Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin Wędrujacy ogień


Cykl FIONAVARSKI GOBELIN składa się z trzech ksiąg:

LETNIE DRZEWO

WĘDRUJĄCY OGIEŃ

NAJMROCZNIEJSZA DROGA


Guy Gavriel Kay

WĘDRUJĄCY OGIEŃ

Księga druga Fionavarskiego Gobelinu

Przełożył Michał Jakuszewski

Zysk i S-ka Wydawnictwo


Tytuł oryginału The Wandering Fire

Copyright © 1986 by Guy Gavriel Kay

Ali rights reserved

Copyright © 1995 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań

Redaktor Barbara Borszewska

Wydanie I ISBN 83-7150-007-6

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 532-751, 532-767, tel./fax 526-326

Łamanie tekstu

perfekt s.c, Poznań, ul. Grodziska 11

tel. 67-12-67


WĘDRUJĄCY OGIEŃ jest dedykowany mojej żonie, Laurze, która wyruszyła ze mną, by go odnaleźć.


PODZIĘKOWANIA

Druga księga Gobelinu powstała na farmie naszych przyjaciół, Marge i Antoniosa Katsipisa, nie opodal miasta Whakatane w Nowej Zelandii. W kształtowaniu własnego świata niezmiernie pomogło mi ciepło, z którym oboje, a także ich syn, łakomi, przywitali nas u siebie.


CO WYDARZYŁO SIĘ WCZEŚNIEJ

W LETNIM DRZEWIE opowiedziano, jak Loren Srebrny Płaszcz i Matt Soren, mag i jego źródło, wywodzący się z Najwyższego Królestwa Brenninu leżącego w świecie Fionavar, skłonili pięcioro ludzi z naszego świata, by prze­szli wraz z nimi do tego, z którego przybyli. Goście mieli jakoby uczestniczyć w uroczystościach towarzyszących ob­chodom pięćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Ailella, najwyższego króla. W rzeczywistości poczynania maga wy­wołane były żywionymi przez niego mrocznymi przeczu­ciami.

Tymczasem królestwo Brenninu dotknęła straszliwa su­sza. Starszy syn Ailella, Aileron, został już uprzednio wy­gnany, gdyż przeklął swojego ojca za to, że ten nie pozwoli] mu podjąć próby zakończenia suszy przez złożenie z siebie ofiary na Letnim Drzewie.

W Fionavarze pięcioro obcych szybko wpadło w skom­plikowany gobelin wydarzeń. Prastara jasnowidząca, Ysan-ne, rozpoznała Kim Ford jako swą następczynię, którą uprze­dnio widziała w proroczym śnie. Wtajemniczenia Kim w wiedzę jasnowidzących dokonał wodny duch Eilathen Otrzymała też Baelrath, Wojenny Kamień, którego strzegte jasnowidząca. W geście ostatecznego poświęcenia użyła one Lókdala, magicznego sztyletu krasnoludów, by popełnić sa-

7


mobójstwo. Przedtem jednak nakreśliła na czole śpiącej Kimberly pewien symbol, który umożliwił jej uczynienie ze swej duszy daru dla dziewczyny.

Tymczasem Paul Schafer i Kevin Laine przeszli całkiem odmienną inicjację. Paul rozegrał — i przegrał —- nocną partię szachów z najwyższym królem, podczas której nie­oczekiwanie nawiązała się między nimi nić sympatii. Na­stępnego ranka wraz z Kevinem przyłączyli się do drużyny lekkomyślnego księcia Diarmuida, by dokonać wypadu na drugą stronę rzeki Saeren, do Cathalu, Krainy Ogrodów. Tam Diarmuid zrealizował swój plan i uwiódł Sharrę, księż­niczkę Cathalu. Gdy kompania powróciła do Brenninu, jej członkowie spędzili szaloną noc w tawernie „Pod Czarnym Dzikiem". Było już późno, gdy piosenka, którą zaśpiewał Kevin, przypomniała Paulowi o śmierci w wypadku samo­chodowym Rachel Kincaid, kobiety, którą kochał. Paul ob­winiał za ów wypadek siebie, jako że wydarzył się on nie­długo po tym, gdy Rachel oznajmiła, że ma zamiar wyjść za mąż za kogoś innego. Uczynił więc drastyczny krok. Zgłosił się do najwyższego króla i ten pozwolił mu, by zajął jego miejsce jako ofiara na Letnim Drzewie.

Następnej nocy polana Letniego Drzewa leżąca w Lesie Boga ujrzała bitwę na epicką skalę. Przywiązany do drzewa Paul przyglądał się bezradnie, jak Galadana, wilczego wład­cę, który przyszedł odebrać mu życie, zaatakował i odpędził tajemniczy szary pies. Kolejnej nocy — trzeciej spędzonej przez Paula na drzewie — mimo że była to pora nowiu, na niebie pojawił się czerwony księżyc w pełni, a Dana, Bogini Matka, uwolniła Paula od poczucia winy, ukazując mu, że w rzeczywistości wcale nie wywołał podświadomie wypad­ku, w którym zginęła Rachel. Gdy Paul zalał się łzami, na Brennin spadł wreszcie deszcz. Sam Paul jednak nie umarł. Zdjęła go żywego z drzewa Jaelle, najwyższa kapłanka Dany.

Było więc jasne, że zbliża się epokowa konfrontacja. Rakoth Maugrim, Spruwacz, pokonany przed tysiącleciem i spętany pod wielkim szczytem Rangat, wydostał się na


wolność i — by to ogłosić — sprawił, że góra eksplodo wała, tworząc ognistą dłoń.

Jego uwolnienie miało przykre konsekwencje dla Jenni fer Lowell, czwartej z przybyłych. W Paras Derval była on; świadkiem niepokojącego incydentu, który wydarzył si( podczas dziecinnej wyliczanki. Dziewczynka imieniem Lei la po raz trzeci tego lata wyznaczyła chłopca, zwanego Fin nem, do wstąpienia na Najdłuższą Drogę. Nikt, nawet Jaelle która również przyglądała się temu wydarzeniu, nie wiedzia dokładnie, co ono oznacza. Następnego dnia, wyjechawsz; za miejskie mury, Jennifer spotkała Brendela, jednego z Ho alfarów — Dzieci Światła — wraz z grupąjego pobratym ców. Zatrzymała się na noc razem z nimi w lesie. W cie mności zaatakowano ich. Zaniepokojony przybyciem pię ciorga obcych Rakoth Maugrim nakazał Galadanowi ora; Metranowi — zdradzieckiemu pierwszemu magowi Bren ninu — uprowadzić Jennifer. Przywiązano ją do grzbieti czarnej łabędzicy Avai, która zaniosła ją na północ, do For tecy Rakotha, Starkadh.

Tymczasem eksplozja góry spowodowała śmierć stareg< najwyższego króla. Doprowadziło to do pełnej napięcia kon frontacji między Diarmuidem a jego bratem Aileronem, któr od chwili wygnania ukrywał się jako sługa Ysanne. Sytuacji grożącą wybuchem przemocy zakończyło zrzeczenie si< przez Diarmuida pretensji do tronu. Został on jednak ugo dzony nożem w bark przez Sharrę z Cathalu.

Ostatni z piątki przybyszów, Dave Martyniuk, rozłączo ny z pozostałymi w chwili przejścia do Fionavaru, znalaz się daleko na północy, wśród Dalrei, Jeźdźców z Równiny Dał się tam wciągnąć w życie trzeciego plemienia, któryn władał Ivor, ich wódz.

Młodemu synowi Ivora, Taborowi, który odbywał w le sie głodówkę, by ujrzeć wizję swego totemowego zwierzę cia, przyśniło się stworzenie, które — jak się zdawało — nie mogło istnieć: skrzydlaty jednorożec kasztanowej maści Następnej nocy na granicy Wielkiej Puszczy, Pendaran


spotkał istotę ze swej wizji i poleciał na niej. Była to Im-raith-Nimphais, obosieczny dar Bogini zrodzony z czerwo­nego księżyca w pełni.

Nazajutrz grupa Dalrei dowodzona przez najstarszego syna Nora, Levona, odprowadziła Dave'a do Brenninu. Dru­żyna wpadła w pułapkę zastawioną przez wielu złych svart alfarów. Ocaleli jedynie Dave, Levon oraz jeszcze jeden Dalrei imieniem Torc, którzy umknęli w mrok Puszczy Pen-daran. Jej drzewa i duchy, które nienawidziły wszystkich ludzi od chwili, gdy — przed tysiącem lat — utraciły piękną Lisen z Puszczy, planowały uśmiercić intruzów. Ura­towała ich interwencja Flidaisa, puszczańskiego ducha nie­wielkiego wzrostu. Twierdził on między innymi, że zna od­powiedzi na wszystkie zagadki we wszystkich światach, z wyjątkiem jednej: imienia, za pomocą którego można wez­wać Wojownika. Tak się złożyło, że poszukiwanie tego imie­nia było jednym z zadań powierzonych Kimberly przez Ysanne.

Flidais wysłał wiadomość do Ceinwen, kapryśnej, odzia­nej w zieleń bogini łowów, która darzyła Dave'a szczegól­nym uczuciem. Sprawiła ona, że trzech przyjaciół przebu­dziło się rankiem bezpiecznie na południowym skraju Wiel­kiej Puszczy.

Uczyniła też więcej. Spowodowała, że Dave odnalazł dawno zagubiony przedmiot mocy: Róg Oweina. Levon, którego uczył stary, mądry Gereint, ślepy szaman jego ple­mienia, odszukał w pobliżu Grotę Śpiących — jaskinię, w której spał Owein wraz z królami Dzikich Łowów.

Trójka przyjaciół pojechała na południe, by zanieść tę wiedzę do Paras Derval. Przybyli akurat na czas, aby zdążyć na pierwszą sesję rady pod rządami Ailerona. Obrady prze­rywano dwukrotnie. Za pierwszym razem powodem było przybycie Brocka, krasnoluda z Banir Tal, który klęknął przed Mattem Sórenem — ongiś królem tej rasy — po czym przekazał straszliwą wiadomość, że krasnołudowie, pod przewodnictwem dwóch braci, Kaena i Blóda, pomogli

10


Spruwaczowi uwolnić się, zdradziecko niszcząc kamiei strażniczy z Eridu, co uniemożliwiło przekazanie ostrzeże nia, iż spętany pod górą Rakoth zaczął się poruszać. Oddal mu też odnaleziony przez siebie Kocioł z Khath Meigol który miał moc wskrzeszania niedawno zmarłych.

W samym środku tej straszliwej recytacji Kimberly uj rżała nagle — w wizji ukształtowanej przez Baelrath — Jennifer gwałconą i torturowaną przez Rakotha w jego for tecy. Przywołała do siebie Dave'a, Paula i Kevina, po czyn dosięgła nieszczęsną dziewczynę dziką mocą swego pier ścienia i ściągnęła całą piątkę z Fionavaru z powrotem dc ich własnego świata.

Tak zakończyło się LETNIE DRZEWO.


Część I

Wojownik

Rozdział 1

Zbliżała się zima. Śnieg, który spadł ostatniej nocy, nie stopniał. Pokrywał nagie drzewa. Toronto przebudziło się tego ranka i ujrzało, że jest ubrane całkowicie na biało, a był dopiero listopad.

Dave Martyniuk przechodził przez Nathan Philips Sąuare na wprost bliźniaczych krzywizn ratusza. Stąpał tak ostroż­nie, jak tylko mógł. Żałował, że nie założył zimowych bu­tów. Gdy kierował się w stronę położonego po przeciwległej stronie placu wejścia do restauracji, z pewnym zaskoczeniem ujrzał, że pozostała trójka już na niego czeka.

13


Dave rozpiął bez słowa marynarkę, by odsłonić kryjącą się pod spodem olśniewającą, ciemnoniebieską kamizelkę.

Wszyscy święci Pańscy miejcie nas w swej opiece!

zawołał Kevin. Przeżegnał się niewłaściwą ręką, kreśląc
jednocześnie drugą znak chroniący przed złem. Paul Schafer
roześmiał się. — Tak naprawdę — ciągnął Kevin — wy­
gląda bardzo fajnie. Tylko dlaczego nie wybrałeś odpowied­
niego rozmiaru?

Och, Kev, daj mu spokój! — wtrąciła się Kim Ford.

Naprawdę jest fajny, Dave, i świetnie na ciebie pasuje.
Kevin zauważył, że wygląda jak łajza, i jest zazdrosny.

W tej samej chwili jednak przypomniał sobie twarz Ke-vina Laine'a zeszłej wiosny w pokoju hotelu Park Plaża. Twarz oraz bezbarwny, chrapliwy, lecz opanowany głos, którym przemówił, spoglądając na leżącą na podłodze zma­sakrowaną kobietę.

Na to odpowiem, choćby nawet był bogiem i choćby miało to oznaczać moją śmierć.

Trzeba okazać trochę tolerancji komuś, kto złożył podo­bną przysięgę — pomyślał Dave — nawet jeśli jego styl nierzadko bywa drażniący. Pamiętał o tym również owego wieczoru — i nie tylko wtedy — kiedy Kevin dał wyraz niemej wściekłości kryjącej się w jego własnym sercu.

Tak jest — odezwała się łagodnym głosem Kim
Ford. Dave wiedział, że jest to odpowiedź na jego myśli,
a nie nonszalanckie słowa. Byłoby to niepokojące, gdyby
nie to, kim była, ze swymi białymi włosami, zieloną bran­
soletą na nadgarstku i czerwonym pierścieniem — który
rozjarzył się, by sprowadzić ich do domu — na palcu. —
Wejdźmy do środka — powiedziała. — Musimy omówić
kilka spraw.

14


Paul Schafer, Dwukrotnie Narodzony, na te słowa od­wrócił się by ruszyć na ich czele.

Ile odcieni — pomyślał Kevin — ma bezradność? Pa­miętał to uczucie z zeszłego roku, gdy obserwował, jak Paul zamknął się w sobie w miesiącach po śmierci Rachel Kin-caid. To był dla jego przyjaciela niedobry okres, lecz otrząs­nął się z tego. W ciągu trzech nocy spędzonych na Letnim Drzewie w Fionavarze zmienił się tak dalece, że w najważ­niejszych kwestiach nie sposób go już było zrozumieć. Zo­stał jednak uzdrowiony i Kevin uważał to za dar od Fiona-varu, swego rodzaju rekompensatę za to, co zrobił z Jennifer bóg zwany Rakothem Maugrimem. Rekompensata nie była jednak raczej właściwym określeniem, gdyż owej krzywdy nie można było naprawdę wynagrodzić ani na tym, ani na żadnym innym świecie. Pozostawała jedynie nadzieja zem­sty — płomień tak słaby, że mimo złożonej przez niego przysięgi zaledwie się tlił. Cóż znaczyło którekolwiek z nich wobec boga? Nawet Kim, ze swym Wzrokiem, nawet Paul, nawet Dave, który zmienił się wśród Dalrei z Równiny i od­nalazł róg w Puszczy Pendaran.

A kim był on, Kevin Laine, by składać przysięgę zemsty? Wszystko to wydawało się takie żałosne i śmieszne, zwła­szcza tutaj, gdy jadł filety z soli w sali jadalnej restauracji Mackenzie King, wśród pobrzękiwania sztućców oraz szme­ru rozmawiających przy obiedzie prawników i urzędników państwowych.

15


i tyle. Istnieje pewne miejsce, które muszę odnaleźć. Nie panuję nad swymi snami. Wiem tylko, że ono leży w tym świecie. Nie mogę nigdzie się udać ani niczego zrobić, do­póki go nie odszukam. Czy sądzicie, że jest mi przyjemniej niż wam trzem?

Paul potrząsnął głową. — Nie zrobi tego.

Kim pokiwała głową. — Wprowadził nić do krosien — szepnęła — ale nie chce tkać tego gobelinu. Ona i Paul wymienili spojrzenia.

Kevin odchrząknął. — Jak rozumiem, wszystko co wy­darzy się w Fionavarze prędzej czy później znajdzie odbicie tutaj i w pozostałych światach, gdziekolwiek one się znaj­dują. Czyż to prawda?

16


z własnej inicjatywy. Loren od nas tego nie zażąda. J( śli chcemy we czwórkę tam wrócić, musimy sami znalei drogę.

We czwórkę? — zapytał Kevin. Z bezradnością pc
patrzył na Kim.

W jej oczach lśniły łzy. — Nie wiem — wyszeptała — Po prostu nie wiem. Ona nie chce widzieć was trzecr Nigdy nie wychodzi z domu. Rozmawia ze mną o prac> pogodzie oraz aktualnych wydarzeniach i... i...

I ma zamiar to zrobić — stwierdził Paul Schafer.
Kimberly skinęła głową.

Była złota — przypomniał sobie Kevin, pogrążon; w smutku.

No dobra — dorzucił Paul. — Teraz moja kolej.
Strzała Boga.

Kazała wprawić w drzwi judasza, by widzieć, kto puka Większą część dnia spędzała w domu. Wychodziła jedynis na popołudniowe spacery do pobliskiego parku. Do drzw często ktoś przychodził: doręczyciele z przesyłkami poleco­nymi, inkasent z gazowni. Choć to głupie, z początku przez pewien czas dostawała kwiaty. Sądziła, że Kevin jest inte­ligentniejszy. Nie dbała o to, czy osądza go sprawiedliwie Pokłóciła się z tego powodu z Kim, gdy pewnego wieczon: jej współlokatorka wróciła do domu i znalazła w kuble na śmieci róże.

Czy nie masz żadnego pojęcia, co on czuje? Czy cię
to nie obchodzi? — krzyczała Kimberly.

Odpowiedź: nie i nie.

Jak mogłaby kiedykolwiek jeszcze wzbudzić w sobie coś tak ludzkiego, jak uczucia? Niezliczone, pozbawione mo­stów rozpadliny dzieliły miejsce, w którym się teraz znaj­dowała, od ich czworga i całej reszty ludzi. Wszystko było tu nadal przesiąknięte odorem łabędzia. Widziała świat w przesączonym przez filtr nieswietle Starkadh. Jakiż głos, jakież oczy dostrzegane przez tę zieloną, zniekształcającą przesłonę, mogłyby zaćmić moc Rakotha, który przekopał

17


się przez jej umysł i ciało, jak gdyby Jennifer, ongiś cała i kochana, była jedynie stertą żużla?

Cudem pozostała przy zdrowych zmysłach. Tylko jedna rzecz prowadziła ją naprzód, ku jakiemuś czasowi przyszłe­mu. Nie była ona dobra i nigdy nie mogła się taka stać, była jednak rzeczywista, nie planowana i należała do niej. Nie pozwoli jej sobie odebrać.

I tak, gdy Kim powiedziała o wszystkim pozostałym trzem, i w lipcu przyszli do niej, by się z nią spierać, wstała i wyszła z pokoju. Od tego dnia nie widziała się z Kevinem, Davem ani Paulem.

Urodzi to dziecko, dziecko Rakotha Maugrima, i umrze.

Nie wpuściłaby go, gdyby nie zobaczyła, iż jest sam. Było to wystarczająco nieoczekiwane, by sprawić, że otwo­rzyła drzwi.

Chcę ci opowiedzieć historię. Czy mnie wysłuchasz?
— powiedział Paul Schafer.

Na werandzie było zimno. Po chwili odsunęła się na bok i Paul wszedł do środka. Zamknęła drzwi i weszła do pokoju. Powiesił płaszcz w szafce na korytarzu i podążył za nią.

Usiadła w fotelu na biegunach. Paul spoczął na kanapie i spojrzał na nią. Była wysoka i jasnowłosa, nadal pełna gracji, choć już nie szczupła, w siódmym miesiącu ciąży. Głowę trzymała wysoko. Duże, zielone oczy miały nieprze­jednany wyraz.

Opowiedział jej po raz pierwszy o szarym psie na murach Paras Derval i o niezgłębionym smutku w jego oczach. Opo­wiedział o swej drugiej nocy na Letnim Drzewie, kiedy Ga-ladan, którego ona również znała, przyszedł po niego, o tym, jak pies pojawił się ponownie i o walce stoczonej w Lesie Mórnira. Opowiedział jej też, że — gdy był przywiązany

18


na Drzewie Boga — ujrzał, jak wzeszedł czerwony księży i szary pies przepędził wilka z lasu.

Opowiedział jej o Danie. I o Mórnirze. O mocach, któr owej nocy postanowiły się ujawnić w odpowiedzi na Cie mność z północy. Jego głos był głębszy niż to pamiętała Brzmiały w nim echa.

Nie jesteśmy w tej walce sami — powiedział. —
On może nas na koniec roztrzaskać na kawałki, lecz nie zrób
tego bez naszego oporu. Bez względu na to, co widziała:
czy wycierpiałaś w tamtym miejscu, musisz zrozumieć, ż<
on nie jest w stanie ukształtować wzorca dokładnie tak, jal
tego pragnie. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj.

Wysłuchała go niemal wbrew woli. Jego słowa przywo­łały z powrotem inne, które wyrzekła w samym Starkadh Nie dostaniesz ode mnie nic, czego mi nie odbierzesz — powiedziała wtedy. To jednak było przedtem. Zanim przy­stąpił do odbierania jej wszystkiego i zanim Kim ją stamtąc wyciągnęła.

Uniosła lekko głowę. — Tak — rzekł Paul. Jego wzroŁ ani na moment nie oderwał się od jej twarzy. — Czy to rozumiesz? Jest silniejszy od każdego z nas, nawet od Boga, który odesłał mnie z powrotem. Silniejszy od ciebie, Jenni-fer. Nie warto by było o tym wspominać, gdyby nie jedna rzecz: nie może ci odebrać tego, kim jesteś.

Wiem o tym — odparła Jennifer Lowell. — Dla­
tego właśnie urodzę jego dziecko.

Opadł głębiej na kanapę. — W takim razie staniesz się jego sługą.

Nie. Wysłuchaj mnie teraz, Paul, ponieważ ty rów­
nież nie wiesz wszystkiego. Kiedy mnie zostawił... potem
dał mnie krasnoludowi. Jego imię brzmiało Blód. Byłam
nagrodą, zabawką. Powiedział mu jednak jedną rzecz: że
ma mnie zabić, bo są ku temu powody. — W jej głosie
brzmiała chłodna determinacja. — Urodzę to dziecko, po­
nieważ żyję, a on chciał mojej śmierci. Ono jest niepożądane.
Nie mieści się w jego planach.

19


Milczał przez dłuższy czas. — Ale to samo dotyczy cie­bie samej — powiedział wreszcie.

Jej śmiech brzmiał brutalnie. — A w jaki sposób ja sa­ma mam mu odpowiedzieć? Będę miała syna, Paul, i on stanie się moją odpowiedzią.

Potrząsnął głową. — Jest w tym zbyt wiele zła. I chcesz tylko dowieść tego, czego już dowiedziono.

Wszystko jedno — odparła Jennifer.

Po chwili jego usta wykrzywiły się. — W takim razie nie będę na ciebie naciskał. Przyszedłem tu ze względu na ciebie, a nie na niego. Zresztą Kim wyśniła już jego imię.

Jej oczy błysnęły. — Paul, zrozum mnie. Zrobiłabym to, co robię teraz, bez względu na to, co powiedziała Kim, czy co się jej akurat przyśniło. I sama wybiorę dla niego imię!

Uśmiechał się, co było niewiarygodne. — A więc nie odchodź i zrób to. Zostań z nami, Jen. Jesteś nam potrzebna.

Dopiero gdy usłyszała jego słowa, zdała sobie sprawę, co powiedziała. Uznała, że oszukał ją, celowo sprowokował do czegoś sprzecznego z jej zamiarami. Z jakiegoś powodu nie mogła się jednak na niego gniewać. Gdyby ta pierwsza, cienka kładka, którą dla niej przerzucił, była mocniejsza, mogłaby naprawdę się uśmiechnąć.

Paul podniósł się. — W Galerii Sztuki jest wystawa ja­pońskich drzeworytów. Czy chciałabyś obejrzeć je razem ze mną?

Przez dłuższą chwilę kołysała się na fotelu, spogląda­jąc w górę na niego. Był ciemnowłosy i szczupły. Nadal wydawał się kruchy, choć już nie tak bardzo, jak ostatniej wiosny.

Po jeszcze jednej chwili podniosła się, włożyła płaszcz i postawiła pierwszy, ostrożny krok na pierwszym moście.

20


Czarne nasienie czarnego boga — myślał Paul, usiłując udawać, że interesują go dziewiętnastowieczne drzeworyty z Kioto i Osaki. Żurawie, powykręcane drzewa czy eleganc­kie kobiety z długimi szpilkami we włosach.

Kobieta, która mu towarzyszyła, nie mówiła zbyt wiele, przyszła jednak do galerii, a już to sprawiło mu niemałą ulgę. Przypomniał sobie skurczoną postać, jaką była siedem miesięcy temu, gdy Kim w akcie desperacji sprowadziła ich z powrotem z Fionavaru za pomocą dzikiej, gorejącej potęgi Baelrath.

Wiedział, że to właśnie jest moc Kim: Wojenny Kamień i sny, przez które wędrowała nocą, białowłosa jak uprzednio Ysanne, mająca w sobie dwie dusze oraz wiedzę dwóch światów. To musiało być trudne zadanie. Cena władzy — przypomniał sobie słowa najwyższego króla Ailella, w nocy, gdy rozegrali partię tabael. Owa noc stanowiła uwerturę do trzech innych, które stały się jego trudnym, najtrudniejszym zadaniem. Bramą do tego, kim był teraz. Panem Letniego Drzewa.

Cokolwiek mogło to znaczyć. Dotarli już do dwudzie­stego wieku: więcej żurawi, długie, wąskie pejzaże górskie, niskie łodzie płynące po szerokich rzekach.

Odesłano go z powrotem. Był odpowiedzią Mórnira, nie miał jednak pierścienia, którym mógłby palić, snów, wzdłuż których mógłby tropić sekrety gobelinu, czy choćby rogu, takiego, jaki znalazł Dave, wiedzy niebios jak Loren czy korony jak Aileron. Nie miał nawet — choć na tę myśl przeszył go dreszcz — w sobie dziecka, jak kobieta u jego boku.

A jednak. Na gałęziach Drzewa, u jego ramienia, usiadły kruki. Ich imiona brzmiały Myśl i Pamięć. Na polanie stała jakaś postać. Trudno ją było dostrzec, ujrzał jednak rogi na jej głowie i zobaczył, że pokłoniła mu się. Potem nadciąg-

21


nęła biała mgła wznosząca się ku niebu, na którym w noc nowiu żeglował czerwony księżyc. Przyszedł też deszcz. A na koniec Bóg.

Ten ostatni nadal mu towarzyszył. Nocami wyczuwał niekiedy jego milczącą, dominującą obecność w pędzie i strumieniu swej krwi, w przytłumionym grzmocie swego ludzkiego serca.

Czy był tylko symbolem? Manifestacją tego, o czym mówił Jennifer: istnienia oporu przeciwko poczynaniom Spruwacza? Jak sądził, istniały gorsze role. Wyznaczono mu zadanie do wykonania w nadchodzących wydarzeniach. Niemniej coś w jego wnętrzu — a tam był Bóg — mówiło mu, że kryje się w tym coś więcej. Nie będzie Panem Let­niego Drzewa ten, kto nie urodzi się dwukrotnie — powie­działa mu Jaelle w sanktuarium.

Był czymś więcej niż symbolem. Oczekiwanie na to, aż dowie się czym i w jaki sposób, było najwyraźniej częścią ceny, jaką musiał zapłacić.

Dotarli już niemal do końca. Zatrzymali się przed wiel­kim drzeworytem przedstawiającym scenę nad rzeką: łodzie popychane tyczkami oraz inne, rozładowywane przy zatło­czonym nabrzeżu; po drugiej stronie strumienia las, a za nim wznoszące się góry o ośnieżonych szczytach. Drzewo­rytu nie powieszono jednak jak należy. Paul widział w szkle odbicia stojących za nim ludzi: dwóch studentów i zaspa­nego strażnika. Nagle dostrzegł niewyraźny obraz stojącego w drzwiach wilka.

Odwrócił się szybko, zaczerpnąwszy tchu, i spojrzał w oczy Galadana.

Wilczy władca przybrał swój prawdziwy kształt. Paul usłyszał, jak Jennifer wciągnęła głośno powietrze. Zro­zumiał, że ona również pamięta ową pokrytą bliznami, wspaniałą, potężną moc ze śladami siwizny w ciemnych włosach.

Złapał dziewczynę za rękę, odwrócił się błyskawicznie i ruszył szybko ku wyjściu. Obejrzał się przez ramię. Gala-

22


dan podążał za nimi z sardonicznym uśmiechem na twarzy. Nie śpieszyło mu się.

Wyszli zza rogu. Paul wymamrotał szybką modlitwę i nacisnął na klamkę drzwi z napisem WYJŚCIE AWARYJ­NE. Usłyszał za sobą krzyk strażnika, lecz alarm nie włączył się. Znaleźli się w korytarzu służbowym. Nie mówiąc ani słowa, pomknęli pędem. Z tyłu Paul usłyszał ponowny krzyk strażnika, gdy drzwi otworzyły się raz jeszcze.

Korytarz rozwidlał się. Paul otworzył kolejne drzwi i po­śpiesznie przeprowadził przez nie Jennifer. Potknęła się i musiał ją podtrzymać.

Paul, ja nie mogę biec!

Zaklął w duchu. Byli tak daleko od wyjścia, jak to tylko możliwe. Drzwi zaprowadziły ich do największej sali w ga­lerii, mieszczącej stałą ekspozycję rzeźb Henry Moore'a. Stanowiła ona dumę Galerii Sztuki stanu Ontario. Dawała jej poczesne miejsce na artystycznej mapie świata.

I w niej to najwyraźniej mieli umrzeć.

Pomógł Jennifer oddalić się od drzwi. Minęli kilka wiel­kich rzeźb: Madonnę z dzieckiem, nagą postać i coś abstra­kcyjnego.

Zaczekaj tutaj — powiedział. Posadził ją na sze­
rokim postumencie jednej z rzeźb. W sali nie było niko­
go poza nimi. Był ranek powszedniego, listopadowego
dnia.

Wszystko się zgadza — pomyślał. Odwrócił się. Wilczy władca wszedł tymi samymi drzwiami, co oni. Po raz drugi Paul i Galadan stanęli twarzą w twarz w miejscu, gdzie odnosiło się wrażenie, że czas się zatrzymał.

Jennifer wyszeptała jego imię. Nie odrywając spojrzenia od Galadana, usłyszał, jak szokująco zimnym głosem po­wiedziała: — Jest za wcześnie, Paul. Bez względu na to, kim jesteś, musisz się tego dowiedzieć teraz. W przeciwnym razie przeklnę cię, umierając.

Wciąż wstrząśnięty tymi słowami, ujrzał, jak Galadan uniósł długi, cienki palec do czerwonej pręgi na swej skroni.

23


Ten ślad — powiedział władca andainów — kładę
u korzeni twego Drzewa.

W jego ręku błysnął nóż, choć Paul nie widział, by go wyjmował. Pamiętał tę broń. Galadan zbliżył się o kilka kroków. Paul wiedział, że nikt nie wejdzie do sali.

I wtedy zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Coś poru­szyło się w głębi jego umysłu niczym morze. On również ruszył naprzód, oddalając się od Jennifer. — Czy chcesz walczyć z Dwukrotnie Narodzonym Mórnira? — zapytał.

I wilczy władca odpowiedział: — Nie przybyłem tu po nic innego, choć zabiję dziewczynę, gdy będziesz już mar­twy. Pamiętaj kim jestem: dzieci bogów uklękły, by umyć mi stopy. Nie jesteś jeszcze niczym, Pwyllu Dwukrotnie Narodzony, i będziesz dwukrotnie martwy, nim pozwolę ci osiągnąć twą moc.

Paul potrząsnął głową, a jego krew zaczęła pulsować. Usłyszał swe słowa, jakby głos dobiegał z daleka: — Twój ojciec mi się pokłonił, Galadanie. Czy ty tego nie uczynisz, synu Cernana?

Poczuł jak wezbrała w nim moc, gdy spostrzegł wahanie przeciwnika.

Lecz tylko na chwilę. Następnie wilczy władca, który od tysiąca lat był potężną mocą i rządził potężnymi, roze­śmiał się w głos. Ponownie uniósł rękę i pogrążył salę w cał­kowitym mroku.

A kiedy to słyszałeś, by syn podążał śladami ojca?

zapytał. — Nie ma tu teraz psa, który by cię strzegł,
a ja widzę w ciemności!

Wewnętrzna moc opuściła Paula. Zamiast niej pojawiło się coś innego — cisza, prze­strzeń przypominająca sadzawkę w lesie. Instynktownie zro-

24


zumiał, że to prawdziwy dostęp do tego, kim teraz był i kii miał się stać. Wyszedł z tej ciszy, podszedł do Jennifc i powiedział do niej: — Spokojnie. Trzymaj się mnie tera mocno.

Gdy poczuł, że ścisnęła jego dłoń i podniosła się, b stanąć za nim, przemówił raz jeszcze do wilczego władc) Jego głos uległ zmianie.

— Niewolniku Maugrima — powiedział. — Nie mc gę na razie cię pokonać. Nie widzę też w ciemności. Spoi karny się jeszcze, a trzeci raz jest zapłatą za wszystko — o czym dobrze wiesz. Nie będę jednak czekał na ciebie tutaj

Wypowiadając te słowa poczuł, że opada w spokojni głębokie miejsce, ukrytą w jego wnętrzu sadzawkę, któr; odnalazł w skrajnej potrzebie. Mknął wciąż w dół. Trzyma jąc mocno Jennifer, powiódł ich oboje przez zimno, szpan w czasie, przestrzeń między światami Tkacza, z powroten do Fionavaru.

ROZDZIAŁ 2

Vae usłyszała stukanie do drzwi. Odkąd Shahars wysłano na północ, do jej uszu często dobiegały nocą różne rozlegające się w domu dźwięki. Nauczyła się na ogół nie zwracać na nie uwagi.

Jednakże walenia do drzwi sklepu, który znajdował się na dole, nie można było zignorować jako zrodzone­go z zimowej samotności lub wywołanych wojną obaw. Było rzeczywiste i naglące, a ona nie chciała wiedzieć, kto puka.

Jej syn był już jednak na korytarzu. Przywdział spodnie i ciepłą kamizelkę, którą mu zrobiła, gdy zaczęły się śniegi. Wydawał się zaspany i młody, dla niej jednak zawsze wy­glądał młodo.

25


Zapaliła świecę i podążyła za Finnem schodami na dół.

— Zaczekaj — powiedziała po raz drugi, gdy znaleźli
się w sklepie. Zapaliła jeszcze dwie świece, nie zważając
na marnotrawstwo. Zimową nocą nie otwierało się drzwi,
jeśli nie miało się jakiegoś światła, które pozwoliłoby zo­
baczyć, kto przyszedł. Gdy płomień się rozpalił, dostrzegła,
że Finn zabrał żelazny pogrzebacz z kominka na górze. Ski­
nęła głową i chłopak otworzył drzwi.

W zaspie śnieżnej na zewnątrz stało dwoje nieznajo­mych: mężczyzna i wysoka kobieta, którą podtrzymywał, obejmując ręką jej ramiona. Finn opuścił swój oręż. Byli nie uzbrojeni. Gdy się zbliżyła, trzymając świecę wysoko, Vae zobaczyła dwie rzeczy: że kobieta nie jest jednak nie­znajomą i że jest w zaawansowanej ciąży.

Takiena? — zapytała Vae. — Trzeci raz.

Kobieta skinęła głową. Przeniosła wzrok na Finna, a po­tem z powrotem na jego matkę. — Jeszcze tu jest — po­wiedziała. — Cieszę się.

Finn nie mówił nic. Był tak młody, że mogło to złamać serce Vae. Mężczyzna stojący w drzwiach poruszył się. — Potrzebna nam pomoc — oświadczył. — Uciekliśmy z na­szego świata przed wilczym władcą. Ja jestem Pwyll, a to jest Jennifer. Byliśmy tutaj zeszłej wiosny, razem z Lorenem.

Vae skinęła głową. Żałowała, że Shahara nie ma tutaj, że przebywa w wietrznym chłodzie Północnej Twierdzy z włócznią swego dziadka. Był rzemieślnikiem, a nie żoł­nierzem. Co jej mąż wiedział o wojnie?

Wejdźcie — poprosiła. Ustąpiła im z drogi. Finn za­
mknął i zaryglował drzwi za ich plecami. — Jestem Vae.
Mój mężczyzna odjechał. Jakiej pomocy mogę wam udzielić?

26


Zwróciła się w stronę mężczyzny. — Pomóż mu. gotuj wodę na ogniu. Finn pokaże ci, gdzie jest czyste płótnc Ruszajcie się szybko.

Oddalili się, wbiegając na górę po dwa schody.

Same w oświetlonym blaskiem świec sklepie, miedz nie przędzoną wełną i ukończonymi wyrobami, Vae i drug kobieta popatrzyły na siebie.

Dlaczego ja? — zapytała Vae.

Oczy tamtej zmącił ból. — Dlatego — odparła — ż potrzebna mi matka, która wie, jak kochać swe dziecko.

Vae zaledwie kilka chwil temu spała głęboko. Kobie ta przebywająca z nią w pokoju była tak piękna, że gdyb; nie wyraz jej oczu mogłaby być stworzeniem ze świat; snów.

W świetle dnia Vae mogłaby uderzyć bądź przekląć każ dego, kto tak bez ogródek mówiłby o sprawie, która prze szywała ją niczym miecz. To jednak była noc i na wpół sen a do tego jej rozmówczyni płakała.

Vae była prostą kobietą. Pracowała ze swym mężerr przy wełnie i suknie. Miała syna, który z niezrozumiałych dla niej powodów został trzykrotnie wezwany na Drogę, gdy dzieci grały w proroczą grę, takienę, a potem po raz czwarty, zanim Góra eksplodowała, zapowiadając wojnę. A teraz nadeszło to.

Tak — odpowiedziała po prostu. — Mogłabym ko­
chać inne dziecko. Czy to syn?

Jennifer otarła łzy. — Tak — odrzekła. — Kryje się

27


w tym jednak coś więcej. On będzie z andainów i nie wiem, co to może oznaczać.

Vae poczuła, że jej dłonie drżą. Dziecko boga i śmier-telniczki. Oznaczało to wiele rzeczy, większość z nich za­pomnianych. Zaczerpnęła głęboko tchu. — Zgoda — po­wiedziała.

Jest jeszcze jedno — stwierdziła złotowłosa kobieta.
Vae zamknęła oczy. — Powiedz mi więc.

Nie otwierała ich przez długi czas, gdy padło już imię ojca. Wreszcie, zdobywszy się na odwagę tak wielką, że nigdy by nie podejrzewała, iż jest do niej zdolna, Vae roz­chyliła powieki i powiedziała: — To znaczy, że trzeba go będzie kochać bardzo mocno. Spróbuję.

Ujrzała, że stojąca obok kobieta rozpłakała się, usłysza­wszy te słowa. Poczuła zalewające ją fale litości.

Wreszcie Jennifer opanowała się, po to tylko, by wstrząs­nął nią wyraźny spazm bólu.

Lepiej chodźmy na górę — zaproponowała Vae. —
To nie będzie łatwa sprawa. Czy dasz radę wejść po sto­
pniach?

Jennifer skinęła głową. Vae otoczyła ją ramieniem i ru­szyły razem ku schodom. Młodsza kobieta zatrzymała się.

— Gdybyś miała drugiego syna — wyszeptała. — Ja­
kie nosiłby imię?

Rzeczywiście był to świat snów. — Darien — odpo­wiedziała. — Po moim ojcu.

Nie była to łatwa sprawa, nie trwała też jednak długo. Był oczywiście mały, gdyż urodził się o przeszło dwa mie­siące za wcześnie, lecz nie tak mały, jak się tego spodzie­wała. Gdy było po wszystkim, położono go na chwilę u jej piersi. Spojrzawszy po raz pierwszy na swego syna, Jennifer rozpłakała się z miłości i ze smutku nad wszystkimi światami i wszystkimi polami bitew, gdyż był piękny.

Oślepiona łzami, zamknęła oczy. Potem, raz tylko, dla formy, gdyż należało to zrobić i inni powinni wiedzieć, że

28


to zrobiono, powiedziała: — Nazywa się Darien. Imię na­dała mu jego matka.

Wyrzekłszy te słowa, ułożyła głowę z powrotem na po­duszkach i oddała swego syna Vae.

Gdy ta go przyjęła, zdumiała się, z jaką łatwością znowu poczuła miłość. Kiedy go kołysała, w jej oczach również pojawiły się łzy. Uznała, że to z ich winy i przez migotliwe światło świec jego bardzo niebieskie oczy wydały jej się przez chwilę — ale nie dłużej — czerwone.

Było jeszcze ciemno, gdy Paul wyszedł na ulice. Padał śnieg. W zaułkach Paras Derval, a także pod domami i skle­pami, piętrzyły się zaspy. Minął szyld gospody „Pod Czar­nym Dzikiem", który pamiętał. Wewnątrz było ciemno. Ok­na zasłaniały żaluzje. Tabliczka skrzypiała na wietrze. Na białych ulicach nie było nikogo poza nim.

Ruszył dalej na wschód, ku granicy miasta. Następnie — choć było to trudniejsze — skierował się na północ, wspinając się na zbocze pałacowego wzgórza. W zaniku widać było światła, latarnie morskie ciepła pośród wiatru i sypiącego śniegu.

Paul Schafer poczuł głębokie pragnienie, by pójść ku owym sygnałom, usiąść razem z przyjaciółmi — Lorenem, Mattem, Diarmuidem, Collem, a nawet Aileronem, suro­wym, brodatym najwyższym królem — by wysłuchać wie­ści i podzielić się z nimi brzemieniem tego, co przed chwilą widział.

Oparł się tej pokusie. Dziecko stanowiło nić wprowa­dzoną przez Jennifer do tej tkaniny. Był jej winien przynaj­mniej tyle: nie zniszczy owej nici, roznosząc po całym kraju wiadomość, że dziś w nocy narodził się syn Rakotha Mau-grima.

Nazwała go Darien. Pomyślał o chwili, gdy Kim powie­działa: Znam jego imię. Potrząsnął głową. To dziecko było czymś tak nieprzewidywalnym, tak prawdziwie nie plano­wanym, że paraliżowało to myśli. Jakie będą moce tego

29


najmłodszego z andainów i komu, ach komu, będzie wiemy? Czy Jennifer sprowadziła dziś na świat nie tylko prawą rękę, lecz i dziedzica Ciemności?

Obie kobiety płakały. Ta, która go urodziła, i ta, która miała go wychowywać. Obie kobiety, ale nie dziecko. Nie to jasnowłose, niebieskookie dziecko dwóch światów.

Czy andainowie umieli płakać? Paul sięgnął w poszuki­waniu odpowiedzi na to pytanie ku cichemu miejscu, źródłu mocy, która ich tu sprowadziła. Nie zdziwił się jednak, gdy nie znalazł tam nic.

Przedarł się przez ostatnią zaspę, wzbijając w górę obłoki śniegu, i dotarł do celu. Zaczerpnął tchu, by przyjść do siebie po wysiłku i pociągnął za łańcuch wiszący u zwieńczonych hakiem drzwi.

Usłyszał dzwonek, który zabrzmiał w głębi nakrytej ko­pułą świątyni Matki. Potem znowu zapadła cisza. Stał w cie­mności przez długi czas, nim wielkie drzwi otworzyły się i blask świec lekko oświetlił pełną śnieżnych zasp noc. Prze­sunął się na bok i do przodu, by widzieć i być widzianym.

Ani kroku dalej! — zawołała jakaś kobieta. — Mam
nóż.

Paul zachował zimną krew. — Jestem tego pewien — odparł. — Mam jednak nadzieję, że posiadasz też oczy, i powinnaś wiedzieć, kim jestem. Byłem tu już kiedyś.

Było ich dwie. Dziewczynka ze świecą i starsza kobie­ta stojąca obok niej. Nadchodziły też inne, niosące więcej świateł.

Dziewczynka podeszła bliżej. Uniosła świecę, tak że pło­mień w pełni oświetlił jego twarz.

Spróbował wejść do sieni.

Stój! — powtórzyła kobieta. — Wszyscy mężczyźni
muszą zapłacić daninę krwi, by przestąpić ten próg.

30


Tym razem zabrakło mu już cierpliwości. Postąpił szybko naprzód, złapał ją za nadgarstek i wy­kręcił go. Nóż upadł z brzękiem na marmurową podłogę.

Sprowadźcie natychmiast kapłankę! — warknął,
wciąż trzymając przed sobą odzianą szaro kobietę.

Żadna z nich się nie poruszyła. Za jego plecami wiatr wpadał ze świstem przez otwarte drzwi.

Puść ją — odezwała się spokojnie dziewczynka.
Zwrócił się w jej stronę. Wyglądała na nie więcej niż trzy­
naście lat. — Nie chciała zrobić nic złego — ciągnęła. —
Nie wie, że krwawiłeś, gdy byłeś tu poprzednio, Dwukrotnie
Narodzony.

Zapomniał o tym: dotyk palców Jaelle na jego policzku, gdy leżał bezradny. Przymrużył oczy, spoglądając na to nie­naturalnie opanowane dziecko. Puścił kobietę.

Nie mógł pozwolić, by wyprowadziła go z równowagi. Jego zadanie i bez tego miało być wystarczająco trudne.

Przykro mi — skłamał. — Przyszedłem tu poroz­
mawiać. Powinniśmy być sami, Jaelle.

Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym od­wróciła się. — Zaprowadźcie go do moich komnat — roz­kazała.

31


— Mówiłam jej — wtrąciła łagodnym głosem dziew­
czynka — że krwawił, gdy był tu poprzednio.

Jaelle nie chciała, by jej o tym przypominano. Nadłożyła znacznie drogi, by musiał przejść pod kopułą i zobaczyć topór.

Łoże pamiętał. Obudził się w nim w noc deszczu. Było schludnie zaścielone. Nakazy dobrego wychowania — po­myślał z przekąsem — i garstka dobrze wyszkolonych sług.

Podeszła do stołu, odwróciła się i spojrzała Paulowi w twarz, opierając dłonie na wypolerowanym blacie. — Nie. Zima zaczęła się wcześnie i jest ostra. Nawet svart alfarowie nie maszerują sprawnie po śniegu. Wilki stanowią pewien problem i brakuje nam żywności, ale nie było jeszcze żadnych bitew.

A więc słyszeliście ostrzeżenie Kim?

Gdy rozpoczynali przejście, Kimberly krzyknęła: Nie atakujcie, on czeka w Starkadh!

Jaelle zawahała się. — Ja je słyszałam. Tak.

Tym razem nie okazała nic. Paul mógł się jednak wszy­stkiego domyślić, wiedząc o głębokiej nieufności, którą ze­brani owego ranka w wielkiej sali pałacowej mężczyźni z pewnością odczuwali wobec najwyższej kapłanki.

Tym razem w jej głosie dało się słyszeć pewien niepokój.

32


Uśmiech zniknął z jego twarzy. Z pełną powagą opo­wiedział jej to: Strzała Mornira kapłance Matki. Wszystko. Cicho powtórzył jej imię dziecka, a jeszcze ciszej zdradził, kto jest jego ojcem.

Nie poruszyła się podczas tej relacji ani po jej ukończe­niu. Niczym nie zdradziła, jakie wywarła na niej wrażenie. Musiał podziwiać jej opanowanie. Potem zapytała go raz jeszcze, ale już innym głosem: — Dlaczego przybyłeś tutaj?

Teraz na niego przyszła kolej, by wyrazić gestem znie­cierpliwienie. — Och, Jaelle, nie przeceniaj mocy swej złej woli. Każdy głupiec potrafiłby dostrzec, że nie jesteś zado­wolona z panującej tu równowagi sił, ale tylko bardzo wielki głupiec miałby z tego powodu wątpliwości, po której stronie opowiadasz się w tej wojnie. Służysz Bogini, która zesłała ten księżyc, Jaelle. Ze wszystkich ludzi, ja mam najmniej szans, by o tym zapomnieć.

W tej chwili wydała mu się bardzo młoda. Pod białą szatą kryła się kobieta, osoba, a nie tylko symbol. Kiedyś, w tym samym pokoju, gdy na zewnątrz padał deszcz, po­pełnił ten błąd, że spróbował jej to powiedzieć.

Czego potrzebujesz? — zapytała.

Odpowiedział krótko: — Dozoru nad dzieckiem. I oczy­wiście pełnej tajemnicy. To kolejny powód, dla którego zwróciłem się do ciebie.

33


Skinęła głową. — Podobnie jak wśród wszystkich kapłanek. Niemniej ta tajemnica nie opuści wewnętrznego kręgu.

Uniósł rękę, otworzył wewnętrzne drzwi i złapał pod­słuchującą. Wciągnął ją do pokoju, tak że rozciągnęła się na pokrytej dywanami podłodze.

Leila! — zawołała Jaelle.

Dziewczynka poprawiła szarą szatę i podniosła się. Paul dostrzegł w jej oczach ślad lęku, niemniej jednak — tylko ślad. Trzymała głowę bardzo wysoko, spoglądając im obojgu w oczy.

Jaelle zawahała się, lecz tylko przez krótką chwilę. — Tak jest — odparła. Paula zdumiała nagła zmiana jej tonu. — Leilo — przemówiła łagodnie najwyższa kapłanka. — Nie masz prawa mnie pouczać. Nie jestem Shiel czy Marline. Nosisz szare szaty dopiero od dziesięciu dni i musisz znać swoje miejsce.

Paul uznał, że jest zbyt wyrozumiała. — Do diabła z tym! Co ona tu robiła? Co usłyszała?

Słyszałam wszystko — wyznała Leila.

Jaelle była zdumiewająco spokojna. — Wierzę w to — stwierdziła. — A teraz powiedz mi dlaczego.

— Ze względu na Finna — odrzekła dziewczynka. —
Dlatego, że wyczułam, iż on przyszedł od Finna.

34


Obie zwróciły się w jego stronę. — Powinieneś rozu­mieć — stwierdziła Jaelle. W pełni już odzyskała pano­wanie nad sobą. — Czy Jennifer nie mówiła ci o takienie?

Dziewczynka odpowiedziała mu sama. — To ja wez­wałam Finna na Drogę. Trzy razy, a potem jeszcze raz. Jestem z nim związana, dopóki nie odejdzie.

Zapadła cisza. — No dobrze, Leilo — odezwała się Jaelle. — Teraz nas zostaw. Zrobiłaś to, co musiałaś. Nie mów nikomu ani słowa.

Chyba bym nie mogła — odparła Leila cichym gło­
sem. — Ze względu na Finna. Czasami wewnątrz mnie jest
ocean. Myślę, że pochłonąłby mnie, gdybym spróbowała.

Odwróciła się i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Spojrzawszy w blasku wysokich świec na kapłankę, Paul zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział w jej oczach litości.

Nic jej nie zrobisz? — wyszeptał.

Jaelle skinęła głową, wciąż spoglądając na drzwi, przez które wyszła dziewczynka. — Kogokolwiek innego kaza­łabym zabić. Uwierz mi.

Zwróciła się w jego stronę. — Zostaw mi tę tajemnicę — poprosiła cicho. — Istnieją pewne sekrety, których le­piej jest nie znać, Pwyllu. Nawet dla ciebie.

35


Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Ich spojrzenia spotkały się. Tym razem to Paul odwrócił wzrok. Ze wzgardą Jaelle potrafił się uporać, lecz ten wyraz jej oczu dawał połączenie z mocą starszą i głębszą nawet od tej, której dotknął na Drzewie.

Odchrząknął. — Rankiem powinniśmy już stąd znik­nąć.

0 to — zapewnił ją. — Wiem, że to wyczerpie korzeń
ziemi, avarlith.

Potrząsnęła głową. Światło świec lśniło w jej włosach. — Uczyniłeś głęboką rzecz, sprowadzając ją tutaj o włas­nych siłach. Jeden Tkacz wie, jak to się stało.

Cóż, ja z pewnością tego nie wiem — odrzekł, przy­
znając jej rację.

Umilkli. W sanktuarium, w jej pokoju, panowała głęboka cisza.

Spoglądali na siebie przez dzielącą ich od siebie pokrytą dywanami przestrzeń, niewiarygodnie wielką dal.

Lepiej się ruszmy — odezwał się wreszcie.
Uniosła rękę i pociągnęła za wiszący w pobliżu sznur.

Gdzieś zadźwięczał dzwonek. Gdy w odpowiedzi na wez­wanie kapłanki, zjawiły się, wydała im rozkazy, szybko

1 skrupulatnie. Wydawało się, że upłynęło bardzo niewiele
czasu, nim wróciły, niosąc Jennifer.

Potem trwało to już krótko. Weszli pod kopułę. Męż­czyźnie zawiązano oczy. Jaelle utoczyła własnej krwi, co niektóre z nich zaskoczyło. Następnie sięgnęła na wschód, do Gwen Ystrat i odnalazła najpierw Audiart, potem pozo­stałe. Poinformowała je, a one wyraziły zgodę. Następnie

36


powędrowały wszystkie razem, dotknęły Dun Maura i po­czuły, jak przepłynął przez nie korzeń ziemi.

— Żegnaj! — usłyszała słowa Paula, gdy moc avarlith zmieniła się dla niej — tak, jak działo się to zawsze, w spo­sób, który wyróżniał ją już wówczas, gdy była dzieckiem — w przenikający jej ciało strumień przypominający świat­ło księżyca. Znalazła drogę i pełna wdzięczności odesłała ich do domu.

Później była zbyt zmęczona na cokolwiek poza snem.

W domu stojącym nie opodal trawnika, na którym śpie­wano takienę, Vae stanęła przy kominku i wzięła swe nowo narodzone dziecko w ramiona. Kapłanki w szarych szatach przyniosły mleko i powijaki. Obiecały też inne rzeczy. Finn zrobił już dla Dariena prowizoryczną kołyskę.

Pozwoliła mu chwilę potrzymać brata. Serce jej rosło, gdy widziała blask jego oczu. Pomyślała, że może on zdoła go tutaj zatrzymać. Ta straszliwa rzecz była tak potężna, że mogła przemóc zew, który usłyszał Finn. Kto wie.

Nawiedziła ją też inna myśl: bez względu na to, kim był ojciec — a na jego imię rzuciła klątwę — dziecko uczyło się kochać dzięki miłości najbliższych, a ona i Finn — oraz Shahar, kiedy już wróci do domu — dadzą mu tyle uczucia, ile tylko będzie potrzebowało. Jak można było nie kochać tak spokojnego i pięknego chłopca z podobnie niebieskimi oczyma. Niebieskimi jak kamienie strażnicze Ginserata, po­myślała. Potem jednak przypomniała sobie, że je strzaskano.

ROZDZIAŁ 3

Paul, który stał na czatach przy szosie, zagwizdał na znak, że droga wolna. Dave złapał za słupek, by znaleźć punkt oparcia, i przeskoczył płot. Zaklął cicho, gdy zarył się po kostki w wiosennym błocie.

37


Dobra — powiedział. — Teraz dziewczyny.

Kevin pomógł najpierw Jen, a potem Kim utrzymać rów­nowagę na sztywnym drucie kolczastym, by Dave mógł je podciągnąć i przesadzić na drugą stronę. Obawiali się, że płot może być pod napięciem, ale Kevin sprawdził to wcześ­niej i upewnił się, że tak nie jest.

Jedzie samochód! — krzyknął przenikliwym gło­
sem Paul.

Padli płasko na zimną, błotnistą ziemię, dopóki światła reflektorów ich nie minęły. Następnie Kevin podniósł się i również przeskoczył przez płot. Ta część była łatwa, wie­dzieli jednak, że dalej w gruncie kryją się wrażliwe na nacisk czujniki i gdy zapuszczą się w tamto miejsce, w podzie­mnym pomieszczeniu strażników rozlegnie się alarm.

Paul podbiegł do płotu i przesadził go zgrabnie. On i Ke-vin wymienili spojrzenia. Mimo ogromu tego, co mieli za­miar uczynić, Kevin poczuł przypływ radości. Cudownie było znowu coś robić.

No dobrze — powiedział cicho, panując nad sytu­
acją. — Jen, ty zostajesz ze mną. Przygotuj się. Masz być
seksowna jak diabli. Dave i Paul, znacie swoje zadania? —
Skinęli głowami. Zwrócił się w stronę Kim. — Wszystko
gotowe, kochanie. Rób swoje. I...

Przerwał. Kim zdjęła rękawiczki. Baelrath na jej prawej dłoni lśnił bardzo jasno. Sprawiał wrażenie żywej istoty. Kim wzniosła go nad głowę.

— Niech wszystkie moce zmarłych wybaczą mi to —
powiedziała i pozwoliła, by światło zaniosło ją poza rozsy­
pujący się, tworzący podstawę monolit, ku Stonehenge.

Jednej z pierwszych nocy wiosny postawiła wreszcie drugi krok. Czekała tak długo, że zaczynała już wpadać w rozpacz, jak jednak można było nakazać snowi, by nad­szedł? Ysanne jej tego nie nauczyła. Również dar jasnowi­dzenia, choć przyniósł jej tak wiele, nie uczynił możliwą tej jednej rzeczy. Była teraz tą, która śni sen, wymagało to

38


jednak długiego oczekiwania, a nikt dotąd nie nazwał Kim berly cierpliwą osobą.

Raz za razem, podczas lata, kiedy powrócili, oraz długie_ zimy, która nadeszła później — i wciąż się nie skończyła choć był już kwiecień — oglądała co noc ten sam przesu­wający się przed jej oczami obraz. Teraz już jednak go znała Znała ten pierwszy krok na drodze wiodącej do Wojownika od pewnej nocy w Paras Derval. Sterczące bezładnie kamie­nie oraz wiatr wiejący nad trawą stały się dla niej bardziej znajome niż cokolwiek innego. Wiedziała, gdzie się znaj­dują.

To czas przyprawiał ją o dezorientację. Gdyby nie ten fakt, jej zadanie byłoby łatwe, choć w pierwszych snach, w czasach młodości jej mocy, wizja wydawała się zamglona. Nie widziała tego miejsca tak, jak wyglądało ono teraz, lecz postrzegała je takim, jakim było trzy tysiące lat temu.

Stonehenge. Tam, gdzie leżał pochowany król, olbrzym w swych czasach, lecz mały, maleńki w porównaniu z tym, którego sekretne imię trzymał w nieprzeniknionej tajemnicy za murami śmierci.

Nieprzeniknionej dla wszystkich, oprócz — nareszcie — niej. Jak zawsze, natura jej mocy przytłoczyła ją smut­kiem. Wydawało się, że nawet zmarli nie mogą zaznać spo­koju od niej, od Kimberly Ford z Baelrathem na dłoni.

Stonehenge. To wiedziała. Punkt wyjścia. W ukrytej Księdze Gortyna, którą znalazła pod stojącą przy jeziorze chatą, odszukała — z łatwością, gdyż była tam Ysanne — słowa, które przywołają zmarłego strażnika z miejsca jego drugiego spoczynku.

Potrzebne jej jednak było coś więcej, gdyż zmarły był ongiś potężny i nie chciał zdradzić swej tajemnicy bez oporu. Musiała poznać jeszcze jedno miejsce. Następne. Ostatnie. Miejsce wezwania.

I wreszcie, pewnej kwietniowej nocy, poznała je.

Ten od dawna poszukiwany obraz zmyliłby ją raz jesz­cze, gdyby nie była przygotowana na sztuczkę, jaką mógł

39


spłatać czas. Jasnowidzący wędrowali w swych snach wzdłuż pętli powstających w niewidzialny sposób, gdy Tkacz pracował na swych Krosnach, i musieli być przygo­towani na ujrzenie niewytłumaczalnego.

Była więc gotowa na ten widok: mała, zielona wyspa leżąca na jeziorze o tafli gładkiej jak szkło, pod sierpem księżyca, który wzeszedł przed chwilą. Był to obraz pro­mieniujący tak niezrównanym spokojem, że rok temu Kim-berly rozpłakałaby się, wiedząc, jakie spustoszenie wywoła jej nadejście.

Nawet nie rok temu, nawet nie tyle. Zmieniła się jednak i choć był w niej teraz smutek — głęboki jak kamień i rów­nie niezmienny — czuła też olbrzymią potrzebę, a zwłoka była zbyt długa, by Kim mogła sobie pozwolić na luksus łez.

Podniosła się z łóżka. Wojenny Kamień zamigotał stłu­mionym, wieszczącym blaskiem. Wiedziała, że wkrótce się rozjarzy. Będzie niosła ogień na swej dłoni. Kuchenny zegar powiedział jej, że jest czwarta nad ranem. Zobaczyła też, że Jennifer siedzi przy stole, a woda w czajniku zaczyna się gotować.

— Krzyknęłaś — odezwała się jej współlokatorka. —
Myślałam, że coś się dzieje.

Kim zajęła jedno z wolnych krzeseł. Owinęła się szczel­nie szlafrokiem. W domu panował chłód, a ze swych po­dróży zawsze wracała zziębnięta. — Działo się — odparła zmęczonym głosem.

Wzruszyła ramionami. Zbyt trudno było to wyjaśnić. Za­częła ostatnio rozumieć, dlaczego Ysanne wycofała się do swej pustelni nad jeziorem. W pokoju paliły się dwa światła: jedno na suficie, a drugie na jej dłoni. — Lepiej zadzwoń­my po chłopaków — powiedziała.

— Już to zrobiłam. Wkrótce tu będą.

40


0x08 graphic
Kim obrzuciła ją bacznym spojrzeniem. — Co mówi­łam przez sen?

Oczy Jennifer znowu miały łagodny wyraz. Tak było od chwili narodzin Dariena. — Krzyczałaś, by ci wybaczyli — odparła. Ma wyrwać zmarłych z miejsca spoczynku, a tych, którzy nie mogą umrzeć, powieść ku ich przeznaczeniu.

Marne szansę — stwierdziła Kimberly.
Zadźwięczał dzwonek. Po chwili wszyscy stali już wokół

niej, niespokojni, rozczochrani i na wpół śpiący. Podniosła wzrok. Czekali, lecz okres oczekiwania dobiegł już końca. Widziała wyspę i jezioro o tafli jak szkło.

— Kto poleci ze mną do Anglii? — zapytała z kruchą,
fałszywą pogodą w głosie.

Polecieli wszyscy. Nawet Dave, który musiał właściwie zrezygnować ze swej pracy praktykanta, by dostać wolne z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Rok temu był tak mocno zdecydowany odnieść sukces jako prawnik, że zabrał ze sobą do Fionavaru plik notatek z postępowania dowodowego. Zmienił się bardzo, podobnie jak oni wszyscy. Gdy widziało się, jak Rangat wzniosła w górę swą nieczystą dłoń, wszystkie inne sprawy można było uważać jedynie za nieistotne.

Cóż jednak mogło się wydawać mniej istotne niż sen? A to właśnie sen sprawił, że cała piątka pomknęła nad oce­anem boeingiem 747 do Londynu, a potem wypożyczonym w Heathrow renaultem prowadzonym w nieobliczalny spo­sób na pełnym gazie przez Kevina Laine'a do Amesbury obok Stonehenge.

Kevin był w wybuchowym nastroju. Uwolniony wreszcie od oczekiwania, od trwającego miesiącami udawania, że in­teresują go kursy dotyczące podatków, własności gruntu oraz postępowania cywilnego, które poprzedzały przyjęcie go w poczet adwokatów, przemknął samochodem przez ron­do, nie zważając na prychającego Dave'a, po czym zatrzy­mał się z piskiem opon przed starożytnym hotelem połączo­nym z tawerną, który zwał się oczywiście „Nowa Gospoda".

41


Obaj z Dave'em wzięli bagaże — żadne z nich nie za­brało nic poza torbą podręczną — podczas gdy Paul zajął się rejestracją. Wchodząc do środka, minęli wejście do baru

zatłoczonego z uwagi na porę obiadową — i Kevin do­
strzegł przelotnie ładniutką, piegowatą barmankę.

mruknął Dave, który również tego nie pamiętał i w do­
datku czuł się bardziej usprawiedliwiony.

Kevin mógł przyznać, że zachował się niepoważnie. Nie był jednak mnichem i nigdy nie byłby w stanie go udawać. Diarmuid by mnie zrozumiał — pomyślał. Niemniej zasta­nowił się, czy nawet rozpustny książę potrafiłby pojąć, jak dalece przeżywał Kevin akt miłości i czego w nim naprawdę szukał. To skrajnie nieprawdopodobne, uznał, ponieważ sam właściwie tego nie wiedział.

Paul przyniósł klucze do dwóch sąsiadujących ze sobą pokojów. Zostawiwszy Kimberly, po jej usilnych prośbach, w jednym z nich, pozostała czwórka pojechała samochodem milę na zachód, by dołączyć do turystycznych autobusów i tłumu zwiedzających Stonehenge. Gdy już się tam znaleźli, Kevin spoważniał, choć w świetle dnia wyglądało to raczej tandetnie. Mieli do wykonania robotę. Musieli się przygo­tować do tego, co miało wydarzyć się nocą.

Dave pytał o to w samolocie. Było już bardzo późno. Film się skończył, a światła przygaszono. Jennifer i Paul zasnęli. Rosły mężczyzna podszedł do miejsca, gdzie sie­dzieli Kevin i Kim, którzy nie spali, lecz nic nie mówili. Kim przez cały czas nie odezwała się ani razu, zagubiona w jakiejś niespokojnej krainie zrodzonej ze snu.

Co mamy tam zrobić? — zapytał nieśmiało Dave,
jak gdyby bał się ją niepokoić.

Białowłosa dziewczyna siedząca obok Kevina wyrwała się z zamyślenia, by powiedzieć: — Wasza czwórka będzie

42


0x08 graphic
musiała zrobić wszystko, co okaże się konieczne, by dać mi czas.

Na co? — Dave nie ustępował.

Kevin również odwrócił głowę, by spojrzeć na Kim, gdy mówiła, nazbyt rzeczowym tonem: — Żeby przywołać zmarłego króla i zmusić go do zdradzenia imienia. Potem będę musiała radzić sobie sama.

Następnie popatrzył dalej, przez okno, i zobaczył gwiaz­dy widoczne za skrzydłem. Lecieli bardzo wysoko nad głę­bokimi wodami.

Kevin podszedł z powrotem do stolika, niosąc całą pintę piwa.

Dave i Paul umilkli.

43


Niezła robota — powiedziała Jennifer. Uśmiechnęła
się lekko.

No dobra — odezwała się Kim. — Chodźmy już.
Stała przy stoliku. Założyła lotniczą kurtkę i szalik. Jej

widoczne pod lokami białych włosów oczy miały lekko sza­lony wyraz. Twarz była śmiertelnie blada. Przez czoło prze­biegała pojedyncza pionowa bruzda. Kim uniosła w górę dłonie. Miała na nich rękawiczki.

Zaczął się żarzyć pięć minut temu — wyjaśniła.

Dotarła więc na miejsce. Był to zaiste odpowiedni mo­ment, by objawić się tu i teraz i okazać Baelrath gorejący karmazynowym płomieniem mocy. To był Wojenny Ka­mień, znaleziony, nie zrobiony, i bardzo dziki. Nadeszła wojna i pierścień wchodził w posiadanie swej mocy. Prze­niósł Kim obok wysokich, okrytych całunem ciemności ka­mieni, potem do leżącego na ziemi oraz przechylonego, aż po najwyższy, tworzący nadproże. Przy nim zatrzymała się.

Za jej plecami rozległ się krzyk. Bardzo daleko z tyłu. Nadszedł czas. Kimberly uniosła rękę przed twarz i krzyk­nęła zimnym głosem, bardzo różnym od tego, którym prze­mawiała, gdy wolno jej było być tylko sobą, tylko Kim. Skierowała w ciszę, w wyczekujący spokój tego miejsca, słowa mocy nad mocami, by przywołać pochowanego tu zmarłego spoza ścian Nocy.

Damae Pendragon! Sed Baelrath riden log verenth.
Pendragon rabenna, nisei damae!

Nie było jeszcze księżyca. Między starożytnymi mono­litami Baelrath lśnił jaśniej niż którakolwiek z gwiazd, oświetlając trupim blaskiem olbrzymie kamienne zęby. W tej mocy nie było nic subtelnego czy delikatnego. Nic pięknego. Kim przybyła tu narzucić swą wolę, posiłkując się ową siłą oraz tajemnicą, którą znała. Przybyła wezwać.

I nagle, gdy rozpętał się wiatr, tam gdzie przedtem go nie było, zrozumiała, że dokonała tego.

Pochyliła się pod prąd powietrza, trzymając Baelrath przed sobą, i ujrzała, w samym środku zabytku, postać sto-

44


jącą na kamiennym ołtarzu. Była wysoka i skryta w cieniu, spowita mgłą niczym całunem. Przybysz zmaterializował się jedynie w połowie, w połowicznym świetle gwiazd i ka­mienia. Walczyła z jego ciężarem, oporem. Był martwy tak długo, a ona kazała mu wstać.

Nie było tu miejsca na smutek, a okazanie słabości mogło zniweczyć wezwanie. Zawołała: — Utherze Pendragonie, staw się, gdyż rozkazuję twej woli!

— Nie rozkazuj mi! Jestem królem!

Głos był wysoki, mocno naciągnięty na drucie stuleci, zachował jednak władcze brzmienie.

Nie było miejsca na litość. Najmniejszego. Znieczuliła swe serce. — Jesteś martwy — powiedziała zimno, na zi­mnym wietrze. — I oddano cię kamieniowi, który noszę.

Uther wyprostował się, osiągając pełen wzrost. Stał nad swym grobem, bardzo wysoki. — Czyż nie okazał się wiel­ki ponad wszelką miarę?

A zatem: — To nie ma znaczenia — odparła Kimber-ly. Była w niej teraz boleść, której żadne znieczulenie nie mogło powstrzymać. — Zamierzam go wezwać, używając imienia, którego strzeżesz.

Zmarły król wyciągnął ręce ku spoglądającym na nich gwiazdom. — Czyż nie dosyć już wycierpiał? — zawołał ojciec głosem, który zagłuszył wiatr.

Na to nie istniała ludzka odpowiedź, Kimberly rzekła więc: — Nie mam czasu, Utherze. Musimy go przywołać. Na żar mojego kamienia, rozkazuję ci: Jak brzmi imię?

Widziała srogi wyraz jego twarzy. Zapanowała nad włas­ną, by nie mógł z niej wyczytać niezdecydowania. Opierał się jej. Czuła, że ziemia oddala go od niej i ciągnie w dół.

45


W jego oczach, jak przez mgłę lub dym, wyczytała, iż wiedział, że tak jest, a także to, że za pomocą Baelratha zdoła go ujarzmić. Jej dusza przewracała się pod wpływem wywołanego tym bólu. Wydawało się, że nie zdoła stać się aż tak podobna do stali.

— Był młody, gdy to się wydarzyło — powiedział. — Kazirodztwo i cała reszta. Bał się, ze względu na przepo­wiednię. Czy nie mogą się nad nim ulitować? Czy nigdzie nie ma zmiłowania?

Kimże była, że dumni królowie zmarłych błagali ją w ta­ki sposób? — Imię! — powtórzyła Kimberly wśród zawo­dzenia wiatru. Uniosła pierścień nad głowę, by okiełznać króla.

Okiełznany, powiedział jej. Odniosła wrażenie, że wszę­dzie wokół gwiazdy zaczęły spadać z nieba. Ściągnęła je w dół mocą tego, czym była.

Była czystą czerwienią, była dzika, noc nie mogła jej pomieścić. Nawet w tej chwili potrafiłaby się podnieść, by później opaść w dół, tak jak mógł to zrobić czerwony blask księżyca. Ale nie tutaj. W innym miejscu.

Leżało ono wysoko. Wystarczająco wysoko, by ongiś mogło być wyspą na jeziorze o tafli jak szkło. Potem wody cofnęły się w całym Somerset, pozostawiając równinę oraz wznoszące się wysoko nad nią wzgórze o siedmiu graniach. Jeśli jednak jakieś miejsce było kiedyś wyspą, pozostaje w nim wspomnienie o wodzie i wodnej magii, bez względu na to, jak daleko leży morze czy jak dawno temu opadło.

Tak też wyglądało to w przypadku Glastonbury Tor, któ­re w dniach świetności zwano Avalonem i które widziało, jak trzy kobiety odwiozły łodzią na jego brzeg umierającego króla.

Tyle w szczątkowych legendach kryło się prawdy, reszta jednak była tak od niej daleka, że to również niosło ze sobą żal. Kim rozejrzała się wokół ze szczytu pagórka i ujrzała wąski sierp księżyca wznoszący się na wschodzie nad ciąg-

46


0x08 graphic
nącą się daleko równiną. Gdy tak patrzyła, blask Baelratha zaczął zanikać, a wraz z nim moc, która ją tu sprowadziła.

Musiała coś uczynić, dopóki jeszcze płonął. Wzniosła pierścień w górę i odwróciła się — niczym światło latarni morskiej pośród nocy — z powrotem w stronę Stonehenge, które leżało tak wiele mil stąd. Sięgnęła przed siebie, tak jak zrobiła to już raz przedtem. Tym razem jednak było to łatwiejsze. Dziś w nocy była bardzo silna. Odszukała pozo­stałą czwórkę, zebrała ich razem: Kevina i Paula, Jennifer i Dave'a. Zanim Wojenny Kamień zgasł, wysłała ich do Fionavaru resztką czerwonej dzikości zrodzonej przez Sto­nehenge.

Potem światło, które nosiła, stało się jedynie pierście­niem na jej palcu. Na smaganym wiatrem szczycie wzgórza zapadła ciemność.

Księżyc lśnił wystarczająco jasno, by mogła dostrzec kaplicę, którą wzniesiono tu jakieś siedemset lat temu. Kim dygotała teraz i to nie tylko z zimna. Płonący pierścień wzniósł ją w górę i dał jej determinację w normalnej sytuacji znajdującą się poza jej zasięgiem. Teraz była tylko Kimberly Ford, a przynajmniej tak się jej zdawało. Poczuła lęk, stojąc na tym starożytnym wzgórzu, które wciąż wydzielało zapach morskiego wiatru, tutaj w głębi Somerset.

Miała zamiar uczynić coś strasznego, pobudzić raz jesz­cze do życia klątwę tak starą, że wiatr wydawał się przy niej młody.

Na pomocnych terytoriach Fionavaru wznosiła się jednak ongiś góra, pod którą był uwięziony bóg. Potem nastąpiła detonacja tak potężna, że mogła oznaczać tylko jedno. Ra-koth Spruwacz nie był już spętany. Przeciwko nim wystąpiło tak wiele mocy. A jeśli Fionavar padnie, Maugrim zawładnie wszystkimi światami i Gobelin na Krosnach Świata zostanie rozerwany i splątany bez możliwości naprawy.

Pomyślała o Jennifer w Starkadh.

Pierścień na jej dłoni zgasł. Nie miała w sobie żadnej mocy poza imieniem, które znała, straszliwym i bezlitos-

47


nym. Wiedziała, że w tym wysoko położonym, mrocznym miejscu musi okazać się silna. Wypowiedziała własnym gło­sem jedyne słowo, na które Wojownik bezwzględnie musiał odpowiedzieć.

Dzieciobójco!

Potem zamknęła oczy, gdyż wydało jej się, że wzgórzem i całą równiną Somerset wstrząsnęły rozdzierające konwul­sje. Rozległ się dźwięk: wiatr, smutek, zaginiona muzyka. Jego ojciec mówił, że był młody i bał się, a zmarli mówili prawdę albo milczeli. Przepowiednia Merlina wybiła po­dzwonne dla promiennego marzenia, a więc rozkazał poza­bijać dzieci. Och, jak można było się nie rozpłakać? Wszy­stkie dzieci. Po to, by jego przepowiedziany, skalany, kazirodczy potomek nie ocalił życia, by zniszczyć ów jasny sen. Sam był niewiele więcej niż dzieckiem, lecz jego imie­niu powierzono nić, a co za tym idzie świat. A gdy niemow­lęta zginęły...

Gdy niemowlęta zginęły, Tkacz wyznaczył mu długi, nie kończący się los. Krąg wojny i pokuty pod różnymi imio­nami i w wielu światach, by można było osiągnąć zadośću­czynienie za dzieci i za miłość.

Kim otworzyła oczy i ujrzała nisko zawieszony, wąski sierp księżyca. Widziała błyszczące wiosenne gwiazdy nad głową. Nie myliła się sądząc, że są jaśniejsze niż uprzednio.

Nagle odwróciła się i w owym niebiańskim świetle do­strzegła, że nie jest sama w tym wysoko położonym, zaklę­tym miejscu.

Nie był już młody. Jak mógł zachować młodość po tak wielu wojnach? Jego broda była ciemna, choć ze śladami siwizny, a oczy nie przystosowały się jeszcze do czasu. Wy­dało jej się, że widzi w nich gwiazdy. Wspierał się na mie­czu. Otoczył dłońmi jego rękojeść, jak gdyby była to jedyna pewna rzecz pośród szerokiej nocy. Nagle przemówił, gło­sem tak łagodnym i zmęczonym, że trafił jej wprost do serca: — Byłem tutaj Arturem, pani, prawda?

Tak — wyszeptała.

48


A nie tamto?
Och, kimże była?

Nie. Nigdy go nikomu nie zdradzę ani nie wypowiem
po raz drugi. Przysięgam.

Wyprostował się powoli. — Inni jednak to zrobią, tak jak działo się to uprzednio.

Nie mogę nic uczynić, by to zmienić. Wezwałam cię
jedynie dlatego, iż cię potrzebujemy.

Skinął głową. — Tutaj jest wojna?

W Fionavarze.

Usłyszawszy to, poderwał się nagle. Nie był tak wysoki, jak jego ojciec, lecz majestat spowijał go niczym płaszcz. Uniósł głowę na wzmagającym się wietrze, jak gdyby usły­szał odległy dźwięk rogu.

Wydawało się, że gdy usłyszał te słowa, nabrał stałości, jak gdyby pogodzenie się z losem zakończyło jego przejście z miejsca, gdzie przebywał uprzednio. W głębi jego oczu nie było już gwiazd. Stały się one brązowe i łagodne niczym szeroka, zorana ziemia.

Niech tak będzie — powiedział Artur.

To ta spokojna zgoda załamała ostatecznie Kimberly. Dziewczyna osunęła się na kolana i opuściła twarz, by się rozpłakać.

W chwilę później poczuła, jak bez wysiłku podźwignięto ją z ziemi. Otoczył ją uścisk tak serdeczny, że w tym sa­motnym podniesieniu poczuła się tak, jakby wróciła do do­mu po długiej podróży. Wsparła głowę na jego szerokiej piersi i poczuła mocne uderzenia serca. Było to dla niej pociechą w jej żalu.

Po chwili cofnął się. Otarła łzy i ujrzała, że Baelrath rozjarzył się ponownie. Nie zdziwiło jej to. Po raz pierwszy

49


zdała sobie sprawę z tego, jak czuje się zmęczona. Przeszło przez nią tak wiele mocy. Potrząsnęła głową. Nie miała czasu na słabość. Ani trochę. Spojrzała na niego.

Ból słyszalny w głosie odsłonił przed nią po raz pierwszy prawdziwą naturę jego przekleństwa. Powinna była się tego domyślić. Łatwo było to dostrzec. Za dzieci i za miłość.

Na to nie można było odpowiedzieć. Zresztą Kim nie zaufałaby swemu głosowi. Ujęła tylko jego dłoń i raz jesz­cze, resztką swych sił, wznosząc w górę Baelrath, przeszła z Arturem Pendragonem, Potępionym Wojownikiem, ku Fionavarowi i wojnie.


0x08 graphic
Część II

Owein

Rozdział 4

Ruana spróbował słabym głosem podjąć pieśń. Miał do pomocy jedynie Iraimę. Nie żywił zbytniej nadziei, że jego głos dotrze tak daleko, jak było to konieczne, nie przychodziło mu jednak do głowy nic innego, co mógłby zrobić. Leżał więc w ciemności, słuchając jak wokół niego umierają jego towa­rzysze, i śpiewał raz za razem pieśń ostrzegawczą oraz pieśń zbawienną. Iraima pomagała mu, kiedy mogła, była jednak bardzo słaba.

0x08 graphic
Rankiem ich strażnicy odkryli, że Taieri nie żyje. Wyciąg­nęli go z groty i pożarli. Następnie spalili jego kości, by ogrzać się w przenikliwym chłodzie. Ruanę dławił dym unoszący się ze stosu. Umieszczono go przy wejściu do jaskini, by utrudnić im oddychanie. Słyszał kaszel Iraimy. Wiedział, że nie zabiją ich bezpośrednio z obawy przed klątwą krwi, trzymano ich już jednak w grotach bez jedzenia przez długi czas, a do tego wdychali dym pochodzący z ich braci i sióstr. Snuł abstra­kcyjne rozważania na temat uczuć nienawiści czy gniewu. Zamknął oczy i raz jeszcze zaśpiewał kanior dla Taieriego. Wiedział, że nie robi tego w należytej zgodzie z obrządkami i poprosił o wybaczenie. Potem znowu zaczął śpiewać raz za razem te same dwie pieśni: ostrzegawczą i zbawienną. Iraima przyłączyła się po chwili do niego, podobnie jak Ikatere, lecz przez większość czasu Ruana śpiewał sam.

51


Wspięli się po zielonej trawie na Atronel. Wielcy spod wszystkich trzech znaków stawili się przed Ra-Tennielem. Jedynie Brendel przebywał na południu, w Paras Derval, Znak Pustułki reprezentował więc Heilyn. Spod Znaku Brei-na zjawiły się bliźnięta — Galen i Lydan — a z Łabędzia najpiękniejsza ze wszystkich Leyse. Była odziana na biało, jak wszyscy spod tego znaku, na pamiątkę Lauriel. Był tam też Enroth, który był najstarszym od chwili, gdy Laien Dzie­cię Włóczni odszedł do swej pieśni. Nie nosił żadnego znaku i wszystkie zarazem, co przysługiwało jedynie najstarszemu i królowi.

Ra-Termiel sprawił, że tron rozjarzył się jaskrawym, nie­bieskim blaskiem. Sroga Galen uśmiechnęła się, choć jej brat zmarszczył brwi.

Leyse ofiarowała królowi kwiat. — Znad Celynu — szepnęła. — Jest tam piękny gaj srebrnych i czerwonych sylvainów.

Chciałbym pójść z tobą je zobaczyć — odparł Ra-
Tenniel.

Leyse uśmiechnęła się zwodniczo. — Czy mamy dziś w nocy otworzyć niebo, Promienny Panie?

Zaakceptował jej unik. Tym razem to Lydan się uśmie­chnął.

52


Ta wiadomość wywołała poruszenie. — Jasnowidząca'

zaryzykowała Leyse. — W swoim świecie?

odrzekł Ra-Tenniel. — Czyż to nie najbardziej gorzka
ironia, że my, których imię oznacza Światło, byliśmy od
tysiąca lat zmuszeni ukrywać swój kraj w mroku? Dlaczego
Daniloth ma być nazywane Krainą Cieni? Czy nie chcieli­
byście zobaczyć nad Atronel lśniących jasno gwiazd i wysłać
ku nim w odpowiedzi naszego blasku?

Wszędzie wokół na wzgórzu rozbrzmiała muzyka wyra­żająca zgodę i pożądanie. Porwała ona nawet ostrożnego Lydana. On również pozwolił, by jego oczy sięgnęły do kryształu, gdy Ra-Tenniel sprawił, że tron rozjarzył się peł­nym blaskiem i, wypowiedziawszy niezbędne słowa, roz­wiązał zaklęcie, które Lathen Tkacz Mgły utkał po Bael Rangat. I wtedy lios alfarowie, Dzieci Światła, zaśpiewali jednym głosem zachwytu, gdyż ujrzeli w górze lśniące peł­nym blaskiem gwiazdy i wiedzieli, że ha całej północy Fio-navaru światłość Daniloth rozjaśni noc po raz pierwszy od tysiąca lat.

Rzecz jasna, odsłonili się w ten sposób. To właśnie był bohaterski czyn. Uczynili z siebie przynętę, najbardziej ku­szącą z możliwych, by wywabić Rakotha Maugrima ze Star-kadh.

Czuwali przez całą noc. Nikt nie chciał spać, gdy można było oglądać gwiazdy, a potem również przybywający księ­życ. I gdy ich północne granice były otwarte, gdy wiedzieli,

53


że Spruwacz przebywa na swych wzniesionych wśród lodu wieżach i widzi stworzoną przez nich wyzywającą, mieniącą się barwami tęczy łunę, wysławiali śpiewem światło, by dotarły do niego również ich czyste głosy. Najczyściej ze wszystkich śpiewał Ra-Tenniel, władca lios alfarów.

Rankiem ponownie zaciągnęli zasłonę Tkacza Mgły. Ci, których wysłano, aby strzegli granic, wrócili na Atronel, by zameldować, że na południu, nad posępną, pustą Równiną, rozszalała się straszliwa nawałnica.

Światło jest szybsze od wiatru. W kraju leżącym na po­łudnie od Rienny, Dalrei ujrzeli łunę nad Daniloth, gdy tylko rozbłysła. Najnowsza zawierucha potrzebowała trochę cza­su, by do nich dotrzeć.

Nie znaczy to, że u bram, gdzie pełnił teraz straż Na von z trzeciego plemienia, nie było wystarczająco zimno. Być jednym z Jeźdźców Dalrei wciąż wydawało się wspaniałą rzeczą dla kogoś, kto ujrzał swe zwierzę tak niedawno. Kryły się w tym jednak również mniej przyjemne dla czternasto­latka aspekty, jak wpatrywanie się w białą noc w poszuki­waniu wilków, podczas gdy wiatr targał jego eltorowy płaszcz, docierając do kryjących się pod spodem cienkich kości.

Wieść o świetle, które rozbłysło daleko na pomocnym zachodzie, obiegała w szalonym tempie skupione ciasno obozy. Navon tymczasem skoncentrował się na pełnieniu straży. Nie popisał się podczas swych pierwszych łowów jako Jeździec. Usiłował efektownie powalić zwierzynę, co było jednym z błędów, które doprowadziły do tego, że Levon dan Ivor naraził życie w próbie zadania Ciosu Revora. Uda­nej próbie. I choć naczelny łowczy trzeciego plemienia nie zganił go ani słowem, Navon od owej chwili ze wszystkich sił starał się wymazać z pamięci wspomnienie o swym sza­leństwie.

Szczególnie dlatego, że każdy członek trzeciego plemie­nia czuł zwiększoną dumę i odpowiedzialność po tym, co wydarzyło się pod Celidonem, gdy zaczął padać śnieg i wilki

54


0x08 graphic
przystąpiły do zabijania eltorów, Navon przypomniał sobie, jak po raz pierwszy ujrzał przyprawiający o mdłości widok zagryzionych zwierząt w kraju między Adein a samym Ce-lidonem, tak blisko kamieni środka Równiny, że zakrawało to na szyderstwo. Albowiem, gdy Dalrei mogli podczas jed­nych łowów zabić piętnaście czy dwadzieścia uciekających zwierząt i to w ścisłej zgodzie ze swym surowym prawem, owego dnia Jeźdźcy trzeciego i ósmego plemienia, miną­wszy razem wyniosłość wznoszącego się w górę terenu, uj­rzeli dwieście leżących na śniegu eltorów. Ich czerwona krew wyglądała szokująco na białych zaspach Równiny.

To one stały się przyczyną ich zguby, gdyż eltory, na trawie tak szybkie, jakby umiały fruwać, miały kopyta słabo przystosowane do głębokiego, sypkiego śniegu. Zapadały się w nim. Ich płynna gracja zmieniała się w niezgrabny, niezdarny ruch, co czyniło je łatwym łupem dla wilków.

Jesienią eltory zawsze odchodziły na południe, by zosta­wić śnieg za sobą. Dalrei zawsze podążali za nimi do owej krainy o łagodniejszym klimacie, leżącej na granicy pastwisk Brenninu. W tym roku jednak śnieg spadł wcześniej i był bezlitosny. Zwierzęta zostały uwięzione na północy. A po­tem nadeszły wilki.

Dalrei przeklinali, zwracając ku północy twarze pełne żalu i gniewu. Przekleństwa w niczym im jednak nie pomo­gły. Nie powstrzymały też następnej złej rzeczy, gdyż wiatry zaniosły morderczy śnieg na południe, aż do Brenninu. Zna­czyło to, że nigdzie na Równinie nie ma dla eltorów bez­piecznego miejsca.

Dlatego Dhira z pierwszego plemienia wystosował Wiel­kie Wezwanie do Celidonu, skierowane do wszystkich dzie­więciu wodzów, a także ich szamanów i doradców. I wtedy czcigodny Dhira podniósł się — wszyscy już znali tę opo­wieść — i zapytał: — Dlaczego Cernan od Zwierząt po­zwala na tę rzeź?

Tylko jeden z obecnych wstał z miejsca, by udzielić mu odpowiedzi.

55


— Dlatego — odparł Ivor z trzeciego plemienia — że
nie może jej powstrzymać. Maugrim jest potężniejszy od
niego. Nazwę go teraz po imieniu i powiem Rakoth.

Jego głos stał się silniejszy, by stłumić szepty, które podniosły się na dźwięk nigdy nie wypowiadanego miana.

Musimy go teraz nazwać i wiedzieć, kim jest napra­
wdę, gdyż przestał już być tylko koszmarem czy wspomnie­
niem. Istnieje rzeczywiście. Jest teraz tutaj i musimy wyru­
szyć na wojnę przeciwko niemu o nasz lud i nasz kraj. I my,
i nasi sojusznicy. W przeciwnym razie nie nadejdą po nas
następne pokolenia, które jeździłyby z eltorami po szerokiej
Równinie. Będziemy niewolnikami Starkadh, zabawkami
svart alfarów. Każdy mężczyzna na tym zgromadzeniu musi
poprzysiąc na kamienie Celidonu, na to serce naszej Równi­
ny, że zginie, nim nadejdzie ten bezsłoneczny dzień. Nie ma
tu z nami Revora, ale jesteśmy jego synami i dziedzicami
jego dumy oraz Równiny, daru najwyższego króla. Mężczy­
źni Dalrei, czy okażemy się godni tego daru i tej dumy?

Navon zadrżał w ciemności, gdy zapamiętane słowa przemknęły przez jego umysł. Wszyscy słyszeli o ryku, jaki rozległ się po przemowie Ivora. Eksplodował on z Celidonu, jak gdyby mógł pokonać wszystkie ciągnące się na północy białe mile, minąć Gwynir i Andarien, by wstrząsnąć murami samego Starkadh.

Wszyscy też wiedzieli, co wydarzyło się później, gdy z kolei podniósł się spokojny, mądry Tulger z ósmego ple­mienia, by powiedzieć po prostu: — Od czasów Revora dziewięć plemion nie miało jednego pana, jednego ojca. Czy powinniśmy teraz mieć avena?

W ten sposób Ivor dan Banor z trzeciego plemienia został pierwszym avenem całej Równiny od tysiąca lat. Jego imię również eksplodowało głośno z tego świętego miejsca.

56


0x08 graphic
Widać to po nich wszystkich — pomyślał Navon, oti lając się mocniej płaszczem na przenikliwym wietrze. Każd z członków trzeciego plemienia miał swój udział zarówn w chwale, jak i w odpowiedzialności. Ivor upewnił się, b przy podziale obowiązków nie przysługiwały im żadne przy wileje.

Celidon powinien być bezpieczny — uznał Navon. Wil ki nie wejdą tu jeszcze. Nie narażą się na spotkanie z głę boką, starożytną mocą wiążącą krąg pionowych kamieni czj z Domem stojącym w jego środku.

W tej chwili najważniejsze były eltory. Zwierzęta dotarł) wreszcie na południe, do kraju leżącego nad Latham. Ple­miona miały udać się tam za nimi. Myśliwi otoczą zebrane skrzydła — choć na śniegu ta nazwa brzmiała jak drwina — a obozy będą nieustannie mieć się na baczności przed atakiem.

Tak też się stało. Dwukrotnie wilki próbowały zaatako­wać jedno ze strzeżonych skrzydeł i dwukrotnie śmigli au-berei dotarli z wiadomością do najbliższego obozu na czas, by umożliwić odpędzenie napastników.

Nawet w tej chwili, pomyślał Navon, krocząc to na pół­noc, to na południe wzdłuż drewnianej zewnętrznej palisady, nawet w tej chwili Levon, syn avena, pełnił w dotkliwym zimnie nocną straż wokół wielkiego skrzydła znajdującego się w pobliżu obozu trzeciego plemienia. Razem z nim prze­bywał ten, kto stał się dla Navona osobistym bohaterem, choć zaczerwieniłby się on i zaprzeczył temu, gdyby ktoś przypisał mu tę myśl. Niemniej żaden mężczyzna z któregokolwiek plemienia, nawet sam Levon, nie zabił tylu wilków, czy nie spędził tylu nocy na straży, co Torc dan Sorcha. Navon przy­pomniał sobie, że kiedyś zwano go banitą. Potrząsnął głową, co wydawało mu się dorosłym wyrazem niedowierzania. To już była przeszłość. Cicha śmierć niesiona przez Torca stała się teraz między plemionami przysłowiowa.

Plemię Navona miało w dzisiejszych dniach więcej bo­haterów niż wynosiła przeciętna miara i był on zdecydowany

57


ich nie zawieść. Wpatrywał się bystrym wzrokiem w cie­mność na południu. Czternastoletni strażnik, i to nie naj­młodszy z nich.

Najmłodszy czy nie, to on pierwszy ujrzał i usłyszał samotnego auberei zbliżającego się galopem. To Navon pod­niósł alarm, podczas gdy auberei pognał do następnego obo­zu, nie zatrzymując się nawet, by pozwolić koniowi na od­poczynek.

Najwyraźniej był to poważny atak.

Bardzo poważny atak — zdał sobie sprawę Torc, gdy ujrzał ciemne, niewyraźne kształty wilków pędzące w kie­runku wielkiego skrzydła, którego strzegły wspólnymi siła­mi trzecie i siódme plemię. Albo próbowały strzec — po­prawił się w myśli, gnając do Levona, by usłyszeć rozkazy naczelnego łowczego. Sytuacja wyglądała niedobrze. Tym razem wilki nadciągnęły w wielkiej liczbie. Wśród narasta­jącego chaosu Torc wyprostował się na siodle i dokonał przeglądu skrzydła. Czwórka jego przewodników wciąż była spętana i unieruchomiona. Było to nieprzyjemne, ale nie­zbędne, gdyż jeśli to olbrzymie, mieszane skrzydło rzuciłoby się do ucieczki, nieład stałby się niemożliwy do opanowania. Dopóki przewodnicy pozostawali na miejscu, grupa zacho­wa jedność, a eltory miały rogi i mogły walczyć.

Gdy dotarła do nich pierwsza linia atakujących bestii, ujrzał, że rzeczywiście walczą. Była to scena z piekła rodem: warczenie wilków, wysokie głosy eltorów, gorejące, koły­szące się pochodnie trzymane przez Jeźdźców w ciemności, a potem znowu krew zabitych zwierząt na śniegu.

Wściekłość omal nie zaparła Torcowi tchu w piersiach. Zmusił się do zachowania spokoju. Ujrzał, że na prawej przedniej granicy skrzydła jest za mało ludzi i wilki otaczają je, gnając w tamtą stronę.

Levon również to zobaczył. — Doraidzie! — krzyknął do naczelnego łowczego siódmego plemienia. — Zabierz połowę swych ludzi na bliższą flankę!

58


0x08 graphic
Doraid zawahał się. — Nie — odparł. — Mam inny pomysł. Dlaczego nie...

W tej samej chwili został wyszarpnięty z siodła i runął w śnieg. Torc nie zatrzymał się, by sprawdzić, gdzie upadł. — Jeźdźcy siódmego plemienia! — wrzasnął, przekrzyku­jąc hałas bitwy. — Za mną!

Tabor dan Ivor, niosący pochodnię obok swego brata, ujrzał, że faktycznie za nim podążyli. Mimo szalejącej wokół rzezi, serce mu rosło, gdy widział, jak sława Torca dan Sorcha wymusiła posłuszeństwo. Nikt na Równinie nie żywił do Ciemności nienawiści równie nieustępliwej, jak odziany w czerń Jeździec trzeciego plemienia, którego jedynym ustę­pstwem wobec zimowych wiatrów była eltorowa kamizelka noszona na nagiej piersi. Otaczała go teraz taka aura, że łowcy z innego plemienia podążyli za nim, nie zadając żad­nych pytań.

Torc dotarł do flanki przed wilkami, choć w ostatniej chwili. On i Jeźdźcy siódmego plemienia wpadli w stado napastników, wymachując mieczami niczym kosami. Prze­cięli grupę na pół i zawrócili szybko, by wyrąbać sobie drogę powrotną.

Tabor wzniósł się w siodle tak wysoko, jak tylko mógł. Omal nie spadł, złapał jednak równowagę i, zwróciwszy się w stronę Levona, zawołał: — Auberei się przedostał. Wi­dzę pochodnie zbliżające się od obozu!

Dobrze — odrzekł ponurym tonem Levon, spoglą­
dając w drugą stronę. — Potrzebni nam będą wszyscy.

Tabor obrócił konia w kierunku, w którym patrzył jego brat. On również ich ujrzał. Serce ścisnęło mu się niczym pięść.

59


Z południa nadjeżdżali urgachowie.

Straszliwe stworzenia siedziały na bestiach, jakich Tabor nigdy dotąd nie widział — wielkich, sześcionożnych wie­rzchowcach równie potwornych jak ich jeźdźcy. Z głów po­tworów sterczały pojedyncze, okrutnie zakrzywione rogi.

— Wydaje się, że czeka nas walka — odezwał się Le-von, przemawiając jakby do siebie. — Chodź, bracie, teraz nasza kolej — powiedział, odwróciwszy się w stronę Ta-bora z uśmiechem na twarzy.

Obaj synowie Ivora — jeden wysoki i jasnowłosy, drugi jeszcze młody, żylasty, o włosach koloru orzechowego — pognali swe konie w stronę zbliżającej się linii urgachów.

Choć Tabor starał się ze wszystkich sił, nie mógł do­trzymać kroku Levonowi, który wkrótce zostawił go z tyłu. Nie był jednak sam. Pochylony nisko na pędzącym wierz­chowcu Jeździec w czarnych sztylpach i eltorowej kamizelce gnał ku niemu, by przeciąć mu drogę.

Levon i Torc popędzili razem prosto ku szerokiej linii urgachów. Jest ich zbyt wielu — pomyślał Tabor, zawzię­cie starając się dopędzić obu mężczyzn. Był bliżej niż kto­kolwiek inny, a więc najlepiej widział to, co się stało. W od­ległości trzydziestu kroków od atakujących, Levon i Torc, nie odzywając się ani słowem, zawrócili nagle konie pod kątem prostym i, gnając wzdłuż linii olbrzymich, sześcio­nożnych wierzchowców, wypuścili z oszałamiającą szybko­ścią po trzy strzały.

Sześciu urgachów padło na ziemię.

Tabor jednak nie mógł sobie pozwolić na wznoszenie okrzyków radości. Gnając zawzięcie naprzód w ślad za dwójką Jeźdźców, przekonał się nagle, że galopuje wprost na linię potworów, trzymając w ręku jedynie pochodnię.

Usłyszał, że Levon wykrzyknął jego imię. Nie pomogło mu to zbytnio. Zdławił narastający w nim skowyt lęku pięt­nastolatka i skierował konia ku wyrwie w napierającym sze­regu. Jeden z urgachów, wielki i kudłaty, zmienił kurs, by przeciąć mu drogę.

60


0x08 graphic
Cernanie! — krzyknął Tabor. Cisnął pochodnią
i skrył się pod końskim brzuchem. Usłyszał świst miecza
w miejscu, gdzie przed chwilą była jego głowa, oraz gard­
łowy ryk bólu, gdy rzucona pochodnia uderzyła w kudły
i ciało. Następnie minął linię nieprzyjaciela i zaczął oddalać
się po pięknej, szerokiej, białej Równinie, pod przybywają­
cym księżycem i pod wszystkimi gwiazdami.

Nie trwało to długo. Zatrzymał konia i zawrócił go. Sięg­nął po mały miecz wiszący u siodła. Nie był mu jednak potrzebny. Żaden z urgachów go nie ścigał. Zamiast tego napastnicy wpadli z wściekłością między przerażone eltory, po czym, rąbiąc i siekąc piszczące głośno zwierzęta niczym rzeznicy, uderzyli z brutalną siłą w lewą flankę kontyngentu Dalrei. Nadciągały posiłki. Tabor dostrzegał w oddali po­chodnie napływające ku nim od obozów, pomyślał jednak z rozpaczą, że to nie wystarczy. Nie przeciw urgachom.

Patrzył, jak Levon i Torc pomknęli, by powtórzyć swój atak, urgachowie jednak pogrążyli się już głęboko w tłumie Jeźdźców. Ich olbrzymie miecze siały spustoszenie wśród łowców, podczas gdy wilki, nie powstrzymywane przez ni­kogo, szalały w skrzydle eltorów.

Usłyszał za sobą tętent kopyt. Uniósł miecz i zawrócił z rozpaczą konia. Nagle z jego gardła wyrwał się okrzyk radości.

— Naprzód, braciszku! — krzyknął ktoś. Dave Marty-
niuk przemknął z łoskotem obok niego, wznosząc wysoko
nad głową topór Brenninu. Obok niego pędził złotowłosy
książę, a za nimi trzydziestu ludzi.

W ten sposób wojownicy Brenninu przybyli na pomoc Dalrei, prowadzeni przez księcia Diarmuida oraz przez czło­wieka zwanego Davorem, wielkiego i srogiego, spowitego bitewnym szałem niczym czerwoną aureolą w blasku przy­bywającego księżyca.

Tabor ujrzał, jak oni z kolei uderzyli. Wyszkoleni żoł­nierze z drużyny Diarmuida wpadli w najbliższe stado wil­ków. Widział, jak ich miecze opadały, kreśląc srebrne łuki,

61


i podnosiły się znowu, ciemne od krwi. Następnie runęli na gęstą falangę urgachów z Torcem, Levonem i odważnym Cechtarem u boku. Wśród pisków ginących eltorów i war­czenia wilków Tabor usłyszał wznoszący się nad oświetloną blaskiem pochodni jatką głos Davora, krzyczący raz za ra­zem: — Revor!

Poczuł się młody w potężnym przypływie ulgi i dumy.

Nagle jednak opuściło go to uczucie. Przestał być jedynie piętnastoletnim, świeżo mianowanym Jeźdźcem Dalrei.

Ze swego punktu obserwacyjnego położonego na tyłach toczącej się bitwy, na wznoszącym się ponad nią zboczu, Tabor dostrzegł na wschodzie zbliżające się bardzo szybko, ciemne skupisko. Zrozumiał, że Dalrei nie są jedynymi, któ­rzy otrzymają posiłki. A jeśli potrafił dojrzeć urgachów z po­dobnej odległości, musiało ich być bardzo wielu. Zbyt wielu. A więc.

A więc nadszedł czas.

Ukochana. Ukształtował to słowo w swym umyśle.

Jestem tutaj — usłyszał natychmiast. — Zawsze je­stem z tobą. Czy chcesz pojeździć?

Myślę, że musimy — wysłał odpowiedź Tabor. — Przy­szedł nasz czas, jasna.

Jeździliśmy już przedtem.

Pamiętał to. Zawsze będzie to pamiętał. Ale nie na wojnę. Będziemy musieli zabijać.

W głosie pojawiła się nowa nuta: Jestem stworzona do wojny. I do lotu. Wezwij mnie.

Stworzona do wojny. Była w tym prawda i był żal, lecz urgachowie się zbliżali. A więc.

A więc w swym umyśle Tabor wypowiedział jej imię. Imraith-Nimphais — zawołał na szczycie fali miłości. Zsiadł z konia, gdyż kiedy padły te słowa, znalazła się na niebie ponad nim, wspanialsza niż cokolwiek na ziemi. Stworzenie z jego snu.

Wylądowała. Jej róg lśnił srebrem takim samym, jak srebro księżyca, choć sama sierść była ciemnoczerwona, jak

62


0x08 graphic
ów księżyc, który dał jej życie. Stąpała tak lekko, że ta gdzie przeszła, na śniegu nie było widać śladów jej kop;

Upłynęło już wiele czasu. Jego serce wypełniło się i dością niczym światłem. Uniósł dłoń. Opuściła głowę i mi nęła go pieszczotliwie swym pojedynczym rogiem, by md w zamian pogłaskać jej głowę.

Tylko siebie — usłyszał i wysłał w odpowiedzi porwie dzenie i akceptację. Czy polecimy? — zapytała potem.

Poczuł usilne pożądanie, które przemknęło przez ni a potem przez niego. — Lećmy zabijać, moja ukochana -powiedział na głos.

Tabor dan Ivor dosiadł latającego stworzenia swego czi wania, obosiecznego daru Dany, który — choć oboje by młodzi — miał go zanieść pod niebo, daleko od świata lu dzi. I Imraith-Nimphais uczyniła to. Porzuciła ziemię n; rzecz zimnych, szerokich niebios, niosąc Jeźdźca, który jak< jedyny ze wszystkich istot wyśnił jej imię. Dla ludzi w dol< wyglądali jak kometa, która wyrwała się na swobodę po między gwiazdami a równiną.

Widzisz? — odezwał się nagle Tabor w swym wnętrzu,

Widzą — padła odpowiedź.

Zwrócił ją w stronę podążających na pole bitwy urga-chów. Runęli na nich niczym zabójcze światło. Zmieniła się, gdy opadali w dół. Swym lśniącym rogiem zabiła raz i drugi raz, i jeszcze wiele, wiele razy, kierowana jego dło­nią. Urgachowie rozproszyli się. Ścigali ich, zabijając. Wilki złamały szyki i również uciekły, na południe. Dalrei i ludzie z Brenninu krzyknęli głośno, zdumieni i uradowani, ujrza­wszy lśniącą istotę, która przybyła z nieba, by im pomóc.

Nie usłyszała ich, podobnie jak on. Ścigali i zabijali, aż jej róg stał się lepki od zakrzepłej krwi i nie było już żadnych ohydnych stworów Ciemności, które mogliby uśmiercić.

Wreszcie, dygocząc ze zmęczenia i szoku wywołanego tym, co zrobili, wylądowali w białym miejscu z dala od krwi. Tabor oczyścił jej róg śniegiem. Potem stanęli blisko siebie w rozległej ciszy nocy.

63


Tylko siebie — wysłała.

Na końcu tylko siebie — odpowiedział. Później odlecia­ła, błyszcząc, i gdy nad górami wstał świt, Tabor rozpoczął długą podróż z powrotem do obozów ludzi.

ROZDZIAŁ 5

Pierwsza bitwa zawsze jest najgorsza — stwier­dził Carde, przysuwając swego konia bliżej Kevina, by nikt inny go nie usłyszał.

Te słowa miały wyrażać pocieszenie. Kevin zdobył się na gest wdzięczności, nie był jednak skłonny do nieszcze-rości względem siebie i wiedział, że szok wywołany bitwą, choć faktycznie go odczuwał, nie był jego największym pro­blemem.

Nie była nim też zazdrość, jaką czuł wobec Dave'a Mar-tyniuka, choć rzetelność zmuszała go do przyznania, że ona również stanowiła jedną z przyczyn nastroju, jaki ogarnął go teraz, w chwilę po tym, jak wszystko zakończyło ele­ktryzujące pojawienie się na niebie skrzydlatego, lśniącego stworzenia. Dave był nadzwyczajny, niemal przerażający. Wymachując wielkim toporem, który Matt Sóren znalazł dla niego w zbrojowni w Paras Derval, rzucił się z rykiem w wir bitwy, prześcigając nawet Diarmuida. Siał gwałtowne spu­stoszenie wśród wilków, wrzeszcząc ile sił w płucach. Po­tężny mężczyzna starł się nawet z jedną z olbrzymich, ob­darzonych długimi kłami bestii zwanych urgachami. Do tego ją zabił. Zablokował okropne uderzenie miecza i zadał cios na odlew toporem, na wpół odcinając głowę stwora. Urgach zleciał z grzbietu swego monstrualnego wierzchowca. Na­stępnie Dave uśmiercił też sześcionożną, rogatą bestię.

A Kevin? Bystry, sprytny Kevin Laine niósł wtedy po­chodnię. Och, dali mu miecz, by miał z czym stanąć do

64


0x08 graphic
boju, ale co mógł wiedzieć o konnej walce z wilkami za pomocą tej broni? Utrzymanie się na wierzgającym wierz­chowcu w pełnym wrzasków piekle bitwy było wystarcza­jąco trudnym zadaniem. Gdy znalazł czas, by zrozumieć, jak całkowicie jest bezużyteczny, Kevin schował do kieszeni dumę, skrył miecz w pochwie i złapał płonącą pochodnię, by dać Dave'owi światło, które pomoże mu zabijać. W tym również nie był zbyt dobry. Dwukrotnie omal go nie powalił wirujący topór jego towarzysza.

Niemniej zwyciężyli w tej pierwszej prawdziwej bitwie wojny, a na niebie pokazało się coś wspaniałego. Kevin trzymał się kurczowo splendoru owej wizji skrzydlatego jed­norożca. Usiłował podnieść się na duchu na tyle, by móc uczestniczyć w triumfie tej chwili.

Wyglądało jednak na to, że ktoś inny również nie jest szczęśliwy. Doszło do jakiejś konfrontacji. On i Carde skie­rowali swe konie bliżej ku skupisku ludzi otaczających krzepkiego Jeźdźca o brązowych włosach oraz Torca, przy­jaciela Dave'a, którego Kevin pamiętał z ich ostatnich dni w Paras Derval.

— I jeśli zrobisz to raz jeszcze — mówił głośno brą-zowowłosy mężczyzna — okaleczę cię, przywiążę do pa­lików na Równinie i wysmaruję ci oczy miodem, żeby przy­wabić aigeny!

Torc, niewzruszony na swym ciemnosiwym koniu, nie ra­czył udzielić odpowiedzi. Chełpliwa groźba drugiego mężczyz­ny zabrzmiała głupio w panującej ciszy. Dave uśmiechał się. Siedział na koniu między Torcem a Levonem, drugim Jeźdź-cem, którego Kevin pamiętał z czasów poprzedniej bytności.

To Levon przemówił, cicho, lecz z olbrzymim autoryte­tem. — Doraidzie, zamilcz. I wysłuchaj mnie: otrzymałeś wyraźny rozkaz w czasie bitwy i wybrałeś akurat ten mo­ment na dyskusję o strategii. Gdyby Torc nie zrobił tego, co poleciłem tobie, wilki dobrałyby się do flanki skrzydła. Czy chcesz. «iąwf*JOTih^T^italcłj, czy przea avenem i wo-

65


Doraid zwrócił się z wściekłością w jego stronę. — Od kiedy to trzecie plemię rozkazuje siódmemu?

Nie rozkazuje — odparł z pełnym spokojem Levon.

Ja jednak wydaję rozkazy temu oddziałowi. Byłeś obe­
cny, gdy powierzono mi dowództwo.

Czy ten człowiek odmówił wykonania wyraźnego roz­
kazu? A teraz jeszcze się uskarża?

Jego ton był jadowity.

Odmówił — Torc odezwał się po raz pierwszy. —
I uskarża się. Dobrze zrozumiałeś, mości książę.

Kevina ogarnął oślepiający atak deja vu. Dziedziniec go­spody na południu i wieśniak krzyczący: Niech Mórnir ma cię w swej opiece, młody książę! A potem coś jeszcze.

Kevin spóźnił się o jakieś pół sekundy. Niedaleko od nich w śniegu leżał też inny mężczyzna: Doraid ze strzałą Colla wbitą głęboko w pierś.

Niech to diabli — zaklął przybity Kevin. — Niech
to wszyscy diabli.

Nie sprawił mu też ulgi chichot, który usłyszał za ple­cami. — Niezła robota — odezwał się cichym głosem Coli, w najmniejszym stopniu nie zbity z tropu. — O mały włos nie złamałeś mi nosa po raz kolejny.

66


Nikt nawet na nich nie patrzył. Wyglądało na to, że jego szaleńczy skok nie zdał się absolutnie na nic. Z miejsca, gdzie leżał na ziemi, ujrzał dwóch mężczyzn wpatrujących się w siebie w kręgu pochodni.

Dziś w nocy poległo wystarczająco wielu Dalrei. Nie
trzeba było dodawać następnego — stwierdził spokojnie
Levon.

Głos Diarmuida brzmiał chłodno. — W tej wojnie po­legnie wystarczająco wielu, byśmy nie mogli narażać się na większe straty, pozwalając na to, co uczynił ten człowiek.

Twarz Levona zarumieniła się, lecz jego głos nie zadrżał ani na chwilę. — Nie zapominam o tym — odparł. — Ale sprawiedliwości nie powinno się wymierzać za pomocą strzał wypuszczanych nocą na polu bitwy.

Nieprawda — powtórzył raz jeszcze Diarmuid. —
Na wojnie rzadko jest czas, by wymierzać ją w inny sposób.
Jaką karę — zapytał cicho — przewiduje prawo Dalrei za
to, co Doraid uczynił dziś w nocy?

To Torc udzielił mu odpowiedzi. — Śmierć — powie­dział wyraźnie. — On ma rację, Levonie.

Leżący wciąż na ziemi razem z Collem Kevin zdał sobie sprawę, że Diarmuid — który ongiś był uczniem Lorena Srebrnego Płaszcza — dobrze o tym wiedział. Po chwili dostrzegł, że Levon skinął głową.

Wiem o tym — przyznał. — Jestem jednak synem
mojego ojca i nie potrafię skazywać na śmierć z taką łatwo­
ścią. Czy mi wybaczysz, mości książę?

67


Zamiast odpowiedzi, Diarmuid zeskoczył z konia i pod­szedł do Levona. Z ceremonialnym gestem posłużył mu jako lokaj pomagający zsiąść z siodła. Następnie dwaj mężczyźni, obaj młodzi, obaj jasnowłosi, padli sobie w objęcia. Dalrei i ludzie z Brenninu krzyknęli głośno na znak aprobaty.

Faktycznie był morderczy. Było go też bardzo dużo. Nie zgadzało się to jednak z jego nastrojem, podobnie jak po­błażliwa reakcja Diarmuida na jego nierozważny krok.

Nie wiedziałem, że aż tak bardzo lubisz Colla! —
stwierdził książę, co wywołało salwę śmiechu w wielkim,
drewnianym domu, w którym zebrała się spora gromada.

Kevin udał, że również się śmieje. Nie przychodziła mu do głowy żadna stosowna odpowiedź. Nigdy dotąd nie czuł się zbędny, coraz bardziej jednak zaczynało wyglądać na to, że nie ma z niego żadnego pożytku. Zauważył, że Dave — zwany tutaj Davorem — zbił się w grupę z Levonem, Tor-cem i wieloma innymi Dalrei, a także z długonogim nasto­latkiem o rozwichrzonych włosach, który — jak dano mu do zrozumienia — dosiadał latającego jednorożca. Ujrzał, jak Diarmuid podniósł się i utorował sobie drogę przez sku­pisko rozchichotanych kobiet, by przyłączyć się do tego zgromadzenia. Zastanowił się, czy zrobić to samo. Wiedział, że przywitaliby go z radością, lecz z jakiegoś powodu wy­dało mu się to bezcelowe. Nie miał im nic do zaoferowania.

Jeszcze sachenu? — zapytał cichy głos przy jego
uchu. Przechylił głowę, by ujrzeć ładną, brązowowłosą
dziewczynę trzymającą kamienny puchar. Coli mrugnął
ukradkiem i przesunął się lekko na ławie, by zrobić miejsce.

Niech będzie.

68


0x08 graphic
— Proszę bardzo — odpowiedział Kevin. Uśmiechną
się. — Czy usiądziesz przy mnie?

Wśliznęła się zgrabnie na miejsce obok. — Na chwilę — odparła. — Mam obsługiwać gości. Jeśli przyjdzie mo­ja matka, będę musiała wstać. Na imię mi Lianę dal Ivor.

Nie miał właściwie nastroju, ale była wesoła i bystra i przez większość czasu to ona podtrzymywała rozmowę. Z pewnym wysiłkiem, chcąc przynajmniej okazać uprzej­mość, Kevin poflirtował z nią bez przekonania przez jakiś czas.

Później zjawiła się jej matka, która okiem gospodyni dokonała przeglądu całej sali. Lianę podźwignęła się z za­skakującym przekleństwem, by podać kilka kolejnych pu­charów sachenu. Po chwili zgromadzenie na przeciwległym końcu pomieszczenia rozeszło się i Dave podszedł do niego.

Kevin spojrzał na Colla. Obaj wzruszyli ramionami. Przynajmniej sachen był dobry. Ocaliło to wieczór przed całkowitym spisaniem na straty.

Znacznie później wydarzyło się jednak coś jeszcze. Nie leżał w łożu zbyt długo. Zdążył dopiero poczuć, jak ciężkie narzuty się nagrzewają, gdy drzwi otworzyły się i do środka wśliznęła się szczupła postać ze świecą w ręku.

Jeśli poprosisz mnie o puchar sachenu — powie­
działa Lianę — rozwalę ci go na głowie. Mam nadzieję, że
tam u ciebie jest ciepło.

Postawiła świecę na niskim stole stojącym przy łożu i rozebrała się. Widział ją przez chwilę w świetle, po czym znalazła się obok niego.

Lubię blask świec — wyznała.

To była ostatnia rzecz, jaką któreś z nich powiedziało

69


przez dłuższy czas. Po raz kolejny, na przekór wszystkiemu, akt miłości porwał go ze sobą tak daleko, że wydało mu się, iż światło zmieniło kolor. Zanim płomień się wypalił, ujrzał ją nad sobą, wygiętą do tyłu niczym kabłąk w jej własnym, przekraczającym granice ludzkiego pojmowania łuku. Powiedziałby coś wtedy, gdyby mógł.

Potem, gdy było już ciemno, wyrzekła: — Nie bój się. Zaszliśmy tak głęboko, bo jesteśmy blisko Gwen Ystrat. A jednak stare opowieści mówią prawdę.

Potrząsnął głową. Musiał odbyć długą podróż powrotną, by móc zrobić choć tyle, a jeszcze dłuższą, żeby przemówić. — Wszędzie — odparł. — Tak głęboko.

Zesztywniała. Nie chciał jej zranić. Jak miał to wyjaśnić? Lianę jednak pogłaskała go po czole i wyszeptała, innym już głosem: — A więc nosisz Dun Maura w swym wnętrzu?

Gdy pogrążył się w bezładnych myślach, nazwała go innym imieniem. Chciał ją o to zapytać. Dręczyły pytania, lecz fala już odpływała, a on dał się jej ponieść daleko,

0 wiele za daleko.

Rankiem, gdy uśmiechnięty Erron obudził go potrząsa­niem, już jej rzecz jasna nie było. Nie zobaczył jej też, nim odjechali: trzydziestu ludzi z drużyny Diarmuida oraz on

1 Dave, z Levonem i Torcem u boku.

Dla Dave'a podróż na północny wschód, na obszar leżący wzdłuż górnego biegu Latham, stanowiła obietnicę ponow­nego spotkania. W rezultacie przyniosła mu je, podobnie jak zemstę. Od chwili, gdy zrozumiał, że człowiekiem, któ­rego miał sprowadzić Diarmuid, jest Gereint z trzeciego ple­mienia, serce zaczęło mu walić szybko z niecierpliwości. W żaden sposób nie mogliby powstrzymać go przed przy­łączeniem się do drużyny księcia. Loren chciał się zobaczyć z Gereintem z jakiegoś powodu, który — jak rozumiał — miał coś wspólnego z rozwiązaniem tajemnicy zimy. Dla niego nie miało to wielkiego znaczenia. Ważne było, że wkrótce znowu znajdzie się między Dalrei.

Drogi wiodące na wschód były oczyszczone aż do jeziora

70


Leinan, lecz gdy następnego ranka skręcili na północ, wę­drówka stała się trudniejsza. Diarmuid miał nadzieję, że do­trze do obozów przed zachodem słońca, ale przez zaspy posuwali się naprzód powoli, a do tego jechali pod lodowaty wiatr, który dął niczym nie powstrzymywany znad Równiny. Dave i Kevin otrzymali w Paras Derval cudownie ciepłe — i do tego lekkie — płaszcze z tkaniny. Było oczywiste, że tutaj umieją pracować w wełnie i suknie. Bez tych okryć zamarzliby. Nawet gdy mieli je na sobie, kiedy słońce za­szło, podróż stała się bardzo uciążliwa. Ponadto Dave nie miał pojęcia, jak daleko od obozów się znajdują.

Nagle wszystkie myśli o zimnie zniknęły, gdyż dostrzegli pochodnie poruszające się wśród nocy, usłyszeli piski giną­cych zwierząt oraz krzyki walczących ludzi.

Dave nie czekał na nikogo. Pogonił kopniakiem swego wielkiego ogiera i ruszył naprzód ponad kopcem śniegu. Ujrzał rozciągające się z przodu pole bitwy, zaś pomiędzy sobą a walczącymi siedzącego na koniu piętnastoletniego chłopaka, którego znał.

Diarmuid, elegancki książę, dopędził go, gdy mijali ga­lopem Tabora, pędząc w dół zbocza. Dave jednak niemal nie dostrzegał nikogo, gdy wpadł w najbliższe stado wilków. Rąbał toporem w obie strony, kierując się wprost na naj­bliższego urgacha. Gnało go wspomnienie zabitych nad Lle-wenmere.

Pogrążył się w bitewnym szale z zapamiętaniem. W pew­nej chwili Kevin Laine znalazł się u jego boku, trzymając w ręku pochodnię, by dostarczyć mu światła. Później usły­szał, że w pojedynku zabił urgacha i jego wierzchowca. Powiedzieli mu też, że sześcionożne rogate bestie nosiły nazwę slaugów. To jednak było później.

Po tym, jak Tabor pojawił się w zdumiewający sposób na niebie nad nimi, na grzbiecie śmiercionośnego, skrzyd­latego stworzenia obdarzonego własnym rogiem, który lśnił i zabijał.

Po chwili, gdy wilki umknęły, slaugi uniosły w dal ucie-

71


kających urgachów, a on zsiadł z konia i ponownie stanął twarzą w twarz ze swymi braćmi. Brzemię zła minęło, gdy poczuł mocny uścisk Torca na swym ramieniu, a potem objęcia Levona.

Napięcie i groza powróciły, gdy Diarmuid kazał zabić jakiegoś Dalrei za niesubordynację, co doprowadziło do kon­frontacji z Levonem. To jednak również zakończyło się szczęśliwie. Kevin Laine, z niepojętych dla Dave'a powo­dów, próbował interweniować, ale wydawało się, że nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi.

Pojechali do obozu i do Ivora. Nosił on teraz nowy tytuł, lecz nadal pozostał tym samym krępym, siwiejącym męż­czyzną, którego pamiętał Dave, i miał takie same, głęboko osadzone oczy oraz ogorzałą twarz.

Witaj w domu, Davorze — powiedział, co podnios­
ło Dave'a jeszcze bardziej na duchu. — Jasna nić w cie­
mności sprowadziła cię z powrotem.

Potem był sachen i dobre jedzenie przy paleniskach oraz wiele znajomych twarzy. W tym również Lianę.

Ile razy będę musiała odtańczyć dla ciebie zabicie
urgacha? — zapytała go zuchwale z błyskiem w oczach.
Poczuł miękki dotyk jej ust na swym policzku. Pocałowała
go, stając na palcach, nim się oddaliła.

Tabor wszedł do środka w chwilę później. Dave zapra­gnął uściskać chłopaka, lecz coś w jego twarzy go powstrzy­mało. Powstrzymało wszystkich obecnych, nawet jego ojca. Wtedy właśnie Ivor gestem wezwał Dave'a do grupy zgro­madzonej wokół mniejszego paleniska, pod jedną ze ścian.

Oprócz niego było tam siedmiu ludzi. Po chwili dołączył do nich ósmy — lekko rozczochrany Diarmuid z własnym pucharem w ręku. Dave nie wiedział, co o nim sądzić. Le­psze wrażenie robił Aileron, starszy brat, który był teraz najwyższym królem. Diarmuid wydawał się zdecydowanie nazbyt gadatliwy. Z drugiej strony, w tempie, które narzucił podczas podróży, czy w panowaniu nad sytuacją, jakim wy­kazał się w sprawie Dalrei, którego kazał zabić, nie było

72


śladu zniewieściałości. Dave zauważył też, że Ivor nie po­ruszał już tej kwestii.

Ponadto Diarmuid, mimo że pił, sprawiał wrażenie w pełni opanowanego, gdy w zwięzłych słowach przekazał, iż najwyższy król i jego pierwszy mag pragną, by szaman Gereint pojechał z nimi do Paras Derval. Miał się tam przy­łączyć do prowadzonych przez magów poszukiwań źródła zimy, która miażdżyła powoli ich wszystkich pod swym wrogim obcasem.

On rzeczywiście jest wrogi — dorzucił cicho ksią­
żę, który przykucnął przed ślepym Gereintem. — Liosowie
potwierdzili to, czego wszyscy się domyślaliśmy. Chcieli­
byśmy wyjechać jutro, jeśli odpowiada to szamanowi i wam
wszystkim.

Ivor skinął głową w podziękowaniu za to kurtuazyjne zastrzeżenie. Nikt jednak się nie odezwał. Wszyscy czekali na słowa Gereinta.

Dave wciąż jeszcze nie uwolnił się od niepokoju, jaki odczuwał w towarzystwie tego pomarszczonego starca, któ­rego puste oczodoły zdawały się w jakiś sposób zaglądać w głąb ludzkich dusz oraz mrocznych zaułków czasu. Przy­pomniał sobie, że Cernan, bóg dzikich stworzeń przemówił do Gereinta i wezwał Tabora na głodówkę prowadzącą ku zwierzęciu, które widzieli na niebie. Ta myśl doprowadziła go do Ceinwen oraz jelenia w zagajniku Faelinn. To był jego własny mroczny zaułek.

Odwrócił się od niego i usłyszał, jak Gereint powiedział: — Będzie nam też potrzebna jasnowidząca.

Jeszcze się nie zjawiła — odparł Diarmuid.
Wszyscy spojrzeli na Dave'a. — Miała kogoś sprowa­
dzić — wyjaśnił. — Wysłała nas przodem.

73


Gereint uśmiechnął się półgębkiem. — To prawda — stwierdził. — Ja jednak to wiem. Sąjuż na miejscu. Przybyli do Paras Derval przed waszym odjazdem.

To właśnie u Gereinta doprowadzało Dave'a do szaleń­stwa.

Diarmuid najwyraźniej się tym nie przejął. — Zapewne są z Lorenem — wyszeptał. Uśmiechnął się, jak gdyby był to żart. Dave go nie zrozumiał. — Czy więc udasz się z na­mi? — ciągnął książę, zwracając się do szamana.

Nie do Paras Derval — odparł spokojnie Gereint.

— To za daleko dla moich starych kości.

Tym razem nawet Diarmuid wyglądał na zbitego z tropu.

Dlaczego? — odezwał się.

Diarmuid wpatrywał się w ślepego szamana przez długą chwilę. — Zgoda — odezwał się nagle. — Przekażę to mojemu bratu. Czy jest coś jeszcze?

Jedna sprawa — to był Levon. — Dave, masz swój róg.

74


Róg z Pendaran. O brzmieniu, które było dźwiękiem sa­mego Światła. — Mam — potwierdził. Wisiał mu na piersi.

To dobrze — stwierdził Levon. — W takim razie,
jeśli jasnowidząca jest w Paras Derval, chciałbym pojechać
tam z wami. Jest coś, co chciałbym spróbować uczynić,
zanim wyruszymy do Gwen Ystrat.

Usłyszawszy to, Ivor poruszył się niespokojnie. Zwrócił się ku swemu starszemu synowi. — To lekkomyślność — powiedział powoli. — I ty o tym wiesz.

Nie wiem — odparł Levon. — Wiem tylko, że da­
no nam Róg Oweina. Po cóż, jeśli nie po to, byśmy zrobili
z niego użytek?

Owe słowa zabrzmiały wystarczająco rozsądnie, by uci­szyć jego ojca. Nie była to jednak bynajmniej prawda.

Te słowa przyciągnęły ich uwagę, choćby tylko na chwilę.

To pysznie! — rzucił lekko Diarmuid. Dave do­
strzegł jednak, że jego oczy zalśniły, podobnie jak u Levona.

Jedynie Gereint roześmiał się. Był to cichy, niepokojący dźwięk. — To pysznie — powtórzył szaman, chichocząc do siebie i kołysząc się w przód i w tył.

W chwilę później zauważyli, że Tabor zemdlał.

Wrócił do życia rankiem. Wyszedł na zewnątrz blady, lecz pogodny, by się z nimi pożegnać. Dave zostałby z Dal-rei, gdyby mógł, wyglądało jednak na to, że potrzebowali go ze względu na róg. Zresztą Levon i Torc jechali z nimi, wszystko więc było w porządku. Do tego wkrótce mieli się spotkać ponownie w Gwen Ystrat. Miejsce, które wymienił Gereint, nazywało się Morvran.

Myślał o śmiechu szamana, gdy ruszyli z powrotem na południe, by dojechać do traktu wiodącego do Paras Derval w miejscu, gdzie się zaczynał, na zachód od jeziora Leinan.

75


Levon zapewniał, że podczas każdej normalnej pogody prze­jechaliby na przełaj przez pastwiska północnego Brenninu. Lod i śnieg, tak wczesne o tej porze roku, uniemożliwiały to jednak.

Kevin — niezwykle wyciszony — jechał w towarzy­stwie paru Judzi Diarmuida. Był wśród nich ten, na którego w tak idiotyczny sposób rzucił się poprzedniej nocy. Dave był zadowolony z tej sytuacji. Nie chciał mieć z nim nic do czynienia. Jeśli ludzie chcieli nazywać jego reakcję zazdro­ścią, to proszę bardzo. Nie miał ochoty wyjaśniać tej sprawy. Nie zamierzał nikomu zdradzać, że sam wyrzekł się owej dziewczyny — przed Zieloną Ceinwen w puszczy — ani też powtarzać tego, co odpowiedziała bogini. Ona należy do Torca — rzekł.

Czyżby nie miała innego wyboru? — odparła Ceinwen i roześmiała się, zanim zniknęła.

Ten epizod był jego osobistą sprawą. Na razie musiał odrobić zaległości. Opowiedzieć wszy­stko ludziom, których od czasu rytuału w Puszczy Pendaran nazywał braćmi. Jego relacja doprowadziła ich wreszcie do chwili na błotnistych polach wokół Stonehenge, gdy Kevin tłumaczył strażnikom po francusku i łamaną angielszczyzną, dlaczego on i Jennifer postanowili się migdalić na zakaza­ny va terenie. Był to nadzwyczaj udany występ. Trwał do­kładnie do chwili, gdy wszyscy czworo poczuli nagły wstrząs wywołany mocą, która zebrała ich razem i cisnęła w zimny mrok przejścia między światami.

ROZDZIAŁ 6

Gdy znajomy już chłód przejścia ustąpił, Jennifer zdała sobie sprawę, że jest to ta sama komnata, co za pier­wszym razem. Nie ta sama jednak, co podczas jej drugiego

76


przejścia, gdy oboje z Paulem przedostali się na drugą stronę z takim impetem, że upadli na kolana na pokrytych śniegiem ulicach miasta.

To tam, kiedy wciąż oszołomiony Paul dźwignął się z wysiłkiem na nogi pod kołyszącym się szyldem gospody „Pod Czarnym Dzikiem", poczuła pierwsze bóle przed­wczesnego porodu. Następnie, gdy dotarło do niej, gdzie w jakiś sposób zdołał ich przenieść, przypomniała sobie na­gle stojącą w drzwiach sklepu nie opodal trawnika zapłakaną kobietę i jej droga stała się zupełnie jasna.

Poszli więc do domu Vae i Darien przyszedł na świat. Miała wrażenie, że bardzo wiele się w niej później zmieniło. Od czasu Starkadh pełno było ostrych, drażniących zacho­wań i nieuzasadnionych reakcji. Świat, jej własny świat, nabrał złowróżbnych odcieni. Możliwość, że kiedykolwiek, któregoś dnia, powróci do normalnych międzyludzkich sto­sunków wydawała się śmiechu wartą, nie rokującą żadnych nadziei abstrakcją. Zniszczył ją Maugrim. Cóż mogłoby ją uleczyć?

Potem przyszedł Paul i powiedział to, co powiedział. Ukazał, przede wszystkim swym tonem, słaby ślad ścieżki. Bez względu na to, jak wielki mógł być Rakoth, nie był wszystkim. Istniało coś poza nim. Nie zdołał przeszkodzić Kim w okazaniu jej pomocy.

Ani narodzinom dziecka.

Tak przynajmniej sądziła do chwili, gdy ze skurczem przerażenia ujrzała Galadana w ich własnym świecie i usły­szała, jak zapowiedział jej śmierć, co oznaczało również śmierć dziecka.

I wtedy ostrzegła Paula, że przeklnie go, jeśli mu się nie uda. Jak mogła coś takiego powiedzieć? Skąd się to wzięło?

Wydawało się, że była wówczas całkiem inną osobą. Inną kobietą. Być może było tak naprawdę, gdyż od chwili gdy dziecko narodziło się, otrzymało imię i zostało wysłane w światy Tkacza, by stać się jej odpowiedzią na to, co z nią uczyniono, jej jedyną nie planowaną nicią wątku rzuconą

77


w poprzek osnowy — Jennifer była zdumiona swym we­wnętrznym spokojem. Nie było już żadnych ostrych uczuć ani zadrażnień. Miała wrażenie, że nic nie sprawia jej bólu. Wszystko było zbyt oddalone. Przekonała się, że jest w sta­nie kontaktować się z innymi i dokonywać zaskakujących aktów delikatności. Nie było już porywistych wichrów, po­dobnie jak blasku słońca. Zdawało się jej niekiedy, że po­rusza się w zwolnionym tempie przez szary krajobraz z chmurami tego samego koloru nad głową. Czasami, lecz tylko czasami, wracało do niej wspomnienie barwy i pełni życia niczym słaby przypływ odległego morza.

Wszystko to ją zadowalało. Nie było to zdrowie, miała na tyle rozumu, by zdawać sobie z tego sprawę, nieskoń­czenie jednak przewyższało stan wcześniejszy. Jeśli nie mogła być szczęśliwa i zdrowa, mogła przynajmniej być... spokojna.

Delikatność stanowiła nieoczekiwany dar, swego rodzaju rekompensatę za zniszczoną w Starkadh miłość i za pożą­danie, które umarło.

Znoszenie dotyku było czymś trudnym — nie ostrym, palącym problemem, niemniej jednak niełatwym zadaniem. Gdy ktoś jej dotykał, czuła, jak zwija się w sobie — mała, krucha osoba, która ongiś była złotą Jennifer Lowell. Nawet gdy udawała — w Stonehenge, wcześniej w nocy, gdy z Ke-vinem udało się im przekonać strażników, że są parą galij­skich kochanków szukających pogańskiego błogosławień­stwa kamieni — nawet wtedy trudno jej było poczuć jego usta na swych ustach, zanim zjawili się strażnicy. Niemo­żliwe zaś było, aby tego nie wyczuł. Przed Kevinem niełatwo było coś ukryć. Jak jednak z tej szarej, spokojnej krainy, po której wędrowała, można było powiedzieć byłemu kochan­kowi, i to najczulszemu ze wszystkich, że w Starkadh obej­mował ją on, ohydny i zniekształcony, a z jego odciętej ręki skapywała czarna krew, która parzyła jej ciało? Jak wytłu­maczyć, że nie można było cofnąć się poza to ani ruszyć stamtąd naprzód?

78


Pozwoliła, by Kevin ją obejmował. Udawała pełną za­wstydzenia trwogę, gdy zjawili się strażnicy, uśmiechała się i wydymała w milczeniu usta, zgodnie z instrukcją, pod­czas gdy Kevin rozpoczął swe gorączkowe, bezładne wy­jaśnienia.

Później poczuła, że zbliżyli się. Ogarnął ją chłód. Prze­chwyciła ich Kim. Znaleźli się w tej komnacie, ich pierwszej komnacie w Paras Derval i znowu była noc.

Gobelin był ten sam. Tym razem pochodnie się paliły, mogli więc przyjrzeć mu się jak należy. Było to oszałamia­jąco wykonane wyobrażenie Iorwetha Założyciela w Lesie Boga, przed Letnim Drzewem. Jennifer, Kevin i Dave ob­rzucili go spojrzeniem, po czym wszyscy troje popatrzyli instynktownie na Paula.

Ten prawie się nie zatrzymał, by popatrzeć na gobelin. Ruszył szybko w stronę nie strzeżonych drzwi. Jennifer przypomniała sobie, że poprzednio stał tam strażnik i Matt Soren rzucił nożem.

Tym razem Paul wszedł na korytarz i zawołał cichym głosem. Rozległ się donośny szczęk broni. W chwilę później nadbiegł wystraszony chłopiec w za dużej zbroi, który nie­zbyt pewnie dzierżył w dłoniach naciągnięty hak.

Znam cię — oznajmił Paul, ignorując tę broń. —
Jesteś Tara. Byłeś królewskim paziem. Czy mnie pamiętasz?

Łuk opuścił się. — Pamiętam, panie. Grałeś w tabael. Jesteś...

Na twarzy chłopca malował się zachwyt.

79


Podążyli za chłopcem przez pajęczynę korytarzy. Zeszli kamiennymi schodami o jedną wietrzną kondygnację w dół. Wreszcie dotarli do pary drzwi, które pamiętał jedynie Paul.

Tarn zapukał i oddalił się. Obrzuciwszy ich zdumionym spojrzeniem, wysoki strażnik wpuścił przybyłych do środka.

Paul ujrzał, że komnata zmieniła się. Zdjęto wspaniałe draperie. Na ich miejsce powieszono szereg większych i mniejszych map. Zniknęły również głębokie fotele, które pamiętał. Zamiast nich stały tam teraz liczne drewniane krzesła oraz długa ława.

Nigdzie nie było też widać szachownicy z jej pięknie rzeźbionymi figurami. Pośrodku komnaty znajdował się na­tomiast wielki stół, na którym spoczywała olbrzymia mapa Fionavaru. Nachylony nad nią, zwrócony plecami do drzwi, stał mężczyzna średniego wzrostu, odziany w proste, brą­zowe szaty. Włożył na koszulę futrzaną kamizelkę, by uchro­nić się przed zimnem.

Aileron odwrócił się, bardzo szybko, niemal zanim głos Paula zdążył ucichnąć. W oczach widocznych nad jego bro­dą pojawił się gorący błysk, który trzech z nich pamiętało.

Kevin popatrzył na Paula, który potrząsnął głową. — Powie ci sama, jeśli jej się uda. Sądzę, że tylko ona może to uczynić, Aileronie.

80


Król popatrzył wilkiem na Paula, jak gdyby miał zamiar drążyć temat dalej. Nagle jednak jego twarz złagodniała. — Bardzo dobrze — powiedział. — O ile rzeczywiście przy­będzie. Jest... mi bardzo potrzebna — po chwili w jego głosie pojawił się gorzki ton. — Jestem w tym kiepski, prawda? Zasłużyliście wszyscy na uprzejmiejsze przywita­nie. A to jest Jennifer?

Podszedł bliżej i zatrzymał się przed nią. Przypomniała sobie jego brata i pierwsze z nim spotkanie. Ten brat, skrom­ny i pełen rezerwy, nie nazywał jej brzoskwinią ani nie nachylał się, by ucałować jej dłoń. Zamiast tego powiedział ze skrępowaniem: — Cierpiałaś za naszą sprawę. Przykro mi z tego powodu. Czy czujesz się już dobrze?

Wystarczająco — odparła. — Przybyłam tutaj.
Odszukał wzrokiem jej oczy. — Dlaczego? — zapytał.
Celne pytanie. Nikt jej go dotąd nie zadał, nawet Kim.

Istniała na nie odpowiedź, Jennifer jednak nie zamierzała udzielać jej teraz temu młodemu, grubiańskiemu królowi Brenninu. — Dotarłam już daleko — odparła spokojnie, odwzajemniając jego spojrzenie swymi jasnozielonymi oczyma. — I będę się nadal trzymała tego kursu.

Mężczyźni bieglej si w postępowaniu z kobietami spusz­czali wzrok, gdy spojrzała im w oczy Jennifer. Aileron od­wrócił się. — Dobrze — powiedział, wracając do leżącej na stole mapy. — Możesz nam pomóc. Będziesz musiała opowiedzieć wszystko, co zapamiętałaś ze Starkadh.

Ciszę przerwała Jennifer. — Proszę bardzo — rzekła.

81


I

— Powiem wszystko, co pamiętam. Ale nie tobie.., — wskazała na króla — ...ani, obawiam się, żadnemu z was. Pomówię o tym z Lorenem i z Mattem. Z nikim innym.

Mag postarzał się od chwili, gdy widzieli go po raz ostat­ni. Wśród szpakowatych włosów jego brody i głowy było teraz więcej bieli, a bruzdy na twarzy pogłębiły się. Oczy jednak wyglądały tak samo, jak zawsze: rozkazujące i pełne współczucia zarazem. Matt Sóren zaś nie zmienił się w ogó­le. Nawet wykrzywiony grymas, który służył krasnoludowi jako uśmiech, pozostał taki sam.

Wszyscy jednak odgadli jego znaczenie. Po opryskliwo-ści Ailerona przywitanie, jakie zgotował im mag i jego źródła, wyznaczyło dla nich wszystkich moment prawdzi­wego powrotu do Fionavaru. Gdy Matt ścisnął jej dłoń po­między dwiema swoimi, pokrytymi zgrubiałą skórą, Jennifer rozpłakała się. — Nic nie wiedzieliśmy — odezwał się szorstkim głosem Loren Srebrny Płaszcz. — Nawet tego, czy cię wyciągnęła. I tylko Jaelle usłyszała ostatnie ostrze­żenie na temat Starkadh. To ocaliło życie wielu. Przypuści­libyśmy atak.

Zapadła cisza. Przerwał ją Loren. — Nie zrozumiałeś tego — powiedział cicho. — On ją wywołuje. Całkowicie


82


zwichrował pory roku. Te śniegi leżą tu od dziewięciu mi sięcy, Pwyllu. Za sześć nocy nadejdzie wigilia przesileń letniego.

Wyjrzeli przez okno. Szkło pokrywał lód. Znowu zacz padać śnieg. Wokół murów zawodził przenikliwy wiche Choć w komnacie płonął ogień w dwóch kominkach i wszi dzie były pochodnie, panował tu dotkliwy chłód.

Aileron nie powiedział nic. Wszystko wyrażały jegc oczy.

83


Jennifer, mag i jego źródło oddalili się do wewnętrznej komnaty. Pozostali popatrzyli na siebie.

W jakieś pół godziny wcześniej, wkrótce po tym, jak Matt i Loren udali się do pałacu, Zervan z Seresh leżał na swym łożu w domu magów. Nie spał.

Nie miał już właściwie nic do roboty. Rozpalił ogień w kominku frontowego pokoju na tyle mocno, że powinien wytrzymać całą noc. Wiedział też, że jeśli Brock wróci przed pozostałą dwójką, dołoży dla nich oparu.

Życie służącego magów nigdy nie było trudne. Był z ni­mi już od dwudziestu lat, od chwili, gdy powiedzieli mu, że on sam nie został skrojony z magicznej tkaniny. Nie było to niespodzianką. Wyczuł to bardzo wcześnie. Polubił jed­nak wszystkich trzech, nawet — choć było to gorzkie wspo­mnienie — Metrana, który był zdolny, zanim stał się stary, zanim okazał się zdrajcą. Polubił też Paras Derval, energię tego miasta i bliskość pałacu. Przyjemnie było znajdować się w centrum spraw.

Gdy Teymon poprosił go o to, Zervan z przyjemnością pozostał tu, by służyć magom.

Po dwudziestu latach pierwotna sympatia przerodziła się w coś przypominającego miłość. Tych czterech, którzy po­zostali, Loren i Teyrnon, Matt i Barak byli właściwie jedyną rodziną, jaką miał Zervan. Czuwał nad nimi nieustannie, dbając o wszystkie drobiazgi z nieubłaganą skrupulatnością.

Poczuł przelotny niepokój, gdy rok temu przybył Brock z Banir Tal, by z nimi zamieszkać. Choć jednak ten nowy krasnolud niewątpliwie zajmował wysoką pozycję wśród swych współplemieńców, był skromny i nie miał wielkich wymagań. Zervan pochwalał jego widoczne poświęcenie dla Matta Sórena. Zawsze uważał, że Matt za bardzo się eks­ploatuje. Dobrze było mieć pod ręką Brocka, który go po­pierał i podzielał jego opinię.

To dzięki przybyszowi Zervan zrozumiał przyczynę wy-

84


stepujących niekiedy u Matta ataków głębokiej melancho połączonej z milczeniem uderzającym nawet u kogoś z r tury małomównego. Teraz stało się to dla Zervana jasi Matt Sóren, który ongiś był królem pod Banir Lók, stav się milczący i ponury, gdy walczył z nieustannym przyc ganiem Calor Diman, Kryształowego Jeziora. Wszyscy k Iowie krasnoludów, wyjaśnił mu Brock, musieli spędzić ti pełni księżyca u brzegu tego, położonego między blizn czymi szczytami, jeziora. Jeśli przeżyli to, co ujrzeli, i : chowali zdrowe zmysły, mogli sięgnąć po Diamentową i ronę. Brock mówił też, że nigdy nie uwalniali się pokrewnego pływom zewu Calor Diman. Zervan zrozum że to właśnie ów zew budził nocami źródło Lorena, j zbliżał się czas pełni. Matt chodził wtedy po pokoju mia wym krokiem w obie strony i nie spał aż do świtu.

Dziś w nocy jednak to sam Zervan nie mógł spać. Iv był w pałacu z Lorenem. Brock przeprosił go taktów i udał się „Pod Czarnego Dzika". Często robił podobne i czy, by zostawić maga i źródło samych. Zervan, który sam w domu, nie spał, ponieważ już dwukrotnie usłyszai oknem jakiś dźwięk.

Za trzecim razem zerwał się z łoża, ubrał i poszedł z dać sprawę. Mijając frontowy pokój, wrzucił jeszcze ki szczap drewna do obu kominków, po czym uzbroił się w i kij. Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę.

Panował tam przejmujący chłód. Jego oddech zamar Nawet przez rękawice wyczuwał, jak ziębną mu konius palców. Przywitał go jedynie wiatr i nienaturalny śn Skierował się wzdłuż ściany budynku na zaplecze, g( znajdowały się sypialnie. Wydawało mu się, że słyszał dźwięk właśnie tam.

Kot — pomyślał, posuwając się z chrzęstem przez śr leżący między ich domem a sąsiednim. — Zapewne szałem kota.

Na śniegu przed nim nie było żadnych śladów. Ni uspokojony, minął tylny narożnik.

85


Zdążył zobaczyć, co to było, poczuć, jak jego umysi zmaga się z niemożliwością, i zrozumieć, dlaczego nie ujrzai na śniegu odcisków stóp.

Nie zdążył jednak zawołać, krzyknąć czy udzielić jakie­gokolwiek ostrzeżenia.

Długi palec sięgnął w jego stronę. Dotknął go i Zervan umarł.

Po przyprawiającym o odrętwienie wietrze i pokrytych lodem zdradzieckich ulicach, gorąco panujące „Pod Czar­nym Dzikiem" przywiodło Kevinowi na myśl piekło. Ta-werna była zatłoczona pokrzykującymi, spoconymi ludźmi. Palił się tam ogień w przynajmniej czterech wielkich ko­minkach, a także niezliczone pochodnie zatknięte wysoko na ścianach.

Było tu niemal dokładnie tak, jak to zapamiętał: gęsty, spowijający wszystko dym, woń mięsa piekącego się nad kuchennymi paleniskami oraz nieustanny, dręczący hałas. Gdy wszyscy trzej przepchnęli się przez drzwi, Kevin zdał sobie sprawę, że wydawało się, iż w tawernie panuje jeszcze większy tłok niż w rzeczywistości, ponieważ większość go­ści ścisnęła się w wielki krąg otaczający pustą przestrzeń na jej środku. Stoły podniesiono z kozłów i odwrócono, a ławy ułożono w stosy, by zrobić więcej miejsca.

Dave posłużył im jako potężny taran. Kevin i Paul prze­pchnęli się w ślad za nim na czoło ciżby tłoczącej się przy drzwiach. Gdy już tam dotarli, wśród trącających ich łokci i rozlewanego piwa, Kevin ujrzał, że wewnątrz utworzonego przez tłum kręgu stoi krzepki, rudowłosy mężczyzna. Dźwi­gał on mniejszą postać, spoczywającą na jego ramionach.

Naprzeciwko tej dwójki, wydając z siebie wojowniczy ryk, który w jakiś sposób przebijał się przez cały ten rejwach, stała ogromna, ludzka góra — Tegid z Rhoden. Na jego ramionach siedział roześmiany Diarmuid, książę Brenninu.

Kevin, który sam zaczynał się śmiać, dostrzegł, że w ca­łym tłumie gorączkowo zawierano zakłady. Obie pary krą­żyły ostrożnie wokół siebie. Nawet podczas wojny! — po-

86


0x08 graphic
myślał, spoglądając na księcia. Ludzie stali na stołach, by lepiej widzieć. Inni weszli na piętro, by obserwować bitwę z góry. Kevin zauważył stojących na barze Carde'a i Errona. Obaj mieli pełne garście kartek z zawartymi zakładami. Obok nich, po sekundzie, rozpoznał Brocka, krasnoluda, który przyniósł im wiadomość o zdradzie w Eridu. Był starszy od Marta i miał jaśniejszą brodę. Śmiał się w głos, co Matt Sóren robił bard-j rzadko. Wszystkie oczy skierowane były na wal­czących. Nikt jeszcze nie rozpoznał trzech przybyszów.

-— Poddajcie się, intruzi z Północnej Twierdzy! — ryk­nął Tegid. Kevin nagle coś zrozumiał.

To są ludzie Ailerona! — krzyknął do Dave'a i Pau-
la, gdy Tegid, utykając, rzucił się chwiejnym krokiem
w stronę pary przeciwników.

Potężny mężczyzna stojący naprzeciwko usunął się zgrabnie na bok i zanoszący się śmiechem Diarmuid ledwie zdołał uniknąć uścisku drugiego jeźdźca, który usiłował ściągnąć go na dół. Tegid zakończył swój bieg, wpadając na stół po przeciwległej stronie pierścienia, co spowodowało spustoszenie wśród widzów i omal nie wysadziło księcia z siodła.

Odwrócił się powoli z chrapliwym oddechem. Diarmuid pochylił głowę i wypowiedział do ucha swego niepewnego wierzchowca serię instrukcji. Tym razem ruszyli naprzód ostrożniej. Tegid posuwał się chwiejnym krokiem po pokry­tej matami podłodze, rozstawiając szeroko nogi, by zacho­wać równowagę.

Ty pijany wielorybie! — prowokował go jeździec
przeciwnika.

Tegid przerwał swój uważny marsz i spojrzał na niego z poczerwieniałą z gniewu twarzą. Nagle, wciągnąwszy po­wietrze w miechy swych płuc, wrzasnął ogłuszająco głośno: — Piwa!

Usługująca dziewczyna natychmiast pognała ku nim z dwoma pienistymi pintami. Diarmuid i Tegid wysuszyli kufle długim łykiem.

87


Dwanaście! — krzyknęli jednocześnie Carde i Er-
ron z blatu baru. Pojedynek najwyraźniej trwał już od pew­
nego czasu. Diarmuid cisnął swój cynowy kufel dziewce,
podczas gdy Tegid rzucił swój przez ramię. Jakiś gość uchy­
lił się szybko i spadł ze stołu, na którym stało łącznie z nim
pięciu mężczyzn. Do tej chwili.

Tego już było za wiele dla Kevina Laine'a.

W chwilę później para z Północnej Twierdzy została w niewybaczalny sposób powalona przez atak od tyłu. Nie był on misterny. Po prostu zwalono ich na podłogę. Gdy wycia i krzyki przeszły w nieopisany tumult, Kevin, usado­wiony pewnie na szerokich ramionach Dave'a, zwrócił się w stronę pary spod Dzika.

Teraz wy! — krzyknął.

Tegid miał jednak inne plany. Wydał z siebie ryk radości i pognał z rozwartymi ramionami w stronę Dave'a. Schwycił go w potężnym, niedźwiedzim uścisku, po czym — nie­zdolny dokonać czegoś tak skomplikowanego, jak zatrzy­manie się — powalił całą czwórkę na podłogę, gdzie utwo­rzyli splątany stos pijanych ciał.

Gdy już się tam znaleźli, zaczął okładać obu przybyłych gwałtownymi razami, które — w co Kevin nie wątpił — miały być wyrazem uczucia i radości, były jednak wystar­czająco potężne, by sala zawirowała przed jego oczami. Śmiał się bez tchu w piersiach, usiłując odeprzeć wylew­ność Tegida, gdy usłyszał, że Diarmuid szepcze mu coś do ucha.

Ton jego głosu świadczył o powadze sytuacji.

— Już od godziny, siedząc na plecach Tegida, miałem
oko na kogoś, kto stoi przy drzwiach. Obawiam się, że to
nieznajomy. Nie przejmowałem się tym zbytnio, ponieważ


liczyłem, że zamelduje, iż jesteśmy kiepsko przygotowań do wojny.

Otaczało ich wtedy mnóstwo ludzi: Carde i Erron, Col] i sporo kobiet. Zanim przedarli się do drzwi, było już za późno, by mogli cokolwiek zrobić.

Paul obserwował walkę z lekkim oszołomieniem. Wy­dawało się, że naprawdę nic nie mogło rozbudzić w Diar-muidzie poczucia odpowiedzialności. Niemniej jednak ksią­żę był czymś więcej niż nicponiem. Podczas krótkiego czasu, jaki spędzili tu wiosną, dowiódł tego zbyt wiele razy, by można jeszcze było mieć w tej sprawie wątpliwości.

Wiosną. Właściwie wiosną zeszłego roku, jeśli zbliżało się letnie przesilenie. To nad tym faktem zastanawiał się Paul, oraz nad znaczeniem tej okrutnej, sztucznie podtrzy­mywanej zimy. Szczególnie zaś nad czymś, co zauważył podczas wędrówki przez śniegi z pałacu do tawerny.

Nawet pośród tego pandemonium jego myśli zaprzątały ukryte znaczenia i abstrakcje. Jedynie kącikiem oka do­strzegł, że Kevin wgramolił się na plecy Dave'a i obaj rzucili się do ataku, by powalić parę z Północnej Twierdzy od tyłu.

Ryk, który rozległ się później, przykuł jego uwagę. Paul uśmiechnął się, gdy ogarnął wzrokiem tę scenę. Zabawny, obłąkańczo wesoły Kevin Laine, na swój sposób równie niepohamowany jak Diarmuid i równie pełen życia.

Jego uśmieszek przeszedł w głośny śmiech, gdy ujrzał, jak Tegid pognał z łoskotem naprzód, by objąć Dave'a w po­tężnym uścisku. Następnie Paul skrzywił twarz, gdy wszyscy czterej runęli z hukiem na podłogę.

89


Ponieważ ta scena przyciągnęła i pochłonęła jego uwagę, nawet nie zauważył odzianej w płaszcz z kapturem — mi­mo panującego „Pod Czarnym Dzikiem" palącego gorąca — postaci, która kierowała się w jego stronę.

Dostrzegł ją jednak ktoś inny. Ktoś, kto zobaczył Kevina oraz Dave'a i domyślił się, że może tu być też Paul. Gdy tylko postać w płaszczu znalazła się przed jego obliczem, ten ktoś stanął pomiędzy nimi.

— Chwileczkę, siostro! On najpierw będzie mój — odezwała się brązowowłosa Tiene. — Możesz zaprowadzić innych do swego łoża, gdziekolwiek je masz, ale on jest dla mnie. Dziś w nocy, na górze.

Paul odwrócił się i ujrzał drobną, ładną dziewczynę, któ­rej łzy sprawiły rok temu, że przerwał akt miłosny i wyszedł w rozgwieżdżoną noc, a potem, gdy usłyszał pieśń, która nie była przeznaczona dla niego, ruszył ku Letniemu Drzewu.

I dlatego, że był na Drzewie i zachował życie, że Bóg go odesłał, postać w płaszczu — która faktycznie była ko­bietą, choć nie siostrą żadnej śmiertelniczki — przybyła tu go zabić.

Lecz głupia, wścibska dziewczyna stanęła między nimi. Spod płaszcza wychynęła dłoń, która dotknęła Tiene jed­nym, długim palcem. Nie zrobiła nic więcej, ale dziewczyna wciągnęła głośno powietrze, gdy lodowaty, paraliżujący ból przeszył jej ramię w miejscu dotyku. Poczuła, że pada na podłogę. W tej samej chwili wyciągnęła drugą rękę, do której zimno jeszcze nie dotarło, i ściągnęła kaptur z twarzy tamtej.

Było to oblicze ludzkie, lecz nie do końca. Skóra tak biała, że niemal niebieska. Wyczuwało się, że w dotyku byłaby lodowata. Kobieta w ogóle nie miała włosów. Jej oczy były koloru księżyca odbijającego się w lodzie, lodzie lodowców, i wystarczająco zimne, by tchnąć zimę w serca tych, którzy w nie spojrzeli.

Ale nie w serce Paula. Odwzajemnił jej spojrzenie i do­strzegł, że cofnęła się na moment przed czymś, co wyczytała w głębi jego oczu. Co niewiarygodne, wydawało się, że nikt

90


0x08 graphic
wokół nich nie zauważył niczego, nawet upadku Tiene. Dziś w nocy w tawernie wiele osób padało na podłogę.

Ale .tylko jedna osoba usłyszała, jak przemówił kruk. Był nią Paul. Myśl, Pamięć. Wiedział, że tak brzmią ich imiona. Oba były z nim na Drzewie, na samym końcu, gdy przyszła Bogini, a potem Bóg.

I w chwili, gdy zjawa stojąca przed nim wróciła do siebie i ruszyła na niego, by go powalić, tak jak zrobiła to z Tiene, Paul usłyszał kruki i wyśpiewał przekazane mu słowa. Brzmiały one tak:

Biała przeze mnie mgła płynie, Bielsza niż ziemie są twoje. Spętać cię może twe imię, Gdy usta wyrzekną je moje.

Przerwał. Wokół nich dwojga, mocy pierwszego świata, a co za tym idzie wszystkich światów, nie ustawało oszalałe pandemonium. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Paul przemawiał cichym głosem, widział jednak, że każde słowo rani ją boleśnie. Później, równie cicho jak poprzednio, lecz z naciskiem wypowiadając każdą sylabę, gdyż była to magia stara i głęboka, nie ustępująca pod tym względem żadnej innej, powiedział: — Jestem Panem Letniego Drzewa. Moje imię nie jest tajemnicą i nie można mnie nim spętać.

Miała czas. Mogła poruszyć się, by go dotknąć i zamro­zić mu serce. Jego słowa powstrzymały ją jednak. Jego spoj­rzenie przykuło jej lodowate oczy. Usłyszała, jak mówi: — Jesteś daleko od Pustkowi i od swej mocy. Przeklnij tego, kto cię tu przysłał, i odejdź, gdyż nazywam cię twoim imie­niem, Fordaetho z Riik!

Rozległ się krzyk, który nie był krzykiem, płynący z gardła ludzkiego, a zarazem nieludzkiego. Wzniósł się ni­czym ranne stworzenie, rozpoczął własny, monstrualny lot i niemal całkowicie powstrzymał wszelkie inne dźwięki „Pod Czarnym Dzikiem".

91


W chwili, gdy ostatnia płaczliwa wibracja ucichła, po­zostawiając pełną przerażenia ciszę, na podłodze przed Pau-iem pozostał tylko pusty płaszcz. Twarz mężczyzny pobladła z napięcia i znużenia. Jego oczy były świadectwem, że ujrzał wielkie zło.

Kevin i Diarmuid pognali ku niemu. Dave wraz z pozo­stałymi podążał tuż za nimi. Tawerna eksplodowała przera­żonym, pełnym pytań życiem. Nikt z jego przyjaciół się nie odzywał. Patrzyli na Paula, który przykucnął przy leżącej na podłodze dziewczynie. Zsiniała już od głowy aż do stóp. Porwała ją w swe szpony lodowata śmierć, która była prze­znaczona dla niego.

Wreszcie się podniósł. Ludzie księcia zrobili dla nich
miejsce. Teraz, na skinienie głowy Diarmuida, dwóch z nich
podźwignęło martwą dziewczynę i wyniosło ją w noc, która
była zimna, lecz nie tak zimna, jak ona. *

— Owoce zimy, mości książę — odezwał się Paul. —
Czy słyszałeś opowieści o królowej Riik?

Na twarzy Diarmuida nie było widać śladu niczego poza skupieniem. — Tak jest. Fordaetha. Legendy mówią, że to najstarsza z mocy Fionavaru.

To był Kevin. Na jego twarzy widniało jakieś gorące, dręczące uczucie.

Władza — pomyślał Paul. Przypomniał sobie starego króla, którego miejsce zajął na Drzewie. — Nie zabiłem — powiedział tylko. — Nadałem jej imię drogą inwokacji. To ją odegnało. Przez długi czas nie przybierze żadnej po­staci, a przez jeszcze dłuższy nie opuści Pustkowi, nie jest jednak martwa i nadal służy Maugrimowi. Gdybyśmy znaj-

92


0x08 graphic
dowali się dalej na północ, nie dałbym sobie z nią rady. N miałbym żadnych szans. Był bardzo znużony.

Dlaczego mu służą? — usłyszał Dave'a Martynii
ka. W jego głos wcieliło się pragnienie zrozumienia.

Znał odpowiedź również na to pytanie. Wyczytał j w oczach Fordaethy. — Obiecał jej lód. Lód tak daleko n południu. Aż tak wiele zimowego świata, którym mogłab rządzić.

Tylko Kevin, który znał go najlepiej, dosłyszał despera cję w głosie Paula. Patrzył, razem ze wszystkimi, jak Schafe odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się n; chwilę wystarczającą, by zdjąć płaszcz i cisnąć go na pod łogę. Pod spodem miał jedynie koszulę.

To Kevin go zapytał, w imieniu ich wszystkich.

Schafer wszedł już w śnieg, zanim odwrócił się, by udzielić odpowiedzi. — Dlatego, że poznałem jej smak na Drzewie, podobnie jak wszystkich innych postaci śmierci.

Drzwi zatrzasnęły się za nim, odcinając ich od wiatru i sypiącego śniegu. Stali w jasnej, pełnej wrzawy tawernie. Zewsząd otaczały ich ciepło i wesołe towarzystwo. We wszystkich światach niewiele można było znaleźć cenniej­szych rzeczy.

Mniej więcej w tym samym czasie gdy Paul opuszczał gospodę, Loren Srebrny Płaszcz i jego źródło wracali do

93


r

znajdującego się w mieście domu magów. Żaden z nich nie był odporny na zimno, a choć śnieg przestał padać, wiatr się nie uspokoił i zaspy gdzieniegdzie sięgały krasnołudowi aż do piersi. Na górze widniały letnie gwiazdy lśniące jasno ponad zimowym światem, lecz żaden z nich nie podnosił wzroku. Nic też nie mówili.

Wysłuchali tej samej opowieści, obaj więc żywili takie same uczucia: wściekłość na to, co uczyniono kobiecie, którą przed chwilą zostawili w pałacu, litość dla bólu, którego nie mogli uleczyć, oraz miłość — w obu z nich — do piękna, które nie zaprzestało walki w najmroczniejszym z miejsc. W Matcie Sórenie żyło też coś jeszcze, gdyż to krasnolud, Blód, splugawił ją, gdy Maugrim już skończył. Nie wiedzieli o Darienie.

Wreszcie dotarli do domu. Teyrnon i Barak przebywali gdzie indziej, a Brock gdzieś wyszedł. Zapewne był z Diar-muidem. Dzięki temu mieli dla siebie dużo miejsca. Przyjęli zasadę, że każdej nocy będą spać w mieście, by przekonać mieszkańców Paras Derval, że ważne osobistości królestwa nie ukrywają się za murami pałacu. Zervan rozpalił ogień w kominkach, zanim położył się do łóżka, w domu było więc cudownie ciepło. Mag podszedł do największego z ko­minków, znajdującego się we frontowym pokoju. Krasnolud napełnił dwa kielichy płynem o kolorze bursztynu.

Krasnolud osunął się na niskie krzesło i zaczął ścią­gać buty.

Jedyną rzecz, której się dowiedzieliśmy.
Obaj popatrzyli na siebie w milczeniu.


94


Twarz maga miała posępny wyraz. — Nie wiem — odparł. — Mam wrażenie, że nic nie wiem. Oprócz tego. że nie możemy wyruszyć przeciwko niemu, dopóki nie prze­rwiemy zimy, a tego nie potrafimy.

Zrobimy to — stwierdził krasnolud. — Przerwie­
my ją, ponieważ musimy. Nie żywię wątpliwości, że tegc
dokonasz.

Wtedy mag uśmiechnął się. Surowe rysy jego twarz} złagodniały. — Czy nie czujesz się zmęczony po czterdzie­stu latach dodawania mi sił w ten sposób? — zapytał.

Nie — odparł po prostu Matt Sóren. Po chwili or
również się uśmiechnął, demonstrując wykrzywiony grymas
swych ust.

Loren wypił usheen, ponownie krzywiąc twarz. — Pro­szę bardzo — powiedział. — Chcę sięgnąć ku Teyrnonowi zanim pójdziemy spać. Powinien wiedzieć, że Metran rrn Kocioł z Khath Meigol i udał się z nim... na Cader Sedat.

Powiedział to tonem tak prozaicznym, jak tylko potrafił lecz sam dźwięk nazwy wyspy wystarczył, by przemkną po nich dreszcz. Nikt z ich zakonu nie mógłby go nie poczuć Tysiąc lat temu w owym miejscu zginął Amairgen Biafc Gałąź, pierwszy z magów.

Matt przygotował się i Loren zamknął połączenie Odnaleźli Teyrnona za pośrednictwem Baraka w odległość dnia jazdy — w towarzystwie żołnierzy w Północne_ Twierdzy. Przekazali mu wiadomość o tym, co się wyda­rzyło, po czym we czterech podzielili się wątpliwościami które nie miały wyjść poza radę magów.

95


Następnie przerwali połączenie. — Wszystko w porząd­ku? — zapytał po chwili Srebrny Płaszcz swe źródło.

— Łatwizna — odparł Matt. — To pomoże mi zasnąć.

W tej właśnie chwili rozległo się donośne pukanie w drzwi. To nie mógł być Brock. On miał klucz. Wymienili tylko jedno ostrzegawcze spojrzenie, gdyż byli tym, czym byli, i to od długiego czasu. Później ruszyli razem otworzyć drzwi wejściowe.

W mroku na zewnątrz stał brodaty mężczyzna. Za jego plecami lśniły gwiazdy i półksiężyc. Miał szerokie ramiona i nie był wysoki. Nić czasu wplotła mu się głęboko w oczy. W jego ramionach spoczywała zemdlona kobieta.

Było bardzo cicho. Loren miał wrażenie, że gwiazdy również znieruchomiały, podobnie jak księżyc, który wze-szedł późno. Wreszcie przybysz odezwał się niskim, dźwięcznym głosem. — Chyba jest po prostu wyczerpana. Zanim zemdlała, skierowała mnie do tego domu. Czy wy jesteście Loren Srebrny Płaszcz i Matt Sóren?

To byli dumni mężczyźni, mag i jego źródło. Liczono ich pomiędzy wielkich Fionavaru. Mimo to uklękli obaj z pełnym pokory i wdzięczności zachwytem przed Arturem Pendragonem i tą, która go wezwała. Oddali hołd kobiecie w nie mniejszym stopniu niż mężczyźnie.

Inne pukanie w inne drzwi. Jennifer przebywała sama w swej komnacie w pałacu. Nie spała. Oderwała się od kon­templacji ognia. Długa szata, którą jej dali, muskała grube dywany leżące na podłodze. Wykąpała się i umyła włosy, po czym uczesała je przed lustrem, wpatrując się w swą obcą twarz, w zielone oczy, które widziały to, co widziały. Gdy usłyszała stukanie, stała przed ogniem już przez dłuższy czas, nie wiedziała, jak długo.

Wraz z nim rozległ się głos. — Nigdy się mnie nie bój — usłyszała przez drzwi. — Nie masz większego przyja­ciela.

Głos o brzmieniu przypominającym dzwony, dźwięk na granicy pieśni. Otworzyła drzwi, by ujrzeć Brendela z lios

96


0x08 graphic
alfarów. Choć dusza Jennifer przebywała daleko, poruszył ją widok jego jasnej, smukłej gracji.

Wejdź — powiedziała. — Ale czas na łzy już minął.
Zamknęła za nim drzwi. Ze zdumieniem ujrzała, że ogień

w kominku oraz płomień świecy u jej łoża zaczęły migotać i tańczyć jaskrawiej, gdy Brendel znalazł się w komnacie. Liosowie byli Dziećmi Światła. Samo ich imię oznaczało jasność, z którą byli trwale związani.

A Najmroczniejszy żywił do nich nienawiść tak absolut­ną, że wszystko inne wydawało się przy niej małe. Oto świadectwo tego, czym jest zło — pomyślała, choć sama najmniej ze wszystkich śmiertelnych potrzebowała podobne­go świadectwa. — Fakt, że może ono tak dogłębnie niena­widzić istoty, która stoi przede mną. Oczy przybysza były już suche. Gdy w nie spoglądała, przybierały na nowo bur­sztynową barwę.

Temu królowi nie jest obca uprzejmość — stwier­
dził Brendel. — Choć na to nie wygląda. Przesłał do moich
komnat wiadomość, że przybyłaś.

Kevin opowiedział jej, co zrobił Brendel: jak podążył za Galadanem i jego wilkami, a potem złożył przysięgę w wiel­kiej sali pałacowej. — Nie masz powodu obciążać się winą za to, co mi się stało — powiedziała. — Jak słyszałam, zrobiłeś więcej niż mógłby dokonać ktokolwiek inny.

To nie wystarczyło. Cóż mogę ci powiedzieć?
Potrząsnęła głową. — Daliście mi też radość. Śpiew lio-

sów, gdy zasypiałam, to moje ostatnie prawdziwie szczęśli­we wspomnienie.

Z jakiegoś powodu było to łatwiejsze dla niej niż dla niego. Zapadła długa cisza, podczas której znosiła spojrzenie jego oczu. Nie próbował sondować jej wnętrza, choć wie­działa, że potrafi to zrobić, podobnie jak Loren nie użył

97


w stosunku do niej Badania. Żaden z nich nie chciał się narzucać. Dzięki temu była w stanie ukryć Dariena i zamie­rzała to zrobić.

Odwrócił się i podszedł do okna. Nawet ubranie, które miał na sobie, wydawało się utkane z wielu kolorów, które zmieniały się, gdy się poruszał. Bijący zza okien blask gwiazd rozświetlał jego srebrzyste włosy i iskrzył się wśród nich. Jak mogła w ten sposób odrzucać kogoś, kto potrafił schwytać gwiazdy w swe włosy?

Jak jednak mogła go nie odrzucić? Odbiorę ci wszystko — zapowiedział Rakoth i bardzo zbliżył się do spełnienia swej groźby.

Brendel odwrócił się. Oczy miał złote. Wydawało się, że to jego najprawdziwszy kolor. — Czekałem tutaj przez długi czas, gdyż pragnął tego Ra-Tenniel i ja sam — po­wiedział. — On chciał, bym służył radą temu młodemu królowi i poznał zamiary ludzi z Brenninu, ja zaś chciałem ujrzeć tu ciebie żywą, bym mógł ci przedstawić pewną pro­pozycję i prośbę.

A mianowicie jaką?

Była bardzo wysoka, piękniejsza nawet niż przedtem. Naznaczył ją smutek i cień, lecz tym samym coś otrzymała w zamian.

Żebyś wyruszyła ze mną do Daniloth, by zostać uz­
drowioną. Jeśli w ogóle można tego dokonać, to tylko tam.

Popatrzyła na niego, jak gdyby z wielkiej wysokości czy głębokości: tak czy inaczej z oddali. — Nie — powiedzia­ła. Ujrzała, jak ból rozjarzył się w jego oczach niczym pło­mień. — W obecnym stanie jest mi lepiej. Paul doprowa­dził mnie do tego miejsca. On i coś jeszcze. Nie myśl o tym. Jestem tutaj i nie czuję się nieszczęśliwa. Boję się sięgnąć po więcej światła, by nie oznaczało ono też więcej ciemności.

98


Nie istniała żadna odpowiedź, jakiej mógłby jej udzielić. Tego właśnie pragnęła. Zanim wyszedł, dotknął jej policzka. Zniosła to, pogrążona w żalu, że podobna rzecz nie mogła jej sprawić radości. Tak się jednak nie stało i cóż miała uczynić albo powiedzieć?

Lios alfar przemówił spod drzwi. Muzyka niemal całko­wicie zniknęła z jego głosu. — A więc pozostaje zemsta — stwierdził Brendel spod Znaku Pustułki. — Jest tylko ona i zawsze ona.

Zamknął cicho drzwi za sobą.

Przysięgi — pomyślała, odwracając się powoli z po­wrotem w stronę kominka. Kevin, Brendel. Zastanowiła się, kto jeszcze poprzysięgnie, że ją pomści. Zastanowiła się, czy kiedykolwiek będzie to coś dla niej znaczyło.

W tej samej chwili, gdy tak stała, w szarej krainie nie­moty i cienia, Loren i Matt otwierali drzwi, by ujrzeć dwie postacie stojące na śniegu z gwiazdami i księżycem za ple­cami.

Jeszcze jedne, ostatnie drzwi, późną, przejmująco zimną nocą. Niewielu ludzi pozostało na pokrytych lodem ulicach. Dzika dawno już zamknięto. Kevin i Dave posuwali się ku koszarom Południowej Twierdzy w towarzystwie Diarmuida i jego ludzi. Podczas tej poprzedzającej świt godziny, gdy północ zdawała się leżeć bliżej, a wiatr był jeszcze bardziej szalony, strażnicy trzymali się blisko swych stanowisk, na­chyleni nad małymi ogniskami, które pozwolono im rozpa­lić. Nie spodziewali się żadnego ataku. Był on niemożliwy. Dla wszystkich było jasne, że ten wiatr i śnieg, ta stworzona przez złą wolę zima stanowi wystarczająco groźny atak. Była tak mroźna, że mogła zabić i zabijała już nieraz, a stawała się jeszcze mroźniejsza.

Tylko jeden człowiek tego nie czuł. W samej koszuli i niebieskich dżinsach, Paul Schafer szedł samotnie przez uliczki i zaułki miasta. Wiatr mierzwił jego włosy, lecz nie przeszkadzał mu. Gdy zwrócił się na północ, trzymał głowę wzniesioną wysoko.

99


Wędrował niemal bez celu, właściwie po to tylko, by znaleźć się wśród nocy, potwierdzić fakt swej niezwykłej odporności i uporać się z problemem dystansu, którym od­dzielił go on od pozostałych. Bardzo wielkiego dystansu.

Jak mogłoby to wyglądać inaczej dla kogoś, kto poznał smak śmierci na Letnim Drzewie? Czy spodziewał się, że będzie jednym z członków drużyny? Przyjacielem, którego Carde i Coli, czy nawet Kevin, będą mogli traktować jak równego sobie? Był Dwukrotnie Narodzonym, widział kru­ki, słyszał, jak przemówiły, słyszał Dane w lesie i czuł w swym wnętrzu Mórnira. Był Strzałą Boga. Włócznią. Pa­nem Letniego Drzewa.

0x08 graphic
Był też boleśnie nieświadomy tego, co to wszystko oz­nacza i w jaki sposób tę wiedzę wykorzystać. Został zmu­szony do ucieczki przed Galadanem, lecz nawet nie rozu­miał, jak zdołał dokonać przejścia z Jennifer. Musiał błagać Jaelle, by ich odesłała. Wiedział, że wykorzysta to przeciwko niemu w ich ledwie rozpoczętej dyspucie o Bogini i Bogu. Nawet dziś w nocy okazał się ślepy na zbliżanie się For-daethy. Tylko dzięki śmierci Tiene miał czas usłyszeć słowa kruków. Ponadto nie wzywał ich. Nie wiedział, skąd się wzięły ani jak przywołać je z powrotem.

Czuł się jak dziecko. Niegrzeczny bachor chodzący zimą bez płaszcza. Stawka była zbyt wysoka. Zawierało się w niej absolutnie wszystko.

Dziecko — pomyślał raz jeszcze. Stopniowo zaczął zdawać sobie sprawę, że wcale nie wałęsa się bez celu. Znalazł się na ulicy prowadzącej do trawnika. Stanął przed drzwiami, które pamiętał. Sklep znajdował się na parterze, a pokoje mieszkalne na piętrze. Podniósł wzrok. Światła oczywiście się nie paliły. Było już bardzo późno. Z pewno­ścią wszyscy spali: Vae, Finn i Darien.

Odwrócił się, by odejść. Nagle zamarł. Po raz pierwszy tej nocy poczuł chłód, gdy blask księżyca coś mu ukazał.

Ruszył naprzód i popchnął uchylone drzwi sklepu. Otwo­rzyły się szeroko ze skrzypieniem luźnych zawiasów. We-

100


0x08 graphic
wnątrz wciąż widać było zagradzające mu drogę półki z wy­robami z sukna, wełny oraz tkanin wyższej jakości. W przej­ściu leżał jednak śnieg. Pod ladami uzbierały się go całe zaspy. Gdy ruszył po ciemku na górę, natknął się na scho­dach na lód. Wszystkie meble stały na miejscu, tak jak je zapamiętał, ale dom był opuszczony.

Usłyszał jakiś dźwięk. Odwrócił się nagle, ogarnięty trwogą. Zobaczył, co było jego źródłem. Na wpadającym przez rozbite okno wietrze pusta kołyska bujała się powoli w obie strony.

ROZDZIAŁ 7

Wczesnym rankiem następnego dnia armia Cathalu przekroczyła Saeren i znalazła się na terenie Najwyższego Królestwa. Jej dowódca pozwolił sobie na odczucie niejakiej satysfakcji. Wszystko starannie zaplanowano. Bezbłędnie wyliczono czas. Przybyli do Cynanu nocą, po cichu, i wysłali wiadomość na drugą stronę rzeki zaledwie na pół godziny przed tym, nim specjalnie w tym celu zbudowane barki prze­wiozły ich do Seresh.

Liczył na to, że główny trakt wiodący do Paras Derval będzie oczyszczony ze śniegu. Faktycznie był. Wśród prze­nikliwego zimna, pod lśniącym, błękitnym niebem, ruszyli przez białą krainę ku stolicy. Posłaniec do nowego najwy­ższego króla mógł ich wyprzedzać najwyżej o parę godzin. Aileron nie będzie miał czasu, by cokolwiek zorganizować.

I o to, rzecz jasna, chodziło. Wiadomości przedostawały się z jednego brzegu Saeren na drugi — między Seresh a Cynanem krążyły barki, a dalej na wschód wymieniano zakodowane sygnały świetlne. Na brennińskim dworze wie­dziano, że zbliżają się żołnierze z Cathalu, lecz nie to, ilu ich było czy kiedy się zjawią.

101


Sprawią wrażenie ubogich i kiepsko przygotowanych, gdy ten wspaniały oddział, liczący sobie dwa tysiące pię­ciuset ludzi, nadciągnie galopem z południowego zachodu. I nie była to tylko konnica. Cóż powiedzą mieszkańcy pół­nocy, gdy zobaczą, jak dwieście legendarnych cathalskich rydwanów wojennych zajedzie pod same bramy Paras De-rval? A w pierwszym z nich, zaprzężonym w cztery wspa­niałe ogiery z Faille, nie będzie zasiadał wódz armii czy jakiś kapitan eidolathów, straży honorowej, lecz sam Shal-hassan, najwyższy władca Sang Marlen, Larai Rigal i dzie­więciu prowincji Krainy Ogrodów.

Niech młody Aileron da sobie radę z tą sytuacją, jeśli potrafi.

Nie był to tylko czczy pokaz. Shalhassan zbyt długo już władał krajem zdominowanym przez intrygi, by pozwalać sobie na bezcelową ekstrawagancję. Za każdym krokiem tego manewru kryła się chłodna wola, za szybkością, jakiej żądał od woźnicy swego rydwanu, świadoma kalkulacja, a za wspaniałością jego własnego wyglądu — od splecionej w warkoczyki, uperfumowanej brody aż po futro, sprytnie rozcięte tak, by ukazać zakrzywiony, wysadzany klejnotami miecz — konkretny powód.

Tysiąc lat temu Angirad poprowadził ludzi z południa na wojnę przeciwko Spruwaczowi i maszerowali oni oraz jechali pod brennińskim sztandarem z księżycem i dębem, pod dowództwem Conary'ego, a potem Colana. Wtedy jed­nak nie było prawdziwego Cathalu ani flagi z kwiatem i mie­czem, a tylko dziewięć skłóconych prowincji. Dopiero gdy powrócił, okryty chwałą zdobytą w Andarien i Gwynirze, w ostatniej, rozpaczliwej bitwie u mostu Valgrind, a potem podczas spętania pod Rangat, Angirad mógł zademonstro­wać kamień strażniczy, który mu powierzono, stworzyć kró­lestwo, wybudować południową fortecę, a potem letni pałac nad brzegiem jeziora w Larai Rigal.

Niemniej jednak dokonał wszystkich tych rzeczy. Połud­nie nie było już skupiskiem walczących ze sobą księstw.

102


Było Cathalem, Krainą Ogrodów, a nie królestwem zależ­nym od Brenninu, bez względu na to, jakie tytuły nadawali sobie dziedzice Iorwetha. Cztery wojny, stoczone w ciągu czterech stuleci, uczyniły ten fakt bezspornym. Choć Bren-nin miał swe Drzewo — przechwalano się na południu — Larai Rigal miało ich dziesięć tysięcy.

Miało też prawdziwego władcę, mężczyznę, który zasia­dał na Tronie z Kości Słoniowej już od dwudziestu pięciu lat, bystrego, nieodgadnionego i znającego walkę, gdyż brał udział w ostatniej wojnie z Brenninem, trzydzieści lat temu, gdy ten król-chłoptaś Aileron jeszcze się nie narodził. Ailellowi Shalhassan mógłby ewentualnie ustąpić pierwsze­go miejsca, ale nie jego synowi, który zaledwie rok temu powrócił z wygnania, by założyć Dębową Koronę.

Bitwy wygrywa się w drodze — pomyślał Shalhassan z Cathalu. To była celna myśl. Uniósł dłoń w pewien, okre­ślony sposób. Po chwili przygalopował do niego Raziel, siedzący niepewnie na szybko pędzącym koniu. Najwyższy władca Cathalu kazał mu ją zapisać. Przed nimi, pięciu członków straży honorowej, zebranych pośpiesznie przez porażonego szokiem księcia Seresh, okładało biczami swe wierzchowce, by utrzymać się przed rydwanami. Shalhassan zastanowił się, czy ich nie wyprzedzić, postanowił jednak, że tego nie zrobi. Bardziej satysfakcjonujące — w pewnym stopniu, w jakim pozwalał sobie czerpać zadowolenie z po­dobnych rzeczy — okaże się jeśli przybędzie do Paras De-rval, depcząc po piętach ich straży honorowej, jak gdyby zmuszał ją do ucieczki.

Uznał, że wszystko idzie dobrze. W Sang Marlen Ga-lienth będzie nadzorował decyzje jego córki. Było właściwe, że zaczynała się już wprawiać w kierowaniu nawą państwo­wą. Studiowała tę umiejętność od chwili śmierci brata. Shal­hassan nie będzie miał następnego dziedzica. Nie można już było tolerować podobnych eskapad, jak ta poprzedniej wios­ny, gdy Sharra prześcignęła posłańców, których wysłał do Paras Derval. W gruncie rzeczy nigdy nie usłyszał pełnej,

103


lub choćby w miarę zadowalającej relacji z tego incydentu. Właściwie jednak na to nie liczył, biorąc pod uwagę, z kim miał do czynienia. Jej matka była dokładnie taka sama. Po­trząsnął głową. Czas już, by Sharra wyszła za mąż, lecz za każdym razem, gdy poruszał ten temat, unikała rozmowy. Aż do ostatniej próby, gdy zademonstrowała swój pełen fał­szywego szacunku uśmiech (znał go; jej matka uśmiechała się tak samo) i wyszeptała nad półmiskiem mrożonych mrae, że jeśli jeszcze raz poruszy tę kwestię, faktycznie wyjdzie za mąż... i wybierze sobie za małżonka Venassara z Gath.

Jedynie nabywana przez dziesięciolecia wprawa po­wstrzymała go przed poderwaniem się z kanapy i okazaniem całemu dworowi oraz eidolathom swego zmieszania. Gorsza jeszcze od perspektywy ujrzenia owego patykowatego, pół-rozumnego pseudomężczyzny na tronie obok Sharry była myśl o chytrym jak lis Bragonie z Gath, jego ojcu, który stałby za ich plecami.

Zmienił temat i zaczął mówić o tym, jak powinna radzić sobie pod jego nieobecność z kwestią podatków. Wyjaśnił, że bezprecedensowa zima, która sprawiła, że zamarzło nawet jezioro w Larai Rigal i spustoszyła ogrody T'Varen, wszę­dzie spowodowała ciężkie straty i że jego córka będzie musiała kroczyć po wąskiej linii między współczuciem a po­błażliwością. Słuchała go, demonstrując ostentacyjnie zain­teresowanie, lecz Shalhassan dostrzegał uśmiech pod jej spu­szczonymi oczyma. On sam nigdy się nie uśmiechał. To zbyt wiele zdradzało. Z drugiej jednak strony, nigdy nie był piękny, a Sharra była i to niezmiernie. Dla niej uśmiech był narzędziem, a nawet bronią, zrozumiał, aby zachować kró­lewski spokój.

Musiał nad nim pracować nawet teraz, gdy gnał do Paras Derval, wspominając pełen poczucia wyższości uśmiech swego niewiarygodnego dziecka. Jest w tym jakaś myśl, powiedział sobie. Po chwili nadał jej wystarczająco abstra­kcyjną postać. Raz jeszcze uniósł na wpół zamkniętą dłoń. Po chwili Raziel ponownie pognał do jego boku, by zapisać,

104


0x08 graphic
co należy. Shalhassan z przyjemnością ujrzał niezadowole­nie na jego twarzy. Następnie zapomniał o córce. Spojrzą z ukosa na popołudniowe słońce i uznał, że zbliżają się dc celu. Wyprostował się, otrzepał swój ciężki płaszcz, by usu­nąć z niego fałdy, uczesał brodę i przygotował się do wtarg­nięcia z jeźdźcami i rydwanami bojowymi Cathalu, olśnie­wającymi i sformowanymi w równy szereg, do pogrążonej w chaosie stolicy swych nie przygotowanych sojuszników. Zobaczą to, co zobaczą.

W odległości około mili od Paras Derval wszystko za­częło iść zupełnie źle.

Po pierwsze, na drodze ustawiono blokadę. Gdy straż przednia zwolniła, a jego woźnica stopniowo uczynił to sa­mo, Shalhassan popatrzył naprzód. Przymrużył oczy, by uchronić je przed blaskiem słońca na śniegu. W chwili gdy wszyscy się zatrzymali, a konie zaczęły parskać i tupać pod wpływem zimna, Shalhassan przeklinał już w duchu z żar­liwością, której jego zewnętrzny spokój nie okazywał w naj­mniejszym stopniu.

Przed nimi stała dwudziestka konnych żołnierzy odzia­nych schludnie w brąz i złoto. Zaprezentowali mu broń z za­chowaniem pełnego ceremoniału. Za ich szeregami rozległ się słodki i czysty dźwięk rogu. Żołnierze odwrócili się i sprawnie ustawili w szeregi wzdłuż szerokiej drogi, by zrobić miejsce dla sześciorga dzieci. Wszystkie były ubrane w identyczne, czerwone szaty lśniące na tle śniegu. Dwoje z nich minęło honorową straż z Seresh i, nie obawiając się ruchów jego koni, wręczyło Shalhassanowi z Cathalu bren-nińskie kwiaty na znak powitania.

Przyjął je z powagą na twarzy. Skąd wzięli kwiaty pod­czas tej zimy? Następnie odwrócił się, by ujrzeć gobelin wzniesiony wysoko na tyczkach przez pozostałą czwórkę dzieci. Rozwinięto przed nim, w geście godnym królów, wspaniałe dzieło sztuki. Na tej otwartej drodze, wystawi­wszy ją na działanie żywiołów, ukazano mu utkaną scenę

105


z Bael Rangat. W szybko blednących odcieniach stanowią­cych szczyt sztuki tkackiej, Shalhassan ujrzał bitwę o most Valgrind. I to nie jakiś jej przypadkowy epizod, lecz ten właśnie moment, którego od tego czasu nie przestawano opiewać i wysławiać w Cathalu — chwilę, gdy Angirad, jako pierwszy z członków owego promiennego zastępu, po­stawił stopę na moście wiodącym przez Ungarch, by popro­wadzić wojska do Starkadh.

Uhonorowali go na dwa sposoby. Gdy opuścił wzrok, mimo wszelkich swych wysiłków czując się wzruszony, Shalhassan ujrzał jakąś postać, która przeszła pod gobeli­nem, by zatrzymać się na drodze przed gościem. Zrozumiał wtedy, że honor był potrójny i że poważnie się przeliczył.

W futrze o barwie najczystszej bieli, które opadało w gę­stym splendorze z ramion aż do białych butów, stał przed nim Diarmuid, brat i dziedzic króla. Nicpoń — pomyślał Shalhassan, usiłując zapanować nad nieprzepartym podzi­wem dla jego swobodnej elegancji, który natychmiast go nawiedził. Diarmuid założył też białe rękawiczki, a złote włosy nakrył białym, futrzanym kapeluszem. Jedynym ko­lorowym elementem na tym połyskującym śnieżnym księciu było czerwone pióro djeny u kapelusza, o odcieniu dokładnie takim samym, jak stroje dzieci.

Był to żywy obraz o tak starannie wyreżyserowanym przepychu, że nikt z żyjących nie mógłby nie zrozumieć jego znaczenia. Z pewnością też wszyscy z obecnych, z obu krajów, o tym opowiedzą.

Książę uniósł palec, nic więcej, i nad szeroką, pokrytą śniegiem panoramą rozległy się wspaniale zagrane, porusza­jące serce dźwięki Renabael — bitewnego hejnału lios alfa-rów skomponowanego tak dawno temu przez Ra-Termainea, największego z ich władców, a także z tkaczy muzyki.

I wtedy biały książę wykonał następny gest. Ponownie był to nie więcej niż ruch palca. Muzyka ucichła, niosąc się echami w zimnym, nieruchomym powietrzu. Grający wy­stąpił naprzód. Przewyższał nawet gracją księcia. Po raz

106


0x08 graphic
pierwszy w życiu Shalhassan z Cathalu, pełen niedowierza­nia, ujrzał na własne oczy lios alfara.

Książę pokłonił się. Lios uczynił to samo. Ponad ich głowami widniał skąpany po kolana w krwi Angirad zdo­bywający most Valgrind w imię Światła.

Shalhassan z Cathalu wyszedł na drogę ze swego pojazdu i odwzajemnił pokłon.

Pięciu strażników z Seresh ruszyło przodem. Z pewno­ścią poczuli ulgę, że znaleźli takie zastępstwo. Na ostatniej mili drogi do Paras Derval armię Cathalu prowadziła straż honorowa złożona z ludzi księcia Diarmuida, wyćwiczona i imponująca. Po jednej stronie rydwanu Shalhassana ma­szerował sam książę, po drugiej zaś Na-Brendel, najwyższy Znaku Pustułki z Daniloth.

Nie posuwali się też szybciej niż tempem spacerowym, gdy bowiem zbliżyli się do stolicy, po obu stronach traktu, nie zważając na zaspy, zebrał się olbrzymi tłum wiwatują­cych ludzi. Shalhassan był zmuszony w odpowiedzi kiwać głową i machać ręką, rytmicznie i z dostojeństwem.

Wtem, na peryferiach samego miasta, natknęli się na oczekujących żołnierzy. Wzdłuż całej krętej, pnącej się w gó­rę drogi wiodącej do placu przed pałacem stali w równych odległościach od siebie, wszyscy odziani w szykowne mun­dury, piechurzy, łucznicy oraz kawalerzyści z Paras Derval.

Gdy dotarli już do samego placu, otoczonego gęstym tłumem wiwatujących ludzi, orszak zatrzymał się raz jeszcze i książę Diarmuid zaprezentował mu, z zachowaniem pełnej etykiety, pierwszego maga Brenninu oraz jego źródło, w to­warzystwie innego krasnoluda, którego książę przedstawił jako Brocka z Banir Tal; najwyższą kapłankę Dany, która również była odziana w olśniewającą biel i nosiła czerwo­ną koronę — gęste, rude, opadające na plecy włosy; a na koniec człowieka, o którym opowieści Shalhassan już sły­szał — młodego, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego i niewysokiego, którego książę z powagą w głosie przedsta-

107


wił jako Pwylla Dwukrotnie Narodzonego, Pana Letniego Drzewa.

Król Cathalu usłyszał reakcję tłumu w chwili, gdy spoj­rzał w niebieskoszare oczy owego młodego mężczyzny z in­nego świata, wybrańca Boga.

Nie padło już ani słowo więcej. Piątka osobistości dołą­czyła do księcia i lios alfara. Shalhassan wysiadł, gdyż brak miejsca uniemożliwiał podjechanie rydwanem pod bramy pałacu. Następnie ruszył ku nim piechotą, by spotkać się z Aileronem, najwyższym królem, który zorganizował to wszystko w ciągu być może dwóch godzin.

Sharra udzieliła mu w Sang Marlen niezbędnych infor­macji, miał więc pewne pojęcie, czego oczekiwać. Było to jednak za mało, gdy bowiem Aileron ruszył naprzód, by spotkać go w pół drogi, Shalhassan — któremu pokazano już, czego Brennin potrafi dokonać, jeśli mu się spodoba — ujrzał, co mu się podobało.

Najwyższy król oszacował go srogim spojrzeniem spod ciemnych, nie uczesanych włosów. Jego surowa, brodata twarz — nie tak chłopięca, jak się tego spodziewał — była równie niewzruszona jak oblicze Shalhassana i równie nie uśmiechnięta. Był niedbale odziany w szaty o różnych od­cieniach brązu. Buty miał poplamione, a spodnie wytarte. Włożył prostą koszulę, a na nią krótką, ciepłą kamizelkę pozbawioną ozdób. U jego boku wisiał nie miecz ceremo­nialny, lecz bojowy, o drugiej rękojeści.

Ruszył naprzód z gołą głową. Obaj królowie popatrzyli na siebie. Shalhassan usłyszał ryk tłumu. Brzmiało w nim coś, czego on nigdy nie doświadczył w ciągu dwudziestu pięciu lat spędzonych na tronie. Pojął wtedy to, co rozumiał już lud Brenninu: że stojący przed nim mężczyzna był kró­lem-wojownikiem. Niczym więcej, a już z pewnością ni­czym mniej.

Wiedział, że padł ofiarą manipulacji, lecz zdawał też sobie sprawę, jakich umiejętności wymagało coś podobnego.

108


Błysk młodszego brata równoważyła, a nawet więcej niż równoważyła, świadoma skromność starszego, który był królem. Shalhassan z Cathalu zrozumiał wtedy, stojąc mię­dzy jasno- a ciemnowłosym bratem, że jednak nie on będzie wodzem na tej wojnie.

Aileron nie odezwał się ani słowem.

Królowie nie składali sobie pokłonów, lecz Shalhassan nie był małostkowym człowiekiem. Mieli wspólnego wroga i to straszliwego. To, co mu zademonstrowano, miało na celu nie tylko dać mu po nosie, lecz również rozproszyć jego wątpliwości. To również rozumiał. Jego wątpliwości zostały rozproszone.

W jednej chwili porzucił wszelkie plany, jakie przygo­tował na ten dzień. — Najwyższy królu Brenninu, armia oraz rydwany Cathalu przybyły i są do twojej dyspozycji — oznajmił. — Jestem też gotów służyć ci radą, jeśli tylko tego zapragniesz. Zaszczyciło nas powitanie, które dla nas przygotowaliście, oraz wzruszyło przypomnienie czynów naszych przodków zarówno tych z Brenninu, jak i z Cathalu.

Nie spotkała go nawet drobna satysfakcja, jaką byłoby ujrzenie w ciemnych oczach drugiego monarchy ulgi lub zaskoczenia. Widniała w nich jedynie niewzruszona akcep­tacja, jak gdyby ani przez chwilę nie było wątpliwości, co powie Shalhassan.

Odpowiedź Ailerona brzmiała: — Dziękuję. Osiemna­ście z waszych rydwanów ma źle wyważone koła. Będziemy też potrzebować jeszcze co najmniej tysiąca ludzi.

0x08 graphic
Shalhassan widział, ilu żołnierzy było w Seresh i tutaj w Paras Derval. Wiedział też o garnizonach w Rhoden i w Północnej Twierdzy. — Zanim nadejdzie nów, przybę­dzie jeszcze dwa tysiące — odparł bez chwili zwłoki.

Niespełna trzy tygodnie. Było to możliwe, lecz Sharra musiałaby wyruszyć w drogę. A kapitana rydwanów czekała chłosta.

Aileron uśmiechnął się. — Bardzo dobrze.

Podszedł do Shalhassana, młodszy król do starszego, tak

109


jak należało, i obdarzył go żołnierskim uściskiem. Obie ar­mie oraz ludność nagrodziły ich burzą oklasków.

Aileron cofnął się. Jego oczy lśniły teraz jasno. Wzniósł ręce, by nakazać ciszę. Gdy już zapadła, przemówił czystym, suchym głosem w mroźnym powietrzu: — Ludzie z Paras Derval! Jak widzicie, Shalhassan z Cathalu przybył do nas osobiście w towarzystwie dwóch tysięcy pięciuset ludzi i obiecał nam jeszcze dwa tysiące więcej. Czy przywitamy ich serdecznie? Czy zapewnimy im kwatery i wyżywienie?

Wyrażający potwierdzenie krzyk, jaki nastąpił, nie prze­słonił właściwego problemu. Shalhassan, w nieokreślony sposób poruszony, uznał, że czas już, by sam dokonał gestu, w przeciwnym bowiem razie ci mieszkańcy północy nie dostrzegą prawdziwej wspaniałości Cathalu. Uniósł dłoń. Pierścień na jego kciuku zalśnił w jasnych promieniach słoń­ca. Gdy dla niego również zapadła cisza, przemówił: — My również ci dziękujemy, najwyższy królu. Schronienia będą nam potrzebne, gdyż znaleźliśmy się daleko od naszych ogrodów, ale lud Cathalu wyżywi swych żołnierzy oraz tylu mieszkańców Brenninu, dla ilu wystarczą zapasy w naszych zimowych spichlerzach.

Niech teraz król z północy znajdzie słowa, które wywo­łałyby owację równą tej — pomyślał z triumfem Shalhassan z twarzą pozbawioną wyrazu. Zwrócił się w stronę Ailerona. — Moja córka przyśle zapasy i nowych żołnierzy.

Król Brenninu skinął głową. Ryk tłumu nie ucichł jesz­cze. Shalhassan usłyszał przebijający się przez niego, lekko drwiący głos.

Założysz się? — zapytał Diarmuid.
Shalhassan dostrzegł błysk gniewu, który pojawił się

w chwili nieuwagi w oczach młodego króla. Następnie zwrócił się w stronę księcia.

A o co? — zapytał z powściągliwością w głosie.
Diarmuid uśmiechnął się. — Nie mam najmniejszych

wątpliwości, że zarówno zapasy, jak i żołnierze zjawią się wkrótce u nas, nie wątpię też jednak w to, że postara się

110


o to znakomity Galienth lub być może Bragon z Gath. Z pewnością nie będzie to twoja córka.

Utarcie nosa temu zarozumiałemu księciu byłoby przy­jemnością, której Shalhassan nie zamierzał sobie odmówić. Mógł tego dokonać: choćby tylko ze względu na to, iż spo­dziewał się czegoś podobnego; podczas drogi z Seresh do Paras Derval kazał dwukrotnie sprawdzić armię pod kątem obecności niesfornej księżniczki w przebraniu. Znał swą cór­kę wystarczająco dobrze, by tego oczekiwać. Wśród wojsk jej nie było.

Utarcie mu nosa będzie bardzo wielką przyjemnością.

— Zakład — powiedział Shalhassan. Otaczająca ich szla­
chta zaczęła szeptać pod nosem. — Bashraiu — rozkazał.
Jego nowy kapitan straży wystąpił dziarskim krokiem na­
przód. Król odczuwał brak poprzedniego. Pamiętał, w jaki
sposób zginął Devorsh. Cóż, przebywająca w Sang Marlen
Sharra wynagrodzi mu teraz w pewnym stopniu tę stratę.

Rozkaż ludziom wystąpić naprzód w grupach po pięć­
dziesięciu — polecił.

111


I jej trochę się nam przyda — wtrącił się dźwięczny
jak muzyka głos. Uśmiech Brendela z lios alfarów był
zaraźliwy. Shalhassana przeszył dreszcz, gdy zauważył złotą
barwę jego oczu. Akurat na czas zdążył powstrzymać wę­
drujące ku górze kąciki swych ust.

Wiadomość o zakładzie rozeszła się natychmiast. Plac wypełnił dźwięk pełnego wyczekiwania śmiechu. Widzieli, jak z rąk do rąk przechodzą karteczki z zakładami. Jedynie rudowłosa kapłanka oraz ponury najwyższy król sprawiali wrażenie niewrażliwych na panujący nastrój.

Nie trwało to długo. Biegłość Bashraia mogła sprawiać satysfakcję. Po krótkiej chwili cała armia Cathalu przema­szerowała z gołymi głowami przez pałacowe bramy, u któ­rych stali obaj królowie. Ludzie Diarmuida sprawdzali uważ­nie żołnierzy, Shalhassan jednak uczynił uprzednio to samo.

Sharry wśród nich nie było.

Król Cathalu zwrócił się powoli ku odzianemu na biało księciu. Diarmuid zdołał zachować swój uśmiech. — A mo­że konie? — podjął próbę. Shalhassan uniósł jedynie brwi w ruchu, który na jego dworze znano bardzo dobrze. Diar­muid roześmiał się i z pełnym gracji gestem zdjął swoje kosztowne futro. Stanął na zimnie tylko w czerwonym ubra­niu harmonizującym barwą z piórem u jego nakrycia głowy oraz strojami dzieci.

Kapelusz też? — zaproponował, trzymając go w rę­
ku wraz z futrem.

Shalhassan skinął na Bashraia, gdy jednak uśmiechnięty z powodu sukcesu swego króla kapitan wystąpił naprzód, ten pierwszy usłyszał aż nazbyt znajomy głos, który zawołał: — Bashraiu! Nie bierz go! Ludzie z Cathalu przyjmują wy­grane jedynie wtedy, gdy zdobyli je uczciwie!

Shalhassan pojął wszystko odrobinę zbyt późno. O świ­cie w Seresh pośpiesznie zebrano pięcioosobową straż ho­norową. Jeden z jej członków ruszył teraz naprzód z miejsca, gdzie zatrzymała się cała piątka, po bliższej zamku stronie placu. Ruszył naprzód i, ściągnąwszy ciasną czapkę, pozwo-

112


0x08 graphic
lił, by aż do pasa spłynęły mu czarne, lśniące włosy, z któ­rych słynęła Sharra.

— Przepraszam cię, ojcze — odezwała się Ciemna Ró­ża Cathalu.

Tłum zareagował na ten nieoczekiwany obrót sytuacji eksplozją krzyków i wesołości. Nawet niektórzy z cathal-skich żołnierzy wybuchnęli gromkim śmiechem. Ich król obrzucił swe jedyne żyjące dziecko lodowatym spojrzeniem. Jak — pomyślał — mogła tak beztrosko okryć go w ob­cym kraju podobnym wstydem?

Gdy jednak odezwała się ponownie, nie mówiła do niego. — Pomyślałam, że tym razem zrobię to sama — wyjaśniła Diarmuidowi bez śladu ciepła w głosie. Wyraz twarzy księ­cia był trudny do odczytania. Sharra, nie przerywając, zwró­ciła się ku jego bratu. — Mości królu — ciągnęła. — Z przykrością informuję cię o pewnym rozluźnieniu dyscy­pliny wśród twoich żołnierzy zarówno w Seresh, jak i tutaj. Nie powinno mi się udać przyłączyć do tej straży, bez wzglę­du na to, jak wielki chaos panował dziś rano. A już z pew­nością powinni byli mnie odkryć, gdy przybyliśmy do Paras Derval. Nie mam prawa udzielać ci rad, muszę cię jednak powiadomić o faktach.

Jej głos brzmiał szczerze i bardzo czysto. Docierał do każdego zakątka placu.

W skamieniałym sercu Shalhassana rozpaliło się ciepłym płomieniem ognisko. Wspaniała kobieta! Przyszła królowa i to godna swego królestwa! Zmieniła jego dotkliwe upo­korzenie w jeszcze większy wstyd dla Brenninu i triumf dla siebie oraz dla Cathalu.

Przystąpił do ataku, by nie zaprzepaścić odniesionych korzyści. — Niestety! — krzyknął. — Wygląda na to, że moja córka pokonała nas wszystkich. Jeśli ktoś wygrał dzi­siaj zakład, to tylko ona.

Bashrai pośpieszył mu z pomocą. Król ściągnął futro, nie zważając na ostry wiatr, po czym podszedł do córki i położył je u jej stóp.

113


Krok w krok z nim, nie wysuwając się naprzód ani nie zostając z tyłu, posuwał się Diarmuid z Brenninu. Uklękli jednocześnie. Gdy się podnieśli, dwa futra, jedno ciemne i jedno białe, leżały na śniegu przed Sharrą. Jej imię poniosło się echem po zatłoczonym placu.

Shalhassan nadał swym oczom możliwie najłagodniejszy wyraz, by wiedziała, że czuje się w tej chwili zadowolony. Nie patrzyła na niego.

W jego oczach widniało coś bardzo dziwnego.

114


0x08 graphic
wieczorem przeprawiłem się przez rzekę do Cynanu. Cze­kałem tam na przybycie armii. Potem, w cathalskich bar­wach, odszukałem księżniczkę. Widziałem, jak przekupiła flisaka, by przewiózł ją nocą na drugi brzeg. Sam zrobiłem to samo.

Wydając moje pieniądze — zauważył książę. Na
placu zapadła absolutna cisza. — Mów dalej.

Averren odchrząknął. — Chciałem poznać aktualną ce­nę, panie. Hmm... w Seresh odnalazłem jej ślad bez trud­ności. Dziś rano omal jej nie zgubiłem, ale, ach... kierując się twoim przypuszczeniem, mości książę, odnalazłem ją, gdy czekała w towarzystwie strażników, odziana w barwy Seresh. Pomówiłem z księciem Niavinem, a potem z trzema pozostałymi strażnikami. Następnie przez cały dzień po pro­stu jechaliśmy za nią, panie. Zgodnie z instrukcją.

Po ciszy nastał dźwięk. Dźwięk imienia wykrzykiwanego raz za razem na wznoszącej się nucie, aż wreszcie osiągnęło crescendo tak potężne, że zanosiło się na to, iż przebije się przez sklepienie niebios na górze i ziemię na dole, by Mórnir i Dana mogli oboje usłyszeć, jak bardzo Brennin miłuje swego olśniewającego, roześmianego księcia.

Shalhassan, pogrążony we wściekłych kalkulacjach, oca­lił jeden skromny okruch pocieszenia z popiołów owego popołudnia: wiedzieli o wszystkim z góry. Mogło to nie być korzystne, lecz dawało się pojąć. Lepsze to niż gdyby do­konali tego wszystkiego w dwie godziny, zupełnie bez ostrzeżenia. To było — byłoby — po prostu zbyt przera­żające.

Nagle spojrzał przypadkowo w twarz Ailerona. Dodając w myślach kolejny punkt do listy dzisiejszych wyczy­nów Diarmuida, poczuł, że jego jedyny okruch również ob­raca się w popiół. Wyraz twarzy najwyższego króla mówił z absolutną jasnością, że Aileron o niczym nie wiedział.

Diarmuid spoglądał na Sharrę. Jego mina była łagodna.

Powiedziałem ci, że futro to dar, a nie skutek prze­
granego zakładu.

115


Dlaczego zrobiłeś to w ten sposób? — zapytała z go­
rejącą kolorami twarzą. — Dlaczego udawałeś, że o ni­
czym nie wiesz?

Diarmuid roześmiał się nagle. — Pokaz totalnej lek­komyślności — odparł, nieźle naśladując głos brata. Potem, wciąż się śmiejąc, odwrócił się, by stawić czoło złowiesz­czemu, bardzo przypominającemu morderczy, wyrazowi oczu najwyższego króla. Mogło to być więcej niż się spo­dziewał. Śmiech niknął powoli z jego oczu. Nareszcie — pomyślał z przekąsem Shalhassan, choć to nie on go stamtąd przegnał. Okrzyki nie milkły.

Diarmuid otworzył szeroko oczy. Widniało w nich jakieś dążenie i — jeśli wiedziało się, czego szukać — zadaw­nione pożądanie. Ze wszystkich ludzi obecnych na placu, jedynie Kevin Laine, który przyglądał się wszystkiemu, sto­jąc wśród tłumu, widział już przedtem ów wyraz, a i on stał tym razem zbyt daleko. Głos księcia był spokojny, choć bardzo cichy. — Jak inaczej mógłbyś się dowiedzieć? — zapytał. — Jak inaczej mógłbyś poddać próbie swe plany? Spodziewałem się, że odniesiesz sukces, bracie. Zrobiliśmy to na oba sposoby.

Zapadła długa cisza. Zbyt długa. Skryte pod ciężkimi powiekami oczy Ailerona wpatrywały się posępnie w twarz brata. Aplauz ucichł. Minęła chwila. Następna. Powiew bar­dzo zimnego wiatru.

Jasno utkane, Diar — odezwał się Aileron. Olśnił
nagle wszystkich ciepłem swego uśmiechu.

Zaczęli wchodzić do środka. Na oba sposoby — myślał oszołomiony Shalhassan. Wiedzieli o wszystkim z góry, a zarazem przygotowali się w dwie godziny. Jakimiż to ludźmi byli ci dwaj synowie Ailella?

116


Ciesz się — odezwał się jakiś głos u jego boku. —
Są po naszej stronie.

Odwrócił się i otrzymał złociste mrugnięcie od lios alfara oraz uśmieszek od Brocka, stojącego obok krasnoluda. Za­nim zorientował się, co robi, Shalhassan również się uśmie­chnął.

Paul chciał zaatakować kapłankę natychmiast, szła jed­nak w orszaku przed nim, a gdy tylko minął wielkie drzwi pałacu, skręciła w lewo i stracił ją z oczu w zatłoczonym przejściu. Potem, gdy wydostał się z tłumu i podążył za nią, zjawił się Kevin i musiał się zatrzymać.

Paul wspiął się na palce, by rozejrzeć się nad głowami tłoczących się wokół ludzi. Trwały przygotowania do ban­kietu. Słudzy i dworzanie potrącali się nawzajem, przecho­dząc przez sień. Ujrzał Gorlaesa, przystojnego kanclerza, któ­ry przejął opiekę nad grupą przybyszów z Cathalu, w której skład wchodziła teraz nieoczekiwanie również księżniczka.

Zdołał się uśmiechnąć.

Kevin spojrzał na niego badawczo. — Dobrze się czu­jesz? Po ostatniej nocy?

— Nic mi nie jest. Dużo spacerowałem. Co mówiłeś?
Kevin zawahał się raz jeszcze, choć już z inną, bardziej

niepewną miną. — Tylko to, że Diarmuid wyjeżdża już za godzinę, by sprowadzić tego dalrejskiego szamana. Dave wybiera się z nim i ja też. Czy chcesz pojechać z nami?

W jaki sposób wyjaśnić, jak bardzo tego pragnął? Poje­chać i radować się, nawet podczas wojny, prawdziwym ko­leżeństwem i śmiechem, który zarówno książę, jak i Kevin potrafili wywoływać. Jak mógłby to wytłumaczyć, nawet gdyby miał czas?

117


Paul ujrzał przez sklepione przejście rude włosy. — Świetnie — rzekł do swego najlepszego przyjaciela. — Uważaj na siebie.

Pomyślał, że powinien powiedzieć coś więcej, nie mógł jednak być wszystkim. Nie był nawet pewien, czym dokład­nie mógł być.

Ścisnął Kevina za ramię i oddalił się szybko, przedzie­rając się przez kłębiący się tłum, by przechwycić Jaelle. Nie oglądał się za siebie. Wiedział, że wyraz twarzy Kevi-na zmusiłby go do zatrzymania się i udzielenia wyjaśnień, a nie czuł się na siłach tłumaczyć, jak głęboki ogarnął go strach.

W pół drogi między piętrami ujrzał, że kapłance towa­rzyszy Jennifer. Przeraził się, jednak zapanował nad wyra­zem twarzy i podszedł do nich.

Potrzebuję was obu — odezwał się.

Jaelle przeszyła go chłodnym spojrzeniem. — To bę­dzie musiało zaczekać.

Coś w jej głosie. — Nie, nie może — odparł Paul. Ści­snął jej prawe ramię bardzo mocno, rękę Jennifer zaś deli­katniej i, uśmiechając się głupkowato na użytek tłumu, po­prowadził obie przez wejściowy hol i rozgałęziający się korytarz, a potem, niemal nie zwalniając kroku, zaciągnął je do pierwszej komnaty, jaką napotkali.

Na szczęście nie było w niej ludzi. Na dwóch stołach oraz szerokim okiennym parapecie leżało mnóstwo instru­mentów muzycznych. Na środku pomieszczenia stał szpinet. Obok niego znajdowało się coś, co wyglądało na przewró­coną na bok, ustawioną na nóżkach harfę osadzoną na wspo­rnikach.

Zamknął drzwi.

118


Obie kobiety popatrzyły na niego. Gdyby chwila była inna, mógłby pohamować swą złość, by pozachwycać się obecnym w komnacie pięknem, lecz w tym momencie obie pary zielonych oczu były co najmniej zimne, a w tych cie­mniejszych błyszczał gniew. Wiedział, że zostawił ślad na ręce Jaelle, ta jednak nie miała zamiaru okazać bólu. — Lepiej się wytłumacz — warknęła zamiast tego.

Tego już było trochę za wiele.

Gdzie on jest? — zawołał Paul, ciskając pytanie ni­
czym sztylet.

Poczuł się zakłopotany i bezbronny, gdy, po chwili zmie­szania, obie kobiety uśmiechnęły się i wymieniły pełne po­błażania spojrzenia.

Przestraszyłeś się — stwierdziła bez ogródek Jaelle.
Nie zaprzeczał temu. — Gdzie? — powtórzył.

To Jennifer udzieliła odpowiedzi. — Wszystko z nim w porządku, Paul. Jaelle właśnie mi o nim opowiadała. Kie­dy się dowiedziałeś?

Ostatniej nocy. Poszedłem do ich domu.
Kołyska bujająca się na lodowatym wietrze... w pustym

budynku.

Wolałabym, żebyś zapytał mnie albo Jaelle, nim zro­
bisz coś w tym rodzaju — stwierdziła łagodnym tonem Jen­
nifer.

Wyczuł nadciągający gniew. Przystąpił do bezlitosnej akcji, by temu zapobiec. Udało mu się, choć z najwyższym trudem. Gdy obie kobiety spojrzały na niego, z ich twarzy zniknęło samozadowolenie.

— Wydaje się, że zaszło tu pewne nieporozumienie —
powiedział, starannie ważąc słowa. — Nie wiem, czy któ­
raś z was jest w stanie zrozumieć tę fundamentalną kwestię,
ale nie mówimy tu o jakimś słodkim niemowlęciu ze ślinką
na bródce. Chodzi o syna Rakotha Maugrima. Muszę się
dowiedzieć, gdzie on jest!

Czuł, że jego głos załamuje się z wysiłku, jaki wkładał w to, by powstrzymać krzyk.

119


Jaelle pobladła. Po raz drugi jednak to Jennifer udzieliła odpowiedzi. — Nie ma żadnego nieporozumienia, Paul — odparła odważnie. — Nie jest prawdopodobne, bym zapo­mniała, kto jest jego ojcem.

Poczuł się, jakby oblano mu twarz zimną wodą. Jego gniew odpłynął, pozostawiając za sobą smutek i głęboki ból.

Wiem o tym — powiedział po trudnej dla siebie
chwili. — Przepraszam. Przestraszyłem się wczoraj w nocy.
Dom to była druga rzecz.

Z pewną mglistą satysfakcją dostrzegł, że jej ręce zaczęły drżeć. — Tutaj? — wyszeptała. — Tak daleko na południu? Schowała dłonie do kieszeni sukni.

Była tutaj — odparł cicho. — Przepędziłem ją. Zdą­
żyła jednak zabić. Mówiłem dziś rano z Lorenem. Ich sługa
nie żyje: Zervan. Tak samo jak dziewczyna z tawerny —
zwrócił się w stronę Jennifer. — Prastara moc zimy była
w Paras Derval. Próbowała zabić również mnie, ale... nie
udało się jej. Niemniej dookoła jest mnóstwo zła. Muszę się
dowiedzieć, gdzie jest Darien, Jennifer.

Potrząsała głową. Nie ustępował. — Wysłuchaj mnie, proszę! On nie może teraz należeć tylko do ciebie, Jen. Nie może. Stawka jest zbyt wysoka, a my nawet nie wiemy, kim on jest!

Nie był planowany — odparła spokojnie. Stała —
bardzo wysoka i złotowłosa — pośród instrumentów mu­
zycznych. — Nikt nie może go wykorzystać, Paul.

Tak wiele w tym ciemności. Gdzież podziały się jego kruki? Były to twarde, okrutne słowa, trzeba je jednak było wypowiedzieć, rzekł więc:

Nie w tym rzecz. Kwestia polega na tym, czy trzeba
go będzie powstrzymać.

W ciszy, która zapadła, słyszeli odgłosy kroków na ko­rytarzu oraz nieustanny gwar niezbyt odległego tłumu. Jedno

120


0x08 graphic
z okien było otwarte. Paul podszedł do niego, by nie ogląd reakcji Jennifer na jego słowa. Mimo że przebywali na pa terze pałacu, znajdowali się całkiem wysoko. Poniżej, w ki runku południ owo-wschodnim, widać było grupę około trz; dziestu ludzi, którzy właśnie opuszczali Paras Dera Drużyna Diarmuida. Łącznie z Kevinem, który mógłby n; prawdę wszystko zrozumieć, gdyby tylko Paul wiedział dc kładnie, co chce mu wyjaśnić.

Za jego plecami, Jaelle odchrząknęła i przemówiła z nie zwykłą u niej nieśmiałością. — Nic na razie nie świadcz

0 tym ostatnim, Pwyllu — zapewniła. — Tak mówią Va

1 jej syn. My również go obserwowałyśmy. Nie jestem tak
głupia, za jaką mnie uważasz.

Odwrócił się. — Bynajmniej nie uważam cię za głupii — odparł. Wpatrywał się w nią być może dłużej niż był< trzeba, zanim, ociągając się, spojrzał na drugą kobietę.

Jennifer od dłuższego czasu była blada. Upłynął już nie> mai rok, odkąd ostatnio pokrywała ją zdrowa opalenizna Nigdy jednak nie widział jej podobnie białej jak teraz. Przez pełną dezorientacji chwilę wydało mu się, że widzi Fordaet-hę. To jednak była śmiertelna kobieta i to taka, której uczy­niono niewyobrażalną krzywdę. Na tle białej skóry wysoko ustawione kości policzkowe uwidaczniały się w nienaturalny sposób. Zastanowił się, czy Jennifer zemdleje. Zamknęła oczy, po czym otworzyła je. — Powiedział krasnoludowi, że mam umrzeć. Mówił, że jest powód.

Jej głos brzmiał jak pełen bólu zgrzyt.

Jak można było pocieszyć kogoś, kogo spotkała taka rzecz?

121


Spróbowała to zrobić. Otarła łzy obiema dłońmi. Jaelle podeszła do niej z kwadratową, jedwabną chustką i wręczyła ją Jennifer z zakłopotaniem. Ta podniosła wzrok. — Ale jeśli mam rację... jeśli bał się dziecka, to... czy Darien nie powinien być dobry?

Tak gorące pragnienie w tym pytaniu, tak wielka głębia jej duszy. Kevin by skłamał — pomyślał Paul. Podobnie jak każdy, kogo znał.

Będzie dobry albo stanie się jego rywalem, Jen —
odpowiedział bardzo cicho Paul Schafer. — Nie wiemy,
która z tych ewentualności jest prawdziwa. Dlatego muszę
się dowiedzieć, gdzie on jest.

Gdzieś na trakcie Diarmuid galopował ze swymi ludźmi. Użyją na tej wojnie mieczy i toporów. Będą wypuszczać strzały i miotać włóczniami. Okażą się odważni bądź tchó­rzliwi. Będą zabijać lub ginąć, połączeni więzami ze sobą i z wszystkimi innymi ludźmi.

Jego droga była inna. Powędruje samotnie przez mrok, by znaleźć własną ostatnią bitwę. On, który powrócił, po­trafił mówić zimne i gorzkie prawdy. Zraniona kobieta pła­kała przez niego, jak gdyby złamał w tej chwili to, co zostało z jej serca.

Dwie kobiety. Również na policzkach Jaelle widniały jasne łzy, które zlekceważyła. — Udali się nad jezioro — powiedziała kapłanka. — Jezioro Ysanne. Chata była pu­sta, więc wysłałyśmy ich tam.

Łkanie Jennifer uspokajało się. Paul podszedł do ławy, na której siedziała i spoczął obok niej. Z autentycznym wa­haniem ujął jej dłoń i ucałował.

Nigdy nie znałem nikogo lepszego od ciebie — po­
wiedział. — Każdą ranę, którą ci zadaję, sam odczuwam

122


jeszcze mocniej. Musisz uwierzyć, że to prawda. Nie stałem się tym, kim jestem, z własnej woli. Nie jestem nawet pe­wien, kim właściwie się stałem. Wyczuł, że go słucha.

Płaczesz ze strachu, że postąpiłaś niewłaściwie albo
sprowadziłaś na świat zło — mówił. — Mogę ci tylko po­
wiedzieć, że tego nie wiemy. Jest równie prawdopodobne,
że Darien okaże się naszą ostatnią, najgłębszą nadzieją na
światło. Pamiętajmy też — podniósł wzrok i ujrzał, że Ja-
elle podeszła bliżej. — Pamiętajmy wszyscy troje, że Kim
wyśniła jego imię. To znaczy, że on ma miejsce. Jest częścią
Gobelinu.

Przestała płakać. Jej dłoń pozostała w jego dłoni. Nie wypuścił jej. Po chwili podniosła wzrok. — Powiedz mi

— zwróciła się do Jaelle — w jaki sposób go obserwowa­
łyście?

Kapłanka zrobiła zakłopotaną minę. — Leila — odparła.

Ta mała? — zapytał Paul, który jej nie zrozumiał.

— Ta, która nas podsłuchiwała?

Jaelle skinęła głową. Podeszła do zamontowanej pozio­mo harfy i szarpnęła dwie struny, zanim mu odpowiedziała.

Jest zespolona z jego bratem — szepnęła. — Nie ro­
zumiem dokładnie, jak to się dzieje, ale ona widzi Finna,
a on niemal zawsze przebywa z Darienem. Dostarczamy im
też co tydzień jedzenie.

W gardle ponownie zaschło mu ze strachu. — A co w razie ataku? Czy nie mogą po prostu go zabrać?

Dlaczego mieliby ich atakować? — odparła Jaelle,
dotykając lekko instrumentu. — Matkę z dwojgiem dzieci?
Kto w ogóle wie, że oni tam są?

Zaczerpnął tchu. Podobna, naga bezbronność wydała mu się szaleństwem. — Wilki? — nie ustępował. — Wilki Galadana?

Jaelle potrząsnęła głową. — One tam nie przychodzą

odrzekła.— Nigdy nie przychodziły. Nad tym jeziorem
jest moc, która je odpędza.

123


Założę się, że Kim wie — wtrąciła Jennifer.
Przez dłuższą chwilę zachowywali milczenie, słuchając

kapłanki szarpiącej struny harfy. Dźwięki następowały przy­padkowo jeden po drugim, jak gdyby grało dziecko.

Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi.

— Słucham? — odezwał się Paul.

Drzwi otworzyły się. Do komnaty wszedł Brendel. — Usłyszałem muzykę — wyjaśnił. — Szukałem ciebie — patrzył na Jennifer. — Ktoś przybył. Sądzę, że powinnaś tam pójść.

Nie powiedział nic więcej. Jego oczy były ciemne.

Podnieśli się wszyscy. Jennifer otarła twarz, odgarnęła włosy do tyłu i rozprostowała ramiona. Paulowi wydało się, że wygląda całkiem jak królowa. On i Jaelle podążyli w ślad za nią, idąc obok siebie. Lios alfar wyszedł z komnaty ostatni i zamknął za sobą drzwi.

Kim była podenerwowana i pełna obaw. Mieli zamiar przedstawić Artura Aileronowi już rano, lecz wtedy Brock odkrył w śniegu zamarznięte zwłoki Zervana. Zanim zdą­żyli na to zareagować, a tym bardziej poczuć należytą ża­łobę, nadeszły wieści, że Shalhassan przybędzie za chwilę z Seresh, i pałac oraz miasto opanowała gorączkowa aktyw­ność.

Gorączkowa, lecz kontrolowana. Loren, Matt i Brock pognali gdzieś pośpiesznie z zasępionymi twarzami. Kim i Artur zostali sami w domu magów. Weszli na górę, by obserwować przygotowania przez okno na piętrze. Zarówno dla jej niewprawnego oka, jak i dla niego, który był wy­trawnym znawcą, było jasne, że całym tym chaosem na dole ktoś świadomie kieruje. Widziała, jak ludzie, których roz­poznawała, pędzą gdzieś konno lub na piechotę: Gorlaes, Coli, znowu Brock, Kevin, który wypadł zza węgła z cho­rągwią w ręku, a nawet łatwa do rozpoznania postać lios

124


alfara Brendela. Wskazywała ich wszystkich stojącemu oboŁ mężczyźniej przemawiając tonem tak spokojnym i wolnym od wszelkiej intonacji, jak tylko mogła.

Było to jednak trudne. Trudne dlatego, że nie miała nie­mal żadnego pojęcia, czego się spodziewać, gdy przywitanie Cathalian dobiegnie końca i nadejdzie czas, by przedstawić Artura Pendragona Aileronowi, najwyższemu królowi Bren-ninu. Czekała trzy pory roku — jesień, zimę i podobną do zimy wiosnę — na sen, który pozwoliłby jej wezwać męż­czyznę, który stał teraz, opanowany i uważny, u jej boku. Wiedziała w najgłębszy sposób, właściwy tylko jej, że trzeba było to uczynić. W przeciwnym razie nie zdobyłaby się na odwagę ani na nieczułość konieczną, by pokonać ścieżkę, którą podążyła poprzedniej nocy, poprzez ciemność oświet­loną jedynie płomieniem, który nosiła.

Przypomniała sobie, że Ysanne również to wyśniła. To było uspokajające, pamiętała też jednak inną rzecz brzmiącą złowróżbnie. To ma być moja wojna — zapowiedział Aile-ron. Na samym początku, podczas ich pierwszej rozmowy, zanim jeszcze został królem, a ona jego jasnowidzącą. Pod­szedł, utykając, do ogniskajako Tyrth, kaleki sługa, a oddalił się od niego jako książę gotowy zabić, by zdobyć koronę. I co, zastanawiała się niespokojnie, uczyni czy też powie ten młody, dumny, nietolerancyjny król, gdy stanie twarzą w twarz z Wojownikiem, którego sprowadziła? Wojowni­kiem, który sam ongiś był królem, który walczył w tak wielu bitwach przeciwko tak wielu różnym postaciom Ciemności i który powrócił ze swej wyspy, ze swych gwiazd, ze swym mieczem i przeznaczeniem, by wziąć udział w wojnie, którą Aileron uważał za swoją.

To nie miało być łatwe. Nie przewidziała dotąd niczego, co stanie się po chwili wezwania. Nie mogła też dokonać tego teraz. Rakoth był na swobodzie w Fionavarze. To wy­magało odpowiedzi. Wiedziała, że z tego powodu, choćby nawet i z żadnego innego, otrzymała ogień, który nosiła na dłoni. Był to Wojenny Kamień i sprowadziła ze sobą Wo-

125


jownika. Nie wiedziała dlaczego ani w jakim celu. Rozu­miała jedynie, że wykorzystała moc spoza ścian Nocy i że w sercu całej sprawy kryje się żal.

W pierwszej grupie jest kobieta — powiedział
dźwięcznym głosem. Spojrzała w tamtą stronę. Cathalianie
już przybyli. Ludzie Diarmuida, których po raz pierwszy
widziała w ceremonialnych strojach, zastąpili straż z Seresh.
Nagle popatrzyła na nich raz jeszcze. Pierwsza grupa była
właśnie ową strażą. Co niewiarygodne, w jej skład wchodziła
osoba, którą znała.

Sharra! — wydyszała. — Znowu! O mój Boże.
Odwróciła wzrok od księżniczki w przebraniu, z którą

zaprzyjaźniła się rok temu, i popatrzyła ze zdumieniem na stojącego obok niej mężczyznę, który zauważył ją wśród tak wielu jeźdźców w podobnie zgiełkliwym tłumie.

Odwzajemnił jej spojrzenie z łagodnym wyrazem cie­mnych, szeroko rozstawionych oczu. — Jest moim obo­wiązkiem widzieć podobne rzeczy — stwierdził Artur Pen-dragon.

Było już dobrze po południu. Oddechy ludzi i koni uwi­daczniały się jako obłoki pary na zimnie. Śnieg lśnił jasno w promieniach stojącego wysoko na czystym, błękitnym nie­bie słońca. Dobrze po południu, a stojąca przy oknie Kim-berly, spoglądając Arturowi w oczy ponownie pomyślała o gwiazdach.

Poznała wysokiego strażnika, który otworzył drzwi: od­prowadzał ją do jeziora Ysanne, gdy udawała się tam po raz ostatni. Jego oczy zdradziły jej, że on również ją rozpoznał. Wyraz jego twarzy uległ nagłej zmianie, gdy dostrzegł męż­czyznę, który stał spokojnie u jej boku.

Odskoczył do tyłu ze skwapliwością, która rozbawiłaby

126


r

Kim, gdyby choć trochę było jej do śmiechu. Bali się jej, tak samo, jak ongiś Ysanne. Nie było w tym nic zabawnego ani nawet ironicznego. To nie było miejsce czy czas na podobne reakcje.

Zaczerpnąwszy głęboko tchu, Kim ściągnęła kaptur i roz­puściła białe włosy. Weszli do środka. Najpierw ujrzała Lo-rena. Otrzymała od niego pośpieszne skinienie głową na znak zachęty. Nie ukryło to jednak odczuwanego przez niego napięcia. Dostrzegła też Brendela, srebrnowłosego lios alfa-ra, oraz Matta w towarzystwie Brocka, drugiego krasnoluda, a także kanclerza Gorlaesa.

Następnie zwróciła się w stronę Ailerona.

Nie zmienił się. Przez ten rok stał się co najwyżej w je­szcze większym stopniu tym, czym był już przedtem. Stał przed dużym stołem, na którym leżała rozpostarta wielka mapa Fionavaru. Ręce miał splecione za plecami, a nogi szeroko rozstawione. Jego głęboko osadzone oczy, które pa­miętała, przeszyły ją spojrzeniem. Znała go jednak: była jego jasnowidzącą i to jedyną.

W tej chwili wyczytała w jego twarzy ulgę.

Brendel już to wiedział. Dostrzegła znamionujący za­chwyt srebrny blask w jego oczach. Podnosząc głos, by był wyraźny i stanowczy, jak przystało jasnowidzącej, oznajmi­ła: — Użyłam Baelratha w sposób, jaki Ysanne wyśniła dawno temu. Aileronie, najwyższy królu, obok mnie stoi Artur Pendragon, Wojownik z dawnych opowieści, który przybył, by wesprzeć naszą sprawę.

Podniosłe słowa rozbrzmiały, po czym opadły w ciszę niczym fale rozbijające się o nieruchomą jak skała twarz króla. Każdy z obecnych w komnacie zrobiłby to lepiej ode

127


mnie — pomyślała, zdając sobie boleśnie sprawę z faktu, że stojący u jej boku mężczyzna nie pokłonił się. Nie można było od niego wymagać, by kłaniał się komukolwiek z ży­jących, ale Aileron był młody, dopiero niedawno został kró­lem i...

Mojemu dziadkowi — odezwał się Aileron dan
Ailell dan Art — nadano imię na twoją cześć. Jeśli któregoś
dnia będę miał syna, on również je otrzyma. — Gdy obecni
w komnacie mężczyźni oraz jedyna kobieta wciągnęli głośno
powietrze ze zdumienia, twarz najwyższego króla rozjaśnił
radosny uśmiech. — Nikt, nawet Colan czy Conary, nie
mógłby nam sprawić swym zjawieniem się więcej radości,
mości Arturze. Och, jasno utkane, Kimberly!

Ścisnął mocno jej ramię, mijając ją zamaszystym kro­kiem, po czym uściskał z zapałem niczym brata mężczyznę, którego sprowadziła.

Artur odwzajemnił ten gest. Gdy Aileron cofnął się, w oczach Wojownika po raz pierwszy pojawił się wesoły błysk. — Dano mi do zrozumienia, że możesz nie być zbyt zadowolony z mojej obecności — powiedział.

Przerwała, ponieważ nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby jeszcze powiedzieć, a do tego król się z niej śmiał.

128


0x08 graphic
Płaszcz. — Mości Arturze, czy nigdy dotąd nie walczyłeś w Fionavarze?

Zapadła cisza. — Wszystko, czego mnie uczono — odezwał się raz jeszcze Aileron — mówi mi, że jeśli Fio-navar padnie, każdy z pozostałych światów spotka ten sam los i to niedługo później. Zawładną nimi cienie cienia, jak to nazwałeś.

Kim zrozumiała, że król ucieka od emocji w kierunku czegoś bardziej abstrakcyjnego.

Artur skinął z powagą głową. — Tak powiadają w Ava-lonie i między letnimi gwiazdami — potwierdził.

I to samo mówią lios alfarowie — dodał Loren. Od­
wrócili się, by spojrzeć na Brendela, i zauważyli, że go nie
ma. Coś poruszyło się w głębi Kimberly. Słabiutka, ledwie
wyczuwalna zapowiedź — o wiele zbyt późna — jedynej
rzeczy, której nie mogła przewidzieć.

Na-Brendela spod Znaku Pustułki nawiedziło to samo poczucie spóźnionego zrozumienia. Było ono jednak silniej­sze, gdyż lios alfarowie mieli tradycje i wspomnienia się­gające głębiej i dalej niż te, posiadane przez jasnowidzące. Kimberly, a przed nią Ysanne, mogły zaglądać w przyszłość lub śnić o niektórych z jej nici, lecz liosowie żyli wystar­czająco długo, by znać przeszłość i często byli wystarczająco mądrzy, by ją zrozumieć. Ponadto Brendel, najwyższy Zna-

129


ku Pustułki, nie zajmował wśród nich ostatniego miejsca pod względem wieku czy rozumu.

Pewnego razu, rok temu, w lesie na wschód od Paras Derval, wydało mu się, że na wpół słyszy jakiś akord. Teraz nawiedził go on ponownie, silniej niż wtedy. Pełen smutku i zdumienia zarazem, podążył za dźwiękiem harfy ku kolej­nym drzwiom. Otworzywszy je, powiedział, by wszyscy tro­je poszli za nim: jedno dla Boga, drugie dla Bogini, a trzecie w imię dzieci i najbardziej gorzkiej ze wszystkich miłości.

Nie pomylił się, podobnie jak Kimberly. Gdy wszedł do królewskiej komnaty w towarzystwie Pwylla i kobiet, nagle znieruchomiała twarz maga powiedziała mu, że on również domyślił się prawdy. Loren, jego źródło oraz Brock z Banir Tal stali razem z Kim przy oknie. Aileron i Artur, wraz z Gorlaesem, zatrzymali się nad rozłożoną mapą.

Gdy weszli do środka, król i kanclerz odwrócili się. Artur tego nie zrobił, Brendel dostrzegł jednak, że uniósł szybko głowę, jak gdyby wywęszył bądź usłyszał coś, czego pozo­stali nie potrafili wyczuć. Zauważył też, że spoczywające na blacie dłonie Wojownika zbielały nagle.

— Otrzymaliśmy niezmiernie potężne wsparcie — oz­najmił sprowadzonej przez siebie trójce. — Oto Artur Pen-dragon, którego wezwała do nas Kimberly. Mości Arturze, chciałbym ci przedstawić...

Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Brendel żył już długo i widział przez ten czas bardzo wiele, a jeszcze więcej po­znał, dzieląc się wspomnieniami ze starszymi z Daniloth. Nic jednak, nigdy, nie mogłoby zbliżyć go do tego, co ujrzał w oczach Wojownika, gdy ten się odwrócił. Poczuł, że głos odmówił mu posłuszeństwa pod naciskiem owego spojrze­nia. Nie było żadnych słów, które mógłby wypowiedzieć. Żadna litość nie sięgnęłaby dostatecznie głęboko, by go do­tknąć czy choćby prawie dotknąć.

Kim również je ujrzała: oczy tego, którego wezwała z za­ginionej wyspy, z letnich gwiazd. Na wojnę, jak sądziła,

130


ponieważ zaistniała taka potrzeba. W tej chwili jednak zro­zumiała w pełni klątwę, jaką na niego rzucono. Poczuła, że serce poruszyło się gwałtownie w jej piersi, jak gdyby runęło w otchłań. W otchłań żalu i najgłębszej miłości. Głęboko odwzajemnionej i najgłębiej zdradzonej. Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opowiadają. Odwróciła się w stronę tamtej. Och, Jen, pomyślała. Och, Jennifer.

— Och, Guinevere — powiedział Artur. — Och, mo­ja najmilsza.

Nie spodziewając się niczego, minęła długie korytarze i weszła na górę po kamiennej klatce schodowej. Stłumione odcienie murów harmonizowały ze spokojną szarością, jaką wniosła w swym wnętrzu. Wszystko będzie dobrze, a jeśli nie, to znaczy, że nie miało tak być. Istniała nadzieja, że Darien okaże się tym, czego tak gorąco dla niego pragnęła w dniach, gdy cokolwiek obchodziło ją jeszcze naprawdę. Istniała taka szansa oraz ludzie, którzy o tym wiedzieli. Zrobiła wszystko, co mogła. Nie była w stanie uczynić nic więcej.

Weszła do komnaty i uśmiechnęła się, ujrzawszy Kim. Najwyraźniej udało się jej sprowadzić tego, na kogo czekała. Nagle Brendel wypowiedział jego imię i Artur odwrócił się powoli. Ujrzała jego oczy i usłyszała, jak nazywa ją tym drugim imieniem. Ogarnął ją ogień, światło, wspomnienia, tak wiele miłości i pożądania: eksplozja w piersi.

A później inne wspomnienie, inna eksplozja. Płomienie Rangat wspinające się w górę, by przesłonić jej niebo, i ręka, ■ odrąbana ręka, krew czarna jak jego forteca, zielone światło i czerwone oczy jego: Rakotha, w Starkadh.

I tutaj też. Były i tutaj. I, och, zbyt brutalnie oddzielały ich od siebie. Musiała tylko podejść do stołu, przy którym stał Artur. Kochał ją, do dzisiaj, i ofiarowałby jej schronie­nie. Lecz pomiędzy nimi stał Spruwacz.

Już nigdy nie będzie się mogła zbliżyć do równie do­skonałej miłości. Zresztą nie zrobiła tego i za pierwszym razem ani za żadnym z następnych. Ale nie z tego powodu.

131


Nigdy dotąd nie działo się to w Fionavarze. Były tam cienie cienia oraz inny miecz Światła, ten trzeci, najjaśniejsza i naj­bardziej gorzka miłość. Lecz nigdy dotąd Rakoth. Nie mogła przejść, nie przez ten płomień, nie przez tę parzącą jej ciało krew, nie ku niemu; och, nigdy nie wzniesie się ponad Cie­mność i to, co z nią ona uczyniła.

Nawet ku brzegowi, którym był Artur. Potrzebowała szarości. Nie ognia czy krwi, kolorów po­żądania czy dostępu do miłości. — Nie mogę przejść na drugą stronę — powiedziała. Jej głos brzmiał bardzo wy­raźnie. — Tak jest lepiej. Zostałam okaleczona, ale przy­najmniej nie zdradzę. Jego tu nie ma. Nie ma trzeciego. Niech bogowie prowadzą twój miecz w bitwie i obdarzą cię wreszcie spoczynkiem.

W jego oczach było tak wiele spadających gwiazd, tak wiele z nich już spadło. Zastanowiła się, czy zostały jeszcze jakieś na niebie.

— I ciebie — odpowiedział po długiej chwili. — Niech obdarzą cię spoczynkiem.

Tak wiele gwiazd już spadło, tak wiele jeszcze spadało. Odwróciła się i wyszła z pokoju.

ROZDZIAŁ 8

Nie mogła rzecz jasna winić nikogo poza sobą. Shalhassan wytłumaczył jej to z wielką jasnością. Jeśli dzie­dziczka cathalskiego tronu postanowiła udać się w miejsce, gdzie trwała wojna, musiała zachowywać się tak, jak przy­stało członkom królewskiego rodu. Istniała też kwestia ura­towania — w miarę możliwości — twarzy po wczorajszej katastrofie.

Przez cały ranek, a nawet po południu, Sharra musiała więc siedzieć za stołem w sali poselskiej najwyższego króla

132


i słuchać ze znudzeniem, jak planowano rozmieszczenie i zaopatrzenie wojsk. Był tam jej ojciec oraz Aileron, chłod­ny i kompetentny. Bashrai i Shain, obaj kapitanowie straży, stali obok, by zapisywać rozkazy i przekazywać je dalej za pośrednictwem gońców, którzy czekali tuż pod drzwiami.

Był tam jeszcze jeden mężczyzna, którego obserwowała z największą uwagą — postać z tajemniczego królestwa dziecinnych opowieści. Przypomniała sobie, jak jej brat Marlen bawił się w Wojownika, gdy miał dziesięć lat, uda­jąc, że wyciąga Królewską Włócznię ze stoku góry. A teraz Marlen nie żył już od pięciu lat, a u jej boku stał Artur Pendragon, który udzielał swych rad głębokim, czystym gło­sem, a od czasu do czasu zaszczycał ją spojrzeniem, uśmie­chając się łagodnie. W jego oczach jednak nie dostrzegało się uśmiechu. Nigdy dotąd nie widziała podobnych oczu, nawet u lios alfara Brendela.

Trwało to aż do popołudnia. Zjedli posiłek nad wielką mapą oraz niezliczonymi mniejszymi, jakie przygotował Ai­leron. Rozumiała, że jest to konieczne, lecz zarazem z ja­kiegoś powodu wydawało się jej bezsensowne. Dopóki trzy­mał mróz, nie mogło być żadnej prawdziwej wojny. To Rakoth wywoływał tę zimę podczas lata, nie wiedzieli jed­nak, w jaki sposób to robi i dlatego nie mogli nic uczynić, by ją powstrzymać. Spruwacz nie musiał podejmować ry­zyka bitwy i z pewnością nie miał takiego zamiaru. Zamrozi ich albo zagłodzi, gdy skończą się zgromadzone zapasy żyw­ności. Już dostrzegali tego początki: starcy i dzieci, którzy zawsze byli pierwszymi ofiarami, zaczęli umierać w Catha-lu, w Brenninie i na Równinie.

Wobec tej brutalnej rzeczywistości, na cóż mogły się przydać abstrakcyjne plany użycia rydwanów jako barykad w wypadku, gdyby zaatakowano Paras Derval?

Nie powiedziała jednak tego na głos. Siedziała cicho i słuchała. Kilka godzin po południu, gdy milczała już tak długo, że o niej zapomnieli, uciekła i wyruszyła na poszu­kiwanie Kim.

133


To Gorlaes, wszechwiedzący kanclerz, skierował ją do niej. Poszła do swych komnat po futro i zauważyła, że białe skrócono już do jej rozmiarów. Założyła je z obojętną miną, wspięła się na schody i dotarła na szczyt wieżyczki wzno­szącej się wysoko ponad zamkiem. Stała tam Kim. Miała na sobie podszyty futrem płaszcz i rękawiczki, lecz nie założyła kaptura. Wicher targał zdumiewającymi, białymi włosami kobiety, zasłaniając jej oczy. Na północnym ho­ryzoncie ciągnęła się długa linia chmur. Wiatr dął z tamtej strony.

Kim zdołała się uśmiechnąć, lecz jej oczy były zaczer­wienione.

Opowiedz mi wszystko — poprosiła Sharra. Wysłu­
chała słów, które wypłynęły z ust jej towarzyszki niczym
powstrzymywana powódź. Sen. Martwy król i jego syn, któ­
ry nie mógł umrzeć. Zabite dzieci i Jennifer złamana w Star-
kadh. Jedyna rzecz, której nie przewidziała: Guinevere.
Zdradzona miłość. Żal w sercu tej sprawy, w sercu wszy­
stkiego.

Stały na zimnym, porywistym wietrze, gdy opowieść do­biegła końca. Zmarznięte i milczące, zwrócone ku okrutnej północy. Żadna nie płakała. To wiatr pokrył ich policzki zamarzniętymi łzami. Słońce stało już nisko na zachodzie. Na horyzoncie przed nimi widać było gęste chmury. — Czy on tu jest? — zapytała Sharra. — Tamten? Ten trzeci?

Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie przez wiatr. Tak się złożyło, że — choć z całkiem odmiennych powo­dów — obie przebywały myślami daleko na północnym wschodzie, gdzie jasnowłosy książę jechał na czele trzydzie­stu ludzi.

134


I M

Chwilę później słońce zniknęło wśród drzew za Lasem Mórnira i zimno stało się zbyt dojmujące. Weszły do środka.

W trzy godziny później wróciły na tę samą wieżę wraz z królem i — jak się zdawało — połową dworu. Było cał­kiem ciemno i okrutnie zimno, lecz nikt w tej chwili tego nie zauważał.

0x08 graphic
Na północy, bardzo, bardzo daleko, na niebo padał jasny, perłowy blask.

Przemawiał głosem tak pięknym i pełnym tęsknoty, że była to niemal pieśń. Każdy z obecnych spoglądał na tę rzuconą na niebo łunę. Ze zdumieniem zdali sobie sprawę, że tak to wyglądało każdej nocy, zanim pojawił się Maugrim i nadeszło Bael Rangat, zanim Lathen utkał mgłę, by za­mienić Daniloth w Krainę Cieni.

Dlaczego? — zapytała Sharra. — Dlaczego to robią?
Ponownie odpowiedzi udzielił Loren. — Dla nas. Chcą

go wywabić ze Starkadh, by odciągnąć jego moc od two­rzenia zimy. Lios alfarowie oferują siebie w ofierze, byśmy mogli położyć kres zimnu.

Patrzyli na poświatę, próbując to sobie wyobrazić. Mimo przenikliwego wiatru, poczuli się pokrzepieni przez tę bijącą

135


w górę łunę symbolizującą odwagę i rycerskość, grę światła na niebie u samych wrót Ciemności.

Kim przeszkodził w obserwacji jakiś dźwięk — bardzo słaby, całkiem jakby jej umysł odbierał zakłócenia. Przypo­minał raczej szum niż muzykę. O ile mogła to określić, dobiegał ze wschodu. Uniosła dłoń. Baelrath zachowywał spokój, co było błogosławieństwem. Zaczynała obawiać się jego ognia. Odepchnęła od siebie ów szepczący dźwięk — nie było to trudne — i zwróciła się całą jaźnią ku światłu Daniloth, próbując zaczerpnąć z niego siłę oraz osiągnąć częściowe złagodzenie smutku i poczucia winy. Upłynęło mniej niż czterdzieści osiem godzin od chwili, gdy była w Stonehenge. Czuła się dogłębnie znużona, a zostało jesz­cze tak wiele roboty.

Najwyraźniej trzeba było przystąpić do niej natychmiast.

Gdy wrócili do wielkiej sali pałacowej, czekała tam na nich jakaś odziana na szaro kobieta. Na szaro, tak jak szare były szaty kapłanek, i to Jaelle, która wysunęła się zama­szystym krokiem przed królów, przemówiła do niej.

— Alinę, co się stało?

Kobieta w szarym stroju osunęła się na podłogę, wyko­nując przed Jaelle głęboki, dworski ukłon, po czym złożyła Aileronowi jego niedbałą wersję. Zwróciła się z powrotem ku najwyższej kapłance i przemówiła z uwagą, jak gdyby recytowała z pamięci.

Mam przekazać ci hołd Mormae oraz przeprosiny
Audiart. Wysłała mnie osobiście, ponieważ uznano, że tu­
tejsi mężczyźni lepiej pojmą, jak pilna jest sytuacja, jeśli
nie skorzystamy z połączenia.

Jaelle nawet nie drgnęła. Na jej twarzy widniał odpy­chający, chłodny wyraz. — Co za sytuacja? — zapytała z cichą groźbą ukrytą w głosie.

Alinę zaczerwieniła się.

Za nic w świecie nie chciałabym się znaleźć na jej miej­scu — pomyślała nagle Kim.

136


0x08 graphic

r

Ponownie przekazuję ci przeprosiny Audiart, najwy­
ższa — wyszeptała Alinę. — Przysłała mnie jako namie-
stniczka Gwen Ystrat, a nie druga pomiędzy Mormae. Ka­
zano mi, bym ci to przekazała.

W niemal niedostrzegalny sposób Jaelle odprężyła się. — Bardzo dobrze... — zaczęła. Zanim jednak zdążyła skończyć, przerwano jej.

Jeśli przysłała cię moja namiestniczka, powinnaś
zwrócić się do mnie — odezwał się Aileron. Jego głos był
tak samo chłodny jak głos Jaelle. Najwyższa kapłanka stała
bezruchu, niewzruszona. Ona jej nie pomoże — pomyślała
Kim. Litowała się przez chwilę nad Alinę, która była pion­
kiem w skomplikowanej grze. Tylko jednak przez chwilę.
Pod pewnymi względami pionkom było łatwiej.

Alinę podjęła decyzję. Opadła przed królem w należytym ukłonie. — Potrzebujemy cię, najwyższy królu — oznaj­miła, podźwignąwszy się. — Audiart prosi, byś pamiętał, jak rzadko zwracamy się o pomoc i byś w związku z tym ze współczuciem spojrzał na nasze położenie.

Do rzeczy! — warknął najwyższy król. Stojący tuż
za nim Shalhassan z wielką uwagą słuchał tego wszystkiego.
Nie był to czas, by pozwolić sobie na cokolwiek poza opa­
nowaniem.

Alinę ponownie popatrzyła na Jaelle i ponownie nie otrzymała od niej wsparcia. Oblizała wargi. — Wilki — odezwała się nagle. — Żadna z nas nigdy nie widziała rów­nie wielkich. W lesie na północ od jeziora Leinan są ich tysiące, najwyższy królu. Nocami napadają na gospodarstwa rolne. Gospodarstwa twoich poddanych, mości królu.

A Morvran? — zapytała ostrym tonem Jaelle. —
Co z nami?

Alinę potrząsnęła głową. — Widziano je nie opodal miasta, ale jeszcze nie na terenach świątynnych, najwyższa. Miałam ci powiedzieć, że gdyby tak się stało, to...

Mormae nawiązałyby połączenie, by mnie o tym po­
wiadomić — wyszeptała Jaelle. — Audiart to wcielony spryt.

137


Potrząsnęła głową. Fale rudych włosów spłynęły w dół po jej plecach niczym rzeka.

Oczy Ailerona lśniły jasno w świetle pochodni. — Chce, bym tam wyruszył i przepędził je dla niej? A co na to najwyższa kapłanka?

Jaelle nawet na niego nie spojrzała. — To jest twoja namiestniczka, a nie moja zastępczyni, Aileronie — odparła.

Zapadła cisza. Nagle rozległo się uprzejme kaszlnięcie i Paul Schafer podszedł do wysłanniczki Audiart.

Chwileczkę — powiedział. — Aileronie, mówiłeś

0 przepędzeniu wilków. W tym może się kryć coś więcej
— przerwał. — Alinę, czy w Lesie Leinan jest Galadan?

W oczach kapłanki błysnął strach. — Nie przyszło nam to do głowy. Nic o tym nie wiem.

A więc nadszedł czas. Jeśli miała otrzymać znak, z pew­nością stało się to teraz. Kim zapanowała nad swą twarzą. W tej samej chwili Aileron przesunął wzrok, by odnaleźć jasnowidzącą.

Czy kiedyś się do tego przyzwyczai? Czy Ysanne kie­dykolwiek przywykła do tego przemieszczania się w przód

1 w tył na krosnach czasu? Nie dalej jak poprzedniej nocy,
niespokojna i zrozpaczona z powodu Jennifer, pogrążyła się
w półśnie i nawiedziła ją zamazana, nieokreślona wizja ło­
wów w lesie, gdzieś, w jakimś lesie, oraz grzmiący tętent
ponad ziemią.

Spojrzała w oczy króla. — Coś tam jest — stwierdziła, starając się, by jej głos brzmiał pewnie. — Albo ktoś. Wi­działam łowy.

Aileron uśmiechnął się i zwrócił ku Shalhassanowi oraz Arturowi, którzy stali obok. — Czy pojedziemy we trzech zapolować na wilki Ciemności w Gwen Ystrat?

Ponury król Cathalu skinął głową.

Z radością przywitam teraz szansę na zabijanie wro­
gów — odparł Artur.

Kim wiedziała, że w jego słowach kryło się coś więcej niż usłyszał Aileron, nie miała jednak czasu na smutek, gdyż

138


0x08 graphic
jeszcze jeden element jej snu znalazł swe miejsce pod wpły­wem słów najwyższego króla.

Gdy wypowiedziała te słowa, rozległ się szept. Pomy­ślała, że ludzie muszą się czuć zaniepokojeni, słysząc po­dobne rzeczy. Nie mogła jednak — a w tej chwili również nie miała ochoty — zrobić w tej sprawie zbyt wiele. Czuła się bardzo znużona, i nie miało jej od tej chwili być łatwiej.

W takim razie wyruszymy jutro wszyscy — oznaj­
mił stanowczym tonem Aileron.

Loren spoglądał na nią.

Potrząsnęła głową, po czym odgarnęła włosy z twarzy. — Nie — powiedziała, zbyt zmęczona, by bawić się w dyplomację. — Zaczekaj na Dairmuida.

Nie miało jej bynajmniej być łatwiej. Jeszcze przez długi czas albo nawet nigdy.

Tracił kontrolę nad sytuacją. Przewidywał to już od daw­na, pod pewnymi względami nawet sam to wywołał, nie­mniej jednak Loren Srebrny Płaszcz nie mógł patrzeć, jak jego obowiązki przejmują inni. Szczególnie trudne było to, że widział, jaką cenę muszą za to zapłacić. Najbardziej ucier­piała Kim: jasnowidząca z Baelrathem na dłoni i darem duszy innej. Z pewnością uginała się pod podobnym cię­żarem.

Dzisiejszy dzień poświęcony był na przygotowania. Pię­ciuset ludzi — połowa z Cathalu, a połowa z Brenninu — miało wyruszyć do Gwen Ystrat, gdy tylko wróci Diarmuid. Czekali na niego ze względu na słowa Kim. Ongiś to ma­gowie mogliby udzielić podobnie stanowczej rady, teraz jed­nak tracili kontrolę. To on nadał wydarzeniom ten kierunek,

139


gdy sprowadził tu całą piątkę. Był wystarczająco mądry, aby — bez względu na wszystkie pełne wyrzutu spojrzenia Matta — pozwolić im się toczyć bez swej ingerencji, o ile tylko było to możliwe. Miał też na tyle serca, by czuć dla nich litość: dla Kim i Paula, który dźwigał ciężar imienia Dwukrotnie Narodzonego, wraz ze wszystkim, co z tego wynikało, lecz który nie potrafił jeszcze czerpać ze źródła swej mocy. Każdy głupiec mógłby dostrzec, że ją posiadał. Niewykluczone, że okaże się większa niż ktokolwiek z nich był w stanie pojąć, na razie jednak miała charakter utajony. Wystarczało to, by oddzielić go boleśnie od innych, lecz nie mogło mu dać zadośćuczynienia ani poczucia kierunku.

Była też Jennifer. Nad nią mógł tylko płakać. Dla niej nie było zadośćuczynienia czy nawet marzenia o nim, żadnej szansy na działanie. Jedynie ból. Tak wiele odcieni bólu. Dostrzegł go już na początku — wydawało się, że to tak dawno temu — zanim dokonali przejścia, gdy odczytał przekaz ukryty w jej urodzie oraz mroczną przyszłość w jej oczach. Bez względu na to, zabrał ją ze sobą. Tłumaczył sobie, że nie ma wyboru. Nie była to jedynie sofistyka. Tyle przynajmniej stało się jasne po eksplozji Rangat.

Nie rozproszyło to jednak smutku. Rozumiał teraz jej piękno. Wszyscy je rozumieli. Znali też jej najstarsze imię. Och, Guinevere — powiedział Artur. Czy w którymkol­wiek ze światów istniało przeznaczenie bardziej bezlitosne od tego, które spotkało ich dwoje? I tego trzeciego.

Spędził cały dzień samotnie, pogrążony w niespokojnych myślach. Matt i Brock przebywali w zbrojowniach, służąc swą biegłą znajomością broni obu kapitanom straży. Teyr-non, którego pragmatyczny zdrowy rozsądek byłby dla nich pomocny, przebywał w Północnej Twierdzy. Dziś w nocy mieli zamiar sięgnąć ku niemu: dla niego i Baraka również znajdzie się miejsce w Gwen Ystrat.

O ile dla któregokolwiek z magów, ludzi posiłkujących się wiedzą niebios, mogło znaleźć się miejsce tak blisko Dun Maura. Wysoki czarodziej potrząsnął głową i dorzucił

140


0x08 graphic
do ognia kolejną kłodę. Zmarzł i to nie tylko ze wz na zimę. Jak doszło do tego, że w Brenninie pozostało dwóch magów? Nigdy nie mogło ich być więcej niż sie Tak zarządził Amairgen, gdy powoływał radę. Ale d1 tylko dwóch i to w takiej chwili? Najwyraźniej tracili trolę na więcej niż jeden sposób.

Tylko dwóch magów w Brenninie, by toczyć \ z Maugrimem, lecz w Fionavarze było ich trzech, a był w zmowie z Ciemnością. Przebywał na Cader 5 zaczarowanej wyspie, która od dawna już była prze! Był tam i miał Kocioł z Khath Meigol, dzięki któremu przywrócić życie niedawno zmarłym.

Bez względu na to, co jeszcze mogli utracić, ta j rzecz należała do niego. Do niego i do Matta. Na k będziemy mieli swoją bitwę — powiedział krasnolud<

O ile zima kiedyś się skończy. Metran.

Nadeszła noc, a wraz z nią następna burza, gorsz; kiedykolwiek dotąd. Wiatr zawodził i świstał po całej I ninie, aż po Najwyższe Królestwo, niosąc ze sobą śc śniegu. Zasypał on gospodarstwa rolne wraz z zabudi niami. Nakrył grubą pokrywą lasy i przesłonił księżyc, dawało się, że w wywołanej burzą nieludzkiej ciemr poruszają się jakieś budzące grozę postacie, a wycie wi to odgłos ich śmiechu.

Darien leżał w łóżku, nasłuchując tego. Z początku ślał, że to kolejny koszmar, potem jednak zdał sobie spr; że nie śpi. Przestraszył się. Naciągnął sobie kołdrę na głc by spróbować stłumić głosy, które słyszał w wietrze.

Wzywały go. Chciały, by przyszedł do nich i bawił si zewnątrz, w dzikim, mrocznym tańcu burzy. Żeby połą się z nimi pod naporem wiatru i śniegu. On jednak był t; małym chłopcem i bał się. Gdyby wyszedł z domu, umar choć tu, gdzie mieszkali, burza nie była taka straszna.

Finn wytłumaczył mu to. Mówił, że choć prawdz matka Dariena nie mogła być z nimi, chroniła go przez < czas, a ponieważ go kochała, sprawiła, że zima wokół j

141


łóżka była lżejsza. Wszyscy go kochali: jego matka Vae i nawet jego ojciec Shahar, który od chwili, gdy przybyli nad jezioro, tylko raz wrócił do domu z wojny. Uniósł chło­pca wysoko w powietrze, aż ten się roześmiał. Później po­wiedział, że Dari wkrótce będzie większy od Firma i sam wybuchnął śmiechem. Nie był to jednak wesoły śmiech.

Finn był bratem Dariego i kochał go bardziej niż kto­kolwiek inny. Był najwspanialszą osobą na świecie i do tego wiedział wszystko.

To on wytłumaczył mu, co miał na myśli ojciec, gdy Dari przyszedł do niego ze łzami, coś bowiem było nie w porządku w tym, że miał być większy od Firma. Wkrótce — powiedział ojciec.

Brat założył mu płaszczyk i buciki. Poszli na spacer. Dari lubił to najbardziej ze wszystkich rzeczy, które robili. Finn rzucał go w śnieg, lecz tylko wtedy, gdy ten był świeży i miękki, po czym sam padał obok niego. Obaj tarzali się w zaspach, aż robili się zupełnie biali i Dari śmiał się tak głośno, że dostawał czkawki.

Tym razem jednak Finn był poważny. Czasami miał taki nastrój i kazał Dariemu słuchać swych słów. Powiedział mu, że nie jest taki jak reszta małych chłopców. Jest kimś szcze­gólnym, ponieważ jego prawdziwa matka była wyjątkowa. Dlatego będzie większy, silniejszy i mądrzejszy od innych dzieci. Nawet ode mnie — powiedział Finn. Mówił też, że znaczy to, iż Dari musi też stać się lepszy, bardziej wyro­zumiały, łagodniejszy i odważniejszy, by zasłużyć na to, co dała mu jego prawdziwa matka.

Finn powiedział mu, że musi spróbować pokochać wszy­stko z wyjątkiem Ciemności.

Dari wiedział, że Ciemność jest tym, co wywołuje burzę na zewnątrz. Przez większość czasu nienawidził jej, tak jak mówił mu Finn. Starał się robić to przez cały czas, by być dokładnie taki jak on, czasem jednak słyszał głosy i choć z reguły się ich bał, czasem tak nie było. Czasem myślał, że nieźle byłoby pójść z nimi.

142


0x08 graphic
Tyle że musiałby wtedy opuścić Finna, a tego nigdy nie potrafiłby zrobić. Wstał z łóżka i założył swe zrobione na drutach bambosze. Odsunął zasłonę, minął śpiącą matkę i podreptał do miejsca, gdzie stało łóżko jego brata, pod przeciwległą ścianą.

Finn nie spał. — Dlaczego czekałeś tak długo? — wy­szeptał. — Właź, braciszku, ogrzejemy się nawzajem.

Z westchnieniem przyjemności Dari zsunął bambosze i wczołgał się do łóżka obok Finna, który odsunął się, po­zostawiając mu ciepłą część, na której leżał uprzednio.

— Słyszałem głosy — wyznał.

Brat mu nie odpowiedział. Objął tylko Dariego ramie­niem i przytulił mocno. Głosy nie były takie donośne, gdy leżał tutaj, obok niego. Pogrążając się we śnie, usłyszał, jak szepcze mu do ucha. — Kocham cię, maleńki.

Dari również go kochał. Kiedy zasnął, ponownie nawie­dziły go sny. Próbował w nich powiedzieć to widmowym postaciom przyzywającym go pośród zawiei.

Rozdział 9

Po południu, po burzy — dnia tak pięknego i jas­nego, że niemal zakrawało to na drwinę — Diarmuid, ksią­żę Brenninu, powrócił do Paras Derval. W towarzystwie kilku innych osób zaprowadzono go do sali poselskiej wiel­kiego króla, gdzie czekało na niego wielu ludzi. Tam jego brat, Aileron, przedstawił go Arturowi Pendragonowi.

I nic się nie wydarzyło.

Paul Schafer, który stał obok Kim, ujrzał, że pobladła, gdy Diarmuid wszedł do komnaty. Teraz, kiedy książę po­kłonił się ceremonialnie Arturowi i Wojownik przyjął jego hołd z niewzruszoną miną, usłyszał, jak zaczerpnęła tchu rozdygotana i wyszeptała spod serca: — Och, dzięki Bogu.

143


Ona i Loren, stojący po przeciwległej stronie komnaty, wymienili spojrzenia. Z oblicza maga Paul wyczytał tę samą ulgę. Zajęło mu to chwilę, zrozumiał jednak wszystko.

Myślałaś, że on jest tym trzecim? — zapytał. —
Trzecim wierzchołkiem trójkąta?

Skinęła głową, nadał pobladła. — Obawiałam się tego. Sama teraz nie wiem dlaczego. Dlaczego byłam tego taka pewna.

— Czy z tego powodu chciałaś, żebyśmy zaczekali?
Popatrzyła na niego — szare oczy pod białymi włosami.

— Tak mi się zdawało. Wiedziałam, że musimy zaczekać, zanim wyruszymy na łowy. Teraz już nie wiem dlaczego.

Kim cofnęła się o krok. — Czujesz się niedoceniany, marynarzu?

Uśmiechnął się do niej półgębkiem. — Odrobinę zbęd­ny. A na dodatek Dave walczy teraz z pokusą rozpłatania mnie na dwie części swym toporem.

Spałem z niewłaściwą dziewczyną.
Paul roześmiał się. — Nie pierwszy raz.

144


łaby całą sprawę żartem, ale Kevin miał nieszczęśliwą minę. Uznała, że kryje się w tym coś więcej.

Jemu ciężko jest coś wytłumaczyć. Przynajmniej ja
mam z tym trudności. Prosiłem o to Levona. To jego siostra.

Kevin wskazał na kogoś, przesuwając w bok głowę.

I o to rzecz jasna chodziło.

Kim odwróciła się do przystojnego, jasnowłosego Jeźdźca, który stał tuż za nimi. Istniał powód, dla którego należało zaczekać na tę grupę i nie był nim Diarmuid czy Kevin, lecz ten mężczyzna.

Wyjaśniłem mu już wszystko — odparł Levon. —
I zrobię to ponownie, tyle razy, ile będzie potrzeba —
uśmiechnął się. Potem jednak przybrał poważniejszą minę.
— Jasnowidząca, dawno temu pytałem cię, czy możemy
porozmawiać — przemówił do Kim.

Pamiętała to. Ostatniego ranka, zanim Baelrath zapłonął, w jej głowie eksplodowały krzyki Jennifer i zabrała ich stąd.

Spojrzała na swą dłoń. Pierścień ożył na nowo, choć pulsował tylko odrobinę.

Wyszła z komnaty, pozwalając, by podążyli za nią. Za nią i za Baelrath.

Gdy się ogień ze snu zbudzi, Królów wezwie granie rogu, Nie utrzymasz w pętach ludzi, Co z Oweina Twierdzy progu, Mkną, a galop ich nie trudzi, z dzieckiem odebranym Bogu.

Głos Levona ucichł. W ciszy do Kim dotarł irytujący szum, ten sam, który słyszała dwa dni temu. Teraz również

145


dobiegał ze wschodu. Z Gwen Ystrat, zdecydowała. Zaczy­nała dostrajać się do wiadomości, jakie przekazywały sobie nawzajem kapłanki. Przeszkadzało jej to, wypchnęła więc sygnał ze swego umysłu. Miała wystarczająco wiele powo­dów do niepokoju, zaczynając od tych wszystkich mężczyzn w jej sypialni. Marzenie sfrustrowanej kobiety — pomy­ślała. Nie potrafiła jednak uznać tego za zabawne.

Czekali na nią. Milczała i pozwoliła im czekać. To Levon po chwili przemówił ponownie. Ostatecznie to był jego po­mysł.

Mag, prawem starszeństwa, zajął fotel stojący przy ok­nie. Zapalił fajkę i zaciągnął się głęboko, zanim odpowie­dział.

Rzeczywiście się zgadza — oznajmił wreszcie. —
Będę szczery i powiem, że nie wiem, jakie mogą być im­
plikacje.

To ciche wyznanie ostudziło ich. — Kim? — zapytał Diarmuid. Książę przejął inicjatywę, leżąc rozciągnięty w poprzek jej łoża.

Nadal miała ochotę dać im w kość, była jednak zbyt dumna na podobną małoduszność. — Nie widziałam tego — wyszeptała. — Żadnej z tych rzeczy.

Czy jesteś pewna? — zapytał Paul Schafer, który
stał w drzwiach z Mattem Sórenem. — Czekałaś na Levona,
prawda?

146


0x08 graphic
Był diabelnie bystry, lecz jako jej przyjaciel nie zdradził obaw odczuwanych na początku przez Kim z powodu Diar-muida. Skinęła głową i uśmiechnęła się półgębkiem. — Wyczułam, że przybędzie. Domyśliłam się też, dzięki naszej poprzedniej rozmowie, o co chce mnie zapytać. Nie sądzę, byśmy mogli wyciągnąć z tego zbyt wiele wniosków.

Rozległo się pełne zakłopotania kaszlnięcie. — Cóż — odezwał się Dave. — Nie mam zamiaru sprzeciwiać się postanowieniu, jakie tu zapadnie, chciałbym jednak usłyszeć odrobinę więcej o tym, z czym mamy do czynienia. Jeśli jestem posiadaczem rogu, który wzywa tych... hmm, Śpią­cych, wolałbym wiedzieć, kim są.

Popatrzył nieśmiało na Lorena. Wszyscy zwrócili się w stronę maga. Słońce świeciło mu za plecami, przez co trudno było dostrzec jego twarz. Gdy przemówił, wydało im się niemal, że słyszą bezcielesny głos.

Byłoby zdecydowanie lepiej — odezwał się spo­
między zachodzącego słońca a dymu — gdybym potrafił
udzielić zadowalającej odpowiedzi na pytanie Dave'a. Nie­
stety, nie potrafię. Oweina oraz Dzikie Łowy uśpiono nie­
wyobrażalnie dawno temu. Niezliczone stulecia przed tym,
nim Iorweth przybył zza morza czy Dalrei przyszli przez
góry ze wschodu, a nawet ludzie wtargnęli do zielonego
Cathalu z dalekich krain leżących na południowym wscho­
dzie. Nawet lios alfarowie byli tu niemal nieznani, gdy Łowy
przeobraziły się w Śpiących. Brendel, a przed nim Laien

147


Dziecię Włóczni, opowiadali mi, że liosowie znają jedynie mgliste legendy o tym, czym były Dzikie Łowy, zanim uło­żono je do snu.

Zapytany skinął głową bez słowa. Loren czekał.

Tym razem pytanie zadała Kim. Była to kwestia, która nękała ją już od pewnego czasu. Z dzieckiem odebranym Bogu.

Zapadła cisza.

On rzeczywiście jest tu bliżej — odezwał się Kevin
z zastanowieniem w głosie. — Zauważyliśmy, że jest wię­
kszy.

148


Kim usłyszała jakiś dźwięk albo tak jej się zdawało. Przypominał szybki trzepot skrzydeł. Popatrzyła na drzwi.

I usłyszała, jak Paul Schafer powiedział głosem, który brzmiał, jakby wydobywał się wprost z serca: — Ja to wiem.

Wyraz jego twarzy stał się odległy i wyobcowany, lecz gdy mówił dalej, jego głos brzmiał wyraźnie. — Stracili dziecko. Dziewiątego. Było ośmiu królów i jedno dziecko. Popełnili błąd i stracili je. Na znak żałoby i pokuty poprosili Paraiko, by spętali ich pod kamieniem. Sami mieli też wy­brać rodzaj więzów oraz metodę uwolnienia.

Nagle przerwał. Przesunął sobie dłoń przed oczyma, po czym odchylił się do tyłu, by oprzeć się o ścianę.

Skąd to wiesz? — zapytał zdumiony Levon.

Paul przeszył go spojrzeniem swych niezgłębionych, nie­mal nieludzkich oczu. — Dowiedziałem się dosyć dużo o stanie połowicznej śmierci — odrzekł.

Nikt nie odważył się przerwać ciszy. Czekali na Paula. — Przepraszam — odezwał się wreszcie głosem bardziej podobnym do własnego. — To... mnie zaskakuje i prawie doprowadza do nieprzytomności. Levonie, ja...

149


Dalrei potrząsnął głową. — Nic nie szkodzi. Naprawdę. Wiem, że to cud, a nie dar, ale zasłużyłeś na niego. Brak mi słów, by wyrazić radość z tego, że jesteś tutaj, ale ci nie zazdroszczę.

To mniej więcej wyjaśnia sprawę — pomyślała Kim.

Czy jest coś jeszcze, Paul? — zapytała go. — Czy
mamy ich obudzić?

Popatrzył na nią. Z każdą mijającą sekundą stawał się w większym stopniu sobą. Wyglądało to tak, jakby przez komnatę przemknęło trzęsienie ziemi, które zaraz minęło. Albo łoskot nadzwyczaj potężnego pioruna.

Nie ma już nic — odparł. — Jeśli chodzi ci o to,
czy wiem coś więcej. Niemniej, choć nie jestem pewien,
jakie ma to znaczenie, na chwilę przed tym, nim opuściliśmy
tamtą komnatę, coś zauważyłem.

O wiele za sprytny — pomyślała Kim. Przerwał jednak, pozostawiając to jej. — Niewiele umyka twojej uwadze, prawda? — wyszeptała. Nie odpowiedział jej. Zaczerpnęła tchu. — To prawda — przyznała. — Baelrath rozjarzył się na moment, gdy Levon podszedł do mnie. W chwili, gdy zrozumiałam, po co przybył. Mogę ci to powiedzieć, choć

jak mówi Paul — nie jestem pewna, jakie ma to zna­
czenie.

Znowu cisza. Jakaś ukryta myśl nie dawała spokoju Kim.

150


0x08 graphic
T

Coś, co — jak wiedziała — powinna pamiętać. Ostatnio stało się to u niej chroniczną dolegliwością. Nie mogła jed­nak przypomnieć sobie tego na zawołanie.

Niespodziewanie to Dave Martyniuk przerwał ciszę. — Nie wiem, może to bardzo głupie — przemówił potężny mężczyzna ze skrępowaniem, które zawsze towarzyszyło mu w podobnych sytuacjach — ale... przyszło mi do gło­wy, że jeśli pierścień Kim otrzymał wezwanie, to może Owein jest już gotów odzyskać wolność i dano nam środki, by go uratować. Czy mamy prawo im tego odmówić, bez względu na to, czy wiemy, co uczynią? To znaczy, czy nie zrobi to z nas więziennych strażników czy czegoś w tym rodzaju?

Loren Srebrny Płaszcz zerwał się jak oparzony. Gdy jego twarz wynurzyła się z padającego pod kątem światła, do­strzegli, że wbił wzrok w Dave'a. — To nie jest nawet w najmniejszym stopniu grupie. To najgłębsza prawda, jaką tu wypowiedziano — stwierdził mag. Dave zaczerwienił się jaskrawo. Loren mówił dalej: — Taka jest najprawdzi­wsza natura rzeczy kryjących się w samym sercu Gobelinu: dzika magia powinna być wolna, bez względu na to, czy służy to naszym celom.

A więc zrobimy to? — zapytał Kevin. Ponownie
zwrócił się w stronę Kim.

Na końcu, tak samo jak na początku, wszystko zależało od niej, gdyż to ona nosiła pierścień. Coś nadal ją niepokoiło, czekali jednak na nią, a to, co powiedział Dave, było prawdą. Tego przynajmniej była pewna.

151


Zostawili Matta i Lorena, lecz zabrali drugiego Dalrei, Torca, oraz prawą rękę Diarmuida, Colla.

Mag zaproponował, że zostanie, by poinformować obu królów o tym, co się wydarzyło. Torc — jak dano do zro­zumienia Kevinowi — był obecny w chwili, gdy znaleziono róg i grotę. Było dla niego miejsce w tej tkaninie. Kevin nie zamierzał tego kwestionować, gdyż widział, że dla niego nie było właściwie żadnego miejsca. Coli towarzyszył Diar-muidowi, ponieważ nigdy go nie opuszczał.

Kevin z początku jechał u boku Paula. Diarmuid prowa­dził ich na północny wschód przez dolinę o łagodnie nachy­lonych stokach. Choć to osobliwe, zimno wydawało się tu łagodniejsze, a wiatr mniej mroźny. Gdy wyjechali zza pas­ma wzgórz, ujrzał małe jeziorko przypominające klejnot osa­dzony w oprawie pokrytych bielą stoków. Woda w nim nie była zamarznięta.

Paul nie zwracał już jednak na niego uwagi. Nakazał wierzchowcowi zwolnić i spoglądał na chatkę stojącą przy jeziorze. Omijali je bokiem, jadąc wysoką granią, lecz Kevin dostrzegł dwóch chłopców, którzy wyszli na zewnątrz, by popatrzeć na mijającą ich drużynę jeźdźców. Pod wpływem impulsu pomachał do nich ręką. Starszy chłopiec odwzaje­mnił ten gest. Wydawało się, że nachylił się i powiedział coś do swego brata. Po chwili mały też uniósł rękę w ich stronę.

Kevin uśmiechnął się i zwrócił w stronę Paula, by coś powiedzieć, lecz to, co ujrzał w kamiennej twarzy Schafera, spłoszyło jego swobodny uśmiech. W chwilę później wzno­wili jazdę. Posuwali się naprzód szybko, by dogonić pozo­stałych. Paul milczał. Jego twarz zastygła w gwałtownym

152


0x08 graphic
skurczu. Nic nie mówił. Tym razem Kevin nie zadawał pytań. Nie był pewien, czy potrafiłby znieść kolejne odrzu­cenie.

Dogonił Colla i przez resztę drogi jechał obok niego. Gdy dotarli do północnego końca doliny, zrobiło się zimniej, a gdy minęli główny trakt wiodący z Rhoden do Północnej Twierdzy, zapadł już zmrok. Kevin trzymał w ręku pochod­nię. Wyglądało na to, że stało się to ostatnio jego przezna­czeniem. Głównym źródłem światła, potężniejszym nawet niż wiszący nisko na niebie po ich prawej stronie, prześwi­tujący przez chmury księżyc, było żarzące się coraz jaśniej czerwone światło pierścienia na palcu Kim. Dzikość do dzi­kości — przypomniał sobie Kevin.

W ten sposób, prowadzeni przez Baelratha, dotarli wre­szcie do Puszczy Pendaran. Były tam moce, które zdawały sobie sprawę z ich obecności, przyciągane przez nią i przez oddziaływanie pierścienia. Istniały też inne, potężniejsze moce: bogini, której dar przyniósł więcej niż się spodziewała oraz jej brat, bóg zwierząt i lasu. Jeszcze wyżej stał ocze­kujący Mórnir i Dana, która również wiedziała, dlaczego płonie Wojenny Kamień. Bardzo daleko na północy, w swej siedzibie wśród lodu, Spruwacz znieruchomiał na chwilę i zamyślił się, choć nie wiedział dokładnie nad czym ani dlaczego.

A wysoko, wysoko ponad nimi wszystkimi, poza czasem, czółenko Krosien Świata zwolniło ruch, a potem znierucho­miało. Tkacz również zapragnął ujrzeć, co chce wrócić do Gobelinu.

Kimberly ruszyła nagle naprzód, ku skrajowi Puszczy Pendaran, prowadzona przez płomień na swej dłoni. Druży­na czekała za jej plecami, milcząca i zalękniona. Obywając się bez żadnych wskazówek, jak gdyby kiedyś już to wszy­stko robiono, udała się ku miejscu, gdzie piorun rozszczepił olbrzymie drzewo. Stało się to tak dawno, że nawet lios alfarowie nie pamiętali nocy tej burzy. Zatrzymała się w miejscu rozwidlenia z dziką magią na dłoni. Inna, jeszcze

153


dziksza, spała za wielką skałą, którą umieścił tu Connla z Paraiko. Teraz, gdy nadszedł czas, by to uczynić, w jej sercu nie było strachu ani nawet zdumienia. Dostroiła się do dzikości i do starożytnej mocy, która była bardzo wielka. Czekała, aż księżyc wysunie się zza ławicy chmur. Na górze lśniły gwiazdy. Letnie gwiazdy ponad śniegiem. Baelrath był jaśniejszy niż którakolwiek z nich, jaśniejszy niż księżyc, który Łowy przesunęły tak dawno temu. Zaczerpnęła tchu, by zebrać siły. Poczuła, jak wnika w nią serce wszechrzeczy. Uniosła rękę, by blask wędrującego ognia mógł przedrzeć się przez rozszczepione drzewo. Powiedziała:

Oweinie, zbudź się! Tej nocy pora wyruszyć. Czy
nie chcesz się przebudzić, by polować wśród gwiazd?

Musieli wszyscy zacisnąć powieki, gdy czerwień zapul-sowała pod wpływem jej słów. Usłyszeli dźwięk przypomi­nający osunięcie się zbocza. Potem zapadła cisza.

Wszystko w porządku — zapewniła Kim. — Chodź,
Dave. Teraz kolej na ciebie.

Otworzyli oczy, by ujrzeć ziejącą jaskinię w miejscu, gdzie przedtem była skała Connli, oraz padający na rosnącą przed nią trawę blask księżyca. Łuna Baelratha przygasła. Pierścień błyszczał słabą czerwienią na tle śniegu, nie był to już jednak płomień.

To w świetle księżyca, srebrnym i znajomym, ujrzeli jak Dave zbliżył się do Kim, długimi, powolnymi krokami, zgrabniej szymi niż mu się w owej chwili zdawało, po czym stanął obok niej, a gdy się cofnęła, został sam w rozwidleniu drzewa.

Ogień ich budzi — usłyszeli jej głos. — A róg przy­
wołuje, Dave. Musisz ich uwolnić.

Rosły mężczyzna bez słowa odchylił do tyłu głowę. Roz­stawił szeroko nogi, by utrzymać równowagę na śniegu. Nagle uniósł w górę Róg Oweina, tak że zalśnił on w świetle księżyca, przytknął go do warg i z całą mocą, jaką miał w płucach, wypuścił z niego dźwięk Światła.

Żaden z obecnych mężczyzn — ani jedyna kobieta —

154


T

nie zapomniał owego dźwięku aż po kres swych dni. By) noc, a więc ton, który usłyszeli, wywodził się z blasku ksic życa i gwiazd padającego na świeży śnieg w głębokim lesk Ciągnął się i ciągnął. Dave ciskał dźwięki ku górze, b ogarnęły ziemię i niebo i stały się jego osobistym wyzwą niem rzuconym Ciemności. Dął i dął, aż wydało się, że jegi płuca nie wytrzymają. Stał mocno na zakrzywionych no gach. Serce pękało mu od piękna, którego raczono mu udzie lic, a także wielkiej kruchości tego dźwięku.

Gdy głos rogu ucichł, świat stał się innym miejscem Wszystkie światy. Dłonie Tkacza poruszyły się, by wpro­wadzić na nowo do pajęczyny Gobelinu od dawna nie uży­wany wątek nici.

W przestrzeni przed grotą pojawiło się siedem widmo­wych postaci. Każda z nich miała na głowie koronę i do­siadała równie mglistego jak ona wierzchowca. Ich zarysy były zamazane, jak gdyby przesłaniał je dym.

Nagle pojawiła się ósma. Siedmiu królów ustąpiło z dro­gi, gdy Owein wyszedł wreszcie z Groty Śpiących po tak długim spoczynku. Podczas gdy królowie i ich widmowe konie mieli odcień ciemnoszary, on był koloru jasnoszarego przechodzącego w srebrzysty, jego wierzchowiec zaś czar­nego. Owein był też wyższy od pozostałych, a jego korona świeciła jaśniej. Wprawione w nią klejnoty były czerwone, tak jak czerwony był Baelrath. W rękojeści wyciągniętego przez niego miecza lśnił kamień tej samej barwy.

Ruszył naprzód, mijając siedmiu królów. Jego wierzcho­wiec nie dotykał gruntu, podobnie jak ich siwe konie. Owein uniósł miecz w salucie dla Dave'a i po raz drugi, dla Kim, która dzierżyła ogień. Następnie uniósł głowę, by spojrzeć za plecy ich dwojga i ogarnął wzrokiem zebraną z tyłu dru­żynę. W tej samej chwili ujrzeli, że jego czoło zasępiło się. Nagle wielki, kary koń stanął dęba. — Gdzie jest dziecko? — krzyknął Owein głosem, który był głosem szkwału.

Siwe konie królów poszły w ślad karosza. Ich jeźdźcy podnieśli głosy. — Dziecko! Dziecko! — zawołali chó-


155


rem przypominającym zawodzenie wichru. Drużynę ogarnął strach.

To Kimberly przemówiła, choć w sercu nazywała się głupią, gdyż to właśnie była owa rzecz, którą usiłowała sobie przypomnieć przez całe popołudnie i potem, podczas drogi do tego miejsca mocy.

Oweinie — powiedziała. — Przybyliśmy tu cię uwol­
nić. Nie wiedzieliśmy, czego jeszcze ci potrzeba.

Zaciął konia batem. Wierzchowiec wzniósł się z głośnym rżeniem w powietrze ponad nią. Obnażył zęby i wierzgnął kopytami w kierunku jej głowy. Padła na ziemię. Owein majaczył nad nią, dziki i gniewny. Usłyszała, jak po raz drugi wykrzyknął: — Gdzie jest dziecko!

I wtedy świat zmienił się raz jeszcze. Zmienił się na sposób, którego nie przewidziało żadne z nich, absolutnie nikt: śmiertelnik, leśny duch czy obserwujący ich bóg.

Zza linii drzew, niedaleko od niej, wychynęła postać, która zbliżyła się spokojnie.

Nie strasz jej. Jestem tutaj — powiedział Finn.
I tak wstąpił na Najdłuższą Drogę.

Już od chwili, gdy obudził się rankiem po burzy, ogarnął go niepokój. Jego serce ni stąd, ni zowąd zaczynało walić jak opętane, a na dłoniach pojawiała się wilgoć. Zastanawiał się, czy nie jest chory.

Nie mogąc się uspokoić, założył Dariemu buciki, płasz­czyk oraz kapelusz, który ich matka zrobiła z niebieskiego materiału zbliżonego barwą do oczu chłopca. Następnie za­brał młodszego brata na spacer po lesie wokół jeziora.

Wszędzie leżał śnieg, miękki i czysty. Obciążał konary nagich drzew i tworzył zaspy na ścieżkach. Dari był za­chwycony. Finn uniósł go wysoko w górę i dzieciak strząsnął biały pył z gałęzi, których mógł dosięgnąć. Roześmiał się w głos i brat dźwignął go raz jeszcze, by mógł zrobić to ponownie. Z reguły śmiech Danego poprawiał jego nastrój, lecz dziś tak się nie stało. Był zbyt niespokojny. Być może sprawiło to wspomnienie ostatniej nocy. Wydawało się, że

156


0x08 graphic
Dari nie pamięta wzywających go głosów, lecz Finn ; potrafił o nich zapomnieć. Ostatnio zdarzało się to coi częściej. Za pierwszym razem opowiedział o nich mat< Zadrżała i pobladła, a potem płakała przez całą noc. Późn nie opowiadał jej już o niczym, gdy Dari przychodził < jego łóżka, by wyszeptać: — Słyszę głosy.

Posuwając się długimi krokami, zaniósł chłopca głębi w las, dalej niż zapuszczali się zwykle — blisko miejsc gdzie ich zagajnik stawał się gęstszy, a potem przechodź w mrok Lasu Mórnira. Zaczęło robić się zimniej. Zrozumia że opuszczają dolinę. Zastanowił się, czy głosy wzywając Dariego staną się z dala od jeziora głośniejsze i bardzie nęcące.

Zawrócili. Przystąpił do zabawy ze swym bratem. Rzuca Dariego w śnieżne zaspy i skakał w nie w ślad za nim Chłopiec nie był już taki lekki jak ongiś. Trudniej było nim ciskać. Niemniej wydawane przez niego okrzyki zachwytu nadal brzmiały dziecinnie i łatwo było się zarazić jego ra­dością. Mimo wszystko ogarnęła ona także i Finna.

Przewracając się i tarzając w śniegu, oddalili się znacznie od ścieżki i dotarli do jednego z dziwnych miejsc. Wśród śniegu pokrywającego grubą warstwą leśną ściółkę Finn do­strzegł błysk czegoś barwnego. Złapał Dariego za rękę i obaj pobrnęli przez zaspy w tamtą stronę.

Na maleńkim skrawku nieprawdopodobnie zielonej tra­wy rosło trochę kwiatów. Finn uniósł głowę i ujrzał w górze wolną przestrzeń umożliwiającą promieniom słońca przedo­stanie się między gałęziami drzew. Gdy przeniósł wzrok z powrotem na kwiaty, zauważył, że wszystkie są mu znane — narcyzy i corandiele — z wyjątkiem jednego. Widywali już przedtem z Darim te zielone miejsca i zbierali kwiaty, by zanieść je do domu, do Vae, nigdy jednak nie wszystkie. Dari nachylił się, by zerwać kilka, gdyż wiedział, jak bardzo ich matka lubi otrzymywać podarki.

— Nie ten — odezwał się Finn. — Ten zostaw.

Nie był pewien dlaczego, coś jednak mówiło mu, że nie

157


powinni go zrywać. Dari jak zawsze go usłuchał. Zebrali garść corandieli wraz z żółtym narcyzem i wrócili do domu. Vae umieściła kwiaty w wodzie i postawiła na stole, po czym położyła Dariego do łóżka na poobiednią drzemkę.

Zostawili w lesie rosnący w dziwnym miejscu samotny niebieskozielony kwiat ze środkiem czerwonym niczym krew.

Nadal był niespokojny, bardzo podenerwowany. Po po­łudniu ponownie poszedł na spacer. Tym razem udał się w stronę jeziora. Szare, lodowate fale uderzały o płaski ka­mień, na którym zawsze stawał. Wody były zimne, lecz nie zamarzły. Wiedział, że wszystkie inne jeziora skuł lód. To miejsce było pod ochroną. Lubił sobie wyobrażać, że histo­ria, którą opowiedział Dariemu, była prawdziwa i chroniła ich matka chłopca. Przypomniał sobie, że mimo swego bólu wyglądała jak królowa. Gdy Dari się narodził i kapłanki przyszły ją zabrać, kazała im, by postawiły nosze obok łóżka Finna. Nigdy nie miał o tym zapomnieć. Pogłaskała jego włosy swymi długimi palcami, po czym przyciągnęła do siebie jego głowę i wyszeptała, tak by nikt inny nie usłyszał: — Proszę cię, opiekuj się nim. Tak długo, jak będziesz mógł.

Tak długo, jak będziesz mógł. Gdy o tym pomyślał, Leila nawiązała z nim kontakt, całkiem jakby czekała na sygnał. Poirytowało go to.

Czego chcesz? — wysłał ku niej, pozwalając jej wyczuć swe podrażnienie. Z początku, po ostatniej takienie, gdy odkryli, że potrafią to robić, milcząca komunikacja na od­ległość była ich sekretną przyjemnością. Ostatnio jednak Leila stała się inna. Finn wiedział, że wiąże się to z jej przemianą z dziewczynki w kobietę, lecz ta świadomość nie ułatwiała mu w najmniejszym stopniu radzenia sobie z ob­razami, które przesyłała do niego ze świątyni. Nie mógł przez nie spać w nocy. Wydawało się niemal, że Leili spra­wia to przyjemność. Była młodsza od niego o ponad rok, lecz nigdy w życiu nie czuł się od niej starszy.

158


0x08 graphic
Jedyne, co mógł zrobić, to pozwalać, by wyczuwała je­go niezadowolenie, i nie odpowiadać, gdy zaczynała prze­syłać mu myśli o charakterze bardziej intymnym niż był to w stanie zaakceptować. Jeśli tak postępował, po chwi­li zawsze zostawiała go w spokoju. Robiło mu się wtedy przykro.

Dzisiaj jednak był w złym humorze i w związku z tym, gdy zdał sobie sprawę z jej obecności, pytanie, które ku niej wysłał, było ostre i nieuprzejme.

Czy to czujesz? — odparła Leila. Serce przyśpieszyło mu lekko, ponieważ pierwszy raz w życiu odkrył w niej strach.

Lęk u innych czynił go silnym, by mógł dodać im otuchy. Odczuwam lekki niepokój. Co to jest? — wysłał.

I wtedy jego życie zaczęło się kończyć. Och, Finn, Finn, Finn — odpowiedziała mu. Słowom towarzyszył obraz.

Obraz takieny na trawniku, kiedy go wybrała.

A więc w tym rzecz. Na chwilę opuściła go odwaga i nie potrafił tego przed nią ukryć, ten moment jednak minął. Spojrzał na jezioro, zaczerpnął głęboko tchu i zauważył, że jego podenerwowanie minęło. Ogarnął go głęboki spokój. Miał wiele czasu, by to zaakceptować. Czekał już długo.

Wszystko w porządku — wysłał do Leili. Z lekkim za­skoczeniem zdał sobie sprawę, że dziewczynka płacze. Wie­dzieliśmy, że ta chwila nadejdzie.

Nie jestem gotowa — odpowiedziała Leila w jego umy­śle.

Brzmiało to odrobinę zabawnie, gdyż nie kazano jej ni­czego robić. Ciągnęła jednak: Nie jestem gotowa powiedzieć żegnaj, Finn. Kiedy odejdziesz, zostaną zupełnie sama.

Będą z tobą wszystkie kobiety w sanktuarium.

Nie nadesłała żadnej odpowiedzi. Przypuszczał, że coś mu umknęło albo czegoś nie zrozumiał. Nie można już było nic na to poradzić. Był też ktoś jeszcze, kto będzie tęsknił za nim mocniej.

Leilo — wysłał. Opiekuj się Darienem.

159


Jak? — wyszeptała w jego umyśle.

Nie wiem. Ale on się przestraszy, kiedy odejdą, i... pod­czas burz słyszy głosy, Leilo.

Umilkła, lecz była to inna cisza. Słońce skryło się za chmurą. Finn poczuł powiew wiatru. Był już czas ruszać w drogę. Nie miał pojęcia, skąd to wie ani nawet dokąd musi się udać, to jednak był ów szczególny dzień i zbliżała się już wyznaczona godzina.

Żegnaj — wysłał.

Niech Tkacz obdarzy cię Światłem — usłyszał jej słowa w swym umyśle.

Zniknęła. Wracając do chatki, miał już wystarczające wyobrażenie o tym, dokąd się udaje, by wiedzieć, że nie jest prawdopodobne, by jej ostatnie życzenie zostało speł­nione.

Już dawno temu postanowił, że nie powiadomi matki, gdy czas już nadejdzie. To zdruzgotałoby ją, jak uderzenie młota druzgocze zamek w drzwiach. Nie było potrzeby, by którekolwiek z nich musiało to znosić. Wrócił do środka i pocałował ją lekko w policzek. Siedziała przy kominku zajęta tkaniem czegoś.

Uśmiechnęła się do niego. — Kolejna kamizelka dla ciebie, mój rosnący synu. Tym razem brązowa, żeby paso­wała do twoich włosów.

160


0x08 graphic
Vae uśmiechnęła się pobłażliwie. — Chcesz się poba­wić? Proszę bardzo, chyba już się wyspał.

Nie śpię — odezwał się zaspanym głosem Dari zza
swej zasłony. — Słyszałem, jak wszedłeś.

Finn wiedział, że to będzie najtrudniejsze. Nie wolno mu było płakać. Musiał zostawić Dariemu obraz siły, czysty i niezmącony. To było wszystko, co mógł mu dać.

Rozsunął zasłony i ujrzał senne oczy młodszego brata. — Chodź — powiedział. — Ubierzemy cię szybko i zro­bimy rysunek na śniegu.

Nie przebywali na dworze zbyt długo. Część jego duszy krzyczała bezgłośnie, że to za mało i że potrzebuje więcej czasu. Dari potrzebuje go więcej. Ujrzał jednak jeźdźców, ośmiu jeźdźców, i ta jego część, która podróżowała, wie­działa, że to początek, a nawet to, że liczba się zgadza.

Gdy patrzył na nich, a Dari ściskał mocno jego dłoń, jeden z jeźdźców uniósł nagle rękę i pomachał w ich kie­runku. Finn wzniósł powoli wolne ramię i pokiwał w odpo­wiedzi. Dari spoglądał na brata z niepewnością na twarzy. Finn uklęknął przy nim.

— Pomachaj, malutki. To są ludzie najwyższego króla
i mówią nam cześć.

Nadal onieśmielony Dari podniósł maleńką dłoń skrytą w rękawiczce z jednym palcem i pomachał nią niepewnie. Finn musiał odwrócić na chwilę wzrok.

Chciałbym ich dogonić, żeby chwilę z nimi poroz­
mawiać, malutki — odezwał się nagle ze spokojem w gło­
sie do brata, który był całą jego radością. — Muszę ich
o coś zapytać. Zaczekaj tu. Sprawdź, czy sam potrafisz na­
rysować kwiat.

Podniósł się i zaczął się oddalać, by brat nie dostrzegł jego twarzy, gdyż zaczęły z niej skapywać łzy. Nie mógł

161


mu nawet powiedzieć na pożegnanie „kocham cię", ponie­waż Dari był już wystarczająco duży, by wyczuć, że coś jest nie w porządku. Powtarzał to jednak tak często i wkładał w to tak wiele serca. To z pewnością wystarczy, biorąc pod uwagę, że mieli tak mało czasu. Z pewnością wystarczy?

Gdy Vae wyjrzała w chwilę później z chaty, ujrzała, że jej starszego syna nie ma. Dari jednak zrobił coś wspania­łego: narysował na śniegu bezbłędnie kwiat, zupełnie sam.

Vae również nie brak było odwagi i wiedziała, co nade­szło. Spróbowała wypłakać swą żałość, zanim wyszła na podwórko, by powiedzieć swemu synkowi, że jego najno­wszy kwiat jest piękny i że czas już wejść do domu coś zjeść.

Ostatecznie jednak załamało ją to, że ujrzała, iż Dari poruszał się cicho w śniegu i rysował zgrabnie swój kwiat cienką gałązką wśród zapadającego zmierzchu, podczas gdy po twarzy bez ustanku spływały mu łzy.

Podążał za nimi w półmroku, a potem w świetle księżyca i ich pochodni. Z początku wysunął się nawet odrobinę na­przód, gdyż przeszedł na przełaj przez dolinę, podczas gdy oni jechali wyżej położonymi graniami. Nawet gdy go minęli — pochodnie i czerwony płomień po jego prawej stronie -— nie śpieszyło im się i nie został daleko z tyłu. Wiedział skądś, że potrafiłby dotrzymać im kroku, nawet gdyby pę­dzili szybko. Rozpoczął wędrówkę. To był wyznaczony dzień, wyznaczona noc i zbliżała się już wyznaczona go­dzina.

Wreszcie nastały wszystkie trzy. Nie było w nim strachu, a gdy oddalał się coraz bardziej od chaty, smutek również go opuszczał. Pozostawiał za sobą ludzkie sfery i przecho­dził w inne miejsce. Niemal z trudem, gdy zbliżali się do Puszczy, przypomniał sobie, by poprosić Tkacza, żeby uwa­żał na Krosnach na nić kobiety imieniem Vae oraz dziecka imieniem Darien. Było to niełatwe, dokonał jednak tego i po tej ostatniej rzeczy poczuł, że więzy się zerwały. Ogień roz-

162


błysnął, by pozwolić rogowi zabrzmieć. Finn ujrzał królów i rozpoznał ich.

Usłyszał, jak Owein wykrzyknął: — Gdzie jest dziecko?

Zobaczył, iż niosąca płomień kobieta pada pod kopyta Cargaila. Pamiętał głos Oweina i wiedział, że brzmi w nim teraz strach i niepokój. Spali w swej grocie tak długo. Kto miał poprowadzić ich z powrotem w rozgwieżdżone niebo?

Doprawdy, kto?

Nie strasz jej — powiedział. — Jestem tutaj.
Wyszedł spomiędzy drzew, minął Oweina i znalazł się

w kręgu siedmiu siedzących na wierzchowcach królów. Usłyszał, jak krzyknęli z radości, a potem zaczęli śpiewać wiersz Connli, który po upływie tak długiego czasu stał się takieną, dziecinną zabawą. Poczuł, że jego ciało i oczy zmie­niają się. Wiedział, że wygląda jak dym. Zwrócił się w stronę groty i przemówił głosem, który — czego był świadomy — brzmiał jak wicher. — Iselen — zawołał i ujrzał, że jego nieskazitelnie biała klacz wyszła z jaskini. Dosiadł jej i, nie oglądając się za siebie, poprowadził Oweina i Łowy z powrotem w niebo.

Wszystko połączyło się w całość — pomyślał Paul. Wciąż ściskały go wewnątrz oszołomienie i ból. Dwa wier­sze spotkały się w tym samym miejscu: dziecinna wyliczan­ka i ten o Oweinie. Rozejrzał się wokół i ujrzał w świetle księżyca, że Kim nadal klęczy w śniegu. Podszedł do niej, również uklęknął i przytulił ją do piersi.

Ani na chwilę nie przestał głaskać jej włosów. — Och, Kim, możemy czynić sobie uzasadnione wyrzuty z powodu wielu spraw. Daj sobie spokój z tymi, które od nas nie zależą. Sądzę, że nie mieliśmy o tym wiedzieć.

163


Cóż za snująca dalekosiężne plany wola — myślał Paul — posiadała wystarczające umiejętności przewidywania, by nadać kształt tej nocy przed tak wielu laty? Przemówił cicho, by dać temu wyraz:

Kiedy wędrujący ogień

Uderzy w serce kamienia

Czy podążysz?

Czy porzucisz swój dom?

Czy porzucisz swe życie?

Czy wstąpisz na Najdłuższą Drogę?

Sens takieny wypaczono w ciągu długich lat. Nie miała ona wyznaczać czterech odrębnych losów dla czterech róż­nych dzieci. Wędrującym ogniem był pierścień, który nosiła Kim. Kamieniem była skała, którą roztrzaskał. A wszystkie pytania dotyczyły Drogi, na którą wstąpił teraz Finn.

Kim uniosła głowę i popatrzyła na niego szarymi oczy­ma, tak podobnymi do jego własnych. — A ty? —- zapy­tała. — Wszystko z tobą w porządku?

Przed kimś innym mógłby udawać, lecz Kim była w pewnym sensie z nim spokrewniona, oddzielona od in­nych, tak jak i on, choć nie przez tę samą rzecz.

— Nie — odrzekł Paul. — Jestem tak przerażony, że nawet nie mogę płakać.

Wyczytała to z jego twarzy. Ujrzał, że jej oblicze zmie­niło wyraz, stając się jemu bliskie. — Och — odezwała się. — Darien.

Nawet Diarmuid milczał podczas długiej powrotnej jaz­dy do domu. Niebo pojaśniało. Bliski pełni księżyc lśnił bardzo jasno i wysoko. Nie potrzebowali pochodni. Kevin jechał obok Kim, a Paul po jej drugiej stronie.

Spojrzawszy na nią, a potem na Paula, Kevin poczuł, że opuszcza go poczucie krzywdy. Było prawdą, że miał tutaj mniej do zaoferowania, zdecydowanie mniej niż jego na-

164


T

znaczeni, udręczeni przyjaciele, nie musiał też jednak dźwigać brzemienia, które w tak wyraźny sposób ich przygniatało Pierścień Kim nie był promiennym, przeobrażającym darem Spowodowanie tego, co stało się z owym chłopcem, z pe\V' nością nie było łatwe. Jak mogło ludzkie dziecko na id oczach przeobrazić się w istotę zbudowaną z mgły, tak roz proszoną, że potrafiła wzlecieć w nocne niebo i zniknąi wśród gwiazd? Wiedział, że źródłem tajemnicy są dwa wier sze. Miało to coś wspólnego z ich połączeniem. Choć ra: w życiu nie był pewien, czy chciałby dowiedzieć się więcej

Paul jednak nie miał wyboru. Faktycznie wiedział wiece i nie był w stanie ukryć tego faktu ani napięcia wywołanegf zmaganiem z nim. Nie, uznał Kevin, tym razem nie będzif zazdrościł im ich ról ani żałował, że sam nie odegrał żadne w tym, co się wydarzyło.

Wiatr dął im w plecy, co ułatwiało podróż. Nagle, gd> zjechali z powrotem w otaczającą jezioro dolinę, Kevin po raz drugi poczuł, że powiew stał się łagodniejszy i mniej przenikliwy.

I tym razem ominęli chatę bokiem, wracając tą samą drogą. Spojrzał w dół i dostrzegł, że w oknie pali się jeszcze światło, choć było już bardzo późno. Później usłyszał, że Paul zawołał go po imieniu.

Zatrzymali się obaj na ścieżce. Pozostali nadal jechali naprzód. Po chwili zniknęli za zakrętem na stoku wzgórza.

Spoglądali na siebie przez chwilę, po czym Paul prze­mówił: — Powinienem powiedzieć ci o tym przedtem. Tam na dole jest dziecko Jennifer. Ten mały chłopiec, którego widzieliśmy. To jego starszy brat... w pewnym sensie... przed chwilą na naszych oczach odjechał z Łowami.

165


ten starszy, czuwał nad nim, podobnie jak kapłanki, za po­średnictwem dziewczynki, którą łączyła z Finnem mentalna więź. Teraz chłopak odszedł i została tylko matka. Czeka ich dzisiaj ciężka noc.

Kevin skinął głową. — Zjedziesz do nich na dół?

Chyba lepiej będzie, jak to zrobię. Chcę jednak, żebyś
skłamał. Powiedz, że pojechałem do Lasu Mórnira, z po­
wrotem do Drzewa, z powodów wiadomych tylko mnie.
Jaelle i Jennifer możesz zdradzić prawdę. W gruncie rzeczy
lepiej będzie, jeśli to zrobisz, bo i tak dowiedzą się od dziew­
czynki, że Finn odszedł.

— A więc nie pojedziesz na wschód? Na polowanie?
Paul potrząsnął głową. — Lepiej będzie, jak zostanę.

Nie wiem, co mogę poradzić, ale lepiej będzie, jak zostanę. Kevin milczał. — Powiedziałbym ci, żebyś uważał na siebie, ale obawiam się, że to nie oznacza tu zbyt wiele — odezwał się nagle.

Niezbyt — zgodził się Paul. — Ale spróbuję.
Popatrzyli na siebie. — Zrobię to, co chciałeś — do­
rzucił Kevin. Zawahał się. — Dziękuję, że mi powiedziałeś.

Paul uśmiechnął się półgębkiem. — A komu miałem powiedzieć? — zapytał.

Po chwili obaj mężczyźni objęli się, pochylając się ku sobie na siodłach.

Adios, amigo — rzucił Kevin. Odwrócił się i popę­
dził kopniakiem konia do kłusa. Wierzchowiec poniósł go
za zakręt.

Paul patrzył, jak odjeżdża. Jeszcze przez długi czas stał później bez ruchu ze wzrokiem wbitym w zakręt ścieżki, za którym zniknął Kevin. Droga w tym miejscu nie tylko skręca­ła, lecz rozwidlała się i to bardzo ostro. Zastanowił się, kiedy znowu ujrzy swego przyjaciela. Gwen Ystrat leżało daleko. Oprócz wielu innych rzeczy, mogło się też zdarzyć, że będzie tam Galadan, a Paul poprzysiągł, że kiedy spotkają się po raz trzeci, będzie on należał do niego. O ile do tego dojdzie.

166


0x08 graphic
Teraz jednak oczekiwało go inne zadanie, nie tak n bezpieczne, lecz mimo to mroczne. Odwrócił myśli od p godnego Kevina oraz władcy andainów i skierował je '. temu, który również był andainem i mógł jeszcze okaz się większy od ich pana, na dobre czy na złe.

Zjechał ostrożnie w dół zbocza i ominął obejście, kier jąc się światłem księżyca oraz bijącym z okna blaskie lampy. Do bramy wiodła ścieżka.

I coś ją blokowało.

Kogoś innego mógłby sparaliżować strach, Paula jedna nawiedziło inne uczucie, choć nie mniej intensywne. Ile cię kich przeżyć nagromadziło się tej jednej nocy? — pomyślą Zsiadł z konia i stanął na ścieżce naprzeciwko szarego ps;

Upłynął rok, a nawet więcej, lecz księżyc lśnił jasn i mężczyzna dostrzegł blizny. Blizny zdobyte pod Letnir Drzewem, gdy Paul był związany i bezradny wobec Gala dana, który przyszedł odebrać mu życie. Powstrzymał gi wówczas pies, który stał teraz na ścieżce wiodącej do Da riena.

Paul poczuł przeszkodę w gardle. Postąpił krok naprzód

Jasna jest godzina — powiedział i opadł na kolan;
w śnieg.

Na moment opuściła go pewność, lecz potem wielki pies podszedł do niego i pozwolił otoczyć swą szyję ramionami W głębi jego gardła rozległo się warknięcie. Paul wyczuł, że zwierzę zaakceptowało go jako podobnego sobie.

Odchylił się, by spojrzeć mu w oczy. Wyglądały tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy je ujrzał, lecz teraz do nich dorósł. Stał się wystarczająco głęboki, by wchłonąć w siebie ich smutek. Potem dostrzegł w nich coś więcej.

— Strzegłeś go — powiedział. — Mogłem się domy­ślić, że to zrobisz.

Pies ponownie warknął w głębi piersi, lecz to w jego błyszczących oczach Paul odczytał przekaz. Skinął głową.

Musisz odejść — stwierdził. — Twoje miejsce jest
wśród myśliwych. Coś więcej niż zbieg okoliczności spro-

167


wadziło mnie tutaj. Zostanę na noc i stawię czoło jutrzej­szemu dniu.

Szary pies stał jeszcze przez chwilę naprzeciwko niego, po czym minął go z kolejnym niskim warknięciem, pozo­stawiając ścieżkę do chaty otwartą. Gdy przechodził obok, Paul raz jeszcze, wyraźniej, dostrzegł, jak wiele ma blizn. Serce go zabolało.

Odwrócił się. Pies uczynił to samo. Przypomniał sobie ich poprzednie pożegnanie i wycie, które rozległo się w ser­cu Lasu Boga.

Cóż mogę ci powiedzieć? — zapytał. — Poprzy­
siągłem, że zabiję wilka, gdy tylko go spotkam.

Pies uniósł głowę.

To mogła być pochopna obietnica — wyszeptał Paul
— ale jeśli będę martwy, któż będzie mi czynił wymówki?
Ty go przepędziłeś. Ja mam prawo go zabić, jeśli zdołam.

Szary pies podszedł z powrotem do miejsca, w którym Paul wciąż kucał na ścieżce. Zwierzę, które było Towarzy­szem w każdym ze światów, polizało go delikatnie po twa­rzy, zanim odwróciło się ponownie, by odejść.

Paul, którego suche oczy wysłały na Letnie Drzewo, roz­płakał się. — Żegnaj — wypowiedział cichym głosem. — Odejdź bez obaw. Pozwala się na odrobinę jasności. Nawet tobie. Ranek przyniesie światło.

Patrzył, jak pies wspina się na zbocze, z którego przed chwilą sam zjechał, po czym znika za zakrętem, za którym pożegnał Kevina.

Wreszcie podniósł się, ujął w dłoń wodze, otworzył bra­mę, podszedł do stodoły i umieścił swego konia w pustym boksie.

Zamknął stodołę, a potem bramę. Przeszedł przez pod­wórko, zbliżył się do tylnych drzwi chaty i stanął na ganku. Zanim zapukał, podniósł wzrok. Nad jego głową lśniły gwiazdy i księżyc. Kilka szybko poruszających się kosmy­ków chmur mknęło z wiatrem na południe. Nie było widać nic więcej. Wiedział, że gdzieś tam są: dziewięciu jeźdźców

168


r

na niebie. Ośmiu z nich było królami, ale ten, który jechał na białej klaczy, był dzieckiem.

Zapukał. — To przyjaciel. Znasz mnie — zawołał ci­cho, by jej nie przestraszyć.

Tym razem otworzyła drzwi szybko, zaskakując go. Oczy miała zapadnięte. Ściskała w dłoni szatę, którą się owinęła. — Spodziewałam się, że ktoś może przyjść — powiedziała. — Zostawiłam światło.

i zauważyła, że nie ma go na sobie. Otworzyła szeroko oczy.

Paul skinął głową. — Cóż mogę rzec? Czy chcesz do­wiedzieć się wszystkiego?

Nie brak jej było odwagi. Chciała wiedzieć. Zrelacjono­wał jej wszystko cichym głosem, by nie obudzić dziecka. Gdy skończył, powiedziała tylko: — To zimny los, jak na kogoś o tak ciepłym sercu.

Paul podjął próbę. — Będzie wędrował przez wszystkie światy Gobelinu. Może nigdy nie umrzeć.

Była jeszcze młodą kobietą, lecz tej nocy jej oczy nie były młode. — Zimny los — powtórzyła, kołysząc się na fotelu stojącym przed kominkiem.

W ciszy usłyszał, jak dziecko odwróciło się na drugi bok w łóżku za zaciągniętą zasłoną. Spojrzał w tamtą stronę.

169


Wzruszył ramionami.

Jest tylko łóżko Finna — dorzuciła. — Przepra­
szam cię.

Podniósł się. — To mi absolutnie wystarczy.

W chwilę później, w ciemności, usłyszał dwie rzeczy. Pier­wszą było łkanie matki płaczącej za utraconym dzieckiem, a drugą wicher na zewnątrz, wzmagający się przed świtem.

Nadeszło wołanie. Obudziło Dariena, tak jak zawsze. W pierwszej chwili znowu wydało mu się, że to sen, potem jednak potarł oczy i zrozumiał, że nie śpi, choć jest bardzo zmęczony. Zaczął nasłuchiwać. Odniósł wrażenie, że tym razem słyszy coś nowego. Głosy w wietrze krzyczały do niego, by wyszedł do nich na zewnątrz, tak jak robiły to zawsze, lecz nazywały go innym imieniem.

Było mu jednak zimno, a jeśli marznął w łóżku, na zew­nątrz, w wichrze, zginąłby. Mali chłopcy nie mogli wycho­dzić na dwór podczas takiego wiatru. Czuł dotkliwy chłód. Potarł rozespane oczy, założył bambosze i ruszył po podło­dze, by wśliznąć się do łóżka Finna.

Lecz to nie Finn w nim leżał. Z jego łóżka podniosła się jakaś ciemna postać. — Słucham cię, Darienie. W czym mogę ci pomóc? — powiedziała do niego.

Dari przestraszył się, ale nie krzyknął, gdyż nie chciał obudzić matki. Podreptał z powrotem do swego łóżka, które stało się teraz jeszcze zimniejsze, i leżał w nim, nie mogąc zmrużyć oka. Tęsknił za Finnem. Nie rozumiał, jak brat, który miał go kochać, mógł go zostawić zupełnie samego. Po chwili poczuł, że jego oczy zmieniły barwę. Zawsze wyczuwał to w swym wnętrzu. Zmieniły się, gdy kolorował kwiat i teraz zrobiły to samo. Leżał w łóżku, słysząc głowy w wietrze wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd.


Część III

Dun Maura

ROZDZIAŁ 10

Rankiem lśniąca drużyna opuściła Paras Derval przez wschodnią bramę. Wiodło ją dwóch królów. Jechały w niej też dzieci monarchów: Diarmuid dan Ailell, Levon dan Ivor i Sharra dal Shalhassan, a także Matt Sóren, który ongiś był królem, oraz Artur Pendragon, którego klątwa ska­zywała na to, by był nim na wieki, bez odpoczynku. Było tam też wielu innych wybitnych i wysoko postawionych ludzi oraz pięciuset żołnierzy z Brenninu i Cathalu.

Szary był poranek, pod szarymi chmurami, które nad­ciągnęły z północy, lecz najwyższy król Aileron czuł się uszczęśliwiony. Uwolnił się wreszcie od bezradnego snucia planów pod osłoną murów swego zamku. Jego radość wy­wołana tym, że wreszcie może działać, biegła wzdłuż połą­czonych armii niczym złota nić.

Chciał narzucić szybkie tempo, gdyż dziś w nocy mieli w Morvran coś do zrobienia, lecz gdy tylko drużyna wyje­chała za granice miasta, był zmuszony unieść rękę, by na­kazać jej się zatrzymać.

Na pokrytym śniegiem zboczu, na północ od odśnieżo­nego traktu, rozległo się szczekanie. Ostry dźwięk niósł się daleko w zimnym powietrzu. Nagle, gdy najwyższy król pod wpływem jakiegoś instynktu nakazał ludziom postój, dobiegły do nich jeszcze trzy szczeknięcia. Każdy z człon-

171


ków drużyny, który znal psy, usłyszał w tym dźwięku osza­lałą radość.

Gdy się zatrzymali, ujrzeli szarą postać myśliwskiego psa, która gnała na łeb na szyję przez zaspy w ich kierunku. Zwierzę nie przestawało szczekać i staczało się w dół ze zbocza.

To Aileron pierwszy dostrzegł światło, które zalśniło w twarzy Artura. Wojownik zeskoczył z siodła na trakt i z całych sił swego potężnego głosu wykrzyknął: — Cavall!

Stanął mocno na nogach i rozłożył szeroko ramiona, lecz mimo to szalony skok psa zwalił go z nóg. Tarzali się na ziemi we wszystkie strony. Zwierzę skowyczało w pełnej upojenia radości, a z głębi piersi Wojownika wydobywał się dźwięk naśladujący warkot.

Na twarzach wszystkich członków drużyny pojawiły się uśmiechy. Potem rozległ się śmiech przywodzący na myśl kwiaty na kamiennym pustkowiu.

Nie zważając na swe szaty czy godność, Artur bawił się na trakcie z psem, którego nazwał Cavallem. Upłynęło sporo czasu, nim się podniósł i zwrócił w stronę pozostałych. Dy­szał ciężko, lecz w jego oczach widniała jasność, w której Kim Ford odnalazła jakieś spóźnione rozgrzeszenie za to, co uczyniła na Glastonbury Tor.

To twój pies? — zapytał Aileron z łagodną ironią.
Artur zareagował na nią śmiechem. Jego odpowiedź

przeniosła ich jednak w inne miejsce. — Mój — odparł.

Gdy pies znieruchomiał, dostrzegli ślady wielu blizn oraz nierówno zregenerowanej sierści, która pokrywała jego cia­ło. Był to okropny widok.

Mogę ci powiedzieć, skąd się one wzięły. — Loren
Srebrny Płaszcz skierował wierzchowca ku królom i stanął
obok nich. — Stoczył bój z Galadanem, wilczym władcą,

172


0x08 graphic
w Lesie Mórnira, by ocalić życie tego, kto stał się Dwu­krotnie Narodzonym.

Artur uniósł głowę. — To był przepowiedziany bój? Machy i Nemain?

Tak — odparła Kim, która również zbliżyła się do
nich.

Artur przeniósł wzrok na nią. — Czy to wilczy władca dąży do unicestwienia tego świata?

Zwrócił się w stronę Ailerona. — Mości królu, przed­tem miałem powód, by wyruszyć na łowy: żeby zapomnieć

0 żalu. Teraz doszedł drugi. Czy w twojej sforze znajdzie
się miejsce dla jeszcze jednego psa?

Ruana zaśpiewał kanior dla Ciroi, lecz nie zrobił tego jak należy. Dla Taieriego również nie wykonał go jak trzeba, lecz tym razem także dodał do pieśni kodę, w której błagał go o przebaczenie. Był bardzo osłabiony i wiedział, że brak mu sił, by podnieść się i wykonać bezkrwawe rytuały sta­nowiące serce prawdziwego kanioru. Iraima śpiewała razem z nim, za co wznosił dzięki, lecz Ikatere umilkł w nocy

1 leżał w swej niszy, oddychając ciężko. Ruana wiedział, że
nadchodzi jego kres. Napełniało go to żałobą, gdyż przyjaźń
Ikaterego była jak złoto.

U wejścia do jaskini palili Ciroę. Do środka wpadał dym wraz z wonią zwęglonego mięsa. Ruana zakasłał i złamał rytm kanioru. Iraima podtrzymała go jednak. Gdyby nie to, musiałby zacząć od nowa: istniała koda przepraszająca za

173


niewykonanie bezkrwawych rytuałów, ale nie za zakłócenie rytmu samej pieśni.

Potem odpoczywał przez krótką chwilę, po czym, sam, ponownie zaczął słabo śpiewać pieśni: ostrzegawczą i zba­wienną, jedną po drugiej. Jego głos zupełnie nie przypominał tego, jakim władał w dniach, gdy ci z innych jaskiń prosili go, by przyszedł poprowadzić kanior dla ich zmarłych. Nie ustawał jednak bez względu na wszystko. Cisza byłaby oz­naką ostatecznej rezygnacji. Tylko gdy śpiewał, mógł po­wstrzymać swe myśli przed błądzeniem. Nie był nawet pe­wien, ilu ich zostało w jaskini. Nie miał pojęcia, co dzieje się w pozostałych. Napadnięto na nich w ciemności, a od wielu lat nikt nie sprawdzał ich liczby.

Słodki głos Iraimy powrócił do niego podczas trzeciego cyklu pieśni ostrzegawczej. Potem jego serce stało się czer-wonozłote z żalu i miłości, gdy usłyszał, jak Ikatere zaśpie­wał nisko razem z nimi przez krótki czas. Nic nie mówili, gdyż słowa oznaczały siłę, lecz Ruana zmienił stopniowo intonację swego głosu, by harmonizował ze śpiewem Ikate-rego. Wiedział, że jego przyjaciel to zrozumie.

Nagle, podczas szóstego cyklu, gdy na zewnątrz, gdzie ich strażnicy rozbili obóz na zboczu, zapadał półmrok, Ru­ana dotknął pieśnią zbawienną innego umysłu. Ponownie śpiewał sam. Zebrawszy resztkę sił, która mu pozostała, sku­pił ją w jasny punkt, choć kosztowało go to wiele, i wysłał jako wiązkę w kierunku istoty, którą odnalazł.

Wtem przechwyciła ona wysłaną wiązkę i odesłała z po­wrotem, bez wysiłku, dźwięk śmiechu. Ruana runął głębiej niż czerń, zrozumiał bowiem, kogo odszukał.

Głupcze! — usłyszał. W jego jaźń wbiły się lancety. Czy sądziłeś, że was nie zagłuszę? Jak ci się zdaje, dokąd dotarły twoje marne dźwięki?

Ruana ucieszył się, że śpiewał sam i że inni nie musieli tego znosić. Sięgnął do swego wnętrza. Ponownie zapragnął dostępu do nienawiści czy gniewu, choć wiedział, że będzie musiał odbyć pokutę za podobne życzenie. Wysłał wzdłuż

174


wiązkę, którą stworzyła pieśń: Jesteś Rakoth Maugrim. Na­daję ci imię.

W jego umysł uderzył śmiech. Sam je sobie nadałem, już dawno temu. Jaką moc chcesz odnaleźć w nadaniu mi imienia, głupcze z rasy głupców? Nie nadajecie się nawet na niewolników.

Nie możemy być niewolnikami — wysłał Ruana. Satha-in — dodał. Szydercze imię.

W jego umyśle zapłonął ogień. Czerwonoczarny. Zasta­nowił się, czy zdoła sprowokować tamtego do zabicia go. Wtedy mógłby...

Ponownie rozległ się śmiech. Nie wyślecie już żadnej klątwy krwi. Zginiecie. Wszyscy co do jednego. I dla ostat­niego nikt nie zaśpiewa kantoru. Gdybyście spełnili me ży­czenie, znowu stalibyście się w Fionavarze potęgą. A teraz wyrwę waszą nić z Gobelinu i owinę ją sobie wokół szyi.

Nie jesteśmy niewolnikami — wysłał Ruana, lecz za­brzmiało to słabo.

Usłyszał śmiech, a potem wiązka pieśni złamała się.

Przez długi czas leżał w ciemności, dławiąc się dymem z palonej Ciroi, dręczony wonią mięsa oraz dźwiękami wy­dawanymi przez nieczystych podczas uczty.

Nagle, dlatego że nie miał do zaoferowania nic innego i dostępu do niczego więcej, a także dlatego, że nie chciał zakończyć życia w ciszy, Ruana zaczął śpiewać od nowa. Dołączyła do niego Iraima oraz wielce umiłowany Ikatere. Potem jego serce wyszło z czerni i wróciło do złota, gdy usłyszał głos Tamurego. W czwórkę spróbowali wykonać daleko sięgającą pieśń. Nie mieli nadziei, że dotrze aż tam, gdzie by musiała, gdyż Spruwacz ich zagłuszał i byli bardzo słabi. Nie po to, by przebić się do kogokolwiek, lecz aby nie umrzeć w milczeniu, nie jako słudzy, a nigdy jako nie­wolnicy, choćby ich nić została zerwana z Krosien i na zawsze zniknęła w Ciemności.

175


Jennifer rozumiała, że jej los był odmienny od losu Ar­tura, choć tak wiele ich łączyło. Teraz to pamiętała. Już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała jego twarz, przypo­mniała sobie wszystko. Również gwiazdy w jego oczach nie były dla niej czymś nowym. Widziała je już przedtem.

Nie rzucono na nią klątwy równie mrocznej jak na niego, gdyż z jej imieniem nigdy nie łączyło się przeznaczenie rów­nie wspaniałe, czy nić Gobelinu. Była jedynie czynnikiem wpływającym na jego los, źródłem jego gorzkiego żalu. Umarła. Umarła w opactwie Amesbury. Zastanawiała się te­raz, jak mogła go nie rozpoznać, gdy jechała do Stonehenge. Przyznano jej odpoczynek, dar śmierci. Nie wiedziała, ile razy wracała, by złamać Artura, z powodu dzieci i miłości.

Nie miała o tym pojęcia. Pamiętała jedynie pierwsze życie, gdy była Guinevere, córką Leodegrancea i pojechała wziąć ślub do Camelotu, który teraz zaginął i uważano go za sen.

Faktycznie był snem, lecz również czymś więcej. Przy­była tam z komnat swego ojca i zrobiła to, co zrobiła, ko­chała tak, jak kochała, zniszczyła sen i umarła.

Zakochała się tylko dwa razy w życiu, w dwóch pro­miennych mężczyznach swego świata. Drugi nie był mniej złoty od pierwszego, bez względu na to, co mówiono o tym później. Obaj kochali też siebie nawzajem, co sprawiło, że wszystkie kąty były równe — najdoskonalszy kształt, by przynieść żal.

Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opo­wiadają.

Powiedziała sobie jednak, że tym razem nie rozegra się ona raz jeszcze. Nie w Fionavarze. Jego tu nie ma — za­pewniła i wiedziała, że to prawda, gdyż w tej sprawie — choćby nawet i w żadnej innej — dysponowała wiedzą. Nie było tu trzeciego z jego swobodnym, wzbudzającym za­zdrość krokiem oraz dłońmi, które kochała. Zostałam oka­leczona, ale przynajmniej nie zdradzę — dorzuciła jeszcze, gdy spłynął na nią deszcz światła gwiazd.

176


0x08 graphic
Dotrzyma słowa. Wszystko tu uległo zmianie, dogłęt zmianie. Rakoth Maugrim rzucił swój cień pomiędzy r dwoje, na to, co utkał Tkacz na Krosnach, i wszystko zosl splugawione. Nie zmniejszało to jej żalu, a nawet go zv kszało, gdyż widziała mrok Starkadh, jeśli jednak nie mo przejść na drugą stronę do miłości, nie zniszczy Artura, jak robiła to przedtem.

Zostanie tu, gdzie była teraz. Otoczona przez kapłai w szarych szatach, pogrążona w szarym kolorycie miejs do którego skryła się jej dusza, będzie spacerowała wśr kobiet z sanktuarium, podczas gdy Artur wyruszy na woj z Ciemnością z miłości do niej, z żalu za nią, a równi z powodu dzieci.

Doprowadziło ją to, gdy spacerowała wzdłuż cichyc biegnących po łuku murów świątyni, z powrotem do my; o Darienie. Wydawało się, że z tym również się pogodzi] Dzięki Paulowi. Paulowi, którego nigdy nie rozumiała, a któremu teraz ufała. Zrobiła to, co zrobiła. Okaże się, dok; wiedzie ścieżka.

Ostatniej nocy Jaelle opowiedziała jej o Firmie. Siedzia potem razem przez chwilę. Poczuła przelotny smutek na my o chłopcu wśród zimnych, rozsianych po niebie gwiazd. P( tem, bardzo późno, do drzwi zastukał Kevin. Złożył ofiai z krwi, jak musieli to robić wszyscy mężczyźni, po czyi przyszedł do nich, by powiedzieć, że Paul jest z Darienen a więc wszystko jest na tyle w porządku, na ile to tylko możliwf

Jaelle opuściła ich później. Jennifer pożegnała się z Ke vinem, który rankiem odjeżdżał na wschód. Nie mogła ni poradzić na głębokie zakłopotanie w jego spojrzeniu, lec; jej nowo zdobyta łagodność potrafiła przemówić do smutku który zawsze w nim wyczuwała.

Rankiem Jaelle również odjechała, pozostawiając Jenni­fer, by spacerowała po cichej świątyni. Nigdy się jej nie śniło, że mogłaby stać się równie pogodna jak teraz. Nagle jednak usłyszała, że niedaleko kopuły, w skrytej w ścianie niszy, ktoś rozpaczliwie płacze.

177


Nie było tam drzwi, przechodząc obok zajrzała więc do środka. Ujrzawszy, że to Leila, zatrzymała się. Miała już zamiar ruszyć naprzód, gdyż żal był wyraźnie widoczny, a nie chciała urazić dziewczęcej dumy. Leila jednak pod­niosła wzrok z ławy, na której siedziała.

— Przepraszam — odezwała się Jennifer. — Czy mo­
gę w czymś pomóc, czy mam sobie iść?

Dziewczynka, którą pamiętała z takieny, popatrzyła na nią oczyma pełnymi łez. — Nikt nie może mi w niczym pomóc — odparła. — Utraciłam jedynego mężczyznę, ja­kiego kiedykolwiek mogłam pokochać!

Bez względu na całe swe współczucie i pogodny spokój, Jennifer z trudnością powstrzymała śmiech. Głos Leili był tak przesycony ciężką, młodzieńczą rozpaczą, że przypo­mniały się jej urazy, które sama przeżyła jako nastolatka.

Z drugiej strony jednak, nigdy nie utraciła nikogo w taki sposób, jak teraz ta dziewczynka Finna. Z nikim też nie łączyła ją taka więź, jak tych dwoje. Opuściła ją ochota, by się uśmiechnąć. — Przepraszam — powiedziała raz jesz­cze. — Masz powód do płaczu. Czy pomoże ci, jeśli po­wiem, że czas leczy rany?

Gdy nadejdzie pełnia księżyca podczas przesilenia
zimowego, za pół roku — wyszeptała dziewczynka, jakby
niemal jej nie usłyszała — zapytają mnie, czy pragnę otrzy­
mać święcenia i przywdziać te szaty. Zgodzę się. Nigdy nie
pokocham innego mężczyzny.

Była tylko dzieckiem, lecz w jej głosie Jennifer usłyszała niezłomne postanowienie.

Wzruszyło ją to. — Jesteś bardzo młoda — powiedziała. — Nie pozwól, by żal tak szybko odwrócił cię od miłości.

Usłyszawszy to, dziewczynka podniosła wzrok. — Ja­kie masz prawo, by to mówić? — zapytała Leila.

To niesprawiedliwe — odrzekła Jennifer po chwili
wywołanego szokiem milczenia.

Na policzkach Leili lśniły łzy. — Być może — przy­znała. — Ale ile razy sama kochałaś? Czy nie czekałaś na

178


0x08 graphic
niego przez wszystkie swe dni? A teraz, kiedy Artur tutaj, boisz się.

Była ongiś Guinevere i potrafiła dawać sobie radę z dobnymi rzeczami. W gniewie było zbyt wiele odcieni, pytała więc łagodnie: — Czy tak to widzisz?

Leila nie spodziewała się podobnego tonu. — Tak odparła, lecz bez wyzwania w głosie.

Jesteś mądrym dzieckiem — stwierdziła Jenni

A być może nie tylko dzieckiem. Nie jest to całkowi
fałszywa opinia, lecz niech ci się nie wydaje, że moż
mnie osądzać, Leilo. Istnieją większe i mniejsze żale, a
staram się odnaleźć ten mniejszy.

To było pytanie skrzywdzonego dziecka.

Jak ma osiągnąć odkupienie, jeśli nie przez ból? Có
innego może je przynieść? Udziel mu zwolnienia.

Gdy usłyszała te słowa, wydało jej się, że powrócił d niej cały dawny smutek. Nie mogła tego znieść. Poczuł ostry ból we wszystkich odcieniach, od poczucia winy di żalu. Równie intensywne było wspomnienie miłości, miłość i pożądania oraz...

Nie mam prawa go udzielić! — wykrzyknęła. —
Kochałam ich obu!

179


Jej krzyk poniósł się echem. Znajdowały się blisko ko­puły, od której odbijał się wielokrotnie. Oczy Leili rozwarły się bardzo szeroko. — Przepraszam — zawołała. — Prze­praszam!

Podbiegła do starszej kobiety i wtuliła głowę w jej piersi. Zapuściła się na morza głębsze niż jej się zdawało.

Głaszcząc odruchowo jasne włosy Leili, Jennifer zauwa­żyła, że ręce jej drżą. To jednak dziewczynka płakała, a ona dodawała jej otuchy. Ongiś, w tym innym czasie, przebywała w ogrodzie klasztoru w Amesbury, gdy — tuż przed za­chodem słońca — przybył posłaniec. Kiedy pojawiły się pierwsze gwiazdy, to ona pocieszała inne kobiety, które przychodziły do niej do ogrodu, płacząc na wieść o śmierci Artura.

Było bardzo zimno. Jezioro zamarzło. Gdy mijali je od strony północy, skryci w cieniu lasu, Loren zastanawiał się, czy będzie musiał przypomnieć królowi o tradycji. Aileron jednak raz jeszcze go zaskoczył. Gdy podjechali do mostu nad Latham, mag ujrzał, że król nakazał drużynie postój. Nie oglądając się za siebie, powstrzymał wierzchowca, do­póki Jaelle nie minęła go na swoim, jasnosiwym. Artur przy­wołał swego psa do nogi. Potem najwyższa kapłanka ruszyła naprzód, by poprowadzić ich przez most do Gwen Ystrat.

Rzeka również zamarzła. Las chronił w pewnym stopniu przed wiatrem, lecz pod grubą warstwą chmur późnego po­południa okolica sprawiała ponure, żałobne wrażenie. W sercu Lorena Srebrnego Płaszcza, gdy po raz pierwszy w życiu wjeżdżał na tereny Matki, gościł równie posępny nastrój.

Przejechali przez drugi most, nad Kharnem, w miejscu, gdzie ta rzeka również wpadała do jeziora Leinan. Trakt zakręcał na południe, oddalając się od lasu, w którym kryły się wilki. Myśliwi oglądali się przez ramię, by spojrzeć na drzewa w zimowej szacie. Myśli Lorena przebywały jednak gdzie indziej. Mimo woli odwrócił się i popatrzył na wschód. W oddali ciągnęły się turnie pasma Carnevon, pokryte lodem

180


i niemożliwe do przebycia inną drogą niż przez Khath Mei-gol, gdzie przebywały duchy Paraiko. Były to piękne góry, lecz oderwał od nich wzrok i skierował go bliżej, na miejsce oddalone o nie więcej niż dwie godziny jazdy, tuż za naj­bliższym szeregiem wzgórz.

Choć trudno było to dostrzec na tle ciemnoszarego nieba, wydało mu się, że dostrzega wznoszące się z Dun Maura pasmo dymu.

Lorenie — odezwał się nagle Matt. — Chyba o czymś
zapomnieliśmy. To przez ten śnieg.

Loren zwrócił się w stronę swego źródła. Krasnolud nig­dy nie czuł się dobrze na koniu, teraz jednak na jego twarzy gościła posępna mina, której powody kryły się głębiej. Ten sam wyraz widać było w oczach Brocka, który jechał po drugiej stronie Matta.

Z ust maga wyrwało się przekleństwo. W chwilę później odmówił w duchu płynącą z głębi serca modlitwę do Tkacza przy Krosnach, modlitwę o to, by Gereint z Dalrei, który chciał, by spotkali się tutaj, wiedział, co robi.

Jedyne oko Matta spoglądało teraz za jego plecy. Lo­ren odwrócił się, by również popatrzeć na wschód. Dym, czy pasmo chmur o innym odcieniu? Nie potrafił tego roz­strzygnąć.

Nagle, w tej samej chwili, poczuł pierwsze oznaki bu­dzącego się pożądania.

Jego szkolenie ułatwiało mu opór, lecz po kilku sekun­dach zrozumiał, że nawet znający wiedzę niebios wyznawcy Amairgena nie zdołają oprzeć się potędze Dany w Gwen Ystrat. Nie w noc poprzedzającą Maidaladan.

Drużyna przejechała za najwyższą kapłanką przez Mor-vran wśród sypiącego śniegu. Na ulicach byli ludzie. Kła­niali się im, lecz nie wydawali okrzyków radości. Dzień nie był do tego odpowiedni. Minąwszy miasto, wjechali na te-

181


reny świątynne i Loren ujrzał czekające na nich Mormae, wszystkie dziewięć. Odziane były w czerwień. Za nimi, nie­co z boku, stał Ivor z Dalrei i stary, ślepy szaman Gereint, a jeszcze dalej Teyrnon i Barak z ulgą malującą się na twa­rzach. Gdy Loren zobaczył tych dwóch, poczuł, że jego niepokój zelżał nieco.

Na czele stała siwowłosa kobieta o szerokich ramionach, licząca sobie dobrze ponad sześć stóp wzrostu. Plecy miała wyprostowane, a głowę trzymała władczo wzniesioną do góry. Ona również była odziana w czerwień. Loren wiedział, że to z pewnością Audiart.

Jasna jest godzina twego powrotu, pierwsza kapłanko
Matki — odezwała się z chłodną uprzejmością. Jej głos był
niski, jak na kobietę. Jaelle jechała przed nimi i Loren nie
mógł dostrzec jej oczu. Mimo że było pochmurne popołud­
nie, rude włosy kapłanki błyszczały jasno. Miała na nich
srebrny diadem. Audiart go nie nosiła.

Miał czas zauważyć to wszystko, gdyż Jaelle nie udzieliła odpowiedzi drugiej kobiecie. Z murów świątyni wznoszą­cych się za plecami dziewięciu Mormae zerwał się nagle ptak. Łopot jego skrzydeł wydał się głośny w panującej ciszy.

Jaelle wysunęła delikatnym ruchem but ze strzemienia siodła i wyciągnęła ją ku Audiart.

Nawet z oddali Loren dostrzegł, że tamta pobladła. Wśród Mormae rozległ się cichy szept. Audiart znierucho­miała na chwilę ze wzrokiem wbitym w twarz Jaelle, po czym dwoma długimi krokami podeszła do najwyższej ka­płanki, stanęła u boku jej wierzchowca i złożyła dłonie, by pomóc jej zsiąść.

Mów dalej — wyszeptała Jaelle. Następnie odwróciła
się do niej plecami i przeszła przez bramę świątyni ku odzia­
nym w czerwień Mormae. Loren patrzył, jak jedna za drugą
klękały, by otrzymać jej błogosławieństwo. Każda z nich,
jak sądził, była co najmniej dwa razy starsza od niej. Moc
do mocy, pomyślał, wiedząc, że czeka ich jeszcze więcej.

182


Audiart odezwała się ponownie. — Witaj, Wojowniku — powiedziała. W jej głosie słychać było pewne onieśmie­lenie, nie uklękła jednak. — W Gwen Ystrat zawsze z ra­dością przywitamy tego, kogo trzy królowe odwiozły łodzią do Avalonu.

Artur skinął głową, z powagą i w milczeniu.

Audiart wahała się przez chwilę, jak gdyby liczyła na coś więcej. Następnie, bez pośpiechu, odwróciła się ku Aile-ronowi, który czekał na nią z beznamiętnym wyrazem bro­datej twarzy. — Dobrze się stało, że tu jesteś — stwier­dziła. — Upłynęły długie lata, odkąd ostatnio król Brenninu przybył do Gwen Ystrat na wigilię przesilenia letniego.

Nadała swemu głosowi taką intonację, by poniósł się daleko. Loren usłyszał, że wśród jeźdźców rozległy się nagle szepty. Zauważył też, że Aileron również nie pamiętał, co to za dzień. Nadszedł czas, by przystąpić do akcji.

Mag przesunął się do przodu i stanął u boku najwyższego króla. — Nie wątpię, że rytuały Bogini odbędą się równie sprawnie, jak zawsze — przemówił i to głośno. — Nas one nie dotyczą. Poprosiłyście najwyższego króla o pomoc i przyjechał wam jej udzielić. Jutro w Lesie Leinan odbędzie się polowanie na wilki — przerwał. Przeszył ją wzrokiem, czując jak wzbiera w nim odwieczny gniew. — Przybyli­śmy tu również z innego powodu. Mamy zgodę i poparcie najwyższej kapłanki. Chcę, by zrozumiano, że rytuały Mai-daladan nie mogą w żaden sposób kolidować z obydwoma zadaniami, które mamy tu wykonać.

Loren wiedział, że Audiart będzie szukała za to zemsty. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, dobiegł do nich

183


wysoki, słaby śmiech. Loren spojrzał w tamtą stronę i do­strzegł, że Gereint kołysze się w przód i w tył na śniegu, chichocząc z rozbawienia.

Och, młodzieńcze — krzyknął szaman. — Czy na­
dal jesteś tak bardzo gwałtowny w swych namiętnościach?
Chodź! Upłynęło wiele czasu, odkąd dotykałem twoją twarz.

Upłynęła chwila, zanim Loren zdał sobie sprawę, że Ge­reint mówi do niego. Zsiadł z konia, czując żal, który cofnął go ponad czterdzieści lat w przeszłość.

Gdy tylko dotknął gruntu, poczuł kolejny, silniejszy przypływ fizycznego pożądania. Nie zdołał ukryć tego w pełni. Zauważył, że usta Audiart zacisnęły się z zadowo­lenia. Stłumił chęć powiedzenia jej czegoś bardzo nieuprzej­mego. Podszedł do miejsca, gdzie stali Dalrei i uściskał Ivora jak starego przyjaciela.

Jasne spotkanie, avenie — powiedział. — Revor był­
by dumny.

Krępy Ivor uśmiechnął się. — Nie tak dumny, jak Amairgen z ciebie, pierwszy magu.

Loren potrząsnął głową. — Jeszcze nie teraz — odparł poważnym tonem. — Nie do chwili, gdy poprzedni pier­wszy mag będzie martwy, a ja przeklnę jego kości.

Tym razem Gereint się nie roześmiał. Niewidzące oczo­doły zwróciły się w stronę Lorena. Szaman przebiegł zde­formowanymi palcami po twarzy maga. By to zrobić, musiał podejść blisko, odpowiedział mu więc szeptem.

184


nie tamtego prześlizgują się po jego twarzy. — Dlaczego jesteśmy tutaj, Gereincie? Przed Maidaladan?

Szaman opuścił ręce. Loren usłyszał za swymi plecami wykrzykiwane rozkazy. Myśliwych kierowano do wioski na wyznaczone dla nich kwatery. Podszedł do niego Teyrnon o okrągłej, miękkiej twarzy i bystrej inteligencji.

— Ogarnęło mnie lenistwo — oznajmił irytującym to­nem Gereint. — Było zimno, a do Paras Derval jest daleko.

Żaden z magów nie odezwał się ani nie roześmiał, po­dobnie jak Ivor. — Wymieniłeś dwie rzeczy, młodzieńcze — odezwał się po chwili Gereint głębszym głosem. — Wilki i twoją misję. Wiesz jednak, równie dobrze jak ja, że czyny Bogini objawiają się trójkami.

Ani Loren, ani Teyrnon nie powiedzieli ni słowa. Żaden z nich nie spojrzał na wschód.

Pierścień zachowywał spokój, co stanowiło błogosła­wieństwo. Kim wciąż czuła się głęboko wyczerpana pracą, którą musiała wykonać poprzedniej nocy. Nie była pewna, czy potrafiłaby znowu poradzić sobie z ogniem po tak krót­kiej przerwie. Spodziewała się go już od chwili, gdy prze­kroczyli pierwszy most. Zewsząd otaczała ją tutaj moc. Kim wyczuwała ją nawet przez zieloną welinową osłonę na nad­garstku, która chroniła przed magią.

Potem, gdy niesympatyczna Audiart mówiła o nocy let­niego przesilenia, ta część Kim, która była Ysanne i posia­dała jej wiedzę, zrozumiała, skąd bierze się owa moc.

Nie mogła jednak w tej sprawie nic zrobić. Nie ona, nie w tym miejscu. Dun Maura nie miało nic wspólnego z ta­lentem jasnowidzącej ani z Baelrathem. Gdy drużyna zaczęła się rozdzielać — zauważyła, że Kevin pojechał z powrotem do Morvran razem z Brockiem oraz dwoma ludźmi Diar-muida — udała się w ślad za Jaelle i magami do świątyni.

Tuż za zwieńczonym łukiem przejściem stała kapłanka z lśniącym, zakrzywionym sztyletem w dłoni. Drżąca lekko akolitka, odziana w brąz, trzymała misę.

185


Kim zobaczyła, że Loren zawahał się, Gereint zaś wy­ciągnął rękę, by ostrze ją nacięło. Wiedziała, jak trudne musi to być dla maga. Dla każdego z wyznawców wiedzy niebios ta ofiara krwi była skażona najmroczniejszymi odcieniami. Ysanne jednak coś jej ongiś opowiedziała, w chacie nad jeziorem. Kim położyła dłoń na ramieniu maga. — Rae-derth spędził tu kiedyś noc. Sądzę, że o tym wiesz.

Nawet teraz, wypowiadając te słowa poczuła smutek. Raederth, jako pierwszy mag, był tym, który zobaczył młodą Ysanne pomiędzy Mormae w tym miejscu. Dostrzegł w niej jasnowidzącą i zabrał ją stąd. Kochali się, dopóki nie spot­kała go śmierć z rąk zdradzieckiego króla.

Rysy twarzy Lorena złagodniały. — To prawda — przy­znał. — Sądzę, że ja też powinienem być w stanie tego dokonać. Czy uważasz, że powinienem przejść się po świą­tyni i znaleźć akolitkę, która dzieliłaby dziś ze mną łoże?

Przyjrzała mu się uważniej i dostrzegła napięcie, które przedtem uszło jej uwagi. — Maidaladan — wyszeptała. — Czy trudno ci to znieść?

— Wystarczająco trudno — odrzekł krótko, zanim ru­szył w ślad za Gereintem, by oferować swą krew maga Danie, tak jak każdy inny mężczyzna.

Pogrążona głęboko w myślach Kim minęła kapłankę ze sztyletem i podeszła ku jednemu z wejść do zapadniętej w ziemię kopuły. Za ołtarzem ujrzała osadzony w bloku drewna topór o dwóch ostrzach. Stała w przejściu i wpatry­wała się w niego, dopóki nie nadeszła jedna z kobiet, by zaprowadzić ją do jej pokoju.

Starzy przyjaciele — pomyślał Ivor. Jeśli w tkaninie wojny widniała choć jedna jasna nić, to było nią właśnie to: że czasami — jak wątek i osnowa — krzyżowały się po­nownie ścieżki, które nie spotykały się od lat i nie zetknęłyby się już nigdy, chyba że w ciemności. Dobrze było, nawet w czasach takich, jak obecne, siedzieć z Lorenem Srebrnym Płaszczem, słyszeć zadumany głos Teyrnona, śmiech Baraka

186


i starannie wyważone myśli Marta Sórena. Dobrze też było ujrzeć mężczyzn i kobiety, o których już dawno słyszał, ale nigdy ich nie spotkał: Shalhassana z Cathalu i jego córkę, która była rzeczywiście tak ładna, jak głosiły plotki; najwy­ższą kapłankę Jaelle, równie piękną jak Sharra i równie du­mną; Ailerona, nowego najwyższego króla, który był chło­pcem, gdy Loren przywiózł go, by spędził dwa tygodnie wśród plemienia Dalrei. Ivor pamiętał, że był on dzieckiem cichym i bardzo biegłym we wszystkim. Wyglądało na to, że teraz został małomównym królem. Mówiono też, że nadal radzi sobie ze wszystkim bardzo dobrze.

Pojawił się też nowy element, kolejny owoc wojny: on, Ivor z Dalrei, spotykał się teraz z tymi wysoko postawionymi osobami jak równy z równymi. Nie był już tylko jednym z dziewięciu wodzów z Równiny, ale władcą, pierwszym avenem od czasów samego Revora. Bardzo trudno było to ogarnąć. Leith w domu zaczęła tytułować go avenem. Ivor wiedział, że robi to tylko półżartem. Widział jej dumę, choć prędzej Równina zostanie zalana przez morze, nim jego żona przyzna się do tego głośno.

Wspomnienie Leith nasunęło kolejną myśl. Gdy jechał na południe, do Gwen Ystrat, poczuł nagle, jak pożądanie uderzyło jego lędźwie niczym młot. Zaczął rozumieć, co oznacza Maidaladan. Raz jeszcze poczuł wdzięczność dla Gereinta za to, że poradził mu, by zabrał ze sobą żonę. Jutrzejszą nocą Morvran ogarnie szaleństwo. Nie był w pełni zadowolony z tego, że i Lianę pojechała na południe razem z nimi. Niemniej niezamężne kobiety Dalrei nie słuchały w tych sprawach wskazówek żadnego mężczyzny. A Lianę, pomyślał z żalem lvor, słuchała wskazówek w bardzo nie­wielu sprawach. Leith twierdziła, że to jego wina. Zapewne tak było.

Żona oczekiwała na niego w pokojach przydzielonych im tutaj w świątyni. Pójdzie do niej później. Teraz czekało go zadanie, które trzeba było wykonać pod kopułą, wśród woni płonącego kadzidła.

187


W tym miejscu zebrali się dwaj ostatni magowie w Bren-ninie ze swymi źródłami, najstarszy i zdecydowanie naj­potężniejszy szaman z Równiny, białowłosa jasnowidząca Najwyższego Królestwa oraz najwyższa kapłanka Dany w Fionavarze. Tych siedmioro miało teraz przeniknąć przez cienie przestrzeni i czasu, by podjąć próbę otwarcia drzwi: drzwi, za którymi leżało źródło zimowych wichrów oraz lodu w dniu przesilenia letniego.

Siedmioro wędrowców i czterech świadków: królowie
Brenninu i Cathalu, aven Dalrei oraz ostatni człowiek w po­
mieszczeniu, Artur Pendragon, Wojownik, któremu, jako je­
dynemu z obecnych tu mężczyzn, nie kazano złożyć ofiary
z krwi. '*■

Stój! — zawołała Jaelle do kapłanki przy wejściu.
Ivor zadrżał lekko, przypomniawszy sobie jej głos. — Nie
ten. On spotkał się z Daną w Avalonie.

Odziana na szaro kobieta opuściła nóż, by pozwolić Artu­rowi przejść.

On też dotarł, podobnie jak Ivor i pozostali, do tej po­grążonej w ziemi komnaty skrytej pod kopułą. To robota Gereinta — pomyślał aven, rozdarty między dumą a lę­kiem. Znaleźli się tutaj przez szamana i to on przemówił jako pierwszy z zebranych. Nie powiedział jednak tego, cze­go spodziewał się Ivor.

Jasnowidząca Brenninu — oznajmił Gereint. — Je­
steśmy tu po to, by spełnić twe polecenia.

A więc wszystko spadło na nią. Nawet w tym miejscu wszystko spadło na nią, tak jak działo się to ostatnio z wie­loma rzeczami. Ongiś, i to nie tak dawno temu, ogarnęłyby ją wątpliwości. Zastanawiałaby się, dlaczego. Zapytałaby w myśli, jeśli nawet nie na głos, kim była, że zebrane tu moce ustępują jej przewodnictwa? Kimże jesteś — wy­krzyknąłby jej wewnętrzny głos — by tak miało się dziać?

To już jednak była przeszłość. Jedynie drobnym, głęboko ukrytym zakątkiem umysłu żałując utraconej niewinności,

188


Kim zaakceptowała uległość Gereinta jako słusznie należną jedynej prawdziwej jasnowidzącej w komnacie. Gdyby nie zaoferował jej przewodnictwa, sama by je przejęła. Byli w Gwen Ystrat, które należało do Bogini, a co za tym idzie do Jaelle, lecz podróż, jaką mieli teraz odbyć, wchodziła w zakres kompetencji Kimberly, a nie nikogo innego. Jeśli groziło im niebezpieczeństwo, to ona musiała stawić mu czoło.

To była Jaelle, przejęta i skupiona. Nie czuło się w niej teraz goryczy. Nie z tego powodu. — To czysta sztuka jas­nowidzącej — odparła Kim. — Nie sądzę, by kamień się rozjarzył.

Kapłanka skinęła głową.

Loren skinął głową. — Sądzę, że tak. Chodzi ci o to, żebyśmy ukształtowali artefakt?

— Tak jest. Taki, jak ten zamek, który pokazałeś nam,
zanim przybyliśmy tu po raz pierwszy.

Odwróciła się w stronę królów. Było ich tu trzech, a tak­że czwarty, który ongiś był monarchą i miał nim pozostać na zawsze, przemówiła jednak do Ailerona: — Mości naj­wyższy królu, trudno ci będzie cokolwiek dostrzec, lecz wszyscy z nas mogą pod wpływem mocy utracić zdolność

189


widzenia. Jeśli pojawi się coś ukształtowanego przez ma­gów, musisz zapamiętać, co to będzie.

Samo wspomnienie jego ognia sprawiło jej ból.

— Oczywiście, że nie — zgodził się ślepy szaman. —
Poprowadź nas. Podążę tuż za tobą. "

Przygotowała się. Popatrzyła na pozostałych, ustawio­nych w krąg wokół niej. Matt i Barak rozstawili szeroko nogi, a Jaelle zamknęła oczy. Zobaczyła teraz, że Teyrnon uczynił to samo. Spojrzała w oczy Lorenowi Srebrnemu Płaszczowi.

Jeśli się nie uda, będzie po nas — stwierdził mag.

Poprowadź nas, jasnowidząca.

— Chodźcie więc! — krzyknęła. Zamknęła oczy i za­
częła spadać wciąż w dół poprzez warstwy świadomości.
Czuła, jak jedno za drugim wnikają do jej wnętrza: Jaelle
czerpiąca z mocy avarlith; dwaj magowie: Loren gwałtowny
i namiętny, Teyrnon wyraźny i jasny; następnie Gereint,
który sprowadził swe totemowe zwierzę — latającą w nocy
keię z Równiny. Był to dar dla niej i dla nich wszystkich

dar jego sekretnego imienia.

Dziękuję — wysłała do niego, po czym objęła sobą ich wszystkich i runęła, jak gdyby rzuciła się do wody płaskim, długim skokiem, w sen na jawie.

Było tam bardzo ciemno i zimno. Kim zwalczyła strach. Mogła tu zabłądzić. Było to możliwe. Jeśli jednak jej się nie uda, będzie po nich. Loren mówił prawdę. W jej sercu zapłonął lśniący gniew, nienawiść do Ciemności tak jas­na, że Kim wykorzystała ją, by ukształtować obraz w głę-

190


bokim, spokojnym miejscu do którego przybyli, na dn sadzawki.

Nie przygotowała go z góry. Postanowiła pozwolić, 1 sen sam objawił swój najprawdziwszy kształt. Tak też s stało. Poczuła, że pozostali dostrzegli go. We wszystkii odcieniach odczuwanego przez siebie żalu, gniewu i pełń bólu miłości do rzeczy, którą splugawiono, ujrzeli ów w raźny obraz Daniloth rozświetlonego na znak wyzwani otwartego i pozbawionego obrony wśród obcego krajobraz pokrytego lodem i śniegiem.

Przedostała się do wnętrza wizji. Nie udała się ku świa łu, choć tęskniła za nim całym sercem, lecz skierowała pr< sto w otaczającą je posępną zimę. Posuwając się naprze z całą swą mocą, sięgnęła do tyłu, po siłę pozostałych, p czym uczyniła z siebie strzałę wypuszczoną z łuku świat] prosto w kształt zimy.

I przebiła się na drugą stronę.

Kompletna czerń. Obraz zniknął. Kręciła się wokół os Nie był to już kontrolowany lot. Leciała prosto w ciemnoś i to bardzo szybko. Nie miała nic, czego mogłaby się uchw) cić, żadnego oparcia, nic...

Jestem tutaj. Loren tu był.

I ja. Jaelle.

Zawsze. Odważny Teyrnon.

Wciąż jednak otaczał ją mrok i zapuściła się weń tai głęboko. Nie istniało tu żadne poczucie przestrzeni czy ściai ani miejsce, ku któremu mogłaby sięgnąć, nawet w towarzy stwie pozostałych. Ich siły nie wystarczały. Nie w miejscu w którym się znalazła, tak głęboko wśród dzieł Maugrima Było tu tak wiele Ciemności. Widziała to już raz — gdy udałi się po Jennifer i wydostała na zewnątrz. Teraz jednak ni< było drogi wyjścia, a musiała dotrzeć jeszcze bardzo daleko

Nagle odnalazł się piąty z nich, który odezwał się do niej

Pierścień. Usłyszała Gereinta, jak gdyby przemawia głosem samej kei, nocnego stworzenia, strażnika drogi dc świata zmarłych.

191


Nie mogą! — rzuciła, lecz gdy tylko nadała kształt tej myśli, poczuła straszliwy ogień, a w jej umyśle pojawił się czerwony blask.

Oraz ból. Nie wiedziała, że krzyknęła na głos w świątyni. Nie zdawała też sobie sprawy, jak szalona jasność rozjarzyła się pod kopułą.

Płonęła. Była zbyt blisko. Zapuściła się za daleko w pa­jęczynę Ciemności, za blisko serca mocy. Zewsząd otaczały ją płomienie, a ogień nie tylko daje światło. Również parzy, a był teraz wokół niej. Znajdowała się...

Ukojenie. Chłodzący oddech przypominający nocny wie­trzyk muskający jesienią trawy na Równinie. Gereint. A te­raz ktoś jeszcze: blask księżyca padający na Calor Diman, Kryształowe Jezioro. To był Loren, za pośrednictwem Marta.

A potem podnieta: Naprzód! — krzyknęła Jaelle. Jeste­śmy już blisko celu.

I siła Teyrnona, chłodna w samej swej istocie. Musimy chyba zejść głębiej, ale jestem tutaj.

Wznowiła wędrówkę. Mknęła naprzód i w dół. Straciła już niemal orientację, jak głęboko musi się jeszcze zapuścić. Był tu ogień, lecz pozostali jej strzegli. Mogła to wytrzymać i wytrzyma. Była to dzika magia, ale to nie Ciemność, sta­nowiąca kres wszystkiego.

Nie była już strzałą. Przeobraziła się w kamień i runęła w dół. Gnana potrzebą, namiętną tęsknotą za Światłem, za­puściła się w Ciemność. Czerwony kamyk spadający w tajem­ne serce, pełne robactwa jaskinie zamiarów Maugrima. Spa­dała w ową czeluść, odrzuciwszy wszystkie cumy poza jedną, wzdłuż której mogła przesłać, zanim umrze i zaginie bez śladu, jeden wyraźny obraz, któremu magowie nadadzą kształt w nakrytej kopułą komnacie leżącej tak nieskończenie daleko.

Za daleko. Głębia była zbyt wielka, a ona posuwała się tak szybko. Jej jaźń przerodziła się w zamazaną plamę, cień. Nie mogli utrzymać z nią kontaktu. Zostawiała ich za sobą, jednego po drugim. Loren, który był ostatni, wydał krzyk rozpaczy, gdy poczuł, jak wyślizguje się z jego uścisku.

192


0x08 graphic
Został więc ogień oraz Rakoth i nikt już nie mógł po­wstrzymać żadnego z nich. Zgubiła się. Była sama.

A przynajmniej powinna być sama. Gdy jednak spadała, płonąc, w dół, wykryła nowy umysł, pogrążony tak głęboko w Ciemności, że nie mogła niemal uwierzyć w jego obe­cność.

Ogień ponownie zelżał. Mogła istnieć, mogła się poru­szać przez ból. Nagle — niczym we wspomnieniu o czy­stym, spokojnym miejscu — usłyszała, jak ktoś śpiewa ni­skim głosem.

Mrok leżał między nimi niczym stworzenie o czarnych skrzydłach. Zasłonił przed nią nieznajomego. Było już nie­mal po niej. Niemal, ale nie do końca. Była już czerwoną strzałą i kamieniem. Teraz przekształciła się w miecz. On również musiał być czerwony. Odwróciła się. W tym po­zbawionym kierunków świecie zdołała jakoś się odwrócić i, rozjarzywszy swe serce po raz ostatni, przecięła zasłonę, znalazła tamtego w miejscu, gdzie się krył, i pochwyciła obraz, by przesłać go z powrotem. Musiała zrobić to sama, gdyż magowie zniknęli. Ostatnią resztką swej mocy, uży­wając ognia tak jak miłości, cisnęła wizję za siebie, nie­wyobrażalnie daleko, w stronę sanktuarium w Gwen Ystrat. Potem zapadła ciemność.

Była stłuczonym naczyniem, piszczałką, na której mó­głby grać wiatr, gdyby wiatr w tym miejscu był możliwy. Była podwójną duszą pozbawioną kształtu. Pierścień zgasł całkowicie. Zrobiła, ile tylko mogła.

Ktoś jednak z nią był i nie przestawał śpiewać.

Kto to? — wysłała, gdy wszystko zaczęło z niej ucho­dzić.

Ruana — padła odpowiedź. Uratuj nas — wysłał. Uratuj.

Nagle zrozumiała, a zrozumiawszy, zdała sobie sprawę, że nie może go tak zostawić. Nie było jeszcze dla niej uwol­nienia. Tutaj nie istniały kierunki, lecz jego śpiew rozbrzmie­wał na północny wschód od miejsca, gdzie leżało jej ciało.

W Khath Meigol, gdzie ongiś byli Paraiko.

193


Jesteśmy tam — wysłał. Wciąż jesteśmy. Uratuj nas.

W pierścieniu nie było już ognia. Mając za przewodnika przez czerń jedynie powolny śpiew, zaczęła długą wspina­czkę ku tej odrobinie światła, która jeszcze istniała.

Gdy Baelrath rozjarzył się, Ivor zacisnął powieki, w rów­nym stopniu z powodu bólu rozbrzmiewającego w krzyku jasnowidzącej, jak i pulsującego, czerwonego blasku. Po­proszono ich jednak, by byli świadkami i w chwilę później zmusił się do otwarcia oczu.

Trudno było cokolwiek dojrzeć w raniącym blasku Wo­jennego Kamienia. Widział jedynie postacie młodej jasno­widzącej oraz pozostałych, którzy ją otaczali. Zauważył skurcz cierpienia na twarzach Matta i Baraka. Miał poczucie, że widzi straszliwy, niemal niszczący wysiłek. Jaelle zaczęła dygotać. Gereint wyglądał jak eriduńska maska pośmiertna. Serce zabolało Ivora na myśl, że zawędrowali tak daleko, tocząc podobną, milczącą bitwę.

W tym samym momencie gdy o tym pomyślał, komnatę wypełniły niosące się echem głosy. Jaelle, Gereint i wysoki Barak niemal jednocześnie krzyknęli z rozpaczy i bólu. Matt Sóren milczał jeszcze przez chwilę. Pot spływał po jego po­rowatej twarzy. Nagle źródło Lorena również krzyknęło, głę­bokim, rozdzierającym głosem. Krasnolud runął na podłogę.

Gdy Ivor wraz z Arturem i Shalhassanem pognali na pomoc, usłyszeli, jak Loren Srebrny Płaszcz wyszeptał bez­barwnym, odrętwiałym głosem. — Za daleko. Zapuściła się za daleko. To koniec.

Ivor wziął w ramiona łkającego Baraka i poprowadził go na stojącą pod łukiem ściany ławę. Potem wrócił, by w ten sam sposób pomóc Gereintowi. Szaman drżał niczym ostatni liść na drzewie targany jesiennym wiatrem. Ivor bał się o niego.

Najwyższy król Aileron nie poruszył się. Nie oderwał też wzroku od Kim. Światło gorzało jeszcze, a jasnowidząca ledwo trzymała się na nogach. Ivor spojrzał na jej twarz, po czym odwrócił pośpiesznie wzrok: usta miała szeroko otwar-

194


te w nie kończącym się, bezdźwięcznym krzyku. Wyglądała, jakby palono ją żywcem.

Podszedł z powrotem do Gereinta, który wciągał w płuca powietrze, szybko i rozpaczliwie oddychając. Jego pomar­szczona twarz miała szary kolor, nawet w czerwonym świet­le. Nagle, gdy Ivor uklęknął obok swego szamana, jasność eksplodowała ponownie, blaskiem tak szalonym, że poprze­dnia łuna wydała się przy niej blada. Wszędzie wokół za-pulsowała uwolniona z okowów obecność mocy. Ivorowi wydało się, że świątynia zatrzęsła się w posadach.

Usłyszał krzyk Ailerona: — Mamy obraz! Patrzcie!

Ivor spróbował to zrobić. Odwrócił się akurat na czas, by zobaczyć, że jasnowidząca pada na podłogę i dostrzec niewyraźny kształt unoszący się w powietrzu obok niej, lecz światło było zbyt czerwone, zbyt jasne. Oślepiło go. Popa­rzyło. Nie mógł niczego dojrzeć.

A potem zapadła ciemność.

Albo tak mu się zdawało. Na ścianach nadal płonęły pochodnie, a na kamiennym ołtarzu świece, lecz w umyśle Ivora wciąż tańczył oszalały blask Baelratha, aven odnosił więc wrażenie, że otacza go mrok. Owładnęło nim poczucie przegranej. Coś się wydarzyło. Nawet bez pomocy magów Kim zdołała w jakiś sposób przesłać obraz. Teraz leżała na podłodze, najwyższy król stał nad nią, a Ivor nie miał pojęcia co im przekazała spazmem, który wyglądał na ostatnie drgnienie jej duszy. Nie mógł dostrzec, czy dziewczyna od­dycha. W ogóle widział bardzo niewiele.

Poruszył się jakiś cień. To Matt Sóren dźwignął się z podłogi.

Ktoś się odezwał. — Było za jasno — powiedział Shal-hassan. — Nic nie zobaczyłem.

W jego głosie brzmiał ból.

195


—- Ale to nie ma związku — sprzeciwiła się słabym głosem Jaelle. Sprawiała wrażenie, że zaraz zemdleje. — On przywraca do życia niedawno zmarłych. Co ma wspól­nego z zimą Kocioł z Khath Meigol?

No właśnie, co? — pomyślał Ivor. Nagle usłyszał głos Gereinta. — Młodzieńcze — wychrypiał szaman niemal nie­słyszalnym głosem — to jest godzina magów. Dożyłeś tej chwili. Pierwszy magu Brenninu, do czego on używa Kotła?

Godzina magów — pomyślał Ivor. W świątyni Dany
w Gwen Ystrat. Gobelin utkano w sposób naprawdę prze­
kraczający wszelkie pojęcie. ■■••"'■

Nie zważając na ich błagalne spojrzenia, Loren zwrócił się powoli ku swemu źródłu. Mag i krasnolud popatrzyli na siebie tak, jakby w komnacie — i na całym świecie — nie było nikogo poza nimi. Nawet Teyrnon i Barak wpatrywali się w obu z oczekiwaniem. Ivor zauważył, że wstrzymuje oddech, a jego dłonie powilgotniały.

A ja czytałem — odparł Loren. — I Metran też.
Przerwał. — Wiem, co on robi i w jaki sposób.

Ivor wypuścił głośno powietrze z płuc i wciągnął je po­nownie. Usłyszał, że wszyscy wokół zrobili to samo. W je­dynym oku Marta Sórena ujrzał błysk takiej samej dumy, z jaką spoglądała niekiedy na niego Leith. — Wiedziałem,

196


że to odgadniesz — powiedział cicho krasnolud. — Czy więc czeka nas bitwa?

Obiecałem ci ją już dawno temu — odparł mag. Wo­
rowi wydało się, że urósł on na ich oczach.

Chwała Tkaczowi! — zawołał nagle Aileron.
Wszyscy spojrzeli pośpiesznie w jego stronę. Najwyższy

król przykucnął, by podtrzymać w ramionach głowę Kim. Ivor dostrzegł, że dziewczyna znowu oddycha normalnie, a jej twarz odzyskała kolory.

Czekali w skupionym milczeniu. Ivor, bliski łez, ujrzał, jak młoda była jej twarz pod białymi włosami. Wiedział, że zbyt łatwo skłonić go do płaczu. Leith często się z tego wyśmiewała. Z pewnością jednak teraz mógł sobie na to pozwolić? Widział łzy na twarzy najwyższego króla, a także podejrzany blask w oczach ponurego Shalhassana z Cathalu. Czy w takim towarzystwie Dalrei nie może się rozpłakać? — pomyślał.

Po krótkiej chwili otworzyła oczy. W ich szarości widać było ból oraz olbrzymie zmęczenie, lecz gdy przemówiła, jej głos brzmiał wyraźnie.

Uśmiechnęła się z prostotą dziecka. — To dobrze — stwier­dziła. — W takim razie teraz zasnę. Mogłabym spać całe dni. Zamknęła oczy.

ROZDZIAŁ 11

Teraz już wiesz — odezwał się Carde, mrugając znacząco — dlaczego mężczyźni z Gwen Ystrat zawsze wy­glądają na tak zmęczonych!

197


Kevin uśmiechnął się i osuszył swój kielich. W tawernie było zaskakująco mało ludzi, biorąc pod uwagę panujący tej nocy nastrój. Wyglądało na to, że zarówno Aileron, jak i Shalhassan wydali stosowne rozkazy. Najwyraźniej jednak drużynę Diarmuida jak zwykle wyłączono spod podobnych dyscyplinujących zarządzeń.

To w najlepszym razie połowa prawdy — odpowie­
dział Carde'owi Erron. Uniósł rękę, by zamówić następną
butelkę wina z Gwen Ystrat, po czym zwrócił się w stronę
Kevina. — On trochę się z ciebie naigrawa. Słyszałem, że
to uczucie utrzymuje się w pewnym stopniu przez cały rok,
ale tylko w nieznacznym. Dzisiejsza noc jest inna. A wła­
ściwie jutrzejsza, ale to ujawnia się już dzisiaj. To, co czu­
jemy teraz, zdarza się tylko podczas Maidaladan.

Oberżysta przyniósł zamówione wino. Usłyszeli, że na piętrze otworzyły się drzwi. W chwilę później przez poręcz przechylił się Coli. — Kto następny? — zapytał z uśmiechem.

Ruszaj — odezwał się Carde. — Przypilnuję, żeby
wino ci się nie ogrzało.

Kevin potrząsnął głową — Opuszczę kolejkę — po­wiedział, gdy Coli złaził ciężko ze schodów.

Carde uniósł brwi. — Drugiej propozycji nie będzie — stwierdził. — Nie czuję się dziś aż tak szczodry, zwłaszcza że mamy tu bardzo mało kobiet.

Kevin roześmiał się. — Dobrej zabawy — powiedział, unosząc kielich, który napełnił dla niego Erron.

Coli wśliznął się na miejsce Carde'a. Nalał sobie wina i opróżnił kielich jednym łykiem, po czym przeszył Kevina zaskakująco bystrym spojrzeniem. — Czy boisz się jutrzej­szego dnia? — zapytał cicho, tak by nie usłyszano go przy innych stołach.

Odrobinę — odparł Kevin. To było najłatwiej po­
wiedzieć. Po chwili zdał sobie sprawę, że znalazł drogę
wyjścia. — A właściwie — wyszeptał — więcej niż od­
robinę. Chyba nie mam dziś ochoty się bawić — podniósł
się. — W gruncie rzeczy, chyba położę się spać.

198


Kevin odwzajemnił jego uśmiech. — W takim razie za­czekam do jutra. No to, do rana.

Klepnął Colla w ramię, założył płaszcz i rękawiczki, po czym wyszedł w przenikliwy chłód nocy.

Nie jest dobrze — myślał — kiedy musi się okłamy­wać przyjaciół. Rzeczywistość była jednak za trudna i od­sunęłaby go od pozostałych zbyt daleko. Zresztą była to jego prywatna sprawa. Niech sobie myślą, że dręczy go lęk przed polowaniem. To było lepsze niż prawda.

Ta zaś wyglądała tak, że nie odczuwał nawet odrobiny pożądania, które ogarnęło wszystkich pozostałych członków drużyny. Absolutnie nic. Jedynie dzięki toczącym się wszę­dzie wokół rozmowom zdołał się dowiedzieć, że dzieje się coś niezwykłego. Bez względu na to, czym był rozbudzony erotyzm, który towarzyszył w tym miejscu wigilii przesile­nia letniego — tak silny, że nawet kapłanki Bogini wycho­dziły ze świątyni, by się kochać — to, co się działo, nie raczyło uwzględnić jego osoby.

Wiatr był z piekła rodem. Gorszy nawet niż podczas gru­dniowych wakacji, które spędził ongiś na prerii. Ciął jego skryte pod płaszczem ciało niczym kosa. Nie wytrzyma na dworze długo. Nikt nie mógłby wytrzymać. W jaki sposób — pomyślał Kevin — można walczyć z wrogiem, który po­trafi dokonać czegoś takiego? Przypomniał sobie, że poprzy­siągł, iż pomści Jennifer. Jego usta wykrzywiły się w wyrazie

199


gorzkiej ironii. Cóż to była za fanfaronada. Po pierwsze, nie było nawet wojny, w której mógłby walczyć. Rakoth Mau-grim miażdżył ich uderzeniami młota uczynionego z wichru i lodu. Po drugie — i ta prawda zwijała się w nim niczym sprężyna od chwili, gdy przybyli tu ze Stonehenge — nie byłoby z niego żadnego pożytku, nawet gdyby zdołali w jakiś sposób położyć kres zimie i gdyby zaczęła się walka. Wspo­mnienie tego, jak bezproduktywnie wymachiwał rękami pod­czas bitwy na Równinie, trzy noce temu, nadal go paliło.

Zostawił już za sobą zazdrość. Nie męczyła go ona zre­sztą zbyt długo, gdyż nie stanowiła właściwie części jego natury. Był jednak przyzwyczajony do tego, że potrafi coś zrobić. Nie zazdrościł już Paulowi czy Kim ich mrocznych, uciążliwych mocy. Żal, jakiego doświadczyła Kim poprze­dniej nocy w Puszczy Pendaran, oraz samotność Paula prze­gnały to uczucie, pozostawiając w jego miejsce coś w ro­dzaju litości.

Nie pragnął dla siebie ich ról ani pozwalającej władać toporem siły Dave'a, a żadna zdrowa na umyśle osoba nie chciałaby udziału w losie, który odnalazła Jennifer. Życzył sobie jedynie mieć jakieś znaczenie, odnaleźć sposób, by móc w choć niewielkim stopniu spełnić płynącą z głębi serca przysięgę, którą złożył.

A właściwie dwie przysięgi. Zrobił to dwukrotnie. Pier­wszy raz w wielkiej sali pałacowej, gdy Brendel przyniósł wiadomość o śmierci lios alfarów i porwaniu Jennifer. A po­tem po raz drugi, kiedy Kim sprowadziła ich do domu i spoj­rzał na to, co uczyniono kobiecie, którą kochał. Nakazał sobie wtedy nie odwracać wzroku, by owa paląca wizja pozostała w nim na zawsze, na wypadek, gdyby kiedykol­wiek opuściła go odwaga.

Ten obraz nadal tam był. Nie brak mu było również — a przebadał się pod tym kątem — odwagi. Bez względu na to, co mogli myśleć pozostali, nie czuł strachu przed jutrzej­szymi łowami, a jedynie gorzką, szczerą świadomość, że będzie na nich po prostu balastem.

200


A dla Kevina Laine'a była to najtrudniejsza do zniesienia sytuacja we wszystkich światach. Wyglądało na to, że tutaj, w Fionavarze, jest skazany na całkowitą niemoc. Raz jeszcze jego usta wykrzywiły się gorzko na mrozie, gdyż słowo to było w owej chwili szczególnie trafne. Każdy mężczyzna w Gwen Ystrat czuł siłę przyciągania Bogini. Każdy oprócz Kevina, któremu przez całe dorosłe życie nieustannie towa­rzyszył głęboki wpływ pożądania, znany jedynie kobietom, które spędziły z nim noc.

Jeśli miłość i pożądanie należały do Bogini, to naj­wyraźniej ona również go opuściła. Cóż więc mu pozostało?

Potrząsnął głową. Za bardzo litował się nad sobą. To, co pozostało, nadal było Kevinem Laine'em, którego znano jako bystrego i utalentowanego, gwiazdę wydziału prawa i — jak mówili wszyscy — przyszłą gwiazdę sal sądo­wych. Zaznał szacunku i przyjaźni. Niejeden też raz go ko­chano. Pewna kobieta powiedziała mu ongiś, że ma twarz stworzoną do szczęśliwego losu. Było to ciekawe sformu­łowanie i zapamiętał je.

Powiedział sobie, że w podobnym życiorysie nie ma miejsca na płaczliwe użalanie się nad sobą.

Z drugiej strony, cały blask odniesionych przez niego sukcesów wiązał się wyłącznie z jego rodzinnym światem. Jak mógłby znowu napawać się triumfami w symulowanych procesach? Jak mógłby liczyć na prawnicze osiągnięcia po tym, co widział tutaj? Cóż ze spraw, jakie znał w domu, mogło mieć znaczenie, skoro ujrzał, jak Rangat wyrzuciła pod niebiosa płonącą dłoń, oraz usłyszał niosący się na pół­nocnym wietrze śmiech Spruwacza?

Bardzo niewiele. Prawie nic. Właściwie tylko jedna rzecz. Miał ją jednak. Z bólem serca, który zawsze go na­wiedzał, gdy nie robił tego przez dłuższy czas, Kevin po­myślał o ojcu.

Fur gezunter heit, und cum gezunter heit — powiedział w jidysz Soi Laine, kiedy Kevin oznajmił mu, że już za dziesięć godzin musi polecieć do Londynu. Leć bezpiecznie

201


i wróć bezpiecznie. Nic więcej. Kryło się w tym nieograni­czone zaufanie. Gdyby Kevin chciał mu wyjaśnić powody tej podróży, zrobiłby to. Skoro tego nie uczynił, miał powód i prawo tak postąpić.

— Och, Abba — wyszeptał na głos w tej okrutnej nocy. W krainie Matki jego wzywające ojca słowo stało się swego rodzaju talizmanem, który zaprowadził go ze smagającego wichru do domu przydzielonego w Morvran Diarmuidowi.

Osoby królewskiej krwi miały pewne przywileje. Współ-lokatorami księcia byli jedynie Coli, Kevin i Brock. Coli siedział w tawernie, krasnolud spał, a Diarmuid był Bóg wie gdzie.

Z lekkim rozbawieniem, które poczuł na myśl o Diar-muidzie i jutrzejszej nocy, oraz sięgającą głębiej ulgą, jaką zawsze sprawiały mu myśli o ojcu, Kevin położył się do łóżka. Coś mu się śniło, lecz było to nieuchwytne i rano o wszystkim zapomniał.

Łowy zaczęły się o wschodzie słońca. Niebo w górze było jaskrawoniebieskie. Na śniegu lśniły poranne promienie słońca. Dave pomyślał, że chłód trochę zelżał, jak gdyby fakt, że nadeszło letnie przesilenie, w jakiś sposób wywarł na to wpływ. Myśliwych ogarnęła elektryzująca energia, któ­rą niemal można było dostrzec. Erotyczne impulsy, które zaczęły się, gdy wjechali na obszar Gwen Ystrat, stały się teraz silniejsze. Dave nigdy w życiu nie czuł czegoś podo­bnego. Mówiono, że nocą wyjdą do nich kapłanki. Na samą myśl o tym robiło mu się słabo.

Zmusił swój umysł do powrotu do zadań oczekujących ich dziś rano. Chciał wyruszyć na łowy z małym oddziałem Dalrei, ale konie nie miały przydać się w lesie na wiele, Aileron poprosił więc Jeźdźców, by przyłączyli się do łu­czników, którzy mieli otoczyć las pierścieniem i zabić wszy­stkie próbujące ucieczki wilki. Dave widział, jak prawa ręka Diarmuida, rosły Coli, zdjął z pleców wielki łuk i ruszył w towarzystwie Torca i Levona przez most, kierując się na północny zachód.

202


Pomyślał, że stwarza mu to szansę. Ociągając się lekko, podszedł z toporem w ręku do miejsca, gdzie stał Kevin Laine wymieniający żarty z dwoma członkami drużyny księ­cia. Krążyły plotki, że wczoraj rozpoczęli oni przedwczesne obchody święta przesilenia letniego, co sprzeciwiało się roz­kazom obu królów. Dave nie mógł powiedzieć, by wywarło to na nim korzystne wrażenie. Co innego pohulać sobie w mieście, a co innego urządzać libacje w przededniu bitwy.

Z drugiej strony, żaden z nich nie sprawiał wrażenia, by odczuwał skutki wczorajszego dnia, a Dave nie znał wła­ściwie nikogo innego, do kogo mógłby się przyłączyć. Stanął więc skrępowany obok księcia i czekał, by ten go zauważył. Diarmuid przeglądał pośpiesznie pisemne instrukcje wydane przez swego brata. Gdy skończył, podniósł swe niepokojąco niebieskie oczy i dostrzegł obecność Davea.

— Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego? — zapy­tał ten.

Był przygotowany na jakąś drwiącą uwagę, lecz książę powiedział tylko: — Oczywiście. Pamiętaj, że widziałem, jak walczyłeś — podniósł głos bardzo nieznacznie, lecz około pięćdziesięciu otaczających go mężczyzn ucichło. — Ustawcie się wokół mnie, dzieci, a coś wam opowiem. Mój brat przeszedł samego siebie, przygotowując ten plan. Oto co mamy zrobić.

Mimo frywolnego tonu, jego słowa były krótkie i treści­we. Dave ujrzał, że za plecami księcia eidolathowie, człon­kowie honorowej straży Cathalu, odjeżdżają szybko na pół­nocny wschód w ślad za Shalhassanem. Tuż obok Aileron osobiście przemawiał do innej grupy ludzi. Nieco dalej to samo robił Artur. Mieli uformować kleszcze, zrozumiał Da-ve. Dwa zastępy spotkają się ze sobą, podążając z południo­wego zachodu i północnego wschodu.

Łucznicy, których było około dwustu, mieli otoczyć las. Cathalianie ustawili się już wzdłuż Kharnu, na wschodnim skraju puszczy, a także na jej północnej granicy, aż po Lat-ham. Łuczników Brenninu również rozmieszczono w pew-

203


nych odstępach wokół lasu — od Latham na północy, aż po jego południowo-zachodni kraniec. Rzadsze gaje leżące na wschód od Kharnu już przeszukano i okazało się, że są puste, wyjaśnił Diarmuid. Wilki przebywały wewnątrz kręgu samego Lasu Leinan i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pla­nem, wkrótce znajdą się też w innym, utworzonym przez armie. Miano spuścić psy, by zagnały je w kierunku środka puszczy.

Diarmuid jednak udzielił poważnej odpowiedzi. — Mieliśmy ich dostać, ale nocą w świątyni coś się wydarzyło. Źródła są kompletnie wyczerpane. Dziś rano możemy sko­rzystać jedynie z mieczy i strzał.

Oraz toporów — pomyślał z zawziętością Dave. Nie potrzebowali niczego więcej. W ten sposób, bez magii, spra­wa będzie czystsza. Więcej pytań nie było. Nie mieli już zresztą na nie czasu. Aileron ruszył ze swą drużyną naprzód. Diarmuid, poruszający się szybko i zgrabnie, poprowadził ich przez most na Latham ku lewej flance. Dave dostrzegł, że kompania Artura skierowała się ku prawej.

Znajdowali się na południowo-zachodnim skraju lasu, na wąskim skrawku ziemi leżącym między lasem a zama­rzniętym jeziorem. Na zachód i na północ od nich — w miejscach, gdzie las stawał się rzadszy — Dave dostrze­gał łuczników, którzy siedzieli na koniach, trzymając w rę­kach swą broń.

Nagle Aileron dał ręką sygnał Arturowi i Dave ujrzał, że Wojownik przemówił do swego psa. Szare zwierzę za-

204


wyło i ruszyło naprzód, do Lasu Leinan. Inne pognały za nim. Dave usłyszał, jak z północnej strony boru dobiegły słabe dźwięki. To wypuszczono drugą połowę sfory. Ludzie odczekali jeszcze chwilę, po czym najwyższy król ruszył naprzód i myśliwi zagłębili się w las.

Bardzo gwałtownie zrobiło się ciemniej, gdyż nawet po­zbawione liści gałęzie drzew były wystarczająco gęste, by przesłonić słońce. Najpierw ruszyli na północny zachód, po czym zaczęli zataczać szeroki łuk w kierunku wschodnim. W ten sposób skrzydło Diarmuida, ich skrzydło, znalazło się na czele. Dave poczuł nagle woń wilków, ostrą i łatwą do rozpoznania. Wszędzie wokół psy zaczęły szczekać, lecz niezbyt natarczywie. Dave trzymał topór w gotowości, z rze­mieniem owiniętym wokół nadgarstka. Maszerował, widząc przed sobą postać Diarmuida. Po lewej stronie szedł Kevin Laine, a po prawej krasnolud imieniem Brock, który również dzierżył topór.

Nagle, po prawej, Cavall znowu zaczął ujadać, tak do­nośnie, że nawet ktoś, kto nigdy dotąd nie polował, wiedział, co oznacza ten głos.

— Skręcajmy! — krzyknął Aileron zza ich pleców. — Rozwińmy się w wachlarz i skręcajmy w stronę rzeki!

Dave całkowicie już tracił poczucie kierunku, zwrócił się jednak w stronę Diarmuida i z coraz szybszym biciem serca zaczął rozglądać się za wilkami.

To one znalazły ich pierwsze.

Zanim dotarli do rzeki czy do ludzi z Cathalu, czarne, bure i cętkowane kształty ruszyły na nich. Olbrzymie wilki nie miały zamiaru pozwolić, by na nie polowano. Rozpo­częły atak. W tej samej chwili, gdy Dave zadawał mordercze uderzenie toporem, usłyszał odgłosy bitwy również na wschodzie. Ludzie z Cathalu toczyli własną walkę.

Nie było już więcej czasu na myślenie. Pochylił się i od­skoczył w prawo, by uniknąć czarnej, szczerzącej kły bestii. Poczuł, że pazury rozerwały mu kurtkę. Nie miał kiedy obej­rzeć się za siebie. Zbliżał się następny wilk. Zabił go ude-

205


rżeniem na odlew, po czym musiał się uchylić, niemal paść na kolana, gdy kolejna bestia skoczyła ku jego twarzy. To był ostatni moment, który zapamiętał wyraźnie.

Bitwa przerodziła się w chaotyczną bijatykę. Kręcili się między drzewami, ścigający i ścigani. Dave poczuł w piersi przypływ zapierającej dech wściekłości, która zdawała się zawsze towarzyszyć mu podczas bitwy. Brodził w czerwo­nym od krwi śniegu, unosząc i opuszczając topór. Przed sobą cały czas widział władającego mieczem ze śmiercio­nośną elegancją księcia. Słyszał, jak Diarmuid śpiewał, gdy zadawał śmierć.

Utracił poczucie upływającego czasu. Nie potrafiłby po­wiedzieć, jak długo trwało, zanim on i książę, z Brockiem tuż za plecami, przebili się na drugą stronę. Przed sobą, na przeciwległym brzegu zamarzniętej rzeki, widział postacie Cathalian. Z prawej strony były jednak wilki, które atako­wały centrum szeregów Brenninu, a także flankę ludzi Ar­tura. Dave zwrócił się w tamtą stronę, by pośpieszyć im z pomocą.

— Zaczekaj! — Diarmuid położył mu dłoń na ramie­niu. — Popatrz.

Podszedł do nich krwawiący z rany na ramieniu Kevin Laine. Dave odwrócił się, by obserwować końcówkę bitwy na brzegu Latham.

W niewielkiej odległości Artur Pendragon, z szarym Ca-vallem u boku, siał wśród wilków kontrolowane spustosze­nie. Dave nagle, nieoczekiwanie zastanowił się nad tym, ile ciosów zadał już Wojownik swym mieczem i w jak wielu wojnach.

Lecz to nie Arturowi przyglądał się Diarmuid. Dave po­dążył wzrokiem za spojrzeniem księcia i zobaczył, podobnie jak stojący obok niego Kevin, to samo, co ujrzała Kimberly rok temu, na skrytej w półmroku ścieżce na zachód od Paras Derval.

Był to Aileron dan Ailell z mieczem w ręku.

0x08 graphic
Dave widział już, jak walczył Levon oraz Torc, a także

206


śmiercionośną nonszalancję Diarmuida. Przed chwilą ujrzał też bezbłędną sztukę szermierczą Artura, który nie wyko­nywał żadnego zbędnego ruchu. Wiedział nawet, jak bije się on sam, napędzany wzbierającą falą wściekłości. Walka Ailerona przypominała jednak lot orła albo bieg eltora latem na równinie.

Bój na drugim brzegu dobiegł końca. Shalhassan, pokry­ty krwią, lecz triumfujący, przeprowadził swych ludzi przez zamarznięte wody Latham i oni również to ujrzeli.

Zostało siedem wilków. Walczący bez słowa pozostawili je najwyższemu królowi. Dave zauważył, że sześć z nich jest czarnych, a jeden bury. Rzuciły się na Ailerona z trzech stron. Zobaczył, jak zginął bury oraz dwa czarne, nie zdołał jednak dostrzec ruchu miecza, który zabił pozostałe cztery.

W lesie zapadła niemal absolutna cisza. Dave słyszał na obu brzegach rzeki pojedyncze kaszlnięcia. Raz zaszczekał nerwowo jakiś pies. Stojący niedaleko mężczyzna zaklął ci­cho z bólu wywołanego odniesioną raną. Dave ani na chwilę nie oderwał wzroku od najwyższego króla. Klęczący na zdeptanym śniegu Aileron wytarł ostrożnie miecz do czysta, zanim podniósł się, by schować go do pochwy. Spojrzał przelotnie na brata, po czym odwrócił się, z niemal nieśmiałą miną, w stronę Artura Pendragona.

Ten ze zdumieniem w głosie powiedział: — Znałem tyl­ko jednego człowieka, który potrafił dokonać tego, co zro­biłeś przed chwilą.

Głos Ailerona był cichy, lecz spokojny. — Nie jestem nim — stwierdził. — Nie jestem częścią tej sprawy.

— Nie — odparł Artur. — Nie jesteś.

Po chwili Aileron odwrócił się w stronę rzeki. — Jasno utkane, mężowie z Cathalu. Zadaliśmy dziś rano Ciemności jedynie mały cios, lepiej jednak, że my to uczyniliśmy niż gdyby miało się stać na odwrót. Wielu ludzi będzie dziś spało spokojniej dzięki pracy, jaką wykonaliśmy w tym lesie.

Shalhassan z Cathalu był zbryzgany krwią od ramion aż po buty. Również na jego rozwichrzonej brodzie widniały

207


plamy posoki. Zachował jednak królewską postawę. Skinął z powagą głową na znak zgody. — Czy mamy odegrać hejnał na znak zakończenia łowów? — zapytał ceremonial­nie Aileron.

Aileron skinął głową. Artur przemówił do psa.

Szary Cavall wyszedł na otwartą przestrzeń położoną nad brzegiem rzeki, gdzie śnieg nie był zdeptany ani czer­wony od wilczej, psiej czy ludzkiej krwi. W tym białym miejscu pośród nagich drzew uniósł głowę.

Pomruk, jaki z siebie wydał, nie był jednak wyrazem triumfu ani — jeszcze — żałoby.

Dave nigdy nie zrozumiał, co sprawiło, że się odwrócił: ostrzegawcze warknięcie psa czy drżenie ziemi. Obrócił się wokół osi szybciej niż myśl.

Nastała chwila — mniej niż chwila, iskierka czasu w przestrzeni między sekundami — podczas której w oka­mgnieniu coś sobie przypomniał. Inny las: Pendaran. Flidais, przypominająca gnoma istota z jej niesamowitymi pieśnia­mi. I jedna z nich: Strzeż się odyńca, strzeż łabędzia się niemało, słonego morza, co niosło jej ciało.

Strzeż się odyńca.

Nigdy dotąd nie widział stworzenia podobnego do tego, które wypadło teraz spomiędzy drzew. Musiało ważyć przy­najmniej osiemset funtów. Zwierzę o straszliwych, zakrzy­wionych szablach i pełnych wściekłości oczach było albi­nosem, równie białym, jak otaczający ich zewsząd śnieg.

Kevin Laine stał wprost na jego drodze, tylko z mieczem w ręku. Ponadto miał zraniony bark. W żaden sposób nie mógł odskoczyć poza zasięg kłów dzika. Nie było też naj­mniejszej nadziei, by zdołał powstrzymać jego szarżę.

208


Odwrócił się ku niemu. Okazał odwagę, lecz było zbyt późno i był za słabo uzbrojony. W tej samej chwili, gdy przyszło mu na myśl dziwaczne wspomnienie o Flidaisie i usłyszał ostrzegawczy krzyk Diarmuida, Dave postąpił dwa szybkie kroki naprzód, wypuścił z rąk topór i z gołymi rękoma rzucił się przed siebie szaleńczym susem.

Zderzył się z dzikiem pod mniej więcej odpowiednim kątem. Uderzył zwierzę barkiem w łopatkę. Włożył w cios całą swą siłę.

Odbił się od niego niczym piłeczka pingpongowa od ściany. Poczuł, że leci w powietrzu. Miał czas, by zdać sobie z tego sprawę, nim wpadł, kręcąc się niczym bąk, między drzewa.

Właściwie nie była to odwaga ani też głupia fanfaronada. Zabrakło czasu na podobnie skomplikowane T7.QQ.Ty. Stał z tyłu, usłyszał chrząknięcie i łoskot kroków, zaczął się więc odwracać, zanim jeszcze zaszczekał pies i ziemia zaczęła się trząść pod wpływem szarży białego odyńca.

W ułamku sekundy, którą miał, Kevin pomyślał, że be­stia atakuje Diarmuida, zawołał więc, by zwrócić jej uwagę na siebie. Nie było to potrzebne, gdyż odyniec od początku gnał w jego stronę.

Dziwne, jak długo trwał dla niego ten czas, choć w ogóle

209


nie miał wtedy czasu. Nareszcie ktoś mnie chce — brzmiała pierwsza, żartobliwa myśl, która przemknęła przez jego umysł. Kevin jednak był szybki. Zawsze był szybki, nawet jeśli nie umiał posługiwać się mieczem. Nie miał dokąd uciec. W żaden sposób nie mógł też zabić tego potwora. Dlatego, gdy odyniec sunął ku niemu z tętentem racic, chrzą-kając szaleńczo i podnosząc już szable, by wypruć mu wnę­trzności, Kevin, wymierzywszy czas z najchłodniejszą pre­cyzją, wyskoczył w górę, by wykonać salto w przód, dotknąć rękami białej, cuchnącej sierści porastającej szeroki grzbiet bestii, przeskoczyć nad nią niczym Kretenka tańcząca z by­kami i wylądować w miękkim śniegu.

Tak przynajmniej wyglądało to w teorii.

Radykalna rozbieżność teorii i rzeczywistości wzdłuż osi utworzonej przez lecącą postać Dave'a Martyniuka zaczęła się dokładnie w punkcie, w którym bark tego ostatniego uderzył w łopatkę odyńca.

Przesunął ją wszystkiego może o dwa cale. Wystarczyło to jednak, by zraniona prawa ręka Kevina ześliznęła się, gdy spróbował on znaleźć uchwyt pozwalający na wykonanie salta. Nie udało mu się. Padł rozciągnięty na grzbiet dzika. Zwierzę uderzyło w niego niczym kula armatnia, wybijając mu z płuc wszystkie cząsteczki nadającego się do użytku powietrza. W tej samej chwili jakiś ostatni, prymitywny me­chanizm jego umysłu krzyknął: przetocz się, a jego ciało usłuchało.

W stopniu wystarczającym, by kieł bestii w swym okrut­nym, rozpruwającym uderzeniu skaleczył wystające na zew­nątrz organy jego krocza, zamiast uderzyć w górę, by go zabić. Kevin wykonał wreszcie swe salto i — w przeci­wieństwie do Dave'a — wylądował w śniegu.

Czuł jednak straszliwy ból, w bardzo wrażliwym miej­scu, a wszędzie na śniegu — niczym czerwone kwiaty — widniały kropelki jego krwi.

To Brock odciągnął od niego odyńca, a Diarmuid jako pierwszy wbił miecz. Później było jeszcze wiele mieczy.

210


Kevin widział je wszystkie. Nie sposób jednak było określić kto zadał śmiertelny cios.

Byli bardzo delikatni, gdy nadszedł czas, aby go prze nieść, byłoby więc niemal nieuprzejmością, gdyby przy tyn wrzeszczał. Dlatego ściskał gałęzie prowizorycznych nosz; tak mocno, że aż wydało mu się, iż zmiażdżył drewno w dło niach, lecz nie krzyknął.

Gdy zamajaczyła nad nim nienaturalnie biała twarz Diar muida, spróbował zażartować. — Jeśli trzeba będzie wy bierać między mną a dzieckiem — wymamrotał — ura tujcie dziecko.

Diar nie roześmiał się. Kevin zastanowił się, czy zrozu­miał żart. Zadał sobie pytanie, gdzie jest Paul, który b) zrozumiał. Nie krzyknął.

Nie zemdlał aż do chwili, gdy jeden z dźwigających nosze potknął się o korzeń w chwili, gdy wychodzili z lasu.

Gdy odzyskał przytomność, zobaczył że Martyniuk leży na sąsiednim łożu, patrząc na niego. Na głowie miał szeroki, pokrwawiony bandaż. Dave również nie wyglądał za dobrze.

Nic ci się nie stało — zapewnił go. — Wszystko
jest całe.

Chciał być dowcipny, lecz Kevin poczuł ulgę zbyt głę­boką, by się śmiać. Zacisnął powieki i zaczerpnął tchu. Czuł zaskakująco mało bólu. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że w pokoju jest też wielu innych: Diar, Coli i Levon, a także Torc oraz Erron. Przyjaciele. On i Dave leżeli we frontowym pokoju apartamentu należącego do księcia, w łożach przy­suniętych do kominka.

Kevin coś sobie przypomniał. — Zaczekaj. W jaki spo­sób? Myślałem...

...żeźródła były wyczerpane — dokończyłDiarmu-

211


id. Jego oczy miały poważny wyraz. — Faktycznie były, ale nie mieliśmy wielkiego wyboru. Obaj odpoczywają teraz w świątyni. Matt i Barak. Loren mówi, że nic im nie będzie — twarz księcia stopniowo rozjaśnił uśmiech. — Nie sta­wią się jednak na Maidaladan. Będziecie musieli jakoś nad­robić ich nieobecność.

Wszyscy się roześmiali. Kevin ujrzał, że Dave spogląda na niego. — Powiedz mi — odezwał się z namysłem po­tężny mężczyzna — czy uratowałem ci życie, czy też omal nie spowodowałem twojej śmierci?

Zostańmy przy tej pierwszej wersji — odparł Ke-
vin. — Ale całe szczęście, że nie za bardzo mnie lubisz,
bo w przeciwnym razie przygrzmociłbyś tej świni jak należy,
zamiast tylko udawać, a wtedy...

Hej! — zawołał Dave. — Hej! To nie... To nie jest...
Przerwał, ponieważ wszyscy się śmiali. Zapamięta sobie

jednak te słowa. Kevin zawsze wykręcał mu podobne numery.

Skoro już mowa o świniach — pośpieszył Dave'owi
z pomocą Levon — pieczemy tego dzika na dzisiejszą ko­
lację. Powinieneś poczuć zapach.

Po krótkiej chwili i kilku próbnych pociągnięciach no­sem, Kevin faktycznie go poczuł. — To był naprawdę wiel­ki prosiak — powiedział szczerze.

Diarmuid uśmiechał się. — Jeśli dasz radę przyjść na kolację, to załatwiliśmy już, żeby najlepszą część zachowano dla ciebie — rzucił.

Rozległo się bardzo wiele słów zachęty oraz głośne śmie­chy. Kevin po chwili zdał sobie sprawę, że — w nie mniej­szym stopniu niż cokolwiek innego — tę wesołość wywo­łało odczuwane przez nich podekscytowanie. To było Mai­daladan, wigilia przesilenia letniego. Uwidoczniało się to w każdym z mężczyzn przebywających w pokoju. Kevin wstał z łoża. Wiedział, że jest to swego rodzaju cud. Był

212


obandażowany, ale mógł chodzić. Dave najwyraźniej też. W potężnym mężczyźnie Kevin wyczuwał to samo, z trudem powstrzymywane podniecenie, które płonęło we wszystkich obecnych. Wszystkich oprócz niego. Teraz jednak coś za­częło go niepokoić. Coś ukrytego bardzo głęboko, co wy­dawało się ważne. Nie wspomnienie, lecz coś innego...

Wszędzie wokół rozbrzmiewało mnóstwo śmiechu oraz nieokrzesanych, hałaśliwych żartów. Kevin przyłączył się do tego, radując się poczuciem koleżeństwa. Gdy weszli do morvrańskiego domu modlitw — który dziś w nocy służył jako sala jadalna — drużyny z Brenninu i Cathalu zareago­wały spontanicznie aplauzem. Kevin zdał sobie sprawę, że to na cześć jego i Dave'a.

Usiedli razem z ludźmi Diarmuida oraz dwoma młodymi Dalrei. Zanim oficjalnie rozpoczęto kolację, Diarmuid, zgodnie z zapowiedzią, podniósł się ze swego miejsca za stojącym na podwyższeniu stołem i, z gracją niosąc przed sobą tacę, podszedł do Kevina.

Ten — wśród narastającej wesołości i rytmu wybijane­go przez pięciuset głodnych mężczyzn uderzających pięścia­mi w długie, drewniane stoły — tłumaczył sobie, że te rze­czy podobno są smakołykiem. Trzymając w ręku pełen kielich wina, wstał z krzesła, pokłonił się Diarmuidowi i zjadł jądra odyńca, który omal go nie zabił.

Wcale nie były złe.

— Macie więcej? — zapytał w głos. Nagrodził go głoś­ny śmiech. Nawet Dave Martyniuk nim wybuchnął, co było nie lada osiągnięciem.

Aileron wygłosił krótką mowę, podobnie jak Shalhassan. Obaj byli zbyt mądrzy, by próbować mówić długo. Brali pod uwagę panujący w sali nastrój. Poza tym, pomyślał Kevin, królowie również musieli go odczuwać. Usługujące dziewczyny — jak sądził, córki wieśniaków — wymykały się już z chichotem z objęć ucztujących. Wydawało się jed­nak, że nie mają nic przeciwko temu. Kevin zastanowił się, jak Maidaladan wpływa na kobiety: na Jaelle i Sharrę, a na-

213


wet na zasiadającą za stołem na podwyższeniu, groźną jak okręt wojenny, Audiart. Później, gdy ze świątyni wyjdą ka­płanki, rozpęta się szaleństwo.

Na wszystkich czterech ścianach sali widać było wysoko umieszczone okna. Otoczony pandemonium Kevin patrzył, jak na zewnątrz zapada mrok. Wokół było za dużo hałasu, za dużo gorączkowego podniecenia, by ktokolwiek mógł zwrócić uwagę na jego niezwykły spokój.

Był jedynym człowiekiem w sali, który zauważył księżyc, gdy jego promienie po raz pierwszy wpadły przez wschodnie okna. Była pełnia oraz dzień wigilii przesilenia letniego. To, co kryło się na skraju jego umysłu, naciskało teraz na niego mocniej, usiłując nabrać kształtu. Kevin podniósł się cicho i wymknął na zewnątrz. Nie był pierwszy. Mimo zimna, ja­kieś pary obejmowały się tuż obok sali bankietowej.

Minął je. Czuł teraz lekki ból w ranie. Zatrzymał się na środku pokrytej lodem ulicy, spoglądając w górę i ku wscho­dowi, na księżyc. W tej samej chwili świadomość przebu­dziła się w nim wreszcie i nabrała kształtu. Nie było to pożądanie, lecz owa rzecz, która się za nim kryła.

Zaczął iść. Ruszyła dużymi krokami u jego boku przez szeroką ulicę. Inne pary, śmiejące się i biegnące, by skryć się w cieple, mijały ich ze wszystkich stron. Było bardzo jasno, gdyż światło księżyca odbijało się od śniegu.

Nie najgorzej. Nie czuje się jednak szczęśliwy, nie
tak, jak pozostali.

Popatrzył na nią, po czym, ponieważ wydało mu się to właściwe, ujął jej dłoń. Lianę również nie założyła rękawi­czek. Palce miała zimne.

214


A dlaczego nie czuje się szczęśliwy?

Z pobliskiego okna dobiegł nieoczekiwany wybuch śmiechu. Świeczka zgasła.

Cichy odcinek drogi. Kevin poczuł, że w jego wnętrzu zbiera się inna, głębsza cisza. Nagle poczuł strach. — Nie zdołają się tam dostać — powiedział cicho.

W jej ciemnych oczach widniał wyraz przygnębienia.

Nie zimą. Nie dadzą rady wypłynąć. Nie mogą przerwać
zimy, dopóki zima trwa.

Kevinowi wydało się wtedy, że nawiedziła go wizja własnej przeszłości, pościgu za nieuchwytnym snem, budze­nia się i zasypiania, przez wszystkie noce życia. Wszystko układało się w całość. W jego duszy zapadło milczenie. — Kiedy byliśmy razem, powiedziałaś mi, że noszę Dun Maura w mym wnętrzu — rzekł.

Zatrzymała się nagle na drodze i zwróciła ku niemu.

Jej oczy zrobiły się bardzo szerokie w świetle księżyca.

Odyniec — wyszeptała. — Naznaczył cię odyniec.
To też. Skinął powoli głową. Wszystko układało się

w całość. Odyniec. Księżyc. Letnie przesilenie. Zima, której nie mogli zakończyć. Wszystko naprawdę złożyło się w ca­łość. Skryty w swej ciszy, Kevin wreszcie zrozumiał.

Lepiej mnie zostaw — powiedział, tak delikatnie,
jak tylko potrafił.

Upłynęła chwila, zanim zauważył, że Lianę płacze. Nie spodziewał się tego.

Liadon? — zapytała. To było imię.

215


Tak — odparł. — Na to wygląda. Lepiej mnie zostaw.

Była bardzo młoda i myślał, że może odmówić. Nie do­cenił jej jednak. Lianę otarła łzy grzbietem dłoni. Nagle wspięła się na palce, pocałowała go w usta i odeszła w kie­runku, z którego przyszli, ku światłom.

Patrzył, jak się oddala. Następnie odwrócił się i ruszył do miejsca, gdzie znajdowały się stajnie. Znalazł swego ko­nia. Gdy go siodłał, usłyszał dobiegający ze świątyni dźwięk dzwonów. Jego ruchy spowolniały na chwilę. Za chwilę miały wyjść na zewnątrz kapłanki Dany.

Uporał się z siodłem i dosiadł konia. Ruszył cicho stępa uliczką. Zatrzymał się w cieniu, w miejscu, gdzie łączyła się ona z traktem wiodącym z Morvran do świątyni. Spoj­rzawszy na północ, zobaczył jak wychodzą. W chwilę później kapłanki go minęły. Niektóre z nich biegły, inne szły. Wszystkie miały na sobie długie, szare płaszcze chro­niące przed zimnem, wszystkie rozpuściły włosy, które spły­wały im na plecy, i wszystkie zdawały się lśnić lekko w świetle księżyca w pełni. Gdy go minęły, zwrócił głowę w lewo i ujrzał mężczyzn wychodzących im na spotkanie z miasta. Śnieg i lód lśniły w bardzo jasnych promieniach księżyca, podobnie jak wszyscy mężczyźni i kobiety na dro­dze w momencie, gdy spotkali się ze sobą.

Po krótkiej chwili ulica znowu opustoszała. Dzwony umilkły. Niezbyt daleko słychać było krzyki i śmiech, lecz Kevin odczuwał teraz w sobie własny, głęboki spokój. Skie­rował konia na wschód i ruszył w drogę.

Kim obudziła się późno po południu. Leżała w komnacie, którą jej przydzielili. Przy łożu cicho siedziała Jaelle.

Jasnowidząca podniosła się nieco i rozprostowała ramio­na. — Czy spałam cały dzień? — zapytała.

Jaelle uśmiechnęła się, co było nieoczekiwane. — Na­leżało ci się to.

216


Kim podźwignęła się do pozycji siedzącej. — Nic ci nie jest?

Jaelle skinęła głową. — Nikt z nas nie zapuścił się tak głęboko, jak ty. Źródła wracały już do siebie, lecz wyczer­pano je ponownie.

Kim spojrzeniem zadała pytanie i rudowłosa kapłanka opowiedziała jej o łowach oraz odyńcu. — Żaden z nich nie doznał trwałych uszkodzeń ciała, choć Kevin wywinął się tylko cudem — dokończyła.

Kim potrząsnęła głową. — Cieszę się, że tego nie wi­działam — zaczerpnęła głęboko tchu. — Aileron powie­dział mi, że coś przesłałam. Co to było, Jaelle?

Kocioł — odpowiedziała druga kobieta. Ponieważ
Kim czekała na więcej, dodała: — Mag mówi, że Metran
wywołuje za jego pomocą zimę. Jest na Cader Sedat, na
morzu.

Zapadła cisza. Kim analizowała tę wiadomość. Gdy,wre­szcie do niej dotarła, dziewczyna poczuła jedynie rozpacz. — W takim razie w niczym nie pomogłam! Nie możemy nic na to poradzić. Nie możemy się tam dostać podczas zimy!

Jaelle poruszyła się. — Dziś w nocy niewiele. Czy tego nie czujesz?

Usłyszawszy to pytanie, Kim zdała sobie sprawę, że czu­je. — Myślałam, że to tylko wyczerpanie — szepnęła.

Kapłanka potrząsnęła głową. — To Maidaladan. Działa na nas później niż na mężczyzn i chyba raczej jako niepokój niż pożądanie. Słońce już jednak prawie zaszło, a dziś jest wigilia przesilenia letniego.

Kim popatrzyła na nią. — Czy wyjdziesz na zewnątrz?

Jaelle zerwała się raptownie z miejsca i postąpiła kilka

217


kroków w stronę przeciwległej ściany. Kim pomyślała, że ją obraziła, lecz po chwili wysoka kapłanka wróciła do niej. — Przepraszam — powiedziała, zaskakując Kim po raz drugi. — To stara reakcja. Pójdę na bankiet, ale potem wró­cę. Kapłanki w szarych szatach muszą dziś w nocy wyjść na ulice, by oddać się każdemu mężczyźnie, który ich za­pragnie. Czerwone Mormae nigdy nie wychodzą, choć to zwyczaj, nie prawo — zawahała się. — Najwyższa ka­płanka ubiera się w biel i nie wolno jej być częścią Maida-ladan ani mieć mężczyzny w żadnym innym czasie.

Kim sięgnęła do środka, do swej drugiej duszy i dowie­działa się. — Rozumiem — wyrzekła cicho. — Czy to trudne?

Przez chwilę Jaelle nie odpowiadała. — Przeszłam od brązu akolitki prosto do czerwieni, a potem do bieli — wy­znała.

Nigdy nie nosiłaś szarych szat. — Kim przypomnia­
ła sobie coś. — Ysanne też nie.

I wtedy, gdy tamta zesztywniała, zapytała ją: — Czy aż tak jej nienawidzisz? Za to, że odeszła z Raederthem?

Nie spodziewała się odpowiedzi, lecz było to dziwne popołudnie i Jaelle jej udzieliła. — Kiedyś tak było. Teraz przychodzi mi to trudniej. Być może cała nienawiść we mnie skierowała się na północ.

Zapadła długa cisza. Jaelle przerwała ją z zakłopotaniem.

Chcę powiedzieć... dokonałaś ostatniej nocy bardzo
wielkiej rzeczy, niezależnie od tego, co to przyniesie.

Kim wahała się tylko przez krótką chwilę. — Otrzyma­łam pomoc — wyznała. — Myślę, że powiem o tym tylko tobie, Lorenowi i Aileronowi, ponieważ nie jestem pewna, co z tego wyniknie i chcę zachować ostrożność.

218


Jaelle usiadła raptownie. — Dano, Matko nas wszy­stkich! — wy dyszała. — Co mamy zrobić?

Kim potrząsnęła głową. — Nie jestem pewna. Porozma­wiamy o tym. Ale chyba nie dzisiaj. Jak powiedziałaś, nie wydaje się, by dziś w nocy miało się wydarzyć coś ważnego.

Usta Jaelle wykrzywiły się. — Powiedz to tym w sza­rych szatach, które czekały na tę noc przez cały rok.

Kim uśmiechnęła się. — Wyobrażam sobie. Wiesz, co miałam na myśli. Będziemy musieli pomówić też o Darienie.

Jaelle ponownie podniosła się z krzesła. — Będę mu­siała już iść. Zaraz się zacznie. Cieszę się, że czujesz się już lepiej.

Dziękuję ci — odparła Kim. — Za wszystko. Mo­
że zajrzę do Gereinta i źródeł. Po prostu powiedzieć im
cześć. Gdzie leżą?

Jaelle zarumieniła się raz jeszcze. — Ulokowaliśmy ich na łożach w komnatach, które należą do mnie. Pomyśleli­śmy, że tam będzie spokojniej. Nie wszystkie kapłanki wy­chodzą na zewnątrz, jeśli w świątyni są mężczyźni.

Mimo powagi sytuacji Kim musiała zachichotać. — Ja­elle — powiedziała. — W twoich pokojach śpią dziś w nocy jedyni trzej nieszkodliwi mężczyźni w Gwen Ystrat!

Po krótkiej chwili usłyszała, że najwyższa kapłanka roze­śmiała się. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek dotąd słyszała jej śmiech.

Kiedy została sama, mimo wszystkich swych dobrych intencji zasnęła ponownie. Nie było żadnych wizji ani dzia­łania mocy. Po prostu głęboki sen kogoś, kto przeciążył swą duszę i wiedział, że czeka go jeszcze więcej.

Obudziły ją dzwony. Usłyszała szelest długich szat na korytarzu, szybkie kroki bardzo wielu kobiet, szepty i zdy­szany śmiech. Po chwili znowu zapadła cisza.

Kim leżała w łożu. Nie chciało się jej już spać. Zasta-

219


nawiała się nad wieloma sprawami. Wreszcie, ponieważ było Maidaładan, jej myśli wróciły do wydarzenia wczoraj­szego dnia. Leżała jeszcze przez chwilę, rozważając całą sprawę, po czym podniosła się, umyła twarz i założyła na nagie ciało długą szatę.

Ruszyła naprzód biegnącym po łuku korytarzem. Zatrzy­mała się, nasłuchując, pod drzwiami, przez które widać je­szcze było słabe światło. To była wigilia przesilenia letniego w Gwen Ystrat. Zapukała do drzwi, a gdy je otworzył, we­szła do środka.

Nie odpowiedział. Podszedł do niej. Uniosła głowę do pocałunku. Potem poczuła, że rozpina jej suknię. Gdy szata opadła na podłogę, Kim uniosły w górę silne ramiona Lorena Srebrnego Płaszcza, który zaniósł ją do swego łoża w noc wigilii przesilenia letniego.

Sharra myślała, że wreszcie zaczyna pojmować, do czego jest on zdolny, wyczuwać formy, jakie przybierała jego po­goń za rozrywkami. Rok temu sama była taką rozrywką, lecz skończyło się to dla niego pchnięciem nożem, które omal nie kosztowało go życia. Gdy siedziała za stojącym na podwyższeniu stołem w sali bankietowej, patrzyła, uśmie­chając się półgębkiem, jak Diarmuid wstał i zaniósł dymiące jądra odyńca temu, kogo zwierzę zraniło. Naśladując gest służącego, wręczył tacę Kevinowi.

Kevina pamiętała: wykonał taki sam skok, jak ona rok temu, z galerii dla muzyków w Paras Derval, aczkolwiek z całkiem odmiennych powodów. On również był przystoj­ny i jasnowłosy tak jak Diarmuid, choć oczy miał brązowe. W nich także jest smutek — pomyślała Sharra. Nie była pierwszą kobietą, która to zauważyła.

220


Smutek czy nie, Kevin wypowiedział jakąś uwagę, która przyprawiła o konwulsje otaczających go ludzi. Diarmuid śmiał się, gdy wracał na swe miejsce między jej ojcem a naj­wyższą kapłanką, naprzeciwko Ailerona. Gdy siadał, spoj­rzał na nią przelotnie. Odwróciła wzrok z obojętną miną. Od czasu owego słonecznego popołudnia, gdy odniósł tak łatwe zwycięstwo nad wszystkimi, nie rozmawiali ze sobą ani razu. Dzisiejszej nocy jednak było Maidaladan i Sharra nie miała wątpliwości, że powinna spodziewać się jego awansów.

W miarę jak bankiet się rozwijał — mięso upolowanego rankiem dzika oraz eltorów sprowadzonych z Równiny przez oddział Dalrei — nastrój wieczoru stawał się coraz bar­dziej szalony. Sharra czuła ciekawość — z pewnością nie strach — a także irytujący niepokój w swym wnętrzu. Jak rozumiała, gdy zabrzmią dzwony, kapłanki wyjdą na zew­nątrz. Ojciec wyjaśnił jej, że ona sama o wiele wcześniej znajdzie się w świątyni. Artur Pendragon oraz Ivor, aven Dalrei, którzy bawili ją rozmową przez cały wieczór, siedząc po obu jej bokach, udali się tam już teraz. A przynajmniej Sharra zakładała, że poszli do świątyni.

W związku z tym po obu jej stronach stały wolne krzesła. W sali panował coraz większy chaos. Zauważyła, że Shal-hassan zaczyna wiercić się niespokojnie. To nie był odpo­wiedni nastrój dla najwyższego władcy Cathalu. Zastanowiła się przelotnie, czy jej ojciec czuje ten sam przypływ pożą­dania, który stawał się coraz bardziej wyraźny u wszystkich pozostałych mężczyzn w sali. Z pewnością tak — uznała. Stłumiła uśmiech. Trudno było sobie wyobrazić Shalhassana zdanego na łaskę namiętności.

W tej samej chwili Diarmuid znalazł się obok niej. A jednak ją zaskoczył. Nie usiadł. To zwróciłoby w ich stronę zbyt wiele spojrzeń. Oparł się o krzesło, na którym uprzednio siedział Artur, i łagodnym, żartobliwym tonem powiedział coś, co kompletnie zbiło ją z tropu. W chwilę później oddalił się z uprzejmym skinieniem głowy. Prze-

221


szedł przez długą salę, co kilka kroków wybuchając śmie­chem bądź wygłaszając sarkastyczną uwagę, po czym znik­nął w mroku nocy.

Była córką swego ojca i nawet Shalhassan, który obrzucił ją uważnym spojrzeniem, nie był w stanie dostrzec najmniej­szego śladu jej wewnętrznego zmieszania.

Spodziewała się, że przyjdzie do niej dziś w nocy. Li­czyła się z tym, że złoży jej propozycję. Fakt, że szepnął do niej przed chwilą: Później i oddalił się, nie mówiąc nic więcej, w znacznym stopniu zgadzał się z jej oczekiwaniami. Pasowało to do jego stylu leniwej nonszalancji.

Nie pasowało jednak do niego — i to właśnie tak bardzo odebrało jej odwagę — to, że Diarmuid uczynił z tego py­tanie, cichą prośbę. A potem spojrzał na nią, czekając na odpowiedź. Nie miała pojęcia, co powiedziały mu jej oczy ani — co gorsza — co chciała, by mu powiedziały.

W kilka chwil później jej ojciec podniósł się z miejsca, podobnie jak siedzący w połowie długości sali Bashrai. Straż honorowa z przynoszącą zaszczyt dyscypliną odprowadziła najwyższego władcę oraz księżniczkę Cathalu z powrotem do świątyni. Przy drzwiach Shalhassan z pełnym łaskawości gestem — nawet jeśli nie autentycznym uśmiechem — po­zwolił żołnierzom odejść w noc.

Sharra nie miała tu własnych służących. Jaelle wyzna­czyła jedną z kapłanek, by jej usługiwała. Gdy księżniczka weszła do pokoju, ujrzała, że kobieta ścieli jej łóżko w świet­le wpadających do środka mimo zasłoniętego okna promieni księżyca. Kapłanka przywdziała już szatę i kaptur odpowied­nie do panującej na zewnątrz zimy. Sharra potrafiła się do­myślić dlaczego.

Usiadła na jedynym krześle w pokoju, bawiąc się poje-

222


I

dynczym klejnotem, który miała na szyi. Kapłanka kończyła ścielić łóżko szybkimi, niemal niecierpliwymi ruchami.

Sharra przeszyła kobietę najbardziej piorunującym 2 swych spojrzeń. Trudno jednak było okiełznać noszącą kaj tur kapłankę Dany w Gwen Ystrat. — Nie sądzę, by któr> z mężczyzn z wioski zapuścił się tutaj — powiedziała. -A jestem przyzwyczajona do spania przy otwartym okni< nawet zimą.

Bardzo wolno odwróciła się plecami i zaczęła zdejmo wać biżuterię. Dłonie miała spokojne, czuła jednak, jak sei ce wali jej na myśl o implikacjach tego, co przed chwil uczyniła.

Postanowiła, że jeśli po wejściu do pokoju będzie sii śmiał lub drwił z niej, zacznie krzyczeć. Potem niech san radzi sobie z konsekwencjami. Usłyszała, jak zatrzask okn; otworzył się. Do środka wpadł zimny powiew.

Nagle rozległo się bicie w dzwony. Stojąca za nią ka płanka zaczerpnęła nerwowo tchu.

Dziękuję ci — powiedziała Sharra, kładąc naszyjnil
na stole. — Jak sądzę, to znak dla ciebie.

Tak naprawdę było nim okno — odparł Diarmuid.
Wyciągnęła sztylet, zanim jeszcze skończyła się odwra­
cać.

Odrzucił kaptur do tyłu. Stał, spoglądając na nią spokoj­nie. — Przypomnij mi, żebym ci któregoś dnia opowiedziai o tym, jak poprzednim razem zrobiłem podobną rzecz. To ciekawa historia. Czy zauważyłaś — dodał, by podtrzymać


223


rozmowę — jak wysokie są niektóre z tych kapłanek? To był szczęśliwy...

Czy usiłujesz zasłużyć na moją nienawiść?
Cisnęła ku niemu te słowa, jakby to one były jej szty­
letem.

Przerwał. — W żadnym wypadku — odparł, nadał za­chowując swobodę. — Mężczyzna z zewnątrz nie może zbliżyć się do tego pokoju bez niczyjej pomocy, a nie chcia­łem nikogo w to wtajemniczać. Nie zdołałbym dostać się tu sam w żaden inny sposób.

Postąpił krok naprzód. Instynktownie uniosła sztylet. Ujrzawszy to, po raz pierwszy się uśmiechnął. — Tak — powiedział. — Możesz mnie zranić. Z oczywistych powo­dów nie ofiarowałem krwi, kiedy wchodziłem do świątyni. Nie podoba mi się myśl, że jestem w niej podczas Maida-ladan, a nie dopełniłem rytuałów. Jeśli Dana potrafi wpłynąć na mnie tak, jak robi to dziś w nocy, zasługuje na ofiarę błagalną. Obok ciebie stoi misa.

Podwinął rękawy szaty oraz niebieskiej koszuli, którą nosił pod spodem, po czym wyciągnął ku niej nadgarstki.

Tak więc, jej sztylet zranił go po raz drugi, kiedy ujęła jego nadgarstek i nacięła go poprzecznie od dołu. Trysnęła jasna krew. Zebrała ją do naczynia. Diarmuid miał w kie­szeni kwadratową chustkę z sereshańskiej koronki. Wręczył ją jej bez słowa. Sharra odłożyła misę i nóż, po czym oban­dażowała ranę.

224


Usłyszawszy to, cofnął się w stronę okna. Znajdowali się po wschodniej stronie świątyni i wpadało przez nie świat­ło księżyca. Sharra zdała sobie sprawę, że okno jest wysoko. U podstawy gładkich murów świątyni grunt opadał ostro w dół. Diarmuid złożył niedbale dłonie na krawędzi i wyj­rzał na zewnątrz. Księżniczka usiadła na jedynym, stojącym przy łożu krześle. Kiedy się odezwał, nadal mówił cicho, lecz już poważnie. — Trzeba mnie przyjąć takim, jaki je­stem, Sharro. Nigdy nie będę się poruszał w wyznaczonym rytmie — spojrzał na nią. — W przeciwnym razie byłbym teraz najwyższym królem Brenninu, a Aileron by nie żył. Byłaś tam.

Była. To on dokonał wyboru. Nikt z obecnych owego dnia w sali z pewnością tego nie zapomni. Siedziała w mil­czeniu z dłońmi złożonymi na kolanach. — Kiedy skoczy­łaś z galerii, myślałem, że widzę drapieżnego ptaka spada­jącego na ofiarę — powiedział. — Później, kiedy oblałaś mnie wodą, gdy wspinałem się po murze, myślałem, że wi­dzę kobietę, która wie, co to znaczy zabawa. W Paras Derval pięć dni temu ujrzałem i jedno i drugie. Sharro, nie przy­szedłem tu po to, by się z tobą przespać.

Z jej warg wyrwał się pełen niedowierzania śmiech.

Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Jego twarz lśniła w bla­sku księżyca. — To prawda. Wczoraj zdałem sobie sprawę, że nie podoba mi się namiętność Maidaladan. Wolę własną. I twoją. Nie przyszedłem przespać się z tobą, ale powiedzieć to, co powiedziałem.

Zaciskała dłonie bardzo mocno. Mimo to zadrwiła z nie­go, a w jej głosie brzmiał chłód. — Doprawdy — stwier­dziła. — Sądzę więc, że poprzedniej wiosny przybyłeś do Larai Rigal tylko po to, żeby obejrzeć ogrody?

Nie poruszył się, lecz wydało jej się, że jego głos w jakiś sposób zbliżył się znacznie do niej. Brzmiał też bardziej

225


ochryple. — Tylko jeden kwiat — odparł Diarmuid. — I znalazłem więcej niż się spodziewałem.

Powinna coś powiedzieć, odwzajemnić mu się jednym z jego kąśliwych, sardonicznych docinków, lecz zaschło jej w ustach i nie była w stanie mówić.

Teraz postąpił naprzód, tylko o pół kroku, lecz wyszedł przez to ze smugi światła. Sharra wytężała wzrok, by widzieć go w mroku. Usłyszała, jak przemówił ostrożnie, maskując odczuwane przez siebie — nareszcie — napięcie. — Księż­niczko, to są złe czasy, gdyż wojna narzuca określone ogra­niczenia, a ta wojna oznacza koniec wszystkiego, co znali­śmy. Bez względu na to, jeśli pozwolisz, będę się ubiegał o twoją rękę w sposób równie ceremonialny, jak zawsze czyniono to z księżniczkami Cathalu i jutro powiem twojemu ojcu to, co dzisiaj mówię tobie.

Przerwał. Wydawało się, że cały pokój nagle wypełnił blask księżyca. Czuła drżenie we wszystkich kończynach.

— Sharro — powiedział. — Słońce zagościło w twych oczach.

Tak wielu mężczyzn oświadczało się jej tymi słowami ceremonialnego wyznania miłości. Tak wielu mężczyzn, lecz żaden nigdy nie sprawił, by się rozpłakała. Chciała wstać, lecz nie ufała swym nogom. Diarmuid wciąż znaj­dował się w pewnej odległości. Powiedział: ceremonialnie. Rankiem porozmawia z jej ojcem. Słyszała też ochrypłe brzmienie jego głosu.

Nadal go nie opuszczało. — Przepraszam cię, jeśli czu­jesz się zaskoczona — powiedział. — To jest jedyna rzecz, w której brakuje mi doświadczenia. Teraz sobie pójdę. Nie będę rozmawiał z Shalhassanem, dopóki nie udzielisz mi pozwolenia.

Podszedł do drzwi. Nagle wszystko do niej dotarło: nie widział jej twarzy, gdyż siedziała w cieniu, a ponieważ nic nie mówiła...

Podniosła się wtedy. Wypowiadając słowa na szczycie fali, która wezbrała w jej sercu, powiedziała nieśmiało, lecz

226


0x08 graphic
nie bez nuty śmiechu: — Czy nie moglibyśmy udawać, że to nie Maidaladan? Przekonać się, dokąd zaniesie nas nasze własne, nieadekwatne pożądanie?

Odwracając się, wydał z siebie jakiś dźwięk.

Przesunęła się w bok i stanęła w świetle, żeby mógł ujrzeć jej twarz. — Kogóż innego mogłabym pokochać? — zapytała.

Nagle znalazł się obok niej i nad nią. Jego usta były na jej łzach, jej oczach, jej wargach. Blask pełni księżyca prze­silenia letniego padał na nich niczym prysznic białego świat­ła bez względu na całą ciemność, która ich otaczała, oraz tę, która miała dopiero nadejść.

Na otwartej przestrzeni panował mróz, lecz dzisiejsza noc nie była najgorsza, a śnieg i wzgórza oblewała lśniąca poświata. W górze, jaśniejsze gwiazdy jarzyły się lodowa­tym blaskiem, lecz mniej wyraźne ginęły w świetle wido­cznego wysoko na niebie księżyca w pełni.

Kevin jechał na wschód w jednostajnym tempie. Sto­pniowo jego wierzchowiec zaczął wspinać się pod górę. Nie wiodła tędy prawdziwa ścieżka, nie wśród śniegu, lecz droga nie była trudna, a zaspy niezbyt głębokie.

Wzgórza ciągnęły się na północ i na południe. Nie up­łynęło wiele czasu, nim dotarł na wysoki grzbiet i zatrzymał się, by spojrzeć w dół. W oddali szczyty lśniły w srebrzy­stym świetle, niedostępne i zachwycające. Nie wybierał się aż tak daleko.

Po jego prawej stronie na śniegu i łodzie poruszył się jakiś cień. Kevin odwrócił się szybko, by tam spojrzeć. Zda­wał sobie sprawę, że jest sam wśród szerokiej nocy i nie ma broni.

To nie był wilk.

Szary pies poruszył się powoli i z powagą, by zatrzymać się przed koniem. Mimo straszliwych blizn było to piękne zwierzę. Kevin poczuł do niego gorącą sympatię. Stali tak przez moment — żywy obraz na szczycie wzgórza wśród śniegu i cichych, szerokich poszeptów wiatru.

227


— Czy zaprowadzisz mnie tam? — zapytał Kevin.

W chwilę później Cavall spojrzał w górę, jakby chciał zadać samotnemu jeźdźcowi siedzącemu na samotnym koniu jakieś pytanie bądź też potrzebował od niego zapewnienia.

Kevin zrozumiał go. — Boję się — przyznał. — Nie zamierzam cię okłamywać. Jest jednak we mnie silne uczu­cie. Teraz, kiedy tu jesteś, wzmogło się jeszcze. Chcę pójść do Dun Maura. Czy wskażesz mi drogę?

Zawirowanie wiatru wzbiło w górę obłok śniegu. Kiedy już minęło, Cavall odwrócił się i ruszył kłusem w dół wzgó­rza na wschód. Kevin oglądał się przez chwilę za siebie. W Morvran i w świątyni paliły się światła. Gdy się wsłuchał, usłyszał niewyraźne krzyki i śmiech. Szarpnął wodze. Koń ruszył w ślad za psem. Gdy znalazł się na zboczu, światła i hałas zniknęły.

Wiedział, że droga nie może być zbyt długa. Przez jakąś godzinę Cavall prowadził go w dół pomiędzy wzgórzami trasą wijącą się ku wschodowi i nieco na pomoc. Koń, czło­wiek i pies byli jedynymi istotami poruszającymi się wśród zimowego krajobrazu wiecznie zielonych roślin przysypa­nych śniegiem oraz posrebrzonych, zaokrąglonych kształtów pagórków i żlebów. Oddech Kevina zamarzał w nocnym powietrzu. Jedynymi dźwiękami były odgłosy ruchów konia oraz poszepty wiatru, które były teraz cichsze, gdyż zjechali w dół z wyżej położonych miejsc.

Nagle pies zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na niego raz jeszcze. Kevin musiał szukać wzrokiem groty przez kilka chwil, zanim ją dostrzegł. Znajdowali się bezpośrednio przed nią. Zasłaniały ją krzaki i zwisające z góry pnącza. Wejście było mniejsze niż się tego spodziewał. Właściwie przypo­minało raczej szczelinę. Biegnąca na ukos ścieżka wiodła od niego w dół ku czemuś, co wydawało się ostatnim z ni­skich wzgórz. Gdyby księżyc nie świecił tak jasno, Kevin w ogóle nie dostrzegłby jaskini.

Jego dłonie nie były w pełni spokojne. Zaczerpnął szereg powolnych, głębokich oddechów i poczuł, że jego walące

228


mocno serce uspokoiło się. Zeskoczył z siodła i stanął na śniegu obok Cavalla. Spojrzał na grotę. Czuł bardzo wielki strach.

Raz jeszcze wciągnął powietrze w płuca i odwrócił się w stronę konia. Pogłaskał go po nosie. Zbliżył do niego głowę, by poczuć jego ciepło. Następnie ujął w dłoń wodze i skierował wierzchowca ku wzgórzom i leżącemu poza nimi miastu. — Idź już — rozkazał i klepnął go w zad.

Lekko zaskoczony tym, że przyszło mu to tak łatwo patrzył, jak ogier oddalił się galopem, wracając po własnym dobrze widocznym śladzie. Widział go jeszcze przez dług czas w jasnym świetle, nim ścieżka, którą tu przybyli, za­kręciła na południe i zniknęła za zboczem. Stał jeszcze prze2 kilka sekund, gapiąc się na zachód, na miejsce, w którym zniknął koń.

— Cóż — powiedział, odwracając się. — Pora iść.

Pies siedział na śniegu, obserwując go lśniącymi oczyma. Było w nich tyle smutku. Zapragnął go objąć, lecz zwierzę nie należało do niego. Nie dzielili ze sobą niczego i nie chciał posunąć się zbyt daleko. Wykonał gest dłonią — szczerze mówiąc głupi — po czym, nie mówiąc nic więcej, wszedł do Dun Maura.

Tym razem nie obejrzał się za siebie. Mógłby zobaczyć jedynie Cavalla. Pies z pewnością przyglądał się mu, siedząc bez ruchu na skąpanym w blasku księżyca śniegu. Kevin rozchylił paprocie, przeszedł przez krzaki i znalazł się w grocie.

Natychmiast ogarnął go mrok. Nie przyniósł ze sobą żad­nego światła, musiał więc odczekać, aż jego oczy przyzwy­czają się do ciemności. Podczas tego oczekiwania zdał sobie sprawę, jak ciepło nagle się zrobiło. Zdjął płaszcz i rzucił go obok wejścia, choć trochę z boku. Po chwili wahania zrobił to samo z pięknie utkaną kamizelką, którą podarował mu Diarmuid. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy na zewnątrz roz­legł się jakiś szybki, trzepoczący dźwięk, lecz był to tylko ptak. Usłyszał jego przeciągły, cienki, drżący głos, raz, a po-

229


tem drugi. W chwilę później zew rozległ się po raz trzeci, o pół tonu niżej i nie tak przeciągle. Dotykając prawą dłonią ściany, Kevin zaczął posuwać się naprzód.

Ścieżka była równa i prowadziła w dół łagodnie. Kiedy rozłożył ręce, wyczuwał ściany po obu stronach. Miał wra­żenie, że sklepienie jaskini jest wysoko, było jednak napra­wdę ciemno i nie mógł go dostrzec.

Odniósł wrażenie, że serce bije mu teraz wolniej. Dłonie miał suche, choć chropowate ściany pokrywała wilgoć. Cie­mność przysparzała mu trudności, wiedział jednak — z ta­ką pewnością, jak to tylko możliwe — że nie zaszedł tak daleko po to tylko, by potknąć się i złamać sobie kark na pogrążonej w mroku ścieżce.

Szedł tak przez długi czas, nie wiedział jak długi. Dwu­krotnie ściany zbliżyły się do siebie tak bardzo, że musiał odwrócić się bokiem, by przecisnąć się na drugą stronę. W pewnej chwili coś lecącego w ciemności przemknęło bar­dzo blisko niego. Uchylił się poniewczasie, ogarnięty pier­wotnym strachem. Minął on jednak, podobnie jak wszystko inne. Wreszcie korytarz skręcił ostro w prawo i zaczął opa­dać w dół. Kevin dostrzegł w oddali lśniącą łunę.

Było ciepło. Rozpiął kolejny guzik koszuli, a potem, pod wpływem impulsu, ściągnął ją. Podniósł wzrok. Sklepienie było tak wysoko, że nawet w widocznym teraz świetle kryły je cienie. Droga stała się szersza. Pojawiły się stopnie. Bez określonego powodu zaczął je liczyć. Ostatni był dwudziesty siódmy. Ścieżka skończyła się. Stał na krawędzi wielkiej, okrągłej komory wypełnionej pomarańczowym blaskiem, którego źródła nie dostrzegał.

Instynktownie zatrzymał się na progu. W tej samej chwili włosy na karku stanęły mu dęba i poczuł pierwszy impuls — jeszcze nie przypływ, choć wiedział, że on nadejdzie — mocy tego najświętszego z miejsc. Przybrała postać tak oczekiwanego pożądania.

— Jasna twa krew i włosy jasne — usłyszał. Odwrócił się błyskawicznie w prawo.

230


0x08 graphic
Nie zauważył jej przedtem. Nie dostrzegłby jej w ogók gdyby się nie odezwała. W odległości zaledwie trzech sto od niego znajdowało się proste, kamienne siedzenie w> rzeźbione prymitywnie w skalnej ścianie. Na nim, zgięt niemal wpół ze starości, siedziała zwiędła, zgrzybiała baba Jej długie, pozlepiane włosy opadały w rozczochranych, żól tosiwych splotach na plecy oraz po obu stronach wąskie twarzy. Guzowatymi dłońmi, równie zdeformowanymi jal jej kręgosłup, robiła nieustannie na drutach coś bezkształt nego. Gdy zobaczyła jego przestrach, roześmiała się. Otwo rzyła szeroko bezzębne usta z wysokim, charkotliwyn dźwiękiem. Jej oczy, jak się domyślał, miały ongiś barw^ niebieską, teraz jednak były mlecznobiałe i zaropiałe, za­snute zaćmą.

Suknia dawno temu była z pewnością biała, teraz jednak zrobiła się brudna i zaplamiona. Nabrała nieokreślonej bar­wy, a w wielu miejscach była porozrywana. Przez jedną z dziur Kevin dostrzegał obwisłą, skurczoną pierś.

Powoli, z najwyższym szacunkiem, pokłonił się strażni­czce progu tego miejsca. Wciąż się śmiała, kiedy się pod­niósł. Po brodzie spływała jej ślina.

Dziś w nocy jest Maidaladan — powiedział.

Ucichła stopniowo, spoglądając na niego w górę z ni­skiego, kamiennego siedzenia. Jej plecy były tak przygar­bione, że musiała skłonić szyję w bok, żeby podnieść wzrok. — Tak — odparła. — Noc Ukochanego Syna. Upłynęło już siedemset lat, odkąd ostatni raz mężczyzna przyszedł tu w wigilię przesilenia letniego.

Wskazała w dół jednym ze swych drutów. Kevin spojrzał na ziemię obok niej i zobaczył rozsypujące się kości oraz czaszkę.

Nie pozwoliłam mu przejść — wyszeptała starucha
i roześmiała się.

Przełknął ślinę i stłumił strach. — Od jak dawna — wyjąkał. — Od jak dawna tu jesteś?

Głupcze! — krzyknęła tak głośno, że aż podsko-

231


czył. Głupczegłupczegłupczegłupcze — poniosło się echem w jaskini. Wysoko w górze Kevin usłyszał nietoperze. — Czy sądzisz, że jestem żywa?

Żyważyważyważywa — dotarło do jego uszu. Potem słyszał już tylko własny oddech. Patrzył, jak starucha poło­żyła robótkę obok leżących u jej stóp kości. Gdy ponownie podniosła ku niemu wzrok, trzymała w ręku tylko jeden drut, długi, ostry i ciemny. Wymierzyła go w jego serce. Zaśpie­wała, wyraźnie, lecz cicho, tak że nie odezwało się echo:

Jasna twa krew i włosy jasne Czerwień i żółć, by Matce dodać siły. Powiedz mi swoje imię własne, Twoje prawdziwe imię, miły.

Podczas chwili, która minęła, nim odpowiedział, Kevin Laine miał czas, by przypomnieć sobie bardzo wiele rzeczy — jedne ze smutkiem, a inne z miłością. Wyprostował się przed nią. Była w nim moc, nagły przypływ pożądania. On również potrafił sprawić, by w Dun Maura rozbrzmiały echa.

Liadon! — krzyknął. Gdy jego głos odbił się od
ścian, zaczęła w nim narastać siła. Poczuł oddech, dotyk na
twarzy czegoś przypominającego wiatr.

Starucha opuściła powoli drut.

Tak jest — wyszeptała. — Przejdź.

Nie poruszył się. Serce znowu zabiło mu szybko, choć już nie ze strachu. — Jest we mnie życzenie — oznajmił.

Czekał. Po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach zmianę. Odniósł wrażenie, że pojaśniały, przesunęły się z powrotem w kierunku utraconego błękitu. Mogła to być gra pomarań­czowego blasku na kamiennym siedzeniu, wydało mu się jednak, że dostrzegł, iż się wyprostowała.

232


0x08 graphic
Tym samym drutem wskazała w stronę położonej we­wnątrz komory. Niedaleko, niemal jeszcze na progu, Kevin ujrzał rekwizyty ofiary. Nie było tu pięknie wypolerowanego sztyletu ani wspaniale wykonanej misy, by przechwycić spa­dający dar. To było najstarsze miejsce, ośrodek. Z dna jaskini wznosiło się skalne wypiętrzenie sięgające trochę wyżej niż jego pierś. Nie wieńczył go jednak płaski, zaokrąglony szczyt, lecz długi, wyszczerbiony grzebień. Obok stała kamienna misa, niewiele więcej niż kubek. Ongiś miała dwa uchwyty, lecz jeden się odłamał. Nie było na niej żadnych wzorów ani garncarskiej emalii. Była prymitywna i zaledwie nadawała się do użytku. Kevin nawet nie próbował odgadnąć jej wieku.

Przejdź — powtórzyła starucha.

Podszedł do skały i podniósł ostrożnie naczynie. Wydało mu się bardzo ciężkie. Raz jeszcze zatrzymał się i raz jeszcze bardzo wiele rzeczy powróciło do niego z głębiny niczym ognie na odległym brzegu czy światła miasta widziane zi­mową nocą ze wzgórza.

Poczuł dogłębną pewność. Gładkim, niespiesznym ru­chem pochylił się nad skałą i rozciął sobie policzek o wy­szczerbioną krawędź. W tej samej chwili, gdy poczuł ból i złapał w misę tryskającą krew, usłyszał za sobą zawodzący lament, szalony dźwięk radości połączonej z żalem w jed­nym wznoszącym się i opadającym krzyku towarzyszącym przebudzeniu się jego mocy.

Odwrócił się. Starucha uniosła się z miejsca. Oczy miała bardzo niebieskie, suknię białą, włosy białe jak śnieg, a palce długie i smukłe. Jej zęby również były białe, a wargi czer­wone, podobnie jak zarumienione policzki. Wiedział, że to wyraz pożądania.

W moim sercu jest życzenie — powtórzył.
Roześmiała się. Był to łagodny, pobłażliwy, czuły śmiech,

śmiech matki pochylonej nad kołyską dziecka.

Ukochany — przemówiła. — Och, witaj z powro­
tem, Liadonie. Ukochany Synu... Maidaladan. Będzie cię
kochała, na pewno.

233


Strażniczka progu, wciąż stara, lecz już nie zgrzybiała, dotknęła palcem jego rany, z której nadal płynęła krew. Poczuł, że skóra zasklepia się pod tym dotykiem i krwawie­nie ustało.

Stanęła na palcach i pocałowała go namiętnie w usta. Pożądanie wezbrało w nim niczym fala na porywistym wie­trze. — Upłynęło tysiąc dwieście lat, odkąd ostatnio otrzy­małam należność od ofiary, która zgłosiła się dobrowolnie — powiedziała.

W jej oczach lśniły łzy.

— Idź już — poleciła. — Zbliża się północ, Liadonie. Wiesz dokąd się udać. Pamiętasz to. Wylej zawartość misy wraz z życzeniem swego serca, Ukochany. Ona tam będzie. Dla ciebie przyjdzie tak szybko, jak wtedy, gdy pierwszy odyniec naznaczył pierwszego z jej kochanków.

Mówiąc, rozbierała go długimi palcami.

Pożądanie, moc, grzbiet fali. Był siłą, która kryła się za falą, i pianą powstającą tam, gdzie się załamała. Odwrócił się bez słów. Pamiętał drogę. Przeszedł przez obszerną ko­morę, niosąc swą krew w kamiennym naczyniu, i doszedł do jej najdalej położonego punktu. Do samego brzegu roz­padliny.

Nagi, tak jak ongiś w macicy, stanął ponad nią. Nie pozwolił, by jego umysł wrócił teraz do utraconych spraw z przeszłości. Zamiast tego zwrócił całą jaźń ku jedynemu życzeniu swego serca, jedynemu darowi, który chciał od niej otrzymać w zamian. Wylał pełen kubek własnej krwi w ciemną rozpadlinę, by przywołać z ziemi Dane w wigilię przesilenia letniego.

W komorze za jego plecami blask zgasł całkowicie. Cze­kał w absolutnej ciemności. Było w nim tak wiele mocy, tak wiele tęsknoty. Tęsknoty wszystkich jego dni zredukowanej do jednego punktu. Tego punktu. Tej szczeliny. Dun Maura. Maidaladan. Jego najgorętsze pragnienie. Odyniec. Krew. Pies na śniegu przed grotą. Księżyc w pełni. Wszystkie noce, wszystkie podróże przez wszystkie noce miłości. I teraz.

234


I teraz nadeszła i było to więcej niż cokolwiek inneg więcej niż wszystko. Była. Była przed nim w ciemność zawieszona w powietrzu nad rozpadliną.

— Liadonie — wyszeptała. Ochrypła żądza w jej gł( sie sprawiła, że ogarnął go ogień. Potem, jako ukoronowani i nadanie postaci, gdyż kochała go i miała go kochać, sz< pnęła raz jeszcze.— Kevinie — powiedziała, a potem: -Och, chodź!

Skoczył.

Była tam. Jej ramiona otoczyły go w mroku, gdy uznał go za swego. Wydawało mu się, że przez chwilę unosili si w powietrzu. Potem zaczął się długi upadek. Jej nogi owi nęły się wokół jego nóg. Wyciągnął ręce i odnalazł jej piersi Pieścił jej biodra i uda, poczuł jak otwiera się niczym kwia pod jego dotykiem. Poczuł szaloną erekcję. Wszedł w nią Spadali. Nie było światła, nie było ścian. Gdy go całowała jej usta wydawały głośne dźwięki. Kiedy pchał, słyszał je jęki oraz własny, chrapliwy oddech. Czuł narastającą burzę moc, wiedział, że to jest przeznaczenie jego dni, słyszał, jal Dana wypowiada jego imię, wszystkie jego imiona we wszy stkich światach, poczuł, jak eksploduje w jej głębi ognierr swego nasienia. Rozbłysła jasno własną, przemieniającą eks­tazą. Żarzyła się tym, co z nią uczynił. W blasku jej żądz> dostrzegł ziemię zbliżającą się, by go zagarnąć. Zrozumiał, że dotarł do domu, do kresu podróży. Kresu tęsknoty. Grunl gnał ku niemu. Ściany mijały go nieprzerwanym pędem. Żadnego żalu, dużo miłości i mocy, odrobina nadziei, za­spokojone pożądanie i tylko jeden smutek, który wypełnił końcowe pół sekundy, gdy mknął na ostatnie spotkanie z ziemią

Abba — pomyślał ni w pięć, ni w dziewięć. I uderzył.

W świątyni, Jaelle przebudziła się. Usiadła na łożu, sztywna i wyprostowana. Czekała. W chwilę później dźwięk rozległ się ponownie. Tym razem nie spała i nie mogło być mowy o pomyłce. Nie w tej sprawie i nie dziś w nocy. Była najwyższą kapłanką, nosiła biel i była nietknięta, ponieważ

235


ktoś musiał być zespolony z Matką, żeby usłyszeć krzyk, jeśli się rozlegnie. Dobiegł jej uszu raz jeszcze. Dźwięk, którego nigdy nie spodziewała się usłyszeć. Krzyk, który, według opinii żyjących, nie rozbrzmiewał od dłuższego cza­su. Och, rytuał wykonywano. Odgrywano go każdego ranka po Maidaladan od czasu, gdy w Gwen Ystrat wzniesiono pierwszą świątynię. Lament kapłanek o wschodzie słońca to była jednak inna sprawa. Symbol. Wspomnienie.

Głos w jej umyśle był czymś nieskończenie odmiennym. Nie brzmiała w nim żałoba po symbolicznej stracie, lecz po Ukochanym Synu. Jaelle podniosła się z łoża. Zdała sobie sprawę, że drży. Nadal nie mogła w pełni uwierzyć w to, co usłyszała. Dźwięk jednak był wysoki i nieodparty, prze­sycony ponadczasowym żalem. Była najwyższą kapłanką i rozumiała, co się wydarzyło.

We frontowym pokoju jej apartamentu spało trzech męż­czyzn. Żaden z nich nawet się nie poruszył, gdy ich mijała. Nie wyszła na korytarz, lecz zbliżyła się do innych, mniej­szych drzwi, po czym ruszyła pośpiesznie boso, nie zważając na chłód, przez wąskie, mroczne przejście i otworzyła na­stępne drzwi na jego końcu.

Znalazła się pod kopułą, za ołtarzem i toporem. Tam zatrzymała się. Głos rozbrzmiewał w niej donośnie, naglący i radosny, nawet w swym żalu. Poprowadził ją za sobą.

Była najwyższą kapłanką. To była noc Maidaladan i — choć to niewiarygodne — ofiara została złożona. Wsparła obie dłonie na toporze, który mogła unieść jedynie najwy­ższa kapłanka. Podźwignęła go z miejsca, zakręciła nim wo­kół i opuściła z trzaskiem na ołtarz. Dźwięk rozbrzmiał po­tężnie pod kopułą. Dopiero gdy ucichł, Jaelle podniosła głos, by wypowiedzieć słowa, które niosły się echem w jej jaźni.

Rahod hedai Liadon! — wykrzyknęła. — Liadon umarł raz jeszcze!

Rozpłakała się. Całe jej serce wypełnił żal. Wiedziała, że usłyszała ją każda kapłanka w Fionavarze. Była najwy­ższą kapłanką.

236


Budziły się już, wszystkie te, które przebywały w świą­tyni. Wychodziły z miejsc, gdzie spały. Widziały ją tam w rozdartej szacie, z krwią na twarzy i uniesionym toporem w rękach.

Rahod hedai Liadonl — krzyknęła ponownie Jaelle,
czując, jak owe słowa wzbierają w niej, domagając się wy­
powiedzenia. Wszystkie Mormae były już przy niej. Zoba­
czyła, że zaczynają rozdzierać szaty i rozdrapywać pazno­
kciami twarze w oszalałej żałobie. Usłyszała, jak podnoszą
głosy, by powtórzyć jej lament.

Podeszła do niej płacząca akolitka. Przyniosła jej płaszcz i buty. Najwyższa kapłanka włożyła je pośpiesznie. Ruszyła naprzód, by poprowadzić je wszystkie na wschód — tam, gdzie się to wydarzyło. W pomieszczeniu byli teraz też mężczyźni — dwaj magowie oraz królowie. W ich oczach widać było strach. Ustąpili na bok, by ją przepuścić. Była jednak kobieta, która tego nie uczyniła.

Jaelle — zapytała Kim. — Kto to jest?
Niemal nie zwolniła kroku. — Nie wiem. Chodź!
Wyszła na zewnątrz. W całym Morvran zapalano światła.

Na długiej ulicy, wylotowej z miasta, widziała biegnące ku niej kapłanki. Sprowadzono jej konia. Dosiadła go i, nie czekając na nikogo, ruszyła w stronę Dun Maura.

Wszyscy podążyli za nią. W wielu przypadkach po dwie osoby na koniu, gdyż żołnierze zabrali ze sobą kapłanki, które zerwały się z płaczem z łóżek. Był to dzień letniego przesilenia i świt miał wstać szybko. Szarzało już, gdy do­tarli do groty i ujrzeli psa.

Artur zeskoczył z siodła i zbliżył się do Cavalla. Przez chwilę wpatrywał się w jego oczy, po czym wyprostował się i zajrzał w głąb jaskini. Jaelle uklękła przy wejściu mię­dzy czerwonymi kwiatami, które rozkwitły teraz pośród śniegu. Po jej twarzy spływały łzy.

Słońce wzeszło.

Kto? — zapytał Loren Srebrny Płaszcz. — Kto to był?

237


Zebrało się tam już wówczas bardzo wielu ludzi. Wszy­scy spoglądali na siebie w pierwszych promieniach poranka.

Kim Ford zamknęła oczy.

Wszędzie wokół kapłanki Dany zaczęły, z początku nie­równo, lecz potem harmonijnie, śpiewać swój lament po zmarłym Liadonie.

Spójrzcie!— zawołał Shalhassan z Cathalu. — Śnieg
topnieje!

Spojrzeli wszyscy oprócz Kim. Wszyscy to zobaczyli.

Och, mój ukochany — pomyślała Kimberly. Rozległ się szept, przechodzący stopniowo w ryk. Zachwyt i niedowie­rzanie. Początki rozpaczliwej nadziei. Kapłanki zawodziły w żalu i ekstazie. Promienie słońca padały na topniejący śnieg.

Gdzie jest Kevin? — zapytał ostrym tonem Diar-
muid.

Gdzie, ach, gdzie? O mój kochany.


Część IV

Cader Sedat

Rozdział 12

Jako najstarszy z trzech braci, Paul Schafer miał ogólne pojęcie na temat postępowania z dziećmi. Ogólne pojęcie nie miało jednak przynieść mu wiele pożytku. Nie w przypadku tego dziecka. Rankiem Dari spadł na jego gło­wę, gdyż Vae musiała się uporać z własnymi problemami: żałobą po utraconym synu i niemal niewykonalnym zada­niem napisania listu do Północnej Twierdzy.

Obiecał, że dopilnuje, by dotarł on na miejsce, po czym wyszedł z Darim na dwór, by się z nim pobawić. A właściwie tylko pospacerować w śniegu, gdyż chłopiec — Paul uznał, że wygląda on teraz na siedem albo osiem lat — nie był w nastroju do zabawy, a poza tym nie ufał zbytnio niezna­jomemu mężczyźnie.

Paul sięgnął pamięcią piętnaście lat wstecz, do wspo­mnienia o swych braciach. Zaczął mówić. Nie próbował skłonić Danego, by cokolwiek powiedział lub zrobił, nie proponował, że go podrzuci w górę albo poniesie. Po prostu mówił i to nie tak, jak się mówi do dziecka.

Opowiedział Danemu o swym świecie i o Lorenie Sre­brnym Płaszczu, magu, który potrafił wędrować między światami. Mówił o wojnie, o tym, dlaczego Shahar, ojciec Dariego, musiał wyjechać, i o tym, że wiele matek i dzieci

239


musieli opuścić mężczyźni, którzy odeszli na wojnę z po­wodu Ciemności.

Ale Finn nie był mężczyzną — odezwał się Dari.
To były jego pierwsze słowa tego ranka.

Szli krętą ścieżką przez las. Z lewej Paul dostrzegał prze­lotnie jezioro — jak sądził jedyne w całym Fionavarze, któ­re nie zamarzło. Spojrzał na dziecko, ważąc starannie słowa.

Niektórzy chłopcy stają się mężczyznami szybciej
od innych — odparł. — Finn taki był.

Dari, w swym niebieskim płaszczyku, szaliku, rękawi­czkach z jednym palcem oraz zimowych bucikach, podniósł ku niemu z powagą wzrok. Jego oczy były intensywnie nie­bieskie. Po dłuższej chwili najwyraźniej podjął decyzję. — Potrafię zrobić kwiat na śniegu — powiedział.

Zobaczył również coś jeszcze.

To jest... bardzo ładne — powiedział, tak spokoj­
nie, jak tylko mógł, podczas gdy w jego głowie rozbrzmiały
dzwony alarmowe. Darien nie odwrócił się. Następnym ru­
chem — tym razem nie rysował nic palcem, a po prostu
rozpostarł je wszystkie — pokolorował stworzony przez
siebie kwiat. Tam, gdzie były płatki, miał on barwę niebie-
skozieloną, a w środku czerwoną.

Czerwoną, jak oczy Dariena w chwili, gdy go kreślił.

To jest bardzo ładne — zdołał powtórzyć Paul. Od­
chrząknął. — Czy pójdziemy do domu na obiad?

Odeszli daleko. W drodze powrotnej Dari zmęczył się i poprosił, by go ponieść. Paul wsadził go sobie na barana i biegł, podskakując, z nim przez część drogi. Dari po raz pierwszy się roześmiał. Był to miły, dziecinny śmiech.

240


Vae dała mu obiad, po czym chłopiec przespał większą część popołudnia. Wieczorem również był spokojny. Przy kolacji Vae, nie pytając, rozłożyła trzy nakrycia. Ona rów­nież mówiła bardzo mało. Powieki miała zaczerwienione, lecz Paul nie widział, by płakała. Potem, gdy słońce już zaszło, zapaliła świece i roznieciła ogień w kominku. Paul położył dziecko spać i raz jeszcze doprowadził je do śmiechu za pomocą cieni na ścianie, po czym zaciągnął zasłony wo­kół łóżka.

Następnie powiedział Vae, co postanowił zrobić. Po chwili zaczęła cicho mówić o Firmie. Wysłuchał jej bez słowa. Wreszcie coś zrozumiał. Trwało to zbyt długo, gdyż w tej jednej sprawie wciąż był powolny. Podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Umilkła wtedy i opuściła głowę, by po prostu się rozpłakać.

Spędził drugą noc w łóżku Finna. Tym razem Dari nie przyszedł do niego. Paul leżał, czuwając, i wsłuchiwał się w gwizd wiatru w dolinie.

Rankiem, po śniadaniu, zabrał Dariego nad jezioro. Sta­nęli na brzegu i nauczył chłopca, jak puszczać kaczki na wodzie. Grał na zwłokę, gdyż podjęta wczorajszej nocy de­cyzja wciąż napełniała go niepokojem i niepewnością. Gdy wreszcie zasnął, śnił mu się kwiat Dariena. Czerwień jego środka przerodziła się we śnie w oko. Paul bał się i nie był w stanie w nie spojrzeć.

Teraz, nad wodą, tęczówki dziecka były niebieskie. Dari sprawiał wrażenie spokojnie skupionego na nauce puszcza­nia kaczek. Można by niemal uwierzyć, że jest tylko chło­pcem i nadal nim pozostanie. Niemal by można. Paul po­chylił się nisko. — W ten sposób — powiedział i rzucił kamień, który odbił się od tafli jeziora pięć razy. Wypro­stował się, by patrzeć, jak chłopiec pobiegł po więcej ka­mieni. Gdy podniósł wzrok, ujrzał srebrnowłosą postać mi­jającą konno zakręt traktu wiodącego z Paras Derval.

— Cześć — odezwał się Brendel, gdy się zbliżył. —

241


Cześć, mały — dodał, zsiadając z konia. — Tam jest ka­mień, tuż obok ciebie. I to chyba dobry.

Lios alfar stanął naprzeciwko Paula. W jego oczach ma­lowała się powaga i wiedza.

Kevin ci powiedział? — zapytał Paul.

Brendel skinął głową. — Mówił, że będziesz się gnie­wał, ale nie tak bardzo.

Paul skrzywił usta. — Zna mnie za dobrze.

Brendel uśmiechnął się, lecz jego zdradzające uczucia oczy były fiołkowe. — Powiedział też coś jeszcze, a mia­nowicie, że wygląda na to, iż wchodzi tu w grę wybór po­między Światłem a Ciemnością i że być może powinien być przy tym obecny lios alfar.

Przez chwilę Paul milczał. — Wiesz, on jest najinteli­gentniejszy z nas wszystkich — stwierdził wreszcie. — Nie przyszło mi to do głowy.

Na wschodzie, w Gwen Ystrat, mężowie z Brenninu i Cathalu wkraczali na teren Lasu Leinan, a biały odyniec budził się z bardzo długiego snu.

Za plecami Brendela Dari próbował, bez większego po­wodzenia, puścić kaczkę. — Co zamierzałeś zrobić? — odezwał się cicho lios, spoglądając na chłopca.

Zabrać go do Letniego Drzewa — odparł Paul.
Brendel kompletnie znieruchomiał. — Moc przed wy­
borem? — zapytał.

Kamień rzucony przez Danego odbił się trzy razy. Chło­piec roześmiał się. — Bardzo dobrze — powiedział odru­chowo Paul. — Nie może wybrać jako dziecko, a obawiam się, że moc już ma — dodał, zwracając się do Brendela.

Opowiedział liosowi o kwiecie. Dari przebiegł kilka kro­ków wzdłuż brzegu, szukając następnego kamienia.

Lios alfar był nieruchomym srebrzystym płomieniem po­śród śniegu. Jego twarz była poważna, wiecznie młoda i piękna. — Czy możemy podjąć takie ryzyko, gdy narażone są Krosna Świata? — zapytał, kiedy Paul już skończył.

Z jakiegoś nieznanego powodu Rakoth nie chciał, by

242


r

on żył — odparł ten. — Jennifer mówi, że Darien jest nie­pożądany.

Brendel potrząsnął głową. — Co to znaczy? Boję się, Pwyllu, bardzo się boję.

Słyszeli śmiech Dariego poszukującego kamieni do rzu­cania. — Z pewnością nikt, kto kiedykolwiek żył, nie mógł pozostawać w podobnej równowadze między Światłem a Ciemnością — stwierdził Paul.

Potem, gdy Brendel się nie odzywał, dodał, słysząc w swym głosie zwątpienie i nadzieję zarazem: — Rakotł nie chciał, by on żył.

Z jakiegoś nieznanego powodu — powtórzył Brendel
Nad jeziorem panowała łagodna pogoda. Powierzchnię

pokrywały zmarszczki, lecz nie prawdziwe fale. Dariemi udało się rzucić kamień tak, by odbił się pięć razy. Odwróci] się z uśmiechem, żeby zobaczyć, czy Paul na niego patrzy. Przyglądali mu się obaj.

— Tkaczu, użycz nam światła — powiedział Brendel.

Vae obserwowała ich z chaty. Widziała, że Paul ma wło­sy ciemne, a czupryna lios alfara lśni srebrem w blasku słońca, lecz Darien — kiedy zagłębiał się między drzewa — błyszczał złotem.

Paul zawsze planował, że wróci tu sam, by zadać pewne pytanie, wyglądało jednak na to, że sprawy ułożyły się ina­czej.

Gdy doszli do miejsca, gdzie drzewa otaczającego je­zioro gaju zaczynały się mieszać z ciemniejszymi, rosną­cymi w lesie, Dari zwolnił niepewnie kroku. Brendel wy­ciągnął z gracją ręce i wsadził go sobie lekko na barana. Paul minął ich w milczeniu, tak jak ongiś, niedaleko stąd, minął w nocy trzech mężczyzn. Trzymał głowę bardzo wy-


243


soko. Czuł już pulsowanie mocy. Po raz drugi wkraczał na teren Lasu Boga.

Był zimowy dzień, lecz w Lesie Mórnira, wśród prasta­rych drzew, panowała ciemność. Paul poczuł, że coś w jego wnętrzu wibruje niczym kamerton. Były w nim wspomnie­nia. Usłyszał, że za jego plecami Brendel przemawia do dziecka. Wydawali się jednak bardzo odlegli. Bliskie były teraz obrazy: stary najwyższy król Ailell grający w szachy przy blasku świec; Kevin śpiewający Pieśń Rachel; ten las nocą; muzyka; Galadan i pies; potem czerwony księżyc w pełni w noc nowiu, mgła, Bóg i deszcz.

Dotarł do miejsca, w którym drzewa tworzyły podwójny szpaler. To również pamiętał. Na ścieżce nie było śniegu. Wiedział, że tak blisko Drzewa nie mogło go być. Tym razem nie słyszał muzyki i mimo gęstych cieni nie była to noc, lecz moc była obecna. Zawsze była tu obecna, a on stanowił jej część. Za jego plecami, Brendel i chłopiec umil­kli teraz. Paul poprowadził ich w milczeniu wzdłuż łuku utworzonego przez podwójną linię drzew na polanę Letniego Drzewa. Wyglądało ono tak samo, jak owej nocy, gdy go na nim przywiązano.

Na ziemi migotały plamki światła. Słońce stało wysoko na niebie i jego promienie padały na polanę. Przypomniał sobie, jak paliło go rok temu, bezlitosne na czystym, bez­chmurnym niebie.

Odpędził swe wspomnienia.

— Cernanie, pragnę z tobą pomówić — powiedział. Usłyszał, jak wstrząśnięty Brendel wciągnął powietrze. Nie odwrócił się. Upłynęły długie chwile. Nagle zza zasłony otaczających polanę drzew wystąpił bóg.

Był bardzo wysoki i opalony na ciemny brąz. Kończyny miał długie. Nie nosił żadnego ubrania. Jego oczy były brą­zowe jak u jelenia. Poruszał się lekko — niczym jeleń — a na głowie miał rogi o siedmiu rosochach, również jak jeleń. Była w nim pewna dzikość oraz nieskończony maje­stat, a gdy przemówił, w jego głosie brzmiało coś, co przy-

244


woływało na myśl wszystkie mroczne, nie opanowane pu­szcze.

Nikt nie będzie mnie wzywał w ten sposób — oz­
najmił. Wydawało się, że światło na polanie przygasło.

Ja będę — odparł spokojnie Paul. — W tym miejscu.
W tej samej chwili, gdy przemówił, rozległ się stłumiony

głos gromu. Brendel stał tuż za nim. Zdawał sobie sprawę z obecności dziecka, czujnego i nie okazującego strachu, które okrążało teraz polanę.

Ponownie grom, a potem złowieszcza cisza.

Znowu cisza. Rogaty bóg postąpił krok naprzód. — Mój syn jest bardzo silny — powiedział. — Silniejszy od nas, gdyż nam nie wolno ingerować — przerwał. Po chwili, z in­ną nutą w głosie, dodał: — Nie zawsze był taki, jak teraz.

Tak wiele bólu — pomyślał Paul. Nawet w tym. Potem usłyszał pełen goryczy i nieubłagany głos Brendela. — Za­bił Ra-Termaine'a w Andarien. Czy chcesz, byśmy się nad nim litowali?

Jest moim synem — odparł Cernan.

Paul poruszył się. Tak wiele ciemności wokół niego,

245


a jemu nie towarzyszyły krucze glosy, które by go prowa­dziły. — Potrzebujemy cię, leśny władco — powiedział, wciąż pełen wątpliwości i obaw. — Twojej rady i twojej mocy. W tym dziecku przebudziła się siła i jest ona czer­wona. Istnieje wybór Światła, którego wszyscy musimy do­konać, lecz obawiam się, że jego wybór jest najpoważniejszy ze wszystkich, a on jest tylko dzieckiem.

Po chwili przerwy wypowiedział to: — Dzieckiem Ra-kotha, Cernanie.

Zapadła cisza. — Dlaczego? — wyszeptał przerażony bóg. — Dlaczego pozwolono mu żyć?

Do Paula dotarł poszept rozbrzmiewający wśród drzew. Pamiętał go. — By dokonał wyboru — odparł. — Naj­ważniejszego wyboru we wszystkich światach. Ale nie gdy jest dzieckiem. Jego moc objawiła się zbyt wcześnie.

Usłyszał oddech Brendela za swymi plecami.

Tylko gdy jest dzieckiem, można nad nim zapanować
— odrzekł Cernan.

Paul potrząsnął głową. — Nad nim nie sposób zapano­wać. Nigdy nie było to możliwe. Leśny władco, on jest polem bitwy i musi być wystarczająco dorosły, by o tym wiedzieć!

Gdy wypowiedział te słowa, poczuł, że zabrzmiała w nich prawda. Nie uderzył grom, lecz Paul poczuł w swym wnętrzu dziwne, wyczekujące pulsowanie. — Cernanie, czy doprowadzisz go do dojrzałości? — zapytał.

Cernan od Zwierząt uniósł potężną głowę. Po raz pier­wszy coś w nim przestraszyło Paula. Bóg otworzył usta, by wyrzec...

Nigdy nie usłyszeli tego, co zamierzał powiedzieć.

Na przeciwległym końcu polany rozbłysło światło, niemal oślepiające w naładowanym mocą półmroku tego miejsca.

Wyszedł zza Letniego Drzewa. Nie był już dzieckiem.

246


Stał nagi jak Cernan, lecz włosy miał jasne, takie jak od urodzenia. Nie był też tak wysoki, jak bóg. Dorównywał mniej więcej wzrostem Finnowi — zdał sobie z odrętwia­jącym lękiem sprawę Paul. Wyglądał też na jego wiek.

Dari... — zaczął, lecz owo zdrobnienie już do niego
nie pasowało. Nie mogło się odnosić do złotej postaci sto­
jącej na polanie. Spróbował raz jeszcze. — Darienie, po to
cię tu przyprowadziłem, ale jak dokonałeś tego sam?

Odpowiedział mu śmiech, który zmienił obawę w prze­rażenie. — Zapomniałeś o czymś — odparł Darien. — Wszyscy o tym zapomnieliście. I to przez taką zwykłą rzecz, jak zima. Jesteśmy w dębowym gaju i nadchodzi wigilia przesilenia letniego! Mogąc czerpać z tak potężnego źródła, po cóż miałbym potrzebować pomocy rogatego boga, by osiągnąć mą moc?

Skinieniem dłoni podpalił otaczające polanę drzewa, któ­re utworzyły krąg ognia, czerwony jak błysk jego oczu.

Paul zatoczył się do tyłu, czując falę gorąca, tak jak nie czuł zimna. Usłyszał, że Cernan krzyknął, lecz zanim bóg zdążył coś zrobić, Brendel postąpił krok naprzód.

Nie — powiedział. — Zgaś ogień i wysłuchaj mnie,
zanim odejdziesz.

W jego głosie brzmiała muzyka, dzwony w wysoko po­łożonym miejscu pełnym światła. — Tylko ten jeden raz — dodał cicho Brendel. Darien poruszył dłonią.

Ogień zgasł. Drzewa były nietknięte. Iluzja — zrozu­miał Paul. To była iluzja. Nadal jednak czuł na skórze przy­gasający żar, w miejsce własnej mocy zaś bezradność.

Zwiewny, niemal świetlisty Brendel zwrócił się w stronę dziecka Rakotha. — Słyszałeś, jak wymieniliśmy imię twe-

247


go ojca— zaczął. — Nie wiesz jednak, jak nazywa się two­ja matka. Masz jej włosy i jej dłonie. Jest jeszcze więcej: oczy twego ojca są czerwone, a matki zielone. Ty masz nie­bieskie, Darienie. Nie jesteś skazany na żadne przeznaczenie. Nikt, kto się kiedykolwiek narodził, nie stał przed równie klarownym wyborem między Światłem a Ciemnością.

To prawda — odezwał się między drzewami głębo­
ki głos Cernana.

Paul nie widział oczu Brendela, lecz tęczówki Dariena znowu stały się niebieskie. Był piękny. Już nie dziecko, lecz nadal młodzieniec z otwartą twarzą bez zarostu i tak bardzo wielką mocą.

Jeśli wybór jest klarowny — odparł Darien. — To
czy nie powienienem wysłuchać mojego ojca, tak jak i was?
Choćby po to, by być sprawiedliwym?

Roześmiał się wtedy, ujrzawszy coś w twarzy Brendela.

Darienie — przemówił cicho Paul. — Kochano cię.
Co powiedział ci Finn na temat wyboru?

To było ryzyko i to kolejne. Nie wiedział, czy Finn mówił cokolwiek na ten temat.

Podjął je i wyglądało na to, że przegrał. — On odszedł

odparł Darien. Jego twarz przeszył grymas bólu. —
Odszedł! — krzyknął raz jeszcze chłopiec. Skinął dłonią

taką samą jak dłoń Jennifer — i zniknął.

Zapadła cisza, po czym usłyszeli, jak coś ucieka z polany.

Dlaczego... — zapytał raz jeszcze Cernan od Zwie­
rząt, bóg, który dawno temu wydrwił Maugrima i nazwał
go Sathainem. — ... dlaczego pozwolono mu żyć?

Paul spojrzał na niego, a potem na lios alfara, który nagle wydał mu się wątły. — By wybrał! — krzyknął z niejaką desperacją. Sięgnął do swego wnętrza, do pulsowania mocy, w poszukiwaniu potwierdzenia, lecz nie znalazł żadnego.

Paul i Brendel opuścili razem polanę, a potem Las Boga. Droga w to miejsce trwała długo, lecz powrotna ciągnęła się jeszcze bardziej. Słońce skłaniało się ku zachodowi za

248


ich plecami, gdy dotarli wreszcie do chaty. Rankiem wy­ruszyło ich trzech, lecz Vae ujrzała z powrotem jedynie dwóch.

Wpuściła ich do środka. Lios alfar pokłonił się jej, po czym pocałował ją w policzek, co było nieoczekiwane. Nig­dy dotąd nie widziała żadnego z nich. Ongiś zachwyciłoby ją to niezmiernie. Ongiś. Usiedli zmęczeni na dwóch krze­słach przy kominku. Zrobiła ziołową herbatę, a oni opowie­dzieli jej, co się wydarzyło.

A więc wszystko na nic — wyrzekła, gdy relacja
dobiegła końca. — Wszystko, co zrobiliśmy, zdało się na
mniej niż nic, jeśli przeszedł na stronę ojca. Sądziłam, że
miłość może zdziałać więcej.

Żaden z nich jej nie odpowiedział, co było wystarczającą odpowiedzią. Paul dorzucił drew do ognia. Czuł się zraniony wydarzeniami dzisiejszego dnia. — Nie ma już potrzeby, byś tu zostawała — stwierdził. — Czy mamy cię rankiem odwieźć do miasta?

Skinęła powoli głową. — W domu będzie tak pusto — rzekła drżącym głosem w chwilę potem, gdy samotność ugo­dziła ją w bolesny punkt. — Czy Shahar nie mógłby wrócić do Paras Derval i służyć w stolicy?

Mógłby — odparł cicho Paul. — Och, Vae, tak mi
przykro. Dopilnuję, by tak się stało.

Płakała potem przez krótką chwilę. Nie chciała tego ro­bić, lecz Finn odszedł niewiarygodnie daleko, a teraz Dari również, Shahara zaś nie było od tak dawna.

Zatrzymali się w chacie na noc. Przy blasku świec i ko­minka pomogli jej spakować nieliczne rzeczy, które zabrała tu ze sobą. Gdy zrobiło się już późno, pozwolili, by ogień wygasł. Lios spał w łóżku Dariego, a Paul — raz jeszcze — Firma. Mieli odjechać z pierwszymi promieniami świtu.

Obudzili się jednak wcześniej. To Brendel zerwał się pierwszy. Pozostali dwoje — pogrążeni w płytkim śnie — usłyszeli, jak wstał. Była jeszcze noc, być może dwie go­dziny przed świtem.

249


Ubrali się wszyscy troje i ruszyli w stronę jeziora. Księ­życ w pełni wisiał już nisko na niebie, lecz lśnił bardzo jasno. Wiatr zmienił kierunek na południowy. Dął teraz ku nim sponad wody. Gwiazdy nad ich głowami oraz na za­chodzie przyćmił blask księżyca. Paul zauważył, że na wschodzie świeciły jaśniej.

Nagle, wciąż spoglądając na wschód, opuścił wzrok. Nie mogąc wydobyć z siebie słów, dotknął Brendela i Vae, po czym wyciągnął rękę.

Wszędzie wokół wzgórz, wyraźnie widoczny w świetle księżyca, śnieg zaczynał topnieć.

Nie odszedł daleko. Nie był też niewidzialny zbyt długo. Nie była to rzecz, którą potrafiłby przeciągać. Usłyszał, jak bóg oddalił się w postaci jelenia, a potem pozostali dwaj. Szli powoli w milczeniu. Poczuł impuls, by za nimi podążyć, został jednak tam, gdzie stał, między drzewami. Później, gdy wszyscy już zniknęli, podniósł się i również sobie po­szedł.

W piersi ciążyło mu coś przypominającego kamień lub
pięść. Bolało go to. Nie był przyzwyczajony do tego ciała,
które dał mu przyśpieszony przez niego wzrost. Nie był też
przyzwyczajony do świadomości, kim jest jego ojciec. Wie­
dział, że to pierwsze wkrótce przestanie mu dolegać. Podej­
rzewał, że to drugie również. Nie był pewien, co ma sądzić
na ten temat, czy na jakikolwiek inny. Był nagi, lecz nie
czuł zimna. Palił go głęboki gniew na wszystkich. Zaczynał
się domyślać, jak jest silny. /

Znał pewne miejsce — odnalazł je Finn — leżące na północ od chaty, wysoko na zboczu najwyższego ze wzgórz. Mówił, że latem łatwo by się było tam wspiąć. Darien nigdy nie widział lata. Gdy Finn go tam zaprowadził, zaspy sięgały Dariemu do piersi i brat musiał go nieść przez większą część drogi.

Nie był już Darim. Owo imię było kolejną rzeczą, którą

250


utracił, kolejnym zagubionym fragmentem. Stanął przeć wejściem do małej jaskini na stoku wzgórza. Dała mu on; schronienie przed wiatrem, choć go nie potrzebował. Możni było stamtąd dojrzeć wieże pałacu w Paras Derval, ale nit samo miasto.

Można też było spojrzeć w dół, gdy zrobiło się już ciem­no, na światła w chacie nad jeziorem. Jego wzrok był bardzc dobry. Dostrzegał postacie poruszające się za zaciągniętym zasłonami. Obserwował je. Po chwili zaczęło mu jednak dokuczać zimno. Wszystko to wydarzyło się bardzo szybko. Nie potrafił w pełni dopasować się do tego ciała ani dać sobie rady z dojrzalszym umysłem, jaki teraz miał. W po­łowie nadal czuł się Darim, z jego niebieskim płaszczykiem zimowym i rękawiczkami z jednym palcem. Wciąż chciał, żeby ktoś go zaniósł do łóżka.

Trudno mu było nie wybuchnąć płaczem, gdy patrzył na światła, a jeszcze trudniej, gdy zgasły. Został wtedy sam na sam z blaskiem księżyca, śniegiem oraz głosami, które po­nownie rozległy się w wietrze. Nie rozpłakał się jednak. Zamiast tego ponownie przywołał gniew. Dlaczego pozwo­lono mu żyć? — zapytał Cernan. Nikt z nich go nie chciał, nawet Finn, który odszedł.

Było zimno i czuł się głodny. Na tę myśl rozbłysnął czerwienią swych oczu i zmienił się w sowę. Latał przez całą godzinę. Pochwycił niedaleko lasu trzy nocne gryzonie. Poleciał z powrotem do jaskini. Jako ptak marznął mniej. Zasnął w tej postaci.

Obudził się, kiedy wiatr zmienił kierunek, gdy bowiem zaczął on dąć z południa, głosy ucichły. Przedtem były wy­raźne i kuszące, lecz teraz zamilkły.

Podczas snu znowu stał się Darienem. Wyszedł z jaskini i popatrzył wokół na topniejący śnieg. Później, w świetle poranka, przyglądał się, jak jego matka odjeżdża w towa­rzystwie liosa i mężczyzny.

Spróbował ponownie zmienić się w ptaka, lecz nie po­trafił. Nie był wystarczająco silny, by dokonać tego po tak

251


krótkim czasie. Zszedł w dół zbocza do chaty. Wszedł do środka. Vae zostawiła odzież Finna oraz jego własną. Po­patrzył na małe rzeczy, które nosił uprzednio, po czym za­łożył niektóre z ubrań Finna i oddalił się.

ROZDZIAŁ 13

I tak, w samym środku nocnego bankietu, Kevin wyszedł. Lianę widziała go na ulicy i mówi... — Dave usiłował zapanować nad sobą — ... mówi, że był bardzo pewny, że wyglądał... wyglądał...

Paul odwrócił się do wszystkich plecami i podszedł do okna. Znajdowali się w świątyni w Paras Derval, w pokojach Jennifer. Przyszedł opowiedzieć jej o Darienie. Wysłuchała go, oddalona i królewska, praktycznie nieporuszona. Niemal doprowadziło go to do gniewu. Potem jednak usłyszeli od­głosy na zewnątrz i ludzi pod drzwiami. Dave Martyniuk wraz z samą Jaelle weszli do komnaty i opowiedzieli im, co się wydarzyło, by położyć kres zimie.

Zapadał zmierzch. Na zewnątrz śnieg prawie już znik­
nął. Nie nastały żadne powodzie. Poziom rzek i jezior nie
podniósł się w niebezpiecznym stopniu. Jeśli Bogini w ogó­
le mogła tego dokonać, potrafiła to zrobić bez szkody.
A stało się to dla niej możliwe dzięki ofierze. Ofierze Lia-
dona, ukochanego syna, którym był... którym był-oczywi-
ście Kevin. /

Ścisnęło go potężnie w gardle. Poczuł szczypanie
w oczach. Nie chciał oglądać się na pozostałych. Do siebie
i do półmroku powiedział: \

Najdroższa czy pamiętasz me imię? Zgubiłem się popołudniem. W lecie zmienionym w zimę,

252


Ściętym szronem.

A kiedy czerwiec staje się grudniem,

Serce za to płaci zgonem.

Słowa Kevina sprzed roku. Pieśń Rachel, jak to nazwał. Ale teraz — teraz wszystko się zmieniło i przenośnia stała się boleśnie prawdziwa. Tak całkowicie, że nie był nawet w stanie pojąć, jak podobna rzecz mogła się wydarzyć.

Działo się bardzo dużo i to o wiele za prędko. Paul nie był pewien, czy potrafi to wytrzymać. Nie był w najmniej­szym stopniu pewien. Jego serce nie mogło poruszać się tak szybko. Nadejdzie dzień jutrzejszy, kiedy zapłaczesz nade mną — śpiewał Kevin rok temu. Śpiewał o Rachel, której Paul jeszcze wówczas nie opłakał. O Rachel, nie o sobie.

Wszystko jedno.

Za jego plecami zrobiło się bardzo cicho. Zastanowił się, czy wszyscy wyszli. Nagle jednak usłyszał głos Jaelle. Zim­na, zimna kapłanka. Teraz jednak najwyraźniej taką nie była. — Nie mógłby tego uczynić, gdyby nie okazał się godny, gdyby nie podróżował ku Bogini przez całe życie — po­wiedziała. — Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże, ale przedkładam ci to jako prawdę.

Otarł oczy i odwrócił się. Wystarczająco szybko, by zo­baczyć Jennifer, która zrobiła wszystko, by zachować spokój dla wysłuchania relacji o Darienie, i trwała w pełnym na­pięcia milczeniu, gdy mówił Dave, a teraz, po słowach Ja­elle; podniosła się z pobielałą z żalu twarzą, otwartymi usta­mi i oczyma lśniącymi nagim bólem. Paul zdał sobie sprawę, że Jennifer nie stara się ukryć swego cierpienia. Gorzko pożałował swego chwilowego gniewu. Postąpił krok w jej stronę, lecz w tej samej chwili wydała z siebie zdławiony dźwięk i uciekła.

Dave zerwał się, by podążyć za nią. Na jego kwadrato­wym obliczu pojawił się wyraz zakłopotania i smutku. Ktoś w korytarzu poruszył się, by przeciąć mu drogę.

253


Dziewczynka wykonała polecenie.

Paul opadł na krzesło. Choć raz nie dbał o to, że okaże słabość przed Jaelle. Cóż za znaczenie miały teraz podobne rzeczy? Nie zestarzeją się, tak jak my, którzy pozostali­śmy...

Westchnął. Działo się bardzo dużo. Jego serce nie zdoła
dotrzymać temu kroku. Gdy słońce zachodzi oraz rannym
świtem... ^

Czy Kim jest w pałacu? Czy wszystko z nią w po­
rządku? - /

Nagle wydało mu się dziwne, że nie przyszła tu do Jen-
nifer. \

Wyczytał to w ich twarzach, zanim którekolwiek z nich się odezwało.

Zwrócił się bezradnie w stronę Jaelle. Najwyższa kapłanka wyjaśniła cicho, co Kimberly po­wiedziała o gigantach, a potem przekazała mu, co jasnowi-

254


dząca postanowiła zrobić. Musiał podziwiać opanowanie w głosie Jaelle, jego chłodną klarowność. Kiedy skończyła, nie odezwał się. Nie przyszło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Jego umysł najwyraźniej nie funkcjonował zbyt sprawnie.

Dave odchrząknął. — Powinniśmy już iść — powie­dział. Paul po raz pierwszy zauważył bandaż na jego głowie. Wiedział, że powinien o to zapytać, lecz był taki zmęczony.

No to idźcie — wyszeptał. Nie był całkiem pewien,
czy zdoła wstać z krzesła, nawet gdyby zechciał. — Dołą­
czę do was później.

Dave odwrócił się, by odejść, lecz zatrzymał się w drzwiach. — Chciałbym... — zaczął. Przełknął ślinę.

Jest mnóstwo rzeczy, których bym chciał.
Wyszedł. Jaelle została.

Paul nie chciał przebywać z nią sam na sam. To nie był odpowiedni czas, by się na to narażać. Będzie jednak musiał sobie pójść.

Pytałeś mnie kiedyś, czy możemy się podzielić swy­
mi brzemionami, a ja odpowiedziałam nie — odezwała się.
Podniósł wzrok. — Jestem teraz mądrzejsza — ciągnęła
bez uśmiechu — a- brzemiona stały się cięższe. Rok temu
nauczyłam się czegoś od ciebie, a dwie noce temu od Kevina.
Czy jest za późno, bym mogła powiedzieć, że się myliłam?

Nie był na to przygotowany. Nie był przygotowany na nic z tego, co najwyraźniej się działo. Składał się w połowie z goryczy, a w połowie z żalu. Jak my, którzy pozostali­śmy.^.

Bardzo się cieszę, że do czegoś ci się przydaliśmy

odparł. — Musisz poczekać, aż będę miał lepszy dzień.
Zobaczył, że odrzuciła głowę do tyłu. Podniósł się z wy­
siłkiem i wyszedł z komnaty, by nie zobaczyła, że płacze.

Pod kopułą, gdzie przechodził, kapłanki wznosiły la­ment. Niemal tego nie słyszał. W jego umyśle brzmiał śpiew Kevina Laine'a sprzed roku, dający wyraz jego własnemu lamentowi:

255


Fale biją o długi brzeg,

W szarości poranka wolno pada deszcz,

Och, najdroższa, pamiętaj, pamiętaj mnie.

Wyszedł na zewnątrz, w blednące światło. Jego oczy przesłoniła mgła i nie widział, że wzdłuż całego stoku, na którym wznosiła się świątynia, na nowo zazieleniła się trawa i rozkwitły kwiaty.

Jej sny były niezliczone i we wszystkich pojawiał się Kevin. Jasnowłosy i dowcipny, bez wysiłku błyszczący in­teligencją, lecz nie roześmiany. Nie w tej chwili. Kim wi­działa jego twarz taką, jak musiała wyglądać, gdy podążał za psem do Dun Maura.

Miała wrażenie, że serce jej pęka na myśl, iż nie pamięta ostatnich słów, jakie do niej wyrzekł. Podczas szybkiej po­dróży do Gwen Ystrat podjechał do niej, by oznajmić, co zrobił Paul, a także powiadoniić ją, że postanowił poinfor­mować Brendela o Darienie/Wysłuchała go i wyraziła apro­batę. Uśmiechnęła się przelotnie, usłyszawszy, jak z ironią przewidział prawdopodobną reakcję Paula.

Pochłaniały ją jednak własne problemy. Przygotowywała się już w myślach do mrocznej podróży czekającej ją w Mor-vran. Później zdała sobie sprawę, że musiał to wyczuć, gdyż po chwili dotknął lekko jej ramienia, powiedział coś łagod­nym tonem i cofnął się do ludzi Diarmuida.

Nie było to pewnie nic ważnego — żarcik, łagodny do­cinek — lecz Kevin odszedł, a ona nie dosłyszała ostatnich słów, jakie do niej wypowiedział.

Na wpół przebudziła się z dręczących snów. Była w Kró­lewskim Domu w Morvran. W żaden sposób nie potrafiłaby spędzić następnej nocy w sanktuarium. Jaelle wyjechała, a armie wróciły do Paras Derval. Świątynia znowu należała do Audiart, a triumf w oczach tej kobiety to było więcej niż Kim mogła znieść.

Coś oczywiście osiągnęli. Śnieg topniał wszędzie. Ran­kiem zniknie całkowicie i ona również będzie mogła wyru-

256


0x08 graphic
szyć w drogę, choć nie do Paras Derval. Było to zwycięstwo, demonstracja mocy Dany, która udaremniła plany Ciemno­ści. Za ową moc musieli jednak zapłacić. Okupiono ją krwią, a także czymś więcej. Wszędzie rosły czerwone kwiaty. Kwiaty Kevina, który odszedł.

Jej okno było otwarte. Wpadał przez nie świeży i łagodny nocny wietrzyk, w którym wyczuwało się obietnicę wiosny. Wiosny, jakiej nigdy dotąd nie było. Wiosny, która rozkwitła niemal przez jedną noc. Nie był to jednak dar. Kupiono i opłacono każdy kwiat, każde źdźbło trawy.

W sąsiednim pokoju słyszała oddech Gereinta. Był spo­kojny i miarowy, a nie nierówny, jak uprzednio. Rankiem szaman wróci do siebie. To znaczyło, że Ivor również od­jedzie. Aven nie mógł raczej sobie pozwolić na zwlekanie, gdyż wraz z końcem zimy ciągnąca się na północy Równina ponownie stała się dostępna.

Czy wszystko, co robiła Bogini, było obosieczne? Kim znała odpowiedź na to pytanie. Wiedziała również, że tym razem zadawanie go było niesprawiedliwe, gdyż rozpaczli­wie potrzebowali tej wiosny. Nie dbała jednak o sprawied­liwość. Było na to za wcześnie. Odwróciła się w łożu na drugi bok i zasnęła. Znowu śniła, lecz tym razem już nie o Kevinie, choć i tam towarzyszyły jej jego kwiaty.

Była jasnowidzącą Brenninu, tą, która śni sen. Po raz drugi w ciągu trzech nocy ujrzała wizję nakazującą jej odejść od wszystkich, których znała. Nawiedziła ją ona dwie noce temu, w łożu Lorena, po akcie miłości, który oboje mieli wspominać z wdzięcznością. Była wewnątrz tego snu, gdy obudził ich głos Jaelle opłakującej śmierć Liadona.

Teraz wizja powróciła, wędrując — jak zawsze podob­ne obrazy — wzdłuż pętli czasowych Gobelinu. Był w niej dym z płonących ognisk oraz na wpół widzialne postacie kryjące się za nimi, a także jaskinie, lecz nie takie, jak w Dun Maura: te były głębokie i szerokie oraz leżały wysoko w gó­rach. Potem obraz zamazał się, czas prześliznął przez jej wizję. Ujrzała siebie — to było później — i jej twarz oraz

257


I

ramiona pokrywały świeże rany. Nie było jednak krwi. Z ja­kiegoś powodu nie było krwi. Ogień. Wszędzie wokół śpiew. A potem Baelrath rozjarzył się i — tak samo jak we śnie o Stonehenge — omal jej nie zdruzgotała świadomość bó­lu, który miał przynieść. Tym razem był on nawet gorszy. Coś monstrualnego i niewybaczalnego. Tak potężny był roz­błysk i tak niezmierne miał mieć konsekwencje, że nawet po wszystkim, co się wydarzyło, jej umysł wykrzyczał we śnie dręczące pytanie, które — jak się jej zdawało — po­zostawiła już za sobą: Kimże jestem, bym miała uczynić podobną rzecz?

Nie było żadnej odpowiedzi. Jedynie światło słońca wpa­dające przez okno oraz niezliczone ptaki śpiewające w pro­mieniach wiosny.

Wstała z łoża, choć nie natychmiast. Ból w jej sercu wzmógł się na widok kwitnącego poranka i musiała zacze­kać, aż zelżeje. Wyszła na zewnątrz. Jej towarzysz czekał już z dwoma końmi, osiodłanymi i gotowymi do drogi. Z po­czątku miała zamiar pojechać sama, lecz magowie i Jaelle — którzy choć raz zgodzili się ze sobą — wspólnie w Ai-leronem zabronili jej tego. Chcieli, by wyruszyła z całą dru­żyną wojowników, lecz na to z kolei ona nie wyraziła zgody. Oznajmiła, że to, co chce uczynić, jest spłatą długu i nie ma właściwie nic wspólnego z wojną. Nie powiedziała im o tej drugiej rzeczy.

Zgodziła się na jednego towarzysza, po części dlatego, że nie była pewna czy znajdzie drogę. Musieli się tym za­dowolić. — Już na początku ci mówiłam — przypomnia­ła Aileronowi — że wykonywanie rozkazów nie jest moją silną stroną.

Nikt się nie roześmiał ani nawet nie uśmiechnął. Nie było to zaskoczeniem. Ona również się nie uśmiechała. Ke-vin nie żył i wszystkie drogi rozbiegały się w najróżniejszych kierunkach. Jeden Tkacz wiedział, czy jeszcze kiedyś się spotkają.

A teraz czekało ją kolejne rozstanie. Strażnik Ivora po-


258


0x08 graphic
prowadził ślepego szamana, Gereinta, ku miejscu, gdzie cze­kał na niego aven w towarzystwie żony i córki. Kim zauwa­żyła, że Lianę wciąż ma czerwone oczy. Tak wiele mniej­szych smutków kryło się w poważnych problemach.

Gereint, na swój niesamowity sposób, zatrzymał się tuż przed nią. Zaakceptowała dotknięcie jego niewidomego umysłu. Dostrzegła, że szaman jest słaby, ale jeszcze nie nadszedł jego koniec.

Jeszcze nie — powiedział na głos. — Wrócę do
siebie, gdy zjem udziec eltora na trawie pod gwiazdami.

Pod wpływem impulsu postąpiła krok naprzód i pocało­wała go w policzek. — Chlałabym być tam z tobą — po­wiedziała.

Jego koścista dłoń uścisnęła jej ramię. — Też bym tego chciał, śniąca. Cieszę się, że przed śmiercią stanąłem u twe­go boku.

To może się jeszcze powtórzyć — stwierdziła.
Na to nie udzielił odpowiedzi. Ścisnął tylko mocniej jej

ramię. Podszedł bliżej i wyszeptał, tak by tylko ona mogła usłyszeć: — Widziałem ostatniej nocy diadem Lisen, ale nie dostrzegłem, kto go założył.

To ostatnie zdanie brzmiało niemal jak przeprosiny.

Wciągnęła powietrze. — Ta wizja należała do Ysanne, a więc teraz do mnie. Wracaj w spokoju na swą Równinę, Gereincie. Tam czeka na ciebie pod dostatkiem zadań. Nie możesz być wszystkim dla każdego z nas.

Pozwoliła, by sięgnął do jej wnętrza i ujrzał bliźniacze cienie dręczącego ją snu. — Och, dziecko — wyszeptał. Ujął jej dłonie, uniósł je do warg i ucałował obie. Gdy odchodził, wyglądał jakby ciążyło mu coś więcej niż lata.

259


Kim odwróciła się ku miejscu, gdzie czekał cierpliwie jej towarzysz. Trawa była zielona. Wszędzie śpiewały ptaki. Słońce wzniosło się już wysoko nad pasmo Carnevon. Pod­niosła wzrok, osłaniając oczy przed światłem.

Dosiadła konia i ruszyła u boku krasnoluda w długą dro­gę do Khath Meigol.

***

Podróżował ku Bogini przez całe życie — powiedziała o Kevinie Jaelle. Jennifer, jako jedyna w komnacie, zrozu­miała to w pełni. Nawet najwyższa kapłanka nie mogła wie­dzieć, jak głęboka jest to prawda. Usłyszawszy jej słowa, Jennifer poczuła się nagle tak, jakby wszystkie nerwy w jej ciele wyrwano z osłonek i obnażono.

Przez wszystkie noce — zrozumiała teraz ze straszliwą jasnością. Przez wszystkie noce, podczas których leżała obok niego, gdy łuk aktu miłosnego dobiegł końca, i obser­wowała, jak Kevin usiłuje powrócić z tak daleka. Tej rzeczy — nad którą jako jedyną nie umiał zapanować — nie ro­zumiała i bała się jej. Jego droga ku namiętności była wio­dącą w dół spiralą, której jej dusza nie potrafiła prześledzić. Przez tyle nocy leżała, nie mogąc zmrużyć oka, i przyglądała się uproszczonemu pięknu jego twarzy, gdy spał.

Teraz wreszcie zrozumiała.

Nadeszła więc dla niej ostatnia bezsenna noc ukształto­wana przez Kevina Laine'a. Nie spała, gdy na zewnątrz murów świątyni rozległ się śpiew ptaków. Rozsunęła zasło­ny, by patrzeć na nadejście poranka. Wiatr niósł świeże zapachy wiosny. Na wszystkich drzewach rozwinęły się pą­czki. Kolory, wielka paleta kolorów, powróciły do świata, wypierając czerń gałęzi i biel śniegu zimy. Ponownie poja­wiła się zieleń, tak jaskrawa i żywa, że wreszcie stała się mocniejsza niż zielone nieświatło Starkadh. Gdy jej oczy ujrzały rozkwitającą na dworze wiosnę, serce Jennifer, które

260


było sercem Guinevere, również zaczęło wyglądać na zew­nątrz. Nie była to też ostatnia część spuścizny Kevina.

Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła je i ujrza­ła Matta Sórena z laską w jednej dłoni, a kwiatami w drugiej.

— Jest wiosna — oznajmił. — A to są pierwsze kwia­ty. Loren udał się do pałacu na spotkanie z całą masą ludzi. Pomyślałem sobie, że mogłabyś pójść ze mną na grób Aideen.

Gdy szli przez niżej położoną część miasta, a potem ścieżką prowadzącą na zachód, wspominała historię, którą słyszała od niego tak dawno temu. A właściwie nie tak daw­no, jak się zdawało. Opowieść o Nilsomie, magu, który uległ złu, oraz o Aideen, jego źródle, która go kochała: jedynej kobiecie od czasów Lisen będącej źródłem dla czarodzieja. To Aideen uratowała Brennin i Letnie Drzewo przed Nilso-mem i obłąkanym najwyższym królem, Vailerthem. Na ko­niec nie chciała już być źródłem dla swego maga. Odmówiła mu mocy, a potem zadała sobie śmierć.

Matt opowiadał jej tę historię w wielkiej sali pałacowej w Paras Derval. Zanim wybrała się na przejażdżkę i spotkała lios alfarów. Zanim Galadan znalazł z kolei ją i oddał łabę­dzicy.

Szli teraz na zachód, przez tę będącą cudem wiosnę. Gdzie tylko Jennifer spojrzała, na ziemię wracało życie. Sły­szała świerszcze i brzęczenie pszczół. Widziała, jak ptak o szkarłatnych skrzydłach zerwał się do lotu z jabłoni, a po­tem brązowy królik czmychnął z kępy krzaków. Patrzyła, jak Matt wchłania to wszystko w siebie swym jednym okiem, jak gdyby zaspokajał dręczące go od dawna pragnie­nie. Wędrowali w milczeniu pośród dźwięków nadziei, aż krasnolud zatrzymał się wreszcie na skraju lasu.

Powiedział jej wówczas, że rada magów rokrocznie prze­klinała Nilsoma w dniu przesilenia zimowego, gdy odbywało się jej spotkanie. Tak samo co roku przeklinali Aideen, która

261


zdradzając swego maga, złamała najświętsze z praw ich za­konu — mimo że zrobiła to, by ocalić przed zniszczeniem Brennin oraz Drzewo rosnące w środku tego lasu.

Mart wyznał też, że każdej wiosny on i Loren przynoszą pierwsze kwiaty na ten grób.

Był niemal niedostrzegalny. Trzeba było wiedzieć, gdzie jest. Kopczyk ziemi, żadnego kamienia i cień drzew rosną­cych na skraju Lasu Mórnira. Smutek i spokój zarazem ogar­nęły Jennifer, gdy zobaczyła, jak Matt uklęknął i położył swe kwiaty na mogile.

Smutek i spokój, a potem zauważyła, że krasnolud pła­cze. Ona również wreszcie się rozpłakała, z całego serca, które otworzyła wiosna. Płakała nad Aideen i nad promien­nym Kevinem, który odszedł; łkała nad Darienee'em i nad wyborem, którego musiał dokonać; nad Laeshą i Drancem, których zabito podczas jej porwania, a także nad wszystkimi żyjącymi, którzy stali w obliczu grozy Ciemności, w obli­czu wojny i nienawiści Maugrima, albowiem narodzili się w czasie jego powrotu.

I wreszcie, wreszcie, przy grobie Aideen, wiosną Kevina, zapłakała nad sobą i nad Arturem.

Trwało to długi czas. Matt nie wstawał ani nie podnosił wzroku, dopóki wreszcie nie przestała.

Po chwili uśmiechnęła się, czego nie robiła od bardzo dawna. Matt podniósł się z klęczek. Popatrzył na nią i za­pytał: — Czy opuścisz teraz świątynię?

Nie odpowiedziała. Uśmiech zniknął powoli z jej twarzy.

Czy po to mnie tu przyprowadziłeś? — zapytała.
Jego ciemne oko ani na moment nie opuściło jej twarzy,

lecz w głosie krasnoluda brzmiała teraz pewna nieśmiałość.

— Wiem tylko niewiele rzeczy — stwierdził Matt Sóren.

262


0x08 graphic
Lecz co do nich mam pewność. Wiem, że widziałetr
gwiazdy lśniące w głębi oczu Wojownika. Wiem, że ciąż)
na nim klątwa i nie jest mu dane umrzeć. Wiem, co zrobione
z tobą, ponieważ mi to opowiedziałaś. Wiem też, albowien
widzę to teraz, że sama sobie nie pozwalasz żyć. Jennifer
z dwóch losów ten wydaje mi się gorszy.

Spojrzała na niego z powagą. Wiatr potargał jej złot< włosy. Uniosła dłoń, by odsłonić twarz. — Czy wiesz — zapytała, tak cicho, że musiał wytężać słuch, by ją usłyszeć

— ile doświadczyłam żalu, gdy byłam Guinevere?

Sądzę, że tak. Żal istnieje zawsze. To radość jes
najrzadziej spotykaną z rzeczy — odrzekł były król kras-
noludów.

Na to nie udzieliła odpowiedzi. To Królowa Smutków stała wraz z nim pod Lasem Boga i bez względu na całe szczere przekonanie brzmiące w jego słowach, Mart przeżyj chwilę zwątpienia. Niemal do siebie, by odzyskać pew­ność, wyszeptał: — W śmierci za życia nie może być na­dziei na nic.

Usłyszała to. Jej spojrzenie skupiło się na nim. — Och, Matt — powiedziała. — Och, Matt, na co miałabym mieć nadzieję? Klątwa skazała go na ten los. Jestem wykonaw­czynią woli Tkacza. Na co miałabym mieć nadzieję?

Jej głos wbił się w jego serce niczym nóż. Krasnolud wyprostował się i bez wahania wypowiedział dręczącą go myśl. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości.

Nigdy w to nie wierz! — krzyknął. — Nie jeste­
śmy niewolnikami Krosien. Nie jesteś też tylko Guinevere.
Jesteś teraz również Jennifer. Masz swoją własną historię,
wszystko, co dotąd przeżyłaś. Przyniosłaś tu ze sobą Kevina,
a także Rakotha, ze spotkania z którym ledwie uszłaś z ży­
ciem. Jesteś tutaj i jesteś cała, a każda rzecz, którą wycier­
piałaś, czyniła cię silniejszą. Tym razem nie musi być tak
jak przedtem!

Usłyszała go. Skinęła powoli głową. Odwróciła się i ru­szyli razem z powrotem do Paras Derval, mijając hojne dary

263


owego poranka. Nie mylił się, gdyż krasnoludowie znali się na podobnych sprawach.

Niemniej jednak.

Niemniej jednak podczas wędrówki jej umysł wciąż wra­cał do innego poranka, innej wiosny. Niemal tak promien­nego jak ten, choć nie tak długo wyczekiwanego.

Zewsząd otaczały ją kwitnące wiśnie, gdy stała u boku

!

Artura, by zobaczyć, jak Lancelot po raz pierwszy wjeżdża do Cameloru.

Ukryty wśród drzew na zboczu, na północ od nich, ktoś obserwował ich powrót, podobnie jak przedtem przyglądał się, gdy szli do grobu. Czuł się samotny i miał ochotę zejść do nich, lecz nie wiedział, kim są, a od czasu gdy usłyszał słowa Cernana, odczuwał do wszystkich głęboką nieufność. Nie ruszył się z miejsca.

Darien pomyślał jednak, że kobieta jest bardzo piękna.

On nadal tam jest — stwierdził Loren. — I nadal
ma Kocioł. Może upłynąć trochę czasu, nim wykorzysta go
w inny sposób, ale jeśli damy mu ten czas, uczyni to.
Aileronie, o ile mi tego nie zabronisz, rankiem wyruszę do
Taerlindel, by wsiąść tam na statek.

Przez salę narad przemknął wyrażający napięcie dźwięk. Paul ujrzał, że czoło najwyższego króla zasępiło się w wy­razie troski. Aileron potrząsnął powoli głową. — Lorenie — rzekł. — Wszystko, co mówisz, jest prawdą, i jedni bo­gowie wiedzą, jak bardzo pragnę śmierci Metrana. Jakże jednak mogę cię wysłać na Cader Sedat, jeśli nawet nie wiemy, jak tam trafić?

Pozwól mi wypłynąć — odparł mag lodowatym to­
nem. — Znajdę drogę.

Lorenie, nie wiadomo nam nawet czy Amairgenowi
się to udało. Wiemy tylko, że zginął!

— Nie miał źródła — odrzekł Loren. — Lisen została
na lądzie. Dysponował swą wiedzą, lecz nie mocą. Ja daleko
ustępuję mu mądrością, ale Matt będzie ze mną.

264


0x08 graphic
Srebrny Płaszczu, na statku Amairgena byli inni ma­
gowie. Trzech magów wraz ze źródłami. Żaden z nich nie
wrócił

Paul ujrzał, że to była Jaelle. Dziś rano błyszczała, chłod­niejsza i bardziej groźna niż kiedykolwiek dotąd. Jeśli owego dnia ktoś prawdziwie dominował, to tylko ona, gdyż Dana podjęła działanie i zima się skończyła. Najwyższa kapłanka nie miała zamiaru pozwolić im o tym zapomnieć. Mimo to Paul żałował słów, jakie wyrzekł do niej na pożegnanie wczoraj wieczorem. Nie było prawdopodobne, by miała je­szcze kiedyś powtórzyć podobny gest.

Zapadła cisza. Wpadł w nią niczym kamień w sadzawkę głos Artura Pendragona.

Czy twój statek ma nazwę? — zapytał.

Coli zaczerwienił się nagle, jak gdyby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. — Nie taką, która by coś znaczyła— wyjąkał. — Nie znam języka, z którego się wywodzi, ale ojciec mojej matki twierdził, że w jego rodzinie od dawien dawna nadawano statkom to imię. Na­zwaliśmy go „Prydwen", panie.

Twarz Artura znieruchomiała całkowicie. Wojownik ski­nął powoli głową, po czym przeniósł wzrok z Colla na Aile-rona. — Mości najwyższy królu — powiedział. — Za-

265


chowywałem milczenie, gdyż nie chciałem się wtrącać po­między ciebie a twego pierwszego maga. Mogę cię jednak zapewnić, że jeżeli martwisz się jedynie o to, czy znajdziemy Cader Sedat — nazywaliśmy je ongiś Caer Sidi albo Caer Rigor, ale to jest to samo miejsce — to byłem tam i wiem, gdzie ono leży. Być może właśnie dlatego sprowadzono mnie do was.

— Cóż to więc jest? — zapytał Shalhassan z Cathalu.

Czym jest Cader Sedat?

Miejscem śmierci — odrzekł Artur. — Ale tyle
wiedzieliście już przedtem.

W sali było bardzo cicho.

— Wyspa będzie strzeżona — zauważył Aileron. —
A na morzu również będzie czekała śmierć.

Myśl, Pamięć. Paul podniósł się z miejsca. — Będzie

potwierdził, gdy odwrócili się, by spojrzeć na niego. —
Myślę jednak, że potrafię sobie z nią poradzić.

Potem nie trwało to już długo. Gdy narada dobiegła koń­ca, pełna zawziętej determinacji grupa wyszła w ślad za Aileronem i Shalhassanem z sali.

Paul czekał przy drzwiach. Brendel minął go ze zmar­twioną miną, nie zatrzymał się jednak. Dave również po­patrzył na niego, gdy wychodził na zewnątrz z Levonem i Torcem.

Porozmawiamy później — zapewnił go Paul. Wie­
dział, że Dave wyruszy na północ razem z Dalrei. Gdyby
podczas rejsu „Prydwen" miała wybuchnąć wojna, z pew­
nością zaczęłaby się na Równinie.

Niavin z Seresh i Mabon z Rhoden przeszli obok niego pochłonięci rozmową. Za nimi podążała Jaelle. Trzymała głowę bardzo wysoko i nie chciała spojrzeć mu w oczy. Teraz, gdy wiosna wróciła, znowu stała się samym lodem. To nie na nią jednak czekał. Wreszcie sala opróżniła się i pozostał w niej tylko jeden człowiek.

Paul i Artur popatrzyli na siebie nawzajem. — Mam

266


0x08 graphic
pewne pytanie — odezwał się ten pierwszy. Wojownik uniósł głowę. — Gdy byliście tam poprzednio, ilu z was ocalało?

Siedmiu — odparł cicho Artur. — Tylko siedmiu.
Paul skinął głową. To było całkiem tak, jakby to sobie

przypomniał. Przemówił jeden z kruków. Artur zbliżył się.

Zatrzymali się przed komnatą Artura. — Powiedziałeś, że być może właśnie po to cię wezwano — odezwał się Paul bardzo cicho, by go nie podsłuchano. — A jakiś czas temu mówiłeś, że nigdy nie oglądasz końca.

Na tym poprzestał.

Przez długą chwilę Artur milczał. Wreszcie skinął głową. — To miejsce śmierci — powtórzył raz jeszcze. — W obe­cnej sytuacji nie byłbym z niej niezadowolony — dodał po chwili wahania.

Paul otworzył usta, by coś powiedzieć, rozmyślił się jed­nak. Zamiast tego odwrócił się i odszedł korytarzem w kie­runku swego pokoju, który jeszcze do przedwczoraj dzielił z Kevinem. Usłyszał, jak za jego plecami Artur otworzył drzwi.

Jennifer zobaczyła, że się uchylają. Zdążyła zaczerpnąć tchu, nim znalazł się w komnacie, przynosząc ze sobą wszy­stkie letnie gwiazdy.

Och, mój kochany — powiedziała i jej głos mimo
wszystko się załamał. — Potrzebuję twego wybaczenia za
tak wiele rzeczy. Boję się...

Zabrakło jej czasu na cokolwiek więcej. Z jego piersi wyrwał się głęboki dźwięk. Artur przemknął przez pomie-

267


szczenię w trzech krokach i padł na kolana z głową skrytą w fałdach sukni, którą miała na sobie. Raz za razem powta­rzał jej imię.

Dłońmi tuliła go do siebie, dotykała nimi jego włosów, brązowych z pasemkami siwizny. Próbowała coś powie­dzieć, lecz nie zdołała. Zaledwie mogła oddychać. Uniosła jego twarz, by móc na nią spojrzeć i dostrzegła spływające mu po policzkach łzy gorzkiej tęsknoty. — Och, mój uko­chany — wydyszała. Opuściwszy głowę, spróbowała osu­szyć je wszystkie pocałunkami. Odszukała na oślep ustami jego usta, zupełnie jakby bez siebie oboje byli niewidomi i zagubieni. Dygotała niczym trawiona gorączką. Niemal nie mogła stać. Podniósł się i przytulił ją do siebie. Po tak dłu­gim czasie jej głowa znowu znalazła się na jego piersi. Po­czuła otaczające ją ramiona i słyszała mocne bicie serca, które ongiś było jej domem.

Zabrał ją do swego łoża, na które padał skośny snop promieni słońca, i na część popołudnia wznieśli się ponad swe przeznaczenie.

Potem powiedział jej, dokąd musi się udać. Poczuła, że wszystkie żale światów powróciły, by w nią zapaść. By­ła jednak wolna. Wyswobodziła się z więzów Rakotha i każda rzecz, którą przeżyła, uczyniła ją silniejszą, zgodnie z zapowiedzią Matta. Podniosła się, stanęła we wpadającym do komnaty świetle słońca odziana tylko w swe włosy i powiedziała: — Musisz wrócić do mnie. To, co mówi­łam ci wcześniej, jest prawdą: tutaj nie ma Lancełota. Wszystko się zmieniło, Arturze. Jesteśmy tu tylko we dwo­je, tylko my.

W skośnych promieniach słońca obserwowała, jak

268


0x08 graphic
gwiazdy przemykają przez jego oczy. Letnie gwiazdy, z któ­rych przyszedł. Potrząsnął powoli głową. Poczuła ból na myśl o jego wieku i zmęczeniu.

— Tak nie może się stać — odparł. — Zabiłem dzieci, Guinevere.

Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powie­dzieć. W ciszy potrafiła niemal usłyszeć cierpliwy, nieub­łagany stukot Krosien.

Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opo­wiadają.

ROZDZIAŁ 14

Rankiem Artur i Guinevere opuścili razem Paras Derval i wyszli na wielki plac przed bramami pałacowymi. Zebrały się tam dwie drużyny. Jedna miała wyruszyć na północ, a druga na zachód, ku morzu. Wśród wszystkich zebranych nie było ani jednego, któremu nie urosłoby serce na widok tych dwojga razem.

Dave Martyniuk, który czekał za plecami Levona na sygnał do ruszenia w drogę, spojrzał na Jennifer ponad głowami pięciuset ludzi, których dał im Aileron, by popro­wadzili ich na Równinę. W jego umyśle rozjarzyło się wspomnienie.

Pierwszy wieczór: kiedy Loren powiedział im pięciorgu, kim jest naprawdę, a Dave, pełen niedowierzania oraz wrogo nastawiony, ruszył ku drzwiom. I powstrzymało go jego imię, wypowiedziane przez Jennifer. A potem, gdy się od­wrócił, majestat, jaki ujrzał w jej twarzy. Nie potrafił go wówczas nazwać i teraz również nie miał słów na jego okre­ślenie, lecz dzisiejszego ranka dostrzegł w niej tę samą rzecz i nie była ona przemijająca czy efemeryczna.

Oddaliła się od boku Artura i skierowała się, odziana

269


w suknię zieloną jak jej oczy, zieloną jak trawa, ku miejscu, gdzie stał Dave. Na jego twarzy musiała się odmalować niepewność, gdy bowiem podeszła bliżej, usłyszał, że roze­śmiała się i powiedziała: — Jeśli tylko zaczniesz się kłaniać albo coś w tym rodzaju, Dave, to cię zbiję. Daję słowo.

Dobrze było usłyszeć jej śmiech. Powstrzymał ukłon, który faktycznie zamierzał wykonać, i zaskoczył ich oboje, pochylając się, by ucałować jej policzek.

Dziękuję — powiedziała i uścisnęła jego dłoń.
Uśmiechnął się do niej. Choć raz nie czuł się niezdarny

czy nieokrzesany.

Zbliżył się do nich Paul Schafer. Jennifer uścisnęła wolną ręką jedną z jego dłoni. Przez chwilę stali we troje, złączeni w ten sposób.

No cóż — odezwał się Dave.

Paul popatrzył na niego z powagą. — Wiesz, jedziesz w sam środek wojny.

Wiem — odparł Dave. — Ale jeśli jest w tym wszy­
stkim jakieś miejsce dla mnie, to sądzę, że wśród Dalrei.
Tam... tam, dokąd ty się udajesz, nie będzie łatwiej.

Umilkli wśród krzątaniny i gwaru panujących na placu. Nagle Dave zwrócił się w stronę Jennifer. — Myślałem o czymś — powiedział. — Dawno temu, kiedy Kim za­brała cię ze... stamtąd, Kevin coś zrobił. Na pewno tego nie pamiętasz, bo byłaś nieprzytomna, ale poprzysiągł zem­stę za to, co z tobą uczyniono.

Z upstrzonego pojedynczymi obłokami nieba spływał na nich blask słońca. Wszędzie wokół mężczyźni chodzili w sa­mych koszulach.

— Zrobił coś więcej — odezwała się Jennifer z błysz­
czącymi oczyma. — Wydostał mnie całkowicie. Dokoń­
czył tego, co zaczęła Kim.

270


A niech to — odezwał się łagodnym tonem Paul.
— A ja myślałem, że to mój wdzięk.

Zapamiętane słowa, nie jego własne. Łzy, śmiech, a potem się rozstali.

Sharra przyglądała się, jak przystojny syn avena popro­wadził pięciuset ludzi na północ. Stojąc z ojcem obok ry­dwanów, widziała, jak Jennifer i Paul podeszli z powrotem do drużyny, która wkrótce wyruszała na zachód. Shalhassan miał im towarzyszyć aż do Seresh. Jako że śnieg stopniał, dodatkowe cathalskie oddziały stały się pilnie potrzebne. Chciał osobiście wydać im rozkazy w Cynanie.

Aileron dosiadł już swego karego rumaka. Zobaczyła, że mag Loren uczynił to samo. Serce biło jej bardzo szybko.

Ostatniej nocy Diarmuid przyszedł do niej ponownie, przez okno. Przyniósł jej kwiat. Tym razem nie oblała go wodą. Dołożyła wszelkich starań, by zwrócić jego uwagę na ten fakt. Wyznał jej wdzięczność, a potem, innym głosem, znacznie więcej.

Następnie oznajmił: — Udaję się w niebezpieczne miej­sce, moja droga. Wykonać ryzykowne zadanie. Może będzie mądrzej, jeśli porozmawiam z twoim ojcem dopiero, jeśli... kiedy wrócimy. Nie chcę, byś wiązała się ze mną, gdy bę­dę...

Zakryła jego usta dłonią, po czym odwróciła się w łożu, jak gdyby chciała go pocałować, cofnęła rękę i ugryzła go w dolną wargę.

Pocałował ją delikatnie, a potem namiętnie. Jego usta

271


zaczęły wędrować po jej ciele. Po chwili straciła poczucie czasu i miejsca.

Ceremonialnie — powtórzył potem raz jeszcze.
Szczególnym tonem.

I teraz, w świetle poranka, na ruchliwym placu, jakaś postać przepchnęła się nagle przez zgromadzony tłum i ru­szyła prosto ku jej ojcu. Sharra poczuła, że się czerwieni. Zamknęła na chwilę oczy. Poczuła rozpaczliwy żal, że nie ugryzła go mocniej. Dużo, dużo mocniej. I w inne miejsce. Potem, mimo woli, zaczęła chichotać.

Obiecał, że odbędzie się to ceremonialnie. Łącznie z po­średnikiem, którego zgodnie ze staroświeckim zwyczajem miał wysłać, by ten przemówił w jego imieniu. W Gwen Ystrat ostrzegł ją jednak, że nigdy nie będzie się poru­szał w wyznaczonym rytmie. Ze wszystkiego musiał robić zabawę.

Jego pośrednikiem został więc Tegid z Rhoden.

Grubas — o naprawdę kolosalnej tuszy — na całe szczęście był trzeźwy. Przystrzygł sobie nawet ekscentrycz­ną brodę i przywdział na tę okazję przyzwoite ubranie w bru­natnym odcieniu. Z bardzo poważnym wyrazem okrągłej, czerwonej twarzy zatrzymał się tuż przed jej ojcem. Jego przybycie zauważono. Towarzyszyły mu krzyki i śmiech. Tegid czekał teraz cierpliwie na odrobinę ciszy. Podrapał się niespokojnym ruchem po zadku, po czym przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i pośpiesznie skrzyżował ręce na piersi.

Shalhassan spojrzał na niego z łagodną, pozbawioną wy­razu ciekawością. W chwilę później, gdy Tegid wypowie­dział grzmiącym głosem jego tytuł, przerodziła się ona w grymas.

Najwyższy władco Cathalu — powtórzył grubas od­
robinę ciszej, gdyż po owym pierwszym krzyku jego potężne
płuca przywołały wszędzie wokół ciszę. — Czy raczysz
mnie uważnie wysłuchać?

272


Rozległ się ryk zdumienia.

Hałas na placu stał się całkowicie nie do opanowania. Trudno było cokolwiek dosłyszeć. Sharra ujrzała, że ojciec zwraca się powoli w jej stronę z wyrazem pytania w oczach, a także czegoś innego. Upłynęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że to tkliwość.

Skinęła głową tylko raz. Wargami ukształtowała słowo tak, by mógł to zobaczyć.

Wrzawa doszła do zenitu, po czym ucichła powoli. Shal-hassan czekał przy swym rydwanie, poważny i nieruchomy. Spojrzał na Diarmuida, którego twarz również przybrała spo­kojny wyraz. Przeniósł wzrok z powrotem na nią.

Uśmiechnął się. Uśmiechnął.

— Chwała Tkaczowi i wszystkim bogom! — zawołał
Shalhassan z Cathalu. — Nareszcie zachowała się jak do­
rosła! \

Ruszył naprzód i uściskał Diarmuida jak syna, zgodnie
z rytuałem. \

Tak to więc wśród śmiechu i radości drużyna wyruszyła do Taerlindel, gdzie czekał statek mający zabrać pięćdzie­sięciu ludzi do miejsca śmierci.

273


Oczywiście ludzi Diarmuida. Nawet na moment nie pod­legało to dyskusji. Automatycznie przyjęto takie założenie. Jeśli Coli miał być kapitanem statku, to dowódcą wyprawy będzie Diarmuid, a do Cader Sedat popłyną ludzie z Połu­dniowej Twierdzy.

Jadący samotnie blisko końca drużyny Paul widział, jak śmieją się niefrasobliwie, a nawet śpiewają ożywieni obiet­nicą działania. Popatrzył na zastępców Diarmuida: Colla i rudowłosego Averrena; na Carde'a, siwiejącego Rothe'a oraz szczupłego, zwinnego Errona; na pozostałych czter­dziestu, których wymienił książę. Zastanowił się, czy wie­dzą, dokąd prowadzi ich droga. Zastanowił się, czy on sam to wie.

Jadący na przedzie Diarmuid obejrzał się, by spojrzeć na grupę. Paul patrzył przez chwilę w jego niebieskie oczy. Nie podjechał jednak naprzód ani książę nie cofnął się ku niemu. Nieobecność Kevina była jak puste miejsce w jego piersi. Czuł się całkiem samotny. Myśl o Kim, która była daleko i zmierzała na wschód, pogarszała jeszcze jego stan.

Shalhassan odłączył się od nich po południu w Seresh. Niemal natychmiast miano go przewieźć promem do Cyna-nu. Łagodne, dobroczynne promienie słońca stanowiły nie­ustanne przypomnienie o konieczności pośpiechu.

Skierowali się na północ traktem wiodącym do Rhoden. Odprowadzało ich wielu ludzi: oczywiście Aileron, a także Na-Brendel z Daniloth. Jechała też z nimi Sharra, która miała wrócić do Paras Derval z Aileronem i zaczekać tam na ojca. Teyrnon i Barak, jak widział, byli głęboko pogrążeni w roz­mowie z Lorenem i Mattem. Tylko ta druga para wyruszała w rejs. Młodszy mag miał zostać z królem. Paul pomyślał, że bardzo rozpraszają siły.

Właściwie jednak nie mieli wielkiego wyboru.

Niedaleko przed sobą widział Tegida, który jechał podska­kując jednym z cathalskich rydwanów wojennych. Uśmie­chał się przez chwilę na ten widok. Okazało się, że Shal­hassan jest jednak człowiekiem. Miał poczucie humoru. Za

274


grubasem jechała Jaelle. Ona również była sama. Pomyślą-przez chwilę, czy by jej nie dogonić. Nie zrobił tego jednak, Jego głowę zaprzątało zbyt wiele myśli, aby teraz podejmo­wać próbę przeproszenia kapłanki. Potrafił się domyślić, jak by na to zareagowała. Fakt, że z nimi pojechała, był jednak trochę zaskakujący: na brzegu morza kończyły się włości Dany.

To doprowadziło go do myśli o tym, czyje włości się tam zaczynały oraz o obietnicy, którą wygłosił wczoraj rano na naradzie: — Myślę, że potrafię sobie z nią poradzić — oznajmił wówczas cichym głosem Dwukrotnie Narodzone­go. Cichym, tak jest, niemniej bardzo, ale to bardzo nieroz­ważnym. A teraz będą na niego liczyć.

Gdy Paul zastanawiał się nad tym, zachowując z uwagą nieprzenikniony wyraz twarzy, zauważył, że ponownie skrę­cają na zachód, zjeżdżając z głównego traktu na podrzędny gościniec. Po prawej stronie rozciągały się do tej pory bogate ziemie uprawne prowincji Seresh, teraz jednak, gdy zakrę­cili, teren zaczął opadać powoli w rozpościerających się sze­roko uskokach. Widział owce, kozy oraz inny gatunek pa­sących się zwierząt, którego nie potrafił rozpoznać. Później, zanim je ujrzał, usłyszał morze.

Przybyli do Taerlindel późnym wieczorem. Zaprowadzi­ło ich tam słońce, które wisiało nad wodami. Bryza była słona i świeża. Trwał właśnie przypływ. Bałwany o białych grzywach uderzały w linię piaszczystych plaż ciągnących się na południe ku Seresh oraz ujściu Saeren.

Przed nimi leżał zwrócony na północ port Taerlindel osłonięty przylądkiem przed wiatrem i falami. Widzieli pod­skakujące na falach zakotwiczone tam małe stateczki rybac­kie, kilka większych oraz jeden prawdziwy statek pomalo­wany na złoto i czerwono. To z pewnością była „Prydwen".

Loren mówił mu, że ongiś zarzucała tu kotwicę cała flota. Ostatnia wojna z Cathalem zdziesiątkowała jednak ar­mady obu krajów, a po zawarciu rozejmu nie zbudowano nowych statków, by zastąpić nimi zatopione. A ponieważ

275


Andarien od tysiąca lat było pustkowiem — wyjaśnił mag

nie było już żadnego powodu, by żeglować do zatoki
Linden.

Port otaczało wiele domów. Garstka ich ciągnęła się też od morza ku pochyłym wzgórzom. Miasto wyglądało bardzo pięknie w świetle późnego popołudnia. Paul jednak poświę­cił mu jedynie przelotne spojrzenie, nim zatrzymał konia i pozwolił, by minęli go ostatni z członków drużyny. Stał na drodze górującej nad Taerlindel i zapuścił wzrok tak daleko, jak tylko mógł, nad szarozielone morze.

Przez ostatnie trzy noce pozwalali, by światło ponownie, rozbłysło nad Atronel, aby uczcić i uhonorować wiosnę, która powróciła. Teraz, gdy zbliżał się wieczór czwartego dnia, Leyse spod Znaku Łabędzia poszła na spacer, odziana w biel na pamiątkę białej łabędzicy, Lauriel, u boku świet­listej postaci Ra-Tenniela. Byli sami nad jeziorem Celyn. Zbierali sylvainy, czerwone i srebrne.

Wewnątrz utkanych cieni Daniloth, które wykręcały czas w kanały nieznane nikomu poza liosami, zima nie zapadła nawet na chwilę. Potężne zaklęcie Lathena Tkacza Mgły okazało się skutecznym zabezpieczeniem przed zimnem. Niemniej przez zbyt długi czas liosowie spoglądając przez zmienną, zamazaną granicę Krainy Cieni, widzieli tylko śnieg pokrywający Równinę oraz jałowe pustkowie Anda­rien. Byli samotną, narażoną na atak wyspą stłumionych barw w świecie złowrogiej bieli.

To już się skończyło. Zawsze śmiały Ra-Tenniel ujął długą, szczupłą dłoń Leyse — choć raz mu na to pozwoliła

i poprowadził ją przez tłumiącą zasłonę cieni stworzoną
przez Lathena na otwarte przestrzenie, gdzie do jeziora Ce­
lyn wpadała rzeka.

O zachodzie słońca było to zachwycające i pogodne miejsce. Na brzegu rzeki rosły wierzby oraz pokryte świe­żymi listkami aumy. Rozłożył na młodej trawie płaszcz, zielony jak welin, i Leyse usiadła obok niego z pełnym naręczem sylvainów. Oczy miała łagodnej, złotej barwy za-

276


0x08 graphic
chodzącego słońca, a jej włosy lśniły brązowo w jego pro­mieniach.

Przeniósł wzrok z niej na słońce, a potem na rosnący nad nimi aum oraz łagodny nurt rzeki w dole. Na sposób liosów nigdy niedaleki od smutku, wzniósł wśród wieczor­nego brzęczenia pszczół oraz płynnego plusku wody o ka­mienie głos w lamencie nad spustoszeniem Andarien przed tysiącem lat.

Słuchała z powagą, z naręczem kwiatów, gdy śpiewał długą balladę opiewającą dawny żal. Słońce zaszło. Gdy wreszcie skończył, lekki wietrzyk poruszał w półmroku liść­mi nad ich głowami. Na zachodzie, nad miejscem, gdzie słońce znikło za horyzontem, lśniła samotna gwiazda, której dawno temu nadano imię na cześć Lauriel zabitej przez czar­ną Avaię pod Bael Rangat. Patrzyli na nią przez długi czas, po czym odwrócili się, by wrócić do Krainy Cieni, gdzie gwiazdy świeciły słabo.

Tylko jedno spojrzenie rzucił Ra-Tenniel na Andarien. Potem zatrzymał się i obrócił, by popatrzeć raz jeszcze da­lekosiężnym wzrokiem lios alfarów.

Zawsze, już od początku, plany Rakotha cechowała nie­cierpliwość jego nienawiści. Zima, która właśnie minęła, stanowiła wyjątek, przerażający w swych implikacjach pla­nowanego, niespiesznego zniszczenia.

Teraz jednak już się skończyła i, spoglądając na północ oczyma, których kolor zmienił się szybko na fiołkowy, Ra-Tenniel, władca lios alfarów, ujrzał mroczną hordę pędzącą przez spustoszone Andarien. Lecz nie w ich stronę. W tej samej chwili gdy Leyse odwróciła się, by patrzeć na to razem z nim, armia Rakotha skręciła na wschód. Na wschód, wokół Celynu, by ruszyć dalej przez Gwynir.

I ku Równinie.

Gdyby zaczekał do zmroku, Rakoth mógłby ich wysłać w całonocną podróż nie zauważonych przez nikogo. Ale nie zaczekał. Ra-Tenniel odmówił pośpieszną modlitwę. Oboje z Leyse szybko wrócili na Atronel. Tej nocy nie wysłali

277


w górę swego światła, gdyż na zewnątrz była armia Cie­mności. Zamiast tego zebrali wielkich spod wszystkich zna­ków na wzgórzu Atronel. Zgodnie z oczekiwaniami króla, to sroga Galen natychmiast oznajmiła, że chce udać się do Celidonu. Również zgodnie z oczekiwaniami, Lydan — bez względu na to, jak był ostrożny — nie chciał pozwolić, by jego bliźniacza siostra pojechała sama. Podnieśli się, by ruszyć w drogę, gdy tylko Ra-Tenniel udzieli pozwolenia. Ten jednak uniósł dłoń, by ich powstrzymać.

— Będziecie musieli się pośpieszyć — powiedział. — Naprawdę bardzo pośpieszyć. Zabierzcie raitheny. Już czas, by ponownie ujrzano w Fionavarze złoto-srebrne konie z Daniloth.

Oczy Galen pobłękitniały, a w chwilę później również oczy jej brata. Wyszli oboje, by rozpocząć wyprawę.

Z pomocą tych, którzy zostali, Ra-Tenniel sprawił, że szkło wezwania rozbłysło pilnym ostrzeżeniem, dzięki cze­mu szkło w komnatach najwyższego króla w Paras Derval mogło również przebudzić się do życia.

Nie było ich winą, że Aileron przebywał owej nocy w Taerlindel i miał wrócić dopiero następnego popołudnia, by ujrzeć, że szkło wezwania stanęło w ogniu.

Nie mógł zasnąć. Bardzo późno w nocy Paul wstał, wy­szedł z domu matki Colla i udał się do portu. Księżyc, który zostawił już za sobą pełnię, stał wysoko na niebie. Na morzu widniała srebrzysta smuga jego blasku. Był odpływ i piasek ciągnął się daleko aż ku przylądkowi. Wiatr zmienił kierunek na północny. Paul wiedział, że jest chłodno, nadal jednak wyglądało na to, że jest niewrażliwy na zimno, naturalne czy nie. Była to jedna z niewielu rzeczy stanowiących oz­nakę tego, kim był. To, kruki oraz milcząca, wyczekująca obecność w jego tętnie.

„Prydwen" stała spokojnie na kotwicy. Załadowali ją w ostatnim świetle wieczoru i dziadek Colla oznajmił, że jest gotowa do drogi. W blasku księżyca złota farba jej kad­łuba wydawała się srebrna, a białe, zwinięte żagle lśniły.

278


Było bardzo cicho. Gdy szedł wzdłuż drewnianego ba­senu portowego, jedynym słyszalnym dźwiękiem — nie li­cząc cichego plusku fal uderzających o łodzie — był stukoi jego butów. W Taerlindel nie paliły się żadne światła Gwiazdy rJad jego głową wydawały się bardzo jasne, nawel przy blasku, księżyca.

Opuścił f?ort. Szedł wzdłuż kamiennego nabrzeża, dopóki się nie skończyło. Minął ostatni dom w mieście. Znalazł tam ścieżkę, która wiła się przez pewien odcinek w górę i na wschód, podążając wzdłuż linii brzegowej zatoki. Było wy­starczająco jasno, by mógł nią pójść i zrobił to. Po jakichś dwustu krokach osiągała szczyt, po czym zaczynała opadać w kierunku północnym. Niedługo Paul ponownie znalazł się na piasku, na długiej nadmorskiej plaży.

Łoskot i szum fal były tu głośniejsze. Niemal mógł coś w nich usłyszeć, lecz niemal to było za mało. Zdjął buty i skarpetki, po czym, zostawiwszy je na piasku, ruszył na­przód. Tam, dokąd sięgał przypływ, grunt był wilgotny. Fale lśniły srebrnym, fosforyzującym blaskiem. Poczuł, jak ocean omywa mu stopy. Wiedział, że woda musi być zimna, lecz nie wyczuwał chłodu. Zagłębił się w nią jeszcze trochę, po czym zatrzymał się, zanurzony tylko po kostki, by być obe­cny, ate nie natrętny. Stał zupełnie bez ruchu, usiłując — choć do dziś nie wiedział, jak tego dokonać — skupić w so­bie to, kim był. Wsłuchał się. Nie usłyszał nic poza niskim szumem morza.

I wtedy, w głębi, poczuł przypływ mocy w swej krwi. Oblizał wargi. Czekał. Impuls się powtórzył. Za trzecim razem pomyślał, że złapał rytm, który nie był rytmem morza, gdyż nie z niego się wywodził. Podniósł wzrok ku gwiaz­dom, lecz nie spojrzał z powrotem na ląd. Mórnirze — po­modlił się.

— Lirananie! — zawołał, gdy nadszedł czwarty przy­pływ. Usłyszał w swym głosie uderzenie gromu.

Podczas piątego wykrzyknął imię raz jeszcze, a potem po raz ostatni, kiedy zaryczał w nim szósty impuls. Gdy

279


jednak jego krew wzburzył siódmy, Paul zachował milczenie i czekał.

Daleko na morzu ujrzał białą falę. Jej grzbiet sięgał wyżej od wszystkich pozostałych, które biegły na spotkanie od­pływu. Kiedy spotkała długi, cofający się już przybój, kiedy załamała się, wysoka i błyszcząca, usłyszał, jak jakiś głos krzyknął: — Złap mnie, jeśli potrafisz!

Zanurkował w swym umyśle za bogiem morza.

Nie było tam ciemno ani zimno. Wydawało się, że ze­wsząd otaczają go światła o pastelowych odcieniach, jak gdyby poruszał się wśród konstelacji zatopionych gwiazd.

Coś błysnęło: srebrna ryba. Podążył za nią, lecz zawró­ciła, by go zgubić. On również się cofnął pośród wodnych gwiazd. Na dole były rafy koralowe: zielone i niebieskie, różowe, pomarańczowe i w odcieniach złota. Srebrna ryba przemknęła pod koralowym łukiem. Gdy Paul go minął, już jej nie było.

Czekał. Poczuł kolejny impuls.

— Lirananie! — zawołał i poczuł, jak grom wstrząsnął głębią. Gdy echa już się przetoczyły, ponownie ujrzał rybę. Była teraz większa. Jej boki upstrzyły tęczowe barwy kora­lowców. Uciekła. Podążył za nią.

Schodziła wciąż w dół, a on razem z nią. Minęli olbrzy­mie, ledwo majaczące niebezpieczeństwa najniższych głę­bin, gdzie morskie gwiazdy lśniły słabo, a kolory zginęły.

Wystrzeliła w górę, jak gdyby mknęła z powrotem ku światłu. Minęła podwodne gwiazdy i wyskoczyła nad po­wierzchnię w blasku księżyca. Stojący na plaży po kostki w wodzie Paul dostrzegł, jak błysnęła i spadła.

I zaczęła biec. Skończyło się kluczenie. Prostym kursem ku falom, morski bóg uciekał przed głosem gromu. Ści­gano go. Zostawili tak daleko za sobą wspomnienie lądu, że Paulowi wydało się, iż słyszy w falach nutę śpiewu. Poczuł strach, albowiem domyślał się, co to jest. Nie za­wołał raz jeszcze. Widział przed sobą srebrną rybę. Pomy­ślał o wszystkich zmarłych i o żywych w ich potrzebie,

280


schwytał Liranana daleko na morzu i dotknął go palcem swego umysłu.

Mam cię! — zawołał na głos. Stał zdyszany na pla­
ży, z której w ogóle się nie ruszył. — Chodź — wydysza]
— i pozwól mi ze sobą porozmawiać, bracie mój.

I wówczas bóg przybrał prawdziwą postać, podniósł się w posrebrzonym morzu i ruszył, ociekając lśniącą wodą, ku plaży. Gdy się zbliżył, Paul dostrzegł, że spływająca woda służy Lirananowi jako szata okrywająca jego majestat. Nie­ustannie przemykały po niej barwy morskich gwiazd i raf koralowych.

Nazwałeś mnie bratem — przemówił bóg głosem,
który syczał jak fale przewalające się nad skałami. Jego
broda była długa i biała. Oczy miały taką samą barwę jak
księżyc. — Jak śmiałeś? — zapytał. — Wymień swe imię!

. — Znasz je — odparł Paul. Jego wewnętrzne uniesie­nie opadło. Przemawiał własnym głosem. — Znasz je, mor­ski władco. W przeciwnym razie nie przybyłbyś na moje wezwanie.

Nieprawda. Usłyszałem głos mego ojca. Teraz go nie
słyszę. Kim jesteś, że potrafisz przemawiać gromem Mor-
nira?

Paul postąpił krok naprzód wraz z cofającą się falą i spoj­rzał prosto w twarz morskiego boga. — Jestem Pwyll Dwu­krotnie Narodzony, Pan Letniego Drzewa — oznajmił. Li-ranan sprawił, że morskie fale rozbiły się z hukiem wokół nich obu.

Słyszałem tę opowieść — przyznał bóg. — Teraz
wszystko rozumiem.

Był bardzo wysoki. Trudno było dostrzec, czy spływa­jące wody jego szaty wpadają do morza u jego stóp, czy wznoszą się tam z niego, czy też jedno i drugie równocześ­nie. Był piękny, straszliwy i srogi. — Czegóż więc pra­gniesz? — zapytał.

Rankiem wypływamy na Cader Sedat — odparł Paul.
Z ust boga wyrwał się dźwięk przypominający odgłos

281


fali uderzającej o wysoką skałę. Potem Liranan umilkł, spo­glądając z góry na Paula w jasnym blasku księżyca. — To strzeżone miejsce, bracie — odezwał się po długiej chwili. W jego głosie brzmiała nuta smutku. Paul słyszał ją już przedtem w morzu.

Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie nie kończącym się poszeptem odpływu oraz fal.

Paul poruszył dłońmi w geście, który rozpoznałby Kevin Laine. — Będę musiał spróbować — odparł.

Liranan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym powiedział coś bardzo cicho. Jego głos połączył się z szu­mem fal i Paul nie dosłyszał słów boga. Zanim zdążył go

Paul poczuł, że kropelki morskiej wody spryskały mu twarz i włosy. Potem spojrzał w dół i dostrzegł, że stoi boso na piasku, już nie w morzu. Upłynął pewien czas. Księżyc wisiał teraz nisko na zachodzie. Ujrzał, że w padającej na wodę smudze jego srebrzystego blasku ryba o tej samej barwie wyskoczyła raz ponad powierzchnię, po czym zanu­rzyła się, aby pływać wśród morskich gwiazd i barw kora­lowych raf.

282


/Gdy odwrócił się, by ruszyć w drogę powrotną, potknął się. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak jest zmęczony. Wydawało mu się, że piasek ciągnie się bardzo długo. Dwu­krotnie omal nie upadł. Po drugim razie zatrzymał się. Stał przez chwilę bez ruchu, dysząc ciężko. Poczuł, że zakręciło mu się w głowie, jak gdyby oddychał zbyt bogatym w tlen powietrzem. Przypomniał sobie mgliście pieśń, którą usły­szał daleko na morzu.

Potrząsnął głową i podszedł do miejsca, gdzie zostawił buty. Uklęknął, by je włożyć, lecz po chwili usiadł na piasku z rękoma wspartymi na kolanach i głową skrytą pomiędzy nimi. Pieśń cichła powoli. Czuł, że jego oddech — choć nie jego siła — wraca stopniowo do normy.

Ujrzał cień padający na piasek obok jego cienia.

Wyszła zza jego pleców. Podniósł ku niej wzrok. Na czole rhiała diadem podtrzymujący włosy na wietrze. Księ­życ dotykał blaskiem jej kości policzkowych, lecz zielone oczy skrywał cień. — Widziałam was dwóch w świetle, które nie pochodziło od księżyca — powiedziała. — Pwyl-lu, kimkolwiek jeszcze jesteś, jesteś śmiertelnikiem, a to nie był blask, w którym możemy żyć.

Nie odparł nic.

Po chwili zaczęła mówić dalej: — Dawno temu, kiedy zdjęłam cię z Drzewa, powiedziałeś mi, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem kimkolwiek innym.

Poderwał się i raz jeszcze podniósł wzrok. — Twier­dziłaś, że się mylę.

Wtedy się myliłeś.

W panującej ciszy fale wydawały się bardzo odległe, nie

283


przestały jednak bić. — Kiedy tu jechaliśmy, miałem za­miar cię przeprosić — wyznał. — Zawsze zaskakujesz mnie w trudnej chwili.

— Och, Pwyllu. Jakże mogłyby istnieć łatwe chwile?
Jej głos nagle wydał się starszy. Wsłuchał się w niego

w poszukiwaniu drwiny, lecz nie znalazł jej śladu.

Nie wiem — przyznał. — Jaelle — dodał — je­
śli nie wrócimy z tego rejsu, lepiej opowiedz Aileronowi
i Teyrnonowi o Darienie. Jennifer nie zechce tego zrobić,
ale nie sądzę, byś miała jakikolwiek wybór. Będą musieli
być na niego przygotowani.

Poruszyła się lekko. Widział teraz jej oczy. Oddała mu swój płaszcz i miała na sobie tylko długą nocną koszulę. Wiatr wiał od morza. Podniósł się, zarzucił jej płaszcz na ramiona i zapiął go pod szyją.

Patrząc na nią, na srogie piękno uczynione tak poważnym przez to, co przeżyła, przypomniał coś sobie. Zdając sobie sprawę, że kapłanka również posiada dostęp do wiedzy, za­pytał: — Jaelle, kiedy liosowie słyszą swą pieśń?

Wtedy, gdy są gotowi wypłynąć — odparła. —
Z reguły to znużenie skłania ich do ruszenia w drogę.

Za sobą wciąż słyszał cichy dźwięk odpływu. — Co wtedy robią?

Potrząsnęła głową. — To miejsce nie leży w Fionava-rze. Gdy jeden z lios alfarów wypłynie wystarczająco daleko na zachód, przechodzi do innego świata. Ukształtowanego przez Tkacza wyłącznie dla nich. Nie wiem, w jakim celu. Sądzę, że oni też tego nie wiedzą.

Paul milczał.

— Dlaczego pytasz? — powiedziała.

Zawahał się. Zadawniona nieufność, wywodząca się je­szcze z czasu ich pierwszej rozmowy, kiedy zdjęła go z Drzewa. Po chwili jednak spojrzał jej w oczy i rzekł: —

284


Właśnie przed chwilą usłyszałem pieśń. Daleko na morzu, gdy ścigałem boga.

Zacisnęła powieki. Blask księżyca czynił z niej marmu­rową statuę, bladą i surową. — Dana nie sprawuje władzy na morzu — stwierdziła. — Nie wiem, co to mogłoby oz­naczać.

Otworzyła oczy.

Otworzyła usta, jak gdyby chciała przemówić, lecz roz­myśliła się i zachowała milczenie. Nie proszone, przyszły do niego słowa ballady. Niemal półszeptem wypowiedział je do nocnej bryzy i morza:

Czym jest kobieta, że ją zostawiasz,

Twój dom i pole, które uprawiasz,

I ze starym, siwym Twórcą Wdów się wyprawiasz?

Tkaczu broń — powiedziała Jaelle i odwróciła się.
Podążył za nią wąską ścieżką do Taerlindel. Gdy szli,

po ich prawej stronie księżyc pogrążył się w morzu. Wrócili do miasta oświetlanego jedynie przez gwiazdy.

Gdy słońce wzeszło, drużyna przygotowała się do wy­płynięcia na „Prydwen". Najwyższy król Aileron wszedł na pokład i pożegnał się ze swym pierwszym magiem, Paulem

285


Schaferem, Arturem Pendragonem, ludźmi z Południowej Twierdzy, którzy mieli tworzyć załogę tego statku oraz Col-lem z Taerlindel, który miał być jego kapitanem.

Na koniec spotkał się ze swym bratem. Popatrzyli na siebie z poważnym wyrazem oczu: Ailerona tak brązowych, że były niemal czarne; Diarmuida bardziej niebieskich niż niebo nad ich głowami.

Przyglądająca się im z nabrzeża, nie zważająca na własne łzy Sharra zobaczyła, że Diarmuid coś powiedział, a potem skinął głową. Następnie ujrzała, jak postąpił krok naprzód i pocałował brata w policzek. W chwilę później Aileron odwrócił się i zszedł na ląd po pochylni. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Znienawidziła go odrobinę.

Rozwinięto żagle „Prydwen", które wydęły się na wietrze. Wciągnięto pochylnię. Wiatr dął z południowego wschodu: mogli z nim popłynąć.

Na-Brendel z Daniloth stał obok najwyższego króla i je­go straży. Były tam również trzy kobiety, które przyglądały się, jak statek odcumował i zaczął oddalać się od brzegu. Jedna z nich była księżniczką, a druga najwyższą kapłanką. Obok nich stała jednak trzecia, która ongiś była królową, i Brendel nie mógł oderwać od niej wzroku.

Oczy Jennifer były czyste i błyszczące, gdy patrzyła w ślad za statkiem oraz mężczyzną, który stał na rufie, spo­glądając z kolei na nią. Brendel wiedział, że przesyła mu swą siłę i dumę. Patrzył, jak tak stała, aż „Prydwen" było jedynie białym punktem widocznym w miejscu, gdzie morze i niebo stykały się ze sobą.

Dopiero wówczas odwróciła się w stronę najwyższego króla, dopiero wówczas smutek powrócił na jej twarz. A tak­że coś więcej niż smutek.

— Czy możesz przydzielić mi strażnika? — zapytała. — Chciałabym udać się do Wieży Lisen.

W oczach Ailerona widniało współczucie, jak gdyby on również usłyszał to, co słyszał Brendel: kręgi czasu obraca­jące się raz jeszcze, wzór kształtujący się na Krosnach.

286


Miał zamiar wrócić do domu, do Daniloth. Upłynęło już zbyt wiele czasu, odkąd spacerował po wzgórzu Atronel.

Zabiorę cię tam i zostanę z tobą — odezwał się
Brendel, biorąc na swe barki kolejne przeznaczenie.

Rozdział 15

Ponad wszystkim, pomyślał Ivor, byli Tabor i Ge-reint.

Aven zatoczył szeroki krąg wokół skupionych obozów. Wrócił z Gwen Ystrat wczoraj wieczorem. Były to dwa dni powolnej jazdy, lecz Gereint nie był w stanie znieść szyb­szego tempa.

Dziś miał pierwszą okazję, by dokonać inspekcji obo­zów. Przynajmniej to jedno wywołało u niego pewne zado­wolenie. Choć oczekiwał jeszcze na raport Levona — jego starszy syn powinien wrócić dziś w nocy — na temat de­cyzji podjętej przez radę w Paras Derval, Ivor przygotował własny plan. Zamierzał zostawić kobiety i dzieci pod strażą w osłoniętym zakątku kraju na wschód od Latham. Eltory zaczynały już wędrówkę na północ, lecz wiele z nich będzie się ociągać, co zapewni wystarczająco obfite łowy.

Resztę Dalrei planował bardzo szybko poprowadzić na północ, by zająć pozycję nad rzeką Adein. Gdy dotrą do nich najwyższy król oraz Shalhassan z Cathalu, połączone

287


siły będą mogły zapuścić się dalej na północ. Sami Dalrei nie byli w stanie tego dokonać. Nie powinni też jednak tu wyczekiwać, gdyż Maugrim równie dobrze mógł uderzyć bardzo szybko, a Ivor nie miał zamiaru oddawać Celidonu, dopóki będzie żył. Pomyślał, że o ile nie dojdzie do zma­sowanego ataku, zdołają sami utrzymać linię obronną na Adein.

Dotarł do położonego najdalej na północ obozu i poma­chał ręką na przywitanie do swego przyjaciela, Tulgera z ós­mego plemienia. Nie zwolnił jednak, by z nim porozmawiać. Musiał wiele przemyśleć.

Tabor i Gereint.

Wczoraj, gdy wrócili, przyjrzał się uważnie swemu młodszemu synowi. Tabor uśmiechnął się, uściskał go i po­wiedział wszystko, co powinien powiedzieć. Nawet biorąc poprawkę na długą zimę, był nienaturalnie blady. Skórę miał tak białą, że była niemal przezroczysta. Aven usiłował prze­konać sam siebie, że to jego zwykła nadmierna wrażliwość na sprawy własnych dzieci wprowadza go w błąd, później jednak, nocą w łóżku, Leith powiedziała mu, że się martwi. Serce Ivora zaczęło nierówno uderzać.

Jego żona prędzej odgryzłaby sobie język niż niepokoi­łaby go w taki sposób bez powodu.

Wczesnym rankiem poszedł więc ze swym młodszym synem na spacer nad rzekę w świeżym wiosennym powie­trzu, po zielonej trawie ich Równiny. Nocą lód na Latham stopniał. Rzeka, połyskująca i zimna, wypływała z gór. Lśni­ła w promieniach słońca jaskrawym błękitem. Mimo wszy­stkich swych trosk, Ivor poczuł się podniesiony na duchu, przez to tylko, że widział ten powrót życia i był jego częścią.

— Ojcze — odezwał się Tabor, zanim jeszcze Ivor zdą­żył go o cokolwiek zapytać. — Nie mogę nic na to poradzić.

Chwilowe zadowolenie opuściło Ivora. Zwrócił się w stronę chłopca. Tabor liczył sobie piętnaście lat, nie wię­cej. Miał drobne kości, a teraz stał się tak blady, że wyglądał jeszcze młodziej. Ivor nie powiedział nic. Czekał.

288


0x08 graphic
/— Ona porywa mnie ze sobą — zaczai chłopiec. — Kiedy lecimy, a zwłaszcza ostatnim razem, gdy zabijaliśmy. Na niebie jest inaczej, ojcze. Nie wiem, ile jeszcze razy zdołam wrócić.

W takim razie musisz spróbować na niej nie jeździć

rzekł z bólem w głosie Ivor. Przypomniał sobie noc na
skraju Puszczy Pendaran, gdy patrzył, jak Tabor wraz
z uskrzydlonym stworzeniem ze swego snu zataczał kręgi
między gwiazdami a Równiną.

Wiem — odpowiedział mu Tabor nad brzegiem rzeki.

Ale mamy wojnę, ojcze. Jak mogę nie jeździć?

Obosieczny dar — pomyślał teraz Ivor, zataczając pętlę z powrotem na południe wzdłuż zachodniego brzegu Lat-ham, ku miejscu, gdzie zatrzymało się czwarte plemię Cul-liona. Każdy dar Bogini był obosieczny. Próbował, bez wię­kszego powodzenia, nie czuć z tego powodu goryczy. Wspaniałe uskrzydlone stworzenie o lśniącym, srebrnym ro­gu było najpotężniejszym narzędziem wojny, jakim dyspo­nowali. Teraz jednak widział, że jego wykorzystanie będzie go kosztowało utratę najmłodszego dziecka.

Cullion o ostrych rysach i łagodnym spojrzeniu ruszył konno ku niemu, by przeciąć mu drogę. Ivor był zmuszony zatrzymać się i zaczekać na niego. Cullion, choć młody jak na wodza plemienia, był zrównoważony i bystry. Ivor ufał mu bardziej niż większości pozostałych.

289


Cechtar dobrze się spisał. Jeśli potrzebujesz kilku eltorów, podjedź do nas.

Nie był młody, gdy go oślepiono. Był następny w ko­lejce. Czekał w Celidonie przez całe lata, nim auberei przy­niósł wiadomość, że Colynas, szaman Banora i trzeciego plemienia, nie żyje.

Teraz był stary i oślepienie nastąpiło dawno temu, pa­miętał je jednak z absolutną jasnością. Nie było w tym zre­sztą nic zaskakującego: pochodnie, gwiazdy i otaczający go ludzie z plemienia Banora to były ostatnie rzeczy, które Gereint widział.

Miałem bogate życie — pomyślał. Bardziej pełne niż mógłby marzyć. Gdyby zakończyło się, zanim Rangat eks­plodowała w ogniu, powiedziałby, że żył i umarł jako szczę­śliwy człowiek.

Od chwili, gdy został naznaczony przez najstarszego w Celidonie, gdzie zawsze przebywało pierwsze plemię, przeznaczenie Gereinta różniło się od przeznaczenia wszy­stkich innych młodych mężczyzn wezwanych na głodówkę.

Po pierwsze, opuścił Celidon. Spośród członków pier­wszego plemienia czynili to jedynie naznaczeni. Nauczył się, jak być myśliwym, jako że szaman musiał znać łowy i eltory. Wędrował od jednego plemienia do drugiego, spę­dzając z każdym z nich jedną porę roku, jako że szaman musiał znać zwyczaje wszystkich plemion, nie wiedział bo-

290


wjefn, do którego z nich się przyłączy i któremu wodzowi będzie służył. Spał również z kobietami we wszystkich dzie­więciu plemionach, by rozsiać po Równinie swe naznaczone nasienie. Nie miał pojęcia, ile dzieci spłodził w ciągu tego czasu oczekiwania, choć pewne noce pamiętał bardzo do­brze. Trwało to całe lata. Jedne pory roku spędzał na wę­drówce, a inne w Celidonie, studiując pergaminy prawa oraz inne fragmenty, które nie były prawem, lecz które szamani musieli znać.

Sądził, że miał na to wystarczająco wiele czasu, więcej niż z reguły mieli go inni. Zaczęło się od tego, że zobaczył keię jako swój totem, co naznaczyło go wewnętrznie nawet między naznaczonymi.

Gdy nadeszła chwila oślepienia, sądził, że jest gotów. Gotów na zmianę, choć nie na ból: moc osiągało się drogą cierpienia, a na to nie sposób było się przygotować.

Rozpoznał jednak to, co wydarzyło się później i przy­witał wewnętrzny wzrok tak, jak wita się długo poszukiwaną kochankę. Dobrze służył Banorowi przez ponad dwadzieścia lat, choć zawsze dzielił ich od siebie pewien dystans.

Inaczej z Ivorem. Żadnego dystansu i przyjaźń oparta początkowo na szacunku, a potem na czymś więcej. Gdyby zawiódł wodza trzeciego plemienia, który był teraz avenem wszystkich Dalrei, rozdarłoby mu to serce.

Tak jak w tej chwili.

Teraz jednak, gdy w grę wchodziła wojna między mo­cami, nie miał właściwie wyboru. Dwa dni temu, w Gwen Ystrat, dziewczyna powiedziała mu, by nie podążał za nią tam, dokąd się udawała. Patrz na zachód — rzekła i otwo­rzyła swój umysł, by ukazać mu zarówno cel swej podróży, jak i to, co ujrzała w wizji dotyczącej misji Lorena. To pierwsze sprawiło mu ból, jakiego nie zaznał od chwili, gdy go oślepiono. To drugie objawiło zaś, gdzie spoczywa jego brzemię, a także zademonstrowało jego całkowicie nieocze­kiwaną nieudolność.

Nim utracił oczy, miał wiele lat na to, by odnaleźć pra-

291


wdziwszy wzrok. Wiele lat na podróżowanie po Równinie, oglądanie rzeczy z widzialnego świata i poznawanie ich pra­wdziwej natury. Zdawało mu się wówczas, że dobrze z tym sobie poradził, i do tej chwili nic nie sprawiło, by zmienił zdanie. Do tej chwili nic. Teraz jednak pojął, w którym miejscu popełnił błąd.

Nigdy nie widział morza.

Czyż mógłby Dalrei, bez względu na to jak mądry, kie­dykolwiek pomyśleć, że ta jedna sprawa mogłaby podkopać najgłębsze wyzwanie, jakie spotka go za jego dni? To Cer-nana od Zwierząt znali i Zieloną Ceinwen. Boga, który po­rzucił swe miejsce w Pendaran, by biegać z eltorami po Równinie oraz boginię łowów, która była jego siostrą. Cóż wiedzieli Jeźdźcy o zrodzonym w morzu Lirananie?

Na zachód miał popłynąć statek. Dziewczyna ukazała mu to. Ujrzawszy obraz w jej umyśle, Gereint zrozumiał coś jeszcze, coś czego nie dostrzegła nawet jasnowidząca Brenninu. Nigdy nie widział morza, lecz musiał odnaleźć ten statek gdzieś pośród jego fal.

Zamknął się więc w sobie. Pozbawił avena wszelkiego przewodnictwa, jakim mógłby mu posłużyć. W złej chwili, najgorszej, lecz naprawdę nie miał wyboru. Powiedział Ivo-rowi, co ma zamiar uczynić, lecz nie wyjaśnił gdzie ani z jakiego powodu. Pozwolił, by siła życiowa, która podtrzy­mywała funkcjonowanie jego postarzałego ciała, skurczyła się do jednej wewnętrznej iskry. Następnie usiadł ze skrzy­żowanymi nogami na macie w domu szamana w obozie nad Latham i wysłał ową iskrę na wędrówkę, daleko, daleko od domu.

Gdy, później w nocy, obozy ogarnęło gorączkowe za­mieszanie, nic o tym nie wiedział. Następnego dnia, w śród-. ku owego chaosu, przenieśli jego ciało — powiedział bo­rowi, że można to zrobić — nie zważał jednak na to. Dotarł już wówczas dalej niż Pendaran.

Puszczę widział. Potrafił określić swe położenie i zog­niskować się, kierując się wspomnieniami o niej oraz zary-

292


0x08 graphic
sami jej emanacji w swym umyśle. Wyczuł jej mroczną, nieubłaganą wrogość, a potem coś jeszcze. Przemknął nad Anor Lisen, o której słyszał. Na wieży paliło się światło, lecz z tego rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy. Wykrył tam jakąś obecność i miał chwilę na to, by się zadziwić.

Jedynie chwilę, później bowiem zostawił za sobą kres lądu i znalazł się nad falami. Zakręciło mu się w głowie. Ogarnęła go pełna bezradności panika. Nie miał żadnego kształtu, który mógłby nadać temu wrażeniu, żadnego o nim wspomnienia. Zaledwie znał nazwę, by je ogarnąć. Co nie­wiarygodne, wydawało mu się, że gwiazdy lśnią i na górze, i na dole. Stary i wątły, ślepy pośród nocy, Gereint nakazał swemu duchowi porzucić ląd, który zawsze znał, na rzecz nieogarnionego ogromu niewidocznego, niewyobrażalnego, mrocznego, wzburzonego morza.

— Nie możesz — odezwał się Mabon z Rhoden, do-pędziwszy ich — poganiać pięciuset ludzi przez cały dzień bez odpoczynku.

Powiedział to łagodnym tonem. Aileron jasno oznajmił, że to Levon dowodzi tą drużyną i Mabon bynajmniej się nie sprzeciwiał. Dave zauważył jednak, że Dalrei uśmiechnął się nieśmiało. — Wiem o tym — odpowiedział księciu. — Miałem zamiar urządzić postój. Rzecz w tym, że w miarę, jak się zbliżamy...

Książę Rhoden uśmiechnął się. — Rozumiem. Zawszę się tak czuję, gdy wracam do domu.

Dave uznał, że Mabon jest w porządku. Książę miał już za sobą najlepsze lata i ważył więcej niż należało, ale nadążał za nimi bez trudności, a poprzedniej nocy spał na trawie owinięty w koc jak stary wiarus.

Levon potrząsał głową, zły na siebie. Gdy dotarli do wzniesienia na pofałdowanej prerii, uniósł rękę, by nakazać postój. Dave usłyszał, jak — za jego plecami — przez drużynę przebiegły płynące z głębi serca szepty ulgi.

On również ucieszył się z chwili wytchnienia. Nie był urodzonym jeźdźcem, jak Levon i Torc czy nawet ci kawa-

293


lerzyści z północnych terenów Brenninu, a w ciągu kilku ostatnich dni spędził w siodle diabelnie dużo czasu.

Zeskoczył z konia i rozprostował nogi. Zrobił parę głę­bokich przysiadów, dotknął palców stóp i zatoczył kilka razy ramionami. Zauważył spojrzenie, jakim obrzucił go Torc, i uśmiechnął się. Nie miał nic przeciwko temu, że ciemnowłosy Dalrei się z niego nabijał. Torc był jego bra­tem. Wykonał kilka pompek tuż obok obrusa, który tamten zastawiał jedzeniem. Usłyszał, że Torc parsknął powstrzy­mywanym śmiechem.

Dave zrobił przewrót w tył. Zastanowił się, czy nie spró­bować jeszcze skłonów leżąc, lecz uznał, że zamiast tego coś zje. Wziął sobie suszony pasek eltorowego mięsa oraz kawał brennińskiego chleba. Wysmarował jedno i drugie musztardowatym sosem, który uwielbiali Dalrei, po czym położył się na plecach, przeżuwając z zadowoleniem.

Była wiosna. Ptaki zataczały kręgi nad ich głowami. Wie­jący z południowego wschodu wietrzyk był delikatny i chłod­ny. Trawa łaskotała go w nos. Podniósł się, by chwycić ka­wałek sera. Torc również leżał na plecach. Oczy miał zamknięte. Potrafił zasnąć w ciągu dwudziestu sekund. Dave zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy to właśnie teraz zrobił.

Niemal nie sposób było uwierzyć, że zaledwie pięć dni temu wszystko to pokryte było śniegiem i wystawione na lodowaty wicher. Przypomniawszy sobie ten fakt, Dave po­myślał o Kevinie. Poczuł, że spokojny nastrój prześlizguje mu się między palcami niczym wiatr. Jego umysł zaczął odwracać się od otwartego nieba i szerokich stepów ku mro-czniejszym miejscom. Zwłaszcza jednemu mrocznemu miej­scu, do którego udał się Kevin Laine: grocie w Gwen Ystrat, przed którą zaczynał topnieć śnieg. Wspomniał czerwone kwiaty i szarego psa. Aż do śmierci pamiętał będzie zawo­dzenie kapłanek.

Usiadł raz jeszcze. Torc poruszył się, lecz nie obudził. Słońce na niebie świeciło jasno i przygrzewało mocno. Dobrze było być żywym w takim dniu. Dave starał oderwać się od

294


wspomnień. Wiedział— dzięki gorzkim doświadczeniom, ja­kie przeżył w swej rodzinie — jak niezrównoważony się sta­je, gdy pozwala ponieść się nadmiernie uczuciom podobnym do tych, które przebudziły się w nim teraz.

Nie mógł sobie na to pozwolić. Może, ale tylko może, gdy będzie miał trochę wolnego czasu, by wszystko prze­myśleć, poświęci dzień czy dwa na to, by zrozumieć dla­czego płakał po Kevinie Laine jak po nikim innym od czasu dzieciństwa.

Ale nie teraz. Wiedział, że to dla niego niebezpieczne terytorium. Schował Kevina, z pewnym smutkiem, w to sa­mo miejsce, co ojca — nie całkiem zapomniane, ale nie odwiedzane — po czym podszedł do Levona, który siedział w towarzystwie księcia Rhoden.

— Czujesz niepokój? — zapytał Levon, podnosząc
z uśmiechem wzrok.

Dave przykucnął. — Torc nie czuje — odparł, wska­zując za siebie ruchem głowy.

Mabon zachichotał. — Cieszę się, że przynajmniej je­den z was reaguje w normalny sposób. Bałem się, że macie zamiar popędzić prosto nad Latham. v

Levon potrząsnął głową. — Ja potrzebowałbym odpo­czynku.: Torc jednak mógłby tego dokonać. Nie jest zmę­czony. Po prostu ma więcej rozumu od nas.

Wiesz co — stwierdził Mabon — myślę, że masz rację.
Położył się na plecach, zakrył sobie oczy koronkową

chusteczką i po niespełna minucie zaczął chrapać.

Levon uśmiechnął się i wykonał gest głową. Obaj z Dave'em podnieśli się i oddalili nieco od pozostałych.

295


Książę był zmuszony opóźnić ich marsz, by przekazać garnizonowi Północnej Twierdzy szereg instrukcji od Aile-rona. Sam również wydał rozkazy, które trzeba było zanieść traktem do Rhoden. Dave był pod wrażeniem niewzruszonej kompetencji Mabona. Powiedziano mu, że jest to cecha, którą szczycą się ludzie z Rhoden. Ci z Seresh, jak zauważył, byli zdecydowanie bardziej impulsywni.

Levon skinął głową. — Wątpliwe, bym go zapomniał.

Paul chciał, żeby jego ojca przeniesiono z powrotem
do Paras Derval. Był też list. Obiecałem, że go znajdę. To
trochę potrwało.

Dave przypomniał sobie, jak stał zażenowany, gdy Sha-har płakał na wieść o tym, co stało się z jego synem. Usi­łował wymyślić coś, aby złagodzić jego ból, ale bez skutku. Z niektórymi rzeczami chyba nigdy nie nauczy się radzić sobie jak należy.

Czy przypominał ci Tabora? — zapytał nagle Le-
von. — Ten chłopiec?

Trochę — odparł Dave, zastanowiwszy się nad tym.
Levon potrząsnął głową. — Ja sądzę, że więcej niż tro­
chę. Chyba chciałbym ruszyć już w drogę.

Wrócili do pozostałych. Dave zauważył, że Torc jest już na nogach. Na gest Levona ciemnowłosy Dalrei wsadził sobie palce do ust i zagwizdał przenikliwie. Drużyna roz­poczęła przygotowania do drogi. Dave dotarł do swego wie­rzchowca, dosiadł go i podjechał truchtem na czoło oddziału, gdzie czekali Levon i Mabon.

Ludzie z Brenninu byli już na miejscu. Wsiedli na konie bardzo szybko. Aileron przysłał im takich, którzy wiedzieli, co robią. Torc zbliżył się do nich i skinął głową. Levon

296


0x08 graphic
obdarzył go uśmiechem i uniósł rękę, by dać sygnał do wyruszenia.

Mórnirze! — krzyknął książę Rhoden.

Dave ujrzał jakiś cień. Poczuł zapach zgnilizny.

Usłyszał świst strzały. Leciał już jednak wtedy w po­wietrzu, strącony zgrabnie z siodła przez skok Mabona. Książę runął wraz z nim na trawę. To samo — pomyślał od rzeczy Dave — zrobił Kevin z Collem.

I wtedy ujrzał, co uczyniła czarna łabędzica z jego ko­niem. Pośród smrodu zgnilizny i przyprawiającej o mdłości, słodkiej woni krwi, usiłował utrzymać w żołądku swój po­łudniowy posiłek.

Avaia była już wysoko nad nimi. Zawracała na północ. Potężny impet opadającej łabędzicy złamał brązowemu ogie­rowi Dave'a kręgosłup. Jej pazury porozrywały go na ochła­py mięsa. Głowa była niemal całkowicie urwana. Z szyi tryskała fontanna krwi.

Levon również spadł z siodła, strącony uderzeniami po­tężnych skrzydeł. Wskoczył pośpiesznie z powrotem na wie­rzchowca wśród rżenia przerażonych koni i krzyków ludzi. Torc gapił się w ślad za łabędzicą, ściskając łuk w pobie- ■ lałych palcach. Dave zauważył, że drżą: nigdy dotąd nie widział Torca w takim stanie.

Poczuł, że odzyskuje władzę w nogach. Wstał. Mabon z Rhoden podźwignął się powoli z poczerwieniałą twarzą. Uderzenie zaparło mu dech w piersiach.

Przez chwilę nikt nie wyrzekł ani słowa. Avaia zniknęła już z pola widzenia. Flidais — pomyślał Dave, usiłując za­panować nad swym tętnem. Strzeż się odyńca, strzeż łabę­dzia się niemało...

Ten potrząsnął głową. — Może w skrzydło. Może. Atak był tak nagły, tak przerażająco brutalny. Niebo po-

297


nownie opustoszało. Łagodny wietrzyk poruszał kołyszący­mi się trawami, tak samo jak poprzednio. Obok leżał jednak martwy koń, którego jelita wylewały się na zewnątrz, a w po­wietrzu unosił się zastarzały odór rozkładu, który nie po­chodził od zabitego zwierzęcia.

Dlaczego? — zapytał Dave. — Dlaczego ja?
Brązowe oczy Levona przechodziły od stanu szoku do

poważnego wyrazu zrozumienia. — Tylko jedna rzecz przychodzi mi do głowy — stwierdził. — Zaryzykowała bardzo wiele, nurkując w ten sposób. Musiała coś wyczuć i uznać, że może bardzo dużo zyskać.

Wskazał gestem.

Dave dotknął ręką swego boku i wyczuł zakrzywiony kształt Rogu Oweina.

W jego ojczystym świecie często działo się tak, że gracze przeciwnej drużyny upatrywali sobie Dave'a Martyniuka ja­ko najbardziej niebezpiecznego gracza jego zespołu. Poświę­cano mu wtedy szczególną uwagę: podwójne krycie, słowne prowokacje, a często jakieś nie całkiem dozwolone sposoby zastraszenia. W miarę jak stawał się starszy i grał coraz lepiej, zdarzało się to coraz częściej.

Lecz nigdy nie było skuteczne.

Pochowajmy tego konia — powiedział teraz, gło­
sem tak pełnym zawziętości, że przestraszyło to nawet obu
Dalrei. — Daj mi siodło na jednego z pozostałych i ruszaj­
my w drogę, Levonie!

Postąpił krok naprzód i wyciągnął ze szczątków siodła swój topór, cały uwalany krwią. Wycierał go starannie do czysta, dopóki ostrze nie zaczęło lśnić, gdy unosił je pod światło.

Pochowali konia. A jemu dali siodło i nowego wierz­chowca.

Ruszyli w drogę.

Słońce zachodziło, a Ivor przebywał w domu szamana, gdy przynieśli mu wiadomość.

Przyszedł tam pod koniec dnia, by popatrzeć na swego przyjaciela, i pozostał dłużej, bezradny i przerażony tym,

298


co wyczytał w twarzy Gereinta. Jego ciało leżało spokojnie i nieruchomo na macie, lecz usta wykrzywiły się w wyrazie bezgłośnego przerażenia. Nawet ciemne, puste oczodoły sta­nowiły świadectwo straszliwej podróży. Zbolały i pełen obaw o starego szamana Ivor został w chacie, jak gdyby będąc świadkiem, mógł w jakiś nieokreślony sposób ułatwić jego podróż. Aven zrozumiał, że starzec się zgubił. Z całego serca pragnął przywołać go do domu.

Lecz tylko się przyglądał.

Potem zjawił się Cechtar. — Zbliża się Levon — oz­najmił, stojąc w drzwiach. — Sprowadził ze sobą księcia Rhoden i pięciuset ludzi. Jest coś jeszcze, avenie.

Ivor odwrócił się.

Twarz potężnego Jeźdźca wyglądała dziwnie. — Z pół­nocy przybyły jeszcze dwie osoby. Avenie... to są lios alfa-rowie i... och, chodź zobaczyć, na czym jadą!

0x08 graphic
Nigdy dotąd nie widział liosów. Ze wszystkich żyjących Dalrei, jedynie Levon i Torc mieli tę okazję. I Levon również wrócił, prowadząc pięciuset ludzi najwyższego króla. Ivor podniósł się z coraz szybszym biciem serca. Ociągając się, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na Gereinta, po czym wyszedł na zewnątrz.

Lavon wiódł swych ludzi z południowego zachodu. Przy­mrużywszy oczy, Ivor dostrzegał ich na tle zachodzącego słoń­ca. Na otwartej przestrzeni przed nim stało jednak, oczekując w ciszy, dwoje lios alfarów siedzących na raithenach, których Ivor również nie spodziewał się nigdy w życiu zobaczyć.

Liosowie byli szczupli i srebrnowłosi. Mieli wydłużone palce i szeroko rozstawione, zmiennobarwne oczy, o których słyszał. Nic, co mu opowiadano, nie mogło go jednak przy­gotować na ich nieuchwytne, upokarzające piękno, a także — nawet gdy stali bez ruchu — grację.

Bez względu na to wszystko, to raitheny przyciągnęły jego oniemiałe spojrzenie. Jazda konna stanowiła sedno ży­cia Dalrei. Raitheny z Daniloth miały się do koni tak, jak bogowie do ludzi. Dwa z nich stały teraz przed nim.

299


Całe ich ciała miały barwę złocistą jak zachodzące słoń­ce, lecz głowy, ogony i wszystkie kopyta srebrną jak po­świata księżyca, który jeszcze nie wzeszedł. Ich oczy były jaskrawo niebieskie i lśniły inteligencją. Ivor pokochał je natychmiast z całej duszy. Wiedział też, że każdy obecny Dalrei poczuł to samo.

Na moment zalała go fala czystego szczęścia. Potem rozprysła się gwałtownie, gdy liosowie przemówili, by po­wiadomić go o armii Ciemności, która gnała ku nim przez pomocną Równinę.

Ostrzegliśmy ludzi w Celidonie — mówiła kobieta.

Lydan i ja ruszymy teraz w stronę Brenninu. Wczorajszej
nocy zaalarmowaliśmy najwyższego króla za pomocą szkła
wezwania. Powinien już być na Równinie, zmierzając ku
Daniloth. Przetniemy mu drogę. Dokąd mamy go skierować?

Ivor doszedł do głosu wśród rozbrzmiałej nagle paplaniny.

— Nad Adein — odparł zwięźle. — Spróbujemy dotrzeć
do rzeki przed sługami Ciemności i zatrzymać ich tam do
przybycia najwyższego króla. Czy możemy tego dokonać?

Liosowie byli tak do siebie podobni, że z pewnością byli bratem i siostrą. Potrząsnęli głowami. — Miały na odpo­czynek tysiąc lat — odparła Galen. — Oba były pod Bael Rangat. Od tego czasu nie biegały na wolności.

Ivor rozdziawił szeroko usta.

Usłyszał, jak Cechtar wydyszał: — Ile ich macie?

— Te dwa i jeszcze trzy. Nie rozmnażają się od czasu
wojny z Maugrimem. Zbyt wiele z nich zginęło. Coś się
w nich zmieniło. Gdy tych pięciu zabraknie, żaden raithen
nie prześcignie już nigdy wiatru.

Głos Lydana brzmiał żalem utraty.

300


Ivor spojrzał z gorzkim smutkiem na raitheny. — Ri szajcie więc — powiedział. — Wypuśćcie je na swobód Niech jasno lśni dla was księżyc. Wiedzcie, że nie zapomnim

Liosowie jak jeden unieśli otwarte dłonie w salucie. Ni stępnie zawrócili raitheny i przemówili do nich. Dalrei u rżeli, jak dwie złoto-srebrne komety pomknęły przez pogn żającą się w mroku Równinę.

***

W Paras Derval, najwyższy król Aileron przed chwil wrócił z Taerlindel. Podczas wędrówki dotarła do niego wiz domość, że szkło wezwania rozjarzyło się. Właśnie wydaw* armii rozkazy wymarszu. Miała ona jednak do pokonani zbyt długą drogę. O wiele za długą.

Na Równinie Levon podszedł do swego ojca. Za jeg plecami stał Mabon z Rhoden.

Ivor zawahał się.

— Nie — odezwał się kobiecy głos. — Nie damy. Za
bierz ich wszystkich, avenie. Nie możemy stracić Celidonu

Ivor spojrzał na żonę i dostrzegł stanowczość w jej twa rzy. — Nie możemy też stracić naszych kobiet — odparj — Naszych dzieci.

Pięciuset ludzi nas nie ocali — to była Lianę, stojąc;
obok matki. — Jeśli was pokonają, taka ich liczba nie będzii
miała najmniejszego znaczenia. Zabierz wszystkich, ojcze.

Wiedział, że się nie myliła. Jak jednak mógł je zostawi* tak zupełnie bezbronne? Nawiedziła go pewna myśl. Avei zawahał się przez chwilę, potem jednak powiedział: — Ta borze.

301


Usłyszał, jak Leith wciągnęła powietrze. Poczuł żal nad nią, nad nimi wszystkimi.

Zwrócił się z powrotem ku księciu Rhoden. — Wyru­szamy za godzinę — oznajmił. — Nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do Adein, chyba żebyśmy natknęli się na armię. Idź z Cechtarem. Twoi ludzie będą potrzebowali świeżych koni.

Wydał rozkazy Levonowi i — inne — zebranym auberei, którzy dosiedli już wierzchowców, by przekazać polecenia pozostałym plemionom. Wszędzie wokół niego wrzało.

Znalazł chwilę, by popatrzeć na Leith i przyniósł mu nieskończoną pociechę spokój w jej oczach. Nic nie mówili. Wszystko już sobie powiedzieli w takiej czy innej chwili.

Okazało się, że nie upłynęła nawet godzina, nim zatopił palce w jej włosach i pochylił się w siodle, by ucałować ją na pożegnanie. Jej oczy były suche, a twarz spokojna i pełna siły, podobnie jak u niego. Potrafił aż nazbyt łatwo rozpłakać się z radości, wywołanego domowymi sprawami smutku czy miłości, tym jednak, kto dosiadał teraz w mroku jego wie­rzchowca, był aven Dalrei, pierwszy od czasu, gdy Revorowi dano Równinę. W jego sercu była śmierć, gorzka nienawiść oraz najgwałtowniejsza, najzimniejsza determinacja.

Dopóki nie wzejdzie księżyc, potrzebowali pochodni. Wysłał przodem auberei z ogniem, by wskazywali im drogę. Starszy syn był u jego boku, podobnie jak książę Rhoden i siedmiu wodzów, wszyscy oprócz najstarszego z Celidonu, dokąd musieli się udać. Za ich plecami oczekiwało, siedząc

302


na koniach, pięciuset ludzi z Brenninu oraz Jeźdźcy z Rów­niny, z wyjątkiem jednego. O nim nie wolno było myśleć. Ujrzał Davora i Torca. Rozpoznał błysk w oczach ciemno­włosego mężczyzny.

Uniósł się w siodle. — W imię Światła! — krzyknął. — Do Celidonu!

— Do Celidonu! — ryknęli jednym głosem.

Ivor zwrócił konia na północ. Stojący na przedzie auberei spojrzeli na niego. Skinął głową.

Ruszyli.

Tabor ustąpił spokojnie przewodnictwa zebranym sza­manom, którzy z kolei podporządkowali się jego matce. Ran­kiem, zgodnie z instrukcjami avena, przystąpili do przepra­wy na drugą stronę rzeki, do ostatniego obozu leżącego w samym rogu Równiny, gdzie teren zaczynał wznosić się ku górom. Rzeka mogła dać pewną, niewielką osłonę, a góry zapewnić kryjówkę, gdyby okazało się to konieczne.

Wszystko poszło szybko, z niewielką ilością łez, nawet wśród najmłodszych. Tabor poprosił dwóch starszych chło­pców, by pomogli mu z Gereintem, lecz przestraszyli się twarzy szamana. Właściwie nie mógł mieć o to do nich pretensji. Sam zrobił hamak, a potem poprosił siostrę, by przeniosła Gereinta razem z nim. Przeszli rzekę w bród w płytkim miejscu. Stary niczym nie okazywał, by zdawał sobie sprawę z ich obecności. Lianę spisała się dobrze. Po­wiedział jej to. Podziękowała mu. Gdy odeszła, został jesz­cze przez chwilę z szamanem w ciemnym domu, gdzie go położyli. Myślał o tym, jak pochwalił Lianę, a ona mu po­dziękowała, i o tym, jak wiele się zmieniło.

Później zajrzał do matki. Nie miała żadnych problemów. Wczesnym popołudniem wszyscy znaleźli się już w nowym miejscu. Było tu tłoczno, lecz pod nieobecność mężczyzn w obozie wybudowanym dla czterech plemion miejsca wy­starczało. Panowała w nim bolesna cisza. Tabor zdał sobie sprawę, że dzieci się nie śmieją.

303


Ze zbocza góry położonej na wschód przez cały ranek przyglądała się im para bystrych oczu. Teraz, gdy kobiety i dzieci Dalrei zagospodarowały się z niepokojem w nowym obozie, kierując wszystkie swe myśli daleko na północ, do Celidonu, obserwator zaczął się śmiać. Jego rechot trwał przez długi czas. Nie słyszał go nikt poza dzikimi stworzeniami z gór, które go nie rozumiały i nie były nim zainteresowane. Po chwili — czasu było mnóstwo — obserwator podźwignął się i ruszył na wschód, by zanieść wiadomość. Wciąż się śmiał.

Teraz na Kim przyszła kolej, by jechać z przodu. Od chwili, gdy zostawili konie i rozpoczęli wspinaczkę, zmie­niali się po każdym okresie odpoczynku. To był czwarty dzień ich podróży, a trzeci w górach. Tutaj, na przełęczy, nie było jeszcze tak źle. Brock twierdził, że następny dzień będzie najgorszy, a potem znajdą się blisko Khath Meigol.

Ani razu nie zapytał o to, co się wtedy stanie.

Mimo woli czuła głęboką radość z jego towarzystwa oraz równie głęboki podziw dla stoickiego spokoju, z jakim prowadził ją w najbardziej nawiedzane miejsce w całym Fionavarze. Uwierzył jej jednak. Zaufał, gdy powiedziała, że na górskiej przełęczy nie straszą duchy Paraiko ze swą klątwą krwi.

Byli tam natomiast sami giganci. W swych jaskiniach. Żywi i — w jakiś sposób, którego jeszcze nie dostrzegła — uwięzieni.

Obejrzała się za siebie. Brock wlókł się wytrwale tuż za nią, dźwigając większą część ich bagażu: jedyna walka, którą przegrała. Wyglądało na to, że krasnoludowie są jeszcze bardziej uparci od Fordów.

— Czas na przerwę — zawołała do niego. — Wydaje mi się, że za tym zakrętem szlaku jest płaski występ.

Brock chrząknął na znak zgody.

Wdrapała się na górę. Musiała parę razy pomóc sobie rękoma, ale nie było to właściwie zbyt trudne. Miała rację. Znajdował się tam równy płaskowyż, większy nawet niż się jej zdawało. Znakomite miejsce na postój i odpoczynek.

304


Niestety było zajęte.

Złapano ją i zatkano jej usta, zanim zdążyła krzyknąć na znak ostrzeżenia. Nie podejrzewający niczego Brock wszedł w ślad za nią na górę i po chwili oboje byli już rozbrojeni — jego pozbawiono topora, a ją sztyletu — i starannie związani.

Zmuszono ich, by usiedli na środku płaskowyżu, gdy wielka, równa przestrzeń stopniowo wypełniała się napast­nikami.

Po chwili jeszcze jedna postać wskoczyła na występ ze szlaku, po którym oboje się wspinali: potężny mężczyzna z czarną, krzaczastą brodą. Był łysy. Czoło i policzki miał pokryte zielonym tatuażem. Jego ślady były również wido­czne na brodzie. Upłynęła chwila, nim zauważył ich obe­cność. Potem roześmiał się.

Nikt inny nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Otaczało ich może z pięćdziesiąt postaci. Łysy, wytatuowany męż­czyzna wysunął się władczym krokiem na środek płasko­wyżu i stanął nad Kim i Brockiem. Przez chwilę spoglądał na nich z góry. Następnie butem zadał krasnoludowi okrut­nego kopniaka w bok głowy. Brock zgiął się wpół. Spomię­dzy jego włosów popłynęła krew.

Kim zaczerpnęła tchu, by krzyknąć. Kopnął ją w bok. Zemdliło ją z bólu. Ponownie usłyszała jego śmiech.

— Czy wiecie, co zrobili Dalrei na dole? — zapytał gardłowym głosem łysy mężczyzna swych towarzyszy.

Kim zamknęła oczy. Zastanawiała się, ile żeber ma zła­manych. Czy Brock nie żyje.

Uratuj nas — usłyszała w swym umyśle. Powolny śpiew. Och, uratuj nas.

Był czas, gdy Dave nie uważał, by wszystko powinno go obchodzić. Zmieniło się to już dawno temu, choć nie z po­wodu jakiejś abstrakcyjnej świadomości, że losy wszystkich światów splatają się ze sobą. Sprawili to Ivor i Lianę, wspo­mnienia o nich, gdy rok temu jechał na południe do Paras Derval. Po grozie Góry zaś — obecność Levona i Torca u je-

305


go boku, a potem bitwa nad Llewenmere, gdy bliscy mu ludzie zginęli zabici przez obrzydliwe stwory, których nie mógł nie znienawidzić. W Puszczy Pendaran znalazł braci. Na koniec była też Jennifer i to, co z nią uczyniono.

Teraz była to również jego wojna.

Zawsze był atletą i napawało go to dumą w równym stopniu jak fakt, że dał sobie radę z wymogami studiów prawniczych. Nigdy nie dopuszczał do utraty formy, a po ich ucieczce do domu, gdy czekali na powrót do Fionavaru — na to, aż przybędzie po nich Loren albo Kim będzie miała swój długo wyczekiwany sen — ćwiczył intensyw­niej niż zwykle. Potrafił sobie wyobrazić, co go może cze­kać. Fizycznie Dave był teraz w lepszej formie niż kiedy­kolwiek w życiu.

I nigdy dotąd nie bolały go tak mocno każdy mięsień i kość. Nie był też okrutniej zmęczony. Bardziej niż kiedy­kolwiek w życiu.

Jechali przez noc, przy świetle pochodni, dopóki nie wze-szedł księżyc. Później towarzyszył im jego blask. Spędził też w siodle dwa poprzednie dni, podczas podróży z Paras Derval. Do tego jechał szybko. Jednakże ta prędkość, z powodu której Mabon czynił łagodne wymówki Levonowi, była niczym w porównaniu z tym, jak Dalrei pędzili przez ciemność na zła­manie karku, podążając na północ za swym avenem.

Nocą niepokoił się o konie. Teraz, gdy po ich prawej stronie wzeszło słońce, jeszcze bardziej dręczyło go pytanie, jak długo wytrzymają tę morderczą szybkość. A jednak ją wytrzymały, bijąc kopytami w trawę bez chwili odpoczynku. Nie były to raitheny, lecz każdego ze swych wierzchowców Dalrei wyhodowali, wyszkolili i kochali na tej otwartej prerii, a teraz nadeszła ich najwspanialsza godzina od tysiąca lat. Dave pogłaskał rozwianą na wietrze grzywę ogiera, na któ­rym jechał. Poczuł wielką żyłę pulsującą na jego szyi. To był kary koń, tak samo, jak rumak Ailerona. Który — o co modlił się w milczeniu Dave — pędził teraz na własnym karoszu niedaleko za nimi, zaalarmowany przez lios alfarów.

306


To Levon skłonił ojca, by się zatrzymał, nim słońce zna­lazło się nad ich głowami. Nakazał też wszystkim rozprosto­wać nogi i zjeść posiłek. Poprowadzić konie stępa, by pozwo­lić im napić się wody z Rienny obok Cynmere, dokąd tymczasem dotarli. Ludzie padający na ziemię z kompletnego wyczerpania nie mogli brać udziału w bitwie. Z drugiej strony, musieli wygrać wyścig do Celidonu i do Adein, jeśli tylko było to możliwe. Dave przegryzł trochę mięsa i chleba, napił się zimnej wody z rzeki, wykonał swoje skłony oraz przysiady i wrócił na siodło, nim czas na odpoczynek dobiegł końca. Zauważył, że tak samo postąpił każdy mężczyzna w armii.

Ruszyli.

Miano to opiewać w legendach i pieśniach, jeśli nadejdą po nich następne pokolenia, by opowiadać stare historie i śpiewać pieśni. Śpiewać o galopie Wora, który pędził do Celidonu z Dalrei za plecami przez całą szaloną noc i dzień na spotkanie armii Ciemności, by stoczyć z nią bój na Rów­ninie w imię Światła.

Dave popuścił karoszowi wodzy, tak jak to robił przez całą drogę. Czuł wstrząsającą moc jego kroków, która nadal nie osłabła mimo ciężaru, jaki musiał dźwigać. Czerpał z serca konia, który go niósł, jeszcze bardziej zawziętą determinację.

Był blisko za avenem i wodzami, gdy ujrzał, jak jeden z auberei zawrócił ku nim niczym błyskawica. Słońce prze­sunęło się już ku zachodowi i zaczynało schodzić w dół. Auberei zatrzymał się przed nimi, po czym zawrócił spraw­nie konia i zaczął gnać u boku siwka Ivora.

Dave wciągnął powietrze. Armia Rakotha nie dotarła do Celidonu.

Dave ujrzał wtedy, że Ivor podniósł się w siodle. — W imię Światła! — ryknął aven. Popędził konia naprzód.

307


Wszyscy zdołali zrobić to samo. W jakiś sposób wierzchow­ce zwiększyły prędkość. Dave zobaczył, jak siwek Ivora przemknął obok prowadzących ich auberei. Pognał karosza w ślad za nim. Poczuł, że koń zareagował na to z odwagą, która go upokorzyła. Stali się zamazanym grzmotem na Rów­ninie, pokrewnym wielkim skrzydłom samych eltorów.

Widział, jak Celidon wyłonił się z ich prawej strony. W je­go oczach odbił się krąg kamieni podobnych do tych w Sto-nehenge, lecz nie zburzonych, jeszcze nie zburzonych. Ujrzał przelotnie za monolitami wielki obóz na środku Równiny, będący od tysiąca dwustu lat sercem domu Dalrei. Potem go minęli i gnali, gnali ku rzece w blednącym świetle popołudnia. Dojrzawszy, że Torc obok niego poluzował miecz, Dave wy­dobył wreszcie swój topór z miejsca, gdzie wisiał u siodła. Zerknął na Torca. Ich spojrzenia zetknęły się na sekundę. Następnie popatrzył przed siebie, na Levona, i dostrzegł, że obejrzał się on na nich, jadąc z wyciągniętym mieczem.

Minęli wzniesienie terenu. Zobaczył połyskującą w słoń­cu Adein. Widział svart alfarów — obrzydliwe, zielone stwory, które znał, a także inne, większe, o kolorze brunat­nym. Zaczynali przechodzić w bród przez rzekę. Dopiero zaczynali. Ivor przybył na czas. Uwieczni się to w pieśniach, oby tylko miał kto je śpiewać.

Albowiem przez rzekę przechodziło ku nim bardzo, ale to bardzo wielu wrogów. Równina na północ od Adein była ciemna od ogromu armii Rakotha. Ich ochrypłe krzyki roz­brzmiewały w powietrzu: zaniepokojenie na widok Dalrei, a potem wysoka, szydercza nuta triumfu, gdy zobaczyli, jak niewielu ich jest.

Z toporem trzymanym w gotowości, Dave pognał za Ivorem. Serce zabiło mu nagle, gdy ujrzał, że szeregi svart alfarów rozstąpiły się, by zrobić miejsce dla urgachów do­siadających slaugów. Były ich setki, setki i setki, wśród tysięcy i tysięcy svart alfarów.

Pomyślał o śmierci. Potem, przelotnie, o swych rodzi­cach i bracie, którzy mogli nigdy się o niczym nie dowie-

308


0x08 graphic
dzieć. Pomyślał o Kevinie i Jennifer, o dwóch nowych bra­ciach, którzy byli teraz z nim, oraz o rzezi nad Llewenmere, rok temu. Ujrzał wodza urgachów, największego z nich wszystkich. Zobaczył, że na znak szyderstwa odział się on w biel. Nienawidził go całym sercem i duszą.

— Revor! — krzyknął wraz ze wszystkimi Dalrei, a potem: — Ivor! — również ze wszystkimi. Następnie był już przy Adein. Zmęczenie zniknęło. W jego ciele wez­brała fala szaleństwa. Nadeszła wojna.

Nie przekroczyli rzeki. Był to jedyny obiekt na płaskich preriach, który mógł im zapewnić jakąkolwiek przewagę. Svart alfarowie byli mali, nawet ci brunatni, i nie mieli wierzchowców. Musieli przechodzić w bród przez Adein i wdrapywać się na jej brzeg prosto pod miecze Dalrei. Dave zauważył, że Torc schował miecz i wyciągnął łuk. Wkrótce strzały Jeźdźców zaczęły przemykać nad rzeką, by nieść śmierć po jej drugiej stronie. Dostrzegł to tylko przelotnie, gdyż znajdował się pośrodku tryskającego krwią chaosu. Skierował karego konia wzdłuż brzegu. Walił raz za razem toporem, siekał i rąbał, a raz nawet pchnął nim svart alfara. Poczuł, jak żebra przeciwnika pękły pod jego uderzeniem.

Próbował trzymać się blisko Levona i Ivora, ale grunt był śliski" od krwi i rzecznej wody, a potem na drugi brzeg przedostała się grupa urgachów na straszliwych sześcionoż-nych slaugach i nagle musiał walczyć o ocalenie życia.

Odpychano ich od rzeki. Nie mogli walczyć z urgachami na równym gruncie. Adein była już czerwona od krwi w coraz słabszym świetle dnia. W nurcie rzeki leżało tak wielu mar­twych i umierających svart alfarów, że żywi przechodzili na drugi brzeg po ich ciałach w ślad za urgachami i slaugami.

U boku Dave'a, Torc ponownie wyciągnął miecz. Tuż obok niego walczył wysoki wojownik z Północnej Twierdzy. Rozpaczliwie próbowali w trójkę utrzymać się blisko rzeki, wiedząc, że zaleją ich, jeśli dadzą się odepchnąć zbyt daleko. Zaatakował go urgach. Dave poczuł cuchnący oddech roga­tego slauga. Kary koń skręcił w bok bez rozkazu. Ciężki miecz

309


urgacha zaświstał nad głową Dave'a. Zanim zdążył zatoczyć łuk w drugą stronę, Martyniuk pochylił się do przodu i z całej siły zatopił topór w ohydnej, kudłatej głowie. Wyszarpnął go i zadał cios na odlew slaugowi w tej samej chwili, gdy urgach ześliznął się niczym kłoda na pokrytą krwią ziemię.

Zabił go, lecz gdy zaczerpnął tchu, ujrzał, że w jego stronę gna kolejny wielki stwór. Wiedział, że nie wytrzyma tego długo. Nie zdoła utrzymać linii obrony. Torc również uśmiercił dosiadającego slauga wroga i odwrócił się rozpa­czliwie, by stawić czoło następnemu. Svartowie przechodzili teraz przez rzekę wielką liczbą. Z grozą w sercu Dave ujrzał, ilu ich jeszcze zostało na drugim brzegu. Zorientował się też, że za pomocą noży i krótkich mieczy rozpruwają brzu­chy koni Jeźdźców od dołu.

Krzyknął coś bez związku. Szał bitewny wezbrał w nim na nowo. Pogonił kopniakiem karego wierzchowca i ruszył na spotkanie pierwszemu ze zbliżających się slaugów. Dotarł do niego zbyt szybko, by zaskoczony urgach zdążył zama­chnąć się mieczem. Lewą dłonią Dave przejechał okrutnie po jego ślepiach. Gdy bestia zawyła, zabił ją krótkim ciosem topora.

— Davorze! — usłyszał. Spóźnione ostrzeżenie. Poczuł ból przeszywający jego lewy bok. Spojrzawszy w dół, ujrzał svarta, który pchnął go sztyletem. Torc zabił napastnika. Dave, łapiąc powietrze, wyrwał broń spomiędzy swych że­ber. Popłynęła krew. Zbliżał się do niego następny urgach. Za plecami Torca były jeszcze dwa. Człowiek z Północnej Twierdzy padł na ziemię. Zostali nad rzeką niemal sami. Dalrei rozpoczęli odwrót. Nawet aven się cofał. Dave po­patrzył na Torca. Ujrzał głęboką szramę na jego twarzy, a w oczach wyczytał najbardziej gorzką rozpacz.

Nagle, na drugim brzegu rzeki, na pomocy, gdzie były wojska Ciemności, usłyszał śpiew, wysoki i czysty. Odwró­cił się w chwili, gdy urgach się zawahał. Spojrzawszy tam, zaczerpnął tchu z radości i zdumienia.

Przez Równinę, na północy i zachodzie, lios alfarowie

310


jechali na wojnę. Jaśni i wspaniali byli, gdy podążali za swym władcą, którego włosy lśniły w świetle złotym bla­skiem. Ze śpiewem opuścili wreszcie Krainę Cieni.

Szybkie były ich rumaki, niezmiernie szybkie miecze, srogi zaś ogień w sercach Dzieci Światła. Wpadli w szeregi svartów z lśnieniem ostrzy. Piesi żołnierze Ciemności krzyk­nęli z nienawiści i strachu, gdy ich ujrzeli.

Wszyscy urgachowie byli już na południowym brzegu. Straszliwy olbrzym w bieli wydał rykiem rozkaz. Część z nich zawróciła na północ, tratując po drodze dziesiątki svart alfarów, żywych i martwych.

Dave krzyknął z ulgi. Nie zważając na coraz silniejszy ból w boku, pognał pośpiesznie, by pozabijać wycofujących się urgachów i odzyskać pozycję na brzegu rzeki. Nagle, nad wodą, usłyszał, jak Torc woła: — Och, Cernanie. Nie!

Spojrzawszy na niebo, poczuł, że smak radości obraca się w jego ustach w popiół.

Nad nimi, niczym ruchoma chmura śmierci, Avaia zni­żyła lot, a wraz z nią — szare i czarne, przesłaniające niebo — nadleciało co najmniej trzysta sztuk jej pomiotu. Łabę­dzie Maugrima runęły w dół z bezlitosnych niebios. Lios alfarów pokryła ciemność. Zaczęli ginąć.

Odziany w biel urgach wrzasnął raz jeszcze, tym razem na znak brutalnego triumfu. Slaugi zawróciły ponownie, po­zostawiając liosów łabędziom oraz ośmielonym svartom. Dalrei znowu obiegły przeważające siły.

Wyrąbując sobie drogę na północ, gdzie Ivor — wciąż na koniu, wciąż dzierżący miecz — również wrócił na brzeg, Dave ujrzał Bartha i Navona, którzy walczyli u boku avena. Następnie dostrzegł, że olbrzymi wódz urgachów zbliża się do nich. Krzyk ostrzeżenia wyrwał się z jego obolałego gardła. Malcy z puszczy, malcy Torca i jego, ci, których wspólnie strzegli. Miecz potężnego urgacha zatoczył łuk, który zdawał się ranić samo powietrze. Przeciął szyję Bartha niczym łodygę kwiatu. Dave ujrzał, jak głowa chło­pca poleciała w powietrze, a krew trysnęła fontanną, nim

311


zmieszała się ze zdeptanym błotem u brzegu Adein. Ten sam miecz, opadając w dół, wbił się mocno i brutalnie w bok Navona. Dave zobaczył, że chłopiec osuwa się z konia. W tej samej chwili usłyszał przerażający dźwięk.

Zdał sobie sprawę, że to on sam go wydał. Jego bok był lepki od krwi. Zobaczył, jak Torc, ze spojrzeniem oszalałym z nienawiści, przemknął obok niego w kierunku odzianego w biel urgacha. Usiłował dotrzymać mu kroku. Trzech svartów zagrodziło mu drogę. Dwóch zabił toporem. Usłyszał, jak czaszka trzeciego pękła pod kopytami jego karego rumaka.

Spojrzał na północ i zobaczył liosów toczących bój z Avaią i jej łabędziami. Było ich zbyt mało. Zawsze było ich za mało. Wyszli z Daniloth, ponieważ nie chcieli przy­glądać się biernie, jak giną Dalrei. A teraz oni również ginęli.

— Och, Cernanie — usłyszał czyjeś, wypowiedziane w rozpaczy słowa. Był to głos Cechtara. — Ta godzina zna nasze imię!

Podążył wzrokiem na wschód, za spojrzeniem wysokiego Jeźdźca. I zobaczył. Nadciągały wilki. Zarówno na pomoc­nym, jak i na południowym brzegu rzeki. Prowadziło je olbrzymie, czarne zwierzę ze srebrną łatą między uszami. Dzięki temu, co mu opowiadano, Dave odgadł, że to Galadan z andainów, prawa ręka Maugrima. Była to prawda. Ta go­dzina znała ich imię.

Usłyszał własne. Z wewnątrz.

Nie wezwanie śmierci, jak sądził Dalrei, nie zew ostatniej godziny. Co absurdalne, ów wewnętrzny głos brzmiał jak głos Kevina Laine'a. Dave — usłyszał raz jeszcze. Ty idio­to. Zrób to teraz!

Na tę myśl sięgnął ręką w dół, przytknął Róg Oweina do warg i zadął w niego ze wszystkich sił, jakie mu pozostały.

Dźwięk ponownie był Światłem i Ciemność nie mogła go usłyszeć. Mimo to jej słudzy spowolnili swój atak. Gdy grał, jego głowa była odchylona do tyłu. Zobaczył, że Avaia mu się przygląda. Zobaczył, że zawróciła nagle w powietrzu. Wsłuchał się w dźwięk, który wydał. Nie brzmiał on tak

312


0x08 graphic
samo, jak przedtem. Nie lśnienie księżyca na śniegu czy wodzie, nie wschód słońca czy świece przy kominku. To był błysk słońca w południe odbijający się w ostrzu miecza, czerwona poświata płonącego ognia, pochodnie, które nieśli ze sobą wczorajszej nocy, twardy, zimny blask gwiazd.

I to spomiędzy gwiazd nadszedł Owein. Dzikie Łowy były z nim. Widmowi królowie rzucili się z wysoka na ła­będzie. Każdy z nich dzierżył w uniesionym ręku wyciąg­nięty miecz. Prowadzące ich dziecko również.

Runęli na falangę pomiotu Avai — dym dosiadający latających rumaków, widmowa śmierć na ciemniejącym nie­bie. Nic w powietrzu nie mogło im się oprzeć. Zabijali. Dave ujrzał, że Avaia zostawiła synów i córki swemu losowi i umknęła na północ. Słyszał szaleńczy śmiech królów, któ­rych wypuścił na wolność. Zobaczył, jak okrążają go jeden za drugim, wznosząc miecze w salucie.

Wreszcie wszystkie łabędzie zginęły bądź rozpierzchły się i Łowy zstąpiły na Fionavar po raz pierwszy od tak wielu tysiącleci. Wilki Galadana rzuciły się do ucieczki, podobnie jak svart alfarowie i urgachowie na slaugach. Dave patrzył, jak widmowi królowie zatoczyli nad nimi krąg, zabijając kogo chcieli. Po jego umazanej twarzy spływały łzy.

Nagle zauważył, że Łowy podzieliły się na dwie części. Czterech królów udało się za dzieckiem, które ongiś było Finnem, w szalonym, powietrznym pościgu za armią Cie­mności. Pozostali, a jednym z nich był Owein, nadal krążyli nad Adein i w świetle wieczoru zaczęli zabijać liosów i Dal-rei jednego po drugim.

Dave Martyniuk krzyknął. Zeskoczył z konia.

Zaczął biec wzdłuż brzegu rzeki. — Nie! — ryczał. — Nie, nie, och, nie! Proszę!

Potknął się i upadł w błoto. Poruszyło się pod nim jakieś ciało. Słyszał uwolniony śmiech Łowów. Popatrzył w górę. Ujrzał jak Owein, szary jak dym, na swym czarnym, wid­mowym rumaku, zamajaczył nad Levonem dan Ivor, który stał przed swym ojcem. Usłyszał, jak władca Łowów raz

313


jeszcze roześmiał się z najczystszej radości. Spróbował się podnieść, lecz poczuł, że coś pękło mu w boku.

Dobiegł do niego na wpół zapamiętany głos, przekrzy­kujący cały ten hałas: — Królu Nieba, skryj miecz! Narzu­cam ci mą wolę!

Potem upadł do tyłu, krwawiący i zrozpaczony, w ohyd­ne błoto i nie słyszał już nic więcej.

Przebudził się w blasku księżyca. Był czysty i ubrany. Podniósł się. Nie było bólu. Pomacał swój bok i — przez koszulę, którą miał na sobie — wyczuł ślad zagojonej bli­zny. Rozejrzał się powoli wokół. Stał na kopcu pośrodku Równiny. Na północy, w odległości może pół mili, widział połyskującą srebrno w promieniach księżyca rzekę. Nie przypominał sobie kopca. Nie pamiętał, by mijał to miejsce. Na wschodzie paliły się światła: Celidon. Żadnych dźwię­ków pośród nocy, żadnych ruchów nad rzeką.

Dotknął ręką biodra.

Była odziana w zieleń, tak jak poprzednio, u stawu w za­gajniku Faelinn. Jej twarz jaśniała blaskiem, lecz stłumio­nym, mógł więc na nią patrzeć. Na plecach miała łuk i koł­czan, a w dłoni dzierżyła Róg Oweina.

Bał się. — Bogini, jak mogę ich jeszcze kiedyś wez­wać? — zapytał.

Ceinwen uśmiechnęła się. — Nie możesz — odrzekła. — Chyba że pod ręką będzie ktoś potężniejszy od Łowów, by nad nimi zapanować. Nie powinnam tego robić i zapłacę za to. Nie wolno nam ingerować w Gobelin. Otrzymałeś jed­nak róg ode mnie, choć z myślą o pomniejszym celu i nie mogłam przyglądać się biernie, jak Owein szalał niepowstrzy­many.

Przełknął ślinę. Ceinwen była bardzo piękna. Stała nad

314


nim bardzo wysoka i bardzo jasna. — Jak można zmusić boginię, by za coś zapłaciła? — zapytał.

Roześmiała się. Pamiętał to. — Czerwona Nemain znaj­dzie sposób, a jeśli nie ona, zrobi to Macha. Nie ma obawy.

Pamięć mu wracała. A wraz z nią rozpaczliwy ból.

Wiem — potwierdziła. — Tego właśnie chciałam.
Podniósł się. Wiedział, że tego po nim oczekuje. Stali na

kopcu w jasnym blasku księżyca. Ceinwen błyszczała dla Da-ve'a równie łagodnie. Podeszła bliżej i pocałowała go w usta. Skinęła dłonią. Niemal go oślepił nagły powab jej nagości. Dotknęła go. Uniósł z drżeniem dłoń ku jej włosom. Wydała z siebie dźwięk. Dotknęła Dave'a raz jeszcze.

A potem osunął się z boginią na zieloną, trawę.

ROZDZIAŁ 16

Późnym popołudniem drugiego dnia Paul zauważył charakterystyczne spojrzenie Diarmuida. Podniósł się. Prze­szli razem na rufę, gdzie stał Artur ze swym psem. Wszędzie wokół ludzie z Południowej Twierdzy ze swobodą i biegło-

315


ścią spełniali zadania załogi „Prydwen". Stojący za sterem Coli trzymał pewnie kurs na zachód. Prosto na zachód, jak polecił Artur, który powiedział też mu, że, gdy przyjdzie pora na zmianę kursu, powiadomi go i wskaże kierunek. Żeglowali ku wyspie, której nie było na żadnej mapie.

Nie mieli też pewności, co tam na nich czekało. Dlatego właśnie we trzech, wraz z Cavallem kroczącym lekko u ich boku po ciemnych deskach pokładu, ruszyli teraz na dziób, gdzie stały obok siebie dwie postacie. Spędzały tam każdą go­dzinę czuwania od chwili, gdy „Prydwen" odbiła od brzegu.

Lorenie — odezwał się cicho Diarmuid.
Wpatrzony w morze mag odwrócił się powoli. Matt rów­
nież się obejrzał.

Lorenie, musimy porozmawiać — ciągnął książę,
nadal cicho, lecz nie bez władczego tonu w głosie.

Mag wpatrywał się w nich przez dłuższą chwilę. — Wiem — powiedział wreszcie ochrypłym głosem. — Czy rozumiesz, że złamię nasze prawo, jeśli ci odpowiem?

Rozumiem — odrzekł Diarmuid. — Musimy się
jednak dowiedzieć, co on robi, Lorenie. I w jaki sposób.
Prawo waszej rady nie może służyć Ciemności.

Matt, z twarzą bez wyrazu, odwrócił się, by dalej patrzeć na morze. Loren nadal był zwrócony ku nim. — Metran używa Kotła, by przywrócić życie svart alfarom na Cader Sedat, kiedy umierają — powiedział.

Artur skinął głową. — Ale co ich zabija?

On — odparł Loren Srebrny Płaszcz.

Czekali. Matt wbił spojrzenie w morze, Paul jednak wi­dział, że jego dłonie zaciskają się na relingu statku.

Nikt się nie odzywał. Paul poczuł powiew wiatru, gdy słońce skryło się za chmurą.

316


Dlatego, że wyczerpuje ich siły aż do śmierci.
Diarmuid skinął głową. — A martwych ożywia Kocioł?

Raz za razem. Czy właśnie dzięki temu wywołał zimę? Osiągnął wystarczającą moc?

Tak — odparł po prostu Loren.

Zapadła cisza. „Prydwen" płynęła po spokojnym morzu.

Mart nagle się odwrócił. — Dlatego, że źródło nie zdra­dza swego maga!

Wszyscy usłyszeli gorycz w jego głosie.

Loren położył dłoń na ramieniu krasnoluda. — Spokoj­nie — powiedział. — Zresztą nie sądzę, by teraz mógł to zrobić. Przekonamy się, jeśli dotrzemy na miejsce.

Jeśli dotrzemy na miejsce. Diarmuid oddalił się, pogrążony w myślach, by porozmawiać ze stojącym u steru Collem. W chwilę później Artur i Cavall wrócili na swe miejsce na rufie.

Obaj odwrócili się i oparli o reling po obu stronach Mat-ta. Wpatrzyli się w puste morze.

Zaniosłem kwiaty na grób Aideen — odezwał się
po chwili krasnolud. — Razem z Jennifer.

Loren spojrzał na niego. — Nie sądzę, by Denbarra miał taki wybór, jak ona — powtórzył po hwili.

Na początku go miał — warknął krasnolud.

317


się uśmiech. — Naprawdę? — zapytał.

Matt wpatrywał się w niego gniewnie przez dłuższy czas. Potem skrzywił usta i potrząsnął głową. Ponownie odwrócił się w stronę morza. Paul poczuł w sercu pewną ulgę. Nie zrobiło mu się lżej, lecz był bliski akceptacji i rezygnacji. Nie był pewien, dlaczego znalazł siłę w wyznaniu krasno-luda, tak jednak było. Wiedział, że potrzebuje owej siły, a będzie jej potrzebował jeszcze bardziej.

Paul od śmierci Kevina spał źle, zgłosił się więc jako ochotnik na jedną z poprzedzających świt wacht. Był to czas na rozmyślania i wspomnienia. Jedynymi słyszalnymi dźwię­kami były skrzypienie statku oraz plusk fal w mroku za burtą. Nad jego głową trzy żagle „Prydwen" wydęły się. Płynęli swobodnie z wiatrem. Oprócz niego na pokładzie pełniło wa­chtę jeszcze czterech ludzi. Za sterem stał rudowłosy Averren.

Obok Paula nie było nikogo. Był to czas pełen intymności, niemal pokoju. Pogrążył się we wspomnieniach. Śmierć Ke-vina nigdy nie przestanie być źródłem żałoby, nigdy też jednak nie przestanie być czymś wspaniałym, nawet pełnym chwały. Tak wielu ludzi ginęło na wojnach, tak wielu zginęło już na tej, lecz żaden z nich, przechodząc w Noc, nie zadał Ciemno­ści równie potężnego ciosu. I żaden nigdy tego nie zrobi — pomyślał. Rahod hedai Liadon — zawodziły kapłanki w świą­tyni w Paras Derval, gdy na zewnątrz, pośród nocy, wyrastała zielona trawa. Już teraz, choć smutek spowijał mu serce, Paul wyczuwał pojawiające się światło. Niech Rakoth Maugrim się boi, a wszyscy w Fionavarze — nawet zimna Jaelle — uznają, co zdziałał Kevin i ile była warta jego dusza.

A jednak — pomyślał — trzeba przyznać, że Jaelle uz­nała to wobec niego dwukrotnie. Potrząsnął głową. Najwy­ższa kapłanka o szmaragdowych oczach stanowiła problem, z którym nie czuł się w tej chwili na siłach borykać. Pomy-

318


ślał o Rachel i przypomniał sobie muzykę. Jej muzykę, a te­raz także Keva, w tawernie. Teraz już zawsze te dwa wspo­mnienia będą ze sobą zespolone. Była to trudna świadomość.

Czy przeszkadzam?

Paul obejrzał się i po chwili potrząsnął głową.

Paul uśmiechnął się raz jeszcze. Wsłuchał się w spokojne dźwięki statku i morza. — To dziwna godzina — zauwa­żył. — Właściwie mi się podoba. Nigdy jeszcze nie byłem na morzu.

Jego głos był głęboki i niski. Paul przypomniał sobie ich jedyną wcześniejszą nocną rozmowę. O Letnim Drzewie. Wydawało się, że to już tyle lat temu.

319


ojca matki. Potem, na znak przeprosin, przebrał nas obu i zaprowadził do tawerny, gdzie pracowała matka. Rozu­miesz, nie pozwalano mi tam wchodzić. Nawet ona mnie wtedy nie rozpoznała. Wszyscy myśleli, że przyjechałem z Paras Derval z jedną z dworek.

Coli spojrzał na niego. — Zgodziły się dlatego, że my­ślały, iż Diarmuid jest kobietą, a ja panem z Paras Derval. Spędziliśmy tam ze trzy godziny. Nigdy w życiu nie śmiałem się tak bardzo jak wtedy, gdy zdjął spódnicę, żeby popływać, i ujrzałem ich twarze.

Obaj uśmiechali się. Paul zaczynał coś rozumieć, choć nadal czegoś jeszcze nie pojmował.

Później, kiedy jego matka umarła, mianowano go
namiestnikiem Marchii Południowych. Sądzę, że przede
wszystkim chcieli się go pozbyć z Paras Derval. Był wów­
czas jeszcze bardziej szalony. Młodszy i do tego kochał
królową. Przybył do Taerlindel i poprosił, bym został jego
prawą ręką. Pojechałem z nim.

Księżyc lśnił na zachodzie, jak gdyby wskazywał im drogę. Paul popatrzył na niego — Całe szczęście, że miał ciebie — powiedział. — Jako balast. A teraz doszła jesz­cze Sharra. Sądzę, że tworzą dobraną parę.

Coli skinął głową. — Też tak myślę. On ją kocha, a je­go miłość jest bardzo głęboka.

Paul wchłonął w siebie te słowa. Po chwili zaczęły mu one wyjaśniać jedyną zagadkę, której dotąd nie rozumiał.

Popatrzył na Colla. Dostrzegał w ciemności jego szczere, kwadratowe oblicze i wielki, wielokrotnie łamany nos. — Tej nocy, gdy poprzednio rozmawialiśmy w cztery oczy — zaczął — powiedziałeś mi, że gdybyś posiadał jakąkolwiek

320


0x08 graphic
moc, przekląłbyś Ailerona. Nie wolno ci wtedy było nawet wymieniać jego imienia. Pamiętasz?

Coli spojrzał na niego, nadal spokojny. — Częściowo

przyznał. — Pamiętam, że od początku potrafiłeś się
wielu rzeczy domyślić. Jest jednak coś jeszcze i to również
powinieneś odgadnąć.

Paul zastanowił się nad tym. — No więc... — zaczął. Znad wody dobiegł ku nim śpiew.

Słuchajcie! — krzyknął Averren, całkiem niepo­
trzebnie.

Wszystkich siedmiu mężczyzn czuwających na „Pry-dwen" wsłuchało się w ten głos. Rozlegał się z przodu, nieco ku prawej burcie. Averren przesunął rumpel, by mogli zbli­żyć się do źródła dźwięku. Nieuchwytny i słaby był ów śpiew, wysoki i piękny. Niczym delikatna pajęczyna wy­snuwał się ku nim z ciemności, utkany ze słodkiego smutku i powabu, Splatało się w nim bardzo wiele głosów.

Paul słyszał już przedtem tę pieśń. — Mamy kłopoty

oznajmił.

Coli odwrócił gwałtownie głowę. — Co to?

Po prawej burcie spod wody wynurzył się potworny łeb. Wznosił się coraz wyżej, górując nad masztami „Prydwen". Światło księżyca ukazało gigantyczną, płaską głowę: pozba­wione powiek oczy, rozwarte, drapieżne szczęki, cętkowaną, szarozieloną, pokrytą śluzem skórę. „Prydwen" zazgrzytała o coś. Averren mocował się z kołem sterowym. Coli po­śpieszył mu z pomocą. Jeden z pełniących wachtę krzyknął na znak ostrzeżenia.

Paul widział przez moment w niepewnym blasku księ­życa pomiędzy straszliwymi oczyma potwora coś białego, przypominającego róg. Nadal słyszał śpiew, czysty i roz-

321


dzierająco piękny. Ogarnęło go przyprawiające o mdłości przeczucie. Odwrócił się instynktownie. Po drugiej stronie „Prydwen" ogon potwora zakrzywił się w górę, przesłaniając południowe niebo, by runąć na nich!

Krucze skrzydła. Wiedział.

— Duszodzierżca! — wrzasnął. — Lorenie, wznieś tar­czę!

Ujrzał, że olbrzymi ogon wzniósł się na maksymalną wysokość. Widział, jak opuszcza się w dół z siłą złowrogiej śmierci, by okropnym ciosem pozbawić ich życia. Potem zobaczył, że walnął z impetem w puste powietrze. „Pry­dwen" podskoczyła pod wpływem wstrząsu niczym zaba­wka, lecz tarcza maga wytrzymała. Loren wybiegł na pokład wraz z Diarmuidem i Arturem, którzy podtrzymywali Marta Sórena. Paul dostrzegł przelotnie wyraz pełnego udręki wy­siłku na twarzy krasnoluda, po czym celowo odciął się od wszelkich doznań. Nie było czasu do stracenia. Sięgnął do swego wnętrza w poszukiwaniu pulsu Mórnira.

I znalazł go. Był rozpaczliwie słaby, blady niczym świat­ło gwiazd w księżycową noc. W pewnym sensie tym właśnie był. Znajdował się za daleko. Liranan mówił prawdę. Jak mógł spętać morskiego boga na morzu?

Podjął próbę. Poczuł w sobie trzecie uderzenie pulsu. Przy czwartym wykrzyknął: — Lirananie!

Raczej wyczuł niż zobaczył, że bóg wymknął mu się bez trudu. Omal nie pochłonęła go rozpacz. Zanurkował w swym umyśle, tak jak zrobił to na plaży. Wszędzie słyszał śpiew. Wtem, daleko i głęboko, usłyszał też głos Liranana. — Przykro mi, bracie. Naprawdę przykro.

Spróbował raz jeszcze. Włożył w wezwanie całą duszę. Jakby znajdował się pod powierzchnią, ujrzał nad sobą cień „Prydwen". Zdał sobie sprawę, jak wielki jest potwór strze­gący Cader Sedat. Duszodzierżca — pomyślał raz jeszcze. Wezbrała w nim nieprzeparta wściekłość. Skierował całą jej ślepą siłę w swe wezwanie. Poczuł, że załamuje się pod wpływem rozpaczliwego wysiłku. To było za mało.

322


— Mówiłem ci, że tak będzie — usłyszał słowa boga. W oddali ujrzał srebrną rybę umykającą mu przez ciemną wodę. Nie było tu morskich gwiazd. Na górze „Prydwen" raz jeszcze podskoczyła szaleńczo. Wiedział, że Loren zdołał w jakiś sposób zablokować drugi cios potwornego ogona. Ale nie trzeci — pomyślał. Nie zdoła powstrzymać trzeciego.

I w jego umyśle odezwał się głos: W takim razie trzeci cios nie może nastąpić. Dwukrotnie Narodzony, mówi Gereint. Wezwij go teraz, przeze mnie. Jestem zakorzeniony na lądzie.

Paul połączył się ze ślepym szamanem, którego nigdy nie widział. Wezbrała w nim moc, boski puls Mórnira bijący gwałtowniej niż jego własny. Miał umysł zanurzony pod wodę, mógł więc wyciągnąć rękę w dół przez mroki oceanu. Poczuł eksplozję swej mocy mającej oparcie na Równinie, w Gereincie. Poczuł jej spiętrzenie. Nad nim ogromny ogon raz jeszcze wznosił się w górę. — Lirananie! — zawołał Paul po raz ostatni. Na pokładzie „Prydwen" wydało im się to głosem gromu.

I morski bóg nadszedł.

Paul odczuł to jako wezbranie wód. Usłyszał, że bóg krzyknął z radości, iż wolno mu działać. Poczuł, że więź łącząca go z Gereintem pryska. Zanim zdążył przemówić, czy przesłać jakąkolwiek myśl, umysł szamana zniknął z jego jaźni. Jakże daleko — pomyślał Paul. Jakże daleko się za­puścił. I jak długa czeka go podróż powrotna.

Potem znalazł się znowu na statku i własnymi oczyma ujrzał w słabym świetle księżyca, jak Maugrimowy Duszo-dzierżca toczył bój z Lirananem, bogiem morza. Przez cały ten czas śpiew nie ustawał ani na chwilę.

Loren opuścił tarczę ochronną. Mart leżał na pokładzie. Stojący u steru Coli usiłował przeprowadzić „Prydwen" przez doliny i wzniesienia ukształtowane przez tytanów wal­czących przed nimi po prawej stronie. Paul dostrzegł, że jakiś człowiek wyleciał za burtę, gdy statek podskoczył na pokrytym pianą morzu niczym brykający koń.

Bóg walczył w swej własnej postaci, odziany w lśniącą,

323


wodną szatę. Potrafił wznosić się w górę niczym fala oraz zamieniać morze pod nimi w wodny wir i czynił obie te rzeczy.

Moc, jaką Paul zaledwie był w stanie pojąć, utworzyła nagle w morzu pustkę. „Prydwen" podskakiwała i kołysała się z trzaskiem wręg na samej jej krawędzi. Zobaczył, że wir kręci się coraz szybciej. W miarę, jak dzikość odmętu się wzmagała, Paul dostrzegł, że nawet olbrzymie rozmiary Duszodzierżcy nie chronią go przed naporem rozjuszonego morza.

Potwór schodził w dół. Bitwa miała się toczyć w głębi­nie. Paul wiedział, że to ze względu na nich. Patrzył jak bóg, świetlisty i migotliwy, zawisł na fali wzniesionej nad nimi, gdy kształtował wir, który wsysał jego przeciwnika pod powierzchnię.

Pokryta śluzem i obrzydliwą pianą głowa Duszodzierż­cy opadła w dół. Paul ocenił, że jest niemal równie wielka jak statek. Dostrzegł też, iż olbrzymie, pozbawione powiek oczy zamknęły się, a zęby wielkości człowieka obnażyły wściekle.

Zobaczył, że Diarmuid dan Ailell skoczył z pokładu „Prydwen" i wylądował na płaskim łbie potwora. Usłyszał krzyk Colla. Zewsząd otaczał ich śpiew, przebijający się nawet przez ryk morza. Z niedowierzaniem w oczach pa­trzył, jak książę pośliznął się, odzyskał z trudem równowagę, po czym ruszył chwiejnym krokiem między oczy Duszo­dzierżcy, zatrzymał się tam i, jednym potężnym szarpnię­ciem, wyrwał z jego głowy biały róg.

Stracił w tym momencie równowagę. Paul ujrzał, że po­twór opada coraz niżej, a morze zamyka się nad nim. Pa­dając, Diarmuid odwrócił się i skoczył, zataczając łuk, w stronę „Prydwen".

By złapać jedną ręką linę, którą rzucił mu Artur Pen-dragon.

Wciągnęli go na pokład, walcząc z siłą zamykającego się morza. Paul odwrócił się akurat na czas, by zobaczyć,

324


że Liranan pozwolił opaść fali, na której zawisł i runął w od­męty w ślad za stworem, z którym wolno mu teraz było walczyć, gdyż wezwano go i zmuszono do tego.

Śpiew ucichł.

Tysiąc lat — pomyślał Paul z rozpaczą w sercu. Od chwili, gdy Rakoth zaczął wykorzystywać Cader Sedat pod­czas Bael Rangat. Przez tysiąc lat Duszodzierżca czaił się w głębinach oceanu i nikt dotąd nie zdołał go pokonać. Olbrzymi i niezwyciężony.

Paul osunął się na kolana, płacząc nad schwytanymi du­szami. Nad głosami wszystkich promiennych lios alfarów, którzy pożeglowali ku swej pieśni, by odnaleźć świat ukształtowany przez Tkacza jedynie dla nich.

Wiedział teraz, że ani jeden z nich tam nie dotarł. Przez tysiąc lat liosowie wyruszali, pojedynczo i parami, na bez­księżycowe morze.

By spotkać Maugrimowego Duszodzierżcę. I stać się je­go głosem.

Najbardziej znienawidzeni przez Ciemność, gdyż ich imię znaczyło Światło.

Łkał przez długą chwilę, on, któremu suche oczy spra­wiły ongiś tyle bólu. Później nadszedł deszcz. Po chwili zdał sobie sprawę, że pada na nich jakieś światło. Podniósł wzrok. Był bardzo osłabiony, lecz po jednej jego stronie stał Coli, a po drugiej utykający lekko Diarmuid.

Wszyscy ludzie na pokładzie „Prydwen", w tym — jak widział — również Matt, zebrali się u prawej burty. Ustę­powali mu drogi w pełnym szacunku milczeniu. Gdy Paul zbliżył się do relingu, ujrzał stojącego na powierzchni morza Liranana. Lśnienie było światłem księżyca przechwyconym i wzmocnionym przez miliony kropli jego wodnej szaty.

Paul i bóg popatrzyli na siebie nawzajem, po czym Li­ranan oznajmił głośno: — On nie żyje.

Wzdłuż całego statku cicho szeptano.

Paul pomyślał o śpiewie i o promiennych liosach w ich małych łódkach. Przez tysiąc lat wyruszali w rejs ku wyso-

325


kiemu, słodkiemu zewowi swej pieśni. Tysiąc lat i żaden z nich nie znał prawdy.

Ceiwen dała róg — powiedział zimnym głosem. —
Ty mogłeś ich ostrzec.

Morski bóg potrząsnął głową. — Nie mogłem — od­parł. — Gdy Spruwacz po raz pierwszy przybył do Fiona-varu, powiedziano nam, że nie możemy ingerować z własnej woli. Zielona Ceinwen będzie musiała wkrótce odpowiedzieć i to za coś więcej niż podarowanie rogu, ja jednak nie naruszę woli Tkacza — przerwał. — Niemniej sprawiało mi to wielki ból. On nie żyje, bracie. Nie sądziłem, że zdołasz mnie wezwać. Dzięki tobie znowu zaświecą tu morskie gwiazdy.

Otrzymałem pomoc — odrzekł Paul.

Po jeszcze jednej chwili Liranan pokłonił się mu, tak jak dawno temu uczynił to Cernan. Następnie bóg zniknął w cie­mnościach morza.

Paul popatrzył na Lorena. Ujrzał na twarzy maga ślady łez. — Wiesz o tym? — zapytał. Loren skinął gwałtownie głową.

O czym? — zapytał Diarmuid.

Pozostałym trzeba było powiedzieć. Paul uczynił to, tłu­miąc żal: — Ten śpiew to byli lios alfarowie. Ci, którzy wypłynęli. Od czasu Bael Rangat nigdy nie docierali dalej na zachód niż do tego miejsca. Żaden z nich.

Brendel — myślał. Jak powiem to Brendelowi?

Słyszał ludzi z Południowej Twierdzy. Ich bezsilną wściekłość. Patrzył jednak na Diarmuida.

Po co tam skoczyłeś? — zapytał księcia.

No właśnie, po co? — powtórzył Loren.
Diarmuid zwrócił się w stronę maga. — Nie widzia­
łeś jej?

Puścił ramię Paula i podszedł, utykając, do stopni wio­dących ku rumplowi. Wrócił, trzymając w ręku coś, co lśniło biało w świetle księżyca. Wręczył to magowi.

Och — odezwał się Matt Soren.

Loren nie powiedział nic. Wszystko wyrażała jego twarz.

326


/— Mości pierwszy magu Brenninu — przemówił Diar-muid, nieugięcie panując nad emocjami. — Czy przyjmiesz ode mnie jako dar przedmiot o najwyższej wartości? Oto jest laska Amairgena Białej Gałęzi, którą tak dawno temu zrobiła dla niego Lisen.

Paul zacisnął pięści. Tak wiele smutku. Wyglądało na to, że jeszcze ktoś nie dotarł dalej niż tutaj. Teraz już wie­dzieli, co stało się z pierwszym i największym z magów.

Loren przyjął laskę. Trzymał ją z boku, ściskając w obu dłoniach. Choć spędziła w morzu tyle lat, białe drewno nie wy­tarło się ani nie splamiło. Paul wiedział, że jest w nim moc.

Zrób z niej użytek, Srebrny Płaszczu! — usłyszał sło­
wa Diarmuida. — Pomścij go i wszystkich, którzy zginęli.
Wykorzystajmy tę laskę na Cader Sedat. Po to ją przyniosłem.

Palce Lorena zacisnęły się mocno na drewnie.

Na północny — dodał po krótkiej chwili Coli.
Artur patrzył tylko na Lorena. — Dotrzemy na Cader

Sedat, żeglując prosto na północ pod pomocny wiatr. Czy potrafisz tego dokonać, magu?

Loren i Mart zwrócili się ku sobie. Paul widział już przedtem, jak to robili. Wymienili głęboko osobiste spoj­rzenia, bez pośpiechu, jak gdyby dysponowali nieograniczo­nym czasem. Paul wiedział, że Mart jest rozpaczliwie zmę­czony i Loren z pewnością również. Wiedział też jednak, że to nie będzie się liczyło.

Dostrzegł, że mag podniósł wzrok ku Collowi. Widział posępność jego uśmiechu. — Wszyscy na stanowiska — usłyszał głos Lorena. — I skierujcie statek na północ.

Nie zauważyli zbliżania się świtu. Gdy jednak Coli i lu­dzie z Południowej Twierdzy poderwali się, by wykonać rozkaz, słońce wyskoczyło z morza za ich plecami.

327


Potem znalazło się po ich prawej stronie, gdy Coli z Taerlindel skierował statek prosto pod silny, północny wiatr. Loren zszedł pod pokład. Gdy pojawił się ponownie, miał na sobie płaszcz o zmiennych, srebrnych odcieniach, któremu zawdzięczał swe imię. Jego godzina wreszcie się zaczęła. Jego i Matta. Wysoki i surowy, ruszył na dziób „Prydwen", niosąc laskę Amairgena Białej Gałęzi. Obok niego, równie surowy, równie dumny, kroczył Matt Sóren, który ongiś był królem pod Banir Lók, lecz zamienił owo przeznaczenie na to, które przywiodło go tutaj.

Cenolan! — krzyknął Loren. Wyciągnął laskę pro­
sto przed siebie. — Sed amairgen, sed remagan, den sedath
iren!

Rzucił te słowa ponad falami. Moc popłynęła przez nie niczym inna, potężniejsza fala. Paul usłyszał ryczący dźwięk, szum wiatrów, które — jak się zdawało — po­mknęły ku nim ze wszystkich stron morza. Popłynęły wokół „Prydwen" niczym omywający jej burty odmęt Liranana. Po chwili chaotycznego wirowania. Paul ujrzał, że żeglują po cichym, bezwietrznym morzu, absolutnie gładkim jak szkło, podczas gdy z obu stron srożyły się szalone wichry.

A z przodu, całkiem niedaleko, oświetlona porannym słońcem, leżała wyspa. Wysoko na jej skale wznosił się zamek. Obracała się powoli na szklistym morzu. Okna za­mku były brudne i pełne plam, podobnie jak jego mury.

Ongiś błyszczał — zauważył cicho Artur.

Z najwyższego punktu zamku w niebo wzbijał się czarny, prosty jak strzała słup dymu. Wyspa była skalista i pozba­wiona roślinności.

Ongiś była zielona — stwierdził Artur. — Cavallu!
Pies warczał i szarpał się do przodu, szczerząc kły. Gdy

Artur przemówił do niego, uspokoił się.

Loren nie poruszył się ani razu. Trzymał laskę sztywno przed sobą.

Nigdzie nie było strażników. Duszodzierżca stanowił wystarczające zabezpieczenie. Gdy się zbliżyli, wirowanie

328


wyspy ustało. Paul domyślił się, że kręcą się teraz wraz z nią, nie miał jednak pojęcia, gdzie się znajdują. Wiedział jednak, że nie jest to Fionavar.

Coli nakazał wyrzucić za burtę kotwice.

Loren opuścił rękę. Spojrzał na Matta. Krasnolud skinął głową, po czym znalazł sobie miejsce, w którym mógł usiąść. Stali na kotwicy na bezwietrznym morzu tuż przy brzegach Cader Sedat.

W porządku — stwierdził Loren Srebrny Płaszcz.
— Diarmuidzie, Arturze, nie obchodzi mnie, jak tego do­
konacie, ale oto czego potrzebuję.

To miejsce śmierci — powiedział mu ongiś Artur. Gdy się zbliżali, Paul zdał sobie sprawę, że należało to rozumieć dosłownie. Zamek przywodził na myśl grobowiec. Same wrota — Artur mówił, że jest ich czworo — znajdowały się w zboczach szarego wzgórza, z którego wznosiło się Cader Sedat. Mury pięły się wysoko, lecz droga wejścia prowadziła pod ziemię.

Stanęli przed jednymi z tych wielkich, żelaznych drzwi. Choć raz Paul zobaczył, jak Diarmuid się zawahał. Loren wraz z Mattem podążyli inną trasą, ku innej bramie. Nigdzie nie było widać strażników. Głęboka cisza budziła niepokój. Paul zwrócił uwagę, że w pobliżu tego miejsca nie ma nic żywego. Zaczął się bać.

Drzwi się otworzą — zapewnił cicho Artur. — Po­
przednim razem trudność polegała na wydostaniu się.

I wtedy Diarmuid się uśmiechnął. Wydawało się, że ma zamiar coś powiedzieć, lecz zamiast tego ruszył naprzód i popchnął wrota wiodące do Cader Sedat. Uchyliły się bez­głośnie. Odsunął się na bok i gestem wskazał Arturowi, by ruszył jako pierwszy. Wojownik wyciągnął miecz i wszedł do środka. Czterdziestu ludzi podążyło za nim z blasku słoń­ca w ciemność.

Było tu bardzo zimno. Nawet Paul to czuł. Ten chłód był silniejszy niż osłona Mórnira i nie był na niego odporny. To

329


zmarli — pomyślał. Potem nawiedziła go następna myśl: znajdowali się w centrum. Wszystko owijało się spiralą wo­kół tej wyspy. Gdziekolwiek leżała. W jakimkolwiek świecie.

Korytarze były zakurzone. Gdy szli, czepiały się ich pa­jęczyny. Wszystkie przejścia miały wiele odgałęzień, z któ­rych większość prowadziła w dół. Było bardzo ciemno i Paul nie dostrzegał w ich głębi nic. Droga, którą podążali, wiodła pod górę. Jej nachylenie zwiększało się powoli. Po, jak się zdawało, długim czasie, minęli zakręt i w niewielkiej odle­głości dostrzegli zielonkawą poświatę.

Bardzo blisko, nie dalej niż pięć stóp od nich, od kory­tarza odchodziła kolejna, wiodąca w lewo i pod górę, od­noga. Wypadł z niej biegiem svart alfar.

Miał czas, by ich zobaczyć. Czas by otworzyć usta. Lecz nie miał czasu, by krzyknąć. Przeszyło go sześć strzał. Pod­niósł ręce w górę i padł martwy.

Bez zastanowienia Paul rzucił się płasko na podłogę. Domysł, przelotne spojrzenie. Wyciągnął rozpaczliwie rękę i złapał flaszkę niesioną przez svarta, zanim zdążyła rozbić się o podłogę. Gdy wylądował, przetoczył się tak cicho, jak tylko potrafił. Czekali. W chwilę później Artur skinął głową. Nie podniesiono alarmu.

Paul podźwignął się i podszedł z powrotem do pozosta­łych. Diarmuid bez słowa zwrócił mu miecz.

Paul wręczył mu flaszkę. Diarmuid wyciągnął zatyczkę i powąchał otwór. Uniósł głowę. Udawane zdumienie na je­go twarzy było widoczne nawet w bladym, zielonym świetle.

Na rzeczną krew Lisen — powiedział cicho książę.
— Wino z Południowej Twierdzy! — uniósł flaszkę i po­
ciągnął długi łyk. — Ktoś jeszcze? — zapytał uprzejmie.

Co było do przewidzenia, nie znaleźli się chętni, lecz nawet Artur pozwolił sobie na uśmiech.

330


0x08 graphic
Wyraz twarzy Diarmuida zmienił się. — Dobra robota, Pwyllu — powiedział krótko. — Carde, usuń zwłoki z ko­rytarza. Mości Arturze, czy pójdziemy obejrzeć zdradziec­kiego maga?

Paulowi wydało się, że widział w mroku przez chwilę światło gwiazd w oczach Wojownika. Przypomniał coś sobie i popatrzył na Cavalla, po czym podążył w milczeniu za obydwoma wodzami ostatnim korytarzem. Blisko jego koń­ca opadli na kolana i zaczęli się czołgać. Diarmuid zrobił dla niego miejsce. Paul przecisnął się naprzód na brzuchu i zatrzymał w przejściu obok księcia. Leżeli tam we trzech, patrząc na wszystko dookoła z przerażeniem. Ludzie z Po­łudniowej Twierdzy byli tuż za nimi.

Pięć stopni wiodło w dół od nakrytych łukiem drzwi, obok których leżeli. Do olbrzymiego pomieszczenia znaj­dującego się poniżej wiodło też wiele innych wejść. Strop znajdował się tak wysoko, że ginął w mroku. Podłoga jednak była oświetlona: na ścianach umocowano pochodnie, płoną­ce niesamowitym, zielonym blaskiem, który dostrzegli z ko­rytarza. Drzwi, do których dotarli, znajdowały się mniej wię­cej w połowie długości wielkiej komnaty Cader Sedat. Na jej przedzie, na podium, stał Metran, były pierwszy mag Brenninu. Obok niego, nad gorejącym ogniem, ustawiono Kocioł z Khath Meigol.

Był ogromny. Paul przypomniał sobie, że zrobili go gi­ganci. Nawet gdyby tego nie wiedział, potrafiłby to odgadnąć. O ile był w stanie to określić w tego rodzaju świetle, Kocioł był czarny. Na jego zewnętrznej krawędzi, poplamionej i po­krytej warstwą brudu, wyryto jakieś słowa. Co najmniej pięt­nastu svart alfarów stało wokół niego na podwyższeniu. Trzy­mali w rękach sieć, w którą, jeden za drugim, wrzucano ich pobratymców. Zanurzali ich bez życia do kipiącego Kotła.

Trudno było cokolwiek dojrzeć w zielonym świetle, lecz Paul wytężył wzrok, by zobaczyć, jak jednego z paskudnych stworów wydobywano z wody. Ostrożnie wyciągnięto go z dymiącej gardzieli Kotła, a potem postawiono.

331


Paul patrzył, jak ten, który przed chwilą był martwy, ruszył naprzód chwiejnym krokiem, podtrzymywany przez innych, by stanąć za jakimś mężczyzną.

Był to Denbarra, źródło Metrana. Widząc, jak stoi zaśli-niony, z opadłą szczęką, Paul zrozumiał, co miał na myśli Loren, gdy powiedział, że Denbarra nie ma już wyboru.

Stało za nim dobrze ponad stu svart alfarów, którzy bez­myślnie wyczerpywali swe siły życiowe, by karmić moc Metrana. Denbarra, równie bezmyślnie, służył im za kanał. Na oczach Paula dwóch svartów padło na podłogę tam, gdzie stali. Ujrzał, że podnieśli ich natychmiast inni, nie będący częścią pajęczyny mocy. Zanieśli ich do Kotła, a kolejnych wydobyto z niego i ustawiano za Denbarra.

Wezbrało w nim obrzydzenie. Usiłując nad sobą zapa­nować, spojrzał wreszcie wprost na maga, który wywołał zimę zakończoną wraz ze śmiercią Kevina.

Gdy po raz pierwszy przybyli do Fionavaru, Metran wy­dał im się nieudolnym sklerotykiem z rzadką bródką. Wszy­stko to było oszustwo, bezbłędne, przez nikogo nie wykryte oszustwo maskujące czystą zdradę. Mężczyzna stojący teraz przed nimi wśród zielonych świateł i czarnego dymu biją­cego z Kotła w pełni panował nad sobą. Paul zauważył, że Metran nie wygląda już staro. Wyśpiewywał powoli jakieś słowa nad stronicami księgi.

Paul nie wiedział, że kryje się w nim tyle wściekłości.

Wyglądało na to, że była ona bezsilna.

W pewnym sensie nie było to wcale dużo, w innym zaś wszystko. Wtedy jednak Paul przypomniał sobie, że nie przybyli tutaj, licząc na powrót.

Metran będzie robił dwie rzeczy — wyjaśnił Loren

332


z obcą mu zwięzłością. Olbrzymią większość swej spotęgo­wanej mocy skieruje ku przygotowaniom do następnego ata­ku na Fionavar. Część sił jednak zachowa, by utworzyć tarczę wokół siebie, swych źródeł i Kotła. Nie powinni by­najmniej się spodziewać, że natrafią tu na wielu strażników, o ile w ogóle jacyś będą, ponieważ tarcza Metrana — po­dobnie jak stworzona przez Lorena, która powstrzymała Du-szodzierżcę — będzie wystarczającą ochroną.

By Loren miał jakiekolwiek szansę na rozbicie Kotła, musieli skłonić Metrana do opuszczenia tarczy. Przyszła im do głowy tylko jedna myśl: wdadzą się w bój ze svartami. Nie z służącymi za źródła, lecz z tymi — a z pewnością było ich bardzo wielu — których sprowadzono tu w cha­rakterze wsparcia.

Jeśli zdołają wywołać wśród nich wystarczająco wielki chaos i panikę, może uda się sprawić, by Me tran zamienił swą obronną tarczę w ofensywny impuls skierowany prze­ciw intruzom z Południowej Twierdzy.

— A kiedy to zrobi — dokończył z zawziętością w gło­sie Loren. — Jeśli wybiorę odpowiednią chwilę, a on nie będzie wiedział, że z wami jestem, Matt i ja możemy mieć szansę na zniszczenie Kotła.

Nikt nie powiedział, co się stanie, jeśli potęga Metrana, wzmocniona przez svart alfarów oraz moc zawartą w Cader Sedat, uderzy w ludzi z Południowej Twierdzy.

Właściwie nie było o czym mówić. Po to tutaj przybyli.

Ale nie mogli tego dokonać. Z ostrożną przebiegłością, której nabrał w ciągu lat potajemnego spiskowania, Metran uniemożliwił realizację nawet tak rozpaczliwego planu. Nie było żadnych służących mu jako wsparcie svart alfarów, których mogliby zaatakować. Widzieli migotliwą tarczę przywodzącą na myśl letni żar wznoszący się nad pozosta­wionymi odłogiem polami. Osłaniała ona całą przednią część sali i wszyscy svart alfarowie znajdowali się za nią. Tylko niekiedy z komnaty wybiegał błyskawicznie goniec — taki,

333


jak ten niosący wino, którego zabili. Nie było sensu orga­nizować akcji przeciwko tak nielicznym. Nie mogli zrobić w ogóle nic. Jeśli wypadną i ruszą do ataku, svartowie uśmie-ją się zdrowo, wykańczając ich strzałami zza osłony. Metran nie będzie nawet musiał podnieść wzroku znad księgi.

Paul rozejrzał się gorączkowo po komnacie. Zobaczył, że Diarmuid robi to samo. Zaszli tak daleko, Kevin zginął, by im to umożliwić, Gereint skierował ku nim swą duszę

i wszystko to na nic! Za zasłoną nie było drzwi, a nad
podium, na którym stał Kocioł, Metran i wszyscy svart ałfa-
rowie, żadnych okien.

Paul nigdy nie widział, by książę wyglądał tak, jak teraz. Podejrzewał, że sam prezentuje się podobnie. Czuł mdłości. Widział, że drży.

Usłyszał tuż za sobą, że Cavall zaskomlał tylko raz, bar­dzo cicho.

Nagłe wróciło do niego wspomnienie z ciemnego korytarza. Rzucił pośpieszne spojrzenie za Diarmuida. Po drugiej stronie księcia leżał twarzą w dół Artur, który patrzył z kolei na niego.

— Sądzę, że właśnie po to przywołała mnie Kim. Zresztą
nigdy nie widzę końca — wyszeptał najcichszym głosem.

W jego twarzy widniało coś, czego nie sposób było znieść. Paul usłyszał, że Diarmuid wciągnął gwałtownie po­wietrze. Przyglądał się, jak Artur cofnął się od wejścia, by móc wstać nie zauważony. Paul i książę podążyli za nim.

Wojownik przykucnął przed swym towarzyszem. Paul zdał sobie sprawę, że Cavall oczekiwał tego. Jego własna wściekłość go opuściła. Czuł zamiast niej ból, jakiego nie zaznał od chwili, gdy spojrzał w oczy szarego psa pod Let­nim Drzewem.

Artur zatopił dłonie w pokrytym bliznami futrze psiego karku. Spojrzeli obaj na siebie, człowiek i zwierzę. Paul

334


przekonał się, że nie może na to patrzeć. Odwróciwszy wzrok, usłyszał, jak Artur mówi: — Żegnaj, moja dzielna radości. Wiem, że chciałbyś pójść ze mną, ale to niemożliwe. Będziesz jeszcze potrzebny, wielkie serce. Może... nadej­dzie kiedyś dzień, gdy nie będziemy musieli się rozstawać. Paul nadal nie mógł na nich patrzeć. Czuł w gardle jakiś ucisk. Wywołany nim ból utrudniał mu oddychanie. Usły­szał, że Artur się podniósł. Zobaczył, że położył szeroką dłoń na ramieniu Diarmuida.

Artur spojrzał na niego. W jego brązowych włosach i brodzie było tak wiele siwizny. — Powiedz jej... — przerwał i potrząsnął głową. — Nie. Wie już wszystko, co można powiedzieć.

Paul skinął głową. A jednak się rozpłakał. Mimo wszy­stko. Jak można się było na to przygotować? Poczuł, że puszczono jego dłonie, które ponownie ogarnął chłód. Gwiaz­dy odwróciły się. Paul dostrzegł, że Artur wyciągnął na korytarzu miecz, po czym sam zszedł po pięciu schodach w dół, do komnaty.

Jedyna przynęta, która mogła przyciągnąć zabójcze ude­rzenie mocy Metrana.

Poruszał się szybko. Pokonał większą część drogi do pod­ium, zanim się zatrzymał. Wróciwszy z Diarmuidem na po­przednie miejsce, Paul zauważył, że Metran i svartowie byli tak zaabsorbowani swą pracą, że nawet nie zauważyli intruza.

Niewolniku Ciemności, wysłuchaj mnie! — krzyknął
Artur Pendragon potężnym głosem, który słyszano w tak wie­
lu światach. Poniósł się on echem po Cader Sedat. Svart al-

335


farowie krzyknęli z trwogi. Paul zobaczył, że głowa Metrana poderwała się w górę. Widział też jednak, że mag się nie boi. Obrzucił Artura niespiesznym spojrzeniem spod białych brwi i kościstego czoła. A także — pomyślał z goryczą Paul — zza bezpiecznej zasłony.

Wystarczy strzała — pomyślał ze strachem Paul. Jedna strzała mogłaby go w tej chwili zabić. Svart alfarowie zaczęli jednak bełkotać w panice. Nawet spojrzenie Metrana wyda­wało się mniej pewne.

W oczach Metrana pojawiło się niezdecydowanie. Mag wyszedł powoli zza wysokiego stołu. Zawahał się, po czym głosem, który rozbrzmiewał w wielkiej komnacie ostro i krucho, rzekł: — Powiadają, że można cię zabić. Robiono to raz za razem. Złożę twą głowę przed tronem w Starkadh!

Uniósł jedną rękę wysoko w górę. Cavall wydał z siebie niski dźwięk. Artur czekał z uniesioną głową. To ta chwila — pomyślał Paul. Zaczął się modlić.

Nagle Metran opuścił powoli dłoń i wybuchnął brutal­nym śmiechem.

Trwał on długo, gryzący i pogardliwy. To aktor — przypomniał sobie Paul, krzywiąc twarz pod naciskiem jego

336


miażdżącego szyderstwa. Oszukiwał ich wszystkich przez tak długi czas.

Lorenie, Lorenie, Lorenie — wydyszał wreszcie
Metran, nie posiadając się ze zdumienia. — Czy dlatego,
że sam jesteś głupcem, musisz mnie również za takiego
uważać? Wyjdź i opowiedz mi, jak wymknąłeś się Duszo-
dzierżcy, zanim położę kres twym cierpieniom.

Śmiech maga umilkł. Na jego twarzy widniał wyraz po­sępnej złości.

Z przeciwległej strony komnaty Paul usłyszał głos Lo-rena: — Metranie, miałeś ojca, ale nie zamierzam zakłócać jego spoczynku, zwracając się do ciebie pełnym imieniem. Dowiedz się, że rada magów skazała cię na śmierć i najwy­ższy król Brenninu również. Przeklęto cię w radzie i wkrótce umrzesz. Dowiedz się też, że nie wymknęliśmy się Duszo-dzierżcy. Zabiliśmy go.

Wzniósł wysoko w górę Białą Gałąź. Metran cofnął się na ten widok. Paul zobaczył w jego twarzy prawdziwą trwogę. Trwało to jednak tylko chwilę.

337


— Spójrz — odezwał się Paul.

Matt mówił coś niecierpliwie do Lorena. Widzieli, że mag stał przez chwilę niezdecydowany, spoglądając na kras-noluda. Potem Matt powiedział coś jeszcze i Loren skinął głową tylko raz.

Zwrócił się z powrotem ku podium. Podniósł laskę Amairgena i wskazał nią na Kocioł. Metran spojrzał na niego i uśmiechnął się. Loren wypowiedział słowo, potem nastę­pne. Przy trzecim z laski wyskoczyła błyskawica srebrnego światła, oślepiając ich wszystkich.

Kamienie Cader Sedat zatrzęsły się. Paul otworzył oczy. Zobaczył, że Metran podźwignął się z wysiłkiem na nogi. Czuł, że zamek drży jeszcze. Obserwował, jak olbrzymi Ko­cioł z Khath Meigol zachwiał się i zakołysał na swej umie­szczonej nad ogniem podstawie.

Później jednak wrócił do poprzedniej pozycji.

Tarcza wytrzymała. Obejrzał się, by popatrzeć na pod­noszącego się powoli z podłogi Matta. Nawet z daleka wi­dział, że krasnolud drży z wysiłku, który włożył w ów impuls mocy. Przypomniał sobie nagle, że tego samego dnia Matt posłużył jako źródło dla tarczy przeciwko Duszodzierżcy, a później dla odwrócenia od nich wszystkich wiatrów świa­ta, gdy płynęli na wyspę. Nie był w stanie sobie nawet wyobrazić, co musi znosić krasnolud. Jakie słowa, czy nawet jakie myśli, mogły dać wyraz czemuś takiemu? I jak można było uporać się z faktem, że to nie wystarczało?

Metran był wstrząśnięty, lecz nie doznał żadnych obra­żeń. Ponownie wyszedł zza stołu. — Kupiłeś sobie teraz śmierć, po którą tu przybyłeś — oznajmił. W jego zacho­waniu nie było już ani śladu czczej zabawy. — Gdy już będziesz martwy, ponownie zacznę kształtować deszcz śmierci. W ostatecznym rozrachunku to się nie liczy. Skru­szę twe kości na proszek, a czaszkę położę sobie przy łożu, Lorenie Srebrny Płaszczu, sługo Ailella.

Zamknął leżącą na stole księgę i zaczął gestykulować ramionami z coraz większą prędkością.

338


Przywołuje swą moc — zdał sobie sprawę Paul. Zamie­rzał użyć jej całej przeciwko Lorenowi i Mattowi. A więc był to koniec. A jeśli tak...

Paul wyskoczył z korytarza, zbiegł po schodach i pognał po podłodze do boku Matta. Tam padł na kolana.

— Ramię mogłoby ci pomóc — stwierdził. — Wes­przyj się na mnie.

Mart uczynił to bez słowa. Paul poczuł, że Loren dotknął go z góry w geście pożegnania. Następnie ujrzał, jak Biała Gałąź wzniosła się raz jeszcze i wskazała wprost na Metrana, który stał teraz między nimi a Kotłem. Popatrzył na ich przeciwnika, który skierował długi palec prosto na nich trzech.

Obaj magowie przemówili jednocześnie. Wielką komna­tą zatrzęsło aż po fundamenty, gdy dwie błyskawice mocy eksplodowały ku sobie. Jedna była srebrna jak księżyc, ni­czym płaszcz, który nosił Loren, druga zaś koloru złowróżb­nej zieleni, jak światła w tym miejscu. Spotkały się w po­łowie drogi między magami. W miejscu ich zetknięcia trysnął ogień, który zapłonął w powietrzu.

Paul usłyszał, jak Mart Sóren usiłuje zapanować nad swym oddechem. Nad nim ujrzał kątem oka dzierżące laskę sztywne ramię Lorena. Mag usiłował nadać kierunek mocy, którą przekazywał mu krasnolud. Na podium widział Me­trana, któremu jako źródła służyło tak wielu svart alfarów. Skierował on wprost na nich tę samą moc, która wywołała zimę w pełni lata. Swobodnie i bez wysiłku.

Poczuł, że Matt zaczął drżeć. Krasnolud wsparł się moc­niej na jego ramieniu. Nie miał im nic do zaoferowania. Tylko ramię. Tylko litość. Tylko miłość.

Trzeszcząc okrutnie, dwie wiązki mocy zwarły się ze sobą. Zamek nie przestawał się trząść pod wpływem ich uwolnionej mocy. Ścierały się i ścierały, srebro i zieleń, podtrzymując się nawzajem w powietrzu, ogarnięte płomie­niami, podczas gdy ważyły się losy światów. Trwało to tak długo, że Paul uległ złudzeniu, iż czas się zatrzymał. Pod-

339


pierał krasnoluda — otaczając go teraz dwoma ramionami — i modlił się z całej duszy do tego, co wiedział o Świetle.

Nagle zrozumiał, że tego wszystkiego jest za mało. Od­waga, mądrość, modlitwa, konieczność. Żadna z tych rz&CTy nie wystarczała, gdy jeden musiał walczyć z tak wieloma. Powoli, z brutalną jednoznacznością, srebrna wiązka mocy była spychana ku nim. Paul widział, jak Loren — cal za calem, walcząc zawzięcie — musi się cofać. Słyszał teraz oddech maga, płytki i niemiarowy. Podniósł wzrok i ujrzał pot spły­wający strumieniami po jego twarzy. Stojący obok niego Mart wciąż trzymał się na nogach, wciąż walczył, choć całe jego ciało dygotało teraz niby trawione śmiertelną gorączką.

Ramię. Litość. Miłość. Cóż więcej mógł im dać tutaj, w tej ostatniej chwili? I z kim innym wolałby umrzeć, jeśli nie z tymi dwoma?

Matt Sóren przemówił. Z wysiłkiem tak morderczym, że niemal złamało to Paulowi serce, krasnolud wycisnął dźwięki ze swej piersi. — Lorenie — wydyszał z twarzą skrzywioną z wysiłku. — Lorenie... zrób to teraz!

Zielona fala mocy Metrana podskoczyła o pół stopy bli­żej do nich. Paul czuł już teraz ogień. Loren milczał. Jego oddech był straszliwie ochrypły.

Lorenie — wymamrotał raz jeszcze Matt. — Po to
żyłem. Zrób to teraz.

Jedyne oko krasnoluda było zamknięte. Dygotał bez ustanku. Paul również zacisnął powieki. Obejmował go tak mocno, jak tylko mógł.

Matt — dotarł do niego głos maga. — Och, Matt.
Tylko imię, nic więcej.

Potem krasnolud przemówił do Paula. — Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział. — Lepiej wróć teraz na korytarz.

Trawiony głębokim żalem, Paul uczynił to. Podniósł wzrok i ujrzał twarz Lorena wykrzywioną najdzikszą nie­nawiścią. Usłyszał wtedy, jak mag krzyknął, czerpiąc z naj­głębszych zasobów swej mocy, której źródłem był krasnolud Matt Sóren, a kanałem Biała Gałąź Amairgena. W owym

340


krzyku i w wybuchu, który po nim nastąpił, zespoliły si całe serce i dusza Lorena Srebrnego Płaszcza.

Nastąpił rozbłysk niszczycielskiego światła. Tym razer cała wyspa zachwiała się w posadach. W ślad za Cade Sedat, wstrząs ogarnął wszystkie światy Tkacza.

Metran wydał z siebie wrzask, wysoki i krótki, jak gdyb coś go przerwało. Nad ich głowami ze ścian posypały si kamienie. Paul zauważył, że Matt padł na podłogę. Lorei osunął się obok niego. Potem podniósł wzrok ku podiun i zobaczył, jak Kocioł z Khath Meigol rozpadł się z hukien pękającej góry.

Tarcza opadła. Wiedział, że Metran nie żyje. Podobni* jak ktoś jeszcze. Widział, jak svart alfarowie, wyszkoleń zabójcy, zaczęli biec ku nim z mieczami i nożami. Podniós się z głośnym krzykiem i wyciągnął własny oręż, by strzec tych, którzy tak wiele uczynili.

Svartowie nie zdołali do niego dobiec. Wcześniej spot­kało ich czterdziestu ludzi z Brenninu, którymi dowodził Diarmuid dan Ailell. Gnani czystą furią żołnierze z Połu­dniowej Twierdzy wycięli pokos w szeregach Ciemności. Paul wpadł między walczących z mieczem w ręku. Miłość wezbrała w jego sercu jak przypływ — miłość i potrzeba, by walką uwolnić się od żalu.

Svartów było dużo i zabicie ich wymagało wiele czasu, uśmiercili jednak wszystkich. Gdy nadszedł koniec, Paul zdał sobie sprawę, że stoi, krwawiąc z licznych drobnych ran, wraz z Diarmuidem i Collem w jednym z korytarzy wiodących do wielkiej komnaty. Nie mieli gdzie iść, wrócili więc do niej.

W wejściu zatrzymali się i spojrzeli na spustoszenie, jakie wywołali w tym miejscu. Byli blisko podium. Weszli na nie. Metran leżał na plecach ze spaloną twarzą i ciałem zeszpeconym ohydnymi poparzeniami. Obok niego spoczy­wał Denbarra. Podczas walki bełkotał coś z tępym spojrze­niem nieuleczalnego szaleńca, aż wreszcie Diarmuid prze­szył mu serce mieczem i zostawił obok maga.

341


Nie opodal nich, nadal się tląc, leżały niezliczone tysiące odłamków roztrzaskanego kotła z Khath Meigol. Jak serce — pomyślał Paul. Odwrócił się, by odejść w przeciwną stro­nę. Musiał przechodzić nad ciałami martwych svart alfarów i omijać je, podobnie jak kamienie wyrwane ze ścian i sufitu przez końcowy kataklizm. Było tu teraz bardzo cicho. Zielone światła zgasły. Wszędzie w komnacie ludzie Diarmuida za­palali pochodnie. W ich blasku Paul ujrzał, gdy podszedł bli­żej, postać kołyszącą się w przód i w tył pośród spustoszenia. Na kolanach podtrzymywała ciemnowłosą głowę.

Po to żyłem — powiedział Matt Sóren i skłonił swego maga, by wydobył z niego najpotężniejszą, zabójczą moc. I umarł.

Spoglądając na dół w milczeniu, Paul dostrzegł w mar­twej twarzy krasnoluda coś, czego nigdy nie widział w niej za życia: Matt Sóren uśmiechał się wśród ruin Cader Sedat. Nie był to grymas, który dobrze znali, lecz prawdziwy uśmiech kogoś, kto spełnił swe najgorętsze pragnienie.

Niezliczone tysiące odłamków. Jak serce. Paul spojrzał na Lorena.

Dotknął klęczącego mężczyzny, tak jak przedtem mag dotknął jego, po czym oddalił się. Obejrzawszy się, zoba­czył, że Loren zakrył sobie twarz płaszczem.

Ujrzał Artura z Diarmuidem i podszedł do nich. Wszę­dzie w komnacie zapalono już pochodnie. — Mamy czas, tyle czasu, ile tylko nam potrzeba — stwierdził Artur. — Zostawmy go na chwilę.

Ruszyli we trzech, razem z Cavallem, mrocznymi, bu-twiejącymi korytarzami Cader Sedat. Było tam wilgotno i zimno. Wydawało się, że między rozsypującymi się ka­mieniami dmie wiejący znikąd, lodowaty wiatr.

Skręcili. Kolejny mroczny korytarz.

342


Mówiłeś, że ich obudzisz — ciągnął Paul.
Artur potrząsnął głową. — Nie potrafię. Chciałem go ty]

ko przestraszyć. Mogą tego dokonać jedynie ich imiona, a gd; poprzednio odwiedziłem to miejsce, byłem bardzo młody i ni znałem... — nagle przerwał. Stanął zupełnie bez ruchu.

Nie! — pomyślał Paul. Już wystarczy. To z pewnoścu wystarczy.

Otworzył usta, by przemówić, lecz przekonał się, że nii może tego zrobić. Wojownik wciągnął powoli powietrz* w płuca, jak gdyby czerpał je ze swej dalekiej przeszłości z serca swej jaźni. Następnie skinął głową, tylko raz i z wy siłkiem, jakby na jego barkach spoczął ciężar światów.

— Chodźcie — powiedział jedynie. Paul popatrzył m
Diarmuida. W ciemności dostrzegł na twarzy księcia ter
sam sztywny niepokój. Ruszyli za Arturem i psem.

Tym razem skierowali się w dół. Korytarz, który wybrai Artur, był stromy, musieli więc wykorzystywać ściany, b> zachować równowagę. Kamienie były zimne i wilgotne w do­tyku. Widzieli jednak teraz światło, słabą fosforescencję sa­mego korytarza, w której połyskiwała biała bluza Diarmuida.

Do ich uszu dobiegał nieustanny, ciężki odgłos docho­dzący zza murów.

Morze — wyjaśnił cicho Artur. Nagle zatrzymał się
przed drzwiami, których Paul nie zauważył. Wojownik
zwrócił się w stronę ich obu. — Może wolicie zaczekać
tutaj? — zapytał.

Zapadła cisza.

Paul potrząsnął głową. — Poznałem już smak śmierci — odparł.

Diarmuid wyszczerzył przelotnie zęby w swym dawnym uśmiechu. — Lepiej, żeby jeden z tych, którzy tam wejdą, był normalny, nie sądzicie?

Zostawili więc psa przed drzwiami i weszli do środka wśród nieprzerwanego łoskotu uderzającego w mury morza.

Leżało ich tam mniej niż Paul się spodziewał. Nie była to zbyt wielka komnata. Podłoga była kamienna i pozbawiona

343


ozdób. Na środku stała pojedyncza kolumna, na której szczy­cie samotna świeca paliła się białym, nie migoczącym pło­mieniem. Mury lśniły bladą poświatą. Wokół całego pomie­szczenia, w niszach oświetlonych słabo przez świecę oraz fosforescencję ścian, na kamiennych katafalkach spoczywało może ze dwadzieścia ciał. Tylko tylu — pomyślał Paul — spośród wszystkich zmarłych ze wszystkich światów. Omal do nich nie podszedł, by przyjrzeć się im, zobaczyć oblicza wybranych bohaterów, ogarnęła go jednak nieśmiałość, po­czucie, że byłoby to zakłóceniem ich spokoju. Następnie po­czuł rękę Diarmuida na swym ramieniu i ujrzał, że Artur stanął przed jedną z nisz, a jego twarz skryta była w dłoniach.

To wystarczy! — krzyknął w głos. Podszedł do bo­
ku Artura.

Przed nimi, niczym we śnie — poza tym, że nie oddychał — leżał mężczyzna więcej niż średniego wzrostu. Włosy miał czarne, a policzki ogolone. Pod wysokim czołem widniały zamknięte, szeroko rozstawione oczy. Usta i broda były moc­ne, a dłonie, jak widział Paul, obejmowały rękojeść miecza i były bardzo piękne. Sprawiał wrażenie władcy wśród ludzi, a jeśli spoczywał w tym miejscu, to był nim na pewno.

Znał również jego imię.

Mości Arturze — przemówił z bólem Diarmuid. —
Nie musisz tego robić. Nie jest to nigdzie zapisane. Nic cię
do tego nie zmusza.

Artur opuścił dłonie. Jego wzrok ani na chwilę nie ode­rwał się od twarzy mężczyzny leżącego na katafalku.

On będzie potrzebny — odparł. — Nie może po­
zostać martwym. Powinienem wiedzieć, że jest za wcześnie,
bym zginął.

Sam ściągasz na siebie żal — wyszeptał Paul.
Artur przemówił do niego, a w jego oczach widniało

współczucie. — Ściągnąłem go na siebie już dawno temu.

Spoglądając w owej chwili w twarz Artura Pendragona,

Paul ujrzał szlachetność czystszą ponad wszystko. Większą

nawet niż w Lirananie czy Cernanie od Zwierząt. To była

344


kwintesencja. Cała jego osobowość krzyczała w prote przeciwko przeznaczeniu kryjącemu się za tym monstr nym wyborem.

Zobaczył, że Diarmuid się odwrócił.

Lancelocie! — przemówił Artur do postaci na
miennym katafalku.

Oczy miał brązowe. Był wyższy niż na początku zdav się Paulowi. Przemawiał głosem spokojnym, niskim i ; oczekiwanie łagodnym. Drugą niespodziankę sprawił im p Paul spodziewał się, że wierność Cavalla objawi się wroj nastawieniem, lecz zamiast tego podszedł on do ciemnov sego mężczyzny z cichym skowytem radości. Lancelot uk] nął, by pogłaskać szarą, zszarganą sierść. Paul dostrzegł zauważył obecność blizn. Następnie ruszył w milczeniu n dzy Paulem a Diarmuidem z powrotem do świata żywyc

Odezwał się tylko na samym początku. Po tym, jak p niósł się na rozkaz Wojownika. Wstał, jakby naprawdę ty spał, a nie był martwy przez tak bardzo długi czas.

Usłyszawszy te słowa, Artur zacisnął powieki. Następ otworzył oczy. — Dlatego, że zagrożone jest coś wię niż tylko my — odparł. — Zobaczę, czy zdołam załatw byśmy walczyli w innych drużynach.

Arturze, wiesz, że zgodzę się walczyć tylko pod tw
mi rozkazami i u twego boku — odparł łagodnym ton*
Lancelot.

I wtedy Artur odwrócił się na pięcie, by odejść. Diarmi i Paul przedstawili się, po czym, wraz z Lancelotem, wys w ślad za Wojownikiem z miejsca zmarłych pośród łoskc morskich fal.

345


Loren podniósł się już. Jego płaszcz leżał na podłodze, przykrywając ciało Matta Sórena. Mag, z twarzą, którą zmę­czenie i szok pozbawiły wyrazu, przysłuchiwał się, jak Diar-muid i Artur przygotowują plany powrotu. Niemal nie zwró­cił uwagi na obecność Lancelota, choć ludzie z Południowej Twierdzy szeptali zachwyceni między sobą.

Paul zauważył, że na zewnątrz wciąż jest jasno. W grun­cie rzeczy, niedawno minęło południe. Wydawało mu się, że spędzili na wyspie wieczność. Sądził, że w pewnym sen­sie jakaś jego cząstka zawsze na niej pozostanie. Zbyt wiele się tu wydarzyło. Wyglądało na to, że mają odpłynąć nie­mal natychmiast. Nikt nie miał ochoty spędzać nocy w tym miejscu.

Loren odwrócił się. Paul dostrzegł, że podszedł do jednej z pochodni. Stanął przy niej z kartami wydartymi z księgi w dłoni. Palił je jedną po drugiej. Paul podszedł do niego. Twarz Lorena pokryta była śladami łez i potu spływających po sadzy i brudzie, które wzbiły się w górę, gdy uderzyła ostatnia błyskawica. Ostatnia błyskawica Marta — pomy­ślał Paul. A także Lorena. Jego źródło nie żyło. Nie był już magiem.

— Księga Nilsoma — odezwał się mężczyzna, który, tak dawno temu, nakazał im pójść za sobą. Wręczył Paulowi garść stronic. Stanęli obok siebie, unosząc na zmianę ręce, by zapalać karty jedna po drugiej.

Trwało to długo. Robili to uważnie. W jakiś sposób uspo­kojony owym prostym, wspólnie wykonywanym zadaniem, Paul przyglądał się, jak płonie ostatni arkusz. Następnie on i Loren zwrócili się z powrotem ku pozostałym.

Którzy — wszyscy — gapili się w jeden punkt w ko­mnacie.

Było tam ponad czterdziestu ludzi, lecz Paul nie słyszał oddechu żadnego z nich. Przedarł się do Lancelota przez krąg mężczyzn, ujrzał czystą, nieugiętą wolę w jego oczach, zobaczył, że jego twarz blednie i zaczął zdawać sobie sprawę

346


z wielkości tego człowieka, który usiłował samą siłą woli przezwyciężyć ruch koła czasu i czółenek Krosien. Stali bardzo blisko siebie, więc widział wszystko.

Obok niego Loren wydał z siebie zdławiony dźwięk i wykonał gest znamionujący odmowę. Paul usłyszał trzepot skrzydeł. Nawet tutaj. Myśl. Pamięć.

— Lorenie, zaczekaj! — zawołał. — On już kiedyś to
zrobił. A to jest Cader Sedat.

Mag ruszył powoli naprzód, a Paul razem z nim, by stanąć jeszcze trochę bliżej. Jeszcze trochę bliżej miejsca, w którym Lancelot z Jeziora, świeżo obudzony ze śmierci, klęczał na kamiennej podłodze, unosząc do swego czoła dłonie Marta Sórena złożone między własnymi.

A ponieważ byli bliżej niż pozostali, on i Loren jako pierwsi zauważyli, że krasnolud zaczął oddychać.

Paul nigdy potem nie pamiętał, co wówczas zawołał. Wie­dział tylko, że krzyk, który wyrwał się z gardeł ludzi z Bren-ninu, sprawił, że z murów Cader Sedat osunęło się jeszcze więcej kamieni. Loren padł na kolana z rozpromienioną twa­rzą. Ciemnowłosy mężczyzna pobladł, lecz był opanowany. Ujrzeli, że oddech Matta powoli stał się bardziej miarowy.

A potem krasnolud podniósł ku nim wzrok.

Wpatrywał się w Lorena przez drugi czas, po czym zwró­cił się w stronę Lancelota. Popatrzył na swe dłonie, nadal skryte w dłoniach tamtego. Paul widział, jak dociera do niego, co się wydarzyło. Matt podniósł wzrok ku ich po­chylonym nad nim w świetle pochodni twarzom. Jego usta wykrzywiły się w szczególny dla niego sposób.

Co się stało z moim drugim okiem? — zapytał Lan­
celota Matt Sóren. Wszyscy roześmiali się i rozpłakali z ra­
dości.

To dzięki miejscu, w którym się znajdowali, wyjaśnił Lancelot, a także temu, że sam świeżo przebudził się ze śmierci, Matt zaś nie odniósł śmiertelnej rany, a tylko wy­czerpała się jego siła życiowa. A również dzięki temu, dodał

347


na swój uprzejmy, nieśmiały sposób, że dokonał już tego kiedyś w Camelocie.

Matt skinął powoli głową. Dźwignął się już na nogi. Skupili się ciasno wokół niego, nie chcąc zostawiać go sa­mego, pozwolić, by oddzielał go od nich jakikolwiek dys­tans. Zmęczona twarz Lorena promieniała. Jej oblicze przy­nosiło ulgę sercu.

No więc — odezwał się Diarmuid — skoro mamy
już z powrotem naszego maga i jego źródło, to czy ruszymy
w drogę powrotną?

Rozległ się wyrażający zgodę chór.

To był krasnolud.

Loren uśmiechnął się ze smutkiem. — Sięgnij do mnie, mój przyjacielu.

Ujrzeli, jak twarz Matta pobladła.

Spokojnie — ostrzegł go Loren. — Tylko spokojnie.
Zwrócił się ku pozostałym. — Niech nikt nie wpada

w żałobę. Kiedy Matt umarł, nasza więź uległa przerwaniu i przestałem być magiem. Przywrócenie mu życia nie mogło wytworzyć jej na nowo. Zapadła cisza.

Och, Lorenie — odezwał słabym głosem Matt.
Loren odwrócił się błyskawicznie ku niemu. W jego oczach

rozbłysł ogień. — Wysłuchajcie mnie! — odwrócił się raz jeszcze i popatrzył na drużynę. — Byłem mężczyzną, zanim jeszcze zostałem magiem. Nienawidziłem Ciemności jako dziecko tak samo, jak nienawidzę jej teraz. Potrafię też władać mieczem! — ponownie zwrócił się w stronę Matta. Jego głos stał się głębszy. — Wyrzekłeś się ongiś swego przeznacze­nia, by połączyć się z moim. Zaprowadziło cię to daleko od domu, mój przyjacielu. Teraz wygląda na to, że krąg się za­myka. Czy zechcesz mnie przyjąć? Czy jestem odpowiednim

348


towarzyszem dla prawowitego króla krasnoludów, który mus teraz wrócić do Calor Diman, aby odzyskać koronę?

Zawstydziło ich i zmieszało to, co promieniowało z Lc rena w owej chwili, gdy klęknął na kamieniach przed Matterr

Zebrali, co mieli do zebrania, i zaczęli opuszczać ko mnatę. Tak wiele się wydarzyło. Każdy z nich był skrajni wyczerpany. Potykali się ze zmęczenia. Tak wiele. Paul po myślał, że mógłby spać przez całe dni.

Wyglądało na to, że on i Artur są ostatni. Pozostali szli ju korytarzem. Na zewnątrz czekało na nich światło. Zdumie wało go to. Tutaj były tylko pochodnie oraz tlące się węgL pozostałe po ogniu, który płonął pod Kotłem z Khath Meigol

Zobaczył, że Artur zatrzymał się w drzwiach, by spojrzei za siebie po raz ostatni. On również się odwrócił. I zda sobie sprawę, że nie są jednak ostatnimi członkami drużyny Pośród ruin tego zniszczonego miejsca stała ciemnowłosi postać patrząca na nich obu.

A właściwie nie na obu. Dostrzegł, że Artur i Lancelo wymienili spojrzenia. Przemknęło pomiędzy nimi coś tal głębokiego, że nie mógłby nawet próbować nadać temu na zwy. Potem Artur przemówił, a w jego głosie brzmiały smu tek i miłość. — Och, Lance, chodź — rzekł. — Ona bę­dzie czekać na ciebie.

Tak kończy się WĘDRUJĄCY OGIEŃ

druga księga FIONAYARSKIEGO GOBELINU


POSTACI

Piątka:

KIMBERLY FORD, Jasnowidząca Brenninu ,

KEVIN LAINE JENNIFER LOWELL DAVE MARTYNIUK (Davor)

PAUL SCHAFER, pan Letniego Drzewa (Pwyll Dwukrotnie Narodzony)

W Brenninie:


AILERON, najwyższy król Brenninu

DIARMUID, jego brat

LOREN SREBRNY PŁASZCZ, pierwszy mag Brenninu

MATT SÓREN, jego źródło, ongiś król krasnoludów

TEYRNON, mag

BARAK, jego źródło

JAELLE, najwyższa kapłanka Bogini

AUDIART, jej zastępczyni w prowincji Gwen Ystrat

LEILA, młoda kapłanka

COLL, prawa ręka Diarmuida

CARDE

ERRON TEGID ROTHE AYERREN

ludzie z Południowej Twierdzy, członkowie drużyny Diarmuida

350


GORLAES, kanclerz Brenninu

MABON, książę Rhoden

NIAVIN, książę Seresh

CEREDUR, namiestnik Marchii Północnych

VAE, kobieta z Paras Derval

FINN, jej syn

SHAHAR, jej mąż

BRENDEL, dostojny lios alfar z Daniloth

BROCK, krasnolud z Banir Tal

W Cathalu:

SHALHASSAN, najwyższy władca Cathalu SHARRA, jego córka i następczyni (Ciemna Róża) BASHRAI, kapitan straży honorowej (eidolathów)

Na Równinie:

IVOR, wódz trzeciego plemienia Dalrei

LEITH, jego żona

LEVON ]

CORDELIANE (LIANĘ) t jego dzieci

TABOR J

TORC, Jeździec z trzeciego plemienia

GEREINT, szaman trzeciego plemienia

W Daniloth:

RA-TENNIEL, król lios alfarów

GALEN

LYDAN

LEYSE ■ panowie i panie lios ałfarów

HEILYN

ENROTH

351


Moce:

TKACZ przy Krosnach MÓRNIR od Gromu DANA, Matka CERNAN od Zwierząt CEINWEN od Łuku, ŁOWCZYM MACHA I , .. NEMAIN j boginie wojny

OWEIN, wódz Dzikich Łowów Ciemność:

RAKOTH MAUGRIM (SPRUWACZ) GALADAN, wilczy władca andainów, jego prawa ręka METRAN, były pierwszy mag Brenninu, obecnie sprzymie­rzony z Ciemnością AVAIA, czarna łabędzica BLÓD, krasnolud, sługa Rakotha KAEN, brat Bloda władający krasnoludami w Banir Lok

Z Przeszłości:

IORWETH ZAŁOŻYCIEL, pierwszy najwyższy król Brenninu CONARY, najwyższy król podczas Bael Rangat COLAN, jego syn, najwyższy król po nim (Najukochańszy) AMAIRGEN BIAŁA GAŁĄŹ, pierwszy z magów LISEN z Puszczy, deiena, źródło i żona Amairgena REVOR, bohaterski przodek Dalrei, pierwszy z władców Równin




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin 02 Wedrujący ogień
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin Letnie drzewo
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin Najmroczniejsza droga
Kay, Guy Gavriel Fionavarr Tapestry 01 The Summer Tree
Kay, Guy Gavriel Fionavarr Tapestry 01 The Summer Tree
Kay Guy Gavriel Tigana
Kay Guy Gavriel Saratynska mozaika Władca?sarzy
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
Kay Guy Gavriel Saratynska mozaika Pożeglować do Sarancjum
Kay Guy Gavriel Ostatnie promienie słońca
Kay, Guy Gavriel TF1, El arbol del Verano
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 02 Wedrujacy ogien
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 03 Najmroczniejsza droga
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 01 Letnie Drzewo
Guy Gavriel Kay Fionavar 01 The Summer Tree
Gavriel Kay Guy Tigana (rtf)
Guy Gavriel Sarantine 2 Lord of Emperors

więcej podobnych podstron