Guy Gavriel Kay
Pożeglować Do Sarancjum
Tłumaczyła Agnieszka Sylwanowicz
Moim synom, Samuelowi Alexandrowi i Matthew Tylerowi, na których patrzę z miłością... codziennie
Wszystko z niczego tworzyć
I uczyć śpiewu gwiazdy poranne.
Choć jasno to wynika z tytułu książki, ale muszę wspomnieć, że inspirację do jej napisania zawdzięczam Williamowi Butlerowi Yeatsowi, którego poetyckie i prozatorskie rozważania nad tajemnicami Bizancjum zaprowadziły mnie do tego miasta i podsunęły kilka głównych motywów oraz dały poczucie, że w takim otoczeniu wyobraźnię można znakomicie pogodzić z historią.
Od dawna jestem przekonany, że aby przedstawić fikcyjną wersję jakiegoś okresu historycznego, najpierw trzeba się jak najwięcej o nim dowiedzieć. Bizancjum zostało doskonale opisane przez własnych, chociaż skłóconych między sobą, historyków. Ich dzieła, a także osobiste kontakty – za pośrednictwem poczty elektronicznej – z wieloma uczonymi oraz ich szczere wsparcie pogłębiły i ukierunkowały moją wiedzę. Mam nadzieję, że nie muszę podkreślać, iż wymienione przeze mnie osoby nie ponoszą najmniejszej odpowiedzialności za błędy czy świadome zmiany poczynione w tym, co zasadniczo stanowi wariację na temat Bizancjum.
Z przyjemnością odnotowuję wielką pomoc, jaką otrzymałem dzięki dziełu Alana Camerona o wyścigach rydwanów i stronnictwach hipodromowych; Rossiego, Nordhagena i L’Orange’a o mozaikach; Lionela Cassona o podróżowaniu w starożytnym świecie; Roberta Browninga, szczególnie o Justynianie i Teodorze; Warrena Treadgolda o wojsku; Davida Talbota Rice’a, Stephena Runcimana, Gervase’a Mathew i Ernsta Kitzingera o bizantyńskim pojmowaniu piękna; oraz ogólniejszym historiom Cyrila Manga, H.W. Haussiga, Marka Whittowa, Averil Cameron i G. Ostrogorskycgo. Dziękuję także za pomoc, jaką uzyskałem, uczestnicząc w ożywionych i inspirująco swarliwych internetowych listach dyskusyjnych poświęconych Bizancjum oraz późnej starożytności. Moje metody badawcze zmieniły się całkowicie.
Na bardziej osobistej płaszczyźnie moim pierwszym i najsurowszym czytelnikiem pozostaje Rex Kay, mapę sporządził dzięki swym wielkim umiejętnościom Martin Springett, a nad tekstami moich czterech książek czuwa Meg Masters, kanadyjska, bardzo przeze mnie ceniona redaktorka. Linda McKnight i Anthea Morton-Saner w Toronto i Londynie wspierają mnie swoją przyjaźnią oraz niezwykłymi umiejętnościami jako agentki literackie; wymagający niekiedy autor docenia te dwie cechy. Moja matka zaszczepiła mi w dzieciństwie zamiłowanie do książek, a potem wiarę, że sam mogę pisać. Nadal to robi. Moja żona natomiast stwarza przestrzeń, w której mogą się pojawić słowa i opowieści. Stwierdzenie, że jestem wdzięczny, jest poważnym niedomówieniem.
... I nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się w niebie czy na ziemi. Nie ma bowiem na ziemi takiego przepychu czy takiego piękna, i nie wiedzieliśmy, jak je opisać. Wiemy jedynie, że tam wśród ludzi mieszka Bóg, a ich obrzędy są wspanialsze od uroczystości innych ludów. Nie możemy bowiem zapomnieć tego piękna.
Kronika podróży Włodzimierza. Wielkiego Księcia Kijowskiego, do Konstantynopola
Nocne burze zdarzały się latem w Sarancjum na tyle często, że wielokrotnie opowiadana historia o tym, jak to cesarz Apiusz odszedł do boga w środku potężnej burzy, kiedy nad Świętym Miastem rozpalały się błyskawice i przetaczały gromy, mogła być wiarygodna. Nawet Perteniusz z Eubulus, zaledwie dwadzieścia lat później, tak właśnie podawał tę historię, dodając upadek posągu cesarza przed spiżowymi wrotami, które prowadziły do pałacu, oraz rozszczepienie dębu rosnącego tuż za murami strzegącymi miasta od strony lądu. Historycy często przedkładają efekt dramatyczny nad prawdę. To słabość tego zawodu.
W rzeczywistości noc, w której Apiusz wydał ostatnie tchnienie w Sali Porfirowej Pałacu Attenińskiego, była w Mieście bezdeszczowa. Wieczorem wyraźnie na północ od Sarancjum, w kierunku uprawnych ziem Trakezji, widziano kilka rozbłysków błyskawic i słyszano grzmoty. Wziąwszy pod uwagę wydarzenia, które wkrótce nastąpiły, ten północny kierunek można by uznać za wystarczający znak.
Cesarz nie miał żyjących synów, a jego trzej siostrzeńcy przed niespełna rokiem dość widowiskowo zawiedli w próbie charakterów, czego konsekwencje ponieśli. Kiedy zatem Apiusz usłyszał – albo i nie – ostatnie w swoim długim życiu słowa, które zostały wypowiedziane przez wewnętrzny głos boga, mówiącego tylko do niego: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”, w Sarancjum nie było mianowanego cesarza.
Trzej mężczyźni, którzy w tej jeszcze chłodnej godzinie przedświtu weszli do Sali Porfirowej, doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa niestabilnej sytuacji. Eunuch Gezjusz, kanclerz dworu cesarskiego, nabożnie złożył dłonie o długich, szczupłych palcach, po czym ukląkł sztywno, by ucałować nagie stopy zmarłego cesarza. To samo uczynili kolejno Adrastus, przełożony urzędów, który zawiadywał służbami cywilnymi i administracją, oraz Waleriusz, dowódca excubitores gwardii cesarskiej.
– Trzeba zwołać senat – mruknął Gezjusz swoim cichym głosem. – Natychmiast musi rozpocząć posiedzenie.
– Natychmiast – zgodził się Adrastus, wstając i pedantycznie poprawiając kołnierz swojej długiej do kostek tuniki. – A patriarcha musi rozpocząć obrzędy żałobne.
– W Mieście zostanie zachowany porządek – rzekł Waleriusz żołnierskim tonem. – Ja się tym zajmę.
Dwaj pozostali spojrzeli na niego.
– Oczywiście – powiedział łagodnie Adrastus i pogładził się po schludnie utrzymanej brodzie. Zachowanie porządku to główny powód, dla którego Waleriusz pojawił się w tej sali jako jedna z pierwszych osób, które dowiedziały się o tej godnej ubolewania sytuacji. Jego uwagi były... nieco zbyt oczywiste.
Armia znajdowała się wówczas głównie na wschodzie i północy; duża jej część stacjonowała w pobliżu Eubulus na obecnej granicy z Bassanią, a inna, złożona głównie z najemników, broniła otwartych przestrzeni Trakezji przed barbarzyńskimi wypadami Karchitów i Vrachów, którzy ostatnio byli wyjątkowo spokojni. Gdyby senat zwlekał, strateg każdego z tych zgrupowań wojskowych mógłby się stać decydującym czynnikiem – albo cesarzem.
Senat składał się z nieudolnych, roztrzęsionych, przestraszonych ludzi. Obawiano się, że jeśli nie otrzyma wyraźnych wskazówek, będzie opóźniał swe działanie. Trzej urzędnicy znajdujący się w jednej sali ze zmarłym wiedzieli o tym bardzo dobrze.
– Polecę, by zawiadomiono wysoko postawione rodziny – odezwał się spokojnie Gezjusz. – Ich członkowie będą chcieli złożyć wyrazy szacunku.
– Naturalnie – odparł Adrastus. – Szczególnie Daleinoi. Jeśli się nie mylę, Flawiusz Daleinus powrócił do Miasta zaledwie dwa dni temu.
Eunuch był zbyt doświadczonym człowiekiem, by się zaczerwienić. Waleriusz odwrócił się już ku drzwiom.
– Postępuj ze szlachetnie urodzonymi tak, jak uważasz za stosowne – rzucił przez ramię. – W Mieście jest jednak pięćset tysięcy ludzi, którzy na wieść o śmierci cesarza poczują strach przed gniewem świętego Dżada, który może zstąpić na cesarstwo pozbawione przywódcy. Zajmę się nimi. Zawiadomię prefekta miejskiego, by przygotował swoich ludzi. Cieszcie się, że w nocy nie było burzy z piorunami.
Wyszedł z sali, energicznie stąpając po mozaikach zdobiących posadzkę i nie garbiąc szerokich ramion, mimo swoich sześćdziesięciu lat. Pozostali dwaj spojrzeli po sobie. Adrastus pierwszy odwrócił wzrok, by spojrzeć na zmarłego, który leżał we wspaniałym łożu, i na, wysadzanego klejnotami ptaka, siedzącego na srebrnej gałęzi obok owego łoża. Wokół panowała cisza.
Po wyjściu z Pałacu Attenińskiego Waleriusz zatrzymał się w ogrodach cesarskich tylko po to, by splunąć w krzaki, i wtedy zorientował się, że do inwokacji o wschodzie słońca jest jeszcze trochę czasu. Nad wodą unosił się biały księżyc. Wiatr wiał z zachodu; Waleriusz słyszał szum morza, a wśród woni letnich kwiatów i cedrów wyczuwał zapach soli niesiony bryzą.
Oddalił się od wody oświetlonej późnymi gwiazdami, minął plątaninę pałaców i budynków służb cywilnych, trzy kapliczki, budynek i warsztaty Cesarskiej Gildii Jedwabniczej, boiska, warsztaty złotników oraz absurdalnie ozdobne Łaźnie Marizjana i skierował się ku koszarom excubitores, leżącym w pobliżu spiżowych wrót, które prowadziły do Miasta.
Na zewnątrz czekał młody Leontes. Waleriusz wydał mu dokładne polecenia, starannie zapamiętane jakiś czas temu, w oczekiwaniu na ten dzień.
Jego prefekt wrócił do koszar i chwilę później Waleriusz usłyszał, że excubitores – jego ludzie przez ostatnie dziesięć lat – szykują się do działania. Zaczerpnął głęboko tchu, czując, jak bardzo bije mu serce, i wiedząc, jak wielkie znaczenie ma ukrycie jakiegokolwiek podniecenia. Przypomniał sobie, iż ma wysłać do Petrusa, który mieszkał poza pałacem cesarskim, wiadomość, że święty cesarz Dżada Apiusz nie żyje, że rozpoczęła się wielka gra. W milczeniu podziękował bogu, że jego własny siostrzeniec jest zdecydowanie lepszym człowiekiem niż trzej siostrzeńcy Apiusza.
Zobaczył, jak Leontes i excubitores wychodzą z koszar w cienie przedświtu. Twarz miał po żołniersku obojętną.
Miał to być dzień wyścigów na hipodromie, a Astorgus od Błękitnych wygrał ostatnie cztery wyścigi podczas poprzednich zawodów. Producent sandałów Focjusz założył się o pieniądze, na przegranie których nie było go stać, że główny woźnica Błękitnych wygra dzisiaj pierwsze trzy wyścigi, co da szczęśliwą siódemkę z rzędu. Poprzedniej nocy Focjuszowi przyśniła się dwunastka, a wyścigi kwadryg oznaczały, że Astorgus będzie powoził dwunastoma końmi; jeśli dodać jedynkę i dwójkę, tworzącą tę dwunastkę... znów otrzyma się trójkę! Gdyby wczorajszego popołudnia Focjusz nie zobaczył ducha na dachu kolumnady stojącej naprzeciwko jego warsztatu, byłby zupełnie spokojny o swój zakład.
Zostawił żonę i syna śpiących w mieszkaniu nad warsztatem i ostrożnie – wiedział, że ulice Miasta są nocą niebezpieczne – zmierzał do hipodromu. Do wschodu słońca było jeszcze daleko; biały, ubywający księżyc wisiał na zachodzie nad morzem, unosząc się nad wieżami i kopułami kompleksu cesarskiego. Focjusz nie mógł sobie pozwolić na opłacanie za każdym razem miejsca siedzącego, nie mówiąc już o miejscu w zacienionej części trybun. W dniu wyścigu mieszkańcom miasta rozdawano tylko dziesięć tysięcy darmowych miejsc. Ci, którzy nie mogli kupować, czekali.
Kiedy Focjusz przybył pod majaczącą w mroku bryłę hipodromu, na otwartym placu znajdowały się już trzy czy cztery tysiące widzów. Sam pobyt w tym miejscu przyprawiał go o dreszcz emocji, odpędzający resztki senności. Pośpiesznie zdjął swoją zwykłą, brązową tunikę i przebrał się w wyjętą z worka błękitną. Dzięki ciemności nikogo nie zgorszył. Dołączył do grupki podobnie ubranych osób. W tym jednym uległ żonie po pobiciu przez Zielonych dwa lata temu podczas szczególnie gwałtownego sezonu letniego: dopóki nie znalazł się w stosunkowo bezpiecznym towarzystwie innych Błękitnych, nosił strój nie rzucający się w oczy. Przywitał się z paroma współstronnikami, których znał po imieniu, sam radośnie powitany. Ktoś podał mu kubek taniego wina; Focjusz upił łyk i podał kubek dalej.
Obok przeszedł doradca wyścigowy sprzedający listę dzisiejszych wyścigów i swoje przewidywania. Focjusz nie umiał czytać, więc nie dał się skusić, ale widział, jak inni płacą kilka miedziaków za kartę. Na środku Forum Hipodromu zajął miejsce półnagi i śmierdzący święty błazen, który już pouczał tłum o złu płynącym z wyścigów. Miał donośny głos i dostarczał pewnej rozrywki... jeśli nie stało się pod wiatr. Uliczni handlarze zaczęli sprzedawać figi, kandaryjskie melony i pieczoną jagnięcinę. Focjusz spakował sobie klinek sera i część chleba z poprzedniego dnia. Ale i tak był zbyt podekscytowany, by odczuwać głód.
Nieopodal, w pobliżu własnego wejścia, zebrała się podobna grupka Zielonych. Focjusz nie dostrzegał wśród nich Pappia, dmuchacza szkła, ale wiedział, że tam będzie. To z nim się założył. Z nadchodzącym świtem Focjusz jak zwykle zaczął się zastanawiać, czy nie postąpił lekkomyślnie. Ten duch, którego widział w biały dzień...
Noc była, jak na lato, łagodna, z lekką bryzą. Później, kiedy zaczną się wyścigi, zrobi się bardzo gorąco. Podczas południowej przerwy łaźnie publiczne oraz gospody będą zatłoczone.
Focjusz, wciąż rozmyślając o swoim zakładzie, zastanawiał się, czy nie powinien po drodze zatrzymać się przy cmentarzu z tabliczką rzucającą klątwę na głównego woźnicę Zielonych, Skorcjusza. To właśnie ten chłopak miał największe szanse stanąć dzisiaj – czy też wjechać – między Astorgiem i jego siedmioma kolejnymi zwycięstwami. Ostatnim razem spadł z rydwanu w środku serii i stłukł sobie ramię, więc nie powoził, kiedy Astorgus wygrał tę wspaniałą czwórkę pod koniec dnia.
Focjusz czuł się urażony, że ciemnoskóry, ledwie brodaty parweniusz z pustyń Ammuzu – czy skądkolwiek pochodził – może stanowić takie zagrożenie dla jego ukochanego Astorga. Pomyślał ze smutkiem, że jednak powinien był kupić tę tabliczkę z klątwą. Przed dwoma dniami terminator w gildii lnianej zginął od ciosu nożem w tawernie i zaraz został pochowany: wspaniała okazja dla właścicieli tabliczek do prośby o wstawiennictwo u grobu osoby, która zginęła gwałtowną śmiercią. Wszyscy wiedzieli, że dzięki temu zapisane klątwy nabierają większego znaczenia. Focjusz uznał, że jeśli Astorgus dzisiaj przegra, to wyłącznie przez niego. Nie miał pojęcia, jak wtedy zapłaci Pappiowi. Wolał o tym nie myśleć. I o reakcji żony.
– Niech żyją Błękitni! – zawołał nagle. Kilkunastu mężczyzn stojących wokół niego podjęło okrzyk.
– Niech żyją Błękitni sami ze sobą! – Zza przejścia nadeszła przewidziana odpowiedź.
– Gdyby tylko jacyś Zieloni mieli jaja! – odwrzasnął mężczyzna stojący obok Focjusza. Focjusz roześmiał się. Biały księżyc już się schował za pałacami cesarskimi. Wstawał świt, na wschodzie po swojej ciemnej podróży pod światem wjeżdżał rydwanem na niebo Dżad.
A potem rydwany śmiertelników ruszą w imię wspaniałego boga i będą się ścigać przez cały letni dzień w świętym mieście Sarancjum. I, jeśli Dżad pozwoli. Błękitni zatryumfują nad śmierdzącymi Zielonymi, którzy, jak wszyscy wiedzieli, nie są lepsi od barbarzyńców, pogańskich Bassanidów czy nawet Kindathów.
– Patrzcie – odezwał się ktoś ostro i pokazał ręką.
Focjusz odwrócił się. Usłyszał kroki, zanim jeszcze zobaczył żołnierzy – cienie wyłaniające się z cieni – maszerujących przez Spiżowe Wrota u zachodniego krańca placu.
Na Forum Hipodromu weszli z kompleksu cesarskiego excubitores, całe ich setki, uzbrojone i odziane w zbroje pod złocisto-czerwonymi tunikami. O tej porze było to na tyle niezwykłe, że aż przerażające. W minionym roku dwakroć miały miejsce drobne zamieszki, kiedy to co bardziej zacietrzewieni zwolennicy obu kolorów wszczęli bijatykę. Pojawiły się wtedy noże i kije i w rozgromieniu walczących pomogli ludziom miejskiego prefekta excubitores. Uspokajanie przez cesarską gwardię Sarancjum nie należało do łagodnych czynności. W obu przypadkach na kamieniach legło po kilkunastu zabitych.
Ktoś inny powiedział:
– Święty Dżadzie, proporce! – Dopiero wtedy Focjusz zobaczył, że barwy excubitores zostały opuszczone do połowy drzewc. Poczuł zimny wiatr wiejący mu przez duszę, lecz nie z żadnego ziemskiego kierunku.
Cesarz nie żyje.
Ich ukochany przez boga ojciec opuścił ich. Sarancjum zostało osierocone, porzucone, otwarte dla wrogów ze wschodu, północy i zachodu, zajadłych i bezbożnych. A skoro nie ma cesarza Dżada, to kto wie, jakie demony czy duchy z półświata mogą teraz zstąpić na bezbronnych śmiertelników, by siać między nimi spustoszenie? Czy to dlatego Focjusz zobaczył ducha? Pomyślał o powrocie zarazy, o wojnie i głodzie. W tej chwili wyobraził sobie swoje martwe dziecko. Przerażenie rzuciło go na kolana, na bruk placu. Uświadomił sobie, że opłakuje cesarza, którego nigdy nie widział inaczej niż tylko jako odległą, hieratyczną postać w cesarskiej loży hipodromu.
I wtedy wytwórca sandałów Focjusz, zwykły człowiek żyjący w świecie zwykłych ludzi, zrozumiał, że tego dnia wyścigi się nie odbędą. Ze jego lekkomyślny zakład z dmuchaczem szkła został unieważniony. Mimo przerażenia i żalu odczul naglą ulgę niczym jasny promień słońca. Trzy wyścigi z rzędu? To był głupi zakład, a teraz Focjusz był już spokojny.
Na placu klęczało wiele osób. Święty błazen postanowił skorzystać z okazji i podniósł oskarżycielski głos, ale Focjusz nie słyszał go w narastającym hałasie, więc nie wiedział, co takiego błazen teraz potępia. Bezbożność, rozwiązłość, podział wśród duchowieństwa, heretyków o heladyckich przekonaniach. Zwykła litania. Jeden z excubitores podszedł do niego i powiedział mu coś cicho. Święty mąż, jak to święty mąż, zignorował żołnierza. Wtedy jednak Focjusz ujrzał ze zdumieniem, jak asceta otrzymuje cios drzewcem włóczni w golenie. Obdartus wydał okrzyk – bardziej ze zdumienia niż jakichkolwiek innych powodów – i w milczeniu padł na kolana.
Wtedy nad jęk tłumu wzniósł się inny glos, stanowczy i mocny, zmuszający do posłuchu. Mówca jako jedyny na całym forum siedział na koniu.
– Wysłuchajcie mnie! Nikomu nie stanie się tu żadna krzywda, jeśli zostanie zachowany porządek. Widzicie nasze proporce. Mówią same za siebie. Nasz wspaniały cesarz, najukochańszy, po trzykroć wyniesiony rządca Dżada na ziemi, opuścił nas, by połączyć się z bogiem w chwale słońca. Nie odbędą się dziś żadne wyścigi, ale bramy hipodromu zostaną wam otwarte, byście mogli się wzajem pocieszać, podczas gdy cesarski senat zbierze się, aby ogłosić naszego nowego cesarza.
Głośniejszy pomruk tłumu. Wszyscy wiedzieli przecież, że nie ma spadkobiercy. Focjusz zobaczył, że do hipodromu ze wszystkich kierunków wlewają się ludzie. Taka wiadomość rozniesie się lotem błyskawicy. Zaczerpnął tchu, usiłując nie ulec ogarniającej go po raz kolejny panice. Cesarz nie żyje. W Sarancjum nie ma cesarza.
Jeździec ponownie uniósł rękę, by uspokoić tłum. Siedział na koniu prosto jak włócznia, odziany jak jego żołnierze. O jego randze świadczył tylko kary koń i srebrna lamówka na wierzchniej tunice. Żadnej ostentacji. Chłop z Trakezji, syn rolnika przybyły w młodości na południe, który awansował w armii dzięki ciężkiej pracy i ogromnej odwadze podczas walki. Wszyscy znali jego historię. Mężczyzna wśród mężczyzn – tak się powiadało o Waleriuszu z Trakezji, dowódcy excubitores.
Mówił teraz:
– We wszystkich kaplicach i sanktuariach Miasta będą duchowni, a inni przyjdą tu do was, by poprowadzić obrzędy żałobne w hipodromie pod słońcem Dżada.
Tu uczynił znak słonecznego dysku.
– Niech Dżad cię strzeże, Waleriuszu! – ktoś zawołał.
Mężczyzna siedzący na koniu zdawał się tego nie słyszeć. Szorstki i krzepki Trakezyjczyk nigdy nie schlebiał tłumowi, tak jak inni z cesarskiego kompleksu. Jego excubitores wypełniali swe obowiązki sprawnie i bez stronniczości, nawet jeśli ranili, a czasem zabijali ludzi. Zieloni i Błękitni, a czasami nawet wysoko urodzeni, byli traktowani jednakowo, jako że wielu z co bardziej rozhukanych przedstawicieli stronnictw hipodromowych było synami arystokratów. Nikt nawet nie wiedział, które stronnictwo popiera Waleriusz ani jaką religię wyznaje spośród rozlicznych podziałów dżadyckiej wiary, choć oczywiście snuto domysły. Wiedziano, że jego siostrzeniec jest orędownikiem Błękitnych, ale rodziny często były podzielone pod względem popierania stronnictw.
Focjusz pomyślał, że po rannych modlitwach w ulubionej kapliczce nieopodal Forum Mezaros wróci do żony i syna. Niebo od wschodu zrobiło się szare. Focjusz spojrzał w kierunku hipodromu i zobaczył, że zgodnie z obietnicą excubitores otwierają bramy.
Zawahał się, ale wtedy ujrzał dmuchacza szkła, Pappia, stojącego daleko od pozostałych Zielonych, samego w pustej przestrzeni. Płakał i łzy ściekały mu na bujną brodę. Focjusz, poruszony zupełnie nieoczekiwanym uczuciem, podszedł do niego. Pappio spostrzegł go i wytarł oczy. Bez słowa wkroczyli ramię w ramię na teren hipodromu; słońce boga wstało z lasów i pól położonych na wschód od potrójnych murów strzegących Sarancjum od strony lądu i zaczął się dzień.
Plautus Bonosus nigdy nie chciał być senatorem. Jego wybór na ten urząd w wieku czterdziestu lat przede wszystkim go zirytował. Przeszkadzało mu między innymi straszliwie przestarzałe prawo, stanowiące, że senatorom nie wolno brać za pożyczanie pieniędzy więcej niż sześć procent całej sumy. Członkowie „Nazwisk” – rodzin arystokratycznych wpisanych do cesarskich rejestrów – mogli brać osiem, a wszyscy inni, nawet poganie i Kindathowie, dziesięć procent. Liczby te podwajały się oczywiście przy morskich wyprawach, ale tylko człowiek opętany demonem szaleństwa ulokowałby fundusze w morskiej wyprawie kupieckiej za dwanaście procent. Bonosus nie był szaleńcem, a ostatnio – raczej bezsilnym człowiekiem interesu.
Senator cesarstwa sarantyńskiego. Taki zaszczyt! Złościło go nawet puszenie się jego żony, która tak niewiele rozumiała z całej tej sytuacji. Senat robił to, co kazał mu robić cesarz albo jego osobiści doradcy; nie mniej i z całą pewnością nie więcej. Ze stanowiskiem tym nie wiązała się żadna władza ani uzasadniony prestiż. Może było tak kiedyś, jeszcze na zachodzie, w pierwszych dniach po założeniu Rhodias, kiedy to potężne miasto zaczęło się rozwijać na swoim wzgórzu, a dumni, spokojni ludzie – choć zapewne byli poganami – rozprawiali nad najlepszym sposobem ukształtowania królestwa. Zanim jednak Rhodias w Bachiarze stało się sercem światowego imperium – około czterystu lat temu – tamtejszy senat już był posłusznym narzędziem cesarzy mieszkających w tarasowym pałacu nad rzeką.
Te legendarne ogrody pałacowe porastały teraz chwasty i zaśmiecał gruz, a Wielki Pałac został splądrowany i osmalony ogniem przed stu laty. Smutne, skurczone Rhodias było siedzibą słabego wysokiego patriarchy Dżada i zwalczało barbarzyńców z północy i wschodu – Antów, którzy – według wiarygodnych doniesień – wciąż nacierali włosy niedźwiedzim sadłem.
A senat tu, w Sarancjum – w Nowym Rhodias – był równie bezwolny i usłużny jak niegdyś w cesarstwie zachodnim. Zupełnie możliwe, pomyślał Bonosus ponuro, rozglądając się po sali senatu o skomplikowanych mozaikach na podłodze, ścianach i niewielkiej, delikatnej kopule, że te same dzikusy, które splądrowały Rhodias – albo ktoś jeszcze gorszy – wkrótce mogą zrobić to samo tutaj, gdzie teraz mieszkają cesarze, jako że zachód został utracony i oddzielony. Walka o sukcesję ukazuje słabości każdego imperium, i to bardzo.
Apiusz panował trzydzieści sześć lat. Trudno w to uwierzyć. Wiekowy, zmęczony, a ostatnio pod urokiem i wpływem swoich chiromantów, nie chciał wyznaczyć następcy po tym, jak jego siostrzeńcy nie przeszli próby, na którą ich wystawił. Nic byli teraz nawet brani pod uwagę – ślepcy ani osoby o widocznym kalectwie nie mogą zasiadać na Złotym Tronie. Rozcięte nozdrza i wydłubane oczy sprawiły, że senatorowie nie myśleli nawet o wygnanych siostrzeńcach Apiusza.
Bonosus potrząsnął głową, rozdrażniony tokiem własnych myśli. Sugerował on, że pięćdziesięciu mężczyzn obecnych w tej sali ma podjąć jakąś decyzję. W rzeczywistości mieli po prostu zatwierdzić to, co wynikało z intryg rozgrywających się teraz w cesarskim kompleksie. Niedługo przybędzie kanclerz Gezjusz albo Adrastus, albo Hilarin, przełożony cesarskiej sypialni, i poinformuje ich, jaką mądrą decyzję mają podjąć. To była tylko gra, teatr.
A zaledwie przed dwoma dniami do Sarancjum powrócił ze swoich rodzinnych dóbr, leżących po drugiej stronie cieśniny, Flawiusz Daleinus. Nadzwyczajny zbieg okoliczności.
Bonosus nie miał żadnemu z Daleinoi nic do zarzucenia, a przynajmniej nic mu nie było o tym wiadomo. To dobrze. Niezbyt go obchodzili, a nawet jeśli jakiś kupiec o nieco lepszym pochodzeniu rozmyślał o jednej z najbogatszych i najznakomitszych rodzin w cesarstwie, nie miało to raczej znaczenia.
Oradiusz, przewodniczący senatu, dawał znak do rozpoczęcia posiedzenia. W zamęcie panującym w sali nie odnosiło to zbyt wielkiego skutku. Bonosus podszedł do swojej ławy i usiadł, kłaniając się oficjalnie przed siedziskiem przewodniczącego. Zauważyli to inni i poszli za jego przykładem. W końcu zapanował porządek. W tej chwili Bonosus zdał sobie sprawę z obecności tłumu za drzwiami.
Ich skrzydła drgały od głuchych, budzących przerażenie uderzeń. Wtórowało im dzikie wywrzaskiwanie imion – obywatele Sarancjum wyraźnie mieli swoich kandydatów do zaproponowania dostojnym senatorom cesarstwa.
Sądząc po odgłosach, za drzwiami mogła toczyć się bójka. Cóż za niespodzianka, pomyślał sardonicznie Bonosus. Patrzył, zafascynowany, jak pozłacane, zdobne drzwi sali senatu – w końcu dzieją się tu ważne sprawy – zaczynają się wybrzuszać pod spadającymi na nie ciosami. Wspaniały symbol, pomyślał Bonosus: drzwi wyglądają okazale, lecz ustępują pod najmniejszym naciskiem. Ktoś w odległej ławie wydał pozbawione godności kwiknięcie. Plautus Bonosus, będący w krotochwilnym nastroju, zaczął się śmiać.
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Czterej strażnicy polecieli w tył. Do sali wpadł z hałasem tłum obywateli, wśród których znajdowali się też i niewolnicy. Pierwszy szereg natychmiast jednak się zatrzymał, onieśmielony. Mozaiki, złoto i klejnoty do czegoś się przydają, pomyślał Bonosus, ciągle ironicznie rozbawiony. Z kopuły spoglądał w dół wizerunek Heladika, pędzącego na rydwanie z pochodnią w ręce ku swemu ojcu, Słońcu; wizerunek ten budził obecnie w cesarstwie spore kontrowersje.
Wyglądało na to, że nikt z obecnych w sali senatu nie potrafi odpowiednio zareagować na wtargnięcie tłumu, który teraz falował niespokojnie: ludzie z zewnątrz parli do przodu, a ci w sali starali się stać w miejscu, nie bardzo wiedząc, co mają zrobić, kiedy już się w niej znaleźli. Były tu oba stronnictwa – Błękitni i Zieloni. Bonosus spojrzał na przewodniczącego. Oradiusz tkwił bez ruchu na swoim miejscu, jak przykuty. Tłumiąc rozbawienie, Bonosus wzruszył w myślach ramionami i wstał.
– Witaj, ludu Sarancjum! – powiedział z powagą, wyciągając obie ręce. – Jestem pewien, że wasza pomoc w naszych rozważaniach w tym jakże trudnym czasie będzie nieoceniona. Czy zanim wycofacie się i pozwolicie nam szukać świętego natchnienia u Dżada, byśmy mogli wypełnić nasze niezwykle ważne zadanie, zechcecie nam uczynić zaszczyt i wyjawicie imiona osób, które uznaliście za godne zasiadania na Złotym Tronie?
Wszystko to trwało bardzo krótko.
Bonosus polecił pisarzowi senackiemu posłusznie powtarzać i zapisywać każde z wykrzykiwanych imion. Nie było wielu niespodzianek. Znani stratedzy, równie popularni arystokraci. Cesarscy urzędnicy. Jeden wyścigowy woźnica. Bonosus z powagą jego imię też kazał zapisać: Astorgus od Błękitnych. Śmiać się z tego będzie mógł później.
Oradiusz, który spostrzegł, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło, zmusił się do wygłoszenia swoim głębokim głosem kwiecistej przemowy dziękczynnej. Wydawało się, że została przyjęta dość dobrze, mimo że Bonosus raczej wątpił, by motłoch zgromadzony w sali zrozumiał choć połowę z archaicznej retoryki Oradiusza. Przewodniczący poprosił strażników, by pomogli lojalnym obywatelom cesarstwa wyjść z sali. Wyszli – Błękitni. Zieloni, sklepikarze, terminatorzy, członkowie gildii, żebracy, wielorasowa reprezentacja bardzo dużego miasta.
Sarantyńczycy nie byli nastawieni szczególnie buntowniczo, pomyślał kwaśno Bonosus, jeśli codziennie dostawali swój darmowy chleb, mogli sprzeczać się o religię i mieli swoich ukochanych aktorów, woźniców i tancerki.
Właśnie, woźniców. Najświętszy cesarz Dżada, woźnica Astorgus! Wspaniały obraz! Mógłby wymusić na ludziach posłuszeństwo batem, pomyślał Bonosus, pozwalając sobie na kolejną chwilę rozbawienia.
Wyczerpawszy swój zapas aktywności, Plautus Bonosus wsparł się na ręce i czekał, by z cesarskiego kompleksu przybyli posłańcy i powiedzieli senatorom, co mają myśleć.
Sprawa okazała się jednak nieco bardziej skomplikowana. Morderstwo, nawet w Sarancjum, mogło czasem stanowić niespodziankę.
W lepszych dzielnicach miasta w poprzednim pokoleniu nastała moda na dodawanie na drugich i trzecich piętrach domów zamkniętych balkonów. Te wystające nad wąskimi uliczkami pokoje słoneczne, jak na ironię, choć było to do przewidzenia, prawie całkowicie zasłaniały światło słońca, a wszystko w imię statusu i umożliwienia kobietom z co lepszych rodzin podglądania życia ulicznego przez zasłony z paciorków, a czasami ekstrawaganckie okna, bez upokarzającej świadomości, że same są obserwowane.
Za czasów cesarza Apiusza prefekt miejski ustalił, jak daleko te konstrukcje mogły wystawać ze ścian domów, i wprowadził swoje zarządzenie w czyn, burząc te solaria, które nie spełniały warunków. Rzecz jasna, nie zdarzało się to na ulicach, gdzie swoje miejskie domy miały osoby wyjątkowo zamożne i wpływowe. Umiejętnościom skarżenia się jednego patrycjusza dorównywały talenty innego do przekupstwa lub gróźb. Nie można było oczywiście całkowicie powstrzymać prywatnych działań i w ciągu ostatnich lat nawet w najlepszych dzielnicach miały miejsce pożałowania godne zajścia.
W przesadnie dużym solarium przy jednej z takich ulic między pięknymi ceglanymi fasadami, hojnie wyposażonymi w latarnie, zapewniające drogie oświetlenie w nocy, siedzi teraz mężczyzna, obserwując to ulicę, to rozkosznie powolne, wdzięczne ruchy kobiety, która splata i układa włosy w sypialni tuż za owym mężczyzną.
Sądzi on, że jej brak skrępowania stanowi jakby złożony mu hołd. Siedząc bez przyodziewku na krawędzi łóżka, kobieta ukazuje swe ciało w serii krzywizn i wklęsłości: uniesiona ręka, gładkie zagłębienie łokcia, wypukłości piersi i biodra koloru miodu oraz pokryte lekkim puszkiem miejsce między udami, gdzie mężczyzna był mile widziany minionej nocy.
Nocy, podczas której przybył posłaniec z wieścią o śmierci cesarza.
W rzeczywistości mężczyzna myli się co do jednego: nieskrępowana nagość kobiety ma więcej wspólnego z jej swobodą niż z jakimkolwiek uczuciem do niego. Przecież nawykła do tego, że mężczyźni oglądają jej ciało. On to wie, ale czasami woli o tym zapominać.
Obserwuje ją z lekkim uśmiechem. Ma gładko ogoloną, okrągłą twarz o miękkim podbródku i szarych oczach o uważnym spojrzeniu. Nie jest przystojny ani nie przyciąga uwagi, lecz emanuje z niego łagodność, ugodowość, otwartość. Jest to, oczywiście, przydatne.
Zauważa, iż w ciągu lata jej ciemnobrązowe włosy nabrały rudawego odcienia. Zastanawia się, kiedy miała okazję przebywać na dworze wystarczająco długo, by tak się stało, a po chwili zdaje sobie sprawę, że ten kolor może być sztuczny. Nie pyta. Nie zamierza wnikać w szczegóły tego, co robi, kiedy nie są razem w tym mieszkaniu, które kupił dla niej przy starannie wybranej ulicy.
To przypomina mu, dlaczego sam się teraz w nim znajduje. Odwraca wzrok od kobiety siedzącej na łożu – ma na imię Aliana – i przenosi go z powrotem na ulicę, za zasłonę z paciorków. Kręci się już trochę ludzi, bo słońce dawno wstało i wiadomość na pewno obiegła Sarancjum.
Drzwi, które obserwuje, są wciąż zamknięte. Na zewnątrz stoi dwóch strażników, ale oni są tam zawsze. Zna ich imiona, podobnie jak pozostałych, oraz ich życiorysy. Takie szczegóły mogą czasem mieć znaczenie. Właściwie raczej je mają. Jest ostrożny w takich sprawach i mniej łagodny, niż mogłoby się to wydawać mniej bystrym obserwatorom.
Tuż przed wschodem słońca przez drzwi wszedł pośpiesznie mężczyzna, najwyraźniej z jakąś wiadomością. Obserwujący zauważył w świetle pochodni jego liberię. Uśmiechnął się wtedy. Kanclerz Gezjusz postanowił wykonać ruch. A więc gra się zaczęła. Mężczyzna w solarium spodziewa się, że ją wygra, ale jest już na tyle doświadczony w sprawach władzy, by wiedzieć, że wcale nie musi tak się stać. Nazywa się Petrus.
– Jesteś mną zmęczony – odzywa się kobieta, przerywając ciszę. Głos ma cichy, rozbawiony. Wystudiowane ruchy jej rąk układających fryzurę nie ustają. – Niestety, nadszedł ten dzień.
– Taki dzień nie nadejdzie nigdy – odpowiada spokojnie mężczyzna, także rozbawiony. To gra, którą prowadzą w całkowicie nieprawdopodobnej pewności swego związku. Nie odrywa jednak wzroku od drzwi.
– Znów się znajdę na ulicy, na łasce stronnictw. Zabawka dla rozhukanych stronników o manierach barbarzyńców. Odrzucona aktorka, zhańbiona i opuszczona, która najlepsze lata ma już za sobą.
Kiedy zmarł cesarz Apiusz, miała dwadzieścia lat. Mężczyzna widział lato trzydzieści jeden razy; nie był młody, ale powiadano o nim – przed i po owym roku – że jest jednym z tych, którzy nigdy nie byli młodzi.
– Dałbym ci dwa dni – mruknął – zanim twoje płoche serce zdobędzie biżuterią i prywatną łaźnią jakiś rozwścieczony potomek którejś z arystokratycznych rodzin czy wschodzący kupiec handlujący jedwabiem albo isfahańskimi przyprawami.
– Prywatna łaźnia – zgadza się kobieta – stanowiłaby znaczną pokusę.
Rzuca na nią okiem, uśmiecha się. Wiedziała, że tak zrobi, i wcale nie przypadkiem udało jej się ustawić bokiem, z obiema rękoma uniesionymi do włosów, z głową zwróconą ku niemu i szeroko rozwartymi ciemnymi oczyma. Była na scenie, od kiedy skończyła siedem lat. Przez chwilę tkwi nieruchomo, a potem wybucha śmiechem.
Mężczyzna o miękkich rysach, ubrany jedynie w popielatą tunikę, całkowicie bez bielizny po miłosnych uniesieniach, potrząsa głową. Jego własne płowe włosy są nieco przerzedzone, lecz jeszcze nie siwe.
– Nasz ukochany cesarz nie żyje, w zasięgu wzroku żadnego spadkobiercy, Sarancjum jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ty dręczysz zrozpaczonego i zaniepokojonego człowieka.
– Mogę podejść i podręczyć go jeszcze trochę? – pyta.
Widzi, że mężczyzna się waha. To ją zaskakuje i w gruncie rzeczy nawet podnieca: to miara tego, jak bardzo jej potrzebuje, że nawet tego poranka...
W tej chwili jednak z ulicy dobiega kilka dźwięków. Szczęk zamka, otwarcie i zamknięcie ciężkich drzwi, pośpieszne, zbyt donośne głosy, a potem jeszcze jeden, stanowczy i rozkazujący. Mężczyzna siedzący przy zasłonie z paciorków szybko się odwraca i spogląda w dół, na ulicę.
Kobieta milknie, ważąc w tej chwili wiele istotnych w jej życiu spraw. Lecz w gruncie rzeczy ta prawdziwa decyzja została podjęta już jakiś czas temu. Wierzy mu i – co zdumiewające – sobie. Owija się, jakby dla obrony, lnianymi prześcieradłami, po czym, patrząc na profil mężczyzny, z którego twarzy całkowicie zniknęła zwykła łagodność, pyta:
– Co włożył?
Mężczyzna później stwierdzi, że nie powinien być aż tak zaskoczony owym pytaniem ani tym, co kobieta – z pełnym rozmysłem – przez nie ujawniła. Jej atrakcyjność dla niego od początku polegała co najmniej w takim samym stopniu na dowcipie i przenikliwości, jak na jej urodzie oraz talentach, które przyciągały sarantyńczyków do teatru w każdy wieczór jej występów, podczas których rozochoceni mężczyźni krzyczeli, śmiali się i klaskali.
Jest jednak zdumiony, a taki stan u niego to rzadkość. Nie jest człowiekiem dającym się łatwo wprawić w zakłopotanie. Przypadkiem jest to jedna ze spraw, z której jej się nie zwierzył. A jak się okazuje, strój, jaki wybrał sobie srebrnowłosy mężczyzna, wychodzący tego brzemiennego w skutki ranka na ulicę jeszcze pogrążoną w cieniu, na świat, jest bardzo ważny.
Petrus spogląda na kobietę. Odwraca się od widoku za oknem do niej, co oboje będą później pamiętać. Widzi, że się okryła, że trochę się boi, chociaż z pewnością by temu zaprzeczyła. Umyka mu bardzo niewiele. Jest poruszony zarówno implikacjami jej pytania, jak i jej strachem.
– Wiedziałaś? – zapytał cicho.
– Miałeś nadzwyczajne wymagania co do tego mieszkania – mruczy – z solarium nad tą właśnie ulicą. Nietrudno było zauważyć, które drzwi można było stąd obserwować. A teatr czy sala bankietowa Błękitnych są źródłami informacji o cesarskich manipulacjach tak samo dobrymi jak pałace czy koszary. Co on włożył, Petrusie?
Kiedy chce skupić na sobie uwagę, ma zwyczaj ściszania głosu, a nie podnoszenia go – wyszkolenie sceniczne. To bardzo skuteczne, jak wiele innych jej umiejętności. Petrus znów patrzy przez zasłonę na ulicę, na grupkę mężczyzn stojących przed tymi jednymi drzwiami, które mają znaczenie.
– Białą szatę – odpowiada i po chwili dodaje szeptem: – Oblamowaną od ramion do kolan na fioletowo.
– Ach tak – odpowiada kobieta, po czym wstaje i podchodzi do mężczyzny, wlokąc za sobą koniec okrywającego ją prześcieradła. Nie jest wysoka, lecz porusza się tak, jakby była. – Włożył purpurę. Tego ranka. A zatem?
– A zatem – powtarza za nią, lecz nie jako pytanie.
Sięgając przez paciorki zasłony jedną ręką, robi krótki, nienaganny znak słonecznego dysku, na który od dawna czekają ludzie w mieszkaniu na parterze po drugiej stronie ulicy. Odczekuje tylko, by zobaczyć taki sam znak przekazany z niewielkiego, okutego żelazem wejścia dla straży, po czym wstaje i podchodzi do drobnej, wspaniałej kobiety, stojącej między pokojem i solarium.
– Co się stanie, Petrusie? – pyta kobieta. – Co się teraz stanie? Nie jest rosłym mężczyzną, co czasami tylko wzmacnia atmosferę spokojnego opanowania, którą potrafi wytworzyć wokół siebie.
– Była mowa o dręczeniu – mruczy. – Prawda? Mamy teraz trochę wolnego czasu.
Kobieta waha się, a potem uśmiecha i prześcieradło, stanowiące przez chwilę jej odzienie, spływa na podłogę.
Wkrótce poniżej na ulicy rozlega się wrzawa. Krzyki, rozpaczliwe wołanie, tupot nóg. Tym razem kochankowie nie wychodzą z łóżka. W pewnej chwili mężczyzna szepcze kobiecie do ucha, przypominając jej o obietnicy złożonej nieco ponad rok wcześniej. Oczywiście pamiętała o niej, ale nigdy nie pozwoliła sobie w nią całkowicie uwierzyć. Dzisiaj – tego ranka – obejmując jego usta swoimi wargami, a jego ciało przyjmując w siebie, myśląc o śmierci cesarza tej nocy i o drugiej śmierci w tej chwili, a także o najwyższym nieprawdopodobieństwie miłości, wierzy. Teraz naprawdę mu wierzy.
Nic jej bardziej nie przerażało, a jest to kobieta, która mimo swej młodości prowadziła życie pełne wielkiego, uzasadnionego strachu. Nieco później, gdy wraca im zdolność mówienia i przemija wspólny dreszcz, kobieta odzywa się. Z jej ust padają słowa:
– Pamiętaj, Petrusie. Prywatna łaźnia, zimna i gorąca woda i para albo znajdę sobie jakiegoś handlarza przypraw, który wie, jak traktować wysoko urodzoną damę.
Przez całe życie chciał tylko brać udział w wyścigach rydwanów.
Wydawało mu się, że od pierwszego przebłysku świadomości swojego istnienia na świecie jego pragnieniem było przebywanie wśród koni, obserwowanie, jak galopują, chodzą stępem i kłusem; przemawianie do nich, rozmowa o nich, o rydwanach i woźnicach przez cały boży dzień aż do zapadnięcia nocy. Chciał się nimi opiekować, karmić, przyjmować na świat, przyuczać do uprzęży, lejców, bata, rydwanu, wrzawy tłumu. A potem – z łaski Dżada i na cześć Heladika, dzielnego boskiego syna, który zginął w swoim rydwanie, gdy niósł ludziom ogień – stanąć w swojej własnej kwadrydze za czterema końmi, wychylając się mocno do przodu nad ich ogonami, z lejcami owiniętymi wokół ciała, by nie wyśliznęły mu się ze spoconych palców, z nożem wetkniętym za pas, by się błyskawicznie odciąć, gdyby wypadł, i przynaglać je do niewyobrażalnych dla innych ludzi prędkości i szaleńczego wdzięku na zakrętach.
Lecz hipodromy i rydwany należały do szerszego świata, a nic w cesarstwie sarantyńskim – nawet cześć oddawana bogu – nie było czyste i proste. Tu, w Mieście, było ostatnio wręcz niebezpiecznie mówić o Heladiku ze zbytnią swobodą. Przed paroma laty wysoki patriarcjia w tym, co zostało ze zrujnowanego Rhodias, oraz wschodni patriarcha tu, w Sarancjum, wydali rzadkie wspólne oświadczenie, że święty Dżad, bóg w słońcu i poza słońcem, nie miał żadnych dzieci, śmiertelnych czy też nie i że wszyscy ludzie są duchowo synami boga. Ze istota Dżada jest ponad wszelkie rozmnażanie. Że oddawanie czci lub nawet rozważanie koncepcji poczętego syna jest pogaństwem, atakiem na czystą boskość boga.
Opozycyjni duchowni w dalekiej Soriyyi i gdzie indziej pytali jednak, w jaki inny sposób oślepiająco jasny Złocisty Władca Światów jest osiągalny dla pokornej ludzkości? Jeśli Dżad kocha swe śmiertelne dzieło, synów swego ducha, to czy nie jest słuszne założenie, iż wcieliłby część samego siebie w śmiertelną postać, by przypieczętować przymierze tej miłości? A tą pieczęcią był Heladikos, Woźnica, jego dziecko.
Byli też Antowie, którzy zwyciężyli w Bachiarze i przyjęli wiarę w Dżada, a razem z nim w Heladika, lecz jako półboga, a nie zaledwie śmiertelnego dziecka. Barbarzyńskie pogaństwo, grzmieli teraz ortodoksyjni duchowni, oprócz tych, którzy mieszkali w Bachiarze pod rządami Antów. A ponieważ w Rhodias mieszkał dzięki lasce tych ostatnich sam wysoki patriarcha, gromy rzucane na heladyckie herezje na zachodzie były przytłumione.
W Sarancjum jednak sprawy wiary omawiano bez końca i wszędzie: w portowych tawernach, domach publicznych, jadłodajniach, w hipodromie, w teatrach. Nie można było kupić broszy do spinania płaszcza, nie wysłuchując poglądów sprzedawcy na Heladika czy właściwą liturgię inwokacji o wschodzie słońca.
W cesarstwie – a szczególnie w samym Mieście – żyło zbyt wiele osób, które za długo myślały i czciły boga po swojemu, by patriarchowie i duchowni mogli je agresywnie prześladować, lecz oznaki pogłębiającego się podziału były wszędzie i zawsze gdzieś tliły się niepokoje.
W Soriyyi, leżącej na południu między pustynią i morzem, gdzie dżadyci mieszkali niebezpiecznie blisko granicy bassanidzkiej, wśród Kindathów i ponuro milczących, nomadzkich plemion z Ammuzu oraz leżących za nim pustyń, których niewytłumaczalna wiara różniła się w zależności od plemienia, świątynie Heladika trafiały się tak często, jak sanktuaria i kaplice wystawione bogu. W krainach graniczących z wrogiem odwaga syna i jego gotowość do poświęcenia były zaletami wysławianymi zarówno przez duchowieństwo, jak i przez świeckich przywódców. Miasto, strzeżone przez potężne potrójne mury i morze, mogło sobie pozwolić na odmienne poglądy, mówiono w pustynnych krainach. A Rhodias na dalekim zachodzie zostało spustoszone dawno temu, więc jakimż przewodnictwem mógł teraz służyć jego wysoki patriarcha?
Skorcjusz z Soriyyi, najmłodszy woźnica, jaki kiedykolwiek powoził w barwach Zielonych z Sarancjum, który chciał tylko jeździć rydwanem i myśleć wyłącznie o szybkości i ogierach, będąc skrytym młodzieńcem – właściwie na wpół synem pustyni – modlił się w cichości swej duszy do Heladika i jego złotego rydwanu. Już w dzieciństwie uznał, że żaden woźnica nie może nie oddawać czci Woźnicy. Co więcej, żywił wewnętrzne przekonanie – chociaż nie pobierał w tych sprawach żadnych nauk – że jego przeciwnicy na wyścigach, którzy zgadzali się z oświadczeniem patriarchów i zaprzeczali istnienia boskiego syna, sami się odcinali od wszelkiej pomocy, kiedy wypadali spod łukowatych sklepień na niebezpieczne, probiercze piaski hipodromu przed osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących obywateli.
To ich problem.
W wieku dziewiętnastu lat powoził Pierwszym Rydwanem Zielonych na największym stadionie świata i miał rzeczywistą szansę zostać pierwszym woźnicą od czasów Esperanina Ormaeza, który wygrał w Mieście swój setny wyścig przed dwudziestymi urodzinami, przypadającymi w końcu lata.
Ale cesarz umarł. Tego dnia wyścigi się nie odbędą, a bóg jeden wie, ile dni będą trwały obrzędy żałobne. Tego ranka w hipodromie znalazło się co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy wylegli na tor, ale nie przyglądali się rydwanom jadącym w procesji, lecz rozmawiali między sobą cicho, z niepokojem, albo słuchali żółto odzianych duchownych intonujących liturgiczne śpiewy. W zeszłym tygodniu Skorcjusz stracił pół dnia wyścigów z powodu urazu ramienia, a teraz czyżby przepadł ten dzień i następny tydzień? Może przepadnie jeszcze kolejny?
Skorcjusz wiedział, że w takiej chwili nie powinien tak się przejmować własnymi problemami. Skarciliby go za to i heladycy, i ortodoksi – w pewnych sprawach duchowieństwo było jednomyślne.
Widział mężczyzn szlochających na trybunach i na torze; inni gestykulowali zbyt szeroko, mówili zbyt głośno, ze strachem w oczach. Skorcjusz widział taki strach na twarzach innych woźniców podczas wyścigów. Sam go nigdy nie czuł, oprócz tego dnia, gdy zza pustyni nadeszły grabieżcze bassanidzkie armie, a on, stojąc na wałach obronnych miasta, podniósł wzrok i zobaczył oczy ojca. Poddali się wtedy, stracili swoje miasto i domy, a w cztery lata później odzyskali je na mocy traktatu zawartego po zwycięstwach na północnej granicy. Podbite tereny cały czas przechodziły z rąk do rąk.
Skorcjusz rozumiał, że teraz cesarstwo może znajdować się w niebezpieczeństwie. Podobnie jak konie, potrzebowało silnej ręki. Kłopot w tym, że dorastając tam, gdzie dorastał, widział wschodnie armie Shirvana, króla królów, zbyt wiele razy, by choć w przybliżeniu czuć taki niepokój jak ludzie, na których teraz patrzył. Życie jest zbyt bogate, zbyt świeże, zbyt nieprawdopodobnie ekscytujące, by go przygnębić, nawet tego dnia.
Ma dziewiętnaście lat i jest woźnicą. W Sarancjum.
Sens jego życia stanowiły konie, tak jak kiedyś marzył. Sprawy szerszego świata... Skorcjusz mógł je zostawić innym. Ktoś zostanie mianowany cesarzem. Już niedługo ktoś zasiądzie w kathisma – cesarskiej loży – w połowie zachodniej ściany hipodromu i – daj boże! – upuści białą chustkę na znak rozpoczęcia parady, po czym wyjadą uroczyście rydwany i zaczną się wyścigi. Dla woźnicy jest nieistotne, pomyślał Skorcjusz z Soriyyi, kim jest człowiek z chustką.
Był zaiste młody; przebywał w Mieście niespełna pół roku, zwerbowany przez stronnika Zielonych z małego hipodromu w Samicy, gdzie powoził wybrakowanymi końmi dla mało liczących się Czerwonych – i gdzie wygrywał wyścigi. Musiał jeszcze bardzo wydorośleć i wiele się nauczyć. Tak się stanie, i to dość szybko. Ludzie czasami się zmieniają.
Skorcjusz oparł się o ścianę w sklepionym, zacienionym przejściu, obserwując tłum z tego dogodnego miejsca, skąd można było cofnąć się do wewnętrznych warsztatów, stanowisk dla zwierząt i maleńkich mieszkań personelu hipodromu pod trybunami. Zamknięte drzwi w połowie tunelu prowadziły do przepastnych cystern, gdzie przechowywano znaczną część miejskich zapasów wody. W dni wolne od wyścigów młodsi woźnice i stajenni czasami urządzali sobie na małych łódkach regaty między tysiącami tamtejszych kolumn, w rozbrzmiewających echem, wilgotnych, pogrążonych w półmroku przestrzeniach.
Skorcjusz zastanawiał się, czy nie powinien wyjść na zewnątrz i przejść przez forum do stajni Zielonych, by rzucić okiem na swój najlepszy zaprzęg, zostawiając duchownych ich śpiewom, a rozkrzyczaną miejską społeczność przerzucaniu się imionami kandydatów na cesarza, mimo trwających świętych obrzędów.
Rozpoznał, co prawda niezbyt wyraźnie, kilka z wykrzykiwanych imion. Jak dotąd nie znał jeszcze całej armii sarantyńskich oficerów i arystokratów, a co dopiero mówić o oszałamiającej liczbie urzędników z pałacu. Któż mógłby tego dokonać i wciąż skupiać się na tym, co ważne? Skorcjusz wygrał osiemdziesiąt trzy wyścigi, a urodziny miał ostatniego dnia lata. To dałoby się zrobić. Potarł stłuczone ramię i spojrzał w górę. Żadnych chmur, groźba deszczu odeszła na wschód. To będzie bardzo gorący dzień. Upał służył Skorcjuszowi na torze. Urodzony w Soriyyi, spalony słońcem boga, znosił rozpalone do białości lato lepiej niż większość pozostałych woźniców. Był pewien, że to byłby jego dobry dzień. Teraz został stracony. Cesarz umarł.
Przypuszczał, że zanim skończy się poranek, nad hipodromem będzie się unosić coś więcej niż słowa i imiona. Takie tłumy rzadko bywały spokojne przez dłuższy czas, a okoliczności tego dnia sprawiły, że Zieloni i Błękitni przemieszali się bardziej, niż to było bezpieczne. Kiedy powietrze robiło się gorące, rosła też temperatura nastrojów. Tuż przed wyjazdem Skorcjusza rozruchy na hipodromie w Samicy skończyły się pożarem połowy dzielnicy Kindathów, wywołanym przez tłumy wylewające się na ulice.
Tego ranka znaleźli się tu jednak excubitores, uzbrojeni i czujni, a atmosfera była raczej pełna niepokoju niż złości. Skorcjusz mógł się mylić co do rozruchów. On pierwszy przyznałby, że poza końmi nie ma właściwie o niczym pojęcia. Powiedziała mu to pewna kobieta zaledwie dwie noce wcześniej, ale jej słowa brzmiały po kociemu leniwie, a ona sama nie sprawiała wrażenia niezadowolonej. Właściwie Skorcjusz odkrył, że ten sam łagodny głos, którym uspokajał płochliwe konie, działał czasami na kobiety czekające na niego po dniu wyścigów albo wysyłające po Skorcjusza swoich służących.
Nie zawsze jednak to działało. W połowie nocy spędzonej z tą kocicą miał dziwne wrażenie, że może wolałaby, żeby obchodził się z nią jak z kwadrygą na ostrym finiszu w świście bata. To była niepokojąca myśl. Oczywiście nigdy tego nie sprawdzi. Choć trudno było zrozumieć kobiety, warto jednak było o nich myśleć.
Ale na pewno nie tak często jak o koniach. Nic nie jest tego warte.
– Jak ramię?
Skorcjusz obejrzał się szybko, ledwo maskując zaskoczenie. Niewysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który zadał to pytanie, stanął swobodnie w przejściu obok niego; nie był to ktoś, po kim Skorcjusz spodziewałby się uprzejmego pytania o swoje zdrowie.
– O wiele lepiej – poinformował krótko Astorga z Błękitnych, najlepszego woźnicę dnia, człowieka, dla zmierzenia się z którym został sprowadzony z Samicy. Stojąc obok starszego mężczyzny, Skorcjusz czuł się niezręcznie, wręcz głupio. Nie miał pojęcia, jak się zachować w takiej chwili. Na cześć Astorga wzniesiono wśród pomników ustawionych na spina – osi hipodromu – nie jeden, lecz dwa posągi, a jeden z nich odlano ze spiżu. Astorgus podobno pół tuzina razy jadł kolację w Pałacu Attenińskim. Urzędnicy z kompleksu cesarskiego zasięgali jego opinii w wewnętrznych sprawach Miasta.
Astorgus roześmiał się wesoło.
– Nie mam na myśli nic złego, chłopcze. Żadnych trucizn, tabliczek z klątwami, żadnych kroków w ciemności przed domem damy.
Skorcjusz poczuł, że się czerwieni.
– Wiem o tym – wymamrotał.
Astorgus ze wzrokiem utkwionym w zatłoczonych trybunach i torze dodał:
– Rywalizacja służy nam wszystkim. Dzięki niej ludzie rozmawiają o wyścigach. Nawet kiedy się nie odbywają. Dzięki niej robią zakłady. – Oparł się o jeden z filarów wspierających łuk. – Sprawia, że chcą więcej dni wyścigowych. Składają cesarzom prośby. Cesarze chcą, by obywatele byli zadowoleni. Umieszczają w kalendarzu więcej wyścigów. To oznacza więcej mieszków dla nas wszystkich, chłopcze. Pomożesz mi o wiele szybciej zrezygnować z wyścigów. – Odwrócił się do Skorcjusza z uśmiechem. Miał zdumiewająco pobliźnioną twarz.
– Chcesz się wycofać? – zapytał ze zdumieniem chłopak.
– Tak – odparł Astorgus łagodnie. – Mam trzydzieści dziewięć lat. Najwyższy czas się wycofać.
– Nie pozwolą ci. Błękitni zażądają twojego powrotu.
– I powrócę. Raz. Dwa razy. Za odpowiednią cenę. A potem dam moim starym kościom zasłużony odpoczynek, a złamania, blizny i upadki zostawię tobie albo jeszcze młodszym. Masz pojęcie, ile razy widziałem śmierć woźnicy na torze?
W ciągu swojej krótkiej kariery Skorcjusz sam widział dość śmiertelnych wypadków, by nie musiał odpowiadać na to pytanie. Niezależnie od reprezentowanych barw stronnictwa, ściągało się na siebie życzenia śmierci lub kalectwa rozszalałych zwolenników obozu przeciwnego. Ludzie przychodzili do hipodromu, by w takim samym stopniu zobaczyć krew i usłyszeć krzyki, jak podziwiać prędkość. Śmiertelne klątwy zapisane na woskowych tabliczkach wrzucano do grobów, studni i cystern, zakopywano na rozstajach dróg, wrzucano do morza z murów Miasta przy świetle księżyca. Alchemicy i chiromanci – ci prawdziwi oraz szarlatani – dostawali pieniądze za rzucanie przekleństw na określonych woźniców i konie. W hipodromach cesarstwa woźnice ścigali się w takim samym stopniu ze śmiercią – Dziewiątym Woźnicą – co ze sobą nawzajem. Heladikos, syn Dżada, zginął w swym rydwanie, a oni szli w jego ślady. Przynajmniej niektórzy z nich.
Dwaj woźnice przez chwilę stali w milczeniu, przyglądając się zamętowi z zacienionego przejścia. Skorcjusz wiedział, że gdyby ktoś ich zauważył, zostaliby natychmiast oblężeni.
Ale byli bezpieczni. Po chwili Astorgus powiedział bardzo cicho:
– Ten mężczyzna. W tamtej grupce. Błękitnych? On nie jest Błękitnym. Znam go. Ciekawe, co robi?
Skorcjusz, niezbyt zainteresowany, zerknął we wskazanym kierunku i zobaczył, jak mężczyzna unosi dłonie do ust i krzyczy patrycjuszowskim, donośnym głosem:
– Daleinus na Złoty Tron! Błękitni za Flawiuszem Daleinem!
– Coś takiego – powiedział Astorgus, Pierwszy Woźnica Błękitnych, prawie do siebie. – Tutaj też? Ależ z niego sprytny łajdak.
Skorcjusz nie miał pojęcia, o czym mówi starszy mężczyzna. Zrozumie dopiero dużo później, cofając się pamięcią i dopasowując do siebie fragmenty układanki.
Tego przysadzistego, starannie wygolonego mężczyznę w nienagannie wyprasowanej błękitnej tunice wytwórca sandałów Focjusz obserwował już od pewnego czasu.
Stojąc w przemieszanej grupie zwolenników różnych stronnictw i obywateli bez wyraźnych sympatii, Focjusz osuszył czoło wilgotnym rękawem i usiłował nie zwracać uwagi na pot ściekający mu po żebrach i plecach. Tunikę miał poplamioną i brudną. Podobnie wyglądała zielona tunika stojącego obok niego Pappia. Łysiejącą głowę dmuchacza szkła przykrywała czapka, która kiedyś mogła być i szykowna, lecz teraz stanowiła przyklapnięty obiekt ogólnych docinków. Było nieznośnie gorąco. Bryza zanikła wraz ze wschodem słońca.
Ten rosły, elegancki mężczyzna zastanawiał Focjusza. Stał pewnie w grupie Błękitnych, wśród których znajdowało się kilku przywódców, tych, którzy przewodzili wspólnym okrzykom podczas parady oraz po zwycięstwach. Focjusz nie widział go jednak nigdy przedtem ani na trybunach Błękitnych, ani na bankietach czy uroczystościach.
Szturchnął nagle Pappia.
– Znasz go? – Wskazał ręką mężczyznę. Pappio, z rozdziawionymi ustami, zmrużył oczy od blasku. Nagle skinął głową.
– Jeden z nas. A przynajmniej był nim w zeszłym roku.
Focjusz poczuł podniecenie. Właśnie miał podejść do grupy Błękitnych, kiedy mężczyzna, którego obserwował, uniósł ręce do ust i wykrzyczał imię Flawiusza Daleina, proponując tego wyjątkowo znanego arystokratę na cesarza w imieniu Błękitnych. Kiedy jednak w chwilę potem z rozmaitych miejsc hipodromu rozległ się taki sam okrzyk, w imieniu Zielonych, znowu Błękitnych, a nawet pomniejszych stronnictw Czerwonych i Białych, a potem w imieniu jednej z gildii, i jeszcze kilku innych, wytwórca sandałów Focjusz roześmiał się w głos.
– W imię świętego Dżada! – usłyszał pełen goryczy okrzyk Pappia. – Czy on nas wszystkich uważa za głupców?
Technika „spontanicznej aklamacji” nie była stronnictwom obca. Muzyk każdego koloru odpowiadał między innymi za dobór i wyszkolenie ludzi, którzy podejmowali okrzyki w krytycznych momentach wyścigów. Należenie do stronnictwa dawało przyjemność usłyszenia, jak cały hipodrom rozbrzmiewa doskonale zgranym, potężnym okrzykiem „Cała chwała wspaniałym Błękitnym!” czy „Wieczne zwycięstwo wielkiemu Astorgowi!”, biegnącym od północnych trybun, wokół zakrętu i wzdłuż przeciwnej strony, wtórując rundzie honorowej zwycięskiego woźnicy, przejeżdżającego przed milczącymi, pobitymi Zielonymi.
– Pewnie tak – odparł kwaśno mężczyzna stojący obok Focjusza. – Co Daleinoi mogą wiedzieć o kimkolwiek z nas?
– To honorowa rodzina! – wtrącił ktoś inny.
Focjusz zostawił ich dyskusji. Poszedł w kierunku grupki Błękitnych. Kipiał gniewem. Uderzył oszusta w ramię. Z takiej odległości czuł od mężczyzny jakiś zapach. Perfumy? W hipodromie?
– Na światło Dżada, kim jesteś? – zapytał. – Nie jesteś z Błękitnych, więc jak śmiesz przemawiać w naszym imieniu?
Mężczyzna odwrócił się. Był potężny, lecz nie gruby. Miał dziwne, bladozielone oczy, które teraz patrzyły na Focjusza, jakby ten był jakimś owadem, wypełzłym z flaszki z winem. Mimo natłoku myśli Focjusz zadał sobie pytanie, jak czyjakolwiek tunika mogła tego ranka pozostać tak świeża i czysta.
Inni usłyszeli jego słowa. Spojrzeli na Focjusza i mężczyznę, który powiedział z pogardą wyraźnym, ostrym głosem:
– A ty, jak ośmielam się domyślać, jesteś Archiwistą Błękitnych w Sarancjum? Ha. Zapewne nawet nie potrafisz czytać.
– Może i nie – wtrącił zuchwale Pappio – ale zeszłej jesieni na naszym bankiecie kończącym sezon miałeś na sobie tunikę Zielonych. Pamiętam, że tam byłeś. Wzniosłeś nawet toast. Byłeś pijany!
Mężczyzna wyraźnie uznał Pappia za blisko spokrewnionego z pełzającym stworem, którym był Focjusz. Zmarszczył nos.
– A jakieś nowe zarządzenie zakazuje teraz zmieniać barwy? Nie wolno mi cieszyć się i święcić tryumfów potężnego Asporta?
– Kogo? – zapytał Focjusz.
– Astorga – rzekł szybko mężczyzna. – Astorga z Błękitnych.
– Wynoś się stąd – powiedział Daccilio, który za pamięci Focjusza zawsze był jednym z przywódców stronnictwa Błękitnych i podczas tegorocznych uroczystości otwarcia hipodromu niósł flagę. – Wynoś się, ale już!
– Najpierw zdejmij tę niebieską tunikę! – odezwał się ktoś ze złością. Rozległy się czyjeś podniesione głosy. Ludzie zwrócili głowy w ich kierunku. Ze wszystkich stron hipodromu nazbyt dobrze zgrani oszuści wciąż wykrzykiwali imię Flawiusza Daleina. Czując palący gniew, który właściwie stanowił rodzaj radości, Focjusz zacisnął spocone dłonie na świeżutkiej, błękitnej tunice oszusta.
Asportus, rzeczywiście.
Szarpnął mocno i poczuł, że tunika drze się na ramieniu. Spinająca ją zdobna klejnotami brosza spadła na piasek. Focjusz roześmiał się – po czym wrzasnął, uderzony czymś pod kolanami. Zachwiał się i padł w pył. Zupełnie jak upadek woźnicy, pomyślał.
Podniósł załzawione oczy, nie mogąc z bólu złapać tchu. Excubitores. Oczywiście. Pojawiło się trzech. Uzbrojonych, bezosobowych, bezlitosnych. Mogli go zabić równie łatwo, jak uderzyć po kolanach, i to równie bezkarnie.
To jest Sarancjum. Zwykli ludzie codziennie ginęli dla przykładu. W pierś Focjusza mierzyła włócznia.
– Następny człowiek, który kogoś uderzy, oberwie grotem, a nie drzewcem – oznajmił mężczyzna z włócznią. Jego głos spod hełmu brzmiał głucho, ale był całkowicie spokojny. Cesarscy gwardziści byli najlepiej wyszkolonymi ludźmi w Mieście.
– No to będziecie mieć dużo roboty – stwierdził bez ogródek nie zastraszony Daccilio. – Zdaje się, że spontaniczna demonstracja zaplanowana przez znakomitych Daleinoi nie przynosi pożądanych rezultatów.
Trzej excubitores spojrzeli na trybuny, a ten z wymierzoną włócznią zaklął, już nie tak spokojnie. Wszędzie wybuchały bójki na pięści, zwłaszcza wokół ludzi, którzy wykrzykiwali te jawnie spreparowane hasła. Focjusz leżał bez ruchu, nie śmiąc nawet rozetrzeć sobie nóg, dopóki grot włóczni nie zachwiał się i nie oddalił. Zielonooki oszust w podartej niebieskiej tunice już zniknął. Focjusz nie miał pojęcia, dokąd poszedł.
Obok niego ukląkł Pappio.
– Dobrze się czujesz, przyjacielu?
Focjuszowi udało się skinąć głową. Wytarł sobie z twarzy łzy i pot. Jego tunikę i nogi pokrywał teraz pył ze świętego toru, na którym ścigali się woźnice. Poczuł nagłą sympatię do łysiejącego dmuchacza szkła. Pappio był Zielonym, to prawda, ale mimo to okazał się porządnym człowiekiem. I pomógł odkryć oszustwo.
Asportus z Błękitnych! Asportus? Focjusz o mało się nie udławił. Można się było spodziewać, że Daleinoi, ci aroganccy patrycjusze, mają tak mało szacunku dla obywateli, że wyobrażają sobie, iż ta niezręczna pantomima mogła posadzić zadek Flawiusza na Złotym Tronie!
Stojący obok nich excubitores stanęli nagle w szeregu, najeżeni z wojskową precyzją. Focjusz zerknął za nich. Jakiś mężczyzna wjechał na koniu do hipodromu, posuwając się powoli wzdłuż spina ku punktowi środkowemu.
Inni też zauważyli jeźdźca. Ktoś zawołał jego imię i okrzyk podjęło więcej głosów. Tym razem było to spontaniczne. Kiedy ściągnięciem wodzy zatrzymał konia, otoczyła go straż excubitores. Ich oficjalny szyk oraz milczenie przyciągnęły wzrok dwudziestu tysięcy ludzi i zmusiło ich stopniowo do spokoju.
– Obywatele Sarancjum, mam wieści. – Waleriusz, dowódca excubitores, zawołał szorstkim, żołnierskim tonem.
Oczywiście nie słyszeli go wszyscy, ale jego słowa powtarzane przez innych – co zawsze miało tu miejsce – obiegły ogromną przestrzeń, dotarły wysoko na trybuny, na drugą stronę spina z jej obeliskami i posągami, do pustej kathisma, gdzie podczas wyścigów zasiadał cesarz, i pod luki, skąd rozwój sytuacji obserwowało paru woźniców i kilka osób z obsługi hipodromu chroniących się przed palącym słońcem.
Focjusz dostrzegł na piasku obok siebie broszę. Szybko wziął ją do ręki. Chyba nikt tego nie zauważył. Sprzeda ją wkrótce za wystarczającą kwotę pieniędzy, by zmienić swoje życie. Teraz jednak szybko wstał. Był zakurzony, brudny, lepił się od potu, ale uznał, że powinien stać, kiedy padnie imię jego cesarza.
Mylił się co do rozwoju wypadków, ale dlaczego miałby rozumieć tańczony tego dnia taniec?
O wiele później okazało się, co było dziwne i nad wyraz żenujące, że śledztwo, prowadzone przez przełożonego urzędów za pośrednictwem kwestora cesarskiego wywiadu, nie jest w stanie wykazać, kto zamordował najznaczniejszego sarantyńskiego arystokratę swoich czasów.
Dość szybko ustalono, że Flawiusz Daleinus – który tak niedawno wrócił do Miasta – wyszedł rano z domu w dniu śmierci cesarza Apiusza w towarzystwie swoich dwóch starszych synów, siostrzeńca i niewielkiego orszaku. Członkowie rodziny potwierdzili, że szedł do sali senatu, by przekazać senatorom wyrazy wsparcia w trudnych chwilach próby i podejmowania decyzji. Istniała pewna sugestia – nie potwierdzona przez nikogo z kompleksu cesarskiego – że umówił się tam na spotkanie z kanclerzem, który miał go później odprowadzić do Pałacu Attenińskiego, by złożył tam ostatnie wyrazy szacunku.
Stan ciała Daleina i tego, co zostało z jego odzienia, kiedy zaniesiono go na marach do domu, a potem na miejsce ostatniego spoczynku w rodzinnym mauzoleum, był taki, że szeroko rozpowszechnionej plotki na temat jego stroju tego poranka także nie dało się oficjalnie potwierdzić.
Całe ubranie – ozdobione czy też nie tym paskiem purpury, o którym tak rozprawiano – spłonęło, a większość skóry eleganckiego arystokraty była albo zwęglona, albo całkowicie odpadła. To, co zostało z jego twarzy, budziło przerażenie: rysy pod niegdyś wspaniałymi srebrnymi włosami zlały się w nierozpoznawalną maskę. Zginął także jego najstarszy syn, siostrzeniec i czterech służących. Ocalały syn podobno oślepł i nie chciał się pokazywać. Spodziewano się, że złoży śluby duchowne i wyniesie się z Miasta.
Sarantyński ogień tak działał na ludzi.
Była to jedna z tajemnic cesarstwa, pilnie chroniona, stanowiła bowiem broń strzegącą Miasta – jak dotąd – przed atakami z wody. Przed tym stopionym, płynnym ogniem, palącym ludzi i statki na morzu, pędziło przerażenie.
Nigdy za pamięci żyjących czy według wojskowych kronik broni tej nie użyto wewnątrz murów ani w żadnym lądowym starciu.
To oczywiście kierowało podejrzenia na stratega marynarki wojennej i w gruncie rzeczy na każdego innego dowódcę, zdolnego nakłonić do współpracy inżynierów marynarki, którym powierzono technikę przepuszczania płynnego ognia przez wąż lub miotania go na morskich nieprzyjaciół Sarancjum.
W odpowiednim czasie dokładnie zbadano pewną liczbę odpowiednich osób. Ich zgony nie przyczyniły się jednak do osiągnięcia ostatecznego celu, jakim było określenie, kto zorganizował to potworne zabójstwo znanego patrycjusza. Strateg marynarki, człowiek starej szkoły, postanowił zakończyć życie, lecz zostawił list, w którym zapewniał o swojej niewinności oraz o śmiertelnym wstydzie, że broń powierzona jego pieczy została wykorzystana w ten sposób. W związku z tym jego śmierć na nic się nie zdała.
Istniały wiarygodne doniesienia, że urządzenie wyrzucające ogień trzymało trzech ludzi. Albo pięciu. Że mieli ubranie w barwach bassanidzkich i o takimże kroju, barbarzyńskie wąsy i długie włosy najbardziej radykalnych członków stronnictwa Zielonych. Albo Błękitnych. Co więcej, mieli na sobie jasnobrązowe tuniki o czarnym wykończeniu, noszone przez ludzi prefekta miejskiego. Opowiadano, że uciekli wąską uliczką na wschód. Oraz na zachód. Albo tylnym wyjściem domu przy ekskluzywnej, ocienionej ulicy, gdzie znajdowała się miejska siedziba Daleinoi. Utrzymywano z przekonaniem, iż mordercami byli Kindathowie w swoich srebrzystych szatach i niebieskich czapeczkach. Nie przemawiał za tym żaden konkretny motyw, ale ci czciciele dwóch księżyców mogli czynić zło dla niego samego. Prefekt miejski uznał sporadyczne ataki w dzielnicy Kindathów mające miejsce niedługo potem za zrozumiałe jako sposób na zmniejszenie napięć w Mieście.
Wszystkim obcym kupcom mającym zezwolenie na handel w Sarancjum zalecono trzymanie się ich wyznaczonych dzielnic Miasta do odwołania. Tych, którzy lekkomyślnie nie zastosowali się do zaleceń – być może chcąc obserwować rozwój wypadków – spotkało przewidziane, lecz niezbyt dla nich szczęśliwe zakończenie.
Zabójców Flawiusza Daleina nigdy nie znaleziono.
W drobiazgowym wykazie ludzi zmarłych w tym trudnym czasie, zarządzonym i prowadzonym przez prefekta miejskiego na rozkaz przełożonego urzędów, istniał raport o trzech ciałach wyrzuconych na brzeg w cztery dni później, a znalezionych przez żołnierzy patrolujących wybrzeże na wschód od potrójnych murów. Ciała były nagie, ich skóra szarobiała od morskiej wody, a twarze i wystające części ciała naruszone przez morskie stwory.
Nie odkryto żadnego związku między tym znaleziskiem i wydarzeniami owej straszliwej nocy, kiedy cesarz Apiusz odszedł do boga, a w jego ślady poszedł rano szlachetny Flawiusz Daleinus. No bo jaki związek można by odkryć? Rybacy cały czas znajdowali ciała w wodzie i wzdłuż kamiennych plaż na wschodzie.
Na prywatny, może małostkowy sposób inteligentnego człowieka nie mającego żadnej prawdziwej władzy, Plautus Bonosus wpatrywał się w cesarskiego kanclerza, kiedy przełożony urzędów pojawił się tego ranka w sali senatu wkrótce po przybyciu tego pierwszego.
Wysoki szczupły eunuch złożył palce i z powagą pochylił głowę, jakby pojawienie się Adrasta stanowiło dla niego źródło wsparcia i pociechy. Kiedy jednak ozdobne drzwi – dość zniszczone wcześniejszym atakiem – zostały otwarte przez straż, Bonosus obserwował twarz Gezjusza.
Eunuch spodziewał się kogoś innego.
Bonosus domyślał się, kto to mógł być. Spodziewał się, że kiedy zbiorą się wszyscy aktorzy porannej pantomimy, może się zrobić ciekawie. Adrastus najwyraźniej przybył we własnym imieniu. Jako że dwaj najpotężniejsi – i najniebezpieczniejsi – strategowie oraz ich siły znajdowali się o ponad dwa tygodnie forsownego marszu od Sarancjum, przełożony urzędów miał prawnie wytyczoną ścieżkę do Złotego Tronu – jeśli podjąłby stanowcze działania. Jego pozycja wśród „Nazwisk” była bez zarzutu, jego doświadczenie i status niedoścignione, miał też zwykły krąg sprzymierzeńców – a także wrogów.
Gezjusz oczywiście nie mógł sobie nawet wyobrażać cesarskich godności dla siebie, ale potrafił doprowadzić na tron kogoś – lub się o to starać – kto zapewniłby mu niezachwianą pozycję w sercu władzy cesarstwa. Nie pierwszy raz jeden z cesarskich eunuchów kierowałby sprawami sukcesji.
Bonosus, który słuchał bezbarwnych mów swoich kolegów – wariacji na temat bolesnej straty i konieczności podejmowania ważkich decyzji – skinął na niewolnika, by przyniósł mu kubek schłodzonego wina. Zastanawiał się, kto zechce się z nim założyć.
Wino przyniósł mu czarujący blondynek, Karchita z dalekiej północy, sądząc po karnacji skóry. Bonosus uśmiechnął się do niego i leniwie odprowadził chłopaka wzrokiem do jego miejsca pod najbliższą ścianą. Jeszcze raz przypomniał sobie własne stosunki z Daleinoi. Żadnych konfliktów. Dwa wspólne – i zyskowne – wsparcia statku z przyprawami płynącego do Isfahanu przed kilku laty, przed wyznaczeniem go na stanowisko. Jego żona opowiadała, że witała się z żoną Flawiusza Daleina podczas spotkań w łaźniach, które obu przypadły do gustu, że zawsze była uprzejmie pozdrawiana, i to po imieniu. Zatem wszystko w porządku.
Bonosus spodziewał się, że tego ranka wygra Gezjusz. Że jego patrycjuszowski kandydat okaże się mianowanym cesarzem, a eunuch zachowa stanowisko cesarskiego kanclerza. Połączone siły kanclerza i najbogatszego rodu w Mieście przerastały ambicje Adrasta, bez względu na to, jak jedwabne mogły być nici skomplikowanych sieci wywiadu, tkanych przez przełożonego urzędów. Bonosus był gotów zaryzykować znaczną sumę w tej sprawie, gdyby tylko mógł znaleźć kogoś, kto przyjmie zakład.
Później on też będzie miał powody do osobistej wdzięczności, że tego dnia się nie założył.
Sącząc swoje wino, Bonosus dostrzegł, że Gezjusz prawie niedostrzegalnym, eleganckim ruchem długich palców prosi Oradiusza o udzielenie mu głosu. Przewodniczący senatu natychmiast kiwnął głową jak uliczna marionetka. Został kupiony, uznał Bonosus. Adrastus też na pewno zapewnił sobie tu wsparcie. Wkrótce zapewne wygłosi własną mowę. Naprawdę może być ciekawie. Któż mógł mocniej nacisnąć nieszczęsny senat? Nikt nie usiłował przekupić Bonosa. Zastanawiał się, czy powinien poczuć się mile połechtany, czy też dotknięty.
Kiedy kolejna rutynowa pochwala zmarłego, po trzykroć wyniesionego, świetlistego, niezrównanego cesarza dotarła do banalnego końca, Oradiusz wykonał pełen szacunku gest w kierunku kanclerza. Gezjusz skłonił się łaskawie i podszedł do marmurowego kręgu dla mówcy umieszczonego pośrodku mozaik na podłodze.
Zanim jednak zaczął, rozległo się po raz kolejny stukanie do drzwi. Bonosus odwrócił się wyczekująco. Nadzwyczajne wyczucie czasu, zauważył z podziwem. Właściwie idealne. Zastanawiał się, jak Gezjusz tego dokonał.
Lecz do sali nie wszedł Flawiusz Daleinus.
Zamiast niego ogromnie wzburzony urzędnik miejskiej prefektury opowiedział zebranemu senatowi o sarantyńskim ogniu użytym w Mieście oraz o śmierci pewnego arystokraty.
Wkrótce potem, kiedy wyraźnie postarzałemu kanclerzowi o poszarzałej twarzy senatorowie i niewolnicy ofiarowywali na ławie pomoc, a mistrz urzędów demonstrował albo pełne osłupienia niedowierzanie, albo wspaniałe umiejętności aktorskie, czcigodny senat cesarstwa po raz drugi tego dnia usłyszał za bardzo podniszczonymi drzwiami swojej sali tłum.
Tym razem jednak wykrzykiwano tylko jedno imię, z dziką, wyzywającą pewnością. Drzwi rozwarły się z hukiem i do środka wlało się życie uliczne Miasta. Bonosus znów ujrzał barwy stronnictw, tyle gildii, że nie dawało się ich policzyć, sklepikarzy, kramarzy, karczmarzy, pracowników łaźni, opiekunów zwierząt, żebraków, prostytutki, rzemieślników, niewolników. I żołnierzy. Tym razem przybyli żołnierze.
A na ustach wszystkich było jedno imię. Lud Sarancjum oznajmiał swoją wolę. Powodowany jakimś impulsem, Bonosus odwrócił się i zobaczył, że kanclerz nagle opróżnia swój kubek z winem. Gezjusz zaczerpnął głęboko powietrza. Wstał bez niczyjej pomocy i ponownie podszedł do marmurowego kręgu dla mówcy. Wróciły mu kolory.
Święty Dżadzie, pomyślał Bonosus, a myśli wirowały mu w głowie niczym koło przewróconego rydwanu, czyżby był aż tak szybki?
– Wielce szlachetni członkowie cesarskiego senatu – zaczął kanclerz swoim cienkim, wspaniale modulowanym głosem. – Patrzcie! Oto przyszło do nas Sarancjum! Czy wysłuchamy głosu naszego ludu?
Ludzie usłyszeli go i w odpowiedzi ich głosy przeszły w ryk, od którego zadrżała sala. Jedno imię, powtarzane raz po raz, odbijające się echem wśród marmuru i mozaik, klejnotów i złota, wznoszące się spiralą ku kopule, gdzie powoził swym rydwanem nieszczęsny Heladikos. Jedno imię. Pod pewnym względem absurdalny wybór, lecz pod innym, pomyślał Plautus Bonosus, może nie aż tak. Zadziwił samego siebie. Nigdy przedtem tak nie sądził.
Stojący za kanclerzem Adrastus, uprzejmy, pełen oglądy przełożony urzędów – najpotężniejszy człowiek w Mieście, w cesarstwie – wciąż sprawiał wrażenie osłupiałego, oszołomionego biegiem wydarzeń. Nie poruszył się ani nie zareagował. Gezjusz owszem. W końcu to zawahanie, przeoczenie chwili, kiedy wszystko się zmieniło, miało kosztować Adrasta jego urząd. A także oczy.
Już utracił Złoty Tron. Może rodząca się tego świadomość przykuła go do marmurowej ławy, podczas gdy tłum ryczał i grzmiał, jakby to był hipodrom albo teatr, a nie sala senatu. Kiedy muskularny, bezzębny kowal wywrzaskiwał Adrastowi w jego rasową twarz wybrane przez Miasto imię, marzenia przełożonego urzędów rozpadły się, delikatne, skomplikowane wzory zostały rozbite.
A może nieporuszony Adrastus słyszał wtedy zupełnie inny dźwięk: ozdobione klejnotami ptaki cesarza, śpiewające teraz innej tancerce.
Waleriusz na Złoty Tron!
Słowa te obiegły hipodrom dokładnie tak, jak mu zapowiedziano. Nie przyjął ich do wiadomości, stanowczo potrząsnął głową, obrócił konia, by wyjechać z hipodromu, zobaczył biegnący w jego kierunku oddział strażników miejskiego prefekta – nie jego własnych ludzi – i dalej patrzył, jak klękają przed jego wierzchowcem, zagradzając mu drogę własnymi ciałami.
Oni też głośno wykrzykiwali jego imię, błagając, by przyjął tron. Ponownie odmówił, potrząsając głową i zaprzeczając gestem ręki. Tłum jednak już szalał. Okrzyk, który się zbudził, kiedy Waleriusz przyniósł wieść o śmierci Daleina, rozbrzmiewał w ogromnej przestrzeni, gdzie zwykle pędziły rydwany i wiwatowali widzowie. Znajdowało się tam już trzydzieści, może czterdzieści tysięcy ludzi, mimo że tego dnia nie było wyścigów.
Do planowanego końca dobiegały inne zawody.
Petrus powiedział mu, co się stanie i co ma robić w każdej chwili. Że jego wiadomość o tej drugiej śmierci wywoła wstrząs i strach, lecz nie żal, a nawet pewne zadowolenie po zbytnio wypracowanych okrzykach na cześć Daleina. Waleriusz nie zapytał swego siostrzeńca, skąd wiedział, że takie okrzyki się pojawią. Pewnych rzeczy nie musiał wiedzieć. Miał dość spraw do zapamiętania, aż nadto, by je tego dnia utrzymać w odpowiedniej kolejności.
Sytuacja rozwijała się jednak dokładnie tak, jak powiedział Petrus, tak jak atak ciężkiej konnicy na otwartym terenie, a on tu siedzi na koniu przed ludźmi prefekta miejskiego, zagradzającymi mu drogę, i słyszy, jak tłum w hipodromie wykrzykuj ej eg o imię w jasne słońce boga. Jego i tylko jego imię. Zgodnie z instrukcjami odmówił dwakroć. Teraz go proszą. Widział, jak ludzie wykrzykujący jego imię szlochają. Hałas był ogłuszający, stanowiąc ścianę dźwięku; excubitores – tym razem jego ludzie – przybliżyli się, a potem całkowicie go otoczyli, uniemożliwiając skromnemu, lojalnemu, mało ambitnemu człowiekowi opuszczenie tego miejsca, ucieczkę przed wolą ludu oznajmioną w chwili wielkiego niebezpieczeństwa i potrzeby.
Waleriusz zsiadł z konia.
Otoczyli go zbitym murem jego ludzie, osłaniając przed tłumem, w którym przemieszali się Błękitni i Zieloni, połączeni w przemożnym, wspólnym, wcześniej nawet nie przeczuwanym pragnieniu, przed tymi wszystkimi ludźmi zebranymi w białym, płonącym świetle, wzywającymi go, by został ich cesarzem. By ich uratował.
I tak w sarantyńskim hipodromie, pod jaskrawym letnim słońcem Waleriusz, dowódca excubitores, poddał się swemu losowi i pozwolił swym lojalnym gwardzistom odziać się w oblamowany purpurą płaszcz, który Leontes akurat wziął ze sobą.
– Nie będą się nad tym zastanawiać? – zapytał wcześniej Petrusa.
– Wtedy nie będzie to już miało znaczenia – odparł jego siostrzeniec. – Zaufaj mi.
I excubitores rozstąpili się; ich zewnętrzny pierścień otworzył się powoli, niczym zasłona, ukazując tych stojących w samym środku z ogromną, okrągłą tarczą. A na tej tarczy, którą wznieśli na ramiona w starożytnym geście żołnierzy ogłaszających, kto został cesarzem, stał Trakezyjczyk Waleriusz z rękoma uniesionymi ku swemu ludowi. Zwrócił się do wszystkich zakątków grzmiącego hipodromu – ponieważ owego dnia tu były prawdziwe grzmoty – i przyjął, pokornie i łaskawie, spontaniczną wolę ludu sarantyńskiego, by został jego cesarskim władcą, regentem świętego Dżada na ziemi.
– Waleriusz! Waleriusz! Waleriusz!
– Wszelka chwała cesarzowi Waleriuszowi!
– Waleriusz Złoty na Złoty Tron!
Jego włosy były niegdyś złociste, dawno temu, kiedy wraz z dwoma innymi chłopcami opuścił żyzne ziemie Trakezji, ubogi niczym kamienista gleba, lecz silny, jak na takiego chłopca, chętny do pracy i walki, idąc boso przez zimną, wilgotną jesień, czując na plecach podmuchy północnego wiatru zwiastującego zimę, przez całą drogę do sarantyńskiego obozu wojskowego, by zaoferować swe usługi jako żołnierz dalekiemu cesarzowi w niewyobrażalnym Mieście, dawno, bardzo dawno temu.
– Zostaniesz ze mną na kolacji, Petrusie?
Noc. Zachodnia bryza chłodząca pokój przez otwarte okna, które wychodzą na położony niżej dziedziniec. Od fontann wzlatywał szmer spadającej wody, a z większej oddali dobiegał szelest wiatru w liściach drzew cesarskich ogrodów.
W jednej z komnat Pałacu Trawersyńskiego stało dwóch mężczyzn. Jednym z nich był cesarz, bo uczynił go nim ten drugi. W większym, bardziej oficjalnym Pałacu Attenińskim, leżącym niedaleko po drugiej stronie ogrodów, leżał wystawiony na widok publiczny w Sali Porfirowej Apiusz z monetami na powiekach, ze złotym dyskiem słonecznym zaciśniętym w złożonych dłoniach: to zapłata za podróż oraz paszport.
– Nie mogę, wuju. Muszę dotrzymać kilku obietnic.
– Dzisiaj? Gdzie?
– Wśród stronnictw. Błękitni byli dziś bardzo użyteczni.
– Ach. Błękitni. A ich ulubiona aktorka? Czy też była bardzo użyteczna? – Głos starego żołnierza brzmiał szelmowsko. – A może ma być użyteczna dziś wieczorem?
Petrus się nie speszył.
– Allana? Dobra tancerka, a kiedy gra w komicznych scenkach, zawsze się śmieję. – Na jego okrągłej, gładkiej twarzy zagościł uśmiech.
Cesarz spojrzał na Petrusa przenikliwie, a po chwili powiedział cicho:
– Miłość jest niebezpieczna, siostrzeńcze.
Wyraz twarzy młodszego mężczyzny zmienił się. Przez chwilę milczał, stojąc przy jednych z drzwi. W końcu skinął głową.
– Może tak być. Wiem o tym. Czy... to ci się nie podoba?
Pytanie padło w odpowiednim momencie. Jak jego wujowi mogłoby się nie podobać cokolwiek, co Petrus robił tego wieczoru? Po takim dniu? Waleriusz potrząsnął głową.
– Właściwie nie. Przeniesiesz się do kompleksu cesarskiego? Do jednego z pałaców?
Było ich sześć, rozrzuconych po całym terenie. Teraz wszystkie należały do niego. Musi się do tego przyzwyczaić. Petrus skinął głową.
– Oczywiście, jeżeli chcesz mnie tak uhonorować. Ale dopiero po obrzędach żałobnych, inwestyturze i uroczystości na twoją cześć w hipodromie.
– Sprowadzisz ją ze sobą?
Wyraz twarzy Petrusa był równie szczery co pytanie.
– Tylko jeśli się na to zgodzisz.
– Czyżby nie istniały prawa? – zapytał cesarz. – Jak pamiętam, ktoś coś kiedyś powiedział. Aktorka?...
– Ty teraz jesteś źródłem wszelkich praw w Sarancjum, wuju. Prawa można zmieniać.
Waleriusz westchnął.
– Musimy o tym jeszcze porozmawiać. I o urzędnikach. O Gezjuszu. Adraście. Hilarinie – nie ufam mu. Nigdy mu nie ufałem.
– A zatem odejdzie. Obawiam się też, że będzie musiał odejść Adrastus. Gezjusz... jest bardziej skomplikowany. Wiesz, że przemawiał za tobą w senacie?
– Mówiłeś. Miało to jakieś znaczenie?
– Zapewne nie, ale gdyby przemówił za Adrastem – choć brzmi to dość nieprawdopodobnie – sprawy mogłyby przybrać paskudny obrót.
– Ufasz mu?
Petrus chwilę się zastanawiał; cesarz przyglądał się pozornie pozbawionej wyrazu, okrągłej twarzy swego siostrzeńca. Nie był on żołnierzem. Nie wyglądał na dworaka. Waleriusz uznał, że właściwie zachowuje się jak uczeń jednej ze starych pogańskich szkół. Był jednak ambitny. Ogromnie ambitny. Starczyłoby tej ambicji na obdzielenie całego cesarstwa. Znalazłszy się tu, gdzie się znalazł, miał podstawy tak sądzić.
Petrus rozłożył nieco swe miękkie dłonie.
– Szczerze? Nie jestem pewien. Powiedziałem, że to skomplikowana sprawa. Rzeczywiście będziemy musieli jeszcze o tym porozmawiać. Dziś jednak wolno ci mieć cały wieczór dla siebie, ja może pozwolę sobie na to samo, jeśli się zgodzisz. Pozwoliłem też sobie posłać po piwo dla ciebie, wuju. Stoi na stoliku obok wina. Czy zezwolisz mi łaskawie odejść? Waleriusz nie miał ochoty go puścić, ale co mógł zrobić? Poprosić siostrzeńca, by przesiedział z nim całą noc, trzymał za rękę i mówił, że bycie cesarzem nie jest takie trudne? Przecież nie jest dzieckiem!
– Oczywiście. Chcesz excubitores?
Petrus zaczął potrząsać głową, ale nie dokończył ruchu.
– W gruncie rzeczy to chyba niezły pomysł. Dziękuję.
– Zatrzymaj się przy koszarach. Powiedz Leontesowi. Właściwie od tej chwili będziesz miał rotacyjną sześcioosobową straż. Ktoś tu dzisiaj użył ognia sarantyńskiego.
Nazbyt szybka reakcja Petrusa dowodziła, że nie bardzo wie, jak rozumieć tę uwagę. To dobrze. Nie musi być do końca zrozumiały dla takiego siostrzeńca.
– Niech Dżad strzeże cię i broni przez wszystkie twoje dni, mój cesarzu.
– Jego wieczne światło na ciebie.
I po raz pierwszy w życiu Trakezyjczyk Waleriusz zrobił nad drugim człowiekiem cesarski znak błogosławieństwa.
Jego siostrzeniec ukląkł, trzy razy dotknął czołem podłogi, dłonie ułożywszy płasko po obu stronach głowy, po czym wstał i wyszedł, spokojny jak zwykle, nie zmieniony, choć wszystko się zmieniło.
Waleriusz, cesarz Sarancjum, następca Sarania Wielkiego, który wybudował Miasto, oraz cesarzy panujących po nim, a także ciągnącego się wstecz prawie na sześćset lat pochodu cesarzy z Rhodias, stał samotnie w ozdobnej komnacie, w której lampy oliwne zwieszały się z sufitu i tkwiły w ściennych uchwytach i gdzie płonęło zbytkownie pół setki świec. Jego sypialnia na tę noc znajdowała się gdzieś w pobliżu. Nie był pewien gdzie. Nie znał tego pałacu. Dowódca excubitores nie miał powodu tu wchodzić. Rozejrzał się po komnacie. Przy oknie wychodzącym na dziedziniec stało drzewo Z kutego złota, a w jego gałęziach siedziały mechaniczne ptaki. Lśniły w pełgającym świetle od klejnotów i kamieni półszlachetnych. Pewnie śpiewają, jeśli potrafi się je uruchomić. Drzewo było ze złota. Całe ze złota. Waleriusz zaczerpnął tchu.
Podszedł do stolika i nalał sobie piwa. Pociągnął kilka łyków i uśmiechnął się. Porządny trakezyjski gatunek. Na Petrusie można polegać. Waleriuszowi przyszło na myśl, że powinien wezwać klaśnięciem jakiegoś niewolnika albo cesarskiego urzędnika, ale to tylko wszystko by opóźniło, a jemu chciało się pić. Miał do tego prawo. Jak mawiali żołnierze, był to dzień nie jak co dzień. Petrus miał rację – należy mu się wieczór bez snucia dalszych planów czy określania celów. Dżad świadkiem, że w najbliższych dniach będzie miał dość spraw do załatwienia. Po pierwsze, trzeba będzie zabić parę osób – jeśli wciąż jeszcze żyją. Waleriusz nie znał imion ludzi, którzy posłużyli się w Mieście tym płynnym ogniem – nie chciał ich znać – ale oni nie mogą dłużej żyć.
Odszedł od stolika i opadł na wyłożony miękkimi poduszkami fotel z wysokim oparciem. Obicie było jedwabne. Waleriusz nie stykał się w swym życiu zbyt często z jedwabiem. Powiódł po materii zgrubiałym palcem. Była miękka, gładka. Była... jedwabista. Waleriusz uśmiechnął się do siebie. Podobała mu się. Tyle lat jako żołnierz spędzał noce na kamienistej ziemi, w przejmującym zimowym chłodzie czy w południowych pustynnych burzach. Wyciągnął nogi w wysokich butach, pociągnął głęboki łyk piwa i wytarł usta wierzchem pobliźnionej, ciężkiej dłoni. Zamknął oczy, znów się napił. Chciał, by mu zdjęto buty. Ostrożnie odstawił pucharek z winem na wyjątkowo delikatny, trójnogi stolik z kości słoniowej. Wyprostował się, zaczerpnął głęboko powietrza i trzy razy klasnął, tak jak zwykł to robić Apiusz, niech Dżad strzeże jego duszy.
W tej samej chwili rozwarło się z trzaskiem troje drzwi.
Do komnaty wpadło kilkanaście osób i natychmiast rzuciło się plackiem na podłogę. Waleriusz zobaczy! Gezjusza i Adrasta, następnie kwestora świętego pałacu, prefekta miejskiego, przełożonego cesarskiej sypialni – Hilarina, któremu nie ufał – kwestora cesarskiego skarbu. Wszystkich najwyższych urzędników cesarstwa. Rozciągniętych przed nim na zielono-błękitnej mozaice w morskie stwory i kwiaty.
W zapadłej ciszy zaczął śpiewać jeden z mechanicznych ptaków. Cesarz Waleriusz roześmiał się.
Była już głęboka noc; morski wiatr dawno ścichł do lekkiego tchnienia, a większość mieszkańców Miasta spała. Wśród czuwających tej nocy byli członkowie Świętego Zakonu Bezsennych, zgromadzeni w swoich surowych kaplicach, wierzący z żarliwym i ostatecznym oddaniem, że wszyscy oni – prócz niewielkiej garstki – muszą czuwać i modlić się przez całą noc, kiedy to Dżad odbywa w swym słonecznym rydwanie niebezpieczną podróż przez czerń i lód znajdujące się pod światem.
Piekarze też nie spali, przygotowując chleb, dar cesarstwa dla wszystkich mieszkańców wspaniałego Sarancjum. Zimą rozżarzone piece wabiły z ciemności ludzi szukających ciepła – żebraków, kaleki, prostytutki, wyrzuconych z domów oraz nowo przybyłych do Świętego Miasta, którzy nie znaleźli sobie jeszcze żadnego schronienia. Z nadejściem szarego, zimnego dnia przenosili się oni wszyscy do dmuchaczy szklą i kowali.
Teraz, w letnim upale, przy piecach pracowali i przeklinali niemal nadzy, lśniący od potu piekarze, całą noc żłopiąc wodniste piwo; u drzwi piekarni nikt się nie tłoczył, od czasu do czasu przebiegały tylko przez plamy blasku szczury.
Na lepszych ulicach pochodnie oświetlały domy zamożnych, a kroki i nawoływania ludzi prefekta miejskiego ostrzegały przebywających tam bezprawnie, by zajęli się swoimi sprawami gdzie indziej. Wałęsające się bandy co bardziej zapalczywych miłośników wyścigów – tak Zieloni, jak i Błękitni mieli kadrę gwałtowników – nie bardzo zwracały uwagę na patrole, a raczej samotny patrol wolał roztropnie zachować dyskrecję na widok wyzywająco odzianych i ufryzowanych stronników zataczających się przed tą czy inną gospodą.
Kobiety, oprócz tych sprzedających swe ciała lub patrycjuszek niesionych w lektykach i strzeżonych przez zbrojną eskortę, nie wychodziły na dwór po zmroku.
Tej nocy jednak w związku ze śmiercią cesarza i obwołaniem nowego władcy wszystkie gospody – nawet najobskurniejsze tawerny, w których pili marynarze i niewolnicy – były zamknięte. Wstrząsające wydarzenia minionego dnia najwyraźniej utemperowały nawet przedstawicieli stronnictw. Na pustych ulicach nie było widać – ani słychać – żadnych zataczających się, wykrzykujących młodzieńców w luźnych, wschodnich szatach z Bassanii i uczesaniach barbarzyńców z zachodu.
W jednej ze stajni przy hipodromie zarżał koń, a z otwartego okna nad pobliską kolumnadą dobiegał kobiecy głos śpiewający refren jakiejś bynajmniej nie pobożnej pieśni. Potem rozległ się męski śmiech, do którego dołączyła kobieta, po czym tam również zapanowała cisza. Wysoki wrzask kota w zaułku. Zapłakało jakieś dziecko. Dzieci zawsze gdzieś płaczą w ciemnościach. Świat był taki, jaki był.
Słońce boga przejechało w swym rydwanie przez lód i wyjące demony pod światem. Oba księżyce czczone przewrotnie przez Kindathów jako boginie zaszły na zachodzie, pogrążając się w otwartym morzu. Nad miastem założonym przez Sarania, by stało się Nowym Rhodias i pod każdym względem przewyższyło Rhodias, lśniły niczym rozsypane brylanty tylko gwiazdy, których nikt nie uznawał za święte.
„O Miasto, Miasto, ozdobo ziemi, oko świata, chwało dzieła Dżada, czy umrę, nie ujrzawszy cię nigdy więcej?”
Tak wzdychał Lysurgos Matanias, umieszczony jako ambasador na bassanidzkim dworze przed dwustu laty, tęskniąc w głębi serca za Sarancjum mimo wschodnich wspaniałości Kabadli. „O Miasto, Miasto”.
We wszystkich krainach rządzonych przez to Miasto z jego kopułami, ze spiżowymi i złocistymi wrotami, pałacami, ogrodami i posągami, forami, teatrami i kolumnadami, łaźniami, sklepami i siedzibami gildii, gospodami i domami publicznymi, i świątyniami, i wielkim hipodromem, z jego potrójnymi murami od strony lądu, które nigdy jeszcze nie zostały przerwane, i jego głęboką, osłoniętą zatoką oraz strzeżonym i strzegącym morzem, istniało starodawne powiedzenie, mające to samo znaczenie we wszystkich językach i dialektach.
Powiedzieć o kimś, że żegluje do Sarancjum, równało się stwierdzeniu, że znajduje się on w punkcie zwrotnym, na progu rodzącej się wielkości, blasku, szczęścia – lub nad samą przepaścią ostatecznego i całkowitego upadku w zetknięciu z czymś, co przerasta jego możliwości.
Trakezyjczyk Waleriusz został cesarzem.
Heladikos, czczony przez niektórych jako syn Dżada i przedstawiany na mozaikach zdobiących święte kopuły, zginął w swym rydwanie, kiedy wracał na ziemię z ogniem słońca.
Cudowny ptak, zabawka ze złota wykuta,
Bardziej cud niż ptak albo rzecz ze złota wykuta.
(przeł. S. Barańczak)
Poczta cesarska, razem z większością cywilnych stanowisk w cesarstwie sarantyńskim, od śmierci Waleriusza I i objęcia Złotego Tronu przez jego siostrzeńca, który przybrał stosowne imię, znajdowała się w gestii przełożonego urzędów.
Niezwykle zawiłe przesyłanie poczty – od zdobytych niedawno pustyń Madżritu i Esperany na dalekim zachodzie po długą, stale zmieniającą się granicę bassanidzką na wschodzie oraz od północnych bezdroży Karchu i Moskavu do pustyń Soriyyi i ziem leżących jeszcze dalej – wymagało znacznego zaangażowania sił i środków, a także egzekwowania pracy oraz rekwirowania koni w tych wiejskich społecznościach, które miały wątpliwy zaszczyt posiadania na swoim terenie cesarskiego zajazdu pocztowego.
Stanowisko kuriera cesarskiego, który miał obowiązek przewożenia poczty oraz dworskich dokumentów, było zaledwie średnio płatne i polegało na forsownych, niemal nieustannych podróżach, niekiedy przez niepewne tereny, zależnie od barbarzyńskiej czy bassanidzkiej aktywności w danej porze roku. Fakt, że o takie stanowiska chciwie zabiegano za pomocą wszelkich związanych z tym łapówek, bardziej niż cokolwiek innego wskazywał, dokąd mogło doprowadzić takie stanowisko po kilku latach.
Kurierzy cesarscy musieli też być częściowo szpiegami kwestora wywiadu cesarskiego, a pilne wywiązywanie się z tej niepisanej części obowiązków – związane z kolejnymi łapówkami – mogło doprowadzić do bezpośredniego zatrudnienia w służbie wywiadowczej, co łączyło się z większym ryzykiem, mniejszą liczbą dalekich podróży i znacznie wyższym wynagrodzeniem. Oraz szansą znalezienia się – nareszcie – w pozycji łapówkobiorcy.
Z wiekiem przeniesienie z wywiadu do prowadzenia dużego zajazdu pocztowego mogło skończyć się pokaźną emeryturą – szczególnie jeśli było się sprytnym, a zajazd leżał na tyle daleko od Miasta, by dało się bardziej rozwadniać wino oraz zwiększać dochody przez przyjmowanie podróżnych bez wymaganych zezwoleń.
Stanowisko kuriera zapewniało, krótko mówiąc, dobrą karierę dla człowieka o środkach wystarczających, by ją zacząć, lecz niewystarczających, by rodzina mogła mu załatwić coś bardziej obiecującego.
Tak przypadkiem przedstawiały się umiejętności i pochodzenie Pronobiusza Tillitica. Mając niefortunnie zabawne imię (stanowiące często przeklinane dziedzictwo dziadka jego matki oraz jej nieznajomości bieżącego żargonu wojskowego), niewielkie umiejętności w zakresie prawa czy liczb oraz bardzo skromną niszę w sarantyńskiej hierarchii, Tilliticus wiele razy słyszał, jakie to ma szczęście, że kuzyn jego matki pomógł mu w objęciu stanowiska kuriera. Najczęściej uwagę tę wypowiadał podczas rodzinnych zebrań ów otyły kuzyn, bezpiecznie sadowiąc swój miękki zad na ławie wśród innych urzędników biura cesarskiego skarbu.
Tilliticus musiał się uśmiechać i potakiwać. Wiele razy. Jego rodzina lubiła się gromadzić.
W tak niemiłej sytuacji – matka stale go teraz nagabywała, by wybrał sobie jakąś praktyczną żonę – ulgę czasem przynosił wyjazd z Sarancjum. Tilliticus właśnie znajdował się w podróży, wioząc listy do stolicy barbarzyńskich Antów, Vareny w Bachiarze, oraz rozmaitych miejsc po drodze. Wiózł też jeden szczególny cesarski pakiet, który – co niespotykane – przynieśli mu eunuchowie samego kanclerza z poleceniem, by doręczył go z niejakim namaszczeniem. Znaczenie pakietu podkreślała skomplikowana pieczęć urzędu kanclerskiego.
Kurierowi dano do zrozumienia, że chodzi o jakiegoś ważnego rzemieślnika. Cesarz odbudowywał sanktuarium Świętej Mądrości Dżada. Do Miasta wzywano rzemieślników z całego cesarstwa i spoza niego. Tillitica to drażniło: barbarzyńcy i wiejscy prowincjusze otrzymywali oficjalne zaproszenia do uczestnictwa w tym ostatnim cesarskim szaleństwie oraz zapłatę trzy-lub czterokrotnie przewyższającą jego wynagrodzenie.
Jednak trudno było utrzymywać złą minę wczesną jesienią na dobrych drogach prowadzących na północ, a potem na zachód przez Trakezję. Pogoda podnosiła na duchu nawet Tillitica. Słońce świeciło mu łagodnie nad głową. Północne zboża zostały zżęte, a kiedy skręcił na zachód, winnice fioletowiały na zboczach dojrzewającymi gronami. Już od samego patrzenia na nie chciało mu się pić. Zajazdy pocztowe na tej trasie były mu dobrze znane. Rzadko w nich oszukiwano kurierów. Zamarudził nieco w jednym z nich („Niech ten zatracony pacykarz trochę poczeka na to swoje wezwanie!”), oddając się rozkoszom podniebienia, dostarczanym przez hojnie nadziewanego winogronami lisa z rożna. Dziewka, którą zapamiętał, najwyraźniej też z radością go sobie przypomniała. Co prawda za jej pełne usługi karczmarz liczył podwójnie, ale Tilliticus o tym dobrze wiedział i upatrywał w tym jeden z dodatkowych walorów posady, którą wymarzył dla siebie.
Ale ostatniej nocy dziewczyna poprosiła go, by wziął ją z sobą, co było po prostu śmieszne.
Tilliticus odmówił z oburzeniem i – podbudowany pewną ilością prawie nie rozwodnionego wina – uraczył ją wykładem o pochodzeniu rodziny jej matki. Przesadził tylko trochę; jeśli chodziło o wiejską prostytutkę, właściwie trudno było to zrobić. Dziewczyna nie przyjęła bury ze szczególną pokorą i kiedy Tilliticus rano odjeżdżał, zastanawiał się, czy nie ulokował uczuć w niewłaściwym miejscu.
W kilka dni później zyskał już pewność. Nagłe okoliczności natury medycznej podyktowały mu krótki wypad na północ oraz dalszą kilkudniową zwłokę w sławnym szpitalu Galina, gdzie poddał się kuracji genitaliów zainfekowanych przez dziewkę.
Puszczono mu krew, podano lek, który gwałtownie oczyścił jego jelita i żołądek, zmuszono do przyjmowania rozmaitych niesmacznych płynów, ogolono krocze i dwa razy nakładano na nie piekącą, cuchnącą czarną maść. Miał jeść tylko nie przyprawione potrawy oraz powstrzymać się od aktywności seksualnej oraz spożywania wina przez nienaturalnie długi czas.
Szpitale były drogie, a ten szczególnie, z uwagi na sławę Galina. Tilliticus był zmuszony przekupić administratora, by ten zapisał jego pobyt jako leczenie ran odniesionych podczas pełnienia obowiązków, bo inaczej musiałby zapłacić za wizytę z własnej kieszeni.
No cóż, zawszona dzierlatka z zajazdu pocztowego stanowiła przecież ranę odniesioną w służbie cesarza, prawda? W ten sposób administrator mógł obciążyć kosztami bezpośrednio pocztę cesarską, niewątpliwie dodając do rachunku pół tuzina usług medycznych, którymi Tilliticus nie był objęty, i zgarniając zwrócone za nie pieniądze do własnej sakiewki.
Tilliticus zostawił następnemu kurierowi jadącemu na wschód urzędowy list zaadresowany do karczmarza z zajazdu odległego o cztery dni jazdy. Skoro ta dziwka nie zamierza dbać o czystość, to niech się parzy z niewolnikami i parobkami na tyłach jakiejś gospody. Zajazdy pocztowe na drogach cesarstwa były najlepsze w świecie i Pronobiusz Tilliticus uznał wręcz za swój obowiązek zadbać o to, by przy jego następnych odwiedzinach dziewki już w zajeździe nie było.
Znajdował się w służbie sarantyńskiego cesarza. Takie wydarzenia przynosiły bezpośrednią ujmę majestatowi i prestiżowi Waleriusza II oraz jego wspanialej cesarzowej Alixanie. Na tym etapie rozwoju świata fakt, że Alixanę, zanim została cesarzową, kupowano i wykorzystywano w młodości dokładnie w taki sam sposób, jak tę dziewkę z zajazdu, nie stanowił tematu otwartych rozmów. Można było sobie o tym rozmyślać, ale nie można zabić człowieka za jego myśli.
Tilliticus wytrzymał część zalecanego okresu wstrzemięźliwości, ale zbyt dobrze mu znany zajazd w Megarium, mieście portowym i ośrodku administracyjnym zachodniej Sauradii, okazał się, czego można się było spodziewać, kuszący. Tym razem Tilliticus nie przypominał sobie żadnej z dziewcząt, ale wszystkie były ponętne, a wino dobre. Bez względu na to, jak barbarzyńska mogła być reszta Sauradii, Megarium było znane z przyzwoitego wina.
Niefortunne zajście związane z żartami na temat jego imienia – robionymi pewnego wieczoru przez prostackiego terminatora i handlarza heladyckich ikon – skończyło się rozciętym podbródkiem oraz wykręconym ramieniem, co wymagało kolejnego leczenia i dłuższego niż przewidywany postoju w zajeździe. Po pierwszych kilku dniach postój okazał się mniej niż przyjemny, jako że najwyraźniej dwie z owych chutliwych dziewek nabawiły się przypadłości w niemiły sposób przypominającej tę, z której Tilliticus miał już być wyleczony, o co obwiniały właśnie jego.
Nie został oczywiście wyrzucony – był przecież cesarskim kurierem, a dziewczyny tylko ciałami na sprzedaż; jedna z nich była niewolnicą – ale jedzenie przynoszono mu odtąd dziwnym trafem zimne albo przypalone i nikt się nie kwapił, by pomóc człowiekowi z przetrąconym ramieniem przy talerzach i flaszkach. Kiedy Tilliticus w końcu uznał, że może podjąć podróż, czuł się poważnie zlekceważony. Karczmarz, rodem z Rhodias, dał mu listy do swoich krewnych w Varenie. Tilliticus cisnął je na wysypisko śmieci nad zatoką.
Jesień wtedy już ogarnęła cały świat bardziej, niż powinna, i nadeszły deszcze. Kurier złapał jeden z ostatnich stateczków płynących na zachodni brzeg zatoki, do bachiarskiego portu Mylazja, i opróżniwszy żołądek kilka razy nad relingiem, zszedł na ląd w zimnym, zacinającym deszczu. Tilliticus nie znosił morza.
Miasto Varena – gdzie miał siedzibę mizerny dwór barbarzyńskich, wciąż na wpół pogańskich Antów, którzy przed stu laty złupili Rhodias i zdobyli całą Bachiarę – leżało o trzy dni drogi dalej na zachód, a dwa, jeśli Tilliticus by się pośpieszył. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru tego robić. Przeczekiwał deszcz, pijąc ponuro w porcie. Uznał, że jego obrażenia mu na to pozwalają. To była bardzo trudna podróż. Ramię wciąż go bolało.
A ta dziewka w Trakezji naprawdę mu się podobała.
* * *
Wykorzystując dobrą pogodę, Pardos przygotowywał przy piecu niegaszone wapno na zaprawę. Kiedy wiatr się wzmagał, żar bijący od pieca był bardzo przyjemny i Pardos lubił przebywać na dziedzińcu sanktuarium. Obecność zmarłych pod nagrobkami go nie przerażała, a w każdym razie nie za dnia. Dżad zarządził, że człowiek ma umierać. Wojna i zaraza były częścią świata stworzonego przez boga. Pardos nie rozumiał dlaczego, ale też i nie oczekiwał, że kiedyś to zrozumie. Duchowni, nawet kiedy sprzeczali się o jakąś doktrynę albo brali się za łby w kwestii Heladika, zawsze głosili uległość i wiarę, a nie próżny wysiłek zrozumienia. Pardos wiedział, że nie jest na tyle mądry, by pozwolić sobie na próżność czy starać się cokolwiek zrozumieć.
Przy północnym krańcu dziedzińca, za rzeźbionymi nagrobkami z wyrytymi imionami zmarłych wznosił się kopiec ciemnej ziemi, na której nie wyrosła jeszcze trawa. Spoczywały tam ciała tych, których zabrała zaraza. Pojawiła się przed dwoma laty i ponownie zeszłego roku i zabiła tyle osób, że trzeba było im urządzać masowe pochówki, zatrudniając przy tym niewolników schwytanych podczas wojny. W kopcu znajdował się też żużel wapienny i parę innych składników. Miały podobno pomóc w zatrzymaniu w kopcu rozgoryczonych duchów zmarłych oraz tego, co ich zabiło. Na pewno nie pozwalały rosnąć tam trawie. Królowa rozkazała też trzem dworskim chiromantom i staremu alchemikowi, mieszkającemu poza murami miasta, by rzucili także i swoje zaklęcia wiążące. Po ustąpieniu zarazy robiło się wszystko, co możliwe, nie zważając na to, co o pogańskiej magii mówili duchowni.
Pardos poszukał swojego słonecznego dysku i złożył dzięki za to, że żyje. Patrzył na czarny dym, unoszący się z wapiennika ku białym, szybko mknącym chmurom, i zauważył jesienne czerwienie oraz złoto lasu leżącego na wschodzie. Z błękitnego nieba dochodził śpiew ptaków, a poniżej zieleniła się trawa, która przy samym budynku sanktuarium, gdzie cień nowych murów pochłaniał popołudniowy blask, zaczynała już lekko brązowieć.
Wszędzie wokół kolory. Crispin ciągle mu powtarzał, by starał się je dostrzegać. By o nich myślał, by myślał o tym, jak ze sobą kontrastują i jak ze sobą współgrają; by zastanawiał się, co się dzieje, kiedy chmura przesłania słońce – tak jak teraz – i pod jego stopami ciemnieje trawa. Jaką nazwę nadałby w myślach temu odcieniowi? Jak by go wykorzystał? W widoku morza? W scenie polowania? W mozaice przedstawiającej Heladika, który wznosi się nad jesiennym lasem ku słońcu? Patrz na trawę – teraz! – zanim wróci światło. Wyobraź sobie ten kolor w szklanych i kamiennych kostkach. Zapamiętaj go, byś mógł go wcisnąć w wapienne podłoże i stworzyć mozaikowy świat na jakiejś ścianie czy kopule.
Zakładając oczywiście, że w pokonanej Bachiarze znów pojawi się jakaś huta szkła, wyrabiająca czerwienie, błękity i zielenie godne swej nazwy, które zastąpiłyby te mętne, pełne pęcherzyków powietrza i smug bryłki, które dostali poranną przesyłką z Rhodias.
Kiedy rozpakowano pilnie oczekiwane tafle nowego szkła, Martinian, człowiek spokojny i być może na to przygotowany, tylko westchnął. Crispina dopadł jeden z jego notorycznych, bluźnierczych ataków wściekłości i mozaicysta rozbił górną, brudnobrązową taflę podobno czerwonego szkła, rozcinając sobie rękę.
– To jest czerwień, a nie ten gówniany kolor! – wrzasnął, skrapiając własną krwią brązowawe szkło.
Właściwie potrafił być w swej wściekłości zabawny, chyba że akurat dało mu się powód do złości. Kiedy robotnicy i terminatorzy zjedli już swoje drugie śniadanie, składające się z piwa i skórek od chleba, albo zdążali po pracy o zachodzie słońca ku murom Vareny, opowiadali sobie, co takiego powiedział i zrobił Crispin w napadzie wściekłości. Martinian mówił im, że Crispin jest utalentowanym, wielkim człowiekiem; Pardos zastanawiał się, czy wybuchowy charakter idzie z tym w parze.
Crispin miał tego ranka kilka szokująco błyskotliwych pomysłów na to, co zrobić z rządcą huty szkła. Sam Pardos nigdy nie byłby w stanie nawet sobie wyobrazić umieszczania i wykorzystywania odłamków szkła w sposób, jaki proponował Crispin, klnąc przy tym, chociaż znajdowali się na poświęconej ziemi.
Martinian nie zwracał uwagi na swego młodszego partnera i począł przyjmować i odrzucać tafle szkła, starannie je oglądając i od czasu do czasu wzdychając. Po prostu nie mogli odrzucić wszystkich. Po pierwsze istniały niewielkie szanse na polepszenie jakości przy następnej dostawie, a po drugie mieli niewiele czasu, jako że królowa, córka króla Hildrica, planowała jego oficjalny powtórny pochówek oraz uroczystości ku jego czci na pierwszy dzień po święcie Dykanii. Miały się one odbyć tu, w świeżo rozbudowanym sanktuarium, które właśnie ozdabiali. Była już połowa jesieni, po zbiorach winogron. Po zeszłotygodniowych deszczach drogi na południu rozmiękły. Szanse otrzymania na czas nowego szkła wysłanego z Rhodias były zbyt małe, by brać je pod uwagę.
Martinian jak zwykle wyraźnie pogodził się z sytuacją. Będą musieli jakoś sobie poradzić. Pardos wiedział, że Crispin zdawał sobie z tego sprawę tak samo, jak jego partner. Tylko że po prostu był wybuchowy. Lubił też, by wszystko było jak należy. Być może aż za bardzo, zwłaszcza że świat, który Dżad przeznaczył na mieszkanie dla swoich śmiertelnych dzieci, był mało doskonały. Terminator Pardos jeszcze raz szybko uczynił znak dysku słonecznego i dołożył do pieca, by był jak najgorętszy. Długą szuflą poruszył znajdującą się w środku mieszaninę. Nie może sobie pozwolić na roztargnienie i sporządzenie wadliwej zaprawy wapiennej.
Crispin miał już w głowie różne pomysły na wykorzystanie potłuczonego szkła.
Pardos był tak zajęty doglądaniem wapiennej mieszaniny podgrzewanej w piecu, że dosłownie podskoczył na dźwięk rhodiańskiego z dziwnym akcentem. Odwrócił się szybko i ujrzał szczupłego mężczyznę o czerwonej twarzy, odzianego w szarość i biel poczty cesarskiej. Koń kuriera pasł się za nim, przy bramie. Pardos zdał sobie poniewczasie sprawę, że inni terminatorzy i robotnicy pracujący na zewnątrz sanktuarium przerwali pracę i patrzą w jego kierunku. Kurierzy cesarscy z Sarancjum nigdy się między nimi nie pojawiali.
– Masz kłopoty ze słuchem? – odezwał się mężczyzna z rozdrażnieniem. Na brodzie miał świeżą ranę, w jego głosie wyraźnie dawało się wychwycić wschodni akcent. – Powiedziałem, że nazywam się Tilliticus. Sarantyńska poczta cesarska. Szukam człowieka imieniem Martinian. Rzemieślnika. Podobno tu jest.
Onieśmielony Pardos potrafił jedynie machnąć rękaw kierunku sanktuarium. Martinian akurat drzemał na stołku w wejściu, nasunąwszy na oczy swój mocno sfatygowany kapelusz, by osłonić je przed popołudniowym słońcem.
– Głuchy i na dodatek niemy. Rozumiem – rzekł kurier. Ruszył po trawie ku budynkowi.
– Nieprawda – powiedział Pardos, ale tak cicho, że nikt go nie usłyszał. Za plecami kuriera zamachał energicznie do dwóch terminatorów, usiłując dać im znak, by obudzili Martiniana, zanim stanie przed nim ten nieprzyjemny człowiek.
Nie spał. Siedząc na swym ulubionym miejscu – w każdym razie ulubionym podczas ładnej pogody – Martinian z Vareny już z daleka zauważył nadjeżdżającego kuriera. W blasku słońca szarość i biel wyraźnie kontrastowały z zielenią i błękitem.
Razem z Crispinem posłużyli się nawet tym pomysłem przed wielu łaty przy rzędzie błogosławionych męczenników na długich ścianach pewnej prywatnej kaplicy w Baianie. Odnieśli tylko częściowy sukces – nocą, w blasku świec, efekt nie spełniał nadziei Crispina – ale sporo się wtedy nauczyli, a jak Martinian lubił powtarzać terminatorom, praca przy mozaikach polegała na uczeniu się na błędach. Gdyby klienci mieli dość pieniędzy na właściwe oświetlenie kaplicy nocą, mogłoby być inaczej, tylko że robiąc projekt, mozaicyści znali ich środki. To wyraźnie była ich wina. Zawsze trzeba pracować w ramach ograniczeń narzucanych przez czas i pieniądze. Tej lekcji też trzeba było się nauczyć samemu i potem przekazać ją innym.
Martinian widział, jak kurier zatrzymuje się przy Pardosie, który pracował przy wapienniku, i nasunął sobie kapelusz na oczy, udając, że śpi. Poczuł szczególny niepokój. Nie miał pojęcia dlaczego. Potem też nie potrafił zrozumieć, dlaczego tego jesiennego popołudnia zrobił potem to, co zrobił, na zawsze zmieniając tyle żywotów. Duchowni nauczali, że czasami w ciało człowieka wchodzi bóg. A czasami demony i duchy. W półświecie istniały moce niezrozumiałe dla śmiertelnych ludzi.
W kilka dni później miał powiedzieć swemu uczonemu przyjacielowi Zoticowi przy miętowym naparze, że musiało to mieć coś wspólnego z poczuciem starości, jakie nawiedziło go tego dnia. Deszczowy tydzień sprawił, że stawy palców boleśnie mu spuchły. W gruncie rzeczy to jednak nie było to. Nie był aż tak słaby, by coś takiego przywiodło go do tego szaleństwa. Naprawdę nie wiedział, dlaczego postanowił – bez wcześniejszych planów – zaprzeczyć, że jest sobą.
Czy człowiek zawsze rozumie swoje działanie? Zapyta o to Zotica, kiedy usiądą razem w wiejskim domu alchemika. Przyjaciel udzieli mu odpowiedzi, której się spodziewa i doleje naparu zmieszanego z czymś na uśmierzenie bólu w dłoniach. Wtedy nieprzyjemny kurier dawno już będzie w drodze do swego następnego celu. Crispin też już odjedzie.
Kiedy przybysz ze wschodu z nosem i policzkami pijaka zbliżył się do Martiniana z Vareny i wychrypiał:
– Hej, ty! Obudź się! Szukam człowieka imieniem Martinian. Cesarskie wezwanie do Sarancjum! – ten dalej udawał, że śpi.
Kurier był głośny i arogancki jak wszyscy sarantyńczycy, którzy przybywali do Bachiary. Miał bardzo wyraźny akcent. Wszyscy go usłyszeli. Chciał, by tak było. Wewnątrz sanktuarium rozbudowywanego, by dać właściwe schronienie kościom króla Hildrica z Antów, zmarłego podczas zarazy nieco ponad rok wcześniej, ustała wszelka praca.
Martinian udał, że budzi się z popołudniowej drzemki w jesiennym słońcu. Zamrugał jak sowa, wznosząc oczy na cesarskiego kuriera, a potem wskazał sztywnym palcem w głąb sanktuarium, na swego długoletniego przyjaciela i partnera Caiusa Crispusa. Crispin, który stał wysoko na rusztowaniu pod kopułą, właśnie usiłował zmusić brudnobrązowe tessery do zalśnienia jasnym blaskiem świętego ognia Heladika.
Jeszcze nie opuściwszy ręki, Martinian zaczął się zastanawiać. Wezwanie? Do Miasta? A on się bawi jak jakiś chłopiec? Nikt go tu nie wyda temu aroganckiemu sarantyńczynkowi, ale i tak...
W zapadłej ciszy rozległ się nagle z góry dobrze im znany głos. Brzmiał dość wyraźnie – tak się składało, że dźwięki w tym sanktuarium rozchodziły się dobrze.
– Na fiuta Heladika, pokroję mu zadek na plastry tym jego bezużytecznym szkłem i wepchnę mu kawałki jego własnych pośladków do gardła, przysięgam na świętego Dżada!
Kurier wyglądał na urażonego.
– To jest Martinian – powiedział życzliwie Martinian. – Ten na górze. Wścieka się.
W gruncie rzeczy już mu przeszło. Bluźniercza wulgarność była niemal odruchowa. Kiedy całkowicie pochłaniało go jakieś techniczne zadanie, czasami coś mówił i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. W tej chwili nie wiedział, jak sprawić, by pochodnia Heladika lśniła czerwienią, skoro nie ma do dyspozycji nic czerwonego. Gdyby miał trochę złota, mógłby położyć szkło na złotym tle i w ten sposób ocieplić jego odcień, ale tu, w Bachiarze, po wojnach i zarazie, złoto na mozaiki było nie do zdobycia.
Przyszedł mu jednak do głowy pewien pomysł. Stojąc na wysokim rusztowaniu, Caius Crispus z Vareny układał na płask w miękkiej zaprawie wapiennej położonej na kopule kostki żyłkowanego na czerwono marmuru z Pezzelany, umieszczając między nimi najlepsze tessery, które udało im się uratować z tych nędznych tafli szklą. Szklane płytki układał pod kątem, by chwytały i odbijały światło.
Jeśli miał rację, to dzięki przemieszaniu płaskich kamyków z pochyłymi błyszczącymi tesserami osiągnie wzdłuż wysokiego płomienia taneczne blaski. Mozaika widziana od dołu powinna dać ten efekt w świetle słońca wpadającym przez okna rozmieszczone wokół podstawy kopuły albo w blasku świec ściennych i żelaznych lamp, zwieszających się wzdłuż całego sanktuarium. Młoda królowa zapewniła Martiniana, że jej zapis dla tutejszych duchownych zapewni wieczorne i zimowe oświetlenie. Crispin nie miał powodów, by jej nie wierzyć – to był grobowiec jej ojca, a Antowie wyznawali kult przodków, słabo maskowany przejściem na wiarę dżadycką.
Skaleczoną lewą dłoń obwiązał szmatką, co utrudniało mu pracę. Upuścił dobry kamyk, popatrzył, jak spada na posadzkę, i sięgając po następny, znów zaklął. Zaprawa pod płomieniem i pochodnią, które układał, zaczynała twardnieć. Będzie musiał pracować szybciej. Pochodnia była srebrna. Używali do niej białawego marmuru i kamyków wygładzonych w rzece – to powinno się sprawdzić. Crispin słyszał, że na wschodzie potrafią zmatowić szkło, co dawało prawie śnieżnobiałe tessery, i że jest tam dostępna masa perłowa na korony i biżuterię. Nie chciał nawet myśleć o takich rzeczach. Tu, na zachodzie, wśród ruin, tylko go to wpędzało w ponury nastrój.
Tak się składało, że w chwili, gdy w jego skupienie i życie wdarł się z dołu zirytowany, donośny wschodni głos, Crispin myślał właśnie o tych sprawach. Przypadek czy może rzeczywiście usłyszany sarantyński akcent przeniósł jego umysł ku sławnej cieśninie, morzu wewnętrznemu i złotu, srebru oraz jedwabiom cesarza?
Crispin spojrzał na dół.
Ktoś, kto z tej wysokości wyglądał jak ślimak, zwracał się do niego jako do Martiniana. To byłoby zaledwie irytujące, gdyby sam Martinian – tkwiący przy wejściu, co miał o tej porze w zwyczaju – też nie patrzył w górę na Crispina, słuchając, jak przybysz ze wschodu rzuca niewłaściwe imię i przerywa wszelkie prace w sanktuarium.
Crispin zdusił dwie obsceniczne odpowiedzi oraz trzecią, która miała skierować imbecyla w odpowiednią stronę. Coś wisiało w powietrzu. To mogła być tylko kpina z kuriera – choć nie pasowało to do partnera Crispina – albo coś zupełnie innego.
Zajmie się tym później.
– Zejdę, jak skończę – zawołał, o wiele uprzejmiej niż wymagały tego okoliczności. – Idź się tymczasem pomodlić za czyjąś nieśmiertelną duszę. Módl się cicho.
Mężczyzna z czerwoną twarzą krzyknął:
– Nie każe się czekać cesarskim kurierom, ty prostacki prowincjuszu! Jest do ciebie list!
Chociaż wiadomość była niewątpliwie interesująca, Crispin z łatwością ją zignorował. Żałował, że nie ma kostek choć trochę tak czerwonych, jak policzki kuriera. Nawet z tej wysokości widać było, że płoną z gniewu. Crispinowi przyszło na myśl, że nigdy nie próbował osiągnąć takiego efektu w mozaice. Dołożył ten pomysł do pozostałych i wrócił do tworzenia przyniesionego ludzkości w darze świętego ognia, posługując się tym, co miał.
Gdyby jego instrukcje nie były tak nieszczęśliwie szczegółowe, Tilliticus po prostu cisnąłby pakiet na zakurzoną, zarzuconą śmieciami posadzkę tego ubogiego, małego sanktuarium, cuchnącego najgorszą heladycką herezją, i wypadł na zewnątrz.
Po odbiór zaproszenia do kompleksu cesarskiego w Sarancjum nie podchodzi się – nawet tu, w Bachiarze – wolnym krokiem. Po coś takiego pędzi się bez tchu. Klęka się. Podejmuje się kuriera pod kolana. Kiedyś ktoś ucałował zabłocone, pobrudzone odchodami buty Tillitica, łkając z radości.
A już na pewno okazuje się kurierowi hojność za to, że przynosi takie podniosłe, oszałamiające wieści.
Patrząc na rudowłosego mężczyznę imieniem Martinian, który w końcu zszedł ze swojego rusztowania i ruszył niespiesznie w jego kierunku, Pronobiusz Tilliticus zrozumiał, że jego buty nie zostaną ucałowane. Ani że nie zostaną mu zaproponowane z wdzięczności żadne pieniądze.
To jedynie potwierdzało jego opinię o Bachiarze pod rządami Antów. Może i są czcicielami, choć powierzchownymi, Dżada, i może są oficjalnymi lennymi sprzymierzeńcami cesarstwa, pozostającymi z nim w związku wypracowanym przez wysokiego patriarchę w Rhodias, i może zdobyli przed wiekiem ten półwysep, po czym odbudowali niektóre mury, które wówczas zburzyli, ale wciąż są barbarzyńcami.
I zarazili swoimi prymitywnymi obyczajami oraz herezjami nawet tych urodzonych tu potomków cesarstwa rhodiańskiego, którzy rościli sobie prawo do honoru.
Tilliticus zauważył, że włosy tego Martiniana są właściwie obraźliwie jaskraworude. Ich kolor łagodził tylko pył i wapno, pokrywające jego głowę i zmierzwioną brodę. Jego oczy, niczym nie złagodzone, miały twardy, nadzwyczaj nieprzyjemny niebieski kolor. W poplamionej tunice i pomiętych brązowych getrach, rosły mężczyzna poruszał się z dość nieprzyjemnym, pełnym złości napięciem. Miał duże dłonie, a jedna z nich była owinięta zakrwawionym bandażem.
„Wścieka się”, powiedział ten dureń przy drzwiach. Dureń wciąż siedział na swoim stołku, obserwując ich obu spod zdeformowanego kapelusza. Głuchoniemy terminator wszedł już do środka, a wraz z nim wszyscy, którzy znajdowali się na zewnątrz. Powinna to być wspaniała, ważna chwila dla Tillitica: najpierw przekazałby swoje posłannictwo i łaskawie przyjął w imieniu kanclerza oraz poczty cesarskiej wyrazy wdzięczności od jąkającego się rzemieślnika, po czym udałby się do najlepszego zajazdu, na jaki było stać Varenę, gdzie by wydał parę groszy na grzane wino z korzeniami i jakąś kobietę.
– No i co? Jestem. Czego chcesz?
Głos mozaicysty był równie twardy co jego spojrzenie. Kiedy oderwało się od twarzy Tillitica i przeniosło na starszego mężczyznę tkwiącego w wejściu, nie złagodniało ani na jotę. Bardzo nieprzyjemna postać.
Tilliticus był prawdziwie wstrząśnięty tym grubiaństwem.
– Szczerze? Nie chcę mieć z tobą do czynienia.
Sięgnął do swojej torby, znalazł gruby cesarski pakiet i rzucił go z pogardą rzemieślnikowi. Mężczyzna chwycił go jedną ręką.
– Najwyraźniej jesteś Martinianem z Vareny. – Tilliticus niemal wypluł z siebie te słowa. – Choć nie jesteś tego wart, zostałem zobowiązany do oznajmienia tobie, że po trzykroć umiłowany przez Dżada cesarz Waleriusz II prosi, byś jak najszybciej stawił się u niego w Sarancjum. Pakiet, który trzymasz, zawiera pewną sumę pieniędzy, które będą ci pomocne w podróży, oraz zapieczętowane i podpisane przez samego kanclerza zezwolenie na korzystanie z noclegów oraz innych usług w cesarskich zajazdach pocztowych, a także list, do przeczytania którego na pewno kogoś sobie znajdziesz. Głosi on, że twoje umiejętności są potrzebne przy ozdabianiu nowego sanktuarium Świętej Mądrości Dżada, które obecnie wznosi cesarz w swej własnej wielkiej mądrości.
W sanktuarium rozległ się szmer głosów terminatorów i pomniejszych rzemieślników; może chociaż oni pojęli znaczenie słów Tillitica. Przyszło mu do głowy, że w przyszłości mógłby się zastanowić nad wypowiadaniem takich oficjalnych formułek takim właśnie oschłym tonem. Wywierał spore wrażenie.
– Co się stało ze starym? – Rudowłosy rzemieślnik wydawał się nieporuszony. Tilliticus zadał sobie pytanie, czy nie jest on upośledzony umysłowo.
– Jakim starym, ty prymitywny barbarzyńco?
– Daruj sobie obelgi, bo inaczej się stąd wyczołgasz. Starym sanktuarium.
Tilliticus zamrugał. On naprawdę jest niespełna rozumu.
– Grozisz cesarskiemu kurierowi? Jeśli choćby podniesiesz na mnie rękę, rozetną ci nos. Stare sanktuarium spłonęło dwa lata temu podczas zamieszek. Nie wiesz, co się dzieje na świecie?
– Mieliśmy tu zarazę – odparł mężczyzna beznamiętnym tonem. – Dwa razy. A potem wojnę domową. Pożary po drugiej stronie świata są w takich czasach nieważne. Dziękuję za dostarczenie pakietu. Przeczytam i zdecyduję, co zrobić.
– Zdecydujesz? – wyskrzeczał Tilliticus. Nie znosił głosu, jaki się z niego wydobywał, kiedy coś go zaskakiwało. To samo przydarzyło mu się, gdy ta przeklęta dziewczyna w Trakezji poprosiła go, by zabrał ją ze sobą. Utrudniło mu to wygłoszenie koniecznej rozprawki na temat rodziny jej matki właściwym tonem.
– Ależ tak – rzekł mozaicysta. – Śmiem zakładać, że jest to propozycja i zaproszenie, a nie rozkaz dla niewolnika.
Tilliticowi na chwilę odjęło mowę.
Wyprostował się. Zadowolony, że panuje nad głosem, warknął:
– Tylko niewolnik nie zdołałby pojąć, co to oznacza. Wygląda na to, że jesteś pozbawionym ambicji tchórzem. Możesz zatem jak niewolnik wczołgać się z powrotem do swojej nory i robić, co chcesz, w kurzu i pyle, a Sarancjum nie odczuje najmniejszej straty. Nie mam czasu na dalszą rozmowę. Dostałeś swój list. Żegnam w imieniu po trzykroć wspaniałego cesarza.
– Zegnam – odparł beznamiętnie mozaicysta i odwrócił się. – Pardosie, dzisiaj zaprawa była dobrze przygotowana. I odpowiednio położona, Radulfie, Couvry. Jestem z was zadowolony.
Tilliticus wyszedł gniewnie.
Cesarstwo, cywilizacja, wspaniałości Świętego Miasta... wszystko to do niektórych ludzi nie dociera, pomyślał. W wejściu zatrzymał się przed starszym mężczyzną, który przyglądał mu się łagodnie.
– Twój kapelusz – rzekł Tilliticus, gromiąc go wzrokiem – jest najbardziej idiotycznym nakryciem głowy, jakie w życiu widziałem.
– Wiem – odparł pogodnie mężczyzna. – Wszyscy mi to mówią. Pronobiusz Tilliticus, dotknięty, rozzłoszczony, dosiadł konia i pogalopował ku murom Vareny, wzbijając za sobą tumany kurzu.
– Powinniśmy porozmawiać – stwierdził Crispin, patrząc na człowieka, który nauczył go prawie wszystkiego.
Martinian miał smutną minę. Wstał, poprawił sobie nagłowię swój ekscentryczny kapelusz – wśród obecnych tylko Crispin wiedział, że kiedyś uratował mu on życie – i wyszedł na zewnątrz. Cesarski kurier, gnany gniewem, pędził do miasta. Sanktuarium leżało na własnym terenie, na wschód tuż za jego murami.
Przez chwilę go obserwowali, a potem Martinian ruszył na południe ku bukowemu zagajnikowi, rosnącemu na zewnątrz dziedzińca z drugiej strony kurhanu. Słońce stało już nisko i wiatr stężał. Wychodząc z przyćmionego światła sanktuarium, Crispin zmrużył nieco oczy. Pasąca się krowa podniosła łeb i odprowadziła ich wzrokiem. Crispin trzymał cesarski pakiet. Widniało na nim dość elegancko wypisane pochyłym pismem duże imię „Martinian z Vareny”. Pieczęć była szkarłatna i skomplikowana w rysunku.
Martinian zatrzymał się przed drzewami, tuż za bramą prowadzącą z dziedzińca na drogę, i usiadł na pieńku. Byli zupełnie sami. Z lewej strony nadleciał kos, skręcił w drzewa i zniknął wśród listowia. Teraz, pod koniec dnia, kiedy zachodziło słońce, zrobiło się chłodno. Błękitny księżyc już wzeszedł nad las. Opierając się o drewnianą bramę, Crispin zerknął na niego i zauważył, że jest w pełni.
W dniu pełni błękitnego księżyca o zachodzie słońca umarła Ilandra; owej nocy odeszły też za nią do boga dziewczynki – z popękanymi wrzodami, zanieczyszczonymi ciałami i straszliwie zniekształconymi rysami. Crispin wychodził i widział ten księżyc, ranę na niebie.
Podał ciężki pakiet Martinianowi, który przyjął go bez słowa. Starszy mozaicysta przez chwilę patrzył na swoje imię, po czym złamał pieczęć kanclerza Sarancjum. W milczeniu zaczął wyjmować to, co było w środku. Zgodnie z obietnicą, główny ciężar stanowiły srebrne i miedziane monety w sakiewce zdobionej filigranem. Tak jak mówił kurier, list wyjaśniał, że odbudowuje się Wielkie Sanktuarium i że mozaiki stanowią dużą część dzieła. Zawierał kilka komplementów związanych z reputacją Martiniana z Vareny. Znajdował się tam też oficjalny dokument na znakomitym papierze, który okazał się zezwoleniem do korzystania z zajazdów pocztowych. Martinian gwizdnął cicho i pokazał pergamin Crispinowi: podpisał go sam kanclerz, a nie jakiś pomniejszy urzędnik. Obaj byli na tyle obyci z wysokimi kręgami – chociaż tylko wśród Antów w Bachiarze – by wiedzieć, że to zaszczyt.
Inny dokument po trzykrotnym rozłożeniu okazał się mapą z zaznaczonym położeniem zajazdów pocztowych oraz mniejszych przystanków wzdłuż cesarskiej drogi biegnącej do Miasta przez Sauradię i Trakezję. Kolejny złożony dokument wymieniał nazwy godnych polecenia statków zawijających do portu w Mylazji.
– Za późno już na statki handlowe – rzekł w zamyśleniu Martinian, patrząc na listę. Jeszcze raz wyjął list, rozłożył go i pokazał palcem datę na górze kartki.
– Został napisany na samym początku jesieni. Nasz czerwonolicy przyjaciel niezbyt się do nas śpieszył. Chyba miałeś pożeglować.
– Ja miałem żeglować?
– No tak, udając, że jesteś mną.
– Martinianie. Co, na Dżada...
– Nie chcę jechać. Jestem stary. Bolą mnie ręce. Chcę tej zimy pić z przyjaciółmi wino zaprawione korzeniami i mieć nadzieję, że przez jakiś czas nie będzie wojen. Nie chcę płynąć do Sarancjum. To wezwanie dla ciebie.
– To nie jest moje imię.
– A powinno być. Od lat wykonujesz już większość prac. – Martinian uśmiechnął się szeroko. – Już najwyższy czas.
Crispin nie odpowiedział mu uśmiechem.
– Zastanów się. Ten cesarz to podobno mecenas. Budowniczy. O cóż więcej mógłbyś prosić w życiu, niż żeby zobaczyć Miasto i pracować tam w chwale? Żeby stworzyć coś trwałego i zdobyć sławę?
– O grzane wino i miejsce przy ogniu w zajeździe Galdery. – I o żonę leżącą obok mnie nocą aż po kres moich dni, dodał w myślach.
Jego partner prychnął z niedowierzaniem i potrząsnął głową.
– Crispinie, to naprawdę wezwanie dla ciebie. Nie dopuść, by ich błąd zagmatwał sytuację. Chcą mistrza w układaniu mozaik. Jesteśmy znani z naszych prac w stylu mozaiki rhodiańskiej. Uważają, że mimo napięć między Wschodem i Zachodem udział w tym przedsięwzięciu powinien wziąć ktoś z Bachiary, a ty wiesz, kto z nas dwóch powinien odbyć tę podróż.
– Wiem, że nie ja zostałem zaproszony, ale ty. Z imienia. Nawet gdybym chciał pojechać, a nie chcę.
Martinian, co było u niego niespotykane, powiedział coś nieprzyzwoitego na temat anatomii Crispina, pioruna i bassanidzkiego boga grzmotów. Crispin zamrugał.
– Będziesz teraz ćwiczył wyrażanie się w moim stylu? – zapytał bez uśmiechu. – To jeszcze bardziej odwróci sytuację, prawda?
Starszy mężczyzna zarumienił się.
– Nawet nie udawaj, że nie chcesz jechać. Dlaczego udawałeś, że nie wiesz o ich sanktuarium? Wszyscy wiedzą o Zamieszkach Zwycięstwa i pożarach w Sarancjum.
– Dlaczego udawałeś, że nie jesteś sobą? – Nastała chwila milczenia. Starszy mężczyzna odwrócił wzrok na odległy las. – Ja nie chcę jechać, Martinianie. Nie udaję. Nie chcę nic robić. Wiesz o tym.
Jego przyjaciel odwrócił się do niego.
– Dlatego musisz jechać. Jesteś za młody, by przestać żyć, Caiusie.
– One były młodsze i przestały.
Powiedział to szybko, chrapliwie. Nie był gotów na słowa Martiniana. Kiedy pojawiały się takie sprawy, musiał być na nie przygotowany.
Było cicho. Słońce boga zapadało na zachodzie, szykując się do podróży przez długi mrok. Niedługo w sanktuariach całej Bachiary zaczną się obrzędy zachodu słońca. Nad drzewami na wschodzie widniał błękitny księżyc. Gwiazdy jeszcze się nie pokazały. Ilandra umarła, wymiotując krwią, z ciałem pokrytym popękanymi czarnymi wrzodami. Wrzodami jak rany. Dziewczynki. Jego dziewczynki umarły w ciemności.
Martinian zdjął swój bezkształtny kapelusz. Włosy miał siwe i mocno przerzedzone na czubku głowy. Powiedział bardzo łagodnie:
– A ty czcisz wszystkie trzy, robiąc to samo? Mam pobluźnić jeszcze trochę? Nie zmuszaj mnie do tego. Nie podoba mi się to. Ten pakiet z Sarancjum to dar.
– A więc przyjmij go. Tu już prawie skończyliśmy. Właściwie zostały tylko obramowania i polerowanie, a potem mogą już kończyć murarze.
Martinian potrząsnął głową.
– Boisz się?
Crispin ściągnął brwi.
– Jesteśmy przyjaciółmi od dawna. Proszę cię, nie mów do mnie w ten sposób.
– Jesteśmy przyjaciółmi od dawna. Nikt inny tego nie zrobi – rzekł nieprzejednany Martinian. – W lecie powtórzyła się sytuacja sprzed roku, kiedy umarł tu co czwarty człowiek. Podobno gdzie indziej było gorzej. Antowie czcili niegdyś swoich zmarłych, zapalając im świece i wznosząc modły. Pewnie wciąż to robią, w sanktuariach Dżada, zamiast w dębinach czy na rozstajach, ale nie... Caiusie, nie przez podążanie za nimi w śmierć za życia.
Martinian spuścił wzrok na swoje dłonie, w których trzymał poskręcany kapelusz.
Co czwarty człowiek. Dwa kolejne lata. Crispin o tym wiedział. Kurhan za ich plecami był tylko jednym z wielu. Domy, całe dzielnice Vareny oraz innych miast Bachiary wciąż stały opustoszałe. Samo Rhodias, które tak naprawdę nigdy nie podniosło się po splądrowaniu przez Antów, było opuszczonym miejscem, gdzie fora i kolumnady rozbrzmiewały głuchym echem. Powiadano, że wysoki patriarcha chodzi nocami samotnie po korytarzach swego pałacu, przemawiając do duchów nie widzianych przez ludzi. Razem z zarazą pojawiało się szaleństwo. Wśród Antów rozpoczęła się też krótka, bezlitosna wojna, kiedy zmarł król Hildric, zostawiając po sobie tylko córkę.
Wszędzie porzucano gospodarstwa i pola zbyt duże dla tych, co pozostali przy życiu. Opowiadano o dzieciach, które wraz z nadejściem zimy rodzice zaprzedali w niewolę za żywność i opał.
Co czwarty człowiek. I nie tylko tu, w Bachiarze. Na północy wśród barbarzyńców w Ferrieres, na zachodzie w Esperanie, na wschodzie w Sauradii i Trakezji, właściwie w całym cesarstwie sarantyńskim, w Bassanii i prawdopodobnie jeszcze dalej, chociaż wieści stamtąd już nie docierały. Według doniesień mocno ucierpiało samo Sarancjum. Głodna Śmierć głęboko przeorała cały świat.
Lecz w całym dziele stworzenia Dżada Crispin miał trzy dusze, z którymi żył i które kochał, a teraz wszystkie trzy odeszły. Czy świadomość innych tragedii miała złagodzić jego własną? Czasami, kiedy w nocy leżał, na wpół śpiąc, z pustą butelką po winie przy łóżku, wydawało mu się, że słyszy w ciemności oddech, głos, wołanie jednej z dziewczynek, której coś się przyśniło. Chciał wtedy wstawać i ją pocieszać. Czasami rzeczywiście wstawał i dopiero wtedy, nagi, budził się całkowicie i uświadamiał sobie przerażającą głębię otaczającej go ciszy.
Jego matka zaproponowała, by zamieszkał z nią. Martinian i jego żona też zaprosili go do siebie. Powiedzieli, że to niedobrze mieszkać samemu, tylko ze służbą, w domu pełnym wspomnień. W zajazdach czy karczmach mógł wynająć pokoje, gdzie słyszałby dobiegające z dołu czy dochodzące z korytarzy odgłosy życia. Po upływie kilku miesięcy zachęcano go, wręcz namawiano do powtórnego ożenku. Dżad jeden wiedział, że zostało dość wdów ze zbyt szerokimi łożami, a wiele młodych dziewcząt potrzebowało porządnego, zamożnego mężczyzny. Tak mu mówili przyjaciele. Mimo swoich usilnych starań wciąż ich jeszcze miał. Mówili mu, że jest utalentowany, sławny, że ma jeszcze przed sobą życie. Jak ludzie mogli nie rozumieć błahości takich spraw? Mówił im to, starał się im to mówić.
– Dobrej nocy – odezwał się Martinian.
Nie do niego. Crispin spojrzał na przyjaciela. Ludzie wychodzili z sanktuarium i szli drogą, którą wrócił do miasta kurier. Koniec dnia. Słońce zachodzi. Zrobiło się już całkiem zimno.
– Dobrej nocy – powtórzył Crispin, pozdrawiając z roztargnieniem ręką ludzi, którzy dla nich pracowali, oraz tych, którzy wykańczali sam budynek. Rozległy się radosne odpowiedzi. Dlaczego nic mieliby być radośni? Praca skończona, deszcze na chwilę ustały, plony zostały zebrane przed zimą i pojawił się nowy, wspaniały temat plotek do wymiany w karczmach i wokół kominków. Cesarskie wezwanie do Miasta dla Martiniana, żart z nadętego kuriera ze wschodu.
Materia życia, kolorowe tematy rozmów i wspólnych dom miech, sprzeczka. Coś, za co warto wypić, o czym można powiedzieć małżonce, rodzeństwu, długoletniemu służącemu. Przyjacielowi, rodzicowi, karczmarzowi. Dziecku.
Dwoje dzieci.
Kto zna miłość?
Kto mówi, że zna miłość?
Powiedz mi, co to jest miłość.
„Ja znam miłość”,
Mówi to najmniejsze...
To piosenka Kindathów. Ilandra, która wychowała się w krainie winnic na południe od Rhodias, gdzie osiadło wielu Kindathów, miała niańkę wywodzącą się spośród czcicieli księżyców. W jej rodzinie istniała tradycja wybierania wśród nich mamek oraz lekarzy. Była to rodzina lepsza od rodziny Crispina, chociaż jego matka miała koneksje i godność. Ludzie, którzy nic nie rozumieli, mówili, że dobrze się ożenił. Ludzie nic nie wiedzieli. No bo skąd? Ilandra śpiewała dziewczynkom tę piosenkę wieczorami. Gdyby zamknął oczy, mógłby usłyszeć jej głos.
Gdyby umarł, mógłby połączyć się z nią w świetle boga. Z nimi trzema.
– Ty się jednak boisz – powtórzył Martinian. Jego głos wdarł się w zmierzch świata. Crispin tym razem usłyszał w nim gniew. To rzadkie u tak łagodnego człowieka. – Boisz się przyjąć dar życia i musisz z tą łaską coś zrobić.
– To żadna łaska – rzekł Crispin i natychmiast pożałował kwaśnego, żałośliwego tonu swoich słów. Szybko uniósł dłoń, by powstrzymać reprymendę. – Co mam zrobić, by wszystkich uszczęśliwić, Martinianie? Sprzedać dom za bezcen któremuś z tych spekulantów? Wprowadzić się do ciebie? Razem z matką? Poślubić piętnastolatkę gotową mieć młode? A może jakąś wdowę z ziemią i odchowanymi synami? Może obie? Złożyć śluby Dżadowi i zostać duchownym? Przejść na pogaństwo? Stać się świętym błaznem?
– Jedź do Sarancjum – powiedział jego przyjaciel.
– Nie.
Spojrzeli na siebie. Crispin uświadomił sobie, że dyszy. Starszy mężczyzna rzekł głosem miękkim w wydłużających się cieniach:
– To zbyt ostateczne, jak na coś tak wielkiego. Powtórz to rano, a nigdy już o tym nie wspomnę. Przyrzekam.
Po chwili milczenia Crispin tylko skinął głową. Zdał sobie sprawę, że musi się napić. Gdzieś daleko pod lasem krzyknął donośnie jakiś niewidoczny ptak. Martinian wstał i wcisnął kapelusz na głowę dla ochrony przed wieczornym wiatrem. Wrócili razem do Vareny, zanim rozległo się nawoływanie do gaszenia ognia, a bramy zamknęły się przed wszystkim, co leżało na zewnątrz, w dzikich lasach, na nocnych polach i pełnych bezprawia drogach, w rozświetlonym księżycem i gwiazdami powietrzu, z pewnością zamieszkanym przez demony i duchy.
Ludzie, kiedy tylko mogli, żyli za murami.
Korzystając z resztek światła, Crispin poszedł do swej ulubionej łaźni, o tej porze niemal opustoszałej. Większość ludzi odwiedzało łaźnie po południu, ale mozaicyści potrzebowali do swej pracy światła, a Crispin wolał teraz spokój, panujący tam pod koniec dnia. Kilku nagich, spoconych z wysiłku mężczyzn ćwiczyło z ciężką piłką, rzucając ją do siebie niezgrabnie. Crispin kiwnął im głową, nie zatrzymując się. Najpierw zażył kąpieli parowej, potem w gorącej i zimnej wodzie, a następnie dał się natrzeć olejkiem – zawsze tak robił jesienią dla ochrony przed chłodem. Z nikim nie rozmawiał, wymieniając tylko uprzejme pozdrowienia w ogólnych pomieszczeniach na końcu, gdzie do swojej zwykłej leżanki kazał przynieść puchar wina. Później odebrał cesarską przesyłkę od posługacza, któremu ją powierzył, i odmówiwszy eskorty, wrócił do domu, by zostawić tam pakiet i przebrać się do kolacji. Nie zamierzał tego wieczoru rozmawiać o wyjeździe.
– A zatem wyjeżdżasz. Do Sarancjum?
W obecności jego matki pewne zamiary traciły wszelkie znaczenie. To się w każdym razie nie zmieniło. Avita Crispina poruszyła dłonią i służąca dolała jej synowi zupy rybnej. Patrzył, jak w blasku świec dziewczyna z wdziękiem wycofuje się do kuchni. Miała typowy karchicki odcień włosów i skóry. Kobiety tej rasy były cenione jako domowe niewolnice zarówno przez Antów, jak i przez rodowitych Rhodian.
– Kto ci powiedział?
Kolację jedli we dwoje, spoczywając naprzeciwko siebie na łożach. Jego matka zawsze wolała oficjalne, stare obyczaje.
– Czy to ma jakieś znaczenie?
Crispin wzruszył ramionami.
– Chyba nie. – Tego kuriera słyszeli wszyscy obecni wtedy w sanktuarium. – Oświeć mnie jednak, matko, dlaczego wyjeżdżam?
– Bo nie chcesz. Postępujesz odwrotnie do tego, co uważasz za swą powinność. Przekora zachowania. Nie mam pojęcia, skąd ci się to wzięło.
Miała czelność przy tych słowach się uśmiechnąć. Tego wieczoru jej cera wyglądała pięknie, a może tylko blask świec był łaskawy. Crispin nie miał tesser tak białych jak jej włosy, nie miał tesser nawet w zbliżonym kolorze. Plotka głosiła, że w Sarancjum cesarskie huty szklą znają sposób wytwarzania...
Uciął ten tok myśli.
– Nic podobnego. Nie chcę być aż tak oczywisty. Czasem, sprowokowany, mogę postępować nieco nieroztropnie. Ten dzisiejszy kurier był kompletnym durniem.
– A ty mu to oczywiście powiedziałeś. Crispin musiał się uśmiechnąć.
– Właściwie to on mi to powiedział.
– Co oznacza, że będąc tak spostrzegawczym, sam durniem nie jest.
– Chcesz powiedzieć, że nie jest to oczywiste? Teraz uśmiechnęła się ona.
– Mój błąd.
Crispin nalał sobie jeszcze jeden kielich bladego wina i zmieszał go na pół z wodą. W domu matki zawsze tak robił.
– Nie jadę – oznajmił. – Dlaczegóż miałbym chcieć wybrać się tak daleko, kiedy zima za pasem?
– Ponieważ – odparła Avita Crispina – nie jesteś kompletnym durniem, moje dziecko. Rozmawiamy o Sarancjum, drogi Caiusie.
– Wiem, o czym rozmawiamy. Mówisz jak Martinian.
– To on mówi jak ja. – Stary żart. Crispin tym razem się nie uśmiechnął. Zjadł trochę zupy rybnej, która była doskonała.
– Nie jadę – powtórzył później w drzwiach, pochylając się, by ucałować matkę w policzek. – Twój kucharz jest za dobry, żebym mógł znieść myśl o wyjeździe. – Pachniała, jak zawsze, lawendą. Jego pierwszym wspomnieniem było wspomnienie tej woni. Pomyślał, że powinien nim być jakiś kolor. Zapachy, smaki, dźwięki często otrzymywały w jego myślach kolory, ale nie zapach lawendy. Kwiat mógł być fioletowy, właściwie niemal purpurowy – królewski kolor – ale jego woń taka nie była. To była woń jego matki, po prostu.
Dwóch służących z pałkami w dłoniach czekało, by odprowadzić go w ciemnościach do domu.
– Na wschodzie są kucharze lepsi od mojego. Będę za tobą tęsknić, dziecko – odpowiedziała spokojnie. – Spodziewam się regularnych listów.
Crispin był do czegoś takiego przyzwyczajony, ale odchodząc i tak prychnął z irytacją. Zerknął raz do tyłu i zobaczył matkę w smudze światła, odzianą w ciemnozieloną szatę. Pozdrowiła go uniesioną ręką i weszła do środka. Crispin skręcił za róg, idąc między jej służącymi, i po chwili dotarł do swego domu. Odprawił mężczyzn, pozostając czas jakiś na ulicy, owinięty ciepłym płaszczem, i patrząc w górę.
Błękitny księżyc znalazł się już po zachodniej stronie jesiennego nieba. Pełny jak niegdyś serce Crispina. Biały księżyc, wznoszący się ze wschodniego krańca ulicy, otoczony od spodu i z obu stron przez ostatnie domy i mury miejskie, był bladym, zmniejszającym się sierpem. Chiromanci nadawali takim rzeczom znaczenie. Nadawali znaczenie wszystkiemu na niebie. Crispin zastanawiał się, czy potrafi znaleźć jakieś znaczenie, które mógłby nadać sobie. Temu, kim się stał w ciągu roku, który upłynął od drugiego łata zarazy, kiedy to pozostał przy życiu, by osobiście pochować żonę i dwie córeczki. Na rodzinnej działce, obok swego ojca i dziada. Nie w kurhanie, przesypanym wapnem. Pewne sprawy były nie do zniesienia.
Pomyślał o pochodni Heladika, którą ułożył tego dnia na niewielkiej kopule. Wciąż mu pozostawała, niczym przyćmiony cień barwy, ta duma z własnych umiejętności, ta miłość do sztuki. Miłość. Czy nadal jest to właściwie słowo?
Bardzo chciał zobaczyć swoje ostatnie dzieło w blasku świec: świece i lampy oliwne płonące rozrzutnie w całym sanktuarium, wznoszące płomyki, by zapalić płomień, który Crispin ukształtował w kamykach i szkle. Miał poczucie – wyostrzone doświadczeniem – że to, co wymyślił, może osiągnąć nieco z zamierzonego efektu.
To, jak powiedział kiedyś Martinian, było najlepszą rzeczą, jakiej można się spodziewać w tym omylnym świecie.
Crispin wiedział, że zobaczy mozaikę podczas poświęcenia sanktuarium pod koniec jesieni, kiedy młoda królowa i jej duchowni oraz nadęci wysłannicy wysokiego patriarchy w Rhodias – jeśli nie sam patriarcha – oficjalnie ułożą na wieczny spoczynek kości króla Hildrica. Nie będzie się wtedy oszczędzać na świecach czy oliwie. Będzie mógł tego dnia ocenić swoją pracę.
Wydarzenia tak się potoczyły, że tego nie zrobił. Nigdy nie zobaczył swej mozaikowej pochodni na kopule sanktuarium leżącego poza murami Vareny.
Kiedy odwrócił się z kluczem w ręce, by wejść do domu – służącym jak zwykle powiedział, żeby nie czekali – ostrzegł go szelest, ale było już za późno.
Crispinowi udało się wysunąć pięść i mocno uderzyć jakiegoś człowieka w pierś. Usłyszał głuche stęknięcie, zaczerpnął powietrza do krzyku, a potem poczuł, że ktoś zarzuca mu na głowę worek i sprawnie zawiązuje go wokół szyi, oślepiając go i jednocześnie dusząc. Zakaszlał, poczuł zapach i smak mąki. Wyrzucił gwałtownie nogę, trafił stopą w kolano czy też piszczel i usłyszał kolejny stłumiony okrzyk bólu. Miotając się gwałtownie, Crispin usiłował rozewrzeć dłońmi duszący uścisk na gardle. Nie mógł gryźć z wnętrza worka. Jego przeciwnicy byli milczący, niewidoczni. Trzech? Czterech. Prawie na pewno przyszli po pieniądze, które, jak oznajmił całemu światu ten przeklęty kurier, znajdowały się w pakiecie. Ciekawe, czy kiedy zbiry się zorientują, że nie ma ich przy sobie, to go zabiją. Uznał, że to prawdopodobne. Częścią umysłu zastanawiał się, dlaczego tak bardzo się wyrywa.
Przypomniał sobie o nożu, sięgnął po niego jedną ręką, a drugą darł ramię obejmujące go za gardło. Drapał jak kot albo kobieta, pod paznokciami poczuł krew. Wyrywając się, natrafił wreszcie dłonią na rękojeść noża i wyszarpnął ostrze.
Odzyskiwał powoli przytomność i stopniowo zdał sobie sprawę ze sprawiającego ból migotania światła oraz zapachu perfum. Nie lawendowych. Bolała go głowa, co nie było znów takie nieoczekiwane. Worek po mące zniknął – to oczywiste: widział rozmyte świece i na razie zamglone, otaczające je kształty. Ręce miał chyba wolne. Sięgnął w górę i bardzo ostrożnie pomacał jajowaty guz na potylicy.
Na granicy pola widzenia, które nie było w tych warunkach szczególnie wyraźne, ktoś się wtedy poruszył – wstał z łoża albo fotela. Crispin dostrzegł coś jakby złoto, odcień lapisu.
Wrażenie zapachu – kilku zapachów, jak teraz to sobie uświadomił – wzmogło się. Odwrócił głowę i natychmiast syknął. Zamknął oczy. Czuł się okropnie.
Kobieta powiedziała:
– Mieli uważać. Wygląda na to, że się opierałeś.
– Bardzo... przepraszam – wykrztusił Crispin. – Zachowałem się fatalnie.
Usłyszał jej śmiech. Znów otworzył oczy. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.
– Witaj w pałacu, Caiusie Crispusie – rzekła. – Tak się składa, że jesteśmy sami. Czy powinnam się ciebie bać i wezwać straże?
Walcząc ze szczególnie upartą falą mdłości, Crispin wsparł się na rękach i usiadł. W chwilę później chwiejnie wstał z bijącym sercem. Spróbował, o wiele za szybko, ukłonić się. Musiał natychmiast chwycić się blatu stołu, by nie upaść. Wszystko wokół niego zawirowało. Żołądek również.
– Jesteś zwolniony z przestrzegania najbardziej skrajnych wymogów etykiety – rzekło jedyne żyjące dziecko zmarłego króla Hildrica.
Gisel, królowa Antów oraz Bachiary i najświętsza pod słońcem Dżada władczyni Crispina, która składała symboliczny hołd sarantyńskiemu cesarzowi i była duchowo oddana jedynie wysokiemu patriarsze i nikomu innemu, poważnie spojrzała na Crispina swymi szeroko rozstawionymi oczyma.
– Jesteś bardzo... niezwykle... łaskawa. Wasza Wysokość – wymamrotał Crispin. Usiłował, z ograniczonym skutkiem, wyostrzyć spojrzenie i rozejrzeć się po pomieszczeniu skąpanym w blasku świec. Wydawało mu się, że w powietrzu unoszą się różne przypadkowe przedmioty. Miał też trudności z oddychaniem. Znajdował się w komnacie sam na sam z królową. Nigdy dotąd nawet jej nie widział, chyba że z oddali. Artyści, bez względu na swoje sukcesy czy sławę, raczej nie prowadzili nocnych, osobistych rozmów ze swoim władcą. Nie w świecie znanym Crispinowi.
Czuł się tak, jakby mały, lecz natarczywy młotek w jego głowie usiłował przebić się na zewnątrz. Był oszołomiony i zdezorientowany. Schwytała go czy uratowała? I dlaczego? Nie śmiał zapytać. Wśród woni perfum znów nagle poczuł zapach mąki. To pewnie on. Od tego worka. Spojrzał na swoją wieczorową tunikę i skrzywił się. Błękit pokrywały smugi i plamy szarawej bieli. Oznaczało to, że jego włosy i broda...
– Kiedy spałeś, trochę się tobą zaopiekowano – odezwała się dość łaskawie królowa. – Kazałam wezwać mego własnego lekarza. Powiedział, że natychmiastowe upuszczenie krwi nie jest konieczne. Czy kielich wina ci pomoże?
Crispin wydał dźwięk, który, jak miał nadzieję, wyrażał powściągliwą, naznaczoną dobrym wychowaniem zgodę. Królowa nie roześmiała się po raz drugi ani nie uśmiechnęła. Przyszło mu do głowy, że jest to kobieta nawykła do oglądania skutków przemocy. Przypomniał sobie mimo woli kilka dobrze znanych wypadków. Niektóre miały miejsce zupełnie niedawno. Myśl ta wcale nie dodała mu otuchy.
Królowa nie poruszyła się i po chwili Crispin uświadomił sobie, że jej słowa należało brać dosłownie. Rzeczywiście byli sami. Żadnych służących, nawet niewolników. Było to wprost zdumiewające. Przecież nie mógł się spodziewać, że naleje mu wina. Rozejrzał się i bardziej przez przypadek niż dzięki skutecznemu procesowi postrzegania natknął się na butelkę i kielichy, stojące na stole u jego boku. Nalał ostrożnie wina do dwóch kielichów i dolał do nich wody, niezbyt pewien, czy nie postępuje zuchwale. Naprawdę nie był obeznany z antyjskim dworem. Wszystkie zamówienia króla Hildrica, a potem jego córki, odbierał Martinian i on też przynosił sprawozdania.
Crispin podniósł wzrok. Widział już trochę lepiej; młotek w jego głowie trochę się uspokoił, a komnata przestała wirować. Zobaczył przeczący ruch głową królowej na widok kielicha, który jej napełnił. Odstawił go. Zaczekał. Znów na nią spojrzał.
Królowa Bachiary była, jak na kobietę, wysoka i niepokojąco młoda. Z tak bliska dostrzegał jej prosty nos Antów i mocne kości policzkowe po ojcu. Crispin wiedział, że szeroko rozstawione oczy mają, co często opiewano, niebieski kolor, ale w blasku świec nie widział aż tak wyraźnie. Złociste włosy były, oczywiście, wysoko upięte i przytrzymane złotym diademem wysadzanym rubinami.
Kiedy Antowie przybyli na półwysep, by się na nim osiedlić, wcierali we włosy niedźwiedzie sadło. Ta kobieta najwyraźniej nie hołdowała takim zwyczajom. Mimowolnie wyobraził sobie jej rubiny wprawione w mozaikową pochodnię na kopule sanktuarium. Wyobraził sobie, jak lśnią tam w blasku świec.
Królowa nosiła na szyi złoty słoneczny dysk z wizerunkiem Heladica. Miała na sobie szatę z niebieskiego jedwabiu, przetykaną cieniutkim złotym drucikiem, a po jej lewej stronie, od wysokiego kołnierza po kostkę, biegł pasek purpury. Zgodnie z sześćsetletnią tradycją, sięgającą początków Cesarstwa Rhodiańskiego, purpurę przywdziewali tylko członkowie królewskiego rodu.
Crispin znajdował się nocą w królewskiej komnacie sam na sam z największym bólem głowy swego życia oraz królową – jego królową – przyglądającą mu się łagodnym, taksującym spojrzeniem.
Na całym bachiarskim półwyspie panowało przekonanie, że królowa raczej nie przeżyje zimy. Crispin słyszał, jak się o to zakładano.
Antowie być może w ciągu stulecia porzucili niedźwiedzie sadło i pogańskie rytuały, ale najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do kobiecych rządów, a wybór partnera – oraz króla – dla Gisel wiązał się z niemal niewyobrażalną plątaniną plemiennych hierarchii i waśni. W pewnym sensie tylko dzięki nim nadal żyła i panowała ponad rok po śmierci ojca oraz zażartej, do niczego nie prowadzącej wojnie domowej, jaka wtedy wybuchła. Tak to ujął Martinian pewnego wieczoru przy kolacji. Antyjskie frakcje zakleszczyły się w równych siłach wokół królowej; gdyby Gisel umarła, równowaga zachwiałaby się i znów by wybuchła wojna.
Crispin wzruszył wtedy ramionami. Bez względu na to, kto będzie rządził, będzie on zamawiał w imieniu boga budowę sanktuariów ku swej własnej chwale. Mozaicyści będą mieli pracę. On i Martinian, nadzwyczaj sławni, cieszyli się doskonałą reputacją wśród klas wyższych oraz solidnych współpracowników i terminatorów. Zapytał wówczas swego starszego kolegę, czy to, co się dzieje w pałacu w Varenie, ma jakieś większe znaczenie? Czy po zarazie takie rzeczy w ogóle coś znaczą?
Królowa wciąż mu się przyglądała spod ściągniętych brwi. Czekała. Kiedy Crispin uświadomił sobie wreszcie, co ma zrobić, uniósł ku niej swój kielich i wypił. Wspaniałe wino. Najlepsze sarnicyjskie. Nigdy nie próbował niczego o tak złożonym smaku. W normalnych warunkach byłby...
Szybko odstawił kielich. Po uderzeniu w głowę to wino mogłoby go całkowicie rozłożyć.
– Widzę, że jesteś ostrożnym człowiekiem – mruknęła królowa. Crispin potrząsnął głową.
– Nie bardzo. Wasza Wysokość.
Nie miał pojęcia, czego się tu po nim spodziewają ani czego sam się ma spodziewać. Przyszło mu do głowy, że powinien być oburzony... został napadnięty i uprowadzony sprzed własnego domu. Zamiast tego odczuwał ciekawość, a był na tyle zdolny do samooceny, by stwierdzić, że to uczucie było od pewnego czasu w jego życiu nieobecne.
– Czy mogę założyć – zapytał – że rozbójnicy, którzy zarzucili mi na głowę worek po mące i wyszczerbili moją czaszkę, zostali wysłani z pałacu? Czy może twoi lojalni strażnicy uratowali mnie przed zwykłymi złodziejaszkami?
Uśmiechnęła się na te słowa. Przypomniawszy sobie królewskie zaręczyny i niedoszłego męża zmarłego pechowo kilka lat temu w jakimś wypadku, Crispin pomyślał, że Gisel nie może mieć wiele ponad dwadzieścia lat.
– To byli moi strażnicy. Powiedziałam już, że mieli rozkaz, by zapewniając sobie twoje towarzystwo, byli uprzejmi. Najwyraźniej zraniłeś kilku z nich.
– Miło mi to słyszeć. Oni najpierw zranili mnie.
– Z lojalności względem swej królowej oraz w jej sprawie. Czy podzielasz tę lojalność?
Bezpośrednia, bardzo bezpośrednia.
Crispin patrzył, jak podchodzi do ławy z palisandru i kości słoniowej i siada na niej, sztywno wyprostowana. Zobaczył, że w pomieszczeniu jest troje drzwi, i wyobraził sobie zaczajonych za nimi strażników. Przeciągnął dłońmi po włosach w charakterystycznym geście, który wspaniale je burzył, i powiedział cicho:
– Jestem zatrudniony przy ozdabianiu sanktuarium ku czci twego ojca, mając do dyspozycji swoje najlepsze umiejętności oraz poślednie materiały. Czy taka odpowiedź wystarczy. Wasza Wysokość?
– W żadnym wypadku, Rhodianinie. To interesowność. Jesteś nadzwyczaj dobrze opłacany, a materiały są najlepsze, jakie możemy w tej chwili zaproponować. Mieliśmy zarazę i wojnę, Caiusie Crispusie.
– Doprawdy? – Nie mógł się powstrzymać. Uniosła brwi.
– Bezczelność?
Jej głos i wyraz twarzy uświadomiły mu nagle, że bez względu na to, jakie są właściwe dworskie maniery, on ich nie wykazuje, a Antowie nigdy nie słynęli z cierpliwości.
Potrząsnął głową.
– Przeżyłem obie – mruknął. – Nie trzeba mi o nich przypominać.
Przyglądała mu się w milczeniu przez długą chwilę. Crispin poczuł nieuzasadniony dreszcz pełznący mu wzdłuż pleców aż do włosów na karku. Milczenie przeciągało się. Wreszcie królowa zaczerpnęła tchu i rzekła bez wstępów:
– Muszę dostarczyć cesarzowi w Sarancjum niezwykle osobistą wiadomość. Żaden mężczyzna – ani kobieta – nie może znać jej treści ani nawet wiedzieć o jej istnieniu. Dlatego jesteś tu sam i zostałeś sprowadzony nocą.
Crispinowi zaschło w ustach. Poczuł, jak serce znów zaczyna mu walić.
– Jestem rzemieślnikiem, Wasza Wysokość. Niczym więcej. Nie ma dla mnie miejsca w dworskich intrygach. – Żałował, że odstawił kielich. – Poza tym – dodał poniewczasie – nie wybieram się do Sarancjum.
– Ależ tak – rzekła niedbale. – Któż nie przyjąłby takiego zaproszenia.
Wiedziała o nim. Oczywiście, że o nim wiedziała. Wiedziała o nim nawet jego matka.
– To nie zaproszenie dla mnie – stwierdził kwaśno. – A Martinian, mój partner, dał do zrozumienia, że nie chce go przyjąć.
– To stary człowiek. Ty jesteś młody. I zupełnie nic cię nie trzyma w Varenie.
Zupełnie nic go tu nie trzyma. Nic.
– Nie jest stary – odparł.
Zignorowała to.
– Zasięgnęłam informacji o twojej rodzinie, twojej sytuacji, twoim usposobieniu. Podobno jesteś cholerykiem i ponurakiem i nie masz skłonności do okazywania należytego szacunku. Ponadto jesteś uzdolnionym artystą, dzięki czemu osiągnąłeś pewien rozgłos i bogactwo. Nic z tego mnie nie obchodzi. Nikt jednak nie mówił, że jesteś tchórzem albo że nie masz ambicji. Oczywiście, że pojedziesz do Sarancjum. Zaniesiesz moją wiadomość?
Zanim zastanowił się nad znaczeniem całej sytuacji, Crispin wypalił:
– Jaką wiadomość?
Oznaczało to – z czego zdał sobie sprawę o wiele później, rozmyślając o tym wszystkim i odtwarzając sobie w pamięci tę rozmowę wiele razy podczas długiej drogi na wschód – że w chwili, gdy mu to powie, nie będzie miał właściwie wyboru, chyba że naprawdę postanowi umrzeć i szukać Ilandry z dziewczynkami u Dżada za słońcem.
Młoda królowa Antów i Bachiary, otoczona śmiertelnymi niebezpieczeństwami i walcząca z nimi wszelkimi narzędziami, jakie choćby niespodziewanie wpadły jej w ręce, powiedziała cicho:
– Powiesz cesarzowi Waleriuszowi U i tylko jemu, że gdyby zechciał odzyskać ten kraj i Rhodias wraz z nim, zamiast mieć do nich nic nie znaczące roszczenia, to jest tu niezamężna królowa, która słyszała o jego męstwie i potędze i je uznaje.
Crispinowi opadła szczęka. Królowa nie zaczerwieniła się ani nie odwróciła wzroku. Uświadomił sobie, że uważnie obserwuje jego reakcję. Powiedział, jąkając się:
– Cesarz ma żonę. Od wielu lat. Po to, by ożenić się z cesarzową Alixaną, zmienił prawo.
Spokojna i nieruchoma na swoim siedzisku z kości słoniowej, królowa rzekła:
– Mężów albo żony można, niestety, oddalić. Mogą też umrzeć, Caiusie Crispusie.
Wiedział o tym.
– Zostają po nas imperia – mruknęła. – Zostaje też imię, na dobre czy na złe. Waleriusz II, niegdyś Petrus z Trakezji, chciał odzyskać Rhodias i ten półwysep od chwili, kiedy przed dwunastoma laty osadził na Złotym Tronie swego wuja. Tylko z tego powodu kupił rozejm z królem królów w Bassanii. Król Shirvan został przekupiony, by Waleriusz mógł zebrać armię dla zachodu, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Nie ma tu żadnych tajemnic. Gdyby jednak spróbował zająć tę ziemię, najeżdżając ją, nie uda mu się jej utrzymać. Ten półwysep leży zbyt daleko, a my, Antowie, wiemy, jak prowadzić wojnę. I choćby nie wiadomo ile im płacił, jego wrogowie na wschodzie i północy – Bassanidzi i północni barbarzyńcy – nie będą siedzieć cicho i patrzeć. Wokół Waleriusza są ludzie, którzy zdają sobie z tego sprawę i może nawet mu to powiedzą. Jest inny sposób spełnienia jego... pragnień. Ja mu go proponuję. – Przerwała na chwilę. – Możesz mu też powiedzieć, że widziałeś królową Bachiary z bardzo bliska, w błękicie, złocie i purpurze, i możesz... uczciwie ją opisać, gdyby tego chciał.
Tym razem, mimo że wciąż patrzyła mu w oczy i nawet nieco uniosła podbródek, zarumieniła się. Crispin uświadomił sobie, że pocą mu się dłonie. Przycisnął je do tuniki. Poczuł, co zdumiewające, jak budzi się w nim długo uśpione pożądanie. Jakby jakieś szaleństwo, chociaż pożądanie często nim jest. Królowa Bachiary pod żadnym względem nie była osobą, o której można by myśleć w ten sposób. Poddawała swoją twarz i wspaniale odziane ciało jego taksującemu spojrzeniu tylko po to, by mógł o niej opowiedzieć cesarzowi na drugim końcu świata. Nigdy nie marzył, by poruszać się – nigdy nie chciał się poruszać – w świecie królewskich cieni i intryg, lecz jego analityczny umysł rozpędził się wraz z tętnem i Crispin zaczynał dostrzegać fragmenty tej łamigłówki.
„Żaden mężczyzna – ani kobieta – nie może znać jej treści”.
Żadna kobieta. Jaśniej już być nie mogło. Został poproszony o przekazanie propozycji małżeństwa cesarzowi, który był zdecydowanie żonaty, i to z najpotężniejszą i najniebezpieczniejszą kobietą w znanym świecie.
– Cesarz i jego nisko urodzona żona-aktorka nie mają, niestety, dzieci – rzekła cicho Gisel. Crispin zdał sobie sprawę, że jego twarz musiała zdradzić jego myśli. Nie był w tym dobry. – Smutne dziedzictwo, można by pomyśleć, jej... profesji. I nie jest już młoda.
A ja tak, brzmiała wiadomość ukryta w informacji, którą miał przekazać. Uratuj moje życie, mój tron, a ja ofiaruję ci kolebkę Cesarstwa Rhodiańskiego, której tak pragniesz. Dodam ci zachód do twego wschodu i dam ci synów. Jestem ładna i młoda... zapytaj człowieka, który przynosi ci moje słowa. Powie ci to samo. Tylko go zapytaj.
– Sądzisz... – zaczął Crispin i przerwał. Uspokoił się z trudem. – Sądzisz, że można to utrzymać w tajemnicy? Wasza Wysokość, jeśli wyjdzie na jaw choćby to, że zostałem tu sprowadzony...
– Zaufaj mi. Nie przysłużysz mi się, jeśli zostaniesz zabity po drodze czy po przybyciu na miejsce.
– Ogromnie mnie uspokoiłaś – mruknął.
Ku jego zdumieniu znów się roześmiała. Zadał sobie pytanie, co mogą pomyśleć strażnicy za drzwiami, słysząc jej śmiech. I co jeszcze mogli usłyszeć.
– Nie mogłabyś posłać z tym żadnego oficjalnego wysłannika?
Znał odpowiedź, zanim jej udzieliła.
– Żaden taki posłaniec ode mnie nie miałby okazji porozmawiać z cesarzem... na osobności.
– A ja tak?
– Być może. Jesteś Rhodianinem czystej krwi po obojgu rodzicach. Przyznają ci to w Sarancjum, chociaż narzekają na ciebie. Waleriusz podobno interesuje się kością słoniową, freskami... tym, co ty robisz w kamieniu i szkle. Czasami rozmawia ze swoimi rzemieślnikami.
– Jak chwalebnie. A kiedy dowie się, że nie jestem Martinianem z Vareny? Jaka wtedy będzie rozmowa?
Królowa uśmiechnęła się.
– To będzie zależało od twojej bystrości, prawda?
Crispin zaczerpnął tchu. Zanim zdążył coś powiedzieć, dodała:
– Nie zapytałeś, jak wdzięczna, nowo koronowana cesarzowa mogłaby się przysłużyć człowiekowi, który zaniósł jej wiadomość i sprawił, że odniosła sukces. Potrafisz czytać?
Skinął głową. Sięgnęła do rękawa szaty i wyjęła z niego pergaminowy zwój, który następnie wyciągnęła nieznacznie w jego kierunku. Crispin zbliżył się, poczuł jej delikatny zapach, zobaczył, że jej rzęsy są pomalowane i delikatnie przedłużone. Wziął pergamin z jej ręki.
Skinęła przyzwalająco. Crispin złamał pieczęć. Rozwinął zwój. Przeczytał go.
Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. I po zdumieniu od razu pojawiło się rozgoryczenie, ból, który nigdy go nie opuszczał.
– Szkoda tego dla mnie, Wasza Wysokość. Nie mam dzieci, które mogłyby to odziedziczyć.
– Jesteś młody – rzekła łagodnie królowa.
Rozpalił się w nim gniew.
– Doprawdy? To dlaczego nie oferujesz mi tu w nagrodę jakiejś antyjskiej komediantki z twojego dworu albo arystokratki rhodiańskiej krwi? Klaczy rozpłodowej do zapełniania tych obiecanych domów i wydawania tego bogactwa?
Przedtem była księżniczką, a teraz królową; całe życie spędziła w pałacach, gdzie życie zależało od umiejętności oceny ludzi. Powiedziała:
– Nie obrażałabym cię taką propozycją. Podobno ożeniłeś się z miłości. To rzadkość. Uważam, że miałeś szczęście, chociaż przydzielony wam czas był krótki. Jesteś dobrze zbudowanym mężczyzną i miałbyś środki przemawiające na twoją korzyść, co wykazuje pergamin. Wyobrażam sobie, że gdyby nie pojawiły się inne sposoby znalezienia drugiej żony, sam mógłbyś sobie kupić klacz rozpłodową szlachetnej krwi.
O wiele później, leżąc we własnym łóżku, kiedy księżyce dawno już zaszły i zbliżał się świt, Crispin doszedł do wniosku, że zmienił decyzję pod wpływem tej właśnie odpowiedzi, jej powagi z cieniem ironii na końcu. Pomyślał, że gdyby królowa zaproponowała mu partnerkę na papierze albo ustnie, bez namysłu by odmówił i, gdyby tego chciała, dał się zabić.
Był prawie pewien, że chciałaby jego śmierci.
Myśl ta naszła go w ostatnich chwilach mroku, jeszcze zanim dowiedział się od swoich terminatorów, z którymi spotkał się w sanktuarium na modlitwach o wschodzie słońca, że w nocy znaleziono w Varenie sześciu martwych pałacowych gwardzistów. Mieli rozpłatane gardła.
Crispin oddalił się od gwaru domysłów, by stanąć samotnie pod swoim woźnicą i pochodnią na kopule sanktuarium. Światło właśnie zaczynało się przesączać do środka przez pierścień okien otaczających kopułę, trafiając na ustawione pod kątem kawałki szkła. Mozaikowa pochodnia wydawała się migotać miękkim, lecz wyraźnym ruchem, jakby stłumionym płomieniem. Crispin widział ją w wyobraźni ponad płonącymi lampami i świecami... jeśli będzie ich odpowiednia liczba, efekt zostanie osiągnięty.
Dostał znakomitą lekcję. Królowa Antów, walcząc o swoje życie, dała mu coś jeszcze bardzo wyraźnie do zrozumienia: nie dopuści do jakiegokolwiek zagrożenia tajemnicy jego poselstwa, nawet ze strony swoich własnych, najbardziej zaufanych strażników. Sześć trupów. Nic tu nie było stłumione.
Nie wiedział, jak się czuje. Chociaż właściwie zdał sobie sprawę, że wie: czuł się jak za mały statek wypływający z portu o zbyt późnej porze roku, z niedostateczną załogą, miotany ze wszech stron zimowymi wiatrami.
Ale wyruszy do Sarancjum. Mimo wszystko wyruszy.
Wcześniej, w środku nocy, w tej pałacowej komnacie, czując ogarniający spokój, Crispin powiedział do kobiety spoczywającej na rzeźbionym siedzisku z kości słoniowej:
– Jestem zaszczycony twoim zaufaniem. Wasza Wysokość. Nie chciałbym tu kolejnej wojny, czy to wśród Antów, czy sarantyńskiej inwazji. Otrzymaliśmy już naszą rację śmierci. Jeśli przeżyję własne oszustwo, spróbuję dostarczyć twoją wiadomość cesarzowi. To, co mam zrobić, to szaleństwo, ale jest nim wszystko, co robimy, prawda?
– Nie – zaprzeczyła niespodziewanie. – Nie sądzę jednak, że ja ci to wyjaśnię. – Wskazała ręką jedne z drzwi. – Za nimi jest człowiek, który odprowadzi cię do domu. Z powodów, które rozumiesz, już mnie więcej nie zobaczysz. Jeżeli czujesz się na tyle dobrze, możesz ucałować moją stopę.
Ukląkł przed nią. Dotknął szczupłej stopy w złocistym sandałku. Ucałował jej sklepienie. W tej samej chwili poczuł długie palce przemykające po jego włosach do miejsca, gdzie otrzymał cios w głowę. Zadrżał.
– Masz moją wdzięczność – usłyszał. – Cokolwiek się zdarzy.
Ręka cofnęła się. Crispin wstał, znów się ukłonił, wyszedł przez wskazane drzwi i został odprowadzony do domu wietrznymi ulicami swego miasta przez pozbawionego języka, gładko wygolonego olbrzyma. Oddalając się w ciemności od pałacu, od tej komnaty, zdawał sobie sprawę ze swego pożądania. Był tym zdumiony.
Po jego wyjściu w tej wspaniałej, choć niewielkiej komnacie audiencyjnej pozostała jeszcze przez jakiś czas młoda kobieta. Rzadko przebywała zupełnie sama i uczucie to nie było niemiłe. Od chwili, gdy jeden z jej tajnych informatorów wspomniał o głośno wypowiedzianych szczegółach wezwania przekazanego pocztą cesarską rzemieślnikowi, pracującemu przy grobowcu jej ojca, wydarzenia toczyły się szybko. Gisel nie miała czasu, by zastanawiać się nad subtelnościami. Mogła jedynie uświadomić sobie, że to nieoczekiwana, nikła szansa – i chwycić ją.
Teraz, niestety, trzeba było zająć się odbieraniem życia. Gdyby Agila, Eudric lub ktokolwiek z osób krążących wokół jej tronu dowiedział się, że w noc poprzedzającą jego wyjazd na wschód ten rzemieślnik odbył z nią prywatną rozmowę, poniosłaby klęskę, zanim jeszcze gra się zaczęła. Mężczyzna odprowadzający mozaicystę był teraz jedynym człowiekiem, któremu w pełni ufała. Po pierwsze, nie mógł mówić. Po drugie, należał do niej, od kiedy skończyła pięć lat. Kiedy wróci, wyda mu dalsze rozkazy do wykonania jeszcze tej nocy. Nie pierwszy już raz będzie zabijał dla niej.
Królowa Antów zmówiła w końcu krótką, cichą modlitwę, prosząc między innymi o wybaczenie. Modliła się do świętego Dżada, do jego syna-woźnicy, który zginął, przynosząc śmiertelnikom ogień, a potem – by zyskać całkowitą pewność – do bogów i bogiń czczonych przez jej lud w czasach, kiedy stanowił jeszcze dziki zlepek plemion na niegościnnych ziemiach na północy i wschodzie, najpierw w górach, a potem obok dębowych lasów Sauradii, zanim zaszedł do żyznej Bachiary i przyjął Dżada od Słońca, zwyciężając dziedziców kolebki imperium.
Nie miała wielu złudzeń. Ten człowiek, Caius Crispus, nieco ją zaskoczył, ale był tylko rzemieślnikiem o gniewnym, pełnym rozpaczy usposobieniu. Był zuchwały, co często zdarzało się Rhodianom. Niezbyt to odpowiedzialny wykonawca tak rozpaczliwego przedsięwzięcia. Było ono prawie na pewno skazane na klęskę, ale Gisel mogła właściwie tylko próbować. Pozwoliła mu się zbliżyć, ucałować swoją stopę. Przeciągnęła palcami po jego oproszonych mąką rudych włosach rozmyślnie powoli... może bramą do lojalności tego człowieka była tęsknota? Zapewne nie, ale tego nie wiedziała, a mogła posługiwać się tylko takimi nielicznymi narzędziami czy bronią, jaką posiadała lub jaką jej dano.
Gisel z Antów nie spodziewała się ujrzeć polnych kwiatów wiosną ani patrzeć na ogniska płonące na wzgórzach w noc letniego przesilenia. Miała dziewiętnaście lat, ale w gruncie rzeczy królowym nie pozwalano być tak młodym.
– Kiedy Crispin był chłopcem i miał cały dzień dla siebie, jak tylko mogą mieć taki czas dla siebie chłopcy w lecie, pewnego ranka wyszedł poza miejskie mury. Najpierw nawrzucał kamieni do strumienia, a potem minął ogrodzony sad ogólnie uważany przez młodych varenańczyków za należący do nawiedzanego przez duchy wiejskiego domu, w którym po zmroku działy się niesamowite rzeczy.
Świeciło słońce. W przypływie młodzieńczej brawury Crispin wspiął się na nierówny kamienny mur, przeskoczył na drzewo rosnące z drugiej strony, usiadł wśród liści na mocnej gałęzi i zaczął jeść jabłka. Z sercem mocno bijącym z dumy zastanawiał się, jak dowiedzie tego czynu swoim na pewno powątpiewającym kolegom. Postanowił wyryć na drzewie swoje inicjały – była to niedawno nabyta umiejętność – i podpuścić ich, by sami je obejrzeli.
W chwilę później ogarnęło go największe przerażenie, jakiego zaznał w swoim młodym życiu.
To wspomnienie przerodziło się potem w sen, od którego czasami budził się w nocy już jako dorosły mężczyzna, mąż, ojciec. Właściwie udało mu się przekonać samego siebie, że w gruncie rzeczy to naprawdę był sen, powstały z nadto żywych niepokojów dzieciństwa, południowego upału, zbyt łapczywie zjedzonych, niezbyt jeszcze dojrzałych jabłek. To musiała być dziecięca fantazja, wylęgarnia koszmarów.
Ptaki przecież nie mówią.
Co więcej, nie przerzucają się wśród drzew uwagami wypowiadanymi identycznie znudzonym tonem przerasowanego rhodiańskiego arystokraty, o tym, które oko grasującego po sadzie chłopca powinno zostać wydziobane i zjedzone najpierw albo w jaki sposób opróżnione oczodoły mogą potem dać łatwy dostęp do śliskich kąsków mózgu.
Caius Crispus, wówczas ośmioletni, z błogosławioną lub też przeklętą nadzwyczaj wizualną wyobraźnią, nie pozostał na drzewie, by zgłębić to niezwykłe zjawisko przyrody. Wyglądało na to, że wśród liści i gałęzi wokół niego siedzi częściowo ukrytych kilka ptaków, pogrążonych w ożywionej rozmowie. Crispin cisnął na ziemię trzy jabłka, wypluł na wpół przeżutą papkę z czwartego i rzucił się dziko z powrotem do muru, zdzierając sobie skórę na łokciu, uderzając się w goleń i doznając innych obrażeń, kiedy źle wylądował na spieczonej letniej trawie obok ścieżki.
Kiedy, z marnym skutkiem usiłując krzyczeć, pędził do Vareny, słyszał za sobą sardoniczny, skrzeczący śmiech.
A w każdym razie słyszał go potem w snach.
Dwadzieścia pięć lat później, idąc tą samą dróżką na południe od miasta, Crispin rozmyślał o potędze wspomnień, o tym, że wracają tak żywo i niespodziewanie. Mógł je wywołać zapach, szum wody, widok kamiennego muru obok ścieżki.
Wspominał ów dzień na drzewie i pamięć tego strachu cofnęła go nieco bardziej w czasie, do widoku twarzy jego matki, kiedy w tym samym roku rezerwa miejskiej milicji wróciła z wiosennej kampanii przeciwko plemionom inicyjskim – bez jego ojca.
Murarz Horiusz Crispus był lubianym i szanowanym człowiekiem pełnym życia, któremu wiodło się w pracy i w interesach. Jego jedyny ocalały syn usiłował jednak po tych wszystkich minionych latach stworzyć w myślach wyraźny obraz rudobrodego, uśmiechniętego mężczyzny, który lekkim krokiem wyruszył na północ ku granicy i dalej, do Ferrieres. Kiedy do ich drzwi zastukał zastępca dowódcy milicji z niczym nie wyróżniającą się tarczą i mieczem ojca, Crispin był za mały...
Pamiętał brodę, która kłuła, kiedy całował ojca w policzek, niebieskie oczy – ludzie mówili, że ma takie same – i duże, sprawne dłonie, pobliźnione i zawsze podrapane. I donośny głos, który w domu, w pobliżu Crispina albo jego drobnej, rozsiewającej zapach matki, zawsze cichł. Miał te... fragmenty, kawałki, ale kiedy usiłował je w myślach złożyć w całość, jakoś znikały, tak jak zbyt szybko zniknął jego ojciec.
Zostały mu opowieści: jego matki, jej braci, czasami jego własnych klientów, z których wielu dobrze pamiętało Horiusza Crispusa. Mógł też przyglądać się solidnej, śmiałej pracy ojca, jaką ten pozostawił po sobie w domach i kaplicach, cmentarzach i budowlach publicznych w całej Varenie. Nie potrafił jednak przywołać żadnego wspomnienia twarzy, które nie rozpłynęłoby się w nicość. Było to trudne dla człowieka, który żył obrazami i kolorami, który pławił się w królestwie wzroku.
Albo było trudne dawniej. Mijający czas miał złożone działanie, pogłębiał ranę albo ją zabliźniał. Niekiedy nawet nakładał na nią kolejną, która sprawiała wrażenie, że może doprowadzić do śmierci.
Wstał piękny poranek. Wiatr wiał Crispinowi w plecy i choć czuło się w nim nadchodzącą zimę, był, póki świeciło słońce, raczej rześki niż zimny; przeganiał mgły z lasów i wzgórz na wschodzie ku zachodowi i dalej na południe. Crispin znajdował się sam na drodze. Nie zawsze było to bezpieczne, ale teraz nie wyczuwał zagrożenia, a widział otwartą przestrzeń daleko na południe od miasta – wydawało się, że prawie do krańca świata. Za nim lśniła Varena spiżowymi kopułami, czerwonymi dachówkami, murami miejskimi niemal białymi w porannym słońcu. Na wschód od drogi, nad własnym ostrzegawczym cieniem kładącym się na ścierniska, krążył jastrząb. Winne krzewy, porastające zbocza przed Crispinem, obrane z owoców, sprawiały wrażenie zaniedbanych i nagich, ale winogrona znajdowały się już w mieście i właśnie zamieniały w wino. Królowa Gisel, sprawna organizatorka, rozkazała miejskim robotnikom i niewolnikom pomóc w zbiorach zboża i winogron, by w jak największym stopniu pokryć stratę tak wielu ludzi w czasie zarazy. Już niedługo zaczną się pierwsze uroczystości, w Varenie i we wszystkich mniejszych wioskach, prowadząc do rozpasania trzech nocy Dykanii. Crispin pomyślał jednak, że tej jesieni trudno będzie o prawdziwie świąteczny nastrój. A może się mylił. Może po tym, co się stało, święta są tym ważniejsze. Może w obecności śmierci ludzie mają mniej zahamowań.
Po drodze widział opuszczone domy i budynki gospodarskie, porozrzucane po obu stronach ścieżki. Żyzne ziemie i winnice wokół Vareny były w dobrym stanie, ale potrzebowały ludzi, którzy by na nich siali, żęli i je uprawiali, a w masowych grobach spoczęło zbyt wielu robotników. Nadchodząca zima będzie ciężka.
Nawet z takimi myślami trudno było zachować tego ranka ponury nastrój. Światło i czyste, ostre barwy działały na Crispina ożywczo, a dzień był ich pełen. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie umiał stworzyć las z brązami, czerwieniami, zlotem i późną, głęboką zielenią tego lasu, który rysował się teraz za pustymi polami. Możliwe, że tak – mając tessery godne swojej nazwy i może kopułę sanktuarium o wystarczającej liczbie okien oraz, z łaski boga, dobre, przejrzyste szkło do tych okien. Być może.
Podobno w Sarancjum można znaleźć takie rzeczy. W Sarancjum można znaleźć wszystko pod słońcem, od śmierci po ukojenie serca. Tak powiadano.
A więc chyba się wybierze. Pożegluje do Sarancjum. Właściwie pójdzie piechotą, bo było już za późno na statek, ale stare powiedzenie mówiło o zmianie, a nie sposobie podróżowania. Życie Crispina rozgałęziało się, prowadząc go ku niewiadomemu po drodze lub na jej końcu.
Jego życie. A więc żyje. Czasami wydawało się, że najtrudniejszą rzeczą jest to zaakceptować. Wyruszyć z domu, gdzie w odrażającym bólu zmarła kobieta i dwie dziewczynki, odarte z wszelkiej wrodzonej godności czy wdzięku; dać się znów dotknąć jasności, takiej jak ten dar porannego słońca.
W tej chwili znów się poczuł jak dziecko – skręcająca ścieżka wyprowadziła go pod zapamiętany kamienny mur. Na wpół rozbawiony, na wpół naprawdę zaniepokojony, Crispin dodał w milczeniu kilka przekleństw do powstającej litanii przeciwko Martinianowi, który namówił go do złożenia tej wizyty.
Wyglądało na to, że alchemik Zoticus, często odwiedzany przez rolników, osoby bezdzietne i usychające z miłości, a czasami nawet przez członków królewskiego rodu, mieszkał w tym samym solidnym domu z przylegającym do niego sadem jabłkowym, gdzie ośmioletni chłopiec usłyszał kiedyś ptaki dystyngowanie omawiające spożycie jego gałek ocznych i mózgu.
– Poślę do niego wiadomość, by się ciebie spodziewał – rzekł Martinian stanowczo. – Ma największą wiedzę o użytecznych rzeczach i jeśli wybierzesz się w taką podróż bez rozmowy z Zotikiem, będziesz głupcem. Poza tym robi wspaniałe napary ziołowe.
– Nie lubię naparów ziołowych.
– Crispinie – powiedział Martinian ostrzegawczo, po czym wytłumaczył mu, jak ma iść.
Tak więc Crispin, okryty płaszczem od wiatru, szedł wzdłuż chropawych kamieni muru, stąpając obutymi nogami po dawno zaginionych śladach bosych stóp dziecka, które pewnego letniego dnia wyszło samo z miasta, by uciec przed domowymi smutkami.
Teraz też był sam. Ptaki przemykały po gałęziach po obu stronach ścieżki. Obserwował je. Jastrząb zniknął. Po polu z lewej strony pędził celowo nieregularnymi skokami brązowy, zbyt odsłonięty zając. Przed słońcem przesunęła się chmura i jej wydłużony cień pomknął po tym samym polu. Kiedy dotknął zająca, ten zamarł, a gdy tylko wróciło światło, znów rzucił się nieregularnymi skokami do przodu.
Po drugiej stronie dróżki Crispinowi towarzyszył mur, solidnie zbudowany z ciężkich szarych kamieni i dobrze utrzymany. Przed sobą widział bramę gospodarstwa i stojący naprzeciwko niej głaz. Chociaż teraz droga ta była nie używana, została wytyczona w czasach świetności Cesarstwa Rhodiańskiego. Niedaleko stąd – wystarczyło spokojnie iść cały ranek – łączyła się z traktem prowadzącym aż do Rhodias i dalej, do południowego morza omywającego południowy kraniec półwyspu. Jako dziecko Crispin z przyjemnością myślał, że jest na tej samej drodze, co ktoś patrzący na owe odlegle oceaniczne wody.
Zatrzymał się na chwilę i popatrzył na mur. Owego dawno minionego ranka wspiął się nań z łatwością. Na rosnących za nim drzewach jeszcze wisiały jabłka. Crispin zacisnął wargi, zastanawiając się nad czymś. Powiedział sobie stanowczo, że nie jest to pora na walkę ze wspomnieniami z dzieciństwa. Jest dorosłym, szanowanym człowiekiem, znanym rzemieślnikiem, wdowcem. Żegluje do Sarancjum.
Zdecydowanym ruchem ramion zrzucił na brunatną trawę tuż obok ścieżki plecak, dar żony Martiniana dla alchemika. Przestąpił płytki rów, przeorał ręką włosy i zaczął się wspinać na mur.
Nie wszystkie umiejętności stracił w ciągu tych lat i miał wrażenie, że wcale nie jest taki stary. Zadowolony z własnej zręczności, podciągnął jedno kolano, potem drugie, następnie stanął na szerokim, nierównym szczycie muru, złapał równowagę i przestąpił – skaczą tylko chłopcy – na mocną gałąź. Znalazł wygodne miejsce, usiadł i ostrożnie zerwał jabłko.
Zdziwił się, że serce tak mocno mu bije.
Wiedział, że gdyby zobaczyła go matka, Martinian i pół tuzina innych osób, potrząsnęliby smutno głowami niczym chór w jednej z rzadko wystawianych tragedii dawnych trakezyjskich poetów. Wszyscy mówili, że Crispin robi różne rzeczy tylko dlatego, że wie, iż nie powinien ich robić. Jego matka nazywała to przekorą zachowania.
Być może. On sam tak nie uważał. Jabłko było dojrzałe, a poza tym smaczne.
Rzucił je na ziemię do innych, już opadłych, dla małych zwierząt, i wstał, żeby wrócić na mur. Nie musi być łakomy albo dziecinny. Udowodnił sobie i czuł się dziwnie zadowolony z siebie. W pewien sposób rozliczył się ze swoją młodością.
– Niektórzy niczego nie mogą się nauczyć, prawda?
Stojąc zjedna stopą na gałęzi, a drugą na murze, Crispin bardzo szybko spojrzał w dół. Nie ptak, nie zwierz, nie duch z półświata powietrza i cienia. W sadzie stał, patrząc w górę na Crispina, mężczyzna z bujną brodą i niemodnie długimi siwymi włosami, wsparty na lasce, widziany pod tym kątem w niewłaściwej perspektywie.
Crispin zaczerwienił się i wymamrotał z ogromnym skrępowaniem:
– Mawiano, że ten sad jest nawiedzony. Chciałem... sam to sprawdzić.
– I sprawdziłeś? – zapytał łagodnie starzec, niewątpliwie Zoticus.
– Chyba tak. – Crispin stanął na murze. – Jabłko było dobre.
– Tak dobre, jak wiele lat temu?
– Nie bardzo pamiętam. Naprawdę... Crispin przerwał. Ukłucie strachu.
– Skąd... skąd wiesz, że tu byłem? Wtedy, dawno temu?
– Zakładam, że jesteś Caiusem Crispusem? Przyjacielem Martiniana. Crispin postanowił usiąść na murze. Czuł dziwną słabość w nogach.
– Tak. Mam dla ciebie prezent. Od jego żony.
– Carissa. Wspaniała kobieta! Mam szczerą nadzieję, że to szalik. Okazuje się, że teraz, kiedy zbliża się zima, są mi potrzebne szaliki. Starość. Muszę ci powiedzieć, że to straszna rzecz. Skąd wiem, że już tu byłeś? Niemądre pytanie. Zejdź. Lubisz napar z liści mięty?
Crispinowi wcale się ono nie wydawało niemądre. Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.
– Pójdę po prezent – powiedział i zszedł – gdyby skoczył, pozbawiłby się wszelkiej godności – po drugiej stronie muru. Podniósł paczkę z trawy, strzepnął z niej kilka mrówek i poszedł drogą do bramy, oddychając głęboko, by się uspokoić.
Zoticus czekał, opierając się na lasce i trzymając przy sobie dwa duże psy. Otworzył przed Crispinem bramę. Psy obwąchały mozaicystę, ale na rozkaz wróciły do nogi. Zoticus poprowadził gościa do domu, przecinając uporządkowany, niewielki dziedziniec. Crispin zobaczył, że drzwi są otwarte.
– Może zjedzmy go od razu?
Crispin zatrzymał się. Dziecięce przerażenie. To najgorsze, z którego rodzą się koszmary na całe życie. Podniósł wzrok. Głos był leniwy, arystokratyczny, wyraźny. Należał do ptaka siedzącego na gałęzi jesionu nieopodal drzwi.
– Zachowuj się, Linon. To gość – rzekł Zoticus z naganą.
– Gość? Wspina się na mur? Kradnie jabłka?
– No cóż, zjedzenie go nie stanowiłoby raczej właściwej reakcji, a filozofowie uczą, że proporcja to istota zacnego życia, prawda?
Crispin, oszołomiony i walczący ze strachem, usłyszał, że ptak demonstracyjnie prycha z dezaprobatą. Przyjrzawszy mu się bliżej, stwierdził nagle, że to nie jest prawdziwy ptak. To był przedmiot. Wyrób rzemieślniczy.
Mówiący. Chyba że...
– To ty za niego mówisz! – powiedział szybko. – Wysyłasz swój głos? Tak jak robią to czasem aktorzy na scenie?
– Na myszy i krew! A teraz nas obraża!
– Przyniósł szalik od Carissy. Zachowuj się, Linon.
– Weź ten szalik, a potem pozwól nam go zjeść.
Crispin poczuł, że nagle ogarnia go gniew, i powiedział bez ogródek:
– Jesteś przedmiotem ze skóry i metalu. Nie możesz niczego zjeść. Nie strasz mnie.
Zoticus zerknął szybko na niego zaskoczony i głośno się roześmiał; nieoczekiwanie tubalny dźwięk wypełnił przestrzeń przed drzwiami jego domu.
– To cię czegoś nauczy, Linon! – powiedział. – Jeśli cokolwiek jest cię w stanie czegokolwiek nauczyć.
– Tylko tego, że mamy dziś rano niewychowanego gościa.
– Przecież chcesz go zjeść. Pamiętasz?
– Jestem tylko ptakiem. Pamiętasz? Właściwie wygląda na to, że nawet mniej niż ptakiem. Jestem przedmiotem ze skóry i metalu.
Crispin miał przemożne wrażenie, że gdyby to małe szarobrązowe coś o szklanych oczach mogło się poruszać, to odwróciłoby się do niego plecami albo odleciało, oburzone i zranione w swej dumie.
Zoticus podszedł do drzewa, przekręcił śrubki na każdej z nóżek ptaka, rozluźniając ich uchwyt na gałęzi, i wziął go do ręki.
– Chodź – powiedział. – Woda się zagotowała, a mięta została zebrana dziś rano.
Mechaniczny ptak milczał, wtulony w jego wolną dłoń. Wyglądał jak dziecięca zabawka. Crispin wszedł za Zotikiem do domu. Psy ułożyły się na dziedzińcu.
Napar był doskonały. Crispin, spokojniejszy, niż się spodziewał, zastanawiał się, czy stary alchemik nie dodał do niego czegoś oprócz mięty, ale nie zapytał. Zoticus stał przy stole i oglądał mapę dostarczoną przez kuriera, którą Crispin wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Rozejrzał się. Pokój frontowy był komfortowo wyposażony, jakby jego właścicielem był zamożny gospodarz. Żadnych porozcinanych nietoperzy ani garnków z gotującymi się zielonymi czy czarnymi płynami, żadnych pentagramów wyrysowanych kredą na drewnianej podłodze. Były, owszem, księgi i zwoje, jak przystało na uczonego i nieoczekiwanie zamożnego człowieka, ale poza nimi nic nie wskazywało na magię czy chiromancję. Co prawda Crispin zauważył pół tuzina sztucznych ptaków z rozmaitych materiałów, usadowionych na półkach albo oparciach krzeseł, które wywołały w nim niepokój. Żaden z nich jeszcze się nie odezwał, a ten mały imieniem Linon leżał w milczeniu na boku na stole przy palenisku. Crispin nie miał jednak wątpliwości, że każdy z nich, gdyby tylko zechciał, mógłby do niego przemówić.
Zdumiewało go, że tak spokojnie to przyjął. Z drugiej strony, miał dwadzieścia pięć lat na oswojenie się z tą wiedzą.
– Cesarskie zajazdy pocztowe za każdym razem, kiedy tylko się da – mruczał Zoticus z głową wciąż pochyloną nad mapą i wygiętym, wypolerowanym szkiełkiem w ręce, które przybliżało obraz. – Gdzie indziej wygody i jedzenie nie są godne zaufania.
Crispin skinął głową, wciąż zamyślony.
– Wiem, psie mięso zamiast koniny albo wieprzowiny.
Zoticus podniósł wzrok z krzywym uśmiechem.
– Psina jest całkiem dobra – stwierdził. – Ryzykuje się ludzkie mięso w kiełbasce.
Crispin z trudem zachował spokój.
– Rozumiem – rzekł. – Jestem pewien, że dobrze je przyprawiają.
– Czasami – odparł Zoticus, wracając do mapy. – Szczególnie uważaj w Sauradii, która jesienią może być niespokojna.
Crispin obserwował go. Zoticus ujął pióro i robił jakieś zapiski na mapie.
– Uroczystości plemienne?
Alchemik zerknął w górę, zmarszczywszy brwi. Miał mocne rysy, głęboko osadzone niebieskie oczy i nie był tak stary, jak mogły to sugerować siwe włosy i laska.
– No właśnie. I świadomość, że aż do wiosny znów będą pozostawieni właściwie samym sobie, mimo dużego obozu wojskowego pod granicą z Trakezją i żołnierzy w Megarium. Te sauradyjskie plemiona to osławieni zimowi rozbójnicy. Zwracam ci też uwagę, że, o ile dobrze pamiętam, mają żwawe kobiety. – Uśmiechnął się lekko do siebie i wrócił do robienia notatek na mapie.
Crispin wzruszył ramionami. Upił łyk herbatki. Za wszelką cenę usiłował odwrócić myśli od kiełbasek.
Niektórzy mogliby potraktować tę długą jesienną podróż jako przygodę samą w sobie, ale nie Caius Crispus. Lubił mury własnego miasta, solidne dachy chroniące przed deszczem, znajomych kucharzy i swoją łaźnię. Jeśli mógł wybierać rozrywkę, zawsze wolał napocząć nową beczułkę wina z Megarium czy z winnic leżących na południe od Rhodias. Niegdyś przygodą było projektowanie i układanie mozaiki. Przemierzanie wilgotnych, smaganych wiatrem dróg Sauradii czy Trakezji i wystrzeganie się drapieżców – także tych dwunożnych – by nie stać się czyjąś kiełbaską, zdecydowanie nie stanowiło przygody i nie czyniło nią nawet radosne mamrotanie jakiegoś starca o żwawych kobietach.
– Mimo wszystko wciąż chciałbym usłyszeć odpowiedź na moje pytanie, niezależnie od tego, czy jest ono głupie czy nie – odezwał się Crispin. – Skąd wiedziałeś, że już tu kiedyś byłem?
Zoticus odłożył pióro i poprawił się na ciężkim krześle. Do jego wysokiego oparcia przymocowany był śrubami, które mocno zwierały jego szpony, jeden z mechanicznych ptaków – sokół ze srebrzystobrunatnym ciałem i oczyma lśniącymi bladożółtymi klejnotami, zupełnie niepodobny do niepozornego, przypominającego wróbla Linona. Patrzył wrogo na Crispina.
– Przecież wiesz, że jestem alchemikiem.
– Tak powiedział Martinian. Wiem również, że większość posługujących się tym mianem to oszuści, pozbawiający naiwnych ludzi pieniędzy i przedmiotów.
Crispina dobiegł jakiś dźwięk od strony paleniska. To mogła się obsunąć jakaś kłoda – choć nie był tego pewien.
– To całkowita prawda – rzekł Zoticus, niewzruszony. – Większość to oszuści. Niektórzy nimi nie są. Jestem jednym z nich.
– Ach, tak. To znaczy, że znasz przyszłość, potrafisz sprowadzać namiętną miłość, przeganiać zarazę i znajdować wodę? – Crispin wiedział, że brzmi to zaczepnie. Nic nie mógł na to poradzić. Zoticus wbił w niego wzrok.
– Właściwie tylko to ostatnie, a i to nie zawsze. Nie. To znaczy, że czasami, z deprymująco zmiennym szczęściem, potrafię widzieć i robić to, czego nie potrafi większość mężczyzn. I znaczy, że potrafię dostrzegać w mężczyznach i kobietach to, czego nie dostrzegają w nich inni. Pytasz, skąd cię znam? Ludzie mają aurę, osobowość. Od dzieciństwa do śmierci niewiele się ona zmienia. Bardzo mało osób waży się zakradać do mego sadu, co, jak możesz się domyślać, jest wielce korzystne dla kogoś mieszkającego samotnie na wsi. Byłeś tam raz. Dziś rano znów wyczułem twoją obecność. Trawiącego cię teraz gniewu nie znalazłem u dziecka, choć i wtedy widać było, że coś utraciłeś. Reszta zmieniła się niewiele. Nie jest to tak skomplikowane wyjaśnienie, prawda? – zapytał łagodnie.
Crispin spojrzał na niego, trzymając naczynie z napojem w obu dłoniach. Zerknął na wysadzanego klejnotami sokoła, wczepionego w oparcie ciężkiego krzesła alchemika.
– A one? – zapytał, pomijając uwagi na swój temat.
– No cóż. O to przecież chodzi w alchemii, prawda? Przemiana jednej substancji w inną, dowodzenie pewnych rzeczy na temat istoty świata. Robienie złota z metali. Ożywianie tego, co martwe. Potrafię sprawić, by substancja nieożywiona myślała i mówiła oraz zachowywała duszę.
Powiedział to tak, jakby opisywał umiejętność sporządzania herbatki miętowej, którą pili.
Crispin popatrzył na ptaki zgromadzone w pokoju.
– Dlaczego... ptaki? – zadał pytanie, pierwsze z całego tuzina, jakie przyszło mu do głowy. „Ożywianie tego, co martwe”.
Zoticus spuścił wzrok, znów uśmiechając się jakby do siebie. Odezwał się po chwili:
– Sam kiedyś chciałem pojechać do Sarancjum. Miałem wielkie ambicje, chciałem zobaczyć cesarza i otrzymać od niego zaszczyty, bogactwo, kobiety i chwałę świata. W kilka lat po wstąpieniu na Złoty Tron Apiusz zapoczątkował modę na mechaniczne zwierzęta. Ryczące lwy w sali tronowej. Niedźwiedzie wspinające się na tylne łapy. I ptaki. Wszędzie chciał mieć ptaki. Ptaki śpiewające we wszystkich jego pałacach. Rzemieślnicy z całego świata przysyłali mu swoje najlepsze dzieła: wystarczyło je nakręcić, by bez końca śpiewały fałszywie jakiś pean na cześć Dżada albo wiejską śpiewkę, aż chciało się cisnąć nimi o ścianę i patrzeć, jak trybiki rozpryskują się na wszystkie strony. Słyszałeś któregoś z nich? Niektóre były bardzo miłe dla oka. A wydawane przez nie dźwięki mogą być przyjemne – z początku.
Crispin skinął głową. Razem z Martinianem ozdabiali dom senatora w Rhodias.
– Uznałem – ciągnął Zoticus – że mógłbym spisać się lepiej. O wiele lepiej. Że mógłbym tworzyć ptaki, które mówiłyby same z siebie. I myślały. I że te owoce długich studiów, pracy oraz... pewnego niebezpieczeństwa będą moimi przepustkami do światowej sławy.
– Co się stało?
– Nie pamiętasz? Nie, to niemożliwe. Apiusz pod wpływem swego wschodniego patriarchy zaczął oślepiać alchemików i chiromantów, a przez pewien czas nawet prostych astrologów. Duchowni słonecznego boga zawsze bali się jakichkolwiek innych ścieżek do władzy czy zrozumienia w świecie. Stało się oczywiste, że przybycie do Miasta z ptakami mającymi dusze i mówiącymi to, co myślą, prowadzi do oślepienia, jeśli nie śmierci. – Zoticus mówił to z kwaśną miną.
– Zostałeś więc tutaj?
– Zostałem. Po... kilku długich podróżach. Tak się złożyło, że głównie jesienią. Ta pora roku przyprawia mnie o niepokój nawet teraz. Podczas tych podróży nauczyłem się jednak, jak robić to, co zamierzałem. Jak sam widzisz. Natomiast nie dotarłem do Sarancjum. Trochę tego żałuję. Teraz jestem już za stary.
Crispin, który jeszcze raz usłyszał w myślach słowa alchemika, coś sobie uświadomił. „Duchowni słonecznego boga”.
– Nie jesteś dżadytą, prawda? Zoticus uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– To dziwne – rzekł sucho Crispin. – Nie wyglądasz na Kindatha. Zoticus roześmiał się. Z okolic paleniska znów dobiegł ten dźwięk. To prawie na pewno kłoda.
– Mówiono mi, że wyglądam – odparł. – Ale nie, dlaczegóż miałbym zamieniać jedną ułudę na inną?
Crispin skinął głową. Zważywszy na wszystko, nie był zaskoczony.
– Jesteś poganinem?
– Owszem, czczę dawnych bogów. Oraz ich filozofów. Razem z nimi wierzę, iż błędem jest ograniczać nieskończoną dziedzinę boskości do jednego – czy nawet kilku wyobrażeń, bez względu na to, jak wspaniale mogą wyglądać na kopule czy dysku.
Crispin usiadł na stołku naprzeciwko starca. Znów upił herbatki z kubka. Poganie nie byli tak niespotykani w Bachiarze wśród Antów – co mogło wyjaśniać, dlaczego Zoticus wiódł bezpiecznie życie w tej okolicy – ale i tak była to nadzwyczaj szczera rozmowa.
– Mógłbym sobie wyobrazić – rzekł – że dżadyccy nauczyciele, a z tego, co wiem, choć jest to wiedza niewielka, także Kindalhowie, po prostu powiedzieliby, iż wszystkie rodzaje boskości mogą się zawrzeć w jednym, jeśli tylko jest on wystarczająco potężny.
– Owszem – zgodził się pogodnie Zoticus. – Albo w dwóch według prawdziwych wyznawców Heladika czy trzech z księżycami i słońcem Kindathów. Moim zdaniem wszyscy oni byliby w błędzie, ale tak właśnie by mówili. Czy zaczniemy omawiać naturę boskości, Caiusie Crispusie? W takim razie potrzebowaliśmy czegoś więcej niż naparu z mięty.
Crispin prawie się roześmiał.
– I więcej czasu. Wyruszam za dwa dni i mam jeszcze do załatwienia wiele spraw.
– Oczywiście. A starcze filozofowanie raczej cię teraz nie pociąga, jeśli w ogóle byłoby to możliwe. Zaznaczyłem na twojej mapie zajazdy, które są według mnie do przyjęcia, oraz te, których należy szczególnie unikać. Ostatnie podróże odbywałem ponad dwadzieścia lat temu, ale mam swoje źródła informacji. Podam ci też dwa imiona w Mieście. Sądzę, że obu tym osobom można zaufać, choć nie we wszystkim, co wiesz i robisz.
Wyraził się jasno. Crispin pomyślał o młodej królowej w komnacie oświetlonej blaskiem świec i zamyślił się, nic jednak nie powiedział. Zoticus podszedł do stołu, wziął pergaminową kartę i coś na niej napisał. Złożył ją dwa razy i podał Crispinowi.
– Bądź ostrożny w ostatni dzień tego miesiąca i pierwszy dzień następnego. Gdyby udało ci się załatwić postój w jakimś zajeździe pocztowym, rozsądnie byłoby w te dni nie podróżować. Sauradia będzie... zmieniona.
Crispin spojrzał na niego pytająco.
– Dzień Zmarłych. Rozważny cudzoziemiec nie wychodzi wtedy w tej prowincji na dwór. W Trakezji będziesz bezpieczniejszy. Do czasu, gdy dotrzesz do samego Miasta i będziesz musiał wyjaśnić, dlaczego nie jesteś Martinianem. To powinno być zabawne.
– Zaiste – odparł Crispin. Unikał myśli o tej chwili. Ma dość czasu. To długa podróż. Rozłożył kartę, odczytał imiona.
– Ten pierwszy to lekarz – wyjaśnił Zoticus. – To zawsze się przydaje. Drugie imię nosi moja córka.
– Kto taki? – Crispin aż zamrugał oczyma.
– Córka. Nasienie moich lędźwi. Dziecko płci żeńskiej. – Zoticus roześmiał się. – Jedno z nich. Mówiłem ci: w młodości trochę podróżowałem.
Z dziedzińca dobiegło szczekanie. Z głębi domu wynurzył się służący o pociągłej twarzy i opadających ramionach, powoli podszedł do drzwi, wyszedł na zewnątrz i uciszył psy. Usłyszeli jakieś głosy. Po chwili służący wszedł do pokoju, niosąc dwa dzbanki.
– Przyszedł Silavin, panie. Mówi, że jego świnia wyzdrowiała. Przyniósł miód. Obiecuje szynkę.
– Wspaniale! – zawołał Zoticus. – Zanieś miód do piwnicy.
– Mamy tam trzydzieści dzbanków, panie – oznajmił ponuro służący.
– Trzydzieści? Aż tyle? Coś takiego. No dobrze... nasz przyjaciel weźmie ze sobą po jednym dla Carissy i Martiniana.
– I tak zostanie dwadzieścia sześć – obliczył służący o posępnej twarzy.
– Co najmniej – zgodził się Zoticus. – Będziemy mieli słodką zimę. Ogień pali się dobrze, Clovisie, możesz odejść.
Clovis wyszedł przez wewnętrzne drzwi – zanim się zamknęły, Crispin dostrzegł korytarz, a na jego końcu kuchnię.
– Twoja córka mieszka w Sarancjum? – zapytał.
– Jedna z nich. Jest prostytutką.
Crispin znów zamrugał.
Zoticus zrobił kwaśną minę.
– No może niezupełnie. Tancerką. O ile rozumiem tamtejszy teatr, to prawie to samo, ale tak naprawdę nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Czasami przysyła mi listy. Potrafi pisać.
Crispin jeszcze raz popatrzył na imię zapisane na pergaminie. Shirin. Była też nazwa ulicy. Podniósł wzrok.
– Trakezyjka?
– Jej matka była Trakezyjka. Jak mówiłem, trochę podróżowałem. Niektóre dzieci do mnie pisują.
– Niektóre?
– Wiele z nich jest obojętnych na los biednego ojca, zmagającego się ze starczym, samotnym życiem pędzonym wśród barbarzyńców.
Jego oczy skrzyły się rozbawieniem, a ton zaprzeczał słowom. Crispin siłą przyzwyczajenia najpierw stłumił ochotę do śmiechu, a potem przestał z nią walczyć.
– Miałeś przeszłość pełną przygód.
– Niespecjalnie. Szczerze mówiąc, bardziej porywające są moje obecne studia. Kobiety ogromnie mnie rozpraszały. Właściwie teraz jestem od tego wolny, dzięki bogom. Sądzę, że dopiero teraz właściwie pojmuję niektórych filozofów, a to jest przygoda duchowa. Weźmiesz jednego z ptaków? Jako dar ode mnie?
Crispin gwałtownie odstawił kubek, rozlewając nieco płynu na stół. Chwycił mapę, by nie zamokła.
– Co? Dlaczego miałbyś?...
– Martinian to mój bliski przyjaciel. Jesteś jego kolegą, prawie synem. Udajesz się w daleką podróż do niebezpiecznego miejsca. Jeżeli postarasz się trzymać go w ukryciu, jeden z ptaków będzie ci pomocny. Widzą i słyszą. Mogą być choćby towarzyszami podróży. – Alchemik zawahał się. – Miło mi jest pomyśleć... że jedno z moich dzieł jednak dotrze z tobą do Sarancjum.
– Och, wspaniale. Mam chodzić pod arkadami Miasta, rozmawiając z towarzyskim sokołem wysadzanym klejnotami? Chcesz, bym został oślepiony zamiast ciebie?
Zoticus uśmiechnął się lekko.
– Gdyby tak było, nie wybrałbym takiego prezentu. Nie. Potrzebna będzie dyskrecja, ale można z nimi rozmawiać i w inny sposób. Rozmawiać z tym, którego potrafisz usłyszeć w duchu. Nie zostałeś wyszkolony i to nic pewnego, Caiusie Crispusie. Obawiam się, że w mojej sztuce nie ma nic pewnego. Jeśli jednak potrafisz usłyszeć jednego z ptaków, możesz go sobie wziąć. W akcie słyszenia można osiągnąć zespolenie. Wkrótce dowiemy się, czy ci się uda. – Głos mu się zmienił. – Wszystkie macie sformułować dla naszego gościa jakąś myśl.
– Nie bądź śmieszny! – burknęła sowa przykręcona do grzędy obok drzwi wejściowych.
– Głupi pomysł! – stwierdził żółtooki sokół siedzący na wysokim oparciu krzesła Zotika. Crispin wyobrażał sobie, jak ptak wbija w niego wzrok.
– Rzeczywiście – odezwał się z przeciwległego krańca pokoju jastrząb, którego Crispin wcześniej nie zauważył. – Już sam zamysł jest nieprzyzwoity. – Pamiętał ten znudzony głos. Sprzed dwudziestu pięciu lat. Wszystkie brzmiały dokładnie tak samo. Zadrżał mimowolnie. Jastrząb dodał: – To złodziejaszek. Niewart zwracania się do niego. Nie zamierzam uczynić mu tego honoru.
– Dosyć! To rozkaz – rzekł Zoticus. Głos miał nadal łagodny, lecz pojawiła się w nim twarda nuta. – Przemówcie do niego w duchu. Natychmiast.
Crispin po raz pierwszy zaznał wrażenia, iż tego człowieka należy się bać. Kiedy alchemik mówił w ten sposób, jego zniszczone, twardo ciosane rysy zmieniały się w sposób, który wyraźnie mówił, że w swoim życiu człowiek ów widział i robił mroczne rzeczy. On przecież skonstruował te ptaki. Te przedmioty, które widzą i słyszą. I mówią do niego. W jednej chwili Crispin uświadomił sobie, co mu się proponuje. Poczuł, że mocno splótł dłonie.
W pokoju zapadła cisza. Niepewny, co ma robić, Crispin patrzył na alchemika i czekał.
Coś usłyszał. A może tak mu się tylko wydawało. Zoticus spokojnie sączył napar.
– I jak? Usłyszałeś coś? – Głos znów miał całkiem łagodny.
Crispin nie usłyszał żadnego dźwięku.
Odpowiedział z namysłem, wahając się, walcząc z zimnym strachem:
– Chyba... właściwie jestem pewien, że coś... usłyszałem.
– Co mianowicie?
– Chyba... jakby ktoś powiedział: „Na myszy i krew”.
Od stołu przy palenisku dobiegł skrzek czystego oburzenia.
– Nie! Nie, nie i nie! Na przeżute kości szczura wodnego, nie pójdę z nim! Wrzuć mnie do ognia! Wolę zginąć!
Oczywiście Linon. Mały brązowo-ciemnoszary wróbel, a nie jastrząb, sowa albo wielkopański żółtooki sokół czy choćby jeden z wyglądających na wieszcze kruków, siedzących na półce zawalonej książkami.
– Ty nawet w pełni nie żyjesz, Linon. Nie dramatyzuj. Niewielka podróż dobrze ci zrobi. Może nauczy cię dobrych manier.
– Dobrych manier? Po tylu latach oddaje mnie jak znoszony płaszcz jakiemuś obcemu i mówi o dobrych manierach?
Crispin przełknął ślinę i, naprawdę obawiając się tego, co kryło się za tym ćwiczeniem, wysłał myśl, nic nie mówiąc:
– Nie prosiłem o to. Mam odmówić przyjęcia tego daru?
– Imbecyl!
To przynajmniej potwierdziło pewną rzecz. Crispin spojrzał na alchemika.
– Czy ty słyszysz... słyszałeś, co do mnie powiedział?
Zoticus potrząsnął głową. Miał osobliwą minę.
– Wyznaję, że uczucie jest dziwne. Zrobiłem to przedtem tylko raz i wtedy było inaczej.
– Jestem... chyba zaszczycony. To znaczy jestem oczywiście zaszczycony. Wciąż jednak mam zamęt w głowie. Nie prosiłem o to.
– No, dalej. Poniż mnie.
– Ja myślę – rzekł Zoticus. Już się nie uśmiechał. Nie wyglądało też na to, by usłyszał ptaka. Obracał w palcach gliniany kubek. Sokół siedzący na oparciu krzesła wbijał swe wrogie, lśniące spojrzenie w Crispina. – Nie bardzo mogłeś prosić o coś, czego nie pojmujesz. Ani tego ukraść, jak jabłko.
– To nieuprzejme – stwierdził Crispin, powstrzymując wybuch gniewu. Zoticus zaczerpnął tchu.
– To prawda. Wybacz mi.
– Możemy to odwołać, prawda? Nie mam zamiaru wplątywać się w półświat. Czy wszyscy chiromanci w Sarancjum mają takie stworzenia? Jestem mozaicystą. Kiedy tam dotrę, nie chcę być niczym więcej. Jeśli pozwolą mi żyć.
Prawie niczym więcej. Miał do przekazania wiadomość, jeśli mu się to uda. Podjął się tego.
– Wiem. Wybacz mi. I wiedz, że szarlatani na cesarskim dworze albo ci, co na życzenie tłumu w hipodromie rzucają przekleństwa na woźniców, nie potrafią zrobić czegoś takiego. Jestem tego mniej więcej pewien.
– Żaden z nich? Ani jeden? Ze wszystkich śmiertelnych dzieci Dżada na ziemi tylko ty potrafisz... robić stworzenia takie jak te ptaki? Jeśli potrafisz ty...
– ...to dlaczego nie ktoś jeszcze? Oczywiste. Zrozumiałe pytanie.
– A oczywista odpowiedź to?... – Sarkazm, stary druh, ostatnio zawsze był w pobliżu.
– Że jest możliwe, ale raczej nieprawdopodobne, by ktoś się tego nauczył, i nie sądzę, że tak się stało. Odkryłem... moim zdaniem jedyną ścieżkę do pewnego rodzaju władzy. Znalazłem ją podczas moich podróży, w... mocno strzeżonym miejscu i przy pewnej dozie ryzyka.
Crispin skrzyżował ramiona.
– Rozumiem. Zwój z zaklęciami i pentagramami? Gotowana krew powieszonego złodzieja i siedmiokrotne obiegnięcie drzewa przy blasku obu księżyców? A jeśli ostatnie okrążenie wykona się źle, to zostaje się zamienionym w żabę?
Zoticus zignorował zaczepkę. Po prostu spojrzał w milczeniu na Crispina spod gęstych, ściągniętych brwi. Po chwili Crispin poczuł wstyd. Może czuć się wytrącony z równowagi, to niezbyt zgrabne narzucenie magii może być przerażające, ale to jednak był prezent, nad wyraz hojny, a implikacje tego, co alchemik rzeczywiście tu osiągnął...
– Jeśli potrafisz robić coś takiego... jeśli te ptaki myślą i mówią z własnej... woli... to powinieneś być najbardziej czczonym człowiekiem naszych czasów!
– Sława? Trwałe imię rozbrzmiewające echem przez stulecia? To chyba mogłoby okazać się miłe, jakaś pociecha w starości, ale raczej nie mogłoby do tego dojść... Pomyśl chwilę.
– Myślę. Dlaczego nie?
– Władza bywa przejmowana przez większą władzę. Ta magia nie jest szczególnie... zastraszająca. Żadnych kul ognistych z półświata rodem czy zaklęć sprowadzających śmierć. Żadnego przechodzenia przez mury czy przelatywania nad nimi w niewidzialnej postaci. Zaledwie sztuczne ptaki z... duszami i głosami. Drobnostka, ale jak mógłbym obronić siebie czyje, gdyby wiedziano, że tu się znajdują?
– Ale dlaczego...
– Jak patriarcha w Rhodias albo nawet duchowni w sanktuarium, które odbudowujesz pod Vareną, potraktowaliby koncept pogańskiej magii umieszczającej duszę w sztucznych ptakach? Jak myślisz, spaliliby mnie czy ukamienowali? To trudna decyzja doktrynalna. A królowa? Czy Gisel, wznosząc się nad pobożność, nie dostrzegłaby zalet w pomyśle, by ukryte ptaki słuchały jej wrogów? Albo cesarz w Sarancjum: podobno Waleriusz II ma najsprawniejszą sieć szpiegowską w historii cesarstwa, czy to na wschodzie, czy na zachodzie. Gdyby rozniosła się pogłoska o tych ptakach, to jakie miałbym szanse na spokojne życie albo nawet przeżycie? – Zoticus potrząsnął głową. – Nie, zastanawiałem się nad tym przez wiele lat. Wydaje się, że przeznaczeniem pewnych osiągnięć czy wiedzy jest pojawić się, a potem zniknąć w zapomnieniu.
Crispin spojrzał teraz na alchemika w zamyśleniu.
– Czy to trudne?
– Co? Stworzenie ptaków? Owszem.
– Tego jestem pewien. Pytałem o życie ze świadomością, że świat nie może poznać, czego dokonałeś.
Zoticus sączył herbatkę.
– Oczywiście, że tak – powiedział w końcu. Potem wzruszył ramionami, uśmiechając się ironicznie. – Alchemia zawsze jednak była sztuką tajemną, o czym wiedziałem, kiedy zacząłem ją zgłębiać. Pogodziłem się z tym. Będę się cieszył w tajemnicy, w głębi duszy.
Crispinowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź. Ludzie rodzili się i umierali, chcieli, by coś po nich żyło – poza granicami masowego kurhanu czy nawet wyrytego, zbyt szybko znikającego napisu na nagrobku. Zaszczytne imię, świece zapalane w pamięci, dzieci, które te świece mogą zapalać. Wielcy tego świata gonili za sławą. Artysta mógł marzyć o stworzeniu dzieła, które przetrwa i będzie dawało świadectwo jego kunsztowi. O czym marzył alchemik?
Zoticus obserwował go.
– Kiedy się nad tym zastanowić, to ten ptak jest... dobrym towarzyszem. Wcale nie rzuca się w oczy, jest właściwie bezbarwny. Żadnych klejnotów, które by przyciągały uwagę, a jest na tyle mały, by uchodzić za jakąś pamiątkę, rodzinny talizman. Nie wzbudzisz żadnych podejrzeń. Z łatwością można coś wymyślić.
– Bezbarwny? Bezbarwny? Na bogów! Dosyć tego! Oficjalnie domagam się – odezwał się głośno ptak imieniem Linon – wrzucenia do ognia. Nie mam zamiaru wysłuchiwać podobnych rzeczy. Ani czegokolwiek innego. Mam złamane serce.
Kilka innych ptaków wydawało dźwięki świadczące o pełnym arystokratycznej wyniosłości rozbawieniu.
Z wahaniem, próbując swych umiejętności, Crispin wysłał myśl: On chyba nie chciał cię obrazić. Według mnie... boleje nad tym, co zaszło.
– Zamknij się – odpowiedział bez ogródek ptak, który potrafił mówić w jego umyśle.
Mimo swoich praktycznych argumentów, Zoticus rzeczywiście wyglądał na zaniepokojonego: wyraźnie usiłował pogodzić się faktem, że w głębokiej ciszy panującej w pokoju jego gość usłyszał w myślach tego właśnie ptaka.
Crispin – obecny tutaj tylko dlatego, że Martinian najpierw wyparł się samego siebie przed cesarskim kurierem, a potem wysłał Crispina po informacje o drogach do Sarancjum – który nie prosił o żaden dar, teraz rozmawiał w myślach z wrogo nastawionym, niedorzecznie wrażliwym ptakiem zrobionym ze skóry i – czego? – cyny albo żelaza. Nie miał pewności, czy bardziej jest zły, czy zaniepokojony.
– Jeszcze mięty? – zapytał po chwili milczenia alchemik.
– Chyba nie, dziękuję – odparł Crispin.
– Lepiej podam ci kilka szczegółów. Dla wyjaśnienia.
– Dla wyjaśnienia. Tak. Proszę – rzekł Crispin.
– Mam złamane serce – powtórzył wróblowaty ptak, tym razem w jego myślach.
– Zamknij się – odparował Crispin z niekłamaną satysfakcją.
Poskutkowało. Crispin miał jednak świadomość istnienia ptaka, na granicy swych myśli niemal czuł urażoną obecność, niczym nocnego zwierzęcia tkwiącego poza plamą światła pochodni. Zaczekał, aż Zoticus naleje sobie świeżego naparu, po czym uważnie i w milczeniu słuchał alchemika, aż słońce sięgnęło zenitu jesiennego dnia w Bachiarze i zaczęło się zniżać ku zimnej ciemności. „Robienie złota z metali. Ożywianie tego, co martwe...”
Stary poganin, który umiał tchnąć w sztuczne ptaki patrycjuszowski głos, wzrok bez oczu, słuch bez uszu oraz duszę, powiedział mu kilka potrzebnych według niego rzeczy o ofiarowanym prezencie.
Pewne inne sprawy Crispin zrozumiał dopiero później.
* * *
– Ta bezwstydna dziwka cię pragnie! Ulegniesz jej? Ulegniesz?
Zachowując obojętny wyraz twarzy, Crispin szedł obok lektyki pani Massiny Baladii z Rhodias, niezwykle rasowej żony senatora, i uznał, że zawieszenie ptaka na rzemyku na szyi jak ozdoby było błędem. Jutro Linon znajdzie się w jednej z toreb podróżnych na grzbiecie muła człapiącego za nimi.
– Musisz być taki zmęczony – mówiła żona senatora głosem pełnym współczucia. Crispin wyjaśnił wcześniej, że lubi spacery na otwartej przestrzeni i nie lubi koni. To pierwsze było całkowicie nieprawdziwe, to drugie przeciwnie. – Gdybym tylko pomyślała o zabraniu lektyki mogącej pomieścić nas oboje. I oczywiście jedną z moich dziewcząt... przecież żadną miarą nie moglibyśmy korzystać z niej sami! – Żona senatora zachichotała. Zdumiewające.
Jej biały, lniany chiton, całkowicie nieodpowiedni do podróży, podjechał w górę – czego dama oczywiście nie zauważyła – na tyle, by odsłonić zgrabną kostkę. Crispin dostrzegł, że otacza ją złota bransoletka. Stopy, spoczywające na narzutach z jagnięcej wełny, miała tego ciepłego popołudnia bose, a paznokcie były pomalowane na głęboki odcień czerwieni, niemal fioletu. Wczoraj, gdy miała na sobie sandały, tak nie było. Zeszłego wieczoru w zajeździe ona albo jej służąca miała co robić.
– Na myszy i krew, założę się, że śmierdzi perfumami! Tak? Crispinie, śmierdzi?
Ptak nie miał węchu. Crispin postanowił nie odpowiadać. Tak się składało, że wokół damy unosił się tego dnia mocny aromat przypraw. Jej lektyka była okazała i nawet niosący ją i towarzyszący jej niewolnicy mieli znacznie lepsze odzienie – bladobłękitne tuniki i sandały ufarbowane na granatowo – niż Crispin. Reszta grupy – młode towarzyszki Massiny, trzej handlarze wina odbywający wraz ze służbą krótką podróż do Mylazji, a potem wzdłuż drogi nadbrzeżnej, duchowny zmierzający do Sauradii oraz dwóch innych podróżnych, udających się do tych samych leczniczych wód co dama – szła lub jechała na mułach nieco z przodu albo za nimi po szerokiej, dobrze wybrukowanej drodze. Uzbrojona konna eskorta Massiny Baladii, także odziana w delikatny błękit – który już jej tak bardzo nie pasował – jechała na przedzie i z tyłu kolumny.
Nikt z podróżnych nie pochodził z samej Vareny. Nikt nie mógł więc znać Crispina. Znajdowali się o trzy dni drogi od murów Vareny, wciąż w Bachiarze, na ruchliwym odcinku drogi. Już kilka razy musieli zejść na żwirową boczną ścieżkę, ustępując oddziałom łuczników i piechoty, odbywającym manewry. Trzeba było zachować na tej drodze pewną ostrożność. Dowódca eskorty damy wyraźnie dawał do zrozumienia, że za najbardziej niebezpieczną postać w okolicy uważa rudobrodego mozaicystę.
Zeszłego wieczoru Crispin i dama zjedli razem kolację w cesarskim zajeździe pocztowym.
Jedną z figur ostrożnego tańca Antów z cesarstwem było zezwolenie na umieszczenie trzech takich zajazdów wzdłuż ich własnej drogi prowadzącej od granicy z Sauradią do Vareny, a były też i inne zajazdy wzdłuż wybrzeża i głównej drogi do Rhodias. W zamian za to cesarstwo wpłaciło do antyjskich skrzyń pewną sumę pieniędzy i podjęło się sprawnego dostarczania poczty aż do bassanidzkiej granicy na wschodzie. Zajazdy reprezentowały delikatną obecność Sarancjum na półwyspie. Handel zawsze pociągał za sobą konieczność zapewnienia noclegów.
Inni z ich grupy, nie mając wymaganych cesarskich zezwoleń, musieli zadowolić się obskurnym domem noclegowym, który leżał nieco przed zajazdem. Pełne rezerwy zachowanie pani Massiny wobec pieszego rzemieślnika, ponieważ nawet nie miał wierzchowca, przeszło cudowną zmianę, gdy tylko żona senatora pojęła, że Martinian z Vareny ma prawo korzystania z cesarskich zajazdów, i to na podstawie zezwolenia podpisanego przez samego kanclerza Gezjusza z Sarancjum – dokąd, jak się wydawało, rzemieślnik podróżował, wezwany przez cesarza.
Otrzymał zaproszenie na kolację w jej towarzystwie.
Kiedy dama pojęła także, przy kapłonach pieczonych na rożnie i znośnym miejscowym winie, że temu rzemieślnikowi nie są obcy co lepsi mieszkańcy Rhodias i eleganckiego nadbrzeżnego kurortu Baiana, jako że wykonał dla nich kilka ładnych prac, jej stosunek do niego zmienił się i posunęła się nawet do wyjawienia mu w zaufaniu, że podróżuje do sanktuarium medycznego z powodów związanych z rodzeniem dzieci.
To się oczywiście zdarza całkiem często, jak dodała, odrzucając głowę. W gruncie rzeczy niektóre głupiutkie młode mężatki, jeśli po roku od zamążpójścia nie były przy nadziei, pobyt u ciepłych źródeł czy w szpitalach uważały za rzecz modną. Czy Martinian wie, że sama cesarzowa Alixana odbyła kilka podróży do leczniczych świątyń w pobliżu Sarancjum? To żadna tajemnica. Właśnie to zapoczątkowało tę modę. Oczywiście, biorąc pod uwagę wcześniejsze życie cesarzowej – czy Martinian wie, że oprócz... innych rzeczy zmieniła także swoje imię? – łatwo było się domyślić, jakie to wydarzenia z przeszłości w jakimś zaułku doprowadziły do tego, że nie może dać cesarzowi następcy tronu. Czy to prawda, że teraz farbuje włosy? Czy Martinian zna luminarzy w kompleksie cesarskim? Jakież to musi być ekscytujące.
Nie znał. Jej rozczarowanie było namacalne, lecz krótkotrwałe. Chyba miała pewne trudności ze znalezieniem dla swej obutej w sandał stopy takiego miejsca pod stołem, w którym by nie dotykała kostki Martiniana. Po kapłonach podano talerz ryb ze zbyt dużą ilością sosu, oliwkami i bladym winem. Przy słodkim serze, figach i winogronach dama, której chęć do wyznań jeszcze wzrosła, poinformowała swego współbiesiadnika, że jej osobistym zdaniem nieoczekiwane trudności, jakich doświadcza wraz ze swoim czcigodnym małżonkiem, niewiele mają z nią wspólnego.
Oczywiście trudno jest zbadać coś takiego, dodała, przyglądając się Martinianowi w świetle paleniska we wspólnej sali. Mimo to nabrała chęci do opuszczenia nazbyt nudnego Rhodias i odbycia wśród kolorów jesieni podróży na północ, do słynnego szpitala i uzdrawiających wód w pobliżu Mylazji. Podczas podróży można czasami – oczywiście tylko czasami – spotkać bardzo interesujących ludzi.
Czy Martinian też tak uważa?
– Sprawdź, czy nie ma pluskiew.
– Wiem, ty natrętna bryłko metalu. – Tego wieczoru po raz drugi jadł kolację z damą; tym razem zamówili trzy butelki wina. Crispin zdawał sobie sprawę, jaki to wywarło na nim efekt.
– I mów do mnie w myślach, chyba że chcesz, Żeby uznano cię za szaleńca.
Crispin miał z tym trudności. To była dobra rada. Podobnie jak ta pierwsza sugestia. Crispin odwinął koc i uniósł nad pościelą zapaloną świecę, dzięki czemu udało mu się rozgnieść drugą ręką kilkanaście paskudnych insektów.
– I to się nazywa cesarski zajazd pocztowy. Ha!
Prezentowi od Zotika nie brakło słów ani ochoty do ich wypowiadania, o czym Crispin przekonał się już na początku wspólnej podróży. W spokojniejszej chwili wciąż odkrywał ze zdumieniem, że prowadzi w myślach długie rozmowy z drażliwym wróblowatym ptakiem zrobionym ze spłowiałej brązowej skóry i cyny, o oczach z niebieskiego szkła i absurdalnie patrycjuszowskim, rhodiańskim głosie, którym mówił i w jego myślach, i na głos.
Crispin wszedł do innego świata.
Właściwie nigdy nie zastanawiał się nad swoim podejściem do tego, co ludzie nazywali półświatem: do tej przestrzeni, w której potrafili się poruszać, jak sami utrzymywali, chiromanci, alchemicy, czarownice i astrolodzy. Wiedział – wszyscy wiedzieli – że śmiertelne dzieci Dżada żyją w świecie dzielonym, co było niebezpieczne, z duchami i demonami, które mogą być dla nich obojętne, niekiedy złe, a czasami nawet życzliwe, ale nigdy nie dopuścił, by ta świadomość przenikała każdą chwilę jego życia, choć zdarzali się i tacy ludzie. Modlił się o świcie i jeśli nie zapomniał, to i o zachodzie słońca, chociaż rzadko udawał się do sanktuarium. Kiedy w świąteczny dzień znajdował się w pobliżu jakiejś kaplicy, zapalał świece. Okazywał należny szacunek duchownym – kiedy na ten szacunek zasługiwali. Czasem wierzył, że po śmierci Dżad od Słońca osądzi jego duszę i że od tego sądu będzie zależeć jego los w życiu pośmiertnym.
Ostatnio w wolnym czasie bardzo skrycie rozpamiętywał straszliwą ohydę dwóch letnich zaraz i był głęboko, a nawet gniewnie niepewny takich duchowych spraw. Jeszcze przed paroma dniami powiedziałby, że wszyscy alchemicy to szalbierze, a ptak taki jak Linon jest oszustwem mającym nabrać wiejskich głupców.
To z kolei oznaczało zanegowanie własnych wspomnień z jabłoniowego sadu, lecz jak dotąd łatwo było wyjaśnić dziecięce obawy sztuczkami, wysyłaniem głosu aktora. Czyż one wszystkie nie mówiły tym samym głosem?
Mówiły, ale to jednak nie było żadne oszustwo.
Miał za towarzysza i – przynajmniej takie było założenie – strażnika w podróży sztucznego ptaka od Zotika. Czasami wydawało mu się, że to wybuchowe, niedorzecznie drażliwe stworzenie – czy też twór – jest z nim od zawsze.
– Z pewnością nie trafił mi się łagodny duch, prawda? – powiedział do Zotika na odchodnym tamtego dnia.
– Żaden z nich taki nie jest – mruknął wtedy alchemik, z pewnym smutkiem. – Nieustannie tego żałuję, zapewniam cię. Zapamiętaj tylko rozkaz zamilknięcia i w razie konieczności używaj go. – Przerwał i po chwili dodał kwaśno: – Sam nie jesteś zbyt łagodny. Może trafił swój na swego.
Crispin nic wtedy nie odpowiedział.
Wydał rozkaz zamilknięcia już kilka razy. Pod pewnym względem gra nie była warta świeczki... po zwolnieniu z mroku i milczenia ptak był niemal nieznośnie zjadliwy.
– Kolejny zakład – odezwał się Linon w myślach Crispina. – Zostaw otwarte drzwi, a nie będziesz dziś spał sam.
– Nie żartuj! – warknął Crispin, po czym zmitygował się i dodał w milczeniu: – To jest zatłoczony cesarski zajazd, a ona to rhodiańska arystokratka. Poza tym – dorzucił zrzędliwie – I tak nie masz czego postawić, ty kulko nie wiadomo czego.
– To przenośnia, imbecylu. Po prostu nie rygluj drzwi. Zobaczysz. Będę uważać na złodziei.
To, oczywiście, jak już się Crispin przekonał, było jednym z dobrodziejstw posiadania ptaka. Sen nie miał dla tworu Zotika znaczenia, a jeśli Crispin go nie uciszył, to mógł zostać obudzony, gdy tylko zbliżało się coś niepożądanego. Był jednak zirytowany, i to tym bardziej, że doprowadził do tego sztuczny ptak.
– Dlaczego zakładasz, Że choć w najmniejszym stopniu rozumiesz taką kobietę? Posłuchaj: prowadzi te swoje gierki za dnia albo przy kolacji z czystych nudów. Tylko głupiec uznałby je za coś więcej. – Nie był pewien, dlaczego tak się tym zdenerwował, ale był rozdrażniony.
– Ty naprawdę nic nie wiesz, co? – odparł ptak. Crispin tym razem nie potrafił odczytać jego tonu. – Myślisz, Że nuda kończy się wraz z posiłkiem? Chłopak stajenny rozumie kobiety lepiej od ciebie. Baw się dalej swoimi szklanymi kostkami, imbecylu, a takie osądy zostaw mnie!
Crispin wyrzekł rozkaz zamilknięcia z pewnym zadowoleniem, zdmuchnął świecę i położył się do łóżka z niewesołym przeświadczeniem, że stanie się nocnym pożywieniem drapieżnych owadów, których nie udało mu się dopaść. Wiedział, że w zwykłym zajeździe, do którego musieli dotrzeć na noc inni podróżni, będzie o wiele gorzej. Niezwykle mała pociecha. Crispin nie lubił podróżować.
Rzucał się, przewracał, drapał tam, gdzie wyobrażał sobie, że coś go ugryzło, a potem poczuł prawdziwe ukąszenie i zaklął. Po kilku chwilach, zaskoczony własnym niezdecydowaniem, wstał, zrobił kilka kroków po zimnej podłodze i zaryglował drzwi. Następnie wśliznął się z powrotem do łóżka.
Od czasu śmierci Ilandry nie kochał się z żadną kobietą.
Jeszcze przez jakiś czas nie spał, obserwując, jak ubywający błękitny księżyc przesuwa się w poprzek okna, kiedy usłyszał, jak ktoś naciska klamkę, a potem bardzo cicho stuka do drzwi.
Nie poruszył się ani nic nie powiedział. Stukanie rozległo się jeszcze dwa razy – lekko, prowokacyjnie. Potem ustało i znów zapadła jesienna nocna cisza. Przypominając sobie wiele rzeczy, Crispin patrzył, jak księżyc odrywa się od okna, ciągnąc za sobą gwiazdy, i w końcu zasnął.
Obudziły go poranne hałasy na leżącym poniżej dziedzińcu. W chwili, gdy otworzył oczy, wynurzając się z jakiegoś utraconego snu, uświadomił sobie coś nagle o ptaku Zotika i zdziwił się, że zajęło mu to tak dużo czasu.
Kiedy zszedł na dół na chrzczone piwo i poranny posiłek, nie był szczególnie zaskoczony odkryciem, że pani Massina Baladia z Rhodias, senatorska żona, oraz jej konna eskorta i służba, wyjechała o świcie.
Crispin poczuł lekki, niespodziewany żal, ale myśl o powrocie w tę sferę śmiertelnego życia poprzez kopulację ze znudzoną rhodiańską arystokratką, która prowadzi wiejską nocą łóżkowe gry i nawet nie zna jego prawdziwego imienia, była prawie nieznośna. Z drugiej strony tak mogłoby być łatwiej, ale Crispin nie osiągnął jeszcze takiego stopnia... oderwania.
Znalazłszy się znów na drodze, w chłodnym, porannym wietrze, wkrótce dogonił kupców i duchownego, którzy czekali na niego w nieco dalej położonej gospodzie. Wyruszając w całodniowy marsz, Crispin przypomniał sobie myśl, która pojawiła się tuż po przebudzeniu. Zaczerpnął tchu, zwolnił ptaka z milczenia w torbie na grzbiecie muła i zadał mu jedno pytanie.
– Jakiś ty oszałamiająco błyskotliwy – usłyszał lodowatą odpowiedź. – Ale przyszła w nocy, prawda? Racja była po mojej stronie, tak?
Po jasnobłękitnym, odległym niebie płynęły białe chmury, gnane północnym wiatrem. Słońce, które bezpiecznie wróciło ze swej ciemnej podróży pod lodowato zimną krawędzią świata, wznosiło się na wprost podróżnych, świetliste jak obietnica. Rżyska znaczyły czarne kropki wron. Zbrązowiała trawa na poboczu błyszczała od bladego szronu. Crispin patrzył na to wszystko w porannym świetle i zastanawiał się, jak za pomocą szkła i kamienia osiągnąć taką tęczową jaskrawość kolorów i lśnień. Czy ktoś kiedyś przedstawił na kopule oszronioną jesienną trawę?
Westchnął, zawahał się i odpowiedział szczerze:
– Przyszła. Racja była po twojej stronie. Zaryglowałem drzwi.
– Imbecyl. Zoticus dałby jej zajęcie na całą noc, a potem odesłał wyczerpaną do jej pokoju.
– Nie jestem Zotikiem.
Niezbyt błyskotliwa odpowiedź i Crispin o tym wiedział. Ptak tylko roześmiał się sardonicznie. Crispin nie miał jednak sił na sprzeczkę. Wspomnienia były zbyt żywe.
Tego dnia było chłodniej, szczególnie kiedy wschodzące słońce przysłaniały chmury. Stopy marzły w sandałach; Crispin pomyślał, że następnego dnia włoży wysokie buty. Pola i winnice od północnej strony drogi były już oczywiście nagie i wcale nie zatrzymywały wiatru. W oddali, na północnym wschodzie, można było teraz dostrzec pierwsze ciemne smugi lasów: dzikie, legendarne puszcze ciągnące się do granicy, a potem w głąb Sauradii. Tego dnia droga rozwidli się i poprowadzi na południe w kierunku Mylazji, gdzie wcześniej Crispin mógłby złapać statek i szybko pożeglować do Sarancjum. Teraz będzie powoli zdążał lądem, najpierw nieco na północ, ku owemu nie ujarzmionemu lasowi, a potem znów na wschód, długą cesarską drogą biegnącą wzdłuż jego południowego skraju.
Crispin trochę zwolnił, otworzył jedną z toreb niesionych przez muła, zmierzającego leniwie po idealnie dopasowanych kamiennych płytach drogi, i wyjął brązowy płaszcz z wełny. Po chwili znów sięgnął do torby, wyciągnął z niej ptaka na rzemieniu i zawiesił go sobie na szyi. Oznaczało to przeprosiny.
Po wymuszonym milczeniu i ślepocie spodziewał się usłyszeć jego ostry, zjadliwy głos. Już się do tego przyzwyczajał. Zawiązując torbę i owijając się płaszczem, Crispin pomyślał, że powinien teraz pogodzić się z paroma innymi aspektami tej podróży na wschód, odbywanej pod przybranym imieniem, z wiadomością od królowej Antów dla cesarza i stworzeniem z półświata na szyi. A wśród spraw, którymi musi się teraz zająć, była świeżo pojęta prawda, że sztuczny ptak, którego ma ze sobą, jest niezaprzeczalnie i zdecydowanie samiczką.
Przed południem dotarli do przydrożnej kapliczki. Napis nad sklepionym wejściem głosił: „Ku pamięci Clodiusza Paresa. Teraz u Dżada, w Świetle”.
Kupcy i duchowny chcieli się pomodlić. Crispin, zaskakując samego siebie, wszedł z nimi do środka, a służący pilnowali mułów i towaru zostawionego na zewnątrz. Żadnych mozaik. Mozaiki były kosztowne, stanowiły luksus. Crispin uczynił znak słonecznego dysku przed łuszczącym się, marnym freskiem jasnowłosego Dżada o gładkich policzkach na ścianie za kamieniem ołtarzowym, i ukląkł za duchownym na kamiennej posadzce, przyłączając się do obrzędów wschodu słońca.
Może i było już dość późno, ale niektórzy ludzie wierzyli, że bóg jest pobłażliwy.
Kasja wzięła dzbanek piwa, tylko trochę rozwodnionego, ponieważ czterej kupcy siedzący przy dużym stole byli stałymi gośćmi, i chciała wyjść z kuchni do ogólnej sali.
– Kiciu, jak z tym skończysz, możesz się zająć naszym starym przyjacielem w pokoju na górze. Twoje stoły skończy za ciebie obsługiwać Deana. – Morax pokazał na sufit nad swoją głową, uśmiechając się znacząco. Kasja nie znosiła, kiedy się uśmiechał i był taki nadzwyczaj miły. Zwykle oznaczało to kłopoty.
Tym razem prawie na pewno oznaczało to coś gorszego.
Pokój tuż nad ciepłą kuchnią był zarezerwowany dla lojalnych i stałych – albo hojnych – gości zajazdu. Tego dnia zatrzymał się w nim kurier cesarski z Samicy imieniem Zagnes, który spędził na drogach wiele lat, był spokojny i znany z łagodności względem dziewcząt, czasami pragnąc w swoim łóżku tylko ciepłego ciała w jesienną czy zimową noc.
Kasja, najnowsza i najmłodsza dziewka w zajeździe, niezmiennie przeznaczana gwałtownym gościom, jeszcze nigdy nie została do niego wysłana. Deana, Syrene, Khafa – wszystkie się przy nim zmieniały, gdy się tu zatrzymywał, nawet kłóciły o możliwość spędzenia spokojnej nocy z Zagnesem z Samicy.
Kasja dostawała tych nieokrzesanych. Jak u większości Inicyjek, na jej skórze szybko pojawiały się sińce i Morax zwykle wymuszał na jej mężczyznach dodatkową zapłatę za wyrządzoną jej krzywdę. To przecież był cesarski zajazd pocztowy; zatrzymujący się tu podróżni mieli pieniądze albo stanowiska, które musieli chronić. Nikt tak naprawdę nie przejmował się obrażeniami kupionej dziewki, ale większość gości – poza prawdziwymi arystokratami, których nic nie obchodziło – nie chciała wydawać się w oczach swoich bliźnich osobami bez ogłady czy wykształcenia. Morax doskonale potrafił grozić wybuchem wielkiego oburzenia w imieniu całej poczty cesarskiej.
Jeżeli pozwalano jej spędzić noc z Zagnesem w najlepszej izbie, to dlatego, że Morax czuł niepokój w związku z czymś, co jej dotyczyło. Albo – to było odkrycie – dlatego, że nie chciano, by akurat teraz była posiniaczona.
Od kilku dni widywała, jak rozpadają się grupki i urywają szepty, gdy tylko wchodziła do pomieszczenia, czuła, że ludzie wodzą za nią wzrokiem, kiedy pracowała. Nawet Deana przestała ją dręczyć. Przynajmniej od dziesięciu dni nikt nie wylał pomyj dla świń na jej słomiane legowisko. I sam Morax był nadzwyczaj uprzejmy – od czasu, gdy kiedyś późną nocą złożyło mu wizytę paru wieśniaków, którzy przyszli do zajazdu w świetle niesionych pochodni i zimnych gwiazd.
Kasja wytarła pot z czoła, odgarnęła jasne włosy z oczu i zaniosła piwo kupcom. Dwóch z nich chwyciło ją, z przodu i z tyłu, zadzierając jej tunikę, gdy napełniała im szklanice, ale Kasja była przyzwyczajona do takich rzeczy i rozśmieszyła ich, udając, że nadeptuje na but najbliższego z nich. To byli stali klienci, którzy płacili Moraxowi na boku niezłą sumkę za możliwość nocowania tu bez zezwolenia i nie sprawiali kłopotów, chyba że wypili znacznie więcej piwa niż teraz.
Kasja skończyła nalewać, odtrąciła dłoń wciąż ściskającą jej pierś – ani na chwilę nie przestając się uśmiechać – i odwróciła się, by odejść. Wieczór był wczesny, trzeba było podawać i uprzątać talerze i flaszki, podtrzymywać ogień. Właśnie zwolniono ją z tej niewdzięcznej roboty i wysłano do łagodnego mężczyzny w ciepłej sypialni. Kasja wyszła niepewnie ze wspólnej sali do ciemniejszego, zimniejszego korytarza.
Kiedy weszła na schody w pełgającym blasku świecy, chwycił ją nagły, przyprawiający o mdłości strach. Musiała się zatrzymać i oprzeć o poręcz, by go opanować. Było tu cicho, hałas ze wspólnej sali wydawał się stłumiony. Na czole i szyi poczuła zimny pot. Wzdłuż boku pociekła jego strużka. Kasja przełknęła ślinę. W ustach i gardle miała nieświeży, kwaśny smak. Serce biło jej bardzo szybko, ledwie oddychała; rozmazane cienie drzew za pokrytym smugami oknem kryły w sobie bezimienne i bezkształtne potworności.
Powodowana dziecinną, bezmyślną i naturalną w tej sytuacji paniką, chciała zawołać matkę, lecz jej matka znajdowała się w wiosce odległej o trzy tygodnie drogi na północ, na pustkowiach Drzewielasu, i to ona ją sprzedała zeszłej jesieni.
Nie mogła się modlić. Na pewno nie do Dżada, chociaż na rozkaz karchickiego handlarza niewolników, który kupił ją oraz kilka innych osób i zabrał wszystkich na południe, została pośpiesznie nawrócona wraz z nimi w jakiejś przydrożnej kaplicy. A biorąc pod uwagę to, co miało się wkrótce stać, modlitwy do Ludana z Lasu były zupełnie bezcelowe.
To miała być dziewica, i niegdyś tego pilnowano, ale świat się zmienił. Sauradia była teraz nominalnie dżadycką, płacącą podatki prowincją Cesarstwa Sarantyńskiego, utrzymującą dwa obozy wojskowe oraz oddziały stacjonujące w Megarium. Choć po cichu nadal przestrzegano pewnych pradawnych obrzędów plemiennych, na które dżadyccy duchowni nie zwracali uwagi, jeśli nie byli zmuszani do ich zauważania, to nikt już nie uważał, że trzeba ofiarowywać swoje dziewicze córki.
Nie wtedy, gdy wystarczała dziwka z zajazdu pocztowego.
Ściskając poręcz w połowie schodów i wyglądając przez małe okienko na nocny świat, Kasja nie miała żadnych wątpliwości. Czuła się bezradna, co doprowadzało ją do wściekłości. Miała nóż, ukryty obok kuźni, ale na co się może przydać nóż? Nie mogła nawet spróbować ucieczki. Pilnowali jej teraz, a właściwie dokąd miałaby pójść niewolnica? Do lasu? Drogą, gdzie szukano by jej z psami?
Przez pokryte smugami szkło nie widziała lasu, ale czuła jego obecność, bliską obecność w czerni. Nie ma się co oszukiwać. Te szepty, obserwacja, te nie wyjaśnione drobne uprzejmości, nie widziana przedtem łagodność w oczach tej suki Deany, wilgotne pożądanie na twarzy grubej żony Moraxa, gospodyni, która zbyt szybko odwracała wzrok, ilekroć Kasja napotykała go w kuchni.
W Dniu Zmarłych, o poranku za dwa dni, zabijają.
* * *
Crispin posłużył się swoim zezwoleniem, by w pierwszym zajeździe pocztowym Sauradii, tuż za kamieniami oznaczającymi granicę z Bachiarą, wziąć sobie służącego. Znajdował się już w Cesarstwie Sarantyńskim, po raz pierwszy w życiu. Zastanawiał się nad wzięciem dla siebie drugiego muła, ale nie bardzo lubił jeździć, a jego nogi czuły się wyjątkowo dobrze w dobrych butach, które sobie sprawił. Mógłby wynająć niewielką dwukołową birotę z koniem albo mułem, ale stanowiłoby to wydatek znacznie przekraczający limit wyznaczony przez zezwolenie, a tak czy owak, pojazdy te słynęły z niewygody.
Vargos, ten wynajęty służący, był rosłym, milczącym, czarnowłosym – rzadkość u Inicyjczyka – mężczyzną z wyraźną blizną na kości policzkowej i kijem zdecydowanie cięższym od kija Crispina. Blizna z poprzecznymi nacięciami wyglądała na jakiś pogański symbol; Crispin nie chciał wiedzieć o niej nic więcej.
Mimo namów Martiniana, nie zabrał ze sobą żadnego z terminatorów. Jeżeli odbywa tę szaloną podróż pod nie swoim imieniem, by zmienić swoje życie czy coś w tym stylu, to nie będzie tego robił w towarzystwie chłopca z domu. Będzie miał dość zajęcia podczas niebezpiecznej drogi prowadzącej do niepewnego celu bez obciążania się młodym chłopcem Z drugiej strony, nie zamierzał okazać się durniem – czy też imbecylem, jak to za bardzo lubiła go nazywać Linon – i podróżować sam. Nie lubił przebywać poza murami miasta, a ta droga prowadzaj a przez zachodnią Sauradię, w sąsiedztwie ponurego lasu i gór od południa smaganych wiatrem, w niczym nie przypominała uczęszczanego traktu w gęsto zaludnionej Bachiarze. Upewnił się, że Vargos zna drogę do trakezyjskiej granicy, ocenił jego wyraźną siłę i doświadczenie i zgodził go na podstawie zezwolenia. Poczta cesarska ściągnie opłatę z biura kanclerza. Wszystko to było bardzo dobrze pomyślane. Tylko że Crispin nie wiedział, jak bardzo czarny jest las, leżący na północ od drogi.
Kupcy oraz ich wino skręcili na południe na długo przed granicą, podążając śladem Massiny Baladii, wyprzedzającej ich o pół dnia. Duchowny – uczciwy, dobroduszny człowiek – szedł tylko do odosobnionego sanktuarium tuż za granicą z Sauradią. Pomodlili się wspólnie i rozstali wczesnym rankiem. Crispin mógłby się przyłączyć do innych podróżnych zmierzających na wschód – na pewno znalazłby się ktoś podążający z Megarium – i na pewno chciałby tak później zrobić, ale tymczasem rosły, sprawny mężczyzna idący obok niego stanowił świadectwo minimum zdrowego rozsądku. Była to jedna z zalet poczty: Crispin mógł zgodzić człowieka jak Vargos i zwolnić go w każdym zajeździe pocztowym mijanym w drodze do celu lub z powrotem. Cesarstwo Sarantyńskie rzeczywiście mogło w obecnych czasach niezbyt przypominać Rhodias u szczytu potęgi, ale i nie było od niego zbyt odległe.
A jeśli Gisel, młoda królowa Antów, miała rację, to Waleriusz II i tak chciał przywrócić cesarstwo zachodnie.
Natomiast jeżeli chodzi o rhodiańskiego mozaicystę Caiusa Crispusa z Vareny, nieszczęśliwego teraz i przemarzniętego w jesiennym deszczu, to należało energicznie popierać wszelkie posunięcia mające na celu wzrost cywilizowanego porządku w takich miejscach.
Crispin naprawdę nie lubił lasu, ani trochę.
Odczuwał coraz większy niepokój, w miarę upływu dni spędzanych na drodze, z której wciąż było widać las. Z pewnym rozczarowaniem musiał przyznać, że okazał się większym mieszczuchem, niż sądził. Mimo czyhających tam niebezpieczeństw, miasta miały jednak mury. W zasadzie można było założyć, że wszelka dzicz – czy to zwierzęta, czy ludzie nie uznający praw – znajduje się za owymi murami. I gdy tylko uważało się, by nie wychodzić samotnie po zmierzchu albo nie zapuszczać się w niewłaściwe zaułki, największym niebezpieczeństwem, jakie mogło spotkać człowieka, był rzezimieszek na targu lub nazbyt rozgorączkowany święty mąż, plujący śliną i przekleństwami.
W miastach znajdowały się też budynki, publiczne i prywatne. Pałace, łaźnie, teatry, domy kupców, mieszkania, kaplice i sanktuaria – ze ścianami, podłogami, a niekiedy kopułami, na które ludzie dysponujący odpowiednimi środkami zamawiali czasem mozaiki.
Człowiekowi z doświadczeniem i pewnymi umiejętnościami dawało to utrzymanie.
W tym lesie czy na dzikich terenach leżących na południe od niego istniało niezwykle małe zapotrzebowanie na szczególne talenty Crispina. Od wczesnych dni cesarstwa rhodiańskiego sauradyjskie plemiona stanowiły synonim barbarzyńskiego okrucieństwa. Właściwie najgorsza klęska, jaką poniosła armia rhodiańska przed powolnym upadkiem i ostatecznym zniszczeniem, nastąpiła niedaleko na północ od miejsca, gdzie się teraz znajdowali, kiedy to cały legion wysłany do stłumienia plemiennego powstania znalazł się w zasadzce między bagnami i lasem i został wybity co do nogi.
Według zapisków historycznych wojna rozpętana w odwecie trwała siedem lat. W końcu rhodiańskie legiony odniosły sukces. W Sauradii niełatwo było walczyć falangą czy kolumną. A wrogowie, którzy rozpływali się wśród drzew jak duchy, a potem ćwiartowali i jedli schwytanych jeńców podczas krwawych obrzędów w mrocznych, rozbrzmiewających echem bębnów lasach, potrafili wzbudzić pewien niepokój w nawet najbardziej zdyscyplinowanym wojsku.
Rhodianie nie zagarnęli jednak większości znanego świata dzięki niechęci do stosowania szorstkich metod, a dysponowali środkami cesarstwa. Na świętych drzewach sauradyjskich lasów zawisły w końcu martwe ciała plemiennych wojowników – a także ich kobiet i małych dzieci – z odrąbanymi kończynami i genitaliami, powieszone za natłuszczone, żółte włosy.
Bez względu na to, pomyślał Crispin pewnego poranka, jak dawno rozegrały się te wydarzenia, nie były to dzieje, które pozwalały na spokojną refleksję. Tego dnia zamilkła nawet Linon. Ciemny las znajdował się tu bardzo blisko drogi, rozciągając się pozornie bez końca na wschód i, kiedy Crispin oglądał się do tyłu, na zachód. Dąb, jesion, jarzębina, buk i inne, nie znane mu drzewa, spadłe lub opadające Uście. Gdzieniegdzie wznosiły się pasma czarnego dymu – wypalano drewno na skraju lasu. Ku południowi teren wznosił się skokami do bariery gór, za którymi krył się morski brzeg. Crispin widział owce i kozy, psy, dym unoszący się z pasterskiej chaty. Żadnych innych oznak ludzkiego życia. Zwykły szary dzień, padał zimny deszcz, a szczyty gór ginęły w chmurach.
Osłoniwszy głowę kapturem płaszcza podróżnego, Crispin z niewielkim tylko powodzeniem usiłował przypomnieć sobie, dlaczego to robi.
Starał się przywołać jaskrawe, wielobarwne obrazy Sarancjum – bajeczne wspaniałości cesarskiego miasta, chwały dzieła Dżada, oka i ozdoby świata, jak głosiło znane wyrażenie. Nie potrafił. Miasto leżało za daleko. Było mu zbyt nie znane. Czarny las, mgiełka i zimny deszcz okazywały się za bardzo przygniatająco obecne. Podobnie jak brak murów, ciepła, ludzi, sklepów, targowisk, gospód, łaźni, jakichkolwiek obrazów stworzonych przez człowieka wygód, a co dopiero piękna.
Prawda była po prostu taka, że Crispin jest mieszczuchem. Ta podróż zmuszała go do zaakceptowania, co prawda ze smutkiem, wszystkiego, co się z tym wiązało... dekadencji, miękkości, zepsucia, arystokratycznego luksusu. Tych ostatnich sardonicznych karykatur Rhodias przed jego upadkiem: zniewieściałych, puszących się arystokratów, którzy wynajmowali barbarzyńców, by za nich walczyli, a kiedy owi najemnicy zwrócili się przeciwko nim, okazali się bezwładni. Bez względu na to, co chciałby powiedzieć, on i pani Massina Baladia z jej lektyką wymoszczoną poduszkami, ze wspaniałym strojem podróżnym, perfumami i pomalowanymi paznokciami u nóg, byli sobie jednak bardziej bliscy niż obcy. Miejskie mury określały granice świata Crispina w takim samym stopniu, jak świata pani Massiny Baladii. Jeśli miał być szczery wobec siebie, to w tej chwili najbardziej pragnął kąpieli, namaszczenia i profesjonalnego masażu, a potem kielicha gorącego, korzennego wina, łoża w ciepłej komnacie i szmeru cywilizowanych rozmów. Tu, w tej dziczy, tracił zwykłą pewność siebie i był zdezorientowany. A ma przed sobą jeszcze długą drogę.
Co prawda nie tak długą do następnego łóżka. Spokojny marsz w spokojnie padającym deszczu, z krótkim jedynie przystankiem na południowy kawałek sera, chleba i butelkę kwaśnego wina w zadymionej, cuchnącej śmieciami gospodzie w jakiejś osadzie, doprowadził ich w pobliże następnego zajazdu pocztowego późnym popołudniem. Przestało nawet padać, a na południu i zachodzie – nie nad lasem jednak – przejaśniło się. Crispin dostrzegł szczyty niektórych gór. Za nimi jest morze. Gdyby kurier przybył na czas, mógłby wyruszyć morzem. Myśl, która nie była w stanie czegokolwiek zmienić.
Gdyby zaraza ominęła ich dom, wciąż mógłby mieć rodzinę.
Nisko za nimi, kiedy razem z Vargosem i mułem przeszli przez kolejne skupisko domów, po raz pierwszy tego dnia pojawiło się blade słońce, rozjaśniając stoki gór, podświetlając od dołu ciężkie chmury zawieszone nad szczytami, błyskając zimno w kałużach w przydrożnym rowie. Minęli kuźnię, piekarnię i dwa odstraszające swym wyglądem zajazdy, nie zwracając uwagi na badawcze spojrzenia garstki wieśniaków ani na chrapliwe zaproszenie wychudłej dziwki, stojącej w zaułku przy drugiej karczmie. Nie po raz pierwszy Crispin podziękował w duchu cesarzowi za zezwolenie, przechowywane w skórzanej sakiewce u pasa.
Zajazd pocztowy leżał na wschód od wioski, dokładnie tam, gdzie pokazywała mapa. Crispin bardzo lubił swoją mapę. Wielce pokrzepiała go myśl, że miejscowości pojawiały się codziennie tam, gdzie według mapy powinny się pojawić. To dodawało mu pewności.
Zajazd był obszerny, miał, jak zwykle, kuźnię, wewnętrzny dziedziniec i żadnych gnijących śmieci w wejściu. Za bramą prowadzącą na tyły posiadłości mignął mu zadbany ogród warzywny i ziołowy, a za nim owce na łące i solidna chata pasterza. Niech żyje Cesarstwo Sarantyńskie, pomyślał kwaśno Crispin, i wspaniała poczta cesarska. Dym unoszący się z szerokich kominów obiecywał ciepłe pomieszczenia.
– Zatrzymamy się dwa dni – oznajmiła Linon.
Ptak znów wisiał Crispinowi na szyi. Nie odzywał się od rana. Nagłe, stanowcze słowa zaskoczyły Crispina.
– Doprawdy? A dlaczegóż to? Zmęczyły się małe nóżki?
– Na myszy i krew! Jesteś za głupi, żeby wypuszczać cię za próg bez niańki. Przypomnij sobie kalendarz i to, co ci mówił Zoticus. Jesteś w Sauradii, imbecylu. A jutro jest Dzień Zmarłych!
Crispin rzeczywiście o tym zapomniał i zganił się za to w myślach. Chociaż było to nierozsądne, złościł się, kiedy ptak miał rację.
– Więc co się stanie? – zapytał kwaśno. – Ugotują ze mnie zupę, jak znajdą mnie na dworze? Pogrzebią moje kości na rozstajach?
Linon nie raczyła odpowiedzieć.
Czując się jakoś nieswojo, Crispin kazał Vargosowi zająć się mułem i bagażami, a sam ruszył przez grząski dziedziniec do zajazdu, mijając dwa rozszczekane psy i kilka kurcząt. Wszedł do frontowej sali zajazdu, by pokazać zezwolenie i sprawdzić, czy za pieniądze cesarstwa można natychmiast załatwić gorącą kąpiel.
Sień była zachęcająco czysta, duża z wysokim sklepieniem. Za drzwiami z lewej strony płonęły dwa kominki we wspólnej sali. Dochodził z niej radosny, wieloakcentowy gwar rozmów. Po zimnej i mokrej całodziennej drodze sala ta niewątpliwie kusiła. Crispin zastanawiał się, czy ktoś w tej kuchni potrafi gotować. W tych lasach muszą być jelenie i dziki, a może nawet nieuchwytne sauradyjskie żubry; talerz dobrze przyprawionej dziczyzny i kilka flaszek choćby tylko znośnego wina na pewno trochę by go uspokoiły.
Kiedy Crispin się rozejrzał i zauważył zamiecione, suche płytki podłogi, przyszło mu do głowy, że ten zajazd rzeczywiście mógłby stanowić znakomite miejsce odpoczynku dla jego nóg przez dwa dni i dwie noce. Zoticus wyraźnie radził mu, by w Dzień Zmarłych nie wychodził na dwór. Choć podchodził sceptycznie do takich spraw, nie warto było postąpić nierozsądnie tylko dlatego, by wygrać bitwę z jakimś sztucznym ptakiem. Crispin nagle pomyślał, że sama Linon jest dowodem na istnienie półświata.
Nie była to całkowicie pocieszająca myśl.
Czekał na gospodarza z błogosławionym zezwoleniem w dłoni, rozkoszując się poczuciem suchości oraz bliską perspektywą ciepła i wina. Usłyszał jakiś dźwięk dobiegający z głębi zajazdu, zza schodów, i odwrócił się z uprzejmym wyrazem twarzy. Zdawał sobie sprawę, że w tej chwili raczej nie wygląda dostojnie, a podróżowanie piechotą z jednym tymczasowo zgodzonym służącym nie świadczy o zamożności, ale Crispin odkrył, że zezwolenie z elegancko wypisanym jego – a raczej Martiniana – imieniem oraz osobista pieczęć i podpis samego cesarskiego kanclerza potrafi w mgnieniu oka uczynić z niego ważną osobistość.
Z tylnych schodów nie zszedł gospodarz, lecz chuda służąca w poplamionej brązowej tunice sięgającej kolan, bosa, z jasnymi włosami i uginająca się pod ciężarem zapieczętowanego dzbana z winem. Gdy go ujrzała, stanęła jak wryta, wpatrując się w niego szeroko rozwartymi oczyma.
Crispin uśmiechnął się lekko, nie zwracając uwagi na jej spojrzenie.
– Jak masz na imię, dziewczyno? Przełknęła ślinę, spuściła wzrok i wymamrotała:
– Kicia.
Poczuł, że usta same rozciągają mu się w uśmiechu. – Dlaczego? Znów przełknęła, jakby miała kłopoty z mówieniem.
– Nie wiem – wykrztusiła w końcu. – Ktoś pomyślał, że wyglądam jak kot.
Po tym pierwszym bezpośrednim spojrzeniu nie odrywała wzroku od podłogi. Crispin uświadomił sobie, że przez cały dzień do nikogo się nie odzywał – oprócz wydania kilku pleceń Vargosowi. To było coś dziwnego i sam nie potrafił określić, jak się z tym czuje. Wiedział natomiast, że marzy o kąpieli, a nie o rozmowie ze służącą.
– Nie wyglądasz. Jak masz naprawdę na imię? Na te słowa podniosła powieki i znów je opuściła.
– Kasja.
– A więc, Kasju, pobiegnij po gospodarza. Jestem mokry na zewnątrz i wyschnięty w środku. I nawet się nie waż mówić, że nie ma wolnych pokoi.
Nie poruszyła się. Wciąż patrzyła na podłogę, podtrzymując ciężki dzban z winem obiema rękami. Była dość młoda, bardzo chuda i miała szeroko rozstawione niebieskie oczy. Najwyraźniej z jakiegoś północnego plemienia. Inicyjskiego albo jakiegoś innego. Zastanawiał się, czy zrozumiała jego żart; rozmawiali po rhodiańsku. Już miał ponowić prośbę po sarantyńsku, bez dowcipu, kiedy zobaczył, że dziewczyna nabiera powietrza w płuca.
– Jutro mnie zabiją – powiedziała, tym razem bardzo wyraźnie. Spojrzała na niego. Oczy miała ogromne, głębokie niczym las. – Zabierzesz mnie ze sobą?
* * *
Zagnes z Samicy nie miał na to najmniejszej ochoty.
– Jesteś niespełna rozumu? – zawołał poprzedniej nocy. W zdenerwowaniu wypchnął Kasję z łóżka na podłogę. Mimo kuchennych palenisk znajdujących się bezpośrednio pod nią, była zimna. – Co, na święte imię Dżada, miałbym robić z kupioną dziewczyną w Sauradii?
– Robiłabym wszystko, co zechcesz – rzekła wtedy, klęcząc obok łóżka i powstrzymując łzy.
– To oczywiste. Co innego miałabyś robić? Nie o to chodzi.
Zagnes był mocno zdenerwowany.
Nie z powodu prośby o wykupienie i zabranie jej ze sobą. Kurierzy cesarscy byli przyzwyczajeni do takich próśb. Chodziło pewnie o powód. Ten bardzo pilny, szczególny powód. Musiała jednak mu powiedzieć... inaczej nie miałby żadnego motywu, by nawet rozważyć tę prośbę – jedną spośród tylu innych zwykłych próśb. Podobno był uprzejmym człowiekiem...
Wydawało się jednak, że niezupełnie. Albo nie był dość nierozsądny. Kurier – łysiejący, niemłody już mężczyzna z brzuszkiem – zbladł; naprawdę go przestraszyła. Wcale nie był okrutny, tylko rozsądnie odmawiał udziału w życiu sauradyjskiej wioski, nawet jeśli wiązało się ono z zakazaną ofiarą z dziewczyny dla pogańskiego boga. A może właśnie dlatego? Co by się stało, gdyby doniósł o tym duchownym albo wojskowym z obozu leżącego dalej na wschód? Dochodzenie, pytania, prawdopodobnie połączone z zadawaniem bólu – a nawet śmierci – były to bowiem sprawy świętej wiary. A później surowe kroki podjęte przeciwko odradzającemu się pogaństwu? Grzmiący duchowni, wojsko stacjonujące we wsi, nałożone karne podatki? Może ukarano by Moraxa i innych; gospodarz mógłby zostać pozbawiony swego stanowiska, rozcięto by mu nozdrza i obcięto dłonie.
A dla Zagnesa z Samicy nie byłoby już najlepszej obsługi, najcieplejszych pokoi w tym ani żadnym innym zajeździe w Sauradii. Wieści roznosiły się szybko po głównych drogach, a nikt nigdzie nie lubi informatorów. Był cesarskim urzędnikiem, lecz większość swoich dni – oraz nocy – spędzał z dala od Sarancjum.
I wszystko to dla jakiejś służącej? Jak mogła liczyć na to, że jej pomoże? Nie liczyła na to. Nie chciała jednak umrzeć, a z każdą chwilą miała coraz mniejsze szanse uniknięcia śmierci.
– Wracaj do łóżka – rzekł wtedy szorstko Zagnes. – Zamarzniesz na podłodze i potem na nic mi się nie zdasz. Ostatnio ciągle jest mi zimno – dodał z wymuszonym śmiechem. – Za dużo lat na drogach. Deszcz i wiatr przenikają mnie do kości. Czas się wycofać. I zrobiłbym to, gdybym nie miał w domu żony. – Kolejny nieprzekonujący śmiech. – Jestem pewien, że twój strach jest nieuzasadniony, dziewczyno. Znam Moraxa od lat. Kiedy nadchodzi ten niemądry... kiedy nadchodzi ten dzień, wy, dziewczęta, zawsze boicie się cieni.
Kasja wróciła w milczeniu do łóżka i położyła się, naga, obok kuriera. Odsunął się nieco od niej. Nic dziwnego, pomyślała z goryczą. Czy jakikolwiek mądry mężczyzna wziąłby dziewczynę przeznaczoną Ludanowi z Lasu? Jej święta śmierć mogłaby przejść prosto na niego.
Nie o to jednak chodziło. Wyglądało na to, że Zagnes jest bardziej przyziemny.
– Masz zimne stopy, dziewczyno. Rozetrzyj je albo co. I ręce też – dodał. – Ciągle jest mi zimno.
Kasja wydała jakiś dziwny dźwięk, ni to śmiech, ni to jęk tłumionego przerażenia. Posłusznie potarła o siebie stopy, usiłując je rozgrzać, by mogła z kolei ogrzać leżącego obok mężczyznę. Słyszała zawodzenie wiatru, gałąź uderzającą o ścianę. Nadeszły chmury, przynosząc deszcz. Nie było księżyców.
Spędziła z nim noc. Nie tknął jej. Trzymał się blisko, skulony jak dziecko. Leżała, słuchając wiatru, gałęzi i deszczu. Nadejdzie ranek, potem noc, a następnego dnia umrze. Dziwiło ją, że potrafi ułożyć taki ciąg, w ten sposób myśleć. Zastanawiała się, czy udałoby się jej zabić Deanę, zanim ją zwiążą albo pozbawią przytomności uderzeniem palki. Żałowała, że nie potrafi się modlić, ale nie wychowano jej w wierze w Dżada od Słońca i nie przychodziła jej na myśl żadna z inwokacji do niego. Z drugiej strony, jak się modli przyszła ofiara do boga, któremu ma być złożona? O co mogłaby prosić Ludana? Żeby była martwa, zanim potną ją na kawałki? Czy też zrobią z nią to, co się robi tu, na południu. Nawet tego nie wiedziała.
Obudziła się na długo wcześniej przed kurierem, w czarnym, wilgotnym chłodzie przedświtu. Trzęsąc się z zimna, wciągnęła na siebie bieliznę i tunikę i zeszła do kuchni. Wciąż padało. Kasja słyszała odgłosy dochodzące z dziedzińca: to chłopcy stajenni przygotowywali zmianę wierzchowców dla kurierów cesarskich oraz konie i muły dla podróżnych, którzy mieli swoje własne czy też wynajęte zwierzęta. Zgarnęła naręcze drewna z komórki na zapleczu, wróciła jeszcze dwa razy, po czym uklękła, by rozpalić w kuchennym palenisku. Na dół zeszła ziewająca Deana, by rozpalić paleniska w sali od frontu. Kasja zauważyła, że na policzku ma nowy siniec.
– Spałaś dobrze, suko? – rzuciła Deana, przechodząc obok niej. – Nie dostaniesz go już nigdy więcej, zapewniam cię.
– Powiedział mi, że jesteś tak samo niechlujna poniżej, jak powyżej – mruknęła Kasja, nie odwracając się nawet. Zastanawiała się, czy Deana ją uderzy. Miała pod ręką drewno na opał.
Nie chciano jednak, by miała sińce czy była zeszpecona w jakikolwiek inny sposób. Mogłoby to być nawet zabawne... tego dnia mogła mówić, co chce, bez obawy o uderzenia.
Deana przez chwilę stała nieruchomo, a potem ominęła ją, nie dotykając.
Pilnowali jej starannie. Kasja zdała sobie z tego sprawę, kiedy oderwała się na chwilę od opróżniania nocników, by stanąć na ganku z tyłu zajazdu i odetchnąć zimnym, wilgotnym powietrzem. Góry spowijała mgła. Wciąż padało. Wiatr prawie ucichł. Dym unosił się z komina prosto do góry i niknął w szarości. Ledwie widziała sad i owce na stokach. Dźwięki były przytłumione.
O słup po drugiej stronie ganku opierał się niedbale Pharus, główny stajenny, strugając nożem wilgotną gałązkę, a w otwartych drzwiach chaty za sadem stał Rugash, stary pasterz, zostawiwszy stado owiec chłopakom. Kiedy zobaczył, że dziewczyna na niego patrzy, odwrócił się i splunął w błoto przez szparę w zębach.
Oni naprawdę sądzili, że może uciec. Dokąd mogłaby uciec niewolnica? Boso w góry? Do Drzewielasu? Czy śmierć z zimna lub zadana przez zwierzęta byłaby lepsza? A może demony czy też zmarli znaleźliby ją pierwsi i na zawsze zagarnęli jej duszę? Kasja zadrżała. Niepotrzebny strach: nie dotarłaby nawet do lasu czy wzgórz, a gdyby jej się to udało, to by ją wytropili. Mają psy.
W otwartych drzwiach za nią pojawiła się Khafa. Nie widząc jej, Kasja rozpoznała ją po krokach.
– Powiem pani, dostajesz baty za lenistwo – powiedziała dziewczyna. Kazano jej mówić tylko po rhodiańsku, żeby nauczyła się go wystarczająco dobrze.
– Pieprz się – rzekła Kasja bez przekonania. Odwróciła się jednak i weszła do środka, przechodząc obok Khafy, która prawdopodobnie była najprzyzwoitsza z nich wszystkich.
Poroznosiła wszystkie nocniki do pokojów, wiele razy przemierzając schody w górę i w dół, po czym wróciła do kuchni, by dokończyć poranne zmywanie. Ogień palił się za słabo; jeśli się tego nie przypilnowało albo rozpaliło go za mocno, marnując drewno, dostawało się baty albo trafiało pod klucz do piwniczki z winem i szczurami. Kasja dołożyła do ognia. Oczy załzawiły jej od dymu. Otarła policzki wierzchem dłoni.
Ma ten nóż schowany w szopie kowala obok stajni. Postanowiła po niego pójść trochę później. W najgorszym razie użyje go na sobie tej nocy. Odbierze im to, czego chcą. Odniesie w ten sposób zwycięstwo.
Nie udało się jej. Przybyła następna grupa kupców, którzy przerwali podróż wcześniej ze względu na deszcz. Oczywiście nie mieli żadnych zezwoleń, ale po zwykłych cichych rozmowach zapłacili Moraxowi za prawo do nielegalnego noclegu. Usiedli przy jednym z kominków we wspólnej sali i bardzo szybko wypili znaczną ilość wina. Potem trzem z nich zachciało się dziewcząt, by jakoś przetrwać wilgotne popołudnie. Na górę z jednym z nich, Karchitą, poszła Kasja, a Deana i Syrenę wzięły pozostałych. Karchita śmierdział winem, mokrym futrem i rybą. Ledwie weszli do pokoju, pchnął ją twarzą na łóżko i zadarł jej tunikę, nie zadając sobie trudu, by ją zdjąć; sam też się nie rozebrał. Kiedy skończył, natychmiast zasnął, rozciągnięty w poprzek Kasji. Wyśliznęła się spod niego. Wyjrzała przez okno. Deszcz słabł; wkrótce przestanie padać.
Zeszła na dół. Karchita chrapał tak głośno, że słychać go było w sieni; nie miała usprawiedliwienia, by zostawać na górze. Morax, który właśnie przechodził przez frontową salę, uważnie przyjrzał się Kasji schodzącej ze schodów – pewnie sprawdzał, czy nie ma sińców – i bez słowa wskazał ręką kuchnię. Czas zacząć przygotowywać kolację. We wspólnej sali piła już kolejna grupka mężczyzn. Tego wieczoru w zajeździe będzie tłoczno. Zbliżający się dzień sprawiał, że ludzie byli nerwowi, podekscytowani, spragnieni alkoholu i towarzystwa. Kasja dostrzegła przez łukowate drzwi trzech wieśniaków i czwarty kielich na ich stoliku. To z nimi siedział Morax.
Deana zeszła nieco później, bardzo ostrożnie, jakby ją coś bolało. Stały naprzeciwko siebie, krojąc ziemniaki i cebulę i wykładając do małych miseczek oliwki. Obserwowała je gospodyni; żadna się nie odzywała. Żona Moraxa biła dziewczęta za rozmowy przy pracy. Powiedziała coś do kucharza. Kasja nie dosłyszała co. Wiedziała, że gospodyni wciąż na nią zerka. Nie podnosząc głowy, wyniosła z kuchni miseczki z oliwkami, a z piekarni koszyki z małymi chlebkami i porozstawiała je na stołach obok dzbanków z oliwą. W końcu był to zajazd pocztowy; oferowano tu pewne wygody – za odpowiednią opłatą. Gdy tylko Kasja weszła do sali, trzej wieśniacy pogrążyli się w ożywionej rozmowie. Żaden z nich nie podniósł głowy, kiedy postawiła przed nimi oliwki i chleb. Ogień na obu paleniskach przygasał, ale za to było odpowiedzialna Deana.
W kuchni kucharz kroił teraz kurczęta i wrzucał kawałki mięsa do garnka z ziemniakami i cebulą na potrawkę. Kończyło się już wino. Wilgotny, zimny dzień. Mężczyźni chętnie pili. Na polecenie gospodyni Kasja znów poszła na zaplecze, biorąc klucz do piwniczki. Otworzyła ciężką klapę w podłodze i wyciągnęła z zimnej, płytkiej piwniczki dzban. Pamiętała, że kiedy Morax kupił ją przed rokiem od handlarza, nie potrafiła dźwignąć takiego dzbana. Duże, zapieczętowane naczynie wciąż było dla niej ciężkie i trudno było je utrzymać. Zamknęła piwniczkę, przeszła przez sień i zobaczyła mężczyznę stojącego samotnie przy drzwiach we frontowej sali.
Później uznała, że miał dziki wygląd. Gęsta ruda broda, rozczochrane włosy, kiedy zdjął kaptur zabłoconego płaszcza. Miał duże, zręczne dłonie porośnięte rudymi włoskami, a przemoczony brązowy płaszcz podciągnął i zebrał w talii pasem, by nie przeszkadzał w marszu. Kosztowne buty. Ciężka laska. Na tej drodze pełnej kupców i urzędników, uzbrojonych oficerów i kurierów cesarskich ten samotny podróżny przypominał jednego z twardych mężczyzn z jej własnego, odległego świata na północy.
Tkwiła w tym oczywiście wielka ironia, ale Kasja nie mogła o tym wiedzieć.
Stał samotnie, bez żadnego towarzysza czy służącego w zasięgu wzroku, a w pobliżu przez tę jedną chwilę nie było, co zdumiewające, nikogo. Odezwał się do niej po rhodiańsku. Ledwie go słyszała, podobnie jak swoje odpowiedzi, które udało się jej wybełkotać. Coś na temat jej imienia. Patrzyła w podłogę. W uszach jej huczało, jakby w pomieszczeniu hulał wiatr. Bała się, że upadnie albo upuści dzban z winem, rozbijając go. Nagle przyszło jej do głowy, że nie miałoby to znaczenia. Cóż mogą jej zrobić?
– Jutro mnie zabiją – powiedziała.
Podniosła na niego wzrok. Serce waliło jej niczym północny bęben.
– Zabierzesz mnie ze sobą?
Nie wzdrygnął się jak Zagnes ani nie spojrzał z zaskoczeniem czy niedowierzaniem. Przyjrzał się jej uważnie. Oczy mu się zwęziły; były niebieskie i zimne.
– Dlaczego? – zapytał niemal chrapliwie.
Kasja poczuła wzbierające łzy. Zwalczyła je.
– Dzień... Dzień Zmarłych – wykrztusiła. Miała wrażenie, że w ustach ma pełno popiołu. – Bo... dębowy bóg... oni...
Usłyszała kroki. Oczywiście. Czas minął. Zawsze go brakowało. Gdyby matka nie sprzedała jej za jedzenie, mogłaby w domu umrzeć na zarazę, tak jak ojciec i brat. Albo z głodu następnej zimy. Została jednak sprzedana. Jest tu. Jako niewolnica. Czas minął. Zamilkła nagle, spojrzała prosto na podłogę, ściskając ciężki dzban. Ze wspólnej sali wyszedł przez łukowate drzwi Morax.
– Najwyższy czas, gospodarzu – powiedział spokojnie rudobrody. – Czy zawsze każesz czekać gościom samotnie we frontowej sali?
– Kicia! – ryknął Morax. – Ty mała suko, jak śmiałaś mi nie powiedzieć, że mamy dostojnego gościa? – Nie podnosząc wzroku, Kasja wyobraziła sobie, jak z doświadczeniem taksuje rozczochranego mężczyznę. Morax zaczął mówić normalnym tonem: – To jest jednak zajazd pocztowy, łaskawy panie. Wiesz zapewne, że wymagane są zezwolenia.
– I dlatego spodziewam się, że pozostali goście to osoby godne szacunku – odparł chłodno mężczyzna. Kasja obserwowała ich kątem oka. Oczywiście nie był to człowiek północy. Nie z takim akcentem. Czasami Kasja bywała taka głupia. Mówił po rhodiańsku. Patrzył ponuro na Moraxa, po czym zerknął przez łukowate drzwi do zatłoczonej ogólnej sali. – Wygląda na to, że w ten wilgotny dzień w podróż wyruszyło zdumiewająco wielu właścicieli zezwoleń. Gratuluję ci, gospodarzu. Zapewne przyjmujesz ich szczególnie serdecznie.
Morax zaczerwienił się.
– Masz zatem zezwolenie? Jeśli tak, to witam cię z radością.
– Owszem. I pragnę, by twoja radość okazała się nadzwyczaj namacalna. Chcę najcieplejszego pokoju na dwie noce, czystego posłania dla mojego służącego tam, gdzie umieszczasz służących. Do mojego pokoju ma być natychmiast zaniesiona gorąca woda, olejek, ręczniki i balia. Zamierzam się wykapać przed kolacją. Co do jedzenia i wina naradzę się z tobą, czekając na przygotowanie kąpieli. I chcę, żeby namaściła mnie i umyła jakaś dziewczyna. Może być ta.
Morax wyglądał na wstrząśniętego. Potrafił doskonale grać.
– Aj aj aj! W tej chwili przygotowujemy wieczorny posiłek, łaskawy panie. Jak widzisz, zajazd jest dzisiaj zatłoczony i mamy o wiele za mało personelu. Żałuję, ale kąpiel musimy odłożyć na później. To tylko skromny wiejski zajazd, łaskawy panie. Kiciu, zanieś to wino do kuchni, ale już!
Rudobrody mężczyzna uniósł rękę. W dłoni trzymał jakiś papier. Oraz monetę, jak zauważyła Kasja. Podniosła głowę.
– Nie poprosiłeś jeszcze o moje zezwolenie, gospodarzu. To przeoczenie. Proszę, przeczytaj je. Niewątpliwie rozpoznasz podpis i pieczęć samego kanclerza z Sarancjum. Z pewnością mnóstwo twoich gości ma zezwolenia podpisane osobiście przez Gezjusza.
Czerwona twarz Moraxa w jednej chwili zrobiła się biała jak ściana.
Było to niemal zabawne, ale Kasja bała się, że upuści wino. Zezwolenia były podpisywane przez cesarskich urzędników w różnych miastach albo przez młodszych oficerów w wojskowych obozach, a nie przez cesarskiego kanclerza. Przyłapała się na tym, że wytrzeszcza oczy. Kim jest ten człowiek? Przesunęła dłonie podtrzymujące dzban. Ręce jej drżały z wysiłku. Morax sięgnął i wziął papier – oraz monetę. Rozłożył zezwolenie i przeczytał je, poruszając ustami. Spojrzał na mężczyznę. Powoli odzyskiwał kolory. Pomogła moneta.
– Powiedziałeś... powiedziałeś, że twoi służący są na zewnątrz, łaskawy mój panie?
– Tylko jeden, wzięty na granicy, by doprowadził mnie do Trakezji. Z pewnych powodów Gezjusz i cesarz chcą, bym podróżował, nie zwracając na siebie uwagi. Prowadzisz cesarski zajazd. Zrozumiesz to. – Rudobrody uśmiechnął się krótko i przytknął palec do ust.
Gezjusz. Kanclerz. Ten człowiek nazwał go po imieniu i ma zezwolenie z jego osobistą pieczęcią i podpisem.
Wtedy Kasja zaczęła się modlić w duchu. Nie do jakiegoś określonego boga, ale z całego serca. Ręce wciąż jej drżały. Morax kazał jej przecież iść do kuchni. Odwróciła się.
Zobaczyła, jak oddaje zezwolenie. Moneta zniknęła. Kasja jeszcze się nie nauczyła śledzić ruchu, jakim Morax ukrywał w dłoni takie datki. Położył jej rękę na ramieniu.
– Deana! – warknął, zobaczywszy, jak dziewczyna przechodzi przez ogólną salę. Deana szybko położyła na podłodze naręcze drewna i zbliżyła się. – Zabierz ten dzban do kuchni i powiedz Bredenowi, żeby wniósł największą balię do pokoju nad kuchnią. Kiciu, razem z Bredenem zaniesiesz gorącą wodę z kociołka. Natychmiast. We dwójkę macie napełnić balię. Zrobicie to szybko, żeby woda nie wystygła. Potem będziesz usługiwać jaśnie panu. Jeśli poskarży się na cokolwiek, zostaniesz na noc zamknięta w piwniczce na wino. Zrozumiano?
– Nie nazywaj mnie, z łaski swojej, jaśnie panem – powiedział cicho rudobrody. – Podróżuję w ten sposób nie bez powodu, pamiętasz?
– Oczywiście – odparł Morax, kuląc się. – Oczywiście! Wybacz mi! Jak jednak mam?...
– Może być Martinian – rzekł mężczyzna. – Martinian z Vareny.
– Na myszy i krew! Co ty wyprawiasz?
– Nie bardzo wiem – odparł uczciwie Crispin. – Potrzebują jednak twojej pomocy. Czy jej opowieść wydaje ci się prawdziwa?
Po tym pierwszym wybuchu Linon natychmiast przycichła, a po chwili milczenia odezwała się: – Owszem. Natomiast jeszcze bardziej prawdziwe jest to, że musimy się trzymać od tego z daleka. Nie należy się wtrącać do obrzędów Dnia Zmarłych, Crispinie.
Nigdy nie używała jego imienia. Najbardziej lubiła się do niego zwracać per „imbecylu”.
– Wiem. Okaż trochę cierpliwości. Jeśli możesz, pomóż.
Spojrzał na niskiego i grubego gospodarza o spadzistych ramionach i powiedział głośno:
– Może być Martinian. Martinian z Vareny. – Przerwał i dodał cicho:
– Byłbym wdzięczny za dyskrecję.
– Oczywiście! – wrzasnął gospodarz. – Nazywam się Morax i jestem do twoich usług, mój... Martinianie. – Posunął się do tego, że mrugnął. Chciwy, mały człowieczek.
– Najlepszy pokój leży nad kuchnią – odezwała się Linon w milczeniu. – Robi to, o co poprosiłeś.
– Znasz ten zajazd?
– Znam ich większość na tej drodze, imbecylu. Wypływasz na niebezpieczne wody.
– Żegluję do Sarancjum. Oczywiście, że to niebezpieczne wody – odparł kwaśno w milczeniu Crispin. Linon prychnęła i zamilkła. Jakaś inna dziewczyna, z fioletowiejącym sińcem na policzku, odebrała dzban wina od tej żółtowłosej. Obie pośpiesznie odeszły.
– Mogę zaproponować ci do kolacji nasze najlepsze kandariańskie czerwone wino? – spytał gospodarz, ściskając własne dłonie w geście właściwym chyba wszystkim karczmarzom. – Jest oczywiście skromna dopłata, ale...
– Masz kandariańskie? Świetnie. Przynieś je, nie zmieszane, i dzbanek wody. Co jest na kolację, przyjacielu?
– Ale jesteśmy wielkopańscy!
– Mamy wyborne wiejskie kiełbasy własnego wyrobu. Albo potrawkę z kurczęcia, która właśnie się gotuje.
Crispin wybrał potrawkę.
Po drodze do pokoju nad kuchnią usiłował zrozumieć, dlaczego zrobił to, co właśnie zrobił. Nie znalazł żadnej jasnej odpowiedzi. Właściwie nie zrobił nic. Na razie. Przyszło mu jednak do głowy, co wywołało niemal prawdziwy ból, że ostatni raz widział tak rozszerzone przerażeniem oczy u swej starszej córki, kiedy umierała jej matka, wymiotując krwią. Nie potrafił wtedy nic zrobić. Wściekły, niemal oszalały z rozpaczy. Bezradny.
– Robią te potworności w całej Sauradii?
Podciągnąwszy kolana pod brodę, siedział nago w metalowej balii w swoim pokoju. Największa balia nie była szczególnie duża. Zółtowłosa dziewczyna namaściła go, niezbyt umiejętnie, a nie mając strigila, szorowała mu teraz plecy szorstkim gałganem. Linon leżała na parapecie.
– Nie. Nie, panie. Tylko tu, u południowego krańca Starego Lasu... Drzewielasu, jak go nazywamy... i przy krańcu północnym. Są dwie dąbrowy poświęcone Ludanowi. Bogu lasu. – Mówiła cicho, prawie szeptem. Głos niósł się przez tutejsze ściany. Mówiła po rhodiańsku znośnie, choć z pewnym trudem. Crispin znów przeszedł na sarantyński.
– Jesteś dżadytką, dziewczyno? Zawahała się.
– Zostałam postawiona przed Światłem w zeszłym roku. Zapewne przez handlarza niewolnikami.
– A Sauradia jest dżadycka, prawda? Kolejne wahanie.
– Tak, panie. Oczywiście, panie.
– Ale ci poganie wciąż wybierają młode dziewczyny i... robią z nimi to, co robią? W prowincji cesarstwa?
– Crispinie. Lepiej, żebyś tego nie wiedział.
– Na północy nie, panie – odparła dziewczyna. Przeciągnęła mu gałganem po żebrach. – Na północy na drzewie boga wiesza się złodziejkę albo kobietę przyłapaną na cudzołóstwie... kogoś, kto i tak ma stracić życie. Tylko się wiesza. Nic... gorszego.
– Ach, tak. Łagodniejsze barbarzyństwo. Rozumiem. A dlaczego tu jest inaczej? Nie ma tu złodziejek albo cudzołożnic?
– Nie wiem. – Nie zareagowała na jego sarkazm. Wiedział, że nie powinien tak się zachowywać. – Na pewno nie chodzi o to, panie. Ale... może Morax postępuje tak po to, by utrzymać dobre stosunki z wioską. Pozwala zatrzymywać się tu podróżnym bez zezwoleń, szczególnie jesienią i zimą. Dlatego jest bogaty. Wiejskie gospody na tym cierpią. Może to jego sposób na przeprosiny? Oddaje jedną ze swoich niewolnic. Ludanowi?
– Dosyć. To jasne jak słońce, że nigdy cię nie uczono masażu. Na krew Dżada! Cesarski zajazd bez strigila? To hańba. Podaj mi suchy ręcznik, dziewczyno. – Crispin czuł znany sobie, twardy gniew i usiłował mówić cicho. – To oczywiście dobry powód do zabicia niewolnicy. Stosunki z sąsiadami.
Wstała i pośpiesznie wzięła z łóżka ręcznik – namiastkę ręcznika, którą przysłano na górę. To zdecydowanie nie była jego łaźnia w Varenie. Sam pokój miał nieokreślony wygląd, ale przyzwoite rozmiary i z kuchni poniżej rzeczywiście chyba dochodziło trochę ciepła. Crispin zdążył zauważyć, że drzwi mają jeden z tych nowszych żelaznych zamków, otwieranych miedzianym kluczem. Kupcom na pewno się coś takiego spodoba. Wyglądało na to, że Morax zna się na interesach, zarówno legalnych, jak i nielegalnych. Prawdopodobnie rzeczy wiście jest bogaty albo na najlepszej ku temu drodze.
Crispin opanował gniew, intensywnie myśląc.
– Czy miałem rację? Są tu dziś ludzie bez zezwoleń?
Wstał i, ociekając wodą, wyszedł z małej balii. Dziewczyna zarumieniła się pod wpływem jego nagany, była zaniepokojona i wyraźnie przestraszona. To go tylko jeszcze bardziej rozgniewało. Wziął od niej ręcznik, wytarł głowę i brodę, po czym owinął się nim dla ochrony przed zimnem. Następnie zaklął, ugryziony przez jakieś stworzenie pełzające w ręczniku.
Dziewczyna stała z rękoma zwisającymi niezręcznie po bokach i spuszczonym wzrokiem.
– No więc? – zapytał Crispin. – Odpowiedz. Miałem rację?
– Tak, panie. – Mówiąc w języku sarantyńskim, który wyraźnie rozumiała lepiej, sprawiała wrażenie dość inteligentnej jak na swoją sytuację, a kiedy z jej niebieskich oczu znikało przerażenie, pojawiało się w nich życie. – Większość z nich jest tu nielegalnie. Jesień to spokojny okres. Jeśli pojawiają się urzędnicy podatkowi albo żołnierze, on ich przekupuje, a kurierzy cesarscy przejeżdżają w obie strony zbyt często, by się skarżyć... o ile ich miejsca nie są zajęte przez innych gości. Morax dobrze się opiekuje kurierami.
– Na pewno. Znam takich ludzi. Wszystko za pieniądze.
Crispin kiwnął głową z roztargnieniem, ale zaraz przywołał się do porządku. Zaczął się ubierać w suche ubranie z worka, który przyniesiono mu na górę. Jego wilgotne rzeczy zostały rozłożone przy ogniu na dole.
– Cicho, Linon. Myślę!
– Niech nas strzegą wszystkie moce!
W ostatnim czasie było mu coraz łatwiej nie zwracać uwagi na takie rzeczy. Dzisiaj jednak Linon zachowywała się jakoś szczególnie. Crispin odłożył ten problem na później, razem z istotniejszym pytaniem, dlaczego się tym zajmuje. Codziennie w całym cesarstwie niewolnicy umierali, byli krzywdzeni, chłostani, sprzedawani – przerabiani na kiełbasę. Crispin potrząsnął głową: czy naprawdę jest aż tak naiwny, że idiotyczne skojarzenie przerażonej dziewczyny z jego córką wciąga go do świata, w którym nie ma dla niego żadnego bezpiecznego miejsca? Następne trudne pytanie. Później się nad tym zastanowi.
Dawniej, kiedy jeszcze cieszyło go wiele spraw, Crispin miał bardzo dociekliwy umysł. W pracy, w zabawie. Kiedy projektował ścienną mozaikę czy uprawiał hazard w swojej łaźni. Teraz, ubierając się szybko w wieczornym chłodzie, znów układał w myślach kawałki informacji niczym tessery tworzące obraz. Obracał go, przechylał jak szkło, by uchwycić padające światło.
– Co z nią zrobią? – zapytał impulsywnie.
Linon tym razem milczała tak długo, że Crispin uznał, iż ptak go ignoruje. Czekając na odpowiedź, włożył sandały. Kiedy w jego głowie odezwał się głos, był zimny, beznamiętny, niepodobny do niczego, co dotąd usłyszał od Linon.
– Rano dostanie razem z tym, co zwykle pije, sok z maku. Wydadzą ją temu, kto po nią przyjdzie. Prawdopodobnie komuś z wioski. Zabiorą ją Czasami parzą je ze zwierzętami, dla dobra pól i myśliwych, czasami mężczyźni robią to sami, jeden po drugim. Mają wtedy na twarzach zwierzęce maski. Potem kapłan Ludana wycina jej serce. Może to być wiejski kowal albo piekarz – Gospodarz zajazdu. Tego się nie dowiemy. Jeśli będzie żyła do usunięcia serca, uznają to za dobry znak. Serce zakopią na polu. Zedrą Z niej skórę i spalą ją jako pozostałość życia. Następnie o zachodzie słońca powieszą dziewczynę za włosy na świętym dębie, by wziął ją dla siebie Ludan.
– Na świętego Dżada! Chyba nie...
– Zamilcz! Imbecyl! Mówiłam, że lepiej, byś tego nie wiedział!
Dziewczyna, zaskoczona, podniosła wzrok. Crispin zgromił ją spojrzeniem, na co natychmiast odwróciła oczy, w których zagościł zupełnie inny strach.
Crispin czuł mdłości i nie bardzo mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Znów zaczął układać w myślach łamigłówkę, starając się odzyskać spokój. Obracał kawałki szkła, by schwytały światło. Choćby nikłe, niepewne światło świec na wietrze czy promienia zimowego słońca wpadającego ukosem przez otwór strzelniczy.
– Nie mogą im na to pozwolić – odezwał się w myślach do Linon.
– Proszą! Niech zabrzmią werble! Caius Crispus z Vareny, zuchwały bohater ostatnich czasów! Nie możesz? Nie rozumiem dlaczego. Znajdą sobie kogoś innego. A ciebie zabiją za próbą przeszkodzenia im. Kimże jesteś, rzemieślniku, by wkraczać między boga i przeznaczoną mu ofiarą?
Crispin skończył się już ubierać i usiadł na łóżku. Zaskrzypiało.
– Nie wiem, co na to odpowiedzieć.
– Oczywiście – odparła Linon.
– Panie – szepnęła dziewczyna. – Zrobię, cokolwiek zechcesz, zawsze.
– A co innego robi niewolnica? – warknął z roztargnieniem. Dziewczyna wzdrygnęła się, jakby od uderzenia. Crispin zaczerpnął tchu.
– Potrzebują twojej pomocy – zwrócił się do ptaka. Łamigłówka przybrała kształt, choć może nie był on najlepszy. Zakołysał się w przód i w tył, skrzypiąc łóżkiem. – Chciałbym, żeby...
W kilka chwil później wyjaśnił dziewczynie, jakie ona z kolei ma podjąć kroki, jeśli chce przeżyć następny dzień. Mówił tak, jakby wiedział, co robi. Prawie nie do zniesienia stało się jej spojrzenie, kiedy w miarę słuchania go zrozumiała, że Crispin spróbuje ją ocalić. Tak bardzo chciała przeżyć. Cała płonęła tym pragnieniem życia.
Jeszcze w domu powiedział Martinianowi, że tak naprawdę niczego nie pragnie, nawet żyć. Może, pomyślał Crispin, to czyni z niego idealnego wykonawcę tego szaleńczego pomysłu.
Odesłał dziewczynę na dół. Przedtem uklękła przed nim, sprawiając wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale zdusił to spojrzeniem i gestem wskazującym drzwi. Po jej wyjściu siedział jeszcze przez chwilę, a potem wstał i zajął się przygotowaniami w pokoju.
– Jesteś zła? – zapytał nagle Linon, zaskakując samego siebie.
– Tak – odparł ptak po chwili.
– Powiesz mi dlaczego?
– Nie.
– Pomożesz mi?
– Jestem przedmiotem ze skóry i metalu, jak ktoś kiedyś powiedział. Jedną myślą możesz mnie oślepić, ogłuszyć i odebrać mową. Cóż jeszcze mogą zrobić?
Schodząc do gwarnej i ciepłej wspólnej sali, Crispin wyjrzał na dwór. Było ciemno, las roztopił się w mroku. Znów pojawiły się chmury, przesłaniając księżyce i gwiazdy. Umysł powinien mieć zajęty jedynie przyjemnymi myślami o dobrym czerwonym winie z Candarii i umiarkowanymi nadziejami na potrawkę. Tymczasem każdy cień, każdy ruch w cieniach za pełnymi smug oknami niósł ze sobą posmak przerażenia. Jeśli będzie Żyła do usuniącia serca, uznają to za dobry znak.
Klamka prawie zapadła. Miał u pasa miedziany klucz, ale drzwi do swojego pokoju zostawił uchylone, jak nieudolny rhodiański dureń nie przyzwyczajony do szorstkiej rzeczywistości podróży, do prawdziwych niebezpieczeństw na drodze.
Wiadomo było, że rudobrody Rhodianin nie tylko pijący, ale nawet dzielący się stale dolewanym kosztownym winem, podróżuje aż do Sarancjum z zezwoleniem podpisanym przez samego cesarskiego kanclerza. Teraz wiedziała o tym już cała ogólna sala. Mężczyzna wspominał imię Gezjusza w co trzecim zdaniu. Gdyby nie był tak dobroduszny... i hojny, byłoby to irytujące. Wyglądało, że jest jakimś artystą, miękkim mieszczuchem wezwanym do pomocy przy realizacji jednego z pomysłów cesarza. Thelon z Megarium uważał się za biegłego w ocenie takich ludzi i okazji, jakie sobą przedstawiali.
Przede wszystkim artysta – Martinian, jak się przedstawił – najwyraźniej nie miał przy sobie sakiewki. Co oznaczało, że nie ma przy sobie zezwolenia ani pieniędzy, które mu przysłano lub które przyniósł ze sobą z Bachiary – była to bez wątpienia suma wystarczająca, by mógł sobie pozwolić na prawdziwy zbytek candariańskiego wina – chyba że ukrył je gdzieś pod bielizną. Thelon uśmiechnął się pod osłoną dłoni na myśl o pogniecionym, pomazanym odchodami dokumencie pokazywanym w następnym zajeździe pocztowym. Wiele by postawił na to, że pod ubraniem Martiniana nie ma cesarskiego zezwolenia.
Albo wiele by postawił, gdyby w ogóle miał coś do postawienia. Thelon nie miał środków do życia i został przyjęty do kupieckiej grupy swego wuja tylko dzięki dobroci serca wuja – co wuj lubił mu przypominać. Wracali do Megarium po zawarciu paru korzystnych transakcji w wojskowym obozie pod granicą z Trakezją, gdzie stacjonowały Czwarty i Pierwszy Legion Sauradyjski. To znaczy korzystnych dla wuja Ery ta. Thelon nie miał żadnych bezpośrednich udziałów w zyskach. Nawet mu nie płacono. Znajdował się tu jedynie po to, by zaznajomić się z trasą, jak powiedział wuj, i ludźmi, z którymi należy utrzymywać kontakty, oraz udowodnić, że potrafi zachowywać się właściwie wśród osób lepszych od portowych szumowin.
Wuj Erytus przyznał, że jeśli Thelon okaże się w miarę pojętnym uczniem, to być może pozwoli mu przystąpić do interesu za godziwe wynagrodzenie i poprowadzić samodzielnie kilka drobniejszych wypraw kupieckich. W końcu, być może, po pewnym czasie, gdy dowiedzie swej dojrzałości, mógłby zostać wspólnikiem swego wuja i kuzynów.
Rodzice Thelona okazywali wujowi Erytowi pokorną, wręcz krępującą wdzięczność. Wierzyciele Thelona, łącznie z paroma zapijaczonymi graczami w kości w pewnej portowej tawernie, nie chcieli okazywać podobnego entuzjazmu.
Właściwie musiał Thelon przyznać, że podróż ta wypadła w odpowiedniej chwili, chociaż pogoda była straszna, a jego pobożny wuj i nieudolni kuzyni traktowali inwokacje o wschodzie słońca zbyt poważnie i marszczyli brwi na samo wspomnienie dziwek. Thelon rozmyślał nad tym, jak by odbyć tego wieczoru szybki, przynoszący ulgę stosunek z ładną, obsługującą ich blondyneczką, kiedy potoczyste wyznania rzemieślnika, który siedział przy sąsiednim stole, skierowały jego myśli na zupełnie nowe tory.
Niestety, pewnych faktów nie dawało się zmienić. W domu będzie za dwa zbyt krótkie dni. Niektórzy dawali mu do zrozumienia, że jeśli nadal chce się cieszyć sprawnością swoich nóg, to powinien być przygotowany do zapłacenia znacznej sumy na poczet długu zaciągniętego podczas gry w kości. Wuj Thelona, który miał do hazardu taki sam stosunek jak do dziewcząt, nie zamierzał pożyczyć mu żadnych pieniędzy. Stało się to oczywiste mimo niemal niechętnego dobrego humoru wuja Eryta po udanej sprzedaży butów, płaszczy i innych rzeczy dla żołnierzy oraz kupnie niestarannie wyrzeźbionych wyrobów religijnych w mieście leżącym na wschód od obozu. Na drewniane trakezyjskie słoneczne dyski, jak poinformował wuj Thelona, był wielki popyt w Megarium, a jeszcze większy po drugiej stronie zatoki, w Bachiarze. Można z nich było osiągnąć dobry zysk, nawet piętnaście procent, po odliczeniu wszystkich kosztów. Thelon heroicznie powstrzymał się wtedy od ziewania.
Na długo przedtem postanowił też nie wytykać wujowi, że jego pobożność i skrupuły jakoś nie przeszkadzają mu przekupywać gospodarzy – wszyscy oni najwyraźniej dobrze znali Eryta – by pozwalali im zatrzymywać się nielegalnie w cesarskich zajazdach po drodze. Nie żeby się skarżył, skądże znowu, ale powinna tu obowiązywać jakaś zasada.
– Czy wielką śmiałością byłoby poprosić – mówił teraz wuj Erytus, przechylając się do rudobrodego – o możliwość zerknięcia na wspaniałe zezwolenie, którym zostałeś zaszczycony?
Thelon skrzywił się na ten ugrzeczniony, obłudny język. Jego wuj liżący komuś buty przedstawiał nieznośny widok. Twarz rzemieślnika pociemniała.
– Chyba nie sądzisz, że go nie mam? – burknął, obrażony.
Thelon szybko uniósł dłoń, by ukryć kolejny uśmieszek. Jego wuj, pijący candariańskie wino postawione przez nieznajomego, poczerwieniał jak zawartość trzymanego kubka.
– Nie, nie, skądże znowu! Jestem pewien, że... oczywiście... tylko że nigdy nie widziałem pieczęci ani podpisu czcigodnego kanclerza Gezjusza. Taki słynny człowiek. Służył trzem cesarzom! Bardzo byś mnie zaszczycił, łaskawy panie! Jedno spojrzenie... odręczne pismo tak wspaniałej osobistości... przykład dla moich synów.
Thelon pomyślał kwaśno, że jego wuj ma wszelkie cechy pnącego się w górę parweniusza, jakich można by się spodziewać u średnio zamożnego prowincjonalnego kupca. Jeśli zobaczy to zezwolenie, to bez końca będzie raczył rodzinę jego niewymownie trywialną historią i prawdopodobnie znajdzie w niej jakiś morał religijny. Cnota i jej błogosławione skutki. Thelon poprawił sobie humor myślą, jakim to przykładem dla jego kuzynów jest eunuch.
– W poszsządku – mówił bachiarski rzemieślnik z pańskim gestem, którym o mało nie przewrócił najświeższej flaszki wina. – Pokasze jutro. Zezwolenie jesss w pokoju. W najlepszym pokoju. Nad kuchnią. Dzisiaj to o wiele sa daleko! – Roześmiał się, najwyraźniej uznając, że jest bardzo zabawny. Wuj Erytus też się głośno roześmiał z widoczną ulgą. Thelon uznał, że ma okropny, nieprzekonujący śmiech. Rudobrody wstał, przechylił się chwiejnie ku ich stołowi, i chciał dolać Erytowi wina. Uniósł flaszkę niepewną ręką w pytającym geście; kuzyni Thelona pośpiesznie zakryli swoje kielichy, więc i on musiał zrobić to samo.
Nagle miał kompletnie dość. Proponują candariańskie, a on musi odmówić? Znajduje się w samym środku jakiegoś piekielnego pustkowia, bez jakichkolwiek funduszy i o kilka dni drogi od spotkania co najmniej ryzykownego dla jego nóg – i Dżad jeden wie, czego jeszcze. Thelon podjął decyzję. Tak czy owak, właśnie się potwierdził jego wcześniejszy domysł. Ten gość to taki głupiec.
– Wybacz, wuju – odezwał się Thelon, wstając z ręka na brzuchu. – Za dużo kiełbasy. Chyba muszę wziąć na przeczyszczenie.
– Umiarkowanie – rzekł zgodnie z oczekiwaniami wuj, unosząc ostrzegawczo palec – jest cnotą tak przy stole, jak i gdzie indziej.
– Zgadzam sie! – wrzasnął nierozgarnięty rzemieślnik, wymachując swoim kielichem.
Przechodząc przez łukowate wejście do mrocznej sali frontowej, Thelon uznał, że to właściwie będzie przyjemność. Nie poszedł do latryny po drugiej stronie sieni. Wszedł cicho po schodach. Potrafił sobie świetnie radzić z zamkami.
Tak się składało, że teraz nawet nie musiał wykorzystywać swoich umiejętności.
– Przygotuj się – powiedział w myślach Crispin. – Chyba złapaliśmy nasza, rybą.
– Jakiś ty marynarski – odparła sardonicznie Linon. – Zjemy go solonego czy w oleju?
– Olej przyda cisie w głowie. Nie żartuj, proszę. Jesteś mi potrzebna. Wysyłam na górę dziewczynę.
– Kiććciu! – zawołał zbyt głośno i lekko się jąkając. – Kiciu!
Dziewczyna, która przedstawiła się jako Kasja, podeszła szybko z niepokojem w błękitnych oczach, wycierając dłonie o boki tuniki. Crispin spojrzał na nią znacząco, a potem zachwiał się, rozlewając jeszcze trochę wina, i wyciągnął zza pasa klucz do swego pokoju.
Naprawdę nie miał pojęcia, kto złapie się na jego przynęty... nie zaryglowane drzwi, pijacką gadatliwość, niewyszukane aluzje rzucane przy kolacji i winie. Właściwie było całkiem możliwe, że nikt się nie złapie. Nie miał planu awaryjnego. Żadnych lśniących konstelacji kamyków. Potrafił tylko wpaść na pomysł lekkomyślnie otwartych drzwi, niedbałych słów o sakiewce na górze...
Wydawało się jednak, że ktoś chwycił przynętę. Kiedy obserwowany przez niego ponury siostrzeniec obdarzył go nazbyt otwartym spojrzeniem i wstał od stołu, Crispin nie pozwolił sobie na roztrząsanie etycznej strony swojego postępowania.
Spojrzał nieprzytomnym, pijackim wzrokiem na dziewczynę i wskazał niepewnym palcem Eryta z Megarium.
– Ten mój fielki przyjaciel chce sobaczyć seswolenie. Pieczęć Gezzzusza. Jest w skórzanej sakfie. Na łóżku. Znaszsz pokój, ten nad kuchnią. Idź tam. I, Kiciu... – Przerwał, grożąc jej palcem. – Dokładnie fiem, ile jest w sakiefce pieniędzy, Kiććciu.
Kupiec z Megarium trochę protestował, ale Crispin mrugnął do niego i dając dziewczynie klucz, uszczypnął ją w pośladek.
– To nie tak taleko dla młodych nóg – oznajmił ze śmiechem. – Póśniej mosze pozwolę się nimi opleśśś.
Jeden z synów kupca wydał niepokojący chichot, lecz pod szybkim spojrzeniem ojca straszliwie się zaczerwienił.
Karchita siedzący przy stole w drugim końcu sali roześmiał się głośno i pomachał im swoim piwem. Kiedy Crispin po raz pierwszy wszedł do tej sali, pomyślał, że na górę może się wymknie ktoś z tamtej grupy. Mówił na tyle głośno, by tamci go słyszeli... ale oni chyba pili bez przerwy od popołudnia i dwóch z nich mocno spało z głowami na stole wśród talerzy. Pozostali długo się nigdzie nie ruszą.
Znudzony, zły siostrzeniec Eryta z wąskimi ustami i szczupłymi, niespokojnymi dłońmi powiedział, że idzie do latryny. Crispin był pewien, że skłamał. To ryba, która połknęła haczyk.
Jeśli wejdzie do pokoju z zamiarem kradzieży, pomyślał, to zasługuje na cokolwiek, co się stanie. Crispin był jednak całkowicie trzeźwy – prawie całe swoje wino rozlał albo się nim podzielił – i tak naprawdę wcale nie przekonał siebie samego. Przyszło mu nagle do głowy, że matka może kochać tego młodego człowieka.
– Juz tu jest – powiedziała Linon w pokoju na piętrze.
Kasja wchodziła po schodach, tym razem szybko mijając ścienne pochodnie, których płomienie chwiały się pod wpływem zawirowań powietrza i znaczyły jej przejście nierównym światłem. Miała ze sobą klucz. Serce jej biło, ale teraz zupełnie inaczej. Teraz miała nadzieję, chociaż dosyć słabą. Tam, gdzie jest nieprzenikniona ciemność, świeca zmienia świat. Nic nie było widać przez okna. Kasja słyszała wiatr.
Dotarła na szczyt schodów i poszła prosto do ostatniego pokoju, tego nad kuchnią. Drzwi zastała uchylone. Mężczyzna powiedział, że tak może być. Nie wyjaśnił dlaczego. Tylko że jeśli tam, dokąd ją wyśle, zobaczy kogokolwiek, ma zrobić dokładnie tak, jak jej powiedział.
Weszła do pokoju. Stanęła w drzwiach. Zobaczyła w mroku zarys zaskoczonej, odwracającej się sylwetki. Usłyszała przekleństwo. Nie wiedziała, kto to jest.
Krzyknęła, tak jak jej kazano.
Zajazd przeszył ostry krzyk dziewczyny. Usłyszeli go wyraźnie, nawet w hałaśliwej wspólnej sali. W nagłej ciszy jej następny gorączkowy krzyk zabrzmiał wyraźnie:
– Złodziej! Ratunku! Na pomoc!
– Niech go Dżad oślepi! – ryknął rudobrody, który zareagował pierwszy, zrywając się na równe nogi. W następnej chwili z kuchni wypadł Morax, pędząc ku schodom. Co dziwne, rzemieślnik, który pierwszy dotarł do sklepionego wejścia, ruszył w przeciwną stronę. Chwycił spory kij sprzed frontowych drzwi i wypadł w czerń nocy.
– Na myszy i krew! – wykrztusiła Linon. – Skaczemy!
Jej słowa nastąpiły tuż po krzyku dziewczyny.
– Dokąd? – zapytał Crispin, zrywając się od stołu i rzucając przekleństwo dla zachowania pozorów.
– A jak myślisz, imbecylu? Na dziedziniec, przez okno. Pośpiesz się!
Kłopot w tym, że wrzask tej przeklętej dziewczyny niemal go śmiertelnie przeraził. Był za głośny, zbyt... przeszywający i przerażony. Wibrowało w nim coś, co znacznie wykraczało poza spostrzeżenie złodzieja w pokoju na piętrze. Thelon nie miał jednak czasu na rozmyślania; zorientował się jedynie, prawie natychmiast po tym, jak zrobił niewłaściwą rzecz, że powinien spokojnie się do niej odwrócić i ze śmiechem kazać jej przynieść światło, by tym łatwiej mógł znaleźć cesarskie zezwolenie tego Rhodianina i zgodnie z jego obietnicą pokazać je wujowi. Tak łatwo mógłby wyjaśnić, jak to powodowany impulsem, chęcią pomocy, przyszedł do tego pokoju. Jest człowiekiem odpowiedzialnym, który podróżuje z zacną kupiecką grupą. Cóż innego mógłby robić w tym pokoju?
Tak powinien zrobić.
Zamiast tego wpadł w dziką panikę; pewien, że w ciemności dziewczyna nie widzi go wyraźnie, chwycił z łóżka skórzaną sakwę z dokumentami, pieniędzmi i czymś, co wyglądało jak jakaś wystająca z niej ozdoba, i rzucił się do okna. Mocno pchnął drewnianą okiennicę, przełożył nogi na zewnątrz i skoczył.
W mroku nocy wymagało to odwagi. Nie miał pojęcia, co leży poniżej, na dziedzińcu. Mógł złamać nogę na jakiejś beczce albo skręcić kark. Nic takiego jednak się nie stało, chociaż lądując na ślepo, zachwiał się i padł na kolana w błoto. Nie wypuścił sakwy z rąk, szybko wstał i ruszył chwiejnie przez błotnisty dziedziniec do stajni. Myślał gorączkowo. Jeśli zostawi sakwę gdzieś w słomie, mógłby wrócić do frontowych drzwi zajazdu i poprowadzić pościg za złodziejem, którego dojrzał po drodze z latryny, usłyszawszy krzyk. Potem mógłby odzyskać sakwę albo jej wartą zachodu zawartość.
Była to dobra strategia, zrodzona z dobrego refleksu i sprytu.
Mogłaby się nawet powieść, gdyby nie powalił go cios, pozbawiając przytomności, a nieledwie życia, kiedy pod pędzącymi chmurami i paroma słabo przeświecającymi przez nie gwiazdami pomykał w kierunku ciemnej bryły stajni.
– Imbecyl! Mogłeś trafić we mnie!
– Naucz się uchylać – warknął Crispin. Oddychał ciężko. – Przepraszam. Nie widziałem wyraźnie.
Przez zamknięte okiennice wspólnej sali wydostawało się bardzo nikłe światło.
– Tutaj! Mam go! – zawołał Crispin. – Światła, niech was zaraza! Światła, w imię Dżada!
Nawoływania mężczyzn, kakofonia głosów, akcentów, języków, czyjeś chrapliwe okrzyki w jakimś nieznanym dialekcie. Wysoko, w otwartej okiennicy pokoju Crispina pojawiła się pochodnia. Crispin usłyszał zbliżające się kroki, coraz bliższe podniesione głosy gości i sług wysypujących się z frontowych drzwi. Niezłe zamieszanie w tę deszczową, jesienną noc.
Crispin zamilkł, patrząc w dół w pomarańczowym świetle trzymanego mu nad głową łuczywa, a potem w coraz jaśniejszym blasku pochodni trzymanych przez niektórych mężczyzn, tworzących wokół niego rosnący krąg.
U ich stóp leżał siostrzeniec kupca; z jego skroni sączyło się w błoto coś czarnego – zapewne krew. Jedną dłoń wciąż miał omotaną rzemieniem od sakwy Crispina.
– Niechaj nas strzeże święty Dżad! – rzekł Morax, dysząc z wysiłku. Wbiegł na górę, a potem na dół. W zajeździe zdarzały się kradzieże, lecz to było coś innego. To nie był żaden służący czy niewolnik. Crispin, zmagający się ze złożonymi uczuciami i świadom, że znajdują się dopiero na początku tego, co trzeba tu zrobić, odwrócił się i zobaczył, jak gospodarz szybko przenosi przestraszone spojrzenie z niego na twarz kupca Eryta, który teraz stał bez słowa nad ciałem swego siostrzeńca.
– Czy on nie żyje? – zapytał w końcu Erytus. Crispin zauważył, że nie ukląkł, by samemu to sprawdzić.
– Co się dzieje? Nic nie widzę! Wepchnął mnie do środka!
– Zatem słuchaj. Niewiele tu do oglądania. Ale bądź cicho. Muszę teraz uważać.
– Teraz musisz uważać? Kiedy zostałam prawie połamana na kawałki?
– Proszę cię, moja droga.
Crispin pomyślał, że jeszcze nigdy przedtem tak się nie odezwał do ptaka. Linon też mogła to zauważyć. Zamilkła.
Jeden z kuzynów ukląkł i przyłożył głowę do leżącego.
– Żyje – oznajmił, spoglądając na ojca. Crispin na chwilę zamknął oczy; uderzył mocno, ale nie tak mocno, jak potrafił. Wciąż trzymał kij.
Na dziedzińcu było zimno. Wiał północny wiatr. Nikt nie miał czasu narzucić płaszcza. Crispin czuł, jak przez jego sandały przelewa się błoto. Teraz nie padało, chociaż wiatr niósł zapowiedź deszczu. Nie było widać żadnego księżyca, i tylko zmieniającą się garstkę gwiazd tam, gdzie pędzące chmury rozdzielały się na południu, nad niewidocznymi górami.
Crispin zaczerpnął tchu. Czas pchnąć sprawę do przodu, a potrzebował publiczności. Spojrzał wprost na gospodarza i powiedział swym najbardziej lodowatym głosem – tym, którego tak bardzo bali się terminatorzy w domu:
– Chciałbym wiedzieć, gospodarzu, czy ten złodziej, a właściwie czy wszyscy jego towarzysze są w posiadaniu zezwoleń na zatrzymywanie się w cesarskim zajeździe pocztowym. Chciałbym to wiedzieć natychmiast.
Na dziedzińcu zapadła nagle cisza, mącona jedynie sykiem ognia. Morax nawet się zachwiał. Nie tego się spodziewał. Otworzył usta. Ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Teraz pojawiły się nowe głosy. Do kręgu pochodni zbliżali się z ciemności inni. Crispin obejrzał się i zobaczył Kasję. Popychało ją dwóch służących, trzymając ją za łokcie. Nie byli delikatni. Dziewczyna potknęła się, więc zaczęli ją ciągnąć.
– Co się dzieje? Nic nie widzę!
– Jest tu dziewczyna.
– Zrób z niej bohaterką.
– Oczywiście. Jak myślisz, dlaczego ją posłałem na górę?
– Ach, więc tego popołudnia myślałeś.
– Wiem, że to niepokojące.
– Puśćcie ją, zaraza na was! – powiedział głośno do służących. – Zawdzięczam tej dziewczynie moje zezwolenie i sakiewkę.
Puścili ją szybko. Crispin zauważył, że jest bosa. Jak większość tutejszych służących.
Odwrócił się z rozmysłem do Moraxa.
– Nie otrzymałem odpowiedzi na moje pytanie, gospodarzu.
Morax rozłożył bezradnie ręce, po czym złożył je błagalnie. Crispin zobaczył za nim jego żonę. Jej oczy płonęły głęboką wściekłością nie zwróconą wyraźnie do kogokolwiek.
– Ja na nie odpowiem. Nie mamy zezwoleń, Martinianie – odezwał się wuj Erytus. Jego pociągła twarz była w kręgu pochodni blada. – Jest jesień. Kiedy w zajeździe nie ma wielkiego ruchu, Morax czasami udziela nam z uprzejmości swego ognia i pokojów.
– Zajazd jest pełen, kupcze. A ja zakładam, że uprzejmość Moraxa ma swoją cenę i że ta cena nie przynosi zysków poczcie cesarskiej. Czy ja miałem opłacić twojego siostrzeńca?
– Och, świetna robota! Strzał w obu!
– Cicho, Linon!
Rzemień od sakwy wciąż spoczywał w dłoni siostrzeńca. Nikt nie odważył się jej dotknąć. Leżący w błocie Thelon z Megarium nie poruszył się od chwili, kiedy został powalony przez Crispina, oddychał jednak miarowo. Crispin przyjął to z ulgą. Zabicie tego człowieka nie leżało w jego planach, chociaż miał nieuniknioną świadomość, że może to zrobić ktoś inny. „Na północy na drzewie boga wiesza się złodzieja”. Działał szybko, mając niewiele czasu na ocenę, a jeszcze mniej na to, by zrozumieć, dlaczego to robi.
Erytus przełknął ślinę, nic nie mówiąc. Morax odchrząknął, zerknął na kupca i znów na Crispina. Jego żona stała sztywno za nim, o czym dobrze wiedział. Zgarbił się. Wyglądał jak zaszczuty.
Crispin, już nie wędkarz z przynętą, lecz myśliwy z łukiem, odezwał się lodowatym tonem:
– Wiadomo teraz, że ten godny pogardy złodziej zatrzymał się tu nielegalnie za zgodą uprawnionego gospodarza cesarskiego zajazdu pocztowego. Ile ci płacą, Moraksie? Gezjusz może zechce to wiedzieć. Albo Faustinus, przełożony urzędów.
– Panie mój! Powiesz im? – Z ust Moraxa wydobył się skrzek. W innej sytuacji byłoby to nawet zabawne.
– Ty nędzniku! – Crispinowi z łatwością przyszło udawać wściekłość. – Moje zezwolenie i sakiewka zostają skradzione przez kogoś, kto jest tu wyłącznie z powodu twojej chciwości, a ty pytasz, czyja się poskarżę? Nie powiedziałeś jeszcze ani słowa o jakiejkolwiek karze, a jak dotąd, widzę jedynie złe traktowanie dziewczyny, która przeszkodziła kradzieży! Gdyby nie ona, złodziej by uciekł! Co się robi ze schwytanymi złodziejami w Sauradii, Moraksie? Wiem, co się robi w Mieście z cesarskimi gospodarzami, którzy zawodzą pokładane w nich zaufanie, przekładając nad nie prywatne zyski. Ty idioto!
– Uważaj! On mógłby cię zabić. Tu chodzi o jego utrzymanie.
– Wiem. Jest tu jednak tłum ludzi.
Crispin miał jednak bolesną świadomość, że nikogo na tym dziedzińcu nie może uważać za sprzymierzeńca. Większość z tych ludzi zatrzymała się tu nielegalnie i na pewno będzie chciała nadal tak robić. Teraz stanowił zagrożenie nie tylko dla Moraxa.
– Wszyscy... panie mój, jesienią czy zimą prawie wszystkie cesarskie zajazdy przyjmują uczciwych podróżnych. Z uprzejmości.
– Uczciwych podróżnych. Ach, tak. Rozumiem. Nie omieszkam powiedzieć tego w twojej obronie, gdyby kanclerz pytał. Zadałem ci jednak inne pytanie: co tu się robi ze złodziejami? I jak wynagradza się pokrzywdzonych gości, którzy są tu legalnie?
Crispin spostrzegł, że Morax jeszcze raz zerka na Eryta. Gospodarz niemal się kulił.
Głos zabrał kupiec:
– Jakie wynagrodzenie zaspokoi twoje żądania, Martinianie? Przyjmuję odpowiedzialność za mojego siostrzeńca.
Crispin, który wspomniał o wynagrodzeniu w gorączkowej nadziei usłyszenia właśnie tego, zwrócił się do Eryta, i to już bez gniewu:
-. To szlachetny postępek, ale on osiągnął już pełnię wieku, prawda? Z pewnością sam potrafi odpowiadać za siebie.
– Powinien. Lecz jego... wady są tu wyraźnie widoczne. Źródło rozpaczy dla jego rodziców. I dla mnie, zapewniam cię. Co załagodzi sprawę?
– My w domu złodziei wieszamy – mruknął jeden z Karchitów. Crispin zerknął na niego. To ten, który wcześniej pozdrowił go kubkiem piwa. Miał w oczach pijacki błysk. Nadzieję na przemoc, która uatrakcyjni nudną noc.
– Tu ich też wieszamy! – powiedział ktoś niewidoczny, z tyłu tłumu. Rozległ się ostry pomruk. Wyczuwało się w nim nutę podekscytowania. Pochodnie zatańczyły, zbliżyły się.
– Albo odcinacie im dłonie – rzekł Crispin, udając obojętność. Odepchnął pochodnię, która zanadto zbliżyła się do jego twarzy. – Nie obchodzi mnie, co zaleca tu prawo. Zróbcie z nim, co chcecie. Erycie, widzę, że jesteś szlachetnym człowiekiem. Nie możesz odpłacić mi za ryzyko dla mojego zezwolenia, ale przyjmę sumę równą tej w sakiewce – sumę, którą bym stracił.
– Zgoda – odparł kupiec bez namysłu. Był wysuszonym, smutnym, ale na swój sposób imponującym mężczyzną.
Crispin ciągnął, usiłując zachować ten sam swobodny ton:
– A potem kup mi dziewczynę, która uratowała moją sakwę. O cenę sam się umów z gospodarzem. Nie daj mu się oszukać.
– Co?! – wydusił Morax.
– Dziewczynę! – odezwała się z niepokojem jego żona. – Ale...
– Zgoda – zupełnie spokojnie rzekł znów Erytus. Wyglądał jednocześnie na lekko zdegustowanego i zadowolonego.
– Kiedy dotrę do Miasta, będę potrzebował służby domowej, a jestem tej dziewczynie coś winien. – Pomyślą, że jest chciwą rhodiańską świnią; nie szkodzi, nic go to nie obchodzi. Crispin schylił się i wyjął rzemień od sakwy z palców rozciągniętego mężczyzny. Wyprostował się i spojrzał na Moraxa.
– Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś jedynym gospodarzem, który to robi. Ja z kolei nie jestem z natury plotkarzem. Sugerowałbym, żebyś zażądał od Eryta z Megarium niezwykle rozsądnej ceny za dziewczynę, a ja jestem gotów powiedzieć, że dzięki interwencji jednej z twoich uczciwych i dobrze wyszkolonych służących nie poniosłem żadnej trwałej szkody.
– Żadnego wieszania? – odezwał się zawiedziony Karchita. Erytus spojrzał na niego lodowato.
Crispin uśmiechnął się lekko.
– Nie mam pojęcia, co z nim zrobią. Nie obchodzi mnie to. Ja już tego nie będę oglądał. Wezwał mnie cesarz i nie zamierzam się ociągać, nawet dla dopełnienia sprawiedliwości i obejrzenia egzekucji. Rozumiem, że po tym, jak zostaliśmy zmuszeni do wyjścia na ten ziąb, dobry Morax jest głęboko skruszony i proponuje teraz wszystkim spragnionym ciepła candariańskie wino. Mam rację, gospodarzu?
Stłoczeni wokół nich mężczyźni wybuchnęli ochrypłym śmiechem i okrzykami radości. Napotkawszy kilka spojrzeń, Crispin uśmiechnął się szerzej.
– I znów świetna robota. Na myszy i krew! Czy będę zmuszona obdarzyć cię szacunkiem?
– Jak byśmy sobie dali z tym radą?
– Mężu! Mężu! – odezwała się z niepokojem żona, po raz trzeci lub czwarty. Blask pochodni ukazywał czerwone plamy na jej twarzy. Crispin zauważył, że wpatruje się w Kasję. Dziewczyna sprawiała wrażenie oszołomionej. Albo tak było naprawdę, albo spotkał nadzwyczaj dobrą aktorkę.
Morax nie odwrócił się do żony. Zaczerpnął tchu i ująwszy Crispina za łokieć, odprowadził go kawałek w mrok.
– Kanclerz? Przełożony urzędów? – szepnął drżącym głosem.
– ...mają o wiele ważniejsze zajęcia. Nie będę ich tym niepokoił. Erytus powetuje mi ryzyko straty, a ty jako zadośćuczynienie sprzedasz dziewczynę z jej wszystkimi podpisanymi dokumentami. Zażądaj uczciwej ceny, Moraksie.
– Panie mój, chcesz... tę dziewczynę spośród wszystkich innych?
– Nie bardzo mogę wykorzystać wszystkie inne, gospodarzu. To ona uratowała moją sakwę. – Znów pozwolił sobie na uśmiech. – To twoja ulubienica?
Gospodarz zawahał się.
– Tak, panie.
– To dobrze – skwitował Crispin. – Powinieneś coś na tym stracić, choćby tylko żóltowłosą partnerkę do łóżka. Wybierz sobie jakąś inną dziewczynę, na którą będziesz właził w ciemności, kiedy twoja żona będzie spała. – Przerwał, a z jego ust zniknął uśmiech. – Jestem hojny, gospodarzu.
To była prawda i Morax o tym wiedział.
– Ja nie... To jest ona nie jest... moja żona... – Gospodarz zamilkł. Nabrał z wysiłkiem powietrza. – Tak, mój panie – powiedział i spróbował się uśmiechnąć. – Rzeczywiście, mam tu inne dziewczęta.
Crispin akurat wiedział, co to oznacza.
– Mówiłam ci – odezwała się Linon.
– Nie ma na to rady – odparł w milczeniu. W tym wszystkim tkwiły pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć. Powiedział na głos:
– Mówię poważnie, Moraksie... bardzo uczciwa cena dla Eryta. I podaj wino.
Morax przełknął ślinę i kiwnął głową ze zbolałą miną. Crispin nie miał wyrzutów sumienia. Drogie wino będzie stanowiło jedyną prawdziwą stratę gospodarza, a Crispin bardzo chciał, by inni goście czuli teraz do niego sympatię i żeby Morax o tym wiedział.
Zaczęło padać. Crispin spojrzał w górę. Ciemne chmury pokrywały całe niebo. Las leżał na północy, bardzo blisko, co dawało się odczuć. Zza kręgu pochodni ktoś do nich podszedł: muskularna, napawająca otuchą postać z płaszczem Crispina w rękach. Crispin uśmiechnął się do mężczyzny.
– Wszystko w porządku, Vargosie. Idziemy do środka.
Vargos skinął głową, ale wciąż pozostawał czujny.
Ludzie podnieśli już z ziemi Thelona z Megarium i właśnie wnosili go do zajazdu. Jego wuj i kuzyni szli obok niego, a służący oświetlali drogę. Kasja stała niepewnie z tyłu, podobnie jak żona gospodarza, która patrzyła na nią jadowitym wzrokiem.
– Co się dzieje?
– Słyszałaś. Wchodzimy do środka.
– Idź na górę. Kiciu – rzekł łagodnie Crispin, podchodząc do światła. – Zostaniesz sprzedana mnie. Nie musisz już w tym zajeździe nic robić, rozumiesz? – Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc ogromnymi oczyma, a potem skinęła głową urywanym ruchem, jak królik. Crispin zauważył, że się trzęsie. – Zaczekaj na mnie w pokoju. Mam obiecane dobre wino na dole. Ogrzej łóżko. Nie zaśnij. – Musi zachowywać się swobodnie. To niewolnica, kupiona pod wpływem impulsu; nie wie o niej nic więcej.
– Co do tego wina, mój panie? – Głos stojącego obok Moraxa był cichy, konspiracyjny. – Tego candariańskiego? Prawie nikt się na nim nie pozna, panie.
To akurat była prawda.
– Nic mnie to nie obchodzi – odparł Crispin lodowatym tonem.
A to już nie była prawda. Prawie go to zabolało. Candariańskie wyspiarskie wino było słynne, o wiele za dobre, by je marnować. W normalnych okolicznościach.
– Na myszy i krew, rzemieślniku. Wciąż jesteś imbecylem. Oczywiście wiesz, co to oznacza w związku z jutrzejszym dniem?
– Oczywiście. Nic na to nie poradzę. Nie będziemy mogli tu zostać. Liczę, Że wszystkich nas ochronisz.
Chciał to powiedzieć z ironią, ale nie bardzo mu się udało. Ptak nie odpowiedział.
W tym lesie po drugiej stronie drogi rosło gdzieś drzewo boga, a nazajutrz był Dzień Zmarłych. I wbrew temu, co radził mu Zoticus, będą musieli znaleźć się na drodze o świcie albo jeszcze wcześniej.
Crispin wszedł do zajazdu z gospodarzem. Posłał dziewczynę na górę z kluczem. Usiadł przy swoim stole w ogólnej sali, by wypić kilka flaszek rozsądnie rozwodnionego wina i zaskarbić sobie jak najwięcej sympatii u tych, z którymi dzielił ten niespodziewany dar. Tym razem sakwę z pieniędzmi, zezwoleniem i ptakiem miał przy sobie.
Po pewnym czasie w sali pojawił się Erytus z Megarium. Podał Crispinowi dokumenty, z których wynikało, że inicyjska niewolnica Kasja jest teraz prawnie własnością rzemieślnika Martiniana z Vareny. Erytus uparł się też, by dopełnić finansowego zadośćuczynienia, na które się zgodzili. Crispin pozwolił mu przeliczyć zawartość sakiewki; Erytus wyjął swoją i odliczył odpowiednią sumę. Karchiccy kupcy obserwowali ich, lecz byli za daleko, by widzieć coś wyraźnie.
Erytus przyjął tylko bardzo niewielki kubek wina jako znak dobrej woli. Sprawiał wrażenie znużonego i smutnego. Jeszcze raz przeprosił za niegodne zachowanie siostrzeńca i po chwili wstał od stołu. Crispin także wstał i odkłonił mu się. Kupiec zachował się nienagannie. W gruncie rzeczy Crispin Uczył na to.
Sączył dobre wino, patrząc na dokumenty i dość ciężką sakiewkę leżącą obok niego na stole. Spodziewał się, że grupa z Megarium opuści rano zajazd jeszcze przed nim – jeśli siostrzeńcowi będzie dane go opuścić. Podejrzewał, że doprowadzą do tego pewne dalsze nakłady ze strony Eryta, jeżeli oczywiście już do tego nie doszło. Crispin miał taką nadzieję. Młodzieniec był hultajem, ale do tej zbrodni został sprowokowany, miał rozbitą głowę i na pewno ucierpi ze strony rodziny. Crispin nieszczególnie chciał się przyczynić do powieszenia go na pogańskim dębie w Sauradii.
Rozejrzał się. Ożywieni Karchici i paru innych gości – łącznie z wesołym, odzianym w szarość kurierem – żłopali candariańskie czerwone wino bez wody, jakby to było piwo. Udało mu się nie skrzywić na ten widok, a nawet unieść szklanicę w dobrodusznym pozdrowieniu. Czuł się bardzo oddalony od własnego świata. Wszystko, co znane i przyjazne, zostało daleko, w domu, za murami miasta. Tam, gdzie powinien teraz przebywać, tworząc wizje piękna z materiałów, jakie miał pod ręką. Tu nie było żadnego piękna. Przyszło mu na myśl, że nie powinien zbyt długo zostawiać swojej nowej niewolnicy samej, nawet jeśli drzwi mają zamek. Niewiele mógłby zrobić, gdyby teraz gdzieś przepadła. Poszedł na górę.
– Wsadzisz go jej? – odezwała się nagle Linon. Jej patrycjuszowski głos, wulgarność i nastrój Crispina zupełnie do siebie nie pasowały. Nic nie odpowiedział.
Dziewczyna miała klucz. Zapukał cicho do drzwi i zawołał do niej. Otworzyła na dźwięk jego głosu. Nie zapaliła świec i zamknęła okiennice. Crispin słyszał padający deszcz. Dziewczyna stała bardzo blisko niego; milczała. Był skrępowany, zaskakująco wyczulony na jej obecność i wciąż się zastanawiał, dlaczego zrobił tego wieczoru to, co zrobił. Uklękła – rozmazany kobiecy kształt – z szelestem tuniki i zanim zdążył cofnąć nogę, pochyliła głowę i ucałowała jego but. Crispin szybko odsunął się krok w tył i odchrząknął, zakłopotany, nie wiedząc, co powiedzieć.
Dał jej wierzchni koc z łóżka i kazał położyć się na posłaniu dla służącego pod przeciwległą ścianą. Nie odezwała się ani słowem. On potem też milczał. Długo leżał w łóżku, nasłuchując odgłosów deszczu. Myślał o królowej Antów, której stopę sam ucałował, zanim rozpoczęła się ta podróż. Przypomniał sobie pewną żonę senatora, pukającą do jego drzwi. Inny zajazd.
Inny kraj. W końcu zasnął. Śniło mu się Sarancjum i mozaika – którą robi tam na jakiejś olbrzymiej kopule z lśniących kamyków i wszelkich klejnotów, jakich tylko potrzebował: dąbrowa z wielkim dębem i błyskawice na sinym niebie.
W Mieście zostałby spalony za taką bezbożność, ale to był tylko sen. Nikt nie umiera za swoje sny.
Obudził się w ciemności przedświtu. Po chwili dezorientacji wstał z łóżka i podszedł do okna, stąpając po zimnej podłodze. Otworzył okiennice. Deszcz znów ustał, choć z dachu wciąż kapało. Pojawiła się gęsta mgła; ledwo widział dziedziniec. Kręcili się już tam jacyś ludzie – wśród nich na pewno Vargos, przygotowujący muła – ale odgłosy były stłumione i odległe. Dziewczyna też się obudziła i obserwowała go, stojąc obok swego posłania – blada, szczupła postać podobna do ducha.
– Chodźmy – odezwał się Crispin po chwili.
Niedługo potem znaleźli się we trójkę na drodze, podążając na wschód w spowitym mgłą półświecie; Dzień Zmarłych wstawał bez wschodu słońca.
Inicyjczyk Vargos nie był niewolnikiem.
Oczywiście wielu służących do wynajęcia z zajazdów wzdłuż głównych cesarskich traktów było niewolnikami, ale Vargos wybrał to zajęcie z własnej woli, co szybko uświadamiał osobom, którym zdarzyło się zwrócić do niego niewłaściwie. Drugą pięcioletnią umowę z pocztą cesarską podpisał przed trzema laty; swój egzemplarz nosił przy sobie, chociaż nie potrafił czytać, i dwa razy do roku odbierał wynagrodzenie należne mu oprócz gwarantowanego pokoju i wyżywienia. Nie było to wiele, ale w ciągu tych lat dwa razy kupił sobie nowe buty, wełniany płaszcz, kilka tunik i esperański nóż, a od czasu do czasu mógł dać dziwce kilka miedziaków. Poczta cesarska oczywiście wolała niewolników, ale odkąd cesarz Apiusz postanowił raczej uspokajać północnych barbarzyńców, niż ich podbijać, było ich za mało, a podróżni bardzo potrzebowali rosłych mężczyzn. Niektórzy z nich, łącznie z Vargosem, byli północnymi barbarzyńcami.
W domu ojciec Vargosa często wyrażał – na ogół rozlewając piwo i waląc pięścią w stół – swoje poglądy na zatrudnianie się u zniewieściałych sarantyńskich homoseksualistów o tłustych tyłkach, ale Vargos pozwalał sobie czasami nie zgadzać się z rodzicem. To właśnie po jednej z takich awantur opuścił nocą wioskę i wyruszył w podróż na południe.
Nie pamiętał już szczegółów tamtej kłótni – miała coś wspólnego z zabobonem dotyczącym orki podczas pełni błękitnego księżyca – ale skończyła się tym, że stary, brocząc krwią z głowy, rozmyślnie naznaczył myśliwskim nożem policzek swego najmłodszego syna, entuzjastycznie przytrzymywanego przez własnych braci i wujów. Chociaż Vargos stawiał im wówczas krwawy opór, musiał potem przyznać, że prawdopodobnie zasłużył na tę bliznę. Wśród Inicyjczyków było raczej nie do przyjęcia, by podczas sprzeczki wynikłej z różnych poglądów na temat rolnictwa syn prawie zatłukł wał ojca na śmierć gałęzią.
Wolał jednak nie czekać na ciąg dalszy dysputy czy rodzinną karę. Poza wioską był cały świat, a w niej bardzo niewiele dla najmłodszego syna. Opuścił dom jeszcze tej samej wiosennej nocy – dwa niemal idealnie okrągłe księżyce unosiły się wysoko nad świeżo obsianymi polami i gęstymi, dobrze znanymi lasami – i nie oglądając się za siebie, obrócił swą pokiereszowaną twarz ku dalekiemu południu.
Oczywiście miał zamiar wstąpić do cesarskiej armii, ale ktoś w przydrożnej karczmie wspomniał, że w zajazdach pocztowych są wolne posady, i Vargos pomyślał, że przez kilka sezonów może tego spróbować.
To było przed ośmiu laty. Zdumiewające, kiedy się nad tym zastanowić: jak to naprędce podejmowane decyzje stają się życiem człowieka. Od tamtej pory czoło Vargosa pokryło się nowymi bliznami, drogi bowiem rzeczywiście były niebezpieczne, a w Sauradii głodni ludzie łatwo zadzierali z prawem, lecz taka praca mu odpowiadała. Lubił otwarte przestrzenie, nie miał jednego pana, któremu musiałby bić czołem, i nie podzielał głębokiej nienawiści swego ojca do cesarstw – czy to Sarantyńskiego, czy tego starego w Bachiarze.
Choć był człowiekiem zamkniętym w sobie, miał znajomych we wszystkich zajazdach pocztowych i przydrożnych gospodach od bachiarskiej granicy do Trakezji. Oznaczało to w miarę czystą słomę do spania albo jakieś posłanie, czasami w zimie miejsce przy ogniu, jedzenie i piwo, a niektóre z dziewcząt okazywały się dość miękkie – kiedy nie potrzebowano ich gdzie indziej. Takie traktowanie zawdzięczał temu, że był wolny i że miał kilka monet do wydania. Nigdy nie opuszczał Sauradii. Większość służących w poczcie cesarskiej zostawała w swojej prowincji, a Vargos nigdy nie miał najmniejszej ochoty zapuścić się dalej, niż zrobił to przed ośmioma laty, z policzkiem ociekającym krwią.
Aż do tego ranka w Dniu Zmarłych, kiedy rudobrody Rhodianin, który wynajął go w zajeździe Lauzena przy granicy, opuścił we mgle zajazd Moraxa, z dziewczyną przeznaczoną dębowemu bogu.
Vargos nawrócił się na wiarę dżadycką przed wielu laty, ale nie oznaczało to, że człowiek z północnych rubieży Drzewielasu nie potrafi rozpoznać kogoś obiecanego drzewu. Ona sama była Inicyjką, sprzedaną handlarzowi niewolników, może nawet z wioski czy gospodarstwa sąsiadującego z wioską Vargosa. Odpowiednie znaki odczytał zeszłego wieczoru w jej oczach i spojrzeniach, jakie rzucali jej niektórzy mężczyźni i kobiety w zajeździe. Nikt nie powiedział słowa, ale nie było to konieczne. Vargos wiedział, jaki zbliża się dzień.
Jego nawrócenie na wiarę słonecznego boga – oraz sporna wiara w świętość Heladika, śmiertelnego syna boga – przypadkiem okazało się prawdziwe. Modlił się co dnia o wschodzie i zachodzie słońca, zapalał w kaplicach świece dla Błogosławionych Ofiar, pościł w wyznaczone dni. Teraz też głęboko potępiał dawny styl życia, od którego odszedł: dębowego boga, zbożową pannę, nie kończące się na pozór pragnienie krwi i ludzkich serc spożywanych na surowo. Nigdy jednak nie myślał o wtrącaniu się w te sprawy i oczywiście nie robił tego podczas dwukrotnej bytności u Moraxa w tym szczególnym dniu.
A gdyby nawet taka myśl przyszła mu do głowy lub ktoś poruszyłby ten temat, Vargos odparłby, że to nie jego interes. Służący nie wzywa cesarskiej armii czy duchowieństwa, by powstrzymali pogańską ofiarę. Chyba że nie chce dalej żyć i pracować na tym szlaku. A cóż to jest jedna dziewczyna rocznie? Dwa lata z rzędu była zaraza. Śmierć czai się wszędzie.
Rudobrody Rhodianin w ogóle nie rozmawiał o tym z Vargosem. Po prostu kupił dziewczynę – a raczej kazał ją sobie kupić – i zabierał ze sobą, ratując jej życie. Wyboru mógł dokonać przypadkowo, ale Vargos wiedział, że tak nie było.
Chcieli zostać tu dwie noce, by nie podróżować tego dnia.
Tak zrobiłby każdy choć trochę rozważny człowiek podróżujący po drogach Sauradii. Nocą jednak, zanim udał się do swego pokoju po niezwykle dziwnym schwytaniu złodzieja, Martinian z Vareny wezwał Vargosa do sieni z pomieszczenia dla służby i oznajmił, że wyruszają rano, przed świtem, razem z dziewczyną.
Małomówny Vargos nie mógł się powstrzymać, by nie powtórzyć:
– Jutro?
Rhodianin, nad wyraz trzeźwy po hałaśliwej libacji w sąsiedniej sali, spojrzał wtedy przeciągle na Vargosa w słabo oświetlonej sieni. Trudno było zobaczyć wyraz jego twarzy ukrytej pod bujną brodą.
– Chyba niebezpiecznie jest tu zostawać dłużej – powiedział wtedy po rhodiańsku. – Po tym, co się stało.
Na dworze w ogóle nie jest bezpiecznie, pomyślał Vargos, ale tego nie powiedział. Uznał, że mężczyzna albo go bada, albo usiłuje coś powiedzieć, nie wyrażając tego słowami. Nie był jednak przygotowany na to, co usłyszał potem.
– Jutro jest Dzień Zmarłych – rzekł powoli Martinian. – Nie będę cię zmuszał, byś szedł z nami. Nie musisz tego robić. Jeżeli wolisz zostać, zwolnię cię i wynajmę służącego gdzie indziej.
Vargos wiedział, że nie stanie się to następnego dnia. Padną słowa żalu, ale nikt nie będzie wolny, by wyruszyć z rzemieślnikiem. Nawet za garść srebrnych solidów.
Nikt nie będzie musiał.
Vargos podejmował już w życiu szybkie decyzje. Potrząsnął głową.
– Pamiętam, że prosiłeś o człowieka do trakezyjskiej granicy. Będę gotowy z mułem przed modlitwami o wschodzie słońca. Światło Dżada rozjaśni nam ten dzień.
Bachiarczyk nie uśmiechał się często, ale wtedy zrobił to i położył dłoń na ramieniu Vargosa.
– Dziękuję, przyjacielu – powiedział i ruszył na górę.
W ciągu ośmiu lat nikt jeszcze nie zaproponował Vargosowi zwolnienia ze służby w taki sposób ani nie podziękował na krótko wynajętemu służącemu za wykonanie – czy też kontynuowanie – umówionej usługi.
Wróciwszy na swoje wąskie posłanie, Vargos w końcu uznał – odpychając łokciem chrapiącego Trakezyjczyka – iż oznacza to dwie rzeczy: że Martinian jakimś cudem dokładnie wiedział, co robi, każąc temu kupcowi podarować sobie dziewczynę, i że on – Vargos – jest teraz jego służącym.
Przemawiała do niego odwaga. Odwaga Dżada co noc walczącego ze swego rydwanu z zimnem i ciemnością, Heladika poganiającego swe konie o wiele za wysoko, by przynieść ogień od ojca, i samotnego podróżnego, który ryzykował własne życie za dziewczynę mającą zginąć nazajutrz straszną śmiercią.
Podczas służby na drodze Vargos widywał słynnych ludzi. Kupców książęcej krwi, odzianych w złoto i biel arystokratów z samego dalekiego Miasta, żołnierzy w spiżowych zbrojach i pułkowych barwach, surowych, przepotężnych duchownych boga. Przed kilku laty przejeżdżał tędy w towarzystwie własnej, starannie dobranej gwardii sam Leontes, najwyższy strateg wszystkich armii cesarstwa. Wracał z Megarium na wschód, do obozu pod Trakezją, a potem wybierał się na północny wschód przeciwko niespokojnym plemionom moskavskim. Vargos, który stał przy drodze w gęstym tłumie mężczyzn i kobiet krzyczących w uniesieniu, zobaczył tylko błysk złocistych włosów nie przykrytych hełmem. To było w roku po wielkim zwycięstwie nad Bassanidami za Eubulusem i tryumfie, jaki cesarz pozwolił odbyć Leontesowi w hipodromie. Słyszano o tym nawet w Sauradii. Na taki pochód nie zezwolił strategowi żaden cesarz od czasów Rhodias.
Najbardziej odważnego czynu – zeszłej nocy i teraz – dokonał jednak ten rzemieślnik z Vareny, potomek rhodiańskich legionów, krwi, w nienawiści do której został wychowany Vargos. I Vargos go nie opuści.
Raczej nie zajdą daleko, pomyślał ponuro. „Światło Dżada rozjaśni nam ten dzień”, powiedział zeszłej nocy w sieni. Kiedy w mroku przedświtu wyprowadzali muła w gęstej, oblepiającej wszystko mgle, nie było żadnego światła wartego wzmianki. Wkrótce wzejdzie przed nimi blade jesienne słońce, a oni nawet nie będą wiedzieli, kiedy to nastąpiło.
Troje podróżnych opuściło dziedziniec w nienaturalnej, zduszonej ciszy. Obserwowali ich ludzie – albo zamazane sylwetki ludzi. Nikt nie zaproponował pomocy, chociaż Vargos znał tu wszystkich. Martinian doradził swoim towarzyszom, by nic nie jedli ani nie pili. Vargos wiedział dlaczego. Wciąż nie miał pewności, skąd wiedział o tym Martinian.
Dziewczyna szła boso, owinięta w zapasowy płaszcz rzemieślnika, ukrywając twarz pod kapturem. Nie ruszali żadni inni podróżni, chociaż megaryjscy kupcy wyruszyli jeszcze wcześniej, w całkowitych ciemnościach, niosąc rannego w lektyce. Vargos widział ich, kiedy przy świetle pochodni juczył muła. Tego dnia daleko nie zajdą, ale nie mieli wyboru. Stamtąd, skąd pochodził Vargos, złodziej przyłapany na gorącym uczynku byłby oczywistym kandydatem do powieszenia na Drzewie Ludana.
Tutaj nie miał pewności. Dziewczyna została wyznaczona. Mogliby wybrać inną albo nie wypuścić tej, bojąc się złej wróżby na cały rok. Na południu sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Osiedliły się tu inne plemiona, odcisnęły swój ślad inne wydarzenia. Czy zabiliby jego i Bachiarczyka, żeby odzyskać dziewczynę? Prawie na pewno, gdyby im na niej zależało, a obaj mężczyźni stawialiby opór. W starej religii ta ofiara była najświętszym obrzędem w roku; ludzie, którzy mieszali się do tych spraw, ryzykowali życie.
Vargos był całkowicie przekonany, że Martinian stawiałby opór.
Z zaskoczeniem odkrył, że zrobiłby tak samo. Zimny gniew pomagał pokonać strach. Wychodząc z dziedzińca, mijali głównego stajennego, Pharusa, krzepką sylwetkę we mgle. Pharus patrzył na nich w sposób, w którym zabrakło najmniejszych oznak szacunku, i chociaż Vargos znał go od lat, nie zawahał się. Stanął przed nim i mocno zamachnął się dolnym końcem swej laski w górę, bez słowa trafiając Pharusa między nogi. Stajenny wydał wysoki skrzek i padł w zimne bioto, trzymając się za krocze.
Vargos pochylił się nad wijącym się z bólu mężczyzną i powiedział mu cicho do ucha:
– Ostrzeżenie. Zostawcie ją. Znajdźcie inną, Pharusie.
Wyprostował się i odszedł, nie oglądając się. Nigdy tego nie robił. Nigdy od czasu, kiedy opuścił dom. Zobaczył, że Martinian i dziewczyna patrzą na niego – odziane w płaszcze cienie na niemal niewidocznej powierzchni drogi. Wzruszył ramionami i splunął.
– Osobisty zatarg – rzekł. Wiedział, że uznają to za kłamstwo, ale Vargos zawsze czuł, że pewnych rzeczy nie mówi się na glos. Na przykład nie powiedział im, że przed południem spodziewa się śmierci.
Jej matka nazywała ją „erimitsu”, co w ich dialekcie znaczyło „bystra”. Jej siostra była „calamitsu”, „piękna”, a jej brat oczywiście „sangari”, czyli „ukochany”. Brat i ojciec zmarli zeszłego lata; ich ciała pokryte były czarnymi, pękającymi wrzodami, a kiedy na samym końcu usiłowali krzyczeć, z ich ust wyciekała krew. Zostali pochowani we wspólnym dole. Jesienią, stanąwszy w obliczu nadchodzącej zimy i śmierci głodowej, matka sprzedała handlarzowi niewolników jedną z córek: tę inteligentną, która może przeżyje w twardym, dalekim świecie.
O Kasji sądzono, że prawie na pewno nie wyszłaby za mąż. Była o połowę za bystra i o wiele bardziej niż o połowę za szczupła w plemieniu, które ceniło kobiety za pełne biodra i miękką figurę – obietnicę ciepła w długie zimy i łatwości rodzenia dzieci. Gdy na górskie szczyty wznoszące się nad nimi spadły pierwsze śniegi, matka Kasji dokonała wyboru pełnego goryczy i bólu, lecz nie jako jedyna. Karchiccy handlarze niewolników krążący między wioskami północnej Trakezji, a potem Sauradii, dobrze wiedzieli, co robią.
Po pierwszych dwóch nocach spędzonych w drodze na południe z kajdanami na rękach Kasja zrozumiała, że świat to padół cierpienia. Zabrakło jej już łez. Mężczyźni rodzili się do smutku, a kobiety zaznawały go jeszcze więcej od nich. Kiedy dwaj z handlarzy pozbawiali ją w ciemności dziewictwa, leżała na zimnej ziemi z odwróconą głową i obserwowała ostatnie skry zamierającego ogniska.
Rok spędzony w zajeździe Moraxa nie zmienił jej sytuacji, chociaż nie przymierała głodem i nauczyła się, co robić, by nie bito jej zbyt często. Żyła. Matka i siostra mogły już nie żyć. Tego jednak nie wiedziała. Nie miała się jak dowiedzieć. Mężczyźni czasami sprawiali jej ból – w swoich pokojach na górze – ale nie zawsze i nie wszyscy. Osoba bystra mogła się nauczyć chronić tę bystrość i otaczać się tępą, niewrażliwą postawą jak płaszczem. I spędzała w ten sposób dnie i noce, noce i dnie. Pierwszą zimę na tym obcym południu, wiosnę, lato, a potem znów nadchodzącą jesień z żółknącymi liśćmi i wspomnieniami, których chciała uniknąć.
Osoba taka starała się nigdy nie myśleć o domu. O swobodzie wyjścia na dwór po skończonej pracy, o chodzeniu w górę strumienia do miejsc, gdzie można było usiąść w zupełnej samotności pod krążącymi wysoko jastrzębiami i wśród bystrych leśnych zwierzątek, na które te jastrzębie polowały, wsłuchując się w bicie serca świata i śniąc na jawie. Tu się nie śniło. Tu się wytrzymywało, owijając się płaszczem. Kto kiedykolwiek mówił, że życie obiecuje coś więcej?
Aż do dnia, kiedy do człowieka dotarło, że to koniec i że mimo wszystko chce się przeżyć. Że jakimś sposobem wewnątrz wciąż tli się życie jak uparty żar ogniska gorętszego niż pożądanie czy rozpacz.
Idąc w Dniu Zmarłych niemal niewidoczną drogą w szarej, tłumiącej dźwięki mgle, Kasja patrzyła, jak jej dwaj towarzysze zmagają się z własnym strachem i grozą niebezpieczeństwa, i nie potrafiła ukryć radości. Usiłowała to robić, tak jak ukrywała wszystkie emocje przez rok. Bała się, że jeśli się uśmiechnie, uznają ją za prostaczkę albo wariatkę, więc trzymała się blisko muła i ilekroć rozrzedzona mgła ukazywała twarze mężczyzn, starała się nie napotykać ich wzroku.
Mogli być śledzeni. Mogli zginąć na tej drodze. To dzień ofiary i ożywionych zmarłych. Wokół mogą być demony poszukujące śmiertelnych dusz.
Jej matka w to wierzyła. We mgle przedświtu Kasja pobiegła jednak do kuźni i wyjęła ze schowka swój nóż. Zanim schwytają ją dla Ludana, może kogoś zabić albo samej sobie odebrać życie.
Wychodząc z dziedzińca, widziała sylwetkę Pharusa. Pochylał się w przód, wciąż pilnie ją obserwując, jak przez ostatnie dwa dni. I chociaż jego oczy niemal ginęły we wszechogarniającej szarości, czuła trawiącą go wściekłość. Zaczęła się zastanawiać, czy to on jest tu kapłanem, który wyrywa serce osobie składanej w ofierze.
I wtedy Vargos – dotychczas jeden z wielu służących na drodze, człowiek, który spędził tu wiele nocy, nie zamieniając z nią jednego słowa – zatrzymał się przed Pharusem i zdzielił go laską między nogi.
To właśnie w chwili, gdy Pharus padł z przerażającym charkotem na ziemię, Kasja zaczęła tłumić oznaki dzikiej radości. Z każdym krokiem na tej drodze – spowitej mgłą niczym kocem, jak w łonie, gdzie nic nie było widać na dziesięć kroków w przód i wstecz – czuła, że rodzi się na nowo, staje się od nowa.
Wiedziała, że robią źle. Tego dnia po świecie krąży śmierć i nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien wychodzić z domu. Śmierć jednak została wezwana już wcześniej i czekała na Kasję w zajeździe; to było pewne, natomiast we mgle być może jej nie znajdzie. Jakkolwiek by na to patrzeć, jakaś nadzieja była lepsza niż jej brak. Poza tym Kasja miała swój nóż.
Prowadził Vargos, Rhodianin szedł na końcu. Podążali w milczeniu; czasami tylko głucho prychał muł i skrzypiał ładunek na jego grzbiecie. Nasłuchiwali. Świat skurczył się niemal do nicości. Poruszali się po omacku w nieskończonej szarości prostą drogą, zbudowaną przed pięciuset laty przez Rhodian za czasów chwały swego cesarstwa.
Kasja pomyślała o idącym za nią rzemieślniku. Biorąc pod uwagę to, co dla niej zrobił, powinna być gotowa oddać za niego życie. Być może będzie musiała to zrobić. Ale była „erimitsu” i za dużo myślała. Tak mawiała jej matka, a także ojciec, bracia, ciotki – prawie wszyscy.
Nie bardzo wiedziała, dlaczego zeszłej nocy jej nie tknął. Może woli chłopców albo jest dla niego za chuda, a może po prostu był zmęczony. A może delikatny. Niewiele wiedziała o delikatności.
W środku nocy wykrzyknął jakieś imię. Ona, ubrana, drzemiąc tylko na posłaniu, zerwała się na jego głos. Nie pamiętała, co to było za imię, i chociaż czekała, nasłuchując, rzemieślnik się nie obudził.
Nie rozumiała także, skąd wiedział, że ma wybiec na dziedziniec, zamiast ze wszystkimi innymi rzucić się na schody, kiedy krzyknęła. Złodziej mógłby uciec gdzie indziej. W pokoju było ciemno; nikogo nie potrafiłaby rozpoznać. Idąc obok muła, Kasja rozważała tę myśl na wszystkie strony, jak pies ogryzający kość z resztek mięsa, i w końcu dała za wygraną. Owinęła się ciaśniej płaszczem Martiniana. Zimno było wilgotne, przenikliwe. Nie miała butów, ale do tego się przyzwyczaiła. Rozejrzała się na prawo i lewo; nic nie widziała oprócz drogi, zresztą nawet i ją ledwo było widać. Właściwie łatwo można by wpaść do rowu. Wiedziała, że las jest na lewo, wiedziała, że w miarę posuwania się na wschód las będzie coraz bliżej.
Gdzieś w połowie ranka – trudno było dokładnie ocenić porę dnia – doszli do jednej z przydrożnych kapliczek. Kasja zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Vargos coś cicho powiedział i stanął. Przebiła wzrokiem szarość i z trudem dostrzegła ciemne zarysy maleńkiej budowli. Gdyby Vargos nie usiłował jej odnaleźć, minęliby ją. Martinian zarządził postój. Stojąc tam, gdzie się zatrzymali, i cały czas nasłuchując ze wszystkich stron, szybko zjedli po kawałku ciemnego chleba, który popili piwem, i podzielili się krążkiem sera, pochwyconym przez Vargosa ze stołu dla służby. Po posiłku Vargos spojrzał pytająco na Martiniana. Rudobrody po krótkim wahaniu skinął głową i poprowadził ich do pustej kapliczki na modlitwę do Dżada. Słońce gdzieś już wstało, świeciło. Kasja słuchała, jak dwaj mężczyźni pośpiesznie odmawiają litanię, i przyłączała się do nich w wyuczonych odpowiedziach: „Obdarz nas Światłem w życiu, o Panie, i Światłem wiecznym, gdy przyjdziemy do Ciebie”.
Odwiązali mula i ruszyli w drogę we mgle. Nic nie było widać. Świat Kasji kończył się tuż za Vargosem. Zupełnie jak spacer we śnie, żadnego upływu czasu, poczucia ruchu, pod stopami zimne płyty drogi, wciąż przesuwające się do tyłu.
Kasja miała nadzwyczaj dobry słuch. Usłyszała głosy, zanim dotarły do mężczyzn.
Wyciągnęła do tyłu rękę, dotknęła Martiniana i pokazała w kierunku, z którego przyszli. W tej samej chwili Vargos powiedział bardzo cicho:
– Nadchodzą. Z lewej. Przejdźmy na drugą stronę.
Nad rowem był przerzucony krótki, płaski mostek dla wozów prowadzący na pola. Jego Kasja też by nie zauważyła. Przeprowadzili muła, przeszli kawałek po błotnistym rżysku w gęstej, nieprzeniknionej szarości i zatrzymali się. Nasłuchiwali. Serce Kasji biło szybko. A więc przyszli po nią. To już koniec. Pomyślała, że nie powinni byli zatrzymywać się na modlitwę.
„Obdarz nas Światłem”. Nie ma żadnego światła. Żadnego.
Martinian, którego broda i włosy straciły we mgle nieco jaskrawości, stał z drugiej strony muła. Kasja zobaczyła, że mężczyzna po chwili wahania cicho wysunął spod sznurów przytrzymujących pakunki na grzbiecie muła stary, ciężki miecz. Vargos też go obserwował. Teraz słyszeli już wyraźnie głosy zbliżające się z zachodu, głosy mężczyzn rozmawiających zbyt głośno głównie dlatego, by dodać sobie odwagi. Dosłyszeli i kroki na drodze – ośmiu ludzi? dziesięciu? – stłumione, lecz bardzo bliskie, po drugiej stronie rowu. Kasja wysilała wzrok i modliła się, by nic nie mogła dostrzec. Gdyby mgła uniosła się choć na chwilę, byliby zgubieni.
Wtem usłyszała warczenie i ostre, pełne niepokoju szczeknięcie. Wzięli ze sobą psy. Oczywiście. A one znają jej zapach. A jednak zgubieni.
Kasja położyła dłoń na grzbiecie muła, wyczuła jego zdenerwowanie i wysłała mu błagalną myśl, by nie hałasował. Poszukała noża. Miała moc odebrania sobie życia, zanim ją schwytają, nawet jeśli to była jej jedyna moc. Krótka, szalona radość zniknęła w dookolnej szarości szybko jak ptak.
Kasja wróciła myślą do swojej matki, która przed rokiem stała samotnie na zaścielonej liśćmi ścieżce z woreczkiem pieniędzy w dłoniach i patrzyła, jak handlarze niewolników zabierają jej córkę. Był to jasny, świetlisty dzień; szczyty gór lśniły śniegiem, śpiewały ptaki, spadały czerwone i złociste Uście.
Crispin uważał się za człowieka elokwentnego i wiedział, że otrzymał staranne wykształcenie. Przez wiele lat po śmierci ojca miał nauczyciela, o co zadbali jego matka i wuj. Przebrnął przez klasyczne dzieła retoryczne i etyczne oraz tragedie Arethae, tego największego państwa-miasta w Trakezji, opisujące konflikty ludzi i bogów sprzed tysiąca lat w niemal zaginionym dialekcie języka teraz nazywanego sarantyńskim. Pisma z innego świata, sprzed czasów, kiedy surowe Rhodias zbudowało swoje cesarstwo, a miasta Trakezji skarlały do wysepek pogańskiej filozofii, która i tak się nie ostała po zamknięciu jej szkół. Teraz była to zaledwie kolejna prowincja Sarancjum, pełna barbarzyńców w północnej części i granicząca z barbarzyńcami na północy, a Arethae zmieniło się w wioskę skuloną pod majestatem swych ruin.
Crispin pomyślał, że umysł każdego człowieka bardziej niż takie wykształcenie wyostrzyłoby piętnaście lat pracy dla Martiniana z Vareny, a potem partnerowania mu. Choć jego starszy wspólnik mógł być delikatny w obejściu, każdą dyskusję doprowadzał do ostatecznych wniosków bezlitośnie, a nawet z radością. Crispin z konieczności nauczył się odpłacać mu tym samym i nawet czerpać pewną przyjemność w takim porządkowaniu słów, by dawały przesłanki do rozwiązań. Barwa, światło i kształt zawsze stanowiły dla niego główne źródło radości czerpanej ze świata i królestwo jego własnego talentu, lecz był też bardzo dumny z tego, że potrafi porządkować i formułować swoje myśli.
Dlatego na początku tego dnia poczuł prawdziwy niepokój, gdy zrozumiał, że nie dysponuje nawet w przybliżeniu odpowiednimi słowami na określenie tego, jak nieswojo czuje się w tej mgle. Nie potrafiłby choćby zacząć wyjaśniać, jak bardzo chce się znaleźć gdziekolwiek indziej niż tu, w Sauradii, na niemal niewidocznej drodze. Wykraczało to poza strach i świadomość niebezpieczeństwa: było cierpieniem duszy czującej, że znajduje się w całkowicie nieodpowiednim świecie.
A przytrafiło mu się to, zanim jeszcze usłyszeli ludzi i psy.
Stali teraz w milczeniu na wilgotnym nagim polu. Crispin czuł obok siebie obecność dziewczyny, widział jej uspokajającą dłoń na grzbiecie muła. Vargos, dzierżąc swoją laskę, stanowił zamazaną sylwetkę nieco przed nimi. Powodowany nagłą myślą, Crispin odwrócił się i ostrożnie wysunął miecz spod sznurów przytwierdzających go do grzbietu muła. Trzymając go, czuł się niezręcznie, a nawet głupio, a jednocześnie naprawdę się bał. Jeżeli cokolwiek ma zależeć od umiejętności szermierskich Caiusa Crispusa z Vareny... Spodziewał się, że Linon, wisząca mu na rzemieniu u szyi, powie coś kostycznego, ale od momentu, kiedy rano się obudzili, ptak milczał.
Crispin wziął ze sobą miecz w ostatniej chwili, powodowany impulsem, i tylko dlatego, że był to miecz jego ojca, a on opuszczał dom i wybierał się w daleką podróż. Jego matka nic nie powiedziała, ale jej uniesione brwi były – jak zwykle – nieskończenie wymowne. Po ciężki miecz piechura, który podczas pełnienia służby w milicji nosił u pasa Horiusz, posłała wtedy służącego.
W domu, w którym się wychował, Crispin wyciągnął go z pochwy i ze zdumieniem zauważył, że brzeszczot i pochwa są naoliwione i zadbane, nawet po upływie ćwierćwiecza. Nie skomentował tego, a tylko sam uniósł brwi i wykonał kilka wielce dramatycznych cięć mieczem w pokoju przyjęć swojej matki. Przybrał wojowniczą pozę z bronią wycelowaną w stojącą na stole misę z jabłkami.
Avita Crispina skrzywiła się i mruknęła sucho:
– Postaraj się nie skaleczyć, kochanie.
Crispin roześmiał się wtedy, schował miecz do pochwy i z ulgą wziął do ręki kielich z winem.
– Powinnaś powiedzieć, żebym wrócił do domu z nim albo na nim – mruknął z oburzeniem.
– Pomyliło ci się z tarczą, kochanie – odparła łagodnie matka.
Nie miał tarczy ani bladego pojęcia, jak posługiwać się mieczem, a myśliwi wzięli ze sobą psy. Czy mgła albo woda w przydrożnym rowie może ich powstrzymać? Czy może ogary po prostu pójdą za znanym zapachem dziewczyny przez mostek i doprowadzą tych ludzi prosto do nich? W tej chwili szczekanie stało się bardziej piskliwe. Ktoś krzyknął, prawie dokładnie naprzeciwko nich:
– Przeszli na pole! Chodźcie!
Odpowiedź na jedno pytanie była już znana. Crispin zaczerpnął tchu i uniósł ojcowski miecz. Nie modlił się. Pomyślał jak zwykle o Ilandrze, lecz się nie modlił. Vargos szeroko rozstawił nogi i ujął swą laskę w obie dłonie.
– On tu jest! – odezwała się nagle Linon tonem, jakiego Crispin wcześniej u ptaka nie słyszał. – O panie światów, wiedziałam! Crispinie, nie ruszaj się! I nie pozwól na to innym.
– Nie ruszajcie się! – powiedział Crispin ostro, instynktownie, do Vargosa i dziewczyny.
W tej chwili wydarzyło się kilka rzeczy naraz. Przeklęty muł, któremu nogi zesztywniały na kamień, ryknął z przerażeniem. W zwycięskie szczekanie psów wkradła się nagle wysoka, przeszywająca nuta panicznego skowytu. Mgłę rozerwał przerażony wrzask mężczyzny.
Mgła zawirowała, na chwilę rozstąpiła się.
I w tej chwili Crispin ujrzał coś niemożliwego. Sylwetkę z koszmarnego snu. Jego umysł przestał funkcjonować, rozpaczliwie odrzucając to, co zobaczyły oczy. Vargos wyskrzeczał coś, co musiało być modlitwą. Wtedy mgła znów wszystko przesłoniła jak zapadająca kurtyna. Nic już nie było widać. Z niewidocznej drogi wciąż dobiegał wysoki, przerażający krzyk. Zesztywniały muł drżał. Crispin usłyszał obok siebie szmer oddawanego przezeń moczu. Psy skomlały jak bite szczenięta. Usłyszeli, jak uciekają ku zachodowi.
Rozległo się jakby dudnienie samej ziemi, drżącej pod ich stopami. Crispin przestał oddychać. Przed nimi krzyk pierwszego myśliwego wzniósł się ostro, dziko do góry, po czym urwał się. Dudnienie umilkło. Tupot nóg, krzyki mężczyzn i skomlenie psów oddalały się szybko w kierunku, z którego przyszli. Vargos padł na kolana w zimną, wilgotną ziemię, a laska wypadła mu z rąk. Dziewczyna przylgnęła kurczowo do drżącego muła, usiłując go uspokoić. Crispin spostrzegł, że ręka, w której trzyma miecz, trzęsie się niepohamowanie.
– Co to jest? Linon! Co to jest?
Zanim jednak wiszący mu u szyi ptak zdołał cokolwiek powiedzieć, mgła przed nimi znów zawirowała, lecz tym razem wyraźnie się rozdzieliła, po raz pierwszy tego ranka odsłaniając drogę za wąskim rowem, i Crispin mógł dokładnie zobaczyć, co się naprawdę stało. W tej chwili jego pojmowanie świata i półświata zmieniło się na zawsze; również osunął się w błoto na kolana, wypuszczając z palców ojcowski miecz. Dziewczyna stała jak skamieniała przy mule. Crispin będzie to potem pamiętał.
* * *
– Bardzo daleko na zachodzie w tej jesiennej chwili słońce dawno już wzniosło się nad lasy w pobliżu Vareny. Niebo było niebieskie, a słoneczny blask podkreślał czerwień dębowych liści i ostatnich jabłek na drzewach sadu rosnącego przy drodze, która trochę dalej na południe łączyła się z wielkim traktem do Rhodias.
Na dziedzińcu wiejskiego domu przylegającego do sadu siedział na kamiennej ławce przy drzwiach stary człowiek, owinięty wełnianym płaszczem, który chronił go przed chłodnym wiatrem, i cieszył się porannym światłem i kolorami. Obiema dłońmi trzymał glinianą miseczkę gorącego naparu ziołowego. Służący karmił kurczęta, zrzędząc starym zwyczajem. Przy otwartej bramie spały na słońcu dwa psy. Na dalekim polu pasły się owce bez pasterza. W czystym powietrzu można było ku północnemu zachodowi dostrzec wieże Vareny. Na dachu domu świergotał ptak.
Zoticus nagle wstał, postawił naczynie na ławce, rozlewając nieco napoju. Gdyby ktoś na niego patrzył, widziałby, jak trzęsą mu się ręce. Służący nie patrzył. Alchemik postąpił kilka kroków w kierunku bramy i zwrócił się ku wschodowi z poważnym, pełnym napięcia wyrazem twarzy.
– Co to jest? Linon! – rzekł ostro, na głos. – Co to jest?
Oczywiście nie wiedział, że powtarza cudze pytanie. I też nie otrzymał odpowiedzi. Oczywiście. Wstał za to jeden z psów, lekko przekrzywiając łeb.
Zoticus pozostał tak bez ruchu dłuższą chwilę, jakby czegoś nasłuchując. Zamknął oczy. Służący, przyzwyczajony do takich sytuacji, nie zwracał na niego uwagi. Nakarmił kurczęta, następnie kozę, a potem wydoił jedyną krowę. Zebrał jajka. Tego ranka sześć. Zaniósł je do domu. Przez cały ten czas alchemik się nie poruszył. Po krótkim wahaniu pies podszedł do swego pana i położył się u jego nóg. Drugi pies został przy bramie, na słońcu.
Zoticus czekał, lecz świat, czy też półświat, nic mu już nie podpowiedział. Nic poza tym jednym ostrym drgnieniem duszy, krwi, poza darem – czy karą – dla kogoś, kto chodził i obserwował wśród cieni nieznanym większości ludzi.
– Linon – zaczął znów, ale tym razem cicho, szeptem. Otworzył oczy i spojrzał na odlegle drzewa, widoczne przez bramę. Tym razem oba psy usiadły, patrząc na niego. Zoticus poklepał tego u swych nóg, nie odrywając wzroku od lasu, i po chwili wszedł do domu. Zapomniana herbatka stygła na kamiennej ławce. Słońce wznosiło się coraz wyżej na czystym, bezchmurnym błękicie jesiennego nieba.
* * *
Vargosowi dwa razy w życiu wydawało się (nigdy nie miał całkowitej pewności), że widział zubira. Majaczącego w półmroku, nic więcej, sauradyjskiego bizona, władcę Drzewielasu i wszystkich wielkich puszcz, symbol boga.
Kiedyś, gdy latem o zachodzie słońca pracował na ojcowskim polu, podniósł zmrużone oczy i zobaczył na skraju lasu olbrzymi włochaty kształt. Ściemniało się już i odległość była duża, ale na tle ciemnej zasłony drzew poruszyło się coś bardzo wielkiego, a potem zniknęło. Mógł to być jeleń, ale zwierzę było zbyt duże i Vargos nie widział wysokich, rozgałęzionych rogów.
Jego ojciec stłukł go tego wieczoru trzonkiem siekiery za samą myśl, że mógł zobaczyć jedno ze świętych zwierząt lasu. Widok zubira był czymś przerażającym, zarezerwowanym dla kapłanów i świętych wojowników przeznaczonych Ludanowi. W porządku świata takiego, jakim postrzegali go Inicyjczycy – oraz ojciec Vargosa – nie mieściło się obdarowywanie takim szczęściem czternastoletnich chłopców o lekceważącym stosunku do wielu spraw.
Drugi raz wydarzyło się to przed ośmiu laty podczas samotnej wiosennej podróży Vargosa na południe z rozciętym policzkiem i zapiekłym, dodającym sił gniewem. Zasnął do wtóru wilczego wycia i zbudził się w blasku księżyca od jakiegoś ryku w lesie. Usłyszał drugi ryk znacznie bliżej. Wytężając wzrok w noc pełną dziwnych głosów i błękitnej księżycowej poświaty, znów dostrzegł, jak na krawędzi lasu porusza się coś ogromnego, a potem znika wśród drzew. Leżał potem, nasłuchując, ale ryk się nie powtórzył i nic już się nie pojawiło na skraju pola widzenia; najpierw biały, potem błękitny księżyc przesunął się na zachód i zaszedł, pozostawiając za sobą niebo usiane gwiazdami, dalekie wycie wilków i szmer płynącego w pobliżu ciemnego strumienia.
A zatem dwakroć, i za każdym razem nie do końca był pewien. Tym razem jednak nie było wątpliwości. Strach, który zdjął Vargosa, tkwił w nim jak nóż wbity między żebra. Stojąc we mgle i wilgotnym zimnie Dnia Zmarłych na rżysku między starożytnym rhodiańskim traktem wiodącym do Trakezji i południowym skrajem nieskończenie bardziej starożytnego lasu, Vargos padł na kolana na widok tego, co odsłoniła na drodze kłębiąca się mgła.
Leżał tam martwy człowiek. Inni już uciekli razem z psami. Vargos nie poznał Pharusa, głównego stajennego u Moraxa. Leżał na wznak, z członami szeroko rozrzuconymi jak u porzuconej lalki. Nawet z tej odległości było widać wylewające się wnętrzności. Wszędzie wokół czerwieniła się krew. Brzuch i tors mężczyzny zostały rozszarpane.
Ale nie to, niczym cios, rzuciło Vargosa na kolana. Widywał już ludzi, którzy zginęli okrutną śmiercią. Chodziło o coś innego, co teraz znajdowało „na drodze, o istotę, która tę śmierć zadała. O zubira, który – Vargos był tego tak pewien, jak własnego imienia – stanowił jednak coś więcej ni tylko symbol, bez względu na to, jak ten symbol mógł być przerażający sam w sobie. Pojmowanie wiary i potęgi przez Vargosa zawaliło się na tym zimnym, błotnistym polu.
Przyjął nauki słonecznego boga, czcił i wzywał Dżada oraz jego syna, Heladika, prawie od chwili, gdy tylko przybył na południe, porzucając bogów swego plemienia i krwawe obrzędy, tak jak porzucił swój dom.
A teraz znalazł się w obecności Ludana, Pradawnego, dębowego boga, stojącego przed nim w kłębach szarości na cesarskim trakcie, w jednej ze swoich znanych postaci. Zubir. Bizon. Władca lasu.
I to jest bóg, który żąda krwi. A ten dzień to dzień ofiary. Serce Vargosa waliło jak młotem. Zobaczył, że drżą mu ręce, ale nie czuł wstydu. Tylko strach. Śmiertelny człowiek w miejscu, w którym nie powinien był się znaleźć.
Mgła znów zawirowała i okryła drogę niczym płaszcz. Usuwający wszystko inne w cień ogrom bizona zniknął. A jednak nie. W jakiś sposób znalazł się na polu tuż obok nich, wielki i czarny, przytłaczający swą obecnością, niosąc z sobą odór zwierzęcia i krwi, wilgotnego futra i gnijącej ziemi; zostawił po sobie na drodze samotnego trupa z sercem wydartym na światło tego szczególnego dnia.
Trzymając dłoń na szyi drżącego muła, Kasja zobaczyła rozstępującą się mgłę, zobaczyła to, co się pojawiło na drodze, i w okamgnieniu przekroczyła granicę własnego strachu.
Jakby w pozbawionym czucia transie patrzyła, jak mgła znów opada, i całkiem naturalnie przyjęła obecność zubira na polu obok nich. Vargos padł na kolana.
Jak należy się dziwić czemukolwiek, co może zrobić bóg, pomyślała. Zdała sobie nagle sprawę, że muł przestał drżeć i że stoi nienaturalnie wręcz spokojnie, wziąwszy pod uwagę zapach i bliskość tego przerażającego stwora. Czy jednak może dziwić cokolwiek, kiedy zeszło się tak daleko ze znanej drogi w świat potęg? Dziesięć kroków od nich stał bizon, tak wielki, że przesłoniłby pół drogi, gdyby droga była widoczna. Między ostrymi, krótkimi lukami jego rogów mogłoby usiąść trzech mężczyzn. Kasja zobaczyła na tych rogach krew i skapującą z nich powoli mazistą, lepką ciecz. Widziała przecież na drodze stajennego rozszarpanego na kawały.
Tego ranka myślała głupio, że może uda się jej uciec.
Wiedziała teraz – o, dobrze wiedziała! – że Ludanowi nie można uciec. Nie w ten sposób. Nie ucieknie mu zgodnie z planem jakiś sprytny Rhodianin. Ani dziewczyna przeznaczona, choćby niesprawiedliwie i okrutnie, bogu na ofiarę. Okrucieństwo nie miało... racji bytu na tym polu. To słowo było pozbawione znaczenia, kontekstu. Nie był go pozbawiony bóg, który robił to, co robił.
Znajdując się w tym ponadczasowym stanie spokoju, Kasja spojrzała w oczy zubira, oczy tak bardzo brązowe, że aż czarne, i zobaczyła je wyraźnie nawet we mgle; a zobaczywszy, poddała pradawnemu bogu jej ludu swą śmiertelną wolę oraz znaczenie swej duszy. Jaki człowiek – jaka kobieta, bardziej nawet niż mężczyzna – był kiedykolwiek wolny od przeznaczenia? Dokąd może uciekać człowiek, którego imię jest znane bogu? Potajemny pogański kapłan, szepczący wieśniacy, prostacka żona Moraxa o małych oczkach... nikt z nich się nie liczył. Czekało ich własne przeznaczenie albo już ich znalazło. Ważny był Ludan, a znajdował się tuż.
Kiedy bizon ruszył w kierunku lasu, Kasja była spokojna, bezwolna, jak ktoś odurzony sokiem z maku. Zubir obejrzał się na nich, powoli odwróciwszy swój potężny łeb. Kasja pomyślała, że rozumie. Została wyznaczona. On ją rozpoznał. Nie ma na świecie takiej ścieżki, która by jej tu nie doprowadziła. Ruszyła za zubirem, pewnie stąpając bosymi stopami po błocie i zgniecionej trawie. Strach zostawiła za sobą, w innym świecie. Zastanawiała się, czy zdąży zmówić jakąś modlitwę, która miałaby znaczenie, modlitwę za matkę i siostrę, jeśli takie rzeczy są dopuszczalne, jeśli wciąż żyją, jeśli ofiara ma jakąkolwiek moc. Wiedziała, nie oglądając się, że obaj mężczyźni podążają za nią. Nikt tu nie miał wyboru.
Weszli do Drzewielasu w Dniu Zmarłych, idąc za zubirem, a czarne drzewa pochłonęły ich skuteczniej niż mgła.
„Tego, co boskie”, napisał przed dziewięciuset laty filozof Archilochus z Arethae, „nie da się bezpośrednio pojąć. Zaiste, jeśli bogowie zechcą zniszczyć jakiegoś człowieka, wystarczy, by mu się tylko ukazali”.
Crispin usiłował postawić przed swoją duszą barykadę ze starożytnej nauki, z rozpaczliwie wyczarowanego obrazu marmurowego portyku w blasku słońca i siwowłosego, odzianego w biel nauczyciela, który w najsłynniejszym z państw-miast Trakezji spokojnie objaśniał świat swoim zasłuchanym uczniom.
Nie udało mu się. Porażony, opanowany przerażeniem, szedł za dziewczyną i tym wprawiającym w osłupienie stworem, który był... czymś, czego nie potrafił pojąć. Bogiem? Wyobrażeniem boga? Boskością? Szli za nim pod wiatr – śmierdział. W gęstym, splątanym futrze, które zwisało mu z brody, szyi, kłębu, a nawet kolan i piersi, coś pełzało. Bizon był ogromny, nieprawdopodobnie ogromny, wyższy od Crispina, potężny jak dom; jego wielki, rogaty łeb napawał przerażeniem. Mimo to, kiedy weszli do lasu, między pierwsze czarne drzewa stojące jakby na czatach i obsypujące ich liśćmi, stwór poruszał się lekko, z wdziękiem. Po tym pierwszym spojrzeniu nie odwrócił się ani razu, pewien, że za nim idą.
Szli. Gdyby istniał tu wybór, choćby cień wolnej woli, to Caius Crispus z Vareny, syn murarza Horiusza Crispusa, wolałby umrzeć na tym mokrym, zimnym polu i dołączyć do żony i córek w zaświatach – czymkolwiek się one okażą – niż wejść za życia do Drzewielasu. Ten las napawał go przerażeniem nawet na odległość, w blasku słońca, widziany z bezpiecznej drogi w Bachiarze. Tego ranka, tego niesamowitego ranka w Sauradii, na całym bożym świecie nie było miejsca, w którym nie wolałby się znaleźć zamiast tu, na tym ociekającym wilgocią, nieludzkim pustkowiu, gdzie przerażają nawet zapachy.
Na bożym świecie. Jakiego boga? Jaka potęga rządziła w świecie znanym Crispinowi? Znanym dotąd, ponieważ ten nienaturalny stwór pojawiający się we mgle na drodze zmienił wszystko i na zawsze. Crispin znów przemówił w myślach do ptaka, ale Li non milczała jak zaklęta, wisząc mu na szyi, jakby naprawdę była tylko amuletem, przyziemnym przedmiotem ze skóry i metalu, noszonym przez jakiś sentyment.
Powodowany impulsem, uniósł dłoń i zamknął w niej dzieło alchemika. Wzdrygnął się – ptak parzył. I właśnie to – ta zmiana, gdzie nic takiego nie powinno być możliwe – sprawiło, że Crispin w końcu pogodził się z faktem, iż opuścił znany sobie świat i najprawdopodobniej już do niego nie wróci. Zeszłej nocy dokonał wyboru, wtrącił się w nie swoje sprawy. Linon go ostrzegła. Nagle zrobiło mu się żal Vargosa: ten człowiek, przypadkiem wynajęty w przygranicznym zajeździe przez rzemieślnika zmierzającego do Trakezji, nie zasługiwał na taki los.
Żaden człowiek nie zasługuje na taki los, pomyślał Crispin. Zaschło mu w gardle; trudno mu było przełykać. Mgła unosiła się i kłębiła, drzewa znikały, a potem pojawiały się bardzo blisko wokół nich. Wilgotne liście i wilgotna ziemia tworzyły beznadziejnie krętą ścieżkę. Bizon prowadził dalej; las połknął ich jak szczęki jakiejś żywej istoty. Czas rozmazał się tak jak świat widzialny; Crispin nie miał pojęcia, jak daleko zaszli. Nie mogąc nad tym zapanować, zdjęty grozą i strachem, znów dotknął ptaka. Nie był w stanie go utrzymać. Żar już przenikał jego płaszcz i tunikę. Czuł Linon na piersi, jakby była węglem wyjętym z ognia.
– Linon? – odezwał się jeszcze raz, ale usłyszał tylko ciszę.
Zaskoczył wtedy samego siebie – zaczął się modlić bez słów do Dżada od Słońca za swą własną duszę, za dusze matki i znajomych, za zabrane dusze Ilandry i dziewczynek, prosząc o Światło dla nich i dla siebie.
Niewiele ponad dwa tygodnie wcześniej powiedział Martinianowi, że niczego już w życiu nie chce, nie ma pragnień, nie marzy o podróżach, nie ma celów do osiągnięcia w pustym, rozdartym świecie. Nie powinien teraz tak drżeć, tak głęboko bać się zmiennej faktury otaczającego ich lasu i mgły czepiającej się jego twarzy jak jakieś palce, i tego stwora, który prowadził ich coraz dalej. Jeśli wtedy mówił prawdę, to powinien być gotów tu umrzeć.
Teraz jednak Crispin uświadomił sobie, że wcale tak nie jest. I ta prawda, która niczym młot spadła na jego bijące serce, rozbiła wszystkie jego złudzenia, gromadzone i pielęgnowane od ponad roku. Wyglądało na to, że ma jeszcze coś do zrobienia w swoim śmiertelnym domu. Jeszcze coś mu zostało.
I Crispin wiedział, co to takiego. Stąpając w świecie, gdzie wzrok niemal się nie liczył – pnie drzew i poskręcane konary w szarości, spadające ciężkie, wilgotne Uście, czarna bryła bizona z przodu – teraz to, czego chce, widział jakby oświetlone ogniem. Był zbyt inteligentnym człowiekiem, by nawet tak wielki strach nie pozwolił mu dostrzec tej ironii. Całej ironii. Teraz jednak wiedział w głębi serca, co chce zrobić, i był na tyle mądry, by tu, w tym lesie, tego nie odrzucać.
Crispin wiedział, że chce osiągnąć coś trwałego i niezrównanie pięknego – na kopule, za pomocą szkła, kamienia, półszlachetnych kamieni i strumieni światła wlewającego się przez okna oraz unoszącego się od setek pełgających płomieni świec.
Dzieło, które świadczyłoby o tym, że on – mozaicysta Caius Crispus z Vareny – urodził się, żył i zrozumiał część natury świata, tego, co kryje się za czynami kobiet i mężczyzn, co przenika ich dusze i piękno, i ból ich krótkiego życia w blasku słońca.
Chciał stworzyć mozaikę, która by przetrwała, by potomni wiedzieli, że to jego dzieło, i by go szanowali. A to, pomyślał, idąc po rozmiękłych, gnijących liściach pod czarnymi, ociekającymi wodą drzewami, oznaczałoby, że istniał i zostawił po sobie ślad w świecie.
Dziwnie było zdać sobie sprawę, że tylko na krawędzi nad otchłanią, na progu ciemności czy świętego, boskiego światła człowiek potrafi pojąć i zaakceptować swoje najgłębsze pragnienie czegoś więcej w świecie. Pragnienie życia.
Crispin uświadomił sobie, że przerażenie już zniknęło. Kolejne dziwo. Rozejrzał się po gęstych cieniach lasu – już się ich nie bał. Cokolwiek leżało za granicą wzroku, nie mogło być ani w połowie tak oszałamiające, jak idące przed nim stworzenie. Teraz zamiast strachu czuł niewyobrażalny smutek. Jakby obok we mgle szli wszyscy urodzeni po to, by umrzeć, a każdy z nich tęsknił do czegoś, czego nigdy nie pozna. Znów dotknął ptaka. Tego żaru, jakby żaru życia, w wilgotnym, szarym zimnie. Żadnego ciepła. Linon była ciemna i szara jak nigdy przedtem. W Drzewielesie nie ma miejsca na blask.
Mieściło się tu tylko budzące grozę stworzenie, które przez czas poza czasem prowadziło ich z delikatnością przeczącą jego rozmiarom wśród wysokich, milczących drzew, aż wyszli, jedno po drugim, na polanę, i Crispin od razu poznał, że jest to miejsce ofiary. Pomyślał, że Archilochus z Arethae jeszcze się nie urodził, kiedy w tym gaju już ginęli dla Ludana mężczyźni i kobiety.
Bizon odwrócił się.
Stali przed nim w szeregu, Kasja między mężczyznami. Crispin zaczerpnął powietrza. Spojrzał na Vargosa. Napotkał jego wzrok. Mgła się uniosła. Było szaro i zimno, ale wszystko było wyraźnie widoczne. Zobaczył strach w oczach Vargosa, ale i to, że Vargos z nim walczy. Poczuł dla niego wielki podziw.
– Przepraszam – powiedział w las. Wypowiedzenie tego słowa wydawało się ważne. Wypowiedzenie czegoś – przyznanie się – ze świata spoza tej polany i otaczających ją drzew, gdzie wilgotne Uście spadały cicho na wilgotną, zimną trawę. Vargos skinął głową.
Dziewczyna osunęła się na kolana. Wydawała się bardzo mała, prawie jak dziecko, ginąc w zapasowym płaszczu Crispina. Zdjął go żal. Spojrzał na stojące przed nimi stworzenie, w jego ciemne, ogromne, prastare oczy, i powiedział cicho:
– Już wziąłeś krew i życie na drodze. Czy musisz też odebrać je jej? Nam?
Nie wiedział, że to powie. Usłyszał, jak Vargos wciąga powietrze. Crispin przygotował się na śmierć. Na dudnienie ziemi. Rogi rozdzierające jego ciało. Wciąż patrzył bizonowi w oczy, co było największym aktem odwagi w jego życiu.
I zobaczył tam nie gniew czy groźbę, lecz smutek.
W tej chwili wreszcie odezwała się Linon.
– On nie chce dziewczyny – powiedział ptak bardzo łagodnie, niemal czule. – Przyszedł po mnie. Połóż mnie na ziemi, Crispinie.
– Co? – powiedział na głos, zdumiony i oszołomiony.
Bizon nie ruszał się, wciąż patrząc na niego. A właściwie nie na niego. Na małego ptaka wiszącego u jego szyi na wytartym rzemieniu.
– Zrób to, mój drogi. Wygląda na to, że zostało to zapisane dawno temu. Nie jesteś pierwszym człowiekiem z zachodu, który usiłuje odebrać Ludanowi jego ofiarą.
– Co? Zoticus? Co on...
Mimo zamętu panującego w jego myślach Crispin przypomniał sobie coś i uchwycił się tego jak tonący gałęzi. Długa rozmowa w domu alchemika, kubek naparu ziołowego, głos starca: „Odkryłem... jedyną ścieżkę do pewnego rodzaju władzy. Znalazłem ją podczas moich podróży, w... mocno strzeżonym miejscu i przy pewnej dozie ryzyka”.
Zaczynał – zaledwie zaczynał – coś rozumieć. Pojawiła się zupełnie inna mgła. Poczuł bicie własnego serca, własnego życia.
– Oczywiście, że Zoticus – powiedziała Linon, wciąż łagodnie. – Pomyśl, mój drogi. Skąd mogłam znad te obrzędy? Nie ma czasu, Crispinie. Sprawa wciąż nie jest rozstrzygnięta. On czeka, a to jest miejsce krwi. Zdejmij mnie z szyi – Połóż na ziemi. Odejdź – Zabierz ich ze sobą. Odniosłeś mnie Z powrotem. Myślą, że będzie wam wolno odejść.
Crispinowi znów zaschło w ustach. Czuł smak popiołu. Od kiedy dziewczyna osunęła się na kolana, nikt się nie poruszył. Uświadomił sobie, że na polanie nie ma wiatru. Mgła zawisła na gałęziach drzew. Kiedy spadały Uście, wydawało się, że spływają z chmur. Z nozdrzy bizona z każdym jego oddechem unosiły się obłoczki białej pary.
– A ty? – zapytał w myślach. – Mam uratować ją, a ciebie tu zostawić?
Ku swojemu zdumieniu usłyszał bezgłośny wybuch śmiechu.
– Och, dziękują ci za to, mój drogi. Moje ciało skończyło się tu, kiedy ty byłeś jeszcze dzieckiem, Crispinie. On myślał, że po złożeniu ofiary można sobie wziąć uwolnioną duszę. W chwili tej potęgi. Wydaje się, że jednocześnie miał rację i jej nie miał. Nie żałuj mnie. Ale powiedz to Zotikowi. I powiedz mu też ode mnie...
Chwila wewnętrznej ciszy, która dorównywała tej panującej na szarej, nieruchomej polanie.
– Albo nie. Będzie wiedział, co bym powiedziała. Pożegnaj go. Połóż mnie teraz na ziemi, mój drogi. Musicie odejść albo nie odejdziecie nigdy.
Crispin spojrzał na bizona. Wciąż się nie poruszał. Nawet teraz umysł Crispina nie potrafił ogarnąć jego ogromu, obecności tak wielkiej i nieokiełznanej potęgi. Brązowe oczy nie zmieniły się, w szarym świetle widać w nich było pradawny smutek, ale rogi czerwieniły się krwią. Crispin zaczerpnął niepewnie powietrza i powoli uniósł obie ręce, by zdjąć ptaka z szyi. Ukląkł – wydało mu się to właściwe – i delikatnie położył Linon na zimnej ziemi. Zdał sobie sprawę, że już nie plonie, lecz jest ciepła, ciepła jak żywa istota. Ofiara. Czuł ból; sądził, że po Ilandrze, po dziewczynkach nie jest już zdolny do takiego żalu.
A kiedy go kładł, ptak odezwał się głosem, jakiego Crispin nigdy u niego nie słyszał, poważnym i spokojnym głosem kobiety:
– Jestem twoja, panie, jak zawsze byłam od chwili, kiedy mnie tu przyprowadzono.
Bezruch, sztywny jak zawieszony czas. Wtem głowa bizona poruszyła się w dół i w górę na znak zgody, i czas znów ruszył z miejsca. Kasja wydała cichy jęk. Stojący dalej Vargos dziwnie dziecinnym gestem przyłożył dłoń do ust.
– Teraz odejdźcie, szybko. Zabierz ich i idź – Pamiętaj o mnie.
Teraz głos Linon w myślach Crispina był tym samym głosem łagodnej kobiety. Głosem dziewczyny, która została złożona tu na ofiarę tak dawno temu, rozcięta, obdarta ze skóry i pozbawiona serca, podczas gdy ukrywający się w pobliżu pewien alchemik dokonał aktu lub sztuki, której Crispin nawet nie usiłował zrozumieć. Zło? Dobro? Cóż tu znaczą te słowa? Przemiana jednej substancji w inną. Ożywianie tego, co martwe. Ruch dusz”. Pomyślał o Zotiku. O odwadze, którą ledwie potrafił sobie wyobrazić, i niewiarygodnej arogancji.
Wstał niepewnie. Zawahał się, nie znając żadnych zasad i rytuałów tego półświata, do którego wszedł, lecz po chwili skłonił się ogromnemu, przerażającemu, śmierdzącemu stworowi, który był leśnym bogiem albo żywym symbolem boga. Położył rękę na ramieniu Kasji, dając jej tym znak, by wstała z klęczek. Zerknęła na niego z zaskoczeniem. Spojrzał na Vargosa i skinął głową. Służący patrzył na niego nie rozumiejącym wzrokiem.
– Prowadź – powiedział Crispin do Vargosa i odchrząknął. Jego głos brzmiał piskliwie, obco. – Do drogi.
Sam zgubiłby się po dziesięciu krokach zrobionych w głąb lasu. Bizon nie poruszał się. Ptaszek leżał na trawie. W nieruchomym powietrzu unosiły się pasma mgły. Spadł liść, potem jeszcze jeden.
– Żegnaj – powiedział w myślach Crispin. – Będę pamiętał.
Szlochał. Po raz pierwszy od ponad roku.
Wyszli z polany za Vargosem. Bizon powoli odwrócił potężny łeb i patrzył na nich niezgłębionymi, ciemnymi oczyma spod wilgotnych, zakrwawionych rogów. Nie zrobił żadnego innego ruchu. Szli, potykając się, i szybko stracili go z oczu.
Vargos odnalazł ścieżkę; nic w całym Drzewielesie ich nie zatrzymywało. Żaden leśny drapieżnik, demon ani duch powietrza czy mroku. Znów pojawiła się mgła, a razem z nią poczucie ruchu bez upływu czasu. Wyszli jednak z lasu w miejscu, w którym do niego weszli, i przedostali się na pole. Muł nie ruszył się na krok. Crispin schylił się po miecz, który wypadł mu z ręki; Vargos podniósł swą laskę. Kiedy wrócili na drogę po tym samym mostku nad rowem, stanęli nad ciałem zabitego i mimo nagromadzonej krwi Crispin zobaczył, że jego klatka piersiowa została całkowicie rozszarpana, od krocza w górę i na boki, i że zniknęło jego serce. Kasja odwróciła się i zwymiotowała do rowu. Vargos drżącymi rękoma podał jej flaszkę z wodą. Napiła się, wytarła twarz i skinęła głową.
Ruszyli, sami na drodze, sami w szarym świecie.
Jakiś czas później mgła zaczęła się podnosić. Potem po raz pierwszy tego dnia za cieńszą warstwą chmur pojawiło się słońce. Zatrzymali się bez słowa, patrząc w górę. W tej chwili z lasu leżącego na północ od nich dobiegł ich dźwięk, wysoki, czysty, jak wyśpiewana nuta. Głos kobiety.
– Linon? – zawołał w myślach Crispin, nie mogąc się powstrzymać. – Linon?
Nie było odpowiedzi. Nic nie mąciło wewnętrznej ciszy. Ta długa, nieziemska nuta jakby zawisła w powietrzu między lasem i polem, ziemią i niebem, a potem rozpłynęła się jak mgła.
Tuż przed zmierzchem tego samego dnia daleko na zachodzie pewien siwowłosy i siwobrody mężczyzna jechał na trzęsącym się wiejskim wozie w kierunku murów Vareny.
Gospodarz, którego pasażer wyleczył mu wiele zwierząt, zawsze z przyjemnością podwoził go do miasta. Pasażer w tej chwili nie wyglądał na zadowolonego czy szczęśliwego, a jedynie na zamyślonego. Kiedy zbliżyli się do murów i włączyli do strumienia pojazdów oraz ludzi chcących dostać się do miasta lub je opuścić przed zamknięciem bram o zachodzie słońca, parę osób rozpoznało samotnego pasażera. Niektórzy witali go z nabożnym szacunkiem, inni szybko przechodzili na drugą stronę drogi albo cofali się, robiąc na widok wiejskiego wozu z alchemikiem znak słonecznego dysku. Zoticus od dawna przywykł do obu reakcji i wiedział, jak je przyjmować. Tego dnia ledwo je zauważał.
Rano doświadczył wstrząsu, który znacznie zachwiał jego pełną dystansu postawą, jaką wolał zachowywać wobec świata i zachodzących w nim wydarzeń. Wciąż dochodził – z niejakim trudem – do siebie.
– Chyba powinieneś pojechać do miasta – powiedziała wcześniej tego ranka sokolica. Kiedy Zoticus przejął jej duszę, nazwał ją Tiresą. – Dobrze ci to zrobi wieczorem.
– Idź do Martiniana i Carissy – dodała cicho mała Mirelle. – Z nimi możesz porozmawiać.
Pozostałe ptaki zgodziły się z nią – szelest liści w jego myślach.
– Mogę rozmawiać z wami wszystkimi – powiedział głośno, zirytowany. Kiedy ptaki robiły się troskliwe, obrażał się, oznaczało to bowiem, że według nich z wiekiem stawał się słaby i potrzebował opieki. Niedługo będą mu przypominać, żeby wkładał buty.
– To nie to samo – odparła stanowczo Tiresa. – Dobrze o tym wiesz.
Była to prawda, ale Zotikowi i tak się to nie podobało.
Usiłował czytać – przypadkiem Archilocha – ale nie mógł się skupić, więc poszedł na spacer po sadzie. Czuł się bardzo dziwnie, jakby pozbawiony życia. Linon odeszła. W jakiś sposób. Nie było jej, oczywiście, od kiedy ją oddał, ale teraz odczuwał to... inaczej. Nigdy właściwie nie przestał żałować, że podarował ptaka temu mozaicyście podróżującemu na wschód. A raczej nie tak po prostu na wschód: do Sarancjum. Do Miasta, którego on nigdy nie widział, którego nigdy już nie ujrzy. Znalazł w swym życiu potęgę, sięgnął po dar, po swoje ptaki. Wyglądało na to, że nie dostąpi wielu innych rzeczy.
Ale przecież te ptaki tak naprawdę nie są jego własnością? A jeśli nie są, to jak można je określić? I gdzie jest Linon, i w jaki sposób usłyszał rano jej głos z tak daleka?
I co robi, trzęsąc się w swoim sadzie bez płaszcza i laski, w ten wietrzny, zimny jesienny dzień? Dobrze, że chociaż włożył buty.
Wrócił do domu, wysłał zrzędliwie Clovisa z prośbą do Silavina, sąsiada mieszkającego nieco dalej przy drodze, i jednak posłuchał zbiorowej rady swoich ptaków.
Nie mógł rozmawiać ze swoimi znajomymi o tym, co go gnębi, ale czasami rozmowa o innych sprawach, o czymkolwiek, samo brzmienie ludzkich głosów, uśmiech Carissy, łagodny dowcip Martiniana, ciepło ognia, łóżko, które zaproponują mu na noc, poranna wizyta na zatłoczonym targu...
Filozofia mogła stanowić pocieszenie, próbę wyjaśnienia i zrozumienia miejsca człowieka w boskim dziele stworzenia. Nie zawsze jednak to skutkowało. Czasami pociechę można było znaleźć tylko w śmiechu kobiety, znajomej twarzy i głosie przyjaciela, plotkach o antyjskim dworze, nawet w czymś tak prostym, jak parująca miska grochówki przy wspólnym stole.
Czasami, kiedy cienie półświata podchodziły zbyt blisko, człowiek potrzebował świata.
Zoticus podziękował Silavinowi u bram miasta i poszedł do domu Martiniana. Dzień chylił się ku zachodowi. Został mile powitany, tak jak się spodziewał. Rzadko składał wizyty, prowadził bowiem życie za murami miasta. Został zaproszony na noc, a jego przyjaciele sprawiali wrażenie, jakby przyjmując to zaproszenie, czynił im wielki honor. Widzieli, że coś go bardzo trapi, ale, jako przyjaciele, nie wypytywali go, proponując to, co mają i co wtedy wystarczyło.
Zoticus obudził się w nocy w obcym łóżku, w ciemności, i podszedł do okna. Na górnych piętrach pałacu, gdzie zapewne przebywała osaczona młoda królowa, paliło się światło. Nie tylko on nie spał. Nie jego zmartwienie. Skierował wzrok dalej, na wschód. Na bezchmurnym niebie nad Vareną płonęły gwiazdy. Zamazywały się w jego oczach, a on stał, trzymając się wspomnienia jak dziecko.
Szli długo, poruszając się w coraz bardziej znajomym świecie, jako że mgła ciągle się podnosiła. Mimo powrotu codzienności, pomyślał Crispin, krajobraz zmienił się poza jego umiejętność opisu. Tam, gdzie na jego szyi wisiał ptak, pojawiła się dziwnie ciążąca pustka. Na polach pod lasem znów pokazały się wrony, a w zagajniku na południe od drogi śpiewał ptak. Rdzawy błysk to był lis, ale nie udało im się zobaczyć ściganego przezeń zająca.
Przystanęli gdzieś w połowie popołudnia. Vargos rozpakował jedzenie. Chleb, ser, piwo dla każdego. Crispin pił długo. Spojrzał ku południowi. Znów było widać góry z ośnieżonymi szczytami, a zza porozdzieranych chmur wyzierał błękit. Do świata wracało światło, strzały koloru.
Crispin poczuł na sobie wzrok Kasji.
– Ona... ptak przemówił – powiedziała. Niepokój na jej twarzy, chociaż nie było go tam w lesie, w szarej mgle pól.
Skinął głową. Przygotował się na to podczas milczącego marszu. Domyślił się, że padną, że muszą paść takie słowa.
– Słyszałem – odparł. – Przemówiła.
– Jak? Panie?
Vargos obserwował ich, trzymając flaszkę.
– Nie wiem – skłamał. – Ptaka dostałem jako talizman od pewnego człowieka uważanego za alchemika. Moi przyjaciele chcieli, żebym miał coś takiego dla ochrony. Oni wierzą w siły, którym ja nie wierzę. A przynajmniej do tej pory nie wierzyłem. Z tego, co się dzisiaj stało, nie rozumiem prawie nic.
I to nie było kłamstwo. Poranek już się wydawał Crispinowi tylko wspomnieniem wszechogarniającej mgły, stwora z Drzewielasu większego niż świat, niż jego pojmowanie świata. Kiedy o tym myślał, jedynym żywym kolorem, jaki pamiętał, była czerwień krwi na rogach bizona.
– Zabrał ją zamiast... mnie.
– Zabrał też Pharusa – rzekł cicho Vargos, zatykając flaszkę. – Dzisiaj widzieliśmy Ludana albo jego cień. – Na pobliźnionej twarzy pojawiło się uczucie bliskie gniewu. – Jak po czymś takim mamy czcić Dżada i jego syna?
Crispin dostrzegł prawdziwe cierpienie Vargosa i był nim poruszony. Tego ranka wspólnie coś przeżyli. Szaleńczo odmienne ścieżki prowadzące na tamtą polanę wydawały się znaczyć mniej, niż się można było spodziewać.
Crispin zaczerpnął tchu.
– Czcimy ich jako moce przemawiające do naszych dusz, jeśli nam się wydaje, że tak czynią. – Zdumiał samego siebie. – Robimy tak, wiedząc, że świat, półświat i może światy leżące za nimi to coś więcej, niż potrafimy pojąć. Zawsze to wiedzieliśmy. Nie jesteśmy w stanie nawet odwrócić śmierci od dzieci, to jak moglibyśmy zrozumieć istotę rzeczy? Tego, co jest poza nimi? Czy obecność jednej potęgi zaprzecza istnieniu innej? – Wypowiedział te słowa jako pytanie retoryczne, jako ozdobnik, lecz słowa zawisły w coraz bardziej przejrzystym powietrzu. Z rżyska poderwał się kos i odleciał na zachód niskim, szerokim łukiem.
– Nie wiem – odparł w końcu Vargos. – Nie jestem wykształcony. Kiedy byłem młodszy, dwukrotnie mi się zdawało, że widziałem zubira, bizona. Nie miałem pewności. Czy wtedy byłem naznaczany? Na dzisiejszy dzień?
– Ja nie potrafię udzielić na to odpowiedzi – stwierdził Crispin.
– Czy teraz jesteśmy... bezpieczni? – zapytała dziewczyna.
– Aż do następnego razu – odrzekł Crispin i dodał łagodniej: – Bezpieczni od tych, którzy nas ścigali... tak, chyba tak. Od tego, co było w lesie? Myślę, że tak. – „On nie chce dziewczyny. Przyszedł po mnie”.
Wymagało to pewnego wysiłku woli, ale Crispin powstrzymał się przed zawołaniem w ciszę. Linon była z nim tak krótko, oschła i nieustępliwa, ale nikt inny, nawet Ilandra, nie znalazł się tak bardzo wewnątrz niego. „Mój drogi”, powiedziała na końcu. „Pamiętaj o mnie”.
Jeśli cokolwiek z tego dobrze zrozumiał, Linon była kobietą, podobnie jak Kasja przeznaczoną leśnemu bogowi, ale która dawno temu w tym gaju umarła. Z wyciętym sercem, ciałem wiszącym na świętym drzewie. A duszą?... Duszą przejętą przez śmiertelnika, który wszystko obserwował z szaleńczą brawurą i posiłkował się jakąś tajemną mocą, której umysł Crispina nie potrafił ogarnąć.
Przypomniał sobie niespodziewanie wyraz twarzy Zotika, kiedy okazało się, że ze wszystkich jego ptaków Crispin usłyszał głos Linon. Ona była pierwsza, pomyślał Crispin i wiedział, że to prawda.
„Pożegnaj go”, powiedziała w myślach na samym końcu głosem, który niegdyś musiał być jej własny. Crispin potrząsnął głową. Kiedyś sądził w swej arogancji, że wie coś o świecie mężczyzn i kobiet.
– Wkrótce dojdziemy do kaplicy – oznajmił Vargos. Crispin ocknął się z zamyślenia i spostrzegł, że oboje patrzą na niego. – Przed zachodem słońca. Do prawdziwej kaplicy, a nie przydrożnego miejsca modlitw.
– A zatem wejdziemy do niej i się pomodlimy – rzekł Crispin.
Zdał sobie sprawę, że w dobrze znanych rytuałach można znaleźć pociechę. Powrót do tego, co znajome, gdzie ludzie prowadzą swoje życie. Gdzie muszą prowadzić swoje życie. Pomyślał, że ten dzień uczynił już wszystko, co mógł uczynić, że świat wyjawił wszystko, co chciał na razie wyjawić. Uspokoją się, on uporządkuje myśli, zacznie przyzwyczajać się do pustki na szyi i w myślach, zacznie myśleć, co napisać w trudnym liście do Zotika, może nawet pomyśli z radością o wieczornym winie i posiłku w zajeździe. Powrót do codzienności, jakby wracał do domu po bardzo długiej podróży.
Kiedy ludzie myślą w ten sposób – że minął kryzys, chwila ujawnionej potęgi – są najbardziej bezbronni. Wiedzą o tym dowódcy armii podczas wojny. Wie każdy doświadczony aktor czy dramaturg. Podobnie duchowni, kapłani, może chiromanci. Kiedy przeżyło się bardzo głęboki wstrząs, jest się w gruncie rzeczy otwartym na następny grom z jasnego nieba. Najważniejszą chwilą dla nowo narodzonego gąsiątka nie jest moment narodzin – przebicie się ze skorupki na świat – lecz to, co dzieje się potem, widok pierwszej rzeczy, która naznacza duszę.
Szli dalej, dwaj mężczyźni i kobieta, przez otwierający się świat. Na drodze niebyło nikogo innego. To Dzień Zmarłych. Słońce, spowite bladym oparem, skłaniało się ku zachodowi i jesienne światło teraz złagodniało. Chłodny wiatr pędził chmury. Wysoko widać było coraz więcej błękitu. Wrony na polach, sójki i jeszcze jakiś mały ptak, którego Crispin nie znał, szybko przelatujący po prawej stronie, z ogonkiem jaskrawoczerwonym jak krew. Śnieg na dalekich, wyłaniających się po kolei szczytach gór. Za nimi morze. Mógłby popłynąć, gdyby kurier...
Przybyli na miejsce, o którym mówił Vargos. Kaplica stała za żelazną bramą, nieco cofnięta od drogi po jej południowej stronie, zwrócona w stronę lasu. Była znacznie większa od zwykłych przydrożnych kapliczek. Prawdziwa kaplica, jak ujął to Vargos: szary kamienny ośmiobok przykryty kopułą, otoczony starannie przystrzyżoną trawą, z dormitorium obok, budynkami gospodarczymi z tyłu i cmentarzem. Było tu bardzo spokojnie. Na łące za grobami Crispin zobaczył kilka krów i kozę.
Gdyby lepiej orientował się w czasie i przestrzeni, a jego umysł nie zmagał się z tym, co niewidzialne, być może zdałby sobie sprawę, gdzie się znajdują. Był jednak nie przygotowany.
Uwiązali muła przy niskim murku, weszli przez nie zaryglowaną bramę i ruszyli kamienną ścieżką. Wzdłuż niej rosły starannie utrzymane jesienne kwiaty. Z lewej strony, bliżej łąki, Crispin dostrzegł ogród ziołowy. Otworzyli ciężkie drewniane drzwi kaplicy i weszli do środka; Crispin spojrzał na ściany, powoli przyzwyczajając wzrok do nikłego światła, a potem, postąpiwszy krok do przodu, spojrzał na kopułę.
Spory dotyczące oddawania czci Dżadowi prawie od samego początku prowadziły do stosów, tortur i wojny. Doktryna i liturgia słonecznego boga, wyrosłego we wczesnym okresie cesarstwa rhodiańskiego z licznych bogów i bogiń Trakezji, nie rozwinęły się bez zwykłej porcji schizm, herezji i często ostrych na nie reakcji. Bóg znajdował się w słońcu albo za słońcem. Świat narodził się w świetle albo został uwolniony od lodu i ciemności przez święte światło. Kiedyś uważano, iż bóg umierał w zimie i powtórnie rodził się wiosną, ale łagodny duchowny, który tak tłumaczył, został z rozkazu wysokiego patriarchy w Rhodias rozdarty kawaleryjskimi końmi. Gdzie indziej przez krótki czas nauczano, że dwa księżyce są potomstwem Dżada, co ogromnie zbliżało się do doktryny Kindathów, którzy nazywali je siostrami boga, równymi mu pod wieloma niepokojącymi względami. Do wykorzenienia tego niefortunnego i fałszywego poglądu też trzeba było kilku śmierci.
Rozmaite formy wiary w Heladika – jako śmiertelnego syna, jako na wpół śmiertelne dziecko, jako boga – stanowiły zaledwie pożywkę dla najbardziej zajadłych sporów toczonych w święte imię Dżada. Cesarze i patriarchowie, najpierw w Rhodias, a potem w Sarancjum, chwiali się i wzmacniali swoje stanowiska, po czym je zmieniali, i Woźnica Heladikos stawał się modny lub przestawał taki być, był akceptowany lub nie bardzo podobnie do tego, jak słońce chowa się i wygląda zza chmury w wietrzny dzień.
Wśród tych wszystkich zażartych wojen prowadzonych słowami, żelazem i ogniem, w taki sam sposób na przestrzeni lat linią demarkacyjną stało się wyobrażenie samego Dżada. Było to pole walki między sztuką i wiarą, między sposobami przedstawiania boga, który wysyła życiodajne światło i co noc walczy pod światem z ciemnością, podczas gdy ludzie są pogrążeni w niepewnym śnie.
I ta stojąca na uboczu przy starożytnej cesarskiej drodze skromna, pięknie zbudowana stara kaplica stanowiła tę linie podziału.
Nie był w stanie tego przewidzieć. Crispin postąpił kilka kroków w stłumionym, delikatnym świetle kaplicy, dostrzegając z roztargnieniem na ścianach starodawne mozaiki przedstawiające splątane kwiaty, po czym spojrzał w górę.
W chwilę później leżał na zimnych kamieniach posadzki, z trudem chwytając oddech i patrząc na swego boga.
Powinien wiedzieć, co go czeka w tym miejscu. Jeszcze wyruszając z Vareny pomyślał, że droga prowadząca przez Sauradię kiedyś doprowadzi go do tej kaplicy – nie był pewien, gdzie dokładnie ona leży, ale wiedział, że przy cesarskiej drodze – i nawet cieszył się, że zobaczy, co dawni rzemieślnicy stworzyli na swój prymitywny sposób, przedstawiając Dżada na wschodnią modłę.
Intensywność i potworność wydarzeń tego ranka we mgle tak dalece przyćmiła tę myśl, że Crispin był otwarty, kompletnie bezbronny, całkowicie wystawiony na działanie siły tego, co śmiertelni ludzie dokonali na kopule kaplicy. Po Drzewielesie, bizonie i Linon Crispin nie miał wewnątrz siebie już żadnych barier, żadnego schronienia i potęga górującego nad nim obrazu uderzyła weń jak młotem, pozbawiając całej siły i powalając na ziemię jak klowna w pantomimie czy bezradnego pijaka w zaułku za tawerną.
Leżał na wznak, patrząc w górę na brodate popiersie Dżada przedstawione właściwie na całej kopule. Postać wychudzona, zmęczona walką i posępna, przygnieciona – Crispin zauważył ciężki płaszcz, zgarbione ramiona – własnymi ciężarami i złymi postępkami swoich dzieci. Postać tak absolutna i przerażająca jak tamten bizon: też ciemna, potężna głowa, pokazana na tle bladych, złocistych kostek tworzących słońce. Postać sprawiająca wrażenie, jakby miała wydać porażający sąd. Mozaika przedstawiała głowę, ramiona i uniesione dłonie. Nic więcej – na kopule nie było już miejsca na nic więcej. Zajmując miękko oświetloną przestrzeń, spoglądając w dół oczyma wielkimi jak niektóre postacie stworzone przez Crispina, mozaika była w tak niewłaściwej skali, że w ogóle nie powinna się udać, a jednak Crispin w całym swym życiu nie widział niczego, co siłą choćby trochę dorównywało temu wyobrażeniu.
Wiedział, że to dzieło tu jest: najbardziej wysunięty na zachód z wizerunków boga przedstawionego z pełną wschodnią brodą i tymi czarnymi, pełnymi smutku oczyma; Dżad jako sędzia, jako znużony, osaczony wojownik w śmiertelnej walce, a nie lśniąca, błękitnooka, złocista słoneczna postać crispinowego zachodu. Jednak wiedza i widok były tak odległe od samej rzeczy, jakby... jakby jedno stanowiło świat, a drugie półświat ukrytej potęgi.
Dawni rzemieślnicy. Prymitywny sposób.
Tak myślał w domu. Crispin poczuł w sercu ból, spowodowany głębią własnego szaleństwa, ujawnionymi ograniczeniami swego rozumienia i umiejętności. Przed tym wizerunkiem czuł się nagi i rozumiał, że na swój własny sposób to dzieło śmiertelnych ludzi na kaplicznej kopule jest w takim samym stopniu objawieniem świętości, jak tamten bizon z rogami pomazanymi krwią w lesie, i że jest ono równie przerażające. Gwałtowna, dzika potęga Ludana, przyjmującego ofiarę w swoim gaju, skontrastowana z ogromem artyzmu i zrozumienia, z obrazem ze szkła i kamienia wywołującym uczucie równej pokory. Jak przejść od jednego z tych biegunów do drugiego? Jak ludzkość może żyć między takimi skrajnościami?
Najgłębszą bowiem tajemnicą, bijącym sercem zagadki było to, że leżąc tak na plecach, sparaliżowany objawieniem, Crispin zobaczył, iż oczy są takie same. Smutek świata, który ujrzał u zubira, był smutkiem słonecznego boga widniejącego nad nim, przedestylowanym przez bezimiennych artystów, których czystość wizji i wiary go deprymowała. Przez chwilę Crispin wręcz zwątpił, czy kiedykolwiek będzie mógł wstać, odzyskać opanowanie, wolę.
Z wysiłkiem począł wyodrębniać elementy dzieła, by zyskać nad nim i nad sobą jakieś panowanie. Głęboki brąz i obsydian w oczach, czyniące je ciemniejszymi i mocniejszymi od obejmujących głowę i sięgających do ramion, brązowych włosów. Długa twarz jeszcze bardziej wydłużona przez te proste włosy i brodę; łukowato wygięte, grube brwi, głęboko pobrużdżone czoło, zmarszczki na policzkach – skóra między brodą i włosami tak blada, że niemal szara. Następnie bogaty, głęboki błękit boskiej szaty widocznej pod płaszczem mieniącym się, jak zauważył Crispin, oszałamiającą liczbą skontrastowanych kolorów, oddających tkaninę, a także sugerujących grę oraz potęgę światła u boga, który przecież włada światłem.
A potem dłonie. Dłonie rozdzierały serce. Powykrzywiane, wydłużone palce, świadczące o ascetycznej duchowości, ale to nie wszystko: pokryte bliznami, nie były to dłonie duchownego, dłonie spokoju, złożone w medytacji. Jeden palec lewej dłoni został wyraźnie złamany; był zakrzywiony, a jego kostka spuchnięta: czerwone i brązowe tessery na białym i szarym tle. Te dłonie dzierżyły broń, były kaleczone, odmrożone, znały zaciętą walkę z lodem i czarną pustką w nie kończącej się obronie śmiertelnych dzieci, które rozumiały... tyle, co dzieci, nie więcej.
A smutek i osąd kryjący się w ciemnych oczach łączył się z dziejami tych dłoni. Jak zauważył z podziwem Crispin, kolory nieuchronnie zbliżały dłonie do oczu. Żywe, nienaturalnie zaakcentowane żyły na przegubach obu bladych rąk zostały ułożone z takich samych brązowych i obsydianowych płytek, których użyto do oczu. Intuicja podpowiadała Crispinowi, że takiego dokładnego dopasowania kostek nie znajdzie nigdzie na całej kopule. Oczy smutku i oskarżenia, dłonie cierpienia i wojny. Bóg stojący między swymi niegodnymi dziećmi i mrokiem, każdego ranka w ich krótkim życiu dający im blask słońca, a potem, tym godnym, swoje własne, czyste Światło.
Crispin pomyślał o Ilandrze, o dziewczynkach, o zarazie szalejącej po całym świecie jak wściekły mięsożerca, i leżąc na zimnym kamieniu pod tym wizerunkiem Dżada, zrozumiał, co on mówi do niego, do wszystkich ludzi: że zwycięstwo boga nigdy nie jest zagwarantowane, nigdy nie jest oczywiste. Pojął, że nieznani mozaicyści sprzed wieków przekazują obrazem tego ogromnego, znużonego boga na tle miękkiego słonecznego złota tę właśnie prawdę.
– Dobrze się czujesz? Panie! Nic ci się nie stało?
Crispin uświadomił sobie, że Vargos zwraca się do niego z niepokojem i troską, które po tym, co przeżyli tego dnia, wydawały się niemal zabawne. Na kamieniach nie było mu szczególnie niewygodnie, choć zimno. Poruszył niepewnie ręką. Właściwie wciąż miał pewne trudności z oddychaniem. Czuł się lepiej, kiedy nie patrzył w górę. Odwróciwszy głowę, zobaczył, że Kasja stoi nieco z boku i wpatruje się w kopułę.
Patrząc na nią, pojął coś jeszcze: Vargos zna to miejsce. Od lat podróżuje tą drogą. Dziewczyna też na pewno nie widziała tego ucieleśnienia Dżada, najprawdopodobniej nawet o nim nie słyszała. Przybyła z północy zaledwie przed rokiem, została przymuszona do niewoli i wiary w słonecznego boga i znała Dżada jako młodego, jasnowłosego, błękitnookiego boga, bezpośredniego potomka – chociaż tego nie mogła wiedzieć – słonecznego bóstwa z panteonu Trakezyjczyków sprzed wieków.
– Co widzisz? – zapytał Crispin. Chrypiał. Vargos odwrócił się, by też spojrzeć na dziewczynę. Kasja popatrzyła na niego z niepokojem, a potem odwróciła wzrok. Była bardzo blada.
– Ja... on... – Zawahała się. Usłyszeli kroki. Crispin z trudem usiadł i zobaczył duchownego w białych szatach zakonu Bezsennych. Teraz zrozumiał, dlaczego tu tak cicho. To byli święci mężowie, którzy czuwali całą noc na modlitwie, podczas gdy bóg walczył z demonami pod światem. Ludzkość ma pewne obowiązki, mówiła postać nad ich głowami, to nie kończąca się wojna. Ci ludzie w to wierzyli i wcielali to do swoich obrzędów. Wizerunek na kopule i zakon duchownych, którzy modlili się całą noc, pasowały do siebie. Ludzie, którzy tak dawno temu wykonali tę mozaikę, na pewno o tym wiedzieli.
– Powiedz nam – zachęcił Crispin Kasję cichym głosem; odziany w biel drobny mężczyzna o okrągłej twarzy okolonej brodą podszedł do nich.
– On... on nie sądzi, że wygrywa – wyrzekła w końcu. – Tę bitwę.
Usłyszawszy te słowa, duchowny zatrzymał się. Popatrzył z powagą na troje podróżnych, najwyraźniej niezbyt zaskoczony widokiem mężczyzny siedzącego na podłodze.
– On nie jest tego pewien – odezwał się do Kasji duchowny po sarantyńsku, tak jak ona. – Są wrogowie i człowiek czyni zło, pomagając im. Wynik tej bitwy nigdy nie jest pewny. Dlatego musimy brać w niej udział.
– Czy wiadomo, kto tego dokonał? – zapytał cicho Crispin.
Duchowny wyglądał na zaskoczonego.
– Chodzi ci o ich imiona? Tych rzemieślników? – Potrząsnął głową. – Nie. Chyba musiało być ich wielu. To byli artyści... i na jakiś czas wstąpił w nich święty duch.
– Tak, oczywiście – rzekł Crispin, wstając. Zawahał się. – Dzisiaj mamy tu Dzień Zmarłych – mruknął, nie bardzo wiedząc, dlaczego o tym wspomina.
Vargos ujął go pod łokieć, by go podtrzymać, a potem cofnął się.
– Najwyraźniej – powiedział łagodnie duchowny. Miał miłą, gładką twarz. – Otaczają nas pogańskie herezje. Wyrządzają bogu zło.
– Czy tylko tyle dla ciebie znaczą? – zapytał Crispin. W myślach słyszał głos – młodej kobiety, sztucznego ptaka, duszy: „Jestem twoja, panie, jak zawsze byłam od chwili, kiedy mnie tu przyprowadzono”.
– A cóż innego miałyby dla mnie znaczyć? – rzekł mężczyzna w bieli, unosząc brwi.
Crispin uznał, że to uczciwe pytanie. Spostrzegł pełne niepokoju spojrzenie Vargosa i dał spokój sprawie.
– Przepraszam za... pozę, w jakiej mnie zastałeś. To ten wizerunek tak na mnie podziałał.
Duchowny uśmiechnął się.
– Nie jesteś pierwszy. Czy dobrze odgaduję, że jesteś z zachodu... z Bachiary?
Crispin skinął głową. Nietrudno się było tego domyślić. Pewnie zdradził go akcent.
– Gdzie bóg jest urodziwy, ma jasne włosy i błękitne oczy spokojne jak letnie niebo?
Mężczyzna w bieli uśmiechał się z zadowoleniem.
– Zdaję sobie sprawę z tego, jak się przedstawia Dżada na zachodzie. Crispin nigdy nie przepadał za kazaniami.
– Czy mogę założyć, że jesteś jakimś artystą? Kasja sprawiała wrażenie zdumionej, Vargos czujnego.
– Pomysłowe przypuszczenie – rzekł Crispin chłodno. – Mogę zapytać, skąd wiesz?
Duchowny splótł dłonie na brzuchu.
– Jak rzekłem, nie jesteś pierwszym przybyszem z zachodu, który tak reaguje. A pod największym wrażeniem często są ci, którzy sami bawią się w coś takiego.
Crispin zamrugał. Mógł czuć pokorę wobec tego, co znajdowało się na kopule, ale „bawią się w coś takiego” było nie do przyjęcia.
– Imponuje mi twoja przenikliwość. To rzeczywiście piękne dzieło. Kiedy skończę pewne prace zlecone mi przez cesarza w Sarancjum, może zechcę tu wrócić i pokierować koniecznymi korektami nierówno położonej zaprawy.
Tym razem zamrugał duchowny, co sprawiło Crispinowi przyjemność.
– To dzieło stworzyli święci ludzie, którzy mieli świętą wizję – rzekł z oburzeniem.
– Nie wątpię. Szkoda, że nie znamy ich imion, by ich uczcić, i szkoda, że ich technika nie dorównywała wizji. Przecież wiesz, że kamyki zaczęły się przesuwać ku prawej stronie kopuły, kiedy spojrzeć na nie, stojąc twarzą do ołtarza. Fragmenty płaszcza i lewego przedramienia boga, zdaje się, lekkomyślnie postanowiły odłączyć się od reszty jego dostojnej postaci.
Duchowny spojrzał w górę niemal niechętnie.
– Zapewne masz jakąś przypowieść czy inne liturgiczne wyjaśnienie tego faktu – dodał Crispin.
To bardzo dziwne, ale ta szermierka słowna przywracała mu równowagę. Nie było to chyba szczególnie właściwe, ale w tej chwili bardzo mu potrzebne.
– Chciałbyś zmienić postać boga? – Zakonnik wydawał się szczerze zdumiony.
Crispin westchnął.
– Ona już została zmieniona, dobry człowieku. Kiedy twoi nadzwyczaj pobożni artyści stworzyli przed wiekami to dzieło, Dżad miał płaszcz i lewą rękę. – Pokazał palcem. – A nie pozostałości wyschniętej zaprawy.
Duchowny potrząsnął głową. Poczerwieniał ze złości.
– Jakiż człowiek podnosi wzrok na wspaniałość i waży się mówić o dotykaniu jej własnymi rękami?
Crispin już się zupełnie uspokoił.
– Spadkobierca rzemiosła tych, którzy ją stworzyli. Może i jest pozbawiony ich pobożności, lecz lepiej zna się na technice układania mozaik. Powinienem dodać, że kopuła też wygląda, jakby miała utracić nieco tego złotego słońca, z lewej strony. Musiałbym wejść na rusztowanie, by zdobyć pewność, ale wydaje się, że tam też odpadło trochę kostek. Obawiam się, że jeśli odpadnie ich więcej, to bogu wkrótce zaczną wypadać włosy. Jesteś gotów na zstąpienie Dżada, nie w grzmiącej chwale, lecz w postaci deszczu szkła i kamienia?
– To jest bluźniercza herezja! – warknął duchowny, czyniąc znak dysku.
Crispin westchnął.
– Przykro mi, że tak to widzisz. Nie chcę cię prowokować, a w każdym razie nie tylko. Zaprawa na kopule została położona bardzo starą metodą. Jako jedna warstwa i najprawdopodobniej z materiałów, które obecnie uznajemy za mniej trwałe od innych. Jak wszyscy wiemy, nad nami widnieje nie święty Dżad, lecz jego wizerunek sporządzony przez śmiertelnych ludzi. Rozumiem, że czcimy boga, nie jego obraz.
Przerwał. W niektórych kręgach był to przedmiot gorących sporów. Duchowny otworzył usta jakby do odpowiedzi, lecz zaraz je zamknął.
– Śmiertelnicy mają swoje ograniczenia, i to też wiemy – ciągnął Crispin. – Czasami odkrywa się nowe rzeczy. Zauważenie tej prawdy nie stanowi krytyki ludzi, którzy dokonali tego dzieła. Mniejsi mogą chronić prace większych. Mając fachowych pomocników, mógłbym prawdopodobnie przedłużyć życie odnowionego wizerunku o kilkaset lat. Praca trwałaby jeden sezon. Może trochę krócej albo dłużej. Mogę jednak stwierdzić, że bez takiej ingerencji te oczy, ręce i włosy wkrótce pojawią się na kamieniach wokół nas. Nie chciałbym tego oglądać. To szczególne dzieło.
– Na świecie nie ma nic, co by mu dorównywało!
– Jestem o tym przekonany.
Duchowny zawahał się. Crispin zauważył, że Kasja i Vargos spoglądają na niego ze zdumieniem. Przyszła mu do głowy myśl – wywołując ożywcze rozbawienie – że przecież żadne z nich nie ma najmniejszych powodów, by uznać jego kompetencje. Mozaicysta przemierzający pustkowia Sauradii niewiele ma okazji do wykazania się swoimi talentem czy umiejętnościami.
W tej chwili zdarzyło się coś, co Crispin mógłby śmiało nazwać boską interwencją. Gdzieś z podłogi dobiegł delikatny dźwięk; Crispin stłumił uśmiech, zrobił kilka kroków, przyklęknął i rozejrzawszy się uważnie, bez trudu znalazł brązowawą kostkę. Odwrócił ją. Zaprawa była wysuszona i krucha. Pod dotykiem jego palca zmieniła się w pył. Crispin wstał, wrócił do swoich towarzyszy i podał kawałek mozaiki duchownemu.
– Święta wiadomość? – zapytał sucho. – A może tylko ciemny kamyk najprawdopodobniej z – tu spojrzał w górę – szaty, z prawej strony?
Duchowny otworzył usta i zamknął je, dokładnie tak samo jak przedtem. Crispin pomyślał, że niewątpliwie żałuje, iż to jemu wypadło czuwać tego dnia i zajmować się odwiedzającymi kaplicę. Crispin ponownie podniósł wzrok na surowy majestat wizerunku na kopule i pożałował swego żartobliwego tonu. Sformułowanie „bawią się w coś takiego” rozdrażniło go, ale słowa te nie były skierowane do niego i powinien przejść nad tym obojętnie. Szczególnie tego dnia i w tym miejscu.
Pomyślał, że ludzie – a może szczególnie ten człowiek, Caius Crispus z Vareny – tak rzadko odrywają się od trosk i błahych uraz codziennego życia. Dzisiaj chyba powinien zostawić je daleko za sobą. A może – pojawiła się nagła, zupełnie inna myśl – może właśnie dlatego, że znalazł się tak daleko od nich, musiał odnaleźć drogę powrotną w taki sposób?
Spojrzał na duchownego, a potem znów na boga. Na jego wizerunek. To można by naprawić, z dobrymi fachowcami. Zajęłoby to pewnie jakieś pół roku. Podjął nagle decyzję, że zostaną tu na noc. Porozmawia z przełożonym tego świętego zakonu, odpowie za swoją ironię i brak powagi. Jeżeli zrozumieją, co się dzieje na kopule, to może kiedy Crispin dotrze do Miasta z listem od nich, uda się pozyskać dla próby zachowania tej wspaniałości kanclerza albo kogoś innego – może cesarskiego mozaicystę? Crispin pomyślał, że był złośliwy i nonszalancki. Może naprawi to przez rekonstrukcję mozaiki na pamiątkę tego dnia i może ku czci swoich zmarłych.
Tyle rzeczy może mieć wpływ na rozwój wydarzeń w ludzkim życiu. Tak jak Crispin nie miał ujrzeć swojej pochodni Heladika w kaplicy za murami Vareny w pełgającym blasku świec, tak i to miało okazać się pracą, której Crispin nigdy nie wykona, chociaż w tej chwili jego intencje były bardzo szczere i niemal pobożne. I nie spędzili tej nocy w dormitorium starego sanktuarium.
Duchowny schował kostkę w fałdach swej szaty. Zanim jednak ktokolwiek zdążył się odezwać, z oddali dobiegł narastający tętent końskich kopyt.
Duchowny zerknął z zaskoczeniem na drzwi. Crispin wymienił z Vargosem ostre spojrzenia. Po chwili, mimo że znajdowali się za zamkniętymi drzwiami i w dużej odległości od drogi, usłyszeli głośny rozkaz zatrzymania się. Tętent ucichł. Dało się słyszeć podzwanianie, a potem kroki obutych nóg na ścieżce i męskie głosy.
Drzwi rozwarły się z trzaskiem, wpuszczając do środka strzałę światła słonecznego i pół tuzina kawalerzystów. Przemierzali posadzkę ciężkimi krokami. Żaden nie spojrzał na kopułę. Ich dowódca, krzepki, czarnowłosy, bardzo wysoki mężczyzna z hełmem pod pachą, zatrzymał się przed czworgiem obecnych już w kaplicy, skinął głową duchownemu i wbił wzrok w Crispina.
– Carullus, trybun Czwartego Sauradyjskiego. Uszanowanie. Zobaczyłem muła. Szukamy kogoś na tej drodze. Może to ty jesteś Martinian z Vareny?
Crispin, nie znajdując żadnego powodu, by zrobić inaczej, skinął głową. W gruncie rzeczy odebrało mu mowę.
Oficjalny wyraz twarzy Carullusa z Czwartego w jednej chwili ustąpił mieszaninie pogardy i tryumfu – wyjątkowemu połączeniu, stanowiącemu prawdziwe wyzwanie dla mozaicysty, który chciałby je uwiecznić tesserami. Żołnierz wyciągnął oskarżycielsko w kierunku Crispina gruby palec.
– Gdzie się podziewasz, ty obsrany rhodiański próżniaku? Wsadzałeś każdej zasyfionej dziwce po drodze? Co robisz na drodze, zamiast być na morzu? Jego po trzykroć wyniesiony majestat, Jego Cesarska Wysokość, sam pieprzony cesarz Waleriusz II oczekuje cię w pieprzonym Mieście już od wielu tygodni. Ty bobku!
* * *
– Wiesz co, jesteś upośledzonym umysłowo rhodiańskim idiotą.
Razem z tymi słowami z pamięci Crispina zupełnie niespodziewanie wychynął obraz, przechowywany w jakimś zaginionym zakątku dzieciństwa. To doprawdy zdumiewające, do czego potrafi dokopać się umysł. W najbardziej absurdalnych momentach. Crispin stracił przytomność w wieku około dziewięciu lat podczas zabawy w „Oblężenie” z kolegami wokół drewutni i na jej dachu. Nie udało mu się odeprzeć zażartego ataku przypuszczonego przez dwóch starszych od niego barbarzyńców i spadł z dachu na głowę między kłody.
Doświadczenie to nie powtórzyło się do czasu, gdy gwardziści królowej Gisel zarzucili mu na głowę worek po mące i ciosem w czaszkę zmusili do uległości.
Przez zasłonę rozdzierającego bólu głowy do świadomości Crispina dotarła myśl, że tej jednej jesieni owo doświadczenie zostało powtórzone dwukrotnie. Reszta jego myśli była nadzwyczaj pogmatwana. Przez chwilę przypisywał właśnie usłyszane obraźliwe słowa Linon. Linon wyrażała się sardonicznie, natomiast nigdy nie przeklinała, nazywała go imbecylem, a nie idiotą, mówiła po rhodiańsku, a nie sarantyńsku, a poza tym już jej nie ma.
Nierozważnie otworzył oczy. Świat straszliwie przesuwał się i falował. Crispin, bliski zwymiotowania, pośpiesznie zamknął oczy.
– Prawdziwym durniem – ciągnął gruby głos nieugięcie. – W ogóle nie powinno się wypuszczać cię za drzwi. Co, na święty grzmot, miało się według ciebie stać, kiedy cudzoziemiec – i to Rhodianin! – nazywa sarantyńskiego trybuna kawalerii w obecności jego ludzi zabzdzioną mendą?
To nie była Linon. To był ten żołnierz.
Carullus. Z Czwartego Sauradyjskiego. Tak się nazywa ten wieprz. Wieprz kontynuował, teraz już tonem przesadnej cierpliwości, który był nie do zniesienia:
– Czy masz chociaż blade pojęcie o tym, w jakiej postawiłeś mnie sytuacji? Armia cesarska jest całkowicie zależna od szacunku względem władzy... i oczywiście regularnych wypłat... a ty mi nie zostawiłeś prawie żadnego wyboru. Nie mogłem dobyć miecza w kaplicy. Nie mogłem cię uderzyć pięścią... to by ci nadało zbyt wiele godności. Powalenie cię hełmem było właściwie jedyną możliwością. Nawet się mocno nie zamachnąłem. Dzięki bogu, że jestem znany z łagodności, ty zasmarkany rhodiański kołtunie, i że masz brodę. Siniec nie będzie tak widoczny. Będziesz taki brzydki jak zawsze, ale nie bardziej.
Carullus z Czwartego zachichotał. Naprawdę zachichotał.
Crispin oberwał hełmem. Teraz zaczął to sobie przypominać. W kość policzkową i szczękę. Pamiętał widok szybko przesuwającego się, grubego ramienia, a potem już nic więcej. Spróbował poruszyć szczęką w górę i w dół, a potem na boki. Przeszywający ból wydarł z niego syknięcie, ale wydawało się, że może nią poruszać. Nadal co pewien czas otwierał oczy, ale za każdym razem świat wirował, wywołując mdłości.
– Nie masz nic złamanego – stwierdził swobodnym tonem Carullus. – Mówiłem ci, że jestem dobrodusznym człowiekiem. To niedobre dla dyscypliny, ale trudno się mówi. Jestem taki, jakim uczynił mnie bóg. Naprawdę nie możesz myśleć, że wolno ci chodzić po drogach Cesarstwa Sarantyńskiego i obrażać – choćby w wyszukany sposób – oficerów w obecności ich żołnierzy, mój przyjacielu z zachodu. Mam znajomych trybunów i chiliarchów, którzy wywlekliby cię od razu na dwór i przebili na cmentarzu, by oszczędzić sobie ciągania ze sobą trupa. Ja, z drugiej strony, niezupełnie podzielam ogólną nienawiść i pogardę, jaką żywi większość żołnierzy cesarstwa do świętoszkowatych, tchórzliwych, zasranych rhodiańskich pedałów. Właściwie twój naród wydaje mi się czasami zabawny i, jak już wspomniałem, jestem łagodnym człowiekiem. Zapytaj moich żołnierzy.
Wyglądało na to, że Carullus, trybun Czwartego Sauradyjskiego, lubi brzmienie własnego głosu. Crispin zastanawiał się, jak i kiedy będzie mógł zabić tego łagodnego człowieka.
– Gdzie... jestem? Mówienie sprawiało mu ból.
– W lektyce. Zmierzasz na wschód.
Ta informacja przyniosła mu znaczną ulgę: wydawało się, że świat rzeczywiście się porusza, a widok falującego krajobrazu i podskakującego w górę i w dół rozmownego oficera nie jest jedynie wytworem jego obolałej czaszki.
Crispin miał coś ważnego do powiedzenia. Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, co to takiego, po czym zmusił się do uniesienia powiek, pojmując wreszcie, że Carullus jedzie obok niego na ciemnoszarym koniu.
– Mój służący? – zapytał Crispin, ledwo poruszając szczęką. – Vargos.
Carullus potrząsnął głową. Jego usta tworzyły cienką linię w gładko wygolonej twarzy.
– Niewolnicy, którzy uderzają żołnierza – jakiegokolwiek żołnierza, a co dopiero oficera – są publicznie rozrywani końmi. Wszyscy o tym wiedzą. On prawie mnie przewrócił.
– On nie jest niewolnikiem, ty podły gnoju!
– Uważaj – powiedział dość łagodnie Carullus, – Mogliby cię usłyszeć moi ludzie i musiałbym zareagować. Wiem, że on nie jest niewolnikiem. Widzieliśmy jego papiery. Kiedy dotrzemy do obozu, zostanie tylko wychłostany i wykastrowany.
Crispin poczuł mocne uderzenia serca.
– To wolny człowiek, obywatel cesarstwa i mój wynajęty służący. Jeśli cokolwiek mu się stanie, odpowiedzialność spadnie na was. Mówię poważnie. Gdzie jest dziewczyna? Co się z nią stało?
– Ona jednak jest niewolnicą z jednego z zajazdów. I to dość młodą. Może się przydać w obozie. W sumie napluła mi w twarz.
Crispin zmusił się do spokoju; gniew przyprawiłby go znów o mdłości i uczynił bezsilnym.
– Została sprzedana. Należy do mnie. Zapewne to wiesz, skoro przejrzałeś papiery, ty krostowaty wrzodzie. Jeżeli ktoś ją tknie albo skrzywdzi, albo jeżeli stanie się jakakolwiek krzywda mojemu służącemu, to przede wszystkim poproszę cesarza o obcięcie ci jąder, zatopienie ich w spiżu i przeznaczenie na kości do gry. Miej to na uwadze. Carullus wyglądał na rozbawionego.
– Ty naprawdę jesteś idiotą, co? Chociaż muszę powiedzieć, że „krostowaty wrzód” jest dobry. Jak chcesz cokolwiek powiedzieć cesarzowi, jeśli otrzyma on raport, według którego nasz oddział znalazł dzisiaj na drodze ciebie i twoich towarzyszy obrabowanych, wykorzystanych seksualnie na różne sposoby i brutalnie zamordowanych przez bandytów? Powtarzam, z tym mężczyzną i dziewką rozprawimy się w zwykły sposób.
– Owszem, jest tu idiota, ale na koniu, nie w lektyce – rzekł Crispin, wciąż starając się zachować spokój. – Cesarz otrzyma dokładne sprawozdanie z naszego spotkania od Bezsennych wraz z żarliwą petycją o mój powrót, bym mógł nadzorować odnowę wizerunku Dżada na kopule, co właśnie omawialiśmy, kiedy wpadłeś do kaplicy. Nie zostaliśmy ani obrabowani, ani zabici. Zostaliśmy nagabnięci w świętym miejscu przez nieudolnych kawalerzystów pod dowództwem niekompetentnego, gównianego trybuna, a człowiek wezwany do Sarancjum osobiście przez cesarza Waleriusza II otrzymał cios bronią w twarz. Wolisz naganę złagodzoną moim przyznaniem się, że cię sprowokowałem, czy kastrację i śmierć, trybunie?
Nastała przyjemna chwila ciszy. Crispin uniósł rękę i delikatnie dotknął szczęki.
Spojrzał na jeźdźca, mrużąc oczy od blasku. W polu jego widzenia wirowały rozmaite punkciki i kolory.
– Oczywiście – dodał – moglibyście zawrócić na zachód, zabić duchownych – teraz już wszyscy pewnie o tym słyszeli – i twierdzić, że wszystkich nas obrabowali, zgwałcili i zabili ci podli zbóje. Mógłbyś tak postąpić, ty wysuszony szczurzy bobku.
– Przestań mnie obrażać – rzekł Carullus, lecz tym razem bez pewności siebie. Jakiś czas jechał w milczeniu. – Zapomniałem o tym pieprzonym duchownym – przyznał w końcu.
– Zapomniałeś też, kto podpisał moje zezwolenie – zauważył Crispin. – I kto poprosił, bym przybył do Miasta. Czytałeś dokumenty. No, dalej, trybunie, daj mi choć mały powód do bycia pobłażliwym. Możesz się zastanowić nad błaganiami.
Carullus z Czwartego Sauradyjskiego zaczął jednak kląć. Imponująco i przez dłuższy czas. W końcu zeskoczył z konia, machnął na kogoś niewidocznego dla Crispina, a kiedy żołnierz przybiegł, podał mu wodze i ruszył piechotą obok lektyki.
– Niech ci wygniją oczy, Rhodianinie. Nie możemy pozwolić na to, by cywile, a szczególnie cudzoziemcy, obrażali oficerów! Nie rozumiesz? Cesarstwo zalega z żołdem pół roku. Pół roku, a nadchodzi zima! Wszystko idzie na budynki. – Wypowiedział to słowo jak kolejną sprośność. – Masz pojęcie, jakie jest morale?
– Służący. Dziewczyna – rzekł Crispin, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa trybuna. – Gdzie oni są? Czy coś im się stało?
– Są tutaj, są tutaj. Nikt jej nie tknął, nie mamy czasu na zabawę. Mówiłem ci, że się spóźniłeś. Dlatego cię szukaliśmy. Najbardziej upokarzający, przeklęty przez Dżada rozkaz.
– Och, odpieprz się! To kurier się spóźnił. Ja skończyłem swoje sprawy i wyruszyłem w pięć dni po jego przybyciu! Sezon żeglugowy już się skończył. Sądzisz, że chciałem się znaleźć na tej drodze? Znajdź go i sam zapytaj. Titaticus czy coś takiego. Idiota z czerwonym nosem. Zabij go swoim hełmem. Jak się czuje Vargos?
Carullus obejrzał się przez ramię.
– Jest na koniu.
– Co? Jedzie wierzchem?
Trybun westchnął.
– Przywiązany w poprzek siodła. Trochę go... poturbowali. Kiedy upadłeś, śmiał mnie uderzyć. Nie wolno tego robić!
Crispin spróbował usiąść, ale poniósł sromotną klęskę. Zamknął oczy i otworzył je dopiero wtedy, gdy wydawało się to uzasadnione.
– Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli ten człowiek odniósł poważne obrażenia, to naprawdę każę pozbawić cię stopnia i żołdu, jeśli nie życia. Przysięgam. Umieść go w lektyce i zapewnij opiekę. Gdzie jest najbliższy lekarz, który nie zabija pacjentów?
– W obozie. On mnie uderzył – powtórzył płaczliwie Carullus. Po chwili jednak odwrócił się i znów machnął ręką, a kiedy przykłusował jeden z żołnierzy, zasypał go gradem poleceń. Mówił jednak tak cicho, że Crispin nic nie słyszał. Jeździec mruknął coś niezadowolony, ale zawrócił, by wykonać rozkazy.
– Zrobione – oznajmił Carullus, zwracając się do Crispina. – Mówią, że nic mu nie złamali. Przez jakiś czas nie będzie mu łatwo chodzić ani szczać, ale to minie. Jesteśmy przyjaciółmi?
– Pieprz się własnym mieczem. Jak daleko do waszego obozu?
– Zajedziemy jutro wieczorem. Mówię ci, że nic mu nie jest. Ja nie kłamię.
– Nie, tylko kiedy uświadomisz sobie, że popełniłeś największy błąd w życiu, obsrasz sobie cały mundur.
– Na krew Dżada! Przeklinasz więcej ode mnie! Martinianie, wina leży po obu stronach. Ja jestem rozsądny.
– Tylko dlatego, że jakiś święty mąż widział, co się stało, ty nadęty pierdzie, ty błaźnie z pantomimy!
Carullus nagle się roześmiał.
– Słusznie. Zalicz to do wielkich błogosławieństw twojego życia. Dawaj pieniądze Bezsennym do dnia śmierci. Nawiasem mówiąc „nadęty pierd” też jest dobry. Podoba mi się. Wykorzystam to. Chcesz się napić?
Sytuacja była oburzająca i Crispin w niewielkim tylko stopniu uspokoił się co do stanu Vargosa, ale wszystko wskazywało na to, że Carullus z Czwartego Sauradyjskiego nie jest kompletnym draniem, a poza tym chciał się napić.
Crispin powoli skinął głową.
Przyniesiono mu flaszkę, a później, kiedy zatrzymali się na krótki popas, adiutant trybuna wytarł mu z należytą troską zakrwawiony policzek i szczękę. Wtedy też zobaczył Vargosa. Rzeczywiście go poturbowali, i to więcej niż trochę, ale najwyraźniej postanowili odłożyć poważniejszą karę do czasu, kiedy zabawę będą mogli obejrzeć wszyscy w obozie. Vargos odzyskał przytomność. Twarz miał spuchniętą, a na czole paskudne rozcięcie, ale znajdował się już w lektyce. Przyprowadzono też Kasję, najwyraźniej nietkniętą, choć znów miała to niespokojne spojrzenie sarny schwytanej w światło pochodni przez nocnych myśliwych i znieruchomiałej ze strachu. Przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Wczoraj mniej więcej o tej samej porze we frontowej sali zajazdu Moraxa. Wczoraj? Zdumiewające. Jeśli będzie myśleć o tym dłużej, znów rozboli go głowa. Jest idiotą. Imbecylem.
Linon odeszła do swego boga, w ciszę Drzewielasu.
– Mamy eskortę do obozu wojskowego – poinformował ich oboje Crispin, wciąż jak najmniej poruszając szczęką. – Doszliśmy z trybunem do porozumienia. Nic już nam nie zrobią. W zamian ja pozwolę mu dalej funkcjonować jako mężczyzna i żołnierz. Przykro mi, że zostaliście skrzywdzeni i przestraszeni. Wygląda na to, że na resztę drogi do Sarancjum mam eskortę. Moje wezwanie było pilniejsze, niż wynikało to z dokumentów czy sposobu ich dostarczenia. Vargosie, obiecano mi jutro w obozie lekarza dla ciebie i wtedy też zwolnię cię ze służby. Trybun przysięga, że nic ci się nie stanie, a ja uważam, że jest uczciwy. To prostacki, ale uczciwy wieprz.
Vargos potrząsnął głową i wymamrotał coś niezrozumiale. Mocno spuchnięte usta utrudniały mu mówienie.
– On chce iść z tobą – rzekła cicho Kasja. Słońce stało już bardzo nisko, za jej plecami, śląc promienie niemal równolegle do drogi. Robiło się coraz zimniej, zbliżał się zmierzch. – Mówi, że po tym poranku nie może już służyć na tej drodze. Zabiją go.
Po chwili namysłu Crispin uznał, że to prawda. Pamiętał cios zadany przez Vargosa w mroku dziedzińca przed świtem. On też wtrącił się do sprawy tej ofiary. Wyglądało na to, że nie tylko życie Crispina ulega zmianie. Spojrzał uważnie na mężczyznę w resztkach brązowego blasku słońca podświetlającego chmury.
– To prawda? Chcesz, żebym cię zatrzymał przez całą drogę do Miasta? Vargos skinął głową.
– Wiesz, że Sarancjum to inny świat – rzekł Crispin.
– Wiem – odparł Vargos i tym razem Crispin usłyszał go wyraźnie. – Twój służący.
Wtedy poczuł coś nieoczekiwanego, jakby promień światła przeszywający wszystkie wydarzenia tego dnia. Chwilę trwało, zanim rozpoznał go jako szczęście. Crispin wyciągnął ze swojej lektyki rękę; Vargos zrobił to samo i uścisnęli sobie dłonie.
– Odpoczywaj – powiedział Crispin, walcząc z opadającymi powiekami. Głowa bardzo go bolała. – Będzie dobrze. – Nie był pewien, czy w to wierzy, ale po chwili zobaczył, że Vargos zamknął oczy i zasnął. Crispin dotknął swego obolałego podbródka i stłumił ziewnięcie: kiedy otwierał usta tak szeroko, czuł potworny ból. Spojrzał na dziewczynę. – Porozmawiamy w nocy – mruknął. – Twoje życie też trzeba uporządkować.
Znów zobaczył w jej oczach tę iskrę niepokoju. Właściwie nic dziwnego, zważywszy na jej życie, na to, co się jej przydarzyło tego roku i tego ranka. W ich kierunku szedł długim krokiem Carullus, a jego cień kładł się za nim na drodze. W gruncie rzeczy wcale nie był takim złym człowiekiem. W obecności jego żołnierzy. To prawda. Nie postąpił najrozsądniej. Może przyzna się do tego później. A może nie. Może lepiej nie.
Zasnął, zanim trybun dotarł do jego lektyki.
– Nie rób mu nic złego! – powiedziała Kasja, choć Crispin już tego nie słyszał. Szybko weszła między lektykę i oficera.
– Ja mu nie mogę zrobić nic złego, dziewko – rzekł trybun Czwartego Sauradyjskiego, potrząsając z oszołomieniem głową. – Położył moje jaja na kowadle, a sam trzyma młot.
– To dobrze! – ucieszyła się. – Nie zapominaj o tym.
Minę miała groźną, północną, i w niczym nie przypominała wylęknionej sarny.
Żołnierz roześmiał się głośno.
– Niech przeklęta będzie chwila, w której zobaczyłem was troje w tej kaplicy. Teraz inicyjska niewolnica mówi mi, co mam robić. A w ogóle co robiliście na drodze w pieprzony Dzień Zmarłych? Nie wiesz, że dzisiaj w Sauradii jest niebezpiecznie?
Zobaczył, że zbladła, ale nic nie odpowiedziała. Intuicja mu podszepnęła, że kryje się za tym jakaś tajemnica. Domyślił się też, że tajemnica ta raczej nie zostanie mu wyjawiona. Mógłby kazać wychłostać dziewczynę za brak szacunku, ale wiedział, że tego nie zrobi. Naprawdę jestem łagodnym człowiekiem, powiedział sobie w duchu Carullus. Rhodianin nie ma pojęcia, jakie ma szczęście.
Carullus miał też obawy – co prawda bardzo nikłe – że w wyniku tego spotkania w sanktuarium zagrożona może być jego własna przyszłość. Zobaczył, trochę za późno, zezwolenie Rhodianina oraz figurujący na nim podpis i przeczytał dokładne warunki cesarskiego zaproszenia dla niejakiego Martiniana z Vareny.
Artysta. Zaledwie artysta, lecz osobiście zaproszony do Miasta, by użyczyć swych „umiejętności i wiedzy” nowemu cesarskiemu Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada. Jeszcze jeden budynek. Jeszcze jeden pieprzony budynek.
Mądrość, święta czy też święcie praktyczna, sugerowała Carullusowi, by wykazał się tu niejaką ostrożnością. Ten człowiek zachowywał się z wielką pewnością siebie i miał odpowiednie dokumenty. Był też właścicielem tej dziewki; w sakwie znajdowały się wymagane papiery. Co prawda dopiero od zeszłego wieczoru. Carullus domyślał się, że to część tej tajemnicy, której nie pozna. Dziewka wciąż wbijała w niego te swoje błękitne północne oczy. Ma twardą, bystrą twarz. Żółte włosy.
Gdyby ten duchowny nie widział, co się stało, Carullus rzeczywiście mógłby kazać zabić tych troje i wrzucić ich do rowu. Prawdopodobnie by tego nie uczynił. Jestem o wiele za miękki, powiedział sobie w duchu. Nawet nie złamał temu Rhodianinowi hełmem szczęki. Taki wstyd. U tego pokolenia zaniknął szacunek dla armii. Wina cesarza? Możliwe, chociaż za takie gadanie można było wylecieć z szeregów z rozciętymi nozdrzami. Ostatnio zamiast dla uczciwych żołnierzy, którzy czuwają nad bezpieczeństwem Miasta i cesarstwa, pieniądze idą na pomniki, na rhodiańskich artystów, na niegodne opłaty dla w dupę pieprzonych Bassanidów na wschodzie. Chodzą pogłoski, że nawet Leontes, ulubieniec armii, złotowłosy najwyższy strateg, spędza teraz cały czas w Mieście, w kompleksie cesarskim, skacząc na tylnych łapkach przed cesarzem i cesarzową, biorąc udział w porannych konnych meczach z kulami i drewnianymi młotkami, zamiast rozbijać Bassanidow czy północnych wrogów w kwilący motłoch, jakim są. Teraz ma bogatą żonę. Kolejna nagroda. Żony mogą sprawiać żołnierzowi mnóstwo kłopotów, pomyślał Carullus. Zawsze tak myślał. Dziwki – po prostu dziwki – były o wiele mniej kłopotliwe.
Popasali już dość długo. Skinął na swego zastępcę. Robiło się ciemno, do następnego zajazdu było jeszcze daleko, a tempo marszu narzucały lektyki. Tragarze je podnieśli, inni żołnierze zebrali ich konie i poprowadzili je w ręku. Dziewczyna po raz ostatni zgromiła Carullusa wzrokiem, po czym ruszyła między dwoma śpiącymi mężczyznami, bosa, bardzo mała i delikatna w za dużym, brązowym płaszczu, oświetlona ostatnimi promieniami słońca. Była dość ładna. Ale za szczupła, jak na jego gust, chociaż pełna życia, a nie można mieć wszystkiego. Tej nocy artysta na nic się jej nie przyda. Należy zachowywać pewną ostrożność z osobistymi niewolnikami innych ludzi, ale Carullus zastanawiał się z roztargnieniem, co mógłby tu zdziałać jego najlepszy uśmiech. Usiłował napotkać jej wzrok, ale mu się nie udało.
Czuł dotkliwy ból, ale swego czasu ojciec i bracia sprawiali mu gorsze cięgi, a Vargos nie był z natury skłonny do użalania się nad sobą albo poddawania się niewygodzie. Uderzył w pierś wojskowego trybuna, niemal powalając go na ziemię; żołnierze mieli wszelkie prawo go za to zabić. Wiedział, że zamierzają to zrobić, kiedy dotrą do obozu. A potem jakoś wtrącił się Martinian. Martinian robił... nieoczekiwane rzeczy. Vargos potrząsnął głową w ciemności zatłoczonej sypialni w zajeździe. Tyle się wydarzyło od ostatniej nocy u Moraxa.
Wydawało mu się, że rano widział dawnego boga.
Ludana, pod postacią zubira, w Drzewielesie. W świętym gaju Drzewielasu. Stał, klęczał w tym gaju... i wyszedł z niego żywy na spowite mgłą pole, ponieważ Martinian z Vareny miał na szyi jakiegoś magicznego ptaka.
Zubir. Czymże są w porównaniu z nim sińce, spuchnięte wargi czy strumień czerwieni, kiedy wieczorem oddawał mocz? Widział to, co widział, i przeżył. Czy jest błogosławiony? Czy ktoś taki jak on może być błogosławiony? A może dostał ostrzeżenie – nagła myśl – by porzucił tego innego boga, stojącego za słońcem, Dżada i jego syna w rydwanie?
A może Martinian co do tego też ma rację: że jedna potęga nie musi oznaczać wyrzeczenia się drugiej? Żaden duchowny znany Vargosowi by tego nie zaakceptował, ale Vargos już uznał, że warto słuchać tego Rhodianina. I z nim zostać.
Prawdopodobnie aż do Sarancjum. Myśl ta budziła pewien niepokój. Przybrzeżne Megarium leżące na zachodzie Sauradii było największym miastem, jakie widział Vargos, i wcale mu się ono nie podobało. Ograniczające mury, zatłoczone, brudne, hałaśliwe ulice. Wozy turkoczące całą noc, pijackie wrzaski rozlegające się, gdy z tawern wysypywali się klienci, ani chwili spokoju czy ciszy nawet w ciemnościach, kiedy na niebie stały księżyce. A Vargos wiedział z opowieści, jakie jest Sarancjum: tak odmienne od prowincjonalnego Megarium, jak złocistowłosy Leontes, strateg cesarstwa, był odmienny od Inicyjczyka Vargosa.
Nie mógł tu jednak zostać. To najprostsza prawda. Podjął decyzję późną nocą w mroku sieni u Moraxa i przed świtem przypieczętował ją ciosem swego kija na dziedzińcu wśród dymiących we mgle pochodni. Jeśli nie można się cofnąć i nie można trwać w bezruchu, to idzie się naprzód. Nie ma o czym myśleć, tylko trzeba to zrobić. Coś takiego powiedziałby jego ojciec, osuszając kolejną flaszkę domowego piwa, po czym wytarłby wąsy wilgotnym rękawem i machnięciem grubej ręki kazałby jednej z kobiet przynieść jeszcze piwa. Nie była to trudna decyzja, jeśli rozpatrywało się ją w odpowiedni sposób, a Vargos miał na szczęście człowieka, za którym warto było pójść, i miejsce, do którego on zmierzał.
Vargos leżał na bardzo przyzwoitym posłaniu w pierwszym zajeździe na wschód od zajazdu Moraxa i słuchał chrapania żołnierzy oraz śmiechu dobiegającego z ogólnej sali. Martinian i trybun wciąż pili.
Kiedy sen nie przychodził, Vargos znów wrócił myślami do Drzewielasu. Do zubira wyłaniającego się z kłębów mgły na środku cesarskiej drogi, a w chwilę później pojawiającego się jakimś sposobem tuż obok nich na zamglonym polu. Wiedział, że będzie myśleć o tych rzeczach do końca swych dni. I pamiętać, jak wyglądał Pharus na drodze, kiedy znów na nią wyszli.
Główny stajenny był martwy, zanim weszli do lasu, ale kiedy później stanęli nad jego ciałem, zobaczyli, co się z nim jeszcze stało. Vargos mógłby przysiąc na życie matki i swoją własną duszę, że do martwego mężczyzny nie podchodził żaden człowiek. Cokolwiek zabrało jego serce, nie należało do istot śmiertelnych.
Vargos słyszał, jak pozbawiony życia ptak przemawia do zubira głosem kobiety. Przeprowadził przez Drzewielas mężczyznę i kobietę. Uderzył nawet – tu po raz pierwszy Vargos lekko się uśmiechnął w ciemności – sarantyńskiego oficera, trybuna, za co został tylko trochę poturbowany, a potem umieszczony w lektyce – w lektyce! – i przyniesiony do tego zajazdu, bo Martinian ich do tego zmusił. To wspomnienie też się nie zatrze. Przyjemność sprawiłby mu widok jego przeklętego ojca patrzącego, jak kawalerzyści zsiadają z koni, by nieść go cesarską drogą jak jakiegoś senatora czy kupieckiego księcia.
Vargos zamknął oczy. Niegodna, próżna myśl, i to akurat teraz. Tej nocy nie ma w duszy miejsca na dumę. Vargos spróbował ułożyć odpowiednią modlitwę do Dżada i jego syna, prosząc o wskazanie drogi i przebaczenie. W wyobraźni wciąż jednak widział tę rozdartą klatkę piersiową martwego, znanego mu człowieka i czarnego zubira z krwią na krótkich, zakrzywionych rogach. Do kogo się modlić?
Zmierza do Miasta. Do Sarancjum. Tam, gdzie jest cesarski pałac, cesarz, potrójne mury i hipodrom. Sto świętych sanktuariów, jak słyszał, i pół miliona ludzi. W to ostatnie tak naprawdę nie wierzył. Nie jest już prostakiem z północy, którego można nabierać niewybrednymi, przesadzonymi opowieściami. Ludzie kłamią z próżności.
Kiedy dorastał, nie wyobrażał sobie życia poza swoją wioską. Potem, gdy pewnej ciepłej, krwawej wiosennej nocy, jego wyobrażenia się zmieniły, uznał, że spędzi swoje dni, chodząc tam i z powrotem po cesarskiej drodze w Sauradii, aż zrobi się na to za stary i przejdzie do pracy w stajni czy kuźni w jednym z zajazdów.
Życie płata człowiekowi figle, pomyślał Inicyjczyk Vargos w ciemności. Człowiek podejmuje decyzję albo podejmuje ją ktoś inny i tak już zostaje. Usłyszał znajomy szelest, a potem stęknięcie i westchnienie; ktoś z drugiej strony pokoju miał ze sobą kobietę. Vargos ostrożnie przewrócił się na bok. Dostał kopniaka w krzyż. Dlatego miał czerwony mocz i bolało go, kiedy się obracał.
Po cesarskiej drodze krążyło pewne wyrażenie. „Żegluje do Sarancjum” – mówiło się, gdy ktoś podejmował wyraźne i ogromne ryzyko, zmieniając wszystko w ten czy inny sposób, jak zdesperowany hazardzista, stawiający wszystkie pieniądze na jeden rzut kośćmi. To właśnie robił Vargos.
Niespodziewanie, naprawdę. Nie w jego naturze. Ekscytujące, musiał przyznać. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuł się tak podekscytowany. Może z dziewczyną, chociaż teraz jest zupełnie inaczej. Nawet przyjemnie. Vargos żałował, że nie czuje się trochę lepiej. Dość dobrze znał dwie z tutejszych dziewek, a one go lubiły. Z drugiej strony, są tu żołnierze. Dziewczęta będą zajęte całą noc. Trudno. Potrzebuje snu.
Z ogólnej sali wciąż dobiegał śmiech, zaczęły się nawet śpiewy. Vargos poczuł, że odpływa. Z tym krzepkim, gładko ogolonym trybunem był tam Martinian. Niespodzianka.
Śniło mu się tej nocy, że lata. Wyleciał z zajazdu i przeleciał przez drogę w blasku obu księżyców i wszystkich gwiazd. Najpierw na zachód, nad kaplicą Bezsennych; niósł się z niej powolny nocny śpiew zakonników, a z okien kopuły sączyło się światło świec. Przeleciał obok wizerunku świętego Dżada i skręcił na północ, nad Drzewielas.
Leciał nad lasem wiele staj, coraz dalej na północ; czarne drzewa pociągnięte zmieszanym światłem księżyców stały w żelaznym zimnie. Wielki las słał się staja za stają i Vargos zastanawiał się w swoim śnie, jak można nie czcić mieszkającej w nim potęgi.
Potem przez pewien czas znów leciał na zachód, przecinając trawiaste grzbiety łagodnych wzgórz i szeroką, powoli meandrującą na południe rzekę oraz biegnącą obok niej drogę. Po drugiej stronie lśniącej wody następny las, równie czarny, równie rozległy, ciągnący się dalej i dalej na północ w bezchmurnej, zimnej nocy. Skończyły się dęby i zaczęły sosny, a potem w końcu Vargos zobaczył w świetle księżyców łańcuch gór, które znał od zawsze; leciał teraz nisko nad polami, które sam uprawiał w dzieciństwie. Po chwili ujrzał strumień, w którym pływał dawnymi laty i pierwsze maleńkie domki wsi, własny dom obok niewielkiej świątyni, dom Starszego z gałęzią nad drzwiami, a potem zobaczył we śnie cmentarz i grób ojca.
* * *
To dość niezwykłe, że mężczyzna odbywał jakąkolwiek podróż w towarzystwie niewolnicy, ale żołnierze Czwartego Sauradyjskiego dowiedzieli się, iż artysta stał się właścicielem dziewki zaledwie zeszłej nocy – podobno w wyniku jakiegoś zakładu. I nie było nic niezwykłego w tym, że w wietrzną jesienną noc mógł zapragnąć towarzystwa ciepłego ciała. Po co płacić za dziwkę, kiedy ma się własną kobietę, która zrobi to, na co on będzie miał ochotę. Choć za chuda, by okazała się naprawdę ciepła, ale była młoda, żółtowłosa i prawdopodobnie miała wiele innych talentów.
Żołnierze już wiedzieli, że Rhodianin jest ważniejszy, niż na to wygląda. Zaprzyjaźnił się też podczas kolacji z ich trybunem. Wystarczyło to, by wzbudzić szacunek. Dziewczyna została odprowadzona – nietknięta – do pokoju artysty. Rozkazy były wyraźne. Carullus, który każdemu, kto chciał słuchać, lubił się przedstawiać jako człowiek o łagodnej duszy, potrafił kazać okaleczyć i wyrzucić z oddziału na żebry tego, kto źle wykonał rozkaz. Jego główny centurion był jedyną osobą, która wiedziała, że stało się tak tylko raz, wkrótce po awansie Carullusa do rangi trybuna i objęciu przez niego dowództwa nad pięciuset ludźmi. Centurion miał stały rozkaz pilnowania, by wszyscy nowi rekruci poznali tę historię, i to odpowiednio ubarwioną. Żołnierze powinni się trochę bać swoich oficerów.
Kasja, która po raz pierwszy od roku miała spać poza domem Moraxa, usiadła obok kominka w sypialni i dokładając co pewien czas do ognia, czekała na swego pana. Pokój był mniejszy od tych lepszych w zajeździe Moraxa, ale miał własny kominek. Siedziała na płaszczu – płaszczu Martiniana – i patrzyła w płomienie. Jej babka umiała odczytać przyszłość z języków ognia, ale Kasja nie miała takiego daru i od wpatrywania się w taniec płomieni jej myśli zaczynały błądzić. Bardzo jej się chciało spać, ale w pokoju nie było posłania, tylko jedno łóżko, a nie wiedziała, czego ma się spodziewać, kiedy Rhodianin wejdzie na górę. Słyszała dobiegający z dołu śpiew Martiniana i żołnierza, który powalił go na ziemię, pozbawiając przytomności. Nigdy nie zrozumie mężczyzn. Pamiętała poprzednią noc u Moraxa, kiedy została posłana do pokoju Martiniana, by znaleźć złodzieja. Wtedy wszystko się zmieniło. Ocalił jej życie już dwa razy. W zajeździe i potem jakimś sposobem dzięki magicznemu ptakowi w Drzewielesie.
Dzisiaj była w Drzewielesie.
Widziała potęgę lasu, znaną dotychczas je dynie z opowieści babki snutych przy dymiącym północnym ogniu. Wyszła ze świętej polany i czarnego lasu żywa, nie złożona w ofierze, i zobaczyła, że serce wydarto z piersi komuś innemu. Mężczyźnie, którego znała, z którym wiele razy była zmuszana spać. Widok szczątków Pharusa przyprawił ją wtedy o gwałtowne mdłości; widok jego ciała przypominał jej, co on robił z jej ciałem. Pamiętała mgłę na polu, swoją rękę na grzbiecie muła. Głosy i tropiące ją psy. Martiniana dobywającego miecza.
O dziwo, wydarzenia, które rozegrały się w lesie, już przesuwały się w jej pamięci, zacierały, ginęły jakby we własnej mgle, zbyt skomplikowane, by je ogarnąć czy zachować. Czy naprawdę widziała tego ogromnego zubira z ciemnymi oczyma? Czy naprawdę był tak duży? Senna i pogrążona jakby w transie od patrzenia w ogień, Kasja odnosiła niezwykłe wrażenie, że miała już nie żyć i że całe jej istnienie jest dlatego... pozbawione korzeni, dziwnie nieważkie. Na płaszcz spadła iskra i Kasja szybko ją strąciła. Czy można poznać przyszłość człowieka? Czy jej babka mogłaby cokolwiek dostrzec w tym ogniu, czy może Kasja znajduje się teraz w pustce, od tej chwili już nie zapisanej, niemożliwej do poznania? Coś jakby żywy duch? A może właśnie uwolniona od przeznaczenia? „Porozmawiamy w nocy”, powiedział Martinian w lektyce, zanim znów odpłynął w sen. „Twoje życie też trzeba uporządkować”.
Jej życie. Na zewnątrz wiał północny wiatr; noc była bezchmurna, lecz bardzo zimna. Za wiatrem podążała zima. Kasja dołożyła do ognia, może szafując drewnem. Drżały jej ręce. Położyła sobie jedną dłoń na piersi, szukając bicia własnego serca. Po chwili stwierdziła, że ma wilgotne policzki, i otarła łzy.
Zapadła w płytki, niespokojny sen, ale obudzili ją, bo kiedy wchodzili na górę, robili mnóstwo hałasu i jeden z kupców z pokoju po drugiej stronie korytarza krzyknął na nich. Któryś z żołnierzy załomotał wojowniczo w jego drzwi, wywołując kolejną salwę śmiechu swoich towarzyszy. Kiedy więc pchnięciem otworzyli nie zaryglowane drzwi, Kasja stała już na środku pokoju; Martinian zatoczył się do środka, wspierany – właściwie prawie niesiony – przez dwóch żołnierzy Czwartego Sauradyjskiego, za którymi weszło jeszcze dwóch.
Poprowadzili chwiejącego się Martiniana chwiejnym zygzakiem do łóżka. Wypuścili go tam z rąk, dobroduszni i rozbawieni, mimo – a może właśnie z powodu – kolejnej wściekłej salwy okrzyków z pokoju naprzeciw. Było bardzo późno, a oni raczej nie zachowywali się cicho. Kasja doskonale to znała: wedle prawa cesarskie zajazdy musiały dawać bezpłatnie nocleg, nawet dwudziestu żołnierzom naraz, często stłaczając płacących gości, by zrobić im miejsce. Goście musieli się na to godzić, ale nikt nie był zadowolony z takich warunków.
Jeden z żołnierzy, sądząc po karnacji, Soriyyańczyk, spojrzał na Kasję w blasku ognia.
– Jest cały twój – rzekł, pokazując mężczyznę rozciągniętego bezwładnie na łóżku. – Nie na wiele ci się przyda. Chcesz zejść na dół z nami? Z ludźmi, którzy mają mocne głowy i mocne ręce?
– Zamknij się – odezwał się inny. – Pieprzone rozkazy.
Soriyyańczyk wyglądał przez chwilę tak, jakby miał zaprotestować, ale właśnie wtedy mężczyzna leżący na łóżku, choć oczy miał zamknięte, zaczął dość wyraźnie recytować:
– Uznaje się za rzecz bezsporną, że do wybuchu Pierwszej Wojny Bassanidzkiej znacznie przyczyniła się retoryka Kallimarcha. Czy przy takim założeniu późniejsze pokolenia powinny zatem składać winę za tyle okrutnie zadanej śmierci na barki tego zmarłego filozofa? Niepokojące pytanie.
Zapadła całkowita, pełna osłupienia cisza, a potem roześmiało się dwóch żołnierzy.
– Idź spać, Rhodianinie – rzekł jeden z nich. – Przy odrobinie szczęścia rano twoja głowa znów będzie pracować. Trybun pozbawiał przytomności albo zwyciężał w piciu lepszych od ciebie.
– Niewielu przydarzyły się obie rzeczy naraz – dodał Soriyyańczyk. – Chwała Rhodianinowi!
Kolejny wybuch śmiechu. Soriyyańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu, zadowolony z siebie. Wyszli, trzaskając drzwiami.
Kasja skrzywiła się, po czym zasunęła rygiel. Usłyszała, jak wszyscy czterej po kolei walą w drzwi kupca, a potem ich kroki zadudniły na schodach prowadzących do sypialni na parterze.
Po chwili wahania podeszła do łóżka, patrząc niepewnie na rozciągniętego na nim mężczyznę. Ogień rzucał chwiejne cienie. Z trzaskiem obsunęła się kłoda. Martinian otworzył oczy.
– Zaczynam się zastanawiać, czy moim przeznaczeniem nie jest teatr – odezwał się po sarantyńsku swoim normalnym głosem. – Muszę to robić już drugą noc z rzędu. Jak myślisz, mam jakąś przyszłość w pantomimie?
Kasja zamrugała.
– Nie jesteś... pijany, panie mój?
– Nie za bardzo.
– Ale?...
– Korzystnie jest dać mu się w czymś pokonać. A Carullus ma mocną głowę. Moglibyśmy tkwić tam na dole całą noc, a ja potrzebuję snu.
– Dać mu się w czymś pokonać? – Kasja usłyszała własny głos, który na pewno rozpoznałaby jej matka i inni mieszkańcy wioski. – Pozbawił cię przytomności i niemal złamał ci szczękę.
– Drobnostka. Na pewno dla niego. – Martinian potarł z roztargnieniem swój zarośnięty policzek. – Miał broń, to żadne osiągnięcie. Oni mnie tu przynieśli, Kasju. A także służącego, który uderzył oficera. Ja ich do tego zmusiłem. Carullus stracił nieco na prestiżu. To dość przyzwoity człowiek, jak na cesarskiego żołnierza. A mnie się chciało spać. – Uniósł nogę i Kasja ściągnęła mu dopasowany but, a potem drugi.
– Podobno mój ojciec potrafił przetrzymać w piciu większość współbiesiadników, tak że zwalali się na podłogę gospody albo spadali z łóż. Odziedziczyłem to chyba po nim – mruknął niejasno Martinian, ściągając tunikę przez głowę. Kasja milczała. Niewolnicy nie zadają pytań. – Nie żyje – dodał Martinian z Vareny. – Podczas kampanii przeciw Inicyjczykom. W Ferrieres.
Kasja po tych słowach zdała sobie sprawę, że Martinian nie jest zupełnie trzeźwy. Pijatyka trwała długo. Zdjął już tunikę; na piersi miał zbite kępki ciemnorudych włosków. Widziała je, kiedy myła go poprzedniego dnia.
– Ja jestem... Inicyjką – rzekła po chwili.
– Wiem. Vargos też. To na pewien sposób dziwne.
– Plemiona w Sauradii są... inne od tych, które poszły na zachód do Ferrieres. Te, które odeszły, są... gwałtowniejsze.
– Gwałtowniejsze... Wiem. Dlatego odeszły.
Zapadło milczenie. Crispin wsparł się z trudem na łokciu i rozejrzał po pokoju w chybotliwym blasku płomieni.
– Ogień. Dobrze – skwitował. – Dołóż drew, Kasju.
Nie nazwał jej Kicią. Dziewczyna szybko podeszła do paleniska, uklękła i dołożyła polano, popychając je patykiem.
– Nie przynieśli ci łóżka – zauważył Crispin z drugiego końca pokoju.
– Zakładają, że kupiłem cię tylko z jednego powodu. Muszę ci powiedzieć, iż zostałem na dole dokładnie poinformowany, że inicyjskie dziewczęta, a szczególnie te chude, mają paskudny charakter i niepotrzebnie wydałem pieniądze. Czy to prawda? Carullus nawet zaproponował, że skoro jestem obolały, oszczędzi mi dziś obowiązku przespania się z tobą. Uznałem, że to ładnie z jego strony. Powinni tu wstawić łóżko.
Kasja nie ruszała się z miejsca i patrzyła w ogień. Czasami trudno było rozszyfrować ton Martiniana.
– Mam twój płaszcz – powiedziała w końcu. – Mogę na nim spać, o, tam.
Zajęła się zgarnianiem popiołu do paleniska. Uznała, że prawdopodobnie on jednak woli chłopców. Rhodianie czystej krwi podobno mają takie skłonności jak Bassanidzi. Będzie miała spokojne noce.
– Kasju, gdzie jest dom? Twój dom? – zapytał. Przełknęła ślinę. Nie tego się spodziewała. Odwróciła się, wciąż na klęczkach, by na niego spojrzeć.
– Na północy, panie. Bardzo blisko Karchu.
Zobaczyła, że już się skończył rozbierać i siedzi, przykryty kocem, ramionami obejmując kolana. Blask ognia pełgał na ścianie za nim.
– Jak cię schwytano? A może zostałaś sprzedana?
Ścisnęła ręce na podołku.
– Sprzedana – rzekła w końcu. – Zeszłej jesieni. Zaraza zabrała mojego ojca i brata. Matka nie miała wyboru.
– Nieprawda – odparł szybko. – Zawsze jest wybór. Sprzedała córkę, żeby się wyżywić? Jakież to cywilizowane.
– Nie – sprzeciwiła się Kasja, zaciskając pięści. – Ona... my... rozmawiałyśmy o tym. Kiedy przybyli handlarze niewolników. Musiała odejść moja siostra albo ja, bo inaczej żadna z nas by nie przetrwała zimy. Nie zrozumiesz tego. Nie było dość mężczyzn, by uprawiać ziemię czy polować; nic nie zostało zebrane z pól. Kupili sześć dziewcząt z wioski za ziarno i monety potrzebne na targu. Była zaraza. To... wiele zmienia.
– Tak, wiem o tym – powiedział cicho Crispin. Po chwili milczenia zapytał: – Dlaczego ty, a nie twoja siostra?
Tego też się nie spodziewała. Nikt nie pytał o takie rzeczy.
– Moja matka sądziła, że ona... łatwiej znajdzie męża. Nie mając do zaoferowania niczego prócz siebie.
– A ty jak uważałaś?
Kasja znów przełknęła ślinę. Broda i nikłe, nierówne światło sprawiały, że nie można było odgadnąć wyrazu twarzy Crispina.
– Dlaczego... jakie to ma znaczenie? – odważyła się spytać. Westchnął.
– Masz rację. Nie ma żadnego. Chcesz wrócić do domu?
– Co?
– Do swojej wioski. Zwrócę ci wolność. Nie potrzebuję dziewczyny w Sarancjum, a po tym, co... przydarzyło się nam dzisiaj, nie zamierzam kusić żadnych bogów zbijaniem na tobie fortuny. – Rhodiański głos, pokój oświetlony blaskiem ognia. Noc na krawędzi zimy. Przemiana świata. – Nie sądzę, by... to, co dzisiaj widzieliśmy... darowało ci życie po to, żebyś mi sprzątała dom albo grzała wodę na kąpiel. Oczywiście nie mam pojęcia, dlaczego darowało życie mnie. Chcesz zatem wrócić do swojej... o, na Dżada. Na krew Dżada. Przestań, kobieto!
Starała się, zagryzając wargę, wycierając mokrą twarz grzbietami dłoni umazanymi sadzą. Jak można jednak nie szlochać w obliczu czegoś takiego? Zeszłej nocy wiedziała, że tego dnia będzie martwa.
– Mówię poważnie, Kasju. Zrzucę cię ze schodów i pozwolę zająć się tobą ludziom Carullusa! Nie znoszę płaczących kobiet!
Pomyślała, że wcale nie mówi prawdy. Pomyślała, że tylko udaje gniew i srogość. Nie była pewna, co jeszcze myśli. Czasami wydarzenia toczą się zbyt szybko. Jak rozszczepione drzewo ma wyjaśnić błyskawicę?
Dziewczyna zasnęła blisko dogasającego ognia. Nie zdjęła tuniki, owinęła się jednym płaszczem, drugi położyła pod głowę i przykryła się jednym z koców Crispina. Mógłby kazać jej przyjść do łóżka, ale nawyk samotnego spania od śmierci Ilandry był już mocno zakorzeniony, stał się czymś mistycznym, magicznym. Jest niezdrowy i zabobonny, pomyślał Crispin sennie, ale nie zamierzał go złamać z niewolnicą, którą kupił zeszłej nocy.
Co prawda „niewolnica” było niewłaściwym słowem. Przed rokiem była osobą tak wolną jak on, ofiarą tej samej letniej zarazy, która zniszczyła jego życie. Pomyślał, że istnieje mnóstwo sposobów niszczenia życia.
Wiedział, że za zmuszenie dziewczyny do spania przy ogniu Linon nazwałaby go imbecylem. Linon tu nie było. Położył ją rano na wilgotnej trawie obok wilgotnych liści w lesie i odszedł. „Pamiętaj o mnie”.
Co się dzieje z uwolnioną duszą, kiedy jej ciało i serce są ofiarowywane bogu? Czy Zoticus znał odpowiedź na to pytanie? Co się dzieje z duszą, kiedy wreszcie przychodzi po nią bóg? Czy alchemik mógł to wiedzieć? Crispin miał do napisania trudny Ust. „Pożegnaj go”.
Gdzieś o ścianę uderzała okiennica. Wietrzna noc; rano będzie zimno na drodze. Dziewczyna uda się z nim na wschód. Wyglądało na to, że udadzą się z nim oboje Inicyjczykowie. Koła i wzory zakreślane przez życie są naprawdę przedziwne. Albo pozornie zakreślane. Wzory, które ludzie usiłują narzucić swemu życiu dla uspokajającego złudzenia porządku?
Kiedy był chłopcem, podsłuchał kiedyś rozmowę w jadłodajni. Dowiedział się, że głowa jego ojca została całkowicie odcięta od ciała. Ciosem topora. Spadła w pewnej odległości, a z padającego, bezgłowego ciała tryskała krew. Jak czerwona fontanna, powiedział ze zgrozą jeden z dwóch rozmówców. Było to na tyle dramatyczne i niepokojące nawet dla żołnierzy, by stać się opowieścią: śmierć murarza Horiusza Crispusa.
Kiedy Crispin ją usłyszał, miał dziesięć lat. Inicyjski topór. Plemiona, które udały się na zachód do Ferrieres, były gwałtowniejsze. Wszyscy tak mówili. Dziewczyna powiedziała tak tego wieczoru. Ciągle napierali na południe, wdzierając się do Bachiary, nękając jej północne gospodarstwa i wioski. Antowie mniej więcej co roku wysyłali do Ferrieres armie, w skład których wchodziła miejska milicja. Zwykle były to udane kampanie, dostarczające potrzebnych niewolników. Ale były i ofiary. Zawsze. Inicyjczycy umieli walczyć nawet z przeważającymi silami. Czerwona fontanna. Nie powinien tego usłyszeć. Nie w wieku dziesięciu lat. Potem przez długi czas miał koszmary i nie potrafił ich opowiedzieć matce. Był pewien, nawet wówczas, że gdyby ci mężczyźni w jadłodajni wiedzieli, że słucha ich chłopak Horiusza, byliby przerażeni.
Kiedy Kasja przestała płakać, jej wyjaśnienie okazało się wystarczająco jasne: w domu nie było już dla niej miejsca. Raz sprzedana, uczyniona niewolnicą, wysłana do pokoju przypadkowego mężczyzny, nie miała żadnych szans na życie wśród swoich. Nie było już dla niej powrotu, małżeństwa, nadziei tworzenia rodziny, współudziału w tradycjach plemiennych. Tradycje te nie miały już miejsca dla kogoś, kim została zmuszona zostać, bez względu na to, kim była w czasie sprzed zarazy, kiedy jej schronienie stanowił ojciec i brat.
Mężczyzna złapany i zmieniony w niewolnika mógł uciec i wrócić do wioski z honorem jako żywy symbol buntowniczej odwagi. Nie mogła tego zrobić dziewczyna sprzedana handlarzom za zimowe ziarno. Wioska jej dzieciństwa była dla niej zakazana, leżała po drugiej stronie drzwi do przeszłości, do których zgubiono klucz. Nasłuchując wiatru, Crispin zrozumiał, że można czuć smutek z powodu bólu innych ludzi.
Na zatłoczonych, kipiących życiem ulicach Sarancjum, wśród arkad, warsztatów, sanktuariów i tylu ludzi z różnych krain może mogłaby stworzyć sobie jakieś życie. Rzecz niełatwa i niepewna dla kobiety, ale ona była młoda, inteligentna i energiczna. Nikt nie musi się dowiedzieć, że była dziewką w sauradyjskim zajeździe, a jeśli nawet... no cóż, swego czasu cesarzowa Alkana sama nie była lepsza. Droższa, ale nie inna, jeśli w plotkach była odrobina prawdy.
Crispin pomyślał, że za mówienie takich rzeczy człowieka może spotkać rozcięcie nozdrzy albo coś gorszego. Na zewnątrz mocno wiało. Słyszał uderzenia okiennicy i zawodzenia wiatru. Dzień Zmarłych. Czy to na pewno wiatr?
Ogień złagodził nieco chłód panujący w pokoju, a on sam miał dwa ciepłe koce. Pomyślał niespodziewanie o królowej Antów, młodej i przestraszonej, wodzącej palcami po jego włosach, kiedy przed nią klęczał. Za ostatnim razem, kiedy tak rozbito mu głowę. Był zmęczony i bolała go szczęka. Właściwie nie powinien pić tego wieczoru z żołnierzami. To było wyjątkowo głupie. Imbecylne, jakby ktoś powiedział. To całkiem porządny człowiek, ten Carullus z Czwartego. Niespodzianka. Lubi słyszeć własny głos. Ten wizerunek boga na kopule kaplicy. Stworzyli go mozaicyści, artyści jak on. Choć pewnie całkiem inni. Crispin żałował, że nie zna ich imion, że nikt ich nie zna. Napisze o tym do Martiniana; spróbuje uporządkować myśli. Teraz widział oczyma wyobraźni oczy boga. Nigdy niczego nie widział tak wyraźnie. Poranna mgła, nic nie widać, świat wyprany z kolorów. Głosy pogoni, psy, martwy człowiek. Las i to, co ich do niego zaprowadziło. Bał się tych lasów od samego początku, od samej granicy, a jednak wszedł do Drzewielasu, czarne, gęste drzewa, opadające liście, ofiara na polanie. Nie. Niezupełnie. Dokończenie ofiary.
Jak sobie można z tym wszystkim poradzić? Pijąc wino z żołnierzami? Możliwe. Najstarsze schronienie, jedno z najstarszych. Naciągając koce aż pod posiniaczoną twarz i zasypiając w ukryciu przed smaganiem wiatru i nocą? Chociaż nie przed nocą, która teraz jest zawsze.
Caius Crispus też miał sen w tej zimnej ciemności, chociaż w nim nie latał. Zobaczył siebie w rozbrzmiewających echem korytarzach pustego pałacu i od razu wiedział, co to jest, gdzie się znajduje. Był tam z Martinianem przed wielu laty: to Pałac Patriarchów w Rhodias, najbardziej lśniący symbol religijnej władzy – oraz bogactwa – w cesarstwie. W każdym razie kiedyś. Swego czasu.
Crispin widział go jako zakurzoną, pustą ruinę, długo po tym, jak złupili go zwycięscy Antowie. Większość komnat była splądrowana i zamknięta. Szli przez pałac, prowadzeni przez wychudłego, kaszlącego duchownego, by obejrzeć słynną starą mozaikę ścienną, której kopię zamówił ich klient do letniego domu w Baianie nad morzem. Zostali z niechęcią wpuszczeni do środka tylko dzięki listowi – i prawdopodobnie pewnej sumie pieniędzy – od ich zamożnego klienta i teraz szli wśród ech, pustki i kurzu.
Wysoki patriarcha żył, odprawiał obrzędy, knuł intrygi i dyktował nie kończący się strumień listów do wszystkich części znanego świata na dwóch górnych piętrach, rzadko je opuszczając oprócz dni świątecznych, kiedy szedł po krytym moście na drugą stronę ulicy do Wielkiego Sanktuarium, w którym przewodniczył modłom do Dżada, wyobrażonego w lśniącym złocie na kopule.
Trzej mężczyźni przebyli nie kończące się, puste korytarze parteru – ich rozbrzmiewające kroki brzmiały niczym wyrzut – i w końcu dotarli do komnaty z dziełem do skopiowania. Komnata przyjęć, mruknął duchowny, przebierając w kluczach wiszących na kółku u jego pasa. Kaszląc, wypróbował kilka z nich, zanim znalazł właściwy. Mozaicyści weszli do środka, zatrzymali się, a potem zaczęli otwierać okiennice, chociaż od razu obaj wiedzieli, że nie ma to większego sensu.
Mozaika, na całej długości i wysokości ściany, była zniszczona, ale nie przez działanie czasu czy wskutek nieodpowiedniej techniki wykonania. Została uszkodzona przez młotki i topory, sztylety, rękojeści mieczy, maczugi, kije, a w dolnych partiach obcasy butów i chciwe palce. Martinian i Crispin wiedzieli, że przedstawiała niegdyś krajobraz morski. Znali pracownię, w której złożono zamówienie, ale nie imiona artystów, którzy je wykonali: imion mozaicystów, podobnie jak imion innych artystów zajmujących się upiększaniem wnętrz, nie uważano za godne zachowania.
Odcienie ciemnego błękitu i wspaniałej zieleni wciąż widoczne pod sufitem wyłożonym drewnem świadczyły o pierwotnym wyglądzie mozaiki. Użyto tu kamieni szlachetnych: na oczy kałamarnicy albo pławikonika, na lśniące łuski ryb, na korale, muszle, błyski węgorzy lub podmorskiej roślinności. Wszystkie one zostały zrabowane, a w ten sposób mozaika zniszczona. Crispin pomyślał, że gdyby takie zniszczenia nie były oczywiste po upadku Rhodias, widok ten mógłby wywołać mdłości. Kiedyś w komnacie rozpalono ogień, o czym świadczyły osmolone, milczące ściany.
Przez chwilę przyglądali się w milczeniu, a unoszący się w strumieniach światła kurz łaskotał ich w nozdrza. Potem dokładnie pozamykali wszystkie okiennice i wrócili za cierpiącym duchownym tymi samymi rozgałęziającymi się korytarzami na rozlegle, niemal puste przestrzenie miasta, które niegdyś było centrum świata, cesarstwa, i tętniło rojnym, brutalnym życiem.
W swoim śnie Crispin znajdował się w tym pałacu sam; był on nawet bardziej mroczny i pusty niż tego jedynego razu w życiu, który teraz wydawał mu się przerażająco odległy. Wtedy był młodym mężem, awansującym w swojej gildii, zdobywającym bogactwo i początki sławy, a splatało się to z cudowną, trudną do ogarnięcia prawdą, że uwielbia poślubioną przed rokiem kobietę, a ona kocha jego. Przemierzał korytarze pałacu ze snu, szukając Ilandry, choć wiedział, że ona nie żyje.
Jakimś sposobem ciężki żelazny klucz, który miał ze sobą, otwierał kolejne drzwi i w kolejnych komnatach Crispin znajdował tylko kurz i wypalone miejsca po ogniskach. Wydawało mu się, że słyszy wiatr wiejący na zewnątrz, a raz przez połamane deseczki okiennic zobaczył ukośny promień błękitnego księżyca. Słyszał jakieś hałasy. Odległa uroczystość? Plądrowanie miasta? Crispin pomyślał we śnie, że z odpowiedniej odległości dźwięki te są prawie takie same.
Komnata za komnatą, ciągnące się za nim ślady jego stóp w dawno opadłym kurzu. Nikogo w zasięgu wzroku, wszystkie dźwięki na zewnątrz, gdzie indziej. Pałac niewymownie rozległy, nieznośnie opuszczony. Duchy, wspomnienia i dźwięki skądinąd. To moje życie, pomyślał Crispin. Komnaty, korytarze, przypadkowy ruch, nikt, o kim można powiedzieć, że ma znaczenie, kto mógłby życiem, światłem czy choćby samym pojęciem śmiechu zapełnić te puste, niepotrzebnie duże przestrzenie.
Otworzył kolejne drzwi, nie różniące się niczym od pozostałych, wszedł do jeszcze jednej komnaty i zatrzymał się na widok zubira.
Za nim, ubrana jak na bankiet w suknię koloru kości słoniowej, oblamowaną przy szyi i na dole głębokim błękitem, z włosami zaczesanymi do tyłu i ozdobionymi klejnotami oraz w matczynym naszyjniku, stała jego żona.
Nawet we śnie Crispin zrozumiał.
Nie było to trudne ani subtelne czy niejasne, jak bywa z przesłaniami snów, za wyjaśnianie których trzeba płacić chiromantom. Ilandra była dla niego niedostępna. Miał zrozumieć, że odeszła. Podobnie jak jego młodość, ojciec, chwała tego zrujnowanego pałacu, samo Rhodias. Zniknęła. Prawdę tę oznajmiał mu zubir z Drzewielasu, przerażająca, stojąca między nimi dzikość, ogromna, bezlitosna i absolutna, na którą składało się czarne, splątane futro, potężna głowa i rogi, i oczy pamiętające niezliczone tysiące tysięcy lat. Nie można było go ominąć. Przychodziło się z niego i do niego się wracało, a on przyjmował człowieka albo wypuszczał go na czas, którego nie dawało się ani zmierzyć, ani przewidzieć.
I wtedy, kiedy Crispin usiłował zrozumieć we śnie te prawdy i zaczynał podnosić rękę, by pożegnać ukochaną kobietę stojącą za leśnym bogiem, zubir zniknął, znów wprowadzając zamęt w jego myślach.
Zniknął, tak jak wtedy na drodze we mgle, i już się nie pojawił. Crispin przestał w swoim śnie oddychać, poczuł wewnątrz jakby uderzenia młota i nie wiedział, że krzyknął w zimnym pokoju w sauradyjską noc.
Ilandra uśmiechnęła się. Byli w pałacu sami. Żadnych barier. Jej uśmiech wyrywał mu serce; mógł być ciałem z rozdartą klatką piersiową, leżącym na drodze. Zobaczył w swoim śnie, jak Ilandra idzie lekko do przodu: między nimi nie było już nic, co mogłoby ją od niego odgrodzić. „Na drzewach są ptaki”, powiedziała jego martwa żona, wtulając się w jego ramiona, „a my jesteśmy młodzi”. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Crispin poczuł coś słonego, usłyszał własny głos mówiący coś bardzo, ogromnie ważnego, ale nie rozumiał słów. Własnych słów. Nie rozumiał ich.
Obudził się. Za oknami wył wiatr, ogień zgasł, a obok niego na łóżku siedziała – cień, ciężar – owinięta jego płaszczem Inicyjka, zaciskając dłonie na własnych łokciach.
– Co? Co się stało? – zawołał Crispin, zdezorientowany, obolały, z mocno bijącym sercem. Pocałowała go...
– Krzyczałeś – szepnęła dziewczyna.
– O dobry Dżadzie. O Dżadzie. Idź spać... – Usiłował przypomnieć sobie jej imię. Czuł się oszołomiony, ociężały, chciał wrócić do tego pałacu. Chciał tego tak, jak niektórzy ludzie chcą soku z maku, bez końca.
Dziewczyna milczała i nie ruszała się.
– Boję się – rzekła.
– Wszyscy się boimy. Idź spać.
– Nie. To znaczy chciałabym cię pocieszyć, ale się boję.
– Ach. – To niesprawiedliwe, ale poczuł konieczność uporządkowania myśli. Znalezienia się tutaj. Bolała go szczęka, bolało serce. – Osoby, które kochałem, nie żyją. Nie możesz mnie pocieszyć. Idź spać.
– Twoje... dzieci?
Każde wypowiedziane słowo odciągało go dalej od tego pałacu.
– Córeczki. Zeszłego lata. – Zaczerpnął tchu. – Wstyd mi, że tu jestem. Pozwoliłem im umrzeć.
Nigdy tego nie mówił, ale to była prawda. Zawiódł je. I przeżył.
– Pozwoliłeś im umrzeć? Na zarazę? – powiedziała z niedowierzaniem Inicyjka siedząca na jego łóżku. – Nikt nie może nikogo przed tym uratować.
– Wiem. Dżadzie. Wiem. To nie ma znaczenia. Po chwili rzekła:
– A twoja... ich matka? Potrząsnął głową.
Ta przeklęta przez boga okiennica wciąż stukała. Crispin chciał wyjść w dziką noc, wydrzeć ją ze ściany i położyć się na lodowatym wietrze z Ilandrą.
– Kasju – odezwał się. Tak ma na imię. – Idź spać. Pocieszanie nie jest twoim obowiązkiem.
– Nie jest obowiązkiem – powtórzyła.
Tyle w nim gniewu.
– Na krew Dżada! Co chcesz powiedzieć? Że twoja umiejętność kochania przyniesie mi radość?
Zesztywniała. Zaczerpnęła tchu.
– Nie. Nie. Nie, nie mam... żadnych umiejętności. Nie to... miałam na myśli.
Zamknął oczy. Dlaczego musi teraz choćby myśleć o takich sprawach? Taki żywy, taki pełny sen: na palcach, w jego ramionach, suknia, którą pamiętał, naszyjnik, perfumy, miękkość rozwartych ust.
Nie żyła, była duchem, ciałem w grobie. „Boję się”, powiedziała Inicyjka Kasja. Crispin westchnął chrapliwie. Okiennica wciąż uderza gdzieś w ścianę. Bez końca. To takie głupie. Takie... zwykłe. Przesunął się.
– Spij więc tutaj – rzekł. – Nie masz się czego bać. To, co się stało dzisiaj, już się skończyło.
Kłamstwo. To się nie kończy aż do śmierci. Życie jest zasadzką, ciosami, które czekają na człowieka.
Odwrócił się na bok, twarzą do drzwi, robiąc jej miejsce. Na początku nie poruszyła się, a potem Crispin poczuł, jak wślizguje się pod koce. Stopą dotknęła jego stopy; szybko ją zabrała, ale po lodowatym dotyku Crispin poznał, jak musiała zmarznąć po wygaśnięciu ognia. Środek nocy. Duchy na wietrze? Dusze? Zamknął oczy. Mogą leżeć razem. Dzielić się śmiertelnym ciepłem. Czasami w zimowe noce mężczyźni tylko po to kupowali dziewczyny w zajazdach.
W pałacu był zubir, który potem zniknął. Żadnej przeszkody. Niczego między nimi nie było. Ależ było. Oczywiście, że było. „Imbecyl”, Crispin słyszał głos. „Imbecyl”. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu, a potem powoli odwrócił się.
Leżała na wznak, patrząc w ciemność, wciąż przestraszona. Wiedział, że od dawna sądziła, iż tego dnia umrze. Umrze brutalnie. Starał się zrozumieć, jak wygląda takie oczekiwanie. Poruszając się jakby pod wodą albo we śnie, położył rękę na jej ramieniu, na szyi, odgarnął z jej policzka długie złociste włosy. Była taka młoda. Zaczerpnął tchu, mimo wszystko bardzo niepewny, wciąż na wpół zagubiony w innym miejscu, ale potem dotknął przez cienki materiał tuniki jednej małej, twardej piersi. Kasja nie odrywała wzroku od jego oczu.
– Umiejętności stanowią tu bardzo niewielką część – powiedział. Jego własny głos zabrzmiał mu dziwnie. A potem pocałował ją, najdelikatniej jak umiał.
Znów poczuł coś słonego, jak w tym śnie. Odsunął się i spojrzał na nią, na łzy. Ona jednak uniosła rękę, dotknęła jego włosów, a potem zawahała się, jakby niepewna, co ma dalej robić, jak się poruszać – jaką być – kiedy ma wybór. Ból innych ludzi, pomyślał Crispin. Noc taka ciemna, bo słońce znajduje się pod światem. Bardzo powoli opuścił głowę i znów pocałował dziewczynę, a potem przesunął się i musnął ustami jej sutek, przez tunikę. Dłoń Kasji zacisnęła się na jego włosach. Sen jest ucieczką, pomyślał, ściany, wino, jedzenie, ciepło i to. I to. Śmiertelne ciała w mroku.
– Nie jesteś u Moraxa – powiedział.
Serce biło jej tak szybko, że czuł jego uderzenia. Co musiała przeżyć przez ten rok! Chciał być uważny, cierpliwy, ale minęło tyle czasu, że jego rosnąca namiętność zaskoczyła go, a następnie zawładnęła nim. Potem Kasja przytuliła go mocno; jej ciało było bardziej miękkie, niż mógłby się domyślać, a dłonie na plecach nieoczekiwanie mocne. Spali tak przez jakiś czas, a potem – bliżej świtu, kiedy oboje się obudzili – pokierował ich tempem uważniej i po chwili zorientował się, że Kasja zaczyna dokonywać własnych odkryć, akcentując je wstrzymaniem oddechu – jak wspinacz zdobywający grzbiet, a potem następny – zanim wzeszło wreszcie słońce boga, zaświadczając o kolejnym nocnym zwycięstwie, choć odniesionym nie bez strat.
* * *
Główny lekarz w bazie wojskowej okazał się Bassanidem. Był też bardzo dobry. To pierwsze było całkowicie sprzeczne z przepisami, a to drugie tak rzadkie – i cenne – że gubernator wojskowy dowodzący południową Sauradią zignorował wszelkie stosowne zasady biurokratyczne i inne. Tak się składało, że nie był jedynym wyższym urzędnikiem wojskowym cesarstwa przyjmującym taką postawę. W całej armii oficjalnie znajdowali się pogańscy lekarze, Bassanidzi oddający cześć Perunowi i Anahicie, Kindathowie ze swoimi księżycowymi boginiami. Jeśli trzeba było wybierać między przepisem i dobrym lekarzem... decyzja była jedna.
Doktor dokładnie obejrzał łagodnie upomnianego inicyjskiego służącego, zbadał czerwoną próbkę jego moczu i oznajmił, że mężczyzna przez dwa tygodnie nie będzie mógł jeździć konno. To oznaczało konieczność zdobycia dla niego wózka albo zakrytego wozu. A ponieważ dziewczyna też jechała na wschód, a kobiety nie jeździły konno, wóz musiał pomieścić dwie osoby.
Następnie rzemieślnik wyjawił swoją ogromną niechęć do koni, a ponieważ i tak mieli wykorzystać transport kołowy...
Gubernator wojskowy kazał swojemu sekretarzowi podpisać odpowiednie papiery, nie tracąc na ten drobiazg ani trochę więcej czasu, niż to było konieczne. Cesarz w swojej najwyższej mądrości potrzebował tego człowieka do czegoś związanego z najnowszym sanktuarium w Sarancjum. Najnowszym, nad wyraz kosztownym sanktuarium. Za pośrednictwem wyniosłego urzędu kanclerza rozkazał dobrym żołnierzom poświęcić czas na wytropienie jakiegoś rhodiańskiego artysty. Czteroosobowy wojskowy wóz stanowił tylko jeszcze jedną obrazę.
W zaistniałych okolicznościach gubernator okazał się podatny na nieśmiałą – choć obszerną – sugestię jednego z trybunów Czwartego Sauradyjskiego, człowieka, który odnalazł tę grupkę.
Carullus zaproponował, że będzie towarzyszył artyście, udając się w ślad za wysłanym przez kuriera listem od gubernatora, by osobiście i bezpośrednio zaapelować do przełożonego urzędów i najwyższego stratega, Leontesa, o jak najszybsze zajęcie się zaległym żołdem. Bóg jeden wiedział, że Carullus potrafi mówić, pomyślał ponuro gubernator, dyktując list wojskowemu posłańcowi. Niech wykorzysta do czegoś swój język.
Okazało się też, że mimo wszystko Rhodianin nie zlekceważył zaproszenia. Dostarczenie do Vareny cesarskich dokumentów zajęło kurierowi pocztowemu nieprawdopodobnie dużo czasu. Jego imię i numer służbowy znajdowały się, jak zwykłe, na kopercie pod złamaną pieczęcią – sekretarz gubernatora zapisał je. Tilliticus. Pronobiusz Tilliticus.
Poirytowany gubernator zastanawiał się przez chwilę, jaka to głupia matka nadaje synowi imię prawie identyczne z określeniem żeńskich organów płciowych w wojskowym żargonie. Następnie podyktował dopisek sugerujący przełożonemu urzędów udzielenie kurierowi nagany. Nie mógł też się oprzeć propozycji, by ważne zawiadomienia skierowane do królestwa Antów w Bachiarze lepiej powierzać wojsku. Mimo chronicznych ostatnio bólów żołądka gubernator uśmiechnął się kwaśno do siebie, dyktując ten ustęp. Wysłał posłańca.
Grupa rzemieślnika została w obozie tylko przez dwie noce, chociaż lekarzowi nie podobał się taki pośpiech. Podczas tego krótkiego pobytu Rhodianin skorzystał z usług notariusza, który wystawił dokumenty zaświadczające o wolnym stanie kobiety, Inicyjki Kasji, włączył je do swoich akt oraz zgodnie z przepisami wysłał ich kopie do cywilnego rejestru w Mieście.
Jednocześnie centurion werbunkowy Czwartego Sauradyjskiego kawaleryjskiego zajął się formalnościami wymaganymi przy zaciągnięciu się do wojska mężczyzny, Vargosa, które jednocześnie pozwoliły rozwiązać jego kontrakt z pocztą cesarską i oddawały mu do natychmiastowej dyspozycji wszystkie pieniądze zarobione w ramach owego kontraktu. Sporządzono także dokumenty zlecające przeniesienie odpowiednich sum do wojskowego płatnika w Mieście. Centurion robił to w gruncie rzeczy z wielką przyjemnością... stosunki między wojskiem i służbą cywilną były tu równie serdeczne jak gdzie indziej. To znaczy, że wcale serdeczne nie były.
Centurion czuł znacznie mniejszy entuzjazm, podpisując zwolnienie tego samego człowieka z owej nazbyt krótkotrwałej służby. Gdyby nie miał wyraźnych poleceń, mógłby się temu sprzeciwić. Mężczyzna był silny i w dobrej kondycji i po wyleczeniu tych przypadkowych obrażeń zostałby znakomitym żołnierzem. Centurion borykał się z dezercją – przy żołdzie zaległym ponad pół roku nie było w tym nic dziwnego – i wszystkim oddziałom brakowało ludzi.
Miało się stać inaczej. Wydawało się, że zarówno Carullusowi, jak i gubernatorowi zależy na szybkim wyekspediowaniu rudobrodego Rhodianina i jego towarzyszy. Centurion uznał, że cesarskie dokumenty podpisane przez samego kanclerza Gezjusza mogą wywierać taki wpływ. Gubernator miał na tyle niedaleko do emerytury, że z najwyższą niechęcią myślał o rozdrażnianiu kogokolwiek w Mieście.
A Carullus najwyraźniej wybierał się z rzemieślnikiem do Sarancjum, osobiście prowadząc eskortę. Centurion nie miał pojęcia dlaczego.
W gruncie rzeczy istniało kilka powodów, które przyszły do głowy trybunowi Czwartego Sauradyjskiego podczas podróży na wschód, a potem, w Trakezji, coraz bardziej na południe. Trybun dowodził pięciuset ludźmi i był o wiele ważniejszy od jakiegoś posłańca wiozącego kolejny Ust ze skargą. Mógł się słusznie spodziewać przynajmniej przyjęcia i uzyskania oficjalnej odpowiedzi w sprawie zaległości żołdu dla sauradyjskich wojsk. Przełożony urzędów może i zbędzie go frazesami, ale Carullus miał nadzieję na spotkanie albo z samym Leontesem, albo którymś z jego osobistych oficerów i uzyskanie jaśniejszego obrazu.
Poza tym od lat nie był już w Sarancjum i pokusa odwiedzenia Miasta była zbyt duża, by jej się oprzeć. Obliczył, że mogliby tam dotrzeć – nawet bez pośpiechu – jeszcze przed kończącymi sezon wyścigami na hipodromie w święto Dykanii. W Sauradii Carullus nie bardzo mógł oddawać się swojej długoletniej namiętności do rydwanów i kibicować swym ukochanym Zielonym.
Ponadto nieoczekiwanie i zupełnie szczerze polubił rudobrodego Rhodianina, którego trzasnął hełmem. Martinian z Vareny nie był szczególnie towarzyski – nie żeby Carullusowi do podtrzymywania rozmowy tak naprawdę byli potrzebni inni ludzie – ale rzemieślnik miał głowę prawie tak mocną jak żołnierz, znał kilka zaskakująco obscenicznych zachodnich piosenek i nie okazywał arogancji właściwej większości Rhodianom stykającym się z uczciwymi cesarskimi żołnierzami. Na dodatek przeklinał z pomysłowością wartą naśladownictwa.
Oprócz tego Carullus musiał z niechęcią przyznać przed samym sobą – rozglądając się z konia za pewnymi osobami – że przez cały czas opanowuje go całkowicie nowe uczucie.
Było to nadzwyczaj nieoczekiwane.
* * *
Dzienniki i korespondencja wytrawnych podróżników od wieków dowodziły, że najlepiej po raz pierwszy oglądać Sarancjum z pokładu statku o zachodzie słońca.
Wszyscy oni twierdzili, że kiedy wpływało się od zachodu do słynnego portu, mając za plecami słońce boga, które oświetlało kopuły i wieże, lśniło na murach zwróconych ku morzu i na skałach wokół niesławnej cieśniny – Wężowego Zęba – wówczas żadną miarą nie można było się uwolnić od niesamowitego wrażenia potęgi i majestatu wzbudzanego przez miasto Saraniosa. Oko świata, ozdoba Dżada.
Daleko z morza było widać wśród krytych złotem oraz spiżem pałaców – Trawersyńskiego, Attenińskiego, Baracjańskiego i wszystkich innych – ogrody kompleksu cesarskiego i plaski teren, gdzie cesarze sami grali albo przyglądali się importowanej bassanidzkiej grze w churkar, do której były potrzebne konie i drewniane młotki z długim trzonkiem. Tuż za nim można było dostrzec potężny hipodrom, a po drugiej stronie forum – w roku panowania wielkiego i wspaniałego ulubieńca Dżada, po trzykroć wyniesionego Waleriusza Ii, cesarza Sarancjum, spadkobiercy Rhodias – olbrzymią złotą kopułę, najnowszy cud świata, na nowym sanktuarium Świętej Mądrości Dżada.
Kiedy żeglowało się do Sarancjum, wszystko to rozpościerało się przed podróżnym niczym uczta dla wygłodzonego oka, zbyt oślepiające, zbyt złożone i wyraźne, by można je pojąć. Ludzie podobno ze zgrozy zakrywali twarze płaszczami, zamykali oczy, odwracali się, klękali na pokładzie statku i modlili się, szlochając. „O Miasto, Miasto, kiedy cię wspominam, me oczy nigdy nie są suche. Moje serce to ptak lecący do domu”.
Na spotkanie statkom wypływały portowe łodzie, na pokład wchodzili urzędnicy, sprawdzali papiery, potwierdzali dokumenty celne, oglądali ładunek i nakładali cło, i w końcu statek mógł wpłynąć w zakrzywiony, wąski Wężowy Ząb – w tych czasach pokoju potężne łańcuchy były wciągnięte na brzeg – mijając wysokie skały, potężne mury i strażników po obu stronach, przywodzących na myśl sarantyński ogień spuszczany na nieszczęsnych wrogów, którzy myśleli, że uda im się zdobyć święte i bronione Miasto Dżada. Podziw zastępowała – lub towarzyszyła mu – odpowiednia dawka strachu. Sarancjum nie było portem ani przystanią dla słabych.
Na lewo, zgodnie z poleceniami kapitana portu przekazywanymi za pomocą okrzyków, rożków sygnałowych i ognia i po ponownym sprawdzeniu papierów podróżny mógł wreszcie postawić stopę na lądzie, na zatłoczonych, hałaśliwych pomostach i w dokach Sarancjum. Po tak długim przebywaniu na morzu można było odejść niepewnym krokiem od wody i wejść do Miasta, które od ponad dwustu lat stanowiło ukoronowanie chwały Dżada i wschodniego cesarstwa oraz najbardziej brudne, niebezpieczne, przeludnione i niespokojne miejsce na ziemi.
Jeżeli przybywało się morzem.
Jeśli natomiast po raz pierwszy zbliżało się do miasta lądem przez Trakezję – tak jak zrobił to przed trzydziestu laty sam cesarz – najpierw widziało się Potrójne Mury.
Odszczepieńcy, których nigdy nie brak wśród podróżnych, twierdzili – stanowią bowiem część rodu ludzkiego o silnych przekonaniach i chętnie je wypowiadają – że potęgę i skalę Sarancjum czynią najbardziej widoczną i przytłaczającą te gigantyczne mury oślepiające blaskiem o wschodzie słońca. Tak właśnie ujrzał je Caius Crispus z Vareny pewnego poranka, dokładnie w sześć tygodni po tym, jak wyruszył z domu na zaproszenie cesarza skierowane do kogoś innego, by odnaleźć sens życia – jeśli przedtem nie zostanie zabity jako oszust.
Spoglądając na potężne zarysy murów strzegących od lądu Miasto położone na cyplu, Crispin pomyślał, że jest w tym pewna niedorzeczność. W tej chwili nie miał nastroju, by się nad tym zastanowić. Znajdował się i utaj. Na progu. Cokolwiek miało się zacząć, mogło się już zaczynać.
W świetle gwiazd lub księżyca ogromna kopuła
Gardzi ludzkimi sprawami
I całym ich zagmatwaniem,
Na błoto i na furią ludzkich żył nieczuła.
(Przeł. S. Barańczak)
Przewodniczący senatu Plautus Bonosus, idąc wraz z żoną i niezamężnymi córkami do niewielkiego, elitarnego sanktuarium Błogosławionych Ofiar usytuowanego w pobliżu ich domu, by w drugą rocznicę Zamieszek Zwycięstwa w Sarancjum odmówić inwokację o wschodzie słońca, czuł się niezwykle pobudzony, jak na tak wczesną porę.
Wróciwszy dyskretnie do domu w chłodnym mroku, zmył z siebie zapach młodego kochanka – chłopiec upierał się przy szczególnie charakterystycznej miksturze ziołowej – i zmienił ubranie na czas, by o wschodzie słońca spotkać się w przedsionku ze swoimi kobietami. Dopiero kiedy zauważył, że z okazji Dykanii każda z nich ma we włosach gałązkę zimozielonej rośliny, nagle i niezwykle dokładnie przypomniał sobie, jak to przed dwoma laty o poranku dnia, w którym Miasto wybuchnęło krwią i ogniem, zrobił dokładnie to samo – pożegnawszy się z innym chłopcem.
Stojąc w przepięknie ozdobionym sanktuarium i, zgodnie z oczekiwaniami względem człowieka na jego stanowisku, aktywnie uczestnicząc w recytacji antyfon, Bonosus odpłynął myślami wstecz – nie do nadąsanego, ugrzecznionego kochanka, lecz do piekła sprzed dwóch lat.
Bez względu na to, co się mówiło i co pewnego dnia mogliby napisać – albo już napisali – historycy, Bonosus tam był: w Pałacu Attenińskim, w sali tronowej z cesarzem, kanclerzem Gezjuszem, strategiem, przełożonym urzędów oraz wszystkimi innymi, i wiedział, kto wyrzekł słowa powstrzymujące dwudniową falę, która zalała już hipodrom i Wielkie Sanktuarium i docierała nawet pod Spiżowe Wrota kompleksu cesarskiego.
Faustinus, przełożony urzędów, gorąco obstawał przy tym, by cesarz opuścił Miasto, wypłynął na morze z przystani ukrytej poniżej ogrodów, przepłynął cieśninę do Deapolis, albo jeszcze dalej, i przeczekał chaos ogarniający stolicę.
Byli uwięzieni w kompleksie od poprzedniego rana. Pojawienie się cesarza w hipodromie, by upuszczeniem chusteczki otworzyć wyścigi święta Dykanii, nie wywołało wiwatów, lecz stopniowo wzmagający się pomruk gniewu; potem tłum wylał się z trybun pod lożę cesarską, gdzie krzyczał i gestykulował. Ludzie chcieli głowy Calizjanina Lysippa, głównego urzędnika podatkowego, i wyraźnie dawali o tym znać namaszczonemu cesarzowi Dżada.
Strażnicy prefekta hipodromu, wysłani rutynowo, by rozproszyć tłum, zostali przezeń wchłonięci i brutalnie zabici. Razem z tym zniknęło wszystko, co przypominało jakąkolwiek rutynę.
– Zwycięstwo! – wrzasnął ktoś, unosząc odciętą rękę strażnika niczym sztandar. Bonosus zapamiętał tę chwilę; czasami nawiedzała go we śnie. – Zwycięstwo dla wspaniałych Błękitnych i Zielonych!
Do okrzyku przyłączyły się oba stronnictwa. Niesłychane. Po chwili rozbrzmiewał nim cały hipodrom. Zabójstwa miały miejsce bezpośrednio pod lożą cesarza. Rozsądek nakazywał, by w tej sytuacji Waleriusz II i jego cesarzowa wyszli tylnym wyjściem i wrócili do kompleksu cesarskiego krytym, nadziemnym korytarzem.
Pierwsze zabójstwa zawsze są dla tłumu trudne do przyjęcia. Potem ludzie są już w innym kraju, przekraczają pewien próg i sytuacja staje się prawdziwie niebezpieczna. Będzie więcej krwi, a także pożary. Tak też się stało, minął już jeden taki dzień i straszliwa noc, a teraz nastał dzień drugi.
Leontes właśnie wrócił z zakrwawionym mieczem z rekonesansu po mieście przeprowadzonego z Auxiliusem z excubitores. Przynieśli wiadomości o pożarach całych ulic i Wielkiego Sanktuarium. Błękitni i Zieloni rzucali Sarancjum na kolana, krocząc przez dym ramię przy ramieniu, ze śpiewem na ustach. Wysoki strateg powiedział też spokojnie, że wykrzykiwano imiona kilku osób mających zastąpić cesarza.
– Czy ktoś z nich jest jeszcze w hipodromie?
Waleriusz stał obok swego tronu i uważnie słuchał. Jego miękkie, gładkie rysy i szare oczy nie zdradzały żadnego niepokoju, a jedynie ogromne skupienie w zmaganiach z całą tą sytuacją. Bonosus pamiętał, że pomyślał wtedy: „Jego miasto płonie, a on wygląda jak nauczyciel jednej ze starożytnych szkół, roztrząsający problem objętości ciał stałych”.
– Na to wygląda, panie mój. Jeden z senatorów. Symeonis. – Leontes, zawsze uprzejmy, powstrzymał się przed zerknięciem na Bonosa. – Kilku przywódców stronnictw odziało go w purpurę i ukoronowało jakimś naszyjnikiem w kathisma. Moim zdaniem zrobili to wbrew jego woli. Tłum schwytał go przed jego własnymi drzwiami.
– To przerażony stary człowiek – rzekł Bonosus. To były jego pierwsze słowa wypowiedziane w tej sali. – On nie ma żadnych ambicji. Wykorzystują go.
– Wiem – odparł cicho Waleriusz.
– Usiłują namówić Tertiusa Daleina, by do nich wyszedł – rzekł Auxilius z excubitores. – Włamali się do jego domu, ale on podobno już wcześniej opuścił miasto.
Waleriusz uśmiechnął się wtedy, ale jego oczy pozostały nieruchome.
– Oczywiście. Ostrożny młodzieniec.
– Albo tchórz, po trzykroć wyniesiony, panie – powiedział Auxilius. Dowódca excubitores pochodził z Soriyyi i był skwaszonym, łatwo wpadającym w gniew człowiekiem. Wziąwszy pod uwagę jego stanowisko, nie stanowiło to wady.
– Być może po prostu jest lojalny – wtrącił łagodnie Leontes, spoglądając na żołnierza.
Możliwe, lecz nieprawdopodobne, pomyślał wtedy Bonosus. Pobożny strateg był znany z podsuwania życzliwych interpretacji zachowania innych ludzi, jakby każdego można było mierzyć według jego zalet. Lecz najmłodszy syn zamordowanego Flawiusza Daleina nie żywiłby wobec swego cesarza większej lojalności niż wobec pierwszego Waleriusza. Na pewno miał ambicje, ale raczej nie sięgałby po kubek z kośćmi tak wcześnie w tak poważnej grze. Z najbliższej wiejskiej posiadłości Daleinów mógł śledzić nastroje w Mieście i bardzo szybko do niego wrócić.
Bonosus, tkwiący w mocnym uścisku własnego strachu, nie mógł się powstrzymać przed spiorunowaniem wzrokiem człowieka siedzącego obok: Calizjanina Lysippa, kwestora cesarskiego skarbu, który to wszystko sprowokował.
Główny urzędnik podatkowy cesarstwa milczał cały czas. Jego ogromne ciało przelewało się przez krawędzie rzeźbionej ławy, na której siedział, grożąc jej zmiażdżeniem. Ze strachu i z napięcia zaczął się mienić na twarzy, pot plamił jego ciemną szatę. Jego charakterystyczne zielone oczy przesuwały się niespokojnie po uczestnikach rozmowy. Musiał wiedzieć, że jego publiczna egzekucja – a nawet wyrzucenie rozwścieczonemu motłochowi przez Spiżowe Wrota – była w tej chwili całkowicie możliwym rozwiązaniem, choć nikt jeszcze głośno tego nie powiedział. Nie pierwszy raz urzędnik cesarskiej kwestury zostałby oddany na ofiarę ludowi.
Waleriusz II nie zdradzał żadnych oznak takiego zamiaru. Jego lojalność względem rozpustnego tłuściocha, który tak skutecznie i uczciwie finansował jego plany budowlane oraz kosztowne pozyskiwanie rozmaitych barbarzyńskich plemion, była niezachwiana. Powiadano, że Lysippus uczestniczył w machinacjach, dzięki którym Waleriusz I został wyniesiony na Iron. Czy była to prawda czy nie, ambitny cesarz potrzebował zarówno bezwzględnego, jak i uczciwego urzędnika podatkowego: Waleriusz powiedział to raz bardzo wyraźnie Bonosowi. Ogromny Calizjanin może i miał obyczaje nie do przyjęcia, ale nikt nigdy nie słyszał, by dał się przekupić, namówić do kłamstwa albo zmiany wyliczeń.
Dwa lata później Plautus Bonosus, pogrążony w modlitwie u boku swej żony i córek, wciąż jeszcze pamiętał chaotyczną mieszaninę podziwu i przerażenia, jaką odczuwał owego dnia. Hałas motłochu zgromadzonego przed bramą kompleksu dociera} nawet do sali, w której zgromadzili się wokół złotego tronu, otoczeni przedmiotami z drewna sandałowego i kości słoniowej oraz ptakami zrobionymi ze złota i kamieni półszlachetnych.
Bonosus wiedział, że on sam bez wahania rzuciłby kwestora stronnictwom. Przy podatkach podnoszonych co kwartał przez ostatnie półtora roku, nawet mimo spustoszenia uczynionego przez zarazę, Lysippus nie powinien zaaresztować i torturować dwóch lubianych duchownych za udzielenie schronienia poszukiwanemu przez niego arystokracie, który uchylał się od płacenia podatków. Ściganie bogaczy to jedno (chociaż Bonosus miał na ten temat własne przemyślenia), ale prześladowanie duchownych służących ludziom to zupełnie co innego.
Przecież każdy zdrowy na umyśle urzędnik uwzględniłby niepokój Miasta, jego zmienne nastroje w przededniu Jesiennego Święta. Dykania zawsze była trudnym okresem dla władzy. Cesarze postępowali wtedy ostrożnie, zjednując sobie Miasto igrzyskami i hojnością, wiedząc, jak wielu z ich poprzedników utraciło wzrok, kończyny, a nawet życie w owe pełne zamętu dni pod koniec jesieni, kiedy Sarancjum świętowało – albo wpadało w niebezpieczny szał.
W dwa lata później Bonosus zaśpiewał swym silnym głosem: „Niechaj będzie dla nas Światło, i dla naszych zmarłych, i dla nas, kiedy zemrzemy, panie. Święty Dżadzie, daj nam schronienie u siebie, byśmy się nigdy nie zgubili w ciemności”.
Znów nadchodziła zima. Długie miesiące wilgotnego i wietrznego mroku. Owego popołudnia przed dwoma laty jaśniało światło... czerwone światło nieopanowanego pożaru, trawiącego Wielkie Sanktuarium. Strata tak wielka, że niemal niewyobrażalna.
– Północna armia może tu przybyć z Trakezji w ciągu czternastu dni – mruknął owego dnia Faustinus, opanowany i kompetentny. – Najwyższy strateg to potwierdzi. Ten tłum nie ma przywódcy ani sprecyzowanego celu. Każda marionetka, którą obwołają cesarzem w hipodromie, będzie beznadziejnie słaba. Symeonis jako cesarz? To śmieszne. Opuść Miasto teraz, a przed nastaniem prawdziwej zimy wrócisz do niego w tryumfie.
Waleriusz, położywszy rękę na oparciu tronu, spojrzał wtedy najpierw na Gezjusza, wiekowego kanclerza, a potem na Leontesa. Zarówno kanclerz, jak i złotowłosy strateg, jego długoletni druh, zawahali się.
Bonosus wiedział dlaczego. Faustinus mógł mieć rację, ale mógł się też bardzo mylić: żaden cesarz, który uciekł od swego ludu, nie wrócił, by ponownie nim rządzić. Symeonis mógł być przerażonym figurantem, ale co powstrzyma innych, kiedy rozniesie się wieść, że Waleriusz opuścił Sarancjum? A jeśli potomek Daleinów odnajdzie w sobie odwagę albo ktoś mu jej doda?
Z drugiej strony, co było dość oczywiste, żaden cesarz, rozszarpany przez wyjący tłum oszołomiony własną potęgą też już nigdy potem nie rządził. Bonosus chciał to powiedzieć, ale milczał. Zastanawiał się, czy motłoch, gdyby dotarł tak daleko, byłby w stanie pojąć, że przewodniczący senatu znalazł się tu z czysto formalnych powodów, że nie ma żadnej władzy, nie stanowi zagrożenia, nie wyrządził żadnej krzywdy ludowi. Że nawet jest finansowo taką samą ofiarą złego cesarskiego kwestora, jak ów lud.
Wątpił w to.
W tej chwili, w chwili wyboru i przeznaczenia, nikt nie odezwał się ani słowem. Przez otwarte okna widzieli falujące płomienie i dym – to płonęło Wielkie Sanktuarium. Słyszeli dochodzący od bramy i z hipodromu głuchy, głęboki ryk tłumu. Leontes i Auxilius zameldowali o osiemdziesięciu tysiącach ludzi zebranych w hipodromie i wokół niego, wlewających się na tamtejsze forum. Wydawało się, że drugie tyle biega szaleńczo po mieście, co trwało też prawie całą minioną noc. Powiedzieli, że splądrowano tawerny i gospody. Wciąż odkrywano w piwnicach wino, które szybko docierało do rak zataczających się, krążących po zadymionych ulicach ludzi.
W sali tronowej pachniało strachem.
Plautus Bonosus, w dwa lata później śpiewający uroczyście w swoim sanktuarium, wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili.
Nie odezwał się żaden mężczyzna. Zrobiła to jedyna wśród nich kobieta.
– Wolałabym umrzeć odziana w purpurę w tym pałacu – stwierdziła cicho cesarzowa Alixana – niż ze starości na jakimś wygnaniu. – Kiedy mężczyźni debatowali, stała przy wschodnim oknie, przyglądając się miastu płonącemu za ogrodami i pałacami. Teraz odwróciła się i spojrzała tylko na Waleriusza. – Wszystkie dzieci Dżada rodzą się po to, by umrzeć. Szaty cesarstwa pasują na całun, panie mój. Czyż nie tak?
Bonosus pamiętał, że Faustinus zbladł jak papier. Gezjusz otworzył usta, po czym zamknął je. Wyglądał bardzo Staro z głębokimi zmarszczkami w bladej, wysuszonej twarzy. I Bonosus zapamiętał coś, czego, jak sądził, nie zapomni do końca swych dni: cesarz, stojący obok tronu, uśmiechnął się nagle do drobnej, przepięknej kobiety przy oknie.
Plautus Bonosus uświadomił sobie wtedy z ukłuciem dziwnego bólu, że oprócz wielu innych rzeczy, nigdy w życiu nie patrzył w ten sposób na żadnego mężczyznę czy kobietę i że nikt nigdy nie spojrzał na niego tak, jak na Waleriusza tancerka, która została ich cesarzową.
* * *
– To nie do zniesienia – oznajmił Cleander, przekrzykując panujący w gospodzie hałas – by taki człowiek posiadał taką kobietę!
Napił się i wytarł wąsy, które usiłował sobie wyhodować.
– On jej nie posiada – stwierdził rzeczowo Eutychus. – Może nawet z nią nie sypia. I należy mu się nieco szacunku, niedorostku.
Cleander spiorunował go wzrokiem, a pozostali roześmiali się.
„Spina” niemal trzęsła się od gwaru. Minęło południe i poranne wyścigi już się skończyły, a po przerwie miały ruszyć popołudniowe rydwany. Najbardziej popularną gospodę w pobliżu hipodromu przepełniał spocony, ochrypły tłum członków obu stronnictw.
Co bardziej zagorzali zwolennicy Błękitnych i Zielonych udali się do tańszych szynków i gospód oddanych ich własnym stronnictwom, ale przebiegli właściciele tej znanej jako „Spina” serwowali darmowy alkohol byłym oraz obecnym woźnicom wszelkich kolorów od dnia, w którym otworzyli jej drzwi, i pokusa wzniesienia kubka piwa czy kielicha wina z bohaterami wyścigów przyniosła gospodzie od samego początku wielką popularność.
Musiało się tak stać... włożono w nią wielkie pieniądze. Dłuższa oś gospody została zaprojektowana tak, by przypominała prawdziwą spina – centralną wysepkę hipodromu, wokół której pędziły rydwany w szaleńczych przechyłach. Zamiast rwącymi z grzmotem kopyt końmi, ta spina była otoczona marmurową ladą; klienci stali lub opierali się o nią po obu stronach, podziwiając pomniejszone kopie posągów i pomników zdobiących oryginał w hipodromie. Pod jedną długą ścianą znajdował się oblegany przez klientów długi bar, też z marmuru. Dla osób wystarczająco zapobiegliwych – i wypłacalnych – by zrobić sobie zawczasu rezerwację, znajdowały się wzdłuż przeciwnej ściany loże, ciągnące się aż po cienie na zapleczu.
Eutychus był zawsze zapobiegliwy, a Cleander i Dorus zdecydowanie wypłacalni, lub raczej tacy byli ich ojcowie. Pięciu młodzieńców – oczywiście zwolenników Zielonych – miało w dni wyścigów na stałe zarezerwowaną dobrze widoczną drugą lożę. Pierwsza była zawsze dla woźniców lub rzadkich klientów z kompleksu cesarskiego, zabawiających się wśród miejskich tłumów.
– Poza tym żaden mężczyzna nie może prawdziwie posiąść kobiety – rzekł markotnie Gidas. – Jeśli dopisze mu szczęście, przez jakiś czas może mieć jej ciało, lecz w jej duszę może zajrzeć jedynie przelotnie.
Gidas był poetą, a raczej chciał nim być.
– Jeżeli one mają dusze – zauważył kwaśno Eutychus, popijając starannie rozwodnione wino. – To w sumie problem liturgiczny.
– Już nie – zaprotestował Pollon. – Rada Patriarchalna ustaliła to jakieś sto lat temu.
– Jednym głosem – rzekł z uśmiechem Eutychus. Dużo wiedział i nie ukrywał tego faktu. – Gdyby jeden z dostojnych duchownych miał wcześniejszej nocy jakieś niefortunne doświadczenie z dziwką, to Rada mogłaby uznać, że kobiety dusz nie mają.
– To prawdopodobnie bluźnierstwo – mruknął Gidas.
– Heladiku, broń! – roześmiał się Eutychus.
– A to już jest bluźnierstwo – powiedział Gidas z rzadkim u niego uśmiechem.
– Nie mają – mruknął Cleander, ignorując tę ostatnią wymianę zdań.
– Nie mają dusz. Albo ona jej nie ma, skoro pozwala temu szarogębemu płazowi, by się do niej zalecał. Odesłała mój prezent!
– Wiemy, Cleandrze. Mówiłeś to już. Z dziesięć razy – powiedział łagodnie Pollon i zmierzwił chłopakowi włosy. – Daruj ją sobie. Jest poza twoim zasięgiem. Perteniusz ma swoje miejsce w kompleksie cesarskim i stanowisko w wojsku. Płaz czy nie, jest człowiekiem, który sypia z taką kobietą... chyba że ktoś na jeszcze wyższym stanowisku wypchnie go z jej łóżka.
– Stanowisko w wojsku? – Głos Cleandra wzniósł się z oburzeniem.
– Na fiuta Dżada, to zły żart! Perteniusz z Eubulus to lizodup bez życia, sekretarz nadętego stratega, który, od kiedy wżenił się w lepszą rodzinę i poznał miękkie łoża i złoto, zapomniał, co to odwaga.
– Ścisz głos, idioto! – Pollon chwycił Cleandra za ramię. – Eutychu, rozcieńcz jego pieprzone wino, zanim wpędzi nas w bójkę z połową armii.
– Za późno – stwierdził ze smutkiem Eutychus. Pozostali spojrzeli za jego przykładem na marmurową spina ciągnącą się przez środek sali. Rosły mężczyzna w oficerskim mundurze oderwał się od kontemplacji repliki drugiego posągu Skorcjusza wystawionego mu przez Zielonych i patrzył na nich lodowatym wzrokiem. Mężczyźni stojący po jego obu stronach – żaden z nich nie był żołnierzem – też zerknęli na nich, ale zaraz odwrócili się do swoich kielichów stojących na kontuarze.
Czując na ramieniu mocną dłoń Pollona, Cleander milczał, chociaż spoglądał wojowniczo na żołnierza, dopóki ten się nie odwrócił. Cleander pociągnął nosem.
– Mówiłem – rzekł cicho. – Armia bezużytecznych oszustów, przechwalających się opowieściami o wyimaginowanych bitwach.
Eutychus potrząsną głową z rozbawieniem.
– Ależ z ciebie narwany niedorostek.
– Nie nazywaj mnie tak.
– Jak, narwanym?
– Nie. Tym drugim. Mam już siedemnaście lat i nie podoba mi się to.
– Że masz siedemnaście lat?
– Nie! To określenie. Przestań, Eutychu. Nie jesteś znów tak dużo starszy.
– Nie, ale ja nie paraduję jak chłopiec mający pierwszą erekcję. Jak nie będziesz uważał, to ktoś ci go pewnego dnia obetnie.
Dorus skrzywił się.
– Eutychu.
Nagle przy ich loży pojawiła się jakaś postać. Podnieśli wzrok na służebnego. Trzymał puchar wina.
– Pozdrowienia od tego oficera przy spina – powiedział, nerwowo oblizując usta. – Zaprasza cię do wzniesienia razem z nim toastu na chwałę najwyższego stratega Leontesa.
– Nie przyjmuję wina obłożonego warunkami – najeżył się Cleander. – Jak zechce mi się pić, sam je sobie mogę kupić.
Żołnierz nie odwracał się. Służebny wyglądał na bardzo zmartwionego.
– On mi polecił powiedzieć, że jeśli nie napijesz się jego wina i nie wzniesiesz jego toastu, będzie niepocieszony i wyrazi to, wieszając... najgłośniejszego z was za tunikę na haku przy drzwiach frontowych. – Przerwał na chwilę. – Nie chcemy tu kłopotów.
– Pieprzyć go! – powiedział głośno Cleander.
Żołnierz odwrócił się dopiero po chwili.
Tym razem odwrócili się też dwaj postawni mężczyźni po obu jego stronach. Jeden był rudowłosy i brodaty, nieokreślonego pochodzenia, a drugi przybył chyba z północy; prawdopodobnie był barbarzyńcą, chociaż włosy miał przystrzyżone krótko. Zgiełk nie cichł ani na chwilę. Posługacz przeniósł wzrok z loży na trzech mężczyzn przy spina i zrobił uspokajający gest.
– Chłopcy mnie nie pieprzą – rzekł poważnie żołnierz. Na te słowa odwrócił się jeden z klientów, stojący dalej przy ladzie. – Chłopcy, którzy mają włosy jak barbarzyńcy, z którymi nigdy się nie mierzyli, i ubierają się jak Bassanidzi, których nigdy nie widzieli, robią to, co każe im żołnierz będący na służbie. – Powoli podszedł do loży. Wciąż miał miły wyraz twarzy. – Układasz włosy jak Vrachowie. Gdyby dzisiaj na twojej północnej i zachodniej granicy nie stała armia Leontesa, to jakiś vrachijski włócznik już dawno mógłby pokonać mury i wsadzić ci w zadek swoją włócznię. A wiesz, co oni lubią robić z chłopcami schwytanymi podczas bitwy? Mam ci powiedzieć?
Eutychus uniósł rękę i uśmiechnął się blado.
– Może nie w dzień świąteczny. Jestem pewien, że to nic przyjemnego. Czy naprawdę chcesz zacząć kłótnię o Perteniusza z Eubulus? Znasz go?
– Nie, ale mam do ciebie żal o obrazę mojego stratega. Dałem ci wybór. To dobre wino. Wypij za Leontesa, a ja się przyłączę. Potem uczcimy toastami niektórych dawnych woźniców Zielonych i jeden z was wyjaśni mi, w jaki sposób pieprzeni Błękitni odebrali nam Skorcjusza.
Eutychus wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jesteś, ośmielę się założyć, zwolennikiem wspaniałych i wyniesionych Zielonych?
– Całe moje marne życie.
Żołnierz odpowiedział krzywym uśmiechem.
Eutychus roześmiał się i zrobił mu miejsce obok siebie. Rozlał przyniesione wino. Wypili zdrowie Leontesa; tak naprawdę żaden z nich nie miał nic przeciwko niemu. Trudno było, nawet Cleandrowi, szczerze gardzić takim człowiekiem, chociaż rzucił jakąś uwagę o tym, że poznać pana po jego sekretarzu.
Szybko rozprawili się z pucharem żołnierza i z dwoma następnymi, pijąc zdrowie długiego szeregu woźniców Zielonych. Żołnierz zdawał się mieć rozległą wiedzę o woźnicach Zielonych z miast w całym cesarstwie za rządów ostatnich trzech cesarzy. Pięciu młodzieńców nigdy nie słyszało o większości z nich. Dwaj przyjaciele żołnierza obserwowali go, opierając się o kontuar otaczający spina i od czasu do czasu przyłączając się do toastów. Jeden z nich lekko się uśmiechał, drugi zachowywał kamienną twarz.
A potem właściciel gospody „Spina” kazał dąć w rogi, naśladując w ten sposób sygnał do rozpoczęcia parady w hipodromie. Wszyscy zaczęli uiszczać należność i wylęgać hałaśliwie na wietrzny i słoneczny jesienny dzień, dołączając do tłumów wylewających się z innych gospód i łaźni. Forum zapełniło się ludźmi zdążającymi na popołudniowe wyścigi.
Pierwszy bieg po południowej przerwie był głównym wyścigiem dnia i nikt nie chciał się spóźnić.
– Startują w nim wszystkie cztery kolory – wyjaśniał Carullus po drodze. – Osiem kwadryg, po dwie każdego koloru, duża pula. Jedyna pula, która jej dorównuje, to ostatnia w dniu, kiedy Czerwoni i Biali nie biorą udziału w wyścigu, a po czterech woźniców Zielonych i Błękitnych prowadzi bigi – wozy dwukonne. To czystszy wyścig, a ten jest bardziej szaleńczy. Najprawdopodobniej na torze pojawi się krew. – Uśmiechnął się. – Może ktoś przejedzie tego ciemnoskórego sukinsyna, Skorcjusza.
– Chciałbyś tego? – zapytał Crispin.
Carullus zastanawiał się przez chwilę.
– Nie – odparł w końcu. – Oglądanie go sprawia mi zbyt wielką przyjemność. Chociaż jestem pewien, że co roku wydaje fortunę na ochronę przed urokami i tabliczkami z klątwami. Jest przecież wielu Zielonych, którzy za jego przejście do Błękitnych z radością patrzyliby, jak jest wleczony i tratowany przez konie.
– Tych pięciu, z którymi piliśmy?
– W każdym razie jeden z nich. Ten hałaśliwy.
Piątka młodzieńców wyprzedziła ich, zmierzając przez Forum Hipodromu ku wejściom dla patrycjuszy i zarezerwowanym miejscom.
– Kim była ta kobieta, o której tak rozprawiał?
– Tancerką. Zawsze chodzi o tancerkę. Najnowsza ulubienica Zielonych. Chyba nazywa się Shirin. Zdaje się, że jest na co popatrzeć. Jak zwykle. Młodzi arystokraci zawsze rozpychają się łokciami, by wejść do łóżka tancerki albo aktorki dnia. To długa tradycja. Przecież cesarz taką jedną poślubił.
– Shirin? – Crispin był rozbawiony. W bagażu miał oderwany kawałek pergaminu z zapisanym tym imieniem.
– Tak, a bo co?
– To ciekawe. Jeśli to ta sama osoba, to mam ją odwiedzić. Dostarczyć wiadomość od ojca.
Zoticus najpierw mówił, że jest prostytutką. Carullus był zdumiony.
– Na ogień Dżada, Rhodianinie, kryjesz w sobie same niespodzianki. Nie mów tego moim nowym znajomym. Jeśli ten najmłodszy usłyszy, że masz do niej dostęp, mógłby cię dźgnąć nożem – albo kogoś do tego wynająć.
– Albo zostać moim dozgonnym przyjacielem, jeżeli mu zaproponuję, by złożył wizytę ze mną.
Carullus roześmiał się.
– Bogaty chłopak. Użyteczny przyjaciel.
Wymienili ironiczne spojrzenia.
Vargos, idąc z drugiej strony Crispina, słuchał uważnie i nic nie mówił. Kasja została w zajeździe, w którym zeszłego wieczoru wynajęli pokój. Zachęcali ją, by poszła z nimi – pod rządami Waleriusza i Alixany kobiety miały wstęp do hipodromu – ale od chwil wkroczenia w kipiący chaos Miasta dziewczyna była bardzo zaniepokojona. Vargos też nie był zachwycony, ale wiedział już, co to jest miasto, i miał jakiś punkt odniesienia do swoich oczekiwań.
Sarancjum przerastało wszelkie oczekiwania, ale zostali o tym ostrzeżeni.
Długa droga od murów strzegących miasta od strony lądu do zajazdu położonego w pobliżu hipodromu wyraźnie zdenerwowała Kasję. Było święto; hałas i tłumy na ulicach oszałamiały. Minęli na wpół nagiego ascetę z rozwianą na wietrze długą siwą brodą, tkwiącego niepewnie na czubku ściętego obelisku tryumfalnego. Wygłaszał kazanie o niegodziwościach Miasta grupce jego mieszkańców. Ktoś powiedział, że siedzi już tam od trzech lat. Dodał, że lepiej nie stawać pod wiatr.
Na obrzeżach tej samej grupy kręciło się kilka prostytutek. Carullus przyglądał się jednej z nich, po czym wybuchnął śmiechem, kiedy uśmiechnęła się do niego i powoli odeszła, kołysząc biodrami. Pokazał palcem: jej sandały zostawiały w pyle wyraźne odciski, głoszące: „Chodź za mną”.
Crispin zapamiętał, że Kasja się wtedy nie roześmiała.
Wolała tego dnia zostać w zajeździe, niż od razu stawić czoła ulicom.
– Naprawdę wdałbyś się wtedy z nimi w bójkę? – zapytał Vargos Carullusa. To były jego pierwsze słowa tego popołudnia.
Trybun zerknął na niego.
– Oczywiście. Leontes został spotwarzony w zasięgu mojego słuchu przez zniewieściałego snoba z Miasta, który nie może sobie jeszcze wyhodować porządnych wąsów.
– Jeżeli taka ma tu być twoja postawa, będziesz się dużo bił – stwierdził Crispin. – Podejrzewam, że Sarantyńczycy nie kryją się ze swoim zdaniem.
Carullus parsknął.
– Ty mnie pouczasz o Mieście, Rhodianinie?
– Ile razy tu byłeś? Carullus zrobił smutną minę.
– W gruncie rzeczy tylko dwa razy, ale...
– Zatem podejrzewam, że o miejskim życiu wiem nieco więcej od ciebie, żołnierzu. Varena to nie Sarancjum, a Rhodias nie jest tym, czym było dawniej, ale wiem na pewno, że jeśli będziesz się zżymał na każdą zasłyszaną opinię, tak jak robiłbyś to w swoich koszarach, to długo nie pożyjesz.
Carullus zmarszczył brwi.
– Atakował stratega. Mojego dowódcę. Walczyłem pod Leontesem z Bassanidami aż za Eubulusem. W imię boga, ja wiem, jaki on jest. Ta pluskwa z pieniędzmi swego ojca i głupią wschodnią szatą nie powinna nawet wymawiać jego imienia. Zastanawiam się, gdzie był ten chłopak dwa lata temu, kiedy Leontes stłumił Zamieszki Zwycięstwa? To była odwaga, na krew Dżada! Tak, biłbym się z nimi. To była... sprawa honoru.
Crispin uniósł brew.
– Sprawa honoru – powtórzył. – Zaiste. A zatem powinieneś mieć nieco mniej trudności ze zrozumieniem tego, co zrobiłem wczoraj przy murach, kiedy je przekraczaliśmy.
Carullus parsknął.
– To wcale nie to samo. Za podanie imienia innego niż to, które figuruje na twoim zezwoleniu, groziło ci rozcięcie nozdrza. Posługiwanie się tymi dokumentami było przestępstwem. W imię Dżada, Martinianie...
– Crispinie – poprawił Crispin.
Drogę przecięła im grupka podnieconych, nie całkiem trzeźwych Błękitnych, zmierzających do swojej bramy. Potrącili Vargosa, ale ten utrzymał równowagę.
– Postanowiłem wejść do Sarancjum jako Caius Crispus, pod imieniem, które dali mi moi rodzice, a nie jakimś fałszywym. – Crispin spojrzał na irybuna. – To sprawa honoru.
Carullus energicznie potrząsnął głową.
– Jedynym, powtarzam, jedynym powodem, dla którego strażnik nie przyjrzał się uważnie twoim papierom i nie zatrzymał cię, kiedy imiona okazały się różne, było to, że jechałeś ze mną.
– Wiem – odparł Crispin, uśmiechając się szeroko. – Na to Uczyłem. Vargos nie mógł powstrzymać rozbawienia i parsknął śmiechem. Carullus spojrzał groźnie.
– Zamierzasz może przy Spiżowych Wrotach podać swoje własne imię? A w Pałacu Attenińskim? Czy mam cię najpierw przedstawić jakiemuś notariuszowi, z którym załatwisz sprawę rozporządzenia swoim ziemskim dobytkiem?
Tak się składało, że na skraju Forum Hipodromu było widać słynne wrota kompleksu cesarskiego, a za nimi kopuły i mury cesarskich pałaców. Na północ od forum i niedaleko od niego rusztowania, błoto i warsztaty murarzy otaczały plac budowy ogromnego nowego sanktuarium Świętej Mądrości Dżada. Crispin – czy też Martinian – został wezwany, by mieć w tym swój udział.
– Jeszcze nie podjąłem decyzji – rzekł Crispin.
To prawda. Nie podjął jej. Oświadczenie na posterunku celnym przy bramie w murach miasta było zupełnie spontaniczne. Kiedy po raz pierwszy od wyruszenia z domu głośno wypowiadał własne imię, uświadomił sobie, iż towarzystwo – właściwie straż – pół tuzina żołnierzy prawdopodobnie będzie oznaczało, że przepracowany w święto strażnik nie będzie oglądał jego dokumentów, i tak też się stało. Było do przewidzenia, że gdy tylko znajdą się poza zasięgiem słuchu strażnika, Carullus będzie zadawał złośliwe, obsceniczne pytania.
Crispin odłożył wyjaśnienia do czasu, kiedy wynajęli pokoje w znanym Carullusowi zajeździe niedaleko hipodromu i nowego wielkiego sanktuarium. Żołnierze Czwartego Sauradyjskiego zostali odesłani do koszar, a jeden z nich zaniósł do kompleksu cesarskiego wiadomość, że do Sarancjum przybył oczekiwany rhodiański mozaicysta.
W zajeździe, przy gotowanej rybie, a potem miękkim serze z figami i melonem, Crispin wyjaśnił dwóm mężczyznom i kobiecie, jak to się stało, że podróżował z cesarskim zezwoleniem należącym do kogoś innego. Albo raczej wyjaśnił oczywiste aspekty owego zagadnienia. Reszta, związana ze zmarłymi i z pewną barbarzyńską królową, należała do niego.
Carullus, osłupiały i milczący, co rzadko mu się zdarzało, jadł i słuchał bez przerywania. Kiedy Crispin skończył, powiedział:
– Lubię się zakładać i nie boję się marnych szans, ale nie postawiłbym jednego miedziaka na to, że przeżyjesz choćby dzień w kompleksie cesarskim jako Caius Crispus, kiedy w imieniu cesarza został zaproszony ktoś imieniem Martinian. Na tym dworze nie lubi się... niespodzianek. Zastanów się nad tym.
Crispin obiecał, że to zrobi. Przyszło mu to z łatwością. Od wyruszenia z Vareny rozmyślał o tym, nie znajdując żadnej odpowiedzi.
Przecinali teraz Forum Hipodromu, mając za sobą sanktuarium, a po prawej stronie kompleks cesarski. Jakiś krępy łysiejący mężczyzna wykrzykiwał zza składanego, pośpiesznie rozstawionego kontuaru imiona i liczby. Carullus zatrzymał się przed nim.
– Pozycje w pierwszym wyścigu? – zażądał.
– Wszystkie?
– Oczywiście, że nie. Crescensa i Skorcjusza. Naganiacz wyszczerzył w uśmiechu czarne, nierówne zęby.
– Ciekawe mamy czasy. Szósta i ósma, Skorcjusz jest na zewnątrz.
– Nie wygra z ósmej. Ile oferujesz na Crescensa z Zielonych?
– Uczciwemu oficerowi? Trzy do dwóch.
– Idź kopulować ze swoją babką. Dwa do jednego.
– Za dwa do jednego robię to, w jej grobie, ale niech ci będzie. Za to wezmę przynajmniej srebrnego solida. Nie przyjmę takiego zakładu za pieniądze na piwo.
– Solida? Jestem żołnierzem, a nie chciwym naganiaczem.
– A ja prowadzę kantor, a nie wojskową aptekę. Masz srebro, to je postaw. Inaczej nie zajmuj miejsca innym.
Carullus przygryzł dolną wargę. To było dużo pieniędzy.
Sięgnął do sakiewki, wyjął z niej, zdaniem Crispina, jedyny kawałek srebra i podał nad prowizoryczną ladą naganiaczowi. Otrzymał zieloną karteczkę z imieniem Crescensa widniejącym nad imieniem naganiacza. Ponadto na odwrocie mężczyzna pracowicie wypisał numer wyścigu, wysokość stawki oraz szanse.
Szli dalej, niesieni ludzką falą. Carullus zbliżał się do ogromnych bram hipodromu w milczeniu, ale kiedy znaleźli się za nimi, jakby odżył. Mocno ściskał karteczkę od naganiacza.
– Jest na ósmej pozycji, ostatniej na zewnątrz. Stamtąd nie wygra.
– Czy szóste miejsce jest o tyle lepsze? – zapytał Crispin, może nieco niemądrze.
– Ha! Jeden ranek na wyścigach i ten arogancki Rhodianin z fałszywym imieniem sądzi, że zna hipodrom! Zamilcz, zasyfiony rzemieślniku, i uważaj, jak Vargos. Może się nawet czegoś nauczysz! Jak będziecie się dobrze zachowywać, to jeszcze przed końcem wyścigów kupię wam za moją wygraną sarnicyjskie czerwone.
Bonosus bardzo lubił oglądać rydwany.
Obecność w hipodromie, reprezentowanie senatu w cesarskiej kathisma stanowiło część jego obowiązków, która sprawiała mu niekłamaną przyjemność. Osiem porannych wyścigów stanowiło wspaniałą rozrywkę: zaszczyty dokładnie rozdzielone między Błękitnych i Zielonych, po dwie wygrane dla nowego bohatera Zielonych, Crescensa, i dla naprawdę wspaniałego Skorcjusza. Ekscytująca niespodzianka miała miejsce w piątym wyścigu, kiedy przedsiębiorczy woźnica ścigający się dla Białych wśliznął się po wewnętrznej przed drugi rydwan Zielonych i wygrał wyścig, którego nie miał prawa wygrać. Stronnicy Błękitnych potraktowali zwycięstwo swego młodszego koloru jak oszałamiające zwycięstwo wojskowe. Ich rytmiczne, zgrane szyderstwa pod adresem upokorzonych Zielonych i Czerwonych wywołały trochę bójek na pięści, które musieli opanować ludzie prefekta hipodromu, rozdzielając stronnictwa. Bonosus pomyślał sobie, że zarumieniona, rozradowana twarz młodego woźnicy Białych, wyraźnie widoczna spod jego jasnych włosów podczas rundy honorowej, jest bardzo atrakcyjna. Dowiedział się, że młodzieniec nazywa się Witticus i pochodzi z Karchu. Zapamiętał to, pochylając się do przodu, by wraz z innymi osobistościami obecnymi w kathisma uprzejmie go oklaskiwać.
Takie właśnie wydarzenia dodawały hipodromowi dramatyzmu, niezależnie od tego, czy było to zaskakujące zwycięstwo, czy wyniesienie woźnicy ze złamanym karkiem – kolejnej ofiary mrocznej postaci nazywanej Dziewiątym Woźnicą. Pogrążając się w dramacie rydwanów, ludzie zapominali o głodzie, podatkach, starości, niewdzięcznych dzieciach, wzgardzonej miłości.
Bonosus wiedział, że cesarz myśli inaczej. Waleriusz najchętniej zupełnie by unikał wyścigów, wysyłając do kathisma w swoim zastępstwie strumień dworskich dygnitarzy i ambasadorów odwiedzających akurat miasto. Cesarz, zwykle tak niewzruszony, zżymał się, że jest zbyt zajęty, by spędzać cały dzień pracy na oglądaniu biegających w kółko koni. Po dniu spędzonym z rydwanami zwykle wcale nie kładł się do łóżka, by nadrobić stracony czas.
Pracowitość Waleriusza była dobrze znana od czasów panowania jego wuja. I wtedy, i teraz doprowadzał sekretarzy i cywilnych urzędników do rozstroju nerwowego z przerażenia oraz stanu lunatycznej histerii. Nazywano go Cesarzem Nocy i opowiadano, jak to w samym środku nocy przemierza sale tego czy innego pałacu, dyktując listy potykającemu się sekretarzowi, a obok niego idzie niewolnik albo strażnik z lampą rzucającą na ściany i sufity wysokie, skaczące cienie. Niektórzy powiadali, że w takich godzinach można dostrzec dziwne światła albo zjawy przemykające się wśród cieni, ale Bonosus tak naprawdę w to nie wierzył.
Rozsiadł się wygodnie na miękkim siedzisku w trzecim rzędzie kathisma i wyciągnął rękę po kielich wina, czekając na rozpoczęcie popołudniowego programu. W tej samej chwili usłyszał za sobą charakterystyczne stukanie i bardzo szybko wstał. Starannie zaryglowane drzwi z tylu Loży Cesarskiej zostały otwarte przez pilnujących je excubitores i w loży pojawił się Waleriusz, Alixana, przełożony urzędów, Leontes i jego wysoka nowa żona oraz tuzin innych dworaków. Bonosus opadł na kolana obok innych wcześniej przybyłych i wykonał potrójny skłon.
Waleriusz, wyraźnie w złym nastroju, minął ich szybko i stanął obok swego wyniesionego tronu, na widoku tłumu. Nie pojawił się rano, ale nie odważył się nie być cały dzień. Nie tego dnia. Nie pod koniec święta, podczas ostatniego wyścigu roku, a szczególnie mając w pamięci to, co się tu stało zaledwie przed dwoma laty. Powinien być tu widziany.
Na pewien sposób było to przewrotne, ale wszechpotężni, bogom podobni cesarze Sarancjum byli niewolnikami hipodromowej tradycji i drzemiącej w niej nieomal mitycznej siły. Cesarz był ukochanym sługą i śmiertelnym regentem świętego Dżada. Bóg powoził swym ognistym rydwanem po niebie w dzień, a potem zjeżdżał w ciemność pod światem, by co noc toczyć tam bitwę. Woźnice w hipodromie walczyli ze sobą, oddając w ten sposób cześć chwale boga i jego wojnom.
Związek cesarza Sarancjum z ludźmi powożącymi poniżej na piasku kwadrygami i bigami mozaicyści, poeci, a nawet duchowni sławili od setek lat – chociaż duchowni grzmieli też przeciwko namiętności ludu do woźniców oraz wynikającej z tego nieobecności w kaplicach. To, pomyślał kwaśno Bonosus, stanowiło problem – w ten czy inny sposób – o wiele dłużej niż kilkaset lat, jeszcze przedtem, jak w Rhodias pojawiła się wiara w Dżada.
Lecz ten niejasny związek między tronem i rydwanami tkwił głęboko w sarantyńskiej duszy i choćby Waleriusz bardzo żałował czasu skradzionego robocie papierkowej i planowaniu, jego obecność w hipodromie wykraczała poza dyplomację i wchodziła w rejony tego, co święte. Mozaika na dachu kathisma przedstawiała Założyciela Saraniosa w czterokonnym rydwanie z wieńcem zwycięzcy, a nie koroną na głowie. Waleriusz znał przesłanie zawarte w tym wizerunku. Mógł narzekać, ale pojawił się tutaj, wśród swego ludu, by patrzeć, jak rydwany ścigają się w imieniu boga.
Mandator – cesarski herold – stojący z prawej strony loży, uniósł swą urzędową laskę. Z osiemdziesięciu tysięcy gardeł natychmiast wyrwał się ogłuszający ryk. Wszyscy obserwowali kathisma, czekając na tę chwilę.
– Waleriusz! – zawołali Zieloni, Błękitni i wszyscy zgromadzeni: mężczyźni, kobiety, arystokraci, rzemieślnicy, robotnicy, terminatorzy, sklepikarze, a nawet niewolnicy, którzy z okazji Dykanii dostali wolne. Ogromnie zmienny lud Sarancjum uznał w ciągu minionych dwóch lat, że znów kocha swego cesarza. Zły Lysippus odszedł, złocisty Leontes wygrał wojnę i zdobył ziemie aż do pustyń Madżritu daleko na południu i zachodzie, odnawiając wspomnienia o wspaniałości Rhodias. – Niech żyje po trzykroć wyniesiony! Niech żyje nasz po trzykroć wspaniały cesarz! Niech żyje cesarzowa Alixana!
I słusznie ją pozdrawiają, pomyślał Bonosus. Była jedną z nich tak, jak nikt inny tu w kathisma. Żywy symbol tego, jak wysoko można zajść, nawet z zaszczurzonej nory w trzewiach hipodromu.
Waleriusz II z Sarancjum pozdrowił swych wiwatujących obywateli szerokim gestem wszechogarniającej łaskawości i dał znak, by podano cesarzowej chusteczkę, którą ta upuści, dając zezwolenie na rozpoczęcie parady i popołudniowych wyścigów. Jeden z sekretarzy już kucał, ukryty przed wzrokiem tłumu za barierką loży, przygotowując się do pracy. Cesarz będzie dyktował nawet podczas wyścigów. Waleriusz mógł się dostosować do wymogów dnia i pojawić się przed swoim ludem, zjednoczony z nim tu, w hipodromie, poprzez sport i odwagę – demonstrowaną przez naśladowców Dżada pędzącego w swoim boskim rydwanie – ale z pewnością nie zamierzał zmarnować całego popołudnia.
Bonosus zobaczył, że cesarzowa przyjęła jaśniejący bielą kawałek jedwabiu. Alixana była wspaniała. Zawsze taka była. Nikt nie nosił – nikomu nie wolno było nosić – biżuterii we włosach i na sobie tak jak ona. Jej perfumy były wyjątkowe, bardzo charakterystyczne. Żadna kobieta nawet nie marzyła, by je skopiować, i tylko jednej pozwolono używać tego zapachu; był to wiosenny podarunek Alixany, o którym głośno mówiono.
Cesarzowa uniosła szczupłą rękę. Na widok tego szybkiego, teatralnego ruchu Bonosus nagle przypomniał sobie, że przed piętnastu laty widział tę rękę uniesioną w takim samym geście podczas tańca, prawie zupełnie nago, na scenie.
„Szaty cesarstwa pasują na całun, panie mój. Czyż nie tak?” Wyrzekła te słowa przed dwoma laty w Pałacu Attenińskim. Główna rola na zupełnie innej scenie.
Starzeję się, pomyślał Plautus Bonosus. Pomasował sobie skronie. Przeszłość wciąż wkraczała w teraźniejszość: wszystko, co widział, zdawało się poprzekładane obrazami rzeczy widzianych wcześniej. Zbyt wiele splątanych wspomnień. Umrze któregoś jutra, które już na to czyha, i wszystko stanie się dniem wczorajszym – w łagodnym Świetle boga, jeśli Dżad okaże się miłosierny.
Obciążona chusteczka opadła na piasek, trzepocząc rogami jak postrzelony ptak. Kiedy powiał silniejszy wiatr, sfrunęła nieco na prawo. Bonosus wiedział, że wezmą się stąd wróżby – zajadle współzawodniczące ze sobą interpretacje chiromantów. Zobaczył, że otwierają się wrota na przeciwległym krańcu hipodromu, usłyszał rogi, wysoki, przenikliwy dźwięk fletów, a potem cymbały i wojskowe bębny: to tancerze i inni artyści poprzedzali rydwany. Jeden z mężczyzn zręcznie żonglował płonącymi pałeczkami, podskakując i tańcząc na piasku. Bonosus pamiętał płomienie.
– Ilu trzeba twoich ludzi – zapytał Waleriusz przed dwoma laty w sztywnej ciszy, jaka zapadła po słowach cesarzowej – by wedrzeć się do hipodromu przez kathisma! Czy to będzie możliwe?
Utkwił czujne, szare oczy w Leontesie. Jego ręka wciąż spoczywała swobodnie na oparciu tronu. Oczywiście z kompleksu cesarskiego prowadził do hipodromu nadziemny, kryty korytarz, kończący się z tyłu cesarskiej loży.
W tej chwili wszyscy wstrzymali oddech. Bonosus zobaczył, że urzędnik podatkowy Lysippus po raz pierwszy patrzy na cesarza.
Leontes uśmiechnął się, sięgając ręką do rękojeści miecza.
– Żeby pojmać Symeonisa?
– Tak. Jest najważniejszym symbolem. Schwytaj go tam i zmuś do poddania się tobie. – Cesarz przerwał na chwilę. – Przypuszczam, że trzeba będzie kilka osób zabić.
Leontes skinął głową.
– Mamy zejść na dół, w tłum? – Po chwili namysłu poprawił się: – Nie, najpierw strzały, nie będą mogli przed nimi uciec. Nie mają zbroi ani broni. Żadnego sposobu, by dostać się do nas na górę. Powstanie chaos. Paniczna ucieczka do wyjść. – Znów skinął głową. – To się może udać, panie mój. Zależy od inteligencji tych w kathisma, od tego, czy odpowiednio ją zabarykadowali. Auxiliusie, jeśli uda mi się tam wtargnąć z trzydziestoma ludźmi i spowodować zamęt, będziesz się mógł przebić z excubitores stąd do dwóch bram hipodromu i wejść do środka na spotkanie tłumu rzucającego się do wyjść?
– Tak albo zginę, próbując tego dokonać – odparł ciemnobrody Auxilius o twardym, energicznym spojrzeniu. – Pozdrowię cię z piasków hipodromu. To są niewolnicy, pospólstwo. I buntownicy przeciwko pomazańcowi Dżada.
Pomazaniec Dżada podszedł do cesarzowej spoglądającej przez okno na płomienie. Lysippus ciężko oddychał na pobliskiej ławie.
– A zatem taki jest rozkaz – rzekł cicho cesarz. – Wykonacie go tuż przed zachodem słońca. Polegamy na was obu. Składamy nasze życie i tron w wasze ręce. Tymczasem – tu Waleriusz zwrócił się do kanclerza i przełożonego urzędów – każcie ogłosić od Spiżowych Wrót, że kwestor cesarskiego skarbu został pozbawiony swej pozycji za nadgorliwość i wygnany w niełasce na prowincję. Każemy też oznajmić to mandatorowi w hipodromie, jeśli będzie jakaś szansa, że zostanie usłyszany. Weź go ze sobą, Leontesie. Faustinie, niech twoi szpiedzy rozgłoszą to na ulicach. Gezjuszu, poinformuj patriarchę: Zakarios i wszyscy duchowni mają obwieścić to w sanktuariach teraz i ponownie wieczorem. Jeśli żołnierze wykonają swe zadanie, ludzie będą tam się chronić. Sprawa upadnie, jeśli duchowni nas nie poprą. Żadnego zabijania w kaplicach, Leontesie.
– Oczywiście, panie mój – odparł strateg. Jego pobożność była dobrze znana.
– Jesteśmy twoimi sługami. Będzie tak, jak mówisz, po trzykroć wspaniały panie – rzekł kanclerz Gezjusz, kłaniając się z wielkim wdziękiem, jak na tak wiekowego człowieka.
Bonosus zobaczył, że zebrani zaczynają się ruszać, reagować, podejmować działania. Czuł się sparaliżowany wagą właśnie podjętej decyzji. Waleriusz zamierzał walczyć o tron. Z garstką ludzi. Wiedział, że gdyby cesarz i cesarzowa przespacerowali się jesiennymi ogrodami nieco na zachód od tego pałacu, mogliby zejść do przygotowanego statku po kamiennych stopniach wykutych w skale i w tajemnicy przed wszystkimi wypłynąć na morze. Jeśli doniesienia są prawdziwe, to na ulicach znajduje się ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Leontes poprosił o trzydziestu łuczników. Auxilius będzie miał swoich excubitores. Może dwa tysiące żołnierzy. Nie więcej. Bonosus spojrzał na cesarzową; stała wyprostowana i nieruchoma jak posąg na tle okna. Podejrzewał, że taka pozycja nie była przypadkowa. Na pewno wie, jak wywrzeć największe wrażenie. „Szaty cesarstwa. Całun”.
Pamiętał, że cesarz spojrzał wtedy na swego korpulentnego, spoconego urzędnika podatkowego. O tym, co Lysippus zrobił z tymi dwoma duchownymi w jednym ze swoich podziemnych pomieszczeń, krążyły opowieści. Opowieści o tym, co w ogóle tam się działo, krążyły już od pewnego czasu. Paskudne opowieści. Bonosus pamiętał, że Calizjanin Lysippus był niegdyś dobrze zbudowanym mężczyzną o mocnych rysach, donośnym głosie i niezwykłych zielonych oczach. Miał jednak od dłuższego czasu ogromną władzę. Wszyscy wiedzieli, że jeśli chodzi o wykonywanie obowiązków, to nie można go było ściągnąć na złą drogę ani przekupić, ale wszyscy też wiedzieli, że schodzenie na złą drogę może się odbywać na różne sposoby...
Bonosus doskonale zdawał sobie sprawę, że jego własne nawyki mieszczą się w granicach tego, co jest do przyjęcia, ale to, co według plotek robił grubas – z chłopcami, przymuszanymi żonami, oszustami, niewolnikami – napawało go wstrętem. Poza tym reformy podatków Lysippa i gnębienie zamożniejszych klas kosztowały Bonosa w przeszłości spore sumy. Nie wiedział, co u tego człowieka oburza go bardziej. Natomiast wiedział, ponieważ kilka razy zwracano się do niego po cichu w tej sprawie, że w zamieszkach jest coś więcej niż ślepa wściekłość zwykłych ludzi. Wielu patrycjuszy z Sarancjum i z prowincji nie byłoby niezadowolonych z odejścia Waleriusza z Trakezji i wstąpienia na Złoty Tron jakiejś bardziej... uległej osoby.
Bonosus patrzył w milczeniu, jak cesarz mruczy coś do mężczyzny siedzącego na ławie. Lysippus szybko podniósł wzrok. Wyprostował się z wysiłkiem i poczerwieniał. Waleriusz uśmiechnął się zdawkowo i odszedł. Bonosus nigdy się nie dowiedział, jakie padły wówczas słowa. W sali powstał wtedy ruch, a od wrót dobiegały nie kończące się uderzenia.
Wezwany na to spotkanie wyłącznie z powodów formalnych – oficjalnie senat wciąż doradzał cesarzowi w imieniu ludu – Bonosus znalazł się, niepewny, zbędny i przestraszony, między delikatnie wykutym ze srebra drzewkiem i otwartym wschodnim oknem. Cesarzowa odwróciła głowę i zobaczyła go. Alixana uśmiechnęła się.
Siedząc teraz trzy rzędy za nią z twarzą płonącą na wspomnienie tamtej chwili, Plautus Bonosus przypomniał sobie, jak cesarzowa zapytała go poufnym tonem figlarnej, rozbawionej ciekawości, jakby dzielili loże na przyjęciu dla jakiegoś ambasadora:
– Powiedz mi coś, senatorze, zaspokój moją kobiecą ciekawość. Czy młodszy syn Regala Paresisa jest równie piękny bez ubrania, jak w pełnym odzieniu?
Tarasowi, czwartemu woźnicy Czerwonych, nie podobała się jego pozycja. Wcale mu się nie podobała. W gruncie rzeczy, chcąc być tak uczciwym, jak powinien być uczciwy człowiek względem siebie i swojego boga, musiał przyznać, że nie cierpi jej jak skorpionów w butach.
Póki pomocnicy przytrzymywali jego zdenerwowane konie za żelazną barierą, poty Taras przestał zwracać uwagę na wymowne spojrzenia woźnicy z prawej strony i sprawdził, czy lejce na plecach ma dobrze związane. Węzeł musiał być mocny. W gorączce wyścigu bardzo łatwo było wypuścić lejce z dłoni. Następnie Taras sprawdził nóż przy pasie. Dziewiąty Woźnica zawładnął wieloma zawodnikami tylko dlatego, że po przewróceniu rydwanu nie mogli odciąć się od lejców i byli wleczeni za końmi jak słomiane laleczki. Taras pomyślał, że zawsze grozi mu niebezpieczeństwo.
Przyszło mu do głowy, że odnosi się to szczególnie do niego w tym pierwszym wyścigu świątecznego popołudnia. Znajdował się na siódmej pozycji – niedobre miejsce, ale to nie powinno mieć znaczenia. Powoził dla Czerwonych. Nikt od niego nie wymagał, by wygrał ważny wyścig, w którym biorą udział pierwsi i drudzy woźnice Błękitnych i Zielonych.
Miał jednak – jak wszyscy woźnice Białych i Czerwonych – pewną rolę do odegrania w każdym wyścigu. Zadanie to ogromnie teraz komplikował Tarasowi niezaprzeczalny fakt, że zawodnicy na pozycji szóstej i ósmej bardzo liczyli na wygraną mimo znalezienia się na zewnątrz stawki, utrzymujący swój doświadczony zaprzęg w miejscu, uśmiechał się do niego. Gibki, ciemnoskóry Soriyyańczyk łatwo się uśmiechał – co podobno siało spustoszenie wśród kobiet w Mieście – i w tej chwili oglądał się na Tarasa z rozbawieniem.
Taras zmusił się do podniesienia wzroku. Nie może wyglądać na zastraszonego.
– Fatalna pozycja, co? – odezwał się łagodnie pierwszy woźnica Błękitnych. – Nie martw się za bardzo. Pod tą skorupą Crescens jest przemiłym gościem. Wie, że nie dasz rady mnie zablokować.
– A gówno jestem, gówno wiem! – warknął Crescens z drugiej strony. – Chcę wygrać ten wyścig, Skorcjuszu. Chcę mieć siedemdziesiąt pięć zwycięstw w roku i chcę, by to był ten rok. Barasie, albo jak się tam nazywasz, trzymaj go po zewnętrznej albo przyzwyczajaj się do smrodu końskiego gnoju we włosach.
Skorcjusz roześmiał się.
– Wszyscy jesteśmy do tego przyzwyczajeni, Crescensie.
Zaklaskał uspokajająco na swoje cztery konie.
Największy z nich, zaprzężony pierwszy z lewej majestatyczny gniadosz, nazywał się Servator i Taras marzył w głębi serca, by kiedyś choć raz w życiu stanąć w rydwanie za tym wspaniałym zwierzęciem. Wszyscy wiedzieli, że Skorcjusz jest znakomity, ale wiedzieli też, że znaczną część swego sukcesu – którego dowodziły dwa posągi w spina wystawione na jego cześć, zanim skończył trzydzieści lat – zawdzięcza Servatorowi. W zeszłym roku na dziedzińcu przed sala biesiadną Zielonych stał nawet spiżowy posąg tego konia. W zimie został przetopiony. Kiedy Zieloni stracili woźnicę, stracili też konia, ponieważ ostatni kontrakt Skorcjusza stanowił – wyjątkowo – że Servator należy do niego, a nie do stronnictwa.
W zimie przeszedł do Błękitnych, za kwotę i na warunkach, o których nikt nie wiedział nic pewnego, chociaż plotek było pełno. Muskularny, gburowaty Crescens przybył na północ ze słynącego z bijatyk hipodromu w Sarnicy, drugim mieście cesarstwa, gdzie był pierwszym woźnicą Zielonych, i uśmierzył nieco żal stronnictwa swoją surowością, odwagą i szorstką agresywnością – oraz wygrywaniem wyścigów. Siedemdziesiąt pięć zwycięstw stanowiłoby wspaniałe zamknięcie pierwszego sezonu nowego chorążego Zielonych.
Taras za wszelką cenę chciał dać do zrozumienia, że takim wspaniałym zamknięciem byłyby również siedemdziesiąt cztery zwycięstwa, ale nic nie powiedział.
Nie miał też na to czasu. Jego prawy lejcowy był niespokojny i Taras musiał się nim zająć. Powoził tym zaprzęgiem tylko raz, jeszcze w lecie. Starter uniósł trąbkę. Podbiegł pomocnik i pomógł Tarasowi utrzymać pozycję. Chłopak nie spojrzał na Crescensa, ale usłyszał, jak gwałtownik z Amorii woła:
– Skrzynka czerwonego z mojego domu, jeśli przez jedno okrążenie utrzymasz tego soriyyańskiego łajdaka na zewnętrznej. Karasie!
– On ma na imię Taras! – odkrzyknął ze śmiechem Skorcjusz z grupy znienawidzonych Błękitnych w chwili, gdy zabrzmiała trąbka i odskoczyły bariery. Szeroki tor leżał otwarty jak zasadzka albo marzenie o sławie.
– Obserwuj start!
Carullus chwycił Crispina za ramię, wrzeszcząc w ogłuszającym hałasie; trzydzieści dwa konie podeszły do barier i zabrzmiał pierwszy ostrzegawczy dźwięk trąbki. Crispin obserwował. Przez cały ranek sporo się z Vargosem nauczyli; byli zaskoczeni wiedzą Carullusa i zupełnie nie zdziwieni jego rozmownością. Zaczęli zdawać sobie sprawę, że start stanowi połowę wyścigu, szczególnie z najlepszymi woźnicami na torze, którzy podczas siedmiu okrążeń spina raczej nie popełnią żadnych błędów. Gdyby jeden z najlepszych Błękitnych czy Zielonych objął prowadzenie na pierwszym zakręcie, wyprzedzenie go na zatłoczonym torze wymagałoby szczęścia i wielkiego wysiłku.
Prawdziwie dramatyczna rozgrywka miała miejsce, kiedy – tak jak teraz – dwaj najlepsi woźnice znajdowali się tak daleko na zewnątrz, że mogli wygrać, jedynie nadjeżdżając z tyłu i przebijając się przez blokady i przeszkody stawiane przez pomniejsze kolory.
Crispin nie spuszczał wzroku z zewnętrznych zawodników. Uznał, że bardzo wysoki zakład Carullusa jest uzasadniony: Skorcjusz z Błękitnych miał fatalną pozycję, a obok siebie woźnicę Czerwonych, którego jedynym zadaniem – jak dowiedział się podczas porannych wyścigów – będzie jak najdłużej powstrzymywać ulubieńca Błękitnych przed przebiciem się na wewnętrzny tor. Jazda przez dłuższy czas obok siebie była brutalnie wyczerpująca dla koni. Crescens z Zielonych miał z lewej strony własnego partnera z tego samego stronnictwa – szczęśliwy zbieg okoliczności mimo jego zewnętrznej pozycji na starcie. Jeżeli Crispin w ogóle zrozumiał ten sport, to ten drugi woźnica Zielonych wystrzeli spomiędzy barier, a gdy tylko minie białą kredową linię oznaczającą początek spina oraz punkt, gdzie zaczyna się chaos manewrów, zacznie przeć na lewo, w kierunku wewnętrznych torów, pociągając za sobą Crescensa.
Crispin nie spodziewał się, że wyścigi aż tak go wciągną, ale serce mu teraz mocno biło, a rano często krzyczał. Osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących ludzi mogło człowieka do tego doprowadzić. Nigdy w życiu nie znajdował się w tak wielkiej ciżbie. Zaczął sobie uświadamiać, że tłumy mają własną władzę; porywają człowieka ze sobą.
A teraz zjawił się cesarz – nowy element w świątecznym ożywieniu panującym w hipodromie. Ta odległa postać odziana w purpurę przy zachodnim skraju trybun – tam, gdzie rydwany kładły się w pierwszy zakręt wokół spina – reprezentowała inny wymiar władzy. Mężczyźni stojący poniżej widzów w swoich kruchych rydwanach, z batami w rękach i lejcami owiniętymi wokół twardych, wytrenowanych ciał, stanowili jej trzeci wymiar. Crispin na chwilę podniósł wzrok. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie: bóg w swoim rydwanie podążał wysoko nad Sarancjum. Władza panująca nad wszystkim powyżej, poniżej i dookoła.
Crispin na chwilę zamknął oczy, niemal oślepiony blaskiem, i właśnie wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, niczym ciśnięta włócznia albo nagły promień światła, nawiedziła go wizja. Wyraźny, ogromny i niezapomniany obraz, całkowicie nieoczekiwany, jakby dar.
A także ciężar, jakim zawsze dla niego były takie obrazy: straszliwa odległość dzieląca sztukę zrodzoną w wyobraźni od tego, co można było wykonać w niedoskonałym świecie przy użyciu niedoskonałych narzędzi i w obliczu własnych, miażdżących ograniczeń.
Siedzący jednak na marmurowych ławach sarantyńskiego hipodromu i atakowany przez ryk tłumu, Caius Crispus z Vareny wiedział już z przerażającą pewnością, co chciałby zrobić na kopule tutejszego sanktuarium, gdyby otrzymał taką możliwość. Być może ją otrzyma. Prosili o mozaicystę. Poczuł nagłą suchość w gardle, więc przełknął ślinę. Czuł mrowienie w palcach. Otworzył oczy i spojrzał na swoje pobliźnione, podrapane dłonie.
Trąbka rozbrzmiała po raz wtóry. Crispin uniósł głowę w chwili, gdy błyskawicznie usunięto bariery i rydwany skoczyły do przodu jak grom wojny, spychając wewnętrzny obraz w zakątki umysłu, ale nie wymazując go.
– Dalej, przeklęty Czerwony! Dalej!!! – ryczał Carullus swym potężnym głosem z całych sił, a Crispin wiedział dlaczego. Skupił się na zewnętrznych rydwanach i zobaczył, że woźnica Czerwonych wystrzelił z linii nadzwyczaj szybko – wydawało mu się, że pierwszy z całej stawki. Crescens był niemal tak samo szybki, a jadący na piątym torze drugi woźnica Zielonych mocno chłostał swoje konie, szykując się do poprowadzenia swego mistrza do wewnątrz toru, gdy tylko przetną białą linię. Crispinowi wydawało się, że zajmujący ósmą pozycję Skorcjusz z Błękitnych został zaskoczony sygnałem trąbki; chyba był odwrócony do tyłu i coś mówił.
– Dalej! – ryczał Carullus. – Dalej! Nie żałuj bata! Zuch Czerwony!
Crispin zobaczył, że woźnica Czerwonych już zrównał się ze Skorcjuszem, choć zewnętrzny rydwan miał przewagę dzięki schodkowemu ustawieniu zawodników na starcie. Carullus powiedział to rano: wyniki połowy wyścigów były znane przed pierwszym zakrętem. Wyglądało na to, że i teraz tak będzie. Mając Czerwonego tuż obok siebie – a wystartował on z takim impetem, że nawet wysuwał się przed Skorcjusza – ulubieniec Błękitnych nie miał jak przedrzeć się do środka. Jego wspólnicy na wewnętrznych torach będą mieli wielkie trudności z utrzymaniem Crescensa na zewnątrz czy z zablokowaniem go, szczególnie że był tam drugi woźnica Zielonych, który na pewno postara się zrobić mu miejsce.
Pierwsze rydwany dotarły już do białej linii. Ręka woźnicy Czerwonych na siódmym torze, którą okładał swoje konie, stanowiła rozmazaną plamę ruchu; do linii dotarł pierwszy. Crispin wiedział, że bez znaczenia jest pozycja, na której ten zaprzęg skończy wyścig. Liczyło się tylko to, by jak najdłużej utrzymać Skorcjusza na zewnętrznym torze.
– Udało mu się! – zawył Carullus, ściskając lewe ramię Crispina w żelaznym chwycie.
Crispin zobaczył, jak dwa rydwany Zielonych przecinają linię i natychmiast zaczynają skręcać do środka – miały na to miejsce. Rydwan Białych na czwartym torze nie wystartował na tyle szybko, by temu przeszkodzić. Nawet gdyby woźnica Białych zaatakował prowadzącego Zielonego i obaj znaleźli się na piasku, zrobiłby w ten sposób jeszcze więcej miejsca Crescensowi. Było to wspaniale zrobione; widział to nawet Crispin.
Wtem zobaczył coś jeszcze.
Skorcjusz z Błękitnych, na najgorszej pozycji, najbardziej na zewnątrz, mając obok siebie woźnicę Czerwonych, który za wszelką cenę chciał go wyprzedzić, zmuszając konie do szaleńczego cwału, pozwolił mu to zrobić.
Wtedy woźnica Błękitnych wychylił się nagle mocno na lewo, poza platformę rydwanu, i po raz pierwszy użył bata – smagnął prawego lejcowego. Jednocześnie rosły gniadosz z lewej strony zaprzęgu, Servator, pociągnął mocno w lewo i rydwan Błękitnych niemal obrócił się w miejscu, podczas gdy Skorcjusz rzucił się z powrotem w prawo, by go zrównoważyć. Było prawie pewne, że rydwan się przewróci i nie pojedzie dalej, lecz czwórka koni przemknęła pod niewiarygodnie ostrym kątem w poprzek wolnego toru za wciąż przyśpieszającym woźnicą Czerwonych i znalazła się tuż za rydwanem Crescensa.
– Niech mu wygnije dusza! – wrzasnął Carullus, jakby skręcał go śmiertelny ból. – Niewiarygodne! Absolutnie niewiarygodne! To jakaś sztuczka! Specjalnie tak wystartował! Chciał to zrobić! – Potrząsnął obiema pięściami w powietrzu, jak człowiek znajdujący się w szponach wielkiej namiętności. – Och, Skorcjuszu, serce me, dlaczego nas opuściłeś?
Wszędzie wokół nich, nawet na trybunach widzów nie związanych z żadnym stronnictwem, mężczyźni i kobiety reagowali tak samo jak Carullus na ten zaskakujący i efektowny ostry skręt. Crispin i Vargos krzyczeli z nimi wszystkimi, jakby ich własne duchy znajdowały się w tym rydwanie powożonym przez woźnicę w niebieskiej tunice i skórzanych pasach. Konie wpadły z grzmotem kopyt w pierwszy zakręt pod lożą cesarską. Zawirował pył, hałas był nie do zniesienia. Skorcjusz był tuż za swoim rywalem; jego czwórka niemal dosięgała kopytami tyłu rydwanu Zielonych. Żaden ze sprzymierzeńców Crescensa nie mógł zablokować Skorcjusza, nie szkodząc przy tym woźnicy Zielonych albo nie najeżdżając na rydwan jego rywala z boku w sposób tak oczywisty, że zdyskwalifikowałoby to ich kolor.
Rydwany mknęły pod najdalszymi trybunami i Crispin wraz z innymi usiłował coś dojrzeć nad spina i zdobiącymi ją posągami. Drugi woźnica Błękitnych wykorzystał swoje miejsce wewnątrz stawki, by zdobyć i utrzymać prowadzenie; pierwszy wjechał w drugi zakręt, z trudem powstrzymując konie przed wypadnięciem na zewnętrzną stronę toru. O dziwo, tuż za nim znalazł się młody woźnica Czerwonych z siódmego toru. Nie wypełniwszy wyznaczonego zadania, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł zrobić, i sam parł do wewnątrz, wykorzystując swój widowiskowy – i widowiskowo nieudany – start.
Pierwszy z siedmiu spiżowych pławikoników przechylił się i zanurkował do srebrnego zbiornika z wodą umieszczonego na jednym końcu spina. Żeton w kształcie jajka na przeciwległym jej końcu obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Jedno okrążenie zakończone. Zostało jeszcze sześć.
Wydarzenia Zamieszek Zwycięstwa najobszerniej opisał Perteniusz z Eubulus. Był wojskowym sekretarzem Leontesa, zdeklarowanym pochlebcą i służalcem, lecz człowiekiem wykształconym, niezwykle bystrym i bardzo spostrzegawczym, a ponieważ Bonosus uczestniczył w wielu wydarzeniach opisanych przez eubulejczyka w jego kronice, mógł ręczyć za ich zasadniczą dokładność. Perteniusz był w gruncie rzeczy człowiekiem, który tak potrafił nie rzucać się w oczy, że zapominało się o jego obecności... co oznaczało, że słyszał i widział rzeczy, które mogły umknąć innym. Sprawiało mu to przyjemność, nad którą nie zawsze potrafił zapanować, i pozwalał czasami, by wymykała mu się jakaś informacja, jawnie spodziewając się jakichś zwierzeń w rewanżu. Bonosus go nie lubił.
Mimo wszystko Bonosus był skłonny dać wiarę jego wersji wydarzeń, które rozegrały się w hipodromie przed dwoma laty. W każdym razie potwierdzało ją wiele innych źródeł.
Prowokacyjne działania ludzi wprowadzonych do tłumu przez Faustina doprowadziły pod koniec owego dnia do pewnych niesnasek między Błękitnymi i Zielonymi. Niepewność źle wpływała na ich nerwy i przymierze między stronnictwami wydawało się chwilami niestabilne. Wszyscy wiedzieli, że cesarzowa popiera Błękitnych jako ich była tancerka. Zasianie wśród Zielonych zgromadzonych w hipodromie niepokoju i podejrzeń, że mogą stać się głównymi ofiarami jakiejkolwiek reakcji na wydarzenia minionych dwóch dni, nie było trudne. Strach mógł ludzi zbliżyć, ale i poróżnić. Leontes wraz z trzydziestoma łucznikami z gwardii cesarskiej przeszedł w milczeniu krytym korytarzem z kompleksu na zaplecze kathisma. Tam miał miejsce niejasny incydent z kilkoma strażnikami prefekta hipodromu, którzy pilnowali korytarza na rozkaz osób znajdujących się w loży i prawdopodobnie nie bardzo wiedzieli, komu są winni lojalność. W opisie Perteniusza strateg wygłosił w tym ciemnym korytarzu spokojną, lecz żarliwą mowę i przeciągnął ich z powrotem na stronę cesarza.
Bonosus nie miał wyraźnych powodów, by wątpić w tę wersję, choć elokwencja tej przytoczonej mowy wydawała się sprzeczna z potrzebą chwili.
Ludzie stratega – z których każdy oprócz miecza był też uzbrojony w łuk – wpadli następnie przez tylne drzwi kathisma, wspierani przez żołnierzy prefekta. Zobaczyli, że Symeonis siedzi na miejscu cesarza. To zostało potwierdzone: wszyscy obecni w hipodromie tam go widzieli. Potem miał utrzymywać, zresztą wiarygodnie, że nie miał wyboru.
Leontes osobiście zdarł z przerażonego senatora prowizoryczną koronę i purpurową szatę, po czym Symeonis padł na kolana i objął nogi najwyższego stratega. Pozwolono mu żyć; takie pokorne i bardzo publiczne złożenie hołdu stanowiło użyteczny symbol, jako że wszystko, co działo się w kathisma, było wyraźnie widać w całym hipodromie.
Żołnierze bezlitośnie szybko rozprawili się z tymi, którzy umieścili Symeonisa na miejscu cesarza. Większość z nich była znanymi agitatorami, choć nie wszyscy. Czterech czy pięciu ludzi znajdujących się w loży z Symeonisem to byli arystokraci, uważający, iż mają powód, by pozbyć się niezależnego cesarza i stać się władzą stojącą za tronem figuranta.
Ich porąbane ciała zostały natychmiast zrzucone na dół, na piasek, lądując krwawo na głowach i ramionach ludzi tak ściśniętych, że prawie nie mogli się ruszać.
To oczywiście stało się główną przyczyną rzezi.
Leontes kazał mandatorowi ogłosić wygnanie znienawidzonego urzędnika podatkowego. Tę mowę Perteniusz też obszernie przytoczył, Bonosus podejrzewał jednak, że w tych okolicznościach chyba nikt jej nie słyszał.
Stało się tak dlatego, że gdy mandator oznajmiał decyzję cesarza, Leontes rozkazał swoim łucznikom strzelać. Niektóre strzały zostały wymierzone w zgromadzonych bezpośrednio pod lożą; inne wzniosły się wysoko, by spaść jak zabójczy deszcz na niczym nie chronionych ludzi, stojących znacznie dalej. Nikt ze zgromadzonych na piasku nie miał żadnej broni ani zbroi.
Strzały, wypuszczane z łuków miarowo, umiejętnie i na oślep, spowodowały natychmiastową panikę. Ludzie padali, byli tratowani w powstałym chaosie na śmierć, rozdawali ciosy w rozpaczliwych próbach ucieczki z hipodromu przez któreś z wyjść.
Według Perteniusza to w tej chwili Auxilius i jego dwa tysiące excubitores, podzielonych na dwie grupy, pojawili się w wejściach po przeciwnych stronach hipodromu. Jednym z nich – opowieść o tym przetrwa i nabierze znaczenia – była Brama Śmierci, przez którą wynoszono martwych i rannych woźniców.
Excubitores włożyli swoje hełmy z przyłbicami. Miecze mieli już dobyte. I nastąpiła rzeź. Ludzie stojący naprzeciwko nich byli tak ściśnięci, że ledwie mogli unieść ręce, by się bronić. Masakra trwała jeszcze po zachodzie słońca; jesienny mrok przydawał przerażeniu dodatkowy wymiar. Ludzie ginęli od mieczów i strzał, tratowani i miażdżeni w krwawym ścisku.
Kronika Perteniusza zanotowała skrupulatnie, że noc była bezchmurna; na rzeź patrzyły gwiazdy i biały księżyc. Tego wieczoru i nocy w hipodromie zginęła oszałamiająca liczba ludzi. Zamieszki Zwycięstwa zakończyły się czarną rzeką krwi wsiąkającą w oświetlony księżycem piasek.
Dwa lata później Bonosus patrzył, jak rydwany pędzą wokół spina po tym samym piasku. Zanurkował kolejny pławikonik – jeszcze niedawno były to delfiny – i obróciło się kolejne jajko. Zrobili pięć okrążeń. Bonosus wspominał biały księżyc zawieszony we wschodnim oknie i Leontesa – nietkniętego, spokojnego jak człowiek siedzący w swej ulubionej łaźni, ze złocistymi włosami lekko zmierzwionymi jakby przez parę – który wrócił do Pałacu Attenińskiego z bełkoczącym i sparaliżowanym Symeonisem. Wiekowy senator rzucił się jak długi przed Waleriuszem na mozaikową podłogę, szlochając z przerażenia.
Cesarz, siedzący teraz na tronie, spojrzał na niego z góry.
– Jesteśmy przekonani, że zostałeś do tego zmuszony – mruknął do jęczącego i bijącego głową w podłogę Symeonisa.
– Tak! O, tak, mój drogi, po trzykroć wyniesiony panie! Zmuszony!
Bonosus dostrzegł na okrągłej, gładkiej twarzy Waleriusza dziwną minę.
Było wiadomo, że cesarz nie jest człowiekiem, który lubi zabijać. Kazał nawet zmienić kodeks sądowy, eliminując egzekucję jako karę za wiele przestępstw. A Symeonis był przede wszystkim starą, żałosną ofiarą tłuszczy. Bonosus mógłby się założyć, że sędziwy senator zostanie wygnany.
– Panie mój?
Alixana została przy oknie. Waleriusz odwrócił się do niej. Nie powiedział tego, co właśnie miał powiedzieć.
– Panie mój – powtórzyła cicho cesarzowa – on został ukoronowany.
Odziany w purpurę przed ludem. Czy tego chciał, czy nie. Zatem w tej sali jest dwóch cesarzy. W tym mieście. Dwóch... żyjących cesarzy.
Bonosus pamiętał, że wtedy zamilkł nawet Symeonis.
Eunuchowie kanclerza zabili starca jeszcze tej samej nocy. Rano jego nagie, zbezczeszczone ciało zostało wystawione na widok publiczny, wywieszone na murze obok Spiżowych Wrót w zwiotczałej, bladej hańbie.
Także rano we wszystkich świętych miejscach Sarancjum ogłoszono ponownie, że namaszczony cesarz Dżada przychylił się do woli swego ukochanego ludu i znienawidzony Lysippus już został wygnany za mury.
Dwaj aresztowani duchowni, obaj co prawda żywi, ale bardzo zmęczeni pobytem u kwestora cesarskiego skarbu, zostali wypuszczeni, jednak dopiero po odbyciu spotkania z przełożonym urzędów oraz Zakariosem, najświętszym wschodnim patriarchą Dżada, podczas którego dano im wyraźnie do zrozumienia, że szczegóły tego, co z nimi robiono, mają zachować dla siebie. Tak czy owak, żaden z nich nie przejawiał chęci do rozpowiadania o swoich przejściach.
Jak zawsze ważne było, by we wszelkich próbach zaprowadzenia porządku wśród ludu brali udział duchowni Miasta, ale współpraca duchowieństwa Sarancjum miała swoją cenę. Jeszcze na tym samym spotkaniu nastąpiło pierwsze oficjalne ogłoszenie nadzwyczaj ambitnych planów cesarza dotyczących odbudowy Wielkiego Sanktuarium.
Bonosus nigdy nie był pewien, w jaki sposób Perteniusz się o tym dowiedział. Mógł jednak potwierdzić kolejny aspekt kroniki zamieszek. Sarantyńskiej służbie cywilnej zawsze zależało na dokładnych liczbach. Pracownicy przełożonego urzędów i prefekta miejskiego sporządzali dokładne wnioski i obliczenia. Bonosus, jako przewodniczący senatu, widział to samo sprawozdanie co Perteniusz.
Pod owym białym księżycem zginęło w hipodromie przed dwoma laty trzydzieści jeden tysięcy ludzi.
Po dzikim wybuchu podniecenia przy starcie, w ciągu czterech okrążeń nastąpiły tylko drobne zmiany w pozycjach rydwanów. Trzy kwadrygi, które rozpoczęły wyścig na wewnętrznych torach, przekroczyły linię na tyle szybko, by utrzymać swoje pozycje, ale ponieważ powozili nimi drudzy woźnice Czerwonych, Białych i Błękitnych, nie jechały szczególnie prędko. Za nimi trzymał się Crescens z Zielonych ze swoim drugim woźnicą, który poprowadził go za sobą tuż po starcie. Konie Skorcjusza były tuż za rydwanem rywala. Kiedy zawodnicy przemknęli w piątym okrążeniu, Carullus znów chwycił Crispina za ramię i wychrypiał:
– Tylko czekaj! Teraz wydaje rozkazy!
Crispin, usiłując coś dojrzeć przez kłęby kurzu, zdał sobie sprawę, że Crescens rzeczywiście wykrzykuje coś do drugiego woźnicy Zielonych, który przekazuje wiadomość do przodu.
Na samym początku szóstego okrążenia, gdy wychodzili z zakrętu, zaprzęg Czerwonych – sojusznik Zielonych – pędzący na drugim miejscu nagle się przewrócił, pociągając za sobą drugą kwadrygę Błękitnych w eksplozji kurzu i krzyków.
Oderwane koło rydwanu potoczyło się w poprzek toru. Stało się to tuż przed Crispinem i w powstałym chaosie mozaicysta zapamiętał tylko obraz wirującego koła, oddalającego się spokojnie od jatek. Patrzył, jak się toczy, jakimś cudem nie zawadzone przez żaden ze skręcających i podskakujących rydwanów, aż wreszcie zatrzymało się na zewnętrznej granicy piasku.
Crescens i drugi woźnica Zielonych uniknęli katastrofy. Podobnie Skorcjusz, który szybko zatoczył szeroki łuk na prawo. Drugi zaprzęg Białych nie zdążył objechać przeszkody. Jego wewnętrzny koń zawadził o spiętrzone, połamane rydwany, a woźnica, zanim spadł na piasek, zaczął wściekle ciąć lejce zawiązane wokół pasa. Przetoczył się w poprzek toru do spina. Jadący za nim mieli więcej czasu i objeżdżali splątane rydwany szerokim łukiem. Uwolnionemu z lejc woźnicy Białych nic już nie groziło. Natomiast jeden z jego koni leżał na torze i kwiczał, najwyraźniej złamawszy nogę. A obok pierwszych dwóch rydwanów leżał nieruchomo na torze drugi woźnica Błękitnych.
Crispin zobaczył obsługę hipodromu biegnącą pędem po piasku, by wydostać ludzi – i konie – zanim nadjadą ocalałe rydwany.
– To było ukartowane! – wrzasnął Carullus, spoglądając na skłębione konie, ludzi i rydwany. – Piękna robota! Zobacz, jaki tor otworzył Crescensowi! Dalej, Zieloni!
Crispin oderwał oczy od przewróconych kwadryg i nieruchomego mężczyzny, skupiając się na rydwanach mknących po prostej w kierunku loży cesarza. Drugi woźnica Zielonych, po wypadku zajmując drugą pozycję, skierował nagle swój zaprzęg na zewnątrz, a jadący tuż za nim Crescens zaczął mocno okładać własne konie. Wyliczenie czasu było wspaniałe, jak w tańcu. Pierwszy woźnica Zielonych przemknął obok swego partnera i znalazł się nagle tuż obok zaprzęgu Białych, który prowadził do tej chwili – po czym go niebezpiecznie wyprzedził po zewnętrznej, ale zdumiewająco blisko, zanim ten zdążył zareagować i oddalić się od barierki, by zmusić go do pokonania zakrętu szerszym lukiem.
Kiedy jednak Crescens z Zielonych doskonale przyśpieszał, wchodząc w zakręt, woźnica Białych porzucił zamiar zablokowania go i wstrzymał swoje konie, mocno ściągając lejce i utrzymując zaprzęg przy samej barierce; tuż obok niego znalazł się Skorcjusz.
Wspaniały gniadosz pierwszego woźnicy Błękitnych otarł się o zewnętrznego konia Białych; Skorcjusz powoził tak precyzyjnie, że wydawało się, iż jego koła stapiają się z kołami rydwanu jego partnera, i w tej chwili Crispin znów zerwał się na nogi, krzycząc ze wszystkimi widzami w hipodromie, jakby stanowili jedną osobę, zespoloną w całość przez tę chwilę.
Crescens pierwszy wpadł przed Lożę Cesarską, ale dzika szybkość jego koni wyniosła je mocno na zewnątrz. I Skorcjusz z Błękitnych znów wychylił się szaleńczo na lewo, poza podskakujący, pędzący rydwan; wielki gniadosz pociągnął trzy pozostałe konie do środka i na zakręcie kwadryga znalazła się tylko o pół długości za Crescensem. Wypadli na przeciwległą prostą, a osiemdziesiąt tysięcy ludzi stało i krzyczało na całe gardło.
Dwaj najlepsi woźnice znajdowali się na przedzie.
Ochrypły od krzyku, usiłując dojrzeć coś poprzez spina oraz zdobiące ją obeliski i posągi, Crispin zobaczył, jak Crescens z Zielonych chłoszcze swoje konie, wychylając się do przodu niemal nad ich ogony; z trybun Zielonych rozległ się grzmiący ryk, ponieważ zwierzęta wspaniale zareagowały, odsądzając się nieco od ścigających je koni Błękitnych.
„Nieco” okazało się tu wystarczające. „Nieco” mogło zadecydować o wyścigu, odzyskawszy bowiem te pół długości, Crescens z kolei wychylił się na lewo, zerknął do tyłu i poświęcił ułamek prędkości dla ostrego ruchu do wewnątrz i znów znalazł się na wewnętrznym torze.
– Udało mu się! – zawył Carullus, waląc Crispina po plecach. – Ho, Crescensie! Dalej, Zieloni! Dalej!
– Jak? – zapytał głośno Crispin, nie kierując pytania do nikogo konkretnego. Patrzył, jak Skorcjusz poniewczasie zaczyna okładać batem swój zaprzęg, który też błyskawicznie zareagował. Obie kwadrygi pędziły przeciwległą prostą. Konie Błękitnych znów dogoniły rywala i ich głowy kołysały się teraz na poziomie rozpędzonego rydwanu Crescensa – ale było za późno, znajdowały się już po zewnętrznej. Woźnica Zielonych znów znalazł się blisko barierki po wspaniałym wyjeździe z zakrętu, a na tym końcowym etapie krótsza odległość do pokonania po wewnętrznej na pewno zaważy na wygranej.
– Święty Dżadzie! – zawołał nagle Vargos z drugiej strony Carullusa, jakby ktoś mu wydarł te słowa z gardła. – Och, na Heladika, patrzcie! On to zrobił rozmyślnie! Znowu!
– Co? – krzyknął Carullus.
– Patrz! Przed nami! Och, Dżadzie, skąd on wiedział?
Crispin spojrzał tam, gdzie pokazywał Vargos, i sam krzyknął z niedowierzaniem coś niezrozumiałego, jakby porwany falą podniecenia i podziwu zarazem. Chwycił ramię Carullusa, usłyszał jego ryk, dźwięk zawieszony między udręką i ekstazą, a potem po prostu patrzył z pełną przerażenia fascynacją, z jaką można by było obserwować jakąś daleką postać pędzącą ku przepaści, której nie widzi.
Obsługa toru, którą zarządzał cywilny urząd prefekta hipodromu, a więc ludzie zdecydowanie nie opowiadający się za żadnym ze stronnictw, ze swoich obowiązków wywiązywali się nadzwyczaj sprawnie. Mieli dbać o stan toru i barier startowych, pilnować prawidłowości startów, oceniać niebezpieczne manewry podczas wyścigów i patrolować stajnie dla zapobieżenia otruciu koni lub atakom na woźniców – przynajmniej na terenie samego hipodromu. Ataki dokonywane na zewnątrz obsługi nie interesowały.
Jednym z najważniejszych obowiązków było oczyszczanie toru po zderzeniu. Personel był wyszkolony w szybkim i umiejętnym usuwaniu rydwanów, koni i rannych woźniców albo w bezpieczne miejsce przy spina, albo na drugą stronę toru, pod trybuny. Potrafił rozdzielić parę splątanych kwadryg, odciąć wspinające się i spłoszone konie, zepchnąć z drogi poskręcane koła, a wszystko to zrobić tak szybko, by ocalałe rydwany nie musiały zwalniać.
Trzy przewrócone i zniszczone kwadrygi, dwanaście przemieszanych koni, a wśród nich dyszlowy koń Białych ze złamaną nogą, który przewracając się, pociągnął za sobą miotającego się drugiego dyszlowego, oraz nieprzytomny, poważnie ranny woźnica przedstawiały jednak pewien problem.
Rannego zaniesiono na noszach do spina. Uwolniono wszystkie sześć koni lejcowych i wyprzęgnięto dwie pary dyszlowych. Jeden rydwan odciągnięto jak najdalej na zewnętrzną. Obsługa właśnie usiłowała odprząc przerażonego zdrowego konia od tego ze złamaną nogą, kiedy rozległ się ostrzegawczy okrzyk, że nadjeżdżają prowadzący – bardzo szybko – i odziani na żółto ludzie prefekta hipodromu sami musieli czym prędzej gdzieś się schronić.
Wypadek zdarzył się na wewnętrznych torach. Pędzące kwadrygi miały mnóstwo miejsca po zewnętrznej. Albo tylko tyle po wewnętrznej, by zmieściła się jedna z nich, gdyby jechały prawie obok siebie i zewnętrzny woźnica nie miałby ochoty przesunąć się, by zrobić miejsce wewnętrznemu.
Przypadkiem jechały prawie łeb w łeb. Po wyjeździe z zakrętu, kiedy pławikonik zanurkował na rozpoczęcie ostatniego okrążenia, Skorcjusz z Błękitnych był na zewnątrz i nieco z tyłu. Wyjeżdżając na prostą, przesunął się gładko na zewnątrz – na tyle, by bezpiecznie objechać zniszczone kwadrygi i dwa złączone konie.
Crescens z Błękitnych stanął zatem, w mgnieniu oka i u szczytu rozgorączkowania, w obliczu trzech oczywistych, lecz nadzwyczaj niekorzystnych możliwości. Mógł wjechać na przeszkodę i zniszczyć swój zaprzęg, a nawet sam zginąć. Mógł skręcić w kierunku Skorcjusza, próbując wymusić drogę na zewnątrz przeszkody, narażając się na pewną dyskwalifikację i zawieszenie na resztę dnia. Mógł też ostro ściągnąć swoje parujące konie, przepuścić Skorcjusza i skręcić za niego, w rezultacie przyznając się do porażki na ostatnim okrążeniu.
Był odważnym człowiekiem. To był oszałamiający, burzący krew w żyłach wyścig.
Spróbował przejechać po wewnętrznej.
Dwa leżące konie znajdowały się nieco dalej. W pobliżu barierki spina leżał tylko jeden przewrócony rydwan. Crescens raz uderzył batem swojego wspaniałego lewego lejcowego, skierował go na wewnętrzną barierkę i jakoś przecisnął swoje cztery konie między nią a rydwanem. Lewy koń mocno się otarł o barierkę. Zewnętrzny lejcowy uderzył nogą o wirujące koło – ale zaprzęg przejechał. Rydwan także minął przeszkodę, podskakując w powietrze tak, że przez chwilę Crescens wydawał się lecieć jak obraz Heladika. Ale przejechał. Wylądował na obie nogi, wspaniale utrzymując równowagę i wciąż trzymając w dłoniach bat i lejce.
Przy takim pokazie odwagi i umiejętności ogromnym nieszczęściem było to, że zewnętrzne koło jego rydwanu wylądowało za nim, oderwawszy się podczas przejazdu przez przeszkodę.
Bez względu na odwagę czy wprawę nie można się ścigać na jednokołowym rydwanie. Crescens odciął się od lejców okręconych wokół torsu. Przez chwilę stał wyprostowany na dziko przechylającym się rydwanie, uniósł nóż w krótkim, lecz wyraźnym pozdrowieniu oddalającej się postaci Skorcjusza, i zeskoczył na ziemię.
Przetoczył się kilka razy, tak jak wszyscy woźnice uczą się to robić za młodu, po czym wstał, sam na piasku. Zdjął skórzany kask, skłonił się loży cesarskiej – nie zwracając uwagi na pozostałe zaprzęgi wychodzące teraz z zakrętu – rozłożył ręce w geście rezygnacji i równie nisko pokłonił się trybunom Zielonych.
Następnie podszedł do spina. Przyjął od pomocnika flaszkę wody. Pił długo, a resztę płynu wylał sobie na głowę; stał tak, rozgrzewając powietrze między posągami żarliwymi przekleństwami, podczas gdy Skorcjusz zamienił ostatnią prostą w paradę jednego rydwanu, a potem wykonał oficjalną rundę honorową, odbierając po drodze wieniec; Błękitni oszaleli ze szczęścia, a sam cesarz w kathisma – ten obojętny cesarz, który nie popierał żadnego ze stronnictw i nawet nie lubił wyścigów – uniósł dłoń w geście pozdrowienia zwycięskiego woźnicy, gdy ten przejeżdżał pod jego lożą.
Skorcjusz nie puszył się, nie okazywał przesadnego zadowolenia. Nigdy tego nie robił. Nie robił tego przez dwanaście lat i tysiąc sześćset zwycięstw. Po prostu ścigał się, wygrywał i spędzał noce na świętowaniu w jakimś arystokratycznym pałacu albo łóżku.
Crescens miał kiedyś dostęp do ksiąg stronnictw. Wiedział, ile Zieloni wydali na zaklęcia przeciwko tabliczkom z klątwami, które zamawiano przeciwko Skorcjuszowi w ciągu tych lat. Wyobrażał sobie, że w tym roku Błękitni przeznaczyli na ten cel półtora raza więcej pieniędzy.
Byłoby miło, pomyślał Crescens, wycierając błoto i pot z twarzy, pośród posągów ostatniego dnia wyścigów swojego pierwszego roku w Sarancjum, móc nienawidzić tego człowieka. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Skorcjusz przewidział, że po prostym zderzeniu dwóch rydwanów będą one wciąż tam leżeć. Nie zapyta o to, ale bardzo chciał poznać prawdę. Skorcjusz pozwolił mu wjechać na wewnętrzną po tym ostatnim zakręcie, a on się na to złapał jak dziecko, które chwyta cukierka z nadzieją, że jego nauczyciel nie patrzy.
Zauważył niemal z podziwem, że chłopak ścigający się dla Czerwonych na siódmym torze – Baras, Varas czy jak mu tam – ten, którego na początku Skorcjusz wystrychnął na dudka, dogonił na ostatnim zakręcie ustający zaprzęg Białych i zajął drugie miejsce, zdobywając znaczną nagrodę. Był to wspaniały wynik dla młodego drugiego woźnicy Czerwonych, no i nie pozwolił zgarnąć wszystkiego Błękitnym i Białym.
Crescens uznał, że w tych okolicznościach zwymyślanie chłopaka byłoby nie na miejscu. Najlepiej zapomnieć o tym wyścigu. Tego dnia będzie ich jeszcze siedem, a on brał udział w czterech z nich i nadal chciał zwyciężyć siedemdziesiąt pięć razy.
Po drodze do przebieralni pod trybunami, gdzie chciał odpocząć przed swoim drugim występem tego popołudnia, dowiedział się, że drugi woźnica Błękitnych, Dauzis, biorący udział w zderzeniu, zmarł: doznał złamania karku, albo podczas upadku, albo przenoszenia.
Dziewiąty Woźnica zawsze jeździł razem z nimi. Tego dnia pokazał swoją twarz.
W hipodromie ścigano się na cześć słonecznego boga oraz cesarza, a także, by dawać radość ludziom; niektórzy ścigali się w hołdzie dzielnemu Heladikowi, wszyscy zaś wiedzieli – za każdym razem, kiedy stawali za swymi końmi – że mogą tu na piasku umrzeć.
Czy można zapomnieć, jak być wolnym? Pytanie to przyszło jej do głowy na drodze i wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Czy rok niewolnictwa może na zawsze naznaczyć charakter człowieka? Czy może to uczynić sama sprzedaż? W domu była wygadana, surowa, bystra. „Erimitsu”. Matka martwiła się, że jest za sprytna, by wyjść za mąż. Teraz Kasja w głębi duszy czuła obawę: była pełna niepokoju, zagubiona, podskakiwała przy nieoczekiwanych dźwiękach, odwracała wzrok. Przez cały rok każdy mężczyzna, który zapłacił Moraxowi, mógł ją wykorzystać tak, jak mu się żywnie podobało. Przez cały rok była bita za najmniejsze przewinienie albo i bez powodu, by pamiętała, gdzie jest jej miejsce.
Skończyło się to dopiero niedawno, kiedy chcieli, by jako ofiara przeznaczona śmierci w lesie nie miała sińców.
Ze swojego pokoju w zajeździe Kasja słyszała hałas dobiegający z hipodromu. Dźwięk monotonny jak wody spadające na północ od jej domu, ale czasami nasilający się – w przeciwieństwie do wód – do nieznośnego poziomu, jakby ryku wydawanego przez wielogardłego zwierza, kiedy tam, gdzie pędziły konie, następował jakiś straszny lub cudowny obrót kola fortuny.
Zubir nie wydał w lesie ani jednego dźwięku. Pod liśćmi i nad nimi panowała cisza okryta mgłą. Świat ograniczający się do najmniejszej rzeczy, do tej jednej rzeczy. Czegoś strasznego albo cudownego; została jej zwrócona własna egzystencja, a sama Kasja została wyprowadzona z Drzewielasu do Sarancjum, o czym nigdy nawet nie marzyła. I do wolności, o czym marzyła każdej nocy podczas owego roku.
Teraz w hipodromie znajdowało się osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Tak powiedział Carullus. Takiej liczby nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. Powiedział, że w Mieście jest prawie pięćset tysięcy. Nawet po zamieszkach sprzed dwóch lat i zarazie. Jak to się dzieje, że oni wszyscy nie drżą?
Ranek spędziła w tym niewielkim pomieszczeniu. Kazała przysłać sobie jedzenie na górę, zastanawiając się nad zmianą w swoim życiu i nad tym, jakaż to pobita i wystraszona dziewczyna pojawi się z tacą dla damy.
Damy z żołnierzami. Z mężczyzną, który udawał się do pałacu. To ona jest tą damą. Carullus zadbał, by na dole o tym wiedziano. Tutaj, jak wszędzie, usługiwanie stanowiło funkcję statusu, a otwierające się Spiżowe Wrota były bramą do świata Sarancjum.
Wkraczał do niego Martinian. A raczej Caius Crispus. Powiedział, że na osobności powinni nazywać go Crispinem. Miał na imię Crispin. Miał kiedyś żonę imieniem Ilandra. Nie żyła, podobnie jak jego dwie córki. Wołał ją głośno po imieniu w ciemności.
Od czasu tamtej nocy po Drzewielesie więcej już Kasji nie dotknął. Nawet wtedy, na początku, kazał jej znów sypiać na podłodze w jego płaszczu. Do jego łóżka przyszła sama, kiedy krzyknął. Dopiero wtedy zwrócił się do niej. I tylko ten jeden jedyny raz. Potem pilnował, by miała własny pokój podczas tej podróży z żołnierzami przez jesienne deszcze i tumany liści, kiedy bystre rzeki i kopalnie srebra Sauradii zmieniły się w sprzątnięte pola Trakezji, a potem wszyscy po raz pierwszy ujrzeli przerażający widok potrójnych murów Miasta.
Pięćset tysięcy dusz.
Kasja, której świat wirował i zmieniał się zbyt szybko, by dała sobie z tym radę nawet tak bystra osoba, nie miała pojęcia, jak uporządkować własne uczucia. Za bardzo pochłonął ją bieg wypadków. Teraz potrafiła się zmusić do rumieńca, przypominając sobie to, co nieoczekiwanie poczuła przed świtem pod koniec tamtej jednej nocy.
Siedziała w swoim pokoju, słuchając hipodromu i naprawiając swój – jego – płaszcz. Nie posługiwała się sprawnie igłą i nitką, ale trzeba było to zrobić. Potem zeszła na południowy posiłek do ogólnej sali. Była przecież „erimitsu”, sprytna, i wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na zamknięcie się w czterech ścianach, to może nigdy nie wydostać się na zewnątrz. Choć było to trudne, zmusiła się do zejścia na dół – Obsłużono ją sprawnie i ze swobodą, choć bez respektu. Być może to było wszystko, o co mogła prosić kobieta, szczególnie w Mieście.
Zjadła pół pieczonego ptaka z porami i dobry chleb, a popiła to kielichem wina, które rozwodniła wodą więcej niż w połowie. Kiedy tak siedziała przy stoliku w kącie, przyszło jej na myśl, że nigdy w życiu tego nie robiła: nie jadła w zajeździe jako klientka, pijąc wino. Samotnie.
Nikt jej nie zaczepiał. Sala była niemal pusta. Wszyscy znajdowali się w hipodromie albo świętowali na ulicach ostatni dzień Dykanii, zgarniając jedzenie i zbyt wiele alkoholu ze straganów sprzedawców, machając grzechotkami i chorągwiami gildii czy stronnictw hipodromowych. Słyszała, jak tłumy kłębią się w słońcu. Zmusiła się do powolnego jedzenia, do picia wina, a nawet nalała sobie drugi kielich. Była wolną obywatelką Cesarstwa Sarantyńskiego pod rządami Waleriusza II. Trwało publiczne święto. Kiedy służebna zapytała, czy chce melona, Kasja zmusiła się do odpowiedzi twierdzącej.
Kobieta miała włosy takiego samego koloru co ona, ale była od niej starsza. Na czole miała słabo widoczną bliznę. Kasja uśmiechnęła się do niej, kiedy służebna przyniosła melona, ale kobieta nie odpowiedziała uśmiechem. Nieco później jednak przyniosła kubek z dwoma uszkami, pełen grzanego wina z przyprawami.
– Nie zamawiałam tego – rzekła z niepokojem Kasja.
– Wiem. A powinnaś. Zimny dzień. To cię uspokoi. Niedługo wrócą twoi mężczyźni, a będą rozochoceni. Zawsze są tacy po wyścigach rydwanów. Znów będziesz zajęta, kochana.
Zanim Kasja zdążyła zaprzeczyć, odeszła, wciąż bez uśmiechu. Okazała jej jednak uprzejmość. „Kochana”. Chciała być miła. A zatem w miastach to wciąż jeszcze się zdarza.
Grzane wino było dobre. Pachniało żniwami i ciepłem. Kasja dokończyła je spokojnie. Obserwowała otwarte drzwi prowadzące na ulicę. Nie kończący się strumień ludzi, podążających w przeciwnych kierunkach. Z całego świata. Pomyślała o matce i o domu, a potem o miejscu, w którym się znalazła. W tej chwili. O miejscu w bożym świecie, gdzie teraz jest. A potem pomyślała o nocy, kiedy spała z Martinianem – Crispinem – co sprawiło, że poczuła się nadzwyczaj dziwnie i znowu się zarumieniła.
Zrobiła tak, jak ją poinstruował Carullus, i kazała służebnej wliczyć cenę posiłku do opłaty za pokój, po czym wróciła na górę. Miała własny pokój. Drzwi zamykane na nowy zamek. Nikt tu nie wejdzie i jej nie wykorzysta ani nie każe czegoś zrobić. Luksus tak wielki, że aż przerażający. Usiadła przy okienku z igłą w ręce i ciepłym płaszczem na kolanach, ale po grzanym winie i poprzednich dwóch kielichach zrobiła się senna i chyba przysnęła w ukośnych promieniach słońca.
Mocne stukanie do drzwi poderwało ją, przyprawiając o szybkie bicie serca. Wstała pośpiesznie, owinęła się płaszczem – mimowolny, obronny gest – i podeszła do zaryglowanych drzwi. Nie otwierała.
– Kto tam? – zawołała. Usłyszała, jak łamie jej się głos.
– Aha. Podobno przywiózł dziwkę. – Odmierzony, wschodni głos, wykształcony i kwaśny. – Chcę się widzieć z tym przybyszem z zachodu, z Martinianem. Otwieraj drzwi.
Jest „erimitsu”, przypomniała sobie wtedy Kasja. Jest „erimitsu”. Jest wolna, ma gwarantowane prawa, a na dole jest gospodarz i jego ludzie. Jest środek dnia. I być może, że Martinianowi zależy, by zachowała teraz przytomność umysłu. Kasja często słyszała, jak Morax rozmawia z kupcami i patrycjuszami. Da sobie radę.
Zaczerpnęła tchu.
– Mogę zapytać, kto go poszukuje?
Rozległ się krótki, suchy śmiech.
– Nie rozmawiam przez zamknięte drzwi z prostytutkami.
Gniew właściwie pomagał.
– A ja nie otwieram drzwi źle wychowanym obcym. Wygląda na to, że się nie dogadamy.
Cisza. Usłyszała skrzypnięcie deski w korytarzu. Mężczyzna kaszlnął.
– Zarozumiała suka. Nazywam się Siroes i jestem mozaicystą cesarskiego dworu. Otwieraj drzwi.
Otworzyła je. Mogło się okazać, że to błąd, ale Marti – Crispin – został tu wezwany do wykonania mozaiki dla cesarza, a ten człowiek...
Ten człowiek był drobny, pulchny i łysiejący. Miał na sobie bogatą, bardzo ciemnoniebieską lnianą tunikę do kolan przetykaną kosztowną złotą nicią i karmazynowy płaszcz przecięty także złotym pasem o skomplikowanym wzorze. Jego ciemne oczy i długie palce kłóciły się z okrągłą, promieniejącą zadowoleniem twarzą i ogólnym wrażeniem krągłej miękkości. Na jego dłoniach Kasja dostrzegła taką samą siateczkę skaleczeń i blizn, jaką miał Crispin. Był z nim tylko służący, który stał nieco za nim w pustym korytarzu.
– Aha – odezwał się mężczyzna imieniem Siroes. – Lubi chude kobiety. Nie mam nic przeciwko nim. Ile sobie Uczysz za popołudniową schadzkę?
Ważne było zachować spokój. Jest wolną obywatelką.
– Obrażasz wszystkie napotkane kobiety? Czy może w jakiś sposób cię uraziłam? Powiedziano mi, że kompleks cesarski słynie z uprzejmości. Najwyraźniej źle mnie poinformowano. Mam zawołać gospodarza, by kazał cię wyrzucić, czy po prostu zacząć krzyczeć?
Mężczyzna znów się zawahał i tym razem, spojrzawszy na niego, Kasja chyba coś dostrzegła. Było to nieoczekiwane, ale miała niemal całkowitą pewność.
– Wyrzucić? – Roześmiał się tym samym ostrym śmiechem. – Nie jesteś zarozumiała, tylko nic nie wiesz. Gdzie jest Martinian?
Uważaj, powiedziała sobie w duchu. To ktoś ważny, a Crispin może od niego zależeć, pracować z nim, dla niego. Nie może ulec ani panice, ani gniewowi.
Opanowała głos, spuściła oczy i pomyślała o Moraksie, zginającym kolano przed jakimś kupcem z ciężką sakiewką.
– Przepraszam, panie mój. Być może mam barbarzyńskie pochodzenie i jestem nie przyzwyczajona do Miasta, ale nie jestem niczyją dziwką. Martinian z Vareny jest w hipodromie z trybunem Czwartego Sauradyjskiego.
Siroes zaklął pod nosem. Znów uchwyciła to coś, czego się nie spodziewała.
Boi się, pomyślała.
– Kiedy wróci?
– Zapewne po zakończeniu wyścigów, panie. – Usłyszeli ryk dochodzący zza wąskich uliczek i rozległego Forum Hipodromu. Ktoś wygrał wyścig, ktoś go przegrał. – Zechcesz na niego zaczekać czy mam mu przekazać wiadomość od ciebie?
– Zaczekać? Bynajmniej. Muszę powiedzieć, że to zabawne, iż ten Rhodianin pozwala sobie na wyścigi, przybywszy tu tak późno.
– Z pewnością nie jest to nic zdrożnego podczas Dykanii, panie mój? Powiedziano nam, że tak cesarz, jak kanclerz mają się pojawić w hipodromie. Na dworze nie były przewidziane żadne prezentacje.
– Ach. A kto was informuje tak wyczerpująco?
– Trybun Czwartego Sauradyjskiego ma rozległą wiedzę, panie.
– Ha! Sauradyjczycy? Wiejski żołnierz.
– Tak, panie. Oczywiście jest oficerem i jest umówiony na spotkanie z najwyższym strategiem. Przypuszczam, że wymagało to od niego zapoznania się z sytuacją w kompleksie cesarskim. Najlepiej, jak potrafił. Oczywiście, jak powiadasz, tak naprawdę nie może wiele wiedzieć.
Podniosła wzrok na czas, by uchwycić niespokojne spojrzenie mozaicysty. Szybko spuściła oczy. Daje sobie radę. Jednak jest to możliwe. Siroes znów zaklął.
– Nie mogę czekać na niedoinformowanego człowieka z zachodu. Dziś wieczorem po wyścigach rydwanów odbędzie się cesarski bankiet. Mam tam honorowe łoże. – Przerwał na chwilę. – Powiedz mu to. Powiedz mu... że przyszedłem jako kolega, by go powitać, zanim stawi czoło... trudom pojawienia się na dworze.
Nie podnosiła oczu.
– Wiem, że będzie zaszczycony oraz niepocieszony, że go nie zastałeś, panie mój.
Mozaicystą podciągnął płaszcz na ramieniu, poprawiając spinającą go złotą broszę.
– Nie udawaj właściwych manier czy sposobu wysławiania się. To nie pasuje do kościstej dziwki. Naprawdę mam dość czasu, by cię przelecieć. Czy pół solida sprawi, że zrzucisz ubranie?
Powstrzymała kąśliwą odpowiedź. To dziwne, ale już się nie bała. Wytrzymała jego spojrzenie.
– Nie – odparła. – Nie zrzucę. Powiem jednak Martinianowi z Vareny o twoich odwiedzinach i propozycji.
Zrobiła ruch, jakby chciała zamknąć drzwi.
– Zaczekaj! – Oczy mu błysnęły. – To żart. Żartowałem. Wieśniacy nigdy nie rozumieją dworskich dowcipów. Czy masz.” czy może... masz przypadkiem jakieś wrażenia związane z pracami Martiniana albo, eee... może znasz jego poglądy na, powiedzmy, układanie kamyków metodą przenoszenia?
Przestraszony człowiek. Czasami tacy są niebezpieczni.
– Nie jestem ani jego dziwką, ani uczennicą, panie. Kiedy wróci, powiem mu, że tego właśnie chciałeś się dowiedzieć.
– Nie! To znaczy... nie kłopocz się. Omówię tę sprawę z nim osobiście. Będę musiał, hmmm... ocenić jego umiejętności. Oczywiście.
– Oczywiście – rzekła Kasja i zamknęła drzwi przed mozaicystą cesarskiego dworu.
Zaryglowała je, oparła się o drewno i nie mogąc się powstrzymać, zaczęła się w milczeniu śmiać, a potem jednocześnie płakać.
* * *
Gdyby Crispin wrócił do zajazdu po wyścigach tak, jak zamierzał, gdyby porozmawiał z Kasją i dowiedział się o jej spotkaniu z gościem – szczegóły tego spotkania miałyby dla niego o wiele większe znaczenie niż dla niej – to później prawie na pewno zachowałby się inaczej.
To z kolei mogłoby wywołać ogromne zmiany zarówno prywatne, jak i o znacznie większej doniosłości. Mogłoby w gruncie rzeczy zmienić jego życie oraz życie wielu osób, a także – choć co do tego można by się spierać – bieg wydarzeń w cesarstwie.
Takie rzeczy się zdarzają, i to częściej, niż się czasami przypuszcza. Kochankowie poznają się podczas kolacji, na którą jedno z nich o mało nie przyszło. Beczka z winem spadająca z wozu łamie nogę komuś, kto pod wpływem impulsu wybrał inną drogę do swojej łaźni. Rzucony przez zabójcę sztylet nie zabija tylko dlatego, że niedoszła ofiara przypadkowo się odwraca i zauważa jego lot. W taki sposób są kształtowane i zmieniane przypływy losu oraz życie ludzi w świecie stworzonym przez boga.
Crispin nie wrócił do zajazdu.
Albo raczej kiedy wraz z Carullusem i Vargosem szli do niego o zachodzie słońca rojnymi, hałaśliwymi ulicami, od frontowej ściany zajazdu ruszyło do nich pół tuzina podpierających tę ścianę mężczyzn. Crispin zauważył, że byli odziani w sięgające kolan ciemnozielone tuniki o subtelnym wzorze i z pionowymi brązowymi pasami po bokach, ściągnięte ciemnobrązowymi pasami, oraz w brązowe spodnie. Wszyscy mieli identyczne naszyjniki z medalionem, oznaką urzędu. Byli poważni, spokojni, w całkowitej sprzeczności z panującym wokół chaosem.
Na ich widok Carullus zatrzymał się. Sprawiał wrażenie ostrożnego, lecz nie zaniepokojonego. Crispin, kiedy to zauważył, jak również, że podchodzi do niego przywódca owej szóstki, przyjął swobodną postawę. W gruncie rzeczy podziwiał smak i krój jego stroju. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że mężczyzna jest eunuchem.
– Ty jesteś tym mozaicystą? Martinianem z Vareny? Crispin skinął głową.
– Mogę wiedzieć, kto pyta?
Kasja patrzyła ze swego okna nad ich głowami. Gdy tylko ustały wiwaty w hipodromie, zaczęła wyglądać swoich trzech mężczyzn. Spojrzała w dół i przyszło jej do głowy, by zawołać. Nie zrobiła tego. Oczywiście.
– Zostaliśmy przysłani z biura kanclerza. Jesteś oczekiwany w kompleksie cesarskim.
– Dano mi to do zrozumienia. Dlatego wybrałem się w podróż do Sarancjum.
– Nic nie rozumiesz. Zostałeś ogromnie zaszczycony. Masz przyjść dzisiaj. Natychmiast. Niedługo cesarz wydaje bankiet. Po nim przyjmie cię w Pałacu Attenińskim. Pojmujesz? Ludzie najwyższej rangi czekają na audiencję całymi tygodniami, miesiącami. Ambasadorowie czasem wyjeżdżają z Miasta bez uzyskania audiencji. Zostaniesz przedstawiony dzisiejszego wieczoru. Cesarz jest wielce zaangażowany w budowę nowego sanktuarium. Mamy przyprowadzić cię ze sobą i przygotować.
Carullus gwizdnął cicho. Spojrzał na niego jeden z eunuchów. Vargos słuchał w bezruchu.
– Zaiste, jestem zaszczycony – rzekł Crispin. – Ale teraz? Mam zostać przedstawiony tak, jak stoję?
Eunuch uśmiechnął się krótko.
– Bynajmniej.
Któryś z pozostałych pociągnął nosem z rozbawieniem.
– A zatem muszę się wykąpać i przebrać. Cały dzień spędziłem w hipodromie.
– Wiadomo nam o tym. Jest mało prawdopodobne, by jakiekolwiek ubranie, które przywiozłeś ze sobą, nadawało się do oficjalnego wystąpienia na dworze. Znalazłeś się tu na zaproszenie kanclerza i Gezjusz przyjmuje odpowiedzialność za ciebie przed cesarzem. My się zajmiemy twoim wyglądem. Idziemy.
Poszedł. Po to tu przybył.
Kasja obserwowała z okna, zagryzając wargi. Miała ochotę za nim zawołać, chociaż nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. Przeczucie. Coś z półświata? Cienie. Kiedy Carullus i Vargos przyszli na górę, powiedziała im o popołudniowym gościu, o tym ostatnim, dziwnie szczegółowym pytaniu, które zadał. Carullus zaklął, pogłębiając jej obawy.
– Nic z tego – oznajmił po chwili. – Nie ma teraz jak mu powiedzieć. To jakaś pułapka, ale na tym dworze ktoś musiał ją zastawić. Dżad wie, że on potrafi szybko myśleć. Miejmy nadzieję, że zachowa przytomność umysłu.
– Muszę iść – odezwał się po chwili milczenia Vargos. – Słońce zachodzi.
Carullus spojrzał na niego, zerknął przebiegle na Kasję, a potem żwawo poprowadził oboje zatłoczonymi, ciemniejącymi już ulicami do sporego sanktuarium, leżącego nieco dalej w kierunku potrójnych murów. Wysłuchali obrzędów zachodu słońca śpiewnie recytowanych przez żylastego, ciemnobrodego duchownego, wciśnięci w tłum ludzi zgromadzony przed ołtarzem i widniejącym na ścianie za nim słonecznym dyskiem. Kasja wstawała, klękała, wstawała i klękała między oboma mężczyznami, usiłując nie myśleć o zubirze ani o Caiusie Crispusie i wszystkich tych ludziach tak gęsto stłoczonych wokół niej i w całym Mieście.
Potem zjedli kolację w pobliskiej karczmie. Znów tłumy. Było też wielu żołnierzy. Kiedy weszli do środka, Carullus pozdrowił kilku z nich i sam też był witany. Wciąż jednak zachowując ostrożność, wybrał lożę pod samą ścianą, z dala od zgiełku. Posadził Kasję plecami do sali, by nawet nie musiała patrzeć na kogoś innego poza Vargosem i nim. Zamówił jedzenie i wino dla wszystkich trojga, swobodnie żartując z posługaczem. Kasja domyślała się, że tego popołudnia stracił mnóstwo pieniędzy na jednym wyścigu. Nie wydawało się, by bardzo go to przygnębiło. Już wcześniej zrozumiała, że nie jest mężczyzną, którego łatwo pognębić.
Był niewymownie oburzony, czuł się zgwałcony i zaatakowany, ponieważ naruszono istotę tego, kim jest. Miotał wściekle przekleństwa, wymachiwał rękoma w dzikiej furii, rozchlapując wodę z balii i mocząc wszystkich dookoła.
Śmieli się. A wziąwszy pod uwagę szeroki pas, jaki już mu wycięli, kiedy leżał odprężony w cudownie ciepłej, pachnącej wodzie, niewinnie zamknąwszy oczy, Crispin właściwie nie miał już wyboru. Kiedy skończył warczeć, przeklinać i obiecywać im obsceniczne i nieprzyjemne rzeczy, co tylko jeszcze bardziej ich rozśmieszało, musiał pozwolić im na skończenie tego, co zaczęli – albo wyglądałby jak rozwścieczony szaleniec.
Skończyli golić mu brodę.
Wydawało się, że na dworze Waleriusza i Arkany panuje moda na gładkolicych mężczyzn. Eunuch dzierżący nożyczki, a później lśniącą brzytwę, wydął usta z niesmakiem i powiedział, że zarost noszą barbarzyńcy, żołnierze z głębi kraju i prowincjusze, którzy nic nie wiedzą. Orzekł, że wyglądają jak niedźwiedzie, kozły, żubry oraz inne zwierzęta.
– A co ty wiesz o żubrach? – zapytał z goryczą w zachrypniętym glosie Crispin.
– Zupełnie nic! Dzięki za to świętemu Dżadowi w jego miłosierdziu! – odparł żarliwie eunuch z brzytwą, czyniąc nią znak słonecznego dysku, co wywołało śmiech jego towarzyszy.
Wyjaśniał cierpliwie, precyzyjnie operując brzytwą, że mężczyźni przebywający na dworze mają względem boga i cesarza obowiązek prezentowania jak najbardziej cywilizowanego wyglądu. Noszenie brody przez rudowłosego stanowi taką samą prowokację i oznakę złego wychowania, dodał stanowczo, jak... jak zepsucie powietrza podczas inwokacji o wschodzie słońca w cesarskiej kaplicy.
Czekając później w przedpokoju Pałacu Attenińskiego, odziany w jedwab dopiero po raz drugi w życiu – miał na sobie miękkie, dobrze dopasowane buty ze skóry i krótki, spięty na ramieniu ciemnozielony płaszcz, a pod nim długą, gołębiego koloru tunikę oblamowaną czernią – Crispin nie potrafił się powstrzymać przed dotykaniem twarzy. Jego dłoń wciąż wędrowała w górę jakby z własnej woli. W łaźni przyniesiono mu lustro: wspaniałe zwierciadło z rączką z kości słoniowej, z winogronami i liśćmi wygrawerowanymi z tyłu srebrnej oprawy i z cudownie czystym szkłem, nie powodującym prawie żadnych zniekształceń.
Spojrzał na niego ktoś nieznajomy, wilgotny, blady i rozzłoszczony. Gładkolicy niczym dziecko. Crispin miał tę brodę, jeszcze zanim poznał Ilandrę. To już ponad dziesięć lat. Prawie nie poznał dziwnie bezbronnej, zadzierżystej osoby o kwadratowym podbródku, która spojrzała na niego z lustra. Oczy miał bardzo niebieskie. Jego usta – cała twarz – sprawiały wrażenie obnażonych i bezradnych. Spróbował uśmiechnąć się na próbę, ale szybko przestał. Ta twarz nie sprawiała wrażenia jego twarzy. Crispin został... zmieniony. Nie był sobą. To niezbyt miłe uczucie, szczególnie podczas przygotowań do przedstawienia na najbardziej zawiłym i niebezpiecznym dworze na świecie, i to pod fałszywym imieniem oraz z tajną wiadomością.
Czekał wciąż zły, chroniąc się niejako w gniewie przed rosnącym niepokojem. Wiedział, że urzędnicy kanclerza działali włącznie z dobrą wolą i potraktowali jego atak złego humoru oraz poczynania podczas kąpieli z wielką tolerancją. Eunuchowie chcieli, by zrobił dobre wrażenie. Dali mu do zrozumienia, że odbije się to na nich. Wezwał go tu i wygładził przed nim drogę podpis Gezjusza. Crispin stał teraz we wspaniałym przedpokoju skąpanym w blasku świec, słysząc, jak przez drzwi po drugiej stronie dwór zaczyna wchodzić do sali tronowej, i w pewien sposób był przedstawicielem kanclerza, choć nigdy go nawet nie widział.
Crispin zdał sobie poniewczasie sprawę, że do kompleksu cesarskiego przybywa się, stanowiąc cząstkę pewnych układów, jeszcze zanim padną pierwsze słowa czy zostaną złożone pierwsze ukłony. Powiedziano mu o tych ukłonach na kolanach. Instrukcje były szczegółowe i zmuszono go nawet do przećwiczenia ich. Poczuł wtedy mimowolne bicie serca; powtórzyło się to teraz, kiedy słyszał dygnitarzy Waleriusza II po drugiej stronie wspaniałych srebrnych drzwi. Wznosił się i opadał śmiech, dochodził pomruk rozmów. Po świątecznym dniu i bankiecie na pewno są w dobrym humorze.
Znów potarł swój nagi podbródek. Jego gładkość była przerażająca, niepokojąca. Zupełnie jakby w jego ciele, oddalonym o pół świata od domu, stał jakiś ogolony, odziany w jedwab i pachnący sarantyński dworzanin. Crispin czuł się wyzuty ze swojego wizerunku, który tworzył przez te wszystkie lata.
Później uznał, że to wrażenie – ta narzucona zmiana wyglądu i tożsamości – prawdopodobnie miało wiele wspólnego z tym, co się wydarzyło później.
Nic z tego nie było zaplanowane. Tyle wiedział. Był po prostu porywczym, przekornym człowiekiem. Jego matka zawsze to mówiła, podobnie jak żona i znajomi. Już dawno przestał temu zaprzeczać, bo wszyscy wtedy się śmiali.
Po przeciągającym się oczekiwaniu, podczas którego Crispin obserwował wschód błękitnego księżyca i jego wędrówkę w poprzek okna wychodzącego na wewnętrzny dziedziniec, wydarzenia, kiedy już ruszyły z miejsca, potoczyły się szybko. Srebrne drzwi się rozwarły. Crispin oraz przedstawiciele kanclerza odwrócili się. Z sali tronowej wyszło dwóch niezwykle wysokich strażników w lśniących srebrzystych tunikach. Crispin dostrzegł za nimi ruch i kolor. W powietrzu unosiła się miła woń kadzidła. Usłyszał muzykę, lecz po chwili zapanowała cisza, ustał nawet ruch. Za strażnikami pojawił się mężczyzna w szkarłacie i bieli, z ozdobną laską w dłoni. Jeden z eunuchów skinął do niego głową, po czym spojrzał na Crispina. Uśmiechnął się, co w danej chwili było wspaniałomyślnym gestem, i mruknął:
– Wyglądasz całkiem odpowiednio. Jesteś łaskawie oczekiwany. Niech Dżad będzie z tobą.
Crispin postąpił z wahaniem do przodu i stanął w drzwiach obok herolda. Mężczyzna spojrzał na niego obojętnie.
– Martinian z Vareny, tak? – zapytał.
To naprawdę nie było zaplanowane.
Kiedy Crispin odpowiadał, krążyła mu po głowie myśl, że może za swoje słowa umrzeć. Potarł swój nazbyt gładki podbródek.
– Nie – odparł dość spokojnie. – Jestem, co prawda, z Vareny, ale nazywam się Caius Crispus.
Gdyby sytuacja była choć nieco inna, zaskoczona mina herolda mogłaby być właściwie komiczna. Jeden ze strażników stojących obok Crispina poruszył się lekko, ale nawet nie odwrócił głowy.
– Pieprz się własnym mieczem – szepnął herold z eleganckim akcentem wschodniej arystokracji. – Sądzisz, że zapowiem jakiekolwiek inne nazwisko niż to, które mam na Uście? Ty sobie tam rób, co chcesz.
I wkraczając do sali, uderzył laską w podłogę. Trajkotanie dworzan ucichło już wcześniej. Czekali, utworzywszy między sobą ścieżkę.
– Martinian z Vareny! – oznajmił herold dźwięcznym i silnym głosem; imię rozległo się echem w sklepionej komnacie.
Crispin postąpił do przodu z zamętem w głowie, świadom nowych woni i tysiąca kolorów, ale nie bardzo jeszcze to wszystko widząc. Zrobił przepisowe trzy kroki, ukląkł, pochylił czoło do podłogi. Policzył do dziesięciu. Wstał. Kolejne trzy kroki ku mężczyźnie siedzącemu na skąpanym w blasku świec złocistym lśnieniu, które było tronem. Crispin ukląkł ponownie i znów dotknął czołem chłodnej kamiennej mozaiki. Policzył, starając się uciszyć galopujące serce. Wstał. Trzy następne kroki i po raz trzeci ukląkł i się ukorzył.
Teraz, znajdując się zgodnie z instrukcją około dziesięciu kroków od tronu cesarskiego i tego drugiego, na którym siedziała kobieta w blasku biżuterii, nie podnosił się. Nie podnosił wzroku. Usłyszał lekko zdziwiony pomruk dworzan, którzy przyszli tu po biesiadzie, by zobaczyć nowego Rhodianina na dworze. Rhodianie wciąż się cieszyli zainteresowaniem. Dał się słyszeć krótki żarcik i perlisty kobiecy śmiech, a potem zapadła cisza.
Odezwał się w niej cichy, bardzo wyraźny głos:
– Witaj na cesarskim dworze Sarancjum, rzemieślniku. W imieniu prześwietnego cesarza oraz cesarzowej Arkany pozwalam ci wstać, Martinianie z Vareny.
Crispin wiedział, że to zapewne Gezjusz. Kanclerz. Jego protektor, jeżeli w ogóle ma kogoś takiego. Zamknął oczy i głęboko odetchnął. I nadal trwał w bezruchu z czołem przy podłodze.
Nastała cisza. Ktoś zachichotał.
– Otrzymałeś zezwolenie, by wstać – powtórzył ten cichy głos.
Crispin pomyślał o zubirze w lesie. A potem o Linon, o ptaku – duszy – który przez krótki czas mówił do niego w myślach. Przypomniał sobie, że kiedy umarła Ilandra, on też chciał umrzeć.
Nie podnosząc oczu, powiedział najwyraźniej, jak potrafił:
– Nie śmiem, panie mój.
Szelest głosów i ubrań niczym liście na posadzce. Crispin był świadom zmieszanych zapachów, chłodu mozaiki; muzyka już nie grała. Miał sucho w ustach.
– Zamierzasz pozostać w tej pozycji na zawsze? – Głos Gezjusza zdradzał pewną szorstkość.
– Nie, mój miły panie. Tylko do czasu, kiedy otrzymam przywilej stanięcia przed cesarzem pod własnym imieniem. Inaczej będę oszustem zasługującym na śmierć.
To ich uciszyło.
Kanclerz był chyba przez chwilę zaskoczony. Glos, który teraz rozbrzmiał, był piękny i należał do kobiety. Potem Crispin przypomni sobie, że kiedy usłyszał go po raz pierwszy, zadrżał.
– Obawiam się, że gdyby wszyscy oszuści znajdujący się w tej sali mieli umrzeć, to nie zostałby nikt, by nam doradzać lub nas bawić.
To doprawdy godne uwagi, jak bardzo może się różnić cisza od ciszy. Kobieta – Crispin wiedział, że to Alixana i że ten głos na zawsze już utkwi mu w głowie – ciągnęła po odmierzonej przerwie:
– Rozumiem, że wolałbyś raczej być nazywany Caiusem Crispusem? Rzemieślnikiem na tyle młodym, by odbyć podróż, kiedy twój wezwany kolega uznał się za zbyt niedołężnego na przybycie do nas?
Crispinowi zabrakło powietrza, jakby otrzymał cios w żołądek. Wiedzą. Wiedzą. Nie miał pojęcia skąd. Wiązały się z tym różne implikacje, przerażająca liczba implikacji, ale on nie miał szansy, by to przemyśleć. Dotykając czołem podłogi, walczył o odzyskanie równowagi.
– Cesarz i cesarzowa znają serca i dusze ludzi – udało mu się w końcu wyrzec. – Zaiste przybyłem zamiast mojego partnera, oferując cesarzowi moje skromne umiejętności i wszelką pomoc, jaką mógłby wykorzystać. Wstanę pod moim własnym imieniem, którego wymienieniem zaszczyciła mnie cesarzowa, albo przyjmę każdą karę odpowiednią do mojego zuchwalstwa.
– Wyjaśnijmy to sobie bardzo dokładnie. Nie jesteś więc Martinianem z Vareny? – Nowy głos, patrycjuszowski i ostry, dobiegający z sąsiedztwa obu tronów.
Podczas ostatnich etapów podróży Carullus opowiadał trochę, co wie o tym dworze. Crispin był niemal pewien, że odezwał się Faustinus, przełożony urzędów. Rywal Gezjusza, człowiek prawdopodobnie najpotężniejszy z tu obecnych – po tym siedzącym na tronie.
Ten siedzący na tronie na razie nic nie powiedział.
– Wydaje się, Faustinie, że jeden z twoich kurierów nie zadbał o właściwe dostarczenie cesarskiego wezwania – stwierdził Gezjusz swoim suchym głosem.
– Wydaje się raczej – odparł zagadnięty – że eunuchowie kanclerza nie zadbali o to, by człowiek oficjalnie przedstawiany na dworze był tym, kim ma ponoć być. To niebezpieczne. Dlaczego kazałeś się zapowiedzieć jako Martinian, rzemieślniku? To oznaczało oszustwo. Trudno było odpowiadać z głową na podłodze.
– Nie zrobiłem tego – rzekł Crispin. – Wydaje się – co godne pożałowania – że herold chyba źle usłyszał moje imię, kiedy mu je wyjawiłem. Ja mu powiedziałem, kim jestem. Nazywam się Caius Crispus i jestem synem Horiusza Crispusa. Jestem mozaicystą i byłem nim przez całe dorosłe życie. Martinian z Vareny jest moim przyjacielem, a od dwunastu lat partnerem.
– Heroldowie – odezwała się cicho cesarzowa tym zdumiewającym, jedwabistym głosem – nie na wiele się przydają, jeśli błądzą w taki sposób. Chyba się zgodzisz, Faustinie?
Według Crispina pozwalało się to domyślać, kto tu wyznacza heroldów. Myśli kłębiły mu się pod czaszką. Przyszło mu do głowy, że robi sobie wrogów z każdym wypowiadanym słowem. Wciąż nie miał pojęcia, w jaki sposób cesarzowa – musiał więc założyć, że także i cesarz – dowiedziała się jego imienia.
– Naturalnie zbadam tę sprawę, po trzykroć wyniesiona.
Ostry ton Faustina okazał się nagle przytłumiony.
– Nie wydaje się – wtrącił się nowy głos, brzmiący bezpośrednio i trzeźwo – by przedstawiało to jakąś wielką trudność. Zażądano obecności rzemieślnika z Rhodias i pojawił się rzemieślnik. Towarzysz wezwanego. Powiedziałbym, że jeżeli okaże się odpowiedni do przydzielonych mu zadań, nie ma to wielkiego znaczenia. Szkoda by było zepsuć świąteczny nastrój, panie mój i cesarzu, kłótnią o jakąś drobnostkę. Czyż nie jesteśmy tu po to, by się bawić?
Crispin nie wiedział, kim może być ten człowiek, pierwszy, który zwrócił się bezpośrednio do Waleriusza. Usłyszał jednak dwie rzeczy. Pierwszą, po chwili, był szmer zgody i ulgi, przywrócenie dobrego nastroju w sali. Ktokolwiek to powiedział, miał znaczne wpływy.
Tym drugim dźwiękiem, który uchwycił po kilku chwilach, było dobiegające z przodu, ledwo słyszalne skrzypienie.
Właściwie dla każdej innej osoby znajdującej się w tak niewygodnej pozycji jak Crispin, z czołem przyciśniętym do posadzki, nie oznaczałoby to niczego. Miało jednak znaczenie dla mozaicysty. Słuchał, początkowo z niedowierzaniem. Usłyszał z prawa i z lewa stłumiony śmiech, szybkie, uciszające szepty. A przed nim ciągle rozlegało się ciche, monotonne skrzypienie.
Pomyślał, że tego wieczoru dwór się zabawia. Dobre jedzenie, wino, miłosne i dowcipne rozmowy. Był wieczór – świąteczny wieczór. Wyobraził sobie damskie dłonie położone wyczekująco na męskich rękach, uperfumowane, odziane w jedwab ciała nachylające się ku niemu. Rhodianin, którego należy nieco ukarać, może dostarczyć wspaniałej rozrywki.
Crispin znajdował się tu, na sarantyńskim dworze, pod własnym rodowym nazwiskiem, jako syn ojca, który w tej chwili nie posiadałby się z dumy, i nie zamierzał stać się obiektem żartów.
Był przekornym człowiekiem. Już dawno się do tego przyznał. Czasami mogło to prowadzić do samozniszczenia. Do tego też się przyznał. Był także bezpośrednim potomkiem narodu, który rządził imperium o wiele większym od tego, w czasie gdy to miasto stanowiła zaledwie garstka chat na skalistym, omiatanym wiatrami urwisku.
– Dobrze więc – rzekł kanclerz Gezjusz głosem już nie tak suchym jak poprzednio. – Możesz wstać, Caiusie Crispusie, Rhodianinie. Stań przed wszechpotężnym, umiłowanym przez Dżada, wysokim i wyniesionym cesarzem Sarancjum.
Ktoś się roześmiał.
Wstał powoli. Twarzą do obu tronów.
Do jednego tronu. Przed nim siedziała tylko cesarzowa Cesarz zniknął.
Wysoki i wyniesiony, pomyślał Crispin. Jakie to straszliwie dowcipne.
Wiedział, że powinien wpaść w panikę. Wyglądać na oszołomionego, zdezorientowanego, a nawet przerażonego. Może w poszukiwaniu cesarza powinien okręcić się niepewnie jak ogłupiały niedźwiedź, otwierając w zakłopotaniu usta.
Zamiast tego Crispin spokojnie zerknął w górę taksującym wzrokiem i uśmiechnął się na widok tego, co zobaczył. Wyglądało na to, że Dżad czasami potrafi być hojny nawet dla pomniejszych, nie zasługujących na to śmiertelników.
– Jestem niewymownie zaszczycony – rzekł poważnie, zwracając się do postaci siedzącej na złotym tronie w połowie wysokości wspaniałej, choć niewielkiej kopuły. – Po trzykroć wyniesiony cesarzu, z najwyższą przyjemnością pomogę przy układaniu jakichkolwiek mozaik, które ty lub twoi zaufani słudzy zechcą mi powierzyć. Mógłbym też zaproponować pewne sposoby ulepszenia efektu twego wyniesienia na tym wspaniałym cesarskim tronie.
– Ulepszenia efektu? – znów odezwał się Faustinus, tym razem z osłupieniem w ostrym głosie. Wokół sali przebiegła fala pomruku. Żart został zepsuty. Z jakiegoś powodu Rhodianin nie dał się oszukać.
Crispin zastanawiał się, jaki efekt na przestrzeni lat wywierał ten szczególny pomysł. Barbarzyńscy wodzowie i królowie, emisariusze handlowi, ambasadorowie Bassanii w długich szatach i Karchu w futrach, wszyscy oni spoglądaliby poniewczasie na zawieszonego w powietrzu świętego cesarza Dżada, podtrzymywanego niewidocznymi linami, wyniesionego nad nich fizycznie w takim samym stopniu, w jakim górował nad nimi potęgą. Takie przynajmniej byłoby przesłanie, kryjące się za tą wyrafinowaną rozrywką.
Odparł łagodnie, wciąż patrząc w górę, a nie na przełożonego urzędów:
– Mozaicysta dużą część swego życia spędza, poruszając się w górę i w dół na rozmaitych podestach i wyciągach. Mogę zaproponować pewne urządzenia, które cesarscy inżynierowie mogliby wykorzystać na przykład do wyciszenia mechanizmu.
Mówiąc to, był świadom spoczywającego na nim wzroku cesarzowej. Było rzeczą niemożliwą nie być jej świadomym. Alixana miała przybranie głowy ozdobione klejnotami bardziej niż jakikolwiek przedmiot, jaki Crispin widział w życiu.
Nie spuszczał wzroku.
– Powinienem dodać, że większe wrażenie mogłoby wywołać umieszczenie po trzykroć wyniesionego cesarza bezpośrednio w blasku księżyca, wpadającym teraz przez południowe i zachodnie okna w kopule. Zauważmy, jak światło pada jedynie na wspaniałe cesarskie stopy. Wyobraźmy sobie jego efekt, gdyby umiłowany przez Dżada unosił się w tej chwili w świetlistej poświacie niemal okrągłego błękitnego księżyca. Przypuszczam, że do osiągnięcia tego wystarczyłoby półtora obrotu korby mniej, panie mój.
Rozległ się mroczny pomruk. Crispin zignorował to.
– Każdy kompetentny mozaicysta ma tabele wschodów i zachodów obu księżyców, z których mogliby korzystać inżynierowie. Kiedy układaliśmy tessery na kopułach jakiegoś sanktuarium czy pałacu w Bachiarze, dzięki znajomości czasu i miejsca padania księżycowego światła w ciągu roku mieliśmy z Martinianem szczęście osiągać zadowalające efekty. Byłbym zaszczycony – zakończył – mogąc służyć cesarskim inżynierom pomocą w tym względzie.
Przerwał, wciąż patrząc w górę. Pomruk także ustał. Cisza oznaczała mnóstwo rzeczy w tej oświetlonej świecami sali tronowej Pałacu Attenińskiego, pełnej ptaków wysadzanych klejnotami, złotych i srebrnych drzew, kadzielnic, pięknych wyrobów z kości słoniowej, jedwabiu, drewna sandałowego i kamieni półszlachetnych.
W końcu przerwał ją śmiech.
To też Crispin będzie zawsze pamiętał. To, że pierwszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek usłyszał z ust Petrusa z Trakezji, który umieścił na cesarskim tronie swego wuja, a potem zagarnął go dla siebie jako Waleriusz II, był ten śmiech: głęboki, niepowstrzymany, serdeczny śmiech spadający z góry, od człowieka zawieszonego jak bóg, śmiejącego się nad swoim dworem niczym bóg, niezupełnie tkwiącego w plamie błękitnego księżycowego światła.
Na znak cesarskiej ręki tron został miękko opuszczony na swoje miejsce u boku cesarzowej. Nikt nie odzywał się słowem. Crispin stał bez ruchu z rękoma po bokach i wciąż mocno bijącym sercem. Spojrzał na cesarza Sarancjum. Umiłowanego przez Dżada.
Waleriusz II miał miękkie, dość niesympatyczne rysy, czujne szare oczy i gładko wygolone policzki, co stało się powodem ataku na brodę Crispina. Linia jego włosów już się przesuwała, choć one same pozostały jasnobrązowe z niewielkim tylko dodatkiem siwizny. Crispin wiedział, że cesarz skończył już czterdzieści pięć lat. Nie był zatem młodzikiem, ale i nie nadszedł jeszcze schyłek jego życia. Miał na sobie ściągniętą pasem tunikę z purpurowego jedwabiu o wyrazistej fakturze, oblamowaną u dołu i przy szyi skomplikowanym wzorem ze złota. Jego strój był bogaty, ale bez ozdób czy ostentacji. Żadnej biżuterii oprócz jednego bardzo dużego pierścienia pieczętnego na lewej dłoni.
Siedząca obok niego kobieta miała inne podejście do spraw ubioru i ozdób. Crispin właściwie starał się nie patrzeć bezpośrednio na cesarzową, ale nie potrafiłby powiedzieć dlaczego. Teraz to zrobił, świadom spoczywającego na nim spojrzenia jej ciemnych, rozbawionych oczu. Na chwilę zetknął z nimi własny wzrok – inne obrazy, aury, świadomości – po czym znów go opuścił. Czuł zawrót głowy. Widywał już piękne kobiety, i to o wiele młodsze. Na przykład w tej sali znajdowały się nadzwyczajne kobiety.
Cesarzowa przykuła jednak jego uwagę, i to nie tylko z powodu swej pozycji czy dziejów. Alixana – niegdyś zaledwie Aliana od Błękitnych, aktorka i tancerka – oślepiała szkarłatem i złotem jedwabiu; purpura w płaszczu narzuconym na tunikę stanowiła tylko akcent, ale była obecna, nieuniknienie obecna, jako określenie jej pozycji. Crispin domyślał się, że przybranie jej bardzo ciemnych włosów oraz naszyjnik są warte więcej niż wszystkie klejnoty koronne królowej Antów. W tej chwili poczuł ukłucie litości dla Gisel, młodej, osaczonej i walczącej o życie.
Unosząc głowę wysoko mimo ciężaru jej przybrania, cesarzowa Sarancjum lśniła Crispinowi w oczach, a pełne bystrości i spostrzegawczości rozbawienie w jej ciemnych oczach przypomniało mu, że na ziemi nie ma nikogo bardziej niebezpiecznego od tej kobiety siedzącej u boku cesarza.
Zobaczył, że otwiera usta, by coś powiedzieć, lecz gdy w tej samej chwili ktoś ją zdumiewająco ubiegł, spostrzegł – bo na nią patrzył – jak cesarzowa szybko zaciska usta w krótkim grymasie niezadowolenia.
– Ten Rhodianin – stwierdziła elegancka blondynka stojąca za cesarzową – ma w sobie tyle arogancji, ile można się było spodziewać, i żadnej ogłady, na którą chciałoby się mieć nadzieję. Przynajmniej trochę go ociosano. Ruda broda i nieokrzesane zachowanie byłyby nadto obraźliwe.
Crispin milczał. Zobaczył, że cesarzowa uśmiecha się sztywno. Nie odwracając się, Alixana powiedziała:
– Wiedziałaś, że ma brodę? Zbierałaś informacje, Styliane? Mimo niedawnego ślubu? Jakież to typowe dla Daleinoi.
Ktoś się nerwowo roześmiał, szybko umilkł. Rosły, przystojny mężczyzna, który sprawiał wrażenie uczciwego, stojący obok zagadniętej kobiety, lekko się zaniepokoił. Crispin wiedział już jednak, kim jest tych dwoje ludzi. Fragmenty układanki wsuwające się na swoje miejsce. Umiał rozwiązywać łamigłówki. Taki już miał umysł. Potrzebował teraz tej umiejętności.
Patrzył na ukochanego stratega Carullusa, człowieka, na spotkanie z którym trybun przybył tu z Sauradii, na największego żołnierza swoich czasów. Tym wysokim mężczyzną był Złocisty Leontes, a obok niego stała jego pani. Córka najbogatszej rodziny w Sarancjum. Nagroda dla zwycięskiego generała. Crispin musiał przyznać, że warta jest tego określenia. Styliane Daleina była wspaniała, a pojedyncza, niesamowicie efektowna perła lśniąca w złotym naszyjniku u zagłębienia szyi mogłaby nawet...
W tej chwili uderzyła go pewna myśl, zrodzona ze złości. Skrzywił się w duchu na własną lekkomyślność i pozostał w ciszy. Są granice przewrotności.
Styliane Daleina pozostała całkowicie nieporuszona uwagą cesarzowej. Crispin uświadomił sobie, że to u niej naturalne: ujawniła wiedzę na jego temat wraz z obelgą. Na pewno jest gotowa na ciętą odpowiedź. Doznał gwałtownego poczucia, że stanowi teraz kolejny bardzo mały pionek w skomplikowanej grze toczącej się między obiema kobietami.
Albo trzema. Miał do przekazania wiadomość.
– Jeśli mu się spodoba, może mieć brodę jak święty błazen – rzekł łagodnie cesarz Sarancjum – jeżeli tylko potrafi pomóc przy mozaikach w sanktuarium.
Głos Waleriusza był cichy, ale przenikał wszystkie inne dźwięki. Crispin pomyślał, że to naturalne. Wszyscy w tej sali są zapewne wyczuleni na jego brzmienie.
Spojrzał na cesarza, wyrzucając kobiety z myśli.
– Mówiłeś przekonująco o inżynierii i świetle księżyca – przypomniał Waleriusz z Sarancjum. – Porozmawiamy chwilę o mozaikach?
Sprawiał wrażenie uczonego, akademika. Tak też wyglądał. Powiadano, że nigdy nie sypia. Że w nocy chodzi po jednym ze swoich pałaców, dyktując różne dokumenty, albo że czyta meldunki przy świetle latarni. Że potrafi wciągać filozofów i wojskowych taktyków do dyskusji wykraczających poza granice ich pojmowania. Że spotkał się z młodymi architektami swego nowego Wielkiego Sanktuarium i że sprawdził każdy ich rysunek. Że jeden z nich zabił się, kiedy cesarz odrzucił jego projekt, szczegółowo wyjaśniając dlaczego. To dotarło nawet do Vareny: w Sarancjum jest teraz cesarz lubujący się tak w pięknie, jak we władzy.
– Jestem tu tylko z tego powodu, po trzykroć wyniesiony – odparł Crispin. To była mniej więcej prawda.
– Ach – wtrąciła Styliane Daleina. – Kolejna rhodiańska cecha. Mówi, że jest tu po to, by rozmawiać – żadnych czynów. Dlatego też Antowie tak łatwo odnieśli zwycięstwo. To wszystko jest takie znajome.
Znów zabrzmiał śmiech. Na swój sposób jej druga wypowiedź bardzo wiele wyjaśniła: Styliane musiała się czuć całkowicie bezpieczna, albo ze względu na samą siebie, albo na swojego męża, długoletniego przyjaciela cesarza, by wtrącać się do takiej rozmowy. Niejasne jednak było to, dlaczego ta kobieta atakuje Crispina. Mozaicysta nie odrywał wzroku od cesarza.
– Rhodias upadło z rozmaitych powodów – rzekł Waleriusz II łagodnie. – W tej chwili rozmawiamy jednak o mozaikach. Caiusie Crispusie, jaka jest twoja opinia na temat nowej metody odwrotnego przenoszenia kostek układanych w warsztacie na kartonach?
Nawet po tym wszystkim, co słyszał o tym człowieku, techniczna precyzja pytania – zadanego przez cesarza po bankiecie, wśród jego dworzan – całkowicie zaskoczyła Crispina. Przełknął ślinę. Odchrząknął.
– Jest ona zarówno odpowiednia, jak i korzystna w przypadku mozaik na bardzo dużych ścianach i podłogach, panie mój. Tam, gdzie to pożądane, pozwala na bardziej jednolite ułożenie kawałków szkła czy kamienia i znacznie zmniejsza potrzebę szybkości przy układaniu kostek tuż przed wyschnięciem podłoża. Jeśli cesarz sobie życzy, mogę to wyjaśnić.
– To niekonieczne. Rozumiem. A co z wykorzystaniem jej na kopule?
Crispin miał się później zastanawiać, w jaki sposób rozwinęłyby się następne wydarzenia, gdyby w owej chwili spróbował zachować się dyplomatycznie. Nie próbował. Wydarzenia rozwinęły się tak, jak się rozwinęły.
– Na kopule?! – Powtórzył, wznosząc głos. – Po trzykroć wyniesiony panie, tylko głupiec mógłby proponować użycie tej metody na kopule! Żaden mozaicysta wart tego określenia nawet by nie brał tego pod uwagę.
Zza pleców Crispina dobiegło coś, co można było nazwać tylko prychnięciem.
Styliane Daleina rzekła lodowatym głosem:
– Jesteś w obecności cesarza Sarancjum. Obcych, którzy są tak zuchwali, batożymy lub oślepiamy.
– Oraz obdarzamy szacunkiem tych – dopowiedziała swym pięknym głosem cesarzowa Alixana – którzy dowodzą swego szacunku do nas swą szczerością, gdy zostaną o nią bezpośrednio poproszeni. Zechcesz nam powiedzieć, dlaczego wyrażasz tak... mocne przekonanie, Rhodianinie?
Crispin zawahał się.
– Dwór wspaniałego cesarza w wieczór Dykanii... czy naprawdę pragniesz tych wyjaśnień?
– Cesarz pragnie – rzekł cesarz.
Crispin znów przełknął ślinę. Pomyślał, że Martinian zrobiłby to o wiele taktowniej.
Nie był Martinianem. Wyjawił jedno ze swoich najgłębszych przekonań, zwracając się bezpośrednio do Waleriusza z Sarancjum.
– Mozaika – zaczął, teraz już ciszej – to marzenie ze światła. Z koloru. Gra światła na kolorze. To rzemiosło... czasami ważyłem się nazywać je sztuką, panie mój... zbudowane wokół tańca światła świecy, latarni, słońca, obu księżyców na kolorach szkła, klejnotów i kamieni, których używamy... by stworzyć coś, co ma udział, choćby w niewielkim stopniu, w ruchu, jakim Dżad obdarzył swoje śmiertelne dzieci i świat. W sanktuarium, panie mój, to rzemiosło, które ma aspiracje do przywołania świętości boga i jego dzieła.
Zaczerpnął tchu. Wydawało mu się niewiarygodne, że mówi te rzeczy na glos, i to w takim miejscu. Spojrzał na cesarza.
– Mów dalej – zachęcił go Waleriusz.
Szare, czujne, chłodno inteligentne oczy cesarza spoczywały na jego twarzy.
– A na kopule – podjął Crispin – na łuku kopuły, sanktuarium czy pałacu, mozaicysta ma okazję pracować właśnie z tym, tchnąć w swoją wizję cień życia. Ściana jest płaska, podłoga jest płaska...
– No cóż, przynajmniej powinny być – wtrąciła lekko cesarzowa. – Mieszkałam w pomieszczeniach...
Waleriusz roześmiał się. Crispin przerwał w pół słowa i musiał się uśmiechnąć.
– Zaiste, po trzykroć łaskawa pani. Mówię oczywiście ogólnie. To są rzadko osiągane ideały.
– Ściana albo podłoga są płaskie w zamierzeniu – stwierdził cesarz. – A kopuła?...
– Krzywizna i wysokość kopuły pozwala nam poprzez zmieniające się światło stworzyć złudzenie ruchu, panie mój. To bezcenna możliwość. To naturalne miejsce dla mozaicysty. Jego... azyl. Fresk namalowany na płaskiej ścianie może osiągnąć wszystko to, co mozaika, a czasami – choć wielu członków mojej gildii nazwałoby to herezją – nawet więcej. Nic w świecie Dżada nie potrafi sprawić tego, co może osiągnąć mozaicysta na kopule, układając tessery bezpośrednio na jej powierzchni.
Głos zza jego pleców, dystyngowany i gderliwy:
– Śmiem ufać, po trzykroć wyniesiony panie, że pozwoli mi się zareagować na tę bezdenną zachodnią głupotę?
– Kiedy skończymy, Siroesie. Jeśli to głupota. Słuchaj. Zostaną ci zadane pytania. Bądź gotów na nie odpowiedzieć.
Siroes. Crispin nie znał tego imienia. Prawdopodobnie powinien. Nie przygotował się tak dobrze, jak wymagała tego sytuacja... ale nie spodziewał się, że znajdzie się na dworze nazajutrz po przybyciu do Miasta.
Teraz był też zły. Bezdenna głupota? Zbyt wiele obelg naraz. Usiłował poskromić swój gniew, ale tu chodziło o wnętrze jego duszy. Powiedział:
– Wschód czy zachód nie ma z tym nic wspólnego, panie mój. Określiłeś odwrotne przenoszenie jako nową metodę. Obawiam się, że ktoś cię wprowadził w błąd. Na ścianach i podłogach w Rhodias, Mylazji i Baianie mozaicyści układali odwrócone kartony z tesserami pięćset lat temu. Przykłady wciąż istnieją, można je oglądać. Takich przykładów nie ma na żadnej kopule w Bachiarze. Czy mam powiedzieć trzykrotnie wyniesionemu cesarzowi dlaczego?
– Powiedz – zażądał Waleriusz.
– Ponieważ przed pięciuset laty mozaicyści już się nauczyli, że układając kamienie, klejnoty i szkło płasko na lepkich kartonach, a potem przenosząc je, zrzekają się wszelkiej mocy, jaką dawała im krzywizna kopuły. Kiedy układa się tesserę na jakiejś powierzchni ręcznie, ustawia sieją. Nachyla się ją pod pewnym kątem, obraca. Dopasowuje do sąsiedniej tessery i tesser leżących dalej, nachylając ku światłu wpadającemu przez okna lub wznoszącemu się z dołu albo ją od niego odchylając. Dla uzyskania odpowiedniego efektu można uformować w podłożu występy lub zagłębienia. Można – jeśli jest się mozaicystą, a nie ledwie kimś, kto wtyka szkło w ciastowatą powierzchnię – pozwolić, by to, co się wie o planowanym umieszczeniu i liczbie świec w pomieszczeniu poniżej oraz o rozmieszczeniu okien wokół podstawy kopuły i wyżej, o zorientowaniu pomieszczenia na ziemi świętego Dżada i o wschodach jego księżyców oraz boskiego słońca... swoim narzędziem, sługą, darem... w przedstawianiu tego, co święte, czyni się samo światło.
– A ta druga metoda?
Tym razem, co zaskakujące, odezwał się kanclerz Gezjusz. Wychudzona twarz starego eunucha była zamyślona, jakby śledził on jakiś szczegół rozmowy. Crispin podejrzewał, że zajmował go nie jej temat, lecz zainteresowanie nim Waleriusza. To był człowiek, który służył u trzech cesarzy.
– Ta druga metoda – odparł cicho Crispin – zmienia ten dar wysokiej, sklepionej powierzchni w... ścianę. W źle wybudowaną, zakrzywioną ścianę. Stosując ją, porzuca się grę światła, która leży w sercu mozaiki. W sercu tego, co robię. Albo zawsze usiłowałem robić, panie mój. Mój cesarzu.
To był cyniczny, znudzony dwór. Crispin mówił prosto z głębi duszy, z nadmierną pasją. Z zanadto nadmierną pasją. Brzmiało to idiotycznie. Czuł się idiotycznie i nie miał pojęcia, dlaczego ujawnia w ten sposób najbardziej osobiste uczucia. Potarł swój nagi podbródek.
– Traktujesz wykonywanie świętych wizerunków w sanktuarium jak... jakąś grę? – zapytał strateg Leontes. Po surowym żołnierskim tonie Crispin poznał, że to on wtrącił się wcześniej, sugerując, iż wszyscy zachodni rzemieślnicy są do siebie podobni, w związku z czym nie ma znaczenia, który z nich przybył.
Crispin zaczerpnął tchu.
– Obecność światła traktuję jak coś, z czego należy się cieszyć. To źródło radości i wdzięczności. Czymże innym jest, panie mój, inwokacja o wschodzie słońca? Utrata słońca to wielka strata. Ciemność jest wrogiem dzieci Dżada, a w przypadku mozaicysty jest to tym bardziej prawdziwe.
Leontes spojrzał na niego, lekko zmarszczywszy przystojne czoło. Włosy miał żółte niczym pszenica.
– Ciemność jest czasem sprzymierzeńcem żołnierza – zauważył.
– Żołnierze zabijają – mruknął Crispin. – Jest to być może konieczne, ale nie służy boskiej chwale. Sądzę, że się z tym zgodzisz, panie mój.
Leontes potrząsnął głową.
– Nie. Oczywiście, że nie. Jeśli pokonujemy barbarzyńców i heretyków, tych, co wyszydzają i zaprzeczają istnieniu Dżada od Słońca, to czyż nie przysparzamy mu chwały?
Crispin zobaczył, że jakiś szczupły mężczyzna o ziemistej cerze pochyla się do przodu, uważnie słuchając.
– A zatem narzucanie wiary jest tym samym, co wychwalanie naszego boga?
Dyskusje z Martinianem przygotowały Crispina do takich rozmów. Prawie mógłby zapomnieć, gdzie się znajduje. Prawie.
– Ależ to się nagle stało nużące – orzekła cesarzowa tonem będącym kwintesencją kapryśnej nudy. – To nawet gorsze niż rozmowa o tym, w jaki sposób położyć kawałek szkła na jakimś lepkim podłożu. Nie sądzę, by lepkie łoża były tu odpowiednim tematem. W sumie Styliane jest bardzo młodą żoną.
To strateg się zaczerwienił, a nie jego elegancka żona; zamyśloną twarz cesarza rozjaśnił uśmiech, a przez salę przetoczył się śmiech zabarwiony złośliwością.
Crispin zaczekał, aż ucichnie. Nie bardzo pewien, dlaczego to robi, powiedział:
– To trzykroć wyniesiona cesarzowa poprosiła mnie o obronę moich poglądów. Nazwała je mocnym przekonaniem. To ktoś inny określił je jako głupotę. W obecności takiej wielkości, w jakiej się teraz znajduję, nie śmiem wybierać żadnych tematów, a jedynie odpowiadać napytania najlepiej, jak umiem. Oraz starać się unikać przepaści głupoty.
Wyraziste usta Alixany lekko drgnęły, lecz z jej ciemnych oczu nic się nie dało wyczytać. Była drobną, wspaniale zbudowaną kobietą.
– Masz dobrą pamięć, Rhodianinie. Rzeczywiście, zapytałam cię, prawda?
Crispin skłonił głowę.
– Cesarzowa raczy łaskawie sobie przypominać. Oczywiście pomniejsi śmiertelnicy nie są w stanie zapomnieć któregokolwiek z jej słów.
Zaskakiwał samego siebie prawie każdym wypowiadanym tego wieczoru słowem.
Waleriusz, który odchylił się na oparcie tronu, zaklaskał.
– Dobrze, choć bezczelnie powiedziane. Ten przybysz z zachodu może jeszcze nauczyć naszych dworzan kilku rzeczy poza inżynierią i techniką układania mozaik.
– Mój cesarzu! Chyba nie przyjąłeś jego gadaniny o odwrotnym...
Zniknęło swobodne zachowanie. Szary wzrok przeszył powietrze obok Crispina.
– Siroesie, kiedy przedstawiałeś nam i naszym architektom swoje rysunki i plany, powiedziałeś przecież, że ta technika jest nowa, czyż nie?
Atmosfera w sali zmieniła się drastycznie. Głos cesarza był lodowaty. Wciąż siedział wygodnie oparty, lecz jego oczy były zupełnie inne.
Crispin chciał się odwrócić i zobaczyć, kim jest ten drugi mozaicysta, ale nie śmiał się poruszyć. Mężczyzna stojący za jego plecami wyjąkał:
– Panie mój... po trzykroć wyniesiony panie, ona nigdy nie była używana w Sarancjum. Nigdy i na żadnej kopule. Zaproponowałem...
– A co właśnie usłyszeliśmy o Rhodias? Sprzed pięciuset lat? Powody? Zastanawiałeś się nad tym?
– Panie mój, sprawy upadłego zachodu...
– Co? – Waleriusz II wyprostował się. Nachylił do przodu. Mówiąc, kłuł palcem powietrze. – To było Rhodias, rzemieślniku! Nie mów nam o upadłym zachodzie. To było Cesarstwo Rhodiańskie u szczytu potęgi! W imię boga! Jak Saranios nazwał to miasto, kiedy wykreślił mieczem linię od kanału do oceanu pod pierwsze mury? Powiedz mi!
W sali dawało się wyczuć strach. Crispin zobaczył mężczyzn i kobiety, ludzi eleganckich i lśniących, z oczyma wbitymi w podłogę jak skarcone dzieci.
– Sa... Sa... Sarancjum, po trzykroć wyniesiony.
– I jak jeszcze? Jak jeszcze? Powiedz to, Siroesie!
– Nazwał je Nowym Rhodias, po trzykroć wielki panie. – Patrycjuszowski głos zamienił się już w skrzek. – Wiemy, wspaniały cesarzu, wszyscy wiemy, że na świecie nigdy nie istniało święte sanktuarium, które by dorównało temu, które sobie wyobraziłeś i tworzysz. Będzie to ozdoba świata Dżada. Kopuła przerasta wszystko wielkością, majestatem...
– Stworzymy je tylko wtedy, gdy nasi słudzy będą znali się na rzeczy. Teraz powiadasz, że kopuła zaprojektowana przez Artibasa jest za duża, by zastosować na niej właściwą technikę układania mozaiki? Czy tak, Siroesie?
– Nie, mój panie!
– Otrzymujesz z cesarskiego skarbu niewystarczające środki? Za mało uczniów i rzemieślników? Twoje własne wynagrodzenie jest nieodpowiednie, Siroesie?
Głos cesarza był zimny i twardy jak kamień w środku zimy. Crispin poczuł strach i żal. Nawet nie widział tak bezlitośnie niszczonego człowieka, ale usłyszał, jak ktoś za nim pada na kolana.
– Hojność cesarza przerasta moją wartość tak samo, jak on sam przerasta majestatem wszystkich w tej sali, mój po trzykroć wyniesiony panie.
– Właściwie w to wierzymy – rzekł lodowatym tonem Waleriusz II. – Musimy jeszcze raz zastanowić się nad pewnymi aspektami naszych planów budowlanych. Możesz odejść, Siroesie. Jesteśmy wdzięczni pani Styliane Daleinie za polecenie nam twoich talentów, ale zaczyna wyglądać na to, że rozmiary naszego sanktuarium mogły cię przerosnąć. To się zdarza, oj, zdarza. Zostaniesz odpowiednio wynagrodzony za to, co zrobiłeś do tej chwili. Nie obawiaj się.
Kolejny element układanki. Arystokratyczna żona stratega poleciła tego innego mozaicystę cesarzowi. Pojawienie się Crispina tego wieczoru, jego szybkie wezwanie na dwór, zagroziło temu człowiekowi, a pośrednio i jej.
To, czego się domyślił wcześniej, było przerażająco prawdziwe: przybył tu, mając sprzymierzeńców i wrogów, zanim jeszcze otworzył usta – albo uniósł głowę z podłogi. Mogę tu zginąć, pomyślał nagle.
Usłyszał, jak otwierają się za nim srebrne drzwi. Kroki. Chwila ciszy. Wygnany rzemieślnik zapewne składa pokłon.
Drzwi znów się zamknęły. Płomyki świec zamigotały w przeciągu. Światło przygasło, uspokoiło się. W sali tronowej panowała cisza, skarceni dworzanie bali się. Siroes, ktokolwiek to był, wyszedł. Crispin właśnie zniszczył człowieka, uczciwie odpowiadając na jedno pytanie, nie zważając na takt i dyplomację. Uczciwość na dworze to niebezpieczna rzecz dla innych i dla samego siebie. Ponownie zatopił wzrok w mozaice na podłodze. W środku scena polowania. Któryś z dawnych cesarzy z łukiem w lesie, skaczący jeleń, cesarska strzała w locie ku niemu. Nadchodząca śmierć, gdyby scena trwała dalej.
Scena trwała dalej.
– Jeśli utrzyma się ten niepokojący zwyczaj psucia świątecznych wieczorów – rzekła Alixana – to dołączę do dzielnego Leontesa w jego ubolewaniach z powodu twojego nowego sanktuarium, mój ukochany. Muszę powiedzieć, że płacenie żołnierzom na czas wydaje się wywoływać o wiele mniej zamętu.
Cesarz nie przejął się jej słowami.
– Żołnierze otrzymają zapłatę. Sanktuarium ma stanowić część naszego dziedzictwa. Jedną z rzeczy, która poniesie nasze imiona przez wieki.
– Wzniosły cel składany na barki nie wypróbowanego, aroganckiego przybysza z zachodu – rzekła cierpko Styliane Daleina.
Cesarz zerknął na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Crispin musiał przyznać, że jest odważna, drażniąc go, gdy znajduje się w takim nastroju.
– Byłoby to prawdą, gdyby rzeczywiście spoczywał na jego ramionach – rzekł Waleriusz. – Sanktuarium jest już jednak wzniesione. Jego ciężar – oraz ciężar owej heroicznej kopuły – dźwiga nasz wspaniały Artibasos, który je dla nas zaprojektował i zbudował, niczym jakiś półbóg z trakezyjskiego panteonu. Jeśli Rhodianin okaże się do tego zdolny, spróbuje ozdobić nasze sanktuarium w sposób miły dla Dżada i dla nas.
– A zatem musimy żywić nadzieję, po trzykroć wyniesiony, że znajdzie u siebie milsze zachowanie – powiedziała jasnowłosa kobieta.
Waleriusz uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– Mądrze powiedziane – orzekł. Crispin zaczynał sobie zdawać sprawę, że ten cesarz bardzo sobie ceni inteligencję. – Caiusie Crispusie, obawiamy się, że ściągnąłeś na siebie niezadowolenie jednej z ozdób naszego dworu. Pracując wśród nas, musisz postarać się jej to wynagrodzić.
Tak się składało, że Crispin nie miał ochoty niczego jej wynagradzać. Z własnych powodów wspierała jakiegoś nieudacznika, a teraz usiłowała zrzucić przykre tego konsekwencje na Crispina.
– Już tego ogromnie żałuję – mruknął. – Nie mam wątpliwości, że pani Styliane to klejnot wśród kobiet, czego dowodem i odbiciem jest perła, którą ma na szyi, większa od jakiejkolwiek damskiej ozdoby, jaką tu widzę.
Tak się składało, że tym razem wiedział, co robi.
Było to niebezpiecznie pochopne, ale nie dbał o to. Nie podobała mu się ta wysoka, arogancka kobieta o idealnych rysach, złocistych włosach i zimnych oczach – oraz kąśliwym języku.
Usłyszał zbiorowe westchnienie; nie mógł się omylić co do nagłego płomyka gniewu w oczach kobiety, ale tak naprawdę czekał na reakcję tej drugiej i odwracając się do niej, Crispin znalazł w ciemnym spojrzeniu cesarzowej Sarancjumto, czego szukał: króciutki błysk zrozumienia pełnego zaskoczenia i ironii.
W niezręcznej ciszy, która nastąpiła po tym, jak sprecyzował coś, czego pani Styliane Daleina raczej wolałaby nie podkreślać tak wyraźnie, cesarzowa odezwała się ze zwodniczą łagodnością:
– Mamy wśród nas wiele klejnotów. Przychodzi mi teraz na myśl, że jeszcze jeden z nich obiecał rozstrzygnąć zakład zaproponowany podczas biesiady. Skorcjuszu, zanim udam się na nocny spoczynek... jeśli mam spokojnie zasnąć, po prostu muszę poznać odpowiedź na pytanie cesarza. Nikt nie zgłosił się po odbiór postawionego klejnotu. Powiesz nam, woźnico?
Tym razem Crispin jednak się odwrócił, by popatrzeć. Kolorowa ciżba dworzan z prawej strony rozstąpiła się w lśnieniu jedwabiu i do kandelabru spokojnie podszedł drobny, schludny mężczyzna. Crispin przesunął się nieco, by zrobić Skorcjuszowi z Błękitnych dużo miejsca przed tronami. Nie mógł się powstrzymać od patrzenia na niego.
Soriyyański woźnica, który na oczach Crispina dokonywał tego dnia w hipodromie cudów, miał głęboko osadzone oczy w ciemnej twarzy poznaczonej lekko – a w kilku przypadkach bardziej – bliznami. Jego swobodne zachowanie wskazywało, że pałac nie jest mu obcy. Miał na sobie sięgającą kolan lnianą tunikę w naturalnym, płowym kolorze, ozdobioną z każdej strony ciemnoniebieskimi pasami biegnącymi od ramion do dołu, oblamowaną złotą nitką. Jego czarne włosy przykrywała miękka błękitna czapeczka. Miał zloty pas, prosty, nadzwyczaj kosztowny. Na jego szyi wisiał pojedynczy łańcuch, z którego zwieszał mu się na piersi złoty koń z oczyma z drogich kamieni.
– We wszystkim, co robimy – rzekł poważnie woźnica – staramy się zadowolić cesarzową. – Przerwał z rozmysłem, po czym błysnął białymi zębami. – A potem, oczywiście, cesarza.
Waleriusz roześmiał się.
– Schowaj ten zabójczy urok, woźnico. Albo zachowaj go dla kogokolwiek, kogo teraz uwodzisz.
Zabrzmiał kobiecy śmiech. Crispin zauważył, że nie wszyscy wyglądali na rozbawionych. Alixana mruknęła z błyskiem w ciemnych oczach:
– Ale ja lubię, kiedy on go ukazuje, mój cesarzu.
Zaskoczony Crispin nie potrafił powstrzymać własnego nagłego wybuchu śmiechu. Nie miało to znaczenia. Waleriusz i zgromadzony wokół niego dwór dawał upust rozbawieniu, a woźnica, uśmiechnięty i nieporuszony, skłonił się nisko cesarzowej. Crispin zrozumiał w końcu, że charakter tego dworu chociaż częściowo określają jego kobiety.
A z pewnością kobieta siedząca na tronie. Powrót dobrego humoru u cesarza był wyraźnie nieudawany. Patrząc na oba trony, Crispin pomyślał nagle o Ilandrze, czemu wciąż jeszcze towarzyszyło dziwne wewnętrzne szarpnięcie, jakby obrócenie wbitej klingi. Gdyby jego żona zrobiła taką samą otwarcie prowokującą uwagę, on też byłby na tyle odprężony, by go rozbawiła – do tego stopnia był pewien żony. To właśnie łączyło Waleriusza z jego cesarzową. Crispin nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, jak to by było mieć za żonę kobietę, której nie można ufać. Zerknął na stratega, Leontesa. Wysoki mężczyzna nie śmiał się. Podobnie jak jego arystokratyczna małżonka. Co prawda mogło być ku temu wiele powodów.
– Dopóki Skorcjusz nie wyjawi swojego sekretu, klejnot wciąż jest do zdobycia – rzekł cesarz. – Szkoda, że nasz Rhodianin tego nie widział, wydaje się mieć tyle odpowiedzi.
– Dzisiejszych wyścigów, panie mój? Oglądałem je. Wspaniałe widowisko.
Nieco zbyt późno Crispinowi przyszło na myśl, że być może popełnia kolejny błąd.
Waleriusz skrzywił się.
– Ach, tak. Jesteś miłośnikiem toru? Wszak jesteśmy otoczeni takimi ludźmi.
Crispin potrząsnął głową.
– Bynajmniej nie miłośnikiem, panie mój. W hipodromie byłem dzisiaj po raz pierwszy w życiu. Eskortujący mnie Carullus z Czwartego Sauradyjskiego, który przybył tu na spotkanie z najwyższym strategiem, był tak dobry i służył mi za przewodnika na wyścigach.
Pomyślał, że nie zaszkodzi wspomnieć imienia Carullusa.
– Dobrze więc. Jako nowicjusz i tak nie potrafiłbyś odpowiedzieć na to pytanie. Mów, Skorcjuszu. Czekamy na oświecenie.
– O, nie. Nie, zapytajmy go, panie mój – poprosiła Sty lianę Daleina. W jej zimnej urodzie naprawdę kryła się złośliwość. – Jak mówi nasz po trzykroć wyniesiony cesarz, rzemieślnik zdaje się tyle wiedzieć. Dlaczego rydwany miałyby się znaleźć poza zasięgiem jego pojmowania?
– Wiele jest rzeczy, których nie pojmuję, pani – rzekł Crispin tak łagodnie, jak umiał. – Postaram się jednak... zadowolić cię.
Teraz on się lekko uśmiechnął. Płacił za to, co niechcąco zrobił jej rzemieślnikowi i za rozmyślną wzmiankę o jej perle. Mógł tylko mieć nadzieję, że cena zatrzyma się przy kąśliwych insynuacjach.
– Pytanie, nad którym zastanawialiśmy się przy kolacji – odezwała się ze swego tronu Alixana – brzmi tak: skąd w pierwszym wyścigu popołudnia Skorcjusz wiedział, żeby oddać wewnętrzny tor? Rozmyślnie pozwolił go zająć rydwanowi Zielonych i posłał biednego Crescensa na spotkanie z katastrofą.
– Przypominam to sobie, pani. Posłało to też na spotkanie z finansową katastrofą trybuna Czwartego Sauradyjskiego.
Słaba próba. Cesarzowa nie uśmiechnęła się.
– Jaka szkoda. Nikt z nas nie potrafił jednak podać wyjaśnienia, które by pasowało do odpowiedzi, skrywanej przez naszego wspaniałego woźnicę. Obiecał nam ją wyjawić. Czy pragniesz zaryzykować przedtem własny domysł?
– Niewiedza nie przyniesie ci wstydu – dodał Waleriusz. – Szczególnie jeśli nigdy przedtem nie byłeś w hipodromie.
Właściwie nigdy nie przyszło mu do głowy, by nie odpowiadać. Może powinno. Może jakiś ostrożniejszy człowiek dostrzegłby niuanse i nie udzielił odpowiedzi. Martinian prawie na pewno by tak postąpił.
– Mam pewien pomysł, panie mój, pani. Oczywiście mogę się bardzo mylić. Prawdopodobnie tak jest.
Stojący obok woźnica zerknął na niego. Brwi miał lekko uniesione, ale spojrzenie jego piwnych oczu było uprzejme i pełne ciekawości. Crispin spojrzał na niego i uśmiechnął się.
– Siedzieć nad torem i zastanawiać się, jak coś zostało zrobione, to jedno, a dokonać tego przy pełnej szybkości na piasku, to co innego. Bez względu na to, czy mam rację, pozwól, że oddam ci cześć. Nie spodziewałem się, że coś mnie dzisiaj poruszy, a jednak tak się stało.
– Robisz mi zbyt wielki honor – mruknął Skorcjusz.
– A zatem co to za pomysł, Rhodianinie? – zapytał cesarz. – Do zdobycia jest ispahański rubin.
Crispin spojrzał na Waleriusza i przełknął ślinę. Oczywiście nie wiedział, co stanowi nagrodę. To nie była żadna drobnostka; to było bogactwo, pochodzące z najdalszego wschodu. Odwrócił się z powrotem do Skorcjusza i odchrząknął.
– Czy miało to coś wspólnego z jasnością i ciemnością tłumu?
Po uśmiechu, który natychmiast rozjaśnił twarz woźnicy, poznał, że trafił. Naprawdę. Umiał rozwiązywać łamigłówki. Przez całe życie.
W wyczekującej ciszy Crispin ciągnął z rosnącą pewnością siebie:
– Powiedziałbym, że dla bardzo doświadczonego Skorcjusza wskazówką była ciemność tłumu, kiedy dojeżdżał do zakrętu pod Lożą Cesarską, panie mój i cesarzu. Musiał też wiedzieć o innych rzeczach, których ja nie potrafię sobie nawet wyobrazić, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że to było najważniejsze.
– Ciemność tłumu – odezwał się przełożony urzędów. Faustinus patrzył złym wzrokiem. – Co to za bzdura?
– Mam nadzieję, że to nie bzdura, panie mój. Mówię oczywiście o twarzach ludzi.
Crispin przerwał, patrząc na woźnicę. Teraz już wszyscy na niego patrzyli.
– Wydaje się – rzekł w końcu Soriyyańczyk – że mamy tu woźnicę. – Roześmiał się, ukazując białe, równe zęby. – Obawiam się, że ten Rhodianin nie jest żadnym mozaicystą. To niebezpieczny oszust, panie mój.
– On ma rację? – zapytał ostrym tonem cesarz.
– Całkowicie, po trzykroć wyniesiony panie.
– Wyjaśnij!
Rozkaz zabrzmiał jak strzelenie z bicza.
– Jestem zaszczycony, że mnie pytasz – odparł spokojnie ulubieniec Błękitnych.
– Nie pytam. Caiusie Crispusie z Vareny, wyjaśnij, co masz na myśli.
Skorcjusz po raz pierwszy się speszył. Crispin uświadomił sobie, że cesarz jest naprawdę zirytowany, i domyślił się dlaczego: w tym pomieszczeniu wyraźnie jest jeszcze ktoś, kto umie rozwiązywać łamigłówki.
Crispin powiedział ostrożnie:
– Człowiek, który widzi jakąś rzecz po raz pierwszy, może czasami zauważyć coś, czego inni, bardziej przyzwyczajeni, tak naprawdę już nie dostrzegają. Wyznaję, że znużyły mnie wyścigi przez ten długi dzień i mój wzrok zaczął błądzić. Padł na trybuny po drugiej stronie spina.
– I to ci podpowiedziało, jak wygrać wyścig rydwanów? – Krótkie rozdrażnienie Waleriusza minęło. Crispin spostrzegł, że znów przejawia zainteresowanie. Ciemne spojrzenie siedzącej obok niego Alixany było nieprzeniknione.
– Podpowiedziało mi, jak mógłby to zrobić ktoś lepszy ode mnie. Mozaicysta, jak ci już mówiłem, panie, widzi zmieniające się barwy i światło świata Dżada z pewną... precyzją. Musi, bo inaczej źle będzie wykonywał swoją pracę. Część popołudnia spędziłem, obserwując to, co się dzieje, kiedy rydwany przejeżdżają obok dalszych trybun, a ludzie obracają się, by je śledzić.
Waleriusz pochylił się do przodu, zmarszczywszy brwi. Nagle uniósł dłoń.
– Czekaj! Zaryzykuję. Czekaj. Tak... Obraz jest jaśniejszy, kiedy patrzą prosto na nadjeżdżające rydwany – z twarzami zwróconymi ku tobie – i ciemniejszy, kiedy odwracają głowy, kiedy widzisz włosy i nakrycia głowy?
Crispin milczał, jedynie się skłonił. Skorcjusz z Błękitnych zrobił to samo.
– Zasłużyłeś na ten rubin, panie mój – rzekł woźnica.
– Nie. Wciąż nie... Teraz ty, Skorcjuszu. Wyjaśnij!
– Kiedy dotarłem do zakrętu przy kathisma, panie mój i cesarzu – odparł Soriyyańczyk – trybuny z mojej prawej strony były wielobarwne, zupełnie zaś ciemne, kiedy mijałem Crescensa, zjeżdżając na wewnętrzny tor. Nie powinny takie być, skoro tuż pod nimi znajdowali się pierwsi woźnice Zielonych i Błękitnych. Twarze publiczności powinny być zwrócone prosto ku nam, jaśniejąc w słońcu. Podczas wyścigu nigdy nie ma czasu, by zauważać pojedyncze twarze, a jedynie wrażenie – jak powiedział Rhodianin – jasności i ciemności. Trybuny przed zakrętem były ciemne. Oznaczało to, że widzowie są odwróceni do nas tyłem. Dlaczego mieliby się od nas odwracać?
– Zderzenie – rzekł cesarz Sarancjum, powoli kiwając głową; dłonie zetknął czubkami palców, a łokcie oparł o poręcze tronu. – Coś bardziej przyciągającego uwagę, bardziej dramatycznego nawet od pojedynku dwóch mistrzów.
– Niebezpieczne zderzenie, panie mój. Tylko coś takiego mogło odwrócić ich uwagę, zmusić do odwrócenia głów. Zechcesz sobie przypomnieć, że pierwszy wypadek miał miejsce, zanim zbliżyliśmy się z Crescensem. Wydał się jednak niegroźny, obaj go dostrzegliśmy, ale ominęliśmy. Tłum też na pewno to widział. Aby cały hipodrom się od nas odwrócił, musiało się stać coś bardzo niebezpiecznego po tym pierwszym wypadku. A jeżeli w pierwszą parę uderzył trzeci – albo czwarty – rydwan, personel hipodromu nie zdążyłby oczyścić toru.
– A pierwszy wypadek zdarzył się na wewnętrznym torze – dopowiedział cesarz, znów kiwając głową. Uśmiechał się teraz z zadowoleniem, a jego szare oczy płonęły. – I ty to wszystko zrozumiałeś, Rhodianinie?
Crispin szybko potrząsnął głową.
– Nie, panie mój. Domyśliłem się tylko najprostszej części. To, że miałem rację, napawa mnie wielką... pokorą. To, czego domyślił się Skorcjusz w trakcie wyścigu, powożąc rozpędzonymi czterema końmi i walcząc z rywalem, niemal przekracza moją zdolność pojmowania.
– W gruncie rzeczy uświadomiłem to sobie zbyt późno – przyznał Skorcjusz ze smutkiem. – Gdybym rzeczywiście zachował czujność, wcale nie wyprzedziłbym Crescensa po wewnętrznej. Zostałbym po jego zewnętrznej stronie na zakręcie i na przeciwnej prostej. Tak należało to zrobić. Czasami – mruknął – odnosimy sukces dzięki szczęśliwemu losowi i boskiej łasce.
Nikt tego nie skomentował, ale Crispin spostrzegł, jak najwyższy strateg, Leontes, robi znak słonecznego dysku. Po chwili Waleriusz odwrócił głowę i skinął nią kanclerzowi. Gezjusz z kolei przywołał gestem człowieka, który wyszedł z pojedynczych drzwi za tronem. W rękach trzymał czarną jedwabną poduszkę. Spoczywał na niej złoty pierścień z rubinem. Mężczyzna podszedł do Crispina. Nawet z pewnej odległości Crispin widział, że ta lśniąca nagroda za rozbawienie cesarza na uczcie jest warta więcej pieniędzy, niż ich kiedykolwiek miał w życiu. Służący zatrzymał się przed nim. Skorcjusz, stojący po prawej stronie Crispina, uśmiechał się szeroko. Szczęśliwy los i boska łaska.
– Nikt nie jest mniej warty tego daru – rzekł Crispin – choć mam nadzieję zadowolić cesarza moimi usługami w innym zakresie.
– To nie dar, Rhodianinie. To nagroda. Mógł ją tu wygrać każdy mężczyzna, każda kobieta. Wszyscy mieli okazję wcześniej.
Crispin skłonił głowę. Wpadł nagle na pewien pomysł i zanim zdołał mu się oprzeć, usłyszał własne słowa:
– Czy mógłbym... czy mógłbym zatem zrobić z niej dar, panie mój?
Trochę się zacinał. Odniósł sukces, lecz nie był bogaty. Tak jak nie była jego starzejąca się matka ani Martinian i jego żona.
– Jest twoja – powiedział po krótkim milczeniu cesarz. – Z tym, co się ma na własność, można zrobić to, co się chce.
To oczywiście była prawda. Cóż jednak miało się na własność, jeśli życie, jeśli miłość mogła zostać zabrana w mrok? Czy to wszystko nie jest jedynie... pożyczką, dzierżawą, przemijającą jak dopalające się świece?
To nie czas ani miejsce na takie rozważania.
Crispin zaczerpnął głęboko tchu, zmuszając się do jasnego myślenia, do odwrócenia się od cieni. Wiedząc, że może popełnić błąd, powiedział:
– A zatem byłbym zaszczycony, gdyby pani Styliane Daleina zechciała przyjąć ode mnie ten rubin. Gdyby nie oceniła tak życzliwie moich umiejętności, nie miałbym nawet szansy stawić czoła temu wyzwaniu. Obawiam się też, że moje własne nieuprzejme słowa mogły urazić cenionego przez nią rzemieślnika. Czy mogę ci tym wynagrodzić moje zachowanie?
Zdawał sobie sprawę z bliskiej obecności woźnicy, który patrzył na niego z otwartymi ustami, z pełnego niedowierzania szmeru powstałego wśród dworzan.
– Szlachetnie powiedziane! – zawołał Faustinus zza obu tronów.
Crispinowi przyszło na myśl, że przełożony urzędów, mający wielką władzę nad służbą cywilną, nie jest być może najsubtelniejszym z ludzi. W tej samej chwili przyszło mu też do głowy – kiedy zauważył zamyśloną minę Gezjusza i nagle ironiczną, przebiegłą minę cesarza – że to mogło nie być przypadkowe.
Skinął głową służącemu – jego strój aż lśnił od srebra – który zaniósł poduszkę złotowłosej damie stojącej w pobliżu obu tronów. Crispin zobaczył, że strateg się uśmiecha, ale sama Styliane Daleina pobladła. To rzeczywiście mógł być błąd; Crispin zupełnie nie wiedział, jak się tu poruszać.
Żona stratega sięgnęła jednak po pierścień z rubinem i położyła go sobie na otwartej dłoni. Właściwie nie miała wyboru. Choć był wspaniały, przy ogromnej perle na jej szyi sprawiał wrażenie tylko błyskotki. To była córka najbogatszej rodziny w cesarstwie. Wiedział o tym nawet Crispin. Potrzebowała tego rubinu mniej więcej tak samo jak on... kielicha wina.
Niewłaściwe porównanie, pomyślał. Naprawdę musiał się napić.
Dama przez długą chwilę patrzyła na niego poprzez salę, po czym powiedziała, stanowiąc obraz lodowatej, wystudiowanej doskonałości:
– Teraz ty robisz mi nazbyt wielki zaszczyt i czcisz pamięć cesarstwa w Rhodias z taką hojnością. Dziękuję ci.
Nie uśmiechnęła się, tylko zacisnęła długie palce na pierścieniu. Crispin ukłonił się.
– Muszę powiedzieć – wtrąciła płaczliwym głosem cesarzowa Sarancjum – że jestem nad wyraz rozżalona. Czyż i ja nie zachęcałam cię do mówienia, Rhodianinie? Czyż nie powstrzymałam naszego ulubionego Skorcjusza, by dać ci okazję do zademonstrowania twej bystrości? Jaki dar złożysz mnie, śmiem pytać?
– Ach, jakżeś okrutna, miłości moja – rzekł cesarz. Znów miał rozbawioną minę.
– Czuję się okrutnie wzgardzona i pominięta – odparła jego żona. Crispin przełknął ślinę.
– Jestem na usługi cesarzowej we wszystkim, co mogę dla niej uczynić.
– Świetnie! – stwierdziła raźnym tonem Arkana z Sarancjum, zmieniając się w mgnieniu oka, jakby to właśnie chciała usłyszeć. – Doskonale. Gezjuszu, każ zaprowadzić Rhodianina do moich komnat. Pragnę tam omówić pewną mozaikę, zanim udam się na spoczynek.
Zrobił się ruch i szum. Zapełgały płomyki lamp. Crispin zobaczył, że mężczyzna o ziemistej cerze, stojący obok stratega, nagle zaciska wargi. Cesarz, wciąż rozbawiony, powiedział tylko:
– Wezwałem go do sanktuarium, ukochana. Wszystkie inne drobiazgi muszą temu ustąpić.
– Nie jestem – odparła cesarzowa Sarancjum, wyginając w łuk swe wspaniałe brwi – drobiazgiem.
Uśmiechnęła się jednak przy tych słowach i sala tronowa posłusznie rozbrzmiała śmiechem. Waleriusz wstał.
– Witaj w Sarancjum, Rhodianinie. Nie wszedłeś między nas cicho.
Uniósł rękę. Alixana położyła na niej swoją lśniącą od pierścieni dłoń i wstała. Razem zaczekali, aż ich dwór im się pokłoni. Następnie odwrócili się i wyszli z sali przez pojedyncze drzwi, które Crispin zauważył za tronami.
Wyprostował się, wstał i na chwilę zamknął oczy, oszołomiony prędkością wydarzeń. Czuł się jak w pędzącym rydwanie, nad którym wcale nie panuje.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że patrzy na niego prawdziwy woźnica, Skorcjusz.
– Bądź bardzo ostrożny – mruknął cicho Soriyyańczyk. – Z nimi wszystkimi.
– Jak? – udało się wykrztusić Crispinowi, zanim posępny stary kanclerz zgarnął go jak jakąś zdobycz. Gezjusz położył mu władczo na ramieniu szczupłe pałce i gładko wyprowadził z sali po tesserach cesarskiego polowania, mijając srebrne drzewa i wysadzane klejnotami ptaki w ich gałęziach oraz nad wyraz uważne, jedwabne postacie sarantyńskiego dworu.
Kiedy przechodził przez srebrne drzwi do przedpokoju, ktoś za nim trzy razy klasnął ostro w dłonie i Crispin usłyszał, jak wśród wznawianych rozmów oraz leniwego śmiechu zaczynają śpiewać mechaniczne ptaki cesarza.
– Niech Dżad ugotuje drania w jego własnym sosie rybnym! – warknął półgębkiem Rasie, szorując garnek. – Równie dobrze moglibyśmy przyłączyć się do Bezsennych i zarobić trochę świętości za niespanie przez całą pieprzoną noc!
Kyros, który długą drewnianą łyżką mieszał swoją zupę gotującą się na ogniu, udawał, że nie słucha. W każdym razie w sosie rybnym niczego się nie gotuje. Strumosus był znany z nadzwyczaj dobrego słuchu i jak głosiła plotka, ekscentryczny kucharz przed laty wrzucił drzemiącego kucharczyka do ogromnego żelaznego kotła, bo nie dopilnowana zupa się zagotowała w tym kotle.
Kyros był prawie pewien, że to nieprawda, ale na własne oczy widział, jak pulchny kuchmistrz spuścił kuchenny nóż o palec od dłoni podkuchennego, który niestarannie czyścił pory. Nóż drgał, wbity w stół. Podkuchenny spojrzał na niego, na swoje palce tuż obok noża, i zemdlał. „Wrzucić go do koryta dla koni”, rozkazał wtedy Strumosus. Chora stopa Kyrosa uratowała go od tego obowiązku, ale czterech innych pomocników wyniosło nieprzytomnego podkuchennego przez drzwi i zniosło go po schodach portyku. Była wtedy zima, przenikliwie zimne, szare popołudnie. Powierzchnia wody w korycie po drugiej stronie dziedzińca zamarzła. Po wrzuceniu do niej podkuchenny widowiskowo ożył.
Praca dla wybuchowego kucharza nie była najłatwiejszym zajęciem w Mieście.
Mimo to Kyros zaskoczył samego siebie, odkrywając w ciągu półtora roku, że podoba mu się w kuchni. Przygotowywanie jedzenia miało swoje tajemnice i Kyros często nad tym rozmyślał. Pomagał fakt, że nie była to jakaś tam kuchnia i jakiś tam kucharz. Niski, wybuchowy, brzuchaty mężczyzna, który dbał tu o jedzenie, stanowił w Mieście legendę. Niektórzy twierdzili, że jest tego aż nadto świadom, ale jeżeli kucharz mógłby być artystą, to Strumosus nim był. A jego kuchnia stanowiła salę bankietową Błękitnych, gdzie w niektóre wieczory odbywały się uczty na dwieście osób.
Tak jak teraz. Strumosus, w gorączce natchnienia, kontrolowanego chaosu i palących wyzwisk, pokierował przygotowaniem ośmiu skomplikowanych dań kulinarnej chwały, które osiągnęły apogeum w nadziewanym krewetkami łososiu w jego słynnym sosie. Pięćdziesięciu chłopców – zwerbowanych i umytych stajennych – niosąc ogromne srebrne półmiski z potrawą, obeszło salę do wtóru dzikich wiwatów biesiadników, fanfar granych na trąbkach i szaleńczego trzepotu niebieskich flag. Wyraźnie rozentuzjazmowany Clarus – główny tancerz Błękitnych – zerwał się dramatycznie ze swego miejsca przy wysokim stole i podbiegł do kucharza stojącego w drzwiach kuchni, by ucałować go w usta. Strumosus udał, że odgania drobnego tancerza, czemu towarzyszyły okrzyki i rubaszny śmiech, po czym przyjął oklaski i gwizdy.
Była to ostatnia noc Dykanii, koniec sezonu wyścigowego, a Wspaniali i Słynni Błękitni jeszcze raz pobili nieszczęsnych i wymoczkowatych Zielonych, zarówno podczas całego sezonu, jak i tego dnia. Zdumiewające zwycięstwo Skorcjusza w pierwszym popołudniowym wyścigu już zdawało się zyskiwać rangę jednego z tych tryumfów, o których mówi się bez końca.
Wino płynęło szeroką strugą przez cały wieczór, podobnie jak towarzyszące mu toasty. Poeta stronnictwa, Khardelos, wstał chwiejnie, podparł się dłonią rozczapierzoną na stole i zaimprowizował wiersz, unosząc w drugiej ręce pękatą flaszkę z winem:
Wśród grzmotu głosów zebranej ciżby Skorcjusz leci jak orzeł po piasku pod orlim gniazdem kathisma. Cała chwała wspaniałemu cesarzowi! Chwała szybkiemu Soriyyańczykowi i jego rumakom! Cała chwała wspaniałym i słynnym Błękitnym!
Kyrosowi przebiegi po kręgosłupie dreszcz czystego zachwytu. „Jak orzeł po piasku”. To było cudowne! Oczy zamgliły mu się z emocji. Strumosus, stojący obok niego w drzwiach kuchni w chwili przerwy w pracy, prychnął cicho.
– Wierszokleta – mruknął na tyle głośno, by Kyros usłyszał. Często tak robił. – Stare zwroty i posiekane wyrażenia. Muszę pogadać z Astorgiem. Woźnice są wspaniali, kuchnia jest niezrównana, co wszyscy wiemy. Tancerze są dość dobrzy, ale poeta musi jednak odejść. Musi odejść.
Kyros zerknął na Strumosa i zaczerwienił się, napotkawszy spojrzenie jego ostrych oczek.
– Część twojej edukacji, chłopcze. Nie daj się uwieść tanim sentymentom ani ręce hojnie sypiącej przyprawy. Jest różnica między pochwałami mas i uznaniem prawdziwych znawców.
Odwrócił się i zniknął w gorącej kuchni, a Kyros szybko poszedł w jego ślady.
Później poznaczony bliznami Astorgus, niegdyś najsławniejszy woźnica w Mieście, a obecnie przełożony stronnictwa Błękitnych, wygłosił mowę, w której obwieścił wystawienie Skorcjuszowi nowego posągu na spina w hipodromie. Były już tam dwa, ale oba zamówili ci pryszczaci Zieloni. Astorgus oznajmił, że ten posąg będzie ze srebra, a nie z brązu, na tym większą chwałę Błękitnych i woźnicy. Rozległ się ogłuszający ryk radości. Jeden z młodszych kucharczyków, zaskoczony hałasem, upuścił talerz kandyzowanych owoców, które właśnie wynosił z kuchni do sali. Strumosus trzepnął go w głowę i ramiona długą drewnianą łyżką tak mocno, że się złamała. Te łyżki łatwo i często się łamały. Kyros zauważył, że wbrew pozornej sile swoich ciosów, kucharz rzadko wyrządzał komuś prawdziwą krzywdę.
W wolnej chwili Kyros znów stanął w drzwiach, patrząc na Astorga. Przełożony stronnictwa pił równomiernie, ale z niewielkim skutkiem. Dla każdego, kto przystanął przy jego miejscu za stołem, miał dobre słowo i uśmiech. Spokojny, wzbudzający niezwykłe zaufanie człowiek. Strumosus powiedział, że głównym powodem obecnych sukcesów Błękitnych w wyścigach i wielu innych sprawach jest właśnie Astorgus. Ściągnął Skorcjusza, samego Strumosa, i podobno cały czas pracował nad innymi przebiegłymi planami. Kyros co prawda zastanawiał się, jak to jest być uznanym za sprawnego zarządcę, kiedy przedtem samemu było się adresatem wszystkich tych dzikich wiwatów, modelem posągów, bohaterem mów pochwalnych i wierszy, w których sypały się porównania do orłów i lwów albo do wielkich postaci hipodromu? Czy to trudne? Na pewno, pomyślał, ale tak naprawdę nie miał pojęcia, nawet patrząc na Astorga.
Bankiet dobiegł do rozmytego końca, jak to się zwykle zdarza w takich sytuacjach. Kilka kłótni, ktoś gwałtownie wymiotuje w kącie sali, zbyt pijany, by dotrzeć do odpowiedniego pomieszczenia. Columella, weterynarz, zgarbiony posępnie na swoim miejscu, recytuje monotonnym głosem starożytne trakezyjskie strofy. Późną nocą zawsze tak robił. Znał więcej dawnej poezji niż Khardelos. Jego sąsiedzi z obu stron mocno spali z głowami wśród talerzy. Jedna z młodszych tancerek wciąż powtarzała samotnie serię kroków ze skupioną twarzą; jej dłonie unosiły się w górę jak para ptaków, po czym spadały do jej boków, by odpocząć, póki tancerka robiła obrót. Kyros był chyba jedynym, który ją obserwował. Pomyślał, że jest ładna. Para tancerzy wzięła ją ze sobą, kiedy wychodzili. W sali nie było juz nikogo, wyszedł zatem i Astorgus, pomagając Columelli. To wszystko działo się jakiś czas temu.
O ile Kyros potrafił to ocenić, bankiet był bardzo udany. Skorcjusza oczywiście na nim zabrakło. Został wezwany do kompleksu cesarskiego, więc wybaczono mu nieobecność. Zaproszenie od cesarza przysparzało chwały im wszystkim.
Z drugiej strony ten wspaniały woźnica był też powodem, dla którego Strumosus – wyczerpany i niebezpiecznie drażliwy – oraz garstka pechowych chłopców i podkuchennych wciąż krzątali się po kuchni w środku jesiennej nocy po tym, jak nawet najbardziej rozochoceni biesiadnicy poszli chwiejnym krokiem do swoich domów i łóżek. Członkowie personelu i administracji stronnictwa Błękitnych już spali w dormitorium po drugiej stronie dziedzińca lub we własnych kwaterach, jeśli mieli odpowiednio wysoką rangę. Ulice i place za bramą siedziby Błękitnych ucichły wraz z końcem święta. Niewolnicy, którzy należeli do urzędu prefekta miejskiego, zapewne już zaczęli je sprzątać. Zrobiło się zimno; od Trakezji wiał przenikliwy północny wiatr, niosąc ze sobą zapowiedź zimy.
Wraz ze słońcem zbudzi się zwykłe życie. Uczty się skończyły.
Wydawało się jednak, że Skorcjusz uroczyście obiecał kuchmistrzowi Błękitnych, iż przyjdzie do kuchni po bankiecie u cesarza i spróbuje wieczornego menu, porównując je z daniami w kompleksie cesarskim. Spóźniał się. Było już późno. Było bardzo późno. Z dworu nie dobiegały żadne kroki.
Wszyscy byli zachwyceni perspektywą końca wspaniałego dnia i wieczoru z woźnicą, ale to było dawno temu. Kyros stłumił ziewnięcie i zerknął na przygasający ogień, mieszając swoją zupę rybną, by nie zawrzała. Spróbował jej, i postanowił nie dodawać więcej morskiej soli. Pilnowanie potrawy było dla niego wielkim zaszczytem i kiedy Kyros dostąpił go zaledwie po roku spędzonym w kuchni, inni zareagowali oburzeniem. Sam Kyros był zaskoczony; nie wiedział, że Strumosus w ogóle zdaje sobie sprawę z jego obecności.
Na początku nawet nie chciał się tu znaleźć. Jako chłopiec oczywiście planował zostać woźnicą. Później sądził, że pójdzie w ślady ojca, jako treser zwierząt dla Błękitnych, ale rzeczywistość zniweczyła ten plan, kiedy Kyros był jeszcze bardzo młody. Treser powłóczący uszkodzoną stopą raczej nie przeżyłby nawet jednego sezonu wśród wielkich kotów i niedźwiedzi. Kiedy Kyros osiągnął pełnoletność, jego ojciec zwrócił się do administracji stronnictwa o znalezienie mu innego zajęcia. Błękitni dbali o swoich. Administracyjne trybiki poruszyły się i Kyros został przeznaczony do terminu w wielkiej kuchni, u świeżo zwerbowanego mistrza patelni. Tam nie trzeba biegać ani uchylać się przed niebezpiecznymi zwierzętami.
Jedynie przed kuchmistrzem.
W drzwiach prowadzących z portyku pojawił się Strumosus. Rasie, obdarzony niesamowitym instynktem samozachowawczym, przestał mruczeć bez oglądania się za siebie. Kuchmistrz wyglądał na trawionego gorączką i przemęczonego, ale często sprawiał takie wrażenie, więc nie miało to wielkiego znaczenia. Matka Kyrosa zbladłaby na widok Strumosa chodzącego o tej porze między gorącą kuchnią i zimnym dziedzińcem. Głęboko wierzyła, że jeśli w czerni nocy nie zaszkodzą człowiekowi niezdrowe wyziewy, na pewno zrobią to duchy pólświata.
Strumosus z Amorii został wynajęty przez Błękitnych – podobno za horrendalną cenę – z kuchni Lysippa, niegdysiejszego kwestora cesarskiego skarbu, wygnanego po Zamieszkach Zwycięstwa. Dwa stronnictwa współzawodniczyły ze sobą w hipodromach na rydwany, w teatrach cesarstwa na deklamacje swoich poetów i grupowe okrzyki oraz – wcale nie tak rzadko – na ulicach i w zaułkach na pałki i klingi. Przebiegły Astorgus postanowił przenieść współzawodnictwo do kuchni siedzib stronnictw i zwerbowanie Strumosa – chociaż miał tyle kolców, co soriyyańska roślina pustynna – było błyskotliwym posunięciem. Miasto całymi miesiącami nie mówiło o niczym innym; pewna liczba patrycjuszy odkryła u siebie jak dotąd nie znane związki z Błękitnymi i z radością napychała sobie brzuchy w sali biesiadnej stronnictwa, zapełniając jednocześnie kiesę Astorga, z której ten czerpał fundusze na aukcje koni czy ściąganie tancerzy i woźniców. Błękitni najwyraźniej znaleźli jeszcze jeden sposób na walkę i wygraną z Zielonymi.
Dwa lata wcześniej, podczas Zamieszek Zwycięstwa, Błękitni walczyli ramię w ramię z Zielonymi, ale ten zdumiewający, niemal bezprecedensowy fakt nie uchronił ich przed śmiercią, kiedy do hipodromu wkroczyli żołnierze. Kyros oczywiście pamiętał te zamieszki. Jeden z jego wujów zginął od miecza na Forum Hipodromu i jego matka leżała potem w łóżku przez dwa tygodnie. Imię Calizjanina Lysippa wypowiadano w domu Kyrosa, spluwając, podobnie jak w wielu innych domach różnych klas.
Główny urzędnik podatkowy cesarza był bezlitosny, ale poborcy podatków zawsze tacy są. Tu chodziło jednak o coś więcej. Opowiadano paskudne i niepokojące historie o tym, co działo się po zmroku w jego miejskim pałacu. Ilekroć zaginął jakiś chłopak czy dziewczyna, oczy ludzi zwracały się na te gładkie, pozbawione okien mury. Niegrzeczne dzieci zmuszano do posłuszeństwa groźbami, że zabierze je gruby Calizjanin.
Strumosus niczego do plotek nie dodał, będąc wyjątkowo małomównym na temat swego byłego pracodawcy. Pojawił się w kuchniach i piwnicach Błękitnych, spędził dzień, ogarniając wzrokiem to, co w nich zastał, wyrzucił prawie wszystkie przybory i sporo wina, zwolnił wszystkich kucharczyków, zostawiając tylko dwóch, przeraził chłopców i w ciągu kilku dni zaczął serwować olśniewające i zdumiewające dania.
Oczywiście nigdy nie był zadowolony: bez końca narzekał, gnębił słownie i fizycznie wynajęty personel, awanturował się u Astorga o większe fundusze, wyrażał opinię na różne tematy, od poetów po właściwą dietę dla koni, wyrzekał na niemożność subtelnego gotowania dla tak wielkiej liczby niewykształconych przeżuwaczy jedzenia. Kyros jednak zauważył, że mimo tego potoku zażaleń potrawy przygotowywane w wielkiej kuchni wciąż się zmieniały, a Strumosus wcale nie wydawał się ograniczany finansowo w swych porannych zakupach na targu.
To było jedno z ulubionych zadań Kyrosa: towarzyszenie kucharzowi w wyprawach na targ tuż po inwokacji w kaplicy i obserwowanie, jak Strumosus ocenia warzywa, ryby i owoce, jak je ściska, wącha, a czasami nawet ich słucha, wymyślając dzienny jadłospis od ręki na podstawie tego, co znalazł.
Kyros uznał później, że kucharz awansował go z mycia talerzy i flaszek do nadzorowania niektórych zup i wywarów najprawdopodobniej właśnie dlatego, że podczas tych zakupów chłopak pilnie uważał. Strumosus prawie nigdy nie zwracał się do niego bezpośrednio, ale chodząc szybko od straganu do straganu, gwałtowny grubasek zawsze coś do siebie mówił i Kyros, starając się za nim nadążać mimo chromej nogi, dużo słyszał i starał się to zapamiętać. Nigdy na przykład sobie nie wyobrażał, że różnica między smakiem takiej samej ryby złowionej po drugiej stronie zatoki w pobliżu Deapolis i schwytanej w sieć po tej stronie, pod urwiskami na wschód od Miasta, może być tak wielka.
Kiedy Strumosus znalazł na targu morskiego okonia ze Spinadii, Kyros po raz pierwszy zobaczył, jak ktoś plącze na widok jedzenia. Palce Strumosa, którymi pieścił lśniącą rybę, przypominały Kyrosowi dłoń świętego błazna zaciśniętą na jego słonecznym dysku. Wraz z innymi w kuchni pozwolono mu po zakończeniu przyjęcia spróbować ryby – upieczonej lekko w soli i przyprawionej ziołami – i posmakowawszy jej, Kyros zaczął rozumieć pewien styl życia. Czasami za początek swej dorosłości przyjmował ten wieczór.
Kiedy indziej zaś uznawał, że jego młodość zakończyła się w gruncie rzeczy nieco później tego samego roku, u schyłku Dykanii, kiedy czekając w środku zimnej nocy na woźnicę Skorcjusza, usłyszeli nagły krzyk, a potem tupot nóg na dziedzińcu.
Kyros odwrócił się niezgrabnie, by spojrzeć na drzwi. Strumosus szybko odstawił kielich i flaszkę wina. W wejściu zamajaczyło trzech mężczyzn, którzy następnie wpadli do środka, co sprawiło, że kuchnia nagle wydała się ciasna. Jednym z nich był Skorcjusz. Miał podarte ubranie, a w ręku dzierżył nóż. Drugi, ogromny mężczyzna, wyglądający jak ociekająca krwią zjawa, ściskał zakrwawiony miecz.
Kyrosowi opadła szczęka; usłyszał, jak Chwała Błękitnych, ich własny ukochany Skorcjusz, wychrypiał zadyszanym głosem:
– Gonią nas! Sprowadźcie pomoc. Szybko!
Dopiero później przyszło Kyrosowi do głowy, że gdyby Skorcjusz był innym człowiekiem, sam mógłby zawołać o pomoc. Zrobił to za niego Rasie, który rzucił się do wewnętrznych drzwi i popędził przez salę bankietową ku dormitorium, krzycząc głosem mrożącym krew w żyłach:
– Błękitni! Błękitni! Zostaliśmy zaatakowani! Do kuchni! Wstawajcie, Błękitni!
Strumosus z Amorii już chwycił swój ulubiony nóż. W oku miał szaleńczy błysk. Kyros rozejrzał się i złapał miotłę, celując trzonkiem w puste wejście. Z ciemności na zewnątrz dobiegały rozmaite hałasy. Biegali ludzie, szczekały psy.
Skorcjusz i jego dwaj towarzysze weszli w głąb pomieszczenia. Ranny mężczyzna z mieczem czekał spokojnie przy drzwiach, stanowiąc pierwszy cel jakiegokolwiek ataku.
Wtem ruch na dziedzińcu ustał. Przez chwilę nikogo nie było widać. Nastała cisza, tym bardziej niesamowita po tym zamęcie. Kyros zobaczył, że obaj kucharczykowie oraz inni chłopcy trzymają jakąś broń. Jeden z nich chwycił żelazny pogrzebacz z paleniska. Krew rannego mężczyzny kapała jednostajnie na podłogę u jego stóp. Psy wciąż szczekały.
W cieniu portyku poruszył się jakiś cień. Jeszcze jeden rosły mężczyzna. Kyros dostrzegł ciemny kształt jego klingi. Cień przemówił z północnym akcentem:
– Chcemy tylko Rhodianina. Nie mamy nic do Błękitnych ani tych dwóch innych. Jeśli go nam wydacie, nikt nie zginie.
Strumosus roześmiał się.
– Głupcze! Kimkolwiek jesteś, czy ty rozumiesz, gdzie się znalazłeś? Nieokrzesani prostacy! Nawet cesarz nie wysyła żołnierzy do tego kompleksu.
– Nie chcemy tu przebywać. Wydajcie Rhodianina, a odejdziemy. Powstrzymam moich ludzi, żebyście...
Człowiek stojący na portyku – kimkolwiek był – nie dokończył tego zdania ani żadnego innego pod słońcem Dżada czy też księżycami i gwiazdami.
– Dalej, Błękitni! – usłyszał Kyros z zewnątrz. Dziki, tryumfalny okrzyk wyrywający się z wielu gardeł. – Razem! Zostaliśmy zaatakowani!
Z północnego krańca dziedzińca ozwało się wycie. Nie były to psy. Ludzie. Kyros zobaczył, że zwalista, ciemna postać z mieczem odwraca się, po czym nagle się chwieje. Mężczyzna upadł do wtóru klekoczących dźwięków. Na portyk wskoczyły inne ciemne postacie. Nad powalonym dwa razy uniosła się i opadła ciężka laska, ciemna na tle ciemności. Rozległo się chrupnięcie. Kyros odwrócił się, przełykając ślinę.
– Prostacy, kimkolwiek są. Albo byli – stwierdził trzeźwo Strumosus. Odłożył nóż na stół, całkowicie nieporuszony.
– Żołnierze. Na urlopie w Mieście. Wynajęci za nieco pieniędzy. Niewiele by ich trzeba było, jeśli pili za pożyczone – odezwał się krwawiący mężczyzna.
Kyros spostrzegł, że został raniony w udo i ramię. Sam był żołnierzem. Miał twarde, gniewne spojrzenie. Tumult na zewnątrz wzmagał się. Inni napastnicy usiłowali wyrwać się z kompleksu Błękitnych. Na dziedzińcu wciąż przybywało pochodni, które tworzyły pomarańczowe smugi.
– Prostacy, powiadam – powtórzył Strumosus. – Żeby iść za wami aż tutaj.
– Zabili dwóch moich ludzi i jednego waszego przy bramie – powiedział żołnierz. – Usiłował ich powstrzymać.
Słysząc to, Kyros pokuśtykał do stołka i ciężko na nim usiadł. Wiedział, kto pilnował bramy. Krótka słomka wylosowana w wieczór bankietu. Zaczynało mu się robić niedobrze.
Strumosus w ogóle nie zareagował. Spojrzał na trzeciego nowo przybyłego do kuchni, gładko ogolonego, bardzo dobrze odzianego mężczyznę o ogniście rudych włosach i ponurej minie.
– Ty jesteś tym Rhodianinem, którego chcieli dorwać?
Mężczyzna krótko skinął głową.
– To oczywiste. Zechciej mi powiedzieć – rzekł mistrz patelni Błękitnych, podczas gdy w ciemności poza jego kuchnią walczyli i ginęli ludzie – czy próbowałeś kiedykolwiek minoga z jeziora w pobliżu Baiany?
Nastąpiła krótka cisza. Kyros oraz pozostali chłopcy już nieco przywykli do takich rzeczy, ale w przypadku kogoś innego było to niemożliwe – Bardzo mi przykro – odparł w końcu rudowłosy z godnym podziwu spokojem – ale niestety, nie.
Strumosus potrząsnął z żalem głową.
– Wielka szkoda – mruknął. – Ja też nie. Musisz zrozumieć, że to legendarna potrawa. Pisał o niej Aspalius czterysta lat temu. Używał białego sosu. Ja sam tego nie robię. Nie do minogów.
Słowa te wywołały dalszą, podobną ciszę. Na dziedzińcu znajdowało się już sporo pochodni, jako że pojawiało się tam coraz więcej Błękitnych w pośpiesznie nałożonych butach i ubraniach. Wyglądało na to, że spóźnialskich ominęła bitwa. Nikt już nie stawiał oporu. Ktoś uciszył psy. Wyglądając przez drzwi, Kyros zobaczył Astorga, który szybko przeciął dziedziniec i wszedł po trzech stopniach na portyk. Przełożony stronnictwa zatrzymał się, patrząc przez chwilę na powalonego człowieka, a następnie wszedł do kuchni.
– Na dworze jest sześciu martwych napastników – stwierdził, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Na jego twarzy gościł gniew, ale nie był zmęczony.
– Wszyscy zginęli? – To odezwał się rosły żołnierz. – Szkoda. Miałem kilka pytań.
– Weszli do naszego kompleksu – odparł beznamiętnym tonem Astorgus. – Z mieczami. Nikomu nie wolno tego robić. Są tu nasze konie. – Przez chwilę taksował rannego wzrokiem, po czym warknął przez ramię:
– Wyrzućcie ciała za bramę i zawiadomcie urzędników prefekta miejskiego. Zajmę się nimi, jak przyjdą. Zawołajcie mnie. Niech ktoś tu sprowadzi Columellę i pośle po lekarza.
Odwrócił się do Skorcjusza.
Kyros nie umiał odczytać wyrazu jego twarzy. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Przed piętnastu laty Astorgus był dokładnie tym, kim dzisiaj był Skorcjusz: najsławniejszym woźnicą rydwanów w cesarstwie.
– Co się stało? – zapytał w końcu. – Zazdrosny mąż? Znowu?
* * *
W gruncie rzeczy początkowo tak sądził.
Swoje sukcesy w ciemnościach po wyścigach i ucztach zawsze częściowo zawdzięczał faktowi, że nie uganiał się za kobietami. Niemniej jednak niedokładne byłoby stwierdzenie, że gwałtownie ich nie pożądał albo że kiedy po powrocie do domu z hipodromu czy ze stajni znajdował zaproszenia do pewnych domów, nie przyśpieszał mu puls.
Tego wieczoru – a był to koniec zabaw Dykanii i sezonu wyścigowego – kiedy przyszedł do domu, by się przebrać na cesarskie przyjęcie, na marmurowym stoliku w wejściu wśród innych wiadomości czekała krótka, nie podpisana, bezwonna notatka. Nie potrzebował ani podpisu, ani zapachu. Z lakonicznej, bardzo charakterystycznej treści wynikało, że w pierwszym popołudniowym wyścigu zwyciężył nie tylko Crescensa z Zielonych.
,Jeśli potrafisz uniknąć niebezpieczeństw innego rodzaju”, głosił tekst napisany starannym, drobnym charakterem pisma, „to po uczcie u cesarza moja służąca będzie czekała po wschodniej stronie Pałacu Trawersyńskiego. Poznasz ją. Można jej zaufać. A tobie?”
Tylko tyle.
Pozostałe listy odłożył na bok. Pragnął tej kobiety od dawna. Ostatnio pociągał go dowcip oraz jej postawa spokojnego, rozbawionego dystansu, otaczająca ją atmosfera... nieprzystępności. Był dość pewien, że to wyniosłe zachowanie jest tylko publiczną maską. Że oficjalna surowość wiele skrywa. Że może nawet jej niezwykle potężny mąż tego nie zgłębił.
Pomyślał, że tej nocy może odkryć – albo zacząć odkrywać – czy tak jest w rzeczywistości. Ta perspektywa ożywiła cały cesarski bankiet i nadała mu posmak gorącego, prywatnego wyczekiwania. Oczywiście zasadnicze znaczenie miała owa prywatność. Skorcjusz był bardzo dyskretny; był to kolejny powód pojawiania się tych liścików, a może nawet tego, że jeszcze nie został zabity.
Owszem, próby były – albo ostrzeżenia. Kiedyś go pobito: był wtedy młodszy i pozbawiony ochrony sławy i własnego bogactwa. Właściwie już dawno pogodził się z myślą, że raczej nie umrze we własnym łóżku, choć pewną możliwość stanowiło łóżko cudze. Mógł go dosięgnąć Dziewiąty Woźnica albo miecz nocą, gdy będzie wracał z komnaty, w której nie powinien się znaleźć.
Wymykając się w zimny jesienny mrok przez zaryglowaną, rzadko używaną furtkę w murach kompleksu cesarskiego, założył więc, że to właśnie mu grozi tej nocy.
Miał klucz do tej furtki dzięki pewnemu spotkaniu przed laty z czarnowłosą córką jednego z tysiączników excubitores. Dama ta była teraz imponująco przykładną mężatką, matką trojga dzieci. Kiedyś miała czarujący uśmiech i zwyczaj wydawania okrzyku, a potem przygryzania dolnej wargi, jakby zaskoczona przez samą siebie w ciemności.
Nie używał tego klucza często, ale zrobiło się niezwykle późno i istniała większa niż zwykle potrzeba zachowania ostrożności. Spędził nieoczekiwanie emocjonalne chwile w pokoju, do którego wprowadziła go służąca: nie była to jednak sypialnia damy, choć znajdowała się w niej otomana, wino i wonne świece. Zastanawiał się, czy pod dworską maską chłodnej uprzejmości znajdzie namiętność i intymność. Kiedy się zjawiła – wciąż w tym samym stroju, który miała na sobie w trakcie bankietu i potem w sali tronowej – odkrył obie te rzeczy, lecz potem, leniwie spędzając czas, kiedy to obrazy dnia zostały zmuszone do odwrotu, napotkał nieco zbyt głęboką dla jego spokoju ducha świadomość tego samego u siebie.
To stwarzało szczególny rodzaj niebezpieczeństwa. W jego życiu, w życiu, jakie wybrał, potrzeba kochania się, potrzeba dotyku, zapachu i żarliwości kobiety w jego ramionach, była ważna i przemożna, lecz pragnienie jakiejkolwiek trwałej intymności stanowiło zagrożenie.
Dobrze wiedział, że dla tych dam z kompleksu cesarskiego i patrycjuszowskich domów Miasta jest zabawką. Zaspokajały jego potrzebę, a on ich żądze, z których nie wszystkie zdawały sobie sprawę. To była swego rodzaju transakcja. Brał w niej udział od piętnastu lat.
W gruncie rzeczy jego nieoczekiwana wrażliwość tego wieczoru, niechęć do opuszczenia tej kobiety i powrotu na ziąb stanowiła pierwszą oznakę – niczym odległy dźwięk trąbki – że być może się starzeje. Było to niepokojące.
Skorcjusz cicho zamknął za sobą furtkę i odwrócił się, by przed wyruszeniem w drogę zajrzeć w mrok. Znał tę porę nocy; nie była ona bezpieczna na ulicach Sarancjum.
Kompleks Błękitnych, dokąd zmierzał, by spełnić obietnicę daną Strumosowi z Amorii, nie leżał daleko: trzeba było przejść wypełniony materiałami budowlanymi, zaśmiecony teren przed nowym sanktuarium, pójść wzdłuż północnej strony Forum Hipodromu, a potem z jego dalszego krańca, gdzie na kolumnie stał posąg pierwszego Waleriusza, wkroczyć w bramę kompleksu. Za nią Skorcjusz spodziewał się zastać ogień płonący na kuchennym palenisku i gwałtownego, oburzonego kuchmistrza czekającego na jego stwierdzenie, że nic, czego próbował w Pałacu Attenińskim, nie może się równać z daniami w prostym prozaicznym cieple kuchni Błękitnych przed świtem.
Prawdopodobnie byłaby to prawda. Strumosus był na swój sposób geniuszem. Mimo całego zmęczenia i niepokojących uczuć, z którymi usiłował dojść do ładu, woźnica nawet z przyjemnością oczekiwał tego późnego posiłku. Będzie mógł spać cały następny dzień. Zapewne tak zrobi.
Jeśli go dożyje. Zgodnie z od dawna zakorzenionym zwyczajem przez chwilę trwał w bezruchu, osłonięty krzakami i niskimi drzewami rosnącymi przy murze, i uważnie obserwował otwartą przestrzeń, którą będzie musiał przeciąć.
Na płytach ulicy nie zobaczył żadnych demonów, duchów ani pełgających płomyków, ale pod marmurowym dachem prawie skończonego portyku Wielkiego Sanktuarium stali jacyś ludzie.
Nie powinno ich tam być. Nie o tej porze nocy i nie tak precyzyjnie rozstawieni jak żołnierze. Nie byłby zaskoczony widokiem pijanych mężczyzn przedłużających sobie święto Dykanii, plączących się w chłodzie wśród materiałów budowlanych na placu przed Spiżowymi Wrotami, ale ta nieruchoma grupa ludzi uważających, że kryją ich kolumny, płaszcze i mrok, dawała mu do myślenia. Z miejsca, w którym czekali – kimkolwiek byli – wyraźnie widzieli wrota i pierwszy krok, jaki uczyniłby Skorcjusz, zwróciłby ich uwagę, nawet jeśli nie wiedzieli o istnieniu furtki.
Nie czuł już zmęczenia.
Niebezpieczeństwo i wyzwanie było dla Skorcjusza z Soriyyi jak mocne, czyste wino; właśnie dlatego żył – dla prędkości i krwi toru wyścigowego oraz tych potajemnych schadzek w kompleksie czy też poza nim. Wiedział o tym, wiedział o tym od wielu lat.
Wyszeptał szybką, zakazaną inwokację do Heladika i zaczął rozważać różne wyjścia z sytuacji. Ci ukryci mężczyźni oczywiście mają broń. Są tu w jakimś celu. On ma tylko nóż. Mógłby zaskoczyć ich i przebiec przez otwartą przestrzeń w kierunku Forum Hipodromu, ale gdyby którykolwiek z nich potrafił biegać, mógłby mu odciąć drogę. A pieszemu wyścigowi brakło... jakiejkolwiek godności.
Uznał z niechęcią, że skoro ich dostrzegł, to jedynym rozsądnym posunięciem będzie powrót do kompleksu. Mógłby znaleźć łóżko u excubitores w ich koszarach – byliby dumni, mogąc go przenocować, i nie zadawaliby żadnych pytań. Albo mógłby otwarcie podejść do Spiżowych Wrót od wewnątrz, wzbudzając o tej porze niezdrową ciekawość, i zażądać dostarczenia wiadomości do kompleksu Błękitnych. W bardzo krótkim czasie przyszłaby po niego eskorta.
Tak czy owak, o późnej jego obecności w tym miejscu dowiedziałoby się więcej ludzi, niż było mu to na rękę. Nie chodziło o to, że jego nocne obyczaje były znów takie nie znane, ale Skorcjusz szczycił się, że stara się ściągać jak najmniej uwagi na swoje wyprawy. Znów ta godność oraz szacunek dla kobiet, które mu ufały. Większość życia spędzał na oczach świata i parę szczegółów tego życia chciał uchronić przed zazdrosnymi czy podekscytowanymi plotkarzami z łaźni, koszar i gospód Sarancjum.
Nie miał tu, niestety, zbyt wielkiego wyboru. Będzie musiał albo przebiec przez ulicę jak terminator uciekający przed pałką swego mistrza, albo wśliznąć się z powrotem do kompleksu cesarskiego i robić dobrą minę do złej gry przy excubitores lub przy bramie.
Naprawdę nie zamierzał biec.
Już wyjął klucz ze skórzanej sakiewki, kiedy rozwarły się jedne z potężnych wrót sanktuarium i na portyk wylała się plama światła. Wkroczyło w nią trzech mężczyzn, wyraźnie widocznych na tle bijącej za nimi jasności. Było naprawdę bardzo późno; działo się coś niezwykłego. Wielkie Sanktuarium nie zostało jeszcze otwarte dla wiernych i wstęp do niego mieli tylko robotnicy i architekci. Skorcjusz, niewidoczny dla innych, zobaczył, że grupa mężczyzn czekających na portyku natychmiast zaczęła się rozpraszać. Był zbyt daleko, by cokolwiek dosłyszeć czy kogokolwiek rozpoznać, ale dostrzegł, że dwaj z trzech mężczyzn stojących przed wrotami odwracają się i kłaniają trzeciemu, który wszedł do środka. To wzbudziło u Skorcjusza zupełnie inne podejrzenie.
Strumień światła zwęził się i zniknął – ciężkie skrzydło drzwi zostało zamknięte. Dwaj mężczyźni stali samotni i odsłonięci w wietrznej ciemności portyku, wśród materiałów budowlanych. Jeden z nich odwrócił się i powiedział coś do drugiego. Wyraźnie nie byli świadomi obecności otaczających ich ludzi z mieczami.
Śmierć cały czas grasowała nocą w Mieście.
Ludzie przynosili do grobów osób zmarłych gwałtowną śmiercią tabliczki z klątwami otrzymane od chiromantów i za nic mając gromy rzucane przez duchownych, prosili o śmierć czy kalectwo dla woźniców i ich koni, o namiętność upragnionej kobiety, o chorobę dla dziecka lub muła znienawidzonego sąsiada, o huraganowe wiatry dla handlowego statku wroga. Krew i magia, płomienie pomykające nocnymi ulicami. Ognie Heladika. Skorcjusz je widział.
Cokolwiek można by powiedzieć o wszechobecnych duchach półświata, po drugiej stronie placu znajdowali się prawdziwi ludzie z mieczami w rękach. Skorcjusz stał w ciemności – księżyce zaszły, a gwiazdy migały ukradkiem zza pędzących chmur. Zimny wiatr wiał z północy, z krainy, w której, według starych soriyyańskich podań, pochodzących z czasów zanim jeszcze do ludów południa przybył Dżad wraz z legendą o swoim synu, mieszka Śmierć.
To, co działo się na portyku, nie było sprawą Skorcjusza; poza tym musiał zadbać o własne bezpieczeństwo na ulicach. Nie miał broni, oprócz niewielkiego noża, i raczej nie mógłby pomóc dwóm bezbronnym ludziom w starciu z napastnikami uzbrojonymi w miecze.
Niektóre sytuacje wymagały pewnej dozy instynktu samozachowawczego.
Skorcjusz był pod tym względem, niestety, upośledzony.
– Uwaga! – ryknął na cały głos, wybiegając zza osłony drzew.
Po drodze wyciągnął nóż. Podjąwszy przed chwilą spokojnie decyzję, że nie będzie uciekał, rzucił się jednak biegiem, i to w całkowicie niewłaściwym kierunku. Przyszło mu jednak na myśl, poniewczasie, że postępuje niemądrze.
– Zabójcy! – wrzasnął. – Do środka!
Dwaj mężczyźni stojący na portyku odwrócili się do niego. W ostatniej chwili zauważył niską, przykrytą stertę cegieł i przeskoczył ją, zawadzając o nią kostką i niemal padając przy lądowaniu. Zaklął jak marynarz w portowej tawernie – na siebie, na ich powolność. Pobiegł dalej, rozglądając się za wrogami, za jakimś ruchem, za kolejnymi przeklętymi stertami cegieł, i zauważył, że najbliższy żołnierz odwraca się i dobywa miecza. Skorcjusz był na tyle blisko, że usłyszał tarcie metalu o pochwę.
Miał głęboką nadzieję – i marny plan – że trzeci mężczyzna nie zaryglował wrót sanktuarium, że dwaj pozostali dostaną się do środka, zanim opadną ich zabójcy. Uderzyła go myśl, dość spóźniona, że mógłby wykrzyczeć to samo ostrzeżenie i wcale nie wpaść jak uczniak w środek akcji. Był przecież ulubieńcem Sarancjum, współbiesiadnikiem cesarza. Chwalą Błękitnych, człowiekiem zamożnym nad wszelkie młodzieńcze marzenia.
Najwyraźniej tą samą osobą, co piętnaście lat wcześniej. Być może, niestety.
Wskoczył na portyk, skrzywił się, lądując na nadwerężonej nodze, rzucił się do masywnych wrót, chwycił gałkę, przekręcił.
Zamknięte. Szarpnął niepotrzebnie gałkę, uderzył raz we wrota i w końcu się odwrócił. Po raz pierwszy zobaczył wyraźnie obu mężczyzn. Znał ich. Żaden nie zareagował odpowiednio. Byli sparaliżowani strachem. Skorcjusz znów zaklął.
Otoczyli ich żołnierze. To było do przewidzenia. Ich dowódca, rosły, wysoki mężczyzna, stanął tuż przed schodami prowadzącymi na portyk, między jakimiś materiałami przykrytymi płótnem i patrzył w górę na całą trójkę. Oczy w ciemności miał ciemne. Miecz trzymał tak, jakby nic nie ważył.
– Skorcjusz z Błękitnych! – rzekł dziwnym głosem. Zapadła cisza. Skorcjusz nic nie mówił, starając się coś wymyślić. Żołnierz ciągnął, wciąż tym zdziwionym tonem:
– Wiesz co, po południu straciłem przez ciebie fortunę. Trakezyjski akcent. Skorcjusz się tego domyślał: żołnierze na urlopie w mieście, wynajęci w gospodzie, by zabić, a potem zniknąć.
– Ci dwaj ludzie są pod opieką cesarza – warknął lodowatym tonem Skorcjusz. – Jeśli tkniecie któregoś z nich albo mnie, ryzykujecie życie. Nikt nie będzie w stanie was obronić. Gdziekolwiek w cesarstwie czy poza nim. Rozumiesz?
Miecz żołnierza nie drgnął, lecz jego głos uniósł się w zdumieniu:
– Co? Myślałeś, że chcemy ich skrzywdzić?
Skorcjusz przełknął ślinę. Opuścił rękę z nożem. Dwaj mężczyźni stojący na portyku patrzyli na niego z ciekawością, podobnie jak żołnierze. Wiatr wiał, poruszając płótnem przykrywającym cegły i narzędzia. Na placu szeleściły liście. Skorcjusz otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Nie miał nic do powiedzenia.
Kiedy opuścił kompleks cesarski i zobaczył czekających w ciemności mężczyzn, szybko wyciągnął z tego kilka różnych wniosków. Żaden z nich, zdaje się, nie był prawidłowy.
– Hmm, woźnico, chciałbym ci przedstawić Carullusa, trybuna Czwartego Sauradyjskiego oddziału kawalerii – odezwał się rudy mozaicysta, on to bowiem stał na portyku. – Eskortował mnie na ostatnim odcinku mojej podróży i strzeże mnie w Mieście. Rzeczywiście w pierwszym wyścigu popołudnia stracił dużo pieniędzy.
– Przykro mi – rzekł odruchowo Skorcjusz. Spojrzał na Caiusa Crispusa z Vareny, a potem na słynnego architekta, Artibasa, który stał obok niego, rozczochrany i czujny. Na budowniczego tego nowego sanktuarium.
I teraz był już prawie pewien, komu się kłaniali, kiedy obserwował ich z drugiej strony placu. Wyglądało na to, że wiele docierało do niego z opóźnieniem. Bassanidzi mieli na to filozoficzne powiedzenie; często je słyszał od ich kupców w Soriyyi w czasach, kiedy panował tam pokój. Nie bardzo miał w tej chwili ochotę na filozoficzne rozważania.
Znów zapadło milczenie. Północny wiatr gwizdał wśród kolumn, trzepocząc materiałami, którymi były przykryte cegły i kamienie. Żadnego ruchu przy Spiżowych Wrotach: na pewno usłyszano tam krzyki Skorcjusza, ale nikt nie zadał sobie trudu, by na nie zareagować. Wydarzenia rozgrywające się na zewnątrz kompleksu cesarskiego rzadko niepokoiły strażników; ich zadanie polegało na utrzymywaniu tych wydarzeń właśnie na zewnątrz. Rzucił się przez otwarty plac, rycząc jak szaleniec, wymachując nożem, rozbijając sobie kostkę... bez jakiegokolwiek skutku. Skorcjusza stojącego w ciemności na wciąż nie dokończonym portyku Wielkiego Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada nawiedził szybki, niepokojący obraz eleganckiej kobiety, którą niedawno opuścił. Jej zapach i dotyk.
Wyobraził sobie, że obserwuje jego zachowanie. Skrzywił się na myśl o jej uniesionych brwiach, kapryśnych, rozbawionych ustach i – nie widząc żadnej oczywistej alternatywy – zaczął się śmiać.
Wcześniej tej samej nocy, idąc ze służącym z Pałacu Attenińskiego do Trawersyńskiego, gdzie cesarzowa Sarancjum miała ulubioną jesienną i zimową siedzibę, Crispin myślał o swojej żonie.
To się wciąż zdarzało, ale różnica – z czego zdawał sobie sprawę – tkwiła w tym, że obraz Ilandry pojawiał się teraz jako tarcza, chociaż on sam wciąż nie miał pewności, czego się boi. W ogrodach było wietrznie i zimno; otulił się płaszczem, który dostał.
Strzeżony przez zmarłych i ukrywający się za wspomnieniem miłości, został zaprowadzony do mniejszego z dwóch głównych pałaców pod pędzącymi chmurami i niewidocznymi już księżycami; wszedł do marmurowych korytarzy, gdzie na ścianach płonęły latarnie, i zatrzymał się przed strażą u wejścia do prywatnych komnat cesarzowej, która wezwała go do siebie o tak późnej porze.
Czekano na niego. Żołnierz, który stał najbliżej, bez uśmiechu skinął głową i otworzył drzwi. Crispin wszedł w blask ognia, świec i złota. Eunuchowie i żołnierze zostali na zewnątrz. Drzwi zamknęły się za nim. Obraz Ilandry powoli zblakł – pojawiła się dama dworu ubrana w jedwab i miękkie kapcie i podała mu srebrny kielich z winem.
Przyjął go z prawdziwą wdzięcznością. Wzięła jego płaszcz i położyła na ławie pod ścianą przy kominku. Następnie uśmiechnęła się do Crispina lekko i wyszła przez wewnętrzne drzwi. Został sam; rozejrzał się w świetle tysiąca świec. Pokój urządzony z przepychem, lecz i z dobrym smakiem; nieco zbyt ozdobny dla zachodniego oka, ale Sarantyńczycy tacy już byli. I wtedy wstrzymał oddech.
Na długim stole pod ścianą z lewej strony znajdowała się złota róża. Wiotka jak żywy kwiat, pozornie tak samo giętka, cztery pączki na długiej łodydze, kolce wśród drobnych, doskonałych w kształcie listków, wszystkie cztery pączki przedstawione w różnych stadiach rozkwitu, a na samej górze w pełni otwarty kwiat; każdy cienki, wspaniały płatek był cudem złotniczego rzemiosła, a w ich sercu tkwił rubin, w blasku świec czerwony jak ogień.
Piękno i niezwykła kruchość róży chwyciły go za serce. Gdyby tylko wziąć tę długą łodygę dwoma palcami i ścisnąć, zgięłaby się, zniekształciła.
Kwiat wydawał się niemal chwiać na wietrzyku, którego tam nie było. Taka doskonałość, a taka przemijająca, taka krucha. Crispin łaknął takiego mistrzostwa – czasu, troski i umiejętności skupionych w tym dziele – oraz jednoczesnej świadomości, że to dzieło, ta sztuka jest tak nietrwała, jak... jak wszelkie radości w śmiertelnym życiu.
Jak róża, która ginie na wietrze lub przy końcu lata.
Wtedy pomyślał nagle o młodej królowej Antów oraz o wiadomości, którą miał przekazać, i uświadomił sobie odczuwaną litość i strach.
Płomyki świec w świeczniku stojącym obok róży zamigotały. Crispin nie usłyszał żadnego dźwięku, ale to drgnienie powietrza kazało mu się odwrócić.
W młodości występowała na scenie i bardzo dobrze wiedziała – nawet teraz – jak się poruszać cicho i z gracją tancerki. Była drobna, szczupła, ciemnowłosa i ciemnooka, doskonała jak róża. Przywodziła na myśl kolce, krople krwi, niebezpieczeństwo w sercu piękna.
Przebrała się w nocną ciemnoczerwoną szatę oraz kazała sobie zdjąć przybranie głowy i biżuterię z rąk i szyi. Włosy, gęste, długie i ciemne – niepokojące – rozpuściła na noc. Zwieszające się z jej uszu brylanty, jej jedyna ozdoba, wciąż chwytały światło. Wokół niej unosił się zapach jej perfum i otaczała ją też aura władzy, rozbawionej inteligencji oraz tego, czego nie potrafił określić, ale czego się obawiał i wiedział, że słusznie się boi.
– Jak głęboko jesteś obeznany, Rhodianinie, z prywatnymi komnatami władców?
Jej głos był cichy, ironiczny, szokująco poufały.
Ostrożnie, och, ostrożnie, upomniał się, odstawiając kielich z winem i nisko się kłaniając. Powolnością ruchów maskował rosnący niepokój. Wyprostował się i odchrząknął.
– Wcale nie jestem z nimi obeznany, pani moja. Jestem zaszczycony i nie w swoim żywiole.
– Bachiarczyk z dala od swego półwyspu? Ryba wyciągnięta z wody? Jak byś smakował, Caiusie Crispusie z Vareny?
Nie poruszyła się. Jej ciemne oczy i kołyszące się przy nich brylanty chwytały blask ognia. Odbijał się od brylantów, tonął w oczach. Uśmiechnęła się.
Bawiła się nim. Wiedział o tym i wciąż miał sucho w gardle. Znów odchrząknął i odparł:
– Nie mam pojęcia. Jestem na twe usługi we wszystkim, po trzykroć wyniesiona.
– Rzeczywiście, tak powiedziałeś. Rozumiem, że ogolono ci brodę. Biedaku. – Roześmiała się i postąpiła kilka kroków w kierunku Crispina, ale minęła go. Crispin wstrzymał oddech. Zatrzymała się przy długim stole, patrząc na różę. – Podziwiałeś mój kwiat? Jej głos przypominał jedwab – albo miód.
– O, tak, pani moja. To dzieło wielkiego piękna i smutku.
– Smutku? – Odwróciła głowę, spojrzała na niego. Zawahał się.
– Róże więdną. Dzieło tak delikatne przypomina o... nietrwałości wszystkich rzeczy. Wszystkich pięknych rzeczy.
Przez chwilę Alixana nic nie mówiła. Nie była już młodą kobietą. Ciemnych, podkreślonych oczu nie odrywała od oczu Crispina, aż ten je odwrócił i spojrzał w dół. Jej perfumy z tak bliskiej odległości były oszałamiające, wschodnie, przywodziły mu na myśl kolory, jak robiło to wiele innych rzeczy: kolor tych perfum zbliżał się do czerwieni jej szaty, był jednak głębszy, ciemniejszy, właściwie purpurowy. Purpura władzy. Zastanawiał się, czy jest to zamierzone, czy to tylko on odbiera zapach, dźwięk, smak jako kolor? Istniały w Sarancjum tajemne sztuki, o których nic nie wiedział. Znajdował się w Mieście Miast, w ozdobie świata, oku wszechświata. Kryły się tu zagadki.
– Nietrwałość piękna. Dobrze powiedziane – mruknęła cesarzowa, spoglądając na różę. – Oczywiście to dlatego tu jest. Mądry człowiek. Czy mógłbyś, Rhodianinie, zrobić mi mozaikę sugerującą coś wręcz przeciwnego, przedstawiającą to, co trwa wbrew przemijaniu?
Zatem zaprosiła go z konkretnego powodu. Podniósł wzrok.
– Co miałoby dla ciebie takie znaczenie, cesarzowo?
– Delfiny – odparła bez wahania.
Poczuł, że blednie.
Odwróciła się do niego i przyglądała mu się, oparta o stół wykładany kością słoniową, wspierając się o niego dodatkowo z obu stron dłońmi z szeroko rozpostartymi palcami. Twarz miała zamyśloną, skupioną na nim; to zaniepokoiło go bardziej niż ewentualna ironia.
– Wypij swoje wino – rzekła cesarzowa. – Jest bardzo dobre.
Posłuchał jej. Miała rację.
W tym punkcie historii świata delfiny stanowiły śmiertelne zagrożenie. Były czymś więcej niż tylko pełnymi wdzięku morskimi stworzeniami, skaczącymi między wodą i powietrzem, jakie każda kobieta z radością oglądałaby na ścianach swoich pokojów. Delfiny były wplątane w pogaństwo lub uwikłane w sieci heladyckich herezji – albo w obie te rzeczy naraz.
Przenosiły dusze ze śmiertelnego królestwa żywych przez rozbrzmiewające echem morskie komnaty do królestwa zmarłych, na sąd. Tak wierzyli starożytni w Trakezji – i w Rhodias przed pojawieniem się nauk Dżada. Delfiny służyły bogu Zaświatów, który miał wiele imion. Jako przewodnicy dusz zmarłych przekraczały zamgloną przestrzeń między życiem i tym, co przychodzi po nim.
Niektóre elementy tych dawnych i trwałych pogańskich wierzeń przeszły – poprzez inny rodzaj zamglonej przestrzeni – do wiary w Dżada i jego syna Heladika, który zginął w swoim rydwanie, gdy wiózł ludziom ogień. Kiedy rydwan Heladika płonący niczym pochodnia runął do morza – tak głosiła mroczna opowieść – to właśnie delfiny uniosły na swych grzbietach zmaltretowane ciało boskiego syna. Uczyniwszy z siebie żywe mary, zaniosły je na kraniec mórz na spotkanie z jego słonecznym ojcem, zniżającym się o zmierzchu. A Dżad przyjął ciało swego dziecka, złożył je we własnym rydwanie i zwiózł je – jak co noc – w ciemność. Tej nocy ciemność była głębsza i chłodniejsza, bo zmarł Heladikos.
Powiadano więc, że delfiny były ostatnimi stworzeniami świata żywych, które widziały i dotykały umiłowanego Heladika, i za to, co dla niego uczyniły, stały się święte w naukach tych, co wierzą w śmiertelnego syna Dżada.
Człowiek może sobie wybierać zgubne bluźnierstwa. Delfiny przynoszą dusze mrocznemu bogu Śmierci w starożytnym pogańskim panteonie albo unoszą ciało jedynego syna jedynego boga w zakazanej obecnie herezji.
Tak czy owak, rzemieślnik, który umieściłby delfiny na jakimś suficie czy ścianie, narażał się na fatalne konsekwencje ze strony coraz bardziej czujnego duchowieństwa. Niegdyś w hipodromie dla oznaczenia liczby przejechanych okrążeń nurkowały delfiny. Zostały przetopione i zastąpione pławikonikami.
To obecny cesarz, Waleriusz II, doprowadził do ogłoszenia Wspólnego Oświadczenia Athana, wysokiego patriarchy w Rhodias, i Zakariosa, wschodniego patriarchy z Miasta. Waleriusz usilnie pracował nad osiągnięciem tego rzadkiego porozumienia. Dokument zatuszował zażartą, wrogą dysputę ciągnącą się dwieście lat w łonie wiary dżadyckiej, lecz ceną za wszelkie korzyści, jakimi mógł się cieszyć ambitny cesarz i pozornie zjednoczone duchowieństwo, było uznanie wszystkich heladyków za heretyków, którym za głoszenie przekonań groziło potępienie, publiczne wyklęcie w kaplicach i sanktuariach oraz ogień. W cesarstwie Waleriusza rzadko odbywały się egzekucje za złamanie praw ludzkich, lecz heretyków palono.
I to właśnie cesarzowa Waleriusza, wyperfumowana i płonąca w blasku nocnych świec czerwienią oraz przetykanym złotem, prosiła Crispina o delfiny w swoich komnatach.
Czuł się zbyt wyczerpany wydarzeniami tego wieczoru, by właściwie ocenić tę prośbę. Postanowił ostrożnie zagrać na zwłokę.
– To zaiste piękne stworzenia, szczególnie gdy wyskakują spod fal.
Alixana uśmiechnęła się do niego.
– Oczywiście. – Jej uśmiech pogłębił się. – Niosą także Heladika do miejsca, gdzie o zmierzchu morze styka się z niebem.
I już po grze na zwłokę. Przynajmniej wiedział, za popełnienie którego grzechu może zostać spalony.
Cesarzowa ułatwiała mu jednak sytuację. Spojrzał jej w oczy, których nie spuszczała z jego twarzy.
– Obaj patriarchowie zakazali takich nauk, cesarzowo. Cesarz złożył przysięgę w starym Sanktuarium Mądrości Dżada, że będzie ich w tym wspierał.
– Słyszeliście o tym? Nawet w Bachiarze? Pod rządami Ant ów?
– Oczywiście, że słyszeliśmy. Wysoki patriarcha rezyduje w Rhodias, pani moja.
– A czy król Antów... albo potem jego córka... złożyli podobną przysięgę?
Zdumiewająco niebezpieczna kobieta.
– Wiesz, że nie, pani moja. Antowie poznali Dżada poprzez nauki heladyckie.
– I, niestety, nie zmienili przekonań.
Crispin obrócił się na pięcie.
Cesarzowa zaledwie odwróciła głowę i uśmiechnęła się do człowieka, który wszedł – tak cicho, jak przedtem ona – do komnaty i właśnie odezwał się od jej najdalszych drzwi.
Po raz drugi Crispin odstawił z bijącym sercem wino i skłonił się, by ukryć rosnący niepokój. Waleriusz nie zmienił ani ubrania, ani zachowania. Podszedł do stołu i sam nalał sobie wina. W komnacie było tylko ich troje, bez żadnych służących.
Cesarz sączył wino i patrzył wyczekująco na Crispina. Chyba spodziewał się odpowiedzi.
Było bardzo późno; Crispina ogarnął zupełnie nieoczekiwany nastrój, chociaż jego matka i znajomi stwierdziliby zgodnie, że doskonale go znają. Mruknął:
– Jeden z najczcigodniejszych duchownych Antów napisał, że herezje nie są jak stroje czy brody, panie mój, żeby co roku stawały się modne czy przestawały takie być.
Alixana roześmiała się. Waleriusz uśmiechnął się lekko, choć jego szare oczy w okrągłej, miękkiej twarzy pozostały uważne.
– Czytałem to – rzekł. – Sybard z Vareny. Odpowiedź na Oświadczenie. Inteligentny człowiek. Napisałem mu o tym i zaprosiłem do nas.
Crispin tego nie wiedział. To oczywiste.
Wiedział natomiast – wiedzieli o tym chyba wszyscy – że ambicje Waleriusza co do Półwyspu Bachiarskiego wielce zyskiwały na wiarygodności dzięki religijnym rozdźwiękom i głoszonej potrzebie uratowania półwyspu od „błędu”. Było to dziwne, a zarazem pasowało do tego, czego Crispin zaczynał się dowiadywać o tym człowieku, że cesarz potrafił oprzeć możliwy podbój Rhodias oraz zachodu na religii, chwaląc jednocześnie antyjskiego duchownego, który w swym dziele punkt po punkcie rozprawiał się z dokumentem, który dawał cesarzowi owo oparcie.
– Odrzucił zaproszenie – rzekła cicho Alixana – w nieuprzejmych słowach. Twój partner, Martinian, także nie przyjął naszego zaproszenia. Dlaczego, Rhodianinie, nikt z was nie chce do nas przyjeżdżać?
– To niesprawiedliwe, serce me. Caius Crispus przecież przybył, stawiając czoło zimnym jesiennym drogom, brzytwie golibrody i naszemu dworowi... tylko po to, by psotna cesarzowa nagabywała go o świętokradczą mozaikę.
– Lepsze moje psoty niż niechęć Styliane – rzekła krótko Alixana, wciąż opierając się o stół. W jej głosie zabrzmiała nuta przebiegłości. To ciekawe: Crispin już znał jego odcienie. Miał wrażenie, jakby zawsze tak było. – Jeżeli herezje zmieniają się wraz z porami roku – mruknęła – to nie mogą tego robić ozdoby moich ścian, panie mój i cesarzu? Tu w każdym razie odniosłeś już zwycięstwo.
Uśmiechnęła się słodko do nich obu. Zapadła chwila milczenia.
– Jakiż biedak – odezwał się w końcu cesarz, potrząsając jakby w oszołomieniu głową – może mieć nadzieję na tyle mądrości, by znajdować repliki na twoje słowa?
Uśmiech jego cesarzowej pogłębił się.
– Świetnie. Mogę więc to zrobić? Naprawdę chcę mieć tutaj delfiny. Załatwię naszemu Rhodianinowi...
Przerwała. Po drugiej stronie pokoju uniosła się w sędziowskim geście cesarska dłoń.
– Potem – powiedział surowo Waleriusz. – Po sanktuarium. Jeżeli zechce się zgodzić. To herezja, okresowa czy jakakolwiek inna, i jeśli zostanie odkryta, jej ciężar spadnie na rzemieślnika, nie na cesarzową. Zastanów się nad tym. I zdecyduj później.
– Później – odparła Alixana – zapewne okaże się bardzo długim czasem. Zbudowałeś bardzo duże sanktuarium, panie mój. Moje komnaty są żałośnie małe.
Wydęła usta z niezadowoleniem.
Crispin zaczynał mieć wrażenie, że jest to zarówno zwykłe przekomarzanie się tych dwojga, jak i coś specjalnie wymyślonego, by go rozbawić. Po co, nie miał pewności, ale myśl ta przyniosła odwrotny skutek: pozostał skrępowany i czujny.
I właśnie wtedy rozległo się stukanie do zewnętrznych drzwi.
Cesarz Sarancjum obejrzał się szybko, a potem uśmiechnął. Kiedy to robił, wyglądał młodziej, prawie chłopięco.
– A! Może mam jednak dość mądrości. Pocieszająca myśl. Wydaje się – mruknął – że zaraz wygram pewien zakład. Z niecierpliwością będę czekał na obiecane przez ciebie pieniądze, pani moja.
Alixana wyglądała na zirytowaną.
– Nie do wiary, że to zrobiła. To pewnie coś innego. Coś... – Zamilkła, przygryzając wargę. W wewnętrznych drzwiach pojawiła się dama dworu z pytająco uniesionymi brwiami. Cesarz odstawił wino i cicho wyszedł przez te same drzwi, znikając w następnej komnacie. Crispin zauważył, że się uśmiecha.
Alixana skinęła głową do swojej sługi. Dama dworu zawahała się, po czym pokazała ręką na swoją panią i na swoje włosy.
– Pani moja?...
Cesarzowa wzruszyła ramionami, a po jej twarzy przemknął wyraz zniecierpliwienia.
– Ludzie widzieli więcej niż moje rozpuszczone włosy, Crysomallo. Niech tak zostaną.
Kiedy drzwi się otworzyły, Crispin odruchowo cofnął się do stołu z różą. Alixana stała nieopodal, władcza mimo całej swobody swego wyglądu. Przyszło mu do głowy, że ktokolwiek to jest, na pewno nie jest nikim obcym, bo inaczej nie zostałby wpuszczony do tego pałacu, nie mówiąc już o wydawaniu strażnikom polecenia stukania do tych drzwi tak późno w nocy.
Dama dworu cofnęła się nieco i do komnaty wszedł mężczyzna; właściwie to postąpił do środka tylko parę kroków. W obu rękach trzymał ostrożnie szkatułkę z kości słoniowej. Podał ją Crysomallo i zwróciwszy się do cesarzowej, złożył pełny dworski ukłon, trzykrotnie dotykając czołem posadzki. Crispin nie był tego pewien, ale miał wrażenie, że taka ceremonia jest tu niepotrzebna, przesadzona. Kiedy gość wreszcie się wyprostował i na znak Alixany wstał, Crispin go rozpoznał: był to szczupły mężczyzna o wąskiej twarzy, który w sali audiencyjnej stał za strategiem Leontesem.
– Późnym jesteś gościem, sekretarzu. Czyżby to był prywatny podarunek od ciebie czy też Leontes pragnie przekazać mi jakąś osobistą wiadomość?
Trudno było odczytać ton cesarzowej, nienagannie uprzejmy, lecz nic ponad to.
– To pragnienie jego żony, po trzykroć wyniesiona. Przynoszę od Styliane Daleiny drobny upominek dla jej po trzykroć szanowanej i umiłowanej cesarzowej. Jeśli raczysz go przyjąć, dostąpi ona przerastającego ją zaszczytu.
Następnie mężczyzna szybko się rozejrzał i Crispin wyraźnie poczuł, że sekretarz zapamiętuje komnatę. Nie mógł nie zauważyć rozpuszczonych włosów cesarzowej czy intymności atmosfery. Alixana w ogóle się tym nie przejmowała. Crispin znów zadał sobie pytanie, w jakiej to grze stał się pionkiem, jak i w jakim celu jest teraz wykorzystywany.
Cesarzowa skinęła głową Crysomallo, która otworzyła złotą klamrę szkatułki i uniosła wieczko. Kobieta nie potrafiła ukryć zdumienia. Podniosła przedmiot znajdujący się w środku. Drobny upominek. Zapadła cisza.
– Ojej – odezwała się cicho cesarzowa Sarancjum. – Przegrałam zakład.
– Pani moja? – Sekretarz zmarszczył brwi. Nie to spodziewał się usłyszeć.
– Nieważne. Powiedz pani Styliane, że jesteśmy zadowolone z jej gestu oraz... skwapliwości, z jaką zechciała nam to przysłać, zatrudniając zapracowanego pisarza tak późną porą jako posłańca. Możesz odejść.
To było wszystko. Uprzejmość, lakoniczność, odprawa. Crispin wciąż usiłował przyswoić sobie fakt, że oszałamiająco bogaty naszyjnik z pereł, który widział na Styliane Daleinie – ten, na który ściągnął niepożądaną uwagę – został właśnie podarowany cesarzowej. Jego wartości nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Był jednak pewien – a nawet całkowicie przekonany – że gdyby wcześniej nie powiedział tego, co powiedział, nie doszłoby do tych odwiedzin.
– Dziękuję, łaskawa pani. Pośpieszę, by przekazać twoje uprzejme słowa. Gdybym wiedział, że przeszkodzę...
– Daj spokój, Perteniuszu. Wiedziała, że będziesz przeszkadzał, i ty też o tym wiedziałeś. Oboje słyszeliście w sali tronowej, że wezwałam Rhodianina do siebie.
Mężczyzna zamilkł z oczyma wbitymi w posadzkę i przełknął ślinę. Crispinowi sprawiało przyjemność obserwowanie, jak Alixana z Sarancjum zbija z tropu kogoś innego.
– Pomyślałem... pani moja. Pomyślała... że może...
– Perteniuszu, biedaku. Lepiej wyprawiaj się z Leontesem na pola bitew i pisz o atakach kawalerii. Idź spać. Powiedz Styliane, że z radością przyjmuję jej dar i że Rhodianin rzeczywiście wciąż u mnie był, tak jak tego pragnęła, by zobaczył, że ofiarowuje dar cenniejszy od tego, który otrzymała od niego. Możesz jej też powiedzieć – dodała cesarzowa – że moje rozpuszczone włosy wciąż sięgają mi do krzyża.
Odwróciła się jakby celowo, by sekretarz mógł je zobaczyć, i podeszła do stołu, na którym stała flaszka wina. Wzięła do ręki kielich odstawiony przez Waleriusza.
Crysomallo otworzyła drzwi. W chwili gdy człowiek imieniem Perteniusz – gdzie on dzisiaj słyszał to imię? – odwracał się, by wyjść, Crispin ujrzał w jego oczach błysk, który szybko zniknął, kiedy gość znów trzykrotnie dotknął czołem podłogi i wyszedł z komnaty.
Alixana odwróciła się dopiero wtedy, gdy zamknęły się drzwi.
– Niech Dżad pokarze cię zaćmą i łysiną – powiedziała wściekle tym swoim cichym, wspaniałym głosem.
Cesarz Sarancjum, do którego skierowała te słowa jego żona, gdy wracał do komnaty, śmiał się wesoło.
– Ja przecież łysieję – stwierdził. – To zmarnowana klątwa. A jeśli nabawię się zaćmy, będziesz musiała oddać mnie lekarzom albo prowadzić przez życie, trzymając w moim uchu język.
Twarz Alixany z profilu przyciągnęła na chwilę uwagę Crispina. Był dość pewien, że wtedy się nie pilnowała, że zobaczył coś niepokojąco intymnego. Coś drgnęło mu w sercu, przeszłość zahaczyła o teraźniejszość.
– Wykazałeś się sprytem, ukochany – mruknęła Alixana – przewidując to.
Waleriusz wzruszył ramionami.
– Nie bardzo. Nasz Rhodianin zawstydził ją hojnym darem po publicznym ujawnieniu błędu arogancji. Nie powinna nosić biżuterii przewyższającej klejnoty cesarzowej i dobrze o tym wiedziała.
– Oczywiście. Ale kto miał to powiedzieć w tamtym towarzystwie?
Oboje odwrócili się, jakby na wzajemnie dany znak, by spojrzeć na Crispina. Tym razem uśmiechnęli się oboje. Crispin odchrząknął.
– Wydaje się, że właśnie ten nie uświadomiony mozaicysta z Vareny, który teraz pragnie zapytać, czy umrze za swoje przewinienia.
– Och, na pewno. Pewnego dnia – odparła Alixana, wciąż uśmiechnięta. – Wszyscy umieramy. Ale dziękuję. Jestem twoją dłużniczką za nieoczekiwany dar, a uwielbiam takie perły. Taka moja słabość. Crysomallo?
Dama dworu, sama radośnie uśmiechnięta, podeszła ze szkatułką. Wyjęła z niej naszyjnik, rozpięła go i stanęła za cesarzową.
– Jeszcze nie – rzekł Waleriusz, dotykając jej ramienia. – Chciałbym, żeby najpierw Gezjusz kazał go obejrzeć.
Cesarzowa była zaskoczona.
– Co? Naprawdę? Petrusie, sądzisz...
– Nie, w gruncie rzeczy nie. Ale każmy go zbadać. To szczegół.
– Trucizna raczej nie jest szczegółem, serce me.
Crispin zobaczył, że na te słowa Crysomallo mruga oczyma i pośpiesznie wkłada naszyjnik z powrotem do szkatułki. Palce nerwowo wytarła w swoją szatę. Cesarzowa wydawała się raczej zaintrygowana niż zaniepokojona – o ile Crispin potrafił to ocenić.
– Żyjemy z takich czasach – rzekła cicho Alixana z Sarancjum. – Nie kłopocz się, Rhodianinie. A jeśli chodzi o twoje własne bezpieczeństwo... tego wieczoru rzeczywiście zbiłeś z tropu parę osób. Sądzę, że mógłby się przydać jakiś strażnik. Petrusie?
Mówiąc te słowa, odwróciła się do cesarza. Waleriusz odparł po prostu:
– To już załatwione. Zanim tu przyszedłem, rozmawiałem z Gezjuszem.
Crispin odchrząknął. Zaczął sobie uświadamiać, że przy tych dwojgu sprawy toczą się szybko.
– Czułbym się... niezręcznie, gdyby wszędzie za mną chodził strażnik. Czy można coś zaproponować?
Cesarz skinął głową.
– Wspomniałem żołnierza, który mnie tu przyprowadził. Nazywa się...
– ...Carullus, z Czwartego Sauradyjskiego, przybyły na rozmowę z Leontesem. Zapewne o żołdzie. Owszem, wspomniałeś o nim. Wyznaczyłem go wraz z jego ludźmi na twoich strażników.
Crispin przełknął ślinę. Według wszelkich zasad cesarz nie powinien nawet pamiętać istnienia, a co dopiero imienia jakiegoś wspomnianego mimochodem oficera. Powiadano jednak o nim, że niczego nie zapomina, że nigdy nie śpi, że – naprawdę – rozmawia z duchami półświata, zmarłymi poprzednikami, i radzi się ich, chodząc nocami po pałacowych korytarzach.
– Jestem wdzięczny, panie mój – rzekł Crispin i ukłonił się. – Carullus jest już właściwie moim przyjacielem. Jego towarzystwo daje mi tu, w Mieście, oparcie. Dzięki jego obecności będę stąpał pewniej.
– Co, oczywiście, będzie służyło mnie – powiedział cesarz z lekkim uśmiechem. – Chcę, żebyś zabrał się do pracy. Chciałbyś zobaczyć nowe sanktuarium?
– Z wielką chęcią, mój panie. Pierwszego ranka, kiedy tylko będę mógł...
– Po co czekać? Pójdziemy teraz.
Północ dawno już minęła. O tej porze skończyły się już zapewne nawet hulanki Dykanii. Jedynymi ludźmi, którzy jeszcze nie spali, byli piekarze przy swoich piecach, Bezsenni czuwający w swoich kaplicach, sprzątacze ulic, strażnicy miejscy, prostytutki obu pici oraz ich klientela. To był jednak cesarz, który nigdy nie śpi. Tak opowiadano.
– Powinnam się była tego spodziewać – rzekła Alixana z urazą. – Sprowadzam do swoich komnat mądrego człowieka dla... umiejętności, które może mi zaoferować, a ty go porywasz. – Głośno pociągnęła nosem. – Schronię się zatem w kąpieli i w łóżku, panie mój.
Waleriusz uśmiechnął się nagle tym swoim chłopięcym uśmiechem.
– Przegrałaś zakład, ukochana. Nie zaśnij.
Ku swemu prawdziwemu zdumieniu, Crispin zobaczył, że cesarzowa Sarancjum rumieni się. Ukłoniła się jednak drwiąco.
– Pan mój i cesarz rozkazuje swoim poddanym we wszystkich sprawach.
– To oczywiste – odparł Waleriusz.
– A zatem opuszczam was – powiedziała jego cesarzowa, odwracając się.
Crysomallo wyszła przez wewnętrzne drzwi pierwsza. Crispin dostrzegł kominek, a za nim szerokie łoże, freski i różnokolorowe tkaniny wiszące na ścianach. Zdał sobie w tej chwili sprawę, że za chwilę znajdzie się sam na sam z cesarzem. Znów zaschło mu w ustach.
Alixana odwróciła się w drzwiach, jakby się nad czymś zastanawiała. Następnie przyłożyła do policzka palec i potrząsnęła głową z wyrzutem.
– Prawie zapomniałam – rzekła. – Ależ jestem niemądra. Zbyt rozproszona przez perłę i myśl o delfinach. Przekaż nam, Rhodianinie, tę wiadomość od królowej Antów. Cóż takiego ma do powiedzenia Gisel?
Crispin odczuwał niepokój na myśl o prywatnej rozmowie z cesarzem właśnie o tym, ale teraz miał wrażenie, że na brzmienie tego wspaniałego głosu pod jego stopami rozstąpiła się ziemia. Serce mu zamarło; czuł się, jakby spadał w pustkę.
– Wiadomość? – powtórzył dowcipnie.
– Jesteś kapryśna, okrutna i straszliwie niesprawiedliwa, serce moje – mruknął cesarz. – Jeżeli Gisel w ogóle powierzyła Caiusowi Crispusowi jakąś wiadomość, to byłaby ona przeznaczona wyłącznie dla moich uszu.
Święty Dżadzie, pomyślał bezradnie Crispin. Oni są zbyt szybcy. Wiedzą za dużo. To porażające.
– Oczywiście, że powierzyła mu wiadomość.
Alixana mówiła łagodnie, lecz nie spuszczała wzroku z twarzy Crispina. Zauważył, że jest uważny, głęboki i że nie ma już w nim rozbawienia.
Nabrał powietrza, żeby się uspokoić. Widział w Drzewielesie zubira. Wszedł do lasu, spodziewając się śmierci, i wyszedł z niego żywy, spotkawszy coś, co wykraczało poza śmiertelność. Każda przeżyta później chwila była darem. Przekonał się, że pamiętając o tym, potrafi opanować strach.
– Czy dlatego mnie tu zaprosiłaś, pani moja? – zapytał cicho. Cesarzowa skrzywiła lekko usta.
– Tak, i z powodu delfinów. Naprawdę chcę je mieć.
– Oczywiście, mamy ludzi w Varenie – wyjaśnił beznamiętnie Waleriusz. – Pewnej nocy tej jesieni zginęło kilku osobistych gwardzistów królowej. Zostali zamordowani we śnie. To dość niezwykłe. Taka rzecz zdarza się tylko wtedy, gdy trzeba zachować jakiś sekret. Nasi ludzie w Varenie zajęli się tą sprawą. Nietrudno się im było dowiedzieć o przybyciu kuriera z naszym zaproszeniem, o czym wszędzie rozprawiano. Zdaje się, że przekazał jego treść publicznie. I z niezbyt jasnych powodów zaproszenie to przyjąłeś oszukańczo ty, zamiast Martiniana. To było ciekawe. Podjęto pewne kroki. Najwyraźniej widziano cię wracającego do domu z królewską eskortą bardzo późną nocą. Widziałeś się z kimś w pałacu? Potem nastąpiły te nocne zabójstwa. Z tego wszystkiego wyciągnięto i wysłano do nas prawdopodobne wnioski.
Cesarz powiedział to tak spokojnie i precyzyjnie, jakby dyktował wojskowy raport. Crispin pomyślał o królowej Gisel, osaczonej ze wszystkich stron, usiłującej znaleźć jakieś wyjście, przestrzeń dla siebie, życie. Brutalnie i stopniowo pokonywanej.
Jeżeli miał jakiś wybór, to nie wiedział jaki. Przeniósł wzrok z cesarza na cesarzową Sarancjum, tym razem wytrzymał spojrzenie Alixany i nic nie powiedział.
Wydawało się, że nie musi. Cesarzowa odezwała się cicho:
– Poprosiła, byś powiedział cesarzowi, że ślub podda mu Bachiarę pewniej niż inwazja, i to z mniejszym rozlewem krwi po obu stronach.
Opór zdawał się mieć naprawdę tak mały sens, ale Crispin wciąż nie chciał nic mówić. Opuścił głowę, ale zdążył zobaczyć nagły, oślepiający uśmiech cesarzowej. Usłyszał okrzyk Waleriusza:
– Jestem przeklęty! Jedynej nocy, kiedy wygrywam jakiś zakład, ona wygrywa większy!
– Chciała, by zostało to przekazane tylko cesarzowi, prawda? – zapytała cesarzowa.
Crispin uniósł głowę, nic nie powiedział. Wiedział, że zaraz może tu umrzeć.
– To oczywiste. A cóż innego mogłaby zrobić? – W głosie Alixany nie było żadnych emocji. – Na pewno chciała prawie za wszelką cenę uniknąć inwazji.
– I ona, i ja – odezwał się w końcu Crispin. Starał się mówić jak najspokojniej. – Czy nie pragnąłby tego każdy mężczyzna? Albo kobieta? – Zaczerpnął tchu. – Powiem jedną rzecz, coś, co moim zdaniem jest prawdą: Bachiarę można by zdobyć siłą, ale nie da się jej utrzymać. Dni zjednoczonego cesarstwa, wschodniego i zachodniego, minęły. Świat się zmienił.
– Też tak sądzę – Alixana znów go zaskoczyła.
– A ja nie – stwierdził stanowczo cesarz. – Inaczej nie planowałbym tak tego, co planuję. Pewnego dnia będę martwy i kiedy będę leżał w grobowcu, chciałbym, by mówiono o Waleriuszu II, że za swoich dni pod słońcem Dżada zrobił dwie rzeczy. Przyniósł pokój i świetność wojującym ze sobą odłamom i sanktuariom boskiej wiary oraz przyłączył Rhodias do cesarstwa i przywrócił mu chwałę. Jeśli tak się stanie, będę spoczywał spokojnie u Dżada.
– A w innym wypadku?
Cesarzowa odwróciła się do swego męża. Crispin miał wrażenie, że jest świadkiem długiej, często powtarzanej rozmowy.
– Nie dopuszczam innych możliwości – odparł Waleriusz. – Wiesz o tym, serce moje. Nigdy tak nie myślałem.
– A zatem ożeń się z nią – rzekła bardzo cicho jego żona.
– Jestem już żonaty i nie myślę w kategoriach innego wypadku.
– Nawet po to, by spoczywać spokojnie u boga po śmierci?
Ciemne oczy przykuwające oczy chłodne i szare w pokoju pełnym świec i złota. Crispin przełknął ślinę i żałował, że nie znajduje się gdzie indziej, wszędzie, byle nie tu. Nie przekazał ani słowa z wiadomości Gisel, ale oni zdawali się znać ją całą, jakby jego milczenie nic nie znaczyło. Miało ono jednak znaczenie dla niego.
– Nawet po to – powiedział Waleriusz. – Czy naprawdę możesz w to wątpić?
Po długiej chwili potrząsnęła głową.
– Nie do końca – rzekła cesarzowa Alixana. Zapadło krótkie milczenie. – Ale w takim razie powinniśmy zastanowić się nad zaproszeniem jej tutaj. Jeśli uda jej się jakoś przeżyć i wydostać, jej królewskie dziedzictwo stanie się narzędziem przeciwko każdemu, kto przywłaszczy sobie tron Antów – a ktoś na pewno to zrobi – jeśli ona go opuści.
Waleriusz się wtedy uśmiechnął i Crispin – z przyczyn, których nie pojął od razu – poczuł chłód, jakby zgasł ogień. Cesarz nie miał teraz chłopięcego wyglądu.
– Zaproszenie zostało wystosowane jakiś czas temu, ukochana. Kazałem je wysłać Gezjuszowi.
Alixana znieruchomiała, po czym potrząsnęła głową z nieco dziwnym wyrazem twarzy.
– Głupio robimy, starając się dotrzymać ci kroku, prawda, panie mój? Bez względu na to, jakie żarty czy zakłady cię bawią. Czy kiedykolwiek męczy cię bycie sprytniejszym od wszystkich dookoła?
Crispin, przerażony tym, co właśnie usłyszał, wybuchnął:
– Ona nie może tu przybyć! Zabiją ją, jeśli choćby o tym wspomni.
– Albo pozwolą jej wyprawić się na zachód i ogłoszą ją zdrajczynią, wykorzystując to jako pretekst do zawładnięcia tronem bez przelewu królewskiej krwi. Przyda się w utrzymaniu was, Rhodian, w spokoju, prawda? – Spojrzenie Waleriusza było chłodne, odległe, jakby późną nocą zastanawiał się nad jakimś problemem w grze. – Ciekawe, czy antyjska szlachta jest na tyle sprytna, by przeprowadzić to w taki sposób. Ja raczej w to wątpię.
To są jednak prawdziwi ludzie, pomyślał z przerażeniem Crispin: młoda królowa, mieszkańcy zniszczonego wojną i zarazą kraju. Jego domu.
– Czy to tylko elementy łamigłówki, panie mój i cesarzu? Wszyscy ludzie mieszkający w Bachiarze, twoja armia, twoi ludzie opuszczeni na wschodzie, jeśli żołnierze udadzą się na zachód? Co zrobi król królów w Bassanii, kiedy zobaczy, że twoje armie opuszczają granicę?
Crispin usłyszał w swoim głosie lekkomyślny gniew. Waleriusz był nieporuszony. Powiedział z namysłem:
– Shirvan i Bassanidzi otrzymują co roku z naszego skarbca czterysta czterdzieści tysięcy złotych solidów. Oni potrzebują tych pieniędzy. Król jest pod stałym naciskiem z północy i południa, a poza tym też buduje, w Kabadli. Może poślę mu mozaicystę.
– Siroesa? – mruknęła sucho cesarzowa. Waleriusz uśmiechnął się lekko.
– Być może.
– Podejrzewam, że raczej nie będziesz miał okazji.
Cesarz patrzył przez chwilę na swoją żonę, po czym odwrócił się do Crispina.
– W sali tronowej odniosłem wrażenie, że skoro rozwiązałeś zagadkę Skorcjusza, masz umysł podobny do mojego. Czy tessery nie są... elementami łamigłówki, jak to ująłeś?
Crispin potrząsnął głową.
– To szkło i kamień, a nie śmiertelne dusze, panie mój.
– Słusznie – zgodził się Waleriusz – ale ty też nie jesteś cesarzem. Kiedy obejmuje się rządy, kamyki się zmieniają. Ciesz się, że twoje rzemiosło zaoszczędza ci podejmowania pewnych decyzji.
Powiadano – powiadano cicho od lat – że w dniu, kiedy jego wuj został przybrany w purpurę, ten człowiek ukartował morderstwo Flawiusza Daleina, który zginął od sarantyńskiego ognia. W tej chwili Crispin był w stanie w to uwierzyć.
Spojrzał na kobietę. Miał świadomość, że grają na nim tej nocy jak na jakimś instrumencie, wyczuł też jednak, że nie ma w tym żadnej niechęci czy złości. Wyczuwał chyba nawet swobodne rozbawienie oraz pewną dozę szczerości, która mogła odzwierciedlać zaufanie czy też szacunek dla rhodiańskiej spuścizny... a może po prostu arogancką obojętność wobec tego, co myślał bądź czuł.
– Ja idę do kąpieli i do łóżka – rzekła stanowczo Alixana. – Zakłady chyba się wzajemnie zniosły, mój dobry panie. Jeśli wrócisz bardzo późno, zapytaj o mój... stan Crysomallo czy kogokolwiek, kto nie będzie spał. – Uśmiechnęła się po kociemu do męża, znów opanowana, i zwróciła się do Crispina: – Nie obawiaj się mnie, Rhodianinie. Jestem twoją dłużniczką za ten naszyjnik i pewną rozrywkę; któregoś dnia być może zechcę cię jeszcze zobaczyć.
– Delfiny, pani moja? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Przeszła przez wewnętrzne drzwi, które zamknęła za nią Crysomallo.
– Dopij wino – powiedział po chwili cesarz. – Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. A potem pokażę ci cud świata.
Już go widziałem, pomyślał Crispin. W powietrzu unosił się zapach jej perfum.
Przyszło mu na myśl, że mógłby to bezpiecznie powiedzieć na głos, ale tego nie zrobił. Obaj napili się wina. Kiedyś w trakcie podróży Carullus powiedział mu, że w Mieście wydano edykt zakazujący innym kobietom używania perfum cesarzowej Alixany. „A co z mężczyznami?”, zapytał wtedy lekkomyślnie Crispin, wywołując gromki śmiech żołnierza. Wydawało się, że było to dawno temu.
Teraz, tak dalece pogrążony w zawiłościach, że nie potrafił nawet pojąć, co się dzieje, Crispin wziął płaszcz i wyszedł z prywatnych komnat cesarzowej za Waleriuszem II z Sarancjum. Szybko stracił orientację w labiryncie korytarzy. Wyszli na zewnątrz – choć nie przez główne wrota – i strażnicy cesarza poprowadzili ich przez ciemny ogród, rozświetlając wietrzną, pochmurną noc pochodniami. Szli kamienną ścieżką, a wokół nich wyłaniały się z mroku i cofały weń rozmaite posągi. Crispin słyszał szum morza.
Dotarli do muru kompleksu cesarskiego i ruszyli wzdłuż niego ścieżką, która doprowadziła ich do kaplicy. Weszli do środka.
Wśród płonących świec czuwał duchowny – jeden z Bezsennych, sądząc po jego białych szatach. Na widok cesarza o tak późnej porze nie okazał żadnego zaskoczenia. Złożył pokłon, a następnie w milczeniu odczepił od pasa klucz i poprowadził przybyłych do ciemnych drzwiczek za ołtarzem boga i złocistym słonecznym dyskiem.
Drzwiczki otworzyły się na krótki kamienny korytarz, w którym trzeba było się schylić, by nie urazić głowy. Crispin zorientował się, że przechodzą przez mur. Na końcu tego krótkiego przejścia znajdowały się następne niskie drzwi; duchowny je otworzył tym samym kluczem i się odsunął.
Żołnierze też się zatrzymali i tak Crispin wszedł za cesarzem do Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada.
Wyprostował się i rozejrzał. Gdziekolwiek spojrzał, płonęły światła; wydawało się, że są ich tysiące, chociaż to miejsce nie zostało jeszcze poświęcone ani ukończone. Wzrok Crispina powędrował ku górze i jeszcze wyżej i Rhodianin powoli pojął ogrom, niedościgniony majestat kopuły, którą tu zbudowano. I stojąc tak bez ruchu w miejscu, gdzie się zatrzymali, Crispin zrozumiał, że tutaj może zrealizować pragnienie swego serca i że to właśnie dlatego przybył do Sarancjum.
Upadł w przydrożnej kapliczce w Sauradii, ponieważ jego silę zniweczyła potęga boga przedstawionego na kopule jako surowy sędzia i sterany wojownik. Tutaj nie upadł ani nie miał na to ochoty. Chciał się znaleźć w powietrzu, zaznać chwały lotu – śmiertelnego daru, jaki Heladikos otrzymał od ojca – by unieść się nad te wszystkie płonące światła i czule położyć dłonie na ogromnej i świętej powierzchni tej kopuły.
Zaprzątnięty tak wieloma rzeczami – przeszłością, teraźniejszością, szybkimi, jaskrawymi obrazami tego, co może się stać – Crispin stał z podniesionym wzrokiem. Drzwiczki za nimi zostały zamknięte. Czuł się jak łódka podczas sztormu, miotana falami pożądania i nabożnego podziwu. Cesarz stał w milczeniu obok niego, obserwując jego twarz w pełgającym świetle tysiąca tysięcy świec palących się pod największą kopułą świata.
Wreszcie po długim, bardzo długim czasie Crispin powiedział pierwszą rzecz, jaka wybiła się spośród wirujących w jego głowie myśli, a zrobił to szeptem, by nie zakłócić czystości tego miejsca:
– Nie musisz odzyskiwać Bachiary, panie mój. I ty, i ten, kto to dla ciebie wybudował, już zyskaliście nieśmiertelność.
Sanktuarium wydawało się ciągnąć bez końca, tak wysokie były cztery luki, na których spoczywała wielka kopuła, tak ogromna przestrzeń była nakryta tą kopułą i podpierającymi ją półkopułami, tak daleko sięgały w ciemność i chwiejne światło nawy i wnęki. Kiedy Crispin spojrzał w jednym kierunku, zobaczył kaplicę w marmurze zielonym jak morze, gdzie indziej marmur biały z błękitnymi żyłkami, jasnoszary, szkarłatny, czarny. Sprowadzony tu z kamieniołomów całego świata. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić kosztów. Dwa z tych olbrzymich łuków spoczywały na marmurowych kolumnach przedzielonych w połowie wysokości balkonami; skomplikowana praca – nawet na pierwszy rzut oka – jaką włożył w wykonanie ich balustrad kamieniarz, sprawiła, że Crispinowi zachciało się płakać na niespodziewane wspomnienie swego ojca i jego rzemiosła.
Nad drugą kondygnacją filarów łuki wschodni i zachodni zostały przebite dziesiątkami okien i Crispin już sobie wyobrażał – stojąc tu w nocy w blasku świec – czego w tym sanktuarium mogłoby dokonać światło zachodzącego i wschodzącego słońca, wpadające przez te okna niby klinga miecza. A także, bardziej miękkie i rozproszone, przez wysokie okna w samej kopule. Kopuła bowiem, zawieszona jak wyobrażenie nieba Dżada, miała u swej podstawy nieprzerwany pierścień małych, łukowato sklepionych okienek. Crispin zobaczył też zwieszające się z kopuły łańcuchy, które podtrzymywały żelazne świeczniki rozpalone od świec.
Światło będzie tu dniem i nocą, zmienne i wspaniałe. Cokolwiek mogliby wymyślić mozaicyści do przyozdobienia kopuły, półkopuł, łuków i ścian tego miejsca, wszystko będzie oświetlone tak, jak żadne inne powierzchnie na świecie. Była tu nieopisana wielkość, przestronność, ukształtowanie przestrzeni, które nadawały potężnym kolumnom i ogromnym podporom łuków proporcje i harmonię. Sanktuarium rozgałęziało się od centralnej studni pod kopułą. Crispin zdał sobie sprawę, że to krąg opisany na kwadracie i z niepokojem serca bezskutecznie usiłował zrozumieć, jak to zostało osiągnięte – w czterech kierunkach, tworząc wnęki, nisze i cieniste kaplice służące odosobnieniu, tajemnicy, wierze i spokojowi.
Pomyślał, że tu można uwierzyć w świętość Dżada i stworzonych przez niego śmiertelnych istot.
Cesarz nie odpowiedział na słowa wyszeptane przez Crispina, który nawet na niego nie patrzył. Mozaicysta wciąż sięgał wzrokiem w górę – oczyma niczym palcami stęsknionego umysłu – ponad wiszące świeczniki i pierścień okrągłych okienek ciemnych nocą i wiatrem, ku lśnieniu i obietnicy samej czekającej na niego kopuły.
W końcu Waleriusz powiedział:
– Stawką jest coś więcej niż przetrwanie imienia, Rhodianinie, ale chyba wiem, o czym mówisz, i chyba cię rozumiem. Jesteś zadowolony z tego, co się tutaj proponuje mozaicyście? Nie żałujesz, że tu przybyłeś?
Crispin potarł swój nagi podbródek.
– Nigdy w życiu nie widziałem czegoś, co choć trochę mogłoby się równać z tą kopułą. Niczego takiego nie ma w Rhodias, na całej ziemi. Nie mam pojęcia, jak zbudowano tę kopułę. Jak on się ośmielił rozpiąć tak wielkie... kto tego dokonał, panie mój?
Wciąż stali przy drzwiczkach prowadzących przez mur do skromnej kapliczki i kompleksu cesarskiego.
– Zapewne podejdzie tu, gdy usłyszy nasze głosy. Jest tutaj przez większość nocy. Dlatego od lata każę tu zapalać świece. Powiada się o mnie, że nie sypiam. To nieprawda, chociaż użyteczna. Myślę jednak, że jest to prawdą, jeśli chodzi o Artibasa: myślę, że przez całą noc tu coś sprawdza, pochyla się nad swoimi rysunkami albo wykreśla nowe. – Minę cesarza trudno było odczytać. – Nie boisz się tego, Rhodianinie? Nie jest to dla ciebie zbyt duże?
Crispin zawahał się.
– Tylko głupiec nie bałby się czegoś takiego, jak ta kopuła. Kiedy zjawi się twój architekt, zapytaj go, czy bał się własnego projektu.
– Zapytałem. Powiedział, że był i wciąż jest przerażony. Powiedział, że spędza tu noce, ponieważ kiedy śpi w domu, śnią mu się koszmary, że wszystko się wali. – Waleriusz przerwał na chwilę. – Co dla mnie zrobisz na kopule mojego sanktuarium, Caiusie Crispusie?
Crispinowi zaczęło walić serce. Niemal spodziewał się tego pytania. Potrząsnął głową.
– Musisz mi wybaczyć. Jeszcze za wcześnie, panie mój.
Tak się składało, że było to kłamstwo.
Wiedział, co tu chce zrobić, zanim jeszcze znalazł się w sanktuarium. Sen, dar, coś wyniesionego z Drzewielasu w Dniu Zmarłych. Dostąpił łaski ujrzenia tego obrazu dzisiaj, wśród wrzawy hipodromu. W tym też było coś z półświata.
– O wiele za wcześnie – odezwał się nowy, gderliwy głos. Dźwięki słychać tu było doskonale. – Kim jest ta osoba i co się stało z Siroesem? Panie mój.
Tytuł ten był spóźniony, wypowiedziany niedbale. Zza rzędu masywnych świec po ich prawej stronie wyłonił się drobny, rozczochrany mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wymiętą tunikę. Jego włosy koloru słomy sterczały na wszystkie strony. Crispin spostrzegł, że mężczyzna stoi na lodowato zimnej marmurowej posadzce boso, trzymając sandały w ręce.
– Artibasos – powiedział cesarz, uśmiechając się. – Muszę przyznać, że w każdym calu wyglądasz na głównego architekta cesarstwa. W dążeniu do niebios twoje włosy naśladują twoją kopulę.
Mężczyzna przeciągnął z roztargnieniem ręką po włosach, osiągając jeszcze większy nieporządek.
– Zasnąłem – rzekł. – Potem się obudziłem. I przyszedł mi do głowy dobry pomysł. – Uniósł sandały, jakby ten gest stanowił wyjaśnienie. – Chodzę.
– Doprawdy? – powiedział z cierpliwością w głosie Waleriusz.
– No tak. To oczywiste. Dlatego jestem boso.
Zapadło chwilowe milczenie.
– To oczywiste – powtórzył już z nieco mniejszą cierpliwością cesarz. Crispin już wiedział, że jest to człowiek, który nie lubi być trzymany w niepewności. Pod każdym względem.
– Szukasz szorstkich marmurów? – zaryzykował Crispin. – To chyba jeden ze sposobów, by na nie trafić. Powiedziałbym, że łatwiej byłoby w cieplejszej porze roku.
– Obudziłem się z tym pomysłem – rzekł Artibasos, zerkając ostro na Crispina. – Chciałem sprawdzić, czy jest dobry. Jest! Zaznaczyłem dziesiątki płyt do wypolerowania przez kamieniarzy.
– Spodziewasz się, że ludzie będą tu przychodzili na bosaka? – zapytał cesarz z lekkim oszołomieniem.
– Być może. Nie wszyscy, którzy zechcą się modlić, będą mieli buty. Ale nie o to chodzi... Ja się spodziewam, że marmur będzie doskonały, bez względu na to, czy ktoś o tym wie czy nie. Panie mój. – Nieduży architekt spojrzał zmrużonymi oczyma na Crispina. Wyglądał jak sowa. – Kim jest ten człowiek?
– Mozaicysta – wyjaśnił cesarz z wyrozumiałością, która zaskakiwała Crispina.
– To oczywiste – rzekł architekt. – Tyle też się dowiedziałem.
– Z Rhodias – dodał Waleriusz.
– Każdy może to usłyszeć – powiedział Artibasos, wciąż przewiercając Crispina wzrokiem.
Cesarz roześmiał się.
– Caiusie Crispusie z Vareny, to jest Artibasos z Sarancjum, człowiek obdarzony pewnymi drobnymi talentami oraz grzecznością właściwą urodzonym w Mieście. Dlaczego ja ci ulegam, architekcie?
– Bo lubisz, by wszystko toczyło się właściwie. To oczywiste. – Było to chyba ulubione słowo Artibasa. – Ta osoba będzie pracować z Siroesem?
– On pracuje zamiast Siroesa. Najwyraźniej Siroes zwiódł nas co do swoich pomysłów na odwrotne przenoszenie mozaik. A tak przy okazji, omawiał je z tobą, Artibasie?
Było to łagodnie sformułowane, lecz zanim odpowiedział, architekt odwrócił się, by spojrzeć na swego cesarza, i po raz pierwszy się zawahał.
– Jestem projektantem i budowniczym, panie mój. Ja ci buduję to sanktuarium. Jego przybranie jest domeną cesarskich rzemieślników zajmujących się ozdabianiem. Mało mnie to interesuje i nie mam czasu, by się tym zajmować. Nie lubię Siroesa, jeśli ma to jakieś znaczenie, ani jego protektorki, ale to też ma niewielkie znaczenie, prawda? – Znów spojrzał na Crispina. – Wątpię, czy go polubię. Jest rudy i za wysoki.
– Dziś wieczór zgolono mi brodę – poinformował go z rozbawieniem Crispin. – Inaczej, obawiam się, nie miałbyś żadnych wątpliwości. Powiedz mi, rozmawialiście o tym, jak masz przygotować powierzchnie pod układanie mozaik?
Architekt pociągnął nosem.
– Dlaczego miałbym omawiać szczegóły budowlane z dekoratorem?
Uśmiech Crispina nieco przybladł.
– Może moglibyśmy któregoś dnia podzielić się flaszką wina – zaproponował łagodnie – i rozważyć jakieś inne podejście do tej sprawy? Byłbym ci wdzięczny.
Artibasos skrzywił się.
– Chyba powinienem być uprzejmy. Nowoprzybyły i te rzeczy. Pewnie będziesz miał wymagania co do tynku? To oczywiste. Widzę to. Czy lubisz się wtrącać i wygłaszasz opinie nie poparte wiedzą?
Crispin pracował już z takimi ludźmi.
– Mam zdecydowane opinie na temat wina, ale żadnej wiedzy, gdzie można znaleźć najlepsze w Sarancjum. Zostawię tę sprawę tobie, jeżeli pozwolisz mi na pewne przemyślenia co do tynku.
Architekt przez chwilę milczał, a potem pozwolił sobie na lekki – bardzo lekki – uśmiech.
– Przynajmniej jesteś bystry.
Przestąpił z nogi na nogę – marmurowa posadzka była zimna – i usiłował stłumić ziewnięcie.
– Mam zamiar wydać ci rozkaz, Artibasie – powiedział Waleriusz niezmiennie pobłażliwym tonem. – Uważaj. Włóż sandały – na nic mi się nie przydasz, jeżeli umrzesz z nocnego chłodu. Znajdź swój płaszcz. A potem idź do domu i połóż się spać. W domu. Na nic mi się nie przydasz na wpół śpiący i przemęczony. Ranek już blisko. Przed drzwiami czeka na Caiusa Crispusa eskorta, a przynajmniej powinna już czekać. Ciebie też odprowadzi do domu. Idź spać. Kopuła się nie zawali.
Drobny architekt uczynił nagły nerwowy znak przeciwko złu. Wyglądało na to, że zechce zaprotestować, ale przypomniał sobie – poniewczasie – że rozmawia ze swoim cesarzem. Zamknął usta i znów przeorał dłonią włosy, osiągając pożałowania godny efekt.
– To rozkaz – powtórzył łagodnie Waleriusz.
– To oczywiste – rzekł Artibasos z Sarancjum.
Stał jednak bez ruchu, a tymczasem cesarz wyciągnął rękę i bardzo delikatnie przygładził słomiany bałagan na jego głowie, zupełnie jak matka usiłująca doprowadzić do porządku wygląd swego dziecka.
Waleriusz odprowadził ich do głównych wrót – Crispin zauważył, że były ze srebra i miały wysokość dwóch ludzi – a potem na omiatany wiatrem portyk. Obaj się tam odwrócili i skłonili cesarzowi, a Crispin spostrzegł, że nieduży mężczyzna obok niego ukłonił się równie oficjalnie co on. Cesarz wrócił do środka, zamykając za sobą potężne drzwi. Usłyszeli, jak zasuwa ciężki rygiel.
Odwrócili się i stali tak razem na wietrze, patrząc na ciemny plac przed sanktuarium. Cesarz zakładał, że będzie tam Carullus. Crispin nikogo nie widział. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Zobaczył jakieś światła daleko po drugiej stronie placu, przy Spiżowych Wrotach, gdzie znajdowała się gwardia cesarska. Niebo pokrywały grube chmury. Było bardzo cicho.
Do czasu, gdy nocne powietrze rozdarł wyraźnie ostrzegawczy krzyk, po czym przez zaśmiecony plac rzuciła się szaleńczym pędem w kierunku sanktuarium jakaś postać. Kimkolwiek był ten człowiek, wpadł na portyk, przeskakując po trzy stopnie naraz, lekko się zachwiał, minął Artibasa i zaczął szarpać zamknięte drzwi.
Mężczyzna odwrócił się z dzikim przekleństwem – okazało się, że trzyma w ręce nóż – i Crispin rozpoznał go, usiłując cokolwiek zrozumieć.
Szczęka mu opadła. Zbyt wiele niespodzianek, jak na jedną noc. Wszczął się teraz wokół nich ruch; Crispin odwrócił się i odetchnął z ulgą, widząc znajomą postać Carullusa podchodzącego do schodów z mieczem w ręce.
– Skorcjusz z Błękitnych! – zawołał żołnierz po chwili. – Wiesz co, po południu straciłem przez ciebie fortunę.
Napięty i zdenerwowany woźnica warknął coś niezrozumiałego o obejmującej ich trzech cesarskiej ochronie. Carullus zamrugał.
– Myślałeś, że chcemy ich skrzywdzić? – zapytał i opuścił miecz.
Sztylet Skorcjusza też powędrował w dół, ale wolniej. Crispin w końcu pojął istotę nieporozumienia. Spojrzał na niewysoką postać obok siebie, potem na swego rosłego przyjaciela stojącego u dołu schodów, i dokonał koniecznej prezentacji.
W chwilę później Skorcjusz z Soriyyi zaczął się śmiać.
Dołączył do niego Carullus. Nawet Artibasos pozwolił sobie na lekki uśmiech. Kiedy opadła fala rozbawienia, Skorcjusz zaprosił wszystkich na posiłek. Okazało się, że mimo absurdalnej pory jest oczekiwany w kompleksie stronnictwa Błękitnych, a raczej w tamtejszej kuchni. Wyjaśnił, że jest zbyt wielkim tchórzem, by sprzeciwić się kuchmistrzowi, Strumosowi, a poza tym jest, z niewiadomych powodów, głodny.
Artibasos zauważył, że otrzymał od cesarza, który właśnie ich opuścił, bezpośredni rozkaz udania się do łóżka. Carullus wytrzeszczył oczy, poniewczasie uświadamiając sobie, kogo widział na portyku, kiedy czekał w ciemności ze swoimi żołnierzami. Skorcjusz zaprotestował, a Crispin spojrzał na niedużego architekta.
– Myślisz, że cię sprawdzi? – zapytał. – Potraktuje to jak prawdziwy rozkaz?
– Mógłby to zrobić – odparł Artibasos. – Waleriusz nie należy do najbardziej przewidywalnych ludzi, a ten budynek to jego spuścizna.
Jej część, pomyślał Crispin.
Pomyślał też o swoim domu i o młodej królowej, której wiadomość została ujawniona tej nocy. Uznał, że chyba jednak nie przez niego. Znajdując się sam na sam z Waleriuszem i Alixaną, zrozumiał, że tak bardzo wyprzedzają oni wszystkich innych uczestników tej gry, której elementami są dwory i intrygi, że... właściwie nie była to już gra. Dlatego zaczął się zastanawiać, jaką on odgrywa w niej rolę. Czy może mieć nadzieję na wycofanie się do swoich kamyków i tej wspaniałej kopuły? Czy pozwolą mu na to? W obrazie tej nocy było tyle splątanych elementów, że Crispin zastanawiał się, czy kiedykolwiek je rozwikła, w ciemności lub o świcie.
Do odprowadzenia architekta do domu zostało wyznaczonych trzech ludzi Carullusa. Z Crispinem i Skorcjuszem został Carullus i dwaj żołnierze. Przecięli wietrzny plac na ukos, oddalając się od Spiżowych Wrót i konnego posągu, przeszli przez Forum Hipodromu i skierowali się ku uliczce prowadzącej do kompleksu Błękitnych. Crispin odkrył po drodze, że jest w tym samym stopniu wyczerpany i pobudzony. Potrzebował snu, ale wiedział, że nie może sobie nań pozwolić. Obraz kopuły, jaki miał w myślach, przeobraził się w postać cesarzowej, wymazując z jego pamięci wspomnienie dotyku pewnej królowej.
Chciała mieć delfiny. Odetchnął głębiej, wspominając niezdrowo wyglądającego sekretarza, który przyniósł naszyjnik, i jego minę, kiedy przenosił wzrok z Crispina – znajdującego się według niego sam na sam z cesarzową – na kobietę z rozpuszczonymi włosami. Crispin pomyślał, że to szybko ukryte spojrzenie składało się z wielu warstw. One też znajdowały się teraz poza sferą jego pojmowania.
Znów pomyślał o sanktuarium i o człowieku, który go poprowadził do jego chwały niskim kamiennym tunelem zakończonym niepozornymi drzwiczkami. W wyobraźni wciąż widział tę kopułę, otaczające ją półkopuły, wspierające je łuki, marmur umieszczony na marmurze, i widział swe własne dzieło, które tam pewnego dnia ukończy. Pomyślał, że znajdujące się za nimi sanktuarium jest spuścizną Artibasa, że może kiedyś stać się czymś, z czego będzie znany cesarz Waleriusz II, i że może tak się zdarzyć, iż dzięki niemu pewnego dnia świat się dowie, że niegdyś żył i wykonał zaszczytną pracę pod słońcem Dżada i oboma księżycami rhodiański mozaicysta Caius Crispus, jedyny syn Horiusza Crispusa z Vareny i jego żony Avity.
Wtedy zostali zaatakowani.
Jeszcze przed chwilą zastanawiał się, czy będzie mógł wycofać się do swoich tesser ze szkła i marmuru, złotych i perłowych, z kamieni i kamieni półszlachetnych, do kształtowania wizji na rusztowaniu zawieszonym w powietrzu, wysoko nad intrygami, wojnami i pragnieniami mężczyzn i kobiet.
Noc zmieniła się w żelazo i krew i nic nie wskazywało na to, by plany Crispina mogły się ziścić.
* * *
Strumosus raz mu powiedział – a właściwie powiedział handlarzowi ryb, mając u swego boku Kyrosa – że wiele można powiedzieć o człowieku, patrząc, jak po raz pierwszy próbuje bardzo dobrego albo bardzo złego jedzenia. Kyros zaczął obserwować gości, których Strumosus zapraszał czasami do kuchni.
Robił to tej nocy. Było bardzo późno, a wcześniejsze wydarzenia były tak nadzwyczajne, że w kuchni zapanowała nieoczekiwana atmosfera zażyłości zrodzonej ze wspólnie przeżytych – dosłownie – chwil.
Ciała napastników zostały wyrzucone za bramę, a dwaj żołnierze Czwartego Sauradyjskiego oddziału kawalerii, którzy zginęli w obronie Skorcjusza i mozaicysty podczas pierwszego ataku na ulicy, zostali wniesieni do środka razem z zabitym strażnikiem, by można im było sprawić odpowiedni pogrzeb. Gwałtowną śmiercią zginęło w sumie dziewięć osób. Chiromanci Miasta będą wściekle zajęci przez dwa następne dni, sporządzając zamówione tabliczki z klątwami, które zostaną następnie złożone przy świeżych grobach. Niedawno zmarli mają moc wysłanników do półświata. Astorgus zatrudniał dwóch chiromantów do przygotowywania klątw przeciwko osobom chcącym sprowadzić na woźniców Błękitnych kalectwo lub śmierć lub życzyli takiego samego losu ich koniom.
Kyros miał wyrzuty sumienia z powodu strażnika przy bramie.
Po południowych wyścigach Niester grał w konia i lisa na jednej z plansz w ogólnej sali. Teraz był tylko ciałem okrytym całunem, leżącym na zimnie dziedzińca. Miał dwoje małych dzieci. Astorgus wyznaczył kogoś, kto miał powiadomić jego żonę, ale kazał mu zaczekać do zakończenia porannych modłów. Niech kobieta prześpi noc. Żałoba jeszcze zdąży uderzyć w jej drzwi czarną pięścią.
Sam Astorgus poszedł na spotkanie z urzędnikami miejskiego prefekta w ponurym, wybuchowym nastroju. Kyros nie chciałby znaleźć się w skórze człowieka obarczonego kontaktami z przełożonym stronnictwa Błękitnych.
Główny lekarz stronnictwa – energiczny, brodaty Kindath – został wyrwany ze snu, by opatrzył rannego żołnierza, którym był Carullus z Czwartego Sauradyjskiego. Jego rany okazały się efektowne, lecz nie niebezpieczne. Żołnierz wytrzymał ich oczyszczanie i bandażowanie z obojętną miną; kiedy lekarz opatrywał mu ramię, w drugiej ręce trzymał kielich z winem. Stoczył w biegu, w ciemnej uliczce, samotną bitwę z sześcioma przeciwnikami, umożliwiając Skorcjuszowi i Rhodianinowi dotarcie do bramy stronnictwa. Kyros widział, że Carullus wciąż jest zły, ponieważ wszyscy napastnicy zostali zabici. Teraz niełatwo będzie się dowiedzieć, kto ich wynajął.
Wypuszczony z rąk doktora trybun Czwartego Sauradyjskiego nie wykazywał oznak zmniejszonego apetytu. Ani rany, ani gniew nie odciągały jego uwagi od stojących przed nim misek i talerzy. Stracił tej nocy dwóch swoich żołnierzy, sam zabił dwóch ludzi, ale Kyros domyślał się, że żołnierz musi się do tego przyzwyczaić i żyć dalej, bo inaczej oszaleje. Czasami wpadali w szaleństwo ci, którzy zostawali w domu, jak siostra matki Kyrosa przed trzema laty, kiedy jej syn został zabity podczas bassanidzkiego oblężenia Asen nieopodal Eubulus. Matka Kyrosa była przekonana, że to przez swój żal poddała się zarazie, która pojawiła się następnego roku. Ciotka Kyrosa była jedną z jej pierwszych ofiar. Bassanidzi zwrócili Asen następnej wiosny na mocy traktatu, który kupił pokój wschodnim granicom, co czyniło oblężenie i śmierć obrońców jeszcze bardziej bezsensowne. Po obu stronach przesuwającej się granicy miasta zawsze przechodziły z rąk do rąk.
Ludzie jednak nie wracali do życia, nawet jeśli dane miasto bywało zwracane. Żyło się dalej, tak jak ten oficer, łakomie wycierający grubą skórką od chleba resztki zupy rybnej z talerza. Cóż innego można było zrobić? Przekląć boga, rozedrzeć szaty, wycofać się jak święty błazen do jakiejś kaplicy czy na skałę na pustyni albo w górach? Kyros przypuszczał, że to ostatnie byłoby możliwe, ale od czasu pojawienia się w tej kuchni odkrył, że jest głodny darów i niebezpieczeństw świata. Być może nigdy nie zostanie woźnicą, treserem zwierząt, żołnierzem – do końca swych dni będzie powłóczył stopą – ale mimo wszystko ma w darze życie. Życie w świecie. A w tej chwili Skorcjusz, pierwszy woźnica Błękitnych, na którego chwałę obiecano tego wieczoru wystawienie srebrnego posągu na spina w hipodromie, zerkał w górę z łyżką w ręce i mruczał do Strumosa:
– Cóż mogę powiedzieć, przyjacielu? Ta zupa jest warta sali bankietowej boga.
– Owszem – zgodził się siedzący obok niego rudy Rhodianin. – Jest doskonała.
Minę miał zachwyconą; jego twarz mówiła tak wiele, jak według Strumosa czasami było to możliwe.
Strumosus, teraz całkowicie odprężony, siedział u szczytu stołu i nalewał wino dla swoich trzech gości. Dobrodusznie przekrzywił głowę i powiedział:
– Pilnował jej ten tu młody Kyros. Ma zadatki na kucharza.
Dwa zdania. Proste słowa. Kyros bał się, że rozpłacze się z radości i dumy. Oczywiście tego nie zrobił. Przecież nie jest dzieckiem. Co prawda zarumienił się, niestety, i pochylił głowę przed tymi wszystkimi pochwalnymi uśmiechami. A potem zaczął niecierpliwie czekać chwili, kiedy w samotności swej pryczy w pokoju terminatorów będzie mógł wciąż od nowa przeżywać ten cudowny szereg słów i komentarze, które po nim nastąpiły. Skorcjusz powiedział. Potem Rhodianin dodał. Następnie Skorcjusz powiedział...
Kyros i Rasie dostali następnego dnia wolne: nieoczekiwane święto, nagroda za całonocną pracę. Rasie poszedł, gwiżdżąc, do portu, by kupić sobie w tawernie jakąś kobietę. Kyros w wolnym czasie odwiedził rodziców w zatłoczonym, śmierdzącym labiryncie hipodromu, gdzie się wychował. Powiedział im z przebiegłą miną o słowach, jakie padły poprzedniej nocy. Jego ojciec, człowiek małomówny, dotknął ramienia syna pobliźnioną, pogryzioną dłonią, a potem poszedł nakarmić swoje zwierzęta. Matka, raczej mniej opanowana, krzyknęła.
Następnie wybiegła z maleńkiego mieszkania, by opowiedzieć to wszystkim przyjaciółkom, po czym kupiła i zapaliła cały rząd świec w hipodromowej kaplicy. Tym razem Kyros uznał, że nie przesadziła.
Zadatki na kucharza.
Powiedział to Strumosus!
* * *
Nie poszli spać tej nocy. W cudownie ciepłej, oświetlonej blaskiem płomieni kuchni było jedzenie godne pałaców boga za słońcem i dorównujące mu wino. Zakończyli herbatą ziołową, tuż przed wschodem słońca, co przypomniało Crispinowi o napoju, którym poczęstował go Zoticus, zanim zaczęła się jego podróż – a potem przypomniała mu się Linon i dom, co z kolei obudziło w nim myśl, że jest od niego bardzo daleko. Wśród obcych, ale po tej nocy chyba już nie tak bardzo obcych. Sączył gorącą herbatkę i poddał się fali lekkiego oszołomienia spowodowanego wyczerpaniem, poczuciu oddalenia, echom słów i poruszeń nadpływających z daleka ku jego świadomości.
Skorcjusz zajrzał do stajni do swego najlepszego konia. Teraz wrócił, zacierając zmarznięte dłonie, i znów usiadł na ławie obok Crispina. Spokojny człowiek, czujny i skromny mimo swego bogactwa i sławy. Szczodry duch. Pędził szaleńczo w ciemnościach, by ostrzec ich przed niebezpieczeństwem. To o czymś świadczyło.
Crispin spojrzał nad kamiennym stołem na Carullusa. Teraz właściwie nie mógł już nazywać tego człowieka obcym. Znał rosłego żołnierza na tyle, by zdawać sobie sprawę, że skrywa on niepokój. Rany nie były niebezpieczne, jak zapewnił ich lekarz, ale musiały teraz boleć i Carullus będzie miał nowe blizny za nich obu. Stracił też tej nocy ludzi, których znał od dawna. Może nawet wini za to siebie; Crispin nie miał pewności.
Nie mieli pojęcia, kto zapłacił za atak. Wydawało się, że żołnierze na urlopie nie wynajmują się w Mieście za zbyt wiele pieniędzy. Zorganizowanie porwania albo nawet morderstwa wymagało tylko pewnej dozy determinacji. Carullus wysłał gońca z wiadomością do swoich pozostałych ludzi – ci, którzy odprowadzili architekta do domu, na pewno czekali na nich w gospodzie. Crispin pomyślał, że trudno im będzie przyjąć tę wieść. Carullus, dowódca, stracił dwóch powierzonych mu ludzi, ale żołnierze stracili swych towarzyszy. Istniała pewna różnica.
Urzędnik prefekta miejskiego przybyły z przełożonym stronnictwa zachowywał się względem Crispina grzecznie i oficjalnie. Rozmawiali na osobności w dużym pomieszczeniu służącym jako sala bankietowa. Mężczyzna nie wypytywał go zbyt dokładnie i Crispin zdał sobie sprawę, że urzędnik wcale nie jest pewien, czy naprawdę chce się za dużo dowiedzieć o tym usiłowaniu zabójstwa. Kierując się intuicją, Crispin nic nie powiedział o mozaicyście odprawionym przez cesarza ani o arystokratce, która mogła się poczuć tym urażona – lub skrępowana wzmianką o naszyjniku, który miała na sobie. Obie rzeczy wydarzyły się na oczach wszystkich: jeśli urzędnik zechce, może się o nich dowiedzieć.
Czy ktoś zechciałby za coś takiego zabić?
Cesarz nie pozwolił żonie włożyć naszyjnika, kiedy go przyniesiono.
Były tu wątki, które należałoby rozplatać i przyjrzeć się im, ale nie da się tego zrobić z umysłem zmęczonym i oszołomionym winem oraz wyczerpującą nocą.
Kiedy na wschodzie pokazała się szara obietnica świtu, opuścili kuchnię i przeszli przez dziedziniec, by razem z personelem Błękitnych odmówić w kaplicy poranną inwokację. Recytując rytualne odpowiedzi, Crispin odkrył u siebie pokłady wdzięczności, prawie nabożności za kolejne ocalenie życia, za daną mu tej nocy kopułę, za przyjaciela, którym był Carullus, i za przyjaciela, jakim mógłby się stać woźnica, za przeżycie wejścia na dwór, pytań w komnatach cesarzowej i nocnych mieczy.
A na koniec – ponieważ drobne radości życia naprawdę miały dla niego znaczenie – za smak ryby nadziewanej krewetkami, podanej w sosie jak ze snu.
Skorcjusz nie zawracał sobie głowy powrotem do domu. Pożegnał się przed kaplicą i poszedł spać w pokoju trzymanym dla niego w kompleksie. Słońce właśnie wschodziło. Grupka Błękitnych odprowadziła Crispina i Carullusa do ich gospody, a wszędzie dookoła rozległy się dzwony wzywające sarantyńczyków na późniejsze poranne modlitwy w innych kaplicach.
Chmury zniknęły, zmiecione na południe; dzień zapowiadał się zimny i słoneczny. Miasto przeciągało się, wracając do doczesności na zakończenie święta. Na ulicach leżały śmiecie. Było ich mniej, niż się spodziewał Crispin – robotnicy byli zajęci całą noc. Mężczyźni i kobiety szli do kaplic, terminatorzy biegali z poleceniami, hałaśliwie otwierał się targ, właściciele warsztatów i stoisk wykładali pod kolumnadami rozmaite wyroby. Niewolnicy i dzieci śpieszyli z wodą i bochenkami chleba. Przed stoiskami zjedzeniem stały już kolejki po pierwszy posiłek dnia. Siwobrody święty błazen w postrzępionej i poplamionej żółtej szacie człapał boso na swoje prawdopodobnie stałe miejsce, z którego będzie gromił tych, którzy nie uczestniczą w modłach.
Dotarli do gospody. Eskorta zawróciła do kompleksu, a Crispin i Carullus weszli do środka. Wspólna sala była otwarta, na palenisku płonął ogień i garstka ludzi jadła śniadanie, ale minęli drzwi prowadzące do niej i powoli weszli na schody.
– Porozmawiamy później? – mruknął Carullus.
– Oczywiście. Nic ci nie jest? – zapytał Crispin.
Żołnierz stęknął ze znużeniem i otworzył drzwi do swego pokoju.
Crispin skinął głową, choć Carullus już zamknął za sobą drzwi. Wyjął klucz i ruszył nieco dalej do swego pokoju. Wydawało się, że dotarcie do niego zajmuje dziwnie dużo czasu. Z ulicy dochodziły rozmaite odgłosy. Wciąż dzwoniły dzwony. Właściwie nastał już ranek. Crispin usiłował przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem nie spał całą noc. Pogmerał przy zamku. Wymagało to nieco skupienia, ale udało mu się otworzyć drzwi. Okiennice były na szczęście zamknięte, choć pasma słonecznego blasku przebijały się między deseczkami w ciemność panującą w pokoju.
Crispin rzucił klucz na stolik przy drzwiach i ruszył chwiejnie w kierunku łóżka, już prawie śpiąc. Wtedy uświadomił sobie – zbyt późno, by zatrzymać swój ruch – że w pokoju ktoś jest, że obserwuje go z łóżka. W tej chwili zobaczył w pasmach stłumionego światła zbliżające się nagie ostrze.
* * *
Jakiś czas wcześniej, jeszcze w chmurnej ciemności nocy, cesarz Sarancjum wychodzi z kapliczki i kamiennego tunelu przebitego przez mur kompleksu cesarskiego na wiatr i zimno; czekający żołnierz podaje mu podbity futrem płaszcz.
Cesarz, który pamięta – choć teraz z trudem – jak za pierwszym razem szedł zimą z Trakezji na południe, wezwany przez wuja, jedynie w krótkiej tunice i podartych, przemoczonych butach, jest wdzięczny za ciepło płaszcza. Pałac Trawersyński leży nieopodal, cesarz jest odporny na zmęczenie, ale nie na zimno.
Starzeję się, myśli nie po raz pierwszy. Nie ma spadkobiercy. Nie z braku usiłowań, porad medycznych czy próśb o pomoc kierowanych i do boga, i do półświata. Dobrze byłoby mieć syna, myśli cesarz, ale już od pewnego czasu pogodził się z faktami. Tron przekazał mu wuj: w każdym razie jest w rodzinie jakiś precedens. Niestety, synowie jego siostry są nieudolnymi typami i na stanowcze żądanie wuja wszyscy czterej pozostają w Trakezji.
Nie chodzi o to, że wywołaliby jakieś powstanie. Coś takiego wymaga odwagi i inicjatywy, których nie ma żaden z nich. Mogliby jednak służyć jako marionetki cudzym ambicjom – a bóg jeden wie, że w Sarancjum istnieje głód władzy. Mógłby kazać ich zabić, ale uznał, że to niekonieczne.
Cesarz drży, przecinając ogrody w nocnym wietrze. To tylko chłód i wilgoć. On się nie boi. Pamięta tylko jeden raz, kiedy się bał w dorosłym życiu: podczas zamieszek przed dwoma laty, w chwili, kiedy dowiedział się, że Błękitni i Zieloni stanęli ramię w ramię w hipodromie i na płonących ulicach. Taki rozwój wypadków był zbyt nieoczekiwany, zbyt wykraczający poza granice tego, co przewidywalne, racjonalne. Był – i jest – człowiekiem opierającym swoją egzystencję i myślenie na zdyscyplinowanym zachowaniu. Przez połączenie się stronnictw poczuł się bezbronny, zdezorientowany, jak statek, który zerwał się z kotwicy podczas sztormu.
Tamtego dnia był gotów pójść za radą swoich najstarszych doradców. Wsiąść na łódź w zatoczce pod kompleksem i uciec z plądrowanego miasta. Głupie, nielogiczne zamieszki wywołane niewielkim wzrostem podatków i jakimiś wyuzdanymi postępkami przypisywanymi kwestorowi cesarskiego skarbu groziły zniweczeniem planów i osiągnięć całego życia. Cesarz był przestraszony i wściekły. To wspomnienie jest o wiele żywsze niż pamięć tamtej dawnej zimowej wędrówki na południe, do Miasta.
Dociera do mniejszego z dwóch głównych pałaców, wchodzi po szerokich schodach. Drzwi otwierają przed nim żołnierze pełniący tu służbę. Zatrzymuje się na progu, patrząc na szaroczarne chmury na zachodnim niebie nad morzem, a potem wchodzi do pałacu, by sprawdzić, czy kobieta, której słowa uratowały ich wszystkich owego dnia przed dwoma laty, jest jeszcze na nogach, czy też – jak zapowiadała – poszła spać.
Gisel – córka Hildrika, królowa Antów – jest podobno młoda i nawet piękna, chociaż to ostatnie raczej nie ma znaczenia dla rozwoju wydarzeń. Jest bardzo prawdopodobne, że dałaby mu dziedzica, choć mniej prawdopodobne, że w istocie stanowiłaby alternatywę dla inwazji Bachiary. Gdyby przybyła na wschód, by poślubić cesarza Sarancjum, Antowie uznaliby to za akt zdrady. Mianowaliby następcę albo sam by się takowy pojawił.
Cesarz rozmyśla, że tak czy owak, następcy u Antów zmieniają się bardzo szybko, jako że ich szeregi przerzedzają miecze i trucizny. To prawda, że Gisel stanowiłaby pretekst dla sarantyńskiej interwencji, nadając jego armiom legalność. To nie błahostka. Można by się też spodziewać poparcia wysokiego patriarchy w imieniu królowej, a to miałoby znaczenie dla Rhodian – oraz wielu Antów – co podczas wojny mogłoby przechylić szalę zwycięstwa. Innymi słowy, młoda królowa właściwie nie myli się w ocenie tego, co mogłaby dla niego znaczyć. Nie mógł temu zaprzeczyć nikt, kto potrafił logicznie myśleć oraz umiejętnie analizować i przewidywać.
Poślubienie jej – gdyby udało sieją wyłuskać z Vareny żywą – otworzyłoby prawdziwie oszałamiające perspektywy. A ona rzeczywiście jest na tyle młoda, by rodzić, i to wiele razy. On też nie jest taki stary, chociaż czasami może to odczuwać.
Cesarz Sarancjum wchodzi do komnat swojej małżonki przez wewnętrzny korytarz, z którego zawsze korzysta. Zrzuca tu płaszcz. Odbiera go żołnierz. Waleriusz sam puka do drzwi. Naprawdę nie jest pewien, czy Aliana nie śpi. Ona bardziej ceni sen od niego – tak robi większość ludzi. Ma nadzieję, że czeka na niego. Ten wieczór był interesujący w nieoczekiwany sposób i cesarz wcale nie jest zmęczony; chce rozmawiać.
Drzwi otwiera Crysomallo, wpuszczając go do najbardziej wewnętrznego pokoju cesarzowej. Jest w nim czworo drzwi. Architekci uczynili z tego skrzydła istny labirynt kobiecych komnat. Nawet sam cesarz nie wie, dokąd prowadzą i gdzie się rozgałęziają te wszystkie korytarze. Drzwi zamykają się przed żołnierzami. Płoną świece, co stanowi pewną wskazówkę. Cesarz odwraca się do wiernej damy dworu cesarzowej, unosząc pytająco brwi, lecz zanim Crysomallo udaje się coś powiedzieć, otwierają się drzwi sypialni i pojawia się w nich Aliana, cesarzowa Alixana, jego życie.
– Jednak nie śpisz – mówi cesarz. – Cieszy mnie to.
– Wyglądasz na zmarzniętego – mruczy łagodnie kobieta. – Podejdź do ognia. Zastanawiam się, które stroje mam spakować, skoro skazujesz mnie na wygnanie.
Crysomallo uśmiecha się, szybko pochylając głowę w nieudanej próbie, by to ukryć. Odwraca się bez polecenia i znika w innej części labiryntu komnat. Cesarz czeka, aż zamkną się drzwi.
– A dlaczego zakładasz – mówi, surowy i opanowany, do kobiety, która z nim zostaje – że będziesz mogła cokolwiek ze sobą zabrać?
– Ach – odpowiada cesarzowa z udawaną ulgą, unosząc rękę do piersi.
– To znaczy, że nie zamierzasz mnie zabić. Waleriusz potrząsa głową.
– To niekonieczne. Kiedy zostaniesz już odrzucona i pozbawiona władzy, mogę na to pozwolić Styliane.
Rozważając tę nową możliwość, kobieta zwiesza nos na kwintę.
– Kolejny naszyjnik?
– Albo łańcuchy – odpowiada cesarz miłym tonem. – Zatrute kajdany w twojej celi na wygnaniu.
– Przynajmniej poniżenie nie będzie trwało długo. – Wzdycha. – Zimna noc?
– Bardzo – zgadza się Waleriusz. – Zbyt wietrzna, jak na kości starca. Do rana chmury się jednak rozwieją. Zobaczymy słońce.
– Trakezyjczycy zawsze wiedzą, jaka będzie pogoda. Ale za to nie rozumieją kobiet. Nie można jednak mieć wszystkich talentów. Z jakim starcem spacerowałeś? – Uśmiecha się. On też. – Napijesz się wina, panie mój?
Kiwa głową.
– Jestem zupełnie pewien, że z naszyjnikiem wszystko jest w porządku – mówi cesarz.
– Wiem. Chciałeś ostrzec przed nią tego rzemieślnika. Waleriusz uśmiecha się na te słowa.
– Znasz mnie zbyt dobrze.
Kobieta potrząsa głową, podchodząc do niego z kielichem.
– Nikt nie zna cię zbyt dobrze. Wiem jedynie, co prawdopodobnie możesz zrobić. Po dzisiejszym wieczorze on będzie cennym nabytkiem, a ty chciałeś, by nabrał nieco ostrożności.
– Myślę, że to ostrożny człowiek.
– To uwodzicielskie miejsce.
Cesarz nagle się uśmiecha. Czasami potrafi wyglądać jak chłopiec.
– Bardzo.
Kobieta śmieje się, podaje mu wino.
– Czy powiedział nam za szybko? – Siada na wyściełanym siedzisku.
– O Gisel? Czy jest więc słaby?
Cesarz też przechodzi przez komnatę i swobodnie siada wśród poduszek – w jego ruchach nie ma śladu starości – na podłodze u jej stóp. Drwa płonące obok jej krzesła z niskim oparciem zostały starannie ułożone. W pomieszczeniu jest ciepło, wino jest znakomite i odpowiednio rozwodnione. Wiatr i świat znajdują się na zewnątrz.
Waleriusz, który był Petrusem, kiedy go poznała, i wciąż nim jest, gdy są sami, potrząsa głową.
– To inteligentny człowiek. Właściwie bardzo inteligentny. Nie spodziewałem się tego. Jeśli sobie przypomnisz, tak naprawdę nic nam nie powiedział. Milczał. Byłaś w swoich pytaniach zbyt precyzyjna i powiedziałaś, że się tylko domyślasz. Wyciągnął wniosek i postąpił zgodnie z nim. Nazwałbym go spostrzegawczym, nie słabym. Poza tym na pewno już się w tobie zakochał.
Uśmiecha się do niej i sączy wino.
– Dobrze zbudowany mężczyzna – mruczy kobieta. – Chociaż nie chciałabym oglądać tej rudej brody, z którą podobno przybył. – Wzdryga się nieznacznie. – Ale, niestety, lubię znacznie młodszych mężczyzn.
Cesarz śmieje się.
– Po co go więc zaprosiłaś?
– Chciałam mieć delfiny. Słyszałeś.
– Owszem. Dostaniesz je, kiedy skończymy w sanktuarium. Jakieś inne powody?
Cesarzowa unosi jedno ramię szczególnym ruchem, który zawsze uwielbiał. Jej ciemne włosy falują, odbijając światło.
– Jak powiadasz, po skompromitowaniu Siroesa i rozwiązaniu zagadki woźnicy okazał się cennym nabytkiem.
– I po prezencie dla Styhane. Leontesowi nie bardzo się to podobało.
– Nie to mu się nie podobało, Petrusie. A jej już na pewno wcale się nie podobało, że musiała dorównać jego hojności.
– Będzie miał straż. Przynajmniej na początek. W sumie Styhane rzeczywiście popierała tamtego rzemieślnika.
Cesarzowa kiwa głową.
– Nieraz ci mówiłam, że to małżeństwo jest błędem.
Mężczyzna marszczy brwi i sączy wino. Kobieta uważnie go obserwuje, choć jej zachowanie wydaje się swobodne.
– Zasłużył na to, Aliano. Walcząc z Bassanidami i w Madżricie.
– Zasłużył na odpowiednie zaszczyty, owszem. Nie należało go nagradzać Styhane Daleiną, mój ukochany. Daleinoi i tak już cię nienawidzą.
– Ciekawe dlaczego – mruczy drwiąco, po czym dodaje: – O małżeństwie z Leontesem marzyły wszystkie kobiety w cesarstwie.
– Wszystkie oprócz dwóch – mówi cicho jego żona. – Tej znajdującej się tu z tobą i tej zmuszonej do poślubienia go.
– Zatem mogę mu tylko życzyć, by ją przekonał do zmiany zdania.
– Albo patrzeć, jak ona zmienia jego? Waleriusz potrząsa głową.
– Sądzę, że Leontes wie, jak przeprowadzić i takie oblężenie. I jest odporny na zdradę. Jest mocny wiarą w siebie i w swój obraz Dżada.
Alixana otwiera usta, by coś jeszcze powiedzieć, ale milczy. On to jednak zauważa i uśmiecha się.
– Wiem – mruczy. – Zapłać żołnierzom, odłóż budowę sanktuarium.
– Między innymi – mówi cesarzowa. – Ale cóż z tych wielkich spraw może zrozumieć kobieta?
– Właśnie – stwierdza on z naciskiem. – Trzymaj się swoich miłosiernych uczynków i porannych modlitw.
Oboje śmieją się. Cesarzowa jest znana ze spędzania ranków w łóżku. Zapada milczenie. On dopija swoje wino. Ona wstaje płynnym ruchem, bierze kielich, napełnia go, wraca i siada, podając wino cesarzowi. On kładzie rękę na jej stopie w miękkim pantoflu, która spoczywa na poduszce obok niego. Przez chwilę patrzą w ogień.
– Gisel z Antów mogłaby urodzić ci dzieci – mówi cicho ona. Cesarz dalej patrzy w płomienie, kiwa głową.
– I sprawiać o wiele mniej kłopotów, niż można zakładać.
– Czy mam wrócić do wybierania garderoby na wygnanie? Czy mogę zabrać naszyjnik?
Cesarz wciąż patrzy na języki ognia. Dar Heladika, jak mówią schizmatycy, których zgodził się wziąć w karby w imię harmonii w wierze dżadyckiej. Chiromanci twierdzą, że potrafią zobaczyć przyszłość w płomieniach, przewidzieć kształt przeznaczenia. Nad nimi też trzeba panować. Trzeba to zrobić z wszystkimi poganami. Cesarz zamknął nawet – z niechęcią, o której wiedzą nieliczni – dawne pogańskie szkoły. Tysiąc lat nauki. Nawet delfiny Aliany stanowią wykroczenie. Są tacy, co zechcieliby spalić lub napiętnować rzemieślnika, który by je stworzył.
Siedząc u stóp kobiety, zjedna ręką na jej podbiciu i ozdobionym klejnotami pantoflu, cesarz nie widzi w płomieniach żadnych mistycznych pewników.
– Nigdy mnie nie opuszczaj – mówi.
– A dokąd miałabym pójść? – mruczy po chwili ona. Zabrzmiało to prawie tak lekko, jak zamierzała.
On podnosi wzrok.
– Nigdy mnie nie opuszczaj – powtarza, tym razem nie spuszczając szarych oczu z jej twarzy.
Potrafi to zrobić – pozbawić ją tchu. Gardło ściska się jej wielką potrzebą. Po tych wszystkich latach.
– Nigdy w życiu – odpowiada.
Kasja obudziła się o świcie. Coś jej się śniło. Leżała w łóżku, zdezorientowana, na wpół śpiąca, i dopiero stopniowo uświadomiła sobie, że na zewnątrz biją dzwony. W domu, gdzie bogów znajdowało się w czarnym lesie, nad rzekami czy na polach i zjednywało się ich sobie krwią, nie było dżadyckich dzwonów. Stanowiły one część miejskiego życia. Kasja znajdowała się w Sarancjum. Pół miliona ludzi, powiedział Carullus. Powiedział też, że przyzwyczai się do tłumów, że jeśli zechce, nauczy się spać przy dźwięku dzwonów.
Śniła o swoim wodospadzie w domu, w lecie. Siedziała na brzegu stawu utworzonego przez spadającą wodę, ocienionego gęstym listowiem pochylonych nad nim drzew. Był z nią mężczyzna, co nigdy nie miało miejsca w domu, w prawdziwym życiu.. We śnie nie widziała jego twarzy.
Dzwony wciąż biły, wzywając Sarancjum na modlitwę. Dżad od Słońca wznosił się w swoim rydwanie. Wszyscy szukający boskiej ochrony w życiu i orędownictwa po śmierci powinni wstawać razem z nim i podążać do kaplic i sanktuariów.
Kasja leżała bez ruchu, zastanawiając się nad swoim snem. Czuła się dziwnie zaniepokojona; coś kołatało do jej świadomości. Po chwili przypomniała sobie: mężczyźni nie wrócili na noc do gospody, a przynajmniej nie przed jej zaśnięciem. I złożył tę niepokojącą wizytę dworski mozaicysta. Zdenerwowany, pełen obaw człowiek. Nie mogła uprzedzić o nim Crispina, zanim zabrano go do pałacu. Carullus zapewnił ją, że to nie ma znaczenia, że Rhodianin da sobie radę w kompleksie cesarskim, że ma tam obrońców.
Kasja wiedziała, że samo pojęcie obrońcy oznacza, iż może istnieć ktoś, przed kim potrzebna jest ochrona, ale nie powiedziała tego. Razem z Carullusem i Vargosem zjedli kolację, po której wrócili do gospody na spokojną szklaneczkę wina. Kasja wiedziała, że trybunowi sprawiłby ogromną przyjemność spacer po szalejących ulicach z flaszką piwa w ręce w ostatnią noc Dykanii, ale że zostaje w gospodzie dla niej. Była mu wdzięczna za jego życzliwość, za liczne opowieści. Sprawiał, że się uśmiechała, i sam się wtedy uśmiechał. Kiedy po raz pierwszy zetknął się z Crispinem, pozbawił go przytomności uderzeniem hełmu; jego ludzie dotkliwie pobili Vargosa. W krótkim czasie wiele się zmieniło.
Później do gospody wszedł ze świątecznego chaosu energiczny posłaniec, szukając żołnierzy: mieli się udać do kompleksu cesarskiego, czekać przy Spiżowych Wrotach – czy gdziekolwiek zostaną posłani – i kiedy rhodiański mozaicysta, Caius Crispus z Vareny, zostanie odprawiony, odprowadzić go do domu. Był to rozkaz kanclerza.
Carullus uśmiechnął się wtedy do Kasji nad stołem.
– Mówiłem ci. Obrońcy. I upiekło musie posługiwanie własnym imieniem. To dobre wieści, dziewczyno.
Wraz z pięcioma swoimi ludźmi wziął broń i wyszedł.
Vargos, który wcześnie kładł się spać i wcześnie wstawał, już poszedł do łóżka. Kasja znów została sama. Tak naprawdę nie bała się o siebie. No, może troszeczkę. Nie miała pojęcia, jak potoczy się jej życie. Jeżeli zacznie się nad tym zastanawiać, lekka obawa może się zamienić w strach.
Zostawiła resztkę wina na stole i poszła do swego pokoju, zamykając drzwi na klucz, rozebrała się i w końcu zasnęła. Coś jej się śniło z przerwami przez całą noc; budziły ją przypadkowe odgłosy dobiegające z ulicy i wtedy nasłuchiwała kroków na korytarzu.
Nie usłyszała ich.
Teraz wstała, umyła twarz i górną część ciała w misce znajdującej się w pokoju i ubrała się w to, co miała na sobie podczas podróży. Crispin mówił coś o kupieniu jej ubrań, co znowu przypomniało Kasji o niepokojącej kwestii jej przyszłości.
Dzwony chyba przestały bić. Kasja przeczesała palcami splątane włosy i wyszła na korytarz. Po chwili wahania uznała, że może do niego zajrzeć, opowiedzieć o odwiedzinach tego drugiego mozaicysty, dowiedzieć się, co się działo w nocy. Jeśli coś takiego jest nie do przyjęcia, to lepiej dowiedzieć się tego teraz, pomyślała. Jest wolną obywatelką Cesarstwa Sarantyńskiego. Była niewolnicą niecały rok. To nie definiuje ludzkiego życia, powiedziała sobie w duchu.
Jego drzwi były oczywiście zamknięte na klucz. Uniosła rękę, by zapukać, i usłyszała dobiegające ze środka głosy.
Serce zabiło jej mocniej, co wielce ją zaskoczyło, choć później będzie mniej zaskoczona. Natomiast wstrząsnęły nią słowa, które usłyszała, oraz odpowiedź Crispina. Kasja poczuła, że zarumieniła się, słuchając tego; jej uniesiona ręka drżała w powietrzu.
Nie zastukała. Zakłopotana, odwróciła się, by zejść na dół.
Na schodach spotkała dwóch z żołnierzy Carullusa. Opowiedzieli jej o nocnym ataku.
Słuchała, oparta o ścianę. Nogi miała dziwnie słabe. Zginęło dwóch żołnierzy, ten mały Soriyyańczyk i Ferix z Amorii, ludzie, których znała. Cała szóstka nieznanych napastników została zabita. Crispinowi nic się nie stało. Carullus został ranny. Oni dwaj właśnie przyszli, o świcie. Widziano, jak wchodzą po schodach, nie zatrzymując się na żadne rozmowy.
Nie, powiedzieli żołnierze, nikogo więcej z nimi nie było.
Nie słyszała ich na korytarzu. A może usłyszała i właśnie to – a nie bicie dzwonów – zbudziło ją albo ukształtowało jej sen. Mężczyzna bez twarzy przy wodospadzie. Ludzie Carullusa, posępnie zmarszczeni, poszli do swego pokoju po broń. Kasja zrozumiała, że teraz będą nosili ją zawsze przy sobie. Śmierć zmienia sytuację.
Zatrzymała się na schodach, wstrząśnięta i niepewna. Vargos jest zapewne w kaplicy; na dole nie ma nikogo do towarzystwa. Przyszło jej na myśl, że jakiś wróg mógł się już znaleźć na górze, ale w głosie Crispina nie brzmiał... niepokój. Pomyślała, że powinna komuś powiedzieć albo sama do niego zajrzeć, ryzykując krępującą sytuację. Zeszłej nocy ktoś usiłował go zabić. Zginęło dwóch ludzi. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Kamienna ściana, o którą się opierała ramieniem, była szorstka w dotyku. On naprawdę nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. A ten drugi głos należał do kobiety.
Odwróciła się i poszła do pokoju Carullusa. Powiedzieli, że jest ranny. Śmiało zastukała do drzwi. Odezwał się zmęczonym głosem. Wypowiedziała swoje imię. Drzwi otworzyły się.
Drobne rzeczy potrafią zmienić życie. Życie wielu osób.
Crispin przekręcił się gwałtownie w powietrzu, unikając wyciągniętego noża. Wsparł się mocno ręką o słupek baldachimu w nogach łóżka, by nie upaść.
– Ach – odezwała się kobieta w półmroku jego sypialni. – To ty, Rhodianinie. Dobrze. Bałam się o moją cnotę.
Odłożyła nóż. Potem przypomniał sobie swoją myśl, że nie była to broń, którą musiała dzierżyć. Wtedy jednak odjęło mu mowę.
– Dowiedziałam się – rzekła Styliane Daleina, siedząc swobodnie w jego łóżku – że ta aktoreczka rozpuściła dla ciebie włosy w swoich komnatach. Czy uklękła tak, jak niegdyś robiła to na scenie, i wzięła cię do ust?
Uśmiechnęła się z niezmąconym spokojem.
Crispin poczuł, że blednie. Odnalezienie głosu zajęło mu trochę czasu.
– Zostałaś najwyraźniej wprowadzona w błąd. Kiedy przybyłem do kompleksu Błękitnych, nie było tam żadnych aktorek – powiedział bardzo ostrożnie. Wiedział, co miała na myśli. Nie zamierzał się do tego przyznać. – I byłem tylko w kuchni; nie wchodziłem do żadnych prywatnych pokojów. Co ty robisz w moim?
Powinien dodać „pani moja”.
Przebrała się. Dworski strój zniknął. Miała na sobie ciemnoniebieską szatę z kapturem, odrzuconym tak, by stanowił tło dla jej złocistych włosów, które wciąż były upięte, lecz już bez ozdób. Pomyślał, że na pewno włożyła kaptur, by nikt jej nie rozpoznał na ulicach i kiedy tu wchodziła. Czy kogoś przekupiła? Pewnie tak.
Nie odpowiedziała na pytanie, które zadał jej głośno. W każdym razie nie słowami. Patrzyła na niego przez długą chwilę z łóżka, a potem wstała. Bardzo wysoka kobieta, błękitnooka i złotowłosa, pachnąca perfumami: Crispin pomyślał o kwiatach, górskiej łące i upojnej nucie – maki. Serce szybko mu biło: niebezpieczeństwo i – przybierające na sile szybko i wbrew jego woli – pożądanie. Wyraz jej twarzy był pełen namysłu, taksujący. Uniosła niespiesznie jedną rękę i powiodła palcem po ogolonej szczęce Crispina. Dotknęła jego ucha, obwiodła je. Następnie wzniosła się na palce i pocałowała go w usta.
Nie poruszył się. Później pomyślał, że mógł się cofnąć. Nie był niewiniątkiem, mimo zmęczenia rozpoznał taksujące spojrzenie kobiety, która stała w cieniach i świetle pokoju. Nie cofnął się. Powstrzymał się jednak, najlepiej jak potrafił, od reakcji, nawet kiedy jej język...
Wydawało się, że jest jej to obojętne. Właściwie rozbawiło ją, że się powstrzymuje, stojąc sztywno przed nią. Rozmyślnie się nie śpieszyła, przylegając mocno do niego, muskając językiem jego wargi, wciskając się między nie, a potem przesuwając się w dół, po szyi. Usłyszał jej cichy śmiech, a na skórze ciepły oddech.
– Mam nadzieję, że zostawiła w tobie odrobinę życia – mruknęła arystokratyczna żona najwyższego stratega cesarstwa i jęła badawczo przesuwać dłoń po tunice Crispina w dół do pasa i dalej.
Tym razem Crispin odstąpił, ciężko oddychając, ale ona zdążyła go dotknąć przez jedwab jego szaty. Zobaczył jej uśmiech i drobne, równe zęby. Ta Styliane Daleina była wspaniała, jak mleczne szkło, blada kość słoniowa, jak klinga któregoś z tych noży wytwarzanych na dalekim zachodzie świata, w Esperanie, gdzie takie rzeczy były zarówno dziełami sztuki, jak i nosicielami śmierci.
– Dobrze – powtórzyła. Spojrzała na niego, pewna siebie, rozbawiona, córa bogactwa i władzy, poślubiona bogactwu i władzy. Czuł jej smak, czuł miejsca na szyi, których dotykała językiem. Powiedziała z namysłem: – Teraz się obawiam, że cię rozczaruję. Jak mogę mierzyć się w tym z aktorką? Powiadano w jej młodości, że rozpaczała, iż święty Dżad wyposażył ją w zbyt małą liczbę otworów do uprawiania miłości.
– Przestań! – wychrypiał Crispin. – To gra. Dlaczego to robisz? Po co tu przyszłaś? – Znów się uśmiechnęła. Białe ząbki, dłonie wznoszące się ku jej włosom, szerokie rękawy szaty ukazujące jej nagie, szczupłe ramiona. Powiedział z gniewem, walcząc z pożądaniem: – Ktoś usiłował mnie dziś zabić.
– Wiem – rzekła Styliane Daleina. – Czy to cię podnieca? Mam nadzieję, że tak.
– Wiesz? Co jeszcze o tym wiesz?
Kiedy to mówił, zaczęła wyciągać szpilki ze swych złocistych włosów. Znieruchomiała. Spojrzała na niego z zupełnie innym wyrazem twarzy.
– Gdybym chciała twojej śmierci, Rhodianinie, to byś nie żył. Dlaczego ktoś z Daleinoi miałby wynajmować pijaków w tawernie? Dlaczego miałabym zadawać sobie trud zabicia rzemieślnika?
– Dlaczego miałabyś zadawać sobie trud przyjścia bez zaproszenia do jego pokoju? – warknął Crispin.
Roześmiała się na te słowa. Dłonie jeszcze przez chwilę miała zajęte wyjmowaniem szpilek; potem potrząsnęła głową i jej włosy spłynęły na dół, spadając na jej ramiona i wypełniając kaptur szaty.
– Czy ta aktorka musi mieć wszystkich interesujących mężczyzn? – zapytała.
Crispin potrząsnął głową, czując, jak wzbiera w nim znajomy gniew. Poszukał w nim schronienia.
– Powiem jeszcze raz: grasz w jakąś grę. Nie jesteś tu dlatego, że chcesz się przespać z obcym rzemieślnikiem.
Nie cofnęła się. Między nimi było bardzo mało miejsca i oboje spowijał zapach jej perfum. Ciemna czerwień, oszałamiająca jak maki, jak nierozwodnione wino. Perfumy bardzo odmienne od perfum cesarzowej. Musiały takie być. Powiedział mu o tym Carullus, a potem eunuchowie.
Crispin usiadł z rozmysłem na drewnianej skrzyni, stojącej pod oknem. Odetchnął głęboko.
– Zadałem ci kilka pytań. W tych okolicznościach wydaje się to dość rozsądne. Czekam – powiedział i po chwili dodał: – Pani moja.
– Ja też – mruknęła, jedną ręką odgarniając włosy. Jednak jej głos również się zmienił, reagując na jego ton. W pokoju zapadła cisza. Crispin słyszał, jak na dole z turkotem przejeżdża wóz. Ktoś krzyknął. Był ranek. W poprzek jej ciała padały pasy światła i cienia. Pomyślał, że efekt jest niezwykły.
– Być może jesteś skłonny się nie doceniać, Rhodianinie – odezwała się w końcu. – Niewielkie masz pojęcie o układach na tym dworze. Nikt nie był wzywany tak szybko, jak wezwano ciebie. Ambasadorowie czekają całymi tygodniami, rzemieślniku. Cesarz jest jednak zakochany w swoim sanktuarium. W ciągu jednej nocy zostałeś wezwany na dwór, dostałeś pieczę nad mozaikami, odbyłeś prywatną rozmowę z cesarzową i spowodowałeś zwolnienie człowieka, który wykonywał tę pracę przed twoim przybyciem.
– Twojego człowieka – rzekł Crispin.
– Poniekąd – odparła niedbale. – Trochę dla nas pracował. Uznałam za korzystne, by Waleriusz zawdzięczał nam znalezienie rzemieślnika. Leontes nie zgadzał się z tym, ale miał własne powody, by przedkładać Siroesa. On... ma sprecyzowane zdanie na temat tego, na co powinno się pozwalać w sanktuariach tobie i innym rzemieślnikom.
Crispin zamrugał. Być może trzeba to będzie przemyśleć. Później.
– A więc to Siroes wynajął tych żołnierzy? – domyślił się. – Nie miałem zamiaru niszczyć niczyjej kariery.
– Ale to zrobiłeś – rzekła kobieta. W jej głosie znów się pojawił arystokratyczny chłód, który zapamiętał z sali tronowej. – Dość definitywnie. Ale nie, mogę zaświadczyć, że Siroes nie mógł dzisiejszej nocy opłacić zabójców. Uwierz mi.
Crispin przełknął ślinę. W jej głosie nie było nic uspokajającego, ale pobrzmiewała w nim prawda. Uznał, że lepiej nie pytać, skąd ma tę pewność.
– Więc kto to zrobił?
Styliane Daleina wyciągnęła przed siebie dłonie w eleganckim, pełnym obojętności geście.
– Nie mam pojęcia. Przypomnij sobie wykaz swoich wrogów. Wybierz któreś imię. Czy aktorce podobał się mój naszyjnik? Czy go włożyła?
– Cesarz jej na to nie pozwolił – odparł Crispin z rozmysłem. Zauważył, że ją zaskoczył.
– Był tam Waleriusz?
– Był. I nie klękała żadna kobieta.
Była zdumiewająco opanowana. Lata intryg i kontaktów z pomniejszymi śmiertelnikami. Uśmiechnęła się lekko.
– Na razie – rzekła głosem głębszym i z bezpośrednim spojrzeniem. Była to gra i Crispin o tym wiedział, ale całkowicie wbrew sobie znów począł odczuwać pożądanie.
– Nie jestem przyzwyczajony do propozycji uprawiania miłości po tak krótkiej znajomości, chyba że ze strony dziwek. Zasadniczo ich oferty również przyjmuję niechętnie, pani moja – powiedział tak ostrożnie, jak tylko potrafił.
Popatrzyła na niego i Crispin miał wrażenie, że – może po raz pierwszy – kobieta zadaje sobie trud ocenienia mężczyzny znajdującego się z nią w pokoju. Do tej pory stała, ale teraz usiadła w nogach łóżka, niedaleko skrzyni, na której siedział. Otarła się kolanem o jego nogę, ale szybko je cofnęła.
– Czy sprawiłoby ci to przyjemność? – mruknęła. – Chciałbyś potraktować mnie jak dziwkę, Rhodianinie? Wepchnąć mi twarz w poduszki, wziąć mnie od tyłu? Przytrzymać mnie za włosy, a ja bym krzyczała i mówiła szokujące, podniecające rzeczy? Czy mam ci powiedzieć, co lubi robić Leontes? Może cię to zaskoczy. Bardzo mu się podoba...
– Nie! – wykrzyknął chrapliwie i z odrobiną rozpaczy Crispin. – O co tu chodzi? Czy bawi cię odgrywanie rozpustnicy? Czy chodzisz po ulicach, zaczepiając mężczyzn? W tej gospodzie są też inne pokoje.
Nie można było odczytać wyrazu jej twarzy. Crispin miał nadzieję, że jego tunika skrywa dowód jego podniecenia. Nie śmiał spojrzeć w dół, by to sprawdzić.
– On pyta, o co tu chodzi – rzekła Styliane Daleina. – Zakładałam, że jesteś inteligentny, Rhodianinie. Zdradziłeś tego pewne oznaki w sali tronowej. Czy ogłupiałeś ze zmęczenia? Nie potrafisz się domyślić, że w tym mieście mogą być ludzie, którzy uważają, że inwazja na Bachiarę to zabójcze szaleństwo? Którzy zakładają, że ty – jako Rhodianin – mógłbyś podzielać to przekonanie i pragnąć zaoszczędzić swojej rodzinie i krajowi skutków najazdu?
Słowa padały jak noże, ostre i dokładne, niemal wojskowe w swej bezpośredniości. Dodała tym samym tonem:
– Należało cię oszacować, zanim zostaniesz beznadziejnie wplątany w intrygi tej aktorki i jej męża.
Crispin potarł sobie dłonią oczy i czoło. Jednak mu dała częściowe wyjaśnienie. Na nowo rozpalony gniew zwyciężył zmęczenie.
– Sypiasz ze wszystkimi, których werbujesz? – zapytał, patrząc na nią zimno.
Potrząsnęła głową.
– Nie jesteś uprzejmym człowiekiem, Rhodianinie. Śpię tam, gdzie sprawia mi to przyjemność.
Crispina nie poruszył jej wyrzut. Jego zdaniem mówiła z nieskrępowaną pewnością osoby, której życzeniom nigdy się nie sprzeciwiano. „Tej aktorki i jej męża”.
– I spiskujesz przeciwko planom twojego cesarza?
– On zabił mojego ojca – rzekła Styliane Daleina bez ogródek. Siedziała na jego łóżku z przepiękną, patrycjuszowską twarzą obramowaną jasnymi włosami. – Spalił go żywcem sarantyńskim ogniem.
– To stara plotka – stwierdził Crispin, ale był wstrząśnięty i starał się to ukryć. – Dlaczego mi to mówisz?
Dość nieoczekiwanie uśmiechnęła się.
– Żeby cię podniecić?
Musiał się roześmiać. Bardzo starał się powstrzymać, ale swobodna zmiana tonu i jego ironia były zbyt dowcipne.
– Obawiam się, że spalenie kogoś w imię jakiejś sprawy mnie nie podnieca. Czy mam rozumieć, że najwyższy strateg podziela pogląd, iż w Bachiarze nie powinno się rozpętywać wojny? On cię tu przysłał?
Zamrugała.
– Nic podobnego. Leontes zrobi to, co mu każe Waleriusz. Najedzie was tak samo, jak najechał pustynie Madżritu, północne stepy, albo jak oblegał bassanidzkie miasta na wschodzie.
– A tymczasem jego młoda, ukochana żona będzie działać na jego szkodę?
Po raz pierwszy zawahała się.
– Powinieneś użyć sformułowania „jego nowa nagroda”, Rhodianinie. Otwórz oczy i uszy; powinieneś dowiedzieć się paru rzeczy, zanim Trakezyjczyk Petrus i jego tancereczka zwerbują cię do swojej służby.
W arystokratycznym głosie brzmiała nieskrywana pogarda. Crispin pomyślał, że w sprawie swego zamążpójścia Styliane Daleina na pewno nie miała żadnego wyboru. Strateg był jednak mężczyzną młodym, odważnym, sławnym, niezaprzeczalnie przystojnym. Crispin spojrzał na kobietę znajdującą się z nim w pokoju i miał wrażenie, że wszedł w ciemne wody pełne niewyobrażalnie skomplikowanych prądów, próbujących go wessać w głębiny.
– Jestem tylko mozaicystą, pani moja. Zostałem tu sprowadzony do pomocy przy wizerunkach na ścianach i kopule sanktuarium.
– Opowiedz mi – rzekła Styliane Daleina, jakby w ogóle się nie odezwał – o królowej Antów. Czy w zamian za twoją służbę też zaproponowała ci swoje ciało? Czy dlatego jesteś teraz znudzony? Czy pojawiłam się zbyt późno, by być pociągająca? Odrzucasz mnie jako pośledni towar? Czy mam się rozpłakać?
Ciemne wody zawirowały. To musiał być blef, domysł. Tamto sekretne spotkanie późną nocą nie może być nikomu znane. Crispin coś sobie przypomniał – dłoń w jego włosach, kiedy przykląkł, by ucałować podawaną stopę. Inna kobieta, nawet młodsza od tej, lecz równie obeznana z kulisami władzy i intrygami. A może... nie równie. Zachód i wschód. Czy Varena mogłaby kiedykolwiek być tak subtelna jak Sarancjum? Czy mogłoby takie być jakiekolwiek miejsce na ziemi?
Potrząsnął głową.
– Nie jestem obeznany z myślami ani... względami rządzących naszym światem. To spotkanie jest jedyne w moim życiu, pani moja.
Było to kłamstwo, a jednak, kiedy patrzył na nią poprzez pasy światła i cienia, wcale nim nie było.
Znów ten niepokojący uśmiech pełen pewności siebie. Crispin pomyślał, że ta kobieta przerzuca się z intryg cesarskich na sypialniane bez chwili wahania.
– Jak miło – powiedziała. – Lubię być wyjątkowa. Zapewne jednak wiesz, że odrzucenie propozycji damy, która chce się oddać mężczyźnie, przynosi jej wstyd? Mówiłam ci, kładę się do łóżka tam, gdzie sprawia mi to przyjemność, a nie gdzie wymaga tego potrzeba. – Przerwała na chwilę. – Albo raczej gdzie pociąga mnie potrzeba innego rodzaju.
Crispin przełknął ślinę. Nie wierzył jej, ale jej kolano okryte niebieską, prostą szatą znajdowało się o szerokość dłoni od jego kolana. Trzymał się rozpaczliwie swego gniewu, poczucia, że jest wykorzystywany.
– Dumnemu mężczyźnie przynosi wstyd traktowanie go jak pionka w grze.
Jej brwi powędrowały natychmiast w górę i zmienił się ton głosu – jeszcze raz.
– Ależ ty nim jesteś, niemądry człowieku. Oczywiście, że nim jesteś. Duma nie ma z tym nic wspólnego. Wszyscy na tym dworze są dumni, wszyscy są pionkami w grze. W wielu grach jednocześnie – w niektórych stawką jest morderstwo, w innych pożądanie – choć jest tylko jedna gra, która ostatecznie się liczy, a wszystkie inne są jej częściami.
Uznał, że to odpowiedź na jego myśl. Jej kolano dotknęło jego kolana. Celowo. Był pewien, że jeśli chodzi o tę kobietę, nic nie jest przypadkowe. „W innych pożądanie”.
– Dlaczegóż miałbyś być inny? – dodała cicho Styliane Daleina.
– Bo takim pragnę być – odparł, zdumiewając samego siebie.
Nastała chwila ciszy.
– Muszę przyznać, że robisz się interesujący, Rhodianinie, ale prawie na pewno okłamujesz samego siebie. Podejrzewam, że ta aktorka już cię zaczarowała, a ty nawet o tym nie wiesz. Chyba jednak się rozpłaczę.
Wyraz jej twarzy zmienił się, ale bynajmniej nie na płaczliwy. Wstała gwałtownie, trzema krokami znalazła się przy drzwiach i tam się odwróciła.
Crispin też wstał. Teraz, kiedy się wycofała, czuł chaos emocji: niepokój, żal, ciekawość, irytującą dozę pożądania. To ostatnie tak długo było mu obce. Naciągnęła kaptur na głowę, ukrywając rozsypane złociste włosy.
– Przyszłam tu też po to, by ci podziękować za mój klejnot. Był to... interesujący gest. Gdybyś chciał się podzielić myślami o twoim domu i perspektywach wojny, rzemieślniku, nietrudno mnie znaleźć. Sądzę, że niedługo zrozumiesz, iż człowiek, który sprowadził cię, byś tworzył dla niego święte wizerunki, zamierza także zniewolić Bachiarę wyłącznie dla swej chwały.
Crispin odchrząknął.
– Miło mi, że mój drobny podarunek został uznany za godny podziękowania. – Po chwili dodał: – Jestem tylko rzemieślnikiem, pani moja.
Potrząsnęła głową, ponownie z chłodnym spojrzeniem.
– Tak przemawia tkwiący w tobie tchórz, ukrywający się przed prawdami świata, Rhodianinie. Wszyscy mężczyźni – i kobiety – są kimś więcej niż jedną osobą. A może pragniesz się w tym ograniczać? Będziesz żył na rusztowaniu nad wszystkimi umierającymi?
Jej inteligencja była przerażająca. Podobnie jak cesarzowej. Przyszło mu na myśl, że gdyby najpierw nie poznał Alixany, rzeczywiście mógłby nie mieć żadnej obrony przed tą kobietą. Przecież Stykane Daleina mogła się nie mylić. A potem zadał sobie pytanie, czy pomyślała o tym cesarzowa. Czy dlatego właśnie otrzymał to błyskawiczne zaproszenie na nocne spotkanie w Pałacu Trawersyńskim. Czy te kobiety mogą być tak szybkie, tak subtelne? Bolała go głowa.
– Jestem tu dopiero od dwóch dni, pani moja, a dzisiejszej nocy nie spałem. Proponujesz przewrót wymierzony przeciwko cesarzowi, który zaprosił mnie do Sarancjum, a nawet przeciwko twemu mężowi, jeśli dobrze cię rozumiem. Czy mam się sprzedać za kobiece włosy na mojej poduszce nocą czy rano? – Zawahał się. – Nawet twoje?
Jej uśmiech powrócił, enigmatyczny i prowokujący.
– To się zdarza – mruknęła. – Czasami trwa to dłużej niż noc albo noc jest... dłuższa niż zwykle. W pewnych okolicznościach czas płynie bardzo dziwnie. Nigdy tego nie doświadczyłeś, Caiusie Crispusie?
Nie ośmielił się udzielić odpowiedzi. Chyba jej nie oczekiwała.
– Możemy do tego wrócić kiedy indziej – powiedziała i na chwilę zamilkła. Crispinowi wydawało się, że z czymś się zmaga. Wreszcie dodała: – Jeśli chodzi o te twoje wizerunki... Kopuły i ściany? Nie przywiązuj się zbytnio do swojej pracy, Rhodianinie. Mówię to z życzliwości, a prawdopodobnie nie powinnam. Tu okazuję słabość.
Postąpił krok w jej kierunku. Uniosła rękę.
– Żadnych pytań.
Zatrzymał się. Była ucieleśnieniem lodowatego, niedostępnego piękna. Nie była jednak niedostępna. Jej język dotykał jego języka, jej dłoń, przesuwająca się w dół...
I ta kobieta też wydawała się czytać w jego myślach. Znów się uśmiechnęła.
– Jesteś podniecony? Zaintrygowany? Lubisz, kiedy twoje kobiety okazują słabość, Rhodianinie? Czy mam to zapamiętać, i poduszkę też?
Zaczerwienił się, ale wytrzymał jej ironiczne spojrzenie.
– Lubię, kiedy ludzie obecni w moim życiu dają... coś z siebie. To, co nie wyrachowane. Ruchy poza grą, o której mówiłaś. Tak, to by mnie przyciągnęło.
Teraz ona milczała, stojąc nieruchomo przy drzwiach. Blask słoneczny, przeciskający się przez deseczki okiennic, kładł się pasami bladego porannego światła na ścianie, podłodze i błękicie szaty kobiety.
– Obawiam się – rzekła w końcu – że to chyba zbyt wielkie oczekiwania, jak na Sarancjum. – Wyglądała, jakby chciała coś dodać, ale potrząsnęła głową i tylko wymruczała: – Idź spać, Rhodianinie.
Otworzyła drzwi, wyszła, zamknęła je; zniknęła, lecz pozostawiła za sobą swój zapach, lekko rozburzone łóżko i spore wzburzenie w duszy Crispina.
Padł w ubraniu na łóżko. Leżał z otwartymi oczyma, najpierw nie myśląc o niczym, a potem o wysokich, majestatycznych ścianach z marmurowymi kolumnami nad marmurowymi kolumnami i o przygniatającym, pełnym wdzięku ogromie kopuły, którą dostał, potem przez długi czas myślał o pewnych kobietach, żywych i zmarłych, a następnie zamknął oczy i zasnął.
Kiedy jednak nawiedziły go sny, najpierw śnił o zubirze, znoszącym czas i świat pogrążony we mgle, a później tylko o jednej kobiecie. Na dworze wstawał wietrzny i słoneczny jesienny dzień.
– Niech będzie nam dane Światło – recytował Vargos wraz z innymi w pobliskiej kapliczce. Modły dobiegały końca. Duchowny w bladożółtej szacie uczynił obiema rękami gest słonecznego błogosławieństwa używany w Mieście i ludzie znów zaczęli rozmawiać i tłoczyć się ku drzwiom i porannej ulicy.
Vargos wyszedł razem z nimi i na chwilę przystanął, mrugając w słońcu. Nocny wiatr zdmuchnął wszystkie chmury; nastał rześki, bardzo jasny dzień. Kobieta podtrzymująca chłopczyka na jednym biodrze, a dzban z wodą na ramieniu, uśmiechnęła się, przechodząc obok Vargosa. Przez tłum przecisnął się jednoręki żebrak, ale kiedy Vargos potrząsnął głową, skręcił w bok. W Sarancjum jest dość potrzebujących; nie trzeba dawać jałmużny komuś, komu obcięto rękę za kradzież. Vargos miał w tym względzie stanowcze zdanie. Północna wrażliwość.
Co prawda, nie był ubogi. Dzięki interwencji jednego z centurionów Carullusa przełożony poczty cesarskiej wypłacił mu, acz niechętnie, jego nagromadzone oszczędności i wypłaty, zanim jeszcze opuścili Sauradię. Vargosa było tu stać na posiłek, zimowy płaszcz, kobietę, flaszkę piwa albo wina.
Właściwie był głodny. Nie zjadł śniadania w gospodzie przed modłami, o czym przypomniał mu zapach jagnięciny pieczonej na rożnach na ulicznym stoisku po drugiej stronie ulicy. Przeszedł ją, przepuszczając wóz pełen drewna na opał i grupkę rozchichotanych służących zmierzających do studni na końcu ulicy, a potem kupił sobie za miedziaka jeden szaszłyk. Zjadł go na stojąco, obserwując innych klientów drobnego, żylastego sprzedawcy – sądząc po kolorze skóry, pochodził z Soriyyi lub Amorii – szybko jedzących poranny posiłek po drodze do miejsc, do których zdążali. Sprzedawca był zajęty. Vargos zauważył, że ludzie w Mieście poruszają się szybko. Wcale nie lubił tłumów i hałasu, ale znalazł się tu z własnego wyboru, a swego czasu przyzwyczajał się już do trudniejszych rzeczy.
Skończył mięso, wytarł brodę, rzucił rożen na kupkę przy ruszcie. Następnie wyprostował ramiona, zaczerpnął głęboko powietrza i ruszył do portu, by poszukać mordercy.
Wiadomość o ataku dotarła do gospody z kompleksu Błękitnych w nocy, kiedy Vargos był pogrążony we śnie. Czuł się z tego powodu winny, choć wiedział, że bezpodstawnie. O wydarzeniach nocy dowiedział się od trzech żołnierzy, kiedy zszedł na dół, na wezwanie dzwonów: Crispin zaatakowany, trybun ranny. Ferix i Sigerus zabici. Sześciu napastników zabitych przez trybuna i stronników Błękitnych w kompleksie stronnictwa. Nikt nie wiedział, kto wydał rozkaz ataku. Ludzie prefekta miejskiego prowadzą śledztwo. Vargos usłyszał, że ludzie rzadko swobodnie z nimi rozmawiają. Zbyt łatwo można było wynająć żołnierzy do czegoś takiego. Być może nie dowiedzą się niczego więcej – aż do następnego ataku. Vargos spostrzegł, że ludzie Carullusa są uzbrojeni.
Powiedzieli, że Crispin i trybun jeszcze nie wrócili. Obaj są jednak bezpieczni u Błękitnych, gdzie spędzili noc. Rozległy się dzwony. Vargos udał się do pobliskiej kapliczki – nie poszedł z nim żaden z żołnierzy – i skupił się na swoim bogu, modląc się za dusze dwóch zabitych żołnierzy, by znalazły schronienie w Świetle.
Teraz modlitwy się skończyły i Inicyjczyk Vargos, który z własnej woli związał się z rhodiańskim rzemieślnikiem za jego akt odwagi i współczucia, a potem wszedł z nim do Drzewiełasu i wyszedł zeń żywy, ruszył na poszukiwanie kogoś, kto chciał śmierci tego człowieka. Inicyjczycy byli groźnymi wrogami i kimkolwiek ten ktoś był, miał teraz wroga.
Vargos nie mógł tego wiedzieć – i nie byłby zadowolony, gdyby mu o tym wspomniano – ale krocząc tak środkiem ulicy, bardzo przypominał swego ojca. Ludzie szybko ustępowali mu z drogi. Nawet mężczyzna jadący na osiołku pośpiesznie się usunął. Vargos w ogóle go nie zauważył. Myślał.
Nigdy by nie powiedział, że potrafi planować. Reagował raczej na wydarzenia, niż je przewidywał czy rozpoczynał. Chodząc latami tam i z powrotem z rozmaitymi podróżnymi po cesarskiej drodze w Sauradii, Vargos nieczęsto musiał wybiegać myślami do przodu. Bardziej pożądana była wytrzymałość, spokój ducha, siła, obycie z wozami i zwierzętami, umiejętność posługiwania się kijem, wiara w Dżada.
Z tego wszystkiego chyba tylko to ostatnie przydałoby mu się w wytropieniu zleceniodawcy tamtych żołnierzy. Nie mając lepszego pomysłu, Vargos postanowił udać się do portu i wydać kilka monet w co bardziej obskurnych tawernach. Może coś usłyszy, może ktoś zechce mu coś powiedzieć. Klientami będą tam niewolnicy, służący, terminatorzy, żołnierze pilnujący swoich monet z brązu. Kilka postawionych kolejek mogło być mile widzianych. Vargosowi przyszło co prawda do głowy, że może się narazić na pewne niebezpieczeństwo. Nie sądził jednak, by z tego powodu zmienić plan.
Tylko część poranka zajęło mu odkrycie, że przynajmniej pod jednym względem Sarancjum jest bardzo podobne do północy albo cesarskiej drogi: mężczyźni w gospodach niechętnie odpowiadają na pytania obcych, jeśli chodziło o przemoc i udzielenie informacji.
Nikt w tej nieprzyjemnej dzielnicy nie chciał nikogo wskazywać, a Vargos nie miał tak giętkiego języka, by tak po prostu nakierować kogoś na temat nocnych wydarzeń w kompleksie Błękitnych. Wszyscy zdawali się o nich wiedzieć – wtargnięcie uzbrojonych żołnierzy do siedziby jednego ze stronnictw oraz ich rzeź stanowiła wydarzenie godne uwagi nawet w znudzonym mieście – lecz nikt nie chciał powiedzieć nic więcej nad rzeczy oczywiste i kiedy Vargos naciskał, spotykał się z ponurymi spojrzeniami i milczeniem. Sześciu zabitych żołnierzy było na urlopie z Calizjum, gdzie pełnili służbę wzdłuż bassanidzkiej granicy. Od kilku dni pili w Mieście za pożyczone pieniądze. Robili mniej więcej to, co zawsze robią żołnierze. Tyle było powszechnie wiadomo. Należało się dowiedzieć, kto ich kupił, ale tego nikt nie wiedział albo nie chciał mówić.
Vargos zrozumiał, że ludzie prefekta miejskiego już zaczęli węszyć w tym rejonie. Po tym, jak ktoś rozmyślnie przewrócił jego piwo w pewnym barze dla marynarzy, zaczął się domyślać, że dowiedzą się tyle, co on. Nie bał się wdać w bójkę, ale gdyby to zrobił, na pewno niczego by nie osiągnął. Zmilczał, zapłacił za rozlane piwo i wyszedł na wczesnopopołudniowy blask.
Był w połowie kolejnej zwężającej się, krętej uliczki, zdążając w kierunku hałaśliwego nabrzeża, gdzie na mocnym wietrze kołysały się maszty statków, kiedy wraz ze wspomnieniem z wojskowego obozu Carullusa przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Później właśnie tak to opisywał sobie i innym. Otrzymał myśl. Jakby została mu podana z zewnątrz, zaskakując swoją nagłością. Przypisywał to bogu i zachowywał dla siebie wspomnienie pewnego gaju w Drzewielesie.
Zapytał o drogę dwóch terminatorów, zniósł ich uśmieszki z powodu jego akcentu i posłusznie zawrócił ku murom strzegącym miasta od lądu. Była to daleka droga przez duże miasto, lecz chłopcy nie byli złośliwi i po pewnym czasie Vargos zobaczył szyld „Domu Kuriera”. Jego usytuowanie w pobliżu potrójnych murów miało sens: to tędy przybywali cesarscy jeźdźcy.
Słyszał o tej gospodzie od dawna. Różni kurierzy zapraszali go, by tam wpadł na kilka flaszek z nimi, jeśli kiedyś znajdzie się w Mieście. Kiedy był młodszy, zrozumiał, że kielich z niektórymi jeźdźcami najprawdopodobniej skończy się wyprawą na górę na chwilę intymności, ale to nigdy go nie pociągało. W miarę jak przybywało mu lat, zaproszenia straciły to zabarwienie i oznaczały tylko, że jest użytecznym i sympatycznym towarzyszem dla tych, którzy znoszą nieustanne trudy drogi.
Zatrzymał się w progu, powoli przyzwyczajając oczy do zamkniętych okiennic i braku światła. Pierwsza część tej nowej myśli nie była szczególnie skomplikowana: po doświadczeniach poranka wiedział już, że ma większą szansę dowiedzieć się czegokolwiek od kogoś, kto go zna, niż wypytując ponurych obcych przy porcie. Vargos musiał przyznać, że sam też nie odpowiadałby na takie pytania. Ani zadawane przez ludzi prefekta miejskiego, ani przez ciekawskiego Inicyjczyka świeżo przybyłego do Miasta.
Zasadnicza część pomysłu – to, co otrzymał na ulicy – polegała na tym, że teraz szukał kogoś określonego i pomyślał, że tutaj może go znaleźć albo czegoś się o nim dowiedzieć.
„Dom Kuriera” był sporą gospodą, lecz o tej porze niezbyt zatłoczoną. Przy stołach siedziało kilkunastu mężczyzn, pojedynczo i parami, jedząc spóźniony południowy posiłek. Mężczyzna za kamiennym kontuarem spojrzał na Vargosa i skinął mu uprzejmie głową. To nie żadna tawerna; do portu było bardzo daleko. Można było nawet Uczyć na grzeczność.
– Pieprzyć tego barbarzyńcę od tyłu – odezwał się ktoś z cieni. – Co on tu robi?
Vargos wzdrygnął się mimowolnie. Niewątpliwie strach, ale i coś jeszcze. Poczuł w tej chwili, jakby otarł się o niego cały półświat, zakazana magia, prymitywna ciemność w środku miasta, w rześki, jasny dzień. Pomyślał, że kiedy to się skończy, znów będzie musiał się pomodlić.
Znał ten głos, pamiętał go.
– Kupuje sobie coś do picia albo do jedzenia, ty pijackie łajno. Ktoś mógłby zapytać, co ty tu robisz?
Mężczyzna podający napoje i posiłki zgromił wzrokiem postać skrytą w cieniu.
– Co ja tu robię? To mój zajazd od czasu, kiedy wstąpiłem do poczty!
– A teraz w poczcie już nie jesteś. Zauważyłeś, że cię jeszcze nie wykopałem? Ale już się prawie na to zdecydowałem. Więc uważaj na swój pieprzony język, Tillitiku.
Vargos nigdy nie twierdził, że jego myśli podążają chyżo. Musiał... zawsze wszystko przemyśleć. Nawet kiedy usłyszał znany głos, a potem potwierdzające imię, najpierw podszedł do kontuaru, zamówił kubek wina, rozwodnił je, zapłacił i upił pierwszy łyk, zanim poszczególne elementy połączyły się w jego umyśle: rozpoznany głos zlał się z przywołanym wspomnieniem z wojskowego obozu. Odwrócił się. Zanim się odezwał, zmówił kolejną modlitwę dziękczynną.
Tak się składało, że teraz był dość pewny siebie.
– Pronobiusz Tilliticus? – zapytał cicho.
– Pieprz się, tak – odparła ciemna postać siedząca przy stole w kącie. Niektórzy klienci odwrócili się, by z niesmakiem na nią spojrzeć.
– Pamiętam cię – stwierdził Vargos. – Z Sauradii. Jesteś cesarskim kurierem. Pracowałem tam na drodze.
Mężczyzna hałaśliwie się roześmiał. Wyraźnie nie był trzeźwy.
– No to ty i ja razem. Ja też pracowałem na drodze. Na koniu, na kobiecie. Jeździłem na drodze.
Znów się roześmiał.
Vargos skinął głową. Teraz widział już wyraźniej w przytłumionym świetle. Tilliticus siedział przy swoim stole samotnie; przed nim stały dwie flaszki.
– Nie jesteś już kurierem?
Dość dobrze znał odpowiedź na to pytanie oraz kilka innych rzeczy. Przysłał go tu święty Dżad. A w każdym razie Vargos miał nadzieję, że Dżad.
– Zwolniony – wyjaśnił Tilliticus. – Pięć dni temu. Ostatnia płaca, natychmiastowe zwolnienie. Ot, tak. Postawić ci, barbarzyńco?
– Mam swoje – odparł Vargos. Teraz czuł coś zimnego: gniew, ale inny od tego, do którego był przyzwyczajony. – Dlaczego cię zwolnili?
Musiał się upewnić.
– Spóźnione doręczenie, choć to niczyj pieprzony interes.
– Wszyscy o tym dobrze wiedzą – wtrącił ponuro któryś z mężczyzn. – Mógłbyś wymienić oszustwo w szpitalu, wyrzucenie powierzonych ci listów i dodać jeszcze roznoszenie choroby.
– Pieprz się – poradził mu Pronobiusz Tilliticus. – Tak jakbyś nigdy nie spał z ospowatą dziwką? Nic z tego nie miałoby znaczenia, gdyby ten rhodiański pederasta... – Tu rwał.
– Gdyby co ten Rhodianin? – zapytał cicho Vargos.
I teraz się bał, ponieważ naprawdę trudno było zrozumieć, dlaczego bóg miałby mu pomagać w taki sposób, i choć bardzo się starał tego nie robić, Vargos wciąż teraz myślał o Drzewielesie, zubirze i tamtym ptaku ze skóry i metalu, którego Crispin nosił na szyi, a potem zostawił.
Mężczyzna siedzący przy stole w kącie nie odpowiedział. Nieważne. Vargos odepchnął się od kontuaru i wyszedł na ulicę. Rozejrzał się, mrużąc oczy od blasku, i na końcu ulicy zobaczył jednego z ludzi prefekta miejskiego w charakterystycznym brązowo-czarnym mundurze. Podszedł do niego i oznajmił, że zleceniodawca żołnierzy, którzy zeszłej nocy zabili trzech ludzi, siedzi przy stole z prawej strony drzwi w „Domu Kuriera”. Vargos powiedział, kim jest i gdzie go można znaleźć w razie potrzeby. Popatrzył, jak młody urzędnik wchodzi do gospody, po czym ruszył do swojej.
Po drodze zatrzymał się w kaplicy – ta była większa, z marmurami i jakimiś malowidłami, do których zaliczały się resztki fresku za ołtarzem, przedstawiającego Heladika na niebie, prawie całkowicie zatartego – i w mroku i ciszy między obrzędami pomodlił się przed dyskiem i ołtarzem o wskazanie wyjścia z półświata, do którego najwyraźniej zabłądził.
Nie chciał się modlić do zubira, bez względu na to, jak potężną moc jego własnego ludu on przedstawiał, ale wyczuwał u siebie straszliwą świadomość jego istnienia, istnienia czegoś ogromnego i mrocznego jak lasy na granicach jego dzieciństwa.
* * *
Kiedy Crispin tuż po wybiciu południa zszedł na dół, Carullus wciąż był w swoim pokoju, najwyraźniej odsypiając czas leczenia ran. Crispin sam się czuł otępiały i zdezorientowany, i to nie tylko z powodu wina wypitego zeszłej nocy. W gruncie rzeczy to wino stanowiło najmniejszą z jego dolegliwości. Usiłował zająć obolałą głowę niektórymi sprawami, jakie wydarzyły się w obu pałacach, w sanktuarium i potem na ulicy, a następnie oswoić się z tym, kto był w jego pokoju – na jego łóżku – kiedy wtoczył się do niego o świcie. Obraz Styliane Daleiny, pięknej niczym emaliowana ikona, wzbudzał w nim tylko większy niepokój.
Zrobił to, co zawsze robił w domu w takich wypadkach. Poszedł do łaźni.
Gospodarz, patrząc ze zrozumieniem na ponury wyraz nie ogolonej twarzy Crispina, potrafił mu coś doradzić. Crispin rozejrzał się za Vargosem, którego też – z nie wyjaśnionych powodów – nie było. Wzruszył ramionami, zły i niezadowolony, i wyszedł sam, mrugając i mrużąc oczy, w irytujący blask jesiennego dnia.
A właściwie niezupełnie sam. Razem z nim poszło dwóch żołnierzy Carullusa z mieczami w pochwach. Cesarskie rozkazy z zeszłej nocy. Teraz ma mieć straż. Ktoś pragnie jego śmierci. Nie ten drugi mozaicysta i nie dama, jeśli mógł jej wierzyć. Wierzył jej, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma do tego zbytnich podstaw.
Mijając pozbawioną okien fasadę świętego przybytku dla kobiet, pomyślał o Kasji, ale i ten temat zarzucił. Nie dzisiaj. Dzisiaj nie będzie podejmował żadnych ważnych decyzji. Wiedział jednak, że potrzebuje ubrań. Zastanowił się, czy w czasie, kiedy będzie się kąpał, nie wysłać na targ jednego z żołnierzy, by kupił jej jakiś strój, i na myśl o którymś z ludzi Carullusa poważnie przebierającym w damskiej bieliźnie na ulicznym targu na twarzy Crispina pojawił się pierwszy tego dnia lekki uśmiech.
Przyszedł mu jednak do głowy drobny, użyteczny pomysł i w łaźni poprosił o papier i stylus. Wysłał gońca do kompleksu cesarskiego z wiadomością dla eunuchów biura kanclerza. Bystrzy mężczyźni, którzy poprzedniej nocy ogolili go i odziali, doskonale poradzą sobie z wyborem ubrań dla świeżo przybyłej do Miasta młodej kobiety. Crispin poprosił ich o pomoc. Po dalszym namyśle ustalił sumę do wydania.
Później, tego samego popołudnia, Kasja – borykając się z kilkoma własnymi nieoczekiwanymi odkryciami – została otoczona w gospodzie przez żwawą, pachnącą grupkę eunuchów z kompleksu cesarskiego i porwana przez nich na niezwykle wciągające zakupy strojów odpowiednich do życia w Sarancjum. Byli zabawni i troskliwi, wyraźnie zadowoleni z zadania, i toczyli dowcipnie sprośne spory o to, co pasuje do Kasji. Podczas tej eskapady dziewczyna zarumieniła się i nawet głośno śmiała. Żaden z eunuchów nie pytał, jakie będzie prowadziła życie w Sarancjum, co przyjęła z ulgą, ponieważ tego nie wiedziała.
W łaźni Crispin kazał się namaścić olejkiem, wymasować i oskrobać, po czym zanurzył się z błogością w uspokajającym basenie z pachnącą, gorącą wodą. Byli tam też inni. Znajomy pomruk cichych głosów prawie go ukołysał do snu. Odżył w sąsiednim, chłodnym basenie, a następnie owinięty białym prześcieradłem poszedł do pomieszczenia z parą. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył w jej kłębach z pół tuzina podobnych zjaw spoczywających na marmurowych ławach.
Ktoś bez słowa zrobił mu miejsce. Ktoś inny machnął niewyraźnie ręką i nagi łaziebny wylał na gorące kamienie kolejny dzban wody. Para uniosła się z sykiem, jeszcze szczelniej wypełniając niewielkie pomieszczenie. Crispin odżegnał się w myślach od skojarzeń z pewnym mglistym porankiem w Sauradii, zamknął oczy i oparł się o ścianę.
Wokół niego rozlegały się strzępki rozmów. Ludzie rzadko prowadzili ożywione dyskusje w kłębach gorącej pary. Łatwiej było odpłynąć z zamkniętymi oczyma w marzenia. Crispin słyszał, jak inni przesuwają się i wstają, a także wchodzą i siadają; towarzyszyły temu fale chłodniejszego powietrza, które wpadało do środka przy otwieraniu drzwi. Zaraz potem wracał upał. Ciało Crispina było śliskie od potu, rozleniwione spokojem. Stwierdził, że takie łaźnie znajdują się wśród osiągnięć charakteryzujących współczesną cywilizację.
Właściwie, pomyślał sennie, tutejsza mgiełka nie ma nic wspólnego z chłodną, nieziemską mgłą odległego bezludzia Sauradii. Znów usłyszał syk pary – ktoś wylał na kamienie porcję wody – i uśmiechnął się do siebie. Jest w Sarancjum, oku świata, i zbyt wiele już się zaczęło dziać.
– Byłbym ogromnie zainteresowany twoimi poglądami na niepodzielność natury Dżada – mruknął ktoś. Crispin nawet nie otworzył oczu. Mówiono mu o takich rzeczach. Sarantyńczycy zapalali się do trzech tematów: rydwanów, tańców i pantomim, oraz nie kończących się dyskusji o religii. Carullus ostrzegł go, że sprzedawcy owoców będą go pouczać o znaczeniu brodatego lub gładko ogolonego Dżada, wytwórcy sandałów będą wygłaszać stanowcze i gwałtowne opinie o ostatnim oświadczeniu patriarchy na temat Heladika, a dziwka, zanim raczy się rozebrać, będzie chciała usłyszeć jego zdanie o znaczeniu ikon Błogosławionych Ofiar.
Nie był więc zaskoczony, słysząc dobrze urodzonych mężczyzn prowadzących takie rozmowy w łaźni. Zdziwił się jednak, kiedy czyjaś stopa trąciła go w kostkę, a ten sam głos dodał:
– Bardzo niemądrze jest zasypiać w parówce.
Crispin otworzył oczy.
Znajdował się w kłębach pary sam z tym drugim mężczyzną. Pytanie o boga było skierowane do niego.
Pytający, luźno owinięty białym prześcieradłem, siedział, wpatrując się w niego bardzo niebieskimi oczyma. Miał wspaniałe złociste włosy, rysy jak wykute, ciało pokryte bliznami i umięśnione, i był najwyższym strategiem cesarstwa.
Crispin wyprostował się. Bardzo szybko.
– Panie mój! – wykrzyknął. Leontes uśmiechnął się.
– Okazja do rozmowy – mruknął. Skrajem materiału otarł pot z czoła.
– To przypadek? – zapytał ostrożnie Crispin. Mężczyzna roześmiał się.
– Bynajmniej. Miasto jest na to raczej za duże. Pomyślałem, że zaaranżuję chwilę rozmowy, by poznać twoje poglądy w pewnych interesujących sprawach.
Zachowywał się nadzwyczaj uprzejmie. Carullus powiedział, że jego żołnierze go uwielbiają. Oddaliby za niego życie. Oddawali – na polach bitew tak odległych jak pustynie Madżritu i na północy, w kierunku Karchu i Moskavu.
Żadnej arogancji. W przeciwieństwie do jego żony. Mimo to bezgraniczna pewność siebie ukryta za tym spotkaniem była prowokująca. Przed kilkoma chwilami w parówce znajdowało się przynajmniej sześciu mężczyzn i niewolny łaziebny...
– W pewnych interesujących sprawach? Takich jak Antowie i ich gotowość do najazdu?
Wiedział, że mówi bez ogródek i prawdopodobnie nierozsądnie. Z drugiej strony, jeśli wszyscy w domu znają jego charakter, równie dobrze mogą zacząć go poznawać tutaj.
Leontes wyglądał na zdumionego.
– Dlaczego miałbym cię o to pytać? Masz wyszkolenie wojskowe?
Crispin potrząsnął głową.
Strateg spojrzał na niego.
– Czy wiesz coś temat miejskich murów, źródeł wody, stanu dróg, górskich ścieżek? Którzy z ich dowódców odchodzą od zwykłego ustawienia sił? Ile strzał noszą w kołczanach ich łucznicy? Kto dowodzi w tym roku ich marynarką wojenną i co wie o portach?
Leontes roześmiał się nagle. Miał oszałamiający uśmiech.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, jak mógłbyś mi pomóc, nawet gdybyś chciał. Nawet gdyby było rozważane coś takiego jak najazd. Nie, nie, wyznaję, że bardziej mnie interesuje twoja wiara i poglądy na wizerunki boga.
Wtedy pojawiło się pewne wspomnienie, które pasowało jak klucz do zamka. Irytacja ustąpiła innemu uczuciu.
– Mogę się domyślać, że ich nie pochwalasz?
Przystojna twarz Leontesa promieniowała szczerością.
– Nie pochwalam. Podzielam pogląd, że sporządzanie wizerunków tego, co święte, kala czystość boga.
– A ci, którzy czczą takie wizerunki? – zapytał Crispin. Znał odpowiedź. Już to przechodził, chociaż nie w kłębach pary i nie z takim człowiekiem.
– To oczywiście bałwochwalstwo – rzekł Leontes. – Powrót do pogaństwa. A co ty o tym sądzisz?
– Ludzie potrzebują ścieżki prowadzącej do ich boga – odparł cicho Crispin. – Wyznaję jednak, że w takich sprawach wolę moje poglądy zachowywać dla siebie. – Zmusił się do uśmiechu. – Choć w Sarancjum powściągliwość w kwestiach wiary może być nietypowa. Jestem tu na wezwanie cesarza, panie mój, i postaram się zadowolić go moją pracą.
– A patriarchów? Zadowolisz ich?
– Człowiek zawsze ma nadzieję na aprobatę lepszych od siebie – mruknął Crispin. Przeciągnął rogiem prześcieradła po twarzy ociekającej potem. Wydało mu się, że dostrzegł poprzez opary błysk niebieskich oczu i drgnięcie ust. Leontes nie był pozbawiony poczucia humoru. Sprawiło mu to pewną ulgę. Miał świadomość, że nikogo tu z nimi nie ma i że żona tego człowieka była tego ranka w jego sypialni, mówiąc... to, co powiedziała. Uznał, że nie jest to najbardziej prawdopodobne spotkanie.
Udało mu się znów uśmiechnąć.
– Jeżeli uważasz mnie za nieodpowiedniego rozmówcę w sprawach wojskowych – a rozumiem, dlaczego mogłoby tak być – to dlaczego sądzisz, że powinniśmy omawiać moją pracę w sanktuarium? Tessery i ich układy? Ile wiesz albo chcesz wiedzieć o barwieniu szkła? Albo o jego cięciu? Do jakich wniosków doszedłeś w związku z zaletami i sposobami układania płytek pod kątem na podłożu bądź też ze składem i warstwami samego podłoża? Czy masz jakieś sprecyzowane poglądy na temat wykorzystania gładkich kamyków do oddania ciała postaci ludzkich?
Leontes patrzył na niego z powagą. Crispin przerwał i zmienił ton.
– Każdy z nas ma swoją domenę, panie mój. Powiedziałbym, że twoja ma raczej większe znaczenie, ale moja mogłaby... przetrwać dłużej. Najlepiej byłoby porozmawiać, jeśli zechcesz wyrządzić mi ten honor, o zupełnie innych sprawach. Byłeś wczoraj w hipodromie?
Leontes przesunął się nieco na swej ławie; jego białe prześcieradło ułożyło mu się wokół jego bioder. Od obojczyka do pasa miał ukośną poczerwieniałą bliznę, wyraźną jak szew. Pochylił się i wylał dzban wody na kamienie. Na chwilę pomieszczenie spowiła para.
– Siroes nie ma żadnych trudności w opowiadaniu nam o swoich wzorach i zamierzeniach – powiedział strateg.
Nam, pomyślał Crispin.
– Rozumiem, że twoja szlachetna małżonka była jego protektorką – mruknął. – Sądzę, że wykonywał też jakieś prywatne prace dla ciebie.
– Owszem, mozaiki z drzewami i trawą. W naszych małżeńskich komnatach. Jelenie nad strumieniem, dziki i psy, takie tam drobiazgi. Oczywiście takie wizerunki nie budzą mego niepokoju.
Mówił bardzo poważnym tonem.
– Oczywiście. Jestem pewien, że to piękna robota – powiedział łagodnie Crispin.
Zapadła chwila milczenia.
– Nie mam o tym pojęcia – stwierdził Leontes. – Sądzę, że jest dobrze zrobiona. – Znów błysnęły jego zęby. – Jak powiadasz, nie mógłbym osądzić jej lepiej niż ty taktykę jakiegoś generała.
– Ty śpisz w tej komnacie – odparł Crispin, przewrotnie porzucając własne stanowisko. – Patrzysz na tę mozaikę co noc.
– W niektóre noce – rzekł krótko Leontes. – Nie zwracam zbytniej uwagi na kwiaty na ścianach.
– Ale na tyle martwisz się bogiem w sanktuarium, by urządzić to spotkanie?
Strateg skinął głową.
– To co innego. Czy zamierzasz umieścić na sklepieniu wizerunek Dżada?
– Na kopule. Podejrzewam, że tego się właśnie ode mnie oczekuje, panie mój. Z braku innych instrukcji cesarza czy patriarchów, jak powiadasz, chyba będę musiał.
– Nie obawiasz się obciążenia herezją?
– Przedstawiam boga, od kiedy zostałem terminatorem, panie mój. Jeśli przestało się o tych sprawach mówić i stały się one oficjalną herezją, to nikt mnie o tej zmianie nie powiadomił. Czy armia zaczęła kształtować doktryny duchowe? Czy porozmawiamy teraz o tym, jak rozbijać mury wroga recytowaniem inwokacji do Dżada? Lub wystrzeliwaniem świętych błaznów z katapult?
Chyba posunął się za daleko. Twarz Leontesa pociemniała.
– Jesteś bezczelny, Rhodianinie.
– Mam nadzieję, że nie, panie mój. Daję ci jednak do zrozumienia, że wybrany przez ciebie temat jest niepożądany. Nie jestem Sarantyńczykiem, panie mój. Jestem rhodiańskim obywatelem Bachiary, zaproszonym tu jako gość cesarstwa.
Leontes nieoczekiwanie znów się uśmiechnął.
– Słusznie. Wybacz mi. Zeszłej nocy... wkroczyłeś między nas dość spektakularnie i muszę wyznać, że byłem spokojniejszy o planowane ornamenty, wiedząc, że wykonuje je Siroes i że moja żona zna jego zamiary. Planował mozaikę bez... włączania do niej wizerunku Dżada.
– Rozumiem – rzekł cicho Crispin.
To było nieoczekiwane i rozwiązywało kolejną część łamigłówki.
– Powiedziano mi, że zwolnienie go może sprawić przykrość twojej szlachetnej małżonce. Widzę, że ta sprawa z innych powodów niepokoi i ciebie.
Leontes zawahał się.
– Do spraw wiary podchodzę poważnie.
Gniew Crispina zniknął.
– To roztropne, panie mój. Wszyscy jesteśmy dziećmi boga i musimy oddawać mu cześć... na swój sposób.
Poczuł pewne znużenie. Przybył na wschód tylko po to, by zostawić za sobą ból, poszukać pocieszenia w ważnej pracy. Zawiłości świata tu, w Sarancjum, wydawały się nadzwyczaj... wszechobecne.
Leontes siedzący na ławie naprzeciwko oparł się o ścianę, nic nie mówiąc. Po chwili wyciągnął rękę i zastukał w drzwi. Na ten sygnał ktoś je otworzył, wpuszczając do środka podmuch powietrza, po czym je zamknął. Na wejście czekał chyba tylko jeden mężczyzna. Przeszedł obok stratega, powłócząc jedną nogą, i usiadł naprzeciw Crispina.
– Nie ma łaziebnego? – spytał przeciągle.
– Ma przerwę na ochłodzenie się – odpowiedział uprzejmie Leontes. – Zaraz powinien wrócić albo przyjdzie jakiś inny. Mam wylać wodę?
– Proszę – rzekł obojętnie nowo przybyły.
Crispin uświadomił sobie, że człowiek ten dokładnie nie wie, kto właśnie zaproponował, że mu usłuży jako łaziebny. Leontes podniósł dzban, zanurzył go w korycie i wylał wodę na gorące kamienie, raz i drugi. Para syczała. Fala wilgotnego gorąca zalała Crispina, jak coś dotykalnego, utrudniając oddychanie i mącąc wzrok.
Spojrzał ironicznie na stratega.
– Drugi zawód?
Leontes roześmiał się.
– Mniej niebezpieczny. I mniej popłatny. Powinienem cię opuścić. Mam nadzieję, że przyjdziesz kiedyś na kolację? Moja żona z przyjemnością by z tobą porozmawiała. Ona... kolekcjonuje bystrych ludzi.
– Jeszcze nigdy nie byłem eksponatem w kolekcji – mruknął Crispin.
Trzeci mężczyzna siedział bez słowa, nie zwracając na nich uwagi, ciasno owinięty swoim prześcieradłem. Leontes zerknął na niego, po czym wstał. W tym niewielkim pomieszczeniu wydawał się jeszcze wyższy niż poprzedniej nocy w pałacu. Na jego plecach widniały inne blizny i doskonale wyrobione mięśnie. Odwrócił się w drzwiach.
– Nie wolno mieć tutaj przy sobie broni – rzekł poważnie. – Jeśli oddasz klingę, którą masz pod stopą, będziesz winien tylko drobnego wykroczenia. Jeśli nie, stracisz dłoń albo spotka cię coś gorszego, ponieważ będę świadkiem w sądzie.
Crispin zamrugał. A potem poruszył się bardzo szybko.
Musiał. Mężczyzna siedzący na ławie sięgnął z wściekłym warknięciem w dół i wyszarpnął spod lewej stopy klingę cienką jak papier. Trzymał ją zręcznie, osłaniając dłonią, i od razu zamachnął się na Crispina, bez żadnej groźby czy ostrzeżenia.
Leontes stał bez ruchu przy drzwiach, przyglądając się z wyraźnym zainteresowaniem.
Crispin rzucił się w bok, zdzierając prześcieradło z ramion, by zablokować klingę. Mężczyzna zaklął z pasją. Rozciął materiał, starając się uwolnić nóż, ale Crispin zerwał się z ławy, owijając zamaszystym ruchem ramiona i tors napastnika w prześcieradło jak w całun pogrzebowy. Bez zastanowienia – nie miał na to czasu – ale czując w piersiach potężną, duszącą wściekłość, uderzył mężczyznę łokciem w głowę. Ten wydał głuche sieknięcie, a wysuwana klinga upadła z cichym brzękiem na podłogę. Crispin okręcił się, chcąc nabrać rozpędu, i uderzył mężczyznę pięścią w twarz lewą ręką. Poczuł, jak jego zęby rozsypują się niby małe kamyki, usłyszał trzask łamanej kości i syknął z bólu.
Mężczyzna padł na kolana, wydając jakby słabe kaszlnięcie. Zanim zdążył chwycić upuszczony nóż, Crispin kopnął go w żebra, a kiedy napastnik potoczył się po wilgotnej podłodze, poprawił cios, tym razem w głowę. Mężczyzna leżał bez ruchu.
Crispin osunął się na kamienną ławę; był nagi, ciężko dyszał i ociekał potem. Zamknął i otworzył oczy. Serce waliło mu jak oszalałe. Spojrzał na Leontesa, który przez cały czas pozostawał przy drzwiach.
– Jak to miło... że mi... pomogłeś – wydyszał Crispin. Lewa dłoń już mu obrzękła. Wbił w stratega wzrok poprzez kłęby pary i wilgotne powietrze.
Złotowłosy żołnierz uśmiechnął się. Jego doskonałe ciało pokrywała lśniąca warstewka potu.
– Mężczyzna musi się obronić. I przyjemna jest tego świadomość. Nie czujesz się lepiej, pokonawszy go samemu?
Crispin usiłował uspokoić oddech. Potrząsnął gniewnie głową. Pot kapał mu z czoła. Po kamiennej posadzce płynęła strużka krwi, wsiąkając w białe prześcieradło, którym był omotany powalony mężczyzna.
– A powinieneś – rzekł poważnie Leontes. – Nie lada to rzecz umieć obronić samego siebie i kochane osoby.
– Pieprz się. Powiedz to wrzodom podczas zarazy – warknął Crispin. Usiłował opanować mdłości.
– Ojej. Nie możesz do mnie tak mówić – oznajmił strateg ze zdumiewającą łagodnością. – Wiesz, kim jestem. Poza tym zaprosiłem cię do mojego domu... nie powinieneś się do mnie tak odzywać.
Mówił takim tonem, jakby to było jakieś towarzyskie niedociągnięcie, uchybienie etykiecie. Crispin pomyślał, że mogłoby to nawet go rozbawić, gdyby nie był tak bliski wymiotów w dusznym, wilgotnym pomieszczeniu. Ciemna krew obcego wciąż wsiąkała w biały materiał u jego stóp.
– Co zamierzasz ze mną zrobić? – wychrypiał Crispin przez zaciśnięte zęby. – Zabić mnie ukrytym ostrzem? Wysłać żonę, by mnie otruła?
Leontes parsknął dobrodusznie.
– Nie mam żadnego powodu, by cię zabijać. A reputacja Styliane jest o wiele gorsza od jej charakteru. Sam zobaczysz, kiedy przyjdziesz do nas na kolację. Tymczasem lepiej już idź stąd i bądź spokojny – ten człowiek z całą pewnością wyjawi, kto go wynajął. Moi ludzie zaprowadzą go do biura prefekta miejskiego. Tam są mistrzowie w prowadzeniu dochodzenia. Tajemnicę zeszłej nocy rozwiązałeś sam, rzemieślniku. Za niewielką cenę rozbitej dłoni. Powinieneś być zadowolony.
Pieprz się, o mały włos znów powiedział Crispin. Tajemnica zeszłej nocy. Wydawało się, że wszyscy już wiedzą o ataku. Spojrzał na wysokiego dowódcę sarantyńskiej armii. Błękitne oczy Leontesa napotkały jego wzrok.
– I to jest dla ciebie szczyt zadowolenia? – zapytał z goryczą w głosie Crispin. – Pozbawienie kogoś przytomności ciosem, zabicie go? To właśnie robi mężczyzna, by uzasadnić swoje miejsce w dziele stworzenia Dżada?
Leontes milczał przez chwilę.
– Nie zabiłeś go. Dzieło stworzenia Dżada to niebezpieczne, niepewne miejsce dla śmiertelnych, rzemieślniku. Powiedz mi, jak trwała jest wspaniałość Rhodias, skoro nie można jej było obronić przed Antami?
Leży oczywiście w gruzach. Crispin to wiedział. Widział osmalone przez ogień resztki mozaik, do których niegdyś podróżował cały świat, by je podziwiać i wychwalać.
Leontes dodał, nadal łagodnym tonem:
– Byłbym biednym stworzeniem, gdybym miał dostrzegać wartość jedynie w rozlewie krwi i wojnie. Owszem, to jest mój wybrany świat i chciałbym po sobie zostawić dumne imię, ale rzekłbym, że człowiek odnajduje honor w służbie swemu miastu, cesarzowi i bogu, w wychowywaniu dzieci i te same obowiązki wskazuje swej szlachetnej małżonce.
Crispin pomyślał o Styliane Daleinie. „Kładę się do łóżka tam, gdzie sprawia mi to przyjemność, a nie gdzie wymaga tego potrzeba”. Odepchnął tę myśl.
– A dzieła sztuki? – zapytał. – To, co odróżnia nas od Inicyjczyków z ich ofiarami czy Karchitów pijących niedźwiedzią krew i pokrywających swoje twarze bliznami? A może odróżnia nas od nich tylko lepsza broń i taktyka?
Był zbyt słaby, by pokazać prawdziwy gniew. Przyszło mu na myśl, że mozaicyści – a właściwie wszyscy rzemieślnicy – jakoś nigdy nie zostawiali po sobie imion, sławnych czy też nie. To było zarezerwowane dla tych, którzy wymachiwali mieczami albo toporami, potrafiąc odrzucić odrąbaną głowę daleko od ciała. Chciał to powiedzieć, ale milczał.
– Sztuka to luksus, Rhodianinie. Potrzebuje murów i... lepszej broni i taktyki. To, co robisz, zależy od tego, co robię ja. – Leontes przerwał. – Albo od tego, co właśnie zrobiłeś temu człowiekowi, który byłby cię zabił. Jakie mozaiki byś stworzył, leżąc martwy na podłodze łaźni parowej? Jakie tutejsze dzieła by przetrwały, gdyby Robazes, dowódca bassanidzkiej armii, pokonał nas dla swojego króla królów? Albo gdyby zrobili to ludzie północy, rozpaleni tą niedźwiedzią krwią? Albo jakaś inna silą, inna wiara, jakiś wróg, o którym nawet jeszcze nie wiemy? – Leontes znów wytarł oczy z potu. – To, co budujemy, nawet sanktuarium cesarza, utrzymujemy niepewnie i musimy tego bronić.
Crispin spojrzał na niego. Tak naprawdę nie chciał tego słuchać.
– A żołnierze zbyt długo czekają na żołd? Z powodu tego sanktuarium? Jak mają zarabiać na życie dziwki cesarstwa? – powiedział z goryczą.
Leontes zmarszczył brwi. Przez chwilę patrzył Crispinowi w oczy poprzez kłęby pary.
– Powinienem już iść. Moja straż zajmie się tym człowiekiem. Przykro mi – dodał – jeśli zaraza odebrała ci rodzinę. Człowiek w końcu oddala się od swej straty.
Otworzył drzwi i wyszedł, zanim Crispin zdążył odpowiedzieć – na cokolwiek, co powiedział Leontes.
Crispin wyszedł z łaźni jakiś czas potem. Łaziebny w pomieszczeniu z zimnym basenem krzywił się i cmokał nad jego spuchniętą dłonią, i nalegał, by czekając na lekarza, Crispin zanurzył ją w wodzie. Lekarz mruczał coś uspokajająco, obmacując dłoń, wciągał powietrze przez zęby i stwierdził, że nic nie jest złamane. Zalecił upuszczenie krwi z prawego uda, by zapobiec gromadzeniu się złej krwi wokół urażonego miejsca, czemu Crispin się sprzeciwił. Lekarz, potrząsając głową nad ignorancją niektórych pacjentów, zostawił ziołową miksturę do mieszania z winem na uśmierzenie bólu. Crispin zapłacił za usługę.
Mikstury też postanowił nie pić, ale znalazł miejsce w łaziebnej winiarni, gdzie rozprawił się z flaszką bladego wina. Uznał również, że nie ma nawet nikłej nadziei na zorientowanie się w tym, co właśnie zaszło. Ból był tępy i stały, ale do zniesienia. Mężczyzna, którego tak mocno uderzył, został zgodnie z obietnicą usunięty przez osobistą straż stratega. Kiedy żołnierze Carullusa o wszystkim się dowiedzieli, zbledli jak ściana, ale niewiele mogli zrobić, chyba żeby szli za Crispinem z basenu do basenu i do parówki.
W gruncie rzeczy Crispin musiał przyznać, że nie czuje się źle. W przeżyciu kolejnego ataku i prawdopodobieństwie, że napastnik wyjawi źródło morderczych napadów, tkwiła niezaprzeczalna pociecha. Prawdą okazało się nawet – choć Crispin niechętnie to przyznawał – że samodzielne załatwienie sprawy przyniosło mu pewne zadowolenie.
Potarł z roztargnieniem podbródek, po czym powtórzył ruch z przygnębieniem. Zapytał o coś łaziebnego i ze stoickim spokojem oraz swoim kubkiem wina udał się do sąsiedniego pomieszczenia. Zaczekał na ławie, aż zostanie obsłużonych dwóch innych mężczyzn, po czym zasiadł ponuro na stołku golibrody.
Uperfumowana serweta zawiązana na szyi była w dotyku jak sznur zabójcy. Będzie musiał to robić codziennie. Crispin uznał za wysoce prawdopodobne, iż gdzieś w Mieście jakiś golibroda podetnie mu przypadkiem gardło, racząc czekających klientów jakąś wyborną anegdotą. Ktokolwiek płaci zabójcom, po prostu marnuje pieniądze; czyn ten zostanie wykonany za niego. Naprawdę wolałby, aby ten człowiek nie podkreślał swego dowcipu wymachiwaniem brzytwą. Crispin zamknął oczy.
Wyszedł jednak tylko z lekkimi okaleczeniami, a na dodatek w porę przeciwstawił się skropieniu wonnościami. Był zaskakująco ożywiony, czujny, gotów do zajęcia się sprawą swojej kopuły w sanktuarium. Z odrobiną ironii stwierdził, że w myślach już ją nazywa swoją kopulą. Przypomniał sobie, że Styliane Daleina ostrzegła go przed czymś takim, ale jaki rzemieślnik wart czegokolwiek posłuchałby takiej przestrogi?
Poczuł, że znów musi zobaczyć sanktuarium. Postanowił, że pójdzie tam przed powrotem do gospody. Zastanawiał się, czy będzie tam Artibasos, i uznał, że pewnie tak. Cesarz powiedział, że on właściwie mieszka w swojej budowli. Crispin podejrzewał, że dla niego to też może się tak skończyć. Chciał porozmawiać z architektem o podłożu dla swoich mozaik. Musi też znaleźć sarantyńską hutę szkła, a potem zająć się oceną – i prawdopodobnie wymianą – stworzonego przez Siroesa zespołu rzemieślników i terminatorów. Trzeba się będzie dowiedzieć, jakie są zasady funkcjonowania gildii, i wypracować sposoby ich omijania. I będzie musiał zacząć szkicować. Bezsensowne są pomysły w głowie, których nikt nie może zobaczyć. Będą musiały zostać zaaprobowane. Niektórych rzeczy już postanowił nie umieszczać na rysunkach. Nikt nie musi znać wszystkich jego pomysłów.
Jest mnóstwo do zrobienia. Przecież znalazł się tu w jakimś określonym celu. Poruszył dłonią. Była spuchnięta, ale to nic. Crispin podziękował Dżadowi za natchnienie, które kazało mu posłużyć się lewą pięścią. Zdrowa dłoń mozaicysty była jego życiem.
Wychodząc, zatrzymał się przy marmurowym kontuarze w przedsionku. Powodowany czystym impulsem, zapytał służącego o adres, który otrzymał dawno temu. Okazało się, że to blisko. Z jakiegoś powodu tak właśnie sądził. To była dobra okolica.
Crispin postanowił złożyć wizytę. Będzie to wizyta z obowiązku. Załatw to, powiedział sobie w duchu, zanim jak zawsze pochłonie cię praca. Pocierając gładki podbródek, wyszedł z łaźni na popołudniowe słońce.
Mając za sobą dwóch ponurych i czujnych żołnierzy, Caius Crispus z Vareny wyruszył we wskazanym kierunku do domu, którego nazwę wraz z ulicą, przy której stał, otrzymał na oddartym kawałku pergaminu w gospodarstwie pod Vareną. W końcu, skręciwszy z pięknego placu w szeroką ulicę z porządnie zbudowanymi kamiennymi domami po obu jej stronach, Crispin wszedł po schodach zadaszonego portyku i mocno zastukał do drzwi zdrową ręką.
Nie podjął decyzji, co powie albo co będzie mógł tu powiedzieć. Sytuacja może być niezręczna. Czekając na służącego i otwarcie drzwi, Crispin rozejrzał się. Na marmurowym cokole przy drzwiach stało popiersie Błogosławionej Ofiary Eladii, strażniczki dziewic. Zważywszy na to, co słyszał, Crispin podejrzewał, że popiersie ma tu ironiczny wydźwięk. Ulica była cicha; on, dwaj żołnierze i chłopiec czyszczący spokojną klacz przywiązaną nieopodal byli jedynymi ludźmi w zasięgu wzroku. Stojące szeregiem domy sprawiały wrażenie zadbanych i zamożnych. We frontowych ścianach i na portykach były zatknięte pochodnie, obiecując bezpieczeństwo światła po zmroku.
Stojąc tak pośród tych gładkich fasad, można było sobie wyobrazić życie w Sarancjum nieskończenie spokojniejsze niż to, co dotąd spotykało Crispina. Oczyma duszy zobaczył freski o delikatnych barwach, zdobiące pokoje o dobrych proporcjach, kość słoniową, alabaster, solidnie wykonane drewniane stołki, skrzynie i ławy, dobre wino, świece w srebrnych lichtarzach, może jakiś cenny manuskrypt starożytnych do poczytania przy ogniu w zimie lub w zaciszu dziedzińca wśród letnich kwiatów i brzęczenia pszczół. Atrybuty cywilizowanego życia w mieście, które za swoimi potrójnymi murami, strzeżone przez morze, było centrum świata. Czarne lasy Sauradii wydawały się nieskończenie dalekie.
Otworzyły się drzwi.
Crispin odwrócił się, gotów podać swoje imię i kazać się zapowiedzieć. Zobaczył na progu szczupłą kobietę o ciemnych oczach, ciemnych włosach i drobnych kościach, odzianą w szkarłat. Ledwie zdążył to zauważyć i uświadomić sobie, że to nie służąca, kiedy kobieta zawołała i rzuciła się w jego ramiona, całując go z nieopanowaną namiętnością. Dłonie zacisnęła na jego włosach, pociągając go ku sobie. Żołnierze wpatrywali się w nich z otwartymi ustami. Zanim Crispin zdążył zareagować w jakikolwiek rozsądny sposób, kobieta przysunęła usta do jego ucha. Poczuł jej język, a potem usłyszał gorączkowy szept:
– W imię Dżada, udawaj, że jesteśmy kochankami, błagam cię! Nie będziesz żałował, obiecuję!
– Co ty robisz? – Crispin usłyszał dobiegający skądś, zdumiewająco znajomy głos. Serce mu zamarło. Na chwilę stracił dech, po czym znów usta kobiety przykryły jego wargi. Jego zdrowa ręka powędrowała w górę – posłusznie lub mimowolnie, ale tego nie potrafił określić – i przytrzymała kobietę, która całowała go, jakby był jej utraconą miłością.
– O, nie! – usłyszał w myślach: straszliwie znajomy głos, lecz nowy, ponury ton. – Nie, nie, nie! To się nie uda! Przez ciebie zostanie wychłostany albo zabity, bez względu na to, kim jest.
W tej chwili ktoś, kto stał we frontowym korytarzu domu za kobietą w ramionach Crispina, odchrząknął.
Kobieta w czerwonej tunice do kolan oderwała się od Crispina jakby z bolesną niechęcią i wtedy Crispin doznał ponownego wstrząsu: poniewczasie zorientował się, że zna jej perfumy. To był zapach, którego podobno mogła używać tylko jedna kobieta w Mieście. A ta kobieta zdecydowanie nie była cesarzową Alixaną.
Ta kobieta była – chyba że Crispin został mocno zwiedziony – Shirin z Zielonych, ich główną tancerką, słynnym obiektem pełnego udręki pożądania przynajmniej jednego młodego arystokraty, którego Crispin poznał w gospodzie poprzedniego dnia, oraz najprawdopodobniej wielu innych mężczyzn w różnym wieku. Była także córką Zotika z Vareny.
A lamentujący, niepokojący wewnętrzny głos, który właśnie dwukrotnie usłyszał, był głosem Linon.
Crispina znów nagle rozbolała głowa. Żałował, że w ogóle opuścił łaźnię albo gospodę. Albo dom.
Kobieta cofnęła się, przesuwając tęsknie dłonią po jego tunice, jakby nie chciała go puścić, a potem odwróciła się do osoby, która kaszlnęła.
Prowadząc ją wzrokiem, oszołomiony zbyt wieloma rzeczami naraz, Crispin musiał nagle zwalczyć niepohamowaną chęć roześmiania się jak dziecko albo człowiek nierozgarnięty.
– Och! – powiedziała kobieta, zakrywając dłonią usta, jakby w zdumieniu. – Nie słyszałam cię. Wybacz mi, drogi przyjacielu, ale nie mogłam się powstrzymać. Widzisz, to jest...
– Ty się chyba wszędzie wkradasz, Rhodianinie – rzekł Perteniusz z Eubulus, sekretarz najwyższego stratega, który dopiero co zniknął Crispinowi z oczu w kłębach pary. A tego mężczyznę spotkał po raz ostatni zeszłej nocy, kiedy ten przyniósł cesarzowej pewną perłę.
Perteniusz ubrał się tego dnia nadzwyczaj starannie, w cienki błękitny i srebrny haftowany len, granatowy płaszcz i dopasowany kolorystycznie miękki kapelusz. Pociągła, długonosa twarz sekretarza była blada, a wąskie, czujne oczy – co w tych okolicznościach nie było zaskakujące – nie patrzyły nazbyt serdecznie na scenę rozgrywającą się w wejściu.
– Wy... się znacie? – zapytała niepewnie kobieta. Wciąż usiłując opanować rozbawienie, Crispin zauważył, że i ona teraz pobladła.
– Ten rhodiański rzemieślnik został zeszłego wieczoru przedstawiony na dworze – wyjaśnił Perteniusz. – Dopiero przybył do Miasta – dodał z naciskiem.
Kobieta zagryzła usta.
– Ostrzegałam cię! Ostrzegałam! Zasługujesz na wszystko, co się teraz zdarzy – powiedział patrycjuszowski głos, który niegdyś był głosem Linon. Brzmiał jakby z daleka, ale Crispin słyszał go w myślach, tak jak przedtem.
Głos nie zwracał się do niego.
Crispin odsunął nasuwające się skojarzenia i spojrzawszy na ciemnowłosą córkę alchemika, ulitował się nad nią. Oczywiście w żaden sposób nie mogli udawać, że są kochankami lub choćby dobrymi znajomymi, ale...
– Przyznaję, że nie spodziewałem się tak entuzjastycznego powitania – rzekł swobodnie. – Bardzo musisz kochać swego ojca, Shirin. – Mówił dalej z uśmiechem, dając jej czas na ochłonięcie. – Dzień dobry, sekretarzu. Rzeczywiście nawiedzamy chyba te same progi. To ciekawe. Powinienem poszukać cię przed chwilą w łaźni, by wspólnie wypić kubek wina. Rozmawiałem natomiast ze strategiem, który zechciał zaszczycić mnie swoim towarzystwem. Czy dobrze się czujesz po wczorajszej późnej eskapadzie?
Sekretarz otworzył usta. Wyrazem twarzy bardzo przypominał rybę. To jasne, że zaleca się do tej kobiety. Byłoby to oczywiste, nawet gdyby młodzi stronnicy Zielonych nie mówili o tym poprzedniego dnia w gospodzie o nazwie „Spina”.
– Strateg? – wyjąkał Perteniusz. – Jej ojciec?
– Mój ojciec! – powtórzyła Shirin na szczęście bezbarwnym tonem.
– Jej ojciec – potwierdził życzliwie Crispin. – Zoticus z Vareny, od którego przynoszę wiadomości i rady, co zapowiadałem w Uście. – Uśmiechnął się do sekretarza z uprzejmą łagodnością i zwrócił do kobiety, która teraz patrzyła na niego z niekłamanym zdumieniem. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w umówionym spotkaniu?
– Nie, nie! – odparła pośpiesznie, lekko się rumieniąc. – O, nie. Perteniusz po prostu znalazł się przypadkiem w tej dzielnicy, jak mówił. Postanowił... zaszczycić mnie wizytą. Tak powiedział. – Crispin zdał sobie sprawę, że kobieta szybko myśli. – Miałam mu wyjaśnić... kiedy usłyszeliśmy twoje stukanie i w pomieszaniu...
– ...powitałaś mnie w niezapomniany sposób. – Uśmiech Crispina promieniował dobrodusznym zrozumieniem. – Za jeszcze jedno takie powitanie wrócę do samej Vareny i przybędę z kolejnymi wieściami od Zotika.
Zarumieniła się jeszcze bardziej. Zasługuje na chwilę skrępowania, pomyślał wciąż rozbawiony.
– Nie zasługujesz na tyle szczęścia – usłyszał w myślach, a potem po krótkiej chwili: – Nie, nie ugotuję się w garnku na kolację. Mówiłam ci, żebyś nie próbowała takiego wyraźnie idiotycznego...
Zapadła nagła cisza; wewnętrzny głos zamilkł.
Crispin domyślał się, jak to się stało, ponieważ sam robił to wiele razy na drodze. Nie miał jednak pojęcia, co tu się dzieje. Nie powinien słyszeć tego głosu.
– Jesteś Rhodianką? – Wyraz twarzy Perteniusza, z jakim patrzył na smukłą dziewczynę, zdradzał chciwą ciekawość. – Nie wiedziałem tego.
– Częściowo Rhodianką – zgodziła się Shirin, odzyskując zimną krew. Crispin pamiętał, że po uciszeniu ptaka było to zawsze łatwiejsze. – Mój ojciec pochodzi z Bachiary.
– A matka? – zapytał sekretarz. Shirin uśmiechnęła się, unosząc głowę.
– No, sekretarzu, chciałbyś zgłębić wszystkie tajemnice kobiety?
Jej spojrzenie z ukosa było czarujące. Perteniusz przełknął ślinę i znów odchrząknął. Odpowiedź, oczywiście, brzmiała „tak”, ale Crispin pomyślał, że nie mógł przecież tego powiedzieć. Sam milczał, rozglądając się szybko wokół wejścia. Nigdzie nie było widać żadnego ptaka.
Córka Zotika ujęła go pod łokieć – Crispin zauważył, że tym razem uścisk był o wiele bardziej oficjalny – i wprowadziła go do domu.
– Perteniuszu, drogi przyjacielu, pozwolisz mi cieszyć się odwiedzinami tego człowieka? Już tak dawno nie rozmawiałam z nikim, kto widział mojego ukochanego ojca.
Puściła Crispina i odwróciwszy się, ujęła sekretarza pod rękę równie mocno i przyjaźnie jak Crispina, popychając go gładko w drugą stronę, w kierunku wciąż otwartych drzwi.
– Jak to ładnie z twojej strony, że wpadłeś tylko po to, by sprawdzić, czy wysiłek Dykanii nie dał mi się zbytnio we znaki. Jesteś takim troskliwym przyjacielem. Mam wielkie szczęście, że tacy potężni ludzie jak ty interesują się moim zdrowiem.
– Nie tacy potężni – rzekł sekretarz z niezręcznym, pogardliwym gestem wolnej ręki – ale rzeczywiście bardzo, naprawdę bardzo są zainteresowani twoim dobrobytem. Kochana dziewczyna.
Puściła jego rękę. Perteniusz sprawiał wrażenie, jakby chciał zostać, patrząc na nią, a potem na Crispina, który stał z luźno splecionymi dłońmi i poważnym uśmiechem.
– Musimy, hmmm, zjeść kiedyś razem kolację, Rhodianinie – powiedział po chwili sekretarz.
– Koniecznie – zgodził się entuzjastycznie Crispin. – Leontes wyrażał się o tobie tak pochlebnie!
Sekretarz Leontesa wahał się jeszcze przez chwilę, marszcząc wysokie czoło. Wyglądał tak, jakby miał mnóstwo pytań, ale w końcu ukłonił się Shirin i wyszedł na portyk. Starannie zamknęła za nim drzwi i stała, oparłszy się o nie czołem, plecami do Crispina. Żadne z nich nic nie mówiło. Usłyszeli podzwanianie uprzęży i stłumione dźwięki świadczące o tym, że Perteniusz odjechał.
– O, na Dżada! – odezwała się córka Zotika do ciężkich drzwi. – Co ty musisz sobie o mnie myśleć?
– Naprawdę nie wiem – odparł ostrożnie Crispin. – A co powinienem? Że przyjaźnie się witasz? Powiada się, że tancerki z Sarancjum są niebezpieczne i niemoralne.
Odwróciła się na te słowa i oparła plecami o drzwi.
– Ja nie. Ludzie chcieliby, żebym taka była, ale nie jestem.
Nie miała na sobie biżuterii ani nie umalowała twarzy. Jej ciemne włosy były dość krótkie. Wyglądała bardzo młodo.
Pamiętał jej pocałunek. Oszukaństwo, zrobione z wielką wprawą.
– Doprawdy?
Znów się zarumieniła, ale skinęła głową.
– Naprawdę. Powinieneś się domyślić, dlaczego to zrobiłam. Odwiedza mnie prawie codziennie od końca lata. Połowa mężczyzn w kompleksie cesarskim spodziewa się, że jeśli zamachają tancerce przed nosem jakimś klejnotem albo kawałkiem jedwabiu, to zaraz położy się na plecach i rozłoży nogi.
Crispin powstrzymał uśmiech.
– Tak mówili kiedyś o cesarzowej, prawda?
Skrzywiła się; Crispin zobaczył w niej nagle jej ojca.
– Kiedyś to mogła być prawda. Kiedy poznała Petrusa, zmieniła się. Tak to rozumiem. – Odsunęła się od drzwi. – Jestem niewdzięczna. Twój spryt właśnie wybawił mnie z naprawdę niezręcznej sytuacji. Dziękuję ci. Perteniusz jest nieszkodliwy, ale plotkuje.
Crispin spojrzał na nią. Pamiętał głodne spojrzenie sekretarza z minionej nocy, kiedy wodził wzrokiem od cesarzowej do niego i z powrotem do Alixany z rozpuszczonymi długimi włosami.
– Może nie być tak nieszkodliwy. Plotkarze nie są, szczególnie, gdy coś ich urazi.
Wzruszyła ramionami.
– Jestem tancerką. Ludzie zawsze plotkują. Napijesz się wina? Naprawdę przychodzisz od mojego drańskiego tak zwanego ojca? – rzuciła lekko.
Crispin zamrugał.
– Tak i tak. Nie potrafiłbym wymyślić takiej historii – powiedział równie lekko.
Przeszła obok niego; ruszył za nią korytarzem. Na jego końcu znajdowały się drzwi, wychodzące na dziedziniec z niewielką fontanną i kamiennymi ławami, ale było zbyt zimno, by usiąść na dworze. Shirin skręciła do pięknego pokoju, gdzie rozpalono ogień. Klasnęła raz w dłonie i mruknęła coś cicho do służącej, która natychmiast się pojawiła. Najwyraźniej odzyskała pewność siebie.
Crispin stwierdził, że z trudem udaje mu się zachować własną.
Na zrobionej z drewna i brązu skrzyni, ustawionej pod ścianą przy palenisku, leżał na grzbiecie jak odrzucona zabawka mały ptak ze skóry i metalu.
Shirin odwróciła się od służącej i powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Crispina.
– To rzeczywiście był prezent od mojego nieskończenie zaślepionego ojca. – Uśmiechnęła się zaciśniętymi wargami. – To jedyna rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu dostałam od niego. Wiele lat temu. Napisałam do niego, że przybyłam do Sarancjum i zostałam przyjęta przez Zielonych jako tancerka. Nie wiem, dlaczego zadałam sobie ten trud, ale on mi odpisał. Jeden jedyny raz. Powiedział, żebym nie została prostytutką, i przysłał mi dziecięcą zabawkę. Śpiewa, jak ją nakręcić. Rozumiem, że sam je robi. To chyba jego rozrywka? Widziałeś kiedykolwiek któregoś z jego ptaków?
Crispin przełknął ślinę i skinął głową. Słyszał – nic nie mógł na to poradzić – głos wołający w Sauradii.
– Owszem – rzekł w końcu. – Kiedy odwiedziłem go przed opuszczeniem Vareny. – Zawahał się, a potem usiadł na najbliższym ognia krześle, które wskazała mu gestem. Uprzejmość dla gości w zimny dzień. Zajęła miejsce naprzeciw niego ze skromnie złączonymi nogami, w nienagannej pozie tancerki. Crispin ciągnął: – Zoticus, twój ojciec... jest przyjacielem mojego kolegi Martiniana. Szczerze mówiąc, nie znałem go wcześniej. Właściwie nie mogę ci dużo powiedzieć oprócz tego, że kiedy się z nim widziałem, wydawał się w dobrym zdrowiu. To bardzo uczony człowiek. Spędziliśmy razem prawie całe popołudnie. Był na tyle uprzejmy, że udzielił mi kilku rad na drogę.
– Rozumiem, że kiedyś wiele podróżował – powiedziała Shirin. Znów krzywo się uśmiechnęła. – Inaczej chyba nie byłoby mnie na świecie.
Crispin zawahał się. Nie miał prawa do poznania historii życia tej kobiety. Lecz na skrzyni leżał uciszony ptak. „To chyba jego rozrywka”.
– Twoja matka... tak ci powiedziała?
Shirin kiwnęła głową; przy tym ruchu jej krótkie czarne włosy zafalowały na wysokości ramion. Była niezwykłe atrakcyjna: wdzięk tancerki, energia, żywiołowość. Ciemne oczy przykuwały uwagę. Potrafił wyobrazić ją sobie w teatrze, zwinną i ponętną.
– Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żeby moja matka kiedykolwiek mówiła o nim coś złego. Mówiła, że lubił kobiety. Musiał być przystojnym i przekonującym mężczyzną. Kiedy przechodził przez naszą wioskę, matka chciała wycofać się ze świata między Córy Dżada.
– A potem? – zapytał Crispin, myśląc o siwobrodym pogańskim alchemiku w odosobnionym gospodarstwie wśród pergaminów i rozmaitych przedmiotów.
– O, przystała do nich. Jest tam teraz. Urodziłam się i zostałam wychowana wśród świętych kobiet. Nauczyły mnie modlić się, czytać i pisać. Byłam... chyba córką wszystkich.
– No to jak?...
– Uciekłam.
Shirin od Zielonych uśmiechnęła się przelotnie. Może i była młoda, ale to nie był niewinny uśmiech. Pojawiła się służąca z tacą. Wino, woda, miseczka z późnymi owocami. Córka Zotika odprawiła służkę i sama zmieszała wino, po czym podeszła do Crispina z kubkiem. Znów poczuł jej zapach, zapach cesarzowej.
Usiadła, patrząc na niego taksująco.
– Kim jesteś? – zadała rozsądne pytanie. Lekko przechyliła na bok głowę. Jej wzrok przez chwilę go omijał, lecz zaraz do niego wrócił.
– Czy to nowe zasady? Uciszasz mnie poza momentami, kiedy potrzebna ci moja opinia? Jakieś łaskawa. No właśnie, kim jest ta prostacko wyglądająca osoba?
Crispin przełknął ślinę. Arystokratyczny głos ptaka rozbrzmiewał teraz w jego myślach bardzo wyraźnie. Znajdowali się w tym samym pomieszczeniu. Po krótkim wahaniu zapytał w myślach:
– Czy słyszysz to, co mówią?
Żadnej odpowiedzi. Shirin patrzyła na niego wyczekująco. Odchrząknął.
– Nazywam się Caius Crispus. Z Vareny. Jestem rzemieślnikiem. Mozaicystą. Zaproszonym tu do pomocy przy Wielkim Sanktuarium.
Podniosła rękę do ust.
– Och! To ciebie ktoś próbował zabić zeszłej nocy!
– Tak? Wspaniale! Fantastyczne towarzystwo, muszą powiedzieć. Crispin starał się to zignorować.
– Wieści roznoszą się aż tak szybko?
– W Sarancjum tak, szczególnie jeśli dotyczą stronnictw.
Crispin przypomniał sobie, że ta kobieta jako główna tancerka na swój sposób jest tak samo ważna dla Zielonych jak Skorcjusz dla Błękitnych. W tym świetle jej dobra orientacja nie stanowiła niespodzianki. Odchyliła się nieco do tyłu; obserwowała twarz Crispina z pewnym zainteresowaniem.
– Chyba żartujesz? Z takimi włosami? Dłońmi? I spójrz na lewą, on się bił. Atrakcyjny? Ha. To chyba twoja pora miesiąca!
Crispin poczuł, że się czerwieni. Spojrzał mimowolnie na swoje duże pobliźnione dłonie. Lewa była wyraźnie spuchnięta. Poczuł się straszliwie niezręcznie. Słyszał ptaka, ale nie odpowiedzi Shirin, a żadne z nich nie miało pojęcia, że słyszy połowę ich rozmowy.
Nagły rumieniec Crispina wyraźnie ją rozbawił.
– Nie lubisz, kiedy się o tobie mówi? To może być przydatne. Szczególnie gdy dopiero co przybyło się do Miasta.
Crispin wypił upragniony łyk wina.
– To chyba zależy od tego, co... ludzie mówią. Uśmiechnęła się. Miała bardzo ładny uśmiech.
– Chyba tak. Mam nadzieję, że nie zostałeś ranny?
– Czy to rhodiański akcent? Tak? Trzymaj nogi skrzyżowane, dziewczyno. Nic nie wiemy o tym człowieku.
Crispin zapragnął, by Shirin uciszyła ptaka albo by sam miał taką możliwość. Potrząsnął głową, usiłując się skupić.
– Nie, nie zraniono mnie, dziękuję. Co prawda zginęło dwóch moich towarzyszy oraz młody człowiek przy bramie do kompleksu Błękitnych. Nie mam pojęcia, kto wynajął tych żołnierzy.
Pomyślał, że wkrótce się o tym dowie. Niedawno pobił człowieka do nieprzytomności.
– Musisz być strasznie niebezpiecznym mozaicystą?
Ciemne oczy Shirin błysnęły. W jej głosie brzmiała lekka ironia. Wiadomość o zabitych raczej jej nie zaniepokoiła. To jest Sarancjum, napomniał się Crispin.
– O bogowie! Może po prostu rozbierz się i połóż tutaj? Zaoszczędziłabyś wam długiej drogi do łóżka...
Crispin odetchnął z ulgą – ptak znów został uciszony. Spojrzał na swój kubek z winem i wypił do dna. Shirin wstała płynnym ruchem, biorąc od niego naczynie. Tym razem nalała do niego mniej wody.
– Moim zdaniem w ogóle nie jestem niebezpieczny – powiedział; Shirin podała mu kubek i usiadła na swoim miejscu. Jej uśmiech znów był lekko złośliwy.
– A twoja żona tak nie uważa? Cieszył się, że ptak milczy.
– Moja żona umarła dwa lata temu razem z moimi córkami. Wyraz jej twarzy zmienił się.
– Zaraza? Skinął głową.
– Przykro mi. – Patrzyła na niego przez chwilę. – Dlatego tu przybyłeś?
Na kości Dżada. Jeszcze jedna zbyt bystra sarantynka.
– Dlatego prawie nie przybyłem – odparł szczerze Crispin. – Ludzie mnie do tego zachęcali. Zaproszenie tak naprawdę było dla Martiniana, mojego partnera. W podróży udawałem, że nim jestem.
Uniosła brwi.
– Stawiłeś się na cesarskim dworze pod fałszywym imieniem? I żyjesz? Och, jesteś bardzo niebezpiecznym człowiekiem, Rhodianinie.
Upił nieco wina.
– Nie bardzo. Podałem moje własne imię. – Coś mu przyszło do głowy. – Właściwie herold, który mnie zapowiedział, też mógł stracić z tego powodu swoje stanowisko.
– Też?
Nagle wszystko zaczęło się komplikować. Po winie w łaźni i solidnej porcji teraz jego myśli nie były tak jasne, jak powinny.
– Cesarz odprawił zeszłej nocy poprzedniego mozaicystę sanktuarium. Shirin z Zielonych patrzyła na niego uważnie. Nastała krótka cisza. Trzasnęła kłoda na palenisku. Kobieta powiedziała z namysłem:
– A więc nie brak ludzi, którzy mogliby wynająć żołnierzy. To wcale nie takie trudne.
Westchnął.
– Tak słyszałem.
Oczywiście było więcej szczegółów, ale Crispin postanowił nie wspominać o Styliane Daleinie i ukrytym ostrzu w łaźni. Rozejrzał się po pomieszczeniu i znów dostrzegł ptaka. Głos Linon – taki sam patrycjuszowski akcent, który miały wszystkie ptaki alchemika – lecz zupełnie odmienny charakter. Nic dziwnego. Crispin teraz już wiedział, kim są te ptaki lub kim kiedyś były. Miał całkowitą pewność, że ta kobieta nie wie. Nie miał pojęcia, co robić.
– A zatem, nim się pojawi w moim domu ktoś, kto cię zaatakuje z tego czy innego powodu, jaką wiadomość przekazał ci dla mnie mój kochający ojciec? – zapytała Shirin.
Crispin potrząsnął głową.
– Obawiam się, że nie przekazał żadnej. Podał mi twoje imię na wypadek, gdybym potrzebował pomocy.
Starała się to ukryć, ale dostrzegł rozczarowanie. Dzieci, nieobecni rodzice. Wewnętrzne ciężary niesione poprzez świat.
– Czy przynajmniej mówił coś o mnie?
„Jest prostytutką”, przypomniał sobie Crispin słowa alchemika wypowiedziane z kamienną twarzą, zanim poprawił nieco to określenie. Znowu odchrząknął.
– Powiedział, że jesteś tancerką. Nie znał żadnych szczegółów.
Poczerwieniała ze złości.
– Oczywiście, że zna szczegóły. Wie, że jestem Pierwszą z Zielonych. Napisałam mu o tym w dniu, kiedy zostałam mianowana. Nie odpisał. – Uniosła głowę. – Oczywiście, on ma przecież tyle porozrzucanych dzieci. Z czasów jego podróży. Pewnie wszyscy pisujemy listy, a on odpowiada tylko swoim ulubieńcom.
Crispin potrząsnął głową.
– Powiedział, że jego dzieci do niego nie piszą. Nie wiedziałem, czy mówi prawdę.
– On nigdy nie odpisuje – warknęła Shirin. – Dwa listy i jeden ptak, to wszystko, co kiedykolwiek dostałam od mojego ojca. – Wzięła do ręki kubek z winem. – Pewnie wysłał ptaki do nas wszystkich.
Crispinowi nagle coś się przypomniało.
– Chyba... nie.
– Tak? A skąd miałbyś wiedzieć? W jej głosie brzmiał gniew.
– Powiedział mi, że oddał tylko jednego ze swoich ptaków. Znieruchomiała.
– Tak powiedział? Crispin kiwnął głową.
– Ale dlaczego? To znaczy?... Właściwie domyślał się.
– Czy jest w Mieście ktoś z twego rodzeństwa?
Potrząsnęła głową.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– To może dlatego. Powiedział, że zawsze planował wybrać się do Sarancjum, ale nigdy tego nie zrobił. Że się rozczarował. Może to, że tu jesteś?...
Shirin spojrzała na ptaka, a potem znów na Crispina. Chyba coś jej przyszło do głowy.
– Nie mam pojęcia, dlaczego wysłanie mechanicznej zabawki miałoby być dla niego takie ważne – powiedziała, obojętnie wzruszając ramionami.
Crispin odwrócił wzrok. Udawała, ale musiała to robić. Skoro już o tym mowa, to on też. Pomyślał, że będzie potrzebował czasu, by i nad tym się zastanowić. Każde spotkanie w tym mieście wydawało się stawiać przed nim rozmaite wyzwania. Napomniał się surowo, że przybył tu do pracy. Nad kopułą. Niezwykłą kopułą umieszczoną wysoko nad całym światem, darem dla niego od cesarza i od boga. Nie da się omotać intrygami tego miasta.
Ogarnięty tą myślą, wstał. Zamierzał pójść po południu do sanktuarium. Ta wizyta miała stanowić drobną przerwę, spełnienie obowiązku.
– Nie powinienem nadużywać twojej życzliwości dla nieproszonego obcego.
Wstała szybko, co było jej pierwszym niezręcznym ruchem. Sprawiała przy tym wrażenie młodszej.
Podszedł do niej, znów poczuł zapach jej perfum. Musiał zapytać, mimo że rozsądek dyktował, by tego nie robił:
– Dano mi wcześniej do zrozumienia, że tylko cesarzowej Alixanie wolno używać tego szczególnego... zapachu. Czy nietaktem byłoby zapytać?...
Shirin uśmiechnęła się nagle, wyraźnie zadowolona.
– Zauważyłeś? Wiosną widziała, jak tańczę. Przysłała osobistego posłańca z wiadomością i buteleczką. Później ogłoszono publicznie, że w uznaniu dla mojego tańca cesarzowa pozwoliła mi używać jej osobistych perfum. Mimo że podobno sprzyja Błękitnym.
Crispin spojrzał na nią. Drobna, bystra, ciemnooka, zupełnie młoda kobieta.
– To wielki zaszczyt. – Zawahał się. – Pasuje do ciebie tak samo jak do niej.
Zrobiła ironiczną minę. Uświadomił sobie, że na pewno jest przyzwyczajona do komplementów.
– Związki z władzą są atrakcyjne, prawda? – mruknęła sucho.
Crispin roześmiał się.
– Na krew Dżada! Jeżeli wszystkie kobiety w Sarancjum są tak bystre jak te, które już poznałem...
– Tak? – powiedziała, patrząc na niego z ukosa. – To co, Caiusie Crispusie?
Jej ton był celowo figlarny, znów drażniący. Musiał przyznać, że jest skuteczny.
Nie mógł wymyślić żadnej odpowiedzi. Teraz ona się roześmiała.
– Oczywiście będziesz mi musiał opowiedzieć o tych pozostałych. W tym mieście trzeba znać swoje rywalki.
Crispin spojrzał na nią. Potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby na to jej ptak. Cieszył się, że milczy, bo inaczej...
– O bogowie! Jesteś niepoprawna! Przynosisz wstyd... wszystkiemu!
Crispin skrzywił się, po czym zakrył grymas szybko uniesioną ręką.
Najwyraźniej ptak nie był uciszony. To oczywiste, że córka Zotika ma własne sposoby panowania nad swoim ptakiem. Pomyślał, że bawi się nimi obojgiem. Shirin odwróciła się, uśmiechając się do siebie, i poprowadziła go korytarzem do drzwi frontowych.
– Odwiedzę cię jeszcze – mruknął Crispin, odwracając się. – Jeśli mogę?
– Oczywiście. Koniecznie. Wydam niewielką kolację na twoją cześć. Gdzie się zatrzymałeś?
Podał nazwę gospody.
– Poszukam jednak jakiegoś domu. Zdaje się, że urzędnicy kanclerza mają mi coś znaleźć.
– Gezjusza? Naprawdę? A Leontes spotkał się z tobą w łaźni? Masz potężnych przyjaciół, Rhodianinie. Mój ojciec się mylił. Ktoś taki jak ja nie mógłby ci się na nic przydać. – Znowu się uśmiechnęła, bystrym spojrzeniem zadając kłam słowom. – Przyjdź popatrzeć, jak tańczę. Rydwany się skończyły, teraz jest sezon teatralny.
Skinął głową. Otworzyła drzwi i cofnęła się, by go przepuścić.
– Jeszcze raz dziękuję za przywitanie – rzekł. Nie był pewien, dlaczego to zrobił. Droczył się z nią. Głównie. Zresztą ona sama w tym celowała.
– Ojej – mruknęła Shirin z Zielonych. – Nie będzie mi dane o tym zapomnieć, tak? Mojemu ukochanemu ojcu byłoby tak wstyd. Oczywiście nie tak mnie wychowywał. Miłego dnia, Caiusie Crispusie – dodała, tym razem trzymając się na niewielką, lecz zauważalną odległość. Po jej kpiących uwagach pod jego adresem z przyjemnością zobaczył, że jednak trochę zareagowała.
– Nie całuj go! Nie rób tego! Czy drzwi są otwarte? – Chwila przerwy. – Nie, tego nie wiem, Shirin! Z tobą nigdy nie mam pewności. – Kolejna chwila milczenia, kiedy Shirin mówiła to, co miała do powiedzenia, a potem Crispin usłyszał ptaka mówiącego zupełnie innym tonem: – Doskonale. Tak, kochana. Tak, wiem. Naprawdę wiem.
Czułość brzmiąca w tych słowach natychmiast przypomniała mu Drzewielas. Linon. „Pamiętaj o mnie”.
Crispin skłonił się, czując nagły przypływ żalu. Córka Zotika uśmiechnęła się i zamknęła drzwi. Stał na portyku i myślał, choć niezbyt składnie. Żołnierze Carullusa czekali, patrząc na niego, obserwując ulicę... która teraz była pusta. Wiał wiatr. Było zimno; popołudniowe słońce skryło się za dachy domów.
Crispin zaczerpnął głęboko powietrza, a następnie ponownie zapukał do drzwi.
Po chwili otworzyły się. Oczy Shirin były szeroko otwarte. Otworzyła usta, ale widząc wyraz jego twarzy, nic nie powiedziała. Crispin wszedł do środka i sam zamknął drzwi za sobą.
Podniosła na niego wzrok.
– Bardzo przepraszam, Shirin, ale słyszę twojego ptaka – oznajmił. – Mamy do omówienia kilka spraw.
Za panowania cesarza Waleriusza II prefektura miejska, podobnie jak cała służba cywilna, podlegała przełożonemu urzędów Faustinowi, przeto działała z jego znaną skutecznością i dbałością o szczegóły.
Cechy te bardzo rzucały się w oczy, kiedy były kurier i podejrzany zabójca, Pronobiusz Tilliticus, został przyprowadzony na śledztwo w osławionym, pozbawionym okien budynku w okolicach Forum Mezarosa. Skrupulatnie przestrzegano nowych przepisów ustanowionych przez kwestora sądowego Marcellina: śledczy przygotowywał zestaw swoich przyborów w obecności zarówno pisarza, jak i notariusza.
W sumie nie okazało się konieczne użycie żadnego z wiszących ciężarków, metalowych sond czy bardziej skomplikowanych przyrządów. Tilliticus złożył pełne i szczegółowe zeznanie, gdy tylko śledczy, oceniwszy oddanego mu osobnika doświadczonym okiem, nagłym ruchem schwycił i odciął kosmyk jego włosów zakrzywionym, ząbkowanym ostrzem. Kiedy jego włosy spadały na kamienną posadzkę, Tilliticus wrzasnął, jakby to on sam został przebity ową klingą. Następnie zaczął wyrzucać z siebie o wiele więcej, niż chciano usłyszeć. Pisarz zapisywał, a kiedy wszystko się skończyło, notariusz zaświadczył i przystawił swoją pieczęć. Śledczy wycofał się bez żadnych oznak rozczarowania. W sąsiednich pomieszczeniach czekali inni.
Szczegółowe zeznania pozwoliły nie przesłuchiwać formalnie żołnierza z Amorii, którego osobiście zatrzymał najwyższy strateg w publicznej łaźni podczas usiłowania dokonania kolejnego zamachu na rhodiańskiego rzemieślnika.
Zgodnie z nowymi przepisami natychmiast ściągnięto do prefektury miejskiej przedstawiciela sądownictwa. Zaraz po przybyciu sędziemu przedstawiono wyznanie niegdysiejszego kuriera oraz dalsze szczegóły, które zebrano w związku z wydarzeniami z poprzedniej nocy oraz tego popołudnia.
Nowy Kodeks Prawny Marcellina dawał sędziemu nieco swobody. Kara śmierci została w dużym stopniu zniesiona jako sprzeczna z duchem dzieła stworzenia Dżada oraz łaskawy gest cesarza po Zamieszkach Zwycięstwa, lecz istniał szeroki wybór możliwych grzywien, okaleczeń oraz warunków wygnania czy uwięzienia.
Sędzia sprawujący tego wieczoru obowiązki był akurat zwolennikiem Zielonych. Śmierć dwóch zwykłych żołnierzy oraz stronnika Błękitnych była niewątpliwie poważnym wydarzeniem, lecz wplątany w sprawę Rhodianin – chyba jedyna ważna osoba w całej sprawie – nie odniósł obrażeń, a kurier wyznał swe zbrodnie dobrowolnie. Zginęło sześciu winowajców. Sędzia ledwie pozbył się ciężkiego płaszcza i upił kilka łyków wina z przyniesionego mu kubka, już orzekł, że wyłupienie jednego oka i rozcięcie nozdrzy, by wszyscy wiedzieli, że Tilliticus jest ukaranym przestępcą, będzie odpowiednią i wystarczającą reakcją sądową. Oczywiście razem z dożywotnim wygnaniem. Żadną miarą nie można było pozwolić, by taki osobnik pozostał w Mieście. Mógłby sprowadzić jego pobożnych mieszkańców na złą drogę.
Amoriański żołnierz został zgodnie ze zwykłą procedurą napiętnowany na czole gorącym żelazem jako niedoszły zabójca i – oczywiście – stracił miejsce w armii oraz emeryturę. Też został wygnany.
Wszystko to przebiegało niezwykle sprawnie i sędzia miał nawet czas, by dokończyć wino i wymienić z notariuszem parę lubieżnych plotek na temat pewnego młodego aktora pantomimy i bardzo znanego senatora. Zdążył do domu na wieczorny posiłek.
Jeszcze tego samego wieczora wezwano chirurga, który miał podpisaną umowę z prefekturą miejską, i Pronobiusz Tilliticus stracił lewe oko; rozcięto mu też rozgrzanym nożem nos. Miał spędzić tę oraz następną noc w szpitalu prefektury, po czym miał zostać przewieziony w łańcuchach na drugą stronę zatoki do portu Deapolis i tam wypuszczony, by tułał się po świecie boga i cesarstwie – czy gdziekolwiek chciałby się udać.
W rzeczywistości wyruszył, jak kiedyś miała się dowiedzieć większość bożego świata, na południe przez Amorię do Soriyyi. Szybko wydał nędzną sumkę, którą w tak krótkim terminie zdążył dla niego zebrać ojciec, i musiał żebrać o resztki jedzenia u drzwi kaplic wraz z innymi okaleczonymi, sierotami oraz kobietami zbyt starymi, by sprzedawać swe ciała za żywność.
Z tego dna upadku został wyzwolony następnej jesieni – jak głosiła opowieść – przez cnotliwego duchownego w wiosce sąsiadującej z pustyniami Ammuzu. Porażony boską jasnością, Pronobiusz Tilliticus udał się następnej wiosny samotnie na pustynię, mając przy sobie tylko słoneczny dysk, i znalazł stromy skalny słup. Wspinaczka nań była trudna, ale Pronobiusz dokonał tego tylko raz.
W sumie przeżył tam czterdzieści lat, najpierw żywiąc się tym, co przysyłał mu skromny duchowny, który przyprowadził go do Dżada, a potem darami pielgrzymów, którzy zaczęli szukać wśród piasków jego skalnej iglicy, przynosząc kosze z jedzeniem i winem. Jednooki pustelnik z długą, zaniedbaną brodą i w gnijącym ubraniu wciągał te kosze za pomocą liny i bloczka, po czym opuszczał je już opróżnione.
Później pewna liczba ludzi, przyniesionych do skały w lektykach, ponieważ nie mogli chodzić lub byli poważnie chorzy, a także niemało bezpłodnych kobiet, miała twierdzić w starannie poświadczonych zeznaniach, że zostali wyleczeni ze swych dolegliwości po zjedzeniu na wpół przeżutych kawałków jedzenia, które nawiedzony przez Dżada anachoreta miał zwyczaj ciskać ze swej niebezpiecznej grzędy. Ulegając błaganiom zgromadzonych poniżej ludzi o proroctwa i święte zalecenia, Pronobiusz Tilliticus wygłaszał zwięzłe przypowieści i ponure, piskliwe ostrzeżenia przed straszną przyszłością.
W dużym stopniu miał oczywiście rację, ponieważ osiągnął nieśmiertelność jako pierwszy święty mąż zabity przez pogańskich fanatyków, którzy z piaszczystego południa wtargnęli do Soriyyi, podążając za swoim własnym wizjonerem i jego nowymi ascetycznymi naukami.
Kiedy straż przednia tej pustynnej armii dotarła do strzelistej skały, na której wciąż tkwił pustelnik – wtedy już starzec, plączący się w swoich przekonaniach i ognistych przemowach – najwyraźniej nieczuły na wiatr i palące słońce, przez pewien czas słuchała z rozbawieniem jego tyrad. Kiedy zaczął pluć na żołnierzy jedzeniem, rozbawienie im przeszło. Łucznicy naszpikowali go strzałami tak, że przypominał jakieś groteskowe, kolczaste zwierzę. Spadł ze swojej grzędy – długą miał drogę. Po zwyczajowym odcięciu mu genitaliów zostawili go na piasku dla padlinożerców.
W dwa pokolenia później wielki patriarcha Eumedius oficjalnie ogłosił go mędrcem oraz świętym zaliczonym w poczet Błogosławionych Ofiar skąpanych w Nieśmiertelnym Świetle i działającym poświadczone cuda.
W oficjalnym „Życiu” zamówionym przez patriarchę zapisano, jak to Tilliticus dzielnie spędził wiele trudnych lat w poczcie cesarskiej, lojalnie służąc swemu cesarzowi, a dopiero potem usłyszał wezwanie o wiele większej potęgi. Opowiedziano tam też wzruszająco o tym, jak święty mąż stracił lewe oko w walce z dzikim pustynnym lwem, kiedy to uratował życie zagubionemu dziecku.
„Świętego Dżada widzi się wewnątrz, a nie oczyma tego świata”, podobno powiedział do szlochającej dziewczynki i jej matki; jej suknia, skropiona krwią z ran mędrca, została zaliczona do świętych skarbów wielkiego sanktuarium w samym Sarancjum.
W czasie, kiedy powstawał Żywot błogosławionego Tillitica, tworzący go duchowni albo zapomnieli, albo uznali za nieistotną rolę, jaką być może odegrał w podróży świętego męża do wiecznego Światła pewien drugorzędny rhodiański rzemieślnik. Wojskowy żargon pojawia się i znika, zmienia się i ewoluuje. Wtedy już imię ukochanego przez Dżada Pronobiusza nie wywoływało żadnych ordynarnych, sprośnych skojarzeń.
Tego samego dnia, kiedy mozaicysta Caius Crispus z Vareny uniknął dwóch zamachów na swoje życie, po raz pierwszy ujrzał kopułę Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada w Sarancjum oraz poznał mężczyzn i kobiety, którzy mieli kształtować i określać jego przyszłe życie pod słońcem boga, daleko na zachodzie odbyła się pewna uroczystość poza murami jego rodzinnego miasta w o wiele mniejszym sanktuarium, którego ozdobienie zlecono jemu, jego partnerowi oraz ich rzemieślnikom i terminatorom.
Wśród lasów Sauradii lud Antów – a także Vrachowie, Inicyjczycy oraz inne pogańskie plemiona tej dzikiej krainy – czcił swoich przodków podczas krwawych obrzędów w Dniu Zmarłych. Wdarłszy się jednak na zachód i południe do Bachiary, kiedy to upadło Cesarstwo Rhodiańskie, Antowie przyjęli wiarę w Dżada oraz wiele zwyczajów i obrzędów tych, których podbili. Szczególnie król Hildric podczas swego długiego i przebiegłego panowania poczynił znaczne kroki, by scalić swój lud na półwyspie i osiągnąć pewną harmonię z ujarzmionymi, lecz wciąż wyniosłymi Rhodianami.
Za nadzwyczajnego pecha uznano to, że Hildric Wielki nie pozostawił po sobie żadnego spadkobiercy oprócz córki.
Antowie mogli teraz czcić Dżada i dzielnego Heladika, mogli nosić słoneczne dyski, budować i odbudowywać kaplice, bywać w łaźniach, a nawet w teatrach, pertraktować z potężnym Cesarstwem Sarantyńskim jako suwerenne państwo, a nie zgromadzenie plemion... lecz wciąż pozostawali ludem znanym z krótkich kadencji swoich przywódców i całkowicie nie przyzwyczajonym do rządów kobiety. W pewnych kręgach wciąż się dziwiono, że królowa Gisel nie została jeszcze zmuszona do małżeństwa albo zamordowana.
W ocenie uważnych obserwatorów jedynie subtelna równowaga władzy rywalizujących stronnictw sprawiła, że taki niemożliwy do przyjęcia stan utrzymał się aż do długo oczekiwanego poświęcenia grobowca Hildrica, usytuowanego za murami Vareny.
Uroczystość miała miejsce późną jesienią, tuż po zakończeniu trzydniowego święta Dykanii, kiedy to Rhodianie zwykli czcić swoich przodków. Ich wiara i społeczeństwo były cywilizowane: zapalano świece, odmawiano modlitwy, nie przelewano krwi.
Jednak znaczna liczba ludzi stłoczonych w rozbudowanym i imponująco ozdobionym sanktuarium czuła się na tyle źle po swawolach Dykanii, by niemal żałować, że sami jeszcze żyją. Spośród wielu rhodiańskich świąt rozsianych po kalendarzu Antowie przejęli pijackie wyuzdanie Dykanii z całkowicie przewidywalnym entuzjazmem.
W nikłym świetle pozbawionego słońca świtu zebrał się odziany w futra dwór Vareny i przybyła z daleka szlachta antyjska, mieszając się ze znanymi Rhodianami i pewną liczbą pomniejszych i znaczniejszych duchownych. Niewielka liczba miejsc została przeznaczona dla zwykłych mieszkańców Vareny i okolic; ludzie ci gromadzili się już od poprzedniego wieczoru. Oczywiście większości z nich nie wpuszczono do środka; stali teraz na chłodzie, rozmawiając i kupując gorące jedzenie, grzane wino i rozmaite błyskotki na straganach szybko porozstawianych na trawie wokół sanktuarium.
Wciąż nagi kurhan ziemi usypanej nad zmarłymi podczas ostatniej zarazy stanowił przygniatający, niepodważalny element północnej części dziedzińca. Od czasu do czasu podchodziło tam po kilkoro mężczyzn i kobiet, by postać chwilę w milczeniu na silnym wietrze.
Cały czas krążyła pogłoska, że może sam wysoki patriarcha odbędzie podróż z Rhodias na północ, by uczcić pamięć króla Hildrica, ale tak się nie stało. Z rozmów toczonych zarówno w środku, jak i na zewnątrz sanktuarium jasno wynikało, co było tego powodem.
Mozaicyści – słynna para urodzona w Varenie -»– posłuszni woli młodej królowej umieścili na kopule Heladika.
Athan, wysoki patriarcha, który podpisał – jak ogólnie sądzono, pod naciskiem ze wschodu – Wspólne Oświadczenie zakazujące przedstawiania śmiertelnego syna Dżada, raczej nie mógł się pojawić w sanktuarium tak zuchwale lekceważącym jego wolę. Z drugiej strony, w rzeczywistości Półwyspu Bachiarskiego rządzonego przez Antów nie mógł też zignorować takiej uroczystości. Antowie przekonali się do wiary w Dżada zarówno ze względu na ojca, jak i na syna i cokolwiek mogliby na to powiedzieć obaj patriarchowie, nie mieli zamiaru wyrzec się Heladika. Stanowiło to... pewne utrudnienie.
Wybrano dyplomatyczne rozwiązanie i błotnistą drogę z Rhodias przebyło pół tuzina starszych duchownych, przybywając przed dwoma dniami, w środku Dykanii.
Siedzieli teraz z ponurymi, nieszczęśliwymi minami z przodu sanktuarium, przed ołtarzem i słonecznym dyskiem, starając się nie podnosić wzroku na kopułę, gdzie widniał wizerunek złocistego Dżada oraz równie żywa, zakazana postać jego syna, dzierżącego w swoim spadającym rydwanie płonącą pochodnię.
Mozaiki już zostały uznane za bardzo piękne przez tych, którzy się znają na takich sprawach, choć byli i tacy, co wyrażali się niepochlebnie o jakości użytego szkła. Co może ważniejsze, te nowe wizerunki wyrwały z ust pobożnego ludu Vareny, który czekał najdłużej i został nagrodzony miejscami z tyłu, pomruk szczerego zdumienia i podziwu. Na ludzi zgromadzonych poniżej patrzył złocisty bóg i jego nieszczęsne dziecko. Lśniąc w blasku świec, które królowa kazała zapalić dla swego potężnego ojca, pochodnia Heladika zdawała się błyskać i płonąć własnym światłem.
Później wiele osób wysnuwało raczej nazbyt oczywiste analogie oraz złożone, sprzeczne ze sobą nauki z gwałtownych wydarzeń, które rozegrały się w zimnej, wietrznej szarości poranka, przeniosły się w poświęcony obszar blasku świec i modłów, a skończyły krwią na ołtarzu i widniejącym za nim słonecznym dysku.
Pardos już wiedział, że jest to najważniejszy dzień jego życia. Częściowo nawet uznał, trochę przerażając samego siebie ogromem tej myśli, że może on pozostać najważniejszym dniem jego życia na zawsze.
Razem z Radulphem, Couvrym i innymi siedział – siedział, a nie stał!
– w sektorze przeznaczonym dla rzemieślników: cieśli, kamieniarzy, murarzy, kowali, malarzy fresków, szklarzy, mozaicystów i wszystkich pozostałych.
Na rozkaz dworu przez kilka ostatnich dni robotnicy wnosili i starannie ustawiali w całym sanktuarium drewniane ławy. Dziwne uczucie, siedzieć w świętym miejscu. Odziany w nową brązową tunikę i pas, które Martinian kupił każdemu na tę uroczystość, Pardos ze wszystkich sił starał się wyglądać spokojnie i godnie, a zarazem widzieć wszystko, co się działo w każdej mijającej chwili.
Pardos wiedział, że musi wyglądać na zrównoważonego: nie był już terminatorem. Martinian zeszłego popołudnia podpisał papiery dla niego, Radulpha i Couvry’ego. Teraz byli już oficjalnie uznanymi rzemieślnikami, mogli służyć każdemu mozaicyście, który zechciałby ich nająć, albo nawet – choć to byłoby niezbyt rozsądne – starać się o własne zlecenia. Radulph wracał do domu, do Baiany; zawsze mówił, że tak zrobi. W tym letnim uzdrowisku będzie mnóstwo pracy. Był Rhodianinem, jego rodzina znała wielu ludzi. Pardos był Antem i nie znał nikogo poza Vareną. Razem z Couvrym postanowili zostać z Martinianem – i z Crispinem, jeśli kiedyś powróci ze wspaniałości i okropności wschodu. Pardos nie spodziewał się, że tak bardzo będzie tęsknił za człowiekiem, który często groził mu okaleczaniem i odejmowaniem członków.
Martinian nauczył ich cierpliwości, dyscypliny, porządku, równowagi między wyobraźnią i możliwościami. Crispin uczył Pardosa widzieć.
Starał się teraz stosować te lekcje, obserwując kolory strojów krzepkich antyjskich przywódców i dobrze urodzonych Rhodian, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Siedząca obok Martiniana jego żona narzuciła na ciemnoszarą szatę szal cudownie głęboko czerwonego koloru. Wyglądał jak letnie wino. Matka Crispina, zajmująca miejsce z drugiej strony Martiniana, włożyła długi płaszcz o tak ciemnym odcieniu błękitu, że jej siwe włosy zdawały się przy nim migotać w blasku świec. Avita Crispina była drobną kobietą; spokojna i wyprostowana, pachniała lawendą. Kiedy wchodzili razem do sanktuarium, przywitała Pardosa, Radulpha i Couvry’ego gratulacjami, zwracając się do nich po imieniu: żaden z nich nie miał pojęcia, że ona choćby wie o ich istnieniu.
Po lewej stronie ołtarza, obok królowej i za nią, blisko miejsca, gdzie duchowni odprawią obrzędy przypisane do tego dnia oraz ku czci Hildrica, zasiedli najważniejsi członkowie dworu. Mężczyźni mieli brody, nie uśmiechali się i byli rozsądnie odziani w brązy, rudości i ciemną zieleń – barwy myśliwych, pomyślał Pardos. Poznał Eudrica, poznaczonego wojennymi bliznami, lecz mimo wszystko przystojnego blondyna, niegdyś dowódcę północnych kohort, które walczyły z Inicyjczykami, a teraz kanclerza królestwa Antów. Większości pozostałych Pardos nie znał. Zauważył, że niektórzy mężczyźni czują się wyraźnie nieswojo bez mieczy. Wnoszenie broni do kaplicy było oczywiście zakazane; Pardos widział dłonie, które sięgały niespokojnie do złotych i srebrnych pasów, niczego tam nie znajdując.
Sama królowa siedziała na podwyższeniu w pierwszym rzędzie nowych drewnianych ław. W białych żałobnych szatach i z białym jedwabnym welonem zakrywającym twarz wyglądała wspaniale i nieco przerażająco. O jej królewskiej krwi świadczyło jedynie podobne tronowi krzesło i pojedynczy pasek ciemnej purpury na miękkim kapeluszu, przytrzymującym welon. Martinian powiedział im, że w czasach chwały Rhodias na pogrzebie mężczyzny – albo w trakcie obrzędów ku jego czci – żony, matki i córki zawsze nosiły welony. Tak odziana, ukryta i wywyższona nad wszystkich królowa wydała się Pardosowi postacią z historii albo snutych przy nocnych ogniach opowieści o innych fantastycznych światach.
Martinian oczywiście jako jedyny spośród nich rozmawiał z nią w pałacu, kiedy razem z Crispinem otrzymywali zamówienie, a potem kiedy prosił o fundusze i opowiadał o postępach prac. Radulph widział ją z bliska jeden raz, gdy konno wracała przez miasto z królewskiego polowania za murami. Pardos nigdy jej nie widział. Radulph powiedział, że jest piękna.
Pardos pomyślał, że choć to bardzo dziwne, teraz prawie można było powiedzieć to samo, mimo że się nie widziało jej twarzy. Przyszło mu do głowy, że biały strój wśród tych wszystkich głębszych, jesiennych kolorów jest bardzo skutecznym sposobem przyciągnięcia wzroku. Zastanowił się, jak by to można wykorzystać, i zaraz pomyślał o Crispinie.
Rozległ się jakiś szelest i Pardos szybko odwrócił się do przodu. Zza słonecznego dysku wystąpili trzej duchowni, którzy mieli poprowadzić obrzędy – słynny Sybard z Vareny ze strony dworu oraz dwóch innych z sanktuarium: w żółci, błękicie i żółci – i stanęli, czekając, aż szmer tłumu stopniowo się uciszy. W pełgającym blasku świec i lamp oliwnych, pod bogiem i jego synem przedstawionymi na kopule, unieśli ręce, wyciągając dłonie w geście boskiego błogosławieństwa.
To, co nastąpiło, nie było święte.
Później Pardos zrozumiał, że gesty duchownych zostały wybrane jako sygnał. Trzeba było jakoś skoordynować działania, a wszyscy wiedzieli, jak się rozpocznie uroczystość.
Barczystym mężczyzną z brązową brodą, który wstał, kiedy duchowni mieli rozpocząć obrzędy, był Agila, główny koniuszy, chociaż Pardos dowiedział się o tym dopiero później. Krzepki Ant, siedzący dotąd obok królowej, postąpił dwa kroki w kierunku ołtarza i na oczach wszystkich zebranych odrzucił swój podbity futrem płaszcz.
Mocno się spocił, poczerwieniał i wyciągnął miecz.
Duchowni zająknęli się i zamilkli, a ich dłonie, jakby zapomniane, pozostały uniesione w powietrzu. Pardos, któremu serce zaczynało już mocno bić, zauważył, że z tyłu sektora królewskiego wstało jeszcze czterech mężczyzn i przesuwa się do przejść między ławami. Także odrzucili płaszcze, odsłonili miecze i ich dobyli. To była herezja, zbezczeszczenie. To było nawet coś gorszego.
– Co czynicie? – krzyknął ostro dworski duchowny głosem piskliwym z oburzenia. Królowa Gisel nie poruszyła się. Rosły, brodaty mężczyzna stał niemal przed nią, ale twarzą zwrócony do zgromadzonych w sanktuarium.
Pardos usłyszał ciche słowa Martiniana:
– Niech Dżad ma nas w swojej opiece. Jej straż jest na zewnątrz. Oczywiście.
Oczywiście. Pardos znał plotki, obawy i zagrożenia – wszyscy je znali. Wiedział, że młoda królowa nigdy nie spożywa jedzenia ani nie pije napojów, których nie przygotowali, a potem nie spróbowali jej ludzie, że nigdzie, nawet w pałacu, nie rusza się bez uzbrojonej straży. Ale nie tutaj, nie w sanktuarium: okryta żałobą w dniu hołdu składanego jej ojcu, aa oczach swego ludu wszystkich stanów, świętych duchownych i spoglądającego na wszystko boga, w poświęconym miejscu, gdzie noszenie broni było zakazane, gdzie mogła zakładać, że będzie bezpieczna.
A jednak nie mogła.
– Co powie Bachiara na zdradę? – wychrypiał muskularny, spocony mężczyzna stojący przed królową, nie zwracając uwagi na duchownego.
– Co robią Antowie z władcami, którzy ich zdradzają?
Słowa rozbrzmiały ostro w świętej przestrzeni, wzniosły się ku kopule.
– Co ty mówisz? Jak śmiesz wchodzić uzbrojony do sanktuarium? – odezwał się ten sam duchowny. Pardos pomyślał, że to odważny człowiek. Podobno Sybard przeciwstawił się na piśmie cesarzowi Sarancjum w sprawach wiary. Pardos pomyślał, że na pewno nie będzie się tu bał. Jemu samemu drżały ręce.
Brodaty Ant sięgnął za pazuchę i wyciągnął związany plik pergaminów.
– Mam dokumenty! – zawołał. – Dokumenty, które świadczą, że ta fałszywa królowa, fałszywa córka, fałszywa dziwka przygotowuje się do poddania nas wszystkich Inicyjczykom!
– To jest niewątpliwie kłamstwo – rzekł Sybard ze zdumiewającym spokojem, podczas gdy przez sanktuarium przebiegi pomruk zaskoczenia.
– A nawet gdyby tak nie było, to nie jest tu ani miejsce, ani czas, by się tym zajmować.
– Zamilcz, ty wykastrowany piesku dziwki! O tym, kiedy i gdzie kłamliwa suka spotka swój los, decydują antyjscy wojownicy!
Pardos przełknął ślinę. Był oszołomiony. Te słowa były ordynarne, nie do pomyślenia. Mówił tak o królowej.
Wtedy, niemal w tej samej chwili, wydarzyły się szybko dwie rzeczy. Brodacz dobył miecza, a zza królowej wstał jeszcze potężniejszy mężczyzna z ogoloną głową i stanął przed swą panią. Jego twarz nie wyrażała niczego.
– Odsuń się, niemowo, albo zginiesz – rzekł mężczyzna z mieczem. Ludzie w całym sanktuarium wstali i zaczęli przepychać się do drzwi. Słychać było szuranie ław, szmer głosów.
Nazwany niemową nie poruszył się, osłaniając królową jedynie swoim ciałem. Nie miał broni.
– Odłóż miecz! – znów zawołał duchowny od ołtarza. – To szaleństwo w świętym miejscu!
– Zabij ją, no już! – Pardos usłyszał bezbarwny, cichy, lecz zupełnie wyraźny głos dobiegający spośród Antów zgromadzonych wokół Gisel.
Ktoś wtedy krzyknął. Płomyki świec chwiały się w zawirowaniach powietrza wywoływanych przez wychodzących ludzi. Wysoko umieszczone mozaiki zdawały się poruszać i zmieniać w falującym świetle.
Królowa Antów podniosła się.
Stojąc prosto jak świeca, uniosła ręce i zsunęła welon, po czym zdjęła miękki kapelusz ozdobiony królewskim emblematem i odłożyła go delikatnie na podwyższone krzesło, by wszyscy mogli zobaczyć jej twarz.
To nie była królowa.
Królowa była młoda, złotowłosa. Wszyscy to wiedzieli. Ta kobieta była starsza, a jej ciemnobrązowe włosy przetykała siwizna. Kiedy jednak odezwała się ponad ramieniem niemowy do stojącego przed nią mężczyzny, w jej oczach płonęła zimna, królewska wściekłość:
– Ujawniła się, Agilo, twoja zdrada. Poddaj się osądowi.
Pardos patrzył, jak pocący się mężczyzna imieniem Agila traci resztki panowania nad sobą. Widział jego otwarte usta, wytrzeszczone, pełne zdumienia oczy, a potem usłyszał obrzydliwy, ordynarny wrzask wściekłości.
Nieuzbrojony niemowa umarł pierwszy, jako że znajdował się najbliżej. Agila zamachnął się mieczem na odlew i ciął mężczyznę ukośnie przez pierś, wbijając mu klingę głęboko w szyję. Wyrwał miecz z rany, a niemowa padł bezgłośnie na posadzkę. Pardos zobaczył, jak w świętym miejscu rozbryzguje się krew, znacząc czerwienią duchownych, ołtarz, święty dysk. Agila przestąpił przez powalone ciało i wbił miecz prosto w serce kobiety, która podszyła się pod królową i udaremniła jego plan.
Kobieta umarła z krzykiem bólu, obracając się i padając w tył na ławę obok swego krzesła. Jedną ręką ściskała klingę wbitą w pierś, jakby przyciągała ją do siebie. Agila wyrwał ją gwałtownie, rozcinając dłoń kobiety.
Wtedy zewsząd rozlegały się już krzyki. Ruch ku drzwiom zmienił się w szaleńczy napór. Pardos zobaczył, jak jeden z jego znajomych terminatorów potyka się, pada i znika. Zobaczył też, że Martinian mocno chwycił pod łokcie swoją żonę i matkę Crispina i w tłoku steruje nimi ku wyjściu. Tuż za nimi byli Radulph i Couvry; Couvry przesunął się do przodu i wziął Avitę Crispinę pod drugą rękę, osłaniając ją przed ściskiem.
Pardos stał bez ruchu na swoim miejscu.
Potem nigdy nie potrafił powiedzieć dlaczego; mówił tylko, że patrzył, że ktoś musiał patrzeć.
I obserwując wszystko w ten sposób – znajdował się w gruncie rzeczy bardzo blisko, stanowiąc nieruchomy punkt w rozpętanym chaosie – zobaczył, jak kanclerz Eudric Złotowłosy postąpił do przodu ze swojego miejsca obok zabitej kobiety i powiedział dźwięcznym głosem:
– Odłóż miecz, Agilo, albo zostanie ci on odebrany. Twój czyn jest bezbożny. Dopuściłeś się zdrady i nie będzie ci dane ani uciec, ani żyć.
Pardos pomyślał, że kanclerz zachowuje się zdumiewająco spokojnie. Agila obrócił się ku niemu. Zrobiło się miejsce, ludzie uciekali z sanktuarium.
– Pieprz się własnym sztyletem, Eudricu! Ty chędożona przez konia padlino! Zrobiliśmy to razem i teraz się tego nie wyprzesz. Tylko rzut kością zadecydował, który z nas będzie tu stał. Oddać miecz? Głupcze! Mam wezwać moich żołnierzy, by się z tobą rozprawili?
– Wezwij, kłamco – odparł Eudric. Głos miał oficjalny, niemal uroczysty. Dzieliło ich niecałe pięć kroków. – Nikt na twoje wołanie nie odpowie. Moi ludzie już się nimi zajęli – w lesie, gdzie ich sekretnie rozstawiłeś.
– Co? Ty zdradziecki draniu!
– Zważywszy na okoliczności, brzmi to w twoich ustach zabawnie – rzekł Eudric. Cofnął się szybko o krok i krzyknął nagląco: – Vincelasie!
– ponieważ Agila przeciął mieczem powietrze między nimi z szaleństwem w oczach.
Niezbyt wysoko nad nimi biegła galeryjka: miejsce, gdzie mogli grać niewidziani z dołu muzycy albo medytować czy przechadzać się duchowni w chłodne jesienne bądź też zimowe dni. Strzała, od której zginął Agila, główny koniuszy Antów, nadleciała stamtąd. Padł jak zwalone drzewo, a jego miecz zatrzymał się z brzękiem u stóp Eudrica.
Pardos spojrzał w górę. Na galeryjce znajdowało się kilku łuczników. Czterej mężczyźni z obnażonymi mieczami – ludzie Agili – powoli je opuścili, a potem rzucili na posadzkę.
Zginęli właśnie tak, poddając się, do wtóru świstu kolejnych sześciu strzał.
Pardos spostrzegł, że teraz stoi zupełnie sam w sektorze zarezerwowanym dla rzemieślników. Czuł się całkowicie odsłonięty. Nie wyszedł, ale usiadł. Miał mokre dłonie i drżały mu kolana.
– Przepraszam – rzekł gładko Eudric, przenosząc wzrok z trupów na trzech duchownych, wciąż stojących przed ołtarzem. Pardos pomyślał, że ich twarze mają kolor maślanki. Eudric poprawił kołnierz tuniki, a potem ciężki złoty naszyjnik. – Teraz powinno nam się udać szybko przywrócić porządek, uspokoić ludzi, sprowadzić ich tu z powrotem. To godna pożałowania sprawa polityczna, która zupełnie was nie dotyczy. Oczywiście poprowadzicie dalej uroczystość.
– Co? Nie! – odparł dworski duchowny, Sybard, i zacisnął szczęki.
– Już sama propozycja to bezbożna hańba. Gdzie jest królowa? Co się z nią stało?
– Mogę cię zapewnić, że odpowiedź na to pytanie chciałbym znać o wiele bardziej niż ty – powiedział Eudric Złotowłosy. Pardosowi, który wszystkiemu się pilnie przyglądał, wciąż rozbrzmiewały w głowie słowa Agili: „Zrobiliśmy to razem”.
– Można się domyślać – dodał gładko Eudric, do nikogo w szczególności i do wszystkich, którzy pozostali w sanktuarium – że musiała coś usłyszeć o podłej intrydze Agili i wolała się raczej ratować, niż brać udział w świętych obrzędach ku czci swego ojca. Trudno winić kobietę za coś takiego. Naturalnie rodzi to... pewne pytania.
Uśmiechnął się.
Pardos będzie pamiętał ten uśmiech. Eudric podjął po chwili:
– Proponuję przywrócić tu porządek, a następnie zaprowadzić go w pałacu – oczywiście w imieniu królowej – ustalając jednocześnie dokładne miejsce jej pobytu. Potem będziemy musieli zdecydować, jak dalej postępować tu, w Varenie, i w całej Bachiarze. Tymczasem – dodał jasnowłosy kanclerz głosem nagle zimnym, nie dopuszczającym sprzeciwu – ty sam jesteś w błędzie, mój święty mężu. Posłuchaj: ja nie prosiłem, byście coś zrobili, ja wam to kazałem zrobić. Poprowadzicie dalej obrzędy poświęcenia sanktuarium oraz ku czci Hildrica albo do tych trupów dołączą wasze ciała. Uwierz mi, Sybardzie. Nie mam nic przeciwko tobie, ale możesz albo tu umrzeć, albo żyć i osiągnąć cele, jakie postawiłeś sobie i naszemu ludowi. Święte miejsca uświęcała krew już wcześniej.
Sybard z Vareny, mężczyzna o długich nogach i długiej szyi, patrzył na niego przez chwilę.
– Gdybym zrobił to, co mi każesz – powiedział w końcu – nie miałbym żadnego celu, do którego osiągnięcia mógłbym dążyć. Muszę odprawić obrzędy nad zabitymi i pocieszyć ich rodziny. Zabij mnie, jeśli chcesz.
Zszedł z podwyższenia, na którym dotąd stał przed ołtarzem, i wyszedł bocznymi drzwiami. Pardos zauważył, że oczy Eudrica zwęziły się w szparki, ale kanclerz nic nie powiedział. Stał teraz obok niego jakiś niższy antyjski szlachcic, bez brody, lecz z długimi brązowymi wąsami; kiedy Sybard przechodził obok nich, położył on kanclerzowi uspokajająco dłoń na ramieniu.
Eudric patrzył wprost przed siebie i głęboko oddychał. Zwięzłe rozkazy wydawał teraz ten niższy mężczyzna. Strażnicy własnymi płaszczami zaczęli wycierać krew zamordowanej kobiety i niemowy. Było jej bardzo dużo. Ich ciała wynieśli bocznymi drzwiami, a potem to samo zrobili z ciałami Agili i jego ludzi.
Inni żołnierze wyszli na dziedziniec, skąd dobiegał gwar przestraszonych kręcących się ludzi. Mieli im rozkazać, by wrócili do środka, i powiedzieć, że uroczystość będzie kontynuowana.
Kiedy Pardos później się nad tym zastanawiał, zdumiał się, że większość ludzi, którzy wybiegli z sanktuarium, tratując się nawzajem w przerażeniu, teraz jednak wróciła. Nie wiedział, co to mówiło o ludziach, o świecie, w którym żyli. Wrócił Couvry i Radułph. Martiniana i dwóch kobiet pod jego opieką nie zauważył. Pardos uświadomił sobie, że się z tego cieszy.
Został na swoim miejscu. Wodził oczyma od Eudrica i stojącego obok niego mężczyzny do dwóch duchownych, którzy zostali przed ołtarzem. Jeden z nich odwrócił się, by spojrzeć na słoneczny dysk, a potem podszedł do niego i wytarł z niego krew rogiem własnej szaty. Wytarł też krew z ołtarza. Kiedy wrócił na swoje miejsce, Pardos zobaczył ciemną krew rozmazaną na jego żółtej szacie, a na twarzy duchownego łzy.
Eudric i jego towarzysz usiedli na swoich poprzednich miejscach. Duchowni zerknęli na nich nerwowo, po czym jeszcze raz unieśli ręce z dłońmi skierowanymi na zewnątrz i przemówili doskonale zgranymi głosami:
– Święty Dżadzie, niech zstąpi Światło na wszystkie tu zgromadzone twoje dzieci, teraz i w przyszłości.
Ludzie w sanktuarium odpowiedzieli, z początku nierówno, a potem już wyraźniej. Następnie znów przemówili duchowni i znów padła rytualna odpowiedź.
Kiedy rozpoczęły się obrzędy, Pardos cicho wstał, przecisnął się obok Couvry’ego i Radulpha oraz innych, siedzących za nimi ludzi, do wschodniego przejścia, a potem przeszedł obok wszystkich zgromadzonych pod mozaiką Dżada i Heladika niosącego ogień, wyszedł na zimno dziedzińca i ruszył ścieżką, przez bramę, byle dalej od sanktuarium.
W chwili, kiedy mężczyzna i kobieta, których kochała od dzieciństwa, umierali w sanktuarium jej ojca, królowa Antów, odziana w futro z kapturem, stała na rufie statku płynącego po wzburzonym morzu z Mylazji na wschód. Patrzyła ku zachodowi i północy, ku lądowi, ku miejscu, gdzie powinna być Varena, daleko za polami i lasami. W oczach nie miała łez. Królowa nie była sama, a poddawanie się smutkowi wymagało, w przypadku królowej, samotności.
Wysoko, nad grotmasztem smukłego, wypolerowanego statku trzepotał na silnym wietrze wizerunek szkarłatnego lwa i słonecznego dysku na błękitnym polu: bandera Cesarstwa Sarantyńskiego.
Garstka sarantyńskich pasażerów – kurierzy, oficerowie, urzędnicy podatkowi, inżynierowie – wysiądą w Megarium, dziękując za bezpieczną podróż przez wiatr i bałwany. Była już późna pora na żeglugę, nawet jeśli tylko przez zatokę.
Gisel nie miała wysiąść z pozostałymi. Płynęła dalej. Żeglowała do Sarancjum.
Prawie wszyscy inni byli obecni na pokładzie jako parawan, zasłona dymna, mająca zmylić antyjskich urzędników portowych w Mylazji. Gdyby ten statek nie stał w porcie, inni pasażerowie pojechaliby cesarską drogą na północ i wschód do Sauradii, a potem z powrotem na południe do Megarium. Albo gdyby morze zostało uznane za wystarczająco bezpieczne dla szybkiej podróży na drugą stronę zatoki, mogliby wsiąść na inny, mniej zadbany statek niż ten królewski żaglowiec z doskonałą załogą.
Stał on na kotwicy w Mylazji, czekając tylko na jedną pasażerkę, gdyby zdecydowała się przybyć.
Waleriusz II, święty cesarz Sarancjum, wystosował do królowej Antów w Bachiarze nadzwyczaj osobiste zaproszenie, proponując jej odwiedzenie wspaniałego Miasta, siedziby cesarstwa, chwały świata, gdzie byłaby podejmowana z wszelkimi honorami i może zechciałaby porozmawiać na tematy istotne w świecie Dżada zarówno dla Bachiary, jak i dla Sarancjum. Królowa przekazała swą zgodę – dyskretnie – kapitanowi statku, stojącego w porcie Mylazji, przed sześcioma dniami.
Inaczej groziła jej śmierć.
Umrę tak czy owak, pomyślała Gisel, patrząc ponad spienionymi falami na oddalającą się linię brzegową jej domu i ocierając łzy wywołane przez wiatr i tylko przez wiatr. Serce bolało ją, jakby zranione, a w myślach widziała ponury obraz swego ojca o twardych oczach, wiedziała bowiem, jak zostanie oceniona ta ucieczka. Sprawiało jej to ból, kolejny ból w jej życiu.
Słony wiatr zrzucił jej kaptur z głowy, wystawiając twarz na działanie żywiołów oraz na ludzkie spojrzenia i rozwiewając jej włosy. Nieważne. Ludzie na pokładzie wiedzą, kim jest. Potrzeba najwyższej ostrożności ustała, gdy statek podniósł kotwicę i wraz z odpływem o świcie poniósł ją daleko od jej tronu, ludu, życia.
Czy istnieje droga powrotu? Szlak żeglowny między skałami gwałtownej rebelii w domu i rafami na wschodzie, gdzie prawie na pewno jest przygotowywana zbrojna inwazja na Rhodias? A jeśli taki szlak istnieje, jeśli da się go znaleźć w świecie boga, to czy ona jest dość mądra, by tego dokonać? I czy będzie jej dane żyć tak długo?
Usłyszała za sobą kroki na pokładzie. Jej obie kobiety znajdowały się na dole, przeżywając katusze morskiej choroby. Miała ze sobą sześciu własnych strażników. Tylko sześciu na tak daleką podróż, i nie było wśród nich Pharosa, milczącego mężczyzny, którego tak bardzo pragnęła mieć u swego boku – ale on zawsze był u jej boku i gdyby nie został w pałacu, podstęp by się nie udał.
Nie zbliżał się teraz do niej żaden ze strażników ani kapitan statku, który okazywał uprzejmość i szacunek we właściwych proporcjach. To był ten drugi człowiek, ten, którego wezwała do pałacu, by pomógł zorganizować tę ucieczkę, ten, który wyjaśnił, dlaczego Pharos będzie musiał zostać w Varenie. Pamiętała, że wtedy się rozpłakała.
Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Średni wzrost, długie szarosiwe włosy i broda, wyraziste rysy twarzy i głęboko osadzone niebieskie oczy, jesionowy kostur. Był poganinem. Musiał nim być, pomyślała, by zajmować się tym, czy się zajmuje.
– Słyszałem, że wiatr nam sprzyja – odezwał się alchemik Zoticus. Miał głęboki głos i mówił powoli. – Szybko zaniesie nas do Megarium, pani moja.
– I tam mnie opuścisz?
Bez ogródek, ale niewielki miała wybór. Ma potrzeby, rozpaczliwe potrzeby; nie może teraz toczyć podróżniczej rozmowy. Z wszystkiego, z każdego, kto mógłby stać się narzędziem, trzeba takie narzędzie zrobić, jeśli tylko jej się to uda.
Alchemik podszedł do relingu, zatrzymując się nieśmiało w pewnej odległości od królowej. Zadrżał i owinął się płaszczem, a potem skinął głową.
– Przykro mi, pani moja. Od razu powiedziałem, że mam coś do zrobienia w Sauradii. Jestem wdzięczny za tę podróż. Chyba że wzmoże się wiatr i wtedy moją wdzięczność przytłumi żołądek.
Uśmiechnął się do niej.
Nie odpowiedziała mu tym samym. Mogła kazać swoim żołnierzom go związać i nie pozwolić mu odejść w Megarium; wątpiła, by żeglarze cesarza się wtrącali. Jaki jednak byłby sens takiego postępowania? Mogła związać tego człowieka linami, ale nie mogła nimi przywiązać do siebie jego serca i umysłu, a tego od niego potrzebowała. Potrzebowała tego od kogoś.
– Nie tak wdzięczny, by zostać przy swojej królowej, która cię potrzebuje?
Nie kryła wyrzutu. Kiedyś się dowiedziała, że w młodości nie stronił od kobiet. Zastanawiała się, czy potrafi coś wymyślić, by go zatrzymać. Czy taką pokusą byłoby jej dziewictwo? Pomyślała z goryczą, że być może sypiał z dziewicami, ale na pewno nie z królową. Widok szarej linii brzegowej stapiającej się już z szarym morzem sprawiał jej ból. W domu, w sanktuarium, w blasku świec i lamp już się pewnie zaczynają obrzędy ku czci jej ojca.
Alchemik nie odwrócił wzroku, choć jej spojrzenie było lodowate. Czy to pierwsza część ceny, jaką płaci i będzie jeszcze płacić, zapytała samą siebie Gisel... Królowa unoszona na statku innego władcy, która opuściła tron, by zagarnęli go inni, a ze sobą ma tylko garstkę żołnierzy, nie potrafi już wymusić odpowiedniego szacunku czy posługi?
A może to wina tego mężczyzny? Szczerze mówiąc, nie przejawiał braku szacunku, a jedynie uczciwą bezpośredniość.
– Usłużyłem ci, Wasza Wysokość, na wszelkie dostępne mi sposoby. Jestem starym człowiekiem, a Sarancjum leży bardzo daleko. Nie mam żadnych zdolności, które by ci tam pomogły.
– Masz mądrość, znasz tajemne sztuki i jesteś lojalny... w co wciąż wierzę.
– I słusznie. Podobnie jak ty, pani moja, nie pragnę oglądać Bachiary znów pogrążonej w wojnie.
Odgarnęła trzepoczący kosmyk włosów. Wiatr siekł ją po twarzy, ale nie zwracała na to uwagi.
– Rozumiesz, że dlatego tu jestem? Że to nie moja ucieczka? To nie jest... ucieczka.
– Rozumiem – odparł Zoticus.
– To nie jest tylko kwestia tego, kto sprawuje rządy w Varenie wśród nas, tu chodzi o Sarancjum. Nikt w pałacu tego nie rozumie.
– Wiem – odparł Zoticus Zniszczą się nawzajem i będą bezbronni wobec Wschodu. – Zawahał się. – Mogę spytać, co masz nadzieję osiągnąć w Sarancjum? Mówiłaś o powrocie do domu... jak chcesz to zrobić bez armii?
Trudne pytanie. Nie znała na nie odpowiedzi.
– Są armie... i armie – odpowiedziała. – Są różne poziomy zależności. Wiesz, czym jest teraz Rhodias. Wiesz, co... z nim zrobiliśmy po podboju. Mogłabym tak zadziałać, by Varena i reszta półwyspu nie została zrujnowana w ten sam sposób. – Zawahała się. – Mogłabym nawet powstrzymać ich przed przybyciem. Jakoś bym tego dokonała.
Nie uśmiechnął się ani nie zbył tego milczeniem. Powiedział tylko:
– Jakoś. Ale wtedy ty też byś nie wróciła, prawda?
Nad tym też się zastanawiała.
– Być może. Chyba zapłaciłabym tę cenę. Gdybym znała wszystkie ścieżki do przyszłości, nie prosiłabym cię o radę, alchemiku. Zostań przy mnie. Wiesz, co staram się uratować.
Skłonił się, lecz nie odpowiedział na prośbę.
– Teraz wiem, pani moja. Byłem i wciąż pozostaję zaszczycony, że mnie wezwałaś.
To było przed dziesięciu dniami. Kazała go do siebie przyprowadzić pod prostym pretekstem: chciała, by jeszcze raz użył swych zaklęć z półświata ku pocieszeniu dusz osób zmarłych na zarazę, pochowanych w kurhanie – oraz ducha jej ojca. Zbliżała się przecież uroczystość ku jego czci. Alchemik po raz pierwszy przybył do pałacu przed ponad rokiem, kiedy został usypany kurhan.
Królowa pamiętała go z tamtego okresu: był to mężczyzna niemłody, powściągliwy i uważny, a jego zachowanie działało kojąco. Żadnych przechwałek, żadnego obiecywania cudów. Jego pogaństwo nie miało dla niej znaczenia. Antowie sami nie tak dawno byli poganami wśród ciemnych lasów Sauradii i skropionych krwią pól.
Powiadano, że Zoticus rozmawia z duchami zmarłych. To dlatego dwa lata temu wezwała go do siebie. Był to czas powszechnego strachu i bólu; zaraza, wkrótce po niej brutalny najazd Inicyjczykow, krótka, krwawa wojna domowa po śmierci ojca królowej. Rozpaczliwie potrzebowano uzdrowienia i pociechy, bez względu na to, gdzie dawało się je znaleźć.
W swoich pierwszych dniach na tronie Gisel zwracała się o wszelką pomoc, by uspokoić żywych i martwych. Poleciła temu człowiekowi, by dodał swój głos do tych, które miały uciszyć duchy w kurhanie za sanktuarium. Kiedyś o zachodzie słońca przyłączył się na dziedzińcu do chiromantów, zbrojnych w wysokie, pokryte inskrypcjami kapelusze i kurczęce wnętrzności; duchowni odmówili już swe modlitwy i pobożnie weszli do sanktuarium. Gisel nie wiedziała, co tam robił czy mówił, ale doniesiono jej, że opuścił dziedziniec ostatni, już po wschodzie księżyców.
Pomyślała o nim ponownie przed dziesięcioma dniami, kiedy Pharos przyniósł jej wiadomości przerażające, lecz, w gruncie rzeczy, nie była nimi zaskoczona. Alchemik przyszedł, został wpuszczony, ukłonił się oficjalnie i wsparł się na swoim kosturze. Gdyby nie Pharos, byliby sami.
Włożyła koronę, co rzadko robiła w nieoficjalnych sytuacjach. Wydawało jej się, że to ważne. Była królową. Wciąż była królową. Pamiętała swoje pierwsze słowa; stojąc teraz na pokładzie statku, przypuszczała, że on też.
– Mają mnie w sanktuarium zabić – powiedziała wtedy – nazajutrz po Dykanii, gdy będziemy oddawać cześć mojemu ojcu. To już postanowione, przez Eudrica, Agile i tego węża Kerdasa. Jednak zmówili się wszyscy razem. Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie. Dowiedziałam się, że kiedy już zniknę, mają rządzić jako triumwirat. Powiedzą, że układałam się z Inicyjczykami.
– Kiepskie kłamstwo – odparł wtedy Zoticus. Był bardzo spokojny, a jego błękitne oczy promieniowały znad siwej brody łagodnością i czujnością. Gisel wiedziała, że groźba zamachu na jej życie nie może nikogo w Varenie zaskoczyć.
– Takie ma być. To tylko pretekst. Rozumiesz, co stanie się potem?
– Mam zgadywać? Powiedziałbym, że Eudric pozbędzie się pozostałych w ciągu jednego roku.
Wzruszyła ramionami.
– Być może. Nie lekceważ Kerdasa, ale to nie ma znaczenia.
– Ach – wyrzekł wtedy cicho. Bystry mężczyzna. – Waleriusz?
– Oczywiście, że Waleriusz i Sarancjum. Skoro nasz lud jest podzielony i wyrzyna się w wojnie domowej, to co go może powstrzymać?
– W końcu mogłoby tego dokonać kilka rzeczy – rzekł z powagą. – Ale nie od razu, nie. Strateg, jakkolwiek się on nazywa, pojawiłby się tu jeszcze, nim nastanie lato.
– Leontes. Tak. Nim nastanie lato. Muszę żyć, muszę temu zapobiec. Nie chcę, by Bachiara padła, nie chcę, by znów skąpała się we krwi.
– Tego ostatniego nie mógłby chcieć żaden mężczyzna ani kobieta, Wasza Wysokość.
– A zatem pomożesz mi – stwierdziła. Była niebezpiecznie szczera, już uznała, że nie ma wyboru. – Nie ufam nikomu na tym dworze. Nie mogę aresztować wszystkich trzech spiskowców, bo nigdzie się nie ruszają bez małej armii. Jeśli wyznaczę któregoś z nich na mojego narzeczonego, następnego dnia pozostali podniosą otwarty bunt.
– A w chwili, gdy to ogłosisz, staniesz się nikim. Ludzie będą się zabijać na ulicach wszystkich miast i na polach za wszystkimi murami.
Spojrzała wówczas na niego z rozpaczą w sercu i pełna obaw, starając się nie mieć nadziei na zbyt wiele.
– A zatem rozumiesz?
– Oczywiście – odparł i uśmiechnął się do niej. – Powinnaś być mężczyzną, pani moja, królem, którego potrzebujemy... chociaż w ten sposób wszystkich nas byś zubożyła w inny sposób.
To było pochlebstwo. Mężczyzna z kobietą. Nie miała na to czasu.
– Jak mogę się stąd wydostać? – spytała bez ogródek. – Muszę to zrobić i przeżyć, by tu wrócić. Pomóż mi.
Znów się skłonił.
– Jestem zaszczycony – powiedział, musiał powiedzieć. – Dokąd, pani moja?
– Do Sarancjum – rzekła wtedy po prostu. – Jest statek.
Spostrzegła, że jednak go zaskoczyła. Poczuła wtedy drobną iskrę satysfakcji rozjaśniającą niepokój, który dniami i nocami nosiła głęboko w sobie i który unosił się nad nią jak cień lub duch z półświata.
Zapytała, czy mógłby dla niej zabić. Pytała już o to wcześniej, kiedy sypano kurhan. Wtedy było to nieistotne pytanie, szukanie informacji. Tym razem było inaczej, ale Zoticus udzielił prawie takiej samej odpowiedzi.
– Klingą oczywiście, choć niewielkie mam w tym umiejętności. Truciznami, ale nie sprawniej niż wiele innych osób, które mogłabyś wezwać. Alchemia przemienia rzeczy, pani moja, nie rości sobie prawa do władzy, której opanowaniem chwalą się szarlatani i fałszywi chiromanci.
– Śmierć jest przemianą życia, czyż nie? – zapytała wtedy.
Pamiętała jego uśmiech, błękitne oczy, ich niespodziewaną czułość. Pomyślała, że kiedyś musiał być przystojnym mężczyzną, że właściwie wciąż nim jest. Przyszło jej na myśl, że alchemik ma własne troski, że dźwiga jakiś własny ciężar. Widziała to, ale nie mogła się do tego w żaden sposób przyznać. Kto w świecie Dżada żyje bez trosk?
– Można to widzieć w taki lub zupełnie inny sposób, pani moja. Można to widzieć jako tę samą podróż w innym płaszczu. Jeśli masz bezpiecznie dotrzeć do Mylazji – mruknął, zmieniając ton – potrzebujesz przynajmniej jednego dnia i jednej nocy za tymi murami, zanim wyda się, że zniknęłaś. Trzeba, by ktoś, komu ufasz, udawał królową w dniu uroczystości.
Był sprytny. Bardzo jej na tym zależało. Mówił dalej, a ona słuchała. Będzie mogła opuścić miasto w przebraniu w drugą noc Dykanii, kiedy z okazji święta bramy będą otwarte. W sanktuarium królowa będzie mogła wystąpić w białym rhodiańskim stroju żałobnym z welonem, co pozwoli zastąpić jakimś innym. W przeddzień poświęcenia świątyni mogłaby ogłosić zamiar zaszycia się w swoich prywatnych komnatach, by modlić się za duszę ojca. Jej strażnicy – wybrana ich garstka – mogliby czekać za murami i spotkać się z nią na drodze. Zoticus powiedział, że razem z nimi mogłaby czekać jedna czy dwie z jej kobiet. Właściwie będzie potrzebowała dam dworu, prawda? Dwaj inni strażnicy w świątecznym przebraniu mogliby razem z nią wydostać się za mury w nocnym chaosie Dykanii i przyłączyć do pozostałych. Powiedział, że gdyby to królowej odpowiadało, mogliby się nawet spotkać w jego wiejskim domu. Potem będą musieli pędzić jak wiatr do Mylazji. Dałoby się to zrobić w ciągu nocy, dnia i wieczoru. Pół tuzina strażników zapewni jej bezpieczeństwo na drodze. Zapytał, czy potrafi tak jeździć konno?
Potrafi. Jest Antyjką. Siedziała w siodle od dziecka. To nie tak dawno temu.
Kazała mu powtórzyć ten plan, dodając szczegóły, krok po kroku. Niektóre rzeczy zmieniła, inne dodała. Musiała; Zoticus nie mógł znać pałacowych zwyczajów na tyle dobrze. Jako dalsze uzasadnienie usunięcia się z widoku publicznego dodała kobiecą dolegliwość. Wśród Antów od dawna panowały przesądy związane z kobiecą krwią. Nikt nie będzie jej przeszkadzał.
Kazała, by Pharos nalał alchemikowi wina, i pozwoliła mu usiąść, a sama w końcu zaczęła się zastanawiać, kto mógłby ją zastąpić. Straszliwe pytanie. Kto mógłby to zrobić? Kto zechciałby się tego podjąć? Ani ona, ani siwobrody mężczyzna sączący wino tego nie powiedział, ale każde z nich wiedziało, że taka kobieta prawie na pewno zginie.
W końcu było właściwie tylko jedno imię. Gisel sądziła, że może się rozpłakać, myśląc o Anissie, która ją wykarmiła, ale nie zrobiła tego. Wtedy Zoticus mruknął, spojrzawszy na Pharosa:
– On też będzie musiał zostać, by strzec kobiety przebranej za ciebie. Nawet ja wiem, że on cię nigdy nie opuszcza.
To Pharos przyniósł jej wiadomość o potrójnej intrydze. Spojrzał teraz na Zotica spod drzwi, potrząsnął głową i stanął przy Gisel. Schronienie zawsze obecne u jej boku. Tarcza. Przez całe jej życie. Podniosła na niego wzrok, odwróciła się do alchemika, otworzyła usta, by zaprotestować, a potem zamknęła je bez słowa, jakby zamykała w nich ból.
Starzec mówił prawdę. Mówił bolesną prawdę. Pharos nigdy nie opuszczał królowej; kiedy przebywała w swojej komnacie, czuwał na jej progu. Żeby mogła uciec, musiał być widziany w pałacu, a potem w sanktuarium, kiedy będzie uciekała. I Gisel uniosła rękę, i położyła ją na umięśnionym przedramieniu niemego, gładko wygolonego olbrzyma, który dla niej zabijał i który dla niej miał zginąć, a w razie potrzeby zatraciłby dla niej duszę. Wtedy pojawiły się łzy, ale królowa odwróciła głowę i je otarła. Luksus, na który nie mogła sobie pozwolić.
Wyglądało na to, że nie urodziła się, by cieszyć się pokojem, życiem czy pewną władzą – albo choćby zatrzymywać przy sobie tych nielicznych, którzy ją kochają.
Królowa Antów była prawie sama, kiedy w drugą noc Dykanii wyszła w przebraniu z pałacu i ruszyła przez swoje miasto, mijając ogniska rozpalone na placach i poruszające się pochodnie; wyszła za otwarte bramy w rozbawionym, pijanym tłumie, a w dwa dni później, kiedy wstawał szary dzień grożący deszczem, opuściła jedyny kraj, jaki znała, udając się na późnojesienne morze i na wschód, w świat.
Alchemik, który przybył na jej wezwanie i obmyślił jej ucieczkę, czekał w Mylazji. Zanim przed dziesięcioma dniami wyszedł z jej komnaty, poprosił o przewiezienie na cesarskim statku do Sauradii. Wyjaśnił, że ma tam coś do załatwienia. Od dawna nie zakończone sprawy.
Wątpił, czy kiedykolwiek będzie wiedziała, jak głęboko go wzruszyła.
Królowa-dziecko, samotna i nad wiek poważna, nie ufająca cieniom, słowom, samemu wiatrowi. I jakiż mężczyzna mógłby ją za to winić? Osaczona i zagrożona ze wszystkich stron; w jej mieście otwarcie stawiano pieniądze na to, o jakiej porze roku zginie. Mimo to była na tyle mądra – wydawało się, że jako jedyna w pałacu – by zrozumieć, że antyjskie waśnie plemienne muszą się teraz zmienić w większym świecie, bo inaczej Antowie staną się tylko plemieniem wypędzonym z półwyspu, który zagarnęli, plemieniem roznoszącym się na strzępy, walczącym o żerowiska wśród innych barbarzyńskich federacji. Zoticus stał teraz na slipie w porcie Megarium, otulony płaszczem w zimnym, siekącym ukośnie deszczu, i patrzył, jak sarantyński statek oddala się od brzegu, unosząc królową Antów do świata, który – pewne prawdy są trudne – prawie z pewnością okaże się zbyt niebezpieczny i obłudny nawet dla jej gwałtownego charakteru.
Pomyślał, że do niego dotrze; przyjrzał się temu statkowi i jego kapitanowi. W dawnych czasach podróżował, znał drogi i morze. Statek handlowy, szeroki, niezdarny i pękaty byłby o tej porze roku narażony na ogromne ryzyko. Statek handlowy by nie wypłynął. To był jednak żaglowiec przysłany specjalnie po królową.
Ocenił, że Gisel dotrze do Sarancjum – zobaczy Miasto, co jemu nigdy nie było dane – ale nie przewidywał, by miało to jej dać wiele radości. Co prawda, w domu czekała ją tylko śmierć, jej pewność, a ona była dość młoda – wystarczająco młoda – by trzymać się życia i wszelkiej nadziei, jaką mogło ono dać w obliczu czyhającego mroku lub światła jej boga, które mogły po owym życiu nastąpić.
Jego bogowie byli inni. On miał o wiele więcej lat. Sądził, że długiego mroku nie zawsze należy się bać. Życie nie jest najwyższym dobrem. Istnieje równowaga, harmonia, której należy szukać. Wszystko ma swoją przyczynę. Ta sama podróż w innym płaszczu, pomyślał. Teraz jest jesień, pod wieloma względami.
Gdy Bachiara znikała w szarości za rufą, Zoticus w pewnej chwili czuł i widział, jak królowa rozważa, czy ma spróbować go uwieść. Serce mu się wtedy ścisnęło. Dla Gisel w tej chwili, dla młodej królowej obcego mu ludu mógłby nawet przezwyciężyć wszystkie swoje wewnętrzne opory, prawdy, których obawiał się w duszy, i pożeglowałby do Sarancjum.
Istniały jednak moce potężniejsze od królów tego świata i Zoticus podróżował do znanego sobie miejsca, by spotkać jedną z nich. Uporządkował swoje sprawy. Odpowiednie papiery zostały złożone u Martiniana i notariusza. Kiedy już podjął tę decyzję, serce czasami mu drżało – przeczyłby temu tylko zarozumiały głupiec – ale nie miał ani cienia wątpliwości, co musi zrobić.
Wcześniej tej jesieni usłyszał wewnętrzny krzyk, znany głos dobiegły z odległego wschodu, z niewyobrażalnej odległości. A potem, w jakiś czas później, przyszedł list od przyjaciela Martiniana, tego rzemieślnika, któremu dał ptaka. Linon. I czytając starannie dobrane słowa, odkrywając znaczenie niejasnych, zawoalowanych sformułowań, zrozumiał ten krzyk. Linon. Ta pierwsza, ta nieduża. To jednak było pożegnanie, a nawet coś więcej.
Tej nocy, kiedy przyszedł Ust, nie zaznał snu. Z łóżka przeniósł się na krzesło z wysokim oparciem, a potem do drzwi. Stał w wejściu, owinięty kocem, i patrzył na zmieszany blask jesiennych księżyców i gwiazd widocznych na czystym niebie. Wszystko w ukształtowanym świecie – jego pokoje, ogród, a za nim sad, kamienny mur, pola i lasy za wstążką drogi, oba księżyce wznoszące się coraz wyżej, a potem zachodzące na jego oczach, blady świt, kiedy wreszcie nadszedł – wszystko to wydawało mu się wówczas niemal nieznośnie cenne, święte i nadzmysłowe, skąpane w chwale bogów i bogiń, które są, które wciąż istnieją.
O świcie podjął decyzję albo raczej uświadomił sobie, że została ona podjęta za niego. Będzie musiał wyruszyć, znów spakować do starego worka podróżnego – znoszone, poplamione płótno, esperanski rzemień, kupiony przed trzydziestu laty – wyposażenie na drogę i inne rzeczy, które będzie musiał wziąć ze sobą, i po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat rozpocząć długą pieszą wędrówkę do Sauradii.
Lecz tego samego ranka – tak jak niewidzialne moce półświata czasami pokazują człowiekowi, że znalazł się we właściwym miejscu, że coś właściwie zrozumiał – przybył z vareńskiego pałacu posłaniec od młodej królowej i Zoticus udał się do niej.
Wysłuchał tego, co miała mu do powiedzenia, spokojnie, a dopiero potem nieco się zdziwił. Zrobił to dla Gisel – młodszej od jego nigdy nie widzianych córek i synów, lecz zarazem starszej niż którekolwiek z nich będzie musiało być – najlepiej jak umiał i litując się nad nią, opanowując ponure myśli i strach oraz rosnącą świadomość tego, co uczynił dawno temu i musi uczynić teraz, dał jej, niby swego rodzaju dar, plan ucieczki.
A potem zapytał, czy mógłby popłynąć z nią do Megarium.
Stał więc teraz w porcie na kamiennym nabrzeżu i patrzył, jak statek już robi zwrot przez sztag ku południowi, przebijając się przez białe grzywacze. Zimny deszcz siekł Zotika po twarzy. Obeznany z portami, położył pakunek między swoimi stopami. Nie był młodym człowiekiem, a nabrzeża wszędzie są niebezpieczne. Nie bał się jednak, a w każdym razie nie bał się świata.
Świat otaczał go ze wszystkich stron nawet w jesiennym deszczu: marynarze, mewy, sprzedawcy jedzenia, urzędnicy celni w mundurach, żebracy, poranne dziwki chroniące się na portykach, mężczyźni zarzucający linki na ośmiornice, dzieci wiążące cumy za rzuconą monetę. Latem nurkowały, ale teraz było za zimno. Odwiedzał to miejsce wiele razy. Wtedy był innym człowiekiem. Młodym, dumnym, szukającym nieśmiertelności w tajemnicach i zagadkach, które można było otworzyć jak ostrygę w poszukiwaniu perły.
Przyszło mu na myśl, że prawie na pewno ma tu jakieś dzieci. Nie przyszło mu do głowy, by ich szukać. Nie miało to sensu, nie teraz. Pomyślał, że zburzyłoby to jego prawość. Przestarzała sentymentalność. Wiekowy ojciec w ostatniej podróży, przybyły, by uściskać swoje drogie dzieci.
Nie. Nigdy nie był takim człowiekiem. Zamiast tego objął myślami półświat.
– Odpłynął? – odezwała się z worka Tiresa. Włożył tam wszystkie siedem ptaków. Nic nie widziały, ale nie były uciszone. Nigdy ich nie uciszał.
– Statek? Tak, odpłynął. Na południe.
– A my? – Kiedy ptaki były spokojne, w ich imieniu wypowiadała się zwykle Tiresa; przywilej sokoła.
– My też wyruszymy, moje drogie. Już wyruszyliśmy.
– Ale pada.
– Jut wędrowaliśmy w deszczu.
Pochylił się i przewiesił sobie pakunek przez ramię; gładki i elastyczny rzemień wygodnie układał się na piersiach. Worek nie wydawał się ciężki, nawet mimo wieku Zotika. Nie powinien, pomyślał alchemik. Miał w nim jedną zmianę ubrania, trochę jedzenia i picia, nóż, książkę i ptaki. Wszystkie ptaki, wszystkie zagarnięte i stworzone ptaki duszy, świadectwo jasnej odwagi i mroczne osiągnięcie jego życia.
Na słupku siedział może ośmioletni chłopiec, który obserwował Zotika. Alchemik uśmiechnął się, sięgnął do sakiewki przy pasie i rzucił mu srebrną monetę. Chłopiec chwycił ją zręcznie, a potem zauważył, że to srebro, i jego oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
– Dlaczego? – zapytał.
– Na szczęście. Zapal dla mnie świecę, chłopcze.
Odszedł przez deszcz, wymachując kosturem, wyprostowany i z uniesioną wysoko głową, kierując się na północny wschód, by przy miejskiej bramie od strony lądu wejść na odnogę cesarskiej drogi, jak robił to wiele razy bardzo dawno temu, lecz teraz szedł dokonać czegoś zupełnie innego. Zakończyć historię trzydziestu lat, nie dającą się opowiedzieć historię życia, zanieść ptaki do ich domu i uwolnić ich przywołane i zabrane dusze.
Ten krzyk z daleka był wiadomością. W młodości, kiedy czytał starożytnych i kształtował ogromne, przerażające ćwiczenie z alchemii, sądził, że w sauradyjskim lesie liczy się ofiara, złożenie hołdu potędze czczonej w owym lesie. Że dusze osób oddanych leśnemu bogu są nic nie warte, nieważne; że jeżeli podołają temu mroczne sztuki i umiejętności, można je sobie wziąć.
Nie. Było wręcz przeciwnie. Zoticus przekonał się, że ma tę wiedzę, przerażającą, a potem uskrzydlającą umiejętność przenoszenia dusz, lecz wcześniej tej samej jesieni, stojąc pewnego ranka na własnym dziedzińcu, usłyszał w swoich myślach głos wołający z Drzewielasu. To był własny, kobiecy głos Linon – który słyszał tylko raz, z ukrycia, kiedy została zabita w lesie – i będąc już starym człowiekiem, zrozumiał, gdzie się pomylił.
To, co było w lesie, domagało się jednak dusz. Nie można było ich sobie brać.
Wtedy Zoticus też przeżył bezsenną noc; budziła się w nim świadomość jak powolny wschód słońca. Nie był już młody. Kto wie, ile pór roku czy lat pozwolą mu jeszcze oglądać błogosławieni bogowie? I z tą myślą nadeszła świadomość. Wiedział, o co jest proszony i postanowił nie udawać się w żadną podróż, jaka miałaby nastąpić po zrzuceniu płaszcza śmiertelnego życia, z tymi niesłusznie zabranymi duszami na sumieniu.
Jednej wciąż nie miał; inna – jego pierwsza – już została zwrócona. Pozostałe niósł przez deszcz do ich domu.
Nie wiedział, co jego samego czeka wśród drzew, chociaż zabrał coś, co nie było mu przeznaczone, a równowaga i jej przywracanie leżały u podstaw jego własnej sztuki i nauk, które studiował. Tylko głupiec zaprzecza, że się boi. Co ma być, to będzie. Czas uciekał, czas zawsze ucieka. Sztuka Zotika nie obejmowała daru przepowiadania przyszłości. Na świecie istnieją moce potężniejsze od królów.
Pomyślał o młodej królowej, płynącej do Sarancjum. Pomyślał o Linon: o tym pierwszym razie, przerażeniu skręcającym wnętrzności, o potędze i nabożnej grozie. Tak dawno temu. Zimny deszcz siekący go po twarzy był teraz smyczą wiążącą go ze światem. Przeszedł przez Megarium, dotarł do murów i zobaczył przez otwartą bramę drogę, a w szarej dali po raz pierwszy dostrzegł zarys Drzewielasu.
Zatrzymał się wtedy, tylko na chwilę, i poczuł mocne, śmiertelne uderzenia własnego serca. Ktoś wpadł na niego z tyłu, zaklął po sarantyńsku, poszedł dalej.
– Co się stało? – zapytała Tiresa. Jest bystra. To sokół.
– Mc, moja mila. Wspomnienie.
– Dlaczego wspomnienie jest niczym?
No właśnie, dlaczego? Nie odpowiedział i przeszedł przez bramę, dzierżąc kostur. Zaczekał przy rowie, aż minie go konna grupa kupców i ich obładowane muły, a potem ruszył dalej. Tyle jesiennych poranków, zlanych w pamięci w niewyraźną plamę, kiedy to kroczył samotnie w poszukiwaniu sławy, wiedzy, ukrytych sekretów świata. Półświata.
W południe był już na głównym trakcie, prowadzącym prosto na wschód, a razem z nim maszerowała rozciągająca się na północ wielka puszcza.
Towarzyszyła mu przez następne dni. Zoticus szedł w deszczu; w bladym, skąpym słońcu; liście były wilgotne, ciężkie, wielokolorowe i prawie wszystkie już opadły. Z dołów, gdzie wypalano węgiel drzewny, unosił się dym, skądś dochodził odległy stuk toporów, szum niewidocznego strumienia. Na południe od drogi pasły się owce i kozy, których pilnował samotny pasterz. Raz wybiegł z lasu dzik, po czym – zdumiony nagłym światłem, kiedy chmura odsłoniła słońce – z powrotem wpadł w mrok i zniknął.
Nocą las też pozostawał na swoim miejscu, za zamkniętymi okiennicami gospód, gdzie po tak długim czasie nikt w ogólnych salach nie pamiętał Zotika, a i on nikogo sobie nie przypominał. Jadał tam i pił samotnie, i nie brał już ze sobą na górę dziewcząt. Wychodził na drogę z pierwszymi promieniami świtu wyłaniającego się na wschodzie.
Las znajdował się w odległości krótkiego rzutu kamieniem od drogi także pod wieczór ostatniego dnia, kiedy ustała popołudniowa mżawka, a zachodzące słońce czerwieniało nisko za wędrowcem, rzucając przed nim drugi cień. Przechodził właśnie przez zapamiętaną osadę – teraz, pod koniec zimnego dnia, wszystkie okiennice były zamknięte, a na jedynej ulicy nie było nikogo – i dotarł, wiedziony przez własny cień, do leżącego niedaleko od osady zajazdu, gdzie zawsze się zatrzymywał przed wyjściem w mrok przed wschodem słońca, by zrobić to, co robił w Dzień Zmarłych.
Stanął niepewnie przed zajazdem. Z ogrodzonego dziedzińca dochodziły rozmaite dźwięki. Konie, skrzypienie przetaczanego wozu, uderzenia młota w kuźni, głosy chłopców stajennych. Zaszczekał pies. Ktoś się roześmiał. Za gospodą wznosiły się wzgórza, stanowiące forpocztę gór broniących dostępu do wybrzeża i morza; na oblanej szarzejącym światłem łące pasły się kozy. Wiatr przycichł. Zoticus spojrzał za siebie na czerwone słońce i poczerwieniałe chmury ciągnące się wzdłuż horyzontu. Obiecywały lepsze jutro. W zajeździe pewnie już napalono w paleniskach, czeka grzane wino z korzeniami.
– Boimy się – usłyszał.
To nie Tiresa. Mirelle, która nigdy się nie odzywała. Uczynił ją rudzikiem o rdzawej piersi, małym jak Linon. Ten sam głos, który miały wszystkie, ironiczny, patrycjuszowski ton jurysty, przy którego świeżym grobie Zoticus przeprowadzał swój mroczny, ostateczny obrzęd. Cóż za nieoczekiwana ironia... dziewięć dusz sauradyjskich dziewcząt złożonych na ofiarę w Drzewielesie odzywało się głosem aroganckiego sędziego z Rhodias, którego zabiła zbyt duża ilość alkoholu. Ten sam głos, ale Zoticus znał timbre każdego ducha jak swój własny.
– Och, moje drogie – rzekł łagodnie – nie obawiajcie się.
– Nie o siebie. – Tiresa. Nuta zniecierpliwienia. – Wiemy, gdzie jesteśmy. Boimy się o ciebie.
Nie spodziewał się tego. Nie wiedział, co powiedzieć. Znów spojrzał za siebie na drogę, a potem na wschód, przed siebie. Nikt nie jedzie, nikt nie idzie. Wszyscy zdrowi na umyśle śmiertelnicy chronią się z końcem dnia między ściany, pod dach i za zamknięte okna, a ogień broni ich przed zimnem i niemal zapadłą już nocą. Cień Zotika leżał na cesarskiej drodze, towarzyszył mu cień kostura. Jakiś zając przestraszył się czegoś na polu; zerwał się i popędził zygzakiem do wilgotnego rowu przy drodze, rzucając długi cień. Słońce i wiszące nad nim na zachodzie chmury czerwieniały jak ogień, jak dogasający ogień.
Właściwie nie było sensu czekać do ranka, choć rzeczywiście mógł być ładny.
Zoticus poszedł dalej, sam na drodze, zostawiając za sobą światła zajazdu, i po niezbyt długim czasie dotarł do płaskiego mostka, przerzuconego nad północnym rowem. Poznał go i przeszedł po nim, jak robił to dawno temu, i ruszył po wilgotnej, ciemnej jesiennej trawie pola, a kiedy doszedł do czarnego skraju lasu, nie zatrzymał się, lecz wszedł w ciężki mrok tych przedwiecznych drzew, mając oprócz swojej siedem innych dusz.
Za nim, na świecie, zaszło słońce.
W Drzewielesie panowała ciemność; noc jej nie sprowadzała, a jedynie pogłębiała. Ranek był czymś odległym, przeczuwanym intuicyjnie, a nie zmianą przestrzeni czy światła. Księżyce poznawało się zwykle po ich przyciąganiu, a nie blasku, chociaż czasami dawało się je dostrzec, a kiedy indziej znów między czarnymi gałęziami, poruszającymi się liśćmi, nad oparem mgły pojawiała się jakaś gwiazda.
Na polanie, na której każdej jesieni kapłani w maskach przelewali krew w obrzędzie tak starym, że nikt nie znał jego początków, prawdy te były zmienione – odrobinę. Drzewa rozstępowały się tu na tyle, by dać dostęp światłu, jeśli w powietrzu nie snuły się wstęgi mgły. Południowe słońce potrafiło wiosną i latem błysnąć zielenią liści, a kiedy zawładnęły nimi jesienne przymrozki, barwiło je na czerwono i złoto. Biały księżyc potrafił w środku zimy obdarzyć czarne gałęzie zimnym, oszczędnym pięknem, a błękitny wciągał je z powrotem w obcość półświata. Można było coś zobaczyć.
Na przykład zgniecioną trawę, opadłe liście i grudę darniny w miejscu, gdzie przed chwilą stąpnęło kopyto, które powinno być zbyt ciężkie dla ziemi, i zostawiło za sobą trop znikający wśród drzew. Na przykład siedem ptaków leżących na twardej ziemi, sztucznych ptaków, przedmiotów. Na przykład mężczyznę obok nich. A raczej to, co z niego zostało. Jego twarz była nietknięta. Malował się na niej w świetle księżyca, w tej chwili akurat błękitnego, wyraz spokoju i akceptacji.
Mężczyzna wrócił z własnej woli: nadano temu pewne znaczenie i uwzględniono w ostatecznym rozrachunku. Ciało zostało krwawo rozszarpane od krocza do mostka. Wnętrzności leżały rozwłóczone po trawie tam, gdzie widniały tropy kopyt.
Nieco dalej leżał na ziemi stary, wysłużony worek podróżny. Miał szeroki esperański rzemień, miękki od długiego używania.
Na polanie było cicho. Mijał czas. Błękitny księżyc przesunął się przez puste miejsca między gałęziami i oddalił od tego, co zobaczył na dole. Żadnego wiatru, żadnego dźwięku wśród nagich gałęzi, żadnego ruchu wśród opadłych liści. W Drzewielesie nie wołała żadna sowa ani nie śpiewał słowik, nie dawały się słyszeć ciężkie kroki żadnego zwierza ani powracającego boga. Teraz już nie. To już minęło. Pojawi się jeszcze wiele razy, ale nie tej nocy.
Wtem w ciszę zimnej ciemności wdarły się głosy. Odezwały się ptaki leżące na trawie, a jednak nie one. W powietrzu rozległy się głosy kobiet miękkie jak liście, głosy kobiet, które umarły tu dawno temu.
– Nienawidzicie go?
– Teraz? Zobacz, co się z nim stało.
– Nie tylko teraz. Zawsze. Przedtem. Ja go nigdy nie nienawidziłam. I znów przez pewien czas cisza. Czas znaczył tu niewiele, był trudny do ogarnięcia, chyba że przez gwiazdy wymykające się z pola widzenia, kiedy w ogóle było je widać.
– Ani ja.
– Ja też nie. A powinnyśmy?
– Jak to?
– Właśnie. Jak to?
– Popatrzcie tylko – odezwała się wtedy po raz pierwszy Linon, która została zagarnięta pierwsza i pierwsza tu wróciła – jak za to zapłacił.
– Ale się nie bał, prawda? – To Tiresa.
– Owszem, bał się – odparła Linon. Podmuch w nieruchomym powietrzu. – Teraz juz nie.
– Gdzie on jest? – To Mirelle. Żadna na to nie odpowiedziała.
– Dokąd mamy iść? – zapytała Mirelle.
– To akurat wiem. Juz tam jesteśmy. Nie ma nas. Pożegnajcie się tylko i juz nas nie ma – rzekła Linon.
– A więc zegnajcie – powiedziała Tiresa. Sokół.
– Żegnajcie – szepnęła Mirelle.
Po kolei żegnały się ze sobą; słowa szeleściły w mrocznym powietrzu, dusze ulatywały. W końcu Linon, która była pierwsza, została sama i w ciszy gaju wyrzekła ostatnie słowa do mężczyzny leżącego obok niej na trawie, choć teraz nie mógł już jej słyszeć, a potem powiedziała w ciemności coś jeszcze, coś bardziej czułego od pożegnania, i w końcu jej spętana dusza przyjęła tak długo odmawiane jej uwolnienie.
W ten sposób ukryta wiedza i te przeniesione dusze odeszły ze stworzonego świata, gdzie żyli i umierali mężczyźni i kobiety, i ptaków alchemika Zotika nikt już więcej nie widział ani o nich nie słyszał pod słońcem czy księżycami. Oprócz jednego z nich.
Kiedy znów nadeszła jesień w bardzo już wówczas zmienionym śmiertelnym świecie, ci, którzy przybyli do gaju o świcie w Dniu Zmarłych, by odprawić starodawne, zakazane obrzędy, nie znaleźli w trawie żadnego martwego człowieka ani sztucznych ptaków. Leżał tam kostur i pusty worek, który bardzo ich zdziwił. Kiedy już zrobili to, co mieli do zrobienia, jeden z mężczyzn wziął kostur, a inny worek.
Tak się złożyło, że mieli oni zaznać szczęścia do końca życia, a potem także ich dzieci, które wzięły sobie po ich śmierci kostur i worek, a następnie dzieci ich dzieci.
Na świecie są moce potężniejsze od królów.
– Byłbym ogromnie wdzięczny – rzekł duchowny Maximius, główny doradca wschodniego patriarchy – gdyby ktoś zechciał mi wytłumaczyć, dlaczego na kopule Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada ma zostać umieszczona tak absurdalnie duża krowa. Co ten Rhodianin sobie wyobraża?
Zapadła krótka cisza, warta przebiegle kwaśnego tonu, jakim została zrobiona ta uwaga.
– Sądzę, że właściwie to może być byk – odezwał się z powagą architekt Artibasos, zerknąwszy na cesarza.
Maximius pociągnął nosem.
– Oczywiście z największą przyjemnością ulegam twojej znajomości wiejskiego podwórka. Pytanie jednakowoż pozostaje.
Patriarcha, który siedział na krześle z miękkim siedziskiem i oparciem, pozwolił sobie na lekki uśmiech pod osłoną siwej brody. Cesarz zachowywał kamienną twarz.
– Uległość ci przystoi – rzekł dość łagodnie Artibasos. – Warto by może ją pielęgnować. Jest w zwyczaju – co prawda może nie wśród duchownych – wygłaszać opinie wsparte wiedzą.
Tym razem to Waleriusz się uśmiechnął. Była późna noc. Wszyscy znali rozkład dnia cesarza i Zakarios, wschodni patriarcha, już dawno temu dostosował do niego swoje zajęcia. Obaj mężczyźni wypracowali związek zbudowany wokół nieoczekiwanej sympatii osobistej i prawdziwego napięcia panującego między ich urzędami i rolami. To drugie ujawniało się w działaniach oraz wypowiedziach ich współpracowników i też przeszło w ciągu tych wielu lat ewolucję. Obaj mieli tego świadomość.
W komnacie, oprócz służących i dwóch ziewających pod ścianą cesarskich sekretarzy, znajdowało się pięciu mężczyzn. Każdy z nich przypatrywał się kolejno jakiś czas rysunkom, które ich tu sprowadziły. Mozaicysty nie było. Jego obecność byłaby tu nie na miejscu. Piąty mężczyzna, Perteniusz z Eubulus, sekretarz najwyższego stratega, oglądał szkice bardzo uważnie i robił notatki. Nic dziwnego: historyk znalazł się tu dlatego, że opisywał budowlane dzieła cesarza, a Wielkie Sanktuarium było wśród nich klejnotem koronnym.
Nadawało to wstępnym projektom mozaik na kopule nadzwyczajne znaczenie, zarówno estetyczne, jak i teologiczne.
Służący zaproponował Zakariosowi wino, lecz patriarcha potrząsnął odmownie głową. Grube, krótkie palce zetknął czubkami na wysokości swoich oczu.
– Byk czy krowa, jest to niezwykłe... duża część projektu jest niezwykła – stwierdził. – Zgodzisz się, panie mój?
Poprawił sobie nausznik przy czapeczce. Miał świadomość, że jego niezwykłe nakrycie głowy z dyndającymi pod brodą troczkami nie wpływa korzystnie na jego wygląd, ale w jego wieku takie rzeczy dawno już przestały mieć znaczenie, a on sam raczej bardziej niepokoił się faktem, że choć zima jeszcze nie nadeszła, jemu cały czas jest zimno, nawet w pomieszczeniach.
– Trudno byłoby się nie zgodzić – mruknął Waleriusz. Miał na sobie ciemnoniebieską wełnianą tunikę i spodnie w nowym stylu, ściągnięte pasem i wpuszczone do czarnych wysokich butów. Strój powszedni, żadnej korony, żadnych klejnotów. Ze wszystkich obecnych w komnacie chyba tylko on nie zwracał uwagi na godzinę. Błękitny księżyc przesunął się już daleko na zachód, nad morze. – Czy wolelibyśmy dla tego sanktuarium coś bardziej „zwykłego”?
– Ta kopuła służy świętemu celowi – stwierdził stanowczo patriarcha.
– Znajdujące się na niej – na samym szczycie sanktuarium – wizerunki mają wzbudzać u wiernych nabożne myśli. To nie jest śmiertelny pałac, panie mój, to przywołanie pałacu Dżada.
– A ty masz wrażenie – rzekł Waleriusz – że propozycji Rhodianina czegoś w tej kwestii brakuje? Naprawdę?
Pytanie było uszczypliwe.
Patriarcha zawahał się. Cesarz miał niepokojący zwyczaj stawiania takich bezpośrednich pytań, zmierzających do sedna sprawy z pominięciem szczegółów. W gruncie rzeczy wykonane węglem szkice proponowanej mozaiki były zdumiewające. Naprawdę nie istniało na ich określenie żadne inne proste słowo, a przynajmniej nic takiego nie przychodziło o tak późnej porze patriarsze do głowy.
No, może dwa słowa: „wzbudzające pokorę”.
To bardzo dobrze, pomyślał. Prawda? Kopuła wieńczyła sanktuarium mające uczcić boga, tak jak pałac dawał schronienie i wynosił śmiertelnego władcę. Wyniesienie boga powinno być większe, cesarz bowiem był jedynie jego regentem na ziemi. Kiedy umierał cesarz, ostatnim głosem, jaki słyszał, był głos posłańca Dżada: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”.
To, że wierni czują nabożny podziw, ogromną moc nad swymi głowami...
– Projekt jest znakomity – rzekł szczerze Zakarios; brak bezpośredniości w rozmowie z Waleriuszem był ryzykowny. Ułożył palce na kolanach.
– Jest także... niepokojący. Czy chcemy, by wierni byli w domu boga niespokojni?
– Ja nawet nie wiem, gdzie jestem, kiedy na to patrzę – rzekł płaczliwie Maximius, podchodząc do szerokiego stołu, gdzie Perteniusz z Eubulus stał nad rysunkami.
– W Pałacu Trawersyńskim – podsunął życzliwie drobny architekt, Artibasos. Maximius posłał mu urażone spojrzenie.
– Co masz na myśli? – spytał Zakarios. Jego główny doradca był człowiekiem nadgorliwym, drażliwym i pozbawionym fantazji, ale swoje obowiązki wypełniał dobrze.
– Zechciej popatrzeć – odparł Maximius. – Mamy sobie wyobrazić, że stoimy pod tą kopułą, w sanktuarium. Ale wzdłuż... chyba wschodniej krawędzi ten Rhodianin najwyraźniej przedstawia Miasto... i samo sanktuarium, widziane z daleka...
– Jakby od strony morza – podsunął cicho Waleriusz.
– ...więc będziemy wewnątrz sanktuarium, ale musimy wyobrazić sobie, że patrzymy nań z daleka. Boli mnie od tego głowa – zakończył z mocą Maximius. Dotknął skroni, jakby podkreślając ów ból. Perteniusz spojrzał na niego z ukosa.
Znów zapadła chwila ciszy. Cesarz popatrzył na Artibasa.
– On pokazuje nam Miasto w szerszym kontekście – rzekł architekt z niespodziewaną cierpliwością w głosie. – Sarancjum, Królową Miast, chwałę świata, i w takim wyobrażeniu mieści się, bo musi się mieścić, sanktuarium, hipodrom, pałace kompleksu, mury od strony lądu, port, statki w porcie...
– Ale – powiedział Maximius, dziobiąc palcem powietrze nad sobą – z całym szacunkiem dla naszego wspaniałego cesarza, Sarancjum jest chwałą tego świata, podczas gdy dom boga oddaje cześć światom nad światem... albo powinien to robić.
Obejrzał się na patriarchę, jakby szukając u niego wsparcia.
– A co jest nad nim? – spytał cicho cesarz. Maximius odwrócił się szybko.
– Panie mój? Zechciałbyś... nad nim?
– Nad Miastem, doradco. Co tam jest? Maximius przełknął ślinę.
– Dżad, panie mój i cesarzu – odpowiedział Perteniusz. Patriarcha pomyślał, że jego ton jest bezbarwny, jakby historyk naprawdę wolał nie być zmuszony do brania udziału w tym wszystkim, a jedynie sporządzać zapiski. Niemniej jednak to, co powiedział, było prawdą.
Zakarios widział rysunki z miejsca, w którym siedział. Nad Sarancjum rzeczywiście widniał bóg, wspaniały i majestatyczny w swym słonecznym rydwanie, wznoszący się prosto w górę jak wschodzące słońce, nieskazitelnie brodaty na wschodnią modłę. Zakarios prawie się spodziewał, że będzie musiał protestować przeciwko złocistemu, zachodniemu wizerunkowi, ale Rhodianin nie zaproponował niczego podobnego. Dżad na tej kopule był mroczny i surowy, taki, jakim znali go jego wschodni wyznawcy, i wypełniał jedną stronę kopuły niemal do jej szczytu. Gdyby udało się to wykonać, efekt byłby wspaniały.
– Dżad, w istocie – rzekł cesarz Waleriusz. – Rhodianin ukazuje nasze Miasto w majestacie – Nowe Rhodias, jak na początku nazwał je Saranios i czym chciał, by było – a nad nim, gdzie musi być i gdzie zawsze jest, rzemieślnik daje nam boga. – Zwrócił się do Zakariosa. – I jakie w tym mylące przesłanie, patriarcho? Co sobie weźmie do serca tkacz, szewc czy żołnierz, patrząc na ten obraz z dołu?
– To jeszcze nie wszystko, panie mój – dodał cicho Artibasos. – Spójrz na zachodnią krawędź kopuły, gdzie pokazuje nam zrujnowane Rhodias – przypomnienie, jak kruche są osiągnięcia śmiertelników. I zobacz, jak wzdłuż całej północnej krzywizny mamy w całym jego przepychu i różnorodności świat, który stworzył bóg: kobiety i mężczyzn, gospodarstwa, drogi, małe dzieci, zwierzęta wszelkich gatunków, ptaki, wzgórza, lasy. Wyobraźcie sobie te naszkicowane drzewa jako jesienny las, panowie moi, co sugerują notatki. Wyobraźcie sobie te kolorowe liście na górze, oświetlone przez lampy albo słońce. Byk stanowi tego część, część tego, co stworzył Dżad, tak jak morze, które rozciąga się wzdłuż południowej strony kopuły, w kierunku Miasta. Panie mój i cesarzu, patriarcho, Rhodianin chce nam ofiarować wykonany w mozaice, na mojej kopule, wizerunek tak olbrzymiej części świata, że... wyznaję, iż jestem oszołomiony.
Jego głos ścichł. Perteniusz spojrzał na niego z zaciekawieniem. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Milczenie zachowywał nawet Maximius. Zakarios przeciągnął ręką po brodzie i spojrzał na cesarza. Znają się od dawna.
– Oszałamiające – rzekł patriarcha, zagarniając to słowo dla siebie. – Czy to zbyt ambitne?
Spostrzegł, że trafił w czułe miejsce. Waleriusz przez chwilę patrzył prosto na niego, po czym wzruszył ramionami.
– On to naszkicował i podejmuje się wykonać mozaikę, jeśli damy mu ludzi i materiał. – Znów wzruszył ramionami. – Jeżeli mu się nie uda, mogę mu obciąć dłonie i go oślepić.
Perteniusz zerknął przy tych słowach na cesarza, nie zdradzając żadnych emocji, po czym wrócił do studiowania szkiców.
– Pytanie, jeśli mogę – mruknął. – Czy to jest... pozbawione równowagi, panowie moi? Bóg zawsze jest pośrodku kopuły. Tutaj jednak Dżad i Miasto są na wschodzie; bóg dąży ku szczytowi od wschodu... na zachodzie nie ma zaś nic, co by mu odpowiadało. Zupełnie jakby projekt... wymagał jakiejś postaci z drugiej strony.
– Da nam niebo – rzekł Artibasos, podchodząc do stołu. – Ziemię, morze i niebo. Notatki opisują zachód słońca nad Rhodias. Wyobraźcie to sobie w kolorach.
– Mimo to dostrzegam pewną trudność – powiedział skryba Leontesa i położył na węglowym rysunku wypielęgnowany palec. – Z całym szacunkiem, panowie moi, moglibyście zaproponować, by coś tu umieścił. Coś bardziej... no, coś. Równowaga. Jak bowiem wszyscy wiemy, równowaga dla prawego człowieka jest wszystkim.
Ściągnął cienkie wargi i przez chwilę wyglądał pobożnie.
Powiedział to pewnie jakiś pogański czy inny filozof, pomyślał kwaśno Zakarios. Nie lubił historyka. Ten człowiek wydawał się zawsze obecny, wszystko obserwował i niczego nie wyjawiał.
– Być może – odezwał się nieco zbyt rozdrażnionym tonem Maximius – ale wcale się to nie przyczynia do zmniejszenia bólu mojej głowy.
– A my wszyscy jesteśmy ci ogromnie wdzięczni, że nas o tym poinformowałeś, doradco – rzekł cicho cesarz.
Maximius zaczerwienił się pod swą czarną brodą, a potem, zobaczywszy lodowatą minę Waleriusza, która nie pasowała do łagodnego tonu jego słów, pobladł. Cesarz zachowywał się swobodnie i miał szczerą naturę; czasami zbyt łatwo było zapomnieć, w jaki sposób Waleriusz osadził swego wuja na tronie i jak sam go zachował, pomyślał Zakarios, współczując swemu pomocnikowi.
– Jestem gotów przyznać, że to mnie zadowala – wtrącił się patriarcha. – Bogu została oddana cześć, a Miasto w swej ziemskiej chwale jest słusznie ukazane jako spoczywające pod opieką Dżada. Jeśli cesarz i jego doradcy są zadowoleni, zatwierdzimy ten projekt w imieniu duchownych boga oraz pobłogosławimy jego wykonanie i dokończenie.
– Dziękuję – rzekł Waleriusz i krótko, oficjalnie skinął głową. – Liczyliśmy, że to powiesz. Oceniamy, iż jest to wizja godna sanktuarium.
– Jeśli da się ją zrealizować – powiedział Zakarios.
– Zawsze jest ten problem – odparł Waleriusz. – Wiele z tego, co starają się osiągnąć ludzie, nie dochodzi do skutku. Napijecie się jeszcze wina?
Było naprawdę bardzo późno. Znacznie później dwaj duchowni, architekt i historyk pożegnali się i opuścili kompleks cesarski pod eskortą excubitores. Wychodząc z komnaty, Zakarios zauważył, że na znak Waleriusza jeden z sekretarzy wychodzi chwiejnie z cienia zalegającego pod ścianą. Cesarz zaczął mu coś dyktować, zanim jeszcze zamknęły się drzwi.
Zakarios miał zapamiętać ten widok oraz uczucie, jakiego zaznał, gdy jeszcze tej samej nocy się obudził.
Rzadko coś mu się śniło, ale w tym śnie stał pod kopułą stworzoną przez Rhodianina. Była skończona i patrząc w górę w blasku podwieszonych świeczników, lamp naftowych i niezliczonych świec, Zakarios zrozumiał ją w całości, jako jedność, i pojął, co się działo po zachodniej stronie, gdzie naprzeciwko boga znajdował się tylko zachód słońca.
Zachód słońca, kiedy Dżad pędzi po niebie? Naprzeciwko boga? To jednak jest herezja, pomyślał, siadając nagle w pościeli, przebudzony i zdezorientowany. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, co to za herezja, i pogrążył się w niespokojny sen. Rano nie pamiętał już niczego oprócz chwili, gdy siedział wyprostowany w ciemności; sen o rozświetlonych świecami mozaikach uciekł mu w nocy jak woda pędząca w strumieniu, jak spadające letnie gwiazdy, jak dotyk ukochanych osób, które zmarły i odeszły.
* * *
Martinian zawsze mówił, że wszystko sprowadza się do widzenia, i gorąco w to wierząc, Crispin przez lata uczył tego samego ich terminatorów. Widzi się oczyma wyobraźni; patrzy się z wytężoną uwagą na świat i na to, co człowiekowi pokazuje, wybiera się starannie wśród płytek, kamyków i – jeśli można było je dostać – półszlachetnych kamieni. Stoi się lub siedzi w pałacowej komnacie, kaplicy, sypialni czy sali bankietowej, w której ma się pracować, i obserwuje się jej wygląd w ciągu dnia przy zmieniającym się świetle, a potem w nocy, przy zapalonych świecach lub lampach, w razie potrzeby płacąc za nie samemu.
Podchodzi się blisko do powierzchni, przy której będzie się pracować, dotykając jej – tak jak robił to teraz, na rusztowaniu wznoszącym się wysoko nad wypolerowaną marmurową posadzką sanktuarium Artibasa w Sarancjum – i wodząc po niej palcami i wzrokiem. Żadna ściana nigdy nie będzie całkowicie gładka, żadna krzywizna kopuły nie osiągnie doskonałości. Dzieci Dżada nie zostały do niej stworzone. Można jednak niedoskonałości wykorzystać. Można je naprawić, a nawet zmienić w atuty... jeżeli się je zna i wie, gdzie są.
Crispin zamierzał wryć sobie w pamięć krzywiznę tej kopuły, posługując się wzrokiem i dotykiem, zanim pozwoli położyć nawet dolną warstwę szorstkiej zaprawy. Wygrał już pierwszą sprzeczkę z Artibasem, przy nieoczekiwanej pomocy przełożonego gildii murarzy. Wilgoć jest wrogiem mozaiki. Gdy tylko Crispin skończy swój obchód, mieli pokryć wszystkie cegły ochronną warstwą żywicy. Następnie zespół stolarzy miał wbić poprzez tę warstwę między cegły tysiące gwoździ o płaskich łebkach tak, by te łebki nieco wystawały, co pomoże utrzymać się pierwszej szorstkiej warstwie zaprawy – gruboziarnistego piasku zmieszanego ze zmieloną cegłą. W Bachiarze robiło się tak prawie zawsze, lecz tu, na wschodzie, metoda ta była właściwie nie znana i Crispin musiał gorąco zapewniać, że gwoździe bardzo pomogą mocno związać się zaprawie, szczególnie na krzywiznach kopuły. Zamierzał zmusić ich też do zrobienia tego samego na ścianach, chociaż nie powiedział o tym jeszcze Artibasowi ani stolarzom. Miał także inne pomysły co do ścian. O nich też jeszcze nie rozmawiał.
Zgodzili się, że na pierwszą warstwę zaprawy położą jeszcze dwie, o coraz drobniejszym ziarnie. I na tej ostatniej Crispin wykona swoją pracę, z wybranymi przez siebie rzemieślnikami i terminatorami, zgodnie z projektem zatwierdzonym przez dwór i duchownych. A wykonując ją, postara się przedstawić tyle ze świata, ile go zna i zdoła zawrzeć w jednym dziele. Nie mniej.
Prawda bowiem była taka, że przez te wszystkie lata mylili się z Martinianem albo nie całkiem mieli rację.
To była jedna z trudnych rzeczy, których Crispin nauczył się podczas podróży rozpoczętej w poczuciu goryczy i zakończonej w stanie, którego nie potrafił jeszcze określić. Widzenie rzeczywiście leżało w sercu jego rzemiosła, związanego ze światłem i kolorem – nie mogło być inaczej – ale to nie wszystko. Trzeba było patrzeć, ale i mieć u podstawy tego patrzenia pragnienie, potrzebę, wizję. Jeżeli Crispin miałby kiedykolwiek osiągnąć coś choćby zbliżonego do tego niezapomnianego wizerunku Dżada, który widział w tamtej przydrożnej kaplicy, to będzie musiał znaleźć w sobie głębokie uczucia, w jakiś sposób dorównujące temu, co czuli ci nieznani, bardzo pobożni ludzie, którzy stworzyli tamtą podobiznę boga.
Nigdy nie będzie miał ich czystej, niezachwianej pewności, ale wydawało mu się, że teraz jakimś cudownym sposobem znalazł u siebie coś, co dałoby się porównać z ich uczuciami. Wyszedł zza miejskich murów na gasnącym zachodzie, niosąc w swym opasanym murami sercu trzy martwe dusze, a na szyi ptaka duszy, i przybył do jeszcze większych murów tu, na zachodzie. Z miasta do Miasta, przemierzając pustkowia, wchodząc w mgłę i las, który przerażał – który nie mógł nie przerażać – i wychodząc z niego żywy. Z darowanym życiem lub – co może prawdziwsze – z życiem swoim, Vargosa i Kasji kupionym za duszę Linon, pozostawionej na trawie na jej własny rozkaz.
W Drzewielesie widział stworzenie, które będzie w sobie nosił do końca swych dni. Tak jak zawsze będzie z nim Ilandra i rozpacz po stracie dziewczynek. Człowiek porusza się w czasie i zostawia za sobą różne sprawy, a one i tak z nim pozostają. Tak żyją ludzie. Crispin chciał tego uniknąć, ukryć się przed tym po śmierci bliskich. Nie można było tego zrobić.
„Nie oddajesz im czci, żyjąc tak, jak gdybyś ty też umarł”, powiedział Crispinowi Martinian, wzbudzając w nim gniew bliski wściekłości. Teraz poczuł wielki przypływ uczucia do swego odległego przyjaciela. W tej chwili, kiedy znajdował się wysoko nad chaosem Sarancjum, wydawało mu się, że jest tyle spraw, które chce uczcić lub wychwalać – albo się z nimi policzyć, gdyby do tego doszło, bo nie ma potrzeby, nie jest sprawiedliwe, by dzieci umierały na zarazę albo dziewczęta były siekane na kawałki w lesie czy sprzedawane w rozpaczy za zimowe ziarno.
Jeśli taki świat stworzył bóg – czy bogowie – to śmiertelny człowiek, ten śmiertelny człowiek, może to uznać i czcić spoczywającą w nim potęgę oraz niezmierny majestat, ale nie powie, że taki świat jest dobry ani nie zegnie się w ukłonie, jakby był tylko pyłkiem lub kruchym liściem zdmuchniętym z jesiennego drzewa, bezradnym na wietrze.
On oraz wszyscy mężczyźni i kobiety mogą być bezradni jak ten liść, ale on się z tym nie pogodzi i dokona na tej kopule czegoś, co wypowie lub spróbuje wypowiedzieć to wszystko. Albo jeszcze więcej.
Przybył tu właśnie po to. Odbył swoją żeglugę i może wciąż jeszcze żegluje; umieści w swoich mozaikach w tym sanktuarium tyle z podróży życia, z tego, co znajduje się w nim i za nim, ile potrafi objąć jego sztuka i pragnienie.
Umieści tu nawet Heladika, choć wiedział, że może za to zostać okaleczony lub oślepiony. Nawet jeśli będzie ukryty, obecny tylko strzałą światła zachodzącego słońca, nieobecnością. Ktoś patrzący w górę, ktoś wyczulony na obrazy będzie mógł tam, gdzie wymaga tego kompozycja, samemu umieścić syna Dżada spadającego z pochodnią w ręce ku upadłemu zachodowi. Pochodnią będzie na mozaice promień światła strzelający w niebo z niskich chmur lub spadający z nieba na ziemię, gdzie mieszkają śmiertelnicy.
Umieści tam Ilandrę i dziewczynki, swoją matkę, twarze swego życia, ponieważ ma miejsce na ich umieszczenie, a stanowią one część tego żeglowania, jego podróży, i podróży wszystkich ludzi. Postacie z życia ludzi są istotą ich życia. To, co się znalazło, kochało, zostawiło i zabrało ze sobą.
Jego Dżad będzie brodatym wschodnim bogiem z tamtej kaplicy w Sauradii, ale na kopule znajdzie się też pogański zubir, zwierzę ukryte wśród innych zwierząt, które przedstawi. Chociaż nie całkiem ukryte: tylko on będzie ułożony z czarnych i białych kamyków, w stylu pierwszych rhodiańskich mozaik. I Crispin wiedział – choć nie mogli tego wiedzieć ci, którzy zaaprobowali jego rysunek węglem – jak ten wizerunek sauradyjskiego bizona będzie się wybijał na tle tych wszystkich kolorów. A obok na trawie będzie leżała Linon z oczyma z lśniących klejnotów – i niech się ludzie dziwią. Niech nazywają zubira bykiem, jeśli chcą, niech się zastanawiają nad ptakiem leżącym w trawie. Zadziwienie i tajemnica stanowią część wiary, prawda? Tak odpowie, jeśli go ktoś zapyta.
Stał sam na rusztowaniu, oddalony od wszystkich, z oczyma wlepionymi w cegły, wodząc rękoma po ścianie jak ślepiec – świadom tej ironii, jak zawsze, kiedy to robił – i od czasu do czasu gestem ręki nakazywał terminatorom stojącym na dole, by przepchnęli rusztowanie dalej. Chwiało się, jadąc na kółkach, i Crispin musiał chwytać się poręczy, ale sporą część zawodowego życia spędził, pracując na takich podestach, i nie bał się wysokości. Właściwie to było jego schronienie. Znalazłszy się wysoko ponad światem, nad żywymi i umierającymi, nad intrygami dworów, mężczyzn i kobiet, narodów, plemion i stronnictw oraz ludzkiego serca uwięzionego w czasie, tęskniącego za czymś ponad to, co było mu dane, Crispin starał się nie dać z powrotem wciągnąć w pełen wściekłości zamęt owych spraw, pragnął teraz żyć – jak radził mu Martinian – lecz z dala od kłębowiska ścierających się racji, po to, by stworzyć tę wizję świata na kopule. Wszystko inne było przemijające, efemeryczne. Tak jak po wielekroć mówił różnym ludziom, był mozaicystą, a to wyniesienie stanowiło jego przystań, jego źródło i przeznaczenie – wszystko naraz. A przy sprzyjającym szczęściu i błogosławieństwie boga może tu dokonać czegoś, co przetrwa, i może pozostawi po sobie imię.
Tak myślał w chwili, kiedy chcąc sprawdzić, czy terminatorzy ponownie zablokowali kółka rusztowania, zerknął w dół z tak wielkiej wysokości nad światem i zobaczył kobietę wchodzącą przez srebrne drzwi do sanktuarium.
Szła po lśniących marmurach posadzki z wdziękiem widocznym nawet z takiej odległości; zatrzymała się pod kopułą i spojrzała w górę.
Spojrzała na niego i choć nie wypowiedziała ani słowa i nie zrobiła żadnego gestu, Crispin poczuł przyciąganie świata jako coś gwałtownego i fizycznego, naglącego, koniecznego i szydzącego ze złudzeń wyniosłej ascezy. Nie był stworzony do życia niczym święty mąż w niedostępnym miejscu. Lepiej, by pogodził się z tym teraz. Ludzie, o czym niedawno myślał, nie mogą osiągnąć doskonałości. Niedoskonałości można zmienić w atuty. Być może.
Stojąc na rusztowaniu, jeszcze na chwilę przyłożył dłonie do zimnych cegieł kopuły i zamknął oczy. Na tej wysokości było nadzwyczaj cicho, spokojnie, samotnie. Cały świat czekający na niego, na akt stworzenia. To powinno było wystarczyć. Dlaczego nie wystarczało? Opuścił ręce. Następnie wzruszył ramionami – gest ten znała jego matka, przyjaciele i zmarła żona – i nakazawszy ruchem ręki, by terminatorzy przytrzymali rusztowanie, zaczął długie schodzenie.
Znajdował się w świecie, a nie nad nim; nie był już też od niego odgrodzony. Jeśli dotarł do czegokolwiek, to właśnie do tej prawdy. Wykona swą pracę lub jej nie podoła jako mężczyzna żyjący w swych czasach, wśród przyjaciół, wrogów, może kochanek, i może z miłością, w Varenie pod Antami albo tu, w Sarancjum, Mieście Miast, oku świata, za panowania wielkiego i wspaniałego, po trzykroć wyniesionego cesarza Waleriusza II, regenta Dżada na ziemi, oraz cesarzowej Alixany.
Była to długa, powolna droga w dół, przekładanie rąk i nóg, znajome ruchy, powtarzane bez końca. Z przyzwyczajenia oczyścił umysł z wszystkich myśli: ludzie ginęli, jeśli byli tu nieostrożni, a ta kopuła była wyższa od wszystkich, jakie znał. Cały czas czuł jednak przyciąganie: świat ściągał go z powrotem do siebie.
Dotarł do drewnianej podstawy ruchomego rusztowania, ustawionego na kółkach na marmurowej posadzce. Odwrócił się i przez chwilę stał tam, wciąż jeszcze nieco nad ziemią. Potem skinął głową kobiecie, która nie wypowiedziała ani słowa i nie zrobiła żadnego gestu, która jednak tu przyszła i go zagarnęła. Zastanawiał się, czy w jakiś sposób jest tego świadoma. Możliwe. Pasowałoby to do tego, co już o niej wiedział.
Zaczerpnął tchu i zszedł z rusztowania. Kobieta uśmiechnęła się.