Kay Guy Gavriel Saratynska mozaika W艂adca蝧arzy

GUY GAVRIEL KAY




W艁ADCA CESARZY







Kontynuacja Po偶eglowa膰 do Sarancjum


PODZI臉KOWANIA


Saranty艅sk膮 mozaik臋 przenika napi臋cie, jakie istnia艂o w p贸藕nym 艣wiecie klasycznym mi臋dzy murami i dzicz膮, a cz臋艣ciowo jest ona wok贸艂 niego ta­k偶e zbudowana. Za zetkni臋cie mnie z t膮 dialektyk膮 (oraz zachodz膮cymi w niej zmianami) jestem g艂臋boko wdzi臋czny fundamentalnej pracy Simona Schamy Landscape and Memory. Jest to tak偶e dzie艂o, kt贸re zaznajomi艂o mnie z litewskim 偶ubrem i zwi膮zan膮 z nim symbolik膮, co pomog艂o mi stwo­rzy膰 mojego w艂asnego zubira.

Og贸lne i bardziej szczeg贸艂owe dzie艂a przytoczone w Po偶eglowa膰 do Sa­rancjum da艂y r贸wnie偶 podstawy niniejszemu drugiemu tomowi, nad kt贸rym nadal unosi si臋 duch Yeatsa, obecny mi臋dzy innymi w motcie.

Powinienem te偶 wspomnie膰 o wspania艂ej pracy Guido Majna The Helping Hand: Man and Wound in the Ancient World. Je艣li chodzi o Persj臋 i jej kultur臋, to ogromnie u偶yteczne okaza艂y si臋 ksi膮偶ki Richarda N. Frye鈥檃 i Prudence Oliver Harper. W sprawach zwi膮zanych z zachowaniem si臋 przy stole korzysta艂em z dzie艂 takich autor贸w, jak Wilkins i Hill (tekst oraz ko­mentarz do Archistrata), Andrew Dalby i Maguelonne Toussaint-Samat. Postawy wzgl臋dem si艂 nadprzyrodzonych badaj膮 w swoich ksi膮偶kach Gager, Kieckhefer i Flint oraz Henry Maguire, pod kt贸rego redakcj膮 ukaza艂 si臋 zbi贸r szkic贸w, wydany przez instytut badawczy Dumbarton Oaks w Wa­szyngtonie. Ten sam instytut dysponuje tak偶e przek艂adami bizanty艅skich rozpraw wojskowych, referatami przedstawionymi na rozmaitych sympo­zjach oraz pobudzaj膮cymi wyobra藕ni臋 przedmiotami, znajduj膮cymi si臋 w je­go sta艂ych zbiorach.

Na bardziej osobistej p艂aszczy藕nie wiele zawdzi臋czam umiej臋tno艣ciom, przyja藕ni oraz po艣wi臋ceniu Johna Jarrolda, Johna Douglasa i Scotta Sellersa; jestem te偶 d艂u偶nikiem Catherine Marjoribanks, uwa偶nej i wyrozumia艂ej redaktorki obu tom贸w niniejszej powie艣ci. Jennifer Barclay z agencji Westwood Creative Artists wnios艂a do coraz bardziej z艂o偶onych negocjacji zwi膮­zanych ze sprzeda偶膮 praw za granic臋 inteligencj臋 i niezb臋dne poczucie iro­nii. Pierwsze i jasne komentarze, szczeg贸lnie (lecz nie tylko) w sprawach medycznych, otrzymywa艂em jak zwykle od Rexa Kaya.

Pragn臋 tu tak偶e odnotowa膰 moj膮 wdzi臋czno艣膰 za ju偶 pi臋tnastoletnie

wsparcie oraz nies艂abn膮ce zainteresowanie Leonarda i Alice Cohen贸w. Jeszcze d艂u偶ej 藕r贸d艂em pomys艂贸w i dobrych rad jest Andy Patton, a w tym przypadku jestem mu szczeg贸lnie zobowi膮zany za rozmowy o Rawennie i 艣wietle oraz o rozmaitych furtkach (i pu艂apkach), kt贸re musi pokona膰 powie艣ciopisarz opisuj膮cy sztuki plastyczne.

S膮 jeszcze dwie osoby, nieustannie znajduj膮ce si臋 w centrum mojego 艣wiata, a zatem i mojego dzie艂a. Mo偶na by powiedzie膰, 偶e to osoby nietrud­ne do odgadni臋cia, lecz taka nonszalancja przes艂oni艂aby g艂臋bi臋 tego, co chcia艂bym im przekaza膰. Dlatego te偶 poprzestan臋 na wymienieniu Sybil i Laury, mojej matki i mojej 偶ony.


Ko艂uj膮c coraz to szersz膮 spiral膮...

(prze艂o偶y艂 Stanis艂aw Bara艅czak)


I


KR脫LESTWA 艢WIAT艁A I MROKU


Rozdzia艂 1


Kiedy zerwa艂y si臋 pierwsze ostre wiatry zimy, kr贸l kr贸l贸w Bassanii, Shirvan Wielki, Brat S艂o艅ca i Ksi臋偶yc贸w, Miecz Peruna, Bicz Czarnego Azala, wyjecha艂 z otoczonego murami miasta Kabadh wraz ze znaczn膮 cz臋艣ci膮 swego dworu i uda艂 si臋 na po艂udniowy zach贸d, by zapozna膰 si臋 ze stanem fortyfikacji w tym rejonie ziem znajduj膮cych si臋 pod jego rz膮dami, z艂o偶y膰 ofiary u pradawnego 艢wi臋tego Ognia kasty ka­p艂an贸w i zapolowa膰 na pustyni na lwy. Rankiem pierwszego dnia polowa­nia zosta艂 trafiony tu偶 pod obojczykiem.

Strza艂a utkwi艂a g艂臋boko i nikt spo艣r贸d ludzi znajduj膮cych si臋 na pia­skach nie 艣mia艂 pr贸bowa膰 jej wyci膮gn膮膰. Kr贸la kr贸l贸w zaniesiono w lekty­ce do pobliskiej warowni Kerakek. Zrodzi艂a si臋 obawa, 偶e w艂adca umrze.

Wypadki na polowaniu zdarza艂y si臋 cz臋sto. Na bassanidzkim dworze przebywa艂o wielu entuzjastycznych i niezbyt wprawnych strzelc贸w. To za艣 sprawia艂o, 偶e prawdopodobie艅stwo wykrycia ewentualnego zab贸jcy by艂o znikome. Shirvan nie by艂by pierwszym kr贸lem zamordowanym w zam臋cie kr贸lewskiego polowania.

Mazendar, wezyr Shirvana, zarz膮dzi艂 na wszelki wypadek obserwacj臋 trzech najstarszych syn贸w kr贸la, kt贸rzy wraz z nim wybrali si臋 na po艂udnie. By艂o to u偶yteczne okre艣lenie maskuj膮ce prawd臋: m臋偶czy藕ni ci bowiem zo­stali zatrzymani pod stra偶膮 w Kerakeku. Jednocze艣nie wezyr wys艂a艂 do Kabadhu konnych pos艂a艅c贸w z podobnym nakazem zatrzymania w pa艂acu ich matek. Tej zimy min臋艂o dwadzie艣cia siedem lat rz膮d贸w Wielkiego Shirvana w Bassanii. Jego orle spojrzenie by艂o czyste, zapleciona broda wci膮偶 czarna i nie wida膰 by艂o u niego 偶adnych oznak zbli偶aj膮cego si臋 podesz艂ego wieku. Wkr贸tce zapewne nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 niecierpliwo艣ci w艣r贸d jego do­ros艂ych syn贸w, podobnie jak snucia zab贸jczych intryg przez kr贸lewskie 偶ony.

Zwykli ludzie mogli szuka膰 w艣r贸d swoich dzieci rado艣ci, a w domu wsparcia i pociechy. Kr贸l kr贸l贸w nie 偶y艂 tak, jak inni 艣miertelnicy. Ci膮偶y艂o mu brzemi臋 bosko艣ci i w艂adzy, a Nieprzyjaciel Azal zawsze czai艂 si臋 gdzie艣 w pobli偶u.

W Kerakeku trzej kr贸lewscy lekarze, kt贸rzy razem z dworem odbyli podr贸偶 na po艂udnie, zostali wezwani do komnaty, gdzie na 艂o偶u spoczywa艂 Wielki Kr贸l. Kolejno zbadali oni ran臋 i strza艂臋. Dotykali sk贸ry wok贸艂 rany, pr贸bowali wyj膮膰 ostrze, delikatnie poruszaj膮c drzewcem na boki. Pobledli na widok tego, co zobaczyli. Strza艂y u偶ywane do polowania na lwy by艂y najci臋偶sze ze wszystkich. Gdyby po艂ama膰 pi贸ra i wypchn膮膰 strza艂臋 na wylot przez pier艣, uszkodzenia wewn臋trzne by艂yby ogromne, 艣miertelne. 呕elazna kryza grota by艂a tak szeroka i strza艂a wbi艂a si臋 tak g艂臋boko, 偶e nie spos贸b jej by艂o wyci膮gn膮膰. Kto艣, kto spr贸bowa艂by to zrobi膰, rozerwa艂by kr贸lewskie cia艂o, wydzieraj膮c wraz ze strza艂膮 偶ycie.

Gdyby pokazano lekarzom jakiegokolwiek innego pacjenta w takim sta­nie, wszyscy zapewne wypowiedzieliby s艂owa oficjalnej formu艂y wycofa­nia si臋: 鈥瀂 t膮 przypad艂o艣ci膮 nie b臋d臋 walczy艂鈥. Wtedy nikt nie m贸g艂by przy­pisa膰 im winy za p贸藕niejsz膮 艣mier膰 pacjenta.

Oczywi艣cie nie wolno by艂o tego powiedzie膰, je艣li pacjentem by艂 kr贸l.

W przypadku Brata S艂o艅ca i Ksi臋偶yc贸w lekarze musieli przyj膮膰 na sie­bie obowi膮zek leczenia, walczy膰 z tym, co zastali, i przyst膮pi膰 do uzdrowie­nia w艂adcy z ran lub choroby. Je艣li pacjent przyj臋ty do leczenia umiera艂, s艂usznie winiono za to lekarza, kt贸ry, je艣li pacjent by艂 zwyk艂ym cz艂owie­kiem, musia艂 wyp艂aci膰 rodzinie okre艣lon膮 grzywn臋 jako zado艣膰uczynienie.

W tym przypadku mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, 偶e lekarz zostanie spalo­ny 偶ywcem na stosie pogrzebowym Wielkiego Kr贸la.

Ci, kt贸rzy otrzymali na dworze stanowisko medyczne wraz z towa­rzysz膮cym temu bogactwem i s艂aw膮, doskonale o tym wiedzieli. Gdyby kr贸l umar艂 na pustyni, jego lekarze 鈥 trzej znajduj膮cy si臋 w tej komnacie oraz ci, kt贸rzy zostali w Kabadhu 鈥 zostaliby zaliczeni w poczet szacownych 偶a艂obnik贸w z kasty kap艂a艅skiej, obecnych przy obrz臋dach pogrzebowych u 艢wi臋tego Ognia. Teraz by艂o inaczej.

W艣r贸d lekarzy zebranych pod oknem wywi膮za艂a si臋 szeptana dyskusja. Ich mistrzowie przekazali im jako nauk臋 鈥 dawno temu 鈥 偶e bardzo wa偶­ne jest zachowanie w obecno艣ci pacjenta niezm膮conego spokoju. Zalecenie to w obecnej sytuacji nie by艂o 艣ci艣le przestrzegane. Kiedy w rozgrywa­j膮cych si臋 wydarzeniach tkwi 鈥 niczym zakrwawiona strza艂a 鈥 kwestia w艂asnego 偶ycia, trudno zdoby膰 si臋 na spok贸j i r贸wnowag臋 ducha.

Jeden po drugim, w porz膮dku starsze艅stwa, trzej lekarze po raz wt贸ry zbli偶yli si臋 do m臋偶czyzny le偶膮cego na 艂贸偶ku. Jeden po drugim ukorzyli si臋 przed nim, wstali, ponownie dotkn臋li czarnej strza艂y, nadgarstka kr贸la i je­go czo艂a, zajrzeli mu w otwarte i pe艂ne w艣ciek艂o艣ci oczy. Jeden po drugim z dr偶eniem powiedzieli to, co musieli wypowiedzie膰: 鈥瀂 t膮 przypad艂o艣ci膮 b臋d臋 walczy艂鈥.

Kiedy trzeci lekarz wypowiedzia艂 te s艂owa, a nast臋pnie niepewnie si臋 wycofa艂, w pomieszczeniu o艣wietlonym lampami i trzaskaj膮cym ogniem zapad艂a cisza, mimo 偶e zebra艂o si臋 w nim dziesi臋ciu m臋偶czyzn. Na dworze zacz膮艂 wia膰 wiatr.

W tej ciszy rozleg艂 si臋 niski g艂os samego Shirvana, cichy, lecz wyra藕ny, wr臋cz boski. Kr贸l powiedzia艂:

Oni nic nie mog膮 zrobi膰. Wida膰 to po ich twarzach. W ustach im za­sch艂o ze strachu, ich my艣li p臋dz膮 jak piasek niesiony wiatrem. Nie maj膮 po­j臋cia, co robi膰. Zabierzcie ich sprzed naszych oczu i zabijcie ich. S膮 nic nie­warci. Zr贸bcie to. Znajd藕cie naszego syna Damnazesa i rozci膮gnijcie go mi臋dzy palikami na pustyni, by po偶ar艂y go dzikie zwierz臋ta. Jego matka ma zosta膰 oddana pa艂acowym niewolnikom w Kabadhu, by mogli si臋 zabawi膰. Zr贸bcie to. A potem id藕cie do naszego syna Murasha i ka偶cie go przypro­wadzi膰 do nas. 鈥 Tu Shirvan przerwa艂, by zaczerpn膮膰 tchu, by nie podda膰 si臋 upokarzaj膮cej s艂abo艣ci b贸lu. 鈥 Przyprowad藕cie te偶 do nas kap艂ana z 偶arem 艢wi臋tego P艂omienia. Wygl膮da na to, 偶e umrzemy w Kerakeku. Wszystko si臋 dzieje z boskiej woli Peruna. Anahita czeka na nas wszyst­kich. Tak zosta艂o zapisane i tak si臋 wci膮偶 zapisuje. Zr贸b te wszystkie rze­czy, Mazendarze.

呕adnego lekarza, m贸j wielki panie? 鈥 zapyta艂 osch艂ym tonem ma艂y, pulchny wezyr z podkr膮偶onymi oczyma.

W Kerakeku? 鈥 spyta艂 kr贸l kr贸l贸w g艂osem pe艂nym goryczy i w艣ciek­艂o艣ci. 鈥 Na tej pustyni? Zastan贸w si臋, gdzie jeste艣my.

Kiedy to m贸wi艂, z rany, w kt贸rej tkwi艂a czarna strza艂a z czarnymi pi贸rami, zacz臋艂a wyp艂ywa膰 krew. Kr贸lewska broda by艂a poplamiona ciemn膮 posok膮.

Wezyr sk艂oni艂 g艂ow臋. Trzej skazani lekarze zostali wyprowadzeni z kom­naty. Nie protestowali, nie stawiali oporu. Tego zimowego dnia w Bassanii, nad odleg艂膮 fortec膮 na skraju piask贸w, s艂o艅ce min臋艂o ju偶 zenit i zacz臋艂o za­chodzi膰. Czas bieg艂 nieub艂aganie; to, co mia艂o si臋 zdarzy膰, zosta艂o zapisane ju偶 dawno temu.

Czasami ludzie nieoczekiwanie znajduj膮 odwag臋, zaskakuj膮c samych siebie i zmieniaj膮c bieg w艂asnego 偶ycia oraz wydarze艅. M臋偶czyzna, kt贸ry ukl膮k艂 przy 艂o偶u, przyciskaj膮c czo艂o do przykrytej dywanem pod艂ogi, by艂 dow贸dc膮 fortecy Kerakek. M膮dro艣膰, rozwaga, instynkt samozachowaw­czy podpowiada艂y mu, by owego dnia zachowywa膰 milczenie w艣r贸d tych ugrzecznionych, niebezpiecznych dworak贸w. P贸藕niej nie potrafi艂 wyja艣ni膰, dlaczego si臋 odezwa艂. Wspominaj膮c to, trz膮s艂 si臋 jakby w gor膮czce, i pi艂 zbyt wiele wina, nawet w dzie艅 wstrzemi臋藕liwo艣ci.

Kr贸lu m贸j 鈥 odezwa艂 si臋 w komnacie o艣wietlonej blaskiem ognia 鈥 mamy tu w wiosce poni偶ej fortecy lekarza, kt贸ry wiele podr贸偶owa艂. Mo偶e mogliby艣my go wezwa膰?

Spojrzenie Wielkiego Kr贸la zdawa艂o si臋 ju偶 przebywa膰 gdzie indziej, u Peruna i Pani, poza kresem i z dala od drobnych spraw 艣miertelnego 偶ycia.

Po co zabija膰 jeszcze jednego cz艂owieka? 鈥 zapyta艂. M贸wiono, zapisano na pergaminie i wyryto na kamiennych tablicach, 偶e na tronie w Kabadhu nigdy nie siedzia艂 z ber艂em i kwiatem w d艂oni cz艂o­wiek bardziej 艂askawy i lito艣ciwy, bardziej przesi膮kni臋ty duchem bogini Anahity. Lecz Pani Anahita zwana te偶 by艂a Zbieraczk膮, kt贸ra wzywa ludzi ku ich ko艅cowi.

Wezyr mrukn膮艂 cicho:

Zr贸bmy tak. Czy ma to jakie艣 znaczenie, panie? Mog臋 po niego pos艂a膰?

Kr贸l kr贸l贸w le偶a艂 przez chwil臋 nieruchomo, po czym kr贸tkim, oboj臋t­nym gestem wyrazi艂 zgod臋. Wydawa艂o si臋, 偶e jego gniew ju偶 si臋 wypali艂. Spojrzenie oczu o ci臋偶kich powiekach pow臋drowa艂o ku ogniowi i na nim si臋 zatrzyma艂o. Na znak dany przez wezyra wyszed艂 jeden z dworzan.

Mija艂 czas. Na pustyni za murami fortecy oraz w le偶膮cej poni偶ej wios­ce zbudzi艂 si臋 p贸艂nocny wiatr. Porywa艂 drobinki piasku, niweluj膮c wydmy i tworz膮c je w innych miejscach, a lwy, na kt贸re nikt nie polowa艂, chroni艂y si臋 w swoich jaskiniach w艣r贸d ska艂, czekaj膮c nocy.

B艂臋kitny ksi臋偶yc Anahity wzeszed艂 p贸藕nym popo艂udniem, stanowi膮c przeciwwag臋 dla nisko stoj膮cego s艂o艅ca. W fortecy Kerakek wysz艂o na ten suchy wiatr kilku ludzi, by zabi膰 trzech lekarzy, zabi膰 kr贸lewskiego syna, wezwa膰 kr贸lewskiego syna, zanie艣膰 wiadomo艣膰 do Kabadhu, wezwa膰 do komnaty kr贸la kr贸l贸w kap艂ana ze 艢wi臋tym Ogniem.

Oraz by znale藕膰 i sprowadzi膰 jeszcze jednego m臋偶czyzn臋.


* * *

Rustem z Kerakeku, syn Zoraha, siedzia艂 ze skrzy偶owanymi nogami na tkanej ispaha艅skiej macie, co zwykle robi艂, kiedy naucza艂. Teraz czyta艂, od czasu do czasu zerkaj膮c na swoich czterech uczni贸w, kt贸rzy starannie prze­pisywali fragmenty jednego z jego cennych tekst贸w. Zajmowali si臋 dzie艂em Meroviusa o kataraktach; ka偶dy ucze艅 przepisywa艂 inn膮 stron臋. B臋d膮 si臋 nimi codziennie wymienia膰, a偶 wszyscy stan膮 si臋 posiadaczami egzem­plarza rozprawy. Rustem wyznawa艂 pogl膮d, 偶e w leczeniu wi臋kszo艣ci 鈥 cho膰 nie wszystkich 鈥 chor贸b oczu nale偶y propagowa膰 zachodnie podej艣­cie tego staro偶ytnego Trakezyjczyka.

Przez okno wychodz膮ce na zakurzon膮 drog臋 wpada艂y do pomieszczenia podmuchy wiatru. Na razie by艂y 艂agodne i do艣膰 przyjemne, lecz Rustem wyczuwa艂 w nich zbli偶aj膮c膮 si臋 burz臋. W powietrzu b臋dzie pe艂no piasku. Kiedy z pustyni wia艂 wiatr, w le偶膮cej poni偶ej fortecy wiosce Kerakek pia­sek wdziera艂 si臋 wsz臋dzie. Ju偶 si臋 do niego przyzwyczaili: do jego smaku w jedzeniu, do szorstko艣ci ubrania i po艣cieli, do nieprzyjemnego uczucia w intymnych zakamarkach cia艂a.

Zza uczni贸w, ze sklepionego przej艣cia prowadz膮cego do pomieszcze艅 rodziny, dobieg艂 cichy szelest; Rustem zobaczy艂 na pod艂odze cie艅. To Shaski pojawi艂 si臋 na swoim posterunku za zas艂on膮 z koralik贸w, gdzie b臋dzie czeka艂 na rozpocz臋cie bardziej interesuj膮cej cz臋艣ci popo艂udniowych nauk. Siedmioletni syn Rustema wykazywa艂 zar贸wno cierpliwo艣膰, jak i pe艂ne za­pa艂u zdecydowanie. Przed niespe艂na rokiem zacz膮艂 przeci膮ga膰 ma艂膮 mat臋 ze swojej sypialni tu偶 za pr贸g pokoju, w kt贸rym odbywa艂y si臋 lekcje. Siadywa艂 na niej ze skrzy偶owanymi nogami i s艂ucha艂 zza zas艂ony wyk艂ad贸w ojca. M贸g艂by tak sp臋dza膰 ca艂e popo艂udnia, a je艣li przychodzi艂y matki czy s艂u偶膮cy, by go zabra膰, wraca艂 do korytarzyka, kiedy tylko udawa艂o mu si臋 uciec.

Obie 偶ony Rustema wyznawa艂y pogl膮d, 偶e s艂uchanie szczeg贸艂owych opis贸w krwawych ran i p艂yn贸w ustrojowych nie jest odpowiednim zaj臋ciem dla ma艂ego dziecka, lecz lekarz uzna艂 zainteresowanie ch艂opca za zabawne i w drodze negocjacji z 偶onami ustali艂, 偶e Shaski b臋dzie m贸g艂 s艂ucha膰 za drzwiami, je艣li odrobi lekcje i wype艂ni obowi膮zki domowe. Wydawa艂o si臋, 偶e uczniom te偶 si臋 podoba niewidzialna obecno艣膰 ch艂opca w korytarzyku i raz czy dwa poprosili go, by odpowiedzia艂 na pytanie ojca.

Nawet dla ostro偶nego, pe艂nego rezerwy m臋偶czyzny by艂o co艣 ujmuj膮cego w tym, jak siedmiolatek przepisowo oznajmia艂: 鈥瀂 t膮 przypad艂o艣ci膮 b臋d臋 walczy艂鈥, a nast臋pnie szczeg贸艂owo opisywa艂 proponowane leczenie boles­nego zapalenia palca u nogi albo kaszlu powoduj膮cego odkrztuszanie krwi i flegmy. Ciekawe by艂o to, my艣la艂 Rustem, leniwie g艂adz膮c sw膮 starannie przystrzy偶on膮 w klin brod臋, 偶e bardzo cz臋sto odpowiedzi Shaskiego by艂y dobre. Raz nawet sam poprosi艂 ch艂opca, by odpowiedzia艂 na pytanie, chc膮c w ten spos贸b zawstydzi膰 ucznia nie przygotowanego do lekcji po ca艂onoc­nej pijatyce; co prawda jeszcze tego samego wieczoru 偶a艂owa艂, 偶e to zrobi艂. M艂odym m臋偶czyznom nale偶a艂a si臋 od czasu do czasu wizyta w gospodzie. Uczyli si臋 wtedy, jak wygl膮da 偶ycie i przyjemno艣ci zwyk艂ych ludzi, a poza tym dzi臋ki temu nie grozi艂o im, 偶e si臋 zbyt wcze艣nie zestarzej膮. Lekarz po­winien zna膰 natur臋 ludzi oraz ich s艂abo艣ci i nie os膮dza膰 szale艅stw m艂odo艣ci zbyt surowo. Os膮d nale偶y do Peruna i Anahity.

Rustem dotkn膮艂 brody i przypomnia艂 sobie my艣l, jaka nawiedzi艂a go zesz艂ego wieczoru: czas zn贸w j膮 ufarbowa膰. Zastanawia艂 si臋, czy wci膮偶 jest konieczne rozja艣nianie jasnego br膮zu pasemkami siwizny. Kiedy przed czte­rema laty po powrocie z Wysp Ispaha艅skich i Abd偶arskich osiad艂 w rodzin­nym mie艣cie i rozpocz膮艂 praktyk臋 lekarsk膮 oraz otworzy艂 szko艂臋, uzna艂, 偶e rozs膮dnie b臋dzie zdoby膰 nieco wiarygodno艣ci przez dodanie sobie lat. Na wschodzie ispaha艅scy lekarze-kap艂ani podpierali si臋 laskami, kt贸rych nie potrzebowali, celowo przybierali na wadze i wypowiadali s艂owa modulo­wanym g艂osem lub z oczyma utkwionymi w dal, a wszystko po to, by pre­zentowa膰 sob膮 po偶膮dany obraz godno艣ci i powodzenia.

Cz艂owiek, kt贸ry w wieku dwudziestu siedmiu lat przedstawia si臋 jako na­uczyciel medycyny, podczas gdy wielu innych dopiero wtedy zaczyna studia, rzeczywi艣cie jest nieco zarozumia艂y. Dw贸ch jego uczni贸w w tym pierwszym roku by艂o starszych od niego. Zastanawia艂 si臋, czy o tym wiedzieli.

Czy jednak po osi膮gni臋ciu pewnego punktu prowadzona praktyka i udzie­lane nauki nie m贸wi膮 same za siebie? Tu, w Kerakeku le偶膮cym na kraw臋dzi po艂udniowych pusty艅, wie艣niacy szanowali, a nawet czcili Rustema. Cz臋sto wzywano go do fortecy, do rannych i chorych 偶o艂nierzy, co wywo艂ywa艂o gniew i przygn臋bienie kolejnych wojskowych lekarzy. Nie istnia艂o zbyt du偶e prawdopodobie艅stwo, by uczniowie, kt贸rzy do niego pisali, a potem odbywali tak dalek膮 drog臋, by pobiera膰 u niego nauki 鈥 niekt贸rzy z nich byli nawet wyznawcami D偶ada z Sarancjum i przybywali zza amoryjskiej granicy 鈥 odjechali z powrotem, dowiedziawszy si臋, 偶e Rustem z Kerake­ku nie jest zgrzybia艂ym uczonym, lecz m艂odym m臋偶em i ojcem, kt贸ry ma talent do medycyny i kt贸ry czyta艂 oraz podr贸偶owa艂 wi臋cej od innych.

By膰 mo偶e. Uczniowie albo potencjalni uczniowie potrafili by膰 nieprze­widywalni pod wieloma wzgl臋dami, a pieni膮dze, kt贸re przynosi艂o naucza­nie, by艂y niezb臋dne m臋偶czy藕nie maj膮cemu teraz dwie 偶ony i dwoje dzieci 鈥 szczeg贸lnie 偶e obie kobiety pragn臋艂y jeszcze jednego dziecka, w i tak zat艂oczonym domu. Tylko nielicznych mieszka艅c贸w Kerakeku by艂o sta膰 na op艂acenie lekarza, a w mie艣cie praktykowa艂 jeszcze jeden medyk 鈥 dla kt贸­rego Rustem 偶ywi艂 ledwie maskowan膮 pogard臋 鈥 co tym bardziej zmniej­sza艂o i tak mizerne dochody, jakie dawa艂o si臋 tu uzyska膰. W sumie chyba najlepszym wyj艣ciem by艂o nie zmienia膰 tego, co si臋 sprawdza艂o. Je艣li pas­ma siwizny w brodzie uspokoi艂y cho膰by kilku ewentualnych uczni贸w czy wojskowych urz臋dnik贸w w zamku (gdzie rzeczywi艣cie mo偶na by艂o zaro­bi膰), to Rustem uzna艂, 偶e warto pos艂ugiwa膰 si臋 farb膮.

Zn贸w wyjrza艂 przez okno. Niebo nad jego niewielkim ogrodem zio艂o­wym pociemnia艂o. Prawdziwa burza wprowadzi艂aby zam臋t, a utrata 艣wiat艂a mog艂a zak艂贸ci膰 lekcje oraz utrudni膰 popo艂udniowe udzielanie porad. Rus­tem odchrz膮kn膮艂. Czterej uczniowie, obznajomieni z jego zwyczajami, od­艂o偶yli przybory do pisania i podnie艣li wzrok. Rustem skin膮艂 g艂ow膮 i na ten znak ucze艅 znajduj膮cy si臋 najbli偶ej drzwi wej艣ciowych podszed艂 do nich, by wpu艣ci膰 pierwszego z pacjent贸w czekaj膮cych na zadaszonym portyku.

Zwykle leczy艂 ludzi rano, a nauk udziela艂 po po艂udniowym odpoczynku, ale wie艣niacy maj膮cy najwi臋ksze trudno艣ci z uiszczeniem zap艂aty cz臋sto zgadzali si臋 na przyj臋cie przez Rustema po po艂udniu w obecno艣ci jego uczni贸w, co stanowi艂o cz臋艣膰 procesu nauczania. Wielu pacjentom tak trosk­liwa opieka schlebia艂a, innych kr臋powa艂a, ale wiedziano w Kerakeku, 偶e w ten spos贸b mo偶na zyska膰 dost臋p do m艂odego lekarza, kt贸ry studiowa艂 na mistycznym Wschodzie, sk膮d wr贸ci艂 z tajemnicami ukrytego 艣wiata.

Kobieta, kt贸ra w艂a艣nie wesz艂a do pokoju i stan臋艂a niepewnie pod 艣cian膮, gdzie Rustem wiesza艂 zio艂a i trzyma艂 na p贸艂kach garnuszki i lniane worecz­ki z lekami, mia艂a w prawym oku pocz膮tki za膰my. Rustem o tym wiedzia艂; ogl膮da艂 ju偶 kiedy艣 to oko i postawi艂 diagnoz臋. Przygotowywa艂 si臋 zawczasu i je偶eli niedomagania wie艣niak贸w na to pozwala艂y, traktaty, kt贸rych ucznio­wie uczyli si臋 na pami臋膰 albo kt贸re przepisywali, uzupe艂nia艂 praktycznymi do艣wiadczeniami i uwagami. Lubi艂 mawia膰, 偶e niewiele przyjdzie z wy­uczenia si臋 wszystkiego, co al-Hizari powiedzia艂 o amputacji, je偶eli nie wie si臋, jak u偶ywa膰 pi艂y.

Sam sp臋dzi艂 sze艣膰 tygodni ze swoim wschodnim nauczycielem na za­ko艅czonej kl臋sk膮 ispaha艅skiej kampanii przeciwko powsta艅com na p贸艂noc­no-wschodnich rubie偶ach kraju. Nauczy艂 si臋 u偶ywa膰 pi艂y.

Ponadto widzia艂 owego lata do艣膰 nag艂ych 艣mierci i rozpaczliwego, pe艂­nego ludzkiej n臋dzy b贸lu, by wr贸ci膰 do 偶ony i ma艂ego dziecka, z kt贸rym rzadko si臋 widywa艂 przed wyjazdem na wsch贸d. Po powrocie Rustema pojawi艂 si臋 ten dom i ogr贸d na skraju wioski, a potem jeszcze jedna 偶ona i ma­lutka dziewczynka. Ch艂opczyk, kt贸rego przedtem zostawi艂 z matk膮, mia艂 te­raz siedem lat i siedzia艂 w艂a艣nie na macie pod drzwiami pokoju lekarskiego, s艂uchaj膮c wyk艂ad贸w ojca.

A lekarzowi Rustemowi wci膮偶 艣ni艂o si臋 podczas niekt贸rych nocy pole bitwy na wschodzie, kiedy odcina艂 ko艅czyny krzycz膮cym m臋偶czyznom w dymi膮cym, niepewnym 艣wietle pochodni p艂on膮cych na wietrze, poniewa偶 s艂o艅ce nie chcia艂o ju偶 patrze膰 na masakr臋. Pami臋ta艂 czarne fontanny krwi, pami臋ta艂, jak ca艂y by艂 pokryty jej gor膮cymi plamami; spryskane ni膮 mia艂 ubranie, twarz, w艂osy, r臋ce, pier艣... sam stawa艂 si臋 ociekaj膮cym posok膮 potworem. R臋ce mia艂 tak 艣liskie, 偶e ledwie m贸g艂 utrzyma膰 narz臋dzia potrzeb­ne do pi艂owania, ci臋cia i przy偶egania, a ranni przybywali nie ko艅cz膮cym si臋 korowodem, bez chwili przerwy, nawet po zapadni臋ciu nocy.

Nast臋pnego ranka uzna艂, 偶e s膮 gorsze rzeczy ni偶 wiejska praktyka w Bassanii, i od tego czasu trwa艂 niez艂omnie w tym przekonaniu, chocia偶 czasami bu­dzi艂a si臋 w nim ambicja i m贸wi艂a co innego, uwodzicielska i niebezpieczna ni­czym kurtyzana z Kabadhu. Rustem znaczn膮 cz臋艣膰 swego doros艂ego 偶ycia usi艂owa艂 wygl膮da膰 na starszego, ni偶 by艂 w rzeczywisto艣ci. Nie by艂 jednak stary. Jeszcze nie. O zmroku, kiedy zwykle pojawiaj膮 si臋 takie my艣li, wiele razy za­stanawia艂 si臋, co by zrobi艂, gdyby do jego drzwi zastuka艂y mo偶liwo艣膰 i ryzyko.

Kiedy potem to wspomina艂, nie pami臋ta艂, czy owego dnia rzeczywi艣cie rozleg艂o si臋 stukanie do drzwi. Wydarzenia zacz臋艂y rozwija膰 si臋 z zawrotn膮 szybko艣ci膮 i Rustem m贸g艂 to stukanie przeoczy膰. Wydawa艂o mu si臋 jednak, 偶e drzwi wej艣ciowe po prostu nagle rozwar艂y si臋 z hukiem, niemal ude­rzaj膮c pacjentk臋, kt贸ra czeka艂a pod 艣cian膮, a do cichego pokoju wpadli ci臋偶­ko obuci 偶o艂nierze, nape艂niaj膮c go chaosem 艣wiata.

Rustem zna艂 jednego z przyby艂ych, ich dow贸dc臋 鈥 stacjonowa艂 on w Kerakeku od d艂u偶szego czasu. Twarz mia艂 wykrzywion膮, oczy rozszerzone, p艂on膮ce jakby w gor膮czce. Kiedy si臋 odezwa艂, jego chrapliwy g艂os przypo­mina艂 zgrzytanie pi艂y do drewna.

Masz przyj艣膰! Natychmiast! Do fortecy!

Czy co艣 si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂 Rustem ze swojej maty starannie mo­dulowanym g艂osem, nie zwa偶aj膮c na rozkazuj膮cy ton 偶o艂nierza, usi艂uj膮c przywr贸ci膰 spok贸j w艂asnym zachowaniem. By艂a to cz臋艣膰 lekarskiego wy­szkolenia i Rustem chcia艂, by uczniowie zobaczyli, jak wprowadza je w 偶y­cie. Ludzie przychodz膮cy do lekarza cz臋sto byli poruszeni; lekarz nie m贸g艂 sobie na to pozwoli膰. Zauwa偶y艂, 偶e kiedy 偶o艂nierz wypowiada艂 pierwsze s艂owa, by艂 zwr贸cony na wsch贸d. To neutralna wr贸偶ba. Pochodzi艂 oczywi艣­cie z kasty wojownik贸w, co mog艂o by膰 albo dobre, albo z艂e, zale偶nie od ka­sty chorego. Wiatr wia艂 z p贸艂nocy: niedobrze, ale przez okno nie by艂o wida膰 ani s艂ycha膰 偶adnych ptak贸w, co w pewien spos贸b r贸wnowa偶y艂o z艂y omen.

Wypadek! Tak! 鈥 wrzasn膮艂 偶o艂nierz, nie wykazuj膮c ani krzty opa­nowania. 鈥 Szybko! Chodzi o kr贸la kr贸l贸w! Strza艂a!

Spok贸j Rustema znikn膮艂 niczym rekruci maj膮cy przed sob膮 saranty艅sk膮 kawaleri臋. Jeden z uczni贸w g艂o艣no wci膮gn膮艂 powietrze. Kobieta z chorym okiem pad艂a na pod艂og臋 i ze szlochem zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek. Rustem wsta艂 szybko, usi艂uj膮c uporz膮dkowa膰 galopuj膮ce my艣li. Do pokoju wesz艂o czte­rech ludzi. Pechowa liczba. Razem z kobiet膮 by艂o ich pi臋cioro. Czy mo偶na j膮 policzy膰, by z艂agodzi膰 z艂owr贸偶bne znaki?

Obliczaj膮c po艣piesznie swoje szanse, podszed艂 do du偶ego sto艂u obok drzwi i chwyci艂 niewielk膮 lnian膮 torb臋. Wrzuci艂 do niej kilka wi膮zek zi贸艂 i garnuszk贸w z lekami, po czym wzi膮艂 do r臋ki sk贸rzany futera艂 z narz臋dzia­mi chirurgicznymi. W zwyk艂ych okoliczno艣ciach wys艂a艂by najpierw z torb膮 ucznia albo s艂u偶膮cego, by uspokoi膰 ludzi w fortecy, i by nikt nie widzia艂, jak wypada na dw贸r, lecz ta sytuacja nie pozwala艂a na zwyk艂e zachowanie. Chodzi o kr贸la kr贸l贸w!

Rustem zda艂 sobie spraw臋, 偶e mocno bije mu serce. Usi艂owa艂 uspokoi膰 oddech. Czu艂 si臋 tak, jakby zaraz mia艂 dosta膰 zawrot贸w g艂owy. W gruncie rzeczy ba艂 si臋. Z wielu powod贸w. Nie wolno by艂o tego okazywa膰. Bior膮c do r臋ki lask臋, rozmy艣lnie zwolni艂 i w艂o偶y艂 na g艂ow臋 kapelusz. Odwr贸ci艂 si臋 do 偶o艂nierza, ustawiaj膮c si臋 twarz膮 dok艂adnie na p贸艂noc, i powiedzia艂:

Jestem gotowy. Mo偶emy i艣膰.

Czterej 偶o艂nierze wypadli na dw贸r przed nim. Rustem zatrzyma艂 si臋, by zadba膰 o porz膮dek w pomieszczeniu, kt贸re opuszcza艂. Patrzy艂 na niego Bharai, jego najlepszy ucze艅.

Mo偶ecie 膰wiczy膰 z narz臋dziami chirurgicznymi na warzywach, a po­tem na kawa艂kach drewna, pos艂uguj膮c si臋 sondami 鈥 rzek艂 Rustem. 鈥 Oceniajcie si臋 nawzajem. Wy艣lijcie pacjent贸w do domu. Je艣li wiatr si臋 wzmo偶e, zamknijcie okiennice. Macie pozwolenie na rozpalenie ognia i u偶y­cie oliwy do lamp.

Panie 鈥 odpar艂 Bharai z uk艂onem.

Rustem wyszed艂 na dw贸r.

Zatrzyma艂 si臋 w ogrodzie i zn贸w staj膮c twarz膮 ku p贸艂nocy, na z艂膮czonych stopach, urwa艂 trzy p臋dy bambusa. Mo偶e ich potrzebowa膰 na sondy. Podnie­ceni i przera偶eni 偶o艂nierze czekali niecierpliwie na drodze. Powietrze pulso­wa艂o niepokojem. Rustem wyprostowa艂 si臋, wymrucza艂 modlitw臋 do Peruna i Pani, i odwr贸ci艂 si臋, by podej艣膰 do 偶o艂nierzy. Zauwa偶y艂 wtedy Katyun i D偶arit臋 stoj膮ce we frontowych drzwiach domu. W ich spojrzeniu malowa艂 si臋 strach, a oczy D偶arity by艂y ogromne, co widzia艂 nawet z tej odleg艂o艣ci. Patrzy艂a na niego w milczeniu, opieraj膮c si臋 o Katyun i trzymaj膮c na r臋kach niemowl臋. Pewnie kt贸ry艣 z 偶o艂nierzy powiedzia艂 kobietom, co si臋 dzieje.

Rustem kiwn膮艂 do nich uspokajaj膮co g艂ow膮; Katyun odpowiedzia艂a mu tym samym i po艂o偶y艂a D偶aricie r臋k臋 na ramieniu. Nic im nie b臋dzie. Je艣li wr贸ci.

Wyszed艂 przez bramk臋 na drog臋, robi膮c pierwszy krok praw膮 stop膮 i wzrokiem szukaj膮c jakiego艣 znaku w g贸rze w艣r贸d ptak贸w. Nie zauwa偶y艂 偶adnego 鈥 wszystkie schroni艂y si臋 przed coraz silniejszym wiatrem. Tu nie znajdzie 偶adnej wr贸偶by. Wola艂by, by przys艂ano inn膮 liczb臋 偶o艂nierzy. Kto艣 powinien by膰 m膮drzejszy. Teraz jednak niewiele da si臋 zrobi膰. W fortecy zapali kadzid艂o jako ofiar臋 b艂agaln膮. Rustem mocniej uchwyci艂 lask臋 i usi­艂owa艂 przywo艂a膰 na twarz wyraz spokoju. Nie s膮dzi艂, by mu si臋 to uda艂o. Kr贸l kr贸l贸w. Strza艂a.

Zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie na zakurzonej drodze.

W chwili, kiedy to zrobi艂, przeklinaj膮c si臋 za g艂upot臋 i szykuj膮c do po­wrotu do pokoju lekarskiego, wiedz膮c, jak bardzo to z艂y omen, us艂ysza艂 za sob膮 g艂os.

Tato 鈥 powiedzia艂 kto艣 cicho.

Rustem odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, co jego syn trzyma w r臋kach. Serce mu na chwil臋 stan臋艂o albo przynajmniej tak mu si臋 wyda艂o. Z nag艂ym trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Zmusi艂 si臋 do zaczerpni臋cia jeszcze jednego g艂臋bokiego od­dechu, stoj膮c bardzo spokojnie tu偶 za bramk膮.

Tak, Shaski 鈥 odezwa艂 si臋 cicho. Kiedy tak patrzy艂 na ch艂opca stoj膮cego w ogrodzie, ogarn膮艂 go dziwny spok贸j. Obserwowali go jego uczniowie i pacjenci zbici w ciasn膮 grupk臋 na portyku, 偶o艂nierze stoj膮cy na drodze, kobiety w drzwiach. Wia艂 wiatr.

Ten cz艂owiek powiedzia艂... m贸wi艂 o strzale, tato.

I Shaski wyci膮gn膮艂 ma艂e d艂onie, podaj膮c ojcu narz臋dzie, kt贸re przyni贸s艂 z sob膮.

Rzeczywi艣cie, m贸wi艂 o strzale 鈥 powt贸rzy艂 powa偶nie Rustem. 鈥 A wi臋c powinienem to wzi膮膰 z sob膮, prawda?

Shaski skin膮艂 g艂ow膮. Sta艂 wyprostowany, a w jego ciemnych oczach kry艂a si臋 powaga kap艂ana sk艂adaj膮cego ofiar臋. 鈥濷n ma siedem lat鈥, pomy­艣la艂 Rustem. 鈥濶iech Anahita ma go w swej opiece鈥.

Przeszed艂 przez drewnian膮 bramk臋, pochyli艂 si臋 i wzi膮艂 od drobnego ch艂opca w膮skie sk贸rzane etui. Narz臋dzie by艂o darem po偶egnalnym od jego ispaha艅skiego nauczyciela.

呕o艂nierz istotnie wspomnia艂 o strzale. Rustem poczu艂 nag艂e, ca艂kiem nieoczekiwane pragnienie, by po艂o偶y膰 r臋k臋 na tych ciemnobr膮zowych, k臋­dzierzawych w艂osach i poczu膰 ciep艂o g艂贸wki syna. Oczywi艣cie wi膮za艂o si臋 to z mo偶liwo艣ci膮 utraty 偶ycia. To mog艂o by膰 po偶egnanie. Nie mo偶na odm贸­wi膰 leczenia kr贸la kr贸l贸w, a zale偶nie od tego, gdzie utkwi艂a strza艂a...

Wyraz twarzy Shaskiego by艂 pe艂en niezwyk艂ego napi臋cia, jakby ch艂o­piec rzeczywi艣cie mia艂 jakie艣 nadprzyrodzone przeczucia. To oczywi艣cie by艂o niemo偶liwe, ale w艂a艣nie uratowa艂 ojca przed straszliwie niepomy艣ln膮 czynno艣ci膮, jak膮 by艂 powr贸t do pokoju lekarskiego, skoro ju偶 raz z niego wyszed艂 i zebra艂 p臋dy bambusa, albo przed pos艂aniem tak kogo艣 innego.

Rustem stwierdzi艂, 偶e nie mo偶e wydusi膰 s艂owa. Patrzy艂 jeszcze przez chwil臋 na Shaskiego, a potem zerkn膮艂 na 偶ony. Nie by艂o czasu, by cokol­wiek im powiedzie膰. Jednak 艣wiat wtargn膮艂 do jego domu. To, co ma si臋 sta膰, zosta艂o zapisane dawno temu.

Rustem odwr贸ci艂 si臋, szybko przeszed艂 przez bramk臋, a potem poszed艂 z 偶o艂nierzami strom膮 drog膮 pod g贸r臋, prosto w porywy p贸艂nocnego wiatru. Nie ogl膮da艂 si臋, wiedz膮c, jaka si臋 z tym wi膮偶e wr贸偶ba, ale by艂 pewien, 偶e Shaski wci膮偶 tam stoi i patrzy za nim, sam w ogrodzie, prosty jak w艂贸cznia, ma艂y jak trzcina nad brzegiem rzeki.


***

Vinaszh, syn Vinaszha, dow贸dca po艂udniowej twierdzy Kerakek, uro­dzi艂 si臋 daleko na po艂udniu, w male艅kiej oazie na wsch贸d od Quandiru, na osamotnionej zielonej wysepce otoczonej zewsz膮d pustyni膮. By艂a to oczy­wi艣cie osada targowa. Wymieniano tam towary i us艂ugi ze smag艂ymi, ponu­rymi plemionami ludzi piasku, przyje偶d偶aj膮cymi na wielb艂膮dach, a potem zn贸w znikaj膮cymi na drgaj膮cym horyzoncie.

Dorastaj膮c jako syn kupca, Vinaszh do艣膰 dobrze pozna艂 koczownicze plemiona, zar贸wno w czasach handlu i pokoju, jak i wtedy, gdy Wielki Kr贸l wysy艂a艂 swoje armie na po艂udnie w kolejnej bezowocnej pr贸bie wymusze­nia doj艣cia do morza le偶膮cego poza piaskami. Uniemo偶liwia艂a to raz po raz pustynia, przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemierzaj膮ce j膮 dzi­kie plemiona. Ani piaski, ani ci, co w艣r贸d nich mieszkali, nie mieli ochoty da膰 si臋 ujarzmi膰.

Jednak偶e dzieci艅stwo sp臋dzone na po艂udniu uczyni艂o z Vinaszha 鈥 kt贸­ry porzuci艂 kupieckie 偶ycie na rzecz armii 鈥 doskona艂ego, oczywistego kandydata na dow贸dc臋 jednej z pustynnych fortec. Kiedy osi膮gn膮艂 odpo­wiedni stopie艅, urz臋dnicy w Kabadhu wykazali si臋 niecz臋sto spotykan膮 ja­sno艣ci膮 my艣li, daj膮c mu pod komend臋 Kerakek, a nie na przyk艂ad dow贸dz­two nad 偶o艂nierzami strzeg膮cymi jakiego艣 portu rybackiego na p贸艂nocy, gdzie mia艂by do czynienia z kupcami odzianymi w futra i naje藕d藕cami z Moskavu. Czasami wojsku udawa艂o si臋 zrobi膰 co艣 w艂a艣ciwie, niemal wbrew sobie samemu. Vinaszh zna艂 pustyni臋, darzy艂 j膮 nale偶ytym szacun­kiem i nie przeszkadza艂 mu piasek w 艂贸偶ku czy zag艂臋bieniach cia艂a.

Mimo to nic w jego wcze艣niejszym 偶yciorysie nie wskazywa艂o, 偶e s艂u­偶膮cy w wojsku syn kupca Vinaszha m贸g艂by mie膰 do艣膰 zuchwa艂o艣ci, by nie pytany odezwa膰 si臋 w obecno艣ci najpot臋偶niejszych os贸b w Bassanii i zapro­ponowa膰 wezwanie do umieraj膮cego kr贸la kr贸l贸w ma艂omiasteczkowego le­karza, nie pochodz膮cego nawet z kasty kap艂an贸w.

Opr贸cz innych konsekwencji, s艂owa te sprowadzi艂y ryzyko 艣mierci na samego komendanta. Gdyby p贸藕niej kto艣 uzna艂, 偶e leczenie wiejskiego dok­tora przy艣pieszy艂o lub spowodowa艂o 艣mier膰 kr贸la 鈥 nawet gdyby Wielki Shirvan ju偶 zwr贸ci艂 twarz do ognia, jakby szukaj膮c w p艂omieniach Peruna od Gromu lub ciemnej postaci Pani 鈥 to Vinaszh straci艂by 偶ycie.

Strza艂a tkwi艂a bardzo g艂臋boko. Z rany powoli s膮czy艂a si臋 krew, plami膮c po艣ciel i lniane chusty u艂o偶one wok贸艂. W艂a艣ciwie na cud zakrawa艂 fakt, 偶e kr贸l wci膮偶 oddycha艂, 偶e wci膮偶 pozostawa艂 w艣r贸d swoich dworzan, nieru­chomym wzrokiem obserwuj膮c taniec p艂omieni. Na zewn膮trz wzmaga艂 si臋 pustynny wiatr. Pociemnia艂o niebo.

Shirvan najwyra藕niej nie mia艂 ch臋ci przekazywa膰 dworzanom 偶adnych ostatnich wskaz贸wek ani oficjalnie wyznaczy膰 swego nast臋pcy, chocia偶 wykona艂 gest, pozwalaj膮cy si臋 domy艣la膰 jego wyboru. Przy 艂贸偶ku modli艂 si臋 na kl臋czkach trzeci syn kr贸la, Murash; posypawszy sobie g艂ow臋 i ramiona gor膮cym popio艂em z paleniska, kiwa艂 si臋 prz贸d i w ty艂. Innych kr贸lewskich syn贸w nie by艂o. Opr贸cz ci臋偶kiego oddechu Wielkiego Kr贸la w pokoju by艂o s艂ycha膰 tylko g艂os Murasha, wznosz膮cy si臋 i opadaj膮cy w szybkim, modli­tewnym rytmie.

Kiedy w ko艅cu dobieg艂 z korytarza tupot obutych n贸g, da艂o si臋 go w tej ciszy wyra藕nie s艂ysze膰, nawet mimo zawodzenia wiatru. Vinaszh zaczerp­n膮艂 tchu i na chwil臋 zamkn膮艂 oczy, wzywaj膮c Peruna i przeklinaj膮c rytual­nie Wiecznego Nieprzyjaciela Azala. Nast臋pnie odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, jak przez otwarte drzwi wchodzi lekarz, kt贸ry wyleczy艂 go z kr臋puj膮cej wysyp­ki, jakiej nabawi艂 si臋 podczas jesiennego zwiadu w kierunku nadgranicznych saranty艅skich miast i fort贸w.

Lekarz, poprzedzaj膮cy wyra藕nie przera偶onego dow贸dc臋 stra偶y Vinaszha, post膮pi艂 kilka krok贸w, a nast臋pnie zatrzyma艂 si臋, wsparty na lasce, i rozejrza艂 po pokoju; dopiero potem spojrza艂 na posta膰 le偶膮c膮 na 艂贸偶ku. Nie mia艂 z sob膮 偶adnego s艂u偶膮cego 鈥 na pewno wyszed艂 z domu w wielkim po­艣piechu, Vinaszh wyda艂 swemu dow贸dcy wyra藕ne rozkazy 鈥 i sam ni贸s艂 swoj膮 torb臋. Nie ogl膮daj膮c si臋 do ty艂u, wyci膮gn膮艂 lnian膮 torb臋, lask臋 i jakie艣 narz臋dzie w futerale, a dow贸dca stra偶y skwapliwie je od niego wzi膮艂. Le­karz 鈥 nazywa艂 si臋 Rustem 鈥 mia艂 pow艣ci膮gliwy, pozbawiony weso艂o艣ci spos贸b bycia, kt贸ry niezbyt si臋 podoba艂 Vinaszhowi, ale studiowa艂 w Ispahanie, raczej nie powodowa艂 艣mierci pacjent贸w i rzeczywi艣cie wyleczy艂 go z tej wysypki.

Lekarz przyg艂adzi艂 siwiej膮c膮 brod臋, po czym ukl膮k艂 i ukorzy艂 si臋, wyka­zuj膮c si臋 nagle stosownym zachowaniem. Wsta艂 na s艂owo wypowiedziane przez wezyra. Kr贸l nie odwr贸ci艂 wzroku od ognia; m艂ody ksi膮偶臋 nie prze­rwa艂 modlitwy. Lekarz sk艂oni艂 si臋 wezyrowi, a potem ostro偶nie si臋 odwr贸ci艂 鈥 Vinaszh zauwa偶y艂, 偶e ustawi艂 si臋 prosto na zach贸d 鈥 i powiedzia艂 ener­gicznie:

Z t膮 przypad艂o艣ci膮 b臋d臋 walczy艂.

Nie zbli偶y艂 si臋 nawet 鈥 a co dopiero m贸wi膰 o zbadaniu 鈥 do pacjenta, ale w艂a艣ciwie nie mia艂 偶adnego wyboru. Musia艂 zrobi膰, co w jego mocy. 鈥濸o co zabija膰 jeszcze jednego cz艂owieka?鈥, zapyta艂 przedtem kr贸l. Propo­nuj膮c sprowadzenie lekarza, Vinaszh prawie na pewno skaza艂 go na 艣mier膰.

Lekarz odwr贸ci艂 si臋, by spojrze膰 na niego.

By艂bym wdzi臋czny, gdyby komendant garnizonu zosta艂 mi do pomo­cy. By膰 mo偶e przyda mi si臋 do艣wiadczenie 偶o艂nierza. Natomiast musz臋 pro­si膰 pozosta艂ych szlachetnych i 艂askawych pan贸w o opuszczenie tego pokoju.

Nie odejd臋 od ojca 鈥 odezwa艂 si臋 gwa艂townie ksi膮偶臋, nie wstaj膮c z kolan.

Kiedy ustanie oddech cz艂owieka le偶膮cego na 艂贸偶ku, Murash prawie na pewno zostanie kr贸lem kr贸l贸w, Mieczem Peruna.

To zrozumia艂e pragnienie, m贸j ksi膮偶臋 鈥 rzek艂 spokojnie lekarz. 鈥 Je艣li jednak drogi jest ci ukochany ojciec, a widz臋, 偶e tak jest, i chcesz mu teraz pom贸c, zaszczycisz mnie, czekaj膮c na zewn膮trz. Nie mo偶na dokona膰 zabiegu chirurgicznego w t艂umie ludzi.

Nie b臋dzie 偶adnego... t艂umu 鈥 stwierdzi艂 wezyr, krzywi膮c usta przy tym s艂owie. 鈥 Ksi膮偶臋 Murash pozostanie, podobnie jak ja. Ani ty, ani do­w贸dca nie pochodzicie z kasty kap艂an贸w. Dlatego musimy tu zosta膰. Wszys­cy inni wyjd膮, jak o to prosisz.

Lekarz po prostu potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie, panie m贸j. Zabij mnie ju偶 teraz, je艣li chcesz. Nauczono mnie jednak, w co wierz臋, 偶e nie wolno udziela膰 pomocy choremu w obecno艣ci jego rodziny i przyjaci贸艂. Wiem, 偶e aby zosta膰 kr贸lewskim lekarzem, trzeba pochodzi膰 z kasty kap艂an贸w. Nie mam jednak takiej pozycji... jedynie s艂u偶臋 Wielkiemu Kr贸lowi, wezwany do niego w potrzebie. Inaczej na nic si臋 nie przydam kr贸lowi kr贸l贸w, a je艣li tak si臋 stanie, to moje 偶ycie b臋dzie dla mnie ci臋偶arem.

Vinaszh pomy艣la艂, 偶e ten lekarz to nad臋ty, przedwcze艣nie siwiej膮cy, ale odwa偶ny pedant. Zobaczy艂, 偶e ksi膮偶臋 Murash podnosi czarne, p艂on膮ce oczy. Zanim jednak zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰, z 艂贸偶ka dobieg艂 s艂aby, zimny g艂os:

S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂 lekarz. Zosta艂 tu sprowadzony z powodu swoich umiej臋tno艣ci. Dlaczego w mojej obecno艣ci tocz膮 si臋 jakie艣 spory? Wyjd藕cie. Wszyscy.

Zapad艂a cisza.

Oczywi艣cie, 艂askawy panie 鈥 odezwa艂 si臋 wezyr Mazendar, a ksi膮­偶臋 wsta艂 niepewnie, otwieraj膮c i zamykaj膮c usta. Kr贸l wci膮偶 nie odrywa艂 wzroku od p艂omieni. Vinaszhowi wydawa艂o si臋, jakby jego g艂os ju偶 dobie­ga艂 z miejsca po艂o偶onego gdzie艣 poza dziedzinami 偶ywych ludzi. Umrze on, umrze doktor, bardzo prawdopodobne, 偶e umrze Vinaszh. Dobiegaj膮c kresu 偶ycia, okaza艂 si臋 g艂upcem i durniem.

Ludzie zacz臋li nerwowo wychodzi膰 na korytarz, gdzie zapalono ju偶 po­chodnie umieszczone w 艣ciennych uchwytach. Wiatr 艣wista艂 nieziemskim, t臋sknym zawodzeniem. Vinaszh zobaczy艂, jak jego dow贸dca stra偶y po艂o偶y艂 na ziemi rzeczy lekarza, po czym szybko wyszed艂. M艂ody ksi膮偶臋 zatrzyma艂 si臋 tu偶 przed smuk艂ym lekarzem, kt贸ry sta艂 nieruchomo, czekaj膮c, a偶 wszys­cy opuszcz膮 pok贸j. Murash uni贸s艂 d艂onie i mrukn膮艂 cicho, lecz gro藕nie:

Uratuj go, albo tymi palcami zako艅cz臋 twoje 偶ycie. Przysi臋gam na grom Peruna.

Doktor nie odpowiedzia艂, a jedynie skin膮艂 g艂ow膮, spokojnie patrz膮c na d艂onie zdenerwowanego ksi臋cia, kt贸re otwar艂y si臋, zamkn臋艂y i skr臋ci艂y przed jego twarz膮 w nag艂ym ge艣cie duszenia. Murash waha艂 si臋 jeszcze przez chwil臋 i spojrza艂 na ojca 鈥 Vinaszh pomy艣la艂, 偶e by膰 mo偶e ostatni raz, i uj­rza艂 nagle w pami臋ci 艂o偶e 艣mierci w艂asnego ojca, na po艂udniu. Wtedy ksi膮偶臋 wymaszerowa艂 z pokoju, a wszyscy ust臋powali mu z drogi. Po chwili z korytarza zn贸w dobieg艂 jego g艂os wznosz膮cy si臋 w modlitwie.

Ostatni wyszed艂 Mazendar. Zatrzyma艂 si臋 przy 艂贸偶ku, zerkn膮艂 na Vinaszha i lekarza, po raz pierwszy zdradzaj膮c oznaki niepewno艣ci, po czym mrukn膮艂:

Czy masz dla mnie jakie艣 polecenia, m贸j drogi panie?

Ju偶 je wyda艂em 鈥 rzek艂 cicho le偶膮cy m臋偶czyzna. 鈥 Widzia艂e艣, kto tu by艂. S艂u偶 mu lojalnie, je艣li ci na to pozwoli. Mo偶e by膰 inaczej. Je偶eli tak si臋 stanie, niech W艂adca Gromu i Pani strzeg膮 twej duszy.

Wezyr prze艂kn膮艂 艣lin臋.

I twojej, wielki m贸j panie, gdyby艣my si臋 nie spotkali.

Kr贸l nie odpowiedzia艂. Mazendar wyszed艂. Kto艣 z korytarza zamkn膮艂 za nim drzwi.

Lekarz natychmiast szybkim ruchem otworzy艂 swoj膮 torb臋 i wyj膮艂 z niej saszetk臋. Podszed艂 do ognia i wrzuci艂 do niego jej zawarto艣膰.

P艂omienie przybra艂y niebiesk膮 barw臋, a pok贸j wype艂ni艂 si臋 nagle woni膮 polnych kwiat贸w, niczym na wiosn臋 we wschodnich krajach. Vinaszh za­mruga艂. Posta膰 na 艂贸偶ku poruszy艂a si臋.

Ispaha艅skie? 鈥 odezwa艂 si臋 kr贸l kr贸l贸w.

Lekarz wydawa艂 si臋 zaskoczony.

Tak, m贸j 艂askawy panie. Nie s膮dzi艂em, 偶e...

Mia艂em kiedy艣 lekarza z Wysp Ad偶barskich. By艂 znakomity. Nieste­ty, zaleca艂 si臋 do kobiety, kt贸rej nie powinien by艂 dotyka膰. Pami臋tam, 偶e u偶ywa艂 tego pachnid艂a.

Rustem podszed艂 do 艂贸偶ka.

Naucza si臋, 偶e charakter pokoju lekarskiego mo偶e wp艂yn膮膰 na cha­rakter leczenia. Takie sprawy maj膮 na nas wp艂yw, panie.

Ale nie na strza艂y 鈥 stwierdzi艂 kr贸l. Vinaszh zobaczy艂 jednak, 偶e lekko si臋 przesun膮艂, by popatrze膰 na lekarza.

By膰 mo偶e 鈥 odpar艂 lekarz wymijaj膮co. Podszed艂 do 艂贸偶ka i po raz pierwszy pochyli艂 si臋, by przyjrze膰 si臋 strzale i ranie. Vinaszh spostrzeg艂, 偶e medyk nagle zastyg艂 w bezruchu. Na jego brodatej twarzy pojawi艂 si臋 dziw­ny wyraz. Opu艣ci艂 d艂onie. Nast臋pnie spojrza艂 na Vinaszha. 鈥 Dow贸dco, musisz znale藕膰 dla mnie r臋kawiczki. Najlepsze sk贸rzane, jakie s膮 w fortecy, i to jak najszybciej.

Vinaszh o nic nie pyta艂. Je艣li kr贸l umrze, umrze prawdopodobnie i on. Wyszed艂, zamykaj膮c za sob膮 drzwi, i pop臋dzi艂 korytarzem, mijaj膮c cze­kaj膮cych tam ludzi, a potem zbieg艂 po schodach, by znale藕膰 w艂asne r臋kawi­ce do konnej jazdy.


Kiedy Rustem wchodzi艂 do pokoju, by艂 przera偶ony i oszo艂omiony; mu­sia艂 przywo艂a膰 ca艂e swoje opanowanie, by tego nie okaza膰. Niemal upu艣ci艂 swoje narz臋dzia, ba艂 si臋, 偶e kto艣 dostrze偶e jego dr偶膮ce d艂onie, ale dow贸dca stra偶y szybko wzi膮艂 od niego torb臋. Pos艂u偶y艂 si臋 formalnym ceremonia艂em uk艂onu, by wyrecytowa膰 w my艣lach uspokajaj膮c膮 inwokacj臋.

Kiedy wsta艂 z kl臋czek, by艂 bardziej bezpo艣redni, ni偶 powinien, prosz膮c dworzan 鈥 a tak偶e wezyra i ksi臋cia! 鈥 by opu艣cili pok贸j. Zawsze jednak zachowywa艂 si臋 z szorstk膮 stanowczo艣ci膮 sugeruj膮c膮 autorytet wykraczaj膮cy poza jego wiek, a nie by艂 to czas ani miejsce na zmian臋 metod post臋po­wania. Je艣li ma umrze膰, to raczej nie jest wa偶ne, co o nim pomy艣l膮, praw­da? Poprosi艂 komendanta, by zosta艂. Krew i krzyki nie wytr膮c膮 偶o艂nierza z r贸wnowagi, a by膰 mo偶e kto艣 b臋dzie musia艂 przytrzyma膰 pacjenta.

Pacjenta. Kr贸la kr贸l贸w. Miecz Peruna. Brata S艂o艅ca i Ksi臋偶yc贸w.

Rustem zmusi艂 si臋 do zmiany toku my艣lenia. To jest pacjent. Ranny cz艂owiek. Tylko to ma znaczenie. Dworzanie wyszli. Ksi膮偶臋 鈥 Rustem nie wiedzia艂, kt贸ry z kr贸lewskich syn贸w to by艂 鈥 zatrzyma艂 si臋 przed nim i ru­chem d艂oni o偶ywi艂 gro藕b臋 艣mierci, kt贸ra towarzyszy艂a mu od chwili, kiedy wyszed艂 z ogrodu.

Nie mo偶na dopu艣ci膰, by to mia艂o znaczenie. Wszystko potoczy si臋 tak, jak zosta艂o zapisane.

Wrzuci艂 ad偶barski proszek do ognia, by dostosowa膰 pomieszczenie do bardziej harmonijnych obecno艣ci i duch贸w, a potem podszed艂 do 艂贸偶ka, by przyjrze膰 si臋 strzale i ranie.

Wyczu艂 zapach kaaby.

Zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie z zaskoczenia; u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zapach ten obudzi艂 pewn膮 my艣l, a potem pojawi艂a si臋 jeszcze jedna, wywo艂uj膮c wielk膮 obaw臋. Wys艂a艂 komendanta po r臋kawiczki. Potrzebowa艂 ich.

Gdyby dotkn膮艂 tej strza艂y, umar艂by.

Znalaz艂szy si臋 sam na sam z kr贸lem kr贸l贸w, Rustem odkry艂, 偶e jego obawy s膮 obawami lekarza, a nie pokornego poddanego. Zastanawia艂 si臋, jak ma powiedzie膰 to, co mia艂 na my艣li.

Oczy kr贸la spoczywa艂y teraz na jego twarzy, ciemne i zimne. Rustem dostrzeg艂 w nich w艣ciek艂o艣膰.

Na drzewcu jest trucizna 鈥 rzek艂 Shirvan.

Rustem sk艂oni艂 g艂ow臋.

Tak, panie m贸j. Kaaba. Z ro艣liny fid偶ana. 鈥 Zaczerpn膮艂 tchu i zapy­ta艂: 鈥 Czy twoi lekarze dotykali strza艂y?

Kr贸l lekko skin膮艂 g艂ow膮. Gniew nie ust臋powa艂 ani troch臋. Na pewno cierpia艂 wielki b贸l, ale nie okazywa艂 tego.

Wszyscy trzej. Zabawne. Rozkaza艂em ich straci膰 za nieudolno艣膰, ale i tak wkr贸tce by umarli, prawda? 呕aden z nich nie zauwa偶y艂 trucizny.

Jest tu rzadko spotykana 鈥 odpar艂 Rustem, usi艂uj膮c uporz膮dkowa膰 my艣li.

Nie tak rzadko. Od dwudziestu pi臋ciu lat za偶ywam ma艂e dawki 鈥 rzek艂 kr贸l. 鈥 Kaaby, innych szkodliwych substancji. Anahita wezwie nas do siebie, kiedy jej si臋 spodoba, lecz ludzie mog膮 post臋powa膰 w swoim 偶y­ciu rozwa偶nie, a kr贸lowie wr臋cz musz膮.

Rustem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Teraz wiedzia艂, dlaczego jego pacjent jeszcze 偶yje. Dwadzie艣cia pi臋膰 lat? Wyobrazi艂 sobie, jak m艂ody kr贸l dotyka 鈥 na pewno ze strachem 鈥 艣ladowej ilo艣ci zab贸jczego proszku, chorob臋, kt贸ra si臋 wywi膮za艂a... jak robi to samo p贸藕niej, potem jeszcze raz, a potem za­czyna bra膰 trucizn臋 do ust, w coraz wi臋kszych dawkach. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Kr贸l wiele wycierpia艂 dla swego ludu 鈥 powiedzia艂. My艣la艂 o dwor­skich lekarzach. Kaaba zaciska gard艂o, zanim dotrze do serca. Cz艂owiek umiera w straszliwych m臋kach, dusz膮c si臋. Widzia艂 to na wschodzie. Ofi­cjalna metoda egzekucji. 鈥瀂abawne鈥, powiedzia艂 kr贸l.

Rustemowi przysz艂a teraz do g艂owy jeszcze jedna rzecz. Na razie posta­ra艂 si臋 o niej nie my艣le膰.

To bez r贸偶nicy 鈥 rzek艂 kr贸l. G艂os mia艂 taki, jak Rustem sobie wy­obra偶a艂: zimny, pozbawiony intonacji, powa偶ny. 鈥 To strza艂a na lwy. Ochrona przed trucizn膮 nic nie da, je艣li nie uda si臋 wyj膮膰 strza艂y.

Rozleg艂o si臋 ciche stukanie do drzwi. Otworzy艂y si臋 i do 艣rodka wszed艂 komendant garnizonu Vinaszh, zadyszany, jakby bieg艂. W r臋ku trzyma艂 ciemnobr膮zowe sk贸rzane r臋kawice do konnej jazdy. Rustem zauwa偶y艂, 偶e s膮 zbyt grube, by swobodnie w nich pracowa膰, ale nie mia艂 wyboru. W艂o偶y艂 je. Rozsznurowa艂 rzemie艅 futera艂u, w kt贸rym znajdowa艂o si臋 d艂ugie, cienkie narz臋dzie z metalu. To, kt贸re jego syn wyni贸s艂 mu do ogrodu. 鈥濼en cz艂o­wiek m贸wi艂 o strzale, tato鈥.

Czasami s膮 sposoby na usuni臋cie nawet takich strza艂 鈥 rzek艂 Rus­tem, staraj膮c si臋 nie my艣le膰 o Shaskim. Zwr贸ci艂 si臋 na zach贸d, zamkn膮艂 oczy i pocz膮艂 si臋 modli膰, zestawiaj膮c w my艣lach dobre i z艂e znaki zauwa偶one tego popo艂udnia i licz膮c dni od ostatniego za膰mienia ksi臋偶yca. Kiedy dokona艂 ju偶 oblicze艅, wy艂o偶y艂 odpowiednie talizmany. Aby zmniejszy膰 b贸l tego, co mia艂o nast膮pi膰, zaproponowa艂 zio艂o przyt臋piaj膮ce zmys艂y, ale kr贸l odm贸wi艂 jego przyj臋cia. Rustem przywo艂a艂 do 艂贸偶ka komendanta garnizonu i powiedzia艂 mu, co ma robi膰, by pacjent si臋 nie rusza艂. Teraz nie m贸wi艂 鈥瀔r贸l鈥. To by艂 chory cz艂owiek, a Rustem by艂 lekarzem z pomocnikiem i strza艂膮 do usuni臋cia, je艣li mu si臋 uda. Teraz prowadzi艂 wojn臋 z Nieprzyjacielem Azalem, kt贸ry po­trafi艂 przes艂oni膰 ksi臋偶yce i s艂o艅ce i zako艅czy膰 czyje艣 偶ycie.

Okaza艂o si臋, 偶e pomoc komendanta nie by艂a potrzebna, podobnie jak zio艂o. Rustem najpierw od艂ama艂 poczernia艂e drzewce jak najbli偶ej wlotu rany, a potem za pomoc膮 kilku sond i no偶y poszerzy艂 sam膮 ran臋; wiedzia艂, 偶e towarzyszy temu rozdzieraj膮cy b贸l. Niekt贸rzy nie mogli go znie艣膰, nawet po zastosowaniu leku. Rzucali si臋 i krzyczeli albo tracili przytomno艣膰. Shirvan z Bassanii nawet nie zamkn膮艂 oczu i nie poruszy艂 si臋, cho膰 jego oddech sta艂 si臋 p艂ytki i szybki. Na czole pojawi艂y si臋 kropelki potu, a mi臋艣nie szcz臋­ki mocno si臋 zacisn臋艂y pod zaplecion膮 brod膮. Kiedy Rustem uzna艂, 偶e otw贸r jest dostatecznie szeroki, naoliwi艂 d艂ug膮, cienk膮 艂y偶k臋 Enyatiego i wsun膮艂 j膮 w kierunku tkwi膮cego w ciele grota.

W grubych, nasi膮k艂ych krwi膮 r臋kawicach trudno by艂o zachowa膰 precyzj臋, ale Rustem widzia艂 ju偶 nachylenie kryzy i wiedzia艂, pod jakim k膮tem ustawi膰 艂y偶kowat膮 cz臋艣膰 przyrz膮du Enyatiego. P艂ytka miseczka przesun臋艂a si臋 do kryzy przez cia艂o kr贸la, kt贸ry teraz wstrzyma艂 oddech, ale nawet nie drgn膮艂. Rustem lekko przekr臋ci艂 艂y偶k臋 i poczu艂, jak narz臋dzie prze艣lizguje si臋 obok najszerszej cz臋艣ci grota, ocieraj膮c si臋 o niego. Nacisn膮艂 jeszcze mocniej, samemu nie oddychaj膮c w tym najwa偶niejszym momencie i wzy­waj膮c Pani膮 w jej wcieleniu Uzdrowicielki, po czym zn贸w przekr臋ci艂 艂y偶k臋 i bardzo delikatnie poci膮gn膮艂 ku sobie.

Kr贸l wtedy sykn膮艂 i uni贸s艂 jedn膮 r臋k臋 jakby w prote艣cie, ale Rustem po­czu艂, 偶e grot jest bezpiecznie umiejscowiony w miseczce. Zrobi艂 to za jed­nym podej艣ciem. Zna艂 pewnego cz艂owieka, nauczyciela na dalekim wscho­dzie, kt贸ry przy tej okazji wyrazi艂by powa偶ne, rozs膮dne zadowolenie. Teraz ze zranionym cia艂em b臋d膮 si臋 styka膰 tylko g艂adkie, naoliwione boki samej 艂y偶ki, chroni膮cej haczykowat膮 kryz臋 grota.

Rustem zamruga艂. Ju偶 mia艂 wytrze膰 pot z czo艂a grzbietem zakrwawionej r臋kawicy, ale przypomnia艂 sobie 鈥 w sam膮 por臋 鈥 偶e zgin膮艂by, gdyby to zrobi艂. Serce mocno mu zabi艂o.

Prawie jeste艣my w domu, prawie sko艅czyli艣my 鈥 mrukn膮艂. 鈥 Je­ste艣 gotowy, m贸j drogi panie? 鈥 Wyra偶enia tego u偶y艂 wezyr. W tej chwili, patrz膮c, jak le偶膮cy na 艂贸偶ku m臋偶czyzna zmaga si臋 w milczeniu ze straszli­wym b贸lem, Rustem m贸wi艂 szczerze. Komendant Vinaszh zaskoczy艂 go, poniewa偶 zbli偶y艂 si臋 do wezg艂owia i pochylaj膮c si臋 lekko na bok, po艂o偶y艂 d艂o艅 na kr贸lewskim czole, nad ran膮 i krwi膮: by艂a to bardziej pieszczota ni偶 przytrzymanie rannego.

Kt贸偶 mo偶e by膰 gotowy na co艣 takiego? 鈥 st臋kn膮艂 Shirvan Wielki i w s艂owach tych Rustem wyczu艂 ku swemu zdumieniu cie艅 sardonicznego rozbawienia. Ustawi艂 stopy na zach贸d, wym贸wi艂 ispaha艅skie s艂owo wyryte na narz臋dziu i chwyciwszy je obiema r臋kami, wyci膮gn膮艂 ze 艣miertelnego cia艂a kr贸la kr贸l贸w.


***

Rozumiem, 偶e b臋d臋 偶y艂?

Byli w pokoju sam na sam. Min臋艂o sporo czasu; na zewn膮trz panowa艂a ju偶 zupe艂na ciemno艣膰. Wiatr wci膮偶 wia艂. Stosuj膮c si臋 do polece艅 kr贸la, Vinaszh wyszed艂 z pokoju z wiadomo艣ci膮, 偶e leczenie trwa i Shirvan wci膮偶 偶yje. Tylko tyle. 呕o艂nierz o nic nie pyta艂, podobnie Rustem.

Pierwszym niebezpiecze艅stwem zawsze by艂o nadmierne krwawienie. Lekarz umie艣ci艂 w poszerzonej ranie p艂贸tno opatrunkowe i czyst膮 g膮bk臋, lecz jej nie zamkn膮艂. Zbyt szybkie zamykanie ran by艂o najcz臋stszym b艂臋­dem uzdrowicieli; pacjenci od tego umierali. P贸藕niej, je艣li wszystko p贸jdzie dobrze, 艣ci膮gnie brzegi rany swoimi najmniejszymi szpikulcami, zostawia­j膮c miejsce na drena偶 鈥 ale jeszcze nie teraz. Na razie obanda偶owa艂 wy­pchan膮 ran臋 czystym lnianym p艂贸tnem, przechodz膮cym pod pach膮 i w po­przek piersi, a nast臋pnie w g贸r臋 po obu stronach szyi w zalecanym uk艂adzie tr贸jk膮ta. Zako艅czy艂 opatrunek na g贸rze i tak zawi膮za艂 w臋ze艂, by ko艅ce ban­da偶a by艂y nale偶ycie skierowane w d贸艂, ku sercu. Teraz potrzebowa艂 艣wie偶ej po艣cieli, a dla siebie czystych r臋kawiczek i gor膮cej wody. Zakrwawione r臋­kawice komendanta wrzuci艂 do ognia. Nie wolno by艂o ich dotyka膰.

Kr贸l zada艂 pytanie s艂abym, lecz wyra藕nym g艂osem. To dobry znak. Tym razem przyj膮艂 uspokajaj膮ce zio艂a z torby Rustema. Ciemne oczy mia艂 spo­kojne i skupione, wcale nie nadmiernie rozszerzone. Rustem by艂 zadowolo­ny, ale nie poddawa艂 si臋 euforii. Teraz drugie niebezpiecze艅stwo stanowi艂a, jak zawsze, zielona ropa, cho膰 rany od strza艂 na og贸艂 goi艂y si臋 lepiej od ran zadanych mieczem. P贸藕niej zmieni opatrunek, przemyje ran臋, a o 艣wicie zmieni ma艣膰 i banda偶: to by艂 jego pomys艂. Wi臋kszo艣膰 lekarzy zostawia艂a pierwszy banda偶 przez dwa lub trzy dni.

S膮dz臋, 偶e tak, m贸j kr贸lu. Strza艂a zosta艂a wyj臋ta, a je艣li Perun dozwo­li, rana si臋 zagoi. Bardzo si臋 staram, by unikn膮膰 szkodliwych wysi臋k贸w. 鈥 Zawaha艂 si臋. 鈥 A ty masz w艂asn膮... ochron臋 przed trucizn膮, kt贸ra si臋 w niej znalaz艂a.

Chc臋 z tob膮 o tym porozmawia膰.

Rustem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Panie m贸j?

Wykry艂e艣 trucizn臋 fid偶any po jej zapachu? Nawet kiedy w ogniu znajdowa艂y si臋 twoje wonne zio艂a?

Rustem ba艂 si臋 tego pytania. Potrafi艂 dobrze udawa膰 鈥 wi臋kszo艣膰 leka­rzy potrafi艂a 鈥 ale to by艂 jego kr贸l, 艣miertelny krewny s艂o艅ca i ksi臋偶yc贸w.

Zetkn膮艂em si臋 z ni膮 ju偶 wcze艣niej 鈥 odpar艂. 鈥 Uczy艂em si臋 w Ispahanie, panie m贸j, gdzie ro艣nie ta ro艣lina.

Wiem, gdzie ona ro艣nie 鈥 stwierdzi艂 kr贸l kr贸l贸w. 鈥 Co masz mi jeszcze do powiedzenia, lekarzu?

Wygl膮da艂o na to, 偶e nie ma 偶adnej kryj贸wki. Rustem zaczerpn膮艂 g艂臋bo­ko powietrza.

Wyczu艂em te偶 jej zapach gdzie indziej w tym pokoju, wielki panie. Zanim wrzuci艂em do ognia zio艂a.

Nasta艂a cisza.

Tak s膮dzi艂em. 鈥 Shirvan Wielki spojrza艂 zimno na Rustema. 鈥 Gdzie?

Tylko jedno s艂owo, twarde jak kowalski m艂ot.

Rustem zn贸w prze艂kn膮艂 艣lin臋. Poczu艂 co艣 gorzkiego: 艣wiadomo艣膰 w艂as­nej 艣miertelno艣ci. Jaki jednak mia艂 teraz wyb贸r?

Na r臋kach ksi臋cia, wielki kr贸lu 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Kiedy kaza艂 mi ocali膰 ci 偶ycie, ryzykuj膮c moje.

Shirvan z Bassanii na chwil臋 zamkn膮艂 oczy. Kiedy je otworzy艂, Rustem zn贸w ujrza艂 w ich g艂臋bi czarn膮 w艣ciek艂o艣膰, mimo leku, kt贸ry poda艂 pacjentowi.

To mnie... martwi 鈥 rzek艂 bardzo cicho kr贸l kr贸l贸w. W jego g艂osie Rustem nie s艂ysza艂 jednak zatroskania. Przysz艂o mu nagle na my艣l pytanie, czy kr贸l tak偶e wykry艂 kaab臋 na grocie i drzewcu. Za偶ywa艂 j膮 od dwudziestu pi臋ciu lat. Je艣li zna艂 t臋 trucizn臋, to pozwoli艂 dotkn膮膰 jej trzem lekarzom, nie ostrzeg艂szy ich przed ni膮, i tak samo zamierza艂 post膮pi膰 z Rustemem. Pr贸ba umiej臋tno艣ci? Kiedy znajdowa艂 si臋 na 艂o偶u 艣mierci? Jaki cz艂owiek...? Rustem zadr偶a艂 mimowolnie.

Wydaje si臋 鈥 rzek艂 Wielki Shirvan 鈥 偶e kto艣 opr贸cz mnie budowa艂 u siebie odporno艣膰 na trucizny. Sprytne. Musz臋 powiedzie膰, 偶e to by艂o spryt­ne. 鈥 Milcza艂 przez d艂u偶szy czas. 鈥 Murash. W艂a艣ciwie by艂by dobrym kr贸­lem. 鈥 Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 przez okno; w ciemno艣ci nic nie by艂o wida膰. Dochodzi艂o zawodzenie wiatru wiej膮cego znad pustyni. 鈥 Zdaje si臋 鈥 ode­zwa艂 si臋 kr贸l 鈥 偶e zarz膮dzi艂em 艣mier膰 niew艂a艣ciwego syna i jego matki. 鈥 Nast膮pi艂a kolejna, kr贸tka cisza. 鈥 To mnie martwi 鈥 powiedzia艂 zn贸w.

Czy tych rozkaz贸w nie mo偶na odwo艂a膰, wielki panie? 鈥 zapyta艂 z wahaniem Rustem.

Oczywi艣cie, 偶e nie 鈥 odpar艂 kr贸l kr贸l贸w. 鈥 Rustem p贸藕niej mia艂 uzna膰, 偶e najbardziej przera偶aj膮c膮 rzecz膮 owego dnia by艂 nieodwo艂alny ton tego g艂osu. 鈥 Wezwij wezyra 鈥 rzek艂 Shirvan z Bassanii, patrz膮c w noc. 鈥 I mego syna.

Lekarz Rustem, syn Zoraha, gor膮co zapragn膮艂 w tej chwili znale藕膰 si臋 w swoim ma艂ym domu chronionym okiennicami przed wiatrem i ciemno­艣ci膮, razem z Katyun i D偶arit膮, dwojgiem spokojnie 艣pi膮cych ma艂ych dzie­ci, p贸藕nym kubkiem wina przyprawionego zio艂ami przy 艂okciu i ogniem na palenisku oraz 艣wiadomo艣ci膮, 偶e 艣wiat nie zastuka艂 do jego drzwi.

Zamiast tego sk艂oni艂 si臋 m臋偶czy藕nie le偶膮cemu na 艂贸偶ku i podszed艂 do drzwi.

Lekarzu 鈥 odezwa艂 si臋 kr贸l kr贸l贸w. Rustem odwr贸ci艂 si臋. Ba艂 si臋 i czu艂 zupe艂nie nie na miejscu. 鈥 Wci膮偶 jestem twoim pacjentem. Nadal odpowiadasz za moje zdrowie. Post臋puj odpowiednio.

G艂os brzmia艂 stanowczo, przepojony zimn膮 w艣ciek艂o艣ci膮.

Nie trzeba by艂o jakiej艣 niezwyk艂ej subtelno艣ci, by zrozumie膰, co to mo偶e oznacza膰.

Jeszcze tego popo艂udnia, w godzinie, gdy na pustyni zbudzi艂 si臋 wiatr, Rustem znajdowa艂 si臋 w swoim skromnym pokoju lekarskim i przygotowy­wa艂 si臋 do udzielenia czterem uczniom lekcji na temat leczenia prostej za­膰my zgodnie z uczonymi pomys艂ami Merowiusza z Trakezji.

Otworzy艂 drzwi. W 艣wietle pochodni p艂on膮cych na korytarzu ujrza艂 tu­zin zm臋czonych dworak贸w. S艂u偶膮cy albo 偶o艂nierze przynie艣li im 艂awki; niekt贸rzy z czekaj膮cych siedzieli zgarbieni, opieraj膮c si臋 o kamienne 艣cia­ny. Rustem skin膮艂 g艂ow膮 Mazendarowi, a potem m艂odemu ksi臋ciu, kt贸ry, stoj膮c nieco z dala od innych, modli艂 si臋 z twarz膮 zwr贸con膮 ku ciemnemu otworowi strzelniczemu.

Dow贸dca garnizonu Vinaszh 鈥 jedyny cz艂owiek, kt贸rego tu zna艂 鈥 uni贸s艂 brwi w niemym pytaniu i post膮pi艂 krok do przodu. Rustem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, ale po chwili zmieni艂 zdanie. 鈥濶adal odpowiadasz鈥, powiedzia艂 kr贸l kr贸l贸w. 鈥濸ost臋puj odpowiednio鈥.

Rustem przepu艣ci艂 wezyra i ksi臋cia do pokoju, a nast臋pnie gestem naka­za艂 komendantowi, by tak偶e wszed艂 do 艣rodka. Nic nie m贸wi艂, ale kiedy 偶o艂nierz przest臋powa艂 pr贸g, przez chwil臋 patrzy艂 mu w oczy, a potem cofn膮艂 si臋 i zamkn膮艂 drzwi.

Ojcze! 鈥 zawo艂a艂 ksi膮偶臋.

To, co ma by膰, zosta艂o zapisane dawno temu 鈥 mrukn膮艂 spokojnie Shirvan z Bassanii. Opiera艂 si臋 o poduszki z nagim torsem owini臋tym lnia­nymi banda偶ami. 鈥 Z 艂aski Peruna i Pani zamys艂y Czarnego Azala zosta艂y na jaki艣 czas zniweczone. Lekarz usun膮艂 strza艂臋.

Wezyr, wyra藕nie poruszony, przesun膮艂 sobie r臋k膮 przed twarz膮 i ukl膮k艂, dotykaj膮c czo艂em posadzki. Ksi膮偶臋 Murash, kt贸ry patrzy艂 na ojca rozszerzo­nymi oczyma, odwr贸ci艂 si臋 szybko do Rustema.

Chwa艂a Perunowi! 鈥 zawo艂a艂, po czym kilkoma zamaszystymi kro­kami podszed艂 do Rustema i chwyci艂 obiema r臋kami jego d艂onie. 鈥 Zosta­niesz wynagrodzony, lekarzu!

Rustem nie cofn膮艂 si臋 gwa艂townie tylko dzi臋ki najwy偶szemu opanowa­niu i rozpaczliwej wierze we w艂asn膮 wiedz臋. Serce wali艂o mu jak m艂otem.

Chwa艂a Perunowi! 鈥 powt贸rzy艂 ksi膮偶臋 Murash, odwracaj膮c si臋 do 艂贸偶ka i kl臋kaj膮c w 艣lad za wezyrem.

Zawsze 鈥 zgodzi艂 si臋 cicho kr贸l. 鈥 Strza艂a zab贸jcy le偶y na komo­dzie pod oknem, synu m贸j. By艂a na niej trucizna. Kaaba. Wrzu膰 j膮 do ognia.

Rustem wstrzyma艂 oddech. Spojrza艂 szybko na Vinaszha, zn贸w napoty­kaj膮c jego wzrok, i z powrotem na ksi臋cia.

Murash wsta艂.

Uczyni臋 to z rado艣ci膮, m贸j ojcze i kr贸lu. Ale trucizna? Jak to mo偶liwe? Podszed艂 do okna i si臋gn膮艂 ostro偶nie po k艂膮b lnianych banda偶y, le偶膮cy obok narz臋dzi Rustema.

We藕 j膮 w d艂onie, synu m贸j 鈥 rzek艂 Shirvan z Bassanii, kr贸l kr贸l贸w, Miecz Peruna. 鈥 Jeszcze raz we藕 j膮 w go艂e d艂onie.

Ksi膮偶臋 bardzo powoli odwr贸ci艂 si臋 do 艂贸偶ka. Wezyr ju偶 wsta艂 i pilnie go obserwowa艂.

鈥撯 Nie rozumiem. S膮dzisz, 偶e trzyma艂em ju偶 t臋 strza艂臋 w r臋kach? 鈥 za­pyla艂 ksi膮偶臋 Murash.

Na twoich d艂oniach pozosta艂 zapach, m贸j synu 鈥 rzek艂 powa偶nie Shirvan. Rustem ostro偶nie post膮pi艂 krok w kierunku kr贸la. Ksi膮偶臋 odwr贸ci艂 Ki臋 鈥 na poz贸r zdumiony, nic wi臋cej 鈥 i spojrza艂 na swoje r臋ce, a potem na Rustema.

Ale wtedy otru艂bym te偶 i lekarza 鈥 powiedzia艂.

Shirvan spojrza艂 na Rustema. Ciemna broda nad jasnymi lnianymi banda偶ami, oczy czarne i zimne. 鈥濸ost臋puj odpowiednio鈥, powiedzia艂.

Rustem odchrz膮kn膮艂.

Usi艂owa艂by艣 to zrobi膰 鈥 rzek艂. Serce mocno mu bi艂o. 鈥 Je偶eli doty­ka艂e艣 strza艂y, mierz膮c do kr贸la, to kaaba przenikn臋艂a przez twoj膮 sk贸r臋 i znajduje si臋 ju偶 w twoim ciele. Tw贸j dotyk nie stanowi 偶adnego zagro偶e­nia, ksi膮偶臋. Ju偶 nie.

Wierzy艂, 偶e to prawda. Tak go uczono. Nigdy nie widzia艂, by kto艣 to sprawdza艂. Czu艂 si臋 dziwnie lekko, jakby pok贸j nieco si臋 chwia艂 鈥 niczym dzieci臋ca ko艂yska.

Wtedy zobaczy艂, 偶e oczy Murasha ciemniej膮 鈥 zupe艂nie jak oczy jego ojca. Ksi膮偶臋 si臋gn膮艂 do pasa, wyszarpn膮艂 zza niego n贸偶 i odwr贸ci艂 si臋 do 艂贸偶ka.

Wezyr krzykn膮艂. Rustem, nie uzbrojony, post膮pi艂 chwiejnie do przodu.

Vinaszh, dow贸dca garnizonu w Kerakeku, zabi艂 ksi臋cia Murasha, trze­ciego z dziewi臋ciu syn贸w Shirvana Wielkiego, swoim sztyletem, ci艣ni臋tym spod drzwi.

Ksi膮偶臋 wypu艣ci艂 bro艅 z pozbawionych 偶ycia palc贸w i powoli upad艂 na 艂贸偶ko, uderzaj膮c twarz膮 w kolana ojca. Krew wyp艂ywaj膮ca z przebitego kling膮 gard艂a plami艂a na czerwono bia艂膮 po艣ciel.

Shirvan nie poruszy艂 si臋. Podobnie jak Vinaszh i Rustem.

Po d艂ugiej, jakby zamro偶onej chwili, kr贸l oderwa艂 wzrok od swego mar­twego syna i spojrza艂 na 偶o艂nierza, a potem na lekarza. Ka偶demu z nich skin膮艂 powoli g艂ow膮.

Lekarzu, tw贸j ojciec mia艂 na imi臋...? 鈥 W niedba艂ym tonie pytania brzmia艂a lekka ciekawo艣膰.

Rustem zamruga艂.

Zorah, wielki panie.

To imi臋 z kasty wojownik贸w.

Tak, panie. By艂 偶o艂nierzem.

Wybra艂e艣 odmienne 偶ycie?

Rozmowa by艂a tak nieprawdopodobna, 偶e a偶 niesamowita. Rustemowi kr臋ci艂o si臋 od niej w g艂owie. W poprzek cia艂a m臋偶czyzny, z kt贸rym tak kon­wersowa艂, le偶a艂 martwy cz艂owiek 鈥 jego syn.

Walcz臋 z chorobami i ranami, m贸j panie.

Zawsze tak m贸wi艂.

Kr贸l ponownie skin膮艂 g艂ow膮, z namys艂em, jakby stwierdzaj膮c, 偶e wszyst­ko si臋 zgadza.

Oczywi艣cie wiesz, 偶e kr贸lewskim lekarzem mo偶e zosta膰 tylko cz艂o­nek kasty kap艂a艅skiej. 鈥 To fakt. A jednak 艣wiat stuka do jego drzwi. Rustem opu艣ci艂 g艂ow臋. Milcza艂. 鈥 Zostanie to za艂atwione latem podczas na­st臋pnego Obrz臋du Wst膮pienia przed 艢wi臋tym P艂omieniem.

Rustem z wysi艂kiem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Robi艂 to chyba przez ca艂膮 noc. Od­chrz膮kn膮艂.

Jedna z moich 偶on pochodzi z kasty gminu, wielki kr贸lu.

Zostanie hojnie wynagrodzona. Jest dziecko?

Dziewczynka, m贸j panie.

Kr贸l wzruszy艂 ramionami.

Znajdzie si臋 dla niej 艂agodny m膮偶. Mazendarze, dopilnuj tego. 鈥 D偶arita. Jej imi臋 znaczy 鈥瀙ustynny staw鈥. Czarne oczy, czarne w艂osy, lekki krok przy wchodzeniu i wychodzeniu z pokoju, jakby nie chcia艂a poruszy膰 znajduj膮cego si臋 w nim powietrza. Najdelikatniejszy dotyk na 艣wiecie. I Inissa, dziecko, kt贸re nazywali Iss膮. Rustem zamkn膮艂 oczy. 鈥 Twoja dru­ga 偶ona pochodzi z kasty wojownik贸w?

Rustem skin膮艂 g艂ow膮.

Tak, m贸j panie. I m贸j syn.

Mog膮 zosta膰 wyniesieni podczas uroczysto艣ci razem z tob膮. I przy­by膰 do Kabadhu. Je艣li zechcesz tam mie膰 drug膮 偶on臋, wszystko zostanie za艂atwione. 鈥 Rustem zn贸w zamkn膮艂 oczy. 艢wiat jednak wali艂 w jego drzwi, wpada艂 do domu jak wicher. 鈥 To oczywi艣cie nie mo偶e nast膮pi膰 przed letnim przesileniem. Chcia艂bym ci臋 jednak wykorzysta膰 wcze艣niej. Wygl膮dasz na zdolnego cz艂owieka. Takich nigdy za wielu. B臋dziesz mnie tu leczy艂, lekarzu. A potem wyruszysz dla mnie w zimow膮 podr贸偶. Wydaje si臋, 偶e jeste艣 spostrzegawczy. Mo偶esz s艂u偶y膰 swemu kr贸lowi, zanim jeszcze przejdziesz do wy偶szej kasty. Wyjedziesz, gdy w twojej ocenie poczuj臋 si臋 na tyle dobrze, by wr贸ci膰 do Kabadhu.

Rustem otworzy艂 wtedy oczy i powoli podni贸s艂 wzrok.

Dok膮d mam si臋 uda膰, wielki panie?

Do Sarancjum 鈥 odpar艂 Shirvan z Bassanii.


* * *

Kiedy kr贸l kr贸l贸w zasn膮艂, Rustem wr贸ci艂 na chwil臋 do domu, by zmieni膰 zakrwawione ubranie i uzupe艂ni膰 zio艂a oraz leki. W wietrznej ciemno艣ci by艂o zimno. Wezyr da艂 mu eskort臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e sta艂 si臋 wa偶n膮 osob膮. W sumie nie by艂o to zaskakuj膮ce, tyle 偶e teraz wszystko by艂o zaskakuj膮ce.

呕adna z kobiet nie spa艂a, cho膰 by艂o bardzo p贸藕no. Marnowa艂y oliw臋, pal膮c lampy we frontowym pokoju. Gdyby to by艂a zwyk艂a noc, ukara艂by Katyun za co艣 takiego. Wszed艂 do 艣rodka. Obie na jego widok szybko wsta艂y. Oczy D偶arity nape艂ni艂y si臋 艂zami.

Chwa艂a Perunowi 鈥 rzek艂a Katyun.

Rustem patrzy艂 to na jedn膮, to nu drug膮.

Tato 鈥 odezwa艂 si臋 kto艣 zaspanym g艂osem. Rustem obejrza艂 si臋 I zobaczy艂, jak z dywanu przed paleniskiem podnosi si臋 ma艂a, rozczochrana posta膰. Shaski tar艂 oczy. Czeka艂 ze swoimi matkami, ale zasn膮艂. 鈥 Tato 鈥 powt贸rzy艂 z wahaniem. Podesz艂a do niego Katyun i po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego szczup艂ych ramionach, jakby boj膮c si臋, 偶e Rustem skarci ch艂opca za to, 偶e jest w pokoju i nie 艣pi o tak p贸藕nej porze.

Rustem poczu艂 dziwny ucisk w gardle. To nie kaaba. Co艣 innego. Po­wiedzia艂 ostro偶nie:

Wszystko dobrze, Shaski. Wr贸ci艂em.

A strza艂a? 鈥 zapyta艂 jego syn. 鈥 M贸wili co艣 o strzale?

M贸wienie sprawia艂o dziwn膮 trudno艣膰. D偶arita p艂aka艂a.

Strza艂a zosta艂a bezpiecznie usuni臋ta. Pos艂u偶y艂em si臋 艂y偶k膮 Enyatiego. T膮, kt贸r膮 mi przynios艂e艣. Spisa艂e艣 si臋 bardzo dobrze, Shaski.

Na te s艂owa ch艂opiec u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o i sennie, opieraj膮c si臋 g艂ow膮 o tali臋 matki. D艂o艅 Katyun musn臋艂a jego w艂osy, delikatna niczym 艣wiat艂o ksi臋偶yca. Oczyma, w kt贸rych kry艂o si臋 zbyt wiele pyta艅, poszuka艂a wzroku Rustema.

Odpowiedzi by艂y zbyt obszerne.

Id藕 spa膰, Shaski. Porozmawiam z twoimi matkami, a potem wr贸c臋 do mojego pacjenta. Zobaczymy si臋 jutro. Wszystko jest w jak najlepszym porz膮dku.

Tak by艂o, a zarazem nie by艂o. Wyniesienie do kasty kap艂an贸w to co艣 osza艂amiaj膮cego, cudownego. Kasty Bassanii trwa艂y nieruchomo jak g贸ry 鈥 chyba 偶e chcia艂 je poruszy膰 kr贸l kr贸l贸w. Stanowisko lekarza na dworze oznacza艂o bogactwo, bezpiecze艅stwo, dost臋p do bibliotek i uczonych, 偶ad­nych trosk zwi膮zanych z kupnem wi臋kszego domu dla rodziny albo pale­niem lamp oliwnych w nocy. Przysz艂o艣膰 Shaskiego zacz臋艂a si臋 rysowa膰 nadspodziewanie pomy艣lnie.

Co mo偶na jednak powiedzie膰 偶onie, kt贸ra z rozkazu kr贸la kr贸l贸w mia­艂a zosta膰 odrzucona i oddana innemu m臋偶czy藕nie? I ma艂ej? Issie, 艣pi膮cej w ko艂ysce. Zostanie mu odebrana ma艂a.

Wszystko jest w najlepszym porz膮dku 鈥 powt贸rzy艂 Rustem, usi­艂uj膮c samemu w to uwierzy膰.

Drzwi otworzy艂y si臋, ukazuj膮c 艣wiat stoj膮cy na progu. Dobro i z艂o sz艂o rami臋 w rami臋, niemo偶liwe do rozdzielenia. Perunowi zawsze przeciwsta­wia艂 si臋 Azal. Obaj bogowie razem weszli w Czas; jeden nie m贸g艂 istnie膰 bez drugiego. Tak nauczali kap艂ani przed 艢wi臋tym P艂omieniem w ka偶dej 艣wi膮tyni Bassanii.

Kobiety razem zaprowadzi艂y ch艂opca do jego pokoju. Przechodz膮c przez pr贸g, Shaski si臋gn膮艂 w g贸r臋 i wzi膮艂 swoje matki za r臋ce, zagarniaj膮c obie dla siebie. 鈥瀂a bardzo mu ulegaj膮鈥, pomy艣la艂 Rustem. 鈥濼o nie jest jednak noc na takie rozwa偶ania鈥.

Sta艂 samotnie we frontowym pokoju swego domku w艣r贸d zapalo­nych lamp i p艂on膮cego ognia, rozmy艣laj膮c o losie, przypadkowych chwilach kszta艂tuj膮cych ludzkie 偶ycie i o Sarancjum.



Rozdzia艂 2


Pardosowi nigdy nie podoba艂y si臋 jego d艂onie. Palce mia艂 za kr贸t­kie, grube. Wcale nie wygl膮da艂y jak d艂onie mozaicysty, chocia偶 wida膰 by艂o na nich tak膮 sam膮 siateczk臋 rozci臋膰 i zadrapa艅 jak u wszystkich jego koleg贸w.

Mia艂 mn贸stwo czasu na rozmy艣lania o tym i o innych sprawach podczas d艂ugiej podr贸偶y na wietrze i w deszczu, jako 偶e jesie艅 nieuchronnie zmie­nia艂a si臋 w zim臋. Palce Martiniana, Crispina czy najlepszego przyjaciela Pardosa, Couvry鈥檈go 鈥 to by艂y palce o w艂a艣ciwym kszta艂cie. Du偶e i d艂ugie, sprawia艂y wra偶enie zr臋cznych i silnych. Pardos uwa偶a艂, 偶e jego d艂onie s膮 jak d艂onie parobka czy robotnika, kogo艣 wykonuj膮cego prac臋, przy kt贸rej zr臋czno艣膰 nie ma znaczenia. Czasami go to martwi艂o.

By艂 jednak mozaicyst膮, prawda? Uko艅czy艂 termin u dw贸ch s艂ynnych mi­strz贸w tej sztuki i zosta艂 oficjalnie przyj臋ty do gildii w Varenie. Papiery mia艂 teraz przy sobie, a jego imi臋 zosta艂o wpisane do rejestr贸w. W sumie wi臋c wygl膮d nie jest tak wa偶ny. Jego kr贸tkie, grube palce by艂y do艣膰 zwinne, by robi膰 to, co trzeba by艂o zrobi膰. Liczy si臋 oko i umys艂, jak mawia艂 Crispin, zanim odszed艂; d艂onie potrafi膮 nauczy膰 si臋 robi膰 to, co im si臋 ka偶e.

Wydawa艂o si臋 to prawd膮. Robi艂y to, co trzeba by艂o zrobi膰, chocia偶 Par­dosowi nawet si臋 nie 艣ni艂o, 偶e pierwszej pracy jako w pe艂ni dojrza艂y moza­icyst膮 podejmie si臋 w odleg艂ej, przejmuj膮co zimnej dziczy Sauradii.

W艂a艣ciwie nigdy mu si臋 nie 艣ni艂o, 偶e znajdzie si臋 tak daleko od domu, i to sam. Nie by艂 typem m艂odzie艅ca, kt贸ry wyobra偶a艂 sobie niezwyk艂e przy­gody w odleg艂ych miejscach. By艂 pobo偶ny, uwa偶ny, mia艂 sk艂onno艣ci do martwienia si臋 i wcale nie by艂 impulsywny.

Opu艣ci艂 jednak Varen臋 鈥 sw贸j dom, wszystko, co wiedzia艂 o 艣wiecie stworzonym przez D偶ada 鈥 prawie natychmiast po morderstwach w san­ktuarium, a by艂o to zapewne najbardziej impulsywne dzia艂anie, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰.

Nie mia艂 wra偶enia, 偶e zachowuje si臋 lekkomy艣lnie, uzna艂 raczej, 偶e w tej sprawie to jedyne rozwi膮zanie, i zastanawia艂 si臋, dlaczego inni nie potrafili tego zrozumie膰. Przyciskany przez przyjaci贸艂, Martiniana i jego zatroskan膮, dobrotliw膮 偶on臋, powtarza艂 tylko, 偶e nie mo偶e zosta膰 w miejscu, gdzie dziej膮 si臋 takie rzeczy. Kiedy z cynizmem i smutkiem powiedziano mu, 偶e takie rzeczy dziej膮 si臋 wsz臋dzie, Pardos odpowiedzia艂 鈥 bardzo prosto 鈥 偶e on ich nie widzia艂 wsz臋dzie, tylko w sanktuarium rozbudowanym dla przechowywania ko艣ci kr贸la Hildrica za murami Vareny.

Konsekracja tego sanktuarium by艂a najcudowniejszym dniem jego 偶y­cia. Wraz z innymi by艂ymi terminatorami, 艣wie偶o przyj臋tymi do gildii, sie­dzia艂 z Martinianem i jego 偶on膮 oraz siwow艂os膮 matk膮 Crispina na honoro­wych miejscach. W sanktuarium znajdowali si臋 wszyscy mo偶ni antyjskiego kr贸lestwa, a b艂otnistymi drogami z Rhodias przyby艂o do Vareny wielu zna­komitych Rhodian, 艂膮cznie z przedstawicielami samego Wysokiego Patriar­chy. Kr贸lowa Gisel, okryta welonem i odziana w czyst膮 biel 偶a艂oby, sie­dzia艂a tak blisko, 偶e Pardos m贸g艂by niemal do niej przem贸wi膰.

Tylko 偶e to nie by艂a kr贸lowa. By艂a to kobieta przebrana za kr贸low膮, jej dama dworu. Zgin臋艂a wtedy w sanktuarium, podobnie jak jej olbrzymi, milcz膮cy stra偶nik, powalony ciosem miecza, kt贸ry nigdy nie powinien si臋 by艂 znale藕膰 w 艣wi臋tym miejscu. Potem tu偶 przy o艂tarzu zosta艂 zabity gra­dem sypi膮cych si臋 z g贸ry strza艂 zab贸jca 鈥 Agila, g艂贸wny koniuszy. W ten sam spos贸b zgin臋li i inni, podczas gdy ludzie krzyczeli i tratowali si臋 na­wzajem w p臋dzie do drzwi; krew zbryzga艂a s艂oneczny dysk znajduj膮cy si臋 pod mozaikami, kt贸re na cze艣膰 boga u艂o偶yli Crispin, Martinian, Pardos, Radulph, Couvry i inni.

Przemoc, brudna i 艣wi臋tokradcza, w kaplicy, gdzie oddawano cze艣膰 bogu, zbezczeszczenie miejsca oraz D偶ada. Pardos czu艂 si臋 zbrukany i za­wstydzony 鈥 przepe艂niony gorzk膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e jest Antem i dzieli krew, a nawet przez przypadek plemi臋, z cz艂owiekiem o plugawym j臋zyku, kt贸ry wsta艂 ze swym bezprawnie wniesionym mieczem, obrzuci艂 kr贸low膮 pod艂ymi, zjadliwymi s艂owami, a potem zgin膮艂 wraz z tymi, kt贸rych sam zabi艂.

Pardos wyszed艂 przez podw贸jne drzwi na dziedziniec sanktuarium, mimo 偶e g艂adki kanclerz, Eudric Z艂otow艂osy, nakaza艂 kontynuowanie uroczysto艣ci. Min膮艂 stoj膮ce na otwartym powietrzu piece, przy kt贸rych sp臋dzi艂 lato i jesie艅, dogl膮daj膮c niegaszonego wapna na zapraw臋, wyszed艂 przez bram臋 i ruszy艂 drog膮 do miasta. Zanim jeszcze dotar艂 do jego mur贸w, postanowi艂, 偶e opu艣ci Varen臋. I prawie natychmiast u艣wiadomi艂 sobie, dok膮d zamierza dotrze膰, chocia偶 nigdy w 偶yciu nie opuszcza艂 domu, a ponadto zbli偶a艂a si臋 zima.

P贸藕niej znajomi starali si臋 odwie艣膰 go od tego zamiaru, ale Pardos by艂 upartym m艂odzie艅cem, kt贸rego trudno by艂o nam贸wi膰 do zmiany raz podj臋­tej decyzji. Musia艂 oddali膰 si臋 od tego, co zasz艂o w sanktuarium 鈥 czego dopu艣ci艂o si臋 jego plemi臋. 呕aden z jego koleg贸w i przyjaci贸艂 nie by艂 Antem; wszyscy byli Rhodianami z urodzenia. By膰 mo偶e dlatego nie odczuwali wstydu tak bole艣nie jak on.

Zimowe drogi prowadz膮ce na wsch贸d mog艂y by膰 niebezpieczne, ale je艣li chodzi o Pardosa, to nie mog艂y by膰 gorsze od tego, co w艂a艣nie mia艂o si臋 sta膰 tu, w艣r贸d jego ludu, po znikni臋ciu kr贸lowej i dobyciu mieczy w 艣wi臋­tych miejscach.

Chcia艂 zn贸w ujrze膰 Crispina i pracowa膰 z nim, jak najdalej od zbli偶a­j膮cych si臋 plemiennych wojen. Zn贸w zbli偶aj膮cych si臋 wojen. Antowie ju偶 kiedy艣 przeszli t臋 ciemn膮 艣cie偶k臋. Tym razem Pardos p贸jdzie w innym kie­runku.

Od czasu jednego listu przekazanego z wojskowego obozu w Sauradii nic mieli od m艂odszego, bardziej 偶ywio艂owego partnera Martiniana 偶adnych wie艣ci. A tamten list nie by艂 nawet zaadresowany do nich 鈥 zosta艂 dor臋czo­ny alchemikowi Zotikowi, przyjacielowi Martiniana. Przekaza艂 im wiado­mo艣膰, 偶e u Crispina wszystko w porz膮dku, przynajmniej do tego etapu po­dr贸偶y. Dlaczego napisa艂 do tego starca, a nie do swego partnera czy matki, nic zosta艂o wyja艣nione, a przynajmniej nie Pardosowi.

Od tamtego czasu ani s艂owa, chocia偶 Crispin prawdopodobnie dotar艂 ju偶 do Sarancjum 鈥 je偶eli w og贸le by艂o mu to przeznaczone. Pardos, kt贸ry po­wzi膮艂 ju偶 stanowcz膮 decyzj臋 wyruszenia w drog臋, postawi艂 sobie przed oczyma duszy obraz by艂ego nauczyciela i oznajmi艂 zamiar udania si臋 za nim do Cesarskiego Miasta.

Kiedy Martinian i jego 偶ona Carissa zorientowali si臋, 偶e nie da si臋 go od tego zamiaru odwie艣膰, ca艂膮 swoj膮 niespo偶yt膮 energi臋 skierowali na w艂a艣­ciwe przygotowanie Pardosa do podr贸偶y. Martinian biada艂 nad niedawnym 鈥 i bardzo nag艂ym 鈥 odej艣ciem swego przyjaciela-alchemika, cz艂owie­ka, kt贸ry najwyra藕niej mia艂 ogromn膮 wiedz臋 o drogach prowadz膮cych na wsch贸d. Uda艂o mu si臋 jednak zebra膰 opinie i sugestie od wiele podr贸偶u­j膮cych kupc贸w, swoich by艂ych klient贸w. Pardos, kt贸ry szczyci艂 si臋 tym, 偶e umie czyta膰, zosta艂 zaopatrzony w starannie wypisane listy miejsc, w kt贸­rych mo偶na si臋 zatrzyma膰 oraz kt贸rych nale偶y unika膰. Mo偶liwo艣ci mia艂 oczywi艣cie ograniczone, poniewa偶 nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na przekupywanie gospodarzy cesarskich zajazd贸w, ale i tak warto by艂o wiedzie膰, w kt贸rych tawernach i gospodach podr贸偶ny by艂 nara偶ony na wi臋ksze ni偶 zwykle ryzyko postradania mienia czy 偶ycia.

Pewnego ranka, po inwokacjach o wschodzie s艂o艅ca odm贸wionych w ma­艂ej starej kaplicy znajduj膮cej si臋 nieopodal pokoju, kt贸ry dzieli艂 z Couvrym i Radulphem, Pardos uda艂 si臋 鈥 nieco skr臋powany 鈥 do chiromanty.

Jego mieszkanie znajdowa艂o si臋 w okolicy kompleksu pa艂acowego. W sprawach hazardu i mi艂o艣ci radzili si臋 go niekt贸rzy inni terminatorzy i rzemie艣lnicy pracuj膮cy przy sanktuarium, co jednak nie zmniejsza艂o nie­pokoju Pardosa zwi膮zanego z tym, co robi艂.

Chiromancja by艂a oczywi艣cie pot臋pian膮 herezj膮, lecz duchowni D偶ada poruszali si臋 tu, w Bachiarze w艣r贸d Ant贸w, niezwykle ostro偶nie, a zdobyw­cy nigdy w pe艂ni nie porzucili pewnych aspekt贸w swoich dawnych wierze艅. Drzwi by艂y wyra藕nie oznaczone szyldem z pentagramem. Kiedy je otwo­rzy艂, zad藕wi臋cza艂 dzwonek, ale nikt si臋 nie pojawi艂. Pardos wszed艂 do nie­wielkiego, ciemnego pokoju frontowego i po chwili oczekiwania zastuka艂 w znajduj膮c膮 si臋 tam chwiejn膮 lad臋. Zza zas艂ony z koralik贸w wyszed艂 ja­snowidz i bez s艂owa zaprowadzi艂 go do pozbawionego okien pokoju na ty艂ach domu, ogrzewanego tylko przez ogie艅 p艂on膮cy w niedu偶ym metalo­wym koszu i o艣wietlonego blaskiem 艣wiec. Wci膮偶 milcz膮c, czeka艂, a偶 Par­dos po艂o偶y na stole trzy miedziane monety i zada swoje pytanie.

Chiromanta pokaza艂 na 艂aw臋. Pardos usiad艂 ostro偶nie 鈥 艂awa by艂a bar­dzo stara.

M臋偶czyzna, chudy jak szczapa, odziany w czer艅 i pozbawiony ma艂ego palca lewej r臋ki, uj膮艂 kr贸tk膮 szerok膮 d艂o艅 klienta i pochyli艂 nad ni膮 g艂ow臋, d艂ugo przygl膮daj膮c si臋 uk艂adowi linii przy 艣wietle 艣wiec i dymi膮cego kosza. Co pewien czas kaszla艂. Znosz膮c to wszystko, Pardos zazna艂 dziwnej miesza­niny strachu, gniewu i pogardy dla samego siebie. Wreszcie m臋偶czyzna, kt贸­ry jak dot膮d nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, kaza艂 mozaicy艣cie rzuci膰 na zat艂uszczony st贸艂 kilka wysuszonych kurzych ko艣ci. Przygl膮da艂 si臋 im przez ko­lejn膮 d艂ug膮 chwil臋, po czym oznajmi艂 wysokim, charcz膮cym g艂osem, 偶e podczas podr贸偶y na wsch贸d Pardos nie umrze i 偶e jest oczekiwany na drodze.

To ostatnie w og贸le nie mia艂o sensu i Pardos poprosi艂 o wyja艣nienie. Kaszl膮c, chiromanta potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i przy艂o偶y艂 do ust poplamiony ka­wa艂ek materia艂u. Kiedy przesta艂 kaszle膰, powiedzia艂, 偶e trudno rozpozna膰 dalsze szczeg贸艂y. Pardos wiedzia艂, 偶e prosi w ten spos贸b o wi臋cej pieni臋­dzy, ale nie chcia艂 da膰 wi臋cej, ni偶 ju偶 zap艂aci艂, wyszed艂 wi臋c na poranne s艂o艅ce. Zastanawia艂 si臋, czy chiromanta jest tak ubogi, jak sprawia艂 wra偶e­nie, czy te偶 jego str贸j i pokoje s膮 celowo n臋dzne, by nie 艣ci膮ga艂y na niego zbytniej uwagi. Chiromanci w Varenie na pewno nie narzekali na brak zaj臋­cia. Kaszel i chrapliwy g艂os brzmia艂y prawdziwie, ale bogacze mog膮 zacho­rowa膰 prawie tak 艂atwo jak biedacy.

Wci膮偶 skr臋powany tym, co zrobi艂, i 艣wiadom, jak odni贸s艂by si臋 do od­wiedzin u jasnowidza duchowny przewodnicz膮cy mod艂om w jego kaplicy, Pardos specjalnie opowiedzia艂 o nich Couvry鈥檈mu.

Je艣li mnie zabij膮 鈥 poprosi艂 鈥 odbierz te trzy miedziaki, dobrze?

Couvry si臋 zgodzi艂, powstrzymuj膮c si臋 od zwyk艂ych 偶art贸w.

W ostatni wsp贸lny wiecz贸r w Varenie Couvry i Radulph zaprosili Pardosa do ich ulubionej winiarni. Radulph te偶 wkr贸tce opuszcza艂 miasto, ale udawa艂 si臋 tylko na po艂udnie do Baiany, w pobli偶u Rhodias, gdzie miesz­ka艂a jego rodzina i gdzie spodziewa艂 si臋 znale藕膰 sta艂e zaj臋cie przy ozdabia­niu dom贸w i letnich posiad艂o艣ci nad morzem. Nadziei tej m贸g艂by po艂o偶y膰 kres wybuch wojny domowej albo inwazja ze wschodu, ale w ostatni wie­cz贸r sp臋dzony razem postanowili o tym nie m贸wi膰. Podczas tego 艂zawego po偶egnania Radulph i Couvry wyrazili ogromny 偶al, 偶e nie wybieraj膮 si臋 z Pardosem. Skoro ju偶 si臋 pogodzili z jego nag艂ym odej艣ciem z miasta, za­cz臋li to postrzega膰 jako wielk膮 przygod臋.

Pardos wcale nie podziela艂 ich stanowiska, ale nie zamierza艂 rozczaro­wywa膰 przyjaci贸艂, m贸wi膮c im o tym. Ogromnie si臋 wzruszy艂, kiedy Couvry rozpakowa艂 paczk臋, kt贸r膮 przyni贸s艂 z sob膮, i wraz z Radulphem sprezentowa艂 mu nowe d艂ugie buty na drog臋. Radulph wyja艣ni艂, 偶e chc膮c trafi膰 z roz­miarem, pewnej nocy zmierzyli jego sanda艂y, kiedy spa艂.

Gospoda by艂a zamykana wcze艣nie, z rozkazu Eudrica Z艂otow艂osego, nie­gdy艣 kanclerza, kt贸ry pod nieobecno艣膰 kr贸lowej og艂osi艂 si臋 regentem. Wy­wo艂a艂o to pewne niepokoje. W ci膮gu kilku ostatnich dni zgin臋艂o w walkach ulicznych troch臋 ludzi. Gospody z wyszynkiem i winiarnie wcze艣nie ko艅­czy艂y prac臋. Wyczuwa艂o si臋 du偶e napi臋cie, kt贸re zapewne jeszcze wzro艣nie.

Poza tym nikt chyba nie mia艂 poj臋cia, dok膮d uda艂a si臋 kr贸lowa, co stano­wi艂o pow贸d pewnego niepokoju w艣r贸d os贸b zajmuj膮cych obecnie pa艂ac.

Pardos po prostu mia艂 nadziej臋, 偶e bez wzgl臋du na to, gdzie jest, nic si臋 jej nie sta艂o i 偶e wr贸ci. Antowie nie darzyli przychylno艣ci膮 w艂adczy艅, ale Pardos uwa偶a艂, 偶e c贸rka Hildrica jest o wiele lepsza od kogokolwiek, kto m贸g艂by zaj膮膰 jej miejsce.

Wyszed艂 z domu nast臋pnego ranka, tu偶 po inwokacji o wschodzie s艂o艅­ca, i ruszy艂 drog膮 prowadz膮c膮 na wsch贸d, do Sauradii.


W sumie najwi臋cej k艂opot贸w sprawia艂y mu psy. Unika艂y wi臋kszych grup, ale kilka razy zdarzy艂o si臋, 偶e o 艣wicie i o zmierzchu Pardos szed艂 sam, a pewna szczeg贸lnie nieprzyjemna noc zaskoczy艂a go mi臋dzy go­spodami. To wtedy zaatakowa艂y go zdzicza艂e psy. Wali艂 na o艣lep kijem, za­skoczony gwa艂towno艣ci膮 w艂asnych cios贸w i przekle艅stwami, ale i tak zosta艂 pogryziony. Na szcz臋艣cie 偶aden z ps贸w nie wydawa艂 si臋 chory, bo inaczej Pardos albo by umiera艂, albo ju偶 by艂by martwy i Couvry musia艂by i艣膰 do ja­snowidza po pieni膮dze.

Gospody okazywa艂y si臋 brudne i zimne, a podawane w nich jedzenie by艂o nieokre艣lonego pochodzenia, jednak偶e pok贸j Pardosa w domu nie by艂 偶adn膮 pa艂acow膮 komnat膮, on sam za艣 nawyk艂 do dzielenia pos艂ania z r贸偶ny­mi niemi艂ymi insektami. W wilgotne wieczory widzia艂 do艣膰 nieciekawych typk贸w pij膮cych zbyt du偶o wina, ale rzuca艂o si臋 w oczy, 偶e ten spokojny m艂odzieniec nie ma ani pieni臋dzy, ani towar贸w, kt贸re mo偶na by ukra艣膰, wi臋c w艂a艣ciwie zostawiano go w spokoju. Musia艂 jednak pobrudzi膰 i popla­mi膰 swoje nowe buty, 偶eby wygl膮da艂y na starsze.

Podoba艂y mu si臋. Nie mia艂 nic przeciwko zimnu ani chodzeniu. Wielki czarny las le偶膮cy na p贸艂nocy 鈥 Drzewielas 鈥 uzna艂 za dziwnie ekscy­tuj膮cy. Podoba艂o mu si臋 wyszukiwanie na jego skraju odcieni szaro艣ci, b艂ot­nistego br膮zu, ciemnej zieleni i czerni w zmieniaj膮cym si臋 o艣wietleniu. Przysz艂o mu na my艣l, 偶e w tych lasach mogli mieszka膰 jego dziadowie i pradziadowie; mo偶e dlatego go przyci膮ga艂y. Na d艂ugo przedtem, nim roz­pocz臋li wielk膮 migracj臋 na po艂udnie i zach贸d do Bachiary, gdzie cesarstwo chyli艂o si臋 ku upadkowi, Antowie zadomowili si臋 w Sauradii po艣r贸d Inicyjczyk贸w i Vrach贸w oraz innych wojowniczych plemion. Mo偶e drzewa ci膮g­n膮ce si臋 wzd艂u偶 cesarskiej drogi przemawia艂y do jakich艣 pradawnych cz膮s­tek jego krwi. Chiromanta powiedzia艂, 偶e jest oczekiwany na drodze. Nie powiedzia艂 natomiast, co go oczekuje.

Zgodnie z rad膮 Martiniana szuka艂 ludzi, z kt贸rymi m贸g艂by podr贸偶owa膰, ale po pierwszych kilku dniach przesta艂 si臋 martwi膰, je艣li nie znajdowa艂 to­warzystwa. Stara艂 si臋 nie uchybia膰 wymogom religii, zatrzymuj膮c si臋 w mia­r臋 mo偶liwo艣ci w przydro偶nych kaplicach na poranne inwokacje i obrz臋dy wieczorne, cz臋sto wi臋c zostawa艂 w tyle za mniej religijnymi podr贸偶nymi, nawet je艣li ju偶 si臋 do kogo艣 przy艂膮czy艂.

Raz, kiedy zmierzch zasta艂 jego grupk臋 na drodze, pewien g艂adko wygo­lony sprzedawca wina z Megarium zaproponowa艂 Pardosowi pieni膮dze za wsp贸lnie sp臋dzon膮 noc 鈥 i to w cesarskim zaje藕dzie. Trzeba by艂o dopiero uderzenia lask膮 pod kolana, by odwie艣膰 go od zamiaru chwycenia m艂odzie艅­ca za intymne cz臋艣ci cia艂a. Pardos martwi艂 si臋, 偶e przyjaciele kupca mog膮 zareagowa膰 na jego krzyk b贸lu i spowodowa膰 k艂opoty, ale najwyra藕niej znali upodobania swego kolegi i nie robili Pardosowi 偶adnych trudno艣ci. Zupe艂nie nieoczekiwanie jeden z nich nawet go przeprosi艂. Ich grupka za­trzyma艂a si臋 w wy艂aniaj膮cym si臋 z ciemno艣ci cesarskim zaje藕dzie 鈥 ob­szernym, o艣wietlonym pochodniami i go艣cinnym 鈥 ale Pardos poszed艂 da­lej sam. To tej w艂a艣nie nocy kuli艂 si臋 po po艂udniowej stronie kamiennego murku na przejmuj膮cym zimnie, w bia艂ym 艣wietle ksi臋偶yca, stawiaj膮c czo艂o zdzicza艂ym psom. Murek powinien stanowi膰 przed nimi os艂on臋, ale zawali艂 si臋 w zbyt wielu miejscach. Pardos wiedzia艂, co to oznacza. Zaraza nawie­dzi艂a w minionych latach i t臋 okolic臋. Kiedy ludzie umieraj膮 tak masowo, zawsze brakuje r膮k do koniecznych rob贸t.

Ta noc by艂a bardzo ci臋偶ka i Pardos zastanawia艂 si臋, dr偶膮c i usi艂uj膮c nie zasn膮膰, czy umrze tu, w Sauradii, prze偶ywszy 偶ycie kr贸tkie i zupe艂nie po­zbawione znaczenia. Zadawa艂 sobie pytanie, co robi tak daleko od wszyst­kiego, co dot膮d zna艂, nie maj膮c niczego do rozpalenia ognia i wypatruj膮c w czerni smuk艂ych, za艣linionych zjaw, kt贸re mog艂yby go zabi膰, gdyby nie zauwa偶y艂, 偶e si臋 zbli偶aj膮. S艂ysza艂 te偶 inne d藕wi臋ki, dochodz膮ce z lasu po drugiej stronie murku, zza drogi: g艂臋bokie, powtarzaj膮ce si臋 st臋kanie, wy­cie, a raz kroki czego艣 bardzo du偶ego. Nie wsta艂, 偶eby zobaczy膰, co to takiego, ale wtedy 鈥 chwa艂a D偶adowi 鈥 psy znikn臋艂y. Pardos siedzia艂 opa­tulony p艂aszczem, oparty o sw贸j pakunek i szorstki murek, i patrzy艂 na dale­kie gwiazdy oraz jeden bia艂y ksi臋偶yc, zastanawiaj膮c si臋, gdzie jest jego miejsce w dziele stworzenia D偶ada. Gdzie ma艂a, oddychaj膮ca, niewa偶na drobina, kt贸r膮 by艂 Pardos z Ant贸w, sp臋dza zimn膮 noc. Gwiazdy w ciemno­艣ci by艂y twarde i jasne jak brylanty.

P贸藕niej mia艂 uzna膰, 偶e ta d艂uga noc pozwoli艂a mu na nowo doceni膰 boga, je艣li podobne spekulacje nie by艂y zbyt aroganckie, bo jak偶e cz艂owiek tuki jak on 艣mie m贸wi膰 o docenianiu boga? Dr膮偶y艂a go jednak taka my艣l: czy偶 ka偶dej nocy D偶ad nie robi czego艣 niesko艅czenie trudniejszego, wal­cz膮c samotnie z wrogami i z艂em w przejmuj膮cym zimnie i ciemno艣ci? I 鈥 co stanowi艂o kolejn膮 prawd臋 鈥 czy偶 b贸g nie robi tego dla dobra innych, dla swoich 艣miertelnych dzieci, a nie dla siebie? Pardos po prostu walczy艂 o w艂asne, a nie o cudze 偶ycie.

W pewnej chwili, kiedy po zaj艣ciu bia艂ego ksi臋偶yca zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno, pomy艣la艂 o Bezsennych, tych 艣wi臋tych duchownych, kt贸rzy czu­wali ca艂膮 noc, by da膰 艣wiadectwo swej 艣wiadomo艣ci tego, co b贸g robi noc膮. Potem zapad艂 w niespokojny, pozbawiony marze艅 sen.

A nast臋pnego dnia, zmarzni臋ty, bole艣nie zesztywnia艂y i bardzo zm臋czo­ny, dotar艂 do kaplicy tych w艂a艣nie Bezsennych, odsuni臋tej nieco od drogi; wszed艂 do niej z uczuciem wdzi臋czno艣ci, chc膮c si臋 pomodli膰 i z艂o偶y膰 dzi臋­ki, mo偶e nawet znale藕膰 troch臋 ciep艂a w zimny, wietrzny poranek, i zobaczy艂 to, co znajdowa艂o si臋 nad jego g艂ow膮.

Jeden z duchownych nie spa艂 i przyszed艂 偶yczliwie powita膰 Pardosa; ra­zem odm贸wili inwokacj臋 o wschodzie s艂o艅ca przed dyskiem i pod przera­偶aj膮c膮 postaci膮 ciemnego, brodatego boga przedstawionego na kopule. Po­tem Pardos z wahaniem powiedzia艂 duchownemu, 偶e pochodzi z Vareny, 偶e jest mozaicyst膮 i 偶e dzie艂o, kt贸re tu ujrza艂, jest 鈥 szczerze 鈥 najbardziej osza艂amiaj膮ce ze wszystkiego, co dotychczas widzia艂.

Wtedy odziany w biel 艣wi臋ty cz艂owiek zawaha艂 si臋 i zapyta艂 Pardosa, czy mo偶e zna innego mozaicyst臋 z zachodu, cz艂owieka imieniem Martinian, kt贸ry przechodzi艂 t臋dy na pocz膮tku jesieni. Pardos w sam膮 por臋 przypo­mnia艂 sobie, 偶e Crispin wybra艂 si臋 na wsch贸d pod imieniem swego partnera, i odpowiedzia艂 twierdz膮co: zna Martiniana, terminowa艂 u niego i teraz po­dr贸偶uje do niego na wsch贸d, do Sarancjum.

Na te s艂owa duchowny o poci膮g艂ej twarzy zawaha艂 si臋 ponownie, a po chwili poprosi艂 Pardosa, by zaczeka艂 par臋 chwil. Wyszed艂 przez drzwiczki umieszczone z boku kaplicy i wr贸ci艂 z innym duchownym, cz艂owiekiem star­szym, siwobrodym, kt贸ry wyja艣ni艂 niezr臋cznie, 偶e tamten inny rzemie艣lnik, Martinian, wyrazi艂 przypuszczenie, i偶 je艣li wyobra偶enie D偶ada na kopule ma dalej wygl膮da膰 tak, jak nale偶y, to by膰 mo偶e wymaga pewnych... zabieg贸w.

Pardos zn贸w spojrza艂 w g贸r臋, teraz uwa偶niej, zobaczy艂 to, co ujrza艂 Crispin, skin膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂, 偶e tak jest w istocie. Nast臋pnie duchowni zapytali go, czy mo偶e zechce im w tym pom贸c. Pardos, oszo艂omiony, za­mruga艂 i wyj膮ka艂 co艣 o konieczno艣ci u偶ycia do tej wymagaj膮cej, prawie nie­mo偶liwej pracy ogromnej liczby tesser, kt贸re pasowa艂yby do tych wid­niej膮cych na g贸rze. B臋dzie potrzebowa艂 wyposa偶enia i narz臋dzi mozaicysty, rusztowania...

艢wi臋ci m臋偶owie wymienili spojrzenia, po czym zaprowadzili Pardosa przez kaplic臋 do jednego z le偶膮cych za ni膮 budynk贸w gospodarczych, a po­tem po skrzypi膮cych schodach do piwnicy. I tam przy 艣wietle pochodni Par­dos zobaczy艂 rusztowanie roz艂o偶one na cz臋艣ci oraz narz臋dzia potrzebne mozaicy艣cie do pracy. Pod kamiennymi 艣cianami sta艂o z dziesi臋膰 skrzy艅; du­chowni otworzyli je po kolei i Pardos ujrza艂 tessery o takim blasku i jako艣ci, 偶e z trudem powstrzyma艂 szloch, pami臋taj膮c przydymione, nieodpowiednie szk艂o, jakim Crispin i Martinian byli zmuszeni pos艂ugiwa膰 si臋 w Varenie. To by艂y tessery u偶yte do wykonania tego wizerunku D偶ada na kopule: du­chowni przechowali je tu, na dole, przez setki lat.

Dwaj 艣wi臋ci m臋偶owie patrzyli na Pardosa wyczekuj膮co, a偶 ten po prostu kiwn膮艂 g艂ow膮.

Tak 鈥 powiedzia艂. 鈥 Tak. B臋d臋 potrzebowa艂 kilku z was do pomocy.

Musisz nas nauczy膰, co mamy robi膰 鈥 rzek艂 starszy m臋偶czyzna i uni贸s艂 pochodni臋, by spojrze膰 na szk艂o w starodawnych skrzyniach, skrz膮­ce si臋 odbitym 艣wiat艂em.

Pardos zosta艂 przy kaplicy oraz pracowa艂 i mieszka艂 ze 艣wi臋tymi m臋­偶ami prawie przez ca艂膮 zim臋. Wydawa艂o si臋, 偶e w jaki艣 przedziwny spos贸b by艂 tam oczekiwany.

Nadszed艂 czas, kiedy osi膮gn膮艂 granice tego, co wed艂ug siebie potrafi艂 zrobi膰 bez cudzej porady czy wi臋kszego do艣wiadczenia, w艂asnymi r臋koma bior膮c si臋 do dzie艂a tak 艣wi臋tej wspania艂o艣ci, i powiedzia艂 o tym duchow­nym. Wtedy ju偶 go szanowali, dostrzegali jego pobo偶no艣膰 i staranno艣膰 i 鈥 jak nawet s膮dzi艂 Pardos 鈥 chyba go polubili. Nikt mu si臋 nie sprzeciwi艂. Ubrany w bia艂膮 szat臋, kt贸r膮 mu dali, w ostatni膮 noc czuwa艂 razem z Bezsen­nymi i z dr偶eniem us艂ysza艂 w艂asne imi臋 recytowane podczas nocnych obrz臋­d贸w przez 艣wi臋tych m臋偶贸w jako imi臋 kogo艣 cnotliwego i godnego pr贸艣b o 艂ask臋 boga. Kiedy w jasny poranek rozbrzmiewaj膮cy ptasim 艣piewem za­powiadaj膮cym wiosn臋 zn贸w wyrusza艂 z kijem i tobo艂kiem w drog臋 do Sarancjum, podarowali mu nowy p艂aszcz i s艂oneczny dysk.


* * *

Szczerze m贸wi膮c, Rustem musia艂 przyzna膰, 偶e jego pr贸偶no艣膰 zosta艂a ura偶ona. Uzna艂, 偶e gdyby up艂yn臋艂o jeszcze troch臋 czasu, to rozdra偶nienie zapewne by min臋艂o, a on sam m贸g艂by zacz膮膰 traktowa膰 reakcje swoich 偶on i w艂asne odczucia jako co艣 zabawnego i pouczaj膮cego, ale nie up艂yn臋艂o jeszcze do艣膰 czasu.

Najwyra藕niej 偶ywi艂 pewne domowe z艂udzenia. Nie jemu pierwszemu si臋 to przytrafi艂o. Szczup艂a, delikatna, niedawno po艣lubiona D偶arita, kt贸ra mia­艂a zosta膰 porzucona, poniewa偶 kr贸l kr贸l贸w zapragn膮艂 wynie艣膰 Rustema z Kerakeku do kasty kap艂a艅skiej, wydawa艂a si臋 ca艂kowicie zadowolona z ta­kiego obrotu sprawy 鈥 gdy tylko dowiedzia艂a si臋 o obietnicy otrzymania odpowiedniego, 艂agodnego m臋偶a. Jej jedynym 偶yczeniem by艂o to, by sta艂o si臋 to w Kabadhu.

Najwyra藕niej jego druga, delikatna 偶ona nie znosi艂a pustynnego piasku i upa艂u bardziej, ni偶 kiedykolwiek okazywa艂a, a zarazem z r贸wn膮 si艂膮 cieka­wi艂o j膮 ruchliwe, pe艂ne 偶ycia kr贸lewskie miasto. Nie trac膮c kontenansu, Ru­stem da艂 jej do zrozumienia, 偶e to 偶yczenie mo偶e si臋 spe艂ni. D偶arita uca艂o­wa艂a go rado艣nie, a nawet nami臋tnie i posz艂a do pokoju dziecinnego zoba­czy膰, jak si臋 miewa jej male艅stwo.

Katyun, jego pierwsza 偶ona 鈥 spokojna, uporz膮dkowana Katyun, dla kt贸rej, podobnie jak dla jej syna, wyniesienie do najwy偶szej z trzech kast by艂o zaszczytem oraz nios艂o perspektyw臋 niewyobra偶alnego bogactwa oraz mo偶liwo艣ci 鈥 powita艂a te same nowiny wybuchem rozpaczy. Nic nie mog­艂o ukoi膰 jej zawodzenia i 艂kania.

Katyun zdecydowanie nie lubi艂a wielkich miast 艣wiata, poniewa偶 nigdy nie widzia艂a 鈥 ani nie 偶ywi艂a ku temu najmniejszej ochoty 鈥 偶adnego z nich. Piasek w ubraniu czy we w艂osach stanowi艂 trywialn膮 dolegliwo艣膰; je偶eli zna艂o si臋 odpowiednie sposoby na 偶ycie, mo偶na by艂o sobie poradzi膰 z upa艂em pustyni, a je艣li po艣lubi艂o si臋 szanowanego lekarza i posiada艂o zwi膮zan膮 z tym pozycj臋, ma艂y, odleg艂y Kerakek by艂 zupe艂nie mi艂ym miej­scem zamieszkania.

Kabadh, dw贸r, s艂ynne wodne ogrody, boiska do gry w churka, ob艂o偶ona kwiatami sala ta艅ca o karmazynowych kolumnach... miejsca, gdzie kobiety malowa艂y si臋, perfumowa艂y i stroi艂y we wspania艂e jedwabie oraz wy膰wi­czone, z艂o艣liwe pozy. Kobieta z pustynnych prowincji w艣r贸d takich...?

Katyun szlocha艂a na 艂贸偶ku, mocno zaciskaj膮c powieki, nie chc膮c nawet patrze膰 na Rustema, kt贸ry usi艂owa艂 pociesza膰 j膮 wizjami mo偶liwo艣ci, jakie tu kr贸lewska hojno艣膰 dawa艂a Shaskiemu 鈥 i ka偶demu z kolejnych dzieci, jakie teraz mogli mie膰.

To ostatnie stwierdzenie by艂o impulsywn膮, nie planowan膮 uwag膮, ale zatamowa艂o 艂zy. Katyun chcia艂a mie膰 jeszcze jedno dziecko i Rustem o tym wiedzia艂. Po przeprowadzce do Kabadhu, gdzie b臋dzie pe艂ni艂 zaszczytne obowi膮zki kr贸lewskiego lekarza, upadn膮 wszelkie argumenty zwi膮zane z wielko艣ci膮 mieszkania czy 艣rodkami do 偶ycia, kt贸rych mo偶na by u偶y膰 przeciwko pomys艂owi posiadania jeszcze jednego dziecka.

W g艂臋bi duszy jednak Rustem wci膮偶 czu艂 uraz臋. D偶arita potraktowa艂a spraw臋 oddalenia jej wraz z c贸rk膮 o wiele za trze藕wo, a Katyun najwyra藕­niej nie zdawa艂a sobie sprawy, jak zdumiewaj膮ca jest ta odmiana ich losu, i nie okazywa艂a, 偶e jest dumna z Rustema, 偶e ekscytuje j膮 ich wsp贸lny nowy los.

Wzmianka o drugim dziecku rzeczywi艣cie j膮 uspokoi艂a. Wytar艂a oczy, usiad艂a w po艣cieli, spojrza艂a z namys艂em na m臋偶a i lekko si臋 u艣miechn臋艂a. Rustem sp臋dzi艂 z ni膮 reszt臋 nocy. Katyun, o urodzie mniej delikatnej ni偶 D偶arita, by艂a te偶 mniej od niej nie艣mia艂a i mia艂a wi臋ksze umiej臋tno艣ci w po­budzaniu Rustema na r贸偶ne sposoby. Przed 艣witem, wci膮偶 na wp贸艂 zaspany, zosta艂 nak艂oniony do uczynienia pierwszej pr贸by sp艂odzenia obiecanego po­tomstwa. Dotyk Katyun i jej g艂os szepcz膮cy mu przy uchu by艂y balsamem na jego dum臋.

O 艣wicie wr贸ci艂 do fortecy, by zbada膰 stan zdrowia swego kr贸lewskiego pacjenta. Wszystko by艂o w porz膮dku. Shirvan zdrowia艂 szybko, co stano­wi艂o oznak臋 偶elaznej kondycji i pomy艣lnego zbiegu dobrych wr贸偶b. To pierwsze nie by艂o zas艂ug膮 Rustema, lecz lekarz bardzo starannie pilnowa艂 i dostosowywa艂 si臋 do tego ostatniego.

Mi臋dzy wizytami u kr贸la czas sp臋dza艂 z wezyrem, Mazendarem, a cza­sami przy艂膮czali si臋 do nich i inni. Rustem przeszed艂 przy艣pieszony kurs wiedzy o niekt贸rych aspektach sytuacji na 艣wiecie, ze szczeg贸lnym naci­skiem na charakter i mo偶liwe zamiary Waleriusza II z Sarancjum, przez niekt贸rych nazywanego Cesarzem Nocy.

Je艣li Rustem si臋 tam wybiera艂 i robi艂 to w okre艣lonym celu, to pewne rzeczy musia艂 wiedzie膰.

Kiedy w ko艅cu wyruszy艂 w drog臋 鈥 po艣piesznie um贸wiwszy swoich uczni贸w na kontynuowanie nauk u znajomego lekarza w Quandirze, jeszcze dalej na po艂udnie 鈥 zima rozpocz臋艂a si臋 na dobre.

Najtrudniejsze, co ca艂kowicie zaskoczy艂o Rustema, okaza艂o si臋 po偶eg­nanie z Shaskim. Kobiety pogodzi艂y si臋 z rozwojem wypadk贸w i rozumia艂y to; niemowl臋 by艂o za ma艂e, by wiedzie膰 cokolwiek. Syn, wed艂ug ojca o wie­le za mi臋kki, bardzo stara艂 si臋 nie p艂aka膰, kiedy pewnego ranka Rustem sko艅czy艂 doci膮ganie rzemieni worka i odwr贸ci艂 si臋, by po raz ostatni si臋 z wszystkimi po偶egna膰.

Shaski post膮pi艂 kilka krok贸w 艣cie偶k膮, tr膮c oczy pi膮stkami. Rustem musia艂 przyzna膰, 偶e ch艂opiec si臋 stara. Usi艂owa艂 nie p艂aka膰. Ale jaki偶 ch艂opiec tak absurdalnie przywi膮zuje si臋 do ojca? To s艂abo艣膰. Shaski by艂 jeszcze w takim wieku, 偶e powinien zna膰 tylko 艣wiat kobiet i tylko jego potrzebowa膰. Ojciec mia艂 dostarcza膰 偶ywno艣膰 i schronienie oraz wskaz贸wki moralne i pilnowa膰 domowej dyscypliny. Mo偶e jednak Rustem pope艂ni艂 b艂膮d, pozwalaj膮c dziec­ku s艂ucha膰 z korytarza jego lekcji. Shaski nie powinien reagowa膰 w taki spo­s贸b. Patrzyli 偶o艂nierze; na znak kr贸lewskiej przychylno艣ci przez pierwsz膮 cz臋艣膰 drogi Rustemowi mia艂a towarzyszy膰 eskorta z fortecy.

Lekarz otworzy艂 usta, by upomnie膰 ch艂opca, i stwierdzi艂 鈥 ze wstydem 鈥 偶e sam ma w gardle kul臋 i czuje ucisk w piersiach, kt贸ry utrudnia mu m贸wienie. Odkaszln膮艂.

S艂uchaj matek 鈥 powiedzia艂, bardziej ochryp艂ym g艂osem, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Shaski skin膮艂 g艂ow膮.

Dobrze 鈥 wyszepta艂. Rustem zauwa偶y艂, 偶e wci膮偶 nie p艂acze, ale opuszczone d艂onie zacisn膮艂 w pi膮stki. 鈥 Kiedy wr贸cisz do domu, tato?

Kiedy zrobi臋 to, co mam zrobi膰.

Shaski post膮pi艂 kolejne dwa kroki w kierunku bramki, gdzie sta艂 Rus­tem. Byli sami, w po艂owie drogi mi臋dzy kobietami stoj膮cymi w drzwiach i wojskow膮 eskort膮 czekaj膮c膮 nieco dalej na drodze. Gdyby Rustem wy­ci膮gn膮艂 r臋k臋, m贸g艂by dotkn膮膰 ch艂opca. W przejrzystym, rze艣kim powietrzu zimowego poranka 艣piewa艂 jaki艣 ptak.

Syn Rustema wzi膮艂 g艂臋boki oddech, wyra藕nie zbieraj膮c si臋 na odwag臋.

Nie chc臋, 偶eby艣 wyje偶d偶a艂 鈥 powiedzia艂.

Rustem usi艂owa艂 wzbudzi膰 w sobie oburzenie. Dzieciom nie wolno tak m贸wi膰. Nie do ojc贸w. Wtedy zauwa偶y艂, 偶e ch艂opiec o tym wie; spu艣ci艂 wzrok i zgarbi艂 si臋, jakby w oczekiwaniu na bur臋.

Rustem spojrza艂 na niego i prze艂kn膮艂 艣lin臋, a potem odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa. Ni贸s艂 worek kilka krok贸w, dop贸ki jeden z 偶o艂nierzy nie zeskoczy艂 ze swego wierzchowca i nie wzi膮艂 od Rustema baga偶u, po czym sprawnie przymocowa艂 go na grzbiecie mu艂a. Rustem obserwowa艂 go. Dow贸dca spoj­rza艂 na niego i uni贸s艂 pytaj膮co brew, pokazuj膮c na konia, kt贸rego mu dali.

Lekarz, nie wiedzie膰 czemu poirytowany, skin膮艂 g艂ow膮. Post膮pi艂 krok w kierunku konia, a potem nagle odwr贸ci艂 si臋, by spojrze膰 ku bramce. Sha­ski wci膮偶 tam sta艂. Rustem uni贸s艂 r臋k臋, by pomacha膰 ch艂opcu, i lekko, nie­zdarnie u艣miechn膮艂 si臋, by dziecko wiedzia艂o, 偶e nie gniewa si臋 za jego s艂owa, cho膰 powinien. Shaski nie odrywa艂 wzroku od twarzy Rustema. Wci膮偶 nie p艂aka艂. Wci膮偶 wygl膮da艂, jakby m贸g艂 to zrobi膰. Rustem patrzy艂 na niego jeszcze przez chwil臋, napawaj膮c si臋 widokiem ma艂ej postaci, a potem skin膮艂 g艂ow膮, odwr贸ci艂 si臋 energicznie, przyj膮艂 podan膮 d艂o艅, wsiad艂 na ko­nia i odjecha艂 z 偶o艂nierzami. Nieprzyjemny ucisk w piersiach utrzymywa艂 si臋 jeszcze przez jaki艣 czas, lecz w ko艅cu zanik艂.


*

Eskorta dojecha艂a z Rustemem do granicy. Lekarz pojecha艂 dalej na za­ch贸d, na ziemie saranty艅skie 鈥 po raz pierwszy w 偶yciu 鈥 sam, je艣li nie li­czy膰 ciemnookiego, brodatego s艂u偶膮cego imieniem Nishik. Konia zostawi艂 z 偶o艂nierzami, zamieniwszy go na mu艂a, bardziej odpowiedniego do jego roli.

S艂u偶膮cy stanowi艂 nast臋pny wybieg. Tak jak w tej chwili Rustem nie by艂 po prostu nauczycielem medycyny poszukuj膮cym u zachodnich koleg贸w r臋kopi­s贸w i uczonych dysput, podobnie jego s艂u偶膮cy tak naprawd臋 nie by艂 s艂u偶膮cym. Nishik by艂 do艣wiadczonym 偶o艂nierzem, kt贸ry umia艂 prze偶y膰 w ka偶dych wa­runkach. W fortecy dano Rustemowi do zrozumienia, 偶e podczas jego po­dr贸偶y takie umiej臋tno艣ci mog膮 okaza膰 si臋 wa偶ne, a mo偶e jeszcze wa偶niej­sze, kiedy dotrze do celu. By艂 przecie偶 szpiegiem.

Zatrzymali si臋 w Sarnicy, nie ukrywaj膮c swego przybycia ani roli Rustema w uratowaniu kr贸la kr贸l贸w oraz jego rych艂ego wyniesienia. By艂o to zbyt dramatyczne wydarzenie: wie艣ci o pr贸bie zab贸jstwa przekroczy艂y granic臋 wcze艣niej od nich, nawet w zimie.

Rz膮dca Amorii zaprosi艂 Rustema do siebie; wydawa艂 si臋 odpowiednio przera偶ony kolejnymi szczeg贸艂ami zab贸jczej perfidii w bassanidzkiej rodzi­nie kr贸lewskiej. Po oficjalnej audiencji odprawi艂 s艂u偶b臋 i wyzna艂 Rustemo­wi w zaufaniu, i偶 napotyka niejakie trudno艣ci w spe艂nianiu obowi膮zk贸w tak wobec 偶ony, jak i ulubionej kochanki. Przyzna艂 nieco wstydliwie, 偶e po­sun膮艂 si臋 ju偶 do wizyty u chiromanty, ale 偶e nic to nie pomog艂o. Modlitwa tak偶e na nic si臋 nie zda艂a.

Rustem powstrzyma艂 si臋 od komentarza na temat tych rozwi膮za艅 i po obejrzeniu j臋zyka oraz zmierzeniu pulsu rz膮dcy doradzi艂 mu, by w te wie­czory, kt贸re pragn膮艂 sp臋dzi膰 z kt贸r膮艣 ze swoich kobiet, spo偶ywa艂 dobrze ugotowan膮 w膮trob臋 owcy lub krowy. Zauwa偶ywszy te偶 niezwykle rumian膮 cer臋 m臋偶czyzny, zaleci艂 mu powstrzymanie si臋 od picia wina do tego wa偶­nego posi艂ku i wyrazi艂 niezachwian膮 pewno艣膰, 偶e to oka偶e si臋 pomocne. Pewno艣膰 stanowi艂a, oczywi艣cie, po艂ow臋 leczenia. Rz膮dca wylewnie podzi臋­kowa艂 Rustemowi i poleci艂, by podczas pobytu w Sarnicy udzielano mu wszelkiej mo偶liwej pomocy. W dwa dni p贸藕niej pos艂a艂 do zajazdu Rustema jedwabn膮 szat臋 i d偶adycki s艂oneczny dysk misternej roboty. Dysk, chocia偶 pi臋kny, nie by艂 raczej odpowiednim darem dla Bassanidy, ale Rustem do­szed艂 do wniosku, 偶e jego sugestie zapewne przynios艂y sukces.

Podczas pobytu w Sarnicy odwiedzi艂 jednego ze swoich by艂ych uczni贸w i spotka艂 si臋 z dwoma lekarzami, z kt贸rymi prowadzi艂 korespondencj臋. Naby艂 tekst Cadestesa o wrzodach sk贸rnych i zap艂aci艂 za skopiowanie oraz wys艂anie mu do Kabadhu jeszcze jednego r臋kopisu. Lekarzom, z kt贸rymi si臋 widzia艂, opowiedzia艂 dok艂adnie o tym, co zasz艂o w Kerakeku, oraz w ja­ki spos贸b, w wyniku uratowania 偶ycia kr贸lowi, mia艂 wkr贸tce zosta膰 kr贸lewskim lekarzem. Wyja艣ni艂, 偶e przed tym poprosi艂 o pozwolenie odbycia po­dr贸偶y naukowej, by naby膰 na zachodzie dalsz膮 wiedz臋 dla siebie oraz 藕r贸d艂a pisane.

Rano wyg艂osi艂 wyk艂ad, na kt贸ry przysz艂o, co odnotowa艂 z zadowole­niem, sporo s艂uchaczy, na temat ispaha艅skiego post臋powania przy trudnych porodach, oraz drugi o amputacji cz艂onk贸w, kiedy w ranie powstaje zapale­nie i szkodliwe wydzieliny. Wyjecha艂 po niemal miesi臋cznym pobycie i mi­艂ej kolacji po偶egnalnej wydanej przez gildi臋 lekarzy. Rustem zapisa艂 imiona kilku medyk贸w w Cesarskim Mie艣cie, do kt贸rych odwiedzenia bardzo go zach臋cano, oraz adres porz膮dnego zajazdu, w kt贸rym ch臋tnie zatrzymywali si臋 przedstawiciele jego profesji podr贸偶uj膮cy do Sarancjum.

Jedzenie w drodze na p贸艂noc by艂o okropne, a noclegi jeszcze gorsze, ale zwa偶ywszy na to, 偶e zbli偶a艂 si臋 koniec zimy, a nie nadchodzi艂a jeszcze wiosna, kiedy to podr贸偶y unikali wszyscy cho膰 troch臋 inteligentni ludzie, w臋­dr贸wka przebiega艂a bez wi臋kszych wydarze艅. Przybycie do Sarancjum ju偶 takie nie by艂o. Rustem nie spodziewa艂 si臋 zetkn膮膰 pierwszego dnia i ze 艣mierci膮, i z weselem.


* * *

Up艂yn臋艂o ju偶 wiele lat od czasu, kiedy Pappio, dyrektor Cesarskich Hut Szk艂a, osobi艣cie wydmuchiwa艂 czy projektowa艂 jakie艣 szk艂o. Teraz obo­wi膮zki mia艂 raczej administracyjne i dyplomatyczne, zwi膮zane z koordyna­cj膮 dostaw, produkcj膮 i rozprowadzaniem tesser oraz p艂askich tafli szk艂a mi臋dzy wyst臋puj膮cych o nie rzemie艣lnik贸w z Miasta i spoza niego. Najdeli­katniejsz膮 cz臋艣膰 jego obowi膮zk贸w stanowi艂o okre艣lanie priorytet贸w i uspo­kajanie oburzonych artyst贸w. Z do艣wiadczenia Pappia wynika艂o, 偶e arty艣ci maj膮 sk艂onno艣膰 do oburzania si臋.

Wypracowa艂 sobie w艂asny system. Pierwsze艅stwo mia艂y zam贸wienia ce­sarskie, a Pappio sam ocenia艂, jak wa偶na jest dana mozaika. To wymaga艂o czasem delikatnego rozpytywania w kompleksie cesarskim, ale przecie偶 Pap­pio mia艂 od tego odpowiednich ludzi, a i sam naby艂 wystarczaj膮cej og艂ady, by w razie potrzeby osobi艣cie porozmawia膰 z niekt贸rymi z wy偶szych urz臋dni­k贸w. Jego gildia nie by艂a jedn膮 z najwa偶niejszych 鈥 to wyr贸偶nienie posiada艂a oczywi艣cie gildia jedwabnicza 鈥 ale i nie znajdowa艂a si臋 te偶 na dole hierarchii i mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e pod rz膮dami tego szczeg贸lnego cesa­rza, realizuj膮cego tyle powa偶nych przedsi臋wzi臋膰 budowlanych, Pappio by艂 kim艣 wa偶nym. W ka偶dym razie traktowano go z szacunkiem.

Cesarskie zam贸wienia mia艂y pierwsze艅stwo przed prywatnymi, ale ist­nia艂a pewna komplikacja: arty艣ci pracuj膮cy dla cesarza otrzymywali mate­ria艂y za darmo, podczas gdy ci uk艂adaj膮cy mozaiki albo w og贸le pracuj膮cy w szkle dla obywateli musieli tessery albo tafle szk艂a kupowa膰. Teraz, w my艣l nowoczesnych zasad wypracowanych przez po trzykro膰 wyniesio­nego Waleriusza II i jego doradc贸w, Cesarskie Huty Szk艂a mia艂y zarabia膰 na siebie. Pappio nie m贸g艂 zatem ca艂kowicie ignorowa膰 b艂aga艅 mozaicyst贸w domagaj膮cych si臋 tesser na prywatne sklepienia, 艣ciany czy posadzki. Szczerze powiedziawszy, nie mia艂o te偶 sensu odmawianie przyjmowania wszystkich cichych propozycji zasilenia w艂asnej sakiewki. Cz艂owiek ma przecie偶 jakie艣 obowi膮zki wzgl臋dem rodziny, prawda?

A ponad tymi wszystkimi subtelnymi wzgl臋dami Pappio mia艂 pot臋偶n膮 sk艂onno艣膰 do faworyzowania tych rzemie艣lnik贸w 鈥 albo zleceniodawc贸w 鈥 kt贸rzy wykazywali si臋 przychylno艣ci膮 wobec Zielonych.

Wspaniali Zieloni Wielkich i Chwalebnych Osi膮gni臋膰 byli jego ulubio­nym stronnictwem, a jedn膮 z najwi臋kszych przyjemno艣ci zwi膮zanych z za­j艣ciem na tak wysokie stanowisko we w艂asnej gildii stanowi艂o to, 偶e m贸g艂 w pewnym stopniu wspiera膰 stronnictwo finansowo i by膰 za to odpowied­nio powa偶any i rozpoznawany w jego sali bankietowej oraz na hipodromie. Nie by艂 ju偶 byle jakim, skromnym kibicem. By艂 dygnitarzem obecnym na ucztach, maj膮cym eksponowane miejsce w teatrze, a podczas samych wy­艣cig贸w rydwan贸w zasiadaj膮cym w艣r贸d tych, kt贸rzy mieli miejsca najlepsze. Dawno min臋艂y dni, kiedy przed 艣witem stawa艂 w kolejce przed bramami hi­podromu, by zdoby膰 miejsce stoj膮ce.

Nie m贸g艂 okazywa膰 swych preferencji zbyt wyra藕nie 鈥 ludzie cesarza byli wsz臋dzie i wszystko obserwowali 鈥 pilnowa艂 jednak, by przy zacho­waniu niezb臋dnej r贸wnowagi we wszystkich innych kwestiach 偶aden mozaicysta zwi膮zany z Zielonymi, a wsp贸艂zawodnicz膮cy o trudne do znalezienia kolory lub kamienie p贸艂szlachetne ze zwolennikiem przekl臋tych B艂臋kitnych czy nawet kim艣 nie zdeklarowanym, nie odszed艂 z pustymi r臋kami.

I tak powinno by膰. Pappio zawdzi臋cza艂 swoj膮 pozycj臋 temu, 偶e popiera艂 Zielonych. Jego poprzednik piastuj膮cy stanowiska prze艂o偶onego gildii i dy­rektora hut szk艂a 鈥 r贸wnie zagorza艂y Zielony 鈥 wybra艂 go w du偶ej mierze w艂a艣nie z tego wzgl臋du. Pappio wiedzia艂, 偶e kiedy postanowi si臋 wycofa膰, powinien przekaza膰 stanowisko innemu Zielonemu. Co艣 takiego dzia艂o si臋 ca艂y czas we wszystkich gildiach opr贸cz jedwabniczej, stanowi膮cej szczeg贸lny przypadek i 艣ci艣le nadzorowanej przez kompleks cesarski. Wi臋kszo艣膰 gildii kontrolowa艂o takie czy inne stronnictwo i odebranie mu tej kontroli zdarza艂o si臋 rzadko. Trzeba by艂o by膰 ostentacyjnie przekupnym, by w spra­w臋 wmieszali si臋 ludzie cesarza.

Pappio nie mia艂 zamiaru okazywa膰 ostentacji pod 偶adnym wzgl臋dem ani te偶 ulec korupcji, gdyby ju偶 mia艂o do tego doj艣膰. By艂 ostro偶nym cz艂owiekiem.

Cz臋艣ciowo w艂a艣nie ta instynktowna ostro偶no艣膰 sprawi艂a, 偶e poczu艂 lekki niepok贸j z powodu otrzymania zaskakuj膮cej pro艣by oraz towarzysz膮cej jej nadzwyczaj hojnej zap艂aty 鈥 zanim jeszcze wykona艂 cho膰by wst臋pny szkic zam贸wionej szklanej misy.

Rozumia艂, 偶e zap艂acono mu za jego pozycj臋. 呕e podarunek bardzo wiele zyska na warto艣ci, poniewa偶 zostanie wykonany przez samego prze艂o偶one­go gildii, kt贸ry ju偶 nie robi艂 takich rzeczy. Pappio wiedzia艂 te偶, 偶e cz艂owiek, kt贸ry, za to p艂aci艂 鈥 by艂 to najwyra藕niej prezent 艣lubny 鈥 m贸g艂 sobie na to pozwoli膰. Nie trzeba by艂o si臋 rozpytywa膰, by mie膰 艣wiadomo艣膰, i偶 g艂贸wny sekretarz najwy偶szego stratega, historyk, kt贸ry tak偶e przypadkiem prowa­dzi艂 kronik臋 przedsi臋wzi臋膰 budowlanych cesarza, ma do艣膰 艣rodk贸w na kup­no pi臋knej misy. By艂 to cz艂owiek, kt贸ry wyra藕nie coraz bardziej wymaga艂 pewnej uleg艂o艣ci. Pappio nie lubi艂 ponurego sekretarza o w膮skiej twarzy i ziemistej cerze, ale co tu ma do rzeczy lubienie kogokolwiek?

Trudniej natomiast by艂o zrozumie膰, dlaczego Perteniusz z Eubulus w og贸­le kupuje taki prezent. Zanim Pappio uzna艂, 偶e zdoby艂 na to odpowied藕, trzeba by艂o zada膰 w kilku miejscach par臋 dyskretnych pyta艅. Okaza艂o si臋, 偶e jest to do艣膰 oczywiste 鈥 by艂a to najstarsza historia na 艣wiecie 鈥 i nie ma nic wsp贸lnego z pa艅stwem m艂odymi.

Perteniusz usi艂owa艂 zrobi膰 wra偶enie na kim艣 innym. A poniewa偶 przy­padkiem ta osoba by艂a droga sercu Pappia, musia艂 przem贸c niejakie oburze­nie 鈥 wyobraziwszy sobie kobiet臋 g艂adk膮 i wspania艂膮 jak sok贸艂 w w膮t艂ych ramionach zimnego sekretarza 鈥 by zn贸w skupi膰 si臋 na swym zaniedba­nym rzemio艣le. Zmusi艂 si臋 jednak do tego z ca艂膮 moc膮.

Przecie偶 nie chcia艂by, 偶eby g艂贸wna tancerka jego ukochanych Zielonych uwa偶a艂a go za artyst臋 mniej ni偶 wzorowego. Snu艂 nawet marzenia, 偶e mo偶e, zobaczywszy jego mis臋, poprosi nawet o co艣 dla siebie. Pappio wyobrazi艂 sobie spotkania, konsultacje, dwie g艂owy pochylone obok siebie nad pli­kiem rysunk贸w, spowijaj膮cy go zapach jej s艂ynnych perfum, u偶ywanych w ca艂ym Sarancjum tylko przez dwie kobiety, pe艂n膮 ufno艣ci d艂o艅 spoczy­waj膮c膮 na jego r臋ce...

Pappio nie by艂 m艂odym m臋偶czyzn膮, mia艂 t臋g膮 figur臋, 艂ysin臋, 偶on臋 i troje doros艂ych dzieci, lecz powszechnie wiadomo, 偶e pewne kobiety otacza ma­gia, na scenie i poza ni膮, i 偶e gdziekolwiek id膮, pod膮偶aj膮 za nimi marzenia m臋偶czyzn. Nie przestaje si臋 marzy膰 tylko dlatego, 偶e nie jest si臋 ju偶 m艂o­dym. Je艣li Perteniusz mo偶e pr贸bowa膰 zdoby膰 podziw efektownym poda­runkiem dla ludzi, kt贸rzy 偶adn膮 miar膮 go nie obchodz膮, to czy Pappio nie m贸g艂by spr贸bowa膰 pokaza膰 rozkosznej Shirin, co potrafi zrobi膰 dyrektor Cesarskich Hut Szk艂a, kiedy r臋k膮 i umys艂em 鈥 wspartymi sercem 鈥 przy­艂o偶y si臋 do swego najwcze艣niejszego zawodu?

Zobaczy mis臋, kiedy zostanie dostarczona do jej domu. Zdaje si臋, 偶e panna m艂oda mieszka u niej.

Po pewnym namy艣le i ca艂ym poranku sp臋dzonym na szkicowaniu Pappio postanowi艂 zrobi膰 zielon膮 mis臋 z zatopionymi kawa艂kami jasno偶贸艂tego szk艂a przypominaj膮cego polne kwiaty na wiosn臋, kt贸ra wreszcie nadcho­dzi艂a.

Kiedy zacz膮艂 pracowa膰, serce zabi艂o mu szybciej, ale ekscytowa艂a go nie praca ani rzemios艂o, ani nawet wizja kobiety. To by艂o co艣 zupe艂nie innego. Je偶eli prawie nadesz艂a wiosna, my艣la艂 Pappio, nuc膮c marsz paradny, to zn贸w b臋d膮 wy艣cigi, b臋d膮 wy艣cigi, b臋d膮 wy艣cigi.


* * *

Co ranka podczas inwokacji o wschodzie s艂o艅ca w eleganckiej kaplicy, kt贸r膮 sobie wybra艂a na modlitwy, m艂oda kr贸lowa Ant贸w powtarza艂a 膰wi­czenie z zestawiania 鈥 niczym na tabliczce sekretarza 鈥 rzeczy, za kt贸re powinna czu膰 wdzi臋czno艣膰. Je艣li ogl膮da艂o si臋 je z pewnej perspektywy, by艂o ich wiele.

Usz艂a przed pr贸b膮 zab贸jstwa, prze偶y艂a 偶eglug臋 do Sarancjum o tak p贸藕­nej porze roku, a potem pocz膮tki znajdowania sobie miejsca w tym mie艣cie, co okaza艂o si臋 procesem bardziej osza艂amiaj膮cym, ni偶 chcia艂aby przyzna膰. Wiele j膮 kosztowa艂o zachowanie odpowiedniej wynios艂o艣ci, gdy po raz pierwszy ujrzeli port i mury. Jakkolwiek wiedzia艂a, 偶e Sarancjum mo偶e onie艣miela膰 i przygotowywa艂a si臋 na to, kiedy owego poranka za Cesar­skim Miastem wsta艂o s艂o艅ce, Gisel uzna艂a, 偶e czasami nie mo偶na si臋 przy­gotowa膰.

By艂a wdzi臋czna za nauki ojca i opanowanie, jakiego wymaga艂o od niej 偶ycie: uzna艂a, 偶e chyba nikt nie zauwa偶y艂, jak jest przestraszona.

Nale偶a艂o dzi臋kowa膰 艣wi臋temu D偶adowi, czy jakiemukolwiek poga艅­skiemu bogu pami臋tanemu z antyjskich las贸w, za jeszcze wiele innych rze­czy. Dzi臋ki uprzejmo艣ci cesarskiej pary Gisel mia艂a zupe艂nie przyzwoite lo­kum w niewielkim pa艂acu le偶膮cym nieopodal potr贸jnych mur贸w. Po przy­byciu szybko zapewni艂a sobie odpowiednie fundusze, 偶膮daj膮c po偶yczek dla korony od bachiarskich kupc贸w handluj膮cych tu, na Wschodzie. Mimo jej nag艂ego, nie zapowiedzianego przybycia na pok艂adzie cesarskiego statku z niewielk膮 liczb膮 stra偶nik贸w i dworek, 偶aden z Bachiarczyk贸w nie 艣mia艂 sprzeciwi膰 si臋 kr贸lewskiemu 偶膮daniu. Gisel wiedzia艂a, 偶e gdyby zaczeka艂a, sprawy mog艂yby potoczy膰 si臋 inaczej. Kiedy ci, kt贸rzy s膮 w Varenie 鈥 te­raz niew膮tpliwie si臋gaj膮cy po jej tron lub o niego walcz膮cy 鈥 dowiedz膮 si臋, gdzie jest, wy艣l膮 na Wsch贸d w艂asne instrukcje. Wtedy by膰 mo偶e trud­niej by艂oby zdoby膰 pieni膮dze. Co wa偶niejsze, Gisel spodziewa艂a si臋 pr贸b zab贸jstwa.

Mia艂a w tych sprawach 鈥 kr贸lewsko艣ci i przetrwania 鈥 zbyt wiele do­艣wiadczenia, by okaza膰 si臋 na tyle g艂upi膮, 偶eby czeka膰. Kiedy zdoby艂a fundusze, natychmiast zatrudni艂a tuzin karchickich najemnik贸w jako stra偶 oso­bist膮. Odzia艂a ich w szkar艂at i biel, barwy wojennego sztandaru jej dziada.

Jej ojciec zawsze lubi艂 karchickich stra偶nik贸w. Je艣li utrzymywa艂o si臋 ich w trze藕wo艣ci na s艂u偶bie i pozwala艂o im si臋 znika膰 w tawernach poza ni膮, byli niez艂omnie lojalni. Gisel przyj臋艂a te偶 propozycj臋 cesarzowej Alixany, kt贸ra postanowi艂a przys艂a膰 jej z kompleksu cesarskiego dodatkowe trzy damy dworu, kucharza i zarz膮dc臋 domu. Gisel organizowa艂a sobie nowe 偶y­cie; udogodnienia oraz rozs膮dna liczba s艂u偶by stanowi艂y konieczno艣膰. Doskonale wiedzia艂a, 偶e w艣r贸d s艂u偶膮cych znajd膮 si臋 szpiedzy, ale i z tym by艂a obznajomiona. Istnia艂y sposoby unikania ich lub wprowadzania w b艂膮d.

Nied艂ugo po przybyciu zosta艂a przyj臋ta na dworze, gdzie powitano j膮 z odpowiedni膮 grzeczno艣ci膮 i szacunkiem. Widzia艂a szarookiego cesarza o okr膮g艂ej twarzy oraz drobn膮, 艣liczn膮, bezdzietn膮 tancerk臋, kt贸ra zosta艂a cesarzow膮, i wymieni艂a z nimi oficjalne pozdrowienia. Wszyscy byli niena­gannie uprzejmi, cho膰 potem nie nast膮pi艂y 偶adne prywatne spotkania czy rozmowy ani z Waleriuszem, ani z Alixan膮. Nie by艂a pewna, czy ma si臋 ich spodziewa膰, czy nie. Zale偶a艂o to od rozleglejszych plan贸w cesarza. Kiedy艣 sprawy zale偶a艂y od jej plan贸w. To ju偶 si臋 sko艅czy艂o.

Co prawda z pocz膮tku do jej miejskiego pa艂acyku p艂yn膮艂 r贸wny stru­mie艅 dygnitarzy i dworzan z kompleksu cesarskiego. Gisel wiedzia艂a, 偶e niekt贸rzy z nich przychodzili z czystej ciekawo艣ci: stanowi艂a nowo艣膰, zi­mow膮 rozrywk臋. Barbarzy艅ska kr贸lowa uciekaj膮ca przed w艂asnymi podda­nymi. By膰 mo偶e niekt贸rzy byli rozczarowani pe艂nym wdzi臋ku i klasy przyj臋ciem, jakie zgotowa艂a im pow艣ci膮gliwa, odziana w jedwab m艂oda kobieta, nie wykazuj膮ca 偶adnych 艣lad贸w smarowania p艂owych w艂os贸w nied藕wie­dzim sad艂em.

Mniejsza liczba go艣ci odby艂a d艂ug膮 drog臋 przez zat艂oczone miasto z bar­dziej przemy艣lanych powod贸w, oceniaj膮c kr贸low膮 oraz rol臋, jak膮 mog艂a­by odegra膰 w zmiennych uk艂adach z艂o偶onego dworu. Wiekowy kanclerz Gezjusz o przenikliwym spojrzeniu sam kaza艂 si臋 do niej zanie艣膰, wzi膮­wszy z sob膮 do lektyki prezenty: jedwab na szat臋 i grzebie艅 z ko艣ci s艂onio­wej. Rozmawiali o jej ojcu, z kt贸rym Gezjusz najwyra藕niej korespondowa艂 przez d艂ugie lata, a potem o teatrze 鈥 zach臋ca艂 j膮 do odwiedzin 鈥 a w ko艅­cu o po偶a艂owania godnym wp艂ywie wilgotnej pogody na palce i stawy kola­nowe kanclerza. Gisel nieomal polubi艂a starca, ale by艂a zbyt do艣wiadczona, by pozwoli膰 sobie na tak膮 reakcj臋.

Prze艂o偶ony urz臋d贸w, Faustinus, m艂ody m臋偶czyzna o nieruchomej twa­rzy, przyby艂 nast臋pnego ranka, najwyra藕niej w odpowiedzi na wizyt臋 Gezjusza, jakby ci dwaj 艣ledzili nawzajem swoje posuni臋cia. Prawdopodobnie tak by艂o. Dw贸r Waleriusza II na pewno nie r贸偶ni艂 si臋 pod tym wzgl臋dem od dworu ojca Gisel czy jej w艂asnego. Faustinus napi艂 si臋 zio艂owego naparu i zada艂 kilka otwarcie nieszkodliwych pyta艅 o zarz膮dzanie antyjskim dworem. By艂 urz臋dnikiem i zaprz膮ta艂y go takie sprawy. Wed艂ug oceny Gisel by艂 tak偶e ambitny, lecz tylko na spos贸b nadgorliwc贸w boj膮cych si臋 zej艣cia z utartych 艣cie偶ek w艂asnego 偶ycia. Nic w nim nie p艂on臋艂o.

P艂on臋艂o za to pod powierzchni膮 ch艂odnego, patrycjuszowskiego zacho­wania kobiety, kt贸ra przysz艂a w kilka dni p贸藕niej, i Gisel odczu艂a zar贸wno to gor膮co, jak i ch艂贸d. By艂o to niepokoj膮ce spotkanie. Oczywi艣cie s艂ysza艂a o Daleinoi, najbogatszej rodzinie w cesarstwie. Styliane Daleina, obecnie 偶ona najwy偶szego stratega, kt贸rej ojciec i brat nie 偶yli, drugi brat podobno zosta艂 straszliwie okaleczony i gdzie艣 ukryty, a trzeciego utrzymywano w bezpiecznej odleg艂o艣ci od Miasta, stanowi艂a widoczny dow贸d obecno艣ci swej arystokratycznej rodziny w Sarancjum i by艂a bardzo gro藕na. Do tego wniosku Gisel dosz艂a ju偶 na samym pocz膮tku ich rozmowy.

Oceni艂a, 偶e s膮 prawie w tym samym wieku, a 偶ycie odebra艂o im dzieci艅­stwo bardzo wcze艣nie. Zachowanie Styliane niczego nie zdradza艂o, jej ma­niery by艂y nienaganne, wyko艅czone doskona艂膮 uprzejmo艣ci膮, nie pozwa­laj膮ce zajrze膰 w jej my艣li.

Chyba 偶e sama postanowi艂a je ujawni膰. Przy suszonych figach i ma艂ym kieliszku grzanego i pos艂odzonego wina zdawkowa rozmowa o zachodniej modzie zmieni艂a si臋 nagle w bardzo bezpo艣rednie pytanie o tron Gisel, jej ucieczk臋 i nadzieje wi膮zane z przyj臋ciem cesarskiego zaproszenia.

呕yj臋 鈥 odpar艂a 艂agodnie kr贸lowa, napotykaj膮c taksuj膮ce spojrzenie b艂臋kitnych oczu rozm贸wczyni. 鈥 Na pewno s艂ysza艂a艣, co si臋 wydarzy艂o w sanktuarium w dniu jego po艣wi臋cenia.

Rozumiem, 偶e by艂o to niemi艂e 鈥 stwierdzi艂a lekkim tonem Styliane Daleina, m贸wi膮c o morderstwie i zdradzie. Machn臋艂a lekcewa偶膮co r臋k膮. 鈥 Czy to zatem jest przyjemne? Ta 艂adna klatka?

Moi go艣cie stanowi膮 dla mnie 藕r贸d艂o wielkiej otuchy 鈥 mrukn臋艂a Gisel, bezlito艣nie pow艣ci膮gaj膮c gniew. 鈥 Porad藕 mi: zach臋cono mnie do odwiedzin w teatrze. Masz jakie艣 sugestie?

U艣miechn臋艂a si臋, oboj臋tna i m艂oda, otwarcie bezmy艣lna. Barbarzy艅ska ksi臋偶niczka, kt贸rej przodkinie zaledwie dwa pokolenia wcze艣niej malowa艂y sobie w lasach nagie piersi.

Pochylaj膮c si臋, by starannie wybra膰 fig臋, Gisel pomy艣la艂a, 偶e jest wi臋cej os贸b, kt贸re potrafi膮 ukrywa膰 my艣li za parawanem pustej rozmowy.

Styliane Daleina wkr贸tce wysz艂a, rzucaj膮c w drzwiach uwag臋, 偶e dwo­racy za wybitn膮 artystk臋 sceny uwa偶aj膮 g艂贸wn膮 tancerk臋 i aktork臋 stronnic­twa Zielonych. Gisel podzi臋kowa艂a i obieca艂a odwdzi臋czy膰 si臋 Styliane za jej uprzejmo艣膰 z艂o偶eniem rewizyty. W艂a艣ciwie mia艂a taki zamiar: w podob­nych pojedynkach znajdowa艂a swego rodzaju gorzk膮 przyjemno艣膰. Zastana­wia艂a si臋, czy w Sarancjum mo偶na znale藕膰 nied藕wiedzie sad艂o.

Mia艂a te偶 innych go艣ci. Wschodni patriarcha przys艂a艂 jej swego g艂贸wne­go sekretarza 鈥 s艂u偶alczego duchownego wydzielaj膮cego kwa艣ny zapach 鈥 kt贸ry zadawa艂 przygotowane pytania o zachodni膮 wiar臋, a potem po­ucza艂 Gisel o Heladiku. Przerwa艂 wyk艂ad, kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e kobieta go nie s艂ucha. Pilnie odwiedzali j膮 niekt贸rzy cz艂onkowie niewielkiej miej­scowej bachiarskiej spo艂eczno艣ci 鈥 sk艂adaj膮cej si臋 g艂贸wnie z kupc贸w, najemnych 偶o艂nierzy i kilku rzemie艣lnik贸w 鈥 lecz pewnego zimowego dnia przestali przychodzi膰 i Gisel uzna艂a, 偶e musieli otrzyma膰 wiadomo艣ci albo nawet instrukcje od Eudrica czy Kerdasa. Agila nie 偶y艂; to ju偶 wiedzia艂a. Zgin膮艂 w miejscu spoczynku jej ojca w dniu jego po艣wi臋cenia. Razem z Pharosem i Aniss膮, jedynymi lud藕mi na 艣wiecie, o kt贸rych mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e j膮 kochali. Wys艂ucha艂a tych wiadomo艣ci z suchymi oczyma i zatrudni艂a kolejne p贸艂 tuzina najemnik贸w.

Go艣cie z dworu przychodzili jeszcze jaki艣 czas. Kilku m臋偶czyzn da艂o jej do zrozumienia, 偶e pragn膮 j膮 uwie艣膰, co niew膮tpliwie stanowi艂oby dla nich pewien triumf.

Pozostawa艂a dziewic膮, 偶a艂uj膮c tego od czasu do czasu. Jednym z g艂贸w­nych problem贸w tego nowego 偶ycia by艂a nuda. Tak naprawd臋 to nie by艂o nawet 偶ycie, tylko szukanie odpowiedzi na pytanie, czy mo偶e si臋 ono poto­czy膰 dalej albo zacz膮膰 na nowo.

I w艂a艣nie tu, niestety, sumienna pr贸ba wzbudzania co ranka uczucia od­powiedniej wdzi臋czno艣ci zwykle si臋 za艂amywa艂a wraz z ko艅cem inwokacji do 艣wi臋tego D偶ada. Gisel mia艂a w domu prawdziw膮 鈥 cho膰 niepewn膮 鈥 w艂adz臋. By艂a rz膮dz膮c膮 kr贸low膮 zwyci臋skiego ludu w ojczy藕nie imperium. Ulega艂 jej, podobnie jak niegdy艣 jej ojcu, wysoki patriarcha w Rhodias. Tu, w Sarancjum, poucza艂 j膮 jaki艣 pomniejszy duchowny. By艂a zaledwie l艣ni膮c膮 zabawk膮, klejnotem dla cesarza i jego dworu, pozbawionym jakichkolwiek funkcji czy roli. W najprostszej interpretacji stanowi艂a ewentualne uspra­wiedliwienie inwazji na Bachiar臋 i niewiele ponad to.

Ci wyrafinowani ludzie z dworu, kt贸rzy je藕dzili do niej przez ca艂e mia­sto lub byli przynoszeni w zas艂oni臋tych lektykach, doszli stopniowo do ta­kiego samego wniosku. Kompleks cesarski znajdowa艂 si臋 daleko od jej pa艂acyku le偶膮cego przy potr贸jnych murach. W po艂owie zimy wizyty z dwo­ru te偶 sta艂y si臋 rzadsze. Nie by艂a to niespodzianka. Czasami Gisel robi艂o si臋 smutno na my艣l o tym, jak ma艂o rzeczy j膮 zaskakuje.

Jeden z niedosz艂ych kochank贸w 鈥 bardziej zdeterminowany ni偶 pozo­stali 鈥 nadal j膮 odwiedza艂 po tym, jak przestali si臋 pojawia膰 inni. Gisel po­zwoli艂a mu raz uca艂owa膰 wn臋trze, a nie grzbiet d艂oni. Uczucie by艂o do艣膰 przyjemne, lecz po zastanowieniu przy nast臋pnej wizycie m臋偶czyzny posta­nowi艂a by膰 czym艣 zaj臋ta, i przy kolejnej podobnie. Trzeci raz nie przyszed艂.

W gruncie rzeczy wyb贸r mia艂a niewielki. Po opuszczeniu tronu zosta艂o jej bardzo ma艂o narz臋dzi: dysponowa艂a tylko swoj膮 m艂odo艣ci膮, urod膮 i tym, 偶e mog艂a wzbudza膰 u m臋偶czyzn po偶膮danie.

Zastanawia艂a si臋, kiedy Eudric albo Kerdas spr贸buj膮 j膮 zamordowa膰 i czy Waleriusz rzeczywi艣cie usi艂owa艂by zapobiec zab贸jstwu. Z drugiej strony, pomy艣la艂a, bardziej si臋 przyda cesarzowi 偶ywa, istnia艂y jednak argu­menty przemawiaj膮ce za jej 艣mierci膮, a poza tym by艂a te偶 cesarzowa.

Wszystkie takie rozwa偶ania musia艂a prowadzi膰 samotnie. Nie mia艂a tu nikogo, czyim radom mog艂aby zaufa膰. Co prawda w domu te偶 by艂o podob­nie. Czasami z w艣ciek艂o艣ci膮 my艣la艂a o siwym alchemiku, kt贸ry pom贸g艂 jej w tej ucieczce, a potem porzuci艂 j膮, by zaj膮膰 si臋 jakimi艣 swoimi sprawami. Czu艂a si臋 wtedy wr臋cz osierocona. Ostatni raz widzia艂a go z oddalaj膮cego si臋 statku, jak sta艂 na nabrze偶u w Megarium w strugach deszczu.

Wr贸ciwszy z kaplicy do domu, Gisel siedzia艂a w艂a艣nie w 艂adnym sola­rium nad cich膮 uliczk膮. Zauwa偶y艂a, 偶e wschodz膮ce s艂o艅ce znajdowa艂o si臋 ju偶 nad dachami dom贸w po jej drugiej stronie. Poruszy艂a niewielkim dzwonkiem znajduj膮cym si臋 obok fotela i na jego d藕wi臋k w drzwiach pojawi艂a si臋 jedna ze znakomicie wyszkolonych kobiet przys艂anych przez cesarzow膮. Nad­szed艂 czas, by zacz膮膰 przygotowywa膰 si臋 do wyj艣cia. W艂a艣ciwie nie mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e nic nigdy nie zaskakiwa艂o Gisel. Co艣 nieoczekiwanego jednak si臋 wydarzy艂o.

Co艣 zwi膮zanego z tancerk膮, b臋d膮c膮 przypadkiem c贸rk膮 tego w艂a艣nie si­wego cz艂owieka, kt贸ry opu艣ci艂 j膮 w Megarium. Co艣, w wyniku czego Gisel przyj臋艂a na to popo艂udnie pewne zaproszenie.

Przypomnia艂o to jej o innym cz艂owieku, kt贸rego zwerbowa艂a do swojej s艂u偶by w domu, o tym rudym mozaicy艣cie. Caius Crispus te偶 tam b臋dzie.

Kr贸tko po swoim przybyciu upewni艂a si臋, 偶e jest w Sarancjum. Musia艂a to wiedzie膰; z nim by艂y zwi膮zane osobne problemy. Powierzy艂a mu niebez­pieczn膮, osobist膮 wiadomo艣膰 i nie mia艂a poj臋cia, czy j膮 dostarczy艂 ani czy cho膰by spr贸bowa艂 to zrobi膰. Zapami臋ta艂a go jako cz艂owieka zgorzknia艂ego, ponurego, nieoczekiwanie bystrego. Musia艂a z nim porozmawia膰.

Nie zaprosi艂a go do siebie 鈥 w oczach 艣wiata on jej przecie偶 nawet nie zna艂. Dla zachowania tego z艂udzenia zgin臋艂o sze艣ciu ludzi. Zamiast tego Gi­sel posz艂a obejrze膰 post臋py w budowie nowego cesarskiego sanktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada. Sanktuarium nie zosta艂o jeszcze otwarte dla wier­nych, ale taka wizyta by艂a ca艂kowicie odpowiednim 鈥 a nawet pobo偶nym 鈥 gestem ze strony monarchini przyby艂ej do Miasta. Nikt nie m贸g艂by go zakwestionowa膰. A kiedy ju偶 tam wesz艂a, wybra艂a pod wp艂ywem impulsu niezwyk艂e podej艣cie do tej sprawy.

Czekaj膮c, a偶 kobiety przygotuj膮 dla niej k膮piel, Gisel wr贸ci艂a my艣lami do wydarze艅 tamtego poranka na pocz膮tku zimy, i u艣miechn臋艂a si臋 do sie­bie. D偶ad jedyny wiedzia艂, 偶e nie艂atwo ulega艂a impulsom i 偶e niewiele rzeczy j膮 bawi艂o, ale w tym osza艂amiaj膮cym miejscu nie zachowywa艂a si臋 ze stosown膮 pobo偶no艣ci膮 i, co musia艂a przyzna膰, dobrze si臋 bawi艂a.

Historia ta obieg艂a ju偶 ca艂e Sarancjum. Gisel na to liczy艂a.


* * *

M臋偶czyzna na rusztowaniu pod kopu艂膮 ze szk艂em w r臋kach, usi艂uj膮cy wykona膰 boga. W gruncie rzeczy wi臋cej ni偶 jednego, cho膰 tej szczeg贸lnej prawdy nie zamierza艂 wyjawia膰. Tego dnia na pocz膮tku zimy w Sarancjum, 艣wi臋tym mie艣cie D偶ada, Crispin cieszy艂 si臋, 偶e 偶yje, i nie chcia艂 by膰 spalony za herezj臋. Jak na ironi臋 jeszcze sobie nie zdawa艂 sprawy z w艂asnego szcz臋­艣cia albo si臋 z nim nie pogodzi艂. Od dawna nie mia艂 takiego uczucia; teraz lekki nastr贸j by艂 mu obcy i gdyby kto艣 o艣mieli艂 si臋 zauwa偶y膰, 偶e Crispin wygl膮da na zadowolonego ze swego losu, zapewne zgromi艂by go ze z艂o艣ci膮 wzrokiem i burkn膮艂 co艣 obra藕liwego.

Z nie艣wiadomie zmarszczonymi brwiami i zaci艣ni臋tymi w skupieniu ustami usi艂owa艂 ostatecznie potwierdzi膰 kolory w艂asnego wizerunku D偶ada umieszczonego nad wy艂aniaj膮c膮 si臋 na kopule lini膮 saranty艅skich budowli. Miasto tworzyli pod jego kierunkiem inni rzemie艣lnicy; on sam uk艂ada艂 po­stacie i zaczyna艂 od D偶ada, 偶eby wyobra偶enie boga spogl膮da艂o na wszyst­kich wchodz膮cych pod nie uko艅czon膮 jeszcze kopu艂臋, p贸艂kopu艂y i 艣ciany. Pragn膮艂, by b贸g, kt贸rego stworzy, stanowi艂 odbicie, cichy ho艂d z艂o偶ony wi­zerunkowi, kt贸ry widzia艂 w pewnej kaplicy w Sauradii, ale nie chcia艂, by to powt贸rzenie by艂o niewolnicze czy zbyt oczywiste. Pracowa艂 w innej skali, jego D偶ad stanowi艂 nadrz臋dny element wi臋kszej ca艂o艣ci i nie zajmowa艂 ca艂ej kopu艂y. Nale偶a艂o dopracowa膰 kwestie r贸wnowagi i proporcji.

W tej chwili Crispin my艣la艂 o oczach i zmarszczkach powy偶ej oraz po­ni偶ej nich, pami臋taj膮c zbola艂膮, wyn臋dznia艂膮 twarz boga z tamtej kaplicy, kt贸r膮 zobaczy艂 w Dniu Zmar艂ych. Wtedy upad艂. Dos艂ownie run膮艂 na ziemi臋 pod tamt膮 wymizerowan膮, pot臋偶n膮 postaci膮.

Mia艂 doskona艂膮 pami臋膰 do kolor贸w. W艂a艣ciwie by艂a ona bezb艂臋dna i Cri­spin wiedzia艂 o tym bez fa艂szywej skromno艣ci. 艢ci艣le wsp贸艂pracowa艂 z prze­艂o偶onym Cesarskich Hut Szk艂a, by znale藕膰 odcienie, kt贸re najprecyzyjniej pasowa艂y do tych zapami臋tanych z Sauradii. Pomaga艂o mu to, 偶e kierowa艂 uk艂adaniem mozaik w najwa偶niejszym budynku wznoszonym przez Waleriusza II. Poprzedni mozaicysta 鈥 niejaki Siroes 鈥 zosta艂 odprawiony w nie艂asce i jeszcze tego samego wieczoru mia艂 niewyja艣niony wypadek, w kt贸rym po艂ama艂 sobie palce obu r膮k. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e Crispin co艣 o tym wiedzia艂. 呕a艂owa艂 tego. Pami臋ta艂, jak wysoka, jasnow艂osa kobieta mrukn臋艂a o 艣wicie w jego sypialni: 鈥濵og臋 za艣wiadczy膰, 偶e Siroes nie m贸g艂 dzisiejszej nocy op艂aci膰 najemnik贸w鈥, po czym doda艂a bardzo spokojnie: 鈥濽wierz mi鈥.

Uwierzy艂. W to akurat tak. To jednak cesarz, a nie ta jasnow艂osa kobieta, pokaza艂 Crispinowi kopu艂臋 i zaproponowa艂 mu prac臋 nad ni膮. Teraz Crispin otrzymywa艂 to, o co prosi艂, przynajmniej je艣li chodzi艂o o tessery.

Natomiast je艣li chodzi艂o o inne aspekty 偶ycia, kt贸re prowadzi艂 na dole w艣r贸d m臋偶czyzn i kobiet Miasta, jeszcze nie postanowi艂, czego chce. Wie­dzia艂 jedynie, 偶e pod tym rusztowaniem ma jakie艣 偶ycie, 偶ycie z przyja­ci贸艂mi, wrogami 鈥 usi艂owano go zabi膰 po kilu dniach od przybycia 鈥 i zawi艂o艣ciami, kt贸re, gdyby im na to pozwoli艂, mog艂yby odci膮gn膮膰 go od tego, co musia艂 zrobi膰 na kopule otrzymanej od cesarza i genialnego archi­tekta.

Przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po g臋stych rudych w艂osach, mierzwi膮c je jeszcze bar­dziej, i postanowi艂, 偶e oczy jego boga b臋d膮 ciemnobr膮zowe i obsydianowe jak oczy tego wizerunku w Sauradii, ale 偶e nie przywo艂a blado艣ci oblicza tamtego D偶ada szarymi odcieniami tesser. Wr贸ci do nich przy d艂ugich, szczup艂ych d艂oniach, ale nie poka偶e ich zniszczonych, jak tamte. Odbicie element贸w, a nie skopiowanie ich. To w艂a艣nie zamierza艂 zrobi膰, zanim wszed艂 tu, na g贸r臋 鈥 lubi艂 zawierza膰 pierwszym odczuciom.

Podj膮wszy t臋 decyzj臋, Crispin g艂臋boko odetchn膮艂 i poczu艂, 偶e si臋 odpr臋­偶a. A zatem mo偶e zacz膮膰 nazajutrz. Wraz z t膮 my艣l膮 poczu艂 lekkie dr偶enie, chwiejny ruch rusztowania, co oznacza艂o, 偶e kto艣 na nie wchodzi.

To by艂o zakazane. Ca艂kowicie i absolutnie zakazane terminatorom i rze­mie艣lnikom. W艂a艣ciwie wszystkim, 艂膮cznie z Artibasem, kt贸ry zbudowa艂 to sanktuarium. Zasada: kiedy Crispin jest na g贸rze, nikomu nie wolno wcho­dzi膰 na jego rusztowanie. Niepos艂usznym grozi艂 okaleczeniem, pozbawie­niem cz艂onk贸w, 艣mierci膮. Vargos, kt贸ry okazywa艂 si臋 tu r贸wnie sprawnym pomocnikiem co na drodze, skrupulatnie przestrzega艂 艣wi臋to艣ci Crispina na g贸rze.

Mozaicysta spojrza艂 w d贸艂, bardziej zaskoczony z艂amaniem zakazu ni偶 czymkolwiek innym, i zobaczy艂, 偶e po szczeblach rusztowania wspina si臋 ku niemu kobieta 鈥 odrzuci艂a p艂aszcz, by m贸c swobodniej si臋 porusza膰. W艣r贸d ludzi stoj膮cych daleko w dole na marmurowych p艂ytach dostrzeg艂 Vargosa. Jego inicyjski przyjaciel roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce. Crispin zn贸w spojrza艂 na kobiet臋. A potem zamruga艂, wstrzyma艂 oddech i mocno si臋 uchwyci艂 obiema r臋koma niskiej barierki.

Ju偶 raz patrzy艂 z tej wysoko艣ci, tu偶 po przybyciu do Miasta, kiedy ni­czym 艣lepiec wczuwa艂 si臋 palcami w t臋 kopu艂臋, gdzie zamierza艂 stworzy膰 艣wiat, i zobaczy艂 wtedy daleko w dole kobiet臋, czuj膮c jej obecno艣膰 jako nie­przeparte przyci膮ganie: si艂臋 i wo艂anie 艣wiata, w kt贸rym m臋偶czy藕ni i kobiety prowadz膮 偶ycie.

Wtedy przysz艂a do niego cesarzowa.

Zszed艂 do niej. Nie by艂a to kobieta, kt贸rej mo偶na by艂o si臋 oprze膰, nawet je艣li tylko sta艂a na dole i czeka艂a. Zszed艂, by rozmawia膰 o delfinach i innych i prawach, by wr贸ci膰 do 偶ywego 艣wiata i da膰 si臋 mu porwa膰 z miejsca, dok膮d zaprowadzi艂a go mi艂o艣膰 zagarni臋ta przez 艣mier膰.

Tym razem, patrz膮c w niemym os艂upieniu na miarowe, ca艂kiem wpraw­ne ruchy zbli偶aj膮cej si臋 kobiety, Crispin usi艂owa艂 doj艣膰 do siebie. Zbyt zaskoczony, by zawo艂a膰 albo cho膰by wiedzie膰, jak zareagowa膰, po prostu cze­ka艂 z bij膮cym sercem, a偶 zbli偶y si臋 do niego jego kr贸lowa, wysoko nad 艢wiatem, lecz wyra藕nie widoczna dla wszystkich stoj膮cych na dole.

Dotar艂a do ostatniego szczebla, a potem na platform臋 i 鈥 nie zwracaj膮c uwagi na po艣piesznie wyci膮gni臋t膮 d艂o艅 Crispina 鈥 wesz艂a na ni膮, lekko za­rumieniona, zadyszana, lecz wyra藕nie z siebie zadowolona, z roziskrzonym wzrokiem i nie przestraszona, by stan膮膰 w miejscu, gdzie mog艂a odby膰 ca艂kowicie prywatn膮 rozmow臋. Bez wzgl臋du na to, ile uszu mog艂y mie膰 艣ciany w niebezpiecznym Sarancjum, tu, na chwiejnej platformie pod ko­pu艂膮 Artibasa nie by艂o 偶adnego.

Crispin ukl膮k艂 i pochyli艂 g艂ow臋. Ostatnim razem widzia艂 t臋 m艂od膮, osa­czon膮 kobiet臋 w jej pa艂acu, w swoim mie艣cie daleko na zachodzie. Uca艂owa艂 na po偶egnanie jej stop臋 i poczu艂, jak jej d艂o艅 musn臋艂a jego w艂osy. A potem opu艣ci艂 miasto, w jaki艣 spos贸b obiecawszy, 偶e spr贸buje dostarczy膰 cesarzowi pewn膮 wiadomo艣膰. Nast臋pnego ranka dowiedzia艂 si臋, 偶e kaza艂a zabi膰 sze艣ciu swoich stra偶nik贸w 鈥 tylko po to, by zachowa膰 tajemnic臋 ich spotkania.

Na rusztowaniu pod kopu艂膮 Gisel z Ant贸w zn贸w musn臋艂a w艂osy Crispi­na lekkim, powolnym ruchem d艂oni. M臋偶czyzna zadr偶a艂.

Tym razem nie ma m膮ki 鈥 mrukn臋艂a kr贸lowa. 鈥 To pewien post臋p, rzemie艣lniku. Chyba jednak wol臋 brod臋. Czy Wsch贸d zagarn膮艂 ci臋 tak szyb­ko? Czy jeste艣 ju偶 dla nas stracony? Mo偶esz wsta膰, Caiusie Crispusie, i po­wiedzie膰 to, co masz do powiedzenia.

Wasza Wysoko艣膰 鈥 wyj膮ka艂 Crispin, wstaj膮c i czuj膮c, 偶e si臋 czer­wieni, straszliwie poruszony. 艢wiat przyszed艂 do niego nawet tutaj. 鈥 To... to nie jest dla ciebie bezpieczne miejsce!

Gisel u艣miechn臋艂a si臋.

Jeste艣 a偶 tak gro藕ny, rzemie艣lniku?

Nie. Gro藕na by艂a ona. Chcia艂 to powiedzie膰. Mia艂a z艂ociste w艂osy i spoj­rzenie barwy g艂臋bokiego, zapami臋tanego b艂臋kitu 鈥 w gruncie rzeczy przypo­mina艂a inn膮 bardzo gro藕n膮 kobiet臋, kt贸r膮 tu zna艂. Lecz tam, gdzie u Styliane Daleiny by艂 l贸d zabarwiony z艂o艣liwo艣ci膮, u Gisel, c贸rki Hildrica Wielkiego, tkwi艂o co艣 bardziej dzikiego i smutnego.

Crispin oczywi艣cie wiedzia艂, 偶e ona jest w Sarancjum. Wszyscy s艂yszeli o przybyciu antyjskiej kr贸lowej. Zastanawia艂 si臋, czy po niego po艣le. Nie zrobi艂a tego. Zamiast tego sama wspi臋艂a si臋 do niego, pe艂na wdzi臋ku i pew­no艣ci siebie niczym do艣wiadczony mozaicysta. To by艂a c贸rka Hildrica. Antyjka. Umia艂a polowa膰, strzela膰, je藕dzi膰 konno, prawdopodobnie zabija膰 sztyletem ukrytym gdzie艣 w fa艂dach szat. To nie by艂a delikatna, chroniona dama z dworu.

Czekamy, rzemie艣lniku 鈥 powiedzia艂a. 鈥 W sumie przebyli艣my d艂ug膮 drog臋, by si臋 z tob膮 zobaczy膰.

Sk艂oni艂 g艂ow臋. I opowiedzia艂 jej, nie upi臋kszaj膮c ani nie ukrywaj膮c nicze­go wa偶nego, o swojej rozmowie z Waleriuszem i Alixan膮 kiedy to drobna, wspania艂a posta膰 b臋d膮ca cesarzow膮 Sarancjum odwr贸ci艂a si臋 w drzwiach prowadz膮cych do jej komnaty i zapyta艂a z pozorn膮 oboj臋tno艣ci膮 o propozy­cj臋 ma艂偶e艅stwa, jak膮 niew膮tpliwie przyni贸s艂 z Vareny.

Spostrzeg艂, 偶e Gisel jest zaniepokojona. Usi艂owa艂a to ukry膰 i mog艂oby si臋 jej to uda膰 przy kim艣 mniej spostrzegawczym. Kiedy sko艅czy艂 m贸wi膰, przez chwil臋 milcza艂a.

Ona si臋 tego domy艣li艂a czy on? 鈥 zapyta艂a w ko艅cu.

Crispin zastanowi艂 si臋.

Chyba oboje. Razem albo ka偶de z osobna. 鈥 Zawaha艂 si臋. 鈥 To... wyj膮tkowa kobieta, Wasza Wysoko艣膰.

B艂臋kitne oczy Gisel napotka艂y jego wzrok, po czym szybko spojrza艂y w bok. Pomy艣la艂, 偶e jest taka m艂oda.

Zastanawiam si臋, co by by艂o, gdybym nie kaza艂a zabi膰 stra偶nik贸w 鈥 mrukn臋艂a.

呕yliby, chcia艂 powiedzie膰 Crispin, ale zmilcza艂. Jaki艣 czas temu m贸g艂by nie wytrzyma膰, ale teraz nie by艂 ju偶 tym samym gniewnym, zgorzknia艂ym cz艂owiekiem co na pocz膮tku jesieni. Odby艂 podr贸偶.

Zapad艂a kolejna chwila milczenia.

Wiesz, dlaczego tu jestem? 鈥 zapyta艂a kr贸lowa.

Skin膮艂 g艂ow膮. M贸wi艂o si臋 o tym w ca艂ym mie艣cie.

Unikn臋艂a艣 zamachu na swoje 偶ycie. W sanktuarium. Jestem przera­偶ony, Wasza Wysoko艣膰.

Oczywi艣cie 鈥 odpar艂a jego kr贸lowa i u艣miechn臋艂a si臋, niemal z roz­targnieniem. Mimo wszystkich strasznych niuans贸w tego, o czym rozmawiali i co jej si臋 przydarzy艂o, zdawa艂a si臋 by膰 w dziwnym nastroju, tkwi膮c w rozta艅­czonych promieniach s艂o艅ca wpadaj膮cych przez wysokie okna umieszczone wok贸艂 kopu艂y. Crispin usi艂owa艂 zrozumie膰, jak si臋 czuje, uciek艂szy od tronu i swego ludu, b臋d膮c tu zaledwie tolerowan膮 i pozbawion膮 w艂adzy. Nie po­trafi艂 sobie tego nawet wyobrazi膰.

Podoba mi si臋 tu na g贸rze 鈥 odezwa艂a si臋 nagle kr贸lowa. Podesz艂a do niskiej barierki i spojrza艂a w d贸艂, najwyra藕niej nie zaniepokojona wyso­ko艣ci膮, na kt贸rej si臋 znajdowali. Crispin zna艂 ludzi, kt贸rzy mdleli albo kur­czowo trzymali si臋 desek platformy.

Wok贸艂 wschodniej kraw臋dzi kopu艂y znajdowa艂y si臋 inne platformy, z kt贸rych rzemie艣lnicy zacz臋li uk艂ada膰 tessery na szkicu Crispina, tworz膮c miejski krajobraz oraz g艂臋boki b艂臋kit i ziele艅 morza, lecz w tej chwili na g贸­rze nie by艂o nikogo innego. Gisel z Ant贸w spojrza艂a na swoje d艂onie spo­czywaj膮ce na barierce, odwr贸ci艂a si臋 i unios艂a je do Crispina.

Jak my艣lisz, mog艂abym by膰 mozaicystk膮?

Roze艣mia艂a si臋. Crispin szuka艂 w tym 艣miechu nut rozpaczy, strachu, ale us艂ysza艂 tylko szczere rozbawienie.

To tylko rzemios艂o, niewarte ciebie, Wasza Wysoko艣膰 鈥 odpar艂.

Rozgl膮da艂a si臋 przez chwil臋 w milczeniu.

Nie, to nieprawda 鈥 rzek艂a w ko艅cu. Pokaza艂a na kopu艂臋 Artibasa, na pocz膮tki olbrzymiej mozaiki Crispina. 鈥 Nikt nie jest tego wart. Jeste艣 teraz zadowolony, 偶e tu przyby艂e艣, Caiusie Crispusie? Pami臋tam, 偶e nie chcia艂e艣 si臋 wybra膰 w t臋 podr贸偶.

W odpowiedzi na to bezpo艣rednie pytanie Crispin kiwn膮艂 g艂ow膮, przy­znaj膮c si臋 do tego po raz pierwszy.

Nie chcia艂em, ale dla kogo艣 takiego jak ja ta kopu艂a jest darem 偶ycia.

Skin臋艂a g艂ow膮. Jej nastr贸j zupe艂nie si臋 zmieni艂.

Dobrze. My te偶 jeste艣my zadowoleni, 偶e tu jeste艣. Mamy w tym mie艣cie bardzo niewiele os贸b, kt贸rym mo偶emy zaufa膰. Jeste艣 jedn膮 z nich?

Za pierwszym razem te偶 by艂a bezpo艣rednia. Crispin odchrz膮kn膮艂. By艂a w Sarancjum taka samotna. Dw贸r wykorzysta j膮 jak jakie艣 narz臋dzie, a ci, co zostali w Varenie, b臋d膮 pragn膮膰 jej 艣mierci.

Pomog臋 ci, pani moja, na wszelkie dost臋pne mi sposoby 鈥 po­wiedzia艂.

Dobrze 鈥 powt贸rzy艂a. Spostrzeg艂, 偶e zarumieni艂a si臋. Oczy jej l艣ni­艂y. 鈥 Ciekawe, jak to zrobimy? Mam ci kaza膰 teraz podej艣膰 i mnie poca­艂owa膰, 偶eby zobaczyli to ci na dole? 鈥 Crispin zamruga艂, prze艂kn膮艂 艣lin臋, przeci膮gn膮艂 odruchowo r臋k膮 po w艂osach. 鈥 Wcale w ten spos贸b nie popra­wiasz swego wygl膮du 鈥 stwierdzi艂a kr贸lowa. 鈥 My艣l, rzemie艣lniku. Musi by膰 jaki艣 pow贸d mojego przyj艣cia tu do ciebie. Czy wiadomo艣膰, 偶e jeste艣 kochankiem kr贸lowej, zwi臋kszy twoje szanse u kobiet tego miasta czy te偶 uczyni ci臋 ona... nietykalnym? 鈥 U艣miechn臋艂a si臋.

Ja... ja nie mam... Pani moja, ja...

Nie chcesz mnie poca艂owa膰? 鈥 zapyta艂a. By艂a w tak o偶ywionym nastroju, 偶e stanowi艂 niebezpiecze艅stwo sam w sobie. Sta艂a nieruchomo, czekaj膮c na Crispina.

By艂 kompletnie wytr膮cony z r贸wnowagi. Zaczerpn膮艂 tchu i post膮pi艂 krok do przodu.

Kr贸lowa roze艣mia艂a si臋.

Po zastanowieniu dosz艂am do wniosku, 偶e to nie jest konieczne, prawda? Wystarczy moja r臋ka, rzemie艣lniku. Mo偶esz uca艂owa膰 moj膮 d艂o艅. 鈥 Wyci膮gn臋艂a jaku niemu. Uj膮艂 j膮 i podni贸s艂 do ust; kiedy to uczyni艂, Gisel obr贸ci艂a d艂o艅 i Crispin uca艂owa艂 jej wn臋trze, mi臋kkie i ciep艂e. 鈥 Za­stanawiam si臋 鈥 rzek艂a kr贸lowa Ant贸w 鈥 czy ktokolwiek widzia艂, co zrobi艂am.

I zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a.

Crispin oddycha艂 z wysi艂kiem. Wyprostowa艂 si臋. Kr贸lowa wci膮偶 sta艂a bardzo blisko niego; uni贸s艂szy r臋ce, przyg艂adzi艂a mu niesforne w艂osy.

Opu艣cimy ci臋 鈥 oznajmi艂a, zdumiewaj膮co opanowana. Jej nazbyt frywolny nastr贸j znikn膮艂 r贸wnie szybko, jak si臋 pojawi艂, chocia偶 nadal by艂a zarumieniona. 鈥 Teraz oczywi艣cie mo偶esz nas odwiedza膰. Wszyscy za艂o­偶膮, 偶e znaj膮 pow贸d. Tak si臋 sk艂ada, 偶e pragniemy uda膰 si臋 do teatru.

Wasza Wysoko艣膰 鈥 zacz膮艂 Crispin, usi艂uj膮c odzyska膰 spok贸j. 鈥 Jeste艣 kr贸low膮 Ant贸w, Bachiary, szanowanym go艣ciem cesarza... rzemie艣l­nik 偶adn膮 miar膮 nie mo偶e i艣膰 z tob膮 do teatru. B臋dziesz musia艂a siedzie膰 w lo偶y cesarskiej. Musisz by膰 tam widziana. Istnieje etykieta...

艢ci膮gn臋艂a brwi, jakby ta my艣l uderzy艂a j膮 dopiero teraz.

Wiesz co, chyba masz racj臋. B臋d臋 zatem musia艂a wys艂a膰 li艣cik do kanclerza. W takim razie by膰 mo偶e przysz艂am tu niepotrzebnie, Caiusie Crispusie. 鈥 Podnios艂a na niego wzrok. 鈥 Musisz si臋 postara膰 o dostarczenie nam jakiego艣 powodu.

I z tymi s艂owami odwr贸ci艂a si臋.

By艂 tak wstrz膮艣ni臋ty, 偶e kr贸lowa zd膮偶y艂a pokona膰 pi臋膰 szczebli drabiny, a on si臋 nawet nie ruszy艂, nie zaproponowa艂 pomocy.

To nie mia艂o znaczenia. Zesz艂a na marmurow膮 posadzk臋 z tak膮 sam膮 艂atwo艣ci膮, z jak膮 wesz艂a na g贸r臋. Kiedy patrzy艂 na ni膮, jak schodzi ku dzie­si膮tkom otwarcie zaciekawionych ludzi patrz膮cych w g贸r臋, przysz艂o mu do g艂owy, 偶e je艣li teraz jest naznaczony jako jej kochanek albo cho膰 zaufany, to kiedy wiadomo艣膰 o tym dotrze na Zach贸d, jego matka i znajomi mog膮 zosta膰 nara偶eni na niebezpiecze艅stwo. Gisel uciek艂a przed pr贸b膮 zab贸jstwa. Istniej膮 ludzie pragn膮cy zaw艂adn膮膰 jej tronem, co oznacza艂o niedopuszcze­nie do odzyskania go przez kr贸low膮. Osoby powi膮zane z ni膮 w jakikolwiek spos贸b b臋d膮 podejrzane. Nie mia艂o znaczenia, o co.

Antowie nie byli w takich sprawach wymagaj膮cy.

Crispin uzna艂, 偶e ta prawda dotyczy r贸wnie偶 schodz膮cej coraz ni偶ej ko­biety. Mo偶e jest m艂oda i niezwykle bezbronna, ale prze偶y艂a rok na tronie w艣r贸d ludzi pragn膮cych jej 艣mierci lub poddania jej ich woli, a kiedy podj臋­li pr贸b臋 zab贸jstwa, uda艂o jej si臋 im uciec. By艂a c贸rk膮 swego ojca. Crispin pomy艣la艂, 偶e Gisel z Ant贸w zrobi wszystko, co musi zrobi膰, by osi膮gn膮膰 sw贸j cel, chyba 偶e kto艣 rzeczywi艣cie pozbawi j膮 偶ycia. Konsekwencje po­noszone przez innych nawet nie przyjd膮 jej na my艣l.

Pomy艣la艂 o cesarzu Waleriuszu, przesuwaj膮cym 偶ywych 艣miertelnik贸w tu i tam jak pionki na planszy. Czy w艂adza kszta艂tuje taki spos贸b my艣lenia, czy mo偶e tylko ci, kt贸rzy ju偶 tak my艣l膮, mog膮 dost膮pi膰 ziemskiej w艂adzy?

Patrz膮c, jak kr贸lowa dociera do marmurowej posadzki i przyjmuje uk艂o­ny oraz sw贸j p艂aszcz, Crispin pomy艣la艂, 偶e trzy kobiety w tym mie艣cie za­proponowa艂y mu znalezienie si臋 w intymnej sytuacji i 偶e za ka偶dym razem by艂 to akt przemy艣lanej ob艂udy. 呕adna z nich nie dotkn臋艂a go z czu艂o艣ci膮, trosk膮 czy cho膰by prawdziwym po偶膮daniem.

A mo偶e to ostatnie nie by艂o ca艂kiem prawdziwe. Kiedy Crispin wr贸ci艂 p贸藕niej do domu, kt贸ry przygotowali ju偶 dla niego ludzie kanclerza, znalaz艂 tam li艣cik. W tym mie艣cie wiadomo艣ci rozchodzi艂y si臋 szybko 鈥 a przy­najmniej pewien rodzaj wiadomo艣ci. Po roz艂o偶eniu li艣cik okaza艂 si臋 nie pod­pisany, a Crispin nigdy przedtem nie widzia艂 tego okr膮g艂ego, g艂adkiego cha­rakteru pisma, lecz papier by艂 zdumiewaj膮co cienki i luksusowy. Przeczytaw­szy s艂owa, zrozumia艂, 偶e 偶aden podpis nie by艂 ani potrzebny, ani mo偶liwy.

Powiedzia艂e艣 mi鈥, napisa艂a Styliane Daleina, 鈥炁糴 kr贸lewskie komnaty s膮 ci obce鈥.

Tylko tyle. 呕adnego wyrzutu, 偶adnej bezpo艣redniej pretensji, 偶e j膮 oszu­ka艂, 偶adnej ironii czy prowokacji. Stwierdzenie faktu. Oraz fakt, 偶e go stwierdzi艂a.

Crispin, kt贸ry zamierza艂 zje艣膰 w domu po艂udniowy posi艂ek, a potem wr贸ci膰 do sanktuarium, poszed艂 do swojej ulubionej gospody i do 艂a藕ni. W ka偶dym z tych miejsc wypi艂 wi臋cej wina, ni偶 mu to s艂u偶y艂o.

Jego przyjaciel Carullus, trybun Czwartego Sauradyjskiego, znalaz艂 go wieczorem w s艂ynnej gospodzie 鈥濻pina鈥. Krzepki 偶o艂nierz usadowi艂 si臋 naprzeciwko Crispina, za偶膮da艂 gestem kielicha wina i wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

Crispin wci膮偶 mia艂 ponur膮 min臋.

Dwie wiadomo艣ci, m贸j niewyt艂umaczalnie pijany przyjacielu 鈥 odezwa艂 si臋 jowialnie Carullus i uni贸s艂 palec. 鈥 Po pierwsze, spotka艂em si臋 z najwy偶szym strategiem. Leontes obieca艂, 偶e po艂owa zaleg艂ego 偶o艂du dla armii zachodniej zostanie wys艂ana w po艂owie zimy, a reszta przed nasta­niem wiosny. To osobista obietnica. Uda艂o mi si臋, Crispinie!

Mozaicysta spojrza艂 na niego, bez najmniejszego powodzenia usi艂uj膮c wczu膰 si臋 w radosny nastr贸j przyjaciela. To jednak by艂a ogromnie wa偶na wiadomo艣膰 鈥 wszyscy wiedzieli o niepokojach w armii i zaleg艂o艣ciach w wyp艂acaniu 偶o艂du. To dlatego Carullus przyby艂 do Miasta, oczywi艣cie je­艣li pomin膮膰 ch臋膰 zobaczenia rydwan贸w w hipodromie.

Nie, nie uda艂o ci si臋 鈥 powiedzia艂 markotnie. 鈥 To jedynie ozna­cza, 偶e zbli偶a si臋 wojna. Waleriusz jednak wysy艂a Leontesa do Bachiary. Nie przeprowadza si臋 najazdu z nie op艂aconym wojskiem.

Carullus jedynie si臋 u艣miechn膮艂.

Wiem o tym, ty przepity g艂upku. Ale kto zbierze pochwa艂y? Kto napisze rano do swego gubernatora, 偶e uda艂o mu si臋 odblokowa膰 pieni膮dze, czego nie osi膮gn膮艂 nikt inny?

Crispin kiwn膮艂 g艂ow膮 i zn贸w si臋gn膮艂 po wino.

Ciesz臋 si臋 ze wzgl臋du na ciebie 鈥 powiedzia艂. 鈥 Naprawd臋. Wy­bacz, 偶e nie sprawia mi takiej samej przyjemno艣ci wiadomo艣膰, i偶 moi przy­jaciele i matka stoj膮 w obliczu inwazji.

Carullus wzruszy艂 ramionami.

Ostrze偶 ich. Powiedz im, 偶eby opu艣cili Varen臋.

Daj si臋 wypieprzy膰 鈥 odpar艂 nie偶yczliwie Crispin. Cokolwiek si臋 dzia艂o, Carullus nie by艂 przecie偶 niczemu winien, a jego rada mog艂a si臋 oka­za膰 dobra, szczeg贸lnie w 艣wietle tego, co si臋 wydarzy艂o rano na rusztowaniu.

To masz na my艣li? S艂ysza艂em o twoim rannym go艣ciu. Masz na tej swojej platformie jakie艣 poduszki? Pozwol臋 ci wytrze藕wie膰, ale rano spo­dziewam si臋 bardzo szczeg贸艂owego wyja艣nienia, m贸j przyjacielu.

Carullus obliza艂 usta.

Crispin zn贸w zakl膮艂.

To by艂a gra. Teatr. Chcia艂a ze mn膮 porozmawia膰 i musia艂a da膰 lu­dziom temat do przemy艣le艅.

Jasne 鈥 odpar艂 Carullus, wysoko unosz膮c brwi. 鈥 Porozmawia膰 z tob膮? Ty 艂ajdaku. Podobno jest wspania艂a. Porozmawia膰? Ha! Mo偶e uwie­rz臋 ci rano. A tymczasem 鈥 doda艂 po nieoczekiwanej chwili milczenia 鈥 przypomina mi to, hmm, o mojej drugiej wiadomo艣ci. Ja chyba wypad艂em ju偶 z takiej, hmmm, gry. W sumie.

Crispin spojrza艂 m臋tnym wzrokiem znad kielicha.

Co?

No, tak si臋 sk艂ada, 偶e si臋 偶eni臋 鈥 oznajmi艂 Carullus z Czwartego.

Coooo? 鈥 powt贸rzy艂 z uporem Crispin.

Wiem, wiem 鈥 ci膮gn膮艂 trybun. 鈥 Niespodziewane, zaskakuj膮ce, zabawne, te rzeczy. Dobra rozrywka dla wszystkich. Ale to si臋 zdarza, prawda? 鈥 Poczerwienia艂. 鈥 No c贸偶, zdarza si臋.

Crispin kiwn膮艂 g艂ow膮 w pomieszaniu, tylko z niejakim wysi艂kiem po­wstrzymuj膮c si臋 od powt贸rzenia tego samego s艂owa po raz trzeci.

Eee... no tak, czy... hmmm... mia艂by艣 co艣 przeciwko temu, 偶eby Kasja opu艣ci艂a tw贸j dom? To oczywi艣cie nie b臋dzie wygl膮da艂o w艂a艣ciwie po og艂oszeniu w kaplicy.

Co? 鈥 powiedzia艂 bezradnie Crispin.

艢lub odb臋dzie si臋 na wiosn臋 鈥 ci膮gn膮艂 Carullus z b艂yszcz膮cym wzrokiem. 鈥 Kiedy wyje偶d偶a艂em z domu, obieca艂em matce, 偶e je艣li kiedy­kolwiek wezm臋 艣lub, zrobi臋 to w艂a艣ciwie. Przez trzy miesi膮ce b臋d膮 to og艂asza膰 duchowni, 偶eby ka偶dy, kto ma jakie艣 zastrze偶enia, m贸g艂 je przed­stawi膰, a potem odb臋dzie si臋 prawdziwa ceremonia 艣lubna.

Kasja? 鈥 uda艂o si臋 w ko艅cu wtr膮ci膰 Crispinowi w ten potok wymo­wy. 鈥 Kasja?

M贸zg Crispina zacz膮艂 wreszcie funkcjonowa膰 i ostro偶nie obrabia膰 t臋 zdumiewaj膮c膮 informacj臋; mozaicysta zn贸w potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 j膮 oczy艣ci膰, i powiedzia艂:

Niech si臋 upewni臋, 偶e wszystko rozumiem, ty nad臋ty worku pierd贸w. Kasja zgodzi艂a si臋 wyj艣膰 za ciebie? Nie do wiary! Na ko艣ci i jaja D偶ada! Ty draniu! Nie poprosi艂e艣 mnie o pozwolenie i za choler臋 na ni膮 nie za­s艂ugujesz, ty wojskowy prostaku.

Przy tych s艂owach u艣miecha艂 si臋 ju偶 szeroko; wyci膮gn膮艂 r臋k臋 nad sto艂em i mocno u艣cisn膮艂 偶o艂nierza za rami臋.

Oczywi艣cie, 偶e na ni膮 zas艂uguj臋 鈥 odpar艂 Carullus. 鈥 Jestem cz艂owiekiem ze wspania艂膮 przysz艂o艣ci膮.

On te偶 si臋 u艣miecha艂 z nieukrywan膮 przyjemno艣ci膮.

Kobieta, o kt贸rej rozmawiali, by艂a Inicyjk膮 z p贸艂nocy, nieco ponad rok wcze艣niej sprzedan膮 przez matk臋 w niewolnictwo i wyrwan膮 z niego 鈥 oraz od niechybnie gro偶膮cej jej poga艅skiej 艣mierci 鈥 przez Crispina. By艂a zbyt szczup艂a i zbyt inteligentna oraz mia艂a zbyt siln膮 wol臋, cho膰 w Mie艣cie czu艂a si臋 nieswojo. Podczas pierwszego spotkania naplu艂a w twarz 偶o艂nie­rzowi, kt贸ry teraz szczerzy艂 z臋by w radosnym u艣miechu i oznajmia艂, 偶e zgo­dzi艂a si臋 go po艣lubi膰.

W gruncie rzeczy obaj m臋偶czy藕ni wiedzieli, ile jest warta.


* * *

Tak wi臋c pewnego pogodnego, wietrznego dnia na pocz膮tku wiosny rozmaici ludzie przygotowywali si臋 do z艂o偶enia wizyty w domu g艂贸wnej tancerki stronnictwa Zielonych. Tam mia艂y rozpocz膮膰 si臋 uroczysto艣ci 艣lub­ne od zwyczajowej procesji do wybranej kaplicy, zako艅czone p贸藕niej uczt膮.

呕adne z pa艅stwa m艂odych nie pochodzi艂o z dobrej rodziny 鈥 chocia偶 偶o艂nierz rokowa艂 nadzieje na zostanie kim艣 wa偶nym 鈥 lecz Shirin z Zielo­nych mia艂a osza艂amiaj膮cy kr膮g znajomych oraz adorator贸w i postanowi艂a potraktowa膰 ten 艣lub jako pretekst do zorganizowania wystawnej uroczy­sto艣ci. Mia艂a w teatrze bardzo dobry sezon zimowy.

W dodatku bliskim przyjacielem pana m艂odego (oraz, jak szeptali nie­kt贸rzy ze znacz膮co uniesionymi brwiami, najwyra藕niej panny m艂odej) by艂 nowy cesarski mozaicysta, Rhodianin uk艂adaj膮cy skomplikowane mozaiki w sanktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada, cz艂owiek, kt贸rego wzgl臋dy praw­dopodobnie warto sobie zaskarbi膰. Kr膮偶y艂y plotki, 偶e mog膮 si臋 pojawi膰 inne wa偶ne osoby 鈥 je艣li nie podczas samej ceremonii, to na p贸藕niejszych obchodach w domu Shirin.

Szeroko te偶 komentowano wiadomo艣膰, 偶e potrawy w kuchni tancerki przygotowuje kuchmistrz stronnictwa B艂臋kitnych. W Mie艣cie byli ludzie, kt贸rzy za Strumosem poszliby na pustyni臋, gdyby tylko zabra艂 tam swoje garnki, patelnie i sosy.

Ta uroczysto艣膰 u艂o偶ona wsp贸lnie przez Zielonych i B艂臋kitnych by艂a dziwnym, a pod wieloma wzgl臋dami wyj膮tkowym wydarzeniem. A wszyst­ko to dla 偶o艂nierza 艣redniej szar偶y i niedawno przyby艂ej do miasta 偶贸艂tow艂osej barbarzy艅skiej dziewczyny kompletnie nieznanego pochodzenia. Ci, kt贸rzy widzieli j膮 z Shirin, m贸wili, 偶e jest do艣膰 艂adna, ale 偶e nie przypomina dziewcz膮t, kt贸rym uda艂o si臋 z艂apa膰 interesuj膮cego m臋偶a. Z drugiej strony przecie偶 nie wychodzi za kogo艣 naprawd臋 wa偶nego, prawda?

A potem roznios艂a si臋 kolejna plotka, 偶e Pappio, coraz lepiej znany dy­rektor Cesarskich Hut Szk艂a, osobi艣cie zrobi艂 mis臋 zam贸wion膮 na prezent dla szcz臋艣liwej pary. Zdaje si臋, 偶e od wielu lat nie zajmowa艂 si臋 swoim rze­mios艂em. Tego te偶 nikt nie potrafi艂 zrozumie膰. Sarancjum mia艂o temat do rozm贸w. Wy艣cigi rydwan贸w mia艂y si臋 zacz膮膰 dopiero za kilka dni i wyda­rzenie to nast膮pi艂o w dobrze wyliczonym czasie: Miasto lubi艂o mie膰 o czym m贸wi膰.


Nie jestem zadowolona 鈥 odezwa艂 si臋 niewielki sztuczny ptak nie­okre艣lonego wygl膮du; m贸wi艂 wewn臋trznym, patrycjuszowskim g艂osem s艂y­szanym wy艂膮cznie przez gospodyni臋 wydarzenia dnia. Kobieta przygl膮da艂a si臋 krytycznie w艂asnemu odbiciu w okr膮g艂ym zwierciadle o srebrnych ra­mach, trzymanym przez s艂u偶膮c膮.

Ja te偶 nie, Danis! 鈥 mrukn臋艂a Shirin w milcz膮cej odpowiedzi. 鈥 Wszystkie kobiety z kompleksu i teatru b臋d膮 oszo艂amia艂y strojami i bi偶ute­ri膮, a ja wygl膮dam, jakbym nie spa艂a od wielu dni.

Nie to mia艂am na my艣li.

Oczywi艣cie. Nigdy nie my艣lisz o tym, co wa偶ne. Jak s膮dzisz, zauwa偶y mnie?

G艂os ptaka sta艂 si臋 zjadliwy.

Kt贸ry? Wo藕nica czy mozaicysta?

Shirin roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no, zaskakuj膮c s艂u偶膮c膮.

Kt贸rykolwiek 鈥 odpar艂a w my艣lach, a jej u艣miech sta艂 si臋 figlarny. 鈥 A mo偶e obaj? Czy偶 nie by艂by to pami臋tny wiecz贸r?

Shirin!

Ptak sprawia艂 wra偶enie dog艂臋bnie wstrz膮艣ni臋tego.

Tylko si臋 z tob膮 drocz臋, g艂uptasie. Przecie偶 dobrze mnie znasz. A te­raz powiedz mi, dlaczego nie jeste艣 zadowolona? Mamy 艣lub, a oni si臋 ko­chaj膮. Nikt ich nie wyswata艂, sami si臋 wybrali.

W jej g艂osie brzmia艂a teraz zaskakuj膮ca 偶yczliwo艣膰 i pob艂a偶liwo艣膰.

Po prostu my艣l臋, 偶e co艣 si臋 wydarzy.

Ciemnow艂osa kobieta przegl膮daj膮ca si臋 w niedu偶ym zwierciadle, kt贸ra w gruncie rzeczy wcale nie wygl膮da艂a, jakby potrzebowa艂a snu ani niczego innego poza najwy偶szym uwielbieniem, skin臋艂a g艂ow膮, a s艂u偶膮ca z u艣mie­chem od艂o偶y艂a lustro i si臋gn臋艂a po buteleczk臋 z bardzo szczeg贸lnymi perfu­mami. Ptak le偶a艂 na stole.

Doprawdy, Danis, c贸偶 to by by艂o za przyj臋cie, gdyby nic si臋 nie wy­darzy艂o?

Ptak milcza艂.

Przy drzwiach rozleg艂 si臋 jaki艣 d藕wi臋k. Shirin odwr贸ci艂a si臋, by spojrze膰 przez rami臋.

Sta艂 tam drobny, pulchny, gniewny m臋偶czyzna w b艂臋kitnej tunice i bar­dzo du偶ym fartuchu zawi膮zanym przy szyi i wok贸艂 poka藕nego brzucha. Na fartuchu widnia艂y liczne plamy z jedzenia, a czo艂o kucharza zdobi艂a smuga prawdopodobnie szafranu. W r臋ku mia艂 drewnian膮 艂y偶k臋, za pasem przy­trzymuj膮cym fartuch ci臋偶ki n贸偶, a na twarzy wyraz smutku.

Strumosus! 鈥 zawo艂a艂a rado艣nie tancerka.

Nie ma morskiej soli 鈥 odezwa艂 si臋 kuchmistrz g艂osem sugeru­j膮cym, 偶e ten brak oznacza herezj臋 dor贸wnuj膮c膮 zakazanemu kultowi Heladika albo notorycznemu poga艅stwu.

Nie ma soli? Naprawd臋? 鈥 zdziwi艂a si臋 tancerka, wstaj膮c z wdzi臋­kiem z fotela.

Nie ma morskiej soli! 鈥 powt贸rzy艂 kuchmistrz. 鈥 Jak w cywilizo­wanym domu mo偶e nie by膰 morskiej soli?

To straszliwe przeoczenie 鈥 zgodzi艂a si臋 Shirin z uspokajaj膮cym gestem d艂oni. 鈥 Czuj臋 si臋 po prostu okropnie.

Prosz臋 o pozwolenie pos艂u偶enia si臋 twoimi s艂u偶膮cymi i natychmia­stowego wys艂ania jednego z nich do kompleksu B艂臋kitnych. Moi podkuchenni potrzebni mi s膮 tu. Zdajesz sobie spraw臋, jak ma艂o mamy czasu?

Dzisiaj mo偶esz robi膰 z moimi s艂u偶膮cymi, co ci si臋 偶ywnie podoba, byleby艣 ich nie przypieka艂 鈥 rzek艂a Shirin.

Wyraz twarzy kuchmistrza dawa艂 do zrozumienia, 偶e sprawy by膰 mo偶e zajd膮 tak daleko.

To ca艂kowicie obmierz艂y cz艂owiek鈥 odezwa艂 si臋 bezg艂o艣nie ptak. 鈥 Przynajmniej mog艂abym za艂o偶y膰, 偶e jego nie po偶膮dasz.

Shirin roze艣mia艂a si臋 w duchu.

To geniusz, Danis. Wszyscy tak m贸wi膮. Geniuszowi nale偶y ulega膰. A teraz rozchmurz si臋 i powiedz, 偶e pi臋knie wygl膮dam.

Za Strumosem rozleg艂 si臋 w korytarzu jaki艣 d藕wi臋k. Mistrz patelni od­wr贸ci艂 si臋 i opu艣ci艂 swoj膮 drewnian膮 艂y偶k臋. Wyraz twarzy mu si臋 zmieni艂, sta艂 si臋 niemal dobrotliwy. Mo偶na by nawet zaryzykowa膰 stwierdzenie, 偶e kuchmistrz si臋 u艣miechn膮艂. Wszed艂 nieco dalej do pokoju, ust臋puj膮c miej­sca bladej, jasnow艂osej kobiecie, kt贸ra nie艣mia艂o pojawi艂a si臋 w drzwiach.

Sirin u艣miechn臋艂a si臋 szeroko i przy艂o偶y艂a d艂o艅 do policzka.

Och, Kasju 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Wygl膮dasz pi臋knie.



Rozdzia艂 3


Wcze艣niej tego samego ranka, a w istocie bardzo wcze艣nie, mo偶na by艂o zobaczy膰, jak cesarz Waleriusz II z Sarancjum, siostrzeniec cesarza, syn rolnika z Trakezji, intonuje ostatni膮 z antyfon podczas inwokacji o wschodzie s艂o艅ca w cesarskiej kaplicy Pa艂acu Trawersy艅skiego, gdzie wraz z cesarzow膮 mia艂 swoje prywatne komnaty.

Cesarskie nabo偶e艅stwo jest jednym z pierwszych w Mie艣cie; zaczyna si臋 po ciemku, a ko艅czy ze wschodem odrodzonego s艂o艅ca, kiedy dzwony kaplic i sanktuari贸w w ca艂ym Sarancjum dopiero zaczynaj膮 bi膰. Cesarzowa o tej porze mu nie towarzyszy. Cesarzowa 艣pi. Cesarzowa ma w艂asnego du­chownego przydzielonego do jej komnat, cz艂owieka znanego ze swobodne­go podej艣cia do godzin porannej modlitwy i r贸wnie pob艂a偶liwych, cho膰 mniej nag艂a艣nianych, pogl膮d贸w na temat herezji Heladika, 艣miertelnego (czy te偶 na wp贸艂 艣miertelnego albo boskiego) syna D偶ada. O tych sprawach oczywi艣cie w kompleksie cesarskim si臋 nie m贸wi. Albo nie m贸wi si臋 o nich swobodnie.

Tak si臋 sk艂ada, 偶e cesarz bardzo skrupulatnie przestrzega obrz臋d贸w reli­gijnych. Jego d艂ugotrwa艂y zwi膮zek zar贸wno z wysokim, jak i wschodnim patriarch膮, maj膮cy na celu likwidacj臋 niezliczonych 藕r贸de艂 schizmy w dok­trynach s艂onecznego boga, zrodzi艂 si臋 w r贸wnym stopniu z pobo偶no艣ci, co z pobudek intelektualnych. Waleriusz jest pe艂en sprzeczno艣ci i tajemnic i niewiele czyni, by je rozwia膰 w oczach swego dworu. Ceni sobie enigmatyczno艣膰.

Bawi go, 偶e niekt贸rzy nazywaj膮 go Cesarzem Nocy i twierdz膮, 偶e w o艣wietlonych lampami komnatach oraz zalanych blaskiem ksi臋偶yca pa­艂acowych korytarzach rozmawia z zakazanymi duchami z p贸艂艣wiata. Bawi go to, poniewa偶 jest to ca艂kowicie niezgodne z prawd膮 i poniewa偶 co dzie艅 o 艣wicie udaje si臋 do kaplicy, zanim obudzi si臋 wi臋kszo艣膰 jego ludzi, spra­wuj膮c obrz臋dy zatwierdzonej wiary. W rzeczywisto艣ci jest raczej Cesarzem Poranka.

Sen nudzi go, a ostatnio nieco przera偶a, nape艂nia go poczuciem 鈥 kiedy 艣ni lub zaczyna 艣ni膰 鈥 szale艅czej gonitwy czasu. Cesarz 偶adn膮 miar膮 nie jest starym cz艂owiekiem, lecz jest dostatecznie posuni臋ty w latach, by noc膮 s艂ysze膰 konie i rydwany, odleg艂e zwiastuny ko艅ca 艣miertelnego trwania. Chce wiele uczyni膰, zanim us艂yszy 鈥 jak podobno s艂ysz膮 wszyscy praw­dziwi i 艣wi臋ci cesarze 鈥 g艂os boga czy te偶 boskiego pos艂a艅ca, m贸wi膮cy: 鈥瀂dejmij koron臋, czeka na ciebie w艂adca cesarzy鈥.

Wie, 偶e jego cesarzowa m贸wi艂aby raczej o delfinach rozcinaj膮cych po­wierzchni臋 morza, a nie o koniach p臋dz膮cych w ciemno艣ci, ale m贸wi艂aby to tylko jemu, poniewa偶 delfiny 鈥 starodawni powiernicy dusz 鈥 s膮 zakaza­nym heladyckim symbolem.

Jego cesarzowa 艣pi. Wstanie w jaki艣 czas po s艂o艅cu, spo偶yje pierwszy posi艂ek w 艂贸偶ku, przyjmie 艣wi臋tego doradc臋, a nast臋pnie k膮pielowe i sekre­tarza, przygotuje si臋 spokojnie na kolejny dzie艅. W m艂odo艣ci by艂a aktork膮, tancerk膮 imieniem Aliana, przyzwyczajon膮 do d艂ugich wieczor贸w i p贸藕ne­go wstawania.

Dzieli z ni膮 d艂ugie wieczory, ale po wielu wsp贸lnie sp臋dzonych latach dobrze wie, 偶e nie nale偶y do niej zagl膮da膰 o tej porze. Tak czy owak, ma wiele do zrobienia.

Nabo偶e艅stwo ko艅czy si臋. Cesarz wypowiada ostatnie s艂owa modlitwy. Przez wysokie okna przes膮cza si臋 nik艂e 艣wiat艂o. O tej szarej godzinie pora­nek jest ch艂odny. Ostatnio Waleriusz nie lubi zimna. Wychodzi z kaplicy, k艂aniaj膮c si臋 przed dyskiem i o艂tarzem i pozdrawiaj膮c duchownego szybkim ruchem r臋ki. W korytarzu skr臋ca na schody i schodzi szybkim krokiem, jak to ma w zwyczaju. Jego sekretarze po艣pieszaj膮 do Pa艂acu Atteni艅skiego, gdzie zacznie si臋 praca, inn膮 drog膮: wychodz膮 na zewn膮trz i id膮 przez zim­ny i wilgotny ogr贸d. Tunelem zbudowanym mi臋dzy dwoma pa艂acami mo偶e chodzi膰 tylko cesarz oraz jego stra偶nicy wybrani spo艣r贸d excubitores. Zasa­d臋 t臋 wprowadzono dla bezpiecze艅stwa dawno temu.

W tunelu s膮 rozmieszczone pochodnie, zapalane i pilnowane przez stra偶­nik贸w. Jest tam dobra wentylacja i przyjemne ciep艂o nawet zim膮 albo, tak jak teraz, na progu wiosny. Pora rozbudzania, pora wojny. Waleriusz kiwa g艂ow膮 dw贸m stra偶nikom i samotnie przechodzi przez drzwi. Lubi ten kr贸tki spacer. Prowadzi 偶ycie pozbawione wszelkiej prywatno艣ci. Nawet w jego sypialni zawsze jest sekretarz siedz膮cy na sofie i senny pos艂aniec u drzwi, czekaj膮cy na ewentualne podyktowanie jakiego艣 listu czy wezwania albo na instrukcje, kt贸re trzeba ponie艣膰 przez tajemnice i duchy ciemnego miasta.

Wci膮偶 wiele nocy sp臋dza z Alixan膮 w jej w艂asnym labiryncie komnat. Znajduje tam wygod臋 oraz intymno艣膰, i co艣 jeszcze, co艣 g艂臋bszego i cen­niejszego od obu tych rzeczy, ale nie jest sam. Nigdy nie jest sam. Prywat­no艣膰, cisza, samotno艣膰 s膮 ograniczone do tego podziemnego spaceru tune­lem; cesarza wpuszcza do korytarza jedna grupa stra偶nik贸w, a przyjmuje po przeciwnej stronie druga para excubitores.

Kiedy na jego stukanie otwieraj膮 si臋 drzwi od strony Pa艂acu Atteni艅skiego, czeka za nimi, jak zawsze, grupa ludzi. Jest tam wiekowy kanclerz Gezjusz; Leontes, z艂ocisty strateg; Faustinus, prze艂o偶ony urz臋d贸w; oraz kwe­stor cesarskiego skarbu, cz艂owiek imieniem Vertigus, z kt贸rego cesarz nie jest zbytnio zadowolony. Waleriusz kiwa im wszystkim g艂ow膮 i kiedy wsta­j膮 z kl臋czek, szybko wchodzi po schodach. Dworacy id膮 za nim. Gezjusz potrzebuje czasami pomocy, szczeg贸lnie kiedy w powietrzu jest wilgo膰, ale umys艂 kanclerza nie wykazuje oznak podobnej s艂abo艣ci, i Waleriusz nie ufa nikomu ze swej 艣wity ani w po艂owie tak bardzo jak jemu.

Tego ranka, kiedy docieraj膮 do sali audiencyjnej, kr贸tko wypytuje za­niepokojonego Vertiga. Kwestor nie jest g艂upcem 鈥 w przeciwnym wypad­ku zosta艂by zwolniony dawno temu 鈥 ale nie mo偶na go nazwa膰 pomys­艂owym, a niemal wszystko, co cesarz pragnie osi膮gn膮膰 w Mie艣cie, w cesar­stwie i poza nim, zasadza si臋 na finansach. W obecnych czasach sama kompetencja, niestety, nie wystarcza. Waleriusz p艂aci wiele pieni臋dzy za budynki, bardzo wiele pieni臋dzy Bassanidom, a teraz w艂a艣nie uleg艂 (zgod­nie z planem) licznym pro艣bom i uwolni艂 ostatnie zaleg艂e kwoty zesz艂orocz­nego 偶o艂du dla zachodniej armii.

Nigdy nie ma do艣膰 pieni臋dzy, a kiedy ostatnio przedsi臋wzi臋to 艣rodki zmierzaj膮ce do pozyskania wystarczaj膮cej ich ilo艣ci, Sarancjum rozpali艂o si臋 zamieszkami, kt贸re o ma艂y w艂os kosztowa艂yby Waleriusza tron, 偶ycie oraz mog艂y uniemo偶liwi膰 wszystkie zamierzenia. Dla unikni臋cia tych kon­sekwencji trzeba by艂o u艣mierci膰 jakie艣 trzydzie艣ci tysi臋cy ludzi. Waleriusz 偶ywi nadziej臋, 偶e jego bezprecedensowe, prawie uko艅czone Wielkie San­ktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada pos艂u偶y przed bogiem jako jego pokuta za ow膮 rze藕 鈥 i pewne inne rzeczy 鈥 kiedy ju偶 nadejdzie dzie艅 rozlicze­nia, jak zawsze nadchodzi. Bior膮c to pod uwag臋, sanktuarium s艂u偶y w za­my艣le cesarza wi臋cej ni偶 jednemu celowi.

Podobnie jak inne rzeczy.


* * *

To by艂o trudne. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e Carullus j膮 kocha i 偶e zdumie­waj膮ca liczba os贸b traktuje ich 艣lub jako okazj臋 do 艣wi臋towania, jakby ma艂偶e艅stwo inicyjskiej dziewczyny i trakezyjskiego 偶o艂nierza by艂o czym艣 wa偶nym. Bra艂a 艣lub w przepi臋knej, patrycjuszowskiej kaplicy le偶膮cej opo­dal domu Shirin 鈥 w艣r贸d jej sta艂ych bywalc贸w znajdowa艂 si臋 przewodnicz膮cy senatu wraz z rodzin膮. Bankiet mia艂 si臋 odby膰 tu, w domu g艂贸wnej tancerki Zielonych. A uczt臋 艣lubn膮 Kasji przygotowywa艂 pulchny, gro藕ny cz艂owiek, uznawany przez wszystkich za najlepszego kuchmistrza w ca艂ym cesarstwie.

Trudno by艂o w to uwierzy膰. W艂a艣ciwie Kasja nie wierzy艂a, poruszaj膮c si臋 w艣r贸d wydarze艅 jak we 艣nie, jakby spodziewa艂a si臋 przebudzenia w go­spodzie Moraxa w ch艂odnej mgle, przed zbli偶aj膮cym si臋 Dniem Zmar艂ych.

Kasja, kt贸r膮 matka uzna艂a za bystr膮 i nie nadaj膮c膮 si臋 do ma艂偶e艅stwa, c贸rka sprzedana handlarzom niewolnik贸w, by艂a 艣wiadoma, 偶e ca艂e to szale艅­stwo jest zwi膮zane z lud藕mi, kt贸rych poznali: z Crispinem i jego znajomy­mi 鈥 wo藕nic膮 Skorcjuszem i Shirin, do kt贸rej domu Kasja przeprowadzi艂a si臋 po og艂oszeniu zar臋czyn na pocz膮tku zimy. Carullus pozna艂 samego naj­wy偶szego stratega 鈥 spotka艂 si臋 z nim ju偶 dwa razy 鈥 i osi膮gn膮艂 sukces w zwi膮zku z zaleg艂ym 偶o艂dem. Kr膮偶y艂a plotka, 偶e Leontes mo偶e si臋 nawet pojawi膰 na uczcie weselnej trybuna. Na jej uczcie weselnej.

Kasja dosz艂a do wniosku, 偶e spora cz臋艣膰 tej przesadnie po艣wi臋canej im uwagi musi mie膰 co艣 wsp贸lnego z faktem, 偶e mimo ca艂ego cynizmu, kt贸­rym tak si臋 che艂pi膮 saranty艅czycy 鈥 a mo偶e w艂a艣nie z jego powodu 鈥 s膮 oni na og贸艂 lud藕mi uczuciowymi, jak gdyby 偶ycie tu, w centrum 艣wiata, nadawa艂o ka偶demu wydarzeniu dodatkowego znaczenia. Dodatkowo fakt, 偶e wychodz膮 za siebie z Carullusem z mi艂o艣ci, dokonawszy dobrowolnego wyboru, by艂 szalenie atrakcyjny dla ich otoczenia. Nawet Shirin, cho膰 tak ironiczna i dowcipna, czu艂a szczypanie pod powiekami na sam膮 t臋 my艣l.

Takie ma艂偶e艅stwa si臋 nie zdarza艂y.

I cokolwiek my艣leli sobie ludzie, by艂a to prawda, cho膰 zna艂a j膮 tylko Ka­sja. Mia艂a nadziej臋, 偶e tylko ona.

M臋偶czyzna, kt贸rego pragn臋艂a 鈥 i kocha艂a, chocia偶 co艣 w jej duszy bun­towa艂o si臋 przeciwko temu s艂owu 鈥 b臋dzie dzi艣 sta艂 z nimi w kaplicy, trzy­maj膮c nad g艂ow膮 przyjaciela symboliczn膮 koron臋. Nie by艂a zachwycona t膮 prawd膮, lecz na to raczej nic nie mog艂a poradzi膰.

Za Kasj膮 b臋dzie sta艂a Shirin z drug膮 koron膮, a eleganckie grono odzia­nych w biel ludzi z teatru i dworu oraz nieco bardziej szorstkich w obej艣ciu 偶o艂nierzy b臋dzie si臋 u艣miecha膰 i szepta膰 z zadowoleniem, a potem wszyscy wr贸c膮 tutaj, by je艣膰 i pi膰: b臋dzie ryba, ostrygi, zimowa dziczyzna oraz wino z Candarii i Megarium.

Kt贸ra kobieta tak naprawd臋 wychodzi za m膮偶 z czystego wyboru? Jaki偶 to by艂by 艣wiat, gdyby co艣 takiego mog艂o mie膰 miejsce? Nawet arystokracja czy cz艂onkowie kr贸lewskich rod贸w nie mieli takiego luksusu, jak wi臋c mog艂oby si臋 to przytrafi膰 barbarzy艅skiej dziewczynie, kt贸ra by艂a niewol­nic膮 w Sauradii przez ca艂y pe艂en goryczy rok? Kto wie, jak d艂ugo 艣lady tego b臋d膮 tkwi膰 w jej duszy?

Wychodzi艂a za m膮偶, poniewa偶 pragn膮艂 jej i poprosi艂 j膮 o r臋k臋 przyzwoity cz艂owiek. Poniewa偶 dawa艂 jej obietnic臋 schronienia i wsparcia, poniewa偶 drzema艂a w nim jaka艣 prawdziwa 艂agodno艣膰 鈥 a gdyby nie dosz艂o do tego zwi膮zku, jakie 偶ycie j膮 czeka艂o? Mia艂a przez ca艂y czas by膰 zale偶na od in­nych? S艂u偶y膰 tancerce, dop贸ki tancerka sama nie wybierze sobie w艂a艣ciwego m臋偶a? Wst膮pi膰 do jednej z sekt 鈥 C贸r D偶ada 鈥 sk艂adaj膮cych wieczyste 艣luby bogu, w kt贸rego Kasja tak naprawd臋 nie wierzy艂a?

Jak mog艂aby uwierzy膰, ona, przeznaczona niegdy艣 na ofiar臋 dla Ludana, ona, kt贸ra w g艂臋bi Drzewielasu widzia艂a zubira, stworzenie z wierze艅 jej plemienia?

Wygl膮dasz pi臋knie 鈥 powiedzia艂a Shirin, przerywaj膮c rozmow臋 z kuchmistrzem, by spojrze膰 na Kasj臋 stoj膮c膮 w drzwiach.

Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 ostro偶nie. Tak naprawd臋 w to nie wierzy艂a, ale mog艂o to by膰 prawd膮. Dom Shirin prowadzili sprawnie jej s艂u偶膮cy; Ka­sja mieszka艂a z ni膮 ca艂膮 zim臋 bardziej jako go艣膰 i przyjaci贸艂ka, jedz膮c lepiej i 艣pi膮c w wygodniejszym 艂贸偶ku ni偶 kiedykolwiek przedtem w 偶yciu. Shirin by艂a bystra, zabawna, spostrzegawcza, zawsze co艣 planowa艂a i ca艂y czas by艂a 艣wiadoma swej pozycji w Sarancjum 鈥 zar贸wno konsekwencji s艂awy, jak i jej przemijaj膮cego charakteru.

Zarazem 偶adna z owych cech nie oddawa艂a tego, kim si臋 stawa艂a na scenie.

Kasja widzia艂a, jak Shirin ta艅czy. Po pierwszej wizycie w teatrze na pocz膮tku zimy zrozumia艂a s艂aw臋 tej kobiety. Widz膮c mas臋 kwiat贸w rzuca­nych na scen臋 po zako艅czeniu ta艅ca, s艂ysz膮c dzikie okrzyki entuzjazmu 鈥 zar贸wno rytualne zawo艂ania Zielonego stronnictwa Shirin, jak i spontaniczne krzyki widz贸w po prostu porwanych tym, co zobaczyli 鈥 poczu艂a niemal na­bo偶ny podziw dla Shirin i lekki strach spowodowany zmian膮, jaka nast臋po­wa艂a, kiedy tancerka wchodzi艂a do tego 艣wiata, a nawet bardziej tym, co si臋 dzia艂o, kiedy wchodzi艂a mi臋dzy pochodnie i zaczyna艂a dla niej gra膰 muzyka.

Nigdy nie mog艂aby dobrowolnie ods艂oni膰 si臋 tak, jak robi艂a to Shirin podczas przedstawienia, ubrana w powiewne jedwabie ledwie przykrywa­j膮ce jej gibkie cia艂o i robi膮ca komiczne, niemal obsceniczne rzeczy ku ochryple wyra偶anej uciesze widz贸w z ta艅szych, dalekich miejsc. Ale te偶 nigdy w 偶yciu nie potrafi艂aby si臋 porusza膰 tak jak tancerka Zielonych, gdy skaka艂a i wirowa艂a albo zatrzymywa艂a si臋 z ramionami rozpostartymi ni­czym morski ptak, a potem robi艂a powolny krok do przodu z bosymi stopa­mi wygi臋tymi w 艂uk, w dawniejszych, bardziej sformalizowanych ta艅cach, przy kt贸rych m臋偶czy藕ni szlochali. Te same jedwabie potrafi艂y unosi膰 si臋 za ni膮 jak skrzyd艂a lub dawa艂y si臋 zebra膰 w szal, gdy kl臋ka艂a w 偶a艂obie, lub w ca艂un, kiedy umiera艂a, a teatr cich艂 jak cmentarz w zimowym mroku.

Shirin zmienia艂a si臋 podczas ta艅ca i zmienia艂a tych, kt贸rzy j膮 ogl膮dali.

A potem, w domu, zmienia艂a si臋 na powr贸t. Wtedy lubi艂a rozmawia膰 o Crispinie. Przyj臋艂a Kasj臋 do swego domu, robi膮c przys艂ug臋 Rhodianinowi. Powiedzia艂a Kasji, 偶e zna艂 jej ojca. By艂o w tym jednak co艣 jeszcze. To oczywiste, 偶e cz臋sto go艣ci艂 w my艣lach tancerki, nawet pomimo tych wszyst­kich m臋偶czyzn 鈥 m艂odych i ju偶 nie tak m艂odych, cz臋sto 偶onatych, z dworu, arystokratycznych dom贸w i oficerskich kwater 鈥 kt贸rzy regularnie sk艂adali jej wizyty. Po ich wyj艣ciu Shirin rozmawia艂a z Kasj膮, ujawniaj膮c szcze­g贸艂ow膮 wiedz臋 na temat ich pozycji, stosunk贸w i perspektyw: jej subtelne przys艂ugi towarzyskie stanowi艂y cz臋艣膰 delikatnego ta艅ca, kt贸ry musia艂a wy­konywa膰 jako tancerka w Sarancjum. Kasja mia艂a wra偶enie, 偶e bez wzgl臋du na to, jak zacz臋艂a si臋 ich znajomo艣膰, jej obecno艣膰 sprawia艂a Shirin nie­k艂aman膮 przyjemno艣膰, 偶e przyja藕艅 i zaufanie nie by艂y przedtem elementami 偶ycia tancerki. Nie, 偶eby kiedykolwiek by艂y elementami jej 偶ycia, gdyby tak si臋 zastanowi膰.

Zim膮 Carullus przychodzi艂 prawie codziennie 鈥 je艣li by艂 w mie艣cie. Podczas deszcz贸w wyjecha艂 na miesi膮c, tryumfalnie eskortuj膮c pierwsz膮 rat臋 zaleg艂ego 偶o艂du do swego obozu w Sauradii. Wr贸ci艂 zamy艣lony i po­wiedzia艂 Kasji, 偶e istniej膮 bardzo powa偶ne oznaki, i偶 na Zachodzie zbli偶a si臋 wojna. Nie by艂o to specjalnie zaskakuj膮ce, ale istnia艂a r贸偶nica mi臋dzy plotkami a naporem rzeczywisto艣ci. S艂uchaj膮c tych wie艣ci, Kasja pomy­艣la艂a, 偶e gdyby Carullus wyprawi艂 si臋 tam z Leontesem, m贸g艂by zgin膮膰. Uj臋艂a go wtedy za r臋k臋. Lubi艂, kiedy to robi艂a.

Rzadko widywa艂a si臋 z Crispinem. Najwyra藕niej bardzo szybko wybra艂 sobie zesp贸艂 mozaicyst贸w i ca艂y czas sp臋dza艂 na rusztowaniu, zaczynaj膮c prac臋 tu偶 po zako艅czeniu porannych modlitw i ci膮gn膮c j膮 a偶 do nocy, przy 艣wietle pochodni. Vargos m贸wi艂, 偶e czasami spa艂 na kanapie w sanktu­arium, nawet nie wracaj膮c do domu, kt贸ry znale藕li dla niego i wyposa偶yli eunuchowie kanclerza.

Vargos te偶 pracowa艂 w sanktuarium i stanowi艂 dla kobiet 藕r贸d艂o najlep­szych historyjek, 艂膮cznie z t膮 o terminatorze 艣ciganym przez Crispina wok贸艂 ca艂ego sanktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada za to, 偶e pewnego ranka dopu­艣ci艂 do zepsucia czego艣, co nazywa si臋 wapnem niegaszonym; Rhodianin wymachiwa艂 przy tym no偶em i miota艂 przekle艅stwa. Vargos zacz膮艂 wyja­艣nia膰, co to takiego to wapno niegaszone, ale Shirin uda艂a, 偶e ziewa z nud贸w i dot膮d rzuca艂a w niego oliwkami, a偶 zamilk艂.

Vargos przychodzi艂 codziennie rano, by prowadzi膰 Kasj臋 do kaplicy, je­艣li chcia艂a z nim i艣膰. Cz臋sto chcia艂a. Przyzwyczaja艂a si臋 do ha艂asu i t艂um贸w i te poranne spacery z Vargosem stanowi艂y cz臋艣膰 treningu. To by艂 kolejny 艂agodny cz艂owiek. Wszystkich trzech pozna艂a w Sauradii, a jeden z nich za­proponowa艂 jej ma艂偶e艅stwo. Nie zas艂ugiwa艂a na takie szcz臋艣cie.

Czasami sz艂a z nimi Shirin. Wyja艣ni艂a Kasji, 偶e warto si臋 pokazywa膰. Duchowni D偶ada pot臋piali teatr jeszcze bardziej ni偶 rydwany i wyzwalane przez wy艣cigi gwa艂towne nami臋tno艣ci oraz poga艅sk膮 magi臋. Shirin post臋­powa艂a rozwa偶nie, pozwalaj膮c si臋 zobaczy膰 na kl臋czkach przed s艂onecznym dyskiem i o艂tarzem, bez wyra藕nych ozd贸b, z przykrytymi, zaczesanymi do ty艂u w艂osami.

Czasami Shirin zabiera艂a ich do bardziej eleganckiej kaplicy ni偶 ta Vargosa, le偶膮cej bli偶ej domu. Pewnego ranka po mod艂ach pokornie przyj臋艂a b艂ogos艂awie艅stwo duchownego i przedstawi艂a Kasj臋 dwojgu obecnym tam osobom 鈥 by艂 to przypadkiem przewodnicz膮cy senatu i jego o wiele m艂od­sza 偶ona. Senator, Plautus Bonosus, by艂 skwaszonym cz艂owiekiem o wygl膮­dzie rozpustnika; jego 偶ona wydawa艂a si臋 pe艂na rezerwy i czujno艣ci. Shirin zaprosi艂a ich na 艣lub i p贸藕niejsze wesele. Wspomnia艂a imiona kilku innych zaproszonych go艣ci, a potem doda艂a mimochodem, 偶e uczt臋 przygotowuje Strumosus z Amorii.

Przewodnicz膮cy senatu a偶 zamruga艂 na te s艂owa, po czym szybko przy­j膮艂 zaproszenie. Wygl膮da艂 na cz艂owieka lubi膮cego luksus. P贸藕niej tego sa­mego ranka w domu, przy korzennym winie, Shirin opowiedzia艂a Kasji o niekt贸rych skandalach zwi膮zanych z Bonosem. Dziewczyna pomy艣la艂a, 偶e do pewnego stopnia wyja艣niaj膮 one bardzo ch艂odne i opanowane zacho­wanie jego m艂odej drugiej 偶ony. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e przybycie tak wielu wybitnych ludzi jest dla gospodyni uroczysto艣ci wa偶nym wydarzeniem, okre艣leniem i potwierdzeniem jej pozycji. Mia艂o to oczywi艣cie znaczenie r贸wnie偶 dla Carullusa, a zatem i dla Kasji. Wszystko to rozumia艂a. Mimo to nad wydarzeniami wci膮偶 unosi艂a si臋 aura czego艣 nierzeczywistego.

W kaplicy pe艂nej arystokrat贸w w艂a艣nie pozdrowi艂 j膮 przewodnicz膮cy saranty艅skiego senatu. Przyjdzie na jej 艣lub. Na pocz膮tku jesieni by艂a niewol­nic膮, kt贸r膮 rzucali na materac rolnicy, 偶o艂nierze i kurierzy z kilkoma mone­tami do wydania.


Dzie艅 艣lubu dawno ju偶 nasta艂. Wkr贸tce wyjd膮 do kaplicy. Sygna艂 dadz膮 muzykanci, z kt贸rymi przyjdzie Carullus, by poprowadzi膰 pann臋 m艂od膮. Kasja sta艂a przed Shirin i kuchmistrzem, oceniaj膮cymi jej wygl膮d. Mia艂a na sobie bia艂y str贸j 鈥 podobnie b臋d膮 odziani wszyscy go艣cie 鈥 lecz by艂a przepasana w talii czerwonym jedwabiem panny m艂odej. Shirin da艂a go jej zesz艂ego wieczoru i pokaza艂a, jak zawi膮za膰 w臋ze艂. Pocz臋stowa艂a j膮 przy tym 艂obuzerskim 偶artem. Kasja wiedzia艂a, 偶e p贸藕niej b臋dzie wi臋cej dowci­p贸w i spro艣nych piosenek. Przynajmniej to by艂o dok艂adnie takie samo tu, w Mie艣cie Miast, jak w jej wiosce. Wydawa艂o si臋, 偶e bez wzgl臋du na to, dok膮d si臋 zaw臋drowa艂o, pewne rzeczy si臋 nie zmieniaj膮. Czerwie艅 ozna­cza艂a dziewictwo, kt贸re tej nocy mia艂a utraci膰.

W rzeczywisto艣ci utraci艂a je jaki艣 czas temu na jakim艣 polu na P贸艂nocy za przyczyn膮 karchickiego handlarza niewolnik贸w. Poza tym jej cia艂o nie by艂o obce m臋偶czy藕nie, kt贸rego mia艂a dzisiaj po艣lubi膰, chocia偶 zdarzy艂o si臋 to tylko raz, po tym, jak Carullus omal nie zgin膮艂 w obronie Crispina i wo藕­nicy Skorcjusza przed nocnymi zab贸jcami.

呕ycie p艂ata cz艂owiekowi figle, prawda?

Owego ranka sz艂a do pokoju Crispina, nie bardzo wiedz膮c, co chce po­wiedzie膰 鈥 albo zrobi膰 鈥 ale us艂ysza艂a dobiegaj膮cy ze 艣rodka kobiecy g艂os, wi臋c odesz艂a bez pukania. Na schodach dowiedzia艂a si臋 od dw贸ch 偶o艂nierzy o nocnym ataku, o 艣mierci ich dw贸ch towarzyszy i ranieniu Carullusa. Impuls, troska, najwy偶sze pomieszanie, przeznaczenie 鈥 jej matka przy tym ostatnim s艂owie zrobi艂aby znak od uroku 鈥 kaza艂y Kasji zawr贸ci膰 po odej艣ciu 偶o艂nierzy, przemierzy膰 d艂ugi korytarz na pi臋trze i zastuka膰 do drzwi trybuna.

Otworzy艂 je Carullus, widocznie znu偶ony i ju偶 na wp贸艂 rozebrany. Uj­rza艂a zakrwawiony banda偶 na jego ramieniu i piersi, a potem zauwa偶y艂a i zrozumia艂a 鈥 przecie偶 to ona by艂a bystra, prawda? 鈥 wyraz jego oczu, kiedy zda艂 sobie spraw臋, kto do niego przyszed艂.

To nie by艂 m臋偶czyzna, kt贸ry uratowa艂 j膮 z zajazdu Moraxa, a potem od 艣mierci w lesie, ani kt贸ry pewnej ciemnej nocy da艂 jej do zrozumienia, jacy mog膮 by膰 m臋偶czy藕ni, kt贸rzy jej nie kupili, ale m贸g艂 si臋 okaza膰 tym 鈥 my­艣la艂a p贸藕niej, le偶膮c obok Carullusa w jego 艂贸偶ku 鈥 kt贸ry ocali j膮 przed 偶y­ciem nast臋puj膮cym po uratowaniu. Stare opowie艣ci nigdy nie m贸wi艂y o dal­szym ci膮gu, prawda?

Patrz膮c tamtego ranka, jak wstaje s艂o艅ce, i s艂uchaj膮c coraz spokojniej­szego oddechu m臋偶czyzny zapadaj膮cego obok niej jak dziecko w tak po­trzebny mu sen, pomy艣la艂a, 偶e mo偶e zostanie jego kochank膮. S膮 na 艣wiecie gorsze rzeczy.

Lecz nied艂ugo potem, zanim jeszcze nasta艂a zima, podczas nocnej uro­czysto艣ci Niepokonanego D偶ada, poprosi艂 j膮 o r臋k臋.

Kiedy si臋 zgodzi艂a, u艣miechaj膮c si臋 przez 艂zy, kt贸rych nie m贸g艂by w艂a­艣ciwie zrozumie膰, Carullus uni贸s艂 r臋k臋 i przysi膮g艂 na narz膮dy p艂ciowe boga, 偶e do nocy po艣lubnej ju偶 jej nie tknie.

Wyja艣ni艂, 偶e tak膮 obietnic臋 z艂o偶y艂 dawno temu. Opowiedzia艂 jej (po raz kolejny) o swojej matce i ojcu, o dzieci艅stwie w Trakezji w miejscowo艣ci nie tak zn贸w odmiennej od jej wioski; opowiedzia艂 o karchickich napadach, 艣mierci starszego brata, o w艂asnej podr贸偶y na Po艂udnie, by wst膮pi膰 do ar­mii cesarza. Carullus m贸wi艂 do艣膰 du偶o, ale zabawnie, a teraz Kasja wie­dzia艂a, 偶e niespodziewana 艂agodno艣膰, kt贸r膮 wyczu艂a w tym krzepkim, nie przebieraj膮cym w s艂owach 偶o艂nierzu, jest prawdziwa. Pomy艣la艂a, 偶e jej matka rozp艂aka艂aby si臋 na wie艣膰 o tym, i偶 jej dziecko 偶yje i wchodzi w bez­pieczne 偶ycie tak niewyobra偶alnie daleko, pod ka偶dym wzgl臋dem, od ich wioski i zagrody.

Nie by艂o sposobu na wys艂anie wiadomo艣ci. Gospodarstwa le偶膮ce w po­bli偶u Karchu nie znajdowa艂y si臋 na zwyk艂ych trasach poczty cesarskiej Waleriusza II. Z tego, co wiedzia艂a matka Kasji, dziewczyna r贸wnie dobrze mog艂a by膰 ju偶 martwa.

Z tego, co wiedzia艂a Kasja, jej matka i siostra nie 偶y艂y.

Jej nowe 偶ycie jest tu albo tam, gdzie zostanie pos艂any Carullus jako try­bun Czwartego Sauradyjskiego, i Kasja 鈥 ca艂a w bieli, przepasana w dniu 艣lubu szkar艂atn膮 przepask膮 panny m艂odej 鈥 mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e do ko艅­ca 偶ycia powinna za to dzi臋kowa膰 wszystkim bogom, kt贸rych imiona zna.

Dzi臋kuj臋 鈥 zwr贸ci艂a si臋 do Shirin, kt贸ra w艂a艣nie jej powiedzia艂a, 偶e pi臋knie wygl膮da, a teraz patrzy艂a na ni膮 z u艣miechem. Kuchmistrz, energicz­ny niewysoki m臋偶czyzna, sprawia艂 wra偶enie, jakby walczy艂 z u艣miechem. K膮ciki ust ci膮gle unosi艂y mu si臋 ku g贸rze. Na czole mia艂 smug臋 sosu. Powo­dowana impulsem, Kasja star艂a j膮 palcami. Wtedy kuchmistrz u艣miechn膮艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 do niej fartuch, w kt贸ry si臋 wytar艂a. Zastanawia艂a si臋, czy kiedy jej przysz艂y m膮偶 przyjdzie po ni膮, by zaprowadzi膰 j膮 do kaplicy, b臋dzie z nim Crispin, i co m贸g艂by powiedzie膰, co ona mu odpowie, i jak dziwni s膮 ludzie, 偶e nawet najpi臋kniejszy dzie艅 nie mo偶e by膰 pozbawiony smutku.


* * *

Rustem nie zwraca艂 uwagi, dok膮d id膮 ani kto ich otacza; p贸藕niej b臋dzie si臋 za to wini艂, mimo 偶e nie on mia艂 si臋 zajmowa膰 ich bezpiecze艅stwem. Po to po­dr贸偶uj膮cemu lekarzowi zosta艂 przydzielony gderliwy i skwaszony Nishik.

Kiedy jednak p艂yn臋li przez wzburzon膮 cie艣nin臋 z Deapolis szeroko roz­艂o偶onego na po艂udniowo-wschodnim wybrze偶u do olbrzymiego, ruchliwe­go portu w Sarancjum le偶膮cego po drugiej stronie, mijaj膮c po drodze nie­wielk膮, g臋sto zalesion膮 wysp臋, a potem podskakuj膮ce na falach statki i sieci ci膮gnione przez 艂odzie rybackie, podczas gdy za dymami wznosz膮cymi si臋 w niebo z niezliczonych dom贸w, zajazd贸w i warsztat贸w roz艂o偶onych pod murami wci膮偶 ros艂y kopu艂y i wie偶e Miasta, Rustem nie ukrywa艂 swego za­chwytu i oszo艂omienia. Potem jego my艣li zaj臋艂a rodzina.

By艂 podr贸偶nikiem; nie zna艂 nikogo, kto zapu艣ci艂 si臋 dalej na wsch贸d ni偶 on, ale Sarancjum, nawet po dw贸ch wyniszczaj膮cych zarazach, wci膮偶 pozo­stawa艂o najwi臋kszym, najbogatszym miastem 艣wiata. Prawd臋 t臋 zna艂, lecz nigdy jej dot膮d w pe艂ni nie rozumia艂. Kiedy tak sta艂 na promie, patrz膮c na przybli偶aj膮ce si臋 z艂ociste kopu艂y, pomy艣la艂, 偶e D偶arita by艂aby pod ogrom­nym wra偶eniem, a mo偶e nawet podekscytowana. Je艣li rozumowa艂 w艂a艣ciwie, to Katyun by艂aby przera偶ona.

Przed wej艣ciem na pok艂ad promu w Deapolis Rustem pokaza艂 swoje do­kumenty oraz fa艂szywe papiery Nishika i za艂atwi艂 formalno艣ci w Cesarskim Urz臋dzie Ce艂. Ju偶 samo dotarcie na nabrze偶e stanowi艂o nie lada osi膮gni臋cie: stacjonowa艂a tam niezwyk艂a liczba 偶o艂nierzy i zewsz膮d nios艂y si臋 odg艂osy budowy statk贸w. Nawet gdyby chcieli, saranty艅czycy niczego nie mogliby ukry膰.

Operacja celna by艂a kosztowna, ale nie przykra: panowa艂 pok贸j, a bo­gactwo Sarancjum bra艂o si臋 g艂贸wnie z handlu i podr贸偶y. Agenci celni cesa­rza doskonale o tym wiedzieli. Wystarczy艂o z艂agodzi膰 trudy ich drobiazgo­wej pracy dyskretn膮, rozs膮dn膮 sum膮, by bez najmniejszych k艂opot贸w wpu­艣cili do miasta bassanidzkiego lekarza, jego s艂u偶膮cego i mu艂a 鈥 kt贸ry, jak si臋 okaza艂o, nie ni贸s艂 na grzbiecie jedwabiu, przypraw ani 偶adnych innych nielegalnych czy podlegaj膮cych ocleniu towar贸w.

Kiedy zeszli na l膮d w mie艣cie Waleriusza, Rustem upewni艂 si臋, 偶e po jego lewej stronie nie unosz膮 si臋 w powietrzu 偶adne ptaki, i najpierw posta­wi艂 na nabrze偶u praw膮 stop臋, tak jak wszed艂 na prom lew膮 nog膮. Tu te偶 pa­nowa艂 ha艂as. Zn贸w 偶o艂nierze, statki, stukanie m艂otk贸w i krzyki. Zapytali przewo藕nika o drog臋 i ruszyli wzd艂u偶 drewnianego nabrze偶a. Nishik prowa­dzi艂 mu艂a; podobnie jak Rustem owin膮艂 si臋 p艂aszczem dla ochrony przed ostrym wiosennym wiatrem. Przeci臋li szerok膮 ulic臋, przepu艣ciwszy tur­kocz膮ce wozy, i weszli w ulic臋 nieco w臋偶sz膮, przeciskaj膮c si臋 przez zwyk艂y portowy t艂um marynarzy, dziwek, 偶ebrak贸w i 偶o艂nierzy na przepustkach.

Id膮c, Rustem zdawa艂 sobie niejasno z tego wszystkiego spraw臋; pomy­艣la艂 te偶, 偶e porty wsz臋dzie s膮 takie same, od Sarancjum po Ispahan, ale od­dalaj膮c si臋 od dok贸w i zostawiaj膮c za sob膮 odg艂osy portu, g艂贸wnie rozmy­艣la艂 o synu. Shaski rozgl膮da艂by si臋 z szeroko otwartymi oczyma i ustami, wch艂aniaj膮c to wszystko tak, jak wysuszona ziemia wch艂ania deszcz. Rustem uzna艂, 偶e ch艂opiec 鈥 a my艣la艂 o nim wi臋cej, ni偶 przysta艂o m臋偶czy藕nie, kt贸ry zostawi艂 w domu ma艂e dziecko 鈥 ma t臋 szczeg贸ln膮 cech臋, zdolno艣膰 wch艂aniania wielu rzeczy, kt贸re potem stara艂 si臋 uczyni膰 swoimi w艂asnymi i pozna膰, kiedy i jak je wykorzysta膰.

No bo jak inaczej wyt艂umaczy膰 t臋 niesamowit膮 chwil臋, kiedy siedmio­letni ch艂opiec wyszed艂 za swoim ojcem do ogrodu z narz臋dziem chirurgicz­nym, kt贸re ocali艂o 偶ycie kr贸lowi kr贸l贸w? I przynios艂o szcz臋艣cie rodzinie? Rustem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wspominaj膮c to o poranku w Sarancjum, kiedy szed艂 ze swoim s艂ug膮-偶o艂nierzem ku wskazanemu im forum i le偶膮cemu przy nim zajazdowi, w kt贸rym mieli si臋 zatrzyma膰, gdyby znale藕li wolne pokoje.

Zakazano mu nawi膮zywa膰 bezpo艣rednie kontakty z tutejszym bassanidzkim wys艂annikiem; mia艂 jedynie powiadomi膰 go o swoim przybyciu oczekiwanym, rutynowym listem. Rustem by艂 lekarzem poszukuj膮cym roz­praw medycznych i wiedzy. To wszystko. Mia艂 znale藕膰 innych lekarzy 鈥 zapisa艂 kilka imion w Sarnicy, posiada艂 te偶 kilka w艂asnych. Nawi膮偶e kon­takty, b臋dzie chodzi艂 na wyk艂ady, mo偶e sam par臋 wyg艂osi. Kupi r臋kopisy albo zap艂aci skrybom za przepisywanie. Zostanie do lata. B臋dzie obserwo­wa艂, co si臋 da.

Wszystko, co si臋 da, a nie tylko to, co jest zwi膮zane z zawodem medyka. By艂y sprawy, o kt贸rych chciano wiedzie膰 w Kabadhu.

Rustem z Kerakeku nie powinien zwraca膰 na siebie uwagi w czasie, gdy mi臋dzy cesarzem i kr贸lem kr贸l贸w panowa艂y poprawne stosunki (pok贸j ten Waleriusz kupi艂 za wielkie pieni膮dze), a g艂adk膮 powierzchni臋 ich stosunk贸w m膮ci艂y jedynie z rzadka drobne incydenty na granicy czy kwestie handlowe.

W ka偶dym razie tak powinno by膰.

Ekstrawagancko odziany i uczesany m艂odzieniec, kt贸ry zbli偶a艂 si臋 chwiej­nie do Rustema od drzwi tawerny, kiedy dwaj Bassanidzi wspinali si臋 strom膮, jak na z艂o艣膰 pust膮 uliczk膮 prowadz膮c膮 do Forum Mezaros, wydawa艂 si臋 nie艣wiadom tych starannie przemy艣lanych okoliczno艣ci.

Wydawa艂o si臋 to te偶 dotyczy膰 pod膮偶aj膮cych za nim jego trzech podobnie wystrojonych przyjaci贸艂. Z jakiego艣 powodu ca艂a czw贸rka mia艂a na sobie szaty w bassanidzkim stylu, lecz z艂ote kolczyki i naszyjniki by艂y topornie wy­konane, a d艂ugie w艂osy sp艂ywa艂y m艂odzie艅com nieporz膮dnie na plecy.

Nie maj膮c innego wyj艣cia, Rustem zatrzyma艂 si臋. Czterej m艂odzi ludzie zatarasowali podr贸偶nym przej艣cie, a uliczka by艂a w膮ska. Przyw贸dca za­chwia艂 si臋 lekko, ale wyprostowa艂 si臋 z wysi艂kiem.

Zieloni czy B艂臋kitni? 鈥 wychrypia艂, zion膮c zapachem wina. 鈥 Od­powiadajcie, albo dostaniecie baty jak sucha dziwka!

To pytanie mia艂o jaki艣 zwi膮zek z ko艅mi. Rustem tyle wiedzia艂, ale nie mia艂 poj臋cia, jaka odpowied藕 by艂aby najlepsza.

Pokornie prosz臋 o wyrozumia艂o艣膰 鈥 mrukn膮艂 po saranty艅sku, kt贸rym to j臋zykiem, jak zd膮偶y艂 si臋 ju偶 przekona膰, w艂ada艂 zupe艂nie zno艣nie. 鈥 Jeste­艣my tu obcy i nie znamy si臋 na tych sprawach. Zast膮pili艣cie nam drog臋.

Rzeczywi艣cie. Jeste艣 kurewsko spostrzegawczy. Bassanidzki dupojeb 鈥 powiedzia艂 m艂odzieniec, z 艂atwo艣ci膮 porzucaj膮c kwesti臋 stronnictw. O pochodzeniu Rustema i Nishika 艣wiadczy艂o ich ubranie 鈥 wcale nie sta­rali si臋 go ukry膰. Wulgarno艣膰 pijanego by艂a niepokoj膮ca, a kwa艣ny od贸r wina dobywaj膮cy si臋 z jego ust tak wcze艣nie rano przyprawi艂 lekarza o lek­kie md艂o艣ci. Ch艂opak niszczy sobie zdrowie. Tak wcze艣nie nie pili nawet naj艣wie偶si rekruci na przepustce z fortecy.

Pilnuj swego parszywego j臋zyka! 鈥 zawo艂a艂 Nishik, graj膮c lojalne­go s艂ug臋, lecz nieco zbyt 艂agodnym g艂osem. 鈥 To jest Rustem z Kerakeku, szanowany lekarz. Usu艅cie si臋 z drogi!

Lekarz? Bassanida? Ratuje pieprzone 偶ycie m臋t贸w, kt贸rzy zabijaj膮 naszych 偶o艂nierzy? Nie usun臋 si臋 z drogi, ty koziomordy wykastrowany niewolniku!

I z tymi s艂owy m艂odzieniec zmieni艂 charakter ju偶 niefortunnego spotka­nia przez dobycie kr贸tkiego, do艣膰 eleganckiego miecza.

Rustem zaczerpn膮艂 tchu i spostrzeg艂, 偶e kompani prowodyra wydaj膮 si臋 tym zaniepokojeni. 鈥濶ie s膮 tak pijani鈥, pomy艣la艂. 鈥濲est jeszcze nadzieja鈥.

By艂a, dop贸ki Nishik nie rzuci艂 przekle艅stwa i nieroztropnie odwr贸ci艂 si臋 do mu艂a, kt贸ry flegmatycznie szed艂 z nimi przez ca艂膮 drog臋, by si臋gn膮膰 po w艂asny miecz przywi膮zany przy boku zwierz臋cia. Rustem by艂 pewien, 偶e zna my艣li Nishika: 偶o艂nierz, oburzony obelgami i zatrzymaniem przez cy­wila, na dodatek d偶adyt臋, b臋dzie chcia艂 za wszelk膮 cen臋 da膰 mu nauczk臋 i szybko go rozbroi膰. Niew膮tpliwie by艂aby to zas艂u偶ona lekcja. Nie by艂 to jednak spos贸b na ciche wkroczenie do Sarancjum.

Nie by艂o to te偶 m膮dre posuni臋cie z zupe艂nie innych wzgl臋d贸w. M臋偶czy­zna z dobytym mieczem przypadkiem wiedzia艂, jak si臋 nim pos艂ugiwa膰, po­niewa偶 od wczesnego dzieci艅stwa bra艂 lekcje fechtunku w miejskim domu ojca oraz w jego wiejskiej posiad艂o艣ci. Znajdowa艂 si臋 te偶 w stanie, jak ju偶 zauwa偶y艂 Rustem, kiedy nie potrafi艂 rozs膮dnie oceni膰 zachowania swojego ani innych.

M艂odzieniec ze stylow膮 kling膮 post膮pi艂 krok do przodu i ugodzi艂 Nishika mi臋dzy trzecim i czwartym 偶ebrem w chwili, kiedy bassanidzki 偶o艂nierz uwalnia艂 bro艅 spomi臋dzy lin opasuj膮cych mu艂a.

Przypadkowe spotkanie, czysty traf, niew艂a艣ciwy zakr臋t w niew艂a艣ciwej chwili w mie艣cie pe艂nym uliczek, ulic i 艣cie偶ek. Gdyby sp贸藕nili si臋 na prom, zostali przetrzymani na cle, zatrzymali si臋, by co艣 zje艣膰, poszli inn膮 drog膮, sprawy potoczy艂yby si臋 zupe艂nie inaczej. Lecz 艣wiat 鈥 strze偶ony przez Peruna i Anahit臋 i stale zagro偶ony przez Czarnego Azala 鈥 w jaki艣 spos贸b osi膮gn膮艂 ten punkt: Nishik le偶a艂, jego krew czerwienia艂a na ulicy, a dobyty miecz godzi艂 chwiejnie w Rustema. Usi艂owa艂 sobie przypomnie膰, jakiego to z艂ego omenu nie zauwa偶y艂, 偶e wydarzenia przybra艂y taki obr贸t.

Kiedy jednak si臋 nad tym zastanawia艂, usi艂uj膮c pogodzi膰 si臋 z nag艂膮 przypadkowo艣ci膮 艣mierci, poczu艂 rzadko u niego budz膮c膮 si臋 zimn膮 furi臋 i uni贸s艂 lask臋. Kiedy m艂ody szermierz patrzy艂 na martwego cz艂owieka albo w pijackim pomieszaniu, albo z zadowoleniem, Rustem zada艂 mu szybki, ostry cios w przedrami臋. Czeka艂 na trzask 艂amanej ko艣ci i w gruncie rze­czy zmartwi艂 si臋, kiedy go nie us艂ysza艂, cho膰 napastnik wrzasn膮艂 i upu艣ci艂 miecz, kt贸ry z brz臋kiem upad艂 na kamienie.

Niestety wszyscy trzej pozostali natychmiast wyci膮gn臋li bro艅. O tak wczesnej porze uliczka by艂a niepokoj膮co wyludniona.

Na pomoc! 鈥 zawo艂a艂 Rustem bez zbytniego optymizmu. 鈥 Mor­dercy!

Szybko zerkn膮艂 w d贸艂. Nishik nie poruszy艂 si臋. Zaledwie niekorzystna sytuacja zmieni艂a si臋 w sytuacj臋 katastrofaln膮. Serce wali艂o Rustemowi jak m艂otem.

Podni贸s艂 wzrok, trzymaj膮c lask臋 przed sob膮. Rozbrojony przez niego napastnik trzyma艂 si臋 za 艂okie膰, wrzeszcz膮c na swoich towarzyszy z twarz膮 wykrzywion膮 b贸lem i dziecinn膮 w艣ciek艂o艣ci膮. M艂odzie艅cy podeszli bli偶ej. Dwa sztylety i jeden kr贸tki miecz b艂yszcza艂y gro藕nie. Rustem poj膮艂, 偶e musi ucieka膰. Ludzie gin膮 na ulicach w艂a艣nie tak, bez sensu czy znaczenia. Od­wr贸ci艂 si臋, by rzuci膰 si臋 do biegu, i k膮tem oka zauwa偶y艂 rozmazan膮 plam臋 ruchu.

B艂yskawicznie odwr贸ci艂 si臋 z powrotem, zn贸w unosz膮c lask臋. Nie on jednak by艂 celem postaci, kt贸r膮 spostrzeg艂.

Z male艅kiej kapliczki o p艂askim dachu le偶膮cej nieco dalej przy tej samej ulicy wypad艂 jaki艣 m臋偶czyzna i rzuci艂 si臋 od ty艂u na trzech uzbrojonych awanturnik贸w, dzier偶膮c jedynie podr贸偶n膮 lask臋, niemal identyczn膮 jak ta Rustema. Zrobi艂 z niej szybki u偶ytek, wal膮c cz艂owieka z mieczem pod ko­lanami. Ten krzykn膮艂 i run膮艂 do przodu; nowo przyby艂y zatrzyma艂 si臋, b艂yskawicznie odwr贸ci艂 i zamachn膮艂 lask膮 w przeciwnym kierunku, tra­fiaj膮c drugiego napastnika w g艂ow臋. M艂odzieniec wyda艂 pe艂en udr臋ki g艂os 鈥 najbardziej przypomina艂 p艂acz ch艂opca 鈥 i upad艂, wypuszczaj膮c n贸偶 z r臋ki i chwytaj膮c si臋 obur膮cz za g艂ow臋. Rustem zobaczy艂, 偶e spomi臋dzy palc贸w wyp艂ywa mu krew.

Trzeci z atakuj膮cych 鈥 jedyny, kt贸ry pozosta艂 z broni膮 w r臋ce 鈥 spoj­rza艂 najpierw na zwinnego, rozsierdzonego nowego uczestnika wydarze艅, potem na Rustema, a w ko艅cu na nieruchomego Nishika.

艢wi臋ty pieprzony D偶ad! 鈥 powiedzia艂 i p臋dem min膮艂 Rustema, zni­kaj膮c za rogiem.

Rozs膮dnie by艂oby zrobi膰 to samo 鈥 powiedzia艂 lekarz do pary po­walonej przez nowo przyby艂ego. 鈥 Ty nie! 鈥 Wskaza艂 dr偶膮cym palcem ch艂opaka, kt贸ry ugodzi艂 Nishika. 鈥 Nie ruszaj si臋. Je艣li m贸j s艂u偶膮cy nie 偶yje, chc臋 ci臋 odda膰 w r臋ce prawa za morderstwo.

Pieprz si臋, 艣winio 鈥 rzek艂 m艂odzieniec, wci膮偶 trzymaj膮c si臋 za 艂okie膰. 鈥 Podnie艣 m贸j miecz, Tykosie. Idziemy.

Nazwany Tykosem chcia艂 si臋 schyli膰, ale m臋偶czyzna, kt贸ry ocali艂 Ruste­ma, post膮pi艂 krok do przodu i przydepn膮艂 miecz nog膮 w wysokim bucie. Tykos, znieruchomia艂y w sk艂onie, spojrza艂 na niego spode 艂ba, po czym wy­prostowa艂 si臋 i wycofa艂. Przyw贸dca wyplu艂 kolejn膮 plugaw膮 obelg臋 i trzej m艂odzie艅cy szybciutko poszli w 艣lady swego przyjaciela, kt贸ry ju偶 znikn膮艂 z pola widzenia.

Rustem pozwoli艂 im odej艣膰. By艂 zbyt oszo艂omiony, by co艣 zrobi膰. S艂y­sza艂 walenie w艂asnego serca i usi艂owa艂 si臋 opanowa膰, oddychaj膮c g艂臋boko. Zanim jednak pijany awanturnik skr臋ci艂 za r贸g, zatrzyma艂 si臋, odwr贸ci艂, od­garn膮艂 d艂ugie w艂osy z oczu i wykona艂 nieprzyzwoity gest zdrow膮 r臋k膮.

Nie my艣l, 偶e to koniec, Bassanido! Jeszcze ci臋 dorw臋!

Rustem zamruga艂, po czym, co by艂o zupe艂nie do niego niepodobne, rzu­ci艂 w kierunku znikaj膮cego m艂odzie艅ca:

Pieprz si臋!

Przez chwil臋 patrzy艂 za nim, a potem szybko ukl膮k艂, od艂o偶y艂 lask臋 i przy艂o偶y艂 do szyi Nishika dwa palce. Po chwili zamkn膮艂 mu oczy i cofn膮艂 r臋k臋.

Niechaj prowadzi go Anahita, strze偶e Perun, a Azal niech nigdy si臋 nie dowie jego imienia 鈥 wyrzek艂 cicho we w艂asnym j臋zyku. Tak cz臋sto wymawia艂 te s艂owa. By艂 na wojnie, widzia艂, jak umiera tylu ludzi. To jed­nak by艂o co艣 innego. To by艂a miejska ulica w blasku poranka. Oni po prostu szli. Sko艅czy艂o si臋 czyje艣 偶ycie.

Podni贸s艂 wzrok i rozejrza艂 si臋; zda艂 sobie spraw臋, 偶e z wn臋k drzwiowych i okienek sklep贸w, tawern i mieszka艅 umieszczonych nad nimi wzd艂u偶 ulicy jednak obserwuj膮 go ludzie.

Rozrywka鈥, pomy艣la艂 z gorycz膮. Niez艂y temat na historyjk臋.

Us艂ysza艂 jaki艣 d藕wi臋k. Niski, kr臋py m臋偶czyzna, kt贸ry po艣pieszy艂 mu z pomoc膮, podni贸s艂 torb臋, kt贸r膮 zapewne upu艣ci艂. Teraz wsuwa艂 miecz pierwszego napastnika pod liny opasuj膮ce mu艂a, obok miecza Nishika.

Charakterystyczny 鈥 stwierdzi艂 zwi臋藕le. 鈥 Sp贸jrz na r臋koje艣膰. Mo偶na po nim zidentyfikowa膰 w艂a艣ciciela.

Po saranty艅sku m贸wi艂 z ci臋偶kim akcentem. Mia艂 na sobie str贸j do po­dr贸偶y: skromn膮 br膮zow膮 tunik臋, p艂aszcz 艣ci膮gni臋ty pasem, zab艂ocone buty i ci臋偶ki tob贸艂, teraz zarzucony na plecy.

Nie 偶yje 鈥 powiedzia艂 niepotrzebnie Rustem. 鈥 Zabili go.

Widz臋 鈥 odpar艂 obcy. 鈥 Chod藕. Mog膮 wr贸ci膰. S膮 pijani i nie pa­nuj膮 nad sob膮.

Nie mog臋 zostawi膰 go na ulicy 鈥 zaoponowa艂 Rustem.

M艂odzieniec zerkn膮艂 przez rami臋.

Tutaj 鈥 powiedzia艂, ukl膮k艂 i wsun膮艂 r臋ce pod ramiona Nishika. Roz­maza艂 sobie krew na tunice, ale chyba tego nie zauwa偶y艂. Rustem pochyli艂 si臋, by unie艣膰 Nishika za nogi. Razem zanie艣li go do kapliczki. Nikt im nie pom贸g艂, nikt nawet nie wyszed艂 na ulic臋.

Kiedy dotarli do drzwi, na spotkanie wyszed艂 im po艣piesznie duchowny w poplamionej 偶贸艂tej szacie.

Nie chcemy go! 鈥 zawo艂a艂, wyrzucaj膮c przed siebie r臋k臋.

M艂ody m臋偶czyzna zwyczajnie go zignorowa艂; min膮艂 艣wi臋tego m臋偶a, kt贸ry zawr贸ci艂 za nimi, wci膮偶 protestuj膮c. Zanie艣li Nishika do ciemnego, ch艂odnego wn臋trza i u艂o偶yli w pobli偶u drzwi. Rustem dostrzeg艂 w mroku niewielki s艂oneczny dysk i o艂tarz. Nadbrze偶na kaplica. Pomy艣la艂, 偶e spoty­kaj膮 si臋 tu dziwki i marynarze. Najprawdopodobniej jest to raczej rozsadnik chor贸b i miejsce przekupstwa, ni偶 modlitwy.

A co my mamy z tym zrobi膰? 鈥 wyszepta艂 ze z艂o艣ci膮 duchowny, kt贸ry wszed艂 za nimi do 艣rodka. Znajdowa艂a si臋 tam garstka ludzi.

Pom贸dl si臋 za jego dusz臋 鈥 odpar艂 m艂odzieniec. 鈥 Zapal 艣wiece. Kto艣 po niego przyjdzie.

Zerkn膮艂 znacz膮co na Rustema, kt贸ry si臋gn膮艂 po sakiewk臋 i wyj膮艂 z niej kilka miedziak贸w.

Na 艣wiece 鈥 rzek艂, podaj膮c je duchownemu. 鈥 Przy艣l臋 kogo艣 po niego.

Duchowny sprawi艂, 偶e pieni膮dze znikn臋艂y 鈥 Rustem pomy艣la艂 kwa艣no, 偶e zrobi艂 to sprawniej, ni偶 nale偶a艂oby si臋 spodziewa膰 po 艣wi臋tym m臋偶u 鈥 i skin膮艂 g艂ow膮.

Przez ranek 鈥 rzek艂. 鈥 W po艂udnie zostanie wyrzucony na ulic臋. To przecie偶 Bassanida.

A jednak pods艂uchiwa艂. Nic nie zrobi艂 podczas zaj艣cia. Rustem obdarzy艂 go swoim najzimniejszym spojrzeniem.

By艂 偶yj膮c膮 dusz膮. Jest martwy. Oka偶 szacunek, cho膰by dla w艂asnego powo艂ania i swojego boga.

Duchownemu opad艂a szcz臋ka. M艂odzieniec po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Rustema i wyci膮gn膮艂 go na dw贸r.

Wr贸cili do mu艂a; medyk uj膮艂 go za uzd臋. Na kamieniach, gdzie le偶a艂 Nishik, zobaczy艂 krew i odchrz膮kn膮艂.

Jestem twoim wielkim d艂u偶nikiem 鈥 stwierdzi艂.

Zanim jego wybawiciel zd膮偶y艂 co艣 odpowiedzie膰, rozleg艂 si臋 tupot.

Zza rogu wypad艂 ca艂y tuzin d艂ugow艂osych m艂odzik贸w i gwa艂townie si臋 zatrzyma艂.

Tam! 鈥 zawo艂a艂 dziko ich pierwszy napastnik, pokazuj膮c tryumfal­nie r臋k膮.

Uciekaj! 鈥 warkn膮艂 m艂ody cz艂owiek stoj膮cy u boku Rustema.

Lekarz chwyci艂 z grzbietu mu艂a sw贸j pakunek, ten z papierami z domu i r臋kopisami kupionymi w Sarnicy, i rzuci艂 si臋 biegiem pod g贸r臋, zostawiaj膮c mu艂a, swoje ubranie, lask臋, dwa miecze i resztki godno艣ci, jakie wed艂ug sie­bie jeszcze mia艂, wchodz膮c do miasta miast, jakim by艂o Sarancjum.


* * *

O tej samej porze cesarzowa Sarancjum le偶y w pachn膮cej k膮pieli w ciep艂ym, spowitym pasemkami pary wodnej i wy艂o偶onym kafelkami po­koju w Pa艂acu Trawersy艅skim. Jej sekretarz siedzi na 艂awce, starannie od­wr贸cony plecami do nagiej, swobodnie wyci膮gni臋tej sylwetki cesarzowej, i czyta g艂o艣no list, w kt贸rym przyw贸dca najwi臋kszego ze zbuntowanych plemion Moskavu proponuje jej, by nam贸wi艂a cesarza do sfinansowania jego d艂ugo planowanego powstania.

List bez ogr贸dek daje te偶 do zrozumienia, 偶e gdyby to dosz艂o do skut­ku, jego autor jest got贸w osobi艣cie zadba膰 w przysz艂o艣ci o fizyczn膮 roz­kosz cesarzowej. Dokument ko艅czy si臋 zr臋cznie u艂o偶onymi wyrazami wsp贸艂czucia, 偶e tak wspania艂a kobieta jak cesarzowa wci膮偶 musi wytrzymywa膰 zaloty cesarza tak beznadziejnie nie potrafi膮cego prowadzi膰 spraw w艂asne­go pa艅stwa.

Alixana wyjmuje r臋ce z wody i wyci膮ga je nad g艂ow膮. Pozwala sobie na u艣miech. Patrzy na krzywizn臋 swoich piersi. Idea艂 urody tancerki zmieni艂 si臋 od jej czas贸w. Wiele dziewcz膮t przypomina obecnie tancerzy: ma艂e piersi, w膮skie biodra, ch艂opi臋cy wygl膮d. Nie da艂oby si臋 w ten spos贸b opisa膰 kobiety za偶ywaj膮cej k膮pieli. Prze偶y艂a ju偶 ponad trzydzie艣ci do艣膰 zr贸偶nico­wanych lat i wci膮偶 potrafi swoim wej艣ciem do komnaty uciszy膰 rozmow臋 albo sprawi膰, by m臋skie serce bi艂o dwa razy szybciej.

Oczywi艣cie o tym wie. To jest u偶yteczne i zawsze takie by艂o. W tej chwili wspomina jednak, jak pewna o艣miolatka po raz pierwszy bra艂a praw­dziw膮 k膮piel. Zosta艂a zabrana z zau艂ka le偶膮cego na po艂udnie od hipodromu, gdzie mocowa艂a si臋 na ziemi, w pyle i zwierz臋cych odchodach z trojgiem innych dzieci. Pami臋ta, 偶e zrobi艂a to C贸ra D偶ada, siwa kobieta o kwadrato­wej szcz臋ce i surowej twarzy. Rozdzieli艂a ona kot艂uj膮ce si臋 potomstwo pra­cownik贸w hipodromu i wzi臋艂a Alian臋 z sob膮, zostawiaj膮c jej towarzyszy z otwartymi buziami.

W ponurym, pozbawionym okien domu o kamiennych 艣cianach, gdzie mia艂a siedzib臋 ta 艣wi臋ta sekta, kobieta zaprowadzi艂a milcz膮c膮 teraz, oszo­艂omion膮 dziewczynk臋 do odosobnionego pokoiku, kaza艂a przynie艣膰 gor膮c膮 wod臋 i r臋czniki, rozebra艂a ma艂膮 i wyk膮pa艂a j膮 w wannie z br膮zu. By艂y same. Nie dotyka艂a Aliany, a przynajmniej nie w intymnych miejscach. Umy艂a jej brudne w艂osy, wyszorowa艂a palce i paznokcie, nie zmieniaj膮c przy tym wy­razu twarzy. Z tak膮 sam膮 min膮 odchyli艂a si臋 potem na drewnianym sto艂ku z trzema nogami i po prostu przez d艂ugi czas przygl膮da艂a si臋 dziewczynce w wannie.

Wracaj膮c my艣lami do tamtej chwili, cesarzowa doskonale zdaje sobie spraw臋, jakie skomplikowane motywy musia艂y kry膰 si臋 za dzia艂aniami tej 艣wi臋tej kobiety owego popo艂udnia, jakie ni膮 musia艂y targa膰 ukryte i t艂umio­ne impulsy, kiedy tak my艂a nierozwini臋te, nagie cia艂o dziewczynki, a potem na nie patrzy艂a. Wtedy jednak czu艂a tylko, 偶e niepok贸j powoli ust臋puje nad­zwyczajnemu wra偶eniu luksusu: gor膮ca woda i ciep艂y pok贸j, zajmuj膮ce si臋 ni膮 czyje艣 r臋ce.

W pi臋膰 lat p贸藕niej by艂a oficjaln膮, zdobywaj膮c膮 coraz wi臋ksze uznanie tancerk膮 B艂臋kitnych oraz kochank膮 jednego z najg艂o艣niejszych arystokratycz­nych poplecznik贸w tego stronnictwa. Ju偶 wtedy by艂a znana ze swej mi艂o艣ci do k膮pieli. Je艣li tylko mog艂a, za偶ywa艂a jej dwa razy dziennie w 艂a藕ni, w艣r贸d dusz膮cego zapachu perfum, ciep艂a i unosz膮cej si臋 pary wodnej, co ozna­cza艂o dla niej schronienie i ukojenie, czego dot膮d nie zna艂a.

Nie zmieni艂o si臋 to, chocia偶 teraz cesarzowa ma najwi臋ksze wygody na 艣wiecie. Najbardziej niezwyk艂膮 rzecz膮 w tym wszystkim jest dla niej to, 偶e tak 偶ywo, tak intensywnie wci膮偶 potrafi pami臋ta膰 tamt膮 dziewczynk臋 w ma­艂ej wannie.

Nast臋pny list, odczytywany, kiedy cesarzow膮 pudruj膮, wycieraj膮, ma­luj膮 i ubieraj膮 jej dworki, pochodzi od w臋drownego przyw贸dcy religijnego z pustyni le偶膮cej na po艂udnie od Soriyyi. Pewna liczba tych pustynnych w臋­drowc贸w wyznaje teraz religi臋 d偶adyck膮, porzuciwszy swoje niezrozumia艂e dziedzictwo zbudowane wok贸艂 duch贸w wiatru i grup 艣wi臋tych linii, kt贸re, cho膰 niewidoczne dla oka, przecinaj膮 piaski i wyznaczaj膮 艣wi臋te miejsca oraz zwi膮zki.

Wszystkie pustynne plemiona, kt贸re uwierzy艂y w D偶ada, przyj臋艂y tak偶e wiar臋 w boskiego syna. To si臋 cz臋sto zdarza w艣r贸d nawracaj膮cych si臋 na wiar臋 w s艂onecznego boga: Heladikos stanowi drog臋 do jego ojca. Oficjal­nie cesarz i patriarchowie zakazali takich wierze艅. Cesarzowa na szcz臋艣cie jest uznawana za sympatyczk臋 takich nie ciesz膮cych si臋 艂askami doktryn i prowadzi wymian臋 list贸w i podarunk贸w z cz艂onkami plemion. Mog膮 one mie膰 znaczenie i cz臋sto je maj膮. Nawet podczas obowi膮zywania kosztow­nego pokoju z Bassanidami sprzymierze艅cy w niesta艂ych regionach po艂u­dnia s膮 niestali, cho膰 niezb臋dni, cenni ze wzgl臋du na wynajmowanych wo­jownik贸w oraz z艂oto i silphium 鈥 t臋 przypraw臋 o wyg贸rowanej cenie 鈥 a tak偶e szlaki karawan przywo偶膮cych towary ze wschodu i omijaj膮ce Bassani臋.

W zako艅czeniu tego listu nie ma 偶adnej obietnicy fizycznej rozkoszy. Cesarzowa powstrzymuje si臋 przed wyra偶eniem rozczarowania. Jej obecny sekretarz nie ma poczucia humoru, a rozbawione s艂u偶膮ce staj膮 si臋 niedba艂e. Co prawda pustynny przyw贸dca obiecuje modlitw臋 o 艣wiat艂o dla jej duszy.

Alixana, ju偶 ubrana, s膮czy wino z miodem i dyktuje odpowiedzi na oba listy. W艂a艣nie ko艅czy drug膮, kiedy bez pukania otwieraj膮 si臋 drzwi. Cesa­rzowa podnosi wzrok.

Za p贸藕no 鈥 mruczy. 鈥 Moi kochankowie uciekli, a ja, jak widzisz, wygl膮dam bardzo przyzwoicie.

Zniszcz臋 lasy i miasta w pogoni za nimi 鈥 m贸wi trzykro膰 wyniesio­ny cesarz, 艣wi臋ty regent D偶ada na ziemi, siada na tapicerowanej 艂awie i przyjmuje kubek wina (bez miodu) od jednej z kobiet. 鈥 Skrusz臋 ich ko­艣ci na proch. Czy mog臋 og艂osi膰, 偶e zasta艂em u ciebie Vertiga, kt贸ry ci si臋 naprzykrza艂, i kaza膰 go rozedrze膰 ko艅mi?

Cesarzowa 艣mieje si臋 i wykonuje nieznaczny gest r臋k膮. Sekretarz i s艂u­偶膮ce opuszczaj膮 pok贸j.

Znowu pieni膮dze? Mog艂abym sprzeda膰 moje klejnoty 鈥 m贸wi, kie­dy zostaj膮 sami.

Cesarz u艣miecha si臋. To jego pierwszy u艣miech tego dnia, kt贸ry dla niego trwa ju偶 od d艂u偶szego czasu. Cesarzowa wstaje i przynosi mu talerz z se­rem, 艣wie偶ym chlebem i zimnym mi臋sem. To taki zwyczaj, robi膮 to ka偶de­go ranka, kiedy pozwalaj膮 im okoliczno艣ci. Stawiaj膮c talerz, ca艂uje m臋偶a w czo艂o. On dotyka przegubu jej r臋ki, wdychaj膮c jej zapach. Przychodzi mu go g艂owy, 偶e kiedy to robi, zaczyna si臋 nowa cz臋艣膰 jego dnia. Co rano.

Wi臋cej zarobi艂bym, sprzedaj膮c ciebie 鈥 m贸wi.

Jakie偶 to ekscytuj膮ce. Gunarch z Moskavu by zap艂aci艂.

Nie sta膰 go na ciebie. 鈥 Waleriusz rozgl膮da si臋 po pokoju k膮pielo­wym, czerwonym i bia艂ym marmurze, ko艣ci s艂oniowej i z艂ocie, po stoj膮cych na sto艂ach kielichach i kubkach wysadzanych drogimi kamieniami oraz ala­bastrowych szkatu艂kach. Ogie艅 jest rozpalony na dw贸ch paleniskach; z su­fitu zwieszaj膮 si臋 lampy oliwne w koszach ze srebrnego drutu. 鈥 Jeste艣 bardzo kosztown膮 kobiet膮.

To oczywiste. A, w艂a艣nie. Wci膮偶 chc臋 tych moich delfin贸w. 鈥 Po­kazuje r臋k膮 na g贸rn膮 cz臋艣膰 przeciwleg艂ej 艣ciany. 鈥 Kiedy dasz spok贸j temu Rhodianinowi? Chc臋, 偶eby zacz膮艂 prac臋 tutaj.

Waleriusz patrzy na ni膮 z przygan膮 i milczy.

Cesarzowa u艣miecha si臋: wcielenie niewinno艣ci z szeroko otwartymi oczyma.

Gunarch z Moskavu pisze, 偶e mo偶e mi da膰 rozkosz, o jakiej tylko 艣ni艂am w ciemno艣ci.

Jestem pewien 鈥 mruczy Waleriusz, z roztargnieniem kiwaj膮c g艂ow膮.

M贸wi膮c o snach... 鈥 zaczyna Alixana. Cesarz wyczuwa zmian臋 tonu jej g艂osu; oczywi艣cie jest na takie rzeczy wyczulony. Odprowadza j膮 wzrokiem, kiedy wraca na swoje miejsce.

Chyba rzeczywi艣cie o nich m贸wili艣my 鈥 m贸wi cesarz. Zapada mil­czenie. 鈥 To lepsze ni偶 rozmowa o nielegalnych delfinach. O co chodzi tym razem, kochanie?

Delikatnie wzrusza ramionami.

Spryciarz z ciebie. 艢ni艂y mi si臋 delfiny.

Waleriusz ma kwa艣n膮 min臋.

Spryciarz ze mnie. Czuj臋 si臋 jak 艂贸dka, kt贸r膮 sterujesz tam, gdzie chcesz.

Cesarzowa u艣miecha si臋, lecz nie oczyma.

Nie bardzo. To by艂 smutny sen.

Naprawd臋 chcesz je tu mie膰? 鈥 pyta cesarz.

Celowo nie chce jej zrozumie膰 i ona o tym wie. Ju偶 to przechodzili. Nie lubi rozmawia膰 o jej snach. Ona w nie wierzy, on nie, a przynajmniej tak twierdzi.

Chc臋 je mie膰 tylko na 艣cianach 鈥 odpowiada. 鈥 Albo w morzu da­leko od nas jeszcze przez d艂ugi czas.

Cesarz s膮czy wino. Odgryza kawa艂ek sera i chleba. Wiejskie jedzenie, kt贸re lubi o tej porze. W Trakezji mia艂 na imi臋 Petrus.

Nikt z nas nie wie, dok膮d podr贸偶uj膮 nasze dusze 鈥 m贸wi w ko艅cu 鈥 w 偶yciu czy p贸藕niej. 鈥 Czeka, a偶 Alixana podniesie wzrok i spojrzy mu w oczy. Ma okr膮g艂膮, g艂adk膮, niewinn膮 twarz. Teraz ju偶 nikt si臋 na to nie na­biera. 鈥 Mam jednak niezachwian膮 pewno艣膰 co do tej wojny na Zachodzie, moja mi艂o艣ci, odporn膮 na wszelkie sny i argumenty.

Po pewnym czasie kobieta kiwa g艂ow膮. Nie jest to nowa rozmowa ani nowe jej zako艅czenie. Ten sen by艂 jednak prawdziwy. Jej sny zawsze pozo­stawia艂y po sobie 艣lad.

Rozmawiaj膮 o sprawach pa艅stwowych: o podatkach, o dw贸ch patriar­chach, o maj膮cych nast膮pi膰 za kilka dni uroczysto艣ciach otwarcia sezonu w hipodromie. Ona m贸wi mu o zabawnym 艣lubie odbywaj膮cym si臋 tego dnia, na kt贸rym ma by膰 zaskakuj膮ca liczba modnych go艣ci.

Kr膮偶膮 plotki 鈥 mruczy, dolewaj膮c mu wina 鈥 偶e w mie艣cie widzia­no Lysippa.

Nagle przybiera figlarn膮 min臋.

On ma smutn膮, jakby co艣 mu si臋 nie uda艂o.

Cesarzowa 艣mieje si臋.

Wiedzia艂am! Ty je rozpuszczasz?

Cesarz kiwa g艂ow膮.

Naprawd臋 powinienem sprzeda膰 ci臋 gdzie艣 bardzo daleko. Nie mam tajemnic. Tak... sprawdzam grunt.

Naprawd臋 chcesz go sprowadzi膰 z powrotem?

Calizjanin Lysippus, cz艂owiek o wielkim ciele i wielkim apetycie, by艂 jednak najskuteczniejszym i najbardziej nieprzekupnym kwestorem skarbu, jakiego kiedykolwiek mia艂 Waleriusz. Jego znajomo艣膰 z cesarzem trwa po­dobno bardzo wiele lat i s膮 z ni膮 zwi膮zane szczeg贸艂y, kt贸re raczej nigdy nie zostan膮 ujawnione. Cesarzowa nawet nigdy o nie nie pyta艂a, bo tak napraw­d臋 nie chcia艂a ich zna膰. Ma w艂asne wspomnienia 鈥 a czasami sny 鈥 do­tycz膮ce ludzi krzycz膮cych pewnego ranka na ulicy pod oknami jej mieszka­nia, kt贸re on dla niej wynaj膮艂 w kosztownej dzielnicy, w czasach, kiedy byli m艂odzi, a cesarzem by艂 Apiusz. Alixana nie jest zbyt wra偶liwa na takie rze­czy, nie mo偶e by膰 po dzieci艅stwie sp臋dzonym w hipodromie i teatrze, ale to wspomnienie 鈥 wraz ze smrodem spalonego cia艂a 鈥 nie chce jej opu艣ci膰.

Calizjanin zosta艂 wygnany prawie przed trzema laty w wyniku Zamie­szek Zwyci臋stwa.

Sprowadzi艂bym go z powrotem 鈥 m贸wi cesarz. 鈥 Gdyby mi po­zwolili. Patriarcha musia艂by go rozgrzeszy膰, a przekl臋te stronnictwa mu­sia艂yby zachowa膰 spok贸j. Najlepiej zrobi膰 to w trakcie sezonu wy艣cigowe­go, kiedy maj膮 inne tematy do roztrz膮sania.

Cesarzowa u艣miecha si臋 lekko. Waleriusz nie lubi wy艣cig贸w, co stano­wi 藕le strze偶on膮 tajemnic臋.

A tak naprawd臋 to gdzie on teraz jest?

Cesarz wzrusza ramionami.

Zak艂adam, 偶e wci膮偶 na p贸艂nocy. Pisze z posiad艂o艣ci w pobli偶u Eubulus. Ma do艣膰 艣rodk贸w, by robi膰, co mu si臋 偶ywnie podoba. Prawdopodobnie si臋 nudzi. Przera偶a okolic臋. Podczas nowiu kradnie dzieci.

Alixana wykrzywia si臋.

Niezbyt mi艂y cz艂owiek.

W najmniejszym stopniu 鈥 Waleriusz kiwa g艂ow膮. 鈥 Paskudne zwyczaje. Ale ja potrzebuj臋 pieni臋dzy, ukochana, a Vertigus jest prawie ca艂kowicie bezu偶yteczny.

Och, zgadzam si臋 鈥 mruczy Alixana. 鈥 Nawet sobie nie wyobra­偶asz, jak bardzo bezu偶yteczny. 鈥 Przeci膮ga j臋zykiem po wargach. 鈥 My­艣l臋, 偶e Gunarch z Moskavu sprawi mi o wiele wi臋cej przyjemno艣ci.

Co艣 jednak ukrywa. Jakie艣 odleg艂e przeczucie. Delfiny, sny i dusze.

Cesarz 艣mieje si臋, musi si臋 roze艣mia膰, i w ko艅cu wychodzi, sko艅czyw­szy prosty posi艂ek. W Pa艂acu Atteni艅skim czekaj膮 na przeczytanie i odpo­wied藕 raporty od gubernator贸w wojskowych i prowincjonalnych. Cesarzo­wa przyjmie w swoich komnatach audiencyjnych delegacj臋 duchownych i 艣wi臋tych kobiet z Amorii, a potem, je艣li wiatry b臋d膮 sprzyjaj膮ce, wybierze si臋 po偶eglowa膰 po zatoce. Lubi wyprawia膰 si臋 na wyspy w cie艣ninie albo na morzu wewn臋trznym, a skoro sko艅czy艂a si臋 zima, zn贸w mo偶e to robi膰 w ciep艂y dzie艅. Wieczorem nie b臋dzie 偶adnej oficjalnej uczty. Maj膮 zje艣膰 razem z niewielk膮 grup膮 dworzan, s艂uchaj膮c muzyka z Candarii.

W ko艅cu tak uczyni膮, ciesz膮c si臋 ulotn膮, j臋kliw膮 muzyk膮, lecz p贸藕niej przyjd膮 do nich na wino 鈥 niekt贸rzy mogliby pomy艣le膰, 偶e niespodzianie 鈥 najwy偶szy strateg Leontes ze sw膮 wysok膮, jasnow艂os膮 ma艂偶onk膮, oraz jeszcze jedna osoba, tak偶e kobieta, i to kr贸lewskiego rodu.


* * *

Pardos gna艂 ile si艂 w nogach, ca艂y czas przeklinaj膮c samego siebie. Ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂 w co niebezpieczniejszych dzielnicach Vareny, miasta znane­go z pijanych antyjskich 偶o艂nierzy i wszczynaj膮cych burdy terminator贸w. Wiedzia艂, 偶e wtr膮caj膮c si臋 w to zaj艣cie, post膮pi艂 jak idiota, ale dobyty miecz i cz艂owiek zabity w bia艂y dzie艅 sprawi艂y, 偶e to ju偶 nie by艂a tylko zwyk艂a bi­jatyka. Wkroczy艂 do akcji bez chwili zastanowienia, sam zada艂 kilka cios贸w 鈥 a teraz p臋dzi艂 na z艂amanie karku przez nie znane sobie miasto u boku si­wiej膮cego Bassanidy, 艣cigany przez hord臋 wrzeszcz膮cych m艂odych arysto­krat贸w. Nie mia艂 nawet swej laski.

W domu znano go jako ostro偶nego m艂odzie艅ca, lecz ostro偶no艣膰 nie za­wsze oznacza unikanie k艂opot贸w. Wiedzia艂, co musz膮 zrobi膰, modli艂 si臋 tyl­ko, by nogi starszego lekarza wytrzyma艂y tempo.

Pardos wypad艂 z zau艂ka, ostro skr臋caj膮c w szersz膮 ulic臋, i przewr贸ci艂 pierwszy w贸zek 鈥 sprzedawcy ryb 鈥 jaki zauwa偶y艂. Kiedy艣 w podobnych okoliczno艣ciach co艣 takiego zrobi艂 Couvry. Us艂ysza艂 pe艂en oburzenia wrzask, ale si臋 nie obejrza艂. Potrzebowali w艂a艣nie t艂um贸w i zamieszania, kt贸re os艂oni膮 ich ucieczk臋 i powstrzymaj膮 wybuch 艣miertelnej przemocy, gdyby zostali z艂apani 鈥 chocia偶 Pardos nie mia艂 pewno艣ci, czy ich prze艣ladowcy dadz膮 si臋 艂atwo powstrzyma膰.

Lepiej nie wystawia膰 ich na pr贸b臋.

Biegn膮cy obok niego lekarz najwyra藕niej dotrzymywa艂 mu kroku, a kie­dy okr膮偶ali kolejny r贸g, 艣ci膮gn膮艂 w d贸艂 p艂贸cienny daszek os艂aniaj膮cy portyk pracowni ikon. Nie by艂a to mo偶e najm膮drzejsza decyzja ze strony Bassani­dy, ale uda艂o mu si臋 przewr贸ci膰 na b艂otnist膮 ulic臋 stolik pe艂en B艂ogos艂awio­nych Ofiar, rozbijaj膮c t艂umek zebranych wok贸艂 niego 偶ebrak贸w i tworz膮c kolejn膮 przeszkod臋 dla pogoni. Pardos obejrza艂 si臋 do ty艂u; lekarz mia艂 za­ci臋t膮 min臋 i mocno pracowa艂 nogami.

Mozaicysta ca艂y czas rozgl膮da艂 si臋 za stra偶nikami prefekta miejskiego 鈥 przecie偶 musz膮 gdzie艣 tu by膰, w takiej niebezpiecznej okolicy. Czy偶 no­szenie mieczy nie jest w Mie艣cie zakazane? 艢cigaj膮cy ich m艂odzi patrycjusze najwyra藕niej tak nie uwa偶ali albo ich to nie obchodzi艂o. Pardos nagle posta­nowi艂 schroni膰 si臋 w jakiej艣 kaplicy, wi臋kszej ni偶 ta dziura, w kt贸rej recyto­wa艂 porann膮 inwokacj臋 po przybyciu do miasta o 艣wicie i oddaleniu si臋 kr臋tymi uliczkami od potr贸jnych mur贸w. Zamierza艂 wynaj膮膰 jaki艣 niedrogi pok贸j w pobli偶u portu 鈥 to zawsze jest najta艅sza cz臋艣膰 miasta 鈥 a potem uda膰 si臋 na spotkanie, o kt贸rym my艣la艂 od chwili opuszczenia domu.

Pok贸j b臋dzie musia艂 zaczeka膰.

Ulice wype艂nia艂 ju偶 g臋sty poranny t艂um i uciekaj膮cy musieli dokonywa膰 cud贸w zr臋czno艣ci, by nie wpada膰 na ludzi, co poci膮ga艂o za sob膮 przekle艅­stwa, a nawet sp贸藕niony cios wymierzony Pardosowi przez wa艂臋saj膮cego si臋 偶o艂nierza. Oznacza艂o to jednak, 偶e 艣cigaj膮cy prawie na pewno zostali rozdzieleni i mo偶e nawet stracili ich z oczu, je艣li tylko Pardosowi i lekarzo­wi 鈥 kt贸ry jak na cz艂owieka siwobrodego porusza艂 si臋 naprawd臋 sprawnie 鈥 uda艂o si臋 obra膰 wystarczaj膮co kr臋t膮 tras臋.

Ci膮gle si臋 rozgl膮daj膮c, by zorientowa膰 si臋 w terenie, Pardos dostrzeg艂 poprzez przerw臋 mi臋dzy wielopi臋trowymi budynkami z艂ocist膮 kopu艂臋 wi臋k­sz膮 od wszystkich, jakie dot膮d widzia艂 w 偶yciu, i w biegu zmieni艂 decyzj臋.

T臋dy! 鈥 wy dysza艂, pokazuj膮c r臋k膮.

Dlaczego biegniemy? 鈥 zapyta艂 Bassanida. 鈥 Tutaj s膮 ludzie! Nie o艣miel膮 si臋...

O艣miel膮! Zabij膮 nas i zap艂ac膮 grzywn臋! Chod藕!

Lekarz nie odpowiedzia艂, oszcz臋dzaj膮c oddech. Ruszy艂 za Pardosem, kt贸ry ostro skr臋ci艂 z ulicy na szeroki plac. Min臋li biegiem obszarpanego 艣wi臋tego b艂azna i t艂umek jego s艂uchaczy; owion膮艂 ich przy okazji paskudny zapach niemytego starca. Pardos us艂ysza艂 za sob膮 ostry krzyk 鈥 kt贸ry艣 ze 艣cigaj膮cych wci膮偶 ich widzia艂. Obok jego g艂owy przelecia艂 kamie艅. Mozaicysta obejrza艂 si臋.

Jeden 艣cigaj膮cy. Tylko jeden. To zmienia艂o sytuacj臋.

Pardos zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂.

Lekarz zrobi艂 to samo. Gro藕nie wygl膮daj膮cy, lecz nadzwyczaj m艂ody ch艂opak w zielonych szatach we wschodnim stylu, z kolczykami w uszach, z艂otym naszyjnikiem i d艂ugimi, rozczochranymi w艂osami 鈥 nie nale偶a艂 do pierwotnej grupki 鈥 zwolni艂 niepewnie i niezr臋cznie doby艂 kr贸tkiego mie­cza. Pardos rozejrza艂 si臋, zakl膮艂 i podbieg艂 do 艣wi臋tego b艂azna. Nie zwa­偶aj膮c na smr贸d roztaczany przez starca, chwyci艂 jego d臋bow膮 lask臋, rzu­caj膮c przez rami臋 przeprosiny, i pu艣ci艂 si臋 p臋dem prosto do m艂odzie艅ca.

Ty idioto! 鈥 wrzasn膮艂, dziko wymachuj膮c lask膮. 鈥 Jeste艣 sam! Nas jest dw贸ch!

M艂odzieniec, kt贸ry poj膮艂 t臋 wa偶n膮 prawd臋 poniewczasie, obejrza艂 si臋 szybko do ty艂u, nie zobaczy艂 偶adnych posi艂k贸w i nagle przesta艂 wygl膮da膰 tak gro藕nie.

Uciekaj! 鈥 wrzasn膮艂 lekarz, staj膮c u boku Pardosa i wymachuj膮c no偶em.

M艂odzieniec spojrza艂 na nich i postanowi艂 zastosowa膰 si臋 do rady. Uciek艂.

Pardos cisn膮艂 po偶yczon膮 lask臋 w kierunku 艣wi臋tego b艂azna na podwy偶­szeniu.

Chod藕! 鈥 powiedzia艂 chrapliwie. 鈥 Kieruj si臋 do sanktuarium. Pokaza艂 r臋k膮 budynek; odwr贸cili si臋, przeci臋li plac i pop臋dzili kolejn膮 uliczk膮 otwieraj膮c膮 si臋 po przeciwnej stronie.

By艂o ju偶 niedaleko, jako 偶e uliczka 鈥 na szcz臋艣cie bieg艂a poziomo 鈥 wychodzi艂a niespodziewanie na olbrzymie forum otoczone sklepionymi por­tykami i warsztatami. Pardos przebieg艂 obok dw贸ch ch艂opc贸w bawi膮cych si臋 k贸艂kiem i m臋偶czyzny sprzedaj膮cego przy koszu z ogniem pra偶one orzeszki. Z lewej strony zobaczy艂 masyw hipodromu i ogromne spi偶owe wrota w mu­rze, kt贸ry zapewne strzeg艂 kompleksu cesarskiego. Przed bram膮 sta艂 olbrzy­mi konny pomnik. Teraz jednak Pardos nie zwraca艂 uwagi na te wspa­nia艂o艣ci, p臋dz膮c ile si艂 w nogach na ukos przez forum w kierunku d艂ugiego i szerokiego portyku, w g艂臋bi kt贸rego widnia艂y masywne wrota. Nad budyn­kiem wznosi艂a si臋 kopu艂a; na jej widok zapar艂oby mu dech w piersiach, gdyby tylko mu owego tchu przedtem nie zabrak艂o.

Razem z Bassanid膮 kluczyli w podskokach mi臋dzy murarzami, w贸zkami murarzy, stertami cegie艂, a potem min臋li 鈥 c贸偶 za znajomy widok! 鈥 piec do wypalania wapna stoj膮cy przy portyku. Kiedy dotarli do schod贸w, Pardos zn贸w us艂ysza艂 zew pogoni. Razem z doktorem wpadli na schody i, zdyszani, zatrzymali si臋 gwa艂townie przed wrotami.

Nikomu nie wolno wchodzi膰! 鈥 warkn膮艂 stra偶nik.

By艂o ich dw贸ch.

Wewn膮trz tocz膮 si臋 prace!

Mozaicysta 鈥 wydysza艂 Pardos. 鈥 Z Bachiary! Ci m艂odzie艅cy chc膮 nas dorwa膰! 鈥 machn膮艂 r臋k膮 za siebie. 鈥 Ju偶 kogo艣 zabili! Mieczami!

Stra偶nicy obejrzeli si臋. Przed sanktuarium dotar艂o ju偶 p贸艂 tuzina m艂o­dych awanturnik贸w, biegn膮cych w zbitej grupce. Mieli dobyt膮 bro艅 鈥 w bia艂y dzie艅, na forum. Nie do wiary 鈥 albo byli tak bogaci, 偶e niczym si臋 nie przejmowali. Pardos chwyci艂 jeden z ci臋偶kich uchwyt贸w, otworzy艂 skrzyd艂o wr贸t i szybko wepchn膮艂 lekarza do 艣rodka. Us艂ysza艂 przenikliwy, ciesz膮cy ucho gwizd stra偶nika wzywaj膮cego posi艂ki. By艂 pewien, 偶e na ra­zie s膮 tu bezpieczni. Lekarz pochyli艂 si臋 z d艂o艅mi na biodrach i ci臋偶ko od­dycha艂. Zerkn膮艂 z ukosa na Pardosa i kiwn膮艂 g艂ow膮, najwyra藕niej zauwa­偶ywszy to samo.

P贸藕niej, znacznie p贸藕niej, Pardos zastanowi si臋, co ten poranny ci膮g zdarze艅 m贸wi艂 o zasz艂ych w nim zmianach, lecz w tej chwili tylko rusza艂 si臋 i reagowa艂.

Podni贸s艂 wzrok. Zareagowa艂, ale si臋 nie poruszy艂.

W艂a艣ciwie poczu艂 si臋 tak, jakby jego buty tkwi艂y w marmurowej posadz­ce jak... tessery w twardniej膮cym pod艂o偶u, umieszczone tam na kilkaset na­st臋pnych lat.

Sta艂 tak, zastyg艂y, usi艂uj膮c najpierw doj艣膰 do 艂adu z samym ogromem zamkni臋tej tu przestrzeni, mrocznymi, szerokimi nawami i wn臋kami cofa­j膮cymi si臋 korytarzami bladego, przesianego 艣wiat艂a w z艂udzenie niesko艅czo­no艣ci. Zobaczy艂 pot臋偶ne kolumny ustawione jedne na drugich jak zabawki ol­brzym贸w z legend Finabaru, zaginionego, pierwszego 艣wiata poga艅skiej wiary Ant贸w, gdzie bogowie chodzili w艣r贸d ludzi.

Oszo艂omiony Pardos spojrza艂 na nieskazitelny, wypolerowany marmur posadzki, a potem zaczerpn膮艂 g艂臋boko tchu i zn贸w podni贸s艂 wzrok a偶 do sa­mej g贸ry, by zobaczy膰 unosz膮c膮 si臋 w powietrzu, wielk膮, nieprawdopodobnie wielk膮 kopu艂臋. A na niej w艂a艣nie w tej chwili przybiera艂o kszta艂t to, co pro­jektowa艂 w艣r贸d tej ca艂ej 艣wi臋to艣ci jego nauczyciel, Caius Crispus z Vareny.

Bia艂e i z艂ote tessery na b艂臋kitnym tle 鈥 takiego b艂臋kitu Pardos nigdy nie widzia艂 w Bachiarze i nie spodziewa艂 si臋, 偶e zobaczy kiedykolwiek w 偶yciu 鈥 okre艣la艂y sklepienie niebios. Pardos natychmiast rozpozna艂 r臋k臋 i styl. Ktokolwiek kierowa艂 uk艂adaniem tych mozaik, kiedy Crispin przyby艂 z za­chodu, niczego ju偶 tu nie projektowa艂.

Cz艂owiek, kt贸ry tu pracowa艂, uczy艂 Pardosa. By艂 jego mistrzem.

Pardos nie potrafi艂 jednak nawet zacz膮膰 ogarnia膰 鈥 a wiedzia艂, 偶e b臋­dzie musia艂 d艂ugo patrze膰, by zrozumie膰 chocia偶 odrobin臋 鈥 kolosalnej skali tego, co Crispin robi艂 na tej kopule. Projekt dor贸wnywa艂 ogromowi powierzchni.

Doktor opiera艂 si臋 obok Pardosa o marmurow膮 kolumn臋, wci膮偶 usi艂uj膮c z艂apa膰 oddech. W przy膰mionym 艣wietle marmur mia艂 zielonob艂臋kitn膮 bar­w臋 morza w pochmurny poranek. Bassanida milcza艂, powoli rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a. Nad poznaczon膮 siwizn膮 brod膮 by艂o wida膰 jego szeroko otwarte oczy. Sanktuarium Waleriusza stanowi艂o temat rozm贸w i plotek znanego 艣wiata, a teraz stali w jego murach.

Wsz臋dzie pracowali ludzie; wielu robotnik贸w by艂o zaj臋tych w rozma­itych zakamarkach tak odleg艂ych, 偶e byli niewidoczni, a tylko s艂yszalni. Ta ogromna przestrze艅 zmienia艂a nawet ha艂as budowy w g艂uche pulsowanie d藕wi臋ku, odbijaj膮ce si臋 echem od pot臋偶nych 艣cian. Pardos spr贸bowa艂 wy­obrazi膰 sobie sprawowanie tu liturgii i na sam膮 my艣l o tym poczu艂 ucisk w gardle.

W uko艣nych promieniach s艂o艅ca spadaj膮cych z okien umieszczonych wysoko na 艣cianach i wok贸艂 ca艂ej kopu艂y ta艅czy艂 kurz. Wznosz膮c wzrok nad wisz膮ce lampy oliwne z br膮zu i srebra, Pardos zobaczy艂 wszechobecne rusztowania ustawione przy marmurowych 艣cianach, gdzie uk艂adano mo­zaiki przedstawiaj膮ce kwiaty splecione z geometrycznymi wzorami. Tylko jedno rusztowanie wznosi艂o si臋 a偶 do samej kopu艂y; sta艂o przy p贸艂nocnej stronie wielkiego 艂uku, naprzeciwko wej艣cia. I w mi臋kkim, s艂odkim 艣wietle poranka w sanktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada Pardos ujrza艂 na tej wiel­kiej wysoko艣ci drobn膮 posta膰 cz艂owieka, za kt贸rym przyszed艂 na Wsch贸d, nie zaproszony i niechciany 鈥 poniewa偶 kiedy Crispin wyrusza艂 w podr贸偶, stanowczo podzi臋kowa艂 za towarzystwo jakiegokolwiek terminatora.

Pardos wzi膮艂 jeszcze jeden uspokajaj膮cy oddech i uczyni艂 znak s艂onecz­nego dysku. To miejsce nie zosta艂o jeszcze oficjalnie po艣wi臋cone 鈥 nie by艂o o艂tarza ani wisz膮cego za nim z艂otego emblematu s艂o艅ca 鈥 ale dla nie­go by艂a to ju偶 ziemia 艣wi臋ta i jego podr贸偶, a przynajmniej ta jej cz臋艣膰, do­bieg艂a ko艅ca. Z艂o偶y艂 w duszy podzi臋kowania D偶adowi, pami臋taj膮c krew na o艂tarzu w Varenie i zdzicza艂e psy w przenikliwie zimn膮 sauradyjsk膮 noc, kiedy s膮dzi艂, 偶e umrze. 呕y艂 i znajdowa艂 si臋 tutaj.

Pardos s艂ysza艂 stra偶nik贸w 鈥 teraz zebra艂o si臋 ich ju偶 wi臋cej. Zabrzmia艂 gniewny g艂os jakiego艣 m艂odego cz艂owieka, zaraz ostro uci臋ty przez odpo­wied藕 偶o艂nierza. Pardos zerkn膮艂 na lekarza i pozwoli艂 sobie na krzywy u艣miech. A potem przypomnia艂 sobie, 偶e zgin膮艂 s艂u偶膮cy Bassanidy. Uszli z 偶yciem, nie by艂a to jednak chwila odpowiednia do manifestowania rado­艣ci, przynajmniej nie dla medyka.

Nieopodal sta艂o dw贸ch rzemie艣lnik贸w i Pardos postanowi艂, 偶e je艣li uda mu si臋 zmusi膰 stopy do pos艂usze艅stwa, podejdzie na pogaw臋dk臋. Zanim jednak ruszy艂 si臋 z miejsca, dosz艂y go ich g艂osy podniesione w pe艂nej niepo­koju rozmowie.

Gdzie jest Vargos? On m贸g艂by to zrobi膰.

Poszed艂 si臋 ubra膰. Przecie偶 wiesz. Te偶 jest zaproszony.

艢wi臋ty D偶adzie. Mo偶e... mo偶e m贸g艂by to zrobi膰 jeden z terminato­r贸w kamieniarza? Albo murarza? Mo偶e go... nie znaj膮?

Nie ma mowy. Wszyscy znaj膮 te opowie艣ci. Musimy to zrobi膰, Sosio, i to teraz. Ju偶 p贸藕no. Rzu膰my kostk膮.

Nie! Ja tam nie id臋. Crispin zabija ludzi.

On m贸wi o zabijaniu ludzi. Nie s膮dz臋, 偶eby kiedykolwiek zrobi艂 co艣 takiego.

Nie s膮dzisz. Dobrze. A zatem to ty p贸jdziesz na g贸r臋.

Powiedzia艂em, 偶e chc臋 rzuca膰 kostk膮, Sosio.

A ja powiedzia艂em, 偶e nie p贸jd臋. I nie chc臋, 偶eby艣 ty tam szed艂. Nie mam innych braci.

Sp贸藕ni si臋. Zabije nas za to, 偶e mu na to pozwolili艣my.

Pardos przekona艂 si臋, 偶e mo偶e si臋 porusza膰 i 偶e 鈥 mimo porannych wy­darze艅 鈥 stara si臋 nie u艣miechn膮膰. Opad艂o go zbyt wiele nag艂ych i 偶ywych wspomnie艅.

Ruszy艂 po marmurowych p艂ytach w spokojnym 艣wietle. Kroki jego obu­tych st贸p odbija艂y si臋 mi臋kkim echem. Dwaj bracia 鈥 byli to identyczni bli藕niacy 鈥 odwr贸cili si臋 i spojrzeli na niego. Gdzie艣 w oddali kto艣 upu艣ci艂 m艂otek albo d艂uto; zabrzmia艂 cichy, prawie muzyczny d藕wi臋k.

Rozumiem 鈥 odezwa艂 si臋 powa偶nie Pardos 鈥 偶e chodzi o prze­szkodzenie Crispinowi w pracy?

Caiusowi Crispusowi, tak 鈥 powiedzia艂 szybko Sosio. 鈥 Ty go... hmm... znasz?

Musi i艣膰 na 艣lub! 鈥 wtr膮ci艂 drugi brat.

Natychmiast! Jest w orszaku weselnym.

Ale nikomu nie pozwala sobie przeszkadza膰!

Nigdy! Kiedy艣 kogo艣 za to zabi艂!

W Varenie. Podobno kielni膮! W 艣wi臋tej kaplicy! 鈥 Silano mia艂 przera偶on膮 min臋.

Pardos skin膮艂 wsp贸艂czuj膮co g艂ow膮.

Wiem, wiem. To prawda. W kaplicy! W gruncie rzeczy to mnie zabi艂. To by艂o okropne, umrze膰 tak膮 艣mierci膮! Kielni膮! 鈥 Przerwa艂 i pu艣ci艂 oko do bli藕niak贸w, kt贸rym jednocze艣nie opad艂y szcz臋ki. 鈥 Nie martwcie si臋, p贸jd臋 po niego.

Ruszy艂 z miejsca, zanim jego u艣miech 鈥 kt贸rego naprawd臋 nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej powstrzyma膰 鈥 kompletnie go zdradzi艂. Przeszed艂 pod osza艂amiaj膮cym 艂ukiem kopu艂y. Spojrzawszy w g贸r臋, ujrza艂 wizerunek D偶ada umiesz­czony przez Crispina na wschodzie, nad wy艂aniaj膮cymi si臋 szczeg贸艂ami Sarancjum widzianymi jakby na horyzoncie, a poniewa偶 w艂a艣nie sp臋dzi艂 ca艂膮 zim臋 w pewnej kaplicy w Sauradii, Pardos natychmiast zrozumia艂, co jego nauczyciel robi z w艂asnym wyobra偶eniem boga. Crispin te偶 tam by艂. Powie­dzieli mu to Bezsenni.

Dotar艂 do rusztowania. Sta艂o tam dw贸ch m艂odych terminator贸w, kt贸rzy je przytrzymywali, tak jak zawsze trzeba by艂o to robi膰. Zwykle pomocnicy przydzieleni do tego zadania byli znudzeni i nic nie robili. Ta para wygl膮da­艂a na przera偶on膮. Pardos przekona艂 si臋, 偶e naprawd臋 nie mo偶e przesta膰 si臋 u艣miecha膰.

Przytrzymajcie je dla mnie, dobrze? 鈥 powiedzia艂.

Nie mo偶esz! 鈥 wysapa艂 jeden z ch艂opc贸w z przestrachem. 鈥 On jest na g贸rze!

Podobno 鈥 odpar艂 Pardos. Tak dobrze pami臋ta艂, 偶e niegdy艣 si臋 czu艂 鈥 i prawdopodobnie wygl膮da艂 鈥 dok艂adnie tak samo jak ten poblad艂y ter­minator. 鈥 Trzeba mu zanie艣膰 wiadomo艣膰.

Uchwyci艂 si臋 szczebli drabiny i zacz膮艂 wspinaczk臋. Wiedzia艂, 偶e wyso­ko w g贸rze Crispin wkr贸tce wyczuje, je偶eli jeszcze tak nie by艂o, drgania i chwianie si臋 rusztowania. Tak jak ich wszystkich wyszkolono, Pardos nie odrywa艂 wzroku od d艂oni i pi膮艂 si臋 w g贸r臋.

By艂 w po艂owie drogi, kiedy rozleg艂 si臋 dobrze mu znany g艂os, dla kt贸rego us艂yszenia przemierzy艂 艣wiat, wo艂aj膮cy z zimn膮, pami臋tan膮 w艣ciek艂o艣ci膮:

Jeszcze jeden krok, a zako艅cz臋 twoj膮 n臋dzn膮 egzystencj臋 i skrusz臋 twoje ko艣ci na proszek do pod艂o偶a pod tessery!

O, to bardzo dobre i zupe艂nie nowe鈥, pomy艣la艂 Pardos. Spojrza艂 w g贸r臋.

Zamknij si臋 鈥 zawo艂a艂. 鈥 Albo potn臋 ci po艣ladki tesserami i we­pchn臋 ci je w kawa艂kach do gard艂a!

Zapad艂a cisza.

No nie, zaraza na twoje oczy! Kto, do...

Pardos wspina艂 si臋 dalej, nic nie m贸wi膮c.

Poczu艂, jak znajduj膮ca si臋 nad nim platforma porusza si臋; Crispin pod­szed艂 do kraw臋dzi i spojrza艂 w d贸艂.

Kim jeste艣? 鈥 Zn贸w cisza, a potem: 鈥 Pardos? Pardos?!

Mozaicysta nadal milcza艂 i pi膮艂 si臋 dalej. Serce przepe艂nia艂y mu gwa艂tow­ne uczucia. Dotar艂 na szczyt, przest膮pi艂 nad nisk膮 barierk膮 i wszed艂 na platfor­m臋 pod mozaikowymi gwiazdami granatowego mozaikowego nieba.

Po to, by dosta膰 si臋 w mocne obj臋cia, od czego obaj niemal si臋 przewr贸cili.

Niech ci臋 licho, Pardosie! Co tak d艂ugo? By艂e艣 mi tu potrzebny! Na­pisali, 偶e wyruszy艂e艣 pieprzon膮 jesieni膮! P贸艂 roku temu! Wiesz, jak bardzo jeste艣 sp贸藕niony?

Przemilczaj膮c na razie fakt, 偶e kiedy Crispin sam wyrusza艂 w drog臋, wy­ra藕nie od偶egna艂 si臋 od wszelkiego towarzystwa, Pardos wyswobodzi艂 si臋 z u艣cisku.

A wiesz, jak bardzo ty jeste艣 sp贸藕niony? 鈥 zapyta艂.

Ja? Co?

艢lub 鈥 odpar艂 rado艣nie Pardos i patrzy艂.

P贸藕niej mia艂 jeszcze wi臋ksz膮 przyjemno艣膰, wspominaj膮c budzenie si臋 prze­ra偶aj膮cej 艣wiadomo艣ci w rysach niezwykle g艂adko ogolonej twarzy Crispina.

Ach! Aaach!! 艢wi臋ty D偶adzie! Zabij膮 mnie! Ju偶 jestem martwy! Je­偶eli nie zrobi tego Carullus, to wyr臋czy go ta cholerna Shirin! Dlaczego nie przypilnowa艂 mnie kt贸ry艣 z tych imbecyli na dole?

Nie czekaj膮c na nadzwyczaj oczywist膮 odpowied藕, Crispin przepchn膮艂 si臋 obok Pardosa, przeskoczy艂 lekkomy艣lnie nad barierk膮 i rzuci艂 si臋 w d贸艂 po drabinie, bardziej ze艣lizguj膮c si臋, ni偶 schodz膮c, tak jak robili to termina­torzy, kiedy urz膮dzali sobie wy艣cigi. Zanim Pardos ruszy艂 za nim, zerkn膮艂 na miejsce, gdzie pracowa艂 Crispin. Zobaczy艂 偶ubra w jesiennym lesie, ogromnego, oddanego w czerni, a obwiedzionego biel膮. W ten spos贸b b臋­dzie stanowi艂 niesamowicie mocny akcent na tle jaskrawych kolor贸w ota­czaj膮cych go li艣ci, b臋dzie dominuj膮cym obrazem. To musia艂o by膰 celowe. Crispin kiedy艣 zabra艂 terminator贸w do posiad艂o艣ci le偶膮cej na po艂udnie od Vareny, 偶eby obejrzeli mozaik臋 na pod艂odze, gdzie czer艅 i biel zosta艂a u偶y­ta na barwnym tle w艂a艣nie w taki spos贸b. Pardos zszed艂 na d贸艂, pogr膮偶ony nagle w g艂臋bokim namy艣le.

Crispin czeka艂 u st贸p rusztowania. Krzywi艂 si臋 i niecierpliwie przest臋powa艂 z nogi na nog臋.

Po艣piesz si臋, idioto! Jeste艣my tak sp贸藕nieni, 偶e mnie to zabija. To mnie naprawd臋 zabije! Chod藕偶e! Dlaczego dotarcie tu zaj臋艂o ci tyle pie­przonego czasu?

Pardos powoli zszed艂 z drabiny.

Zatrzyma艂em si臋 w Sauradii 鈥 odpar艂. 鈥 W tamtejszej przydro偶nej kaplicy. Powiedziano mi, 偶e te偶 tam by艂e艣.

Mina Crispina bardzo szybko si臋 zmieni艂a. Mozaicysta spojrza艂 przenik­liwie na Pardosa.

Tak 鈥 powiedzia艂 po chwili. 鈥 By艂em tam. Powiedzia艂em im, 偶e musz膮... Czy ty... Pardosie, czy ty j膮 odnawia艂e艣?

Pardos powoli skin膮艂 g艂ow膮.

Na tyle, na ile czu艂em, 偶e dam rad臋 to zrobi膰 bez pomocy.

Wyraz twarzy Crispina zn贸w si臋 zmieni艂, ogrzewaj膮c j膮 jak blask s艂o艅ca w rze艣ki poranek.

Ciesz臋 si臋 鈥 rzek艂 nauczyciel. 鈥 Bardzo si臋 ciesz臋. Porozmawiamy o tym. Tymczasem chod藕, b臋dziemy musieli biec.

Ja ju偶 bieg艂em. Chyba przez ca艂e Sarancjum. Na zewn膮trz jest grupka m艂odzie艅c贸w na tyle bogatych, by nie dba膰 o prawo, kt贸rzy usi艂uj膮 zabi膰 mnie i tego bassanidzkiego lekarza. 鈥 Pokaza艂 r臋k膮 na medyka, zbli偶aj膮ce­go si臋 z bli藕niakami. Twarze rzemie艣lnik贸w stanowi艂y podw贸jne studium oszo艂omienia. 鈥 Zabili jego s艂u偶膮cego 鈥 doda艂 Pardos. 鈥 Nie mo偶emy tak po prostu wyj艣膰 na zewn膮trz.

A je艣li do po艂udnia jego cia艂o nie zostanie odebrane, jeden z wa­szych niezwykle pobo偶nych duchownych wyrzuci je na ulic臋. 鈥 Lekarz do­skonale pos艂ugiwa艂 si臋 saranty艅skim, lepiej od Pardosa. Wci膮偶 by艂 z艂y.

Gdzie on jest? 鈥 zapyta艂 Crispin. 鈥 Mog膮 go odebra膰 Sosio i Silano.

Nie mam poj臋cia, jak si臋 nazywa...

Kaplica b艂ogos艂awionej Ignacii 鈥 wtr膮ci艂 szybko Pardos. 鈥 Blisko portu.

Co? 鈥 zapyta艂 bli藕niak imieniem Sosio.

Co tam robili艣cie? 鈥 odezwa艂 si臋 jednocze艣nie jego brat. 鈥 To straszne miejsce! Z艂odzieje i dziwki.

A ty sk膮d tyle o tym wiesz? 鈥 zapyta艂 z krzywym u艣miechem Cri­spin, a potem przypomnia艂 sobie o po艣piechu. 鈥 We藕cie z sob膮 dw贸ch ce­sarskich stra偶nik贸w. Wszyscy ludzie Carullusa s膮 ju偶 pewnie na tym prze­kl臋tym 艣lubie. Wyt艂umaczcie im, 偶e ja o to prosz臋, i dlaczego. Teraz wy dwaj 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do Pardosa i lekarza. 鈥 Chod藕cie! Przez ca艂y ranek zo­staniecie ze mn膮, mam stra偶. 鈥 Pardos pami臋ta艂, jak Crispin rzuca艂 rozkazy. Jego nastroje zawsze tak si臋 zmienia艂y. 鈥 Wyjdziemy bocznymi drzwiami, ale b臋dziemy musieli si臋 ostro rusza膰! B臋dziecie musieli w艂o偶y膰 co艣 bia­艂ego, to jest 艣lub! Idioci!

Pobieg艂. Oni za艣, nie maj膮c wielkiego wyboru, ruszyli za nim.

W taki w艂a艣nie spos贸b mozaicysta Pardos z Vareny i lekarz Rustem z Kerakeku przybyli 鈥 w bia艂ych wierzchnich tunikach po偶yczonych z szafy Crispina 鈥 na oficjaln膮 uroczysto艣膰, a potem na uczt臋 weseln膮 w dniu, kiedy ka偶dy z nich przyby艂 do 艣wi臋tego i majestatycznego miasta Sarancjum.

Ca艂a tr贸jka w sumie sp贸藕ni艂a si臋, ale nie skandalicznie.

Na zewn膮trz snuli si臋 muzycy. Zbli偶aj膮cych si臋 go艣ci zobaczy艂 jaki艣 偶o艂nierz, kt贸ry czeka艂 z niepokojem w wej艣ciu; natychmiast znikn膮艂 w 艣rod­ku, by oznajmi膰 ich przybycie. Crispin, mamrocz膮c bez przerwy przeprosiny, zaj膮艂 po艣piesznie swoje miejsce przed o艂tarzem i przez ca艂膮 uroczysto艣膰 trzy­ma艂 nad g艂ow膮 pana m艂odego delikatn膮 z艂ot膮 koron臋. W艂osy mia艂 w sporym nie艂adzie, ale tak by艂o prawie zawsze. Pardos zauwa偶y艂, 偶e tu偶 przed rozpo­cz臋ciem ceremonii bardzo atrakcyjna kobieta, kt贸ra mia艂a trzyma膰 koron臋 nad pann膮 m艂od膮, da艂a jego nauczycielowi mocnego kuksa艅ca pi臋艣ci膮 w 偶e­bra. Przez kaplic臋 przetoczy艂a si臋 fala 艣miechu. Duchowny zrobi艂 zasko­czon膮 min臋; pan m艂ody u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 z zadowoleniem g艂ow膮.

Twarz panny m艂odej Pardos ujrza艂 dopiero p贸藕niej. W kaplicy, kiedy s艂owa wi膮偶膮ce ma艂偶onk贸w wyg艂asza艂 duchowny, a potem powtarzali je ra­zem bohaterowie uroczysto艣ci, pann臋 m艂od膮 spowija艂 welon. Pardos nie mia艂 poj臋cia, kim s膮 bior膮cy 艣lub 鈥 Crispin nie mia艂 czasu na wyja艣nienia. Pardos nie zna艂 nawet imienia stoj膮cego obok niego Bassanidy; tego ranka wydarzenia rozwija艂y si臋 z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮, a jeden cz艂owiek straci艂 偶ycie.

Kaplica by艂a elegancka, a w艂a艣ciwie wspania艂a, z przepychem ozdobio­na z艂otem, srebrem i 偶y艂kowanym marmurem. Okaza艂y o艂tarz zosta艂 wyko­nany z czarnego kamienia. Nad g艂ow膮, na niewielkiej kopule Pardos zauwa­偶y艂 鈥 ku swemu zaskoczeniu 鈥 z艂ocist膮 posta膰 Heladika w spadaj膮cym ry­dwanie ojca, trzymaj膮cego p艂on膮c膮 pochodni臋. Obecnie wiara w syna boga by艂a zakazana, a obaj patriarchowie uznali jego wizerunki za herezj臋. Wy­gl膮da艂o na to, 偶e ludzie ucz臋szczaj膮cy do tej patrycjuszowskiej kaplicy s膮 na tyle wa偶ni, by jak dot膮d nie dopu艣ci膰 do zniszczenia tej mozaiki. Pardos, kt贸ry przyj膮艂 jasnego bo偶ego syna razem z samym bogiem, poczu艂 iskierk臋 ciep艂a i 偶yczliwo艣ci. Pomy艣la艂, 偶e to dobry znak. Natkni臋cie si臋 na cze­kaj膮cego na艅 Wo藕nic臋 by艂o nieoczekiwane i dodawa艂o otuchy.

A potem, w po艂owie celebry, Bassanida dotkn膮艂 r臋ki Pardosa. Mozaicysta spojrza艂 we wskazanym kierunku i zamruga艂. Do kaplicy w艂a艣nie wszed艂 cz艂owiek, kt贸ry zabi艂 s艂u偶膮cego lekarza.

By艂 spokojny i opanowany; mia艂 na sobie wspaniale udrapowan膮 szat臋 z bia艂ego jedwabiu zebran膮 pasem ze z艂otych ogniw i ciemnozielony p艂aszcz. W艂osy starannie schowa艂 pod mi臋kkim zielonym kapeluszem ozdobionym futrem. Krzykliwa bi偶uteria znikn臋艂a. Dyskretnie zaj膮艂 miejsce mi臋dzy star­szym, przystojnym m臋偶czyzn膮 i znacznie m艂odsz膮 kobiet膮. Teraz nie wy­gl膮da艂 na pijanego. Wygl膮da艂 jak m艂ody ksi膮偶臋, model dla wspania艂ego He­ladika na kopule.


* * *

W kompleksie cesarskim i wy偶szych urz臋dach byli tacy, kt贸rzy aktyw­nie zabiegali o wzgl臋dy kt贸rego艣 ze stronnictw hipodromowych lub obu jednocze艣nie. Plautus Bonosus, przewodnicz膮cy senatu, do nich nie nale偶a艂. Wyznawa艂 pogl膮d, 偶e jego pozycji najlepiej odpowiada dobrotliwa oboj臋t­no艣膰 zar贸wno wobec B艂臋kitnych, jak i Zielonych. Ponadto z natury nie nale­偶a艂 do tych, kt贸rzy oblegali tancerki, tak wi臋c uroki s艂ynnej Shirin z Zielo­nych stanowi艂y dla niego wy艂膮cznie kwesti臋 estetyki, nie stanowi膮c 藕r贸d艂a po偶膮dania czy pokusy.

W zwi膮zku z tym nigdy by nie przyszed艂 na ten 艣lub, gdyby nie dwa po­wody. Pierwszym by艂 jego syn: Cleander rozpaczliwie namawia艂 go do udzia艂u w uroczysto艣ci i wzi臋cia go z sob膮, a poniewa偶 syn przejawia艂 coraz mniejsze zainteresowanie cywilizowanymi spotkaniami, Bonosus nie chcia艂 pomin膮膰 okazji do pokazania, 偶e ch艂opak mo偶e wygl膮da膰 przyzwoicie oraz funkcjonowa膰 w spo艂ecze艅stwie.

Drugim powodem, nieco bardziej samolubnym, by艂a informacja, prze­kazana g艂adko przez tancerk臋 wraz z zaproszeniem, 偶e bankiet w jej domu ma przygotowa膰 Strumosus z Amorii.

Bonosus mia艂 pewne s艂abo艣ci. Na czele ich listy znale藕liby si臋 prawdo­podobnie czaruj膮cy ch艂opcy i pami臋tne dania.

Dwie niezam臋偶ne dziewczynki zosta艂y oczywi艣cie w domu. Bonosus i jego druga 偶ona przybyli na 艣lub 鈥 bardzo punktualnie 鈥 do w艂asnej po­bliskiej kaplicy. Cleander sp贸藕ni艂 si臋, ale by艂 czysty i w odpowiednim stro­ju. Patrz膮c w niejakim oszo艂omieniu na stoj膮cego obok syna, Bonosus pra­wie potrafi艂 sobie przypomnie膰 obowi膮zkowego, m膮drego ch艂opca, jakim by艂 jeszcze przed dwoma laty. Prawe przedrami臋 Cleandra wydawa艂o si臋 spuchni臋te i jakby przyblad艂e, ale ojciec postanowi艂 go o to nie pyta膰. Nie chcia艂 wiedzie膰. Przy艂膮czyli si臋 do procesji bia艂o odzianych go艣ci i muzy­kant贸w (w gruncie rzeczy bardzo dobrych muzyk贸w z teatru) i odbyli kr贸t­ki, do艣膰 szybki z powodu zimna spacer do domu tancerki.

Co prawda Bonosus odczu艂 lekki niepok贸j, kiedy muzyczna parada za­ko艅czy艂a si臋 przed portykiem ozdobionym niez艂膮 kopi膮 klasycznego trakezyjskiego popiersia kobiety. Wiedzia艂, co b臋dzie s膮dzi艂a jego 偶ona o wej艣­ciu do tego domu. Oczywi艣cie nic nie m贸wi艂a, ale on i tak wiedzia艂. Weszli do domostwa zwyk艂ej tancerki, nadaj膮c w ten spos贸b tej kobiecie i jej do­mowi ca艂膮 symboliczn膮 godno艣膰 jego urz臋du.

D偶ad jeden wiedzia艂, co tu si臋 dzia艂o nocami po przedstawieniach. Thenais jak zwykle zachowywa艂a si臋 bez zarzutu, nie okazuj膮c cienia niech臋ci. Jego druga 偶ona, znacznie m艂odsza od niego, by艂a nienagannie wychowana i s艂yn臋艂a z pow艣ci膮gliwo艣ci. Wybra艂 j膮 dla obu tych cech po tym, jak Aelina umar艂a w tamto pami臋tne lato zarazy, zostawiaj膮c go z trojgiem dzieci, za to bez nikogo, kto prowadzi艂by mu dom.

Thenais u艣miechn臋艂a si臋 艂askawie i mrukn臋艂a co艣 uprzejmie do witaj膮cej ich w drzwiach szczup艂ej i o偶ywionej Shirin z Zielonych. Cleander, kt贸ry sta艂 mi臋dzy ojcem i macoch膮, obla艂 si臋 szkar艂atem, kiedy Bonosus go przed­stawi艂, a gdy tancerka lekko dotkn臋艂a jego d艂oni w ge艣cie powitania, wbi艂 oczy w pod艂og臋.

Jedna zagadka rozwi膮zana鈥, pomy艣la艂 senator, patrz膮c z rozbawieniem na ch艂opaka. 鈥濸rzynajmniej ma dobry gust鈥, kwa艣no doda艂 w my艣lach Bo­nosus. Jego nastr贸j poprawi艂 si臋 jeszcze bardziej, gdy s艂u偶膮ca poda艂a mu wino (kt贸re okaza艂o si臋 wspania艂ym candaria艅skim), a inna kobieta zr臋cz­nie podsun臋艂a mu talerzyk z delikatnymi przek膮skami z owoc贸w morza.

Nastawienie Bonosa do 艣wiata oraz wydarze艅 tego dnia nabra艂o zdecy­dowanie s艂onecznego zabarwienia, kiedy senator posmakowa艂 pierwszej pr贸bki sztuki Strumosa. Sapn膮艂 z przyjemno艣ci i rozejrza艂 si臋 dobrotli­wie: gospodyni z Zielonych, w kuchni mistrz patelni B艂臋kitnych, kilkoro go艣ci z kompleksu cesarskiego (co sprawi艂o, 偶e kiedy ich zauwa偶y艂 i jedne­mu z nich skin膮艂 g艂ow膮, poczu艂 si臋 mniej wyeksponowany), rozmaici arty艣ci z teatru, a w艣r贸d nich pewien k臋dzierzawy by艂y kochanek, kt贸rego Bonosus natychmiast postanowi艂 unika膰.

Ujrza艂 pulchnego prze艂o偶onego gildii jedwabniczej (cz艂owiek ten wyda­wa艂 si臋 bywa膰 na wszystkich przyj臋ciach w Mie艣cie), sekretarza najwy偶sze­go stratega, Perteniusza z Eubulus, prezentuj膮cego si臋 zaskakuj膮co dobrze, a tak偶e t臋giego prze艂o偶onego stronnictwa Zielonych o haczykowatym nosie. Imienia tego cz艂owieka Bonosus nigdy nie pami臋ta艂. Ciesz膮cy si臋 wielkimi 艂askami cesarza rhodia艅ski mozaicysta sta艂 z kr臋pym m艂odym cz艂owiekiem o bujnej brodzie i starszym, tak偶e brodatym m臋偶czyzn膮, najwyra藕niej Bassanid膮. I wtedy senator zauwa偶y艂 jeszcze jednego nieoczekiwanego, godne­go uwagi go艣cia.

Jest tu Skorcjusz 鈥 mrukn膮艂 do 偶ony, pr贸buj膮c male艅kiego maryno­wanego je偶a morskiego podanego w silphium i czym艣 niemo偶liwym do zi­dentyfikowania, maj膮cym zdumiewaj膮cy smak imbiru i wschodu. 鈥 Jest z tym wo藕nic膮 Zielonych z Sarnicy, z Crescensem.

Zaiste ekscentryczne zebranie 鈥 odpar艂a Thenais, nie zadaj膮c sobie nawet trudu, by spojrze膰 na dw贸ch wo藕nic贸w otoczonych wianuszkiem wielbicieli. Bonosus lekko si臋 u艣miechn膮艂. Lubi艂 swoj膮 偶on臋. Czasami na­wet z ni膮 sypia艂.

Spr贸buj wina 鈥 powiedzia艂.

Ju偶 to zrobi艂am. Candaria艅skie. B臋dziesz zachwycony.

Jestem 鈥 odpar艂 Bonosus z zachwytem.

I tak by艂o, dop贸ki ten Bassanida, kt贸rego zauwa偶y艂 przy mozaicy艣cie, nie podszed艂 do niego i nie oskar偶y艂 Cleandra o morderstwo. Mimo wschod­niego akcentu m贸wi艂 na tyle wyra藕nie 鈥 cho膰 na szcz臋艣cie cicho 鈥 偶e nie istnia艂a 偶adna mo偶liwo艣膰 unikni臋cia nieprzyjemno艣ci.



Rozdzia艂 4


Nie zna艂 Nishika d艂ugo 鈥 tylko przez czas trwania ich podr贸偶y do Sarancjum 鈥 i nie m贸g艂by powiedzie膰, 偶e go lubi艂. Z kr臋pego 偶o艂nierza by艂 kiepski s艂uga i niedostatecznie uni偶ony towarzysz. Nie zadawa艂 sobie trudu, by ukry膰 fakt, i偶 uwa偶a Rustema za k艂opotliwego cywila, co by艂o tradycyjnym wojskowym podej艣ciem. Przez pierwsze kilka dni Rustem wspomnia艂 par臋 razy o swoich podr贸偶ach, ale kiedy nie wywo艂a艂o to po偶膮danej reakcji, uzna艂, 偶e pr贸by zaimponowania zwyk艂emu 偶o艂nierzowi uchybiaj膮 jego godno艣ci.

Mimo wszystko nale偶a艂o zauwa偶y膰, 偶e przypadkowe zabicie towarzysza 鈥 bez wzgl臋du na to, czy si臋 go lubi艂o, czy nie 鈥 nie nale偶y raczej do rze­czy, kt贸re powinno si臋 aprobowa膰, i Rustem wcale nie zamierza艂 tego czyni膰. Wci膮偶 pa艂a艂 oburzeniem w zwi膮zku z porannym zab贸jstwem i w艂as­n膮 upokarzaj膮c膮 ucieczk膮 przez to d偶adyckie miasto.

Informacj臋 t臋 przekaza艂 ros艂emu, rudow艂osemu rzemie艣lnikowi na wese­lu, na kt贸re zosta艂 sprowadzony. Trzyma艂 w d艂oni kubek doskona艂ego wina, ale nie potrafi艂 cieszy膰 si臋 ani tym faktem, ani swoim przybyciem do saranty艅skiej stolicy po trudnej zimowej podr贸偶y. Obecno艣膰 mordercy na uro­czysto艣ci niwelowa艂a wszelkie pozytywne uczucia i tylko zaostrza艂a jego gniew. M艂odzieniec, odziany teraz niczym jaki艣 saranty艅ski arystokrata, zupe艂nie nie przypomina艂 wulgarnego, pijanego awanturnika, kt贸ry napad艂 na nich w tamtym zau艂ku. Chyba nawet nie poznawa艂 Rustema.

Lekarz wskaza艂 go na pro艣b臋 mozaicysty, kt贸ry, wbrew pierwszemu wra­偶eniu, 偶e jest cholerykiem, wydawa艂 si臋 cz艂owiekiem energicznym i konkret­nym. Rzemie艣lnik zakl膮艂 pod nosem i natychmiast przywo艂a艂 pana m艂odego.

Cleander zn贸w co艣 spieprzy艂 鈥 oznajmi艂 ponuro mozaicysta. Na imi臋 mia艂 Crispin i chyba lubi艂 wulgarne odzywki.

Usi艂owa艂 chwyci膰 Shirin w korytarzu?

Wojskowy pan m艂ody mia艂 niezwykle radosn膮 min臋.

呕a艂uj臋, ale nie. Dzi艣 rano zabi艂 na ulicy, przy 艣wiadkach, s艂u偶膮cego tego cz艂owieka. Widzia艂 to m贸j przyjaciel Pardos, kt贸ry w艂a艣nie przyby艂 do Miasta. Potem razem z ha艂astr膮 Zielonych Cleander 艣ciga艂 ich obu a偶 do sanktuarium 鈥 z dobytymi mieczami.

O kurwa 鈥 stwierdzi艂 偶o艂nierz z uczuciem. Wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋. 鈥 Ci g艂upi ch艂opcy.

To nie s膮 ch艂opcy 鈥 rzek艂 zimno Rustem. 鈥 Ch艂opcy maj膮 dziesi臋膰 lat albo co艣 ko艂o tego. Ten cz艂owiek by艂 pijany o wschodzie s艂o艅ca i zada艂 艣mier膰 mieczem.

Ros艂y 偶o艂nierz po raz pierwszy uwa偶nie spojrza艂 na Rustema.

To rozumiem. On wci膮偶 jest bardzo m艂ody. Straci艂 matk臋 w bardzo z艂ym czasie i porzuci艂 inteligentnych przyjaci贸艂 dla szalonej grupki m艂od­szych znajomych ze stronnictwa. Jest tak偶e beznadziejnie zadurzony w na­szej gospodyni i na pewno pi艂 rano z przera偶enia, 偶e przyjdzie do jej domu.

Ach 鈥 odpar艂 Rustem z gestem dobrze znanym jego uczniom. 鈥 To wyja艣nia, dlaczego Nishik musia艂 umrze膰! Oczywi艣cie. Wybacz, 偶e o tym wspomnia艂em.

Nie b膮d藕 durniem, Bassanido 鈥 rzek艂 偶o艂nierz z twardym b艂yskiem w oku. 鈥 Nikt tu nie chce darowa膰 zab贸jstwa. Spr贸bujemy co艣 zrobi膰. Ja wyja艣niam, nie usprawiedliwiam. Powinienem tak偶e wspomnie膰, 偶e ch艂o­pak jest synem Plauta Bonosa. Istnieje potrzeba niejakiej dyskrecji.

Kt贸ry jest...?

Przewodnicz膮cym senatu 鈥 wtr膮ci艂 mozaicysta. 鈥 Stoi tam, ze swoj膮 偶on膮. Zostaw to nam, lekarzu. Oleandrowi dobrze zrobi porz膮dne na­straszenie i mog臋 ci obieca膰, 偶e zajmiemy si臋 tym.

Nastraszenie? 鈥 powiedzia艂 Rustem. Czu艂 wzbieraj膮cy gniew.

Rudow艂osy m臋偶czyzna mia艂 szczere spojrzenie.

Powiedz mi, lekarzu, czy jaki艣 dworzanin kr贸la kr贸l贸w zosta艂by su­rowiej ukarany za zabicie s艂u偶膮cego w ulicznej b贸jce? Saranty艅skiego s艂u­偶膮cego?

Nie mam poj臋cia 鈥 odpar艂 Rustem, cho膰, oczywi艣cie, je mia艂.

Obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, min膮艂 jasnow艂os膮 pann臋 m艂od膮 w bia艂ej szacie przepasanej czerwon膮 szarf膮 i ruszy艂 prosto do mordercy i starszego m臋偶­czyzny wskazanego przez rzemie艣lnika, stoj膮cych w drugim ko艅cu po­mieszczenia. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e jego szybkie kroki wzbudz膮 zaintereso­wanie odpr臋偶onych go艣ci. By膰 mo偶e wyczuwaj膮c jakie艣 k艂opoty, tu偶 przed nim pojawi艂a si臋 u艣miechni臋ta s艂u偶膮ca z tac膮 pe艂n膮 talerzyk贸w. Rustem mu­sia艂 si臋 zatrzyma膰 鈥 nie mia艂 miejsca, by j膮 wymin膮膰. Zrobi艂 g艂臋boki wdech i z braku alternatywy przyj膮艂 jeden z podawanych sobie talerzyk贸w. Kobieta 鈥 m艂oda, o pe艂nej figurze i ciemnych w艂osach 鈥 nie schodzi艂a mu z drogi. Balansuj膮c okr膮g艂膮 tac膮, wyj臋艂a mu z d艂oni kubek. Palcami dotkn臋艂a jego d艂oni.

Spr贸buj 鈥 mrukn臋艂a, wci膮偶 u艣miechni臋ta. Jej tunika by艂a wyci臋ta niepokoj膮co g艂臋boko; ta moda nie dotar艂a jeszcze do Kerakeku.

Rustem pos艂ucha艂 jej. Ryba by艂a zwini臋ta i zapieczona w cie艣cie, a na talerzu towarzyszy艂 jej jaki艣 sos. Kiedy lekarz ugryz艂 j膮, w jego ustach nast膮­pi艂a 艂agodnie osza艂amiaj膮ca eksplozja smak贸w i Rustem nie potrafi艂 st艂umi膰 pomruku pe艂nej zdumienia przyjemno艣ci. Spojrza艂 na talerzyk, a potem na stoj膮c膮 przed nim dziewczyn臋. Zanurzy艂 palec w sosie i z niedowierzaniem posmakowa艂 go jeszcze raz.

Tancerka wyprawiaj膮ca t臋 uczt臋 najwyra藕niej ma kucharza鈥, pomy艣la艂. I 艣liczne s艂u偶膮ce. Ciemnow艂osa dziewczyna z do艂kami na policzkach pa­trzy艂a na niego z przyjemno艣ci膮. Wci膮偶 u艣miechni臋ta, poda艂a mu serwetk臋 do wytarcia ust, wzi臋艂a od niego talerzyk i odda艂a mu wino.

Rustem stwierdzi艂, 偶e fala gniewu jako艣 si臋 rozmy艂a. Kiedy jednak s艂u­偶膮ca wymrucza艂a co艣 i odwr贸ci艂a si臋 do innego go艣cia, jeszcze raz spojrza艂 na senatora i jego syna i wtedy przysz艂a mu do g艂owy pewna my艣l. Sta艂 przez chwil臋, g艂adz膮c si臋 po brodzie, a potem ruszy艂 do przodu, tym razem wolniej.

Zatrzyma艂 si臋 przed lekko zaczerwienionym przewodnicz膮cym saranty艅skiego senatu, stoj膮cym mi臋dzy surow膮, do艣膰 przystojn膮 kobiet膮 i 鈥 co wa偶­niejsze 鈥 synem. Teraz czu艂 wielki spok贸j. Sk艂oni艂 si臋 m臋偶czy藕nie i kobie­cie, po czym oficjalnie si臋 przedstawi艂.

Wyprostowuj膮c si臋, zobaczy艂, 偶e ch艂opak w ko艅cu go rozpoznaje i bled­nie. Syn senatora zerkn膮艂 ku wej艣ciu, gdzie gospodyni wci膮偶 wita艂a sp贸藕­nionych weselnik贸w. 鈥濶ie ma dla ciebie ucieczki鈥, pomy艣la艂 zimno Rustem i wyg艂osi艂 swe oskar偶enie celowo cichym, ch艂odnym tonem.

Mozaicysta oczywi艣cie mia艂 racj臋: kiedy w spraw臋 s膮 zamieszani wa偶ni ludzie, dyskrecja i godno艣膰 to kwestia zasadnicza. Rustem nie chcia艂 anga­偶owa膰 tutejszego prawa, zamierzaj膮c samemu rozprawi膰 si臋 z tym senato­rem. W艂a艣nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e chocia偶 lekarz mo偶e wiele si臋 na­uczy膰 o saranty艅skiej medycynie i us艂ysze膰 nieco paplaniny o sprawach pa艅stwowych, to cz艂owiek b臋d膮cy wierzycielem przewodnicz膮cego senatu mo偶e znale藕膰 si臋 w odmiennej sytuacji 鈥 ku wielkiemu po偶ytkowi kr贸­la kr贸l贸w w Kabadhu, kt贸ry akurat chcia艂 si臋 dowiedzie膰 paru rzeczy o Sarancjum.

Rustem nie widzia艂 偶adnego powodu, by biedny Nishik, jego d艂ugoletni, ukochany s艂uga, mia艂 zgin膮膰 na pr贸偶no.

Senator rzuci艂 synowi zadowalaj膮co jadowite spojrzenie i mrukn膮艂:

Zabity? 艢wi臋ty D偶adzie. Jestem oczywi艣cie przera偶ony. Musisz po­zwoli膰...

Wyci膮ga艂 w艂asny miecz! 鈥 zawo艂a艂 ch艂opak cichym, gwa艂townym tonem. 鈥 W艂a艣nie...

Zamilcz! 鈥 rzek艂 Plautus Bonosus, mo偶e nieco g艂o艣niej, ni偶 zamie­rza艂. Dwaj m臋偶czy藕ni stoj膮cy nieopodal zerkn臋li w jego kierunku. 呕ona, uosobienie pow艣ci膮gliwo艣ci i opanowania, rozgl膮da艂a si臋 oboj臋tnie po pokoju, nie zwracaj膮c uwagi na swoj膮 rodzin臋. Rustem widzia艂 jednak, 偶e s艂ucha. 鈥 Jak m贸wi艂em 鈥 ci膮gn膮艂 ju偶 ciszej jeszcze bardziej poczerwienia艂y Bonosus, zwracaj膮c si臋 z powrotem do Bassanidy 鈥 musisz pozwoli膰, bym po tej czaruj膮cej uroczysto艣ci zaproponowa艂 ci kubek wina w naszym domu. Oczywi艣cie jestem wdzi臋czny, 偶e postanowi艂e艣 porozmawia膰 bezpo艣rednio ze mn膮.

Oczywi艣cie 鈥 rzek艂 z powag膮 Rustem.

Gdzie mogliby艣my znale藕膰 twego nieszcz臋snego s艂ug臋? 鈥 zapyta艂 senator. Praktyczny cz艂owiek.

Ju偶 si臋 zaopiekowano cia艂em.

Ach. A zatem s膮... inni, kt贸rzy ju偶 o tym wiedz膮?

艢cigali nas po ulicach m艂odzie艅cy z mieczami, kt贸rym przewodzi艂 tw贸j syn 鈥 rzek艂 Rustem, pozwalaj膮c sobie na lekki nacisk. 鈥 Wyobra偶am sobie, 偶e pewna liczba ludzi nas zauwa偶y艂a. Pomoc otrzymali艣my w nowym sanktuarium cesarza od jego mozaicysty.

Ach 鈥 powt贸rzy艂 Plautus Bonosus, rzucaj膮c okiem na przeciwleg艂y kraniec pomieszczenia. 鈥 Ten Rhodianin. Wsz臋dzie go pe艂no. No c贸偶, je­偶eli ta sprawa jest ju偶 za艂atwiona...

Kiedy zostali艣my zmuszeni do ucieczki 鈥 przerwa艂 mu Rustem 鈥 zostawi艂em mu艂a i wszystkie moje rzeczy. Trzeba ci wiedzie膰, 偶e tego ranka w艂a艣nie przyby艂em do Sarancjum.

Senatorowa odwr贸ci艂a si臋 wtedy do niego i przyjrza艂a mu si臋 z na­mys艂em. Rustem spojrza艂 jej w oczy, ale szybko si臋 odwr贸ci艂. Tutejsze ko­biety wydawa艂y si臋 bardziej... obecne... ni偶 w innych miejscach, kt贸re od­wiedza艂. Zastanawia艂 si臋, czy ma to co艣 wsp贸lnego z cesarzow膮, z w艂adz膮, kt贸r膮 podobno dzier偶y艂a. Kiedy艣 by艂a zwyk艂膮 tancerk膮. To doprawdy nad­zwyczajna historia.

Senator zwr贸ci艂 si臋 do syna.

Cleandrze, przeprosisz nasz膮 gospodyni臋 i w tej chwili wyjdziesz, jeszcze przed podaniem kolacji. Ustalisz miejsce pobytu zwierz臋cia oraz dobytku tego cz艂owieka i ka偶esz je sprowadzi膰 do naszego domu. Potem za­czekasz tam na m贸j powr贸t.

Mam wyj艣膰? Ju偶? 鈥 zaprotestowa艂 ch艂opak naprawd臋 艂ami膮cym si臋 g艂osem. 鈥 Ale ja nawet...

Cleandrze, m贸g艂by艣 zosta膰 za to napi臋tnowany albo wygnany. Spro­wad藕 tego przekl臋tego mu艂a.

呕ona po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

膯艣艣艣... 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Popatrz.

W du偶ym pomieszczeniu pe艂nym o偶ywionych, goni膮cych za przyjemno­艣ciami saranty艅czyk贸w zapad艂a cisza. Plautus Bonosus zerkn膮艂 nad ramie­niem Rustema i zamruga艂 z zaskoczenia.

A jakim cudem pojawili si臋 tu oni? 鈥 zapyta艂 w powietrze.

Rustem odwr贸ci艂 si臋. Cisza zmieni艂a si臋 w szelest, jako 偶e ponad pi臋膰­dziesi膮t os贸b uk艂oni艂o si臋 lub przykl臋k艂o przed par膮, kt贸ra stan臋艂a w progu.

M臋偶czyzna by艂 bardzo wysoki, g艂adko ogolony, nieodparcie przystojny. Przyszed艂 bez nakrycia g艂owy, co by艂o u niego niezwyk艂e, lecz znakomicie ukazywa艂o jego g臋ste, z艂ociste w艂osy. Mia艂 na sobie d艂ug膮 do kolan, ciem­noniebiesk膮 tunik臋 rozci臋t膮 po bokach i oblamowan膮 z艂otem, z艂ociste ob­cis艂e spodnie i czarne wysokie buty, upodabniaj膮ce go do 偶o艂nierza, oraz ciemnozielony od艣wi臋tny p艂aszcz spi臋ty na ramieniu b艂臋kitnym klejnotem wielko艣ci paznokcia m臋skiego kciuka. W r臋ce, z okazji 艣lubu, trzyma艂 bia艂y kwiat.

Stoj膮ca obok niego kobieta lu藕no upi臋艂a z艂ociste w艂osy pod bia艂膮 a偶u­row膮 czapeczk膮, spod kt贸rej wymyka艂y si臋 utrefione loczki. Jej si臋gaj膮ca ziemi szata mieni艂a si臋 szkar艂atem, a u do艂u by艂a ozdobiona drogimi kamie­niami. Kobieta mia艂a z艂ote kolczyki, z艂oty naszyjnik wysadzany per艂ami i z艂ocisty p艂aszcz. Wzrostem prawie dor贸wnywa艂a m臋偶owi. Kiedy weselnicy prostowali si臋 po oddaniu czci nowo przyby艂ym, u boku m臋偶czyzny po­jawi艂 si臋 blady, szczup艂y osobnik i szepn膮艂 mu co艣 do ucha.

Leontes 鈥 poinformowa艂 cicho senator Rustema. 鈥 Strateg.

By艂 to gest uprzejmo艣ci. Rustem nie m贸g艂 zna膰 tego cz艂owieka, cho膰 od lat o nim s艂ysza艂 鈥 i ba艂 si臋 go, jak wszyscy w Bassanii. 鈥濻艂awa rzuca blask, pomy艣la艂 Rustem, co艣 niemal dotykalnego鈥. Oto Z艂ocisty Leontes (pochodze­nie tego przydomka sta艂o si臋 teraz zrozumia艂e), kt贸ry na wsch贸d od Asen do­szcz臋tnie rozbi艂 ostatni膮 w pe艂ni zebran膮 armi臋 P贸艂nocy i o ma艂y w艂os nie schwyta艂 bassanidzkiego genera艂a, wymuszaj膮c haniebny pok贸j. Po powrocie do Kabadhu genera艂 skorzysta艂 z sugestii pope艂nienia samob贸jstwa.

Tak偶e Leontes zdoby艂 dla Waleriusza ziemie (oraz dobrze pracuj膮cych, p艂ac膮cych podatki ich mieszka艅c贸w) le偶膮ce na wielkich obszarach roz­ci膮gaj膮cych si臋 na zach贸d i po艂udnie a偶 do legendarnych pusty艅 Mad偶ritu, brutalnie przerwa艂 wypady z Moskavu i Karchu i zosta艂 uhonorowany 鈥 s艂yszano o tym nawet w Kerakeku 鈥 najwspanialszym tryumfem, jaki od czasu za艂o偶enia tego miasta przez Saraniosa wyprawi艂 cesarz powraca­j膮cemu strategowi.

Oraz jako dodatkow膮 nagrod臋 otrzyma艂 t臋 wysok膮 lodowato eleganck膮 kobiet臋 stoj膮c膮 u jego boku. W Bassanii wiedziano te偶 o Daleinoi, nawet w Kerakeku, kt贸ry przecie偶 le偶a艂 na po艂udniowym szlaku handlowym. Bo­gactwo rodziny zapocz膮tkowa艂 monopol na przyprawy, a wschodnie przypra­wy przechodzi艂y zwykle przez p贸艂nocn膮 albo po艂udniow膮 Bassani臋. Jakie艣 dziesi臋膰 czy pi臋tna艣cie lat wcze艣niej w czasie przejmowania tronu Flawiusz Daleinus zosta艂 zabity w jaki艣 straszliwy spos贸b. Rustem przypomina艂 so­bie, 偶e chodzi艂o o jaki艣 rodzaj ognia. Podczas tego samego ataku zostali zabici albo okaleczeni jego starsi synowie, a c贸rka... znajdowa艂a si臋 w tym pokoju, l艣ni膮ca i z艂ocista niczym zdobycz wojenna.

Na kr贸tki gest stratega po艣pieszy艂a do niego z winem ciemnow艂osa s艂u偶膮ca z policzkami zar贸偶owionymi z podniecenia. Jego 偶ona tak偶e przyj臋艂a kubek, lecz kiedy Leontes post膮pi艂 do przodu, ona si臋 nie ruszy艂a, tak 偶e zosta艂 teraz sam, jak aktor na scenie. Rustem zobaczy艂, jak Styliane Daleina rozgl膮da si臋 powoli, zauwa偶aj膮c, czego by艂 pewien, niewidoczne dla niego uk艂ady. Min臋 mia艂a r贸wnie nieprzeniknion膮 co 偶ona senatora, lecz wra偶enie wywierane przez obie te kobiety by艂o ca艂kowicie odmienne. Podczas gdy 偶ona Plauta Bonosa by艂a pow艣ci膮gliwa i oboj臋tna, arystokratyczna ma艂偶onka najpot臋偶niejsze­go 偶o艂nierza cesarstwa by艂a zimna, l艣ni膮ca i nawet nieco przera偶aj膮ca. W swo­im rodowodzie mia艂a pora偶aj膮ce bogactwo, wielk膮 w艂adz臋 i gwa艂town膮 艣mier膰. Kiedy strateg przem贸wi艂, Rustemowi uda艂o si臋 oderwa膰 od niej wzrok.

Lysurgos Matanios powiedzia艂 kiedy艣, 偶e lepiej ujrze膰 przyjaciela dobrze o偶enionego, ni偶 s膮czy膰 najcenniejsze nawet wino 鈥 zacz膮艂 Leontes, unosz膮c sw贸j kubek. 鈥 Dzisiaj ciesz臋 si臋 z obu tych rzeczy 鈥 doda艂, robi膮c przerw臋 na 艂yk. Rozleg艂 si臋 pow艣ci膮gliwy 艣miech dworak贸w oraz swobodniejszy 艣miech ludzi teatru i wojskowych.

Zawsze to m贸wi 鈥 mrukn膮艂 sucho Bonosus do Rustema. 鈥 Chcia艂­bym jednak wiedzie膰, z jakiego powodu si臋 tu znalaz艂.

Strateg ci膮gn膮艂 jakby w odpowiedzi:

Wydawa艂o mi si臋 s艂uszne wst膮pi膰 tu i wznie艣膰 kubek na cze艣膰 ma艂­偶e艅stwa jedynego cz艂owieka w armii, kt贸ry potrafi m贸wi膰 tak du偶o i tak do­brze, i tak du偶o, i... tak du偶o, 偶e uda艂o mu si臋 wydoby膰 ze skrzy艅 komplek­su zaleg艂y 偶o艂d. Nikomu nie polecam znalezienia si臋 w sytuacji, w kt贸rej namawia go do zrobienia czegokolwiek trybun Czwartego Sauradyjskiego... chyba 偶e ten kto艣 ma mn贸stwo czasu.

Zn贸w rozleg艂 si臋 艣miech. Leontes wys艂awia艂 si臋 g艂adko jak dworzanin, lecz zachowywa艂 si臋 bezpo艣rednio i skromnie, a jego 偶arty by艂y po 偶o艂nier­sku proste i swobodne. Rustem obserwowa艂 wojskowych patrz膮cych na m贸wi膮cego. Na twarzach mieli wypisane uwielbienie. 呕ona stratega, nieru­choma jak pos膮g, wydawa艂a si臋 lekko znudzona.

Obawiam si臋 jednak 鈥 m贸wi艂 Leontes 鈥 偶e dzi艣 nie mamy zbyt wiele czasu, zatem pani Styliane i ja nie mo偶emy wam towarzyszy膰 w de­gustacji wspania艂o艣ci przygotowanych przez Strumosa z B艂臋kitnych w do­mu Zielonych. To rzadkie zjednoczenie stronnictw jest wielce chwalebne i mam nadziej臋, 偶e zapowiada ono spokojny sezon wy艣cigowy. 鈥 Przerwa艂 i dla dodania wagi swoim s艂owom uni贸s艂 brew: reprezentowa艂 przecie偶 w艂adz臋. 鈥 Przybyli艣my tu, by pozdrowi膰 pa艅stwa m艂odych w naj艣wi臋tsze imi臋 D偶ada oraz by przekaza膰 pewn膮 informacj臋, kt贸ra by膰 mo偶e powi臋k­szy jeszcze rado艣膰 tego dnia. 鈥 Zn贸w przerwa艂 i upi艂 nieco wina. 鈥 W艂a艣nie nazwa艂em pana m艂odego trybunem Czwartego Sauradyjskiego. Tak si臋 sk艂ada, 偶e mam sp贸藕nione informacje. Wygl膮da na to, 偶e jaki艣 najwy偶szy strateg, chc膮c oddali膰 od swych przeci膮偶onych uszu pewien miodop艂ynny g艂os, nierozwa偶nie podpisa艂 tego ranka dokumenty potwierdzaj膮ce awans try­buna Carullusa z Trakezji na nowe stanowisko... chiliarchy Drugiego Calizja艅skiego, kt贸re to stanowisko ma by膰 przez niego obj臋te w ci膮gu trzydzie­stu dni... co pozwoli nowemu chiliarsze sp臋dzi膰 troch臋 czasu z 偶on膮 oraz straci膰 w hipodromie nieco z jego podwy偶szonego 偶o艂du.

Te ostatnie s艂owa zosta艂y niemal zag艂uszone przez okrzyki rado艣ci i 艣miech. Zaczerwieniony pan m艂ody wyst膮pi艂 szybko do przodu i ukl膮k艂 przed strategiem.

Panie m贸j 鈥 rzek艂, podnosz膮c wzrok 鈥 oniemia艂em. 鈥 Wywo艂a艂o to kolejny wybuch 艣miechu u tych, kt贸rzy znali bohatera dnia. 鈥 Co praw­da 鈥 doda艂 Carullus, unosz膮c d艂o艅 鈥 musz臋 zada膰 jedno pytanie.

Jako oniemia艂y? 鈥 odezwa艂a si臋 Styliane Daleina zza m臋偶a. By艂y to jej pierwsze s艂owa, i to wypowiedziane cichym g艂osem, ale wszyscy je us艂y­szeli. Niekt贸rzy ludzie nie musz膮 podnosi膰 g艂osu, aby zosta膰 us艂yszanymi.

Nie posiadam tej umiej臋tno艣ci, pani. Musz臋 pos艂u偶y膰 si臋 j臋zykiem, cho膰 z o wiele mniejsz膮 wpraw膮 ni偶 ludzie postawieni wy偶ej ode mnie. Pragn臋 jedynie zapyta膰, czy mog臋 odm贸wi膰 przyj臋cia tego awansu.

Zapad艂a cisza. Leontes zamruga艂.

To niespodzianka 鈥 rzek艂. 鈥 S膮dzi艂bym... 鈥 nie doko艅czy艂 zdania.

M贸j panie, m贸j dow贸dco... je艣li chcesz nagrodzi膰 niegodnego 偶o艂­nierza, zrobisz to, pozwalaj膮c mu walczy膰 w nast臋pnej kampanii u twego boku. Nie s膮dz臋, bym m贸wi艂 co艣 niestosownego, twierdz膮c, 偶e, przy podpi­sanym na wschodzie Wieczystym Pokoju, Calizjum takim miejscem nie b臋­dzie. Czy nie m贸g艂bym s艂u偶y膰 pod tob膮 gdzie艣 na zachodzie, m贸j strategu?

Rustem us艂ysza艂, 偶e na wzmiank臋 o Bassanii stoj膮cy obok niego senator niespokojnie si臋 poruszy艂 i cicho chrz膮kn膮艂. Nie zosta艂o jednak powiedziane nic wa偶nego. Na razie.

Strateg lekko si臋 u艣miecha艂, odzyskawszy zimn膮 krew. Si臋gn膮艂 r臋k膮 w d贸艂 i niemal ojcowskim gestem zmierzwi艂 w艂osy kl臋cz膮cego przed nim 偶o艂nierza. Powiadano, 偶e jego ludzie kochaj膮 go tak, jak kochaj膮 swego boga.

Nie og艂oszono 偶adnej kampanii, chiliarcho 鈥 rzek艂 Leontes. 鈥 Nie mam te偶 w zwyczaju wysy艂a膰 艣wie偶o o偶enionych oficer贸w na front wojen­ny, je偶eli jest 鈥 a jest zawsze 鈥 jaka艣 alternatywa.

A zatem, skoro nie ma 偶adnej wojny, mog臋 zosta膰 przydzielony do ciebie 鈥 powiedzia艂 Carullus i niewinnie si臋 u艣miechn膮艂. Rustem prychn膮艂: ale偶 ten cz艂owiek jest zuchwa艂y.

Zamknij si臋, idioto!

Rudow艂osego mozaicyst臋 us艂ysza艂 ca艂y pok贸j. Potwierdzi艂 to w nast臋p­nej chwili wybuch 艣miechu. To by艂o oczywi艣cie zamierzone. Rustem zacz膮艂 sobie szybko zdawa膰 spraw臋, jak wiele z tego, co si臋 tu m贸wi艂o i robi艂o, jest starannie zaplanowan膮 lub sprytnie zaimprowizowan膮 gr膮. Uzna艂, 偶e Sarancjum jest scen膮. Nic dziwnego, 偶e aktorka mo偶e mie膰 tu tak wielk膮 w艂adz臋, 艣ci膮gn膮膰 do swego domu tak wielu znakomitych go艣ci 鈥 albo zosta膰 cesa­rzow膮, gdyby ju偶 mia艂o do tego doj艣膰.

W Bassanii co艣 takiego by艂o oczywi艣cie nie do pomy艣lenia. Ca艂kowicie nie do pomy艣lenia.

Strateg zn贸w si臋 u艣miecha艂, przedstawiaj膮c sob膮 obraz cz艂owieka swo­bodnego, pewnego swego boga 鈥 oraz siebie, pomy艣la艂 Rustem. Obraz cz艂owieka sprawiedliwego. Leontes zerkn膮艂 na mozaicyst臋 i uni贸s艂 ku nie­mu kubek.

To dobra rada, 偶o艂nierzu 鈥 rzek艂 do Carullusa, wci膮偶 pozostaj膮cego na kl臋czkach. 鈥 Znasz przecie偶 r贸偶nic臋 mi臋dzy 偶o艂dami legata i chiliarchy. Masz teraz 偶on臋 i wkr贸tce powiniene艣 mie膰 silne dzieci, kt贸re b臋dziesz wy­chowywa艂 w s艂u偶bie 艣wi臋tego D偶ada i ku czci jego imienia. 鈥 Zawaha艂 si臋. 鈥 Je艣li w tym roku odb臋dzie si臋 jaka艣 kampania 鈥 a chc臋 powiedzie膰 bar­dzo wyra藕nie, 偶e cesarz nic o tym nie wspomina 鈥 to mog艂oby si臋 to sta膰 w imieniu biednej, skrzywdzonej kr贸lowej Ant贸w, co oznacza Bachiar臋, a ja nie chc臋 mie膰 tam u swego boku nowo偶e艅ca. Chc臋 ci臋 na razie widzie膰 na wschodzie, 偶o艂nierzu, wi臋c ju偶 o tym nie m贸w. 鈥 Zosta艂o to powiedziane bez ogr贸dek, lecz prawie po ojcowsku, chocia偶, jak pomy艣la艂 Rustem, Leon­tes nie mo偶e by膰 starszy od 偶o艂nierza, do kt贸rego si臋 zwraca艂. 鈥 Wsta艅 i przyprowad藕 nam swoj膮 偶on臋, by艣my j膮 mogli przed wyj艣ciem pozdrowi膰.

Akurat widz臋 Styliane, jak to robi 鈥 mrukn膮艂 pod nosem senator stoj膮cy obok Rustema.

Cicho 鈥 odezwa艂a si臋 nagle jego 偶ona. 鈥 Lepiej popatrz.

Rustem te偶 to zobaczy艂.

Jaka艣 osoba post膮pi艂a do przodu, mijaj膮c Styliane Dalein臋, chocia偶 na chwil臋 zatrzyma艂a si臋 z wdzi臋kiem obok niej, tak 偶e Rustem d艂ugo mia艂 pa­mi臋ta膰 obie z艂ociste postacie stoj膮ce obok siebie.

Czy biedna, skrzywdzona kr贸lowa Ant贸w mog艂aby mie膰 w tej spra­wie cokolwiek do powiedzenia? O tym, czy w jej kraju ma by膰 rozp臋tana wojna w jej imieniu 鈥 odezwa艂a si臋 nowo przyby艂a. Jej g艂os 鈥 m贸wi艂a po saranty艅sku, lecz z zachodnim akcentem 鈥 mia艂 czysto艣膰 dzwonu i d藕wi臋­cza艂 w nim gniew; przeszed艂 przez pok贸j jak n贸偶 przez jedwab.

Strateg odwr贸ci艂 si臋. By艂 wyra藕nie zaskoczony, ale szybko to ukry艂. W chwil臋 p贸藕niej uk艂oni艂 si臋 oficjalnie, a jego 偶ona 鈥 z lekkim u艣miechem, jak zauwa偶y艂 Rustem 鈥 przykl臋k艂a z niezr贸wnanym wdzi臋kiem. W nast臋p­nej chwili w jej 艣lady poszli pozostali weselnicy.

Kobieta zaczeka艂a, a偶 wszyscy wstan膮. Nie by艂o jej na uroczysto艣ci za­艣lubin, musia艂a przyby膰 przed chwil膮. Pod naszyjnikiem z klejnotami i stol膮 te偶 by艂a ubrana w biel. W艂osy mia艂a zebrane pod mi臋kkim, ciemnozielonym nakryciem g艂owy, a gdy zrzuci艂a p艂aszcz w identycznym odcieniu, oddaj膮c go w r臋ce s艂u偶膮cej, mo偶na by艂o zobaczy膰, 偶e d艂uga do ziemi szata ma z boku jeden pionowy pasek w kolorze purpury, wsz臋dzie na 艣wiecie ozna­czaj膮cy kr贸lewsk膮 krew.

Gdy go艣cie wstali z szelestem szat, Rustem zobaczy艂, 偶e mozaicysta i ten m艂odszy Bachiarczyk, kt贸ry rano uratowa艂 mu 偶ycie, nadal kl臋cz膮. Kr臋py m艂odzieniec podni贸s艂 wzrok i Rustem ku swemu zaskoczeniu ujrza艂 na jego twarzy 艂zy.

Kr贸lowa Ant贸w 鈥 wszepta艂 mu do ucha senator. 鈥 C贸rka Hildrica.

Potwierdza艂o to niepotrzebnie wnioski, kt贸re lekarz sam ju偶 wyci膮gn膮艂 na podstawie dost臋pnych informacji. O tej kobiecie m贸wi艂o si臋 te偶 w Sarnicy, o jej jesiennej ucieczce przed zab贸jstwem i wygnaniu w Sarancjum. By艂a zak艂adniczk膮 cesarza, pretekstem do wojny, gdyby takiego potrzebowa艂.

Us艂ysza艂, jak senator m贸wi co艣 do syna. Cleander mrukn膮艂 ze z艂o艣ci膮 i pretensj膮 w g艂osie, ale pos艂ucha艂 rozkazu ojca i wyszed艂 z pokoju. W tej chwili ch艂opak w艂a艣ciwie nie mia艂 znaczenia. Rustem wpatrywa艂 si臋 w antyjsk膮 kr贸low膮, samotn膮 i znajduj膮c膮 si臋 tak daleko od domu. By艂a spokoj­na, nieoczekiwanie m艂oda i po kr贸lewsku lustrowa艂a l艣ni膮cy t艂um saranty艅czyk贸w. Lecz lekarz tkwi膮cy w Rustemie 鈥 bo bycie lekarzem stanowi艂o j膮dro osobowo艣ci Bassanidy 鈥 zobaczy艂 w czystych b艂臋kitnych oczach patrz膮cych na niego z drugiego kra艅ca pomieszczenia co艣 zupe艂nie innego, co艣 starannie skrywanego.

Ach 鈥 westchn膮艂 mimowolnie i wtedy zorientowa艂 si臋, 偶e zn贸w spoczywa na nim wzrok 偶ony Plauta Bonosa.


* * *

Kyros wiedzia艂, 偶e przygotowanie uczty na pi臋膰dziesi膮t os贸b nie stano­wi dla Strumosa 偶adnego wyzwania, wzi膮wszy pod uwag臋, 偶e w sali ban­kietowej B艂臋kitnych cz臋sto obs艂ugiwali cztery razy tyle biesiadnik贸w. Pew­ne niedogodno艣ci wi膮za艂y si臋 z u偶ywaniem innej kuchni, ale byli tu przed kilkoma dniami i Kyros, kt贸ry stale otrzymywa艂 coraz bardziej odpowie­dzialne zadania, sporz膮dzi艂 inwentaryzacj臋, umiejscowi艂 przybory i dopil­nowa艂 koniecznych zmian.

Jakim艣 cudem przeoczy艂 brak morskiej soli i wiedzia艂, 偶e Strumosus szybko o tym nie zapomni. Mistrz patelni nie mia艂 sk艂onno艣ci do 鈥 by uj膮膰 to 艂agodnie 鈥 tolerowania potkni臋膰. Kyros pobieg艂by do ich w艂asnej siedzi­by, by samemu przynie艣膰 brakuj膮cy sk艂adnik, ale bieganie by艂o jedn膮 z rzeczy, do kt贸rych zupe艂nie si臋 nie nadawa艂, zwa偶ywszy na zniekszta艂con膮 sto­p臋, kt贸r膮 pow艂贸czy艂 prawie ca艂e 偶ycie. Tak czy owak by艂 ju偶 wtedy zaj臋ty warzywami na zup臋, a inni podkuchenni i kucharczykowie mieli w艂asne obowi膮zki. Do kompleksu B艂臋kitnych posz艂a jedna ze s艂u偶膮cych gospodyni 鈥 ta 艂adna, ciemnow艂osa, o kt贸rej wszyscy rozprawiali, kiedy nie by艂o jej w pobli偶u.

Kyros rzadko w艂膮cza艂 si臋 do takich rozm贸w. Swoje nami臋tno艣ci zacho­wywa艂 dla siebie. Akurat przez ostatnie kilka dni 鈥 od pierwszej wizyty w tym domu 鈥 marzy艂 o mieszkaj膮cej tu tancerce. Mog艂o to i by膰 nielojal­ne wzgl臋dem jego stronnictwa, ale w艣r贸d tancerek B艂臋kitnych nikt nie poru­sza艂 si臋, nie m贸wi艂 i nie wygl膮da艂 jak Shirin z Zielonych. Na d藕wi臋k jej per­listego 艣miechu dobiegaj膮cy z s膮siedniego pomieszczenia serce bi艂o mu szybciej, a noc膮 jego my艣li w臋drowa艂y 艣cie偶kami po偶膮dania.

W taki spos贸b reagowa艂a na ni膮 jednak wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn w Mie艣cie i Kyros o tym wiedzia艂. Strumosus uzna艂by to za objawy pospolitego gu­stu, za nami臋tno艣膰 zbyt 艂atw膮, pozbawion膮 wszelkiej subtelno艣ci. Kr贸luj膮ca tancerka Sarancjum? C贸偶 za oryginalny przedmiot po偶膮dania! Kyros nie­mal s艂ysza艂 surowy g艂os kuchmistrza i jego drwi膮ce oklaski, kiedy uderza艂 grzbietem jednej d艂oni w zag艂臋bienie drugiej.

Bankiet dobiega艂 ko艅ca. Dzik nadziewany drozdami, dzikimi go艂臋biami i jajami przepi贸rek, podany w ca艂o艣ci na olbrzymim drewnianym talerzu wywo艂a艂 entuzjastyczne okrzyki s艂yszalne nawet w kuchni. Shirin ju偶 wcze艣­niej przys艂a艂a t臋 czarnow艂os膮 dziewczyn臋 z wiadomo艣ci膮, 偶e jej go艣cie rozp艂ywaj膮 si臋 z zachwytu nad jesiotrem 鈥 to kr贸l ryb! 鈥 podanym na kwiatach oraz kr贸likiem z soriyya艅skimi figami i oliwkami. A jeszcze wcze艣niej gospodyni przekaza艂a w艂asne wra偶enia dotycz膮ce zupy. Wed艂ug jej dok艂adnych s艂贸w, przyniesionych przez t臋 sam膮 dziewczyn臋 z rado艣ci膮 podkre艣lan膮 przez do艂eczki na policzkach, tancerka Zielonych jeszcze tego samego dnia zamierza艂a po艣lubi膰 cz艂owieka, kt贸ry j膮 ugotowa艂. Strumosus wskaza艂 艂y偶k膮 na Kyrosa, a ciemnow艂osa dzierlatka u艣miechn臋艂a si臋 i pu­艣ci艂a do niego oko.

Kyros natychmiast pochyli艂 g艂ow臋 nad siekanymi zio艂ami, poniewa偶 ze­wsz膮d podnios艂y si臋 krzykliwe docinki, a celowa艂 w nich jego przyjaciel, Rasic. Kyros poczu艂, 偶e czerwieniej膮 mu czubki uszu, ale nie podnosi艂 wzroku. Przechodz膮cy obok Strumosus stukn膮艂 go lekko w ty艂 g艂owy 艂y偶k膮 na d艂ugim trzonku: by艂 to ze strony kuchmistrza gest dobrotliwy i pe艂en uznania. Strumosus po艂ama艂 w swojej kuchni mn贸stwo drewnianych 艂y偶ek. Je艣li uderzy艂 kogo艣 na tyle lekko, 偶e 艂y偶ka ocala艂a, mo偶na by艂o si臋 domy­艣la膰, 偶e jest zadowolony.

Wygl膮da艂o na to, 偶e brak morskiej soli zosta艂 jednak zapomniany albo wybaczony.

Kolacja rozpocz臋艂a si臋 z wysokiego tonu 鈥 podekscytowani go艣cie trajkotali jak naj臋ci o przybyciu i natychmiastowym wyj艣ciu najwy偶szego stra­tega i jego 偶ony z m艂od膮 kr贸low膮 z Zachodu. Gisel z Ant贸w pojawi艂a si臋 na uczcie. Jej niespodziewana obecno艣膰 by艂a niejako prezentem Shirin dla in­nych weselnik贸w, kt贸rzy mieliby okazj臋 spo偶y膰 posi艂ek z osob膮 krwi kr贸­lewskiej. Kr贸lowa jednak przyj臋艂a propozycj臋 stratega, by wraz z nim wr贸­ci膰 do kompleksu cesarskiego i om贸wi膰 kwesti臋 Bachiary 鈥 jej kraju 鈥 z pewnymi osobami.

Zebrani wyci膮gn臋li wniosek, kt贸ry przekaza艂a te偶 do kuchni bardzo za­interesowanemu Strumosowi sprytna ciemnow艂osa s艂u偶膮ca, 偶e tymi pewny­mi osobami m贸g艂 by膰 sam cesarz.

Dziewczyna powiedzia艂a, 偶e Leontes wyrazi艂 niepok贸j i zaskoczenie, i偶 nikt si臋 z kr贸low膮 jeszcze w tej sprawie nie konsultowa艂 ani nawet jej nie powiadomi艂, i przyrzek艂 naprawi膰 to niedopatrzenie. Doda艂a, 偶e by艂 niemo偶­liwie cudowny.

Tak wi臋c przy stole w kszta艂cie podkowy ustawionym w jadalni nie by艂o nikogo kr贸lewskiego rodu, a jedynie wspomnienie pobytu kr贸lowej w艣r贸d go艣ci oraz jej ostrego, karc膮cego tonu skierowanego do najwa偶niejszego 偶o艂nierza w cesarstwie. Kiedy Strumosus dowiedzia艂 si臋 o jej wyj艣ciu, naj­pierw by艂, oczywi艣cie, rozczarowany, a potem niespodzianie si臋 zamy艣li艂. Kyros tylko 偶a艂owa艂, 偶e jej nie widzia艂. Czasami w kuchni wiele si臋 traci艂o, dbaj膮c o przyjemno艣ci innych.

S艂u偶膮ce tancerki i te, kt贸re wynaj臋艂a na ten dzie艅, oraz ch艂opcy przypro­wadzeni z kompleksu B艂臋kitnych najwyra藕niej sko艅czyli sprz膮ta膰 ze sto艂贸w i teraz zebrali si臋 pod uwa偶nym spojrzeniem Strumosa, wyg艂adzaj膮c tuniki i 艣cieraj膮c plamki z policzk贸w czy ubrania.

Wysoki, dobrze zbudowany pomocnik o bardzo ciemnych oczach, zu­pe艂nie nie znany Kyrosowi, wytrzyma艂 wzrok kuchmistrza, kiedy ten za­trzyma艂 si臋 przed nim i mrukn膮艂 z dziwnym p贸艂u艣mieszkiem:

Wiedzia艂e艣, 偶e Lysippus wr贸ci艂?

Zosta艂o to powiedziane cicho, ale Kyros sta艂 obok kucharza i chocia偶 szybko si臋 odwr贸ci艂, by zaj膮膰 si臋 tacami z deserami, wszystko us艂ysza艂.

Tak偶e to, jak po chwili milczenia Strumosus powiedzia艂 tylko:

Nie zapytam, sk膮d si臋 o tym dowiedzia艂e艣. Masz sos na czole. Ze­trzyj go, nim wyjdziesz do jadalni.

Strumosus ruszy艂 dalej wzd艂u偶 szpaleru. Kyros oddycha艂 z trudem. Calizjanin Lysippus, odra偶aj膮co t艂usty g艂贸wny urz臋dnik podatkowy Waleriusza, zosta艂 wygnany po Zamieszkach Zwyci臋stwa. Osobiste zwyczaje Calizjanina wzbudza艂y w艣r贸d ni偶szych klas Miasta strach i obrzydzenie; jego imie­niem straszono niepos艂uszne dzieci.

Do czasu wygnania by艂 te偶 pracodawc膮 Strumosa.

Kyros zerkn膮艂 na kuchmistrza, kt贸ry doszed艂 ju偶 do ostatnich pos艂uga­czy. To tylko plotka, napomnia艂 si臋 Kyros, a ta wiadomo艣膰 mo偶e by膰 nowa dla niego, lecz niekoniecznie dla Strumosa. W ka偶dym razie 偶adn膮 miar膮 nie potrafi艂 odgadn膮膰 jej znaczenia, a i tak to nie by艂a jego sprawa. Mimo to czu艂 niepok贸j.

Strumosus sko艅czy艂 ustawianie ch艂opc贸w i wys艂a艂 ich z powrotem do go艣ci z dzbankami s艂odzonego wina i procesyjnie niesionymi deserami: ciasteczkami sezamowymi, kandyzowanymi owocami, papk膮 ry偶ow膮 w miodzie, melonami o wonnym mi膮偶szu, gruszkami w wodzie, daktylami i rodzynkami, migda艂ami i kasztanami, winogronami w winie, olbrzymimi talerzami ser贸w 鈥 g贸r­skich i nizinnych, bia艂ych i z艂ocistych, mi臋kkich i twardych 鈥 z miodem, w kt贸rym mo偶na je by艂o macza膰 oraz z w艂asnym chlebem orzechowym Strumosa. Specjalnie upieczony okr膮g艂y bochenek zosta艂 po艂o偶ony przed pa艅stwem m艂odymi; w cie艣cie zosta艂y zapieczone dwa srebrne pier艣cienie 鈥 prezent od kuchmistrza.

Kiedy z kuchni znikn膮艂 ostatni talerz, taca, flasza, puchar i miseczka, a z sali bankietowej nie dobieg艂y 偶adne d藕wi臋ki oznaczaj膮ce katastrof臋, Strumosus pozwoli艂 sobie wreszcie usi膮艣膰 na sto艂ku z kubkiem wina przy 艂okciu. Nie u艣miecha艂 si臋, ale od艂o偶y艂 sw膮 drewnian膮 艂y偶k臋. Obserwuj膮c go k膮tem oka, Kyros odetchn膮艂. Wszyscy wiedzieli, co oznacza od艂o偶ona 艂y偶­ka. Ch艂opak pozwoli艂 sobie na odpr臋偶enie.

S膮dz臋 鈥 powiedzia艂 kuchmistrz do ca艂ej kuchni 鈥 偶e zrobili艣my do艣膰, by dzie艅 za艣lubin zako艅czy艂 si臋 艂agodnie i weso艂o, a noc b臋dzie, jaka b臋dzie. 鈥 Cytowa艂 jakiego艣 poet臋. Cz臋sto to robi艂. Napotkawszy spojrzenie Kyrosa, doda艂 cicho: 鈥 Plotki na temat Lysippa co pewien czas wyp艂ywaj膮 na powierzchni臋 jak burz膮ce si臋 mleko. Dop贸ki cesarz nie odwo艂a jego wy­gnania, jego tu nie ma.

Oznacza艂o to, 偶e wie, i偶 Kyros pods艂uchiwa艂. Strumosowi niewiele umy­ka艂o. Kuchmistrz rozejrza艂 si臋 po zat艂oczonej kuchni i podni贸s艂 g艂os:

Zrobili艣cie przyzwoit膮 robot臋. Tancerka powinna by膰 zadowolona.


* * *

Ka偶e ci powiedzie膰, 偶e je艣li natychmiast jej nie wyratujesz, zacznie krzycze膰 na w艂asnym bankiecie, a win膮 zwali na ciebie. Rozumiesz 鈥 doda艂 ptak bezg艂o艣nie 鈥 偶e nie znosz臋, jak si臋 mnie zmusza do m贸wienia do ciebie w ten spos贸b. To nienaturalne.

Jakby w kt贸rymkolwiek z tych dialog贸w by艂o cokolwiek naturalnego鈥, pomy艣la艂 Crispin, usi艂uj膮c skupi膰 uwag臋 na tocz膮cej si臋 wok贸艂 niego roz­mowie.

Ptaka Shirin s艂ysza艂 tak wyra藕nie, jak niegdy艣 s艂ysza艂 Linon 鈥 pod warunkiem 偶e znajdowali si臋 z tancerk膮 wystarczaj膮co blisko siebie. Ze wzro­stem odleg艂o艣ci wewn臋trzny g艂os Danis cich艂, a potem znika艂. Ptak, podob­nie jak Shirin, nie s艂ysza艂 jego my艣li. W gruncie rzeczy Danis mia艂a racj臋. To by艂o nienaturalne.

Wi臋kszo艣膰 weselnik贸w wr贸ci艂a do sali recepcyjnej Shirin. Na wscho­dzie nie ho艂dowano rhodia艅skiemu zwyczajowi pozostawania przy stole czy, podczas bankiet贸w w dawnym stylu, na le偶ankach. Po zako艅czeniu posi艂ku, kiedy dopijano ostatnie kubki wina zmieszanego z wod膮 lub mio­dem, saranty艅czycy, chocia偶 czasami chwiejnie, wstawali od sto艂u.

Crispin zerkn膮艂 na drugi koniec pomieszczenia i nie potrafi艂 pohamowa膰 u艣miechu. Usta zakry艂 d艂oni膮. Shirin, maj膮ca ptaka na szyi, zosta艂a przypar­ta do 艣ciany 鈥 mi臋dzy pi臋kn膮 skrzyni膮 z drewna i spi偶u oraz spor膮 ozdobn膮 urn膮 鈥 przez g艂贸wnego sekretarza najwy偶szego stratega. Perteniusz, rozgestykulowany w ferworze rozmowy, raczej nie wykazywa艂 ch臋ci do zauwa­偶enia jej wysi艂k贸w zmierzaj膮cych do zmiany miejsca i przy艂膮czenia si臋 do innych go艣ci.

Crispin uzna艂 rado艣nie, 偶e jest to utalentowana, wyrafinowana kobieta. Poradzi sobie z zalotnikami, zar贸wno mile, jak i niemile widzianymi. Wr贸­ci艂 do s艂uchania tocz膮cej si臋 obok rozmowy. Skorcjusz i muskularny wo藕ni­ca Zielonych, Crescens, omawiali r贸偶ne ustawienia koni w kwadrydze. Carullus opu艣ci艂 swoj膮 m艂od膮 偶on臋 i spija艂 z ich ust ka偶d膮 sylab臋. Podobnie jak paru innych weselnik贸w. Nied艂ugo mia艂 si臋 zacz膮膰 sezon wy艣cigowy i ta rozmowa wyra藕nie zaostrza艂a apetyty s艂uchaczy. Saranty艅czycy najbardziej czcili 艣wi臋tych m臋偶贸w i wo藕nic贸w. Crispin s艂ysza艂 o tym, zanim jeszcze wyruszy艂 w podr贸偶. Teraz si臋 przekona艂, 偶e to prawda 鈥 przynajmniej je艣li chodzi o wo藕nic贸w.

Kasja sta艂a nieopodal, rozmawiaj膮c z dwiema czy trzema m艂odszymi tancerkami Zielonych; w pobli偶u czujnie kr膮偶y艂 Vargos. Tancerki prawdo­podobnie zadr臋cza艂y j膮, m贸wi膮c o zbli偶aj膮cej si臋 nocy, co stanowi艂o cz臋艣膰 zwyczaj贸w weselnych. Co prawda w przypadku tej szczeg贸lnej panny m艂o­dej takie zadr臋czanie by艂o ca艂kowicie nie na miejscu. Crispinowi przysz艂o do g艂owy, 偶e powinien do niej podej艣膰 i z艂o偶y膰 jej odpowiednie 偶yczenia.

Teraz m贸wi, 偶e je艣li tylko tu podejdziesz, da ci rozkosze, jakie sobie jedynie wyobra偶a艂e艣 鈥 odezwa艂 si臋 naraz w jego g艂owie ptak tancerki. 鈥 Nie cierpi臋, kiedy to robi.

Crispin roze艣mia艂 si臋, 艣ci膮gaj膮c na siebie zdziwione spojrzenia os贸b przys艂uchuj膮cych si臋 toczonej obok niego dyskusji. Zamieni艂 艣miech w ka­szel i zn贸w spojrza艂 w drugi koniec pomieszczenia. Usta Shirin zastyg艂y w sztywnym u艣miechu. Jej oczy napotka艂y wzrok mozaicysty ponad ramie­niem szczup艂ego, bladego sekretarza; p艂on臋艂y 偶膮dz膮 mordu, a nie obietnic膮 jakichkolwiek rozkoszy, cielesnych czy duchowych. Crispin u艣wiadomi艂 sobie poniewczasie, 偶e Perteniusz musi by膰 bardzo pijany. To te偶 go rozba­wi艂o. Sekretarz Leontesa by艂 zwykle najbardziej opanowanym z ludzi.

Crispin uzna艂, 偶e mimo to Shirin da sobie rad臋. To wszystko by艂o w艂a艣­ciwie bardzo zabawne. Pomacha艂 tancerce, u艣miechaj膮c si臋 do niej uprzej­mie, po czym wr贸ci艂 do rozmowy wo藕nic贸w.

Osi膮gn膮艂 z c贸rk膮 Zotika porozumienie zbudowane wok贸艂 jego zdolno艣ci s艂yszenia ptaka oraz tego, co opowiedzia艂 jej o Linon. Owego ch艂odnego je­siennego popo艂udnia 鈥 wydawa艂o si臋 to tak dawno temu 鈥 zapyta艂a go, czy to, co zrobi艂 ze swoim ptakiem, oznacza, 偶e powinna w taki sam spos贸b uwolni膰 Danis. Crispin nie potrafi艂 udzieli膰 jej odpowiedzi. Nast膮pi艂a cisza, kt贸r膮 Crispin rozumia艂, a potem us艂ysza艂, jak ptak mruczy bezg艂o艣nie: Kiedy b臋d臋 tym znu偶ona, powiem ci. Obiecuj臋. Je艣li tak si臋 stanie, zanie艣 mnie z powrotem.

Crispin zadr偶a艂 wtedy na my艣l o polanie, gdzie zwr贸cenie duszy Linon uratowa艂o im 偶ycie we mgle p贸艂艣wiata. Zaniesienie jednego z ptak贸w alche­mika do Drzewielasu nie by艂o prost膮 spraw膮, ale ani wtedy, ani p贸藕niej Cri­spin o tym nie wspomnia艂.

Nawet wtedy, gdy przyszed艂 do Shirin list od Martiniana; tancerka po­s艂a艂a Crispinowi wiadomo艣膰 do sanktuarium, a on przyszed艂 i go przeczyta艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e Zoticus zostawi艂 staremu przyjacielowi instrukcje: gdy­by w po艂owie zimy jeszcze nie wr贸ci艂 do domu z niespodziewanej jesiennej podr贸偶y albo nie przys艂a艂 wiadomo艣ci, to Martinian ma post膮pi膰 tak, jakby alchemik zmar艂, i podzieli膰 jego posiad艂o艣膰 zgodnie z podanymi wskaz贸w­kami. Zadba艂 o s艂u偶膮cych, uczyni艂 wiele osobistych zapis贸w, a niekt贸re przedmioty i dokumenty kaza艂 spali膰.

Dom pod Varen膮 i wszystko, co nie zosta艂o w nim zniszczone, zostawi艂 swojej c贸rce Shirin do wykorzystania wedle jej uznania.

Dlaczego to zrobi艂? Co, w niemo偶liwe imi臋 D偶ada, mam robi膰 z do­mem w Bachiarze? 鈥 zawo艂a艂a dziewczyna do Crispina w salonie, gdzie na skrzyni obok paleniska le偶a艂 ptak.

By艂a oszo艂omiona i zdenerwowana. Crispin wiedzia艂, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂a ojca. Nie by艂a te偶 jego jedynym dzieckiem.

Sprzedaj go 鈥 doradzi艂. 鈥 Martinian si臋 tym zajmie. To najuczciwszy cz艂owiek na 艣wiecie.

Dlaczego zostawi艂 go mnie? 鈥 zapyta艂a.

Crispin wzruszy艂 ramionami.

Ja go wcale nie zna艂em, dziewczyno.

A dlaczego my艣l膮, 偶e on nie 偶yje? Dok膮d poszed艂?

Na to pytanie chyba zna艂 odpowied藕. Nie by艂a to trudna zagadka, co jed­nak nie u艂atwia艂o pogodzenia si臋 z jej rozwi膮zaniem. Martinian napisa艂, 偶e Zoticus niespodziewanie wybra艂 si臋 w p贸藕n膮 podr贸偶 do Sauradii. Cristin napisa艂 wcze艣niej alchemikowi o Linon, w zawoalowany spos贸b opisuj膮c wydarzenia z tamtej le艣nej polany.

Zoticus na pewno wyci膮gn膮艂 odpowiednie wnioski, o wiele wi臋cej wnios­k贸w ni偶 Crispin. W艂a艣ciwie mozaicysta by艂 zupe艂nie pewien, dok膮d si臋 uda艂 ojciec Shirin.

I prawie pewien, co si臋 sta艂o, kiedy tam dotar艂.

Nie powiedzia艂 tego dziewczynie. Zamiast tego wyszed艂 na zimowy zi膮b i zacinaj膮cy deszcz, maj膮c w g艂owie sporo trudnych my艣li, a wieczorem w gospodzie 鈥濻pina鈥 bardzo du偶o wypi艂. Przydzieleni mu stra偶nicy wsz臋­dzie za nim chodzili, chroni膮c tak cenionego cesarskiego mozaicyst臋 przed wszelkimi nieszcz臋艣ciami. Doczesnymi nieszcz臋艣ciami. By艂y tak偶e inne. Wino nie odnios艂o po偶膮danego skutku. Wspomnieniu zubira, jego ciemnej, olbrzymiej obecno艣ci w 偶yciu Crispina chyba nie by艂o pisane go opu艣ci膰.

Sama Shirin by艂a duchem r贸wnowa偶膮cym. Zacz膮艂 o niej tak my艣le膰 w miar臋 przemijania zimy. 艢miech, ruchy szybkie jak u kolibra, r贸wnie szybka my艣l, a tak偶e szczodro艣膰, jakich tak s艂awna kobieta wcale nie mu­sia艂a przejawia膰. Nie mog艂a nawet przej艣膰 si臋 po Mie艣cie bez wynaj臋tych stra偶nik贸w, kt贸rzy chronili j膮 przed wielbicielami.

Wygl膮da艂o na to 鈥 a Crispin dowiedzia艂 si臋 o tym dopiero dzi艣 鈥 偶e tancerka nawi膮za艂a znajomo艣膰 z Gisel, m艂od膮 antyjsk膮 kr贸low膮. Nie mia艂 poj臋cia, kiedy to si臋 zacz臋艂o. 呕adna z nich nic mu nie powiedzia艂a. Kobiety, kt贸re tu zna艂, by艂y... skomplikowane.

W pewnej chwili tego popo艂udnia Crispin dozna艂 dr臋cz膮cej 艣wiadomo­艣ci, 偶e w pomieszczeniu znajduj膮 si臋 cztery kobiety, kt贸re niedawno wpl膮ta­艂y go w intymne prze偶ycia z sob膮: kr贸lowa, tancerka, zam臋偶na arystokratka... oraz ocalona przez niego od niewolnictwa panna m艂oda.

Pomy艣la艂, 偶e tylko Kasja dotyka艂a go z czu艂o艣ci膮, pewnej wietrznej, czarnej, nawiedzanej przez sny nocy w Sauradii. To wspomnienie kr臋po­wa艂o go. Wci膮偶 s艂ysza艂 okiennic臋 uderzaj膮c膮 na wietrze, wci膮偶 widzia艂 Ilandr臋, kt贸r膮, zanim znikn臋艂a, oddziela艂 od niego we 艣nie zubir. Obudzi艂 si臋 wtedy z krzykiem w zimnym pokoju, a obok niego w 艂贸偶ku le偶a艂a Kasja, m贸wi膮c co艣 do niego.

Spojrza艂 teraz na ni膮, 艣wie偶o po艣lubion膮 jego najbli偶szemu przyjacielo­wi w tym mie艣cie, ale kiedy zobaczy艂, 偶e jej oczy spoczywaj膮 na nim, szyb­ko odwr贸ci艂 wzrok.

To te偶 by艂o echem pewnej innej wymiany spojrze艅, jaka nast膮pi艂a wcze艣­niej tego popo艂udnia.

Kiedy Z艂ocisty Leontes rozmawia艂 z Carullusem, a mieszanka weselnik贸w ch艂on臋艂a jego s艂owa, jakby to by艂 jaki艣 艣wi臋ty tekst, Crispin nie potrafi艂 nie patrze膰 na inn膮 niedawn膮 pann臋 m艂od膮.

Jego nagrod臋鈥, jak nazwa艂a si臋 Styliane zesz艂ej jesieni w p贸艂mroku crispinowego pokoju w zaje藕dzie. Kiedy s艂ucha艂 teraz Leontesa, mozaicysta zrozumia艂 co艣, przypominaj膮c sobie bezpo艣rednie s艂owa stratega i jego za­chowanie w Pa艂acu Atteni艅skim owego wieczoru, gdy pojawi艂 si臋 tam po raz pierwszy. Leontes przemawia艂 do dworu jak prosty 偶o艂nierz, a do 偶o艂nie­rzy i obywateli z wdzi臋kiem dworaka, co si臋 sprawdza艂o, bardzo dobrze si臋 sprawdza艂o.

Kiedy bezb艂臋dna mieszanka czaru i otwarto艣ci osaczy艂a to mieszane to­warzystwo niczym wojska oblegaj膮ce fortec臋, Crispin odkry艂, 偶e Styliane Daleina patrzy na niego, jakby czeka艂a, by pochwyci膰 jego spojrzenie.

Unios艂a lekko i z wdzi臋kiem ramiona, jak gdyby chcia艂a powiedzie膰 bez s艂贸w: 鈥濼eraz rozumiesz? 呕yj臋 z tym idea艂em jako ozdoba鈥. A Crispinowi uda艂o si臋 wytrzyma膰 spojrzenie tych b艂臋kitnych oczu tylko przez chwil臋.

Gisel, jego kr贸lowa, nie zosta艂a na tyle d艂ugo, by cho膰by zauwa偶y膰 jego obecno艣膰, a co dopiero podj膮膰 t臋 szarad臋 intymno艣ci panuj膮cej mi臋dzy nimi. Odwiedzi艂 j膮 tej zimy dwukrotnie 鈥 tak jak mu nakaza艂a 鈥 w pa艂acy­ku przy murach, kt贸ry dosta艂a, i za ka偶dym razem zachowanie kr贸lowej by艂o po kr贸lewsku oboj臋tne, praktyczne. Nie wymienili 偶adnych my艣li czy przypuszcze艅 na temat ich kraju i inwazji. Gisel jeszcze nie widzia艂a si臋 z cesarzem na osobno艣ci. Ani z cesarzow膮. Crispin widzia艂, 偶e irytuje j膮 przebywanie tu bez regularnego dop艂ywu wiadomo艣ci z domu i bez mo偶li­wo艣ci zrobienia czy osi膮gni臋cia czegokolwiek.

Spr贸bowa艂 kiedy艣 bezskutecznie wyobrazi膰 sobie przebieg i ton spotka­nia cesarzowej Alixany z m艂od膮 kr贸low膮, kt贸ra wys艂a艂a go tu zesz艂ej jesieni z tajn膮 wiadomo艣ci膮.

W sali recepcyjnej Shirin, kiedy 艣wiat znajdowa艂 si臋 na skraju wios­ny, jego my艣li wr贸ci艂y do panny m艂odej. Pami臋ta艂, jak pierwszy raz zoba­czy艂 j膮 w korytarzu zajazdu Moraxa. 鈥濲utro mnie zabij膮. Zabierzesz mnie z sob膮?鈥

Wci膮偶 poczuwa艂 si臋 do odpowiedzialno艣ci za ni膮: to ci臋偶ar zwi膮zany z uratowaniem kogo艣, z przed艂u偶eniem i ca艂kowit膮 zmian膮 jego 偶ycia. W cza­sach, kiedy mieszka艂a w jednym domu razem z nim, Vargosem i s艂u偶膮cymi przydzielonymi im przez eunuch贸w kanclerza, cz臋sto na niego patrzy艂a i pytania, jakie Crispin widzia艂 w jej oczach, przyprawia艂y go o g艂臋boki nie­pok贸j. A potem pewnego wieczoru Carullus znalaz艂 go pij膮cego w 鈥濻pina鈥 i oznajmi艂, 偶e 偶eni si臋 z Kasj膮.

Stwierdzenie to przywiod艂o ich wszystkich do tego punktu; zapada艂 zmierzch i przyj臋cie zbli偶a艂o si臋 do ko艅ca oraz do spro艣nych, bardzo sta­rych piosenek, kt贸re doprowadz膮 spraw臋 do 艣lubnego 艂o偶a z zas艂onami, dla wzbudzenia po偶膮dania przypr贸szonego szafranem.

Crispin zn贸w spojrza艂 w stron臋 Shirin. U艣miechn膮艂 si臋 na widok m臋偶­czyzny, kt贸ry do艂膮czy艂 do Perteniusza. Zapewne jeszcze jeden zadurzony zalotnik. By艂y ich w Mie艣cie dziesi膮tki. Da艂oby si臋 sformowa膰 ca艂y legion z wielbicieli wzdychaj膮cych do tancerki Zielonych i pragn膮cych jej z si艂膮, kt贸ra prowadzi艂a do pisania z艂ych wierszy, sprowadzania muzyk贸w na jej ganek w 艣rodku nocy, b贸jek na ulicach i kupowania u chiromant贸w mi艂osnych tabliczek, wrzucanych nast臋pnie przez mur do jej ogrodu. Pokaza艂a Crispinowi kilka z nich: 鈥濪uchy 艣wie偶o zmar艂ych, podr贸偶nicy, przyb膮d藕cie mi na pomoc! Ze艣lijcie do 艂贸偶ka Shirin, tancerki Zielonych, niszcz膮ce sen i szarpi膮ce dusz臋 pragnienie, tak by wszystkie jej my艣li w mroku prze­pe艂nia艂a t臋sknota do mnie. Niech przest膮pi pr贸g swego domu o szarej godzi­nie przed 艣witem i 艣mia艂o, bez wstydu, p艂on膮c z po偶膮dania, przyjdzie do mego domu...鈥.

Czytaj膮c co艣 takiego, mo偶na by艂o si臋 przestraszy膰 i zaniepokoi膰.

Crispin nigdy jej nie dotkn膮艂, a ona nie czyni艂a mu 偶adnych awans贸w wybiegaj膮cych poza niewinne przekomarzanie si臋. W艂a艣ciwie nie potrafi艂by tego wyja艣ni膰: 偶adne z nich nie by艂o z nikim zwi膮zane i z nikim nie dzielili sekretu p贸艂艣wiata. Wci膮偶 jednak co艣 powstrzymywa艂o go przed ujrzeniem c贸rki Zotika w pewnym 艣wietle.

By膰 mo偶e powodem by艂 ptak, pami臋膰 o jej ojcu, mroczna z艂o偶ono艣膰 tego, co ich 艂膮czy艂o. Albo my艣l o tym, jak bardzo musi by膰 znu偶ona 艣ci­gaj膮cymi j膮 m臋偶czyznami: t艂umami niedosz艂ych kochank贸w na ulicy czy kamiennymi tabliczkami w ogrodzie, wzywaj膮cymi nazwane i bezimienne poga艅skie moce tylko po to, by si臋 z ni膮 przespa膰.

Crispin musia艂 jednak przyzna膰, 偶e w tej chwili z prawdziwym rozba­wieniem patrzy, jak zalotnicy przypieraj膮 j膮 do muru w jej domu. Do dw贸ch poprzednich do艂膮czy艂 ju偶 trzeci. Crispin zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy dojdzie do b贸jki.

M贸wi, 偶e ukatrupi ci臋 zaraz potem, jak zabije tych dw贸ch kupc贸w i tego 偶a艂osnego skryb臋 鈥 odezwa艂 si臋 ptak. 鈥 Kiedy to powiem, mam krzycze膰 w twojej g艂owie.

M贸j drogi, drogi Rhodianinie! 鈥 da艂 si臋 s艂ysze膰 w tej samej chwili modulowany, g艂臋boki g艂os, zbli偶aj膮cy si臋 z drugiej strony. 鈥 Oznajmiono mi, 偶e niedawno pomog艂e艣 temu przybyszowi unikn膮膰 okaleczenia. To bar­dzo pi臋kny czyn.

Crispin odwr贸ci艂 si臋 i ujrza艂 przewodnicz膮cego senatu z ma艂偶onk膮, a obok nich Bassanid臋. Plautus Bonosus by艂 dobrze znany zar贸wno ze swo­ich osobistych s艂abostek, jak i z prezentowanej publicznie godno艣ci. Senat by艂 cia艂em czysto symbolicznym, lecz powiadano, 偶e Bonosus prowadzi jego obrady z klas膮 i utrzymuje w nim porz膮dek, a poza tym ceniono go za dyskrecj臋. Zachowanie jego pi臋knej 偶ony, kobiety wci膮偶 m艂odej, lecz skromnej i pe艂nej godno艣ci, by艂o bez zarzutu. Crispinowi przemkn臋艂o przez g艂ow臋 pytanie, co 鈥 i czy w og贸le 鈥 robi ta przedwcze艣nie dojrza艂a kobieta, by os艂odzi膰 sobie noce, kt贸re jej m膮偶 sp臋dza z ch艂opcami. Nie bardzo po­trafi艂 sobie wyobrazi膰, by mog艂a odda膰 si臋 nami臋tno艣ci. U艣miechn臋艂a si臋 te­raz uprzejmie do dw贸ch wo藕nic贸w otoczonych wianuszkiem wielbicie­li. Obaj uk艂onili si臋 senatorskiej parze. Skorcjusz nieco si臋 skonfundowa艂 i podj膮艂 w膮tek swego wywodu dopiero po chwili.

Crispin zobaczy艂, 偶e Pardos od艂膮cza si臋 od zas艂uchanych znawc贸w wy­艣cig贸w i podchodzi bli偶ej. W ci膮gu p贸艂 roku zasz艂y w nim pewne zmiany, ale mozaicysta postanowi艂 je przeanalizowa膰 dopiero wtedy, kiedy sp臋dzi ze swoim by艂ym terminatorem troch臋 czasu sam na sam. Jeszcze nie zrozu­mia艂, 偶e uczucie, jakiego dozna艂 rano na widok Pardosa na drabinie, by艂o czyst膮 przyjemno艣ci膮.

Znalezienie lub odczucie czego艣 czystego po艣r贸d spl膮tanych zawi艂o艣ci miasta Waleriusza zdarza艂o si臋 niezmiernie rzadko. Dlatego wci膮偶 wola艂 偶y膰 na swoich rusztowaniach, maj膮c do wykonania wizerunek 艣wiata i po­trzebne do tego z艂oto oraz kolorowe szk艂o. Tego pragn膮艂, ale na tyle dobrze pozna艂 ju偶 Miasto i samego siebie, by zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e to niemo偶li­we. Sarancjum nie by艂o miejscem, w kt贸rym mo偶na by znale藕膰 schronienie, nawet w pogoni za wizj膮. 艢wiat zagarnia艂 tu cz艂owieka, chwyta艂 w sw贸j wir. Tak jak teraz.

Skin膮艂 z szacunkiem g艂ow膮 Bonosowi i jego 偶onie.

Rozumiem, 偶e mo偶esz mie膰 osobiste powody, by pragn膮膰 wynagro­dzi膰 temu lekarzowi krzywdy 鈥 mrukn膮艂. 鈥 Ch臋tnie zostawi臋 t臋 spraw臋 w twoich r臋kach, je艣li oczywi艣cie nasz przyjaciel ze Wschodu 鈥 tu spojrza艂 uprzejmie na medyka 鈥 na to przystanie.

Bassanida, m臋偶czyzna przedwcze艣nie siwiej膮cy i do艣膰 sztywny, skin膮艂 g艂ow膮.

Jestem zadowolony 鈥 rzek艂 naprawd臋 dobrym saranty艅skim. 鈥 Senator by艂 na tyle hojny, by na czas moich poszukiwa艅 zaproponowa膰 mi dach nad g艂ow膮. Ustalenie, co nale偶y zrobi膰 z zab贸jcami mojego s艂u­gi, zostawi臋 jemu oraz osobom bardziej obeznanym z saranty艅sk膮 spra­wiedliwo艣ci膮.

Crispin kiwn膮艂 g艂ow膮, zachowuj膮c niewinny wyraz twarzy. Bassanida by艂 oczywi艣cie przekupywany 鈥 dom stanowi艂 pierwsz膮 rat臋. Ch艂opak otrzyma jak膮艣 kar臋, kt贸r膮 wymierzy mu ojciec, a martwy s艂u偶膮cy zostanie szybko pochowany za murami miasta.

W nocy na jego gr贸b spadn膮 tabliczki z kl膮twami. Wkr贸tce rozpoczyna si臋 sezon wy艣cigowy: chiromanci i inni samozwa艅czy handlarze pot臋g膮 p贸艂艣wiata ju偶 byli zaj臋ci kl膮twami przeciwko ludziom i koniom 鈥 a tak偶e ochron膮 przed nimi. Szarlatan m贸g艂 przyj膮膰 pieni膮dze za wyg艂oszenie for­mu艂y maj膮cej spowodowa膰 z艂amanie nogi s艂ynnego konia, a nast臋pnego dnia za zapewnienie temu samemu koniowi ochrony. Crispin pomy艣la艂, 偶e miejsce poch贸wku zamordowanego poga艅skiego Bassanidy zostanie uzna­ne za siedlisko wi臋kszej mocy ni偶 zwyk艂e groby.

Sprawiedliwo艣膰 zostanie wymierzona 鈥 zapewni艂 Bonosus.

Licz臋 na to 鈥 odpar艂 Bassanida. Spojrza艂 na Pardosa. 鈥 Spotkamy si臋 jeszcze? Jestem twoim d艂u偶nikiem i chcia艂bym wynagrodzi膰 twoj膮 od­wag臋.

Sztywny go艣膰, pomy艣la艂 Crispin, ale do艣膰 uprzejmy, wie, co nale偶y m贸wi膰鈥.

Nie trzeba, ale mam na imi臋 Pardos 鈥 przedstawi艂 si臋 m艂odzieniec. 鈥 B臋dzie mnie do艣膰 艂atwo znale藕膰 w sanktuarium, je艣li Crispin nie zabije mnie za u艂o偶enie tesser pod niew艂a艣ciwym k膮tem.

Nie uk艂adaj ich pod niew艂a艣ciwym k膮tem 鈥 rzek艂 Crispin.

Senatoro­wi drgn臋艂y usta.

Ja jestem Rustem z Kerakeku 鈥 powiedzia艂 Bassanida. 鈥 Przy­by艂em tu, by spotka膰 si臋 z moimi zachodnimi kolegami, podzieli膰 si臋 tym, co sam wiem, i zdoby膰 dalsz膮 wiedz臋 dla skuteczniejszego leczenia moich pacjent贸w. 鈥 Zawaha艂 si臋, po czym po raz pierwszy pozwoli艂 sobie na u艣miech. 鈥 Podr贸偶owa艂em na Wschodzie. Chyba nadszed艂 czas, by wybra膰 si臋 na Zach贸d.

B臋dzie mieszka艂 w jednym z moich dom贸w 鈥 oznajmi艂 Plautus Bo­nosus. 鈥 W tym z dwoma okr膮g艂ymi oknami, przy ulicy Khardelosa. Oczy­wi艣cie jeste艣my tym zaszczyceni.

Crispin nagle poczu艂, 偶e robi mu si臋 bardzo zimno. Zupe艂nie jakby prze­wia艂 go wiatr: ch艂odne, wilgotne powietrze z p贸艂艣wiata, dotykaj膮ce 艣mier­telnego serca.

Rustem. Ulica Khardelosa 鈥 powt贸rzy艂 niem膮drze.

Znasz j膮? 鈥 zapyta艂 senator z u艣miechem.

S艂y... s艂ysza艂em t臋 nazw臋.

Crispin z wysi艂kiem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Shirin, nie powiem tego! 鈥 us艂ysza艂, wci膮偶 zmagaj膮c si臋 z nag艂ym strachem. Zapad艂a cisza, a po chwili Danis zn贸w si臋 odezwa艂a: 鈥 Nie mo偶esz si臋 spodziewa膰, 偶ebym...

To przyjemny dom 鈥 ci膮gn膮艂 senator. 鈥 Troch臋 za ma艂y dla rodzi­ny, ale znajduje si臋 w pobli偶u mur贸w, co by艂o wygodne w czasach, gdy cz臋­艣ciej podr贸偶owa艂em.

Crispin kiwn膮艂 z roztargnieniem g艂ow膮.

Mam ci powiedzie膰, 偶e w tej chwili, stoj膮c przed tym znudzonym psem na ch艂opc贸w i jego zbyt sztywn膮 偶on膮, masz sobie wyobrazi膰 d艂onie Shirin. Pomy艣l o jej palcach podci膮gaj膮cych ci z ty艂u tunik臋, a potem ze艣li­zguj膮cych si臋 w d贸艂 po sk贸rze, pod bielizn臋. Pomy艣l o nich teraz, jak delikatnie dotykaj膮 twego nagiego cia艂a, budz膮c twoje zmys艂y. Mam ci powie­dzie膰, 偶e... Shirin! Nie!

Crispin kaszln膮艂. Czu艂, 偶e si臋 czerwieni. Zbyt sztywna 偶ona senatora pa­trzy艂a na niego z 艂agodnym zainteresowaniem. Crispin odchrz膮kn膮艂.

Senator, niesko艅czenie do艣wiadczony w prowadzeniu nic nie znacz膮­cych pogwarek, ci膮gn膮艂:

W艂a艣ciwie jest po艂o偶ony bardzo blisko Pa艂acu Eustabiusza 鈥 tego, kt贸­ry Saranios wybudowa艂 pod murami. Wiadomo, 偶e lubi艂 polowa膰 i w 艂adne po­ranki nie chcia艂o mu si臋 jecha膰 z kompleksu cesarskiego przez ca艂e miasto.

Masz pomy艣le膰, 偶e dotyka ci臋 w艂a艣nie w tej chwili, tu, gdzie stoisz; jej palce g艂aszcz膮 twoje najintymniejsze miejsca, ni偶ej, coraz ni偶ej, a sto­j膮ca przed tob膮 kobieta obserwuje to, nie mog膮c si臋 odwr贸ci膰; rozchyla usta i szeroko otwiera oczy.

Doprawdy! 鈥 uda艂o si臋 wykrztusi膰 Crispinowi zduszonym g艂osem. 鈥 Lubi艂 polowa膰! Tak!

Pardos zerkn膮艂 na niego.

M贸wi... m贸wi, 偶e teraz czujesz jej sutki na plecach. S膮 twarde, bo sama jest podniecona, 艂偶e poni偶ej... robi si臋... Shirin, nie ma mowy, 偶ebym to powiedzia艂a!

A zatem Saranios sp臋dza艂 tam noc 鈥 wyja艣nia艂 dalej Plautus Bono­sus. 鈥 Sprowadza艂 ulubionych towarzyszy, jakie艣 dziewcz臋ta, kiedy by艂 m艂odszy, a przed wschodem s艂o艅ca by艂 ju偶 za murami z 艂ukami i w艂贸czniami.

M贸wi, 偶e jej palce dotykaj膮 teraz twojego... twojego, hmm, organu z... z do艂u... hmm, g艂aszcz膮 go i... eee, obejmuj膮? M贸wi, 偶e 偶ona senatora wpatruje si臋 w ciebie z otwartymi ustami, a tw贸j sztywny, twardy... nie!

G艂os ptaka przeszed艂 w bezg艂o艣ny wrzask, a potem na szcz臋艣cie zamilk艂. Crispin walczy艂 o zachowanie resztek opanowania z rozpaczliw膮 nadziej膮, 偶e nikt nie spojrzy na jego krocze. Shirin! Przekl臋ta przez D偶ada Shirin!

Dobrze si臋 czujesz? 鈥 zapyta艂 Bassanida. Jego zachowanie zmie­ni艂o si臋; promieniowa艂 niespokojn膮, pe艂n膮 uwagi trosk膮. Lekarz. Crispin po­my艣la艂 z rozpacz膮, 偶e prawdopodobnie wkr贸tce spojrzy w d贸艂. 呕ona senato­ra wci膮偶 na niego patrzy艂a. Jej usta na szcz臋艣cie nie by艂y rozchylone.

Jest mi nieco... gor膮co, tak, eee, to nic powa偶nego... jestem pewien, mam wielk膮 nadziej臋, 偶e jeszcze si臋 spotkamy 鈥 rzek艂 po艣piesznie Crispin i szybko si臋 uk艂oni艂. 鈥 Je艣li mi wybaczycie, jest pewna... sprawa 艣lubna. Musz臋... porozmawia膰.

Jaka sprawa? 鈥 zapyta艂 przekl臋ty Carullus, stoj膮cy u boku Skorcjusza.

Crispinowi nawet nie chcia艂o si臋 odpowiada膰. Ju偶 przecina艂 pomiesz­czenie, zmierzaj膮c do szczup艂ej kobiety stoj膮cej pod 艣cian膮 i niemal przy­s艂oni臋tej przez trzech m臋偶czyzn.

M贸wi, 偶e na zawsze jest twoj膮 d艂u偶niczk膮 鈥 odezwa艂 si臋 ptak. 鈥 Ze jeste艣 jak dawny bohater i 偶e powiniene艣 poprawi膰 d贸艂 tuniki.

Tym razem us艂ysza艂 rozbawienie nawet w g艂osie Danis, w tym szczeg贸l­nym g艂osie, jakim alchemik Zoticus obdarzy艂 wszystkie schwytane przez sie­bie dusze, 艂膮cznie z dusz膮 tej nie艣mia艂ej dziewczyny zabitej 鈥 jak wszystkie inne 鈥 pewnego jesiennego poranka dawno temu na polanie w Sauradii.

艢mia艂a si臋 z niego.

Sam m贸g艂by si臋 艣mia膰, nawet czuj膮c skr臋powanie, ale co艣 si臋 w艂a艣nie wydarzy艂o i Crispin nie wiedzia艂, jak ma sobie z tym poradzi膰. Wepchn膮艂 si臋 mi臋dzy Perteniusza i korpulentnego kupca 鈥 prawie na pewno zwolen­nika Zielonych 鈥 bardziej obcesowo, ni偶 zamierza艂. Obaj zgromili go wzrokiem.

Wybaczcie, przyjaciele. Wybaczcie. Shirin, mamy drobny k艂opot, zechcesz przyj艣膰? 鈥 Uj膮艂 tancerk臋 za 艂okie膰, wcale nie delikatnie, i odci膮g­n膮艂 j膮 od 艣ciany oraz od p贸艂kola otaczaj膮cych j膮 m臋偶czyzn.

K艂opot? 鈥 zapyta艂a uroczo Shirin. 鈥 Ojej. Jaki...?

Id膮c przez sal臋, Crispin napotyka艂 spojrzenia weselnik贸w i mia艂 szczer膮 nadziej臋, 偶e jego tunika prezentuje si臋 ju偶 bez zarzutu. Shirin u艣miecha艂a si臋 niewinnie do swych go艣ci.

Z braku lepszego pomys艂u i 艣wiadom, 偶e nie my艣li jasno, Crispin wy­prowadzi艂 j膮 przez otwarte drzwi do jadalni, gdzie zosta艂o jeszcze z p贸艂 tuzi­na os贸b, a potem do kuchni.

Zatrzymali si臋 w drzwiach: dwie odziane w biel postacie w pobiesiadnym ba艂aganie i chaosie kuchni, w艣r贸d poplamionych i zm臋czonych kucha­rzy oraz s艂u偶膮cych. W miar臋 jak ludzie ich zauwa偶ali, cich艂y rozmowy.

Witam! 鈥 rzek艂a rado艣nie Shirin, bo Crispinowi zabrak艂o s艂贸w.

Witamy! 鈥 odpowiedzia艂 drobny, pulchny m臋偶czyzna o okr膮g艂ej twarzy, kt贸rego Crispin po raz pierwszy ujrza艂 kiedy艣 o 艣wicie w nieco wi臋k­szej kuchni. Pami臋ta艂, jak Strumosus dzier偶y艂 ci臋偶ki n贸偶 do siekania warzyw, got贸w u偶y膰 go przeciw ka偶demu intruzowi wchodz膮cemu na jego teren.

Kuchmistrz wsta艂 ze sto艂ka z u艣miechem i podszed艂 do nich.

Czy dobrze si臋 spisali艣my, moja pani?

Wiesz, 偶e tak 鈥 odpar艂a Shirin. 鈥 Co mog艂abym ci zaproponowa膰, 偶eby艣 zamieszka艂 u mnie?

Ona te偶 si臋 u艣miecha艂a.

Strumosus zrobi艂 figlarn膮 min臋.

Szczerze m贸wi膮c, w艂a艣nie mia艂em przedstawi膰 ci podobn膮 propo­zycj臋.

Shirin unios艂a brwi.

Tu jest bardzo ciasno 鈥 stwierdzi艂 kucharz, pokazuj膮c na stert臋 przybor贸w kuchennych i talerzy oraz na wsz臋dzie stoj膮cych ludzi.

Gospodyni i go艣膰 poszli za nim do mniejszego pomieszczenia, gdzie przechowywano naczynia i 偶ywno艣膰. Znajdowa艂y si臋 tam jeszcze jedne drzwi, wychodz膮ce na wewn臋trzny dziedziniec. By艂o zbyt zimno, by wyj艣膰 na dw贸r. S艂o艅ce zachodzi艂o i robi艂o si臋 ciemno.

Strumosus zamkn膮艂 drzwi do kuchni. Nagle zrobi艂o si臋 cicho. Crispin opar艂 si臋 o 艣cian臋. Zamkn膮艂 na chwil臋 oczy, a kiedy je otworzy艂, pomy艣la艂, 偶e powinien by艂 zgarn膮膰 po drodze kubek wina. W g艂owie rozbrzmiewa艂y mu dwa imiona.

Shirin u艣miechn臋艂a si臋 skromnie do ma艂ego kuchmistrza.

Co ludzie o nas powiedz膮? Czy o艣wiadczasz mi si臋 w chwili, kiedy usi艂uj臋 ci臋 zdoby膰, m贸j drogi?

To dla sprawy 鈥 odpar艂 kucharz z powa偶n膮 min膮. 鈥 Co musieliby zaproponowa膰 B艂臋kitni, by艣 zosta艂a ich g艂贸wn膮 tancerk膮?

Ach 鈥 rzek艂a Shirin.

Jej u艣miech znikn膮艂. Spojrza艂a na Crispina, a potem zn贸w na Strumosa i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Tego si臋 nie da zrobi膰 鈥 mrukn臋艂a.

Za 偶adn膮 cen臋? Astorgus jest hojny.

S艂ysza艂am. Mam nadziej臋, 偶e p艂aci ci tyle, na ile zas艂ugujesz.

Kuchmistrz zawaha艂 si臋, po czym bez ogr贸dek wymieni艂 sum臋.

Mam nadziej臋, 偶e Zieloni nie proponuj膮 ci mniej.

Shirin spojrza艂a na pod艂og臋 i Crispin spostrzeg艂, 偶e tancerka jest skr臋po­wana. Unikaj膮c wzroku Strumosa, powiedzia艂a tylko:

Nie.

Nie powiedzia艂a nic wi臋cej, ale wszystko by艂o jasne. Strumosus poczer­wienia艂. Zapad艂o milczenie.

No c贸偶 鈥 odezwa艂 si臋 wreszcie kuchmistrz 鈥 to ma sens. G艂贸wna tancerka jest bardziej... eksponowana ni偶 jakikolwiek kucharz. Bardziej wi­doczna. To inny poziom s艂awy.

Ale nie bardziej utalentowana 鈥 rzek艂a Shirin, podnosz膮c wzrok. Dotkn臋艂a ramienia Strumosa. 鈥 Nie jest to dla mnie kwestia pieni臋dzy. To... to co艣 innego. 鈥 Przerwa艂a, przygryz艂a warg臋, a potem powiedzia艂a: 鈥 Kiedy cesarzowa przys艂a艂a mi swoje perfumy, da艂a mi jasno do zrozu­mienia, 偶e b臋d臋 mog艂a ich u偶ywa膰 tylko tak d艂ugo, jak d艂ugo zostan臋 z Zielonymi. To by艂o tu偶 potem, jak opu艣ci艂 nas Skorcjusz.

Zapad艂o milczenie.

Rozumiem 鈥 rzek艂 cicho Strumosus. 鈥 R贸wnowa偶enie stronnictw? Ona jest... oni s膮 bardzo sprytni, prawda?

Crispin zamierza艂 co艣 powiedzie膰, ale tego nie zrobi艂. Co prawda 鈥瀊ar­dzo sprytni鈥 nie by艂o odpowiednim sformu艂owaniem. By艂o zupe艂nie niewy­starczaj膮ce. Mia艂 pewno艣膰, 偶e ten pomys艂 wyszed艂 od Alixany. Wszyscy wiedzieli, 偶e cesarz nie ma cierpliwo艣ci do spraw stronnictw. Skorcjusz powiedzia艂 Crispinowi, 偶e podczas zamieszek prawie go to kosztowa艂o tron. Natomiast cesarzowa, kt贸ra w m艂odo艣ci by艂a tancerk膮 B艂臋kitnych, mia艂a wyczucie tych kwestii jak nikt inny w kompleksie cesarskim. I je艣li B艂臋kit­nym pozwolono zagarn膮膰 najlepszego wo藕nic臋 tych czas贸w, to Zieloni maj膮 zachowa膰 najs艂ynniejsz膮 tancerk臋. Dzi臋ki perfumom 鈥 nie wolno by艂o ich u偶ywa膰 nikomu innemu w cesarstwie 鈥 oraz zwi膮zanemu z nimi warunkowi cesarzowa mia艂a pewno艣膰, 偶e Shirin o tym wie.

Szkoda 鈥 powiedzia艂 z namys艂em ma艂y kuchmistrz 鈥 ale to chyba ma sens. Je艣li spojrze膰 na nas wszystkich z g贸ry.

I tak chyba w艂a艣nie jest鈥, pomy艣la艂 Crispin.

Strumosus zmieni艂 temat.

Czy przyszli艣cie do kuchni w jakim艣 celu?

呕eby ci pogratulowa膰, to oczywiste 鈥 odpar艂a szybko Shirin.

Mistrz patelni przeni贸s艂 spojrzenie z jednego na drugie. Crispin wci膮偶 mia艂 trudno艣ci z zebraniem my艣li. Strumosus u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

Zostawi臋 was na chwil臋 samych. A je艣li naprawd臋 szukasz kucharza, to cz艂owiek, kt贸ry ugotowa艂 dzisiaj zup臋, pod koniec roku b臋dzie got贸w do samodzielnej pracy. Nazywa si臋 Kyros. To ten z chrom膮 nog膮. M艂ody, ale bardzo obiecuj膮cy ch艂opak, a poza tym inteligentny.

B臋d臋 o nim pami臋ta艂a 鈥 rzek艂a Shirin i odpowiedzia艂a mu u艣miechem.

Strumosus wr贸ci艂 do kuchni, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

Shirin spojrza艂a na Crispina.

Dzi臋kuj臋 鈥 rzek艂a. 鈥 Ty draniu.

Zem艣ci艂a艣 si臋 鈥 westchn膮艂. 鈥 Po艂owa weselnik贸w zapami臋ta mnie jako jakie艣 rozpasane poga艅skie uosobienie p艂odno艣ci.

Roze艣mia艂a si臋.

Wyjdzie ci to na dobre. Zbyt wiele os贸b si臋 ciebie boi.

Ty nie 鈥 powiedzia艂 z roztargnieniem. Spojrza艂a na niego i naraz spowa偶nia艂a.

Co si臋 sta艂o? 殴le si臋 czujesz? Czyja naprawd臋...?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie ty. Tw贸j ojciec.

Zaczerpn膮艂 tchu.

M贸j ojciec nie 偶yje 鈥 stwierdzi艂a Shirin.

Wiem. Ale p贸艂 roku temu poda艂 mi imiona dw贸ch os贸b, kt贸re we­d艂ug niego mog艂y mi pom贸c w Sarancjum. Jednym z nich by艂o twoje.

Shirin nie spuszcza艂a z niego wzroku.

A drugim?

A drugie nale偶a艂o do lekarza; poda艂 mi te偶 dom i ulic臋, na kt贸rej mog臋 go znale藕膰.

Lekarze s膮 u偶yteczni.

Crispin zn贸w zaczerpn膮艂 g艂臋boko powietrza.

Shirin, cz艂owiek, kt贸rego imi臋 wymieni艂 tw贸j ojciec zesz艂ej jesieni, przyby艂 do Sarancjum dopiero dzi艣 rano, a dom przy tej ulicy zaproponowa­no mu dopiero tego popo艂udnia, w tej chwili, w twoim domu.

Och 鈥 rzek艂a c贸rka alchemika.

Zapad艂a cisza. Oboje us艂yszeli g艂os:

Ale dlaczego to jest takie niepokoj膮ce? 鈥 zapyta艂a Danis. 鈥 Musie­li艣cie przecie偶 wiedzie膰, 偶e on potrafi robi膰 takie rzeczy.

Oczywi艣cie mia艂a racj臋. Wiedzieli. Danis stanowi艂a tego dow贸d. S艂ysze­li bezg艂o艣ny g艂os sztucznego ptaka, kt贸ry by艂 dusz膮 zabitej kobiety. Jakich wi臋cej trzeba 艣wiadectw pot臋gi? Lecz wiedza i wiedza to na tych grani­cach p贸艂艣wiata dwie odmienne rzeczy, a Crispin by艂 niemal pewien, 偶e pa­mi臋ta艂, jak zapytany o to Zoticus wypiera艂 si臋 umiej臋tno艣ci przepowiadania przysz艂o艣ci. Czy k艂ama艂? By膰 mo偶e. Dlaczego mia艂by m贸wi膰 ca艂膮 prawd臋 rozz艂oszczonemu mozaicy艣cie, kt贸rego ledwie zna艂?

Ale dlaczego wi臋c podarowa艂 temu samemu cz艂owiekowi pierwszego ptaka, kt贸rego zrobi艂, najdro偶szego jego sercu?

Crispin pomy艣la艂, 偶e umarli zostaj膮 z cz艂owiekiem.

Spojrza艂 na Shirin i jej ptaka; u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wspomina 偶on臋 i 偶e nie my艣la艂 o Ilandrze od kilku ju偶 dni, co nigdy dot膮d mu si臋 nie zdarzy艂o. Poczu艂 smutek, zam臋t w g艂owie i skutki zbyt wielkiej ilo艣ci wypitego wina.

Lepiej wracajmy 鈥 rzek艂a Shirin. 鈥 Ju偶 pewnie czas na procesj臋 do 艣lubnego 艂o偶a.

Crispin skin膮艂 g艂ow膮.

Prawdopodobnie.

Dotkn臋艂a jego ramienia i otworzy艂a drzwi prowadz膮ce do kuchni. Do­艂膮czyli do go艣ci.

Nieco p贸藕niej Crispin znalaz艂 si臋 na ciemniej膮cej ulicy w艣r贸d pochodni, muzyk贸w i spro艣nych piosenek, gdzie wraz z 偶o艂nierzami, lud藕mi teatru i ostatnimi go艣膰mi w艂膮czy艂 si臋 do g艂o艣nej procesji prowadz膮cej Carullusa i Kasj臋 do ich nowego domu. Uderzali w rozmaite przedmioty, 艣piewali, krzyczeli. Rozlega艂 si臋 艣miech. Ha艂as oczywi艣cie by艂 dobry 鈥 odstrasza艂 wszelkie z艂e duchy, kt贸re mog艂yby rzuci膰 urok na ma艂偶e艅skie 艂o偶e. Crispin bezskutecznie usi艂owa艂 bra膰 udzia艂 w og贸lnej weso艂o艣ci. Chyba nikt tego nie zauwa偶y艂; zapada艂a noc, a pozostali zachowywali si臋 nadto g艂o艣no. Za­stanawia艂 si臋, co o tym wszystkim s膮dzi Kasja.

Uca艂owa艂 oboje pod ich drzwiami. Carullus wynaj膮艂 kilka pokoi w do­brej okolicy. Przyjaciel Crispina, teraz oficer naprawd臋 wysokiej szar偶y, przyci膮gn膮艂 go do siebie, a Crispin odwzajemni艂 u艣cisk. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e ani on, ani Carullus nie jest ca艂kowicie trze藕wy. Kiedy pochyli艂 si臋, by uca艂owa膰 Kasj臋, zauwa偶y艂 u niej co艣 nowego i subtelnego, a po chwili z zaskoczeniem u艣wiadomi艂 sobie, co to jest 鈥 zapach: ten, kt贸rego mia艂y u偶y­wa膰 wy艂膮cznie pewna cesarzowa i pewna tancerka.

Kasja odgad艂a jego my艣li. Stali bardzo blisko siebie.

Powiedzia艂a, 偶e to ostatni prezent 鈥 powiedzia艂a nie艣mia艂o.

Rozumia艂 to. Shirin taka by艂a. Tej nocy Kasja b臋dzie niczym kr贸lowa. Ogarn臋艂a go fala ciep艂ych uczu膰 do dziewczyny.

Niech ci臋 kocha D偶ad, a twoi bogowie ci臋 chroni膮 鈥 wyszepta艂 z moc膮. 鈥 Nie zosta艂a艣 ocalona z tamtego gaju dla smutku.

呕adn膮 miar膮 nie m贸g艂 wiedzie膰, czy to prawda, ale chcia艂, by tak by艂o. Kasja przygryz艂a warg臋, patrz膮c na niego, ale nic nie powiedzia艂a, tylko ski­n臋艂a g艂ow膮. Crispin odst膮pi艂 do ty艂u. Obok stali Pardos i Vargos. Zrobi艂o si臋 zimno.

Zatrzyma艂 si臋 obok Shirin, unosz膮c brwi.

Ryzykowny podarunek? 鈥 zapyta艂.

Wiedzia艂a, co ma na my艣li.

Nie na jedn膮 noc 鈥 odpar艂a cicho. 鈥 W po艣lubnej komnacie. Niech b臋dzie cesarzow膮. Niech on trzyma cesarzow膮 w ramionach.

Tak jak ci, kt贸rzy trzymaj膮 w ramionach ciebie?鈥, pomy艣la艂 nagle, ale tego nie powiedzia艂. Co prawda my艣l ta mog艂a znale藕膰 odbicie w wyrazie jego twarzy, poniewa偶 Shirin gwa艂townie odwr贸ci艂a wzrok, zak艂opotana. Podszed艂 do Pardosa. Razem patrzyli, jak w艣r贸d 偶art贸w i wiwat贸w pa艅stwo m艂odzi staj膮 na progu swego domu.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂 Crispin.

Zaczekaj! 鈥 odezwa艂 si臋 ptak.

Mozaicysta obejrza艂 si臋. Shirin, ubrana teraz w ciemno艣ci w p艂aszcz z kapturem, post膮pi艂a krok do przodu i po艂o偶y艂a mu ur臋kawiczon膮 d艂o艅 na ramieniu. Powiedzia艂a g艂o艣no i wyra藕nie b艂agalnym tonem:

Mam do ciebie ostatni膮 pro艣b臋. Odprowadzisz do domu bliskiego przyjaciela? On nie jest ca艂kiem... sob膮, a nie艂adnie by艂oby teraz odrywa膰 偶o艂nierzy od 艣wi臋towania, prawda?

Crispin zerkn膮艂 za ni膮. Zobaczy艂 chwiej膮cego si臋 niepewnie Perteniusza z Eubulus; na twarzy rozlewa艂 mu si臋 szeroki, zupe艂nie zaskakuj膮cy u niego u艣miech, a oczy l艣ni艂y jak u emaliowanej ikony jakiej艣 艣wi臋tej postaci.

Ale偶 oczywi艣cie 鈥 odpowiedzia艂 spokojnie Crispin. Shirin u艣miech­n臋艂a si臋. Bardzo szybko wr贸ci艂 jej spok贸j. By艂a tancerk膮, aktork膮, profesjo­nalistk膮.

M贸wi, 偶e mimo jego po偶a艂owania godnego stanu w 偶aden spos贸b nie wolno ci wykorzysta膰 seksualnie tego biedaka. 鈥 Nawet ten przekl臋ty ptak wydawa艂 si臋 rozbawiony. Crispin zgrzytn膮艂 z臋bami i zmilcza艂. Carullus i Kasja znikn臋li wewn膮trz domu, 偶egnani ostatnim lubie偶nym refrenem w wykonaniu muzyk贸w i 偶o艂nierzy.

Nie, nie, nie, nie! 鈥 powiedzia艂 sekretarz, zbyt szybko wynurzaj膮c si臋 zza Shirin. 鈥 Droga kobieto! Nic mi nie jest, zupe艂nie nic mi nie jest! W艂a艣ciwie... sam ci臋 odprowadz臋 do domu! To zaszczyt! Zaszczyt...

Vargosowi, kt贸ry znajdowa艂 si臋 najbli偶ej, uda艂o si臋 chwyci膰 sekreta­rza, zanim ten pad艂 na ziemi臋 w trakcie udowadniania doskona艂o艣ci swego stanu.

Crispin westchn膮艂. On sam potrzebowa艂 eskorty, a Shirin mia艂a racj臋 co do 偶o艂nierzy, kt贸rzy byli r贸wnie pijani co sekretarz i g艂o艣no oznajmiali za­miar dalszego picia na cze艣膰 nowo mianowanego chiliarchy w saranty艅skiej armii.

Crispin odes艂a艂 Vargosa z Pardosem do swego domu, a sam ruszy艂 鈥 z konieczno艣ci powoli 鈥 z sekretarzem w kierunku jego domostwa, po艂o­偶onego obok miejskiej siedziby stratega. Nie potrzebowa艂 偶adnych wskaz贸­wek: mimo 偶e Leontes korzysta艂 z ca艂ego skrzyd艂a jednego z pa艂ac贸w w kompleksie cesarskim, posiada艂 te偶 najwi臋kszy dom w Sarancjum. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e le偶a艂 on bardzo daleko od domu Crispina i z miejsca, gdzie si臋 znajdowali, droga do niego prowadzi艂a g艂贸wnie pod g贸r臋. Shirin oczy­wi艣cie o tym wiedzia艂a. Mozaicy艣cie przysz艂o do g艂owy, 偶e tego dnia go pobi艂a. Prawdopodobnie powinno go to bardziej z艂o艣ci膰. Wci膮偶 jednak by艂 poruszony jej gestem z perfumami.

Obejrzawszy si臋 przez rami臋, zobaczy艂 w 艣wietle pochodni, 偶e tancerce Zielonych nie b臋dzie brakowa艂o odprowadzaj膮cych.

Zrobi艂o si臋 zimno. W szalonym p臋dzie, w jakim si臋 przebiera艂, by zd膮偶y膰 na uroczysto艣膰 za艣lubin, oczywi艣cie nie pomy艣la艂 o zabraniu z sob膮 p艂aszcza.

Pieprzony D偶ad 鈥 mrukn膮艂 pod nosem.

Perteniusz zachichota艂 i o ma艂o si臋 nie przewr贸ci艂.

Pieprzony! 鈥 zgodzi艂 si臋 i zn贸w zachichota艂, jakby zaskoczy艂 same­go siebie. Crispin prychn膮艂; kiedy zwyk艂e opanowani ludzie sobie pod­chmiel膮, potrafi膮 by膰 zabawni.

Podtrzyma艂 sekretarza, chwyciwszy go pod 艂okie膰. Szli z mozo艂em da­lej, bliscy sobie jak kuzyni, jak bracia, odziani w biel pod bia艂ym ksi臋偶y­cem. Co pewien czas Crispin widzia艂 k膮tem oka j臋zyki ognia b艂yskaj膮ce na ulicach. Zawsze sieje widzia艂o noc膮 w Sarancjum; kiedy sp臋dzi艂o si臋 jaki艣 czas w Mie艣cie, nawet si臋 o nich nie wspomina艂o.

Nieco p贸藕niej, kiedy przeszli za sanktuarium i skr臋cili w szerok膮 ulic臋 prowadz膮c膮 do domu sekretarza, zobaczyli tu偶 przed sob膮 okaza艂膮 lektyk臋 z zaci膮gni臋tymi zas艂onami. Obaj jednak wiedzieli, gdzie s膮 i kto mo偶e znaj­dowa膰 si臋 w 艣rodku.

呕aden jednak tego nie skomentowa艂, chocia偶 Perteniusz zaczerpn膮艂 na­gle zimnego nocnego powietrza i wyprostowa艂 ramiona, stawiaj膮c kilka krok贸w z przesadn膮 powag膮, zanim zn贸w si臋 nie potkn膮艂 i nie przyj膮艂 pomocnej d艂oni Crispina. Min臋li stra偶nika prefektury miejskiej, kt贸remu z po­wag膮 skin臋li g艂owami: dwaj podpici m臋偶czy藕ni, znajduj膮cy si臋 poza do­mem p贸藕niej, ni偶 to by艂o bezpieczne, ale dobrze ubrani, pasuj膮cy do tej okolicy. Zobaczyli, jak lektyka skr臋ca na o艣wietlony pochodniami dziedzi­niec; s艂u偶膮cy szybko otworzyli, a potem zamkn臋li bram臋.

B艂臋kitny ksi臋偶yc ju偶 wzni贸s艂 si臋 w膮skim sierpem nad domy. W miejscu, gdzie jeden z zau艂k贸w przecina艂 szerok膮 ulic臋, pojawi艂a si臋 i zaraz znikn臋艂a delikatna bia艂a linia ognia.

Musisz wej艣膰! 鈥 twierdzi艂 Perteniusz z Eubulus, kiedy min臋li pot臋偶­ny kamienny dom oraz zamkni臋t膮 bram臋, przez kt贸r膮 zosta艂a wpuszczona lektyka, i dotarli pod jego drzwi. 鈥 Okazja do rozmowy. Z dala od ulicz­nych t艂um贸w, 偶o艂nierzy. Aktor贸w. Niewykszta艂conego mot艂ochu.

O, nie 鈥 zaprotestowa艂 Crispin, ale uda艂o mu si臋 u艣miechn膮膰. W to­nie, jaki przybra艂 sekretarz w swoim obecnym stanie, mimo wszystko by艂o co艣 zabawnego. 鈥 Obaj potrzebujemy snu, przyjacielu.

Czu艂 teraz ca艂e wypite wino, a tak偶e inne rzeczy. Niepok贸j wiosny. Noc. 艢lub. Obecno艣膰 przesz艂o艣ci. Nie by艂a to osoba, kt贸r膮 chcia艂 mie膰 teraz przy sobie. Nie wiedzia艂, kto m贸g艂by ni膮 by膰.

Musisz! 鈥 upar艂 si臋 sekretarz. 鈥 Porozmawia膰 z tob膮. Moje w艂asne zadanie. Pisa膰 o budowlach cesarza, o sanktuarium. Twoja praca. Pytania! Dlaczego 偶ubr? Te kobiety? Na kopule? Dlaczego tak du偶o... tak du偶o cie­bie, Rhodianinie?

Przez niepokoj膮c膮 chwil臋 jego spojrzenie w blasku ksi臋偶yca by艂o bezpo­艣rednie, a nawet da艂oby si臋 je okre艣li膰 mianem jasnego.

Crispin zamruga艂. To co艣 wi臋cej, ni偶 si臋 spodziewa艂 ze strony tego cz艂owieka, w tej chwili. Po d艂ugim wahaniu, wzruszywszy w duchu ramio­nami, podszed艂 do drzwi z sekretarzem Leontesa i kiedy s艂u偶膮cy je otwo­rzy艂, wszed艂 do 艣rodka. Perteniusz potkn膮艂 si臋 na w艂asnym progu, ale potem poprowadzi艂 Crispina, cz艂api膮c w g贸r臋 po schodach. Na dole zamkn臋艂y si臋 drzwi.

Za nimi na nocnych ulicach Miasta jak zawsze pojawia艂y si臋 i znika艂y p艂omienie, widziane czy niewidziane, nie zapalane od 偶adnego stoczka czy iskry, niezg艂臋bione jak morze o艣wietlone blaskiem ksi臋偶yca albo pragnienia m臋偶czyzn i kobiet znajduj膮cych si臋 mi臋dzy narodzinami i 艣mierci膮.



Rozdzia艂 5


Pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 zrozumia艂a Gisel, kiedy razem ze strategiem i jego nieskazitelnie wynios艂膮 偶on膮 stan臋艂a przed obliczem cesarza i cesarzowej Sarancjum, by艂o to, 偶e s膮 oczekiwani.

Wiedzia艂a, 偶e ma sobie z tego nie zdawa膰 sprawy. Chcieli, by wierzy艂a, i偶 impulsywne zaproszenie jej przez Leontesa do kompleksu cesarskiego zaskoczy艂o Waleriusza i Alixan臋. Mia艂a trwa膰 w tym fa艂szywym przekona­niu, nabra膰 艣mia艂o艣ci, pope艂nia膰 b艂臋dy. Ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂a jednak na dwo­rze i cokolwiek ci aroganccy mieszka艅cy Wschodu mogli my艣le膰 o Antach w Bachiarze, mi臋dzy jej pa艂acem w Varenie i tutejszym kompleksem cesar­skim istnia艂o tyle samo podobie艅stw, co r贸偶nic.

Wykorzystuj膮c chwil臋, kiedy muzyk opu艣ci艂 instrument, a cesarz wraz z niewielk膮 grupk膮 towarzysz膮cych mu os贸b zwr贸ci艂 si臋 do niej, Gisel szyb­ko rozwa偶y艂a rozmaite mo偶liwo艣ci i postanowi艂a z艂o偶y膰 pe艂en, formalny uk艂on, muskaj膮c czo艂em posadzk臋. Waleriusz 鈥 zachowuj膮cy na g艂adko wygolonej twarzy wyraz dobrotliwej 艂agodno艣ci 鈥 spojrza艂 na Leontesa, a potem zn贸w na podnosz膮c膮 si臋 ju偶 Gisel. Usta wygi膮艂 w niepewnym po­witalnym u艣miechu. Alixana, odziana w g艂臋bok膮 czerwie艅 i l艣ni膮ca od bi偶u­terii, u艣miechn臋艂a si臋 z wdzi臋kiem, nie wstaj膮c z krzes艂a z ko艣ci s艂oniowej.

I w艂a艣nie ta ich swoboda, ta wsp贸lnie odegrana bez najmniejszego wy­si艂ku komedia nagle nape艂ni艂a Gisel strachem, jakby 艣ciany tego ciep艂ego pokoju znikn臋艂y, ods艂aniaj膮c le偶膮cy za nimi bezmiar zimnego morza.

P贸艂 roku wcze艣niej przys艂a艂a temu m臋偶czy藕nie rzemie艣lnika z ofert膮 ma艂偶e艅stwa. Kobieta, cesarzowa, wiedzia艂a o tym. Tak powiedzia艂 rzemie艣l­nik. Caius Crispus oznajmi艂, 偶e oboje spodziewali si臋 鈥 albo domy艣lali si臋 tego 鈥 zanim jeszcze z nimi porozmawia艂. Gisel mu wierzy艂a. Widz膮c ich oboje, cesarza udaj膮cego zaskoczenie, a Alixan臋 udaj膮c膮 szczere powitanie, wierzy艂a mu bez zastrze偶e艅.

Wybacz nam, po trzykro膰 wyniesiony, to nieplanowane wtargni臋cie 鈥 odezwa艂 si臋 energicznie Leontes. 鈥 Przyprowadzi艂em ci osob臋 kr贸lew­skiej krwi, kr贸low膮 Ant贸w. Moim zdaniem ju偶 dawno powinna si臋 znale藕膰 tu, mi臋dzy nami. Przyjm臋 wszelkie twoje zarzuty w tej sprawie.

Zachowywa艂 si臋 otwarcie i bezpo艣rednio. Ani 艣ladu uprzejmej, dworskiej pozy, jak膮 demonstrowa艂 w domu tancerki. Ale przecie偶 musia艂 wie­dzie膰, 偶e to nie b臋dzie 偶adna niespodzianka, prawda? A mo偶e Gisel si臋 myli? Zerkn臋艂a na Styliane Dalein臋: z jej rys贸w nie dawa艂o si臋 nic wyczyta膰.

Cesarz machn膮艂 niedbale r臋k膮 i s艂u偶膮cy po艣piesznie przygotowali siedzi­ska dla obu kobiet. Przechodz膮c przez pok贸j i przyjmuj膮c kubek wina oraz krzes艂o, Styliane u艣miechn臋艂a si臋 lekko do siebie.

Gisel te偶 usiad艂a. Popatrzy艂a na cesarzow膮 i poczu艂a delikatne, lecz bar­dzo prawdziwe przera偶enie w艂asnym zesz艂orocznym szale艅stwem. Wyra­zi艂a wtedy przekonanie, 偶e t臋 kobiet臋 鈥 star膮, bezdzietn膮, teraz na pewno ju偶 zniszczon膮 i m臋cz膮c膮 鈥 mo偶na zast膮pi膰.

Szale艅stwo鈥 tak naprawd臋 nie by艂o odpowiednim s艂owem. Alixana z Sarancjum, wypolerowana i g艂adka jak per艂a, l艣ni艂a 艣wiat艂em odbitym od klejnot贸w i jej ciemnych oczu. By艂o w nich te偶 rozbawienie, ale zupe艂nie innego rodzaju ni偶 to, kt贸re Gisel dostrzeg艂a u 偶ony stratega.

To 偶adne wtargni臋cie, Leontesie 鈥 mrukn臋艂a cesarzowa, odzywaj膮c si臋 jako pierwsza. G艂os mia艂a niski, s艂odki, spokojny. 鈥 Wszyscy troje czy­nicie nam honor. Widz臋, 偶e przybywacie z wesela. Pocz臋stujecie si臋 winem i pos艂uchacie jeszcze troch臋 muzyki, a potem wszystko nam opowiecie?

Prosz臋 鈥 rzek艂 z powag膮 Waleriusz II, cesarz po艂owy 艣wiata. 鈥 Uwa偶ajcie si臋 za zaproszonych i szanowanych go艣ci!

Oboje byli doskonali. Gisel podj臋艂a decyzj臋.

Nie zwracaj膮c uwagi na podsuwany kubek, podnios艂a si臋 p艂ynnym ru­chem z krzes艂a, z艂o偶y艂a przed sob膮 d艂onie i mrukn臋艂a:

Cesarz i cesarzowa s膮 zbyt 艂askawi. Pozwalaj膮 mi nawet 偶ywi膰 po­chlebne z艂udzenie, 偶e ta wizyta jest nieoczekiwana. Jakby cokolwiek, co dzieje si臋 w wielkim Sarancjum, mog艂o pozosta膰 niezauwa偶one przez ich wszystkowidz膮ce oczy. Jestem g艂臋boko wdzi臋czna za t臋 uprzejmo艣膰.

Zauwa偶y艂a, 偶e grzej膮cy si臋 przy ogniu szczup艂y, wiekowy kanclerz Gezjusz robi nagle zamy艣lon膮 min臋. W pomieszczeniu znajdowa艂o si臋 tylko pi臋ciu innych go艣ci, wspaniale odzianych i ogolonych m臋偶czyzn oraz 艂y­siej膮cy, pulchny muzyk. Leontes najwyra藕niej si臋 zirytowa艂, chocia偶 to na pewno on musia艂 powiadomi膰 Waleriusza, 偶e do niego id膮. Styliane zn贸w si臋 u艣miecha艂a za swoim kubkiem wina i pier艣cieniami.

Waleriusz i Alixana roze艣mieli si臋. Oboje.

I tak dostali艣my nauczk臋 鈥 rzek艂 cesarz, pocieraj膮c d艂oni膮 mi臋kki podbr贸dek. 鈥 Jak niesforne dzieci przy艂apane przez nauczyciela. Rhodias jest starsze od Sarancjum, Zach贸d istnia艂 na d艂ugo przed Wschodem, a kr贸­lowa Ant贸w, c贸rka kr贸la, zanim sama obj臋艂a w艂adz臋, zawsze by艂a 艣wiado­ma dworskich intryg.

Jeste艣 sprytna i pi臋kna, dziecko 鈥 stwierdzi艂a Alixana. 鈥 Takiej c贸rki mog艂abym pragn膮膰.

Gisel zaczerpn臋艂a tchu. 呕adn膮 miar膮 nie mog艂o w tym by膰 krzty szczero­艣ci, ale ta kobieta w艂a艣nie mimochodem zwr贸ci艂a uwag臋 na ich wiek, swoj膮 bezdzietno艣膰 i wygl膮d Gisel.

C贸rki na dworze rzadko ciesz膮 si臋 powodzeniem 鈥 mrukn臋艂a, my­艣l膮c najszybciej, jak umia艂a. 鈥 Najcz臋艣ciej jeste艣my tylko narz臋dziami do przeprowadzania ma艂偶e艅stw. To komplikuje inne sprawy, chyba 偶e s膮 te偶 i synowie, kt贸rzy zapewni膮 sukcesj臋 tronu. 鈥 Je艣li Alixana mo偶e by膰 bez­po艣rednia, to ona te偶. Czu艂a niezaprzeczaln膮 fal臋 podniecenia: jest tu ju偶 prawie p贸艂 roku, bezczynna, zawieszona jak jaki艣 owad w trakezyjskim bursztynie. To, co robi艂a teraz, mo偶e zako艅czy膰 si臋 艣mierci膮, ale u艣wiado­mi艂a sobie, 偶e jest gotowa podj膮膰 to ryzyko.

Tym razem to Gezjusz przelotnie si臋 u艣miechn膮艂. Gisel czu艂a na sobie jego taksuj膮ce spojrzenie.

Zdajemy sobie oczywi艣cie spraw臋 z twoich trudno艣ci w domu 鈥 odezwa艂 si臋 Waleriusz. 鈥 W gruncie rzeczy sp臋dzili艣my ca艂膮 zim臋, zasta­nawiaj膮c si臋, jak im zaradzi膰.

Nieudzielenie na to odpowiedzi te偶 nie mia艂o zbytniego sensu.

My sp臋dzili艣my zim臋 na tym samym 鈥 mrukn臋艂a Gisel. 鈥 Mo偶e nale偶a艂o zastanawia膰 si臋 razem? Przyj臋li艣my zaproszenie do przybycia tu w艂a艣nie w tym celu.

Doprawdy? Czy rzeczywi艣cie? 鈥 odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna we wzo­rzystych jedwabiach koloru g艂臋bokiej zieleni. 鈥 Ja rozumia艂em, 偶e nasze zaproszenie i cesarski statek uratowa艂y ci 偶ycie, kr贸lowo Ant贸w. 鈥 Jego wschodni, patrycjuszowski ton ledwie pasowa艂 w tym towarzystwie. Prze­艂o偶ony urz臋d贸w przerwa艂, a po chwili doda艂: 鈥 Przecie偶 twoje plemi臋 ma histori臋 pe艂n膮 przemocy.

Tego nie zamierza艂a znosi膰. Znowu Wsch贸d i upad艂y Zach贸d? Wspania­li saranty艅scy spadkobiercy Rhodias i prymitywni barbarzy艅cy z p贸艂noc­nych puszcz? Ju偶 nie, nie tutaj. Gisel zwr贸ci艂a spojrzenie na niego.

Poniek膮d 鈥 rzek艂a zimno. 鈥 Jeste艣my wojowniczym, zdobywczym narodem. Oczywi艣cie sukcesja tronu tu, w Sarancjum, zawsze przebiega w bardziej uporz膮dkowany spos贸b. Zmianie cesarzy nigdy nie towarzyszy niczyja 艣mier膰, prawda?

Wiedzia艂a, co m贸wi. Na chwil臋 zapanowa艂a cisza. Gisel zda艂a sobie spraw臋, 偶e w kierunku Styliane Daleiny, kt贸ra usadowi艂a si臋 za cesarzow膮, mkn膮 ukradkowe spojrzenia obecnych; sama starannie unika艂a patrzenia w jej stron臋.

Kanclerz zakaszla艂 sucho, zas艂aniaj膮c usta d艂oni膮. Kt贸ry艣 z siedz膮cych m臋偶czyzn spojrza艂 na niego, a potem skin膮艂 r臋k膮. Muzyk po艣piesznie i z wi­doczn膮 ulg膮 z艂o偶y艂 g艂臋boki uk艂on i wyszed艂 z pokoju. Nikt nie zwr贸ci艂 na nie­go najmniejszej uwagi. Gisel wci膮偶 wbija艂a wzrok w prze艂o偶onego urz臋d贸w.

Kr贸lowa oczywi艣cie ma racj臋, Faustinie 鈥 rzek艂 Waleriusz z na­mys艂em. 鈥 Nawet wst膮pieniu na tron mojego wuja towarzyszy艂y pewne akty przemocy. Zgin膮艂 wtedy ojciec Styliane.

Ile偶 tu sprytu. 鈥濼o nie jest cz艂owiek, pomy艣la艂a Gisel, kt贸ry pomin膮艂by jaki艣 niuans, je艣li tylko m贸g艂 go wykorzysta膰鈥. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e to rozu­mia艂a: jej ojciec by艂 bardzo podobny. Dodawa艂o jej to nieco pewno艣ci sie­bie, cho膰 serce mocno jej bi艂o. To niebezpieczni, subtelni ludzie, ale ona sama jest c贸rk膮 kogo艣 takiego. Mo偶e jest taka jak oni? Potrafiliby i mogliby j膮 zabi膰, ale nie pozbawi膮 jej dumy i dziedzictwa. Zdawa艂a sobie jednak spraw臋 z gorzkiej ironii: broni swego ludu przed zarzutem, 偶e jest morder­czy i barbarzy艅ski, podczas gdy sama mia艂a pa艣膰 ofiar膮 zab贸jstwa, i to w po艣wi臋conym miejscu.

Czasy przemian rzadko obywaj膮 si臋 bez ofiar 鈥 odezwa艂 si臋 cicho kanclerz. G艂os mia艂 szeleszcz膮cy jak papier, bardzo wyra藕ny.

To samo trzeba powiedzie膰 o wojnie 鈥 rzek艂a bez ogr贸dek Gisel. Nie pozwoli, by spotkanie zmieni艂o si臋 w wieczorn膮 dyskusj臋 filozof贸w. Przyp艂yn臋艂a tu z pewnego okre艣lonego powodu i bez wzgl臋du na to, co mog­liby sobie pomy艣le膰 albo powiedzie膰 ludzie, nie by艂a nim ch臋膰 ocalenia 偶y­cia. Leontes patrzy艂 na ni膮 z min膮 zdradzaj膮c膮 zaskoczenie.

Istotnie 鈥 rzek艂a Alixana. 鈥 P艂onie i ginie jeden cz艂owiek albo taki los spotyka tysi膮ce tysi臋cy. Dokonujemy wybor贸w, prawda?

P艂onie i ginie jeden cz艂owiek鈥. Gisel tym razem zerkn臋艂a na Styliane. Nic. Zna艂a t臋 histori臋, jak ka偶dy. Saranty艅ski ogie艅 na ulicy o poranku.

Waleriusz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Tak, dokonujemy, mi艂o艣ci moja, lecz je艣li post臋pujemy honorowo, wybory te nie s膮 arbitralne. S艂u偶ymy bogu tak, jak go rozumiemy.

Rzeczywi艣cie, panie m贸j 鈥 powiedzia艂 sucho Leontes, jakby chcia艂 przeci膮gn膮膰 mieczem po uwodzicielskiej mi臋kko艣ci g艂osu cesarzowej. 鈥 Woj­na prowadzona w imieniu 艣wi臋tego D偶ada nie jest jak inne wojny. 鈥 Zn贸w zerkn膮艂 na Gisel. 鈥 Nie mo偶na te偶 powiedzie膰, by najazdy by艂y obce Antom.

Oczywi艣cie, 偶e nie. Sama przecie偶 to zasugerowa艂a. Jej nar贸d zdoby艂 p贸艂wysep bachiarski, spl膮drowa艂 i spali艂 Rhodias. Utrudnia艂o to znalezienie argument贸w przeciwko naje藕d藕czej armii albo proszenie o 艂ask臋. Gisel tego nie robi艂a. Usi艂owa艂a naprowadzi膰 rozm贸wc贸w na prawd臋, kt贸r膮 zna艂a: je艣li dokonaj膮 inwazji 鈥 i nawet je艣li ten wysoki, z艂ocisty genera艂 odniesie na pocz膮tku jakie艣 sukcesy 鈥 to si臋 nie utrzymaj膮. Nigdy nie utrzymaj膮 si臋 w kraju Ant贸w, maj膮c na granicach Inicyjczyk贸w, a w perspektywie stwo­rzenie kolejnego frontu przez Bassani臋, pojmuj膮c膮, czym jej grozi ponow­nie zjednoczone cesarstwo. Nie, odzyskanie Rhodias mog艂oby nast膮pi膰 tyl­ko w jeden spos贸b. Tym sposobem by艂a ona, jej m艂odo艣膰, jej osoba, jej 偶y­cie, kt贸re mo偶e zako艅czy膰 kubek zatrutego wina lub cicha, sekretna klinga.

Musia艂a pr贸bowa膰 i艣膰 tak膮 w膮sk膮, kr臋t膮 艣cie偶k膮. Na jedno s艂owo cesarza Leontes, ten patrz膮cy na ni膮 teraz przystojny, pobo偶ny 偶o艂nierz, przyniesie jej krajowi zniszczenie. 鈥濿 imieniu 艣wi臋tego D偶ada鈥, powiedzia艂. Czy w takim przypadku martwi s膮 mniej martwi? Mog艂aby o to zapyta膰, ale w tej chwili nic mia艂o to znaczenia.

Dlaczego nie porozmawia艂e艣 ze mn膮 wcze艣niej? 鈥 spyta艂a, zma­gaj膮c si臋 z nag艂膮, rosn膮c膮 panik膮. Zn贸w patrzy艂a na Waleriusza, tego spo­kojnego m臋偶czyzn臋 o mi臋kkiej twarzy, kt贸remu zaproponowa艂a ma艂偶e艅­stwo. Wci膮偶 z trudem wytrzymywa艂a spojrzenie cesarzowej, chocia偶 Alixana by艂a z nich wszystkich najmilsza. Ca艂y czas powtarza艂a sobie, 偶e niczego nic wolno tu uznawa膰 za to, czym si臋 wydaje. Je艣li jest jakakolwiek prawda, kt贸rej nale偶y si臋 trzyma膰, to jest ni膮 w艂a艣nie to.

Negocjowali艣my z uzurpatorami 鈥 rzek艂 Waleriusz z brutaln膮 szcze­ro艣ci膮.

Traktuje bezpo艣rednio艣膰 jako narz臋dzie鈥, pomy艣la艂a Gisel.

Ach tak 鈥 powiedzia艂a, jak najstaranniej ukrywaj膮c zmieszanie. 鈥 Co艣 takiego. Jakie偶 to... roztropne.

Waleriusz wzruszy艂 ramionami.

Oczywiste. By艂a zima. Armie nie podr贸偶uj膮, ale kurierzy tak. G艂upio by by艂o nie dowiedzie膰 si臋 tyle, ile si臋 tylko da. A gdyby艣my oficjalnie ci臋 tu przyj臋li, uzurpatorzy oczywi艣cie by o tym wiedzieli. Wi臋c nie zrobili艣my tego. Kazali艣my za to ci臋 obserwowa膰 i ca艂膮 zim臋 strzec przed zab贸jstwem. Chyba musisz by膰 tego 艣wiadoma. Maj膮 tu szpieg贸w 鈥 tak jak mia艂a艣 ich ty.

To ostatnie zdanie pu艣ci艂a mimo uszu.

Nie wiedzieliby, gdyby艣my si臋 spotkali, tak jak teraz 鈥 zauwa偶y艂a. Serce wci膮偶 bi艂o jej mocno.

Za艂o偶yli艣my 鈥 odezwa艂a si臋 艂agodnym g艂osem cesarzowa 鈥 偶e od­m贸wi艂aby艣 przyj臋cia innego, ni偶 jako bawi膮ca tu kr贸lowa. By艂o to 鈥 i nadal jest 鈥 twoim prawem.

Gisel potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Mia艂abym upiera膰 si臋 przy ceremoniale, gdy gin膮 ludzie?

Wszyscy to robimy 鈥 odpar艂 Waleriusz. 鈥 To wszystko, co mamy w takich chwilach, prawda? Ceremonia艂.

Gisel spojrza艂a na niego. Ich oczy spotka艂y si臋. Pomy艣la艂a nagle o chiromantach, znu偶onych duchownych i starym alchemiku na cmentarzu pod murami miasta. Rytua艂y i modlitwy przy wznoszeniu kurhanu zmar艂ych.

Powinna艣 wiedzie膰 鈥 ci膮gn膮艂 cesarz nadal 艂agodnym g艂osem 鈥 偶e Eudric w Varenie, kt贸ry, nawiasem m贸wi膮c, teraz nazywa siebie regentem, zaproponowa艂, 偶e z艂o偶y nam przysi臋g臋 wierno艣ci i 鈥 to co艣 nowego 鈥 za­cznie p艂aci膰 formaln膮 danin臋, dwa razy do roku. Dodatkowo zaprosi艂 nas do umieszczenia na jego dworze doradc贸w religijnych i wojskowych.

Szczeg贸艂y, du偶o szczeg贸艂贸w. Gisel zamkn臋艂a oczy. 鈥濸owinna艣 wiedzie膰鈥. Oczywi艣cie nie wiedzia艂a. Znajdowa艂a si臋 o p贸艂 艣wiata od swego tronu i sp臋dzi艂a zim臋, czekaj膮c na tak膮 audiencj臋, na rol臋 do odegrania, czym usprawiedliwi艂aby ucieczk臋. A zatem Eudric wygra艂. Zawsze my艣la艂a, 偶e tak si臋 stanie.

Jego warunki da艂y si臋 艂atwo przewidzie膰 鈥 m贸wi艂 dalej cesarz. 鈥 Mieli艣my uzna膰 go za kr贸la i doprowadzi膰 do 艣mierci jednej osoby.

Otworzy艂a szeroko oczy i spojrza艂a na niego spokojnie. To by艂 znajomy teren, po kt贸rym porusza艂a si臋 z wi臋ksz膮 swobod膮, ni偶 mogliby przypusz­cza膰. W domu zak艂adano si臋, 偶e umrze przed zim膮. Usi艂owali j膮 zabi膰 w sanktuarium. Zgin臋艂o tam za ni膮 dwoje ludzi, kt贸rych kocha艂a.

By艂a nieodrodn膮 c贸rk膮 swego ojca. Gisel unios艂a podbr贸dek i rzek艂a hardo:

Doprawdy, m贸j panie? Saranty艅ski ogie艅? A mo偶e dla mnie tylko n贸偶 noc膮? To niewielka cena za tak szeroko rozbrzmiewaj膮c膮 chwa艂臋, praw­da? Przysi臋ga wierno艣ci! Danina, doradcy? Religijni i wojskowi? Chwa艂a wielkiemu D偶adowi! Wspania艂o艣膰 tego wszystkiego b臋d膮 opiewa膰 poeci i przetrwa ona wiele lat. Jak m贸g艂by艣 odrzuci膰 tak膮 okazj臋?

Zapad艂a sztywna cisza. Wyraz twarzy Waleriusza zmieni艂 si臋 bardzo niewiele, ale obserwuj膮c jego szare oczy, Gisel zrozumia艂a, 偶e mo偶na si臋 ba膰 tego cz艂owieka. W ciszy s艂ysza艂a trzask ognia.

Jak mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, pierwsza odwa偶y艂a si臋 przem贸wi膰 Alixana.

Zosta艂e艣 pokonany, mi艂o艣ci ma 鈥 rzek艂a lekkim tonem. 鈥 Ona jest dla ciebie za sprytna. Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz mnie porzuci膰, by j膮 po艣lubi膰 czy cho膰by odpowiednio przyj膮膰 na dworze.

Kto艣 si臋 zakrztusi艂. Gisel z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

Waleriusz zwr贸ci艂 si臋 do 偶ony.

Nic nie powiedzia艂, ale wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋 jeszcze raz, sta艂 si臋 dziwnie intymny. Po chwili to Alixana nieco si臋 zarumieni艂a i spu艣ci艂a wzrok.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂a cicho. 鈥 W艂a艣ciwie nie s膮dzi艂am... 鈥 odchrz膮kn臋艂a, dotkn臋艂a naszyjnika. 鈥 To nie by艂o... konieczne 鈥 mruk­n臋艂a, wci膮偶 nie podnosz膮c oczu. 鈥 Nie jestem a偶 tak wra偶liwa. Panie m贸j.

Gisel nie mia艂a poj臋cia, co to znaczy, i podejrzewa艂a, 偶e poza par膮 ce­sarsk膮 nie wie tego nikt inny. Niezwykle osobista wypowied藕 przy lu­dziach. Zn贸w popatrzy艂a od jednego do drugiego i wtedy 鈥 zupe艂nie nie­oczekiwanie 鈥 zrozumia艂a. By艂a tego pewna.

Sytuacja nie by艂a taka, za jak膮 j膮 uzna艂a.

Nie zosta艂a wcze艣niej zaproszona do kompleksu cesarskiego nie ze wzgl臋du na negocjacje z uzurpatorami w Varenie czy jakie艣 wymogi sztyw­nego protoko艂u, ale dlatego, 偶e cesarz Waleriusz chroni艂 swoj膮 偶on臋 przed m艂odzie艅cz膮 obecno艣ci膮 Gisel i tym, co 鈥 w czysto formalnych katego­riach 鈥 ona oznacza艂a lub mog艂a oznacza膰.

Wszyscy wiedzieli, 偶e nie da si臋 upro艣ci膰 ponownego podboju kolebki cesarstwa. Nie tylko ona to dostrzeg艂a, wysy艂aj膮c w d艂ug膮 podr贸偶 do Sarancjum rzemie艣lnika z osobist膮 wiadomo艣ci膮. Logika, poczucie ma艂偶e艅stwa by艂o osza艂amiaj膮ce. I m膮偶 zwyci臋偶a艂 cesarza. Zdumiewaj膮ce.

Co oznacza艂o 鈥 je艣li id膮c tym nag艂ym tropem, mia艂a racj臋 鈥 偶e zosta艂a przyj臋ta teraz, tego wieczoru, tylko dlatego... 偶e podj臋to inn膮 decyzj臋.

Nadchodzi艂a wiosna. W艂a艣ciwie ju偶 by艂a. Gisel zaczerpn臋艂a tchu.

Dokonujesz inwazji, tak? 鈥 stwierdzi艂a beznami臋tnie.

Waleriusz z Sarancjum odwr贸ci艂 si臋 od 偶ony, by spojrze膰 na Gisel. Z mi­n膮 zn贸w powa偶n膮 jak u duchownego, zamy艣lon膮 jak u uczonego, powie­dzia艂 po prostu:

Zaiste. W imieniu twoim i bo偶ym. Ufam, 偶e to zaaprobujesz?

Oczywi艣cie tak naprawd臋 wcale jej nie pyta艂. Oznajmia艂 fakt. I nie tylko jej. Gisel us艂ysza艂a, niemal poczu艂a, jak przez ma艂y, z przepychem urz膮dzo­ny pok贸j przebiega fala drobnych porusze艅 stoj膮cych albo siedz膮cych ludzi. Strateg rozwar艂 nawet nozdrza, jak ko艅 wy艣cigowy na d藕wi臋k tr膮bki. Za­k艂ada艂, oczekiwa艂, ale nie wiedzia艂. A偶 do teraz. Gisel zrozumia艂a. Wale­riusz postanowi艂 oznajmi膰 swe zamiary w艂a艣nie w tej chwili, wykorzystuj膮c sytuacj臋, nastr贸j, przybycie Gisel. A mo偶e ca艂y ten muzyczny wiecz贸r sp臋­dzany w towarzystwie bliskich os贸b na progu wiosny zosta艂 zorganizowany w艂a艣nie po to, by, bez wiedzy pozosta艂ych, nawet 偶ony, doprowadzi膰 do tej chwili. Cz艂owiek, kt贸ry poci膮ga艂 za ukryte sznurki, zmusza艂 innych do ta艅­ca wed艂ug swej woli albo usuwa艂 ich spomi臋dzy 偶ywych.

Gisel spojrza艂a na Alixan臋 i przekona艂a si臋, 偶e cesarzowa spokojnie cze­ka na jej wzrok. Patrz膮c w g艂臋bi臋 jej ciemnych oczu, wyobra偶aj膮c sobie, co mog艂yby zrobi膰 z m臋偶czyzn膮 lub pewnym rodzajem kobiet, zrozumia艂a co艣 jeszcze, co艣 zupe艂nie nieoczekiwanego: cho膰 to bardzo nieprawdopodobne, ma tu sprzymierze艅ca, kogo艣, kto te偶 chce znale藕膰 spos贸b na unikni臋cie tej inwazji i wszystkiego, co ona wr贸偶y. Co prawda nie mia艂o to chyba 偶adne­go znaczenia.

Nale偶y pogratulowa膰 cesarzowi 鈥 odezwa艂a si臋 trzecia kobieta. G艂os Styliane tchn膮艂 ch艂odem wieczornego wiatru wiej膮cego na zewn膮trz. 鈥 Wygl膮da na to, 偶e jego urz臋dnicy podatkowi byli pilniejsi, ni偶 sugeruj膮 plotki. To cud boga i jego regenta na ziemi, 偶e w skarbie znalaz艂y si臋 jednak fundusze na inwazj臋.

Cisza, jaka zapad艂a po tych s艂owach, a偶 dzwoni艂a. Gisel pomy艣la艂a, 偶e Styliane musi by膰 nadzwyczaj pewna swej sytuacji, by przem贸wi膰 w taki spos贸b, w takim towarzystwie. Ale to do niej podobne, prawda? Predesty­nowa艂o j膮 do tego jej urodzenie i ma艂偶e艅stwo... oraz charakter.

Waleriusz odwr贸ci艂 si臋, by na ni膮 spojrze膰. O dziwo, min臋 mia艂 rozba­wion膮.

Saranios kiedy艣 powiedzia艂, 偶e cesarz otrzymuje tak膮 pomoc, na jak膮 zas艂uguje. Nie wiem, jak to 艣wiadczy o mnie i moich s艂ugach, ale istniej膮 sposoby na sfinansowanie wojny. Postanowili艣my wstrzyma膰 w tym roku wyp艂at臋 偶o艂du dla wschodniej armii. Nie ma sensu kupowa膰 pokoju od Bassanii i p艂aci膰 偶o艂nierzom za utrzymywanie go.

Leontes wygl膮da艂 na zaskoczonego. Odchrz膮kn膮艂.

To zosta艂o postanowione, panie m贸j?

Najwyra藕niej nikt nie pyta艂 go o zdanie.

To sprawa skarbowa, strategu. Chc臋 si臋 jutro z tob膮 spotka膰 i om贸­wi膰 mo偶liwo艣膰 oferowania 偶o艂nierzom ziemi na wschodzie, na kt贸rej mog­liby si臋 osiedla膰. Ju偶 kiedy艣 o tym rozmawiali艣my, a kanclerz zapropono­wa艂, by spraw臋 przeprowadzi膰.

Leontes by艂 zbyt do艣wiadczony, by nadal okazywa膰 zaskoczenie.

Oczywi艣cie, panie m贸j. B臋d臋 tu o wschodzie s艂o艅ca. Chocia偶 偶a­艂uj臋, 偶e zosta艂em k艂amc膮 w kwestii czego艣, co powiedzia艂em po po艂ud­niu na weselu. Awansowa艂em pana m艂odego i da艂em mu dow贸dztwo na wschodzie. Teraz straci nie tylko obiecan膮 podwy偶k臋 偶o艂du, ale i ca艂y doch贸d.

Waleriusz wzruszy艂 ramionami.

Przenie艣 go. Zabierz z sob膮 na zach贸d. To przecie偶 drobiazg.

Leontes potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Chyba tak. Ale nigdy nie zabieram na 偶adn膮 kampani臋 m艂odych m臋偶贸w.

To chwalebne, Leontesie 鈥 wtr膮ci艂a si臋 cesarzowa. 鈥 Jestem jed­nak pewna, 偶e mo偶esz zrobi膰 wyj膮tek.

To z艂e dla armii, o wyniesiona.

Podobnie jak up贸r 鈥 zauwa偶y艂a jego 偶ona ze swego miejsca za ce­sarzow膮. Odstawi艂a kubek z winem. 鈥 Doprawdy, m贸j drogi. Najwyra藕niej uwa偶asz, 偶e ten cz艂owiek jest kompetentny. Przyjmij go do swego persone­lu osobistego, p艂a膰 mu sam tak, jak p艂acisz innym, umie艣膰 go na wsch贸d od Eubulusu jako obserwatora na rok 鈥 albo do czasu, kiedy uznasz, 偶e mo偶na go odwo艂a膰 na zach贸d i pozwoli膰 zgin膮膰 podczas wojny.

Taka szorstka precyzja u kobiety, pomy艣la艂a Gisel, przenosz膮c wzrok z twarzy na twarz, z pewno艣ci膮 musi irytowa膰 zebranych tu m臋偶czyzn鈥. Spojrzawszy jednak na cesarzow膮, zastanowi艂a si臋. Mo偶e s膮 tu przyzwycza­jeni do takich rzeczy 鈥 w przeciwie艅stwie do jej dworu, gdzie kobieta od­zywaj膮ca si臋 w艂adczym tonem mog艂aby zosta膰 zamordowana.

Z drugiej strony Gisel jednak rz膮dzi艂a w Varenie we w艂asnym imieniu. Nie da艂o si臋 tego powiedzie膰 o 偶adnej z tych kobiet. To mia艂o znaczenie. To 艣wiadczy艂o o pewnej r贸偶nicy. Jakby chc膮c to podkre艣li膰, Styliane Daleina doda艂a:

Wybaczcie, moi panowie, t臋 arogancj臋. Zawsze mia艂am zbyt wielk膮 sk艂onno艣膰 do m贸wienia tego, co my艣l臋.

W jej g艂osie zabrak艂o jednak nuty prawdziwej skruchy.

To cecha twego ojca 鈥 stwierdzi艂 cicho cesarz. 鈥 To... nie musi by膰 wad膮.

Nie musi鈥, pomy艣la艂a Gisel. Pok贸j wydawa艂 si臋 pogr膮偶ony w wielo­warstwowych subtelno艣ciach przesz艂o艣ci, tera藕niejszo艣ci i tego, co jeszcze ma si臋 wydarzy膰. Niuanse wij膮ce si臋 i rozchodz膮ce jak dym kadzid艂a, sub­telne i natr臋tne.

Styliane wsta艂a i uk艂oni艂a si臋 z wdzi臋kiem.

Dzi臋kuj臋, m贸j panie. Chc臋 prosi膰 ciebie i cesarzow膮, by艣cie pozwo­lili mi odej艣膰. Je艣li b臋d膮 omawiane sprawy wojny i polityki, powinnam si臋 po偶egna膰.

Jak najbardziej. Nikt nie zaprzeczy艂. Gisel zastanawia艂a si臋, czy Styliane spodziewa si臋, 偶e kto艣 to zrobi. Jej m膮偶? Je艣li tak, to by艂aby rozczarowana. Leontes odprowadzi艂 偶on臋 do drzwi, lecz kiedy wysz艂a, odwr贸ci艂 si臋, spoj­rza艂 na cesarza i u艣miechn膮艂 si臋.

Gisel przypomnia艂a sobie, jak to kiedy艣 s艂ysza艂a, 偶e ci dwaj znali si臋 jeszcze sprzed czas贸w umieszczenia Waleriusza na tronie. Leontes musia艂 by膰 wtedy bardzo m艂ody.

Panie m贸j 鈥 rzek艂 strateg, nie potrafi膮c ukry膰 dr偶enia g艂osu 鈥 czy mog臋 prosi膰, by wszyscy tu obecni jeszcze nie wyjawiali tej informacji? M贸g艂bym wykorzysta膰 przewag臋 w czasie.

Och, m贸j drogi 鈥 odezwa艂a si臋 kobieta siedz膮ca u boku cesarza 鈥 oni zacz臋li przygotowywa膰 si臋 na twoje przybycie na d艂ugo przedtem, nim to dziecko uciek艂o ze swego tronu. Zapytaj j膮, je艣li naprawd臋 musisz.

Gisel pu艣ci艂a mimo uszu i 鈥瀌ziecko鈥, i 鈥瀠ciek艂o鈥; zobaczy艂a, 偶e Wale­riusz na ni膮 patrzy i poniewczasie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e on wci膮偶 czeka na jej odpowied藕. 鈥濽fam, 偶e to zaaprobujesz?鈥

Formalno艣膰, uprzejmo艣膰鈥, pomy艣la艂a. Wygl膮da艂o na to, 偶e takie rzeczy maj膮 dla niego znaczenie. Dobrze wiedzie膰. Ten cz艂owiek zasiadaj膮cy na Z艂otym Tronie zawsze b臋dzie uprzejmy. Nawet robi膮c dok艂adnie to, co po­stanowi艂, i przyjmuj膮c wszelkie konsekwencje, jakie mog艂oby to wywo艂a膰 dla innych. Albo igraj膮c z nimi.

Czy to aprobuj臋? 鈥 powt贸rzy艂a. 鈥 Oczywi艣cie, m贸j panie 鈥 sk艂a­ma艂a. 鈥 Po c贸偶 innego przyby艂am do Sarancjum?

Zn贸w nisko si臋 pok艂oni艂a, g艂贸wnie po to, by ukry膰 twarz i to, co mia艂a w oczach. Zn贸w widzia艂a kurhan, a nie t臋 eleganck膮 komnat臋 o艣wietlon膮 blaskiem lamp, wspomina艂a wojn臋 domow膮 i g艂贸d, j膮trz膮ce si臋 pok艂osie zarazy, rozpacza艂a nad niemo偶no艣ci膮 znalezienia kogokolwiek, komu mog­艂aby zaufa膰. Prawie 偶a艂owa艂a, 偶e jednak nie zgin臋艂a wtedy w Varenie i 偶e do偶y艂a chwili, kiedy us艂ysza艂a to pytanie, ca艂kowicie samotna w obcym kra­ju, gdzie jej odpowied藕 鈥 prawdziwa czy fa艂szywa 鈥 nie mia艂a najmniej­szego znaczenia.


* * *

Naprawd臋 nie czuj臋 si臋 dobrze 鈥 stwierdzi艂 Perteniusz z Eubulus, starannie odmierzaj膮c s艂owa.

Znajdowali si臋 w skromnym pokoju na g贸rnym pi臋trze domu sekretarza. Perteniusz le偶a艂 plackiem na ciemnozielonej le偶ance, jedn膮 r臋k膮 zas艂aniaj膮c sobie oczy, a drug膮 po艂o偶ywszy na brzuchu. Crispin sta艂 przy niedu偶ym oknie i patrzy艂 w d贸艂 na pust膮 ulic臋. Wysz艂y gwiazdy, wia艂 wiatr. W paleni­sku p艂on膮艂 ogie艅. Biurko stoj膮ce pod 艣cian膮 mi臋dzy le偶ank膮 i oknem by艂o zarzucone rozmaitymi dokumentami, ksi膮偶kami, przyborami do pisania, kartami papieru r贸偶nych kolor贸w i faktur.

A w艣r贸d nich by艂y rozrzucone 鈥 Crispin spostrzeg艂 je, gdy tylko wszed艂 do pokoju 鈥 jego wczesne szkice kopu艂y i 艣cian Wielkiego San­ktuarium.

Zastanawia艂 si臋, jak si臋 tu znalaz艂y, a potem przypomnia艂 sobie, 偶e se­kretarz Leontesa jest te偶 oficjalnym historykiem budowlanych przedsi臋­wzi臋膰 Waleriusza. To niepokoj膮ce, ale jego obowi膮zki obejmowa艂y i prac臋 Crispina.

Dlaczego 偶ubr?鈥, zapyta艂 Perteniusz, stoj膮c chwiejnie na ulicy przed swoimi drzwiami. 鈥濪laczego tak du偶o... tak du偶o ciebie na kopule?鈥.

Przypadkiem by艂y to przenikliwe pytania. Crispin, bynajmniej nie wiel­biciel pedantycznego sekretarza, wszed艂 jednak do 艣rodka i wspi膮艂 si臋 na pi臋tro. Przyj膮艂 wyzwanie czy by艂 zaintrygowany, a mo偶e i jedno, i drugie? Rzuciwszy okiem na le偶膮cego sekretarza, zda艂 sobie spraw臋, 偶e prawdopo­dobnie traci czas. Perteniusz sprawia艂 wra偶enie naprawd臋 chorego. Gdyby Crispin bardziej go lubi艂, m贸g艂by mu nawet wsp贸艂czu膰.

Zbyt du偶o wina wypitego w jedno popo艂udnie mo偶e mie膰 taki skutek 鈥 rzek艂 艂agodnie. 鈥 Szczeg贸lnie je艣li zwykle tyle nie pijesz.

Nie pij臋 鈥 potwierdzi艂 Perteniusz. Przez chwil臋 nic nie m贸wi艂. 鈥 Lubi ci臋. Bardziej ni偶 mnie.

Crispin odwr贸ci艂 si臋 od okna. Perteniusz otworzy艂 oczy i patrzy艂 na nie­go. Jego spojrzenie i ton by艂y neutralne: historyk stwierdzaj膮cy fakt, a nie rywal zg艂aszaj膮cy pretensje.

Crispin nie da艂 si臋 nabra膰, nie w tej sprawie. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i opar艂 si臋 o 艣cian臋 przy oknie.

Shirin? Lubi mnie, owszem, jako kogo艣, kto 艂膮czy j膮 z ojcem. Nic wi臋cej. 鈥 W艂a艣ciwie nie by艂 przekonany, czy to prawda, ale przez wi臋k­szo艣膰 czasu tak s膮dzi艂. 鈥濸omy艣l o jej palcach podci膮gaj膮cych ci z ty艂u tuni­k臋, a potem ze艣lizguj膮cych si臋 w d贸艂 po sk贸rze鈥. Crispin zn贸w gwa艂townie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, ale tym razem z innego powodu. Po chwili wahania doda艂: 鈥 Mam ci powiedzie膰, co my艣l臋?

Perteniusz czeka艂. Cz艂owiek nawyk艂y do s艂uchania, wtajemniczony w wiele spraw, zar贸wno z racji swego zawodu, jak i charakteru. Naprawd臋 藕le wygl膮da艂.

Crispin nagle po偶a艂owa艂, 偶e tu przyszed艂. To nie by艂a rozmowa jego ma­rze艅. Wzruszaj膮c w duchu ramionami z lekk膮 irytacj膮, 偶e zosta艂 umieszczo­ny w tej sytuacji 鈥 albo sam si臋 w niej umie艣ci艂 鈥 powiedzia艂:

My艣l臋, 偶e Shirin jest zm臋czona osaczeniem przez m臋偶czyzn za ka偶­dym razem, kiedy wychodzi za pr贸g swego domu. To bardzo utrudnia 偶y­cie, cho膰 niekt贸re kobiety mog艂yby s膮dzi膰, 偶e tego chc膮.

Perteniusz powoli skin膮艂 ci膮偶膮c膮 mu g艂ow膮. Zanikn膮艂 oczy i z trudem je na powr贸t otworzy艂.

艢miertelnicy goni膮 za s艂aw膮 鈥 rzek艂 sentencjonalnie 鈥 nie艣wiado­mi tego, co ona oznacza. Shirin potrzebuje... obro艅cy. Kogo艣, kto by trzy­ma艂 ich z dala od niej.

To wszystko by艂a oczywi艣cie prawda. Crispin postanowi艂 nie m贸wi膰, 偶e jako uznany kochanek, sekretarz i historyk raczej nie okaza艂by si臋 wystar­czaj膮cym straszakiem. Zamiast tego mrukn膮艂:

Wiesz, 偶e s膮 tacy, kt贸rzy zam贸wili u chiromant贸w mi艂osne zakl臋cia.

Perteniusz skrzywi艂 si臋.

Te偶 co艣! Magia. To bezbo偶ne.

I nieskuteczne 鈥 doda艂 Crispin.

Wiesz o tym? 鈥 zapyta艂 sekretarz. Przez chwil臋 jego oczy patrzy艂y przytomnie.

U艣wiadamiaj膮c sobie nagle konieczno艣膰 ostro偶no艣ci, Crispin odpar艂:

Ucz膮 nas tego duchowni, przyjacielu. 鈥 Zn贸w poirytowany, doda艂: 鈥 W ka偶dym razie, czy kiedykolwiek widzia艂e艣 Shirin snuj膮c膮 si臋 przed 艣witem po ulicach wbrew swej woli i pragnieniom, zmierzaj膮c膮 z rozpusz­czonymi w艂osami do jakiego艣 m臋偶czyzny czekaj膮cego na ni膮 w otwartych drzwiach?

Och, D偶adzie! 鈥 wykrzykn膮艂 z uczuciem Perteniusz, po czym j臋k­n膮艂. Z艂e samopoczucie i po偶膮danie, paskudna mieszanka.

Crispin st艂umi艂 u艣miech i zn贸w wyjrza艂 przez uchylone okno. Poch艂odnia艂o. Ulica by艂a pusta i cicha. Postanowi艂 wyj艣膰, zastanawia艂 si臋, czy nie poprosi膰 o eskort臋. Samotne chodzenie po Mie艣cie noc膮 nie by艂o szczeg贸l­nie bezpieczne, a do domu mia艂 do艣膰 daleko.

Powiniene艣 si臋 przespa膰 鈥 poradzi艂 sekretarzowi. 鈥 Mo偶emy po­rozmawia膰, kiedy...

Wiesz, 偶e w Sauradii oddaje si臋 cze艣膰 偶ubrowi? 鈥 zapyta艂 nagle Perteniusz. 鈥 Tak pisze Metractes w swojej Historii wojen rhodia艅skich.

Crispin po raz kolejny poczu艂 uk艂ucie niepokoju. Coraz bardziej 偶a艂o­wa艂, 偶e si臋 tu znalaz艂.

Znam Metractesa 鈥 powiedzia艂 lekkim tonem. 鈥 W dzieci艅stwie kazano mi si臋 go uczy膰 na pami臋膰. Przygn臋biaj膮co nudny.

Perteniusz zrobi艂 obra偶on膮 min臋.

Bynajmniej, Rhodianinie! Doskona艂y historyk. Model dla moich kronik.

Przepraszam 鈥 rzek艂 po艣piesznie Crispin. 鈥 Ale z pewno艣ci膮 jest do艣膰, hmmm, obszerny.

Wszechstronny 鈥 skwitowa艂 Perteniusz. Zamkn膮艂 oczy i zn贸w os艂o­ni艂 je r臋k膮. 鈥 Czy to uczucie minie? 鈥 zapyta艂 p艂aczliwie.

Rano 鈥 oznajmi艂 Crispin. 鈥 Je偶eli si臋 prze艣pisz. Nic innego w艂a艣­ciwie nie skutkuje.

B臋dzie mi niedobrze?

Taka mo偶liwo艣膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮 istnieje. Chcesz posta膰 przy oknie?

Za daleko. Opowiedz mi o tym 偶ubrze.

Crispin zaczerpn膮艂 tchu. Perteniusz zn贸w otworzy艂 oczy i utkwi艂 je w mozaicy艣cie.

Nie ma nic do opowiadania. A zarazem wszystko. Jak mo偶na wyja­艣ni膰 takie rzeczy? Gdyby wystarczy艂y s艂owa, nie uk艂ada艂bym mozaik. Jest jak kozio艂ek, kr贸liki, ptaki, ryby, lisy i zbo偶e na polach. Chcia艂em to wszystko umie艣ci膰 na mojej kopule. Masz tu szkice, sekretarzu, widzisz projekt. D偶ad stworzy艂 艣wiat zwierz膮t na r贸wni ze 艣wiatem 艣miertelnego cz艂owieka. Ten 艣wiat le偶y mi臋dzy murami i murami, na wschodzie i zachodzie, pod r臋k膮 i okiem boga.

Wszystko to by艂o prawdziwe, nic z tego nie by艂o prawd膮. Perteniusz zrobi艂 niepewny znak s艂onecznego dysku. Z trudem walczy艂 ze snem.

Zrobi艂e艣 go bardzo du偶ego.

One s膮 du偶e 鈥 odpar艂 Crispin, usi艂uj膮c nie podnosi膰 g艂osu.

Ach tak? Widzia艂e艣 偶ubra? I Rhodias te偶 tam jest? Powiedzia艂e艣 鈥瀖oja kopu艂a鈥. Czy to pobo偶ne? Czy to... odpowiednie w sanktuarium?

Crispin sta艂 teraz plecami do okna, opieraj膮c si臋 o parapet. W艂a艣nie mia艂 odpowiedzie膰 albo spr贸bowa膰 odpowiedzie膰, kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e ju偶 nie musi. Sekretarz zasn膮艂 na zielonej le偶ance, w sanda艂ach i bia艂ym odzie­niu go艣cia weselnego.

Crispin odetchn膮艂 g艂臋boko, czuj膮c niezaprzeczaln膮 ulg臋, czuj膮c, 偶e si臋 wymkn膮艂. Czas i艣膰, niewa偶ne, czy z eskort膮, czy bez, zanim sekretarz si臋 obudzi i b臋dzie zadawa艂 dalsze, niepokoj膮co przenikliwe pytania. Tego dnia, kiedy si臋 poznali, Shirin powiedzia艂a, 偶e Perteniusz jest nieszkodliwy. Crispin ju偶 wtedy si臋 nie zgodzi艂. Wci膮偶 si臋 nie zgadza艂. Ruszy艂 w stron臋 drzwi. Przy艣le na g贸r臋 s艂u偶膮cego, 偶eby zaj膮艂 si臋 swoim panem.

Wyszed艂by, gdyby nie spostrzeg艂 skre艣lonych po艣piesznie kilku s艂贸w na swoim szkicu le偶膮cym na stole. Pokusa by艂a jednak zbyt silna. Zatrzyma艂 si臋 i zerkn膮艂 na 艣pi膮cego. Perteniusz mia艂 otwarte usta. Crispin pochyli艂 si臋 nad rysunkami.

Perteniusz 鈥 to musia艂 by膰 on 鈥 opatrzy艂 wszystkie projekty zdobie艅 kopu艂y i 艣cian tajemniczymi notatkami. Pismo by艂o niewyra藕ne, prawie nie­czytelne. To by艂y jego prywatne zapiski 鈥 niewarte zainteresowania. Szki­ce propozycji nie by艂y niczym wa偶nym.

Crispin wyprostowa艂 si臋 i ju偶 mia艂 odej艣膰, kiedy jego wzrok pad艂 na jeszcze jedn膮 kartk臋, na wp贸艂 ukryt膮 pod jednym z rysunk贸w, zapisan膮 tym samym pismem, ale staranniej, nawet elegancko, i tym razem dawa艂o si臋 je odczyta膰.

Wyjawi艂 mi jeden z urz臋dnik贸w prze艂o偶onego urz臋d贸w (cz艂owiek, kt贸­rego nie mog臋 wymieni膰 z imienia ze wzgl臋du na jego bezpiecze艅stwo), i偶 cesarzowa, pozostaj膮c r贸wnie zepsuta, jak by艂a w m艂odo艣ci, ka偶e swoim da­mom, wybranym oczywi艣cie ze wzgl臋du na ich deprawacj臋, sprowadza膰 so­bie rano do k膮pieli pewnych m艂odszych excubitores. Wita tych m臋偶czyzn rozpustnie, naga i bezwstydna jak w czasach, gdy na scenie kopulowa艂a ze zwierz臋tami, i ka偶e ich rozbiera膰鈥.

Crispin stwierdzi艂, 偶e trudno mu oddycha膰.

Bardzo ostro偶nie, ponownie zerkaj膮c na le偶ank臋, wysun膮艂 nieco kartk臋 i z niedowierzaniem czyta艂 dalej.

Parzy si臋 z nimi nienasycenie; czasami dwaj z nich wykorzystuj膮 j膮 jednocze艣nie jak dziwk臋 w jej w艂asnej wannie, podczas gdy pozosta艂e ko­biety pieszcz膮 si臋 nawzajem oraz same siebie, wyg艂aszaj膮c spro艣ne i lubie偶­ne komentarze. Rzeczony urz臋dnik powiedzia艂 mi w wielkiej tajemnicy, 偶e cesarzowa otru艂a pewne cnotliwe dziewcz臋 z Eubulusu, kt贸re o艣mieli艂o si臋 powiedzie膰, i偶 takie zachowanie nie jest pobo偶ne. Jej cia艂o nie zosta艂o odna­lezione. Ohydna dziwka, b臋d膮ca teraz nasz膮 cesarzow膮, zawsze przetrzymuje swoich 艣wi臋tych m臋偶贸w przed 艂a藕ni膮, dop贸ki 偶o艂nierze nie wyjd膮 ukrytymi drzwiami. Nast臋pnie wita duchownych, p贸艂naga, cuchn膮ca zmys艂owo艣ci膮, i robi z porannych mod艂贸w do 艣wi臋tego D偶ada po艣miewisko鈥.

Crispin z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Poczu艂, jak krew pulsuje mu w skro­niach. Obejrza艂 si臋 na 艣pi膮cego. Perteniusz chrapa艂. Wygl膮da艂 na chorego, zm臋czonego i bezradnego. Crispin spostrzeg艂, 偶e jemu samemu dr偶膮 r臋ce. Pu艣ci艂 kartk臋 papieru, bo zacz臋艂a ha艂asowa膰 w jego kurczowo zaci艣ni臋tych palcach. Poczu艂 w艣ciek艂o艣膰 i strach, podbite rosn膮cym przera偶eniem, pul­suj膮cym niczym uderzenia b臋bna. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e zwymiotowa膰.

Wiedzia艂, 偶e powinien ju偶 i艣膰. Musia艂 st膮d wyj艣膰. W tych starannie sfor­mu艂owanych inwektywach tkwi艂a jednak jaka艣 jadowita moc, kt贸ra kaza艂a mu 鈥 niemal bez udzia艂u jego woli, jakby znalaz艂 si臋 pod wp艂ywem jakie­go艣 mrocznego zakl臋cia 鈥 si臋gn膮膰 po nast臋pn膮 kartk臋.

Kiedy ten trakezyjski wie艣niak, kt贸ry pope艂ni艂 zdradzieckie morderstwo, by zdoby膰 tron dla swego niepi艣miennego krewniaka, w ko艅cu sam na nim zasiad艂, cho膰 nie pod w艂asnym wiejskim imieniem (porzuci艂 je bowiem w da­remnej pr贸bie pozbycia si臋 wiejskiego smrodu obornika), to zacz膮艂 bardziej otwarcie praktykowa膰 swe nocne obrz臋dy po艣wi臋cone demonom i czarnym duchom. Nie zwa偶aj膮c na rozpaczliwe pro艣by swoich 艣wi臋tych duchownych i bezlito艣nie pozbawiaj膮c 偶ycia tych, kt贸rzy nie chcieli milcze膰, Petrus z Trakezji, Cesarz Nocy, zamieni艂 siedem pa艂ac贸w kompleksu cesarskiego w miejsca bezbo偶ne, gdzie odprawia si臋 dzikie obrz臋dy i rozlewa o zmroku krew. Nast臋pnie, urz膮dzaj膮c sobie z艂o艣liwe kpiny z pobo偶no艣ci, oznajmi艂 zamiar zbudowania bogu nowego sanktuarium. Do zaprojektowania i przy­ozdobienia go zatrudni艂 z艂ych, bezbo偶nych ludzi 鈥 wielu z nich by艂o cu­dzoziemcami 鈥 wiedz膮c, 偶e nie sprzeciwi膮 si臋 jego w艂asnym, mrocznym celom. Wiele os贸b w Mie艣cie szczerze wierzy艂o, 偶e to sam Trakezyjczyk sk艂ada noc膮 ofiary z ludzi, dopuszczaj膮c do obrz臋d贸w tylko swoich zaufa­nych sprzymierze艅c贸w. Podobno cesarzowa, umazana krwi膮 niewinnych ofiar, ta艅czy艂a dla niego w艣r贸d 艣wiec zapalonych w szyderczym na艣ladow­nictwie 艣wi臋to艣ci D偶ada. Potem, naga, na oczach cesarza i pozosta艂ych, ta dziwka bra艂a z o艂tarza nie zapalon膮 艣wiec臋, tak jak robi艂a to w m艂odo艣ci na scenie, k艂ad艂a si臋 tak, by wszyscy j膮 widzieli, i...鈥.

Crispin gwa艂townie od艂o偶y艂 kartki. Mia艂 dosy膰. Wi臋cej ni偶 dosy膰. Zro­bi艂o mu si臋 niedobrze. Ten ob艂udny, czujny, dyskretny sekretarz stratega, ten oficjalny kronikarz wojen toczonych za panowania Waleriusza oraz jego przedsi臋wzi臋膰 budowlanych, maj膮cy zaszczytne miejsce w kompleksie cesarskim, wylewa艂 z siebie w tym pokoju nagromadzony brud i 偶贸艂膰 niena­wi艣ci.

Crispin zastanawia艂 si臋, czy te s艂owa mia艂y by膰 kiedykolwiek przeczyta­ne. I kiedy? Czy ludzie by im uwierzyli? Czy w nadchodz膮cych latach mog艂yby nabra膰 pozoru prawdy dla tych, kt贸rzy nie znali tak plugawie opi­sanych os贸b? Czy to mo偶liwe?

Przysz艂o mu na my艣l, 偶e gdyby wyszed艂 st膮d tylko z jednym plikiem na chybi艂 trafi艂 wybranych kartek w r臋ku, to Perteniusz z Eubulusu popad艂by w nie艂ask臋 i zosta艂 wygnany.

Albo, co bardzo prawdopodobne, stracony. Za t臋 艣mier膰 odpowiada艂by Crispin. Mimo to my艣l ta nie dawa艂a mu spokoju; sta艂 nad sto艂em zarzuconym papierami, ci臋偶ko oddychaj膮c i wyobra偶aj膮c sobie, 偶e papiery te s膮 czerwone od nienawi艣ci; 艣pi膮cy m臋偶czyzna chrapa艂, ogie艅 trzaska艂, znad nocnego miasta dobiega艂y ciche, odleg艂e d藕wi臋ki.

Pami臋ta艂, jak owej pierwszej nocy Waleriusz sta艂 pod ogromn膮 kopu艂膮 zbudowan膮 przez Artibasa. Pami臋ta艂 inteligencj臋 i uprzejmo艣膰 cesarza, cierp­liwie czekaj膮cego, a偶 Crispin upora si臋 z powierzchni膮, kt贸r膮 dosta艂 do uprawiania swego rzemios艂a.

Pami臋ta艂 Alixan臋 w jej komnatach. Z艂ot膮 r贸偶臋 na stole. Straszliw膮 nietrwa艂o艣膰 pi臋kna. Wszystko przemija. 鈥濩zy m贸g艂by艣 zrobi膰 mi co艣 suge­ruj膮cego co艣, co trwa wbrew przemijaniu?鈥, zapyta艂a kiedy艣.

Mozaika: pogo艅 za wieczno艣ci膮. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e ona to rozumie. I ju偶 wtedy, tej pierwszej nocy, zrozumia艂, 偶e ta kobieta zawsze w jaki艣 spo­s贸b b臋dzie z nim zwi膮zana. To by艂o, zanim zapuka艂 do drzwi i wszed艂 do komnaty z darem Styliane Daleiny cz艂owiek, kt贸ry teraz spa艂 z otwartymi ustami na le偶ance.

Crispin pami臋ta艂 鈥 a teraz zobaczy艂 w zupe艂nie innym 艣wietle 鈥 za­ch艂anne spojrzenie, jakim Perteniusz obrzuci艂 ma艂膮, pe艂n膮 przepychu, o艣wiet­lon膮 blaskiem ognia komnat臋, oraz wyraz jego oczu, kiedy zobaczy艂 cesa­rzow膮 z rozpuszczonymi w艂osami i znajduj膮c膮 si臋 najwyra藕niej sam na sam z Crispinem p贸藕no w nocy. 鈥濷hydna dziwka, b臋d膮ca teraz nasz膮 cesa­rzow膮鈥.

Crispin po艣piesznie wyszed艂 z pokoju.

Zszed艂 szybko po schodach. W korytarzu drzema艂 s艂u偶膮cy, siedz膮c na sto艂ku pod 偶elaznym kinkietem. Na odg艂os krok贸w gwa艂townie si臋 obudzi艂 i zerwa艂 na nogi.

Tw贸j pan zasn膮艂 w ubraniu 鈥 poinformowa艂 go szorstko Crispin. 鈥 Zajmij si臋 nim.

Otworzy艂 frontowe drzwi i wyszed艂 na zimne powietrze, w ciemno艣膰, kt贸ra przera偶a艂a go o wiele mniej ni偶 to, co w艂a艣nie przeczyta艂 w 艣wietle p艂omieni. Zatrzyma艂 si臋 na 艣rodku ulicy, spojrza艂 w g贸r臋 na gwiazdy: tak dalekie, tak oderwane od 艣miertelnego 偶ycia, 偶e nikt nie m贸g艂 si臋 do nich zwr贸ci膰. Ucieszy艂 go zi膮b, mocno wi臋c potar艂 twarz obiema d艂o艅mi, jakby chcia艂 j膮 oczy艣ci膰.

Nagle zapragn膮艂 znale藕膰 si臋 w domu. Nie w budynku, w kt贸rym tu mieszka艂, ale o p贸艂 艣wiata dalej. Naprawd臋 w domu. Za Trakezj膮, Sauradi膮, czarnymi lasami i pustymi przestrzeniami, w Varenie. Pragn膮艂 zobaczy膰 Martiniana, matk臋, znajomych tak bardzo zaniedbywanych przez te ostatnie dwa lata, t臋skni艂 za przytulno艣ci膮 tego, co zna艂 ca艂e 偶ycie.

Ale to by艂o fa艂szywe schronienie. Wiedzia艂 o tym, jeszcze formu艂uj膮c t臋 my艣l. Varena jest teraz kloak膮, w takim samym stopniu jak Sarancjum albo nawet jeszcze bardziej, miejscem mord贸w, przemocy w艣r贸d obywateli i czarnych podejrze艅 w pa艂acu 鈥 miejscem pozbawionym nawet mo偶liwo­艣ci odkupienia, co odnajdowa艂 tu na kopule sanktuarium.

Tak naprawd臋 nigdzie nie mo偶na si臋 by艂o schroni膰 przed tym, czym wy­dawa艂 si臋 艣wiat, chyba 偶e chcia艂o si臋 bawi膰 w 艣wi臋tego b艂azna i uciec gdzie艣 na pustyni臋 albo wdrapa膰 si臋 na jak膮艣 ska艂臋. I, tak naprawd臋, czy w wielkiej skali i uk艂adzie spraw 鈥 Crispin zaczerpn膮艂 kolejny haust zimnego nocne­go powietrza 鈥 mo偶na por贸wnywa膰 wrogo艣膰 i lubie偶n膮 ob艂ud臋 przestra­szonego, rozgoryczonego skryby ze 艣mierci膮 dzieci? Nie mo偶na. 呕adn膮 miar膮 nie mo偶na.

Przysz艂o mu do g艂owy, 偶e czasami nie dochodzi si臋 do wniosk贸w na te­mat w艂asnego 偶ycia, tylko w pewnej chwili si臋 odkrywa, 偶e te wnioski ju偶 istniej膮. Nie zamierza艂 od tego wszystkiego uciec na pustyni臋, zapu艣ci膰 w艂osy i pozwoli膰, by jego ubranie 艣mierdzia艂o potem i ekskrementami, a poparzona s艂o艅cem sk贸ra pokry艂a si臋 p臋cherzami. Cz艂owiek 偶yje w 艣wiecie. Szuka tej nik艂ej 艂aski, jak膮 mo偶na znale藕膰 鈥 jakkolwiek by j膮 definio­wa艂 鈥 i przyjmuje do wiadomo艣ci, 偶e dzie艂o stworzenia D偶ada 鈥 albo Ludana, zubira czy jakiejkolwiek innej czczonej przez siebie pot臋gi 鈥 nie jest miejscem, gdzie 艣miertelnikom jest pisane znalezienie spokoju i wytchnie­nia. By膰 mo偶e s膮 inne 艣wiaty, jak nauczali niekt贸rzy, lepsze od tego, 艣wiaty, gdzie taka harmonia jest mo偶liwa, ale Crispin w takim 艣wiecie nie mieszka i nigdy mieszka膰 nie b臋dzie.

Rozmy艣laj膮c tak, odwr贸ci艂 si臋, spojrza艂 w g艂膮b ulicy i zobaczy艂 o艣wiet­lon膮 pochodniami 艣cian臋 ogromnego budynku przylegaj膮cego do domu Perteniusza oraz skryty za zamkni臋t膮 bram膮 dziedziniec, na kt贸ry niedawno zo­sta艂a wniesiona elegancka lektyka; w rozja艣nionej 艣wiat艂em gwiazd ciemno­艣ci ujrza艂 otwarte frontowe drzwi domostwa i stoj膮c膮 w nich s艂u偶k臋, ciep艂o ubran膮 z powodu nocnego ch艂odu, ze 艣wiec膮 w r臋ce. Patrzy艂a na niego.

Spostrzeg艂a, 偶e j膮 zauwa偶y艂. Bez s艂owa unios艂a 艣wiec臋, a drug膮 r臋k膮 wskaza艂a otwarte drzwi.

Crispin odwr贸ci艂 si臋 w przeciwn膮 stron臋, zanim cho膰by zda艂 sobie spra­w臋, 偶e to robi; jego ruch by艂 zupe艂nie mimowolny. Odwr贸ciwszy si臋 pleca­mi do mrocznego zaproszenia tego 艣wiat艂a, zn贸w sta艂 nieruchomo na ulicy, ale teraz przez te otwarte drzwi wszystko si臋 zmieni艂o, zmieni艂o ca艂kowicie. Z lewej strony, nad pi臋knymi kamiennymi i ceglanymi fasadami dom贸w, wznosi艂 si臋 艂uk kopu艂y o艣wietlonej blaskiem gwiazd, spokojna krzywizna g贸ruj膮ca pogardliwie w swej czysto艣ci nad tymi wszystkimi ostrymi, ra­ni膮cymi 艣miertelnymi liniami i kraw臋dziami.

Zosta艂a jednak stworzona przez 艣miertelnika. Cz艂owieka imieniem Artibasos, jednego z tych, kt贸rzy tu, na dole, 偶yj膮 w艣r贸d wszystkich tych ra­ni膮cych ludzkich relacji, w艣r贸d 偶on, dzieci, przyjaci贸艂, protektor贸w, wro­g贸w, ludzi gniewnych, oboj臋tnych, zgorzknia艂ych, 艣lepych, umieraj膮cych.

Crispin poczu艂, 偶e wiatr si臋 wzmaga, wyobrazi艂 sobie, jak szczup艂a s艂u偶膮ca w otwartych drzwiach za jego plecami os艂ania 艣wiec臋. Wyobrazi艂 sobie, jak si臋 do niej zbli偶a, jak przest臋puje pr贸g tych drzwi. U艣wiadomi艂 lobie, 偶e serce mocno mu bije. 鈥濶ie jestem na to gotowy鈥, pomy艣la艂, wiedz膮c jednocze艣nie, 偶e pod pewnym wzgl臋dem jest to zwyczajnie nieprawda, a poza tym nigdy nie b臋dzie got贸w na to, co znajduje si臋 za tymi drzwiami, wi臋c my艣l ta nie mia艂a znaczenia. Zrozumia艂 tak偶e, stoj膮c samot­nie w rozgwie偶d偶on膮 noc w Sarancjum, 偶e musi wej艣膰 do tego domu.

Potrzeba ma wiele masek, a jedn膮 z nich jest po偶膮danie. Poszarpane kra­w臋dzie 艣miertelno艣ci. Drzwi, do kt贸rych jednak przywiod艂o go 偶ycie. Od­wr贸ci艂 si臋.

Dziewczyna wci膮偶 czeka艂a. Jej zadaniem by艂o czeka膰. Crispin ruszy艂 w jej kierunku. Teraz na ulicy nie pojawia艂y si臋 偶adne nadnaturalne ognie. Nie dochodzi艂y do niego 偶adne ludzkie g艂osy, 偶adne nios膮ce si臋 nad dachami nawo艂ywania stra偶y, piosenki nocnych spacerowicz贸w czy okrzyki cz艂onk贸w stronnictw, wytaczaj膮cych si臋 z jakiej艣 odleg艂ej gospody. Wzd艂u偶 pi臋knie wykonanej kamiennej 艣ciany wielkiego budynku rozmieszczono w r贸w­nych odst臋pach cztery pochodnie w 偶elaznych uchwytach. Nad Crispinem ja艣nia艂y gwiazdy, a za nim 艣cieli艂o si臋 morze, prawie r贸wnie odleg艂e. Spo­strzeg艂, 偶e kobieta stoj膮ca w drzwiach jest bardzo m艂oda, 偶e to jeszcze pra­wie dziewczyna. Kiedy do niej podchodzi艂, w jej ciemnych oczach zago艣ci艂 strach.

Bez s艂owa wyci膮gn臋艂a ku niemu 艣wiec臋 i zn贸w pokaza艂a w g艂膮b domu, na zupe艂nie ciemne schody. Zaczerpn膮艂 powietrza, g艂臋boko w sobie poczu艂 pulsuj膮c膮 obecno艣膰 i w rw膮cym strumieniu tej chwili uzna艂 cz臋艣膰 tego, co oznacza艂a si艂a owego pulsowania. W艣ciek艂o艣膰 艣miertelno艣ci. Ciemno艣膰, tro­ch臋 艣wiat艂a, ale niezbyt du偶o.

Wzi膮艂 艣wiec臋 z zimnych palc贸w dziewczyny i wszed艂 na kr臋te schody.

Innego 艣wiat艂a nie by艂o, ale i to wystarczy艂o, by rzuci膰 na 艣cian臋 jego ru­chomy cie艅. Kiedy dotar艂 na szczyt schod贸w, odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 blask 鈥 pomara艅czowy, szkar艂atny, 偶贸艂ty, migotliwie z艂oty 鈥 wylewaj膮cy si臋 zza uchylonych drzwi pokoju wychodz膮cego na korytarz. Przez d艂ug膮 chwi­l臋 sta艂 nieruchomo, a potem zdmuchn膮艂 艣wiec臋 i postawi艂 j膮 na b艂臋kitnie 偶y艂kowanym marmurowym blacie sto艂u, wspartym na 偶elaznych lwich 艂a­pach. Ruszy艂 korytarzem, my艣l膮c o gwiazdach, zimnym wietrze wiej膮cym na zewn膮trz i swojej 偶onie, kiedy umiera艂a, a tak偶e przed jej 艣mierci膮, a po­tem o pewnej nocy zesz艂ej jesieni w tym mie艣cie, kiedy o 艣wicie w jego po­koju czeka艂a na niego kobieta z ostrzem w d艂oni.

Podszed艂 teraz do jej drzwi, krocz膮c przez ciemny dom, otworzy艂 je pchni臋ciem, wszed艂 do 艣rodka, zobaczy艂 lampy, niewysoko p艂on膮cy czer­wony ogie艅, szerokie 艂o偶e. Opar艂 si臋 o drzwi, zamykaj膮c je ca艂ym cia艂em; serce wali艂o mu w piersi, mia艂 wyschni臋te usta. Odwr贸ci艂a si臋. Sta艂a przy oknie wychodz膮cym na wewn臋trzny dziedziniec.

D艂ugie z艂ociste w艂osy rozpu艣ci艂a, zdj臋艂a ca艂膮 bi偶uteri臋. Mia艂a na sobie szat臋 z bia艂ego jedwabiu, nocny str贸j panny m艂odej. Gorzka ironia czy po­trzeba?

Na ten widok oczy zasz艂y mu mg艂膮 niepokoju i po偶膮dania, zacz膮艂 oddy­cha膰 nier贸wno i szybko. Ba艂 si臋 tej kobiety, prawie jej nienawidzi艂 i czu艂, 偶e je艣li jej nie posi膮dzie, to mo偶e umrze膰.

Spotka艂a go na 艣rodku pokoju. Nie zdawa艂 sobie sprawy, 偶e post膮pi艂 te kilka krok贸w, bo czas porusza艂 si臋 zrywami, jak w gor膮czkowym 艣nie. 呕adne si臋 nie odezwa艂o. Zobaczy艂 p艂on膮cy, twardy b艂臋kit jej oczu, ale wte­dy nagle pochyli艂a g艂ow臋, ods艂aniaj膮c szyj臋 jak poddaj膮cy si臋 wilk czy pies. A potem, zanim zd膮偶y艂 zareagowa膰, spr贸bowa膰 zrozumie膰, z powrotem unios艂a g艂ow臋, patrz膮c na niego niesamowitym wzrokiem, i zaw艂adn臋艂a jego ustami tak, jak zrobi艂a to przed p贸艂 rokiem.

Tym razem mocno go ugryz艂a. Crispin zakl膮艂, poczu艂 smak w艂asnej krwi. Roze艣mia艂a i chcia艂a si臋 odsun膮膰. Zakl膮艂 jeszcze raz, odurzony i nad wyraz podniecony, i przytrzyma艂 j膮 za w艂osy, przyci膮gaj膮c ku sobie. Kiedy si臋 ca艂owali, zobaczy艂, jak zamyka oczy i rozchyla wargi, jak pulsuje sk贸ra na jej szyi. Twarz Styliane w migotliwym blasku ognia by艂a bia艂a jak jej szata, jak flaga kapituluj膮cego.

Nie by艂o jednak 偶adnej kapitulacji. Nigdy przedtem w 偶yciu Crispina uniesienia mi艂osne nie przypomina艂y bitwy; ka偶dy poca艂unek, dotkni臋cie, przylgni臋cie czy oderwanie si臋, by rozpaczliwie zaczerpn膮膰 tchu, by艂o jak zwarcie wojsk, a pragnienie drugiej osoby beznadziejnie splata艂o si臋 z gnie­wem i strachem, 偶e nigdy ju偶 si臋 z tego nie wydob臋dzie, 偶e nigdy ju偶 nie b臋­dzie si臋 panowa艂o nad sob膮. Prowokowa艂a go bez wysi艂ku, zbli偶a艂a si臋, cofa艂a, wraca艂a, zn贸w raz w kr贸ciutkiej chwili poddania ods艂oni艂a szyj臋 鈥 by艂a d艂uga i g艂adka, sk贸ra czysta, delikatnie pachn膮ca i m艂oda tej nocy 鈥 i Crispin poczu艂, jak z gniewem i po偶膮daniem splata si臋 nag艂a, prawdziwie wstrz膮saj膮ca czu艂o艣膰. Wtedy jednak Styliane, z l艣ni膮cym wzrokiem i roz­chylonymi ustami, zn贸w unios艂a g艂ow臋 i przy kolejnym poca艂unku prze­ora艂a d艂o艅mi plecy Crispina. A potem bardzo szybko unios艂a jego d艂o艅 i lekko odwracaj膮c si臋, ugryz艂a j膮.

Uk艂ada艂 mozaiki, pracowa艂 ze szk艂em, ceramik膮 i 艣wiat艂em. Jego d艂onie by艂y jego 偶yciem. Warkn膮艂 co艣 niezrozumia艂ego, wzi膮艂 Styliane na r臋ce i zani贸s艂 j膮 do wysokiego 艂o偶a z baldachimem. Sta艂 tam przez chwil臋, trzy­maj膮c j膮 w ramionach, a potem po艂o偶y艂. Podnios艂a na niego wzrok, zmie­niony przez 艣wiat艂o padaj膮ce na jej oczy. Szat臋 mia艂a na jednym ramieniu rozdart膮. On to zrobi艂. Zobaczy艂 wydobyt膮 przez blask p艂omieni kr膮g艂o艣膰 jej piersi.

Jeste艣 pewien? 鈥 zapyta艂a.

Zamruga艂.

Czego?

Zapami臋ta ten jej u艣miech, wszystko, co oznacza艂 i m贸wi艂 o Styliane. Mrukn臋艂a z ironi膮 i pewno艣ci膮 siebie, ale i z gorycz膮 popio艂贸w dawno wy­palonego ognia:

呕e pragniesz nie cesarzowej ani kr贸lowej, Rhodianinie?

Na chwil臋 odebra艂o mu mow臋. Patrzy艂 na ni膮 z g贸ry z oddechem z艂apa­nym jakby na haczyk zatopiony w jego piersi. Zorientowa艂 si臋, 偶e dr偶膮 mu r臋ce.

Bardzo pewien 鈥 wyszepta艂 chrapliwie i 艣ci膮gn膮艂 przez g艂ow臋 swo­j膮 bia艂膮 tunik臋. Styliane le偶a艂a bez ruchu, a potem unios艂a r臋k臋 i powoli po­wiod艂a d艂ugim palcem w d贸艂 po ciele Crispina. Jeden prosty ruch, z艂udzenie prostoty, porz膮dku w 艣wiecie. Widzia艂, 偶e sama jednak bardzo stara si臋 nie straci膰 opanowania, co tylko spot臋gowa艂o jego po偶膮danie.

Bardzo pewien. By艂o to ca艂kowicie prawdziwe, a zarazem beznadziejnie fa艂szywe, bo gdzie偶 w 艣wiecie, w kt贸rym 偶yli, mo偶e le偶e膰 pewno艣膰? Czy­sty, prosty ruch jej palca nie odzwierciedla艂 ruchu ich 偶ycia. To nie ma zna­czenia, powiedzia艂 sobie. Nie tej nocy.

Nie zastanawia艂 si臋 ju偶 d艂u偶ej nad tym pytaniem ani nad stratami. Opu­艣ci艂 si臋 na ni膮, a ona wprowadzi艂a go w siebie; potem owin臋艂a wok贸艂 niego d艂ugie, szczup艂e r臋ce i d艂ugie nogi, d艂onie zacisn臋艂a na jego w艂osach, a na­st臋pnie j臋艂a wodzi膰 nimi w g贸r臋 i w d贸艂 po plecach Crispina, szepcz膮c mu do ucha raz po raz, gwa艂townie i z potrzeb膮, a偶 jej oddech sta艂 si臋 bardziej nieregularny i pe艂en straszliwego napi臋cia, dok艂adnie jak jego. Crispin wie­dzia艂, 偶e sprawia jej b贸l, ale us艂ysza艂 jej chrapliwy krzyk dopiero wtedy, gdy jej cia艂o wygi臋艂o si臋 w 艂uk i na t臋 chwil臋 unios艂o go w g贸r臋, z dala od wszystkich poszarpanych kraw臋dzi i przerwanych linii.

Zobaczy艂 nagle na jej policzkach diamenty 艂ez i pozna艂 鈥 by艂 tego pe­wien 鈥 偶e nawet p艂on膮c z po偶膮dania jak stoczek, wewn膮trz w艣ciekle si臋 buntuje przeciwko tej s艂abo艣ci, przeciwko rozmiarom ujawnionej t臋sknoty. Pomy艣la艂, 偶e teraz mog艂aby go zabi膰 z r贸wn膮 艂atwo艣ci膮, jak zn贸w po­ca艂owa膰. Nie jest przystani膮 ta kobieta, ta komnata, nie jest to 偶adne schro­nienie, lecz punkt, do kt贸rego po prostu musia艂 dotrze膰 i kt贸rego 偶adn膮 miar膮 nie m贸g艂 si臋 wyprze膰: oto pe艂ne goryczy, w艣ciek艂e z艂o偶ono艣ci ludz­kiej potrzeby, tu, na dole, pod doskona艂膮 kopu艂膮 i gwiazdami.


Chyba mog臋 za艂o偶y膰, 偶e nie boisz si臋 wysokich miejsc?

Le偶eli obok siebie. Pasma jej z艂ocistych w艂os贸w na jego twarzy, lekko 艂askocz膮ce. Jedna r臋ka na jego udzie. Twarz odwr贸ci艂a, wpatruj膮c si臋 w su­fit, i widzia艂 tylko jej profil. Teraz spostrzeg艂 tam mozaik臋 i nagle przypomnia艂 sobie Siroesa, kt贸ry zapewne j膮 u艂o偶y艂 i kt贸rego palce ta kobieta po艂ama艂a za jego niedoci膮gni臋cia.

L臋k wysoko艣ci? W mojej pracy by艂oby to przeszkod膮. Dlaczego py­tasz?

Wyjdziesz przez okno. On mo偶e wkr贸tce wr贸ci膰, razem z w艂asnymi s艂u偶膮cymi. Zejdziesz po murze i przejdziesz na drug膮 stron臋 dziedzi艅ca, przy ulicy. Tam wejdziesz na drzewo i znajdziesz si臋 na szczycie zewn臋trz­nego muru.

Ju偶 wychodz臋?

Odwr贸ci艂a g艂ow臋. Zobaczy艂, 偶e usta lekko jej drgn臋艂y.

Mam nadziej臋, 偶e nie 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Chocia偶 je艣li b臋dziemy si臋 oci膮ga膰, mo偶e b臋dziesz musia艂 odej艣膰 w po艣piechu.

Czy on... wszed艂by tutaj?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Ma艂o prawdopodobne.

Ludzie gin膮 z ma艂o prawdopodobnych powod贸w.

Roze艣mia艂a si臋.

Prawda. A on chyba rzeczywi艣cie czu艂by si臋 w obowi膮zku ci臋 zabi膰.

To nieco go zaskoczy艂o. Jako艣 za艂o偶y艂, 偶e ci dwoje 鈥 strateg i jego ary­stokratyczna nagroda 鈥 w sprawach wierno艣ci doszli do jakiego艣 porozu­mienia. Ta s艂u偶膮ca ze 艣wiec膮, wyra藕nie widoczna na tle otwartych drzwi...

Nic nie m贸wi艂.

Czy ja ci臋 przera偶am?

Teraz na niego patrzy艂a.

Crispin odwr贸ci艂 si臋, by na ni膮 spojrze膰. Chyba nie mia艂 powodu, by udawa膰. Skin膮艂 g艂ow膮.

Ale sama z siebie, nie za艣 z powodu twego m臋偶a. 鈥 Przez moment nie spuszcza艂a wzroku z jego oczu, a potem nagle spojrza艂a gdzie indziej. Crispin powiedzia艂: 鈥 呕a艂uj臋, 偶e nie lubi臋 ci臋 bardziej.

Lubisz? Trywialne uczucie 鈥 rzek艂a, zbyt szybko. 鈥 To nie ma z tym wiele wsp贸lnego.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Od niego zaczyna si臋 przyja藕艅, nawet je艣li nie mo偶na tego powie­dzie膰 o po偶膮daniu.

Styliane zn贸w si臋 do niego odwr贸ci艂a.

Jestem lepsz膮 przyjaci贸艂k膮, ni偶 s膮dzisz. Od samego pocz膮tku. Prze­cie偶 powiedzia艂am ci, by艣 nie przywi膮zywa艂 si臋 do 偶adnej mozaiki na tej kopule.

Rzeczywi艣cie, tak powiedzia艂a, bez 偶adnych wyja艣nie艅. Otworzy艂 usta, ale unios艂a palec i po艂o偶y艂a mu go na wargach.

呕adnych pyta艅. Ale pami臋taj.

To niemo偶liwe 鈥 odpar艂. 鈥 Nie przywi膮zywa膰 si臋.

Wzruszy艂a ramionami.

No c贸偶. W obliczu niemo偶liwego jestem bezradna.

Zadr偶a艂a nagle na zimnym powietrzu; sk贸r臋 mia艂a jeszcze wilgotn膮. Cri­spin zerkn膮艂 przez pok贸j, wsta艂 i poprawi艂 dogasaj膮cy ogie艅, dok艂adaj膮c kil­ka drew. Nim porz膮dnie si臋 zaj臋艂y, min臋艂o troch臋 czasu. Kiedy wsta艂, nagi i rozgrzany, zobaczy艂, 偶e Styliane podpiera si臋 na 艂okciu i patrzy na niego szczerym, taksuj膮cym wzrokiem. Poczu艂 si臋 nagle za偶enowany; ona to spo­strzeg艂a i u艣miechn臋艂a si臋.

Wr贸ci艂 do 艂o偶a i stan膮艂 nad nim, patrz膮c na kobiet臋. Le偶a艂a, pozbawiona wstydu, swobodna, nie przykryta i naga, pozwalaj膮c mu wodzi膰 oczyma po krzywiznach i liniach jej cia艂a, po 艂uku bioder, piersi, delikatnych ko艣ciach twarzy. Zn贸w poczu艂 drgnienia po偶膮dania, nieodparte jak przyp艂yw.

Jej u艣miech pog艂臋bi艂 si臋, gdy zerkn臋艂a w d贸艂. Gdy si臋 odezwa艂a, jej g艂os zn贸w by艂 schrypni臋ty.

Mia艂am nadziej臋, 偶e nie by艂o ci spieszno znale藕膰 to drzewo.

Si臋gn臋艂a r臋k膮 do jego przyrodzenia, z powrotem przyci膮gaj膮c go do 艂o偶a i do siebie.

I tym razem, w wolniejszym, bardziej z艂o偶onym ta艅cu, pokaza艂a mu 鈥 co proponowa艂a przed p贸艂 rokiem 鈥 w jaki spos贸b Leontes lubi u偶ywa膰 po­duszki, a Crispin odkry艂 co艣 nowego o sobie, a tak偶e z艂udzenia uprzejmo艣ci. W pewnej chwili, ju偶 p贸藕niej, zrobi艂 dla niej co艣, co robi艂 tylko dla Ilandry, i przysz艂o mu do g艂owy, kiedy czu艂 jej d艂onie zaciskaj膮ce si臋 na jego w艂osach i s艂ysza艂, jak szepcze nieco niech臋tnie, zmuszona, strumie艅 niezro­zumia艂ych s艂贸w, 偶e mo偶na czu膰 smutek utraty, nieobecno艣ci, 偶e mo偶na zo­sta膰 pozbawionym mi艂o艣ci i schronienia, ale nie by膰 bez ko艅ca trawionym i niszczonym jakby przez nieustaj膮cy grom tragedii. 呕ycie samo w sobie nie jest zdrad膮.

Crispin wiedzia艂, 偶e niekt贸rzy usi艂owali mu ju偶 to powiedzie膰.

Styliane wyda艂a wtedy wy偶szy d藕wi臋k, na wdechu, jakby z b贸lu albo z czym艣 walcz膮c. Poci膮gn臋艂a go do g贸ry i jeszcze raz w siebie; oczy mia艂a mocno zaci艣ni臋te, a potem szybko obr贸ci艂a si臋 tak, 偶e znalaz艂a si臋 nad nim, ko艂ysz膮c si臋 coraz mocniej, nagl膮co, a jej cia艂o l艣ni艂o w blasku ognia. Cri­spin si臋gn膮艂 do jej piersi, wym贸wi艂 raz jej imi臋. Opiera艂 si臋 temu, ale bez­skutecznie, dok艂adnie tak jak ona. Wtedy chwyci艂 jej biodra i pozwoli艂 wszystkim kierowa膰, a偶 w ko艅cu us艂ysza艂 jej krzyk i otworzy艂 oczy, by zn贸w zobaczy膰 cia艂o wygi臋te nad nim w 艂uk, z 偶ebrami widocznymi pod mocno napi臋t膮 sk贸r膮. Tak jak przedtem, na jej policzkach pojawi艂y si臋 艂zy, lecz tym razem Crispin si臋gn膮艂 w g贸r臋, powoli przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i sca艂owa艂 je, a ona mu na to pozwoli艂a.

To wtedy, kiedy le偶a艂a na nim, okrywaj膮c ich rozedrgane cia艂a swymi w艂osami, Styliane, dziwnie 艂agodna w p贸藕niejszych wspomnieniach Crispina, wyszepta艂a bez ostrze偶enia:

P贸藕n膮 wiosn膮 nast膮pi inwazja na tw贸j kraj. Nikt jeszcze o tym nie wie. Zosta艂o to oznajmione niekt贸rym z nas dzisiaj w pa艂acu. Teraz musz膮 nast膮pi膰 pewne wydarzenia. Nie powiem, 偶e mi przykro. Kiedy艣 pope艂niono pewien czyn i z niego wyp艂ywa wszystko inne. Zapami臋taj jednak ten pok贸j, Rhodianinie. Bez wzgl臋du na to, co si臋 wydarzy. Bez wzgl臋du na to, co zrobi臋.

Nag艂e ostrze strachu. Umys艂 Crispina nie pracowa艂 jeszcze w艂a艣ciwie, wi臋c w pomieszaniu potrafi艂 tylko powiedzie膰:

Rhodianinie? Tylko tyle? Nadal?

Le偶a艂a na nim bez ruchu. Czu艂 bicie jej serca.

Rhodianinie 鈥 powt贸rzy艂a po chwili namys艂u. 鈥 Jestem taka, jak膮 mnie uczyniono. Nie oszukuj si臋.

To dlaczego szlocha艂a艣?, chcia艂 zapyta膰, ale si臋 powstrzyma艂. B臋dzie pami臋ta艂 te wszystkie s艂owa i odchylone do ty艂u jej cia艂o, i gorzkie 艂zy zdra­dzaj膮ce jej potrzeb臋. Lecz w ciszy, jaka teraz nasta艂a, oboje us艂yszeli tylko rozbrzmiewaj膮ce echem trza艣niecie frontowych drzwi na dole.

Styliane przesun臋艂a si臋 nieco. W jaki艣 spos贸b Crispin wiedzia艂, 偶e si臋 u艣miechnie tym swoim krzywym, ironicznym u艣miechem.

Dobry m膮偶. Zawsze daje mi zna膰, kiedy wraca do domu.

Crispin spojrza艂 na ni膮. Odwzajemni艂a spojrzenie szeroko otwartymi oczyma, w kt贸rych wci膮偶 malowa艂o si臋 rozbawienie.

Ojej. Doprawdy s膮dzisz, 偶e Leontes chce sp臋dza膰 noce na zabijaniu ludzi? Gdzie艣 tu jest n贸偶. Chcesz z nim walczy膰 o m贸j honor?

A wi臋c istnieje mi臋dzy nimi umowa. Jaka艣 umowa. On naprawd臋 nie ro­zumie tych dwojga, prawda? Crispin mia艂 teraz zam臋t w g艂owie, poczu艂 zm臋czenie i strach: 鈥濳iedy艣 pope艂niono pewien czyn鈥. Ale na dole trzas­n臋艂y drzwi, nie pozostawiaj膮c miejsca na uporz膮dkowanie wszystkiego. Wsta艂 chwiejnie z 艂贸偶ka i zacz膮艂 si臋 ubiera膰. Obserwowa艂a go spokojnie, wyg艂adzaj膮c po艣ciel wok贸艂 siebie. Jej w艂osy by艂y rozrzucone na podusz­kach. Zobaczy艂, 偶e str膮ca podart膮 szat臋 na pod艂og臋, nie zadaj膮c sobie trudu, by j膮 lepiej ukry膰.

Poprawi艂 tunik臋 i pas, ukl膮k艂 i szybko zawi膮za艂 sanda艂y. Kiedy wsta艂, przez chwil臋 na ni膮 patrzy艂. Ogie艅 zn贸w przygas艂, 艣wiece si臋 dopali艂y. Jej nagie cia艂o by艂o wstydliwie okryte lnian膮 po艣ciel膮. Patrzy艂a na niego r贸w­nie偶, siedz膮c nieruchomo wsparta o poduszki. Crispin nagle u艣wiadomi艂 so­bie, 偶e jest te偶 w tym swego rodzaju wyzwanie, i zrozumia艂, 偶e Styliane jest bardzo m艂oda i 偶e 艂atwo o tym zapomnie膰.

To ty si臋 nie oszukuj 鈥 rzek艂 鈥 tak bardzo staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad nami wszystkimi. Jeste艣 czym艣 wi臋cej ni偶 sum膮 twoich plan贸w.

Nawet nie mia艂 pewno艣ci, co to znaczy.

Potrz膮sn臋艂a niecierpliwie g艂ow膮.

To nie ma znaczenia. Jestem narz臋dziem.

Ostatnim razem powiedzia艂a艣 mi, 偶e nagrod膮 鈥 powiedzia艂 z kwa艣­n膮 min膮. 鈥 Dzisiaj, 偶e narz臋dziem. Co jeszcze powinienem wiedzie膰?

Kiedy jednak teraz na ni膮 patrzy艂, czu艂 dziwny, ca艂kowicie nieoczekiwa­ny b贸l.

Otworzy艂a i zamkn臋艂a usta. Poj膮艂, 偶e zaskoczy艂 j膮, us艂ysza艂 na korytarzu kroki.

Crispinie 鈥 powiedzia艂a, pokazuj膮c na okno. 鈥 Id藕. Prosz臋 ci臋.

Dopiero kiedy przecina艂 dziedziniec i mijaj膮c fontann臋, zd膮偶a艂 do drze­wa oliwnego w rogu od strony ulicy, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wypowiedzia艂a jego imi臋.

Wspi膮艂 si臋 na drzewo i dotar艂 na szczyt muru. Wzeszed艂 bia艂y ksi臋偶yc, b臋d膮cy w po艂owie drogi do pe艂ni. Crispin siedzia艂 na kamiennym murze nad ciemn膮, pust膮 ulic膮 i wspomina艂 Zotika oraz ch艂opca, kt贸rym kiedy艣 by艂, przechodz膮cego z muru na drzewo. Ch艂opca, a potem m臋偶czyzn臋. Pomy艣la艂 o Linon, prawie s艂ysza艂 jej komentarz na temat tego, co w艂a艣nie mia艂o miej­sce. A mo偶e si臋 myli艂: mo偶e zrozumia艂aby, 偶e z艂o偶y艂y si臋 na to czynniki bardziej skomplikowane ni偶 proste po偶膮danie.

A potem roze艣mia艂 si臋 cicho, ze smutkiem. Bo w tym te偶 nie mia艂 racji: w po偶膮daniu nie ma nic prostego. Spojrza艂 w g贸r臋 i w oknie, przez kt贸re w艂a艣nie wyszed艂, zobaczy艂 ciemn膮 sylwetk臋. Leontes. Okno sypialni Stylia­ne by艂o zamkni臋te, a zas艂ony zaci膮gni臋te. Crispin siedzia艂 bez ruchu, ukryty na murze.

Spojrza艂 na drug膮 stron臋 ulicy i zobaczy艂 kopu艂臋 wznosz膮c膮 si臋 nad do­mami. Kopu艂臋 Artibasa, cesarza D偶ada. Crispina? Poni偶ej 鈥 ruch uchwy­cony k膮tem oka 鈥 pojawi艂 si臋 na ulicy i zaraz znikn膮艂, jak sny, jak ludzkie 偶ywoty i wspomnienia o nich, jeden z tych niewyja艣nionych p艂omieni, kt贸re okre艣la艂y Sarancjum w nocy. Crispin zastanawia艂 si臋, co kiedykolwiek po nich zostaje?

P贸藕n膮 wiosn膮 nast膮pi inwazja na tw贸j kraj鈥.

Nie poszed艂 do domu. Dom znajdowa艂 si臋 bardzo daleko. Zeskoczy艂 z muru, przeci膮艂 ulic臋, wszed艂 w d艂ug膮, ciemn膮 alejk臋. Z cienia zawo艂a艂a do niego prostytutka g艂osem b臋d膮cym jakby pie艣ni膮 nocy. Szed艂 dalej alejk膮 i w ko艅cu dotar艂 na plac naprzeciwko bram kompleksu cesarskiego, po pra­wej r臋ce maj膮c fronton sanktuarium. Na portyku ca艂膮 noc czuwali stra偶nicy. Poznali go, skin臋li g艂owami, otworzyli jedno skrzyd艂o masywnych drzwi. W 艣rodku by艂o jasno. Wystarczaj膮co, by m贸g艂 pracowa膰.



Rozdzia艂 6


Ta sama nocna pora, ten sam wiatr, czterech m臋偶czyzn porusza­j膮cych si臋 w innym miejscu Miasta, pod tym samym ksi臋偶ycem.

W Sarancjum nigdy nie by艂o ca艂kowicie bezpiecznie po zapad­ni臋ciu nocy, ale czteroosobowa grupa mog艂a si臋 czu膰 do艣膰 pewnie. Dw贸ch ludzi nios艂o ci臋偶kie kije. Szli ulic膮 najpierw nieco w d贸艂, a potem zn贸w pod g贸r臋 szybkim krokiem, jako 偶e by艂o zimno, ale troch臋 ich spowalnia艂o wy­pite wino i utykanie jednego z piechur贸w. Najstarszy z nich, drobny i kor­pulentny, by艂 okutany po szyj臋 grubym p艂aszczem, lecz kl膮艂 siarczy艣cie za ka偶dym podmuchem wiatru, kt贸ry unosi艂 艣miecie wzd艂u偶 ciemnej ulicy.

Widywa艂o si臋 te偶 kobiety, stoj膮ce dla ochrony przed zimnem przy drzwiach dom贸w, bo zgodnie z wymogami swego zawodu mia艂y na sobie zbyt sk膮pe odzienie. Niekt贸re wystawa艂y razem z bezdomnymi 偶ebrakami przy rozpa­lonych piecach piekarni.

Jeden z m艂odszych m臋偶czyzn wykazywa艂 ch臋膰 zwolnienia przy takiej grupce, ale grubas w p艂aszczu zakl膮艂 chrapliwie i nikt nie stan膮艂. Jedna z ko­biet 鈥 w艂a艣ciwie dziewczyna 鈥 ruszy艂a za nimi, ale wkr贸tce zatrzyma艂a si臋, posta艂a chwil臋 samotnie na ulicy, a potem wr贸ci艂a do ciep艂a. Wtedy za­uwa偶y艂a, jak zza rogu wy艂ania si臋 ogromna lektyka niesiona przez o艣miu 鈥 a nie jak zwykle przez czterech czy sze艣ciu 鈥 ludzi i pod膮偶a ulic膮 za czw贸rk膮 m臋偶czyzn. Wiedzia艂a, 偶e nie nale偶y wo艂a膰 za arystokrat膮. Je偶eli kto艣 taki potrzebowa艂 kobiety, sam j膮 wybiera艂. A je艣li nawet przyzwa艂 dziewczyn臋 do zas艂oni臋tej lektyki, to niekoniecznie musia艂o si臋 to okaza膰 dla niej bezpieczne. Tu, jak wsz臋dzie indziej, bogaci mieli w艂asne zasady.

呕aden z piechur贸w nie by艂 trze藕wy. Pod koniec przyj臋cia weselnego do­stali od gospodyni wino i w艂a艣nie wyszli z ha艂a艣liwej gospody, gdzie naj­starszy z nich kupi艂 dla wszystkich jeszcze kilka flaszek.

Spacer by艂 d艂ugi, ale Kyros nie mia艂 nic przeciwko temu. Strumosus za­chowywa艂 si臋 w gospodzie zdumiewaj膮co jowialnie, szeroko rozprawiaj膮c na temat w臋gorzy i dziczyzny oraz odpowiedniego po艂膮czenia sosu z da­niem g艂贸wnym, o czym przed czterystu laty pisa艂 Aspalius. Kyros i pozosta­li wiedzieli, 偶e ich mistrz jest zadowolony z przebiegu dnia.

A przynajmniej do chwili, kiedy wyszli na dw贸r i u艣wiadomili sobie, jak bardzo zrobi艂o si臋 zimno i p贸藕no, a do siedziby B艂臋kitnych wiod艂a d艂uga droga wietrznymi ulicami.

Kyros, kt贸ry przypadkiem do艣膰 dobrze zabezpieczy艂 si臋 przed ch艂odem, by艂 zbyt rozradowany, by si臋 czymkolwiek przejmowa膰: na jego nastr贸j z艂o偶y艂a si臋 mieszanka udanego bankietu, du偶ej ilo艣ci wypitego wina, 偶y­wych obraz贸w ich gospodyni 鈥 jej perfum, u艣miechu, s艂贸w na temat jego pracy w kuchni 鈥 a potem serdecznego, wylewnego zachowania Strumosa w gospodzie. Kyros uzna艂, 偶e to by艂 bardzo dobry dzie艅. 呕a艂owa艂, 偶e nie jest poet膮 i nie potrafi uj膮膰 w s艂owa k艂臋bi膮cych si臋 w nim uczu膰.

Od przodu dobieg艂 jaki艣 ha艂as. Z niskich drzwi gospody wysypa艂o si臋 p贸艂 tuzina m艂odych ludzi. By艂o zbyt ciemno, by dostrzec ich wyra藕nie: gdy­by to byli Zieloni, mogliby si臋 okaza膰 niebezpieczni. Sezon w艂a艣nie mia艂 si臋 zacz膮膰 i napi臋cie oczekiwania ros艂o. Gdyby musieli biec, Kyros wiedzia艂, ze sprawi k艂opot. Czterej m臋偶czy藕ni zbili si臋 w ciasn膮 grupk臋.

Okaza艂o si臋, 偶e niepotrzebnie. M艂odzie艅cy schodzili w rozsypce ku na­brze偶u, usi艂uj膮c 艣piewa膰 modn膮 pie艣艅 marszow膮. To nie Zieloni. 呕o艂nierze na przepustce w Mie艣cie. Kyros odetchn膮艂 z ulg膮. Obejrza艂 si臋 przez rami臋 鈥 i to on zauwa偶y艂 lektyk臋 pod膮偶aj膮c膮 za nimi w ciemno艣ci.

Nic nie powiedzia艂 i szed艂 dalej. Roze艣mia艂 si臋 pos艂usznie ze zbyt g艂o艣­nego 偶artu Rasica o podchmielonych 偶o艂nierzach 鈥 jeden z nich zwymio­towa艂 w drzwiach do jakiego艣 warsztatu. Skr臋caj膮c za r贸g obok warsztatu wytw贸rcy sanda艂贸w i stoiska z jogurtem, dawno zamkni臋tych na noc, Ky­ros obejrza艂 si臋 jeszcze raz: lektyka te偶 skr臋ci艂a, dotrzymuj膮c im kroku. By艂a bardzo du偶a. Nios艂o j膮 o艣miu ludzi. Zas艂ony by艂y zaci膮gni臋te po obu stronach.

Kyros poczu艂 mdl膮cy niepok贸j. Lektyki noc膮 nie by艂y niczym niezwyk­艂ym 鈥 zamo偶ni ch臋tnie ich u偶ywali, szczeg贸lnie kiedy robi艂o si臋 zimno. Ta jednak porusza艂a si臋 z dok艂adnie tak膮 sam膮 szybko艣ci膮 co oni i zmierza艂a w tym samym kierunku. Kiedy tak jak oni przeci臋艂a uko艣nie plac, okr膮偶y艂a stoj膮c膮 na 艣rodku fontann臋 i ruszy艂a pod g贸r臋 ulic膮 z drugiej strony, Kyros odchrz膮kn膮艂 i dotkn膮艂 ramienia Strumosa.

Chyba... 鈥 zacz膮艂, kiedy kuchmistrz spojrza艂 na niego. Prze艂kn膮艂 艣lin臋. 鈥 Mo偶liwe, 偶e kto艣 nas 艣ledzi.

Pozostali trzej towarzysze stan臋li i spojrzeli do ty艂u. Lektyka natych­miast si臋 zatrzyma艂a; odziani na ciemno tragarze stali w bezruchu. Ulica by艂a pusta. Zamkni臋te drzwi, zamkni臋te okna warsztat贸w, czterej m臋偶czy藕­ni zbici w grupk臋, ciemna patrycjuszowska lektyka, cisza, nic wi臋cej.

Bia艂y ksi臋偶yc zawis艂 nad miedzian膮 kopu艂膮 niewielkiej kaplicy. Z oddali dobieg艂 nag艂y wybuch ochryp艂ego 艣miechu. Klienci wychodz膮cy z gospody. Po chwili ha艂as ucich艂.

W zapad艂ej ciszy trzej m艂odzi ludzie us艂yszeli, jak Strumosus z Amorii wypuszcza powietrze z p艂uc, a potem przeklina, cicho, lecz z wielkim zaan­ga偶owaniem.

Nie ruszajcie si臋 鈥 poleci艂 i ruszy艂 w kierunku lektyki.

Cholera 鈥 szepn膮艂 Rasic, nie maj膮c nic lepszego do powiedzenia. Kyros te偶 dozna艂 poczucia zagro偶enia.

Obserwowali drobnego kuchmistrza w milczeniu. Strumosus podszed艂 do lektyki. 呕aden z tragarzy nie poruszy艂 si臋 ani nie przem贸wi艂. Kuchmistrz zatrzyma艂 si臋 przy zaci膮gni臋tych zas艂onach. Wygl膮da艂o na to, 偶e co艣 m贸wi, ale nie s艂yszeli jego s艂贸w ani 偶adnej odpowiedzi dobiegaj膮cej z lektyki. Wtedy Kyros zobaczy艂, jak zas艂ona unosi si臋 i troch臋 odsuwa. Nie mia艂 po­j臋cia, kto jest w 艣rodku, m臋偶czyzna czy kobieta, czy te偶 mo偶e wi臋cej ni偶 jedna osoba 鈥 lektyka by艂a wystarczaj膮co du偶a. Wiedzia艂 jednak, 偶e si臋 boi.

Cholera 鈥 powt贸rzy艂 Rasic.

Cholera 鈥 zgodzi艂 si臋 z nim Mergius.

Zamknijcie si臋 鈥 odezwa艂 si臋 bardzo nietypowo Kyros. Wygl膮da艂o na to, 偶e Strumosus zn贸w m贸wi, a potem s艂ucha. Nast臋pnie skrzy偶owa艂 r臋ce na piersiach i powiedzia艂 co艣 jeszcze. Po chwili zas艂ona opad艂a, a lektyka zawr贸ci艂a i ruszy艂a z powrotem, w d贸艂 do placu. Strumo­sus zosta艂 na swoim miejscu, patrz膮c za ni膮, dop贸ki nie znikn臋艂a za fon­tann膮. Wtedy podszed艂 do trzech czekaj膮cych m艂odzie艅c贸w. Kyros widzia艂, 偶e ich towarzysz jest zaniepokojony, ale nie 艣mia艂 o nic pyta膰.

Kto to by艂, w imi臋 boga? 鈥 zapyta艂 Rasic, nie maj膮c podobnych skrupu艂贸w.

Strumosus zignorowa艂 go, jakby pytanie w og贸le nie pad艂o. Ruszy艂 przed siebie; pozostali poszli za nim. Nikt ju偶 nic nie m贸wi艂, nawet Rasic. Dotarli do swego kompleksu bez 偶adnych przeszk贸d, zostali rozpoznani przy 艣wietle pochodni i wpuszczeni do 艣rodka.

Dobranoc 鈥 po偶egna艂 si臋 Strumosus przy wej艣ciu do dormitorium i odszed艂, nie czekaj膮c na odpowied藕.

Rasic i Mergius weszli po schodach do 艣rodka, ale Kyros zosta艂 na gan­ku. Spostrzeg艂, 偶e kuchmistrz nie poszed艂 do swoich prywatnych pokoi, tyl­ko przeci膮艂 dziedziniec, kieruj膮c si臋 do kuchni. Po chwili zacz臋艂y si臋 w niej zapala膰 lampy. Chcia艂 tam p贸j艣膰, ale nie zrobi艂 tego. By艂oby to zbyt aro­ganckie. Zaczerpn膮艂 ostatni haust zimnego powietrza i wszed艂 do 艣rodka za pozosta艂ymi. Podszed艂 do 艂贸偶ka. Potem przez d艂u偶szy czas nie m贸g艂 zasn膮膰. Bardzo dobry dzie艅 i wiecz贸r w niezrozumia艂y spos贸b zmieni艂y si臋 w co艣 wr臋cz przeciwnego.


Strumosus z Amorii porusza艂 si臋 w kuchni odmierzonymi ruchami, roz­palaj膮c ogie艅, zapalaj膮c lampy, nalewaj膮c sobie wina. Rozs膮dnie je rozwodni艂, po czym si臋gn膮艂 po n贸偶, naostrzy艂 go i zacz膮艂 rytmicznie sieka膰 warzy­wa. Rozbi艂 dwa jajka, wrzuci艂 do nich warzywa, morsk膮 s贸l, hojn膮 szczypt臋 drogiego wschodniego pieprzu. Starannie wszystko pomiesza艂 w wyszczerbio­nej miseczce, kt贸r膮 mia艂 od lat i kt贸rej u偶ywa艂 tylko dla siebie. Na kracie umieszczonej nad ogniem rozgrza艂 rondel, skropi艂 go oliw膮 z oliwek i zrobi艂 sobie placek, instynktownie go podrzucaj膮c. Postawi艂 rondel na kamiennym blacie i wybra艂 z p贸艂ki talerz w bia艂o-niebieski wz贸r. Przeni贸s艂 na艅 swoje szyb­kie dzie艂o, ozdobi艂 je p艂atkami kwiat贸w i li艣膰mi mi臋ty, po czym znieruchomia艂, by oceni膰 efekt. 鈥濳uchmistrz, kt贸ry niedbale 偶ywi samego siebie鈥, lubi艂 ma­wia膰 do swoich pomocnik贸w, 鈥瀊臋dzie niedbale 偶ywi艂 innych鈥.

Wcale nie chcia艂o mu si臋 je艣膰, ale by艂 zaniepokojony i musia艂 co艣 ugoto­wa膰, a w jego rozumieniu 艣wiata stworzonego przez D偶ada, kiedy powsta艂o ju偶 dobre danie, przest臋pstwem by艂oby nie spo偶y膰 go z przyjemno艣ci膮. Usiad艂 na wysokim sto艂ku przy blacie znajduj膮cym si臋 po艣rodku pomiesz­czenia i zjad艂 swoje dzie艂o, popijaj膮c winem z dope艂nianego kubka i patrz膮c na dziedziniec o艣wietlony blaskiem bia艂ego ksi臋偶yca. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e przyjdzie do niego Kyros 鈥 nie mia艂by w艂a艣ciwie nic przeciwko jego towa­rzystwu 鈥 ale przy ca艂ej jego spostrzegawczo艣ci ch艂opcu na razie brako­wa艂o pewno艣ci siebie.

Strumosus stwierdzi艂, 偶e kubek zn贸w jest pusty. Po kr贸tkim wahaniu nape艂ni艂 go, dolewaj膮c mniej wody ni偶 poprzednio. Rzadko tyle pi艂, ale i niecz臋sto miewa艂 takie spotkania jak to niedawne na ulicy.

Odrzuci艂 propozycj臋 zatrudnienia. W艂a艣ciwie zrobi艂 to tego dnia dwa razy. Najpierw chcia艂a da膰 mu prac臋 ta m艂oda tancerka, a potem ten cz艂o­wiek w ciemno艣ci. Same w sobie propozycje te nie stanowi艂y problemu. Strumosa chcia艂o zatrudni膰 wiele os贸b. Ludzie wiedzieli o nim, pragn臋li jego us艂ug, niekt贸rzy mogli za nie zap艂aci膰. Podoba艂o mu si臋 jednak tu, u B艂臋kitnych. Tutejsza kuchnia nie by艂a arystokratyczna, ale cieszy艂a si臋 uznaniem, a on mia艂 okazj臋 do spowodowania zmian w postrzeganiu jego sztuki i pasji zawodowej. Podobno Zieloni szukaj膮 teraz g艂贸wnego kuchmi­strza. Strumosa to ubawi艂o i sprawi艂o przyjemno艣膰.

Lecz osoba, kt贸ra z艂o偶y艂a mu propozycj臋 z wn臋trza tej okaza艂ej lektyki, by艂a inna. By艂 to kto艣, kogo w艂a艣ciwie zna艂 bardzo dobrze i opad艂y go teraz wspomnienia 鈥 艂膮cznie z tym, jak w przesz艂o艣ci zachowywa艂 w pewnych sprawach uleg艂e milczenie. 鈥濸rzesz艂o艣膰 zostaje z nami do chwili naszej 艣mierci鈥, napisa艂 dawno temu Protoniasz, 鈥瀉 potem my stajemy si臋 wspo­mnieniami innych ludzi, dop贸ki nie umr膮 oni. Po wi臋kszo艣ci ludzi zostaje tylko tyle. Tak urz膮dzili to bogowie鈥.

Dawni bogowie ju偶 prawie znikn臋li鈥, pomy艣la艂 Strumosus, patrz膮c na kubek z winem. I ile 偶ywych dusz pami臋ta Protoniasza z Trakezji? W jaki spos贸b cz艂owiek zostawia po sobie imi臋?

Westchn膮艂, rozgl膮daj膮c si臋 po znajomej kuchni. Ka偶dy jej k膮t by艂 dobrze zaplanowany, wszystko mia艂o swoje miejsce, 艣wiatu zosta艂 narzucony po­rz膮dek. 鈥濩o艣 si臋 stanie鈥, pomy艣la艂 nagle ma艂y kuchmistrz, siedz膮cy samot­nie w kr臋gu lamp. Wiedzia艂 co 鈥 nie kry艂 si臋 ze swoimi pogl膮dami. Wojna na zachodzie: czy jakikolwiek my艣l膮cy cz艂owiek m贸g艂 nie zauwa偶y膰 jej oznak?

Czasami jednak kluczem nie by艂a my艣l i obserwacja. Czasami zamkni臋­te drzwi otwiera艂o co艣 we krwi, w duszy, we 艣nie.

Nie by艂 ju偶 tak pewien, co si臋 zbli偶a. Wiedzia艂 jednak, 偶e je艣li Calizjanin Lysippus zn贸w jest w Sarancjum i porusza si臋 w ciemno艣ci swoj膮 lektyk膮, to krew i sen musz膮 mie膰 z tym co艣 wsp贸lnego.

Wspomnienia innych ludzi, dop贸ki nie umr膮 oni鈥.

Nie ba艂 si臋 o siebie, ale przesz艂o mu przez my艣l, 偶e mo偶e powinien.

Czas spa膰. Nie chcia艂 i艣膰 do 艂贸偶ka. Odsun膮艂 talerz i kubek i w ko艅cu zdrzemn膮艂 si臋 na sto艂ku, pochylony do przodu, z g艂ow膮 u艂o偶on膮 na skrzy­偶owanych ramionach; lampy dopali艂y si臋 powoli i do kuchni wr贸ci艂 mrok.


* * *

W 艣rodku tej samej nocy, kiedy na dworze wia艂 tak ostry wiatr, 偶e wyda­wa艂o si臋, i偶 sam b贸g nie pozwala wio艣nie zawita膰 w jego 艣wiecie, przy ogniu przyprawione wino pili nowo偶e艅cy.

Kobieta siedzia艂a na wy艣cie艂anym siedzisku bez oparcia, a m臋偶czyzna na pod艂odze u jej st贸p, z g艂ow膮 opart膮 o jej udo. Obserwowali p艂omienie w milczeniu typowym dla niej, lecz niezwyk艂ym u niego. To by艂 bardzo d艂ugi dzie艅. Jedn膮 r臋k臋 opar艂a lekko na jego ramieniu. Oboje wspominali inne p艂omienie, inne pokoje; dawa艂o si臋 wyczu膰 pewn膮 niezr臋czno艣膰, 艣wia­domo艣膰 istnienia innego pomieszczenia 鈥 oraz 艂o偶a 鈥 za 艂ukowatym prze­j艣ciem zawieszonym koralikami.

W ko艅cu m臋偶czyzna powiedzia艂:

Nie u偶ywa艂a艣 przedtem tych perfum, prawda? Zwykle 偶adnych nie u偶ywasz. Prawda?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, a u艣wiadomiwszy sobie, 偶e jej nie widzi mrukn臋艂a:

Nie. 鈥 I po chwili wahania doda艂a: 鈥 To perfumy Shirin. Upar艂a si臋, 偶ebym si臋 nimi dzisiaj skropi艂a.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i podni贸s艂 na Kasj臋 szeroko otwarte oczy.

Shirin? A wi臋c... to perfumy cesarzowej?

Kasja skin臋艂a g艂ow膮.

Powiedzia艂a, 偶e tej nocy powinnam si臋 czu膰 jak kr贸lowa. 鈥 Uda艂o si臋 jej u艣miechn膮膰. 鈥 My艣l臋, 偶e nic mi nie grozi. Chyba 偶e zaprosi艂e艣 go艣ci.

Go艣cie opu艣cili ich jaki艣 czas temu przed frontowymi drzwiami, oddalaj膮c si臋 ze spro艣nymi 偶artami i refrenem szczeg贸lnie obscenicznej piosen­ki, 艣piewanej ochryple przez 偶o艂nierzy.

Carullus, 艣wie偶o mianowany chiliarcha Drugiego Calizja艅skiego Od­dzia艂u Kawalerii, roze艣mia艂 si臋, ale zaraz zamilk艂.

Nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰, bym chcia艂 przebywa膰 w towarzy­stwie kogo艣 innego 鈥 rzek艂 cicho. I doda艂: 鈥 A ty nie potrzebujesz perfum Alixany, by by膰 tu kr贸low膮.

Kasja skrzywi艂a si臋, tak jak robi艂a to w przesz艂o艣ci, w domu. Chyba po­woli odzyskiwa艂a dawne aspekty swojej osobowo艣ci.

Pochlebca z ciebie, 偶o艂nierzu. Czy dzia艂a艂o to na dziewki w zajaz­dach?

Sama kiedy艣 by艂a dziewk膮 w zaje藕dzie.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wci膮偶 powa偶ny, skupiony.

Nigdy tego nie m贸wi艂em. Nigdy nie mia艂em 偶ony.

Wyraz jej twarzy zmieni艂 si臋, ale on zn贸w patrzy艂 w ogie艅 i tego nie wi­dzia艂. Spojrza艂a na niego. Na tego 偶o艂nierza, m臋偶a. Ros艂y m臋偶czyzna, czar­ne w艂osy, szerokie ramiona, grube r臋ce, krzepki tors. I nagle ze zdumieniem zda艂a sobie spraw臋, 偶e on si臋 jej boi, 偶e boi si臋 j膮 zrani膰 czy zaniepokoi膰.

Wtedy w Kasji co艣 drgn臋艂o. Na 艣cianach ta艅czy艂 blask p艂omieni. Daleko na p贸艂nocy by艂 kiedy艣 staw. Chodzi艂a tam, kiedy chcia艂a by膰 sama. Erimitsu: bystra. Za bardzo inteligentna, wzgardliwa. Przedtem zaraza, a potem jesien­na droga z matk膮 patrz膮c膮 w艣r贸d spadaj膮cych li艣ci, jak handlarze niewolni­k贸w prowadz膮 jej c贸rk臋 zwi膮zan膮 postronkiem z innymi dziewcz臋tami.

Bogowie p贸艂nocy, tych otwartych przestrzeni omiatanych wiatrem, D偶ad albo zubir z po艂udniowego Drzewielasu 鈥 kto艣 lub co艣 przywiod艂o j膮 do tego pokoju. Tu chyba znajdzie schronienie. Ogie艅, 艣ciany. M臋偶czyzna siedz膮cy spokojnie na pod艂odze u jej st贸p. Miejsce, gdzie wreszcie nie hula wiatr.

To dar, po prostu dar. Serce drgn臋艂o Kasji mocniej, gdy patrzy艂a w d贸艂. Dar. Jej r臋ka zacisn臋艂a si臋 na ramieniu m臋偶czyzny, musn臋艂a go po w艂osach.

Teraz masz 鈥 stwierdzi艂a. 鈥 Teraz masz 偶on臋. We藕miesz j膮 do 艂贸偶ka?

Och, D偶adzie! 鈥 westchn膮艂, gwa艂townie wypuszczaj膮c powietrze, jakby przez d艂u偶szy czas wstrzymywa艂 oddech.

Roze艣mia艂a si臋. Kolejny dar.


* * *

Mardoch z Pierwszego Amoryjskiego Oddzia艂u Piechoty, wezwany znad granicy ze swoj膮 jednostk膮 na p贸艂noc, do Deapolis 鈥 偶aden z oficer贸w nie chcia艂 wyra藕nie powiedzie膰, po co, cho膰 wszyscy si臋 domy艣lali 鈥 by艂 na wp贸艂 przekonany, 偶e zatru艂 si臋 czym艣 w jednej z tawern, kt贸re odwiedzili tej nocy. Co za pech. Jego pierwszy urlop w Mie艣cie, po p贸艂 roku w cesarskiej armii, a on rzyga jak jaki艣 bassanidzki pies, do wt贸ru 艣miechu starszych 偶o艂nierzy.

Za pierwszymi dwoma razami, kiedy musia艂 si臋 zatrzyma膰 i pozby膰 za­warto艣ci 偶o艂膮dka w wej艣ciu do jakiego艣 warsztatu, kilku jego towarzyszy czeka艂o, ale kiedy wn臋trzno艣ci zbuntowa艂y mu si臋 raz jeszcze i Mardoch powoli odzyskiwa艂 si艂y, by wreszcie chwiejnie si臋 wyprostowa膰 i wytrze膰 wilgotny podbr贸dek, stwierdzi艂, 偶e ci dranie tym razem poszli dalej bez nie­go. Sta艂 oparty o 艣cian臋 i trz膮s艂 si臋 z zimna na wietrze, od kt贸rego m贸g艂 zamarzn膮膰 zadek. Wyt臋偶y艂 s艂uch; gdzie艣 z przodu rozlega艂 si臋 艣piew kilku os贸b, wi臋c odepchn膮艂 si臋 od 艣ciany, by pod膮偶y膰 za nimi.

Opr贸cz tego, 偶e w jego organach wewn臋trznych panowa艂 chaos, by­najmniej nie by艂 trze藕wy. Wkr贸tce przesta艂 s艂ysze膰 艣piew i straci艂 orienta­cj臋. Postanowi艂 zawr贸ci膰 w kierunku wody 鈥 i tak wszyscy tam zmierzali 鈥 i znale藕膰 albo jeszcze jedn膮 tawern臋, albo ich gospod臋, albo jak膮艣 dziew­czyn臋. Bia艂y ksi臋偶yc powinien znajdowa膰 si臋 na wschodzie, co pozwoli艂o mu si臋 zorientowa膰 w kierunkach. Ju偶 go nie mdli艂o, co by艂o b艂ogos艂awie艅­stwem jasnego Heladika, przyjaciela wszystkich 偶o艂nierzy.

By艂o za to zimno i opadaj膮ca w d贸艂 droga wydawa艂a si臋 d艂u偶sza, a ulicz­ki bardziej kr臋te ni偶 na pocz膮tku wieczoru. Dziwnie trudno by艂o i艣膰 we w艂a艣ciwym kierunku. Po drodze wci膮偶 widzia艂 to pojawiaj膮ce si臋, to zni­kaj膮ce te niesamowite p艂omyki. Nie nale偶a艂o o nich m贸wi膰, ale by艂y w naj­wy偶szym stopniu niepokoj膮ce. Za ka偶dym razem, kiedy widzia艂 kt贸ry艣 z nich, podskakiwa艂. Szed艂 jednak dalej, przeklinaj膮c pod nosem.

Kiedy zatrzyma艂a si臋 przy nim lektyka, kt贸rej wcze艣niej ani nie widzia艂, ani nie s艂ysza艂, a ze 艣rodka suchy, arystokratyczny g艂os zapyta艂, czy obywa­tel mo偶e s艂u偶y膰 jak膮艣 pomoc膮 dzielnemu 偶o艂nierzowi cesarstwa, Mardoch z rado艣ci膮 si臋 zgodzi艂.

Uda艂o mu si臋 zasalutowa膰, po czym wspi膮艂 si臋 do 艣rodka; jeden z ros­艂ych tragarzy odsun膮艂 przed nim zas艂on臋. Mardoch usadowi艂 si臋 na mi臋k­kich poduszkach, zdaj膮c sobie nagle spraw臋 z w艂asnego nieprzyjemnego za­pachu. Cz艂owiek siedz膮cy w lektyce by艂 nawet wi臋kszy od tragarza 鈥 w艂a艣ciwie jego tusza by艂a osza艂amiaj膮ca. By艂 ogromny. Kiedy zas艂ona opad­艂a, zrobi艂o si臋 bardzo ciemno, we wn臋trzu lektyki za艣 unosi艂 si臋 s艂odkawy zapach, jakie艣 perfumy gro偶膮ce kolejn膮 rewolucj膮 w 偶o艂膮dku.

Przypuszczam, 偶e kierujesz si臋 ku nabrze偶u? 鈥 zagadn膮艂 patrycjusz.

Oczywi艣cie 鈥 prychn膮艂 Mardoch. 鈥 Gdzie indziej 偶o艂nierz mo偶e znale藕膰 dziwk臋, na kt贸r膮 go sta膰? Za pozwoleniem waszej wielmo偶no艣ci.

Lepiej uwa偶a膰 z tymi kobietami 鈥 rzek艂 m臋偶czyzna. G艂os mia艂 cha­rakterystyczny, wysoki, bardzo wyra藕ny.

Wszyscy tak m贸wi膮. 鈥 Mardoch wzruszy艂 ramionami. W lektyce panowa艂o ciep艂o, poduszki by艂y zdumiewaj膮co mi臋kkie. M贸g艂by prawie zasn膮膰. W mroku trudno by艂o dostrzec rysy twarzy rozm贸wcy. Zapami臋ty­wa艂o si臋 jego cia艂o.

A wi臋c wszyscy s膮 m膮drzy. Napijesz si臋 wina?


W dwa dni p贸藕nej, kiedy w Deapolis przeprowadzano przegl膮d Pierw­szego Amoryjskiego, Mardoch z Sarnicy okaza艂 si臋 jednym z trzech m臋偶­czyzn uznanych za nieobecnych i zosta艂 rutynowo uznany za dezertera. To si臋 zdarza艂o, kiedy m艂odzi wiejscy 偶o艂nierze szli do Miasta i wystawiali si臋 na jego pokusy. Przed wypuszczeniem na przepustki wszystkich oczywi艣cie ostrzegano. Schwytani dezerterzy mogli zosta膰 o艣lepieni lub okaleczeni, za­le偶nie od uznania ich oficer贸w. Za pierwsze wykroczenie i dobrowolny po­wr贸t mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰 tylko ch艂osty. S艂ysz膮c jednak nasilaj膮ce si臋 plotki o wojnie i widz膮c szkutnicze szale艅stwo w stoczniach Deapolis i po drugiej stronie cie艣niny, za lesistymi wysepkami, 偶o艂nierze rozumieli, 偶e ci, kt贸rzy nie wracali z w艂asnej woli, a zostali wytropieni, mog膮 si臋 spodzie­wa膰 czego艣 o wiele gorszego. W czasie wojny kar膮 za dezercj臋 by艂a 艣mier膰.

W ci膮gu dw贸ch dni niekt贸re plotki sta艂y si臋 dok艂adniejsze. Podobno wschodnia armia traci po艂ow臋 swego 偶o艂du. Potem kto艣 us艂ysza艂, 偶e traci ca艂y. Co艣 o nadawaniu ziemi ornej jako wyr贸wnania. Ziemia orna na skraju pustyni? Nikomu nie wyda艂o si臋 to zabawne. Podobno takie by艂y plany wo­bec tych, kt贸rzy zostan膮 na wschodzie. Pozostali wybierali si臋 na wojn臋 鈥 na tych statkach kleconych zbyt szybko, by piechota czu艂a si臋 na nich bez­piecznie. To dlatego wys艂ano ich do Deapolis. 呕eby pop艂yn臋li daleko na za­ch贸d, z dala od domu, do Bachiary, by walczy膰 z Antami albo Inicyjczykami 鈥 tymi dzikimi, bezbo偶nymi plemionami, kt贸re po偶eraj膮 gotowane cia艂a swoich wrog贸w i pij膮 ich gor膮c膮 krew albo rozcinaj膮 im no偶ami brzu­chy, po czym ich tam gwa艂c膮, kastruj膮, obdzieraj膮 ze sk贸ry i wieszaj膮 za w艂osy na d臋bach.

Dwaj z trzech zaginionych 偶o艂nierzy wr贸cili do oddzia艂u owego drugie­go dnia, bladzi, pe艂ni niepokoju i straszliwie skacowani. Dostali baty, a le­karz wojskowy jak zwykle z艂agodzi艂 ich cierpienia winem wcieranym w ra­ny i wlewanym do garde艂. Mardoch z Sarnicy nie wr贸ci艂, w og贸le nie zosta艂 znaleziony. Niekt贸rzy z jego towarzyszy uznali go za szcz臋艣ciarza, patrz膮c z niepokojem na budowane statki.


Napijesz si臋 wina? 鈥 Mardoch us艂ysza艂 pytanie zadane lekkim, wy­ra藕nym g艂osem w mrocznym cieple zas艂oni臋tej lektyki. Miarowy ruch tra­garzy uspokaja艂.

G艂upio pyta膰 偶o艂nierza o co艣 takiego. Oczywi艣cie, 偶e si臋 napije. Kubek by艂 ci臋偶ki, wysadzany klejnotami. Ciemne wino smakowa艂o dobrze. Gospo­darz patrzy艂, jak Mardoch wychyla kubek.

Kiedy wyci膮gn膮艂 go z pro艣b膮 o jeszcze, olbrzymi patrycjusz potrz膮sn膮艂 powoli g艂ow膮 w dusznej, wonnej ciemno艣ci.

To chyba wystarczy 鈥 powiedzia艂.

Mardoch zamruga艂. Mia艂 niewyra藕ne poczucie, 偶e na jego udzie spoczy­wa r臋ka i 偶e nie nale偶y ona do niego.

Odpieprz si臋 鈥 powiedzia艂. A przynajmniej tak mu si臋 wydawa艂o.


* * *

Rustem by艂 lekarzem i sp臋dzi艂 zbyt wiele czasu w Ispahanie, by wstrz膮s­n膮艂 nim lub zaskoczy艂 widok 偶elaznych k贸艂ek wpuszczonych w s艂upki balda­chimu 艂o偶a czy te偶 innych, delikatniejszych przyrz膮d贸w znalezionych w po­koju, do kt贸rego zosta艂 wprowadzony. Pok贸j znajdowa艂 si臋 w ma艂ym, ele­ganckim domu go艣cinnym senatora, le偶膮cym w pobli偶u potr贸jnych mur贸w.

Rustem doszed艂 do wniosku, 偶e jest to sypialnia, w kt贸rej Plautus Bonosus najwyra藕niej lubi si臋 zabawia膰 z dala od wyg贸d 鈥 i ogranicze艅 鈥 swo­jej rodziny.

Nie by艂o w tym nic niezwyk艂ego: arystokraci na ca艂ym 艣wiecie robili to samo, je艣li tylko mogli sobie pozwoli膰 na odrobin臋 prywatno艣ci. W Kerakeku oczywi艣cie takich dom贸w nie by艂o. Wszyscy w wiosce wiedzieli, co robi膮 ich s膮siedzi, od fortecy po najubo偶sze chaty.

Rustem z powrotem w艂o偶y艂 zestaw z艂otych pier艣cieni 鈥 zaprojektowa­nych w ten spos贸b, jak si臋 poniewczasie zorientowa艂, by da艂o si臋 je nak艂a­da膰 na m臋skie organy r贸偶nej wielko艣ci 鈥 do sk贸rzanej sakiewki. Zaci膮gn膮艂 rzemyki i od艂o偶y艂 sakiewk臋 mi臋dzy jedwabne szale, cienkie linki i kilka innych dziwnych przedmiot贸w spoczywaj膮cych w wy艂o偶onej mosi膮dzem skrzyni, z kt贸rej j膮 wyj膮艂. Skrzynia nie by艂a zamkni臋ta na klucz, a pok贸j na­le偶a艂 teraz do niego, jako go艣cia senatora. Nie mia艂 wyrzut贸w sumienia, 偶e myszkowa艂, rozk艂adaj膮c w艂asne rzeczy. Jest szpiegiem kr贸la kr贸l贸w. Powi­nien umie膰 to robi膰. Trzeba b臋dzie pozby膰 si臋 skrupu艂贸w. Czy Wielki Shirvan i jego doradcy byliby zainteresowani poznaniem nocnych sk艂onno艣ci przewodnicz膮cego saranty艅skiego senatu?

Rustem zamkn膮艂 skrzyni臋 i zerkn膮艂 na dogasaj膮cy ogie艅. Oczywi艣cie m贸g艂 go poprawi膰 sam, ale zadecydowa艂 inaczej. Przedmioty, kt贸re w艂a艣nie ogl膮da艂 i trzyma艂 w r臋kach, wywo艂a艂y u niego niezwyk艂e uczucia oraz 艣wia­domo艣膰, jak bardzo daleko znajduje si臋 od w艂asnych 偶on. Mimo zm臋czenia po d艂ugim i burzliwym dniu 鈥 rozpocz臋tym 艣mierci膮 鈥 Rustem zauwa偶y艂 u siebie z zawodowym znawstwem oznaki podniecenia.

Podszed艂 do drzwi, otworzy艂 je i zawo艂a艂, by kto艣 do艂o偶y艂 do ognia. To by艂 ma艂y dom. Natychmiast us艂ysza艂 dobiegaj膮c膮 z do艂u odpowied藕. Z nie­jakim zadowoleniem patrzy艂, jak po kilku chwilach do pokoju wchodzi m艂oda s艂u偶膮ca 鈥 Elita, jak si臋 wcze艣niej przedstawi艂a 鈥 ze skromnie spuszczonym wzrokiem. S膮dzi艂, 偶e mo偶e si臋 raczej pojawi膰 ten nadgorliwy zarz膮dca domu, ale on by艂 wyra藕nie ponad takie obowi膮zki i zapewne ju偶 spa艂. Zrobi艂o si臋 p贸藕no.

Rustem siedzia艂 w wykuszu okna i obserwowa艂, jak kobieta dok艂ada do ognia i zamiata popi贸艂. Kiedy sko艅czy艂a i wsta艂a, powiedzia艂 艂agodnie:

W nocy bywa mi zimno, dziewczyno. Wola艂bym, 偶eby艣 zosta艂a.

Pokra艣nia艂a, ale nie sprzeciwi艂a si臋. Wiedzia艂, 偶e tak b臋dzie, szczeg贸lnie w takim domu. By艂 przecie偶 go艣ciem specjalnym.

Okaza艂a si臋 mi臋kka, przyjemnie ciep艂a i uleg艂a, cho膰 niezbyt wprawna. W艂a艣ciwie podoba艂o mu si臋 to. Gdyby pragn膮艂 za偶y膰 wyrafinowanych uciech cielesnych, zapyta艂by o drog膮 prostytutk臋. To by艂o Sarancjum. Podobno tu mo偶na dosta膰 wszystko. Wszystko na 艣wiecie. Potraktowa艂 dziewczyn臋 uprzejmie, pozwalaj膮c jej potem zosta膰 z nim w 艂贸偶ku. Jej w艂asne z pewno­艣ci膮 stanowi siennik w zimnym pokoju na dole, a s艂yszeli wiatr wiej膮cy na zewn膮trz.

Kiedy poczu艂, 偶e zaczyna odp艂ywa膰 w sen, przysz艂o mu na my艣l, 偶e s艂u偶膮cy mogli dosta膰 polecenie pilnowania 鈥瀟ego Bassanidy鈥, co znakomi­cie wyja艣nia艂oby uleg艂o艣膰 dziewczyny. By艂o w tym co艣 zabawnego, ale i niepokoj膮cego. Czu艂 jednak zbyt wielkie zm臋czenie, by si臋 w tym roze­zna膰. Zasn膮艂. 艢ni艂a mu si臋 c贸reczka, kt贸r膮 traci艂 wraz z wyniesieniem przez kr贸la kr贸l贸w do chwa艂y i kasty kap艂an贸w.

Elita wci膮偶 le偶a艂a w jego 艂贸偶ku, gdy w jaki艣 czas p贸藕niej gwa艂towne wa­lenie do drzwi i krzyki na dole postawi艂y na nogi ca艂y dom.


* * *

Siedz膮c w lektyce posuwaj膮cej si臋 przez mrok z kompleksu cesarskiego do jej domu i maj膮c u boku niespodziewan膮 konn膮 eskort臋, Gisel na d艂ugo przed przybyciem do celu postanowi艂a, co zrobi.

Pomy艣la艂a, 偶e z czasem pewnie b臋dzie mog艂a w zwi膮zku z tym odzyska膰 nieco dumy: to b臋dzie jej wyb贸r, jej decyzja. Nie znaczy艂o to, 偶e odniesie sukces. Przy tak wielu innych planach i knowaniach 鈥 tutaj i w domu 鈥 mia艂a pora偶aj膮co ma艂e szanse. Zawsze tak by艂o od czasu, kiedy umar艂 jej oj­ciec, a Antowie niech臋tnie ukoronowali jego jedyne 偶yj膮ce dziecko. Ale przynajmniej mog艂a my艣le膰, dzia艂a膰, a nie unosi膰 si臋 na wielkiej fali wyda­rze艅 jak drobna 艂贸deczka.

Na przyk艂ad dobrze wiedzia艂a, co robi, kiedy wysy艂a艂a na drugi kraniec liwiata gniewnego, rozgoryczonego rzemie艣lnika z propozycj膮 ma艂偶e艅stwa dla cesarza Sarancjum. Pami臋ta艂a, jak sama noc膮 w pa艂acu sta艂a przed tym cz艂owiekiem, Caiusem Crispusem, pozwalaj膮c mu na siebie patrze膰 鈥 do­magaj膮c si臋, by napatrzy艂 si臋 do woli.

Mo偶esz powiedzie膰 cesarzowi, 偶e widzia艂e艣 kr贸low膮 Bachiary z bardzo bliska...鈥.

Zarumieni艂a si臋, przypomniawszy to sobie. Po tym, z czym si臋 spotka艂a tego wieczoru w pa艂acu, miara jej niewinno艣ci by艂a jasna. Ju偶 dawno po­winna nieco z tej niewinno艣ci straci膰. Nie umia艂a jednak nawet powiedzie膰, jaki plan mog艂aby u艂atwi膰 jej dzisiejsza decyzja, wci膮偶 podszyta niegodn膮 nici膮 strachu.

Unios艂a nieco zas艂on臋 i zobaczy艂a, 偶e ko艅 nadal dotrzymuje kroku lekty­ce. Rozpozna艂a drzwi kaplicy. Zbli偶ali si臋 do jej domu. Gisel wzi臋艂a g艂臋boki wdech i spr贸bowa艂a znale藕膰 w swoim strachu, w tym pierwotnym niepoko­ju, co艣 zabawnego.

Powiedzia艂a sobie, 偶e to po prostu kwestia umieszczenia w grze czego艣 nowego, czego艣 od niej samej, by zobaczy膰, jakie to spowoduje skutki. W tym nat艂oku wielkich wydarze艅 trzeba pos艂ugiwa膰 si臋 wszystkim, co wpa­da pod r臋k臋 lub przychodzi na my艣l 鈥 jak zawsze 鈥 i Gisel postanowi艂a po­traktowa膰 w艂asne cia艂o jako pionek bior膮cy udzia艂 w grze. Dla zabawy.

Tak naprawd臋 kr贸lowe nie mia艂y luksusu my艣lenia o sobie w innych ka­tegoriach. Tego wieczoru w eleganckiej pa艂acowej komnacie cesarz Saran­cjum odebra艂 jej wszelkie z艂udzenia, jakie jeszcze mog艂a 偶ywi膰 na temat konsultacji, negocjacji, dyplomacji, czegokolwiek, co mog艂oby powstrzy­ma膰 偶elazn膮 prawd臋 wojny przed spadni臋ciem na Bachiar臋.

Widok cesarza w tej przepi臋knej ma艂ej komnacie z cesarzow膮, widok sa­mej cesarzowej pozbawi艂 Gisel te偶 pewnych innych z艂udze艅. W tym zdumie­waj膮cym pokoju, pe艂nym tkanin, gobelin贸w i srebrnych lichtarzy, mahoniu i drewna sanda艂owego, sk贸ry z Soriyyi i kadzide艂, ze s艂onecznymi dyskami nad ka偶dymi drzwiami i z艂otym drzewem, na kt贸rym siedzia艂o stado ptak贸w wysadzanych klejnotami, Gisel mia艂a wra偶enie, 偶e ludzie znajduj膮cy si臋 w nim s膮 w samym centrum wiruj膮cego 艣wiata. Tu bije serce wszystkiego. Wydawa艂o si臋, 偶e w powietrzu rozjarzonym blaskiem p艂omieni ta艅cz膮 i wiruj膮 nag艂e, gwa艂towne obrazy z przysz艂o艣ci, 艣migaj膮c wzd艂u偶 艣cian z osza艂amiaj膮c膮 pr臋d­ko艣ci膮, podczas gdy sama komnata pozostaje w jaki艣 spos贸b nieruchoma ni­czym owe ptaki siedz膮ce na z艂otych ga艂臋ziach cesarskiego drzewa.

Waleriusz wyrusza艂 na wojn臋 z Bachiar膮.

Gisel w ko艅cu zrozumia艂a, 偶e postanowi艂 to ju偶 dawno temu. By艂 to cz艂owiek, kt贸ry sam podejmowa艂 decyzje, a jego wzrok spoczywa艂 zar贸wno na pokoleniach, kt贸re jeszcze si臋 nie narodzi艂y, jak i na tych, kt贸rymi w艂a艣nie rz膮dzi艂. Teraz go ju偶 pozna艂a i potrafi艂a to dostrzec.

Ona sama, jej obecno艣膰 w Mie艣cie, mog艂a w czym艣 pom贸c 鈥 albo i nie. Taktyczne narz臋dzie. W wi臋kszej skali nie mia艂o to znaczenia. Podobnie jak pogl膮dy innych ludzi. Ani stratega, ani kanclerza, ani nawet Alixany.

Cesarz Sarancjum, cz艂owiek zamy艣lony, uprzejmy i bardzo pewny sie­bie, mia艂 wizj臋 odzyskanego Rhodias, odnowionego cesarstwa. Wizje na tak膮 skal臋 mog艂y by膰 niebezpieczne; czasami taka ambicja znosi wszystko, co napotyka na swojej drodze. 鈥濷n chce zostawi膰 po sobie imi臋鈥, pomy艣la艂a Gisel, kl臋kaj膮c przed nim, by ukry膰 twarz, a potem wstaj膮c z niezachwia­nym opanowaniem. 鈥濩hce by膰 za to pami臋tany鈥.

M臋偶czy藕ni tacy s膮. Nawet ci m膮drzy. Jej ojciec nie by艂 wyj膮tkiem. Strach przed 艣mierci膮 i zapomnieniem. Przed wymazaniem z pami臋ci 艣wia­ta, kt贸ry bezlito艣nie toczy艂 si臋 dalej bez nich. Gisel zajrza艂a w siebie i nie znalaz艂a tej pal膮cej potrzeby. Nie chcia艂a by膰 nienawidzona czy pogardza­na, kiedy D偶ad wezwie j膮 do siebie za s艂o艅ce, ale nie odczuwa艂a te偶 gwa艂­townego pragnienia, by jej imi臋 wy艣piewywano przez d艂ugie lata lub 偶eby jej twarz i posta膰 zosta艂a na zawsze zachowana w mozaice czy marmurze 鈥 albo cho膰by tak d艂ugo, jak d艂ugo mo偶e przetrwa膰 kamie艅 i szk艂o.

Zda艂a sobie ze smutkiem spraw臋, 偶e podoba jej si臋 pomys艂 odpoczynku na ko艅cu tego wszystkiego, kiedy ten koniec ju偶 nadejdzie. Jej cia艂o obok cia艂a ojca w tym skromnym sanktuarium za murami Vareny, jej dusza w 艂asce u boga przyj臋tego przez Ant贸w. Czy mo偶na dost膮pi膰 takiej 艂aski? Czy jest to mo偶liwe?

Wcze艣niej, w pa艂acu, kiedy napotka艂a czujny wzrok wykastrowanego kanclerza Gezjusza, Gisel s膮dzi艂a, 偶e ujrza艂a w jego oczach lito艣膰 i zrozu­mienie. Cz艂owiek, kt贸ry s艂u偶y艂 trzem cesarzom, na pewno co艣 wie o mecha­nizmach 艣wiata.

Gisel jednak wci膮偶 tkwi艂a w tych mechanizmach, by艂a wci膮偶 m艂oda i 偶ywa, daleka od oboj臋tnego spokoju czy 艂aski. 艢cisn臋艂o j膮 w gardle z gnie­wu. Z艂o艣ci艂a j膮 sama my艣l o tym, 偶e kto艣 mo偶e si臋 nad ni膮 litowa膰. Nad Antyjk膮, kr贸low膮 Ant贸w? C贸rk膮 Hildrica? Lito艣膰??? Wzbudza艂o to w niej mordercze instynkty.

W obecnej sytuacji i tego wieczoru morderstwo nie wchodzi艂o jednak w rachub臋. W przeciwie艅stwie do innych mo偶liwo艣ci, 艂膮cznie z rozlewem jej w艂asnej krwi. Ironia? Oczywi艣cie.

艢wiat jest jej pe艂en.

Lektyka zatrzyma艂a si臋. Gisel ponownie unios艂a zas艂on臋 i zobaczy艂a drzwi w艂asnego domu; po obu ich stronach p艂on臋艂y pochodnie umieszczone w 艣ciennych uchwytach. Us艂ysza艂a, jak je藕dziec zeskakuje z konia, zoba­czy艂a obok siebie jego twarz. Jego oddech unosi艂 si臋 w bardzo zimnym, nocnym powietrzu ob艂oczkiem pary.

Jeste艣my na miejscu, 艂askawa pani. Przykro mi z powodu tego ch艂o­du. Mog臋 pom贸c ci wysi膮艣膰?

U艣miechn臋艂a si臋 do niego. Okaza艂o si臋, 偶e potrafi si臋 u艣miecha膰 zu­pe艂nie swobodnie.

Wejd藕 i rozgrzej si臋. Ka偶臋 przyrz膮dzi膰 grzane wino, zanim zn贸w wyjdziesz na zi膮b.

Patrzy艂a mu prosto w oczy.

Wahanie trwa艂o kr贸tko.

Jestem wielce zaszczycony 鈥 rzek艂 z艂ocisty Leontes, najwy偶szy strateg saranty艅skich wojsk. Taki ton sprawia艂, 偶e cz艂owiek mu wierzy艂. A dlaczego nie mia艂aby mu wierzy膰? Jest kr贸low膮.

Kiedy wysiada艂a z lektyki, poda艂 jej r臋k臋. Zarz膮dca domu ju偶 otworzy艂 frontowe drzwi. Wiatr kr臋ci艂, uderza艂 podmuchami. Weszli do 艣rodka. Ka­za艂a s艂u偶膮cym rozpali膰 ogie艅 na parterze i na pi臋trze oraz przygotowa膰 grzane wino z korzeniami. Usiedli przy wi臋kszym palenisku w pokoju przy­j臋膰 i rozmawiali oczywi艣cie o trywialnych sprawach. O rydwanach i tancer­kach, o ma艂o wa偶nym weselu w domu jednej z nich.

Zbli偶a艂a si臋 wojna.

Powiedzia艂 to dzi艣 Waleriusz, zmieniaj膮c 艣wiat.

Rozmawiali o wy艣cigach w hipodromie, o tym, jak bardzo jest wietrznie i 偶e zima ju偶 powinna si臋 sko艅czy膰. Leontes, swobodny i rozlu藕niony, opo­wiedzia艂 o 艣wi臋tym b艂a藕nie, kt贸ry najwyra藕niej w艂a艣nie urz膮dzi艂 si臋 na ska­le przy jednej z bram od strony l膮du i przysi膮g艂, 偶e nie zejdzie na ziemi臋, dop贸ki ze 艢wi臋tego Miasta nie zostan膮 wyp臋dzeni wszyscy poganie, herety­cy i Kindathowie. 鈥濸obo偶ny cz艂owiek, rzek艂 Leontes potrz膮saj膮c g艂ow膮, ale nie rozumie reali贸w 艣wiata鈥.

Zgodzi艂a si臋 z nim, 偶e wa偶ne jest rozumie膰 realia 艣wiata.

Pojawi艂o si臋 wino, srebrna taca, srebrne kubki. Leontes wzni贸s艂 oficjal­ny toast, m贸wi膮c po rhodia艅sku. Jego uprzejmo艣膰 by艂a nienaganna. Wie­dzia艂a, 偶e zawsze taka pozostanie, nawet gdy b臋dzie prowadzi艂 armi臋 pu­stosz膮c膮 jej dom, nawet gdy b臋dzie pali艂 Varen臋 i wyrzuca艂 z grobu ko艣ci jej ojca. Oczywi艣cie wola艂by jej nie pali膰. Zrobi to, co b臋dzie musia艂 zrobi膰. W imi臋 boga.

Serce bi艂o jej mocno, ale zobaczy艂a, 偶e r臋ce ma spokojne, 偶e niczego nie zdradzaj膮. Odprawi艂a kobiety, a potem zarz膮dc臋. W kilka chwil po ich wyj艣­ciu wsta艂a, odstawi艂a kubek 鈥搄ej decyzja, jej czyn 鈥 i przeci臋艂a pok贸j. Sta­n臋艂a przed jego fotelem, patrz膮c na niego z g贸ry. Zagryz艂a doln膮 warg臋, a po­tem u艣miechn臋艂a si臋. Zobaczy艂a, 偶e odwzajemnia jej u艣miech, dopija wino i wstaje, zupe艂nie nieskr臋powany, przyzwyczajony do takich rzeczy. Z艂ocisty m臋偶czyzna. Wzi臋艂a go za r臋k臋 i zaprowadzi艂a po schodach do swego 艂o偶a.

Zada艂 jej b贸l, nie b臋d膮c przygotowany na niewinno艣膰, ale kobiety znaj膮 ten szczeg贸lny b贸l od pocz膮tku czasu i Gisel zmusi艂a si臋, by powita膰 go z ra­do艣ci膮. By艂 zaskoczony, a potem wyra藕nie zadowolony, kiedy zobaczy艂 na prze艣cieradle jej krew. Pr贸偶no艣膰. 鈥瀂dobyta kr贸lewska twierdza鈥, pomy­艣la艂a.

M贸wi艂 pi臋knie o zaszczycie, o swoim zdumieniu. Dworak prawie w ta­kim samym stopniu jak 偶o艂nierz. Jedwab na w臋z艂ach mi臋艣ni, gor膮ca wiara za uniesionym mieczem i po偶arami. U艣miechn臋艂a si臋, nic nie m贸wi膮c. Zmusi艂a si臋 do wyci膮gni臋cia r臋ki po to twarde, pobli藕nione 偶o艂nierskie cia艂o, 偶eby wszystko mog艂o si臋 powt贸rzy膰.

Wiedzia艂a, co robi. Nie mia艂a poj臋cia, co uda jej si臋 osi膮gn膮膰. Co艣 w grze, na planszy, jej cia艂o. Za tym drugim razem wtuli艂a twarz w podusz­k臋 i krzykn臋艂a w ciemno艣膰, w noc, z tak wielu powod贸w.


* * *

Pomy艣la艂, 偶eby p贸j艣膰 do stajni, ale wydawa艂o si臋, 偶e istniej膮 pewne oko­liczno艣ci, pewne stany umys艂u, na kt贸re nie pomo偶e nawet chwila sp臋dzona z Servatorem w mahoniowym boksie zbudowanym dla jego konia przez B艂臋kitnych.

Kiedy艣 鈥 dawno temu, nie tak dawno temu 鈥 chcia艂 przebywa膰 tylko w艣r贸d koni, w ich 艣wiecie. Teraz, wed艂ug wi臋kszo艣ci kryteri贸w wci膮偶 b臋­d膮c m艂odym cz艂owiekiem, mia艂 na w艂asno艣膰 najwspanialszego ogiera, ja­kiego zna艂 艣wiat, sam by艂 najbardziej czczonym wo藕nic膮 rydwan贸w na zie­mi stworzonej przez boga, a jednak tej nocy takie spe艂nione marzenia nie potrafi艂y zaspokoi膰 jego pragnie艅.

Przera偶aj膮ca prawda.

Bra艂 tego dnia udzia艂 w uroczysto艣ci 艣lubnej, patrzy艂, jak 偶o艂nierz, kt贸re­go zna i lubi, bierze za 偶on臋 kobiet臋 wyra藕nie go wart膮. Troszk臋 za du偶o wypi艂 w艣r贸d weselnych go艣ci. I widzia艂 鈥 najpierw podczas uroczysto艣ci, a potem podczas przyj臋cia 鈥 kobiet臋, o kt贸rej my艣li nie dawa艂y mu spoko­ju noc膮. Oczywi艣cie by艂a ze swoim m臋偶em.

Nie wiedzia艂, 偶e w艣r贸d go艣ci znajdzie si臋 Plautus Bonosus i jego druga 偶ona. Prawie ca艂y dzie艅 w jej obecno艣ci. To by艂o... trudne.

Tak wi臋c wydawa艂o si臋, 偶e niezaprzeczalne szcz臋艣cie towarzysz膮ce mu w 偶yciu nie mog艂o pom贸c na to, co go teraz dr臋czy艂o. Czy jest beznadziej­nie chciwy? Po偶膮dliwy? Czy o to chodzi? Zepsuty jak rozkapryszone dziec­ko, 偶膮daj膮cy od boga i jego syna o wiele za du偶o?

Tej nocy z艂ama艂 w艂asn膮, bardzo star膮 zasad臋. Poszed艂 do jej domu w ciemno艣ci po zako艅czeniu przyj臋cia weselnego. By艂 absolutnie pewien, 偶e Bonosus b臋dzie gdzie indziej, 偶e przyjazne docinki kr膮偶膮ce podczas uczty i wywo艂any przez nie lubie偶ny nastr贸j pobudz膮 dobrze znane, cho膰 dyskretnie zaspokajane potrzeby senatora i sp臋dzi on noc w mniejszym domu, kt贸ry utrzymywa艂 do prywatnego u偶ytku.

Tak si臋 nie sta艂o. To niewyt艂umaczalne, ale tak si臋 nie sta艂o. Skorcjusz widzia艂 z ulicy 艣wiat艂a p艂on膮ce w okratowanych 偶elazem g贸rnych oknach domostwa senatora Bonosa. Trz臋s膮cy si臋 z zimna s艂u偶膮cy, kt贸ry po­nownie zapala艂 zgaszone przez wiatr pochodnie umieszczone na 艣cianach, zszed艂 z drabiny i za drobn膮 op艂at膮 wyjawi艂, 偶e pan rzeczywi艣cie jest w do­mu, zamkni臋ty z 偶on膮 i synem.

Skorcjusz zakrywa艂 twarz p艂aszczem do chwili, kiedy nogi zanios艂y go w w膮skie zau艂ki Miasta. Kiedy mija艂 jakie艣 drzwi osadzone w grubym murze, zawo艂a艂a stamt膮d na niego kobieta:

Pozw贸l mi ci臋 ogrza膰, 偶o艂nierzu! Chod藕 ze mn膮! W tak膮 noc nie po­winno si臋 le偶e膰 samotnie.

To prawda, D偶ad 艣wiadkiem. Skorcjusz poczu艂 si臋 staro. Przyczyni艂 si臋 do tego cz臋艣ciowo wiatr i zimno: przy takim dojmuj膮cym wietrze bola艂a go lewa r臋ka, z艂amana przed wielu laty, co by艂o jednym z wielu jego obra偶e艅. Pomy艣la艂 ze z艂o艣ci膮, 偶e to upokarzaj膮ca u艂omno艣膰 starego cz艂owieka. Zu­pe艂nie jak jeden z tych starych 偶o艂nierzy poruszaj膮cych si臋 o kulach, kt贸rym pozwalano siedzie膰 na sto艂ku przy ogniu w wojskowej gospodzie; sp臋dza艂 tam tak ca艂膮 noc, nudz膮c nieostro偶nych dziesi膮tki razy opowiadan膮 histori膮 jakiej艣 pomniejszej kampanii sprzed trzydziestu lat, kiedy ukochanym cesa­rzem D偶ada by艂 wielki i wspania艂y Apiusz, a wszystko nie stoczy艂o si臋 jesz­cze do smutnego obecnego stanu i czy stary 偶o艂nierz nie m贸g艂by dosta膰 cze­go艣 do przep艂ukania gard艂a?

Skorcjusz pomy艣la艂 kwa艣no, 偶e sam mo偶e si臋 taki sta膰. Bezz臋bny i nie ogolony b臋dzie opowiada艂 w lo偶y gospody 鈥濻pina鈥 o tym wspania艂ym dniu, kiedy dawno temu za panowania Waleriusza II uda艂o mu si臋 podczas wy艣cigu...

Z艂apa艂 si臋 na masowaniu ramienia; przesta艂 je rozciera膰 i g艂o艣no zakl膮艂. Bola艂o go, naprawd臋 bola艂o. Zim膮 rydwany si臋 nie 艣ciga艂y, inaczej mia艂by k艂opot z prowadzeniem kwadrygi na zakr臋tach. Crescens z Zielonych nie wygl膮da艂 tego popo艂udnia, jakby cokolwiek go bola艂o, chocia偶 przez te wszystkie lata musia艂 si臋 nabawi膰 licznych kontuzji. Jak ka偶dy wo藕nica. G艂贸wny wo藕nica Zielonych by艂 najwyra藕niej gotowy do swego drugiego se­zonu w hipodromie. Pewny siebie, nawet arogancki 鈥 i tak powinno by膰.

Zieloni mieli tak偶e kilka nowych koni przys艂anych z po艂udnia dzi臋ki wysokiemu szar偶膮 wojskowemu stronnikowi; 藕r贸d艂a Astorga twierdzi艂y, 偶e dwa lub trzy s膮 wyj膮tkowe. Skorcjusz wiedzia艂, 偶e maj膮 teraz nadzwyczaj­nego nowego prawego lejcowego, kt贸rego dostali od B艂臋kitnych w ramach transakcji, do kt贸rej sam Astorga zach臋ci艂. Oddawa艂o si臋 pewne rzeczy, by zyska膰 co艣 innego, w tym wypadku wo藕nic臋. Ale je艣li mia艂 racj臋 co do tego konia i Crescensa, to chor膮偶y Zielonych szybko zgarnie ogiera do w艂asnego zaprz臋gu i stanie si臋 tym gro藕niejszy.

Skorcjusz si臋 nie martwi艂. Podoba艂o mu si臋 nawet, 偶e kto艣 my艣li, i偶 mo偶e stawi膰 mu czo艂o. Rozpala艂o to w nim ogie艅, kt贸ry po tylu latach suk­ces贸w trzeba by艂o podsyci膰. Gro藕ny Crescens by艂 dobry dla niego i dla hi­podromu. 艁atwo by艂o to dostrzec. Tej nocy jednak nic nie by艂o 艂atwe.

W tak膮 noc nie powinno si臋 le偶e膰 samotnie鈥.

Oczywi艣cie, 偶e nie, ale czasami wcale mu nie zale偶a艂o na mi艂o艣ci, tej kupowanej w drzwiach albo gdzie indziej. W jego domu le偶a艂y na stole kar­teczki od kobiet, kt贸re by艂yby wprost zachwycone, gdyby mog艂y tej nocy uwolni膰 go od ci臋偶aru samotno艣ci, nawet teraz, nawet tak p贸藕no. Nie tego pragn膮艂, cho膰 by艂o tak przez d艂ugi czas.

Kobieta, do kt贸rej mozolnie szed艂 pod g贸r臋 na przenikliwym wietrze, by艂a... zamkni臋ta z m臋偶em, jak powiedzia艂 s艂u偶膮cy. Cokolwiek by to zna­czy艂o.

Zn贸w zakl膮艂 siarczy艣cie. Dlaczego ten przekl臋ty przewodnicz膮cy senatu nie bawi si臋 w swoje nocne gierki ze swoim obecnym ch艂opcem? Co, na D偶ada, dzieje si臋 z Bonosem?

I w艂a艣nie wtedy, kiedy tak szed艂 samotnie (post臋powa艂 troch臋 lekkomy艣l­nie, ale kiedy idzie si臋 w nocy do kochanki i zamierza si臋 do niej wej艣膰 po 艣cia­nie, to raczej nie sprowadza si臋 z sob膮 towarzyszy), pomy艣la艂 o stajniach. Sie­dziba B艂臋kitnych le偶a艂a do艣膰 blisko. Przy koniach b臋dzie ciep艂o, a zapachy i nocne d藕wi臋ki stajni zna艂 i kocha艂 ca艂e 偶ycie. Mo偶e nawet znajdzie kogo艣 w kuchni, kto poda艂by mu ostatni kubek wina i co艣 do przegryzienia.

Nie chcia艂 nic pi膰 ani je艣膰. Nie pragn膮艂 nawet obecno艣ci swoich ukocha­nych koni. To, czego chcia艂, zosta艂o mu odm贸wione, ale najbardziej niepo­koi艂o go nat臋偶enie odczuwanej z艂o艣ci. To takie dziecinne. Na t臋 my艣l usta wykrzywi艂 mu ironiczny u艣miech. Czuje si臋 staro czy m艂odo? A mo偶e i tak, i tak? Ju偶 dawno powinien si臋 zdecydowa膰, prawda? Zastanowi艂 si臋 i podj膮艂 decyzj臋: chcia艂 zn贸w by膰 ch艂opcem, chcia艂 by膰 prosty jak ch艂opiec, a gdyby to si臋 nie uda艂o, to chcia艂 si臋 znale藕膰 sam na sam z Thenais.

Zobaczy艂 wschodz膮cy bia艂y ksi臋偶yc. W艂a艣nie wtedy szed艂 na wsch贸d; mija艂 kaplic臋 Bezsennych i s艂ysza艂 dobiegaj膮cy z niej monotonny 艣piew. M贸g艂by na chwil臋 wej艣膰 do 艣rodka i pomodli膰 si臋 ze 艣wi臋tymi m臋偶ami, ale w tej chwili b贸g i jego syn te偶 nie podsuwali 偶adnych odpowiedzi.

Mo偶e podsun臋liby je, gdyby by艂 lepszym, pobo偶niejszym cz艂owiekiem, ale tak nie by艂o i koniec. Zobaczy艂 dalej na ulicy b艂ysk b艂臋kitnego p艂omienia 鈥 przypomnienie obecno艣ci p贸艂艣wiata w艣r贸d ludzi, zawsze w Mie艣cie bli­skiego 鈥 i w tej chwili podj膮艂 nag艂膮, nieoczekiwan膮 decyzj臋.

Jest jednak jeszcze jedna 艣ciana, na kt贸r膮 mo偶e si臋 wspi膮膰.

Skoro nie 艣pi, jest poza domem i tak niespokojny, to mo偶e m贸g艂by wy­korzysta膰 ten nastr贸j. Z t膮 my艣l膮, nie daj膮c sobie czasu na wahanie, odwr贸­ci艂 si臋 i ruszy艂 alejk膮 odchodz膮c膮 pod k膮tem od ulicy.

Szed艂 szybko, trzyma艂 si臋 cieni, a kiedy spostrzeg艂 grup臋 pijanych 偶o艂­nierzy wytaczaj膮cych si臋 ze 艣piewem z gospody, znieruchomia艂 w jakich艣 drzwiach. Zosta艂 tam przez chwil臋 i patrzy艂, jak z ciemno艣ci po drugiej stro­nie ulicy wy艂ania si臋 pot臋偶na lektyka, a potem skr臋ca za 偶o艂nierzami na strom膮 ulic臋, kieruj膮c si臋 ku portowi. Zastanawia艂 si臋 nad tym przez mo­ment, a potem wzruszy艂 ramionami. Noc膮 zawsze co艣 si臋 dzieje. Ludzie umieraj膮, rodz膮 si臋, znajduj膮 mi艂o艣膰 albo smutek.

Ruszy艂 w przeciwnym kierunku, znowu pod g贸r臋, od czasu do czasu rozcieraj膮c sobie rami臋, a偶 dotar艂 na ulic臋 i do domu, w kt贸rym sp臋dzi艂 spor膮 cz臋艣膰 minionego popo艂udnia i wieczoru, 艣wi臋tuj膮c za艣lubiny.

Dom przeznaczony przez Zielonych dla ich najlepszej tancerki by艂 pi臋k­ny i dobrze utrzymany, i le偶a艂 w nadzwyczaj dobrej okolicy. Mia艂 szeroki portyk, dobrze rozplanowane solarium i balkon wychodz膮cy na ulic臋. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e Skorcjusz bywa艂 w tym domu ju偶 wcze艣niej, i to nawet na g贸rze 鈥 odwiedzaj膮c poprzednie mieszkanki. Czasami osoby tu miesz­kaj膮ce urz膮dza艂y sobie sypialni臋 od frontu, wykorzystuj膮c solarium jako jej przed艂u偶enie, miejsce, sk膮d mog艂y obserwowa膰 tocz膮ce si臋 poni偶ej 偶ycie. Czasami pok贸j frontowy by艂 salonem, a sypialnia le偶a艂a nad dziedzi艅cem.

Polegaj膮c wy艂膮cznie na instynkcie, uzna艂, 偶e Shirin z Zielonych nie jest osob膮, kt贸ra umie艣ci艂aby sypialni臋 nad ulic膮. Sp臋dza艂a do艣膰 dni i nocy, patrz膮c na ludzi ze sceny. Stwierdzi艂, 偶e na pewno 艣pi od strony dziedzi艅ca. Niestety, domy sta艂y tak blisko siebie, 偶e w 偶aden spos贸b nie mo偶na si臋 by艂o dosta膰 na dziedziniec od frontu.

Rozejrza艂 si臋 po pustej ulicy. Pochodnie umieszczone na 艣cianach pali艂y si臋 nier贸wnym p艂omieniem; niekt贸re zdmuchn膮艂 wiatr. Skorcjusz spojrza艂 w g贸r臋 i westchn膮艂. Maj膮c za sob膮 wiele takich eskapad, przeszed艂 w ciszy na koniec portyku, wszed艂 na kamienn膮 balustrad臋, wyci膮gn膮艂 obie r臋ce nad g艂ow臋, chwyci艂 si臋 kraw臋dzi dachu i jednym p艂ynnym ruchem wci膮gn膮艂 si臋 na g贸r臋.

Po latach powo偶enia czterema ko艅mi g贸rna cz臋艣膰 cia艂a i nogi robi艂y si臋 bardzo silne.

Cz艂owiek nabawia艂 si臋 tak偶e kontuzji. Skorcjusz znieruchomia艂 na chwi­l臋, by wydysze膰 b贸l ramienia. Naprawd臋 robi艂 si臋 za stary na takie rzeczy.

Przemieszczenie si臋 z dachu portyku na balkon solarium wymaga艂o kr贸tkiego pionowego skoku i kolejnego silnego chwytu, a potem spokojne­go podci膮gania si臋 w g贸r臋 do chwili, kiedy jedno kolano znajdzie oparcie. 呕ycie by艂oby 艂atwiejsze, gdyby Shirin jednak postanowi艂a urz膮dzi膰 sobie sypialni臋 tutaj. By艂o jednak tak, jak przypuszcza艂. Rzut oka do 艣rodka 鈥 ciemno艣膰, kilka 艂aw, tkanina wisz膮ca na 艣cianie nad kredensem. To pok贸j przyj臋膰.

Zn贸w zakl膮艂, po czym wszed艂 na balustrad臋 balkonu, chwiejnie 艂api膮c r贸wnowag臋. Znajduj膮cy si臋 powy偶ej dach by艂 p艂aski, jak we wszystkich do­mach w tej okolicy, bez 偶adnej kraw臋dzi, 偶eby deszcz贸wka mog艂a sp艂ywa膰 swobodnie. Trudno by艂o si臋 czego艣 chwyci膰. To te偶 pami臋ta艂 z innych miejsc. Z innych dom贸w. Gdyby ze艣lizn臋艂y mu si臋 r臋ce, m贸g艂by spa艣膰. Do ziemi by艂o daleko. Wyobrazi艂 sobie, jak znajduje go rano ze z艂amanym kar­kiem jaki艣 s艂u偶膮cy czy niewolnik. Ogarn臋艂a go nag艂a weso艂o艣膰. Zachowy­wa艂 si臋 tu nieopisanie lekkomy艣lnie i dobrze o tym wiedzia艂.

Thenais powinna by膰 sama. Nie by艂a. On znajdowa艂 si臋 tutaj i wspina艂 si臋 na wietrze na dach innej kobiety.

Na ulicy na dole rozbrzmia艂y kroki. Skorcjusz nie rusza艂 si臋; sta艂 na ba­lustradzie, jedn膮 r臋k膮 trzymaj膮c si臋 naro偶nej kolumny. Kiedy kroki ucich艂y, pu艣ci艂 si臋 i jeszcze raz podskoczy艂. Obie d艂onie roz艂o偶y艂 p艂asko na dachu 鈥 jedyny spos贸b, 偶eby ca艂y manewr si臋 uda艂 鈥 st臋kn膮艂 i podci膮gn膮艂 si臋 do g贸ry. Trudny ruch, nie bez swojej ceny.

Przez jaki艣 czas le偶a艂 na dachu rozci膮gni臋ty na plecach, z rozmys艂em nie rozcieraj膮c sobie ramienia, i patrzy艂 na gwiazdy oraz na bia艂y ksi臋偶yc. Wia艂 wiatr. Skorcjusz stwierdzi艂, 偶e D偶ad uczyni艂 ludzi g艂upimi istotami. Na og贸艂 kobiety by艂y m膮drzejsze. W nocy spa艂y. Albo zamyka艂y si臋 ze swoimi m臋­偶ami. Cokolwiek to znaczy.

Tym razem roze艣mia艂 si臋 cicho do siebie, z siebie, i wsta艂. Podszed艂, lek­ko st膮paj膮c, do miejsca, w kt贸rym dach ko艅czy艂 si臋 widokiem le偶膮cego po­ni偶ej wewn臋trznego dziedzi艅ca. Ujrza艂 fontann臋, jeszcze pod koniec zimy such膮, otaczaj膮ce j膮 kamienne 艂awki, nagie drzewa. 艢wieci艂 bia艂y ksi臋偶yc i gwiazdy. Wietrzna, cudownie przejrzysta noc. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e nagle poczu艂 si臋 szcz臋艣liwy. Bardzo 偶ywy.

Dok艂adnie wiedzia艂, gdzie jest jej sypialnia, widzia艂 w膮ski balkon znaj­duj膮cy si臋 poni偶ej. Jeszcze raz spojrza艂 na blady ksi臋偶yc. Kindathowie na­zywali go siostr膮 boga. To herezja, ale czasami mo偶na j膮 by艂o 鈥 prywatnie 鈥 zrozumie膰. Wyjrza艂 za kraw臋d藕 dachu. Zej艣cie b臋dzie 艂atwiejsze. Po­艂o偶y艂 si臋 na brzuchu, przerzuci艂 nogi nad kraw臋d藕 i opu艣ci艂 si臋 jak najni偶ej na wyci膮gni臋tych r臋kach, po czym zeskoczy艂 zwinnie na balkon, l膮duj膮c ci­cho jak kochanek albo z艂odziej. Wyprostowa艂 si臋 z przysiadu i podszed艂 do dwojga szklanych drzwi, by zajrze膰 do pokoju kobiety. Co dziwne, mimo zimna jedno skrzyd艂o by艂o uchylone. Spojrza艂 na 艂贸偶ko. Nikogo.

W twoje serce jest wymierzona strza艂a. Nie ruszaj si臋. Je偶eli nie po­wiesz, kim jeste艣, m贸j s艂u偶膮cy z przyjemno艣ci膮 ci臋 zabije 鈥 rzek艂a Shirin z Zielonych.

Wygl膮da艂o na to, 偶e rozs膮dnie by艂oby zatrzyma膰 si臋 w miejscu.

Nie mia艂 poj臋cia, sk膮d tancerka wie o jego obecno艣ci i jak zd膮偶y艂a we­zwa膰 stra偶nika. Zacz膮艂 si臋 tak偶e zastanawia膰 鈥 bardzo poniewczasie 鈥 dlaczego za艂o偶y艂, 偶e b臋dzie spa艂a sama.

Kaza艂a mu powiedzie膰, kim jest. Mia艂 poczucie w艂asnej godno艣ci.

Jestem Heladikos, syn D偶ada 鈥 rzek艂 z powag膮. 鈥 Jest tu rydwan mego ojca. Przejedziesz si臋 ze mn膮?

Zapad艂a cisza.

Ojej! 鈥 powiedzia艂a Shirin zmienionym g艂osem. 鈥 To ty?

Odprawi艂a stra偶nika cichym rozkazem. Kiedy wyszed艂, sama otworzy艂a drzwi na balkon i Skorcjusz wszed艂 do 艣rodka, zatrzymuj膮c si臋 na chwil臋, by z艂o偶y膰 uk艂on. Rozleg艂o si臋 delikatne stukanie do wewn臋trznych drzwi. Shirin podesz艂a do nich, uchyli艂a je, odebra艂a od s艂u偶膮cej zapalony stoczek, zamkn臋艂a drzwi i obesz艂a pok贸j, zapalaj膮c 艣wiece i lampy.

Skorcjusz zobaczy艂 rozburzon膮 po艣ciel. Tancerka jednak spa艂a, ale teraz mia艂a na sobie wysoko zapi臋t膮 ciemnozielon膮 szat臋, kt贸r膮 w艂o偶y艂a na to, w czym sypia艂a 鈥 je艣li sypia艂a w czymkolwiek. Kr贸tko obci臋te ciemne w艂osy ledwie si臋ga艂y jej ramion. Stawa艂o si臋 to modne; Shirin z Zielonych ustanawia艂a mod臋 dla kobiet Sarancjum. Porusza艂a si臋 na bosych, wysoko sklepionych stopach jak tancerka. Patrz膮c na ni膮, Skorcjusz poczu艂 pulso­wanie po偶膮dania. To bardzo atrakcyjna kobieta. Rozlu藕ni艂 p艂aszcz i zrzuci艂 go na pod艂og臋 za sob膮. Poczu艂, jak razem z ciep艂em wraca mu opanowanie. By艂 mistrzem takich spotka艅. Shirin sko艅czy艂a zapala膰 艣wiecie i odwr贸ci艂a si臋 do niego.

Rozumiem, 偶e Thenais by艂a ze swoim m臋偶em?

Powiedzia艂a to z niewinnym u艣miechem i szeroko otwartymi oczyma.

Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Otworzy艂 usta. Zamkn膮艂 je. Patrzy艂, jak kobie­ta, wci膮偶 u艣miechaj膮c si臋, siada na wy艣cie艂anym siedzisku przy ob艂o偶onym 偶arem ogniu.

Usi膮d藕, wo藕nico 鈥 mrukn臋艂a. Siedzia艂a przepi臋knie wyprostowana. 鈥 Jedna z moich kobiet przyniesie nam wino.

W wielkim pomieszaniu i z prawdziw膮 ulg膮 opad艂 na wskazane siedzisko.


Problem w tym, 偶e by艂 niesamowicie atrakcyjnym m臋偶czyzn膮. Pozbyw­szy si臋 p艂aszcza, wci膮偶 ubrany w weseln膮 biel, Skorcjusz wydawa艂 si臋 wiecznie m艂ody, wolny od wszelkiego b贸lu, w膮tpliwo艣ci i u艂omno艣ci prze­艣laduj膮cych pomniejszych 艣miertelnik贸w.

Spa艂a sama, oczywi艣cie z wyboru. D偶ad wiedzia艂, 偶e gdyby poprosi艂a lub pozwoli艂a, znalaz艂oby si臋 do艣膰 m臋偶czyzn, kt贸rzy ch臋tnie zaproponowa­liby swoj膮 wersj臋 pocieszenia w ciemno艣ci. Shirin jednak odkry艂a, 偶e naj­wi臋kszym luksusem wysokiej pozycji, prawdziwym przywilejem, jaki jej towarzyszy, jest w艂adza, by nie pozwala膰 i prosi膰 tylko wtedy, gdy prawdzi­wie si臋 po偶膮da.

Nadejdzie czas, gdy rozs膮dnie b臋dzie znale藕膰 sobie obro艅c臋, mo偶e na­wet wa偶nego m臋偶a z wojska, kt贸rego艣 z bogatych kupc贸w albo nawet kogo艣 z kompleksu cesarskiego. Obecna cesarzowa stanowi艂a 偶ywy dow贸d takich mo偶liwo艣ci. Ale nie teraz. Shirin wci膮偶 by艂a m艂oda, znajdowa艂a si臋 u szczy­tu s艂awy w teatrze i nie potrzebowa艂a 鈥 na razie 鈥 opiekuna.

Strzeg艂a j膮 s艂awa i inne rzeczy. W艣r贸d nich by艂 fakt, 偶e ma przy sobie kogo艣, kto ostrzega艂 j膮 przed nocnymi intruzami.

Rozumiem, 偶e mo偶na go by艂o zabi膰, ale dlaczego ten cz艂owiek siedzi i spokojnie czeka na wino? O艣wie膰 mnie, prosz臋.

Och, Danis, Danis. Czy偶 on nie jest wspania艂y? 鈥 zapyta艂a w du­chu, doskonale wiedz膮c, co ptak odpowie.

O, 艣wietnie. Chcesz zaczeka膰, a偶 u艣miechnie si臋 jeszcze raz, a potem we藕miesz go do 艂贸偶ka, tak?

Skorcjusz z Soriyyi u艣miechn膮艂 si臋 ze skr臋powaniem.

Dlaczego, mmm... s膮dzisz, 偶e... eee...

Thenais? 鈥 sko艅czy艂a za niego. 鈥 Och, kobiety znaj膮 si臋 na tych sprawach, m贸j drogi. Widzia艂am po po艂udniu, 偶e na ni膮 patrzysz. Musz臋 po­wiedzie膰, 偶e to pi臋kno艣膰.

Mmm, nie! To znaczy powiedzia艂bym raczej, hmmm... 偶e kobiety mog膮 dostrzega膰 urywki jakich艣 historii tam, gdzie tak naprawd臋 niczego nie da si臋 znale藕膰. 鈥 U艣miecha艂 si臋 ju偶 pewniej. 鈥 Chocia偶 musz臋 powie­dzie膰, 偶e pi臋kno艣ci膮 jeste艣 ty.

Widzisz? Wiedzia艂am! 鈥 rzek艂a Danis. 鈥 Wiesz, jaki to cz艂owiek! Nie ruszaj si臋 z miejsca. Nie u艣miechaj si臋!

Shirin u艣miechn臋艂a si臋. Opu艣ci艂a skromnie oczy, d艂onie trzyma艂a na podo艂ku.

Jeste艣 nadto uprzejmy, wo藕nico.

Ponownie rozleg艂o si臋 skrobanie do drzwi. Chc膮c ochroni膰 to偶samo艣膰 go艣cia 鈥 i unikn膮膰 huraganu plotek, kt贸re wywo艂a艂aby jego wizyta 鈥 Shi­rin wsta艂a i osobi艣cie odebra艂a tac臋 od Pharisy, nie wpuszczaj膮c jej do 艣rod­ka. Postawi艂a tac臋 na bocznym stoliku i nape艂ni艂a dwa kubki, cho膰 D偶ad 艣wiadkiem, 偶e o tej porze nie powinna pi膰 wi臋cej wina. Nie mog艂a jednak zaprzeczy膰, 偶e z podniecenia przechodz膮 j膮 ciarki. Gdyby to spotkanie mi臋­dzy pierwszym wo藕nic膮 B艂臋kitnych i g艂贸wn膮 tancerk膮 Zielonych wysz艂o na jaw, os艂upia艂oby ca艂e Miasto 鈥 od pa艂ac贸w poprzez kaplice do portowych tawern. A ten m臋偶czyzna by艂...

Dolej sobie wi臋cej wody! 鈥 rzuci艂a Danis.

Cicho b膮d藕. Wla艂am ju偶 jej bardzo du偶o.

Ptak westchn膮艂.

Doprawdy nie wiem, po co zawraca艂am sobie g艂ow臋 ostrze偶eniami o ha艂asie na dachu. R贸wnie dobrze mog艂abym pozwoli膰, by zasta艂 ci臋 nag膮 w 艂贸偶ku. Zaoszcz臋dzi艂oby mu to zachodu.

Nie wiedzia艂y艣my, kto to jest 鈥 odpar艂a rozs膮dnie Shirin.

Sk膮d wiedzia艂a艣, 偶e tu jestem? 鈥 zapyta艂 Skorcjusz, kiedy podawa艂a mu kubek. Patrzy艂a, jak poci膮ga d艂ugi 艂yk.

Ha艂as by艂 taki, jakby na dachu wyl膮dowa艂y cztery konie, Heladiku 鈥 roze艣mia艂a si臋.

To nieprawda, ale prawda nie by艂a przeznaczona ani dla niego, ani dla nikogo innego. Prawd膮 by艂 ptak przys艂any przez ojca, ptak maj膮cy dusz臋, nigdy nie zasypiaj膮cy, nadnaturalnie czujny, b臋d膮cy darem z p贸艂艣wiata, gdzie mieszkaj膮 duchy.

Nie 偶artuj 鈥 skarci艂a j膮 Danis. 鈥 Tylko go zach臋cisz! Wiesz, co si臋 m贸wi o tym cz艂owieku!

Oczywi艣cie 鈥 mrukn臋艂a w duchu Shirin. 鈥 Sprawdzimy pog艂oski, moja droga? On s艂ynie z dyskrecji.

Zastanawia艂a si臋, jak i kiedy zacznie j膮 uwodzi膰. Usiad艂a na swoim miejscu w drugim ko艅cu pokoju i u艣miechn臋艂a si臋, rozbawiona i swobodna, ale czuj膮c wewn臋trzne podniecenie, ukryte jak dusza ptaka. Takiego uczu­cia nie do艣wiadcza艂a cz臋sto, naprawd臋 nie.

Musisz wiedzie膰 鈥 rzek艂 Skorcjusz z B艂臋kitnych, nie wstaj膮c z miejsca 鈥 偶e te odwiedziny, cho膰 niezwyk艂e, s膮 ca艂kowicie niewinne. Nic ci nie grozi ze strony moich nieopanowanych 偶膮dz. 鈥 B艂ysn膮艂 u艣miechem i swobodnym gestem odstawi艂 kubek. 鈥 Jestem tu tylko po to, by z艂o偶y膰 ci propozycj臋, Shirin, jako agent ze s艂u偶bow膮 ofert膮.

Z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i przechyli艂a z namys艂em g艂ow臋.

A zatem potrafisz opanowywa膰 to, co si臋 opanowa膰 nie da? 鈥 mrukn臋艂a. Dowcip m贸g艂 s艂u偶y膰 jako parawan.

Roze艣mia艂 si臋, wci膮偶 swobodnie.

Powo偶臋 czterema ko艅mi z podskakuj膮cego rydwanu 鈥 powiedzia艂.

Cz艂owiek si臋 uczy.

O czym on m贸wi? 鈥 za偶膮da艂a wyja艣nie艅 Danis.

Cicho. By膰 mo偶e uznam si臋 za obra偶on膮.

Tak 鈥 rzek艂a ch艂odno, siedz膮c bardzo wyprostowana i ostro偶nie trzymaj膮c kubek z winem. 鈥 Na pewno. M贸w dalej.

艢ciszy艂a g艂os, zmieni艂a tembr. Zastanawia艂a si臋, czy on to zauwa偶y.


Zmiana tonu jej g艂osu by艂a wyra藕na. Jako aktorka potrafi艂a przekaza膰 bardzo wiele samym jego odcieniem, przybran膮 poz膮. W艂a艣nie to zrobi艂a. Zn贸w si臋 zastanowi艂, dlaczego za艂o偶y艂, 偶e b臋dzie sama. Co to m贸wi艂o o niej, o jego wyczuciu sytuacji. By艂 艣wiadom co najmniej dumy tej kobiety... ko­biety niezale偶nej, samodzielnie podejmuj膮cej decyzje.

No c贸偶, bez wzgl臋du na to, co zrobi, to b臋dzie jej wyb贸r. W sumie przy­szed艂, 偶eby w艂a艣nie to jej powiedzie膰, wi臋c powiedzia艂, starannie wa偶膮c s艂owa:

Astorgus, prze艂o偶ony naszego stronnictwa, g艂o艣no i rozwlekle zasta­nawia si臋, co mog艂oby sprawi膰, by艣 przesz艂a do nas.

Na razie zmieni艂a pozycj臋, wstaj膮c szybkim ruchem, jakby zwolni艂a na­pi臋t膮 spr臋偶yn臋. Odstawi艂a kubek, patrz膮c zimno na swego go艣cia.

I po to wchodzisz w 艣rodku nocy do mojej sypialni? Coraz bardziej zaczyna艂o to wygl膮da膰 na kiepski pomys艂.

C贸偶, tak naprawd臋 to nie jest propozycja, jak膮 chcia艂oby si臋 sk艂ada膰 publicznie... 鈥 zacz膮艂 usprawiedliwiaj膮co.

List? Popo艂udniowa wizyta? S艂贸wko zamienione na osobno艣ci pod­czas dzisiejszego przyj臋cia?

Podni贸s艂 na ni膮 wzrok, zobaczy艂 zimny gniew i zmilcza艂, chocia偶 jej w艣ciek艂o艣膰 poruszy艂a w nim jak膮艣 strun臋 i Skorcjusz zn贸w poczu艂 wzbie­raj膮ce po偶膮danie. B臋d膮c tym, kim by艂, uzna艂, 偶e zna 藕r贸d艂o jej oburzenia.

Tak si臋 sk艂ada, 偶e na ten ostatni pomys艂 wpad艂 dzisiaj Strumosus 鈥 powiedzia艂a, przeszywaj膮c go wzrokiem.

Nie wiedzia艂em.

Najwyra藕niej 鈥 stwierdzi艂a opryskliwie.

Przyj臋艂a艣 jego ofert臋? 鈥 zapyta艂 nieco zbyt lekkim tonem.

Nie zamierza艂a odpu艣ci膰 mu tak 艂atwo.

Po co przyszed艂e艣?

Patrz膮c na ni膮, Skorcjusz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e pod ciemnozielonym je­dwabiem nie ma na sobie zupe艂nie nic. Odchrz膮kn膮艂.

Dlaczego robimy to, co robimy? 鈥 zapyta艂 z kolei on. Pytanie w od­powiedzi na pytanie b臋d膮ce odpowiedzi膮 na pytanie. 鈥 Czy kiedykolwiek naprawd臋 to rozumiemy?

W艂a艣ciwie nie spodziewa艂 si臋, 偶e powie co艣 takiego. Zobaczy艂, 偶e zmie­nia si臋 wyraz jej twarzy, i doda艂:

By艂em niespokojny, nie mog艂em spa膰. Nie chcia艂em i艣膰 do domu i po艂o偶y膰 si臋 do 艂贸偶ka. Na ulicach by艂o zimno. Widzia艂em pijanych 偶o艂nie­rzy, prostytutk臋, ciemn膮 lektyk臋, kt贸ra z jakiego艣 powodu mnie zaniepo­koi艂a. Kiedy wzeszed艂 ksi臋偶yc, postanowi艂em przyj艣膰 tutaj... pomy艣la艂em, 偶e r贸wnie dobrze m贸g艂bym spr贸bowa膰... czego艣 dokona膰, skoro i tak nie 艣pi臋. 鈥 Spojrza艂 na ni膮. 鈥 Przepraszam.

Czego艣 dokona膰 鈥 powt贸rzy艂a sucho, ale zobaczy艂, 偶e gniew j膮 opuszcza. 鈥 Dlaczego za艂o偶y艂e艣, 偶e b臋d臋 sama?

Obawia艂 si臋, 偶e o to zapyta.

Nie wiem 鈥 przyzna艂. 鈥 W艂a艣nie zadawa艂em sobie to samo pyta­nie. Ludzie chyba... nikogo z tob膮 nie wi膮偶膮, a ja nigdy nie s艂ysza艂em, 偶eby艣... 鈥 zamilk艂.

I zobaczy艂 w k膮cikach jej ust cie艅 u艣miechu.

Mia艂a sk艂onno艣膰 do m臋偶czyzn?

Potrz膮sn膮艂 szybko g艂ow膮.

Nie, nie to. Hmmm... szafowa艂a swoimi nocami?

Kiwn臋艂a g艂ow膮. Zapad艂o milczenie. Potrzebowa艂 jeszcze wina, ale nie chcia艂, by to dostrzeg艂a.

Powiedzia艂am Strumosowi, 偶e nie mog臋 zmieni膰 stronnictwa 鈥 ode­zwa艂a si臋 cicho.

Nie mo偶esz?

Skin臋艂a g艂ow膮.

Cesarzowa da艂a mi to jasno do zrozumienia.

Kiedy pad艂y te s艂owa, sprawa wyda艂a si臋 w艂a艣ciwie bole艣nie oczywista. Powinien o tym wiedzie膰, nie m贸wi膮c ju偶 o Astorgu. To oczywiste, 偶e dw贸r chcia艂by utrzyma膰 stronnictwa w r贸wnowadze. A ta tancerka u偶ywa艂a oso­bistych perfum Alixany.

Nie poruszy艂a si臋 ani nic nie m贸wi艂a. Skorcjusz rozejrza艂 si臋, rozmy艣laj膮c nad sytuacj膮, i dostrzeg艂 tkaniny wisz膮ce na 艣cianach, dobre meble, kwiaty w alabastrowym wazonie, drobnego sztucznego ptaka na stole, niepokoj膮cy ba艂agan po艣cieli. Z powrotem podni贸s艂 wzrok na stoj膮c膮 przed nim Shirin.

Te偶 wsta艂.

Teraz czuj臋 si臋 mi臋dzy innymi g艂upio. Powinienem to zrozumie膰, zanim przerwa艂em ci sen. 鈥 Zrobi艂 niewielki ruch d艂o艅mi. 鈥 Kompleks cesarski nie chce, 偶eby艣my byli razem. Sk艂adam najg艂臋bsze przeprosiny za to wtargni臋cie. Opuszczam ci臋.

Wyraz jej twarzy zn贸w si臋 zmieni艂; zago艣ci艂o na niej rozbawienie, po­tem jakby ironia, a potem co艣 zupe艂nie innego.

Bynajmniej 鈥 rzek艂a Shirin z Zielonych. 鈥 Jeste艣 mi co艣 winien za przerwany sen.

Skorcjusz otworzy艂 usta, zamkn膮艂 je, a kiedy podesz艂a do niego, zarzu­ci艂a mu r臋ce na kark i poca艂owa艂a, otworzy艂 je znowu.

S膮 granice tego, co mo偶e zarz膮dzi膰 dw贸r. A je艣li obok nas po艂o偶膮 si臋 wyobra偶enia innych 鈥 mrukn臋艂a, ci膮gn膮c go do 艂贸偶ka 鈥 to nie zdarzy si臋 to po raz pierwszy w historii m臋偶czyzn i kobiet.

Zupe艂nie nieoczekiwanie zasch艂o mu w ustach z podniecenia. Uj臋艂a jego d艂onie i powiod艂a nimi po swoim ciele. Cia艂o mia艂a g艂adkie i twarde, i nad­zwyczaj atrakcyjne. Ju偶 nie czu艂 si臋 staro. Czu艂 si臋 jak m艂ody wo藕nica z po艂udnia, nie oswojony jeszcze ze wspania艂o艣ciami wielkiego Miasta, kt贸­ry znalaz艂 mi臋kk膮 przychylno艣膰 w blasku 艣wiec w miejscach, gdzie nie spo­dziewa艂 si臋 znale藕膰 niczego takiego. Serce bi艂o mu bardzo szybko.

M贸w za siebie 鈥 uda艂o mu si臋 mrukn膮膰.

Ale偶 m贸wi臋 鈥 odpar艂a cicho, tajemniczo, a potem pad艂a na 艂贸偶ko, poci膮gaj膮c go za sob膮 w zapachu perfum, kt贸rych mog艂y u偶ywa膰 tylko dwie kobiety na 艣wiecie.


*

Jestem ci wdzi臋czna, 偶e mia艂a艣 na tyle przyzwoito艣ci, by mnie uci­szy膰, zanim...

Och, Danis, przesta艅. Prosz臋 ci臋. B膮d藕 delikatna.

Ha. A on taki by艂?

Wewn臋trzny g艂os Shirin by艂 leniwy, powolny.

Przewa偶nie.

Ptak wyda艂 d藕wi臋k pe艂en oburzenia.

Doprawdy.

Ja nie by艂am 鈥 wyzna艂a po chwili tancerka.

Nie chc臋 nic o tym wiedzie膰! Kiedy zachowujesz si臋...

Danis, b膮d藕 delikatna. Nie jestem pann膮, a min臋艂o ju偶 du偶o czasu.

Sp贸jrz na niego, jak sobie 艣pi. W twoim 艂贸偶ku. Bez 偶adnych trosk na 艣wiecie.

On ma swoje troski, wierz mi. Wszyscy je maj膮. Ale patrz臋. Och, Da­nis, czy偶 to nie pi臋kny m臋偶czyzna?

Zapad艂o d艂ugie milczenie. Wreszcie ptak, kt贸ry by艂 kiedy艣 dziewczy­n膮 zabit膮 pewnej jesieni o 艣wicie w sauradyjskim gaju, powiedzia艂 bez­g艂o艣nie:

Tak, jest pi臋kny.

Zn贸w cisza. Na dworze by艂o s艂ycha膰, jak w ciemno艣ci nocy wyje wiatr. M臋偶czyzna rzeczywi艣cie spa艂; le偶a艂 na plecach, ze zmierzwionymi w艂osami.

A m贸j ojciec? 鈥 zapyta艂a nagle Shirin.

Co tw贸j ojciec?

Czy by艂 pi臋kny?

Och. 鈥 Kolejna cisza, wewn臋trzna, zewn臋trzna, ciemno艣膰 w poko­ju, bo wypali艂y si臋 艣wiece. 鈥 Tak. Tak, by艂, moja droga. Za艣nij, Shirin. Ju­tro ta艅czysz.

Dzi臋kuj臋 ci, Danis. 鈥 Kobieta le偶膮ca w 艂贸偶ku westchn臋艂a cicho. M臋偶czyzna spa艂 dalej. 鈥 Wiedzia艂am. Teraz zasn臋.


Kiedy si臋 obudzi艂 g艂臋bok膮 noc膮, tancerka spa艂a. Sam si臋 tego nauczy艂: pozostawanie do 艣witu w obcym 艂贸偶ku by艂o niebezpieczne. I chocia偶 nic mu tu bezpo艣rednio nie grozi艂o i nie musia艂 si臋 ba膰 偶adnego kochanka ani m臋偶a, to zosta膰 zauwa偶onym, jak rano opuszcza dom Shirin z Zielonych, by艂oby nadzwyczaj kr臋puj膮ce i nadto publiczne.

Przez chwil臋 patrzy艂 z lekkim u艣miechem na kobiet臋, a potem wsta艂. Ubra艂 si臋 szybko, jeszcze raz obrzucaj膮c spojrzeniem cichy pok贸j. Kiedy ponownie zatrzyma艂 wzrok na 艂贸偶ku, kobieta ju偶 nie spa艂a i patrzy艂a na nie­go. Lekki sen? Zastanawia艂 si臋, co j膮 obudzi艂o. I sk膮d wiedzia艂a, 偶e kto艣 jest na dachu.

Nocny z艂odziej? 鈥 mrukn臋艂a sennie. 鈥 Bierzesz, co chcesz, i od­chodzisz?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Wdzi臋czny m臋偶czyzna.

U艣miechn臋艂a si臋.

Powiedz Astorgowi, 偶e stara艂e艣 si臋 mnie nam贸wi膰 ze wszystkich si艂.

Roze艣mia艂 si臋 cicho.

Zak艂adasz, 偶e tylko tyle potrafi臋?

Jej cichy 艣miech pobrzmiewa艂 nut膮 przyjemno艣ci.

Id藕, zanim b臋d臋 chcia艂a to sprawdzi膰.

Dobranoc 鈥 po偶egna艂 si臋. 鈥 Niech ci臋 strze偶e D偶ad, tancerko.

I ciebie. Na piasku i poza nim.

Wyszed艂 na balkon, zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, wszed艂 na balustrad臋. Pod­skoczy艂 i wci膮gn膮艂 si臋 na dach. Rami臋 wcale go ju偶 nie bola艂o. Wia艂 zimny wiatr, ale on go nie czu艂. Bia艂y ksi臋偶yc chyli艂 si臋 ju偶 ku zachodowi, chocia偶 musia艂a jeszcze up艂yn膮膰 spora cz臋艣膰 nocy, zanim b贸g sko艅czy swoje bitwy toczone pod 艣wiatem i b臋dzie m贸g艂 nadej艣膰 艣wit. Gwiazdy 艣wieci艂y jasno, nie by艂o 偶adnych chmur. Stoj膮c na dachu Shirin w tej wyniesionej cz臋艣ci miasta Skorcjusz widzia艂 roz艂o偶one pod nim Sarancjum, kopu艂y, domostwa i wie偶e, rzadko rozsiane pochodnie umieszczone na kamiennych murach, st艂oczone drewniane domy, pozamykane warsztaty, place, stoj膮ce na nich pos膮gi, pomara艅czowy blask p艂omieni w miejscu, gdzie znajdowa艂y si臋 huty szk艂a, a mo偶e piekarnia, uliczki biegn膮ce szale艅czo w d贸艂, a za nimi, za tym wszystkim port i dalej morze, ogromne, ciemne i g艂臋bokie, m膮cone wiatrem i przywodz膮ce na my艣l wieczno艣膰.

W nastroju, kt贸ry m贸g艂 nazwa膰 tylko radosnym, a kt贸ry pami臋ta艂 z daw­nych dni, lecz przez jaki艣 czas go nie do艣wiadcza艂, Skorcjusz podszed艂 do frontowej kraw臋dzi dachu, opu艣ci艂 si臋 na ni偶szy balkon, a potem na portyk. Zszed艂 lekkim krokiem na ulic臋, u艣miechaj膮c si臋 pod p艂aszczem, kt贸rym zas艂oni艂 twarz.

Pieprzy膰 go! 鈥 us艂ysza艂. 鈥 A to dra艅! Patrzcie! Zszed艂 z jej balkonu!

Rado艣膰 mo偶e by膰 niebezpieczna. Sprawia, 偶e cz艂owiek robi si臋 nieostro偶ny. Skorcjusz odwr贸ci艂 si臋 szybko, zobaczy艂 p贸艂 tuzina ciemnych postaci i rzuci艂 si臋 do ucieczki w przeciwnym kierunku. Nie lubi艂 ucieka膰, ale nie by艂a to sytua­cja, w kt贸rej mia艂 jaki艣 wyb贸r. Czu艂 si臋 silny, wiedzia艂, 偶e ma r膮cze nogi, by艂 pewien, 偶e potrafi prze艣cign膮膰 atakuj膮cych, bez wzgl臋du na to, kim s膮.

Bardzo prawdopodobne, 偶e uda艂oby mu si臋 to zrobi膰, gdyby z drugiej strony nie rzuci艂a si臋 do niego taka sama grupa napastnik贸w. Skr臋caj膮c, Skorcjusz zobaczy艂 l艣nienie sztyletu i drewnian膮 pa艂k臋, a potem ca艂kowicie nielegalny nagi miecz.


*

Zamierzali dla niej 艣piewa膰. Mieli zebra膰 si臋 na ulicy pod pokojem le偶膮cym nad portykiem, kt贸ry uznali za jej sypialni臋, i zacz膮膰 muzykowa膰 na jej cze艣膰. Przynie艣li nawet z sob膮 instrumenty.

Plan u艂o偶y艂 jednak Cleander 鈥 by艂 ich przyw贸dc膮 鈥 i kiedy okaza艂o si臋, 偶e jego ojciec zatrzyma艂 go w domu za przypadkowe spowodowanie 艢mierci tego bassanidzkiego s艂u偶膮cego, m艂odzi stronnicy Zielonych zacz臋li ze z艂o艣ci膮 i bez celu pi膰 w tej co zawsze gospodzie. Rozmawiali o koniach i prostytutkach.

Chyba jednak 偶aden szanuj膮cy si臋 m艂odzieniec z dobrej rodziny nie m贸g艂 si臋 potulnie podporz膮dkowa膰 zamkni臋ciu w domu w wiosenn膮 noc w tygodniu, kiedy zn贸w mia艂y si臋 rozpocz膮膰 wy艣cigi. Kiedy Cleander si臋 pojawi艂, tym, kt贸rzy znali go najlepiej, wyda艂 si臋 nieco przygaszony, ale s艂ysz膮c powitalne okrzyki, ju偶 od drzwi szczerzy艂 z臋by w u艣miechu. Naprawd臋 tego dnia zabi艂 cz艂owieka. To niezaprzeczalnie robi艂o wra偶enie. Cleander szybko wypi艂 dwa kielichy nie rozwodnionego wina i wyg艂osi艂 zdecydowan膮 opini臋 na temat pewnej kobiety, kt贸ra mieszka艂a niedaleko domu jego ojca. Dla wi臋kszo艣ci z nich by艂a zbyt kosztowna, wi臋c nikt nie by艂 w stanie obali膰 jego spostrze偶e艅.

Nast臋pnie zauwa偶y艂, 偶e planowali 艣piewa膰 ku czci nie艣miertelnej s艂awy Shirin i 偶e nie ma powodu, dla kt贸rego mia艂aby im w tym przeszkodzi膰 p贸藕­na pora. Powiedzia艂 towarzyszom, 偶e tancerka b臋dzie zaszczycona. Prze­cie偶 nie b臋d膮 jej nachodzi膰, tylko sk艂ada膰 ho艂d z ulicy. Opowiedzia艂 im, jak by艂a ubrana podczas popo艂udniowego przyj臋cia, kiedy si臋 z nim wita艂a 鈥 osobi艣cie.

Kto艣 wspomnia艂 o s膮siadach tancerki i stra偶nikach prefekta miejskiego, ale wi臋kszo艣膰 wy艣mia艂a i zakrzycza艂a tch贸rza.

Wyszli na dw贸r. Dziesi臋ciu czy dwunastu rozmaicie odzianych m艂o­dzie艅c贸w (stracili kilku po drodze) w potykaj膮cej si臋 grupie, jeden z instru­mentem strunowym, dw贸ch z fletami, id膮cych pod g贸r臋 w ostrym, zimnym wietrze. Je偶eli gdzie艣 w pobli偶u znajdowa艂 si臋 jaki艣 oficer stra偶y, wola艂 鈥 bardzo rozwa偶nie 鈥 si臋 nie pokazywa膰. Zwolennicy obu stronnictw s艂yn臋­li z wybuchowo艣ci w tygodniu rozpocz臋cia wy艣cig贸w. Koniec zimy, po­cz膮tek sezonu wy艣cigowego. Wiosna wsz臋dzie wyczynia艂a dziwne rzeczy z m艂odymi.

Tej nocy mo偶e i nie czu艂o si臋 wiosny, ale niew膮tpliwie ju偶 nadesz艂a.

Dotarli do ulicy, przy kt贸rej mieszka艂a tancerka, i rozdzielili si臋 na dwie grupy, ustawiaj膮c si臋 po obu stronach szerokiego portyku, sk膮d wszyscy mogli widzie膰 balkon solarium, gdyby Shirin postanowi艂a pojawi膰 si臋 nad nimi jak zjawa, gdy b臋d膮 艣piewa膰. Ch艂opak z instrumentem strunowym kl膮艂 na zi膮b, od kt贸rego zdr臋twia艂y mu place. Pozostali spluwali siarczy艣cie, chrz膮kali i nerwowo mamrotali s艂owa piosenki wybranej przez Cleandra, kiedy jeden z nich zobaczy艂 m臋偶czyzn臋 schodz膮cego na ganek z intere­suj膮cego ich balkonu.

To ohydny, potworny skandal. Pogwa艂cenie czysto艣ci Shirin, jej honoru. Jakim prawem kto艣 inny wychodzi z jej sypialni w 艣rodku nocy?

Godny pogardy tch贸rz rzuci艂 si臋 do ucieczki, gdy tylko zacz臋li krzycze膰.

Nie mia艂 broni, nie uciek艂 daleko. Mocny cios pa艂ki Marcellusa trafi艂 go w rami臋, kiedy usi艂owa艂 od po艂udnia wymin膮膰 ich grup臋. Potem szybki, 偶y­lasty Darius ugodzi艂 go no偶em w bok, rozcinaj膮c cia艂o ostrzem skierowa­nym w g贸r臋, a w chwili, kiedy dra艅 rozci膮ga艂 Dariusa na ziemi ciosem pi臋­艣ci, jeden z bli藕niak贸w kopn膮艂 go w 偶ebra po tej samej stronie. Darius j臋­cza艂. Wtedy podbieg艂 do nich Cleander z dobytym mieczem 鈥 jako jedyny by艂 na tyle lekkomy艣lny, by wzi膮膰 go z sob膮. Ju偶 kogo艣 zabi艂 tego dnia i jako jedyny z nich zna艂 Shirin.

Pozostali cofn臋li si臋 od m臋偶czyzny, kt贸ry teraz le偶a艂 na ziemi, trzymaj膮c si臋 za zraniony bok. Darius uni贸s艂 si臋 na kolana i te偶 si臋 odsun膮艂. Zamilkli w poczuciu grozy i pot臋gi chwili. Wszyscy patrzyli na miecz. Na 艣cianach nie pali艂y si臋 偶adne pochodnie; wszystkie zdmuchn膮艂 wiatr. Nocnej stra偶y ani widu, ani s艂ychu. Gwiazdy, wiatr i bia艂y ksi臋偶yc chyl膮cy si臋 ku zachodowi.

Niech臋tnie zabijam cz艂owieka, nie wiedz膮c, kim jest 鈥 odezwa艂 si臋 Cleander z powag膮, kt贸ra naprawd臋 robi艂a wra偶enie.

Jestem Heladikos, syn D偶ada 鈥 odpar艂 le偶膮cy na ulicy. To zdumie­waj膮ce, ale wydawa艂o si臋, 偶e walczy z weso艂o艣ci膮. Krwawi艂. Widzieli ciemn膮 krew na kamieniach. 鈥 Wszyscy ludzie musz膮 umrze膰. Uderzaj, dziecko. Dw贸ch jednego dnia? Bassanidzki s艂u偶膮cy i boski syn? To niemal czyni z ciebie wojownika.

Nawet padaj膮c, uda艂o mu si臋 nie ods艂oni膰 twarzy.

Kto艣 g艂o艣no wci膮gn膮艂 powietrze. Cleander drgn膮艂 z zaskoczenia.

Sk膮d, do cholery, wiesz o...

Cleander zbli偶y艂 si臋, ukl膮k艂. Przytkn膮wszy miecz do piersi rannego, od­sun膮艂 p艂aszcz z jego twarzy. Le偶膮cy nie poruszy艂 si臋. Cleander patrzy艂 na niego przez moment 鈥 a potem p艂aszcz wypad艂 mu z palc贸w, jakby jego dotyk pali艂. Nie by艂o 艣wiat艂a. Pozostali nie widzieli tego, co on.

Us艂yszeli go jednak, kiedy p艂aszcz ponownie opad艂 na twarz powalonego.

O kurwa! 鈥 powiedzia艂 jedyny syn Plauta Bonosa, przewodnicz膮cego saranty艅skiego senatu. Wsta艂. 鈥 O nie. O kurwa. O 艣wi臋ty D偶adzie!

M贸j wielki ojciec! 鈥 rzuci艂 lekkim tonem ranny.

Po tym nast膮pi艂a oczywi艣cie cisza. Kto艣 nerwowo zakaszla艂.

Czy to znaczy, 偶e nie b臋dziemy 艣piewa膰? 鈥 zapyta艂 p艂aczliwie Declanus.

Wyno艣cie si臋 st膮d! Wszyscy! 鈥 wychrypia艂 Cleander przez rami臋. 鈥 Id藕cie! Znikajcie! M贸j ojciec mnie, kurwa, zabije.

Kto to jest? 鈥 spyta艂 Marcellus.

Nie wiesz. Lepiej, 偶eby艣 tego nie wiedzia艂. To si臋 nie wydarzy艂o. Id藕­cie do domu, id藕cie dok膮dkolwiek, bo wszyscy zginiemy! 艢wi臋ty D偶adzie!

Co, u...

Id藕cie!

W oknie nad nimi pojawi艂o si臋 艣wiat艂o. Kto艣 zacz膮艂 wzywa膰 stra偶 鈥 ko­biecy g艂os. Poszli.


Dzi臋ki D偶adowi, ch艂opak mia艂 rozum i nie by艂 beznadziejnie pijany. Po tym, jak ich oczy zetkn臋艂y si臋 w ciemno艣ci, szybko zakry艂 twarz Skorcjusza. Nikt inny 鈥 by艂 tego pewien 鈥 nie wiedzia艂, kogo zaatakowali.

Istnia艂a szansa, 偶e si臋 z tego wykaraska.

Je艣li prze偶yje. N贸偶 przeora艂 mu lewy bok, a potem kopniak w ten sam bok z艂ama艂 kilka 偶eber. Skorcjusz mia艂 ju偶 z艂amania. Wiedzia艂, co si臋 wtedy czuje.

Czu艂 si臋 bardzo 藕le. Oddychanie, delikatnie m贸wi膮c, nie by艂o 艂atwe. Trzyma艂 si臋 za bok i czu艂, jak przez palce cieknie mu krew. M艂odzieniec z no偶em najpierw go ugodzi艂, a potem szarpn膮艂 w g贸r臋.

Odeszli jednak. Dzi臋ki D偶adowi, odeszli. Zostawili tylko jednego. Kto艣 w oknie wo艂a艂 stra偶.

艢wi臋ty D偶adzie 鈥 wyszepta艂 syn Bonosa. 鈥 Skorcjusz. Przysi臋­gam... nie mieli艣my poj臋cia...

Wiem, 偶e nie. My艣leli艣cie... zabijacie byle kogo.

Odczuwanie takiej weso艂o艣ci 艣wiadczy艂o o braku odpowiedzialno艣ci, ale sytuacja by艂a nad wyraz absurdalna. Umrze膰 w taki spos贸b?

Nie. To znaczy...

W艂a艣ciwie nie by艂a to pora na ironiczne uwagi.

Podnie艣 mnie, zanim kto艣 tu przyjdzie.

Mo偶esz... mo偶esz i艣膰?

Oczywi艣cie, 偶e tak. 鈥 To prawdopodobnie k艂amstwo.

Zaprowadz臋 ci臋 do domu ojca 鈥 powiedzia艂 ch艂opak. Odwa偶ny. Wo藕nica m贸g艂 si臋 domy艣la膰, jakie konsekwencje b臋d膮 czeka膰 Cleandra po tym, jak si臋 pojawi w drzwiach z rannym.

Zamkni臋ty z 偶on膮 i synem鈥.

Co艣 nagle sta艂o si臋 jasne. To dlatego byli tej nocy razem. A potem sta艂o si臋 jasne co艣 innego, ca艂kowicie gasz膮c weso艂o艣膰.

Tylko nie do twojego domu. Na 艣wi臋tego D偶ada, nie!

Nie zamierza艂 pojawi膰 si臋 w drzwiach Thenais o tej porze nocy, raniony przez stronnik贸w po wyj艣ciu z sypialni Shirin z Zielonych. Skrzywi艂 si臋, wyobraziwszy sobie wyraz jej twarzy, kiedy to us艂yszy. Nie wyraz oburze­nia 鈥 jego brak. Oboj臋tny, ironiczny ch艂贸d.

Ale ty potrzebujesz lekarza. Jest krew. A m贸j ojciec potrafi utrzy­ma膰 to...

Nie do twojego domu.

No to gdzie? O! Kompleks B艂臋kitnych! Mo偶emy... Dobry pomys艂, ale...

To na nic. Nasz lekarz by艂 dzi艣 na weselu i b臋dzie pijany do nieprzy­tomno艣ci. I za du偶o ludzi. Musimy utrzyma膰 to w tajemnicy. Ze wzgl臋du... ze wzgl臋du na dam臋. Teraz zamilknij i pozw贸l mi...

Czekaj! Wiem. Ten Bassanida! 鈥 zawo艂a艂 Cleander.

To by艂 nawet dobry pomys艂.

Dotarli wi臋c po prawdziwie m臋cz膮cej drodze przez miasto do ma艂ego domu w pobli偶u potr贸jnych mur贸w, kt贸ry Bonosus utrzymywa艂 do w艂asne­go u偶ytku. W pewnej chwili zn贸w min臋li t臋 ogromn膮 ciemn膮 lektyk臋. Skorcjusz zobaczy艂, 偶e si臋 zatrzyma艂a, wiedzia艂, 偶e kto艣 ich ze 艣rodka obserwuje, wcale nie kwapi膮c si臋 do pomocy. Nie wiedzie膰 czemu, zadr偶a艂.

Zanim dotarli do celu, straci艂 sporo krwi. Ka偶dy krok stawiany lew膮 nog膮 zdawa艂 si臋 wciska膰 z艂amane 偶ebra do 艣rodka, co powodowa艂o straszli­wy b贸l. Skorcjusz nie pozwoli艂 poprosi膰 o pomoc w 偶adnej gospodzie. Nikt nie m贸g艂 si臋 dowiedzie膰 o tym, co zasz艂o. Przez ostatni kawa艂ek drogi Cle­ander prawie go ni贸s艂. Ch艂opak by艂 przera偶ony i wyczerpany, ale wykona艂 zadanie.

Dzi臋kuj臋, ch艂opcze 鈥 uda艂o si臋 powiedzie膰 Skorcjuszowi, kiedy zarz膮dca domu w nocnej koszuli i z siwymi w艂osami niepokoj膮co zje偶onymi w 艣wietle trzymanej 艣wiecy otworzy艂 drzwi, w kt贸re walili. 鈥 Dobrze si臋 spisa艂e艣. Powiedz ojcu. Nikomu innemu!

Mia艂 nadziej臋, 偶e wyrazi艂 si臋 jasno. Zobaczy艂, 偶e za zarz膮dc膮 pojawi艂 si臋 Bassanida, i uni贸s艂 r臋k臋 w przepraszaj膮cym pozdrowieniu. Przysz艂o mu do g艂owy, 偶e gdyby tego wieczoru znalaz艂 si臋 tu Plautus Bonosus zamiast tego wschodniego lekarza, wydarzenia potoczy艂yby si臋 zupe艂nie inaczej. A po­tem straci艂 przytomno艣膰.


* * *

Nie 艣pi. Jest w swojej komnacie ze z艂ot膮 r贸偶a, kt贸r膮 zrobiono dla niej dawno temu. Wie, 偶e on do niej nied艂ugo przyjdzie. Patrzy na r贸偶臋 i my艣li o krucho艣ci; s艂yszy, jak otwieraj膮 si臋 drzwi, znajomy krok, g艂os, kt贸ry za­wsze jest przy niej.

Wiem, 偶e jeste艣 na mnie z艂a.

Potrz膮sa g艂ow膮.

Troch臋 przestraszona tym, co nadejdzie. Nie z艂a, panie m贸j.

Nalewa mu wino, rozwadnia je. Podchodzi do ognia, przy kt贸rym usiad艂. On si臋ga po kubek, po jej d艂o艅, ca艂uje j膮. Zachowuje si臋 spokojnie i swo­bodnie, ale ona zna go lepiej ni偶 kogokolwiek innego i potrafi dostrzec oznaki podniecenia.

W ko艅cu obserwacja kr贸lowej przez ca艂y ten czas okaza艂a si臋 u偶y­teczna 鈥 m贸wi.

Jest sprytna, prawda? Wiedzia艂a, 偶e nie byli艣my zaskoczeni.

Zauwa偶y艂am to. Jak my艣lisz, b臋dzie robi艂a trudno艣ci?

M臋偶czyzna podnosi wzrok, u艣miecha si臋.

Prawdopodobnie.

Oczywi艣cie znaczy to, 偶e tak naprawd臋 nie ma to znaczenia. On wie, co chce zrobi膰 i co ma nakaza膰 innym. Nikt nie pozna wszystkich szczeg贸艂贸w, nawet jego cesarzowa. Z pewno艣ci膮 nie Leontes, kt贸ry poprowadzi naje藕d藕­cz膮 armi臋. Kobieta nagle zadaje sobie pytanie, ilu ludzi wy艣le jej m膮偶, i przychodzi jej do g艂owy pewna my艣l. Odsuwaj膮, ale ona wraca: Waleriusz jest w gruncie rzeczy wystarczaj膮co subtelny, by zachowa膰 ostro偶no艣膰, nawet wobec najlepszych przyjaci贸艂.

Nie m贸wi mu, 偶e ona te偶 zosta艂a uprzedzona o tym, 偶e strateg przypro­wadzi dzisiaj Gisel do pa艂acu. Alixana s膮dzi, 偶e jej m膮偶 wie, i偶 ona od pew­nego czasu obserwuje Leontesa i jego 偶on臋, ale jest to jedna z tych rzeczy, o kt贸rych nie rozmawiaj膮. Jedna z tych rzeczy, dzi臋ki kt贸rym ich zwi膮zek jest partnerski.

Przez wi臋kszo艣膰 czasu.

Oznaki by艂y widoczne od dawna 鈥 nikt nie b臋dzie m贸g艂 twierdzi膰, 偶e zosta艂 ca艂kowicie zaskoczony 鈥 ale bez 偶adnego uprzedzenia czy konsulta­cji cesarz w艂a艣nie obwie艣ci艂 zamiar udania si臋 tej wiosny na wojn臋. Znajdo­wali si臋 w stanie wojny przez wi臋kszo艣膰 jego panowania, na wschodzie, p贸艂nocy, po艂udniowym wschodzie, daleko na pustyniach Mad偶ritu. To jed­nak co innego. To jest Bachiara. Rhodias. Serce cesarstwa. Oderwane, a po­tem zaginione za szerokim morzem.

Jeste艣 tego pewien? 鈥 pyta go.

M臋偶czyzna potrz膮sa g艂ow膮.

Pewien nast臋pstw? Oczywi艣cie, 偶e nie. 呕aden 艣miertelnik nie mo偶e twierdzi膰, 偶e zna nieznane, kt贸re mo偶e nadej艣膰 鈥 m贸wi cicho jej m膮偶, wci膮偶 trzymaj膮c j膮 za r臋k臋. 鈥 呕yjemy z t膮 niepewno艣ci膮. 鈥 Patrzy na ni膮. 鈥 Jednak jeste艣 na mnie z艂a. 呕e ci nie powiedzia艂em.

Kobieta zn贸w potrz膮sa g艂ow膮.

Jak mog艂abym? 鈥 pyta powa偶nie. 鈥 Zawsze tego chcia艂e艣, a ja zawsze m贸wi艂am, 偶e moim zdaniem nie da si臋 tego zrobi膰. Ty to widzisz ina­czej i jeste艣 m膮drzejszy ni偶 ktokolwiek z nas.

Podnosi na ni膮 艂agodne, szare oczy.

Pope艂niam b艂臋dy, ukochana. To mo偶e by膰 jeden z nich. Ale musz臋 spr贸bowa膰, a teraz jest na to czas: Bassania zosta艂a przekupiona, by sie­dzie膰 cicho, na Zachodzie panuje chaos, a m艂oda kr贸lowa jest u nas. To wszystko ma zbyt wiele sensu.

Jego umys艂 pracuje w ten spos贸b. Cz臋艣ciowo.

Cz臋艣ciowo. Kobieta nabiera tchu i mruczy:

Czy wci膮偶 chcia艂by艣 to zrobi膰, gdyby艣my mieli syna?

Serce mocno jej bije. To ju偶 prawie si臋 nie zdarza. Obserwuje go. Widzi zaskoczenie, a potem to, co je zast臋puje: jego umys艂 rozwa偶a problem, a nie cofa si臋 przed nim.

Po d艂ugiej chwili m贸wi:

To nieoczekiwane pytanie.

Wiem 鈥 odpowiada. 鈥 Przysz艂o mi do g艂owy, kiedy tu na ciebie czeka艂am.

Nie jest to ca艂kowicie prawdziwe. Po raz pierwszy przysz艂o jej do g艂owy dawno temu.

My艣lisz, 偶e gdyby艣my mieli syna, to z powodu ryzyka...?

Kiwa g艂ow膮.

Gdyby艣 mia艂 dziedzica. Kogo艣, komu by艣 to zostawi艂.

Nie robi 偶adnego gestu. 呕aden gest nie potrafi艂by tego obj膮膰. Tego. Ce­sarstwa. Spu艣cizny wiek贸w.

M臋偶czyzna wzdycha. Wci膮偶 nie puszcza jej r臋ki. M贸wi cicho, patrz膮c w ogie艅:

Mo偶e tak, ukochana. Nie wiem.

Przyznanie si臋. Jak na niego to du偶o. 呕adnych syn贸w, nikogo, kto przyj­dzie po nich, przejmie tron, b臋dzie zapala艂 艣wiece w rocznic臋 ich 艣mierci. Kobieta czuje zadawniony b贸l.

S膮 rzeczy, kt贸rych zawsze pragn膮艂em 鈥 m贸wi cicho. 鈥 Chcia艂bym zostawi膰 po sobie odzyskane Rhodias, nowe sanktuarium i jego kopu艂臋 i... i mo偶e jak膮艣 pami臋膰 o tym, kim byli艣my, ty i ja.

Trzy rzeczy 鈥 m贸wi, nie potrafi膮c w tej chwili wymy艣li膰 nic bar­dziej inteligentnego. Przychodzi jej na my艣l, 偶e je艣li nie b臋dzie uwa偶a艂a, to si臋 rozp艂acze. Cesarzowa nie powinna p艂aka膰.

Trzy rzeczy 鈥 powtarza za ni膮. 鈥 Zanim wszystko si臋 sko艅czy tak, jak zawsze si臋 ko艅czy.

Zdejmij koron臋鈥, podobno m贸wi艂 g艂os, kiedy wszystko si臋 ko艅czy艂o dla jednego ze 艣wi臋tych pomaza艅c贸w D偶ada. 鈥濩zeka na ciebie w艂adca cesarzy鈥.

Nikt nie potrafi艂 powiedzie膰, czy to prawda, czy te s艂owa naprawd臋 pada艂y i by艂y s艂yszane. 艢wiat boga zosta艂 uczyniony w taki spos贸b, 偶e m臋偶­czy藕ni i kobiety 偶yli w oparach i we mgle, w migotliwym 艣wietle, nigdy nie maj膮c pewno艣ci, co nadejdzie.

Jeszcze wina? 鈥 pyta kobieta.

Patrzy na ni膮, kiwa g艂ow膮, puszcza jej r臋k臋. Ona bierze jego kubek, na­pe艂nia go, podaje mu. Jest srebrny, ozdobiony z艂otem, wysadzany rubinami.

Przykro mi 鈥 m贸wi. 鈥 Przykro mi, ukochana.

Nie jest pewien, dlaczego to m贸wi, ale ma dziwne wra偶enie, widzi co艣 w jej twarzy, co艣 unosz膮cego si臋 w powietrzu tej przepi臋knej komnaty ni­czym ptak: nie 艣piewa, zaczarowane w niewidzialno艣膰, ale mimo wszystko obecne w 艣wiecie.


* * *

Niedaleko tej pa艂acowej komnaty, gdzie nie 艣piewa 偶aden ptak, wysoko w powietrzu niczym ptak znajduje si臋 cz艂owiek, pracuj膮cy na rusztowaniu pod kopu艂膮. Zewn臋trzna powierzchnia kopu艂y to mied藕, l艣ni膮ca pod ksi臋偶y­cem i gwiazdami. Jej wn臋trze nale偶y do niego.

W sanktuarium jest 艣wiat艂o; z rozkazu cesarza p艂onie tu zawsze. Mozaicysta s艂u偶y tej nocy sobie samemu jako terminator, mieszaj膮c wapno na pod艂o偶e i samemu wnosz膮c je po drabinie. Nie jest go wiele, nie pokrywa du偶ego obszaru. W艂a艣ciwie prawie nic nie robi. Tylko twarz 偶ony, nie­偶yj膮cej od prawie dw贸ch lat.

Nikt go nie obserwuje. Przy wej艣ciu jak zawsze s膮 stra偶nicy, nawet przy tak zimnej pogodzie, a gdzie艣 w ogromie blasku lamp i cienia 艣pi drobny, rozczochrany architekt, ale Crispin pracuje w ciszy, tak samotny, jak mo偶na by膰 samotnym w Sarancjum.

Gdyby kto艣 go jednak obserwowa艂 i wiedzia艂, co takiego robi mozaicysta, to musia艂by naprawd臋 rozumie膰 jego rzemios艂o (a w艂a艣ciwie wszystkie takie rzemios艂a), by nie doj艣膰 do wniosku, 偶e jest to twardy, zimny m臋偶czy­zna, oboj臋tny na kobiet臋, kt贸r膮 tak spokojnie przedstawia. Jego oczy s膮 czy­ste, d艂onie spokojnie, starannie wybieraj膮 tessery z le偶膮cych obok niego tac. Jego twarz ma oboj臋tny, surowy wyraz: m臋偶czyzna rozwi膮zuje techniczne problemy zwi膮zane ze szk艂em i kamieniem, nic wi臋cej.

Nic wi臋cej? Serce czasami nie potrafi powiedzie膰, ale r臋ka 鈥 je艣li jest do艣膰 spokojna 鈥 i oko 鈥 je艣li jest do艣膰 czyste 鈥 mog膮 stworzy膰 okno dla tych, kt贸rzy przyjd膮 p贸藕niej. Pewnego dnia, kiedy wszyscy czuwaj膮cy albo 艣pi膮cy tej nocy w Sarancjum od dawna b臋d膮 ju偶 martwi, kto艣 m贸g艂by spoj­rze膰 w g贸r臋 i dostrzec, 偶e ta kobieta by艂a pi臋kna i bardzo kochana przez nieznanego cz艂owieka, kt贸ry umie艣ci艂 j膮 w g贸rze, tak jak pradawni trakezyjscy bogowie podobno umieszczali swoich ziemskich ukochanych na niebie jako gwiazdy.

W ko艅cu nadszed艂 ranek. Ranek zawsze nadchodzi. Noc膮 zawsze co艣 si臋 traci; to cena p艂acona za 艣wiat艂o.


II


DZIEWI膭TY WO殴NICA


Rozdzia艂 7


M臋偶czy藕ni i kobiety zawsze w ciemno艣ci 艣nili. Wi臋kszo艣膰 noc­nych obraz贸w znika艂a wraz ze wschodem s艂o艅ca, lub wcze艣niej 鈥 je艣li na tyle n臋ka艂y 艣pi膮cego, 偶e si臋 budzi艂. Sny by艂y wyrazem t臋sk­not, stanowi艂y ostrze偶enia albo przepowiednie. By艂y darem lub przekle艅stwem, zsy艂anym przez dobre lub z艂o艣liwe moce, wszyscy bowiem wiedzie­li 鈥 bez wzgl臋du na wiar臋, w kt贸rej si臋 urodzili 鈥 偶e 艣miertelnicy dziel膮 艣wiat z si艂ami, kt贸rych nie rozumiej膮.

W miastach i po wsiach wielu ludzi zajmowa艂o si臋 obja艣nianiem ewen­tualnego znaczenia dr臋cz膮cych sn贸w. Niewielka liczba takich os贸b widzia艂a pewne rodzaje sn贸w jako wspomnienia ze 艣wiata innego ni偶 ten, w kt贸rym narodzili si臋 do 偶ycia i 艣mierci 艣ni膮cy i s艂uchaj膮cy, ale w wi臋kszo艣ci religii co艣 takiego by艂o uznawane za czarn膮 herezj臋.

Kiedy w tym roku zima przechodzi艂a w wiosn臋, bardzo wielu ludzi mia艂o sny, kt贸re na d艂ugo wry艂y im si臋 w pami臋膰.


* * *

Bezksi臋偶ycowa noc p贸藕n膮 zim膮. Przy wodopoju na dalekim po艂udniu, gdzie w Ammuzie spotyka艂y si臋 szlaki wielb艂膮dzich karawan, w pobli偶u miejsca, w kt贸rym ludzie wyznaczyli granic臋 z Soriyy膮 鈥 jakby przemiesz­czaj膮ce si臋, gnane wiatrem piaski wiedzia艂y o takich rzeczach 鈥 pewien kupiec, przyw贸dca plemienia, obudzi艂 si臋 w swoim namiocie, ubra艂 si臋 i wyszed艂 w ciemno艣膰.

Min膮艂 namioty, w kt贸rych spa艂y jego 偶ony, dzieci i bracia oraz ich 偶ony i dzieci, i dotar艂, jeszcze na wp贸艂 艣pi膮cy, lecz dziwnie zaniepokojony, na skraj oazy, gdzie resztki zieleni ust臋powa艂y bezkresnym piaskom.

Sta艂 pod 艂ukiem niebios. Pod takim mrowiem gwiazd, 偶e nagle wyda艂o mu si臋 niemo偶liwe zrozumienie ich liczby na niebie sklepionym nad lud藕mi i 艣wiatem. Z jakich艣 niezrozumia艂ych powod贸w serce bi艂o mu gwa艂townie. Jeszcze przed chwil膮 by艂 pogr膮偶ony w g艂臋bokim 艣nie. Wci膮偶 nie wiedzia艂, jak i dlaczego w tym momencie znalaz艂 si臋 w tym miejscu. Sen. Mia艂 sen.

Zn贸w spojrza艂 w g贸r臋. Nadchodzi艂a wiosna, noc by艂a 艂agodna, 艂askawa. Potem przyjdzie lato: p艂on膮ce, zab贸jcze s艂o艅ce, woda jako obiekt t臋skno­ty i modlitwy. W mi臋kkim mroku delikatnie falowa艂 wietrzyk, dotykaj膮c o偶ywczym ch艂odem jego twarzy. Za sob膮 s艂ysza艂 wielb艂膮dy, kozy i konie. Jego stada by艂y liczne; los mu sprzyja艂.

Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 stoj膮cego nieopodal ch艂opca, jednego z tych, kt贸rzy zajmowali si臋 wielb艂膮dami; trzyma艂 wart臋, bo bezksi臋偶ycowe noce bywaj膮 niebezpieczne. Mia艂 na imi臋 Tarif. Z powodu kilku wypowiedzia­nych wtedy s艂贸w imi臋 to b臋dzie pami臋tane, stanie si臋 znane kronikarzom nie narodzonych jeszcze pokole艅.

Kupiec zaczerpn膮艂 tchu, poprawiaj膮c fa艂dy swych bia艂ych szat. Nast臋p­nie przyzwa艂 ch艂opca ruchem r臋ki i poleci艂 mu odnale藕膰 w namiocie swoje­go brata Mustaf臋, obudzi膰 go z wyrazami przeprosin i poinformowa膰, 偶e wraz ze wschodem s艂o艅ca Mustafa ma przej膮膰 dow贸dztwo oraz odpowie­dzialno艣膰 za plemi臋. Ma on szczeg贸lnie dba膰, w imi臋 ich ojca i przez pa­mi臋膰 o nim, o dobrobyt 偶on i dzieci swego nieobecnego brata.

Dok膮d idziesz, panie? 鈥 zapyta艂 Tarif, zyskuj膮c nie艣miertelno艣膰 dzi臋ki garstce s艂贸w. W przysz艂ych latach jego imi臋 b臋dzie nosi膰 sto tysi臋cy dzieci.

Na piaski 鈥 odpar艂 m臋偶czyzna, kt贸ry nazywa艂 si臋 Ashar ibn Ashar. 鈥 Mo偶e mi to zaj膮膰 troch臋 czasu.

Dotkn膮艂 czo艂a ch艂opca, a potem odwr贸ci艂 si臋 plecami do niego, do palm, nocnych kwiat贸w i wody, do namiot贸w, zwierz膮t i ruchomego dobytku swego plemienia, i odszed艂, samotny pod gwiazdami.

Tyle ich jest鈥, pomy艣la艂 znowu. Jak to mo偶liwe? Jakie mo偶e mie膰 zna­czenie to, 偶e jest tak wiele gwiazd? Serce, niczym tykw臋 z wod膮, mia艂 prze­pe艂nione ich obecno艣ci膮. Mia艂 w艂a艣ciwie ochot臋 odm贸wi膰 modlitw臋, ale co艣 go powstrzyma艂o. Postanowi艂 milcze膰: otworzy膰 si臋 na to, co znajduje si臋 wok贸艂 niego i nad nim, a nie narzuca膰 mu swojej osoby. Uj膮艂 fa艂d臋 szaty i z rozmys艂em zas艂oni艂 ni膮 twarz.

Wr贸ci艂 do swego ludu po bardzo d艂ugim czasie, kiedy zosta艂 ju偶 uznany za martwego. By艂 bardzo zmieniony.

Podobnie zmieni艂 si臋 nied艂ugo potem 艣wiat.


* * *

Kiedy Shaski uciek艂 z domu po raz trzeci tej zimy, zosta艂 znaleziony na drodze na zach贸d od Kerakeku; szed艂 powoli, lecz ze zdecydowaniem, d藕wi­gaj膮c tobo艂ek o wiele dla siebie za du偶y.

Patroluj膮cy drogi 偶o艂nierz z fortecy, kt贸ry przyprowadzi艂 go do domu, zaproponowa艂 z rozbawieniem matkom ch艂opca, 偶e z powodu wyra藕nego braku ojcowskiej r臋ki sam go porz膮dnie zbije.

Zdenerwowane i zaniepokojone kobiety po艣piesznie odrzuci艂y propozy­cj臋, ale zgodzi艂y si臋, 偶e trzeba tu jakiej艣 prawdziwej kary. Zrobienie czego艣 takiego raz by艂o ch艂opi臋c膮 przygod膮, ale trzy razy to ju偶 co innego. Obie­ca艂y 偶o艂nierzowi, 偶e same si臋 tym zajm膮, i jeszcze raz przeprosi艂y za k艂opot.

呕o艂nierz odpar艂 z ca艂ym przekonaniem, 偶e to 偶aden k艂opot. By艂a zima, a op艂acony pok贸j uspokoi艂 d艂ug膮 granic臋 od Ammuzu i Soriyyi a偶 po Moskav na mro藕nej p贸艂nocy. Garnizon z Kerakeku nudzi艂 si臋. W tak bezna­dziejnie odosobnionym miejscu nie by艂o co robi膰 鈥 no bo ile偶 mo偶na pi膰 i uprawia膰 hazard? Nie wolno by艂o nawet wybra膰 si臋 w po艣cig za nomada­mi ani znale藕膰 sobie jakich艣 kobiet w ich obozach. Ludzie pustyni s膮 dla Bassanii wa偶ni, co by艂o wszystkim u艣wiadamiane wyra藕nie i bez ko艅ca. Wydawa艂o si臋, 偶e nawet wa偶niejsi ni偶 sami 偶o艂nierze. Wyp艂ata 偶o艂du zn贸w si臋 op贸藕nia艂a.

M艂odsza z dw贸ch kobiet mia艂a ciemne oczy i by艂a do艣膰 艂adna, cho膰 w tej chwili zdenerwowana. M膮偶 wyjecha艂. Rozs膮dnie by艂o wzi膮膰 pod uwag臋 ko­lejn膮 wizyt臋, tylko po to, 偶eby si臋 upewni膰, czy wszystko jest w porz膮dku. M贸g艂by przynie艣膰 jak膮艣 zabawk臋 dla ch艂opca. Przy m艂odych matkach cz艂o­wiek uczy si臋 takich sztuczek.

Shaski, stoj膮cy mi臋dzy swymi matkami tu偶 za p艂otem otaczaj膮cym ich niewielki frontowy dziedziniec, patrzy艂 kamiennym wzrokiem na je藕d藕ca. Rano na drodze 偶o艂nierz ze 艣miechem trzyma艂 go za kostki n贸g g艂ow膮 do do艂u 鈥 od nap艂ywu krwi ch艂opcu zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie 鈥 dop贸ki Shaski nie powiedzia艂, gdzie mieszka. Teraz kazano mu podzi臋kowa膰, wi臋c zrobi艂 to bezbarwnym g艂osem. 呕o艂nierz odjecha艂, ale przedtem u艣miechn膮艂 si臋 do jego matki, D偶arity. Shaskiemu ten u艣miech si臋 nie podoba艂.

P贸藕niej, pytany w domu przez matki 鈥 co wi膮za艂o si臋 z gwa艂townym potrz膮saniem i obfitymi 艂zami (ich, a nie jego) 鈥 po prostu powt贸rzy艂 to, co m贸wi艂 poprzednio: chce do ojca. Ma sny. Ojciec potrzebuje rodziny. Musz膮 uda膰 si臋 tam, gdzie jest ojciec.

Czy wiesz, jak to daleko?! 鈥 krzykn臋艂a jego matka Katyun, pochy­laj膮c si臋 gro藕nie nad nim. To by艂o najgorsze ze wszystkiego: zwykle by艂a taka spokojna. Bardzo mu si臋 nie podoba艂o, kiedy by艂a zdenerwowana. By艂o to tak偶e trudne pytanie. Tak naprawd臋 nie wiedzia艂, jak daleko znajdu­je si臋 jego ojciec.

Wzi膮艂em ubrania 鈥 powiedzia艂, wskazuj膮c na le偶膮cy na pod艂odze tobo艂ek. 鈥 I drug膮 ciep艂膮 kamizelk臋, kt贸r膮 mi zrobi艂a艣. I troch臋 jab艂ek. I n贸偶, gdybym spotka艂 kogo艣 z艂ego.

Perunie, miej nas w opiece! 鈥 zawo艂a艂a jego matka D偶arita. Osu­sza艂a oczy chusteczk膮. 鈥 Co mamy robi膰? Ch艂opiec nie ma jeszcze o艣miu lat!

Shaski nie bardzo wiedzia艂, co to ma do rzeczy.

Jego matka Katyun ukl臋k艂a przed nim na dywanie i wzi臋艂a w d艂onie jego r臋ce.

Shaski, kochany m贸j, m贸j malutki, pos艂uchaj. To za daleko. Nie mamy lataj膮cych stworze艅, kt贸re by nas ponios艂y, nie znamy 偶adnych za­kl臋膰 ani magii, kt贸ra mog艂aby nas tam przenie艣膰.

Mo偶emy i艣膰 piechot膮.

Nie mo偶emy, Shaski, nie na tym 艣wiecie. 鈥 Nie puszcza艂a jego d艂oni. 鈥 On nas teraz nie potrzebuje. Pomaga kr贸lowi kr贸l贸w w pewnym miejscu na Zachodzie. W lecie spotka si臋 z nami w Kabadhu. Wtedy go zobaczysz.

One nadal nic nie rozumia艂y. To dziwne, jak doro艣li mog膮 nie rozumie膰 r贸偶nych rzeczy, chocia偶 podobno wiedz膮 wi臋cej ni偶 dzieci i wci膮偶 to po­wtarzaj膮.

Do lata jest za du偶o czasu 鈥 powiedzia艂 鈥 a my nie mo偶emy jecha膰 do Kabadhu. To w艂a艣nie musimy powiedzie膰 ojcu. A je偶eli jest za daleko, 偶eby i艣膰, zdob膮d藕my konie. Albo mu艂y. M贸j ojciec dosta艂 mu艂a. Umiem je藕­dzi膰 na mule. Wszyscy umiemy. W czasie jazdy mo偶ecie trzyma膰 male艅­stwo na zmian臋.

Trzyma膰 male艅stwo? 鈥 zawo艂a艂a jego matka D偶arita. 鈥 Na 艣wi臋te imi臋 Pani, chcesz, 偶eby艣my wszyscy pope艂nili to szale艅stwo?

Shaski spojrza艂 na ni膮.

Przecie偶 ju偶 to m贸wi艂em.

Doprawdy. Matki. Czy one kiedykolwiek s艂uchaj膮? Czy one my艣l膮, 偶e on chce zrobi膰 to sam? Nawet nie mia艂 poj臋cia, dok膮d idzie. Wiedzia艂 tylko tyle, 偶e ojciec wyruszy艂 z miasta drog膮, wi臋c sam poszed艂 w tym samym kierunku, i 偶e miejsce, w kt贸rym jest, nazywa si臋 Sarantum, albo jako艣 podobnie, i 偶e jest daleko. Wszyscy to m贸wili. Zrozumia艂, 偶e mo偶e nie dotrze膰 tam przed noc膮, id膮c sam, a teraz, kiedy nadchodzi艂y sny, nie lubi艂 ciemno艣ci.

Zapad艂o milczenie. Jego matka D偶arita powoli otar艂a oczy. Jego matka Katyun patrzy艂a na niego dziwnym wzrokiem. Wypu艣ci艂a z u艣cisku jego d艂onie.

Shaski 鈥 powiedzia艂a w ko艅cu 鈥 powiedz mi, dlaczego nie mo偶e­my uda膰 si臋 do Kabadhu.

Nigdy przedtem go o to nie pyta艂a.

Kiedy opowiada艂 matkom swoje sny i to, jak odczuwa艂 pewne rzeczy, dowiedzia艂 si臋, 偶e inni ludzie takich sn贸w nie maj膮. To, 偶e 偶adna z jego ma­tek nie podziela czy nawet nie rozumie przymusu wyruszenia ani tego dru­giego uczucia 鈥 kszta艂t czarnej chmury, ilekro膰 wypowiada艂y nazw臋 鈥濳abadh鈥 鈥 wprawia艂o go w pomieszanie.

Shaski widzia艂, 偶e to je przera偶a, a to z kolei przera偶a艂o jego. Widz膮c ich zastyg艂e twarze, kiedy sko艅czy艂 m贸wi膰, wreszcie si臋 rozp艂aka艂; buzia mu si臋 zmarszczy艂a, zacz膮艂 pi膮stkami trze膰 oczy.

Prze... przepraszam 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ze ucie... 偶e uciek艂em. Prze­praszam.

Dopiero zobaczywszy swego syna zalanego 艂zami 鈥 syna, kt贸ry nigdy nie p艂aka艂 鈥 Katyun w ko艅cu zda艂a sobie spraw臋, 偶e dzieje si臋 tu co艣 wiel­kiego, nawet je艣li sama tego nie pojmuje. Mo偶liwe, 偶e do Kerakeku, tej nic nie znacz膮cej fortecy na skraju pustyni, przyby艂a Pani Anahita i po艂o偶y艂a sw贸j palec na Shaghirze, ich ukochanym dziecku, Shaskim. A dotyk Pani potrafi naznaczy膰 cz艂owieka. To jest wiadome.

Niech Perun strze偶e nas wszystkich 鈥 mrukn臋艂a D偶arita. Poblad艂a. 鈥 Niech Azal nigdy nie odkryje tego domu.

Ale tak ju偶 si臋 sta艂o, je艣li to, co powiedzia艂 im Shaski, jest cho膰 troch臋 prawd膮. Nieprzyjaciel ju偶 odkry艂 Kerakek. I nawet Kabadh. Chmura, cie艅, powiedzia艂 ch艂opiec. Sk膮d dziecko mog艂o wiedzie膰 o takich cieniach? A Rustem, jej m膮偶, potrzebuje ich na Zachodzie. W艂a艣ciwie bardziej na P贸艂nocy ni偶 na Zachodzie. W艣r贸d niewiernych w Sarancjum, kt贸rzy czcz膮 boga p艂o­n膮cego w s艂o艅cu. Co艣, czego nikt znaj膮cy pustyni臋 nie m贸g艂by zrobi膰.

Katyun zaczerpn臋艂a tchu. Wiedzia艂a, 偶e to pu艂apka, co艣 uwodzicielskie­go i niebezpiecznego. Nie chcia艂a jecha膰 do Kabadhu. Nigdy nie chcia艂a tam jecha膰. Jak mog艂aby prze偶y膰 w pa艂acu? W艣r贸d kobiet, kt贸re tam prze­bywaj膮? Ju偶 sama ta my艣l nie pozwala艂a jej zasn膮膰 w nocy, przyprawiaj膮c o md艂o艣ci, albo sprowadza艂a sny, jej w艂asne cienie.

Spojrza艂a na D偶arit臋, kt贸ra tak dzielnie ukrywa艂a rozpacz z powodu wy­niesienia Rustema, z powodu wezwania go na dw贸r. Wezwania, kt贸re ozna­cza艂o znalezienie dla niej innego m臋偶a, innego domu, innego ojca dla Inissy, ma艂ej Issy.

D偶arita zrobi艂a co艣, czego Katyun chyba nie potrafi艂a zrobi膰. Pozwoli艂a Rustemowi, kochanemu m臋偶owi, wyruszy膰 w drog臋 w przekonaniu, 偶e ona to przyjmuje, 偶e j膮 to nawet cieszy, by po otrzymaniu takich wspania艂ych wie艣ci jego serce si臋 nie k艂opota艂o.

Na Peruna, rzeczy, kt贸re robi膮 kobiety.

Nie cieszy艂o jej to. Rozrywa艂o j膮 na kawa艂ki. Katyun wiedzia艂a o tym. S艂ysza艂a D偶arit臋 w mroku nocy; obie nie mog艂y spa膰. Rustem powinien przejrze膰 jej gr臋, ale m臋偶czy藕ni 鈥 nawet ci bystrzy 鈥 jako艣 nie zauwa偶ali tych rzeczy, a on by艂 tak zaabsorbowany leczeniem kr贸la, a potem wynie­sieniem w ka艣cie i swoj膮 misj膮 na Zach贸d. Chcia艂 wierzy膰 w oszustwo D偶arity, wi臋c uwierzy艂. A w ka偶dym razie kr贸lowi kr贸l贸w si臋 nie odmawia.

Katyun przenios艂a wzrok z Shaskiego na D偶arit臋. W noc przed wyjaz­dem Rustem powiedzia艂 jej, 偶e to ona b臋dzie musia艂a my艣le膰 za rodzin臋, 偶e na niej polega. Nawet uczniowie przeszli do innych mistrz贸w. Zosta艂a z tym sama, tak jak ze wszystkim innym.

Z s膮siedniego pokoju dobieg艂 p艂acz niemowl臋cia, kt贸re obudzi艂o si臋 z popo艂udniowego snu. Dziewczynka le偶a艂a w drewnianej ko艂ysce przy ogniu, zawini臋ta w pieluszki.

Kerakek. Kabadh. Cie艅 Czarnego Azala. Dotkni臋cie palca Pani. Przeczu­cia Shaskiego. Sp贸藕nione zrozumienie, 偶e zawsze by艂... inny ni偶 wszystkie inne znane im dzieci. W艂a艣ciwie ona to widzia艂a, ale opiera艂a si臋 przyj臋ciu tego do 艣wiadomo艣ci. Mo偶e w ten sam spos贸b, w jaki Rustem opiera艂 si臋 wiedzy na temat tego, co naprawd臋 czuje D偶arita: chcia艂 wierzy膰, 偶e jest szcz臋艣liwa, cho膰 mog艂o to zrani膰 jego dum臋. Biedna D偶arita, taka delikatna i taka pi臋kna. Czasami na pustyni pojawiaj膮 si臋 kwiaty, ale w niewielu miej­scach i nie na d艂ugo.

Sarancjum. Podobno jest nawet wi臋ksze od Kabadhu. Katyun zagryz艂a warg臋.

U艣ciska艂a Shaskiego i wys艂a艂a do kuchni, by poprosi艂 kuchark臋 o co艣 do jedzenia. Nie jad艂 jeszcze 艣niadania, wyszed艂 z domu po ciemku, kiedy wszyscy spali. D偶arita, wci膮偶 blada niczym kap艂anka w noc 艢wi臋tego P艂o­mienia, posz艂a do niemowl臋cia.

Katyun siedzia艂a sama i intensywnie my艣la艂a. Potem wezwa艂a s艂u偶膮cego i wys艂a艂a go do fortecy z pro艣b膮, by dow贸dca garnizonu zechcia艂 w wolnej chwili zaszczyci膰 je wizyt膮.


Nuda. Poczucie niesprawiedliwo艣ci. Pok贸j kupiony za z艂oto. Wszystko to zbieg艂o si臋 tej gorzkiej zimy.

Vinaszh, syn Vinaszha, nigdy si臋 nie nudzi艂 w Kerakeku. Lubi艂 pustyni臋, Po艂udnie: to zna艂, to by艂 艣wiat jego dzieci艅stwa. Lubi艂 wizyty sk艂adane przez je偶d偶膮cych na wielb艂膮dach nomad贸w, lubi艂 chodzi膰 do ich namiot贸w na palmowe wino, lubi艂 powolne gesty, chwile milczenia, s艂owa wydziela­ne r贸wnie starannie jak woda. Ludzie piasku byli tu wa偶ni, i jako zapora przeciw Saranty艅czykom, i jako partnerzy handlowi przywo偶膮cy dawnymi szlakami karawan przyprawy i z艂oto z odleg艂ego, legendarnego Po艂udnia. A w ka偶dej wojnie stanowili oddzia艂y uderzeniowe.

Oczywi艣cie niekt贸rzy z pustynnych w臋drowc贸w byli sprzymierzeni z Sa­rancjum i z nim handlowali... dlatego tak wielk膮 wag臋 mia艂o dogadzanie plemionom sprzyjaj膮cym Bassanii. 呕o艂nierze nie zawsze to rozumieli, ale Vinaszh wychowa艂 si臋 w Quandirze, jeszcze dalej na po艂udniu: zawi艂o艣ci stosunk贸w mi臋dzy Ammuzem, Siriyy膮 i nomadami nie mia艂y dla niego ta­jemnic. A przynajmniej mia艂y ich mniej ni偶 dla wi臋kszo艣ci ludzi 鈥 nikt nie m贸g艂 powiedzie膰 z r臋k膮 na sercu, 偶e rozumie ludzi piasku.

Vinaszh nigdy nie wyobra偶a艂 sobie siebie na jakim艣 wa偶niejszym stano­wisku czy w bardziej eksponowanej roli. By艂 dow贸dc膮 garnizonu w 艣wie­cie, kt贸ry do艣膰 dobrze rozumia艂. Do niedawna takie 偶ycie go cieszy艂o.

Tej zimy jednak do Kerakeku przyby艂 dw贸r i jego wi臋ksza cz臋艣膰 鈥 z samym kr贸lem 鈥 zosta艂a tu, czekaj膮c na zagojenie si臋 rany zadanej strza艂膮 i opadni臋cie fali emocji po egzekucjach (niekt贸rych zas艂u偶onych, innych nie) ksi膮偶膮t oraz kr贸lewskich 偶on.

Vinaszh, kt贸ry odegra艂 niepo艣ledni膮 rol臋 w wydarzeniach tego straszne­go dnia, zmieni艂 si臋 po wyje藕dzie Shirvana i jego dworu. Forteca wydawa艂a mu si臋 pusta. Ponura i rozbrzmiewaj膮ca echem. Miasteczko by艂o takie jak zawsze... skupisko zakurzonych domk贸w, w kt贸rym nic si臋 nie dzia艂o. A z pustyni wci膮偶 wia艂 wiatr. W niespokojne noce Vinaszh miewa艂 sny.

Do jego duszy wkrad艂 si臋 niepok贸j. Zima ci膮gn臋艂a si臋 jak nieprzebyta otch艂a艅, dnie mija艂y jeden za drugim, bole艣nie powoli, a potem zapada艂a noc. Piasek, kt贸ry nigdy w 偶yciu mu nie przeszkadza艂, zauwa偶a艂 teraz ca艂y czas, wsz臋dzie, jak przedostawa艂 si臋 przez szpary w oknach i pod drzwiami do ubrania, jedzenia, mi臋dzy fa艂dy sk贸ry, do w艂os贸w i brody, do... my艣li.

Zacz膮艂 za du偶o pi膰, a pierwsz膮 porcj臋 wychyla艂 zbyt wcze艣nie w ci膮gu dnia. By艂 na tyle inteligentny, by wiedzie膰, 偶e to niebezpieczne.

To wszystko razem sprawi艂o, 偶e kiedy s艂u偶膮cy lekarza wspi膮艂 si臋 po kr臋­tej 艣cie偶ce i stopniach prowadz膮cych z miasteczka z pro艣b膮 jego 偶on o wi­zyt臋 w wolnej chwili, wolna chwila znalaz艂a si臋 niemal natychmiast.

Vinaszh nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, o co im mo偶e chodzi膰. By艂a to jednak jaka艣 zmiana, co艣 nowego w pustej, t臋pej monotonii dni. To wystar­czy艂o. Lekarz wyjecha艂 ju偶 jaki艣 czas temu. Vinaszh pami臋ta艂, 偶e planowa艂 on sp臋dzi膰 kilka dni w Sarnicy. Zale偶nie od tego, jak d艂ugo tam zabawi艂, te­raz m贸g艂 ju偶 dotrze膰 nawet do Sarancjum. Przypomnia艂 sobie, 偶e obie ko­biety lekarza s膮 艂adne.

Odes艂a艂 s艂u偶膮cego z monet膮 i wiadomo艣ci膮, 偶e zejdzie ze wzg贸rza pod koniec dnia. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e 艂atwo by膰 sympatycznym, kiedy pro艣ba pochodzi od rodziny cz艂owieka, kt贸ry ma zosta膰 wyniesiony do kasty ka­p艂a艅skiej i wezwany na dw贸r przez samego kr贸la kr贸l贸w. Tak naprawd臋 to niewiarygodny zaszczyt.

Za to Vinaszh syn Vinaszha nie by艂 nigdzie wzywany, awansowany, za­szczycany czy... w gruncie rzeczy nikt si臋 nim nie interesowa艂. Nikt z obec­nych dworak贸w nie zwr贸ci艂 najmniejszej uwagi na to, czyj to by艂 pomys艂, by tego strasznego zimowego dnia wychyli膰 si臋 w tak pot臋偶nym towarzy­stwie i 鈥 wiele ryzykuj膮c 鈥 zaproponowa膰 sprowadzenie do kr贸lewskiego 艂o偶a miejscowego lekarza. A potem pom贸g艂 lekarzowi oraz w艂asn膮 kling膮 zabi艂 ksi臋cia.

Przysz艂o mu do g艂owy, 偶e mo偶e jest 鈥 co prawda bardzo niesprawiedli­wie 鈥 karany za rzut no偶em, kt贸ry unieszkodliwi艂 zdradzieckiego syna.

Mo偶liwe. Nikt tego nie powiedzia艂, nikt nawet z nim nie rozmawia艂, ale kto艣 taki jak na przyk艂ad pulchny, przebieg艂y wezyr m贸g艂 powiedzie膰, 偶e jego istnienie po takim czynie jest 鈥 albo powinno by膰 鈥 widziane jako wystarczaj膮cy dar. Zabi艂 cz艂onka kr贸lewskiej rodziny. Przela艂 krew z krwi wielkiego kr贸la. Sztyletem dobytym i ci艣ni臋tym w obecno艣ci kr贸la, 艣wi臋te­go brata s艂o艅ca i ksi臋偶yc贸w. Owszem, zrobi艂 to, ale rozkazano mu by膰 czuj­nym, kiedy Murash wr贸ci艂 do pokoju. By艂 to akt czystego obowi膮zku.

Czy za uratowanie 偶ycia swojemu kr贸lowi mia艂 zosta膰 porzucony, zapo­mniany na pustyni?

To si臋 zdarza艂o. O 艣wiecie Peruna i Pani nie mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e jest miejscem, gdzie panuje sprawiedliwo艣膰. Obecno艣膰 Nieprzyjaciela Azala oznacza, 偶e zawsze tak b臋dzie, a偶 sko艅czy si臋 sam Czas.

Vinaszh by艂 偶o艂nierzem. Wiedzia艂, 偶e to prawda. W armii panowa艂a nie­sprawiedliwo艣膰 i korupcja. A cywile 鈥 uperfumowani, zmys艂owi dworscy doradcy, przebiegli i ob艂udni 鈥 mogli z w艂asnych pobudek rzuca膰 uczci­wym, nieokrzesanym 偶o艂nierzom k艂ody pod nogi. Tak ju偶 jest. Co prawda zrozumienie tego nie czyni艂o tego procesu bardziej zno艣nym, je偶eli rzeczy­wi艣cie mia艂 on miejsce.

Jego ojciec nigdy nie chcia艂, by syn poszed艂 do wojska. Gdyby pozosta艂 kupcem w Quandirze, nic z tego wszystkiego by mu si臋 nie przydarzy艂o.

Mia艂by piasek w kubkach do wina i w 艂贸偶ku i wcale by o to nie dba艂.

Vinaszh uzna艂, 偶e ludzie si臋 zmieniaj膮; to takie proste, a zarazem skom­plikowane. Wygl膮da艂o na to, 偶e sam si臋 zmieni艂. Co艣 si臋 wydarza艂o, co艣 drobnego lub wielkiego, albo mo偶e mija艂 czas, nic wi臋cej 鈥 i pewnego ran­ka cz艂owiek budzi si臋 inny. 鈥濸rawdopodobnie by艂 czas, pomy艣la艂 Vinaszh, kiedy Murash zadowala艂 si臋 pozycj膮 ksi臋cia Bassanii, syna swego wielkiego ojca鈥.

To trudne my艣li dla 偶o艂nierza. Ju偶 lepiej znale藕膰 si臋 w polu twarz膮 w twarz z wrogiem. Nie by艂o jednak nikogo, z kim m贸g艂by walczy膰, nic do roboty, a wiatr wci膮偶 wia艂. W kubku mia艂 piasek, py艂 w winie.

Powinien otrzyma膰 wyrazy uznania za to, co zrobi艂. Naprawd臋 powinien.


W jaki艣 czas po tym, jak s艂o艅ce min臋艂o zenit, zjecha艂 konno ze wzg贸rza i skierowa艂 si臋 do domu doktora. Przyj臋艂y go dwie kobiety we frontowym pokoju z kominkiem. M艂odsza naprawd臋 by艂a 艣liczna, mia艂a bardzo ciemne oczy. Starsza zachowywa艂a wi臋ksz膮 rezerw臋, ale to ona przedstawi艂a ich spraw臋, m贸wi膮c skromnie cichym g艂osem. To jednak, co m贸wi艂a, gwa艂tow­nie oderwa艂o my艣li Vinaszha od w艂asnych spraw.

Przeznaczenie, przypadek, wypadek? Wstawiennictwo Peruna? Kt贸偶 mia艂­by odwag臋 wyrokowa膰? Lecz prosta prawda by艂a taka, 偶e syn kupca z Quandiru, b臋d膮cy przypadkowo komendantem garnizonu w Kerakeku, by艂 cz艂o­wiekiem do艣膰 sk艂onnym do przyjmowania takich rzeczy, o jakich tego zi­mowego popo艂udnia powiedzia艂a mu ta kobieta. Ka偶dy wiedzia艂, 偶e natura 艣wiata le偶y daleko poza granicami pojmowania ludzi. A tu, na Po艂udniu, w s膮siedztwie ludzi pustyni odprawiaj膮cych swoje tajemnicze obrz臋dy, ta­kie doniesienia nie by艂y rzadko艣ci膮.

Po pewnym czasie na jego pro艣b臋 pos艂a艂y po ch艂opca i Vinaszh zada艂 mu par臋 pyta艅, po czym zn贸w go odes艂a艂y. Okaza艂 si臋 powa偶nym dzieckiem, do艣膰 ch臋tnie odpowiadaj膮cym go艣ciowi. Jedna z kobiet powiedzia艂a niemal przepraszaj膮cym tonem, 偶e ostatnio najszcz臋艣liwszy jest w pustych poko­jach lekarskich swego ojca. Pozwala艂y mu si臋 tam bawi膰. Na pytanie Vinaszha odpowiedzia艂y, 偶e ma prawie osiem lat.

Podzi臋kowa艂 za proponowane wino, ale zastanawiaj膮c si臋 nad tym, czego si臋 dowiedzia艂, przyj膮艂 kubek herbatki zio艂owej. Nomadzi mieli w swoich j臋­zykach opowie艣ci o takich osobach, jak膮 mog艂o by膰 to dziecko, i specjalne nazwy na ich okre艣lenie. Vinaszh s艂ysza艂 niekt贸re z tych historii jeszcze w m艂odo艣ci. Lubi艂a je opowiada膰 jego piastunka. Raz podczas odbywanej z ojcem podr贸偶y na pustyni臋 sam przelotnie widzia艂 艢ni膮cego, kiedy klapa namiotu opad艂a zbyt wolno. Wyr贸偶niaj膮cy si臋 w艣r贸d szczup艂ego plemienia cz艂owiek o oty艂ym, mi臋kkim ciele. Na g艂owie 偶adnych w艂os贸w. Zapami臋ta艂 te偶 g艂臋bokie, r贸wnoleg艂e blizny na obu policzkach.

Dlatego te偶 nie zamierza艂 od razu zlekcewa偶y膰 s艂贸w kobiety, ale poza tym, 偶e uzna艂 jej opowiadanie za interesuj膮ce, w艂a艣ciwie wci膮偶 nie wie­dzia艂, czego si臋 od niego oczekuje i dlaczego us艂ysza艂 to opowiadanie, wi臋c o to zapyta艂. Kobiety mu odpowiedzia艂y.

Roze艣mia艂 si臋 z pe艂nym zaskoczenia niepokojem, a potem zamilk艂, prze­nosz膮c wzrok z jednej nieruchomej, skupionej twarzy na drug膮. Poj膮艂, 偶e ko­biety m贸wi膮 powa偶nie. Naprawd臋 m贸wi膮 powa偶ne. Us艂ysza艂 jaki艣 d藕wi臋k: w drzwiach sta艂 ch艂opiec. Jednak nie poszed艂 do pokoj贸w lekarskich. Dziec­ko, kt贸re potrafi s艂ucha膰. Vinaszh te偶 kiedy艣 taki by艂. Zawo艂any, Shaski wy­szed艂 z cienia i stan膮艂 przy zas艂onie z koralik贸w, czekaj膮c. Vinaszh wpatrzy艂 si臋 w niego.

Po chwili spojrza艂 na starsz膮 z matek, na t臋, kt贸ra m贸wi艂a, i powiedzia艂 naj艂agodniej, jak potrafi艂, 偶e to, o co prosi, po prostu nie wchodzi w rachub臋.

Dlaczego? 鈥 zapyta艂a nieoczekiwanie ta m艂odsza, 艂adna. 鈥 Czasa­mi prowadzisz na zach贸d wyprawy kupieckie.

Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e to by艂a prawda. Vinaszh, cz艂owiek uczciwy i ma­j膮cy przed sob膮 dwie atrakcyjne kobiety z powa偶nymi, spokojnymi oczyma, musia艂 przytakn膮膰.

Wr贸ci艂 spojrzeniem do ch艂opca, kt贸ry wci膮偶 czeka艂 w drzwiach.

Cisza by艂a w艂a艣ciwie niepokoj膮ca. Vinaszh skierowa艂 sam do siebie nie­oczekiwane pytanie: w艂a艣nie, dlaczego? Dlaczego zapewnienie im eskorty nie wchodzi w rachub臋? Je艣li 偶ony chcia艂y wybra膰 si臋 w podr贸偶 w 艣lad za m臋偶em, nie 艂ama艂y 偶adnego prawa. Je艣li po ich przybyciu m膮偶 b臋dzie z艂y, to ich problem. Albo jego. Nie eskorty. Yinaszh musia艂 za艂o偶y膰, 偶e lekarz zostawi艂 swoim 偶onom do艣膰 pieni臋dzy, by mog艂y op艂aci膰 podr贸偶. A kiedy wszyscy znajd膮 si臋 ju偶 na dworze w Kabadhu, kwestie finansowe stan膮 si臋 dla tej rodziny drobiazgiem. Mo偶e nawet b臋dzie korzystnie mie膰 tych ludzi za d艂u偶nik贸w. W sumie jako艣 nikt inny nie czu艂, 偶e jest co艣 Vinaszhowi wi­nien. Dow贸dca powstrzyma艂 ch臋膰 zmarszczenia brwi. 艁ykn膮艂 herbatki i zro­bi艂 b艂膮d, zn贸w zerkn膮wszy na ch艂opca. Ta powa偶na, czujna buzia. Czeka na niego. Ach, dzieci. Ch艂opiec przecie偶 powinien si臋 bawi膰 na podw贸rzu czy gdzie艣 indziej.

Vinaszh pomy艣la艂, 偶e w normalnych warunkach nie chcia艂by mie膰 z tym nic wsp贸lnego. Ta zima jednak nie jest... normalna.

Poza tym jego uwag臋 przyci膮gn臋艂o zbyt oczywiste zaufanie widoczne w oczach ch艂opca. Por贸wna艂 to zaufanie ze stanem umys艂u, kt贸rego ostatnio do艣wiadcza艂. Grozi艂o mu niebezpiecze艅stwo, 偶e przepije budowan膮 przez lata reputacj臋. Gorycz potrafi zniszczy膰 cz艂owieka. A dziecko? Zn贸w po­ci膮gn膮艂 艂yk herbatki. Kobiety obserwowa艂y go. Ch艂opiec te偶.

Jako dow贸dca garnizonu m贸g艂 przydziela膰 wojskow膮 eskort臋 prywat­nym grupom podr贸偶nych. Zwykle byli to kupcy, w czasach pokoju przekra­czaj膮cy granic臋 ze swoimi towarami. Czas pokoju oczywi艣cie nie oznacza艂, 偶e drogi s膮 bezpieczne. Normalnie kupcy p艂acili za wojskow膮 eskort臋, ale nie zawsze. Czasami dow贸dca mia艂 w艂asne powody, by wys艂a膰 偶o艂nierzy poza granic臋. Dawa艂o to niespokojnym ludziom zaj臋cie, pozwala艂o wypr贸bowa膰 nowych rekrut贸w oraz rozdzieli膰 tych, kt贸rzy wykazywali oznaki napi臋cia spowodowanego zbyt d艂ugim przebywaniem z sob膮. Przecie偶 wy­s艂a艂 z lekarzem Nishika, prawda?

Komendant garnizonu w Kerakeku nie wiedzia艂 鈥 nie by艂o po temu naj­mniejszego powodu 鈥 o propozycji przedstawionej m艂odszej 偶onie i c贸­reczce. Gdyby by艂o inaczej, by膰 mo偶e nie post膮pi艂by tak, jak post膮pi艂.

Powzi膮艂 decyzj臋. W艂a艣ciwie odwr贸ci艂 decyzj臋. Szybko, precyzyjnie, jak przysta艂o cz艂owiekowi jego szar偶y. Dokona艂 wyboru, kt贸ry oboj臋tny obser­wator m贸g艂by uzna膰 za szale艅stwo na wielk膮 skal臋. Kiedy m贸wi艂, obie ko­biety p艂aka艂y, ale ch艂opiec nie. Ch艂opiec odszed艂. Po pewnym czasie us艂y­szeli, 偶e poszed艂 do pokoj贸w lekarskich ojca.

Niech Perun ma nas w opiece. On si臋 pakuje 鈥 rzek艂a m艂odsza mat­ka, wci膮偶 szlochaj膮c.

Szale艅stwo Vinaszha, syna Vinaszha, sko艅czy艂o si臋 tym, 偶e pod koniec tego samego tygodnia dwie kobiety, dwoje dzieci, komendant garnizonu (o to przecie偶 chodzi艂o, a jego zast臋pcy przyda si臋 do艣wiadczenie zwi膮zane z tymczasowym dow贸dztwem) oraz trzej wybrani 偶o艂nierze wyruszyli za­kurzon膮, omiatan膮 wiatrem drog膮 w kierunku granicy z Amori膮. Wybierali si臋 do Sarancjum.


*

Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e tego dnia, kiedy rodzina Rustema wyrusza艂a z Kera­keku, on sam wci膮偶 by艂 w Sarnicy, jak wszyscy podr贸偶ni nie maj膮c poj臋cia o wydarzeniach rozgrywaj膮cych si臋 za nim. Kupowa艂 r臋kopisy, wyg艂asza艂 wyk艂ady i zamierza艂 pozosta膰 w mie艣cie jeszcze jeden tydzie艅. W gruncie rzeczy jego kobiety nie znajdowa艂y si臋 tak bardzo daleko od niego.

Plan by艂 taki, 偶e w drodze na p贸艂nocny zach贸d Amorii czterej eskor­tuj膮cy je 偶o艂nierze mieli prowadzi膰 w艂asne dyskretne obserwacje. Kiedy do­goni膮 lekarza, sam b臋dzie musia艂 zaj膮膰 si臋 rodzinnymi sprawami. To jego zadaniem b臋dzie w odpowiednim czasie doprowadzi膰 wszystkich do Ka­badhu. Problemem kobiet b臋dzie wyja艣nienie ich nag艂ej obecno艣ci. Jad膮c drog膮 na zach贸d, Vinaszh pomy艣la艂, 偶e ogl膮danie tego pierwszego spotka­nia mo偶e by膰 zabawne. To dziwne, ale o wiele lepiej si臋 poczu艂, gdy tylko postanowi艂 wyjecha膰 z Kerakeku. Uzna艂, 偶e kobiety doktora, dziecko, ich pro艣ba s膮 poniek膮d darem.

Wraz ze swoimi trzema lud藕mi po prostu pojedzie na p贸艂noc z t膮 grupk膮 i zawr贸ci, ale podr贸偶, nawet podr贸偶 zimowa, b臋dzie o wiele lepsza ni偶 trwa­nie w piasku, wietrze i pustce. Trzeba co艣 zrobi膰, kiedy dni ciemniej膮 wcze艣­nie, a z nimi my艣li cz艂owieka.

Po powrocie wy艣le do Kabadhu pisemny raport z wszystkimi poczynio­nymi spostrze偶eniami. Podr贸偶 mo偶na przedstawi膰 i opisa膰 jako rutynowe post臋powanie. Prawie. P贸藕niej postanowi, czy wspomni o ch艂opcu. Nie ma po艣piechu. Przede wszystkim fakt, 偶e tacy ludzie istniej膮, nie oznacza, 偶e to dziecko, Shaski, syn Rustema, jest jednym z nich. Vinaszh musi si臋 dopiero co do tego upewni膰. Oczywi艣cie je艣li dziecko nie jest tym, za kogo uwa偶a go matka, to wszyscy odbywaj膮 absurdaln膮 zimow膮 podr贸偶 tylko dlatego, 偶e ma艂y ch艂opiec t臋skni za ojcem i ma z tego powodu z艂e sny. Vinaszh uzna艂, 偶e na razie najlepiej o tym nie my艣le膰.

To okaza艂o si臋 do艣膰 艂atwe. Energia wyzwalana przez akt podr贸偶owania, przez drog臋 budzi艂a w dow贸dcy u艣pione uczucia. Niekt贸rzy obawiali si臋 otwartych przestrzeni, trud贸w podr贸偶y. On do nich nie nale偶a艂. Wyruszaj膮c w dzie艅 tak ciep艂y, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 Perun i Pani im b艂ogos艂awi膮, Vinaszh czu艂 si臋 szcz臋艣liwy.

Shaski by艂 bardzo szcz臋艣liwy.

Jego nastr贸j zmieni艂 si臋 dopiero du偶o p贸藕niej, kiedy zbli偶ali si臋 ju偶 do Sarancjum. Nigdy nie b臋d膮c rozmownym dzieckiem, mia艂 zwyczaj nucenia po drodze czego艣 do siebie albo w nocy do swojej siostrzyczki, by j膮 uspo­koi膰. To 艣piewanie sko艅czy艂o si臋 mniej wi臋cej w tydzie艅 po opuszczeniu Sarnicy. A wkr贸tce potem ch艂opiec w og贸le zamilk艂; by艂 blady i sprawia艂 wra偶enie, 偶e 藕le si臋 czuje, ale na nic si臋 nie uskar偶a艂. Po paru dniach dotarli w ko艅cu do Deapolis, le偶膮cego na po艂udniowym brzegu s艂ynnej cie艣niny. Po drugiej stronie wody ujrzeli czarny dym i p艂omienie.


* * *

Tej zimy Shirvan Wielki, kr贸l kr贸l贸w, brat s艂o艅ca i ksi臋偶yca, k艂ad艂 si臋 do 艂o偶a w swoim wspania艂ym kabadha艅skim pa艂acu to z jedn膮, to z drug膮 偶on膮 albo z ulubionymi konkubinami, lecz sen mia艂 niespokojny mimo proszk贸w i mikstur podawanych mu przez jego medyk贸w, mimo kap艂a艅­skich zakl臋膰 wypowiadanych u wezg艂owia i n贸g 艂o偶a przed udaniem si臋 kr贸la na spoczynek. Sam za艣 pa艂ac znajdowa艂 si臋 nad ogrodami, kt贸re niby cudem zwiesza艂y si臋 ze zbocza a偶 na samo dno rzecznej doliny, pe艂ne sztucznych wodospad贸w szemrz膮cych w艣r贸d kwiat贸w oraz drzew rosn膮­cych do g贸ry korzeniami.

Kr贸l 藕le spa艂 ju偶 od pewnego czasu.

W艂a艣ciwie ka偶dej nocy od powrotu z Po艂udnia, gdzie niemal umar艂. M贸wi艂o si臋 cicho 鈥 chocia偶 nigdy w obecno艣ci samego wielkiego kr贸la 鈥 偶e mroczne sny pojawiaj膮ce si臋 przed 艣witem cz臋sto s膮 skutkiem prze偶ycia wielkiego zagro偶enia, 艣ladem 艣wiadomo艣ci niedosz艂ego zetkni臋cia z Azalem, z dotykiem czarnych skrzyde艂.

Jednak pewnego ranka Shirvan obudzi艂 si臋 i usiad艂 wyprostowany na 艂贸偶ku; jego nag膮 pier艣 wci膮偶 znaczy艂a czerwie艅 艣wie偶ej rany pod obojczy­kiem. Utkwiwszy wzrok w czym艣 niewidocznym, wym贸wi艂 g艂o艣no dwa zdania. M艂oda dziewczyna le偶膮ca obok niego wyskoczy艂a z 艂o偶a i dr偶膮c, ukl臋k艂a na grubym dywanie, naga jak w chwili, gdy wkroczy艂a do 艣wiata nie艣miertelnych zmaga艅 Peruna i Azala.

Dwaj m臋偶czy藕ni zaszczyceni obowi膮zkiem przebywania noc膮 w kr贸­lewskiej sypialni, nawet kiedy wielki kr贸l mia艂 w 艂o偶u kobiet臋, tak偶e ukl臋k­li, odwracaj膮c wzrok od kszta艂tnej nago艣ci dziewczyny. Nauczyli si臋 nie zwraca膰 uwagi na takie widoki i milcze膰 o wszystkim innym, co widzieli i s艂yszeli. Albo o wi臋kszo艣ci tego, co widzieli i s艂yszeli.

Jeden z nich mia艂 p贸藕niej powiedzie膰 z podziwem, 偶e tego ranka oczy kr贸la kr贸l贸w by艂y jak zimne 偶elazo: twarde i gro藕ne niczym miecz s膮du. Jego g艂os za艣 by艂 g艂osem s臋dziego, kt贸ry wa偶y 偶ycie ludzi, gdy umieraj膮. Opowiedzenie o tym uwa偶ano za rzecz do przyj臋cia.

S艂owa, kt贸re wypowiedzia艂 Shirvan i kt贸re mia艂 powt贸rzy膰, kiedy w s膮­siedniej komnacie zebrali si臋 po艣piesznie wezwani doradcy, brzmia艂y:

Nie mo偶na do tego dopu艣ci膰. P贸jdziemy na wojn臋.


Cz臋sto si臋 zdarza, 偶e kiedy ju偶 si臋 podejmie decyzj臋, kt贸rej cz艂owiek unika艂, z kt贸r膮 si臋 zmaga艂, kt贸ra powodowa艂a wielki niepok贸j i nie pozwa­la艂a mu spa膰, wydaje si臋 ona oczywista. Patrzy on wstecz ze zdumieniem, a nawet os艂upieniem na d艂ugie wahanie, zastanawiaj膮c si臋, c贸偶 takiego mog艂o op贸藕nia膰 rozwi膮zanie tak wyra藕nie, tak oczywiste.

To w艂a艣nie prze偶ywa艂 owego ranka kr贸l kr贸l贸w, chocia偶 jego doradcom, nic dziel膮cym jego zimowych sn贸w, trzeba by艂o sytuacj臋 wyja艣ni膰 zrozu­mia艂ym dla nich j臋zykiem. Oczywi艣cie mo偶na by艂oby im po prostu bez 偶ad­nych wyja艣nie艅 powiedzie膰, co maj膮 robi膰, ale Shirvan rz膮dzi艂 ju偶 d艂ugo i wiedzia艂, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi radzi sobie lepiej, je艣li dobrze zrozumie pew­ne sprawy.

W sumie dwa fakty wymusza艂y przyst膮pienie do wojny, a trzeci element oznacza艂, 偶e musz膮 zrobi膰 to sami.

Po pierwsze, saranty艅czycy budowali statki. Wiele statk贸w. Kupcy hand­luj膮cy z Zachodem i szpiedzy (cz臋sto te same osoby) donosili o tym od pocz膮tku jesieni. Stocznie Sarancjum i Deapolis rozbrzmiewa艂y stukotem m艂otk贸w i j臋kiem pi艂. Shirvan s艂ysza艂 ten ha艂as w mroku swych nocy.

Po drugie, w Sarancjum przebywa艂a kr贸lowa Ant贸w. 呕ywe narz臋dzie w r臋ku Waleriusza. Inny rodzaj m艂otka. Nikt nie umia艂 powiedzie膰, jak ce­sarzowi uda艂o si臋 do tego doprowadzi膰 (a Perun jeden wiedzia艂, 偶e Shirvan szanowa艂 tego w艂adc臋 w r贸wnym stopniu, jak go nienawidzi艂), ale kr贸lowa znalaz艂a si臋 w Mie艣cie.

Te dwie rzeczy zestawione razem ka偶demu cz艂owiekowi, kt贸ry wie­dzia艂, jak odczytywa膰 takie znaki, m贸wi艂y o inwazji na Zach贸d. Kto teraz m贸g艂 nie zauwa偶y膰, 偶e ogromne ilo艣ci z艂ota wp艂acone przez Waleriusza 鈥 by艂y ju偶 dwie raty 鈥 do skarbca Bassanii mia艂y utrzyma膰 spok贸j na wschodniej granicy, kiedy on wysy艂a艂 swoje armie na Zach贸d?

Shirvan oczywi艣cie pieni膮dze przyj膮艂. Podpisa艂 i zapiecz臋towa艂 Wieczy­sty Pok贸j, jak go nazwali. Mia艂 w艂asne k艂opoty graniczne, na p贸艂nocy i wschodzie, i w艂asne trudno艣ci z op艂acaniem krn膮brnej armii. Jaki w艂adca ich nie mia艂?

Lecz teraz 偶aden t艂umacz sn贸w nie musia艂 ods艂ania膰 kr贸lowi kr贸l贸w znaczenia jego nocy. Szarlatani mogli usi艂owa膰 go przekona膰, 偶e uderzenia m艂otk贸w, obrazy ognia i niepok贸j bior膮 si臋 z rany i trucizny, kt贸ra si臋 do niej dosta艂a. On wiedzia艂 lepiej.

Trucizna, kt贸ra mia艂a jakiekolwiek znaczenie, nie znajdowa艂a si臋 na strzale syna, lecz si臋 przyczai艂a: jadem by艂a przes膮czona kwestia, jak膮 po­t臋g膮 stanie si臋 Sarancjum, je艣li zagarnie Bachiar臋. To mo偶e si臋 sta膰. Saran­cjum jest do tego zdolne. Przez bardzo d艂ugi czas Shirvan niemal chcia艂, by Sarancjum wyprawi艂o si臋 na Zach贸d, przekonany, 偶e nie odniesie sukcesu. Teraz ju偶 tak nie my艣la艂.

Utracona kolebka cesarstwa by艂a 偶yzna i bogata 鈥 inaczej po co antyjskie plemiona mia艂yby si臋 tam osiedla膰? Gdyby temu z艂ocistemu stratego­wi, znienawidzonemu Leontesowi, uda艂o si臋 wnie艣膰 te bogactwa do skarbca Waleriusza, zapewni膰 mu na Zachodzie dobrobyt i bezpiecze艅stwo, nie wi膮偶膮c jednocze艣nie 偶adnych wojsk w Sauradii, to...

To o ile bardziej zagro偶ony poczu艂by si臋 kto艣 siedz膮cy na tronie w Kabadhu?

Nie mo偶na dopu艣ci膰, by sytuacja rozwin臋艂a si臋 w ten spos贸b. W tym wszystkim tkwi trucizna, 艣miertelna i ostateczna trucizna.

Niekt贸rzy z obecnych w tej komnacie mogli mie膰 nadziej臋, 偶e cz臋艣膰 saranty艅skich pieni臋dzy przekazana Moskavowi mog艂aby op艂aci膰 letnie nie­pokoje na P贸艂nocy, zmuszaj膮c Waleriusza do zatrzymania cz臋艣ci armii na ty艂ach, co os艂abi艂oby inwazj臋.

Czcza my艣l, nic wi臋cej. Odziani w futra barbarzy艅cy z Moskavu r贸wnie dobrze mogliby przyj膮膰 zaproponowane pieni膮dze i sforsowa膰 drewniane umocnienia Mihrboru, le偶膮cego w samej Bassanii. Atakowali, kiedy si臋 nu­dzili, kiedy chcieli, kiedy wyczuwali s艂abo艣膰. W艣r贸d tych dzikich miesz­ka艅c贸w P贸艂nocy, tak pewnych bezpiecze艅stwa na swym dzikim, rozleg艂ym terytorium, nie istnia艂o 偶adne poczucie honoru czy w艂a艣ciwego zachowania. 艁ap贸wka czy umowa nie mia艂yby dla nich 偶adnego znaczenia.

Nie, je艣li Waleriusz ma zosta膰 powstrzymany, to b臋d膮 musieli zrobi膰 to sami. Shirvan nie mia艂 偶adnych skrupu艂贸w. 呕aden w艂adca, kt贸ry prawdzi­wie kocha sw贸j kraj i strze偶e go, nie mo偶e da膰 si臋 powstrzyma膰 przez co艣 tak trywialnego jak traktat o Wieczystym Pokoju.

Kiedy ju偶 decyzja zosta艂a powzi臋ta, Shirvan z Bassanii nie zwyk艂 traci膰 czasu na rozwa偶anie takich niuans贸w.

Stworzy si臋 jaki艣 pretekst, jaki艣 spreparowany wypad na p贸艂nocnej gra­nicy. Saranty艅ski atak z Asen. Mo偶na by zabi膰 kilku w艂asnych kap艂an贸w, spali膰 ma艂膮 艣wi膮tyni臋, powiedzie膰, 偶e zrobili to ludzie z Zachodu, 艂ami膮c zaprzysi臋偶ony pok贸j. To, co zwykle.

Asen, kt贸re by艂o palone, 艂upione i p贸艂 tuzina razy przechodzi艂o z r膮k do r膮k, zn贸w by艂oby oczywistym celem. Shirvan my艣la艂 jednak jeszcze o czym艣 innym, tym razem o czym艣 nowym.

P贸jd藕cie dalej na zach贸d 鈥 rzek艂 do swoich genera艂贸w kr贸l kr贸l贸w g艂臋bokim, zimnym g艂osem, patrz膮c najpierw na Robazesa, a potem na pozo­sta艂ych. 鈥 Asen jest niczym. Monet膮 wymienn膮. Musicie zmusi膰 Waleriu­sza do wys艂ania armii. Tym razem udacie si臋 wi臋c do samego Eubulusu, we藕miecie go g艂odem i zniszczycie. I przyniesiecie mi bogactwo zamkni臋te w jego murach.

Zapad艂a cisza. Kiedy m贸wi艂 kr贸l kr贸l贸w, zawsze zapada艂a cisza, lecz tym razem by艂a ona inna. We wszystkich wojnach z Waleriuszem, z jego wujem i jeszcze wcze艣niej z Apiuszem, Eubulus nigdy nie zosta艂 zdobyty ani nawet oblegany. Podobnie jak ich w艂asne wielkie miasto na p贸艂nocy, Mihrbor. Walki mi臋dzy Sarancjum i Bassani膮 toczy艂y si臋 wy艂膮cznie o z艂oto. By艂y to przygraniczne ataki na p贸艂noc i na po艂udnie dla zdobycia 艂up贸w, okupu, pieni臋dzy dla skarbc贸w po obu stronach, na 偶o艂d dla armii. Zdoby­wanie du偶ych miast nigdy nie wchodzi艂o w rachub臋.

Shirvan popatrzy艂 po swoich genera艂ach. Wiedzia艂, 偶e zmusza ich do zmiany sposobu my艣lenia, a je艣li chodzi o 偶o艂nierzy, co艣 takiego zawsze stanowi艂o ryzyko. Stwierdzi艂, 偶e zgodnie z oczekiwaniami Robazes pierw­szy ogarn膮艂 ca艂o艣膰.

Pami臋tajcie, 偶e je艣li rzeczywi艣cie wyruszaj膮 do Bachiary, to Leontes b臋dzie na zachodzie 鈥 powiedzia艂 kr贸l kr贸l贸w. 鈥 Nie stawi wam czo艂a w Eubulusie. A je艣li odci膮gniemy z jego armii inwazyjnej do艣膰 偶o艂nierzy, kt贸rzy b臋d膮 musieli uda膰 si臋 na p贸艂noc, by stan膮膰 do walki z wami, to nie powiedzie mu si臋 na zachodzie. Mo偶e nawet... zginie.

To ostatnie powiedzia艂 bardzo powoli, daj膮c zebranym czas na przetra­wienie jego s艂贸w. Musz膮 to wszystko zrozumie膰.

Leontes b臋dzie na zachodzie. Ich dopust. Zbyt jasny obraz przera偶enia z ich sn贸w, z艂ocisty jak s艂o艅ce czczone przez saranty艅czyk贸w. Bassanidzcy dow贸dcy spojrzeli po sobie. W pokoju dawa艂 si臋 wyczu膰 strach i podniece­nie, powolny wzrost zrozumienia, pierwsze przeb艂yski 艣wiadomo艣ci, 偶e ist­niej膮 pewne szanse.

P贸藕niej pojawi艂a si臋 tak偶e 艣wiadomo艣膰 pewnych innych spraw. Tego, 偶e zerwanie pokoju postawi Bassanid贸w przebywaj膮cych w zachodnich kra­inach 鈥 g艂贸wnie kupc贸w, ale i garstk臋 innych ludzi 鈥 w rozpaczliwie ry­zykownej sytuacji. To jednak zawsze si臋 zdarza艂o w razie wojny, a poza tym nie by艂o ich wielu. Nie mo偶na by艂o pozwoli膰, by takie okoliczno艣ci co­kolwiek zmieni艂y. Kupcy zawsze wiedzieli, 偶e podr贸偶e na zach贸d wi膮偶膮 si臋 z ryzykiem (podobnie jak podr贸偶e na wsch贸d, do Ispahanu). Dlatego tak du偶o sobie liczyli za to, co przywozili, i st膮d bra艂y si臋 ich fortuny.

Kiedy Shirvan da艂 znak, 偶e narada jest sko艅czona, i po z艂o偶eniu uk艂on贸w zebrani zacz臋li opuszcza膰 sal臋, tylko jeden cz艂owiek odwa偶y艂 si臋 przem贸­wi膰 鈥 wezyr Mazendar, kt贸ry zawsze mia艂 prawo do takiego zachowania w obecno艣ci swego kr贸la. By艂 drobnym, pulchnym cz艂owiekiem o g艂osie ci­chym i szeleszcz膮cym, jak g艂os kr贸la by艂 powa偶ny i g艂臋boki. Zaproponowa艂 dwie drobne rzeczy.

Pierwsza dotyczy艂a roz艂o偶enia dzia艂a艅 w czasie.

Czy zaproponowa艂e艣, wielki kr贸lu, by艣my zaatakowali, zanim od­p艂yn膮 na zach贸d?

Shirvan zmru偶y艂 oczy.

To jedna z mo偶liwo艣ci 鈥 rzek艂 ostro偶nie. Czeka艂.

Istotnie, m贸j straszliwy panie 鈥 mrukn膮艂 Mazendar. 鈥 Dostrzegam przeb艂ysk twoich pot臋偶nych my艣li. Mo偶emy tak zrobi膰 albo zaczeka膰, a偶 wyrusz膮 na zach贸d, i dopiero wtedy przekroczy膰 granic臋, by uderzy膰 na Eubulus. Za Leontesem wyrusz膮 chy偶e statki z panicznymi wie艣ciami. Mo­偶e otrzyma rozkaz odes艂ania cz臋艣ci floty do domu. Jej reszta poczuje si臋 ods艂oni臋ta i zniech臋cona. Albo mo偶e prze膰 dalej do przodu, boj膮c si臋, co zrobimy za jego plecami. A Sarancjum b臋dzie si臋 czu艂o ca艂kowicie od­s艂oni臋te. Czy kr贸l kr贸l贸w wola艂by co艣 takiego czy te偶 to drugie podej艣cie? Jego doradcy oczekuj膮 艣wiat艂a jego m膮dro艣ci.

Z nich wszystkich warto by艂o s艂ucha膰 jedynie Mazendara. Robazes po­trafi艂 walczy膰 i przewodzi膰 armii, ale Mazendar mia艂 rozum.

Zebranie armii na p贸艂nocy zajmie nam troch臋 czasu 鈥 odpar艂 z po­wag膮 Shirvan. 鈥 Przyjrzymy si臋 wydarzeniom na zachodzie i podejmiemy odpowiednie decyzje.

Jak wielka b臋dzie nasza armia, panie m贸j? 鈥 Robazes zada艂 偶o艂nier­skie pytanie. Kiedy Shirvan poda艂 liczb臋, zamruga艂 ze zdumienia. Nigdy przedtem nie wysy艂ali tak wielu ludzi.

Kr贸l kr贸l贸w zachowywa艂 ponury i twardy wyraz twarzy. Ludzie powin­ni widzie膰 jego oblicze, zapami臋ta膰 je i o nim opowiada膰. Waleriusz z Sa­rancjum nie jest jedynym w艂adc膮, kt贸ry potrafi wysy艂a膰 w 艣wiat pot臋偶ne ar­mie. Kr贸l spojrza艂 na Mazendara. Wezyr m贸wi艂 o dw贸ch propozycjach.

Druga dotyczy艂a przebywaj膮cej w Sarancjum kr贸lowej Ant贸w.

S艂uchaj膮c s艂贸w wezyra, kr贸l powoli skin膮艂 g艂ow膮. 艁askawie przyzna艂, 偶e ta propozycja ma zalety. Zgodzi艂 si臋 na ni膮.

Ludzie zacz臋li opuszcza膰 komnat臋. Wydarzenia zacz臋艂y nabiera膰 tempa. O zmierzchu tego samego dnia rozpalono pierwsze ognie sygna艂owe, roz­sy艂aj膮c we wszystkie strony ogniste wiadomo艣ci, biegn膮ce od szczyt贸w wzg贸rz do fortecznych wie偶 i nast臋pnych szczyt贸w wzg贸rz.

Kr贸l kr贸l贸w sp臋dzi艂 wi臋kszo艣膰 dnia z Mazendarem, Robazesem i po­mniejszymi genera艂ami oraz urz臋dnikami skarbu, a popo艂udnie na modli­twie przed pa艂acowym 偶arem 艢wi臋tego Ognia. W porze kolacji poczu艂 si臋 藕le, jakby mia艂 gor膮czk臋. Oczywi艣cie nikomu o tym nie powiedzia艂, ale spo­czywaj膮c na le偶ance w jadalni, przypomnia艂 sobie nagle 鈥 poniewczasie 鈥 nieoczekiwanie kompetentnego lekarza, kt贸ry mia艂 latem przyby膰 do Kabadhu. Rozkaza艂 mu, by czas przed koniecznym wyniesieniem do kasty kap艂an贸w sp臋dzi艂 w Sarancjum. To spostrzegawczy cz艂owiek i kr贸l szuka艂 sposobu na wykorzystanie go. Kr贸lowie musz膮 robi膰 takie rzeczy. U偶ytecz­nych ludzi nale偶y u偶ywa膰.

Shirvan upi艂 艂yk zielonej herbaty i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Ruch ten sprawi艂, 偶e zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, wi臋c znieruchomia艂. Ten lekarz na pewno ju偶 wyruszy艂 na zach贸d. Do samego Sarancjum. Miejsce teraz dla niego nie naj­lepsze.

Nic si臋 na to nie poradzi. Zdrowie i wygoda w艂adcy musz膮 przecie偶 ust膮pi膰 przed potrzebami jego ludu. To ci臋偶ary zwi膮zane z kr贸lewsk膮 krwi膮 i kr贸l kr贸l贸w dobrze je zna艂. Czasami osobiste wzgl臋dy si臋 nie licz膮. Poza tym w Bassanii po prostu musi by膰 wi臋cej ni偶 jeden skuteczny lekarz. Postanowi艂 kaza膰 Mazendarowi rozpocz膮膰 odpowiednie poszukiwania... w艂a艣­ciwie nigdy czego艣 takiego nie robi艂.

Lecz cz艂owiek si臋 starzeje i zdrowie przestaje dopisywa膰. Azal unosi si臋 na czarnych skrzyd艂ach, Perun i Pani czekaj膮 z os膮dem na wszystkich ludzi. Jednak... nie trzeba si臋 do nich 艣pieszy膰 przed czasem.

Pod koniec kolacji Shirvanowi przysz艂o co艣 na my艣l, wi臋c uda艂 si臋 do swoich prywatnych komnat. G艂owa wci膮偶 go bola艂a, niemniej jednak pos艂a艂 po Mazendara. Wezyr pojawi艂 si臋 prawie natychmiast. Zawsze przybywa艂 tak szybko, 偶e Shirvanowi czasami wydawa艂o si臋, i偶 wezyr sp臋dza 偶ycie na czuwaniu pod jego drzwiami.

Kr贸l przypomnia艂 mu pomys艂 dotycz膮cy kr贸lowej Ant贸w, przedstawio­ny przez Mazendara rano, a nast臋pnie wspomnia艂 o lekarzu z Po艂udnia, kt贸­ry znajduje si臋 w Sarancjum lub lada chwila do niego przyb臋dzie. Zapo­mnia艂, jak ma na imi臋. To bez znaczenia; Mazendar na pewno je pami臋ta. Wezyr, cz艂owiek o wiele bystrzejszy od otaczaj膮cych kr贸la dworak贸w, po­woli u艣miechn膮艂 si臋 i pog艂adzi艂 kr贸tk膮 brod臋.

Kr贸l prawdziwie jest bratem w艂adc贸w stworzenia 鈥 rzek艂. 鈥 Oczy kr贸la s膮 oczyma or艂a, a jego my艣li s膮 g艂臋bokie jak morze. Zaraz podejm臋 stosowne dzia艂ania.

Shirvan skin膮艂 g艂ow膮, potar艂 r臋k膮 czo艂o i w ko艅cu kaza艂 wezwa膰 lekarzy. Nie ufa艂 zbytnio 偶adnemu z nich, rozkazawszy w Kerakeku zabi膰 za niedo­ci膮gni臋cia trzech uwa偶anych za najlepszych, ale przecie偶 ci znajduj膮cy si臋 tu, na dworze, chyba potrafi膮 przyrz膮dzi膰 jak膮艣 mikstur臋, kt贸ra u艣mierzy b贸l g艂owy i pozwoli mu zasn膮膰.

Potrafili. Po raz pierwszy od d艂ugiego czasu nic si臋 kr贸lowi kr贸l贸w tej nocy nie 艣ni艂o.



Rozdzia艂 8


Zim膮 w Sarancjum, kiedy w ogromnym hipodromie panowa艂a ci­sza, rywalizacja stronnictw przenosi艂a si臋 do teatr贸w. Tancerze, aktorzy, 偶onglerzy i klauni obojga p艂ci wsp贸艂zawodniczyli w swo­jej sztuce, a cz艂onkowie stronnictw zajmuj膮cy miejsca w przypisanych im sektorach wyra偶ali zachwyt (lub g艂o艣n膮 dezaprobat臋) w coraz bardziej wyrafinowany spos贸b. Pr贸by potrzebne do osi膮gni臋cia tych spontanicznych re­akcji mog艂y by膰 do艣膰 wymagaj膮ce. Je艣li umia艂o si臋 wykonywa膰 polecenia, chcia艂o si臋 sp臋dzi膰 du偶o wolnego czasu na 膰wiczeniach i mia艂o si臋 zno艣ny g艂os, to mo偶na by艂o zas艂u偶y膰 sobie na dobre miejsce w teatrze oraz wst臋p na bankiety stronnictwa czy inne wydarzenia. Ch臋tnych nigdy nie brakowa艂o.

B艂臋kitni i Zieloni byli rozdzieleni w teatrze tak samo jak w hipodromie; stali daleko od siebie, po przeciwnych stronach zakrzywionej widowni. Pre­fektura miejska zachowywa艂a minimum zdrowego rozs膮dku, a kompleks cesarski jasno da艂 do zrozumienia, 偶e nadmiar brutalno艣ci mo偶e spowodo­wa膰 zamkni臋cie teatr贸w na ca艂膮 zim臋. Perspektywa na tyle ponura, by w wi臋kszo艣ci przypadk贸w zapewni膰 pewien poziom obyczaj贸w.

Jedyne miejsca siedz膮ce, znajduj膮ce si臋 na dole po艣rodku widowni, by艂y przeznaczone dla dworu i przyjezdnych dygnitarzy, a tak偶e dla urz臋dnik贸w cywilnych wysokiej rangi i oficer贸w. Za nimi mogli sta膰 zwykli widzowie, uszeregowani wed艂ug starsze艅stwa w gildiach czy woskowej szar偶y; tu r贸wnie偶 mo偶na by艂o znale藕膰 kurier贸w poczty cesarskiej. Dalej w 艣rodku stawali zwykli 偶o艂nierze, marynarze i obywatele oraz, za tych o艣wieconych rz膮d贸w (by艂o to zbyt wiele dla co bardziej zapalczywych duchownych), na­wet Kindathowie w swoich b艂臋kitnych szatach i srebrzystych czapeczkach. Zupe艂nie z ty艂u kilka miejsc mogli znale藕膰 trafiaj膮cy si臋 czasami bassanidzcy lub poga艅scy kupcy z Karchu albo Moskavu.

Oczywi艣cie duchowni nigdy nie pojawiali si臋 w teatrze. Kobiety wyst臋­puj膮ce na scenie by艂y czasami prawie zupe艂nie nagie. Trzeba by艂o te偶 uwa­偶a膰 z przybyszami z p贸艂nocy: dziewcz臋ta potrafi艂y przyprawi膰 ich o nieco zbyt wielki entuzjazm, kt贸ry powodowa艂 przerwy w przedstawieniu.

Podczas gdy g艂贸wni tancerze 鈥 Shirin i Tychus u Zielonych, a Clarus i Elaina u B艂臋kitnych 鈥 przewodzili swoim stronnictwom podczas przedstawie艅 raz czy dwa razy w tygodniu, wyznaczeni muzycy koordynowali aplauz, a m艂odsi zwolennicy stronnictw prowokowali si臋 nawzajem i urz膮­dzali bijatyki w rozmaitych zadymionych gospodach i tawernach, przyw贸d­cy obu stronnictw sp臋dzali zim臋 na agresywnych przygotowaniach do wio­sny i tego, co naprawd臋 liczy si臋 w Sarancjum.

呕ycie Miasta skupia艂o si臋 wok贸艂 rydwan贸w i wszyscy o tym wiedzieli.

W gruncie rzeczy zim膮 by艂o bardzo wiele do zrobienia. W prowincjach rekrutowano wo藕nic贸w, a tych ju偶 obecnych w Sarancjum z r贸偶nych powo­d贸w zwalniano, odsy艂ano lub poddawano dodatkowemu szkoleniu. M艂od­szych na przyk艂ad bez ko艅ca uczono, jak spada膰 z rydwanu i jak w razie ko­nieczno艣ci spowodowa膰 wypadek. Oceniano, piel臋gnowano i trenowano konie; agenci kupowali nowe, a starych si臋 pozbywano. Chiromanci stron­nictw wci膮偶 rzucali agresywne i ochronne uroki (maj膮c na oku u偶yteczne zgony i 艣wie偶e groby za murami).

Co pewien czas obaj prze艂o偶eni stronnictw spotykali si臋 w jakiej艣 neu­tralnej gospodzie lub 艂a藕ni i nad bardzo rozwodnionym winem prowadzili ostro偶ne negocjacje dotycz膮ce takiej czy innej transakcji. Zwykle chodzi艂o w nich o pomniejsze kolory 鈥 Czerwonych i Bia艂ych 鈥 bo 偶aden przy­w贸dca nie chcia艂by przy takiej wymianie ryzykowa膰 oczywistej przegranej.

Tak w艂a艣nie dosz艂o do tego, 偶e pewnego poranka po obrz臋dach w kapli­cy w jaki艣 czas po zako艅czeniu swego pierwszego sezonu w Mie艣cie, m艂ody Taras z Czerwonych zosta艂 szorstko poinformowany przez prze艂o偶onego Zielonych, i偶 zosta艂 przekazany B艂臋kitnym i Bia艂ym za jednego prawego lejcowego i dwie beczki sarnicyjskiego wina, w zwi膮zku z czym jeszcze tego samego ranka ma zabra膰 swoje rzeczy i przenie艣膰 si臋 do kompleksu B艂臋kitnych.

Nie zosta艂o to powiedziane nieuprzejmie, cho膰 kr贸tko i ca艂kowicie bez ogr贸dek; zanim do Tarasa w pe艂ni dotar艂o to, co us艂ysza艂, prze艂o偶ony ju偶 si臋 zwr贸ci艂 do kogo艣 innego, by om贸wi膰 now膮 dostaw臋 arimonda艅skiej sk贸ry. Taras wyszed艂 z bardzo zat艂oczonego biura prze艂o偶onego chwiejnym kro­kiem. Nikt nie patrzy艂 mu w oczy.

To prawda, 偶e nie by艂 u nich d艂ugo, powozi艂 tylko dla Czerwonych i jako cz艂owiek z natury nie艣mia艂y nie by艂 w kompleksie znan膮 osob膮. Mimo wszystko uwa偶a艂 鈥 m艂odzieniec nie przyzwyczajony do twardego 偶ycia Miasta 鈥 偶e kiedy wiadomo艣膰 o tej transakcji dotar艂a do sali bankietowej i g艂贸wnych budynk贸w, jego byli towarzysze mogliby okaza膰 nieco mniej entuzjazmu. Nie by艂o przyjemnie s艂ucha膰 ich okrzyk贸w rado艣ci.

Ko艅 podobno by艂 dobry, zgoda, ale Taras jest cz艂owiekiem, wo藕nic膮, kim艣, kto mia艂 艂贸偶ko w jednym pokoju z nimi, jad艂 przy wsp贸lnym stole i przez ca艂y rok dawa艂 z siebie wszystko w trudnym, niebezpiecznym miej­scu z dala od domu. Musia艂 przyzna膰, 偶e ta rado艣膰 go zrani艂a.

Jedynymi, kt贸rzy zadali sobie trud, by przyj艣膰 do niego, kiedy si臋 pako­wa艂, i 偶yczy膰 mu szcz臋艣cia, by艂o paru stajennych, kuchcik, z kt贸rym czasa­mi chodzi艂 pi膰, i jeden wo藕nica Czerwonych. Chc膮c by膰 sprawiedliwym, musia艂 przyzna膰, 偶e Crescens, ich krzepki pierwszy wo藕nica, przerwa艂 picie na tyle d艂ugo, by zauwa偶y膰, 偶e Taras idzie przez sal臋 bankietow膮 ze swoimi rzeczami, i rzuci膰 mu z drugiego ko艅ca sali 偶artobliwe po偶egnanie.

Przekr臋ci艂 imi臋 Tarasa, ale zawsze to robi艂.

Na dworze pada艂o. Taras wcisn膮艂 kapelusz g艂臋biej na g艂ow臋, postawi艂 ko艂nierz i ruszy艂 przez dziedziniec. Poniewczasie przypomnia艂 sobie, 偶e za­pomnia艂 zabra膰 lekarstwo mamy na wszelkie dolegliwo艣ci. Prawdopodob­nie na domiar tego wszystkiego jeszcze si臋 rozchoruje.

Ko艅. Zosta艂 wymieniony za konia. 艢ciska艂o go w 偶o艂膮dku. Wci膮偶 pami臋­ta艂 dum臋 swojej rodziny, kiedy przed rokiem reprezentant Zielonych w Megarium zaprosi艂 go do Miasta. 鈥濸racuj ci臋偶ko, a kto wie, co si臋 mo偶e zda­rzy膰鈥, powiedzia艂 wtedy.

Z budki stoj膮cej przy wej艣ciu do kompleksu wyszed艂 jeden ze stra偶ni­k贸w i otworzy艂 bram臋. Machn膮艂 od niechcenia r臋k膮 i uciek艂 przed deszczem do 艣rodka. Mogli jeszcze nie wiedzie膰, co si臋 sta艂o. Taras im nie powiedzia艂. Na zewn膮trz, na ulicy mok艂o dw贸ch ch艂opc贸w w niebieskich tunikach.

Jeste艣 Taras? 鈥 zapyta艂 jeden z nich, 偶uj膮c szasz艂yk z baraniny.

Taras skin膮艂 g艂ow膮.

To chod藕my. Zaprowadzimy ci臋.

Ch艂opak wrzuci艂 szpikulec do rynsztoka pe艂nego deszcz贸wki.

Eskorta. Dwaj ulicznicy. 鈥濲akie偶 to pochlebne鈥, pomy艣la艂 Taras.

Wiem, gdzie jest kompleks B艂臋kitnych 鈥 mrukn膮艂 pod nosem.

Czu艂 si臋 jako艣 lekko. Chcia艂 by膰 sam. Nie chcia艂 na nikogo patrze膰. Jak on powie o tym matce? Serce zabi艂o mu bole艣nie na sam膮 my艣l o podykto­waniu takiego listu skrybie.

Jeden z ch艂opc贸w dotrzymywa艂 mu kroku przez ka艂u偶e; drugi znikn膮艂 po chwili w drobnym deszczu, najwyra藕niej znudzony albo po prostu zmarz­ni臋ty. A wi臋c jeden urwis. Tryumfalna procesja dla jednego wo藕nicy w艂a艣­nie zdobytego za konia i nieco wina.

Przy bramie do siedziby B艂臋kitnych 鈥 teraz to jego nowy dom, cho膰 trudno by艂o tak o nim my艣le膰 鈥 Taras musia艂 dwa razy podawa膰 swoje imi臋, a potem z wielkim zak艂opotaniem wyja艣ni膰, 偶e jest wo藕nic膮 i zosta艂... zwerbowany do B艂臋kitnych. Stra偶nicy patrzyli z pow膮tpiewaniem.

Ch艂opiec stoj膮cy obok Tarasa splun膮艂 na ulic臋.

Otw贸rz, kurwa, bram臋. Pada, a on jest tym, za kogo si臋 podaje.

W tej kolejno艣ci鈥, pomy艣la艂 ponuro Taras. Z kapelusza kapa艂a mu na kark woda. Metalowa brama zosta艂a niech臋tnie otwarta. Oczywi艣cie 偶adne­go powitania. Stra偶nicy nawet nie wierzyli, 偶e jest wo藕nic膮. Dziedziniec kompleksu, prawie identyczny z dziedzi艅cem Zielonych, by艂 tego wilgotne­go, zimnego ranka b艂otnisty i pusty.

B臋dziesz w tym budynku 鈥 odezwa艂 si臋 ch艂opiec, pokazuj膮c na pra­wo. 鈥 Nie wiem, kt贸re 艂贸偶ko. Astorgus powiedzia艂, 偶e masz zostawi膰 swo­je rzeczy i przyj艣膰 do niego. Je. Sala bankietowa jest tam.

Odszed艂 przez b艂oto, nie ogl膮daj膮c si臋.

Taras zani贸s艂 swoje rzeczy do wskazanego budynku. D艂ugie, niskie dormitorium, zn贸w bardzo podobne do tego, w kt贸rym mieszka艂 przez ostatni rok. W 艣rodku kr臋ci艂o si臋 kilku s艂u偶膮cych, kt贸rzy sprz膮tali, poprawiali po­艣ciel i zbierali porozrzucane ubrania. Kiedy Taras pojawi艂 si臋 w wej艣ciu, je­den z nich spojrza艂 na niego oboj臋tnie. Taras ju偶 mia艂 zapyta膰, kt贸re 艂贸偶ko jest jego, ale nagle wyda艂o mu si臋 to zbyt upokarzaj膮ce. Mo偶e zaczeka膰. Rzuci艂 mokre torby przy drzwiach.

Miejcie na nie oko 鈥 zawo艂a艂 w艂adczym, jak mia艂 nadziej臋, tonem. 鈥 B臋d臋 tu spa艂.

Strz膮sn膮艂 krople deszczu z kapelusza, z powrotem go w艂o偶y艂 i wyszed艂. Omijaj膮c najgorsze ka艂u偶e, drugi raz przeci膮艂 na ukos dziedziniec, kieruj膮c si臋 do budynku wskazanego przez ch艂opca. Mia艂 tam by膰 Astorgus, prze­艂o偶ony stronnictwa.

Wszed艂 do niewielkiego, lecz pi臋knie ozdobionego pokoju frontowego. Podw贸jne drzwi prowadz膮ce do samej sali by艂y zamkni臋te; o tej porze sza­rego, wilgotnego ranka panowa艂a za nimi cisza. Rozejrza艂 si臋. Na wszyst­kich czterech 艣cianach pyszni艂y si臋 mozaiki przedstawiaj膮ce wielkich wo藕­nic贸w 鈥 oczywi艣cie B艂臋kitnych 鈥 z przesz艂o艣ci. Wspania艂e postacie. Ta­ras zna艂 je wszystkie. Znali je wszyscy m艂odzi wo藕nice; byli to l艣ni膮cy mieszka艅cy ich sn贸w.

Pracuj ci臋偶ko, a kto wie, co si臋 mo偶e zdarzy膰鈥.

Taras poczu艂 si臋 藕le. Zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, ogrzewanego przez dwa pa­leniska, siedz膮cego na wysokim sto艂ku za biurkiem przy wewn臋trznych drzwiach prowadz膮cych do samej sali bankietowej. Przy 艂okciu mia艂 lamp臋. Przerwa艂 pisanie, spojrza艂 i uni贸s艂 brew.

Zmok艂e艣, co? 鈥 zauwa偶y艂.

Deszcz zwykle bywa mokry 鈥 odpar艂 kr贸tko Taras. 鈥 Jestem Taras z... Jestem Taras z Megarium. Nowy wo藕nica. Do Bia艂ych.

Doprawdy? 鈥 zapyta艂 m臋偶czyzna. 鈥 S艂ysza艂em o tobie. 鈥 鈥濸rzy­najmniej jedna osoba鈥, pomy艣la艂 Taras. M臋偶czyzna otaksowa艂 go wzro­kiem, ale nie wygl膮da艂 na rozbawionego. 鈥 Astorgus jest w 艣rodku. Po­zb膮d藕 si臋 tego kapelusza i wejd藕.

Taras rozejrza艂 si臋 za miejscem, gdzie m贸g艂by po艂o偶y膰 kapelusz.

Daj mi go.

Sekretarz 鈥 albo ktokolwiek to by艂 鈥 wzi膮艂 nakrycie g艂owy dwoma palcami, jakby to by艂a zepsuta ryba, i rzuci艂 go na 艂awk臋 za biurkiem. Wy­tar艂 palce o szat臋 i pochyli艂 si臋, by wr贸ci膰 do pracy. Taras westchn膮艂, od­garn膮艂 w艂osy z oczu i otworzy艂 ci臋偶kie d臋bowe drzwi do sali bankietowej. I zamar艂.

Zobaczy艂 ogromne, jasno o艣wietlone pomieszczenie, pe艂ne ludzi przy ka偶dym stole. Cisz臋 poranka rozdar艂 nag艂y, pot臋偶ny ryk wybuchaj膮cy jak wulkan, na tyle g艂o艣ny, by zatrz臋s艂y si臋 krokwie. Staj膮c jak wryty w progu z sercem w gardle, zda艂 sobie spraw臋, 偶e wszyscy 鈥 kobiety i m臋偶czy藕ni 鈥 zrywaj膮 si臋 na nogi, wznosz膮 ku niemu kubki i flaszki, i wykrzykuj膮 jego imi臋 tak g艂o艣no, 偶e Taras prawie potrafi艂 sobie wyobrazi膰, jak s艂yszy je mat­ka p贸艂 艣wiata dalej, w Megarium.

Oszo艂omiony, skamienia艂y, rozpaczliwe usi艂owa艂 zrozumie膰, co si臋 dzieje.

Zobaczy艂, jak niewysoki, pokryty bliznami m臋偶czyzna rzuca na ziemi臋 kubek, kt贸ry odbija si臋 od pod艂ogi, rozpryskuj膮c resztki wina, i zamaszy­stym krokiem idzie przez sal臋 do niego.

Na brod臋 bezbrodego D偶ada! 鈥 zawo艂a艂 s艂ynny Astorgus, przyw贸d­ca wszystkich B艂臋kitnych. 鈥 Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e ci idioci pozwolili ci odej艣膰! Ha! Ha!! Witaj, Tarasie z Megarium, jeste艣my dumni, 偶e mamy ci臋 u siebie!

Chwyci艂 Tarasa w nied藕wiedzi u艣cisk, po czym cofn膮艂 si臋 z szerokim u艣miechem.

Ha艂as nie ustawa艂. Taras zobaczy艂 samego Skorcjusza 鈥 wielkiego Skorcjusza 鈥 kt贸ry u艣miecha艂 si臋 do niego, wysoko unosz膮c kubek. Dwa urwi­sy, kt贸re odebra艂y go od Zielonych, 艣mia艂y si臋 teraz razem w k膮cie, gwi偶­d偶膮c przera藕liwe na palcach. Za Tarasem pojawi艂 si臋 sekretarz i jeden ze stra偶nik贸w, klepi膮c go mocno po plecach.

Taras u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ma otwarte usta. Zamkn膮艂 je. Do przodu wyst膮pi艂a m艂oda dziewczyna, tancerka, i poda艂a mu kubek wina oraz uca­艂owa艂a w oba policzki. Prze艂kn膮艂 艣lin臋. Spojrza艂 na kubek, uni贸s艂 go z waha­niem w toa艣cie i wypi艂 wino jednym haustem, wywo艂uj膮c jeszcze g艂o艣niej­szy okrzyk aprobaty i gwizdy. Wci膮偶 krzyczano jego imi臋.

Nagle przestraszy艂 si臋, 偶e zacznie p艂aka膰.

Skupi艂 si臋 na Astorgu. Usi艂owa艂 sprawia膰 wra偶enie spokojnego. Od­chrz膮kn膮艂.

To... to wspania艂omy艣lne powitanie nowego wo藕nicy Bia艂ych 鈥 powiedzia艂.

Bia艂ych? Pieprzonych Bia艂ych? Kocham m贸j Bia艂y zesp贸艂 jak ojciec najm艂odsze dziecko, ale nie jeste艣 u nich, ch艂opcze. Teraz jeste艣 wo藕nic膮 B艂臋kitnych. Drugim wo藕nic膮 B艂臋kitnych, za Skorcjuszem. Dlatego 艣wi臋tu­jemy!

Taras zamruga艂 gwa艂townie i postanowi艂, 偶e bardzo nied艂ugo b臋dzie musia艂 p贸j艣膰 do kaplicy. Gdzie艣 trzeba z艂o偶y膰 podzi臋kowania, a najlepiej za­cz膮膰 od D偶ada.


Drugiego dnia sezonu wy艣cigowego blask wiosennego s艂o艅ca zalewa艂 t艂um wrzeszcz膮cy w hipodromie. Zbli偶aj膮c si臋 do bariery kwadryg膮 ci膮g­ni臋t膮 przez narowiste konie, Taras nie mia艂 najmniejszej ch臋ci odwo艂ywa膰 podzi臋kowa艅, kt贸re wraz ze 艣wiecami zani贸s艂 przed wieloma miesi膮cami do D偶ada, ale tego ranka wci膮偶 by艂 przera偶ony, 艣wiadom, 偶e robi co艣, co le偶y daleko poza granicami jego umiej臋tno艣ci, i ca艂y czas czu艂 zwi膮zane z tym napi臋cie.

Teraz rozumia艂, co my艣leli Astorgus i Skorcjusz, kiedy usi艂owali zdoby膰 go dla B艂臋kitnych. Przez ostatnie dwa lata drugim wo藕nic膮 by艂 cz艂owiek imieniem Rulaniusz z Sarnicy (sk膮d pochodzi艂o wielu innych wo藕nic贸w), ale ostatnio zacz膮艂 stwarza膰 problemy. Uwa偶a艂 si臋 za lepszego, ni偶 by艂 w rzeczywisto艣ci, i w rezultacie za du偶o pi艂.

Rol臋 drugiego wo藕nicy stronnictwa, w kt贸rym srebrny he艂m nosi艂 Skor­cjusz, okre艣la艂y zasadniczo wyzwania taktyczne. Nie wygrywa艂o si臋 wy艣ci­g贸w (poza pomniejszymi, w kt贸rych nie startowali dwaj najlepsi) i stara艂o si臋 dopilnowa膰, by nic nie przeszkadza艂o ich wygrywa膰 w艂asnemu pierw­szemu wo藕nicy.

Wi膮za艂o si臋 z tym blokowanie (subtelne), zajmowanie tor贸w Zielonym, zmuszanie ich do brania zakr臋t贸w po zewn臋trznej, zwalnianie, by zwalniali inni albo gwa艂towne zostawanie w tyle w dok艂adnie wyliczonej chwili, by da膰 woln膮 drog臋 swojemu pierwszemu wo藕nicy. Czasami nawet trzeba by艂o si臋 zderzy膰 w korzystnych momentach 鈥 co wi膮za艂o si臋 ze znacznym ryzy­kiem. Nale偶a艂o by膰 spostrzegawczym, czujnym, nie mie膰 nic przeciwko zbieraniu si艅c贸w, uwa偶a膰 na wszelkie umowne polecenia, kt贸re m贸g艂 wykrzyki­wa膰 na torze Skorcjusz, a przede wszystkim pogodzi膰 si臋 z rol膮 pomocnika przyw贸dcy. T艂um nigdy nie b臋dzie wiwatowa艂 na cze艣膰 pomocnika.

Rulaniusz godzi艂 si臋 z tym coraz mniej.

W miar臋 up艂ywu ostatniego sezonu zacz臋艂o to by膰 coraz bardziej wi­doczne. By艂 zbyt do艣wiadczony, by go po prostu zwolni膰, a prze艂o偶ony stronnictwa musia艂 my艣le膰 nie tylko o Sarancjum. Powzi臋to decyzj臋 wys艂ania go na p贸艂noc, do Eubulusu, drugiego miasta cesarstwa, gdzie w mniejszym hipodromie m贸g艂 by膰 pierwszym wo藕nic膮. Degradacja, a zarazem awans. Tak czy owak usuwa艂o go to z drogi. Zakazy odnosz膮ce si臋 do picia by艂y jednak bardzo wyra藕ne. Tor wy艣cigowy jest miejscem dla ludzi, kt贸rzy s膮 w najwy偶szej formie ca艂y ranek, ca艂e popo艂udnie. Dziewi膮ty Wo藕nica po­wozi艂 zbyt blisko nich 鈥 zawsze.

Rozwi膮zanie tego problemu stworzy艂o jednak nast臋pny. Obecny trzeci wo藕nica B艂臋kitnych by艂 starszym m臋偶czyzn膮, bardzo zadowolonym ze swego losu. Powozi艂 on w mniej wa偶nych wy艣cigach, czasami wspieraj膮c Rulaniusza. Astorgus uzna艂 bez ceregieli, 偶e nie podo艂a on taktycznym wymo­gom i cz臋stym upadkom zwi膮zanym z regularnym stawianiem czo艂a Crescensowi z Zielonych i jego agresywnemu numerowi dwa.

Mogli awansowa膰 albo zwerbowa膰 kogo艣 innego z mniejszych miast, albo zastosowa膰 zupe艂nie inne podej艣cie. Wybrali to drugie.

Wygl膮da艂o na to, 偶e Taras zrobi艂 du偶e wra偶enie, szczeg贸lnie podczas jednego pami臋tnego wy艣cigu pod sam koniec zesz艂ego roku. To, co on sam uzna艂 za fataln膮 pora偶k臋, kiedy jego wybuchowy start zosta艂 zniwelowany przez b艂yskotliwe przepuszczenie go przez Skorcjusza, B艂臋kitni ocenili jako wspania艂y wyczyn, kt贸ry nie powi贸d艂 si臋 tylko dzi臋ki aktowi geniuszu ich pierwszego wo藕nicy. A potem Taras dotar艂 do mety w tym wy艣cigu jako drugi, co by艂o wielkim osi膮gni臋ciem, zwa偶ywszy na to, 偶e nie zna艂 dobrze swoich koni i bardzo je wyeksploatowa艂 ju偶 na starcie.

Po dyskretnym zbadaniu jego przesz艂o艣ci i po wewn臋trznych dyskusjach uznano, 偶e nada si臋 do powo偶enia drugim rydwanem. B臋dzie tym podeks­cytowany, a nie zniech臋cony. Jest m艂ody, wi臋c t艂umy go polubi膮. Astorgus doszed艂 do wniosku, 偶e transakcja mo偶e si臋 okaza膰 wr臋cz mistrzowskim po­suni臋ciem.

Przeprowadzi艂 negocjacje. Ko艅, jak si臋 dowiedzia艂 Taras, by艂 bardzo do­bry. Crescens natychmiast wzi膮艂 go na swojego prawego lejcowego. Teraz b臋dzie jeszcze gro藕niejszy i B艂臋kitni o tym wiedzieli.

Ta 艣wiadomo艣膰 tylko zwi臋kszy艂a niepok贸j Tarasa mimo serdecznego przyj臋cia, jakie mu zgotowano, oraz starannego szkolenia taktycznego, ja­kie przechodzi艂 u Astorga 鈥 kt贸ry przecie偶 by艂 swego czasu najlepszym wo藕nic膮 艣wiata.

Lecz ten niepok贸j i stale rosn膮ce poczucie odpowiedzialno艣ci, kt贸re to­warzyszy艂y mu od pocz膮tku, by艂y niczym w por贸wnaniu z tym, co odczu­wa艂 teraz, kiedy rydwany ponownie wyjecha艂y na piasek hipodromu, by wzi膮膰 udzia艂 w popo艂udniowych wy艣cigach drugiego dnia nowego sezonu.

Zimowy trening okaza艂 si臋 prawie bezu偶yteczny, a wszystkie dyskusje na temat taktyki czysto abstrakcyjne. Nie powozi艂 drugim rydwanem. Przed sob膮 jako lewego lejcowego mia艂 wspania艂ego, bajecznego Servatora oraz trzy pozosta艂e konie czo艂owego zaprz臋gu. Na g艂owie mia艂 srebrny he艂m. Po­wozi艂 pierwszym rydwanem B艂臋kitnych.

Skorcjusz znikn膮艂. Ostatni raz widziano go tydzie艅 przed rozpocz臋ciem sezonu.

Dzie艅 otwarcia by艂 brutalny, osza艂amiaj膮cy. Taras przeszed艂 od powo偶e­nia czwartym rydwanem dla skromnych Czerwonych do w艂o偶enia srebrne­go he艂mu dla pot臋偶nych B艂臋kitnych, prowadzenia wielkiej parady rydwa­n贸w, a potem zmaga艅 z Crescensem na oczach osiemdziesi臋ciu tysi臋cy ludzi, kt贸rzy nigdy o nim nie s艂yszeli. Pomi臋dzy wy艣cigami dwa razy mia艂 gwa艂towne torsje. Potem umy艂 twarz, wys艂ucha艂 Astorga 偶arliwie doda­j膮cego mu ducha i wr贸ci艂 na piasek, kt贸ry bywa艂 scen膮 wydarze艅 mog膮cych 艂ama膰 ludzkie serca.

Tego pierwszego dnia uda艂o mu si臋 dojecha膰 do mety na drugim miejscu cztery z sze艣ciu razy, a potem trzy razy w czterech wy艣cigach, w kt贸rych bra艂 udzia艂 tego ranka. Crescens z Zielonych, pewny siebie, straszliwie agresywny, popisuj膮cy si臋 swoim wspania艂ym nowym prawym lejcowym, wygra艂 siedem wy艣cig贸w w dniu otwarcia i cztery tego ranka. Jedena艣cie zwyci臋stw w p贸艂torej sesji! Zieloni szaleli z rado艣ci. Kiedy sezon rozpoczy­na si臋 tak wspaniale, poj臋cie nieuczciwej przewagi nikomu nawet nie przy­chodzi do g艂owy.

Nikt nie wiedzia艂, gdzie jest Skorcjusz. A je艣li kto艣 wiedzia艂, to tego nie m贸wi艂.

Taras znalaz艂 si臋 na bardzo g艂臋bokiej wodzie i usi艂owa艂 nie uton膮膰.


* * *

W istocie pewna liczba os贸b wiedzia艂a, ale by艂o ich mniej, ni偶 mo偶na by si臋 spodziewa膰. Kiedy przewodnicz膮cy senatu zastosowa艂 si臋 do nag艂ej pro艣by o przybycie do swego ma艂ego domu, pierwszym tematem rozmowy by艂a konieczno艣膰 zachowania tajemnicy. Bonosus pomy艣la艂, 偶e, prawd臋 m贸wi膮c, istnieje kilka sposob贸w rozegrania sytuacji, ale nieugi臋ty up贸r ran­nego zako艅czy艂 dyskusj臋. W zwi膮zku z tym Astorgus i Bonosus byli jedynymi wa偶nymi osobami znaj膮cymi miejsce pobytu Skorcjusza. Zna艂 je te偶 niedawno przyby艂y (i na szcz臋艣cie fachowy) bassanidzki lekarz oraz s艂u偶ba domowa. Ta ostatnia s艂yn臋艂a z dyskrecji, a doktor na pewno nie zawi贸d艂by zaufania pacjenta.

Senator jednak nie wiedzia艂, 偶e te wysoce niezwyk艂e okoliczno艣ci by艂y znane jego synowi, kt贸ry zreszt膮 mia艂 zasadniczy udzia艂 w ich powstaniu. Nie wiedzia艂 te偶, 偶e opr贸cz niego jeszcze jedna osoba mia艂a otrzyma膰 kr贸tk膮 notk臋:

Najwyra藕niej jeste艣 niebezpieczn膮 osob膮, a twoja ulica jest gro藕niejsza, ni偶 mo偶na by przypuszcza膰. Wygl膮da na to, 偶e jeszcze nie udam si臋 do boga ze skarg膮, i ufam, 偶e nasze nieudane negocjacje pozostan膮 mi臋dzy nami. By膰 mo偶e kiedy艣 trzeba b臋dzie je wznowi膰鈥.

Inny li艣cik, napisany t膮 sam膮 r臋k膮, dotar艂 dzi臋ki Astorgowi i jednemu z pos艂a艅c贸w B艂臋kitnych do domu Plauta Bonosa, lecz nie do senatora. Brzmia艂 tak:

Mam nadziej臋, 偶e pewnego dnia b臋d臋 m贸g艂 ci powiedzie膰, jak wielkie k艂opoty sprawi艂a mi zesz艂ej nocy twoja konferencja鈥.

Kobieta, kt贸ra to przeczyta艂a, nie u艣miechn臋艂a si臋. Spali艂a papier w ko­minku.

Prefektura miejska zosta艂a po cichu zawiadomiona, 偶e wo藕nica 偶yje, ale zosta艂 ranny podczas schadzki, kt贸r膮 woli zachowa膰 w tajemnicy. Takie rzeczy zdarza艂y si臋 do艣膰 cz臋sto. Nie by艂o powodu do interwencji, a wkr贸tce stra偶nicy prefekta byli bardziej zaj臋ci utrzymywaniem porz膮dku na ulicach: stronnicy B艂臋kitnych, przygnieceni ciosem, jakim okaza艂o si臋 znikni臋cie ich bohatera i spektakularne otwarcie sezonu przez Zielonych, byli w paskud­nym nastroju. Po pierwszym dniu wy艣cig贸w zanotowano wi臋cej okalecze艅 i zgon贸w ni偶 zwykle, ale w sumie 鈥 przy takiej liczbie 偶o艂nierzy w Mie艣cie 鈥 w Sarancjum panowa艂a atmosfera raczej napi臋cia i czujno艣ci ni偶 prze­mocy.

Jej ziarna tkwi艂y jednak w glebie Miasta. Najs艂awniejszy wo藕nica w ce­sarstwie nie m贸g艂 tak po prostu znikn膮膰, nie wzbudzaj膮c powa偶nych niepo­koj贸w. Zawiadomiono excubitores, 偶e by膰 mo偶e b臋d膮 jeszcze potrzebni.

Wszystko to stanowi艂o cz臋艣膰 p贸藕niejszych wydarze艅. W noc, kiedy u drzwi pojawi艂 si臋 ci臋偶ko ranny cz艂owiek, ledwie trzymaj膮cy si臋 na no­gach, lecz grzecznie przepraszaj膮cy za naj艣cie, mieszka艅c贸w domu Plauta Bonosa zaprz膮ta艂y inne sprawy. Podobnie jak Rustema z Kerakeku.

My艣la艂, 偶e mo偶e straci tego cz艂owieka, i w duchu by艂 zadowolony, 偶e znajduje si臋 w Sarancjum, a nie w domu: tam, podj膮wszy si臋 leczenia, po­ni贸s艂by kosztowne lub nawet 艣miertelne konsekwencje, gdyby wo藕nica zmar艂. To by艂a bardzo wa偶na osoba. Rustemowi nie przychodzi艂 do g艂owy 偶aden bassanidzki odpowiednik jego pacjenta, ale nie m贸g艂 nie zauwa偶y膰 oszo艂omionych min zarz膮dcy czy zbrodniczego potomka senatora, kt贸rzy owej nocy pomagali u艂o偶y膰 na stole m臋偶czyzn臋 imieniem Skorcjusz.

Rustem zobaczy艂, 偶e rana k艂uta jest powa偶na 鈥 g艂臋boki sztych, a potem pionowy ruch w g贸r臋. A zamkni臋cie rany i zmniejszenie silnego krwotoku by艂o bardzo utrudnione przez z艂amane po tej samej stronie trzy lub cztery 偶ebra. Kr贸tki oddech by艂 naturaln膮 konsekwencj膮. By膰 mo偶e zapad艂o si臋 p艂uco. To mo偶e sko艅czy膰 si臋 艣mierci膮 lub nie. Rustem ze zdumieniem do­wiedzia艂 si臋, 偶e z takimi obra偶eniami wo藕nica przeszed艂 przez miasto. Pil­nie obserwowa艂 rozpaczliwie p艂ytki oddech cz艂owieka le偶膮cego na stole, jakby ten poniewczasie przyznawa艂 si臋 do b贸lu.

Rustem wzi膮艂 si臋 do pracy. 艢rodek uspokajaj膮cy z podr贸偶nej torby, r臋czni­ki, gor膮ca woda, czyste lniane chusty, ocet na g膮bce do (bolesnego) przemycia rany, kuchenne sk艂adniki, kt贸re poleci艂 s艂u偶膮cym zmiesza膰 i zagotowa膰 na tymczasowy opatrunek: kiedy Rustem zajmowa艂 si臋 pacjentem w 艣wietle zapalonych dla niego lamp, przestawa艂 my艣le膰 o konsekwencjach. Wo藕nica krzykn膮艂 dwa razy 鈥 raz przy przemywaniu rany octem (Rustem u偶y艂by 艂agodniejszego, lecz mniej skutecznego wina, ale oceni艂, 偶e ten cz艂owiek wytrzyma b贸l), a potem, z twarz膮 ociekaj膮c膮 potem, kiedy Rustem usi艂owa艂 okre艣li膰, ile 偶eber wok贸艂 rany zosta艂o z艂amanych i jak g艂臋boko zosta艂y wci艣­ni臋te w g艂膮b cia艂a. Potem pacjent ju偶 milcza艂, cho膰 oddycha艂 bardzo szybko. 艢rodek uspokajaj膮cy m贸g艂 pom贸c, ale nie pozbawi艂 go przytomno艣ci.

W ko艅cu zatamowali krwawienie szarpiami. Nast臋pnie Rustem staran­nie je usun膮艂 (przynajmniej pod tym wzgl臋dem kieruj膮c si臋 wskaz贸wkami Galina) i umie艣ci艂 w ranie s膮czek. To te偶 na pewno bola艂o. Nast膮pi艂 r贸wny wyp艂yw p艂ynu zabarwionego krwi膮. By艂o go wi臋cej, ni偶 podoba艂o si臋 Rus­temowi. Pacjent nawet nie drgn膮艂. W ko艅cu wyp艂yw usta艂. Rustem spojrza艂 na domowe ro偶enki i szpilki, kt贸re mu przyniesiono 鈥 mia艂y mu zast膮pi膰 fibule do zamkni臋cia rany. Postanowi艂 na razie zostawi膰 j膮 otwart膮. Przy ta­kiej ilo艣ci p艂ynu by膰 mo偶e zn贸w b臋dzie musia艂 go ods膮czy膰. Chcia艂 obser­wowa膰 p艂uca i proces oddychania.

Przy艂o偶y艂 napr臋dce sporz膮dzony domowy ok艂ad (zauwa偶y艂, 偶e papka jest odpowiednio sporz膮dzona i ma dobr膮 g臋sto艣膰), lu藕no owijaj膮c go lnia­nym banda偶em. Chcia艂 za艂o偶y膰 lepszy opatrunek i przy takiej ranie mia艂 ochot臋 zastosowa膰 cynober 鈥 w umiarkowanych ilo艣ciach 鈥 wiedz膮c, 偶e u偶yty w nadmiarze jest truj膮cy. Rano spr贸buje gdzie艣 znale藕膰 odpowiednie sk艂adniki.

Potrzebowa艂 te偶 wi臋cej rurek na s膮czki. 呕ebra wymaga艂y mocniejszego podparcia, ale przez pierwsze kilka dni ran臋 trzeba obserwowa膰 i musi by膰 do niej dost臋p. S艂ynny kwartet oznak niebezpiecze艅stwa Meroviusa: za­czerwienienie i opuchlizna, kt贸rym towarzyszy rozpalenie i b贸l. By艂a to jedna z pierwszych rzeczy, jakich uczy艂 si臋 lekarz, czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie.

Przenie艣li wo藕nic臋 na g贸r臋 na desce ze sto艂u. Ponownie zacz膮艂 krwawi膰, ale tego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰. Rustem zmiesza艂 wi臋ksz膮 dawk臋 zwyk­艂ego 艣rodka uspokajaj膮cego i siedzia艂 przy 艂贸偶ku pacjenta, dop贸ki ten nie zasn膮艂.

Tu偶 przedtem, maj膮c ju偶 zamkni臋te oczy, wo藕nica mrukn膮艂 bezbarw­nym, cichym g艂osem, sugeruj膮cym jednak, 偶e usi艂uje co艣 wyja艣ni膰:

Widzisz, ona by艂a zamkni臋ta z rodzin膮.

Cz臋sto si臋 zdarza艂o, 偶e pod wp艂ywem 艣rodka uspokajaj膮cego ludzie m贸­wili co艣 bezsensownego. Rustem kaza艂 jednemu ze s艂u偶膮cych obserwowa膰 pacjenta i natychmiast go wezwa膰, gdyby sta艂o si臋 co艣 nieprzewidzianego, a nast臋pnie poszed艂 spa膰. Elita ju偶 le偶a艂a w 艂贸偶ku 鈥 tam poleci艂 jej sp臋dzi膰 noc. 艁贸偶ko by艂o wygodne, ogrzane jej obecno艣ci膮. Zasn膮艂 prawie natych­miast. Lekarze musieli mie膰 t臋 umiej臋tno艣膰, opr贸cz wielu innych.


Kiedy obudzi艂 si臋 rano, dziewczyna znikn臋艂a, ale ogie艅 by艂 艣wie偶o pod­sycony, przy palenisku grza艂a si臋 miska z wod膮, obok niej le偶a艂y lniane r臋czniki, a na wieszaku, tak偶e blisko ognia, wisia艂o jego ubranie. Rustem przez chwil臋 le偶a艂 nieruchomo, orientuj膮c si臋 w kierunkach, a potem pierw­szy ruch wykona艂 praw膮 r臋k膮 ku wschodowi, szepcz膮c imi臋 Pani.

Rozleg艂o si臋 pukanie. Trzy razy. Pierwszy znacz膮cy d藕wi臋k. On sam i liczba uderze艅 dobrze wr贸偶y艂y ca艂emu dniowi. Us艂yszawszy zaproszenie, do pokoju wszed艂 zarz膮dca. Wydawa艂 si臋 zaniepokojony i zmieszany. Nic dziwnego, zwa偶ywszy na wydarzenia minionej nocy.

Najwyra藕niej chodzi艂o jednak nie tylko o nie.

Wygl膮da艂o na to, 偶e Rustem ma ju偶 go艣ci. Kilkoro, a w艣r贸d nich kilka znanych os贸b. Po 艣lubie, kt贸ry odby艂 si臋 poprzedniego dnia, b艂yskawicznie roznios艂a si臋 wiadomo艣膰, 偶e do Miasta przyby艂 bassanidzki lekarz i nauczy­ciel, kt贸ry tymczasowo mieszka w domu przewodnicz膮cego senatu. I pod­czas gdy pijani m艂odzi pasjonaci hipodromu mogli zachowywa膰 si臋 wrogo wobec wszystkich cudzoziemc贸w, ludzie cierpi膮cy na ciele i duszy mieli inne pogl膮dy na tajemne m膮dro艣ci Wschodu.

Rustem w og贸le nie zastanawia艂 si臋 nad podobn膮 mo偶liwo艣ci膮, ale taki rozw贸j wypadk贸w bardzo mu odpowiada艂. M贸g艂 r贸wnie偶 okaza膰 si臋 u偶y­teczny. Siedz膮c w 艂贸偶ku i g艂adz膮c si臋 po brodzie, szybko si臋 zastanowi艂 i poleci艂 zarz膮dcy 鈥 kt贸ry od zesz艂ej nocy przejawia艂 znacznie wi臋cej sza­cunku 鈥 by poprosi艂 pacjent贸w o ponowne przyj艣cie po po艂udniu. Powie­dzia艂 mu te偶, by szczerze ich poinformowa艂, i偶 honoraria Rustema s膮 bardzo wysokie. Niech wszyscy uznaj膮, 偶e jest tylko chciwym Bassanid膮, kt贸ry przyby艂 tu w bardzo prostym celu.

Chcia艂 mie膰 wysoko urodzonych lub bogatych pacjent贸w. Takich, kt贸rych sta膰 na wysokie op艂aty. Takich, kt贸rzy mogliby wiedzie膰 o wa偶nych sprawach i mogliby je wyzna膰 lekarzowi. Ludzie robi膮 tak wsz臋dzie, a on przecie偶 zna­laz艂 si臋 tu z jakiego艣 powodu. Zapyta艂 o swego pacjenta i us艂ysza艂, 偶e ranny wci膮偶 艣pi. Poleci艂, by kto艣 co pewien czas do niego zagl膮da艂 i da艂 mu zna膰 鈥 dyskretnie 鈥 kiedy pacjent si臋 obudzi. Nikt nie mia艂 wiedzie膰 o jego obecno艣ci w tym domu. Rustema wci膮偶 nieco bawi艂o wra偶enie, jakie na bardzo surowym, pedantycznym zarz膮dcy wywar艂o przybycie zwyk艂ego atlety, osoby bior膮cej udzia艂 w wy艣cigach.

D偶ad od b艂ogos艂awionego S艂o艅ca! 鈥 wykrzykn膮艂, kiedy wo藕nica przest膮pi艂 chwiejnie pr贸g domu. D艂oni膮 wykona艂 jaki艣 religijny znak, a jego g艂os sugerowa艂, 偶e widzi swoje b贸stwo, a nie jedynie je wzywa.

W Sarancjum najbardziej czci si臋 艣wi臋tych m臋偶贸w i wo藕nic贸w. Stare powiedzenie. Wygl膮da艂o na prawdziwe. Zabawne.

Rustem umy艂 si臋, ubra艂, zjad艂 na dole lekki poranny posi艂ek i poleci艂 s艂u偶膮cym zmieni膰 dwa pokoje na parterze w pokoje przyj臋膰 oraz przynie艣膰 pewne potrzebne rzeczy. Zarz膮dca okaza艂 si臋 sprawny i opanowany. Mogli go szpiegowa膰, ale ludzie Bonosa byli dobrze wyszkoleni i zanim owego ciep艂ego, mi艂ego dnia na pocz膮tku wiosny s艂o艅ce stan臋艂o wysoko, Rustem mia艂 pokoje i narz臋dzia dostosowane do jego potrzeb. Oficjalnie wszed艂 do pomieszcze艅, stawiaj膮c na ka偶dym progu najpierw lew膮 stop臋 i wzywaj膮c Peruna oraz Pani膮. Uk艂oni艂 si臋 czterem k膮tom, zaczynaj膮c od wschodniego, rozejrza艂 si臋 i oznajmi艂, 偶e jest zadowolony.

Tu偶 przed po艂udniem pojawi艂 si臋 ch艂opak, syn senatora, kt贸ry zesz艂ej nocy przyprowadzi艂 atlet臋. Twarz mia艂 poszarza艂膮 z napi臋cia. Chyba w og贸­le nie spa艂. Rustem pos艂a艂 go po len i inne rzeczy potrzebne do sporz膮dzenia opatrunku. Ch艂opak potrzebowa艂 czego艣 do roboty. W艂a艣ciwie medyk mia艂 sobie przypomina膰, 偶e to jest osoba, kt贸ra poprzedniego ranka zabi艂a Nishika. Wygl膮da艂o na to, 偶e w Sarancjum sytuacja szybko si臋 zmienia.

M艂odzieniec sprawia艂 wra偶enie wdzi臋cznego i przestraszonego zarazem.

Eee, czy mog臋...? M贸j ojciec nie wie, 偶e to ja... go tu sprowa­dzi艂em. Prosz臋...

W nocy te偶 by艂a o tym mowa. Wygl膮da艂o na to, 偶e ch艂opak wyszed艂 z domu bez pozwolenia. No tak, to oczywiste: rano przecie偶 kogo艣 zabi艂. Rustem skin膮艂 wtedy g艂ow膮 i tak samo zrobi艂 teraz. Uzna艂, 偶e rozrastaj膮ca si臋 sie膰 tajemnic te偶 mo偶e okaza膰 si臋 u偶yteczna. Ludzie, kt贸rzy s膮 mu co艣 winni. Dzie艅 zaczyna艂 si臋 dobrze.

W ko艅cu b臋dzie chcia艂 zdoby膰 kilku uczni贸w, by nada膰 sobie odpowied­ni ton i powag臋, ale oni mog膮 pojawi膰 si臋 p贸藕niej. Na razie kaza艂 Eli­cie ubra膰 si臋 w d艂ug膮, ciemnozielon膮 tunik臋 i pokaza艂 jej, jak wprowadza膰 pacjent贸w do wewn臋trznego pokoju, podczas gdy pozostali b臋d膮 czeka膰 w drugim pomieszczeniu. Wyja艣ni艂, 偶e je艣li pojawi si臋 kobieta, Elita ma zosta膰 razem z ni膮. Lekarze s膮 nara偶eni na zarzuty i je艣li nie by艂o uczni贸w, druga kobieta stanowi艂a konieczny 艣rodek ostro偶no艣ci.

Tu偶 po po艂udniu zarz膮dca poinformowa艂 go, 偶e na ulicy przed domem zebra艂o si臋 鈥 albo przys艂a艂o swoich s艂u偶膮cych 鈥 ponad dwadzie艣cia os贸b. S膮siedzi ju偶 si臋 skar偶膮, stwierdzi艂 zarz膮dca. To szacowna dzielnica.

Rustem kaza艂 zarz膮dcy natychmiast przeprosi膰 wszystkich mieszkaj膮­cych na tej ulicy, a nast臋pnie zapisa膰 imiona oczekuj膮cych i ograniczy膰 liczb臋 przyjmowanych pacjent贸w do sze艣ciu os贸b dziennie. By艂o to ko­nieczne, je艣li ma osi膮gn膮膰 kt贸rykolwiek z cel贸w, kt贸ry sobie tu wyznaczy艂. Kiedy ju偶 przyjmie uczni贸w, b臋d膮 mogli zacz膮膰 wybiera膰 tych, kt贸rym jest najbardziej potrzebny. Leczenie zwyk艂ych katarakt tak naprawd臋 by艂o dla niego strat膮 czasu. Przecie偶 pos艂ugiwa艂 si臋 metodami Meroviusa z Trakezji i tu, na Zachodzie, musz膮 one przecie偶 by膰 znane.

Do pokoju po艣piesznie wesz艂a Elita, do艣膰 atrakcyjna w zielonej tunice i sprawiaj膮ca wra偶enie troch臋 mniej onie艣mielonej. Obudzi艂 si臋 cz艂owiek le偶膮cy na g贸rze. Rustem szybko do niego poszed艂, stawiaj膮c w jego pokoju najpierw lew膮 nog臋.

M臋偶czyzna siedzia艂, podparty poduszkami. By艂 bardzo blady, ale wzrok mia艂 czysty, a jego oddech wydawa艂 si臋 ju偶 nie tak p艂ytki.

Doktorze. Jestem ci winien podzi臋kowania. Za pi臋膰 dni musz臋 po­wozi膰 rydwanem 鈥 powiedzia艂 bez wst臋p贸w. 鈥 Najdalej za dwana艣cie. Mo偶esz tego dokona膰?

Powozi膰 rydwanem? Oczywi艣cie, 偶e nie 鈥 odpar艂 mi艂ym tonem Rustem. Podszed艂 do pacjenta i zbada艂 go dok艂adniej. Jak na cz艂owieka, kt贸ry m贸g艂 zesz艂ej nocy umrze膰, wydawa艂 si臋 o偶ywiony. Po bli偶szym przyjrzeniu si臋 oddech jednak nie by艂 tak dobry, jak chcia艂by medyk. Nic dziwnego.

Po chwili pacjent u艣miechn膮艂 si臋 krzywo. Zapad艂a chwila ciszy.

Chyba w okr臋偶ny spos贸b m贸wisz mi, 偶ebym zwolni艂.

Mia艂 g艂臋bok膮 i d艂ug膮 ran臋 od no偶a, kt贸ry prawie dosi臋gn膮艂 punktu maramata i niemal zako艅czy艂 偶ycie Skorcjusza. Nast臋pnie zosta艂 kopni臋ty w te same 偶ebra, mi臋dzy kt贸re w艣lizn膮艂 si臋 n贸偶, co zapewne spowodowa艂o strasz­liwy b贸l. Bardzo mo偶liwe, 偶e mia艂 zapadni臋te p艂uco.

Wed艂ug Rustema to, 偶e ten cz艂owiek doszed艂 a偶 tu o w艂asnych si艂ach, graniczy艂o z cudem. Nie bardzo wiedzia艂, jak mu si臋 udawa艂o oddycha膰 czy zachowa膰 przytomno艣膰. Atleci potrafi膮 znosi膰 niewygody, ale mimo to...

Rustem uni贸s艂 lewy nadgarstek pacjenta i zacz膮艂 liczy膰 rozmaite wska藕niki.

Oddawa艂e艣 dzi艣 rano mocz?

Nie opuszcza艂em 艂贸偶ka.

I nie opu艣cisz. Na stole jest flaszka.

M臋偶czyzna skrzywi艂 si臋.

Na pewno mog臋...

Na pewno nie, albo zrezygnuj臋 z leczenia. Rozumiem, 偶e twoja gru­pa wy艣cigowa ma w艂asnych lekarzy. Z przyjemno艣ci膮 poprosz臋 kogo艣, by ich zawiadomi艂 i pos艂a艂 po lektyk臋.

Przy niekt贸rych trzeba by艂o tak si臋 zachowywa膰. Puls bi艂 odpowiednio, cho膰 mo偶e nieco zbyt szybko.

Cz艂owiek imieniem Skorcjusz zamruga艂.

Jeste艣 przyzwyczajony do pos艂uchu, prawda?

Spr贸bowa艂 przesun膮膰 si臋 nieco w g贸r臋, ale sykn膮艂 i zrezygnowa艂 z za­miaru.

Rustem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂 swym najbardziej odmierzonym, uspokajaj膮cym g艂osem:

Galinus uczy艂 tu, na Zachodzie, 偶e w ka偶dym schorzeniu s膮 trzy ele­menty. Choroba, pacjent, lekarz. Wierz臋, 偶e jeste艣 silniejszy ni偶 wi臋kszo艣膰 ludzi. Stanowisz jednak tylko jedn膮 z trzech cz臋艣ci, a rana jest powa偶na. Twoja ca艂a lewa strona jest... niestabilna. Nie mog臋 odpowiednio obanda­偶owa膰 ci 偶eber, dop贸ki nie b臋d臋 mia艂 pewno艣ci co do rany od no偶a i twoje­go oddechu. Czy jestem przyzwyczajony do pos艂uchu? W wi臋kszo艣ci spraw nie. Jaki cz艂owiek mo偶e tak o sobie powiedzie膰? Jednak jako lekarz 鈥 tak. 鈥 Pozwoli艂 sobie na dalsze z艂agodzenie tonu. 鈥 Wiesz, 偶e w Bassanii, je­偶eli pacjent przyj臋ty do leczenia umiera, lekarzowi grozi grzywna albo na­wet egzekucja.

Osobiste wyznanie bywa skuteczne.

Po chwili wo藕nica skin膮艂 g艂ow膮. By艂 drobnym, niezwykle przystojnym m臋偶­czyzn膮. Zesz艂ej nocy Rustem widzia艂 sie膰 blizn pokrywaj膮cych jego cia艂o. S膮dz膮c po kolorze sk贸ry, pochodzi艂 z Po艂udnia. Z tych samych pustynnych przestrzeni, kt贸re zna艂 Rustem. Twarde miejsce, rodz膮ce twardych ludzi.

Zapomnia艂em. Znalaz艂e艣 si臋 daleko od domu, prawda?

Rustem wzruszy艂 ramionami.

Rany i choroby bardzo si臋 nie zmieniaj膮.

Ale okoliczno艣ci tak. Nie chc臋 sprawia膰 trudno艣ci, ale teraz nie mog臋 sobie pozwoli膰 na powr贸t do kompleksu stronnictwa i odpowiadanie na pytania, a musz臋 wzi膮膰 udzia艂 w wy艣cigach. Za pi臋膰 dni otwiera si臋 hi­podrom, a to s膮... skomplikowane czasy.

By膰 mo偶e, ale mog臋 ci przysi膮c na moje czy twoje b贸stwa, 偶e nie ma lekarza, kt贸ry by si臋 na to zgodzi艂 albo potrafi艂 do tego doprowadzi膰. 鈥 Przerwa艂 na chwil臋. 鈥 Chyba 偶e chcesz po prostu wsi膮艣膰 do rydwanu i umrze膰 na torze z up艂ywu krwi albo kiedy twoje skruszone 偶ebra zapadn膮 si臋 do 艣rodka i nie pozwol膮 ci oddycha膰? Bohaterski koniec? O to chodzi?

Skorcjusz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, nieco zbyt energicznie. Skrzywi艂 si臋 i przy­艂o偶y艂 r臋k臋 do boku. Nast臋pnie zakl膮艂 z wielkim uczuciem, blu藕ni膮c i swoje­mu b贸stwu, i kontrowersyjnemu synowi d偶adyckiego boga.

A zatem nast臋pny tydzie艅? Drugi dzie艅 wy艣cig贸w?

Zostaniesz w 艂贸偶ku przez dwadzie艣cia lub trzydzie艣ci dni, wo藕nico, a potem zaczniesz bardzo ostro偶nie chodzi膰 i wykonywa膰 inne ruchy. W tym 艂贸偶ku czy w innym, to dla mnie nie ma znaczenia. Nie chodzi tylko o 偶ebra. Zosta艂e艣 ugodzony no偶em.

No tak, wiem. Bola艂o.

I musi si臋 czysto wygoi膰, bo inaczej mo偶esz umrze膰 od wysi臋ku spo­wodowanego zapaleniem. Opatrunek trzeba bada膰 i zmienia膰 co drugi dzie艅 przez dwa tygodnie, trzeba robi膰 艣wie偶e ok艂ady i nie dopuszcza膰 do dalsze­go krwawienia. W ka偶dym razie musz臋 jeszcze raz ods膮czy膰 ran臋 鈥 nawet jej nie zaszy艂em i nie zrobi臋 tego przez kilka dni. Przez jaki艣 czas b臋dziesz odczuwa艂 ogromne niedogodno艣ci.

M臋偶czyzna patrzy艂 na niego uwa偶nie. Z niekt贸rymi lud藕mi najlepiej by膰 szczerym. Rustem ci膮gn膮艂:

Jestem 艣wiadom, 偶e wy艣cigi w waszym hipodromie s膮 wa偶ne, ale do lata nie b臋dziesz bra艂 w nich udzia艂u i by艂oby najlepiej, gdyby艣 si臋 z tym po­godzi艂. Czy nie by艂oby tak samo, gdyby艣 wypad艂 z rydwanu i z艂ama艂 nog臋?

Wo藕nica zamkn膮艂 oczy.

Nie tak samo, ale rozumiem, co chcesz powiedzie膰. 鈥 Zn贸w spoj­rza艂 na Rustema. Oczy mia艂 naprawd臋 czyste. 鈥 Nie okazuj臋 ci odpowied­niej wdzi臋czno艣ci. By艂 艣rodek nocy, a ty nie mia艂e艣 czasu si臋 przygotowa膰. Najwyra藕niej 偶yj臋. 鈥 U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. 鈥 I potrafi臋 by膰 trudny. Dzi臋kuj臋 ci. Czy zechcia艂by艣 kaza膰 przynie艣膰 mi papier i wys艂a膰 dyskretne­go pos艂a艅ca do senatora Bonosa z wiadomo艣ci膮, 偶e tu jestem?

M臋偶czyzna umiej膮cy si臋 wys艂awia膰. Zupe艂nie niepodobny do zapa艣ni­k贸w, akrobat贸w czy wolty偶er贸w, kt贸rych Rustem zna艂 w domu.

Pacjent pos艂usznie dostarczy艂 pr贸bk臋 moczu i lekarz zobaczy艂, 偶e jego barwa jest, zgodnie z przewidywaniami, czerwona, lecz nie w stopniu alar­muj膮cym. Zmiesza艂 kolejn膮 dawk臋 艣rodka nasennego, kt贸ry wo藕nica przy­j膮艂 ca艂kiem pos艂usznie. Nast臋pnie zn贸w ods膮czy艂 ran臋, starannie spraw­dzaj膮c przep艂yw cieczy i jej barw臋. Na razie nic niepokoj膮cego.

Rustem pomy艣la艂, 偶e ludzie tacy jak ten, kt贸rzy cz臋sto do艣wiadczaj膮 b贸lu, znaj膮 potrzeby w艂asnego cia艂a. Zmieni艂 opatrunek, uwa偶nie przy­gl膮daj膮c si臋 krwi skrzepni臋tej wok贸艂 rany. Wci膮偶 krwawi艂a, ale niezbyt ob­ficie. Pozwoli艂 sobie na przeb艂ysk zadowolenia. Mimo wszystko czeka ich jeszcze d艂uga droga.

Zszed艂 na d贸艂. Czekali na niego pacjenci. Sze艣cioro, na kt贸rych si臋 zgo­dzi艂. Dzisiaj by艂a to po prostu pierwsza sz贸stka w kolejce; najszybciej jak si臋 da, postara si臋 wymy艣le膰 bardziej precyzyjny system. Pierwsze omeny ranka sprawdzi艂y si臋, nawet tu, w艣r贸d niewiernych d偶adyt贸w. Wydarzenia rozwijaj膮 si臋 bardzo pomy艣lnie.

Tego pierwszego popo艂udnia zbada艂 kupca umieraj膮cego z powodu guza w偶eraj膮cego mu si臋 w 偶o艂膮dek. Rustem nie potrafi艂 niczego zaproponowa膰, nawet swojej zwyk艂ej mikstury na taki straszliwy b贸l, poniewa偶 nie wzi膮艂 jej z sob膮, a nie mia艂 tu kontakt贸w z osobami mieszaj膮cymi prywatne leki medyk贸w. Kolejne zadanie na nast臋pne kilka dni. Wykorzysta ch艂opaka se­natora. Zatrudni go jak s艂u偶膮cego, kt贸rego ten zabi艂. Przemawia艂o to do po­czucia ironii Rustema.

Patrz膮c na wychudzon膮, wymizerowan膮 posta膰 kupca, Rustem z 偶alem wypowiedzia艂 konieczne s艂owa: 鈥瀂 tym nie b臋d臋 walczy艂鈥. Wyja艣ni艂 bassanidzkie zasady post臋powania w takich przypadkach. Kupiec by艂 spokojny, nie okazywa艂 zaskoczenia. W oczach czai艂a mu si臋 艣mier膰. Cz艂owiek si臋 do tego przyzwyczaja艂, a jednak nigdy si臋 nie przyzwyczaja艂. Czarny Azal zawsze kr膮偶y艂 w艣r贸d 偶ywych w 艣wiecie stworzonym przez Peruna. Lekarz by艂 drobnym 偶o艂nierzem w ich nie ko艅cz膮cej si臋 wojnie.

Nast臋pna by艂a uperfumowana i delikatnie umalowana dworka, kt贸ra chyba tylko chcia艂a zobaczy膰, jak wygl膮da Rustem. Jej s艂u偶膮cy stan膮艂 za ni膮 w kolejce jeszcze przed 艣witem.

Takie rzeczy zdarza艂y si臋 do艣膰 cz臋sto, szczeg贸lnie kiedy lekarz przyby艂 w nowe miejsce. Znudzeni arystokraci, szukaj膮cy rozrywki. Kobieta chichota艂a i rozmawia艂a przez ca艂y czas badania, nawet mimo obecno艣ci Elity. Kiedy uj膮艂 uperfumowany przegub jej r臋ki, by dokona膰 pomiar贸w, przygryz艂a doln膮 warg臋 i popatrzy艂a na niego przez na wp贸艂 opuszczone rz臋sy. Trajkota艂a o wczorajszym weselu 鈥 akurat tym, na kt贸rym by艂 Rustem. Jej tam nie zaproszono; wydawa艂a si臋 tym ura偶ona. Jeszcze wi臋ksze niezadowolenie okaza艂a, kiedy lekarz o艣wiadczy艂, 偶e nie wykry艂 u niej 偶ad­nych dolegliwo艣ci wymagaj膮cych jego interwencji czy nast臋pnej wizyty.

Potem pojawi艂y si臋 dwie kobiety 鈥 jedna najwyra藕niej zamo偶na, druga raczej pospolita 鈥 skar偶膮ce si臋 na ja艂owe 艂ona. To te偶 by艂o normalne, kiedy lekarze przybywali do nowego miejsca. Nie ko艅cz膮ce si臋 poszukiwania ko­go艣, kto m贸g艂by pom贸c. Rustem potwierdzi艂, 偶e druga kobieta zap艂aci艂a zarz膮dcy i za ka偶dym razem w obecno艣ci Elity przeprowadza艂 badania tak, jak robili to ispaha艅scy lekarze (chocia偶 nigdy bassanidzcy, poniewa偶 nie wolno im by艂o ogl膮da膰 rozebranej kobiety). Obie pacjentki przyj臋艂y to ze niezm膮conym spokojem, chocia偶 Elita si臋 czerwieni艂a. Wchodz膮c w utar­te koleiny, Rustem zada艂 zwyk艂e pytania i doszed艂 鈥 w obu przypadkach do艣膰 szybko 鈥 do ko艅cowych wniosk贸w. 呕adna z kobiet nie wydawa艂a si臋 zaskoczona, co w tych sprawach cz臋sto mia艂o miejsce, chocia偶 tylko jedna z nich znajdowa艂a si臋 w sytuacji pozwalaj膮cej jej znale藕膰 w jego s艂owach pocieszenie.

Nast臋pnie obejrza艂 i wykry艂 鈥 jak si臋 tego spodziewa艂 鈥 dwie za膰my; zoperowa艂 je w艂asnymi narz臋dziami, 偶膮daj膮c za badanie, zabiegi i wizyty, kt贸re z艂o偶y w domach pacjent贸w, znaczn膮, rozmy艣lnie wy艣rubowan膮 sum臋.

W po艂owie popo艂udnia us艂ysza艂 ju偶 mn贸stwo plotek i wiedzia艂 o wiele wi臋cej, ni偶 naprawd臋 zamierza艂 o maj膮cym si臋 wkr贸tce zacz膮膰 sezonie wy­艣cigowym. B艂臋kitni i Zieloni, B艂臋kitni i Zieloni, Skorcjusz i Crescens. Na­wet ten umieraj膮cy cz艂owiek wspomnia艂 o obu wo藕nicach. Rustem uzna艂, 偶e saranty艅czycy maj膮 zbiorow膮 obsesj臋.

W pewnej chwili Elita wymkn臋艂a si臋 i wr贸ci艂a z dyskretn膮 wiadomo艣ci膮, 偶e cz艂owiek b臋d膮cy tematem tak wielu rozm贸w zn贸w zasn膮艂. Rustem po­zwoli艂 sobie na kr贸tk膮 chwil臋 rozrywki, wyobra偶aj膮c sobie reakcj臋 tych lu­dzi, gdyby wiedzieli, 偶e Skorcjusz le偶y na pi臋trze.

Wszyscy m贸wili, ale przynosili tylko trywialne informacje. Rustem po­my艣la艂, 偶e to si臋 zmieni. Ludzie zwierzaj膮 si臋 swoim lekarzom. To 膰wicze­nie wiele obiecywa艂o. Posun膮艂 si臋 do tego, 偶e u艣miechn膮艂 si臋 do Elity i po­chwali艂 j膮 za zachowanie. Zn贸w si臋 zaczerwieni艂a, patrz膮c w pod艂og臋. Kie­dy oddali艂 si臋 ostatni pacjent, Rustem te偶 wyszed艂 z pokoj贸w lekarskich, czuj膮c spore zadowolenie.

Czeka艂a na niego dwuosobowa delegacja z gildii lekarzy.

Jego nastr贸j bardzo szybko si臋 zmieni艂.

Obaj m臋偶czy藕ni wygl膮dali na oburzonych i dawali temu g艂o艣no wyraz: cudzoziemiec otworzy艂 praktyk臋 medyczn膮 w Sarancjum w prywatnym domu, nawet nie fatyguj膮c si臋 osobi艣cie do gildii ani nie pytaj膮c o pozwole­nie. Bior膮c pod uwag臋, 偶e znalaz艂 si臋 tu 鈥 oficjalnie 鈥 po to, by wyg艂asza膰 wyk艂ady, uczy膰 si臋, kupowa膰 r臋kopisy i dzieli膰 si臋 informacjami z zachod­nimi kolegami, ten gniew prawdopodobnie m贸g艂 mie膰 nast臋pstwa.

Rustem, w艣ciek艂y na siebie za to oczywiste niedopatrzenie, schroni艂 si臋 w niewiedz臋 i szczere przeprosiny... pochodzi tylko z ma艂ego miasteczka, nie mia艂 poj臋cia o z艂o偶ono艣ci sytuacji w wielkim mie艣cie, nie mia艂 naj­mniejszego zamiaru nikogo urazi膰 ani naruszy膰 prawa czy dobrych obycza­j贸w. Pacjenci zgromadzili si臋 na dworze, cho膰 on nie rozg艂asza艂 swojej obecno艣ci. Potwierdzi to zarz膮dca. Jego przysi臋ga 鈥 tak jak ich w艂asna w tradycji wielkiego Galinusa z Zachodu 鈥 zobowi膮zywa艂a go do udziela­nia pomocy. B臋dzie zaszczycony, mog膮c pojawi膰 si臋 w gildii. Natychmiast, je艣li mo偶na. Oczywi艣cie przestanie przyjmowa膰 pacjent贸w, je艣li go艣cie tego za偶膮daj膮. Jest ca艂kowicie w ich r臋kach. A przy okazji, mo偶e dostojni go艣cie zechc膮 razem z nim spo偶y膰 dzi艣 kolacj臋 w towarzystwie przewod­nicz膮cego senatu?

To ostatnie zapami臋tali najlepiej. Oczywi艣cie odm贸wili, ale zwr贸cili te偶 uwag臋 na to, gdzie si臋 Rustem zatrzyma艂. W czyim domu. Dost臋p do kory­tarzy w艂adzy. Mo偶liwo艣膰, 偶e jest kim艣, kogo nie nale偶y obra偶a膰.

Naprawd臋 mo偶na si臋 ubawi膰. Ludzie na ca艂ym 艣wiecie s膮 tacy sami.

Rustem odprowadzi艂 dw贸ch saranty艅skich lekarzy do drzwi i obieca艂, 偶e stawi si臋 w siedzibie gildii nazajutrz rano. Poprosi艂 o ich nieocenion膮 po­moc we wszystkich sprawach. Uk艂oni艂 si臋. Jeszcze raz wyrazi艂 skruch臋, a tak偶e zadowolenie z ich wizyty oraz nadziej臋 na to, 偶e podziel膮 si臋 z nim wiedz膮. Ponownie si臋 uk艂oni艂.

Zarz膮dca zamkn膮艂 drzwi z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Rustem, kt贸rego nawiedzi艂 nagle swawolny nastr贸j, mrugn膮艂 do niego.

A potem poszed艂 na g贸r臋, by zaj膮膰 si臋 siwizn膮 swojej brody (wymaga艂a regularnego odnawiania) i przebra膰 si臋 do kolacji w domu senatora. Pacjent poprosi艂, by Bonosus przyszed艂 tutaj. Prawdopodobnie tak si臋 stanie. Teraz Rustem mia艂 ju偶 niez艂e poj臋cie o znaczeniu rannego, kt贸ry spa艂 w s膮siednim pokoju. Wo藕nice i 艣wi臋ci m臋偶owie. Zastanawia艂 si臋, czy przy kolacji uda mu si臋 skierowa膰 rozmow臋 na mo偶liwo艣膰 wojny. Uzna艂, 偶e jeszcze na to za wcze艣nie. Dopiero przyby艂, wiosna ledwie si臋 zacz臋艂a. Z pewno艣ci膮 nic nie mo偶e si臋 szybko wydarzy膰. Poza wy艣cigami, pomy艣la艂.

Wydawa艂o si臋, 偶e wszyscy w Sarancjum 鈥 nawet umieraj膮cy 鈥 my艣l膮 o rydwanach. P艂ochy lud? Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮: to zbyt pochopna ocena, praw­dopodobnie chybiona. Lecz w swojej nowej roli obserwatora saranty艅czyk贸w dla kr贸la kr贸l贸w b臋dzie musia艂 uda膰 si臋 do hipodromu, jak lekarz od­wiedzaj膮cy pacjenta.

Przysz艂o mu nagle do g艂owy pytanie, czy Shaski lubi konie. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie wie, a poniewa偶 jest daleko od domu, nie mo偶e zapyta膰.

Na jaki艣 czas zmieni艂o to atmosfer臋 popo艂udnia.


Kiedy pojawi艂 si臋 senator, zachowywa艂 si臋 powa偶nie i energicznie. Nie skomentowa艂 zmian wprowadzonych do pokoi na parterze, wys艂ucha艂 spra­wozdania Rustema z poprzedniej nocy (w kt贸rym, zgodnie z obietnic膮, nie znalaz艂a si臋 偶adna wzmianka o synu senatora), a potem wszed艂 do pokoju Skorcjusza i starannie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Rustem poprosi艂, by nie przeci膮ga艂 wizyty, i Bonosus go pos艂ucha艂, wy­chodz膮c z pokoju w chwil臋 p贸藕niej. Oczywi艣cie nic nie wspomnia艂 o roz­mowie, kt贸r膮 przeprowadzi艂. Do jego g艂贸wnej rezydencji zostali zaniesieni w lektyce. Podczas kolacji Bonosus by艂 nadzwyczaj roztargniony.

Niemniej jednak wiecz贸r okaza艂 si臋 uroczy. Kiedy go艣cie weszli do domu, zostali pocz臋stowani winem przez czaruj膮ce c贸rki senatora, najwyra藕­niej dzieci poprzedniej 偶ony, jako 偶e ta obecna by艂a o wiele za m艂oda na ich matk臋. Obie dziewcz臋ta znikn臋艂y, zanim jeszcze go艣cie zostali poprowadze­ni do le偶anek.

Znajomo艣膰 takich rzeczy Rustem zawdzi臋cza艂 oczywi艣cie bardziej cza­som sp臋dzonym na ziemiach ispaha艅skich ni偶 jakimkolwiek spotkaniom w domu. Kerakek nie by艂 miejscem, gdzie przez ca艂y wiecz贸r grali niewi­doczni muzycy, a za ka偶d膮 le偶ank膮 czuwali nieskazitelni s艂u偶膮cy, czujni na najmniejsze sygna艂y biesiadnika. Pod g艂adkim przewodnictwem 偶ony senatora pozostali go艣cie 鈥 kupiec jedwabiu z Bassanii (uprzejmy gest) oraz dwaj patrycjusze z 偶onami 鈥 mile powitali Rustema. 呕ona senatora i pozo­sta艂e dwie kobiety, wszystkie eleganckie, opanowane i swobodne, by艂y o wiele rozmowniejsze ni偶 jakiekolwiek kobiety spotykane podczas podob­nych okazji w Ispahanie. Zadawa艂y mu mn贸stwo pyta艅 o jego wykszta艂ce­nie i rodzin臋, wyci膮ga艂y go na zwierzenia o przygodach w ispaha艅skich kra­inach. Tajemnice dalekiego Wschodu, pog艂oski o magii i bajecznych stwo­rzeniach by艂y tu najwyra藕niej 藕r贸d艂em fascynacji. Dyskretnie unikano w rozmowie okoliczno艣ci dramatycznego przybycia Rustema do Sarancjum zesz艂ego poranka; dramat zosta艂 przecie偶 spowodowany przez syna senato­ra, kt贸rego nigdzie nie by艂o wida膰.

Sta艂o si臋 jasne, 偶e nikt nie wie o r贸wnie dramatycznych nocnych wyda­rzeniach zwi膮zanych z wo藕nic膮. Bonosus nic nie m贸wi艂, a Rustem nie za­mierza艂 porusza膰 tej sprawy.

Lekarz jest co艣 winien swojemu pacjentowi.


*

Nast臋pnego ranka uda艂 si臋 do siedziby gildii w swojej najlepszej szacie i z lask膮, zaprowadzony przez jednego ze s艂u偶膮cych. Mia艂 z sob膮 list pole­caj膮cy, kt贸ry da艂 mu wieczorem senator przy ostatnim kielichu wina.

Rustem czyni艂 wszystkie konieczne gesty i uwagi, co sprawi艂o, 偶e zosta艂 przyj臋ty bardzo mi艂o. Panowa艂 pok贸j, a to przecie偶 byli cz艂onkowie jego zawodu. Nie zamierza艂 tu zosta膰 na tyle d艂ugo, by stworzy膰 jakie艣 zagro偶e­nie, a m贸g艂 si臋 okaza膰 przydatny. Zosta艂o ustalone, 偶e za dwa tygodnie wyg艂osi w siedzibie gildii wyk艂ad. Zezwolono mu na leczenie kilkorga pa­cjent贸w dziennie w przygotowanych pokojach oraz podano adresy dw贸ch aptek z zielarniami, gdzie mo偶na by艂o dosta膰 dok艂adnie zmieszane leki. Sprawa uczni贸w zosta艂a od艂o偶ona na p贸藕niej (sugestia nieco zbyt d艂ugiego pobytu?), ale Rustem ju偶 wcze艣niej zdecydowa艂, 偶e tak czy owak to b臋dzie musia艂o zaczeka膰, dop贸ki w domu przebywa wo藕nica.

I tak nada艂 bieg 鈥 艂atwiej, ni偶 m贸g艂 si臋 spodziewa膰 鈥 swojemu nowe­mu 偶yciu, podczas gdy w Sarancjum kwit艂a wiosna. Razem z bassanidzkim kupcem poznanym poprzedniego wieczoru odwiedzi艂 publiczn膮 艂a藕ni臋 i do­wiedzia艂 si臋, 偶e ma on kontakt z pos艂a艅cami wybieraj膮cymi si臋 do Kabadhu. Nic nie zosta艂o powiedziane wyra藕nie, wiele spraw obaj wywnioskowali.

W kilka dni p贸藕niej przysz艂a wiadomo艣膰 z Kabadhu, kt贸ra wiele zmieni艂a.

Przyni贸s艂 j膮 jeszcze jeden Bassanida. Pocz膮tkowo, kiedy zarz膮dca po­wiadomi艂 Rustema, 偶e w porannej kolejce pacjent贸w czeka jego rodak, le­karz po prostu za艂o偶y艂, i偶 jaki艣 wschodni kupiec postanowi艂 leczy膰 si臋 u me­dyka obznajomionego ze wschodnimi zwyczajami. Cz艂owiek ten by艂 trze­cim pacjentem Rustema tego dnia.

Kiedy wszed艂 do pokoju, skromnie ubrany i starannie ogolony, Rustem odwr贸ci艂 si臋 do niego z pytaj膮cym spojrzeniem i we w艂asnym j臋zyku zapy­ta艂 o zdrowie. Pacjent nic nie powiedzia艂, tylko wyj膮艂 z fa艂d贸w ubrania per­gamin i poda艂 go lekarzowi.

Nie by艂o 偶adnej oficjalnej piecz臋ci, mog膮cej stanowi膰 ostrze偶enie.

Rustem rozwin膮艂 pergamin i zacz膮艂 go czyta膰. Usiad艂, poczu艂, 偶e bled­nie; zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e ten rzekomy pacjent pilnie go obserwuje. Kie­dy sko艅czy艂 czyta膰, podni贸s艂 wzrok na przybysza.

M贸wienie sprawia艂o mu trudno艣膰. Odchrz膮kn膮艂.

Wiesz... wiesz, co tu jest napisane?

M臋偶czyzna skin膮艂 g艂ow膮.

Spal go 鈥 odezwa艂 si臋 mi艂ym g艂osem.

W pokoju sta艂 kosz z w臋glami; poranki by艂y jeszcze zimne. Rustem pod­szed艂 do niego i w艂o偶y艂 pergamin w p艂omienie, czekaj膮c, a偶 si臋 spali. Zn贸w spojrza艂 na cz艂owieka z Kabadhu.

By艂em... my艣la艂em, 偶e jestem tu obserwatorem.

M臋偶czyzna wzruszy艂 ramionami.

Potrzeby si臋 zmieniaj膮. 鈥 Wsta艂. 鈥 Dzi臋kuj臋 za pomoc, doktorze. Jestem pewien, 偶e zajmiesz si臋 moim... problemem.

Wyszed艂.

Rustem przez d艂u偶szy czas nie rusza艂 si臋 z miejsca, a potem przypo­mnia艂 sobie, 偶e s艂u偶膮cy Plauta Bonosa prawie na pewno na niego donosz膮, wi臋c zmusi艂 si臋 do wstania, do podj臋cia normalnych dzia艂a艅, cho膰 wszystko si臋 zmieni艂o.

Lekarz zgodnie ze z艂o偶on膮 przysi臋g膮 mia艂 stara膰 si臋 leczy膰 chorych, walczy膰 z Azalem, kiedy Nieprzyjaciel atakowa艂 cia艂a 艣miertelnych m臋偶­czyzn i kobiet.

Zamiast tego jego kr贸l, brat s艂o艅ca i ksi臋偶yc贸w, w艂a艣nie go poprosi艂, by kogo艣 zabi艂.

Nale偶a艂o ukry膰 wszelkie oznaki niepokoju. Rustem skoncentrowa艂 si臋 na pracy. W miar臋 up艂ywu poranka przekona艂 samego siebie, 偶e uzyskanie przez niego mo偶liwo艣ci zrobienia tego, o co zosta艂 poproszony, jest tak ma艂o prawdopodobne, i偶 z pewno艣ci膮 nie b臋dzie go mo偶na wini膰 za niepo­wodzenie. To w艂a艣nie powie po powrocie do domu.

Albo raczej prawie siebie o tym przekona艂.

Widzia艂 w Kerakeku kr贸la kr贸l贸w. Nie mo偶na powiedzie膰, by Wielkie­go Shirvana otacza艂a atmosfera pob艂a偶liwo艣ci dla tych, kt贸rzy mogliby powo艂ywa膰 si臋 na jakie艣... trudno艣ci w wykonaniu otrzymanych od niego rozkaz贸w.

W ma艂ym domu Plauta Bonosa Rustem sko艅czy艂 przyjmowa膰 poran­nych pacjent贸w i poszed艂 na g贸r臋. Uzna艂, 偶e czas zaszy膰 ran臋 wo藕nicy. Te­raz mia艂 ju偶 odpowiednie fibule z klamerkami na ko艅cach. Wykona艂 zabieg. Rutynowo, bez wysi艂ku. Na szcz臋艣cie nie wymaga艂o to 偶adnego my艣lenia.


Stale czeka艂 na pojawienie si臋 ropy, ale ku swej uldze nie dostrzega艂 zie­lonego wysi臋ku. Po kilku dniach gojenia si臋 rany prawie podj膮艂 decyzj臋 co do silniejszego obwi膮zania 偶eber. Pacjent s艂ucha艂 go we wszystkim, cho膰, co zrozumia艂e, by艂 zniecierpliwiony. Do艣wiadczenie Rustema wskazywa艂o, 偶e aktywni, sprawni m臋偶czy藕ni 藕le znosz膮 ob艂o偶n膮 chorob臋, a z racji tajem­nicy okrywaj膮cej jego obecno艣膰 w domku senatora ten pacjent nie m贸g艂 na­wet przyjmowa膰 go艣ci.

Bonosus widzia艂 si臋 z nim dwa razy, pod pretekstem odwiedzin u swego go艣cia z Bassanii, a raz noc膮 pojawi艂a si臋 jaka艣 posta膰 w p艂aszczu, kt贸ra okaza艂a si臋 niejakim Astorgiem, kim艣 wyra藕nie wa偶nym w grupie B艂臋kit­nych. Wysz艂o na jaw, 偶e wyniki pierwszego dnia wy艣cig贸w by艂y bardzo z艂e. Rustem nie pyta艂 o szczeg贸艂y, chocia偶, zauwa偶ywszy u swego pacjenta oznaki wzburzenia, tego wieczoru zmiesza艂 dla niego nieco mocniejsz膮 dawk臋 艣rodka uspokajaj膮cego. By艂 przygotowany na takie sytuacje.

Ca艂kowicie nie by艂 przygotowany na to, 偶e pewnego poranka w drugim tygodniu po przybyciu wo藕nicy zasta艂 jego sypialni臋 pust膮, z otwartym oknem.

Pod flaszk膮 na mocz le偶a艂a z艂o偶ona kartka. 鈥濳oniecznie przyjd藕 do hi­podromu. Jestem ci winien nieco rozrywki鈥 鈥 przeczyta艂 Rustem.

Flaszka by艂a pe艂na. Zerkn膮wszy na ni膮 ze zmarszczonymi brwiami, lekarz zauwa偶y艂, 偶e barwa p艂ynu jest zadowalaj膮ca. Podszed艂 do okna, zobaczy艂 drzewo rosn膮ce zupe艂nie blisko, grube konary jeszcze nie zas艂oni臋te przez p膮czkuj膮ce li艣cie. Sprawny m臋偶czyzna nie mia艂by problem贸w z przedosta­niem si臋 na drzewo i zej艣ciem na d贸艂. Kto艣 z nieodpowiednio obanda偶owa­nymi, fatalnie po艂amanymi 偶ebrami i g艂臋bok膮, jeszcze nie zagojon膮 ran膮 od no偶a...

Na parapecie Rustem zauwa偶y艂 krew.

Przygl膮daj膮c si臋 uwa偶niej niewielkiemu dziedzi艅cowi, zobaczy艂 na ka­mieniach cienki czerwony szlak prowadz膮cy do muru od ulicy. Spojrza艂 w niebo z nag艂ym gniewem. Perun i Pani na pewno wiedz膮 偶e lekarz ma ograniczone mo偶liwo艣ci dzia艂ania. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e poranek jest pi臋kny.

Postanowi艂, 偶e po przyj臋ciu pacjent贸w p贸jdzie tego popo艂udnia do hi­podromu, by obejrze膰 zmagania drugiego dnia wy艣cig贸w. 鈥濲estem Ci wi­nien nieco rozrywki鈥. Pos艂a艂 go艅ca do prze艂o偶onego senatu z pytaniem, czy Bonosus m贸g艂by mu pom贸c dosta膰 si臋 na trybuny.

Jako obcy w Sarancjum oczywi艣cie post臋powa艂 bardzo naiwnie, cho膰 by艂o to zrozumia艂e.

S艂u偶膮cy oznajmi艂 po powrocie, 偶e Plautus Bonosus ju偶 jest w hipodro­mie, w kathisma, cesarskiej lo偶y. Poranne wy艣cigi ogl膮da艂 sam cesarz; w po艂udnie oddali si臋 do pa艂acu, by zaj膮膰 si臋 wa偶niejszymi sprawami. Prze­wodnicz膮cy senatu zostanie w hipodromie ca艂y dzie艅 jako przedstawiciel pa艅stwa.

Wa偶niejsze sprawy. Od strony portu dobiega艂y krzyki i stukanie m艂ot­k贸w, s艂yszalne nawet tak daleko w g艂臋bi l膮du, pod murami.

Przygotowywano statki do wyp艂yni臋cia. Podobno tutaj i w Deapolis, po drugiej stronie cie艣niny, zebra艂o si臋 dziesi臋膰 tysi臋cy 偶o艂nierzy piechoty i ka­walerii. Kilka dni temu jeden z pacjent贸w powiedzia艂 Rustemowi, 偶e w Megarium na zachodzie podobno gromadzi si臋 taka sama armia. Cesarstwo naj­wyra藕niej stoi na kraw臋dzi wojny, inwazji, czego艣 nieopisanie dramatyczne­go i ekscytuj膮cego, chocia偶 na razie nic nie zosta艂o jeszcze og艂oszone.

Gdzie艣 w Mie艣cie zajmowa艂a si臋 swoimi sprawami kobieta, rozkaz zabi­cia kt贸rej otrzyma艂 Rustem.

Osiemdziesi膮t tysi臋cy saranty艅czyk贸w ogl膮da艂o w hipodromie wy艣cigi rydwan贸w. Rustem zastanawia艂 si臋, czy ona te偶 tam b臋dzie.



Rozdzia艂 9


Cesarzowa Sarancjum przysz艂a po Crispina, by pokaza膰 mu delfi­ny w艣r贸d wysepek w cie艣ninie w艂a艣nie tego ranka, kiedy znajduj膮c si臋 w nastroju, kt贸rego wola艂by nie okre艣la膰, zaczyna艂 na kopule prac臋 nad wizerunkami swoich c贸rek.

Gdy Pardos, kt贸ry pracowa艂 obok, dotkn膮艂 jego ramienia i pokaza艂 pal­cem, Crispin spojrza艂 w d贸艂 z wysokiego rusztowania i odczu艂 wyra藕ne przyci膮ganie osobowo艣ci Alixany. Przez chwil臋 patrzy艂 na Ilandr臋 umiesz­czon膮 na kopule 鈥 stanowi艂a cz臋艣膰 tego 艣wi臋tego miejsca i jego wizerun­k贸w 鈥 a potem na s膮siedni膮 powierzchni臋, gdzie na w艂asn膮 inkarnacj臋 z jego pami臋ci i mi艂o艣ci czeka艂y dziewczynki. Nada swym c贸rkom form臋 w innej postaci, w 艣wietle i szkle, tak jak Zoticus nadawa艂 duszom cielesn膮 posta膰 w sztucznych ptakach swej alchemicznej sztuki.

Czy nie jest to jedynie inny rodzaj alchemii albo pr贸ba osi膮gni臋cia takie­go efektu?

Pardos sta艂 przy barierce i z niepokojem wodzi艂 wzrokiem od cesarzo­wej do Crispina. Po nieca艂ych dw贸ch tygodniach pobytu w Mie艣cie jego terminator 鈥 teraz wsp贸艂pracownik 鈥 by艂 najwyra藕niej 艣wiadom, co to znaczy, kiedy na marmurowej posadzce czeka na cz艂owieka cesarzowa.

Crispin, podobnie jak architekt Artibasos, otrzyma艂 w ci膮gu zimy zapro­szenia na dwa du偶e bankiety w Pa艂acu Atteni艅skim, ale od jesieni nie roz­mawia艂 prywatnie z Alixan膮. Raz kiedy艣 tu przysz艂a, by zobaczy膰, co si臋 dzieje na kopule, i sta艂a bardzo blisko miejsca, w kt贸rym stan臋艂a teraz. Cri­spin pami臋ta艂, 偶e zszed艂 do niej, zszed艂 do nich wszystkich.

Nie m贸g艂 zaprzeczy膰, 偶e serce zacz臋艂o mu szybciej bi膰. Najlepiej jak umia艂 wyczy艣ci艂 r臋ce z gipsu i wapna, a szmatk膮 zatkni臋t膮 za pas wytar艂 lek­ko krwawi膮cy, skaleczony palec. Odrzuci艂 szmatk臋 i nawet pozwoli艂 Pardosowi poprawi膰 i otrzepa膰 sobie tunik臋, chocia偶 kiedy m艂odzieniec si臋gn膮艂 do w艂os贸w Crispina, odtr膮ci艂 pomocn膮 r臋k臋.

Jednak偶e schodz膮c w d贸艂, przystan膮艂 na drabinie na tyle d艂ugo, by same­mu przeci膮gn膮膰 palcami po w艂osach. Nie mia艂 poj臋cia, czy to cokolwiek po­lepszy艂o.

Najwyra藕niej nie. Cesarzowa Sarancjum, bogato, cho膰 powa偶nie ubrana w d艂ug膮 b艂臋kitn膮 tunik臋 艣ci膮gni臋t膮 z艂otym pasem i purpurowy p艂aszcz do kolan, za bi偶uteri臋 maj膮c jedynie pier艣cienie i kolczyki, u艣miechn臋艂a si臋 do niego z rozbawieniem. Kiedy ukl膮k艂 przed ni膮, si臋gn臋艂a r臋k膮 w d贸艂 i przy­g艂adzi艂a jego straszliwie rozczochrane, rude w艂osy, by nieco bardziej paso­wa艂y do jej wyobra偶e艅 na temat w艂a艣ciwej m臋skiej fryzury.

Oczywi艣cie wiatr w przesmykach zniweczy moje wysi艂ki 鈥 mruk­n臋艂a g艂osem od razu zapadaj膮cym w pami臋膰.

W jakich przesmykach? 鈥 zapyta艂 Crispin, wstaj膮c na jej znak.

I tak si臋 dowiedzia艂, 偶e wci膮偶 my艣li o delfinach, o kt贸rych m贸wi艂a p贸艂 roku wcze艣niej podczas jego pierwszego wieczoru w pa艂acu. Odwr贸ci艂a si臋 i przesz艂a spokojnie obok chyba dwudziestu wci膮偶 kl臋cz膮cych rzemie艣lni­k贸w i robotnik贸w. Crispin szed艂 za ni膮, odczuwaj膮c podniecenie i maj膮c po­czucie zagro偶enia 鈥 tak jak zawsze w obecno艣ci tej kobiety.

Na zewn膮trz czekali ludzie w strojach gwardii cesarskiej. W lektyce, do kt贸rej wsiad艂 z cesarzow膮 Sarancjum, znalaz艂 si臋 nawet p艂aszcz dla niego. To wszystko dzia艂o si臋 bardzo szybko. Tragarze unie艣li lektyk臋 i ruszyli w drog臋. Zachowanie Alixany by艂o neutralne, ca艂kowicie pragmatyczne: je­偶eli Crispin ma dla niej wykona膰 mozaik臋 z delfinami wyskakuj膮cymi z morza, to najpierw powinien je zobaczy膰. U艣miechn臋艂a si臋 do niego s艂odko z przeciwnego ko艅ca lektyki ocienionej zas艂onami. Crispinowi nie uda艂o si臋 odpowiedzie膰 jej u艣miechem. W cieple wy艣cielonego poduszkami wn臋trza nie mo偶na by艂o nie czu膰 woni jej perfum.

Nied艂ugo potem Crispin znalaz艂 si臋 w d艂ugiej, w膮skiej cesarskiej 艂odzi 偶aglowej 艣migaj膮cej przez zat艂oczony port na szersze wody, gdzie cich艂a kakofonia towarzysz膮ca budowie statk贸w oraz za艂adunkowi i wy艂adunkowi beczek i skrzy艅 z towarami. Bia艂o-purpurowe 偶agle chwyci艂y czysty wiatr.

Alixana sta艂a przy relingu i patrzy艂a na oddalaj膮cy si臋 port. Za nim wznosi艂o si臋 jaskrawe w s艂o艅cu Sarancjum, jego kopu艂y, wie偶e, st艂oczone domy z drewna i kamienia. Teraz dawa艂 si臋 s艂ysze膰 jeszcze jeden d藕wi臋k: tego dnia w hipodromie 艣ciga艂y si臋 rydwany. Crispin spojrza艂 na s艂o艅­ce. Odbywa艂 si臋 zapewne sz贸sty albo si贸dmy wy艣cig, potem nast膮pi po­艂udniowa przerwa i zawody popo艂udniowe. Skorcjusz z B艂臋kitnych si臋 nie odnalaz艂. Miasto m贸wi艂o o tym z takim samym podekscytowaniem jak o wojnie.

Crispin sta艂 niepewnie za cesarzow膮. Nie lubi艂 p艂ywania 艂odzi膮, ale ta sun臋艂a po wodzie swobodnie, prowadzona pewn膮 r臋k膮, a wiatr nie by艂 jesz­cze silny. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e s膮 jedynymi pasa偶erami. Z wysi艂kiem ode­rwa艂 my艣li od rusztowania i swoich c贸reczek, od wymaga艅 tego dnia.

Alixana odezwa艂a si臋, nie odwracaj膮c g艂owy:

Wys艂a艂e艣 do Vareny wiadomo艣膰 o tym, co si臋 zbli偶a? Do znajo­mych, rodziny?

Wymagania tego dnia najwyra藕niej b臋d膮 inne.

Pami臋ta艂, 偶e cesarzowa potrafi pos艂ugiwa膰 si臋 bezpo艣rednio艣ci膮 jak bro­ni膮. Prze艂kn膮艂 艣lin臋. Po c贸偶 udawa膰?

Napisa艂em dwa listy, do matki i najbli偶szego przyjaciela... ale nie ma to wielkiego znaczenia. Wszyscy wiedz膮 o zagro偶eniu.

To oczywiste. Dlatego ta 艣liczna m艂oda kr贸lowa przys艂a艂a ci臋 tu z wiadomo艣ci膮, a potem sama si臋 pojawi艂a. I co ona ma do powiedzenia o tym... wszystkim? 鈥 Cesarzowa pokaza艂a r臋k膮 na statki st艂oczone za nimi w zatoce. W powietrzu za ruf膮 kr膮偶y艂y mewy.

Nie mam poj臋cia 鈥 odpar艂 zgodnie z prawd膮 Crispin. 鈥 Przypusz­czam, 偶e wiesz to o wiele lepiej ode mnie, po trzykro膰 wyniesiona.

Spojrza艂a wtedy na niego przez rami臋 i lekko si臋 u艣miechn臋艂a.

Lepiej b臋dziesz widzia艂 przy relingu, chyba 偶e patrzenie w d贸艂 na fale przyprawia ci臋 o md艂o艣ci. Powinnam by艂a zapyta膰 wcze艣niej...

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i 艣mia艂o post膮pi艂 do przodu. Spienione fale umyka艂y spod burt 艂odzi. S艂o艅ce sta艂o wysoko, odbijaj膮c si臋 od powierzchni morza i tworz膮c t臋cze w rozpylonej wodzie. Crispin us艂ysza艂 jakby trzask i pod­ni贸s艂szy g艂ow臋, zobaczy艂, jak 偶agiel wype艂nia si臋 wiatrem. Nabierali szyb­ko艣ci. Crispin po艂o偶y艂 na relingu obie d艂onie.

Zapewne ich ostrzeg艂e艣? W tych dw贸ch listach 鈥 mrukn臋艂a Alixana.

A dlaczego moje ostrze偶enia mia艂yby tu co艣 zmieni膰? 鈥 zapyta艂, nie ukrywaj膮c goryczy. 鈥 Co mog膮 zrobi膰 zwykli ludzie w razie inwazji, cesa­rzowo? Oni nie maj膮 偶adnej w艂adzy, 偶adnej mo偶liwo艣ci wp艂ywania na losy 艣wiata. To moja matka i najbli偶szy przyjaciel.

Przez chwil臋 patrzy艂a na niego w milczeniu. Na ciemnych w艂osach uj臋­tych w z艂ocist膮 siatk臋 mia艂a teraz kaptur. Surowo艣膰 stroju podkre艣la艂a jej rysy, wysokie ko艣ci policzkowe, idealn膮 cer臋, ogromne, ciemne oczy. Cri­spin pomy艣la艂 nagle o smuk艂ej r贸偶y, kt贸r膮 widzia艂 w jej komnacie. Poprosi艂a go o co艣 trwalszego 鈥 z艂ota r贸偶a m贸wi艂a o krucho艣ci pi臋kna, a mozaika o tym, co mo偶e si臋 zachowa膰. To by艂a sztuka aspiruj膮ca do trwa艂o艣ci.

Pomy艣la艂 o D偶adzie osypuj膮cym si臋 powoli z kopu艂y w sauradyjskiej kaplicy na skraju Drzewielasu, o tesserach spadaj膮cych w przefiltrowanym 艣wietle.

Na 艣wiat mo偶na wp艂ywa膰... w nieoczekiwany spos贸b, Caiusie Crispusie 鈥 powiedzia艂a Alixana. 鈥 Cesarz w艂a艣ciwie mia艂 nadziej臋 na takie listy. Dlatego zapyta艂am. On uwa偶a, 偶e bior膮c pod uwag臋 chaos panuj膮cy w Varenie, Rhodianie mog膮 powita膰 nasze przybycie z ulg膮. A poniewa偶 wyp艂ywamy w imieniu waszej kr贸lowej, istnieje pewna nadzieja, 偶e wielu Ant贸w mo偶e nie przyst膮pi膰 do walki. Chce, 偶eby mieli czas na zastanowienie si臋 nad mo偶liwymi... posuni臋ciami.

Przysz艂o mu nagle do g艂owy, 偶e cesarzowa m贸wi tak, jakby on wiedzia艂, 偶e zosta艂a og艂oszona inwazja. Nic takiego jednak nie mia艂o miejsca. Crispin spojrza艂 na ni膮 z sercem rozedrganym od k艂臋bi膮cych si臋 emocji.

Rozumiem. A zatem nawet listy do bliskich stanowi膮 cz臋艣膰 planu?

Spojrza艂a mu w oczy.

A dlaczego nie mia艂oby tak by膰? On my艣li w taki w艂a艣nie spos贸b. Czy nie potrafi膮c tego zrobi膰, dowodzimy, 偶e nie mia艂 racji? Cesarz usi艂uje zmieni膰 znany nam 艣wiat. Czy pos艂ugiwanie si臋 przy tak wielkim zadaniu wszelkimi dost臋pnymi 艣rodkami jest jakim艣 wykroczeniem?

Crispin potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na morze.

P贸艂 roku temu powiedzia艂em ci, cesarzowo, 偶e jestem rzemie艣lni­kiem. Nie potrafi臋 nawet zgadywa膰 tych rzeczy.

Nie prosi艂am ci臋 o to 鈥 odpar艂a do艣膰 艂agodnym tonem. Crispin po­czu艂, 偶e si臋 czerwieni. Cesarzowa zawaha艂a si臋. Te偶 popatrzy艂a na fale i rzek艂a nieco sztywno: 鈥 Ma to zosta膰 formalnie og艂oszone dzi艣 po po艂u­dniu. W hipodromie, przez mandatora po ostatnim wy艣cigu dnia. Inwazja Bachiary w imieniu kr贸lowej Gisel, by odzyska膰 Rhodias i po艂膮czy膰 roz­dzielone imperium. Czy偶 nie brzmi to wspaniale?

Crispin zadr偶a艂 w ciep艂ym powietrzu s艂onecznego dnia, a potem poczu艂 pieczenie, jakby dotkn臋艂o go rozpalone 偶elazo. Zamkn膮艂 oczy przed nag艂膮, 偶yw膮 wizj膮: p艂omienie pustosz膮ce Varen臋, po偶eraj膮ce drewniane domy jak chrust na letnie ognisko.

Wszyscy o tym wiedzieli, ale...

Ale w g艂osie stoj膮cej obok niego kobiety by艂a jaka艣 nuta, co艣 rysuj膮cego si臋 w jej profilu, nawet os艂oni臋tym ciemnym kapturem. Zn贸w prze艂kn膮艂 艣li­n臋 i powiedzia艂:

Wspaniale? Dlaczego mam wra偶enie, 偶e ty tak nie s膮dzisz?

呕adnej widocznej reakcji, chocia偶 na ni膮 czeka艂.

Poniewa偶 pozwalam ci to dostrzec, Caiusie Crispusie. Chocia偶, praw­d臋 m贸wi膮c, nie bardzo wiem, dlaczego. Wyznaj臋, 偶e twoje... Patrz!

Nie doko艅czy艂a my艣li.

Zamiast tego pokazywa艂a co艣 r臋k膮. Crispin zd膮偶y艂 przypomnie膰 sobie, 偶e przede wszystkim jest aktork膮, a potem spojrza艂. Zobaczy艂, jak nad po­wierzchni臋 morza wyskakuj膮 delfiny, rozcinaj膮c powierzchni臋 wody i wy­ginaj膮c cia艂a w 艂uk przypominaj膮cy idealn膮 krzywizn臋 kopu艂y, 艣cigaj膮c si臋 z 艂odzi膮 przez wzburzon膮 wod臋. Wynurza艂o si臋 ich z wody p贸艂 tuzina, po kolei, jakby w ta艅cu u艂o偶onym dla teatru, jeden, potem dwa, potem chwila przerwy, a potem zn贸w g艂adki, radosny skok i plusk.

Rozbawione jak... dzieci? Rozkoszne jak tancerki, jak tancerka stoj膮ca obok niego. Powiernicy dusz zmar艂ych, tragarze Heladika, kiedy p艂on膮c, spad艂 do morza w rydwanie s艂o艅ca. Paradoks i tajemnica delfin贸w. 艢miech i ciemno艣膰. Wdzi臋k i 艣mier膰. Chcia艂a do swojej komnaty delfiny.

Patrzyli przez d艂ugi czas, a potem delfiny przesta艂y wyskakiwa膰 z wody; niewzruszone morze jak zawsze falowa艂o obok 艂odzi i pod ni膮, skrywaj膮c swoje sekrety.

Nie lubi膮 zbli偶a膰 si臋 zbytnio do wyspy 鈥 rzek艂a cesarzowa Alixana, zwracaj膮c g艂ow臋 w kierunku dziobu.

Crispin te偶 si臋 odwr贸ci艂.

Do wyspy? 鈥 zapyta艂.

Nieoczekiwanie blisko zobaczy艂 l膮d, g臋sto poro艣ni臋ty drzewami iglasty­mi. Kamienista pla偶a, drewniany pomost do zacumowania 艂odzi, dwaj m臋偶­czy藕ni w strojach gwardii cesarskiej. 呕adnych innych oznak czyjej艣 obec­no艣ci. Wsz臋dzie wok贸艂 krzyk mew w porannym powietrzu.

Mia艂am te偶 inny pow贸d dzisiejszej wycieczki 鈥 rzek艂a kobieta sto­j膮ca obok Crispina, ju偶 bez u艣miechu. Zdj臋艂a kaptur. 鈥 Cesarz nie lubi, kie­dy to robi臋. Uwa偶a, 偶e post臋puj臋... 藕le. Chc臋 jednak kogo艣 odwiedzi膰, za­nim armia wyruszy na morze. Upewni膰 si臋. Ty i delfiny dostarczyli艣cie mi dzi艣 pretekstu. Uzna艂am, 偶e mo偶na ci zaufa膰, Caiusie Crispusie. Masz co艣 przeciwko temu?

Oczywi艣cie nie czeka艂a na odpowied藕, po prostu m贸wi艂a mu tyle, ile uzna艂a za stosowne. Ziarenka wydzielane ze strze偶onego spichrza ich wiedzy. Waleriusz i Alixana. Chcia艂 si臋 rozz艂o艣ci膰, ale w jej zachowaniu i w nastroju, z kt贸rego go wyrwa艂a, by艂o co艣 dziwnego. Uzna艂a, 偶e mo偶na mu zaufa膰, ale nie powiedzia艂a, dlaczego chce to zrobi膰.

Nie zamierza艂 pyta膰. Tak czy owak odwr贸ci艂a si臋 i przesz艂a na drug膮 stron臋 艂odzi, gdzie za艂oga przygotowywa艂a si臋 do cumowania.

Crispin poszed艂 za cesarzow膮 z sercem zn贸w bij膮cym zbyt szybko i z obrazem wielkiego po偶aru Vareny nak艂adaj膮cym si臋 na wspomnienia, kt贸re obudzi艂 tego ranka z zamiarem nadania im kszta艂tu. Dwie dziewczyn­ki, cz臋艣膰 艣wiata stworzonego przez boga. Ich m艂odo艣膰 i ich 艣mier膰. Tam w艂a艣nie si臋 wybiera艂, a zamiast tego mia艂 przed sob膮 ten zwodniczy spok贸j b艂臋kitnego morza i nieba oraz ciemnozielonych drzew w 艣wietle poranka. 鈥濼y i delfiny dostarczyli艣cie mi dzi艣 pretekstu鈥.

Do czego?

Cumowanie odby艂o si臋 idealnie i prawie bezg艂o艣nie. Plusk fal i nawo­艂ywanie ptak贸w w powietrzu. Opuszczono trap i rozwini臋to szkar艂atny dy­wan dla cesarzowej. Formalno艣ci: by艂a, kim by艂a. Nigdy nie wolno o tym zapomnie膰. Nie wolno my艣le膰 o niej inaczej.

Zeszli na l膮d. Nieco z ty艂u sz艂o za nimi czterech 偶o艂nierzy. Obejrzawszy si臋 przez rami臋, Crispin zauwa偶y艂, 偶e s膮 uzbrojeni.

Cesarzowa wcale si臋 nie ogl膮da艂a; prowadzi艂a go 艣cie偶k膮 biegn膮c膮 od bia艂ych, okr膮g艂ych kamieni mi臋dzy sosny, kt贸re wkr贸tce przes艂oni艂y s艂o艅ce. Zrobi艂o si臋 ch艂odniej i Crispin owin膮艂 si臋 p艂aszczem.

Nie by艂o tu 偶adnego boga, 偶adnego emblematu, symbolu, inkarnacji. Jest niewysoka 艣miertelna kobieta o prostych plecach, za kt贸r膮 trzeba i艣膰 po sosnowych ig艂ach, w zapachu 偶ywicy; po nied艂ugim czasie 鈥 wyspa nie by艂a du偶a 鈥 艣cie偶ka urwa艂a si臋 na kraw臋dzi lasu i Crispin ujrza艂 skupisko budynk贸w. Jeden dom, trzy lub cztery mniejsze budynki, kapliczka ze s艂onecznym dyskiem wyrytym nad drzwiami. Po kilku krokach cesarzowa zatrzyma艂a si臋 na otwartej przestrzeni mi臋dzy drzewami a domami wybudo­wanymi przez ludzi i kiedy Crispin stan膮艂 obok, odwr贸ci艂a si臋 do niego.

Nie lubi臋 m贸wi膰 w ten spos贸b 鈥 odezwa艂a si臋 鈥 ale pami臋taj, 偶e je艣li powiesz komukolwiek o tym, co tu zobaczysz, zostaniesz zabity.

D艂onie Crispina zacisn臋艂y si臋 w pi臋艣ci. Znowu gniew, wbrew wszystkie­mu. On te偶 jest tym, kim jest, kim uczyni艂 go b贸g i strata.

Przeczysz sama sobie, po trzykro膰 wyniesiona.

Doprawdy?

Niepewny g艂os. Widzia艂, 偶e po dotarciu w to miejsce Alixana zacz臋艂a zdradza膰 oznaki napi臋cia. Nie rozumia艂 ani tego, ani niczego, co si臋 tu dzia艂o, ale nie dba艂 o to. Zamierza艂 sp臋dzi膰 ten dzie艅 na rusztowaniu, sam ze swoj膮 sztuk膮 i wspomnieniami dziewczynek.

Przed chwil膮 uzna艂a艣, 偶e mo偶na mi zaufa膰. Najwyra藕niej tak nie jest. Dlaczego nie zostawi艂a艣 mnie na 艂odzi? Dlaczego tu jestem, skoro grozi mi co艣 takiego, cesarzowo? Skoro ja stanowi臋 takie zagro偶enie? Jak膮 w tym odgrywam rol臋?

Patrzy艂a na niego w milczeniu. Twarz mia艂a bardzo blad膮. Excubitores zatrzymali si臋 dyskretnie w pewnej odleg艂o艣ci za nimi, na skraju drzew. Crispin zauwa偶y艂 teraz, 偶e w drzwiach mniejszych budynk贸w pojawili si臋 inni 偶o艂nierze. By艂o ich czterech i mieli na sobie stroje miejskiej prefektury. W najwi臋kszym domu nikt si臋 nie rusza艂. Z komin贸w unosi艂 si臋 dym.

Nie wiem 鈥 odpar艂a w ko艅cu cesarzowa Alixana. Patrzy艂a w g贸r臋 na Crispina. 鈥 To uczciwe pytanie, ale ja nie znam odpowiedzi. Wiem, 偶e... nie lubi臋 ju偶 tu przychodzi膰. On mnie przera偶a, sprowadza na mnie sny. Dlatego Petrus... dlatego cesarz nie chce, 偶ebym tu przyp艂ywa艂a.

W spokoju polany i tego najwi臋kszego domu by艂o co艣 niesamowitego. Crispin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wszystkie okiennice s膮 zamkni臋te. Do 艣rodka na pewno nie dociera blask s艂o艅ca.

W imi臋 D偶ada, kto tam jest? 鈥 zapyta艂 zbyt g艂o艣no. Wydawa艂o si臋, 偶e jego g艂os zazgrzyta艂 w czekaj膮cym powietrzu.

Ciemne oczy Alixany by艂y ogromne.

D偶ad ma z nim niewiele wsp贸lnego 鈥 odpar艂a. 鈥 Jest tu Daleinus. Brat Styliane. Najstarsze dziecko.


* * *

Rustem wola艂by temu zaprzeczy膰, ale obie jego 偶ony i wszyscy jego na­uczyciele opisywali go (czasami z rozbawieniem) jako cz艂owieka upartego i samowolnego. Trudno by艂o wybi膰 mu z g艂owy raz powsta艂膮 w niej my艣l.

Kiedy zatem do domu pod murami wr贸ci艂 s艂u偶膮cy Plauta Bonosa z wia­domo艣ci膮, 偶e senator ju偶 jest w艣r贸d t艂um贸w zgromadzonych w hipodromie i nie mo偶e pom贸c, Rustem wzruszy艂 ramionami, wr贸ci艂 do poprawiania wyk艂adu, kt贸ry mia艂 wkr贸tce wyg艂osi膰, ale nied艂ugo potem od艂o偶y艂 go, nie­cierpliwie naci膮gn膮艂 buty, w艂o偶y艂 p艂aszcz i wyruszy艂 z dwoma stra偶nikami, by osobi艣cie z艂o偶y膰 wizyt臋 w domu Bonosa.

Opustosza艂e ulice wygl膮da艂y niesamowicie. Wiele warsztat贸w zamkni臋­to na g艂ucho, targowiska by艂y prawie ciche, gospody i jad艂odajnie 艣wieci艂y pustkami. Po drodze Rustem s艂ysza艂 dochodz膮cy z daleka g艂uchy, nieprzy­jemny d藕wi臋k, nieprzerwany ryk, co pewien czas wznosz膮cy si臋 jeszcze bardziej. Pomy艣la艂, 偶e gdyby nie 艣wiadomo艣膰, co to jest, d藕wi臋k by艂by prze­ra偶aj膮cy. W艂a艣ciwie m贸g艂 by膰 przera偶aj膮cy, nawet je艣li by艂o wiadomo, co to jest.

Teraz chcia艂 obejrze膰 wy艣cigi. Wiedzie膰, co robi jego pacjent. Uzna艂 na­wet, 偶e jego obecno艣膰 jest poniek膮d obowi膮zkowa. A je艣li ten d偶adycki wo藕nica zamierza si臋 zabi膰 鈥 a po przekroczeniu pewnej granicy 偶aden le­karz nic nie m贸g艂 na to poradzi膰 鈥 to Rustem by艂 ciekaw, w jaki spos贸b. W sumie znalaz艂 si臋 na Zachodzie po to, by spr贸bowa膰 zrozumie膰 tych lu­dzi. A przynajmniej po to tu przyby艂, tak widzia艂 swoj膮 rol臋. Nad swoim ostatnim zadaniem stara艂 si臋 nie zastanawia膰. Mia艂 niejasn膮 nadziej臋, 偶e okoliczno艣ci jako艣 sprawi膮, 偶e problem sam zniknie.

Najwyra藕niej by艂o niemo偶liwe, by Bassanida tak po prostu wszed艂 do hipodromu. Mo偶e mog艂aby pom贸c gildia lekarzy, gdyby j膮 zawiadomi膰 od­powiednio wcze艣niej, ale Rustem nie mia艂 poj臋cia, 偶e jego pacjent opu艣ci pok贸j, wykorzystuj膮c okno, drzewo i mur dziedzi艅ca, znacz膮c przy tym swoj膮 tras臋 krwi膮.

W takim przypadku trzeba by艂o si臋gn膮膰 do pot臋偶niejszych powi膮za艅 osobistej natury. Rustem szuka艂 Cleandra.

Wiedzia艂 od niego samego, 偶e za kar臋 za wywo艂anie incydentu, w kt贸­rym zgin膮艂 Nishik, Bonosus zakaza艂 synowi przychodzi膰 na pi臋膰 pierw­szych wy艣cig贸w sezonu. Mo偶na by polemizowa膰 ze zr贸wnaniem 艣mierci cz艂owieka (nawet cudzoziemca, nawet s艂u偶膮cego) ze strat膮 pi臋ciu dni roz­rywki, ale nie to stanowi艂o przedmiot troski Rustema tego dnia.

Tego dnia chcia艂 przekona膰 matk臋 Cleandra, by odwo艂a艂a zakaz m臋偶a. Znaj膮c przypisy do tekst贸w zachodnich lekarzy, doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e w staro偶ytnym Rhodias wola m臋偶czyzny bezwzgl臋dnie wi膮za艂a 偶on臋 i dzieci 鈥 a偶 do 艣mierci. Kiedy艣 ojciec m贸g艂 za偶膮da膰 od pa艅stwa eg­zekucji syna za proste niepos艂usze艅stwo.

By艂 kr贸tki okres w dawnych czasach na Zachodzie, kiedy w czym艣 ta­kim widziano cnot臋, wzorow膮 dyscyplin臋 i prawo艣膰, z kt贸rych rodzi艂o si臋 cesarstwo. Rustem by艂 przekonany, 偶e w nowoczesnym Sarancjum Waleriusza i cesarzowej Alixany kobiety mog膮 mie膰 w domu nieco wi臋ksz膮 w艂adz臋. Mia艂 powody s膮dzi膰, 偶e ch艂opak jest zapalonym kibicem wy艣ci­g贸w. Je艣li kto艣 wiedzia艂, jak si臋 dosta膰 do hipodromu 鈥 przynajmniej po po艂udniu, jako 偶e poranek ju偶 si臋 ko艅czy艂 鈥 to tym kim艣 na pewno jest Cleander. Rustem b臋dzie jednak potrzebowa艂 zgody jego macochy.

Kiedy pojawi艂 si臋 u drzwi, zarz膮dca natychmiast da艂 zna膰 swojej pani. Thenais Sistina, zupe艂nie spokojna i ch艂odno elegancka, przywita艂a go w swoim pokoju porannym 艂askawym u艣miechem, odsuwaj膮c na bok pi贸ro i papier. Najwyra藕niej potrafi czyta膰 i pisa膰.

Rustem przeprosi艂, porozmawia艂 o pogodzie, wyja艣ni艂, 偶e pragnie obej­rze膰 wy艣cigi.

Wtedy okaza艂a zaskoczenie 鈥 ledwie zauwa偶alnym b艂yskiem w oku i przymkni臋ciem powiek.

Doprawdy? 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Nie spodziewa艂am si臋, 偶e zainteresuj膮 ci臋 igrzyska. Wyznaj臋, 偶e mnie niezbyt poci膮gaj膮. Ha艂as i kurz, a na trybu­nach cz臋sto dochodzi do przemocy.

呕adna z tych rzeczy nie poci膮ga i mnie 鈥 zgodzi艂 si臋 Rustem.

Przypuszczam jednak, 偶e w tym wszystkim tkwi jaki艣 element wido­wiska. C贸偶, nie omieszkam poinformowa膰 m臋偶a, 偶e chcia艂by艣 mu towarzy­szy膰 podczas nast臋pnego dnia wy艣cig贸w... za jaki艣 tydzie艅 czy dwa, je艣li dobrze rozumiem, jak si臋 to wszystko odbywa.

Rustem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Chcia艂bym obejrze膰 wy艣cigi dzi艣 po po艂udniu.

Thenais Sistina zrobi艂a zmartwion膮 min臋.

Nie widz臋 偶adnego sposobu na dostarczenie wiadomo艣ci do m臋偶a na czas. Jest w kathisma, w orszaku cesarza.

Rozumiem. Zastanawia艂em si臋, czy mo偶e Cleander m贸g艂by...? Jako uprzejmo艣膰 i wielk膮 przys艂ug臋...

呕ona senatora patrzy艂a na niego przez d艂u偶sz膮 chwil臋.

Dlaczego dzisiaj, i to tak pilnie, je艣li mog臋 zapyta膰?

To wymaga艂o pope艂nienia niedyskrecji. Zwa偶ywszy na otwarte z rana okno i fakt, 偶e jest to 偶ona Bonosa, a ten ju偶 wie, Rustem czu艂 si臋 usprawie­dliwiony. W艂a艣ciwie lekarz powinien by膰 艣wiadkiem wyczyn贸w swego pa­cjenta. Nikt inny 偶adn膮 miar膮 nie m贸g艂 zna膰 dok艂adnej natury jego obra偶e艅. Mo偶na powiedzie膰, 偶e Rustem nie dope艂ni艂by swoich obowi膮zk贸w, gdyby nie do艂o偶y艂 wszelkich stara艅, by stawi膰 si臋 w hipodromie.

Tak wi臋c oficjalnie wyjawi艂 偶onie Plauta Bonosa, 偶e jego pacjent, Skorcjusz z Soriyyi, z艂ama艂 lekarskie zalecenia i opu艣ci艂 swoje 艂贸偶ko w miejskim domu senatora, gdzie leczy艂 si臋 z ran. Bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e tego dnia odbywaj膮 si臋 wy艣cigi, nietrudno doj艣膰 do wniosku, dlaczego to zrobi艂 i gdzie mo偶e si臋 znajdowa膰.

Kobieta nie zareagowa艂a na t臋 wiadomo艣膰. O znikni臋ciu tego cz艂owieka mo偶e m贸wi膰 ca艂e Sarancjum, ale ona albo ju偶 wiedzia艂a od m臋偶a, gdzie on jest, albo rzeczywi艣cie by艂a oboj臋tna na los tych atlet贸w. Wezwa艂a jednak swego pasierba.

W chwil臋 p贸藕niej w drzwiach pojawi艂 si臋 ponury Cleander. Rustemowi przysz艂o do g艂owy, 偶e ch艂opak m贸g艂 ju偶 z艂ama膰 ojcowski zakaz i znikn膮膰 z domu, ale najwyra藕niej dwa tak wstrz膮saj膮ce wydarzenia zasz艂e jednej doby wystarczaj膮co go utemperowa艂y, by na razie by艂 pos艂uszny ojcu.

Jego macosze uda艂o si臋 za pomoc膮 kilku imponuj膮co precyzyjnych py­ta艅 wydoby膰 z poczerwienia艂ego m艂odzie艅ca wyznanie, 偶e to on zaprowa­dzi艂 wo藕nic臋 do Rustema w 艣rodku nocy, a tak偶e w jakich okoliczno艣ciach. Rustem si臋 tego nie spodziewa艂. Znakomicie kojarzy艂a fakty.

Nie m贸g艂 nie zauwa偶y膰 skr臋powania ch艂opaka, ale wiedzia艂 zarazem, 偶e on sam nie zdradzi艂 tu 偶adnej tajemnicy. Nawet nie wiedzia艂, 偶e incydent mia艂 miejsce przed domem tancerki. Nie zapyta艂 ani o to nie dba艂.

Ta kobieta jest niepokoj膮co bystra, to wszystko. Uzna艂, 偶e idzie to w pa­rze z jej bezstronno艣ci膮 i opanowaniem. Osoby potrafi膮ce panowa膰 nad swymi nami臋tno艣ciami, patrze膰 na 艣wiat ch艂odnym okiem, maj膮 najlepsze predyspozycje do my艣lenia w taki spos贸b. Oczywi艣cie ten sam ch艂贸d m贸g艂 stanowi膰 pow贸d, dla kt贸rego jej m膮偶 ma w innym domu w odleg艂ej cz臋艣ci miasta skrzyni臋 pe艂n膮 pewnych przyrz膮d贸w i zabawek. W sumie jednak 偶ona senatora Rustemowi si臋 podoba艂a. Poza tym takie same cechy usi艂owa艂 nada膰 swemu zachowaniu zawodowemu.

Nie spodziewa艂 si臋 jednak spotka膰 z czym艣 takim u kobiety.

Nie spodziewa艂 si臋 te偶, 偶e najwyra藕niej zechce si臋 ona wybra膰 do hi­podromu razem z nimi.

Ogromne skr臋powanie Cleandra zmieni艂o si臋 鈥 z szybko艣ci膮 w艂a艣ciw膮 m艂odo艣ci 鈥 w pe艂ne oszo艂omienia uniesienie, kiedy poj膮艂, 偶e macocha da­ruje mu cz臋艣膰 kary w imi臋 powinno艣ci wzgl臋dem go艣cia oraz zobowi膮za艅 samego Rustema jako lekarza. Powiedzia艂a, 偶e b臋dzie im towarzyszy膰, by mie膰 gwarancj臋 dobrego zachowania Cleandra i jego szybkiego powrotu do domu, a tak偶e by w razie konieczno艣ci s艂u偶y膰 doktorowi pomoc膮. Powie­dzia艂a, 偶e hipodrom mo偶e by膰 dla cudzoziemca niebezpiecznym miejscem.

Cleander mia艂 p贸j艣膰 tam przed nimi, bior膮c z sob膮 zarz膮dc臋, w razie ko­nieczno艣ci wy艂o偶enia jakich艣 pieni臋dzy powo艂uj膮c si臋 na imi臋 matki i wy­korzystuj膮c wszelkie podejrzane kontakty, jakie niew膮tpliwie ma w hi­podromie i w jego otoczeniu, by zdoby膰 odpowiednie miejsca po po艂udnio­wej przerwie 鈥 miejsca nie stoj膮ce i z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie w s膮siedztwie zwolennik贸w kt贸regokolwiek ze stronnictw czy kogokolwiek, czyje zacho­wanie mog艂oby by膰 niemi艂e. I w 偶adnym wypadku nie wolno mu ubra膰 si臋 na zielono. Czy Cleander zrozumia艂?

Zrozumia艂.

Czy p贸ki Cleander b臋dzie si臋 zajmowa艂 zdobywaniem miejsc w hipodro­mie, Rustem z Kerakeku zechce spo偶y膰 skromny po艂udniowy posi艂ek?

Zechce.

Thenais powiedzia艂a, 偶e maj膮 du偶o czasu na jedzenie, 偶e potem b臋dzie musia艂a przebra膰 si臋 w co艣 odpowiedniejszego do pokazania si臋 w艣r贸d lu­dzi, od艂o偶y艂a przybory do pisania i wsta艂a ze swego siedziska bez oparcia. Zachowywa艂a si臋 z niezm膮conym spokojem, precyzj膮, pewno艣ci膮 siebie, a postaw臋 mia艂a bez zarzutu. Przypomina艂a Rustemowi owe legendarne rhodia艅skie matrony sprzed czas贸w, kiedy Rhodias popad艂o w cesarsk膮 dekadencj臋, a potem ca艂kowicie upad艂o.

Zastanowi艂 si臋 nagle nad pytaniem 鈥 zaskakuj膮c samego siebie 鈥 czy gdyby Katyun albo D偶arita wychowa艂y si臋 w innym 艣wiecie, to czy mog艂y­by dopracowa膰 si臋 takiej rezerwy i w艂adzy. W Ispahanie, a ju偶 na pewno w Bassanii nie by艂o takich kobiet. Pa艂acowe intrygi w艣r贸d zamkni臋tych w jednym miejscu 偶on kr贸la kr贸l贸w by艂y ca艂kowicie inn膮 spraw膮. Pomy艣la艂 wtedy o swojej ma艂ej dziewczynce 鈥 i zmusi艂 si臋 do zmiany tematu. Wiel­kie szcz臋艣cie, kt贸re go spotka艂o, sprawia艂o jednocze艣nie, 偶e odbierano mu Iniss臋.

Perun i Anahita strzeg膮 艣wiata, Azala trzeba stale trzyma膰 w szachu. Nikt nie potrafi powiedzie膰, dok膮d zaprowadz膮 go w艂asne stopy. Hojno艣膰 nale偶y wykorzysta膰, nawet je艣li trzeba za ni膮 zap艂aci膰. Pewne dary nie tra­fiaj膮 si臋 dwa razy. Rustem nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na rozmy艣lania o Issie albo jej matce.

M贸g艂 za to my艣le膰 o Shaskim i Katyun, bo ju偶 wkr贸tce ujrzy ich w Kabadhu. Je艣li Pani dopu艣ci, doda艂 po艣piesznie w duchu i szybko zwr贸ci艂 si臋 ku wschodowi. Otrzyma艂 polecenie, by tu kogo艣 zabi膰. Hojno艣膰 mo偶e by膰 teraz zwi膮zana z pewnymi warunkami.

呕ona Plauta Bonosa patrzy艂a na niego z lekko uniesionymi brwiami. By艂a jednak zbyt dobrze wychowana, by co艣 powiedzie膰.

Rustem mrukn膮艂 z wahaniem:

W mojej religii... wsch贸d... odwraca艂em pecha. Przysz艂a mi do g艂owy nierozwa偶na my艣l.

Ach 鈥 rzek艂a Thenais Sistina i kiwn臋艂a g艂ow膮, jakby wszystko by艂o dla niej jasne. 鈥 Wszyscy je miewamy od czasu do czasu.

Wysz艂a z pokoju, a Rustem pod膮偶y艂 za ni膮.


* * *

W kathisma doskonale prezentuj膮ca si臋 grupa dworak贸w pilnie wykony­wa艂a wyznaczone zadanie. Gezjusz postara艂 si臋, by tego ranka mie膰 pod r臋k膮 wielu z co bardziej dekoracyjnych cz艂onk贸w kompleksu cesarskiego, ubranych krzykliwie i l艣ni膮cych od bi偶uterii.

Doskonale widocznymi i s艂yszalnymi reakcjami na rozgrywaj膮ce si臋 poni­偶ej wydarzenia zdo艂ali 鈥 z g艂adk膮 zr臋czno艣ci膮 鈥 i doskonale si臋 bawi膰, i ukry膰 nieobecno艣膰 cesarzowej, najwy偶szego stratega, kanclerza oraz prze艂o­偶onego urz臋d贸w. Maskowali te偶 nieustanny szmer s艂贸w dyktowanych przez cesarza niewidocznym z trybun sekretarzom skulonym pod barierk膮 lo偶y.

Waleriusz upu艣ci艂 bia艂膮 chusteczk臋, daj膮c tym samym sygna艂 do rozpo­cz臋cia wy艣cig贸w, przyj膮艂 wiwaty swego ludu z pradawnym gestem cesarzy, usiad艂 na swoim wy艣cie艂anym miejscu i natychmiast wzi膮艂 si臋 do pracy, nie zwracaj膮c uwagi na rydwany p臋dz膮ce poni偶ej i otaczaj膮cy go zewsz膮d ha艂as. Ilekro膰 odpowiednio pouczony mandator stoj膮cy u jego boku wymru­cza艂 kilka s艂贸w, Waleriusz wstawa艂 i oddawa艂 honory wo藕nicy robi膮cemu okr膮偶enie zwyci臋stwa. Przez wi臋kszo艣膰 poranka by艂 nim Crescens z Zielo­nych. Cesarz najwyra藕niej tego nie zauwa偶a艂 ani o to nie dba艂.

Wizerunek u艂o偶ony z tesser na sklepieniu kathisma przedstawia艂 Saraniosa, kt贸ry za艂o偶y艂 to miasto i nazwa艂 je od swego imienia; cesarz powozi艂 kwadryg膮, lecz jego skronie zdobi艂o nie z艂oto, ale zwyci臋ski wawrzyn. Ogniwa w tym symbolicznym 艂a艅cuchu mia艂y ogromn膮 si艂臋: D偶ad w swoim rydwanie, cesarz jako 艣miertelny s艂uga i 艣wi臋ty symbol boga, wo藕nice na piaskach hipodromu jako najukocha艅si ulubie艅cy ludu. Bonosus pomy艣la艂, 偶e jednak ten szczeg贸lny nast臋pca w d艂ugim 艂a艅cuchu cesarzy... odci膮艂 si臋 od si艂y tych skojarze艅.

A przynajmniej si臋 o to stara艂. Ludzie mu na to nie pozwalali. Przecie偶 znajdowa艂 si臋 w lo偶y i ogl膮da艂 wy艣cigi rydwan贸w, nawet tego dnia. Bono­sus mia艂 w艂asn膮 teori臋 na temat atrakcyjno艣ci wy艣cig贸w. By艂 got贸w zanu­dza膰 ni膮 ludzi bez wzgl臋du na to, czy go o ni膮 pytali, czy nie. Twierdzi艂, 偶e hipodrom stanowi idealn膮 przeciwwag臋 dla rytua艂贸w kompleksu cesarskiego. 呕ycie dworu by艂o zbudowane ca艂kowicie wok贸艂 rytua艂u, najbar­dziej przewidywalnego ze wszystkich zjawisk na 艣wiecie. Przepisane za­chowanie we wszystkim od powitania cesarza zaraz po jego przebudzeniu (oraz to, kto ma go wita膰 i w jakim porz膮dku), kolejno艣ci zapalania lamp w sali audiencyjnej po procesj臋 z darami dla cesarza w pierwszy dzie艅 no­wego roku. S艂owa i gesty, ustalone i zapisane, znane i wy膰wiczone, nie­zmienne.

Natomiast hipodrom, mawia艂 Bonosus i wzrusza艂 ramionami... jakby reszta tej my艣li powinna by膰 dla ka偶dego absolutnie jasna. Hipodrom to sama niepewno艣膰. To, co nieznane... jest jego istot膮, powiada艂 Bonosus.

Rozmawiaj膮c tego ranka i wiwatuj膮c wraz z innymi w Lo偶y Cesarskiej, senator by艂 dumny z takich wywa偶onych teorii. Mimo swego zblazowania nie potrafi艂 jednak ca艂kowicie opanowa膰 podekscytowania, kt贸re odczuwa艂 tego dnia, i nie mia艂o to nic wsp贸lnego z niepewno艣ci膮 zwi膮zan膮 z ko艅mi czy nawet m艂odszymi wo藕nicami.

Nigdy jeszcze nie widzia艂 Waleriusza w takim nastroju.

Zajmuj膮c si臋 sprawami pa艅stwowymi, cesarz zawsze by艂 spi臋ty i sku­piony, a zmuszany do obecno艣ci w hipodromie irytowa艂 si臋, lecz tego ranka si艂a jego koncentracji oraz nie ko艅cz膮cy si臋 strumie艅 notatek i polece艅 dyk­towanych cichym g艂osem sekretarzom 鈥 by艂o ich dw贸ch; zmieniali si臋, by nad膮偶y膰 za cesarzem 鈥 mia艂 pewien rytm, porywaj膮ce tempo, kt贸re prze­wodnicz膮cemu senatu wydawa艂o si臋 r贸wnie nagl膮ce, jak grzmot kwadryg i ko艅skich kopyt przetaczaj膮cy si臋 poni偶ej lo偶y.

Na piaskach tryumf za tryumfem odnosili Zieloni, tak jak przed tygo­dniem. Skorcjusza z B艂臋kitnych wci膮偶 nie by艂o, a Bonosus jako jeden z nie­licznych ludzi w Mie艣cie wiedzia艂, gdzie on si臋 znajduje oraz 偶e b臋dzie m贸g艂 si臋 pojawi膰 w hipodromie dopiero za kilka tygodni. Cz艂owiek ten na­lega艂 na zachowanie tajemnicy, a mia艂 w Sarancjum wystarczaj膮c膮 pozycj臋, by respektowano jego 偶yczenia.

Senator uzna艂, 偶e wi膮偶e si臋 to prawdopodobnie z jak膮艣 kobiet膮 鈥 je艣li chodzi o Skorcjusza, o taki domys艂 nie by艂o trudno. Bonosus wcale nie 偶a艂owa艂, 偶e odda艂 wo藕nicy na czas rekonwalescencji sw贸j mniejszy dom. Po­doba艂o mu si臋 uczestniczenie w tajemniczych wydarzeniach. Przecie偶 prze­wodniczenie senatowi nie nadawa艂o mu 偶adnego prawdziwego znaczenia. I tak nie m贸g艂 wykorzystywa膰 tego drugiemu domu do w艂asnych rozrywek 鈥 najpierw musia艂 si臋 z niego wyprowadzi膰 ten pedantyczny bassanidzki lekarz. T臋 cz臋艣膰 obecnej sytuacji zawdzi臋cza艂 Oleandrowi, stanowi膮cemu osobny problem, kt贸rym trzeba si臋 b臋dzie wkr贸tce zaj膮膰. Barbarzy艅ska fry­zura i dziwaczny str贸j zwi膮zany z przynale偶no艣ci膮 do stronnictwa to jedno, a mordowanie ludzi na ulicach to... co艣 zupe艂nie innego.

Bonosus u艣wiadomi艂 sobie, 偶e stronnictwa mog膮 tego dnia sta膰 si臋 nie­bezpieczne. Zastanawia艂 si臋, czy Waleriusz zdaje sobie z tego spraw臋. Zie­loni w euforii, B艂臋kitni kipi膮cy z upokorzenia i niepokoju. Postanowi艂 jed­nak porozmawia膰 ze Skorcjuszem, mo偶e jeszcze tego wieczoru. Tajemnica zwi膮zana z w艂asnymi sprawami by膰 mo偶e b臋dzie musia艂a ust膮pi膰 kwestii spokoju w Mie艣cie, szczeg贸lnie je艣li si臋 we藕mie pod uwag臋 to, co tak straszliwie wisi w powietrzu. Gdyby oba stronnictwa wiedzia艂y, 偶e wo藕nicy nic si臋 nie sta艂o i 偶e w okre艣lonym terminie wr贸ci do hipodromu, ca艂e to na­pi臋cie mog艂oby nieco opa艣膰.

W sumie Bonosowi by艂o 偶al m艂odzie艅ca powo偶膮cego pierwszym ry­dwanem B艂臋kitnych. Ch艂opak by艂 dobrym wo藕nic膮, mia艂 instynkt i odwag臋, ale mia艂 te偶 trzy problemy wyra藕nie widoczne dla senatora 鈥 a b贸g wie, 偶e przychodzi tu ju偶 tyle lat, 偶e powinien umie膰 dostrzega膰 r贸偶ne rzeczy na piasku.

Pierwszym problemem by艂 Crescens z Zielonych. Muskularny wo藕nica z Sarnicy mia艂 niezachwian膮 pewno艣膰 siebie, rok do zadomowienia si臋 w Sarancjum i w pe艂ni panowa艂 nad swoim nowym zaprz臋giem. Nie zamie­rza艂 te偶 okazywa膰 偶adnej lito艣ci zdezorganizowanym B艂臋kitnym.

Dezorganizacja stanowi艂a drug膮 cz臋艣膰 trudno艣ci. Ten m艂odzieniec 鈥 mia艂 na imi臋 Taras i najwyra藕niej pochodzi艂 z Sauradii 鈥 nie tylko nie mia艂 do艣wiadczenia w powo偶eniu pierwszym zaprz臋giem, ale nawet nie zna艂 biegaj膮cych w nim koni. Chocia偶 Servator by艂 wspania艂ym ogierem, ka偶­dy ko艅 potrzebuje r臋ki, kt贸ra wie, co on potrafi. Poza tym m艂ody Taras w srebrnym he艂mie wcale nie otrzymywa艂 odpowiedniego wsparcia, ponie­wa偶 uczy艂 si臋 powozi膰 drugim rydwanem i zna艂 te w艂a艣nie konie.

Bior膮c to wszystko pod uwag臋, tymczasowy g艂贸wny wo藕nica B艂臋kit­nych i tak dobrze si臋 spisywa艂, przybywaj膮c do mety na drugim miejscu, trzy razy odpar艂szy agresywnie skoordynowane ataki ze strony obu wo藕ni­c贸w Zielonych. D偶ad jeden wiedzia艂, jak zmieni艂aby si臋 atmosfera, gdyby Zielonym uda艂o si臋 raz czy dwa odnie艣膰 pe艂ne zwyci臋stwo. Takie zagarni臋­cie pierwszego i drugiego miejsca stawa艂o si臋 powodem tryumfalnego 艣wi臋towania w jednym stronnictwie 鈥 oraz ponurej rozpaczy drugiej strony. Co艣 takiego jeszcze mog艂o si臋 tego dnia wydarzy膰. Wo藕nica B艂臋kitnych mo偶e mie膰 wytrzyma艂o艣膰 m艂odo艣ci, ale przeciwnicy mog膮 go zm臋czy膰. Bo­nosus uzna艂, 偶e stanie si臋 to po po艂udniu. Jakiego艣 innego dnia m贸g艂by si臋 nawet zastanowi膰 nad paroma zak艂adami.

Mo偶na by powiedzie膰 w przeno艣ni, 偶e w dole szykowa艂a si臋 wielka rze藕. B臋d膮c tym, kim by艂, Bonosus widzia艂 to w艂a艣nie w taki spos贸b, jako iro­niczny przedsmak og艂oszenia wojny przez cesarza, maj膮cego nast膮pi膰 pod koniec dnia.

Zako艅czy艂 si臋 ostatni poranny wy艣cig 鈥 jak zwykle niewiele znacz膮cy, chaotyczny pojedynek mi臋dzy Czerwonymi i Bia艂ymi, powo偶膮cymi dwu­konnymi rydwanami. Typowo sfuszerowany wy艣cig wygra艂 g艂贸wny wo藕ni­ca Bia艂ych, lecz B艂臋kitni i Biali potraktowali to zwyci臋stwo z entuzjazmem (dla ucha Bonosa bardziej ni偶 lekko wymuszonym), kt贸ry z pewno艣ci膮 zda­rza艂 si臋 rzadko w karierze, wo藕nicy Bia艂ych. Wydawa艂o si臋, 偶e bez wzgl臋du na to, czy jest zaskoczony, czy nie, okr膮偶enie zwyci臋stwa sprawi艂o mu wielk膮 przyjemno艣膰.

Na wymruczane przez mandatora s艂owa cesarz przesta艂 dyktowa膰 i wsta艂. Kr贸tkim gestem pozdrowi艂 przeje偶d偶aj膮cego poni偶ej wo藕nic臋 i odwr贸ci艂 si臋, by wyj艣膰 z lo偶y. Jeden z excubitores ju偶 odryglowa艂 drzwi. Przed popo艂udniowym og艂oszeniem wojny Waleriusz wr贸ci korytarzem do kom­pleksu cesarskiego na ostatnie konsultacje: z kanclerzem, prze艂o偶onym urz臋d贸w i kwestorem skarbu w Pa艂acu Atteni艅skim, a potem z Leontesem i gene­ra艂ami w Pa艂acu Trawersy艅skim, do kt贸rego przejdzie starym tunelem pod ogrodami. Wszyscy znaj膮 jego zwyczaje. Niekt贸rzy 鈥 a w艣r贸d nich Bonosus 鈥 s膮dzili, 偶e dostrzegli ju偶 rozumowanie kryj膮ce si臋 za takim rozdzie­leniem doradc贸w. Niebezpieczne by艂o jednak zak艂ada膰, 偶e rozumie si臋 my­艣li tego cesarza. Wszyscy wstali i sprawnie zrobili przej艣cie Waleriuszowi, kt贸ry przystan膮艂 przy Bonosie.

Czy艅 za nas honory po po艂udniu, senatorze. Je艣li nie zdarzy si臋 nic nieprzewidzianego, razem z pozosta艂ymi wr贸cimy przed ostatnim wy艣ci­giem. 鈥 Pochyli艂 si臋 i 艣ciszy艂 g艂os. 鈥 I ka偶 prefektowi miejskiemu dowie­dzie膰 si臋, gdzie jest Skorcjusz. To z艂a pora na co艣 takiego, nie s膮dzisz? By膰 mo偶e zaniedbali艣my spraw臋, ignoruj膮c j膮.

Bonosus pomy艣la艂, 偶e nic nie uchodzi uwagi cesarza.

Wiem, gdzie on jest 鈥 powiedzia艂 cicho, bez skrupu艂贸w 艂ami膮c obietnic臋. To jednak jest cesarz.

Waleriusz nawet nie uni贸s艂 brwi.

Dobrze. Poinformuj prefekta miejskiego, a potem o wszystkim nam opowiedz.

I kiedy osiemdziesi膮t tysi臋cy jego poddanych wci膮偶 w rozmaity spos贸b reagowa艂o na ostatnie okr膮偶enie wo藕nicy Bia艂ych i w艂a艣nie zaczyna艂o wsta­wa膰, przeci膮ga膰 si臋 i my艣le膰 o po艂udniowym posi艂ku i winie, cesarz wy­szed艂 z kathisma i opu艣ci艂 to zat艂oczone miejsce, tak cz臋sto b臋d膮ce 艣wiad­kiem deklaracji i wydarze艅 okre艣laj膮cych cesarstwo.

Jeszcze zanim przeszed艂 przez otwarte drzwi, Waleriusz zacz膮艂 zdejmo­wa膰 ozdobny ceremonialny str贸j, w kt贸rym musia艂 wyst臋powa膰 publicznie.

S艂u偶膮cy pocz臋li rozk艂ada膰 jedzenie na du偶ych bocznych sto艂ach i mniej­szych, okr膮g艂ych, ustawionych obok siedze艅. Niekt贸rzy z obecnych w lo偶y woleli wr贸ci膰 na obiad do pa艂ac贸w, podczas gdy m艂odsi mogli wyprawi膰 si臋 do samego Miasta, chc膮c zakosztowa膰 pe艂nej podniecenia atmosfery go­sp贸d, ale przy 艂adnej pogodzie, a tego dnia taka by艂a, przyjemnie by艂o zo­sta膰 w lo偶y.

Ku swemu zaskoczeniu Bonosus odkry艂, 偶e ma apetyt i jest spragniony. Rozprostowa艂 nogi 鈥 teraz mia艂 na to miejsce 鈥 i wyci膮gn膮艂 kubek, by na­lano mu wina.

Przysz艂o mu na my艣l, 偶e nast臋pny posi艂ek b臋dzie jad艂 jako senator cesar­stwa w stanie wojny. To b臋dzie odzyskanie ziem. Rhodias. D艂ugo ho艂ubio­ne marzenie Waleriusza.

Bez w膮tpienia to podniecaj膮ca my艣l, budz膮ca przer贸偶ne... uczucia. Bo­nosus nagle po偶a艂owa艂, 偶e tej nocy w jego ma艂ym domu pod murami b臋d膮 spali bassanidzki lekarz i zdrowiej膮cy wo藕nica. Niew膮tpliwie go艣cie mog膮 stanowi膰 pewn膮 niedogodno艣膰.


* * *

Najpierw pozwolono mu wr贸ci膰 do posiad艂o艣ci Daleinoi. Zosta艂 spro­wadzony na t臋 wysp臋 鈥 przez d艂ugi czas s艂u偶y艂a jako wi臋zienie 鈥 dopiero po pr贸bie zab贸jstwa pierwszego Waleriusza w k膮pieli.

Crispin spojrza艂 na stoj膮c膮 obok niego cesarzow膮. Byli sami na polanie. Jej excubitores zostali z ty艂u, a czterej stra偶nicy czekali przed drzwiami mniejszych budynk贸w. Du偶y budynek by艂 ciemny, drzwi mia艂 zaryglowane od zewn膮trz, a wszystkie okiennice zamkni臋te, co nie pozwala艂o przenikn膮膰 do 艣rodka 艂agodnemu blaskowi s艂o艅ca. Ju偶 samo patrzenie na t臋 budowl臋 sprawia艂o Crispinowi dziwn膮 trudno艣膰. Kry艂o si臋 w niej co艣 dusznego, przygniataj膮cego, lepkiego. Na polanie otoczonej sosnami prawie nie czu艂o si臋 wiatru.

My艣la艂em, 偶e za co艣 takiego jest kara 艣mierci 鈥 powiedzia艂.

Trzeba by艂o tak zrobi膰 鈥 rzek艂a Alixana.

Crispin spojrza艂 na ni膮. Nie odrywa艂a oczu od domu.

Petrus, kt贸ry wtedy by艂 doradc膮 swego wuja, nie chcia艂 na to pozwo­li膰. Powiedzia艂, 偶e z Daleinoi i ich poplecznikami trzeba post臋powa膰 ostro偶­nie. Cesarz go pos艂ucha艂. Zwykle tak robi艂. Lecanus zosta艂 przywieziony tu­taj. Ukarano go, lecz nie stracono. Najm艂odszy, Tertius, wci膮偶 by艂 dziec­kiem. Pozwolono mu zosta膰 w posiad艂o艣ci i w ko艅cu prowadzi膰 sprawy ro­dziny. Styliane zosta艂a w Mie艣cie i przychodzi艂a na dw贸r, kiedy podros艂a; mog艂a nawet sk艂ada膰 wizyty tutaj, cho膰 by艂a wtedy obserwowana. Lecanus nadal spiskowa艂, nawet na tej wyspie, i usi艂owa艂 wci膮gn膮膰 do tego siostr臋. W ko艅cu zakazano jej odwiedzin. 鈥 Cesarzowa przerwa艂a, spojrza艂a na Crispina, a potem zn贸w na dom. 鈥 Ja do tego doprowadzi艂am. To ja kaza艂am ich obserwowa膰 w tajemnicy. A potem poprosi艂am cesarza, by cofn膮艂 jej pozwolenie, na kr贸tko przed jej 艣lubem.

Wi臋c nikt ju偶 tu nie przychodzi?

Crispin zauwa偶y艂 dym, kt贸ry spokojnie unosi艂 si臋 ze wszystkich budyn­k贸w prosto w g贸r臋, a kiedy osi膮ga艂 wysoko艣膰 wiatru, rozwiewa艂 si臋.

Ja przychodz臋 鈥 rzek艂a Alixana. 鈥 Na pewien spos贸b. Zobaczysz.

A je艣li komu艣 powiem, zgin臋. Wiem.

Podnios艂a na niego wzrok. Wci膮偶 widzia艂 u niej napi臋cie.

Ju偶 s艂ysza艂am twoje zdanie na ten temat. Daj spok贸j, Crispinie. Ufam ci. Jeste艣 tu ze mn膮.

Po raz pierwszy wypowiedzia艂a jego imi臋 w ten spos贸b.

Ruszy艂a do przodu, nie daj膮c mu szansy na odpowied藕. I tak nie potra­fi艂by nic wymy艣li膰.

Jeden z czterech stra偶nik贸w sk艂oni艂 si臋 nisko, a potem podszed艂 do zamk­ni臋tych drzwi domu i otworzy艂 je. Skrzyd艂o otworzy艂o si臋 cicho na zewn膮trz. Wewn膮trz panowa艂a prawie ca艂kowita ciemno艣膰. Stra偶nik wszed艂 do 艣rodka i po chwili pojawi艂o si臋 艣wiat艂o 鈥 zapali艂 jedn膮, a potem drug膮 lamp臋. Za pierwszym stra偶nikiem wszed艂 do domu drugi. Kaszln膮艂 g艂o艣no na progu. 鈥 Jeste艣 ubrany, Daleinie? Przysz艂a si臋 z tob膮 zobaczy膰. Ze 艣rodka dobieg艂 sapi膮cy, prawie niezrozumia艂y g艂os, przypominaj膮cy bardziej jaki艣 d藕wi臋k wydany przez zwierz臋 ni偶 mow臋. Stra偶nik nic nie po­wiedzia艂; pchn膮艂 drewniane okiennice zamykaj膮ce dwa okratowane 偶elazem okna, wpuszczaj膮c powietrze i nieco wi臋cej 艣wiat艂a, a potem wyszed艂 wraz ze swoim towarzyszem.

Cesarzowa skin臋艂a im g艂ow膮. Sk艂onili si臋 i odeszli w kierunku swoich domk贸w. Teraz nikogo ju偶 nie by艂o w zasi臋gu s艂uchu, a przynajmniej Crispin nikogo nie widzia艂. Alixana spojrza艂a mu w oczy, a potem wyprosto­wa艂a ramiona jak aktorka wychodz膮ca na scen臋 i wesz艂a z jasnego blasku s艂o艅ca do domu.

Crispin wszed艂 w milczeniu za ni膮. Czu艂 ucisk w piersiach. Serce mocno mu bi艂o. Nie potrafi艂by powiedzie膰, dlaczego. Nie mia艂o to nic wsp贸lnego z nim. My艣la艂 jednak o Styliane, o ostatniej nocy, kiedy si臋 z ni膮 widzia艂, o tym, co w niej zobaczy艂. I usi艂owa艂 sobie przypomnie膰, co wiedzia艂 o 艣mierci Flawiusza Daleina tego dnia, kiedy pierwszy Waleriusz zosta艂 obwo艂any cesarzem Sarancjum.

Zatrzyma艂 si臋 w drzwiach. Spory pok贸j frontowy. Dwoje drzwi, jedne z ty艂u, wychodz膮ce na sypialni臋, a drugie z prawej strony, ale Crispin nie wiedzia艂, dok膮d prowadz膮. Kominek w 艣cianie z lewej strony, dwa krzes艂a, z ty艂u le偶anka, 艂awa, st贸艂, zaryglowana skrzynia, na 艣cianach pusto, nie by艂o nawet s艂onecznego dysku. Sapi膮cy d藕wi臋k by艂 wydawany przez dziwnie od­dychaj膮cego cz艂owieka.

Oczy Crispina powoli przywyk艂y do nik艂ego 艣wiat艂a i mozaicysta dostrzeg艂 jaki艣 kszta艂t poruszaj膮cy si臋 na le偶ance 鈥 podni贸s艂 si臋 i odwr贸ci艂 do nich. Crispin ujrza艂 osob臋, kt贸ra mieszka艂a 鈥 kt贸ra zosta艂a uwi臋ziona 鈥 w tym domu, na tej wyspie, we w艂asnym ciele, i wtedy co艣 sobie przypomnia艂, i po­czu艂 fal臋 mdl膮cego, niepohamowanego przera偶enia. Opar艂 si臋 o 艣cian臋 przy drzwiach, mimowolnie unosz膮c d艂o艅, jakby chcia艂 os艂oni膰 twarz. Saranty艅ski ogie艅 藕le wp艂ywa艂 na ludzi, nawet je艣li go prze偶yli. Ojciec zosta艂 zabity. Kuzyn te偶, jak przypomina艂 sobie Crispin. Lecanus Daleinus prze偶y艂. Poniek膮d. Patrz膮c na 艣lepca, na wypalone szcz膮tki, kt贸re niegdy艣 by艂y jego twarz膮, na zw臋glone, okaleczone d艂onie, wyobra偶aj膮c so­bie spalone cia艂o okryte zwyk艂膮 br膮zow膮 tunik膮, Crispin naprawd臋 zastana­wia艂 si臋, w jaki spos贸b ten cz艂owiek wci膮偶 偶yje i dlaczego, jaki cel, pragnie­nie, potrzeba mog艂y powstrzyma膰 go przed odebraniem sobie 偶ycia ju偶 dawno temu. Nie s膮dzi艂, by by艂a to pobo偶no艣膰. Brakowa艂o tu najmniejszego 艣ladu obecno艣ci boga. Jakiegokolwiek boga.

A potem przypomnia艂 sobie s艂owa Alixany i pomy艣la艂, 偶e chyba wie. Celem mog艂aby by膰 nienawi艣膰, potrzeb膮 zemsta. Niemal b贸stwo.

Bardzo si臋 stara艂, by nie zwymiotowa膰. Zamkn膮艂 oczy.

I w tej chwili us艂ysza艂 tu偶 obok niego g艂os Styliane Daleiny, lodowato zimnej, patrycjuszowskiej, ca艂kowicie niewzruszonej wygl膮dem brata:

艢mierdzisz, bracie. Ten pok贸j 艣mierdzi. Wiem, 偶e daj膮 ci wod臋 i mis­k臋. Oka偶 nieco szacunku samemu sobie i u偶ywaj ich.

Crispin otworzy艂 oczy i obr贸ci艂 si臋, by na ni膮 spojrze膰. Szcz臋ka mu opad艂a.

Ujrza艂 cesarzow膮 Sarancjum, wyprostowan膮 jak w艂贸cznia, by jak naj­bardziej dor贸wna膰 wzrostem tamtej kobiecie. I zn贸w us艂ysza艂 jej g艂os; ton i spos贸b m贸wienia by艂y niepokoj膮co identyczne z g艂osem Styliane.

Ju偶 ci to m贸wi艂am. Jeste艣 Daleinem. Nawet je艣li nikt tego nie widzi ani nie wie, ty musisz o tym pami臋ta膰, bo inaczej przynosisz wstyd naszej krwi.

Ohydna, przera偶aj膮ca twarz na le偶ance poruszy艂a si臋. Nie mo偶na by艂o okre艣li膰, jaki wyraz usi艂owa艂a przybra膰 ta wypalona maska. Oczodo艂y by艂y puste, poczernia艂e. Nos by艂 tylko smug膮 i to z niego wydobywa艂 si臋 ten 艣wiszcz膮cy d藕wi臋k, kiedy cz艂owiek oddycha艂. Crispin z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Milcza艂.

Tak... przykro... siostro 鈥 rzek艂 艣lepiec. S艂owa wypowiada艂 powo­li, bardzo niewyra藕nie, ale zrozumiale. 鈥 Rozczarowuj臋... ci臋 droga... sio­stro. Rozp艂acz臋 si臋.

Nie mo偶esz. Mo偶esz jednak rozkaza膰, by tu posprz膮tano i wywie­trzono, i tego si臋 po tobie spodziewam.

Gdyby Crispin zamkn膮艂 oczy, m贸g艂by przysi膮c na 艣wi臋tego D偶ada i wszystkie B艂ogos艂awione Ofiary, 偶e jest tu Styliane, arogancka, pogardli­wa, p艂on膮ca inteligencj膮 i dum膮. Nazwa艂a Alixan臋 tak偶e aktork膮.

Teraz ju偶 wiedzia艂, dlaczego cesarzowa tu przychodzi i dlaczego na jej twarzy maluje si臋 takie napi臋cie.

Chc臋 kogo艣 odwiedzi膰, zanim armia wyruszy na morze鈥.

Ba艂a si臋 tego m臋偶czyzny. Mimo strachu przychodzi艂a tu tylko dla Waleriusza, aby przekona膰 si臋, czy dzi臋ki 艂asce 偶ycia czego艣 nie knuje. Lecz ten pozbawiony oczu i nosa cz艂owiek jest samotny, odizolowany, nie odwie­dzany nawet przez siostr臋 鈥 a jedynie przez t臋 nieskaziteln膮, mro偶膮c膮 imi­tacj臋 Styliane, staraj膮c膮 si臋 wyci膮gn膮膰 z niego jakie艣 wyznanie. Czy trzeba si臋 go ba膰 i teraz, czy ma pozosta膰 tylko poczuciem winy, nawiedzaj膮cym z przesz艂o艣ci dusz臋?

Z le偶anki, od tej prawie niemo偶liwej do zniesienia postaci, dobieg艂 jaki艣 d藕wi臋k. W chwil臋 p贸藕niej Crispin zda艂 sobie spraw臋, 偶e s艂yszy 艣miech. Jego brzmienie przywo艂ywa艂o na my艣l obraz czego艣 prze艣lizguj膮cego si臋 po roz­bitym szkle.

Chod藕. Siostro 鈥 rzek艂 Lecanus Daleinus, niegdy艣 dziedzic patrycjuszowskiego rodu i niewyobra偶alnej fortuny. 鈥 Nie ma... czasu! Roz­bierz si臋! Pozw贸l mi... dotkn膮膰! Po艣piesz si臋!

Crispin zn贸w zamkn膮艂 oczy.

艢wietnie, 艣wietnie! 鈥 zabrzmia艂 trzeci g艂os. W jego g艂owie. 鈥 Ona tego nie znosi. Nie wie, w co wierzy膰. Jest tu z ni膮 kto艣 jeszcze. Rude w艂osy. Nie mam poj臋cia, kto. Na tw贸j widok robi mu si臋 niedobrze. Jeste艣 taki ohydny! Dziwka patrzy teraz na niego.

Crispin poczu艂, 偶e 艣wiat zachwia艂 si臋 i zako艂ysa艂 jak statek uderzony fal膮. D艂onie mocno przycisn膮艂 do 艣ciany za sob膮. Rozejrza艂 si臋 dzikim wzrokiem.

Prawie natychmiast dostrzeg艂 ptaka le偶膮cego na parapecie.

Nie wiem, dlaczego dzisiaj przysz艂a! Jak mog臋 na to odpowiedzie膰? Uspok贸j si臋. Mo偶e jest tylko zaniepokojona. Mo偶e...

Alixana roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no. Z艂udzenie zn贸w budzi艂o strach. To by艂 艣miech innej kobiety, nie jej. Crispin przypomnia艂 sobie Styliane w jej sy­pialni, jej cichy, sardoniczny 艣miech, identyczny z tym.

Jeste艣 celowo obrzydliwy 鈥 rzek艂a cesarzowa. 鈥 To komiczna wersja ciebie, jak jaka艣 tania posta膰 z pantomimy. Nie masz do zapropono­wania nic lepszego ni偶 obmacywanie si臋 w twojej ciemno艣ci?

C贸偶 innego m贸g艂bym... ci ofiarowa膰, droga siostro? 呕ono najwy偶­szego stratega. Czy zadowoli艂 ci臋... zesz艂ej nocy? W twojej ciemno艣ci? A mo偶e zrobi艂 to kto艣 inny? Och, powiedz mi! Powiedz!

艢wiszcz膮cy g艂os 艂ama艂 si臋, jakby d藕wi臋ki z trudem wype艂za艂y z jakiego艣 kr臋tego, na wp贸艂 zablokowanego tunelu prowadz膮cego do rzeczy kryj膮cych si臋 pod ziemi膮.

艢wietnie! 鈥 zn贸w us艂ysza艂 Crispin w ciszy p贸艂艣wiata. 鈥 Chyba mam racj臋. Ona tylko ci臋 sprawdza. Nadchodzi wojna. To przypadek. Ona si臋 tylko martwi. By艂by艣 zadowolony wygl膮da fatalnie, jak wykorzystana przez niewolnik贸w. Staro!

Crispin nie rusza艂 si臋 z miejsca, walcz膮c z md艂o艣ciami i ostro偶nie oddy­chaj膮c, cho膰 teraz jego obecno艣膰 nie by艂a ju偶 w艂a艣ciwie tajemnic膮. G艂ow臋 mia艂 pe艂n膮 wiruj膮cych desperacko my艣li. Z tego chaosu wyrwa艂o si臋 pyta­nie, po kt贸re natychmiast si臋gn膮艂: Jak ten cz艂owiek i jego stworzenie dowie­dzieli si臋 tutaj o wojnie?

Dzia艂o si臋 tu co艣 paskudnego. Ten ptak by艂 inny od wszystkich, kt贸re zna艂 czy s艂ysza艂. Wewn臋trzny g艂os nie by艂 g艂osem twor贸w Zotika. Ten duszoptak przemawia艂 gorzkim i twardym g艂osem kobiety spoza Bassanii: z Ispahanu, Ad偶baru czy te偶 krain, kt贸rych nazw Crispin nawet nie zna艂. By艂 ciemny, ma艂y jak Linon, ale zupe艂nie do Linon niepodobny.

Przypomnia艂 sobie, 偶e Daleinoi zbili fortun臋 dzi臋ki monopolowi na han­del przyprawami ze Wschodem. Spojrza艂 na m臋偶czyzn臋 na le偶ance, tak straszliwie poparzonego, zmienionego w t臋 przera偶aj膮c膮 posta膰, i zn贸w zada艂 sobie pytanie: Jak to mo偶liwe, 偶e on 偶yje?

I zn贸w nadesz艂a ta sama odpowied藕, wzbudzaj膮c strach.

Wiem 鈥 odpar艂 nagle ptak w odpowiedzi na jak膮艣 kwesti臋. 鈥 Wiem! Wiem! Wiem!

Teraz w niskim, chrapliwym g艂osie Crispin s艂ysza艂 gwa艂town膮 jak p艂o­mie艅 rado艣膰.

Nie jestem tym zachwycona 鈥 rzek艂a cesarzowa lodowatym, ostrym g艂osem Styliane 鈥 i nie widz臋 powodu, by sprawia膰 ci przyjemno艣膰. Wol臋 w艂asne rozrywki, bracie. Przysz艂am, by zapyta膰, czy czego艣 nie potrzebu­jesz... teraz. 鈥 Podkre艣li艂a ostatnie s艂owo. 鈥 Mo偶e pami臋tasz, drogi bra­cie, 偶e zostawiaj膮 nas samych tylko na kr贸tk膮 chwil臋.

Oczywi艣cie, 偶e... pami臋tam. Dlatego jeste艣 tak okrutna... i wci膮偶 ubrana. Podejd藕 bli偶ej, siostrzyczko... i powiedz mi. Powiedz mi... jak on ci臋... wzi膮艂 zesz艂ej nocy?

Czuj膮c, 偶e 偶o艂膮dek wywraca mu si臋 na drug膮 stron臋, Crispin zobaczy艂, 偶e Lecanus si臋ga okaleczon膮 d艂oni膮 pod tunik臋, do krocza. I us艂ysza艂 we­wn臋trzny 艣miech ptaka ze Wschodu.

Pomy艣l o swoim ojcu 鈥 rzek艂a Alixana. 鈥 I o twoich przodkach. Je偶eli tylko tyle z ciebie zosta艂o, bracie, ju偶 tu nie wr贸c臋. Zastan贸w si臋. Ostrzegam ci臋 po raz ostatni. Teraz p贸jd臋 na spacer i co艣 zjem. Wr贸c臋, za­nim odp艂yn臋. Je偶eli wtedy si臋 nie zmienisz, nie b臋d臋 ju偶 mia艂a czasu na te wyprawy i ju偶 si臋 tu nie zjawi臋.

Och! Och! 鈥 wysapa艂 m臋偶czyzna na le偶ance. 鈥 Jestem niepocie­szony! Zawstydzi艂em... ukochan膮 siostr臋. Nasze niewinne, pi臋kne dziecko.

Crispin zobaczy艂, 偶e Alixana przygryza warg臋 i patrzy na le偶膮c膮 przed ni膮 posta膰, jakby mog艂a zg艂臋bi膰 j膮 spojrzeniem. Pomy艣la艂, 偶e ona nic nie wie. Nie wie, dlaczego jej nieskazitelne, wspania艂e oszustwo jest odrzucane z tak膮 艂atwo艣ci膮. Wyczuwa艂a jednak, 偶e z jakich艣 powod贸w nie odnosi ono skutku, 偶e Lecanus z ni膮 igra, i mo偶e dlatego tak bardzo boi si臋 tego pokoju. I dlaczego wci膮偶 tu przychodzi.

Nie powiedzia艂a nic wi臋cej, wysz艂a z pokoju, z budynku, g艂ow臋 unosz膮c wysoko nad wyprostowanymi ramionami, tak jak przedtem. Aktorka, cesa­rzowa, dumna jak jaka艣 bogini ze staro偶ytnego panteonu, nie zdradzaj膮ca niczego, chyba 偶e spojrza艂o si臋 bardzo, bardzo uwa偶nie.

Crispin wyszed艂 za ni膮, a 艣widruj膮cy 艣miech ptaka rozbrzmiewa艂 mu w g艂owie. Kiedy wychodzi艂 na s艂oneczny blask, zamykaj膮c oczy, chwilowo o艣lepiony, us艂ysza艂:

Chc臋 tam by膰! Chc臋, 偶eby艣my si臋 tam znale藕li, Lecanie!

Odpowiedzi oczywi艣cie nie s艂ysza艂.


*

Je艣li jeste艣 ciekaw, to Styliane nigdy mu nie uleg艂a. Jest zepsuta, ale tego nigdy nie robi艂a.

Crispin zastanawia艂 si臋, ile wiadomo o pewnej niedawnej nocy, a potem postanowi艂 o tym nie my艣le膰. Znajdowali si臋 w po艂udniowej cz臋艣ci wyspy, maj膮c widok na Deapolis. Excubitores cesarzowej towarzyszyli im w dro­dze przez lasek i jeszcze jedn膮 polan臋 z budynkami, ale te by艂y puste. Naj­wyra藕niej kiedy艣 mieszkali tu inni wi臋藕niowie. Lecanus Daleinus i garstka jego stra偶nik贸w mieli ca艂膮 wysp臋 dla siebie.

S膮dz膮c po s艂o艅cu, min臋艂o ju偶 po艂udnie. Wkr贸tce w hipodromie zn贸w rozpoczn膮 si臋 wy艣cigi, je偶eli ju偶 si臋 tak nie sta艂o, a dzie艅 powoli zmierza艂 ku og艂oszeniu wojny. Crispin rozumia艂, 偶e cesarzowa po prostu zabija czas przed powrotem do tamtego domu na polanie, by sprawdzi膰, czy co艣 si臋 zmieni艂o.

Wiedzia艂, 偶e nic si臋 nie zmieni. Nie wiedzia艂 natomiast, czy ma cokol­wiek powiedzie膰. Kry艂o si臋 tu tyle zdrad: Zotika, Shirin i jej ptaka oraz jego w艂asnej prywatno艣ci, jego daru, jego tajemnicy. Linon. Zarazem nie m贸g艂 zapomnie膰 ostatnich milcz膮cych s艂贸w tej istoty ze Wschodu i pobrzmie­waj膮cej w nich niezaprzeczalnej nuty niebezpiecze艅stwa.

Kiedy usiedli do posi艂ku, nie mia艂 apetytu; skuba艂 z roztargnieniem ko­tlety rybne i oliwki. Pi艂 wino. Poprosi艂, by je dobrze rozwodniono. Od chwi­li opuszczenia polany cesarzowa g艂贸wnie milcza艂a. Kiedy dotarli na brzeg, oddali艂a si臋 samotnie, staj膮c si臋 drobn膮, purpurow膮 plamk膮 na kamienistej pla偶y. W pewnej odleg艂o艣ci za ni膮 sz艂o dw贸ch 偶o艂nierzy. Crispin usiad艂 na trawiastym skrawku ziemi mi臋dzy drzewami a kamieniami, obserwuj膮c 艣wiat艂o zmieniaj膮ce si臋 na morzu. Zielone, niebieskie, niebieskozielone, szare.

W ko艅cu wr贸ci艂a, gestem nakaza艂a, by nie wstawa艂 i z wdzi臋kiem usiad­艂a na rozpostartym dla niej kawa艂ku jedwabiu. Na innym kawa艂ku materia艂u roz艂o偶ono jedzenie; miejsce to powinno uspokaja膰 swym pi臋knem, stano­wi膮c kwintesencj臋 coraz szybciej rozkwitaj膮cej wiosny.

Po pewnym czasie odezwa艂 si臋 Crispin:

Rozumiem, 偶e obserwowa艂a艣 ich razem. Styliane i... jej brata.

Cesarzowa te偶 nie jad艂a. Skin臋艂a g艂ow膮.

Oczywi艣cie. Musia艂am. Jak inaczej nauczy艂abym si臋, co i jak m贸­wi膰, graj膮c j膮?

Spojrza艂a na niego.

Jakie to oczywiste, widziane w ten spos贸b. Aktorka ucz膮ca si臋 roli. Cri­spin zn贸w spojrza艂 na morze. Po drugiej stronie wody wyra藕nie by艂o wida膰 Deapolis. W tamtejszym porcie cumowa艂o teraz wi臋cej statk贸w. Flota dla armii, wyp艂ywaj膮ca na zach贸d, do jego domu. Ostrzeg艂 matk臋, Martiniana i Cariss臋. Nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Co mogliby zrobi膰? Czu艂 g艂uchy strach; jego cz臋艣膰 stanowi艂o teraz wspomnienie ptaka w tamtym ciemnym domu.

A ty to robisz... przychodzisz tu, poniewa偶...

Poniewa偶 Waleriusz nie chce kaza膰 go zabi膰. Sama o tym my艣la艂am, wbrew niemu. O zabiciu Daleina. Ma to jednak wielkie znaczenie dla cesa­rza. Widoczna r臋ka 艂aski, skoro rodzina... ucierpia艂a tak wiele, gdy ci... nieznani ludzie spalili Flawiusza. Wi臋c przychodz臋 tu, daj臋 to... przedsta­wienie i niczego si臋 nie dowiaduj臋. Je艣li mam mu wierzy膰, to Lecanus jest za艂amany, ohydny i nie ma 偶adnego celu. 鈥 Przerwa艂a na chwil臋. 鈥 Nie mog臋 przesta膰 przychodzi膰.

Dlaczego nie chce go zabi膰? Musi by膰 w nim wiele nienawi艣ci. Wiem, 偶e wed艂ug nich to cesarz... wyda艂 rozkaz. Spalenia. 鈥 Nigdy sobie nie wyobra偶a艂, 偶e komukolwiek zada to pytanie, a ju偶 na pewno nie cesa­rzowej Sarancjum. I nie z tym strasznym wewn臋trznym poczuciem, 偶e mo偶e tego cz艂owieka powinno si臋 zabi膰 dawno temu. Mo偶e nawet jako akt 艂aski. Pomy艣la艂 ze smutkiem o wysokim rusztowaniu, o l艣ni膮cych kawa艂­kach kamienia i szk艂a, o wspomnieniach, o swoich dziewczynkach.

Smutek by艂 od tego 艂atwiejszy. Ta my艣l przysz艂a mu do g艂owy nagle. Trudna prawda.

Alixana d艂ugo milcza艂a. Crispin czeka艂. Poczu艂 wo艅 jej perfum. Przez chwil臋 si臋 nad tym zastanawia艂, ale uzna艂, 偶e Lecanus nie m贸g艂 wiedzie膰 o osobistej naturze tego pachnid艂a. Przebywa艂 tu zbyt d艂ugo. A potem u艣wia­domi艂 sobie, 偶e nie chodzi nawet o to: ten cz艂owiek nie ma nosa. Cesarzowa na pewno zdawa艂a sobie z tego spraw臋. Crispin zadr偶a艂. Ona to dostrzeg艂a. Odwr贸ci艂a wzrok.

Nie masz poj臋cia, jak tu by艂o w czasie, kiedy umiera艂 Apiusz 鈥 ode­zwa艂a si臋.

Jestem tego pewien 鈥 odpar艂.

Kaza艂 o艣lepi膰 i uwi臋zi膰 tu w艂asnych siostrze艅c贸w. 鈥 G艂os mia艂a bezbarwny, pozbawiony 偶ycia. Nigdy go takim nie s艂ysza艂. 鈥 Nie by艂o na­st臋pcy. Ca艂ymi miesi膮cami przed 艣mierci膮 Apiusza Flawiusz Daleinus za­chowywa艂 si臋 jak przysz艂y cesarz. Przyjmowa艂 dworak贸w w swojej po­siad艂o艣ci, a nawet w miejskim domu, siedz膮c na krze艣le ustawionym na szkar艂atnym dywanie w pokoju przyj臋膰. Niekt贸rzy z nich przed nim kl臋kali.

Crispin nic nie odpowiedzia艂.

Petrus... s膮dzi艂, 偶e Daleinus b臋dzie ca艂kowicie, niebezpiecznie nie­odpowiednim cesarzem. Z wielu powod贸w.

Spojrza艂a na niego, szukaj膮c ciemnymi oczyma jego wzroku. Wtedy zrozumia艂, co go tak niepokoi: nie mia艂 poj臋cia, jak ma reagowa膰, kiedy Alixana m贸wi albo wygl膮da jak kobieta, osoba, a niejako nieogarni臋ta ce­sarska pot臋ga.

Wi臋c zamiast tego pom贸g艂 umie艣ci膰 na tronie swego wuja 鈥 powie­dzia艂. 鈥 Wiem o tym. Jak wszyscy.

Nie odwraca艂a wzroku.

Jak wszyscy. A Flawiusz Daleinus zgin膮艂 w saranty艅skim ogniu na ulicy przed swoim domem. By艂 ubrany... w purpur臋. Szed艂 do senatu, Crispinie.

Carullus powiedzia艂 mu, 偶e odzienie ca艂e sp艂on臋艂o, ale kr膮偶y艂y plotki o purpurowym wyko艅czeniu. Siedz膮c na brzegu wyspy w tyle lat po tym wydarzeniu, Crispin nie w膮tpi艂 w prawd臋 s艂贸w cesarzowej.

Zaczerpn膮艂 tchu i powiedzia艂:

Jestem zagubiony, pani moja. Nie rozumiem, co tu robi臋, dlaczego to s艂ysz臋. Mam nazywa膰 ci臋 po trzykro膰 wyniesion膮, k艂ania膰 si臋 na kl臋cz­kach.

Wtedy po raz pierwszy lekko si臋 u艣miechn臋艂a.

Zaiste, rzemie艣lniku. Prawie zapomnia艂am. Od pewnego czasu nie robi艂e艣 ani jednego, ani drugiego, prawda?

Nie mam poj臋cia, jak si臋 tu... zachowywa膰.

Wzruszy艂a ramionami, wci膮偶 z rozbawionym wyrazem twarzy, ale w jej g艂osie zago艣ci艂o co艣 innego.

A dlaczego mia艂by艣 to wiedzie膰? Jestem kapry艣na i nieuczciwa, opo­wiadaj膮c ci o tajemnych sprawach, narzucaj膮c z艂udzenie intymno艣ci. Jed­nak na jedno moje s艂owo 偶o艂nierze zabij膮 ci臋 i tu pochowaj膮. Dlaczego mia艂by艣 zak艂ada膰, 偶e mo偶esz wiedzie膰, jak si臋 zachowywa膰? 鈥 Si臋gn臋艂a po wydrylowan膮 oliwk臋. 鈥 Tego te偶 oczywi艣cie nie mo偶esz wiedzie膰, ale ten okaleczony cz艂owiek, kt贸rego w艂a艣nie widzieli艣my, by艂 najlepszy z nich wszystkich. Bystry i odwa偶ny, wspania艂y, przystojny m臋偶czyzna. Samotnie wyprawia艂 si臋 wiele razy na Wsch贸d z karawanami wioz膮cymi przyprawy, za Bassani臋, by nauczy膰 si臋 wszystkiego, co si臋 da. Tego, co zrobi艂 z nim ogie艅, 偶a艂uj臋 bardziej ni偶 losu, jaki spotka艂 jego ojca. Powinien zgin膮膰, a nie prze偶y膰 i sta膰 si臋... tym czym艣.

Crispin zn贸w prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Ale dlaczego ogie艅? Dlaczego w taki spos贸b?

Oczy Alixany patrzy艂y spokojnie. Crispin mia艂 艣wiadomo艣膰 jej odwagi... a zarazem faktu, 偶e ona mo偶e mu t臋 odwag臋 pokazywa膰, dla w艂asnych cel贸w naprowadzaj膮c go, by j膮 dostrzeg艂. By艂 zdezorientowany i przestraszony, nie­ustannie 艣wiadom, ile warstw i zarys贸w znaczenia otacza t臋 kobiet臋. Zadr偶a艂. Jeszcze zanim mu odpowiedzia艂a, po偶a艂owa艂 zadanego pytania.

Cesarstwa potrzebuj膮 symboli. Nowi cesarze potrzebuj膮 pot臋偶nych symboli. To chwila, kiedy wszystko si臋 zmienia, kiedy b贸g przemawia wy­ra藕nym g艂osem. Tego dnia, kiedy w hipodromie obwo艂ano Waleriusza I, Flawiusz Daleinus pojawi艂 si臋 na ulicy w purpurze, wyszed艂 z domu, by zasi膮艣膰 na Z艂otym Tronie, jakby mia艂 do niego prawo. Umar艂 straszliw膮 艣mierci膮, jakby ra偶ony gromem przez D偶ada, uderzaj膮cym go z g贸ry za tak膮 zuchwa艂o艣膰, by nigdy o tym nie zapomniano. 鈥 Nie spuszcza艂a wzroku z jego oczu. 鈥 By艂oby zupe艂nie inaczej, gdyby zasztyletowa艂 go jaki艣 偶o艂nierz w zau艂ku.

Crispin przekona艂 si臋, 偶e nie potrafi odwr贸ci膰 spojrzenia. Ta precyzyjna, 艣wiatowa inteligencja kryj膮ca si臋 w jej urodzie. Otworzy艂 usta, ale nie uda艂o mu si臋 nic powiedzie膰. Na ten widok u艣miechn臋艂a si臋.

Zapewne pragniesz jeszcze raz powiedzie膰 鈥 rzek艂a cesarzowa Alixana 鈥 偶e jeste艣 tylko rzemie艣lnikiem, 偶e nie chcesz mie膰 z tym wszystkim nic wsp贸lnego. Czy mam racj臋, Caiusie Crispusie?

Zamkn膮艂 usta. Zaczerpn膮艂 g艂臋boko tchu. Mog艂a si臋 myli膰 i tym razem tak by艂o. Z mocno bij膮cym sercem i dziwnym rykiem w uszach Crispin us艂ysza艂 w艂asne s艂owa:

Nie mo偶esz oszuka膰 cz艂owieka w tym domu, pani moja, mimo 偶e jest niewidomy. Ma przy sobie nienaturalne stworzenie, kt贸re widzi i bez­g艂o艣nie do niego m贸wi. To co艣 z p贸艂艣wiata. On wie, 偶e to ty, a nie jego sio­stra, cesarzowo.

Zblad艂a. Zawsze b臋dzie to pami臋ta艂. Pobiela艂a jak ca艂un. Jak p艂贸tno, w kt贸re owija si臋 zmar艂ych na pogrzeb. Wsta艂a zbyt szybko, niemal upad­艂a 鈥 by艂 to jedyny pozbawiony wdzi臋ku ruch, jaki kiedykolwiek u niej widzia艂.

Te偶 zerwa艂 si臋 na nogi; w g艂owie s艂ysza艂 ryk niczym fal przyboju albo burzy.

Pyta艂 tego ptaka 鈥 to jest ptak 鈥 dlaczego przysz艂a艣 dzisiaj... aku­rat dzisiaj. Uznali, 偶e to przypadek. 呕e si臋 tylko martwisz. A potem ptak po­wiedzia艂, 偶e... 偶e chce by膰 przy tym, kiedy... co艣 si臋 wydarzy.

O najdro偶szy D偶adzie 鈥 powiedzia艂a cesarzowa Sarancjum, a jej nieskazitelny g艂os p臋k艂 jak talerz rozbity na kamieniu. 鈥 Och, ukochany.

Odwr贸ci艂a si臋 i niemal wbieg艂a na 艣cie偶k臋 prowadz膮c膮 mi臋dzy drzewa­mi. Crispin ruszy艂 za ni膮. Excubitores, zaalarmowani jej post臋powaniem, pod膮偶yli ich 艣ladem. Jeden z nich pobieg艂 do przodu, by pilnowa膰 艣cie偶ki.

Nikt nic nie m贸wi艂. Dotarli do polany. By艂a cicha, jak przedtem. Dym wci膮偶 unosi艂 si臋 do g贸ry, jak przedtem. Nie by艂o wida膰 偶adnego ruchu.

Lecz drzwi do wi臋zienia Daleina by艂y otwarte, a na ziemi le偶a艂o dw贸ch martwych stra偶nik贸w.

Alixana sta艂a jak skamienia艂a, niczym jedna z sosen w nieruchomym po­wietrzu. Jej twarz by艂a rozdarta cierpieniem jak drzewo uderzone przez pio­run. Istnia艂y dawne legendy o kobietach, le艣nych duchach, zamienionych w drzewa. Crispin pomy艣la艂 o nich na widok Alixany. Czu艂 w piersiach przera偶aj膮cy ucisk, a ryk w uszach nie ustawa艂.

Jeden z excubitores zakl膮艂 w艣ciekle, rozbijaj膮c cisz臋. Wszyscy czterej przebiegli przez otwart膮 przestrze艅, dobywaj膮c po drodze mieczy, i ukl臋kli parami przy dw贸ch zabitych. Crispin podszed艂 do nich, spostrzeg艂, 偶e ka偶­dego z nich powali艂 cios miecza zadany od ty艂u, i wszed艂 do otwartego, milcz膮cego domu.

Lampy znikn臋艂y. Frontowy pok贸j by艂 pusty. Crispin wszed艂 szybko do sypialni i do kuchni le偶膮cej z boku. Nikogo. Wr贸ci艂 do g艂贸wnego pokoju, spojrza艂 na parapet okna przy drzwiach. Ptak te偶 znikn膮艂.

Crispin wyszed艂 na zewn膮trz, na 艂agodny, z艂udny blask s艂o艅ca. Cesarzo­wa sta艂a samotnie, wci膮偶 jak przykuta do ziemi, w pobli偶u drzew. To nie­bezpieczne, zd膮偶y艂 pomy艣le膰, zanim jeden z dw贸ch excubitores kl臋cz膮cych obok bli偶szego z zabitych wsta艂 i przesun膮艂 si臋 za swego towarzysza. Miecz mia艂 wci膮偶 obna偶ony. Drugi 偶o艂nierz bada艂 cia艂o stra偶nika. Miecz uni贸s艂 si臋, l艣ni膮c w blasku s艂o艅ca.

Nie! 鈥 zawo艂a艂 Crispin.

To byli excubitores, gwardia cesarska, najlepsi 偶o艂nierze w cesarstwie. Kl臋cz膮cy nie spojrza艂 w g贸r臋 ani do ty艂u. Gdyby to zrobi艂, zgin膮艂by. Za­miast tego rzuci艂 si臋 w bok i przetoczy艂 po ziemi po klindze w艂asnego mie­cza. Ostrze, kt贸re spada艂o na niego z g贸ry, wbi艂o si臋 w cia艂o ju偶 martwego stra偶nika. Napastnik zakl膮艂 dziko, oswobodzi艂 kling臋 i odwr贸ci艂 si臋 do dru­giego 偶o艂nierza 鈥 dow贸dcy ca艂ej czw贸rki 鈥 kt贸ry ju偶 sta艂, trzymaj膮c wyci膮gni臋ty miecz.

Crispin zobaczy艂, 偶e obok cesarzowej wci膮偶 nikogo nie ma.

Dwaj excubitores kr膮偶yli powoli wok贸艂 siebie, dla lepszej r贸wnowagi szeroko rozstawiaj膮c nogi. Pozostali dwaj 偶o艂nierze ju偶 wstali, ale trwali w bezruchu, jakby pora偶eni.

Na polanie by艂a 艣mier膰. By艂o co艣 wi臋cej.

Caius Crispus z Vareny, cz艂owiek 偶yj膮cy w 艣wiecie i pochodz膮cy z tego 艣wiata, zm贸wi艂 w milczeniu kr贸tk膮 modlitw臋 do boga swych przodk贸w, przebieg艂 trzy d艂ugie kroki i z ca艂膮 si艂膮, jak膮 m贸g艂 zebra膰, wbi艂 rami臋 w krzy偶 zdradzieckiego 偶o艂nierza. M臋偶czyzna wypu艣ci艂 ze 艣wistem powie­trze z p艂uc, g艂owa odskoczy艂a mu do ty艂u, r臋ce roz艂o偶y艂 bezradnie od si艂y uderzenia i wypu艣ci艂 miecz ze zdr臋twia艂ych palc贸w.

Crispin pad艂 na ziemi臋 razem z nim, ale szybko si臋 od niego odtoczy艂 i d藕wign膮艂 si臋 do g贸ry na r臋kach. Zd膮偶y艂 zobaczy膰, jak cz艂owiek, kt贸remu uratowa艂 偶ycie, bezceremonialnie wbija miecz w plecy le偶膮cego na ziemi zdrajcy, odbieraj膮c mu 偶ycie.

Excubitor rzuci艂 Crispinowi szybkie, badawcze spojrzenie, po czym ob­r贸ci艂 si臋 na pi臋cie i pomkn膮艂 z zakrwawionym mieczem w r臋ku ku cesarzo­wej. Wstaj膮c z kolan, Crispin patrzy艂 na niego z sercem w gardle. Alixana sta艂a bez ruchu; ofiara na polanie, przyjmuj膮ca sw贸j los.

呕o艂nierz zatrzyma艂 si臋 przed ni膮 i odwr贸ci艂 si臋, by broni膰 swej cesa­rzowej .

Crispin us艂ysza艂 dziwny d藕wi臋k wydobywaj膮cy si臋 z jego w艂asnych ust. Obok niego le偶eli na tej polanie dwaj martwi ludzie. Sam podbieg艂, poty­kaj膮c si臋, do Alixany. Zauwa偶y艂, 偶e twarz wci膮偶 ma kredowobia艂膮.

Teraz podeszli do nich pozostali dwaj excubitores z dobytymi mieczami i z przera偶eniem wypisanym na twarzach. Dow贸dca, stoj膮cy przed cesa­rzow膮, czeka艂 na nich; kr臋ci艂 g艂ow膮 na wszystkie strony, omiataj膮c ca艂膮 okolic臋 wzrokiem i usi艂uj膮c zajrze膰 w cie艅 pod sosnami.

Schowa膰 miecze! 鈥 warkn膮艂. 鈥 Szyk. Ju偶.

Ustawili si臋 jeden obok drugiego. Dow贸dca sta艂 przed nimi, mierz膮c ich kolejno gro藕nym wzrokiem.

A potem wbi艂 zakrwawiony miecz w brzuch drugiego z nich.

Crispin wci膮gn膮艂 ze 艣wistem powietrze, zaciskaj膮c pi臋艣ci.

Dow贸dca excubitores patrzy艂, jak jego ofiara pada na ziemi臋, po czym odwr贸ci艂 si臋 do cesarzowej.

Alixana nie poruszy艂a si臋.

On te偶 zosta艂 kupiony, Marisku? 鈥 zapyta艂a bezbarwnym, niemal nieludzkim g艂osem.

Nie mog艂em by膰 pewien, pani moja 鈥 odpar艂 zapytany. 鈥 Neriusa jestem pewien. 鈥 Skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku drugiego 偶o艂nierza. Spojrza艂 przenikliwie na Crispina. 鈥 Ufasz Rhodianinowi?

Ufam Rhodianinowi 鈥 rzek艂a Alixana z Sarancjum. W jej g艂osie ani twarzy nie by艂o krzty 偶ycia. 鈥 Chyba ci臋 ocali艂 od 艣mierci.

呕o艂nierz nie zareagowa艂 na jej s艂owa, za to stwierdzi艂:

Nie rozumiem, co si臋 tu sta艂o, ale nie jeste艣 tu bezpieczna, pani moja.

Alixana roze艣mia艂a si臋. Ten d藕wi臋k Crispin te偶 b臋dzie pami臋ta艂.

Och, wiem o tym 鈥 odpar艂a. 鈥 Wiem. Nie jestem tu bezpieczna. Teraz jest ju偶 jednak za p贸藕no. 鈥 Zamkn臋艂a oczy. Crispin zobaczy艂, 偶e d艂onie ma zwieszone po bokach. Jego d艂onie zaciska艂y si臋 i rozwiera艂y, 艣wiadcz膮c o zam臋cie, jaki mia艂 w g艂owie. 鈥 Teraz to takie oczywiste, 偶e jest o wiele za p贸藕no. Mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e dzisiaj jest dzie艅 zmiany stra偶ni­k贸w prefekta miejskiego. Zapewne ju偶 tu byli i patrzyli, kiedy przybili艣my, a potem czekali, a偶 oddalimy si臋 od polany. 鈥 Crispin i obaj 偶o艂nierze spojrzeli na ni膮. 鈥 Dw贸ch zabitych tutaj 鈥 rzek艂a Alixana. 鈥 A zatem dwaj ludzie prefekta zostali kupieni. Oraz oczywi艣cie ci czterej nowi, kt贸­rzy przybyli tu 艂odzi膮, bo inaczej nie mia艂oby to sensu. A ty my艣lisz, 偶e jeszcze dwaj excubitores. 鈥 Po jej twarzy przebieg艂 skurcz, ale po chwili zn贸w wr贸ci艂a na ni膮 maska. 鈥 Zapewne opu艣ci艂 wysp臋, gdy tylko si臋 odda­lili艣my. Teraz niew膮tpliwie s膮 ju偶 w Mie艣cie. S膮dz臋, 偶e od pewnego czasu.

呕aden z trzech m臋偶czyzn nie odezwa艂 si臋 s艂owem. Crispina bola艂o serce. To nie by艂 jego nar贸d, Sarancjum nie by艂o jego miejscem na ziemi D偶ada, ale rozumia艂, co ona m贸wi. 艢wiat si臋 zmienia艂. Mo偶e ju偶 si臋 zmieni艂.

Alixana otworzy艂a oczy. Spojrza艂a prosto na niego.

On ma co艣, co pozwala mu... widzie膰? 鈥 呕adnego wyrzutu w g艂o­sie. W jej g艂osie nie by艂o niczego. Gdyby powiedzia艂 jej od razu...

Kiwn膮艂 g艂ow膮. Dwaj 偶o艂nierze sprawiali wra偶enie, 偶e nic nie rozumiej膮 Oni si臋 nie licz膮. Liczy si臋 tylko ona. Patrz膮c na ni膮, zda艂 sobie spraw臋, 偶e bardzo si臋 liczy. Odwr贸ci艂a si臋 od niego, patrz膮c na dw贸ch martwych stra偶­nik贸w le偶膮cych pod budynkiem wi臋zienia.

A potem odwr贸ci艂a si臋 od wszystkich, od stoj膮cych z ni膮 m臋偶czyzn, od zabitych na polanie. Zwr贸ci艂a si臋 na p贸艂noc, wyprostowana jak zwykle, z lekko uniesion膮 g艂ow膮, jakby chcia艂a co艣 dojrze膰 nad wysokimi sosna­mi, za cie艣nin膮 z jej delfinami, statkami i bia艂ogrzywymi falami, za portem, murami miasta, spi偶owymi wrotami, za tera藕niejszo艣ci膮 i przesz艂o艣ci膮, za 艣wiatem i p贸艂艣wiatem.

S膮dz臋 鈥 rzek艂a Alixana z Sarancjum 鈥 偶e ju偶 mo偶e by膰 po wszystkim. 鈥 Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do nich. Oczy mia艂a suche. 鈥 Narazi艂am ci臋 na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo, Rhodianinie. Przepraszam ci臋. B臋dziesz musia艂 wr贸ci膰 na cesarskiej 艂odzi sam. Mo偶esz si臋 spodziewa膰 trudnych pyta艅, pewnie zaraz po przycumowaniu. Raczej p贸藕niej, wieczo­rem. B臋dzie wiadomo, 偶e by艂e艣 dzi艣 ze mn膮, zanim znikn臋艂am.

Pani moja? 鈥 powiedzia艂. 鈥 Przecie偶 nie wiesz, co si臋 sta艂o. 鈥 Przerwa艂, z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. 鈥 On jest najsprytniejszy z wszystkich ludzi. 鈥 Wtedy dotar艂o do niego jej ostatnie s艂owo. 鈥 Znikn臋艂a艣?

Spojrza艂a na niego.

Masz racj臋, nie wiem na pewno. Ale je艣li sprawy potoczy艂y si臋 w pe­wien spos贸b, to cesarstwo, jakim je znamy, sko艅czy艂o si臋 i kto艣 po mnie przyjdzie. Nie obchodzi艂oby mnie to, ale... 鈥 Zn贸w zamkn臋艂a oczy. 鈥 Ale mam... jedn膮, a mo偶e dwie rzeczy do zrobienia. Nie mog臋 pozwoli膰, by mnie przedtem znale藕li. Mariscus mnie odwiezie 鈥 na wyspie na pewno jest jaka艣 ma艂a 艂贸dka 鈥 a potem znikn臋. 鈥 Zaczerpn臋艂a tchu. 鈥 Wie­dzia艂am, 偶e powinno si臋 go zabi膰. 鈥 Po chwili doda艂a: 鈥 Crispinie, Caiusie Crispusie, je艣li mam racj臋, Gezjusz nie b臋dzie ci ju偶 s艂u偶y艂 pomoc膮. 鈥 Zadr偶a艂y jej usta. G艂upiec m贸g艂by to nazwa膰 u艣miechem. 鈥 B臋dziesz po­trzebowa艂 Styliane. Ona mo偶e ci臋 ochroni. S膮dz臋, 偶e co艣 do ciebie czuje.

Nie mia艂 poj臋cia, sk膮d ona mo偶e to wiedzie膰. Przesta艂 ju偶 dba膰 o takie rzeczy.

A ty, pani moja? 鈥 zapyta艂.

艢lad rozbawienia.

Co do ciebie czuj臋, Rhodianinie?

Mocno przygryz艂 warg臋.

Nie, nie. Co zrobisz, pani moja? Czy nie mog臋... czy nie mo偶emy ci pom贸c?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

To nie twoja rola. Ani nikogo innego. Je艣li mam racj臋 co do tego, co si臋 sta艂o, musz臋 przed 艣mierci膮 wykona膰 pewne zadanie, a potem mo偶e na­dej艣膰 koniec. 鈥 Spojrza艂a na Crispina, stoj膮c bardzo blisko niego, a jednak gdzie艣 indziej, niemal w innym 艣wiecie. 鈥 Powiedz mi, kiedy umar艂a twoja 偶ona... jak 偶y艂e艣 dalej?

Otworzy艂 usta i zamkn膮艂 je, nie odpowiadaj膮c. Odwr贸ci艂a si臋. Wr贸cili przez las do morza. Znalaz艂szy si臋 na kamienistym wybrze偶u wyspy, nadal nie m贸g艂 m贸wi膰. Patrzy艂, jak cesarzowa rozpina brosz臋 spinaj膮c膮 jej purpu­rowy p艂aszcz i pozwala mu opa艣膰 na ziemi臋, a potem upuszcza sam膮 brosz臋, odwraca si臋 i idzie wzd艂u偶 bia艂ych kamieni. M臋偶czyzna imieniem Mariscus ruszy艂 za ni膮. Oboje znikn臋li Crispinowi z oczu.

Jak 偶y艂e艣 dalej?鈥.

Kiedy z jedynym pozosta艂ym 偶o艂nierzem wr贸ci艂 do 艂odzi, nie przysz艂a mu do g艂owy 偶adna odpowied藕; nie przychodzi艂a i p贸藕niej, gdy na ostry rozkaz 偶o艂nierza marynarze podnie艣li kotwic臋 i po偶eglowali z powrotem do Sarancjum.


Cesarski p艂aszcz i z艂ota brosza zosta艂y na wyspie i wci膮偶 tam le偶a艂y, kie­dy tej nocy wysz艂y gwiazdy i wzeszed艂 ksi臋偶yc.



Rozdzia艂 10


Wygl膮da艂o na to, 偶e Oleandrowi posz艂o dobrze.

Nie znajdowali si臋 w olbrzymim sektorze stronnictwa Zielo­nych 鈥 jego matka wyra藕nie mu tego zakaza艂a 鈥 lecz wydawa艂o si臋, 偶e ch艂opak ma wystarczaj膮ce kontakty w hipodromie, by otrzyma膰 do­skona艂e miejsca po艂o偶one i nisko, i w pobli偶u linii startowej. Zdaje si臋, 偶e niekt贸rzy z porannych bywalc贸w wywodz膮cych si臋 z zamo偶niejszych klas woleli zrezygnowa膰 z popo艂udniowego widowiska. W ten spos贸b Cleander znalaz艂 trzy miejsca. Mieli dobry widok na do艣膰 niepor臋czn膮 maszyn臋 star­tow膮 oraz t艂um pos膮g贸w ustawionych wzd艂u偶 spina, mogli nawet zajrze膰 w zadaszon膮 przestrze艅, gdzie w艂a艣nie teraz arty艣ci i wo藕nice czekali na sy­gna艂 do rozpocz臋cia popo艂udniowej parady. Dalej widnia艂o jeszcze jedno wej艣cie prowadz膮ce do rozleg艂ych przestrzeni pod trybunami. Cleander z wyra藕n膮 przyjemno艣ci膮 nazwa艂 je Bram膮 艢mierci.

Ch艂opak by艂 ubrany z doskona艂ym umiarkowaniem w br膮zy i z艂oto; tunik臋 艣ci膮gn膮艂 szerokim pasem, a po barbarzy艅sku d艂ugie w艂osy zaczesa艂 do ty艂u. Z o偶ywieniem obja艣nia艂 matce i lekarzowi, kt贸rego s艂ug臋 zabi艂 przed dwoma tygodniami, wszystko, co si臋 dzia艂o w hipodromie. Rustem, 艣wiadom ironii sytuacji, pomy艣la艂, 偶e Cleander wygl膮da na szcz臋艣liwego i bardzo m艂odego.

Thenais zosta艂a powitana przez co najmniej p贸艂 tuzina m臋偶czyzn i ko­biet siedz膮cych w pobli偶u i przedstawi艂a im Rustema z nienagann膮 og艂ad膮. Nikt nie pyta艂, dlaczego nie towarzyszy m臋偶owi w kathisma. To by艂 dobrze wychowany, dobrze ubrany sektor hipodromu. W艣r贸d stoj膮cych miejsc po­wy偶ej mog艂y pojawia膰 si臋 wrzaski i przepychanki, ale nie tu, na dole.

A przynajmniej dop贸ki po piasku zn贸w nie pobiegn膮 konie鈥, pomy艣la艂 Rustem. Z zawodowym zainteresowaniem zauwa偶y艂 u siebie oznaki pod­ekscytowania, niwecz膮ce jego oboj臋tno艣膰. Bezsprzecznie udziela艂 mu si臋 nastr贸j t艂umu 鈥 nigdy w 偶yciu nie znajdowa艂 si臋 w艣r贸d takiej liczby ludzi.

Rozleg艂 si臋 d藕wi臋k tr膮bki.

Id膮 鈥 rzek艂 Cleander, siedz膮cy z drugiej strony matki. 鈥 Zielo­ni maj膮 cudownego 偶onglera, zobaczysz go zaraz za koniem prefekta hi­podromu.

呕adnych wzmianek o stronnictwach 鈥 upomnia艂a go cicho Thenais z oczyma utkwionymi w bramie prowadz膮cej na piasek, gdzie rzeczywi艣cie pojawi艂 si臋 je藕dziec.

Wcale nie m贸wi臋 o stronnictwach 鈥 odpar艂 ch艂opak. 鈥 Ja ci po pro­stu... obja艣niam, matko.

Mniej wi臋cej wtedy zacz臋艂o by膰 trudno cokolwiek obja艣nia膰 albo obja艣­nie艅 s艂ucha膰, jako 偶e t艂um wybuchn膮艂 rykiem pozdrowienia, niczym zwierz o jednym g艂osie.

Za pojedynczym je藕d藕cem pojawi艂a si臋 osza艂amiaj膮ca, wielobarwna pro­cesja artyst贸w. 呕ongler wspomniany przez Clenadra podrzuca艂 p艂on膮ce pa­艂eczki. Obok niego i za nim pl膮sa艂y tancerki odziane w b艂臋kit i ziele艅, a za nimi w czerwie艅 i biel, robi膮c salta i gwiazdy. Jedna z nich sz艂a na r臋kach z ramionami wykr臋conymi w takiej pozycji, 偶e Rustem a偶 si臋 skrzywi艂. Po­my艣la艂, 偶e zanim dobiegnie czterdziestki, nie b臋dzie mog艂a unie艣膰 kub­ka bez b贸lu. Inny artysta musia艂 pochyli膰 g艂ow臋, wychodz膮c z tunelu na szczud艂ach, daj膮cych mu wzrost olbrzyma, a potem uda艂o mu si臋 jako艣 na nich zata艅czy膰. Wyra藕nie by艂 ulubie艅cem widowni i jego pojawienie si臋 wywo艂a艂o jeszcze g艂o艣niejszy ryk zachwytu. Dalej szli muzykanci z b臋bna­mi, fletami i cymba艂ami. Potem przed widzami przemkn臋艂y kolejne tancer­ki, zabiegaj膮c sobie wzajemnie drog臋 i powiewaj膮c trzymanymi w r臋kach d艂ugimi pasami zwiewnego, kolorowego materia艂u. Ich sk膮pe stroje tak偶e falowa艂y na wietrze. Rustem pomy艣la艂, 偶e gdyby te prawie nagie kobiety pokaza艂y si臋 publicznie w Bassanii, zosta艂yby ukamienowane.

A potem, tu偶 za nimi, wyjecha艂y rydwany.

To Crescens! Chwa艂a Zielonym! 鈥 krzykn膮艂 Cleander, nie zwa偶aj膮c na zakaz matki i pokazuj膮c na m臋偶czyzn臋 w srebrnym he艂mie. Na chwil臋 zamilk艂. 鈥 A obok niego jedzie ten m艂ody. Taras. Z B艂臋kitnych. Zn贸w powozi pierw­szym rydwanem. 鈥 Szybko zerkn膮艂 na Rustema. 鈥 Skorcjusza tu nie ma.

Co? 鈥 powiedzia艂 rumiany, rudow艂osy m臋偶czyzna siedz膮cy za The­nais, pochylaj膮c si臋 do przodu i lekko j膮 tr膮caj膮c. Matka Cleandra odsun臋艂a si臋 nieco, unikaj膮c kontaktu i obserwuj膮c z oboj臋tn膮 min膮 rydwany wyje偶­d偶aj膮ce z szerokiego tunelu z lewej strony. 鈥 Spodziewa艂e艣 si臋 go? Nikt nie ma poj臋cia, gdzie on jest, ch艂opcze.

Cleander na szcz臋艣cie nic na to nie powiedzia艂. Ch艂opak nie by艂 ca艂ko­wicie pozbawiony rozumu. Za dwoma prowadz膮cymi rydwanami szybko wytoczy艂y si臋 nast臋pne; tancerki posuwa艂y si臋 w podskokach w kierunku kathisma znajduj膮cej si臋 przy ko艅cu prostego odcinka. Nie mo偶na by艂o do­strzec, kto tam siedzi, ale Rustem wiedzia艂, 偶e w艣r贸d elity zgromadzonej pod dachem lo偶y znajduje si臋 Plautus Bonosus. Ch艂opak powiedzia艂 mu wcze艣­niej z nieoczekiwan膮 nut膮 dumy, 偶e pod nieobecno艣膰 cesarza to jego ojciec czasami upuszcza bia艂y skrawek materia艂u na znak rozpocz臋cia igrzysk.

Z tunelu wyjecha艂y ostatnie rydwany. Sk贸rzane stroje ich wo藕nic贸w okrywa艂a biel i czerwie艅. Pojedynczy je藕dziec i pierwsze tancerki znajdo­wa艂y si臋 ju偶 po drugiej stronie, za pos膮gami; kiedy procesja przejdzie obok tamtejszych trybun, zejd膮 z toru drug膮 bram膮.

S膮dz臋 鈥 odezwa艂a si臋 Thenais Sistina 鈥 偶e przyda mi si臋 chwila odpoczynku od s艂o艅ca. Czy za t膮 bram膮 mo偶na si臋 posili膰? 鈥 pokaza艂a r臋k膮 na miejsce, sk膮d wysz艂y konie.

W艂a艣ciwie tak 鈥 odpar艂 Cleander. 鈥 W 艣rodku jest mn贸stwo stoisk z jedzeniem. Ale 偶eby si臋 tam dosta膰, trzeba wyj艣膰 z powrotem na g贸r臋, a potem zej艣膰 po schodach. Nie mo偶esz wej艣膰 przez Bram臋 Parad, bo stoi tam stra偶nik.

Rzeczywi艣cie 鈥 przyzna艂a matka. 鈥 Widz臋 go. Zapewne przepu艣ci mnie, chc膮c oszcz臋dzi膰 kobiecie d艂ugiej drogi naoko艂o.

Na pewno nie. I na pewno nie mo偶esz i艣膰 sama, matko. To jest hi­podrom.

Dzi臋kuj臋, Cleandrze, doceniam twoj膮 trosk臋, 偶e mogliby si臋 tu zna­le藕膰... niezdyscyplinowani ludzie. 鈥 Mia艂a nieodgadniona min臋, lecz ch艂o­pak strasznie si臋 zaczerwieni艂. 鈥 Nie mam zamiaru wchodzi膰 tam, gdzie znikn臋艂y te wszystkie konie, i nawet nie 艣ni艂oby mi si臋 i艣膰 samej. Doktorze, b臋dziesz tak 艂askaw...?

Z wi臋ksz膮 niech臋ci膮, ni偶 chcia艂by si臋 przyzna膰, Rustem wsta艂 z lask膮 w r臋ce. Teraz mo偶e nie zobaczy膰 pocz膮tku wy艣cig贸w.

Ale偶 oczywi艣cie, pani moja 鈥 mrukn膮艂. 鈥 Czujesz si臋 niedobrze?

Chwila sp臋dzona w cieniu i co艣 ch艂odnego do picia wystarcz膮 鈥 od­par艂a kobieta. 鈥 Cleandrze, zosta艅 tu i zachowuj si臋 z godno艣ci膮. Oczywi艣­cie wr贸cimy.

Wsta艂a, przesz艂a obok Rustema, zesz艂a po dw贸ch stopniach i ruszy艂a w膮skim przej艣ciem mi臋dzy pierwszym rz臋dem siedze艅 i barier膮 oddzie­laj膮c膮 trybuny od toru. Po drodze w艂o偶y艂a kaptur, ukrywaj膮c pod nim twarz.

Rustem poszed艂 za ni膮 z lask膮 w r臋ce. Nikt nie zwraca艂 na nich uwagi. Ludzie chodzili po ca艂ym hipodromie 鈥 zajmowali miejsca, szli co艣 zje艣膰 albo udawali si臋 do latryn. Wszystkie oczy by艂y skierowane na ha艂a艣liw膮 parad臋. Zatrzymuj膮c si臋 w dyskretnej odleg艂o艣ci za 偶on膮 senatora, Rustem zobaczy艂, 偶e zwraca si臋 ona do stra偶nika przy niskiej barierce z furtk膮, przy kt贸rej ko艅czy艂o si臋 przej艣cie, tu偶 obok otwieraj膮cej si臋 o kilka krok贸w dalej wspania艂ej Bramy Parad.

Mina stra偶nika wyra偶aj膮ca pocz膮tkowo szorstk膮 oboj臋tno艣膰 do艣膰 szybko z艂agodnia艂a pod wp艂ywem s艂贸w Thenais. Rozejrza艂 si臋, by sprawdzi膰, czy nikogo nie ma w pobli偶u, po czym otworzy艂 nisk膮 furtk臋 na ko艅cu przej艣cia i wpu艣ci艂 kobiet臋 do zadaszonej przestrzeni pod trybunami. Rustem wszed艂 za ni膮, wr臋czaj膮c stra偶nikowi po drodze drobn膮 monet臋.

Dopiero kiedy wszed艂 do sklepionego tunelu, starannie unikaj膮c dowod贸w wskazuj膮cych na to, 偶e w艂a艣nie przechodzi艂y t臋dy konie, Rustem zauwa偶y艂, 偶e w nik艂ym 艣wietle atrium stoi samotnie m臋偶czyzna odziany w sk贸rzany str贸j wo藕nicy i b艂臋kitn膮 tunik臋.

Kobieta zatrzyma艂a si臋, czekaj膮c na Rustema. Z wn臋trza kaptura dobieg艂 jej cichy g艂os:

Mia艂e艣 racj臋, lekarzu. Wygl膮da na to, 偶e tw贸j pacjent, a nasz nie­oczekiwany go艣膰, jednak si臋 tu zjawi艂. Prosz臋, pozw贸l mi sp臋dzi膰 z nim chwil臋 sam na sam.

I nie czekaj膮c na odpowied藕, podesz艂a do m臋偶czyzny stoj膮cego samot­nie w tunelu. Obok szerokich, wysokich wr贸t, niedaleko furtki, przy kt贸­rej zatrzyma艂 si臋 Rustem, sta艂o dw贸ch ludzi z obs艂ugi toru. Najwyra藕niej w艂a艣nie mieli je zamkn膮膰. S膮dz膮c po tym, w jaki spos贸b patrzyli na Skorcjusza, r贸wnie wyra藕nie porzucili ten zamiar.

Nie zauwa偶y艂 go jeszcze nikt inny. Zapewne kry艂 si臋 w cieniach, dop贸ki rydwany nie wytoczy艂y si臋 na tor. Z tego du偶ego atrium rozchodzi艂y si臋 trzy g艂贸wne tunele i p贸艂 tuzina mniejszych. Wewn臋trzna przestrze艅 hipodro­mu by艂a ogromna, przepastna i Rustem u艣wiadomi艂 sobie, 偶e mog艂oby si臋 w niej zmie艣ci膰 wi臋cej ludzi, ni偶 mieszka艂o ich w Kerakeku. Wiedzia艂, 偶e w mieszkaniach rozmieszczonych wzd艂u偶 tych korytarzy wiod膮 oni normal­ne 偶ycie. By艂y tu stajnie, warsztaty, stragany z jedzeniem i winiarnie, leka­rze, dziwki, chiromanci, kaplice. Miasto w Mie艣cie. A to otwarte, wysoko sklepione atrium by艂o zwykle ruchliwym, zat艂oczonym miejscem spotka艅, rozbrzmiewaj膮cym niezliczonymi d藕wi臋kami. Rustem domy艣li艂 si臋, 偶e za chwil臋 takie b臋dzie, kiedy tunelami prowadz膮cymi z przeciwnej strony wr贸c膮 uczestnicy parady.

W tej chwili by艂o niemal puste, ponure i zakurzone 鈥 bo takie wra偶enie odnosi艂o si臋 po jasnym blasku s艂o艅ca panuj膮cym na zewn膮trz. Rustem zo­baczy艂, jak 偶ona senatora podchodzi do wo藕nicy. Zdj臋艂a kaptur. Skorcjusz odwr贸ci艂 g艂ow臋 鈥 zbyt p贸藕no 鈥 i spostrzeg艂 kobiet臋, a Rustem zauwa偶y艂 nag艂膮 zmian臋 w jego postawie. Wtedy zrozumia艂 par臋 rzeczy.

By艂 przecie偶 spostrzegawczy. To niezb臋dna cecha dobrego lekarza. W sumie kr贸l kr贸l贸w wys艂a艂 go do Sarancjum w艂a艣nie z tego powodu.


Spodziewa艂 si臋 wielu reakcji, 艂膮cznie z wyra藕n膮 mo偶liwo艣ci膮, 偶e ze­mdleje przed dotarciem do hipodromu, ale pojawienie si臋 Thenais w pustej, rozbrzmiewaj膮cej echem przestrzeni Atrium Parad nie by艂o jedn膮 z nich.

Dwaj pomocnicy przy bramie spostrzegli go, gdy tylko wyszed艂 z jednego z tuneli mieszkalnych, po wyjechaniu ostatniego rydwanu. Palec po艂o偶ony na ustach zapewni艂 mu ich natychmiastow膮, pe艂n膮 zaskoczenia wsp贸艂prac臋. Wie­dzia艂, 偶e za t臋 opowie艣膰 b臋d膮 pili ca艂膮 noc. Oraz przez wiele nast臋pnych.

Czeka艂 na w艂a艣ciw膮 chwil臋, by si臋 pojawi膰. Wiedzia艂, 偶e w najlepszym wypadku sta膰 go b臋dzie tego dnia tylko na jeden wy艣cig, a trzeba przekaza膰 wiadomo艣膰 w najodpowiedniejszym momencie, by podtrzyma膰 B艂臋kitnych, uspokoi膰 wrzenie, ostrzec Crescensa i pozosta艂ych.

Oraz zaspokoi膰 w艂asn膮 dum臋. Musia艂 wyst膮pi膰 w wy艣cigu, przypomnie膰 im wszystkim, 偶e bez wzgl臋du na to, co mog膮 zdzia艂a膰 Zieloni podczas otwarcia sezonu, Skorcjusz wci膮偶 jest mi臋dzy nimi i wci膮偶 jest tym, kim zawsze by艂.

Je艣li to prawda.

By膰 mo偶e pope艂ni艂 b艂膮d. Musia艂 to przyzna膰. D艂ugi, powolny spacer od niewielkiego domu Bonosa okaza艂 si臋 zdumiewaj膮co trudny i w pewnej chwili rana si臋 otworzy艂a. Zauwa偶y艂 to dopiero wtedy, gdy tunika zabarwi艂a si臋 krwi膮. Brakowa艂o mu tchu, a ka偶da pr贸ba zaczerpni臋cia wi臋kszej ilo艣ci powietrza powodowa艂a b贸l. Powinien wynaj膮膰 lektyk臋 albo poprosi膰 Astorga, by przys艂a艂 po niego tragarzy, ale nawet nie powiedzia艂 prze艂o偶onemu stronnictwa, co robi. Up贸r zawsze mia艂 cen臋 鈥 dlaczego teraz mia艂oby by膰 inaczej? Tym przybyciem na pierwszy popo艂udniowy wy艣cig, podej艣ciem po piasku do linii startowej chcia艂 powiedzie膰 co艣 od siebie. Nikt w Sarancjum nie wiedzia艂, 偶e si臋 tu wybiera.

A przynajmniej tak s膮dzi艂. A potem zobaczy艂 w rozproszonym 艣wietle zbli偶aj膮c膮 si臋 Thenais i serce zabi艂o mu mocno, obijaj膮c si臋 o po艂amane 偶e­bra. Nigdy nie przychodzi艂a do hipodromu. Je艣li tu si臋 zjawi艂a, to dlatego, 偶e go szuka, a on nie mia艂 poj臋cia, jak si臋...

Wtedy zobaczy艂 za ni膮 Bassanid臋, siwobrodego, szczup艂ego lekarza z t膮 jego lask膮, kt贸r膮 dodawa艂 sobie godno艣ci. I w tej chwili Skorcjusz z Soriyyi pot臋偶nie zakl膮艂 w duchu.

Teraz wszystko zrozumia艂. Ten przekl臋ty lekarz mia艂 zapewne jakie艣 nieszcz臋sne poczucie zawodowego obowi膮zku. Zobaczy艂, 偶e pacjent znik­n膮艂, domy艣li艂 si臋, 偶e to dzie艅 wy艣cig贸w, poszuka艂 sposobu na dostanie si臋 do hipodromu i...

Tym razem zakl膮艂 ju偶 nie w duchu, ale p贸艂g艂osem, i to jak 偶o艂nierz w ta­wernie.

Ten cz艂owiek oczywi艣cie musia艂 si臋 uda膰 do domu Bonosa.

Do Cleandra, kt贸remu ojciec zakaza艂 przychodzi膰 na wy艣cigi przez ca艂膮 wiosn臋 鈥 sam im to powiedzia艂. Oznacza艂o to, 偶e musieli rozmawia膰 z Thenais. To z kolei oznacza艂o...

Zatrzyma艂a si臋 tu偶 przed nim. Zn贸w poczu艂 zapami臋tany zapach jej per­fum. Spojrza艂 na ni膮, napotka艂 jej czysty wzrok, poczu艂 ucisk w gardle. Wy­dawa艂a si臋 ch艂odna, oboj臋tna 鈥 a on czu艂 si艂臋 jej gniewu bij膮cego w niego jak gor膮cy podmuch z pieca.

Ca艂e Sarancjum b臋dzie zachwycone, 偶e wyzdrowia艂e艣, wo藕nico 鈥 mrukn臋艂a.

Byli sami w tej ogromnej przestrzeni. Przez chwil臋. Parada zaraz si臋 sko艅czy, jej uczestnicy wr贸c膮 z ha艂asem tunelami.

Jestem zaszczycony, s艂ysz膮c te s艂owa najpierw z twoich ust 鈥 po­wiedzia艂. 鈥 Mam nadziej臋, 偶e otrzyma艂a艣 ode mnie li艣cik, pani moja?

Jak偶e uprzejmie si臋 zachowa艂e艣, pisz膮c do mnie 鈥 odpar艂a. Sucha formalno艣膰, z jak膮 wypowiedzia艂a te s艂owa, m贸wi艂a sama za siebie. 鈥 Oczywi艣cie przepraszam, 偶e przebywa艂am przez pewien czas z moj膮 ro­dzin膮 w艂a艣nie tej nocy, kiedy odczuwa艂e艣 tak膮... przemo偶n膮 potrzeb臋 mego towarzystwa. 鈥 Przerwa艂a na chwil臋. 鈥 Albo towarzystwa jakiejkolwiek kobiety chc膮cej ofiarowa膰 swoje cia艂o s艂ynnemu wo藕nicy.

Thenais 鈥 powiedzia艂 i zamilk艂.

Poniewczasie zauwa偶y艂, 偶e kobieta trzyma w prawej r臋ce n贸偶. Wreszcie zrozumia艂, czym naprawd臋 jest to spotkanie. Zamkn膮艂 oczy. W 偶yciu, jakie prowadzi艂, zawsze istnia艂a ta mo偶liwo艣膰.

Tak? 鈥 zapyta艂a tonem jak zwykle oboj臋tnym i spokojnym. 鈥 Wy­dawa艂o mi si臋, 偶e kto艣 wypowiedzia艂 moje imi臋.

Spojrza艂 na ni膮. Nie potrafi艂by wymieni膰 z imienia ani nawet policzy膰 kobiet, z kt贸rymi dzieli艂 noce przez te wszystkie lata. Ani jedna z nich nie potrafi艂a wywo艂a膰 u niego takiego poruszenia, jak ona. Nagle poczu艂 si臋 sta­ry i zm臋czony. Bola艂a go rana. Przypomnia艂 sobie, 偶e to samo czu艂 tej nocy, kiedy jej szuka艂. 呕e na nocnym wietrze bola艂o go rami臋.

Ja to zrobi艂em 鈥 powiedzia艂 cicho. 鈥 Ja wypowiedzia艂em twoje imi臋. Wypowiadam je w wi臋kszo艣膰 nocy, Thenais.

Doprawdy? Jak偶e zabawne musi si臋 to wydawa膰 kobiecie le偶膮cej wtedy obok ciebie.

Obserwowali ich obaj pomocnicy. Jeden wci膮偶 nie zamkn膮艂 ust. Mog­艂oby to by膰 艣mieszne. Ten nieszcz臋sny lekarz sta艂 uprzejmie z dala. Prawdo­podobnie 偶aden z nich nie zauwa偶y艂 w przy膰mionym 艣wietle sztyletu.

Poszed艂em do domu Shirin z Zielonych, by w imieniu Astorga przed­stawi膰 jej pewn膮 propozycj臋 鈥 rzek艂 Skorcjusz.

Ach. To on chcia艂 si臋 z ni膮 przespa膰?

Jeste艣 nieuprzejma.

Skrzywi艂 si臋 na b艂ysk w jej oczach, ponownie zda艂 sobie spraw臋, jak bar­dzo jest rozw艣cieczona.

Noszona przez ca艂e 偶ycie maska opanowania, absolutnej, nieskazitelnej oboj臋tno艣ci: co si臋 dzieje z kim艣 takim, kiedy co艣 si臋 przez ni膮 przebija? Skorcjusz zbyt g艂臋boko zaczerpn膮艂 tchu, poczu艂 przeszywaj膮cy b贸l 偶eber i powiedzia艂:

Chcia艂 dyskretnie zaprosi膰 j膮, by przysta艂a do B艂臋kitnych. Obie­ca艂em doda膰 do tej propozycji m贸j g艂os.

Tw贸j g艂os 鈥 powt贸rzy艂a. Jej oczy zal艣ni艂y. Nigdy przedtem tego nie widzia艂. 鈥 Tylko g艂os? W 艣rodku nocy. Wspi膮艂e艣 si臋 do jej sypialni. Jakie to... skuteczne.

Prawdziwe.

Doprawdy. Przespa艂e艣 si臋 z ni膮?

Nie mia艂a prawa o to pyta膰. Zaspokojenie jej ciekawo艣ci oznacza艂o zdra­d臋 innej kobiety, kt贸ra obdarowa艂a go dowcipem, 偶yczliwo艣ci膮 i dzielon膮 wsp贸lnie przyjemno艣ci膮.

Nigdy nie przysz艂o mu do g艂owy, by nie odpowiedzie膰 lub sk艂ama膰.

Tak 鈥 odpar艂. 鈥 To by艂o nieoczekiwane.

Ach. Nieoczekiwane.

W r臋ce wci膮偶 trzyma艂a n贸偶.

Gdzie ci臋 zranili? 鈥 zapyta艂a.

Z jednego z tuneli dochodzi艂y jakie艣 ha艂asy. Pierwsze tancerki zesz艂y z toru. Za Thenais Skorcjusz widzia艂 przez Bram臋 Parad, jak osiem rydwa­n贸w bior膮cych udzia艂 w pierwszym wy艣cigu zawraca do uko艣nej linii startu.

Nagle przysz艂o mu do g艂owy, 偶e mo偶e ju偶 wystarczy tego, co dot膮d zro­bi艂 ze swoim 偶yciem. 呕e to spojrzenie Thenais 艣wiadczy o poziomie b贸lu, jaki spowodowa艂 鈥 mo偶e to niesprawiedliwe obci膮偶enie, ale gdzie w 偶yciu mo偶na znale藕膰 sprawiedliwo艣膰? 鈥 i 偶e przecie偶 mo偶e zgin膮膰, przyjmuj膮c 艣mier膰 z jej r臋ki tu, w tym miejscu. Nigdy nie spodziewa艂 si臋 do偶y膰 staro艣ci.

W lewy bok. Rana k艂uta, a wok贸艂 niej po艂amane 偶ebra 鈥 wyja艣ni艂.

Kiedy艣, dawno temu, chcia艂 tylko 艣ciga膰 si臋 rydwanem.

Skin臋艂a g艂ow膮, w zamy艣leniu przygryzaj膮c warg臋; mi臋dzy jej brwiami powsta艂a jedna zmarszczka.

A to pech. Mam n贸偶.

Zauwa偶y艂em.

Gdybym chcia艂a bardzo ci臋 zrani膰 przed 艣mierci膮...?

Ugodzi艂aby艣 mnie tutaj 鈥 powiedzia艂 i pokaza艂 jej. I tak by艂o wida膰 krew. Przesi膮ka艂a przez niebiesk膮 tunik臋.

Spojrza艂a na niego.

Pragniesz umrze膰?

Zastanowi艂 si臋.

Chyba nie. Nie chcia艂bym jednak 偶y膰, je艣li ma ci to sprawia膰 tyle przykro艣ci.

Zaczerpn臋艂a wtedy tchu. Odwaga, b贸l i jakby... szale艅stwo. Ten gwa艂­towny, nigdy przedtem nie widziany b艂ysk w jej oku.

Chyba sobie nie wyobra偶asz, 偶e zaraz nie posz艂abym w twoje 艣lady.

Zn贸w zamkn膮艂 oczy, a po chwili je otworzy艂.

Thenais, jest w tym tyle... z艂ego. Jestem jednak przygotowany na wszystko, czego ty pragniesz.

N贸偶 wci膮偶 si臋 nie poruszy艂.

Powiniene艣 mnie przed chwil膮 ok艂ama膰. Kiedy ci臋 zapyta艂am.

By艂 taki ma艂y, kiedy ojciec po raz pierwszy pozwoli艂 mu wsi膮艣膰 na ogie­ra. Trzeba by艂o go podnie艣膰, a kiedy ju偶 siedzia艂 na tym du偶ym koniu, nogi stercza艂y mu prawie prosto na boki. Wywo艂a艂o to 艣miech. A potem nag艂膮 ci­sz臋 w艣r贸d otaczaj膮cych go ludzi, kiedy pod dotykiem dziecka na grzbiecie zwierz臋 znieruchomia艂o. W Soriyyi. Daleko st膮d. Dawno temu.

Ca艂e 偶ycie temu. Skorcjusz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie powinna艣 by艂a pyta膰.

To prawda; nie ok艂ama艂by jej.

Wtedy cofn臋艂a kling臋. Patrzy艂 kobiecie prosto w oczy, na to, co 鈥 w tak straszny spos贸b 鈥 ujawni艂o si臋 w nich, gdy znikn膮艂 te偶 spok贸j piel臋gnowa­ny przez ca艂e 偶ycie.

I w艂a艣nie dlatego, 偶e niemal zatapia艂 si臋 w jej spojrzeniu, zapl膮tany w ni膮 i we wspomnienia, nie艣wiadom nawet skierowanego w g贸r臋 ruchu drobnej d艂oni trzymaj膮cej n贸偶, nie zauwa偶y艂, 偶e zza Thenais wyszed艂 szyb­kim krokiem jaki艣 m臋偶czyzna i chwyci艂 j膮 za nadgarstek, blokuj膮c cios w艂asnym cia艂em.

Przekr臋ci艂 r臋k臋. N贸偶 spad艂 na ziemi臋.

Kobieta z zaskoczenia zach艂ysn臋艂a si臋 powietrzem, ale potem nie wy­da艂a ju偶 偶adnego d藕wi臋ku.

Wybacz mi, pani moja 鈥 rzek艂 Crescens z Zielonych.

Spojrza艂a na niego. Skorcjusz te偶. Wszyscy troje stali samotnie w ogrom­nej, mrocznej przestrzeni.

呕aden 偶yj膮cy m臋偶czyzna nie jest wart tego, co by to dla ciebie zna­czy艂o 鈥 powiedzia艂 Crescens. 鈥 Prosz臋, w艂贸偶 kaptur, pani moja. Nied艂ugo zjawi膮 si臋 tu ludzie. Je艣li ci臋 obrazi艂, jest wielu z nas, kt贸rzy ch臋tnie si臋 tym zajm膮.

To niesamowite 鈥 wspomnienie tego Skorcjusz zachowa na zawsze 鈥 jak szybko zmieni艂 si臋 jej wyraz twarzy, jak drzwi do niejako rozgor膮czko­wanego wn臋trza jej duszy zatrzasn臋艂y si臋 dla 艣wiata, gdy Thenais spojrza艂a na wo藕nic臋 Zielonych. Nie da艂a po sobie pozna膰, 偶e nadgarstek j膮 boli, cho膰 musia艂o tak by膰. Skorcjusz zadzia艂a艂 bardzo szybko i mocno wykr臋ci艂 jej r臋k臋.

To nieporozumienie 鈥 mrukn臋艂a. U艣miechn臋艂a si臋 nawet. Dosko­na艂y dworski u艣miech, oboj臋tny i pozbawiony znaczenia. Zatrzaskuj膮ce si臋 z hukiem 偶elazne kraty opanowania. Skorcjusz a偶 zadr偶a艂 na ten widok, na zmienione brzmienie jej g艂osu. Zdawa艂 sobie spraw臋 z przy艣pieszonego bi­cia w艂asnego serca. Przed chwil膮 w艂a艣ciwie spodziewa艂 si臋...

W艂o偶y艂a kaptur.

Wygl膮da na to, 偶e m贸j krn膮brny syn odegra艂 pewn膮 rol臋 w zranieniu naszego wsp贸lnego znajomego. Przedstawi艂 mojemu m臋偶owi swoj膮 wersj臋 wydarze艅. Nie wierzymy w ni膮. Zanim ukarzemy ch艂opca 鈥 senator jest oczywi艣cie w艣ciek艂y 鈥 chcia艂am si臋 dowiedzie膰 od samego Skorcjusza, co zasz艂o. Mia艂o to zwi膮zek z no偶em i zarzutem ataku sztyletem.

By艂y to same bzdury. S艂owa wypowiedziane dla samego ich wypowia­dania. Historyjka, kt贸ra 偶adn膮 miar膮 nie mog艂a si臋 utrzyma膰, chyba 偶e kto艣 chcia艂, by si臋 utrzyma艂a. Crescens z Zielonych m贸g艂 by膰 na torze, w gospo­dach i w kompleksie Zielonych agresywnym nieprzejednanym cz艂owiekiem i przebywa艂 w Sarancjum dopiero rok, ale by艂 pierwszym wo藕nic膮 Zielo­nych, bywa艂 ju偶 zapraszany na dw贸r, sp臋dzi艂 zim臋 w arystokratycznych kr臋­gach, kt贸re poznawali g艂贸wni wo藕nice. Skorcjusz pomy艣la艂, 偶e zapewne wi­dzia艂 te偶 swoj膮 porcj臋 sypialni.

Ten cz艂owiek wiedzia艂, o co tu chodzi, jak si臋 zachowa膰.

Jego przeprosiny by艂y gor膮ce, natychmiastowe i kr贸tkie, poniewa偶 z po­艂udniowych tuneli dobiega艂y ju偶 g艂o艣ne ha艂asy.

B艂agam, musisz mi pozwoli膰 na odwiedziny 鈥 rzek艂 Crescens 鈥 bym pe艂niej m贸g艂 wyrazi膰 moj膮 skruch臋. Najwyra藕niej pope艂ni艂em nie­zr臋czno艣膰 jak niewyuczony prowincjusz. Wstyd mi, pani moja. 鈥 Obejrza艂 si臋. 鈥 Teraz musz臋 wr贸ci膰 na tor, a ty powinna艣 鈥 je艣li wolno doradzi膰 ci po艣piech 鈥 pozwoli膰 swojemu opiekunowi wyprowadzi膰 si臋 z tego miej­sca, kt贸re za chwil臋 przestanie by膰 odpowiednie dla damy.

Zza ciemnego zakr臋tu najszerszego tunelu dochodzi艂 turkot k贸艂 i ha艂a艣li­wy 艣miech. Skorcjusz nic nie m贸wi艂, nawet si臋 nie poruszy艂. N贸偶 le偶a艂 na ziemi. Wo藕nica schyli艂 si臋 ostro偶nie i podni贸s艂 go praw膮 r臋k膮. Kiedy odda­wa艂 go Thenais, ich palce zetkn臋艂y si臋.

U艣miechn臋艂a si臋; u艣miech ten by艂 s艂aby jak l贸d na kt贸rej艣 z rzek p贸艂nocy, kiedy zimowe mrozy nie uczyni艂y jeszcze chodzenia po nim bezpiecznym.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Dzi臋kuj臋 wam obu.

Obejrza艂a si臋 przez rami臋. Przez ca艂y czas bassanidzki lekarz nie rusza艂 si臋 ze swego miejsca. Teraz zbli偶y艂 si臋 鈥 uosobienie powagi.

Najpierw spojrza艂 na Skorcjusza, swego podopiecznego.

Rozumiesz, 偶e twoje przybycie do hipodromu... zmienia posta膰 rzeczy?

Tak 鈥 odpar艂 Skorcjusz. 鈥 Bardzo mi przykro.

Lekarz skin膮艂 g艂ow膮.

Z t膮 przypad艂o艣ci膮 鈥 o艣wiadczy艂 Bassanida 鈥 nie b臋d臋 walczy艂.

W jego g艂osie brzmia艂a brutalna nieodwo艂alno艣膰.

Rozumiem 鈥 rzek艂 Skorcjusz. 鈥 Jestem wdzi臋czny za wszystko, co do tej pory zrobi艂e艣.

Lekarz odwr贸ci艂 si臋.

Mog臋 ci臋 odprowadzi膰, pani moja? Wspomina艂a艣 o ch艂odz膮cym na­poju?

Owszem 鈥 odpar艂a. 鈥 Dzi臋kuj臋. 鈥 Przez chwil臋 patrzy艂a w zamy­艣leniu na Bassanid臋, jakby zastanawia艂a si臋 nad jak膮艣 now膮 informacj膮, a potem zwr贸ci艂a si臋 do Skorcjusza. 鈥 Spodziewam si臋, 偶e wygrasz ten wy艣cig 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Z tego, co m贸wi m贸j syn, nasz drogi Crescens od­ni贸s艂 ju偶 pod twoj膮 nieobecno艣膰 do艣膰 zwyci臋stw.

Po tych s艂owach odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a z doktorem w kierunku scho­d贸w i stoisk znajduj膮cych si臋 o jeden poziom wy偶ej. Dwaj wo藕nice stali sami, patrz膮c na siebie.

O czym on m贸wi艂?

Crescens pokaza艂 brod膮 oddalaj膮c膮 si臋 posta膰 lekarza.

Zrzeka艂 si臋 odpowiedzialno艣ci, je艣li si臋 zabij臋.

Aha.

Tak robi膮 w Bassanii. Chcesz si臋 odla膰?

Wo藕nica Zielonych kiwn膮艂 g艂ow膮.

Jak zawsze po obiedzie.

Wiem.

Zauwa偶y艂em ci臋. Przyszed艂em si臋 przywita膰. Zobaczy艂em n贸偶. Krwawisz.

Wiem.

Wr贸ci艂e艣... na dobre?

Skorcjusz zawaha艂 si臋.

Prawdopodobnie jeszcze nie. Ale uwa偶aj, ja szybko zdrowiej臋. A przynajmniej zdrowia艂em.

Crescens u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

Jak my wszyscy. 鈥 Teraz on si臋 zawaha艂. Za chwil臋 pojawi膮 si臋 lu­dzie. Obaj o tym wiedzieli. 鈥 呕adn膮 miar膮 nie mog艂a ci zrobi膰 krzywdy, chyba 偶e by艣 jej na to pozwoli艂.

Tak, no c贸偶, to... Powiedz mi, jak tw贸j nowy lejcowy?

Crescens patrzy艂 na niego przez chwil臋, a potem skin膮艂 g艂ow膮 na zgod臋.

Podoba mi si臋. Wasz m艂ody wo藕nica...

Taras.

Taras. Dra艅 ma zadatki na doskona艂ego wo藕nic臋. Nie widzia艂em tego w zesz艂ym roku. 鈥 Wyszczerzy艂 z臋by w wilczym u艣miechu. 鈥 Za­mierzam z艂ama膰 mu tej wiosny serce.

Oczywi艣cie.

U艣miech wo藕nicy Zielonych rozci膮gn膮艂 si臋.

Chcia艂e艣 mie膰 艣wietne solowe wej艣cie, prawda? Powracaj膮cy boha­ter, samotnie id膮cy po piasku? Na Heladika, c贸偶 za przedstawienie!

Skorcjusz skrzywi艂 si臋.

My艣la艂em o tym.

Naprawd臋 jednak my艣la艂 o tej kobiecie; o obrazach zdumiewaj膮co splecionych ze wspomnieniami z dzieci艅stwa, i tym uczuciu, kt贸rego zazna艂, patrz膮c jej w oczy na chwil臋 przed ruchem no偶a. 鈥濸owiniene艣 mnie przed chwil膮 ok艂ama膰鈥. Zamierza艂 da膰 si臋 zasztyletowa膰. Crescens mia艂 racj臋. Na­str贸j nie z tego 艣wiata, stan istnienia, kt贸ry kszta艂towa艂a tymi l艣ni膮cymi oczyma, w zakurzonym p贸艂艣wietle. Ju偶 po paru chwilach to wszystko wy­dawa艂o si臋 snem. Nie s膮dzi艂, by ten sen go opu艣ci艂.

Chyba nie mog臋 ci pozwoli膰 na to wej艣cie 鈥 ci膮gn膮艂 Crescens. 鈥 Przykro mi. Ocalenie ci pieprzonego 偶ycia to jedno. Trywialne. Ale danie ci takiego powrotu to co艣 innego. Bardzo z艂e dla morale Zielonych.

Trzeba by艂o si臋 u艣miechn膮膰. Przecie偶 wr贸ci艂o si臋 do hipodromu. Do 艣wiata, kt贸ry tworzy艂 w 艣wiecie.

Rozumiem. Wyjd藕my wi臋c razem.

Ruszyli z miejsca w chwili, kiedy z ciemno艣ci tunelu z lewej strony za­cz臋艂y wy艂ania膰 si臋 pierwsze tancerki.

A tak przy okazji, dzi臋kuj臋 鈥 doda艂 Skorcjusz, zbli偶aj膮c si臋 do dw贸ch odzianych na 偶贸艂to pomocnik贸w pilnuj膮cych bramy.

Spodziewam si臋, 偶e wygrasz ten wy艣cig鈥. To by艂y jej s艂owa. Po tym, jak lekarz formalnie zrzek艂 si臋 odpowiedzialno艣ci, je艣li Skorcjusz si臋 zabije. Wesz艂a pod trybuny z no偶em w r臋ku. Przysz艂a z nim do hipodromu. Wie­dzia艂a, co m贸wi. 鈥濩hyba sobie nie wyobra偶asz, 偶e zaraz nie posz艂abym w twoje 艣lady鈥. Tak naprawd臋 zupe艂nie jej nie znaj膮c, od dawna ju偶 s膮dzi艂, 偶e pod jej s艂ynn膮 rezerw膮 kryje si臋 co艣 nadzwyczajnego. A potem arogancko pomy艣la艂, 偶e znalaz艂 to i okre艣li艂. Myli艂 si臋. By艂o tam znacznie wi臋cej. Czy powinien si臋 domy艣la膰?

Dzi臋kujesz? Nie ma za co 鈥 rzek艂 Crescens. 鈥 Bez ciebie jest tu zbyt nudno, wygrywam z dzie膰mi. Zwa偶, 偶e nadal chc臋 wygrywa膰.

Kiedy mijali stra偶nik贸w, w chwili, gdy ju偶 mieli razem wyj艣膰 na piasek, przed oczy osiemdziesi臋ciu tysi臋cy ludzi, ca艂kowicie bez ostrze偶enia wbi艂 艂okie膰 w lewy bok rannego.

Skorcjusz st臋kn膮艂, zachwia艂 si臋. 艢wiat zawirowa艂, wo藕nicy poczerwie­nia艂o w oczach.

Och! Przepraszam! 鈥 zawo艂a艂 Crescens. 鈥 Nic ci si臋 nie sta艂o?

Skorcjusz by艂 zgi臋ty wp贸艂 i trzyma艂 si臋 za bok. Znajdowali si臋 w wej艣­ciu. Jeszcze kilka krok贸w i znajd膮 si臋 na widoku t艂um贸w. Ze straszliwym wysi艂kiem zmusi艂 si臋 do wyprostowania i ruszenia do przodu, co by艂o raczej aktem woli ni偶 czegokolwiek innego. Wci膮偶 rozpaczliwie walczy艂 o odzy­skanie tchu. Jak w gor膮czce us艂ysza艂 pierwsze ryki najbli偶ej zgromadzo­nych t艂um贸w.

Zacz臋艂o si臋. Coraz g艂o艣niejszy, narastaj膮cy ha艂as, d藕wi臋k jego imienia przetaczaj膮cy si臋 wzd艂u偶 pierwszej prostej jak fala. Crescens znajdowa艂 si臋 u jego boku, ale pope艂ni艂 tu b艂膮d, poniewa偶 s艂ycha膰 by艂o tylko jedno imi臋, powtarzane bez ko艅ca. Krzyki. Skorcjusz usi艂owa艂 oddycha膰 i nie zemdle膰, i艣膰 dalej, nie zgi膮膰 si臋 wp贸艂, nie przyk艂ada膰 r臋ki do rany.

Jestem strasznym cz艂owiekiem 鈥 odezwa艂 si臋 weso艂o Crescens obok niego, machaj膮c do t艂umu, jakby osobi艣cie sprowadzi艂 zaginionego wo藕nic臋 ze 艣wiata umar艂ych, niczym jaki艣 bohater z dawnych opowie艣ci. 鈥 Na Heladika, naprawd臋 jestem straszny.

Skorcjuszowi chcia艂o si臋 zabija膰 i jednocze艣nie 艣mia膰. 艢miech prawdo­podobnie by go zabi艂. Wr贸ci艂 do hipodromu. Do jego 艣wiata. Na piasek. Przed sob膮 widzia艂 konie. Zastanawia艂 si臋, jak mo偶na doj艣膰 tak daleko.

Wiedzia艂, 偶e jako艣 tego dokona.

I w tej chwili, patrz膮c na zaprz臋gi i ich pozycje, a szczeg贸lnie na pozy­cj臋 jednego rydwanu, z szybko艣ci膮 galopuj膮cych koni wpad艂 na pomys艂. To by艂o jak dar. Skorcjusz nawet si臋 u艣miechn膮艂, ods艂aniaj膮c z臋by, cho膰 oddy­cha膰 by艂o mu bardzo trudno. Pomy艣la艂, 偶e jest tu wi臋cej ni偶 jeden wilk. Na Heladika, wi臋cej ni偶 jeden.

Pilnuj si臋 鈥 powiedzia艂 wtedy do rywala, do siebie, do ch艂opca, kt贸ry kiedy艣 siedzia艂 na tym ogierze w Soriyyi, do nich wszystkich, do boga, do jego syna i do 艣wiata. Zobaczy艂, 偶e Crescens zerka na niego. Poprzez czerwo­ny, przeszywaj膮cy b贸l dostrzeg艂 z tryumfem nag艂y niepok贸j w jego rysach.

Jest Skorcjuszem. Wci膮偶 jest Skorcjuszem. Hipodrom nale偶y do niego. Wystawili mu tu pomniki. Bez wzgl臋du na to, co mog艂oby si臋 zdarzy膰 gdzie indziej, w ciemno艣ci, kiedy s艂o艅ce znajdowa艂o si臋 pod 艣wiatem.

Pilnuj si臋 鈥 powt贸rzy艂.


* * *

Kiedy dwaj wo藕nice wychodz膮 z tunelu, nie tak daleko na zach贸d od nich cesarz Sarancjum zmierza do swojego tunelu, by przej艣膰 pod ogrodami kompleksu cesarskiego z jednego pa艂acu do drugiego, gdzie ma wyda膰 osta­teczne dyspozycje w zwi膮zku z wojn膮, o kt贸rej my艣la艂, odk膮d umie艣ci艂 na Z艂otym Tronie swego wuja.

Niegdy艣 cesarstwo stanowi艂o ca艂o艣膰, potem podzieli艂o si臋 i po艂owa z nie­go przepad艂a, tak jak mo偶e przepa艣膰 dziecko. Albo, jeszcze lepiej, ojciec. On sam nie ma dzieci. Jego ojciec umar艂, kiedy Petrus by艂 bardzo m艂ody. Czy co艣 takiego ma jakie艣 znaczenie? Czy kiedykolwiek je mia艂o? A teraz? Teraz, kiedy jest ju偶 doros艂y, starzeje si臋 i kszta艂tuje narody pod 艣wi臋tym D偶adem?

Aliana tak uwa偶a albo si臋 nad tym zastanawia. Pewnej nocy nie tak dawno temu powiedzia艂a mu to wprost. Czy ryzykuje tak wiele, czy chce zostawi膰 tak jasny i gwa艂towny 艣lad na obliczu 艣wiata, poniewa偶 nie ma spadkobiercy, dla kt贸rego m贸g艂by strzec tego, co ju偶 maj膮?

Nie zna艂 odpowiedzi na to pytanie. Chyba nie to by艂o przyczyn膮. Od tak dawna marzy艂 o Rhodias, o po艂膮czeniu tego, co rozdzielone. I to dzi臋ki nie­mu. By膰 mo偶e zbyt wiele wiedzia艂 o przesz艂o艣ci. Kiedy艣 przez kr贸tki, pe艂en zam臋tu okres by艂o trzech cesarzy, potem przez d艂ugie, rozdzielaj膮ce lata dw贸ch, tutaj i w Rhodias, a potem tylko jeden, tutaj, w Mie艣cie stworzonym przez Saraniosa, podczas gdy Zach贸d przepad艂 i upad艂.

Cesarz uwa偶a艂, 偶e to nie w porz膮dku. Z pewno艣ci膮 uwa偶a艂by tak ka偶dy, kto wiedzia艂 o dawnej chwale.

Chocia偶 to, my艣li, id膮c przez ni偶szy poziom Pa艂acu Atteni艅skiego z or­szakiem dworzan usi艂uj膮cych dotrzyma膰 mu kroku, jest retoryczna sztuczka鈥. Oczywi艣cie, 偶e istniej膮 ludzie, kt贸rzy znaj膮 przesz艂o艣膰 tak dobrze jak on, a maj膮 inne pogl膮dy. S膮 te偶 tacy 鈥 jak jego 偶ona 鈥 kt贸rzy widz膮 wi臋ksz膮 chwa艂臋 tu, na Wschodzie, w obecnym 艣wiecie, pod panowaniem D偶ada.

Nikt z nich, nawet Aliana, nie rz膮dzi Sarancjum. Rz膮dzi nim on. On do­prowadzi艂 ich wszystkich do tego miejsca, trzyma w r臋kach wszystkie sznur­ki i ma bardzo wyra藕n膮 wizj臋 wszystkich element贸w gry. Spodziewa si臋 sukcesu. Zwykle go odnosi.

Zbli偶a si臋 do tunelu. Dwaj excubitores w he艂mach stoj膮 sztywno na baczno艣膰. Na skinienie g艂owy cesarza jeden z nich szybko otwiera drzwi. Kanclerz, prze艂o偶ony urz臋d贸w i zupe艂nie nieodpowiedni na tym stanowisku kwestor cesarskiego skarbu k艂aniaj膮 si臋. Za艂atwi艂 z nimi wszystkie sprawy w pa艂acu przy po艣piesznym po艂udniowym posi艂ku. Wyda艂 rozkazy, wy­s艂ucha艂 sprawozda艅.

Czeka艂 na pewn膮 wiadomo艣膰 z p贸艂nocnego wschodu, ale jeszcze nie na­desz艂a. W艂a艣ciwie kr贸l kr贸l贸w go rozczarowa艂.

Spodziewa艂 si臋, 偶e Shirvan z Bassanii zaatakuje Calizjum, 偶e pu艣ci w ruch drug膮 cz臋艣膰 tego wielkiego przedsi臋wzi臋cia. Cz臋艣膰, o kt贸rej nikt nie wie, chyba 偶e domy艣li艂a si臋 jej Aliana albo mo偶e Gezjusz, cz艂owiek nad­zwyczaj subtelny.

Nie nadesz艂y jednak 偶adne wie艣ci o przekroczeniu granicy przez wroga. A przecie偶 da艂 mu do艣膰 wskaz贸wek co do swoich zamiar贸w, a nawet ich rozplanowania w czasie. Shirvan ju偶 powinien przerzuci膰 armi臋 przez gra­nic臋, 艂ami膮c kupiony pok贸j w pr贸bie zniweczenia zachodniej kampanii Waleriusza.

W zwi膮zku z tym b臋dzie musia艂 inaczej rozm贸wi膰 si臋 z Leontesem i ge­nera艂ami. Nie jest to problem nie do pokonania, ale wola艂by eleganck膮 sy­tuacj臋, jaka powsta艂aby po bassanidzkim ataku, zmuszaj膮cym go do wyko­nania ruchu i odwo艂ania wojsk przed wyp艂yni臋ciem floty.

Przecie偶 chce on tu osi膮gn膮膰 wi臋cej ni偶 jeden cel.

Mo偶na by powiedzie膰, 偶e to wada charakteru. On zawsze ma wi臋cej ni偶 jeden cel, wplata tyle w膮tk贸w i plan贸w do wszystkiego, co robi. Nawet ta d艂ugo oczekiwana wojna maj膮ca z powrotem podbi膰 Zach贸d nie jest ode­rwana od innych spraw.

Aliana zrozumia艂aby, a nawet by j膮 to rozbawi艂o. Ona jednak nie chce tej kampanii, a on u艂atwi艂 im obojgu spraw臋 鈥 a przynajmniej tak s膮dzi 鈥 nie omawiaj膮c jej. Podejrzewa, 偶e cesarzowa jest 艣wiadoma jego posuni臋膰. Wie tak偶e o jej niepokoju i jego 藕r贸d艂ach. 呕e go 偶a艂uje.

Mo偶e powiedzie膰 z ca艂膮 prawdom贸wno艣ci膮, 偶e kocha j膮 bardziej ni偶 swego boga i 偶e prawie tak samo jej potrzebuje.

Zatrzymuje si臋 na chwil臋 w otwartych drzwiach tunelu. Widzi p艂omyki pochodni pe艂gaj膮ce przed nim w podmuchu powietrza. Shirvan jeszcze nie zaatakowa艂. Szkoda. B臋dzie teraz musia艂 zaj膮膰 si臋 偶o艂nierzami. Wie, co powie. Duma Leontesa jako wojskowego jest jego najwi臋ksz膮 zalet膮 oraz zasadnicz膮 s艂abo艣ci膮 i cesarz uzna艂, 偶e zanim b臋dzie mo偶na podj膮膰 odpo­wiednie kolejne kroki, m艂ody strateg musi otrzyma膰 nauczk臋. Najpierw pow艣ci膮gni臋cie lekkomy艣lnej dumy, a potem utemperowanie zapa艂u reli­gijnego.

Nad tymi sprawami te偶 si臋 zastanawia艂. To oczywiste. Nie ma dziecka, a tu chodzi o sukcesj臋.

Odwraca si臋 na kr贸tko, przyjmuje pok艂ony przykl臋kaj膮cych doradc贸w, po czym jak zawsze wchodzi do tunelu sam. Kiedy drzwi si臋 zamykaj膮, oni ju偶 si臋 odwracaj膮, by odej艣膰; tego popo艂udnia maj膮 jeszcze du偶o do zro­bienia, zanim ponownie zbior膮 si臋 w kathisma pod koniec wy艣cig贸w, by oznajmi膰 hipodromowi i 艣wiatu, 偶e Sarancjum 偶egluje do Rhodias. Cesarz s艂yszy, jak drzwi za nim zostaj膮 zamkni臋te i zaryglowane.

Idzie po mozaikowych p艂ytkach pod艂ogi, 艣ladami dawno zmar艂ych cesarzy, 艂膮cz膮c si臋 z nimi w my艣lach, wyobra偶aj膮c sobie milcz膮ce dialogi, p艂awi膮c si臋 w tej ciszy, w bole艣nie rzadkiej prywatno艣ci tego d艂ugiego, kr臋tego korytarza mi臋dzy pa艂acami i lud藕mi. O艣wietlenie jest r贸wnomierne, wentylacja sta­rannie obmy艣lona. Ta samotno艣膰 jest jego rado艣ci膮. Jest 艣miertelnym s艂ug膮 i modelem D偶ada, prowadzi 偶ycie w jasnym oku 艣wiata, jest sam tylko tutaj. Nawet noc膮 w jego komnatach s膮 stra偶nicy albo kobiety w pokojach ce­sarzowej, kiedy j膮 odwiedza. Chcia艂by teraz troch臋 poby膰 w tym tunelu, ale po jego drugiej stronie te偶 czeka go wiele pracy, a czas ucieka. To dzie艅, na kt贸ry czeka艂 od... chyba od chwili, kiedy przyby艂 na Po艂udnie z Trakezji na rozkaz swego wuja, 偶o艂nierza cesarstwa.

Przesada, z pewn膮 doz膮 prawdy.

Idzie jak zwykle szybko. Znajduje si臋 ju偶 w pewnej odleg艂o艣ci od drzwi, pod pochodniami w 偶elaznych uchwytach rozmieszczonymi w r贸wnych od­st臋pach na kamiennych 艣cianach, kiedy w tej g艂臋bokiej ciszy s艂yszy za sob膮 zgrzyt ci臋偶kiego klucza, d藕wi臋k otwieranych drzwi i niespieszne kroki.

I tak zmienia si臋 艣wiat.

Zmienia si臋 oczywi艣cie w ka偶dej chwili, ale s膮... r贸偶ne stopnie zmiany.

Mi臋dzy jednym a drugim krokiem przebiega mu przez g艂ow臋 p贸艂 setki my艣li, a przynajmniej takie ma wra偶enie. Pierwsze i ostatnie dotycz膮 Aliany. Mi臋dzy nimi ju偶 poj膮艂, co si臋 dzieje. Zawsze by艂 znany z tej szybko艣ci, budz膮cej u ludzi strach; przez ca艂e 偶ycie czerpa艂 z niej niezbyt chwalebn膮 dum臋. Lecz subtelno艣膰 i szybko艣膰 w艂a艣nie mog艂y straci膰 znaczenie. Idzie dalej, tyle 偶e nieco szybciej ni偶 przedtem.

Tunel, wij膮cy si臋 lekko w kszta艂cie litery S oznaczaj膮cej Saraniosa 鈥 pr贸偶no艣膰 budowniczych 鈥 le偶y g艂臋boko pod ogrodami i z dala od 艣wiat艂a. Nie ma sensu tu krzycze膰, a nie dojdzie na tyle blisko do 偶adnych z drzwi, by zosta膰 us艂yszanym w dolnych korytarzach kt贸rego艣 z pa艂ac贸w. Zrozu­mia艂, 偶e nie ma po co biec, poniewa偶 nie biegn膮 id膮cy za nim: oczywi艣cie oznacza to, 偶e jest kto艣 przed nim.

Zapewne weszli do tunelu, zanim 偶o艂nierze maj膮cy go spotka膰 w drugim pa艂acu przybyli pod drzwi; czekali pod ziemi膮, by膰 mo偶e od pewnego cza­su. A mo偶e... weszli tymi samymi drzwiami co on i udali si臋 na drugi ko­niec, by tam zaczeka膰? Prostsze rozwi膮zanie? Tylko dw贸ch stra偶nik贸w do przekupienia. Cofa si臋 my艣lami 鈥 tak, pami臋ta twarze dw贸ch excubitores przy drzwiach za nim. To nie obcy. Jego w艂a艣ni ludzie. To oznacza co艣... niepomy艣lnego. Cesarz czuje gniew, ciekawo艣膰, zaskakuj膮co ostry 偶al.


* * *

Ulga, jakiej zazna艂 Taras, gdy us艂ysza艂 przetaczaj膮cy si臋, gwa艂townie rosn膮cy ryk i obejrza艂 si臋 do ty艂u, nie da艂a si臋 por贸wna膰 z jakimkolwiek uczuciem w jego 偶yciu.

Zosta艂 uratowany, odroczono mu wyrok, zdj臋to z ramion pot臋偶ne brze­mi臋, kt贸re przygniata艂o go jak ci臋偶ar zbyt wielki, by go unie艣膰, i zbyt wa偶­ny, by si臋 go wyrzec.

Skorcjusz podchodzi艂 do niego z u艣miechem w艣r贸d wrzawy og艂usza­j膮cej nawet jak na hipodrom.

K膮tem oka Taras dostrzeg艂 podbiegaj膮cego Astorga; jego kanciaste, szorst­kie rysy by艂y 艣ci膮gni臋te z niepokoju. Skorcjusz dotar艂 do Tarasa pierw­szy. Kiedy ch艂opak po艣piesznie wypl膮ta艂 si臋 z lejc贸w pierwszego rydwanu, zszed艂 na ziemi臋 i zdj膮艂 srebrny he艂m, u艣wiadomi艂 sobie 鈥 poniewczasie 鈥 偶e mimo u艣miechu wo藕nica nie idzie ani nie u艣miecha si臋 swobodnie. A po­tem zobaczy艂 krew.

Witaj. Mia艂e艣 trudny ranek? 鈥 odezwa艂 si臋 lekkim tonem Skorcjusz. Nie si臋gn膮艂 po he艂m.

Taras odchrz膮kn膮艂.

Nie... powiod艂o mi si臋 najlepiej. Chyba nie...

Powiod艂o mu si臋 zupe艂nie nie藕le! 鈥 powiedzia艂 Astorgus, podcho­dz膮c. 鈥 Co ty tu, do cholery, robisz?

Skorcjusz u艣miechn膮艂 si臋 do niego.

S艂uszne pytanie. Nie ma dobrej odpowiedzi. Pos艂uchajcie mnie obaj. Sta膰 mnie mo偶e na jeden wy艣cig. Musimy sprawi膰, by si臋 liczy艂. Tarasie, zostajesz w tym rydwanie. Ja b臋d臋 twoim drugim wo藕nic膮. Wygramy ten wy艣cig i wepchniemy Crescensa na mur albo na spina, albo w jego w艂asn膮 przestronn膮 odbytnic臋. Jasne?

Jednak nie zosta艂 uratowany. A mo偶e jednak tak, lecz na inny spos贸b.

Ja... mam zosta膰 w pierwszym rydwanie? 鈥 wyb膮ka艂 Taras.

Musisz. Mog臋 nie by膰 w stanie zrobi膰 siedmiu okr膮偶e艅.

Pieprzy膰 to. Tw贸j lekarz wie, 偶e tu jeste艣? 鈥 zapyta艂 Astorgus.

Tak si臋 sk艂ada, 偶e wie.

Co? On... na to pozwoli艂?

Bynajmniej. Wyrzek艂 si臋 mnie. Powiedzia艂, 偶e je艣li tu umr臋, nie bie­rze 偶adnej odpowiedzialno艣ci.

O, 艣wietnie 鈥 rzek艂 Astorgus. 鈥 Mo偶e ja powinienem to zrobi膰?

Skorcjusz roze艣mia艂 si臋, a przynajmniej spr贸bowa艂 to zrobi膰. Mimowol­nie przy艂o偶y艂 r臋k臋 do boku. Taras zobaczy艂 zbli偶aj膮cego si臋 zarz膮dc臋 toru. Zwykle takie rozmowy na piasku op贸藕niaj膮ce start by艂yby zakazane, lecz zarz膮dca by艂 starym wyjadaczem i widzia艂, 偶e ma do czynienia z czym艣 nie­zwyk艂ym. Ludzie wci膮偶 krzyczeli. I tak b臋d膮 musieli troch臋 si臋 uspokoi膰, 偶eby wy艣cig m贸g艂 si臋 rozpocz膮膰.

Witaj z powrotem, wo藕nico 鈥 rzek艂 energicznie. 鈥 Bierzesz udzia艂 w tym wy艣cigu?

Tak 鈥 odpar艂 Skorcjusz. 鈥 Jak si臋 miewa twoja 偶ona, Darvosie?

Zarz膮dca u艣miechn膮艂 si臋.

Ju偶 lepiej, dzi臋kuj臋. Ch艂opak czeka?

Ch艂opak pojedzie w pierwszym rydwanie 鈥 oznajmi艂 Skorcjusz. 鈥 Ja bior臋 drugi. Czeka Isanthus. Astorgu, powiesz mu o tym? I niech prze­艂o偶膮 lejce na lejcowych tak, jak lubi臋, dobrze?

Zarz膮dca kiwn膮艂 g艂ow膮 i odszed艂, by powiadomi膰 startera. Astorgus wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w Skorcjusza. Nie poruszy艂 si臋.

Jeste艣 pewien? 鈥 zapyta艂. 鈥 Czy to tego warte? Jeden wy艣cig?

Wa偶ny wy艣cig 鈥 rzek艂 ranny. 鈥 Z kilku powod贸w. Niekt贸rych na­wet nie poznasz.

U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo, ale tym razem nie oczyma. Astorgus waha艂 si臋 jeszcze przez chwil臋, a potem powoli skin膮艂 g艂ow膮 i odszed艂 w kierunku drugiego rydwanu B艂臋kitnych. Skrocjusz odwr贸ci艂 si臋 do Tarasa.

Dobra. Bierzemy si臋 do roboty. Dwie rzeczy 鈥 powiedzia艂 cicho pierwszy wo藕nica B艂臋kitnych. 鈥 Po pierwsze Servator jest najlepszym lejcowym w cesarstwie, ale tylko wtedy, jak si臋 go poprosi. Inaczej jest zarozu­mia艂y i leniwy. Lubi zwalnia膰 i przygl膮da膰 si臋 naszym pos膮gom. Wrzeszcz na niego. 鈥 U艣miechn膮艂 si臋. 鈥 D艂ugo trwa艂o, nim si臋 zorientowa艂em, do czego mog臋 go zmusi膰. Kiedy trzyma si臋 wewn臋trznej, na zakr臋tach mo­偶esz jecha膰 szybciej, ni偶 m贸g艂by艣 uwierzy膰 鈥 a偶 zrobisz to pierwszych kil­ka razy. B膮d藕 czujny na starcie. Pami臋tasz, jak pozosta艂e trzy potrafi膮 prze­ci膮膰 tor razem z nim?

Taras pami臋ta艂. Przytrafi艂o mu si臋 to zesz艂ej jesieni. Kiwn膮艂 g艂ow膮 w skupieniu. To wa偶ne sprawy, ich zaw贸d.

Kiedy mam u偶y膰 bata?

Kiedy b臋dziesz si臋 zbli偶a艂 do zakr臋tu. Ch艂ostaj prawy bok. I wrzeszcz jego imi臋. On s艂ucha. Skoncentruj si臋 na Servatorze 鈥 on poprowadzi po­zosta艂膮 tr贸jk臋 za ciebie.

Taras skin膮艂 g艂ow膮.

S艂uchaj mnie podczas wy艣cigu. 鈥 Skorcjusz zn贸w przy艂o偶y艂 r臋k臋 do boku i zakl膮艂, ostro偶nie oddychaj膮c. 鈥 Jeste艣 z Megarium? M贸wisz troch臋 po inicyjsku?

Troch臋. Jak ka偶dy.

Dobrze. Jak b臋d臋 musia艂, to krzykn臋 do ciebie w tym j臋zyku.

Jak si臋 nauczy艂e艣...?

Starszy m臋偶czyzna zrobi艂 nagle kwa艣n膮 min臋.

Od kobiety. Jak inaczej otrzymujemy wszystkie wa偶ne lekcje w 偶yciu?

Taras usi艂owa艂 si臋 roze艣mia膰. Zasch艂o mu w ustach. Ha艂as, jaki robi艂 t艂um, by艂 naprawd臋 zdumiewaj膮cy. Ludzie wci膮偶 stali, w ca艂ym hipodromie.

Powiedzia艂e艣... 偶e s膮 dwie rzeczy?

Tak. S艂uchaj uwa偶nie. Chcieli艣my ci臋 mie膰 u B艂臋kitnych, poniewa偶 wiedzia艂em, 偶e b臋dziesz dor贸wnywa艂 naszym wo藕nicom albo ich przewy偶­szysz. Zosta艂e艣 wrzucony w co艣 potwornego i niesprawiedliwego, nigdy przedtem nawet nie powozi艂e艣 tym zaprz臋giem, a musia艂e艣 stawi膰 czo艂o Crescensowi i jego drugiemu wo藕nicy. Je艣li my艣lisz, 偶e 藕le sobie radzisz, jeste艣 pieprzonym idiot膮. Trzasn膮艂bym ci臋 w 艂eb, ale za bardzo by mnie to zabola艂o. Jeste艣 zdumiewaj膮cy i pozna艂by to ka偶dy p贸艂g艂贸wek, ty sauradyjski prostaku.

Jest takie uczucie, kt贸re mo偶e da膰 grzane wino z korzeniami, s膮czone w gospodzie w wilgotny zimowy dzie艅. Te s艂owa wywo艂a艂y bardzo podob­ny skutek.

Wiem, 偶e jestem zdumiewaj膮cy. Najwy偶szy czas, 偶eby艣 wr贸ci艂 mi do pomocy 鈥 powiedzia艂 Taras z ca艂ym opanowaniem, na jakie by艂o go sta膰.

Skorcjusz parskn膮艂 艣miechem i skrzywi艂 si臋 z b贸lu.

Zuch ch艂opak 鈥 rzek艂. 鈥 Jeste艣 na pi膮tym torze, a ja na drugim? 鈥 Taras potwierdzi艂 kiwni臋ciem g艂owy. 鈥 Dobrze. Kiedy dojedziesz do linii, b臋dziesz mia艂 miejsce na zjechanie do wewn膮trz. Obserwuj mnie, ufaj Servatorowi i zostaw mi Crescensa.

U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo, bez cienia rozbawienia.

Taras obejrza艂 si臋 na pierwszego wo藕nic臋 Zielonych, kt贸ry owija艂 si臋 lejcami. Mia艂 sz贸sty tor.

Oczywi艣cie. To przecie偶 twoje zadanie 鈥 odpar艂 Taras. 鈥 Nie wa偶 si臋 go nie wykona膰.

Skorcjusz zn贸w ods艂oni艂 z臋by w u艣miechu, a potem wyj膮艂 srebrny pa­radny he艂m z d艂oni Tarasa i poda艂 go stoj膮cemu obok stajennemu, bior膮c od niego wys艂u偶ony he艂m wy艣cigowy. Sam na艂o偶y艂 go Tarasowi, jak jaki艣 pos艂ugacz. Sza艂 na trybunach jeszcze si臋 wzm贸g艂. Oczywi艣cie byli obser­wowani, a ich ka偶dy ruch analizowano z tak膮 sam膮 uwag膮, z jak膮chiroman鈥揷i przygl膮daj膮 si臋 wn臋trzno艣ciom albo gwiazdom.

Taras my艣la艂, 偶e si臋 rozp艂acze.

Nic ci nie jest? 鈥 zapyta艂. Przez tunik臋 wo藕nicy przesi膮ka艂a krew.

Wszystko b臋dzie w porz膮dku 鈥 rzek艂 Skorcjusz. 鈥 Chyba 偶e mnie aresztuj膮 za to, co zamierzam zrobi膰 Crescensowi.

Podszed艂 do koni, poskroba艂 delikatnie Servatora po pysku i szepn膮艂 mu co艣 do ucha, a potem poszed艂 wzd艂u偶 uko艣nej linii startowej do drugiego rydwanu B艂臋kitnych. Isanthus ju偶 sta艂 obok niego 鈥 na jego twarzy malowa艂a si臋 po­dobna ulga, jaka przed chwil膮 go艣ci艂a w oczach Tarasa 鈥 a obs艂uga toru gor膮czkowo dostosowywa艂a lejce do dobrze znanych upodoba艅 Skorcjusza.

Nie wsiada艂 jeszcze do rydwanu. Zatrzyma艂 si臋 przy czterech koniach, dotykaj膮c ka偶dego z nich i szepcz膮c do nich z twarz膮 przy ich 艂bach. Zmie­niali si臋 wo藕nice i konie powinny o tym wiedzie膰. Taras zauwa偶y艂, 偶e Skor­cjusz pokazuje ogierom tylko prawy bok i r臋k臋, ukrywaj膮c przed nimi krew.

Ch艂opak wsiad艂 z powrotem do swego rydwanu i po raz drugi zacz膮艂 owija膰 si臋 lejcami. Stajenny stoj膮cy obok rydwanu poda艂 srebrny he艂m ko­ledze i po艣pieszy艂 z pomoc膮 Tarasowi; twarz promieniowa艂a mu podniece­niem. Konie by艂y niespokojne. Widzia艂y swego zwyk艂ego wo藕nic臋, ale te­raz go z nimi nie by艂o. Taras wzi膮艂 do r臋ki bat i na razie w艂o偶y艂 do tulei obok siebie. Zaczerpn膮艂 g艂臋boko powietrza.

S艂uchajcie, wy g艂upie, t艂uste konie od p艂uga 鈥 powiedzia艂 do naj­s艂ynniejszego zaprz臋gu wy艣cigowego na 艣wiecie 艂agodnym, uspokajaj膮cym tonem, kt贸rego zawsze u偶ywa艂 wobec koni 鈥 jak tym razem nie pobiegnie­cie dla mnie, to osobi艣cie zaprowadz臋 was go garbarza, s艂yszycie?

Cudownie si臋 czu艂, wypowiadaj膮c te s艂owa. Wiedz膮c, 偶e mo偶e to zrobi膰.


Wy艣cig, kt贸ry si臋 nast臋pnie rozegra艂, pozosta艂 w pami臋ci widz贸w przez bardzo d艂ugi czas. Mimo wydarze艅, kt贸re mia艂y miejsce tego dnia i zaraz potem, pierwszy popo艂udniowy wy艣cig drugiej sesji w hipodromie owego roku mia艂 si臋 sta膰 legend膮. Pos艂aniec z Moskavu, kt贸ry towarzyszy艂 Wiel­kiemu Ksi臋ciu i zosta艂 w Mie艣cie przez zim臋, bior膮c udzia艂 w przed艂u偶aj膮cych si臋 negocjacjach w sprawie ce艂, by艂 wtedy w hipodromie i opisa艂 wy艣cig w swoim dzienniku 鈥 i zapis ten jakim艣 cudem przetrwa艂 trzy po偶ary w trzech miastach, odleg艂e od siebie o sto pi臋膰dziesi膮t lat.

Owego dnia w hipodromie znajdowali si臋 ludzie, dla kt贸rych wy艣ci­gi by艂y wa偶niejsze od wielkich wydarze艅 zwi膮zanych z wojn膮, sukcesj膮 i 艣wi臋t膮 wiar膮. Zawsze tak jest. Kilka dekad p贸藕niej terminator m贸g艂 so­bie przypomnie膰, 偶e wojna zosta艂a og艂oszona tego dnia, kiedy pokoj贸wka wreszcie posz艂a z nim na strych. D艂ugo oczekiwane narodziny zdrowego dziecka b臋d膮 dla rodzic贸w wa偶niejsze od wiadomo艣ci o naje藕d藕czej armii stoj膮cej na granicy czy o po艣wi臋ceniu sanktuarium. Potrzeba zako艅czenia 偶niw przed przymrozkami przes艂ania ka偶d膮 reakcj臋 na 艣mier膰 kr贸la. Lu藕ne jelita spychaj膮 w niebyt najdonio艣lejsze o艣wiadczenia 艣wi臋tych patriarch贸w. Wielkie wydarzenia epoki jawi膮 si臋 prze偶ywaj膮cym je ludziom tylko jako t艂o o wiele bardziej przykuwaj膮cych uwag臋 dramat贸w ich w艂asnego 偶ycia. Jak偶e mog艂oby by膰 inaczej?

W ten sam spos贸b wiele os贸b znajduj膮cych si臋 w hipodromie (a tak偶e te, kt贸rych tam nie by艂o, lecz p贸藕niej twierdzi艂y, 偶e wszystko widzia艂y na w艂asne oczy) trzyma艂o si臋 jednego prywatnego obrazu tego, co si臋 tam dzia艂o. Mog艂y to by膰 zupe艂nie inne rzeczy, odmienne chwile, ka偶dy z nas bowiem ma w swej duszy struny i wydobywane s膮 z nas jak z instrument贸w inne melodie. Jak偶e mog艂oby by膰 inaczej?


呕o艂nierz Carullus, niegdy艣 z Czwartego Sauradyjskiego, a potem bardzo kr贸tko chiliarcha Drugiego Calizja艅skiego Oddzia艂u Kawalerii, z powo­d贸w, kt贸rych na razie nie rozumia艂, zosta艂 niedawno przydzielony 鈥 nie zd膮偶y艂 si臋 nawet zameldowa膰 na P贸艂nocy 鈥 do osobistej stra偶y najwy偶sze­go stratega Leontesa, co sz艂o w parze z zupe艂nie przyzwoit膮 pensj膮 p艂acon膮 z w艂asnych funduszy stratega.

Wci膮偶 zatem znajdowa艂 si臋 w Mie艣cie i siedzia艂 teraz z 偶on膮 w wojsko­wym sektorze hipodromu; pogodzi艂 si臋 z faktem, 偶e obecna pozycja i szar偶a nie pozwalaj膮 mu ju偶 stawa膰 lub siada膰 w艣r贸d zwolennik贸w Zielonych. W艣r贸d otaczaj膮cych go oficer贸w wyczuwa艂o si臋 atmosfer臋 napi臋cia, kt贸ra mia艂a jednak niewiele wsp贸lnego z wy艣cigami. Dano im do zrozumienia, 偶e tego dnia zostanie tu og艂oszone co艣 wa偶nego. Nietrudno by艂o si臋 domy艣li膰, co to b臋dzie. W kathisma nie by艂o jeszcze Leontesa ani cesarza, ale popo­艂udnie dopiero rusza艂o z kopyta.

Carullus spojrza艂 na swoj膮 偶on臋. Kasja by艂a pierwszy raz na wy艣cigach i wci膮偶 czu艂a si臋 bardzo niepewnie w艣r贸d t艂um贸w. W sektorze dla oficer贸w nie zwi膮zanych z 偶adnym ze stronnictw z pewno艣ci膮 b臋dzie spokojniej ni偶 w艣r贸d Zielonych maj膮cych miejsca stoj膮ce, ale Carullus i tak si臋 o ni膮 mar­twi艂. Chcia艂, by wy艣cigi sprawi艂y jej przyjemno艣膰 i by na w艂asne oczy uj­rza艂a pod koniec dnia to prawdopodobnie pami臋tne wydarzenie. On sam by艂 tu ju偶 rano i poszed艂 po Kasj臋 do domu w po艂udniowej przerwie: ca艂y dzie艅 w hipodromie by艂by dla niej zbyt wyczerpuj膮cy. Mimo swoich nadziei zda­wa艂 sobie spraw臋, 偶e znalaz艂a si臋 tu wy艂膮cznie ze wzgl臋du na niego i jego nami臋tno艣膰 do rydwan贸w.

W艂a艣ciwie to cudowne, 偶e kobieta chcia艂a zrobi膰 co艣 takiego.

Oficerowie, szczeg贸lnie ci zwi膮zani ze strategiem, byli w Mie艣cie dobrze traktowani. Mieli wspania艂e miejsca, po艂o偶one do艣膰 nisko prawie w po艂owie pierwszej prostej. Wi臋kszo艣膰 t艂um贸w znajdowa艂a si臋 z ty艂u i nad nimi, wi臋c Kasja mog艂a si臋 skupi膰 na koniach i wo藕nicach. Carullus uzna艂, 偶e tak b臋­dzie dobrze.

Dzi臋ki uko艣nej linii startowej kwadrygi znajduj膮ce si臋 na zewn臋trznych torach by艂y wysuni臋te do przodu, zatem Carullus i Kasja siedzieli zupe艂nie blisko trzech ostatnich zaprz臋g贸w. Crescens z Zielonych startowa艂 z toru sz贸stego. Carullus pokaza艂 go 偶onie, przypomnia艂, 偶e by艂 w艣r贸d ich go艣ci weselnych, a potem powiedzia艂 jaki艣 偶art, kiedy tu偶 przed rozpocz臋ciem wy艣cigu pierwszy wo藕nica Zielonych wycofa艂 si臋 pod trybuny, zostawiaj膮c zaprz臋g w r臋kach obs艂ugi toru. Kasja u艣miechn臋艂a si臋; jeden z pozosta艂ych oficer贸w roze艣mia艂 si臋 w g艂os.

Carullus naprawd臋 stara艂 si臋 opanowa膰 鈥 a by艂 naprawd臋 podekscyto­wany i wr臋cz szcz臋艣liwy 鈥 i nie pokazywa膰 swojej m艂odej 偶onie wszyst­kiego, co si臋 dzia艂o wok贸艂. Wiedzia艂a, 偶e Skorcjusz zagin膮艂. Wiedzieli o tym wszyscy w Sarancjum. Carullus mia艂 ju偶 jednak 艣wiadomo艣膰, 偶e jego g艂os uspokaja j膮 tak samo, jak jego opieku艅cza obecno艣膰, wi臋c opowiedzia艂 Kasji kr贸tko (najkr贸cej jak potrafi艂) o transakcji wymiany prawego lejcowe­go w kwadrydze Crescensa za m艂odego wo藕nic臋 na pi膮tym torze, nosz膮cego obecnie srebrny he艂m B艂臋kitnych. Wyja艣ni艂 jej te偶 kwesti臋 koni ci膮gn膮cych rydwan z prawej strony. To oczywi艣cie oznacza艂o om贸wienie tych z lewej, co z kolei prowadzi艂o...

Kilka kwestii j膮 zainteresowa艂o, cho膰 nie w spos贸b, jakiego oczekiwa艂. Zapyta艂a, jak mo偶na by艂o sprzeda膰 ch艂opaka z jednego zespo艂u do drugiego bez wzgl臋du na to, czy mu si臋 to podoba, czy nie. Carullus zwr贸ci艂 jej uwa­g臋, 偶e nikt go nie zmusza艂 do brania udzia艂u w wy艣cigach czy nawet pozo­stania w Sarancjum, ale jako艣 nie s膮dzi艂, by stanowi艂o to odpowied藕 na jej ukryte pytanie. Zmieni艂 temat, wskazuj膮c pos膮gi na spina po drugiej stronie toru.

Wtedy rozleg艂 si臋 ryk i Carullus odwr贸ci艂 si臋 szybko w kierunku tunelu; kiedy Skorcjusz i Crescens razem wyszli na piasek, opad艂a mu szcz臋ka.

Ludzie widz膮 i pami臋taj膮 r贸偶ne rzeczy, cho膰 wszyscy mog膮 patrze膰 na to samo. Carullus przez ca艂e swoje doros艂e 偶ycie by艂 偶o艂nierzem. Zobaczy艂, w jaki spos贸b idzie Skorcjusz, i natychmiast wyci膮gn膮艂 odpowiednie wnios­ki, zanim jeszcze wo藕nice podeszli bli偶ej, a on sam zauwa偶y艂 krew na le­wym boku Skorcjusza. Wp艂yn臋艂o to na wszystko, co widzia艂 i czu艂, kiedy rozpocz膮艂 si臋 wy艣cig, i na wszystko, co potem pami臋ta艂: popo艂udnie od sa­mego pocz膮tku nabra艂o szkar艂atnego zabarwienia, zanim jeszcze cokolwiek by艂o wiadomo.


Kasja niczego nie zauwa偶y艂a. Obserwowa艂a drugiego wo藕nic臋 鈥 znaj­dowa艂 si臋 bardzo blisko nich 鈥 tego w zieleni, kt贸ry ponownie wsiad艂 do niedawno opuszczonego rydwanu. Pami臋ta艂a go z wesela: by艂 to krzepki, pewny siebie m臋偶czyzna otoczony kr臋giem go艣ci 艣miej膮cych si臋 z jego 偶ar­t贸w, tak jak ludzie 艣miej膮 si臋 z 偶art贸w kogo艣 wa偶nego, nie zwracaj膮c uwagi, czy to, co m贸wi, jest naprawd臋 zabawne.

Carullus powiedzia艂 jej (poza innymi wieloma rzeczami, kt贸re jej m贸wi艂), 偶e Crescens z Zielonych jest u szczytu powodzenia i pod nieobecno艣膰 Skorcjusza wygra艂 wszystkie wa偶ne wy艣cigi w zesz艂ym tygodniu i tego ran­ka. Zieloni nie posiadali si臋 z rado艣ci, p艂awili si臋 w chwale, a wo藕nica try­umfowa艂.

Dlatego Kasji wyda艂o si臋 naprawd臋 interesuj膮ce, 偶e tak 艂atwo dostrzeg艂a u niego niepok贸j.

Sta艂 w swoim rydwanie tu偶 pod nimi, starannie owijaj膮c wok贸艂 siebie d艂ugie lejce. To te偶 Carullus wyja艣ni艂. Wo藕nica Zielonych wci膮偶 jednak zerka艂 w lewo i do ty艂u, gdzie ten drugi, Skorcjusz, wsiada艂 w艂a艣nie do ry­dwanu, znajduj膮cego si臋 bli偶ej miejsca, na kt贸rym sta艂y te wszystkie po­s膮gi. Kasja zastanawia艂a si臋, czy inni te偶 widz膮 jego niepok贸j, czy mo偶e po roku pobytu u Moraxa jest po prostu wyczulona na takie rzeczy. Ciekawe, czy zawsze tak b臋dzie.

艢wi臋ty D偶adzie w s艂o艅cu, on jedzie w drugim rydwanie! 鈥 szepn膮艂 Carullus, jakby odmawia艂 modlitw臋. W jego g艂osie brzmia艂 zachwyt, a twarz, kiedy Kasja na ni膮 zerkn臋艂a, by艂a nieruchoma, zastyg艂a niemal w b贸lu.

Tak j膮 to zaintrygowa艂o, 偶e zapyta艂a. Wszystko jej wyja艣ni艂. Zrobi艂 to jednak szybko, poniewa偶 gdy tylko wszystkie lejce zosta艂y zawi膮zane w od­powiednich miejscach i pomocnicy oraz odziani na 偶贸艂to urz臋dnicy prefekta hipodromu wycofali si臋 na wewn臋trzn膮 lub zewn臋trzn膮 stron臋 toru, prze­wodnicz膮cy senatu upu艣ci艂 w kathisma bia艂膮 chusteczk臋, rozleg艂a si臋 jedna nuta zagrana przez jedn膮 tr膮bk臋, z wysoka zanurkowa艂 srebrny p艂awikonik i zacz膮艂 si臋 wy艣cig.

Wzbi艂o si臋 wtedy mn贸stwo kurzu.


*

Tego dnia Cleander Bonosus przesta艂 by膰 stronnikiem Zielonych. Nie przeszed艂 do B艂臋kitnych, ale raczej 鈥 jak cz臋sto p贸藕niej o tym opowiada艂, do艂膮czaj膮c pewn膮 pami臋tn膮 przemow臋 wyg艂oszon膮 na procesie o morder­stwo 鈥 poczu艂, jakby podczas pierwszego popo艂udniowego wy艣cigu dru­giego dnia sezonu zosta艂 niejako wyniesiony ponad rywalizacj臋 stronnictw.

A mo偶e sta艂o si臋 to tu偶 przed wy艣cigiem, kiedy zobaczy艂, jak cz艂owiek, kt贸rego jego przyjaciele ugodzili no偶em i skopali w ciemnej ulicy, cz艂o­wiek, kt贸ry mia艂 odpoczywa膰 do lata, wyszed艂 na piasek, by stan膮膰 za dru­gim zaprz臋giem B艂臋kitnych, a nie po to, by na艂o偶y膰 nale偶ny mu srebrny he艂m.

A mo偶e jeszcze wcze艣niej. Poniewa偶 Cleander, szukaj膮c wzrokiem mat­ki i bassanidzkiego lekarza, wpatrywa艂 si臋 w tunel, zamiast podziwia膰 wo藕­nic贸w zajmuj膮cych pozycje na torze. Znajdowa艂 si臋 na tyle blisko, 偶e 鈥 mo偶e jako jedyny z osiemdziesi臋ciu tysi臋cy ludzi 鈥 widzia艂, jak Crescens z Zielonych wbija 艂okie膰 w bok m臋偶czyzny, z kt贸rym wychodzi艂 na ze­wn膮trz 鈥 a potem zobaczy艂, kto jest tym m臋偶czyzn膮.

Zawsze b臋dzie to pami臋ta艂. Serce zacz臋艂o mu wtedy wali膰 jak m艂otem, i wali艂o a偶 do rozpocz臋cia wy艣cigu, kiedy to matka i lekarz wr贸cili na swoje miejsca. Rzuciwszy na nich okiem, Cleander stwierdzi艂, 偶e oboje s膮 niespo­dziewanie spi臋ci, ale nie mia艂 czasu si臋 nad tym zastanawia膰. Odbywa艂 si臋 wy艣cig, a Skorcjusz wr贸ci艂 na tor.

P艂awikonik zanurkowa艂. Z uko艣nej linii startowej poderwa艂o si臋 do bie­gu osiem kwadryg, p臋dz膮c do bia艂ej linii, po przekroczeniu kt贸rej mog艂y opu艣ci膰 wyznaczone tory i rozpocz膮膰 szale艅cze manewry.

Wzrok Cleandra powodowany instynktem, zwyczajem, przymusem po­w臋drowa艂 do Crescensa. Pierwszy wo藕nica Zielonych smaga艂 swoje konie, by wyrwa膰 si臋 z sz贸stej pozycji. Nie by艂o to dobre miejsce startowe, ale ch艂opak prowadz膮cy zesp贸艂 B艂臋kitnych by艂 dopiero pi膮ty, wi臋c nie mia艂o to wi臋kszego znaczenia. Skorcjusz znajdowa艂 si臋 o wiele ni偶ej, na drugim to­rze, ale z gorszym zaprz臋giem. Cleander nie rozumia艂, w jaki spos贸b i dla­czego tak si臋 sta艂o. Drugi wo藕nica Zielonych by艂 przy barierze i b臋dzie sta­ra艂 si臋 utrzyma膰 t臋 pozycj臋, a偶 Crescens przebije si臋 do wewn膮trz.

Tak przynajmniej rozwija艂a si臋 sytuacja przy takim ustawieniu.

Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e tym razem Crescensa czeka bardzo powolna droga. Taras z B艂臋kitnych wystartowa艂 co najmniej z tak膮 sam膮 szybko艣ci膮. Crescens nie m贸g艂 przeci膮膰 mu drogi na bia艂ej linii bez faulowania albo wy­wr贸cenia w艂asnego rydwanu. Dwa pierwsze zaprz臋gi b臋d膮 zje偶d偶a艂y do 艣rodka razem, a potem Zieloni popracuj膮 nad wo藕nic膮 B艂臋kitnych w tande­mie, tak jak robili to ca艂e rano. To by艂 d艂ugi wy艣cig z siedmioma okr膮偶enia­mi. Mn贸stwo czasu.

Tylko 偶e wszyscy wiedzieli, jak wa偶ny jest start. Wy艣cig m贸g艂 si臋 sko艅czy膰 jeszcze przed dope艂nieniem pierwszego okr膮偶enia. A w tym wy艣cigu jecha艂 Skorcjusz.

Cleander odwr贸ci艂 si臋, by zobaczy膰, co si臋 dzieje z drugim zaprz臋giem B艂臋kitnych, a potem ju偶 nie odrywa艂 od niego wzroku. Skorcjusz wspaniale przewidzia艂 moment upuszczenia chusteczki i sygna艂 tr膮bki, mia艂 wspania艂y start i ju偶 w艣ciekle ch艂osta艂 swoje konie. Z linii startowej po prostu wystrze­li艂 i stworzy艂 przerw臋 mi臋dzy sob膮 i Zielonym jad膮cym przy barierze. W chwili przekroczenia kredowej linii m贸g艂by nawet zjecha膰 na ten najbar­dziej wewn臋trzny tor. Mog艂oby mu si臋 to uda膰.

Gdzie on jest? 鈥 zapyta艂a Cleandra siedz膮ca obok niego macocha.

Na drugim torze 鈥 wychrypia艂 ch艂opak, pokazuj膮c r臋k膮 i ani na chwi­l臋 nie odwracaj膮c si臋 od toru. Dopiero p贸藕niej przysz艂o mu do g艂owy, 偶e nie by艂o potrzeby wymienia膰 imienia wo藕nicy. 鈥 Powozi drugim rydwanem, nie pierwszym! Patrz, jak b臋dzie pr贸bowa艂 przedosta膰 si臋 do bariery.

Konie dotar艂y do bia艂ej linii. Skorcjusz nie spr贸bowa艂 przedosta膰 si臋 do bariery.

Zamiast tego przesun膮艂 si臋 na zewn膮trz, skr臋caj膮c ostro w prawo, daleko przed wolniejszymi kwadrygami Bia艂ych i Czerwonych, zajmuj膮cych trzeci i czwarty tor. Obie wykorzysta艂y ca艂kowicie nieoczekiwane zwolnienie si臋 miejsca i skr臋ci艂y za nim na lewo, po艣wi臋caj膮c u艂amek szybko艣ci na rzecz dostania si臋 na cenne wewn臋trzne tory.

P贸藕niej Cleander zrozumie, 偶e to musia艂o stanowi膰 cz臋艣膰 planu. Skr臋ci艂y na lewo, musia艂y przy tym zwolni膰 i tak powsta艂a wolna przestrze艅. Gra to­czy艂a si臋 o woln膮 przestrze艅. Kiedy Cleander wspomina艂 p贸藕niej wy艣cig, wy­dawa艂o mu si臋, 偶e te wszystkie st艂oczone na starcie i p臋dz膮ce z hukiem kopyt rydwany, wiruj膮ce ko艂a, trzydzie艣ci dwa galopuj膮ce konie i smagaj膮cy je lu­dzie s膮 jak drewniane zabawki, jakimi bawi膮 si臋 ch艂opcy, wyobra偶aj膮c so­bie hipodrom na pod艂odze swojej sypialni; Skorcjusz przesuwa艂 je tak, jak m贸g艂by przesuwa膰 zabawki ch艂opiec 鈥 niczym b贸g.

Uwa偶aj! 鈥 krzykn膮艂 kto艣 tu偶 za nimi. Mia艂 pow贸d. Dw贸m kwadrygom B艂臋kitnych grozi艂o zderzenie. Ch艂opak w pierwszym rydwanie kiero­wa艂 si臋 do wewn膮trz, maj膮c Crescensa tu偶 obok siebie, a Skorcjusz skr臋ca艂 prosto na nich, jad膮c w zupe艂nie z艂ym kierunku, oddalaj膮c si臋 od barierki. Cleander zobaczy艂, 偶e Skorcjusz ma szeroko otwarte usta i w tym pandemo­nium kurzu, pr臋dko艣ci i chaosu co艣 krzyczy.

A potem chaos przesta艂 by膰 chaosem, bo sta艂o si臋 co艣 wspania艂ego, co艣 najczystszego, co mog艂o si臋 zdarzy膰 we w艣ciek艂o艣ci i grz臋zawisku ludzkie­go 偶ycia, je艣li rozumia艂o si臋 je na tyle, by to dostrzec.

I starannie wszystko sobie przypominaj膮c, wracaj膮c po 艂uku w艂asnych uczu膰, Cleander w ko艅cu uzna, 偶e w tym w艂a艣nie momencie wierno艣膰 stron­nictwu ust膮pi艂a czemu艣 innemu: pragnieniu, kt贸re nie opu艣ci艂o go przez cale 偶ycie, by jeszcze raz ujrze膰 taki stopie艅 umiej臋tno艣ci, wdzi臋ku i odwa­gi, odzianych w tak膮 barw臋, jak膮 mog艂y sobie obra膰 na t臋 chwil臋 jasnej, opromienionej s艂o艅cem chwa艂y na piasku.

Kiedy Skorcjusz ruszy艂 na zewn膮trz, a nie do wewn膮trz toru, w pewien spos贸b sko艅czy艂o si臋 dzieci艅stwo Cleandra.


Jego macocha zobaczy艂a tylko samo pocz膮tkowe pandemonium kurzu i w艣ciek艂o艣ci, kt贸ry obserwowa艂a Kasja z podobnie dogodnego miejsca znajduj膮cego si臋 dalej wzd艂u偶 toru. K艂臋bi艂y si臋 w niej uczucia uniemo偶li­wiaj膮ce jej oddzielenie chaosu panuj膮cego na torze od chaosu w jej duszy. Czu艂a si臋 藕le, my艣la艂a, 偶e mo偶e dosta膰 md艂o艣ci, co w tym publicznym miej­scu by艂oby wielkim upokorzeniem. Mia艂a 艣wiadomo艣膰 obecno艣ci bassanidzkiego lekarza u jej boku i nasz艂a j膮 niejasna ochota, by go przekl膮膰 za to, 偶e poniek膮d j膮 tu sprowadzi艂 i zobaczy艂 to, co... m贸g艂 zobaczy膰 w nik艂ym 艣wietle pod trybunami.

Thenais postanowi艂a, 偶e je艣li odezwie si臋 jednym s艂owem, je艣li chocia偶 zapyta j膮 o zdrowie, to... w艂a艣ciwie nie wiedzia艂a, co zrobi.

A to by艂 taki przera偶aj膮cy, nie znany dla niej teren 鈥 brak pewno艣ci, co ma robi膰. Nie odezwa艂 si臋. B艂ogos艂awie艅stwo. Z lask膮 przy sobie 鈥 co za idiotyczna poza, r贸wnie fatalna, co jego farbowana broda 鈥 wydawa艂 si臋 poch艂oni臋ty rydwanami, jak reszta widz贸w. Przecie偶 dlatego wszyscy tu s膮, prawda? No c贸偶, mo偶e wszyscy, ale ona nie.

Spodziewam si臋, 偶e wygrasz ten wy艣cig鈥, powiedzia艂a mu w tym dziw­nym, przesianym p贸艂艣wietle. Po tym, jak spr贸bowa艂a go zabi膰. Nie mia艂a poj臋cia, dlaczego to powiedzia艂a, s艂owa po prostu wy艂oni艂y si臋 z tumultu jej duszy. Nigdy nie m贸wi艂a takich rzeczy.

W 艣wi臋tych kaplicach D偶ada oznajmiano i nauczano, 偶e demony p贸艂艣wiata zawsze unosz膮 si臋 blisko 艣miertelnik贸w i mog膮 wej艣膰 w cz艂owieka, ca艂kowicie go odmieniaj膮c. W fa艂dach p艂aszcza zn贸w ukrywa艂a n贸偶. Odda艂 go jej. Zadr偶a艂a w blasku s艂o艅ca.

Wtedy spojrza艂 na ni膮 lekarz. Nic nie powiedzia艂. Na szcz臋艣cie. Odwr贸­ci艂 si臋 z powrotem do toru.

Gdzie on jest? 鈥 zapyta艂a Cleandra. Odpowiedzia艂 jej, pokazuj膮c r臋k膮 i ani na chwil臋 nie odrywaj膮c oczu od niemo偶liwego zam臋tu panuj膮cego na torze.

Powozi drugim rydwanem, nie pierwszym! 鈥 krzykn膮艂.

To najwyra藕niej co艣 oznacza艂o, ale Thenais nie mia艂a poj臋cia co. I mia艂o to cz臋艣ciowo zwi膮zek z ni膮 i z tym, co powiedzia艂a o wygraniu wy艣cigu.


Rustem od razu dostrzeg艂 swego pacjenta i zacz膮艂 go obserwowa膰 od chwili, gdy tylko wr贸ci艂 na swoje miejsce; w tym samym momencie zabrzmia艂a tr膮bka. Zobaczy艂, jak powozi czterema wy艣cigowymi ko艅mi lew膮 r臋k膮, t膮 po zranionej stronie cia艂a, a praw膮 smaga je batem, wychylaj膮c si臋 absurdalnie daleko do przodu na niebezpiecznej, podskakuj膮cej platformie, na kt贸rej stali wo藕nice. A potem zobaczy艂, jak Skorcjusz mocno przechyla si臋 na prawo i wyda艂o mu si臋, 偶e wo藕nica przeci膮ga zaprz臋g w t臋 stron臋 w艂asnym, uszkodzonym cia艂em wychylonym nad b艂yskaj膮cymi, wiruj膮cymi ko艂ami.

Poczu艂 si臋 nagle i niezrozumiale poruszony. Teraz uzna艂, 偶e n贸偶, kt贸ry b艂ysn膮艂 i upad艂 pod trybunami, by艂 w艂a艣ciwie zupe艂nie niepotrzebny.

Wo藕nica zamierza艂 si臋 zabi膰 na oczach wszystkich widz贸w.


Swego czasu by艂 najs艂ynniejszym wo藕nic膮, jaki kiedykolwiek powozi艂 kwadryg膮 w tym miejscu.

Na spina sta艂y jego pomniki, a jeden z nich by艂 ze srebra. B艂agania by­walc贸w hipodromu by艂y tak rozpaczliwe, 偶e pierwszy cesarz Waleriusz 鈥 wuj obecnego 鈥 zosta艂 dwukrotnie zmuszony do wezwania go do powrotu na tor ju偶 po zako艅czeniu przez niego kariery wy艣cigowej. Kiedy opuszcza艂 tor po raz trzeci i ostatni, przygotowano dla niego parad臋 od Forum Hi­podromu do mur贸w strzeg膮cych miasta od strony l膮du; na ca艂ej trasie ludzie stali na ulicach zbitym t艂umem. Dwie艣cie tysi臋cy dusz, jak donosi艂a miejska prefektura.

Astorgus z B艂臋kitnych (niegdy艣 z Zielonych) wcale nie czu艂 fa艂szywej skromno艣ci, nie kry艂 sukces贸w, jakie odnosi艂 na tym piasku, gdzie stacza艂 pojedynki i wci膮偶 wygrywa艂 z kolejnymi rywalami oraz z Dziewi膮tym Wo藕­nic膮, niezmiennie przez dwadzie艣cia lat.

Patrzy艂 teraz na ostatniego z tych m艂odych rywali 鈥 to jemu zostawi艂 tor 鈥 powo偶膮cego drugim rydwanem; m臋偶czyzna mia艂 po艂amane 偶ebra i otwart膮 ran臋 i nie by艂 ju偶 taki m艂ody. I z tych wszystkich ludzi ogl膮daj膮cych pierwsze chwile wy艣cigu to w艂a艣nie Astorgus, prze艂o偶ony stronnictwa 鈥 szorstki i pokryty bliznami, maj膮cy wielk膮 wiedz臋 i s艂yn膮cy z pow艣ci膮gliwo艣ci 鈥 pierwszy zrozumia艂, co si臋 dzieje, ogarn膮艂 osiem kwadryg, ich pr臋dko艣膰, tory, wo藕nic贸w i mo偶liwo艣ci jednym bystrym spojrzeniem, a potem zm贸wi艂 g艂o艣no w艣ciek艂膮, kr贸tk膮 modlitw臋 do zakazanego, blu藕nierczego, potrzeb­nego Heladika, syna boga.

Sta艂 przy zewn臋trznej 艣cianie toru, obserwuj膮c start ze swego zwyk艂ego miejsca, znajduj膮cego si臋 w dw贸ch trzecich pierwszej prostej, ju偶 za kre­dow膮 lini膮, w strefie bezpiecze艅stwa wydzielonej dla obs艂ugi toru mi臋dzy zewn臋trzn膮 barier膮 i pierwszym rz臋dem siedze艅, kt贸re tu by艂y cofni臋te. Dla­tego Astorgus mia艂 wra偶enie, 偶e kiedy Skorcjusz tak absurdalnie, bezprece­densowo skr臋ci艂 na zewn膮trz, a nie do 艣rodka, jego kwadryg膮 p臋dzi prosto na niego.

On, kt贸ry niegdy艣 sam by艂 tu Chwa艂膮, us艂ysza艂, jak Chwa艂a B艂臋kitnych krzyczy co艣 w og艂uszaj膮cym ha艂asie, a znajdowa艂 si臋 na tyle blisko, by zda膰 sobie spraw臋, 偶e robi to po inicyjsku, kt贸ry to j臋zyk znali tu tylko nieliczni. Jednym z nich by艂 Astorgus. Ch艂opak, Taras, pochodzi艂 z Megarium i pew­nie by艂 drugim. M艂odzieniec szarpn膮艂 g艂ow膮 w lewo i natychmiast wspania­le zareagowa艂 bez chwili zastanowienia. Astorgus przesta艂 oddycha膰, prze­rwa艂 modlitw臋 i patrzy艂.

Teraz z kolei wrzasn膮艂 ch艂opiec 鈥 wykrzykiwa艂 imi臋 Servatora 鈥 i zacz膮艂 naprawd臋 mocno smaga膰 batem prawy bok konia. Rydwany p臋dzi艂y z karko艂omn膮, ob艂膮ka艅cz膮 pr臋dko艣ci膮, a wszystko to dzia艂o si臋 niebezpiecz­nie szybko po starcie st艂oczonych kwadryg, w szale艅stwie trzydziestu dwu cwa艂uj膮cych ogier贸w.

W dok艂adnie tym samym u艂amku sekundy, bez 偶adnego marginesu, bez 偶adnego prze艣witu mi臋dzy ko艂ami przecinaj膮cych sobie drog臋 rydwan贸w, Skorcjusz i ten ch艂opak, Taras, jednocze艣nie rzucili si臋 ca艂ym cia艂em w le­wo, poci膮gaj膮c za sob膮 swoje zaprz臋gi i rydwany. Ha艂as by艂 og艂uszaj膮cy, kurz tworzy艂 dusz膮c膮 chmur臋.

I przez ten kurz, tu偶 przed sob膮, jakby odby艂o si臋 to dla jego w艂asnej, prywatnej rozrywki 鈥 mo偶na by pomy艣le膰 o tancerzach wynaj臋tych na je­den wiecz贸r przez arystokrat臋 鈥 Astorgus zobaczy艂, co si臋 nast臋pnie sta艂o; drgn臋艂o mu co艣 w duszy, wstrz膮sn臋艂o nim i oszo艂omi艂o, pozna艂 bowiem, 偶e cho膰 tak wiele tu osi膮gn膮艂 w trakcie kariery oklaskiwanej przez dwie艣cie ty­si臋cy os贸b wykrzykuj膮cych jego imi臋, nie potrafi艂by w swoich najlepszych czasach nawet wymy艣li膰 tego, co Skorcjusz w艂a艣nie wprowadzi艂 w 偶ycie.

Taras zmierza艂 ku wewn臋trznej 艣cianie toru, Skorcjusz ku zewn臋trznej. Kiedy ch艂opak przechyli艂 si臋 gwa艂townie w lewo, wspania艂y Servator po­ci膮gn膮艂 pozosta艂e trzy konie i kwadryg臋 w poprzek toru, dok艂adnie powta­rzaj膮c manewr, kt贸ry bywalcy hipodromu na pewno jeszcze pami臋tali z ostat­nich dni jesieni, kiedy Skorcjusz zrobi艂 co艣 takiego Astorgowi. Powracaj膮cy echem zapami臋tany tekst, wykorzystany ponownie w inny spos贸b.

A Skorcjusz rzuci艂 sw贸j zaprz臋g mocno w lewo w dok艂adnie tym sa­mym, jedynym momencie 鈥 inaczej oba rydwany rozbi艂yby si臋 na kawa艂ki, kwicz膮ce konie wpad艂yby na siebie, a wo藕nice run臋liby w 艣mier膰 ze strzas­kanymi ko艣膰mi. Konie skr臋ci艂y w miejscu, ko艂a wpad艂y w po艣lizg, a potem z przera偶aj膮c膮 precyzj膮 zaprz臋g ruszy艂 do przodu tu偶 obok rydwanu Crescensa. W pe艂nym galopie.

Tymczasem zaprz臋gi z trzeciego i czwartego toru kierowa艂y si臋 do we­wn膮trz.

To oczywiste. Kiedy Skorcjusz wyrwa艂 z linii startowej, a potem skr臋ci艂 na zewn膮trz, powsta艂o dla nich miejsce. Zwolnili, skorzystali z tego zaska­kuj膮cego zaproszenia 鈥 i otworzyli w ten spos贸b drog臋 Tarasowi, niczym podw贸jne wrota pa艂acu; po swoim gwa艂townym skr臋cie w lewo ch艂opak za­raz wyprostowa艂 i odkry艂 przed sob膮 czyst膮, pust膮, wspania艂膮 woln膮 prze­strze艅 wzd艂u偶 wewn臋trznej bariery.

Znajdowa艂 si臋 tu偶 za drugim rydwanem Zielonych, a potem 鈥 zn贸w uciek艂szy si臋 do bata 鈥 obok niego, wchodz膮c w pierwszy zakr臋t pod kathisma; jecha艂 po wi臋kszym 艂uku, ale mia艂 lepsze konie; wci膮偶 mocno wychy­lony w lewo wykrzykiwa艂 imi臋 swego wspania艂ego konia, przypieraj膮c go do zaprz臋gu Zielonych 鈥 lecz wychodz膮c z zakr臋tu, ju偶 go mija艂. Kiedy znalaz艂 si臋 na drugiej prostej, przed nim nie by艂o ju偶 na torze nikogo i nicze­go... a wszystko to dokona艂o si臋 na jednej prostej.

Astorgus p艂aka艂. By艂 wzruszony, jakby do艣wiadczy艂 czego艣 艣wi臋tego w sanktuarium, wiedzia艂, 偶e widzia艂 dzie艂o doskonalsze od jakiegokolwiek wytworu sztuki: wazonu, klejnotu, wiersza, mozaiki, gobelinu, z艂otej bran­solety, ozdobionego drogimi kamieniami sztucznego ptaka.

Wiedzia艂 te偶, 偶e taki rodzaj artyzmu przemija wraz z chwil膮, kt贸ra go zrodzi艂a, 偶e potem b臋d膮 mogli tylko o nim m贸wi膰 ci, kt贸rzy go zapami臋tali albo tak im si臋 wydawa艂o, ci, kt贸rzy jego spe艂nienie, p贸藕niej zniekszta艂cone przez pami臋膰, pragnienie i niewiedz臋 widzieli, prawie widzieli albo nie wi­dzieli go wcale, jakby by艂o zapisane na wodzie albo piasku.

Mia艂o to ogromne znaczenie, ale teraz by艂o go ca艂kiem pozbawione. A mo偶e w艂a艣nie ulotno艣膰, okre艣laj膮ca to zjawisko nietrwa艂o艣膰 mog艂a wzmoc­ni膰 jego chwal臋? Co艣, co gin臋艂o w chwili stworzenia? W tej chwili, pomy­艣la艂 Astorgus, zaciskaj膮c wielkie d艂onie na drewnianej barierze przed sob膮 鈥 przez t臋 jedn膮 nieskaziteln膮, diamentow膮 chwil臋 ofiarowan膮 czasowi 鈥 to ci dwaj wo藕nice, ten m艂ody i prowadz膮cy go geniusz, s膮 w艂adcami 艣wiata na ziemi boga, w艂adcami cesarzy, w艂a艣nie oni, wybrani spo艣r贸d wszystkich m臋偶czyzn i kobiet, omylnych, niedoskona艂ych i pewnego dnia odchodz膮­cych w 艣mier膰 i zapomnienie, gin膮cych w chwili stworzenia.


Kiedy dwa prowadz膮ce rydwany razem wesz艂y z grzmotem kopyt w za­kr臋t, Plautus Bonosus wsta艂. By艂 niezrozumiale poruszony przebiegiem wy­艣cigu i przez chwil臋 czu艂 si臋 za偶enowany, dop贸ki nie zorientowa艂 si臋, 偶e p贸艂 tuzina innych przerasowanych, zblazowanych dworak贸w siedz膮cych w Lo­偶y Cesarskiej te偶 zerwa艂o si臋 na nogi. Wymieni艂 kr贸tkie spojrzenie z cesar­skim koniuszym i z powrotem skoncentrowa艂 uwag臋 na torze.

Na elegancko sklepionym suficie kathisma widnia艂a kwadryga: mozaika przedstawiaj膮ca Saraniosa uwie艅czonego laurem zwyci臋stwa i powo偶膮cego zaprz臋giem. Poni偶ej, na piasku, m艂ody ch艂opak z B艂臋kitnych, kt贸ry w ze­sz艂ym tygodniu i rano tego dnia wykaza艂 si臋 odwag膮, lecz zosta艂 pokonany, teraz wrzeszcza艂 na swoje konie jak jaki艣 barbarzy艅ca i ok艂ada艂 je batem, wyprzedzaj膮c drugi rydwan Zielonych na zakr臋cie pod Lo偶膮 Cesarsk膮.

Czasami si臋 to zdarza艂o, mo偶na by艂o tego dokona膰, lecz nie z 艂atwo艣ci膮 i nie cz臋sto, a tak偶e nie bez 艣wiadomo艣ci 鈥 u tych, kt贸rzy znali si臋 na wy­艣cigach 鈥 zwi膮zanego z tym ryzyka i umiej臋tno艣ci. Bonosus patrzy艂. Ten ch艂opak, Taras, nie dawa艂 si臋 ju偶 pokona膰, nie w膮tpi艂 w swe umiej臋tno艣ci.

Nie by艂 ju偶 za rydwanem Zielonych ani obok niego.

Zacz膮艂 na pi膮tym torze. Z pierwszego zakr臋tu wyszed艂, wyprzedzaj膮c ry­wala o p贸艂 zaprz臋gu, a potem o ca艂膮 jego d艂ugo艣膰, a na drugiej prostej po­prowadzi艂 Servatora do bariery tak g艂adko, jak g艂adko prze艣lizguje si臋 po sk贸rze wschodni jedwab.

Bonosus instynktownie odwr贸ci艂 si臋, by obserwowa膰 Skorcjusza i Crescensa. Wjechali w ten sam zakr臋t obok siebie, lecz w najszerszym miejscu toru, bo Skorcjusz nie pozwala艂 drugiemu wo藕nicy zjecha膰 do wewn膮trz i nie wykazywa艂 najmniejszej ch臋ci, by samemu to zrobi膰. Powozi艂 drugim za­prz臋giem. Jego zadaniem by艂o zapewni膰 zwyci臋stwo koledze z zespo艂u, czyli jak najd艂u偶ej nie pozwoli膰 Crescensowi zbli偶y膰 si臋 do wewn臋trznej bariery.

Wraca do nich drugi wo藕nica Zielonych 鈥 odezwa艂 si臋 koniuszy swoim zachryp艂ym g艂osem.

Bonosus zerkn膮艂 na rydwan i stwierdzi艂, 偶e koniuszy ma racj臋. Drugi wo藕nica Zielonych, stoj膮cy przed fatalnym wyborem 鈥 艣ciga膰 m艂odego przyw贸dc臋 B艂臋kitnych albo wr贸ci膰 do pomocy swojemu pierwszemu wo藕­nicy 鈥 zdecydowa艂 si臋 na to drugie. O Crescensie z Sarnicy m贸wiono, 偶e jedn膮 z jego cech jest gwa艂towny charakter, prowadz膮cy do u偶ywania bata wobec cz艂onk贸w zespo艂u zapominaj膮cych, kto jest pierwszym wo藕nic膮 Zielonych.

B臋d膮 teraz pr贸bowali zaj膮膰 drugie i trzecie miejsce 鈥 rzuci艂 w po­wietrze Bonosus.

Mo偶e dogoni膰 ch艂opaka, je艣li szybko dostanie woln膮 drog臋. Nie zro­bili艣my jeszcze jednego okr膮偶enia.

Koniuszy by艂 wyra藕nie podekscytowany. Bonosus te偶. Mimo tego wszyst­kiego, co jeszcze mia艂o si臋 zdarzy膰 tego dnia, mimo wojny, kt贸ra odmieni ich 艣wiat, dramat rozgrywaj膮cy si臋 poni偶ej osza艂amia艂.

Numer dwa Zielonych zwalnia艂 i przesuwa艂 si臋 do ty艂u, ogl膮daj膮c si臋 przez prawe rami臋, by oceni膰 k膮t najazdu. Kiedy dwaj s艂ynni wo藕nice wy­szli z zakr臋tu, wci膮偶 trzymaj膮c si臋 zewn臋trznej cz臋艣ci toru, wci膮偶 jeden obok drugiego, drugi zaprz臋g Zielonych zbli偶y艂 si臋 do Skorcjusza. Nadal znajdowa艂 si臋 z przodu i m贸g艂 bezkarnie przejecha膰 przed nim na prawo. By艂 to delikatny manewr 鈥 musia艂 zajecha膰 drog臋 kwadrydze B艂臋kitnych, znajduj膮c jednocze艣nie spos贸b na uwolnienie w艂asnego g艂贸wnego wo藕nicy, by ten m贸g艂 skr臋ci膰 ostro ku wewn臋trznej barierze i pofrun膮膰 za ch艂opakiem prowadz膮cym w wy艣cigu. To jednak nale偶a艂o do zada艅 drugich wo藕nic贸w, do tego si臋 szkolili.

Trzy kwadrygi zacz臋艂y si臋 zlewa膰 w wiruj膮cym kurzu i ha艂asie w jedn膮 sze艣cioko艂ow膮, dwunastokonn膮 bry艂臋.

S膮dz臋, 偶e Skorcjusz to te偶 przewidzia艂 鈥 odezwa艂 si臋 nagle Bonosus.

Co? To niemo偶liwe 鈥 odpar艂 koniuszy. W tej samej chwili okaza艂o si臋, 偶e nie mia艂 racji.


Musia艂 uwa偶a膰, bardzo uwa偶a膰. Gdyby sfaulowa艂 kt贸rego艣 z tych wo藕­nic贸w, jakiekolwiek zwyci臋stwo B艂臋kitnych zosta艂oby anulowane. To zawsze powstrzymywa艂o powo偶膮cych drugimi zaprz臋gami albo reprezentuj膮cych po­mniejsze kolory. Pilnowali ich rozstawieni wzd艂u偶 toru, odziani na 偶贸艂to urz臋dnicy prefekta hipodromu.

W dodatku by艂 w pe艂ni 艣wiadomy, 偶e chocia偶 mo偶e mu si臋 uda膰 przeje­cha膰 siedem okr膮偶e艅 i utrzyma膰 si臋 na nogach, to na manewry nie starczy mu ju偶 si艂. Ka偶dy p艂ytki oddech by艂 walk膮 z b贸lem. Sama my艣l o nast臋pnym ostrym zakr臋cie wystarczy艂a, by 偶a艂owa艂, 偶e jeszcze 偶yje.

Wiedzia艂, 偶e wok贸艂 jego n贸g utworzy艂a si臋 niebezpiecznie 艣liska ka艂u偶a krwi. Nie patrzy艂 w d贸艂.

Zamiast tego obserwowa艂 zbli偶aj膮cy si臋 zgodnie z jego przewidywania­mi drugi zaprz臋g Zielonych. Crescens przera偶a艂 swoich koleg贸w. W razie w膮tpliwo艣ci przychodzili mu z pomoc膮. W sumie nie by艂a to z艂a praktyka, ale w pewnych sytuacjach mog艂a si臋 tak膮 okaza膰. Skorcjusz zamierza艂 stwo­rzy膰 w艂a艣nie tak膮 sytuacj臋.

Wyobrazi艂 to sobie w chwili, kiedy wyszed艂 na piasek i zobaczy艂, 偶e nowy prawy lejcowy w zaprz臋gu Crescensa zajmuj膮cym sz贸sty tor nie ma okular贸w.

Zna艂 konia, kt贸rego wymienili na Tarasa. Zna艂 go bardzo dobrze. W zi­mie zapami臋ta艂 pewn膮 informacj臋. Najwyra藕niej sprawa nie wysz艂a na jaw ani podczas wy艣cig贸w w zesz艂ym tygodniu, ani tego ranka 鈥 pierwszy za­prz臋g Zielonych rzadko znajdowa艂 si臋 na najbardziej zewn臋trznym torze.

W艂a艣nie mia艂o do tego doj艣膰.

Drugi zaprz臋g wci膮偶 znajdowa艂 si臋 przed nimi, ale niezbyt daleko, co dawa艂o mu mo偶liwo艣膰 przesuni臋cia si臋 w prawo, zmuszaj膮c Skorcjusza do tego samego. Crescens by艂 nieco z przodu po prawej stronie, co powodo­wa艂o ryzyko faula, gdyby Skorcjusz przesun膮艂 si臋 za bardzo i zawadzi艂 o je­go kwadryg臋. Zieloni usi艂owali zmusi膰 go do 艣ci膮gni臋cia lejc贸w. W chwili, w kt贸rej by to zrobi艂, drugi zaprz臋g Zielonych znajduj膮cy si臋 przed nim uczyni艂oby dok艂adnie to samo, a Crescens u偶y艂by bata i uwolni艂by si臋 od nich jak wi臋zie艅 wyskakuj膮cy z otwartej celi 鈥 a potem skr臋ci艂by do we­wn臋trznej bariery. Wiedzieli, jak to si臋 robi. By艂 to delikatny, precyzyjny manewr, przeprowadzany z du偶膮 pr臋dko艣ci膮, ale przeprowadzali go do艣wiadczeni wo藕nice, kt贸rzy wsp贸艂pracowali z sob膮 ca艂y rok.

Nie mia艂o to znaczenia.

Pozwoli艂 swemu zaprz臋gowi przesun膮膰 si臋 nieco w prawo. Crescens szybko si臋 obejrza艂, wypluwaj膮c przekle艅stwo. Gdyby mo偶na by艂o powie­dzie膰, 偶e drugi zaprz臋g Zielonych zepchn膮艂 Skorcjusza, to nie pad艂oby oskar­偶enie o faul. Szczeg贸lnie w stosunku do powracaj膮cego mistrza: wszyscy trzej wiedzieli, 偶e to te偶 stanowi艂o cz臋艣膰 gry tego dnia.

Crescens przesun膮艂 si臋 nieco bli偶ej zewn臋trznej bariery.

Skorcjusz i drugi Zielony poszli w jego 艣lady. Znajdowali si臋 ju偶 przy ko艅cu drugiej prostej. Skorcjusz zn贸w przesun膮艂 si臋 minimalnie w prawo. Musia艂 bardzo uwa偶a膰: to nie by艂 jego zwyk艂y zaprz臋g. Wszystkie trzy ry­dwany znajdowa艂y si臋 przera偶aj膮co blisko siebie. Gdyby do k贸艂 by艂y umo­cowane ostrza, jak zdarza艂o si臋 to w dawnych czasach w Rhodias, kto艣 ju偶 na pewno wylecia艂by ze strzaskanego rydwanu.

Crescens wyrycza艂 kolejne przekle艅stwo pod adresem swego drugiego wo藕nicy i jeszcze troch臋 skr臋ci艂 w prawo. W艂a艣ciwie dalej by艂a ju偶 tylko bariera i wrzeszcz膮cy, stoj膮cy, wymachuj膮cy pi臋艣ciami t艂um.

Nowy prawy lejcowy ko艅 Zielonych nie lubi艂 wrzask贸w i wymachiwa­nia pi臋艣ciami. Bardzo nie lubi艂. W gruncie rzeczy potrzebowa艂 z prawej strony okular贸w. Nie wysz艂o to na jaw. Crescens nigdy nie jecha艂 tak daleko po zewn臋trznej, a to by艂o dopiero drugie spotkanie roku. Zieloni jeszcze tego nie spostrzegli.

To b艂膮d.

Skorcjusz nie wychyla艂 si臋, czeka艂 na odpowiedni膮 chwil臋. Na twarzy Crescensa zastyg艂 ponury u艣miech. Kwadrygi p臋dzi艂y na 艂eb, na szyj臋. Teraz, kiedy znajdowa艂 si臋 tu偶 przy barierze, jakikolwiek ruch Skorcjusza w jego kierunku po prostu musia艂by zosta膰 uznany za faul. Drugi rydwan Zielonych, wci膮偶 znajduj膮cy si臋 z przodu, m贸g艂 bezpiecznie skr臋ci膰 jeszcze troch臋 w prawo i zwolni膰, a Skorcjusz musia艂by wtedy mocno przyhamowa膰.

Strategia wynikaj膮ca z do艣wiadczenia, s艂uszne rozumowanie. Mog艂oby si臋 to uda膰, gdyby w艂a艣nie w tej chwili prawy lejcowy, u kt贸rego rycz膮cy t艂um wywo艂a艂 艣lep膮 panik臋, nie szarpn膮艂 g艂ow膮 i nie potkn膮艂 si臋, przez co pozosta艂e trzy konie beznadziejnie wypad艂y z rytmu i to dok艂adnie w chwili, gdy drugi rydwan Zielonych wykona艂 ca艂kowicie prawid艂owe taktyczne po­suni臋cie, przesuwaj膮c si臋 nieco bardziej w prawo i nieznacznie zwalniaj膮c.

Skorcjusz rzeczywi艣cie 艣ci膮gn膮艂 lejce, tak mocno, jak chcieli rywale, i to nawet wcze艣niej, ni偶 si臋 spodziewali, jakby si臋 ba艂 albo os艂ab艂.

Zderzenie widzia艂 niezwykle wyra藕nie, z bliska. Kwadryga Crescensa skr臋ci艂a do wewn膮trz, pchni臋ta przez spanikowanego, niew膮tpliwie pot臋偶­nego prawego lejcowego, podczas gdy drugi zaprz臋g wci膮偶 skr臋ca艂 w pra­wo. Niestety, spotka艂y si臋.

Dwa ko艂a natychmiast odpad艂y. Jedno zosta艂o w powietrzu niczym dysk, wiruj膮c w kierunku spina. Kt贸ry艣 z koni zakwicza艂 i potkn膮艂 si臋, poci膮gaj膮c za sob膮 pozosta艂e. Rydwan polecia艂 w bok, uderzy艂 w barier臋, odbi艂 si臋 od niej, i Skorcjusz, kt贸ry ostro skr臋ci艂 w lewo (i tym razem g艂o艣no krzykn膮艂 z b贸lu), zobaczy艂 b艂ysk no偶a. Crescens przeci膮艂 lejce i zeskoczy艂 na ziemi臋.

Wtedy Skorcjusz znalaz艂 si臋 ju偶 dalej z przodu i nie widzia艂, co si臋 sta艂o z drugim wo藕nic膮 Zielonych ani z ko艅mi, ale wiedzia艂, 偶e w wy艣cigu udzia艂u ju偶 nie bior膮.

Pokona艂 zakr臋t i obejrza艂 si臋 do ty艂u. Zobaczy艂 za sob膮 ci臋偶ko pra­cuj膮cych, ciasno zbitych Czerwonych i Bia艂ych. Przyszed艂 mu do g艂owy nowy pomys艂. Znowu widzia艂 jakby przez czerwon膮 mg艂臋, ale nagle uzna艂, 偶e by膰 mo偶e sta膰 go na wniesienie do gry jeszcze jednego elementu, kt贸ry pozwoli艂by mu tego dnia osi膮gn膮膰 nie艣miertelno艣膰.

Jad膮cy przed nim ch艂opak, Taras, zwalnia艂, ogl膮daj膮c si臋 na niego. Uni贸s艂 r臋k臋 z batem i machn膮艂 ni膮 do przodu, proponuj膮c mu prowadzenie i zwyci臋­stwo.

Nie tego chcia艂, i to z kilku powod贸w. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a kiedy zbli偶y艂 si臋 do pierwszej kwadrygi, krzykn膮艂 po inicyjsku:

Jak nie wygrasz tego wy艣cigu, wykastruj臋 ci臋 t臋pym no偶em. Jed藕!

Ch艂opak wyszczerzy艂 si臋 w u艣miechu. Wiedzia艂, czego w艂a艣nie dokona­li. Pozna艂 smak chwa艂y. Jest przecie偶 wo藕nic膮 wy艣cigowych rydwan贸w, prawda? Jecha艂 dalej. Po sze艣ciu dalszych okr膮偶eniach przekroczy艂 lini臋, wygrywaj膮c pierwszy du偶y wy艣cig w 偶yciu.

Pierwszy z tysi膮ca sze艣ciuset czterdziestu pi臋ciu wy艣cig贸w wygra­nych dla B艂臋kitnych. Zanim w osiemna艣cie lat p贸藕niej ch艂opak jad膮cy w tym rydwanie wycofa艂 si臋 z toru, tylko dwaj wo藕nice w d艂ugiej historii saranty艅skiego hipodromu mieli wi臋cej zwyci臋stw, a po nim nikt ju偶 mu nie dor贸wna艂. Na spina stan臋艂y trzy pos膮gi Tarasa z Megarium; w siedem­set lat p贸藕niej zosta艂y rozbite wraz z pozosta艂ymi, kiedy nadesz艂y wielkie zmiany.


Drugie miejsce w tym wy艣cigu zaj膮艂 pierwszy wo藕nica Bia艂ych, a trze­cie drugi. Zapiski dotycz膮ce tego dnia, jak zwykle drobiazgowo prowadzo­ne przez obs艂ug臋 toru, wykaza艂y, 偶e Skorcjusz z B艂臋kitnych, kt贸ry tego popo艂udnia bra艂 udzia艂 tylko w jednym wy艣cigu, przyjecha艂 do mety po bar­dzo d艂ugim czasie za nimi.

Zapiski mog膮 oczywi艣cie wszystko pomin膮膰. Tyle zale偶y od tego, co zo­stanie zachowane na pi艣mie, w sztuce, w pami臋ci 鈥 fa艂szywej, prawdziwej czy zm膮conej.

Stronnictwo B艂臋kitnych wraz ze swoimi Bia艂ymi partnerami zaj臋艂o pierw­sze, drugie i trzecie miejsce. Oraz czwarte. Tym czwartym wo藕nic膮 by艂 Skorcjusz z Soriyyi, kt贸ry pod koniec chyba najbardziej spektakularnego i udanego wy艣cigu w ca艂ej swojej karierze na torze przeprowadzi艂 zaprz臋gi Bia艂ych obok siebie, precyzyjnie blokuj膮c dw贸ch nieszcz臋snych wo藕nic贸w Czerwonych, kt贸rzy jako jedyni kontynuowali wy艣cig dla stronnictwa Zie­lonych.


Po zako艅czeniu wy艣cigu powinien by艂 umrze膰. P贸藕niej podczas d艂ugich nocy doszed艂 do wniosku, 偶e z pewnych wzgl臋d贸w naprawd臋 powinien tak zrobi膰, perfekcyjnie przypiecz臋towuj膮c 偶ycie sp臋dzone na wy艣cigach.

Kiedy wy艣cig si臋 sko艅czy艂, ci, kt贸rzy podbiegli do Skorcjusza, ujrzeli wok贸艂 jego mokrych sanda艂贸w ka艂u偶e krwi. Platforma rydwanu by艂a od niej 艣liska. Podczas tych ostatnich okr膮偶e艅 Dziewi膮ty Wo藕nica jecha艂 obok nie­go, zbli偶aj膮c si臋 coraz bardziej od chwili, kiedy zanurkowa艂 pi膮ty p艂awikonik, a jad膮c szczeg贸lnie blisko na ostatniej prostej, kiedy Skorcjusz chwia艂 si臋 na nogach, prawie nie mog膮c oddycha膰 i pilnuj膮c, by Czerwoni nie wy­rwali na ko艅cu do przodu 鈥 w艂a艣ciwie by艂 sam na torze, poniewa偶 zawod­nicy z jego stronnictwa zako艅czyli wy艣cig o jedno okr膮偶enie wcze艣niej, a kwadrygi Czerwonych zostawa艂y w tyle.

Sam, nie licz膮c tego niewidzialnego Dziewi膮tego Wo藕nicy, ocieraj膮cego si臋 ko艂ami o jego rydwan, czarnego, jak g艂osi艂y zabobony, a tak偶e szkar艂atne­go, jak ca艂y ten dzie艅. Wtedy jednak w niewyja艣niony spos贸b jego towa­rzysz oddali艂 si臋, pozwoli艂 temu lekkomy艣lnemu 艣miertelnikowi 偶y膰 w bla­sku s艂o艅ca, zebranego i zatrzymanego w tym ogromnym kotle d藕wi臋k贸w, jakim by艂 hipodrom.

Nikt wtedy nie wiedzia艂, nikt w艣r贸d ponad osiemdziesi臋ciu tysi臋cy ludzi zgromadzonych w tym miejscu nie m贸g艂 wiedzie膰, 偶e tego dnia by艂a do ze­brania g臋stsza krew.

Jeszcze nadejdzie pora zabrania wo藕nicy.

Tu偶 za met膮 Skorcjusz zwolni艂 i zachwia艂 si臋, a kwadryga zatrzyma艂a si臋 niepewnie. Nie m贸g艂 nawet zacz膮膰 odwi膮zywa膰 lejc贸w, kt贸re te偶 ju偶 na­si膮k艂y jego krwi膮. By艂 sam, znieruchomia艂y, wyczerpany.

Podbiegli mu z pomoc膮, zostawiaj膮c okr膮偶enie zwyci臋stwa ch艂opakowi i dw贸m zaprz臋gom Bia艂ych. Astorgus i jeszcze dw贸ch ludzi ostro偶nie od­ci臋li lejce, jakby by艂 dzieckiem. Z niejakim zaskoczeniem zobaczy艂, 偶e wszyscy trzej szlochaj膮, podobnie jak inni, kt贸rzy podeszli za nimi, nawet obs艂uga toru. Spr贸bowa艂 powiedzie膰 co艣 na ten temat, za偶artowa膰, ale jako艣 nie bardzo m贸g艂 wydoby膰 g艂os. Bardzo trudno by艂o mu oddycha膰. Pozwoli艂 zaprowadzi膰 si臋 pod trybuny. Powietrze by艂 czerwonawe.

Przechodz膮c obok miejsca wzd艂u偶 spina zarezerwowanego dla Zielo­nych, min臋li Crescensa. Wygl膮da艂o, 偶e nic mu nie jest; by艂 te偶 z nim drugi wo藕nica Zielonych. Na ich twarzach malowa艂o si臋 co艣 dziwnego, jakby zmagali si臋 z jakimi艣 emocjami. Panowa艂 naprawd臋 straszny ha艂as. By艂o g艂o艣niej ni偶 zwykle. Zaprowadzili go 鈥 a raczej zanie艣li 鈥 przez Bram臋 Parad do s艂abo o艣wietlonego atrium. By艂o tu ciszej, ale tylko troch臋. Sta艂 tam Bassanida. Jeszcze jedna niespodzianka. Obok niego le偶a艂y nosze.

Po艂贸偶cie go 鈥 warkn膮艂. 鈥 Na wznak.

My艣la艂em... 偶e si臋 mnie wyrzek艂e艣 鈥 uda艂o si臋 powiedzie膰 Skorcjuszowi. Pierwsze s艂owa. Tyle b贸lu. Uk艂adali go na noszach.

Ja te偶 鈥 powiedzia艂 siwobrody lekarz ze Wschodu. Z gniewem od­rzuci艂 swoj膮 lask臋. 鈥 To jest tu ju偶 dw贸ch g艂upc贸w, prawda?

Och, co najmniej 鈥 odpar艂 Skorcjusz, a potem wreszcie dzi臋ki wiel­kiej 艂asce Heladika straci艂 przytomno艣膰.



Rozdzia艂 11


Jest niezaprzeczaln膮 prawd膮, 偶e najwa偶niejsze wydarzenia epoki rozgrywaj膮 si臋 na marginesie 偶ycia wi臋kszo艣ci ludzi. S艂ynna sztu­ka z wczesnych lat cesarstwa saranty艅skiego zaczyna si臋 k艂贸tni膮 pasterzy o przemieszane stada, podczas kt贸rej jeden z nich zauwa偶a na wschodnim niebie rozb艂ysk 艣wiat艂a. M臋偶czy藕ni stoj膮cy na wzg贸rzu zastana­wiaj膮 si臋 nad tym wydarzeniem, na kr贸tko przerywaj膮c sp贸r, zaraz jednak do niego wracaj膮.

Je艣li chodzi o wag臋 sprawy, 艣mier膰 Heladika w spadaj膮cym rydwanie, kiedy ni贸s艂 ogie艅 od swego ojca, nie mo偶e wsp贸艂zawodniczy膰 z kradzie偶膮 owcy. Dramat Sophenidosa (p贸藕niej zakazany przez duchownych jako he­retycki) przechodzi nast臋pnie do omawiania spraw zwi膮zanych z wiar膮, w艂adz膮 i majestatem, i zawiera s艂ynn膮 mow臋 Pos艂a艅ca o delfinach i Heladiku. Zaczyna si臋 jednak na tym wzg贸rzu i na nim si臋 ko艅czy 鈥 ofiar膮 ze spornej owcy, z艂o偶on膮 przy u偶yciu nowego daru, ognia.

Niemniej jednak, mimo ca艂ej ludzkiej prawdy, spostrze偶enia Sophenido­sa, 偶e wielkie wydarzenia 艣wiata mog膮 si臋 takimi nie wydawa膰 ludziom 偶yj膮cym w danym czasie, r贸wnie prawdziwe pozostaje to, 偶e s膮 takie chwile i miejsca, kt贸re mo偶na s艂usznie uzna膰 za tkwi膮ce w sercu epoki.

Tego dnia na pocz膮tku wiosny by艂y na ziemi dwa takie miejsca, bardzo od siebie oddalone. Jedno znajdowa艂o si臋 na pustyni w Soriyyi, gdzie pe­wien m臋偶czyzna w kapturze i z p艂aszczem zas艂aniaj膮cym usta zachowywa艂 milczenie w艣r贸d w臋druj膮cych piask贸w, ca艂膮 poprzedni膮 noc sp臋dziwszy na czuwaniu, po艣cie i wpatrywaniu si臋 w gwiazdy.

Drugim by艂 tunel mi臋dzy pa艂acami w Sarancjum.


Stoi na zakr臋cie, patrz膮c w g贸r臋 na pochodnie i sufit z namalowanym nocnym niebem, a w d贸艂 na mozaik臋 przedstawiaj膮c膮 zaj膮ce, ba偶anty i inne stworzenia le艣nej polany: z艂udzenie naturalnego 艣wiata pod ziemi膮, w mu­rach miasta, stworzone przez rzemie艣lnika. Wie, 偶e poga艅skie wierzenia m贸wi膮 o mrocznych pot臋gach kryj膮cych si臋 w ziemi i 偶e pod ziemi膮 le偶膮 zmarli, je艣li si臋 ich nie spali.

Przed nim czekaj膮 na niego ludzie, ludzie, kt贸rych nie powinno tu by膰. Odczyta艂 to z odg艂os贸w odmierzonych, niespiesznych krok贸w dobiega­j膮cych z ty艂u. Nie boj膮 si臋, 偶e im ucieknie.

Ciekawo艣膰, jak膮 odczuwa, mo偶na by uzna膰 za g艂贸wn膮 cech臋 cesarza Sarancjum, kt贸rego umys艂 bez ko艅ca zmaga si臋 z wyzwaniami i zagadkami 艣wiata stworzonego przez boga. Odczuwany przez niego gniew jest mniej dla niego typowy, lecz teraz r贸wnie intensywny, a 偶al pulsuj膮cy w rytmie ci臋偶kich uderze艅 serca jest mu raczej obcy.

By艂o 鈥 wci膮偶 jest 鈥 tyle rzeczy, kt贸re zamierza艂 zrobi膰.

Nie czeka, jak jeden z zaj臋cy znieruchomia艂ych na mozaikowej polanie, lecz po chwili odwraca si臋 i rusza naprzeciwko ludziom znajduj膮cym si臋 za nim. Czasami mo偶na mie膰 wp艂yw na czas i miejsce w艂asnej 艣mierci, my艣li m臋偶czyzna, kt贸rego matka da艂a mu w Trakezji prawie przed p贸艂wiekiem imi臋 Petrus i kt贸rego wuj 鈥 偶o艂nierz 鈥 wezwa艂 go do Sarancjum, gdy by艂 m艂odym cz艂owiekiem.

Nie jest jednak pogodzony ze swoj膮 艣mierci膮. D偶ad czeka na wszystkich 偶yj膮cych, m臋偶czyzn i kobiety, ale przecie偶 na cesarza mo偶e zaczeka膰 troch臋 d艂u偶ej. Na pewno.

Uwa偶a, 偶e podo艂a sytuacji bez wzgl臋du na jej rozw贸j. Nie ma przy sobie nic, czym m贸g艂by si臋 broni膰, chyba 偶e za co艣 takiego uzna膰 prosty, t臋py n贸偶 do 艂amania piecz臋ci na listach, kt贸ry nosi艂 u pasa. Nie jest to bro艅. On nie jest wojownikiem.

Jest niemal pewien, 偶e wie, kogo spotka, i po艣piesznie formuje my艣li 鈥 to one s膮 broni膮. Mija zakr臋t i z kr贸tkim, trywialnym zadowoleniem widzi zaskoczenie na twarzach id膮cych za nim ludzi. Zatrzymuj膮 si臋.

Cztery osoby. Dwaj 偶o艂nierze, w he艂mach skrywaj膮cych twarze, ale on ich zna: to ci dwaj, kt贸rzy stali na stra偶y. Jest cz艂owiek w p艂aszczu 鈥 ach, ci chowaj膮cy si臋 zab贸jcy, chocia偶 nie ma nikogo, kto by ich zobaczy艂 鈥 i jeszcze jedna osoba, kt贸ra idzie przed nimi z ods艂oni臋t膮 twarz膮, podekscy­towana, niemal p艂on膮ca uczuciem, w kt贸rym Waleriusz rozpoznaje po偶膮danie. Nie widzi cz艂owieka, kt贸rego obecno艣ci w tym miejscu do艣膰 mocno si臋 obawia艂.

Przyjmuje to z niejak膮 ulg膮, cho膰 mo偶e on si臋 znajdowa膰 w艣r贸d cze­kaj膮cych przy drugim ko艅cu korytarza. Gniew i 偶al.

Spieszno ci do fina艂u? 鈥 pyta wysoka kobieta, zatrzymuj膮c si臋 przed nim. Jej zaskoczenie trwa艂o kr贸tko, szybko opanowane. Jej oczy s膮 niesamowite, jak b艂臋kitne p艂omienie. Jest odziana w szkar艂at, ma z艂oty pas, a w艂osy uj臋艂a w czarn膮 siatk臋. W blasku pochodni prze艣wieca przez ni膮 ich z艂oto.

Waleriusz u艣miecha si臋.

艢miem twierdzi膰, 偶e nie tak spieszno jak tobie. Dlaczego to robisz, Styliane?

Mruga, prawdziwie zaskoczona. Kiedy to wszystko si臋 sta艂o, by艂a dziec­kiem. Zawsze by艂 tego 艣wiadom, o wiele bardziej ni偶 Aliana, i tym si臋 za­wsze kierowa艂.

My艣li o swojej 偶onie. W sercu, w czystej ciszy swego serca m贸wi do niej, bez wzgl臋du na to, gdzie si臋 teraz znajduje pod s艂o艅cem 艣wiec膮cym na 艣wiat. Zawsze m贸wi艂a, 偶e b艂臋dem by艂o sprowadzenie tej kobiety 鈥 tej dziewczynki, kiedy taniec si臋 zaczyna艂 鈥 na dw贸r, a nawet darowanie jej 偶ycia. C贸rka swego ojca. Flawiusza. W ciszy cesarz Sarancjum m贸wi tan­cerce, kt贸r膮 po艣lubi艂, 偶e mia艂a racj臋, a on si臋 myli艂; wie, 偶e wkr贸tce si臋 o tym dowie, nawet je偶eli jego my艣li do niej nie dotr膮 鈥 nie mog膮 dotrze膰 鈥 poprzez mury i przestrze艅.

Dlaczego to robi臋? A po c贸偶 innego 偶yj臋? 鈥 m贸wi c贸rka Flawiusza Daleina.

By prze偶y膰 偶ycie 鈥 m贸wi cesarz lakonicznie. Filozof ze Szk贸艂, na­pominaj膮cy ucznia. (Szko艂y sam zamkn膮艂. Szkoda, ale trzeba by艂o to zrobi膰 ze wzgl臋du na patriarch臋. Zbyt wielu pogan). 鈥 W艂asne 偶ycie ubarwione talentami, kt贸re masz i kt贸re ci dano. To proste, Styliane. 鈥 W jej oczach zapala si臋 w艣ciek艂o艣膰, ale on przenosi wzrok za ni膮, rozmy艣lnie nie zwra­caj膮c na to uwagi. 鈥 Jeste艣cie 艣wiadomi, 偶e was tu zabij膮? 鈥 zwraca si臋 do dw贸ch 偶o艂nierzy.

Uprzedzi艂am ich, 偶e to powiesz 鈥 m贸wi Styliane.

A powiedzia艂a艣 im te偶, 偶e to prawda?

Jest sprytna, zbyt wiele wie o nienawi艣ci. W艣ciek艂o艣膰 kogo艣, kto prze­偶y艂? S膮dzi艂 鈥 postawi艂 na to 鈥 偶e w ko艅cu wygra inteligencja, widzia艂 prawdziw膮 potrzeb臋, miejsca dla Styliane. Aliana powiedzia艂a, 偶e tak si臋 nie stanie, oskar偶y艂a go o usi艂owanie przej臋cia kontroli nad zbyt wieloma rzeczami. To jego znana wada.

Ona wci膮偶 jest tak m艂oda, my艣li cesarz, wracaj膮c spojrzeniem do wyso­kiej kobiety, kt贸ra przysz艂a go zabi膰 pod jeszcze zimn膮 wiosenn膮 ziemi膮. Nie chce umiera膰.

Powiedzia艂am im to, co by艂o 鈥 i jest 鈥 bardziej prawdziwe: Ka偶dy nowy dw贸r b臋dzie potrzebowa艂 excubitores najwy偶szych stopni, kt贸rzy udowodnili swoj膮 lojalno艣膰.

艁ami膮c przysi臋g臋 i zdradzaj膮c cesarza? Spodziewasz si臋, 偶e wyszko­leni 偶o艂nierze w to uwierz膮?

S膮 tu z nami.

A wy ich zabijecie. O czym 艣wiadczy morderstwo...

W艂a艣nie 鈥 odzywa si臋 wreszcie g艂osem zduszonym z podniecenia cz艂owiek w p艂aszczu, wci膮偶 ukrywaj膮cy twarz pod kapturem. 鈥 Doprawdy. O czym 艣wiadczy morderstwo? Nawet po wielu latach?

Nie zdejmuje kaptura. To nie ma znaczenia. Waleriusz potrz膮sa g艂ow膮.

Tercjuszu Daleinie, masz zakaz wst臋pu do Miasta i dobrze o tym wiesz. Stra偶, aresztowa膰 tego cz艂owieka. Zosta艂 wygnany z Sarancjum jako zdrajca.

Jego g艂os skrzy si臋 energi膮; wszyscy znaj膮 ten w艂adczy ton.

Nastr贸j prze艂amuje 艣miechem oczywi艣cie Styliane. 鈥濸rzykro mi鈥, my艣li cesarz. 鈥濶igdy si臋 nie dowiesz, jak bardzo mi przykro, moja ukochana鈥.

S艂ysz膮 kroki zbli偶aj膮ce si臋 z drugiego ko艅ca. Odwraca si臋, zn贸w zanie­pokojony. B贸l w sercu, przeczucie.

A potem widzi, kto przyszed艂 鈥 a kto nie 鈥 i b贸l znika. To wa偶ne, 偶e kogo艣 tu nie ma. Mo偶e to dziwne, ale wa偶ne. Strach zast膮pi艂o wkr贸tce co艣 innego.

Tym razem 艣mieje si臋 g艂o艣no cesarz Sarancjum, otoczony wrogami i znajduj膮cy si臋 r贸wnie daleko od powierzchni 艣wiata oraz 艂agodnego 艣wiat­艂a boga, jak od swego dzieci艅stwa.

Na krew D偶ada, jeszcze przyty艂e艣, Lysippie! 鈥 m贸wi. 鈥 Za艂o­偶y艂bym si臋, 偶e to niemo偶liwe. Jeszcze za wcze艣nie na tw贸j powr贸t do Sa­rancjum. Zamierza艂em ci臋 wezwa膰 po wyp艂yni臋ciu floty.

Co? Nawet w takiej chwili uprawiasz swoje gierki? Och, przesta艅 si臋 sili膰 na spryt, Petrusie 鈥 m贸wi odra偶aj膮cy, zielonooki m臋偶czyzna, kt贸ry niegdy艣 by艂 kwestorem cesarskiego skarbu, wygnanym w pe艂nym dymu i krwi czasie, jaki nast膮pi艂 po zamieszkach sprzed ponad dw贸ch lat.

Historie鈥, my艣li cesarz. Wszyscy mamy swoje historie, kt贸re nas nie opuszczaj膮. Tylko garstka m臋偶czyzn i kobiet na ca艂ym 艣wiecie nazywa go imieniem, jakie otrzyma艂 po urodzeniu. Ten pot臋偶ny cz艂owiek otoczony znajomym, zbyt s艂odkim zapachem i z mi臋sist膮 twarz膮 okr膮g艂膮 jak ksi臋偶yc, jest jednym z nich. Za nim stoi kto艣 jeszcze, prawie ca艂kowicie zas艂oni臋ty przez przelewaj膮ce si臋 cia艂o Lysippa: to te偶 nie jest osoba, kt贸rej ba艂 si臋 ce­sarz, poniewa偶 twarz ma tak偶e zas艂oni臋t膮 kapturem.

Leontes by tego nie zrobi艂.

Nie wierzysz mi? 鈥 m贸wi cesarz do ogromnego, spoconego Calizjani鈥搉a. Jest prawdziwie oburzony, nie musi udawa膰. Odwr贸ci艂 si臋 plecami do ko­biety, jej pod艂ego brata w p艂aszczu i zdradzieckich stra偶nik贸w. Nie zasztyle­tuj膮 go. Jest tego pewien. Styliane chce, by to by艂 teatr, ceremonia, a nie tylko morderstwo. Pokuta za ca艂e 偶ycie? Dla historii. W tym ta艅cu zosta艂o jeszcze par臋 krok贸w. Jego tancerka jest gdzie艣 indziej, na g贸rze, w blasku 艣wiat艂a.

Nie pozwol膮 jej 偶y膰.

Mi臋dzy innymi w艂a艣nie dlatego b臋dzie pr贸bowa艂 wybada膰 sytuacj臋 tu, pod ziemi膮, subtelnie i szybko niczym 艂oso艣, kt贸ry jest 艣wi臋t膮 ryb膮 na P贸艂nocy w艣r贸d pogan, jakimi by艂 niegdy艣 jego lud, zanim zst膮pi艂 mi臋dzy nich D偶ad. I Heladikos, jego syn, kt贸ry upad艂.

Wierzy膰 ci, 偶e zamierza艂e艣 wezwa膰 mnie z powrotem? 鈥 Lysippus potrz膮sa g艂ow膮, od czego faluj膮 mu policzki i podbr贸dek. G艂os ma wci膮偶 charakterystyczny, zapadaj膮cy w pami臋膰. Nie jest to cz艂owiek, kt贸rego, raz poznawszy, mo偶na zapomnie膰. Jest zepsuty i ma ohydne zachcianki, lecz nikt inny nie zawiadywa艂 cesarskimi finansami tak uczciwie i umiej臋tnie. Paradoks nigdy w pe艂ni nie zg艂臋biony. 鈥 Czy nawet teraz musisz zak艂ada膰, 偶e wszyscy inni to g艂upcy?

Waleriusz spogl膮da na niego. Kiedy艣, kiedy si臋 poznali, by艂 to dobrze zbudowany m臋偶czyzna, przystojny, wykszta艂cony patrycjusz, przyjaciel m艂o­dego, uczonego siostrze艅ca dow贸dcy excubitores. Tego dnia, kiedy umar艂 Apiusz i zmieni艂 si臋 艣wiat, odegra艂 on pewn膮 rol臋 w hipodromie i gdzie in­dziej. Zosta艂 za to nagrodzony bogactwem, prawdziw膮 w艂adz膮 i przymyka­niem oczu na to, co robi艂 w swoim miejskim pa艂acu czy w lektyce, kt贸r膮 podr贸偶owa艂 noc膮 po mie艣cie. Po zamieszkach musia艂 zosta膰 wygnany na wie艣. Z pewno艣ci膮 si臋 tam nudzi艂. To cz艂owiek nieub艂aganie przyci膮gany przez Miasto, mroczne sprawy, krew. Dlatego jest tutaj.

Cesarz wie, jak z nim post臋powa膰, a przynajmniej kiedy艣 wiedzia艂.

Je艣li zachowuj膮 si臋 jak g艂upcy, to tak 鈥 m贸wi. 鈥 Pomy艣l, cz艂owie­ku. Czy ca艂kowicie ot臋pia艂e艣 na wsi? Dlaczego kaza艂em rozpuszcza膰 plotki, 偶e wr贸ci艂e艣 do Miasta?

Ty je rozpuszcza艂e艣? Ja wr贸ci艂em do Miasta, Petrusie.

A by艂e艣 tu przed dwoma miesi膮cami? No w艂a艣nie. Zapytaj w sie­dzibach stronnictw, przyjacielu. 鈥 Tego ostatniego s艂owa u偶ywa celowo. 鈥 Ka偶臋 Gezjuszowi poda膰 ci imiona. P贸艂 tuzina imion. Zapytaj, kiedy po raz pierwszy roznios艂y si臋 pog艂oski, 偶e mo偶esz by膰 w mie艣cie. Bada艂em grunt, Lysippie! Wypr贸bowywa艂em lud i duchownych. Oczywi艣cie, 偶e chc臋 twego powrotu. Mamy wojn臋 do wygrania 鈥 prawdopodobnie na dw贸ch frontach.

Rzucony strz臋pek informacji. Wskaz贸wka, aluzja. Dla podtrzymania ta艅ca. Trzeba si臋 trzyma膰 偶ycia. Po nim zabijaj膮.

Bardzo dobrze zna Lysippa. Tu, gdzie stoj膮, pochodnie p艂on膮 jasno i ce­sarz widzi, jak m臋偶czyzna przyjmuje fakt do wiadomo艣ci, zastanawia si臋 nad aluzj膮, a potem w jego nadzwyczajnych zielonych oczach pojawia si臋 oczekiwane zw膮tpienie.

Po co zdawa膰 sobie tyle trudu? Nie trzeba nikogo pyta膰 鈥 odzywa si臋 zza niego Styliane Daleina, rozbijaj膮c nastr贸j niczym szk艂o upuszczone na kamie艅. 鈥 M贸wi dalej g艂osem jak n贸偶, dok艂adnym niczym katowskie ostrze. 鈥 To wszystko to szczera prawda. Dobry k艂amca dodaje do swojej trucizny prawd臋. W艂a艣nie kiedy po raz pierwszy us艂ysza艂am te pog艂oski i zda艂am sobie spraw臋, co si臋 dzieje, dostrzeg艂am szans臋, by ci臋 do nas z powrotem zaprosi膰. Eleganckie rozwi膮zanie. Je艣li Trakezyjczyk i ta dziwka us艂ysz膮 o tobie jakie艣 plotki, za艂o偶膮, 偶e to ich w艂asne fa艂szywe historyjki.

I tak si臋 rzeczywi艣cie sta艂o. Cesarz oczywi艣cie s艂yszy s艂owo 鈥瀌ziwka鈥, rozumie, czego ta kobieta tak bardzo od niego chce. Nie da jej tego, ale my­艣li, 偶e jest ona o wiele wi臋cej ni偶 sprytna. Odwraca si臋. 呕o艂nierze nie zdej­muj膮 he艂m贸w, jej brat wci膮偶 ukrywa twarz pod kapturem, Styliane niemal p艂onie intensywno艣ci膮 uczu膰. Patrzy na ni膮, tu, pod ziemi膮, gdzie mieszkaj膮 dawne moce. My艣li, 偶e tak naprawd臋 chcia艂aby rozpu艣ci膰 w艂osy i wydrze膰 mu bij膮ce serce z piersi go艂ymi r臋koma, jak zach艂y艣ni臋te bogiem dzikie ko­biety w dawnych czasach na jesiennych wzg贸rzach.

M贸wi spokojnie:

Jak na osob臋 dobrze urodzon膮, pos艂ugujesz si臋 paskudnym j臋zy­kiem. To jednak rzeczywi艣cie jest eleganckie rozwi膮zanie. Moje gratulacje z powodu sprytu. Czy to Tercjusz o tym pomy艣la艂? 鈥 M贸wi tonem lekko cierpkim, nie daj膮c jej niczego, czego pragnie. 鈥 Znienawidzony, bezbo偶ny Calizjanin zwabiony do roli idealnego koz艂a ofiarnego za zamordowanie 艣wi臋tego cesarza. Zginie tu ze mn膮 i 偶o艂nierzami czy te偶 zostanie schwytany i zmuszony do wyznania winy, kiedy ju偶 zostaniecie ukoronowani z bied­nym Leontesem?

Jeden z 偶o艂nierzy stoj膮cych za ni膮 porusza si臋 z niepokojem. S艂ucha.

Z biednym Leontesem? 鈥 Tym razem udaje 艣miech; nie jest praw­dziwie rozbawiona.

Cesarz zatem ryzykuje.

Oczywi艣cie. Leontes nic o tym nie wie. Wci膮偶 czeka na mnie za tymi drugimi drzwiami. To sprawa tylko Daleinoi, a ty s膮dzisz, 偶e potem b臋dziesz go kontrolowa膰, prawda? Jaki macie plan? Tercjusz jako kanclerz? 鈥 Jej oczy b艂yskaj膮. Cesarz 艣mieje si臋. 鈥 Jakie偶 to zabawne. Albo nie, przecie偶 musz臋 si臋 myli膰. Na pewno si臋 myl臋. To wszystko robicie oczywi艣cie dla wi臋kszego dobra cesarstwa.

Wymieniony dwukrotnie pod艂y brat otwiera ocienione kapturem usta, lecz zaraz je zamyka. Waleriusz u艣miecha si臋.

Albo nie, nie. Zaczekaj. Oczywi艣cie! Obieca艂a艣 to stanowisko Lysippowi, 偶eby go tu 艣ci膮gn膮膰, prawda? Nigdy go nie dostanie, co? Kogo艣 przecie偶 trzeba o to oskar偶y膰 i straci膰.

Styliane wbija w niego wzrok.

S膮dzisz, 偶e wszyscy traktuj膮 ludzi tak jak ty 鈥 jak pionki do zbija­nia w grze?

Teraz on mruga, zaniepokojony pierwszy raz podczas tej rozmowy.

I to m贸wi dziewczyna, kt贸rej wbrew wszelkim radom pozwoli艂em 偶y膰 i sprowadzi艂em z honorami na dw贸r?

I wtedy Styliane w ko艅cu wymawia z lodowat膮 dykcj膮 s艂owa powolne jak sam czas, nieub艂agane jak ruch gwiazd po nocnym niebie, oskar偶enie obci膮偶one brzemieniem lat (ile偶 to nieprzespanych nocy?).

Spali艂e艣 偶ywcem mojego ojca. Chcia艂e艣 mnie kupi膰 za m臋偶a i miej­sce na podwy偶szeniu za dziwk膮?

Zapada cisza. Cesarz czuje ci臋偶ar ca艂ej tej ziemi i kamieni dziel膮cych go od s艂o艅ca.

Kto ci opowiedzia艂 tak absurdaln膮 histori臋? 鈥 m贸wi Waleriusz. Ton jego g艂osu jest lekki, lecz tym razem nieco go to kosztuje.

Mimo to szybko reaguje, kiedy kobieta chce go uderzy膰 w twarz. Chwy­ta jej r臋k臋, przytrzymuje j膮, chocia偶 Styliane w艣ciekle si臋 wyrywa, i m贸wi przez zaci艣ni臋te z臋by:

W dniu 艣mierci cesarza tw贸j ojciec wyszed艂 na ulic臋 w purpurze. Szed艂 do senatu. M贸g艂by go zabi膰 ka偶dy m臋偶czyzna w Sarancjum maj膮cy szacunek dla tradycji, a spalenie by艂oby odpowiednie dla takiej bezbo偶no艣ci.

Nie w艂o偶y艂 purpury 鈥 m贸wi Styliane Daleina. Cesarz pozwala jej wyrwa膰 r臋k臋 ze swego u艣cisku. Jej sk贸ra jest niemal przezroczysta; widzi, jak na przegubie czerwieniej膮 艣lady jego palc贸w. 鈥 To k艂amstwo.

Teraz cesarz si臋 u艣miecha.

Na naj艣wi臋tsze imi臋 boga, zdumiewasz mnie. Nie mia艂em poj臋cia. Najmniejszego. Przez te wszystkie lata? Ty naprawd臋 w to wierzysz?

Kobieta milczy, ci臋偶ko oddychaj膮c.

Ona naprawd臋... w to wierzy 鈥 odzywa si臋 za nim nowy g艂os. 鈥 Myli si臋, ale... to niczego... nie zmienia.

Lecz ten zniekszta艂cony, 艣wiszcz膮cy g艂os zmienia wszystko. Cesarz od­wraca si臋, zmro偶ony do ko艣ci, jakby przewia艂 go wiatr dm膮cy z p贸艂艣wiata, wiatr przynosz膮cy prawdziw膮 艣mier膰 do tego tunelu, kt贸rego 艣ciany, tynk i farba ukrywaj膮 szorstko艣膰 ziemi, i widzi, kto wypowiedzia艂 te s艂owa, wy­chodz膮c zza olbrzymiego cia艂a Calizjanina.

Cz艂owiek ten co艣 trzyma. W艂a艣ciwie jest to przywi膮zane do jego przegu­b贸w, jego d艂onie s膮 bowiem zniekszta艂cone. Cesarz rozpoznaje urz膮dzenie podobne do tuby, przymocowane do pojemnika jad膮cego za nim na w贸zku. Waleriusz pami臋ta je i teraz z prawdziwym wysi艂kiem pozostaje w bezru­chu, niczego nie zdradzaj膮c.

Jednak odczuwa strach po raz pierwszy od chwili, gdy us艂ysza艂, 偶e drzwi za nim otwieraj膮 si臋, i poj膮艂, 偶e nie jest sam. Powracaj膮ce historie. Znak s艂onecznego dysku dany cz艂owiekowi czekaj膮cemu pod solarium przed wie­lu, bardzo wielu laty. Potem krzyk na ulicy. Cesarz ma powody s膮dzi膰, 偶e to z艂a 艣mier膰. Patrzy przez chwil臋 na Lysippa i w wyrazie jego twarzy widzi co艣 jeszcze: Caiizjanin jest tym, kim jest, i przyszed艂by tu cho膰by tylko po to, by zobaczy膰 dzia艂anie tego urz膮dzenia. Cesarz prze艂yka 艣lin臋. Nawiedza go in­ne wspomnienie, z jeszcze dawniejszych czas贸w, z dzieci艅stwa, opowie艣ci o dawnych mrocznych bogach, kt贸rzy mieszkaj膮 w ziemi i nie zapominaj膮.

Wysoki, 艣wiszcz膮cy nowy g艂os brzmi przera偶aj膮co, szczeg贸lnie je艣li si臋 pami臋ta 鈥 a Waleriusz pami臋ta 鈥 jego poprzednie g艂臋bokie tony. Kaptur zosta艂 ju偶 odrzucony do ty艂u. M臋偶czyzna, kt贸ry nie ma oczu, a jego twarz to stopiona, zastyg艂a maska, m贸wi:

Je偶eli... ubra艂 si臋 w purpur臋, by wyj艣膰 do... ludzi, to zrobi艂 to jako... w艂a艣ciwy... nast臋pca cesarza, kt贸ry... nie wyznaczy艂 nikogo... na swoje miejsce.

On nie w艂o偶y艂 purpury 鈥 powtarza nieco rozpaczliwie Styliane.

Zamilcz, siostro 鈥 s艂ycha膰 ten dziwny, wysoki, 艣wiszcz膮cy g艂os, zdumiewaj膮cy stanowczo艣ci膮. 鈥 Przyprowad藕 tu Tercjusza... je艣li nogi nie... odm贸wi膮 mu pos艂usze艅stwa. Sta艅cie za mn膮.

艢lepy, okaleczony cz艂owiek ma na szyi banalny, dziwaczny amulet, wy­gl膮daj膮cy jak ma艂y ptak. Ruchem ramion zrzuca p艂aszcz na mozaikow膮 pod­艂og臋. Poza Lysippem obecni w tunelu mo偶e woleliby, by tego nie robi艂 i nie zdejmowa艂 te偶 kaptura. Cesarz widzi, jak Calizjanin patrzy na potworn膮 po­sta膰 Lecana Daleina wilgotnymi, szeroko rozwartymi, czu艂ymi oczyma, jaki­mi mo偶na by si臋 wpatrywa膰 w przedmiot t臋sknoty lub po偶膮dania.

A zatem wszyscy troje Daleinoi. Zarysy ca艂o艣ci teraz ju偶 straszliwie wy­ra藕ne. Kiedy pierwszy Waleriusz obj膮艂 tron, Gezjusz dyskretnie i niejasno dawa艂 do zrozumienia, 偶e nale偶y si臋 nimi zaj膮膰. Zasugerowa艂, 偶e potom­stwo Daleina powinno zosta膰 uznane za spraw臋 administracyjn膮 niewart膮 uwagi cesarza ani jego siostrze艅ca. Pewne rzeczy, mrukn膮艂 kanclerz, nie mog膮 zaprz膮ta膰 uwagi w艂adc贸w obarczonych ci臋偶arem o wiele wi臋kszych spraw podejmowanych w imieniu ich ludu oraz boga.

Wuj zostawi艂 to jemu. Wi臋kszo艣膰 takich rzeczy zostawia艂 siostrze艅cowi. Petrus nie chcia艂 zabija膰. Mia艂 swoje powody, w ka偶dym przypadku od­mienne.

Tercjusz by艂 dzieckiem, a p贸藕niej okaza艂 si臋 nic nie znacz膮cym tch贸­rzem, nawet podczas Zamieszek Zwyci臋stwa. Styliane od pocz膮tku uzna艂 za osob臋 wa偶n膮, umacniaj膮c si臋 w tym przekonaniu w ci膮gu ponad dekady, kiedy dorasta艂a. Mia艂 wzgl臋dem niej plany, u pod艂o偶a kt贸rych le偶a艂o ma艂偶e艅­stwo z Leontesem. S膮dzi艂 鈥 arogancko? 鈥 偶e wykorzysta jej drapie偶n膮 in­teligencj臋, by przekona膰 j膮 do wi臋kszej wizji. My艣la艂, 偶e to mu si臋 udaje, co prawda powoli, 偶e zrozumia艂a kolejne stadia gry, w wyniku kt贸rej i tak zo­stanie cesarzow膮. Pewnego dnia. On i Aliana nie mieli dziedzica. S膮dzi艂, 偶e Styliane to wszystko rozumie.

Lecanus, najstarszy z ca艂ej tr贸jki, stanowi艂 odmienny problem. By艂 jedn膮 z postaci nawiedzaj膮cych sny cesarza, kiedy ju偶 uda艂o mu si臋 zasn膮膰, kt贸ra sta艂a jak zdeformowany, mroczny cie艅 mi臋dzy nim i obiecanym 艣wiat艂em boga. Czy wiara i pobo偶no艣膰 zawsze rodz膮 si臋 ze strachu? Czy by艂a to ta­jemnica znana wszystkim duchownym, przepowiadaj膮cym dla tych, co ode­szli od boskiego 艣wiat艂a, wieczn膮 ciemno艣膰 i l贸d pod 艣wiatem?

Waleriusz wyda艂 polecenie, by nie zabijano Lecana bez wzgl臋du na to, co by zrobi艂, mimo 偶e w rzeczywisto艣ci wiedzia艂, i偶, obiektywnie rzecz bior膮c, najstarsze dziecko Flawiusza Da艂eina, cz艂owiek pod ka偶dym wzgl臋­dem lepszy od swego ojca, zgin膮艂 na ulicy przed domem razem z ojcem. On po prostu 偶y艂 dalej. 艢mier膰 za 偶ycia, 偶ycie w 艣mierci.

I teraz ten cz艂owiek ma w r臋kach 鈥 a raczej kaza艂 sobie przywi膮za膰 do nadgarstk贸w dla wygody obs艂ugi 鈥 dysz臋 po艂膮czon膮 z pojemnikiem to­cz膮cym si臋 za nim na k贸艂kach i mog膮c膮 wypluwa膰 taki sam p艂ynny ogie艅, jakiego u偶yto tego poranka przed laty jako no艣nika druzgocz膮cego prze­s艂ania, zrozumia艂ego dla wszystkich ludzi w cesarstwie, przes艂ania na temat 艣mierci cesarza i wst膮pienia na tron nowego w艂adcy.

Waleriusz ma wra偶enie, jakby wszyscy oni przenie艣li si臋 bezpo艣rednio z owego odleg艂ego, s艂onecznego poranka do tunelu o艣wietlonego blaskiem pochodni. Cesarz czuje, 偶e czas przesta艂 niejako istnie膰, 偶e lata zla艂y si臋 z sob膮. My艣li wtedy o swoim bogu i o nie uko艅czonym sanktuarium. O tylu rzeczach zamierzonych i nie uko艅czonych. A potem zn贸w o Alianie znaj­duj膮cej si臋 gdzie艣 na powierzchni, w trwaj膮cym dniu.

Nie jest got贸w ani na swoj膮, ani na jej 艣mier膰.

Powstrzymuje zalew wspomnie艅 i bardzo szybko my艣li. Lecanus popro­si艂 brata i siostr臋, by stan臋li za nim. To b艂膮d.

Tylko ich dwoje, Daleinie? 鈥 m贸wi Waleriusz. 鈥 A ci lojalni stra偶­nicy, kt贸rzy was tu wpu艣cili, nie? Powiedzia艂e艣 im, co si臋 dzieje z lud藕mi znajduj膮cymi si臋 na linii ognia? Mo偶e poka偶 im reszt臋 oparze艅? Czy oni chocia偶 wiedz膮, 偶e to saranty艅ski ogie艅?

Od strony stoj膮cych z ty艂u 偶o艂nierzy dobiega jaki艣 d藕wi臋k.

Rusz si臋, siostro! Chod藕 tu, Tercjuszu.

Waleriusz patrzy w wylot czarnej rury, zawieraj膮cej najgorsz膮 艣mier膰, jak膮 zna, jeszcze raz si臋 艣mieje i zwraca si臋 do rodze艅stwa Lecana. Tercjusz post膮pi艂 niepewnie krok do przodu, Stylian臋 te偶 ruszy艂a si臋 z miejsca. Wale­riusz cofa si臋 i staje tu偶 obok niej. 呕o艂nierze maj膮 miecze. Wie, 偶e Lysippus ma co najmniej sztylet. Ten ogromny m臋偶czyzna jest zwinniejszy, ni偶 mo偶­na sobie wyobrazi膰.

Powstrzymajcie ich oboje 鈥 rzuca cesarz do excubitores. 鈥 Na boga, jeste艣cie g艂upcami pragn膮cymi w艂asnej 艣mierci? To jest ogie艅. Oni zamierzaj膮 was spali膰.

Jeden z 偶o艂nierzy cofa si臋 niepewnie o krok. G艂upiec. Drugi k艂adzie ostro偶nie r臋k臋 na r臋koje艣ci miecza.

Macie klucz? 鈥 pyta ostro cesarz.

Ten bli偶szy potrz膮sa g艂ow膮.

Ona go wzi臋艂a. Panie m贸j.

Panie m贸j鈥. Naj艣wi臋tszy D偶adzie. Mo偶e jeszcze po偶yje.

Tercjusz Daleinus nagle si臋 odwraca i przemyka pod 艣cian膮 do brata. Waleriusz pozwala mu na to. Nie jest 偶o艂nierzem, ale teraz chodzi o 偶ycie jego i Aliany, o kszta艂tuj膮c膮 si臋 wizj臋 艣wiata, o dziedzictwo. Chwyta Styliane za rami臋, zanim kobieta robi cho膰 krok, a drug膮 r臋k膮 przytyka jej do ple­c贸w ma艂y no偶yk. Jego ostrze mia艂oby trudno艣ci z przeci臋ciem sk贸ry; oni jednak o tym nie wiedz膮.

Lecz Styliane, kt贸ra wcale si臋 nie wyrywa i nawet nie usi艂owa艂a unikn膮膰 jego chwytu, patrzy na niego z tryumfem bliskim szale艅stwu: cesarz zn贸w my艣li o kobietach na mitycznych stokach wzg贸rz.

S艂yszy jej s艂owa wypowiedziane z przera偶aj膮cym spokojem:

Mylisz si臋 ponownie, je艣li s膮dzisz, 偶e m贸j brat powstrzyma si臋 przed spaleniem ciebie, by ocali膰 mnie. Mylisz si臋 r贸wnie偶, my艣l膮c, 偶e ma to dla mnie znaczenie, je艣li tylko sp艂oniesz tak jak m贸j ojciec. Dalej, bracie. Sko艅cz to wszystko.

Waleriusz jest wstrz膮艣ni臋ty do g艂臋bi, oniemia艂y. Potrafi rozpozna膰 prawd臋; Styliane nie udaje. 鈥濻ko艅cz to鈥. W nag艂ej ciszy s艂yszy s艂aby, daleki d藕wi臋k, jakby jedno uderzenie dzwonu.

Zawsze by艂 przekonany, 偶e przy odpowiedniej ilo艣ci czasu i opieki inte­ligencja mo偶e pokona膰 nienawi艣膰. Teraz, zbyt p贸藕no, widzi, 偶e tak nie jest. Racj臋 mia艂a Aliana. I Gezjusz. Styliane, ja艣niej膮ca jak diament, mog艂aby zasmakowa膰 we w艂adzy i dzier偶y膰 j膮 z Leontesem, ale nie jest to jej potrze­ba, nie jest to klucz do tej kobiety. Tym kluczem, skrywaj膮cym si臋 pod lo­dowat膮 pow艂ok膮, jest ogie艅.

艢lepiec, kt贸ry mierzy w sw贸j cel z niesamowit膮 dok艂adno艣ci膮, rozci膮ga szram臋 ust w parodii u艣miechu.

Co za... szkoda. Taka sk贸ra. Czy musz臋... droga siostro? A wi臋c niech tak b臋dzie.

I cesarz pojmuje, 偶e on to zrobi, widzi w nalanej twarzy Calizjanina stoj膮cego obok okaleczonego Daleina niezdrowy, nienasycony g艂贸d. Nag­艂ym, dzikim ruchem 鈥 niezr臋cznie, poniewa偶 nie jest cz艂owiekiem czynu 鈥 chwyta sakiewk臋 wisz膮c膮 u pasa kobiety, a j膮 sam膮 mocno popycha do przodu, tak 偶e Styliane potyka si臋, wpada na swego 艣lepego brata i oboje przewracaj膮 si臋 na ziemi臋. 呕adnego ognia. Jeszcze nie.

Cofa si臋 i s艂yszy, 偶e cofaj膮 si臋 te偶 dwaj stra偶nicy za nim. Pojmuje, 偶e przeci膮gn膮艂 ich na swoj膮 stron臋, 偶e s膮 z nim. Chcia艂by si臋 pomodli膰, ale nie ma czasu. Ani chwili.

Rusza膰 si臋! 鈥 rzuca. 鈥 We藕cie dysz臋!

Obaj stra偶nicy rzucaj膮 si臋 do przodu. Lysippus, kt贸ry nigdy nie by艂 tch贸­rzem, a tutaj sprzymierzy艂 si臋 z Daleinoi, si臋ga po miecz. Cesarz obserwuje go, cofaj膮c si臋 teraz szybko, grzebie w sukiennej sakiewce, znajduje ci臋偶ki klucz, rozpoznaje go. Wtedy odmawia modlitw臋 dzi臋kczynn膮. Styliane ju偶 stoi i pomaga wsta膰 Lecanowi.

Pierwszy excubitor ju偶 do nich dotar艂 i spuszcza miecz. Lysippus post臋­puje krok do przodu, tnie swoj膮 kling膮, 偶o艂nierz paruje cios. Lecanus wci膮偶 kl臋czy, wypluwaj膮c niezrozumia艂e s艂owa. Si臋ga po zaw贸r uwalniaj膮cy rze­k臋 ognia.

I w艂a艣nie wtedy, widz膮c to wszystko i cofaj膮c si臋 ku drzwiom, ku bez­piecze艅stwu i 艣wiat艂u, cesarz Sarancjum Waleriusz II, umi艂owany przez D偶ada jego 艣wi臋ty regent na ziemi i po trzykro膰 wyniesiony pasterz jego ludu, czuje, jak od ty艂u wnika w niego co艣 bia艂ego, pal膮cego i ostateczne­go. Pada, pada z otwartymi ustami, nie wydaj膮c 偶adnego d藕wi臋ku, z kluczem w r臋ce.

Nikt tego nie zapisuje, bo nigdy si臋 tak nie dzieje i nigdy nie mo偶e si臋 tak sta膰, czy umieraj膮c, cesarz s艂yszy nieub艂agany, pot臋偶ny, niesko艅czony g艂os m贸wi膮cy tylko do niego w tym korytarzu pod pa艂acami, ogrodami, Miastem i 艣wiatem: 鈥瀂dejmij koron臋, czeka na ciebie w艂adca cesarzy鈥.

Nie wiadomo te偶, czy kiedy dusza opuszcza jego cia艂o, by wyruszy膰 w d艂ug膮 podr贸偶, przybywaj膮 po ni膮 delfiny. I jedna tylko osoba na ca艂ym bo偶ym 艣wiecie wie, 偶e swoje ostatnie my艣li jako 偶yj膮cy cz艂owiek po艣wi臋ca 偶onie, 偶e wypowiada w my艣lach jej imi臋. Wie o tym, poniewa偶 je s艂yszy. A s艂ysz膮c 鈥 w jaki艣 spos贸b s艂ysz膮c go 鈥 rozumie, 偶e cesarz odchodzi, odchodzi od niej, odszed艂, 偶e wszystko jednak si臋 sko艅czy艂o, dobieg艂o kresu, 偶e zako艅czy艂 si臋 wspania艂y taniec, kt贸ry rozpocz臋li dawno temu, kiedy on by艂 Petrusem, a ona m艂odziutk膮 Alian膮 z B艂臋kitnych, a popo艂udniowe s艂o艅­ce 艣wieci jasno nad ni膮 i nad nimi wszystkimi, na bezchmurnym, wiosen­nym niebie Sarancjum.


* * *

Wi臋kszo艣膰 w艂os贸w obci臋艂a w 艂贸dce wios艂owej, w drodze powrotnej z wyspy.

Je偶eli ze znikni臋cia Daleina i zamordowania stra偶nik贸w wyci膮gn臋艂a fa艂szywe wnioski, to obci臋te w艂osy mo偶na zakry膰, obci臋te w艂osy odrosn膮. Nie s膮dzi艂a jednak, 偶e si臋 myli, nawet wtedy, na wodzie. Pod jasnym s艂o艅­cem, nad b艂臋kitnymi falami zapad艂a nad 艣wiatem czer艅.

Mia艂a do dyspozycji tylko n贸偶 Mariska; trudno by艂o nim obcina膰 w艂osy w 艂odzi. Ci臋艂a krzywo, wrzuca艂a pasma w艂os贸w do morza. Ofiara. Oczy mia艂a suche. Kiedy sko艅czy艂a, przechyli艂a si臋 nad burt膮 i morsk膮 wod膮 zmy艂a z twarzy krem, barwiki i wonne olejki, a tak偶e zatar艂a wo艅 perfum. Kolczyki i pier艣cienie w艂o偶y艂a do kieszeni 鈥 b臋dzie potrzebowa艂a pieni臋dzy. Nast臋pnie z powrotem wyj臋艂a jeden z pier艣cieni i da艂a go Mariskowi, zaj臋temu wios艂owaniem.

Kiedy dotrzemy do portu, by膰 mo偶e b臋dziesz musia艂 dokona膰 wybo­ru 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Cokolwiek zrobisz, jest ci wybaczone. To moje po­dzi臋kowanie za to, co robisz teraz, i za wszystko, co wydarzy艂o si臋 dot膮d.

Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋 i dr偶膮c膮 r臋k膮 wzi膮艂 pier艣cie艅. By艂 wart wi臋cej, ni偶 Mariscus m贸g艂by zarobi膰 przez ca艂e 偶ycie w gwardii cesarskiej.

Powiedzia艂a mu, by wyrzuci艂 sk贸rzan膮 zbroj臋, miecz i wierzchni膮 tunik臋 excubitores. Tak uczyni艂 鈥 wszystko to znalaz艂o si臋 za burt膮. Przez ca艂膮 drog臋 nie odezwa艂 si臋 s艂owem. Spocony, wios艂owa艂 szybko ze strachem w oczach. Pier艣cie艅 umie艣ci艂 w bucie. Buty by艂y dla rybaka drogie, ale wkr贸tce si臋 rozstan膮. B臋dzie musia艂a mie膰 nadziej臋, 偶e nikt nie zauwa偶y. Jeszcze raz pos艂u偶y艂a si臋 jego no偶em, by odci膮膰 d贸艂 szaty; zrobi艂a to nie­r贸wno, miejscami j膮 naddzieraj膮c. Ludzie b臋d膮 widzie膰 plamy i rozdarcia, a nie delikatno艣膰 tkaniny. Zdj臋艂a sk贸rzane sanda艂y i te偶 wyrzuci艂a je za bur­t臋. Spojrza艂a na swe bose stopy: pomalowane paznokcie. Uzna艂a, 偶e to nie. Malowa艂y si臋 i ulicznice, nie tylko damy dworu. Jeszcze raz zanurzy艂a d艂onie w wodzie, tr膮c je, by sta艂y si臋 szorstkie i zaczerwienione. Zdj臋艂a ostatni z pier艣cieni, ten, kt贸rego nigdy nie zdejmowa艂a, i upu艣ci艂a do morza. Opowiadano o ludzie morza, kt贸rego w艂adcy w ten spos贸b je za艣lubiali.

Ona robi艂a co艣 innego.

Reszt臋 drogi do portu sp臋dzi艂a na obgryzaniu i nad艂amywaniu paznokci oraz na wcieraniu brudu i morskiej wody z dna 艂odzi w porozdzieran膮 szat臋 i w艂asne policzki. Gdyby zostawi艂a r臋ce i twarz w ich nieskazitelnym stanie, od razu by j膮 wyda艂y.

Wtedy zaroi艂o si臋 ju偶 wok贸艂 nich od innych 艂贸dek, wi臋c musia艂a uwa偶a膰. Rybacy, przewo藕nicy i kapitanowie stateczk贸w przewo偶膮cych towary mi臋­dzy Sarancjum i Deapolis lawirowali w艣r贸d ogromnych kad艂ub贸w okr臋t贸w szykuj膮cych si臋 do wyp艂yni臋cia na Zach贸d. Og艂oszenie wojny mia艂o nast膮­pi膰 tego dnia, cho膰 nikt tu jeszcze o tym nie wiedzia艂. Mia艂 to zrobi膰 cesarz ze swej lo偶y w hipodromie po ostatnim wy艣cigu, w obecno艣ci wszystkich mo偶now艂adc贸w cesarstwa. Oczywi艣cie Alixana tak zaplanowa艂a porann膮 wypraw臋, by wr贸ci膰 na czas.

Ju偶 nie chcia艂a tam wraca膰. Wyczuwa艂a atmosfer臋 艣mierci, koniec. Przed dwoma laty, kiedy Sarancjum p艂on臋艂o podczas Zamieszek Zwyci臋stwa, po­wiedzia艂a w pa艂acu, 偶e wola艂aby umrze膰 w cesarskich szatach, ni偶 uciec i prowadzi膰 zwyklejsze 偶ycie.

Wtedy by艂a to prawda. Teraz prawd膮 by艂o co艣 innego. Okaza艂a si臋 ona zimniejsza, trudniejsza. Je艣li zabili Petrusa, je艣li zrobili to Daleinoi, to ona sama b臋dzie 偶y膰 tak d艂ugo, a偶 zobaczy ich martwych. A potem? Potem 偶y­cie potoczy si臋 tak, jak b臋dzie musia艂o. S膮 zako艅czenia i zako艅czenia.

Mimo 艣wiadomo艣ci swego wygl膮du nie mog艂a wiedzie膰, jak膮 widzi j膮 w tej chwili 偶o艂nierz, odwo偶膮cy j膮 艂odzi膮 wios艂ow膮 do Sarancjum.

Podp艂yn臋li na sam koniec nabrze偶a, manewruj膮c w nat艂oku 艂贸dek. Nad wod膮 unosi艂y si臋 spro艣no艣ci i 偶arty. Mariscus ledwie sobie radzi艂 z podej艣­ciem. Kto艣 ich g艂o艣no skl膮艂, Aliana nie pozosta艂a mu d艂u偶na, u偶ywaj膮c g艂osu, jakim nie pos艂ugiwa艂a si臋 od pi臋tnastu lat, i dorzuci艂a tawerniany 偶art. Spotnia艂y Mariscus zerkn膮艂 na ni膮 i zn贸w pochyli艂 si臋 nad wios艂ami. Jeden z m臋偶czyzn z s膮siedniej 艂odzi roze艣mia艂 si臋, cofn膮艂, robi膮c im miej­sce, i zapyta艂, jak kobieta mu si臋 odwdzi臋czy.

Jej odpowied藕 wywo艂a艂a wybuch 艣miechu.

Przybili do brzegu. Mariscus wyskoczy艂 na l膮d i zacumowa艂. Aliana wysz艂a z 艂odzi szybko, zanim 偶o艂nierz zd膮偶y艂 poda膰 jej r臋k臋.

Je艣li wszystko jest w porz膮dku 鈥 odezwa艂a si臋 cicho, z napi臋ciem w g艂osie 鈥 to zas艂u偶y艂e艣 sobie na wi臋cej, ni偶 potrafi艂by艣 sobie wymarzy膰, a tak偶e na moj膮 wdzi臋czno艣膰 do ko艅ca 偶ycia. Je艣li posz艂o 藕le, nie prosz臋 ci臋 o nic ponad to, co ju偶 zrobi艂e艣. Niech D偶ad ci臋 strze偶e, 偶o艂nierzu.

Mariscus szybko mruga艂. Z zaskoczeniem zda艂a sobie spraw臋, 偶e usi艂uje st艂umi膰 艂zy.

Ode mnie nikt si臋 niczego nie dowie, pani moja. Czy nie ma jednak ju偶 nic...?

Nie ma 鈥 odpar艂a lakonicznie i odesz艂a.

M贸wi艂 szczerze i by艂 odwa偶nym cz艂owiekiem, ale kto艣 odpowiednio przebieg艂y, by go odnale藕膰 i wypyta膰, oczywi艣cie dowiedzia艂by si臋 wszyst­kiego. Ludzie czasami 偶ywili wzruszaj膮ce przekonania co do w艂asnej zdol­no艣ci wytrzymania profesjonalnego 艣ledztwa.

Sz艂a d艂ugim nabrze偶em sama, bosa, bez ozd贸b, kt贸re wyrzuci艂a lub ukry艂a, w d艂ugiej szacie podartej tak, 偶e zmieni艂a si臋 w kr贸tk膮, poplamion膮 tunik臋 (wci膮偶 zbyt cenn膮 jak na jej obecne po艂o偶enie; wkr贸tce b臋dzie po­trzebowa艂a innego stroju). Jaki艣 m臋偶czyzna zatrzyma艂 si臋, by na ni膮 popa­trze膰, i Alianie na chwil臋 zamar艂o serce, ale po chwili z艂o偶y艂 jej g艂o艣n膮 ofer­t臋 i cesarzowa Sarancjum odpr臋偶y艂a si臋.

Nie do艣膰 pieni臋dzy i nie do艣膰 m臋sko艣ci 鈥 skwitowa艂a propozycj臋, mierz膮c marynarza wzrokiem. Potrz膮sn臋艂a obci臋tymi, rozczochranymi w艂o­sami i odwr贸ci艂a si臋 oboj臋tnie. 鈥 Za tak膮 cen臋 znajd藕 sobie o艣lic臋.

Jego pe艂en oburzenia protest uton膮艂 w 艣miechu.

Sz艂a przez zat艂oczony, ha艂a艣liwy port pogr膮偶ona w g艂臋bokiej, dzwoni膮cej ciszy. Zacz臋艂a si臋 wspina膰 w膮sk膮 uliczk膮. Nie zna艂a jej. Tyle si臋 zmieni艂o przez pi臋tna艣cie lat. Ju偶 bola艂y j膮 stopy. Od dawna nie chodzi艂a boso.

Zobaczy艂a niewielk膮 kaplic臋 i zatrzyma艂a si臋. W艂a艣nie mia艂a do niej wej艣膰 i spr贸bowa膰 uporz膮dkowa膰 my艣li, pomodli膰 si臋, gdy 鈥 w tej samej chwili 鈥 us艂ysza艂a w my艣lach znany g艂os wypowiadaj膮cy jej imi臋.

Nie ruszy艂a si臋 z miejsca, nie rozejrza艂a si臋. G艂os pochodzi艂 znik膮d i ze­wsz膮d, wo艂a艂 j膮 kto艣, kto nale偶y tylko do niej. Nale偶a艂 tylko do niej.

Poczu艂a pustk臋 nacieraj膮c膮 na ni膮 jak naje藕d藕cza armia. Sta艂a nierucho­mo na tej w膮skiej, stromej miejskiej uliczce i w艣r贸d 艣piesz膮cych si臋 t艂u­m贸w, pozbawiona wszelkiej prywatno艣ci ostatni raz po偶egna艂a ukochan膮 dusz臋, kt贸ra opuszcza艂a, ju偶 opu艣ci艂a j膮 i 艣wiat, nazywaj膮c j膮 imieniem na­danym przy narodzinach, a nie tym cesarskim.

Chcia艂a do swej komnaty zakazanych delfin贸w. Wyp艂yn臋艂a tego ranka na morze z tym mozaicyst膮, Crispinem, 偶eby mu je pokaza膰. Tyle 偶e tego samego ranka Petrus... znalaz艂 je pierwszy. Albo to one go odnalaz艂y, i to nie jako mozaika na 艣cianie. Mo偶e ponios艂y jego dusz臋 tam, dok膮d nosz膮 dusze w drodze do D偶ada. Mia艂a nadziej臋, 偶e s膮 delikatne, 偶e droga jest 艂atwa, 偶e nie by艂o zbyt wiele b贸lu.

Nikt nie zauwa偶y艂, 偶e p艂acze. Nie roni艂a 艂ez. By艂a dziwk膮 w Mie艣cie i chcia艂a zabi膰 par臋 os贸b, zanim one j膮 odnajd膮 i zabij膮.

Nie mia艂a poj臋cia, dok膮d i艣膰.


* * *

W tunelu dwaj 偶o艂nierze pope艂nili nadzwyczaj g艂upi b艂膮d: kiedy cesarz upad艂 na ziemi臋, obejrzeli si臋 do ty艂u. Ta przera偶aj膮ca sytuacja podwa偶y艂a ca艂e ich szkolenie, sprawi艂a, 偶e poczuli si臋 jak statki, kt贸re zerwa艂y si臋 z ko­twicy podczas sztormu. Za ten b艂膮d sp艂on臋li. 艢lepiec znalaz艂 i poci膮gn膮艂 za spust na dyszy, uwalniaj膮cy p艂ynny ogie艅. Umarli z krzykiem. Lecanus Daleinus miota艂 wysokim g艂osem niezrozumia艂e przekle艅stwa, j臋cz膮c z po­twornego b贸lu jak szaleniec, lecz skierowa艂 dysz臋 obok siostry i brata pro­sto na 偶o艂nierzy z niesamowit膮 precyzj膮.

Znajdowali si臋 pod ziemi膮, z dala od 偶ycia i 艣wiata. Ich krzyki, bulgota­nie i skwierczenie rozp艂ywaj膮cych si臋 cia艂 s艂yszeli tylko Daleinoi i stoj膮cy obok nich oty艂y, nienasycony cz艂owiek, oraz kto艣 jeszcze, kto sta艂 za mar­twym cesarzem na tyle daleko, by poczu膰 wilgotn膮 fal臋 gor膮ca, kt贸ra ro­zesz艂a si臋 w tunelu, i skr臋caj膮cy wn臋trzno艣ci strach, lecz nie zosta艂 nawet osmalony przez ogie艅 z przesz艂o艣ci.

Kiedy powietrze si臋 och艂odzi艂o, a krzyki i j臋ki ucich艂y, zda艂 sobie spra­w臋, 偶e patrz膮 na niego i Daleinoi, i grubas, kt贸rego dobrze pami臋ta艂, lecz nie wiedzia艂 o jego przybyciu do Miasta. Zabola艂o go, 偶e dosz艂o do tego bez jego wiedzy.

Teraz jednak mia艂 wi臋ksze powody do zmartwienia.

Odchrz膮kn膮艂 i spojrza艂 na zakrwawiony, lepki sztylet, kt贸ry trzyma艂 w r臋ce. Jeszcze nigdy nie splami艂a go krew. Nosi艂 go przy sobie wy艂膮cznie dla ozdoby. Spojrza艂 na martwego cz艂owieka le偶膮cego u jego st贸p.

To straszne 鈥 odezwa艂 si臋 Perteniusz z Eubulus z przekonaniem. 鈥 Takie straszne. Wszyscy si臋 zgadzaj膮, 偶e historyk nie powinien wtr膮ca膰 si臋 do opisywanych przez siebie wydarze艅. Bo, widzicie, traci wtedy autorytet.

Wpatrywali si臋 z niego. Nikt nic nie m贸wi艂. Mo偶liwe, 偶e porazi艂a ich prawda jego s艂贸w.

艢lepiec, Lecanus, p艂aka艂, wydaj膮c zduszone, paskudne d藕wi臋ki. Wci膮偶 kl臋cza艂. W powietrzu unosi艂 si臋 smr贸d mi臋sa. 呕o艂nierze. Perteniusz ba艂 si臋, 偶e zwymiotuje.

Jak si臋 tu dosta艂e艣? 鈥 zapyta艂 Lysippus.

Styliane patrzy艂a na cesarza. Na martwego cz艂owieka u st贸p Perteniusza. Do tej pory trzyma艂a r臋k臋 na ramieniu szlochaj膮cego brata, lecz teraz pu­艣ci艂a go, przesz艂a obok dw贸ch spalonych ludzi i zatrzyma艂a si臋 przed sekre­tarzem m臋偶a.

Perteniusz wcale nie by艂 pewien, czy jest winien jak膮艣 odpowied藕 takie­mu wygnanemu potworowi jak Calizjanin, ale sytuacja nie wydawa艂a si臋 odpowiednia do zg艂臋biania tej my艣li.

Strateg kaza艂 mi sprawdzi膰, co zatrzymuje... cesarza 鈥 powiedzia艂, patrz膮c na 偶on臋 swego pracodawcy. 鈥 Przysz艂y, w艂a艣nie przysz艂y wie­艣ci... 鈥 Nigdy tak si臋 nie j膮ka艂. Zaczerpn膮艂 tchu. 鈥 W艂a艣nie przysz艂y wie­艣ci, kt贸re wed艂ug niego cesarz powinien pozna膰.

Cesarz nie 偶y艂.

Jak si臋 tu dosta艂e艣? 鈥 To samo pytanie, ale tym razem zada艂a je Sty­liane. Mia艂a dziwny wyraz twarzy. Rozmyty. Niby patrzy艂a na niego, ale tak naprawd臋 go nie widzia艂a. Nie lubi艂a go i Perteniusz o tym wiedzia艂. Co prawda, nie lubi艂a nikogo, wi臋c nie mia艂o to wielkiego znaczenia.

Zn贸w odchrz膮kn膮艂 i wyg艂adzi艂 sobie prz贸d tuniki.

Mam, tak si臋 sk艂ada, 偶e mam pewne klucze. One... otwieraj膮 zamki.

Oczywi艣cie 鈥 rzek艂a cicho Styliane. Dobrze zna艂 偶膮d艂o jej ironii, lecz tym razem jej g艂os by艂 jakby pozbawiony 偶ycia, niedba艂y. Zn贸w pa­trzy艂a w d贸艂, na martwego cz艂owieka. Le偶a艂 nieporz膮dnie rozci膮gni臋ty na zakrwawionych kostkach mozaiki.

Nie by艂o stra偶nik贸w 鈥 wyja艣ni艂 Perteniusz, cho膰 nikt go o to nie pyta艂. 鈥 Nikogo w korytarzu. Powinien kto艣 tam by膰. Pomy艣la艂em...

Pomy艣la艂e艣, 偶e co艣 si臋 dzieje, i chcia艂e艣 to zobaczy膰. 鈥 Lysippus. Wyra藕ne, odmierzone s艂owa. U艣miechn膮艂 si臋, co wprawi艂o w ruch fa艂dy na jego twarzy. 鈥 A wi臋c zobaczy艂e艣, prawda? I co teraz, historyku?

Historyku. Na jego klindze widnia艂a krew. Szyderstwo w g艂osie Calizjanina. Zapach mi臋sa. Kobieta spojrza艂a na niego wyczekuj膮co.

I Perteniusz z Eubulus, kt贸ry patrzy艂 na ni膮, a nie na Lysippa, zrobi艂 naj­prostsz膮 rzecz. Ukl膮k艂, bardzo blisko cia艂a namaszczonego cesarza, kt贸rego nienawidzi艂 i kt贸rego zabi艂, i odk艂adaj膮c sztylet na ziemi臋, powiedzia艂 cicho:

Co mam powiedzie膰 strategowi, pani moja?

Wypu艣ci艂a powietrze. Sekretarzowi, kt贸ry obserwowa艂 j膮 spod przymru­偶onych powiek, wyda艂o si臋, 偶e jest jakby wydr膮偶ona, pozbawiona mocy czy 偶aru. To go... zainteresowa艂o.

Nawet nie odpowiedzia艂a. Zrobi艂 to za ni膮 brat, unosz膮c straszliwie znie­kszta艂con膮 twarz.

Ja go zabi艂em 鈥 rzek艂 Lecanus Daleinus. 鈥 Bez niczyjej pomocy. Potem przyszed艂 m贸j m艂odszy brat... i siostra i... zabili mnie za to. Jak偶e to godne pochwa艂y! Tak w艂a艣nie powiedz... sekretarzu. Zapisz to. 鈥 Po艣wi­stywanie w jego g艂osie sta艂o si臋 wyra藕niejsze. 鈥 Zapisz to... za panowa­nia... cesarza Leontesa i jego wspania艂ej cesarzowej... oraz dzieci... Daleinoi... kt贸re nastan膮 po nich!

Min臋艂a chwila, a potem jeszcze jedna. I wtedy Perteniusz u艣miechn膮艂 si臋. Zrozumia艂, 偶e wszystko jest tak, jak powinno by膰. Nareszcie. Ch艂op z Trakezji nie 偶yje. Jego dziwka te偶 albo stanie si臋 tak niebawem. Cesar­stwo w ko艅cu wraca na w艂a艣ciwe miejsce.

Tak zrobi臋 鈥 odpar艂. 鈥 Wierz mi, 偶e tak zrobi臋.

Lecanie? 鈥 to zn贸w odezwa艂 si臋 Lysippus. 鈥 Obieca艂e艣! Nie zapo­minaj, 偶e mi obieca艂e艣.

W jego g艂osie brzmia艂o wyra藕ne po偶膮danie, nadaj膮c mu chrapliwy ton.

Najpierw Trakezyjczyk, potem ja 鈥 rzek艂 Lecanus Daleinus.

Oczywi艣cie 鈥 obieca艂 gorliwie Lysippus. 鈥 Oczywi艣cie, Lecanie. Perteniusz zobaczy艂, 偶e k艂ania si臋 i dr偶y z niecierpliwo艣ci, g艂odu, jakby jego oty艂ym cia艂em wstrz膮sa艂y skurcze wiary czy 偶膮dzy.

艢wi臋ty D偶adzie! Wychodz臋 鈥 oznajmi艂 po艣piesznie Tercjusz, od­wr贸ci艂 si臋 i niemal biegiem oddali艂 si臋 tunelem. Styliane nie pod膮偶y艂a za nim, ale usun臋艂a mu si臋 z drogi i popatrzy艂a na okaleczonego brata i Calizjanina, kt贸ry szybko oddycha艂 przez otwarte usta. Pochyli艂a si臋 i powiedzia艂a co艣 cicho do Lecana. Perteniusz nie s艂ysza艂 jej s艂贸w. Nie cierpia艂 tego. Brat nic jej nie odpowiedzia艂.

Sekretarz zosta艂 jeszcze na tyle d艂ugo, by zobaczy膰, jak 艣lepiec wyci膮ga dysz臋 i spust, a dr偶膮cy Calizjanin odwi膮zuje je od okaleczonych r膮k Daleina. Wtedy poczu艂 przyp艂yw md艂o艣ci. Podni贸s艂 i schowa艂 do pochwy n贸偶 i szybko wr贸ci艂 do drzwi, kt贸re sam otworzy艂. Nie ogl膮da艂 si臋 za siebie.

I tak tego nie opisze. T艂umaczy艂 sobie, 偶e to si臋 nigdy nie zdarzy艂o, nie jest cz臋艣ci膮 historii, nie musi tego ogl膮da膰. Licz膮 si臋 tylko rzeczy zapisane.


Gdzie艣 indziej ludzie 艣cigali si臋 w rydwanach, orali pola, wype艂niali trudne zadania, bawi艂y si臋 albo p艂aka艂y dzieci. 呕eglowa艂y statki. Pada艂 deszcz albo 艣nieg, wiatr gna艂 piasek nad pustyni膮, po偶ywiano si臋, gaszono pragnienie, robiono 偶arty, sk艂adano pobo偶ne przysi臋gi albo przeklinano. Z r膮k do r膮k przechodzi艂y pieni膮dze. Za zamkni臋tymi okiennicami jaka艣 ko­bieta wykrzycza艂a czyje艣 imi臋. W kaplicach, lasach i przed 艣wi臋tymi, strze­偶onymi p艂omieniami modlili si臋 ludzie. Nad powierzchni臋 b艂臋kitnego mo­rza wyskoczy艂 delfin. Jaki艣 cz艂owiek uk艂ada艂 na 艣cianie tessery. O cembro­win臋 studni rozbi艂 si臋 dzbanek i s艂u偶膮ca wiedzia艂a, 偶e dostanie za to baty. Ludzie przegrywali i wygrywali w ko艣ci, w mi艂o艣ci i na wojnie. Chiromanci przygotowywali tabliczki maj膮ce przynie艣膰 t臋sknot臋, p艂odno艣膰 lub niezmie­rzone bogactwo. Lub 艣mier膰 komu艣 nienawidzonemu d艂u偶ej, ni偶 da艂oby si臋 to wyrazi膰.


Kiedy Perteniusz z Eubulus wychodzi艂 z tunelu, poczu艂 kolejn膮 fal臋 wil­gotnego, dalekiego gor膮ca, ale tym razem nie us艂ysza艂 krzyku.

Wyszed艂 w dolnej cz臋艣ci Pa艂acu Atteni艅skiego, le偶膮cej pod poziomem gruntu. W g贸r臋 prowadzi艂y szerokie schody, a korytarz bieg艂 w obu kierun­kach do innych korytarzy i innych schod贸w. 呕adnych stra偶y. Nikogo. Ter­cjusz Daleinus ju偶 pobieg艂 gdzie艣 na g贸r臋. Perteniusz pomy艣la艂, 偶e to ma艂y, pozbawiony znaczenia cz艂owiek. Oczywi艣cie nie jest to my艣l, kt贸r膮 nale偶y zapisa膰, a przynajmniej nie w 偶adnym... publicznym dokumencie.

Zaczerpn膮艂 tchu, przyg艂adzi艂 tunik臋 i przygotowa艂 si臋 do wyj艣cia na g贸r臋, na zewn膮trz, by przej艣膰 przez ogr贸d i w drugim pa艂acu zn贸w zej艣膰 na d贸艂 i powiedzie膰 Leontesowi, co si臋 sta艂o.

Okaza艂o si臋, 偶e nie musi tego robi膰.

Us艂ysza艂 z g贸ry jaki艣 ha艂as i podni贸s艂 wzrok; w tej samej chwili z tunelu za nim dobieg艂 st艂umiony, daleki krzyk i dotar艂a do niego ostatnia fala gor膮ca.

Perteniusz nie obejrza艂 si臋 do ty艂u, lecz spojrza艂 w g贸r臋. Po schodach szybkim jak zawsze krokiem schodzi艂 Leontes, maj膮c za sob膮 jak zawsze kilku 偶o艂nierzy.

Perteniuszu! Co tak d艂ugo, cz艂owieku, na 艣wi臋te imi臋 boga! Gdzie cesarz? Dlaczego drzwi... gdzie s膮 stra偶nicy?

Perteniusz z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Przyg艂adzi艂 tunik臋.

Panie m贸j 鈥 rzek艂 鈥 sta艂o si臋 co艣 strasznego.

Co? Tam? 鈥 Strateg zatrzyma艂 si臋.

Nie wchod藕, panie m贸j. To... straszne.

By艂a to niew膮tpliwie prawda.

Wywo艂a艂a przewidywaln膮 reakcj臋. Leontes zerkn膮艂 na swoj膮 stra偶.

Zaczekajcie tu.

Z艂otow艂osy w贸dz saranty艅skich armii wszed艂 do tunelu.

Musia艂 wi臋c do niego wr贸ci膰 i Perteniusz. To te偶 mo偶e nigdy nie zosta­nie zapisane, ale kronikarz po prostu musi by膰 przy tym, co si臋 teraz stanie. Staranie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Leontes szed艂 szybko. Zanim Perteniusz dotar艂 do zakr臋tu, strateg ju偶 kl臋cza艂 przy poczernia艂ym ciele swego cesarza.

Przez chwil臋 nikt si臋 nie porusza艂. Potem Leontes si臋gn膮艂 do broszy przy szyi, rozpi膮艂 j膮, zdj膮艂 ciemnoniebieski p艂aszcz i okry艂 nim delikatnie cia艂o zabitego. Podni贸s艂 wzrok.

Perteniusz sta艂 za nim i nie widzia艂 wyrazu jego twarzy. Smr贸d spalone­go mi臋sa by艂 okropny. Przed nimi sta艂o bez ruchu dwoje ludzi pozosta艂ych tu przy 偶yciu. Perteniusz tkwi艂 na swoim miejscu, na zakr臋cie tunelu, na wp贸艂 ukryty za 艣cian膮.

Zobaczy艂, 偶e strateg wstaje. 呕e naprzeciw niego stoi Styliane z wysoko uniesion膮 g艂ow膮. Calizjanin Lysippus wygl膮da艂, jakby w艂a艣nie sobie u艣wia­domi艂, 偶e wci膮偶 trzyma dysz臋 艣mierciono艣nego urz膮dzenia. Upu艣ci艂 j膮. Jego twarz te偶 mia艂a dziwny wyraz. Obok niego le偶a艂y trzy zw臋glone, poczer­nia艂e cia艂a. Dwaj stra偶nicy. I Lecanus Daleinus, kt贸ry pierwszy raz pali艂 si臋 tak dawno temu, razem ze swoim ojcem.

Leontes milcza艂. Bardzo powoli ruszy艂 do przodu, by zatrzyma膰 si臋 przed 偶on膮 i Calizjaninem.

Co tu robisz? 鈥 zapyta艂 Lysippa.

Styliane przywodzi艂a na my艣l l贸d, marmur. Perteniusz zobaczy艂, 偶e Calizjanin patrzy na stratega tak, jakby nie wiedzia艂, sk膮d 偶o艂nierz si臋 po­jawi艂.

A na co to wygl膮da? 鈥 zapyta艂. G艂os zapadaj膮cy w pami臋膰. 鈥 Po­dziwiam mozaiki na pod艂odze.

Leontes, w贸dz armii Sarancjum, r贸偶ni艂 si臋 od le偶膮cego za nim martwego cesarza. Doby艂 miecza gestem powtarzanym cz臋艣ciej, ni偶 da艂oby si臋 zli­czy膰. Bez s艂owa wbi艂 kling臋 w serce cz艂owieka stoj膮cego obok jego 偶ony.

Lysippus nawet si臋 nie poruszy艂, nie mia艂 偶adnej szansy obrony. Perte­niusz, kt贸ry nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 i post膮pi艂 krok do przodu, zobaczy艂 zdumienie w oczach Calizjanina; Leontes wyszarpn膮艂 kling臋 z jego cia艂a i ogromny m臋偶czyzna run膮艂 z hukiem na posadzk臋.

Echo spowodowane tym ha艂asem d艂ugo nie milk艂o. M膮偶 i 偶ona stali na­przeciwko siebie pod ziemi膮 w smrodzie spalonego mi臋sa, mi臋dzy ju偶 pi臋­cioma trupami, i na ten widok Perteniusz zadr偶a艂.

Dlaczego to zrobi艂e艣? 鈥 zapyta艂a Styliane Daleina.

Dosta艂a w twarz 偶o艂niersk膮 r臋k膮. G艂owa odskoczy艂a jej na bok.

M贸w kr贸tko i na temat 鈥 rzek艂 Leontes. 鈥 Kto to zrobi艂?

Styliane nawet nie podnios艂a r臋ki, by dotkn膮膰 policzka. Spojrza艂a na m臋偶a. Sekretarz przypomnia艂 sobie, 偶e zaledwie przed paroma chwilami by艂a gotowa sp艂on膮膰 偶ywcem. Nie by艂o w niej strachu, nawet najmniejszego jego cienia.

M贸j brat 鈥 odpar艂a. 鈥 Lecanus. Zem艣ci艂 si臋 za naszego ojca. Dzi艣 rano zawiadomi艂 mnie, 偶e si臋 tu pojawi. Najwyra藕niej przekupi艂 stra偶nik贸w na wyspie, a poprzez nich excubitores przy drzwiach tunelu.

A ty te偶 przysz艂a艣?

Oczywi艣cie. Za p贸藕no, by go powstrzyma膰. Cesarz i ci dwaj 偶o艂nie­rze nie 偶yli. A Calizjanin ju偶 zabi艂 Lecana.

K艂amstwa tak g艂adkie, tak konieczne. S艂owa, kt贸re mog艂yby sprawi膰, 偶e wszystko si臋 uda.

M贸j brat nie 偶yje 鈥 doda艂a.

Niech zgnije jego z艂a dusza 鈥 rzek艂 beznami臋tnym tonem strateg. 鈥 Co tu robi艂 Calizjanin?

To pytanie nale偶a艂oby zada膰 jemu 鈥 stwierdzi艂a Styliane. Lewa strona jej twarzy, gdzie uderzy艂 j膮 m膮偶, poczerwienia艂a. 鈥 Mogliby艣my uzyska膰 jak膮艣 odpowied藕, gdyby kogo艣 nie ponios艂o z wymachiwaniem mieczem.

Uwa偶aj, 偶ono. Ja go wci膮偶 mam. Pochodzisz z Daleinoi, a wed艂ug twych w艂asnych s艂贸w twoja rodzina w艂a艣nie zamordowa艂a naszego 艣wi臋te­go cesarza.

Tak, m臋偶u. To prawda. Czy teraz zabijesz mnie, m贸j drogi?

Leontes milcza艂. Po raz pierwszy obejrza艂 si臋 do ty艂u. Zobaczy艂, 偶e Per­teniusz wszystko obserwuje. Nie zmieni艂 wyrazu twarzy. Odwr贸ci艂 si臋 do 偶ony.

Znajdujemy si臋 na kraw臋dzi wojny. Dzisiaj. Mia艂a zosta膰 og艂oszona dzisiaj. A teraz dosz艂y nas wie艣ci, 偶e Bassanidzi z艂amali pok贸j, przekra­czaj膮c granic臋 na p贸艂nocy. Cesarz nie 偶yje. Nie mamy cesarza, Styliane.

Wtedy Styliane Daleina u艣miechn臋艂a si臋. Perteniusz to widzia艂. Kobieta tak pi臋kna, 偶e jej uroda zapiera艂a dech w piersiach.

B臋dziemy go mieli 鈥 rzek艂a. 鈥 I to bardzo szybko. Panie m贸j.

Z tymi s艂owy ukl臋k艂a przed swoim m臋偶em, wspania艂a i z艂ocista w艣r贸d poczernia艂ych zw艂ok.

Perteniusz oderwa艂 si臋 od 艣ciany, przeszed艂 kilka krok贸w i zrobi艂 to samo, opuszczaj膮c g艂ow臋 do pod艂ogi. W tunelu zapad艂a d艂uga cisza.

Perteniuszu 鈥 odezwa艂 si臋 w ko艅cu Leontes 鈥 jest wiele do zrobie­nia. Trzeba b臋dzie zwo艂a膰 senat. Id藕 do kathisma w hipodromie. Natych­miast. Przyprowad藕 tu ze sob膮 Bonosa. Nie m贸w mu, po co, ale daj mu do zrozumienia, 偶e musi przyj艣膰.

Tak, panie m贸j.

Styliane spojrza艂a na niego. Wci膮偶 kl臋cza艂a.

Rozumiesz? Nikomu nie m贸w, co si臋 tu sta艂o, ani o bassanidzkim ataku. Dzi艣 w Mie艣cie musi panowa膰 spok贸j, by da艂o si臋 to wszystko opa­nowa膰.

Tak, pani moja.

Leontes spojrza艂 na ni膮.

Jest tu wojsko. Nie b臋dzie tak samo... jak ostatnim razem, kiedy nie by艂o nast臋pcy tronu.

呕ona odda艂a mu spojrzenie, a potem popatrzy艂a na brata le偶膮cego obok niej.

Nie 鈥 rzek艂a. 鈥 Nie b臋dzie tak samo. 鈥 I po chwili powt贸rzy艂a: 鈥 Nie b臋dzie tak samo.

Perteniusz zobaczy艂, jak strateg wyci膮ga r臋k臋 i pomaga jej wsta膰. Uni贸s艂 d艂o艅 do jej policzka, tym razem delikatnie. Nie poruszy艂a si臋, lecz nie spuszcza艂a wzroku z jego oczu. Perteniusz pomy艣la艂, 偶e oboje s膮 tacy z艂o­ci艣ci, tacy wysocy. Serce ros艂o mu z dumy.

Wsta艂, odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂. Mia艂 rozkazy do wykonania.

Zupe艂nie zapomnia艂 o krwi na swoim sztylecie, nie wyczy艣ci艂 go tego dnia, ale nikt na niego nie zwraca艂 uwagi, wi臋c nie mia艂o to znaczenia.

Tak rzadko go zauwa偶ano; jako historyk zapisywa艂 wydarzenia, by艂 wsz臋­dzie obecny, marginalny i szary, lecz sam nigdy nie odgrywa艂 w owych wy­darzeniach 偶adnej roli.

Wchodz膮c szybko po schodach, a potem 艣piesz膮c przez pa艂ac w kierun­ku g贸rnej klatki schodowej i tunelu prowadz膮cego na ty艂y kathisma, ju偶 szuka艂 w my艣lach odpowiednich wyra偶e艅 otwieraj膮cych kronik臋. W艂a艣ciwy ton dystansu i refleksji na pocz膮tku jest przecie偶 tak wa偶ny. 鈥濶awet najbar­dziej pobie偶ne spojrzenie na minione wydarzenia uczy, 偶e sprawiedliwa kara D偶ada na bezbo偶nik贸w i nikczemnik贸w mo偶e d艂ugo nie nadchodzi膰, lecz...鈥. Zatrzyma艂 si臋 nagle, zmuszaj膮c jednego z eunuch贸w znajduj膮cych si臋 w korytarzu do szybkiego obej艣cia go. Zastanawia艂 si臋, gdzie jest ta dziwka. Przecie偶 niemo偶liwe, by znajdowa艂a si臋 w Lo偶y Cesarskiej, cho­cia偶 by艂oby wtedy na co popatrze膰. Czy wci膮偶 bra艂a k膮piel w drugim pa艂acu, naga i 艣liska w obj臋ciach 偶o艂nierza? Wyg艂adzi艂 tunik臋. Pomy艣la艂, 偶e zajmie si臋 ni膮 Styliane.

Powiedzia艂a, 偶e dzi艣 w Mie艣cie musi panowa膰 spok贸j.

Wiedzia艂, co mia艂a na my艣li. Jak偶e mog艂oby by膰 inaczej? Ostatnim cesa­rzem, kt贸ry zmar艂, nie pozostawiaj膮c nast臋pcy, by艂 Apiusz, a podczas za­mieszek, kt贸re w贸wczas wybuch艂y 鈥 w hipodromie, na ulicach, a nawet w sali cesarskiego senatu 鈥 podniesiono na tarczy, okrzykni臋to cesarzem i odziano w purpur臋 g艂upiego trakezyjskiego ch艂opa. Zachowanie porz膮dku i spokoju w艣r贸d osiemdziesi臋ciu tysi臋cy ludzi w hipodromie by艂o ogromnie wa偶ne.

Przysz艂o mu na my艣l, 偶e je艣li wszystko p贸jdzie tak, jak powinno, jeszcze tego dnia jego status mo偶e si臋 znacznie podnie艣膰. Wtedy pomy艣la艂 o pewnej kobiecie i zn贸w przyg艂adzi艂 tunik臋.

Nios膮c wiekopomne wie艣ci do kathisma i maj膮c na klindze sztyletu za pasem krew, nie posiada艂 si臋 ze szcz臋艣cia, co by艂o u niego stanem rzadkim, prawie bezprecedensowym.

S艂o艅ce sta艂o wysoko nad Miastem i min膮wszy zenit, ju偶 si臋 zni偶a艂o, lecz ten dzie艅 鈥 i noc 鈥 b臋dzie jeszcze d艂ugo trwa艂 w Sarancjum.

W tunelu dwie z艂ociste postacie patrzy艂y na siebie w milczeniu, stoj膮c w艣r贸d zabitych, a potem powoli wysz艂y na szerokie schody; nie dotyka艂y si臋, lecz sz艂y obok siebie.

Na kamieniach za nimi, na mozaikowej pod艂odze le偶a艂 pod b艂臋kitnym p艂aszczem Waleriusz z Sarancjum, drugi cesarz o tym imieniu. Jego cia艂o, to, co z niego zosta艂o. Jego dusza odesz艂a do delfin贸w, do boga, tam, dok膮d odchodz膮 dusze.


W艂a艣nie wtedy gdzie艣 na 艣wiecie narodzi艂o si臋 d艂ugo oczekiwane dziec­ko, a gdzie indziej zmar艂 robotnik, pozbawiaj膮c gospodarstwo pary r膮k tak bardzo potrzebnych przy wiosennej orce i sianiu zb贸偶. Katastrofa, kt贸rej nie da si臋 wyrazi膰 s艂owem.



Rozdzia艂 12


Cesarska 艂贸d藕 przep艂yn臋艂a cie艣niny 鈥 tym razem nie by艂o wida膰 偶adnych delfin贸w 鈥 i przybi艂a do brzegu, bezb艂臋dnie prowadzona przez zmartwion膮 za艂og臋. Nie tylko Crispin patrzy艂 z niepokojem na zbli偶aj膮cy si臋 port.

Na wyspie zgin臋li ludzie. Zdradzili co najmniej dwaj spo艣r贸d excubitores. Daleinus uciek艂. Cesarzowa opu艣ci艂a ich, wracaj膮c do miasta 艂odzi膮 wios艂ow膮 tylko z jednym 偶o艂nierzem. W jasnym powietrzu wisia艂o niebez­piecze艅stwo.

Nie czeka艂 na nich jednak nikt nowy. 呕adnych wrog贸w, 偶adnych przyja­ci贸艂, nikt. Podp艂yn臋li do nabrze偶a; obs艂uga portu przyj臋艂a liny i zacumowa艂a 偶aglowiec, po czym odsun臋艂a si臋, czekaj膮c na cesarzow膮.

Crispin pomy艣la艂, 偶e bez wzgl臋du na kszta艂t spisku rozwijaj膮cego si臋 tego dnia na wyspie i w kompleksie cesarskim, nie zosta艂 on uknuty na tyle starannie, by dopuszcza艂 mo偶liwo艣膰, 偶e cesarzowa mog艂aby wyp艂yn膮膰 dla przyjemno艣ci na morze z przyby艂ym do Miasta rzemie艣lnikiem, by ogl膮da膰 delfiny 鈥 oraz odwiedzi膰 na wyspie pewnego wi臋藕nia.

Pomy艣la艂, 偶e Alixana mog艂aby jednak po偶eglowa膰 do domu razem z ni­mi. Ale co potem? Mia艂aby kaza膰 zanie艣膰 si臋 w lektyce do Pa艂acu Atteni艅skiego czy Trawersy艅skiego i zapyta膰, czy Lecanus Daleinus wraz z prze­kupionymi excubitores ju偶 zaatakowali i zabili jej m臋偶a i czy maj膮 jakie艣 plany wzgl臋dem niej?

U艣wiadomi艂 sobie, 偶e to zdrada excubitores upewni艂a j膮, i偶 zosta艂 pusz­czony w ruch jaki艣 du偶y spisek. Skoro przekupuje si臋 gwardi臋 cesarsk膮, to w powietrzu wisi co艣 bardzo gro藕nego. To nie by艂a zwyk艂a ucieczka wi臋藕nia.

Nie, Crispin wiedzia艂, dlaczego zostawi艂a na pla偶y p艂aszcz, by wr贸ci膰 do miasta w tajemnicy. Zastanawia艂 si臋, czy jeszcze j膮 zobaczy. Albo cesarza. A potem zastanowi艂 si臋 鈥 musia艂 to zrobi膰 鈥 co si臋 stanie z nim, kiedy wyjdzie na jaw, 偶e tego ranka wybra艂 si臋 na morze z cesarzow膮. B臋d膮 go pyta膰, co wie. Nie wiedzia艂, co odpowie. Jeszcze nie wiedzia艂, kto b臋dzie pyta艂.

Wtedy pomy艣la艂 o Styliane. Przypomnia艂 sobie, co mu powiedzia艂a, za­nim wyszed艂 od niej w nocy przez okno na dziedziniec. 鈥濼eraz musz膮 nast膮pi膰 pewne wydarzenia. Nie powiem, 偶e mi przykro. Zapami臋taj jednak ten pok贸j, Rhodianinie. Bez wzgl臋du na to, co zrobi臋鈥.

Nie by艂 na tyle naiwny, by uwierzy膰, 偶e okaleczony brat przebywaj膮cy na wyspie sam zorganizowa艂 sobie ucieczk臋, nawet maj膮c duszoptaka. Cri­spin zastanawia艂 si臋, gdzie si臋 podzia艂 jego gniew 鈥 przecie偶 okre艣la艂 go przez dwa lata. Pomy艣la艂, 偶e gniew jest niejako luksusem. Ni贸s艂 z sob膮 pro­stot臋. Tu nie by艂o nic prostego. 鈥濳iedy艣 pope艂niono pewien czyn鈥, powie­dzia艂a mu, 鈥瀒 z niego wyp艂ywa wszystko inne鈥.

Wszystko inne. Cesarstwo, 艣wiat, wszyscy, kt贸rzy w tym 艣wiecie 偶yj膮. Kszta艂t przesz艂o艣ci okre艣li艂 kszta艂t tera藕niejszo艣ci. 鈥濶ie powiem, 偶e mi przykro鈥.

Pami臋ta艂, jak wchodzi艂 na ciemne schody, przepe艂niony kipi膮cym po偶膮da­niem. Pami臋ta艂 pe艂n膮 goryczy z艂o偶ono艣膰 tej kobiety. Tak jak zawsze ju偶 teraz b臋dzie pami臋ta艂 Alixan臋. Obrazy rodz膮ce obrazy. Cesarzowa na kamienistej pla偶y. Perteniusz nazwa艂 j膮 w swoich sekretnych pismach dziwk膮. Wstr臋tne rzeczy, tyle nienawi艣ci. Crispin pomy艣la艂, 偶e gniew jest 艂atwiejszy.

Spojrza艂 w d贸艂. Obs艂uga nabrze偶a sta艂a w szyku, wci膮偶 czekaj膮c na zej艣­cie cesarzowej z 艂odzi. Excubitores i marynarze na 偶aglowcu popatrzyli nie­pewnie po sobie, a potem 鈥 gdyby na 艣wiecie by艂o cho膰 troch臋 miejsca na 艣miech, by艂oby to zabawne 鈥 na Crispina. Ich dow贸dca odp艂yn膮艂 z cesa­rzow膮.

Crispin potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie mam poj臋cia 鈥 powiedzia艂. 鈥 Id藕cie na swoje posterunki. Chy­ba powinni艣cie z艂o偶y膰 raport. Zr贸bcie to, co zwykle robicie, kiedy... dzieje si臋 co艣 takiego.

Co艣 takiego鈥. Czu艂 si臋 jak idiota. Linon powiedzia艂aby, 偶e nim jest.

Carullus wiedzia艂by, co im powiedzie膰. Crispin nie by艂 jednak 偶o艂nie­rzem. Tak jak jego ojciec. Chocia偶 to nie przeszkodzi艂o Horiuszowi zgin膮膰 w bitwie, prawda? Ojciec Styliane sp艂on膮艂. Ten budz膮cy odraz臋 cz艂owiek z wyspy by艂 niegdy艣 przystojny i dumny. Crispin pomy艣la艂 o wizerunku boga na tamtej kopule w Sauradii, o jego szarej twarzy i placach po艂ama­nych w walce ze z艂em.

Rozpada艂 si臋 kamyk po kamyku.

Opuszczono na nabrze偶e szerok膮 desk臋. Nie rozwini臋to dywanu. Cesa­rzowej nie by艂o na pok艂adzie. Crispin zszed艂 na brzeg i znikn膮艂 w portowym t艂umie szykuj膮cym si臋 do wojny. Nikt go nie zatrzyma艂, nikt nawet go nie zauwa偶y艂.

W miar臋 jak oddala艂 si臋 od morza, s艂ysza艂 z oddali narastaj膮cy ryk. Hi­podrom. Ludzie ogl膮dali konie 艣cigaj膮ce si臋 dla ich uciechy. Mia艂 md艂o艣ci, jakby mroczne przeczucie. 鈥濼eraz musz膮 nast膮pi膰 pewne wydarzenia鈥.

Nie mia艂 poj臋cia, dok膮d i艣膰, co robi膰. Przy takich t艂umach w hipodromie gospody b臋d膮 puste, ale nie chcia艂 si臋 upi膰. Jeszcze nie teraz. Pomy艣la艂, 偶e sko­ro wy艣cigi jeszcze si臋 nie sko艅czy艂y, Carullusa ani Shirin nie b臋dzie w domu. Artibasos, Pardos i Vargos na pewno s膮 w sanktuarium. M贸g艂by p贸j艣膰 popra­cowa膰. Zawsze mo偶e to zrobi膰. Przecie偶 pracowa艂, kiedy rano przysz艂a po nie­go. Usi艂owa艂 przywo艂a膰 odpowiedni dystans i klarowno艣膰 spojrzenia, umo偶li­wiaj膮ce przedstawienie jego c贸reczek na kopule, by tkwi艂y tam przez wiecz­no艣膰 鈥 albo przez tak d艂ugi czas, jak przetrwa艂aby jego mozaika.

Teraz nie mia艂 niczego. Ani dziewczynek, ani dystansu, ani klarowno­艣ci. Nie mia艂 ju偶 nawet prostoty gniewu. Po raz pierwszy, odk膮d Crispin pa­mi臋ta艂, my艣l o wej艣ciu na rusztowanie i pogr膮偶eniu si臋 w pracy budzi艂a w nim wstr臋t. Widzia艂 tego ranka, jak gin膮 ludzie, sam zada艂 cios. Wej艣cie na drabin臋 by艂oby... ucieczk膮 tch贸rza. Powa偶nie skazi艂oby to ka偶d膮 posta膰, jak膮 pr贸bowa艂by u艂o偶y膰 tego dnia.

Kolejny ryk dobiegaj膮cy z Hipodromu. Zmierza艂 w jego kierunku. Wszed艂 na Forum Hipodromu, zobaczy艂 ogromn膮 budowl臋, sanktuarium le偶膮ce po drugiej stronie placu, pos膮g pierwszego Waleriusza, a za nim Spi偶owe Wro­ta prowadz膮ce do kompleksu cesarskiego.

Co艣 si臋 tam dzia艂o albo wszystko ju偶 si臋 sko艅czy艂o. Spojrza艂 na wrota, stoj膮c nieruchomo w olbrzymiej przestrzeni. Wyobrazi艂 sobie, 偶e podchodzi do nich i prosi o wpuszczenie do 艣rodka. Ma nag艂膮 potrzeb臋 porozmawiania z cesarzem. O jakim艣 aspekcie jego kopu艂y, o doborze kolor贸w, k膮cie na­chylenia tesser. Czy mo偶e zosta膰 zapowiedziany i wprowadzony?

Crispin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zasch艂o mu w ustach, a serce bije mu moc­no i bole艣nie. Jest Rhodianinem, pochodzi z upad艂ego, pokonanego kraju, kt贸ry Waleriusz zamierza艂 ponownie pogr膮偶y膰 w niszczycielskiej wojnie. Wys艂a艂 do matki i przyjaci贸艂 wiadomo艣ci, wiedz膮c, 偶e s膮 bez znaczenia, 偶e niczego nie zmieni膮.

Powinien nienawidzi膰 cz艂owieka, kt贸ry szykowa艂 flot臋 i 偶o艂nierzy. Za­miast tego pami臋ta艂, jak pewnej nocy w sanktuarium Waleriusz jak matka przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po rozczochranych w艂osach architekta i powiedzia艂 mu 鈥 kaza艂 鈥 by poszed艂 do domu i si臋 wyspa艂.

Czy Antowie s膮 lepsi od tego, co mo偶e przynie艣膰 na p贸艂wysep Sarancjum? Szczeg贸lnie Antowie tacy, jacy s膮 teraz, z wisz膮c膮 w powietrzu wojn膮 domow膮. Niezale偶nie od tego, czy armia Waleriusza wyp艂ynie, czy nie, zgin膮 ludzie.

Patrz膮c na dumn膮 wspania艂o艣膰 tych spi偶owych wr贸t, Crispin pomy艣la艂 te偶, 偶e pr贸by zab贸jstw nie s膮 ograniczone do takich barbarzy艅c贸w jak Anto­wie. Zastanawia艂 si臋, czy Waleriusz nie 偶yje; zn贸w pomy艣la艂 o Alixanie. O tym, jak zapyta艂a na pla偶y pe艂nej kamyk贸w wyg艂adzonych przez fale: 鈥濳iedy umar艂a twoja 偶ona... jak 偶y艂e艣 dalej?鈥

Sk膮d wiedzia艂a, 偶e ma zada膰 to pytanie?

Nie powinien tak bardzo si臋 przejmowa膰. Powinien by膰 tu wci膮偶 obcy, oboj臋tny wobec tych l艣ni膮cych, 艣miertelnie gro藕nych postaci i tego, co si臋 dzia艂o tego dnia. Ci ludzie byli mu tak dalecy, 偶e poruszali si臋 w zupe艂nie innej przestrzeni dzie艂a stworzenia D偶ada. On, Crispin, jest artyst膮. Uk艂ada szk艂o i kamyki. Kiedy艣 powiedzia艂 Martinianowi w gniewie, 偶e bez wzgl臋­du na osob臋 panuj膮cego, zawsze b臋dzie praca dla mozaicyst贸w, wi臋c dla­czego mieliby przejmowa膰 si臋 pa艂acowymi intrygami?

By艂 niewa偶ny, znajdowa艂 si臋 tu przypadkiem... i n臋ka艂y go obrazy. Spojrza艂 na Spi偶owe Wrota, wci膮偶 niezdecydowany, wci膮偶 wyobra偶aj膮c so­bie pr贸b臋 dostania si臋 do kompleksu, ale po chwili odwr贸ci艂 si臋.

Poszed艂 do kaplicy. Nie wybiera艂 jej, wszed艂 do pierwszej, jak膮 napotka艂 przy uliczce biegn膮cej w d贸艂, na wsch贸d. Nawet nie zna艂 tej uliczki. Kaplica by艂a ma艂a, cicha, prawie pusta. Mamrota艂o w niej modlitwy kilka kobiet, g艂贸wnie starszych, ledwie widocznych w p贸艂mroku. O tej porze nie by艂o 偶adnego duchownego. Uwag臋 ludzi przyci膮ga艂y rydwany. Stara, stara bit­wa. Blask s艂o艅ca niemal tu gin膮艂 w bladym p贸艂艣wietle s膮cz膮cym si臋 przez zbyt ma艂e okienka otaczaj膮ce nisk膮 kopu艂臋. 呕adnych ozd贸b. Mozaiki s膮 kosztowne, podobnie jak freski. Najwyra藕niej nie przychodzili tu 偶adni za­mo偶ni ludzie, pragn膮cy ukoi膰 dusz臋 podarunkami dla duchownych. Z g贸ry zwiesza艂y si臋 lampy w pojedynczym rz臋dzie biegn膮cym od o艂tarza do drzwi, kilka innych wisia艂o przy bocznych o艂tarzach, lecz pali艂y si臋 tylko niekt贸re z nich: pod koniec zimy oszcz臋dza si臋 oliw臋.

Crispin sta艂 przez pewien czas przed o艂tarzem i dyskiem, a potem ukl膮k艂 鈥 nie by艂o tu 偶adnych poduszek 鈥 na twardej pod艂odze i zamkn膮艂 oczy. Znajduj膮c si臋 w艣r贸d modl膮cych si臋 kobiet, pomy艣la艂 o matce: drobnej, dzielnej i pi臋knej, zawsze spowitej woni膮 lawendy, samotnej od 艣mierci ojca. Poczu艂, 偶e jest bardzo daleko od domu.

Kto艣 wsta艂, uczyni艂 znak dysku i wyszed艂. Stara kobieta, przygi臋ta do ziemi brzemieniem lat. Crispin us艂ysza艂 za sob膮 skrzypni臋cie i stuk zamyka­nych drzwi. By艂o bardzo cicho. I wtedy, w tej ciszy, us艂ysza艂 艣piew.

Podni贸s艂 wzrok. Nikt inny si臋 nie poruszy艂. G艂os, delikatny i smutny, dochodzi艂 z lewej strony. Przy jednym z bocznych o艂tarzy, gdzie nie pali艂a si臋 lampa, chyba dostrzega艂 cienist膮 posta膰. Obok o艂tarza p艂on臋艂o kilka 艣wiec, ale dawa艂y tak nik艂e 艣wiat艂o, 偶e Crispin nie widzia艂, czy 艣piewa dziewczyna czy starsza kobieta.

Zebrawszy meandruj膮ce my艣li, zda艂 sobie po chwili spraw臋, 偶e s艂yszy trakezyjski, co by艂o bardzo dziwne. Liturgi臋 zawsze od艣piewywano po saranty艅sku.

Trakezyjski 鈥 dawny j臋zyk tych, kt贸rzy panowali nad znaczn膮 cz臋艣ci膮 艣wiata przed epok膮 Rhodias 鈥 zna艂 s艂abo, ale w miar臋 s艂uchania u艣wiado­mi艂 sobie, 偶e s艂yszy lament.

Nikt si臋 nie porusza艂. Nikt nie wszed艂 do 艣rodka. Kl臋cza艂 mi臋dzy rozmo­dlonymi kobietami w ciemnym, 艣wi臋tym miejscu i s艂ucha艂 g艂osu 艣piewa­j膮cego w pradawnym j臋zyku o smutku. Przysz艂o mu na my艣l, 偶e od czasu 艣mierci. Ilandry muzyka znikn臋艂a z jego 偶ycia. Wieczorne piosenki dla dziewczynek 艣piewa艂a tak偶e dla niego, nas艂uchuj膮cego gdzie艣 w domu.


Kto zna mi艂o艣膰?

Kto m贸wi, 偶e zna mi艂o艣膰?


Ta 艣piewaczka, b臋d膮ca zaledwie kszta艂tem w p贸艂mroku, g艂osem pozba­wionym cia艂a, nie 艣piewa艂a ko艂ysanki Kindath贸w. Wyra偶a艂a, co w ko艅cu zrozumia艂 Crispin, ca艂kowicie poga艅ski smutek: zbo偶owa panna i rogaty b贸g, Ofiara i 艣cigany. W kaplicy D偶ada. Obrazy, kt贸re by艂y stare ju偶 za wielko艣ci Trakezji.

Crispin zadr偶a艂, kl臋cz膮c na kamieniach posadzki. Jeszcze raz spojrza艂 w lewo, staraj膮c si臋 przebi膰 wzrokiem ciemno艣膰. Tylko cie艅. 艢wiece. Tylko g艂os. Nikt si臋 nie poruszy艂.

I wtedy, kiedy wyczuwa艂 niewidoczne duchy unosz膮ce si臋 w mroku, przy­sz艂o mu do g艂owy, 偶e cesarz Waleriusz by艂 Petrusem z Trakezji, kt贸ry przyby艂 na po艂udnie do wuja z p贸艂nocnych p贸l, i 偶e na pewno zna艂 t臋 piosenk臋.

Wraz z t膮 my艣l膮 nadesz艂a nast臋pna; Crispin zamkn膮艂 oczy i wyzwa艂 si臋 od g艂upc贸w. Bo je艣li to prawda 鈥 a oczywi艣cie tak by艂o 鈥 to Waleriusz dok艂adnie wiedzia艂, co oznacza bizon na jego szkicach mozaik do sanktu­arium. Pochodzi艂 z p贸艂nocnej Trakezji, z las贸w i p贸l, miejsc, gdzie korzenie poga艅stwa tkwi膮 w ziemi od wiek贸w.

Waleriusz na pewno rozpozna艂 zubira w chwili, gdy ujrza艂 go na rysun­kach.

I nic nie powiedzia艂. Odda艂 szkice wschodniemu patriarsze, zatwierdzi艂 je jako ozdob臋 swego dziedzictwa, sanktuarium 艢wi臋tej M膮dro艣ci D偶ada. 艢wiadomo艣膰 tego przenikn臋艂a Crispina jak wicher. Oszo艂omiony, przeci膮g­n膮艂 d艂o艅mi po w艂osach.

Zada艂 sobie pytanie, jaki偶 cz艂owiek wa偶y si臋 pogodzi膰 tyle spraw w ci膮gu jednego 偶ycia. Wsch贸d zn贸w po艂膮czony z Zachodem, P贸艂noc przybywa na Po艂udnie, tancerka stronnictwa hipodromowego staje si臋 cesarzow膮. C贸rka w艂asnego wroga i... ofiary, po艣lubiona przyjacielowi i strategowi. Zubir z Drzewielasu, ogromny i dziki 鈥 esencja dziko艣ci 鈥 na kopule po艣wi臋co­nej D偶adowi w sercu Miasta otoczonego potr贸jnymi murami.

Waleriusz. Waleriusz pr贸bowa艂. By艂 tu... jaki艣 wz贸r. Crispin poczu艂, 偶e potrafi go niemal dostrzec, zrozumie膰. Sam by艂 tw贸rc膮 wzor贸w, pracuj膮­cym w tesserach i 艣wietle. Cesarz pracowa艂 w ludzkich duszach i 艣wiecie.

W kaplicy unosi艂 si臋 偶a艂obny g艂os.


Czy panna ju偶 nigdy po jasnych polach chodzi膰 nie mo偶e,

Panna z w艂osami 偶贸艂tymi jak zbo偶e?

Rogi boga potrafi膮 podtrzyma膰 b艂臋kitny ksi臋偶yc.

Kiedy 艁owczyni go zastrzeli, b贸g zginie.


Jak my, dzieci czasu, mamy 偶y膰,

Skoro musz膮 umrze膰 ci dwoje?

Jak my, dzieci straty, mamy si臋 nauczy膰,

Co mo偶emy zostawi膰 po sobie?


Kiedy w lesie zabrzmi ryk,

Dzieci ziemi uderz膮 w p艂acz.

Kiedy zwierz, co rycza艂, wyjdzie na pola,

Dzieci krwi musz膮 umrze膰.


Z trudem rozumia艂 trakezyjskie s艂owa, a mimo to pojmowa艂 tak du偶o, omijaj膮c my艣l: w taki sam spos贸b podni贸s艂 wzrok w tamtej kaplicy w Sauradii w Dniu Zmar艂ych i poj膮艂 prawd臋 o D偶adzie i 艣wiecie na kopule. Serce mia艂 przepe艂nione emocjami i zbola艂e. Omiata艂y go tajemnice. Czu艂 si臋 ma艂y, 艣miertelny i samotny, przeszyty pie艣ni膮 jak mieczem.

Po pewnym czasie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e samotny g艂os ucich艂. Zn贸w si臋 obejrza艂. Ani 艣ladu 艣piewaczki. Nikogo. Zupe艂nie nikogo. Odwr贸ci艂 si臋 szybko do drzwi. 呕adnego ruchu w ca艂ej kaplicy, 偶adnych odg艂os贸w kro­k贸w. 呕adna z kobiet widocznych w nik艂ym, przefiltrowanym 艣wietle nawet nie drgn臋艂a, ani s艂uchaj膮c piosenki, ani teraz. Jakby jej nawet nie s艂ysza艂y.

Crispin zadr偶a艂 mimowolnie; poczu艂, 偶e otar艂o si臋 o niego, o jego 偶ycie, co艣 niewidzialnego. Trz臋s艂y mu si臋 r臋ce. Popatrzy艂 na nie, jakby nale偶a艂y do kogo艣 innego. Kto od艣piewa艂 ten lament? Co takiego op艂akiwano poga艅ski­mi s艂owami w kaplicy D偶ada? Pomy艣la艂 o Linon, le偶膮cej w szarej mgle na zimnej trawie. 鈥濸ami臋taj o mnie鈥. Czy kiedy ju偶 si臋 raz wesz艂o do p贸艂艣wiata, otacza艂 on cz艂owieka na zawsze? Crispin tego nie wiedzia艂. Nie wiedzia艂.

Z艂o偶y艂 r臋ce i wpatrywa艂 si臋 w nie 鈥 zadrapania, skaleczenia, stare bli­zny 鈥 dop贸ki nie uspokoi艂y si臋. Wypowiedzia艂 w cie艅 i cisz臋 inwokacj臋 do D偶ada, zrobi艂 znak s艂onecznego dysku i poprosi艂 boga o mi艂osierdzie oraz 艣wiat艂o dla zmar艂ych i 偶ywych, kt贸rych zna艂 i tu, i daleko st膮d. Potem wsta艂 i wyszed艂 z powrotem na dzie艅. Ruszy艂 do domu ulicami i zau艂kami, przez place, pod zadaszonymi kolumnadami, ca艂y czas s艂ysz膮c za sob膮 ha艂as do­biegaj膮cy z hipodromu 鈥 teraz bardzo g艂o艣ny, co艣 si臋 tam dzia艂o. Zobaczy艂 biegn膮cych zewsz膮d ludzi z kijami i no偶ami. Zobaczy艂 miecz. Serce wci膮偶 bole艣nie wali艂o mu w piersi jak m艂otem.

Zaczyna艂o si臋. Albo, widziane z innej perspektywy, ko艅czy艂o si臋. Nie powinien tak bardzo si臋 przejmowa膰. Przejmowa艂 si臋 jednak bardziej, ni偶 potrafi艂y to wyrazi膰 s艂owa. Tej prawdzie nie da艂o si臋 zaprzeczy膰. Nie zo­sta艂a mu jednak do odegrania 偶adna rola.

Okaza艂o si臋, 偶e tu si臋 myli艂.

Kiedy przyby艂 do domu, czeka艂a na niego Shirin. Na szyi mia艂a Danis.


* * *

Zamieszki wybuch艂y z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮. W jednej chwili B艂臋­kitni 艣wi臋towali okr膮偶enie zwyci臋stwa, a w nast臋pnej ton okrzyk贸w zmieni艂 si臋 i w hipodromie dosz艂o do gwa艂townych star膰.

Cleander sta艂 w tunelu, w kt贸rym le偶a艂 Skorcjusz; wyjrza艂 przez Bram臋 Parad i zobaczy艂 ludzi walcz膮cych na pi臋艣ci, a potem no偶ami: to cz艂onko­wie stronnictw przedzierali si臋 przez neutralne sektory, by dopa艣膰 si臋 na­wzajem. Ludzie usi艂owali zej艣膰 im z drogi, ale wielu z nich stratowano. Cle­ander zobaczy艂, jak kto艣 zostaje uniesiony w powietrze i ci艣ni臋ty na g艂owy widz贸w znajduj膮cych si臋 kilka rz臋d贸w ni偶ej. Na jego oczach kobieta usi­艂uj膮ca wymin膮膰 grupk臋 walcz膮cych pad艂a na kolana i znalaz艂a si臋 pod noga­mi rozjuszonych kibic贸w; Cleandrowi wyda艂o si臋 鈥 mimo odleg艂o艣ci i pa­nuj膮cej wrzawy 鈥 偶e s艂yszy jej krzyki. Ludzie rozpaczliwie przedzierali si臋 do wyj艣膰 w brutalnym 艣cisku.

M艂odzieniec spojrza艂 na macoch臋, a potem na lo偶臋 cesarsk膮 znajduj膮c膮 si臋 przy ko艅cu prostego odcinka toru. By艂 tam jego ojciec, ale z tej od­leg艂o艣ci nie m贸g艂 im s艂u偶y膰 jak膮kolwiek pomoc膮. Nawet nie wiedzia艂, 偶e si臋 tu zjawili. Cleander zaczerpn膮艂 tchu. Po raz ostatni zerkn膮艂 na lekarzy zaj­muj膮cych si臋 le偶膮cym na brzuchu Skorcjuszem i odszed艂. Uj膮艂 macoch臋 de­likatnie pod rami臋 i poprowadzi艂 j膮 w g艂膮b tunelu. Sz艂a pos艂usznie, nic nie m贸wi膮c. Zna艂 to miejsce nadzwyczaj dobrze. W ko艅cu znale藕li si臋 przy nie­wielkich, zaryglowanych drzwiach. Cleander otworzy艂 zamek (nie by艂o to trudne, a robi艂 to ju偶 wcze艣niej), pchn膮艂 drzwi i znalaz艂 si臋 na zewn膮trz hi­podromu, u jego wschodniego kra艅ca.

Thenais by艂a uleg艂a, dziwnie oboj臋tna i zupe艂nie nie zwraca艂a uwagi na panuj膮c膮 wok贸艂 panik臋. Cleander wyjrza艂 za r贸g w poszukiwaniu lektyki, kt贸r膮 zostawili przy g艂贸wnej bramie, ale natychmiast zorientowa艂 si臋, 偶e pr贸by dotarcia do niej nie maj膮 sensu: bijatyka przenios艂a si臋 poza hi­podrom. Stronnictwa walczy艂y z sob膮 ju偶 na forum. Zewsz膮d nadbiegali lu­dzie. Z wewn膮trz hipodromu dochodzi艂 wielki, przera偶aj膮cy ha艂as. Cleander zn贸w uj膮艂 macoch臋 pod r臋k臋 i ruszy艂 w przeciwn膮 stron臋 tak szybko, jak mog艂a za nim nad膮偶y膰.

Nie m贸g艂 wyrzuci膰 z pami臋ci miny Astorga, kiedy podszed艂 do niego 偶贸艂to odziany stra偶nik bramy i opisa艂 to, co Cleander widzia艂 na w艂asne oczy, lecz postanowi艂 zachowa膰 dla siebie. Astorgus zesztywnia艂, a jego twarz zmieni艂a si臋 w mask臋. Po chwili prze艂o偶ony stronnictwa B艂臋kitnych obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i bez s艂owa wyszed艂 z powrotem na piasek.

B艂臋kitni wci膮偶 dawali upust rado艣ci, a m艂ody wo藕nica, kt贸ry wygra艂 wy­艣cig, robi艂 okr膮偶enie zwyci臋stwa z dwoma wo藕nicami Bia艂ych. Skorcjusz le偶a艂 nieprzytomny w tunelu. Jego bassanidzki lekarz, wspierany przez le­karza B艂臋kitnych, rozpaczliwie usi艂owa艂 zatamowa膰 krwotok i utrzyma膰 wo藕nic臋 w艣r贸d 偶ywych. Obaj lekarze byli usmarowani krwi膮.

W kilka chwil p贸藕niej zgromadzeni w tunelu us艂yszeli, jak wiwaty na trybunach zmieniaj膮 si臋 w co艣 innego, w g艂臋boki, przera偶aj膮cy ryk, a potem zacz臋艂a si臋 bijatyka. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, dlaczego ani co zrobi艂 Astorgus.

Cleander poci膮gn膮艂 macoch臋 pod kolumnad臋, przepuszczaj膮c rozp臋dzo­n膮 grup臋 m艂odych ludzi wymachuj膮cych z krzykiem pa艂kami i no偶ami. Zo­baczy艂 kogo艣 z mieczem. Dwa tygodnie wcze艣niej sam m贸g艂by by膰 tym ch艂opakiem, p臋dz膮cym z broni膮 w r臋ku ku rozlewowi krwi. Teraz widzia艂 w nich wszystkich szale艅cze, nieopanowane zagro偶enie. Co艣 si臋 z nim sta艂o. Nie puszcza艂 r臋ki macochy.

Us艂ysza艂, 偶e kto艣 go wo艂a po imieniu. Odwr贸ci艂 si臋 na d藕wi臋k pot臋偶nego g艂osu i poczu艂 ogromn膮 ulg臋. To by艂 ten 偶o艂nierz, Carullus, kt贸rego zesz艂ej jesieni pozna艂 w 鈥濻pina鈥 i kt贸remu niedawno urz膮dzi艂a wesele Shirin. Ca­rullus lew膮 r臋k膮 obejmowa艂 偶on臋, a w prawej trzyma艂 n贸偶. Weszli szybko po schodach pod kolumny.

Za mn膮, ch艂opcze 鈥 rzek艂 energicznie, lecz zupe艂nie spokojnie. 鈥 Za­prowadzimy kobiety do domu, by mog艂y si臋 spokojnie napi膰 czego艣 ciep艂ego w mi艂y, wiosenny dzie艅. Czy偶 nie jest on pi臋kny? Uwielbiam t臋 por臋 roku.

Cleandra przepe艂ni艂a wdzi臋czno艣膰. Carullus by艂 wielkim, imponuj膮cym m臋偶czyzn膮 i porusza艂 si臋 jak 偶o艂nierz. Nikt ich nie zatrzymywa艂, cho膰 wi­dzieli, jak tu偶 obok nich na ulicy jeden cz艂owiek uderzy艂 innego kijem po g艂owie. Kij z艂ama艂 si臋, a zaatakowany pad艂 ci臋偶ko na ziemi臋.

Carullus skrzywi艂 si臋.

Z艂amany kark 鈥 powiedzia艂 trze藕wo, ogl膮daj膮c si臋 za siebie, ale nie pozwalaj膮c si臋 im zatrzyma膰. 鈥 Ju偶 nie wstanie.

Przy ko艅cu kolumnady zeszli na ulic臋. Kto艣 wyrzuci艂 z okna nad nimi garnek, o ma艂y w艂os nie trafiaj膮c jednego z nich. Carullus zatrzyma艂 si臋 i podni贸s艂 naczynie.

Prezent 艣lubny! Jaki nieoczekiwany! Czy jest lepszy od tego, kt贸ry ju偶 mamy, kochanie? 鈥 zapyta艂 z u艣miechem 偶on臋.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i nawet si臋 u艣miechn臋艂a. Mia艂a przera偶ony wzrok. Carullus rzuci艂 garnkiem przez rami臋. Cleander zerkn膮艂 na macoch臋 i nie zobaczy艂 u niej 偶adnych oznak przera偶enia. Nie zobaczy艂 u niej niczego. Zupe艂nie jakby niczego nie s艂ysza艂a i nie widzia艂a 鈥 ani pojawienia si臋 to­warzyszy, ani 艣mierci cz艂owieka, kt贸ry pad艂 na ziemi臋 tu偶 obok nich. Spra­wia艂a wra偶enie, 偶e znajduje si臋 w zupe艂nie innym 艣wiecie.

Szli bez dalszych przeszk贸d, cho膰 ulice pe艂ne by艂y biegn膮cych, krzy­cz膮cych postaci, a Cleander widzia艂, jak w艂a艣ciciele sklep贸w po艣piesznie je zamykaj膮 i zas艂aniaj膮 deskami drzwi i okna. Dotarli do domu senatora. S艂u偶膮cy ich wygl膮dali. Byli dobrze wyszkoleni i ju偶 zacz臋li barykadowa膰 bram臋 prowadz膮c膮 na dziedziniec, a m臋偶czy藕ni czekaj膮cy w drzwiach dzie­r偶yli ci臋偶kie pa艂ki. To nie by艂y pierwsze zamieszki w mie艣cie.

Macocha Cleandra wesz艂a do domu bez s艂owa. Nie odzywa艂a si臋 od wyj艣­cia z hipodromu. Od rozpocz臋cia wy艣cigu, jak nagle u艣wiadomi艂 sobie Cle­ander. Z艂o偶enie podzi臋kowa艅 偶o艂nierzowi spad艂o na niego. Wyj膮ka艂 s艂owa wdzi臋czno艣ci, zaprosi艂 oboje do 艣rodka. Carullus odm贸wi艂 z u艣miechem.

Powinienem zameldowa膰 si臋 u stratega, jak tylko odprowadz臋 偶on臋 do domu. Drobna rada: nie wychod藕 dzi艣 w nocy z domu, ch艂opcze. Na uli­ce na pewno wyjd膮 excubitores i nie b臋d膮 specjalnie uwa偶a膰, gdzie w ciem­no艣ci spadn膮 ich ciosy.

Dobrze 鈥 obieca艂 Cleander.

Pomy艣la艂 o ojcu, ale uzna艂, 偶e nie ma si臋 o co martwi膰, poniewa偶 z kathisma mo偶na przej艣膰 do kompleksu cesarskiego. Ojciec zaczeka tam albo ka偶e si臋 odprowadzi膰 do domu. On sam ma obowi膮zki wobec matki i si贸str. Musi im zapewni膰 bezpiecze艅stwo.

Kiedy w czterdzie艣ci lat p贸藕niej Cleander Bonosus dyktowa艂 swoje s艂ynne Rozwa偶ania, dzie艅, w kt贸rym cesarz Waleriusz II zosta艂 zamordowany przez Daleinoi, a jego w艂asna macocha pope艂ni艂a samob贸jstwo w k膮pieli 鈥 otwo­rzy艂a sobie 偶y艂y no偶ykiem, o kt贸rego istnieniu nikt nie wiedzia艂 鈥 opisa艂 jako dzie艅, w kt贸rym sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮. Uczniowie przepisywali dobrze znane sformu艂owania albo uczyli si臋 ich na pami臋膰, by m贸c je p贸藕niej recy­towa膰: 鈥濸odobnie jak przeciwno艣ci wzmacniaj膮 ducha narodu, przeciwno­艣ci mog膮 te偶 wzmocni膰 dusz臋 cz艂owieka. To, co potrafimy opanowa膰, mo­偶emy p贸藕niej wykorzysta膰鈥.


* * *

Przesiewanie z艂o偶onych i czasami odleg艂ych wydarze艅 w celu okre艣le­nia przyczyn zamieszek nie jest 艂atwym zadaniem, lecz nale偶a艂o ono do obowi膮zk贸w prefekta miejskiego, nadzorowanego przez prze艂o偶onego urz臋­d贸w, i nie by艂o mu obce.

A kiedy przychodzi艂a pora zadawania wa偶nych pyta艅, mia艂 te偶 oczywi艣­cie dost臋p do pewnych uznanych zawodowc贸w 鈥 oraz ich narz臋dzi.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e w przypadku zamieszek, kt贸re wybuch艂y w dniu zamordowania cesarza Waleriusza II, te bardziej surowe metody okaza艂y si臋 鈥 ku rozczarowaniu pewnych os贸b 鈥 niepotrzebne.

Niepokoje w hipodromie powsta艂y, zanim ktokolwiek dowiedzia艂 si臋 o morderstwie. To by艂o pewne. Wszystko zacz臋艂o si臋 od ataku na wo藕nic臋 i tym razem B艂臋kitni i Zieloni nie zjednoczyli si臋 tak, jak przed dwoma laty podczas Zamieszek Zwyci臋stwa. W gruncie rzeczy sta艂o si臋 wr臋cz przeciwnie.

艢ledztwo wykaza艂o, 偶e kto艣 z obs艂ugi hipodromu wyjawi艂, i偶 tu偶 przed pierwszym popo艂udniowym wy艣cigiem Crescens z Zielonych z艂o艣liwie ude­rzy艂 g艂贸wnego wo藕nic臋 B艂臋kitnych, Skorcjusza. Crescens najwyra藕niej pierw­szy zauwa偶y艂 powr贸t swego rywala.

Stra偶nik pilnuj膮cy Bramy Parad p贸藕niej przysi膮g艂, 偶e wszystko, co wi­dzia艂, jest prawd膮. Potwierdzi艂 to niech臋tnie m艂ody syn senatora Plauta Bonosa. M艂odzieniec post膮pi艂 m膮drze, nic wtedy nie m贸wi膮c, cho膰 potem potwier­dzi艂, 偶e widzia艂, jak Crescens uderzy艂 艂okciem drugiego wo藕nic臋 w po艂ama­ne 偶ebra. Wyja艣ni艂 swoje 贸wczesne milczenie 艣wiadomo艣ci膮 konsekwencji, jakie mog艂oby wywo艂a膰 zwr贸cenie uwagi na ten incydent.

Ch艂opak dosta艂 w sprawozdaniu oficjaln膮 pochwa艂臋. Szkoda, 偶e cz艂onek obs艂ugi hipodromu nie mia艂 r贸wnie zdrowego rozs膮dku, ale w sumie nie mo偶na by艂o go ukara膰 za to, co zrobi艂. Personel toru mia艂 by膰 rozs膮dnie neutralny, lecz to by艂a fikcja, a nie rzeczywisto艣膰. Okaza艂o si臋, 偶e stra偶nik przy bramie jest zwolennikiem B艂臋kitnych. Neutralno艣膰 nie nale偶a艂a do saranty艅skich cech w hipodromie.

W zwi膮zku z tym ku zadowoleniu prefekta miejskiego ustalono 鈥 oraz zapisano w jego raporcie dla prze艂o偶onego urz臋d贸w 鈥 偶e Crescens z Zielo­nych zaatakowa艂 rannego wo藕nic臋 i 偶e atak ten mia艂 pozosta膰 nie zauwa偶ony. Najwyra藕niej usi艂owa艂 zmniejszy膰 efekt dramatycznego powrotu Skorcjusza na tor.

To dawa艂o niejakie wyja艣nienie, cho膰 bynajmniej nie usprawiedliwienie tego, co nast膮pi艂o potem. Astorgus, prze艂o偶ony stronnictwa B艂臋kitnych, cz艂owiek do艣wiadczony i uczciwy, kt贸ry doprawdy powinien wiedzie膰 le­piej, podszed艂 po piasku do spina, gdzie wci膮偶 sta艂 Crescens, kt贸ry w ostat­nim wy艣cigu nieszcz臋艣liwie wypad艂 z rydwanu, i na oczach osiemdziesi臋ciu tysi臋cy niezwykle podnieconych ludzi zada艂 mu kilka cios贸w, 艂ami膮c mu nos i wybijaj膮c rami臋.

Niew膮tpliwie zosta艂 sprowokowany 鈥 p贸藕niej mia艂 powiedzie膰, 偶e we­d艂ug niego Skorcjusz by艂 umieraj膮cy 鈥 lecz i tak by艂 to nieodpowiedzialny czyn. Je艣li chce si臋 kogo艣 pobi膰, to jak ma si臋 cho膰 troch臋 oleju w g艂owie, robi si臋 to noc膮.

Crescens nie wyst臋powa艂 w wy艣cigach przez niemal dwa miesi膮ce, ale nie umar艂. Skorcjusz te偶 nie.

Jednak tego dnia i p贸藕niej, w nocy, w hipodromie i na ulicach odesz艂o do boga oko艂o trzech tysi臋cy ludzi. Prze艂o偶ony urz臋d贸w zawsze domaga si臋 dok艂adnych liczb i zawsze trudno by艂o je ustali膰. 呕niwo by艂o znaczne, lecz nie oburzaj膮ce jak na zamieszki, na kt贸re sk艂ada艂o si臋 tak偶e podpalanie i rabowanie po zapadni臋ciu nocy. W por贸wnaniu z ostatnim du偶ym wybu­chem, w kt贸rym zgin臋艂o trzydzie艣ci tysi臋cy ludzi, to wydarzenie mia艂o o wiele mniejsze znaczenie.

Jak zwykle podpalono par臋 dom贸w w dzielnicy Kindath贸w i zabito kil­ku cudzoziemc贸w 鈥 g艂贸wnie bassanidzkich kupc贸w 鈥 ale tego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 po perfidnym z艂amaniu Wieczystego Pokoju, o czym wie艣膰 roznios艂a si臋 w Mie艣cie o zmierzchu razem z wiadomo艣ci膮 o 艣mierci cesa­rza. Przestraszeni ludzie robi膮 nieprzyjemne rzeczy.

Wi臋kszo艣膰 zab贸jstw mia艂a miejsce po zmroku, kiedy z kompleksu cesar­skiego wyszli z pochodniami i mieczami excubitores, by zaprowadzi膰 po­rz膮dek na ulicach. 呕o艂nierze dobrze ju偶 wtedy wiedzieli, 偶e maj膮 nowe­go cesarza i 偶e terytorium Sarancjum zosta艂o zaatakowane od p贸艂nocnego wschodu. Do 艣mierci niekt贸rych cywili oraz Bassanid贸w niew膮tpliwie doprowadzi艂 nadmierny zapa艂 wywo艂any tymi faktami.

Tak naprawd臋 nie by艂o o czym m贸wi膰. Nie mo偶na si臋 spodziewa膰, 偶e armia wyka偶e si臋 cierpliwo艣ci膮 wobec cywili wszczynaj膮cych burdy. Nikt jej za to nie wini艂. W gruncie rzeczy dow贸dca excubitores otrzyma艂 pochwa艂臋 za szybkie st艂umienie nocnych rozruch贸w.

O wiele p贸藕niej Astorgus i Crescens stan臋li przed s膮dem za swoje czyny 鈥 by艂y to pierwsze g艂o艣ne procesy przeprowadzone za nowego cesarza. Obaj oskar偶eni zachowywali si臋 z godno艣ci膮 i wyrazili najwy偶szy 偶al z po­wodu swego post臋powania. Obaj otrzymali nagany i kary grzywny 鈥 oczy­wi艣cie identyczne. Potem sprawa zosta艂a zamkni臋ta. To byli wa偶ni ludzie. Sarancjum potrzebowa艂o ich obu w hipodromie, 偶ywych i zdrowych. Dzi臋ki nim mieszka艅cy Miasta byli zadowoleni.


* * *

Plautus Bonosus rozmy艣la艂, 偶e kiedy ostatnim razem cesarz umar艂, nie pozostawiwszy spadkobiercy, t艂um rozbija艂 drzwi sali posiedze艅 senatu i wdziera艂 si臋 do 艣rodka. Tym razem na ulicach trwa艂y prawdziwe rozruchy, a ludzie nawet nie wiedzieli, 偶e cesarz nie 偶yje. Bonosus pomy艣la艂 z ironi膮, 偶e gdzie艣 tu si臋 kryje aforyzm, paradoks wart zanotowania.

Paradoksy maj膮 wiele warstw, ironia mo偶e mie膰 podw贸jne ostrze. Sena­tor nie wiedzia艂 jeszcze o 艣mierci 偶ony.

W salach senatu czekano na przybycie pozosta艂ych senator贸w. Zbierali ich excubitores i jak najszybciej eskortowali na miejsce. Ich po艣piech nie dziwi艂. Jak dot膮d wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w Miasta nie zdawa艂a sobie sprawy ze 艣mierci cesarza. Taka niewiedza nie mog艂a utrzyma膰 si臋 d艂ugo, nie w Sa­rancjum, nawet w 艣rodku zamieszek. Mo偶e szczeg贸lnie 鈥 pomy艣la艂 Bono­sus, odchylaj膮c si臋 wygodnie na swoim siedzisku 鈥 w 艣rodku zamieszek.

W g艂owie wsp贸艂zawodniczy艂o mu wiele warstw pami臋ci, usi艂owa艂 tak偶e 鈥 na pr贸偶no 鈥 pogodzi膰 si臋 z faktem 艣mierci Waleriusza. Cesarz zamor­dowany. Nic takiego nie mia艂o miejsca przez bardzo d艂ugi czas. Bonosus wiedzia艂, 偶e nie nale偶y zadawa膰 偶adnych pyta艅.

呕o艂nierze mieli powody, by chcie膰 szybkiego zebrania senatu. Bez wzgl臋­du na to, jak zostanie wyja艣niona 艣mier膰 Waleriusza 鈥 podobno do Miasta wr贸ci艂 i by艂 w ni膮 zamieszany wygnany Lysippus, podobnie jak wygnany i uwi臋ziony Lecanus Daleinus 鈥 w艂a艣ciwie nie by艂o w膮tpliwo艣ci, kto powi­nien obj膮膰 tron po zabitym cesarzu.

Albo, ujmuj膮c rzecz nieco inaczej 鈥 pomy艣la艂 Bonosus 鈥 Leontes mia艂 powody do szybkiego dzia艂ania, zanim takie w膮tpliwo艣ci mog艂yby powsta膰鈥.

Najwy偶szy strateg w偶eni艂 si臋 przecie偶 do rodu Daleinoi i niekt贸rzy mog­liby si臋 zacz膮膰 zastanawia膰 nad zab贸jstwem jego poprzednika na Z艂otym Tronie. Szczeg贸lnie 偶e zamordowany by艂 jego mentorem i przyjacielem. I 偶e czynu tego dokonano w przeddzie艅 wybuchu wojny. Mog艂oby to zosta膰 uznane 鈥 przez kogo艣 o wiele bardziej nierozwa偶nego od Plauta Bonosa 鈥 za pod艂y i niegodziwy akt zdrady.

My艣li Bonosa nie przestawa艂y si臋 k艂臋bi膰. Zbyt wiele wstrz膮s贸w jak na jeden dzie艅. Powr贸t Skorcjusza, zdumiewaj膮cy wy艣cig, kt贸rego chwa艂a w mgnieniu oka zmieni艂a si臋 w zamieszki. A potem, kiedy w艂a艣nie zaczy­na艂a si臋 bijatyka, us艂ysza艂 tu偶 przy uchu g艂os szarego sekretarza Leontesa: 鈥濲este艣 natychmiast proszony do pa艂acu鈥.

Nie powiedzia艂, przez kogo. Nie mia艂o to znaczenia. Senatorzy robili, co im kazano. Bonosus podni贸s艂 si臋 ze swego miejsca w chwili, kiedy co艣 zasz艂o przy spina 鈥 szczeg贸艂贸w dowie si臋 p贸藕niej 鈥 i ca艂y hipodrom wy­buch艂 gard艂owym rykiem.

Wracaj膮c my艣lami do tamtych wydarze艅, podejrzewa艂, 偶e Leontes (albo jego 偶ona) chcia艂, by przyszed艂 do nich sam, jako przewodnicz膮cy senatu, i dowiedzia艂 si臋 o wszystkim pierwszy. To da艂oby im czas na ciche zwo­艂anie senatu i kontrolowane ujawnienie tej strasznej wiadomo艣ci.

Nic z tego nie wysz艂o.

Kiedy trybuny ogarn臋艂a w艣ciek艂o艣膰 i ludzie pobiegli do wyj艣膰, widzowie zgromadzeni w Lo偶y Cesarskiej zerwali si臋 na nogi i sami rzucili si臋 do drzwi prowadz膮cych do Pa艂acu Atteni艅skiego. Bonosus zapami臋ta艂 wyraz bladej twarzy sekretarza: malowa艂y si臋 na niej zaskoczenie, niesmak i strach.

Kiedy Bonosus i Perteniusz wr贸cili d艂ugim tunelem do sali audiencyjnej pa艂acu, t艂oczyli si臋 w niej ha艂a艣liwi, przestraszeni dworzanie, kt贸rzy wyszli z kathisma przed nimi. Wci膮偶 przybywali kolejni. Na 艣rodku sali 鈥 obok tron贸w i srebrnego drzewa 鈥 stali Leontes i Styliane.

Strateg uni贸s艂 r臋k臋, nakazuj膮c cisz臋. Nie zrobi艂 tego ani prze艂o偶ony urz臋d贸w, ani kanclerz. Gezjusz wszed艂 dopiero przed chwil膮 przez niewiel­kie drzwi umieszczone za tronami. Zatrzyma艂 si臋 tam z czo艂em zmarszczo­nym z zaskoczenia. W ciszy zapad艂ej po ge艣cie Leontesa to w艂a艣nie strateg rzek艂 bez ogr贸dek, lecz z powag膮:

Przykro mi, ale trzeba to powiedzie膰. Dzisiaj stracili艣my ojca. Naj­艣wi臋tszy cesarz D偶ada nie 偶yje.

Rozleg艂 si臋 szmer niedowierzania. Jaka艣 kobieta krzykn臋艂a. Kto艣 stoj膮cy obok Bonosa uczyni艂 znak s艂onecznego dysku i za jego przyk艂adem poszli inni. Kto艣 ukl膮k艂, a potem zrobili to wszyscy, czemu towarzyszy艂 odg艂os jakby poszumu morza. Wszyscy opr贸cz Styliane i Leontesa. I Gezjusza, jak zauwa偶y艂 Bonosus. Kanclerz nie wygl膮da艂 ju偶 na zaskoczonego. Mia艂 zu­pe艂nie inny wyraz twarzy. Opar艂 si臋 r臋k膮 o st贸艂 dla zachowania r贸wnowagi i odezwa艂 si臋 zza tych wysokich, z艂ocistych postaci i tron贸w:

Jak? Jak to si臋 sta艂o? I sk膮d o tym wiecie?

Cienki, wyra藕ny g艂os przeszy艂 sal臋. To jest Sarancjum. Kompleks cesar­ski. Nie jest to miejsce, gdzie 艂atwo panowa膰 nad sytuacj膮. Nie przy tylu sprzecznych interesach i sprytnych m臋偶czyznach.

Oraz kobietach. To Styliane odwr贸ci艂a si臋 do kanclerza, Styliane g艂osem dziwnie pozbawionym si艂y 鈥 jakby w艂a艣nie puszczono jej krew, pomy艣la艂 Bonosus, powiedzia艂a:

Zosta艂 zamordowany w tunelu mi臋dzy pa艂acami. Zosta艂 spalony saranty艅skim ogniem.

Bonosus pami臋ta艂, 偶e na te s艂owa zamkn膮艂 oczy. Przesz艂o艣膰 i tera藕niej­szo艣膰 zderzy艂y si臋 tak pot臋偶nie, 偶e a偶 zawirowa艂o mu w g艂owie. Otworzy艂 oczy. Zobaczy艂, 偶e Perteniusz, kt贸ry kl臋cza艂 obok niego, ma poblad艂膮 twarz.

Przez kogo? 鈥 Gezjusz pu艣ci艂 st贸艂 i post膮pi艂 do przodu. Sta艂 samot­nie, z dala od wszystkich innych. Cz艂owiek, kt贸ry s艂u偶y艂 trzem cesarzom i prze偶y艂 dwie sukcesje.

Zadaj膮c pytania w taki spos贸b, raczej nie przetrwa trzeciej. Senatorowi przysz艂o do g艂owy, 偶e leciwemu kanclerzowi mo偶e wcale na tym nie zale偶e膰.

Leontes spojrza艂 na 偶on臋 i odpowiedzia艂a zn贸w Styliane:

M贸j brat Lecanus. Oraz wygnany Calizjanin, Lysippus. Najwyra藕­niej przekupili stra偶e przy drzwiach prowadz膮cych do tunelu. I oczywi艣cie stra偶nik贸w mojego brata na wyspie.

Zn贸w pomruk. Lecanus Daleinus i ogie艅. 鈥濿 sali audiencyjnej pojawi艂a si臋 przesz艂o艣膰鈥, pomy艣la艂 Bonosus.

Rozumiem 鈥 rzek艂 Gezjusz g艂osem tak pozbawionym niuans贸w, 偶e by艂o to niuansem samo w sobie. 鈥 Tylko oni dwaj?

Na to wygl膮da 鈥 odpar艂 spokojnie Leontes. 鈥 Oczywi艣cie b臋dzie­my musieli przeprowadzi膰 艣ledztwo.

Oczywi艣cie 鈥 zgodzi艂 si臋 Gezjusz i z jego tonu zn贸w nie da艂o si臋 nic odczyta膰. 鈥 Jak to dobrze, 偶e zwr贸ci艂e艣 na to uwag臋, strategu. Mogliby­艣my o tym zapomnie膰. Wyobra偶am sobie, 偶e pani Styliane dowiedzia艂a si臋 od brata o jego z艂ych zamiarach i przyby艂a tragicznie zbyt p贸藕no, by go po­wstrzyma膰?

Zapad艂o kr贸tkie milczenie. Bonosus pomy艣la艂, 偶e s艂yszy to zbyt wie­le os贸b. Rozniesie si臋 po ca艂ym Mie艣cie jeszcze przed zachodem s艂o艅ca. A w Sarancjum ju偶 dosz艂o do przemocy. Przestraszy艂 si臋.

Cesarz nie 偶yje.

Kanclerz jak zwykle jest z nas najm膮drzejszy 鈥 rzek艂a cicho Stylia­ne. 鈥 Jest tak, jak m贸wi. B艂agam, wyobra藕 sobie m贸j 偶al i wstyd. Zanim przybyli艣my na miejsce, m贸j brat te偶 ju偶 nie 偶y艂. Strateg zabi艂 Lysippa w chwili, kiedy zobaczyli艣my, jak pochyla si臋 nad cia艂ami.

Zabi艂 go 鈥 mrukn膮艂 Gezjusz. U艣miechn膮艂 si臋 lekko, doskonale oby­ty z dworskimi intrygami. 鈥 Doprawdy. A 偶o艂nierze, o kt贸rych wspo­mnia艂a艣?

Byli ju偶 spaleni 鈥 rzek艂 Leontes.

Tym razem Gezjusz nic nie powiedzia艂, tylko zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, po­zwalaj膮c ciszy m贸wi膰 za siebie. W zat艂oczonej sali kto艣 szlocha艂.

Musimy podj膮膰 jakie艣 dzia艂anie. W hipodromie wybuch艂y zamieszki 鈥 odezwa艂 si臋 Faustinus. Prze艂o偶ony urz臋d贸w wreszcie da艂 o sobie zna膰. Bo­nosus zauwa偶y艂, 偶e jest sztywny z napi臋cia. 鈥 A co z og艂oszeniem wojny?

Nie og艂osimy jej 鈥 rzek艂 stanowczo Leontes. Spokojny, pewny sie­bie. Przyw贸dca. 鈥 A zamieszki nie s膮 powodem do niepokoju.

Nie? A to dlaczego? 鈥 Faustinus przygl膮da艂 mu si臋 badawczo.

Bo jest tu wojsko 鈥 mrukn膮艂 Leontes i powoli rozejrza艂 si臋 po ze­branym dworze.

Potem Bonosus uzna艂, 偶e w tej chwili sam zacz膮艂 widzie膰 to inaczej. Daleinoi mogli zaplanowa膰 zab贸jstwo z w艂asnych powod贸w. Ani przez chwil臋 nie wierzy艂, 偶e Styliane przyby艂a do tunelu za p贸藕no, 偶e jej 艣lepy, okaleczo­ny brat m贸g艂 wszystko zaplanowa膰 na wyspie. Saranty艅ski ogie艅 bardziej ni偶 cokolwiek innego 艣wiadczy艂 o zem艣cie. Je艣li jednak potomkowie Daleina za艂o偶yli, 偶e m膮偶 Styliane b臋dzie u偶yteczn膮 postaci膮 na tronie, wentylem ich w艂asnej ambicji... Bonosus uzna艂, 偶e mogli si臋 myli膰.

Patrzy艂, jak Styliane zwraca si臋 do wysokiego m臋偶czyzny, kt贸rego po­艣lubi艂a z rozkazu Waleriusza. Plautus Bonosus by艂 spostrzegawczym cz艂o­wiekiem, ca艂ymi latami odczytywa艂 drobne sygna艂y, zw艂aszcza na dworze. Uzna艂, 偶e Styliane dochodzi do tego samego wniosku co on.

Jest tu wojsko鈥. Trzy s艂owa i ocean znaczenia. Wojsko mo偶e st艂umi膰 cywilne zamieszki. To oczywiste. Jest jednak co艣 wi臋cej. Kiedy zmar艂 Apiusz, nie pozostawiaj膮c nast臋pcy, wojsko znajdowa艂o si臋 w odleg艂o艣ci dw贸ch tygodni marszu i by艂o podzielone mi臋dzy dow贸dc贸w. Teraz by艂o ze­brane w Mie艣cie i wok贸艂 niego, gotowe do wyp艂yni臋cia na zach贸d.

A cz艂owiek, kt贸ry do nich przemawia艂, z艂ocisty m臋偶czyzna stoj膮cy przed Z艂otym Tronem, by艂 ukochanym strategiem wojska. Wojsko jest w Mie艣cie i jest to jego wojsko. Wojsko zadecyduje.

Zajm臋 si臋 cia艂em cesarza 鈥 odezwa艂 si臋 bardzo cicho Gezjusz. Wszyscy spojrzeli na niego. 鈥 Kto艣 powinien to zrobi膰 鈥 doda艂 i wyszed艂.


Senat Sarancjum zosta艂 zwo艂any na nag艂膮 sesj臋 do pi臋knej sali zwie艅czo­nej kopu艂膮 jeszcze tego samego dnia przed zapadni臋ciem zmroku. Odziany na czarno, zdenerwowany prefekt miejski przedstawi艂 zgromadzonym ofi­cjaln膮 informacj臋 o przedwczesnym odej艣ciu umi艂owanego przez D偶ada Waleriusza II. G艂osowanie przez uniesienie d艂oni zobowi膮za艂o prefekta do przeprowadzenia 鈥 we wsp贸艂pracy z prze艂o偶onym urz臋d贸w 鈥 pe艂nego 艣ledztwa maj膮cego wyja艣ni膰 okoliczno艣ci 艣mierci cesarza, kt贸re jednak wska­zywa艂y, 偶e by艂o to odra偶aj膮ce zab贸jstwo.

Prefekt miejski potwierdzi艂 przyj臋cie zobowi膮zania uk艂onem i opu艣ci艂 sal臋.

W艣r贸d szcz臋ku broni i krzyk贸w dochodz膮cych z ulicy Plautus Bonosus wypowiedzia艂 oficjaln膮 formu艂臋 wzywaj膮c膮 senat do pos艂u偶enia si臋 zbio­row膮 m膮dro艣ci膮 przy wyborze nast臋pcy Z艂otego Tronu.

Na 艣rodku pod艂ogi otoczonej kr臋giem senatorskich siedzisk by艂a u艂o偶ona mozaika przedstawiaj膮ca gwiazd臋. Z tego w艂a艣nie miejsca przedstawio­no trzy kandydatury. Najpierw przem贸wi艂 kwestor 艣wi臋tego pa艂acu, potem g艂贸wny doradca wschodniego patriarchy, a na ko艅cu Auxilius, dow贸dca excubitores, m臋偶czyzna drobny, ciemny, energiczny. To on wraz z Leontesem st艂umi艂 przed dwoma laty Zamieszki Zwyci臋stwa. Mimo r贸偶nic w elo­kwencji wszyscy trzej m贸wcy nak艂aniali senat do wybrania tego samego cz艂owieka.

Kiedy sko艅czyli m贸wi膰, Bonosus poprosi艂 o dalsze kandydatury ze stro­ny go艣ci. Nikt si臋 nie odezwa艂. Nast臋pnie poprosi艂 koleg贸w o wyg艂oszenie w艂asnych m贸w i spostrze偶e艅. Ponownie odpowiedzia艂a mu cisza. Jeden z senator贸w zaproponowa艂 natychmiastowe g艂osowanie. Tu偶 zza drzwi sali posiedze艅 dobieg艂y odg艂osy wznowionej walki.

Poniewa偶 nikt nie zg艂asza艂 sprzeciwu, Bonosus zarz膮dzi艂 g艂osowanie. Wszyscy obecni otrzymali po parze kamyk贸w: bia艂y oznacza艂 zgod臋 na je­dyne wymienione imi臋, czarny domaga艂 si臋 dalszych debat i rozwa偶enia in­nych kandydatur.

Wniosek przeszed艂 czterdziestoma dziewi臋cioma g艂osami przy sprzeciwie jednego senatora. Auxilius, kt贸ry zosta艂 na galerii dla go艣ci, po艣piesz­nie opu艣ci艂 sal臋.

W nast臋pstwie tego oficjalnego g艂osowania Plautus Bonosus zleci艂 senac­kim urz臋dnikom przygotowanie dokumentu g艂osz膮cego, 偶e zdaniem dostoj­nego Senatu Saranty艅skiego nast臋pc膮 nieod偶a艂owanego Waleriusza II, 艣wi臋­tego cesarza D偶ada, regenta boga na ziemi, powinien zosta膰 Leontes, pia­stuj膮cy chwalebnie stanowisko najwy偶szego stratega armii saranty艅skiej. Przewodnicz膮cy nakaza艂 urz臋dnikom wyrazi膰 wsp贸ln膮 gor膮c膮 nadziej臋 sena­tu, 偶e b臋dzie to panowanie obdarzone przez boga 艂ask膮 i powodzeniem.

Senat zako艅czy艂 obrady.

Jeszcze tej samej nocy Leontes, cz臋sto nazywany 鈥瀂艂ocistym鈥, zosta艂 namaszczony przez wschodniego patriarch臋 na cesarza w kaplicy le偶膮cej na terenie kompleksu cesarskiego. Wybudowa艂 j膮 Saranios. Spoczywa艂y w niej jego ko艣ci.

Postanowiono, 偶e je艣li przez noc Miasto si臋 uspokoi, nast臋pnego popo­艂udnia odb臋dzie si臋 w hipodromie publiczna ceremonia koronacji cesarza i jego cesarzowej. Zawsze tak by艂o. Ludzie powinni ogl膮da膰 takie rzeczy.

Id膮c tej nocy do domu w towarzystwie oddzia艂u excubitores, Plautus Bonosus obraca艂 w kieszeni nieu偶yty bia艂y kamyk. Po namy艣le wyrzuci艂 go w ciemno艣膰.

Na ulicach rzeczywi艣cie by艂o ju偶 o wiele spokojniej. Po偶ary ugaszono. O zachodzie s艂o艅ca wys艂ano oddzia艂y wojska z portu i z tymczasowych ko­szar powsta艂ych za murami. Obecno艣膰 uzbrojonych po z臋by, maszeruj膮­cych w szyku 偶o艂nierzy g艂adko po艂o偶y艂a kres przemocy. Bonosus pomy艣la艂, 偶e tego dnia wszystko posz艂o bardzo g艂adko. Nie tak, jak za ostatnim razem, kiedy nie by艂o spadkobiercy. Usi艂owa艂 zrozumie膰, dlaczego odczuwa艂 tak膮 gorycz. Przecie偶 nie by艂o nikogo odpowiedniejszego do przywdziania pur­purowych szat cesarstwa. Nie o to jednak chodzi艂o. A mo偶e jednak?

呕o艂nierze wci膮偶 przemierzali ulice w zwartych, energicznych grupach. Bonosus nie pami臋ta艂, by kiedykolwiek widzia艂 wojsko tak ostentacyjnie za­znaczaj膮ce swoj膮 obecno艣膰 w Mie艣cie. Id膮c ze swoj膮 eskort膮 (odm贸wi艂 przy­j臋cia lektyki), widzia艂, jak patrole stukaj膮 do drzwi i wchodz膮 do dom贸w.

Wiedzia艂, dlaczego. Czu艂 艣ciskanie w 偶o艂膮dku. Usi艂owa艂 st艂umi膰 pew­ne my艣li, ale nie bardzo mu si臋 to udawa艂o. A偶 nadto dobrze rozumia艂, co si臋 dzieje. Zdarza艂o si臋 to, musia艂o si臋 zdarza膰, ilekro膰 mia艂a miejsce tak gwa艂towna zmiana. Waleriusz, w przeciwie艅stwie do Apiusza czy w艂asnego wuja, nie odszed艂 do boga w pokoju, w podesz艂ym wieku, by odpowiednio odziany spoczywa膰 spokojnie wystawiony na widok publiczny w Sali Porfirowej. Zosta艂 zamordowany. Poci膮gnie to za sob膮 pewne rzeczy 鈥 艣mier膰 pewnych os贸b, je艣li Bonosus mia艂 by膰 uczciwy wzgl臋dem samego siebie.

Szczeg贸lnie jednej osoby.

St膮d brali si臋 ci 偶o艂nierze, rozchodz膮cy si臋 z pochodniami po mie艣cie, przeczesuj膮cy uliczki i zau艂ki w pobli偶u portu, portyki zamo偶nych, labirynt pomieszcze艅 w hipodromie, kaplice, gospody, tawerny (mimo 偶e tej nocy wydano rozkaz zamkni臋cia ich), zajazdy i siedziby gildii, warsztaty, piekar­nie i burdele, prawdopodobnie nawet zbiorniki na wod臋... i wchodz膮cy noc膮 do prywatnych dom贸w. G艂o艣ne stukanie do drzwi w ciemno艣ci.

Kto艣 znikn膮艂 i trzeba go znale藕膰.

Zbli偶aj膮c si臋 do w艂asnych drzwi, Bonosus spostrzeg艂, 偶e jego dom jest odpowiednio zabarykadowany na wypadek zamieszek. Dow贸dca eskorty zastuka艂 do drzwi, tym razem grzecznie, i przedstawi艂 si臋.

Odryglowano drzwi. Bonosus ujrza艂 syna. Cleander szlocha艂, mia艂 spuch­ni臋te i zaczerwienione oczy. Niczego nie przeczuwaj膮cy senator zapyta艂, dlaczego p艂acze, a Cleander mu powiedzia艂.

Bonosus wszed艂 do domu. Cleander podzi臋kowa艂 eskorcie i 偶o艂nierze oddalili si臋. Zamkn膮艂 drzwi. Bonosus usiad艂 ci臋偶ko na 艂awie w holu. My艣li ko艂uj膮ce mu w g艂owie uspokoi艂y si臋. Nie mia艂 偶adnych my艣li. Pustka.

Cesarze umierali przedwcze艣nie. Inni ludzie te偶. Inni te偶. 艢wiat jest taki, jaki jest.


* * *

W hipodromie wybuch艂y zamieszki. I by艂 w dzisiaj Mie艣cie jeszcze jeden ptak! 鈥 oznajmi艂a Shirin, gdy tylko Crispin wszed艂 do domu i zoba­czy艂 j膮 we frontowym pokoju, kr膮偶膮c膮 przed paleniskiem. By艂a zdenerwo­wana i wypowiedzia艂a te s艂owa w obecno艣ci s艂u偶膮cej.

Jeszcze jeden ptak! 鈥 potwierdzi艂a w milczeniu Danis, niemal r贸w­nie zdenerwowana.

Linon powiedzia艂aby: 鈥濶a myszy i krew鈥. I nazwa艂aby go imbecylem za samotne chodzenie po ulicach.

Crispin wzi膮艂 g艂臋boki oddech. P贸艂艣wiat. Czy raz do niego wszed艂szy, mo偶na go kiedykolwiek opu艣ci膰? Czy on sam kiedykolwiek opuszcza cz艂o­wieka?

Wiem o walkach 鈥 powiedzia艂. 鈥 Przenios艂y si臋 ju偶 na ulice. 鈥 Odwr贸ci艂 si臋 i odprawi艂 s艂u偶膮c膮. Wtedy co艣 sobie u艣wiadomi艂. 鈥 Powie­dzia艂a艣, 偶e ptak tu by艂. Ju偶 go nie ma?

Teraz go nie wyczuwam 鈥 odpar艂a w jego g艂owie Danis. 鈥 By艂, a potem... znikn膮艂.

Znikn膮艂? Odszed艂 z Miasta?

Widzia艂 niepok贸j trawi膮cy kobiet臋, wyczuwa艂 go u ptaka.

To chyba co艣 wi臋cej. My艣l臋, 偶e... znikn膮艂. Nie zanik艂. Po prostu by艂, a potem ju偶 nie.

Crispin musia艂 napi膰 si臋 wina. Zauwa偶y艂, 偶e Shirin pilnie mu si臋 przypa­truje. To jej bystre, spostrzegawcze spojrzenie. Ani cienia pozor贸w czy gry.

Ty o tym wiesz 鈥 stwierdzi艂a. Nie by艂o to pytanie. C贸rka Zotika. 鈥 Nie wygl膮dasz na... zaskoczonego.

Skin膮艂 g艂ow膮.

Co艣 wiem. Niewiele.

Mimo 偶e sta艂a przy ogniu, by艂a blada i wygl膮da艂a na zmarzni臋t膮.

Otrzyma艂am dwie oddzielne wiadomo艣ci, od dw贸ch... informator贸w 鈥 rzek艂a, obejmuj膮c si臋 r臋kami. 鈥 Obaj m贸wi膮, 偶e zbiera si臋 senat. M贸wi膮 te偶... m贸wi膮, 偶e by膰 mo偶e cesarz nie 偶yje.

Crispin nie mia艂 pewno艣ci, ale pomy艣la艂, 偶e Shirin chyba p艂aka艂a. W ci­szy us艂ysza艂 g艂os Danis:

M贸wi膮, 偶e zosta艂 zamordowany.

Crispin zaczerpn膮艂 tchu. Czu艂, 偶e serce wci膮偶 bije mu zbyt szybko. Spoj­rza艂 na Shirin, szczup艂膮, urocz膮, przestraszon膮.

Podejrzewam... 偶e to mo偶e by膰 prawda 鈥 powiedzia艂.

Kiedy 艁owczyni go zastrzeli, b贸g zginie鈥.

Czu艂 wi臋kszy smutek, ni偶 kiedykolwiek m贸g艂 si臋 spodziewa膰.

Przygryz艂a warg臋.

Ten ptak? Kt贸rego wyczu艂a Danis? Powiedzia艂a, 偶e to... z艂a obecno艣膰.

W艂a艣ciwie nie by艂o powodu, by jej tego nie m贸wi膰. Szczeg贸lnie jej. Znajdowa艂a si臋 razem z nim w p贸艂艣wiecie. Wci膮gn膮艂 ich do niego jej ojciec.

Nale偶a艂 do Lecana Daleina. Dzisiaj uciek艂 z wi臋zienia i dosta艂 si臋 tutaj.

Shirin usiad艂a nagle na najbli偶szej 艂awie. Wci膮偶 obejmowa艂a si臋 r臋kami. By艂a bardzo blada.

Ten 艣lepiec? Ten poparzony...? Opu艣ci艂 wysp臋?

Najwyra藕niej mia艂 pomoc.

Ze strony?

Crispin zn贸w zaczerpn膮艂 tchu.

Shirin. Moja droga. Je艣li twoje wiadomo艣ci s膮 prawdziwe i Waleriusz nie 偶yje, zostanie mi zadanych par臋 pyta艅. Ze wzgl臋du na to, gdzie by艂em dzi艣 rano. Lepiej... 偶eby艣 nie wiedzia艂a. B臋dziesz mog艂a powiedzie膰, 偶e nie wiesz. 呕e nie chcia艂em nic m贸wi膰.

Wyraz jej twarzy zmieni艂 si臋.

Ty by艂e艣 na tej wyspie? Och, D偶adzie! Crispin, oni... chyba nie b臋­dziesz g艂upi, co?

Uda艂o mu si臋 lekko u艣miechn膮膰.

Tak dla odmiany, chcesz powiedzie膰?

Gwa艂townie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Nie 偶artuj臋. Wcale nie 偶artuj臋! Je艣li Daleinoi zabili Waleriusza, to b臋d膮... 鈥 Nagle przysz艂o jej co艣 do g艂owy. 鈥 Gdzie jest Alixana? Je偶eli zabili Waleriusza...

Zostawi艂a t臋 my艣l niedopowiedzian膮, by rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu. M臋偶czy藕ni i kobiety 偶yj膮 i umieraj膮. Rozp艂ywaj膮 si臋. Crispin nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰. Co m贸g艂by powiedzie膰. P艂aszcz pozostawiony na kamie­nistej pla偶y. Na pewno go znajd膮. Mo偶e ju偶 go znale藕li. 鈥濩zy panna ju偶 ni­gdy po jasnych polach chodzi膰 nie mo偶e?鈥.

Lepiej tu dzisiaj zosta艅 鈥 odezwa艂 si臋 w ko艅cu. 鈥 Ulice b臋d膮 nie­bezpieczne. W og贸le nie powinna艣 wychodzi膰.

Kiwn臋艂a g艂ow膮.

Wiem. 鈥 Po chwili doda艂a: 鈥 Masz wino?

Cudownie bystra kobieta. Kaza艂 s艂u偶膮cej przynie艣膰 wino, wod臋 i co艣 do jedzenia. O s艂u偶b臋 w jego domu zadbali eunuchowie. Jego ludzie byli bar­dzo dobrzy. Na ulicach trwa艂a bijatyka. By艂o p贸藕ne popo艂udnie. 呕o艂nierze zbierali senator贸w, eskortowali ich do sali senatu, a potem wracali na ulice, by przywr贸ci膰 na nich porz膮dek.

Dokonali tego nied艂ugo po zapadni臋ciu zmroku, a potem przyst膮pili do wykonania drugiego zadania.


Kiedy rozleg艂o si臋 mocne stukanie do drzwi, Crispin na nie czeka艂. Zo­stawi艂 Shirin sam膮, by umy膰 si臋 i przebra膰: ca艂y dzie艅 chodzi艂 w prostej tu­nice, kt贸r膮 w艂o偶y艂 do pracy i w kt贸rej by艂 na wyspie. Nie bardzo wiedz膮c, dlaczego to robi, w艂o偶y艂 najlepsz膮 tunik臋 i spodnie ze sk贸rzanym pasem. Sam poszed艂 otworzy膰 drzwi, ruchem g艂owy nakazuj膮c s艂u偶膮cemu, 偶eby si臋 cofn膮艂. Na chwil臋 porazi艂 go blask pochodni.

Mam ci臋 trzasn膮膰 he艂mem? 鈥 zapyta艂 Carullus, staj膮c na progu.

Wspomnienie. Ulga. A potem uk艂ucie smutku: tak beznadziejnie spl膮tane nici lojalno艣ci. Nie potrafi艂 nawet zorientowa膰 si臋 w swojej. Wiedzia艂, 偶e Ca­rullus musia艂 specjalnie poprosi膰 o to, by m贸g艂 przyprowadzi膰 sw贸j oddzia艂 pod te drzwi. Zastanawia艂 si臋, kto mu na to zezwoli艂. Gdzie jest teraz Styliane.

Gdyby艣 to zrobi艂 鈥 powiedzia艂 spokojnie 鈥 twoja 偶ona prawdopo­dobnie bardzo by si臋 zdenerwowa艂a. Tak by艂o ostatnim razem, pami臋tasz?

Wierz mi, 偶e tak. 鈥 Carullus wszed艂 do 艣rodka. Powiedzia艂 co艣 do swoich ludzi, kt贸rzy zatrzymali si臋 na progu. 鈥 Przeszukujemy ca艂e mia­sto. Ka偶dy dom, nie tylko tw贸j.

Och. Dlaczego m贸j mia艂by zosta膰 wyr贸偶niony?

Poniewa偶 dzi艣 rano by艂e艣 z ces... z Alixan膮.

Crispin spojrza艂 na przyjaciela. Zobaczy艂 w jego oczach trosk臋, ale i co艣 innego: niezaprzeczalne podniecenie. Dramatyczne czasy, najbardziej dra­matyczne, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰, a on jest jednym ze stra偶nik贸w Leontesa.

By艂em z cesarzow膮. 鈥 Crispin podkre艣li艂 to s艂owo, 艣wiadom, 偶e prze­mawia przez niego przekora. 鈥 Chcia艂a mi pokaza膰 delfiny, a potem za­wioz艂a na wysp臋 wi臋zienn膮. Rano widzieli艣my Lecana Daleina, a kiedy wr贸­cili艣my po posi艂ku, kt贸ry zjedli艣my gdzie indziej, wi臋zie艅 znikn膮艂. Dwaj stra偶­nicy zostali zabici. Cesarzowa odesz艂a z jednym 偶o艂nierzem. Nie wr贸ci艂a na 艂贸d藕. W pa艂acu na pewno ju偶 to wszystko wiedz膮. Co si臋 sta艂o, Carullusie?

Delfiny? 鈥 zapyta艂 偶o艂nierz, jakby zapami臋ta艂 tylko to.

Delfiny. Do mozaiki.

To herezja. Zakazana.

Zostanie za to spalona? 鈥 zapyta艂 zimno Crispin. Nie m贸g艂 si臋 po­wstrzyma膰.

Zobaczy艂 b艂ysk w oku przyjaciela.

Nie b膮d藕 idiot膮. Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂. 鈥 Powiedz mi.

Carullus wymin膮艂 go i wszed艂 do frontowego pokoju. Kiedy zobaczy艂 stoj膮c膮 przy ogniu Shirin, zamruga艂.

Dobry wiecz贸r, 偶o艂nierzu 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Nie widzia艂am ci臋 od twojego 艣lubu. Dobrze si臋 miewasz? A Kasja?

Eee... tak, hmm, tak, dobrze. Dzi臋kuj臋 鈥 wyj膮ka艂 Carullus, chocia偶 raz nie mog膮c znale藕膰 odpowiednich s艂贸w.

S艂ysza艂am, 偶e dzi艣 zamordowano cesarza 鈥 powiedzia艂a, nie daj膮c mu wytchnienia. 鈥 Czy to prawda? Powiedz, 偶e nie.

Carullus zawaha艂 si臋, a potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Chcia艂bym. Zosta艂 spalony w tunelu mi臋dzy pa艂acami. Zrobi艂 to Lecanus Daleinus, kt贸ry rzeczywi艣cie uciek艂 dzi艣 z wyspy, i Lysippus, ten Calizjanin, kt贸ry, jak wiesz, zosta艂 wygnany, ale wr贸ci艂 potajemnie do miasta.

I nikt wi臋cej?

By艂o tam te偶 dw贸ch... excubitores 鈥 odpar艂 z za偶enowaniem Carullus.

A zatem to rozleg艂y spisek. Ci czterej? 鈥 Twarz Shirin wyra偶a艂a szczero艣膰. 鈥 Czy teraz jeste艣my bezpieczni? S艂ysza艂am, 偶e obraduje senat.

Jeste艣 dobrze poinformowana, pani moja. Obradowa艂.

I? 鈥 zapyta艂 Crispin.

Zako艅czy艂 posiedzenie przed noc膮. Wyznaczy艂 Leontesa, kt贸ry tej nocy zostanie namaszczony. Zostanie to og艂oszone jutro rano, a koronacja jego i cesarzowej odb臋dzie si臋 w kathisma.

Zn贸w ta nuta nie daj膮cego si臋 st艂umi膰 podniecenia. Carullus kocha艂 Le­ontesa i Crispin o tym wiedzia艂. Strateg przyszed艂 nawet na jego wesele, osobi艣cie go awansowa艂, a potem wyznaczy艂 do osobistej ochrony.

Tymczasem 鈥 odezwa艂 si臋 Crispin, nie staraj膮c si臋 ukry膰 goryczy 鈥 wszyscy 偶o艂nierze w Sarancjum poluj膮 na dawn膮 cesarzow膮.

Carullus spojrza艂 na niego.

Prosz臋 ci臋, przyjacielu, powiedz, 偶e nie wiesz, gdzie ona jest.

W piersi Crispina tkwi艂o co艣 bolesnego, jak kamie艅.

Nie wiem, gdzie ona jest, przyjacielu.

Patrzyli na siebie w milczeniu.

M贸wi, 偶eby艣 uwa偶a艂. I 偶eby艣 by艂 uczciwy.

Crispin chcia艂 zakl膮膰 siarczy艣cie. Nie zrobi艂 tego. Danis 鈥 albo Shirin 鈥 mia艂a racj臋. Machn膮艂 r臋k膮.

Przeszukaj dom... ka偶 im go przeszuka膰.

Carullus odchrz膮kn膮艂 i skin膮艂 g艂ow膮. Crispin spojrza艂 na niego i doda艂:

Dzi臋kuj臋, 偶e robisz to osobi艣cie. Mam gdzie艣 i艣膰 na przes艂uchanie?

Nie a偶 tak uczciwy! 鈥 krzykn臋艂a ostro Danis.

Carullus waha艂 si臋 jeszcze przez chwil臋, a potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Wr贸ci艂 do holu i otworzy艂 drzwi. By艂o s艂ycha膰, jak wydaje rozkazy. Do 艣rodka wesz艂o sze艣ciu ludzi. Dw贸ch posz艂o na g贸r臋, pozostali znikn臋li na ty艂ach domu, na parterze.

Carullus wr贸ci艂 do frontowego pokoju.

By膰 mo偶e zostaniesz przepytany p贸藕niej. Teraz nie mam 偶adnych zwi膮zanych z tym rozkaz贸w. Pop艂yn膮艂e艣 z ni膮 na wysp臋, widzia艂e艣 Lecana, potem on znikn膮艂, a ona opu艣ci艂a wysp臋. W jaki spos贸b?

Ju偶 ci m贸wi艂em. Z jednym 偶o艂nierzem. Nie wiem, jak si臋 nazywa. Nie wiem nawet, czy na pewno opu艣ci艂a wysp臋. R贸wnie dobrze mo偶e wci膮偶 tam by膰, Carullusie. Jak j膮 znajd膮, zabija j膮, prawda?

Jego przyjaciel prze艂kn膮艂 艣lin臋. Wygl膮da艂 na bardzo przygn臋bionego.

Nie mam poj臋cia 鈥 odpar艂.

Ale偶 masz 鈥 wtr膮ci艂a si臋 Shirin. 鈥 Chcesz powiedzie膰, 偶e to nie twoja wina. Ani oczywi艣cie Leontesa. Nikt tu nie jest winien.

Ja nie... Ja naprawd臋 nie s膮dz臋, 偶e on ma z tym cokolwiek wsp贸lne­go 鈥 rzek艂 Carullus.

Crispin spojrza艂 na niego. Na swego najbli偶szego przyjaciela. M臋偶a Kasji. Najuczciwszego i najprzyzwoitszego cz艂owieka, jakiego zna艂.

On chyba rzeczywi艣cie nic o tym nie wiedzia艂.

Biedak. W takim razie stoi za tym zapewne Styliane 鈥 stwierdzi艂a Shirin, wci膮偶 w艣ciek艂a. 鈥 To ona reprezentuje Daleinoi w naszych czasach. Jeden brat jest 艣lepy i uwi臋ziony, drugi to kompletny dure艅.

Crispin spojrza艂 na ni膮, Carullus te偶, po czym obaj m臋偶czy藕ni wymienili spojrzenia.

Prosz臋 ci臋, moja droga, 偶eby艣 zostawi艂a t臋 my艣l tutaj 鈥 odezwa艂 si臋 Crispin. 鈥 Powiedzia艂a艣 mi, 偶ebym nie by艂 g艂upi. Chc臋 to samo powiedzie膰 tobie.

On ma racj臋 鈥 stwierdzi艂 trze藕wo Carullus.

Niech D偶ad porazi was obu! 鈥 odezwa艂a si臋 w milczeniu Danis, a Crispin us艂ysza艂 w g艂osie ptaka b贸l, kt贸rego nie mog艂a wyrazi膰 kobieta.

Wszyscy jeste艣my dzisiaj przygn臋bieni 鈥 doda艂 Carullus. 鈥 To nie s膮 艂atwe czasy.

Przygn臋bieni? Chyba si臋 roze艣miej臋! Ten cz艂owiek p艂awi si臋 w chwa­艂臋! 鈥 rzek艂a Danis z obc膮 sobie gwa艂towno艣ci膮.

To nie by艂a prawda, albo nie ca艂a prawda, ale Crispin nie m贸g艂 powie­dzie膰 tego na g艂os. Spojrza艂 na Shirin i poniewczasie zorientowa艂 si臋, 偶e tan­cerka p艂acze.

Dopadniecie j膮 jak dzikie zwierz臋 鈥 powiedzia艂a z gorycz膮. 鈥 Wszyscy. Armia 偶o艂nierzy poluj膮ca na jedn膮 kobiet臋, kt贸rej m臋偶a w艂a艣nie zabito, kt贸rej 偶ycie umar艂o wraz z nim. A potem co? Wy艣lecie j膮 na powr贸t do jakiej艣 nory w hipodromie? Ka偶ecie jej ta艅czy膰 nago ku uciesze gawie­dzi? A mo偶e macie j膮 cicho zabi膰, jak tylko j膮 znajdziecie, oszcz臋dzaj膮c biednemu, szlachetnemu Leontesowi szczeg贸艂贸w?

Crispin w ko艅cu zrozumia艂, 偶e to m贸wi kobieta i aktorka. Strach i nie­oczekiwana g艂臋bia w艣ciek艂o艣ci na my艣l o tej innej tancerce, kt贸ra dla nich wszystkich okre艣la艂a Miasto i 艣wiat.

Lecz tak偶e i tu by艂o kilka warstw, bo nawet je艣li Leontes nie wiedzia艂, co si臋 sta艂o, Styliane mia艂a tego pe艂n膮 艣wiadomo艣膰. Tu nie chodzi艂o jedynie o m臋偶czyzn 艣cigaj膮cych bezradn膮 kobiet臋. Chodzi艂o tu te偶 o dwie kobiety prowadz膮ce z sob膮 wojn臋, a teraz tylko jedna z nich mog艂a prze偶y膰.

Ja nie wiem, co oni zrobi膮 鈥 rzek艂 Carullus i nawet Shirin, kt贸ra unios艂a twarz, nie ukrywaj膮c 艂ez, musia艂a us艂ysze膰 rozpacz w jego g艂osie.

Rozleg艂y si臋 kroki. W sklepionym wej艣ciu do pokoju stan膮艂 偶o艂nierz. Zameldowa艂, 偶e w domu ani na wewn臋trznym dziedzi艅cu nikt si臋 nie ukry­wa. Jego towarzysze wyszli za jego plecami pojedynczo na zewn膮trz.

Carullus spojrza艂 na Crispina. Wygl膮da艂, jakby chcia艂 jeszcze co艣 powie­dzie膰, ale milcza艂. Zwr贸ci艂 si臋 do Shirin.

Czy mo偶emy odprowadzi膰 ci臋 do domu, pani moja?

Nie 鈥 odpar艂a.

Prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Wydano rozkazy, by wszyscy pozostali w domach. Na ulicach jest wielu 偶o艂nierzy... niekt贸rzy z nich... s膮 nienawykli do miasta. B臋dzie bez­pieczniej, je艣li...

Nie 鈥 powt贸rzy艂a.

Carullus zamilk艂. Po chwili sk艂oni艂 si臋 jej i wyszed艂.

Crispin odprowadzi艂 go do drzwi. Carullus zatrzyma艂 si臋 przy nich.

Tak jak m贸wisz, bardzo... chc膮 j膮 dzisiaj znale藕膰. Podejrzewam, 偶e w trakcie poszukiwa艅 mo偶e doj艣膰 do nieprzyjemnych scen.

Crispin skin膮艂 g艂ow膮. 鈥濶ieprzyjemne sceny鈥. Dworski eufemizm. Doko­nuj膮 si臋 zmiany, jeszcze tej nocy, jeszcze zanim wzejd膮 ksi臋偶yce. Carullus nie by艂 jednak niczemu winien.

Rozumiem. To dobrze, 偶e to ty zastuka艂e艣 do moich drzwi. Niech ci臋 D偶ad strze偶e.

I ciebie, przyjacielu. Nie wychod藕 z domu.

Dobrze.


Naprawd臋 mia艂 taki zamiar. Kt贸偶 jednak wie, co mo偶e przynie艣膰 偶ycie?

Zesz艂ej jesieni, w domu, przynios艂o kuriera cesarskiego z wezwaniem do Sarancjum. Tej nocy pojawi艂 si臋 kto艣 inny, lecz tak偶e z wezwaniem: nied艂ugo po odej艣ciu 偶o艂nierzy rozleg艂o si臋 ciche stukanie do drzwi.

Crispin zn贸w otworzy艂 je sam. Tym razem 偶adnego blasku pochodni, 偶adnych uzbrojonych ludzi. Przed drzwiami sta艂a samotna posta膰 w p艂asz­czu i kapturze. Kobieta, zdyszana od biegu i ze strachu. Zapyta艂a go o imi臋. Poda艂 je bezmy艣lnie, cofn膮艂 si臋, ona po艣piesznie wesz艂a do domu za nim, zerkaj膮c przez rami臋 w mrok. Zamkn膮艂 drzwi. Stoj膮c w wej艣ciu do jego domu, bez s艂owa wyci膮gn臋艂a ku niemu zapisany kawa艂ek papieru, a potem poszuka艂a czego艣 w fa艂dach p艂aszcza i wyj臋艂a z niego pier艣cie艅.

Crispin wzi膮艂 obie rzeczy. Trz臋s艂y mu si臋 r臋ce. Rozpozna艂 pier艣cie艅 i poczu艂 jedno mocne uderzenie serca.

Zapomnia艂 o kim艣.

Rozdar艂 zapiecz臋towany papier. Zawiera艂 on rozkaz, nie pro艣b臋, i to od osoby, kt贸rej Crispin mia艂 obowi膮zek s艂ucha膰 bez wzgl臋du na gorycz zam臋­tu i rozdarcie materii lojalno艣ci, kt贸re kszta艂towa艂y ten straszliwy dzie艅 i noc. Poczu艂, 偶e serce zn贸w zaczyna mu bi膰 normalnie.

Okaza艂o si臋, 偶e jednak musi wyj艣膰 na ulice.

W 艂ukowato sklepionym wej艣ciu pojawi艂a si臋 Shirin.

O co chodzi?

Powiedzia艂 jej. Nie bardzo wiedzia艂, dlaczego, ale jej powiedzia艂.

Zabior臋 ci臋 tam 鈥 rzek艂a.

Usi艂owa艂 zaprotestowa膰. Strata czasu.

Doda艂a, 偶e ma lektyk臋 i stra偶. Jest znana i ma zwi膮zan膮 z tym ochron臋. Mog艂a zupe艂nie spokojnie wraca膰 do domu ze znajomym, nawet mimo za­kazu poruszania si臋 po ulicach. Nie mia艂 si艂y jej odm贸wi膰. Co zamierza艂a robi膰? Zosta膰 tu pod jego nieobecno艣膰?

Shirin mia艂a dwuosobow膮 lektyk臋. Crispin rozkaza艂 s艂u偶bie zaj膮膰 si臋 wys艂anniczk膮, nakarmi膰 j膮 i zaproponowa膰 艂贸偶ko, je艣li zechce zosta膰 na noc. Oczy kobiety zdradzi艂y jej ulg臋: by艂a przera偶ona, 偶e b臋dzie musia艂a z powrotem wyj艣膰 na ulic臋. Crispin w艂o偶y艂 p艂aszcz i maj膮c u boku Shirin, otworzy艂 drzwi, zwlekaj膮c z wyj艣ciem, a偶 ulica b臋dzie pusta. W ciemno艣ci unosi艂o si臋 zagro偶enie, wyra藕ne jak gwiazdy, ci臋偶kie jak ziemia przykry­waj膮ca zmar艂ych. Carullus powiedzia艂, 偶e Waleriusz zgin膮艂 w tunelu.

Tragarze Shirin wyszli z cienia na ko艅cu portyku. Tancerka kaza艂a im zanie艣膰 si臋 do domu. Ruszyli. Wygl膮daj膮c przez zaci膮gni臋te zas艂ony, oboje widzieli dziwne, powstaj膮ce z niczego p艂omyki, kt贸re migota艂y na rogach ulic, pomyka艂y przez place, znika艂y. Dusze, duchy, echa ognia Heladika.

Ale noc膮 w Sarancjum zawsze si臋 je widzia艂o.

Nowe natomiast by艂y ha艂asy i wsz臋dzie widoczne pochodnie wydzie­laj膮ce dym i rzucaj膮ce pomara艅czowe, niepewne 艣wiat艂o. Zewsz膮d docho­dzi艂 stukot but贸w. Odg艂osy biegu, nie marszu. Noc wibrowa艂a poczuciem pr臋dko艣ci, napi臋cia. 艁omotanie do drzwi, wykrzykiwane rozkazy. 呕o艂nierze poszukuj膮cy jednej kobiety. T臋tent dw贸ch galopuj膮cych koni, rzucane ko­mendy, przekle艅stwa. Crispinowi przysz艂o nagle na my艣l, 偶e wi臋kszo艣膰 tych 偶o艂nierzy nie ma najmniejszego poj臋cia o wygl膮dzie Alixany. Zn贸w pomy艣la艂 o cesarskim p艂aszczu porzuconym na wyspie. Nie zamierza艂a cho­dzi膰 ubrana jak cesarzowa. Nie b臋dzie jej 艂atwo znale藕膰 鈥 chyba 偶e kto艣 j膮 zdradzi. Zawsze istnia艂a taka mo偶liwo艣膰.

Nie usi艂owali si臋 ukrywa膰 i zostali zatrzymani dwa razy. W obu przy­padkach sprzyja艂o im szcz臋艣cie, poniewa偶 natrafili na ludzi prefekta miej­skiego, kt贸rzy od razu rozpoznawali g艂贸wn膮 tancerk臋 Zielonych i pozwalali jej kontynuowa膰 wraz z towarzyszem podr贸偶 do domu.

Nie udali si臋 do jej domu. Kiedy zbli偶ali si臋 do jej ulicy, Shirin wychy­li艂a si臋 i kaza艂a tragarzom skr臋ci膰 na wsch贸d, w kierunku mur贸w. Od tej pory niebezpiecze艅stwo by艂o coraz wi臋ksze, stawa艂o si臋 realne, poniewa偶 teraz nie mog艂a ju偶 twierdzi膰, 偶e zmierza do domu, ale nikt ich nie zatrzy­mywa艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e poszukiwania jeszcze nie dotar艂y tak dale­ko; rozchodzi艂y si臋 z kompleksu cesarskiego i z portu w g贸r臋, obejmuj膮c w ciemno艣ci dom po domu, ulic臋 po ulicy.

Po pewnym czasie dotarli do domu po艂o偶onego w pobli偶u potr贸jnych mur贸w. Shirin kaza艂a tragarzom zatrzyma膰 si臋. W lektyce panowa艂o mil­czenie.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 w ko艅cu Crispin. Patrzy艂a na niego. Danis, kt贸r膮 mia艂a na 艂a艅cuszku na szyi, nic nie m贸wi艂a.

Wysiad艂. Spojrza艂 na zamkni臋te drzwi przed sob膮, a potem w g贸r臋, na gwiazdy. Odwr贸ci艂 si臋 do tancerki. Wci膮偶 milcza艂a. Pochyli艂 si臋 i delikatnie poca艂owa艂 j膮 w usta. Przypomnia艂 sobie dzie艅, w kt贸rym si臋 poznali, czu­艂o艣ci w drzwiach, gor膮czkowe protesty Danis, Perteniusza z Eubulus sta­j膮cego za Shirin.

Oto cz艂owiek, kt贸ry tej nocy jest zapewne szcz臋艣liwy鈥, pomy艣la艂 nagle z gorycz膮 Crispin.

A potem odwr贸ci艂 si臋 i zastuka艂 鈥 jeszcze jedno stukanie do saranty艅skich drzwi tej nocy 鈥 do domu osoby, kt贸ra go wezwa艂a. Drzwi natych­miast si臋 otworzy艂y; Crispin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e s艂u偶膮ca na niego czeka艂a. Wszed艂 do 艣rodka.

S艂u偶膮ca wykona艂a nerwowy gest r臋k膮. Crispin zrobi艂 par臋 krok贸w.

Kr贸lowa Ant贸w czeka艂a w pierwszym pokoju po prawej stronie.

Zobaczy艂 j膮 stoj膮c膮 przed ogniem, l艣ni膮c膮 od klejnot贸w przy uszach, na szyi, na palcach i we w艂osach, odzian膮 w purpurowo-z艂ocist膮 szat臋 z jedwa­biu. Purpura oznacza艂a kr贸lewski r贸d. Kobieta by艂a wysoka, pi臋kna i... ca艂kowicie, osza艂amiaj膮co kr贸lewska. Bi艂 od niej ostry blask, l艣ni艂a niczym ozdabiaj膮ce j膮 klejnoty. Jej widok zapiera艂 dech w piersiach. Crispin sk艂oni艂 si臋, a potem, nieco oszo艂omiony, ukl膮k艂 na drewnianej pod艂odze.

Tym razem nie by艂o worka po m膮ce, rzemie艣lniku. Jak widzisz, pos艂uguj臋 si臋 艂agodniejszymi metodami.

Jestem wdzi臋czny, pani moja.

Nie potrafi艂 wymy艣li膰 nic innego. Wtedy te偶 wydawa艂o si臋, 偶e Gisel po­trafi czyta膰 w jego my艣lach.

Podobno cesarz nie 偶yje. 鈥 Jak zwykle bezpo艣rednia. Antyjka, nie Sarantynka. Inny 艣wiat. Zach贸d, a nie Wsch贸d, lasy i pola, a nie te potr贸jne mury, spi偶owe bramy i z艂ote drzewa w pa艂acach. 鈥 Czy to prawda? Waleriusz nie 偶yje?

Pyta go w艂asna kr贸lowa.

S膮dz臋, 偶e nie 偶yje 鈥 odpar艂, odchrz膮kn膮wszy. 鈥 Nie mam pewnych...

Zamordowany?

Crispin prze艂kn膮艂 艣lin臋 i skin膮艂 g艂ow膮.

Daleinoi?

Zn贸w kiwn膮艂 g艂ow膮. Kl臋cz膮c i patrz膮c na ni膮, pomy艣la艂, 偶e nigdy jej tak膮 nie widzia艂. Nigdy nie widzia艂 nikogo wygl膮daj膮cego tak jak w tej chwili Gisel. Istota niemal p艂on膮ca, podobna p艂omieniom, przed kt贸rymi sta艂a, nie ca艂kiem ludzka.

Patrzy艂a na niego s艂ynnymi szeroko rozstawionymi, b艂臋kitnymi oczyma. Crispinowi zasch艂o w ustach.

W takim razie, Caiusie Crispusie, musisz zaprowadzi膰 nas do kom­pleksu cesarskiego. Jeszcze tej nocy.

Ja? 鈥 zdziwi艂 si臋 elokwentnie Crispin.

Gisel lekko si臋 u艣miechn臋艂a.

Nie przyszed艂 mi do g艂owy nikt inny 鈥 odpar艂a. 鈥 Nikomu innemu nie mog艂abym te偶 zaufa膰. Jestem bezradn膮 i samotn膮 kobiet膮, kt贸ra znalaz艂a si臋 daleko od domu.

Zn贸w z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋; nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Nagle po­my艣la艂, 偶e tej nocy mo偶e umrze膰 i 偶e wcze艣niej pomyli艂 si臋, widz膮c w tym strasznym dniu i nocy starcie dw贸ch kobiet. Nie mia艂 racji i teraz to do­strzeg艂. To by艂o starcie trzech, a nie dw贸ch kobiet.


*

W艂a艣ciwie wszyscy o niej zapomnieli. Takie przeoczenie mog艂o mie膰 ogromne konsekwencje, mog艂o zmieni膰 w 艣wiecie wiele rzeczy, chocia偶 mo偶e nie dla wszystkich w bezpo艣redni, wyra藕ny spos贸b 鈥 jak dla tej ro­dziny z gospodarstwa na p贸艂nocy, gdzie w艂a艣nie nagle i przedwcze艣nie zmar艂 najlepszy parobek, zostawiaj膮c nie obsiane pola.



Rozdzia艂 13


W kompleksie B艂臋kitnych panowa艂 strach, jakiego Kyros nigdy przedtem tu nie zazna艂. Zupe艂nie jakby wszyscy byli jeszcze nie okie艂znanymi ko艅mi, spoconymi i dr偶膮cymi z niepokoju.

Skorcjusz nie by艂 jedynym rannym. Przez ca艂e popo艂udnie 艣ci膮gali do kompleksu cz艂onkowie stronnictwa, kt贸rzy odnie艣li od drobnych obra偶e艅 po 艣miertelne rany. Panowa艂 zam臋t. Rannymi zajmowa艂 si臋 Ampliarus, nowy, bladolicy lekarz stronnictwa, oraz Columella, kt贸ry w艂a艣ciwie leczy艂 konie, ale u wi臋kszo艣ci wzbudza艂 wi臋ksze zaufanie ni偶 Ampliarus. By艂 te偶 nikomu nie znany siwobrody bassanidzki lekarz, kt贸ry najwyra藕niej opiekowa艂 si臋 Skorcjuszem podczas jego nieobecno艣ci. To by艂a zagadka, lecz brak艂o czasu, by si臋 nad ni膮 zastanawia膰.

O zachodzie s艂o艅ca zza bramy wci膮偶 dochodzi艂y nawo艂ywania i tupot biegn膮cych ludzi, rytmiczny krok maszeruj膮cych 偶o艂nierzy, szcz臋k metalu, stukot ko艅skich kopyt, czasami krzyki. Ludzie przebywaj膮cy w kompleksie mieli surowy zakaz wychodzenia na zewn膮trz.

Niepok贸j zwi臋ksza艂 jeszcze fakt, 偶e mimo p贸藕nej pory 鈥 niebo nad lini膮 chmur na zachodzie zrobi艂o si臋 szkar艂atne 鈥 Astorgus jeszcze nie wr贸ci艂. Schwytali go ludzie prefekta miejskiego na pocz膮tku rozruch贸w i zabrali do siebie na przes艂uchanie. Wszyscy wiedzieli, co mo偶e si臋 sta膰 z przes艂uchiwanymi w tym pozbawionym okien budynku usytuowanym po drugiej stronie hipodromu.

Pod nieobecno艣膰 prze艂o偶onego stronnictwa kompleksem zarz膮dza艂 zwy­kle Columella, lecz weterynarz by艂 ca艂kowicie poch艂oni臋ty opatrywaniem rannych. Jego obowi膮zki przej膮艂 drobny, pulchny kucharz, Strumosus, kt贸ry znakomicie si臋 spisywa艂: wydawa艂 spokojne, kr贸tkie polecenia, zapewni艂 sta艂y dop艂yw czystych banda偶y i po艣cieli dla rannych, przydzieli艂 wszyst­kich zdrowych ludzi 鈥 stajennych, s艂u偶膮cych, 偶ongler贸w, tancerzy i masz­talerzy 鈥 do pomocy trzem lekarzom i ustawi艂 przy bramie kompleksu do­datkowe stra偶e. S艂uchano go. Istnia艂a prawdziwa potrzeba poczucia, 偶e kto艣 panuje nad sytuacj膮.

Jego w艂asnym personel 鈥 podkuchenni, pomocnicy i s艂u偶膮cy 鈥 dwoili si臋 i troili, przygotowuj膮c zupy, pieczone mi臋sa i gotowane jarzyny oraz roznosz膮c dobrze rozwodnione wino do rannych i zabieganych. Kucharz, zdumiewaj膮co spokojny jak na tak wybuchowego cz艂owieka, powiedzia艂 swoim ludziom w kuchni, 偶e w takich chwilach m臋偶czy藕ni i kobiety potrze­buj膮 jedzenia. Po偶ywienie i z艂udzenie zwyczajno艣ci maj膮 wielk膮 wag臋, za­uwa偶y艂, jakby wyg艂asza艂 wyk艂ad w spokojne popo艂udnie.

Kyros pomy艣la艂, 偶e to ostatnie jest prawd膮. Przygotowywanie jedzenia ma skutek uspokajaj膮cy. Maj膮c wok贸艂 siebie koleg贸w zaj臋tych prac膮, czu艂, jak jego w艂asny strach zanika po艣r贸d przyziemnych, rutynowych czynno艣ci wybierania, siekania i krojenia warzyw na zup臋, przyprawiania jej i solenia, pr贸bowania i poprawiania smaku.

Mo偶na by艂o sobie prawie wyobrazi膰, 偶e to dzie艅 bankietu i wszyscy krz膮taj膮 si臋 w kuchni zaj臋ci zwyk艂ymi przygotowaniami.

Prawie, ale nie do ko艅ca. Dobiega艂y ich krzyki gniewu i b贸lu ludzi wprowadzanych do kompleksu z rozszala艂ych ulic za bram膮. Kyros s艂ysza艂 ju偶 imiona tuzina znanych mu os贸b, kt贸re tego dnia straci艂y 偶ycie w hi­podromie lub w trakcie b贸jek poza nim.

Rasic, stoj膮cy na swoim stanowisku obok Kyrosa, nieustannie kl膮艂, sie­kaj膮c warzywa z ledwie kontrolowan膮 w艣ciek艂o艣ci膮, traktuj膮c cebul臋 i ziem­niaki, jakby to byli Zieloni albo 偶o艂nierze. By艂 na wy艣cigach rano, ale nie widzia艂 popo艂udniowego wybuchu zamieszek: pracownicy kuchni, kt贸rzy wyci膮gn臋li szcz臋艣liwe s艂omki i mogli p贸j艣膰 na pierwsze wy艣cigi, musieli wraca膰 przed ostatnim porannym wy艣cigiem, by pom贸c w przygotowywa­niu po艂udniowego posi艂ku.

Kyros usi艂owa艂 nie zwraca膰 uwagi na przyjaciela. Serce mia艂 ci臋偶kie i pe艂ne strachu, nie gniewu. Na zewn膮trz dosz艂o do przemocy. Ludzie odno­sili rany, gin臋li. Martwi艂 si臋 o rodzic贸w, o Skorcjusza i Astorga.

Poza tym umar艂 cesarz.

Cesarz nie 偶y艂. Kiedy umar艂 Apiusz, Kyros by艂 dzieckiem, a mia艂 nie­wiele wi臋cej lat, gdy do boga odszed艂 pierwszy Waleriusz. Obaj zeszli z tego 艣wiata w 艂贸偶kach, w spokoju. Dzisiaj m贸wi艂o si臋 o zdradzieckim morderstwie, o zab贸jstwie namaszczonego regenta D偶ada.

Kyros pomy艣la艂, 偶e k艂adzie si臋 to na wszystko cieniem, niczym duch le­dwie widziany k膮tem oka, kt贸ry unosi si臋 nad kolumnad膮 i kopu艂膮 kapli­cy, zmienia 艣wiat艂o s艂o艅ca i nadaje ton temu dniowi oraz nadchodz膮cej nocy.


O zmierzchu zapalono pochodnie i lampy. Kompleks przybra艂 wygl膮d nocnego obozu rozbitego obok pola bitwy. Budynki wype艂ni艂y si臋 ju偶 ran­nymi i Strumosus rozkaza艂, by na prowizoryczne 艂贸偶ka dla potrzebuj膮cych wykorzysta膰 sto艂y z sali bankietowej przykryte prze艣cierad艂ami. Sam, skon­centrowany i spokojny, by艂 wsz臋dzie naraz.

Przechodz膮c szybko przez kuchni臋, zatrzyma艂 si臋 i rozejrza艂. Skin膮艂 na Kyrosa, Rasica i jeszcze dw贸ch ch艂opc贸w.

Odpocznijcie troch臋 鈥 poleci艂. 鈥 Zjedzcie co艣, po艂贸偶cie si臋 albo rozprostujcie nogi. R贸bcie, co chcecie.

Kyros otar艂 krople potu z czo艂a. Pracowali niemal bez przerwy od po艂u­dniowego posi艂ku, a noc dawno ju偶 zapad艂a.

Nie mia艂 ochoty je艣膰 ani si臋 po艂o偶y膰. Rasic te偶 nie. Wyszli z rozpalonej kuchni w ch艂odne, o艣wietlone pochodniami cienie dziedzi艅ca. Kyros odczu艂 ch艂贸d, co mu si臋 rzadko zdarza艂o. 呕a艂owa艂, 偶e nie narzuci艂 na przepocon膮 tu­nik臋 p艂aszcza. Rasic chcia艂 p贸j艣膰 do bramy, wi臋c skierowali si臋 tam obaj. Ky­ros pow艂贸czy艂 stop膮 usi艂uj膮c dotrzyma膰 kroku przyjacielowi. Na niebie 艣wie­ci艂y gwiazdy. Nie wzeszed艂 jeszcze 偶aden z ksi臋偶yc贸w. Wszystko przycich艂o. Nikt w tej chwili nie krzycza艂, nikogo nie wnoszono do kompleksu, nikt nie p臋dzi艂 wys艂any gdzie艣 przez lekarza z budynku czy sali bankietowej.

Podeszli do bramy i stra偶nik贸w. Kyros spostrzeg艂, 偶e s膮 uzbrojeni w mie­cze i w艂贸cznie i 偶e maj膮 napier艣niki, a do 偶o艂nierzy jeszcze bardziej upodab­niaj膮 ich he艂my. Obywatelom nie by艂o wolno nosi膰 na ulicach broni ani zbroi, lecz kompleksy stronnictw otrzyma艂y w艂asne prawa i mog艂y si臋 broni膰.

Tu te偶 by艂o spokojnie. Wyjrzeli przez 偶elazn膮 bram臋 na ciemny zau艂ek. Na le偶膮cej za nim ulicy czasami powstawa艂 ruch: dochodzi艂y odleg艂e d藕wi臋­ki, wo艂anie pojedynczego g艂osu, wylot ich zau艂ka przecina艂 p艂omie艅 nie­sionej pochodni. Rasic zapyta艂 o wie艣ci. Jeden ze stra偶nik贸w powiedzia艂, 偶e zosta艂o zwo艂ane posiedzenie senatu.

Po co? 鈥 warkn膮艂 Rasic. 鈥 Bezu偶yteczni t艂u艣ci pierdziele. G艂osuj膮 nad kolejn膮 porcj膮 wina i karchickich ch艂opc贸w dla siebie?

G艂osuj膮 nad wyborem cesarza 鈥 odpar艂 stra偶nik. 鈥 Je艣li masz ma艂y rozumek, ch艂opaczku z kuchni, to ukrywaj ten fakt i nie otwieraj ust.

Pieprz si臋 鈥 burkn膮艂 Rasic.

Zamknij si臋, Rasic 鈥 powiedzia艂 szybko Kyros. 鈥 Jest zdenerwo­wany 鈥 wyja艣ni艂 stra偶nikom.

Jak my wszyscy 鈥 rzek艂 bez ogr贸dek zagadni臋ty. Kyros go nie zna艂.

Us艂yszeli zbli偶aj膮ce si臋 z ty艂u kroki i odwr贸cili si臋. W 艣wietle pochodni zatkni臋tych na murze przy bramie Kyros rozpozna艂 wo藕nic臋.

Taras! 鈥 odezwa艂 si臋 drugi stra偶nik z szacunkiem w g艂osie.

S艂yszeli w kuchni, 偶e Taras, ich najnowszy wo藕nica, wygra艂 pierwszy popo艂udniowy wy艣cig, wsp贸艂pracuj膮c w osza艂amiaj膮cy, zdumiewaj膮cy spo­s贸b z cudownie odzyskanym Skorcjuszem. Ich stronnictwo zaj臋艂o pierwsze, drugie, trzecie i czwarte miejsce, ca艂kowicie anuluj膮c zwyci臋stwa Zielo­nych z poprzedniego dnia i z rana.

Rozruchy wybuch艂y podczas okr膮偶enia zwyci臋stwa.

M艂ody wo藕nica skin膮艂 g艂ow膮 i stan膮艂 obok Kyrosa.

Co wiemy o prze艂o偶onym stronnictwa? 鈥 zapyta艂.

Jeszcze nic 鈥 odpar艂 trzeci stra偶nik. Splun膮艂 gdzie艣 w ciemno艣膰 poza kr臋giem 艣wiat艂a rzucanym przez lamp臋. 鈥 Ci dranie w biurze prefekta miejskiego nie chc膮 nic powiedzie膰, nawet kiedy t臋dy przechodz膮.

Pewnie nic nie wiedz膮 鈥 stwierdzi艂 Kyros. Kt贸ra艣 z pochodni roz­b艂ys艂a ja艣niejszym p艂omieniem, sypi膮c iskrami, i ch艂opak odwr贸ci艂 g艂ow臋. Wydawa艂o mu si臋, 偶e zawsze usi艂uje zachowa膰 rozs膮dek w艣r贸d ludzi nie n臋kanych t膮 potrzeb膮. Zastanawia艂 si臋, jak by to by艂o p臋dzi膰 ulicami, w艣ciek­le wrzeszcz膮c i wymachuj膮c mieczem. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Inna osoba, inne 偶ycie. Inna stopa, je艣li ju偶 o to chodzi.

Jak si臋 czuje Skorcjusz? 鈥 zapyta艂, patrz膮c na wo藕nic臋. Taras mia艂 rozci臋te czo艂o i paskudny siniec na policzku.

Taras potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Podobno 艣pi. Dali mu co艣 na sen. Strasznie go bola艂y po艂amane wcze艣niej 偶ebra.

Czy on umrze? 鈥 spyta艂 Rasic. Kyros szybko uczyni艂 w ciemno艣ci znak s艂onecznego dysku i zobaczy艂, 偶e dwaj ze stra偶nik贸w robi膮 to samo.

Taras wzruszy艂 ramionami.

Nie wiedz膮 albo nie chc膮 powiedzie膰. Ten bassanidzki lekarz jest bardzo rozgniewany.

Pieprzy膰 Bassanid臋 鈥 wtr膮ci艂 si臋 w swoim stylu Rasic. 鈥 Kto to w og贸le jest?

Zza bramy dobieg艂 nagle jaki艣 stukot i ostry rozkaz rzucony ochryp艂ym g艂osem. Odwr贸cili si臋 szybko, by spojrze膰 w zau艂ek.

To nasi 鈥 stwierdzi艂 pierwszy stra偶nik. 鈥 Otw贸rzcie bram臋.

Kyros zobaczy艂, jak 偶o艂nierze poganiaj膮 mo偶e tuzin ludzi. Jeden z m臋偶­czyzn nie m贸g艂 i艣膰 鈥 podtrzymywali go dwaj inni. 呕o艂nierze mieli obna­偶one miecze. Kyros widzia艂, jak jeden z nich zamachn膮艂 si臋 i uderzy艂 p艂a­zem potykaj膮cego si臋 cz艂owieka, kln膮c przy tym z p贸艂nocnym akcentem.

Skrzyd艂a bramy otworzy艂y si臋, a od ich ruchu zachybota艂y si臋 p艂omienie pochodni i lamp. Uderzony m臋偶czyzna potkn膮艂 si臋 i upad艂 na bruk zau艂ka. 呕o艂nierz zn贸w zakl膮艂 i mocno pchn膮艂 go czubkiem miecza.

Wstawaj, ty kupo ko艅skiego g贸wna!

M臋偶czyzna d藕wign膮艂 si臋 niezr臋cznie, na jedno kolano, a pozostali po­艣piesznie weszli za bram臋. Kyros bez zastanowienia wyku艣tyka艂 na ze­wn膮trz i przykl膮k艂 obok podnosz膮cego si臋 cz艂owieka.

Zarzuci艂 sobie na ramiona jego r臋k臋. Wyczu艂 zapach potu, krwi i moczu. Z trudem wsta艂 i zachwia艂 si臋 pod ci臋偶arem m臋偶czyzny. Nie poznawa艂 w ciemno艣ci, kto to jest, ale by艂 to B艂臋kitny, wszyscy nimi byli, i potrzebo­wa艂 pomocy.

Ruszaj si臋, kuternogo! Chyba 偶e chcesz poczu膰 w ty艂ku miecz 鈥 odezwa艂 si臋 偶o艂nierz. Kto艣 si臋 roze艣mia艂. Maj膮 rozkazy, powiedzia艂 sobie Kyros. By艂y rozruchy. Cesarz nie 偶yje. Oni te偶 si臋 boj膮.

Te dziesi臋膰 krok贸w dziel膮cych go od bramy kompleksu wydawa艂y si臋 bardzo dalek膮 drog膮. Zobaczy艂, 偶e na pomoc wybiega mu Rasic. Chcia艂 za­rzuci膰 sobie na rami臋 drug膮 r臋k臋 rannego, lecz ten krzykn膮艂 z b贸lu i kuchar­czykowie zdali sobie spraw臋, 偶e zosta艂 w t臋 r臋k臋 ugodzony mieczem.

Wy gnidy! 鈥 warkn膮艂 Rasic, zwracaj膮c si臋 z w艣ciek艂o艣ci膮 do 偶o艂nie­rzy. 鈥 On nie ma broni! Kozy wam pieprzy膰! Nie musieli艣cie...

Najbli偶ej stoj膮cy 偶o艂nierz, ten, kt贸ry si臋 roze艣mia艂, odwr贸ci艂 si臋 do Rasica i 鈥 tym razem beznami臋tnie 鈥 uni贸s艂 miecz. Mechaniczny, dok艂adny ruch, jak co艣 nie ca艂kiem ludzkiego.

Nie! 鈥 krzykn膮艂 Kyros i obracaj膮c si臋 gwa艂townie, wci膮偶 podpieraj膮c rannego, woln膮 r臋k膮 chwyci艂 przyjaciela. W efekcie tego szybkiego ruchu omal nie straci艂 r贸wnowagi i zatoczy艂 si臋 na bok pod ci臋偶arem m臋偶czyzny.

I w艂a艣nie w tej chwili, w jaki艣 czas pod zapadni臋ciu zmroku w dniu 艣mier­ci cesarza Waleriusza II, urodzony w hipodromie Kyros z B艂臋kitnych, kt贸ry nigdy nie my艣la艂 o sobie jako o kim艣 umi艂owanym przez D偶ada i nigdy nawet nie widzia艂 z bliska naj艣wi臋tszego regenta boga na ziemi, po trzykro膰 wynie­sionego pasterza jego ludu, te偶 poczu艂, jak w jego cia艂o wnika od ty艂u co艣 bia艂ego i pal膮cego. Upad艂 tak samo jak Waleriusz i przez g艂ow臋 te偶 prze­bieg艂a mu my艣l o tylu upragnionych i nie dokonanych rzeczach.

Co艣 takiego mo偶na dzieli膰, je艣li nie mo偶na dzieli膰 ju偶 nic innego.


Taras, kln膮c na siebie samego za ot臋pia艂o艣膰 i beznadziejn膮 powolno艣膰, wyskoczy艂 za bram臋; gdyby w zau艂ku pojawili si臋 stra偶nicy z broni膮, zosta­liby powaleni.

Rasic sta艂 jak skamienia艂y, patrz膮c z otwartymi ustami na le偶膮cego przy­jaciela. Taras chwyci艂 go za ramiona i niemal rzuci艂 na bram臋 i stra偶nik贸w, by i jego nie usieczono. Nast臋pnie ukl膮k艂, uni贸s艂 r臋ce ku 偶o艂nierzom w kr贸t­kim, uspokajaj膮cym ge艣cie, i podni贸s艂 cz艂owieka, kt贸remu usi艂owa艂 pom贸c Kyros. Ranny zn贸w krzykn膮艂, ale Taras zacisn膮艂 z臋by i na wp贸艂 ci膮gn膮c go, a na wp贸艂 nios膮c, doszed艂 z nim do bramy. Przekaza艂 go stra偶nikom i odwr贸ci艂 si臋. Chcia艂 wr贸ci膰 na uliczk臋, ale co艣 go powstrzyma艂o.

Kyros le偶a艂 nieruchomo na bruku twarz膮 do do艂u. Z rany na plecach wyp艂ywa艂a mu krew. W mroku sprawia艂a wra偶enie czarnej.

呕o艂nierz, kt贸ry go ugodzi艂 mieczem, spojrza艂 oboj臋tnie na cia艂o, a potem na bram臋, gdzie w pe艂gaj膮cym 艣wietle pochodni stali zbici w ciasn膮 grupk臋 B艂臋kitni.

Niew艂a艣ciwa kupa g贸wna 鈥 odezwa艂 si臋 lekkim tonem. 鈥 Niewa偶­ne. To nauczka. Nie m贸wi si臋 do 偶o艂nierzy w ten spos贸b. Inaczej kto艣 ginie.

Ty... chod藕 no tu, powiedz to... ty kozolubny... pastuchu! B艂臋kitni! B艂臋kitni! 鈥 Rasic p艂aka艂 bezradnie, wykrzykuj膮c spro艣no艣ci z wykrzy­wion膮 twarz膮.

呕o艂nierz post膮pi艂 ci臋偶ko do przodu.

Nie! 鈥 warkn膮艂 rozkazuj膮co jeden z jego towarzyszy z takim sa­mym p贸艂nocnym akcentem. 鈥 Rozkazy. Nie wewn膮trz. Idziemy.

Rasic wci膮偶 szlocha艂, wo艂a艂 o pomoc i miota艂 wulgarne przekle艅stwa w bezsilnej w艣ciek艂o艣ci. Taras w艂a艣ciwie mia艂 ochot臋 zrobi膰 to samo. Kiedy 偶o艂nierze odwracali si臋, a jeden z nich przest膮pi艂 nad cia艂em zabitego ku­charczyka, us艂ysza艂 kroki. Na dziedzi艅cu pojawi艂y si臋 nowe pochodnie.

O co tu chodzi? Co si臋 sta艂o?

To nadszed艂 Strumosus z bassanidzkim lekarzem i paroma lud藕mi nio­s膮cymi pochodnie.

Przyprowadzili kolejny tuzin naszych 鈥 odezwa艂 si臋 jeden ze stra偶­nik贸w. 鈥 Przynajmniej dw贸ch ci臋偶ko ranionych, prawdopodobnie przez 偶o艂nierzy. I w艂a艣nie...

To Kyros! 鈥 zawo艂a艂 Rasic, chwytaj膮c kuchmistrza za r臋kaw. 鈥 Strumosie, popatrz! W艂a艣nie zabili Kyrosa!

Co? 鈥 Taras zobaczy艂, jak zmienia si臋 wyraz twarzy drobnego ku­charza. 鈥 Wy tam! St贸jcie! 鈥 wrzasn膮艂 i, co zdumiewaj膮ce, 偶o艂nierze od­wr贸cili si臋. 鈥 Przynie艣cie 艣wiat艂o! 鈥 rzuci艂 Strumosus przez rami臋 i wy­szed艂 za bram臋. Taras chwil臋 si臋 waha艂, a potem poszed艂 za nim i zatrzyma艂 si臋 za jego plecami.

Wy parszywe, poronione 艣cierwa! Macie natychmiast poda膰 mi sto­pie艅 i imi臋 waszego dow贸dcy! 鈥 powiedzia艂 kuchmistrz, ledwie kontro­luj膮c w艣ciek艂o艣膰 w g艂osie. 鈥 Gada膰!

Kim jeste艣, by wydawa膰 rozkazy...

M贸wi臋 w imieniu stronnictwa B艂臋kitnych, a wy znajdujecie si臋 w na­szym zau艂ku przy bramie naszego kompleksu, plugawe robaki. Reguluj膮 to od ponad stu lat przepisy. Masz mi poda膰 swoje imi臋 鈥 je艣li to ty jeste艣 parchatym dow贸dc膮 tych pijanych prostak贸w, kt贸rzy przynosz膮 ha艅b臋 na­szej armii.

Za du偶o gadasz, grubasku 鈥 stwierdzi艂 偶o艂nierz, roze艣mia艂 si臋 i od­szed艂, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

Rasic, Taras, rozpoznacie ich? 鈥 Strumosus zesztywnia艂 i zacisn膮艂 pi臋艣ci.

Chyba tak 鈥 odpar艂 Taras. Pami臋ta艂, jak ukl膮k艂, by podnie艣膰 ranne­go, patrz膮c prosto w twarz 偶o艂nierza, kt贸ry pchn膮艂 Kyrosa.

A zatem odpowiedz膮 za to. Zabili dzi艣 geniusza. Parszywe, nie­okrzesane bydlaki.

Taras zobaczy艂, 偶e doktor wysuwa si臋 do przodu.

To co艣 gorszego ni偶 zabicie zwyk艂ego cz艂owieka? Albo stu zwyk艂ych ludzi? 鈥 Bassanida m贸wi艂 niemal szeptem, zdradzaj膮c stopie艅 swego wyczerpania. 鈥 Dlaczego geniusz?

Stawa艂 si臋 kucharzem. Prawdziwym kucharzem 鈥 rzek艂 Strumosus. 鈥 Mistrzem.

Ach. Mistrzem? Jest m艂ody jak na mistrza.

Bassanida spojrza艂 na le偶膮cego Kyrosa.

Nigdy nie widzia艂e艣, by talent, dar ujawnia艂 si臋 w m艂odym wieku? Czy ty sam nie jeste艣 m艂ody, mimo farbowania w艂os贸w i tej idiotycznej laski?

Taras zobaczy艂, 偶e na te s艂owa doktor podni贸s艂 wzrok; w 艣wietle po­chodni i latarni zauwa偶y艂 w jego twarzy obecno艣膰 jakby wspomnienia.

Lekarz nic jednak nie powiedzia艂. Ubranie mia艂 zakrwawione, smuga krwi czerwieni艂a mu si臋 nawet na policzku. Teraz nie wygl膮da艂 m艂odo.

Ten ch艂opiec by艂 moim dziedzictwem 鈥 ci膮gn膮艂 Strumosus. 鈥 Nie mam syn贸w, spadkobierc贸w. On z czasem... przer贸s艂by mnie. Zosta艂by za­pami臋tany.

Lekarz zn贸w si臋 zawaha艂 i jeszcze raz spojrza艂 na cia艂o. Po chwili wes­tchn膮艂.

Jeszcze mo偶e do tego doj艣膰 鈥 mrukn膮艂. 鈥 Kto uzna艂, 偶e on nie 偶yje? Nie prze偶yje pozostawiony na kamieniach, ale Columella powinien umie膰 oczy艣ci膰 i opatrzy膰 ran臋 鈥 widzia艂, jak ja to robi臋. No i potrafi szy膰. Potem...

On 偶yje! 鈥 zawo艂a艂 Rasic i przypad艂 do Kyrosa.

Ostro偶nie! 鈥 ostrzeg艂 doktor. 鈥 Przynie艣cie desk臋 i podnie艣cie go na niej. I cokolwiek zrobicie, nie pozw贸lcie, by ten idiota Ampliarus pu艣ci艂 mu krew. Je艣li to zaproponuje, wyrzu膰cie go z pokoju. Dajcie go Columelli. Gdzie moja eskorta? 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do Strumosa. 鈥 Mog臋 ju偶 wraca膰 do domu. Jestem... nadzwyczaj zm臋czony.

Wspar艂 si臋 na lasce.

Kuchmistrz spojrza艂 na niego.

Jeszcze jeden pacjent. Ten. Prosz臋. Jak ci m贸wi艂em, nie mam syn贸w. S膮dz臋, 偶e on... s膮dz臋, 偶e... Czy ty nie masz dzieci? Czy rozumiesz, co m贸wi臋?

S膮 tu inni lekarze. 呕aden z tych ludzi nie by艂 moim pacjentem. Nie powinienem nawet przychodzi膰 tu dla tego wo藕nicy. Jak ludzie koniecznie chc膮 by膰 g艂upcami...

A zatem s膮 tylko tacy, jakimi uczyni艂 ich b贸g albo Perun i Pani. Doktorze, je艣li ten ch艂opak umrze, to b臋dzie to tryumfem Azala. Zosta艅. Uczy艅 zado艣膰 swej profesji.

Columella...

...leczy nasze konie. Prosz臋 ci臋.

Bassanida patrzy艂 na niego przez d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Obiecano mi eskort臋. Nie tak膮 medycyn臋 uprawiam, nie takie pro­wadz臋 偶ycie.

Nikt z nas nie prowadzi takiego 偶ycia z wyboru 鈥 rzek艂 Strumo­sus g艂osem, jakiego nikt tu u niego nie s艂ysza艂. 鈥 Kto wybiera przemoc w ciemno艣ci?

Zapad艂o milczenie. Twarz Bassanidy nic nie wyra偶a艂a. Strumosus patrzy艂 na niego d艂ugi czas. Kiedy zn贸w si臋 odezwa艂, zrobi艂 to niemal szeptem.

Je艣li podj膮艂e艣 ju偶 decyzj臋, nie b臋dziemy ci臋 oczywi艣cie zatrzymy­wa膰. 呕a艂uj臋 moich niegrzecznych s艂贸w. B艂臋kitni z Sarancjum dzi臋kuj膮 ci za dzisiejsz膮 pomoc. Nie odejdziesz bez wynagrodzenia. 鈥 Obejrza艂 si臋 przez rami臋. 鈥 Dw贸ch z was niech idzie z pochodniami do ulicy. Nie opuszczaj­cie zau艂ka. Wezwijcie ludzi prefekta miejskiego. Na pewno s膮 gdzie艣 w po­bli偶u. Zaprowadz膮 lekarza do domu. Rasic, sprowad藕 tu biegiem czterech ludzi i desk臋 ze sto艂u. Powiedz Columelli, 偶eby si臋 przygotowa艂.

Ludzie rozbiegli si臋 i fryz rozpad艂 si臋. Lekarz odwr贸ci艂 si臋 do wszyst­kich plecami i sta艂, wygl膮daj膮c na ulic臋. Z jego postawy Taras pozna艂, jak bardzo jest znu偶ony. Laska nie wygl膮da艂a na rekwizyt; wygl膮da艂a jak co艣 bardzo potrzebnego. Taras zna艂 to uczucie: koniec dnia wy艣cig贸w, kiedy prosta czynno艣膰 zej艣cia z toru i przej艣cia tunelem do przebieralni wydawa艂a si臋 wymaga膰 wi臋cej si艂, ni偶 ich mia艂.

Te偶 wyjrza艂 na zau艂ek i w tej chwili zobaczy艂 u jego wylotu na ulic臋 oka­za艂膮 lektyk臋, kt贸ra przesun臋艂a mu si臋 przed oczyma jak zjawa, zdumie­waj膮ce w t臋 paskudn膮 noc wspomnienie poz艂acanego wdzi臋ku i pi臋kna. Do wylotu zau艂ka zbli偶yli si臋 dwaj s艂u偶膮cy z pochodniami; lektyk臋 o艣wietli艂 na kr贸tko z艂ocisty blask, a potem znikn臋艂a, kieruj膮c si臋 ku hipodromowi, kom­pleksowi cesarskiemu i Wielkiemu Sanktuarium, szybka jak sen, nierealny obraz, przedmiot z jakiego艣 innego 艣wiata. Taras zamruga艂 i prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Dwaj pos艂a艅cy zacz臋li wo艂a膰 ludzi prefekta miejskiego. Tej nocy na uli­cach by艂o ich pe艂no. Taras zn贸w spojrza艂 na lekarza ze Wschodu i nagle 鈥 zupe艂nie bez sensu 鈥 przypomnia艂a mu si臋 matka we wspomnieniu z dzie­ci艅stwa. Sta艂a w taki sam spos贸b przed kuchennym ogniem, w艂a艣nie zabro­niwszy mu wyj艣膰 do stajni czy hipodromu (gdzie m贸g艂by zobaczy膰 narodzi­ny 藕rebi臋cia, przyuczanie ogiera do uprz臋偶y i rydwanu lub cokolwiek maj膮cego wsp贸lnego z ko艅mi) 鈥 a potem wzi臋艂a g艂臋boki oddech i z mi艂o艣ci膮, pob艂a偶liwo艣ci膮 czy zrozumieniem, kt贸re on sam dopiero zaczyna艂 sobie u艣wiadamia膰, odwr贸ci艂a si臋 do syna i powiedzia艂a: 鈥濪obrze, ale najpierw napij si臋 troch臋 eliksiru, jest ju偶 zimno, i w艂贸偶 gruby p艂aszcz...鈥.

Bassanida wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Odwr贸ci艂 si臋. Stoj膮c w ciemno艣ci, Ta­ras pomy艣la艂 o matce, znajduj膮cej si臋 tak daleko, tak dawno. Lekarz spoj­rza艂 na Strumosa.

Dobrze 鈥 powiedzia艂 cicho. 鈥 Jeszcze jeden pacjent. Bo te偶 jestem g艂upcem. Niech koniecznie po艂o偶膮 go na desce na brzuchu, najpierw lew膮 stron膮 cia艂a.

Tarasowi mocno bi艂o serce. Zobaczy艂, 偶e Strumosus patrzy na lekarza. 艢wiat艂o pochodni by艂o niepewne, chwiejne. Noc rozbrzmiewa艂a teraz roz­maitymi d藕wi臋kami, dochodz膮cymi i z ulicy, i z dziedzi艅ca, sk膮d Rasic sprowadzi艂 pomoc. Zimny wiatr wpycha艂 mi臋dzy dw贸ch m臋偶czyzn dym z pochodni.

Masz syna, prawda? 鈥 rzek艂 Strumosus z Amorii tak cicho, 偶e Taras ledwie go us艂ysza艂.

Po chwili Bassanida odpowiedzia艂:

Mam.

Wtedy za bram臋 wyszli po艣piesznie za Rasikiem ludzie z desk膮 wzi臋t膮 z sali bankietowej. Ostro偶nie u艂o偶yli na niej Kyrosa, tak jak 偶yczy艂 sobie le­karz, i wr贸cili na dziedziniec. Bassanida zatrzyma艂 si臋 przy bramie i prze­st膮pi艂 pr贸g najpierw lew膮 stop膮.

Taras ruszy艂 ostatni, wci膮偶 rozmy艣laj膮c o matce, kt贸ra te偶 ma syna.


* * *

Mia艂a wra偶enie, 偶e du偶膮 cz臋艣膰 偶ycia w mie艣cie nazywanym centrum 艣wiata sp臋dza przy oknach, w pokojach wychodz膮cych na ulice, wygl膮da­j膮c, obserwuj膮c i w艂a艣ciwie nic nie robi膮c. Nie jest to wcale z艂e, pomy艣la艂a Kasja 鈥 to, co robi艂a w zaje藕dzie pocztowym albo w domu (szczeg贸lnie po 艣mierci m臋偶czyzn), wcale jej nie poci膮ga艂o, ale czasami wci膮偶 mia艂a takie dziwne uczucie, 偶e tu, gdzie podobno rozwija si臋 艣wiat, ona jest zaledwie widzem, jakby ca艂e Sarancjum by艂o jakim艣 teatrem czy hipodromem, a ona patrzy艂a na wszystko z g贸ry ze swego miejsca.

Z drugiej strony, czy jest tu jaka艣 aktywna rola do odegrania przez ko­biet臋? Poza tym na pewno nie mo偶na powiedzie膰, 偶e Kasja ma cho膰by naj­mniejsz膮 ch臋膰 do wyj艣cia na ulice. W mie艣cie jest tyle ruchu, tak ma艂o spo­koju, tyle zupe艂nie obcych ludzi. Nic dziwnego, 偶e s膮 tacy pobudzeni 鈥 co mo偶e im tu da膰 poczucie bezpiecze艅stwa albo pewno艣ci? Je偶eli cesarz jest w jaki艣 z艂o偶ony spos贸b ich ojcem, to dlaczego po jego 艣mierci nie mieliby sta膰 si臋 nieobliczalni? Siedz膮c przy swoim oknie, Kasja uzna艂a, 偶e dobrze by艂oby mie膰 dziecko, ca艂y dom dzieci, i to szybko. Rodzina mog艂aby stano­wi膰 jej obron臋 鈥 tak jak ona broni艂aby rodziny 鈥 przed 艣wiatem.

Zrobi艂o si臋 ciemno, gwiazdy 艣wieci艂y na niebie mi臋dzy domami, poni偶ej b艂yska艂y pochodnie, maszerowali i wo艂ali 偶o艂nierze. Za domem na pewno ju偶 wzeszed艂 bia艂y ksi臋偶yc 鈥 nawet w mie艣cie Kasja zna艂a ich fazy. Rozru­chy w艂a艣ciwie ju偶 si臋 sko艅czy艂y. Gospody by艂y zamkni臋te, dziwkom zaka­zano przebywa膰 na ulicach. Zastanawia艂a si臋, dok膮d p贸jd膮 偶ebracy i bezdomni. Zastanawia艂a si臋 te偶, kiedy wr贸ci Carullus. Patrzy艂a na ulic臋; nie za­pali艂a w tym pokoju lamp, wi臋c nie by艂a widoczna z do艂u.

Ba艂a si臋 mniej, ni偶 si臋 spodziewa艂a. To dzi臋ki up艂ywowi czasu. Wy­gl膮da艂o na to, 偶e maj膮c do艣膰 czasu, mo偶na przywykn膮膰 do wielu rzeczy: t艂um贸w, 偶o艂nierzy, zapach贸w i ha艂as贸w, miejskiego chaosu, ca艂kowitej nie­obecno艣ci zieleni i spokoju, chyba 偶e wzi膮膰 pod uwag臋 cisz臋 w kaplicach czasami w ci膮gu dnia, ale Kasja nie lubi艂a kaplic D偶ada.

Wci膮偶 j膮 zdumiewa艂o, 偶e ludzie widz膮 pojawiaj膮ce si臋 noc膮 kule ognia, tocz膮ce si臋 i b艂yskaj膮ce wzd艂u偶 ulic 鈥 dowody istnienia mocy znajdu­j膮cych si臋 ca艂kowicie poza domen膮 d偶adyckiego boga 鈥 i ca艂kowicie je ignoruj膮. Zupe艂nie jakby nie uznawali czego艣, czego nie da si臋 wyja艣ni膰. Wtedy co艣 takiego nie istnia艂o. Ludzie rozmawiali swobodnie o duchach i zjawach; Kasja wiedzia艂a, 偶e bez wzgl臋du na to, co m贸wi膮 duchowni, wie­le os贸b pos艂uguje si臋 poga艅sk膮 magi膮 鈥 lecz nikt nigdy nie m贸wi艂 o ogni­kach pojawiaj膮cych si臋 noc膮 na ulicach.

Kasja obserwowa艂a je i liczy艂a. Wydawa艂o si臋, 偶e jest ich wi臋cej ni偶 zwykle. S艂ucha艂a 偶o艂nierzy ha艂asuj膮cych na dole. Widzia艂a, jak wcze艣niej wchodzili do dom贸w, s艂ysza艂a nocne walenie do drzwi. Zmiana w powie­trzu, zmiana kszta艂tu 艣wiata. Carullus by艂 podekscytowany. Kocha Leontesa, a Leontes ma by膰 nowym cesarzem. Kiedy na chwil臋 wpad艂 do domu tu偶 przed zachodem s艂o艅ca, powiedzia艂, 偶e oznacza to dla nich wiele dobrego. U艣miechn臋艂a si臋 do niego. Uca艂owa艂 j膮 i zn贸w wyszed艂. Szukali kogo艣. Wiedzia艂a, kogo.

To by艂o jaki艣 czas temu. Siedz膮c teraz przy oknie w ciemno艣ci, czeka艂a, patrzy艂a 鈥 i zobaczy艂a co艣 zupe艂nie nieoczekiwanego. Jak przed chwil膮 Ta­ras z B艂臋kitnych, Kasja ujrza艂a z艂ocist膮 lektyk臋 wy艂aniaj膮c膮 si臋 z mroku i pod膮偶aj膮c膮 ich cich膮, ma艂o ucz臋szczan膮 ulic膮. By艂a to jakby wizja, jak te ogniste kule, co艣 ca艂kowicie nie pasuj膮cego do tej nocy.

Oczywi艣cie nie mia艂a poj臋cia, kto mo偶e by膰 w 艣rodku, ale wiedzia艂a, 偶e osoby niesione w lektyce w og贸le nie powinny wychodzi膰 z domu 鈥 i 偶e one te偶 o tym wiedz膮. Nie by艂o 偶adnych biegaczy z pochodniami, jacy zwy­kle towarzyszyli takim lektykom: ktokolwiek znajdowa艂 si臋 w 艣rodku, stara艂 si臋 pozosta膰 niezauwa偶ony. Kasja obserwowa艂a lektyk臋, a偶 tragarze dotarli do ko艅ca ulicy, skr臋cili i znikn臋li jej z oczu.

Rano pomy艣la艂a, 偶e mo偶e zasn臋艂a przy oknie i 偶e przy艣ni艂o jej si臋 co艣, czego wcale nie widzia艂a, co艣 z艂ocistego, przesuwaj膮cego si臋 pod jej oknem w mroku pe艂nym obutych 偶o艂nierzy, przekle艅stw i walenia do drzwi, bo sk膮d mog艂a wiedzie膰 bez 艣wiat艂a, 偶e to by艂o z艂ote?


* * *

Dostojny i o艣wiecony, b艂ogos艂awiony i czcigodny wschodni patriarcha naj艣wi臋tszego D偶ada od s艂o艅ca, Zakarios, tak偶e nie spa艂 o tej samej p贸藕nej godzinie, a poza tym dawa艂o mu si臋 we znaki i cia艂o, i duch.

Pa艂ac Patriarszy znajdowa艂 si臋 poza kompleksem cesarskim, tu偶 za tere­nem Wielkiego Sanktuarium 鈥 zar贸wno starego, kt贸re sp艂on臋艂o, jak i tego o wiele wi臋kszego, kt贸re wyros艂o na jego miejscu. Saranios Wielki, kt贸ry za艂o偶y艂 to miasto, uzna艂 za rzecz u偶yteczn膮, by duchowni i urz臋dnicy pa艂a­cowi byli postrzegani jako oddzielne cia艂a.

P贸藕niej niekt贸rzy nie zgadzali si臋 z tym pogl膮dem, chc膮c mie膰 wi臋kszy wp艂yw na patriarch贸w, lecz Waleriusz II do nich nie nale偶a艂. Zakarios w艂a艣nie wr贸ci艂 z Sali Porfirowej Pa艂acu Atteni艅skiego, gdzie cia艂o cesarza le偶a艂o wystawione na widok publiczny, i zastanawia艂 si臋 nad tymi sprawa­mi. Rozmy艣la艂 te偶 o Waleriuszu i w gruncie rzeczy by艂 w 偶a艂obie.

S臋k w tym, 偶e tak naprawd臋 nie zobaczy艂 cia艂a. Wygl膮da艂o na to, 偶e wi­dzieli je tylko niekt贸rzy gwardzi艣ci i kanclerz, a potem Gezjusz kaza艂 je okry膰 鈥 zosta艂o ca艂kowicie owini臋te w purpurowy p艂aszcz 鈥 i nikt ju偶 go nie ogl膮da艂.

Zosta艂 spalony. Przez saranty艅ski ogie艅.

Rozmy艣lanie o tym sprawia艂o Zakariosowi b贸l. 呕adna doza wiary, poli­tycznego obycia czy ich mieszaniny nie mog艂a mu pom贸c w 艂atwym pora­dzeniu sobie z obrazem Waleriusza jako poczernia艂ego, stopionego cia艂a. To by艂o straszne. 呕o艂膮dek buntowa艂 mu si臋 na sam膮 my艣l o nim.

Po wypowiedzeniu 艣wi臋tych S艂贸w Przej艣cia w Sali Porfirowej uda艂 si臋 鈥 co by艂o konieczne i w艂a艣ciwe 鈥 do srebrnych drzwi Sali Audiencyjnej tego samego pa艂acu. Tam przeprowadzi艂 r贸wnie 艣wi臋ty Obrz臋d Namaszcze­nia Leontesa, obwo艂anego cesarzem Sarancjum z wyra藕nej woli senatu.

Leontes, cz艂owiek g艂臋boko pobo偶ny, jakiego m贸g艂 sobie 偶yczy膰 na Z艂o­tym Tronie ka偶dy patriarcha, ukl膮k艂 i wypowiada艂 w艂a艣ciwe s艂owa bez pod­powiedzi i z g艂臋bok膮 emocj膮 w g艂osie. Jego 偶ona, Styliane, sta艂a nieopodal z twarz膮 pozbawion膮 wyrazu. Byli przy tym obecni wszyscy g艂贸wni urz臋d­nicy dworu, chocia偶 Zakarios zauwa偶y艂, 偶e Gezjusz, wiekowy kanclerz (鈥濲est starszy nawet ode mnie鈥, pomy艣la艂 patriarcha) te偶 sta艂 nieco z boku, przy drzwiach. Patriarcha piastowa艂 swoje stanowisko na tyle d艂ugo, by wiedzie膰, 偶e w najbli偶szych dniach, jeszcze podczas trwania obrz臋d贸w 偶a艂obnych, w kompleksie cesarskim zajd膮 szybkie zmiany w艂adzy.

Po namaszczeniu nowy cesarz poinformowa艂 swego patriarch臋, 偶e naza­jutrz w hipodromie ma si臋 odby膰 publiczna koronacja m臋偶a i 偶ony. Zaka­rios otrzyma艂 szczere zaproszenie do kathisma na t臋 uroczysto艣膰. W takich czasach, mrukn膮艂 Leontes, pokazanie ludziom, 偶e 艣wi臋te sanktuaria i dw贸r tworz膮 jedno艣膰, jest szczeg贸lnie wa偶ne. By艂o to sformu艂owane jak pro艣ba, lecz tak naprawd臋 ni膮 nie by艂o. M贸wi膮c to, Leontes po raz pierwszy siedzia艂 na tronie, wysoki, z艂ocisty i powa偶ny. Patriarcha sk艂oni艂 g艂ow臋 na znak zgody. Styliane Daleina, maj膮ca wkr贸tce zosta膰 cesarzow膮 Sarancjum, za­szczyci艂a go przelotnym u艣miechem, pierwszym tej nocy. Wygl膮da艂a jak jej zmar艂y ojciec. Zakarios zawsze tak my艣la艂.

Osobisty doradca patriarchy, Maximius, da艂 mu do zrozumienia, 偶e za tym blu藕nierczym i nikczemnym czynem sta艂 brat Styliane, wygnany Lecanus, oraz tak偶e wygnany Lysippus 鈥 cz艂owiek, kt贸rego duchowni miasta nienawidzili i bali si臋.

Maximius przyni贸s艂 wiadomo艣膰, 偶e obaj nie 偶yj膮. Leontes, pot臋偶ny wo­jownik, osobi艣cie zabi艂 ohydnego Calizjanina. Zakarios pomy艣la艂, 偶e Maximius by艂 tego wieczoru bardzo zadowolony i nawet nie stara艂 si臋 tego ukry膰. Mimo p贸藕nej pory doradca wci膮偶 mu towarzyszy艂. Maximius sta艂 na balko­nie, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na Miasto. Naprzeciwko wznosi艂a si臋 kopu艂a nowego Wielkiego Sanktuarium. Sanktuarium Waleriusza. Jego wielkie, ambitne marzenie. Jedno z nich.

Leontes powiedzia艂, 偶e cesarz zostanie pochowany w艂a艣nie tu: by艂o sto­sowne, by spocz膮艂 w sanktuarium jako pierwszy. 呕a艂 stratega wydawa艂 si臋 prawdziwy; Zakarios wiedzia艂, 偶e taka jest jego pobo偶no艣膰. Nowy cesarz mia艂 w艂asne pogl膮dy na pewne kontrowersyjne kwestie 艣wi臋tej wiary. Zaka­rios wiedzia艂, 偶e cz臋艣ciowo dlatego Maximius jest taki zadowolony i 偶e on powinien czu膰 to samo. Tak nie by艂o. Cz艂owiek, kt贸rego wielce szanowa艂, nie 偶y艂, a Zakarios czu艂 si臋 za stary na walk臋, kt贸ra mog艂a si臋 teraz zacz膮膰 w sanktuariach i kaplicach mimo wsparcia kompleksu cesarskiego.

Patriarcha poczu艂 艣ciskanie w 偶o艂膮dku i skrzywi艂 si臋. Wsta艂 i wyszed艂 na balkon, poprawiaj膮c nauszniki czapeczki. Maximius spojrza艂 na niego i u艣miechn膮艂 si臋.

Ulice s膮 ju偶 spokojne, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, D偶adowi niech b臋d膮 dzi臋ki. Widzia艂em tylko 偶o艂nierzy i stra偶 prefekta miejskiego. Musimy by膰 po wieczno艣膰 wdzi臋czni bogu, 偶e w tych niebezpiecznych czasach uzna艂 za stosowne zaopiekowa膰 si臋 nami.

Chcia艂bym, 偶eby zaj膮艂 si臋 moim 偶o艂膮dkiem 鈥 burkn膮艂 Zakarios.

Maximius zrobi艂 wsp贸艂czuj膮c膮 min臋.

Czy miseczka zio艂owej...

Tak 鈥 odpar艂 Zakarios. 鈥 Mog艂aby pom贸c.

To by艂o niedorzeczne, ale tej nocy jego doradca go z艂o艣ci艂. Maximius by艂 zbyt radosny. Cesarz nie 偶y艂, zamordowany. W ci膮gu tych lat Waleriusz wiele razy pokazywa艂 Maximiusowi, gdzie jest jego miejsce. Zakarios po­winien robi膰 to cz臋艣ciej.

Wyraz twarzy duchownego niczego teraz nie zdradza艂. Maximius nie za­reagowa艂 na bezpo艣rednio艣膰 patriarchy 鈥 by艂 w tym dobry. By艂 dobry w wielu rzeczach. Zakarios cz臋sto 偶a艂owa艂, 偶e tak bardzo potrzebuje tego cz艂owieka. Teraz Maximius sk艂oni艂 si臋 i wszed艂 do pokoju, by wezwa膰 s艂u偶膮cego i kaza膰 mu przygotowa膰 nap贸j.

Zakarios sta艂 samotnie przy kamiennej balustradzie wysoko po艂o偶nego balkonu. Dr偶a艂 lekko, bo noc by艂a ch艂odna, a on zrobi艂 si臋 wra偶liwy na zi膮b, ale powietrze by艂o zarazem o偶ywcze, pokrzepiaj膮ce. Uzna艂 to nagle za przy­pomnienie, 偶e cho膰 inni s膮 martwi, to on sam dzi臋ki mi艂osierdziu D偶ada jeszcze 偶yje. Wci膮偶 tu jest, by s艂u偶y膰, czu膰 podmuch wiatru na twarzy, wi­dzie膰 chwa艂臋 kopu艂y wznosz膮c膮 si臋 przed nim ku gwiazdom i 鈥 w艂a艣nie te­raz 鈥 bia艂emu ksi臋偶ycowi na wschodzie.

Spojrza艂 w d贸艂. Zobaczy艂 co艣 jeszcze.

Na ciemn膮, pust膮 ulic臋 wychyn臋艂a z w膮skiego zau艂ka lektyka. Porusza艂a si臋 szybko, nie towarzyszyli jej biegacze ze 艣wiat艂em; zatrzyma艂a si臋 przy jednych z niewielkich drzwi na ty艂ach sanktuarium. By艂y one oczywi艣cie zawsze zaryglowane. Budowniczowie nie sko艅czyli jeszcze dzie艂a, podob­nie jak dekoratorzy. Wewn膮trz znajdowa艂y si臋 rusztowania, sprz臋t, mate­ria艂y dekoracyjne, niekt贸re niebezpieczne, inne kosztowne. Nikomu nie wolno by艂o wchodzi膰 do sanktuarium bez powodu, a ju偶 na pewno nie noc膮.

Z dziwnym, nieoczekiwanym uczuciem Zakarios patrzy艂, jak rozsuwaj膮 si臋 zas艂ony i z lektyki wysiadaj膮 dwie osoby otulone p艂aszczami. Nie by艂o 艣wiat艂a i patriarcha nie widzia艂 偶adnych szczeg贸艂贸w, tylko ciemne postacie w ciemno艣ci.

Jedna z nich podesz艂a do zamkni臋tych drzwi.

Po chwili drzwi otworzy艂y si臋. Klucz? Zakarios nic nie widzia艂. Postacie wesz艂y do 艣rodka. Drzwi zamkn臋艂y si臋. Tragarze nie czekali, tylko odnie艣li lek­tyk臋 t膮 sam膮 drog膮 kt贸r膮 przyszli, i w chwil臋 potem ulica zn贸w by艂a pusta. Jakby nic si臋 na niej nigdy nie pojawi艂o, a ca艂e kr贸tkie, zagadkowe zdarzenie by艂o jakim艣 z艂udzeniem pod kopu艂膮 o艣wietlon膮 blaskiem gwiazd i ksi臋偶yca.

Nap贸j ju偶 si臋 robi, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 鈥 powiedzia艂 z o偶ywie­niem Maximius, wracaj膮c na balkon. 鈥 Modl臋 si臋, by przyni贸s艂 ci ulg臋.

Zakarios, kt贸ry patrzy艂 w zamy艣leniu w d贸艂, nie odpowiedzia艂.

Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂 Maximius, podchodz膮c bli偶ej.

Nic 鈥 odpar艂 wschodni patriarcha. 鈥 Nic tam nie ma.

Nie bardzo wiedzia艂, dlaczego to powiedzia艂, ale to przecie偶 by艂a prawda.

W艂a艣nie wtedy na tym samym rogu, za kt贸rym znikn臋艂a lektyka, spo­strzeg艂 jeden z saranty艅skich ulotnych ognik贸w. On te偶 po chwili znikn膮艂. Zawsze znika艂y.


* * *

Przekr臋ci艂 dwa klucze w dw贸ch zamkach, otworzy艂 ma艂e d臋bowe drzwi i przepu艣ci艂 kobiet臋. Wszed艂 do sanktuarium za ni膮, szybko zamkn膮艂 i zaryglowa艂 drzwi. Nawyk, rutyna, rzeczy robione ka偶dego zwyk艂ego dnia. Prze­kr臋canie klucza, otwieranie lub zamykanie drzwi, wchodzenie do miejsca, gdzie si臋 pracuje, rozgl膮danie si臋, podnoszenie wzroku.

R臋ce mu si臋 trz臋s艂y. Dotarli tak daleko.

Nie wierzy艂, 偶e im si臋 uda. Nie przy takiej atmosferze w Mie艣cie.

Stoj膮c pod ma艂ymi arkadami pod jedn膮 z p贸艂kopu艂 umieszczonych za t膮 ogromn膮, jedyn膮 kopu艂膮 ofiarowan膮 艣wiatu przez Artibasa, Gisel z Ant贸w odrzuci艂a kaptur p艂aszcza.

Nie! 鈥 rzek艂 ostro Crispin. 鈥 W艂贸偶 go z powrotem!

Z艂ociste w艂osy, ozdobione klejnotami. B艂臋kitne oczy l艣ni膮ce jak drogie kamienie, roz艣wietlone w zawsze o艣wietlonym sanktuarium. Wsz臋dzie lam­py: na 艣cianach, zwieszaj膮ce si臋 na 艂a艅cuchach z sufitu i ze wszystkich kopu艂, 艣wiece p艂on膮ce przy bocznych o艂tarzach, mimo 偶e odbudowane sanktu­arium Waleriusza nie zosta艂o jeszcze otwarte czy po艣wi臋cone.

Przez chwil臋 na niego patrzy艂a, a potem, o dziwo, pos艂ucha艂a go. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e odezwa艂 si臋 tonem nie znosz膮cym sprzeciwu, lecz zrobi艂 to ze strachu, nie z arogancji. Zastanawia艂 si臋, co si臋 sta艂o z jego gniewem; wygl膮da艂o na to, 偶e tego dnia gdzie艣 go zgubi艂, pozby艂 si臋 go tak, jak Alixana pozby艂a si臋 p艂aszcza na wyspie.

Boki kaptura zn贸w ocieni艂y rysy Gisel, ukrywaj膮c niemal przera偶aj膮cy blask, kt贸ry bi艂 od niej tej nocy, jakby kobieta, kt贸ra wesz艂a z Crispinem do sanktuarium, sama by艂a 艣wiat艂em.

W lektyce mia艂 艣wiadomo艣膰 po偶膮dania, zakazanego i niemo偶liwego jak lot 艣miertelnika lub ogie艅 przed pojawieniem si臋 daru Heladika: by艂o to po­budzenie ca艂kowicie irracjonalne i r贸wnie wyra藕ne. Siedz膮c obok niej, 艣wia­domy jej cia艂a, jej obecno艣ci, przypomnia艂 sobie, jak Gisel przysz艂a do nie­go wkr贸tce po swoim przybyciu do Miasta, jak wspi臋艂a si臋 na rusztowanie, gdzie sta艂 samotnie, i zmusi艂a go do uca艂owania jej d艂oni na oczach wszyst­kich, kt贸rzy z otwartymi ustami obserwowali z do艂u t臋 scen臋. Stworzy艂a mu w ten spos贸b pow贸d do odwiedzin, fa艂szywy jak przetopione monety: sa­motna kobieta bez doradc贸w, sprzymierze艅c贸w czy kogokolwiek, komu mog艂aby zaufa膰, uwik艂ana w gr臋 pa艅stw, w kt贸rej stawki by艂y najwy偶sze z mo偶liwych.

Crispin zrozumia艂, 偶e Gisel z Ant贸w nie pr贸bowa艂a chroni膰 swojej repu­tacji. Potrafi艂 j膮 za to szanowa膰, nawet przy jednoczesnej 艣wiadomo艣ci, 偶e jest traktowany jak zabawka, wykorzystywany. Pami臋ta艂 d艂o艅 zatrzymuj膮c膮 si臋 na jego w艂osach tej pierwszej nocy w jej pa艂acu. By艂a kr贸low膮, wyko­rzystuj膮c膮 艣rodki. On by艂 jej narz臋dziem, poddanym, kt贸remu w razie po­trzeby wydaje si臋 precyzyjne rozkazy.

Wygl膮da艂o na to, 偶e teraz jest potrzebny.

Musisz zaprowadzi膰 nas do kompleksu cesarskiego. Jeszcze tej nocy鈥.

Nocy, podczas kt贸rej ulice rozbrzmiewaj膮 krokami 偶o艂nierzy szuka­j膮cych zaginionej cesarzowej. Nocy po dniu morderstwa i wybuchu zamie­szek. Kiedy kompleks cesarski b臋dzie rozgor膮czkowany i szale艅czo napi臋­ty: jeden cesarz martwy, drugi maj膮cy by膰 wkr贸tce obwo艂any. Inwazja z P贸艂nocy w dniu, kiedy mia艂a by膰 og艂oszona wojna w Bachiarze.

S艂owa Gisel wydawa艂y si臋 tak nieprawdopodobne, 偶e wys艂ucha艂 ich, prawie ich nie s艂ysz膮c. Nie powiedzia艂 jej jednak tego, co tak cz臋sto m贸wi艂 sobie i innym: Jestem tylko rzemie艣lnikiem.

Po tym, co si臋 wydarzy艂o tego ranka, by艂oby to k艂amstwem. Nieodwo­艂alnie zszed艂 ze swego rusztowania, zosta艂 z niego sprowadzony ju偶 jaki艣 czas temu. I oto tej nocy 艣mierci i zmiany kr贸lowa Ant贸w, zapomniana przez wszystkich jak niewa偶ny go艣膰 na uczcie, poprosi艂a, by j膮 zaprowadzi膰 do pa艂ac贸w.

Podr贸偶 przez prawie ca艂e Miasto, w ciemno艣ci, w poz艂acanej, wy艣cielo­nej poduszkami, pachn膮cej perfumami lektyce, gdzie dwie osoby mog艂y wygodnie spoczywa膰 na jej przeciwnych kra艅cach, lecz niepokoj膮co blisko siebie, kobieta roz艣wietlona celem, m臋偶czyzna 艣wiadom w艂asnego strachu, lecz pami臋taj膮cy 鈥 z doz膮 ironii przemawiaj膮c膮 do jego natury 鈥 偶e przed nieca艂ym rokiem wcale nie chcia艂 偶y膰, 偶e wola艂 raczej szuka膰 艣mierci.

艁atwo j膮 znale藕膰 tej nocy, pomy艣la艂 w lektyce. Poda艂 tragarzom drog臋 i zakaza艂 im bra膰 pochodni. Pos艂uchali go, tak jak jego terminatorzy. Nie by艂o to jednak to samo: jego sztuk膮 by艂o uk艂adanie mozaik na 艣cianach, kopu艂ach albo sufitach, co艣, co dotyczy艂o 艣wiata, lecz by艂o od niego ode­rwane. Ta sytuacja taka nie by艂a.

Przemierzyli miasto szybko, niemal w ciszy, trzymaj膮c si臋 cieni, zatrzy­muj膮c si臋 na odg艂os obutych krok贸w lub na widok pochodni, pokonuj膮c pla­ce okr臋偶n膮 drog膮, pod zadaszonymi kolumnadami. Raz, kiedy czterech uzbrojonych je藕d藕c贸w przegalopowa艂o przez Forum Mezarosa, zatrzymali si臋 w wej艣ciu do jakiej艣 kaplicy. Crispin odci膮gn膮艂 zas艂on臋, by popatrze膰, a potem robi艂 to co pewien czas, wygl膮daj膮c na gwiazdy, zabarykadowane drzwi i okna warsztat贸w. Widzia艂 rozb艂yskuj膮ce i znikaj膮ce dziwne ognie Sarancjum 鈥 by艂a to w r贸wnym stopniu podr贸偶 przez o艣wietlony gwiazda­mi po艂艣wiat, jak przez 艣wiat; mia艂 poczucie, 偶e podr贸偶uj膮 bez ko艅ca przez nocne miasto, 偶e samo Sarancjum zosta艂o w jaki艣 spos贸b wyniesione poza czas. Zastanawia艂 si臋, czy kto艣 ich w og贸le widzi w ciemno艣ci, czy naprawd臋 w niej istniej膮.

Gisel przez ca艂y czas milcza艂a i prawie si臋 nie porusza艂a, nawet nie wygl膮da艂a na zewn膮trz, kiedy Crispin odsuwa艂 zas艂on臋, co jeszcze pot臋go­wa艂o wra偶enie niesamowito艣ci. By艂a spi臋ta, przygotowana, czeka艂a. W lekty­ce pachnia艂o drewnem sanda艂owym i czym艣 nie znanym Crispinowi. Przywo­dzi艂o na my艣l ko艣膰 s艂oniow膮, tak jak wszystko przypomina艂o mu kolory. Jedn膮 stop臋 opar艂a o jego udo. By艂 niemal pewien, 偶e nie zdaje sobie z tego sprawy.

W ko艅cu przybyli pod drzwi na ty艂ach Wielkiego Sanktuarium i Crispin uruchomi艂 鈥 powr贸t do czasu z zamkni臋tego 艣wiata lektyki 鈥 nast臋pn膮 cz臋艣膰 tego, co chyba powinno si臋 nazywa膰 planem, cho膰 w rzeczywisto艣ci raczej nim nie by艂o.

Niekt贸re zagadki s膮 trudne do rozwi膮zania nawet dla tych, kt贸rzy si臋 nimi zajmuj膮. Niekt贸re mog膮 zniszczy膰 cz艂owieka usi艂uj膮cego je rozwik艂a膰, jak te skomplikowane pude艂ka podobno wymy艣lane przez Ispahan, z kt贸­rych, je艣li obr贸ci膰 je w niew艂a艣ciw膮 stron臋, wyskakuj膮 ostrza zabijaj膮ce 艂ub kalecz膮ce nieostro偶nych.

Gisel z Ant贸w poda艂a mu w艂a艣nie takie pude艂ko. Albo, patrz膮c na to z innej strony, ujmuj膮c pude艂ko nieco inaczej, tej nocy ona sama nim by艂a.

Crispin wzi膮艂 g艂臋boki oddech i u艣wiadomi艂 sobie, 偶e kobiety nie ma obok niego. Gisel zatrzyma艂a si臋, zosta艂a w tyle, i patrzy艂a w g贸r臋. Odwr贸ci艂 si臋 i pod膮偶y艂 za jej wzrokiem do kopu艂y, kt贸r膮 stworzy艂 Artibasos i kt贸r膮 Waleriusz da艂 jemu 鈥 Caiusowi Crispusowi, wdowcowi, jedynemu synowi murarza Horiusza Crispusa z Vareny.

Lampy jasno p艂on臋艂y, zawieszone na srebrnych i spi偶owych 艂a艅cuchach oraz umieszczone w uchwytach przy wszystkich oknach. Blask wscho­dz膮cego bia艂ego ksi臋偶yca pada艂 jak b艂ogos艂awie艅stwo 艣wiat艂a na dzie艂o, kt贸rego Crispin dokona艂 w tym miejscu, w Sarancjum, dok膮d przy偶eglowa艂.

B臋dzie pami臋ta艂, zawsze b臋dzie pami臋ta艂, 偶e w noc, kiedy sama p艂on臋艂a niez艂omnym zamiarem niczym promie艅 s艂o艅ca skupiony przez szk艂o na jed­nym miejscu, kr贸lowa Ant贸w stan臋艂a pod jego mozaikami na kopule i popa­trzy艂a na nie przy 艣wietle lamp i ksi臋偶yca.

W ko艅cu powiedzia艂a:

Pami臋tam, 偶e skar偶y艂e艣 mi si臋 na nieodpowiednie materia艂y w kapli­cy mego ojca. Teraz rozumiem.

Milcza艂. Pochyli艂 g艂ow臋. Zn贸w podnios艂a wzrok na jego wizerunek D偶ada nad Miastem, na jego lasy i pola (w jednym miejscu zielone wiosn膮, w innym czerwone, z艂ote i brunatne jak jesie艅), na jego zubira na skraju ciemnego lasu, na jego morza i 偶aglowce, na jego ludzi (teraz by艂a tam ju偶 Ilandra, a tego ranka mia艂 zacz膮膰 dziewczynki, przesiewaj膮c pami臋膰 i mi艂o艣膰 przez rzemios艂o i sztuk臋), na jego lataj膮ce i p艂ywaj膮ce stworzenia, zwierz臋ta bieg­n膮ce i czujne, i na miejsce (jeszcze nie gotowe, jeszcze nie), gdzie zachod­nie s艂o艅ce p艂on膮ce nad zrujnowanym Rhodias b臋dzie zakazan膮 pochodni膮 spadaj膮cego Heladika: na jego 偶ycie, na ca艂e 偶ycie pod bogiem, na 艣wiecie, o ile potrafi艂 je przedstawi膰, sam b臋d膮c 艣miertelnikiem, uwik艂anym w swoje ograniczenia.

Wiele ju偶 zosta艂o zrobione, przy reszcie pomog膮 inni 鈥 Pardos, Silano i Sosio, terminatorzy i pracuj膮cy w艣r贸d nich Vargos 鈥 uk艂adaj膮c mozaiki pod kierunkiem Crispina na 艣cianach i p贸艂kopulach. Lecz kszta艂t ca艂o艣ci by艂o ju偶 wida膰 i Gisel zatrzyma艂a si臋, i popatrzy艂a.

Kiedy zn贸w zwr贸ci艂a na niego spojrzenie, zobaczy艂, 偶e chyba chce co艣 powiedzie膰, ale milcza艂a. Jej twarz mia艂a zupe艂nie nieoczekiwany wyraz i w d艂ugi czas potem Crispin uzna艂, 偶e chyba zrozumia艂 to, co prawie powie­dzia艂a.


Crispin! Na 艣wi臋tego D偶ada, nic ci nie jest. Bali艣my si臋...

Uni贸s艂 r臋k臋 gestem w tym miejscu w艂adczym jak u cesarza i szybkim z niepokoju. Pardos, kt贸ry w艂a艣nie do niego podbiega艂, stan膮艂 jak wryty i zamilk艂. Za nim sta艂 Vargos. Crispin poczu艂 ulg臋: najwyra藕niej postanowi­li zosta膰 tu ca艂y dzie艅 i noc, s膮 bezpieczni. By艂 pewien, 偶e jest tu te偶 gdzie艣 Artibasos.

Nie widzieli艣cie mnie 鈥 mrukn膮艂. 鈥 艢picie. Id藕cie ju偶. 艢pijcie. Je­艣li gdzie艣 tu si臋 pl膮cze Artibasos, powiedzcie mu to samo. Nikt mnie nie wi­dzia艂. 鈥 Obaj patrzyli na zakapturzon膮 posta膰 obok niego. 鈥 Ani nikogo innego 鈥 doda艂. Mia艂 g艂臋bok膮 nadziej臋, 偶e jest nierozpoznawalna.

Pardos otworzy艂 i zamkn膮艂 usta.

Id藕cie 鈥 powt贸rzy艂 Crispin. 鈥 Je艣li b臋d臋 mia艂 okazj臋 p贸藕niej wam to wyja艣ni膰, to wyja艣ni臋.

Vargos podszed艂 cicho do Pardosa: by艂 to cz艂owiek krzepki, odpowie­dzialny, spokojny, z kt贸rym Crispin widzia艂 zubira. To on wyprowadzi艂 ich z Drzewielasu w Dniu Zmar艂ych.

Nie mo偶emy ci s艂u偶y膰 偶adn膮 pomoc膮? 鈥 zapyta艂 teraz cicho. 鈥 W czymkolwiek, co robisz?

Crispin zda艂 sobie spraw臋, 偶e bardzo by tego chcia艂, ale potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie teraz. Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣cie bezpieczni. 鈥 Zawaha艂 si臋. 鈥 M贸dl­cie si臋 za mnie. 鈥 Nigdy przedtem nie m贸wi艂 czego艣 takiego. U艣miechn膮艂 si臋 lekko. 鈥 Mimo 偶e mnie nie widzieli艣cie.

呕aden z nich si臋 nie u艣miechn膮艂. Vargos poruszy艂 si臋 pierwszy, ujmuj膮c Pardosa za 艂okie膰 i odprowadzaj膮c go w cienie sanktuarium.

Gisel spojrza艂a bez s艂owa na Crispina. Poprowadzi艂 j膮 po marmurowej posadzce przez rozleg艂膮 przestrze艅 pod kopu艂膮 do kru偶gank贸w po drugiej stronie, a potem do niskich drzwi umieszczonych w murze. Tam g艂臋boko odetchn膮艂 i zastuka艂 鈥 cztery razy szybko, dwa razy wolno 鈥 i po chwili zrobi艂 to jeszcze raz, pami臋taj膮c, wci膮偶 pami臋taj膮c.

Nasta艂a cisza, czas oczekiwania d艂ugi jak noc. Crispin spojrza艂 na g膮szcz 艣wiec przy o艂tarzu z prawej strony, pomy艣la艂 o modlitwie. Gisel sta艂a nieru­chomo obok niego. Je艣li to si臋 nie uda, nie mia艂 w rezerwie nic innego.

Wtedy us艂ysza艂 zgrzyt zamka. Niskie drzwi z jedynego planu, jaki potra­fi艂 wymy艣li膰, stan臋艂y przed nimi otworem. Zobaczy艂 odzianego w biel du­chownego, kt贸ry je otworzy艂, jednego z Bezsennych, stoj膮cego w kr贸tkim kamiennym tunelu wydr膮偶onym za o艂tarzem kapliczki wbudowanej w mur kompleksu cesarskiego, pozna艂 go i z ca艂ego serca podzi臋kowa艂 bogu, pa­mi臋taj膮c jednocze艣nie ten pierwszy raz, kiedy przeszed艂 te drzwi z Waleriuszem, kt贸ry teraz nie 偶y艂.

Duchowny te偶 go pozna艂. Tak stuka艂 do drzwi cesarz, a potem nauczeni przez niego Artibasos i Crispin. Pracuj膮c w 艣wietle lamp, otwierali je Waleriuszowi w niejedn膮 zimow膮 noc, kiedy po sko艅czonym dniu pracy przy­chodzi艂 popatrze膰 na ich dzie艂o. Robi艂 to o wiele p贸藕niej w nocy. Nazywano go Cesarzem Nocy; podobno nigdy nie spa艂.

Duchowny wydawa艂 si臋 na szcz臋艣cie nieporuszony, tylko bez s艂owa uni贸s艂 brwi.

Przyszed艂em z kim艣, kto pragnie razem ze mn膮 odda膰 ostatni ho艂d cesarzowi 鈥 rzek艂 Crispin. 鈥 Chcieliby艣my pomodli膰 si臋 przy jego ciele, a potem tutaj, razem z tob膮.

Jest w Sali Porfirowej 鈥 odpar艂 Bezsenny. 鈥 To straszny czas.

Owszem 鈥 zgodzi艂 si臋 Crispin z przekonaniem.

Duchowny nie zrobi艂 im przej艣cia.

Dlaczego twoja towarzyszka ma na g艂owie kaptur? 鈥 zapyta艂.

呕eby zwykli ludzie jej nie widzieli 鈥 mrukn膮艂 Crispin. 鈥 By艂oby to niestosowne.

Dlaczego?

Oznacza艂o to, 偶e nic nie da si臋 zrobi膰. Jeszcze kiedy Crispin si臋 do niej odwraca艂, Gisel zdj臋艂a kaptur. Duchowny trzyma艂 w r臋ku latarni臋. 艢wiat艂o pad艂o na twarz kr贸lowej, na jej z艂ociste w艂osy.

Jestem kr贸low膮 Ant贸w 鈥 mrukn臋艂a. By艂a napi臋ta jak ci臋ciwa 艂uku. Crispin mia艂 wra偶enie, 偶e gdyby j膮 dotkn膮膰, zawibrowa艂aby. 鈥 Czy chcia艂­by艣, zacny cz艂owieku, by kobieta chodzi艂a dzisiejszej nocy po ulicach?

Duchowny by艂 wyra藕nie oszo艂omiony 鈥 patrz膮c na kr贸low膮, Crispin doskonale rozumia艂 dlaczego 鈥 potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wyj膮ka艂:

Nie, oczywi艣cie... 偶e nie, nie! To niebezpieczne. Straszny czas!

Sprowadzi艂 mnie tu cesarz Waleriusz. Uratowa艂 mi 偶ycie. Jak by膰 mo偶e wiesz, zamierza艂 odda膰 mi m贸j tron. Czy偶 nie jest stosowne w oczach D偶ada, bym si臋 z nim po偶egna艂a? Nie zaznam spokoju, je艣li tego nie zrobi臋.

Drobny duchowny w bia艂ej szacie cofn膮艂 si臋 przed kr贸low膮, sk艂oni艂 i od­sun膮艂 na bok.

Zaiste, jest to stosowne, pani moja. Niech D偶ad ze艣le tobie i jemu 艣wiat艂o 鈥 rzek艂 z wielk膮 godno艣ci膮.

Nam wszystkim 鈥 powiedzia艂a Gisel i ruszy艂a do przodu, wyprzedzaj膮c teraz Crispina; schyli艂a si臋 w nisko sklepionym kamiennym tunelu, a potem wysz艂a przez kapliczk臋 na teren kompleksu cesarskiego.

Dotarli na miejsce.


Kiedy Crispin by艂 m艂ody i uczy艂 si臋 swego rzemios艂a, Martinian cz臋sto wyg艂asza艂 wyk艂ady na temat zalet bezpo艣rednio艣ci i unikania zbytniej sub­telno艣ci. Przez d艂ugie lata Crispin to samo powtarza艂 r贸偶nym terminatorom. 鈥濳iedy do rze藕biarza przychodzi bohater wojenny i prosi o rze藕b臋 na w艂as­n膮 cze艣膰, by艂oby rzecz膮 niewyobra偶alnie g艂upi膮 nie zrobi膰 tego, co oczywi­ste. Wsadzi膰 go na konia, da膰 mu he艂m i miecz鈥. Po tych s艂owach Martinian zwyk艂 robi膰 przerw臋. Tak samo post臋powa艂 Crispin, a potem ci膮gn膮艂: 鈥濼o mo偶e si臋 wydawa膰 wymuszone, ale musicie zada膰 sobie pytanie, jaki jest cel tego zam贸wienia. Czy cokolwiek zostanie osi膮gni臋te, je偶eli klient nie poczuje si臋 uhonorowany dzie艂em maj膮cym go uhonorowa膰?鈥.

Subtelne koncepcje, wspania艂e innowacje wi膮za艂y si臋 z ryzykiem... cza­sami niweczy艂o ono wszelkie starania. O to w艂a艣nie chodzi艂o.

Crispin wyprowadzi艂 kr贸low膮 z kaplicy z powrotem w noc i nie poprosi艂, by zn贸w naci膮gn臋艂a kaptur na g艂ow臋. Nie pr贸bowali si臋 ukrywa膰. Szli po za­dbanych 艣cie偶kach, szuraj膮c nogami po 偶wirze, mijali pos膮gi cesarzy i 偶o艂nie­rzy (odpowiednio przedstawionych) w ogrodach o艣wietlonych 艣wiat艂em gwiazd i ksi臋偶yca, nie widz膮c nikogo po drodze i przez nikogo nie niepokojeni.

Mieszkaj膮cy tu ludzie s膮dzili, 偶e niebezpiecze艅stwa, kt贸rych mog膮 si臋 obawia膰, znajduj膮 si臋 za Spi偶owymi Wrotami, w labiryncie Miasta.

Min臋li fontann臋, na pocz膮tku wiosny jeszcze nieczynn膮, potem d艂ugi por­tyk gildii jedwabniczej, a potem, maj膮c w uszach szum morza, Crispin popro­wadzi艂 swoj膮 kr贸low膮 do wej艣cia do Pa艂acu Atteni艅skiego, jarz膮cego si臋 tej nocy blaskiem lamp. Pilnowali go stra偶nicy, lecz podw贸jne drzwi sta艂y otwo­rem. Wszed艂 po schodach prosto do nich i zobaczy艂, 偶e wewn膮trz, tu偶 za stra偶nikami, stoi m臋偶czyzna odziany w ziele艅 i br膮z eunuch贸w kanclerza.

Zatrzyma艂 si臋 przed stra偶nikami z kr贸low膮 u boku. Patrzyli na niego czujnie. Zignorowa艂 ich i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do eunucha.

Hej, ty! 鈥 rzuci艂. 鈥 Potrzebujemy eskorty dla kr贸lowej Ant贸w.

Doskonale wyszkolony eunuch odwr贸ci艂 si臋, nie zdradzaj膮c najmniej­szego zaskoczenia, i wyszed艂 na portyk. Stra偶nicy przenie艣li wzrok z Cri­spina na kr贸low膮. Eunuch sk艂oni艂 si臋 jej, a po chwili stra偶nicy poszli w jego 艣lady. Crispin zaczerpn膮艂 tchu.

Rhodianin! 鈥 zawo艂a艂 eunuch, wyprostowuj膮c si臋. By艂 u艣miechni臋­ty. 鈥 Przyda艂oby ci si臋 kolejne golenie.

Z poczuciem tego, 偶e dost膮pi艂 艂aski, 偶e jest strze偶ony i otrzyma艂 pomoc, Crispin rozpozna艂 cz艂owieka, kt贸ry zgoli艂 mu brod臋, kiedy po raz pierwszy pojawi艂 si臋 w pa艂acu.

Prawdopodobnie 鈥 przyzna艂. 鈥 Jednak w tej chwili kr贸lowa prag­nie zobaczy膰 si臋 z kanclerzem i z艂o偶y膰 ostatni ho艂d Waleriuszowi.

A zatem mo偶e zrobi膰 obie rzeczy naraz. Jestem do us艂ug, Wasza Wysoko艣膰. Kanclerz jest w Sali Porfirowej przy ciele. Chod藕cie. Zaprowa­dz臋 was.

Stra偶nicy nawet si臋 nie poruszyli, tak kr贸lewsko wygl膮da艂a Gisel, tak pewny siebie by艂 towarzysz膮cy jej m臋偶czyzna.

Okaza艂o si臋, 偶e nie musieli i艣膰 daleko. Sala Porfirowa, gdzie rodzi艂y ce­sarzowe Sarancjum i gdzie byli wystawiani na widok publiczny cesarze we­zwani do boga, le偶a艂a na tym samym poziomie, w po艂owie prostego koryta­rza. Co par臋 krok贸w mijali lampy poprzedzielane plamami cienia, ale nie spotkali 偶ywego ducha. Zupe艂nie jakby kompleks cesarski, pa艂ac, korytarz znajdowa艂y si臋 we w艂adaniu jakiego艣 alchemicznego czaru, tak by艂o cicho i spokojnie. Ich kroki budzi艂y echo. Byli sam na sam ze swoim przewodni­kiem i szli na spotkanie ze zmar艂ym.

Eunuch zatrzyma艂 si臋 przed podw贸jnymi drzwiami. By艂y srebrne, ozdo­bione z艂otym wzorem z koron i mieczy. Tu te偶 sta艂o dw贸ch stra偶nik贸w. Najwyra藕niej znali cz艂owieka Gezjusza. Skin臋li g艂owami. Eunuch zastuka艂 raz, cicho, i sam otworzy艂 drzwi. Gestem zaprosi艂 ich do 艣rodka.

Gisel zn贸w wesz艂a pierwsza. Crispin stan膮艂 w progu, teraz pozbawiony pewno艣ci siebie. Komnata by艂a mniejsza, ni偶 si臋 spodziewa艂. Na 艣cianach wisia艂y purpurowe tkaniny, pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 sta艂o 艂o偶e z baldachi­mem, obok niego sztuczne drzewo z kutego z艂ota, a na 艣rodku mary z cia­艂em przykrytym ca艂unem. Wsz臋dzie pali艂y si臋 艣wiece; jeden cz艂owiek kl臋­cza艂 鈥 Crispin zauwa偶y艂, 偶e na poduszce 鈥 a dwaj duchowni cicho recyto­wali tekst obrz臋d贸w 偶a艂obnych.

Kl臋cz膮cy m臋偶czyzna podni贸s艂 wzrok. By艂 to Gezjusz, blady jak perga­min, chudy jak pi贸ro skryby, wygl膮daj膮cy bardzo staro. Crispin zobaczy艂, 偶e rozpoznaje kr贸low膮.

Jestem bardzo zadowolona, 偶e ci臋 znalaz艂am, panie 鈥 odezwa艂a si臋 Gisel. 鈥 Chcia艂abym pomodli膰 si臋 za dusz臋 Waleriusza, kt贸ry nas opu艣ci艂, i porozmawia膰 z tob膮. Na osobno艣ci.

Podesz艂a do stojaka z dzbankiem, pola艂a d艂onie wod膮 w rytuale ablucji i wysuszy艂a je kawa艂kiem materia艂u.

Crispin zobaczy艂, 偶e w twarzy patrz膮cego na ni膮 starca co艣 drgn臋艂o.

Oczywi艣cie, Wasza Wysoko艣膰. Jestem na twe us艂ugi we wszelkich sprawach.

Gisel rzuci艂a okiem na duchownych. Gezjusz zrobi艂 gest r臋k膮. Przerwali recytacj臋 i wyszli przez pojedyncze drzwi znajduj膮ce si臋 po drugiej stronie pokoju, obok 艂o偶a. Drzwi zamkn臋艂y si臋, p艂omyki 艣wiec si臋 zachwia艂y.

Mo偶esz odej艣膰, Caiusie Crispusie.

Kr贸lowa nawet si臋 nie odwr贸ci艂a. Crispin spojrza艂 na eunucha, kt贸ry ich tu przyprowadzi艂. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 z oboj臋tn膮 min膮 i wyszed艂. Cri­spin ju偶 mia艂 p贸j艣膰 za nim, ale zawaha艂 si臋 i odwr贸ci艂.

Min膮艂 Gisel i sam op艂uka艂 d艂onie, wymawiaj膮c p贸艂g艂osem s艂owa wypo­wiadane w obecno艣ci zmar艂ych, a potem osuszy艂 r臋ce. Nast臋pnie ukl膮k艂 przy marach, obok cia艂a cesarza. Mimo wype艂niaj膮cego komnat臋 aromatu kadzid艂a wyczu艂 sw膮d spalenizny i zamkn膮艂 oczy.

Istnia艂y s艂owa modlitwy odpowiedniej do tej chwili. Nie wym贸wi艂 ich. Na pocz膮tku mia艂 pustk臋 w g艂owie, a potem stworzy艂 sobie w my艣lach wizerunek Waleriusza. Cz艂owieka ambicji na wi臋cej sposob贸w, ni偶 Crispin s膮dzi艂, 偶e je kiedykolwiek pojmie. Cz艂owieka o okr膮g艂ej twarzy, mi臋kkich rysach, 艂a­godnym g艂osie i zachowaniu.

Crispin wiedzia艂 鈥 wci膮偶 wiedzia艂 鈥 偶e powinien tego cz艂owieka niena­widzi膰 i ba膰 si臋 go. Lecz je艣li istnia艂a jaka艣 prawda, kt贸r膮 nale偶a艂o zrozumie膰 tu, na dole, w艣r贸d 偶yj膮cych pod rusztowaniem, to by艂o ni膮 to, 偶e nienawi艣膰, strach, mi艂o艣膰, wszystko to naraz nigdy nie jest takie proste, jak mo偶na by chcie膰. Nie odmawiaj膮c 偶adnej modlitwy, Crispin po偶egna艂 si臋 w milczeniu z wizerunkiem powsta艂ym w my艣lach 鈥 czu艂, 偶e nie ma prawa do niczego ponad to.

Wsta艂 i podszed艂 do drzwi. Po drodze us艂ysza艂, jak Gisel m贸wi cicho do kanclerza (a p贸藕niej zawsze si臋 zastanawia艂, czy odezwa艂a si臋 w艂a艣nie wte­dy, by m贸g艂 us艂ysze膰 jej s艂owa jako co艣 w rodzaju daru):

Zmarli od nas odeszli. Mo偶emy rozmawia膰 tylko o tym, co si臋 wy­darzy teraz. Mam do powiedzenia jedn膮 rzecz.

Drzwi zamkn臋艂y si臋. Stoj膮c na korytarzu, Crispin poczu艂 si臋 nagle nie­wymownie znu偶ony. Zamkn膮艂 oczy, zachwia艂 si臋. U jego boku znalaz艂 si臋 eunuch.

Chod藕, Rhodianinie 鈥 powiedzia艂 g艂osem 艂agodnym jak deszcz. 鈥 K膮piel, golenie, wino.

Crispin otworzy艂 oczy. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, ale us艂ysza艂 w艂asny g艂os:

Dobrze.

By艂 wyko艅czony i doskonale o tym wiedzia艂.

Ruszyli korytarzem, skr臋cili, a potem jeszcze raz. Nie mia艂 poj臋cia, gdzie s膮. Dotarli do schod贸w.

Rhodianinie!

Crispin podni贸s艂 wzrok. Podszed艂 do nich energicznym, jakby kancia­stym krokiem szczup艂y, siwy m臋偶czyzna. W korytarzu ani na g贸ruj膮cych nad nimi schodach nie by艂o nikogo innego.

Co tu robisz? 鈥 zapyta艂 Perteniusz z Eubulus.

Crispin by艂 naprawd臋 bardzo zm臋czony.

Wci膮偶 si臋 pojawiam, co?

W艂a艣nie.

Oddaj臋 ho艂d zmar艂emu.

Perteniusz g艂o艣no poci膮gn膮艂 nosem.

M膮drzej jest oddawa膰 go 偶yj膮cym 鈥 powiedzia艂 i u艣miechn膮艂 si臋 szerokimi, cienkimi ustami. Crispin bez powodzenia usi艂owa艂 sobie przypo­mnie膰, czy sekretarz kiedykolwiek tak si臋 u艣miecha艂. 鈥 Jakie艣 wie艣ci z ze­wn膮trz? 鈥 zapyta艂 Perteniusz. 鈥 Czy ju偶 j膮 dopadli? Oczywi艣cie nie mo偶e d艂ugo ucieka膰.

To by艂o niem膮dre. Nadzwyczaj niem膮dre. Crispin wiedzia艂 to ju偶 w chwi­li, kiedy si臋 poruszy艂. W gruncie rzeczy by艂o to najczystsze, samob贸jcze szale艅stwo. Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e w tym momencie odnalaz艂 sw贸j gniew, a odnalaz艂szy go 鈥 w chwili, kiedy zn贸w go zlokalizowa艂 鈥 zamachn膮艂 si臋 i z ca艂ej si艂y trzasn膮艂 pi臋艣ci膮 w twarz sekretarza nowo namaszczonego cesa­rza, posy艂aj膮c go w ty艂 na marmurow膮 posadzk臋, gdzie ten upad艂 bez ruchu.

Zapad艂a sztywna, niemal niezno艣na cisza.

Twoja biedna, biedna r臋ka 鈥 odezwa艂 si臋 艂agodnie eunuch. 鈥 Chod藕, zajmiemy si臋 ni膮.

I poprowadzi艂 Crispina w g贸r臋 po schodach, nie obejrzawszy si臋 nawet na nieprzytomnego m臋偶czyzn臋. Crispin szed艂 pos艂usznie za nim.

Zaj臋to si臋 nim troskliwie w komnatach na g贸rnym poziomie, gdzie rezy­dowa艂 kanclerz ze swoj膮 艣wit膮. Wielu jej cz艂onk贸w przypomnia艂o sobie z rozbawieniem pierwszy wiecz贸r, jaki sp臋dzi艂 tu Crispin przed p贸艂 rokiem. Zgodnie z obietnic膮 wyk膮pano go, dosta艂 wino i zosta艂 nawet ogolony, cho膰 tej nocy oby艂o si臋 bez 偶art贸w. Kto艣 gra艂 na instrumencie strunowym. Cri­spin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wszyscy ci ludzie zwi膮zani z Gezjuszem sami stoj膮 przed wielkimi zmianami. Je艣li kanclerz upadnie, co by艂o niemal przes膮dzone, ich w艂asna przysz艂o艣膰 b臋dzie bardzo niepewna. Nic nie m贸­wi艂. C贸偶 m贸g艂by powiedzie膰?

W ko艅cu zasn膮艂, w dobrym 艂贸偶ku i w cichym pokoju, kt贸ry dosta艂. I tak sp臋dzi艂 jedn膮 noc 偶ycia, 艣pi膮c w Pa艂acu Atteni艅skim w Sarancjum niedale­ko od dw贸ch cesarzy 鈥 偶ywego i martwego. 艢ni艂a mu si臋 偶ona, kt贸ra te偶 by艂a martwa, ale i inna kobieta, biegn膮ca bez ko艅ca, uciekaj膮ca przed pogo­ni膮 po nie ko艅cz膮cej si臋, ods艂oni臋tej pla偶y z g艂adkich, twardych kamyk贸w, a z czarnego, l艣ni膮cego morza wyskakiwa艂y w zbyt jasnym 艣wietle ksi臋偶yca delfiny.


Kiedy drzwi komnaty z draperiami, z艂otym drzewem i poczernia艂ym cia艂em w ca艂unie zamkn臋艂y si臋 za Crispinem i eunuchem, starszy m臋偶czy­zna, kt贸ry tej nocy spodziewa艂 si臋 spotka膰 w艂asn膮 艣mier膰 i postanowi艂 przy­wita膰 j膮 z godno艣ci膮 w tym samym pokoju, gdzie modli艂 si臋 za trzech zmar艂ych cesarzy, wys艂ucha艂 m艂odej kobiety 鈥 kobiety, o kt贸rej, jak wszyscy, tej nocy zapomnia艂. Z ka偶dym jej s艂owem jakby czu艂 odrodzenie woli, a jego umys艂 chwyta艂 i kszta艂towa艂 wypadki.

Kiedy sko艅czy艂a, o偶ywiona i drapie偶na, pilnie mu si臋 przygl膮daj膮c, Gezjusz rozwa偶a艂 mo偶liwo艣膰 kontynuowania 偶ycia po wschodzie s艂o艅ca.

Swojego, cho膰 nie cudzego.

I dok艂adnie w tej chwili, zanim zdo艂a艂 odpowiedzie膰, otworzy艂y si臋 bez stukania wewn臋trzne ma艂e drzwi Sali Porfirowej i 鈥 jakby przywo艂any tu w t臋 noc tchn膮c膮 pot臋g膮 i tajemnic膮 przez co艣 nadnaturalnego, dawno przewi­dzianego 鈥 do komnaty wszed艂 wysoki, barczysty, z艂otow艂osy m臋偶czyzna.

Po trzykro膰 wyniesiony Leontes, teraz nowo og艂oszony regent na ziemi D偶ada od S艂o艅ca, pobo偶ny jak duchowny, przyszed艂, by w blasku 艣wiec po­modli膰 si臋 ze s艂onecznym dyskiem w d艂oniach za podr贸偶uj膮c膮 dusz臋 swego poprzednika. Zatrzyma艂 si臋 w progu i zerkn膮艂 na eunucha, kt贸rego obecno­艣ci si臋 spodziewa艂, a potem staranniej przyjrza艂 si臋 stoj膮cej przy marach ko­biecie, kt贸rej nie spodziewa艂 si臋 wcale.

Gezjusz rozci膮gn膮艂 si臋 na pod艂odze.

Gisel z Ant贸w tego nie zrobi艂a, a przynajmniej nie od razu.

Najpierw u艣miechn臋艂a si臋. A potem powiedzia艂a (wci膮偶 stoj膮c, bo prze­cie偶 by艂a c贸rk膮 swego ojca, odwa偶n膮 i bezpo艣redni膮 jak klinga):

Niech D偶adowi b臋d膮 dzi臋ki, wielki panie, 偶e przyszed艂e艣. B贸g jest mi艂osierny nad nasze zas艂ugi. Przysz艂am ci powiedzie膰, 偶e Zach贸d jest teraz tw贸j, panie, podobnie jak wolno艣膰 od czarnego, bezbo偶nego z艂a tej nocy. Je艣li tylko je wybierzesz.

Leontes, kt贸ry wcale nie by艂 przygotowany na co艣 takiego, powiedzia艂 po d艂u偶szej chwili:

Wyja艣nij, co masz na my艣li, pani moja.

Odda艂a mu spojrzenie, nieporuszona, wysoka i pi臋kna, l艣ni膮ca jak bry­lant. 鈥濿yja艣nienie samo w sobie鈥, pomy艣la艂 kanclerz, zachowuj膮c ca艂kowi­te milczenie i ledwie oddychaj膮c.

Dopiero wtedy z wdzi臋kiem ukl臋k艂a i dotkn臋艂a czo艂em marmurowej po­sadzki. A potem, wyprostowana, lecz wci膮偶 na kl臋czkach przed cesarzem, z klejnotami we w艂osach i na ca艂ym ciele, wyja艣ni艂a.

Kiedy sko艅czy艂a, Leontes przez d艂ugi czas milcza艂.

W ko艅cu z powag膮 we wspania艂ych rysach twarzy spojrza艂 na kanclerza i zada艂 jedno pytanie:

Zgadzasz si臋? Lecanus Daleinus nie m贸g艂 zaplanowa膰 tego sam z wyspy?

I Gezjusz, zapewniaj膮c boga w my艣lach, 偶e nie jest godzien takiej hoj­no艣ci, z pozoru spokojny i niewzruszony jak ciemna woda w bezwietrzny poranek, odpowiedzia艂:

Nie, m贸j wielki panie. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie m贸g艂.

A my wiemy, 偶e Trecjusz jest tch贸rzem i g艂upcem.

Tym razem to nie by艂o pytanie. Ani kanclerz, ani kobieta nie rzekli ani s艂owa. Gezjusz stara艂 si臋 ukry膰 fakt, 偶e trudno mu oddycha膰. Mia艂 poczucie, 偶e w powietrzu nad p艂on膮cymi 艣wiecami wa偶膮 si臋 szale wagi.

Leontes odwr贸ci艂 si臋 do le偶膮cego na marach cia艂a spowitego w jedwab.

Spalili go. Saranty艅ski ogie艅. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Oni wiedzieli. Pytanie, czy Leontes kiedykolwiek przyzna si臋 do tego sam przed sob膮. Wed艂ug Gezjusza odpowied藕 by艂a negatywna, dop贸ki nie przysz艂a ta kobieta 鈥 ta druga wysoka, jasnow艂osa kobieta o niebieskich oczach 鈥 i wszystkiego nie zmieni艂a. Zach臋ci艂a kanclerza, by porozmawia艂 z nowym cesarzem, by powiedzia艂 mu to, co trzeba by艂o powiedzie膰. Nie mia艂 nic do stracenia i w艂a艣nie zamierza艂 to zrobi膰, kiedy przyszed艂 nowy cesarz we w艂asnej osobie. B贸g jest tajemniczy, nieogarniony, osza艂amia­j膮cy. Jak cz艂owiek mo偶e nie okazywa膰 pokory?

Leontes podszed艂 do platformy, na kt贸rej le偶a艂 Waleriusz II okryty od st贸p do g艂贸w purpurowym jedwabiem. Kanclerz wiedzia艂, 偶e w skrzy偶owa­nych d艂oniach tkwi pod materia艂em s艂oneczny dysk: sam go tam umie艣ci艂 wraz z monetami na oczach Waleriusza.

Leontes sta艂 przez chwil臋 mi臋dzy wysokimi 艣wiecami, patrz膮c w d贸艂, a potem szybkim, gwa艂townym ruchem ods艂oni艂 cia艂o zabitego.

Kobieta szybko odwr贸ci艂a wzrok od tej potworno艣ci. Podobnie uczyni艂 kanclerz, cho膰 ju偶 to widzia艂. Tylko nowo namaszczony cesarz Sarancjum, 偶o艂nierz p贸艂 setki bitew, kt贸ry widzia艂 艣mier膰 we wszystkich postaciach i przebraniach, wytrzyma艂 ten widok. 鈥濲akby go potrzebowa艂鈥, pomy艣la艂 Gezjusz, patrz膮c ponuro w marmurow膮 posadzk臋.

W ko艅cu us艂yszeli, jak Leontes z powrotem naci膮ga ca艂un, nale偶ycie za­krywaj膮c cia艂o.

Cofn膮艂 si臋. Zaczerpn膮艂 tchu. Ostatni odwa偶nik spocz膮艂 nieodwo艂alnie na wadze zawieszonej w powietrzu.

Jest to czyn ohydny i odra偶aj膮cy w oczach D偶ada 鈥 odezwa艂 si臋 Le­ontes g艂osem nie dopuszczaj膮cym cienia w膮tpliwo艣ci, pomy艂ki. 鈥 By艂 na­maszczony przez boga, 艣wi臋ty i wielki. Kanclerzu, rozka偶esz odnale藕膰 Tercjusza Daleina, gdziekolwiek jest, zaku膰 go w kajdany i straci膰. I sprowa­dzisz mi teraz tu, do tej komnaty kobiet臋, kt贸ra by艂a moj膮 偶on膮, aby tej nocy po raz ostatni mog艂a spojrze膰 na swoje dzie艂o.

Kt贸ra by艂a moj膮 偶on膮鈥.

Gezjusz wsta艂 tak szybko, 偶e na chwil臋 zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Wy­szed艂 spiesznie tymi samymi wewn臋trznymi drzwiami, przez kt贸re wszed艂 cesarz. 艢wiat si臋 zmieni艂 i zmienia艂 si臋 ponownie. 呕aden cz艂owiek, cho膰by by艂 bardzo m膮dry, nigdy nie mo偶e powiedzie膰, 偶e wie, co kryje przysz艂o艣膰.

Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Dwoje ludzi zosta艂o wtedy samych z martwym cz艂owiekiem, 艣wiecami i z艂otym drzewem w pokoju przeznaczonym na narodziny i 艣mier膰 cesarzy.

Gisel, wci膮偶 kl臋cz膮c, podnios艂a oczy na m臋偶czyzn臋 stoj膮cego przed ni膮. 呕adne z nich nic nie m贸wi艂o. Przepe艂nia艂o j膮 co艣 tak wyrywaj膮cego si臋 na zewn膮trz, co艣 tak intensywnego, 偶e niemal sprawia艂o jej b贸l.

Poruszy艂 si臋 pierwszy, podchodz膮c do niej. Wsta艂a dopiero wtedy, gdy wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋, a kiedy uca艂owa艂 wn臋trze jej d艂oni, zamkn臋艂a oczy.

Nie zabij臋 jej 鈥 mrukn膮艂.

Oczywi艣cie 鈥 odpar艂a.

I wci膮偶 mocno zaciska艂a powieki, by nie mo偶na by艂o dostrzec tego, co p艂on臋艂o w jej oczach.


Trzeba by艂o zaj膮膰 si臋 skomplikowanymi sprawami ma艂偶e艅stwa, cesar­skiej sukcesji i tysi膮cem innych szczeg贸艂贸w z dziedziny prawa i religii. Trzeba by艂o doprowadzi膰 do 艣mierci paru os贸b, zachowuj膮c przy tym odpo­wiednie procedury. Kroki podj臋te (albo nie podj臋te) na pocz膮tku panowania mog艂y okre艣li膰 je na d艂ugi czas.

Zaj膮艂 si臋 tym wszystkim, 艂膮cznie z wyrokami 艣mierci, czcigodny kanc­lerz Gezjusz, jeszcze tej samej nocy umocniony na swym stanowisku.

Zachowanie koniecznych protoko艂贸w zaj臋艂o troch臋 czasu, dlatego cesar­ska koronacja odby艂a si臋 w hipodromie dopiero w trzy dni p贸藕niej. Tego ja­snego i pomy艣lnego poranka w kathisma na oczach dziko wiwatuj膮cych obywateli Sarancjum 鈥 krzycza艂o ich na ca艂e gard艂o w hipodromie ponad osiemdziesi膮t tysi臋cy 鈥 Z艂ocisty Leontes przyj膮艂 imi臋 Waleriusza III jako wyraz pe艂nego pokory i szacunku ho艂du oraz ukoronowa艂 swoj膮 z艂ocist膮 ce­sarzow膮 Gisel, kt贸ra nie zmieni艂a imienia nadanego jej przez wielkiego ojca, kiedy urodzi艂a si臋 w Varenie, i jako taka przesz艂a do historii, kiedy za­pisywano w kronikach czyny cesarskiej pary za czas贸w jej wsp贸lnego pa­nowania.


W noc, kiedy to wszystko zosta艂o puszczone w ruch, otworzy艂y si臋 drzwi Sali Porfirowej i m臋偶czyzna i kobieta kl臋cz膮cy w modlitwie przed za­krytym cia艂em odwr贸cili si臋, by zobaczy膰, kto wszed艂 do komnaty.

Kobieta zatrzyma艂a si臋 w progu i spojrza艂a na nich. Leontes wsta艂. Gisel pozosta艂a na kl臋czkach, 艣ciskaj膮c w d艂oniach s艂oneczny dysk. G艂ow臋 opu­艣ci艂a w ge艣cie mog膮cym uchodzi膰 za wyraz pokory.

Chcia艂e艣 si臋 ze mn膮 widzie膰? O co chodzi? 鈥 zapyta艂a Styliane Daleina cz艂owieka, kt贸rego doprowadzi艂a tego dnia do Z艂otego Tronu. 鈥 Mam dzi艣 w nocy du偶o do zrobienia.

Nie masz 鈥 rzek艂 Leontes z s臋dziowsk膮 nieodwo艂alno艣ci膮. Widzia艂, jak dociera do niej 鈥 szybko, zawsze szybko 鈥 znaczenie jego tonu.

Je艣li mia艂 nadziej臋 (albo ba艂 si臋) ujrze膰 w jej oczach przera偶enie albo strach, to dozna艂 zawodu (albo ulgi). Zobaczy艂 jednak w jej oczach jaki艣 b艂ysk. Kto艣 inny m贸g艂 go wzi膮膰 za przejaw ironii, wielkiego, ponurego roz­bawienia, ale cz艂owiek, kt贸ry potrafi艂by to tak odczyta膰, le偶a艂 martwy na marach.

Gisel wsta艂a. Z trojga 偶ywych ludzi znajduj膮cych si臋 w tym pokoju tylko ona przywdzia艂a kr贸lewsk膮 purpur臋. Styliane patrzy艂a na ni膮 przez chwil臋; nieoczekiwany by艂 mo偶e stopie艅 jej spokoju, granicz膮cego z oboj臋tno艣ci膮.

Odwr贸ci艂a wzrok od kr贸lowej, niejako j膮 odprawiaj膮c.

Znalaz艂e艣 spos贸b na zaj臋cie Bachiary 鈥 rzek艂a do m臋偶a. 鈥 Jaki艣 ty sprytny. Sam to zrobi艂e艣?

Zerkn臋艂a na Gisel, a kr贸lowa Ant贸w zn贸w spu艣ci艂a wzrok na marmu­row膮 posadzk臋, nie zaniepokojona czy zastraszona, lecz dlatego, by jej ra­do艣膰 jeszcze przez chwil臋 pozostawa艂a tajemnic膮.

Znalaz艂em morderstwo i bezbo偶no艣膰 i nie zamierzam 偶y膰 z nimi pod D偶adem.

Styliane roze艣mia艂a si臋.

Nawet tu, nawet teraz, potrafi艂a si臋 艣mia膰. Spojrza艂 na ni膮. Jak 偶o艂nierz, kt贸ry tak du偶膮 cz臋艣膰 艣wiata ocenia艂 w kategoriach odwagi, m贸g艂 tego nie podziwia膰, bez wzgl臋du na to, co czu艂?

Ach. Nie zamierzasz z nimi 偶y膰? Zrzekasz si臋 tronu? Dworu? Wst膮­pisz do stanu duchownego? Zagnie藕dzisz si臋 na skale w g贸rach z brod膮 po kolana? Nigdy bym sobie tego nie wyobrazi艂a! Wielkie s膮 dzie艂a D偶ada.

Owszem 鈥 odezwa艂a si臋 Gisel, zmieniaj膮c bez wysi艂ku w ten spo­s贸b nastr贸j. 鈥 Zaiste, s膮 wielkie.

Styliane zn贸w na ni膮 spojrza艂a i tym razem Gisel nie spuszcza艂a wzroku. W sumie zachowanie tajemnicy by艂o po prostu zbyt trudne. Przyp艂yn臋艂a tu zupe艂nie sama, uciekaj膮c przed 艣mierci膮, nie maj膮c 偶adnych sprzymierze艅­c贸w, a ci, kt贸rzy j膮 kochali, zgin臋li za ni膮. Ale teraz...

M臋偶czyzna nie odzywa艂 si臋. Patrzy艂 na arystokratyczn膮 偶on臋, kt贸r膮 na znak wielkiej 艂aski da艂 mu Waleriusz w nagrod臋 za wspania艂e zwyci臋stwa na polach walki. Wezwa艂 j膮 tu, zamierzaj膮c jeszcze raz ods艂oni膰 cia艂o zmar­艂ego i zmusi膰 j膮 do popatrzenia na straszliwie zniekszta艂cone szcz膮tki, ale w tej chwili zrozumia艂, 偶e takie gesty nie maj膮 znaczenia albo nie maj膮 ta­kiego znaczenia, jakiego mo偶na by si臋 spodziewa膰.

I tak nigdy jej naprawd臋 nie rozumia艂 鈥 c贸rki Flawiusza Daleina.

Machn膮 r臋k膮 do Gezjusza, kt贸ry sta艂 za ni膮 w drzwiach. 呕ona spostrzeg艂a ten ruch, spojrza艂a na niego i u艣miechn臋艂a si臋. U艣miechn臋艂a si臋. A potem j膮 zabrali. Przed 艣witem zosta艂a o艣lepiona przez ludzi, kt贸rych powo艂aniem by艂o o艣lepianie, w podziemnym pomieszczeniu, sk膮d nie wydostawa艂y si臋 偶adne d藕wi臋ki, mog膮ce zak艂贸ci膰 spok贸j le偶膮cego powy偶ej 艣wiata.


* * *

P贸藕n膮 noc膮 pod chmurami gnanymi wiatrem i raz po raz zas艂aniaj膮cymi gwiazdy, stra偶nicy prefekta miejskiego odprowadzili lekarza Rustema z Kerakeku do udost臋pnionego mu domu pod murami; szli przez o艣wietlone bla­skiem ksi臋偶yca ulice, mijaj膮c po drodze piechur贸w i galopuj膮cych kawalerzyst贸w, zamkni臋te gospody, tawerny i nieo艣wietlone frontony dom贸w, ciemne kaplice i przygaszone ognie piekarni.

Zaproponowano mu 艂贸偶ko w kompleksie B艂臋kitnych, ale dawno temu nauczy艂 si臋, 偶e lekarz powinien spa膰 z dala od swoich pacjent贸w. Pozwala艂o mu to zachowa膰 godno艣膰, dystans, prywatno艣膰. Mimo straszliwego zm臋cze­nia (po oczyszczeniu i zamkni臋ciu rany ch艂opca pchni臋tego od ty艂u mie­czem opatrzy艂 jeszcze trzech pacjent贸w) Rustem pos艂ucha艂 wyuczonych na­wyk贸w i zwr贸ciwszy si臋 ku wschodowi oraz pomodliwszy si臋 w milczeniu do Peruna i Pani, by jego wysi艂ki zosta艂y przyj臋te, poprosi艂 o wcze艣niej obiecan膮 eskort臋. Jeszcze raz odprowadzili go do bramy i zawo艂ali stra偶. Obieca艂 wr贸ci膰 rano.

呕o艂nierze na ulicach nie sprawiali im 偶adnych k艂opot贸w, cho膰 panowa艂o w艣r贸d nich wyra藕ne poruszenie, a noc rozbrzmiewa艂a ich krzykami i wale­niem do drzwi; t臋tent koni roznosi艂 si臋 echem po Mie艣cie jak werble wybi­jane na kocich 艂bach. Zm臋czony Rustem nie zwraca艂 na to uwagi; otoczony eskort膮, stawia艂 stopy jedna przed drug膮, podpieraj膮c si臋 tej nocy lask膮, a nie trzymaj膮c j膮 tylko dla efektu, i ledwie widzia艂, dok膮d idzie.

W ko艅cu dotarli do jego drzwi, drzwi niewielkiego domu Bonosa pod murami. Jeden ze stra偶nik贸w zastuka艂; drzwi szybko si臋 otworzy艂y. Rustem pomy艣la艂, 偶e w domu prawdopodobnie spodziewaj膮 si臋 偶o艂nierzy. Zobaczy艂 zatroskanego zarz膮dc臋 i stoj膮c膮 za nim t臋 dziewczyn臋, Elit臋, jeszcze nie 艣pi膮c膮 mimo p贸藕nej pory. Przest膮pi艂 pr贸g najpierw lew膮 stop膮, wymamrota艂 podzi臋kowania dla stra偶nik贸w, skin膮艂 g艂ow膮 zarz膮dcy i dziewczynie i poszed艂 po schodach do swego pokoju na g贸rze. Niebo tej nocy wydawa艂o si臋 bardzo rozgwie偶d偶one. Otworzy艂 drzwi i wszed艂 do 艣rodka, najpierw lew膮 stop膮.

Przy otwartym oknie siedzia艂a Alixana z Sarancjum, wygl膮daj膮c na le偶膮cy poni偶ej dziedziniec.



Rozdzia艂 14


Oczywi艣cie nie wiedzia艂, 偶e to ona. Dop贸ki nie przem贸wi艂a. Rustem by艂 ot臋pia艂y, potyka艂 si臋 ze zm臋czenia i nie mia艂 poj臋cia, dlaczego w jego sypialni znajduje si臋 ta nieznana kobieta. Jego pierwsz膮, niesp贸jn膮 my艣l膮 by艂o to, 偶e mo偶e zna j膮 Bonosus. Ale wtedy powinna prze­cie偶 by膰 ch艂opcem?

A potem j膮 rozpozna艂 鈥 przysz艂a do niego jako pacjentka tego pierw­szego ranka. Ale to nie mia艂o sensu. Co robi tu teraz? Czy Saranty艅czycy nie maj膮 poj臋cia o w艂a艣ciwym zachowaniu?

Wtedy kobieta wsta艂a i powiedzia艂a:

Dobry wiecz贸r, lekarzu. Mam na imi臋 Aliana. Dzi艣 rano by艂am Alixan膮.

Rustem opar艂 si臋 o drzwi, kt贸re zamkn臋艂y si臋 pod ci臋偶arem jego cia艂a. Nogi mia艂 jak z waty. By艂 przera偶ony. Nie m贸g艂 nawet wydoby膰 g艂osu. Ko­bieta by艂a obszarpana, brudna, wyra藕nie wyczerpana, sprawia艂a wra偶enie 偶ebraczki, a jemu nawet nie przysz艂o do g艂owy, by cho膰 przez chwil臋 w膮tpi膰 w prawdziwo艣膰 jej s艂贸w. To ten g艂os, uzna艂 p贸藕niej. Ten g艂os.

Szukaj膮 mnie 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Nie mam prawa nara偶a膰 ci臋 na ry­zyko, ale nara偶am. Musz臋 polega膰 na twym wsp贸艂czuciu dla by艂ej pacjentki i musz臋 ci powiedzie膰, 偶e... 偶e nie mam dok膮d p贸j艣膰. Przez ca艂膮 noc uni­ka艂am 偶o艂nierzy. By艂am nawet w kana艂ach, ale tam te偶 szukaj膮.

Rustem przeszed艂 przez pok贸j. Wydawa艂o si臋, 偶e trwa to bardzo d艂ugo. Usiad艂 na kraw臋dzi 艂贸偶ka. Potem przysz艂o mu na my艣l, 偶e nie powinien sia­da膰 w obecno艣ci cesarzowej, wi臋c wsta艂. Dla zachowania r贸wnowagi chwy­ci艂 si臋 s艂upka 艂贸偶ka.

W jaki spos贸b... dlaczego... jak tutaj?

U艣miechn臋艂a si臋 do niego, lecz w jej twarzy nie by艂o nic, co przypomi­na艂oby rozbawienie. Rustem zosta艂 wyszkolony do uwa偶nego przygl膮dania si臋 ludziom. Ta kobieta znajdowa艂a si臋 na skraju wyczerpania. Zerkn膮艂 w d贸艂. Nie mia艂a but贸w; na jednej stopie zauwa偶y艂 krew, by膰 mo偶e od ugry­zienia. Wspomnia艂a o kana艂ach. W艂osy mia艂a nier贸wno obci臋te. Jego umys艂 zn贸w zacz膮艂 pracowa膰 i Rustem pomy艣la艂, 偶e to przebranie. Szat臋 te偶 obci臋艂a, tu偶 nad kolanami. Oczy mia艂a puste, ciemne, jakby mo偶na by艂o zaj­rze膰 w oczodo艂y, do kryj膮cej si臋 za nimi ko艣ci.

U艣miechn臋艂a si臋 jednak, s艂ysz膮c jego niesk艂adny be艂kot.

Ostatnim razem by艂e艣 o wiele bardziej wymowny, wyja艣niaj膮c, dla­czego pewnego dnia mog臋 mie膰 nadziej臋 na urodzenie dziecka. Dlaczego tu jestem? Wyznaj臋, 偶e z rozpaczy. Jedn膮 z moich kobiet, osob膮, kt贸rej ufam, jest Elita. Wykorzystywa艂am j膮 do zbierania informacji o Bonosie. Wiedza o tym, jakich swoich poczyna艅 przewodnicz膮cy senatu wola艂by... nie roz­g艂asza膰, by艂a w oczywisty spos贸b u偶yteczna.

Elita? Jedna z...?

Mia艂 wielkie k艂opoty. Cesarzowa skin臋艂a g艂ow膮. Na czole i policzku mia艂a smug臋 b艂ota. To by艂a uciekinierka. Jej m膮偶 nie 偶y艂. Wszyscy ci 偶o艂nierze na ulicach, piechurzy i kawalerzy艣ci wal膮cy w drzwi, szukaj膮 w艂a艣nie jej.

Chwali艂a tw贸j charakter, doktorze. A ja sama oczywi艣cie wiem, 偶e odm贸wi艂e艣 wykonania rozkaz贸w z Kabadhu i nie zabi艂e艣 kr贸lowej Ant贸w.

Cooo? Wiesz, 偶e ja...?

Zn贸w usiad艂.

Doktorze, zaniedbywaliby艣my swe obowi膮zki, gdyby艣my nie wie­dzieli takich rzeczy, prawda? W naszym w艂asnym Mie艣cie? Ten kupiec, kt贸ry przyni贸s艂 ci t臋 wiadomo艣膰... widzia艂e艣 go od tamtej pory? 鈥 Rustem prze艂kn膮艂 z trudem 艣lin臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. 鈥 Nam贸wienie go do wyja­wienia szczeg贸艂贸w nie zaj臋艂o wiele czasu. Oczywi艣cie by艂e艣 ju偶 potem uwa偶nie obserwowany. Elita powiedzia艂a, 偶e po wyj艣ciu kupca by艂e艣 zmar­twiony. Nie podoba ci si臋 pomys艂 zabijania, co?

Ca艂y czas go obserwowali. I co si臋 naprawd臋 sta艂o z cz艂owiekiem, kt贸ry przyni贸s艂 mu t臋 wiadomo艣膰? Rustem wola艂 nie pyta膰.

Zabijania? Oczywi艣cie, 偶e nie 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Jestem uzdrowi­cielem.

Czy zatem mnie ochronisz? 鈥 zapyta艂a kobieta. 鈥 Nied艂ugo tu b臋d膮.

Jak mog臋...?

Nie rozpoznaj膮 mnie. Ich s艂abo艣ci膮 jest to, 偶e wi臋kszo艣膰 z poszu­kuj膮cych nie ma poj臋cia, jak wygl膮da cesarzowa. Je艣li nie zostan臋 zdradzona, znajd膮 jedynie kobiety, kt贸re wydaj膮 si臋 nie pasowa膰 do otoczenia, i zabior膮 je na przes艂uchanie. Nie poznaj膮 mnie. Nie w takim stanie. 鈥 Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. Ta pustka w oczach. 鈥 Rozumiesz 鈥 ci膮gn臋艂a kobieta sie­dz膮ca przy oknie 鈥 偶e Styliane ka偶e wydrze膰 mi oczy i j臋zyk, rozci膮膰 nos, potem odda mnie ka偶demu m臋偶czy藕nie, jaki jeszcze b臋dzie mnie chcia艂, w pewnych podziemnych pomieszczeniach, a potem ka偶e mnie pogrzeba膰 偶ywcem. Nie ma... nic innego, co mia艂oby dla niej wi臋ksze znaczenie.

Rustem pomy艣la艂 o arystokratycznej, jasnow艂osej kobiecie stoj膮cej obok stratega na weselu, na kt贸rym si臋 pojawi艂 pierwszego dnia pobytu w Sarancjum.

Ona jest teraz cesarzow膮? 鈥 zapyta艂.

Dzi艣 albo jutro 鈥 odpar艂a Aliana. 鈥 Do czasu, kiedy zabij臋 j膮 i jej brata. Potem mog臋 umrze膰 i pozwoli膰 bogu os膮dzi膰 moje 偶ycie i czyny.

Rustem patrzy艂 na ni膮 przez d艂ugi czas. Teraz pami臋ta艂 ju偶 lepiej 鈥 wra­ca艂a mu zdolno艣膰 racjonalnego my艣lenia i niejaki spok贸j. Rzeczywi艣cie przysz艂a do niego tego pierwszego ranka, kiedy przy pomocy s艂u偶by po­艣piesznie zamieni艂 parter domu w pokoje lekarskie. My艣la艂, 偶e to kobieta z posp贸lstwa, ale zanim przyj膮艂 j膮 i zbada艂, przezornie upewni艂 si臋, 偶e sta膰 j膮 na jego honorarium. Jej g艂os... by艂 wtedy inny. Oczywi艣cie.

Ludzie Zachodu, podobnie do jego pobratymcy, mieli do艣膰 ograniczon膮 wiedz臋 o poczynaniu i rodzeniu dzieci. Dopiero w Ispahanie Rustem dowie­dzia艂 si臋 pewnych rzeczy: wystarczy艂o tego, by zrozumie膰, 偶e bezp艂odno艣膰 czasami powstaje u m臋偶a, a nie u 偶ony. Oczywi艣cie ludzie Zachodu, w jego kraju, nie lubili s艂ucha膰 takich rzeczy.

Rustem nie by艂 jednak skr臋powany, wyja艣niaj膮c te sprawy przycho­dz膮cym do niego kobietom. Nie czu艂 si臋 odpowiedzialny za to, co robi艂y z uzyskanymi informacjami.

Ta zwyk艂a kobieta 鈥 okaza艂o si臋, 偶e to cesarzowa Sarancjum 鈥 by艂a w艂a艣nie kim艣 takim. I wcale nie wydawa艂a si臋 zaskoczona, kiedy po wszyst­kich pytaniach i badaniu powiedzia艂 jej to, co mia艂 do powiedzenia.

Po bli偶szym przyjrzeniu si臋 lekarz tkwi膮cy w Rustemie dozna艂 na nowo wstrz膮su: zobaczy艂 straszliw膮, napi臋t膮 sztywno艣膰, dzi臋ki kt贸rej kobieta trzy­ma艂a si臋 w gar艣ci, skontrastowan膮 z beznami臋tn膮, trze藕w膮 oboj臋tno艣ci膮, z jak膮 m贸wi艂a o zabijaniu i w艂asnej 艣mierci. Pomy艣la艂, 偶e jest bliska za艂amania.

Kto wie, 偶e tu jeste艣? 鈥 zapyta艂.

Elita. Dosta艂am si臋 tu przez mur od strony dziedzi艅ca, a potem wspi臋艂am si臋 do tego pokoju. Znalaz艂a mnie tu, kiedy przysz艂a rozpali膰 ogie艅. Oczywi艣cie wiedzia艂am, 偶e tu sypia. Wybacz mi to. Musia艂am mie膰 nadziej臋, 偶e b臋dzie tu rozpala艂a. Gdyby zjawi艂 si臋 kto艣 inny, ju偶 by艂abym schwytana. Je艣li zawo艂asz, od razu mnie st膮d zabior膮, chyba to rozumiesz?

Wspi臋艂a艣 si臋 na mur?

Jej u艣miech nie by艂 u艣miechem.

Lepiej, 偶eby艣 nie wiedzia艂, co robi艂am albo gdzie dzisiaj by艂am, le­karzu. 鈥 I po chwili po raz pierwszy doda艂a: 鈥 Prosz臋.

Rustem pomy艣la艂, 偶e cesarzowe nigdy nie musz膮 tego m贸wi膰, lecz tu偶 zanim wypowiedzia艂a to s艂owo, oboje us艂yszeli, nawet tu, na g贸rze, walenie we frontowe drzwi, a wyjrzawszy przez okno, Rustem zobaczy艂 blask po­chodni w ogrodzie i us艂ysza艂 na dole g艂osy.


* * *

Ecodes z Soriyyi, d艂ugoletni decurion Drugiego Amoryjskiego, 偶o艂nierz oddany karierze, doskonale zdawa艂 sobie spraw臋 (mimo nocnego zam臋tu i dw贸ch szybkich kubk贸w wina, kt贸re niem膮drze przyj膮艂 po przeszukaniu domu pobratymca z po艂udnia), 偶e w domu senatora nale偶y zachowywa膰 si臋 z opanowaniem i 偶e dotyczy to tak偶e jego podw艂adnych, nawet je艣li s膮 zde­nerwowani, 艣piesz膮 si臋 i chc膮 zdoby膰 olbrzymi膮 nagrod臋.

Ca艂a dziesi膮tka wykona艂a zadanie energicznie i bardzo dok艂adnie, lecz nie n臋ka艂a s艂u偶ek i nawet postara艂a si臋 niczego nie rozbi膰, otwieraj膮c skrzy­nie i szafy oraz sprawdzaj膮c wszystkie pokoje na pi臋trze i na parterze. Pod­czas wcze艣niejszych rewizji, po tym, jak pomogli oczy艣ci膰 ulice z mot艂ochu, troch臋 przedmiot贸w rzeczywi艣cie zosta艂o zniszczonych i Ecodes spo­dziewa艂 si臋 rano skarg. Nie martwi艂o go to zbytnio. Trybuni Drugiego Amoryjskiego byli w sumie dobrymi oficerami i wiedzieli, 偶e ich ludzie po­trzebuj膮 czasami jakiego艣 odpr臋偶enia oraz 偶e mi臋kcy obywatele zawsze na­rzekaj膮 na uczciwych 偶o艂nierzy chroni膮cych ich dom贸w i 偶ycia. Czym jest jaki艣 rozbity wazon czy talerz w schemacie dziej贸w? Jak daleko mo偶na si臋 posun膮膰 w oburzeniu na 偶o艂nierza, kt贸ry mimochodem chwyci艂 s艂u偶膮c膮 za biust lub uni贸s艂 jej tunik臋?

Z drugiej strony s膮 domy i domy i obra偶enie prawdziwego senatora mog艂oby 藕le wp艂yn膮膰 na mo偶liwo艣膰 awansu. Ecodesowi dano do zrozumie­nia, 偶e wkr贸tce mo偶e zosta膰 centurionem, szczeg贸lnie je艣li dobrze si臋 spi­sze na wojnie.

Je艣li w og贸le b臋dzie jaka艣 wojna. 呕o艂nierze spotykaj膮cy si臋 tej nocy i mijaj膮cy na ulicach Sarancjum du偶o gadali. Armie 偶ywi艂y si臋 plotkami, a ostatnia g艂osi艂a, 偶e jednak nie b臋dzie po艣piechu z wyruszeniem na zach贸d. Wojna w Bachiarze by艂a cz臋艣ci膮 wielkiego planu ostatniego cesarza, tego, kt贸rego dzisiaj zamordowano. Nowy cesarz by艂 ukochanym wodzem armii i chocia偶 nikt nie m贸g艂 w膮tpi膰 w odwag臋 i si艂臋 woli Leontesa, by艂o ca艂kiem rozs膮dne, 偶e nowy cz艂owiek na tronie mo偶e mie膰 co艣 do za艂atwienia tutaj przed wys艂aniem swoich wojsk bo bitwy.

Prawd臋 m贸wi膮c, Ecodesowi nawet to odpowiada艂o, chocia偶 nigdy by si臋 do tego nikomu nie przyzna艂. Chodzi艂o o to, 偶e nie znosi艂 statk贸w ani morza i 偶e budzi艂y one w nim strach przenikaj膮cy do ko艣ci, pot臋偶ny jak poga艅skie zakl臋cia. My艣l o powierzeniu cia艂a i duszy jednej z tych okr膮g艂ych, powol­nych balii t艂ocz膮cych si臋 w porcie z ich pijanymi kapitanami i za艂ogami przera偶a艂a go niesko艅czenie bardziej ni偶 jakikolwiek atak Bassanid贸w czy pustynnych plemion albo nawet Karchit贸w, tocz膮cych w bitewnym szale pian臋 z ust, co widzia艂 podczas jedynego okresu s艂u偶by na P贸艂nocy.

Podczas bitwy mo偶na si臋 broni膰 albo w razie potrzeby wycofa膰. Cz艂owiek o niejakim do艣wiadczeniu potrafi j膮 prze偶y膰. Na statku podczas sztor­mu (bro艅 D偶adzie!) albo po prostu na pe艂nym morzu 偶o艂nierz mo偶e jedynie opr贸偶nia膰 偶o艂膮dek i modli膰 si臋. A Bachiara jest daleko. Bardzo daleko.

Je艣li chodzi艂o o Ecodesa z Soriyyi, gdyby strateg 鈥 wspania艂y nowy ce­sarz 鈥 postanowi艂 przez chwil臋 dobrze si臋 zastanowi膰 nad Zachodem i skie­rowa膰 swoje armie powiedzmy na p贸艂noc i wsch贸d (m贸wi艂o si臋 w ciemno­艣ciach o tym, 偶e pieprzeni Bassanidzi z艂amali pok贸j, przekraczaj膮c granic臋), to by艂oby to zupe艂nie odpowiednie, m膮dre posuni臋cie.

Nie mo偶na dosta膰 awansu na centuriona za dobre spisanie si臋 na wojnie, je艣li uton臋艂o si臋 w drodze na ni膮, prawda?

Przyj膮艂 zwi臋z艂y meldunek Prisca, 偶e dziedziniec i ogr贸d s膮 puste. To sprawi艂o, 偶e przeszukiwanie domu odbywa艂o si臋 ju偶 w艂a艣ciwie rutynowo. Robili to wystarczaj膮co wiele razy tej nocy. G艂贸wne pokoje frontowe na parterze zosta艂y w tym domu przerobione na co艣 w rodzaju pokoj贸w przyj臋膰 lekarskich, ale by艂y puste. Zarz膮dca 鈥 nadgorliwy typ o szczup艂ej twarzy 鈥 pos艂usznie zebra艂 s艂u偶膮ce na dole i ka偶d膮 z kobiet nazwa艂 po imieniu. Priscus i czterej inni 偶o艂nierze sprawdzili pokoje s艂u偶by i kuchni臋. Ecodes najgrzeczniej jak potrafi艂, zapyta艂, kto zajmuje pokoje na g贸rze. Zarz膮dca wyja艣ni艂, 偶e do rana byli tam dwaj m臋偶czy藕ni. Zdrowiej膮cy pacjent i bassanidzki lekarz, kt贸ry zatrzyma艂 si臋 tu jako go艣膰 senatora.

Ecodes powstrzyma艂 si臋 (grzecznie) przed spluni臋ciem na wzmiank臋 o Bassanidzie.

Jaki pacjent? 鈥 zapyta艂.

M臋偶czyzna. Zakazano nam m贸wi膰 鈥 mrukn膮艂 zarz膮dca uprzejmie. Ten g艂adki, zachowuj膮cy si臋 z wy偶szo艣ci膮 dra艅 by艂 w艂a艣nie takim mieszczu­chem, jakimi Ecodes najbardziej pogardza艂. By艂 przecie偶 tylko s艂u偶膮cym, a zachowywa艂 si臋, jakby urodzi艂 si臋 w艂a艣cicielem gaj贸w oliwnych i winnic.

Pieprz臋 twoje zakazy 鈥 rzek艂 Ecodes do艣膰 艂agodnie. 鈥 Nie mam dzi艣 czasu. Co to za m臋偶czyzna?

Zarz膮dca poblad艂. Jedna z kobiet unios艂a d艂o艅 do ust. Ecodes pomy艣la艂 (nie mia艂 pewno艣ci), 偶e mo偶e chce st艂umi膰 chichot. Prawdopodobnie musi uje偶d偶a膰 tego wymoczkowatego drania, by utrzyma膰 prac臋. Ecodes za艂o­偶y艂by si臋, 偶e ucieszy艂aby si臋, gdyby go na czym艣 przy艂apa艂.

Mam rozumie膰, 偶e rozkazujesz mi powiedzie膰? 鈥 zapyta艂 zarz膮dca. 鈥濨obek鈥, pomy艣la艂 Ecodes. 鈥瀂abezpiecza si臋鈥.

Masz rozumie膰. Gadaj.

Pacjentem by艂 Skorcjusz z Soriyyi 鈥 rzek艂 zarz膮dca. 鈥 Leczy艂 go tu w tajemnicy Rustem z Kerakeku. A偶 do dzisiejszego ranka.

艢wi臋ty D偶adzie! 鈥 westchn膮艂 Ecodes. 鈥 Nie nabierasz mnie?

Je艣li istnia艂y dot膮d jakie艣 w膮tpliwo艣ci, wyraz twarzy zapytanego 艣wiad­czy艂 dobitnie, 偶e nie zwyk艂 nabiera膰 innych.

Ecodes nerwowo obliza艂 wargi i usi艂owa艂 przetrawi膰 t臋 informacj臋. Nie mia艂a nic wsp贸lnego z obecn膮 sytuacj膮, ale c贸偶 to za wiadomo艣膰! Skorcjusz by艂 w obecnych czasach najs艂ynniejszym synem Soriyyi, bohaterem wszystkich ch艂opc贸w i m臋偶czyzn w tym na wp贸艂 pustynnym kraju, 艂膮cznie z Ecodesem. Dzisiejsze wy艣cigi ogl膮da艂o do艣膰 偶o艂nierzy na przepustkach, by wszyscy prowadz膮cy nocne poszukiwania wiedzieli o nieoczekiwanym pojawieniu si臋 w hipodromie najlepszego wo藕nicy B艂臋kitnych 鈥 i o tym, co wydarzy艂o si臋 potem. Kr膮偶y艂y pog艂oski, 偶e mo偶e umrze膰 z odniesionych ran: cesarz i najwi臋kszy wo藕nica tego samego dnia.

I jaki wp艂yw mia艂oby to na zabobonnych 偶o艂nierzy w przeddzie艅 rozpo­cz臋cia wielkiej wojny maj膮cej na celu odzyskanie utraconych ziem?

A Ecodes stoi w domu, w kt贸rym Skorcjusz odzyskiwa艂 si艂y, leczony w tajemnicy przez Bassanid臋! Ale to by艂aby opowie艣膰! Nie m贸g艂 si臋 docze­ka膰 powrotu do koszar.

Na razie po prostu skin膮艂 g艂ow膮 z powa偶n膮 min膮.

Rozumiem, dlaczego by艂o to utrzymywane w tajemnicy. Nie b贸j si臋 鈥 nie zdradzimy jej. Kto艣 jeszcze w domu?

Tylko lekarz.

Ten Bassanida? I w tej chwili jest...?

Na g贸rze. W swoim pokoju.

Ecodes obejrza艂 si臋 na Prisca, kt贸ry ju偶 wr贸ci艂.

Sam tam zajrz臋. Nie chcemy 偶adnych skarg.

Spojrza艂 pytaj膮co na zarz膮dc臋.

Pierwszy pok贸j na lewo od szczytu schod贸w.

Pomocny go艣膰, je艣li tylko poda艂o mu si臋 zasady gry.

Ecodes ruszy艂 w g贸r臋. Skorcjusz! By艂 tutaj! A cz艂owiek, kt贸ry uratowa艂 mu 偶ycie...

Zastuka艂 energicznie do pierwszych drzwi, lecz nie czeka艂 na zaprosze­nie. To jest rewizja. Lekarz mo偶e i zrobi艂 dobry uczynek, ale to wci膮偶 jest pieprzony Bassanida, prawda?

Wygl膮da艂o na to, 偶e Ecodes ma racj臋.

Kiedy otworzy艂 drzwi, naga kobieta ko艂ysz膮ca si臋 nad m臋偶czyzn膮 le­偶膮cym w 艂贸偶ku odwr贸ci艂a si臋, wyda艂a st艂umiony okrzyk, a potem wyla艂a z siebie potok najwyra藕niej paskudnych przekle艅stw. Ecodes m贸g艂 si臋 jedy­nie domy艣la膰 ich sensu 鈥 kobieta przeklina艂a po bassanidzku.

Zsiad艂a z m臋偶czyzny, obracaj膮c si臋 twarz膮 do drzwi, i po艣piesznie okry­艂a si臋 prze艣cierad艂em; m臋偶czyzna usiad艂. Na jego twarzy malowa艂 si臋 鈥 w tych okoliczno艣ciach nie bez podstaw 鈥 wyraz oburzenia.

Jak 艣miesz! 鈥 sykn膮艂, nie podnosz膮c g艂osu. 鈥 Czy to jest saranty艅ska uprzejmo艣膰?

W gruncie rzeczy Ecodes jednak troch臋 si臋 czu艂 jak nieproszony go艣膰. Ta wschodnia dziwka 鈥 zawsze ich tu troch臋 by艂o z ca艂ego znanego 艣wiata 鈥 plu艂a i przeklina艂a, jakby nigdy nie pokazywa艂a 偶adnemu 偶o艂nierzowi na­giego ty艂ka. Teraz przesz艂a na saranty艅ski, nacechowany silnym akcentem, lecz zrozumia艂y, i zrobi艂a kilka k膮艣liwych, niedwuznacznych uwag na temat matki Ecodesa, zau艂k贸w za tawernami i jego w艂asnego pochodzenia.

Zamknij si臋! 鈥 krzykn膮艂 lekarz i uderzy艂 j膮 mocno w skro艅.

Zamkn臋艂a si臋, popiskuj膮c. Ecodes pomy艣la艂 z aprobat膮, 偶e kobietom czasami trzeba czego艣 takiego... najwyra藕niej by艂o to prawd膮 w Bassanii tak samo, jak wsz臋dzie indziej 鈥 w艂a艣ciwie dlaczego mia艂oby by膰 inaczej?

Co tu robisz?

Siwobrody lekarz usi艂owa艂 zebra膰 nieco godno艣ci. Rozbawi艂o to Ecode­sa: nie艂atwo by艂o zachowa膰 godno艣膰, je艣li zosta艂o si臋 zaskoczonym pod fa­luj膮cym cia艂em dziwki. Ci Bassanidzi! Nie s膮 nawet na tyle m臋偶czyznami, by trzyma膰 kobiety pod sob膮, gdzie ich miejsce.

Ecodes, Drugi Amoryjski Pieszy. Mam rozkaz przeszuka膰 wszystkie domy w Mie艣cie. Szukamy uciekinierki.

Bo 偶aden z was nie mo偶e sobie sam zdoby膰 kobiety! Wszystkie od was uciekaj膮! 鈥 parskn臋艂a dziwka siedz膮ca obok lekarza, 艣miej膮c si臋 z w艂asnego 偶artu.

S艂ysza艂em o tych poszukiwaniach 鈥 rzek艂 Bassanida do Ecodesa, zachowuj膮c spok贸j. 鈥 W kompleksie B艂臋kitnych, gdzie opatrywa艂em pa­cjenta.

Skorcjusza? 鈥 Ecodes nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰.

Lekarz zawaha艂 si臋, ale po chwili wzruszy艂 ramionami. 鈥濼o nie m贸j k艂opot鈥, zdawa艂 si臋 m贸wi膰 tym gestem.

Mi臋dzy innymi. Jak wiesz, 偶o艂nierze nie zachowywali si臋 dzi艣 deli­katnie.

Rozkazy 鈥 rzek艂 Ecodes. 鈥 Przywr贸ci膰 spok贸j. Jak si臋... czuje wo藕nica?

To dopiero by艂 temat do plotek.

Lekarz zn贸w si臋 zawaha艂, zn贸w wzruszy艂 ramionami.

Ponownie z艂amane 偶ebra, rozerwana rana, utrata krwi, mo偶e przebite p艂uco. B臋d臋 wiedzia艂 rano.

Dziwka wci膮偶 wbija艂a wzrok w Ecodesa, cho膰 na razie zamkn臋艂a pa­skudny pysk. Z tego, co widzia艂, mia艂a niez艂e, dojrza艂e cia艂o, lecz jej w艂osy przypomina艂y ptasie gniazdo, g艂os mia艂a piskliwy i ostry i nie wygl膮da艂a na szczeg贸lnie czyst膮. Je艣li chodzi o Ecodesa z Soriyyi, to b艂oto i przekle艅stwa by艂y w艣r贸d 偶o艂nierzy na porz膮dku dziennym, ale od dziewczyny cz艂owiek chcia艂... czego艣 innego.

Ta kobieta to...?

Doktor odchrz膮kn膮艂.

No c贸偶, hmmm, rozumiesz, 偶e moja rodzina jest daleko. A m臋偶czy­zna, nawet w moim wieku...

Ecodes lekko si臋 u艣miechn膮艂.

Nie pojad臋 do Bassanii, by powiedzie膰 twojej 偶onie, je艣li o to ci cho­dzi. Ale musz臋 powiedzie膰, 偶e tu w Sarancjum m贸g艂by艣 trafi膰 lepiej, chyba 偶e bardzo lubisz, jak m贸wi膮 ci 艣wi艅stwa w twoim w艂asnym j臋zyku?

Pieprz si臋, 偶o艂nierzu 鈥 warkn臋艂a dziwka z silnym akcentem. 鈥 Bo nie zrobi tego nikt inny.

C贸偶 za maniery 鈥 rzek艂 Ecodes. 鈥 To dom senatora.

Owszem 鈥 zgodzi艂 si臋 lekarz. 鈥 A dobrych manier rzeczywi艣cie tu brak. Zechciej sko艅czy膰 to, co musisz tu zrobi膰, i wyjd藕. Wyznaj臋, 偶e spo­tkanie to nie wydaje mi si臋 ani w艂a艣ciwe, ani zabawne.

Jasne, 偶e nie, ty bassanidzka 艣winio鈥, pomy艣la艂 Ecodes.

Powiedzia艂 jednak:

Rozumiem, lekarzu. Wykonuj臋 rozkazy, jak zapewne zdajesz sobie spraw臋.

Musi pilnowa膰 swego awansu. Ta 艣winia tu mieszka i leczy Skorcjusza, co znaczy, 偶e jest wa偶na.

Ecodes rozejrza艂 si臋. Zwyk艂y w tej okolicy pok贸j na pi臋trze. Najlepszy w ca艂ym domu, z widokiem na ogr贸d. Podszed艂 do okna wychodz膮cego na dziedziniec. By艂o ciemno. Tam ju偶 szukali. Wr贸ci艂 do drzwi, spojrza艂 na 艂贸偶ko. Oboje patrzyli na niego, siedz膮c obok siebie w milczeniu. Kobieta naci膮gn臋艂a na siebie prze艣cierad艂o, ale zrobi艂a to niedok艂adnie. Zerka艂a na Ecodesa, dra偶ni膮c si臋 z nim, nawet przeklinaj膮c. Dziwki!

Oczywi艣cie nale偶a艂o zagl膮da膰 pod 艂贸偶ka 鈥 ewidentne kryj贸wki. Nale­偶a艂o te偶 jednak samodzielnie ocenia膰 sytuacj臋 jako decurion (przysz艂y cen­turion?) i nie marnowa膰 czasu. Przed 艣witem trzeba by艂o przeszuka膰 jeszcze wiele dom贸w. Rozkazy by艂y absolutnie jasne: kobieta ma by膰 znaleziona przed jutrzejsz膮 uroczysto艣ci膮 w hipodromie. Ecodes mia艂 zamiar autoryta­tywnie o艣wiadczy膰, 偶e kobieta, kt贸ra tego ranka by艂a cesarzow膮 Sarancjum, nie ukry艂a si臋 pod 艂贸偶kiem u偶ywanym przez tych dwoje Bassanid贸w.

Spocznij, lekarzu 鈥 powiedzia艂, pozwalaj膮c sobie na u艣miech. 鈥 Wr贸膰cie do zaj臋膰.

Wyszed艂, zamykaj膮c za sob膮 drzwi. Korytarzem nadchodzi艂 Priscus z dwo­ma 偶o艂nierzami. Kiedy Ecodes spojrza艂 na niego, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Jeden pok贸j niedawno zaj臋ty, ale teraz pusty. Jaki艣 pacjent.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂 Ecodes. 鈥 Opowiem ci o tym na zewn膮trz. Nie uwierzysz.

Mia艂a paskudny j臋zyk, ta bassanidzka dziwka, ale 艂adnie zaokr膮glony ty艂ek, pomy艣la艂, schodz膮c po schodach przed Priskiem i przypominaj膮c so­bie zaskakuj膮cy, podniecaj膮cy widok, jaki zobaczy艂 po otwarciu drzwi. Zastanawia艂 si臋, czy p贸藕niej sam b臋dzie mia艂 jak膮艣 szans臋 na dziewczyn臋. Ra­czej nie. To nie dla uczciwych 偶o艂nierzy wykonuj膮cych zadanie.

W przedpokoju przy drzwiach frontowych zaczeka艂, a偶 jego ludzie wyj­d膮 po kolei na dw贸r, po czym skin膮艂 g艂ow膮 zarz膮dcy. Uprzejmie. Nawet mu podzi臋kowa艂. To dom senatora. Kiedy wchodzili, poda艂 swoje imi臋.

Och 鈥 przysz艂o mu co艣 do g艂owy. 鈥 Od kiedy ta bassanidzka dziw­ka jest na g贸rze?

Zarz膮dca sprawia艂 wra偶enie szczerze oburzonego.

Ty oszczerco! C贸偶 za obrzydliwa my艣l! Bassanida jest znanym leka­rzem i... czcigodnym go艣ciem senatora! 鈥 zawo艂a艂. 鈥 Zachowaj swoje wstr臋tne my艣li dla siebie!

Ecodes zamruga艂, a potem roze艣mia艂 si臋. No, no. Zbytnia dra偶liwo艣膰. To o czym艣 艣wiadczy, prawda? Ch艂opcy? Zakarbowa艂 sobie w pami臋ci, by p贸藕­niej popyta膰 o tego senatora Bonosa. Ju偶 chcia艂 wyja艣ni膰, kiedy zobaczy艂, 偶e kobieta stoj膮ca za zarz膮dc膮 mruga do niego, trzymaj膮c palec na u艣miech­ni臋tych ustach.

Ecodes u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. 艁adna. I jest oczywiste, 偶e ten bardzo przyzwoity zarz膮dca nie wie o wszystkim, co si臋 dzieje w tym domu.

No tak 鈥 powiedzia艂, patrz膮c znacz膮co na s艂u偶膮c膮. Mo偶e b臋dzie mia艂 okazj臋 wr贸ci膰 tu p贸藕niej. Ma艂o prawdopodobne, ale nigdy nic nie wia­domo. Zarz膮dca obejrza艂 si臋 szybko przez rami臋 na dziewczyn臋, kt贸ra na­tychmiast zrobi艂a ca艂kowicie powa偶n膮 min臋 i pokornie z艂膮czy艂a d艂onie na wysoko艣ci talii. Ecodes zn贸w si臋 u艣miechn膮艂. Kobiety. Urodzone, by oszukiwa膰, co do jednej. Ta jednak jest czysta, tak jak Ecodes lubi艂, mia艂a nawet nieco klasy, nie jak ta wschodnia j臋dza na g贸rze.

W porz膮dku 鈥 powiedzia艂 do zarz膮dcy. 鈥 Wracaj do swoich zaj臋膰.

Noc mija艂a szybko jak p臋dz膮ce rydwany; kobiet臋 mieli znale藕膰 przed wschodem s艂o艅ca. Obiecana nagroda by艂a nadzwyczajna. Nawet podzieliw­szy j膮 na dziesi臋膰 cz臋艣ci (oczywi艣cie z podw贸jnym udzia艂em decuriona), po zako艅czeniu s艂u偶by wszyscy mogliby ju偶 nic nie robi膰 do ko艅ca 偶ycia. Mog­liby mie膰 w艂asne czyste s艂u偶膮ce albo 偶ony 鈥 albo i jedne, i drugie, skoro ju偶 o tym mowa. Niewielkie szanse na cokolwiek z tego, je艣li b臋d膮 si臋 oci膮ga膰. Jego ludzie czekali niecierpliwie na ulicy. Ecodes odwr贸ci艂 si臋 i zszed艂 ze schodk贸w.

Dobra, ch艂opcy. Nast臋pny dom 鈥 rzek艂 energicznie. Zarz膮dca zamk­n膮艂 za nim drzwi. W艂a艣ciwie nimi trzasn膮艂.


* * *

By艂 skr臋powany w艂asnym podnieceniem, kiedy udawa艂a, 偶e si臋 z nim kocha. Nie pozwoli艂a mu zamkn膮膰 drzwi i Rustem poniewczasie zrozumia艂, dlaczego: pok贸j musia艂 zosta膰 przeszukany, a chodzi艂o w艂a艣nie o to, by 偶o艂nierze zastali ich w trakcie zbli偶enia, oburzonych na ich wtargni臋cie. Jej g艂os, niski pomruk przechodz膮cy szybko w nosowe zawodzenie, kt贸rym m贸wi艂a obsceniczne rzeczy z w艣ciek艂膮 elokwencj膮 w j臋zyku Rustema, za­skoczy艂 go niemal tak samo, jak wydawa艂 si臋 zmiesza膰 drobnego 偶o艂nie­rza stoj膮cego w progu. Rustem, 艣wiadom, 偶e grozi mu 艣miertelne niebezpie­cze艅stwo, nie mia艂 k艂opot贸w z przyj臋ciem gniewnej i wrogiej postawy.

Alixana zesz艂a z niego, przyciskaj膮c do siebie prze艣cierad艂o. Rzuci艂a pod adresem 偶o艂nierza kolejn膮 porcj臋 inwektyw, a Rustem, powodowany strachem, uderzy艂 j膮 w twarz, zaskakuj膮c samego siebie.

Teraz, kiedy drzwi si臋 zamkn臋艂y, czeka艂 straszliwie d艂ug膮 chwil臋, us艂y­sza艂 rozmow臋 toczon膮 na zewn膮trz, potem kroki na skrzypi膮cych schodach i w ko艅cu mrukn膮艂:

Przepraszam. To uderzenie...

Le偶a艂a obok niego i nawet nie spojrza艂a w jego stron臋.

Nie. To by艂o dobre.

Odchrz膮kn膮艂.

Teraz bym je prawdopodobnie zaryglowa艂, gdyby to si臋 dzia艂o... na­prawd臋.

To si臋 dzieje naprawd臋 鈥 szepn臋艂a.

Wydawa艂o si臋, 偶e uciek艂y z niej wszystkie si艂y. Zdawa艂 sobie spraw臋 z obecno艣ci jej nagiego cia艂a tu偶 obok niego, ale nie czu艂 ju偶 po偶膮dania. Po­czu艂 z tego powodu g艂臋boki wstyd i jeszcze co艣 innego, co niespodziewanie przypomina艂o 偶al. Wsta艂 i szybko naci膮gn膮艂 tunik臋, nie wk艂adaj膮c bielizny. Podszed艂 do drzwi i zaryglowa艂 je. Kiedy si臋 odwr贸ci艂, Alixana siedzia艂a na 艂贸偶ku, dok艂adnie owini臋ta prze艣cierad艂em.

Rustem zawaha艂 si臋, kompletnie zdezorientowany, a potem usiad艂 na 艂a­weczce przy palenisku. Popatrzy艂 na p艂omienie i do艂o偶y艂 do ognia, na chwi­l臋 zatapiaj膮c si臋 w tej trywialnej czynno艣ci. Nie patrz膮c na cesarzow膮, po­wiedzia艂:

Kiedy nauczy艂a艣 si臋 bassanidzkiego?

Dobrze mi posz艂o?

Skin膮艂 g艂ow膮.

Sam nie potrafi艂bym tak przeklina膰.

Na pewno potrafi艂by艣. 鈥 G艂os mia艂a ca艂kowicie bezbarwny. 鈥 Chwyci艂am troch臋 j臋zyka w m艂odo艣ci, g艂贸wnie przekle艅stwa. P贸藕niej na­uczy艂am si臋 wi臋cej, kiedy mieli艣my do czynienia z ambasadorami. M臋偶czy­znom pochlebia, kiedy kobieta m贸wi do nich w ich j臋zyku.

A ten... g艂os?

Ta zje艂cza艂a wied藕ma z jakiej艣 portowej tawerny.

Zapomnia艂e艣, lekarzu, 偶e by艂am niegdy艣 aktork膮? Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e to prawie to samo co dziwka. Czy by艂am przekonuj膮ca?

Tym razem na ni膮 spojrza艂. Wzrok mia艂a pusty, utkwiony w drzwiach, przez kt贸re wyszed艂 偶o艂nierz.

Rustem milcza艂. Mia艂 wra偶enie, 偶e noc sta艂a si臋 g艂臋boka jak kamienna studnia i r贸wnie ciemna. Dzie艅 by艂 niewiarygodnie d艂ugi. Zacz膮艂 si臋 rano od znikni臋cia jego pacjenta i jego w艂asnego pragnienia obejrzenia wy艣cig贸w w hipodromie.

Dla niej zacz膮艂 si臋 inaczej.

Spojrza艂 uwa偶nie na zbyt spokojn膮 posta膰 le偶膮c膮 w jego 艂贸偶ku. Po­trz膮sn膮艂 g艂ow膮 na ten widok. By艂 lekarzem, widywa艂 ju偶 tak wygl膮daj膮ce osoby.

Wybacz mi, pani moja, ale musisz teraz zap艂aka膰. Musisz sobie na to pozwoli膰. M贸wi臋 to... jako lekarz.

Nawet si臋 nie poruszy艂a.

Jeszcze nie 鈥 odpar艂a. 鈥 Nie mog臋.

Owszem, mo偶esz 鈥 rzek艂 z rozmys艂em. 鈥 Cz艂owiek, kt贸rego ko­cha艂a艣, nie 偶yje. Zosta艂 zamordowany. Odszed艂. Mo偶esz, pani moja.

W ko艅cu odwr贸ci艂a si臋, by na niego popatrze膰. Blask ognia podkre艣li艂 jej nieskazitelne ko艣ci policzkowe, zagra艂 na obci臋tych w艂osach i smugach brudu, ale nie dotar艂 do jej oczu. Rustem poczu艂 ch臋膰 鈥 rzadk膮 u niego jak deszcz na pustyni 鈥 by podej艣膰 do 艂贸偶ka i obj膮膰 cesarzow膮. Powstrzyma艂 si臋 od tego.

M贸wimy, 偶e kiedy Anahita p艂acze nad swoimi dzie膰mi 鈥 mrukn膮艂 鈥 do 艣wiata, kr贸lestw 艣wiat艂a i mroku, wkracza lito艣膰.

Ja nie mam dzieci.

Taka sprytna. Tak bardzo si臋 pilnuje.

Sama jeste艣 jej dzieckiem.

Nie chc臋 lito艣ci.

To pozw贸l sobie na 偶a艂ob臋, bo inaczej b臋d臋 musia艂 si臋 litowa膰 nad kobiet膮, kt贸ra nie mo偶e tego zrobi膰.

Zn贸w potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Jestem z艂膮 pacjentk膮, doktorze. Przykro mi. Jestem ci winna co naj­mniej pos艂usze艅stwo za to, co w艂a艣nie zrobi艂e艣. Ale jeszcze nie. Jeszcze... nie. Mo偶e kiedy... dokona si臋 wszystko inne.

Dok膮d p贸jdziesz? 鈥 zapyta艂 po chwili.

Kr贸tki, odruchowy u艣miech bez znaczenia, zrodzony jedynie z nawyku dowcipkowania, pochodz膮cego z utraconego 艣wiata.

Teraz jestem naprawd臋 zraniona. Ju偶 masz mnie dosy膰 w swoim 艂贸偶ku?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Patrzy艂 na ni膮 w milczeniu. Potem odwr贸ci艂 si臋 z roz­mys艂em do ognia i zaj膮艂 si臋 nim, wykonuj膮c ruchy stare jak wszystkie paleni­ska, ruchy, kt贸re mo偶e wykonywa膰 ka偶dy m臋偶czyzna i ka偶da kobieta w ka偶­dej epoce, mo偶e nawet teraz, gdzie indziej na 艣wiecie. Nie 艣pieszy艂 si臋.

I po kilku chwilach us艂ysza艂 chrapliwy, zduszony d藕wi臋k, a potem kolej­ny. Z wielkim wysi艂kiem wci膮偶 patrzy艂 w ogie艅, nie ogl膮daj膮c si臋 na 艂贸偶ko, gdzie cesarzowa Sarancjum dawa艂a wyraz rozpaczy urywanymi d藕wi臋kami, jakich nie s艂ysza艂 nigdy w 偶yciu.


Trwa艂o to d艂ugi czas. Rustem nie odrywa艂 wzroku od ognia, zostawiaj膮c jej przynajmniej pozory prywatno艣ci, tak jak przedtem udawali, 偶e si臋 ko­chaj膮. W ko艅cu, kiedy dok艂ada艂 do ognia nast臋pny kawa艂ek drewna, us艂y­sza艂 jej szept:

Dlaczego tak jest lepiej, lekarzu? Powiedz mi.

Odwr贸ci艂 si臋. W blasku ognia zobaczy艂 na jej policzkach l艣ni膮ce 艂zy.

Jeste艣my 艣miertelnikami, pani moja. Dzie膰mi bog贸w czy bogi艅, kt贸­re czcimy, lecz tylko 艣miertelnikami. Dusza musi si臋 ugi膮膰, by przetrwa膰.

Odwr贸ci艂a wzrok, lecz nie patrzy艂a na nic konkretnego. Przez chwil臋 milcza艂a.

I nawet Anahita p艂acze? 鈥 zapyta艂a. 鈥 Bo inaczej w kr贸lestwach nie by艂oby lito艣ci?

Skin膮艂 g艂ow膮, g艂臋boko poruszony, nie znajduj膮c s艂贸w. Kobieta, jakiej nie spotka艂 nigdy przedtem.

Wytar艂a oczy grzbietami d艂oni. Dziecinny gest. Zn贸w na niego spojrza艂a.

Je艣li masz racj臋, to uratowa艂e艣 mnie tej nocy dwa razy, prawda?

Nie potrafi艂 na to nic powiedzie膰.

Znasz wysoko艣膰 wyznaczonej nagrody?

Skin膮艂 g艂ow膮. Heroldowie og艂aszali to na ulicach od p贸藕nego popo艂u­dnia. Wiadomo艣膰 dotar艂a do kompleksu B艂臋kitnych przed zachodem s艂o艅ca. Us艂ysza艂 j膮, opatruj膮c rannych.

Wystarczy, 偶eby艣 otworzy艂 drzwi i zawo艂a艂.

Rustem spojrza艂 na ni膮, szukaj膮c odpowiednich s艂贸w. Pog艂adzi艂 si臋 po brodzie.

By膰 mo偶e mam ci臋 dosy膰, ale nie a偶 tak bardzo 鈥 powiedzia艂 i zoba­czy艂, 偶e tym razem u艣miech dotar艂, na bardzo kr贸tko, do jej ciemnych oczu.

Po chwili powiedzia艂a tylko:

Dzi臋kuj臋 ci za to. Da艂e艣 mi wi臋cej, ni偶 mia艂am jakiekolwiek prawo si臋 spodziewa膰, lekarzu. 鈥 Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, zn贸w zawstydzony. 鈥 Pami臋taj jednak 鈥 ci膮gn臋艂a ju偶 nieco mocniejszym g艂osem 鈥 偶e b臋dziesz musia艂 co艣 o tym powiedzie膰 w Kabadhu. B臋dziesz musia艂 im da膰 cokolwiek.

Spojrza艂 na ni膮 uwa偶nie.

Cokolwiek...?

Jakie艣 wyniki twojego tutaj pobytu, lekarzu.

Nie rozumiem... Przyby艂em, by zdoby膰...

...wiedz臋 medyczn膮 Zachodu przed udaniem si臋 na dw贸r. Wiem. Gildia lekarzy dostarczy艂a sprawozdanie. Widzia艂am je. Ale Shirvan nigdy nie napina 艂uku tylko jedn膮 ci臋ciw膮 i ty nie jeste艣 wyj膮tkiem. Na pewno kaza艂 ci mie膰 oczy otwarte. Zostaniesz oceniony wedle tego, co zobaczy艂e艣. Je艣li wr贸cisz na jego dw贸r z niczym, podasz bro艅 swoim wrogom, a ju偶 ich tam masz, lekarzu. Czekaj膮 na ciebie. Nie jest trudno przyby膰 na dw贸r, ju偶 b臋d膮c znienawidzonym.

Rustem z艂o偶y艂 d艂onie.

Ma艂o wiem o takich sprawach, pani moja.

Kiwn臋艂a g艂ow膮.

Wierz臋. 鈥 Spojrza艂a na niego i, jakby podj膮wszy decyzj臋, mruk­n臋艂a: 鈥 Czy kto艣 ci m贸wi艂, 偶e Bassania przekroczy艂a na p贸艂nocy granic臋, zrywaj膮c pok贸j?

Nikt mu tego nie powiedzia艂. Cudzoziemcowi w艣r贸d ludzi Zachodu? Wrogowi. Rustem prze艂kn膮艂 艣lin臋, poczu艂 ch艂贸d. Je艣li zacznie si臋 wojna, a on wci膮偶 tu b臋dzie...

Spojrza艂a gdzie艣 obok niego.

Plotki kr膮偶y艂y po Mie艣cie przez ca艂e popo艂udnie. Przypadkiem je­stem do艣膰 pewna, 偶e s膮 prawdziwe.

Dlaczego? 鈥 wyszepta艂.

Dlaczego jestem pewna?

Skin膮艂 g艂ow膮.

Bo Petrus chcia艂, 偶eby Shirvan to zrobi艂, sprowokowa艂 go do tego.

Dla... dlaczego?

Wyraz twarzy kobiety zn贸w si臋 zmieni艂. Na policzkach wci膮偶 mia艂a 艂zy.

Poniewa偶 sam zak艂ada艂 do swego 艂uku przynajmniej trzy albo cztery ci臋ciwy. Chcia艂 zdoby膰 Bachiar臋, ale chcia艂 te偶 przy okazji nauczy膰 Leontesa czego艣 o ograniczeniach, nawet kl臋sce, i mia艂 temu s艂u偶y膰 podzia艂 armii do walki z Bassania. Oczywi艣cie przesta艂by p艂aci膰 Wschodowi.

Chcia艂 utraci膰 Zach贸d?

Oczywi艣cie, 偶e nie. 鈥 Ten sam delikatny, niemal niezauwa偶alny u艣miech, zrodzony ze wspomnie艅. 鈥 S膮 jednak sposoby zdobywania wi臋­cej ni偶 jednej rzeczy, a czasami bardzo si臋 liczy to, w jaki spos贸b odnios艂o si臋 tryumf.

Rustem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

A ilu ludzi by przy tym zgin臋艂o? Czy to nie pr贸偶no艣膰? Wiara, 偶e mo偶emy dzia艂a膰 jak b贸g? Nie jeste艣my bogiem. Czas zabiera nas wszystkich.

W艂adca cesarzy? 鈥 Spojrza艂a na niego. 鈥 Zabiera, ale czy偶 nie istniej膮 sposoby na pozostanie w pami臋ci, doktorze, na zostawienie 艣ladu w kamieniu, nie na wodzie? 呕e si臋鈥 tu by艂o?

Dla wi臋kszo艣ci z nas nie, pani moja?

M贸wi膮c te s艂owa, przypomnia艂 sobie kuchmistrza w kompleksie B艂臋kitnych: 鈥濼en ch艂opiec by艂 moim dziedzictwem鈥. Krzyk z g艂臋bi jego serca.

Jej r臋ce i cia艂o spowija艂o prze艣cierad艂o. Wci膮偶 by艂a jak kamie艅.

Przyznam ci tu po艂ow臋 racji. Nie wi臋cej鈥 Nie masz dzieci, lekarzu?

To by艂o takie dziwne, bo kuchmistrz zapyta艂 go o to samo. Dwa razy w ci膮gu jednej nocy rozmawia艂 o tym, co mo偶na zostawi膰 po sobie. Zwracaj膮c si臋 ku ogniowi, Rustem uczyni艂 znak przeciwko z艂u. Zdawa艂 sobie spraw臋, jak dziwna sta艂a si臋 ta rozmowa, a jednak wyczuwa艂, 偶e w pewien spos贸b te pytania kr膮偶膮 w pobli偶u sedna tego dnia i nocy. Powiedzia艂 powoli:

Lecz bycie zapami臋tanym przez innych, nawet przez w艂asnych spadkobierc贸w, jest tak偶e byciem鈥 zapami臋tanym niew艂a艣ciwie, prawda? Jakie dziecko zna swego ojca? Kto decyduje, w jaki spos贸b zostaniemy zapami臋tani albo czy w og贸le kto艣 nas b臋dzie pami臋ta艂?

U艣miechn臋艂a si臋 lekko, jakby ucieszona jego bystro艣ci膮.

No w艂a艣nie. Mo偶e kronikarze, malarze, rze藕biarze, historycy, mo偶e to oni s膮 prawdziwymi w艂adcami cesarzy, nas wszystkich, lekarzu. To jest pewna my艣l.

Czuj膮c niezaprzeczalnie rozgrzewaj膮c膮 przyjemno艣膰, 偶e zdoby艂 jej uznanie, Rustem mia艂 zarazem kr贸ciutk膮 wizj臋 tego, jaka musia艂a by膰 ta kobieta, siedz膮ca na tronie w blasku klejnot贸w, otoczona dworzanami rywalizuj膮cymi o ten ton aprobaty w jej g艂osie.

Opu艣ci艂 wzrok, zn贸w spokornia艂y.

Kiedy go podni贸s艂, wyraz jej twarzy zmieni艂 si臋, jakby interludium dobieg艂o ko艅ca.

Zdajesz sobie spraw臋, 偶e teraz musisz by膰 bardzo ostro偶ny? Kiedy rozejdzie si臋 ta wiadomo艣膰, Bassanidzi b臋d膮 niech臋tnie widziani. Trzymaj si臋 Bonosa. B臋dzie ochrania艂 go艣cia. Zrozum jednak co艣 jeszcze: mo偶esz tak偶e zosta膰 zabity, kiedy wr贸cisz do Kabadhu.

Rustem wytrzeszczy艂 na ni膮 oczy.

Dlaczego?

Bo nie wykona艂e艣 rozkaz贸w.

Zamruga艂.

Co? Kr贸lowa鈥 kr贸lowa Ant贸w? Przecie偶 nie mog膮 si臋 spodziewa膰, 偶e zabij臋 kr贸low膮 tak szybko, tak 艂atwo?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, nie daj膮c si臋 przekona膰.

Nie, ale mog膮 oczekiwa膰, 偶e ju偶 zgin膮艂e艣, usi艂uj膮c tego dokona膰, lekarzu. Otrzyma艂e艣 polecenia.

Nie odpowiedzia艂. Noc g艂臋boka jak studnia. Jak mo偶na si臋 z niej wydosta膰? A jej g艂os by艂 teraz g艂osem kogo艣 doskonale obznajomionego z niuansami dwor贸w i w艂adzy.

Ten list mia艂 jakie艣 znaczenie. By艂a to wyra藕na wskaz贸wka, 偶e twoja obecno艣膰 w Kabadhu w roli lekarza jest dla kr贸la kr贸l贸w mniej wa偶na od twoich us艂ug jako zab贸jcy tutaj, bez wzgl臋du na powodzenie misji. 鈥 Prze­rwa艂a na chwil臋. 鈥 Nie zastanawia艂e艣 si臋 nad tym, doktorze?

Nie. Zupe艂nie si臋 nie zastanawia艂. By艂 lekarzem z zasypywanej piaskiem wioski na skraju po艂udniowej pustyni. Zna艂 si臋 na uzdrawianiu i porodach, na ranach i kataraktach, ruchach jelit. W milczeniu potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Alixana z Sarancjum, kt贸ra siedzia艂a w jego 艂贸偶ku naga, owini臋ta jedy­nie prze艣cierad艂em jak ca艂unem, mrukn臋艂a:

A zatem to moja drobna przys艂uga dla ciebie. My艣l do rozwa偶enia, kiedy odejd臋.

Odejdzie z pokoju? Mia艂a na my艣li co艣 wi臋cej. Bez wzgl臋du na to, jak g艂臋boka wydawa艂a mu si臋 studnia nocy, jej studnia by艂a o wiele g艂臋bsza. My艣l膮c o tym, Rustem z Kerakeku znalaz艂 u siebie odwag臋 i 艂ask臋, o jakie si臋 nie pos膮dza艂 (p贸藕niej mia艂 pomy艣le膰, 偶e zosta艂y z niego wyci膮gni臋te), i mrukn膮艂 kwa艣no:

Jak dot膮d by艂em tej nocy do艣膰 ostro偶ny, prawda?

Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. Zawsze b臋dzie to pami臋ta艂.

Wtedy rozleg艂o si臋 ciche stukanie do drzwi. Cztery razy szybko, dwa razy wolno. Rustem zerwa艂 si臋 na nogi, rozgl膮daj膮c si臋 gor膮czkowo po po­koju. W艂a艣ciwie nie mia艂a gdzie si臋 ukry膰.

Alixana powiedzia艂a jednak:

To Elita. Wszystko w porz膮dku. Wszyscy si臋 spodziewaj膮, 偶e tu przyjdzie. Przecie偶 sypia z tob膮, prawda? Zastanawiam si臋, czy b臋dzie na mnie z艂a?

Podszed艂 do drzwi i otworzy艂 je. Elita wesz艂a po艣piesznie do 艣rodka i zamk­n臋艂a drzwi za sob膮. Zerkn臋艂a z przestrachem na 艂贸偶ko, zobaczy艂a Alixan臋. Pad艂a na kolana przed Rustemem, chwyci艂a obiema r臋kami jego d艂o艅 i uca­艂owa艂a j膮, a potem, wci膮偶 na kl臋czkach, odwr贸ci艂a si臋 do 艂贸偶ka i spojrza艂a na siedz膮c膮 na nim zm臋czon膮, brudn膮, kr贸tkow艂os膮 kobiet臋.

Och, pani moja 鈥 wyszepta艂a. 鈥 Co mamy robi膰?

Wyj臋艂a zza paska sztylet, po艂o偶y艂a go na pod艂odze i rozp艂aka艂a si臋.


Od dawna by艂a jedn膮 z najbardziej zaufanych kobiet cesarzowej Alixany. Czerpa艂a z tego faktu przyjemno艣膰, kt贸ra w oczach D偶ada i jego du­chownych prawie na pewno zas艂ugiwa艂a na nagan臋. 艢miertelnicy, a szcze­g贸lnie kobiety, nie powinni puszy膰 si臋 z grzesznej dumy.

Ale tak by艂o.

By艂a jedyn膮 osob膮 w domu, kt贸ra nie posz艂a spa膰: przed udaniem si臋 do 艂贸偶ka lekarza zaj臋艂a si臋 ogniem na parterze i zgasi艂a lampy. Przez jaki艣 czas siedzia艂a sama po ciemku w pokoju frontowym, obserwuj膮c przez wysokie okno bia艂e 艣wiat艂o ksi臋偶yca. S艂ysza艂a kroki w innych pokojach na parterze, s艂ysza艂a, jak cich艂y, kiedy reszta domownik贸w k艂ad艂a si臋 do 艂贸偶ek. Przez pewien czas, pe艂na niepokoju, nie rusza艂a si臋 z miejsca. Musia艂a czeka膰, ale ba艂a si臋 czeka膰 zbyt d艂ugo. W ko艅cu ruszy艂a korytarzem i cicho otworzy艂a drzwi sypialni.

Na wypadek gdyby jeszcze nie spa艂, przygotowa艂a sobie 鈥 nienajlepsze 鈥 usprawiedliwienie.

Zarz膮dca, kt贸ry prowadzi艂 dom Plauta Bonosa, by艂 kompetentnym, lecz niezbyt bystrym cz艂owiekiem. Kiedy 偶o艂nierze ju偶 wychodzili, pad艂y pewne s艂owa 鈥 nieporozumienie, kt贸re mog艂o by膰 ca艂kiem zabawne, gdyby nie tak rozpaczliwie wysoka stawka, o jak膮 sz艂a gra. Gdyby dow贸dca dopasowa艂 do siebie wszystkie kawa艂ki, s艂owa te mog艂y si臋 okaza膰 艣miertelnie gro藕ne.

Heroldowie przez ca艂y dzie艅 Og艂aszali w Mie艣cie ogromn膮 nagrod臋, w艂a艣ciwie niezrozumiale ogromn膮 nagrod臋. A je艣li zarz膮dca obudzi si臋 w 艣rodku nocy z osza艂amiaj膮c膮 my艣l膮? Je艣li w 艣wietle p贸藕nych ksi臋偶yc贸w zda sobie spraw臋, 偶e 偶o艂nierz nie nazwa艂 dziwk膮 siwobrodego lekarza, tylko kobiet臋 znajduj膮c膮 si臋 na g贸rze? Kobiet臋. Zarz膮dca m贸g艂 si臋 obudzi膰, za­cz膮膰 zastanawia膰, poczu膰 powolne li藕ni臋cia ciekawo艣ci i chciwo艣ci, wsta膰, p贸j艣膰 korytarzem z lamp膮 zapalon膮 od ognia w swoim pokoju. Otworzy膰 frontowe drzwi. Zawo艂a膰 stra偶nika prefektury miejskiej albo 偶o艂nierza.

To by艂o ryzyko. Ryzyko.

Wesz艂a do jego pokoju, sama, cicha jak duch, i spojrza艂a na zarz膮dc臋 艣pi膮cego na wznak. Poszuka艂a sposobu, by znieczuli膰 swoje serce.

Lojalno艣膰, prawdziwa lojalno艣膰, czasami wymaga 艣mierci. Cesarzowa (zawsze b臋dzie j膮 tak nazywa艂a) wci膮偶 przebywa艂a w tym domu. To nie by艂a noc na podejmowanie ryzyka. Mog膮 p贸藕niej oskar偶y膰 j膮 o zamordowa­nie zarz膮dcy, ale czasami ta wymagana 艣mier膰 by艂a w艂asn膮 艣mierci膮.


Nie mog艂am go zabi膰, pani moja. Pr贸bowa艂am, posz艂am to zrobi膰, ale...

Dziewczyna p艂aka艂a. Rustem zobaczy艂, 偶e klinga le偶膮ca przed ni膮 na pod艂odze nie jest splamiona krwi膮. Spojrza艂 na Alixan臋.

Powinnam by艂a wiedzie膰 鈥 mrukn臋艂a cesarzowa, wci膮偶 owini臋ta w prze艣cierad艂o 鈥 偶e nie nale偶y z ciebie robi膰 excubitora.

U艣miechn臋艂a si臋 lekko.

Elita podnios艂a wzrok, zagryzaj膮c doln膮 warg臋.

Nie s膮dz臋, by jego 艣mier膰 by艂a nam potrzebna, moja droga. Je艣li ja­kim艣 sposobem obudzi si臋, maj膮c jak膮艣 wizj臋, p贸jdzie do drzwi i wezwie stra偶nika... zawsze mo偶esz przebi膰 ich mieczem.

Pani moja. Nie mam...

Wiem, dziecko. M贸wi臋, 偶e nie musimy mordowa膰, by si臋 zabezpie­czy膰 przed tak膮 ewentualno艣ci膮. Gdyby mia艂 przemy艣le膰 t臋 rozmow臋, ju偶 by to zrobi艂.

Rustem, kt贸ry wiedzia艂 co艣 nieco艣 o 艣nie i snach, by艂 mniej pewien, ale milcza艂.

Alixana spojrza艂a na niego.

Pozwolisz dw贸m kobietom dzieli膰 z tob膮 艂o偶e, lekarzu? Obawiam si臋, 偶e b臋dzie to mniej ekscytuj膮ce, ni偶 sugeruj膮 s艂owa.

Rustem odchrz膮kn膮艂.

Musisz si臋 wyspa膰, pani moja. Po艂贸偶 si臋. Ja wezm臋 sobie krzes艂o, a Elita mo偶e spa膰 na poduszce przy ogniu.

Ty te偶 potrzebujesz odpoczynku, lekarzu. Rano b臋dzie od ciebie za­le偶a艂o 偶ycie wielu ludzi.

I zrobi臋, co w mojej mocy. Nieraz sp臋dza艂em noce na krze艣le.

To by艂a prawda. Krzes艂a, gorsze miejsca. Kamienista ziemia z armi膮 w Ispahanie. By艂 wyczerpany. Zobaczy艂, 偶e ona te偶.

Zabieram ci 艂贸偶ko 鈥 mrukn臋艂a, k艂ad膮c si臋. 鈥 Nie powinnam tego robi膰.

Ledwie sko艅czy艂a zdanie, ju偶 spa艂a.

Rustem spojrza艂 na s艂u偶膮c膮, kt贸ra by艂a gotowa dla niej zabi膰. Nie ode­zwa艂o si臋 偶adne z nich. Pokaza艂 na jedn膮 z poduszek, dziewczyna wzi臋艂a j膮, podesz艂a do paleniska i po艂o偶y艂a si臋. Popatrzy艂 na 艂贸偶ko, podszed艂 do niego i przykry艂 艣pi膮c膮 kobiet臋 kocem, a potem wzi膮艂 drugi i zani贸s艂 go dziewczy­nie. Podnios艂a na niego wzrok, a Rustem j膮 przykry艂.

Wr贸ci艂 do okna, popatrzy艂 na drzewa w ogrodzie posrebrzone 艣wiat艂em bia艂ego ksi臋偶yca. Zamkn膮艂 okno, zaci膮gn膮艂 zas艂ony. Wiatr by艂 teraz silniej­szy, noc ch艂odniejsza. Opad艂 na krzes艂o.

Zrozumia艂, 偶e jeszcze raz b臋dzie musia艂 zmieni膰 偶ycie, to, co uwa偶a艂 za swoje przysz艂e 偶ycie.


Zasn膮艂. Kiedy si臋 obudzi艂, obie kobiety znikn臋艂y.

Przez zas艂ony s膮czy艂a si臋 do 艣rodka blada szaro艣膰. Ods艂oni艂 okno i wyj­rza艂 na zewn膮trz. Dzie艅 jeszcze nie wsta艂, ale 艣wit ju偶 wisia艂 w powietrzu. Rozleg艂o si臋 stukanie do drzwi. Rustem u艣wiadomi艂 sobie, 偶e to w艂a艣nie go obudzi艂o. Spojrza艂 na drzwi i zobaczy艂, 偶e jak zwykle nie s膮 zaryglowane.

Ju偶 mia艂 zawo艂a膰, 偶eby ktokolwiek za nimi stoi, wszed艂 do 艣rodka, kiedy przypomnia艂 sobie, gdzie si臋 znajduje.

Wsta艂 szybko. Elita od艂o偶y艂a swoj膮 poduszk臋 i koc na 艂贸偶ko. Rustem po艂o偶y艂 si臋 i przykry艂. Z po艣cieli ju偶 ulatnia艂 si臋 jak znikaj膮cy sen delikatny zapach kobiety, kt贸ra odesz艂a.

Tak? 鈥 zawo艂a艂. Nie mia艂 poj臋cia, dok膮d posz艂a ani czy kiedykol­wiek si臋 tego dowie.

Drzwi otworzy艂 zarz膮dca Bonosa, ju偶 nienagannie ubrany, jak zwykle spokojny, opanowany i oficjalny. Rustem widzia艂 w tym pokoju zesz艂ej nocy n贸偶, maj膮cy ugodzi膰 tego cz艂owieka w serce podczas snu. Zarz膮dca by艂 o krok od 艣mierci. Podobnie jak Rustem, cho膰 w inny spos贸b 鈥 gdyby podst臋p si臋 nie uda艂.

Zarz膮dca zatrzyma艂 si臋 z szacunkiem w progu, spl贸t艂szy r臋ce na brzu­chu, w oku mia艂 jednak dziwny b艂ysk.

Najmocniej przepraszam, ale przed drzwiami s膮 jacy艣 ludzie, leka­rzu 鈥 powiedzia艂 szemrz膮cym g艂osem. 鈥 M贸wi膮, 偶e s膮 twoj膮 rodzin膮.


Zwolni艂 tylko po to, by narzuci膰 na siebie p艂aszcz. Rozche艂stany, nieogo­lony, nie ca艂kiem jeszcze rozbudzony, przemkn膮艂 obok zdumionego zarz膮dcy i zbieg艂 po schodach w spos贸b nie maj膮cy nic wsp贸lnego z godno艣ci膮.

Zobaczy艂 ich z pierwszego podestu, gdzie schody zawraca艂y, i zatrzyma艂 si臋, patrz膮c w d贸艂.

Wszyscy stali we frontowym korytarzu. Katyun i D偶arita, jedna wyra藕­nie spi臋ta, druga skrywaj膮ca ten sam niepok贸j. Issa w ramionach matki. Shaski nieco bardziej z przodu. Patrzy艂 w g贸r臋 nieruchomymi, szeroko otwartymi oczyma; pe艂en napi臋cia, przera偶aj膮cy wyraz jego twarzyczki znikn膮艂 dopiero wtedy 鈥 Rustem wyra藕nie to zobaczy艂 鈥 kiedy na scho­dach pojawi艂 si臋 jego ojciec. I Rustem zrozumia艂, w tej chwili zrozumia艂 z absolutn膮 jasno艣ci膮, 偶e powodem, jedynym powodem, z kt贸rego wszyscy czworo si臋 tu znale藕li, jest Shaski i wiedza ta uderzy艂a go prosto w serce jak jeszcze nic na 艣wiecie.

Zszed艂 na parter i stan膮艂 z powa偶n膮 min膮 przed ch艂opcem, spl贸t艂szy r臋ce na brzuchu w艂a艣ciwie jak zarz膮dca.

Shaski podni贸s艂 na niego wzrok; buzi臋 mia艂 bia艂膮 jak flaga kapitu­luj膮cych, a szczup艂e cia艂o napi臋te jak ci臋ciwa 艂uku. (Musimy si臋 ugina膰, m贸j ma艂y, musimy si臋 nauczy膰 ugina膰, bo inaczej si臋 z艂amiemy).

Witaj, tato 鈥 powiedzia艂 dr偶膮cym g艂osem. 鈥 Nie mo偶emy wr贸ci膰 do domu.

Wiem 鈥 odpar艂 cicho Rustem.

Shaski przygryz艂 warg臋. Patrzy艂 na ojca ogromnymi oczyma. Nie spo­dziewa艂 si臋 tego. Raczej spodziewa艂 si臋 kary. (Musimy si臋 nauczy膰 wi臋k­szej swobody, ma艂y).

Ani... ani do Kabadhu. Nie mo偶emy tam jecha膰.

Wiem 鈥 powt贸rzy艂 Rustem.

Naprawd臋 wiedzia艂. Zrozumia艂 tak偶e po tym, czego si臋 dowiedzia艂 noc膮, 偶e zadzia艂ali tu Perun i Pani i 偶e 偶adn膮 miar膮 nie jest godzien tej interwencji. Czu艂 ucisk w piersiach, kt贸rego trzeba by艂o si臋 pozby膰. Ukl膮k艂 na pod艂odze i otworzy艂 ramiona.

Chod藕 do mnie 鈥 powiedzia艂. 鈥 Wszystko w porz膮dku, dziecko. Wszystko b臋dzie dobrze.

Shaski wyda艂 jaki艣 d藕wi臋k 鈥 j臋k, wo艂anie serca 鈥 i podbieg艂 do ojca, jak k艂臋bek zu偶ytej si艂y, by go przytuli艂. Zacz膮艂 rozpaczliwie p艂aka膰 jak dziecko, kt贸rym wci膮偶 by艂, mimo tego, kim by艂 poza nim i kim mia艂 zo­sta膰.

Przyciskaj膮c ch艂opca do siebie, nie wypuszczaj膮c go z ramion, Rustem wsta艂, podszed艂 do 偶on i je te偶 obj膮艂, razem z malutk膮 c贸reczk膮. Wstawa艂 dzie艅.


Okaza艂o si臋, 偶e pyta艂y bassanidzkich przedstawicieli handlowych na drugim brzegu i jeden z nich wiedzia艂, gdzie zatrzyma艂 si臋 lekarz imieniem Rustem. Ich eskorta, dwaj 偶o艂nierze, kt贸rzy razem z nimi przed 艣witem przep艂yn臋li cie艣nin臋 w rybackiej 艂贸dce, czekali przed domem. Dwaj inni zo­stali w Deapolis.

Rustem kaza艂 ich wpu艣ci膰. Z tego, co teraz wiedzia艂, Bassanidzi nie po­winni przebywa膰 na ulicach Sarancjum. Zobaczy艂 ze zdumieniem (s膮dzi艂, 偶e teraz nic ju偶 nie potrafi go zaskoczy膰), 偶e jednym z nich jest Vinaszh, do­w贸dca garnizonu w Kerakeku.

Jak to si臋 sta艂o, dow贸dco? 鈥 Dziwnie by艂o zn贸w m贸wi膰 we w艂as­nym j臋zyku.

Vinaszh, kt贸ry, dzi臋ki Pani, mia艂 na sobie saranty艅skie spodnie i tunik臋 艣ci膮gni臋t膮 pasem, a nie mundur, u艣miechn膮艂 si臋 lekko, robi膮c min臋 zm臋czo­nego, lecz zadowolonego cz艂owieka, kt贸ry osi膮gn膮艂 trudny cel.

Tw贸j syn 鈥 odpar艂 鈥 ma dar przekonywania.

Rustem wci膮偶 trzyma艂 Shaskiego w obj臋ciach. Ch艂opiec opl贸t艂 r臋koma jego szyj臋, a g艂ow臋 opar艂 mu na ramieniu. Ju偶 nie p艂aka艂. Rustem spojrza艂 na zarz膮dc臋 i powiedzia艂 po saranty艅sku:

Czy istnieje mo偶liwo艣膰 pocz臋stowania mojej rodziny i tych ludzi, kt贸rzy j膮 tu przyprowadzili, porannym posi艂kiem?

Oczywi艣cie, 偶e tak 鈥 odpar艂a Elita, zanim zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰 za­rz膮dca. U艣miecha艂a si臋 do Issy. 鈥 Zajm臋 si臋 tym.

Zarz膮dca przez chwil臋 sprawia艂 wra偶enie zirytowanego tupetem dziew­czyny. Rustem zobaczy艂 nagle w duchu wyra藕ny obraz Elity stoj膮cej w no­cy nad jego cia艂em z no偶em w r臋ce.

Chcia艂bym tak偶e jak najszybciej wys艂a膰 wiadomo艣膰 do senatora z pozdrowieniami i pro艣b膮 o spotkanie jeszcze tego ranka.

Zarz膮dca zrobi艂 powa偶n膮 min臋.

Jest pewna trudno艣膰 鈥 mrukn膮艂.

Jaka?

Senator i jego rodzina nie przyjmuj膮 go艣ci ani dzisiaj, ani przez na­st臋pne kilka dni. S膮 w 偶a艂obie. Pani Thenais nie 偶yje.

Co? By艂em z ni膮 wczoraj!

Wiem, doktorze. Wygl膮da na to, 偶e odesz艂a do boga po po艂udniu, w domu.

W jaki spos贸b?

Rustem by艂 naprawd臋 wstrz膮艣ni臋ty. Poczu艂, 偶e Shaski sztywnieje.

Zarz膮dca zawaha艂 si臋.

Dano mi do zrozumienia, 偶e dosz艂o... do samookaleczenia.

Zn贸w obrazy. Od wczorajszego dnia. Mroczna, wysoko sklepiona prze­strze艅 w hipodromie, py艂ki kurzu unosz膮ce si臋 w promieniach 艣wiat艂a, ko­bieta bardziej sztywna od niego, rozmawiaj膮ca z wo藕nic膮. Jeszcze jeden do­byty n贸偶.

Musimy si臋 nauczy膰 ugina膰, bo inaczej si臋 z艂amiemy鈥.

Rustem odetchn膮艂 g艂臋boko. Intensywnie my艣la艂. Bonosowi nie mo偶na przeszkadza膰, lecz potrzeba ochrony jest realna. Albo zarz膮dca sam b臋dzie musia艂 co艣 za艂atwi膰 dla stra偶nik贸w, albo...

To jest odpowied藕. To jest oczywista odpowied藕.

Spojrza艂 na zarz膮dc臋.

S艂ysz臋 to z wielkim smutkiem. By艂a kobiet膮 pe艂n膮 godno艣ci i wdzi臋­ku. B臋d臋 chcia艂 zatem wys艂a膰 inn膮 wiadomo艣膰. Ka偶, prosz臋, poinformowa膰 osob臋 pe艂ni膮c膮 obowi膮zki prze艂o偶onego stronnictwa B艂臋kitnych, 偶e wraz z rodzin膮 i dwiema osobami towarzysz膮cymi prosz臋 o przyj臋cie nas w kom­pleksie. Oczywi艣cie b臋dziemy potrzebowa膰 eskorty.

Opuszczasz nas, doktorze?

Wyraz twarzy zarz膮dcy by艂 bez zarzutu. Zesz艂ej nocy o ma艂o nie zosta艂 zabity we 艣nie. Nigdy by si臋 ju偶 nie obudzi艂. W tej chwili kto艣 m贸g艂by stu­ka膰 do drzwi jego sypialni, zobaczy膰 cia艂o, podnie艣膰 straszny krzyk.

艢wiat jest miejscem znajduj膮cym si臋 poza ludzkimi mo偶liwo艣ciami poj­mowania. Tak zosta艂 stworzony.

S膮dz臋, 偶e musimy si臋 po偶egna膰 鈥 odpar艂. 鈥 Wygl膮da na to, 偶e na­sze kraje znowu znajduj膮 si臋 w stanie wojny. Sarancjum b臋dzie dla Bassanid贸w niebezpieczne bez wzgl臋du na to, jak jeste艣my niewinni. Je艣li B艂臋kitni si臋 zgodz膮, by膰 mo偶e w kompleksie b臋dziemy mieli lepsz膮 ochron臋. 鈥 Spojrza艂 na zarz膮dc臋. 鈥 Oczywi艣cie teraz stanowimy tu zagro偶enie dla was wszystkich.

Zarz膮dca, nie b臋d膮cy wielkim my艣licielem, nie wzi膮艂 tego pod uwag臋. Wida膰 to by艂o po jego oczach.

Ka偶臋 wys艂a膰 twoj膮 wiadomo艣膰.

Powiedz im 鈥 doda艂 Rustem, stawiaj膮c Shaskiego na ziemi i k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu ch艂opca 鈥 偶e oczywi艣cie w czasie mojego pobytu b臋d臋 s艂u偶y艂 ca艂膮 swoj膮 wiedz膮.

Spojrza艂 na Vinaszha, cz艂owieka, kt贸ry pewnego zimowego popo艂udnia, kiedy z pustyni wia艂 wiatr, wprawi艂 to wszystko w ruch. Najwyra藕niej do­w贸dca zna艂 saranty艅ski.

Zostawi艂em dw贸ch ludzi na tamtym brzegu 鈥 mrukn膮艂.

Powr贸t do nich m贸g艂by si臋 okaza膰 niebezpieczny. Zaczekaj i zo­bacz, co b臋dzie dalej. Poprosi艂em, 偶eby was wpuszczono razem z nami. To miejsce to strze偶ony kompleks, a jego gospodarze maj膮 powody do przy­chylno艣ci wzgl臋dem mnie.

S艂ysza艂em. Rozumiem.

Wydaje mi si臋 jednak, 偶e nie mam prawa decydowa膰 za ciebie. Przy­prowadzi艂e艣 do mnie nieoczekiwanie rodzin臋. Z wielu powod贸w chc臋 j膮 te­raz mie膰 przy sobie. Jestem ci winien wi臋cej, ni偶 kiedykolwiek zdo艂am ci odp艂aci膰, ale nie znam twoich zamiar贸w. Chcesz wr贸ci膰 do domu? Czy wy­maga tego obowi膮zek? Czy... nie wiem, czy s艂ysza艂e艣 o mo偶liwej wojnie na p贸艂nocy.

Zesz艂ej nocy na tamtym brzegu kr膮偶y艂y plotki. Ja widzisz, zdobyli艣­my cywilne ubrania. 鈥 Vinaszh zawaha艂 si臋. Zdj膮艂 czapk臋 z grubego p艂贸tna i poskroba艂 si臋 po g艂owie. 鈥 M贸wi艂em ju偶, 偶e tw贸j syn ma wielki dar prze­konywania.

S艂ysz膮c, 偶e rozmawiaj膮 po bassanidzku, zarz膮dca grzecznie si臋 odwr贸ci艂 i przywo艂a艂 ruchem palca jednego z m艂odszych s艂u偶膮cych. Rustem popatrzy艂 na dow贸dc臋.

To niezwyk艂e dziecko.

Wci膮偶 nie puszcza艂 ch艂opca. Katyun obserwowa艂a ich, wodz膮c wzro­kiem od jednego m臋偶czyzny do drugiego. D偶arita osuszy艂a ju偶 艂zy i uspoka­ja艂a niemowl臋.

Vinaszh wci膮偶 z czym艣 si臋 zmaga艂. Odchrz膮kn膮艂, a potem zrobi艂 to jesz­cze raz.

Powiedzia艂... Shaski powiedzia艂... powiedzia艂 nam, 偶e zbli偶a si臋 ko­niec. Kerakeku. Nawet... Kabadhu.

Nie mo偶emy wr贸ci膰 do domu, tato.

G艂os ch艂opca by艂 spokojny; brzmia艂a w nim taka pewno艣膰, 偶e, je艣li si臋 o tym wszystkim pomy艣la艂o, przejmowa艂 cz艂owieka ch艂贸d. Niechaj ci臋 chroni Perun, a nas wszystkich niech strze偶e Anahita. Niechaj Azal nigdy nie pozna twego imienia.

Rustem spojrza艂 na syna.

Jaki koniec?

Nie wiem. 鈥 By艂o wyra藕nie wida膰, 偶e przyznanie si臋 do tego niepo­koi ch艂opca. 鈥 Z... z pustyni.

Z pustyni. Rustem spojrza艂 na Katyun. Wzruszy艂a lekko ramionami; tak dobrze mu znany gest.

Dzieci maj膮 sny 鈥 rzek艂, ale potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. To nieuczci­we. Unik. S膮 tu z nim tylko z powodu sn贸w Shaskiego, a zesz艂ej nocy Rus­tem us艂ysza艂 鈥 ca艂kiem wyra藕nie i to od osoby, kt贸ra wie, co m贸wi 鈥 偶e gdyby teraz uda艂 si臋 do Kabadhu, to prawdopodobnie straci艂by 偶ycie.

Nie podj膮艂 pr贸by zab贸jstwa. A rozkazy wyda艂 sam kr贸l.

Vinaszh, syn Vinaszha, dow贸dca garnizonu w Kerakeku, powiedzia艂 cicho:

Je艣li twoim zamiarem jest tu zosta膰 albo uda膰 si臋 gdzie艣 indziej, po­kornie prosz臋 o pozwolenie podr贸偶owania przez jaki艣 czas z tob膮. Nasze 艣cie偶ki mog膮 si臋 p贸藕niej rozej艣膰, ale teraz ch臋tnie s艂u偶ymy pomoc膮. Ja chy­ba... przyjmuj臋 to, co widzi to dziecko. Na pustyni zdarza si臋, 偶e niekt贸rzy ludzie maj膮 t臋... wiedz臋.

Rustem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

My? M贸wisz w imieniu pozosta艂ych trzech?

My艣l膮 o ch艂opcu to samo co ja. Podr贸偶owali艣my razem z nim. Pew­ne rzeczy mo偶na zobaczy膰.

Proste.

Rustem wci膮偶 trzyma艂 r臋k臋 na zbyt szczup艂ych ramionach Shaskiego.

Dezerterujecie z wojska.

Ostre s艂owo. Trzeba go u偶y膰, otwarcie wypowiedzie膰.

Vinaszh skrzywi艂 si臋, a potem wyprostowa艂, patrz膮c mu prosto w oczy.

Obieca艂em w艂a艣ciwie wykorzysta膰 moich ludzi, co le偶y w mojej mocy jako ich dow贸dcy. Zostanie wys艂any formalny list.

A je艣li chodzi o ciebie?

Nie by艂o nikogo, kto m贸g艂by napisa膰 taki list w sprawie dow贸dcy. 呕o艂nierz zaczerpn膮艂 tchu.

Ja nie wr贸c臋.

Spojrza艂 na Shaskiego i lekko si臋 u艣miechn膮艂. Nie powiedzia艂 ju偶 nic wi臋cej.

呕ycie zmieni艂o si臋, zmieni艂o ca艂kowicie.

Rustem rozejrza艂 si臋 po pokoju, popatrzy艂 na 偶ony, na male艅k膮 c贸recz­k臋, na cz艂owieka, kt贸ry w艂a艣nie po艂膮czy艂 z nimi sw贸j los, i w tej chwili 鈥 opowiadaj膮c o tym du偶o p贸藕niej, tak w艂a艣nie b臋dzie m贸wi艂 鈥 przysz艂o mu do g艂owy, dok膮d si臋 udadz膮.

By艂 ju偶 na dalekim Wschodzie, b臋dzie mawia艂 go艣ciom przy winie w da­lekim kraju, to dlaczego nie mia艂by zapu艣ci膰 si臋 r贸wnie daleko na Zach贸d?

Za Bachiar膮, daleko za Bachiar膮, wci膮偶 kszta艂towa艂 si臋 kraj, okre艣la艂 si臋; pogranicze, otwarte przestrzenie, podobno otoczone z trzech stron morzem. Miejsce, gdzie mog膮 zacz膮膰 wszystko od nowa, a mi臋dzy innymi przekona膰 si臋, kim jest Shaski.

Zapewne potrzebuj膮 w Esperanie lekarzy, prawda?


Zostali odprowadzeni przez nienaturalnie ciche ulice do kompleksu B艂臋­kitnych tu偶 przed po艂udniem. Z rozkazu prze艂o偶onego stronnictwa, Astorga 鈥 zwolnionego z prefektury miejskiej w艂a艣nie tego ranka 鈥 p贸艂 tuzina lu­dzi zosta艂o wys艂anych na drug膮 stron臋 cie艣niny z listem od Vinaszha, by przyprowadzili z gospody w Deapolis pozosta艂ych dw贸ch 偶o艂nierzy.

Kiedy Rustem przyby艂 do kompleksu, zosta艂 powitany (z szacunkiem) i otrzyma艂 kwater臋; tu偶 przedtem, nim poszed艂 obejrze膰 swoich pacjent贸w, dowiedzia艂 si臋 od drobnego kuchmistrza, kt贸ry zesz艂ej nocy zawiadywa艂 kompleksem, 偶e przed samym 艣witem zosta艂y odwo艂ane poszukiwania zagi­nionej cesarzowej.

Wygl膮da艂o na to, 偶e w nocy w kompleksie cesarskim zasz艂y dalsze zmiany.


Okaza艂o si臋, 偶e Shaski lubi konie. Ma艂a Issa te偶. Gdy u艣miechni臋ty sta­jenny ze s艂om膮 we w艂osach trzyma艂 j膮 w ramionach, siedz膮c na jednym z nich i powoli obje偶d偶aj膮c dziedziniec, wybuchy dzieci臋cego 艣miechu nape艂nia艂y kompleks, co wywo艂ywa艂o u艣miechy na twarzach ludzi krz膮­taj膮cych si臋 przy obowi膮zkach coraz ja艣niejszego dnia.



Rozdzia艂 15


Rano eunuchowie, kt贸rzy prawie niezmiennie jako pierwsi s艂yszeli wie艣ci w pa艂acach, powiedzieli Crispinowi, co zasz艂o w nocy. Ich nastr贸j ca艂kowicie si臋 r贸偶ni艂 od skrywanego niepokoju z poprzedniego wieczoru. Mo偶na by go nazwa膰 rado艣ci膮. Kolorem nieoczekiwanego wschodu s艂o艅ca, je艣li mia艂o si臋 umys艂 dzia艂aj膮cy w ten spos贸b. Crispin czu艂, 偶e jego sny umykaj膮 przed ostr膮, tward膮 jasno艣ci膮 ich s艂贸w, przed nag艂ym wirem wszechobecnej krz膮taniny, przywo艂uj膮cej na my艣l ob­raz rozwijaj膮cych si臋 bel p艂贸tna.

Poprosi艂, by jeden z nich zaprowadzi艂 go do Sali Porfirowej. Nie spodzie­wa艂 si臋, 偶e b臋dzie m贸g艂 tam wej艣膰 jeszcze raz, ale eunuch tylko skin膮艂 d艂oni膮 i stra偶nicy otworzyli przed nimi drzwi. Tu te偶 zasz艂y zmiany. W czterech k膮tach sali sta艂o sztywno na baczno艣膰 czterech uroczy艣cie odzianych excubitores w he艂mach. Kto艣 wsz臋dzie roz艂o偶y艂 kwiaty, a na bocznym stoliku sta艂 tradycyjny talerz z po偶ywieniem na drog臋 dla duszy zmar艂ego. Talerz by艂 z艂oty, wysadzany na kraw臋dzi drogimi kamieniami. W pobli偶u mar, na kt贸rych spoczywa艂o cia艂o owini臋te w ca艂un, wci膮偶 p艂on臋艂y pochodnie.

Dzie艅 ledwie si臋 zacz膮艂. W sali nie by艂o nikogo wi臋cej. Eunuch czeka艂 grzecznie przy drzwiach. Crispin post膮pi艂 kilka krok贸w do przodu i po raz drugi ukl膮k艂 obok Waleriusza, robi膮c znak s艂onecznego dysku. Tym razem odm贸wi艂 Obrz臋dy, modl膮c si臋 za w臋druj膮c膮 dusz臋 cz艂owieka, kt贸ry go tu sprowadzi艂. 呕a艂owa艂, 偶e nie ma wi臋cej do powiedzenia, ale my艣li mia艂 zbyt wzburzone i chaotyczne. Wsta艂. Eunuch wyprowadzi艂 go na zewn膮trz i za­prowadzi艂 przez ogrody do Spi偶owych Wr贸t, przez kt贸re Crispin wyszed艂 na Forum Hipodromu.

Oznaki 偶ycia. Normalnego 偶ycia. Zobaczy艂 艢wi臋tego B艂azna stoj膮cego w swoim zwyk艂ym miejscu i wyg艂aszaj膮cego ca艂kowicie przewidywaln膮 li­tani臋 szale艅stw ziemskiego bogactwa i w艂adzy. Rozstawiono ju偶 dwa stra­gany z jedzeniem: jeden z jagni臋cymi szasz艂ykami, drugi z pieczonymi kasztanami. Ludzie ju偶 je kupowali. Po chwili pojawi艂 si臋 sprzedawca jo­gurtu, a nieopodal 艢wi臋tego B艂azna roz艂o偶y艂 swoje przybory 偶ongler.

Pocz膮tki nowego pocz膮tku. Powoli, niemal z wahaniem, jakby taniec zwyczajno艣ci, jej rytm zosta艂 zapomniany w gwa艂townych wydarzeniach poprzedniego dnia i trzeba by艂o nauczy膰 si臋 go od nowa. Teraz nigdzie ju偶 nie maszerowa艂y grupki 偶o艂nierzy i Crispin wiedzia艂, 偶e Miasto wkr贸tce zn贸w b臋dzie takie jak przedtem. Ludzie s膮, jacy s膮. Minione wydarzenia zbledn膮 jak wspomnienia nocy, podczas kt贸rej wypi艂o si臋 za du偶o i robi艂o rzeczy, o kt贸rych najlepiej zapomnie膰.

Odetchn膮艂 g艂臋boko. Za sob膮 mia艂 Spi偶owe Wrota, z prawej strony wzno­si艂 si臋 konny pos膮g Waleriusza I, a samo Miasto rozwija艂o si臋 przed nim jak sztandar. Wszystko jest mo偶liwe, co tak cz臋sto czuje si臋 o poranku. Powie­trze by艂o rze艣kie, niebo jasne. Crispin czu艂 zapach piek膮cych si臋 kasztan贸w, s艂ysza艂 srogie zalecenia, by porzuci膰 drogi 艣wiata i zwr贸ci膰 si臋 ku 艣wi臋to艣ci D偶ada. Wiedzia艂, 偶e tak si臋 nie stanie. Nie mo偶e si臋 tak sta膰. 艢wiat jest, jaki jest. Zobaczy艂, jak terminator zaczepia dwie s艂u偶ki zmierzaj膮ce z dzbanka­mi do studni i roz艣miesza je jakim艣 偶artem.

Polowanie na Alixan臋 zosta艂o odwo艂ane. Eunuchowie powiedzieli, 偶e w艂a艣nie jest to og艂aszane. Wci膮偶 chciano j膮 znale藕膰, ale teraz ju偶 z innych powod贸w. Leontes chcia艂 uczci膰 j膮 i Waleriusza. Jako nowo namaszczony cesarz i pobo偶ny cz艂owiek chcia艂 rozpocz膮膰 panowanie we w艂a艣ciwy spo­s贸b. Alixana jednak si臋 nie pojawi艂a. Nikt nie wiedzia艂, gdzie jest. Crispin przypomnia艂 sobie nagle sw贸j sen: kamienna pla偶a, srebrzysta i czarna w blasku ksi臋偶yca.

Jeszcze tego samego dnia Gisel z Bachiary mia艂a uroczy艣cie po艣lubi膰 Leontesa w Pa艂acu Atteni艅skim i zosta膰 cesarzow膮 Sarancjum. 艢wiat si臋 zmieni艂.

Pami臋ta艂 j膮 w jej pa艂acu, jesieni膮, gdy opada艂y li艣cie, m艂od膮 kr贸low膮, kt贸ra wysy艂a艂a go na wsch贸d z wiadomo艣ci膮, proponuj膮c siebie dalekiemu cesarzowi. Tamtego lata i jesieni w ca艂ej Varenie zak艂adano si臋, jak d艂ugo po偶yje, zanim kto艣 dotrze do niej z trucizn膮 albo z kling膮.

Nazajutrz albo dzie艅 p贸藕niej zostanie przedstawiona ludowi w hipodro­mie, a potem zostanie ukoronowana wraz z Leontesem. Jest tyle do zrobie­nia, powiedzieli mu zabiegani eunuchowie, wr臋cz niemo偶liwa liczba szcze­g贸艂贸w do dopilnowania.

W艂a艣ciwie to on do tego doprowadzi艂. To Crispin przyprowadzi艂 j膮 do pa艂acu, do Sali Porfirowej przez rozszala艂e ulice nocnego Miasta. Mog艂o to oznacza膰 鈥 istnia艂a taka szansa 鈥 偶e Varenie, Rhodias, ca艂ej Bachiarze zo­stanie oszcz臋dzony atak. Waleriusz zamierza艂 rozp臋ta膰 wojn臋; flota by艂a gotowa do wyp艂yni臋cia, do zabrania z sob膮 艣mierci. Leontes, maj膮c u boku Gisel, mo偶e post臋powa膰 inaczej. Tak膮 szans臋 dawa艂a mu ona. To dobrze.

Powiedziano mu, 偶e Styliane zosta艂a o艣lepiona w nocy.

Leontes j膮 odtr膮ci艂, a ich ma艂偶e艅stwo zosta艂o formalnie uniewa偶nione za potworno艣膰 jej zbrodni. Jak si臋 jest cesarzem, powiedzieli eunuchowie, ta­kie rzeczy mo偶na robi膰 o wiele szybciej. Powiedzieli te偶, 偶e jej brat, Tercjusz, zosta艂 uduszony w jednym z tych pomieszcze艅 pod pa艂acem, o kt贸rych nikt nie lubi艂 m贸wi膰. Jego cia艂o b臋dzie wystawione na widok publiczny jesz­cze tego dnia 鈥 zawi艣nie na potr贸jnych murach. Tym te偶 si臋 zajmowa艂 Gezjusz. Nie, odpowiedzieli na pytanie Crispina, nic si臋 nie m贸wi o 艣mierci samej Styliane. Nikt nie wie, gdzie jest.

Crispin spojrza艂 na wznosz膮cy si臋 przed nim pos膮g. M臋偶czyzna na koniu, wojskowy miecz, obraz pot臋gi i majestatu, wielka posta膰. Pomy艣la艂 jednak, 偶e to kobiety kszta艂tuj膮 tu histori臋, a nie m臋偶czy藕ni ze swoimi wojskami i mieczami. Nie mia艂 poj臋cia, co o tym s膮dzi膰. Chcia艂by rozproszy膰 przygn臋­bienie, wydoby膰 si臋 z ca艂ego tego grz臋zawiska krwi, w艣ciek艂o艣ci i pami臋ci.

呕ongler by艂 bardzo dobry. Podrzuca艂 pi臋膰 kul r贸偶nych rozmiar贸w i szty­let, kt贸ry kozio艂kowa艂 i l艣ni艂 w s艂o艅cu. Wi臋kszo艣膰 ludzi nie zwraca艂a na nie­go uwagi, mijaj膮c go w po艣piechu. Dzie艅 dopiero si臋 zaczyna艂, by艂o do zro­bienia wiele rzeczy. Ranek w Sarancjum to nieodpowiednia pora dnia na marnowanie czasu.

Crispin spojrza艂 w lewo, na sanktuarium Waleriusza; jego kopu艂a wzno­si艂a si臋 nad tym wszystkim spokojnie, prawie pogardliwie. Patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋, czerpi膮c niemal fizyczn膮 przyjemno艣膰 z wdzi臋ku dzie艂a Artibasa, a potem ruszy艂 w kierunku sanktuarium. Na niego te偶 czeka praca. Cz艂owiek musi pracowa膰.


Bez zdziwienia zobaczy艂, 偶e inni s膮 takiego samego zdania. Bli藕niacy Silano i Sosio pracowali na tymczasowo odgrodzonym niewielkim podw贸r­ku przy sanktuarium, pilnuj膮c przy piecach niegaszonego wapna na pod­艂o偶e. Jeden z nich (nie rozr贸偶nia艂 ich) pomacha艂 niepewnie r臋k膮 i Crispin odpowiedzia艂 mu kiwni臋ciem g艂owy.

Znalaz艂szy si臋 w 艣rodku, spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂, 偶e Vargos ju偶 jest na rusztowaniu i k艂adzie najcie艅sz膮 warstw臋 tam, gdzie Crispin zamierza艂 pracowa膰 poprzedniego dnia. Jego inicyjski przyjaciel z cesarskiego traktu nieoczekiwanie okaza艂 si臋 ca艂kiem kompetentnym pomocnikiem mozaicysty. Jeszcze jeden cz艂owiek, kt贸ry po偶eglowa艂 do Sarancjum i zmieni艂 swoje 偶ycie. Vargos nigdy nie m贸wi艂 wiele, ale Crispin s膮dzi艂, 偶e dla niego 鈥 jak dla Pardosa 鈥 du偶a cz臋艣膰 przyjemno艣ci, jak膮 czerpa艂 z pracy, pochodzi艂a z tego, 偶e wykonywa艂 j膮 w miejscu po艣wi臋conym bogu. Zapewne 偶aden z nich nie osi膮gn膮艂by takiego zadowolenia, wykonuj膮c prywatne zlecenia w jadalniach czy sypialniach.

Pardos tak偶e by艂 na g贸rze, na swoim rusztowaniu, i pracowa艂 przy wzorze przydzielonym mu przez Crispina nad podw贸jnym rz臋dem 艂uk贸w biegn膮cym wzd艂u偶 wschodniego odcinka przestrzeni pod kopu艂膮. Pracowali tu te偶 dwaj inni rzemie艣lnicy z gildii, kt贸rych zatrudni艂 w zespole.

Artibasos te偶 pewnie gdzie艣 tu jest, chocia偶 swoj膮 prac臋 zasadniczo ju偶 sko艅czy艂. Sanktuarium Waleriusza zosta艂o zbudowane. W艂a艣ciwie by艂o dla niego gotowe 鈥 mog艂o przyj膮膰 jego zniekszta艂cone cia艂o. Brakowa艂o tylko mozaik, o艂tarzy i jakiego艣 grobowca czy pos膮gu. Potem wejd膮 tu duchowni, zawiesz膮 w odpowiednich miejscach s艂oneczne dyski i po艣wi臋c膮 ca艂o艣膰 jako miejsce oddawania czci bogu.

Crispin patrzy艂 na to, co stanowi艂o cel jego przybycia do Sarancjum, i wyda艂o mu si臋, 偶e w jaki艣 g艂臋boki, do ko艅ca niewyt艂umaczalny spos贸b uspokaja go samo patrzenie. Obrazy poprzedniego dnia zacz臋艂y zanika膰 鈥 Lecanus Daleinus w swoim wi臋zieniu, Alixana upuszczaj膮ca p艂aszcz na pla­偶y, krzyki i ognie na ulicach, Gisel z Ant贸w z oczyma p艂on膮cymi w ciemnej lektyce, a potem w przybranej purpur膮 sali, gdzie le偶a艂 martwy Waleriusz 鈥 wszystkie te wiruj膮ce obrazy znikn臋艂y, zostawiaj膮c go wpatrzonego w to, czego tu dokona艂. Szczyt tego, co m贸g艂by zrobi膰 jako omylny 艣mier­telnik pod rz膮dami D偶ada.

Crispin pomy艣la艂, 偶e trzeba 偶y膰, by mie膰 cokolwiek do powiedzenia o 偶yciu, ale trzeba znale藕膰 spos贸b na wycofanie si臋, by m贸c to powiedzie膰. Wysokie rusztowanie jest dobrym do tego miejscem, a mo偶e nawet lepszym od innych.

Ruszy艂 do przodu, otoczony uspokajaj膮cymi, znajomymi odg艂osami pra­cy; my艣la艂 teraz o swoich dziewczynkach, przypomina艂 sobie ich twarze, kt贸re spr贸buje dzisiaj przedstawi膰 obok Ilandry, niedaleko miejsca, gdzie na trawie le偶a艂a Linon.

Zanim jednak dotar艂 do drabiny, zanim zacz膮艂 si臋 wspina膰 do swej sa­motni nad 艣wiatem, zza jednej z ogromnych kolumn kto艣 si臋 odezwa艂.

Crispin odwr贸ci艂 si臋 szybko, poznaj膮c ten g艂os. A potem ukl膮k艂 i dotkn膮艂 g艂ow膮 idealnej marmurowej posadzki.

Przed cesarzami w Sarancjum trzeba kl臋ka膰.

Wsta艅, rzemie艣lniku 鈥 rzek艂 Leontes energicznym 偶o艂nierskim to­nem. 鈥 Wygl膮da na to, 偶e jeste艣my ci wiele winni za twoje us艂ugi zesz艂ej nocy.

Crispin wsta艂 powoli i spojrza艂 na cesarza. Rozmowy cich艂y w ca艂ym sanktuarium. Wszyscy na nich patrzyli, bo ju偶 si臋 zorientowali, kto przyby艂. Leontes mia艂 na sobie wysokie buty i ciemnozielon膮 tunik臋 ze sk贸rzanym pasem. P艂aszcz mia艂 spi臋ty na ramieniu z艂ot膮 brosz膮, ale ca艂o艣膰 wygl膮da艂a skromnie. Jeszcze jeden cz艂owiek pracy. Za cesarzem Crispin spostrzeg艂 duchownego, kt贸rego niejasno sobie przypomina艂, i doskonale znanego se­kretarza. Perteniusz mia艂 sin膮 i spuchni臋t膮 szcz臋k臋. Patrzy艂 na Crispina lo­dowatym wzrokiem. Nic dziwnego.

Crispinowi by艂o to oboj臋tne.

Cesarz jest 艂askaw nad moje zas艂ugi 鈥 powiedzia艂. 鈥 Po prostu sta­ra艂em si臋 pom贸c mojej kr贸lowej w spe艂nieniu jej pragnienia oddania czci zmar艂emu. To, co z tego wynik艂o, nie ma nic wsp贸lnego ze mn膮, panie m贸j. By艂oby zarozumialstwem twierdzi膰 co艣 innego.

Leontes potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

To, co z tego wynik艂o, nie nast膮pi艂oby bez ciebie. Zarozumialstwem jest udawa膰, 偶e by艂o inaczej. Czy zawsze zaprzeczasz swojej roli w wyda­rzeniach?

Zaprzeczam jedynie temu, 偶e odgrywa艂em jak膮kolwiek zamierzon膮 rol臋 w... wydarzeniach. Je艣li ludzie mnie wykorzystuj膮, to jest to cena, jak膮 p艂ac臋 za mo偶liwo艣膰 wykonywania mej pracy.

Nie bardzo wiedzia艂, dlaczego to m贸wi.

Leontes spojrza艂 na niego. Crispin pami臋ta艂 inn膮 rozmow臋 z tym cz艂o­wiekiem, prowadzon膮 p贸艂 roku wcze艣niej w 艂aziebnych oparach. Obaj byli wtedy nadzy, owini臋ci jedynie prze艣cierad艂ami. 鈥濼o, co budujemy, nawet sanktuarium cesarza, utrzymujemy niepewnie i musimy tego broni膰鈥. Owe­go dnia przyszed艂 tam cz艂owiek, chc膮cy zabi膰 Crispina.

A czy by艂o to te偶 prawdziwe wczoraj rano? 鈥 zapyta艂 cesarz. 鈥 Kiedy pop艂yn膮艂e艣 na wysp臋?

Wiedzieli o tym. To oczywiste. Zachowanie tajemnicy by艂o wysoce nieprawdopodobne. Alixana ostrzeg艂a go.

Crispin spojrza艂 w b艂臋kitne oczy Leontesa.

By艂o dok艂adnie tak samo, panie m贸j. Cesarzowa Alixana poprosi艂a, bym jej towarzyszy艂.

Dlaczego?

Nie s膮dzi艂, by mu teraz cokolwiek zrobili. Nie mia艂 pewno艣ci (sk膮d mo偶na j膮 mie膰?), ale tak my艣la艂.

Chcia艂a mi pokaza膰 delfiny na morzu 鈥 powiedzia艂.

Dlaczego? 鈥 Bezpo艣rednio艣膰 i tupet. Crispin pami臋ta艂 t臋 ogromn膮 pewno艣膰 siebie. Podobno ten cz艂owiek nigdy nie zosta艂 pokonany na polu bitwy.

Nie wiem, panie m贸j. Wydarzy艂y si臋 inne rzeczy i to nigdy nie zo­sta艂o wyja艣nione.

Sk艂ama艂. Sk艂ama艂 namaszczonemu cesarzowi D偶ada. Dla niej jednak chcia艂 k艂ama膰. Delfiny by艂y herezj膮. Nie zdradzi jej. Cesarzowa znikn臋艂a, nie ujawni艂a si臋. Teraz nie b臋dzie mia艂a 偶adnej w艂adzy, nawet gdyby rze­czywi艣cie im zaufa艂a i wysz艂a z ukrycia. Waleriusz nie 偶y艂, mog艂a znikn膮膰 na zawsze. Lecz Crispin nie zdradzi jej. Nie zdradzi. Niby drobiazg, lecz w pewien spos贸b wcale nie taki drobiazg. Cz艂owiek 偶yje ze swoimi s艂owa­mi i czynami.

Jakie inne rzeczy? Co si臋 sta艂o na wyspie?

Na to m贸g艂 odpowiedzie膰, chocia偶 nie wiedzia艂, dlaczego chcia艂a, by zo­baczy艂 Lecana Daleina i us艂ysza艂, jak ona sama udaje jego siostr臋.

Zobaczy艂em tam... wi臋藕nia. Kiedy uciek艂, byli艣my na wyspie, ale w innym miejscu.

A potem?

Jak zapewne wiesz, panie m贸j, usi艂owano j膮 zabi膰. Nie dopu艣cili do tego excubitores. Cesarzowa opu艣ci艂a nas wtedy i samotnie wr贸ci艂a do Sarancjum.

Dlaczego?

Niekt贸rzy ludzie zadaj膮 pytania, znaj膮c na nie odpowiedzi. Wygl膮da艂o na to, 偶e Leontes jest jednym z nich.

Usi艂owano j膮 zabi膰, panie m贸j 鈥 odpar艂 Crispin. 鈥 Daleinus uciek艂. By艂a przekonana, 偶e rozwija si臋 morderczy spisek.

Leontes skin膮艂 g艂ow膮.

Oczywi艣cie rozwija艂 si臋.

Tak, panie m贸j.

Uczestnicy zostali ukarani.

Tak, panie m贸j.

Jedn膮 z uczestniczek, przyw贸dczyni膮 spisku, by艂a 偶ona tego cz艂owieka, z艂ocista jak on. Dzi臋ki jej knowaniom by艂 on teraz cesarzem Sarancjum. Styliane. Dziecko, kiedy to wszystko si臋 zacz臋艂o, ten ogie艅, kt贸ry zrodzi艂 ogie艅. Tak niedawno temu Crispin le偶a艂 obok niej w spl膮tanej, rozpaczliwej ciemno艣ci. 鈥瀂apami臋taj ten pok贸j. Bez wzgl臋du na to, co zrobi臋鈥. Zn贸w przypomnia艂 sobie te s艂owa. Podejrzewa艂, 偶e gdyby spr贸bowa艂, potrafi艂by przypomnie膰 sobie ka偶de s艂owo, jakie kiedykolwiek do niego wypowie­dzia艂a. Teraz znajduje si臋 w innej ciemno艣ci, je艣li jeszcze 偶yje. Nie zapyta艂. Nie 艣mia艂 zapyta膰.

Zapad艂o milczenie. Duchowny stoj膮cy za cesarzem odchrz膮kn膮艂 i Cri­spin nagle go sobie przypomnia艂: to doradca wschodniego patriarchy. Dro­biazgowy, nadgorliwy cz艂owiek. Poznali si臋, kiedy Crispin dostarczy艂 szki­ce mozaiki na kopule.

M贸j sekretarz... skar偶y艂 mi si臋 na ciebie 鈥 rzek艂 cesarz, zerkaj膮c przez rami臋. Cie艅 rozbawienia w g艂osie, niemal u艣miech. Drobne nieporo­zumienie w艣r贸d oddzia艂贸w.

Ma powody 鈥 zgodzi艂 si臋 艂agodnie Crispin. 鈥 Uderzy艂em go ze­sz艂ej nocy. Niegodny czyn.

To by艂a prawda. Tyle m贸g艂 powiedzie膰.

Leontes machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮.

Jestem pewien, 偶e Perteniusz przyjmie te przeprosiny. Wczoraj wszys­cy dzia艂ali w wielkim napi臋ciu. Musz臋 powiedzie膰, 偶e... sam je odczu­wa艂em. Straszny dzie艅 i noc. Cesarz Waleriusz by艂 dla mnie jak... starszy brat.

Spojrza艂 Crispinowi w oczy.

Tak, panie m贸j.

Crispin spu艣ci艂 wzrok.

Zapad艂a kolejna chwila ciszy.

Kr贸lowa Gisel prosi, by艣 po po艂udniu stawi艂 si臋 w pa艂acu. Chcia­艂aby, 偶eby na naszych za艣lubinach by艂 obecny kt贸ry艣 z jej rodak贸w, a bior膮c pod uwag臋 rol臋, jak膮 odegra艂e艣 鈥 cho膰 temu zaprzeczasz 鈥 w wydarze­niach zesz艂ej nocy, jeste艣 najbardziej odpowiednim 艣wiadkiem z Bachiary.

Jestem zaszczycony 鈥 odpar艂 Crispin. Powinien by膰, lecz wci膮偶 od­czuwa艂 ten wolno tl膮cy si臋, spr臋偶ony gdzie艣 g艂臋boko gniew. Nie potrafi艂 go okre艣li膰 ani umiejscowi膰, ale on w nim tkwi艂. Wszystko by艂o tu tak brutal­nie spl膮tane. 鈥 Tym bardziej, 偶e otrzyma艂em zaproszenie od samego po trzykro膰 wyniesionego cesarza.

Flirt z bezczelno艣ci膮. Jego gniew ju偶 wiele razy wp臋dza艂 go w k艂opoty.

Leontes jednak si臋 u艣miechn膮艂. Ten wspania艂y, zapami臋tany u艣miech.

Obawiam si臋, 偶e mam zbyt wiele spraw do za艂atwienia, by przycho­dzi膰 tu tylko po to, rzemie艣lniku. Nie. Chcia艂em obejrze膰 to sanktuarium i kopu艂臋. Jeszcze nie by艂em w 艣rodku.

Wn臋trze sanktuarium widzieli nieliczni, a by艂o nieprawdopodobne, by najwy偶szy strateg prosi艂 o przywilej wcze艣niejszego obejrzenia architektury czy prac przy mozaikach. To by艂o marzenie Waleriusza i Artibasa, a sta艂o si臋 tak偶e marzeniem Crispina.

Duchowny stoj膮cy za Leontesem patrzy艂 w g贸r臋. Cesarz zrobi艂 to samo.

By艂bym zaszczycony, panie m贸j, mog膮c ci臋 oprowadzi膰 鈥 rzek艂 Crispin 鈥 cho膰 o wiele lepszym przewodnikiem jest Artibasos, kt贸ry na pewno gdzie艣 tu jest.

To niekonieczne 鈥 stwierdzi艂 Leontes energicznym, lecz oboj臋tnym tonem. 鈥 Sam widz臋, jaki jest stan rob贸t, a rozumiem, 偶e Perteniusz i Maximius widzieli rysunki.

Po raz pierwszy Crispin poczu艂 delikatny dreszcz strachu. Spr贸bowa艂 go opanowa膰.

A zatem, je艣li moje us艂ugi nie s膮 potrzebne 鈥 powiedzia艂 鈥 a p贸藕­niej b臋d臋 zaj臋ty w pa艂acu, to czy cesarz zechce mi pozwoli膰 na oddalenie si臋 do pracy? W艂a艣nie po艂o偶ono dla mnie na g贸rze zapraw臋, kt贸ra wyschnie, je艣li b臋d臋 zwleka艂 zbyt d艂ugo.

Leontes oderwa艂 wzrok od kopu艂y i Crispin dojrza艂 w jego twarzy prze­b艂ysk czego艣, co mo偶na by 鈥 ewentualnie 鈥 nazwa膰 wsp贸艂czuciem.

Nie robi艂bym tego 鈥 rzek艂 cesarz. 鈥 Na twoim miejscu nie wcho­dzi艂bym na g贸r臋, rzemie艣lniku.

Proste s艂owa i mo偶na nawet powiedzie膰, 偶e zosta艂y wypowiedziane 艂agodnie.

Jest mo偶liwe, by 艣wiat, zmys艂owe dowody jego istnienia 鈥 d藕wi臋ki, zapachy, faktura wyczuwana dotykiem, obrazy 鈥 oddali艂 si臋, zmniejszy艂 si臋, jakby widziany przez dziurk臋 od klucza, do jednej jedynej rzeczy.

Wszystko inne znikn臋艂o. W dziurce od klucza widnia艂a twarz Leontesa.

Dlaczego, panie m贸j? 鈥 zapyta艂 Crispin.

Us艂ysza艂, jak jego w艂asny g艂os lekko si臋 za艂amuje. Wiedzia艂 jednak. Za­nim cesarz odpowiedzia艂, w ko艅cu zrozumia艂, dlaczego ci trzej ludzie tu przyszli, zrozumia艂, co si臋 dzieje, i krzykn膮艂 wtedy w milczeniu, w sercu, jakby zn贸w kto艣 umar艂.

Jestem lepsz膮 przyjaci贸艂k膮, ni偶 s膮dzisz. Przecie偶 powiedzia艂am ci, by艣 nie przywi膮zywa艂 si臋 do 偶adnej mozaiki na tej kopule鈥.

Styliane. To ona to powiedzia艂a. Za pierwszym razem, kiedy czeka艂a w jego pokoju, a potem zn贸w, jeszcze raz tej nocy przed dwoma tygodniami w jej w艂asnej komnacie. Ostrze偶enie. Dwukrotne. Nie s艂ysza艂 go albo nie zwr贸ci艂 na nie uwagi.

Ale co m贸g艂by zrobi膰? B臋d膮c tym, kim jest?

I tak Crispin, stoj膮c pod kopu艂膮 Artibasa w Wielkim Sanktuarium, us艂y­sza艂, jak Leontes, cesarz Sarancjum, regent D偶ada na ziemi umi艂owany przez boga, m贸wi cicho:

Sanktuarium ma by膰 prawdziwie 艣wi臋te, lecz te ozdoby takie nie s膮, Rhodianinie. Nie jest w艂a艣ciwe, by pobo偶ni ludzie przedstawiali lub czcili wizerunki boga lub pokazywali w 艣wi臋tym miejscu 艣miertelne postacie. 鈥 G艂os mia艂 spokojny, pewny siebie, nieodwo艂alny. 鈥 Zostan膮 zniszczone, tutaj i wsz臋dzie indziej na ziemiach, kt贸rymi rz膮dzimy. 鈥 Cesarz przerwa艂, wysoki i z艂ocisty, przystojny niczym posta膰 z legendy. Jego g艂os sta艂 si臋 艂agodny, niemal dobrotliwy. 鈥 Trudno ogl膮da膰 zniszczenie w艂asnej pracy. Mnie si臋 to zdarza艂o wiele razy. Traktaty pokojowe i tak dalej. Przykro mi, 偶e to dla ciebie nieprzyjemne.

Nieprzyjemne.

Nieprzyjemny jest odg艂os wozu dudni膮cego na ulicy pod oknami sypial­ni zbyt wcze艣nie rano. Woda w butach na zimowych drogach, kaszel z g艂臋bi piersi w zimny dzie艅, przejmuj膮cy wiatr znajduj膮cy szczelin臋 w murze; kwa艣ne wino, 偶ylaste mi臋so, nudne kazanie w kaplicy, uroczysto艣膰 prze­ci膮gaj膮ca si臋 w letnim upale.

Nieprzyjemno艣膰 to nie zaraza i grzebanie dzieci, to nie saranty艅ski ogie艅, Dzie艅 Zmar艂ych ani zubir z Drzewielasu wy艂aniaj膮cy si臋 z mg艂y z krwi膮 skapuj膮c膮z rog贸w, to nie... to. To nie to.

Crispin odwr贸ci艂 wzrok od stoj膮cych przed nim ludzi i spojrza艂 w g贸r臋. Ujrza艂 D偶ada, Ilandr臋, Sarancjum o potr贸jnych murach, upad艂e Rhodias, las, 艣wiat taki, jakim go zna艂 i potrafi艂 przedstawi膰. 鈥瀂ostan膮 zniszczone鈥.

To nie by艂a nieprzyjemno艣膰. To by艂a 艣mier膰.

Spojrza艂 na stoj膮cych przed nim ludzi. P贸藕niej u艣wiadomi艂 sobie, 偶e w tej chwili musia艂 wygl膮da膰 strasznie, poniewa偶 nawet duchowny wyda­wa艂 si臋 zaniepokojony, a nowa, wyra偶aj膮ca zadowolenie z siebie mina Perteniusza nieco si臋 zmieni艂a. Sam Leontes doda艂 po艣piesznie:

Rozumiesz, Rhodianinie, 偶e ty nie jeste艣 oskar偶any o 偶adn膮 bezbo偶­no艣膰. To by艂oby niesprawiedliwe, a my nie chcemy by膰 niesprawiedliwi. Dzia艂a艂e艣 w zgodzie z wiar膮, jak j膮 pojmowano... przedtem. Pojmowanie mo偶e si臋 zmieni膰, lecz nie b臋dziemy obci膮偶ali konsekwencjami tych, kt贸rzy dzia艂ali wiernie w... dobrej wierze...

Urwa艂.

By艂o zdumiewaj膮co trudno co艣 powiedzie膰. Crispin spr贸bowa艂. Otwo­rzy艂 usta, ale zanim zdo艂a艂 chocia偶 spr贸bowa膰 uformowa膰 jakie艣 s艂owa, roz­leg艂 si臋 inny g艂os.

Jeste艣cie barbarzy艅cami? Ca艂kowicie oszaleli艣cie? Czy chocia偶 wiesz, co m贸wisz? Czy mo偶na by膰 tak g艂upim? Ty durny wojskowy imbecylu!

Imbecylu鈥. Kto艣 kiedy艣 u偶ywa艂 tego s艂owa. Tym razem to jednak nie duszoptak alchemika zwraca艂 si臋 do Crispina. To drobny, rozche艂stany, bosy architekt wypad艂 z cieni; w艂osy mia艂 w niepokoj膮cym nie艂adzie, g艂os wysoki i d藕wi臋czny, pe艂en w艣ciek艂o艣ci, rozbrzmiewaj膮cy w ca艂ym sanktu­arium, i zwraca艂 si臋 do cesarza Sarancjum.

Artibasie, nie! Przesta艅! 鈥 wychrypia艂 Crispin, odzyskuj膮c g艂os. Architekt zostanie za to zabity. S艂ysza艂o go zbyt wiele os贸b. To jest cesarz.

Nie przestan臋. To obrzydliwe, akt z艂a. Co艣 takiego robi膮 barbarzy艅­cy, nie Saranty艅czycy! Chcesz zniszczy膰 t臋 wspania艂o艣膰? Ogo艂oci膰 sanktu­arium?

Sam budynek nie ma 偶adnej skazy 鈥 rzek艂 cesarz. Crispin zda艂 so­bie spraw臋, 偶e Leontes naprawd臋 si臋 powstrzymuje, lecz jego s艂ynne b艂臋kit­ne oczy by艂y teraz twarde jak kamie艅.

Jak mi艂o, 偶e to m贸wisz. 鈥 Artibasos straci艂 panowanie nad sobaj r臋­koma wymachiwa艂 jak 艣mig艂ami wiatraka. 鈥 Czy masz jakiekolwiek poj臋­cie, czy mo偶esz mie膰 jakiekolwiek poj臋cie, czego dokona艂 ten cz艂owiek? 呕adnej skazy? Skazy? Mam ci powiedzie膰, jak powa偶na b臋dzie skaza, je艣li kopu艂a i 艣ciany zostan膮 ogo艂ocone?

Cesarz popatrzy艂 na niego z g贸ry, wci膮偶 panuj膮c nad sob膮.

Nie ma o tym mowy. W艂a艣ciwa doktryna pozwala na przyozdobie­nie ich... wszystko mi jedno... kwiatami, owocami, nawet ptakami i zwie­rz臋tami.

Ach! Oto rozwi膮zanie! Oczywi艣cie! Cesarska m膮dro艣膰 jest prze­ogromna! 鈥 Architekt wci膮偶 nie posiada艂 si臋 z w艣ciek艂o艣ci. 鈥 Chcesz zmie­ni膰 艣wi臋te miejsce ozdobione wizj膮 i wspania艂o艣ci膮, kt贸ra czci boga i wynosi cz艂owieka na wy偶yny, w miejsce pokryte... ro艣linami i kr贸liczkami? W ptaszarni臋? W sk艂ad owoc贸w? Na boga! Jakie偶 to pobo偶ne, panie m贸j!

Pow艣ci膮gnij j臋zyk, cz艂owieku! 鈥 warkn膮艂 duchowny.

Sam Leontes przez d艂ug膮 chwil臋 nic nie m贸wi艂. Drobny architekt wreszcie zamilk艂 pod jego surowym spojrzeniem. Opu艣ci艂 ramiona. Nie cofn膮艂 si臋 jed­nak. Patrz膮c na swego cesarza, wyprostowa艂 si臋. Crispin wstrzyma艂 oddech.

By艂oby najlepiej 鈥 mrukn膮艂 zarumieniony Leontes, cedz膮c s艂owa przez cienkie wargi 鈥 gdyby twoi przyjaciele usun臋li ci臋 teraz sprzed na­szego oblicza, architekcie. Pozwalamy ci odej艣膰. Nie pragniemy zacz膮膰 na­szego panowania od sprawiania wra偶enia, 偶e surowo traktujemy tych, kt贸­rzy dobrze s艂u偶yli, lecz takie zachowanie przy twoim cesarzu wymaga napi臋tnowania lub egzekucji.

A wi臋c zabij mnie! Nie chc臋 do偶y膰 widoku...

Przesta艅! 鈥 krzykn膮艂 Crispin. Wiedzia艂, 偶e Leontes wyda taki rozkaz.

Rozejrza艂 si臋 gor膮czkowo i spostrzeg艂 z rozpaczliw膮 ulg膮, 偶e z rusztowa­nia zszed艂 Vargos. Skin膮艂 nagl膮co g艂ow膮 na ros艂ego m臋偶czyzn臋 i Vargos szybko wysun膮艂 si臋 do przodu. Sk艂oni艂 si臋 i beznami臋tnie, bez ostrze偶enia po prostu podni贸s艂 drobnego architekta, przerzuci艂 go sobie przez rami臋 i wyni贸s艂 szamocz膮cego si臋, g艂o艣no protestuj膮cego Artibasa w mrok sanktu­arium.

W tej przestrzeni d藕wi臋k rozchodzi艂 si臋 nadzwyczaj dobrze 鈥 budynek zosta艂 wspaniale zaprojektowany. Przekle艅stwa i krzyki architekta s艂yszeli przez d艂ugi czas. Potem otworzy艂y si臋 i zamkn臋艂y jakie艣 drzwi, w mroku ja­kiego艣 zakamarka, i zapanowa艂a cisza. Nikt si臋 nie poruszy艂. Przez wysokie okna wpada艂 blask porannego s艂o艅ca.

Crispinowi zn贸w przypomnia艂a si臋 艂a藕nia. Jego pierwsza rozmowa z tym cz艂owiekiem, w k艂臋bach pary. Pomy艣la艂, 偶e powinien si臋 domy艣li膰. Powi­nien by膰 na to przygotowany. Ostrzeg艂a go Styliane, a nawet sam Leontes tamtego popo艂udnia przed p贸艂 rokiem: 鈥濱nteresuj膮 mnie twoje pogl膮dy na wizerunki boga鈥.

Tak jak powiedzia艂em, nie obci膮偶amy konsekwencjami rzeczy po­wsta艂ych przed naszym czasem 鈥 zn贸w wyja艣ni艂 cesarz. 鈥 Wyst膮pi艂y jed­nak... b艂臋dy w prawdziwej wierze, niedoci膮gni臋cia w prawid艂owym spra­wowaniu obrz臋d贸w. Nie nale偶y tworzy膰 wizerunk贸w boga. D偶ad jest nie­wypowiedziany i tajemniczy, znajduje si臋 ca艂kowicie poza nasz膮 zdolno艣ci膮 pojmowania. 艢miertelny cz艂owiek, kt贸ry wa偶y si臋 przedstawia膰 boga za s艂o艅cem, jest heretykiem. A wynoszenie 艣miertelnik贸w w 艣wi臋tym miejscu to arogancja. Zawsze ni膮 by艂o, lecz nasi... poprzednicy po prostu tego nie rozumieli.

Zostan膮 zniszczone, tutaj i wsz臋dzie indziej na ziemiach, kt贸rymi rz膮­dzimy鈥.

Zmieniasz wiar臋, panie m贸j.

Wypowiadanie s艂贸w by艂o ledwie mo偶liwe.

Omy艂ka, rzemie艣lniku. Niczego nie zmieniamy. Maj膮c za przewod­niczk臋 m膮dro艣膰 wschodniego patriarchy i jego doradc贸w 鈥 a spodziewamy si臋, 偶e patriarcha w Rhodias zgodzi si臋 z nimi 鈥 w艂a艣nie przywr贸cimy w艂a艣ciwe rozumienie. Musimy czci膰 D偶ada, a nie wizerunek boga. Inaczej nie b臋dziemy lepsi od pogan, kt贸rzy sk艂adali w 艣wi膮tyniach ofiary pos膮gom.

Nikt... nie oddaje czci temu wizerunkowi nad nami, panie m贸j. Przypomina on jedynie ludziom o pot臋dze i majestacie boga.

Chcesz nas poucza膰 w sprawach wiary, Rhodianinie?

Tym razem odezwa艂 si臋 ciemnobrody duchowny. Doradca patriarchy.

Wszystkie te s艂owa nie mia艂y 偶adnego znaczenia. Mo偶na by艂o si臋 z nimi sprzecza膰 z r贸wn膮 艂atwo艣ci膮, co walczy膰 z zaraz膮. Decyzja by艂a ostateczna. Serce mog艂o si臋 rozp艂aka膰. Nic nie da si臋 zrobi膰.

Albo prawie nic.

Martinian mawia艂, 偶e zawsze jest jaki艣 wyb贸r. Nawet tutaj, teraz mo偶na by艂o jeszcze spr贸bowa膰 zrobi膰 jedn膮 rzecz. Crispin zaczerpn膮艂 g艂臋boko tchu, bo to mia艂o sprzeciwi膰 si臋 wszystkiemu w jego charakterze: dumie i w艣ciek艂o艣ci, g艂臋bokiemu poczuciu, 偶e jest ponad wszelkim b艂aganiem. Chodzi艂o jednak o zbyt wielk膮 stawk臋.

Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋 i nie zwracaj膮c uwagi na duchownego, patrz膮c bezpo艣rednio na Leontesa, powiedzia艂:

Panie m贸j, cesarzu, zechcia艂e艣 powiedzie膰, 偶e... masz wobec mnie wielki d艂ug za moje us艂ugi?

Leontes odda艂 mu spojrzenie. Rumieniec powoli schodzi艂 mu z twarzy.

Owszem.

A zatem mam pro艣b臋, panie m贸j.

Serce mog艂o si臋 rozp艂aka膰. Nie spuszcza艂 wzroku z m臋偶czyzny sto­j膮cego przed nim. Obawia艂 si臋, 偶e gdyby spojrza艂 w g贸r臋, skompromito­wa艂by si臋 艂zami.

Leontes mia艂 dobrotliwy wyraz twarzy cz艂owieka przyzwyczajonego do pr贸艣b. Uni贸s艂 r臋k臋.

Rzemie艣lniku, nie pro艣 o ocalenie tego... tak si臋 nie stanie.

Crispin skin膮艂 g艂ow膮. Wiedzia艂 o tym. Wiedzia艂. Nie m贸g艂 podnie艣膰 wzroku.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

To... co艣 innego.

A zatem pro艣 鈥 rzek艂 cesarz z szerokim gestem r臋ki. 鈥 Jeste艣my 艣wiadomi twoich zas艂ug wzgl臋dem naszego ukochanego poprzednika i 偶e wedle w艂asnego pojmowania dzia艂a艂e艣 uczciwie.

Wedle w艂asnego pojmowania.

W Sauradii, przy cesarskim trakcie, jest kaplica Bezsennych 鈥 po­wiedzia艂 powoli Crispin. 鈥 Niedaleko od wschodniego obozu wojskowego.

W艂asny g艂os s艂ysza艂 jakby z bardzo daleka. Ostro偶nie, ostro偶nie. Nie pa­trzy艂 w g贸r臋.

Znam j膮 鈥 rzek艂 m臋偶czyzna, kt贸ry niegdy艣 dowodzi艂 tam woj­skiem.

Crispin zn贸w prze艂kn膮艂 艣lin臋. Opanowa膰 si臋. Koniecznie trzeba nad sob膮 panowa膰.

To niewielka kaplica, zamieszkana przez 艣wi臋tych, wielce pobo偶­nych m臋偶贸w. Jest tam... 鈥 Zaczerpn膮艂 tchu. 鈥 Jest tam... mozaika na ko­pule, wizerunek D偶ada wykonany dawno temu przez rzemie艣lnik贸w o po­bo偶no艣ci tak... tak jak j膮 rozumieli... niemal niewyobra偶alnej.

Chyba go widzia艂em 鈥 stwierdzi艂 Leontes, marszcz膮c brwi.

Ona... ona si臋 kruszy, panie m贸j. Rzemie艣lnicy byli nad wyraz uzdolnieni i pobo偶ni, lecz ich... zrozumienie techniki... by艂o tak dawno temu niedoskona艂e.

A zatem?

A zatem chcia艂bym... chcia艂bym ci臋 prosi膰, po trzykro膰 wyniesiony panie, by ten wizerunek boga m贸g艂 si臋 skruszy膰 we w艂asnym czasie. By 艣wi臋ci m臋偶owie, kt贸rzy mieszkaj膮 tam w pokoju i za nas wszystkich odma­wiaj膮 ca艂onocne modlitwy, a tak偶e podr贸偶ni, nie musieli patrze膰 na ogo­艂ocon膮 kopu艂臋 kaplicy.

Duchowny zacz膮艂 co艣 szybko m贸wi膰, lecz Leontes uni贸s艂 r臋k臋. Crispin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e Perteniusz z Eubulus przez ca艂y czas nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Rzadko si臋 odzywa艂. Obserwator, kronikarz wojen i budowli. Crispin wiedzia艂, czego jeszcze by艂 kronikarzem. 呕a艂owa艂, 偶e poprzedniej nocy nie uderzy艂 go mocniej. W艂a艣ciwie 偶a艂owa艂, 偶e go nie zabi艂.

On si臋 kruszy, ten... wizerunek?

G艂os cesarza by艂 bardzo wyra藕ny.

Kamyk po kamyku 鈥 rzek艂 Crispin. 鈥 艢wi臋ci m臋偶owie o tym wiedz膮. Smuci to ich, lecz widz膮 w tym wol臋 boga. Mo偶e... tak jest, panie m贸j.

M贸g艂by si臋 znienawidzi膰 za te ostatnie s艂owa, ale chcia艂, 偶eby tak si臋 sta艂o. Potrzebowa艂 tego. Nic nie m贸wi艂 o Pardosie ani o ca艂ej zimie sp臋dzo­nej na odnawianiu. Nic z tego, co m贸wi艂, nie by艂o k艂amstwem.

Mo偶e tak jest 鈥 zgodzi艂 si臋 cesarz, kiwaj膮c g艂ow膮. 鈥 Wola D偶ada. Znak dla nas wszystkich 艣wiadcz膮cy o s艂uszno艣ci tego, co teraz robimy.

Obejrza艂 si臋 na duchownego, kt贸ry pos艂usznie skin膮艂 g艂ow膮.

Crispin spu艣ci艂 wzrok. Patrzy艂 na posadzk臋. Czeka艂.

To jest twoja pro艣ba?

Tak, panie m贸j.

A zatem tak si臋 stanie. 鈥 Szorstki g艂os 偶o艂nierza, wydaj膮cego rozka­zy. 鈥 Perteniuszu, przygotujesz odpowiednie dokumenty. Jeden zostanie dor臋czony z nasz膮 piecz臋ci膮 tamtejszym duchownym. Mozaika w tej kaplicy b臋dzie mog艂a skruszy膰 si臋 sama, jako 艣wi臋ty znak nies艂uszno艣ci wszystkich takich rzeczy. Zapiszesz to w kronice naszego panowania.

Crispin podni贸s艂 wzrok.

Patrzy艂 na cesarza Sarancjum, z艂ocistego i wspania艂ego 鈥 w艂a艣ciwie wygl膮daj膮cego bardzo podobnie do boga s艂o艅ca przedstawianego na Zacho­dzie 鈥 lecz tak naprawd臋 widzia艂 wizerunek D偶ada w tamtej kaplicy przy drodze na pustkowiu, bladego i ciemnego boga, cierpi膮cego i okaleczonego w strasznej obronie swoich dzieci.

Dzi臋kuj臋, panie m贸j.

Wtedy jednak popatrzy艂 w g贸r臋. Mimo wszystko. Nie m贸g艂 si臋 po­wstrzyma膰. 艢mier膰. Jeszcze jedna 艣mier膰. Ostrzega艂a go. Styliane. Patrzy艂, lecz nie p艂aka艂. P艂aka艂 po Ilandrze. Po dziewczynkach.

I tak rozmy艣laj膮c, zda艂 sobie spraw臋, 偶e jest jeszcze ostatnia rzecz 鈥 drobiazg, zaledwie gest 鈥 kt贸r膮 mo偶e jednak zrobi膰.

Odchrz膮kn膮艂.

Czy mog臋 odej艣膰, panie m贸j?

Leontes skin膮艂 g艂ow膮.

Mo偶esz. Rozumiesz, 偶e jeste艣my do ciebie usposobieni bardzo przy­chylnie, Caiusie Crispusie?

Nawet u偶y艂 jego imienia. Crispin kiwn膮艂 g艂ow膮.

Jestem zaszczycony, panie m贸j.

Sk艂oni艂 si臋 oficjalnie.

A potem odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do stoj膮cego nieopodal rusztowania.

Co robisz? 鈥 odezwa艂 si臋 Perteniusz, gdy Crispin postawi艂 stop臋 na szczeblu drabiny.

Mozaicysta nie odwr贸ci艂 si臋.

Mam prac臋 do wykonania. Na g贸rze.

Jego c贸reczki. Dzisiejsze zadanie, pami臋膰, sztuka i 艣wiat艂o.

Ale oni j膮 zniszcz膮! 鈥 W g艂osie sekretarza brzmia艂o niedowierzanie.

Wtedy Crispin odwr贸ci艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na niego przez rami臋. Pa­trzyli na niego, wszyscy trzej, tak jak i inni obecni w sanktuarium.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ale b臋d膮 musieli to zrobi膰. Zniszczy膰 j膮. Ja zrobi臋 to, co robi臋, w tym cywilizowanym, 艣wi臋tym miejscu. Inni b臋d膮 musieli wyda膰 rozkaz zniszczenia. Tak jak barbarzy艅cy zniszczyli Rhodias... poniewa偶 nie mog艂o si臋 broni膰.

Patrzy艂 na cesarza, kt贸ry przed p贸艂 rokiem rozmawia艂 z nim dok艂adnie o tym w wilgotnej, k艂臋bi膮cej si臋 parze.

Spostrzeg艂, 偶e Leontes to sobie przypomnia艂. Cesarz, kt贸ry nie by艂 Waleriuszem, wcale nie by艂 Waleriuszem, lecz kt贸ry mia艂 w艂asn膮 inteligencj臋, powiedzia艂 cicho:

Chcesz zmarnowa膰 swoj膮 prac臋?

A Crispin odpowiedzia艂 r贸wnie cicho:

Nie zmarnuj臋 jej. 鈥 Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 wspina膰 na rusztowanie, ku kopule, jak robi艂 to wiele razy.

Po drodze, zanim dotar艂 do miejsca, gdzie czeka艂a na niego g艂adko po艂o偶ona zaprawa pod tessery, u艣wiadomi艂 sobie jeszcze co艣 innego.

To nie jest marnotrawstwo, to ma znaczenie, i to najwi臋ksze, jakie m贸g艂 nada膰 swojemu czynowi, ale jednak to jest koniec.

Le偶a艂a przed nim kolejna podr贸偶, a na jej ko艅cu dom.

Nadszed艂 czas odej艣cia.


* * *

Wytw贸rca sanda艂贸w Focjusz odziany w swoj膮 najlepsz膮 b艂臋kitn膮 tunik臋 opowiada艂 ka偶demu, kto chcia艂 s艂ucha膰, o wydarzeniach, kt贸re rozegra艂y si臋 w tym samym miejscu dawno temu, kiedy umar艂 Apiusz, a na Z艂oty Tron wst膮pi艂 pierwszy Waleriusz.

Wtedy te偶 mia艂o miejsce morderstwo, powiedzia艂 m膮drze, a on, Focjusz, widzia艂 owego poranka w drodze do hipodromu wr贸偶膮cego je ducha. Po­dobnie jak on, Focjusz, widzia艂 innego ducha przed trzema dniami, w bia艂y dzie艅, skulonego na dachu kolumnady, w艂a艣nie tego ranka, kiedy Daleinoi tak podst臋pnie zabili cesarza.

To nie wszystko, doda艂, a rzeczywi艣cie mia艂 s艂uchaczy, co zawsze by艂o przyjemne. Czekali na mandatora, kt贸ry mia艂 si臋 pojawi膰 w kathisma 鈥 a za nim patriarcha, dworscy urz臋dnicy i ci, kt贸rzy mieli zosta膰 ukoronowa­ni. Wtedy oczywi艣cie nie b臋dzie mo偶na rozmawia膰 w ha艂asie robionym przez ponad osiemdziesi膮t tysi臋cy ludzi.

W tamtych czasach, t艂umaczy艂 Focjusz niekt贸rym z m艂odszych rzemie艣l­nik贸w w sektorze B艂臋kitnych, dosz艂o tu, w hipodromie, do paskudnej pr贸by obalenia woli ludu 鈥 i wtedy te偶 stali za tym Daleinoi! Co wi臋cej, jedn膮 z pomagaj膮cych im os贸b by艂 ten sam Calizjanin Lysippus, kt贸ry dopiero co mia艂 udzia艂 w morderstwie w pa艂acu!

I to sam Focjusz, oznajmi艂 dumnie wytw贸rca sanda艂贸w, zdemaskowa艂 oble艣nego Calizjanina jako oszusta, kiedy ten usi艂owa艂 udawa膰, 偶e jest zwo­lennikiem B艂臋kitnych i pod偶ega艂 na torze stronnictwo do uznania Flawiusza Daleina.

Pokaza艂 to miejsce na piasku. Dobrze je pami臋ta艂. Trzyna艣cie, czterna­艣cie lat, a zupe艂nie jakby wczoraj. Jakby wczoraj.

Wszystko zatacza kr膮g, stwierdzi艂 pobo偶nie, czyni膮c znak dysku. Jak wstaje, zachodzi, a potem zn贸w wstaje s艂o艅ce, tak powtarzaj膮 si臋 losy 艣miertelnik贸w. Z艂o zostanie wykryte. (Tydzie艅 temu s艂ysza艂, jak wszystko to m贸wi艂 duchowny z jego kaplicy). Flawiusz Daleinus zap艂aci艂 za swoje grzechy w ogniu owego dnia dawno temu, a teraz zap艂aci艂y jego dzieci i Calizjanin.

Ale, kto艣 si臋 sprzeciwi艂, dlaczego Waleriusz II zgin膮艂 od tego samego ognia, skoro to by艂a kwestia sprawiedliwo艣ci?

Focjusz spojrza艂 z pogard膮 na m艂odzie艅ca, tkacza. Czy chcia艂by艣, zapy­ta艂 go, zrozumie膰 艣cie偶ki boga?

Chyba nie, odpar艂 tkacz. Tylko 艣cie偶ki mieszka艅c贸w Miasta. Je偶eli Calizjanin nale偶a艂 do spisku Daleinoi maj膮cego na celu zdobycie tronu, to dla­czego zosta艂 kwestorem skarbu Waleriusza I, a potem jego siostrze艅ca? Ich obu? Zosta艂 wygnany dopiero wtedy, kiedy my艣my tego za偶膮dali, powie­dzia艂 m艂odzieniec, zyskuj膮c nowych s艂uchaczy. Pami臋tacie? Mniej ni偶 trzy lata temu.

Tania retoryczna sztuczka, pomy艣la艂 z oburzeniem Focjusz. Przecie偶 nikt nie m贸g艂 tego zapomnie膰. Zgin臋艂o wtedy trzydzie艣ci tysi臋cy ludzi.

Niekt贸rzy ludzie, odpar艂 wynio艣le Focjusz, zupe艂nie nie maj膮 poj臋cia o sprawach dworu. Nie ma dzisiaj czasu na pouczanie m艂odych. Rozgry­waj膮 si臋 wa偶ne wydarzenia. Czy偶 tkacz nie wie, 偶e Bassanidzi przekroczyli granic臋 na p贸艂nocy?

No, tak, odpar艂 m艂odzieniec, wszyscy o tym wiedz膮. Ale co to ma wsp贸lnego z Calizjaninem...

Odezwa艂y si臋 tr膮bki.


To, co nast膮pi艂o, odby艂o si臋 z ca艂ym ceremonia艂em ustalonym w czasach Saraniosa i w ci膮gu setek lat zmienionym tylko nieznacznie, bo czym by艂y­by rytua艂y, gdyby ulega艂y zmianie?

Cesarza koronowa艂 patriarcha, a potem cesarzow膮 koronowa艂 sam ce­sarz. Dwie korony oraz cesarskie ber艂o i pier艣cie艅 nale偶a艂y do Saraniosa i jego cesarzowej; zosta艂y przywiezione na wsch贸d z Rhodias i by艂y u偶ywa­ne jedynie podczas takich okazji, a kiedy indziej strze偶one w Pa艂acu Atteni艅skim.

Patriarcha pob艂ogos艂awi艂 olejem, kadzid艂em i morsk膮 wod膮 oboje na­maszczonych, a potem udzieli艂 b艂ogos艂awie艅stwa t艂umom zebranym w hi­podromie. Cesarzowi i cesarzowej przedstawili si臋 najwa偶niejsi, wspaniale odziani dygnitarze dworu i na oczach ludu wykonali pe艂ny, potr贸jny uk艂on. Wiekowy przedstawiciel senatu przyni贸s艂 cesarzowi piecz臋膰 Miasta i z艂ote klucze do potr贸jnych mur贸w. (Przewodnicz膮cemu senatu 艂askawie zezwo­lono na pozostanie w domu. Zdaje si臋, 偶e w jego rodzinie mia艂a miejsce nag艂a 艣mier膰, a pogrzeb odby艂 si臋 zaledwie poprzedniego dnia).

By艂y 艣piewy, religijne i 艣wieckie, gdy偶 stronnictwa bra艂y w uroczysto艣ci czynny udzia艂, a ich g艂贸wni muzycy przewodzili B艂臋kitnym i Zielonym w rytualnych za艣piewach, wykrzykuj膮c imiona Waleriusza III i cesarzowej Gisel w zat艂oczonej przestrzeni, gdzie najcz臋艣ciej wykrzykiwanymi imiona­mi by艂y imiona koni oraz ludzi, kt贸rzy stali za nimi w rydwanach. Potem nie by艂o jednak 偶adnych ta艅c贸w, wy艣cig贸w ani innych rozrywek 鈥 cesarz zosta艂 zamordowany, a jego cia艂o mia艂o zosta膰 wkr贸tce z艂o偶one na spoczy­nek w Wielkim Sanktuarium, kt贸re rozkaza艂 wybudowa膰 po po偶arze po­przedniego.

Panowa艂o powszechne uznanie dla cesarskiego imienia, jakie Leontes sobie wybra艂 w ho艂dzie dla swego patrona i poprzednika. Prawdziwa tajem­nica i poczucie zdumienia wi膮za艂o si臋 z faktem, 偶e jego nowa 偶ona ju偶 jest kr贸low膮. Kobietom na trybunach wyra藕nie si臋 to podoba艂o. Romans i kr贸­lewska krew.

Nic si臋 nie m贸wi艂o (a je艣li ju偶, to bardzo cicho) o oddalonej 偶onie cesa­rza lub te偶 o tym, jak szybko zawar艂 ponowne ma艂偶e艅stwo. Daleinoi jesz­cze raz okazali si臋 niewys艂owienie zdradzieccy. 呕aden cesarz nie chcia艂by wst膮pi膰 na Z艂oty Tron Saraniosa ska偶ony przed D偶adem i ludem zwi膮zkiem z morderczyni膮.

Podobno darowano jej 偶ycie.

W hipodromie panowa艂 og贸lny pogl膮d, 偶e spotka艂a j膮 wi臋ksza sprawie­dliwo艣膰, ni偶 na ni膮 zas艂ugiwa艂a. Natomiast obaj bracia i znienawidzony Calizjanin nie 偶yli. Nikt nie zamierza艂 pope艂ni膰 b艂臋du, s膮dz膮c, 偶e Leontes 鈥 Waleriusz III 鈥 jest w jakikolwiek spos贸b mi臋kki.

Dowodem na to by艂a liczba uzbrojonych 偶o艂nierzy obecnych w hi­podromie.

Podobnie jak pierwsze publiczne o艣wiadczenie mandatora, wyg艂oszone po zako艅czeniu ceremonii inwestytury. Jego s艂owa przekazywali dalej na ogromnych trybunach oficjalni m贸wcy, a ich tre艣膰 by艂a jasna i radosna.

Wygl膮da艂o na to, 偶e nowy cesarz nie pozostanie d艂ugo w Mie艣cie. W Calizjum znajduje si臋 bassanidzka armia, kt贸ra zn贸w zdoby艂a Asen i podobno zd膮偶a w kierunku Eubulusu.

Cesarz, kt贸ry jeszcze przed czterema dniami by艂 najwy偶szym strate­giem, nie zamierza艂 jej na to pozwoli膰.

Sam poprowadzi po艂膮czone wojska Sarancjum. Nie za morze do Rhodias, lecz na p贸艂noc i wsch贸d. Nie przez niebezpieczne, ciemne wody, lecz w wiosennym s艂o艅cu po szerokim, wy艂o偶onym g艂adkimi p艂ytami cesarskim trakcie, by rozprawi膰 si臋 z tch贸rzliwym, 艂ami膮cym rozejm kr贸lem Shirvanem. Cesarz osobi艣cie na polu bitwy! Dawno ju偶 tak nie by艂o. Waleriusz III, miecz Sarancjum, miecz 艣wi臋tego D偶ada. Ju偶 sama my艣l o tym budzi艂a groz臋 i dreszcz emocji.

Mieszka艅cy Wschodu chcieli wykorzysta膰 fakt, 偶e Leontes wraz z woj­skiem wyrusza艂 na Zach贸d, i podle z艂amali Wieczysty Pok贸j, kt贸ry przysi臋­gali zachowa膰, bior膮c na 艣wiadk贸w swoich poga艅skich bog贸w. Poznaj膮 rozmiary swego b艂臋du, oznajmi艂 mandator, a jego s艂owa podj臋to w ca艂ym hipodromie.

Eubulus zostanie obroniony, a Bassanidzi odepchni臋ci za granic臋. A tak­偶e co艣 wi臋cej. Niech kr贸l kr贸l贸w broni teraz Mihrboru, wo艂a艂 mandator. Niech spr贸buje go obroni膰 przed pot臋g膮 Sarancjum. Sko艅czy艂y si臋 czasy kupowania od Kabadhu pokoju za pieni膮dze. Niech Shirvan b艂aga o 艂ask臋. Niech si臋 modli do swoich bog贸w. Rusza na niego Z艂ocisty Leontes, kt贸ry teraz jest cesarzem.

Niekt贸rzy pomy艣leli, 偶e wrzawa, jak膮 powitano te s艂owa, by艂a na tyle g艂o艣na, by dosi臋gn膮膰 samego nieba i boga za jasnym s艂o艅cem.

Je艣li chodzi o Bachiar臋, ci膮gn膮艂 mandator, kiedy krzyki ucich艂y na tyle, 偶e zn贸w by艂o s艂ycha膰 jego g艂os i mo偶na by艂o przekazywa膰 go dalej, sp贸jrz­cie, kto jest teraz cesarzow膮 Sarancjum. Sp贸jrzcie, kto mo偶e zaj膮膰 si臋 Rhodias i Varen膮, kt贸re przecie偶 nale偶膮 do niej! Cesarzowa ma w艂asn膮 koron臋 i przywioz艂a j膮 tu do nich, jest c贸rk膮 kr贸la, samodzieln膮 kr贸low膮. Obywate­le Sarancjum mog膮 uwierzy膰, 偶e Rhodias i Zach贸d mog膮 jednak nale偶e膰 do nich, mimo 偶e 偶aden dzielny 偶o艂nierz nie straci 偶ycia na jakim艣 dalekim za­chodnim polu walki czy na morskich pustkowiach.

Okrzyki towarzysz膮ce temu o艣wiadczeniu by艂y tak g艂o艣ne jak poprzed­nie i 鈥 jak zauwa偶yli spostrzegawczy 鈥 tym razem przewodzili im wcze艣­niej wspomniani 偶o艂nierze.

By艂 to 艣wietlisty dzie艅 i wi臋kszo艣膰 historyk贸w tak w艂a艣nie go opisze. Pogoda okaza艂a si臋 ciep艂a, s艂o艅ce boga 艣wieci艂o na wszystkich. Cesarz pre­zentowa艂 si臋 wspaniale, a nowa cesarzowa, wysoka jak na kobiet臋 i ca艂ko­wicie kr贸lewska z zachowania i pochodzenia, dor贸wnywa艂a mu z艂ocisto艣­ci膮 w艂os贸w.

W czasach zmian zawsze pojawiaj膮 si臋 obawy i w膮tpliwo艣ci. Kiedy wiel­cy tego 艣wiata umieraj膮, a ich dusze odchodz膮, p贸艂艣wiat mo偶e podpe艂za膰 bli­偶ej, mog膮 si臋 ukazywa膰 duchy i demony, ale kto m贸g艂by tak naprawd臋 si臋 ba膰, stoj膮c w hipodromie w blasku s艂o艅ca i patrz膮c na tych dwoje?

Cz艂owiek op艂akiwa艂 zmar艂ego cesarza i m贸g艂 si臋 zastanawia膰 nad wci膮偶 nieobecn膮 osob膮 jego cesarzowej, tej, kt贸ra swego czasu by艂a tancerk膮, a uro­dzi艂a si臋 tu, w hipodromie (inaczej ni偶 nowa cesarzowa, zupe艂nie inaczej ni偶 ona). Mo偶na by艂o rozwa偶a膰 straszliwy upadek Daleinoi i nag艂e przemieszcze­nie si臋 teatru wojny... lecz owego dnia na trybunach panowa艂o niezaprze­czalne poczucie uniesienia, rado艣ci, nowego pocz膮tku i w rozbrzmiewaj膮cym zewsz膮d aplauzie nie by艂o nic wymuszonego czy sztucznego.

Nast臋pnie mandator oznajmi艂, 偶e sezon wy艣cigowy zostanie wznowio­ny, gdy tylko sko艅czy si臋 okres 偶a艂oby, a potem doda艂, 偶e Skorcjusz z B艂臋­kitnych wraca do zdrowia i dobrze si臋 czuje, oraz 偶e Astorgus, prze艂o偶ony stronnictwa B艂臋kitnych, i Crescens z Zielonych zgodzili si臋 pokornie przyj膮膰 s臋dziowskie upomnienie i pogodzili si臋 z sob膮. Na jego gest ci dwaj do­brze znani ludzie weszli na platformy wzniesione w sektorach ich stron­nictw, by wszyscy mogli ich zobaczy膰. Pokazali sobie wzajemnie otwarte d艂onie, tradycyjny gest wo藕nic贸w, po czym odwr贸cili si臋 do kathisma i ra­zem si臋 uk艂onili. Osiemdziesi膮t tysi臋cy ludzi oszala艂o. 艢wi臋ty patriarcha dok艂ada艂 wszelkich stara艅, by za swoj膮 siw膮 brod膮 zachowa膰 kamienn膮 twarz, kiedy t艂um oddawa艂 ho艂d swoim rydwanom i koniom. Uroczysto艣膰 dobieg艂a ko艅ca.

Ani mandator, ani nikt inny nie powiedzia艂 tego popo艂udnia nic o zmia­nach w doktrynie religijnej dotycz膮cych przedstawiania samego boga w miej­scach 艣wi臋tych i wszystkich innych.

Nadejdzie czas, by ostro偶nie przedstawi膰 takie z艂o偶one sprawy ludowi w sanktuariach i kaplicach. Hipodrom nie by艂 tego dnia miejscem odpo­wiednim dla niuans贸w i subtelno艣ci wiary. U sedna kampanii le偶y wyczucie czasu, co wie ka偶dy dobry genera艂.

Waleriusz III, w pe艂nym stroju cesarskiej w艂adzy, wsta艂 z 艂atwo艣ci膮, jak­by te szaty nic nie wa偶y艂y, i pozdrowi艂 gestem sw贸j lud, po czym odwr贸ci艂 si臋, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do cesarzowej i razem z ni膮 wyszed艂 z kathisma tylnymi drzwiami. Wiwaty nie ustawa艂y.

Wszystko by艂o dobrze. Mo偶na by艂o naprawd臋 wierzy膰, 偶e wszystko b臋­dzie dobrze. Focjusz zosta艂 zupe艂nie nieoczekiwanie u艣ciskany przez m艂o­dego tkacza i odwzajemni艂 mu si臋 tym samym, a potem obaj odwr贸cili si臋, by u艣ciska膰 innych ludzi obok nich, a wszyscy wykrzykiwali w czystym ja­snym 艣wietle imi臋 cesarza.


* * *

W ci膮gu wyczerpuj膮cych dziesi臋ciu dni sp臋dzonych w kompleksie B艂臋­kitnych Rustem z Kerakeku rozwin膮艂 hipotez臋 na temat Saranty艅czyk贸w i ich lekarzy. Zasadniczo chodzi艂o o to, 偶e polecenia lekarzy by艂y wykony­wane lub ignorowane wed艂ug widzimisi臋 pacjent贸w.

W Bassanii by艂o zupe艂nie inaczej. W domu, bior膮c na siebie opiek臋 nad pacjentem, lekarz podejmowa艂 ryzyko. Wypowiadaj膮c formalne s艂owa zgo­dy, lekarz nara偶a艂 na niebezpiecze艅stwo sw贸j ziemski dobytek, a nawet 偶y­cie. Je艣li chory nie przestrzega艂 dok艂adnie zalece艅 lekarza, jego zaanga­偶owanie, jego ryzyko mog艂o p贸j艣膰 na marne.

Tutaj lekarze nie ryzykowali nic opr贸cz mo偶liwo艣ci zdobycia nie najlep­szej reputacji, a s膮dz膮c z tego, co tu widzia艂 (wprawdzie przez kr贸tki czas), Rustem nie s膮dzi艂, by ktokolwiek si臋 tym przejmowa艂. 呕aden z lekarzy, kt贸­rych obserwowa艂 przy pracy, nie dysponowa艂 chyba wiedz膮 rozleglejsz膮 od niewystarczaj膮co przyswojonej mieszaniny Galina i Meroviusa, uzupe艂nionej o wiele zbyt cz臋stym upuszczaniem krwi i samodzielnie skomponowanymi lekami, z kt贸rych wi臋kszo艣膰 w takim czy innym stopniu by艂a szkodliwa.

W takiej sytuacji nie dziwi艂o, 偶e pacjenci samodzielnie decydowali, czy maj膮 s艂ucha膰 swoich lekarzy, czy nie.

Rustem nie by艂 do tego przyzwyczajony i nie zamierza艂 si臋 z tym godzi膰.

Jako przyk艂ad, jako g艂贸wny przyk艂ad, od pocz膮tku stanowczo oznajmi艂 po­mocnikom opiekuj膮cym si臋 wo藕nic膮 Skorcjuszem, 偶e odwiedziny s膮 ograni­czone do jednej osoby rano i jednej po po艂udniu, 偶e maj膮 trwa膰 kr贸tko i 偶e ni­komu nie wolno przynosi膰 ani pi膰 wina. Na wszelki wypadek przekaza艂 te in­strukcje Strumosowi (poniewa偶 przynajmniej cz臋艣膰 wina pochodzi艂a z beczek przy kuchni) i Astorgowi, prze艂o偶onemu stronnictwa. Ten ostatni s艂ucha艂 trze­藕wo i uwa偶nie i obieca艂, 偶e zrobi, co w jego mocy, by wymusi膰 pos艂usze艅stwo. Rustem wiedzia艂, 偶e bardzo mu zale偶y na wyzdrowieniu wo藕nicy.

Wszystkim zale偶a艂o.

Problem w tym, 偶e pacjent nie postrzega艂 siebie jako chorego albo kogo艣 wymagaj膮cego jakiej艣 nadzwyczajnej opieki, mimo 偶e w kr贸tkim czasie dwa razy omal nie postrada艂 偶ycia. Rustem musia艂 przyzna膰, 偶e cz艂owiek, kt贸ry wymyka si臋 ze swego pokoju przez okno, ze艣lizguje po drzewie, prze­chodzi przez mur i idzie przez ca艂e miasto, by z po艂amanymi 偶ebrami i nie zagojon膮 ran膮 艣ciga膰 si臋 na rydwanie w hipodromie, raczej nie potraktuje 偶yczliwie ograniczenia ilo艣ci wina czy liczby go艣ci, szczeg贸lnie p艂ci 偶e艅­skiej, pojawiaj膮cych si臋 przy jego 艂贸偶ku.

Przynajmniej le偶a艂 w 艂贸偶ku, zauwa偶y艂 kwa艣no Astorgus, i to g艂贸wnie sam. Zdarza艂y si臋 co prawda doniesienia o nocnych wyczynach niezgod­nych z zaleceniami lekarza.

Rustemowi, wci膮偶 oszo艂omionemu wydarzeniami kilku minionych dni i przybyciem rodziny, by艂o trudniej ni偶 zwykle emanowa膰 oburzeniem i roz­tacza膰 aur臋 w艂adzy. Mi臋dzy innymi doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e gdy­by on sam, jego kobiety albo dzieci opu艣cili ten strze偶ony kompleks, to na­raziliby si臋 na powa偶ne ryzyko ataku na ulicach. Od czasu wiadomo艣ci o przekroczeniu granicy i wyruszenia saranty艅skiej armii pod wodz膮 same­go cesarza na p贸艂noc Bassanidzi znajdowali si臋 w niebezpiecznej sytuacji, a dosz艂o ju偶 do zab贸jstw. Decyzj臋 Rustema, 偶e nie wr贸ci do domu, umac­nia艂o bolesne zrozumienie faktu, i偶 kr贸l kr贸l贸w przypu艣ci艂 ten atak na p贸艂nocy z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮 konsekwencji, jakie b臋dzie on mia艂 dla jego poddanych przebywaj膮cych na Zachodzie. 艁膮cznie z cz艂owiekiem, kt贸ry ocali艂 mu 偶ycie.

Rustem bardzo wiele zawdzi臋cza艂 stronnictwu B艂臋kitnych i doskonale o tym wiedzia艂.

Oczywi艣cie nie zaniedbywa艂 okazywania wdzi臋czno艣ci. Codziennie le­czy艂 ranionych w zamieszkach, przychodzi艂 do nich w nocy, budzony w razie potrzeby przez pos艂a艅c贸w. Bardzo brakowa艂o mu snu, ale wiedzia艂, 偶e mo偶e funkcjonowa膰 w ten spos贸b jeszcze przez jaki艣 czas.

Szczeg贸ln膮 przyjemno艣膰 sprawia艂 mu powr贸t do zdrowia tego m艂odzie艅ca z kuchni. Na pocz膮tku wda艂o si臋 powa偶ne zaka偶enie i kiedy rana zmieni艂a kolor i wzros艂a gor膮czka, Rustem sp臋dzi艂 pracowit膮 noc przy 艂贸偶ku ch艂opa­ka. Kuchmistrz, Strumosus, przychodzi艂 kilka razy i przygl膮da艂 si臋 w mil­czeniu, a drugi pomocnik z kuchni, Rasic, zrobi艂 sobie nawet legowisko na pod艂odze w korytarzu na zewn膮trz pokoju. A potem, w 艣rodku najgorszej nocy rannego, pojawi艂 si臋 te偶 Shaski. Wsta艂 z 艂贸偶ka bez wiedzy kt贸rejkol­wiek z matek i na bosaka przyni贸s艂 ojcu w 艣rodku nocy co艣 do picia, w jaki艣 spos贸b dok艂adnie wiedz膮c, gdzie on jest. W jaki艣 spos贸b. Rustem przyj膮艂 nap贸j w milczeniu, delikatnie pog艂aska艂 ch艂opca po g艂owie i powiedzia艂 mu, by wraca艂 do pokoju i 偶e wszystko jest w porz膮dku.

Zaspany Shaski poszed艂 do 艂贸偶ka, nie m贸wi膮c i nie robi膮c nic wi臋cej, a obecni przy tym patrzyli na przybycie i odej艣cie ch艂opca z minami, do kt贸rych, jak podejrzewa艂 Rustem, b臋dzie si臋 musia艂 wraz z rodzin膮 przy­zwyczai膰. By艂 to jeden z powod贸w, dla kt贸rych wyje偶d偶ali tak daleko.

Nad ranem gor膮czka m艂odzie艅ca imieniem Kyros zmala艂a i potem rana goi艂a si臋 ju偶 normalnie. Najwi臋kszym ryzykiem, jakie mu grozi艂o, by艂o to, 偶e do pokoju m贸g艂 si臋 w艣lizn膮膰 niepostrze偶enie ten idiota Ampliarus i od­da膰 si臋 swej manii puszczania krwi osobom ju偶 ranionym.

Kiedy Kyros tu偶 przed 艣witem odzyska艂 przytomno艣膰, Rustem by艂 przy tym obecny By艂 te偶 niezaprzeczalnie rozbawiony (cho膰 oczywi艣cie stara艂 si臋 to ukry膰). Jego przyjaciel Rasic siedzia艂 przy 艂贸偶ku i kiedy chory otwo­rzy艂 oczy, krzykn膮艂 tak, 偶e do pokoju wpad艂o kilka os贸b, co zmusi艂o Ruste­ma do stanowczego wyproszenia wszystkich na korytarz.

Rasic, najwyra藕niej uznaj膮c, 偶e rozkaz ten dotyczy wszystkich opr贸cz niego, zosta艂 w pokoju i poinformowa艂 pacjenta, co Strumosus powiedzia艂 o nim przy bramie, kiedy Kyros by艂 nieprzytomny, a uznano go za nie偶ywe­go. W 艣rodku tej litanii wszed艂 Strumosus i zatrzyma艂 si臋 w drzwiach.

Jak zwykle k艂amie 鈥 odezwa艂 si臋 drobny kuchmistrz kategorycz­nym tonem, wchodz膮c do pokoju. Rasic przerwa艂 na chwil臋 potok wymo­wy, z lekka przestraszony, ale po chwili u艣miechn膮艂 si臋. 鈥 Tak samo jak k艂amie o dziewczynach. Szkoda, 偶e nie st膮pacie mocniej po ziemi stworzo­nej przez D偶ada, zamiast buja膰 w ob艂okach. Kyros m贸g艂by mie膰 jakie艣 usprawiedliwienie, wzi膮wszy pod uwag臋 eliksiry, kt贸re nasz Bassanida wle­wa mu do gard艂a, ale Rasic nie ma 偶adnej wym贸wki. Geniusz? Ten ch艂o­pak? Moje dziedzictwo? Ju偶 sama taka my艣l mnie obra偶a! Czy cokolwiek z tego ma dla ciebie jaki艣 sens, Kyrosie?

Kaleki ch艂opak, blady, lecz wyra藕nie przytomny, pokr臋ci艂 s艂abo g艂ow膮 na poduszce, ale u艣miecha艂 si臋, a potem u艣miechn膮艂 si臋 i Strumosus.

Doprawdy! 鈥 ci膮gn膮艂 kuchmistrz. 鈥 Ten pomys艂 jest absurdalny. Je艣li mam jakie艣 dziedzictwo, to z pewno艣ci膮 jest nim m贸j sos rybny.

Oczywi艣cie 鈥 szepn膮艂 Kyros. Wci膮偶 si臋 u艣miecha艂. Tak jak Rasic, kt贸ry b艂yska艂 krzywymi z臋bami. I Strumosus.

Odpoczywaj, ch艂opcze 鈥 rzek艂 kuchmistrz. 鈥 Kiedy si臋 obudzisz, wszyscy tu b臋dziemy. Chod藕, Rasicu, ty te偶. Id藕 do 艂贸偶ka. Jutro b臋dziesz pracowa艂 na trzy zmiany albo co艣 takiego.

Rustem pomy艣la艂, 偶e czasami jego zaw贸d przynosi wiele satysfakcji.

By艂y jednak chwile, kiedy uwa偶a艂, 偶e mniej wysi艂ku kosztowa艂oby go wej艣cie w burz臋 piaskow膮.

Takie uczucia potrafi艂 u niego wywo艂a膰 Skorcjusz. Na przyk艂ad teraz. Rustem wszed艂 do jego pokoju, by zmieni膰 opatrunek (robi艂 to co trzeci dzie艅), i zasta艂 w nim czterech wo藕nic贸w i nie jedn膮, nie dwie, lecz trzy tan­cerki; jedna z nich 鈥 ubrana w str贸j zupe艂nie nieodpowiedni 鈥 wykony­wa艂a taniec wcale nie obliczony na u艂atwienie rekonwalescentowi zachowa­nia spokoju cia艂a i ducha.

No i by艂o wino. A tak偶e, co Rustem zauwa偶y艂 poniewczasie, w zat艂oczo­nym pokoju znajdowa艂 si臋 jego syn Shaski, kt贸ry siedzia艂 w k膮cie na kola­nach czwartej tancerki i, roze艣miany, wszystko obserwowa艂.

Witaj, tato! 鈥 powiedzia艂, w najmniejszym stopniu nie zmieszany, kiedy Rustem stan膮艂 w progu i ogarn膮艂 pok贸j piorunuj膮cym spojrzeniem.

Ojej. On jest z艂y. Wszyscy wynocha! 鈥 odezwa艂 si臋 Skorcjusz z 艂贸偶ka. Poda艂 kubek z winem jednej z kobiet. 鈥 We藕 to. Niech kto艣 zapro­wadzi ch艂opca do matki. Nie zapomnij ubrania, Taleiro. Doktor bardzo ci臋偶­ko pracuje dla nas wszystkich i nie chcemy niepotrzebnie wystawia膰 na pr贸­b臋 jego cierpliwo艣ci. Chcemy, by czu艂 si臋 dobrze, prawda?

Rozleg艂 si臋 艣miech, powsta艂o zamieszanie. Pacjent wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu. Okropny pacjent, pod ka偶dym wzgl臋dem. Rustem widzia艂 jed­nak, czego ten cz艂owiek dokona艂 na piasku hipodromu na pocz膮tku zesz艂ego tygodnia; lepiej ni偶 ktokolwiek inny wiedzia艂, jakiej to wymaga艂o si艂y woli, i nie m贸g艂 wyprze膰 si臋 podziwu, jaki dla niego czu艂. W艂a艣ciwie nie chcia艂 si臋 go wypiera膰.

Poza tym ludzie ju偶 wychodzili z pokoju.

Shirin, zosta艅 z 艂aski swojej. Mam kilka pyta艅. Doktorze, czy mo偶e zo­sta膰 jedna osoba? Jej odwiedziny to dla mnie zaszczyt, a nie mia艂em jeszcze okazji porozmawia膰 z ni膮 prywatnie. Chyba j膮 pozna艂e艣. To Shirin z Zielonych. Chyba przyprowadzi艂 ci臋 na uczt臋 艣lubn膮 do jej domu ten mozaicysta?

Tak, to by艂 m贸j pierwszy dzie艅 鈥 odpar艂 Rustem. Sk艂oni艂 si臋 ciem­now艂osej, nadzwyczaj atrakcyjnej, drobnej kobiecie. Jej perfumy by艂y osza艂amiaj膮ce. Pok贸j opustosza艂; jeden z m臋偶czyzn wyni贸s艂 Shaskiego na barana. Tancerka wsta艂a, by przywita膰 si臋 z Rustemem.

Doskonale ci臋 pami臋tam, doktorze 鈥 rzek艂a z u艣miechem. 鈥 Jeden z naszych m艂odszych Zielonych zabi艂 twojego s艂u偶膮cego.

Rustem skin膮艂 g艂ow膮.

To prawda. Jestem zaskoczony, 偶e pami臋tasz o tym mimo tylu p贸藕­niejszych zabitych.

Wzruszy艂a ramionami.

By艂 w to zamieszany syn Bonosa. To nie drobiazg.

Rustem skin膮艂 g艂ow膮 po raz drugi i podszed艂 do swego pacjenta. Kobieta usiad艂a cicho. Skorcjusz ju偶 odrzuci艂 przykrycie, ods艂aniaj膮c muskularny, obanda偶owany tors. Shirin z Zielonych u艣miechn臋艂a si臋.

Jakie偶 to ekscytuj膮ce 鈥 powiedzia艂a, szeroko otwieraj膮c oczy.

Rustem parskn膮艂 艣miechem, rozbawiony wbrew samemu sobie. Potem skupi艂 si臋 na odwijaniu warstw opatrunku, by ods艂oni膰 ran臋. Skorcjusz le偶a艂 na prawym boku, twarz膮 do kobiety. Musia艂aby wsta膰, by zobaczy膰 czamo-fioletow膮 sk贸r臋 wok贸艂 podw贸jnego z艂amania i g艂臋bokiej rany od no偶a.

Rustem przyst膮pi艂 do oczyszczania rany i nak艂adania swoich ma艣ci. Okaza艂o si臋, 偶e nie trzeba ju偶 stosowa膰 s膮czka. Wyzwaniem by艂o to, co zawsze, lecz w wi臋kszym stopniu: wyleczenie z艂amanych ko艣ci i rany k艂utej w tym samym miejscu. Rustem by艂 w duchu zadowolony z tego, co zoba­czy艂, chocia偶 nawet mu si臋 nie 艣ni艂o, by okaza膰 to Skorcjuszowi. Cie艅 do­wodu, 偶e lekarz jest zadowolony, a pacjent natychmiast znalaz艂by si臋 w hi­podromie albo zacz膮艂by przemierza膰 nocne ulice w drodze do tej czy innej sypialni.

Powiedziano mu o nocnych zaj臋ciach jego pacjenta.

M贸wi艂e艣, 偶e masz pytania 鈥 mrukn臋艂a Shirin. 鈥 A mo偶e doktor... ?

M贸j lekarz jest dyskretny jak pustelnik na skale. Nie mam przed nim 偶adnych tajemnic.

Opr贸cz plan贸w opuszczenia pokoju bez pozwolenia 鈥 mrukn膮艂 Ru­stem, obmywaj膮c sk贸r臋 pacjenta.

No c贸偶, co艣 w tym jest. Ale poza tym wiesz wszystko. Przypominam sobie, 偶e nawet by艂e艣... pod trybunami, tu偶 przed rozpocz臋ciem wy艣cigu.

Ton jego g艂osu zmieni艂 si臋. Rustem to zauwa偶y艂. Pami臋ta艂 ten ci膮g chwil. Thenais z no偶em, wo藕nica Zielonych, kt贸ry pojawi艂 si臋 na czas.

O? A co si臋 wydarzy艂o pod trybunami? 鈥 zapyta艂a Shirin, trze­pocz膮c do nich obu rz臋sami. 鈥 Musisz mi opowiedzie膰!

Crescens wyzna艂 mi dozgonn膮 mi艂o艣膰, po czym uderzeniem 艂okcia niemal mnie pos艂a艂 do grobu, kiedy powiedzia艂em, 偶e wol臋 ciebie. Nie s艂y­sza艂a艣 o tym?

Roze艣mia艂a si臋.

Nie. No, co si臋 tam sta艂o?

R贸偶ne rzeczy. 鈥 Wo藕nica zawaha艂 si臋. Rustem czu艂 bicie jego serca. Nic nie powiedzia艂. 鈥 Powiedz mi 鈥 mrukn膮艂 Skorcjusz 鈥 czy Olean­der Bonosus nadal jest w nie艂asce u ojca? Wiesz co艣 o tym? 鈥 Shirin za­mruga艂a. Najwyra藕niej nie takiego pytania si臋 spodziewa艂a. 鈥 Odda艂 mi wielk膮 przys艂ug臋, kiedy zosta艂em raniony 鈥 doda艂 Skorcjusz. 鈥 Zaprowa­dzi艂 mnie do lekarza.

Wo藕nica by艂 subtelny. Rustem domy艣la艂 si臋, 偶e nie jest to pytanie, na kt贸re chcia艂 us艂ysze膰 odpowied藕. A poniewa偶 rzeczywi艣cie by艂 wtedy pod trybunami hipodromu, s膮dzi艂, 偶e wie, jak brzmi to prawdziwe pytanie. Do艣膰 p贸藕no przysz艂o mu co艣 do g艂owy.

Skorcjusz by艂 niew膮tpliwie bystrym cz艂owiekiem. Wyra藕nie te偶 nie zda­wa艂 sobie z czego艣 sprawy. Rustem nigdy o tym nie wspomnia艂 i najwyra藕­niej nie zrobi艂 tego nikt inny. Mog艂o o tym m贸wi膰 ca艂e Miasto lub mog艂o to zosta膰 zapomniane w czasie takiego zam臋tu, lecz do tego pokoju najwyra藕­niej nic nie przenikn臋艂o.

Ten ch艂opak? 鈥 zapyta艂a tancerka Zielonych. 鈥 Naprawd臋 nie wiem. Podejrzewam, 偶e po tym, co si臋 sta艂o w ich domu, wszystko si臋 zmieni艂o.

Uderzenie serca. Rustem wyczu艂 je i skrzywi艂 si臋. Jednak mia艂 racj臋.

Co si臋 sta艂o w ich domu? 鈥 zapyta艂 Skorcjusz.

Powiedzia艂a mu.

Wracaj膮c p贸藕niej do tego my艣l膮, Rustem jeszcze raz znalaz艂 si臋 pod wra偶eniem si艂y woli okazywanej przez rannego, kt贸ry na wie艣膰 o przed­wczesnej, samob贸jczej 艣mierci m艂odej kobiety wyrazi艂 konwencjonalny, grzeczno艣ciowy smutek. Rustem trzyma艂 jednak d艂onie na ciele m贸wi膮cego i czu艂 si艂臋 s艂贸w tancerki. Wstrzymanie oddechu, potem odmierzone, ostro偶­ne zaczerpni臋cie powietrza, mimowolne dr偶enie, wal膮ce serce.

Rustem zlitowa艂 si臋 i sko艅czy艂 zmian臋 opatrunku szybciej ni偶 zwykle (m贸g艂 to zrobi膰 jeszcze raz, troch臋 p贸藕niej) i si臋gn膮艂 po tac臋 z lekami stoj膮c膮 przy 艂贸偶ku.

Jak zwykle musz臋 ci teraz da膰 co艣 na sen 鈥 sk艂ama艂. 鈥 Nie b臋­dziesz m贸g艂 bawi膰 damy w odpowiedni spos贸b.

Shirin z Zielonych, wedle wszelkich oznak nie艣wiadoma, 偶e w艂a艣nie wysz艂o co艣 niefortunnie na jaw, zrozumia艂a aluzj臋 i wsta艂a, by wyj艣膰. Za­trzyma艂a si臋 przy 艂贸偶ku i schyli艂a si臋, by uca艂owa膰 pacjenta w czo艂o.

On nigdy nie bawi 偶adnej z nas w odpowiedni spos贸b, doktorze 鈥 wyprostowa艂a si臋 i u艣miechn臋艂a. 鈥 Wr贸c臋, m贸j drogi. Odpoczywaj, by艣 by艂 na mnie got贸w.

Odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a.

Rustem spojrza艂 na swego pacjenta i bez s艂owa odmierzy艂 dwie pe艂ne miarki swego ulubionego 艣rodka uspokajaj膮cego.

Skorcjusz patrzy艂 na niego. Oczy mia艂 ciemne, twarz zupe艂nie blad膮. Przyj膮艂 mikstur臋 bez s艂owa protestu.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 po chwili.

Rustem skin膮艂 g艂ow膮.

Przykro mi 鈥 rzek艂, zaskakuj膮c samego siebie.

Skorcjusz odwr贸ci艂 twarz do 艣ciany.

Rustem wzi膮艂 swoj膮 lask臋 i wyszed艂, zamykaj膮c za sob膮 drzwi, by za­pewni膰 wo藕nicy prywatno艣膰.

Mia艂 swoje domys艂y, lecz je zdusi艂. Bez wzgl臋du na to, co ten cz艂owiek le偶膮cy w 艂贸偶ku powiedzia艂 o pe艂nej wiedzy lekarza na temat jego spraw, nie by艂o to prawd膮, nie powinno by膰 prawd膮.

Kiedy szed艂 korytarzem, przysz艂o mu do g艂owy, 偶e naprawd臋 powinni mie膰 wi臋ksz膮 kontrol臋 nad Shaskim. Nie jest w艂a艣ciwe, by dziecko, syn le­karza, bra艂o udzia艂 w zamieszaniu panuj膮cym w pokojach pacjent贸w.

B臋dzie musia艂 pom贸wi膰 o tym, a tak偶e o innych rzeczach, z Katyun. Nadszed艂 czas po艂udniowego posi艂ku, lecz Rustem zajrza艂 do swego ambu­latorium zaimprowizowanego w s膮siednim budynku, szukaj膮c Shaskiego. Ch艂opca mo偶na by艂o znale藕膰 tam cz臋艣ciej ni偶 gdzie indziej.

Teraz zasta艂 tam jednak kogo艣 innego. Rustem rozpozna艂 rhodia艅skiego rzemie艣lnika 鈥 nie tego, kt贸ry uratowa艂 mu 偶ycie na ulicy, lecz tego dru­giego, starszego, kt贸ry ubra艂 ich w biel i zabra艂 na uczt臋 weseln膮.

Cz艂owiek ten 鈥 mia艂 na imi臋 Crispinus czy jako艣 tak 鈥 nie wygl膮da艂 dobrze, ale nie wzbudzi艂 u Rustema wsp贸艂czucia. Ludzie zapijaj膮cy si臋 do md艂o艣ci, szczeg贸lnie tak wcze艣nie w ci膮gu dnia, mogli wini膰 za konse­kwencje tylko siebie.

Dzie艅 dobry, doktorze 鈥 przywita艂 si臋 do艣膰 wyra藕nie rzemie艣lnik i wsta艂 ze sto艂u, na kt贸rym przysiad艂. Nie chwia艂 si臋. 鈥 Przeszkadzam?

Bynajmniej 鈥 odpar艂 Rustem. 鈥 Czym mog臋...?

Przyszed艂em w odwiedziny do Skorcjusza i pomy艣la艂em, 偶e zapytam o pozwolenie jego lekarza.

No c贸偶, otumaniony winem czy nie, przynajmniej ten cz艂owiek zna za­sady post臋powania w takich sytuacjach. Rustem skin膮艂 energicznie g艂ow膮.

Szkoda, 偶e nie wszyscy s膮 tacy jak ty. Przed chwil膮 w jego pokoju odbywa艂o si臋 przyj臋cie z tancerkami i winem.

Rhodianin 鈥 mia艂 na imi臋 Crispin 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 blado. Nad oczy­ma rysowa艂a mu si臋 zmarszczka m贸wi膮ca o napi臋ciu, a niezdrowa blado艣膰 艣wiadczy艂a, 偶e pi艂 nie tylko ca艂y ranek. Nie zgadza艂o si臋 to z tym, co Rustem pami臋ta艂 na temat stanowczego cz艂owieka, poznanego pierwszego dnia poby­tu w Mie艣cie, lecz nie by艂 to jego pacjent i Rustem powstrzyma艂 si臋 od uwag.

Kt贸偶 pije wino tak wcze艣nie? 鈥 zapyta艂 Rhodianin z krzywym u艣miechem i potar艂 czo艂o. 鈥 Tancerki dostarczaj膮ce mu rozrywki? To bar­dzo do niego podobne. Wyrzuci艂e艣 je?

Rustem musia艂 si臋 u艣miechn膮膰.

Czy to do mnie podobne?

Z tego, co s艂ysza艂em, tak. 鈥 Rustem uzna艂, 偶e Rhodianin te偶 jest by­stry. Zachowywa艂 r贸wnowag臋, opieraj膮c si臋 r臋k膮 o st贸艂.

W艂a艣nie poda艂em mu 艣rodek nasenny. Lepiej przyjd藕 p贸藕niej po po艂udniu.

Dobrze. 鈥 Mozaicysta oderwa艂 si臋 od sto艂u i zachwia艂 si臋. Min臋 mia艂 sm臋tn膮. 鈥 Przepraszam. Oddawa艂em si臋... smutkowi.

Mog臋 jako艣 pom贸c? 鈥 zapyta艂 uprzejmie Rustem.

呕a艂uj臋, ale nie, doktorze. Nie. W艂a艣ciwie... wyje偶d偶am. Pojutrze. Odp艂ywam na Zach贸d.

O. Wracasz do domu? Nie ma ju偶 tu dla ciebie pracy?

Mo偶na tak powiedzie膰 鈥 rzek艂 rzemie艣lnik po chwili.

No c贸偶... szcz臋艣liwej podr贸偶y.

Naprawd臋 nie zna艂 tego cz艂owieka. Rhodianin kiwn膮艂 g艂ow膮, min膮艂 Rustema pewnym krokiem i wyszed艂 za drzwi. Rustem odwr贸ci艂 si臋, by ruszy膰 za nim, lecz go艣膰 zatrzyma艂 si臋 w korytarzu.

Wiesz, podano mi twoje imi臋. Zanim wyruszy艂em z domu. Przykro mi, 偶e nie mieli艣my okazji si臋 pozna膰.

Podano ci moje imi臋? 鈥 powt贸rzy艂 Rustem ze zdumieniem. 鈥 Jak?

Przyjaciel. Zbyt skomplikowane, by wyja艣ni膰. Ach... jest tam co艣 dla ciebie. Przyni贸s艂 to jeden z pos艂a艅c贸w, kiedy na ciebie czeka艂em. Naj­wyra藕niej zostawi艂 przy bramie.

Machn膮艂 r臋k膮 w kierunku najdalszego z pokoi. Na stole sta艂 jaki艣 przed­miot owini臋ty materia艂em.

Dzi臋kuj臋 鈥 rzek艂 Rustem.

Rhodianin pokona艂 kr贸tki korytarz i wyszed艂 na zewn膮trz. 鈥濻艂oneczny blask, pomy艣la艂 Rustem, prawdopodobnie bardzo mu teraz dokucza鈥. 鈥濷d­dawa艂em si臋 smutkowi鈥. Nie jego pacjent. Przecie偶 nie mo偶e przejmowa膰 si臋 wszystkimi.

To jednak interesuj膮cy cz艂owiek. Jeszcze jeden obcy, obserwuj膮cy Saranty艅czyk贸w. Kto艣, kogo w艂a艣ciwie m贸g艂by chcie膰 pozna膰 lepiej. Odje偶­d偶a. Ju偶 go nie pozna. To dziwne, 偶e dosta艂 jego imi臋. Rustem wszed艂 do najdalszego pokoju ambulatorium. Na stole obok paczki zobaczy艂 kartk臋 z napisanym na niej swoim imieniem.

Najpierw odwin膮艂 z materia艂u przedmiot stoj膮cy na stole. A potem, zupe艂nie oszo艂omiony, usiad艂 na sto艂ku, wpatruj膮c si臋 w niego.

W pobli偶u nie by艂o nikogo. By艂 zupe艂nie sam. Patrzy艂.

W ko艅cu wsta艂 i wzi膮艂 do r臋ki kartk臋. By艂a zapiecz臋towana, wi臋c z艂ama艂 piecz臋膰. Roz艂o偶y艂 papier, przeczyta艂 go i zn贸w usiad艂.

Z wdzi臋czno艣ci膮鈥, brzmia艂a kr贸tka wiadomo艣膰, 鈥瀟en wz贸r wszystkich rzeczy, kt贸re musz膮 si臋 ugi膮膰, bo inaczej si臋 z艂ami膮鈥.

Siedzia艂 tam bardzo d艂ugo, u艣wiadamiaj膮c sobie powoli, jak rzadko zda­rza艂o mu si臋 teraz by膰 samotnym, jak niecz臋sto do艣wiadcza艂 takiej ciszy czy spokoju. Patrzy艂 na z艂ot膮 r贸偶臋 na stole, d艂ug膮 i wiotk膮 jak prawdziwa ro艣li­na, z rozwijaj膮cymi si臋 z艂otymi p艂atkami, z ostatnim kwiatem, na samym szczycie, w pe艂nym rozkwicie, i z rubinami w ka偶dym z nich.

Wtedy, z t膮 przera偶aj膮c膮, nieziemsk膮 pewno艣ci膮, kt贸r膮 wydawa艂 si臋 mie膰 Shaski, nabra艂 przekonania, 偶e ju偶 jej wi臋cej nie zobaczy.


Kiedy wraz z rodzin膮 w ko艅cu pop艂yn膮艂 w bardzo d艂ug膮 podr贸偶 na za­ch贸d do krainy, gdzie takie dzie艂a najwy偶szego rzemios艂a i sztuki by艂y jesz­cze nie znane, wzi膮艂 r贸偶臋 z sob膮, owini臋t膮 w materia艂 i ukryt膮.

By艂o to miejsce, gdzie pilnie potrzebowano dobrych lekarzy, i Rustem m贸g艂 szybko pi膮膰 si臋 w spo艂ecze艅stwie przechodz膮cym proces samookre艣lenia. Na tym dalekim pograniczu tolerowano jego niezwyk艂y uk艂ad domo­wy, lecz na samym pocz膮tku doradzono mu zmian臋 wiary. Zrobi艂 to, przyj­muj膮c boga s艂o艅ca, czczonego w Esperanie jak D偶ad. Mia艂 przecie偶 obo­wi膮zki: dwie 偶ony, dwoje dzieci (potem trzecie i czwarte, obaj ch艂opcy, nied艂ugo po tym, jak si臋 zadomowili) i czterech by艂ych 偶o艂nierzy ze wscho­du, kt贸rzy zmienili swe 偶ycie, by podr贸偶owa膰 z nimi. Nieoczekiwanie na statek wsiad艂y tak偶e dwie z jego s艂u偶膮cych z Sarancjum. Rustem mia艂 te偶 najstarsze dziecko, syna, kt贸rego trzeba by艂o poprosi膰 鈥 wszyscy to rozu­mieli 鈥 by jak najlepiej dopasowa艂 si臋 do innych, bo gdyby si臋 wyr贸偶nia艂, m贸g艂by sprowadzi膰 na siebie niebezpiecze艅stwo.

Rustem pomy艣la艂, 偶e cz艂owiek czasami si臋 ugina, by nie z艂ama艂y go wi­chry 艣wiata, wiej膮ce czy to na pustyni, czy to na morzu, czy na tych roz­leg艂ych, faluj膮cych pastwiskach na najdalszym zachodzie.

Okaza艂o si臋, 偶e wszystkie jego dzieci i jedna z 偶on bardzo lubi膮 konie. Okaza艂o si臋 te偶, 偶e jego d艂ugoletni przyjaciel, 偶o艂nierz Vinaszh 鈥 kt贸ry o偶eni艂 si臋 i za艂o偶y艂 w艂asn膮 rodzin臋, lecz nadal splata艂 swe przeznaczenie z przeznaczeniem Rustema 鈥 ma dobre oko do wybierania i hodowli koni. Potrafi艂 prowadzi膰 interesy. Podobnie jak Rustem, co bardzo go zdziwi艂o. Dokona艂 swych dni w wygodzie, b臋d膮c w r贸wnym stopniu hodowc膮, co le­karzem.

R贸偶臋 da艂 c贸rce, kiedy wychodzi艂a za m膮偶.

Kartk臋 zostawi艂 jednak sobie.



Rozdzia艂 16


Wiedzia艂, 偶e ostatnie dni w Mie艣cie b臋d膮 trudne, tyle 偶e nie w pe艂ni zdawa艂 sobie spraw臋, jak bardzo. Przede wszystkim od chwili, kiedy drugi raz zszed艂 z rusztowania pod kopu艂膮, p贸藕no w nocy, po powrocie z cesarskiego 艣lubu w pa艂acu i pracy przy 艣wietle la­tarni nad uko艅czeniem wizerunku swoich c贸reczek, kt贸ry mia艂 by膰 znisz­czony niemal w chwili, kiedy stwardnieje zaprawa, Crispin by艂 bardzo rzadko zupe艂nie trze藕wy.

Nie by艂 zachwycony obrazem samego siebie jako cz艂owieka pij膮cego po to, by rozmy膰 b贸l, ale nie bardzo m贸g艂 te偶 cokolwiek na to poradzi膰.

Jedn膮 z najgorszych rzeczy by艂o oburzenie innych. Otacza艂o go ze wszyst­kich stron. Tak skryty cz艂owiek znosi艂 to z trudem. 呕yczliwi, roznami臋tnieni przyjaciele (mia艂 ich wi臋cej, ni偶 zdawa艂 sobie spraw臋, przecie偶 nigdy ich nie liczy艂), przeklinaj膮cy nowego cesarza, proponuj膮cy wino u siebie w do­mu lub w gospodzie. Albo p贸藕n膮 noc膮 w kuchni kompleksu B艂臋kitnych, gdzie Strumosus z Amorii perorowa艂 z w艣ciek艂膮 elokwencj膮 na temat barbarzy艅stwa i jego obecno艣ci w cywilizowanym miejscu.

Crispin poszed艂 tam, by zobaczy膰 si臋 ze Skorcjuszem, lecz wo藕nica spa艂 po za偶yciu lek贸w i mozaicysta wyl膮dowa艂 w kuchni na p贸藕nej kolacji. Do kom­pleksu wr贸ci艂 dopiero tu偶 przed odjazdem. Skorcjusz zn贸w spa艂. Crispin poroz­mawia艂 chwil臋 z bassanidzkim lekarzem, tym, kt贸rego imi臋 i adres poda艂 mu Zoticus, zanim jeszcze Rustem pojawi艂 si臋 w Sarancjum. Nad tym te偶 ju偶 prze­sta艂 si臋 zastanawia膰: na 艣wiecie s膮 po prostu rzeczy, kt贸rych nigdy nie zrozu­mie, i nie wszystkie maj膮 co艣 wsp贸lnego z doktrynami 艣wi臋tej wiary.

W ko艅cu po偶egna艂 si臋 ze Skorcjuszem p贸藕niej tego samego wieczoru. W jego pokoju przebywa艂o mn贸stwo ludzi 鈥 najwyra藕niej taka sytuacja nie by艂a niczym nadzwyczajnym. Wymusi艂o to zdawkowo艣膰 po偶egnania, kt贸re dzi臋ki temu okaza艂o si臋 艂atwiejsze.

Crispin przekona艂 si臋, 偶e 偶ywio艂owo艣膰 innych ludzi, znajduj膮ca uj艣cie w nadmiernym wsp贸艂czuciu dla niego, jest i m臋cz膮ca, i upokarzaj膮ca. Lu­dzie tu przecie偶 umierali. Umieraj膮 ca艂y czas. Crispinowi odebrano zlece­nie, poniewa偶 jego praca nie znalaz艂a uznania. Takie rzeczy si臋 zdarzaj膮.

W ka偶dym razie usi艂owa艂 zmusi膰 si臋 do postrzegania sytuacji w taki spos贸b, by inni poszli za jego przyk艂adem. Nie poszli.

Kiedy odwiedzi艂 Shirin i jej o tym powiedzia艂, tancerka oznajmi艂a, 偶e jest bezduszny (nie zrobi艂 偶adnej dowcipnej uwagi na temat jej doboru s艂贸w, to nie by艂a odpowiednia pora) i bezczelnie k艂amie, a potem ze 艂zami na policzkach wypad艂a z w艂asnego saloniku. Danis, ptak wisz膮cy jej u szyi, ju偶 w holu odezwa艂 si臋 w milczeniu, 偶e Crispin jest g艂upcem niewartym da­r贸w, jakie posiada. Jakichkolwiek dar贸w.

Cokolwiek to znaczy艂o.

Nie wr贸ci艂a nawet, by go odprowadzi膰 do drzwi. Zrobi艂a to jedna ze s艂u偶膮cych, a potem zamkn臋艂a je za nim.


Artibasos, podaj膮cy nast臋pnego popo艂udnia przyzwoicie rozwodnione dobre candaria艅skie wino, oliwki, 艣wie偶y chleb i oliw臋, zareagowa艂 inaczej.

Przesta艅! 鈥 zawo艂a艂, kiedy Crispin spr贸bowa艂 tego samego wyja­艣nienia o sko艅czeniu si臋 czy odebraniu zlecenia. 鈥 Zawstydzasz mnie! 鈥 Crispin pos艂usznie zamilk艂, wpatruj膮c si臋 w ciemne wino w swoim kubku. 鈥 Nie wierzysz w ani jedno swoje s艂owo. M贸wisz tak tylko po to, 偶ebym ja poczu艂 si臋 lepiej.

W艂osy drobnego architekta stercza艂y prosto do g贸ry, nadaj膮c mu niepo­koj膮cy wygl膮d cz艂owieka w艂a艣nie przera偶onego przez demona.

Niezupe艂nie 鈥 odpar艂 Crispin. Pami臋ta艂, jak Waleriusz przyg艂adzi艂 te w艂osy owej nocy, kiedy pokaza艂 Crispinowi kopu艂臋, b臋d膮c膮jego darem.

Niewart jakichkolwiek dar贸w鈥.

Zaczerpn膮艂 tchu.

Nie tylko ty. Staram si臋 wyt艂umaczy膰 sobie... znale藕膰 jaki艣 spos贸b...

To na nic. Jak mo偶na powiedzie膰 co艣 takiego na g艂os i zachowa膰 dum臋?

Wszyscy bowiem mieli g艂臋bok膮 racj臋. K艂ama艂 albo usi艂owa艂 to robi膰. Czasami trzeba by膰 w pewien spos贸b nieuczciwym, nawet wzgl臋dem same­go siebie, by... 偶y膰 dalej. To oczywiste, 偶e rzemie艣lnicy trac膮 zam贸wienia. Ca艂y czas. Klienci nie p艂ac膮 wystarczaj膮co, by kontynuowa膰 prac臋, bior膮 dragi 艣lub i zmieniaj膮 zdanie, wyje偶d偶aj膮 za granic臋. Albo nawet umieraj膮, a ich synowie czy wdowy po nich maj膮 inne pomys艂y na ozdobienie sufitu rodzinnej jadalni albo 艣cian sypialni w wiejskiej posiad艂o艣ci.

To prawda, wszystko, co m贸wi艂, by艂o prawd膮, lecz w g艂臋bi serca to i tak by艂o k艂amstwem.

Je艣li si臋 nad tym zastanowi膰, to dowodem na to by艂o jego picie, kt贸re za­czyna艂 rano, co rana. Crispin nie chcia艂 si臋 jednak nad tym zastanawia膰. Spojrza艂 na kubek nape艂niony przez Artibasa i wychyli艂 go, po czym wy­ci膮gn膮艂 do gospodarza po dolewk臋.

To, co si臋 sta艂o, to by艂a 艣mier膰. Serce chcia艂o p艂aka膰.

Wi臋cej ju偶 tam nie wejdziesz, prawda? 鈥 zapyta艂 architekt. 鈥 Crispin potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. 鈥 Masz to w g艂owie, prawda? Ca艂o艣膰? 鈥 Crispin skin膮艂 g艂ow膮. 鈥 Ja te偶 鈥 rzek艂 Artibasos.


Cesarz pod膮偶y艂 na p贸艂noc do Eubulusu z wojskiem, lecz mimo wszystko flota te偶 wyp艂yn臋艂a. Dowodzi艂 ni膮 strateg marynarki wojennej. Leontes, te­raz Waleriusz III, nie by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry pozwoli艂by na zmarnowanie takiej armady. 呕aden dobry genera艂 nie by艂 takim cz艂owiekiem. Statki, za艂adowane zapasami, machinami obl臋偶nicznymi i broni膮 przeznaczon膮 na wojn臋 na zachodzie, zosta艂y wys艂ane na wsch贸d, na Morze Calchas, a po­tem na p贸艂noc, przez dalekie cie艣niny, by zarzuci艂y kotwice w pobli偶u Mihrboru, na terytorium Bassanii. Wzi臋艂y na pok艂ad do艣膰 偶o艂nierzy, by l膮dowanie si臋 uda艂o.

Armia posuwaj膮ca si臋 l膮dem, oddzia艂y, kt贸re mia艂y wyp艂yn膮膰 do Bachiary, wielokrotnie przerasta艂y liczebno艣ci膮 si艂y wys艂ane przez Shirvana do n臋kania P贸艂nocy. By艂a to d艂ugo zbierana armia naje藕d藕cza i nowy cesarz zamierza艂 j膮 wykorzysta膰 w艂a艣nie w ten spos贸b 鈥 lecz w innym miejscu.

Bassanidzi z艂amali pok贸j. By艂 to b艂膮d, zrodzony z ch臋ci utrudnienia za­chodniej inwazji oraz zrozumienia 鈥 do艣膰 dok艂adnego 鈥 pragnie艅 i zamia­r贸w Waleriusza II.

Waleriusz II nie 偶y艂.

Konsekwencje tego b艂臋du spad艂y na g艂owy Bassanid贸w.

呕o艂nierz Carullus, niegdy艣 z Czwartego Sauradyjskiego, potem bardzo kr贸tko Drugiego Calizja艅skiego, a ostatnio wchodz膮cy w sk艂ad osobistej stra偶y najwy偶szego stratega, nie znalaz艂 si臋 w 偶adnej z tych armii, ani w艣r贸d tych, kt贸rzy maszerowali czy jechali konno, ani w艣r贸d tych, co 偶eglowali.

By艂 z tego w najwy偶szym stopniu niezadowolony.

Nowy cesarz wci膮偶 wyznawa艂 stanowcze pogl膮dy, stanowi膮ce niemal jeden z element贸w jego dobrze znanej pobo偶no艣ci, na temat wysy艂ania m艂odych m臋偶贸w na wojn臋, je偶eli istnia艂y inne wyj艣cia. W armii tych roz­miar贸w inne wyj艣cia istnia艂y.

Co wi臋cej, z powodu roli, jak膮 niekt贸rzy z excubitores odegrali w zab贸j­stwie, przeprowadzono w ich szeregach dramatyczn膮 i 艣mierciono艣n膮 czyst­k臋. Mi臋dzy skaza艅cami niew膮tpliwie znajdowali si臋 niewinni, znakomicie wyszkoleni ludzie, lecz by艂o to ryzyko zwi膮zane z przynale偶no艣ci膮 do ma­艂ego, elitarnego oddzia艂u w czasach, kiedy trudno by艂o dociec absolutnej prawdy. Mo偶na by nawet powiedzie膰, 偶e zap艂acili za to, i偶 nie uda艂o im si臋 wykry膰 zdrady w艣r贸d towarzyszy.

Zdrada ta oczywi艣cie umie艣ci艂a na tronie nowego cesarza, ale nie trzeba chyba m贸wi膰, 偶e to nieistotna kwestia.

Narzekaj膮cy ze swad膮 Carullus musia艂 zadowoli膰 si臋 kolejnym przesu­ni臋ciem i awansem 鈥 kiedy zosta艂 wyznaczony na jednego z trzech wyso­kich oficer贸w podlegaj膮cych bezpo艣rednio dow贸dcy excubitores. Tym razem by艂o to znaczne wyniesienie, i to na urz膮d dworski, a nie tylko wojskowy.

Czy masz poj臋cie 鈥 burzy艂 si臋 pewnego wieczoru, sp臋dziwszy dzie艅 w kompleksie cesarskim na wch艂anianiu informacji 鈥撯 ile zmian ubrania potrzebuje cz艂owiek na tym stanowisku? Jak cz臋sto trzeba si臋 codziennie przebiera膰? Ilu ceremonia艂贸w mam si臋 nauczy膰? Chcesz wiedzie膰, co trze­ba w艂o偶y膰, eskortuj膮c pieprzonych pos艂贸w z pieprzonego Karchu? Mog臋 ci powiedzie膰!

Zrobi艂 to, ze szczeg贸艂ami. Najwyra藕niej m贸wienie dobrze mu robi艂o, a Crispin odkry艂, 偶e dobrze jest si臋 zastanawia膰 nad cudzymi problemami (jakiekolwiek by one by艂y).

Co wiecz贸r ko艅czyli dzie艅 w 鈥濻pina鈥; towarzyszyli im Pardos i Vargos, a przez ich lo偶臋 przewijali si臋 rozmaici inni znajomi. Uznawano j膮 ju偶 za ich lo偶臋. Carullus by艂 znany i lubiany, a i Crispin najwyra藕niej osi膮gn膮艂 nie­jaki rozg艂os. Rozesz艂a si臋 te偶 wiadomo艣膰, 偶e opuszcza Sarancjum. Ludzie wci膮偶 si臋 przy nich zatrzymywali.

Pardos zaskoczy艂 Crispina. Postanowi艂 zosta膰 w Mie艣cie i mimo zmian w sprawach wiary nadal pracowa膰 tu w swoim fachu. Maj膮c p贸藕niej czas na zastanawianie si臋, Crispin zrozumia艂, jak 藕le ocenia艂 swego by艂ego termina­tora. Wygl膮da艂o na to, 偶e Pardos, teraz pe艂noprawny cz艂onek gildii, przy pracy nad pewnymi wizerunkami sam odczuwa pewien niepok贸j.

Powiedzia艂, 偶e zacz臋艂o si臋 to podczas pracy nad zachowaniem tej wizji D偶ada w Sauradii. Konflikt pobo偶no艣ci i rzemios艂a, powiedzia艂, j膮kaj膮c si臋, 艣wiadomo艣膰 w艂asnej ma艂o艣ci.

Wszyscy jeste艣my mali 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Crispin, trzymaj膮c na stole d艂o艅 zwini臋t膮 w pi臋艣膰. 鈥 W艂a艣nie cz臋艣ciowo o to chodzi!

Widz膮c jednak, 偶e Pardos jest wyra藕nie strapiony, nie dr膮偶y艂 sprawy. Po co unieszcz臋艣liwia膰 ludzi? Czy mo偶na zmieni膰 czyje艣 pogl膮dy na wiar臋, na­wet pogl膮dy przyjaciela?

Mimo 偶e Pardos bardzo przejmowa艂 si臋 tym, co ma spotka膰 dzie艂o na kopule (uderzenia drzewcami w艂贸czni i m艂otkami, strzaskane i osypuj膮ce si臋 tessery), ch臋tnie zaj膮艂by si臋 tematami 艣wieckimi i osiad艂by w Saran­cjum, przyjmuj膮c zlecenia od pa艅stwa na ozdabianie budynk贸w administra­cyjnych czy od dworzan, kupc贸w i gildii mog膮cych pozwoli膰 sobie na mo­zaiki. Powiedzia艂, 偶e m贸g艂by nawet pracowa膰 dla stronnictw, wykonuj膮c sceny hipodromowe na 艣cianach i sufitach w ich kompleksach. Nowe dok­tryny zakazywa艂y przedstawiania ludzi tylko w miejscu 艣wi臋tym. A osobom zamo偶nym mozaicysta wci膮偶 m贸g艂 proponowa膰 pejza偶e morskie, sceny my艣liwskie, skomplikowane wzory na pod艂ogach i 艣cianach.

Nagie kobiety i ich zabawki dla dom贸w publicznych? 鈥 zapyta艂 ze 艣miechem Carullus, co wywo艂a艂o rumieniec na twarzy m艂odszego m臋偶czyzny i zmarszczenie brwi Vargosa. 呕o艂nierz chcia艂 jednak tylko zmieni膰 nastr贸j.

Vargos z kolei natychmiast zaproponowa艂, 偶e po偶egluje na zach贸d z Crispinem. Problem, z kt贸rym trzeba si臋 zmierzy膰.

Nast臋pnego wieczoru Crispin, prawie trze藕wy, wybra艂 si臋 z nim na spa­cer przez Miasto. Znale藕li gospod臋 nieopodal mur贸w, daleko od kogokol­wiek, kto m贸g艂by ich rozpozna膰, i przez jaki艣 czas rozmawiali sam na sam.

W ko艅cu Crispin odwi贸d艂 Vargosa od jego pomys艂u, cho膰 nie bez wy­si艂ku i nie bez 偶alu. Vargos ju偶 si臋 tu zadomowi艂. M贸g艂 by膰 kim艣 wi臋cej ni偶 tylko zwyk艂ym robotnikiem 鈥 m贸g艂 zosta膰 terminatorem u Pardosa, kt贸ry by艂by tym zachwycony. Vargos naprawd臋 lubi艂 Miasto, o wiele bardziej, ni偶 si臋 spodziewa艂, a Crispin wym贸g艂 na nim przyznanie si臋 do tego. Nie by艂by pierwszym Inicyjczykiem, kt贸ry zmusi艂 cesarskie Miasto do przyj臋­cia go na swoje 艂ono i zapewnienia mu przyzwoitego 偶ycia.

Crispin tak偶e przyzna艂, 偶e nie ma poj臋cia, co b臋dzie robi艂 po powrocie do domu. Trudno mu by艂o wyobrazi膰 siebie uk艂adaj膮cego teraz wizerunki ryb, wodorost贸w i zatopionych statk贸w na 艣cianie jakiego艣 letniego domu w Baianie czy Mylazji. Nawet nie wiedzia艂, czy w og贸le zostanie w Varenie. Nie m贸g艂by przyj膮膰 na siebie ci臋偶aru 偶ycia Vargosa, kt贸ry szed艂by za nim wsz臋dzie, dok膮d zaprowadzi艂aby go niepewna 艣cie偶ka. W gruncie rze­czy to nie by艂a przyja藕艅, lecz co艣 innego, a Vargos by艂 tu wolnym cz艂owie­kiem. Zawsze by艂 niezale偶nym, wolnym cz艂owiekiem.

Vargos m贸wi艂 ma艂o, nie spiera艂 si臋, a ju偶 na pewno nie lubi艂 nikomu si臋 narzuca膰. Podczas wywodu Crispina twarz Inicyjczyka wyjawia艂a niewiele, lecz ten wiecz贸r by艂 trudny dla nich obu. Na drodze co艣 si臋 wydarzy艂o, co stworzy艂o mi臋dzy nimi wi臋藕. Wi臋zi mo偶na zrywa膰, lecz trzeba za to p艂aci膰.

Zaproszenie Vargosa do podr贸偶y na zach贸d stanowi艂o wielk膮 pokus臋. Jego obecno艣膰 r贸wnowa偶y艂aby niepewno艣膰 Crispina co do jego w艂asnej przysz艂o艣ci. Ros艂y, pokryty bliznami s艂u偶膮cy, kt贸rego wynaj膮艂 na zachod­niej granicy Sauradii, by poprowadzi艂 go cesarskim traktem, sta艂 si臋 kim艣, czyja obecno艣膰 nadawa艂a 艣wiatu nieco stabilno艣ci.

Co艣 takiego mog艂o si臋 zdarzy膰, je艣li wchodzi艂o si臋 z kim艣 do Drzewielasu i wychodzi艂o z niego z powrotem. W og贸le nie rozmawiali o wydarze­niach tamtego dnia, lecz le偶a艂y one u pod艂o偶a wszystkiego, o czym m贸wili, oraz smutku rozstania.

Dopiero na samym ko艅cu Vargos powiedzia艂 co艣, co na kr贸tko wy­ci膮gn臋艂o te sprawy na 艣wiat艂o dzienne.

P艂yniesz? 鈥 zapyta艂, kiedy p艂acili rachunek w gospodzie. 鈥 Nie idziesz drog膮?

Ba艂bym si臋 鈥 odpar艂 Crispin.

Carullus przydzieli艂by ci stra偶.

Nie przeciwko temu, co mnie przera偶a.

Vargos skin膮艂 wtedy g艂ow膮.

Nam... pozwolono wyj艣膰 z lasu 鈥 mrukn膮艂 Crispin, przypominaj膮c sobie mg艂臋 w Dniu Zmar艂ych, Linon na ciemnej, wilgotnej trawie. 鈥 Nie nale偶y wystawia膰 tego na pr贸b臋 przez powr贸t.

Vargos zn贸w skin膮艂 g艂ow膮. Wyszli na ulic臋.


W kilka dni p贸藕niej w艂a艣ciwie musieli wynie艣膰 Carullusa ze 鈥濻pina鈥. 呕o艂nierz wpad艂 w taki wir emocji, 偶e sprawia艂o to prawie komiczne wra偶e­nie: ma艂偶e艅stwo, b艂yskawiczny awans, kt贸ry oznacza艂 jednoczesn膮 rezy­gnacj臋 ze wspania艂ej wojny, rado艣膰 z tego, co przydarzy艂o si臋 jego ukocha­nemu Leontesowi, skontrastowana z tym, co oznacza艂o to dla jego bliskiego przyjaciela, oraz codzienna 艣wiadomo艣膰 szybko zbli偶aj膮cej si臋 daty wyjaz­du Crispina.

Tego szczeg贸lnego wieczoru pi艂 i m贸wi艂 nawet wi臋cej ni偶 zwykle. S艂u­chacze byli niemal oszo艂omieni jego swad膮: opowie艣ciami, 偶artami i uwaga­mi stanowi膮cymi nie ko艅cz膮cy si臋 strumie艅, do艣wiadczeniami z p贸l bitew, wspomnieniami z wy艣cig贸w sprzed siedmiu lat, pami臋tanymi okr膮偶enie po okr膮偶eniu. Pod koniec wieczoru rozszlocha艂 si臋, mocno obj膮艂 Crispina i uca艂owa艂 go w oba policzki. Jego trzej towarzysze zaprowadzili go do domu. Zbli偶aj膮c si臋 do w艂asnych drzwi, Carullus 艣piewa艂 pie艣艅 zwyci臋stwa Zielonych.

Najwyra藕niej Kasja go us艂ysza艂a. Osobi艣cie otworzy艂a drzwi; mia艂a na sobie nocny str贸j, a w r臋ku trzyma艂a 艣wiec臋. Podtrzymywany z obu stron, Carullus zasalutowa艂 偶onie, a potem 鈥 wci膮偶 艣piewaj膮c 鈥 ruszy艂 niepew­nie po schodach na g贸r臋.

Crispin zosta艂 sam z Kasj膮 w korytarzu przy drzwiach. Gestem r臋ki zapro­si艂a go do pokoju frontowego. Oboje milczeli. Crispin przykl臋kn膮艂 i prze­gania艂 ogie艅 偶elaznym pogrzebaczem. Po chwili z g贸ry zeszli dwaj pozosta­li m臋偶czy藕ni.

Nic mu nie b臋dzie 鈥 orzek艂 Vargos.

Wiem 鈥 powiedzia艂a Kasja. 鈥 Dzi臋kuj臋.

Na chwil臋 zapad艂a cisza.

Zaczekamy na ulicy 鈥 zaproponowa艂 Pardos.

Crispin us艂ysza艂, jak zamykaj膮 si臋 za nimi drzwi. Wsta艂.

Kiedy odp艂ywasz? 鈥 zapyta艂a Kasja. Wygl膮da艂a cudownie. Zyska艂a na wadze, straci艂a przestraszony wyraz oczu, kt贸ry pami臋ta艂 Crispin. 鈥濲utro mnie zabij膮鈥. Pierwsze s艂owa, jakie wyrzek艂a do niego.

Za trzy dni 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Kto艣 najwyra藕niej wspomnia艂 o tym, 偶e szukam statku, wiadomo艣膰 si臋 roznios艂a i senator Bonosus by艂 艂askaw zawiadomi膰 mnie, 偶e mog臋 wsi膮艣膰 na jego statek handlowy p艂yn膮cy do Mega­rium. To 艂adnie z jego strony. Statek nie jest szybki, ale dowiezie mnie na miejsce. O tej porze roku b臋dzie ju偶 艂atwo przep艂yn膮膰 zatok臋 z Megarium do Mylazji. Potem wzd艂u偶 wybrze偶a i w g艂膮b l膮du. Do Vareny.

U艣miecha艂a si臋 lekko, s艂uchaj膮c go.

M贸wisz zupe艂nie jak m贸j m膮偶. Wiele s艂贸w w odpowiedzi na proste pytanie. 鈥 Crispin roze艣mia艂 si臋. Zn贸w zapad艂a cisza. 鈥 Czekaj膮 na cie­bie 鈥 powiedzia艂a.

Skin膮艂 g艂ow膮. Poczu艂 nagle ucisk w gardle. Jej te偶 ju偶 nigdy nie zobaczy.

Odprowadzi艂a go do drzwi frontowych. Odwr贸ci艂 si臋.

Uj臋艂a jego twarz obiema d艂o艅mi i, wspinaj膮c si臋 na palce, poca艂owa艂a go w usta. By艂a mi臋kka, pachn膮ca i ciep艂a.

Dzi臋kuj臋 ci za moje 偶ycie 鈥 rzek艂a.

Odchrz膮kn膮艂. Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Za du偶o wina. Zabawne: potok s艂贸w, kompletny brak s艂贸w. Otworzy艂a drzwi. Wyszed艂 chwiejnie na pr贸g, pod gwiazdy.

Masz racj臋, 偶e wyje偶d偶asz 鈥 powiedzia艂a cicho Kasja. Po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na piersi i lekko pchn臋艂a. 鈥 Wracaj do domu i miej dzieci, m贸j drogi.

A potem zamkn臋艂a drzwi, nim zdo艂a艂 cokolwiek powiedzie膰 na co艣 tak zdumiewaj膮cego.

To naprawd臋 by艂o zdumiewaj膮ce. S膮 na 艣wiecie ludzie, kt贸rzy mog膮 鈥 i chc膮 鈥 m贸wi膰 mu takie rzeczy.

A przynajmniej jedna osoba.

Przejd藕my si臋 troch臋 鈥 zaproponowa艂 swoim dw贸m towarzyszom, czekaj膮cym pod 艣cienn膮 lamp膮.

Obaj byli ma艂om贸wni i zupe艂nie mu si臋 nie narzucali. Zostawili go w艂as­nym my艣lom, sami zaj臋li si臋 swoimi; id膮c wolno przez ulice i place, dawali mu swoj膮 obecno艣ci膮 bezpiecze艅stwo i towarzystwo. Widywali stra偶nik贸w prefekta miejskiego, gospody i zajazdy zn贸w by艂y otwarte, cho膰 Miasto for­malnie wci膮偶 trwa艂o w 偶a艂obie. Oznacza艂o to, 偶e teatry s膮 zamkni臋te, a ry­dwany nie b臋d膮 si臋 艣ciga膰, lecz Sarancjum 偶y艂o w wiosennej ciemno艣ci zapachami, d藕wi臋kami i poruszeniami widocznymi w 艣wietle latarni.

Z jakich艣 drzwi zawo艂a艂y do nich dwie kobiety. Crispin zobaczy艂 ognik b艂yskaj膮cy w zau艂ku, jeden z tych, do kt贸rych musia艂 si臋 przyzwyczai膰, po­jawiaj膮cych si臋 znik膮d i znikaj膮cych, ledwie si臋 je zobaczy艂o. P贸艂艣wiat.

Poprowadzi艂 pozosta艂ych w d贸艂, do portu. Flota wyp艂yn臋艂a, zostawiaj膮c ze statkami kupieckimi i rybackimi 艂odziami tylko zwyk艂y kontyngent okr臋­t贸w. Nabrze偶a zawsze s膮 bardziej niebezpieczne od innych dzielnic miasta. Dwaj towarzysze Crispina, id膮cy obok siebie nieco z ty艂u, zbli偶yli si臋 do niego. Trzej ro艣li m臋偶czy藕ni mogli czu膰 si臋 bezpiecznie, nawet tutaj.

Crispin prawie wytrze藕wia艂. Podj膮艂 decyzj臋 i zamierza艂 wprowadzi膰 j膮 w 偶ycie: wsta膰 nast臋pnego rana, zje艣膰 posi艂ek bez wina, p贸j艣膰 do 艂a藕ni i ka­za膰 si臋 tam ogoli膰 (mia艂 to ju偶 w zwyczaju; zarzuci go na morzu).

Tyle po偶egna艅, my艣la艂, spaceruj膮c z dwoma przyjaci贸艂mi noc膮 w porcie i wci膮偶 s艂ysz膮c s艂owa Kasji. Niekt贸re jeszcze trzeba ponowi膰, do niekt贸rych nigdy ju偶 nie dojdzie.

Wszystko zostanie zniszczone鈥.

Po drodze stale zagl膮da艂 w wej艣cia do dom贸w i zau艂ki. Kiedy zawo艂a艂y do nich te kobiety, proponuj膮c siebie i obiecuj膮c rozkosz oraz zapomnienie, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na nie.

Dotarli do wody. Poszli dalej, wspinaj膮c si臋 uliczkami prowadz膮cymi w g艂膮b miasta. Milczenie towarzyszy Crispina by艂o ich darem dla niego. Opuszcza艂 ich. Sarancjum opuszcza艂o jego.

Obok nich przesz艂y dwie kobiety. Jedna zatrzyma艂a si臋 i zawo艂a艂a do nich. Crispin te偶 si臋 zatrzyma艂, spojrza艂 na ni膮, odwr贸ci艂 si臋.

Wiedzia艂, 偶e ona potrafi dowolnie zmieni膰 g艂os. Prawdopodobnie potra­fi te偶 wygl膮da膰 jak zupe艂nie inna kobieta. Sceniczne sztuczki. Je艣li 偶yje. W ko艅cu przyzna艂 si臋 sam przed sob膮: spacerowa艂 w mroku Miasta, my艣l膮c, 偶e je艣li ona wci膮偶 tu jest, to gdyby go zobaczy艂a, mog艂aby do niego za­wo艂a膰, by si臋 po偶egna膰.

Czas do 艂贸偶ka. Wr贸cili. Wpu艣ci艂a ich zaspana s艂u偶膮ca. 呕yczy艂 im dobrej nocy. Rozeszli si臋 do swoich pokoj贸w. Crispin poszed艂 na g贸r臋 do siebie. Czeka艂a tam Shirin.

Niekt贸re po偶egnania trzeba jeszcze ponowi膰鈥.

Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Siedzia艂a na 艂贸偶ku, za艂o偶ywszy nog臋 na nog臋. Obrazy wywo艂uj膮ce obrazy. Tym razem 偶adnego sztyletu. Inna kobieta.

Jest bardzo p贸藕no. Jeste艣 trze藕wy?

W miar臋 鈥 odpar艂. 鈥 Poszli艣my na d艂ugi spacer.

Carullus?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

W艂a艣ciwie zanie艣li艣my go do domu.

Shirin u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

Nie wie, co ma 艣wi臋towa膰, a po czym rozpacza膰.

Mniej wi臋cej o to w艂a艣nie chodzi. Jak tu wesz艂a艣?

Wygi臋艂a brwi.

Moja lektyka czeka po drugiej stronie ulicy. Nie widzia艂e艣 jej? Jak wesz艂am? Zastuka艂am do drzwi. Otworzy艂a je jedna z twoich s艂u偶膮cych. Po­wiedzia艂am, 偶e jeszcze si臋 nie po偶egnali艣my, i zapyta艂am, czy mog臋 na cie­bie zaczeka膰. Pozwolili mi wej艣膰 na g贸r臋. 鈥 Pokaza艂a r臋k膮 na szklank臋 wina obok siebie. 鈥 Zadbali o mnie. A jak wchodzi wi臋kszo艣膰 twoich go­艣ci? My艣la艂e艣, 偶e wspi臋艂am si臋 przez okno, by uwie艣膰 ci臋 we 艣nie?

Nie jestem a偶 takim szcz臋艣ciarzem 鈥 mrukn膮艂 i usiad艂 na krze艣le przy oknie. Bardzo tego potrzebowa艂.

Skrzywi艂a si臋.

W wi臋kszo艣ci wypadk贸w m臋偶czy藕ni s膮 lepsi, kiedy nie 艣pi膮. Cho­cia偶 o kilku, kt贸rzy przysy艂aj膮 mi prezenty, mog艂abym powiedzie膰 co艣 prze­ciwnego.

Crispinowi uda艂o si臋 u艣miechn膮膰. Na szyi Shirin wisia艂a na rzemyku Danis. Przysz艂y obie. Trudno. Ostatnio wszystko by艂o trudne.

Nie potrafi艂 jednak powiedzie膰, co jest powodem tego spotkania i samo to ju偶 stanowi艂o cz臋艣膰 problemu.

Perteniusz zn贸w sprawia k艂opoty? 鈥 zapyta艂.

Nie. Jest z wojskiem. Powiniene艣 o tym wiedzie膰.

Nie 艣ledz臋 porusze艅 wszystkich ludzi. B艂agam o wybaczenie.

Powiedzia艂 to g艂osem ostrzejszym, ni偶 zamierza艂.

Przeszy艂a go wzrokiem.

M贸wi, 偶e ma ochot臋 ci臋 zabi膰 鈥 odezwa艂a si臋 Danis.

Sama to powiedz 鈥 warkn膮艂 Crispin. 鈥 Nie chowaj si臋 za ptakiem.

Nie chowam si臋. W przeciwie艅stwie do niekt贸rych ludzi. M贸wienie takich rzeczy na g艂os nie jest... grzeczne.

Roze艣mia艂 si臋 wbrew samemu sobie. Etykieta p贸艂艣wiata.

Te偶 si臋 u艣miechn臋艂a. Niech臋tnie.

Zapad艂o kr贸tkie milczenie. Czu艂 w pokoju jej perfumy. U偶ywa艂y ich dwie kobiety na 艣wiecie. A raczej tylko jedna, bo druga prawdopodobnie ju偶 nie 偶yje albo wci膮偶 si臋 ukrywa.

Nie chc臋, 偶eby艣 wyje偶d偶a艂 鈥 powiedzia艂a Shirin.

Patrzy艂 na ni膮 bez s艂owa. Unios艂a drobny podbr贸dek. Ju偶 dawno temu uzna艂, 偶e jej rysy s膮 przyjemne, ale nieruchome nie przykuwaj膮 uwagi. Twarz Shirin o偶ywa艂a w 艣miechu, b贸lu, gniewie, smutku, strachu, a jej uro­da przyci膮ga艂a wtedy uwag臋 i rodzi艂a po偶膮danie. Dzia艂o si臋 te偶 tak, kiedy Shirin si臋 rusza艂a; wdzi臋k tancerki, gibko艣膰 jej cia艂a dawa艂y do zrozumie­nia, 偶e mog膮 zaspokoi膰 ledwie u艣wiadomione potrzeby fizyczne. By艂a isto­t膮, kt贸rej nigdy nie uda si臋 przedstawi膰 w nieruchomym dziele sztuki.

Nie mog臋 zosta膰, Shirin. Nie teraz. Wiesz, co si臋 sta艂o. Kiedy ostat­nio rozmawiali艣my, nazwa艂a艣 mnie k艂amc膮 i idiot膮 za pr贸by... zbagatelizo­wania tego wszystkiego.

To Danis nazwa艂a ci臋 idiot膮 鈥 poprawi艂a go i zn贸w zamilk艂a. Teraz ona patrzy艂a na niego.

I po d艂ugiej chwili Crispin ubra艂 t臋 my艣l w s艂owa:

Nie mog臋 ci臋 prosi膰, by艣 pop艂yn臋艂a ze mn膮, moja droga. 鈥 Podbr贸­dek uni贸s艂 si臋 nieco wy偶ej. Ani s艂owa. Oczekiwanie. 鈥 My艣la艂em o tym 鈥 mrukn膮艂.

To dobrze.

Nawet nie wiem, czy zostan臋 w Varenie ani co b臋d臋 robi膰.

Ach. Trudne 偶ycie w臋drowca. Nie mo偶na tego dzieli膰 z kobiet膮.

Nie... z t膮 kobiet膮. 鈥 By艂 teraz zupe艂nie trze藕wy. 鈥 Jeste艣 w艂a艣ci­wie drug膮 cesarzow膮 Sarancjum, moja droga. Jeste艣 rozpaczliwie potrzebna nowym w艂adcom. Chc膮 ci膮g艂o艣ci, chc膮, by ludzie mieli rozrywk臋. Mo偶esz si臋 spodziewa膰 jeszcze wi臋cej tego, co ju偶 masz.

I rozkazu po艣lubienia cesarskiego sekretarza?

Zamruga艂.

W膮tpi臋.

Och. Doprawdy? Widz臋, 偶e wiesz wszystko o tutejszym dworze. 鈥 Zn贸w spojrza艂a na niego z gniewem. 鈥 A wi臋c mo偶e zostaniesz? Kiedy Gezjusz umrze, wykastruj膮 ci臋 i zrobi膮 z ciebie kanclerza.

Spojrza艂 na ni膮 i po chwili powiedzia艂:

Powiedz prawd臋, Shirin. Naprawd臋 boisz si臋, 偶e zostaniesz zmuszo­na do po艣lubienia kogo艣 鈥 kogokolwiek 鈥 w艂a艣nie teraz?

Milczenie.

Nie o to chodzi 鈥 rzek艂a Danis.

A wi臋c nie powinna o tym wspomina膰, pomy艣la艂, ale tego nie powie­dzia艂. Nie powiedzia艂, poniewa偶 serce mu si臋 kraja艂o. C贸rka Zotika, na sw贸j spos贸b r贸wnie odwa偶na co jej ojciec.

Czy sprzeda艂a艣... czy Martinian sprzeda艂 gospodarstwo twojego ojca?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Nie poprosi艂am go o to. Zapomnia艂am ci powiedzie膰. Poprosi艂am, 偶eby znalaz艂 dzier偶awc臋. Zrobi艂 to. Napisa艂 do mnie kilka list贸w. Wiele mi o tobie powiedzia艂.

Crispin zn贸w zamruga艂.

Rozumiem. O tym te偶 zapomnia艂a艣 mi powiedzie膰?

Chyba po prostu nie rozmawiali艣my wystarczaj膮co cz臋sto.

U艣miechn臋艂a si臋.

No w艂a艣nie 鈥 doda艂a Danis.

Crispin westchn膮艂.

To przynajmniej wygl膮da na prawd臋.

Ciesz臋 si臋, 偶e si臋 zgadzasz.

Upi艂a wina.

Spojrza艂 na ni膮.

Jeste艣 z艂a. Wiem o tym. Co mam zrobi膰? Chcesz, 偶ebym wzi膮艂 ci臋 do 艂贸偶ka, moja droga?

Jako lekarstwo na m贸j gniew? Nie, dzi臋kuj臋.

Jako lekarstwo na ten smutek.

Milcza艂a.

Mam powiedzie膰, 偶e 偶a艂uje, 偶e w og贸le tu przyby艂e艣 鈥 rzek艂a Danis.

Oczywi艣cie k艂ami臋 鈥 doda艂a g艂o艣no Shirin.

Wiem. Chcesz, 偶ebym poprosi艂 ci臋, by艣 pojecha艂a ze mn膮 na Zach贸d?

Spojrza艂a na niego.

A chcesz, 偶ebym pojecha艂a z tob膮 na Zach贸d?

Czasami tak, chc臋 鈥 przyzna艂 si臋, w takim samym stopniu przed sa­mym sob膮, jak przed ni膮. Wypowiedzenie tych s艂贸w przynios艂o mu ulg臋.

Zobaczy艂, jak kobieta bierze g艂臋boki oddech.

No, to ju偶 jaki艣 pocz膮tek 鈥 mrukn臋艂a. 鈥 Pomaga te偶 na gniew. Te­raz m贸g艂by艣 wzi膮膰 mnie do 艂贸偶ka z innych powod贸w.

Roze艣mia艂 si臋.

Och, moja droga. Nie s膮dzisz, 偶e ja...

Wiem. Nie m贸w tego. Nie mog艂e艣 my艣le膰 o... tym, kiedy tu przy­by艂e艣, ze znanych mi powod贸w. A teraz nie mo偶esz z... nowych powod贸w, kt贸re te偶 znam. O co zatem chcesz mnie poprosi膰?

Mia艂a na g艂owie mi臋kk膮, ciemnozielon膮 czapeczk臋 z rubinem. P艂aszcz po艂o偶y艂a na 艂贸偶ku obok siebie. Jej suknia by艂a jedwabna, zielona jak cza­peczka, ozdobiona z艂otem. Z艂ote by艂y te偶 kolczyki i pier艣cienie b艂yskaj膮ce na palcach. Pomy艣la艂, patrz膮c na ni膮, zagarniaj膮c ten wizerunek, 偶e nigdy nie stanie mu talentu, by przedstawi膰 j膮 tak膮, jaka jest w tej chwili, nawet tak nieruchoma.

Powiedzia艂 ostro偶nie:

Nie sprzedawaj jeszcze gospodarstwa. Mo偶e b臋dziesz chcia艂a... od­wiedzi膰 swoj膮 posiad艂o艣膰 w zachodniej prowincji. Je艣li b臋dzie to prowincja.

B臋dzie. Uzna艂am, 偶e cesarzowa Gisel wie, czego chce i jak to osi膮gn膮膰.

Sam tak my艣la艂. Nie powiedzia艂 tego. W tej chwili nie chodzi艂o o cesa­rzow膮. Stwierdzi艂, 偶e serce mocno mu bije.

Mog艂aby艣 nawet... co艣 zainwestowa膰, w zale偶no艣ci od rozwoju wy­darze艅. Gdyby艣 chcia艂a porady, to Martinian wykazuje w takich sprawach wiele sprytu.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego.

W zale偶no艣ci od rozwoju wydarze艅?

Postanowie艅... Gisel.

Gisel 鈥 mrukn臋艂a. Czeka艂a.

Zaczerpn膮艂 tchu. By膰 mo偶e to by艂 b艂膮d; jej perfumy by艂y wszechobecne.

Shirin, nie ma powodu, dla kt贸rego powinna艣 opu艣ci膰 Sarancjum i dobrze o tym wiesz.

Tak? 鈥 powiedzia艂a zach臋caj膮co.

Ale pozw贸l mi wr贸ci膰 do domu i zobaczy膰, co... no, pozw贸l mi... No dobrze, je偶eli rzeczywi艣cie kogo艣 tu po艣lubisz, z wyboru, to b臋d臋... na krew D偶ada, kobieto, co chcesz, 偶ebym ci powiedzia艂?

Wsta艂a. U艣miechn臋艂a si臋. Poczu艂 si臋 bezradny w zetkni臋ciu z pok艂adami znacze艅 tego u艣miechu.

W艂a艣nie to zrobi艂e艣 鈥 mrukn臋艂a. I pochylaj膮c si臋, zanim zd膮偶y艂 wsta膰, uca艂owa艂a go niewinnie w policzek. 鈥 Do widzenia, Crispinie. Szcz臋艣liwej podr贸偶y. Spodziewam si臋, 偶e szybko napiszesz. Mo偶e co艣 o po­siad艂o艣ciach? O takich rzeczach.

O takich rzeczach.

Wsta艂. Odchrz膮kn膮艂. Kobieta poci膮gaj膮ca jak blask ksi臋偶yca w ciemn膮 noc.

Za pierwszym razem, kiedy si臋 poznali艣my, poca艂owa艂a艣 mnie lepiej.

Wiem 鈥 odpar艂a s艂odko. 鈥 By膰 mo偶e pope艂ni艂am b艂膮d.

Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a, podesz艂a do drzwi, sama je sobie otworzy艂a i wysz艂a. Crispin sta艂 jak skamienia艂y.

Id藕 spa膰 鈥 odezwa艂a si臋 Danis. 鈥 S艂u偶膮ce nas wypuszcz膮. Dobrej podr贸偶y, ka偶e powiedzie膰.

Dzi臋kuj膮 鈥 wys艂a艂 my艣l, zanim przypomnia艂 sobie, 偶e one ich nie rozumiej膮. Nagle zapragn膮艂 sam je zrozumie膰.

Nie po艂o偶y艂 si臋. Nie mia艂oby to sensu. Przez d艂ugi czas siedzia艂 na krze­艣le przy oknie. Zobaczy艂 na tacy szklank臋 z winem i butelk臋, ale nie wzi膮艂 ich do r臋ki, nie napi艂 si臋. Wcze艣niej tego wieczoru, na ulicy, co艣 sobie w zwi膮zku z tym obieca艂.

Cieszy艂 si臋 z porannej trze藕wo艣ci. Kiedy zszed艂 na d贸艂, czeka艂a na niego wiadomo艣膰 鈥 w艂a艣ciwie spodziewa艂 si臋 jej 鈥 dor臋czona o 艣wicie. Zjad艂, powodowany impulsem poszed艂 do kaplicy z Vargosem i Pardosem, a po­tem do 艂a藕ni, gdzie kaza艂 si臋 ogoli膰; nast臋pnie z艂o偶y艂 kilka wizyt w kom­pleksie B艂臋kitnych i gdzie indziej. Ten dzie艅, ta noc, jeszcze jeden dzie艅, i po wszystkim.

Niekt贸re po偶egnania trzeba jeszcze ponowi膰鈥. Zbli偶a艂o si臋 jedno z nich.

W pa艂acu.


Przez wzgl膮d na wspomnienia 鈥 rzek艂a cesarzowa Sarancjum 鈥 zastanawia艂am si臋 nad workiem po m膮ce.

Jestem wdzi臋czny, pani moja, 偶e poprzesta艂a艣 na zastanawianiu si臋.

Gisel u艣miechn臋艂a si臋. Sta艂a przy biurku, gdzie otwiera艂a no偶ykiem za­piecz臋towan膮 korespondencj臋 i meldunki. Leontes przebywa艂 na p贸艂noc­nym wschodzie z wojskiem, lecz cesarstwem trzeba by艂o zarz膮dza膰, prze­prowadzi膰 je przez zmiany. Crispin pomy艣la艂, 偶e Gisel i Gezjusz na pewno to robi膮.

Przesz艂a przez pok贸j i usiad艂a. Wci膮偶 trzyma艂a w d艂oni n贸偶 do papieru. Cri­spin spostrzeg艂, 偶e ma on r臋koje艣膰 z ko艣ci s艂oniowej, wyrze藕bion膮 w kszta艂cie twarzy. Cesarzowa zauwa偶y艂a jego spojrzenie i u艣miechn臋艂a si臋.

Dosta艂am go od ojca, kiedy by艂am bardzo ma艂a. To jego twarz. R臋­koje艣膰 mo偶na odkr臋ci膰. 鈥 Pokaza艂a, jak to si臋 robi. W jednej r臋ce trzyma艂a ko艣膰 s艂oniow膮, w drugiej samo ostrze. 鈥 Kiedy wsiada艂am na statek, by tu przyp艂yn膮膰, mia艂am go pod ubraniem i wci膮偶 go ukrywa艂am, kiedy przybi­li艣my do brzegu. 鈥 Spojrza艂 na ni膮. 鈥 Przecie偶 nie wiedzia艂am, co zamie­rzaj膮 ze mn膮 zrobi膰. Na... samym ko艅cu czasami mo偶emy mie膰 jedynie wp艂yw na to, jak odejdziemy.

Crispin odchrz膮kn膮艂, rozejrza艂 si臋 po komnacie. Byli prawie sami; w po­kojach Gisel w Pa艂acu Trawersy艅skim, kt贸re niegdy艣 by艂y pokojami Alixany, towarzyszy艂a im tylko jedna s艂u偶膮ca. Nie by艂o czasu, by cokolwiek tu zmieni膰. Inne, wa偶niejsze sprawy. R贸偶a znikn臋艂a.

Alixana chcia艂a tu mie膰 delfiny. Zabra艂a go z sob膮, by je zobaczy艂 w cie­艣ninach.

Kiedy Crispin przyszed艂 pod Spi偶owe Wrota i oznajmi艂 swoje przyby­cie, czeka艂 ju偶 tam na niego kanclerz Gezjusz, u艣miechni臋ty i zadowolony, by osobi艣cie zaprowadzi膰 go do Gisel. Potem zostawi艂 ich samych. Crispin zda艂 sobie spraw臋, 偶e to p贸藕ne zaproszenie nie ma w sobie 偶adnego ukryte­go znaczenia: w kompleksie cesarskim pracuje si臋 do p贸藕na, szczeg贸lnie podczas wojny i kampanii dyplomatycznej ju偶 rozpoczynaj膮cej si臋 w Bachiarze. Zosta艂 zaproszony na spotkanie z cesarzow膮, kiedy znalaz艂a dla niego chwil臋 w wype艂nionym zaj臋ciami dniu. Rodak odp艂ywaj膮cy do domu, kt贸ry przyszed艂 si臋 po偶egna膰. Teraz nie by艂o 偶adnej tajemnicy, 偶adnego uprowadzania po ciemku, 偶adnej osobistej wiadomo艣ci, kt贸ra, gdyby zo­sta艂a ujawniona, mog艂a sprowadzi膰 na niego 艣mier膰.

To nale偶a艂o do przesz艂o艣ci. Crispin odby艂 podr贸偶, Gisel odby艂a nawet dalsz膮. On wraca艂. Zastanawia艂 si臋, co zastanie w Varenie, w miejscu, gdzie w gospodach przez rok po pijanemu robiono zak艂ady na temat d艂ugo艣ci 偶y­cia kr贸lowej.

Wygrywano je i przegrywano. A ci z antyjskich mo偶now艂adc贸w, kt贸rzy chcieli j膮 zamordowa膰 i rz膮dzi膰 za ni膮... co si臋 teraz z nimi stanie?

Gdyby艣 robi艂 plany nieco szybciej, m贸g艂by艣 pop艂yn膮膰 cesarskim statkiem 鈥 rzek艂a Gisel. 鈥 Wyruszy艂 przed dwoma dniami z moimi listami do Eudrica i Kerdasa.

Spojrza艂 na ni膮. Zn贸w to niesamowite poczucie, 偶e kr贸lowa potrafi czy­ta膰 mu w my艣lach. Zastanawia艂 si臋, czy na ka偶dym sprawia takie wra偶enie. Zastanawia艂 si臋, jak mo偶na by膰 na tyle g艂upim, by obstawia膰 zak艂ady prze­ciwko niej. W tej chwili akurat odwr贸ci艂a wzrok, nakazuj膮c gestem s艂u­偶膮cej, by poda艂a mu wino. Przynios艂a je na z艂otej tacy wysadzanej na brzegu kamieniami szlachetnymi. Bogactwa Sarancjum, niewyobra偶alne tutejsze skarby. Nala艂 sobie wina, doda艂 wody.

Widz臋, 偶e jeste艣 ostro偶nym cz艂owiekiem 鈥 rzek艂a cesarzowa Gisel. U艣miechn臋艂a si臋 z rozmys艂em.

Te偶 pami臋ta艂 te s艂owa. To samo powiedzia艂a za pierwszym razem, w Varenie. To wieczorne spotkanie mia艂o tak膮 dziwn膮 atmosfer臋. Przemierzona w p贸艂 roku odleg艂o艣膰.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Czuj臋, 偶e potrzebny mi jasny umys艂.

Czy zwykle jest inaczej?

Wzruszy艂 ramionami.

Sam my艣la艂em o uzurpatorach. Co si臋 stanie? Czy wolno zapyta膰, Wasza Wysoko艣膰?

Oczywi艣cie mia艂o to znaczenie. Wraca艂 do siebie, by艂a tam matka, dom, przyjaciele.

To zale偶y od nich. G艂贸wnie od Eudrica. Oficjalnie zaproponowa艂am mu, by w imieniu cesarza Waleriusza III zosta艂 gubernatorem nowej saranty艅skiej prowincji Bachiary.

Crispin wytrzeszczy艂 oczy, a potem opanowa艂 si臋 i spu艣ci艂 wzrok. To jest cesarzowa. Na cesarzow膮 nie nale偶y gapi膰 si臋 z otwartymi ustami.

Chcesz nagrodzi膰 cz艂owieka, kt贸ry...

Usi艂owa艂 mnie zabi膰?

Skin膮艂 g艂ow膮.

U艣miechn臋艂a si臋.

Kto spo艣r贸d antyjskiej szlachty nie 偶yczy艂 mi w ostatnim roku 艣mier­ci, Caiusie Crispusie? Nie by艂o takiej osoby. Wiedzieli o tym nawet Rhodianie. Kogo mog艂abym wybra膰, gdybym ich wszystkich wyeliminowa艂a? Najlepiej obdarzy膰 w艂adz膮 tego, kto wygra艂, prawda? To dow贸d zdolno艣ci. A on b臋dzie 偶y艂... w niejakim strachu, jak s膮dz臋.

Stwierdzi艂, 偶e zn贸w si臋 zapatrzy艂. Nic nie m贸g艂 na to poradzi膰. Domy­艣la艂 si臋, 偶e cesarzowa ma dwadzie艣cia lat, a mo偶e nawet nie tyle. Wyracho­wana i dok艂adna jak... jak monarchini. C贸rka Hildrica. Ci ludzie 偶yj膮 w in­nym 艣wiecie. Nagle pomy艣la艂, 偶e taki by艂 Waleriusz.

W艂a艣ciwie my艣la艂 bardzo szybko.

A patriarcha w Rhodias?

Brawo 鈥 skwitowa艂a to Gisel. 鈥 Dla niego s膮 na tym statku osobne listy. Je艣li si臋 zgodzi, nale偶y zako艅czy膰 d偶adyckie schizmy. Wschodni pa­triarcha zn贸w przyjmie jego prymat.

W zamian za...?

O艣wiadczenia wspieraj膮ce zjednoczenie cesarstwa, Sarancjum jako cesarsk膮 siedzib臋 oraz pewne okre艣lone kwestie doktrynalne proponowane przez cesarza.

Wszystko to by艂o tak zgrabne i rozwija艂o si臋 tak szybko.

Trudno mu by艂o opanowa膰 gniew.

A w sk艂ad tych kwestii ma oczywi艣cie wej艣膰 przedstawianie D偶ada w kaplicach i sanktuariach.

Oczywi艣cie 鈥 mrukn臋艂a, niewzruszona. 鈥 Ma to wielkie znaczenie dla cesarza.

Wiem.

Wiem, 偶e wiesz. 鈥 Zapad艂o milczenie. 鈥 Spodziewam si臋, 偶e sprawy zwi膮zane z rz膮dzeniem b臋d膮 艂atwiejsze do rozwi膮zania ni偶 kwestie wiary. Powiedzia艂am to Leontesowi. 鈥 Crispin nadal milcza艂. 鈥 Rano jeszcze raz posz艂am do Wielkiego Sanktuarium 鈥 doda艂a po chwili. 鈥 Skorzysta艂am z przej艣cia, kt贸re mi pokaza艂e艣. Chcia艂am ponownie zobaczy膰 kopu艂臋.

Zanim zaczn膮 rozbija膰 mozaiki, chcia艂a艣 powiedzie膰?

Tak 鈥 odpar艂a z niezm膮conym spokojem. 鈥 Zanim to si臋 zacznie. Powiedzia艂am ci, kiedy przechodzili艣my tamt臋dy w nocy, 偶e teraz lepiej ro­zumiem sprawy, o kt贸rych rozmawiali艣my podczas naszego pierwszego spotkania. 鈥 Czeka艂. 鈥 Narzeka艂e艣 na swoje narz臋dzia. Pami臋tasz? Po­wiedzia艂am ci, 偶e s膮 najlepsze, jakie mamy. 呕e by艂a wojna i zaraza.

Pami臋tam.

Gisel u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

Powiedzia艂am ci prawd臋. To, co ty mi powiedzia艂e艣, by艂o czym艣 wi臋cej: zobaczy艂am, co mo偶e zrobi膰 mistrz dysponuj膮cy odpowiednimi ma­teria艂ami. Pracuj膮c nad kaplic膮 mego ojca, by艂e艣 ograniczony jak strateg do­wodz膮cy na polu bitwy tylko rolnikami i robotnikami.

Robotnikiem by艂 jego ojciec. Tak w艂a艣nie zgin膮艂.

Z ca艂ym szacunkiem, pani moja, to por贸wnanie nie jest najlepsze.

Wiem. Pomy艣l jednak p贸藕niej o nim. Kiedy przysz艂o mi dzi艣 rano do g艂owy, by艂am z niego zadowolona.

Okazywa艂a wielk膮 艂ask臋, prawi膮c mu komplementy i zapraszaj膮c na pry­watn膮 audiencj臋 tylko po to, by si臋 z nim po偶egna膰. Nie mia艂 偶adnego po­wodu do zgry藕liwo艣ci. Wst膮pienie Gisel na ten tron mog艂o uratowa膰 od zniszczenia kraj rodzinny ich obojga.

Skin膮艂 g艂ow膮 i potar艂 g艂adki podbr贸dek.

Zapewne b臋d臋 mia艂 na to du偶o czasu na pok艂adzie statku, Wasza Wysoko艣膰.

Jutro? 鈥 zapyta艂a.

Pojutrze.

P贸藕niej mia艂 sobie u艣wiadomi膰 (du偶o czasu na pok艂adzie statku), 偶e wiedzia艂a o tym, 偶e kierowa艂a tylko rozmow膮.

Ach. A wi臋c wci膮偶 ko艅czysz r贸偶ne sprawy.

Tak, Wasza Wysoko艣膰. Chocia偶 moim zdaniem ju偶 je zako艅czy艂em.

Zap艂acono ci wszystkie zaleg艂e sumy? Chcemy, aby zosta艂o to w艂a艣­ciwie za艂atwione.

Tak, pani moja. Kanclerz by艂 na tyle 艂askaw, 偶e zaj膮艂 si臋 tym osobi艣cie.

Spojrza艂a na niego.

Zawdzi臋cza ci 偶ycie. My oczywi艣cie te偶... zdajemy sobie spraw臋 z naszego d艂ugu wobec ciebie.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

By艂a艣 moj膮 kr贸low膮. Jeste艣 moj膮 kr贸low膮. Nie zrobi艂em niczego, co...

Dwa razy zrobi艂e艣 co艣, co by艂o nam potrzebne, podejmuj膮c osobiste ryzyko. 鈥 Zawaha艂a si臋. 鈥 Nie b臋d臋 si臋 zbytnio rozwodzi膰 nad t膮 drug膮 spraw膮... 鈥 Zauwa偶y艂, 偶e m贸wi teraz od siebie. 鈥 Ale pochodz臋 z Zachodu i jestem dumna z tego, co mo偶emy im tutaj pokaza膰. 呕a艂uj臋, 偶e... okoliczno­艣ci wymagaj膮 zniszczenia twojego dzie艂a. 鈥 Spu艣ci艂 wzrok. C贸偶 tu mo偶na powiedzie膰? To by艂a 艣mier膰. 鈥 Ponadto przy tym wszystkim, czego si臋 dowiedzia艂am w ci膮gu kilku ostatnich dni, przysz艂o mi do g艂owy, 偶e jest jeszcze jedna osoba, z kt贸r膮 m贸g艂by艣 pragn膮膰 si臋 zobaczy膰 przed wyp艂yni臋ciem.

Crispin podni贸s艂 wzrok.

Gisel z Ant贸w, Gisel z Sarancjum patrzy艂a na niego swoimi b艂臋kitnymi oczyma.

Ona jednak nie b臋dzie mog艂a zobaczy膰 ciebie 鈥 rzek艂a.


Zn贸w by艂y delfiny. Zastanawia艂 si臋, czy je zobaczy i mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e w jego w膮tpliwo艣ciach jest co艣 艣miertelnie g艂upiego i pr贸偶nego: jakby te morskie stworzenia mia艂y si臋 pojawi膰 albo nie, w zwi膮zku z czymkolwiek, co robi膮 m臋偶czy藕ni i kobiety w miastach, na l膮dzie.

A gdyby spojrze膰 na to w inny spos贸b (cho膰 by艂a to herezja), w Saran­cjum i w jego okolicach by艂o ostatnio bardzo wiele dusz do przenoszenia.

Znajdowa艂 si臋 na niewielkim, zgrabnym cesarskim 偶aglowcu, na kt贸rego pok艂ad wszed艂, pokazuj膮c cienki sztylet Gisel z wizerunkiem jej ojca na r臋­koje艣ci z ko艣ci s艂oniowej. Podaj膮c mu go, powiedzia艂a, 偶e to prezent, dzi臋ki kt贸remu b臋dzie j膮 pami臋ta艂. Co prawda powiedzia艂a te偶, 偶e spodziewa si臋 przyby膰 do Vareny przed up艂ywem zbyt wielu lat. Je艣li wszystko potoczy si臋 tak jak powinno, w Rhodias odb臋d膮 si臋 uroczysto艣ci.

Przybycie Crispina poprzedzi艂 list, informuj膮cy za艂og臋, 偶e osoba, kt贸ra poka偶e wizerunek ojca cesarzowej, mo偶e pop艂yn膮膰 do miejsca zakazanego dla innych.

On ju偶 tam kiedy艣 by艂.

Styliane nie trzymano w celach wi臋ziennych pod pa艂acami. Kto艣 o ostrzej­szym poczuciu ironii i kary 鈥 najprawdopodobniej Gezjusz, kt贸ry prze偶y艂 tyle gwa艂townych wydarze艅 鈥 wybra艂 dla niej inne miejsce, gdzie mog艂aby do偶y膰 swych dni darowanych jej przez nowego cesarza na znak mi艂osier­dzia dla by艂ej 偶ony, a dla ludu jako symbol 艂askawo艣ci.

Znowu obserwuj膮c delfiny wyskakuj膮ce z wody obok 偶aglowca, Crispin pomy艣la艂, 偶e naprawd臋 nie trzeba patrze膰 dalej ni偶 na Leontesa na Z艂otym Tronie i Styliane na wyspie, by znale藕膰 do艣膰 ironii.

Przybili do brzegu, zacumowali, a za艂oga wysun臋艂a dla niego trap. Jedy­ny go艣膰, jedyna osoba wysiadaj膮ca w tym miejscu na l膮d.

Wspomnienia i obrazy. Niemal wbrew woli popatrzy艂 na miejsce, gdzie Alixana zrzuci艂a na kamienie p艂aszcz i sk膮d odesz艂a. 艢ni艂o mu si臋 ono, sk膮pane w blasku ksi臋偶yca.

Na spotkanie 偶aglowca wysz艂o dw贸ch excubitores. Jeden z tych, kt贸rzy przyp艂yn臋li, zszed艂 z trapu i chwil臋 cicho z nimi rozmawia艂. Zaprowadzili Crispina bez s艂owa 艣cie偶k膮 w艣r贸d drzew. 艢piewa艂y ptaki, promienie s艂o艅ca wpada艂y uko艣nie przez baldachim ga艂臋zi.

Wyszli na polan臋, na kt贸rej w dniu zab贸jstwa Waleriusza zgin臋li 偶o艂nie­rze. Nikt nic nie m贸wi艂. Crispin u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wbrew swoim najwi臋k­szym wysi艂kom czuje g艂贸wnie strach.

呕a艂owa艂, 偶e tu przyszed艂. W艂a艣ciwie nie potrafi艂by powiedzie膰, dlaczego to zrobi艂. 呕o艂nierze zatrzymali si臋, a jeden z nich wskaza艂 mu najwi臋kszy z budynk贸w. Niepotrzebnie.

Ten sam dom, w kt贸rym przebywa艂 jej brat. Oczywi艣cie.

By艂a jednak pewna r贸偶nica. Okna otwarte ze wszystkich stron, zakrato­wane, lecz nie zas艂oni臋te okiennicami, by poranne s艂o艅ce mog艂o wpada膰 do 艣rodka. Zdziwi艂o go to nieco. Ruszy艂 do przodu. Zauwa偶y艂 stra偶e. Trzech ludzi. Spojrzeli na jego eskort臋 i najwyra藕niej otrzymali jaki艣 znak. Crispin nie odwr贸ci艂 si臋. Jeden ze stra偶nik贸w otworzy艂 mu drzwi.

Ani s艂owa. Zastanawia艂 si臋, czy zakazano im m贸wi膰, by unikn膮膰 jakiej­kolwiek mo偶liwo艣ci przekupstwa. Wszed艂 do 艣rodka. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim. Us艂ysza艂 zgrzyt klucza. Nie ryzykowali. Na pewno wiedz膮, co zro­bi艂a uwi臋ziona.

Uwi臋ziona siedzia艂a spokojnie na krze艣le pod przeciwn膮 艣cian膮, profi­lem do Crispina, nieruchoma. 呕adnej widocznej reakcji na jego przybycie. Crispin spojrza艂 na ni膮 i poczu艂, jak strach znika, zast膮piony mn贸stwem in­nych rzeczy, kt贸rych nie potrafi艂by nawet zacz膮膰 klasyfikowa膰.

Powiedzia艂am, 偶e nie b臋d臋 jad艂a 鈥 odezwa艂a si臋.

Nie odwr贸ci艂a g艂owy, nie widzia艂a go.

Nie mog艂a go widzie膰. Nawet stamt膮d, gdzie sta艂, z drugiego ko艅ca po­koju, Crispin spostrzeg艂, 偶e wy艂upiono jej oczy. Czarne oczodo艂y w miejsce pami臋tanej jasno艣ci. Wyobrazi艂 sobie, walcz膮c jednocze艣nie z tym obrazem, podziemne pomieszczenie, narz臋dzia, p艂on膮cy ogie艅, pochodnie, zbli偶aj膮­cych si臋 do niej ros艂ych m臋偶czyzn o grubych, wprawnych kciukach.

Jeszcze jedna osoba, z kt贸r膮 m贸g艂by艣 pragn膮膰 si臋 zobaczy膰鈥, powie­dzia艂a Gisel.

Wcale ci si臋 nie dziwi臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Jedzenie na pewno jest tu okropne.

Wzdrygn臋艂a si臋. Crispina ogarn臋艂a na ten widok lito艣膰: kobieta tak bez­granicznie opanowana, tak odporna na konsternacj臋, zosta艂a zmuszona do takiej reakcji zaledwie przez nieoczekiwany g艂os.

Spr贸bowa艂 sobie wyobrazi膰, jak to jest by膰 niewidomym. Brak koloru i 艣wiat艂a, kontrast贸w, odcieni, ich bogactwa i gry. Nic gorszego w 艣wiecie. Pomy艣la艂, 偶e lepsza ju偶 by艂aby 艣mier膰.

Rhodianin 鈥 odezwa艂a si臋. 鈥 Przyszed艂e艣 przekona膰 si臋, jak to jest przespa膰 si臋 ze 艣lep膮 kobiet膮? Apetyt na co艣 nowego?

Nie 鈥 odpar艂, zachowuj膮c spok贸j. 鈥 Wydaje si臋, 偶e w og贸le go nie mam, podobnie jak ty. Przyszed艂em si臋 po偶egna膰. Jutro wyje偶d偶am do domu.

Sko艅czy艂e艣 tak szybko?

Ton jej g艂osu zmieni艂 si臋.

Nie odwr贸ci艂a g艂owy. 艢ci臋to jej prawie ca艂e z艂ociste w艂osy. Inn膮 kobiet臋 mog艂oby to oszpeci膰. U Styliane uwydatni艂o jedynie perfekcj臋 policzka i ko艣ci pod wci膮偶 sinym, pustym oczodo艂em. Pomy艣la艂, 偶e nie naznaczyli jej. Tylko o艣lepienie.

Tylko o艣lepienie. I to wi臋zienie na wyspie, gdzie jej brat sp臋dza艂 dni w ciemno艣ci, spalony i p艂on膮cy od wewn膮trz, pozbawiony wszelkiego 艣wiat艂a.

Oto, pomy艣la艂 Crispin, wyra藕ny znak 艣wiadcz膮cy o naturze tej kobiety, o jej dumie: 艣wiat艂o zalewaj膮ce pok贸j, bezu偶yteczne dla niej, darowane je­dynie wchodz膮cemu鈥. Mieli tu wchodzi膰 tylko milcz膮cy stra偶nicy, dzie艅 po dniu 鈥 lecz Styliane Daleina nie zamierza艂a si臋 ukrywa膰, os艂ania膰 ciemno­艣ci膮. Je艣li ma si臋 z ni膮 do czynienia, trzeba zaakceptowa膰 to, co si臋 widzi. Zawsze tak by艂o.

Ju偶 sko艅czy艂e艣 swoj膮 prac臋? 鈥 powt贸rzy艂a.

Nie 鈥 odpar艂 cicho. Ju偶 bez goryczy. Nie tutaj, nie przy takim wido­ku. 鈥 Ostrzega艂a艣 mnie, dawno temu.

Ach. To. Ju偶? Nie my艣la艂am, 偶e nast膮pi to...

Tak szybko?

Tak szybko. Powiedzia艂 ci, 偶e twoja kopu艂a to herezja.

Tak. Co prawda zrobi艂 to osobi艣cie.

Odwr贸ci艂a si臋 do niego.

Wtedy zobaczy艂, 偶e jednak j膮 naznaczyli. Lewa strona jej twarzy zosta艂a napi臋tnowana znakiem mordercy: proste ostrze w kr臋gu maj膮cym oznacza膰 s艂o艅ce boga. Rana by艂a pokryta zakrzep艂膮 krwi膮, a sk贸ra wok贸艂 niej zaczerwieniona. Pomy艣la艂, 偶e trzeba jej lekarza, i 偶e raczej go tu nie sprowadz膮. Policzek zeszpecony paskudn膮 blizn膮, uczynion膮 przez ogie艅.

I zn贸w kto艣 z mrocznym poczuciem ironii. A mo偶e tylko osoba w zamk­ni臋tym, d藕wi臋koszczelnym pomieszczeniu pod ziemi膮, ca艂kowicie nieczu艂a na takie sprawy, wykonuj膮ca jedynie w kompleksie cesarskim w Sarancjum odpowiednie polecenia machiny sprawiedliwo艣ci.

Chyba wyda艂 jaki艣 d藕wi臋k. U艣miechn臋艂a si臋; pami臋ta艂 ten wyraz jej twa­rzy, przebieg艂y i pewny siebie. Teraz ten widok sprawia艂 mu b贸l.

Jeste艣 do g艂臋bi serca przej臋ty moj膮 trwa艂膮 urod膮?

Crispin z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

Prawd臋 m贸wi膮c, tak. Wola艂bym, 偶eby tak nie by艂o.

To j膮 na chwil臋 uciszy艂o.

Przynajmniej jeste艣 uczciwy. Przypominam sobie, 偶e go lubi艂e艣. Ich oboje.

To by艂oby ze strony rzemie艣lnika arogancj膮. Wielce go podziwia­艂em. 鈥 Po chwili doda艂: 鈥 Ich oboje.

A Waleriusz by艂 oczywi艣cie twoim patronem, gwarancj膮 ca艂ej twojej pracy. Kt贸ra teraz przepadnie. Biedny Rhodianin. Nienawidzisz mnie?

Chcia艂bym 鈥 odpar艂 w ko艅cu. Tyle 艣wiat艂a w pokoju. Wiatr ch艂od­ny, pachn膮cy lasem. 艢piew ptak贸w dochodz膮cy z drzew wok贸艂 ca艂ej polany. Zielonoz艂ote li艣cie. Urodzone teraz, zielone latem, gin膮ce jesieni膮. 鈥濶iena­widzisz mnie?鈥

Maszeruje na p贸艂noc? 鈥 zapyta艂a. 鈥 Na Bassani臋?

呕ycie sp臋dzone w korytarzach i komnatach w艂adzy. Umys艂, kt贸ry nie mo偶e przesta膰 dzia艂a膰.

Tak.

A... Gisel ma negocjowa膰 z Varen膮?

Tak.

Pomy艣la艂, 偶e Gisel jest w tym dok艂adnie taka sama. Ci ludzie rzeczywi艣cie 偶yj膮 w innym 艣wiecie. To samo s艂o艅ce, ksi臋偶yce i gwiazdy, lecz inny 艣wiat. Zn贸w skrzywi艂a usta.

Zdajesz sobie spraw臋, 偶e zrobi艂abym to samo? Powiedzia艂am ci tej nocy, kiedy rozmawiali艣my po raz pierwszy, 偶e niekt贸rzy spo艣r贸d nas uwa­偶aj膮 inwazj臋 za b艂膮d.

Jedn膮 z tych os贸b by艂a Alixana 鈥 wtr膮ci艂.

Zignorowa艂a to, bez wysi艂ku.

Trzeba by艂o go zabi膰, zanim wyp艂yn臋艂a flota. Zrozumiesz to, je艣li cho膰 troch臋 si臋 zastanowisz. Leontes musia艂 by膰 w Mie艣cie. Gdyby wy­p艂yn膮艂, ju偶 by nie zawr贸ci艂.

Jakie偶 to niepomy艣lne. A zatem Waleriusz musia艂 zgin膮膰, 偶eby Le­ontes 鈥 i ty 鈥 m贸g艂 rz膮dzi膰?

S膮dzi艂am... s膮dzi艂am, 偶e tak.

Otworzy艂 usta i zaraz je zamkn膮艂.

S膮dzi艂a艣?

Zn贸w wykrzywi艂a wargi. Tym razem sykn臋艂a, unios艂a ku zranionej twa­rzy d艂o艅, a potem opu艣ci艂a j膮, nie dotykaj膮c sk贸ry.

Po tunelu to ju偶 nie wydawa艂o si臋 wa偶ne.

Nie...

Mog艂am go zabi膰 dawno temu. By艂am g艂upiutk膮 dziewczyn膮. My­艣la艂am, 偶e chodzi o przej臋cie w艂adzy, tak jak powinien otrzyma膰 w艂adz臋 m贸j ojciec. Leontes na tronie, ale jemu do szcz臋艣cia potrzeba tylko mi艂o艣ci jego 偶o艂nierzy i pobo偶no艣ci, a moi bracia i ja... 鈥 przerwa艂a.

Mog艂am go zabi膰 dawno temu鈥.

Crispin spojrza艂 na ni膮.

My艣lisz, 偶e Waleriusz zabi艂 twego ojca?

Och, Rhodianinie. Ja to wiem. Nie wiedzia艂am natomiast, 偶e wszystko inne jest pozbawione znaczenia. Powinnam... powinnam by膰 m膮drzejsza.

I zabi膰 wcze艣niej?

Mia艂am osiem lat 鈥 powiedzia艂a i przerwa艂a. Ptaki na zewn膮trz 艣piewa艂y g艂o艣no. 鈥 My艣l臋, 偶e wtedy sko艅czy艂o si臋 moje 偶ycie. W pewien spos贸b. 呕ycie, ku kt贸remu... zmierza艂am.

Syn murarza Horiusza Crispusa spojrza艂 na ni膮.

鈥撯 Uwa偶asz wi臋c, 偶e to by艂a mi艂o艣膰? To, co zrobi艂a艣?

Nie, uwa偶am, 偶e to by艂a zemsta 鈥 odpar艂a. I doda艂a bez 偶adnego ostrze偶enia: 鈥 Prosz臋 ci臋, zabij mnie.

呕adnego ostrze偶enia, poza tym, 偶e widzia艂, co jej zrobili i robi膮 pod pre­tekstem mi艂osierdzia. Wiedzia艂, jak rozpaczliwie musi pragn膮膰, by si臋 to sko艅czy艂o. Nie by艂o tu nawet drewna na opa艂. W ogniu mo偶na zgin膮膰. Po­my艣la艂, 偶e je艣li b臋dzie odmawia膰 jedzenia, prawdopodobnie b臋d膮 j膮 karmi膰 si艂膮. S膮 na to sposoby. Leontes zamierza艂 okaza膰 sw膮 艂askawo艣膰, przez jaki艣 czas utrzymuj膮c morderczyni臋 przy 偶yciu, poniewa偶 w oczach D偶ada by艂a niegdy艣 jego 偶on膮.

To pobo偶ny cz艂owiek, wszyscy o tym wiedz膮. Czasami mo偶e b臋d膮 j膮 na­wet pokazywa膰 publicznie.

Crispin spojrza艂 na ni膮. Nie m贸g艂 m贸wi膰.

Znasz mnie troch臋, Rhodianinie 鈥 powiedzia艂a cicho, by nie us艂y­szeli jej stra偶nicy. 鈥 Co艣 nas 艂膮czy艂o, cho膰 kr贸tko. Chcesz wyj艣膰 z tego po­koju i zostawi膰 mnie... przy takim 偶yciu?

Jestem...

Tylko rzemie艣lnikiem, wiem. Ale...

Nie! 鈥 niemal krzykn膮艂, ale zaraz 艣ciszy艂 g艂os. 鈥 Nie o to chodzi. Jestem... niezdolny... do zabijania.

G艂owa jego ojca, spadaj膮ca mu z ramion, krew tryskaj膮ca z padaj膮cego cia艂a. Ludzie opowiadaj膮cy o tym w gospodzie w Varenie. Pods艂uchuj膮cy ich ch艂opiec.

Zr贸b wyj膮tek 鈥 mrukn臋艂a, ale pod ch艂odem jej tonu kry艂a si臋 rozpacz.

Zamkn膮艂 oczy.

Styliane...

Albo sp贸jrz na to w inny spos贸b. Umar艂am ju偶 wiele lat temu. M贸wi艂am ci. Ty tylko... podpisujesz wyrok dawno ju偶 wykonany. 鈥 Zn贸w na ni膮 spojrza艂. Twarz mia艂a zwr贸con膮 prosto na niego; by艂a pozbawiona oczu, zeszpecona, nadzwyczaj pi臋kna. 鈥 Albo ukarz mnie za swoj膮 utra­con膮 prac臋. Albo za Waleriusza. Za cokolwiek. Prosz臋 ci臋. 鈥 Szepta艂a. 鈥 Nikt inny nie zechce tego zrobi膰, Crispinie.

Rozejrza艂 si臋. Nie by艂o tu nic cho膰 troch臋 przypominaj膮cego bro艅, a pod okratowanymi oknami i za zaryglowanymi drzwiami stali stra偶nicy.

Nikt inny nie zechce tego zrobi膰鈥.

A potem przypomnia艂 sobie, w jaki spos贸b dosta艂 si臋 na wysp臋, i co艣 krzykn臋艂o mu w sercu, i Crispin zapragn膮艂 znale藕膰 si臋 daleko st膮d, daleko od Sarancjum, bo Styliane nie mia艂a racji. Jest kto艣 inny, kto zechce to zrobi膰.

Wyj膮艂 no偶yk i popatrzy艂 na niego. Na wyrze藕bionego w ko艣ci s艂oniowej Hildrica z Ant贸w. Pi臋kna robota.

Nie wiedzia艂, naprawd臋 nie wiedzia艂, czy po raz kolejny staje si臋 narz臋­dziem, czy mo偶e raczej otrzyma艂 szczeg贸lny prezent za swoje us艂ugi, pre­zent od cesarzowej, kt贸ra stwierdzi艂a, 偶e jest jego d艂u偶niczk膮. Nie zna艂 Gisel na tyle, by to oceni膰. Mog艂o chodzi膰 o ka偶d膮 z tych rzeczy albo o obie. Albo o co艣 zupe艂nie innego.

Wiedzia艂, czego chce kobieta siedz膮ca przed nim. Czego potrzebuje. Patrz膮c na ni膮 i rozgl膮daj膮c si臋 po tym pokoju, u艣wiadomi艂 sobie ponadto, 偶e wie, co jest w艂a艣ciwe i dla jej duszy, i dla jego. Pomy艣la艂, 偶e Gisel z An­t贸w, kt贸ra 偶egluj膮c do Sarancjum, ukrywa艂a ten no偶yk pod ubraniem, tak偶e mo偶e to wiedzie膰.

Czasami 艣mier膰 nie jest najgorsz膮 rzecz膮, jaka mo偶e si臋 zdarzy膰. Czasa­mi jest uwolnieniem, darem, propozycj膮.

Crispin zmusi艂 do zatrzymania wszystkie te wiruj膮ce ko艂a, intrygi, obra­zy rodz膮ce obrazy i przyj膮艂 na siebie ci臋偶ar tej czynno艣ci.

Odkr臋ci艂 r臋koje艣膰 od klingi, tak jak zrobi艂a to przedtem Gisel. Po艂o偶y艂 ostrze na stole; by艂o tak cienkie, 偶e niemal niewidoczne.

Musz臋 i艣膰. Zostawiam ci co艣 鈥 powiedzia艂 w cudownej, wiosennej jasno艣ci tego pokoju, tego dnia.

Jak mi艂o. Ma艂膮 mozaik臋, by przynios艂a mi pociech臋 w ciemno艣ci? Kolejny klejnot, by dla mnie l艣ni艂, jak ten pierwszy, kt贸ry mi da艂e艣?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. W piersiach czu艂 b贸l.

Nie 鈥 powiedzia艂. 鈥 Nic takiego.

Mo偶e co艣 w jego g艂osie zwr贸ci艂o jej uwag臋. Nawet 艣wie偶o o艣lepieni ucz膮 si臋, jak s艂ucha膰. Unios艂a lekko g艂ow臋.

Gdzie to jest? 鈥 bardzo cicho zapyta艂a Styliane.

Na stole. 鈥 Na chwil臋 zamkn膮艂 oczy. 鈥 Blisko mnie, z drugiej stro­ny. B膮d藕 ostro偶na.

B膮d藕 ostro偶na.

Patrzy艂, jak wstaje, rusza do przodu, wyci膮ga r臋ce, by natrafi膰 na kraw臋d藕 sto艂u, a potem z wahaniem przesuwa obie d艂onie po blacie 鈥 wci膮偶 si臋 uczy, jak to robi膰. Znalaz艂a kling臋, ostr膮 i g艂adk膮, jak膮 czasami potrafi by膰 艣mier膰.

Ach 鈥 powiedzia艂a i znieruchomia艂a. Nie odzywa艂 si臋. 鈥 Oczy­wi艣cie zostaniesz o to obwiniony.

Wyp艂ywam rano.

By艂oby uprzejme z mojej strony, gdybym zaczeka艂a do tego czasu, prawda? 鈥 Na to te偶 nic nie rzek艂. 鈥 Nie jestem pewna 鈥 powiedzia艂a ci­cho 鈥 czy starczy mi cierpliwo艣ci. Mogliby... mogliby przeszuka膰 pok贸j i co艣 znale藕膰?

Mogliby 鈥 zgodzi艂 si臋.

Milcza艂a przez d艂ug膮 chwil臋. Potem zobaczy艂, 偶e si臋 u艣miecha.

To chyba znaczy, 偶e jednak troch臋 mnie kocha艂e艣.

Ba艂 si臋, 偶e wyrwie mu si臋 szloch.

Chyba tak 鈥 odpar艂 cicho.

Jakie偶 to nieoczekiwane 鈥 stwierdzi艂a Styliane Daleina. 鈥 Stara艂 si臋 zachowa膰 panowanie nad sob膮. Nic nie m贸wi艂. 鈥 呕a艂uj臋, 偶e jej nie zna­laz艂am 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Jedna rzecz nie za艂atwiona. Wiem, 偶e nie powin­nam ci tego m贸wi膰. My艣lisz, 偶e nie 偶yje?

Serce mog艂o si臋 rozp艂aka膰.

Je艣li tak nie jest, to najprawdopodobniej sytuacja si臋 zmieni, kiedy dowie si臋... 偶e ty nie 偶yjesz.

To da艂o jej do my艣lenia.

Ach. Rozumiem. Zatem ten tw贸j dar zabije nas obie.

To prawda. Tak tu widziano sprawy.

By膰 mo偶e 鈥 powiedzia艂 Crispin.

Patrzy艂 na ni膮, widz膮c j膮 teraz tak膮, jaka by艂a przedtem, w pa艂acu, w je­go pokoju, w jej komnacie, kiedy jej usta szuka艂y jego warg. 鈥濨ez wzgl臋du na to, co zrobi臋...鈥.

Ostrzega艂a go, i to nie raz.

Biedaku. A chcia艂e艣 tylko oddali膰 si臋 od zmar艂ych i u艂o偶y膰 wysoko mozaik臋.

By艂em.... nadto ambitny 鈥 odpar艂 i po raz ostatni us艂ysza艂 jej rados­ny 艣miech.

Dzi臋kuj臋 ci za to 鈥 powiedzia艂a. Za dowcip. Zapad艂o milczenie. Podnios艂a srebrzyst膮 kling臋; jej place by艂y r贸wnie delikatne i prawie tak samo d艂ugie. 鈥 I za to, i... za inne rzeczy, kiedy艣. 鈥 Sta艂a wyprostowana, niez艂omna, nie poddaj膮ca si臋... niczemu. 鈥 Szcz臋艣liwej podr贸偶y do domu, Rhodianinie.

To by艂a odprawa, i nawet na ko艅cu nie u偶y艂a jego imienia. Nagle nabra艂 pewno艣ci, 偶e nie b臋dzie mog艂a zaczeka膰. Jej potrzeba by艂a g艂odem.

Spojrza艂 na ni膮 w tej jasno艣ci, kt贸r膮 postanowi艂a tu utrzymywa膰, by wszyscy wyra藕nie widzieli tam, gdzie ona nie widzi nic, tak jak gospodarz, kt贸remu lekarz zakaza艂 pi膰, m贸g艂by kaza膰 postawi膰 na st贸艂 dla przyjaci贸艂 najlepsze swoje wino.

I tobie, pani moja. Szcz臋艣liwej podr贸偶y do domu i 艣wiat艂a.

Zastuka艂 do drzwi. Wypuszczono go na zewn膮trz. Opu艣ci艂 pok贸j, pola­n臋, las, kamienist膮 pla偶臋, wysp臋.


Rano opu艣ci艂 Sarancjum, razem z odp艂ywem o 艣wicie, kiedy pod koniec d艂ugiej podr贸偶y boga przez mrok zacz臋艂y wraca膰 na 艣wiat odcienie barw.

Wstawa艂o s艂o艅ce, przefiltrowane przez pasmo niskich chmur. Stoj膮c na rufie statku, na pok艂adzie kt贸rego Plautus Bonosus 鈥 zdobywaj膮c si臋 na uprzejmo艣膰 mimo w艂asnego smutku 鈥 zaproponowa艂 mu miejsce, Crispin wraz z kilkoma innymi pasa偶erami patrzy艂 na Miasto. Nazywano je Okiem 艢wiata. Chwa艂膮 dzie艂a stworzenia D偶ada.

Widzia艂 krz膮tanin臋 i wspania艂o艣膰 g艂臋bokiego, os艂oni臋tego portu, 偶elazne s艂upy podtrzymuj膮ce 艂a艅cuchy, kt贸re w czasie wojny mo偶na by艂o opu艣ci膰 w wej艣ciu. Patrzy艂, jak ma艂e 艂贸dki przecinaj膮 ich kilwater, promy p艂yn膮 do Deapolis, jak wyruszaj膮 na po艂贸w rybacy dzienni, a do portu wracaj膮 inni z nocnych 偶niw na falach, b艂yskaj膮c wielokolorowymi 偶aglami.

Dostrzeg艂 w dali potr贸jne mury, w miejscu, gdzie schodzi艂y 艂ukiem do wody. Ich zarys naszkicowa艂 sam Saranios, kiedy tu przyby艂. Widzia艂 blask tego przyt艂umionego, wczesnego s艂o艅ca na wszystkich budowlach Miasta, wspinaj膮cego si臋 od morza w g艂膮b l膮du: na kopu艂ach kaplic i sanktuari贸w, na domach patrycjuszy, na ostentacyjnie pokrytych spi偶em dachach siedzib gildii. Zobaczy艂 ogromn膮 bry艂臋 hipodromu, gdzie ludzie 艣cigali si臋 na ry­dwanach ci膮gni臋tych przez konie.

A potem, kiedy zmienili kurs z po艂udniowo-zachodniego na bardziej za­chodni, wyp艂ywaj膮c z zatoki na fale otwartego morza, gdzie wyd臋艂y si臋 偶agle statku, Crispin spostrzeg艂 ogrody kompleksu cesarskiego, boiska do gier i pa­艂ace; dop贸ki statek ich nie min膮艂, wype艂nia艂y one ca艂e pole jego widzenia.

Pop艂yn臋li na zach贸d, wykorzystuj膮c poranny wiatr i odp艂yw. 呕eglarze wo艂ali do siebie, rozkazy krzy偶owa艂y si臋 w coraz ja艣niejszym powietrzu, pachn膮cym nowym pocz膮tkiem. D艂uga podr贸偶. Crispin wci膮偶 patrzy艂 za ruf臋, podobnie jak pozostali pasa偶erowie, jakby wszystkich trzyma艂 przy relingu jaki艣 czar. W ko艅cu jednak, w miar臋 jak oddalali si臋 coraz bardziej, Crispin patrzy艂 tylko na jedno i ostatni膮 rzecz膮, jak膮 zobaczy艂 z tak wielkiej odleg艂o艣ci, by艂a widniej膮ca niemal na horyzoncie, lecz l艣ni膮ca nad wszyst­ko inne, kopu艂a Artibasa.

A potem wschodz膮ce s艂o艅ce przebi艂o si臋 w ko艅cu nad to niskie pasmo chmur na wschodzie i pojawi艂o si臋 prosto za odleg艂ym Miastem, o艣lepiaj膮co jasne, i Crispin musia艂 os艂oni膰 oczy, odwr贸ci膰 wzrok; kiedy zn贸w tam spoj­rza艂, mrugaj膮c, Sarancjum znikn臋艂o, opu艣ci艂o go, i zosta艂o tylko morze.



Epilog


Stary cz艂owiek w wej艣ciu do kaplicy, niedaleko mur贸w Vareny. Kiedy艣 zastanawia艂by si臋 nad obecnym kolorem tych mur贸w, pla­suj膮cym si臋 gdzie艣 pomi臋dzy miodem i ochr膮, oraz nad sposobami wykorzystania szk艂a, kamienia i 艣wiat艂a do oddania odcienia, jaki przybra艂y w tym szczeg贸lnym blasku p贸藕nowiosennego s艂o艅ca. Teraz ju偶 tego nie robi. Teraz wystarczy mu po prostu cieszy膰 si臋 dniem, popo艂udniem. Zdaje sobie spraw臋 鈥 co czasami n臋ka wiekowe osoby 鈥 偶e nie ma pewno艣ci co do nast臋pnej wiosny.

Jest tu w艂a艣ciwie sam, w pobli偶u kr臋ci si臋 tylko kilka innych os贸b; s膮 gdzie艣 na dziedzi艅cu czy w nieu偶ywanej starej kaplicy przylegaj膮cej do rozbudowanego sanktuarium. Sanktuarium teraz te偶 jest nieu偶ywane, cho膰 spoczywa w nim kr贸l. Od pr贸by zab贸jstwa przeprowadzonej w jesieni du­chowni nie chc膮 odprawia膰 w nim nabo偶e艅stw ani nawet przebywa膰 w dormitorium, mimo 偶e ludzie rz膮dz膮cy obecnie w pa艂acu wywieraj膮 na nich znaczne naciski. Cz艂owiek siedz膮cy w wej艣ciu do kaplicy ma w艂asne po­gl膮dy na ten temat, ale w tej chwili po prostu cieszy si臋 spokojem, czekaj膮c na czyje艣 przybycie. Przychodzi tu od kilku dni, czuj膮c wi臋ksz膮 niecierpli­wo艣膰, ni偶 powinien czu膰 stary cz艂owiek, je艣li do艣wiadczenia d艂ugiego 偶ycia zosta艂y prawid艂owo przyswojone 鈥 jak sobie m贸wi.

Odchyla sto艂ek, na kt贸rym siedzi, opiera si臋 o framug臋 (stary zwyczaj) i przesuwa do przodu wyj膮tkowo bezkszta艂tny kapelusz, kt贸ry ma na g艂o­wie. Jest do niego irracjonalnie przywi膮zany i wszelkie 偶arty oraz kpiny, ja­kie prowokuje to nakrycie g艂owy, znosi z niezm膮conym spokojem. Cho膰by dlatego, 偶e owo nakrycie 鈥 wygl膮da艂o absurdalnie nawet wtedy, kiedy by艂o nowe 鈥 przed niemal pi臋tnastu laty uratowa艂o mu 偶ycie, kiedy jeden z terminator贸w, przestraszony wieczorem w pociemnia艂ej kaplicy, my艣la艂, 偶e to zbli偶a si臋 z艂odziej bez 艣wiat艂a. Cios laski, kt贸r膮 m艂odzieniec (barczy­sty nawet wtedy) zamierza艂 spu艣ci膰 na g艂ow臋 intruza, zosta艂 odwr贸cony w ostatniej chwili, gdy terminator zobaczy艂 i rozpozna艂 kapelusz.

Martinian z Vareny, ciesz膮cy si臋 wiosennym 艣wiat艂em, zerka na drog臋, tu偶 zanim ma sobie pozwoli膰 na zapadni臋cie w sen.


*

Zobaczy艂 zbli偶aj膮cego si臋 tego samego terminatora. Albo, ujmuj膮c rzecz dok艂adniej, wiele lat p贸藕niej zobaczy艂, jak jego by艂y terminator, a teraz ko­lega, partner i oczekiwany przyjaciel Caius Crispus zbli偶a si臋 艣cie偶k膮 do szerokiej, niskiej drewnianej bramy, prowadz膮cej na dziedziniec sanktu­arium i do jego grob贸w.

Oby艣 zgni艂, Crispinie 鈥 odezwa艂 si臋 艂agodnie. 鈥 W艂a艣nie wtedy, kiedy zamierza艂em si臋 zdrzemn膮膰.

Nast臋pnie wzi膮艂 pod uwag臋 fakt, 偶e jest zupe艂nie sam, 偶e nikt go nie s艂ucha, i pozwoli艂 sobie na uczciw膮 reakcj臋, szybko przechylaj膮c sto艂ek do w艂a艣ciwej pozycji, 艣wiadom, jak mocno bije mu serce.

Czu艂 zadziwienie, rado艣膰, ogromne szcz臋艣cie.

Skryty w cieniu wej艣cia, zobaczy艂, jak Crispin 鈥 z w艂osami i brod膮 kr贸tszymi, ni偶 mia艂 je, wyruszaj膮c z Vareny, ale poza tym nie zmieniony 鈥 otwiera bram臋 i wchodzi na dziedziniec. Martinian zawo艂a艂 do pozosta艂ych czekaj膮cych. Nie s膮 to terminatorzy ani rzemie艣lnicy: nie tocz膮 si臋 tu 偶adne prace. Dwaj z tych ludzi wyszli szybko zza rogu budowli. Martinian poka­za艂 na bram臋.

Jest. Wreszcie. Nie potrafi臋 powiedzie膰, czy jest z艂y, ale og贸lnie rzecz bior膮c, bezpieczniej jest za艂o偶y膰, 偶e tak.

Obaj m臋偶czy藕ni zakl臋li bardzo podobnie do niego, cho膰 z wi臋ksz膮 szczero­艣ci膮, i ruszyli do przodu. Przebywali w Varenie ju偶 niemal dwa tygodnie, czekaj膮c z rosn膮c膮 irytacj膮. To wed艂ug Martiniana istnia艂y du偶e szanse na to, 偶e kiedy podr贸偶ny wreszcie si臋 pojawi, zatrzyma si臋 przy kaplicy za murami. Ucieszy艂 si臋, 偶e mia艂 racj臋, cho膰 martwi go to, co przybysz zastanie w 艣rodku.

Patrzy艂 z progu, jak dwaj obcy wychodz膮 podr贸偶nemu na spotkanie 鈥 pierwsi ludzie, kt贸rzy witaj膮 go po powrocie z dalekiej wyprawy. Jak na ironi臋, obaj pochodz膮 ze wschodu. Jeden z nich to kurier cesarski, a drugi 鈥 oficer w saranty艅skim wojsku. Wojsku, kt贸re tej wiosny mia艂o dokona膰 inwazji, ale do tego nie dosz艂o.

To by艂o najwi臋ksz膮 zmian膮.


W jaki艣 czas p贸藕niej, kiedy dwaj Saranty艅czycy oficjalnie dor臋czyli wia­domo艣ci, z powodu kt贸rych sp臋dzili tu tak wiele czasu, i oddalili si臋 z 偶o艂nie­rzami pilnuj膮cymi przesy艂ki, Martinian uzna艂, 偶e bez wzgl臋du na tre艣膰 owych wiadomo艣ci Crispin siedzi przy bramie ju偶 wystarczaj膮co d艂ugo. Wsta艂 po­woli i zacz膮艂 i艣膰, uwa偶aj膮c na stale bol膮ce biodro.

Crispin siedzia艂 zwr贸cony do niego plecami, najwyra藕niej pogr膮偶ony w dokumentach. Martinian zawsze uwa偶a艂, 偶e nie nale偶y zaskakiwa膰 ludzi, wi臋c ju偶 z daleka zawo艂a艂 Crispina po imieniu.

Zobaczy艂em tw贸j kapelusz 鈥 rzek艂 Crispin, nie podnosz膮c oczu. 鈥 Rozumiesz, 偶e wr贸ci艂em tu tylko po to, by go spali膰.

Martinian podszed艂 do niego.

Crispin siedzia艂 na du偶ym, omsza艂ym g艂azie, kt贸ry zawsze lubi艂. Spoj­rza艂 na przyjaciela l艣ni膮cymi, dobrze zapami臋tanymi oczyma.

Witaj 鈥 powiedzia艂. 鈥 Nie spodziewa艂em si臋 tu ci臋 zasta膰.

Martinian tak偶e zamierza艂 za偶artowa膰, ale stwierdzi艂, 偶e w tej chwili nie potrafi tego zrobi膰. Pochyli艂 si臋 bez s艂owa i uca艂owa艂 m艂odszego m臋偶czyzn臋 w czo艂o, jakby go b艂ogos艂awi艂. Crispin wsta艂 i u艣ciska艂 starca.

Moja matka? 鈥 zapyta艂, kiedy odst膮pili od siebie. G艂os mia艂 burkliwy.

Ma si臋 dobrze. Czeka na ciebie.

Sk膮d wy wszyscy...? Ach. Kurier. Wi臋c wiedzieli艣cie, 偶e jestem w drodze?

Martinian skin膮艂 g艂ow膮.

Przybyli przed paroma dniami.

M贸j statek by艂 wolniejszy. Z Mylazji szed艂em piechot膮.

Wci膮偶 nie znosisz koni?

Crispin zawaha艂 si臋.

Nie lubi臋 na nich je藕dzi膰.

Spojrza艂 na Martiniana. Kiedy marszczy艂 czo艂o, jego brwi styka艂y si臋; Martinian to pami臋ta艂. Stara艂 si臋 dociec, co jeszcze widzi w twarzy podr贸偶­nego. R贸偶nice, ale trudne do okre艣lenia.

Przywie藕li wie艣ci z Sarancjum? 鈥 zapyta艂 Crispin. 鈥 O zmianach?

Martinian skin膮艂 g艂ow膮.

Powiesz mi co艣 wi臋cej?

Wszystko, co wiem.

U ciebie... wszystko w porz膮dku?

Idiotyczne pytanie, ale pod pewnymi wzgl臋dami jedyne, kt贸re mia艂o znaczenie.

Crispin zn贸w si臋 zawaha艂.

Zasadniczo tak. Wiele si臋 wydarzy艂o.

Oczywi艣cie. Twoja praca... dobrze ci posz艂o?

Kolejna przerwa. Jakby z trudem odnajdywali drog臋 do swobodnego za­chowania.

Posz艂o dobrze, ale... 鈥 Crispin usiad艂 na kamieniu. 鈥 Zostanie zniszczona. Tak jak inne mozaiki, wsz臋dzie.

Cooo?

Nowy cesarz ma... pogl膮dy na przedstawianie D偶ada.

Niemo偶liwe. Na pewno si臋 mylisz. To...

Martinian zamilk艂.

Chcia艂bym 鈥 rzek艂 Crispin. 鈥 Podejrzewam, 偶e nasza praca tu te偶 zostanie zniszczona. Je艣li wszystko p贸jdzie zgodnie z zamierzeniami cesa­rzowej, b臋dziemy podlega膰 cesarskim edyktom.

Cesarzowej. Wiedzieli o tym. Niekt贸rzy ju偶 m贸wili o cudzie uczynio­nym przez boga. Martinian s膮dzi艂, 偶e mo偶na to wyja艣ni膰 w bardziej przy­ziemny spos贸b.

Gisel?

Gisel. S艂ysza艂e艣?

Wiadomo艣ci przywie藕li inni kurierzy z tego samego statku.

Martinian te偶 teraz usiad艂 na kamieniu naprzeciwko. Tyle razy siedzieli tu razem 鈥 albo na pniakach drzew za bram膮.

Crispin spojrza艂 przez rami臋 na sanktuarium.

Stracimy to. To, co tu zrobili艣my.

Martinian odchrz膮kn膮艂. Trzeba by艂o co艣 powiedzie膰.

Pewna cz臋艣膰 ju偶 znikn臋艂a.

Tak szybko? Nie s膮dzi艂em...

Nie z tego powodu. Na wiosn臋 zdrapali Heladika.

Crispin milcza艂. Martinian pami臋ta艂 jednak i ten wyraz jego twarzy.

W obliczu gro偶膮cej inwazji Eudric stara艂 si臋 zdoby膰 wsparcie pa­triarchy w Rhodias, wycofuj膮c si臋 z herezji Ant贸w.

Heladikos i jego pochodnia by艂y ostatnimi rzeczami, nad kt贸rymi praco­wa艂 Crispin przed wyruszeniem w podr贸偶. Siedzia艂 nieruchomo. Martinian usi艂owa艂 zrozumie膰, co si臋 zmieni艂o, a co nie. Dziwnie si臋 czu艂, po tylu la­tach nie rozumiej膮c Crispina intuicyjnie. Ludzie odchodz膮 i zmieniaj膮 si臋; trudno si臋 z tym pogodzi膰 osobom, kt贸re zostaj膮.

Wi臋cej smutku i wi臋cej 偶ycia鈥, pomy艣la艂 Martinian. Obie te rzeczy. Crispin wci膮偶 艣ciska艂 du偶ymi d艂o艅mi dokumenty otrzymane od kuriera.

A czy to co艣 pomog艂o? To wycofanie si臋?

Martinian potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nie. W kaplicy zosta艂a przelana krew, i to w obecno艣ci wys艂annik贸w patriarchy, co zagra偶a艂o ich 偶yciu. Eudric ma przed sob膮 d艂ug膮 drog臋, je艣li zamierza zdoby膰 jak膮kolwiek przychylno艣膰 duchowie艅stwa. A kiedy nasze tessery znalaz艂y si臋 na posadzce, spotka艂o si臋 to w Varenie z ogromnym oburzeniem. Antowie uznali to za oznak臋 braku szacunku dla Hildrica. Jak­by poniek膮d z艂upiono jego kaplic臋.

Crispin roze艣mia艂 si臋 cicho. Martinian usi艂owa艂 sobie przypomnie膰, kie­dy ostatnim razem w roku poprzedzaj膮cym wypraw臋 przyjaciela s艂ysza艂 jego 艣miech.

Biedny Eudric. Ko艂o si臋 zamkn臋艂o. Antowie protestuj膮cy przeciwko zniszczeniu 艣wi臋tego miejsca w Bachiarze!

Martinian u艣miechn膮艂 si臋.

Te偶 to powiedzia艂em. 鈥 Teraz on si臋 zawaha艂. Spodziewa艂 si臋 gniew­niej szej reakcji. Troch臋 zmieni艂 temat. 鈥 Wygl膮da na to, 偶e nie b臋dzie ata­ku. Czy to prawda?

Crispin skin膮艂 g艂ow膮.

A przynajmniej nie w tym roku. Armia wyruszy艂a na p贸艂nocny wsch贸d, przeciwko Bassanii. Je艣li negocjacje nie zostan膮 zerwane, stanie­my si臋 prowincj膮 Sarancjum.

Martinian pokr臋ci艂 g艂ow膮. Zdj膮艂 kapelusz, obejrza艂 go, z powrotem umie艣­ci艂 na 艂ysiej膮cej g艂owie. Nie b臋dzie ataku.

Przez ca艂a zim臋 wszyscy m臋偶czy藕ni, kt贸rzy potrafili utrzyma膰 si臋 na no­gach, zajmowali si臋 umacnianiem mur贸w Vareny. Wytwarzali bro艅, 膰wi­czyli z ni膮, gromadzili 偶ywno艣膰 i wod臋. Po niezbyt dobrych plonach nie by艂o wiele do gromadzenia.

Ba艂 si臋, 偶e si臋 rozp艂acze.

Nie s膮dzi艂em, 偶e b臋d臋 偶y艂 tak d艂ugo.

Jak si臋 miewasz? 鈥 zapyta艂 Crispin.

Martinian usi艂owa艂 wzruszy膰 ramionami.

Nie藕le. Dokuczaj膮 mi d艂onie. Czasami biodro. Teraz w winie mam g艂贸wnie wod臋.

Crispin skrzywi艂 si臋.

Ja te偶. Carissa?

Czuje si臋 znakomicie. Bardzo chce ci臋 zobaczy膰. Prawdopodobnie jest teraz z twoj膮 matk膮.

A wi臋c powinni艣my i艣膰. Zatrzyma艂em si臋 tylko po to, 偶eby zoba­czy膰... sko艅czon膮 prac臋. Teraz nie ma to sensu.

Nie ma 鈥 potwierdzi艂 Martinian. Spojrza艂 na papiery. 鈥 Co... co ci przywie藕li?

Crispin zn贸w si臋 zawaha艂. Martinian pomy艣la艂, 偶e chyba bardziej od­mierza s艂owa i my艣li. Czy tego ucz膮 na Wschodzie?

Bez s艂owa przyjaciel poda艂 mu gruby plik dokument贸w. Martinian wzi膮艂 je i przeczyta艂. Nie zamierza艂 wypiera膰 si臋 pal膮cej ciekawo艣ci: paru ludzi d艂ugo czeka艂o, by je dor臋czy膰.

Zobaczy艂, co dor臋czyli. Twarz mu blad艂a, w miar臋 jak odwraca艂 kolejny podpisany i opatrzony piecz臋ci膮 akt posiadania. Cofn膮艂 si臋 do pocz膮tku i przeliczy艂 je. Pi臋膰, sze艣膰, siedem. Nast臋pnie wyliczenie innych obiekt贸w i spis miejsc, sk膮d mo偶na je odebra膰. Mia艂 trudno艣ci z oddychaniem.

Chyba jeste艣my bogaci 鈥 rzek艂 艂agodnym tonem Crispin.

Martinian podni贸s艂 na niego wzrok. Jego przyjaciel patrzy艂 na daleki las, ci膮gn膮cy si臋 na wschodzie. Jego s艂owa stanowi艂y powa偶ne niedopowiedze­nie. A to 鈥瀖y鈥 by艂o wielk膮 uprzejmo艣ci膮.

Papiery dostarczone przez kuriera cesarskiego za艣wiadcza艂y kolejno, 偶e niejaki Caius Crispus, rzemie艣lnik z Vareny, jest w艂a艣cicielem ziemi w r贸偶­nych miejscach Bachiary oraz pieni臋dzy i ruchomo艣ci.

Ostatnia strona by艂a osobistym listem. Martinian spojrza艂 pytaj膮co, a Crispin, kt贸ry teraz na niego patrzy艂, kiwn膮艂 g艂ow膮. List, napisany po saranty艅sku, by艂 kr贸tki:

Zosta艂y ci obiecane pewne rzeczy, gdyby Twoja podr贸偶 zrodzi艂a dla nas owoce. Nasz ukochany ojciec nauczy艂 nas dotrzymywania kr贸lew­skich obietnic, a b贸g nas do tego gor膮co zach臋ca. Zmiany sytuacji nie zmieniaj膮 prawdy. Nie s膮 to dary, lecz rzeczy, na kt贸re zas艂u偶y艂e艣. Jest jeszcze jedna, o kt贸rej rozmawiali艣my w Varenie, jak zapewne pami臋tasz. Nie ma jej tutaj, poniewa偶 sam j膮 musisz sobie wybra膰 鈥 albo i nie. Ufa­my, 偶e to, co zosta艂o do艂膮czone do papier贸w, stanowi dalszy dow贸d nasze­go uznania鈥.

Pod spodem widnia艂 podpis: 鈥濭isel, cesarzowa Sarancjum鈥.

Na krew, oczy i ko艣ci D偶ada, co ty tam zrobi艂e艣, Crispinie?

My艣li, 偶e to ja j膮 zrobi艂em cesarzow膮.

Martinian nie potrafi艂 wykrztusi膰 s艂owa.

G艂os Crispina by艂 dziwny, niesamowicie oboj臋tny.

Martinian nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e zrozumienie, co si臋 sta艂o z jego przyjacielem na Wschodzie, zajmie mu bardzo du偶o czasu. On si臋 napraw­d臋 zmieni艂. Pomy艣la艂, 偶e nie mo偶na po偶eglowa膰 do Sarancjum i zosta膰 ta­kim samym cz艂owiekiem. Zrobi艂o mu si臋 ch艂odno.

Co to jest... ta rzecz, kt贸rej tu nie ma?

呕ona 鈥 odpar艂 stanowczym tonem Crispin. Tonem ch艂odnym, po­nurym, zapami臋tanym z zesz艂ego roku.

Martinian odchrz膮kn膮艂.

Rozumiem. A 鈥瀟o, co zosta艂o do艂膮czone do papier贸w鈥?

Crispin podni贸s艂 wzrok. Wydawa艂o si臋, 偶e zmusza si臋 do ruchu.

Nie wiem. Jest tu du偶o kluczy. 鈥 Uni贸s艂 ci臋偶k膮 sk贸rzan膮 sakiewk臋. 鈥 呕o艂nierz powiedzia艂, 偶e mieli rozkazy strzec tego do mojego przybycia, a potem sam si臋 mam tym zaj膮膰.

Ach, wi臋c chodzi o te skrzynie w starej kaplicy. Jest ich co najmniej dwadzie艣cia.

Poszli zobaczy膰.

Skarb?, zastanawia艂 si臋 Martinian. Z艂ote monety i kamienie szlachetne?

To by艂o co艣 innego. Kiedy Crispin przekr臋ca艂 kolejno klucze w ponume­rowanych zamkach i otwiera艂 wieka skrzy艅 w 艂agodnym 艣wietle panuj膮cym w starej, ma艂o u偶ywanej kaplicy przylegaj膮cej do rozbudowanego sanktu­arium, Martinian z Vareny, kt贸ry nigdy nie odby艂 podr贸偶y do Sarancjum ani nawet nie wyprawi艂 si臋 z w艂asnego ukochanego p贸艂wyspu, zacz膮艂 szlocha膰, wstydz膮c si臋 s艂abo艣ci starego cz艂owieka.

To by艂y jednak tessery, jakich nigdy nie widzia艂 ani nawet nie s膮dzi艂, 偶e kiedykolwiek zobaczy. Ca艂e 偶ycie sp臋dzone na pracy z m臋tnymi lub ska­偶onymi imitacjami l艣ni膮cych kolor贸w z wyobra藕ni powoli zmusi艂o go do przyjmowania ogranicze艅 tego, co mo偶liwe w z艂amanej Bachiarze. U艂om­no艣ci 艣miertelnego 艣wiata, przeszkody stawiane osi膮gni臋ciom.

A teraz pojawi艂y si臋, d艂ugo po tym, kiedy m贸g艂by z zapa艂em przyst膮pi膰 do realizacji jakiego艣 dzie艂a dor贸wnuj膮cego wspania艂o艣ci膮 tym o艣lepia­j膮cym, nieskazitelnym kawa艂eczkom szk艂a.

By艂o p贸藕no. Bardzo, bardzo p贸藕no.

W pierwszej skrzyni znajdowa艂 si臋 jeszcze jeden list. Crispin spojrza艂 na niego, a potem poda艂 Martinianowi. Martinian wytar艂 oczy i zacz膮艂 czyta膰. Ten sam charakter pisma, ale inny j臋zyk, rhodia艅ski, a styl osobisty, nie kr贸lewski.

Mam zlecenie od cesarza. Co艣, co mi obieca艂. Nie wykonasz wizerunku boga ani Heladika. Wszystko inne, co uznasz za odpowiednie do ozdobienia kompleksu sanktuarium mojego ojca, zostanie w miar臋 moich mo偶liwo艣ci uchronione przed edyktem, wyrokiem i jakimkolwiek zalecanym zniszcze­niem. To jako drobne zado艣膰uczynienie za mozaik臋 w Sarancjum, wyko­nan膮 w odpowiednich materia艂ach i odebran膮 Ci鈥.

Podpis tak偶e by艂 inny: tym razem pod tekstem widnia艂o tylko jej imi臋. Martinian od艂o偶y艂 list. Powoli w艂o偶y艂 d艂o艅 do pierwszej ci臋偶kiej skrzyni, mi臋dzy tessery 鈥 ich barwa by艂a ciep艂a i r贸wna jak mi贸d.

Ostro偶nie. Na pewno s膮 ostre 鈥 przestrzeg艂 go Crispin.

Rozcina艂em sobie takimi tesserami r臋ce na strz臋py, kiedy jeszcze nie by艂o ci臋 na 艣wiecie, szczeniaku 鈥 rzek艂 Martinian z Vareny.

Wiem. O to mi chodzi艂o 鈥 powiedzia艂 Crispin, wzi膮艂 list do r臋ki i u鈥撆沵iechn膮艂 si臋.

Mo偶emy przerobi膰 kopu艂臋 w sanktuarium 鈥 stwierdzi艂 Martinian. 鈥 M贸wi, 偶e to nie ma by膰 ani D偶ad, ani Heladikos. Znajdziemy nowe spo­soby dekoracji kaplic. Mo偶e skonsultujemy si臋 z duchownymi? Tu i w Rhodias? A nawet w Sarancjum? 鈥 G艂os dr偶a艂 mu z po偶膮dania, a serce szybko bi艂o. Czu艂 przemo偶n膮 potrzeb臋 dotykania tych tesser, zanurzenia w nich r膮k.

By艂o p贸藕no, ale nie za p贸藕no.

Crispin zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, rozgl膮daj膮c si臋 po cichym, zakurzonym pomieszczeniu. Byli zupe艂nie sami. Dwaj m臋偶czy藕ni, dwadzie艣cia ogrom­nych, wy艂adowanych skrzy艅, nic wi臋cej. Nikt tu ju偶 nie przychodzi艂.

Martinian pomy艣la艂 nagle, 偶e b臋d膮 musieli wynaj膮膰 stra偶.

Ty j膮 przerobisz 鈥 powiedzia艂 艂agodnie Crispin. 鈥 Kopu艂臋. 鈥 Usta lekko mu drgn臋艂y. 鈥 Z kimkolwiek, kto nam jeszcze zosta艂 do pracy i kogo nie zniech臋ci艂e艣 swoim tyra艅skim charakterem.

Martinian zignorowa艂 to. Reagowa艂 na 艂agodno艣膰. Co艣, co dawno temu zosta艂o zagubione, wr贸ci艂o.

A ty? 鈥 zapyta艂.

Najpierw przysz艂o mu do g艂owy, 偶e m艂odszy m臋偶czyzna mo偶e w og贸le nie b臋dzie chcia艂 pracowa膰. Sprawia艂 wra偶enie prawie oboj臋tnego na to, co si臋 sta艂o z jego Heladikiem. Martinian pomy艣la艂, 偶e chyba go rozumie. Jak po tym, co si臋 sta艂o na Wschodzie, co艣 takiego mo偶e cho膰by dotrze膰 do 艣wiadomo艣ci?

Crispin napisa艂 mu troch臋 o tej kopule w Sarancjum, o tym, co stara艂 si臋 tam osi膮gn膮膰, a co dor贸wnywa艂oby otoczeniu. Wspomnia艂a te偶 o tym w jed­nym ze swoich list贸w ta m艂oda kobieta, c贸rka Zotika. Nazwa艂a sam膮 kopu艂臋 i to, co na niej robi艂 jego przyjaciel, chwa艂膮 艣wiata.

I ta mozaika by艂a niszczona. Martinian potrafi艂 to sobie wyobrazi膰. 呕o艂nierzy i robotnik贸w. Drzewce w艂贸czni, obuchy topor贸w i sztylety, na­rz臋dzia s艂u偶膮ce do zdrapywania rozdzieraj膮ce i obt艂ukuj膮ce powierzchni臋. Tessery spadaj膮ce jak deszcz.

Jak po czym艣 takim mo偶na chcie膰 zn贸w pracowa膰?

Martinian wyj膮艂 r臋ce ze skrzyni, ze z艂ocistego szk艂a. Zagryz艂 warg臋. Chwa艂a 艣wiata. W ko艅cu u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jego przyjaciel wci膮偶 jest w 偶a艂obie, a on si臋 cieszy jak dziecko z nowej zabawki.

Myli艂 si臋 jednak. Albo, jak p贸藕niej zda艂 sobie spraw臋, nie ca艂kiem mia艂 racj臋.

Crispin oddali艂 si臋 od niego i patrzy艂 nieobecnym wzrokiem na p艂askie, szorstkie 艣ciany nad skrzypi膮cymi, podw贸jnymi drzwiami po obu stronach kaplicy. Ta budowla zosta艂a wzniesiona na najstarszym znanym planie: dwa wej艣cia, centralnie umieszczony o艂tarz pod nisk膮, p艂ask膮 kopu艂膮, p贸艂koliste nisze po wschodniej i zachodniej stronie, przeznaczone do cichej modlitwy i refleksji, miejsca przeznaczone na 艣wiece w ka偶dej z nich. Kamienna posadzka, kamienne 艣ciany, 偶adnych 艂awek czy podium. Teraz nie by艂o tu na­wet o艂tarza czy s艂onecznego dysku. Kaplica mia艂a przynajmniej czterysta lat i datowa艂a si臋 z pocz膮tk贸w oficjalnego oddawania czci D偶adowi w Rhodias. S膮cz膮ce si臋 do niej 艣wiat艂o by艂o mi臋kkie i 艂agodne, pada艂o na kamie艅 ch艂odne niczym blade wino.

Martinian, widz膮c, jak wzrok jego wsp贸lnika w臋druje od powierzchni do powierzchni i 艣ledzi k膮t, pod jakim promienie s艂oneczne wpadaj膮 przez umieszczone wysoko, pobrudzone i pop臋kane okna (szyby mo偶na umy膰 albo wstawi膰 nowe), sam zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰. A potem, po pewnym czasie, w milczeniu granicz膮cym z prostym poczuciem szcz臋艣cia, zwyczajnie patrzy艂 na co chwil臋 obracaj膮cego si臋 Crispina.

W ko艅cu Crispin zn贸w wodzi艂 wzrokiem tylko mi臋dzy p贸艂noc膮 i po艂u­dniem, patrz膮c na p贸艂koliste fragmenty 艣cian nad ka偶dymi z drzwi. Marti­nian wiedzia艂, 偶e jego przyjaciel widzi jeszcze nie istniej膮ce obrazy.

Sam cz臋sto to robi艂. W taki spos贸b si臋 zaczyna.

Ja zrobi臋 co艣 tutaj 鈥 rzek艂 Crispin.


* * *

Bardzo stara vare艅ska kapliczka D偶ada Poza Murami nie by艂a u偶ywana do sprawowania 艣wi臋tych obrz膮dk贸w od czasu wzniesienia obok niej, po ja­kich艣 dwustu latach, wi臋kszego sanktuarium. Kompleks by艂 nast臋pnie dwu­krotnie rozbudowywany, zyskuj膮c dormitorium, refektarz, kuchni臋, piekar­ni臋, browar i niewielki szpital z po艂o偶onym za nim ogrodem zio艂owym; pierwotna kaplica przez jaki艣 czas funkcjonowa艂a jako magazyn, a potem w og贸le przestano jej u偶ywa膰; teraz sta艂a zakurzona i zaniedbana, a w zimie chroni艂y si臋 w niej gryzonie i inne polne stworzenia.

Pokrywa艂a j膮 patyna wiek贸w i nawet w tym zaniedbanym stanie mia艂a w sobie atmosfer臋 spokoju, a jej kamienie by艂y bardzo pi臋kne, ze spokojem przyjmuj膮c 艣wiat艂o s艂o艅ca. Ju偶 dawno nie zapalano w niej tylu lamp, by mo偶na by艂o oceni膰, jak, odpowiednio o艣wietlona, kaplica b臋dzie wygl膮da艂a po zmroku.

By艂o to nieoczekiwane miejsce na dwie mozaiki, lecz nieobecno艣膰 o艂ta­rza czy dysku mo偶na by艂o uzna膰 za uzasadnienie ca艂kowicie 艣wieckiego charakteru nowego wystroju, kt贸ry powstawa艂 鈥 co dla mozaik by艂o nie­spotykane 鈥 jako dzie艂o jednego cz艂owieka.

Dwie mozaiki umieszczone nad ka偶dymi z podw贸jnych drzwi mia艂y 艣rednie rozmiary.

Nie wykonasz wizerunku boga ani Heladika. Wszystko inne, co uznasz za odpowiednie鈥.

Tak膮 otrzyma艂 obietnic臋. Jej ojciec nauczy艂 j膮 dotrzymywania danego s艂owa. Niegdy艣 by艂o to miejsce 艣wi臋te, ale przesta艂o nim by膰 przed kilkuset laty. W tej przestrzeni, w kamieniach, w powietrzu schodz膮cym w d贸艂 uko艣­nymi promieniami porannego lub popo艂udniowego 艣wiat艂a wci膮偶 trwa艂a ci­cha 艂aska. Teraz kaplica nie by艂a jednak 艣wi臋ta, wi臋c nawet je艣li istnia艂y za­kazy przedstawiania postaci ludzkich w takich miejscach, nie b臋d膮 one przecie偶 dotyczy艂y tej kaplicy, niezale偶nie od s艂owa cesarzowej.

Polega艂 na tym, wiedzia艂, 偶e powinien ju偶 by膰 m膮drzejszy i nie polega膰 na niczym oraz wiedzie膰, 偶e co mo偶e zrobi膰 jeden cz艂owiek, drugi cz艂owiek mo偶e zniszczy膰 mieczem, ogniem lub dekretem.

Mia艂 to jednak na pi艣mie od cesarzowej. A tutejsze 艣wiat艂o 鈥 nigdy przedtem nawet nie zauwa偶ane 鈥 stanowi艂o oddzieln膮 obietnic臋. Tak wi臋c sta艂o si臋, 偶e sp臋dzi艂 tu przy pracy ca艂y rok: lato, jesie艅 i ch艂odn膮 zim臋. Wszystko robi艂 sam, jako 偶e stanowi艂o to cz臋艣膰 ca艂ej tej pracy, tak jak wy­my艣li艂 j膮 od samego pocz膮tku, stoj膮c tu z Martinianem w dniu swego powrotu do domu. Wszystko: sprz膮tanie kaplicy, zamiatanie, szorowanie na kolanach, wymiana pop臋kanych okien, mycie tych, kt贸re przetrwa艂y. Przy­gotowywanie wapna niegaszonego w piecach na zewn膮trz, wycieranie po­wierzchni przed po艂o偶eniem zaprawy, a nawet zbijanie m艂otkami i gwo­藕dziami dw贸ch w艂asnych rusztowa艅 i drabin. Nie musia艂y by膰 wysokie, mog艂y sta膰 w jednym miejscu. Pracowa艂 tylko nad dwiema 艣cianami, a nie nad kopu艂膮.

W wi臋kszym sanktuarium Martinian, wynaj臋ci robotnicy i terminatorzy ozdabiali kopu艂臋. Po konsultacjach z Sybardem z Vareny oraz z innymi du­chownymi tutaj i w Rhodias postanowili przedstawi膰 krajobraz: przej艣cie od lasu do pola, zabudowa艅 gospodarskich, 偶niw... w艂a艣ciwie by艂o to przy­pomnienie przybycia Ant贸w. 呕adnych 艣wi臋tych postaci, 偶adnych postaci ludzkich. Patriarcha w Rhodias zgodzi艂 si臋 ponownie po艣wi臋ci膰 sanktu­arium po sko艅czeniu prac. Stanowi艂o to cz臋艣膰 skomplikowanych negocjacji wci膮偶 tocz膮cych si臋 mi臋dzy Sarancjum i Varen膮.

Spoczywa艂 tu przecie偶 Hildric, a jego c贸rka by艂a cesarzow膮 Sarancjum; w sk艂ad tego cesarstwa wchodzi艂 teraz Mihrbor oraz du偶a cz臋艣膰 p贸艂nocnej Bassanii. Ostateczny kszta艂t granic zale偶a艂 od w艂a艣nie negocjowanego trak­tatu pokojowego.

Tu, w Varenie, ta nieu偶ywana niegdysiejsza kaplica nie stanowi艂a przed­miotu 偶adnych dyskusji. Nie by艂a wa偶nym miejscem. Da艂oby si臋 nawet po­wiedzie膰, 偶e cokolwiek tu robiono, by艂a to robota g艂upiego, kt贸rej nikt nie b臋dzie ogl膮da艂.

Nie szkodzi, pomy艣la艂 Crispin. My艣la艂 tak ca艂y rok, maj膮c w sobie wi臋­cej spokoju, ni偶 kiedykolwiek pami臋ta艂.

Tego dnia jednak nie czu艂 spokoju. Czu艂 co艣 dziwnego, dotar艂szy do ko艅­ca d艂ugiego okresu prywatno艣ci. Inni przez prawie ca艂y czas zostawiali go zupe艂nie samego. Czasami pod koniec dnia przychodzi艂 Martinian i patrzy艂 kilka chwil, ale nigdy nic nie m贸wi艂, a i Crispin go o to nie prosi艂.

To by艂o jego dzie艂o, za kt贸re nie odpowiada艂 przed nikim 偶ywym. 呕aden klient nie aprobowa艂 szkic贸w, nie trzeba by艂o dor贸wna膰 niczyjej osza艂a­miaj膮cej architekturze czy doczesnym ambicjom, zrozumie膰 ich czy si臋 do nich dopasowa膰. W pewien dziwny spos贸b Crispin przez ca艂y rok mia艂 po­czucie, 偶e przemawia do nienarodzonych, a nie do 偶ywych, do pokole艅, kt贸­re by膰 mo偶e wejd膮 przez te drzwi i zastan膮 dwie mozaiki, po setkach albo i wi臋cej lat od dzisiejszego dnia, spojrz膮 w g贸r臋 i zrozumiej膮 z nich... to, co zechc膮.

B臋d膮c w Sarancjum, sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 czego艣 gigantycznego, wsp贸lnej wi­zji na najwi臋ksz膮 z mo偶liwych skal, aspiruj膮cej ku czemu艣 nadludzkiemu 鈥 kt贸ra nie mia艂a zosta膰 zrealizowana. Jego cz臋艣膰 tej wizji zosta艂a ju偶 pew­nie zniszczona.

Tutaj jego wysi艂ki by艂y ambitne (on to wiedzia艂 i na pewno wiedzia艂 to Martinian, kt贸ry milcza艂 za ka偶dym razem, kiedy zagl膮da艂 do kaplicy), lecz ca艂kowicie, g艂臋boko, zdecydowanie 艣miertelne w swej skali.

I mo偶e dlatego b臋d膮 mog艂y przetrwa膰.

Nie wiedzia艂, czy tak b臋dzie. (Jak cz艂owiek mo偶e wiedzie膰 co艣 takiego?) Lecz tutaj w mi臋kkim, przyjaznym 艣wietle Crispin przez rok i troch臋 d艂u偶ej (zn贸w lato, li艣cie na zewn膮trz ciemnozielone, pszczo艂y w艣r贸d polnych kwia­t贸w i 偶ywop艂ot贸w) uk艂ada艂 kamienie i szk艂o, by pozostawi膰 co艣 po sobie, kie­dy umrze. Co艣, co powiedzia艂oby tym, kt贸rzy przyjd膮 p贸藕niej, 偶e 偶y艂, by艂 tu, na ziemi boga przez przydzielony sobie czas, kiedy m贸g艂 pozna膰 nieco ludz­kiej natury i sztuki, niejaki Caius Crispus z Vareny, syn murarza Horiusza Crispusa.

Zaj臋ty t膮 prac膮 sp臋dzi艂 rok. Teraz nie pozostawa艂o mu ju偶 nic do zrobie­nia. W艂a艣nie sko艅czy艂 ostatni膮 rzecz, jakiej nigdy przedtem nikt w mozai­kach nie stosowa艂.

Wci膮偶 sta艂 na szczeblach drabiny pod p贸艂nocn膮 艣cian膮, t膮, kt贸r膮 w艂a艣­nie sko艅czy艂. Poci膮gn膮艂 si臋 za zn贸w d艂ug膮 brod臋. W艂osy te偶 mia艂 d艂ugie i wcale nie tak schludne, jak powinny by膰 w przypadku cz艂owieka zamo偶­nego i wybitnego, ale by艂... zaj臋ty. Odwr贸ci艂 si臋, prze艂o偶ywszy zgi臋t膮 w 艂okciu r臋k臋 przez szczebel drabiny, i spojrza艂 na po艂udniowe drzwi, na 艣cian臋 wznosz膮c膮 si臋 艂ukiem nad nimi, gdzie wykona艂 pierwsz膮 ze swoich dw贸ch mozaik.

Nie D偶ada. Ani nie Heladika. Nic zwi膮zanego ze 艣wi臋to艣ci膮 czy wiar膮. Na 艣cianie, w wielkiej, l艣ni膮cej chwale, w starannie wymierzonej ilo艣ci 艣wiat艂a, jaka b臋dzie tu pada膰 w ci膮gu roku i dnia (w pobli偶u tkwi艂y nawet uchwyty dla rozpalanych noc膮 lamp, kt贸re umie艣ci艂 tu osobi艣cie), widnia艂 cesarz Sarancjum, Waleriusz III, b臋d膮cy niegdy艣 Z艂ocistym Leontesem, oraz jego cesarzowa, Gisel, kt贸ra przys艂a艂a materia艂y (tessery niczym klej­noty) i obietnic臋, kt贸ra uwolni艂a mozaicyst臋.

Byli otoczeni swoim dworem, lecz dzie艂o zosta艂o tak wykonane, 偶e je­dynie dwie centralne postacie mia艂y indywidualno艣膰, pulsowa艂y z艂ocistym 偶yciem (obie te偶 naprawd臋 by艂y z艂ociste, tak jak ich w艂osy, ozdoby i nici szat). Dworzanie, m臋偶czy藕ni i kobiety, zostali przedstawieni hieratycz­nie, jednolicie, w starym stylu, w kt贸rym cechy indywidualne zosta艂y zatar­te, a wra偶enia ruchu dostarczaj膮 oku jedynie drobne r贸偶nice w obuwiu i strojach, postawie i kolorze w艂os贸w; oko jednak zawsze jest przyci膮gane do tych dw贸ch centralnych postaci. Leontes i Gisel, wysocy, m艂odzi i wspa­niali, w chwale dnia koronacji (kt贸rej nie widzia艂, ale to nie ma znaczenia, nie ma najmniejszego znaczenia), zachowani tu (obdarzeni tu 偶yciem), do­p贸ki nie osypi膮 si臋 kamyki i szk艂o albo nie sp艂onie budowla, albo nie sko艅­czy si臋 艣wiat. Mo偶e przyj艣膰 w艂adca cesarzy, na pewno przyjdzie w艂adca ce­sarzy i postarzy ich, zabierze oboje z sob膮, ale to wci膮偶 tu b臋dzie.

Ta mozaika by艂a sko艅czona. U艂o偶y艂 j膮 pierwsz膮. By艂a... taka, jak sobie zaplanowa艂.

Wtedy zszed艂 na ziemi臋, przeszed艂 na drug膮 stron臋 kapliczki, mijaj膮c miejsce, gdzie dawno temu sta艂 o艂tarz boga, i wszed艂 na drabin臋 pod przeciwleg艂膮 艣cian膮, tylko kilka szczebli nad ziemi臋, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na p贸艂nocn膮 艣cian臋 z dok艂adnie takiej samej perspektywy.

Inny cesarz, inna cesarzowa, ich dw贸r. Prawie dok艂adnie takie same ko­lory. I zupe艂nie inne dzie艂o, ukazuj膮ce co艣 ca艂kowicie odmiennego (tym, kt贸rzy potrafi膮 patrze膰 i widzie膰), z mi艂o艣ci膮.

Po艣rodku, tak jak Leontes na przeciwnej 艣cianie, sta艂 tu Waleriusz II, w m艂odo艣ci Petrus z Trakezji, nie wysoki, nie z艂ocisty, nie m艂ody. O okr膮g­艂ej twarzy (tak膮 mia艂 j膮 naprawd臋), 艂ysiej膮cy (tak by艂o), spogl膮daj膮cy m膮­drymi, rozbawionymi szarymi oczyma na Bachiar臋, gdzie narodzi艂o si臋 ce­sarstwo, o odzyskaniu kt贸rego marzy艂.

Obok niego sta艂a jego tancerka.

A dzi臋ki sztuczkom perspektywy, 艣wiat艂a, szk艂a i rzemios艂a oko pa­trz膮cego zmierza艂o ku Alixanie ch臋tniej ni偶 ku stoj膮cemu obok niej cesarzo­wi i z trudem si臋 od niej odrywa艂o. Istnieje pi臋kno, mo偶na by pomy艣le膰, oraz istnieje to, czyli co艣 wi臋cej, ni偶 samo pi臋kno.

Wzrok jednak przesuwa艂 si臋 dalej (i wraca艂), poniewa偶 te dwie postacie otaczali ich dworzanie, i tutaj Crispin przedstawi艂 ich inaczej, tak by przez wieki mo偶na by艂o ich widzie膰 i w nich zagl膮da膰.

Tym razem ka偶da posta膰 mozaiki mia艂a w艂asn膮 indywidualno艣膰. Postaw臋, gest, oczy, usta. Kto艣, kto wchodz膮c do kaplicy, rzuci艂by po艣piesznie okiem na obie mozaiki, m贸g艂by je uzna膰 za takie same. Chwila uwagi wystarczy, by stwierdzi膰 co艣 przeciwnego. Tutaj cesarz i cesarzowa stanowili klejnoty w ko­ronie innych os贸b, a ka偶da z nich otrzyma艂a w艂asny blask albo cie艅. Ponadto Crispin 鈥 ich tw贸rca, ich w艂adca 鈥 umie艣ci艂 w fa艂dach szat ich imiona, napi­sane po saranty艅sku, by ci, kt贸rzy p贸藕niej tu przyjd膮, je poznali: bowiem na­zwanie, a wi臋c i zapami臋tanie, stanowi艂o dla niego sedno tego wszystkiego.

Gezjusz, wiekowy kanclerz, blady jak pergamin, ostry jak klinga no偶a; strateg Leontes (w ten spos贸b obecny na obu 艣cianach); wschodni patriar­cha Zakarios, siwow艂osy i siwobrody, ze s艂onecznym dyskiem w d艂ugich palcach. Obok 艣wi臋tego m臋偶a (nie przez 偶aden przypadek, tu nie by艂o przy­padk贸w) drobna, smag艂a, muskularna posta膰 w srebrnym he艂mie, jasno-b艂臋kitnej tunice i z batem w r臋ce. I jeszcze mniejsza posta膰, bosa 鈥 co dziwne w艣r贸d dworzan 鈥 z szeroko otwartymi piwnymi oczyma i br膮zo­wymi w艂osami w komicznym nie艂adzie. Podpis brzmia艂: 鈥濧rtibasos鈥.

Obok Leontesa sta艂 krzepki, czarnow艂osy, rumiany 偶o艂nierz, nie tak wy­soki jak strateg, lecz mocniejszej budowy, odziany nie w dworskie szaty, ale w barwy sauradyjskiej kawalerii i z 偶elaznym he艂mem pod pach膮. Przy nim sta艂 chudy, blady m臋偶czyzna (przez to celowe s膮siedztwo jeszcze bar­dziej chudy i blady) o ostrych rysach, d艂ugim nosie i czujnym spojrzeniu. Niepokoj膮ca twarz, gorycz w oczach zwr贸conych na centraln膮 par臋. Jego imi臋 zosta艂o uwidocznione na trzymanym przez niego zwoju pergaminu.

Z drugiej strony znajdowa艂y si臋 kobiety.

Najbli偶ej i nieco z ty艂u cesarzowej sta艂a dama nawet wy偶sza od Gisel przedstawionej na przeciwleg艂ej 艣cianie, r贸wnie z艂ocista i 鈥 mo偶na by po­wiedzie膰 鈥 nawet pi臋kniejsza, przynajmniej w oczach cz艂owieka, kt贸ry wykona艂 oba wizerunki. Arogancka postawa i przechylenie g艂owy, p艂on膮cy, bezkompromisowy b艂臋kit w jej spojrzeniu. Pojedynczy niewielki rubin wi­sz膮cy, o dziwo, na jej szyi. Tli艂a si臋 w nim jakby iskierka ognia, lecz poza tym jest dziwny w swojej skromno艣ci w por贸wnaniu z reszt膮 jej bi偶uterii oraz blaskiem z艂ota i klejnot贸w pozosta艂ych dam na 艣cianie.

Jedna z nich sta艂a tu偶 obok tej z艂ocistej; by艂a ni偶sza, z ciemnymi w艂osa­mi wymykaj膮cymi si臋 spod zielonej, mi臋kkiej czapeczki, odziana w zielon膮 szat臋 i pas wysadzany drogimi kamieniami. Wida膰 by艂o w niej 艣miech i gra­cj臋, z jak膮 jedna jej r臋ka unosi艂a si臋 w prz贸d w scenicznym ge艣cie. Nawet przed przeczytaniem jej imienia mo偶na by doj艣膰 do wniosku, 偶e to jeszcze jedna tancerka.

Na samym skraju mozaiki, dziwnie umieszczony po kobiecej stronie kompozycji, sta艂 m臋偶czyzna, nieco oddalony od najbli偶szej mu damy dwo­ru. Gdyby precyzja wykonania nie by艂a tu tak wyra藕na, mo偶na by uzna膰, 偶e zosta艂 dodany p贸藕niej. W艂a艣ciwie sprawia艂 wra偶enie, 偶e tu... nie pasuje. Ale jest. By艂 tam. Ros艂y m臋偶czyzna, ubrany zupe艂nie stosownie, chocia偶 jedwab jego szat uk艂ada艂 si臋 na jego ciele nieco niezgrabnie. By膰 mo偶e dlate­go wida膰 by艂o w nim gniew.

Mia艂 rude w艂osy i jako jedyna posta膰 opr贸cz Zakariosa mia艂 brod臋, lecz nie by艂 to 艣wi臋ty m膮偶.

By艂 zwr贸cony do 艣rodka, patrzy艂 na cesarza albo cesarzow膮 (trudno po­wiedzie膰, na kogo) podobnie jak skryba. W艂a艣ciwie po przyjrzeniu si臋 po­szczeg贸lnym elementom mo偶na by zauwa偶y膰, 偶e linia jego wzroku r贸wno­wa偶y lini臋 wzroku szczup艂ego m臋偶czyzny o w膮skiej twarzy przedstawione­go po drugiej stronie mozaiki i 偶e 鈥 mo偶e 鈥 w艂a艣nie dlatego sta艂 tam, gdzie sta艂.

Rudow艂osy cz艂owiek te偶 mia艂 ozdob臋 na szyi. (Ozdoby na szyi nosi艂 tyl­ko on i ta wysoka, pi臋kna kobieta). Z艂oty medalion z dwiema splecionymi literami C. Cokolwiek mia艂oby to znaczy膰.


I ta druga mozaika te偶 by艂a sko艅czona, opr贸cz jednego kawa艂ka na dole, pod cesarzem, gdzie na g艂adk膮, szarobia艂膮 mieszanin臋 zaprawy w艂a艣nie zo­sta艂y po艂o偶one ostatnie tessery. Teraz wszystko wysycha艂o.

Crispin sta艂 zawieszony troch臋 nad ziemi膮 i przez d艂ugi czas patrzy艂 na swoje dzie艂o, tak偶e zawieszone, lecz w inny spos贸b, w trudnej do zdefinio­wania chwili: mia艂 poczucie, 偶e gdy tylko zejdzie z drabiny, definitywnie je sko艅czy. Czu艂, 偶e zanim to si臋 stanie, unosi si臋 jakby w bezczasowo艣ci, a potem ta praca i dokonanie przesunie si臋 w przesz艂o艣膰 lub w przysz艂o艣膰, lecz nigdy ju偶 nie b臋dzie tera藕niejszo艣ci膮.

Mia艂 przepe艂nione serce. My艣la艂 o mozaicystach dzia艂aj膮cych przez stu­lecia... tutaj w Varenie, w Sarancjum, w Rhodias albo daleko na po艂udniu, w krajach za morzem, w miastach na wybrze偶ach za Candari膮, albo na wschodzie w dawnej Trakezji czy w Sauradii (艣wi臋ci m臋偶owie ze swoimi darami, kt贸rzy sprowadzili D偶ada do jednej z kaplic, lecz ich imiona prze­pad艂y w ciszy)... wszyscy ci tw贸rcy nieznani, zaginieni, otuleni minionym czasem, martwi.

Ich dzie艂a (je艣li jakie艣 przetrwa艂y) s艂awi膮 ziemi臋 boga i jego dar 艣wiat艂a, a oni sami s膮 mniej widoczni od cieni.

Spojrza艂 na miejsce na dole mozaiki ze 艣wie偶o po艂o偶onymi tesserami i zobaczy艂 podw贸jne C swoich inicja艂贸w, pasuj膮ce do medalionu, kt贸ry da艂 sobie na 艣cianie. Podpisa艂 swoj膮 prac臋, my艣l膮c o nich, o nich wszystkich, zaginionych, 偶yj膮cych czy przysz艂ych.

Zza plec贸w dobieg艂o go ciche skrzypni臋cie otwieranych drzwi. Koniec dnia, koniec ostatniego dnia. To Martinian, kt贸ry wie, jak blisko uko艅czenia dzie艂a jest Crispin. Nie powiedzia艂 swemu przyjacielowi, swemu nauczy­cielowi o podpisie, o inicja艂ach. To co艣 w rodzaju daru, mo偶e osza艂a­miaj膮cego dla uczuciowego cz艂owieka, kt贸ry lepiej ni偶 ktokolwiek na ziemi zna my艣li kryj膮ce si臋 za tymi splecionymi literami.

Crispin wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Czas zn贸w zej艣膰 na d贸艂.

Znieruchomia艂 jednak. Zaczerpn膮wszy bowiem powietrza, zorientowa艂 si臋, 偶e to nie Martinian wszed艂 do kaplicy i stoi za nim na kamiennej posadz­ce. Zamkn膮艂 oczy. Poczu艂 dr偶enie r臋ki, kt贸r膮 przytrzymywa艂 si臋 drabiny.

Zapach. Nie do pomylenia. Kiedy艣 u偶ywa艂y go w Sarancjum dwie kobiety. Nie wolno by艂o tego robi膰 nikomu innemu. Jedna jako w艂asne perfumy, druga jako prezent za jej sztuk臋, t臋 sam膮, kt贸r膮 niegdy艣 uprawia艂a ta pierwsza, efeme­ryczn膮 jak sen, jak 偶ycie. Co si臋 dzieje z tancerk膮, kiedy nie ma ta艅ca?

Umiera. Znika tak, jak znikn臋艂y imiona artyst贸w. Mo偶e przetrwa dla innych w sporz膮dzonym tutaj wizerunku. Ale ju偶 si臋 nie porusza, nie 偶yje na ziemi D偶ada. To jest 艣wiat 艣miertelnik贸w, gdzie pewne rzeczy nie mia艂y miejsca, na­wet je艣li istniej膮 na nim zubiry, duszoptaki alchemik贸w, p贸艂艣wiat czekaj膮cy zawsze w pobli偶u, mi艂o艣膰.

I Crispin wiedzia艂, 偶e mimo wszystko zn贸w b臋dzie 偶y艂 w tym 艣wiecie, mo偶e nawet zn贸w go pokocha przez te lata, jakie mu pozosta艂y, zanim i on zostanie odwo艂any. S膮 dary, 艂aski, zado艣膰uczynienia, g艂臋bokie i bardzo rze­czywiste. Mo偶na si臋 nawet u艣miecha膰 z wdzi臋czno艣ci膮 za nie.

Nie odwracaj膮c si臋, wci膮偶 stoj膮c na drabinie, powiedzia艂:

Witaj, Shirin, moja droga. Czy Martinian powiedzia艂 ci, kiedy masz wej艣膰?

I zza siebie s艂yszy wtedy, w chwili, kiedy zmienia si臋 艣wiat, zmienia si臋 ca艂kowicie, g艂os Alixany:

Ojej. Jednak mnie tu nie chc膮.

Nie chc膮.

Mo偶na zapomnie膰 oddycha膰, mo偶na si臋 rozp艂aka膰 z poczucia bezwarto艣ciowo艣ci.

I odwr贸ci膰 si臋, zbyt szybko, niemal spadaj膮c, z krzykiem wyrywaj膮cym si臋 z g艂臋bi serca, i zn贸w spojrze膰 na jej twarz, w prawdziwym 偶yciu, o czym 艣ni艂o si臋 w d艂ugiej ciemno艣ci, co uwa偶a艂o si臋 za niemo偶liwe.

Patrzy na niego w g贸r臋, a on widzi, 偶e (b臋d膮c, kim jest) ju偶 wyczyta艂a to, co ma w oczach, ju偶 us艂ysza艂a jego bezg艂o艣ny krzyk, jakby nie domy艣li艂a si臋 wszystkiego ze swego wizerunku na przeciwleg艂ej 艣cianie.

W ciszy patrzy na ni膮 i widzi, jak ona patrzy na niego, przenosi wzrok na to, jak j膮 przedstawi艂 nad p贸艂nocnymi drzwiami, a potem zn贸w na niego, stoj膮cego na drabinie nad ziemi膮, i jest 偶ywa i tutaj, a on zn贸w si臋 pomyli艂 co do tego, co mo偶e si臋 zdarzy膰 na 艣wiecie.

My艣la艂em, 偶e nie 偶yjesz.

Wiem.

Znowu spogl膮da na 艣cian臋, gdzie umie艣ci艂 j膮 w samym 艣rodku wszyst­kich oczu, w sercu 艣wiat艂a. Patrzy na niego, m贸wi niespodziewanie dr偶膮­cym g艂osem:

Pokaza艂e艣 mnie... wy偶sz膮, ni偶 jestem.

Patrzy jej w oczy. S艂yszy mi臋dzy prostymi s艂owami to, co chce mu po­wiedzie膰, odleg艂a od swego 偶ycia o rok i ca艂y 艣wiat.

Nie 鈥 zaprzecza. Trudno mu m贸wi膰. Wci膮偶 dr偶y.

Zmieni艂a si臋, teraz nie mo偶na by jej wzi膮膰 za cesarzow膮. To oczywi艣cie spos贸b na przetrwanie, na przemierzenie l膮du albo morza. Na przybycie tu. Tu, gdzie jest on. I stani臋cie z podniesionym wzrokiem. Jej ciemne w艂osy s膮 kr贸tsze, ale odrastaj膮. Ma na sobie porz膮dny, ciemnobr膮zowy str贸j podr贸偶­ny z odrzuconym do ty艂u szerokim kapturem i pasem. Nie zadba艂a (to wi­dzi) o usta, oczy czy policzki, nie ma na sobie 偶adnej bi偶uterii.

Mo偶e tylko zacz膮膰 sobie wyobra偶a膰, czym by艂 dla niej ten rok.

Prze艂yka z trudem 艣lin臋.

Pani moja...

Nie 鈥 m贸wi szybko i unosi d艂o艅. 鈥 Nie jestem ni膮. Tutaj. 鈥 U艣miecha si臋 lekko. 鈥 Na zewn膮trz my艣l膮, 偶e jestem jakim艣 niecnym stwo­rzeniem.

Nie dziwi臋 si臋 鈥 udaje mu si臋 wykrztusi膰.

Przyby艂ym, by zwie艣膰 ci臋 wschodni膮 dekadencj膮.

Tym razem milczy. Patrzy na ni膮.

Rok temu po艂o偶y艂a p艂aszcz na kamienist膮 pla偶臋, straci艂a mi艂o艣膰 szybciej, ni偶 zabra艂aby j膮 zaraza, zmieni艂a 偶ycie. Przygl膮da si臋 jego twarzy z niepew­no艣ci膮, delikatno艣ci膮. Przypomina mu si臋 r贸偶a w jej komnacie.

Powiedzia艂am na wyspie 鈥 mruczy 鈥 偶e ci ufam.

Kiwa g艂ow膮.

Pami臋tam. Nie wiedzia艂em dlaczego.

Wiem. Wtedy przysz艂am do ciebie drugi raz.

Wiem. Od razu, kiedy si臋 pojawi艂em. Dlaczego? Wtedy?

Nie mam poj臋cia 鈥 potrz膮sa g艂ow膮. 鈥 呕adnego wyra藕nego powo­du. S膮dzi艂am, 偶e sko艅czysz swoj膮 prac臋 i nas opu艣cisz.

Krzywi si臋. Ju偶 potrafi to robi膰. Min臋艂o do艣膰 czasu.

Zamiast tego sko艅czy艂em p贸艂 pracy i opu艣ci艂em ciebie.

Jej mina jest pe艂na powagi.

To mnie zabrano od ciebie. Czasem po艂owa to wszystko, na co si臋 nam pozwala. Wszystko, co mamy, mo偶e zosta膰 nam odebrane. Zawsze o tym wie­dzia艂am. Ale czasami... mo偶na za kim艣 p贸j艣膰. Zn贸w sprowadzi膰 na d贸艂?

Wci膮偶 dr偶y.

Trzy razy? Nie jestem tego wart.

Potrz膮sa g艂ow膮.

A kt贸偶 jest?

Ty?

U艣miecha si臋 lekko i zn贸w potrz膮sa g艂ow膮.

Zapyta艂am ci臋, jak 偶y艂e艣 dalej. Potem 鈥 m贸wi.

Na wyspie, na pla偶y.

Nawet nie mog艂em odpowiedzie膰. Nie wiedzia艂em. Wci膮偶 nie wiem. By艂em jednak tylko na wp贸艂 偶ywy. Zbyt zgorzknia艂y. W Sarancjum za­cz膮艂em si臋 zmienia膰. Ale nawet wtedy... usi艂owa艂em trzyma膰 si臋 na ubo­czu. Na g贸rze.

Tym razem kiwa g艂ow膮.

Zwabiony na d贸艂 przez dekadenck膮 kobiet臋.

Patrzy na ni膮. Na Alixan臋. Stoj膮c膮 na dole.

Widzi, 偶e my艣li, 偶e analizuje niuanse.

Czy... sprowadz臋 na ciebie k艂opoty? 鈥 pyta. Wci膮偶 to wahanie.

Nie w膮tpi臋.

Usi艂uje si臋 u艣miechn膮膰.

Alixana zn贸w potrz膮sa g艂ow膮. Ma zmartwione spojrzenie. Pokazuje r臋k膮 na przeciwleg艂膮 艣cian臋.

Nie, chc臋 powiedzie膰, 偶e ludzie mog膮 mnie rozpozna膰.

Bierze g艂臋boki wdech i wypuszcza powietrze. Rozumie w ko艅cu, 偶e to on musi sko艅czy膰 z jej wahaniem.

A wi臋c udamy si臋 tam, gdzie to b臋dzie niemo偶liwe 鈥 s艂yszy w艂asne s艂owa.

Kobieta zagryza warg臋.

Zrobi艂by艣 to?

A on odpowiada, zagarni臋ty z powrotem w nurt czasu i 艣wiata:

Trudno by艂oby ci wymy艣li膰 co艣, czego nie zrobi艂bym dla ciebie. 鈥 Mocniej chwyta si臋 drabiny. 鈥 Czy to... wystarczy?

Wyraz jej twarzy zmienia si臋. On to widzi. Kobieta zn贸w zagryza war­g臋, ale teraz oznacza to co艣 innego. On o tym wie, widzia艂 ju偶 to spojrzenie.

No c贸偶 鈥 m贸wi g艂osem, kt贸rego nigdy nie przesta艂 s艂ysze膰 鈥 wci膮偶 chc臋 te delfiny.

Kiwa g艂ow膮, jakby z namys艂em. Jego serce jest pe艂ne blasku.

I dziecko? 鈥 dodaje kobieta.

Bierze wdech i schodzi z drabiny. Kobieta u艣miecha si臋.


Aut lux hic nata est, aut capta hic libera regnat.

艢wiat艂o albo si臋 tu zrodzi艂o, albo, schwytane, rz膮dzi tu wolne.

Inskrypcja z mozaiki w Rawennie


My艣l臋, 偶e gdybym m贸g艂 sp臋dzi膰 miesi膮c w staro偶ytno艣ci, to najch臋t­niej sp臋dzi艂bym go w Bizancjum tu偶 przedtem, nim Justynian otwo­rzy艂 Hagia Sophia i zamkn膮艂 Akademi臋 Plato艅sk膮. W jakiej艣 ma艂ej winiarni m贸g艂bym znale藕膰 jakiego艣 filozoficznie nastawionego mozaicyst臋, kt贸ry odpowiedzia艂by na wszystkie moje pytania, a to, co nadprzyrodzone, zesz艂oby ni偶ej do niego...

W.B. Yeats, Wizja


Od ByrOn鈥檃 dla wszystkich


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kay Guy Gavriel Saratynska mozaika Po偶eglowa膰 do Sarancjum
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin Letnie drzewo
Kay Guy Gavriel Tigana
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin Najmroczniejsza droga
Kay Guy Gavriel Ostatnie promienie s艂o艅ca
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin W臋drujacy ogie艅
Kay Guy Gavriel Fionavarski gobelin 02 Wedruj膮cy ogie艅
Kay, Guy Gavriel Fionavarr Tapestry 01 The Summer Tree
Kay, Guy Gavriel Fionavarr Tapestry 01 The Summer Tree
Kay, Guy Gavriel TF1, El arbol del Verano
Gavriel Kay Guy Tigana (rtf)
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 02 Wedrujacy ogien
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 03 Najmroczniejsza droga
Guy Gavriel Kay Fionavarski gobelin 01 Letnie Drzewo
Guy Gavriel Kay Fionavar 01 The Summer Tree
Guy Gavriel Sarantine 2 Lord of Emperors