzinie, w tym miejscu, bowiem mam sześciu łuczników na
balkonie dla muzyków, którzy zabiją cię, gdy tylko uniosę dłoń.
- Nie! - krzyknęła Kim, wyrwawszy się z odrętwienia.
- To śmieszne! - krzyknął w tej samej chwili Teyrnon i wysunął się naprzód. -
Zabraniam...
- Nie możesz mi niczego zabronić! - zagłuszył go Aileron. - Rakoth odzyskał
wolność. To, co nas czeka, jest zbyt wielkie, bym sam sobie poradził.
Diarmuid przechylił pytająco głowę, jakby zastanawiał się nad abstrakcyjną
propozycją. Potem odezwał się głosem tak ściszonym, że musieli nadstawić uszu, by
coś zrozumieć. - Naprawdę uczyniłbyś coś takiego?
- Uczyniłbym - odparł Aileron. Bez cienia wahania.
- Szczerze? - spytał ponownie Diarmuid.
- Wystarczy, że uniosę rękę - powiedział Aileron. - I zrobię to, jeśli będę
musiał. Możesz mi wierzyć.
Diarmuid powoli pokręcił głową i westchnął ciężko.
A potem rzekł wystarczająco głośno, by wszyscy posłyszeli:
- Coll.
- Mości książę - natychmiast dobiegł z góry dudniący głos mężczyzny. Z
galerii dla muzyków.
Diarmuid uniósł głowę, a na jego twarzy malował się spokój, a nawet
obojętność. - Mów.
- Rzeczywiście to zrobił, panie. - Głos Colla był zduszony gniewem.
Mężczyzna podszedł do poręczy. - On naprawdę to zrobił. Na górze było siedmiu
ludzi. Daj rozkaz, a zabiję go natychmiast.
Diarmuid uśmiechnął się. - To dodaje otuchy - stwierdził. Potem odwrócił się
znów ku Aileronowi, a spojrzenie jego oczu nie było już tak wyniosłe. Starszy brat
również się zmienił; napięcie ustąpiło miejsca gotowości do działania. Przerwał ciszę.
- Wysłałem sześciu - powiedział Aileron. - Kim jest ten siódmy?
Wszyscy rozpaczliwie starali się zrozumieć wagę tego stwierdzenia, gdy ten
siódmy człowiek zeskoczył z balkonu.
Było to dość wysoko, lecz ciemna postać zwinnie wylądowała i poturlawszy
się po posadzce, wstała natychmiast. Znajdowała się półtora metra od Diarmuida i w
odchylonej do rzutu ręce trzymała sztylet.
Tylko Aileron zareagował na czas. Wykazując się refleksem prawdziwego
wojownika, chwycił pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w rękę. W chwili, gdy zabójca
zamachnął się sztyletem, Aileron cisnął ciężkim przedmiotem przez przestrzeń, jaka
ich dzieliła. Trafił intruza prosto w plecy, co wytrąciło sztylet z nadanego mu toru.
Tylko trochę. Dość, by nie przeszył serca, w jakie był wymierzony.
Diarmuid nawet nie drgnął. Stał, chwiejąc się lekko, z dziwnym
półuśmieszkiem na twarzy i wysadzanym klejnotami sztyletem utkwionym głęboko w
lewym ramieniu. Kim dostrzegła, że miał czas wyszeptać coś bardzo cicho i
niedosłyszalnie, jakby tylko do siebie, nim wszystkie miecze zostały obnażone, a
zabójca otoczony pierścieniem stali. Ceredur z Północnej Twierdzy wzniósł oręż do
zadania śmiertelnego ciosu.
- Powstrzymajcie swe miecze! - rozkazał ostro Diarmuid. - Stój! - Ceredur
powoli opuścił broń. Jedynym dźwiękiem w całej wielkiej sali był brzęk toczącego
się coraz mniejszymi kręgami po mozaikowej posadzce przedmiotu, który rzucił
Aileron.
Przypadek sprawił, że była to Dębowa Korona Brenninu.
Diarmuid nachylił się, by ją podnieść z budzącym lęk błyskiem wesołości na
twarzy. Zaniósł ją do długiego stołu pośrodku komnaty, a echo powtarzało dźwięk
jego kroków. Położywszy ją na nim, odkorkował karafkę jedną ręką. Wszyscy
obserwowali, jak całkiem bez pośpiechu napełnia sobie kieliszek. Potem powoli
podniósł go ku nim wszystkim.
- Mam przyjemność - rzekł Diarmuid dan Ailell, książę Brenninu -
zaproponować toast. - Jego szerokie usta były uśmiechnięte. Ramię broczyło krwią. -
Czy wypijecie ze mną - powiedział, podnosząc kieliszek wysoko - za zdrowie
Ciemnej Róży z Cathalu?
Podchodząc do oprawcy, z widocznym cierpieniem podniósł drugą rękę i
zsunął z jego głowy czapkę, tak że ciemne włosy Sharry rozsypały się swobodnie.
Zabicie Devorsha okazało się błędem z dwóch powodów. Po pierwsze, dało
jej ojcu zbyt wielką przewagę w prowadzonej przez niego kampanii, by narzucić jej
któregoś ze szlachciców. Tych mizernych szlachetek. Przewagę, którą już zaczął
wykorzystywać.
Po drugie, to był niewłaściwy człowiek.
Do czasu, gdy z Rangat wzbiła się w niebo ognista ręka - widoczna nawet w
Cathalu, choć samej Góry nie było widać - jej własna wściekłość zmieniła się w coś
odmiennego. Coś równie niebezpiecznego, a może nawet tym bardziej groźnego, iż
ukrywało się pod płaszczykiem doskonale udawanej pokory.
Zgodziła się na przechadzkę po ogrodzie następnego dnia z Evienem z Lagos,
a potem na przyjęcie jeszcze dwóch mężczyzn po południu. Zgadzała się na
wszystko.
Kiedy jednak czerwony księżyc wstał tej nocy, znając swego ojca bardzo,
bardzo dobrze, związała włosy i pośród dziwnie zabarwionej ciemności i pośpiechu
związanego z odjazdem, przyłączyła się do grupy emisariuszy udających się do Paras
Derval.
Łatwo poszło. Zbyt łatwo, rozmyślała w duchu podczas drogi do Cynan;
wśród żołnierzy Krainy Ogrodów panowała rozluźniona dyscyplina. Niemniej jednak
teraz służyło to jej celom, podobnie jak Góra i księżyc.
Bowiem bez względu na to, co miały oznaczać te większe kataklizmy i jaki
czekał ich wszystkich chaos, Sharra wpierw musiała rozprawić się z własnym
problemem, a sokół jest łownym ptakiem.
W Cynan panował nieopisany zamęt. Kiedy wreszcie wytropili zarządcę
portu, nadał sygnały świetlne na drugą stronę delty do Seresh i szybko otrzymał
odpowiedź. Sam przeprawił ich na drugi brzeg, wraz z końmi i całym ekwipunkiem,
na szerokiej barce rzecznej. Sądząc po zażyłości pozdrowień wymienianych na
drugim brzegu Saeren, można było jasno wywnioskować, że pogłoski o zupełnie
niestosownych kontaktach między rzecznymi twierdzami były prawdziwe. Coraz
jaśniejsze stawało się, jakim sposobem listy docierały do Cathalu.
Gromy dudniły na północy, gdy jechali do Cynanu, lecz gdy dobili do brzegu
w Seresh ciemną porą przed świtem, panowała cisza i tylko czerwony księżyc wisiał
nisko nad morzem, chowając się i pokazując zza skłębionych chmur. Wszędzie wokół
słychać było zalęknione szepty o wojnie, przemieszane z wyrazem rozpaczliwej ulgi
na widok cicho padającego deszczu. Domyśliła się, że poprzednio panowała susza.
Posłowie Shalhasana przyjęli z pewną ulgą zaproszenie dowódcy garnizonu w
Seresh, by zatrzymać się tam na resztę nocy. Dowiedzieli się, że książę jest już w
Paras Derval, otrzymali też informację, że Ailell nie żyje. Umarł tego poranka. Wieść
dotarła o zachodzie słońca. Następnego dnia odbędzie się pogrzeb, a następnie
koronacja.
Czyja? Oczywiście księcia Diarmuida. Wiecie, następcy tronu. Nieco
postrzelony młodzieniec, przyznał komendant, lecz dzielny książę. Mógłby się
założyć, że w Cathalu nie ma jemu równych. Shalhassan ma tylko córkę. Cóż za
wstyd.
Odłączyła się potajemnie od grupy w czasie drogi do zamku Seresh, a
następnie objechawszy miasto od północnego wschodu, samotnie ruszyła drogą do
Paras Derval.
Dotarła do niego późnym porankiem. Tu również nie napotkała trudności z
powodu histerii przerwanego święta, tłumów na ulicach, śmierci króla i strachu
wywołanego zerwaniem pęt Rakotha. Coś jej w duchu mówiło, że sama też powinna
odczuwać ten strach, bowiem jako następczyni Shalhassana miała pojęcie o tym, co
się wydarzy. Widziała twarz swego ojca, który spoglądał na strzaskany kamień
strażniczy. Przerażoną twarz Shalhassana, który nigdy, przenigdy nie okazywał, co
myśli. Och, dość czekało na nią lęku, lecz jeszcze nie teraz.
Była na łowach.
Drzwi pałacu stały otworem. Z powodu pogrzebu tak wielu ludzi przybywało,
że Sharra bez kłopotów wślizgnęła się do środka. Przemknęło jej przez głowę, by
pójść do grobowców, lecz będzie tam zbyt wiele ludzi, zbyt wielki ścisk.
Zmagając się z pierwszym odrętwieniem zmęczenia, siłą woli pokonała je. Po
pogrzebie odbędzie się koronacja. Będą musieli ją urządzić; w czasie wojny nie ma
czasu na zwlekanie. Gdzie? Nawet w Cathalu słyszano o wielkiej sali Tomaza Lala.
Uroczystość musi się odbyć tam.
Sharra całe swe życie spędziła w pałacach. Żaden inny zabójca nie przebyłby
tego labiryntu korytarzy i klatek schodowych z taką instynktowną łatwością. Prawdę
mówiąc, sama jej pewność siebie wykluczała możliwość jej wykrycia.
Wszystko poszło tak łatwo. Znalazła balkon dla muzyków, który nawet nie był
zamknięty. W każdym razie i tak potrafiłaby otworzyć wytrychem zamek; wiele lat
temu brat ją nauczył, jak to się robi. Weszła, usiadła w ciemnym kącie i przygotowała
się na oczekiwanie. Z cienia na górze przyglądała się służbie, która ustawiała
kieliszki i karafki, półmiski z potrawami i głębokie krzesła dla szlachty.
Doszła do wniosku, że to piękna komnata, a witraże rzeczywiście są czymś
rzadkim i niezwykłym. Jednakże Larai Rigal było ładniejsze. Nic nie mogło się
równać z ogrodami, które tak dobrze znała.
Ogrodami, których może już nigdy nie ujrzeć. Po raz pierwszy od chwili, gdy
już się tu znalazła, choć trudno było w to uwierzyć, w jej myśli wkradła się
zdradziecka macka strachu. Odparła jej atak. Wychyliwszy się, oceniła wysokość
skoku. Wysoko, wyżej niż z wysokich gałęzi znajomych drzew, ale da się zrobić. Tak
się stanie. On zobaczy jej twarz przed śmiercią i umrze z tą świadomością. Inaczej nie
miałoby to sensu.
Spłoszył ją jakiś dźwięk. Wciskając się szybko w swój kąt, zatrzymała
oddech, gdy sześciu łuczników wślizgnęło się przez nie zamknięte drzwi i ustawiło na
galeryjce. Balkon był szeroki i głęboki; nie została dostrzeżona, choć jeden z nich
stanął bardzo blisko niej. Skuliła się cichutko w kącie i tak dowiedziała się z ich
ściszonych rozmów, że tego dnia miało się odbyć coś więcej niż tylko zwykła
koronacja, oraz że w tej sali znajdują się jeszcze inni, mający pewne plany co do
życia osoby, którą uznała za swoją zdobycz.
Miała chwilę czasu, by zastanowić się nad charakterem tego przybyłego z
wygnania księcia Ailerona, który potrafił przysłać tu swych ludzi z rozkazami, by
zabić jego jedynego brata na dany znak. Wspomniała Marlena, swego brata, którego
kochała i który już nie żył. Tylko pokrótce, bowiem takie myśli były zbyt
sentymentalne na to, co wciąż musiała zrobić pomimo nowo zaistniałych trudności.
Do tej pory szło łatwo, a nie miała przecież prawa nie spodziewać się żadnych
przeszkód.
Jednakże w następnych minutach trudności zmieniły się w coś innego,
bowiem następnych dziesięciu mężczyzn wpadło przez dwie pary drzwi na wysoki
balkon. Weszli parami z obnażonymi mieczami i nożami, rozbroili łuczników w
chłodnej, sprawnej ciszy i znaleźli ją.
Miała dość trzeźwości umysłu, by trzymać spuszczoną głowę, gdy pchnięto ją
do pozostałych sześciu łuczników. Galeryjkę zaprojektowano tak, by była ukryta w
cieniu i oświetlona pochodniami w taki sposób, by z dołu widoczne były tylko
płomienie, a muzyka dobiegająca z niej zdawała się bezcielesna, zrodzona z ognia. To
właśnie ocaliło ją przed rozpoznaniem na chwilę przed tym, nim szlachta Breninnu
zaczęła stąpać po wykładanej mozaiką posadzce w dole pod nimi.
Wszyscy mężczyźni i ta jedna kobieta przyglądali się skróconym przez
perspektywę postaciom, które zbliżyły się do końca sali, gdzie stał rzeźbiony w
drewnie tron. Wiedziała, że jest zrobiony z dębiny, podobnie jak korona leżąca na
stole obok.
Wtedy i on wyszedł na środek sali i jasne się stało, że musi zginąć, bowiem
mimo wszystko na jego widok miała trudności z oddychaniem. Złote włosy
połyskiwały ponad czernią żałoby. Na ramieniu miał czerwoną opaskę i wtedy
raptownie zdała sobie sprawę, że taką samą miał każdy z dziesięciu mężczyzn, którzy
otaczali łuczników. Doznała wtedy olśnienia, a wraz z nim głębokiej przyjemności z
powodu jego opanowania, choć z tym walczyła bardzo stanowczo. Och, było jasne, iż
musi zginąć.
Przemawiał teraz barczysty mężczyzna z pieczęcią kanclerza zawieszoną na
szyi. Potem raz mu przerwano, a następnie ponownie, tym razem bardziej stanowczo.
Trudno było cokolwiek usłyszeć, lecz kiedy ciemnobrody mężczyzna podszedł
długim krokiem do tronu i zatrzymał się przed nim, wiedziała, że to Aileron,
wygnaniec, który wrócił. Nie przypominał Diarmuida.
- Kevinie, na wszystkich bogów, zapłaci mi za to krwią! - zasyczał wściekle
przywódca tych, którzy ją pojmali.
- Spokojnie - odparł jasnowłosy mężczyzna. - Słuchaj.
Wszyscy przysłuchiwali się. Zobaczyła, że Diarmuid przestał krążyć i
zatrzymał się w leniwej pozie przed swym bratem.
- Tron należy się mnie - oświadczył ciemnowłosy książę - i zabiję dla niego,
bądź dam się zabić, nim opuścimy tę salę. - Zawziętość w jego głosie dało się słyszeć
nawet z wysokiego balkonu. Zapadła cisza.
Przerwały ją w rażący sposób oklaski Diarmuida. - Boże - szepnął ten, którego
nazwano Kevinem. Mogłam cię o tym uprzedzić, pomyślała, a potem zdusiła w sobie
chęć powiedzenia tego.
Diarmuid mówił coś teraz, lecz zbyt cicho, by dało się usłyszeć, co wprawiało
ją w złość, lecz odpowiedź Ailerona usłyszeli wszyscy i zesztywnieli: - Mam sześciu
łuczników na balkonie dla muzyków - rzekł - którzy zabiją cię, gdy tylko uniosę dłoń.
Czas zdawał się niewiarygodnie wydłużać. Wiedziała, że jej pora nadeszła. Na
dole zabrzmiały bardzo ciche słowa, potem następne, aż wreszcie Diarmuid
powiedział wyraźnie: - Coll - i ogromny mężczyzna wysunął się naprzód, by go
można było zobaczyć i usłyszeć. Tak jak się domyślała, powiedział:
- Na górze było siedmiu ludzi.
Wszystko wydawało się osobliwie spowolnione; miała dużo czasu na
zastanowienie się, na zrozumienie tego, co się stanie, na długo zanim Aileron
powiedział - Wysłałem sześciu. Kim jest ten siódmy? - i skoczyła, zaskakując ich
zupełnie. Sięgnęła po sztylet w czasie spadania, wolno i z wielką jasnością umysłu,
po czym wylądowała, przeturlała się po posadzce i stanęła twarzą w twarz ze swym
kochankiem.
Zamierzała dać mu ten ostatni moment, by rozpoznał ją; modliła się o to, by
miała dość czasu, nim ją zabiją.
Nie było mu to potrzebne. Przyglądał jej się szeroko rozwartymi oczyma,
wiedząc natychmiast, prawdopodobnie wiedząc już wtedy, gdy spadała i, och, niech
przeklęty będzie na wieki, zupełnie się nie bał. Więc rzuciła. Musiała rzucić, zanim
on się uśmiechnie.
Zabiłaby go, bowiem wiedziała, jak użyć sztyletu, gdyby coś nie uderzyło jej
od tyłu w chwili, gdy rzucała.
Zachwiała się, lecz utrzymała na nogach. Tak samo on, choć ze sztyletem
utkwionym po rękojeść w lewym ramieniu, tuż nad czerwoną opaską. A potem
usłyszała jego szept, pozbawiony władczości i zwykłej błyskotliwości, tak cichy, że
nikt inny z pewnością nie mógł usłyszeć: - Wy oboje?
I w tym momencie był bez maski.
Tylko przez chwilę, tak krótką, iż niemal powątpiewała, czy w ogóle miała
miejsce, bowiem natychmiast ponownie był uśmiechnięty, zwodniczy i pewny siebie.
Z wyraźnym błyskiem śmiechu w oczach podniósł koronę, którą rzucił jego brat, by
ocalić mu życie, i odłożył ją. Potem nalał sobie wina, wrócił, by ekstrawagancko
wznieść toast na jej cześć, i rozpuścił jej włosy, zdradzając, kim jest. Choć w jego
ramieniu tkwił jej sztylet, wydawało się, że to on trzymał ją niczym drobiazg w dłoni,
a nie odwrotnie.
- Oni oboje! - wykrzyknął Coll. - Oboje pragną jego śmierci, a teraz oboje są
w jego rękach. Och, na bogów, teraz zrobi to!
- Nie sądzę - powiedział trzeźwo Kevin. - Nie sądzę, żeby miał to zrobić.
- Co takiego? - spytał zaskoczony Coll.
- Patrz.
- Potraktujemy tę damę - mówił Diarmuid - z całym szacunkiem, jaki jej się
należy. Jeśli się nie mylę, przybyła jako forpoczta poselstwa od Shalhassana z
Cathalu. Zaszczyceni jesteśmy, iż przysyła swą córkę i następczynię, by naradziła się
z nami.
Tak zręcznie zostało to zrobione, że na chwilę narzucił wszystkim swoją wolę,
wbrew oczywistym faktom.
- Ależ - zapienił się czerwony z obrazy Ceredur - ona usiłowała cię zabić!
- Miała powód - odparł spokojnie Diarmuid.
- Czy zechciałbyś wyjaśnić, książę Diarmuidzie? - odezwał się Mabon z
Rhoden. Kevin zauważył, że przemawiał z szacunkiem i uległością.
Teraz - powiedział Coll, znów szczerząc zęby w uśmiechu.
Teraz, pomyślała Sharra. Cokolwiek się stanie, nie przeżyję takiej hańby.
Diarmuid rzekł: - Cztery noce temu skradłem kwiat z Larai Rigal w taki
sposób, żeby księżniczka dowiedziała się o tym. Był to nieodpowiedzialny czyn,
bowiem ogrody te, jak wszyscy wiemy, są dla nich świętością. Wygląda na to, że
Sharra z Cathalu honor swego kraju ceni wyżej niż swe życie - za co my z kolei winni
jesteśmy jej cześć.
Sharra poczuła, że świat kręci jej się przed oczami, ale trwało to tylko chwilę.
Poczuła, że oblewa się rumieńcem, i próbowała z tym walczyć. Podsuwa jej drogę
wyjścia, puszcza ją wolno. Jednakże w tym samym momencie zadała sobie pytanie,
cóż warta jest wolność, jeśli jest tylko jego darem?
Nie miała jednakże czasu zastanawiać się nad tym, bowiem głos Ailerona
przerwał szorstko urok tej chwili, podobnie jak oklaski Diarmuida zniweczyły przed
momentem nastrój stworzony przez niego. - Kłamiesz - rzekł zwięźle starszy książę. -
Nawet ty nie przejechałbyś przez Seresh i Cynan jako następca tronu, narażając się
tak bardzo dla jakiegoś kwiatka. Nie igraj z nami!
Diarmuid uniósł brwi i odwrócił się do brata. - Czy mam zamiast tego cię
zabić? - powiedział aksamitnym głosem.
Punkt dla niego, pomyślał Kevin, widząc nawet z tej wysokości, jak Aileron
zbladł. I zgrabne odwrócenie uwagi.
- Tak się składa - kontynuował Diarmuid - że nie przejeżdżałem w pobliżu
rzecznych fortec.
- Jak sądzę, przeleciałeś tamtędy? - wtrąciła zgryźliwie Jaelle.
Diarmuid obdarzył ją swym najłaskawszym uśmiechem. - Nie. Przebyliśmy
Saeren poniżej zbocza dael, a potem wspięliśmy się po stopniach wykutych w skale
po drugiej stronie.
- To haniebne! - wykrzyknął ze złością Aileron, odzyskując pewność siebie. -
Jak możesz kłamać w takiej chwili? - Wśród zebranych rozległ się szmer.
- Tak się składa - zawołał Kevin Laine, wysuwając się naprzód, by go
zobaczono - że on mówi prawdę. - Wszyscy spojrzeli w górę. - Szczerą prawdę -
ciągnął Kevin, przypierając ich do muru. - Było nas dziewięciu.
- Czy pamiętasz - spytał brata Diarmuid - tę książkę Nygatha, którą
czytaliśmy jako chłopcy?
Aileron niechętnie skinął głową.
- Złamałem szyfr - stwierdził radośnie Diarmuid. - Ten, którego nigdy nie
umieliśmy odgadnąć. Była w nim mowa o stopniach, które wykuł w cathalskim klifie
pięćset lat temu Alorre, nim został królem. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki i
wspięliśmy się po nich. To nie takie głupie, jak się wydaje - to była użyteczna
wyprawa szkoleniowa. I coś więcej.
Sharra trzymała głowę wysoko, nie odrywając wzroku od okien. Każdy
jednakże ton jego głosu zostawał w jej pamięci. Coś więcej. Czyż sokół nie jest
sokołem, jeśli nie lata samotnie?
- Ale jak przeprawiłeś się przez rzekę? - spytał z niemałym zainteresowaniem
książę Niavin z Seresh. Kevin dostrzegł, że Diarmuid zwiódł już ich wszystkich;
pierwsze wielkie kłamstwo przykrył udanymi warstwami prawdy.
- Prawdę mówiąc, dzięki strzałom Lorena i napiętej między brzegami linie.
Nie mówcie mu jednak o tym - Diarmuid błysnął zębami w beztroskim uśmiechu
pomimo sztyletu w ramieniu - bo będzie mnie z tego powodu bez końca zadręczać.
- Za późno! - powiedział ktoś za ich plecami.
Wszyscy się odwrócili. Stał tam Loren, po raz pierwszy od czasu przybycia z
innego świata odziany w swój magiczny płaszcz, połyskujący licznymi kolorami,
które przechodziły w srebro. A za nim stał ten, który to powiedział.
- Spójrzcie - rzekł Loren Srebrny Płaszcz - oto przyprowadziłem wam
Dwukrotnie Narodzonego z proroctwa. Oto Pwyll Cudzoziemiec, który wrócił do nas,
Władca Letniego Drzewa.
Ledwo zdążył skończyć, gdy Jasnowidząca Brenninu wydała zupełnie
niestosowny okrzyk, a wtedy druga postać zeskoczyła z balkonu, wrzeszcząc z ulgą i
radością.
Kim dobiegła pierwsza i uściskała Paula z całych sił, na co odpowiedział
równie gwałtownie. Miała w oczach łzy szczęścia, gdy odsunęła się na bok, by Kevin
i Paul mogli stanąć twarzą w twarz. Wiedziała, że suszy zęby jak głupia.
- Amigo - powiedział Paul i uśmiechnął się.
- Witaj z powrotem - powiedział po prostu Kevin, a potem cała szlachta
Brenninu przyglądała się z szacunkiem, jak się obejmują.
Kevin odsunął się o krok, a oczy mu błyszczały. - Udało ci się - stwierdził
rzeczowo. - Teraz jesteś już czysty, prawda? - A Paul znów się uśmiechnął.
- Tak - powiedział.
Sharra, która przyglądała się wszystkiemu i nie rozumiała niczego poza siłą
towarzyszących temu uczuć, dostrzegła Diarmuida, który zbliżał się do dwóch
mężczyzn z nie udawanym i absolutnym wyrazem zadowolenia w oczach.
- Paul - powiedział - to jasna nić, której nie spodziewaliśmy się.
Opłakiwaliśmy cię już.
Schafer skinął głową. - Przykro mi z powodu twego ojca.
- Myślę, że był już czas - rzekł Diarmuid. Oni również uściskali się, a gdy to
uczynili, ciszę sali przerwała wielka wrzawa nad ich głowami, gdy ludzie Diarmuida
zakrzyknęli i zastukali mieczami. Paul uniósł rękę w odpowiedzi na ich salut.
Potem nastrój zmienił się, a przerwa zakończyła, bowiem Aileron również
wystąpił naprzód i stanął przed Paulem, gdy Diarmuid odsunął się na bok.
Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, dwaj mężczyźni przyglądali się
sobie, a twarze ich obu były w równym stopniu nieprzeniknione. Nikt nie mógł
wiedzieć o tym, co zaszło między nimi w Bożym Lesie dwie noce temu, lecz to, co
dało się odczuć w tej komnacie, było silne i bardzo wzniosłe.
- Mörnirowi niech będzie chwała - rzekł Aileron i padł na kolana przed
Paulem.
Chwilę później wszyscy w sali, z wyjątkiem Kevina Laine’a i trzech kobiet,
uczynili to samo. Serdecznie wzruszony Kevin nagle zrozumiał prawdę o Aileronie.
W taki właśnie sposób przewodził, czystą siłą przykładu i przekonania. Zauważył, że
nawet Diarmuid poszedł w ślady brata.
Spojrzał w oczy Kim nad głowami klęczących braci. Nie wiedząc dokładnie,
na co wyraża zgodę, skinął głową i poczuł się wzruszony ulgą, jaka odmalowała się
na jej twarzy. Wyglądało na to, że mimo wszystko nie była aż tak obca, pominąwszy
białe włosy.
Aileron znów wstał, a za nim pozostali. Paul nie poruszył się ani nie odezwał.
Zdawał się oszczędzać siły. Książę cicho powiedział: - Wdzięczni jesteśmy
niezmiernie za to, co utkałeś.
Usta Schafera wykrzywiły się w grymasie, który tylko w połowie był
uśmiechem. - Mimo wszystko nie zabrałem ci twojej śmierci - stwierdził.
Aileron zesztywniał. Nie udzieliwszy odpowiedzi, gwałtownie ruszył w stronę
tronu. Wszedł po stopniach i odwrócił się do nich wszystkich z władczym błyskiem w
oczach. - Rakoth jest wolny - powiedział. - Kamienie strzaskane, a my jesteśmy w
stanie wojny z Ciemnością. Powiadam wam wszystkim i tobie, mój bracie - w jego
głosie dało się nagle słyszeć cierpienie - powiadam wam, że urodziłem się, by stoczyć
ten bój. Nieświadomie wyczuwałem go przez całe swe życie. Teraz już wiem. To
moje przeznaczenie. To moja wojna! - zakrzyknął z pasją Aileron, a jego twarz
płonęła.
Jego pewność przytłaczała, a krzyk przekonania wydobył się z głębi serca.
Nawet w zgorzkniałych oczach Jaelle kryła się pewnego rodzaju akceptacja, a twarz
Diarmuida nie wyrażała wcale szyderstwa.
- Ty zarozumiały skurwielu - powiedział Paul Schafer.
Było to jak kopniak w zęby. Nawet Kevin to odczuł. Zobaczył, jak głowa
odskoczyła Aileronowi i jak z zaskoczenia otworzył szeroko oczy.
- Bardziej arogancki już chyba nie mogłeś być? - ciągnął Paul, wychodząc
naprzód, by stanąć przed Aileronem.
- Twoja śmierć. Twoja korona. Twoje przeznaczenie. Twoja wojna. Twoja
wojna? - Jego głos zabrzmiał piskliwie. Mężczyzna położył dłoń na blacie stołu, by
się podeprzeć.
- Pwyll - powiedział Loren. - Paul, zaczekaj.
- Nie! - wykrzyknął ze złością Schafer. - Nienawidzę tego i nienawidzę
ulegania temu. - Odwrócił się ponownie ku Aileronowi. - A co z lios alfarami? -
zapytał napastliwie. - Loren powiedział mi, że już zginęło ich dwudziestu. A Cathal?
Czyż to nie jest również jego wojna? - Wskazał na Sharrę. - A Eridu? I
krasnoludowie? Czyż to nie jest wojna Matta Sörena? A co z Dalrei? Dwóch z nich
jest tu teraz, a siedemnastu zginęło. Siedemnastu Dalrei nie żyje. Nie żyje! Czyż to
nie jest ich wojna, książę Aileronie? A spójrz na nas. Spójrz na Kim - spójrz na nią,
na to, co wzięła na swe barki dla ciebie. Pomyśl też z łaski swojej - głos mu zachrypł
- o Jen, choć przez sekundę, nim przypiszesz to wszystko wyłącznie sobie.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Aileron nie odrywał wzroku od Paula, gdy ten
mówił, ani też teraz. Kiedy odezwał się, przemówił zupełnie innym tonem, niemal
błagalnym. - Rozumiem - powiedział sztywno - rozumiem wszystko, o czym
opowiadasz, lecz nie potrafię zmienić tego, co wiem. Pwyll, ja przyszedłem na świat,
by stoczyć tę wojnę.
Czując dziwne zawroty głowy, Kim Ford przemówiła po raz pierwszy
publicznie jako Jasnowidząca Brenninu. - Paul - powiedziała - i wy wszyscy, muszę
wam powiedzieć, że widziałam to. Tak samo Ysanne. Dlatego udzieliła mu
schronienia. On mówi prawdę.
Schafer spojrzał na nią i gniew krzyżowca, jakim pamiętała go sprzed czasu,
nim umarła Rachel, zgasł w obliczu jej pewności. Och, Ysanno, pomyślała, widząc,
jak sen się ziszcza, jak mogłaś znosić taki ciężar?
- Jeśli ty tak twierdzisz, wierzę ci - rzekł Paul, wyraźnie osłabiony. - Lecz
zdajesz sobie sprawę, że to nadal jest jego wojna, nawet jeśli nie będzie najwyższym
królem Brenninu. Nadal będzie musiał ją stoczyć. Sądzę, że to niewłaściwy sposób
obierania króla.
- Czy masz jakąś propozycję? - spytał Loren, zaskakując ich wszystkich.
- Tak, mam - powiedział Paul. Odczekał moment, po czym powiedział: -
Sugeruję, byście pozwolili Bogini zadecydować. Tej, która zesłała księżyc. Niech jej
kapłanka wygłosi jej wolę - powiedziała Strzała Boga, spoglądając na Jaelle.
Wszyscy odwrócili się wraz z nim. Wydawało się, że w końcu był w tym
element nieubłagalności: Bogini zabiera jednego Króla i zsyła na jego miejsce
nowego.
Podczas całej tej pełnej napięcia wymiany zdań kapłanka czekała na moment,
by uciszyć ich wszystkich i właśnie to powiedzieć. Teraz on zrobił to za nią.
Spojrzała na niego na chwilę, zanim wstała, wysoka i urodziwa, by ogłosić im
wolę Dany i Gwen Ystrat, jak czyniono dawno temu podczas mianowania królów. W
komnacie kłębiącej się od mocy jej potęga była nie najmniejsza, a z pewnością
najstarsza.
- Smutne to - zaczęła, mierząc ich wszystkich palącym wzrokiem - że trzeba
było obcego we Fionavarze, by przypomnieć wam o prawdziwym porządku rzeczy.
Bez względu jednakże na wszystko, poznajcie wolę Bogini...
- Nie - rzekł Diarmuid. I zdało się, że jednak nic nie jest nieuniknione. -
Przykro mi, cukiereczku. Z całym szacunkiem dla twego olśniewającego uśmiechu,
nie życzę sobie poznać woli Bogini.
- Głupcze! - wykrzyknęła. - Czy chcesz być przeklęty?
- Już mnie przeklęto - stwierdził z przekonaniem Diarmuid. - I to ostatnio nie
raz. Dziś przydarzyło mi się wiele i mam ogromną ochotę na pół kwarty piwa.
Właśnie przyszło mi do głowy, że jako najwyższy król Brenninu nie będę mógł zbyt
łatwo wpadać nocą do karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”, co mam zamiar uczynić,
jak tylko ukoronujemy mego brata i wyciągnę sobie ten sztylet z ramienia.
Nawet Paul Schafer poczuł pokorę z powodu ulgi, jaka w tym momencie
odmalowała się na brodatej twarzy Ailerona dan Aillela, którego matką była Marrien
z Garantae i który później zostanie ukoronowany przez kapłankę Jaelle na
najwyższego króla Brenninu, by stanąć na czele jego sojuszników w wojnie z
Rakothem Maugrimem i wszystkimi legionami Ciemności.
Nie urządzono ani bankietu, ani żadnej uroczystości; był czas żałoby i wojny.
Tak więc o zmierzchu Loren zgromadził całą czwórkę wraz z dwoma Dalrei, z
którymi Dave uparcie nie chciał się rozstać, w kwaterze magów w mieście. Jeden z
Dalrei był ranny w nogę. Przynajmniej z tym mogły sobie poradzić jego czary. Mała
pociecha, biorąc pod uwagę, jak niewiele mógł ostatnio uczynić.
Przyglądając się swym gościom, Loren odliczał w myślach. Osiem dni;
zaledwie osiem dni upłynęło od chwili, gdy ich tu sprowadził, a tak wiele ich
spotkało. Dostrzegł zmianę w twarzy Dave’a Martyniuka i ciche więzy, jakie łączyły
go z dwoma Jeźdźcami. Potem, gdy wielki mężczyzna opowiedział swą historię,
Loren zaczął rozumieć i był pełen zdumienia. Ceinwen. Flidais w Pendaranie. I Róg
Oweina wiszący u boku Dave’a.
Bez względu na to, jaka moc przepływała przez niego, gdy zdecydował się
sprowadzić tu tych pięcioro, była mocą prawdziwą i głęboką.
Było ich wtedy pięcioro, nie czworo. Teraz jednakże w komnacie było tylko
czworo i brak jednej osoby między nimi dawał o sobie znać rezonansem jak struna.
Aż wreszcie został przelany na słowa. - Czas zacząć myśleć o tym, jak ją
odzyskać - powiedział trzeźwo Kevin Laine. Interesujące, zauważył Loren, że to
wciąż Kevin instynktownie przemawiał w imieniu ich wszystkich.
Ciężko mu to przyszło, lecz trzeba było to powiedzieć. - Zrobimy wszystko,
co w naszej mocy - oświadczył rzeczowo Loren. - Musicie jednakże wiedzieć, że jeśli
czarna łabędzica zabrała ją na północ, jest w rękach samego Rakotha.
Serce pękało magowi z boleści. Pomimo przeczuć, zwabił ją tu, oddał svart
alfarom, jakby własnymi rękoma związał jej piękno z rozkładem Avai i przekazał
Maugrimowi. Jeśli w Pałacu Tkacza czekał go osąd, będzie musiał odpowiedzieć za
to.
- Czyżbyś powiedział „łabędzica”? - spytał jasnowłosy Jeździec. Levon. Syn
Ivora, którego zapamiętał sprzed dziesięciu lat jako chłopca w przeddzień swego
postu. Teraz był już mężczyzną, choć wciąż młodym i niosącym zawsze trudny ciężar
śmierci pierwszych ludzi, którzy zginęli pod jego dowództwem. Nagle uświadomił
sobie, jak wszyscy oni są młodzi, nawet Aileron. Idziemy na wojnę z bogiem,
pomyślał i poczuł smak straszliwego zwątpienia.
Ukrył je. - Tak - rzekł - łabędzica. Dawno temu nadano jej imię Czarna Avaia.
Czemu pytasz?
- Widzieliśmy ją - odparł Levon. - Tego wieczoru przed ogniem Góry. - Bez
żadnego rozsądnego powodu wydawało się, że przez to strata stała się jeszcze
boleśniejsza.
Kimberly drgnęła. Odwrócili się ku niej. Wciąż nie można się było
przyzwyczaić do jej siwych włosów nad młodymi oczyma. - Śniłam o niej - rzekła. -
Ysanne też.
Kiedy zabrzmiały te słowa, jeszcze jedna zaginiona kobieta pojawiła się przed
Lorenem w komnacie, jeszcze jeden duch. „Ty i ja nie spotkamy się już po tej stronie
Nocy”, Ysanne powiedziała do Ailella.
Teraz zdawało się, że ani po tej, ani po drugiej. Odeszła tak daleko, że nie
sposób było tego objąć rozumem. Pomyślał o Lökdalu. Sztylecie Colana. Darze
Seithra. Och, krasnoludowie pod górami używali mocy do mrocznych celów.
Kevin przerwał ponury nastrój. - A niech to dunder świśnie! - wykrzyknął. -
Ale wesoły zjazd. Stać nas na coś więcej!
Niezła próba, pomyślał Dave Martyniuk, czując się zaskoczony tym, jak
dobrze zrozumiał, czego Kevin usiłował dokonać. Mimo to nie wywoła niczego
więcej, jak uśmiech. To nie...
Wtedy doznał nagłego olśnienia.
- Wiesz co - powiedział powoli, dobierając słowa. - Nic z tego nie będzie,
Kevin. Mamy inny problem na głowie. - Przerwał, rozkoszując się nowym dla niego
uczuciem, gdy oczy wszystkich zwróciły się ku niemu z zatroskaniem.
Wtedy sięgnął do kieszeni torby przy siodle, która leżała na podłodze obok
niego, i wyciągnął coś, co przebyło z nim długą drogę. - Wydaje mi się, że źle
zinterpretowałeś orzeczenie w sprawie McKaya - powiedział Kevinowi i rzucił na stół
poplamione notatki z postępowania dowodowego.
Do licha, pomyślał Dave, obserwując, jak wszyscy, nawet Levon, nawet Torc,
poddali się wesołości. To nic trudnego! Wiedział, że na twarzy ma przylepiony
szeroki uśmiech.
- Bardzo, bardzo śmieszne - powiedział Kevin Laine z nieukrywaną aprobatą.
Wciąż się śmiał. - Muszę się napić - wykrzyknął Kevin. - Wszystkim nam się to
przyda. A ty - wskazał na Dave’a - jeszcze nie poznałeś Diarmuida. Myślę, że
polubisz go jeszcze bardziej niż mnie.
Co było osobliwym przytykiem, pomyślał Dave, gdy zebrali się do wyjścia.
Będzie musiał się nad nim zastanowić. Miał jednakże przeczucie, że przynajmniej to
dobrze się skończy.
Pięciu młodych mężczyzn udało się w kierunku karczmy. Kim jednakże,
kierowana przeczuciem, które narastało w niej od czasu koronacji, wykręciła się i
powróciła do pałacu. Znalazłszy się na miejscu, zapukała do drzwi nieco dalej w głębi
korytarza, przy którym sama mieszkała. Złożyła propozycję, która została przyjęta.
Krótką chwilę później, kiedy już była we własnym pokoju, okazało się, że nic we
Fionavarze nie miało wpływu na jej przeczucia dotyczące tego typu spraw.
Matt Sören zamknął drzwi za nimi. On i Loren spojrzeli sobie w oczy, po raz
pierwszy będąc sam na sam tego dnia.
- A teraz Róg Oweina - powiedział wreszcie mag, jakby kończąc długą
wypowiedź.
Krasnolud potrząsnął głową. - To wielka rzecz - powiedział. - Spróbujesz ich
obudzić?
Loren wstał i zbliżył się do okna. Znów padało. Wystawił rękę, by poczuć
deszcz na dłoni jak podarunek.
- Ja tego nie uczynię - powiedział wreszcie. - Ale oni mogą.
Krasnolud rzekł cicho: - Powstrzymywałeś się, prawda?
Loren odwrócił się. Jego oczy, głęboko osadzone pod krzaczastymi brwiami,
były spokojne, lecz wciąż kryła się w nich moc. - To prawda - powiedział. - Wydaje
mi się, że przez każdego z nich płynie moc, z tych obcych i naszych własnych.
Musimy dać im przestrzeń.
- Oni są bardzo młodzi - stwierdził Matt Sören.
- Wiem, że są.
- Jesteś tego pewny? Pozwolisz im nosić go?
- Niczego nie jestem pewien - powiedział mag. - Jednakże tak, zamierzam
pozwolić im nieść go.
- Będziemy tam?
Srebrny Płaszcz uśmiechnął się. - Och, mój przyjacielu - rzekł - będziemy
mieli swoją bitwę, nie bój się o to. Musimy pozwolić młodym nieść go, lecz nim
nastąpi koniec, jeszcze ty i ja możemy stoczyć największą bitwę ze wszystkich.
- Ty i ja - mruknął krasnolud głębokim głosem. Przez co mag zrozumiał wiele
rzeczy, z których nie najmniejszą była miłość.
W końcu książę wypił wiele kwart piwa. Istniała nieskończona ilość
powodów, a wszystkie dobre.
Podczas ceremonii tego popołudnia został mianowany następcą Ailerona. - To
przechodzi w nawyk - oświadczył. Stwierdzenie oczywistego. Mimo to cytowano go
w całej karczmie. Wysączył kolejne pół kwarty. O tak, miał nieskończenie wiele
powodów.
Wreszcie okazało się, że jest sam i w swoich własnych komnatach w pałacu,
w komnatach księcia Diarmuida dan Ailella, następcy tronu Brenninu. Rzeczywiście.
Było już zbyt późno, by zadawać sobie trud położenia się spać. Wspinając się
po zewnętrznych murach, choć z trudem z powodu rany, dostał się na balkon Sharry.
Jej pokój był pusty.
Pchnięty przeczuciem, zakradł się dwa pokoje dalej do komnaty, gdzie spała
Kim Ford. Nie było mu łatwo ze zranionym ramieniem. Kiedy wreszcie wdrapał się
przez balustradę, zmuszony niezgrabnie wesprzeć się o drzewo, został powitany
dwoma dzbankami lodowatej wody chluśniętej w twarz. Nikt nie zasłonił go przed
nimi ani też przed śmiechem córki Shalhassana i Jasnowidzącej Brenninu, które były
na najlepszej drodze do niespodziewanej przyjaźni.
Opłakując nieco swój los, następca tronu wreszcie wślizgnął się ponownie do
pałacu i ociekając wodą, udał się do pokoju damy Rhevy.
Przy takich okazjach należy szukać pociechy tam, gdzie się da.
Wreszcie rzeczywiście usnął. Przyglądając mu się z zadowoleniem, Rheva
usłyszała jego szept przez sen: - Obie. - Nie zrozumiała tego, lecz wcześniej
wychwalał jej piersi, więc nie była niezadowolona.
Kevin Laine, który mógłby jej to wyjaśnić, również nie spał i słuchał bardzo
długiej i bardzo osobistej opowieści Paula. Który, jak wydawało się, mógł już mówić
i chciał to czynić. Kiedy Schafer skończył, Kevin sam zaczął opowiadać i również
mówił bardzo długo.
W końcu spojrzeli na siebie. Wstawał świt. Wreszcie musieli uśmiechnąć się,
pomimo Rachel, mimo Jen, mimo tego wszystkiego.
Rozdział 16
Przyszedł po nią rankiem. Była przekonana, że uprzedniej nocy zgłębiła
otchłań rozpaczy, gdy łabędzica postawiła ją przed żelaznymi wrotami Starkadh. Z
powietrza dostrzegła ją z daleka - czerń brutalnie nałożona na białe płaskowyże
lodowców. Gdy potem podleciały bliżej, poczuła niemal fizyczny ból, tak
przytłaczający miała charakter ta twierdza. Wielkie, ułożone w stos płyty kamienia
bez okien, nie oświetlone, nieustępliwe. Forteca boga.
W mroku i zimnie jego słudzy odwiązali ją od łabędzicy. Pochwycili ją i
zaciągnęli - bowiem nogi miała zdrętwiałe - do czeluści Starkadh, gdzie nawet w
takim zimnie unosił się odór zgnilizny i rozkładającego się ciała, a światła jarzyły się
upiorną zielenią. Wepchnęli ją do komnaty, gdzie, zmęczona i brudna, padła na
jedyne, poplamione posłanie na lodowatej posadzce. Cuchnęło svart alfarami.
Mimo to nie mogła usnąć, długo jeszcze dygocząc z przenikliwego chłodu.
Kiedy wreszcie zmorzył ją sen, spała niespokojnie, a jej sny nawiedzała lecąca
łabędzica, która przerażającym okrzykiem ogłaszała swój triumf.
Zbudziwszy się, kobieta wiedziała, iż groza, jaka była jej udziałem, jest
zaledwie przystankiem na długiej drodze bólu, a końca nie było jeszcze widać w
ciemności, choć czekała na nią. Dosięgnie dna cierpienia.
W komnacie jednakże nie było teraz ciemno. Na przeciwległej ścianie płonął
jasno ogień, a pośrodku pomieszczenia ujrzała szerokie łoże, w którym z drżeniem
serca rozpoznała łóżko swych rodziców. Naszło ją bardzo jasne i wyraźne przeczucie:
sprowadzono ją tu po to, by ją złamać, i nie było litości. To był bóg.
I w tym momencie zjawił się. Przybył i poczuła, jak ogarnia jej umysł,
odsłania niczym owoc obierany ze skórki. Przez chwilę stawiała opór, a potem została
pokonana. Wstrząsnęło nią to, z jaką łatwością ją obnażył. Znajdowała się w jego
fortecy. Była jego własnością, o tym ją powiadomiono. Zostanie strzaskana na
kowadle jego nienawiści.
Wrażenie ustało równie niespodziewanie, jak nadeszło. Powoli odzyskiwała
zdolność normalnego widzenia; całym jej ciałem wstrząsały gwałtowane dreszcze, nie
mogła nad nim zapanować. Odwróciła głowę i ujrzała Rakotha.
Poprzysięgła sobie, że nie krzyknie, lecz wszystkie przysięgi były niczym
wobec tego, kim on był.
Przybył spoza czasu, zza Pałaców Tkacza i wszedł we wzór Gobelinu. Był
obecny we wszystkich światłach, lecz jego wcielenie istniało tu, we Fionavarze,
pierwszym ze światów i najważniejszym.
Tu postawił stopę wśród lodów, w ten sposób czyniąc północ krainą swej
mocy, i tu wzniósł Starkadh o zębatych murach. A gdy była już na wpół ukończona,
stercząc jak szponiasta dłoń, jak rakowata narośl na północy, stanął na szczycie
najwyższej wieży i wykrzyczał swe imię, by wiatr zaniósł je obłaskawionym bogom,
których się nie lęka, będąc dużo silniejszym od każdego z nich.
Rakoth Maugrim, Spruwacz.
To Cernan, leśny bóg z porożem jelenia, był tym, który nakłonił drzewa do
szeptu drwiącego z tego tytułu. W szyderstwie nadały mu inne imię: Sathain
Zakapturzony, a Mörnir od Gromu zesłał błyskawicę, którą spędził go z wieży.
Przez cały ten czas dopiero co przebudzeni lios alfarowie śpiewali w Daniloth
o Jasności, a Jasność była w ich oczach i ich imieniu, więc znienawidził ich wieczną
nienawiścią.
Zbyt wcześnie uderzył. Choć śmiertelnym ludziom lata mogły się zdawać
długie. A zaprawdę byli już wtedy we Fionavarze ludzie, bowiem zza morza, w
odpowiedzi na sen zesłany przez Mörnira za przyzwoleniem Matki, przybył Iorweth,
by założyć Paras Derval w Brenninie, w pobliżu Letniego Drzewa. Jego syn został
władcą, a później syn jego syna, aż wreszcie na tron wstąpił Conary.
Wtedy właśnie Rakoth nadciągnął z lodowców w swej furii.
I po zaciekłej wojnie został pobity i spętany. Nie przez bogów - bowiem
tymczasem Tkacz przemówił po raz pierwszy i jedyny. Rzekł, iż światy nie zostały
utkane po to, by stać się polem bitewnym dla mocy poza czasem, i jeśli Maugrim ma
zostać pokonany, uczynią to Dzieci, bogowie mogą się tylko za nimi wstawić. I tak
też się stało. Spętano go pod górą, choć nie mógł umrzeć, i stworzono kamienie
strażnicze, które miały zapłonąć czerwienią, gdyby tylko choć w najmniejszym
stopniu spróbował użyć swych mocy.
Tym razem będzie inaczej. Teraz jego cierpliwość przyniesie owoce dojrzałe
do zmiażdżenia, bowiem tym razem był cierpliwy. Nawet gdy krąg strażniczy został
przerwany, leżał nieruchomo pod Rangat, cierpiąc męki łańcucha i rozkoszując się
nimi, by zwiększyć słodycz zbliżającej się zemsty. Nie wyszedł spod Góry, póki
Starkadh nie podniosła się wysoko z gruzów jego upadku, a wtedy powiadomił ich o
swym uwolnieniu czerwonym wybuchem triumfu.
Och, tym razem będzie posuwał się powoli. Złamie ich wszystkich, jednego
po drugim. Zgniecie ich w swej jedynej dłoni, bowiem druga, poczerniała i zgniła,
leżała pod Rangat wciąż omotana łańcuchem Ginserata. Choćby tylko za to zapłacą
mu, zapłacą najpełniejszą cenę, nim pozwoli im umrzeć.
Zacznie od tej, która niczego nie wie, więc jest śmieciem, zabawką,
pierwszym mięsem mającym zaspokoić jego głód. Jasna i urodziwa niczym lios,
przedsmak jego najstarszej żądzy. Sięgnął do jej wnętrza, co było tak łatwe w
Starkadh, poznał ją na wylot.
Nie myliła się. Dno było tak daleko, a najprawdziwsza otchłań nocy leżała
głębiej, niż potrafiła to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Stanąwszy w tym momencie
twarzą w twarz z nienawiścią, okrutną, niszczycielską siłą, Jennifer ujrzała, że był
ogromnego wzrostu i górował nad nią z jedną szponiastą ręką, szarą jakby od jakiejś
zarazy, a drugą odciętą, której kikut bez przerwy ociekał czarną krwią. Jego szata
była czarna, a nawet jakimś sposobem jeszcze ciemniejsza i pochłaniająca światło, a
w narzuconym na głowie kapturze - co było najstraszniejsze - nie widać było twarzy.
Tylko oczy, które paliły ją niczym suchy lód, tak zimne były, choć czerwone jak
ogień piekielny. Och, jakiż to, jaki grzech jej przypisano, że skazano ją na coś
takiego?
Dumę? Bowiem wiedziała, że jest dumna, tak ją wychowano. Lecz jeśli tak,
niech będzie przy niej do końca, gdy pochłonie ją Mrok. Była dzieckiem pełnym
słodyczy, silnym i serdecznym z natury, nawet jeśli nieco skrytym i nie otwierającym
się łatwo przed innymi, jako że ufała tylko sobie. Czerpała z tego dumę, którą jako
pierwszy z wszystkich mężczyzn przejrzał Kevin Laine i otworzył się przed nią, by
mogła zrozumieć, a potem odsunął się, by pozwolić jej utwierdzić się w tym
rozumieniu. Był to prezent podarowany jej nie bez cierpienia. Był teraz tak daleko, i
jakież to miało znaczenie tu, w tym miejscu? Cóż znaczyło? Najwyraźniej nic,
pominąwszy fakt, że u kresu jesteśmy zdani tylko na siebie samych, gdziekolwiek nas
to spotyka. Tak więc Jennifer wstała z materaca na podłodze z potarganymi i
brudnymi włosami, w podartym ubraniu przesiąkniętym smrodem Avai, z poplamioną
twarzą i posiniaczonym, pokaleczonym ciałem, opanowała drżenie głosu i rzekła do
niego: - Nie dostaniesz ode mnie niczego, czego mi sam nie odbierzesz.
I w tym plugawym miejscu piękno zajaśniało niczym uwolniona Jasność
promieniejąca odwagą i białym blaskiem.
Jednakże była to twierdza Ciemności, najpotężniejsze miejsce jego mocy,
toteż odparł: - Lecz ja odbiorę ci wszystko. - I na jej oczach zmienił kształt,
przybierając postać jej ojca.
Potem było bardzo źle.
Przypomniała sobie czytane kiedyś zdanie, że można odejść myślami daleko;
kiedy jest się torturowanym, kiedy jest się gwałconym, po jakimś czasie odchodzi się
myślami gdzie indziej, by być z dala od bólu. Odchodzi się najdalej, jak można. Ku
miłości, ku wspomnieniu o niej, ku czemukolwiek, czego można się uchwycić.
Jednakże ona nie mogła tego uczynić, bowiem wszędzie, gdzie szła, on był
przy niej. Nie było ucieczki w miłość ani nawet w dzieciństwo, ponieważ to jej ojciec
leżał przy niej nago na łóżku - na łóżku jej matki - i nigdzie nie było już niczego
czystego. - Chciałaś być najważniejszą księżniczką - szeptał czule James Lowell. -
Och, teraz jesteś, jesteś nią. Pozwól, że ci to zrobię, i tak nie masz wyboru, zawsze
tego chciałaś.
Wszystko. Odbierał jej wszystko. I przez cały ten czas miał tylko jedną rękę, a
druga, ten gnijący kikut, broczyła na jej ciało czarną krwią, która paliła wszędzie,
gdzie skapnęła.
Następnie rozpoczął nie kończące się przemiany, tropiąc ją przez wszystkie
korytarze jej duszy. Nigdzie, nigdzie nie było miejsca, gdzie mogłaby spróbować się
skryć. Bowiem wtedy znalazł się nad nią, rozszarpując ją, obdzierając ze skóry i
penetrując, ksiądz Laughlin, którego łagodność była dla niej przez całe życie opoką.
A po nim - powinna być na to przygotowana, lecz - och, Mario, Matko Boża, czymże
zgrzeszyła, co takiego uczyniła, żeby zło miało nad nią władzę? Bowiem teraz to był
Kevin, brutalny, pastwiący się nad nią, palący ją krwią z uciętej ręki. Nigdzie nie
mogła się chronić, gdzież bowiem były wszystkie inne światy? Była tak daleko, tak
bardzo daleko, a on był tak niezmiernie wielki. Był wszystkimi miejscami, był
wszędzie. Jedyne, czego nie mógł uczynić, to odzyskać swej ręki, lecz cóż jej po tym?
Trwało to tak długo, że czas stracił sens wśród męki, głosów, przeszukiwania
bez wysiłku najgłębszych zakamarków jej wnętrza. Raz stał się mężczyzną, którego
nie znała, bardzo wysokim, ciemnowłosym, o twarzy z mocno zarysowanym
podbródkiem, twarzy zniekształconej teraz nienawiścią, i o wytrzeszczonych,
brązowych oczach - lecz ona go nie znała, wiedziała, że go nie zna. A potem, co
najbardziej było wstrząsające, pod koniec stał się sobą, przygniatającym ją
olbrzymem ze strasznie zsuniętym kapturem, w którym niczego nie było prócz oczu,
nic, tylko oczy. Rozdzierał na strzępy jej ciało, pierwszy słodki owoc swej długiej
zemsty.
Kres nastąpił na długo przedtem, nim odzyskała świadomość. Nie otwierała
oczu. Oddychała, wciąż żyła. Nie, powiedziała do siebie, a jej dusza uchwyciła się
tego słowa w największej z ciemności, gdzie jedynym światłem był jej wewnętrzny
blask. Nie, znów powiedziała sobie w duchu i otworzywszy oczy, spojrzała wprost na
niego i odezwała się po raz drugi. - Możesz ich zabrać - wychrypiała zbolałym
głosem Jennifer - lecz nie oddam ci ich, a każdy z nich ma dwie ręce.
Zaśmiał się, bowiem opór sprawiał mu radość i wzmagał niewyobrażalnie
rozkosz. Za to oddasz mi całą siebie - powiedział. - Uczynię z twej wolnej woli
podarunek.
Nie zrozumiała, lecz jakiś czas później w komnacie pojawił się ktoś jeszcze i
przez złudną chwilę wydawało jej się, że był to Matt Sören.
- Kiedy opuszczę tę komnatę - powiedział Rakoth - będziesz własnością
Blöda, bowiem dostarczył mi coś, czego pożądałem. - Krasnolud, który jednak nie był
Mattem, uśmiechnął się. Na jego twarzy malowało się nienasycenie. Wiedziała, że
jest naga. Otwarta.
- Dasz mu wszystko, czego zażąda - rzekł Spruwacz. - Nie będzie musiał
niczego odbierać, bowiem będziesz dawać i dawać, aż do śmierci. - Zwrócił się do
krasnoluda. - Podoba ci się?
Blöd mógł tylko skinąć głową; jego oczy budziły przerażenie.
Ratkoth znów wybuchnął śmiechem, a nie był to ten śmiech, który niósł się na
wietrze. - Ona zrobi wszystko, co jej każesz. Jednakże gdy poranek zacznie
ustępować dniowi, masz ją zabić. W dowolny sposób, niemniej jednak ona musi
umrzeć. Jest ku temu powód. - Mówiąc to, Sathain Zakapturzony zbliżył się i położył
jej wskazujący palec swej jedynej dłoni między oczami.
Och, to wcale nie był jeszcze koniec. Bowiem teraz odebrał jej to ostatnie
oparcie dla tego, kim była, dla Jennifer.
Wyszedł z pokoju. Zostawił ją z krasnoludem. To, co z niej zostało.
Blöd zwilżył wargi. - Wstań - powiedział, i wstała. Nie mogła nie usłuchać.
Nie było już oparcia, nie było światła.
- Błagaj mnie - powiedział. Och, czymże zgrzeszyła? Przez cały czas, gdy z
jej ust bezradnie płynęły błagania, a z góry spadał na nią deszcz jego obelżywych
słów, a potem prawdziwy ból, który go podniecał - nawet wtedy potrafiła coś znaleźć.
Nie wsparcie w świetle, bowiem światła już nie było, zostało zdławione, lecz tu, u
kresu, ostatnią jej własną rzeczą, w której miała oparcie, była duma. Nie będzie
krzyczeć, nie postrada zmysłów, chyba że jej to nakaże, a jeśli tak, mimo wszystko
zostanie to odebrane siłą, a nie oddane z własnej woli.
Wreszcie jednak krasnolud znużył się i pamiętając o poleceniu, zabrał się do
ostatniego zadania. Był pomysłowy i po jakimś czasie okazało się, że cierpienie
jednak narzuca rzeczy niemożliwe. Duma może nieść człowieka tylko do pewnego
miejsca, a złote dziewczęta są śmiertelne, więc gdy krasnolud zaczął tortury, mimo
wszystko krzyczała. Nie było już ani światła, ani jej, niczego prócz Ciemności.
Gdy poselstwo z Cathalu weszło rankiem do wielkiej sali pałacowej w Paras
Derval, odkryło tam swą księżniczkę czekającą na nich z powitaniem. Wprawiło to
posłów w osłupienie w stopniu wielce widowiskowym.
Kim Ford zmagała się ze skandalicznym atakiem chichotu. Opis
prawdopodobnej reakcji poselstwa podany przez Sharrę tak cudownie pasował do
rzeczywistości, iż była przekonana, że gdyby tylko zerknęła na księżniczkę,
skompromitowałaby się. Uważnie trzymała wzrok spuszczony.
Dopóki zamaszystym krokiem nie zbliżył się Diarmuid. Afera z dzbankami
wody poprzedniej nocy wywołała u obu kobiet tego rodzaju wesołość, która
cementuje rodzącą się przyjaźń. Śmiały się jeszcze długo. Dopiero potem Kim
przypomniała sobie, że książę był zraniony, i to być może nie tylko w jeden sposób.
Poza tym tego popołudnia ocalił zarówno dumę, jak i życie Sharry, i polecił
koronować swego brata. Powinna była pomyśleć o tym, niemniej jednak nie mogła,
po prostu nie mogła przez cały czas być poważna i wrażliwa.
W każdym razie po księciu nie było znać żadnych dolegliwości. Korzystając z
osłony monotonnego głosu Gorlaesa - Aileron ponownie mianował go kanclerzem, co
nikogo nie zdziwiło - Diarmuid podszedł do nich obu. Jego oczy były bystre i bardzo
niebieskie, a zachowanie nie zdradzało krańcowego upojenia sprzed zaledwie kilku
godzin, chyba że jego przejawem było nieco uszczypliwe jego spojrzenie.
- Mam nadzieję - szepnął do Sharry - że wczoraj zaspokoiłaś do końca swoją
chęć rzucania we mnie przedmiotami.
- Nie liczyłabym na to - rzekła wyzywająco Sharra.
Kim uświadomiła sobie, że doskonale znał się na tym. Przerwał, by zmierzyć
ją przelotnym, sardonicznym spojrzeniem, niczym mylące się dziecko, po czym znów
przeniósł uwagę na księżniczkę. - To byłaby szkoda - stwierdził. - Dorośli mają
ciekawsze rzeczy do roboty. - Po czym odszedł, elegancki i pewny siebie, by stanąć
obok brata, jak przystoi następcy królewskiego tronu.
Kim poczuła się w niejasny sposób skarcona; ta woda była strasznie
dziecinnym pomysłem. Z drugiej strony, przypomniała sobie niespodziewanie, on
przecież dostał się do ich komnat po ścianie! Zasłużył na to, co dostał, a nawet
należało mu się więcej.
Co, choć było szczerą prawdą, na wiele się nie zdało. I tak w tej chwili czuła
się jak szczeniak. Boże, ale to niesamowity facet, pomyślała z przybłyskiem
współczucia dla swej najnowszej przyjaciółki. Współczucia, lecz ponieważ była
uczciwa wobec siebie, również z odrobiną zazdrości.
Tymczasem zaczynała rozumieć, dlaczego Gorlaes nadal piastował urząd
kanclerza. Nikt inny nie odprawiałby z taką pompą niezbędnych obrzędów, które
towarzyszyły takiego rodzaju procedurom. A jeśli już o tym mowa, nikt by nawet nie
pamiętał o nich. Kanclerz wciąż perorował, a Aileron czekał zaskakująco cierpliwie,
gdy podszedł do niej drugi mężczyzna, na swój sposób równie przystojny, co ów
pierwszy.
- Co to za pierścień? - spytał bezpośredni jak wicher Levon bez wstępów czy
powitania.
To było co innego. Jasnowidząca Brenninu zmierzyła go wzrokiem. - To
Baelrath - odparła cicho. - Zwą go Kamieniem Wojennym. To dzika magia.
Reakcja była natychmiastowa. - Wybacz, że pytam, lecz czemu go nosisz?
- Ponieważ dała mi go poprzednia Jasnowidzącej. Śniła o nim na mojej dłoni.
Pokiwał głową i oczy mu się rozszerzyły. - Gereint opowiadał mi o takich
rzeczach. Czy wiesz, co to jest?
- Niezupełnie. A ty?
Levon pokręcił głową. - Nie. Skądże? To rzecz odległa od mego świata, pani.
Ja znam eltory i Równinę. Mam jednak pewną myśl. Czy możemy porozmawiać
później?
Doprawdy był niezwykle atrakcyjny; przypominał ognistego rumaka, dla
którego sala wydawała się zbyt mała. - Jasne - powiedziała.
Tak się złożyło, że nigdy nie dano im okazji.
Kevin, który stał z Paulem przy jednym z filarów naprzeciwko kobiet, po
cichu cieszył się z tego, jak trzeźwo się czuł. Minionej nocy wypili morze piwa.
Skupiwszy się, zauważył, że wpierw Gorlaes, a następnie Galienth, poseł z Cathalu,
zakończyli swe oficjalne przemówienia.
Aileron wstał. - Dziękuję wam za przybycie - rzekł spokojnie - i za wasze
godne słowa o moim ojcu. Wdzięczni jesteśmy Shalhassanowi, iż uznał za stosowne
wysłać swą córkę i następczynię, by wzięła udział w naszej naradzie. Szanujemy ten
zaszczyt, który jest symbolem zaufania, jakie musi stać się udziałem nas wszystkich
w nadchodzących dniach.
Poseł, który wedle wiedzy Kevina, nie miał zielonego pojęcia, jak Sharra tu
dotarła, mądrze pokiwał głową w geście aprobaty. Król, wciąż stojąc, znów
przemówił.
- W czasie tej narady wszyscy będą mieli prawo głosu, bowiem inaczej być
nie może. Przyszło mi jednak na myśl, że prawo pierwszej wypowiedzi powinno
przypaść nie mnie, lecz raczej najstarszemu z nas i temu, którego lud najlepiej zna
wściekłość Rakotha. Na-Brendelu z Daniloth, czy przemówisz w imieniu lios
alfarów? - Wypowiedziawszy te słowa, Aileron przez chwilę wymieniał
niepostrzeżenie spojrzenia z Paulem Schaferem.
Potem wzrok wszystkich skierował się ku świetlistej postaci lios. Brendel
wyszedł naprzód, wciąż kulejąc, a wraz z nim, służąc mu pomocą, zbliżył się ten,
który nie opuszczał jego boku od trzech dni. Tegid podprowadził ostrożnie Brendela,
a następnie usunął się na bok w sposób niezwyczajnie dlań nieśmiały. Lios alfar
stanął sam pośród nich wszystkich, a jego oczy miały kolor morza podczas deszczu.
- Dziękuję ci, najwyższy królu - powiedział. - Czynisz mnie i mojemu ludowi
zaszczyt. - Przerwał. - Lios nigdy nie słynęli ze zwięzłości swych przemów, ponieważ
dla nas czas płynie wolniej niż dla was, lecz obecnie groźba nas pogania, więc
postaram się nie mówić zbyt długo. Mam dwie sprawy. - Rozejrzał się dookoła.
- Tysiąc lat temu pod Górą wymieniono pięć narodów strażniczych. Cztery z
nich są tu obecne: Brenninu i Cathalu, Dalrei i lios alfarów. Żaden z kamieni
strażniczych nie zaczerwienił się, a jednak Rakoth jest wolny. Krąg został przerwany,
przyjaciele, toteż - zawahał się, po czym wypowiedział na głos myśl, która wszystkim
sprawiła ból - musimy strzec się Eridu.
Eridu, pomyślała Kim, przypominając je sobie z wirującej wizji Eilathena.
Dzika, piękna kraina, gdzie żyje rasa smagłych, wojowniczych i gwałtownych ludzi.
I krasnoludów. Odwróciła się i dostrzegła, jak Matt Sören przygląda się
Brendelowi z twarzą pozbawioną wyrazu.
- Oto moja pierwsza rada - kontynuował lios. - Druga jest bardziej konkretna.
Jeśli Rakoth dopiero co się uwolnił, czarna Starkadh nie zostanie odbudowana przed
upływem pewnego czasy. Zbyt wcześnie ogłosił swą obecność. Musimy uderzyć, nim
forteca znów zakotwiczy jego potęgę wśród lodów. Powiadam wam wszystkim, że
powinniśmy wyjść z tej narady i sami zanieść wojnę Spruwaczowi. Raz już
spętaliśmy go i uczynimy to znowu!
Był ogniem; od niego wszyscy zajęli się płomieniem, który płonął w nim
samym. Kevin zobaczył, że nawet twarz Jaelle pałała rumieńcem.
- Nikt nie potrafiłby wyrazić lepiej moich własnych myśli - rzekł Aileron,
znów wstając. - Co powiedzą Dalrei?
W pełnej napięcia atmosferze Levon wysunął się naprzód, nieco
onieśmielony, lecz nie spłoszony, i Dave poczuł, jak duma go ogarnia na dźwięk słów
swego brata. - Nigdy w swej długiej historii Jeźdźcy nie zawiedli Najwyższego
Królestwa w czasie potrzeby. Mogę wam wszystkim przysiąc, że synowie Revora
pójdą w ślad za synami Conary’ego i Colana na pustkowia Ruk, i jeszcze dalej, na
wojnę z Maugrimem. Aileronie, najwyższy królu, oddaję ci swe życie i swój miecz;
czyń z nimi, co zechcesz. Dalrei nie zawiodą cię.
Torc bezgłośnie wysunął się naprzód. - I ja - powiedział. - Moje życie, mój
miecz.
Surowy i wyprostowany Aileron skinął im głową, przyjmując ich przysięgę.
Kevinowi przeszło przez myśl, że wygląda jak król. W tym momencie stał się nim
naprawdę.
- A Cathal? - spytał Aileron, zwracając się do Galientha. Odpowiedział mu
jednakże inny głos.
- Tysiąc lat temu - rzekła Sharra, córka Shalhassana i jego następczyni -
mieszkańcy Krainy Ogrodów walczyli i ginęli w Bael Rangat. Walczyli pod
Celidonem i pośród wysokich drzew Gwyniru. Byli na plaży Sennet, gdy zaczęła się
ostatnia bitwa, i w Starkadh, gdzie się zakończyła. Nie mniej uczynią po raz drugi. -
Stała dumna przed nim, a jej uroda olśniewała. - Będą walczyć i ginąć. Lecz zanim
poprę ten wojenny wniosek, chciałabym jeszcze usłyszeć czyjś głos. Mądrość lios
alfarów jest powszechnie znana w całym Cathalu, lecz równie sławna, choć cytowana
z wplecionym przekleństwem, jest wiedza następców Amairgena. Co mówią
magowie Brenninu? Chciałabym usłyszeć zdanie Lorena Srebrnego Płaszcza.
Ze zdziwieniem i przerażeniem Kevin zdał sobie sprawę, że miała rację. Mag
nie rzekł ani słowa. Ledwo zauważało się jego obecność. Tylko Sharra to dostrzegła.
Zauważył, że myśli Ailerona prawdopodobnie biegły tym samym torem.
Nagle twarz króla przybrała wyraz zatroskania.
Loren wahał się nawet teraz. Paul ścisnął Kevina za ramię. - On nie chce
mówić - szepnął Schafer. - Wydaje mi się, że powinienem...
Lecz bez względu na to, jaką interwencję planował, nie był w stanie
wprowadzić jej w czyn, bowiem dobiegało ich donośne stukanie w wielkie drzwi na
końcu sali, a gdy obejrzeli się z zaskoczeniem, drzwi otworzyły się. Pomiędzy
wysokimi kolumnami szła w ich stronę jakaś postać w towarzystwie dwóch
strażników pałacowych. Osoba zbliżała się ciężkimi, pełnymi wahania krokami
znamionującymi wielkie wyczerpanie, a gdy podeszła bliżej, Kevin zobaczył, że był
to krasnolud.
W tej ciszy Matt Sören wysunął się naprzód. - Brock? - wyszeptał.
Drugi krasnolud milczał. Szedł po prostu, jakby był pchany jedynie siłą woli,
aż wreszcie przebył całą długość wielkiej sali i stanął przed Mattem. Tam padł
wreszcie na kolana i głosem pełnym najczystszej rozpaczy wykrzyknął: - Och, mój
królu!
I w tym momencie jedyne oko Matta Sörena stało się oknem jego duszy.
Zobaczyli w nim nie zaspokojony głód, najgłębszą, najzacieklejszą tęsknotę
opuszczonego serca.
„Dlaczego, Matt?” - Kim przypomniała sobie swe pytanie po ujrzeniu w
transie Calor Diman podczas pierwszego spaceru nad jezioro Ysanny. - „Dlaczego
odszedłeś?”
Teraz wyglądało na to, że poznają odpowiedź. Przed tronem postawiono
krzesło dla Brocka, który osunął się na nie ciężko. Jednakże to Matt zabrał głos, gdy
wszyscy zgromadzili się wokół dwóch krasnoludów.
- Brock ma wam coś do opowiedzenia - rzekł swym głębokim głosem Matt
Sören - lecz obawiam się, że niewiele z tego zrozumiecie, póki nie opowiem wam
wpierw swej historii. Zdaje się, iż czas na osobiste tajemnice minął. Słuchajcie więc.
W czasie gdy w swym sto czterdziestym siódmym roku umarł March, król
krasnoludów, można było znaleźć tylko jednego mężczyznę, który podjąłby się próby
spędzenia nocy w pełni księżyca nad Calor Diman, Jeziorem Kryształowym, co jest
naszym sposobem wybierania króla, lub raczej zwrócenia się do mocy, aby wybrały
go nam.
Wiedzcie, że ten, kto chciałby rządzić pod bliźniaczymi górami, wpierw musi
przeleżeć na brzegu jeziora noc pełni księżyca. Jeśli dożyje brzasku i nie postrada
zmysłów, będzie ukoronowany pod Banir Lök. Jednakże to straszna próba i wielu
naszych największych wojowników i rzemieślników zostało strzaskanych, nim
wschód słońca zakończył ich czuwanie.
Kim poczuła pierwsze pulsowanie za oczami. Wzbraniając się przed nim
najlepiej, jak potrafiła, całą swą uwagę skupiła na opowieści Matta.
- Kiedy March, którego byłem siostrzanym synem, umarł, zebrałem się na
odwagę - a przyznaję, że była to młodzieńcza odwaga - i zgodnie z nakazami obrzędu
wykonałem własnoręcznie kryształ i wrzuciłem go jako znak mych intencji do
Kryształowego Jeziora przy pełni księżyca.
Dwa tygodnie później wrota od strony Banir Tal, które są jedynym wejściem
na polanę przy Calor Diman, otworzyły się przede mną, a następnie zatrzasnęły za
mymi plecami.
Matt spuścił głos niemal do szeptu. - Ujrzałem księżyc w pełni nad taflą tego
jeziora - powiedział. - Ujrzałem poza tym wiele innych rzeczy. Nie... postradałem
zmysłów. Pod koniec złożyłem przysięgę i zostałem związany z wodami jeziora. Dwa
dni później zostałem koronowany na króla.
Kim uświadomiła sobie, że szykował jej się piekielny ból głowy. Usiadła na
stopniach przed tronem i spuściła głowę w dłoni, przysłuchując się i próbując skupić.
- Nie zawiodłem nad brzegiem jeziora - rzekł Matt i wszyscy usłyszeli gorycz
- lecz poniosłem klęskę pod każdym innym względem, bowiem krasnoludowie nie
byli już tym, kim kiedyś.
- Nie twója wina - szepnął Brock, podnosząc głowę. - Och, panie, doprawdy
to nie twoja wina.
Matt milczał prze chwilę, po czym potrząsnął głową, odrzucając wybaczenie.
- Byłem królem - rzekł krótko. Tylko tyle, pomyślał Kevin. Popatrzył na Ailerona.
Jednakże Matt ciągnął dalej. - Dwie rzeczy cechowały zawsze krasnoludów -
powiedział. - Znajomość tajnych spraw i żądza poznania więcej.
W ostatnich dniach króla Marcha na naszym dworze utworzył się odłam, który
skupiał się wokół dwóch braci, najprzedniejszych rzemieślników. Ich pragnieniem,
które przeszło w obsesję, a potem, w pierwszych tygodniach mego panowania, w
krucjatę, było odnalezienie i rozgryzienie tajemnic pewnego mrocznego przedmiotu:
Kotła z Khath Meigol.
Na te słowa w sali podniósł się szmer. Kim zamknęła oczy; cierpiała
dotkliwie, bowiem światło sprawiało jej ból, kłując w gałki oczne. Całą siłą woli
próbowała słuchać Matta. To, co mówił, było zbyt ważne, by to stracić z powodu bólu
głowy.
- Rozkazałem im przestać - rzekł krasnolud. - I tak się stało, a przynajmniej
tak sądziłem. Lecz wtedy znów zastałem Kaena, starszego z nich dwóch, przy
wertowaniu najstarszych ksiąg, a jego brat oddalił się bez mego pozwolenia.
Wpadłem wtedy w gniew i w swym szaleństwie i dumie zwołałem krasnoludów w
sali wieców. Kazałem im wybrać pomiędzy pragnieniami Kaena i moim własnym,
którym było pozostawienie tego przedmiotu ciemności tam, gdzie zaginął. Pragnąłem
odejść od zaklęć i mocy starych obyczajów i szukać Jasności, która została mi
objawiona nad jeziorem.
Kaen przemawiał po mnie. Powiedział wiele rzeczy. Nie mam ochoty
powtarzać ich przed...
- Łgał! - wykrzyknął zawzięcie Brock. - Cały czas łgał!
Matt wzruszył ramionami. - Niemniej jednak czynił to dobrze. W końcu wiec
krasnoludów zdecydował, że pozwala mu na poszukiwania, a dodatkowo
przegłosowano, by poświęcić temu całą naszą energię. Rzuciłem wtedy berło - rzekł
Matt Sören. - Opuściłem salę wieców i bliźniacze góry, przysięgając, że nigdy nie
wrócę. Mogą szukać klucza do mrocznego Kotła, lecz nie za mego panowania pod
Banir Lök.
Boże, jak bolało. Miała wrażenie, że jej skóra jest za ciasna. Czuła suchość w
ustach, przycisnęła dłonie do oczu i starała się jak najmniej poruszać głową.
- Tego lata, wędrując po górach i zalesionych zboczach - ciągnął Matt -
spotkałem Lorena, który jeszcze wtedy nie był Srebrnym Płaszczem ani magiem,
choć ukończył już studia. To, co zaszło między nami, wciąż jest sprawą tylko nas
dwóch, lecz w końcu powiedziałem mu jedyne kłamstwo mego życia, ponieważ
wiązało się z męką, którą postanowiłem znosić samotnie.
Powiedziałem Lorenowi, że jestem wolny, mogę zostać jego źródłem i nie
pragnę niczego więcej. I rzeczywiście, coś już wcześniej zostało wplecione w nasze
spotkanie. Noc nad Calor Diman nauczyła mnie dostrzegać takie rzeczy. Lecz dała mi
także coś jeszcze - coś, o czym skłamałem. Loren nie mógł o tym wiedzieć.
Zaprawdę, dopóki nie spotkałem Kimberly, nie myślałem, że ktokolwiek poza
krasnoludem może o tym wiedzieć.
Kim podniosła głowę, odczuwając ten ruch niczym dźgnięcie nożem. Będą
jednak na nią patrzeć, więc otworzyła oczy na chwilę, próbując ukryć mdłości, jakie
ją naszły. Kiedy sądziła, że nikt jej się już nie przygląda, przykryła źrenice
powiekami. Było z nią bardzo źle, coraz gorzej.
- Kiedy króla łączą więzy z Kryształowym Jeziorem - wyjaśniał cicho Matt -
zostaje związany na zawsze. Nie może tego zmienić. Może odejść, lecz nie odzyska
wolności. Jezioro zawsze będzie w nim obecne jak bicie drugiego serca i nigdy nie
przestanie wzywać. Nocą kładę się spać, walcząc z tym i walcząc z tym, wstaję
rankiem. Jest przy mnie dniem i nocą i będzie tak, póki nie umrę. To moje brzemię, i
tylko moje. Chcę, żebyście wiedzieli, bo inaczej nie powiedziałbym wam tego, że
dokonałem tego wyboru świadomie i nie żałowałem go.
W wielkiej sali pałacowej zapanowała cisza, podczas której Matt Sören
zmierzył każdego wyzywającym spojrzeniem swego jedynego ciemnego oka.
Wszystkich, z wyjątkiem Kim, która nie mogła teraz nawet podnieść głowy.
Poważnie zastanawiała się, czy nie zemdleje.
- Brock - powiedział wreszcie Matt - masz dla nas wieści. Czy jesteś w stanie
przekazać nam je?
Krasnolud spojrzał na niego. Odzyskał już równowagę, a Kevin uświadomił
sobie, że istnieje jeszcze drugi powód, dla którego Matt mówił pierwszy, i to tak
długo. W głębi duszy wciąż odczuwał dotkliwy ból opowieści Sörena, a gdy posłyszał
szept Brocka, był on echem jego własnych myśli. - Królu, czy nie wrócisz do nas?
Minęło czterdzieści lat.
Lecz Matt był tym razem przygotowany; nie odsłoni już więcej swej duszy.
- Jestem źródłem Lorena Srebrnego Płaszcza - rzekł - pierwszego maga
najwyższego króla Brenninu. Królem krasnoludów jest Kaen. Przekaż nam swe
wieści, Brock.
Brock przyjrzał mu się. Potem powiedział: - Nie chcę powiększać twego
ciężaru, lecz muszę powiedzieć, że to, co rzekłeś, nie jest prawdą. Kaen rządził w
Banir Lök, lecz nie jest królem.
Matt uniósł rękę. - Czy chcesz mi powiedzieć, że nie spędził nocy nad Calor
Diman?
- Tak. Mamy władcę, lecz nie króla, chyba że jesteś nim ty, panie.
- Och, na pamięć Seithra! - wykrzyknął Matt Sören. - Jak dalece odeszliśmy
od tego, kim byliśmy?
- Bardzo daleko - stwierdził Brock surowym szeptem. - W końcu znaleźli
Kocioł. Znaleźli i odrodzili go.
Coś pobrzmiewało w jego głosie, coś strasznego.
- Tak? - powiedział Matt.
- Trzeba było za to zapłacić - wyszeptał Brock. - Pod koniec Kaen
potrzebował pomocy.
- Tak? - powtórzył Matt.
- Przybył pewien człowiek. Na imię miał Metran i był magiem z Brenninu.
Wraz z Kaenem uwolnił moc Kotła. Myślę, że wtedy dusza Kaena była już zupełnie
wypaczona. Kiedy przyszło zapłacić cenę. Kaen zapłacił ją.
- Jaką cenę? - spytał Matt Sören.
Kim już wiedziała. Ból rozłupywał jej czaszkę.
- Rozbił kamień strażniczy Eridu - oświadczył Brock - i dostarczył Kocioł
Rakothowi Maugrimowi. My to uczyniliśmy, mój królu. Krasnoludowie uwolnili
Spruwacza! - I zasłoniwszy twarz peleryną, Brock wybuchł płaczem, jakby serce
miało mu pęknąć.
Podczas wrzawy, jaka się potem podniosła, wśród strachu i gniewu, Matt
Sören odwrócił się powoli, bardzo powoli, jakby świat był spokojnym, cichym
miejscem, i spojrzał na Lorena Srebrnego Płaszcza, który patrzył na niego.
„Będziemy mieli swoją bitwę”, powiedział Loren poprzedniej nocy. „Nie
obawiaj się”. A teraz w najstraszliwszy ze sposobów stało się jasne, jaka to będzie
bitwa.
Ból rozsadzał jej głowę. W mózgu czulą białe detonacje. Za chwilę zacznie
krzyczeć.
- Co ci? - szepnął zaniepokojony głos u jej boku.
Kobieta, lecz nie Sharra. Przy niej klęczała Jaelle. Kim zbyt cierpiała, by była
zaskoczona. Opierając się na drugiej kobiecie, szepnęła słabym głosem:
- Nie wiem. Moja głowa. Jakby - coś się włamywało - ja nie...
- Otwórz oczy! - rozkazała Jaelle. - Spójrz na Baelrath!
Tak zrobiła. Ból był niemal oślepiający. Widziała jednak kamień migoczący
czerwonym ogniem i pulsujący w rytm eksplozji za jej oczami, a gdy spojrzała weń z
bliska, przysunąwszy rękę do twarzy, ujrzała coś jeszcze - twarz, imię napisane
ogniem, komnatę, narastającą ciemność, Ciemność i...
- Jennifer! - krzyknęła rozpaczliwie. - Och, Jen, nie!
Zerwała się na nogi. Pierścień był dziką, palącą, nieposkromioną rzeczą.
Zachwiała się, lecz Jaelle podtrzymała ją. Ledwie wiedząc, co czyni, Kim wrzasnęła
jeszcze raz:
- Lorenie! Potrzebuję cię!
Kevin był przy niej. - Kim? Co się dzieje?
Potrząsnęła głową i wyrwała mu się z rąk. Męka oślepiała ją; ledwo mogła
mówić. - Dave - wychrypiała. - Paul. Chodźcie... krąg. Natychmiast! - Tyle
natarczywości. Zdawali się poruszać tak powoli, a Jen, Jen, och, Jen. - Chodźcie! -
ponownie krzyknęła.
Zgromadzili się wokół niej we troje, a Loren i Matt bez zadawania pytań
stanęli przy nich. Odruchowo znów uniosła pierścień i otwierając siebie i swój umysł,
przebijając się przez kleszcze cierpienia, odnalazła Lorena, połączyła się z nim i
wtedy - och, cóż za dar - zastała tam również Jaelle, która sięgnęła dla niej do
avarlith. Z ich dwojgiem jako balastem i opoką wysłała swój umysł i duszę na
najdalszą, najbardziej niemożliwą wyprawę. Jakże było to daleko, a po drodze było
tyle Ciemności, tyle nienawiści i, och, jakże wielka moc czaiła się we Starkadh, by ją
powstrzymać.
Było tam również światło. Gasnący punkcik, niemal już unicestwiony, lecz
wciąż jeszcze jarzący się słabo. Kim sięgnęła po niego mobilizując wszystkie siły,
które miała, które stanowiły o tym, że jest sobą, sięgnęła do tej zaginionej wysepki
jasności i znalazła Jennifer.
- Och, najdroższa - powiedziała w duchu i na głos. - Och, najdroższa, jestem
przy tobie. Chodź!
Moc Baelrathu została uwolniona, a tak jaskrawy był rozbłysk tej najdzikszej
magii, że musieli zamknąć oczy, gdy Kimberly uniosła ich, unosiła coraz dalej, z
Jennifer uczepioną kręgu tylko umysłem, dumą, ostatkiem gasnącego światła i
miłością.
Wtedy, gdy wielka sala zaczęła migotać i rozpoczął się szum przed czasem
przejścia, kiedy zaczęli się oddalać i chłód przestrzeni między światłami wniknął do
dusz wszystkich pięciorga, Kim zaczerpnęła znów tchu i krzyknęła ostatnie,
rozpaczliwe ostrzeżenie, nie wiedząc, och, nie wiedząc, czy została usłyszana:
- Aileronie, nie atakuj! On czeka w Starkadh!
A potem był już tylko chłód, chłód i absolutna ciemność.
Tu kończy się LETNIE DRZEWO, pierwsza księga FIONAVARSKIEGO
GOBELINU.
POSTACI
Piątka:
KIMBERLY FORD
KEVIN LAINE
JENNIFER LOWELL
DAVE MARTYNIUK
PAUL SCHAFER
W Brenninie:
AILELL, najwyższy król Brenninu
AILERON (WYGNANY KSIĄŻĘ), jego starszy syn
DIARMUID, młodszy syn i następca Aillela; również namiestnik Marchii
Południowych
GORLAES, kanclerz
METRAN, pierwszy mag Brenninu
DENBARRA, jego źródło
LOREN SREBRNY PŁASZCZ, czarodziej
MATT SÖREN, jego źródło, niegdyś król krasnoludów
TEYRNON, czarodziej
BARAK, jego źródło
JAELLE, najwyższa kapłanka Bogini
YSANNE, jasnowidząca Brenninu (Marzycielka)
TYRTH, jej sługa
COLL, prawa ręka Diarmuida
CARDE, ERRON, TEGID, DRANCE, ROTHE, AVERREN, członkowie
drużyny Diarmuida
MABON, książę Rhoden
NIAVIN, książę Seresh
CEREDUR, namiestnik Marchii Północnych
RHEVA, LAESHA damy dworu Ailella
LEILA, FINN dzieci w Paras Derval
NA-BRENDEL, władca lios alfarów z Daniloth
W Cathalu:
SHALHASSAN, najwyższy władca Cathalu
SHARRA, jego córka i następczyni (Ciemna Róża)
DEVORSH BASHRAI dowodcy strazy
Na Równinie:
IVOR, wódz trzeciego szczepu Dalrei
LEITH, jego żona
LEVON CORDELIANE (LIANĘ) TABOR jego dzieci
GEREINT, szaman trzeciego szczepu
TORC, Jeździec trzeciego szczepu (Banita)
Moce:
TKACZ przy Krosnach
MÖRNIR od Gromu
DANA, Matka
CERNAN od Zwierząt
CEINWEN od Łuku, ŁOWCZYNI
MACHA, NEMAIN boginie wojny
RAKOTH MAUGRIM (SPRUWACZ), nazywany również SATHAINEM
ZAKAPTURZONYM
GALADAN, wilczy władca andainów, jego prawa ręka
EILATHEN, wodny duch
FLIDAIS, leśny duch
Z Przeszłości:
IORWETH ZAŁOŻYCIEL, pierwszy najwyższy król Brenninu
CONARY, najwyższy król podczas Bael Rangat
COLAN, jego syn, najwyższy król po nim (Najukochańszy)
AMAIRGEN BIAŁA GAŁĄŹ, pierwszy z czarodziejów
LISEN z Puszczy, deiena, źródło i żona Amairgena
REVOR, bohaterski przodek Dalrei, pierwszy z władców Równin
VAILERTH, najwyższy król Brenninu w czasach wojny domowej
NILSOM, pierwszy mag Vailertha
AIDEEN, źródło Nilsoma
GARMISCH, najwyższy król przed Ailellem
RAEDERTH, pierwszy mag Garmischa, najdroższy Ysanny Jasnowidzącej