Guy Gavriel Kay
Letnie drzewo
Przekład Dorota Żywno
The summer tree
Data wydania oryginalnego 1984
Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na której nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście taka była.
Podziękowania
Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach nagromadziła się równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu wymienić, lecz kilku osobom należy przyznać należne im miejsca na początku Gobelinu.
Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i mojemu agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku. Alberto Manguel i Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel Shapiro znalazł dla mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć pieśń.
Ponadto muszę tu wymienić z największym szacunkiem moich rodziców, braci i Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura
Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było, gdyby chciał uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były ostatnim i najwspanialszym dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za Saeren do Cathalu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei na Równinie. Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu Colan, syn Conary'ego, obecnie najwyższy król w Paras Derval.
Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów. Zaledwie czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła do Krainy Cieni z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla - najbardziej znienawidzeni przez Mrok, bowiem na imię im Światłość.
Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że w postaci cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego do domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że co siedem lat niewidzialnymi drogami przybywał posłaniec na rozmowy z najwyższym królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu lat takie opowieści pogrążyły się, jak to zazwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomnianej historii.
Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię Conary'ego i Ra-Termaine'a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth w noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w karczmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści.
Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu paradowali młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy paleniskach wiejskich karczem. Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by koić stare rany, błyszczące zwycięstwa wynagradzały minione klęski, najwyżsi królowie zasiadali na tronie jeden po drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas wojen drobnych i wielkich, za panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie - bowiem choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały. Czuwano przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie kamieni Ginserata, które miały zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem północy wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która jednakże dobrze wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc, by wyrwać się z niewoli.
Mogła jednakże czekać, będąc poza czasem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać nad swą zemstą i swymi wspomnieniami - pamiętała bowiem wszystko. Mogła obracać w myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z pokrytym zakrzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine'a. Jednakże ponad wszystko mogła czekać: czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mijały niczym obracające się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ pod naciskiem lat. Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu strażników. Wtedy, w najmroczniejszej tajemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by zawezwać pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze.
I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich światów...
Część I
Srebrny Płaszcz
Rozdział l
W chwilach spokoju, które niemal zaginęły pośród tego, co nastąpiło, częstokroć pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź, która wiązała się z Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej kwestii. Siwowłosa Kimberly odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając wstecz, widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była szczególnym przypadkiem.
W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych, dziedzińce i cieniste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby opustoszałe przed początkiem maja, szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że największa z otwartych przestrzeni nie była pusta, służył za usprawiedliwienie decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej. Dostosowując plan konferencji do wymogów niektórych ważnych prelegentów, organizatorzy ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na lato, zanim wszystko się zacznie.
Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskakująco wielki tłum studentów i pracowników naukowych, tłoczących się niczym podnieceni przed koncertem fani rocka, zgromadził się, by wysłuchać człowieka, dla którego przede wszystkim ustalono tak późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne wystąpienie tego genialnego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były już tylko miejsca stojące.
Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i gestami dłoni nakazywali przechodzić właścicielom biletów, zachowując przy tym przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w zależności od tego, co dyktowała im ich natura. Skąpani w snopach jaskrawego światła i ściśnięci przez napierający tłum, nie dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym kręgiem światła.
Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła się i znikła za rogiem budynku. Tam, w niemal całkowitej ciemności, raz obejrzała się przez ramię, a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym murze budynku auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w kopule sklepienia nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące kandelabry, widziała jaskrawo oświetloną, odległą widownię i scenę. Nawet na tej wysokości słychać było przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepiona łukowego wykuszu okna pozwoliła sobie na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś spośród ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w kopule, może zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły tajemnicza istota przywarła bliżej do szyby w oknie i przygotowała się na oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dokona zabójstwa tej nocy. Taka perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała pewną przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń lubi robić to, co nakazuje im natura.
Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w westybulu niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej nieswojo. Jego nastrój nie polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina Laine'a, który przestępował próg z Paulem Schaferem i dwiema kobietami. Dave właśnie odwracał się - nie miał w tym momencie ochoty znosić protekcjonalnego traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył go.
- Martyniuk! Co ty tu robisz?
- Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej.
- Vince Martyniuk. Oczywiście - powiedział Kevin. - To bystry człowiek.
- Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy uśmieszek Paula Schafera.
Kevin Laine zaśmiał się.
- Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani doktor.
- Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń.
- Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie koszykarskiej. Dave jest tu na trzecim roku prawa.
- W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad oczu pasmo brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy zauważył poruszenie w tłumie wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę szybko znaleźć się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z tobą wcześniej niż jutro. Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie przedstawieni. Vince oddalił się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę niczym dziób okrętu prującego fale tłumu.
- Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford.
- Aha. - Dave był znowu w podłym humorze. Dostrzegł Kevina Laine'a, który zatrzymany przez kilku innych przyjaciół najwyraźniej popisywał się swym błyskotliwym dowcipem.
Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydział prawa, mógłby jeszcze posiedzieć nad postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę.
- Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford.
- Tak, ale ja...
- Może usiadłbyś w takim razie z nami?
Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim.
- Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokładnie na drugą stronę auli, gdzie Kimberly Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To ona.
Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo ukryci za kulisami sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się wydaje - powiedział z niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt.
- Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi czwarty. Masz swoją piątkę.
- Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby tylko chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale...
- Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zabrzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona jednak jest tą, o której nam powiadano. Mój przyjacielu, gdybym tylko mógł pomóc ci przy twych snach...
- Sądzisz, że jestem niemądry?
- Dobrze wiesz, że nie.
Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku miejscu, gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał się uważnie każdemu z nich po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko uchem słuchając przewodniczącego, który przedstawiał najważniejszego prelegenta tego wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie.
Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność. Zobaczył las, korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w przestrzeni nad drzewami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a kiedy już wzejdzie...
Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż szumiały i było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej ciemności dopełniło się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne, udręczone oczy psa czy też wilka. Potem wizja rozprysła się, a niezliczone, chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z wyjątkiem jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym porożem jelenia na głowie.
Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało. Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego, siwobrodego mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś obok, po czym podszedł do mównicy wśród gromkich oklasków.
- Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli zdołamy.
- Był świetny, Kim. Miałaś rację - powiedziała Jennifer Lowell. Stali przy swych krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była zaróżowiona z podniecenia.
- Prawda? - pytała ich wszystkich retorycznie. - Co za niesamowity mówca!
- Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do Dave'a.
Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś sobie. - Dobrze się czujesz?
Paul patrzył przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. - Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej już mi przeszła...
Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego sprawa, jeśli Schafer chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w meczu piłki nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po prostu przetrwać.
Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała tęsknie na otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów.
- Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające spojrzenie.
- Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam wstępu na przyjęcie?
Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos.
- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco powyżej metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören - powiedział mężczyzna z akcentem, którego Dave nie potrafił określić. - Jestem sekretarzem dr Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę powierzyć państwu sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najmniejszej ochoty udać się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał, zwracając się do Dave'a - dla pańskiego wielce uczonego brata.
Jennifer zauważyła, że Kevin Laine zaczyna się rozkręcać. Czas na przedstawienie, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali?
Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący, basowy chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że bardzo by mu się to spodobało.
Kevin obejrzał się na Paula Schafera.
- Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie!
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej Kim jest jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy. - Zaczekał na aprobatę Paula.
- Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie zechce pójść pani ze mną po pani... hm... wuja?
- Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od wieków! - Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół Lorenza Marcusa na przedzie sali.
- Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę.
- Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem! Ten facet jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do postępowania dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to wykopię dla ciebie moje stare notatki.
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył nagrodę z dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych nagród.
Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego faceta niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno przebić się przez jego powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę. Wbrew swej woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie przypominać, jaki wpływ niegdyś wywierało na niego uprawianie miłości.
- Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się przez jej myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę, który łaskawie uśmiechał się do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja współlokatorka, Jennifer, Kevin i Paul, a to jest Dave.
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego spotkania, niż możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie nudnym wieczorem. Czy zechcecie udać się z nami do naszego hotelu, by napić się czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy się w Plazie.
- Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie zanudzać pana. - Marcus uniósł brew.
Garstka pracowników naukowych przyglądała się z wyraźną frustracją, gdy w siedmioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc.
Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami ganku auli. Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały.
Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka uniwersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów, która wiła się pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią muzyczną i masywną budowlą Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości dinozaurów trwały w swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej Paul Schafer unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku.
Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie Kevin, Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych pokrewieństw między klanami Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi rosyjskimi przodkami Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez małżeństwo. Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem, podczas gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok ścieżki, sprawiając wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i powoli rozmowy i śmiech zaczęły gasnąć. Ostatnio często pogrążał się w takie stany i po chwili miał wrażenie, że idzie sam.
Być może właśnie dlatego, gdzieś w połowie drogi, zauważył coś, co uszło uwagi pozostałych. Wyrwało go to szybko z zamyślenia, lecz przez krótką chwilę szedł jeszcze w milczeniu, zanim zwrócił się do krasnoluda obok.
- Czy jest jakiś powód - spytał bardzo cicho - dla którego moglibyście być śledzeni?
Matt Sören tylko na moment przerwał marsz. Zaczerpnął głęboko tchu. - Gdzie? - spytał głosem równie przyciszonym.
- Za nami, na lewo. Zbocze wzgórza. Czy jest jakiś powód?
- Może być. Proszę, czy mógłbyś się nie zatrzymywać? I proszę niczego na razie nie mówić - to nie musi być nic ważnego. - Gdy Paul zawahał się, krasnolud ścisnął go za ramię. - Proszę? - powtórzył. Schafer po chwili skinął głową i przyspieszył kroku, by dogonić grupę wyprzedzającą go teraz o kilkanaście metrów. Panował w niej wesoły nastrój. Tylko Paul, który nasłuchiwał, wyłowił ostry, raptownie urwany krzyk w ciemności za nimi. Mrugnął oczami, lecz przez jego twarz nie przemknął żaden grymas.
Matt Sören dołączył do nich, gdy dotarli do końca zacienionej dróżki i wyszli w hałas i jaskrawe światła ulicy Bloor. Przed nimi wznosiła się ogromna sterta kamieni starego hotelu Plaza. Zanim przeszli na drugą stronę ulicy, Matt położył dłoń na ramieniu Schafera.
- Dziękuję - rzekł krasnolud.
- No więc - powiedział Lorenzo Marcus, gdy rozsiedli się na krzesłach w jego apartamencie na szesnastym piętrze - może opowiedzielibyście mi coś o sobie? O sobie - powtórzył, upominające wznosząc palec ku szczerzącemu zęby Kevinowi. - Może ty byś zaczęła? - ciągnął Marcus, zwracając się do Kim. - Co studiujesz?
Kim z wdziękiem przychyliła się do jego prośby. - Cóż, właśnie kończę rok interny na...
- Wstrzymaj się, Kim.
To był Paul. Ignorując wściekłe spojrzenie krasnoluda, wbił wzrok w gospodarza. - Przepraszam, doktorze Marcus. Mam kilka własnych pytań i żądam udzielenia natychmiastowych odpowiedzi, albo wszyscy idziemy do domu.
- Paul, co się...
- Nie, Kev. Posłuchaj przez chwilę. - Wszyscy spoglądali na bladą, przejętą twarz Schafera. - Dzieje się coś bardzo dziwnego. Chcę wiedzieć - powiedział do Marcusa - dlaczego tak zależało panu na oddzieleniu nas od tłumu. Dlaczego posłał pan swego przyjaciela, żeby tym się zajął. Chcę wiedzieć, co pan mi zrobił tam w auli. I naprawdę chcę się dowiedzieć, dlaczego byliśmy śledzeni po drodze.
- Śledzeni? - Wstrząs malujący się na twarzy Lorenza Marcusa był wyraźnie szczery.
- Właśnie - rzekł Paul - i chciałbym też dowiedzieć się, co to było.
- Matt? - spytał szeptem Marcus.
Krasnolud posłał Paulowi Schaferowi długie spojrzenie, które ten wytrzymał. - Nasze interesy są różne, nie mogę być lojalny względem ciebie - oświadczył. Po chwili Matt Sören pokiwał głową i zwrócił się do Marcusa.
- Przyjaciele z domu - rzekł. - Zdaje się, że są tacy, którzy chcą dokładnie wiedzieć, co robisz, kiedy... podróżujesz.
- Przyjaciele? - zapytał Marcus Lorenzo.
- Oględnie mówiąc. Bardzo oględnie.
Zapadła cisza. Marcus odchylił się w swym fotelu, głaszcząc siwą brodę. Zamknął oczy.
- Nie w taki sposób chciałbym zacząć - powiedział wreszcie - lecz być może tak będzie najlepiej. - Zwrócił się do Paula. - Winien ci jestem przeprosiny. Tego wieczoru poddałem cię czemuś, co nazywamy przebadaniem. To nie zawsze działa. Niektórzy potrafią się przed tym obronić, a czasami, jak w twoim przypadku, mogą zdarzyć się dziwne rzeczy. To, co zaszło między nami, mnie również wytrąciło z równowagi.
Spojrzenie oczu Paula, bardziej niebieskich niż szarych w świetle lampy, było zdumiewająco pozbawione zdziwienia. - Będziemy musieli porozmawiać o tym, co zobaczyliśmy - powiedział do Lorenza Marcusa - ale, niech pan powie, po co pan to w ogóle zrobił?
Tak oto dotarli do sedna. Kevin, który nachylał się, wyostrzywszy wszystkie zmysły, zobaczył, jak Lorenzo zaczerpnął głęboko tchu i w tym samym momencie przed oczami stanął mu obraz własnego życia i siebie stojącego na krawędzi przepaści.
- Ponieważ - odparł Lorenzo Marcus - miałeś rację, Paul. Nie miałem tylko ochoty uciec przed nudnym przyjęciem dzisiejszego wieczoru. Jesteście mi potrzebni. Wszyscy pięcioro.
- Nas nie jest pięcioro - wtrącił się Dave. - Ja nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi.
- Szybko wypierasz się znajomości, Dave'ie Martyniuku - odwarknął Marcus. - Jednakże - podjął wątek, nieco łagodniej po tej chwili chłodu - nie ma to teraz znaczenia - a żebyś zrozumiał, muszę spróbować to wyjaśnić. Co jest teraz znacznie trudniejsze, niż byłoby niegdyś. - Zawahał się, ponownie dotykając brody.
- Pan nie jest Lorenzem Marcusem, prawda? - spytał bardzo cicho Paul.
W ciszy wysoki mężczyzna ponownie zwrócił się do niego. - Dlaczego tak twierdzisz?
Paul wzruszył ramionami. - Mam rację?
- To badanie było prawdziwą pomyłką. Tak - powiedział ich gospodarz - masz rację. - Dave przeniósł spojrzenie pełne wrogości i niedowierzania z Paula na jego rozmówcę. - Chociaż w pewnym sensie jestem Marcusem - o tyle, o ile ktokolwiek nim jest. Nie ma nikogo innego. Lecz Marcus nie jest mną.
- A kim pan jest? - To zapytała Kim. Odpowiedzi udzielił głos nagle głęboki niczym zaklęcie.
- Nazywam się Loren. Ludzie nazywają mnie Srebrnym Płaszczem. Mój przyjaciel to Matt Sören, który niegdyś był królem krasnoludów. Przybywamy z Paras Derval, gdzie rządzi Ailell, ze świata, który nie jest waszym światem.
W kamiennej ciszy, jaka nastąpiła po tym, Kevin Laine, który przez wszystkie noce swego życia ścigał złudy, poczuł zdumiewające wzburzenie w głębi serca. Głos starego człowieka przesycony był mocą i to przemówiło do niego na równi ze słowami.
- Dobry Boże - szepnął. - Paul, skąd wiedziałeś?
- Zaczekaj moment! Ty w to wierzysz? - zjeżył się bojowo Dave Martyniuk. - Nigdy w życiu nie słyszałem podobnej bzdury! - Odstawił kieliszek i dwoma długimi krokami przemierzył połowę przestrzeni dzielącej go od drzwi.
- Dave, proszę!
To go zatrzymało. Powoli odwrócił się na środku pokoju twarzą do Jennifer Lowell. - Nie odchodź - błagała. - On powiedział, że jesteśmy mu potrzebni.
Po raz pierwszy zauważył, że jej oczy są zielone. Potrząsnął głową. - Czemu to cię obchodzi?
- Nie słyszałeś tego? - odparła. - Niczego nie czułeś?
Nie zamierzał mówić tym ludziom, co usłyszał, czy czego nie usłyszał w głosie starego człowieka, lecz zanim zdołał to wyjaśnić, odezwał się Kevin Laine.
- Dave, możemy pozwolić sobie na wysłuchanie go. Jeśli istnieje jakieś niebezpieczeństwo, albo to rzeczywiście bzdura, zawsze możemy uciec potem.
Wychwycił prowokację zawartą w tych słowach i to, co sugerowały. Jednakże nie podjął wyzwania. Nie odwracając się od Jennifer, zbliżył się do niej i usiadł obok na kanapie. Nawet nie spojrzał na Kevina Laine'a.
Zapadła cisza i to Jennifer ją przerwała. - Zgoda, doktorze Marcus, czy jak woli pan być nazywany, posłuchamy. Proszę jednak o wyjaśnienia. Bo ja jestem teraz przerażona.
Nie jest wiadome, czy Loren Srebrny Płaszcz miał wtedy wyobrażenie tego, co przyszłość trzyma w zanadrzu dla Jennifer, lecz posłał jej tak czułe spojrzenie, na jakie stać było człowieka o naturze szarpanej burzami, lecz mimo to, bardziej chyba serdecznej. A potem rozpoczął opowieść.
- Istnieje wiele światów - powiedział - tkwiących w pętlach i spiralach czasu, które rzadko się przecinają, tak więc w większości pozostają dla siebie nieznane. Tylko we Fionavarze, pierwszym dziele stworzenia, którego inne światy są niedoskonałym odzwierciedleniem, gromadzi się i przechowuje wiedzę o tym, jak przerzucać między nimi mosty - a nawet tam lata nie obeszły się łaskawie ze starożytną wiedzą. Matt i ja dokonywaliśmy już przejść, lecz zawsze z trudem, bowiem wiele zapomniano nawet we Fionavarze.
- Jak? W jaki sposób przechodzicie? - odezwał się Kevin.
- Najłatwiej nazwać to magią, choć potrzeba czegoś więcej, niż samych czarów.
- Twoich czarów? - ciągnął Kevin.
- Tak, jestem czarodziejem - rzekł Loren. - Przejście było moim dziełem. Taki też, jeśli pójdziecie z nami, będzie powrót.
- To śmieszne! - ponownie wybuchł Martyniuk. Tym razem nie chciał patrzeć na Jennifer. - Czary. Przejścia. Pokaż mi coś! Gadanie nic nie kosztuje, a ja nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
Loren spojrzał chłodno na Dave'a. Kim, dostrzegłszy to, wstrzymała oddech. Potem jednak sroga twarz zmarszczyła się w nagłym uśmiechu. W jego oczach zatańczyły iskry.
- Masz rację - rzekł mężczyzna. - To rzeczywiście najprostszy sposób. Patrz więc.
W pokoju zapanowała cisza na niemal dziesięć sekund. Kevin dostrzegł kątem oka, że krasnolud również znieruchomiał. Co to będzie, pomyślał.
Ujrzeli zamek.
Tam, gdzie przed chwilą stał Dave Martyniuk, pojawiły się mury obronne i wieże, ogród, środkowy dziedziniec, otwarty plac przed murami, a na najwyższej wieżyczce jakimś cudem na nie istniejącym wietrze powiewał sztandar. Na sztandarze Kevin dostrzegł półksiężyc nad rozłożystym drzewem.
- Paras Derval - rzekł cicho Loren, przyglądając się swemu dziełu z nieco tęskną miną - w Brenninie, Najwyższym Królestwie Fionavaru. Zauważcie flagi na wielkim placu przed pałacem. Wywieszono je z okazji zbliżających się uroczystości, bowiem ósmy dzień po pełni księżyca tego miesiąca zakończy piąte dziesięciolecie panowania Ailella.
- A my? - głos Kimberly był cienki jak pergamin. - Jakie jest tam miejsce dla nas?
Krzywy uśmiech złagodził rysy twarzy Lorena. - Obawiam się, że nie bardzo bohaterskie, choć mam nadzieję, że znajdziecie w tym dla siebie przyjemność. Wiele się czyni, by uświetnić rocznicę. W Brenninie panowała długa wiosenna susza i uznano, że stosownie będzie dać ludziom sposobność do radości. I przychylam się do stwierdzenia, że jest ku temu powód. W każdym razie, Metran, pierwszy mag Ailella, postanowił, że dla niego i ludu prezentem od rady magów będzie sprowadzenie pięciu ludzi z innego świata - po jednym na każde dziesięciolecie panowania - by spędzili z nami dwa świąteczne tygodnie.
- Indianie na dworze króla Jakuba? - Kevin Laine zaśmiał się na głos.
Niemal od niechcenia Loren rozwiał machnięciem dłoni zjawę pośrodku pokoju. - Obawiam się, że jest w tym nieco prawdy. Pomysły Metrana... jest pierwszym w mej radzie, lecz ośmielę się stwierdzić, że nie zawsze muszę się z nim zgadzać.
- Jesteś tutaj - powiedział Paul.
- I tak zamierzałem spróbować kolejnego przejścia - odparł szybko Loren. - Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz byłem w waszym świecie jako Lorenzo Marcus.
- Czy ja dobrze zrozumiałam? - spytała Kim. - Chcesz, abyśmy jakimś sposobem przeszli z tobą do twego świata, a potem sprowadzisz nas z powrotem?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Spędzicie z nami jakieś dwa tygodnie, lecz kiedy wrócimy do tego pokoju, upłynie zaledwie kilka godzin od chwili wyruszenia stąd.
- Cóż - rzekł Kevin z chytrym uśmieszkiem - to z pewnością powinno cię zachęcić, Martyniuk. Pomyśl tylko, Dave, dwa dodatkowe tygodnie na naukę do egzaminu z postępowania dowodowego!
Dave oblał się jaskrawym rumieńcem, a atmosfera napięcia została przełamana.
- Zgadzam się, Lorenie Srebrny Płaszczu - powiedział Kevin Laine, gdy wreszcie ucichli. Udało mu się wykrzywić w uśmiechu. - Zawsze chciałem pojawić się na dworze w barwach wojennych. Kiedy startujemy?
Loren przyjrzał mu się uważnie. - Jutro. Wczesnym wieczorem, jeśli mam ustalić porę. Nie będę was prosił o decydowanie się teraz. Zastanówcie się nad tym przez resztę dzisiejszego wieczoru i dzień jutrzejszy. Jeśli zechcecie udać się ze mną, przybądźcie tu popołudniu.
- A ty? Co będzie, jeśli nie przyjdziemy? - Czoło Kim przecinała pionowa zmarszczka, która zawsze pojawiała się w chwilach stresu.
Loren sprawiał wrażenie zaniepokojonego tym pytaniem. - Jeśli tak się stanie, poniosę klęskę. Zdarzało się to już wcześniej. Nie martw się o mnie... siostrzenico. - Niesamowite, co uśmiech robił z jego twarzą. - Zostawmy to może tak, jak jest - ciągnął, widząc wciąż malujące się w oczach Kim niezdecydowanie i troskę. - Jeśli postanowicie przyjść, bądźcie tu jutro. Ja będę czekał.
- Jedna rzecz... - To był znowu Paul. - Przepraszam, że wciąż zadaję niemiłe pytania, lecz nadal nie wiemy, czym było to coś na Ścieżce Filozofów.
Dave zapomniał. Jennifer nie. Oboje spojrzeli na Lorena. Wreszcie odezwał się, zwracając bezpośrednio do Paula. - W Fionavarze istnieje magia. Pokazałem wam jej nieco, nawet tu. Istnieją również pewne istoty, dobre i złe, które współżyją z ludzkością. Wasz świat również kiedyś był taki, choć od dawna już oddala się od wzorca. Legendy, o których dziś mówiłem w auli, są ledwie rozumianym echem przeszłości, gdy u zarania dziejów człowiek nie chodził po ziemi sam, a wśród lasów i wzgórz krążyły inne istoty, zarówno przyjazne, jak i wrogie. - Przerwał. - Sądzę, że to, co szło za nami, to był jeden ze svart alfar. Mam rację, Matt?
Krasnolud pokiwał głową bez słowa.
- Svartowie - ciągnął Loren - są złośliwą rasą i w swym czasie wyrządzili wiele złego. Niewielu ich już zostało. Ten svart, odważniejszy od większości, jak się zdaje, w jakiś sposób przedostał się za Mattem i mną w czasie naszego przejścia. Są brzydkimi istotami i czasami niebezpiecznymi, choć zwykle jedynie w większej liczbie. Ten, jak podejrzewam, nie żyje. - Znów spojrzał na Matta.
Jeszcze raz krasnolud stojący przy drzwiach skinął głową.
- Wolałabym, żebyś mi tego nie powiedział - rzekła Jennifer.
Głęboko osadzone oczy czarodzieja znów były pełne zadziwiającej czułości, kiedy na nią spojrzał. - Przykro mi, że przestraszyłaś się dzisiejszego wieczoru. Czy przyjmiesz moje zapewnienie, że nie musisz się więcej niepokoić svartami, bez względu na to, jak przerażający mogą się wydawać ze słyszenia? - Przerwał, nie spuszczając z niej oczu. - Nie żądałbym od was niczego, co jest niezgodne z waszym charakterem. Po prostu przekazałem wam zaproszenie, nic więcej. Być może po rozstaniu z nami łatwiej wam będzie się zdecydować. - Wstał.
Inny rodzaj mocy. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów, pomyślał Kevin kilka chwil później, gdy w pięcioro znaleźli się za drzwiami pokoju. Poszli korytarzem w stronę windy.
Matt Sören zamknął za nimi drzwi.
- Jak bardzo źle z tobą? - spytał ostro Loren.
Krasnolud skrzywił się. - Nie najgorzej. Byłem nieuważny.
- Nóż? - Mag szybko pomagał przyjacielowi zdjąć pomniejszoną marynarkę, w którą ten był ubrany.
- Chciałbym, aby tak było. W rzeczywistości to zęby. - Loren zaklął w nagłym gniewie, gdy marynarka wreszcie się zsunęła, odsłaniając ciemną, zakrzepłą krew, która plamiła koszulę na lewym ramieniu krasnoluda. Zaczął delikatnie oddzierać materiał wokół rany, klnąc pod nosem przez cały czas.
- Nie jest aż tak źle, Lorenie. Uspokój się. Musisz przyznać, że byłem sprytny, zdejmując marynarkę, zanim udałem się w pościg za nim.
- Tak, bardzo sprytny. I całe szczęście, bo ostatnio moja własna głupota przeraża mnie! Jak, na Conalla Cernacha, mogłem pozwolić svart alfarowi przejść razem z nami? - Wyszedł z pokoju szybkim krokiem i powrócił chwilę później z ręcznikami zmoczonymi w gorącej wodzie.
Krasnolud w milczeniu znosił przemywanie rany. Kiedy zaschnięta krew została usunięta, wyraźnie widać było ślady ugryzienia, sine i bardzo głębokie.
Loren obejrzał je dokładnie. - Jest bardzo źle, mój przyjacielu. Czy jesteś dość silny, by pomóc mi to wyleczyć? Moglibyśmy jutro polecić zrobienie tego Metranowi albo Teyrnonowi, ale wolałbym raczej nie czekać.
- Możesz zaczynać. - Matt zamknął oczy.
Mag odczekał chwilę, po czym ostrożnie położył dłoń nad raną. Wypowiedział ciche słowo, a potem jeszcze jedno. Pod jego długimi palcami opuchlizna na ramieniu krasnoluda zaczęła powoli znikać. Kiedy jednak skończył, twarz Matta Sörena zlana była potem. Zdrową ręką Matt sięgnął po ręcznik i wytarł czoło.
- Dobrze się czujesz? - spytał Loren.
- Doskonale.
- Doskonale! - przedrzeźniał wściekle czarodziej. - Wiesz, pomogłoby, gdybyś nie grał zawsze milczącego bohatera! Skąd mam wiedzieć, kiedy naprawdę cię boli, jeśli zawsze dajesz mi taką samą odpowiedź?
Krasnolud spojrzał na Lorena swym ciemnym okiem i na jego twarzy odmalował się cień rozbawienia. - Nie masz - powiedział. - Nie masz wiedzieć.
Loren uczynił gest ostatecznego zniecierpliwienia i znów wyszedł z pokoju; wrócił zaś z jedną ze swych koszul, którą zaczął ciąć na pasy.
- Lorenie, nie obwiniaj się za wpuszczenie svarta. Nie mogłeś nic na to poradzić.
- Nie bądź głupi! Powinienem był wykryć jego obecność, kiedy tylko spróbował wejść do kręgu.
- Bardzo rzadko bywam głupi, mój przyjacielu. - Ton krasnoluda był łagodny. - Nie mogłeś o niej wiedzieć, ponieważ miał na sobie to, kiedy go zabiłem. - Sören sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot, który uniósł w dłoni. Była to srebrna bransoleta delikatnej roboty z wprawionym w nią drogocennym kamieniem, zielonym jak szmaragd.
- Kamień vellin! - szepnął z przerażeniem Loren Srebrny Płaszcz. - Aby osłaniał go przede mną. Matt, ktoś dał vellin svart alfarowi.
- Na to wygląda - przyznał krasnolud.
Czarodziej milczał; szybko bandażował ramię Matta sprawnymi dłońmi. Kiedy skończył, podszedł do okna, wciąż bez słowa. Otworzył je i nocny podmuch wiatru załopotał białymi zasłonami. Loren spojrzał na nieliczne samochody jadące po ulicy daleko w dole.
- Tych pięcioro ludzi - powiedział wreszcie, wciąż patrząc na dół. - Do czego ja ich zabieram? Czy mam jakieś prawo?
Krasnolud nie odpowiedział.
Po chwili Loren znów się odezwał, a przemówił właściwie do siebie.
- Tak wiele przemilczałem.
- Rzeczywiście.
- Czy źle postąpiłem?
- Może. Rzadko się jednak pod tym względem mylisz. Ysanna również. Jeśli czujesz, że są potrzebni...
- Ale nie wiem po co! Nie wiem jak. To tylko jej sny, moje przeczucia...
- Więc zaufaj sobie. Zaufaj swoim przeczuciom. Ta dziewczyna rzeczywiście jest zaczepem, a ten drugi, Paul...
- On jest czymś innym. Nie wiem - czym.
- Ale zawsze czymś. Od dawna coś cię dręczyło, mój przyjacielu. Sądzę, że nie bez przyczyny.
Czarodziej odwrócił się od okna, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. - Obawiam się, że możesz mieć rację. Matt, kto mógłby kazać nas śledzić?
- Ktoś, kto pragnie twej porażki. To powinno nam coś powiedzieć.
Loren pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale kto - ciągnął, spoglądając na bransoletę z zielonym kamieniem, którą wciąż trzymał krasnolud - kto oddałby taki skarb w ręce svart alfara?
Krasnolud również długo przyglądał się kamieniowi, zanim odpowiedział.
- Ktoś, kto pragnie twojej śmierci - odrzekł Matt Sören.
Rozdział 2
Dziewczyny pojechały w milczeniu na zachód wspólną taksówką do dwupoziomowego mieszkania, które wynajmowały przy High Parku. Jennifer, częściowo dlatego, że bardzo dobrze znała swą współlokatorkę, postanowiła, że pierwsza nie poruszy kwestii tego, co się wydarzyło tej nocy, tego, co obie wyczuwały w słowach starca.
Musiała jednak radzić sobie również z własnymi, złożonymi emocjami, przyglądając się, jak głębokie cienie parku przesuwają się po ich prawej stronie, gdy skręciły w Parkside Drive. Kiedy wysiadły z taksówki, podmuch nocnego wiatru wydał im się niezwykle zimny jak na tę porę roku. Jennifer przez chwilę spoglądała na drugą stronę ulicy, na cicho szumiące drzewa.
Po wejściu do środka odbyły rozmowę o kwestii wyboru, o tym, czy zrobić, czy nie zrobić czegoś, i była to rozmowa, którą każda z nich mogła przewidzieć.
Dave Martyniuk odmówił Kim, która zaproponowała, że go podwiezie taksówką i poszedł pieszo milę na zachód do swego mieszkania na Palmerston. Szedł szybko sportowym krokiem, w którym wyczuwało się gniew i napięcie. Zbyt szybko wypierasz się znajomości, powiedział ten stary człowiek. Dave wykrzywił się w grymasie i przyspieszył kroku. Co on mógł o tym wiedzieć?
Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy otwierał drzwi do swego mieszkania w suterynie.
- Tak? - Podniósł słuchawkę przy szóstym dzwonku.
- Zapewne jesteś z siebie bardzo zadowolony?
- Jezu, tato. O co chodzi tym razem?
- Nie klnij, kiedy mówisz do mnie. Umarłbyś, gdybyś miał zrobić coś, co sprawiłoby nam przyjemność, prawda?
- Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz.
- Jakie słownictwo. Jaki szacunek.
- Tato, nie mam na to czasu.
- Tak, ukrywaj się przede mną. Poszedłeś dziś na ten wykład jako gość Vincenta. A potem wyszedłeś z człowiekiem, na rozmowie z którym tak bardzo mu zależało. I nawet nie pomyślałeś, żeby spytać swego brata?
Dave ostrożnie zaczerpnął tchu. Jego odruchowy gniew ustąpił przed starym żalem. - Tato, proszę, uwierz mi - to wcale nie było tak. Marcus wyszedł z tymi ludźmi dlatego, że nie miał ochoty na rozmowy z naukowcami takimi, jak Vince. Ja po prostu poszłem na przyczepkę.
- Poszedłeś po prostu na przyczepkę - ojciec przedrzeźniał go swym wyraźnie ukraińskim akcentem. - Jesteś kłamcą. Tak mu zazdrościsz, że...
Dave odwiesił słuchawkę. Wyciągnął wtyczkę aparatu z gniazdka. Z wściekłą goryczą i bólem przyglądał się telefonowi, który, minutę, dwie, trzy... wciąż nie dzwonił.
Pożegnali się z dziewczynami i odprowadzili wzrokiem oddalającego się w mrok Martyniuka.
- Czas na kawę, amigo - rzucił wesoło Kevin Laine. - Mamy wiele do omówienia, prawda?
Paul zawahał się i w tym momencie nastrój Kevina prysł niczym bańka mydlana.
- Chyba nie dziś. Mam kilka rzeczy do zrobienia, Kev.
Uraza, która zakiełkowała w głębi duszy Kevina Laine'a, niebezpiecznie domagała się uzewnętrznienia. On powiedział jednak tylko - W porządku. Dobranoc. Może zobaczymy się jutro. - Odwrócił się raptownie i, pomimo świateł, przebiegł przez Bloor do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Nieco zbyt szybko pojechał do domu cichymi ulicami.
Było po pierwszej, gdy zatrzymał się na alejce podjazdowej, więc wszedł do domu najciszej, jak potrafił, delikatnie zaciągając zasuwę w drzwiach.
- Nie spałem, Kevinie. Wszystko w porządku.
- Czemu jeszcze nie śpisz o tej porze? Jest już bardzo późno, abba. - Jak zawsze, użył hebrajskiego słowa na określenie ojca.
Sol Laine siedzący przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku uniósł w zdumieniu brew na widok wchodzącego Kevina. - Czy potrzebne mi pozwolenie syna, żeby późno kłaść się spać?
- A czyje inne? - Kevin usiadł ciężko na jednym z pozostałych krzeseł.
- Dobra odpowiedź - pochwalił go ojciec. - Napijesz się herbaty?
- Brzmi miło.
- Jak tam wykład? - zapytał Sol, krzątając się przy wrzącym czajniku.
- Niezły. Prawdę mówiąc, bardzo dobry. Później poszliśmy napić się z wykładowcą. - Kevin chwilę zastanawiał się nad opowiedzeniem ojcu o tym, co się wydarzyło, lecz trwało to bardzo krótko. Ojciec i syn od dawna mieli zwyczaj ochraniania się nawzajem, a Kevin wiedział, że było to coś, z czym Sol nie potrafiłby sobie poradzić. Żałował, że tak jest; dobrze byłoby, pomyślał z odrobiną goryczy, mieć z kim porozmawiać.
- Jennifer czuje się dobrze? A jej przyjaciółka?
Gorycz Kevina ustąpiła fali miłości do staruszka, który sam go wychował. Sol, przy swych ortodoksyjnych poglądach, nigdy nie zdołał pogodzić się ze związkiem swego syna z katoliczką Jennifer - i miał do siebie żal o to. A więc przez krótki czas, jaki spędzili razem, a także potem, ojciec Kevina traktował Jen niczym bezcenny klejnot.
- Czuje się doskonale. Przekazuje pozdrowienia. Kim też ma się świetnie.
- Ale Paul nie?
Kevin zamrugał powiekami. - Och, abba, jesteś dla mnie za bystry. Czemu tak mówisz?
- Ponieważ gdyby wszystko było u niego w porządku, poszedłbyś gdzieś z nim po wykładzie. Tak jak zawsze robiliście dawniej. Ty byłbyś gdzieś w mieście. Ja piłbym swą herbatę sam, zupełnie sam. - Błysk w jego oczach zadawał kłam żałosnemu sentymentalizmowi jego słów.
Kevin roześmiał się na głos, a potem nagle zamilkł i powiedział z goryczą:
- Nie, coś z nim nie jest w porządku. Mam jednak wrażenie, że jestem jedyną osobą, która podaje w wątpliwość jego dobre samopoczucie. Sądzę, że zaczynam mu się naprzykrzać. Nie lubię tego.
- Czasami - rzekł jego ojciec, napełniając szklanki z metalowymi uchwytami w rosyjskim stylu - przyjaciel musi być taki.
- Ale nikt inny nie uważa, by działo się coś złego. Mówią po prostu, że musi upłynąć nieco czasu.
- Bo musi, Kevinie.
Kevin niecierpliwie machnął dłonią. - Wiem o tym. Nie jestem tak głupi. Ale ja go znam, znam bardzo dobrze i wiem, że jest... Jest w tym coś jeszcze, ale nie wiem co.
Jego ojciec nie odzywał się przez chwilę. - Jak dawno to było? - spytał wreszcie.
- Dziesięć miesięcy - odpowiedział beznamiętnie Kevin. - Zeszłego lata.
- Ach! - Sol potrząsnął swą ciężką, wciąż piękną głową. - Taka straszna rzecz.
Kevin nachylił się. - Abba, on się odcina. Od wszystkich. Nie wiem... obawiam się tego, co się może stać. A nie potrafię przemówić do niego.
- Myślisz, że próbujesz zbyt nachalnie? - spytał łagodnie Sol Laine.
Jego syn opadł na oparcie krzesła. - Może - odrzekł, i starzec dostrzegł, ile wysiłku kosztowała go ta odpowiedź. - To boli, abba, on jest tak skomplikowany.
Sol Laine, który ożenił się późno, stracił żonę, która umarła na raka, gdy Kevin, ich jedyne dziecko, miał pięć lat. Spojrzał teraz na swego przystojnego, jasnowłosego syna z uczuciem bólu w sercu. - Kevinie - rzekł - będziesz musiał się nauczyć - a przyjdzie ci to ciężko - że czasami nic nie można uczynić. Czasami po prostu nic nie można zrobić.
Kevin dokończył herbatę. Ucałował ojca w czoło i poszedł do łóżka, zdjęty smutkiem, który był dla niego czymś nowym, i uczuciem tęsknoty, którą znał bardzo dobrze.
Obudził się raz w nocy, kilka godzin przed tym, jak coś przerwało sen Kimberly. Sięgnąwszy po notatnik, który trzymał przy łóżku, nabazgrał jedną linijkę i ponownie zapadł w sen. „Jesteśmy sumą naszych tęsknot”, napisał. Ale Kevin był autorem piosenek, nie poetą i nigdy tego nie wykorzystał.
Tej nocy również Paul Schafer poszedł pieszo do domu, na północ Avenue Road i dwie przecznice dalej do Bernard. Szedł jednak wolniejszym krokiem niż Dave i po jego ruchach nie można było odgadnąć jego myśli ani nastrojów. Trzymał ręce w kieszeniach i dwa, czy trzy razy, gdy światła na ulicy przerzedzały się, spoglądał w niebo na poszarpane wzory chmur, które raz odsłaniały, a raz przykrywały księżyc.
Dopiero gdy stanął na progu domu, na jego twarzy pojawił się jakiś wyraz - a było to tylko chwilowe niezdecydowanie, jakby rozważał, czy lepiej przespać się, czy być może pochodzić dookoła bloku.
Schafer jednak wszedł do środka i otworzył drzwi swego mieszkania na parterze. Zapaliwszy lampę w salonie, napełnił kieliszek i zasiadł z nim w głębokim fotelu. Znów jego blada twarz pod ciemną, gęstą czupryną nie wyrażała niczego. I znów, gdy dużo później jego usta i oczy poruszyły się, odmalował się w nich rodzaj niezdecydowania, szybko starty tym razem przez zaciśnięcie szczęk.
Pochylił się w bok do wieży stereo, włączył magnetofon i włożył kasetę. Częściowo dlatego, że było bardzo późno, ale tylko częściowo, przełączył wzmacniacz i nałożył słuchawki. Potem zgasił jedyne światło w pokoju.
Była to prywatna taśma, którą sam nagrał rok temu. Kiedy tak siedział bez ruchu w ciemności, zaczęły rozbrzmiewać z niej dźwięki z poprzedniego lata: odbywający się w budynku Edwarda Johnsona należącym do akademii muzycznej występ dyplomowy dziewczyny imieniem Rachel Kincaid. Dziewczyny o włosach ciemnych jak jego włosy i ciemnych oczach niepodobnych do żadnych innych na świecie.
I Paul Schafer, który wierzył w to, że człowiek powinien być w stanie znieść wszystko, a przede wszystkim wierzył w to w odniesieniu do siebie, słuchał tak długo, jak mógł, i znów poniósł klęskę. Kiedy zaczął się drugi utwór, zaczerpnął z drżeniem tchu i gwałtownie uciszył urządzenie wciśnięciem klawisza.
Wyglądało na to, że istnieją jeszcze rzeczy niemożliwe do wykonania. Więc trzeba robić wszystkie inne najlepiej, jak potrafisz i znajdować nowe, których mógłbyś spróbować i przymusić się do ich opanowania, a mimo to w samym jądrze spraw zawsze sobie uświadamiasz, że krańce świata nie są wystarczająco odległe.
I dlatego, mimo iż doskonale zdawał sobie sprawę, jak wiele im nie powiedziano, Paul Schafer cieszył się, ponuro cieszył, że następnego dnia uda się dalej niż na krańce świata. A księżyc, który przesunął się wtedy, by zaświecić bez przeszkód w okno, rozjaśnił pokój wystarczająco, by można było dostrzec spokój malujący się na jego twarzy.
A w miejscu poza krańcami świata, we Fionavarze, który oczekiwał ich jak kochanek, jak sen - inny księżyc, większy od naszego, wstał, by oświetlić zmianę warty przy kamieniu strażniczym w pałacu w Paras Derval.
Wyznaczona kapłanka przybyła z nowymi strażnikami, dorzuciła do ognia naal i zagrabiła palenisko przed kamieniem, po czym z ziewaniem wróciła do swego wąskiego łóżka.
A kamień, kamień Ginserata, osadzony na wysokim, obsydianowym obelisku pokrytym płaskorzeźbą przedstawiającą Conary'ego u stóp Góry, lśnił wciąż promiennym błękitem, jak czynił to od tysiąca lat.
Rozdział 3
Przed świtem nad miastem zawisły niskie chmury. Kimberly Ford drgnęła, niemal wypłynęła na powierzchnię jawy, a potem ponownie zapadła w lekki sen i marzenie senne niepodobne do żadnego innego, które znała wcześniej, powróciło
Zobaczyła miejsce pełne rozsypanych, masywnych głazów. Nad rozległym stepem wiał wiatr. Był zmierzch. Niemal znała to miejsce, tak bliska była nazwania go, że czuła w ustach gorycz niemożności nadania mu nazwy. Wiatr świszczał zimno i jękliwie, dmąc między kamieniami. Przybyła tu, by odnaleźć tego, który był potrzebny, lecz wiedziała, że go tu nie ma. Na palcu miała pierścień z kamieniem, który połyskiwał matową czerwienią w półmroku, i była to zarówno jej moc, jak i brzemię. Zgromadzone kamienie żądały od niej słów wezwania; wiatr groził wyrwaniem ich z jej ust. Wiedziała, co miała tam powiedzieć i serce jej łamał żal, jakiego do tej pory nigdy nie znała, z powodu ceny, jaką za jej słowa przyjdzie zapłacić mężczyźnie, którego przyszła zawezwać. We śnie otworzyła usta, by je wypowiedzieć..
Ocknęła się wtedy i przez długi czas leżała nieruchomo. Kiedy wstała, podeszła do okna i odsunęła zasłony.
Chmury się rozpraszały. Wenus, która wstawała na wschodzie przed słońcem, lśniła oślepiającą, srebrzystą bielą jak nadzieja. We śnie pierścień na palcu Kimberly również lśnił: głęboką, władczą czerwienią Marsa.
Krasnolud przykucnął, luźno złożywszy przed sobą dłonie. Byli wszyscy: Kevin ze swą gitarą i Dave Martyniuk wyzywająco ściskający swe obiecane notatki do postępowania dowodowego. Loren pozostawał w sypialni poza zasięgiem wzroku. Przygotowuje się, powiedział wcześniej krasnolud. A teraz, bez wstępów, Matt Sören wyjawił więcej:
- Ailell rządzi w Brenninie, Najwyższym Królestwie. Od pięćdziesięciu już lat, jak słyszeliście. Jest bardzo stary, mocno umniejszony. Metran przewodzi radzie magów, a Gorlaes, kanclerz, jest pierwszym spośród wszystkich doradców. Spotkacie ich obu. Ailell miał tylko dwóch synów, bardzo późno w swym życiu. Imienia starszego... - Matt zawahał się - nie wolno wypowiadać. Młodszy nazywa się Diarmuid i jest teraz następcą tronu.
Zbyt wiele tajemnic, pomyślał Kevin Laine. Był zdenerwowany i zły na siebie z tej przyczyny. Znajdująca się obok niego Kim była skupiona, a pojedyncza, pionowa bruzda marszczyła jej czoło.
- Na południe od nas - ciągnął krasnolud - wąwozem płynie rzeka Saeren, a za rzeką znajduje się Cathal, Kraj Ogrodów. Za mojego życia była wojna z ludem Shalhassana. Rzeka jest patrolowana po obu brzegach. Na północ od Brenninu rozciąga się Równina, gdzie żyją Dalrei, Jeźdźcy. Ich szczepy wędrują za stadami eltorów, podążając za zmieniającymi się porami roku. Mało prawdopodobne, byście ujrzeli któregoś z Dalrei. Oni nie lubią murów i miast.
Kevin zobaczył, że zasępienie Kim pogłębiło się jeszcze bardziej.
- Na wschodzie, za górami, krajobraz jest dzikszy i daleko piękniejszy. Ten kraj nazywany jest obecnie Eridu, choć dawno temu nosił inną nazwę. Należy do ludu brutalnego, choć ostatnio żyjącego w spokoju. Niewiele wiadomo o wydarzeniach w Eridu, bowiem góry stanowią surową przeszkodę. - Głos Matta Sörena zabrzmiał teraz szorstko. - Pośród Eridunów mieszkają krasnoludowie, przeważnie nie dostrzegani, w swych komnatach i salach pod górami Banir Lök i Banir Tal, nad brzegiem Calor Diman, Kryształowego Jeziora. Miejsce piękniejsze od każdego innego we wszystkich światach.
Kevin znów miał pytania, lecz powstrzymał się. Widział, że odzywa się tu stare cierpienie.
- Na północ i zachód od Brenninu znajduje się puszcza Pendaran. Rozciąga się na mile na północ pomiędzy Równiną i morzem. Za puszczą jest Daniloth, Kraina Cieni. - Krasnolud przerwał, równie nagle, jak zaczął, i odwrócił się, by poprawić swój plecak i sprzęt. Zapadła cisza.
- Matt? - To była Kimberly. Krasnolud zwrócił się ku niej. - A co z górą na północ od Równiny?
Matt uczynił szybki, konwulsyjny ruch jedną ręką i spojrzał na drobną, brązowowłosą dziewczynę.
- A więc miałeś rację, mój przyjacielu, od samego początku.
Kevin odwrócił się gwałtownie. W drzwiach wiodących do sypialni stała wysoka postać Lorena w długiej szacie o zmiennych, srebrnych odcieniach.
- Co zobaczyłaś? - bardzo łagodnie spytał czarodziej.
Ona również obróciła się, by spojrzeć na niego. Jej szare oczy były dziwne - zapatrzone w głąb i zaniepokojone. Potrząsnęła głową, jakby miało to przywrócić jej jasność rozumowania. - Nic, doprawdy. Tylko... rzeczywiście widzę górę.
- I? - naciskał Loren.
- I... - zamknęła oczy - głód. Jakimś cudem wewnątrz... nie potrafię tego wyjaśnić.
- Zapisane jest - rzekł Loren po chwili - w naszych księgach mądrości, że w każdym ze światów są ludzie, którzy mają sny, bądź wizje - jeden z mędrców nazwał je wspomnieniami - o Fionavarze, który jest Pierwszym Światem. Matt, który sam posiada pewne talenty, wczoraj nazwał cię taką właśnie osobą. - Przerwał; Kim nie poruszyła się. - Wiadomo - podjął Loren - że aby przenieść ludzi w trakcie przejścia, trzeba znaleźć taką osobę, by stanęła pośrodku kręgu.
- Więc dlatego wybrałeś nas? Z powodu Kim? - To były pierwsze słowa Paula Schafera, jakie wypowiedział od chwili przybycia.
- Tak - rzekł po prostu czarodziej.
- A niech to! - skomentował cicho Kevin. - A ja myślałem, że to mój wdzięk.
Nikt się nie roześmiał. Kim przyglądała się Lorenowi, jakby szukała odpowiedzi w zmarszczkach na jego twarzy lub zmiennych wzorach jego szaty. W końcu spytała - A góra?
Loren odrzekł tonem niemal rzeczowym - Tysiąc lat temu kogoś tam uwięziono. U najgłębszych korzeni Rangat, góry, którą widziałaś.
Kim pokiwała głową z wahaniem. - Kogoś... złego? - Jej język niezręcznie poradził sobie z tym słowem.
Wydawało się, że są sami w pokoju. - Tak - odparł mag.
- Tysiąc lat temu?
Znów skinął głową. W tym momencie zmyłki i oszustwa, gdy całe przedsięwzięcie groziło fiaskiem, jego oczy były bardziej spokojne i współczujące, niż kiedykolwiek przedtem.
Jedną dłonią Kim szarpała pasemko brązowych włosów. Nabrała tchu. - Zgoda - powiedziała. - W takim razie, zgoda. Jak mam pomóc ci w przejściu?
Dave starał się zrozumieć to wszystko, ale sytuacja zaczęła rozwijać się zbyt szybko. Stwierdził, że jest częścią kręgu wokół Kim i maga. Trzymał za ręce Jennifer i Matta, po swojej prawej i lewej stronie. Krasnolud sprawiał wrażenie, że usilnie stara się skoncentrować; szeroko rozstawił nogi, zapierając się nimi w podłogę. Wtedy Loren zaczął wypowiadać słowa w języku, którego Dave nie znał, a jego głos nabierał potęgi.
Przerwał mu Paul Schafer.
- Lorenie, czy ta osoba pod górą jest martwa?
Czarodziej spojrzał na smukłą postać, która zadała pytanie, jakiego się obawiał. - Ty też? - szepnął. A potem odrzekł zgodnie z prawdą: - Nie, on nie umarł. - I powrócił do przemawiania w swym dziwnym języku.
Dave zmagał się z narastającą paniką, której próbował nie okazać. Potrzeba udowodnienia sobie, że nie odmawia z powodu lęku, była, między innymi, przyczyną jego przybycia tutaj. Po odpowiedzi Lorena Paul skinął głową, lecz to wszystko. Słowa czarodzieja zmieniły się w złożony, wznoszący się zaśpiew. W pokoju zaczęła wyraźnie migotać aura mocy. Rozległ się niski, buczący dźwięk.
- Hej! - wybuchł Dave. - Muszę mieć obietnicę, że wrócę! - Nie było odpowiedzi. Matt Sören miał zamknięte oczy. Mocno trzymał Dave'a za nadgarstek.
Migotanie w powietrzu nasiliło się, buczenie zaczęło narastać.
- Nie! - znów krzyknął Dave. - Nie! Muszę mieć obietnicę! - I powiedziawszy to, odepchnął gwałtownie dłonie z rąk Jennifer i krasnoluda.
Kimberly Ford wrzasnęła.
I w tym momencie pokój zaczął się rozpływać wokół nich. Kevin z niedowierzaniem zobaczył, jak Kim rozpaczliwie wyciąga rękę, by złapać ramię Dave'a i wziąć Jen za wolną dłoń już w chwili, gdy usłyszał krzyk wydzierający się z jej gardła.
A potem ogarnął ich chłód przejścia i ciemność przestrzeni między światami i Kevin nie zobaczył już niczego więcej. Jednak w myślach, przez chwilę, czy też przez wieki, wydawało mu się, iż posłyszał drwiący śmiech. Poczuł niesmak, a przede wszystkim żal. Dave, pomyślał, och, Martyniuk, coś ty uczynił?
Część II
Pieśń Racheli
Rozdział 4
Była noc, kiedy przybyli do małego, słabo oświetlonego pokoju położonego gdzieś wysoko. Znajdowały się w nim dwa krzesła, ławy i wygaszone palenisko. Na kamiennej posadzce leżał kobierzec w zawiły wzór. Na jednej ze ścian wisiał gobelin, lecz pomimo migoczących pochodni, komnata pogrążona była w zbyt głębokim cieniu, by mogli coś na nim dostrzec. Okna były otwarte.
- A więc, Srebrny Płaszczu, wróciłeś - od strony drzwi dobiegł skrzekliwy głos bez odrobiny serdeczności. Kevin szybko obejrzał się i dostrzegł brodatego mężczyznę podpierającego się włócznią.
Loren zignorował go. - Matt? - powiedział ostro. - Nic ci nie jest? - Krasnolud, wyraźnie wstrząśnięty przejściem, zdołał skinąć głową. Osunął się na jedno z ciężkich krzeseł, a na jego czole perlił się pot. Kevin odwrócił się, by sprawdzić stan pozostałych. Wszyscy sprawiali wrażenie całych i zdrowych, nieco może oszołomionych, lecz zdrowych, tylko że...
Tylko że nie było tam Dave'a Martyniuka.
- O, Boże! - zaczął - Lorenie...
W pół zdania przerwało mu błagalne spojrzenie maga. Paul Schafer, który stał obok Kevina, również je dostrzegł. Podszedł spokojnie do obu kobiet. Porozmawiał z nimi cicho, a potem raz skinął głową Lorenowi.
- Czy to wieczór poprzedzający święto? - Czarodziej wreszcie odezwał się do strażnika, który wciąż leniwie wspierał się na swej broni.
- O, tak - odparł mężczyzna. - Ale czyż taki wielki mag nie powinien wiedzieć tego bez pytania?
Kevin dostrzegł, że oczy zabłysły Lorenowi w świetle pochodni. - Idź - powiedział. - Idź powiedzieć królowi, że wróciłem.
- Jest późno. On już śpi.
- Będzie chciał się o tym dowiedzieć. Idź już.
Strażnik ruszył się z wyrachowaną, bezczelną powolnością. Kiedy wreszcie wykonał obrót, rozległ się głuchy stuk i ciśnięty nóż zadrżał w desce framugi, kilka centymetrów od jego głowy.
- Znam cię, Vart - odezwał się głęboki głos, gdy mężczyzna odwrócił się raptownie, blady nawet w blasku pochodni. - Namierzyłem cię. Zrobisz, jak ci kazano, i to szybko, i będziesz się odzywał do wyżej postawionych z szacunkiem - albo mój następny sztylet nie utkwi w drewnie. - Zjeżony wrogo Matt Sören znów był na nogach, sił dodawała mu wściekłość.
Zapadła pełna napięcia cisza. Potem dało się słyszeć uniżone:
- Proszę mi wybaczyć, czcigodny magu. Późna pora... moje znużenie. Bądź pozdrowiony w domu, panie, idę wykonać twe polecenie. - Strażnik uniósł włócznię w geście oficjalnego salutu, po czym znów odwrócił się, tym razem żwawo, i opuścił komnatę. Matt poszedł zabrać swój sztylet. Został na progu i obserwował.
- A więc - rzekł Kevin Laine - gdzie on jest?
Loren siadł na krześle, które zwolnił krasnolud. - Nie jestem pewien - powiedział. - Wybacz mi, ale naprawdę nie wiem.
- Ależ musisz wiedzieć! - wykrzyknęła Jennifer.
- Wyrwał się w chwili, gdy zamykałem krąg. Zbyt głęboko tkwiłem w mocy - nie mogłem się rozpraszać, by śledzić jego ścieżkę. Nawet nie wiem, czy przybył razem z nami.
- Ja wiem - powiedziała po prostu Kim Ford. - Przybył. Czułam go cały czas. Trzymałam go.
Loren wstał nagle. - Naprawdę? Jasno utkany! To znaczy, że przeszedł - jest gdzieś we Fionavarze. A jeśli tak, znajdziemy go. Nasi przyjaciele natychmiast zaczną poszukiwania.
- Twoi przyjaciele? - spytał Kevin. - Mam nadzieję, że nie ten typ spod ciemnej gwiazdy, który stał na progu?
- Nie, nie on. - Loren potrząsnął głową. - On jest narzędziem Gorlaesa - i tu muszę was prosić o jeszcze jedno. - Zawahał się. - Na tym dworze istnieją różne stronnictwa i toczy się walka, bowiem Ailell jest już stary. Gorlaes z wielu powodów chętnie pozbyłby się mnie, a nie mogąc tego dokonać, ucieszyłby się z okazji do oczernienia mnie przed królem.
- Więc jeśli brakuje Dave'a...? - szepnął Kevin.
- Właśnie. Sądzę, że tylko Metran wie, iż wybrałem się po pięć osób - a w każdym razie i tak nie obiecywałem mu aż tylu. Dave zostanie znaleziony, to wam obiecuję. Czy mogę was tymczasem prosić o utrzymanie jego obecności w tajemnicy?
W czasie gdy inni rozmawiali, Jennifer Lowell podeszła do otwartego okna. Noc była upalna i bardzo sucha. W dole po lewej stronie dostrzegała światła miasteczka leżącego niemal tuż pod murami. Zakładała, że to Paras Derval. Przed nią rozciągały się pola, a za nimi wznosiły się rozłożyste, gęste drzewa puszczy. Nie było wiatru. Z niepokojem uniosła głowę i odczuła rozpaczliwą ulgę, rozpoznając gwiazdy. Bowiem, choć smukła dłoń na parapecie nie drżała, a chłodne, zielone oczy niewiele zdradzały, dziewczyna była wstrząśnięta zniknięciem Dave'a i niespodziewanie rzuconym sztyletem.
W jej życiu składającym się ze starannie przemyślanych decyzji jedynym porywczym czynem o większym znaczeniu było rozpoczęcie związku z Kevinem Lainem pewnej nocy, dwa lata temu. Teraz, niewiarygodnym sposobem, znalazła się w miejscu, gdzie jedyne poczucie bezpieczeństwa dawał jej fakt dostrzegania Letniego Trójkąta na niebie. Pokręciła głową i świadoma ironii swej sytuacji, leciutko uśmiechnęła się do siebie.
- Wygląda na to - Paul Schafer odpowiadał szeptem magowi (wszyscy mówili przyciszonymi głosami) - że skoro nas tu sprowadziłeś, stanowimy już część twej grupy, a w każdym razie tak będziemy postrzegani. Ja zachowam milczenie.
Kevin skinął głową na znak zgody, Kim również. Jennifer odwróciła się od okna. - Ja nic nie powiem - rzekła. - Ale proszę, znajdźcie szybko Dave'a, bo jestem przerażona, i nie wiem, co robić.
- Towarzystwo! - warknął Matt z progu.
- Ailell? Już? To niemożliwe - powiedział Loren.
Matt nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. - Nie... to nie król. Sądzę, że... - i jego ciemną, brodatą twarz wykrzywił grymas uśmiechu. - Posłuchajcie sami - powiedział krasnolud.
Chwilę później Kevin też to usłyszał: podśpiewujący niepewnie głos kogoś, kto szedł korytarzem w ich stronę, kogoś bardzo już pijanego:
Ci, co z Revorem tej nocy ruszyli
Wieczną sławą się okryli...
Tkacz jaśniejszą nić przydzielił
Tym, co przez Daniloth mknęli!
- Ty gruby błaźnie! - burknął inny głos, bardziej opanowany. - Zamknij się, albo wydziedziczą go za sprowadzenie cię tutaj. - W miarę jak kroki niepewnie posuwały się w ich kierunku, dał się słyszeć zgryźliwy śmiech trzeciej osoby.
- Pieśń - rzekł obrażony trubadur - jest darem dla ludzkości od nieśmiertelnych bogów.
- Ale nie śpiewana w taki sposób, jak ty to robisz, Tegidzie - syknął krytyk. Kim zobaczyła, że Loren powstrzymuje śmiech. Kevin nie musiał.
- Portowy łajdak - niezbyt cicho odciął się ten, którego nazwano Tegidem. - Zdradzasz swą ignorancję. Ci, którzy tam byli, nigdy nie zapomną mojego śpiewu owej nocy w wielkiej sali zamkowej w Seresh. Skłoniłem ich do płaczu, skłoniłem ich...
- Ja tam byłem, ty pajacu! Siedziałem obok ciebie. Do tej pory mam jeszcze na zielonym kubraku plamy od owoców, którymi cię obrzucono.
- Tchórze! Czego można się spodziewać w Seresh? Aliści późniejsza bitwa, dzielna bitwa w tej samej sali!? Choć byłem raniony, zgromadziłem naszych...
- Raniony? - W głosie drugiego rozmówcy wesołość i rozdrażnienie walczyły ze sobą o pierwszeństwo. - Trafienie pomidorem w oko trudno jest nazwać...
- Wstrzymaj się, Coll. - Po raz pierwszy odezwał się trzeci mężczyzna. W komnacie Matt i Loren zamienili spojrzenia. - Tuż przed nami jest strażnik - ciągnął opanowany głos. - Dam sobie z nim radę. Odczekaj minutę po moim wejściu, a potem zaprowadź Tegida do ostatniego pokoju po lewej stronie. I pilnuj, żeby milczał, bo na rzeczną krew Lisen, naprawdę mnie wydziedziczą.
Matt szybko wyszedł na korytarz. - Dobry wieczór, książę. - Uniósł sztylet gestem salutu. W świetle broń błysnęła błękitnie. - Tu nie ma już strażnika. Poszedł sprowadzić twego ojca - Srebrny Płaszcz właśnie powrócił z czwórką osób z innego świata. Odprowadź lepiej bardzo szybko Tegida w bezpieczne miejsce.
- Sören? Witaj w domu - rzekł książę i postąpił naprzód. - Coll, zabierz go szybko.
- Szybko? - czynił wymówki Tegid. - Wielki Tegid porusza się w swym własnym tempie. Ukrywanie się przed pachołkami i sługami jest poniżej jego godności. Mierzy się z nimi nagą stalą z Rhoden i mocarną zbroją swego gniewu. On...
- Tegidzie - rzekł książę nadzwyczaj cicho - idź już i to żwawo, albo każę cię wypchnąć przez okno na dziedziniec. Mocarną zbroją swego gniewu.
Zapadła cisza. - Tak, panie - padła zaskakująco potulna odpowiedź. Kiedy mijali drzwi, Kim dostrzegła nadzwyczaj grubego mężczyznę i drugiego, muskularnego, który mimo to sprawiał przy nim wrażenie małego, nim na progu pojawiła się trzecia postać, otoczona aureolą blasku ściennej pochodni. Diarmuid, miała czas przypomnieć sobie. Zwą go Diarmuid. Młodszy syn.
Stwierdziła, że się na niego gapi.
Przez całe swe życie Diarmuid dan Ailell wywierał taki wpływ na ludzi. Wsparłszy się upierścienioną dłonią o ścianę, leniwie oparł się o framugę drzwi i przyjął pokłon Lorena, mierząc wszystkich spojrzeniem. Kim oceniała go przez chwilę: szczupła, pełna wdzięku budowa, wysokie kości policzkowe w rasowej twarzy, pełne, ekspresyjne usta wyrażające w tej chwili ociężałe rozbawienie, i oczy... o cynicznym, drwiącym wyrazie, bardzo błękitne oczy następcy króla w Najwyższym Królestwie. Trudno było określić jego wiek; domyślała się, że byli mniej więcej rówieśnikami.
- Dziękuję, Srebrny Płaszczu - powiedział. - W samą porę powrót i w samą porę ostrzeżenie.
- Nierozsądnie jest sprzeciwiać się ojcu dla Tegida - zaczął Loren. - To sprawa zbyt trywialna...
- Znów mi doradzasz? Już? - zaśmiał się Diarmuid. - Przejście nie zmieniło cię, Lorenie. A są powody, są powody... - szepnął wymijająco.
- Wątpię, czy są - odparł mag. - Poza perwersją i winem z Południowej Twierdzy.
- Oba te powody są dobre - przyznał Diarmuid, błyskając uśmiechem. - Kogo - spytał już odmiennym tonem - sprowadziłeś na jutrzejszy popis Metrana?
Loren, najwyraźniej przyzwyczajony do tego, przedstawił obecnych z całą powagą. Kevin, jako pierwszy wymieniony, skłonił się oficjalnie. Paul poszedł w jego ślady, cały czas nie spuszczając z księcia oczu. Kim tylko skinęła głową. A Jennifer...
- Brzoskwinia! - wykrzyknął Diarmuid dan Ailell. - Srebrny Płaszczu, sprowadziłeś mi brzoskwinię do spróbowania. - Zbliżył się, rozsiewając blask lśniących w świetle pochodni klejnotów na nadgarstku i szyi, i wziąwszy dłoń Jennifer, ucałował ją, kłaniając się bardzo nisko.
Jennifer Lowell, z natury i z powodu wychowania nastawiona nieprzychylnie do tego typu zachowań, dała mu to odczuć, kiedy się wyprostował.
- Czy zawsze jesteś tak nieuprzejmy? - spytała. I nie było ani odrobiny ciepła w jej głosie, ani też w zielonych oczach.
Powstrzymało go to tylko na krótką chwilę. - Niemal zawsze - odparł uprzejmie. - Posiadam jednakże pewne cechy wyrównujące moje braki, choć nigdy nie potrafię sobie przypomnieć jakie. Mogę się założyć - ciągnął, szybko zmieniwszy ton - że w tym momencie za moimi plecami Loren kiwa głową z tragiczną dezaprobatą. - (Co okazało się szczerą prawdą.) - Och, więc cóż - kontynuował, odwracając się, by spojrzeć na zachmurzonego maga - przypuszczam, że powinienem teraz przeprosić?
Wyszczerzył się w uśmiechu na widok srogiego przytaknięcia Lorena, po czym odwrócił się ponownie do Jennifer. - Wybacz mi, cukiereczku - pijaństwo i długa jazda dzisiejszego popołudnia. Twoja uroda raczej rzuca się w oczy i prawdopodobnie radziłaś sobie już przedtem z gorszymi natrętami. Okaż mi pobłażliwość. - Ładnie zostało to powiedziane. Jennifer, nieco rozbawiona, stwierdziła, że jest w stanie tylko skinąć głową. Co wywołało kolejny wyrafinowanie szyderczy uśmiech. Zaczerwieniła się, znów rozgniewana.
Loren wtrącił się ostro. - Zachowujesz się nieuprzejmie, Diarmuidzie, i wiesz o tym.
- Dość! - warknął książę. - Nie prowokuj mnie, Lorenie. - Dwaj mężczyźni wymienili pełne napięcia spojrzenia.
Jednakże kiedy Diarmuid odezwał się ponownie, ton jego głosu był łagodniejszy. - Przeprosiłem przecież, Lorenie, musisz szczerze przyznać. - Po chwili mag skinął głową.
- Wystarczy - powiedział. - Tak czy inaczej, nie mamy czasu na kłótnie. Potrzebna mi twoja pomoc, w dwóch sprawach. Zaatakował nas svart w świecie, z którego sprowadziłem tych ludzi. Trafił tam za mną i Mattem i miał przy sobie kamień vellin.
- A ta druga sprawa? - Diarmuid natychmiast zamienił się w słuch, mimo iż był pijany.
- Wraz z nami przybyła jeszcze piąta osoba, mężczyzna. Zgubiliśmy go. Jest we Fionavarze - ale nie wiem gdzie. Muszę go odnaleźć, ale wolałbym, żeby Gorlaes nie dowiedział się o nim.
- Oczywiście. Skąd wiesz, że on tu jest?
- Kimberly pomogła nam w przejściu. Mówi, że go trzymała.
Diarmuid odwrócił się, by posłać Kim badawcze spojrzenie. Odrzuciwszy włosy do tyłu, spojrzała mu w oczy, a ich wyraz był bardziej niż nieprzyjazny. Książę podszedł do okna i wyjrzał przez nie w milczeniu. Wstał malejący księżyc - nadmiernie wielki, lecz Jennifer, która również spoglądała przez okno, nie zauważyła tego.
- Tak przy okazji, w czasie twej nieobecności nie było deszczu - powiedział Diarmuid. - Musimy porozmawiać o innych sprawach, Matt - rzucił szorstko krasnoludowi. - Coll jest w ostatnim pokoju na lewo. Upewnij się, że Tegid śpi, a potem przekaż mu wszystkie wieści i opis tej piątej osoby. Powiedz Collowi, że porozmawiam z nim później. - Matt bez słowa wyślizgnął się z komnaty.
- Żadnego deszczu? - spytał cicho Loren.
- Żadnego.
- A plony?
Diarmuid uniósł brew, nie fatygując się, by odpowiedzieć. Twarz Lorena wyrażała zmęczenie i zatroskanie. - A król? - spytał, niemal niechętnie.
Diarmuid tym razem odczekał chwilę, zanim odpowiedział. - Nie najlepiej z nim. Czasami oddala się. Wczorajszego wieczoru podczas kolacji w wielkiej sali zamkowej sprawiał wrażenie, że rozmawia z moją matką. Imponujący wyczyn, nieprawdaż, pięć lat po jej śmierci?
Loren nie był zaskoczony. - Robi to już od jakiegoś czasu, choć do tej pory nie przy ludziach. Czy są... jakieś wieści o twym bracie?
- Żadnych. - Odpowiedź tym razem padła bardzo szybko. Nastąpiła wymuszona cisza. Jego imienia nie wolno wypowiadać, przypomniał sobie Kevin i spojrzał na księcia.
- Odbyło się zgromadzenie - rzekł Diarmuid. - Siedem nocy po pełni księżyca. Potajemne. Zwrócono się do Bogini jako Dany i polała się krew.
- Nie! - Czarodziej wykonał gwałtowny gest. - To się posuwa za daleko. Kto ją zawezwał?
Pełne usta Diarmuida skrzywiły się lekko.
- Ona, oczywiście - powiedział.
- Jaelle?
- Jaelle.
Loren zaczął krążyć po pokoju. - Ona wywoła kłopoty, ja to wiem!
- Oczywiście, że wywoła. Taki ma zamiar. A mój ojciec jest za stary, żeby temu zaradzić. Czy wyobrażasz sobie teraz Ailella na Letnim Drzewie? - W jego głosie brzmiał nowy ton - głębokiej goryczy.
- Nigdy tego nie potrafiłem, Diarmuidzie. - Głos czarodzieja niespodziewanie przycichł. Mag przestał krążyć po pokoju i zatrzymał się obok księcia. - Jakakolwiek moc zawarta jest w Drzewie, znajduje się poza sferą moich wpływów. Jaelle również, choć ona temu będzie zaprzeczać. Słyszałeś moje poglądy na tę kwestię. Obawiam się, że magia krwi więcej bierze, niż daje w zamian.
- Tak więc siedzimy - warknął Diarmuid, przez którego przemawiał gniew - siedzimy bezczynnie, podczas gdy na polach całego Brenninu płonie pszenica! Piękny czyn dla rodu mieniącego się królewskim!
- Mości książę - tytułu użyto jako ostrożnego, upomnienia - to nie jest normalna pora roku i nie musisz mi o tym przypominać. Działa tu jakaś nieznana siła i nawet nocne obrzędy Jaelle nie przywrócą równowagi, póki nie dotkniemy tego, co leży w głębi.
Diarmuid usiadł na jednym z krzeseł i pustym wzrokiem przyglądał się pociemniałemu gobelinowi naprzeciwko okna. Pochodnie na ścianach niemal się wypaliły, spowijając komnatę w pajęczynę jaśniejszych i ciemniejszych cieni. Wspartej o parapet Jennifer wydawało się, że niemal widzi nici napięcia snujące się w mrocznych zakamarkach. Co ja tu robię, pomyślała. Nie po raz ostatni. Jej uwagę przyciągnął ruch w przeciwległej części komnaty, odwróciła się i zobaczyła przyglądającego jej się Paula Schafera. Posłał jej lekki, niespodziewanie pocieszający uśmiech. Jego również nie rozumiem, pomyślała nieco rozpaczliwie.
Diarmuid był już wtedy na nogach, najwyraźniej nie będąc w stanie usiedzieć w miejscu przez choćby chwilę. - Lorenie - rzekł - wiesz, że król dziś nie przybędzie. Czy...
- Musi! Nie pozwolę, żeby Gorlaes...
- Ktoś tu jest - powiedział ostro Paul, który objął posterunek Matta przy drzwiach. - Pięciu ludzi, trzech z mieczami.
- Diarmuidzie...
- Wiem. Nie widziałeś mnie. Będę niedaleko. - I następca tronu Brenninu wyskoczył przez okno z szelestem szat i błyskiem jasnych włosów w blasku księżyca, niemal leniwie szukając ręką uchwytu na zewnętrznej stronie muru. Na miłość boską, pomyślał Kevin, bo tylko na to miał czas. W progu stanął Vart, gburowaty strażnik. Kiedy zobaczył, że Matta nigdzie nie widać, na jego twarzy zagościł blady uśmieszek.
- Jego wysokość kanclerz - zapowiedział Vart.
Kevin nie był pewien, czego się spodziewał, lecz nie tego, co zobaczył. Kanclerz Gorlaes był wielkim, barczystym, brązowobrodym mężczyzną w średnim wieku. Wchodząc powłóczystym krokiem, uśmiechnął się szeroko, pokazując zdrowe zęby. - Witaj w domu, Srebrny Płaszczu! Doprawdy, jasno utkane. Przybyłeś w ostatniej chwili - jak zawsze. - I roześmiał się. Loren natomiast nie, jak zauważył Kevin.
Drugi mężczyzna, który wszedł w towarzystwie zbrojnego, był zgarbiony i bardzo stary. Król - myślał przez krótką chwilę zdezorientowany Kevin. Jednak nie.
- Dobry wieczór, Metranie - rzekł z szacunkiem Loren do siwowłosego przybysza. - Jak twoje zdrowie?
- Dobrze, bardzo dobrze, bardzo, bardzo - wyrzęził Metran. Kaszlnął. - Brak tu światła. Chcę widzieć - powiedział zrzędliwie. Podniósł trzęsącą się rękę i nagle zapaliło się sześć pochodni na ścianie, oświetlając komnatę. Dlaczego, pomyślała Kim, Loren nie mógł tego zrobić?
- Tak lepiej, znacznie lepiej - ciągnął Metran i powłócząc nogami, odczłapał do krzesła, na którym usiadł ciężko. Jego towarzysz nie odstępował go ani na krok. Kim zobaczyła, że drugi żołnierz ustawił się przy drzwiach wraz z Vartem. Paul wycofał się do Jennifer pod okno.
- Gdzie jest król? - zapytał Loren. - Wysłałem Varta, aby powiadomił go o mojej obecności.
- I został o tym powiadomiony - odparł płynnie Gorlaes. Vart, stojący w drzwiach, parsknął szyderczo. - Ailell polecił mi przekazać swe pozdrowienia dla ciebie i twojej... - przerwał, by rozejrzeć się - czwórki towarzyszy.
- Czwórki? Tylko czwórki? - wtrącił się Metran, usiłując przebić się ze swym pytaniem przez nagły atak kaszlu.
Gorlaes zaszczycił go ledwie przelotnym spojrzeniem i ciągnął dalej: - Twojej czwórki towarzyszy. Poproszono mnie, abym, jako kanclerz, wziął ich pod swą opiekę na tę noc. Król miał ciężki dzień i wolałby przyjąć ich oficjalnie jutro rano. Jest już bardzo późno. Jestem pewien, że to zrozumiesz. - Przesłał miły uśmiech, nawet skromny. - A teraz, gdybyś zechciał przedstawić mnie twym gościom, każę swym ludziom odprowadzić ich do pokoi... a ty, mój przyjacielu, będziesz mógł udać się na zasłużony odpoczynek.
- Dzięki ci, Gorlaesie. - Loren uśmiechnął się, lecz ton jego głosu był uszczypliwy, ostry niczym klinga obnażonej broni. - Jednakże w tych okolicznościach sam czuję się odpowiedzialny za dobro tych, którzy przybyli wraz ze mną. Ja się nimi zajmę, póki król nas nie przyjmie.
- Srebrny Płaszczu, czy sugerujesz, że ktoś inny może zadbać o ich dobro lepiej niż kanclerz królewski? - Tu to samo, pomyślał Kevin, odruchowo napinając mięśnie: ta sama niechęć. Choć żaden z mężczyzn nie ruszył się, odnosił wrażenie, że w rozświetlonej pochodniami komnacie obnażono miecze.
- Ależ skądże, Gorlaesie - rzekł mag. - To tylko kwestia mojego honoru.
- Jesteś zmęczony, mój przyjacielu. Zostaw tę nużącą sprawę mnie.
- Nie ma niczego nużącego w dbaniu o przyjaciół.
- Lorenie, muszę nalegać...
- Nie.
Zapadła groźna cisza.
- Zdajesz sobie sprawę - rzekł Gorlaes, zniżając głos niemal do szeptu - że nie zostawiasz mi wielkiego wyboru? Muszę być posłuszny rozkazom mego króla - powiedział niespodziewanie głośno. - Vart, Lagoth... - Dwaj żołnierze stojący w drzwiach ruszyli w jego stronę.
I padli jak dłudzy na posadzkę z brzękiem do połowy obnażonych mieczy.
Za ich leżącymi ciałami stał bardzo spokojny Matt Sören i wielki, sprawny mężczyzna imieniem Coll. Ujrzawszy ich tam, Kevin Laine, którego dziecinne fantazje utkane były z takich właśnie obrazów, doznał chwili czystej radości.
W tym momencie gibka, o drapieżnym wyglądzie postać połyskująca klejnotami wskoczyła bez trudu przez okno do pokoju. Mężczyzna lekko stanął obok Jennifer, która poczuła dotyk jego dłoni, którą pogłaskał jej włosy, zanim się odezwał.
- Kto tak hałasuje o tej porze? Czy żołnierz nie może spać w pałacu swego ojca bez... ach, Gorlaes! I Metran! A oto i Loren! Powróciłeś, Srebrny Płaszczu - z naszymi gośćmi, jak widzę. W samą porę. - Jego bezczelny głos przepełniał komnatę. - Gorlaesie, poślij kogoś szybko, mój ojciec zechce natychmiast ich powitać.
- Król - odrzekł sztywno kanclerz - jest niedysponowany, mości książę. Wysłał mnie...
- Nie może przybyć? W takim razie sam muszę pełnić honory domu. Srebrny Płaszczu, zechciałbyś...?
I tak Loren starannie przedstawił ich jeszcze raz. - Brzoskwinia! - rzekł Diarmuid dan Ailell, skłoniwszy się, by ucałować dłoń Jennifer. Mimo woli zaśmiała się. On zaś nie śpieszył się, by kończyć pocałunek.
Jednakże, gdy się wyprostował, przemówił oficjalnie i szeroko rozłożył ramiona gestem rytuału. - Witam was teraz - zaczął, a Kevin, który odruchowo odwrócił się, dostrzegł, jak dobroduszne oblicze Gorlaesa wykrzywia na mgnienie oka wściekłość. - Witam was teraz - rzekł Diarmuid bez cienia drwiny - jako gości-przyjaciół mego ojca i moich. Dom Ailella jest waszym domem, wasz honor jest naszym. Krzywda wam wyrządzona jest krzywdą wyrządzoną nam i zdradą Dębowej Korony najwyższego króla. Witajcie w Paras Derval. Osobiście zadbam o waszą wygodę na dzisiejszą noc. - Dopiero przy ostatnim zdaniu jego głos zmienił się nieco, a złośliwe i rozbawione oczy szybko błysnęły w kierunku Jennifer.
Znów się oblała rumieńcem, lecz on już się odwrócił. - Gorlaesie - rzekł cicho - zdaje się, że twoi przyboczni zemdleli. W ciągu tych kilku godzin, jakie upłynęły od mojego powrotu z Południowej Twierdzy, powiadomiono mnie, iż stanowczo zbyt wiele piją. Wiem, że to święto, ale żeby aż tak...? - Ton był tak delikatny, tak pełen wymówki. Kevin starał się zachować powagę. - Coll - ciągnął Diarmuid - każ, proszę, szybko przygotować cztery pokoje od północnej strony.
- Nie - odezwała się Jennifer. - Kim i ja będziemy spać w jednym. Tylko trzy pokoje. - Zdecydowanie unikała spoglądania na księcia. Kimberly, która przyglądała mu się, stwierdziła, iż jego brwi powędrowały wyżej, niż miały do tego jakiekolwiek prawo.
- My również - oświadczył cicho Paul Schafer. Kevin wyczuł, jak mu skacze puls. Och, abba, pomyślał, może to mu pomoże.
- Jest mi za gorąco. Dlaczego wszędzie jest tak gorąco? - zapytał Metran, pierwszy mag, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Północna strona pałacu, naprzeciwko miasteczka, wychodziła na ogród otoczony murem. Kiedy wreszcie znaleźli się sami w komnacie, Kevin otworzył przeszklone drzwi i wyszedł na szeroki, kamienny balkon. Wysoko nad jego głową wznosił się malejący księżyc, dość jasny, by oświetlić zarośla i nieliczne kwiaty poniżej ich pokoju.
- Niezbyt ciekawy ogród - skomentował, kiedy Paul przyłączył się do niego.
- Diarmuid mówił, że nie było deszczu.
- To prawda. - Cisza. Zerwał się wreszcie lekki wietrzyk, by ochłodzić wieczór.
- Zwróciłeś uwagę na księżyc? - spytał Paul, opierając się o balustradę.
Kevin pokiwał głową. - Masz na myśli to, że jest większy? Tak, zauważyłem to. Ciekawe, jaki to wywiera wpływ?
- Pewnie wyższe przypływy.
- Chyba tak. I więcej wilkołaków.
Schafer posłał mu zgryźliwe spojrzenie. - Wcale bym się nie zdziwił. Powiedz mi, co sądzisz o całej tej aferze?
- Loren i Diarmuid wydają się być po tej samej stronie.
- Na to wygląda. Matt nie jest go zupełnie pewien.
- Jakoś to mnie nie dziwi.
- Doprawdy. A Gorlaes? Bez wahania posłał po wsparcie zbrojne. Wykonywał tylko rozkazy, czy...
- Nie ma mowy, Paul. Widziałem jego twarz, gdy Diarmuid uczynił z nas gości-przyjaciół. Nie był szczęśliwy, mój przyjacielu.
- Doprawdy? - rzekł Schafer. - Cóż, to przynajmniej upraszcza sprawę. Chciałbym się jednak dowiedzieć czegoś więcej o tej Jaelle. I również o bracie Diarmuida.
- Tym bezimiennym? - zaintonował żałobnie Kevin. - Tym bez imienia?
Schafer parsknął. - Śmieszny facet. Tak, o nim.
- Dowiemy się. Nie takich rzeczy dowiadywaliśmy się przedtem.
- Wiem - powiedział Paul Schafer i po chwili uśmiechnął się, co nieczęsto mu się zdarzało.
- Ach, Romeo, Romeo, gdzieżeś jest, Romeo? - z lewej strony dobiegło ich żałosne wołanie. Odwrócili się. Kim Ford, omdlewając spektakularnie, wychylała się ku nim z następnego balkonu. Dzieliła ich odległość mniej więcej trzymetrowego skoku.
- Już idę! - natychmiast odpowiedział Kevin i popędził do barierki ich własnego balkonu.
- Ach, przyleć do mnie! - piała Kimberly. Jennifer, stojąca za nią, niemal z ociąganiem, ale zaczęła się śmiać.
- Już pędzę! - powtórzył Kevin, ostentacyjnie gimnastykując się. - Nic wam się tam nie stało? - spytał w połowie skłonu. - Nikt was jeszcze nie pohańbił?
- Nie ma szansy - lamentowała Kim. - Nie możemy znaleźć nikogo, kto okazałby się dość męski i przeskoczył na nasz balkon.
Kevin roześmiał się. - Będę musiał się szybko uwinąć - powiedział - żeby zdążyć przed księciem.
- Nie jestem pewna - stwierdziła Jennifer Lowell, - czy ktokolwiek potrafiłby wyprzedzić tego faceta. Podczas gdy przyjaciele się przekomarzali, Paul Schafer odsunął się na drugi koniec balkonu. Dobrze wiedział, że ta frywolność jest tylko rozładowaniem napięcia, lecz on już nie mógł z tego korzystać. Wsparłszy na barierce niezdobne w pierścienie dłonie o delikatnych kościach, spojrzał na nagi ogród w dole. Stał tak, rozglądając się, lecz tak naprawdę niczego nie widząc: jego uwagę pochłaniał wewnętrzny krajobraz.
Jednak nawet gdyby Schafer uważnie mierzył wzrokiem cienie, istniało małe prawdopodobieństwo, by dostrzegł istotę mroku, która przyglądała mu się, przykucnięta za kępą karłowatych krzewów. Ogarnięta była przemożną żądzą mordu, a Paul przysunął się na odległość, z jakiej bez trudu mogła go trafić zatrutymi strzałkami, które miała ze sobą. Mógł zginąć.
Jej strach jednakże wziął górę nad żądzą krwi. Rozkazano jej obserwować i donosić, ale nie zabijać.
Tak więc Paul żył i obserwował, nieświadom niczego, a po jakimś czasie odetchnął głęboko i oderwał się od uporczywego wpatrywania się niewidzącymi oczyma w mrok na dole.
Ujrzeć coś, czego nikt inny nie widzi.
Wysoko na kamiennym murze okalającym ogród stał olbrzymi szary pies, czy może wilk, i patrzył na niego przez rozświetloną księżycem przestrzeń oczyma, które nie były oczami psa, ani wilka, i w których krył się smutek głębszy i starszy od wszystkiego, co Paul widział, czy znał. Ze szczytu muru stworzenie spoglądało na niego w sposób, w jaki ponoć zwierzęta nie są w stanie patrzeć. I zawołało go. Zew nie pozostawiał żadnych wątpliwości, rozkazywał i przerażał. Majaczące w mroku nocy zwierzę zwracało się ku niemu, uporczywie wpatrując się w niego swymi nienaturalnie wyrazistymi oczyma. Paul dotknął studni smutku tak przepastnej, że obawiał się, iż w niej utonie. Cokolwiek stało na murze, poniosło niegdyś i wciąż ponosi stratę, której zasięg nie ogranicza się do tego świata. Przytłaczało go to i budziło przerażenie.
Wołało go. Czując zimny pot na skórze w środku letniej nocy, Paul Schafer poznał jedną z rzeczy, jakie pojawiły się w chaotycznej wizji wywołanej u niego przez badanie Lorena.
Wyrwał się z zauroczenia olbrzymim wysiłkiem. Kiedy odwrócił głowę, odczuł ten ruch jak dźgnięcie w serce.
- Kev - zdołał wychrypieć głosem, który zabrzmiał upiornie w jego własnej głowie.
- Co tam? - odpowiedział natychmiast jego przyjaciel.
- Tam. Na murze. Widziałeś coś? - Paul pokazał, lecz nie odwrócił się.
- Co? Tam niczego nie ma. Co zobaczyłeś?
- Nie jestem pewien. - Dyszał ciężko. - Coś. Może psa.
- I?
- Ono domaga się mnie - oświadczył Paul Schafer.
Osłupiały Kevin milczał. Stali tak przez moment, patrząc na siebie, lecz nie czując bliskości, a potem Schafer odwrócił się i wszedł do środka. Kevin został chwilę dłużej, żeby uspokoić resztę. Paul zajął mniejsze z dwóch łóżek, które wniesiono pośpiesznie i leżał na plecach z rękoma założonymi pod głową.
Kevin rozebrał się bez słowa i równie cicho położył. Wąski, ukośny promień księżyca oświetlał odległy kąt pokoju, nie padając na żadnego z nich.
Rozdział 5
Zbierali się całą noc. Srodzy ludzie z Rhoden, gdzie urodził się Ailell, weseli z otoczonego wysokimi blankami Seresh nad Saeren, żeglarze z Taerlindel i żołnierze z Północnej Twierdzy, choć przez tego, którego wygnano, było ich niewielu. Przybyli również ze wsi, z suchych jak proch gospodarstw w całym Najwyższym Królestwie. Od wielu dni napływali strumieniami do Paras Derval, tłocząc się w gospodach i noclegowniach, przebywając na tymczasowo urządzonych, za ostatnimi ulicami miasteczka pod pałacem, polach namiotowych. Część z nich szła pieszo na zachód z niegdyś żyznych krain nad rzeką Glein. Wspierając się na rzeźbionych laskach typowych dla południowego wschodu, podróżni przecięli wypalone pustynie pól uprawnych, by dołączyć do innych na trakcie Leinan pokrytym kłębami kurzu. Z pastwisk i ziemi mlecznych stad na północnym wschodzie przybyli mężowie na grzbietach koni, które stanowiły dziedzictwo ich zimowych targów z Dalrei nad brzegami Latham. Ich konie mogły być żałośnie wychudzone, lecz każdego wierzchowca okrywał bogaty czaprak, który każdy brenniński jeździec musiał utkać, nim wziął sobie konia: tkanina za dar szybkości od Tkacza. Przybyli również zza Leinan - ponurzy, śniadzi chłopi z Gwen Ystrat na swych szerokich, sześciokołowych wozach. Nie było żadnej z ich kobiet, nawet z pobliskiej Dun Maura poddanej Matce.
Jednakże z innych krain kobiety i dzieci napływały hałaśliwym, rozbawionym tłumem. Nawet w środku suszy i głodu lud Brenninu gromadził się, by oddać hołd swemu królowi i być może dzięki temu na krótko zapomnieć o swych troskach.
Poranek zastał ich tłumnie zebranych na pałacowym placu. Patrząc w górę, mogli zobaczyć wielki taras, na którym powieszono sztandary, wielobarwne wstęgi i, co najwspanialsze, wielki gobelin przedstawiający Iorwetha w Puszczy, wyniesiony na ten jeden dzień, by lud Brenninu mógł zobaczyć, jak ich najwyższy król stoi w Paras Derval zarówno pod symbolem Mörnira, jak i Tkacza.
Nie wszystko jednak poświęcone było szlachetnym i podniosłym sprawom. Na obrzeżach tłumu krążyli żonglerzy, pajace i artyści dokonujący dziwów przy pomocy błyszczących noży, mieczy i jaskrawych szalików. Cyngaelowie śpiewali swe rubaszne wiersze gromadkom roześmianych słuchaczy, improwizując za opłatą satyry na każdego, kogo wskazał płacący. Niejednej zemsty dokonano w ten sposób, przy pomocy wyrazistych, dosadnych słów cyngaelów - od czasów Colana nie podlegających żadnemu prawu, z wyjątkiem prawa swojej rady. Handlarze obnosili swe barwne towary pośród wrzawy, bądź spiesznie wznosili budy, z których mogli prezentować swe dzieła w pełnym słońcu. A potem hałas, nigdy nie mniejszy od ryku, zmienił się w grzmot, bowiem na balkonie pojawiło się kilka postaci.
Zgiełk uderzył Kevina niczym cios. Brak okularów słonecznych był dla niego źródłem głębokiej i dotkliwej udręki. Skacowany do nieprzytomności, tak blady, że aż zielonkawy, rzucił okiem na Diarmuida i pod nosem przeklinał elegancję jego postaci. Odwróciwszy się do Kim - co spowodowało piekielny ból - został poczęstowany krzywym uśmiechem współczucia, który w równym stopniu ukoił jego ducha, co zranił jego dumę.
Już panował upał. Słońce na bezchmurnym niebie było boleśnie jaskrawe i takie też były kolory noszone przez panów i damy dworu Ailella. Sam najwyższy król, któremu jeszcze nie zostali przedstawieni, stał nieco dalej w głębi balkonu, schowany za dzielącymi ich dworzanami. Kevin zamknął oczy, żałując, że nie może wycofać się do cienia, zamiast stać z przodu na widoku... czerwonoskórzy Indianie, akurat. W każdym razie, czerwonoocy Indianie. Było mu lżej z zamkniętymi oczyma. Pochlebczy głos Gorlaesa, wyliczający olśniewające osiągnięcia rządów Ailella, stopniowo usuwał się w tło. Cóż za piekielne wino wyrabiają w tym świecie, pomyślał Kevin, nie mając dość sił, by odpowiednio rozzłościć się.
Pukanie do drzwi rozległo się godzinę po tym, jak położyli się do łóżek. Żaden z nich nie spał.
- Ostrożnie - rzekł Paul, podnosząc się na łokciu. Kevin szybko wstał i naciągnął kalesony przed podejściem do drzwi.
- Tak? - powiedział, nie dotykając zamka. - Kto tam?
- Wesołe nocne towarzystwo - odparł znajomy głos. - Otwierajcie. Muszę zabrać Tegida z korytarza.
Kevin ze śmiechem obejrzał się przez ramię. Paul wstał i był już do połowy ubrany. Kevin otworzył drzwi i Diarmuid wszedł szybko, pokazując dwie flaszki wina, jedną już odkorkowaną. Za nim, również niosąc wino, weszli do komnaty Coll i komiczny Tegid, a dalej dwóch następnych mężczyzn z naręczami ubrań.
- Na jutrzejszy dzień - powiedział książę w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie, jakim Kevin obdarzył tę ostatnią parę. - Obiecałem, że będę się o was troszczył. - Rzucił jedną z flaszek wina i uśmiechnął się.
- To bardzo miłe z twojej strony - odparł Kevin, łapiąc ją. Uniósł bukłak w sposób, jakiego nauczył się przed laty w Hiszpanii i wlał do gardła ciemną strugę wina. Rzucił skórzaną flaszkę Paulowi, który pił w milczeniu.
- Ach! - krzyknął Tegid, usadowiwszy się na długiej ławie. - Wyschłem jak serce Jaelle. Za zdrowie króla! - zawołał, wznosząc swój bukłak. - Jego wspaniałego dziedzica, księcia Diarmuida, naszych szlachetnych i dostojnych gości i... - Resztę toastu zagłuszył dźwięk wina obficie lejącego się do jego ust. Wreszcie struga przestała płynąć. Tegid czknął i rozejrzał się. - Mam dzisiejszej nocy straszne pragnienie - wyjaśnił niepotrzebnie.
- Skoro jesteś w nastroju do zabawy, książę, czy nie pomyliłeś pokoi? - rzucił od niechcenia Paul.
Diarmuid uśmiechnął się żałośnie. - Nie sądź, że jesteśmy tu z wyboru - mruknął. - Wasze czarujące towarzyszki przyjęły suknie na jutrzejszy dzień, lecz niestety, nic więcej. Ta mała, Kim - potrząsnął głową - ma ostry języczek.
- Moje kondolencje - powiedział ucieszony Kevin. - Mnie samemu dostało się kilka razy.
- Toteż - oświadczył Diarmuid dan Ailell - napijmy się we wspólnym żalu. - Książę nadał ton spotkaniu, rozpoczynając od, co nazwał najważniejszymi informacjami, błyskotliwie obscenicznych opisów rozmaitych dam dworu, które mogą spotkać. Opis ten odzwierciedlał doskonałą znajomość zarówno ich prywatnego, jak i publicznego charakteru.
Tegid i Coll włączyli się do zabawy; dwaj pozostali mężczyźni po jakimś czasie zostali zastąpieni przez inną parę z nowymi flaszkami wina. Ci również wreszcie wyszli. Jednakże zmieniający ich dwaj następni nie wyglądali na rozbawionych.
- Co tam, Carde? - spytał Coll jasnowłosego mężczyznę.
Zagadnięty odkaszlnął. Diarmuid, rozparty w głębokim fotelu pod oknem, odwrócił się na ten dźwięk.
- Coś dziwnego, panie. - Głos Carde'a był bardzo cichy. - Sądziłem, że powinieneś dowiedzieć się natychmiast. W ogrodzie pod tym oknem leży martwy svart alfar.
W spływającym na niego otępieniu wywołanym winem Kevin zobaczył, jak Diarmuid zrywa się na nogi.
- Jasno utkany! - rzekł książę. - Który z was go zabił?
Głos Carde'a przeszedł w szept. - Właśnie w tym szkopuł, panie. Erron znalazł go martwego. Jego gardło było... rozszarpane, panie. Erron uważa... on sądzi, że uczynił to wilk, chociaż... z całym szacunkiem, panie, nie chciałbym nigdy spotkać się z tym, co zabiło tego stwora.
W ciszy, która potem nastąpiła, Kevin spojrzał na Paula Schafera. Siedząc na łóżku, Paul wydawał się jeszcze szczuplejszy i bardziej wątły niż zwykle. Z jego twarzy niczego nie można było wyczytać.
Diarmuid przerwał tę ciszę: - Powiedziałeś, że jest pod tym oknem?
Carde pokiwał głową, lecz książę już się odwrócił i otworzywszy drzwi na oścież, znalazł się na balkonie, po czym przeskoczył przez poręcz. A tuż za nim Paul Schafer. Co oznaczało, że Kevin też musiał pójść. Z Collem u boku i Cardem tuż za plecami zbliżył się do krawędzi balkonu, przekroczył barierkę, przez powodujący zawroty głowy moment wisiał na rękach, a następnie zeskoczył trzy metry w dół do ogrodu. Pozostali dwaj poszli w jego ślady. W komnacie został tylko Tegid, któremu obfita tusza nie pozwalała na taki wyczyn.
Diarmuid i Paul podeszli do miejsca, gdzie przy kępie skarłowaciałych krzewów stało trzech mężczyzn. Rozstąpili się, by pozwolić księciu przejść. Kevin, oddychając głęboko, by zwalczyć zawroty głowy, zbliżył się do Paula i spojrzał na ziemię.
Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, pożałował, że to uczynił. Svart alfar był właściwie bez głowy; czaszkę miał rozszarpaną na strzępy. Jedno ramię było oddarte, drugie trzymało się ciała tylko na odsłoniętym paśmie chrząstek, a na nagim tułowiu ciemnozielonej, bezwłosej istoty widniały głębokie ślady pazurów. Nawet w mroku Kevin widział gęstą posokę, która zlepiła wyschniętą ziemię. Powstrzymał odruchowe mdłości. Pod wpływem wstrząsu niemal wytrzeźwiał. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał: wściekłość, z jaką zmasakrowano leżące na ziemi stworzenie, narzucała swą własną ciszę.
W końcu Diarmuid wyprostował się i odsunął o kilka kroków.
- Carde - powiedział rzeczowo - chcę, by od dzisiaj podwojono straże pilnujące naszych gości. Jutro chcę widzieć raport, dlaczego żaden z was nie zauważył tego stwora. I dlaczego też nie widzieliście tego, co je zabiło. Jeśli wystawiam straże, spodziewam się, że będzie z nich pożytek.
- Panie. - Carde, mocno wstrząśnięty, wycofał się z pozostałymi strażnikami.
Coll wciąż klęczał przy nieżywym svarcie. Teraz obejrzał się przez ramię. - Diar - powiedział - tego nie zrobił zwykły wilk.
- Wiem - rzekł książę. - To był wilk.
Odwróciwszy się, Kevin ponownie rzucił spojrzenie Paulowi. Schafer stał odwrócony do nich plecami. Przyglądał się murowi okalającemu ogród.
W końcu wszyscy czterej wrócili pod balkon. Dzięki szczelinom w murze pałacowym i pomocnej ręce Tegida, podanej nad barierką, szybko znaleźli się ponownie w pokoju. Diarmuid, Coll i Tegid wyszli wkrótce potem. Książę zostawił im dwie flaszki wina i propozycję; przyjęli jedno i drugie.
Skończyło się na tym, że Kevin wypił niemal wszystko sam, głównie dlatego, że Paul, dla odmiany, nie miał ochoty na rozmowę.
- Jesteśmy na widoku! - syknęła Kim, szturchając Kevina łokciem. Wyglądało na to, że ma rację. We czworo wystąpili naprzód w odpowiedzi na zamaszysty gest Gorlaesa i, jak ich pouczono wcześniej, pomachali rękoma do głośno wiwatującego tłumu.
Kimberly, unosząc jedną ręką, a drugą podtrzymując Kevina, uświadomiła sobie nagle, że była to scena, którą Loren wyczarował dla nich w Plazie dwa dni temu. Odruchowo obejrzała się przez ramię. Ujrzała nad głową leniwie powiewającą na wietrze chorągiew z półksiężycem i dębem.
Wdzięczny za jej wsparcie Kevin zdobył się na kilka wymachów ręką i sztywny uśmiech, rozmyślając jednocześnie, iż tłum kłębiący się na dole wiele przyjmuje na wiarę. Z tej wysokości mogli być dowolnymi czterema członkami dworu. Podejrzewał, olśniony trzeźwością swego rozumowania myślenia, że i tak prawdopodobnie wszystkie ich kontakty będą się ograniczać do szlachty. Ludzie wokół nich wiedzieli, że są z innego świata - i ktoś był z tego powodu niezmiernie niezadowolony.
Dobijał go ból głowy i miał wrażenie, że w ustach zagnieździł mu się jakiś bliżej nie określony grzyb. Lepiej szybko odzyskaj kondycję, pomyślał, za chwilę spotkasz króla. Jutro czekała go też długa jazda, na końcu której... czekało Bóg wie co.
Bowiem ostatnia propozycja Diarmuida należała do tych z rodzaju niespodziewanych. - Jutro rano jedziemy na południe - oświadczył przed świtem. - Na drugą stronę rzeki. Coś w rodzaju najazdu, chociaż cichego. Nikt nie ma o tym wiedzieć. Jeśli uważacie, że dacie sobie radę, może to was zaciekawić. Nie będzie zupełnie bezpiecznie, ale myślę, że zdołamy się wami zaopiekować. - Uśmiech po ostatnim zdaniu przekonał ich obu - co, jak uświadomił sobie Kevin - było zamierzeniem tego bezczelnego manipulatora.
Wielką salę w Paras Derval zaprojektował Tomaz Lal, którego uczniem był Ginserat, ten, który wykonał później kamienie strażnicze i wiele innych pięknych i potężnych rzeczy w dawnych czasach.
Dwanaście wielkich kolumn podtrzymywało imponujące sklepienie. Wysoko w ścianach umieszczone były okna Delevana - witraże przedstawiające założenie Najwyższego Królestwa przez Iorwetha i pierwsze wojny z Eridu i Cathalem. Ostatnie okno w zachodniej ścianie, to nad zwieńczonym baldachimem tronem Brenninu, przedstawiało samego Conary'ego z młodym Colanem u boku, jadących z rozwianymi, jasnymi włosami na północ przez Równinę na ostatni bój z Rakothem Maugrimem. Kiedy zachodziło słońce, okno płonęło blaskiem w taki sposób, że twarze króla i jego złotego syna wydawały się promieniować majestatem, choć okno wykonano niemal tysiąc lat temu. Taka była sztuka Delevana i rzemiosło Tomaza Lala.
Idąc między olbrzymimi kolumnami po wykładanych mozaiką płytach, Kimberly po raz pierwszy doznała uczucia pełnego szacunku lęku, jaki odczuwało się w tym miejscu. Te filary, okna, wszędzie obecne gobeliny, wykładana drogimi kamieniami posadzka, pokryte klejnotami szaty panów i dam, nawet jedwabna wspaniałość lawendowej sukni, jaką miała na sobie... Wzięła głęboki, ostrożny oddech i starała się patrzeć prosto przed siebie.
Gdy Loren podprowadził ich czworo do zachodniego krańca sali, zobaczyła pod ostatnim wielkim oknem podwyższenie z marmuru i obsydianu, na nim tron wyrzeźbiony z ciężkiego dębu i zasiadającego na nim mężczyznę, którego widziała przelotnie wcześniej w tłumie na balkonie.
Tragedia Ailella dan Arta leżała w tym, z jakich wysokości się stoczył. Wynędzniały mężczyzna o wiotkiej, śnieżnobiałej brodzie i mętnym, zasnutym kataraktami spojrzeniu, w niewielkim stopniu przypominał olbrzymiego wojownika o oczach niczym niebo w południe, który zajął Dębowy Tron pięćdziesiąt lat temu. Zmarniały i wychudzony Ailell sprawiał wrażenie, że poddał się czasowi, a spojrzenie, jakim ich obdarzył, nie było przyjazne.
Po jednej stronie króla stał Gorlaes. Barczysty kanclerz odziany był na brązowo, na szyi miał zawieszoną tylko odznakę swego urzędu. Po drugiej stronie tronu, w szatach koloru czerwonego wina i bieli, stał Diarmuid, następca tronu Brenninu. Kiedy wzrok Kim zatrzymał się na nim na dłużej, mrugnął do niej. Kim odwróciła się gwałtownie i ujrzała Metrana, pierwszego maga, który rzężąc, przyczłapał powoli w towarzystwie usłużnego pomocnika, by stanąć z Lorenem tuż przed nimi.
Widząc, że Paul przygląda się uważnie królowi, sama odwróciła się ku tronowi i po chwili posłyszała, jak przedstawiają ją po imieniu. Wystąpiła naprzód i skłoniła się, wcześniej podjąwszy decyzję, że żadna siła nie zmusi jej do podjęcia czegoś tak ryzykownego jak dygnięcie. Pozostali poszli w jej ślady. Jennifer natomiast dygnęła, zniżając się wśród szelestu zielonego jedwabiu i wdzięcznie podnosząc, przy czym przez salę przebiegł szmer podziwu.
- Witajcie w Brenninie - rzekł najwyższy król, wspierając się o oparcie tronu. - Jasna niech będzie nić waszych dni pośród nas. - Słowa były łaskawe, lecz niski, wyschnięty głos, jakim zostały wypowiedziane, nie wyrażał zadowolenia. - Dziękuję wam, Metranie, Lorenie - mówił król tym samym tonem. - Dziękuję ci, Teyrnonie - dodał, skinąwszy głową trzeciemu mężczyźnie, na wpół ukrytemu za Lorenem.
Metran zgiął się za nisko w odpowiedzi i niemal przewrócił. Jego towarzysz pomógł mu się wyprostować. Ktoś z tyłu zachichotał szyderczo.
Przemówił Loren. - Dziękujemy ci za twą serdeczność, panie. Nasi przyjaciele spotkali już twego syna i kanclerza. Książę był tak dobry i uczynił ich zeszłej nocy gośćmi-przyjaciółmi twego domu. - Podniósł głos przy ostatnim zdaniu, by się rozniosło.
Król przez długą chwilę spoglądał w oczy Lorenowi i obserwująca to Kim zmieniła zdanie. Ailell może jest sędziwy, ale z pewnością nie zgrzybiały - uśmiech widniejący na jego twarzy był stanowczo zbyt cyniczny.
- Tak - rzekł król. - Wiem o tym. I niniejszym popieram jego decyzję. Powiedz mi, Lorenie - ciągnął innym tonem - czy wiesz, czy któryś z twoich przyjaciół gra w ta'bael?
Loren pokręcił głową przepraszająco. - Zaprawdę, panie - rzekł - nie przyszło mi do głowy, by spytać. Mają w swym świecie tę samą grę, zwą ją szachami, ale...
- Ja gram - powiedział Paul.
Zapadła krótka cisza. Paul i król przyglądali się sobie. Kiedy Ailell odezwał się, jego głos zabrzmiał bardzo cicho. - Mam nadzieję - powiedział - że zagrasz ze mną, póki jesteś z nami.
Schafer w odpowiedzi skinął głową. Król odchylił się do tyłu i na ten widok Loren odwrócił się, by wyprowadzić ich z sali pałacowej.
- Zatrzymaj się, Srebrny Płaszczu! - Głos o lodowato władczym brzmieniu przeszył ich niczym nóż.
Kim szybko odwróciła się w lewo, gdzie zauważyła niewielkie zgromadzenie kobiet w szarych szatach. Teraz grupka ta rozstąpiła się i do tronu zbliżyła się ich przedstawicielka.
Cała była w bieli, bardzo wysoka, o rudych włosach przytrzymywanych srebrnym diademem na czole. Jej oczy były zielone i bardzo zimne. W jej pozie można było wyczuć głęboką, ledwo powstrzymywaną wściekłość. Gdy była dostatecznie blisko Kimberly dostrzegła, że jest piękna. Jednakże pomimo włosów, które błyszczały jak ogień w noc pod gwiazdami, nie była to uroda, która mogłaby kogoś ogrzać. Raniła niczym oręż. Nie było w niej drobiny łagodności, ani cienia troski, lecz była fascynująca niczym lot strzały na moment nim zabije.
Loren, zatrzymany w trakcie wycofywania się, odwrócił się w odpowiedzi w jej kierunku - i na jego twarzy też nie było znać ciepła.
- Czy nie zapomniałeś o czymś? - spytała kobieta w bieli głosem miękkim jak puch i przesyconym groźbą.
- O przedstawieniu ich? Uczyniłbym to we właściwym czasie - odparł niefrasobliwie Loren. - Jeśli niecierpliwisz się, mogę...
- We właściwym czasie? Niecierpliwię się? Na Machę i Nemain, powinneś zostać przeklęty za swą bezczelność! - Rudowłosa kobieta zesztywniała z wściekłości. Wbiła płomienny wzrok w oczy czarodzieja, który wytrzymał to spojrzenie beznamiętnie.
- Obawiam się, że masz rację, kapłanko - oświadczył majestatycznym tonem Gorlaes. - Nasz podróżnik czasami zapomina o tym, komu kiedy należy się pierwszeństwo. Nasi goście powinni byli zostać ci dziś przedstawieni. Obawiam się...
- Idiota! - warknęła kapłanka. - Jesteś idiotą, Gorlaesie! Dzisiaj? Powinniście się do mnie zwrócić zanim wyruszył w tę podróż. Jak śmiesz, Metranie? Jak śmiesz polecać przejście bez zezwolenia Matki? Równowaga światów spoczywa w jej rękach, a więc w moich. Dotknięcie korzenia ziemi grozi zgubą duszy, jeśli nie uzyskasz jej zezwolenia!
Metran cofnął się przed rozwścieczoną kobietą. Na jego twarzy uwidoczniły się strach i zakłopotanie. Jednakże Loren uniósł rękę i pewnie wycelował długi palec w kapłankę, która stała naprzeciwko niego. - Nigdzie - rzekł, a jego głos przepełniał teraz gniew - nigdzie nic podobnego nie jest napisane! I ty, na wszystkich bogów, wiesz o tym. Posuwasz się za daleko, Jaelle - i strzeż się, bo nie pozwolimy na to. Równowaga nie zależy od ciebie - a twoje obrzędy przy księżycu mogą jeszcze ją zniweczyć.
Oczy kapłanki błysnęły na wzmiankę o tym - a Kim nagle przypomniała sobie, że poprzedniej nocy Diarmuid wspominał coś o tajnym zgromadzeniu.
W przesyconą napięciem ciszę wślizgnął się teraz jego leniwy głos: - Jaelle - powiedział z miejsca przy tronie swego ojca - bez względu na wagę twych słów, z pewnością nie jest to właściwy moment, aby o tym mówić. Jakkolwiek wielka jest twa uroda, psujesz nam zabawę urządzaniem tu burd. A zdaje się, że powinniśmy powitać kolejnego gościa.
Zszedł lekko z podium, przeszedł obok nich wszystkich i podążył na drugi koniec sali, gdzie, jak Kim zobaczyła, u wielkich wrót pałacowej sali Ailella, stała jeszcze jedna kobieta, tym razem siwowłosa ze starości i podpierająca się sękatym kosturem.
- Witaj Ysanno - rzekł książę z głęboką uprzejmością. - Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy zaszczycałaś swą osobą nasz dwór.
Kim na dźwięk tego imienia i na widok stojącej tam wątłej postaci poczuła ucisk w sercu.
Ci, którzy wypełniali przestrzenie między kolumnami, pośpiesznie odsuwali się z lękiem. Po sali przeszedł szmer. Kim nie zwracała na to uwagi, bowiem wszystkie jej zmysły przyciągnęła skurczona, pomarszczona postać zbliżająca się ostrożnie do tronu, wsparta na ramieniu młodego księcia.
- Ysanno, nie powinno cię tu być. - Ailell, co było zaskakujące, wstał przy tych słowach i można było dostrzec, że choć przygarbiony wiekiem, wciąż był najwyższym mężczyzną w sali.
- To prawda - przyznała potulnie kobieta, zatrzymując się przed nim. Jej głos brzmiał równie łagodnie, co głos Jaelle szorstko. Rudowłosa kapłanka przyglądała jej się z pogardą.
- Więc, czemu? - spytał cicho Ailell.
- Pięćdziesiąt lat na tronie zasługuje na podróż, by złożyć hołd - odparła Ysanne. - Czy jest tu obecny jeszcze ktoś, prócz Metrana i być może Lorena, kto pamięta dobrze dzień twej koronacji? Przyszłam życzyć ci jasnego tkania, Ailellu. I jeszcze w dwóch innych sprawach.
- Mianowicie jakich? - spytał Loren.
- Po pierwsze, by zobaczyć twych podróżników - odrzekła Ysanne i odwróciła się twarzą do Paula Schafera.
Gest, jakim zareagował, był niespodziewany. Zasłoniwszy dłonią oczy, Schafer wykrzyknął: - Nie! Żadnego badania!
Ysanne uniosła brwi. Posłała spojrzenie Lorenowi, a potem ponownie zwróciła się ku Paulowi. - Rozumiem - powiedziała. - Nie obawiaj się więc, ja nigdy nie używam badania - nie potrzebuję go. - W sali znów podniósł się szmer, bowiem słowa się rozniosły.
Paul powoli opuścił rękę. Spojrzał wtedy śmiało staruszce w oczy, trzymając głowę wysoko - i co dziwne, to Ysanne spuściła wzrok.
I wtedy stało się, stało się, że odwróciła się, mijając Jennifer i Kevina, nie zauważając sztywnej postaci Jaelle i po raz pierwszy dostrzegła Kimberly. Ich szare oczy spotkały się u stóp rzeźbionego tronu pod wysokimi oknami Delevana. - Ach! - wykrzyknęła staruszka, z trudem zaczerpując tchu. A po chwili dodała najcichszym szeptem: - Od tak dawna czekałam na ciebie, moja droga.
I tylko jedna Kim dostrzegła skurcz lęku, jaki przemknął przez twarz Ysanny, nim wypowiedziała te ciche słowa niczym błogosławieństwo.
- Jak to? - wyjąkała Kim. - Co masz na myśli?
Ysanne uśmiechnęła się. - Jestem jasnowidzącą. Tą, która śni sen. - Jakimś sposobem Kim wiedziała, co to znaczy i nagle lśniące łzy stanęły jej w oczach.
- Przyjdź do mnie - szepnęła jasnowidząca. - Loren powie ci, jak. - Odwróciła się wtedy i dygnęła nisko przed wysokim królem Brenninu. - Niech los ci sprzyja, Ailellu - rzekła do niego. - Drugą sprawą, w jakiej przybyłam, jest pożegnanie. Więcej nie powrócę i nie spotkamy się już, ty i ja, po tej stronie Nocy. - Przerwała. - Kochałam cię. Weź to ze sobą.
- Ysanno... - wykrzyknął król.
Lecz ona już się odwróciła. Podpierając się kosturem, przeszła, tym razem sama, przez całą długość osłupiałej, rozjarzonej sali i przestąpiwszy próg podwójnych wrót, wyszła na słońce.
Bardzo późno tej nocy Paul Schafer został wezwany, by zagrać w ta'bael z najwyższym królem Brenninu.
Odprowadzał go nie znany mu strażnik, toteż idąc za nim ciemnymi korytarzami, Paul wdzięczny był za cichą obecność Colla, który, jak wiedział, podąża ich śladem.
Był to długi spacer, lecz zobaczyli niewiele osób, które jeszcze nie spały. Kobieta czesząca włosy na progu uśmiechnęła się do niego, obok przeszła grupka strażników, pobrzękując schowanymi do pochew mieczami u pasa. Mijając sypialnie, Paul słyszał szmer nocnych rozmów, a raz jakaś kobieta krzyknęła cicho - dźwięk ten bardzo przypominał mu okrzyk, jaki pamiętał.
Dwaj mężczyźni, pod czujnym okiem śledzącej ich osoby, zbliżyli się wreszcie do pary ciężkich drzwi. Schafer zachował nieprzenikniony wyraz twarzy, gdy podwoje otworzyły się na odgłos pukania eskortującego go strażnika i został wprowadzony do obszernego, bogato urządzonego pokoju, na którego środku znajdowały się dwa głębokie fotele i stół przygotowany do ta'bael.
- Witaj! - Kanclerz Gorlaes podszedł, by uścisnąć na powitanie ramię Paula. - Miło z twej strony, że przyszedłeś.
- Doprawdy miło - rozległ się cieńszy głos króla. Mówiąc te słowa, władca wyłonił się z ciemnego kąta. - Wdzięczny jestem, że zechciałeś wykazać pobłażliwość dla bezsenności starca. Dzień dotkliwie mnie zmęczył. Dobranoc, Gorlaesie.
- Panie - rzekł pośpiesznie kanclerz. - Szczęśliw będę, mogąc zostać i...
- Nie ma potrzeby. Idź spać. Tarn nam usłuży. - Król skinął głową w stronę młodego pazia, który otworzył drzwi Paulowi. Gorlaes sprawiał wrażenie, jakby chciał znów zaprotestować, lecz powstrzymał się.
- Zatem, dobranoc, panie. Jeszcze raz składam najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego z okazji tego jasno utkanego dnia. - Zbliżył się i przyklęknąwszy na jedno kolano, ucałował dłoń, którą wyciągnął do niego Ailell. Potem kanclerz opuścił komnatę, zostawiając Paula samego z królem i jego paziem.
- Połóż wino przy stole, Tarnie. Sami się obsłużymy. Idź do łóżka - obudzę cię, kiedy będę chciał sam się położyć. A teraz, chodź, mój młody cudzoziemcze - rzekł Ailell, sadowiąc się ostrożnie w fotelu.
Paul zbliżył się w ciszy i zajął drugie krzesło. Tarn zręcznie napełnił dwa kielichy ustawione obok inkrustowanej szachownicy, po czym wycofał się do sypialni króla za wewnętrznymi drzwiami. W pokoju otwarto okna i odsunięto ciężkie zasłony, by mogło wpaść każde tchnienie wiatru. Gdzieś na zewnątrz na drzewie śpiewał ptak. Przypominał słowika.
Przepięknie rzeźbione pionki połyskiwały w blasku świec, lecz gdy wysoki król Brenninu odchylił się do tyłu w swym fotelu, jego twarz ukryła się w mroku. - Loren powiedział mi, że gra, w którą gramy, jest taka sama, choć nazywamy pionki inaczej. Zawsze gram czarnymi. Weź białe i zacznij.
Paul Schafer lubił atakować w szachach, szczególnie białymi pionkami i w pierwszym ruchu. W jego grze gambity i poświęcenia następowały jeden po drugim w celu przypuszczenia huraganowego ataku na króla przeciwnika. Fakt, że dzisiejszym jego przeciwnikiem był prawdziwy król, nie miał najmniejszego znaczenia, bowiem kodeks Schafera, choć złożony, był niewzruszony. Paul zabrał się do zmiatania z szachownicy czarnych pionków Ailella tak samo, jak uczyniłby to z pionkami każdego innego przeciwnika. Tego wieczoru czuł się przygnębiony, włożył więcej ognia w swą grę niż zazwyczaj, bowiem starał się skryć przed udręką w chłodnej klarowności czarno-białej planszy. Toteż bezlitośnie rozstawił swe siły i rzucił białe pionki w wir walki.
Atak spotkał się z zawiłą, subtelną i prężną obroną. Po dziesięciu ruchach Paul już wiedział, że z jakichkolwiek wyżyn Ailell się stoczył, chociaż jego władza mogła być ograniczona, ma do czynienia z człowiekiem o nieprzeciętnych talentach. Król powoli i cierpliwie budował swą obronę i ostrożnie wspierał stemplami swe wały ochronne, tak iż niepohamowane natarcie Paula Schafera zaczęło tracić na siłach i zostało nieubłaganie odepchnięte. Po niemal dwóch godzinach gry Paul z rezygnacją przewrócił białego króla.
Dwaj mężczyźni odchylili się do tyłu w fotelach i wymienili pierwsze spojrzenia od czasu rozpoczęcia partii. I uśmiechnęli się, obaj nie zdając sobie sprawy - bowiem nie było sposobu, aby mogli o tym wiedzieć - jaką rzadkością było to dla tej drugiej osoby. Niemniej jednak, dzieląc ten moment, gdy Paul uniósł srebrny puchar w toaście za króla, poprzez bliźniaczą przepaść światów i lat zbliżyli się do takiego rodzaju więzi, która mogłaby pozwolić im zrozumieć się nawzajem.
Tak nie miało się stać, choć coś innego zrodziło się tej nocy, a owoc tej rozegranej w milczeniu partii miał zmienić równowagę i wzór wszystkich światów, jakie istnieją.
Ailell odezwał się pierwszy, a głos miał schrypnięty: - Jeszcze nikt - rzekł - jeszcze nikt nie rozegrał ze mną takiej partii. Ja nie przegrywam w ta'bael. Dziś wieczór niemal tak się stało.
Paul uśmiechnął się po raz drugi. - Niemal. Może tak będzie następnym razem - ale nie jestem tego zbyt pewien. Grasz pięknie, mój panie.
Ailell potrząsnął głową. - Nie, ja gram ostrożnie. Całe piękno było po twojej stronie, lecz czasami mozolna ostrożność może zmęczyć błyskotliwość. Kiedy poświęciłeś drugiego jeźdźca... - Ailell bez słów wykonał gest dłonią. - Przypuszczam, że tylko młodzi potrafią zrobić coś takiego. Ja już zapomniałem. - Uniósł puchar i napił się.
Paul, zanim odpowiedział, napełnił oba kielichy. Czuł się zmęczony. Zdał sobie sprawę, że ptak na dworze dawno przestał śpiewać. - Sądzę - powiedział - że jest to bardziej kwestia stylu, niż młodości, czy wieku. Nie jestem zbyt cierpliwy, więc gram w taki sposób, w jaki gram.
- Masz na myśli ta'bael?
- Inne sprawy również - odparł Paul po chwili wahania.
Ailell zaskakująco pokiwał głową. - Ja też kiedyś byłem taki, choć może trudno ci w to uwierzyć. - Na jego twarzy pojawił się wyraz samolekceważenia. - Zająłem tron siłą w czasach zamętu i utrzymywałem go siłą miecza przez pierwsze lata. Jeśli mamy być dynastią, zaczyna się ona ode mnie i jest kontynuowana przez... chyba Diarmuida. - Paul milczał i po chwili król podjął wątek. - To władza uczy cierpliwości; mam na myśli utrzymywanie władzy. Człowiek uczy się również, jaką cenę się za to płaci - z czego nigdy nie zdawałem sobie sprawy, kiedy byłem w twoim wieku i myślałem, że miecz i bystry umysł może poradzić sobie z wszystkim. Nie znałem ceny, jaką płaci się za władzę.
Ailell pochylił się nad szchownicą i uniósł jeden z pionków. - Weźmy królową w ta'bael - powiedział. - Najpotężniejszy pionek na szachownicy, a jednak w razie zagrożenia ze strony strażnika albo jeźdźca trzeba ją chronić, bowiem partia zakończy się przegraną, jeśli nastąpi taka wymiana. A król - rzekł Ailell dan Art - w ta'bael nie można poświęcić króla.
Paul nie potrafił niczego wyczytać z zapadniętej, wciąż przystojnej twarzy, lecz w głosie dała się odczuć nowa nuta, jakby coś ulegało zmianie głęboko pod powierzchnią słów.
Ailell zdawał się dostrzegać jego zakłopotanie. Znów uśmiechnął się blado. - Jestem uciążliwym kompanem w nocy - rzekł. - Szczególnie dzisiejszej nocy. Zbyt wiele wraca. Mam zbyt wiele wspomnień.
- Mam zbyt wiele własnych - powiedział porywczo Paul i w chwili, gdy padły te słowa, poczuł złość do siebie.
Wyraz twarzy Ailella był jednakże serdeczny, nawet współczujący. - Tak myślałem - stwierdził. - Nie jestem pewien, dlaczego, ale tak właśnie pomyślałem.
Paul zwiesił głowę nad głębokim pucharem wina i upił długi łyk. - Panie - rzekł, żeby przerwać ciszę, jaka zapadła i skierować rozmowę na nowy tor, jakikolwiek nowy tor - dlaczego kapłanka powiedziała, że Loren powinien spytać ją o pozwolenie przed sprowadzeniem nas tutaj? Co...
- Nie miała racji w tym względzie i poślę do niej, by jej o tym powiedzieć. Nie przypuszczam jednakże, aby Jaelle była skłonna tego wysłuchać. - Twarz Ailella wyrażała żal. - Ona uwielbia wywoływać kłopoty, mącić w taki sposób, by potem móc z tego wyciągnąć korzyści. Jaelle jest niewiarygodnie ambitna i pragnie powrotu do starych zwyczajów, wedle których Bogini rządziła przez swą najwyższą kapłankę, jak bywało, zanim Iorweth przybył zza morza. Wiele jest ambicji na moim dworze, co często się zdarza wokół tronu starzejącego się króla, lecz jej ambicja sięga dalej niż innych.
Paul pokiwał głową. - Twój syn powiedział coś podobnego zeszłej nocy.
- Co takiego? Diarmuid naprawdę tak powiedział? - Ailell zaśmiał się w sposób bardzo przypominający księcia. - Jestem zaskoczony, że wytrzeźwiał na wystarczająco długo, by tak przenikliwie myśleć.
Paulowi drgnęły usta. - Szczerze mówiąc, nie był trzeźwy, lecz mimo to zdawał się myśleć dość logicznie.
Król wykonał nieco lekceważący gest. - Czasami jest czarujący. - Po chwili przerwy pociągnął się za brodę i spytał: - Przepraszam, o czym to mówiliśmy?
- O Jaelle - przypomniał Paul. - O tym, co powiedziała dziś rano.
- Tak, tak, oczywiście. Niegdyś jej słowa byłyby prawdziwe, lecz od dawna tak już nie jest. W czasach, gdy do dzikiej magii można było dotrzeć tylko pod ziemią, a zazwyczaj tylko dzięki krwi, moc niezbędną do przejścia zaczerpnięto by z samego serca ziemi, a to zawsze było dziedziną Matki. Za tamtych czasów prawdą było, że użyć korzenia ziemi, avarlith, można było jedynie poprzez wstawiennictwo najwyższej kapłanki u Bogini. Jednakże obecnie, już od wielu lat, od czasu gdy Amairgen poznał wiedzę nieba i założył radę magów, drenaż mocy przebiega tylko przez źródło czarodzieja, a avarlith pozostaje nietknięty.
- Nie rozumiem. Jaki drenaż mocy?
- Wyprzedzam fakty. Trudno pamiętać, że jesteś z innego świata. Posłuchaj więc. Gdyby mag miał użyć swych czarów do rozpalenia ognia na kominku, wymagałoby to mocy. Niegdyś cała nasza moc należała do Bogini i czerpano ją bezpośrednio z korzenia ziemi; a ponieważ zarówno czerpano ją, jak i zużywano w Fionavarze, moc zawsze wracała do ziemi - nigdy nie malała. Jednak podczas przejścia moc wykorzystuje się w innym świecie...
- Więc traci się ją!
- Właśnie. Tak było kiedyś. Niemniej jednak od czasu, gdy Amairgen wyzwolił magów spod władzy Matki, moc jest czerpana wyłącznie ze źródła czarodzieja, a ono odbudowuje ją w sobie po jakimś czasie.
- Ono?
- To znaczy: on albo, oczywiście, ona.
- Ale... chcesz powiedzieć, że każdy czarodziej ma...
- Tak, oczywiście. Każdy jest związany ze źródłem, jak Loren z Mattem, czy Metran z Denbarrą. To podstawowe prawo wiedzy nieba. Mag nie może uczynić więcej niż może znieść jego źródło, a związani są na całe życie. Cokolwiek uczyni czarodziej, ktoś inny ponosi tego koszty.
Wtedy tak wiele się wyjaśniło. Paul przypomniał sobie drżenie Matta Sörena po dokonaniu przejścia. Przypomniał sobie baczną troskę Lorena o krasnoluda, a później, widząc tę zbieżność jeszcze wyraźniej, przyćmione pochodnie na ścianach pierwszej komnaty, pochodnie, które słabowity Metran rozjaśnił jednym gestem, gdy tymczasem Loren powstrzymał się od tego, by dać wytchnienie swemu źródłu. Paul poczuł, jak jego umysł odrywa się od zapatrzenia w siebie.
- W jaki sposób? - spytał. - W jaki sposób są ze sobą związani?
- Czarodziej i źródło? Istnieje mnóstwo praw i trzeba przejść długie przeszkolenie. Na końcu, jeśli taka jest ich wola, mogą połączyć się więzami obrzędu, choć nie jest to coś, co można lekko potraktować. Zostało już tylko trzech we Fionavarze, którzy spełniają tę rolę. Denbarra jest siostrzanym synem Metrana, źródłem Teyrnona jest Barak, jego najbliższy przyjaciel z dzieciństwa. Niektóre pary bywały osobliwe: Lisen z Puszczy była źródłem Amairgena Białej Gałęzi, pierwszego z magów.
- Co w tym było dziwnego?
- Ach - najwyższy król uśmiechnął się nieco smutno - to długa opowieść. Może usłyszysz jakiś jej fragment śpiewany w wielkiej sali pałacowej.
- Dobrze. A co z Lorenem i Mattem? Jak oni...
- To również jest osobliwe - rzekł Ailell. - Pod koniec swych nauk, Loren poprosił radę i mnie o pozwolenie na udanie się w podróż na jakiś czas. Nie było go trzy lata. Kiedy wrócił, miał swój płaszcz i związany był z królem krasnoludów, co nigdy przedtem się nie zdarzyło. Żaden krasnolud...
Król przerwał raptownie. W nagłej ciszy obaj znów to usłyszeli: prawie niemożliwe do uchwycenia pukanie w ścianę pokoju leżącego naprzeciwko otwartego okna. Gdy Paul spojrzał ze zdumieniem na króla, znów się rozległo.
Twarz Ailella przybrała przedziwnie łagodny wyraz. - Och, Mörnirze - westchnął. Naprawdę posłali. - Spojrzał z wahaniem na Paula, a potem widać było, że podjął decyzję. - Zostań ze mną, Paul, Pwyllu, zostań i bądź cicho, bowiem ujrzysz coś, co niewielu ludziom było wolno zobaczyć.
Podszedłszy do ściany, król przycisnął do niej uważnie dłoń w miejscu, gdzie kamień był nieznacznie przyciemniony. - Levar shanna - wyszeptał i odsunął się, gdy na jednolitej strukturze ściany zaczął się pojawiać delikatny zarys drzwi. Chwilę później linia podziału była już wyraźna, a potem drzwi otworzyły się bezgłośnie i do komnaty lekkim krokiem weszła drobna postać, odziana w płaszcz i kaptur. Stała tak przez moment, przyjmując do świadomości obecność Paula i aprobujące skinienie głowy Ailella, po czym zrzuciła spowijający ją strój jednym płynnym ruchem i skłoniła się nisko królowi.
- Pozdrowienia niosę, najwyższy królu, i dar na pamiątkę dnia twej koronacji. Mam także wieści z Daniloth, których powinieneś wysłuchać. Jestem Brendel spod znaku Pustułki.
I w ten sposób Paul Schafer jako pierwszy ujrzał jednego z lios alfarów. W porównaniu z eterycznym, płomiennym charakterem srebrnowłosej postaci, która stała przed nim, poczuł się nagle ciężki i niezgrabny, dostrzegając na własne oczy zupełnie odmienny wymiar wdzięku.
- Bądź pozdrowiony, Na-Brendelu z Pustułek - szepnął Ailell. - To jest Paul Schafer, którego, jak sądzę, nazwiemy Pwyllem we Fionavarze. Jest jednym z czwórki, która przybyła ze Srebrnym Płaszczem z innego świata, by wpleść się w tkaninę naszej uroczystości.
- Wiem o tym - odparł Brendel. - Jestem w Paras Derval już od dwóch dni, czekając na sposobność, by zastać cię samego. Jego już widziałem, a także pozostałych, tudzież złocistą. Dzięki niej jednej mogłem znieść to oczekiwanie, najwyższy królu. Inaczej byłbym już daleko od twych murów, nie wręczywszy daru, który niosę. - Płomień śmiechu tańczył w jego oczach, które były zielonozłote w blasku świec.
- Dziękuję więc, że poczekałeś - rzekł Ailell. - Powiedz mi zatem, jak miewa się Ra-Lathen?
Twarz Brendela nagle znieruchomiała, a śmiech zgasł. - Ach! - wykrzyknął cicho. - Szybko każesz mi wracać do mych wieści, najwyższy królu. Lathen Tkacz Mgły usłyszał swą pieśń na jesieni. Udał się za morza i jeszcze dalej, a wraz z nim odpłynął także Laien Dziecię Włóczni, ostatni z tych, którzy przeżyli Bael Rangat. Nie ma już teraz nikogo, choć zawsze było niewielu. - Oczy lios alfara pociemniały: były teraz fiołkowe w mroku. Przerwał na moment, po czym ciągnął dalej: - Tenniel teraz rządzi w Daniloth. Jego to pozdrowienia ci przynoszę.
- Lathen też już odszedł? - powiedział bardzo cicho król. - I Laien? Ciężkie nowiny niesiesz, Na-Brendelu.
- A jeszcze cięższe mam do przekazania - odrzekł lios alfar. - Zimą dotarła do Danilothu wieść o ruchach svart alfar na północy. Ra-Tenniel wystawił straże i w zeszłym miesiącu dowiedzieliśmy się, że wieść nie była mylna. Ich oddział przesunął się na południe od nas, na obrzeża Pendaranu i mieli ze sobą wilki. Stoczyliśmy tam z nimi bój, najwyższy królu. Po raz pierwszy od czasu Bael Rangat lios wyruszyli na wojnę. Odpędziliśmy ich i zgładziliśmy większość - bowiem wciąż jesteśmy w pewnej mierze tym, czym niegdyś - lecz sześcioro mych braci i sióstr poniosło śmierć. Sześć kochanych przez nas osób nigdy już nie usłyszy swej pieśni. Śmierć znów do nas przyszła.
Ailell osunął się na fotel, usłyszawszy słowa lios alfara.
- Svartowie za Pendaran - jęknął. - Och, Mörnirze, któraż moja niegodziwość była tak wielka, bym na starość doczekał się takiej potrzeby? - I rzeczywiście wydawał się stary, gdy tak potrząsał drżącą głową. Ręce na rzeźbionych poręczach fotela dygotały. Paul wymienił spojrzenia z jaśniejącą postacią lios. Lecz choć jemu serce się ściskało z litości nad sędziwym królem, nie ujrzał ani śladu tego samego uczucia w szarych teraz oczach gościa.
- Mam dla ciebie podarunek, najwyższy królu - rzekł wreszcie Brendel. - Ra-Tenniel chciał, byś wiedział, że on różni się od Tkacza Mgieł. Moje wieści o bitwie powinny ci to powiedzieć. On nie będzie się krył w Daniloth, toteż od tego dnia będziesz nas widywał częściej niż raz na siedem lat, na znak czego, a także w uznaniu naszego przymierza i splecionych nici przeznaczenia, władca lios alfarów posyła ci to.
Nigdy przedtem Paul nie widział czegoś tak pięknego, jak przedmiot, który Brendel podał Ailellowi. Smukłe, kryształowe berło, które przeszło z rąk lios do ludzkich, zdawało się chwytać każdy niuans światła w pokoju, a potem przetwarzać go. Oranż pochodni na ścianach, czerwone migotania świec, nawet białobłękitne diamenciki blasku gwiazd widocznych przez okno, wszystko to wydawało się splatać ze sobą nieustającym, zawiłym ruchem, jakby mknęło po krosnach za czółenkiem berła.
- Szkło wezwania - szepnął król, spoglądając na dar. - To rzeczywiście skarb. Czterysta lat upłynęło od czasu, gdy któreś z nich można było znaleźć w naszych murach.
- A czyja to była wina? - spytał zimno Brendel.
- To niesprawiedliwe, mój przyjacielu - odparł Ailell nieco uszczypliwie. Słowa lios widocznie rozpaliły w nim poczucie dumy. - To, iż Vailerth, najwyższy król, stłukł szkło wezwania, stanowiło niewielką część wielkiego obłędu - i Brennin zapłacił za ten obłęd krwią podczas wojny domowej. - Głos króla odzyskał stanowczość. - Powiedz Ra-Tennielowi, że przyjmuję jego podarunek. Gdyby użył go, by nas wezwać, wezwanie to nie pozostanie bez odpowiedzi. Przekaż to swemu władcy. Jutro porozmawiam ze swą radą w kwestii pozostałych wieści, jakie przyniosłeś. Obiecuję, że Pendaran będzie strzeżony.
- Serce mi mówi, że trzeba będzie czegoś więcej, niż strzeżenia, najwyższy królu - odparł Brendel, teraz już łagodniej. - Moc jakaś budzi się we Fionavarze.
Ailell pokiwał głową. - Tak też powiedział mi Loren dawno temu. - Zawahał się, a potem dokończył niemal niechętnie: - Powiedz mi, Na-Brendelu, jak wygląda kamień strażniczy w Daniloth?
- Tak samo jak w dniu, gdy wykonał go Ginserat! - rzekł wojowniczo Brendel. - Lios alfarowie nie zapominają. Pilnuj lepiej swego, najwyższy królu!
- Bez obrazy, mój przyjacielu - powiedział Ailell - ale wiesz, że wszyscy strażnicy muszą palić ogień naal. Wiesz też dobrze o tym, iż lud Conary'ego, Colana i samego Ginserata nie zapomniał o Bael Rangat. Nasz kamień jest równie błękitny, co zawsze, i jeśli bogowie okażą łaskawość, zawsze taki będzie. - Zapadła cisza; oczy Brendela płonęły teraz intensywną światłością. - Chodź! - rzekł niespodziewanie Ailell, wstając nagle. - Chodź, a pokażę ci!
Odwróciwszy się na pięcie, pomaszerował w stronę sypialni, otworzył drzwi i wszedł do środka. Idąc szybko w jego ślady, Paul zauważył wielkie, królewskie łoże z baldachimem i sylwetkę pazia Tarna, który spał na posłaniu w kącie komnaty. Ailell jednakże nie zatrzymał się i Paul wraz z lios alfarem musieli przyspieszyć, by dotrzymać kroku królowi, który otworzył następne drzwi w przeciwległej ścianie sypialni i wyszedł przez nie na krótki korytarz, na którego końcu znajdowały się kolejne ciężkie wrota. Tam zatrzymał się, dysząc ciężko.
- Znajdujemy się nad Komnatą Kamienia - powiedział z trudem. Przycisnął spust pośrodku drzwi i odsunął mały, drewniany prostokąt, przez który mogli zajrzeć do pomieszczenia poniżej.
- Sam Colan kazał je zrobić - objaśnił im - kiedy wrócił z kamieniem z Rangat. Powiada się, że do końca swych dni często wstawał w nocy i szedł tędy, by popatrzeć na kamień Ginserata i ukoić serce świadomością, że nie zaszła w nim zmiana. Ostatnio sam zacząłem tak czynić. Patrz, Na-Brendelu z Pustułek, patrz na kamień strażniczy Najwyższego Królestwa.
Lios alfar bez słowa postąpił naprzód i przyłożył oko do otworu w drzwiach. Długo tak stał i gdy wreszcie się odsunął, wciąż milczał.
- I ty, młody Pwyllu, ty też spójrz i zobacz, czy błękit spętania wciąż jaśnieje w kamieniu. - Ailell dał znak i Paul wyminął Brendela, by przyłożyć oko do szpary.
Była to niewielka komnata bez żadnych ozdób na ścianach czy podłodze, a także bez żadnych mebli. Dokładnie pośrodku pokoju stał obelisk, albo ship, wyższy od człowieka, a przed nim wznosił się niski ołtarz, na którym płonął czysto biały ogień. Na bokach słupa wyrzeźbiono postacie królów postaci, a we wgłębieniu na czubku kolumny spoczywał kamień, mniej więcej rozmiaru kryształowej kuli. Paul zobaczył, że ten kamień jarzył się własnym blaskiem, a blask, jakim płonął, był błękitny.
Kiedy ponownie znaleźli się w komnacie, z której wyszli, Paul znalazł trzeci puchar na stole pod oknem i nalał wina dla wszystkich trzech. Brendel przyjął kielich, lecz natychmiast zaczął niespokojnie krążyć po pokoju. Ailell znów usadowił się w fotelu przy szachownicy. Obserwując spod okna, Paul zauważył, jak lios alfar przerywa pełne napięcia krążenie i staje przed królem.
- Wierzymy kamieniom strażniczym, najwyższy królu, ponieważ musimy - zaczął cicho, niemal łagodnie. - Wiesz jednak, że istnieją inne moce, które służą Ciemności, a niektóre z nich są potężne. Ich władca może być wciąż spętany pod Rangat, lecz po ziemi stąpa jednak zło, którego nie możemy lekceważyć. Czy nie widzisz go w swej suszy, najwyższy królu? Jak możesz tego nie dostrzegać? W Cathalu i na Równinie pada deszcz. Tylko w Brenninie plony marnieją. Tylko...
- Cisza! - zachrypiał wysoki i ostry głos Ailella. - Nie wiesz, o czym mówisz. Nie wtrącaj się do naszych spraw! - Król nachylił się w swym fotelu, patrząc wściekle na smukłą postać lios alfara. Na jego twarzy nad wiotką brodą płonęły dwie jaskrawoczerwone plamy.
Na-Brendel nie był wysoki, lecz wydawało się, że spoglądając na króla, zmężniał i urósł. Kiedy wreszcie przemówił, w jego słowach nie było dumy czy goryczy. - Nie miałem zamiaru cię rozgniewać - powiedział. - A już najmniej dzisiejszego wieczoru. Serce mi jednak mówi, że w dniach, które nastąpią, niewiele rzeczy będzie mogło być sprawą tylko jednego ludu. Taki jest sens daru Ra-Tenniela. Cieszę się, że go przyjąłeś. Przekażę twą wiadomość memu panu.
Skłonił się bardzo nisko, odwrócił i wyszedł przez drzwi w ścianie, po drodze wdziewając płaszcz i kaptur. Drzwi zasunęły się za nim bezszelestnie, a wtedy w komnacie nie pozostał żaden ślad jego obecności, jeśli nie liczyć migotliwego berła ze szkła, które Ailell wciąż obracał w trzęsących się dłoniach.
Ze swego miejsca pod oknem Paul usłyszał, jak inny teraz ptak rozpoczyna swą pieśń. Przypuszczał, że musi być blisko świtu, lecz znajdowali się w zachodniej części pałacu i niebo było wciąż ciemne. Zastanawiał się, czy przypadkiem król nie zapomniał o jego obecności. Wreszcie Ailell westchnął znużony i położywszy berło na stoliku obok szachownicy, podszedł powoli do Paula, który wyglądał przez okno. Ze swego miejsca Paul widział ziemie ciągnące się na zachód, a daleko na horyzoncie, tworząc ciemniejszą plamę na tle ciemności nocy, majaczyły drzewa puszczy.
- Zostaw mnie samego, przyjacielu Pwyllu - rzekł wreszcie Ailell serdecznie. - Jestem znużony i najlepiej mi będzie samemu. Znużony - powtórzył - i stary. Jeśli rzeczywiście jakaś potęga Ciemności krąży po ziemi, dzisiejszej nocy nic nie mogę na to poradzić, chyba żebym umarł. A doprawdy, nie chcę umierać, ani na Drzewie, ani w inny sposób. Jeśli to moja wada, tak już musi być. - Ze smutkiem i rezerwą spoglądał przez okno na odległy las.
Paul niezręcznie chrząknął. - Nie sądzę, by chęć życia mogła być wadą. - Słowa zazgrzytały od długiego milczenia. Budziło się w nim uczucie, którego nie potrafił nazwać.
Ailell uśmiechnął się na to, lecz tylko ustami i nadal wpatrywał się w mrok. - W przypadku króla może tak być, Pwyllu. Pamiętasz o cenie? Ale doczekałem się błogosławieństw - dodał innym tonem. - Słyszałeś, co powiedziała Ysanne dziś rano w sali pałacowej. Powiedziała, że mnie kochała. Nigdy o tym nie wiedziałem. Nie sądzę - król rozważał po cichu, odwróciwszy się wreszcie, by popatrzeć na Paula - bym miał to powiedzieć Marrien, królowej.
Paul opuścił komnatę, ukłoniwszy się z całym szacunkiem, na jaki było go stać. Czuł dziwny ucisk w gardle. Marrien, królowa. Potrząsnął głową i zrobił niepewny krok w głąb korytarza. Od pobliskiej ściany oderwał się długi cień.
- Znasz drogę? - spytał Coll.
- Nie, nie sądzę. - powiedział Paul. - Raczej nie.
Wędrowali korytarzami pałacu, a echo niosło odgłos ich kroków. Za murami właśnie dniało na wschodzie, nad Gwen Ystrat. W pałacu jednakże wciąż panowała ciemność.
Przy drzwiach swego pokoju Paul zwrócił się do towarzyszącego mu mężczyzny: - Collu - spytał - co to jest Drzewo?
Masywny żołnierz stanął jak wryty. Po chwili potarł dłonią szeroki hak złamanego nosa. Zatrzymali się; Paras Derval spowijała cisza. Przez chwilę Paul sądził, że odpowiedź na jego pytanie nie padnie, lecz wtedy Coll odezwał się ściszonym głosem.
- Letnie Drzewo? - powiedział. - Znajduje się w lesie na zachód od miasta. Jest poświęcone Mörnirowi od Gromu.
- Dlaczego jest ważne?
- Ponieważ - rzekł Coll jeszcze cichszym tonem - tam właśnie Bóg wzywał najwyższego króla w dawnych czasach, kiedy ziemia była w potrzebie.
- Po co go wzywał?
- Aby zawisł na Letnim Drzewie i umarł - rzekł zwięźle Coll. - Już powiedziałem zbyt wiele. Twój przyjaciel spędza dzisiejszą noc, jak przypuszczam, u pani Rhevy - dodał szybko. - Wkrótce wrócę, by cię zbudzić; mamy dziś przed sobą długą jazdę. - Obrócił się na pięcie, by się oddalić.
- Coll!
Ogromny mężczyzna przystanął.
- Czy to zawsze króla woła Drzewo?
Na szerokiej, spalonej słońcem twarzy Colla pojawił się niepokój. Kiedy nadeszła odpowiedź, zdawało się niemal, że padła wbrew jego woli. - Bywało, że książęta krwi szli w zastępstwie.
- Co tłumaczy Diarmuida zeszłej nocy. Collu, naprawdę nie chcę wpędzać cię w kłopoty, ale gdybym miał domyślić się, co tu się wydarzyło, powiedziałbym, że Ailell został wezwany z powodu suszy, albo może dlatego panuje susza, że nie poszedł, i powiedziałbym, że on jest tym wszystkim przerażony, a Loren popiera go, ponieważ nie ufa temu, co dzieje się na Letnim Drzewie. - Po chwili Coll sztywno skinął głową, a Schafer ciągnął dalej: - Dalej domyślałbym się, ale to już naprawdę domysł, że brat Diarmuida chciał to uczynić za króla, a Ailell zabronił mu - dlatego jego nie ma, a Diarmuid jest następcą. Czy to dobry domysł?
Podczas gdy Schafer mówił, Coll podszedł bardzo blisko. Uważnie spojrzał na Paula swymi uczciwymi, brązowymi oczyma. Potem skinął głową, a na jego twarzy odmalowało się coś w rodzaju lękliwego podziwu.
- To sięga głębiej, niż mnie wolno się posuwać - stwierdził. - Byłby to całkiem dobry domysł. Najwyższy król musi zaakceptować zastępstwo, a kiedy odmówił, książę przeklął go, co jest zdradą, i został skazany na wygnanie. Nie wolno teraz wymawiać jego imienia pod karą śmierci.
W ciszy, jaka zapadła, Paulowi wydawało się, że cały ciężar nocy spoczywa na nich dwóch.
- Nie mam żadnej mocy - powiedział wtedy Coll swym głębokim głosem - lecz gdybym miał, przekląłbym go w imię wszystkich bogów i bogiń, jacy istnieją.
- Kogo? - szepnął Paul.
- Ależ, oczywiście, księcia - rzekł Coll. - Wygnanego księcia, brata Diarmuida, Ailerona.
Rozdział 6
Za bramami pałacu i murami miasta okrutny wpływ suszy rzucał się w oczy. Skutki pozbawionego deszczu lata można było ocenić po ciężkim kurzu na drodze, wątłej trawie obłażącej ze wzgórz i pagórków niczym brązowa farba, skarłowaciałych drzewach i wyschniętych studniach. W pięćdziesiątym roku panowania Ailella Najwyższe Królestwo cierpiało jak jeszcze nigdy za pamięci żyjących.
Dla Kevina i Paula, jadących rankiem na południe z Diarmuidem i siedmioma z jego ludzi, stan rzeczy odzwierciedlał się najbrutalniej w wynędzniałych, zgorzkniałych twarzach wieśniaków, których mijali po drodze. Krajobraz już migotał od mirażu wywołanego upałem. Na niebie nie było ani jednej chmury.
Mimo to Diarmuid narzucił ostre tempo i Kevin, który nie był dobrym jeźdźcem i nie przespał ostatniej nocy, nie posiadał się z radości, gdy zatrzymali się przed karczmą w czwartej wsi, przez którą przejeżdżali.
Zjedli spieszny posiłek składający się z zimnego, ostro przyprawionego korzeniami mięsa, chleba i sera, popijając to wszystko pintami ciemnego piwa, by spłukać duszący w gardle kurz gościńca. Jedząc żarłocznie, Kevin dostrzegł, że Diarmuid rozmawia krótko z Cardem, który po cichu odszukał karczmarza i wyszedł z nim do drugiej izby. Kiedy książę zauważył spojrzenie Kevina, podszedł do długiego, drewnianego stołu, przy którym ten siedział wraz z Paulem i szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną imieniem Erron.
- Szukamy śladów waszego przyjaciela - powiedział do nich Diarmuid. - To jeden z powodów, dla których tu jesteśmy. Loren udał się na północ w tym samym celu, a ja posłałem wieść na wybrzeże.
- Kto jest z kobietami? - spytał szybko Paul Schafer.
Diarmuid uśmiechnął się. - Zaufaj mi - powiedział. - Wiem, co robię. Są straże, a poza tym Matt również został.
- Loren wyjechał bez niego? - spytał ostro Paul. - Jak...?
Diarmuid przybrał jeszcze bardziej rozbawioną minę. - Nawet bez magii nasz przyjaciel potrafi dać sobie radę. Ma miecz i wie, jak się nim posłużyć. Za dużo się martwisz.
- Dziwisz się? - wtrącił się Kevin. - Nie wiemy, gdzie jesteśmy, nie znamy tutejszych zasad, Dave zniknął Bóg wie gdzie - i nawet nie wiemy, dokąd teraz z tobą jedziemy.
- To ostatnie - rzekł Diarmuid - łatwo wyjaśnić. Przekroczymy granicę Cathalu na rzece, jeśli nam się uda. W nocy i po cichu, bowiem istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że nas zabiją, jeśli znajdą.
- Rozumiem - powiedział Kevin, przełykając ślinę. - Czy wolno nam wiedzieć, dlaczego narażamy się na tak nieprzyjemną możliwość?
Po raz pierwszy tego poranka uśmiech Diarmuida zabłysł z pełną siłą. - Ależ oczywiście - powiedział łaskawie. - Pomożecie mi uwieść pewną damę. Powiedz mi, Carde - szepnął, odwróciwszy się - jakieś nowiny?
Nie było żadnych. Książę wysączył swe piwo i zamaszystym krokiem wyszedł. Pozostali wstali czym prędzej i poszli w jego ślady. Kilku wieśniaków opuściło karczmę, by przyjrzeć się ich odjazdowi.
- Niech Mörnir ma cię w swej opiece, młody książę! - krzyknął porywczo jeden z nich. - I na Letnie Drzewo niech weźmie starucha, i pozwoli tobie być naszym królem!
Diarmuid przy pierwszych słowach uniósł dłoń łaskawym gestem, lecz ostatnie zdanie sprawiło, że ostro zawrócił swego konia. Zapadła groźna cisza, gdy książę zwrócił swą kamienną twarz w stronę wieśniaków. Kevin posłyszał nad głową donośny łopot skrzydeł licznego stada wron, które kołowało wysoko, zasłaniając słońce.
Kiedy Diarmuid odezwał się, jego głos miał oficjalne i władcze brzmienie. - Słowa, jakie wyrzekłeś, są zdradą - powiedział syn Ailella i skinąwszy głową w bok, dodał jeszcze jedno słowo: - Coll.
Rolnik być może nie dostrzegł strzały, która go zabiła. Diarmuid na pewno jej nie widział. Galopował już drogą, nie oglądając się za siebie, gdy Coll chował łuk. Do czasu gdy szok minął i zaczęły się krzyki, cała dziesiątka była już za zakrętem, który miał ich zaprowadzić na południe.
Podczas jazdy dłonie drżały Kevinowi pod wpływem wstrząsu i z powodu wściekłości, obraz martwego człowieka nie dawał mu spokoju, a lament pozostałych wciąż rozbrzmiewał echem w jego głowie. Coll, który galopował obok, sprawiał wrażenie opanowanego i niewzruszonego. Niemniej jednak starannie unikał spojrzenia w oczy Paulowi Schaferowi, który uparcie przyglądał mu się podczas tej jazdy i do którego sam skierował słowo zdrady uprzedniej nocy.
Wczesną wiosną 1949 dr John Ford z Toronto wziął dwutygodniowy urlop z pracy w szpitalu św. Tomasza w Londynie. Wędrując samotnie po Krainie Jezior na północ od Keswick, po całodniowym marszu zszedł ze wzgórza i zbliżył się, zmęczony, do podwórka gospodarstwa przycupniętego w cieniu zbocza.
Na podwórzu dziewczyna czerpała wodę ze studni. Promienie zachodzącego słońca padały ukośnie na jej ciemne włosy. Kiedy odwróciła się na dźwięk jego kroków, zobaczył, że jej oczy są szare. Uśmiechnęła się nieśmiało, gdy z kapeluszem w dłoni powiedział, że chciałby się napić, a zanim skończyła czerpać dla niego wodę, John Ford zakochał się po prostu i nieodwołalnie, jak leżało to w jego naturze we wszystkich sprawach.
Deirdre Cowan, która tej wiosny skończyła osiemnaście lat, dawno usłyszała od babci, że pokocha i poślubi mężczyznę zza morza. Ponieważ wiadomo było, że jej babcia ma dar jasnowidzenia, Deirdre nigdy nie powątpiewała w to, co od niej usłyszała. A oczy tego mężczyzny, przystojnego i nieśmiałego, przemówiły do jej serca.
Ford spędził tę noc w domu jej ojca. W najcichszym mroku przed świtaniem Deirdre wstała z posłania. Nie była zaskoczona na widok babci na korytarzu pod drzwiami jej sypialni, ani też sięgającego bardzo dawnych czasów gestu błogosławieństwa, jaki wykonała stara kobieta. Poszła do pokoju Forda; jej szare oczy urzekały, a ciało pełne było słodyczy ufności.
Pobrali się na jesieni i John Ford zabrał swą żonę do domu, gdy spadł pierwszy zimowy śnieg. Ich to właśnie córka dwadzieścia pięć wiosen po tym, jak los zetknął jej rodziców, szła w towarzystwie krasnoluda nad brzeg jeziora w innym świecie na spotkanie swego przeznaczenia.
Ścieżka nad jezioro, gdzie mieszkała Ysanne, wiła się na północ i zachód płytką doliną między łagodnymi wzgórzami, wśród krajobrazu, który byłby prześliczny o każdej normalnej porze roku. Lecz Kim i Matt wędrowali przez krainę spaloną i jałową - a pragnienie ziemi zdawało się ranić Kim jak nóż, zwijać się w niej jak nieznośne cierpienie. Bolała ją twarz i miała wrażenie, iż jej kości straciły swą elastyczność. Poruszanie stawało się udręką, a od miejsc, na które padał jej wzrok, oczy same się odwracały.
- Ona umiera - powiedziała.
Matt spojrzał na nią swym jednym okiem. - Czujesz to?
Kiwnęła sztywno głową. - Nie rozumiem.
Krasnolud miał posępną minę. - Dar nie jest pozbawiony mroku. Nie zazdroszczę ci.
- Nie zazdrościsz mi czego, Matt? - Na czole Kim pojawiła się bruzda. - Co ja takiego mam?
Głos Matta Sörena był cichy. - Moc. Pamięć. Doprawdy, nie jestem pewien. Jeśli cierpienie ziemi sięga tak głęboko...
- W pałacu jest łatwiej. Tam jestem odgrodzona od tego wszystkiego.
- Możemy wrócić.
Przez jedną chwilę, bolesną i pełną goryczy, Kim rzeczywiście chciała wrócić. Nie tylko do Paras Derval, lecz także do domu. Gdzie zeschnięta trawa i martwe łodyżki kwiatów przy ścieżce nie paliły tak bardzo. Lecz wtedy przypomniała sobie oczy jasnowidzącej, która patrzyła tak przenikliwie, i znów usłyszała głos, łomoczący w żyłach: „Czekałam na ciebie”.
- Nie - rzekła. - Jak daleko jeszcze?
- Za zakrętem. Wkrótce ujrzymy jezioro. Zaczekaj jednak, pozwól, że dam ci coś - powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. - Krasnolud podał jej bransoletę wykutą w srebrze, w którym osadzono zielony kamień.
- Co to?
- Kamień vellin. Jest bardzo cenny; zostało ich niewiele, a tajemnicę ich wytwarzania Ginserat zabrał do grobu. Ten kamień osłania przed magią. Nałóż to.
Bez przekonania Kimberly umieściła go na swym nadgarstku, a gdy to uczyniła, ból zniknął, całe cierpienie, udręka, pieczenie, wszystko ustąpiło. Zdawała sobie sprawę z ich istnienia, lecz docierały z oddali, bowiem vellin był jej tarczą i czuła, jak ją chroni. Krzyknęła ze zdumienia.
Jednakże twarz krasnoluda nie odzwierciedlała ulgi, jaka była jej udziałem. - Ach - stwierdził ponuro Matt Sören - więc nie myliłem się. Ciemne nici snują się na Krośnie. Tkacz da, by Loren szybko wrócił.
- Dlaczego? - spytała Kim. - Co to oznacza?
- Jeśli vellin chroni cię przed cierpieniem ziemi, cierpienie to nie jest naturalne. A jeśli istnieje potęga dość silna, by wywołać je w całym Najwyższym Królestwie, tedy lęk mnie zdejmuje. Zaczynam się zastanawiać nad starymi opowieściami o Drzewie Mörnira i pakcie, jaki Założyciel zawarł z Bogiem. A jeśli to nie to, strach mnie ogarnia na myśl o innej ewentualności. Chodźmy - rzekł krasnolud - czas już, bym zaprowadził cię do Ysanne.
I przyspieszywszy kroku, poprowadził ją dookoła ostrogi górskiego zbocza, a kiedy obeszli ją, ujrzała jezioro: błękitny klejnot w naszyjniku niskich wzgórz. Jakimś cudem nad jeziorem wciąż była zieleń i obfitość barw dzikich kwiatów.
Kim stanęła jak wryta. - Och, Matt!
Krasnolud milczał, gdy tymczasem Kim z zachwytem spoglądała w dół na wodę. - Rzeczywiście jest piękne - rzekł wreszcie. - Lecz gdybyś kiedykolwiek widziała Calor Diman wśród gór, zachowałabyś najserdeczniejsze pochwały dla Królowej Wód.
Wychwyciwszy dziwną nutę w jego głosie, Kim przyglądała mu się przez chwilę; a potem, z rozmysłem zaczerpując tchu, zamknęła oczy i milczała długo. Kiedy odezwała się, jej głos brzmiał obco.
- Wśród gór - rzekła - bardzo wysoko jest położone. Śnieg topniejący latem spływa do jeziora. Powietrze jest rzadkie i czyste. Krążą orły. Słońce zmienia jezioro w złoty ogień. Napić się tej wody to spróbować smaku światła, jakie pada na nią, czy to słońca, księżyca, czy gwiazd. A przy pełni księżyca Calor Diman jest śmiertelnie groźne, bowiem wizja nigdy nie gaśnie i nigdy nie przestaje wołać. Siła przypływu w sercu. Tylko prawdziwy król krasnoludów potrafi wytrzymać to nocne czuwanie i nie wpaść w obłęd, a musi to uczynić dla Diamentowej Korony. Musi poślubić Królową Wód, leżąc przez całą noc nad jej brzegiem przy pełni księżyca. Wtedy do końca swych dni będzie związany z Calor Diman, jak musi być każdy król.
I Kimberly otworzyła oczy, by spojrzeć wprost na byłego króla krasnoludów. - Dlaczego, Matt? - spytała swym własnym głosem. - Dlaczego odszedłeś?
Nie udzielił odpowiedzi, lecz wytrzymał jej spojrzenie bez drgnienia. Wreszcie odwrócił się, wciąż bez słowa, i poprowadził ją krętą ścieżką do jeziora Ysanne. Czekała tam na nich ta, która śni sen, a w jej oczach malowała się wiedza, litość i jeszcze coś nienazwanego.
Kevin Laine nigdy nie potrafił dobrze ukrywać swych emocji, a ta wykonana tak od niechcenia egzekucja w trybie doraźnym wstrząsnęła nim do głębi. Nie rzekł ani słowa przez cały dzień ciężkiej jazdy, a zmierzch zastał go wciąż bladego z powodu nie rozładowanego gniewu. W zapadającym zmroku drużyna jechała przez gęściej zalesioną okolicę, stopniowo zsuwając się ze wzgórza i kierując na południe. Droga wiodła obok gęstego zagajnika, a osiemset metrów dalej ukazały się wieże małej fortecy.
Diarmuid zatrzymał wierzchowca. Wciąż sprawiał wrażenie świeżego, jakby dzień spędzony na grzbiecie konia nie wywarł na niego żadnego wpływu, i Kevin, którego niemiłosiernie bolały kości i mięśnie, zmierzył księcia nieprzychylnym wzrokiem.
Został jednakże zignorowany. - Rothe - powiedział Diarmuid do przysadzistego jeźdźca o brązowej brodzie - ty tam pojedziesz. Rozmawiaj tylko z Averrenem i nikim innym. Mnie tu nie ma. Coll prowadzi kilku z was na zwiad. Żadnych szczegółów. On i tak nie będzie pytał. Dowiedz się dyskretnie, czy widziano w okolicy jakiegoś obcego, a potem dołącz do nas na zboczu Dael. - Rothe zawrócił konia i pogalopował w stronę wieży.
- To Twierdza Południowa - szepnął Carde do Kevina i Paula. - Nasza strażnica w tych okolicach. Niezbyt duża - ale istnieje niewielka groźba, że ktokolwiek przekroczy rzekę, więc wielkiej nie potrzebujemy. Duży garnizon jest w dole rzeki, na zachodzie, nad morzem. Cathal dwukrotnie najechał nas tamtędy, więc w Seresh jest zamek, gdzie trzyma się straż.
- Dlaczego nie mogą przekroczyć rzeki? - zapytał Paul. Kevin zachowywał narzucone sobie milczenie.
Uśmiech Carde'a w zapadającym mroku był pozbawiony wesołości. - Wkrótce dowiecie się dlaczego, kiedy zejdziemy na dół, by spróbować.
Diarmuid zarzucił pelerynę na ramiona i czekał, póki wrota nie otworzą się przed Rothem, a potem sprowadził ich z traktu na zachód, wiodąc wąską ścieżką, która zaczęła skręcać na południe przez las.
Jechali być może przez godzinę w milczeniu, choć nie wydano takiego rozkazu. Kevin zdał sobie sprawę, że są to bardzo dobrze wyszkoleni ludzie, pomimo prostactwa strojów i mowy, w porównaniu z fircykami, jakich spotkali w pałacu.
Gdy wyjechali spomiędzy drzew, w polu widzenia za nimi pojawił się zwężający się sierp księżyca. Diarmuid zatrzymał się na obrzeżu schodzącej w dół równiny i uciszył ich podniesieniem ręki. Po chwili Kevin również to posłyszał: głęboki szum wody o szybkim nurcie.
Wraz z pozostałymi zsiadł z konia przy świetle malejącego księżyca i wstających gwiazd. Spojrzał na południe i dostrzegł, że ziemia kończy się stromym urwiskiem zaledwie kilkaset metrów od miejsca, w którym stał. Nie widział jednakże niczego po drugiej stronie, jakby świat kończył się tuż przed nimi.
- Tu jest uskok - rozległ się niefrasobliwy głos tuż przy jego uchu. Kevin zesztywniał, a Diarmuid od niechcenia ciągnął dalej. - Cathal leży jakieś 30 metrów poniżej nas; zobaczysz, kiedy pojedziemy naprzód. A poza tym - rzekł książę wciąż beztroskim tonem - błędem jest dokonywać osądu zbyt wcześnie. Ten człowiek musiał umrzeć - gdyby tak się nie stało, o tej porze dotarłaby już do pałacu wieść, że popieram zdradzieckie wypowiedzi. A są tacy, którzy chcieliby roznieść tę wieść. Był skazany już w chwili, gdy się odezwał, a strzała przyniosła mu łagodniejszą śmierć od tej, którą zgotowałby mu Gorlaes. Zaczekamy na Rothe'a tutaj. Poleciłem Carde'owi, żeby rozmasował was obu; nie zdołacie przejść na drugą stronę z zesztywniałymi mięśniami. - Oddalił się i usiadł na ziemi, opierając o pień drzewa. Po chwili Kevin Laine, który nie był małostkowym ani głupim człowiekiem, uśmiechnął się do siebie.
Carde miał silne ręce, a maść, jakiej użył, była nadzwyczajna. Do czasu, gdy wrócił Rothe, Kevin poczuł, że znów może funkcjonować. Było już zupełnie ciemno, gdy Diarmuid odrzucił połę płaszcza i wstał nagle. Zebrali się wokół niego na skraju lasu, przeniknięci tym samym uczuciem. Kevin poszukał spojrzeniem Paula i zobaczył, że Schafer przygląda mu się w napięciu. Wymienili wymuszone uśmiechy, a potem słuchali uważnie, gdy Diarmuid zaczął mówić cicho i zwięźle. Jego słowa padały w niemal bezwietrzną noc, zostały odebrane i zapamiętane, a potem nastała cisza. Zostawiwszy jednego mężczyznę przy koniach, poszli w dziewięciu zboczem wiodącym do rzeki, którą musieli przebyć, by dostać się do kraju, gdzie spotka ich śmierć, jeśli zostaną zauważeni.
Biegnąc lekko u boku Colla, Kevin czuł, jak przepełnia mu serce dzika radość. Trwała ona i płonęła coraz jaśniejszym blaskiem, póki nie podczołgali się do krawędzi urwiska, by spojrzeć w dół.
Saeren była najpotężniejszą rzeką na zachód od gór. Spadając widowiskową kaskadą z wysokich szczytów Eridu, z rykiem spływała na niziny zachodu. Tam zwolniłaby swój bieg i zaczęła płynąć zakolami, gdyby tysiąclecia temu, w czasach młodości świata, lądu nie rozdarł kataklizm, trzęsienie ziemi, które wyszarpało rozpadlinę przypominającą ranę, dolinę Saeren. W tym głębokim jarze grzmiała rzeka oddzielająca wyniesiony przez wściekłość ziemi Brennin od żyznego Cathalu leżącego w dole na południu. Wielka Saeren nie płynęła wolniej, ani nie wiła się w swym biegu, ani też suche lato na północy nie było w stanie umniejszyć jej mocy. Rzeka pieniła się i wrzała 60 metrów pod nimi, lśniąca w blasku księżyca, budząca grozę. Czekało ich zejście w mrok po skalnej ścianie zbyt stromej, by sobie to wyobrazić.
- Jeśli spadniesz - powiedział wcześniej Diarmuid bez uśmiechu - staraj się nie krzyczeć. Możesz zdradzić pozostałych.
Teraz Kevin dostrzegał już drugi brzeg jaru, a wzdłuż południowej ściany urwiska, dużo poniżej ich wysokości, rozmieszczone były ogniska i wojska Cathalu, posterunki strzegące rodziny królewskiej i ogrodów od północy.
Kevin zaklął drżącym głosem. - Nie mogę w to uwierzyć. Czego oni się obawiają? Nikt nie może tędy się przedostać.
- To długi skok w dół - zgodził się Coll, który stał po jego prawej stronie. - Niemniej jednak on mówi, że tę drogę przebyto już setki lat temu, tylko jeden raz, i dlatego teraz tego próbujemy.
- Tak tylko dla zabawy, co? - wysapał Kevin, wciąż z niedowierzaniem. - Co wam się stało? Znudził wam się tryktrak?
- Co nam się znudziło?
- Nieważne.
I rzeczywiście, potem nie mieli już większej okazji porozmawiać, bowiem Diarmuid, który znajdował się dalej po ich prawej stronie, powiedział coś cicho, a smukły i zwinny Erron podszedł szybko do wielkiego, sękatego drzewa, którego Kevin wcześniej nie zauważył, i starannie przywiązał linę do pnia. Uczyniwszy to, zrzucił linę w przepaść. Kiedy ostatni zwój zniknął w ciemności, zwilżył rozważnie obie dłonie i zerknął z ukosa na Diarmuida. Książę skinął głową. Erron chwycił mocno linę, zrobił krok w tył i znikł za krawędzią urwiska.
Wszyscy obserwowali napiętą linię sznura jak zahipnotyzowani. Coll podszedł do drzewa, by sprawdzić supeł. W miarę jak mijały długie chwile, Kevin uświadomił sobie, że ma dłonie coraz bardziej mokre od potu. Wytarł je w spodnie tak, by nikt tego nie dostrzegł. Wtedy zobaczył Paula Schafera, który przyglądał mu się zza drzewa. Było ciemno i nie widział wyraźnie twarzy Paula, lecz coś w jej wyrazie, pewne oddalenie i obcość, zbudziło zimny lęk w piersi Kevina i bezlitośnie przyniosło znów wspomnienie, przed którym nie potrafił uciec, wspomnienie nocy, kiedy zginęła Rachel Kincaid.
Wciąż pamiętał o Rachel, wspominał ją z miłością, bowiem trudno było nie kochać tej ciemnowłosej dziewczyny o nieśmiałym, prerafaelickim wdzięku, której dwie rzeczy na świecie dawały szczęście: dźwięk wiolonczeli pod jej smyczkiem i bliskość Paula Schafera. Kevin widział, co było w jej spojrzeniu, gdy Paul wchodził do pokoju i zapierało mu dech w piersi na widok wyrazu jej ciemnych oczu. Obserwował również pełen wahania rozwój zaufania i miłości w jego dumnym przyjacielu. Aż wszystko się rozprysło i stał ze łzami bezradności w oczach na oddziale urazowym Szpitala Św. Michała, kiedy nadeszła wiadomość o jej śmierci. Paul Schafer z twarzą zastygłą w nieruchomą maskę, rzekł jedyne słowa, jakie miał kiedykolwiek powiedzieć w związku ze śmiercią Rachel: - To powinienem być ja - powiedział i wyszedł samotnie ze zbyt jaskrawo oświetlonego pomieszczenia.
Lecz teraz, w ciemności innego świata, inny głos mówił do niego. - Jest na dole. Ty jesteś następny, przyjacielu Kevinie - powiedział Diarmuid. I rzeczywiście, taniec liny oznaczał, że Erron daje znak z dołu.
Wyruszywszy, zanim miał czas się zastanowić, Kevin podszedł do liny, zwilżył dłonie jak to uprzednio zrobił Erron, ostrożnie ją chwycił i zsunął się samotnie w dół.
Podpierając się i sterując obutymi w wysokie buty stopami, spuszczał się ręka za ręką w narastający grzmot przełomu Saeren. Skalna ściana była szorstka i istniało niebezpieczeństwo przetarcia liny na krawędziach kamieni - lecz niewiele można było na to poradzić, podobnie jak na pieczenie dłoni otartych przez sznur przesuwający się w ich uścisku. Tylko raz spojrzał na rzekę i zakręciło mu się w głowie od szybkości, z jaką woda mknęła daleko w dole. Odwróciwszy twarz do ściany urwiska, Kevin oddychał głęboko przez chwilę, narzucając sobie spokój, po czym skupił się na schodzeniu przy pomocy dłoni i stóp, liny oraz występów skalnych do miejsca, gdzie czekała rzeka. Wędrówka stała się procesem niemal mechanicznym, sięganiem do rozpadlin stopą i odpychaniem się podczas popuszczania liny między dłońmi. Kevin nie zważał na zmęczenie i powracający głuchy ból nadwyrężonych mięśni i nawet zapomniał, gdzie się znajduje. Lina i skalna ściana były całym jego światem. Zdawało się, że zawsze tak było.
Tak był pogrążony w nieświadomości, że kiedy Erron dotknął jego kostki, serce podskoczyło mu z przerażenia. Erron pomógł mu zejść na wąski pas ziemi, ledwie trzy metry od miejsca, gdzie huczał nurt, opryskując ich kroplami wody. Panował niesamowity hałas; niemal nie sposób było prowadzić rozmowę.
Erron szarpnął trzykrotnie za luźną linę, która po chwili zaczęła się kołysać i podskakiwać obok nich z powodu ciężaru ciała na górze. Paul, pomyślał ze zmęczeniem Kevin, to będzie Paul. A wtedy do jego umysłu wdarła się następna myśl i zaznaczyła wyraźnie pomimo jego znużenia: on nie dba o to, czy spadnie. Kiedy Kevin zdał sobie z tego sprawę, uderzyło go to z całą siłą uświadomionej sobie właśnie prawdy. Podniósł głowę i zaczął rozpaczliwie badać wzrokiem ścianę urwiska, lecz księżyc oświetlał jedynie południową jego stronę i zejście Schafera było niewidoczne. Tylko leniwy, niemal szyderczy ruch liny obok nich świadczył o tym, że ktoś jest na górze.
Dopiero teraz, absurdalnie za późno, Kevin pomyślał o osłabieniu Paula. Przypomniał sobie, jak pośpiesznie odwoził go do szpitala zaledwie dwa tygodnie temu po meczu koszykówki, w którym Schafer nie powinien w ogóle grać, i na myśl o tym serce mu załomotało boleśnie w piersi. Nie mogąc znieść wysiłku patrzenia w górę, skierował wzrok na linę podskakującą obok niego. Dopóki trwa ten powolny taniec, Paulowi nic nie grozi. Ruch sznura oznaczał życie, trwanie. Kevin zawzięcie skupił się na linie, która powoli kołysała się przed ciemną skałą. Nie modlił się, lecz pomyślał o swym ojcu, co niemal na jedno wychodziło.
Wciąż wbijał wzrok w linę, gdy Erron wreszcie dotknął jego ramienia i wskazał coś. Spojrzawszy wtedy w górę, Kevin odetchnął z ulgą na widok drobnej, znajomej postaci, która zsuwała się do nich na dół. Paul Schafer dotknął ziemi chwilę później, zgrabnie, choć ciężko dysząc. Przez krótką chwilę patrzył Kevinowi w oczy, a potem szybko odwrócił wzrok. Sam pociągnął linę trzy razy, po czym odszedł na bok i usiadł na brzegu, wsparłszy się plecami o skałę i zamknąwszy oczy.
Jakiś czas później w dziewięciu stali, przemoczeni bryzgami wody, na brzegu rzeki. Oczy Diarmuida błyszczały w świetle odbitym od jej toni; sprawiał wrażenie istoty dzikiej i nie z tej ziemi, wypuszczonego na wolność ducha nocy. Dał znak Collowi, by zacząć następny etap wyprawy.
Potężny mężczyzna zszedł na dół z jeszcze jednym zwojem liny w plecaku na swych szerokich plecach. Teraz zsunął z ramienia łuk i wydobywszy strzałę z kołczanu, przywiązał koniec sznura do żelaznego pierścienia na brzechwie strzały. Następnie zbliżył się do wody i zaczął przyglądać się uważnie przeciwległemu brzegowi. Kevin nie wiedział, czego ten tam szuka. Po ich stronie nieliczne krzewy i jedno czy dwa grube, niskie drzewa zapuściły korzenie w cienkiej glebie, lecz brzeg Cathalu był bardziej piaszczysty i zdawało się, że nad rzeką nic nie rośnie. Coll jednakże uniósł swój wielki łuk z założoną strzałą. Zrobił jeden mocny wdech i naciągnął cięciwę aż do ucha płynnym ruchem, choć węzły mięśni na jego ramieniu napięły się i uwypukliły. Coll puścił ją i strzała zaświszczała, lecąc łukiem i ciągnąc za sobą cienką linkę wysoko nad Saeren - by wbić się głęboko w kamień urwiska po drugiej stronie rzeki.
Carde, który trzymał wolny koniec sznura, szybko go napiął. Wtedy Coll odmierzył go i odciął, po czym przywiązawszy luźny koniec do następnej strzały, wstrzelił ją z bliska w skałę za nimi. Grot utkwił w kamieniu.
Kevin z niedowierzaniem odwrócił się do Diarmuida, a jego zdumione oczy wyrażały pytanie. Książę podszedł do niego i krzyknął mu do ucha przez huk grzmiącej wody: - Strzały Lorena. Dobrze mieć maga za przyjaciela - choć jeśli dowie się, jak wykorzystałem jego prezent, rzuci mnie wilkom na pożarcie! - Książę zaśmiał się na głos, ujrzawszy posrebrzany trakt z liny, jaki spiął Saeren w poświacie księżyca. Przyglądając mu się, Kevin odczuł wtedy obezwładniający urok mężczyzny, który im przewodził. Roześmiał się sam w tym momencie, czując, jak skrępowanie i obawa rozpływają się. Na widok Errona, który podskoczył, chwycił linę i zaczął się przeprawiać ręka za ręką nad wodą, ogarnęło go poczucie swobody, zestrojenia z nocą i z tą wyprawą.
Fala, która uderzyła ciemnowłosego mężczyznę, była skutkiem nieszczęśliwego trafu. Odbiła się od nachylonego głazu przy brzegu, zderzyła z Erronem w chwili, gdy zmieniał dłonie i rzuciła go gwałtownie na bok. Erron rozpaczliwie wygiął się, by utrzymać się na jednej ręce, lecz fala, która nastąpiła po pierwszej, uderzyła go niemiłosiernie tak, że zerwała go z liny i cisnęła we wzburzony nurt Saeren.
Kevin Laine zaczął biec, zanim nadeszła druga fala. Pędził brzegiem co sił w nogach w dół rzeki i bez zastanowienia, czy oglądania się, skoczył ku wysuniętej gałęzi jednego z sękatych drzew, które wbijały korzenie w ziemię nad rzeką. W pełni wyprostowany w locie, z wyciągniętymi ramionami ledwo jej dosięgnął. Nie miał czasu na zastanowienie. Wykręcił się bolesnym, zawiłym ruchem, zaczepił kolanami na gałęzi i zwisł twarzą w dół nad rwącym nurtem.
Dopiero wtedy spojrzał, niemal oślepiony bryzgami wody, i dostrzegł Errona, który pędził ku niemu jak korek na falach. Znów nie było czasu. Kevin wyciągnął ręce, czując w tej chwili smak swej śmierci. Erron konwulsyjnie wyrzucił w górę rękę i złapali się nawzajem za nadgarstki.
Szarpnięcie było brutalne. Zerwałoby Kevina z drzewa niczym liść - gdyby nie było tam jeszcze kogoś. Kogoś, kto trzymał go za nogi uściskiem jak żelazne kajdany. Uściskiem, który nie puści.
- Trzymam cię! - wrzasnął Paul Schafer. - Wciągnij go, jeśli możesz.
Słysząc ten głos i znajdując się w przypominającym imadło uścisku Schafera, Kevin poczuł przypływ sił. Złapał obiema rękoma za nadgarstek Errona i wyciągnął go z rzeki.
Tymczasem już następne ręce sięgały po żołnierza i zabrały go spiesznie na brzeg. Kevin puścił go i pozwolił Paulowi wciągnąć się na konar. Siedzieli na nim okrakiem naprzeciwko siebie i łapali z trudem oddech.
- Ty idioto! - krzyknął Paul, którego pierś ciężko wznosiła się i opadała. - Przeraziłeś mnie na śmierć!
Kevin mrugnął powiekami, a potem wyrzucił z siebie zbyt długo gromadzony żal: - Zamknij się! Ja ciebie przeraziłem? A co ty robiłeś mi od czasu, gdy zginęła Rachel?
Zupełnie nie przygotowany Paul zamilkł, wstrząśnięty. Dygocząc z emocji, Kevin znów się odezwał zdartym głosem. - Mówię serio, Paul. Kiedy czekałem na dole... Myślałem, że ci się nie uda. I jeszcze jedno, Paul, nie byłem pewny, czy dbałeś o to.
Prawie stykali się głowami, by usłyszeć swe słowa. Źrenice Schafera były ogromne. W odbitym świetle księżyca jego twarz była tak biała, że niemal nieludzka.
- To nie jest zupełnie prawda - odrzekł wreszcie.
- Ale nie mylę się zbytnio. Och, Paul, musisz się trochę ugiąć. Jeśli nie potrafisz mówić, nie mógłbyś przynajmniej rozpłakać się? Ona zasługuje na twoje łzy. Czy nie mógłbyś jej opłakiwać?
Na to Paul Schafer roześmiał się. Taka była w tym śmiechu dzikość, że Kevina przeszył chłód do szpiku kości. - Nie mogę - powiedział Paul. - W tym cały problem, Kev. Naprawdę, naprawdę nie mogę.
- A więc załamiesz się - wychrypiał Kevin.
- Być może - odrzekł Schafer ledwo słyszalnym głosem. - Bardzo staram się, żeby tak się nie stało, uwierz mi. Kev, wiem, że ci na mnie zależy. To ma dla mnie bardzo wielkie znaczenie. Jeśli... jeśli zdecyduję się odejść... pożegnam się. Obiecuję ci, że dowiesz się.
- Och, na miłość boską! Czy przez to mam...
- Chodźcie! - ryknął Coll z brzegu i spłoszony Kevin zdał sobie sprawę, że mężczyzna woła już od jakiegoś czasu. - Gałąź może złamać się w każdej chwili!
Więc wrócili na piaszczysty brzeg, gdzie ludzie Diarmuida powitali ich niedźwiedzimi uściskami, wprawiając tym w zakłopotanie. Sam Coll niemal zgruchotał Kevinowi kości w swych mocarnych objęciach.
Książę zbliżył się z poważną miną. - Ocaliłeś człowieka, którego cenię - powiedział. - Mam dług wdzięczności wobec was obu. Zachowałem się frywolnie i niesprawiedliwie, kiedy was zaprosiłem na tę wyprawę. Teraz jestem wdzięczny losowi, że to uczyniłem.
- To dobrze - stwierdził zwięźle Kevin. - Nie lubię czuć się zbędnym bagażem. A teraz - ciągnął, podnosząc głos, by wszyscy mogli go usłyszeć, a jednocześnie ukrywając to, na co nie miał odpowiedzi, ani też na co odpowiadać nie miał prawa - przekroczmy ten potok. Chcę zobaczyć te ogrody. - I wymijając księcia, wyprostowany, z głową wzniesioną tak wysoko, jak tylko potrafił, poszedł na czele wszystkich z powrotem do liny przerzuconej przez rzekę, a troska ciążyła mu na sercu niczym kamień.
Potem jeden po drugim, ręka za ręką, przeszli na drugą stronę. A na przeciwległym brzegu, gdzie piach stykał się ze ścianą klifu w Cathalu, Diarmuid znalazł im to, co obiecywał: wytarte stopnie wykute w kamieniu pięćset lat temu przez Alorre'a, księcia Brenninu, który był pierwszą i ostatnią osobą, która dostała się do Krainy Ogrodów przez Saeren.
Osłaniani przez ciemność i odgłos rzeki, wspięli się do miejsca, gdzie zieleniła się trawa i powitał ich zapach mchu i cyklamenów. Strażnicy byli nieliczni i nieuważni, łatwi do wyminięcia. Dotarli do lasu położonego dwa kilometry od rzeki i schronili się tam przed lekkim deszczem, który zaczął właśnie padać.
Kimberly czuła pod swymi stopami miękką glebę, a zewsząd otaczała ją słodycz kwiatów. Znajdowały się w paśmie lasu, który porastał północny brzeg jeziora. Liście wysokich drzew, jakimś cudem nie tknięte przez suszę, zatrzymywały częściowo słońce, zostawiając zielony chłód, przez który wędrowały w poszukiwaniu kwiatu.
Matt powrócił do pałacu.
- Ona zostanie ze mną na dzisiejszą noc - oświadczyła jasnowidząca. - Żadna krzywda jej nie spotka nad jeziorem. Podarowałeś jej vellin, co być może było mądrzejszym postępkiem niż nawet tobie się wydawało, Sörenie. Ja też mam moc i Tyrth jest z nami.
- Tyrth? - spytał krasnolud.
- Mój sługa - odparła Ysanne. - Odprowadzi ją, gdy nadejdzie czas. Zaufaj mi i idź z lekkim sercem. Dobrze postąpiłeś, przyprowadzając ją tutaj. Ona i ja mamy sobie wiele do powiedzenia.
Tak więc krasnolud odszedł. Jednakże od jego odjazdu niewiele było obiecanej rozmowy. Na pierwsze wyjąkane przez Kim pytania białowłosa wróżka odpowiedziała jedynie łagodnym uśmiechem i skarceniem. - Cierpliwości, moje dziecko. Są rzeczy, które poprzedzają opowieści. Najpierw potrzebny nam jest kwiat. Chodź ze mną i zobaczymy, czy uda nam się znaleźć bannion na dzisiejszą noc.
I tak oto Kim spacerowała wśród cieni pod drzewami, a w jej głowie kłębiły się pytania. Jest niebieskozielony, powiedziała Ysanne, z czerwienią w środku niczym kropla krwi.
Jasnowidząca wysunęła się naprzód, przestępując lekko i pewnie korzenie i złamane gałęzie. Wydawała się młodsza w lesie niż w pałacu Ailella i nie potrzebowała laski do podpierania się. Wzbudziło to kolejne pytanie Kim, które tym razem wypowiedziała.
- Czy odczuwasz suszę tak jak ja?
Na to Ysanne zatrzymała się i wbiła w Kim na chwilę oczy błyszczące w pomarszczonej twarzy. Potem jednakże odwróciła się i kontynuowała marsz, badając wzrokiem ziemię po obu stronach krętej dróżki. Kiedy padła jej odpowiedź, Kim nie była przygotowana.
- Nie w taki sam sposób. Męczy mnie to i mam wrażenie przygnębienia. Nie odczuwam jednak rzeczywistego bólu, jaki jest twoim udziałem. Mogę... tutaj! - Skoczywszy szybko w bok, przyklękła na ziemi.
Czerwień pośrodku rzeczywiście przypominała krew na tle morskiej barwy płatków bannionu.
- Wiedziałam, że znajdziemy go dzisiaj - powiedziała Ysanne, a jej głos nabrał szorstkości. - Upłynęły lata, tak wiele, wiele lat. - Ostrożnie wykopała kwiatek i wstała.
- Chodź, dziecko, zabierzemy go do domu. Postaram się powiedzieć ci to, co musisz wiedzieć.
- Dlaczego powiedziałaś, że oczekiwałaś mnie?
Siedziały na krzesłach przy kominku we frontowej izbie chatki Ysanne. Późne popołudnie. Przez okno Kim widziała postać służącego, Tyrtha, który naprawiał ogrodzenie na tyłach domku. Kilka kur grzebało i dziobało na podwórku, a w rogu stała koza przywiązana do palika. Pod ścianami pokoju stały półki, na których w oznaczonych słojach znajdowała się zdumiewająca ilość roślin i ziół. Nie wszystkie nazwy Kim rozpoznawała. Sprzętów było niedużo: dwa krzesła, duży stół i małe, schludne łóżko w alkowie na tyłach izby.
Ysanne wypiła łyk swego napoju, nim odpowiedziała. Piły coś, co miało smak rumianku. - Śniłam o tobie - zaczęła jasnowidząca. - Wiele razy. W taki właśnie sposób widzę to, co widzę. Ostatnio wizje stały się rzadsze i bardziej zamglone. Jednakże ty byłaś wyraźna, włosy i oczy. Zobaczyłam twoją twarz.
- Ale dlaczego? Kimże jestem, że miałabyś śnić o mnie?
- Znasz już odpowiedź. Dzięki przejściu. Dzięki cierpieniu ziemi, które jest twoim cierpieniem, dziecko. Jesteś jasnowidzącą, jak ja nią jestem, a sądzę, że nawet w większym stopniu niż ja kiedykolwiek byłam.
Niespodziewanie zdjęta chłodem mimo upalnego, suchego lata, Kim zadrżała. - Ale - wyszeptała cichutko - ja niczego nie wiem.
- Dlatego też zamierzam nauczyć cię tego, co wiem sama. Dlatego jesteś tutaj.
W pokoju zaległa cisza. Dwie kobiety, jedna stara, druga młodsza niż wskazywałyby na to jej lata, spojrzały na siebie identycznymi, szarymi oczyma spod siwych i brązowych włosów. Powiew wiatru jak muśnięcie skrzydeł dmuchnął na nie znad jeziora.
- Pani.
Głos zazgrzytał w ciszy. Kim odwróciła się i ujrzała w oknie Tyrtha. Gęste, czarne włosy i broda otaczały oczy tak ciemne, że niemal czarne. Nie był dużym mężczyzną, lecz jego ramiona na parapecie okiennym były pokryte węzłami muskułów i opalone na ciemny brąz od pracy na słońcu.
Ysanne odwróciła się ku niemu, nie okazując zaskoczenia. - Tak, Tyrth, zamierzałam wezwać cię. Czy mógłbyś zrobić dla mnie jeszcze jedno łóżko? Mamy gościa na dzisiejszą noc. To jest Kimberly, która dokonała przejścia z Lorenem dwie noce temu.
Tyrth spojrzał jej w oczy tylko przez krótką chwilę, a potem niezdarnym gestem odgarnął gęste włosy spadające mu na czoło. - W takim razie zrobię odpowiednie łóżko. A tymczasem, zobaczyłem coś, o czym powinnaś wiedzieć...
- Wilki? - spytała spokojnie Ysanne. Tyrth, po chwili rozbawienia, pokiwał głową. - Zobaczyłam je którejś nocy - ciągnęła jasnowidząca. - Podczas snu. Niewiele możemy zrobić. Zostawiłam wczoraj w pałacu wiadomość dla Lorena.
- Nie podoba mi się to - mruknął Tyrth. - W ciągu mego życia nie było wilków tak daleko na południu. I to tak dużych. Nie powinny być takie duże. - Odwróciwszy głowę, splunął w kurz podwórka, nim dotknął znów swego czoła i odszedł od okna. Kiedy oddalał się, Kim dostrzegła, że kulał na lewą nogę.
Ysanne poszła za jej wzrokiem. - Złamana kość - powiedziała. - Źle złożona przed laty. Będzie tak chodził przez całe życie. Jednak to szczęście, że go mam - nikt inny nie chciałby służyć u czarownicy. - Uśmiechnęła się. - Sądzę, że twoje lekcje zaczną się dzisiejszego wieczoru.
- W jaki sposób?
Ysanne wskazała głową na bannion spoczywający na blacie stołu. - Zacznie się od kwiatu - rzekła. - Takie były moje początki, dawno temu.
Malejący księżyc wstał późno i było już dobrze po zmroku, kiedy dwie kobiety w jego blasku dotarły na brzeg jeziora. Wietrzyk był delikatny i chłodny, a woda omywała brzeg łagodnie niczym kochanka. Letnie gwiazdy były rozpięte nad ich głowami jak filigranowy wzór.
Twarz Ysanne przybrała surowy wyraz. Spojrzawszy na nią, Kim poczuła ostrzegawcze napięcie. Oś jej życia obracała się, a ona nie wiedziała, w jaki sposób, ani gdzie, tylko to, że jakimś cudem celem jej życia było zjawić się na tym brzegu.
Ysanne wyprostowała swą niewielką postać i stanęła na płaskiej skale sterczącej nad taflą jeziora. Gestem nieomal gwałtownym nakazała Kim usiąść obok siebie na głazie. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszały, był szum wiatru w drzewach za nimi i cichy plusk wody o kamienie. Potem Ysanne uniosła obie ręce pełnym mocy gestem wezwania i przemówiła głosem, który zabrzmiał w nocy nad taflą jeziora jak dzwon.
- Usłysz mnie, Eilathenie! - krzyknęła. - Usłysz i zjaw się na wezwanie, bowiem jesteś mi potrzebny, a jest to ostatni i najważniejszy raz. Eilathen damae! Sien rabanna, den viroth bannion damae! - Kiedy wypowiedziała te słowa, kwiat w jej dłoni zajął się płomieniem, niebieskozielonym i czerwonym jak jego kolory, a wtedy rzuciła go do jeziora, gdzie spadł spiralą.
Kim poczuła, że wiatr cichnie. Ysanne u jej boku wyglądała jak wykuta z marmuru, tak była nieruchoma. Cała noc zdawała się skupiać w tej ciszy. Nic się nie odzywało, nic nie poruszało, a Kim wyczuwała szalone łomotanie własnego serca. Poniżej księżyca powierzchnia jeziora była szklisto nieruchoma, lecz nie był to bezruch spokoju. Woda była groźna, nieprzyjazna. Kim czuła w pulsowaniu swej krwi wibracje podobne do wydawanych przez kamerton nastrojony na dźwięki zbyt wysokie dla ludzkiego ucha.
Wtedy coś eksplodowało pośrodku jeziora. Wirująca postać, obracająca się zbyt szybko, by nadążyło za nią oko, wzniosła się nad taflę wody przed Ysanne i Kim spostrzegła jej błękitnozielony poblask w świetle księżyca.
Z niedowierzaniem przyglądała się zbliżającej się do nich istocie, która teraz obracała się coraz wolniej. Toteż gdy zatrzymała się wreszcie, unosząc się nad wodą przed Ysanne, Kim zobaczyła, że miała kształt wysokiego mężczyzny.
Długie kędziory koloru morskiej zieleni wiły się wokół jego ramion, a jego oczy były zimne i przejrzyste niczym odłamki zimowego lodu. Jego nagie ciało było gibkie, szczupłe i połyskiwało, jakby pokryte było łuską, która migotała w miejscach, gdzie padła na nie księżycowa poświata. A na jego dłoni płonął w mroku jak rana pierścień czerwony niczym serce kwiatu, który go wezwał.
- Kto wywołuje mnie z głębin wbrew mej woli? - Głos był wrogi, nieprzychylny jak woda w nocy wczesną wiosną, i kryła się w nim groźba.
- Eilathenie, to Marzycielka. Potrzebuję cię. Zapomnij o swym gniewie i posłuchaj. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy staliśmy tu razem.
- Dużo dla ciebie, Ysanno. Zestarzałaś się. Wkrótce zabiorą się do ciebie robaki. - W jego głosie pobrzmiewał ton zadowolenia. - Lecz ja nie starzeję się w salach mego zielonego pałacu i czas dla mnie nie płynie, z wyjątkiem chwil, gdy ogień bannionu zakłóca spokój głębiny. - I Eilathen wyciągnął rękę, na której płonął czerwony pierścień.
- Nie posłałabym ognia w głębię bez potrzeby, a dzisiejsza noc przynosi ci uwolnienie od twego powiernictwa. Uczyń dla mnie tę ostatnią rzecz, a będziesz wolny od mych wezwań. - Lekki podmuch wiatru; drzewa znów wzdychały.
- Przysięgasz? - Eilathen podszedł nieco bliżej brzegu. Zdawało się, że urósł i górował teraz nad jasnowidzącą. Woda falowała na jego ramionach i udach, a długie, mokre włosy nie przysłaniały już twarzy.
- Przysięgam - odrzekła Ysanne. - Zaklęłam cię wbrew swej woli. Przeznaczeniem dzikiej magii jest wolność. Tylko dlatego, iż moja potrzeba była wielka, zostałeś oddany we władzę kwietnego ognia. Przysięgam, że dzisiejszej nocy uwolnię cię.
- A zadanie? - głos Eilathena zabrzmiał jeszcze chłodniej, jeszcze bardziej obco. Zamigotał przed nimi zieloną, mroczną mocą.
- To - rzekła Ysanne i wskazała na Kimberly.
Spojrzenie Eilathena było jak ukłucie lodu. Kim ujrzała, wyczuła, w jakiś sposób poznała niezgłębione sale, z których wezwała go Ysanne - korytarze ukształtowane z morskiego kamienia i splecionych wodorostów, doskonałą ciszę jego domu w głębinie. Wytrzymywała jego spojrzenie najlepiej, jak potrafiła, aż to Eilathen odwrócił wzrok.
- Teraz już wiem - powiedział do jasnowidzącej. - Teraz rozumiem. - W jego głosie pojawił się cień czegoś, co mogło być szacunkiem.
- Ale ona nie - rzekła Ysanne. - Więc przędz dla niej, Eilathenie. Uprządź Gobelin, aby mogła dowiedzieć się, kim jest i co się wydarzyło, i uwolnić cię od brzemienia, które dźwigasz.
Eilathen połyskiwał wysoko ponad nimi obiema. Jego głos brzmiał jak trzask lodu. - I będzie to ostatnie zadanie?
- Ostatnie - odparła Ysanne.
Nie posłyszał nuty żalu w jej głosie. Smutek był dla niego czymś nie znanym, obcym jego światu i jego istocie. Uśmiechnął się na jej słowa i odrzucił do tyłu włosy, czując już przenikającą jego ciało radość długiego, zielonego zanurzenia wolności.
- Patrzcie więc! - wykrzyknął. - Patrzcie, by poznać - i ostatni raz ujrzeć Eilathena! - I założywszy ręce na piersi tak, by pierścień na jego palcu płonął niczym serce stojące w ogniu, znów zaczął wirować. Jednakże jakimś cudem cały czas, gdy Kim mu się przyglądała, nie spuszczał z niej oczu, nawet wtedy, gdy obracał się tak szybko, że toń jeziora zaczęła się pod nim pokrywać pianą, a jego zimne oczy i jaskrawy ból czerwonego pierścienia, który nosił, były wszystkim, co docierało do niej ze świata.
A potem połączył się z nią, głębiej i kompletniej niż wniknął jakikolwiek kochanek i Kimberly otrzymała Gobelin.
Ujrzała kształtowanie światów, najpierw Fionavaru, potem wszystkich pozostałych - także jej własnego - i poszła jego śladem w głąb czasu. Ujrzała bogów i poznała ich imiona i dotknęła Gobelinu, choć nie mogła zrozumieć celu i wzoru Tkacza przy Krośnie, bowiem żaden śmiertelnik tego nie potrafi.
Oderwana od tej pełnej jasności wizji, znalazła się raptownie twarzą w twarz z najstarszym Mrokiem w jego twierdzy Starkadh. Poczuła, że usycha w jego oczach, a nić na Krośnie strzępi się; poznała zło w czystej postaci. Rozżarzone węgle jego oczu paliły ją, a szpony jego dłoni zdawały się rozrywać jej ciało. W swym sercu zmuszona była zgłębić niezmierzone pokłady jego nienawiści i poznała w nim Rakotha Spruwacza, Rakotha Maugrima, którego obawiali się sami bogowie, tego, który pragnąłby rozedrzeć Gobelin i rzucić swój złowieszczy cień na wszystek czas, jaki nadejdzie. Odsunąwszy się bojaźliwie od ogromu jego potęgi, doświadczyła nie kończącej się rozpaczy.
Ysanne, blada jak ściana i bezradna, usłyszała wtedy jej krzyk, krzyk utraconej niewinności, i zapłakała nad brzegiem jeziora. Mimo to przez cały ten czas Eilathen wirował, szybszy niż nadzieja, czy rozpacz, i zimniejszy od nocy, a kamień na jego sercu jarzył się, gdy mknął jak wicher ku wolności, którą niegdyś utracił.
Kimberly jednakże była nieświadoma czasu i miejsca, istnienia jeziora, skały, jasnowidzącej, ducha i kamienia, zamknięta jak zaczarowana pośród obrazów narzuconych przez oczy Eilathena. Widziała, jak Iorweth Założyciel przybywa zza morza, zobaczyła, jak wita lios alfar na plaży Sennet i serce jej zadrżało na widok piękna lios w tej wizji, a także wysokich ludzi, których Bóg zawezwał, by założyli Najwyższe Królestwo. I wtedy dowiedziała się, dlaczego królowie Brenninu, wszyscy królowie od Iorwetha do Ailella, byli nazywani Dziećmi Mörnira, bowiem Eilathen pokazał jej Letnie Drzewo w Bożym Lesie pod gwiazdami.
Następnie ujrzała Dalrei pędzących na północ i zachód; przyglądała im się, jak ze związanymi z tyłu długimi włosami ścigają na równinie wspaniałe eltory. Zobaczyła krasnoludów kopiących pod Banir Lök i Banir Tal i odległy lud dzikiego Eridu za górami.
Oczy Eilathena zaniosły ją potem na południe za Saeren i ujrzała ogrody Cathalu oraz nie mający sobie równych przepych władców zza rzeki. Dotknęła serca Pendaranu i w pełnej światła, gorzko-słodkiej wizji, ujrzała, jak Lisen z Puszczy spotyka Amairgena Białą Gałąź w zagajniku i wiąże się z nim jako pierwsze źródło z pierwszym magiem; i zobaczyła jej śmierć przy nadmorskiej wieży, śmierć najpiękniejszego dziecięcia wszystkich obracających się światów.
Wciąż opłakiwała tę stratę, gdy została zabrana przez Eilathena, by zobaczyć wojnę - wielką wojnę z Rakothem. Ujrzała i poznała Conary'ego i jego syna, Colana Najukochańszego. Dostrzegła jaśniejące, waleczne zastępy lios i lśniącą postać Ra-Termaine'a, największego z władców lios alfar - i widziała, jak te błyszczące pułki rozszarpały wilki i svart alfarowie, a co najstraszniejsze, nasłane przez Maugrima latające stwory, starsze od koszmarów. Potem przyglądała się, jak przybyli za późno Conary i Colan zostali odcięci i następnie wpadli w potrzask nad Sennett, a gdy czerwone słońce zaszło na krawędzi nocy, zobaczyła, że Conary ginie. Serce jej w piersi wybuchło na widok zakrzywionych szeregów Dalrei, którzy ze śpiewem na ustach nadjechali z Daniloth, z mgły za plecami Revora prosto w zachodzące słońce. W przeciwieństwie do Ysanne nie wiedziała, że płacze, gdy Jeźdźcy i wojownicy Brenninu i Cathalu, straszni w swej furii i żalu, gnali armie Ciemności znów na północ i wschód, przez Andarien do Starkadh, gdzie przyłączył się do nich Lew Eridu i gdzie krew oraz dym przerzedziły się wreszcie, by ukazać pokonanego Rakotha, klęczącego na znak poddania.
Potem zobaczyła spętanie i znów rozpoznała w Górze więzienie, jakim się stała, i przyglądała się, jak Ginserat wykonywał kamienie. Wtedy obrazy zaczęły przelatywać szybciej, a w oczach Ysanne szybkość obrotów Eilathena była niczym wir mocy, aż uświadomiła sobie, że go traci. Czuła smak radości jego wyzwolenia pośród swego dotkliwego bólu straty.
Kręcił się coraz szybciej i szybciej nad wodą bielejącą pod jego stopami, a jasnowidząca przyglądała się, jak ta obok niej, która nie była już dziewczyną, dowiedziała się, co znaczy ziszczać marzenia. Być tą, która śni sen.
I nadszedł czas, gdy Eilathen zwolnił tempo i zatrzymał się.
Kimberly leżała bezwładnie na skale, pobladła i nieprzytomna. Wodny duch i jasnowidząca spoglądali na siebie przez długą chwilę w milczeniu.
Wreszcie rozległ się głos Eilathena, wysoki i zimny w blasku księżyca. - Skończyłem. Ona wie, co jest w stanie wiedzieć. Wielka jest w niej moc, lecz nie wiem, czy zdoła unieść ciężar. Jest młoda.
- Już nie - wyszeptała Ysanne. Trudno jej było mówić.
- Być może nie. Jednakże to nie moje zmartwienie. Zawirowałem dla ciebie, Marzycielko. Uwolnij mnie od ognia. - Był bardzo blisko, a oczy jak kryształy lodu błyszczały nieludzkim blaskiem.
Jasnowidząca skinęła głową. - Rzeczywiście, obiecałam. Dawno już trzeba było to uczynić. Czy wiesz, dlaczego byłeś mi potrzebny? - W jej głosie brzmiała prośba.
- Ja nie wybaczam.
- Ale czy wiesz dlaczego?
Kolejna długa cisza. A potem - Tak - rzekł Eilathen, a gdyby ktoś szukał w jego tonie łagodności, mógłby sobie wyobrazić, że ją tam usłyszał. - Wiem, dlaczego mnie spętałaś.
Ysanne znów płakała i łzy lśniły na jej pomarszczonej twarzy. Mimo to, była wyprostowana i trzymała głowę wysoko, a gdy padł rozkaz, zadźwięczał wyraźnie. - Więc bądź wolny ode mnie, wolny od powiernictwa. Bądź wolny od kwietnego ognia, teraz i na zawsze. Laith derendel, sed bannion. Echorth!
Przy ostatnim słowie z ust Eilathena wydarł się dźwięk, wysoki, jękliwy dźwięk poza granicami radości czy uwolnienia, niemal poza granicami słyszalności. Pierścień z czerwonym kamieniem zsunął się z jego palca i spadł na skałę u stóp jasnowidzącej.
Uklękła, by go podnieść, a gdy wstała, przez wciąż płynące łzy spostrzegła, że wirujący duch już oddalał się po tafli jeziora.
- Eilathenie! - zawołała. - Przebacz mi, jeśli możesz. Żegnaj!
W odpowiedzi jego ruch stał się jeszcze szybszy, dzikszy niż poprzednio, nieokiełznany i chaotyczny, a potem Eilathen dotarł na środek jeziora i zanurzył się w wodzie.
Lecz gdyby ktoś nasłuchiwał - pragnąc, modląc się nawet, by to pochwycić słuchem - mógłby usłyszeć, lub wyobrazić sobie, że słyszy tuż przed jego zniknięciem dźwięk jej imienia wykrzykniętego na pożegnanie głosem beznamiętnym i na zawsze swobodnym.
Wróżka osunęła się na kolana, tuląc do piersi Kim i kołysała ją na swym łonie tak, jak kołysze się dziecko.
Obejmując dziewczynę i spoglądając niemal oślepionymi oczyma na puste jezioro, nie dostrzegła ciemnowłosej i ciemnobrodej postaci, która wychynęła zza zasłony głazu za nimi. Postać patrzyła wystarczająco długo, by zobaczyć, jak kobieta bierze pierścień, którego strzegł Eilathen i ostrożnie wsuwa go na prawą dłoń Kimberly, gdzie pasował na jej serdeczny palec tak idealnie, jak wyśniła to jasnowidząca.
Zobaczywszy to, obserwująca postać odwróciła się, wciąż nie dostrzeżona, i oddaliła się od nich, a w jej chodzie nie było śladu utykania.
Tej wiosny skończyła siedemnaście lat i nie była jeszcze przyzwyczajona do tego, by mężczyźni nazywali ją piękną. Była ładnym dzieckiem, lecz wiek młodzieńczy uczynił z niej dziewczynę o kończynach długich niczym u źrebięcia, skłonną do rozbijania kolan i siniaczenia się podczas brutalnych zabaw w ogrodach w Larai Rigal - zajęć uważanych za wyjątkowo niestosowne dla księżniczki. Tym bardziej kiedy Marlen zginął na polowaniu i została następczynią Tronu z Kości Słoniowej w czasie ceremonii, z której niewiele pamiętała, tak była oszołomiona jej szybkością i śmiercią swego brata. Kolano bolało ją od upadku poprzedniego dnia, a twarz ojca przeraziła ją. Później nie było już upadków, bowiem skończyły się zabawy w ogrodach i nad jeziorem letniego pałacu. Nauczyła się naśladować zwyczaje dekadenckiego dworu i po jakimś czasie traktować nie bez łaskawości zalotników, którzy zaczęli licznie przybywać. Ciemna Róża z Cathalu wyrosła rzeczywiście na piękność, a na imię jej było Sharra, córka Shalhassana.
Wciąż była dumna, jak wszyscy jej krwi, i obdarzona silnym charakterem, co było cechą rzadką w rozwiązłym Cathalu, choć nie zaskakującą u córki swego ojca. Płonął w niej również tajny ogień buntu przeciwko wymogom pozycji i rytuału, które krępowały ją dniem i nocą.
Ten płomień palił się nawet teraz, w ukochanym Larai Rigal, gdzie otaczały ją zapachy calathu i mirry, elphinelu i olchy, przywołując wspomnienia. Wspomnienia, które budziły w niej ostrzejszą tęsknotę niż którykolwiek z mężczyzn, który prosząc o jej rękę, klękał przed tronem jej ojca z rytualnym zdaniem na ustach: „Słońce wstaje w oczach twej córki”. Księżniczka była młoda i dumna.
I z tych to właśnie przyczyn, być może z ostatniej bardziej niż którejkolwiek innej, gdy w jej pokoju zaczęły się pojawiać listy - w jaki sposób, nie miała pojęcia - zatrzymała ten sekret tylko dla siebie. W głębokiej tajemnicy również przechowywała podejrzenia co do tego, kto jest ich nadawcą, płonącym po nocach w ogrodzie niczym liena.
Mówiły one o namiętności i nazwały ją piękną słowami przepełnionymi ogniem bardziej od wszystkich innych, jakie słyszała. Tęsknota kryła się w wersach, które jej śpiewały i obudziły w jej sercu jej własne tęsknoty, bowiem była więźniem miejsca, którego władczynią pewnego dnia się stanie. Najczęściej tęskniła za prostotą poranków, które przeminęły, zostawiając po sobie obcość, lecz czasami, gdy była sama w nocy, za innymi rzeczami. Albowiem w miarę upływu czasu listy nabrały śmiałości, a opisy pożądania stały się obietnicami tego, co uczynić mogą dłonie i wargi.
Mimo to wciąż były nie podpisane. Pięknie ułożone, elegancko wykaligrafowane, świadczyły o szlacheckim pochodzeniu nadawcy, lecz na ich końcu nigdy nie było imienia... dopóki nie przybył ostatni, gdy wiosna rozsypała calathy i anemony po całym Larai Rigal. Imię, jakie przeczytała, wreszcie nadało kształt i pewność temu, czego od dawna się domyślała i przechowywała w sercu jako talizman. Wiem coś, o czym wy nie wiecie, tak brzmiał refren, który niósł ją lekko przez poranki w komnacie audiencyjnej, a potem ściśle obserwowane przez eskortę popołudniowe spacery z tym czy innym zalotnikiem po krętych ścieżkach i łukowatych mostkach ogrodów. Dopiero w nocy, gdy wreszcie odprawiła swe damy po wyszczotkowaniu i rozpuszczeniu czarnych włosów, mogła wyjmować ze schowka ostatni list i czytać go kolejny raz przy świetle świecy:
Najjaśniejsza,
Zbyt długo. Nawet gwiazdy teraz mi mówią o tobie, a nocny wietrzyk zna twe imię. Muszę przybyć. Śmierć jest ciemnością, którą niepilno mi znaleźć, lecz jeśli muszą zbliżyć się do jej królestwa, by dotknąć kwiatu twego ciała, niech tak będzie. Obiecaj tylko, że gdyby żołnierze Cathalu zakończyli me życie, twoje dłonie zamkną mi oczy i być może - wiem, że proszę o zbyt wiele - twoje wargi dotkną mych zimnych ust na pożegnanie.
Przy północnym murze Larai Rigal rośnie drzewo lyren. Dziesięć nocy po pełni księżyca powinno być jeszcze dość światła, byśmy się odnaleźli.
Będę tam. Me życie jest w twoich rękach.
Diarmuid dan Ailell.
Było bardzo późno. Wcześniej tego wieczoru padał deszcz, uwalniając woń elphinelu rosnącego pod jej oknem, lecz teraz chmury odpłynęły i malejący księżyc zaglądał do jej pokoju. Jego światło łagodnie dotykało jej twarzy i połyskiwało w ciężkiej masie jej włosów.
Było to pełne dziewięć nocy temu.
Co oznaczało, że w jakiś sposób przebył Saeren i ukrywał się gdzieś w mroku, a jutro...
Sharra, córka Shalhassana, odetchnęła głęboko w łożu, w którym spoczywała samotnie i odłożyła list do schowka. Tego wieczoru nie śniła o dzieciństwie ani dziecinnych zabawach, gdy wreszcie nawiedził ją sen, przewracającą się z boku na bok całą noc z włosami rozrzuconymi luźno po poduszkach.
Venassar z Gath był tak młody i nieśmiały, że wzbudzał w niej uczucia opiekuńcze. Podczas spaceru po okrężnej ścieżce następnego poranka głównie ona mówiła. Odziany w żółty wams i rajtuzy, markotny i wyraźnie zaniepokojony, przysłuchiwał się z rozpaczliwą uwagą, niezręcznie nachylony ku niej, gdy wymieniała nazwy kwiatów i drzew, jakie mijali i opowiadała historię o T'Varenie i założeniu Larai Rigal. Jej głos, przyciszony tak, by nie słyszała ich świta idąca staranne dziesięć kroków za i przed nimi, nie zdradzał, ile niezliczonych razy robiła to już przedtem.
Minęli powoli cedr, z którego spadła tego dnia, gdy umarł jej brat, na dzień przed tym, gdy uczyniono ją następczynią tronu. A potem, kiedy łukowato wygiętą dróżką przeszli po siódmym moście obok jednego z wodospadów, ujrzała olbrzymi lyren przy północnym murze.
Venassar z Gath, wysoki, niezgrabny i skonfundowany, uciekł się wtedy do serii kaszlnięć, parsknięć oraz komentarzy w skazanym na niepowodzenie wysiłku ożywienia martwej konwersacji. Księżniczka u jego boku zapadła w milczenie tak głębokie, iż jej uroda zdawała się zwijać w sobie niczym kwiat, wciąż olśniewający, lecz zamknięty dla niego. Ojciec, pomyślał rozpaczliwie, obedrze go ze skóry.
Litując się wreszcie nad nim, Sharra położyła ostrożnie dłoń na jego ramieniu, gdy przeszli dziewiąty most, zamykając okrąg i powoli zbliżyli się do pawilonu, w którym wypoczywał Shalhassan otoczony wonną wspaniałością swego dworu. Ten gest wprawił Venassara w stan odrętwienia, pomimo drapieżnego spojrzenia, jakim obdarzył go ojciec, Bragon, który siedział obok Shalhassana pod falującymi wachlarzami służby.
Sharra zadrżała, gdy Bragon zatrzymał na niej wzrok na dłużej i uśmiechnął się szerzej pod ciemnym wąsem. Nie był to uśmiech potencjalnego teścia. Jej spowite w jedwab sukni ciało odruchowo drgnęło na widok głodu w jego oczach.
Jej ojciec nie uśmiechał się. Nigdy tego nie czynił.
Oddała mu pokłon i przesunęła się w cień, gdzie przyniesiono jej szklanicę dobrze schłodzonego m'rae i talerzyk lodów o różnych smakach. Kiedy Bragon żegnał się, dopilnowała, by dostrzegł oziębłość w jej oczach, a potem uśmiechnęła się do Venassara, wyciągając dłoń, którą nieomal zapomniał przyłożyć do swego czoła. Niech ojciec wie, pomyślała, bez możliwości pomyłki, dlaczego nie wrócą już do Larai Rigal. Jej złość była niemal widoczna.
Tak naprawdę, pomyślała gorzko Sharra, jednocześnie uśmiechając się, pragnę znów wspiąć się na cedr powyżej gałęzi, która wtedy złamała się pode mną i dotarłszy na sam szczyt, zmienić się w sokoła, który mógłby zupełnie sam latać nad blaskiem jeziora i chwałą ogrodów.
- Bydlę, a jego syn to głupi niedorostek - rzekł Shalhassan, nachylając się ku niej, by mogli usłyszeć ich tylko niewolnicy, którzy nie mieli znaczenia.
- Wszyscy tacy są - powiedziała jego córka - są jednym lub drugim.
Chudnący księżyc wstał późno. Ze swego okna widziała, jak wznosi się znad wschodniej odnogi jeziora. Wciąż jednak nie opuszczała swej komnaty. Nie wypada przybyć o czasie; ten mężczyzna musi się nauczyć, że księżniczka Cathalu nie śpieszy się na schadzkę jak jakaś służka z Rhoden czy innego północnego kraju.
Mimo to puls pod delikatną skórą jej nadgarstka bił o wiele za szybko. Me życie jest w twych rękach, jak napisał. To prawda. Mogła kazać zadusić go garotą za taką bezczelność. Mogło to nawet wywołać wojnę.
Co, jak powiedziała sobie, byłoby nieodpowiedzialne. Córka Shalhassana powita tego mężczyznę z uprzejmością winną jego randze i dyskrecją, jakiej wymagała od niej jego namiętność. Przybył z daleka, pokonując wielkie niebezpieczeństwo, by zobaczyć się z nią. Otrzyma łaskawe słowa, które zaniesie na północ z ogrodów Cathalu. Lecz nic więcej. Za taką zarozumiałość płaci się i tego nauczy się Diarmuid z Brenninu. Pomyślała, że będzie dobrze, jeśli powie jej, w jaki sposób przebył Saeren. Była to rzecz niemałej wagi dla kraju, którym przyjdzie jej kiedyś władać.
Jej oddech zdawał być opanowany, przyspieszony puls uspokoił się. Obraz samotnego sokoła w jej myślach znikł jak zwiany mknącym w dół podmuchem wiatru. To następczyni tronu Cathalu, świetnie nauczona obowiązkowości i powinności zeszła bez trudu po gałęziach drzewa pod oknem swego balkonu, uważając przy tym na spódnicę.
Lienae świeciły, lecąc w mroku. Wokół niej splatały się głębokie, niepokojące, nocne zapachy kwiatów. Szła w świetle gwiazd i sierpowatym blasku księżyca, pewna drogi, bowiem otoczone murami ogrody, mimo swej rozległości, były jej najstarszym domem i znała tu każdą ścieżkę. Taki nocny spacer należał jednakże do przyjemności, które minęły i srogo by ją upomniano, gdyby ją wykryto. A jej służbę wychłostano by.
Nieważne. Nikt jej nie odkryje. Straż pałacowa obchodziła z latarniami zewnętrzną część murów. Ogrody były innym światem. Tam, gdzie ona szła, jedynego blasku dostarczała poświata księżyca i gwiazd i latające, nieuchwytne lienae. Słyszała ciche granie owadów i plusk kształtowanych wodospadów. W liściach szumiał wiatr, a gdzieś w tym ogrodzie znajdował się teraz mężczyzna, który napisał do niej, co mogą uczynić dłonie i wargi.
Zwolniła nieco kroku na myśl o tym i przeszła przez czwarty most, Ravelle, słysząc delikatny szmer oswojonej wody na barwionych kamieniach. Zdała sobie sprawę, że nikt nie wie, gdzie ona jest. A ona, poza nie budzącą ufności pogłoską, nie wiedziała niczego o mężczyźnie, który czekał w mroku.
Jednakże w jej sercu nie brak było odwagi, choć mogło być ono nieroztropne i niemądre. Sharra, odziana w lazur i złoto, z pojedynczym wisiorem spoczywającym między jej piersiami, przeszła przez most, minęła zakręt dróżki i ujrzała drzewo lyren.
Nikogo tam nie było.
Nigdy nie wątpiła, że będzie czekał - co, biorąc pod uwagę przeszkody, jakie stały mu na drodze, było absurdem. Zakochany nieprzytomnie romantyk mógł w jakiś sposób przekupić kogoś z jej służby, aby podkładał listy, mógł obiecywać niemożliwą schadzkę, lecz książę Brenninu, a tym bardziej następca tronu, nie ryzykowałby swego życia na tak nierozważnej wyprawie dla kobiety, której nigdy nie widział.
Zasmucona i zła na siebie za to, że tak się czuje, przebyła ostatnie kilka kroków i stanęła pod złotymi gałęziami lyren. Jej długie palce, wreszcie gładkie po latach zaniedbania, pogładziły korę na pniu drzewa.
- Gdybyś nie była w spódnicy, mogłabyś dotrzymać mi towarzystwa, lecz i tak nie spodziewam się, aby księżniczka umiała wspinać się na drzewa. Czy mam zejść? - Głos dobiegał bezpośrednio znad jej głowy. Powstrzymała się od gwałtownej reakcji i nie spojrzała w górę.
- Wspięłam się na każde nadające się do wspinaczki drzewo w tych ogrodach - rzekła spokojnie pomimo przyspieszonego bicia serca - łącznie z tym. I często w spódnicach. Nie mam jednak teraz na to ochoty. Jeśli jesteś Diarmuidem z Brenninu, zejdź.
- A jeśli nie jestem? - Ton, jak na ponoć zauroczonego kochanka, jest zbyt drwiący, pomyślała i nie udzieliła odpowiedzi. On nie czekał. Rozległ się szelest liści nad jej głową, a potem głuche uderzenie obok niej na ziemi.
A potem dwie dłonie wzięły jej dłoń raczej śmiało i nie przyłożyły jej do czoła, lecz do warg. Co było właściwym zachowaniem, choć powinien był przy tym przyklęknąć. Właściwe nie było natomiast to, iż odwrócił jej dłoń i ucałował jej wnętrze i nadgarstek.
Wyrwała ją boleśnie świadoma łomotania swego serca. Wciąż jeszcze nie widziała go wyraźnie.
Jakby czytając w jej myślach, wysunął się z cienia i przeszedł w miejsce, gdzie blask księżyca mógł znaleźć jego jasne, potargane włosy. Przyklęknął wtedy na jedno kolano - pozwalając, by światło padło na jego twarz niczym błogosławieństwo.
I wtedy wreszcie rzeczywiście zobaczyła go. Oczy, szeroko rozstawione i głębokie, były bardzo niebieskie i ocienione długimi, niemal kobiecymi rzęsami. Usta były również szerokie, trochę nawet za bardzo, i nie było śladu łagodności ani w nich, ani też w zarysie podbródka bez zarostu.
Jednakże uśmiechał się i to nie szyderczo. Uświadomiła sobie wtedy, że z miejsca, gdzie klęczał, ona również była widoczna w świetle.
- Cóż... - zaczęła.
- Głupcy - rzekł Diarmuid dan Ailell. - Wszyscy mówili mi, że jesteś piękna. Powiedzieli to na szesnaście różnych sposobów.
- I? - Zesztywniała, przygotowana do uderzenia złością jak batem.
- I, na oczy Lisen, jesteś piękna. Lecz nikt nie powiedział mi, że jest w tobie spryt. Powinienem był wiedzieć. Dziedziczka Shalhassana musi przecież posiadać subtelność umysłu.
Była kompletnie nie przygotowana. Nikt jej tego nie mówił. Kiedy tak stała, wytrącona z równowagi, przez myśl jej przebiegli wszyscy jej Venassarowie, z którymi radziła sobie bez żadnego wysiłku.
- Wybacz mi - rzekł ów mężczyzna, podnosząc się, by stanąć obok niej, bardzo blisko. - Nie wiedziałem. Spodziewałem się, że będę miał do czynienia z bardzo młodą kobietą - którą nie jesteś, nie w sprawach mających znaczenie. Może pójdziemy na spacer? Pokażesz mi swoje ogrody?
I tak oto stwierdziła, że spaceruje z nim po północnym obwodzie okrężnej ścieżki. Wydawało jej się, że głupio i niedorośle będzie zaprotestować, kiedy wziął ją pod rękę. Pewne pytanie jednakże samo się nasunęło, gdy wędrowali w wonnej ciemności, otoczeni aureolami latających wokół nich lienae.
- Jeśli uważałeś mnie za tak niemądrą, jak mogłeś pisać do mnie to, co napisałeś? - spytała i poczuła, że bicie jej serca znów się uspokoiło, gdy w chwili jego milczenia odzyskała nieco panowania nad sobą. Nie tak łatwo, mój przyjacielu, pomyślała.
- Jestem - rzekł Diarmuid całkiem spokojnie - nieco bezradny w obliczu piękności. Wieść o twojej urodzie dotarła do mnie jakiś czas temu. Jesteś czymś więcej niż mi powiedziano.
Całkiem zgrabna odpowiedź jak na mieszkańca północy. Nawet miodousty Galienth pochwaliłby ją. Mimo to w najmniejszym stopniu nie wykraczała poza jej zdolności pojmowania. Więc, choć był przystojny i niepokojący w mroku przy niej, a jego palce na jej ramieniu stale się przesuwały pomalutku i raz musnęły krawędź jej piersi, Sharra poczuła się teraz bezpieczna. Jeśli wiązało się to z odrobiną żalu i kolejnym obniżeniem łuku lotu sokoła, nie zważała na to.
- T'Varen założył Larai Rigal w czasach mego prapradziadka Thallasona, którego macie powody pamiętać na północy. Ogrody ciągną się kilometrami i są w całości otoczone murem, łącznie z jeziorem, które... - I tak opowiadała dalej, jak czyniła to dla wszystkich Venassarów, i choć była teraz noc, a mężczyzna u jej boku trzymał dłoń na jej ramieniu, nie było w rzeczywistości dużej różnicy. Mogłabym go pocałować, pomyślała. W policzek, na pożegnanie.
Skręcili w poprzeczną ścieżkę przy moście Faille i zaczęli zawracać ku północy. Księżyc już wzniósł się dobrze ponad drzewa i wisiał wysoko na niebie usianym chmurami, które pędził wiatr. Podmuch wiatru od jeziora był miły i niezbyt chłodny. Dziewczyna nadal mówiła, wciąż płynnie, lecz coraz bardziej świadoma jego milczenia. Zdawała też sobie sprawę z tego, że zacisnął dłoń na jej ramieniu i znów musnął jej pierś, gdy minęli jeden z wodospadów.
- Jest po jednym moście na każdą z dziewięciu prowincji - powiedziała - a kwiaty w każdej części...
- Dość! - rzucił szorstko Diarmuid. Zamarła w pół zdania. Zatrzymał się i odwrócił się twarzą do niej. Za nią rósł krzew calathu. Kiedy była dzieckiem, ukrywała się w nim podczas zabawy.
Odezwawszy się, wypuścił jej ramię. Teraz, po długim, chłodnym spojrzeniu, jakim ją zmierzył, odwrócił się i znów zaczął iść. Ruszyła szybko, by dotrzymać mu kroku.
Kiedy odezwał się do niej, uczynił to, patrząc wprost przed siebie i mówiąc głosem ściszonym i zawziętym. - Mówisz, jakbyś niemal nie była osobą. Jeśli chcesz się bawić w łaskawą księżniczkę z nic niewartymi szlachetkami, którzy przebierają nogami, ubiegając się o twe wdzięki, to nie moja sprawa, ale...
- Panowie Cathalu nie są nic niewarci, mój panie! Oni...
- Nie obrażaj, proszę, nas obojga! Ten zniewieściały chłopiec do bicia dzisiejszego popołudnia? Jego ojciec? Zabicie Bragona sprawiłoby mi wielką przyjemność. Oni wszyscy są mniej niż nic niewarci. A jeśli zwracasz się do mnie tak jak do nich, oboje nas nieznośnie pospolitujesz.
Ponownie doszli do lyren. Gdzieś w jej wnętrzu poruszył się ptak. Bezlitośnie zabrała się do poskromienia go, tak jak musiała.
- Mości książę, muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Nie możesz przecież spodziewać się mniej oficjalnej konwersacji podczas naszego pierwszego...
- Ale spodziewam się jej! Spodziewam się, że zobaczę i usłyszę kobietę. Tę, która była dziewczynką wspinającą się na wszystkie drzewa w tym ogrodzie. Księżniczka odgrywająca swą rolę nudzi mnie, rani mnie. Spłyca dzisiejszą noc.
- A czym jest dzisiejsza noc? - spytała i kiedy tylko to wypowiedziała, ugryzła się w wargę.
- Jest nasza - rzekł.
I jego ramiona oplotły jej talię w cieniu lyren, a jego nachylające się usta dotknęły jej ust. Jego głowa przesłoniła księżyc, lecz ona i tak już wtedy zamknęła oczy. A potem jego szerokie usta dotykające jej ust poruszyły się, a jego język...
- Nie! - Oderwała się gwałtownie i omal nie upadła. Stanęli naprzeciw siebie w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Jej serce było oszalałym ptakiem, nad którym musiała zapanować. Musiała. Jest Sharrą, córką...
- Ciemna Różo - powiedział niepewnym głosem.
Uczynił krok w jej stronę.
- Nie! - Podniosła ręce, by go powstrzymać.
Diarmuid zatrzymał się. Spojrzał na jej drżącą postać.
- Czego się we mnie boisz? - spytał.
Trudno jej było oddychać. Świadoma była swych piersi, wiatru wokół niej, jego bliskości i mrocznego ciepła w swym wnętrzu, gdzie...
- Jak przebyłeś rzekę? - wypaliła.
Znów się spodziewała drwiny. To by jej pomogło. Jednakże on nie odrywał od niej oczu i stał pogrążony w całkowitym bezruchu.
- Użyłem strzały maga i liny - powiedział. - Przeszedłem na rękach po linie nad wodą i wspiąłem się po drabinie, którą wykuto w skalnej ścianie setki lat temu. Mówię ci o tym w tajemnicy. Nie powiesz nikomu?
Ona była księżniczką Cathalu. - Nie składam takiej obietnicy, bowiem nie mogę. Nie zdradzę cię teraz w żaden sposób, lecz sekrety zagrażające memu narodowi...
- A jak myślisz, co ja uczyniłem, mówiąc ci o tym? Czyż nie jestem następcą tronu, tak samo jak ty?
Potrząsnęła głową. Jakiś wewnętrzny głos rozpaczliwie nakazywał jej uciekać, lecz zamiast tego powiedziała najostrożniej, jak potrafiła. - Nie wolno ci sobie wyobrażać, mości książę, że do zdobycia córki Shalhassana wystarczy ci tylko przybyć tu i...
- Sharro! - zawołał, wymawiając jej imię po raz pierwszy tak, iż zabrzmiało w nocnych przestworzach niczym dzwon biciem rozgłaszający cierpienie. - Posłuchaj samej siebie! To nie tylko...
I wtedy oboje to usłyszeli.
Brzęczące podzwanianie zbroi pałacowego strażnika, który poruszył się po drugiej stronie muru.
- Co to było? - zawołał zgrzytliwy głos i rozpoznała po nim Devorsha, kapitana straży. Padła wyszeptana odpowiedź. Potem: - Nie, słyszałem głosy. Wy dwaj idźcie zajrzeć do środka. Weźcie psy!
Odgłos oddalających się mężczyzn w zbrojach zazgrzytał niemile w nocy.
Jakimś sposobem znaleźli się razem pod drzewem. Położyła rękę na jego ramieniu.
- Jeśli cię znajdą, zabiją cię, więc lepiej już idź.
To było niewiarygodne, lecz jego spojrzenie, padające na nią z bliska i z góry, pozostało niewzruszone. - Jeśli mnie znajdą, zabiją mnie - rzekł Diarmuid. - Jeśli zdołają. Być może zamkniesz mi oczy, jak kiedyś prosiłem. - Wyraz jego twarzy zmienił się wtedy, a głos nabrał powagi. - Lecz nie opuszczę cię teraz z własnej woli, choćby cały Cathal pałał żądzą mej krwi.
I bogowie, bogowie, wszyscy bogowie, jego usta na jej ustach były tak słodkie, a dotyk jego dłoni obezwładniająco nieomylny. Jego palce zajęte były rozpinaniem jej stanika i, dobra Bogini, jej własne dłonie splotły się na jego karku, przyciągając go ku niej, a język szukał jego języka w pragnieniu od tak dawna nie zaspokajanym. Jej piersi, niespodziewanie uwolnione, podsuwały się ku jego dotykowi, a w głębi czuła jakiś tępy ból, ogień, uwalnianie czegoś dzikiego, gdy położył ją w głębokiej trawie i jego palce dotknęły jej ponownie, a ubranie znikło z niej, i jego szaty również. A potem jego ciało spoczywające obok niej było całą nocą i ogrodem, i wszystkimi światami, a w myślach dostrzegła, jak cień sokoła łopoczącego skrzydłami przelatuje przez oblicze wysokiego księżyca.
- Sharro!
Z miejsca, gdzie się znajdowali po drugiej stronie murów, usłyszeli, jak ktoś wykrzykuje to imię wewnątrz ogrodów. - Co to było? - zawołał jeden z nich. - Słyszałem głosy. Wy dwaj idźcie zajrzeć do środka. Weźcie psy!
Dwóch mężczyzn pośpiesznie wykonało stanowczy rozkaz, biegnąc bez ociągania w stronę zachodniej bramy.
Lecz przebyli tylko kilka pobrzękujących kroków. Potem Kevin i Coll przestali biec i po cichu zawrócili do kryjówki w zagłębieniu, gdzie leżeli pozostali. Erron, który naśladując głos strażnika, warknął rozkaz, był już tam. Żołnierze Cathalu znajdowali się w tej chwili z boków, dziesięć minut drogi w każdą stronę. Zgranie akcji i plan były dziełem Diarmuida, wypracowanym w czasie, gdy leżeli, nasłuchując i obserwując patrole wczesnym wieczorem.
Teraz nie mieli do roboty nic innego, jak czekać na niego. Usadowili się cicho w ciemnym zagłębieniu. Kilku usnęło, korzystając z okazji, bowiem będą uciekać z powrotem na północ, gdy tylko książę ponownie do nich się przyłączy. Nie było rozmów.
Zbyt podniecony, by dobrze odpocząć, Kevin leżał na plecach i przyglądał się powolnej wędrówce księżyca. Kilka razy słyszeli straże mijające ich podczas obchodu murów. Czekali. Księżyc stanął w zenicie i zaczął zsuwać się na zachód na tle letnich gwiazd.
Carde ujrzał go pierwszy - czarno odzianą, jasnowłosą postać na szczycie muru. Szybko sprawdził na prawo i lewo, czy nie ma patrolu, lecz zgranie czasu znów było bezbłędne, więc wstał, by go było widać i dał znak podniesionymi kciukami.
Zobaczywszy go, Diarmuid zeskoczył, przeturlał się raz i powstał, biegnąc lekko i nisko przy ziemi. Kiedy wskoczył do jamy obok nich, Kevin zobaczył, że książę trzyma kwiat. Był rozczochrany, w luźnym i nie dopiętym kubraku, a oczy błyszczały mu z radości.
- Stało się! - rzekł, wznosząc kwiat gestem salutu dla nich wszystkich. - Zerwałem najpiękniejszą różę w ogrodzie Shalhassana.
Rozdział 7
„Znajdziemy go, obiecuję.” - Tak powiedział. Pochopna to obietnica i nietypowa dla niego, lecz już została złożona.
Tak więc mniej więcej w czasie, gdy Paul i Kevin wyruszyli konno na południe z Diarmuidem, Loren Srebrny Płaszcz galopował samotnie na północ i wschód w poszukiwaniu Dave'a Martyniuka.
Nieczęsto czarodziej bywał samotny - bez Matta, pozbawiony był swej mocy - lecz chciał, by krasnolud został w pałacu, szczególnie od chwili, gdy nadeszła wiadomość o nieżywym svarcie w ogrodzie. Nie był to dobry czas na wyjazd, lecz nie miał zbyt wielkiego wyboru, jak również wielu ludzi, którym mógłby zaufać.
Jechał więc na północ, stopniowo skręcając na wschód, przez zbożowe pola wśród suchego trzasku zgubnego lata. Podróżował cały ten dzień i jeszcze następny, i to bez ociągania, bowiem silnie wyczuwał potrzebę pośpiechu. Zatrzymywał się tylko, by zadawać dyskretne pytania na gospodarskich podwórkach i w na wpół opustoszałych miasteczkach, jakie mijał, i by znów z rozpaczą dostrzegać wpływ głodu na tych, z którymi rozmawiał.
Nigdzie jednakże nie usłyszał radosnych wieści. Nikt nie widział wysokiego, ciemnowłosego cudzoziemca, ani nie słyszał o nim. Tak więc trzeciego poranka Loren wcześnie dosiadł konia i opuścił położony na zachód od Leinanu zagajnik, w którym spędził noc. Spojrzawszy ku wschodowi, zobaczył słońce wznoszące się zza łańcucha wzgórz za jeziorem i wiedział, że za nimi leży Dun Maura. Nawet za dnia, gdy nad głową rozciągał się błękit nieba, czarodziej dostrzegał pewien mrok otaczający to miejsce.
Mormae z Gwen Ystrat i magowie, którzy za przewodnictwem Amairgena wyszli spod władzy Matki, nie darzyli się zbyt wielką sympatią. Magia krwi, pomyślał Loren, potrząsając głową i wyobrażając sobie Dun Maura oraz obrzędy Liadona odprawiane co roku, nim przybył Conary i ich zabronił. Pomyślał o kwiatach, jakie sypały panny śpiewające o jego śmierci i powrocie, tak jak wraca wiosna: Rahod hedai Liadon. Czarodziej zdawał sobie sprawę, że tak jest w każdym świecie, lecz z głębi duszy buntował się przeciw ciemności tej mocy. Posępnie zawrócił konia z drogi do krainy kapłanek i ruszył ponownie na północ wzdłuż Latham w długą podróż ku Równinie.
Poprosi o pomoc Dalrei, jak już nieraz czynił. Jeśli Dave Martyniuk znajduje się gdzieś na rozległym obszarze Równiny, tylko Jeźdźcy mogą go odnaleźć. Tak więc jechał na północ - wysoka, szara, brodata postać na koniu, już niemłoda, samotna na bezkresnej przestrzeni płaskiej krainy - a spieczona ziemia dudniła pod nim niczym werbel.
Łudził się nadzieją, że choć nastało już lato, napotka plemię Jeźdźców na południowej równinie, bowiem gdyby udało mu się porozmawiać choćby z jednym szczepem, wysłano by wieść do Celidonu, a gdy tylko jego wiadomość znalazłaby się pośrodku Równiny, wkrótce dowiedzieliby się o niej wszyscy Dalrei, a Dalrei darzył zaufaniem.
Była to jednakże długa podróż, a pośród rozległych pastwisk nie było już wiosek, w których mógłby zaopatrywać się w pożywienie i odpoczywać. Toteż wciąż galopował samotnie, gdy słońce owego trzeciego dnia chyliło się ku zachodowi, a następnie zapadł zmierzch. Jego wydłużony cień padał na ziemię obok niego, a rzeka zmieniła się w połyskliwą, zamgloną smużkę na wschodzie, gdy niepokój, jaki nie opuszczał go od chwili opuszczenia Paras Derval, gwałtownie przerodził się w przerażenie.
Szarpnąwszy za wodze, zatrzymał swego wierzchowca tak, iż stanął dęba, a potem trzymał go w sztywnym bezruchu. Loren Srebrny Płaszcz tkwił tak przez chwilę z twarzą ściągniętą nagłym lękiem, a potem krzyknął głośno wprost w nadciągającą noc i gwałtownie zawrócił swego konia, by popędzić przez mrok z powrotem do Paras Derval, gdzie miało się wydarzyć coś strasznego.
Z wściekłym tętentem kopyt mknąc do domu w świetle gwiazd, zebrał siły umysłu i pchnął rozpaczliwe ostrzeżenie na południe przez te wszystkie kilometry pustkowia, jakie dzieliły go od celu. Jednakże był za daleko, dużo za daleko i pozbawiony swej mocy. Popędził jeszcze bardziej swego konia, mknąc jak wicher w ciemności, lecz już wiedział, że przybędzie za późno.
Jennifer nie była szczęśliwa. Nie tylko brakowało Dave'a, nie tylko Kevin z Paulem wyjechali tego poranka na jakąś szaloną wyprawę z Diarmuidem, lecz teraz także Kim wyszła z Mattem, który miał ją zaprowadzić do domu starej kobiety, którą poprzedniego dnia ludzie w wielkiej sali pałacowej nazywali wiedźmą.
Z tego powodu znalazła się w dużej komnacie po chłodniejszej, zachodniej stronie pałacu, gdzie siedziała na niskim okiennym siedzisku otoczona przez gromadkę dam dworu, których podstawowym pragnieniem w życiu było wydobycie z niej jak najwięcej informacji o Kevinie Laine'ie i Paulu Schaferze, ze szczególnym uwzględnieniem i drobiazgowym opisem ich upodobań seksualnych.
Zbywając pytania najlepiej, jak mogła, ledwo była w stanie ukryć rosnące zniecierpliwienie. W drugim końcu sali jakiś mężczyzna grał na instrumencie strunowym pod gobelinem przedstawiającym scenę bitewną. Nad walczącymi leciał smok. Jennifer miała głęboką nadzieję, że to tylko mityczna walka.
Wszystkie damy przedstawiono jej pokrótce, lecz w pamięci utkwiły jej tylko imiona dwóch. Laesha była bardzo młodą, brązowooką dziewczyną, która prawdopodobnie była jej przydzielona. Była cicha, co było błogosławieństwem. Drugą była dama Rheva, frapująca, ciemnowłosa kobieta, która wyraźnie cieszyła się większym prestiżem niż pozostałe i do której Jennifer bez wysiłku nabrała niechęci.
W najmniejszym też stopniu nie uległa ona zmniejszeniu, gdy stało się jasne, bowiem Rheva jasno dała to do zrozumienia, że spędziła poprzednią noc z Kevinem. Było to najwyraźniej zwycięstwo w nieustającej grze o dominację i Rheva wykorzystywała je do ostatka. Było to nadzwyczaj denerwujące, a Jennifer, czując się opuszczona, nie była w nastroju, by dać się denerwować.
Więc gdy kolejna z nadąsanych kobiet potrząsnęła włosami i spytała, czy Jennifer wie, dlaczego Paul Schafer jest tak obojętny wobec niej (- Czyżby może wolał spędzać noce z chłopcami? - spytała złośliwie) krótki śmiech Jennifer był całkowicie pozbawiony wesołości.
- Sądzę, że istnieją bardziej oczywiste powody - odrzekła, świadoma, że czyni sobie wroga. - Paul jest nieco wybredny, to wszystko.
Zapadła krótka cisza. Ktoś zachichotał. A potem:
- Czyżbyś przypadkiem sugerowała, że Kevin nie jest? - To była Rheva, a jej głos stał się bardzo cichy.
Jennifer potrafiła sobie z tym poradzić. Nie potrafiła natomiast poradzić sobie z przedłużaniem się takich uwag. Wstała raptownie z siedziska na oknie i spoglądając z góry na kobietę, uśmiechnęła się.
- Nie - powiedziała rozsądnie. - Znając Kevina, wcale tak bym nie powiedziała. Sztuka jednakże polega na tym, by złapać go dwukrotnie. - Wyminęła je wszystkie i wyszła.
Idąc szybko korytarzem, bardzo stanowczo notowała sobie w pamięci, by poinformować Kevina Laine'a, że jeśli jeszcze raz zabierze do łóżka pewną damę dworu, do końca swego życia nie odezwie się już do niego.
Przy drzwiach do swego pokoju usłyszała, że ktoś ją woła po imieniu. Laesha zbliżała się spiesznie, zamiatając kamienną posadzkę długą spódnicą. Jennifer zmierzyła ją nieprzychylnym wzrokiem, lecz kobieta śmiała się do rozpuku.
- Ojej - wysapała, kładąc dłoń na ramieniu Jennifer - to było cudowne! Kocice w komnacie syczą ze złości! Od lat nikt tak nie potraktował Rhevy.
Jennifer ze smutkiem pokręciła głową. - Wyobrażam sobie, że nie będzie dla mnie zbyt przyjazna do końca czasu, jaki tu spędzę.
- I tak żadna by nie była. Jesteś o wiele piękniejsza niż one. Wraz z faktem, iż jesteś nowością, gwarantuje to, że znienawidzą cię za samo istnienie. A kiedy wczoraj Diarmuid rozgłosił, że jesteś zarezerwowana dla niego, one...
- Co zrobił? - wybuchła Jennifer.
Laesha spojrzała na nią uważnie. - Cóż, jest księciem, więc...
- Nie dbam o to, kim jest! Nie mam zamiaru pozwolić mu się dotknąć. Co oni sobie myślą, że kim jesteśmy?
Wyraz twarzy Laeshy zmienił się nieco. - Mówisz to szczerze? - spytała niepewnie. - Ty go nie chcesz?
- Ani trochę - rzekła Jennifer. - A powinnam?
- Bo ja tak - odpowiedziała po prostu Laesha i zaczerwieniła się po cebulki swych brązowych włosów.
Zapadła niezręczna cisza. Jennifer przerwała ją ostrożnym stwierdzeniem. - Mam być tu zaledwie dwa tygodnie - powiedziała. - Nie odbiorę go tobie ani nikomu innemu. Teraz bardziej niż czegokolwiek innego potrzeba mi przyjaciółki.
Laesha otwarła szeroko oczy. Zaczerpnęła krótko tchu. - Jak sądzisz, dlaczego poszłam za tobą?
Tym razem obie się uśmiechnęły.
- Powiedz mi - spytała Jennifer po chwili. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego musimy tu przebywać? W ogóle nie byłam na zewnątrz. Czy mogłybyśmy obejrzeć miasto?
- Oczywiście - powiedziała Laesha. - Oczywiście, że możemy. Od lat nie jesteśmy w stanie wojny.
Pomimo upału na zewnątrz było przyjemniej. Odziana w strój podobny do ubrania Laeshy Jennifer uświadomiła sobie, że nikt nie wie, iż jest cudzoziemką. Poczuwszy się dzięki temu swobodniej, beztrosko spacerowała u boku swej nowej przyjaciółki. Mimo to wkrótce zdała sobie sprawę, że jakiś mężczyzna idzie za nimi przez zapylone, kręte uliczki miasta. Laesha również go dostrzegła.
- To jeden z ludzi Diarmuida - szepnęła.
Było to nieco niedogodne, lecz przed wyruszeniem w drogę o poranku Kevin powiedział jej o martwym svart alfarze w ogrodzie i Jennifer doszła do wniosku, że tym razem nie będzie protestować, że ktoś nad nią czuwa. Pomyślała kwaśno, że jej ojcu wydałoby się to zabawne.
Dwie kobiety szły ulicą, gdzie żelazo kowali dźwięczało na kowadłach. W górze balkony dwupiętrowych domów wisiały nad wąską drogą, zagradzając co jakiś czas dostęp słońcu. Skręciwszy w lewo na skrzyżowaniu uliczek, Laesha poprowadziła ją obok otwartej przestrzeni, gdzie hałas i zapach jedzenia zdradzał obecność rynku. Zwolniwszy kroku, by się przyjrzeć, Jennifer dostrzegła, że nawet w czasie święta niewiele było wystawionych towarów. Laesha poszła za jej spojrzeniem, pokręciła nieznacznie głową i weszła w wąski zaułek, zatrzymując się wreszcie przed drzwiami sklepu, przez które widać było bele i zwoje tkanin. Wyglądało na to, że Laesha pragnie nowej pary rękawiczek.
W czasie gdy jej przyjaciółka przebywała w sklepie, Jennifer przeszła jeszcze kilka kroków, przyciągnięta dźwiękiem dziecięcego śmiechu. Dotarłszy do końca brukowanej kocimi łbami uliczki, ujrzała, że wychodzi ona na szeroki płac z trawnikiem, pośrodku bardziej brązowym niż zielonym. A na tej trawie piętnaścioro lub dwadzieścioro dzieci bawiło się w jakąś wyliczankę. Uśmiechnąwszy się lekko, Jennifer zatrzymała się, by popatrzeć.
Dzieci otaczały luźnym kręgiem szczupłą dziewczynkę. Większość z nich śmiała się, lecz nie dziewczynka pośrodku. Nagle uczyniła gest i z kręgu wystąpił chłopiec z kawałkiem materiału w ręku i z powagą dorównującą jej powadze zaczął zawiązywać jej oczy. Kiedy skończył, wrócił do pierścienia. Na jego skinienie dzieci wzięły się za ręce i zaczęły chodzić w kółko w ciszy niesamowicie brzmiącej po śmiechu. Poruszały się z powagą i godnością. Kilku innych ludzi zatrzymało się, by się przyglądać.
Potem, bez ostrzeżenia, dziewczynka z zawiązanymi oczami uniosła rękę i wskazała na krążący pierścień. Jej wysoki, dźwięczny głos zabrzmiał na trawiastym placyku:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
I przy ostatnim słowie okrąg się zatrzymał. Palec dziewczynki był wymierzony dokładnie w krępego chłopca, który bez wahania puścił ręce towarzyszy po obu stronach i wszedł do koła, które się zamknęło i znów zaczęło obracać, cały czas w ciszy.
- Nigdy nie mam dość przyglądania się temu - powiedział chłodny głos tuż za plecami Jennifer.
Odwróciła się szybko. Ujrzała naprzeciwko parę lodowatozielonych oczu i długie, rude włosy najwyższej kapłanki, Jaelle. Za kapłanką widać było grupę jej szaro odzianych towarzyszek, a kątem oka Jennifer dostrzegła człowieka Diarmuida, który nerwowo podkradał się bliżej.
Jennifer skinęła głową na powitanie, po czym odwróciła się, by znów popatrzeć na dzieci. Jaelle wysunęła się naprzód, by stanąć obok niej, zamiatając białą szatą bruk na ulicy.
- Ta'kiena jest równie stara, jak każdy z naszych obrzędów - szepnęła Jennifer do ucha. - Spójrz, jak ludzie się przyglądają.
I rzeczywiście, choć twarze dzieci wydawały się niemal nienaturalnie spokojne, dorośli, którzy zebrali się na obrzeżu placu bądź w arkadach sklepów mieli wypisane na twarzach zdumienie i niepokój. Coraz więcej ludzi się zbierało. I znów dziewczynka w kręgu podniosła rękę.
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
I znów krąg przestał się obracać przy ostatnim słowie. Tym razem wyciągnięty palec wskazał innego chłopca, starszego i chudszego niż ten pierwszy. Po krótkiej, niemal ironicznej pauzie, on również wypuścił dłonie, które trzymał i podszedł, by stanąć obok poprzedniego wybrańca. W tłumie podniósł się szmer, lecz pozornie nieświadome tego dzieci znów krążyły.
Wytrącona z równowagi Jennifer odwróciła się ku obojętnemu profilowi kapłanki. - Co to jest? - spytała. - Co one robią?
Jaelle uśmiechnęła się blado. - To taniec proroctwa. Ich przeznaczenie zawarte jest w tym, kiedy zostaną wywołane.
- Ale co...
- Patrz!
Dumnie wyprostowana dziewczynka z opaską na oczach znów nuciła:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Tym razem, kiedy pieśń i taniec urwały się jednocześnie, przez tłum zgromadzonych przebiegł głęboki pomruk protestu, bowiem wybranką była teraz jedna z najmłodszych dziewczynek. Potrząsnąwszy włosami koloru miodu, weszła do kręgu z wesołym uśmiechem i stanęła przy dwóch chłopcach. Ten wyższy objął ją jednym ramieniem.
Jennifer zwróciła się do Jaelle. - Co to znaczy? - zapytała. - Jaki rodzaj proroctwa...? Pytanie zostało nie dokończone.
Kapłanka obok niej stała w milczeniu. W rysach jej twarzy nie było łagodności, ani współczucia w oczach, gdy przyglądała się dzieciom, które znów ruszyły. - Pytasz, co to znaczy - powiedziała w końcu. - Niewiele w tych łagodnych czasach, kiedy ta'kiena jest zaledwie jeszcze jedną zabawą. O tym ostatnim zdaniu powiada się teraz, że znaczy tylko, iż porzuci życie, jakie prowadziła jej rodzina. - Wyraz twarzy Jaelle był nieprzenikniony, lecz ironia w jej głosie dotarła do Jennifer.
- Co znaczyło wcześniej?
Tym razem Jaelle odwróciła się do niej. - Taniec jest wykonywany przez dzieci od czasów dawniejszych, niż ktokolwiek sięga pamięcią. W surowszych czasach oczywiście oznaczało to śmierć. A szkoda byłoby. To taka ładna dziewczynka, nieprawdaż?
W jej głosie pobrzmiewało złośliwe rozbawienie. - Patrz uważnie - ciągnęła Jaelle. - Tego ostatniego najbardziej się boją, nawet teraz. - I rzeczywiście, ludzie dookoła i za nimi nagle ucichli w pełnym napięcia wyczekiwaniu. W ciszy Jennifer słyszała dźwięk śmiechu z rynku kilka ulic dalej. Wydawał się dobiegać z większej oddali.
W kręgu na trawie dziewczynka z zawiązanymi oczami podniosła rękę i zaczęła śpiewać po raz ostatni:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Czy wstąpisz na... Najdłuższą Drogę?
Taniec zatrzymał się.
Czując, jak jej serce wali z niewiadomej przyczyny, Jennifer ujrzała, że smukły palec wskazuje nieomylnie chłopca, który przyniósł opaskę. Uniósłszy głowę, jakby słysząc odległą muzykę, chłopiec wystąpił naprzód. Dziewczynka zdjęła opaskę z oczu. Spoglądali na siebie przez długą chwilę, a potem chłopiec odwrócił się, położył dłoń jakby gestem błogosławieństwa na wybranych i sam opuścił trawnik.
Jaelle, przyglądając się jego odejściu, po raz pierwszy miała zatroskaną minę. Rzuciwszy spojrzenie na jej twarz w chwili, gdy nie miała się na baczności, Jennifer z zaskoczeniem odkryła, jak młoda jest kobieta u jej boku. Miała zamiar coś powiedzieć, gdy powstrzymał ją odgłos płaczu, a odwróciwszy głowę, dostrzegła kobietę stojącą w drzwiach sklepu za ich plecami w uliczce. Po jej twarzy płynęły łzy.
Jaelle poszła za spojrzeniem Jennifer. - Jego matka - rzekła cicho kapłanka.
Ogarnięta poczuciem kompletnej bezradności Jennifer doznała odruchowej potrzeby udzielenia kobiecie pociechy. Ich spojrzenia spotkały się i w twarzy kobiety Jennifer zobaczyła, z bolesną świadomością zdobytej wiedzy, esencję wszystkich matczynych bezsennych nocy. Zdawało się, że przez chwilę trwała między nimi dwiema wymiana posłannictwa i zrozumienie, a potem matka chłopca wybranego do Najdłuższej Drogi odwróciła głowę i weszła do sklepu.
Jennifer, która zmagała się z czymś niespodziewanym, wreszcie zapytała Jaelle:
- Dlaczego ona tak cierpi?
Kapłanka również była nieco przygnębiona. - To trudne - powiedziała. - I już nie jest to coś, co sama rozumiem, lecz powiedziano mi, że dzieci wykonywały ten taniec już dwukrotnie tego lata i za każdym razem Finn był wybierany do Drogi. To już trzeci raz, a w Gwen Ystrat uczy się nas, że trzeci raz dotyka przeznaczenia.
Wyraz twarzy Jennifer wzbudził uśmiech kapłanki.
- Chodź - rzekła. - Możemy porozmawiać w świątyni. - Jej ton był, jeśli nawet niezupełnie przyjazny, to przynajmniej serdeczniejszy niż dotychczas.
Od przyjęcia zaproszenia Jennifer powstrzymało kaszlnięcie dobiegające z tyłu.
Odwróciła się. Człowiek Diarmuida zbliżył się do nich, a na jego twarzy rysowało się wyraźne zatroskanie.
- Pani - rzekł speszony - wybacz mi, lecz czy mógłbym porozmawiać przez chwilę z tobą na osobności?
- Boisz się mnie, Drance? - Głos Jaelle znów był niczym nóż. Roześmiała się. - A może powinnam powiedzieć, że twój pan się boi? Twój nieobecny pan.
Przysadzisty żołnierz zaczerwienił się, lecz nie ustąpił. - Rozkazano mi jej pilnować - rzekł zwięźle.
Jennifer przenosiła spojrzenie z jednej osoby na drugą w atmosferze nasilającej się nagle wrogości. Czuła się zdezorientowana, nic z tego nie rozumiejąc.
- Cóż - powiedziała do Drance'a, usiłując postępować ostrożnie - nie chciałabym narazić cię na nieprzyjemności - może byś poszedł z nami?
Jaelle odrzuciła głowę do tyłu i znów się zaśmiała na widok przerażenia mężczyzny. - Tak, Drance - rzekła prowokująco - dlaczego nie miałbyś pójść z nami do świątyni Matki?
- Pani - wyjąkał Drance, zwracając się z błaganiem do Jennifer. - Proszę, nie śmiem tego uczynić... lecz muszę cię strzec. Nie wolno ci tam iść.
- Ach! - powiedziała Jaelle, złośliwie wznosząc brwi. - Wydaje się, że tutejsi mężczyźni już ci dyktują, co wolno, a czego nie wolno ci robić. Wybacz mi moje zaproszenie. Sądziłam, że mam do czynienia z wolnym gościem.
Jennifer nie była nieświadoma manipulacji i przypomniała sobie, co Kevin powiedział rano: - Jest tu pewne niebezpieczeństwo - rzekł z powagą. - Ufaj ludziom Diarmuida i oczywiście Mattowi. Paul twierdzi, że powinnaś się strzec kapłanki. Nie chodź nigdzie sama.
W mrocznym pałacu o świcie brzmiało to dość sensownie, lecz teraz, w jaskrawym słońcu popołudnia wszystko to nieco ją drażniło. Kimże jest Kevin, królujący wśród dam dworu, a później odjeżdżający galopem z księciem, by mówić jej, że ma siedzieć w domu jak grzeczna mała dziewczynka? A teraz ten człowiek Diarmuida...
Kiedy zamierzała już się odezwać, przypomniała sobie o czymś jeszcze. Zwróciła się do Jaelle. - Zdaje się, że rzeczywiście bardzo się tu troszczą o nasze bezpieczeństwo. Chciałabym oddać się pod twą opiekę na czas zwiedzania twej świątyni. Czy mianujesz mnie swym gościem-przyjacielem, nim wejdę?
Przez twarz Jaelle przebiegł cień niezadowolenia, lecz przepędził go powolny uśmiech, a w jej oczach pojawił się wyraz zwycięstwa.
- Oczywiście - rzekła słodko. - Oczywiście, że to zrobię. - Podniosła głos tak, że jej słowa zadźwięczały na całej ulicy i ludzie obejrzeli się. Rozkładając szeroko ramiona i rozsuwając palce, zaintonowała: - W imię Gwen Ystrat i mormae Matki mianuję cię gościem Bogini. Jesteś mile widziana w naszych świątyniach i do mnie będzie należała troska o twoje bezpieczeństwo i wygodę.
Jennifer rzuciła pytające spojrzenie na Drance'a. Wyraz jego twarzy nie pocieszył jej, a nawet, jeśli to możliwe, mężczyzna sprawiał wrażenie jeszcze bardziej skonsternowanego niż poprzednio. Jennifer nie miała pojęcia, czy postąpiła dobrze, czy źle, ani też nawet nie wiedziała zbyt dobrze, co zrobiła, lecz znudziło jej się już stanie na środku ulicy, gdzie wszyscy gapili się na nią.
- Dziękuję ci - powiedziała do Jaelle. - W takim razie pójdę z tobą. Jeśli chcecie - dodała, zwracając się do Drance'a i Laeshy, która właśnie podbiegła z nowymi rękawiczkami w dłoni i stanęła spłoszona z boku - możecie oboje zaczekać na mnie na zewnątrz.
- Chodźmy więc - rzekła Jaelle i uśmiechnęła się.
Był to niski budynek i nawet środkowa kopuła wydawała się zbyt blisko ziemi, póki przestąpiwszy próg zwieńczonego hakiem wejścia, Jennifer nie stwierdziła, że większa część budowli znajduje się pod ziemią.
Świątynia Bogini Matki wznosiła się na wschód od miasta na wzgórzu pałacowym. Wąska dróżka pięła się dalej ku szczytowi, wiodąc ku bramie w murach otaczających ogrody pałacowe. Ścieżka była wysadzana drzewami. Drzewa sprawiały wrażenie usychających.
Już we wnętrzu sanktuarium kobiety w szarych szatach zniknęły w cieniu, a Jennifer przeszła śladem Jaelle przez kolejny łuk wejściowy. Wiódł on do pomieszczenia pod kopułą. Po drugiej stronie wpuszczonej w ziemię komnaty Jennifer ujrzała olbrzymi, czarny kamień ołtarza. Za nim, wsparty na rzeźbionym klocu drewna, stał topór o podwójnym ostrzu spiłowanym tak, by jego dwa żeleźce przypominały półksiężyce - jeden rosnący, a jeden malejący.
Poza tym nie było niczego więcej.
Jennifer poczuła, że z niewiadomej przyczyny zaschło jej w ustach. Spojrzawszy na topór o morderczo zaostrzonych żeleźcach, rozpaczliwie starała się nie zadrżeć.
- Nie walcz z tym - rzekła Jaelle, której głos zadźwięczał echem w pustej komnacie. - To twoja moc. Nasza. Tak było niegdyś i będzie znów. Za naszych czasów, jeśli ona uzna nas godnymi.
Jennifer przyjrzała jej się. Płomiennowłosa najwyższa kapłanka wydawała się w swym sanktuarium bardziej dojmująco piękna niż kiedykolwiek. Oczy jej błyszczały zapałem, który tym bardziej niepokoił, że był tak chłodny. Mówił o władzy i dumie; nic o czułości i nic o jej młodym wieku. Rzuciwszy spojrzenie na długie palce Jaelle, Jennifer zastanawiała się, czy kiedykolwiek zacisnęły się na tym toporze, kiedykolwiek spuściły go z rozmachem na ołtarz, na...
I wtedy uświadomiła sobie, że znajduje się w miejscu składania ofiary.
Jaelle odwróciła się bez pośpiechu. - Chciałam, żebyś to zobaczyła - powiedziała. - Chodź teraz. Moje pokoje są chłodne, możemy napić się i porozmawiać. - Wdzięcznym gestem dłoni poprawiła kołnierz swej szaty i pierwsza opuściła komnatę. Kiedy wychodziły, przez pomieszczenie przemknął podmuch wiatru i Jennifer odniosła wrażenie, że topór łagodnie zakołysał się na stojaku.
- Tak więc - stwierdziła kapłanka, gdy rozsiadły się na poduszkach na podłodze jej pokoju - twoi tak zwani towarzysze porzucili cię dla swych własnych przyjemności. - Nie było to pytanie.
Jennifer zamrugała powiekami. - To niezbyt sprawiedliwe - zaczęła, zastanawiając się, skąd ta kobieta o tym wiedziała. - Można by równie dobrze powiedzieć, że to ja ich porzuciłam, by przyjść tutaj. - Spróbowała się uśmiechnąć.
- Można by - zgodziła się uprzejmie Jaelle - lecz nie byłoby to zgodne z prawdą. Dwaj mężczyźni wyruszyli o świcie z książątkiem, a twoja przyjaciółka uciekła do wiedźmy nad jezioro. - W połowie zdania jej głos oznaczał już tylko złość, co pozwoliło Jennifer niespodziewanie uzmysłowić sobie, iż jest w tej komnacie obiektem napaści.
Aby odzyskać równowagę, odparowała: - To prawda, Kim jest u jasnowidzącej. Dlaczego nazywasz ją wiedźmą?
Jaelle przestała być już tak miła. - Nie jestem przyzwyczajona do wyjaśniania swych postępków - stwierdziła.
- Ja też nie - odparła szybko Jennifer. - Co może nieco ograniczyć tę rozmowę. - Opadła na poduszki i przyjrzała się tej drugiej kobiecie.
Odpowiedź Jaelle zawierała czyste emocje. - To zdrajczyni.
- Cóż, to nie to samo co wiedźma - powiedziała Jennifer, zdając sobie sprawę, że wykłóca się jak Kevin. - Chcesz powiedzieć, że zdradziła króla? Nie sądziłabym nigdy, że cię to obchodzi, a wczoraj...
Przerwał jej gorzki śmiech Jaelle. - Nie, nie tego starego głupca! - Zaczerpnęła tchu. - Kobieta, którą nazywasz Ysanne, była najmłodszą z wszystkich, jakie mianowano mormae bogini w Gwen Ystrat. Odeszła. Odchodząc, złamała przysięgę. Zdradziła swą moc.
- Chcesz powiedzieć, że zdradziła ciebie osobiście - rzekła Jennifer, wciąż utrzymując się w ofensywie.
- Nie bądź głupia! Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie!
- Nie? Mimo to odnosi się wrażenie, że bardzo cię to złości i obraża. Dlaczego odeszła?
- Nie z powodu, który byłby wystarczający. Żaden powód nie byłby wystarczający.
Miała już wszystkie wskazówki. - Rozumiem w takim razie, że odeszła dla mężczyzny - powiedziała Jennifer.
Cisza, jaka potem zapadła, była dla niej odpowiedzią. Wreszcie Jaelle znów się odezwała, a jej głos był zgorzkniały. - Sprzedała się za ciało na noc. Oby czarownica wkrótce zdechła i przepadła na wieki!
Jennifer przełknęła ślinę. Pojedynek na słowa nagle zmienił się w coś innego. - Nie należysz do tych, którzy łatwo wybaczają, prawda? - zdołała powiedzieć.
- Ani trochę - odparła szybko Jaelle. - Dobrze postąpiłabyś, zapamiętując to sobie. Dlaczego Loren wyjechał dziś rano na północ?
- Nie wiem - wyjąkała Jennifer, wstrząśnięta nie ukrywaną groźbą.
- Nie wiesz? Nie sądzisz, że to dziwne? Przyprowadzić gości do pałacu, a potem samemu odjechać. Zostawić Matta, co jest bardzo dziwne. Ciekawe - zastanawiała się Jaelle - ciekawe, kogo on szuka? Ilu was naprawdę przybyło?
Było to zbyt nagłe, zbyt przemyślne. Jennifer z biciem serca uświadomiła sobie, że się oblewa rumieńcem.
- Wyglądasz na rozgrzaną - rzekła Jaelle pełna serdecznej troski. - Napij się wina. - Nalała go ze srebrnej karafki o długiej szyjce. - W rzeczy samej - ciągnęła - to bardzo niepodobne do Lorena, żeby tak nagle opuszczać gości.
- Skąd mam wiedzieć - powiedziała Jennifer. - Jest nas czworo. Żadne z nas nie zna go zbyt dobrze. To wino jest doskonałe.
- Pochodzi z Morvran. Cieszę się, że ci smakuje. Mogłabym przysiąc, że Metran kazał mu sprowadzić pięcioro ludzi.
A więc Loren mylił się. Ktoś jednak wiedział. Ktoś rzeczywiście dużo wiedział.
- Kim jest Metran? - spytała przebiegle Jennifer. - Czy to ten starzec, którego tak bardzo wczoraj wystraszyłaś?
Czując, że pomieszano jej szyki, Jaelle wyciągnęła się na swych poduszkach. Jennifer sączyła wino w milczeniu, zadowolona z tego, że dłoń jej nie drży.
- Ufasz mu, prawda? - rzekła z goryczą kapłanka. - Ostrzegł cię przede mną. Wszyscy tak zrobili. Srebrny Płaszcz przymierza się tu do władzy nie mniej niż ktokolwiek inny, lecz wydaje się, że ty sprzymierzyłaś się z mężczyznami. Powiedz mi, który z nich jest twoim kochankiem, a może Diarmuid już znalazł drogę do twego łóżka?
Tego było już za dużo.
Jennifer zerwała się na równe nogi. Wino wylało się z jej kieliszka, lecz nie zwróciła na to uwagi. - Czy tak traktujesz gości? - wypaliła. - Przyszłam tu w dobrej wierze - jakie masz prawo mówić do mnie takie rzeczy! Nie sprzymierzyłam się z nikim w waszych głupich grach o władzę. Przybyłam tu tylko na kilka dni - czy sądzisz, że obchodzi mnie, kto wygra wasze małe bitwy? Jedno ci jednak powiem - ciągnęła, ciężko dysząc - nie jestem uszczęśliwiona dominacją mężczyzn w moim świecie, lecz jeszcze nie spotkałam w swym życiu kogoś równie zbzikowanego na tym punkcie, co ty. Jeśli Ysanne się zakochała - cóż, wątpię, czy ty potrafisz nawet się domyślić, jakie to uczucie!
Jaelle spojrzała na nią blada i zesztywniała, a następnie również wstała. - Możesz mieć rację - rzekła cicho - lecz coś mi mówi, że ty też nie masz wyobrażenia o tym, jakie to uczucie. Dzięki temu coś nas łączy, nieprawdaż?
Kiedy Jennifer znalazła się wkrótce potem ponownie w swoim pokoju, zamknęła drzwi przed Laeshą i Drancem i płakała przez długi czas.
Dzień wlókł się naprzód spętany upałem. Na północy zerwał się suchy, niepokojący wiatr i hulał w Najwyższym Królestwie, wzbijając na ulicach Paras Derval kurz niby nie mogący zaznać spoczynku duch. Słońce chylące się ku zachodowi pod koniec dnia płonęło czerwono. Dopiero po zmierzchu nadeszła ulga, gdy wiatr zmienił kierunek na zachodni i pierwsze gwiazdy wzeszły nad Brenninem.
Bardzo późno tej nocy, na północ i zachód od stolicy, podmuch wiatru poruszył toń jeziora, skłaniając ją do przyciszonego szmeru. Na szerokiej skale na brzegu, pod koronką gwiazd klęczała stara kobieta, tuląc do piersi drobną postać, na palcu której czerwony pierścień jarzył się stłumionym migotaniem.
Po długiej chwili Ysanne wstała i zawołała Tyrtha. Utykając, przyszedł z chatki, wziął nieprzytomną dziewczynę na ręce, wrócił i położył ją na łóżku, które wykonał tego popołudnia.
Nie odzyskiwała przytomności przez resztę tej nocy i cały następny dzień. Ysanne nie spała, lecz czuwała nad nią w godzinach ciemności, a potem w palącym blasku następnego dnia, a na twarzy starej wróżki malował się wyraz, który rozpoznałby tylko jeden człowiek, nieżyjący od dawna.
Kimberly ocknęła się o zachodzie słońca. W tym momencie na południu Kevin i Paul zajmowali wraz z ludźmi Diarmuida pozycje pod murami Larai Rigal.
Przez chwilę Kim czuła się kompletnie zdezorientowana, a potem jasnowidząca przyglądała się, jak wspomnienie uzyskanej wiedzy zmieniło jej szare oczy. Uniósłszy głowę, Kim spojrzała na staruszkę. Na zewnątrz słychać było, jak Tyrth zamyka zwierzęta na noc. Na parapecie okiennym w resztce wieczornego światła leżał kot.
- Cieszę się, że wróciłaś - powiedziała Ysanne.
Kim uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Byłam tak daleko. - Pokręciła głową z niedowierzaniem, a potem zacisnęła wargi na myśl o kolejnym wspomnieniu. - Eilathen odszedł?
- Tak.
- Widziałam, jak zanurkował. Widziałam, dokąd się udał, w zieleń daleko w dole. Tam jest bardzo pięknie.
- Wiem - rzekła jasnowidząca.
Kim znów nabrała tchu, nim się odezwała. - Czy bardzo ciężko ci było przyglądać się?
Na to Ysanne odwróciła wzrok po raz pierwszy. Potem powiedziała: - Tak. Tak, ciężko mi było. Przypominać sobie.
Dłoń Kim zsunęła się z kołdry i nakryła dłoń starej kobiety. Kiedy Ysanne znów się odezwała, mówiła bardzo cicho. - Raederth był pierwszym magiem, jeszcze zanim Ailell został najwyższym królem. Pewnego dnia przybył do Morvran nad brzegami jeziora Leinan... Wiesz, co znajduje się w Gwen Ystrat?
- Wiem - odparła Kimberly. - Widziałam Dun Maura.
- Przybył do świątyni nad jeziorem i zatrzymał się tam na noc, co było śmiałym czynem, gdyż nie darzy się tam sympatią żadnego maga od czasów Amairgena. Jednakże Raederth był dzielnym człowiekiem.
Ujrzał mnie tam - ciągnęła Ysanne. - Miałam siedemnaście lat i byłam świeżo wybrana, by wstąpić do mormae - wewnętrznego kręgu - a nigdy jeszcze nie wybrano kogoś tak młodego. Raederth zobaczył mnie tamtej nocy i zauważył we mnie coś innego.
- Tak jak ty we mnie?
- Jak ja w tobie. Poznał we mnie jasnowidzącą, zabrał mnie od Matki i odmienił mój los, lub odnalazł go dla mnie.
- I ty pokochałaś go?
- Tak - odparła po prostu Ysanne. - Od samego początku, i wciąż mi go brakuje, choć tyle lat minęło. Sprowadził mnie tu w środku lata ponad pięćdziesiąt lat temu i wezwał Eilathena kwietnym ogniem, a duch zawirował dla mnie tak, jak uczynił to dla ciebie zeszłej nocy.
- A Raederth? - spytała po chwili Kim.
- Zginął trzy lata później od strzały wypuszczonej na rozkaz Garmischa, najwyższego króla - powiedziała beznamiętnym tonem Ysanne. - Kiedy Raederth został zabity, książę Ailell podniósł bunt w Rhoden i rozpoczął wojnę, która przerwała rządy Garmischa i rodu Garanthae i wyniosła go na tron.
Kimberly znów pokiwała głową. - To również widziałam. Widziałam, jak zabił króla przed bramą pałacu. Śmiały i wysoki był Ailell.
- I mądry. Był mądrym królem przez wszystkie swe dni. Poślubił Marien z Garanthae i mianował Metrana, jej kuzyna, pierwszym magiem na miejsce Raedertha, co mnie wtedy rozgniewało, toteż powiedziałam mu o tym. Ailell jednakże próbował zjednoczyć rozdarte królestwo i uczynił to. Zasługiwał na więcej miłości, niż było mu dane zaznać.
- Miał twoją miłość.
- Późno - odparła Ysanne - i daną niechętnie. I tylko jako królowi. Niemniej jednak próbowałam pomóc mu nieść jego brzemię, a w zamian on znalazł sposób, by zostawiono mnie tu samą w spokoju.
- Na długo samą - dodała cicho Kim.
- Wszyscy mamy swoje zadania - odrzekła wróżka.
Nastała cisza. W oborze z tyłu zaryczała żałośnie krowa. Kim posłyszała trzask zamykanej bramy, a następnie nierówne kroki Tyrtha przemierzającego podwórze. Spojrzała Ysanne w oczy, a w kącikach jej warg igrał półuśmiech.
- Powiedziałaś mi wczoraj jedno kłamstwo - rzekła.
Ysanne pokiwała głową. - To prawda. Jedno. Ktoś inny powinien powiedzieć ci tę prawdę, bo nie była ona moja.
- Wiem - powiedziała Kim. - Bardzo wiele dźwigałaś samotnie. Jednak jestem teraz tutaj; czy chcesz, bym wzięła na siebie część twego ciężaru? - Skrzywiła usta. - Wydaję się sobie czarą. Jaką mocą możesz mnie wypełnić?
W oku starej kobiety stanęła łza. Wytarła ją, zaprzeczając ruchem głowy. - To, czego mogę cię nauczyć, niewiele ma wspólnego z mocą. Musisz teraz wędrować w swoich snach, jak czynić to muszą wszyscy jasnowidzący. A dla ciebie jest jeszcze kamień.
Kim spuściła wzrok. Pierścień na jej palcu już nie świecił tak jak wtedy, gdy nosił go Eilathen. Jarzył się głębokim, ciemnym kolorem starej krwi.
- Śniłam o tym - powiedziała. - Miałam straszny sen w nocy przed przejściem. Co to jest, Ysanno?
- Dawno temu nosił nazwę Baelrath, Wojenny Kamień. Ma w sobie dziką magię - rzekła jasnowidząca. - Nie jest to rzecz wykonana przez człowieka i nie można nad nim zapanować jak nad dziełami Ginserata czy Amairgena, ani nawet kapłanek. Był zaginiony przez bardzo długi czas, co już się zdarzało wcześniej. Nigdy się nie odnajduje bez powodu, jak powiadają stare opowieści.
Podczas gdy rozmawiały, na zewnątrz zapadł zmrok.
- Dlaczego dałaś go mnie? - spytała nieśmiałym głosem Kim.
- Ponieważ też wyśniłam go na twym palcu.
W jakiś sposób spodziewała się takiej odpowiedzi. Pierścień pulsował złowrogo, nieprzyjaźnie i wzbudzał w niej lęk.
- Co robiłam? - spytała.
- Wskrzeszałaś zmarłych - odparła Ysanne i wstała, by zapalić świece w pokoju.
Kim zamknęła oczy. Obrazy czekały na nią: rozsypane głazy, rozległy step ciągnący się w ciemności ku horyzontowi, pierścień na jej palcu płonący jak ogień we śnie i wicher, który zerwał się nad trawami i świszczał wśród skał...
- O Boże! - wykrzyknęła na głos. - Co to jest, Ysanno?
Jasnowidząca wróciła na swe miejsce przy łóżku i z powagą spojrzała na dziewczynę, która leżała w nim, zmagając się z tym, co na niej ciążyło.
- Nie jestem pewna - stwierdziła - więc muszę być ostrożna, lecz wyłania się tu wzór. Widzisz, on po raz pierwszy zginął w twoim świecie.
- Kto zginął? - szepnęła Kim.
- Wojownik. Który zawsze ginie i nie może zaznać spoczynku. Takie jest jego przekleństwo.
Kim zacisnęła pięści. - Dlaczego?
- Na samym początku jego dni wyrządzono wielkie zło i dlatego nie może zaznać spoczynku. Opowiada się o tym, śpiewa i pisze we wszystkich światach, w których walczył.
- Walczył? - Serce jej łomotało.
- Oczywiście - odparła Ysanne, choć wciąż łagodnie. - On jest Wojownikiem. Który może zostać wezwany tylko w najstraszniejszej potrzebie, tylko czarami i tylko gdy zostanie zawołany po imieniu. - Jej głos przypominał podmuch wiatru w pokoju.
- A jego imię?
- Tajnego nikt nie zna, ani nawet nie wie, gdzie go szukać, lecz istnieje jeszcze jedno, którym jest zazwyczaj nazywany.
- Jak ono brzmi? - zapytała, choć w tym momencie już wiedziała. A gwiazda była w oknie.
Ysanne wyjawiła imię.
Prawdopodobnie źle czynił, ociągając się, lecz rozkazy nie były jednoznaczne, a on nie miał szczególnych skłonności do przejmowania się nimi. Wszystkich ich odurzało przebywanie na otwartej przestrzeni, używanie zapomnianych sztuk maskowania się, by obserwować świąteczny ruch na drogach do i z Paras Derval, a choć za dnia spalona ziemia napawała ich smutkiem, w nocy śpiewali najstarsze pieśni pod blaskiem gwiazd na czystym niebie.
On sam miał jeszcze inny powód, by czekać, choć wiedział, że nie może zwlekać bez końca. Obiecał sobie jeszcze jeden dzień i poczuł niezmierne zadowolenie, gdy dwie kobiety i mężczyzna znaleźli się na szczycie wzniesienia nad gęstwiną.
Matt cicho ją uspokajał. Kim znajdowała się w dobrych rękach i choć nie wiedział, gdzie udała się drużyna Diarmuida - i wolał, by tak zostało, jak dodał z grymasem - miała powrócić tego wieczoru. Potwierdził, że Loren rzeczywiście udał się na poszukiwania Dave'a. Po raz pierwszy od czasu spotkania z najwyższą kapłanką dwa dni temu Jennifer odprężyła się nieco.
Bardziej wytrącona z równowagi osobliwością wszystkiego, niż chciałaby przyznać, wczorajszy dzień spędziła cicho z Laeshą. Dwie nowe przyjaciółki wymieniały się teraz w pokoju Jennifer opowieściami o swoim życiu. Jennifer uświadomiła sobie, że łatwiej jakoś było zbliżyć się do Fionavaru w ten sposób, niż wyjść w upał i zetknąć się z czymś takim jak śpiew dzieci na trawniku, topór kołyszący się w świątyni czy zimna wrogość Jaelle.
Tamtej nocy po bankiecie odbyły się tańce. Spodziewała się trudności w radzeniu sobie z mężczyznami, lecz wbrew własnej woli w końcu poczuła się rozbawiona ostrożną, niemal lękliwą grzecznością tych, którzy z nią tańczyli. Kobiety zastrzeżone przez księcia Diarmuida były w bardzo wyraźny sposób zakazane dla wszystkich innych. Wcześnie wymówiła się od dalszego uczestnictwa w balu i poszła do łóżka.
Obudziło ją pukanie Matta Sörena do jej drzwi. Krasnolud poświęcił jej poranek, pełniąc rolę uważnego przewodnika po ogromnym pałacu. Surowo odziany, z toporem kołyszącym się u boku, przedstawiał sobą rażącą osobliwość w korytarzach i komnatach zamku. Pokazał jej pokoje z malowidłami na ścianach i posadzkami wykładanymi we wzory. Wszędzie pełno było gobelinów. Zaczynała rozumieć, że miały tu głębsze znaczenie. Wspięli się na najwyższą wieżę, gdzie strażnicy powitali Matta z niespodziewanym szacunkiem i wyjrzawszy, zobaczyła Najwyższe Królestwo prażone okrucieństwem swego lata. Potem zaprowadził ją ponownie do wielkiej sali pałacowej, pustej teraz, gdzie bez przeszkód mogła oglądać witraże Delevana.
Kiedy obchodzili ją, powiedziała mu o spotkaniu z Jaelle dwa dni temu. Krasnolud mrugnął oczami, gdy wyjaśniła mu, jak została gościem-przyjacielem, a potem znowu, gdy przytoczyła pytania Jaelle dotyczące Lorena. Mimo to jeszcze raz ją uspokoił.
- Jaelle pełna jest zjadliwości, jaskrawej, gorzkiej zjadliwości. Nie jest jednak zła, tylko ambitna.
- Ona nienawidzi Ysanne. Nienawidzi Diarmuida.
- Ysanne mogła znienawidzić. Diarmuid... wzbudza silne emocje w większości ludzi. - Usta krasnoluda wykrzywił uśmiech. - Ona stara się poznać każdy istniejący sekret. Jaelle może podejrzewać, że mieliśmy piątą osobę, lecz nawet gdyby była pewna, nigdy by nie powiedziała Gorlaesowi - którego rzeczywiście należy się strzec.
- Mało co widzieliśmy go.
- Jest z Ailellem niemal przez cały czas. Dlatego trzeba tak się go obawiać. Czarny był to dzień dla Brenninu - rzekł Matt Sören - gdy wygnano starszego księcia.
- Król zwrócił się ku Gorlaesowi? - domyśliła się Jennifer.
Krasnolud zerknął na nią przenikliwie. - Bystra jesteś - stwierdził. - Tak właśnie się stało.
- A co z Diarmuidem?
- Co z Diarmuidem? - powtórzył Matt tonem tak niespodziewanie zirytowanym, że roześmiała się na głos. Po chwili krasnolud również zachichotał z głębi piersi.
Jennifer uśmiechnęła się. Matt Sören obdarzony był budzącą zaufanie siłą i wyczuwało się w nim głęboko zakorzeniony zdrowy rozsądek. Jennifer Lowell w swym dorosłym życiu zawierzyła w pełni niewielu osobom, w szczególności niewielu mężczyznom, lecz w tym momencie uświadomiła sobie, że krasnolud zaliczał się do tych nielicznych. W przedziwny sposób dzięki temu poczuła się lepsza.
- Matt - zagadnęła, kiedy naszła ją ta myśl - Loren wyjechał bez ciebie. Czy zostałeś tu z naszego powodu?
- Po to tylko, by mieć wszystko na oku. - Wskazując na opaskę na prawym oku, obrócił to w żart.
Uśmiechnęła się, lecz potem obdarzyła go przez dłuższą chwilę poważnym spojrzeniem zielonych oczu. - Jak to się stało?
- Podczas ostatniej wojny z Cathalem - odrzekł po prostu. - Trzydzieści lat temu.
- Jesteś tu już od tak dawna?
- Jeszcze dawniej; Loren jest magiem od ponad czterdziestu już lat.
- Co z tego? - Nie wychwyciła związku.
Powiedział jej. Tego poranka łączył ich pogodny nastrój, a uroda Jennifer niejednego już przedtem mężczyznę uczyniła rozmownym.
Przysłuchiwała się uważnie, podobnie jak Paul trzy noce temu, opowieści o odkryciu przez Amairgena wiedzy niebios i tajnych więzach, jakie łączą maga i jego źródło na całe życie w związku pełniejszym niż jakikolwiek inny we wszystkich światach.
Kiedy Matt zakończył, Jennifer wstała i przeszła kilka kroków. Próbowała przyswoić sobie ogrom tego, co jej powiedziano. To było coś więcej niż małżeństwo, sięgało do samego jądra istnienia. Z tego, co mówił Matt, wynikało, że czarodziej jest niczym bez swego źródła, zaledwie magazynem wiedzy, całkowicie pozbawionym mocy. A źródło...
- Wyrzekłeś się całej swej niezależności! - powiedziała, odwracając się znów do krasnoluda, rzucając mu te słowa jak wyzwanie.
- Ależ skąd - odparł łagodnie. - Zawsze, gdy dzieli się życie z kimś innym, poświęca się nieco swego czasu. Ten związek po prostu sięga głębiej i otrzymuje się coś również w zamian.
- Byłeś jednak kiedyś królem. Zrezygnowałeś...
- To było przedtem - przerwał Matt. - Zanim spotkałem Lorena. Wolałbym... nie mówić o tym.
Zawstydziła się. - Przepraszam - szepnęła. - Byłam wścibska.
Krasnolud skrzywił się, lecz wtedy już wiedziała, że tak wygląda jego uśmiech. - Skądże - powiedział. - Poza tym - to nieważne. To bardzo stara rana.
- Po prostu to takie dziwne - wyjaśniła. - Nie potrafię pojąć, co to musi znaczyć.
- Wiem. Nawet tutaj nas nie rozumieją. Ani prawa, jakie rządzi radą magów. Boją się nas, szanują nas, bardzo rzadko kochają.
- Jakie prawo? - spytała.
Zawahał się, a potem wstał. - Przejdźmy się - rzekł. - Opowiem ci pewną historię, choć ostrzegam, lepiej zrobiłabyś słuchając jednego z cyngaelów, bo jestem kiepskim opowiadaczem historii.
- Zaryzykuję - stwierdziła Jennifer z uśmiechem.
Kiedy już spacerowali pod ścianami wielkiej sali, Matt zaczął opowieść: - Czterysta lat temu najwyższy król oszalał. Nazywał się Vailerth i był jedynym synem Lernatha, ostatniego króla Brenninu, który umarł na Letnim Drzewie.
Na ten temat też miała pytania, lecz zachowywała spokój. - Vailerth był genialny jako dziecko - ciągnął Matt - przynajmniej tak głoszą kroniki z tamtych czasów, lecz wydaje się, że coś w nim uległo spaczeniu, gdy jego ojciec umarł, a on wstąpił na tron. Kwiat ciemności rozkwitł mu w głowie, jak powiadają krasnoludowie w podobnych przypadkach.
Pierwszym magiem Vailertha był mężczyzna imieniem Nilsom, którego źródłem była kobieta. Nazywała się Aideen i kochała Nilsoma całe życie, jak powiadają kroniki.
Matt zrobił kilka kroków w milczeniu. Jennifer miała uczucie, że żałuje, iż rozpoczął tę historię, lecz po chwili podjął opowieść. - Rzadkością było dla maga mieć kobietę za źródło, częściowo dlatego, że w Gwen Ystrat, gdzie panują kapłanki Dany, przeklęto by każdą kobietę, która to uczyni. Zawsze była to rzadkość, a jeszcze większą stała się od czasów Aideen.
Jennifer spojrzała na niego, lecz twarz krasnoluda zupełnie nic nie wyrażała.
- Wiele mrocznych rzeczy wydarzyło się z powodu obłędu Vailertha. Wreszcie w kraju zaczęto mówić o wojnie domowej, ponieważ zabierał z domów dzieci, chłopców i dziewczynki jednako, i sprowadzał je w nocy do swego pałacu. Później już ich nigdy nie widziano, a pogłoski o tym, co czynił z nimi najwyższy król, były straszne. A w tych występkach, we wszystkich tych mrocznych występkach Nilsom stał przy królu, a niektórzy powiadają, że to on go do nich nakłaniał. Mroczne było ich tkanie, a Nilsom z Aideen u boku władał mocą tak wielką, że nikt nie ośmielał im się otwarcie sprzeciwić choćby słowem. Mam własne przypuszczenie - dodał krasnolud, odwracając głowę po raz pierwszy - że on też był szalony, lecz w bardziej niebezpieczny sposób. Było to jednakże dawno temu i zapiski są niepełne, bowiem wiele z naszych najcenniejszych ksiąg uległo zniszczeniu podczas wojny, która wybuchła wreszcie, bowiem pewnego dnia Vailerth i Nilsom posunęli się za daleko: postanowili pójść do Bożego Lasu i ściąć Letnie Drzewo.
Wtedy poderwał się cały Brennin, z wyjątkiem wojska, jakie zgromadził Vailerth. Lecz wojsko to było wierne i silne, a Nilsom był bardzo potężny, potężniejszy od wszystkich pozostałych pięciu magów w Brenninie razem wziętych. A potem, w przeddzień wybuchu wojny, okazało się, że poza nim jest już tylko jeden czarodziej, bowiem czterech znaleziono martwych, i ich źródła również.
Wtedy w Najwyższym Królestwie rozszalała się wojna domowa. Tylko Gwen Ystrat trzymało się z dala. Niemniej jednak książęta Rhoden i Seresh, namiestnicy Północnej Marchii i Południowej, chłopi i mieszczanie, i żeglarze z Taerlindel, wszyscy ruszyli na wojnę z Vailerthem i Nilsomem. Nie wystarczyło to jednak. Potęga Nilsoma, mająca swe źródło w sile i miłości Aideen, była wtedy większa, jak powiadają, od mocy każdego maga od czasów Amairgena. Niósł zagładę wszystkim, którzy im się sprzeciwili, siał zniszczenie, i pola nasiąkły krwią, gdy brat zabijał brata, a tymczasem Vailerth śmiał się w Paras Derval.
Matt znów przerwał, a gdy powrócił do opowieści, w jego głosie nie było już emocji. - Ostatnią bitwę stoczono wśród wzgórz na zachód od nas, pomiędzy miejscem, gdzie się znajdujemy, i Bożym Lasem. Powiadają, że Vailert wspiął się na najwyższe wieże swego pałacu, by przyglądać się, jak Nilsom wiedzie swe wojska ku ostatecznemu zwycięstwu, po którym nic prócz trupów nie stałoby już pomiędzy nimi a Drzewem.
Lecz kiedy słońce wstało tego poranka, Aideen udała się do swego maga, którego darzyła miłością, i rzekła mu, że nie będzie już dłużej przelewać swych sił na niego, by wspomóc go w tej sprawie. Powiedziawszy to, wyciągnęła nóż, przelała w zamian swą krew serdeczną i tak umarła.
- Och, nie - odezwała się Jennifer. - Och, Matt!
Wydawało się, że nie dosłyszał. - Niewiele już się potem stało - rzekł, nadal obojętny. - Gdy Nilsom stracił moc, armia Vailertha została pokonana. Wojsko rzuciło miecze i włócznie i opowiedziało się za zawarciem pokoju. Nilsom nie chciał do tego dopuścić i w końcu został zabity przez ostatniego maga Brenninu. Vailerth skoczył ze swej wieży i zabił się. Aideen pochowano z czcią w mogile niedaleko Lasu Mörnira, a księcia Lagosa z Seresh koronowano w tej sali.
Zatoczyli pełne koło i znaleźli się ponownie przy ławach pod ostatnim oknem w pobliżu tronu. Nad ich głowami żółte włosy Colana jarzyły się w blasku słońca wpadającym przez szyby.
- Pozostało mi tylko powiedzieć ci - rzekł Matt Sören, spoglądając jej teraz prosto w twarz - że kiedy rada magów zbiera się na śródzimie, przeklinamy w obrzędzie pamięć imienia Nilsoma.
- Ja myślę - stwierdziła Jennifer z zawziętością.
- Jak również - dodał cicho krasnolud - imię Aideen.
- Co takiego?
Spojrzenie Matta wyrażało zdecydowanie. - Zdradziła swego czarodzieja - powiedział. - Wedle praw naszego zakonu nie ma większej zbrodni. Żadnej. Bez względu na przyczyny. Co roku wraz z Lorenem przeklinamy jej pamięć na śródzimie i czynimy to szczerze. I co roku - dodał bardzo cicho, bardzo łagodnie - kiedy śniegi topnieją na wiosnę, kładziemy pierwsze wiosenne kwiaty na jej grobie.
Pod wpływem spokojnego spojrzenia Matta Jennifer odwróciła głowę. Czuła, że za chwilę się rozpłacze. Była zbyt daleko od domu, a wszystko było takie trudne i takie dziwne. Dlaczego taka kobieta miałaby być przeklęta? To zbyt okrutne. Uświadomiła sobie, że to, czego jej potrzeba, to trochę ruchu, pięćdziesiąt szybkich przepłynięć basenu, aby rozjaśniło jej się w głowie, bo inaczej może być źle, a jeszcze lepiej, gdyby...
- Och, Matt - powiedziała. - Muszę się trochę poruszać, muszę coś robić. Czy są tu konie, na których moglibyśmy pojeździć?
Spośród wszystkich rzeczy to właśnie mogło zburzyć niewzruszone opanowanie krasnoluda. Niespodziewanie oblał się rumieńcem. - Konie są, oczywiście - rzekł niezręcznie - lecz obawiam się, że nie będę ci towarzyszył - krasnoludowie nie jeżdżą dla przyjemności. Ale czemu nie miałabyś pojechać z Laeshą i Drancem?
- Świetnie - powiedziała, lecz potem zwlekała, nagle nie mając chęci go opuścić.
- Przykro mi, jeśli cię zatroskałem - rzekł Matt. - To bolesna opowieść.
Jennifer pokręciła głową. - Z pewnością bardziej dla ciebie niż dla mnie. Dziękuję, że podzieliłeś się nią ze mną. Dziękuję za wiele. - I nachyliwszy się spiesznie, pocałowała go w policzek, po czym wybiegła z sali w poszukiwaniu Laeshy, zostawiając zwykle flegmatycznego krasnoluda w stanie nadzwyczajnego wzburzenia.
W taki oto sposób trzy godziny później dwie kobiety galopowały z człowiekiem Diarmuida na szczyt grani na wschód od miasta, gdzie z niedowierzaniem wszyscy troje zatrzymali swe zmęczone konie na widok niewielkiej grupki zwiewnych postaci, które wspinały się po zboczu ku nim, a ich krok był tak lekki, iż trawa zdawała się nie uginać pod ich stopami.
- Bądźcie pozdrowieni! - rzekł ich wódz, zatrzymując się przed nimi. Skłonił się, a jego długie, srebrzyste włosy zalśniły w świetle. - Jasno utkana jest ta godzina. - Jego głos brzmiał niczym muzyka. Zwrócił się bezpośrednio do Jennifer. Zdała sobie sprawę, że na odmienionej twarzy stojącego u jej boku żołnierza Drance'a połyskują łzy.
- Czy zechcecie zejść z koni i między drzewami zasiąść z nami do uczty dziś wieczorem? - padło pytanie srebrnowłosej postaci. - Jesteście niezmiernie mile widzianymi gośćmi. Nazywam się Brendel spod znaku Pustułki z Daniloth. Jesteśmy lios alfarami.
Powrót do Brenninu przebiegł niemal bez trudności, jakby pchał ich ku domowi dmący im w plecy wiatr. Erron, gibki i zwinny, znów pierwszy wspiął się na zbocze urwiska i wbił dla pozostałych żelazne kołki w skalną ścianę.
Wrócili do koni, dosiedli ich i znów pogalopowali na północ zakurzonymi drogami Najwyższego Królestwa. Ogarnęło ich radosne podniecenie. Przyłączywszy się do refrenu sprośnej piosenki, w której śpiewaniu przewodził Coll, Kevin nie przypominał sobie, by kiedykolwiek czuł się szczęśliwszy. Po wypadku nad rzeką odnosił wrażenie, że wraz z Paulem zostali całkowicie zaakceptowani przez drużynę, a ponieważ szanował tych mężczyzn, ta akceptacja miała znaczenie. Erron stawał się przyjacielem, tak samo Carde, który śpiewał wniebogłosy po lewej stronie Kevina. Paul, po drugiej stronie, nie śpiewał, lecz nie wydawał się nieszczęśliwy, a poza tym i tak nie miał głosu.
Tuż po południu dotarli do tej samej karczmy, w której zatrzymali się uprzednio. Diarmuid zarządził postój na obiad i szybkie piwo, które biorąc pod uwagę dominujący nastrój, zmieniło się w kilka niespiesznych piw. Coll, jak zauważył Kevin, znikł.
Przedłużony postój oznaczał, że spóźnią się na bankiet w wielkiej sali pałacowej tego wieczoru. Diarmuid nie sprawiał wrażenia zmartwionego tym faktem.
- Dzisiaj wieczorem udamy się do karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”, moi przyjaciele - ogłosił, promieniując radością i rozdając uśmiechy z miejsca u szczytu stołu, gdzie siedział. - Nie mam nastroju na dworskie maniery. Dziś wieczór będę się z wami bawił i niech maniery zadbają o siebie same. Dzisiejszej nocy zażyjemy przyjemności. Wypijecie ze mną za zdrowie Ciemnej Róży z Cathalu?
Kevin krzyknął radośnie wraz z pozostałymi i wraz z pozostałymi napił się.
Kimberly znów miała sen. Na początku ten sam: kamienie, pierścień, wiatr - i ten sam żal w sercu. I znów zbudziła się w chwili, gdy nadeszły słowa mocy.
Tym razem jednakże znów zapadła w sen, by napotkać inny, czekający jakby na dnie stawu.
Znajdowała się w komnacie króla Ailella. Widziała, jak król przewraca się niespokojnie na łożu, jak mały paź śpi na swej pryczy. Podczas gdy na niego patrzyła, Ailell ocknął się w mroku komnaty. Przez długą chwilę leżał nieruchomo, oddychając z trudem, a później ujrzała, jak wstaje z bólem, jakby wbrew własnej woli. Zapalił świecę i poniósł ją ku wewnętrznym drzwiom pokoju, przez które wyszedł. Niewidzialna i niematerialna poszła śladem króla w głąb korytarza oświetlonego tylko kołyszącym się płomykiem świecy, którą trzymał w ręku i wraz z nim zatrzymała się przed następnymi drzwiami, w które wprawiony był odsuwany judasz.
Kiedy Ailell przyłożył oko do otworu, w jakiś sposób patrzyła razem z nim i widziała, co on widział. Kimberly ujrzała wraz z najwyższym królem biały ogień naal i głęboki, niebieski blask kamienia Ginserata osadzonego na szczycie kolumny.
Ailell odsunął się dopiero po długiej chwili i we śnie Kim zobaczyła, że sama zbliża się, by popatrzeć i staje na czubkach palców, by własnymi oczyma zajrzeć do Komnaty Kamienia.
A zajrzawszy, nie dostrzegła wcale kamienia, a w sanktuarium panowała ciemność.
Odwróciła się raptownie, przerażona i zobaczyła, że najwyższy król wraca do swej komnaty, przy drzwiach której czeka na niego spowita w cień znajoma postać.
Z twarzą nieruchomą, jakby wykuta była z kamienia, Paul Schafer stał przed Ailellem, trzymając w wyciągniętej dłoni figurkę szachową, a zbliżywszy się, Kim dostrzegła, że przedstawiała białego króla i była popsuta. Otaczała ich muzyka, której nie potrafiła rozpoznać, choć wiedziała, że powinna. Ailell wypowiedział słowa, których nie usłyszała, ponieważ muzyka była zbyt głośna, a potem Paul powiedział coś i rozpaczliwie pragnęła to usłyszeć, lecz muzyka... I wtedy król uniósł wysoko swą świecę i znów zaczął mówić, a ona nie mogła, nie mogła, nie mogła...
Wtedy wizję zmąciło wycie psa, tak głośne, że wypełniło wszechświat.
I zbudziła się w blasku słońca, czując zapach jedzenia smażącego się nad paleniskiem.
- Dzień dobry - powiedziała Ysanne. - Chodź jeść, zanim wszystko ukradnie Malka. Potem mam ci coś do pokazania.
Coll dołączył do nich na drodze na północ od miasta. Paul Schafer podprowadził swego konia do dereszowatego ogiera, na którym jechał wielki mężczyzna.
- Starasz się być dyskretny? - spytał.
Oczy Colla nad złamanym nosem nabrały wyrazu czujności. - Niezupełnie. Niemniej jednak on chciał coś zrobić.
- To znaczy?
- Ten człowiek musiał zginąć, lecz jego żonie i dzieciom można pomóc.
- Więc zapłaciłeś im. Czy właśnie dlatego zatrzymał się na postój w karczmie? Żeby dać ci czas? Nie dlatego przecież, że miał ochotę się napić, prawda?
Coll skinął głową. - On często ma ochotę się napić - rzekł zgryźliwie - lecz bardzo rzadko działa bez powodu. Powiedz mi - ciągnął, gdy Schafer nie przerywał milczenia - czy sądzisz, że źle postąpił?
Twarz Paula pozostawała nieprzenikniona.
- Gorlaes kazałby go powiesić - nie dawał za wygraną Coll - a ciało rozszarpać na sztuki. Jego rodzinę wyrugowano by. Teraz jego najstarszy syn jedzie do Południowej Twierdzy, by szkolić się na jednego z nas. Czy naprawdę sądzisz, że źle postąpił?
- Nie - rzekł powoli Schafer - myślę tylko, że podczas takiego głodu zdrada była chyba najlepszym sposobem, jaki ten rolnik mógł znaleźć, by zatroszczyć się o rodzinę. Czy ty masz rodzinę, Coll?
Na co zastępca Diarmuida, który nie miał rodziny i który wciąż usiłował polubić tego dziwnego przybysza, nie miał żadnej odpowiedzi. Jechali na północ w popołudniowym upale. Po obu stronach ciągnęły się suche, spieczone pola, a odległe wzgórza migotały niczym miraż, lub nadzieja na deszcz.
Klapa w podłodze pod stołem była niewidzialna, póki Ysanne nie przyklęknęła i położywszy dłoń na podłodze, nie wypowiedziała słowa mocy. Dziesięć stopni prowadziło w dół, a po obu stronach szorstkie, kamienne ściany były wilgotne w dotyku. Widniały na nich obręcze, lecz nie tkwiły w nich pochodnie, bowiem piwnicę rozjaśniała blada poświata. Zaciekawiona Kim zeszła na dół w ślad za jasnowidzącą i kotem, Malką.
Pomieszczenie było niewielkie, bardziej przypominało grotę, niż pokój. Jeszcze jedno łóżko, biurko, krzesło, tkany dywanik na kamiennej posadzce. Na biurku kilka pergaminów i ksiąg, bardzo starych, sądząc z wyglądu. Tylko jeszcze jedna rzecz: pod przeciwległą ścianą ustawiono komódkę ze szklanymi drzwiczkami, a w tej komódce, niczym uwięziona gwiazda, spoczywało źródło światła.
Gdy jasnowidząca przerwała ciszę, w jej głosie zabrzmiał szacunek połączony z obawą. - Za każdym razem, gdy to widzę... - szepnęła Ysanne. - To diadem Lisen - powiedziała, idąc naprzód. - Zrobili go dla niej lios alfarowie w czasach, gdy puszcza Pendaran nie była jeszcze miejscem pełnym grozy. Upięła go na czole po tym, jak wybudowano dla niej Anor i stanęła na tej wieży nad brzegiem morza ze światełkiem przypominającym gwiazdę na swym czole, by wskazywać Amairgenowi drogę do domu z Caer Sedat.
- A on nigdy nie wrócił. - Głos Kim, choć ledwie był to szept, zazgrzytał niemiło. - Eilathen pokazał mi. Widziałam, jak zginęła. - Zobaczyła, że diadem był ze szczerego złota, lecz światełko osadzone w nim było delikatniejsze od księżycowej poświaty.
- Umarła, a Pendaran nie wybacza. To jeden z głębokich smutków świata. Tak wiele się zmieniło... nawet światło. Niegdyś było jaśniejsze, koloru nadziei, jak mówiono przy jego wykonaniu. Potem Lisen umarła, puszcza się zmieniła i świat się zmienił, i teraz zdaje się błyszczeć poczuciem straty. To najpiękniejsza rzecz, jaką znam. To Światło przeciwko Ciemności.
Kim spojrzała na siwowłosą kobietę obok siebie. - Dlaczego on tu jest? Dlaczego jest ukryty w podziemiach?
- Raederth przyniósł mi go na rok przed swą śmiercią. Gdzie się udał, by go znaleźć, nie wiem - bowiem diadem zaginął, gdy umarła Lisen. Przepadł na długie lata i nigdy nie opowiedział mi o tym, dokąd poszedł, by go odnaleźć. Postarzyło go to jednak. W czasie podróży wydarzyło się coś, o czym nie mógł powiedzieć. Poprosił mnie, bym strzegła tu diademu wraz z dwoma innymi przedmiotami mocy, póki ich miejsce nie zostanie wyśnione. „Temu, kto następny nałoży go po Lisen - rzekł - przypadnie do przejścia najmroczniejsza droga spośród wszystkich dzieci ziemi, czy gwiazd”. I nic więcej już nie powiedział. Diadem czeka tu na sen.
Kimberly zadrżała, bowiem coś w niej nowego, jakaś pieśń krwi, powiedziała, że słowa nieżyjącego maga były prawdziwym proroctwem. Poczuła się przygnieciona, obarczona ciężarem. To dla niej zbyt wiele. Oderwała oczy od diademu. - Jakie są pozostałe przedmioty? - spytała.
- Baelrath, oczywiście. Kamień na twym palcu.
Kim spuściła wzrok. Kamień Wojny pojaśniał w czasie ich rozmowy, matowy, ciemny jak krew połysk ustąpił miejsca pulsującej poświacie.
- Sądzę, że diadem przemawia do niego - ciągnęła Ysanne. - Zawsze tak jarzył się w tym pokoju. Trzymałam go tu obok pozostałych aż do nocy, gdy przyśniłaś mi się z nim na palcu. Od tamtej pory wiedziałam, że nadchodzi jego godzina i obawiałam się, że budząca się moc wezwie siły, przed jakimi nie będę umiała się obronić. Przywołałam więc znów Eilathena i nakazałam mu strzec kamienia, wiążąc go czerwienią w sercu bannionu.
- Kiedy to było?
- Teraz mija dwadzieścia pięć lat.
- Ale - mnie wtedy jeszcze nawet nie było na świecie!
- Wiem, dziecko. Wyśniłam najpierw twych rodziców, tego dnia, gdy się spotkali. Potem ciebie z Baelrathem na palcu. Naszym darem jako jasnowidzących jest wędrowanie skrętami w tkaninie czasu i sprowadzanie jego tajemnic. Nie jest to łatwa moc i wiesz już, że nie zawsze daje się opanować.
Kim odsunęła do tyłu swe brązowe włosy obiema dłońmi. Czoło marszczyła jej troska, a szare oczy były oczami kogoś, kto jest ścigany. - To wiem - rzekła. - Próbuję dać sobie z tym radę. Czego natomiast nie potrafię... nie rozumiem, dlaczego pokazujesz mi Światło Lisen.
- To nieprawda - odparła jasnowidząca. - Jeśli zatrzymasz się, by pomyśleć, zrozumiesz. Pokazuję ci diadem, bowiem tobie może przypaść zaszczyt wyśnienia, kto następny ma go nałożyć.
Zapadła cisza. Potem. - Ysanne, ja tu nie mieszkam.
- Między naszymi światami istnieje most. Dziecko, mówię ci to, co już sama wiesz.
- Ale właśnie o to chodzi! Zaczynam rozumieć, kim jestem. Widziałam, co utkał Eilathen. Jednak nie pochodzę z tego świata, nie mam go we krwi, nie znam jego korzeni tak, jak ty je znasz, jak muszą je znać wszyscy jasnowidzący. Jak miałabym... jak mogłabym kiedykolwiek mieć czelność powiedzieć, kto ma nosić diadem Lisen? Jestem obca, Ysanno!
Dyszała ciężko. Stara kobieta przyglądała jej się przez długą chwilę, a potem uśmiechnęła się. - Teraz jesteś. Dopiero co przybyłaś. Masz rację, nie osiągnęłaś pełni, lecz bądź spokojna. To tylko kwestia czasu. - Jej głos, tak samo jak jej oczy, był łagodny, gdy powiedziała jej drugie kłamstwo i osłaniała je.
- Czasu! - wybuchła Kimberly. - Czy ty nie rozumiesz? Przybyłam tu tylko na dwa tygodnie. Jak tylko Dave się znajdzie, wracamy do domu.
- Być może. Most wciąż istnieje, a ja wyśniłam Baelrath na twej dłoni. Moje serce również wie - serce starej kobiety, nie wizja wróżki - że w twoim świecie też może być potrzebny Marzyciel, zanim to, co ma się stać, zostanie w pełni utkane na Krośnie.
Kimberly otworzyła usta i zamknęła je ponownie, nie mogąc wykrztusić słowa. Bowiem teraz rzeczywiście było już tego za wiele: zbyt wiele rzeczy, zbyt szybko i zbyt trudnych.
- Przykro mi - zdołała wysapać, a potem obróciła się i pomknęła po kamiennych stopniach na górę, wybiegając z chatki w blask słońca na błękitnym niebie. Były tam również drzewa i ścieżka, którą mogła zbiec nad brzeg jeziora. Samotna, ponieważ nikt jej nie ścigał, mogła stanąć tam i rzucać kamyki do wody, wiedząc, iż były to kamyki, tylko kamyki, i że żaden zielony duch o włosach ociekających wodą nie pojawi się w odpowiedzi z głębin jeziora, by znów odmienić jej życie.
W komnacie, z której uciekła, światło nadal płonęło. Moc, nadzieja i poczucie straty kryły się w poświacie, jaka spowijała Ysanne, która siedziała przy biurku, głaszcząc kota leżącego na jej kolanach i wpatrując się nie widzącymi oczyma gdzieś w pustkę.
- Ach, Malko - szepnęła wreszcie - szkoda, że nie jestem mądrzejsza. Po cóż żyć tak długo, jeśli człowiek nie nabiera mądrości?
Kotka nastawiła uszu, lecz wolała raczej nadal lizać łapkę, niż zadawać sobie tak dokuczliwe pytanie.
W końcu jasnowidząca podniosła się, postawiła obrażoną Malkę na podłodze i powoli podeszła do szafki, w której lśnił diadem. Otworzywszy szklane drzwiczki, włożyła do środka rękę i wyjęła przedmiot schowany na dolnej półce, a potem stała długo, przyglądając się temu, co trzymała w dłoni.
Trzeci przedmiot mocy: ten, którego Kimberly, rzucająca kamyki nad jeziorem, nie zobaczyła.
- Ach, Malko - powtórzyła jasnowidząca i wyciągnęła sztylet z pochwy. W komnacie zabrzmiał dźwięk przypominający szarpnięcie struny harfy.
Tysiąc lat temu, w czasach po Bael Rangat, kiedy wszystkie wolne ludy Fionavaru zebrały się przed Górą, by ujrzeć kamienie Ginserata, krasnoludowie z Banir Lök sami wykonali pewien przedmiot jako dar dla nowego najwyższego króla Brenninu.
Z thierenu go wykuli, najrzadszego z metali, znajdowanego tylko pod korzeniami ich bliźniaczych gór, najcenniejszego daru ziemi dla nich, błękitno żyłkowanego srebra Eridu.
Pomyśleli o Colanie Najukochańszym i wykonali oręż z runami na pochwie, które miały go spoić. Przy pomocy starej magii mroku stworzyli w swych jaskiniach nóż niepodobny do żadnego innego we wszystkich światach i nadali mu imię Lökdal.
Bardzo nisko skłonił się syn Conary'ego, gdy mu go wręczano i w milczeniu słuchał, mądry ponad swe lata, gdy Seithr, król krasnoludów, objaśniał mu, co położono na tym ostrzu. Potem znów się skłonił, jeszcze niżej, gdy Seithr zamilkł.
- Dziękuję ci - rzekł Colan, a oczy mu rozbłysły, gdy mówił te słowa. - Obusieczny to nóż i obusieczny to dar. Oby Mörnir dał nam jasność umysłu, by użyć go mądrze. - Umieścił Lökdala za pasem i zabrał go na południe.
Powierzył go magom, klingę i magię w niej zamkniętą jak błogosławieństwo, bądź przekleństwo, i tylko dwukrotnie przez tysiąc lat sztylet Colana zabił. Przekazywano go każdemu następnemu pierwszemu magowi aż do nocy, gdy zginął Raederth. W środku tej nocy kobieta, która go kochała, miała sen, który wstrząsnął nią aż do najskrytszych głębi duszy. Wstała w ciemności, poszła w miejsce, gdzie Raederth strzegł sztyletu, zabrała go i ukryła przed tymi, którzy zajęli jego miejsce później. Nawet Loren Srebrny Płaszcz, któremu ufała pod każdym innym względem, nie wiedział, że Ysanne ma Lökdala.
- Kto zada cios tą klingą bez miłości w sercu, zginie bez wątpienia - rzekł krasnolud Seithr. - To jedno prawo. A potem cicho, by tylko Colan go słyszał, wypowiedział to drugie.
W swej tajnej komnacie Ysanne Czarodziejka, ta, która śni sen, obracała w dłoniach błyszczące, migotliwe ostrze tak, że biło zeń światło niczym błękitny ogień.
Na brzegu jeziora stała młoda kobieta i rzucała kamyczki jeden po drugim, a moc kryła się w niej i pod nią.
W lesie, dokąd zaprowadzili ich lios alfarowie, było chłodniej. Jedzenie, jakie im podano, było delikatne i cudowne: dziwne owoce, sycący chleb i wino, które podnosiło na duchu i zaostrzało kolory zachodu słońca. Cały czas rozbrzmiewała muzyka: jeden z lios grał na wydającym wysokie dźwięki instrumencie dętym, podczas gdy inni śpiewali. Ich głosy splatały się w pogłębiających się cieniach drzew, gdy na obrzeżach polany zapalono wieczorne pochodnie.
Laesha i Drance, dla których było to urzeczywistnienie dziecięcych marzeń, zdawali się jeszcze bardziej urzeczeni niż Jennifer, więc gdy Brendel zaproponował, żeby zostali na noc w lesie i zobaczyli, jak lios tańczą pod gwiazdami, przyjęli zaproszenie z radością i zdumieniem.
Brendel wysłał kogoś, by szybko pojechał do Paras Derval i przekazał królowi odpowiednią wiadomość o miejscu ich pobytu. Otuleni delikatnym rozmarzeniem, przyglądali się, jak posłaniec o włosach jarzących się w blasku zachodzącego słońca zjeżdża za wzgórza, po czym powrócili do wina i śpiewu na polanie.
W miarę wydłużania się cieni do pieśni lios alfarów wkradał się ozdobnik muzyczny pełen odwiecznego smutku. Niezliczone ilości robaczków świętojańskich fruwały niczym małe płomyki tuż za pochodniami: nazywano je lienae, jak powiedział Brendel. Jennifer sączyła wino, które jej nalał i pozwoliła muzyce nieść się w przepych słodkiego smutku.
Wspiąwszy się na szczyt wzgórza na zachód od nich, Tandem z Pustułek skierował swego konia lekkim kłusem w stronę otoczonego murem miasta i pałacu, który oddalony był o niecałe pięć kilometrów.
Nie był nawet w połowie drogi, gdy zginął.
Bezdźwięcznie spadł z konia z czterema strzałkami w gardle i plecach. Po chwili svartowie wstali z jamy przy drodze i bez zmrużenia oka przyglądali się w milczeniu, jak towarzyszące im wilki podeszły do ciała lios. Kiedy nie było wątpliwości, że nie żyje, oni też ruszyli naprzód i otoczyli nieżywego jeźdźca. Nawet po śmierci nie opuszczała go aura chwały, lecz gdy skończyli, gdy ucichły mokre odgłosy rwania i tylko ciche gwiazdy spoglądały z góry, z Tandema z lios alfarów nie zostało nic, co ktokolwiek chciałby ujrzeć. Najbardziej znienawidzeni przez Mrok, bowiem na imię im Jasność.
W tym właśnie momencie, daleko na północy i wschodzie, inny samotny jeździec nagle wstrzymał swego wierzchowca. Przez chwilę trwał nieruchomo, a potem, ze straszliwym przekleństwem i strachem jak pięść w sercu, Loren Srebrny Płaszcz zawrócił konia i rozpaczliwie zaczął pędzić w kierunku domu.
W Paras Derval król nie wziął udziału w bankiecie, podobnie jak jego czworo gości, co stało się przyczyną niejednej plotki. Ailell nie opuszczał swych komnat i grał w ta'bael z kanclerzem Gorlaesem. Jak zwykle wygrał z łatwością i bez większej przyjemności, również jak zwykle. Grali do bardzo późna i paź Tarn spał, gdy im przerwano.
Gdy przestąpili próg otwartych drzwi „Pod Czarnym Dzikiem”, hałas i dym był niczym ściana, z którą się zderzyli.
Jednakże jeden głos przebił się przez ten piekielny harmider.
- Diarmuid! - ryknął Tegid, zrywając się na nogi. Kevin skulił się jak przed uderzeniem gromu. - Na dąb i księżyc, toż to on we własnej osobie! - zawył Tegid, a odgłosy karczmy na krótko przerodziły się we wrzeszczane pozdrowienia.
Diarmuid, w płowych spodniach i błękitnym wamsie, stał w drzwiach i sardonicznie szczerzył zęby, gdy pozostali rozeszli się, zagłębiając się w gęstych oparach pomieszczenia. Tegid niepewnym krokiem brnął ku wyjściu, aż na chwiejących się nogach stanął przed swym księciem.
I chlusnął zawartość swego kufla Diarmuidowi prosto w twarz.
- Nędzny książę! - wrzasnął. - Wydrę ci serce! Poślę twą wątrobę do Gwen Ystrat! Jak śmiesz wymykać się i zostawiać wielkiego Tegida razem z kobietami i kwilącymi niemowlętami?
Kevinowi stojącemu u boku księcia na krótką chwilę stanął przed oczami obraz Tegida próbującego przejść po linie nad Saeren, zanim ociekający piwem Diarmuid nie dotarł do najbliższego stołu, chwycił srebrny kufel i rzucił nim z wściekłością w Tegida.
Ktoś wrzasnął, gdy po rzucie pociskiem, który odbił się od ramienia wielkiego mężczyzny, książę wziął krótki rozbieg, pod koniec którego jego opuszczona głowa skutecznie zderzyła się z masywnym celem, jaki stanowiła tusza Tegida.
Tęgi zachwiał się i cofnął o krok, a jego twarz na chwilę przybrała zielonkawy odcień. Jednakże szybko wrócił do siebie, chwycił najbliższy blat stołu i jednym potężnym szarpnięciem podniósł go z kozłów, zrzucając kubki i sztućce i rozpędzając na boki ich użytkowników przy wtórze rozlegających się wkoło przekleństw. Obracając się dla lepszego zamachu, zatoczył deską szeroki, zabójczy krąg, który groziłby Ailellowi pozbawieniem go dziedzica, gdyby blat sięgnął celu.
Diarmuid uchylił się bardzo zgrabnie. Tak samo, choć mniej zwinnie, Kevin. Rozciągnięty na podłodze, ujrzał deskę świszczącą nad ich głowami, która pod koniec swego lotu uderzyła w bark mężczyznę w czerwonym kubraku, rzucając nim w klienta stojącego obok. Skutkiem tego była godna uwagi demonstracja efektu domina na ludziach. Poziom hałasu był przerażający.
Ktoś wybrał ten moment, by wylać zawartość swego talerza na łysiejącą głowę pana w czerwonym kaftanie. Ktoś inny uznał to za więcej niż wystarczające wytłumaczenie, by przyłożyć od tyłu właścicielowi zupy podźwigniętą ławą. Karczmarz przezornie zaczął zdejmować butelki z blatu szynkwasu. Barmanka z podwiniętą spódnicą wślizgnęła się pod stół. Kevin zobaczył, jak Carde wskakuje tam za nią. Tymczasem Diarmuid podskoczył z przykucniętej pozycji i znów uderzył Tegida bykiem, zanim olbrzym zdołał ponownie zamachnąć się blatem stołu jak kosą. Pierwszy pokos zdecydowanie oczyścił szeroką przestrzeń wokół nich obu.
Tym razem Tegid nie ustąpił pola; z radosnym rykiem spuścił deskę komuś innemu na głowę i chwycił Diarmuida w niedźwiedzi uścisk.
- Teraz mam cię! - zadudnił Tegid, zaczerwieniony na twarzy z uniesienia. Twarz Diarmuida również zaczęła nabierać odcienia szkarłatu, w miarę jak napastnik zaciskał miażdżący kości chwyt. Przyglądający się zajściu Kevin zobaczył, że książę uwolnił ręce, przygotowując się do riposty.
Nie miał wątpliwości, iż Diarmuid sam zdoła się uwolnić, lecz Tegid ściskał całkiem serio i Kevin dostrzegł, że książę będzie musiał uciec się do okaleczającego chwytu, by wyrwać się z tego uścisku. Zobaczył, że Diarmuid przesuwa kolano, by lepiej się zaprzeć i wiedział, co będzie musiało nastąpić. Z bezskutecznym okrzykiem rzucił się naprzód, by temu przeszkodzić.
I zatrzymał się jak wryty na dźwięk przerażającego wrzasku wściekłości, jaki wydarł się z gardła Tegida. Wciąż wrzeszcząc, mężczyzna upuścił księcia na posypaną piachem podłogę jak niepotrzebną zabawkę.
Rozszedł się swąd palonego ciała.
Podskoczywszy widowiskowo, Tegid wywrócił jeszcze jeden stół, uratował dzban wypełniony po brzegi piwem i przystąpił do polewania swego zadka.
Ten ruch ujawnił, jakby za odsłonięciem kurtyny, obecność za jego plecami Paula Schafera, który raczej przepraszającym gestem trzymał rozpalony pogrzebacz.
Zapadła krótka cisza, pełen podziwu i lęku hołd dla operowej siły wrzasku Tegida, a potem Diarmuid, wciąż na podłodze, wybuchł wysokim, urywanym, histerycznym śmiechem, sygnalizując powrót powszechnej piekielnej wrzawy. Płacząc ze śmiechu i ledwo mogąc utrzymać się na nogach, Kevin zbliżył się wraz z zataczającym się Erronem, by uściskać szczerzącego zęby w krzywym uśmiechu Paula Schafera.
Upłynął jakiś czas, zanim przywrócono porządek, głównie dlatego, że nikomu się specjalnie nie śpieszyło, by go przywracać. Okazało się, że mężczyzna w czerwonym wamsie miał licznych przyjaciół, podobnie jak ten, który polewał zupą. Kevin, który nie znał żadnego z nich, dla zachowania pozorów rzucił ławą w tłum, po czym wycofał się z Erronem w stronę baru. Przysiadły się tam do nich dwie obsługujące dziewczyny, a rozegrane właśnie wydarzenia znacznie ułatwiły nawiązanie szybkiej znajomości.
Ostatnią rzeczą, jaką Kevin zobaczył na parterze karczmy, idąc na górę ręka w rękę z Marną, wyższą z dwóch dziewczyn, była kłębiąca się masa mężczyzn, przesłonięta mgiełką dymu. Diarmuid stał na szynkwasie, rozbijając wszystko, cokolwiek wpadło mu w rękę, o głowy walczących. Zdawał się nie faworyzować żadnej ze stron. Kevin rozejrzał się za Paulem i nie dostrzegł go; potem drzwi otworzyły się i zatrzasnęły za nim, w ciemnościach pokoju wziął w ramiona kobietę, której usta były zwrócone ku jego ustom, a dusza Kevina rozpoczęła wędrówkę znajomą spiralą w dół ku tęsknocie.
Dużo później, kiedy nie zakończył jeszcze powrotnej podróży, usłyszał nieśmiały szept Marny, która pytała: - Czy zawsze jest tak?
Jeszcze dobrych kilka minut nie był zdolny do mówienia, więc pogładził ją z wysiłkiem po włosach i znów zamknął oczy. Bowiem zawsze tak było. Akt miłości to ślepe, konwulsyjne sięganie wstecz w zapadającą ciemność. Za każdym razem. W chwilach pomiędzy tymi obezwładniającymi podróżami zastanawiał się, czy nadejdzie kiedyś taka noc, kiedy posunie się tak daleko, że nie będzie już powrotu.
Jednakże nie tej nocy. Wkrótce był już w stanie uśmiechnąć się do niej, a potem zaoferować podziękowania i miłe słowa, nie bez szczerości, bowiem doceniał jej słodycz, a jemu bardzo potrzebne było zaspokojenie pragnienia czymś takim właśnie. Wsunąwszy się pod jego rękę, Marna położyła głowę na jego ramieniu, obok jego jasnych włosów. Wdychając głęboko jej zapach, Kevin pozwolił, by zmęczenie dwóch nie przespanych nocy uniosło go w sen.
Jednakże dana mu była tylko godzina odpoczynku, więc był bezbronny i rozkojarzony, gdy zbudziła go obecność trzeciej osoby w pokoju. Była to inna dziewczyna, nie ta Errona. Płakała i miała rozrzucone na ramionach potargane włosy.
- Co się stało, Tierne? - spytała zaspana Marna.
- On przysłał mnie do ciebie - Brązowowłosa Tierne pociągnęła nosem, patrząc na Kevina.
- Kto? - burknął Kevin, z trudem próbując oprzytomnieć. - Diarmuid?
- Och, nie. Ten drugi cudzoziemiec, Pwyll.
Dotarło to do niego po chwili.
- Paul! Co takiego - co się stało?
Jego ton był najwyraźniej za ostry dla już nadwyrężonych nerwów Tierne. Rzuciwszy mu niewinne spojrzenie pełne wyrzutu, dziewczyna siadła na łóżku i znów wybuchła płaczem.
- On odszedł - szepnęła Tierne, ledwo słyszalnie. - Wszedł ze mną na górę, ale potem odszedł.
Potrząsając głową, Kevin rozpaczliwie usiłował się skupić. - Co? Czy on... był w stanie...?
Tierne pociągnęła nosem i wytarła łzy z policzków. - Masz na myśli, czy był ze mną? Tak, oczywiście, był w stanie, ale mogłam wyczuć, że nie sprawiło mu to żadnej przyjemności. Wszystko to robił dla mnie... a ja nie jestem, nie dałam mu nic i... i...
- I co, na miłość boską?
- I rozpłakałam się - powiedziała Tierne, jakby powinno to być oczywiste. - A kiedy zaczęłam płakać, on wyszedł. I wysłał mnie, żebym cię odszukała, panie.
Wsunęła się głębiej pod koce, częściowo dlatego, że Marna zrobiła miejsce. Ciemne oczy Tierne były wielkie jak oczy jelonka; jej suknia rozsunęła się i Kevin zobaczył początek głębokiego zaokrąglenia jej piersi. Potem poczuł, jak Marna lekko przesuwa dłonią po jego udzie pod przykryciem. Nagle zapulsowało mu w głowie. Zaczerpnął głęboko tchu.
I szybko wyskoczył z łóżka. Przeklinając wzwód, naciągał kopniakami spodnie, narzucił też kaftan o luźnych rękawach, jaki dał mu Diarmuid. Nie fatygując się, by go pozapinać, wyszedł z pokoju.
Na korytarzu było ciemno. Podszedł do barierki i spojrzał z góry na pobojowisko na parterze karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”. Skwierczące pochodnie rzucały drgające cienie na ciała śpiących, którzy leżeli bezładnie na przewróconych stołach i ławach, lub pod ścianami. Kilku mężczyzn rozmawiało przyciszonymi głosami w kącie. Usłyszał nagły chichot kobiety, który dobiegł spod ściany, a potem ucichł.
Potem usłyszał coś jeszcze. Brzęk strun gitary.
Jego gitary.
Idąc za tym dźwiękiem, odwrócił głowę i dostrzegł Diarmuida, który z Collem i Cardem siedział przy oknie. Książę, tuląc gitarę, zajmował miejsce na parapecie, pozostali na podłodze.
Kiedy schodził do nich, oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i dostrzegł wtedy innych członków drużyny, którzy leżeli w pobliżu w niedbałych pozach z kilkoma kobietami u boku.
- Witaj, przyjacielu Kevinie - rzekł cicho Diarmuid, a jego oczy jaśniały w mroku jak oczy zwierzęcia. - Czy pokażesz mi, jak na niej grać: posłałem Colla, żeby ją przyniósł. Ufam, że nie masz nic przeciwko temu. - Jego głos przepełniony był późnowieczornym lenistwem. Za jego plecami Kevin widział garść gwiazd.
- Tak, chłopcze - mruknął zwalisty cień. - Zagraj nam piosenkę. - Wziął Tegida za rozbity stół.
Bez słowa Kevin przepchnął się wśród ciał na podłodze. Wziął gitarę z rąk Diarmuida, który zsunął się z miejsca na parapecie, ustępując mu je. Okno otworzono wcześniej; podczas strojenia gitary czuł, jak lekki podmuch wiatru rozwiewa mu włosy na karku.
Było późno, ciemno i cicho. Był daleko od domu, zmęczony i obolały. Paula nie było; nawet tej nocy nie zaznał radości, znów odwrócił się od łez. Nawet tej nocy, nawet tutaj. Tyle mógł podać powodów. Toteż:
- Jej tytuł brzmi „Pieśń Racheli” - powiedział, zmagając się z uciskiem w gardle, i zaczął grać. Była to muzyka, której nikt stąd nie mógłby poznać, lecz zawarta w niej siła żalu dała się natychmiast wyczuć. Potem, po dłuższej chwili, zaczął śpiewać głębokim głosem słowa, co do których dawno postanowił, że nigdy nikt nie powinien ich usłyszeć:
Najdroższa, czy pamiętasz me imię?
Zgubiłem się popołudniem
W lecie zmienionym w zimę,
Ściętym szronem.
A kiedy czerwiec staje się grudniem
Serce za to płaci zgonem.
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
I kamień leży przewrócony.
Pogrzebiesz swój żal najczarniejszy
W głębi morza nadaremno,
Lecz morskich przypływów
Nie oswoisz tak łatwo -
Nadejdzie dzień jutrzejszy
Kiedy zapłaczesz nade mną.
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
Och najdroższa, pamiętaj, pamiętaj mnie.
Potem muzyka znów popłynęła sama, przetworzona, opracowana staranniej niż cokolwiek, co w życiu napisał; muzyka, która teraz płynęła wraz z jego głupimi łzami. Ta część melodii, która sprawiała ból, tak była piękna, przesycona wspomnieniami: adaptacja drugiej części sonaty F-dur Brahmsa na wiolonczelę.
Nuty były czyste, jasne, choć Kevin świece widział jak przez mgłę, gdy grał utwór dyplomowy Racheli Kincaid, dając wyraz smutkowi, który należał i nie należał do niego.
W głąb ciemnej sali popłynęła pieśń Racheli; nad ciałami śpiących, które poruszyły się, gdy żal dotknął ich snów; wśród tych, co nie spali i słuchając, poczuli dotkliwą tęsknotę za tymi, których stracili; popłynęła schodami na górę, gdzie przy barierce stały dwie kobiety, obie teraz płaczące; słabym odgłosem dotarła do sypialni, gdzie ciała spoczywały splecione w figury miłości; i wypłynęła również przez otwarte okno, na ulicę późną nocą i w rozległą ciemność między gwiazdami.
A na nie oświetlonym bruku pod drzwiami karczmy zatrzymała się jakaś postać i nie weszła. Ulica była pusta, noc była ciemna, nikogo nie było widać. W tej wielkiej ciszy ten ktoś nasłuchiwał, a kiedy pieśń dobiegła końca, w wielkiej ciszy odszedł, bowiem słyszał już tę muzykę wcześniej.
Tak oto Paul Schafer, który uciekł przed łzami kobiety i przekląwszy swą głupotę, zawrócił, odwrócił się po raz ostami i odszedł na zawsze.
Przez jakiś czas była tylko ciemność, splątana pajęczyna ulic, brama, którą rozpoznał w blasku pochodni, a potem znów ciemność w korytarzach, których ciszę zakłócały jedynie jego kroki. Niósł przez nią muzykę, lub to raczej muzyka niosła jego, czy też wspomnienie muzyki. Nie miało większego znaczenia co.
Szedł wzorem przecinających się korytarzy, które przemierzał już uprzednio, i niektóre były oświetlone, a inne ciemne, w niektórych pomieszczeniach znów słychać było znajome dźwięki, lecz nikt inny nie chodził po Paras Derval tej nocy.
Po jakimś czasie doszedł, niosąc muzykę, niosąc stratę, niesiony przez obydwie, i po raz drugi stanął pod drzwiami, zza których padała jeszcze ukośna smużka światła.
Na jego wezwanie otworzył je brązowobrody mężczyzna imieniem Gorlaes i Paul przez chwilę pamiętał, że nie ufał mu, lecz wydawało się, że jest to kwestia niezmiernie odległa i nie mająca już żadnego znaczenia.
Wtedy spojrzał królowi w oczy i zobaczył, że Ailell wie, jakimś sposobem wie i nie ma dość sił, by mu odmówić, więc poprosił.
- Pójdę dzisiejszej nocy zamiast ciebie na Letnie Drzewo. Czy udzielisz mi zezwolenia i uczynisz, co musi zostać uczynione? - Wydawało się, że napisano to bardzo dawno temu. Słychać było muzykę.
Ailell płakał, odpowiadając, lecz powiedział to, co trzeba było powiedzieć. Bowiem co innego umrzeć, a co innego umrzeć bezużytecznie. Posłuchał słów i pozwolił, by wraz z muzyką wyniosły go w towarzystwie Gorlaesa i dwóch innych mężczyzn z pałacu przez ukrytą bramę.
Nad ich głowami były gwiazdy, a w oddali las. W jego myślach rozbrzmiewała muzyka, która zdawała się nie mieć końca. Nie pożegna się jednak z Kevinem, co było rzeczą smutną, lecz drobną i nieistotną w miejscu, do którego dotarł.
Potem las już nie był tylko cieniem na horyzoncie, a w pewnym momencie wstał nawet malejący księżyc, bowiem oprószył najbliższe drzewa srebrem. Muzyka wciąż w nim rozbrzmiewała, jak również ostatnie słowa Ailella: „Teraz oddaję cię Mörnirowi. Na trzy noce i wieczność”. Król rzekł to i zapłakał.
A teraz, wraz ze słowami i muzyką, w jego głowie pojawiła się także, tak jak się tego spodziewał, twarz, dla której nie potrafił zapłakać. Ciemne oczy. Niepodobne do żadnych innych. Na tym świecie.
I wkroczył do Bożego Lasu, i panował w nim mrok. I wszystkie drzewa wzdychały w podmuchu leśnego wiatru, oddechu Boga. Na twarzach pozostałych mężczyzn odmalował się strach, gdy odgłos ten wznosił się i opadał wokół nich niczym morze.
Szedł z nimi wśród gwałtownie kołyszących się drzew i po jakimś czasie dostrzegł, że ścieżka, którą kroczyli, przestała się wić. Drzewa po obu jej stronach tworzyły teraz podwójny szpaler, który prowadził go naprzód, więc wyminął Gorlaesa, niesiony muzyką, i dotarł do miejsca, gdzie wznosiło się Letnie Drzewo.
Było ogromne, ciemne, niemal czarne, o pniu sękatym i węźlastym, szerokim jak dom. Stało samotnie na polanie ofiarnej i ściskało ziemię korzeniami starymi jak świat, stanowiąc wyzwanie dla gwiazd świecących z góry, a miejsce to przepełniała moc nie dająca się wyrazić. Stojąc tam, czuł, jak domaga się jego krwi, jego życia i wiedząc, że nie przeżyje trzech nocy na tym drzewie, wystąpił naprzód, by znów nie zawrócić, i muzyka ucichła.
Zdjęli wtedy z niego ubranie i przywiązali nagiego do Letniego Drzewa przy malejącym księżycu. Kiedy odeszli, na polanie zapanowała cisza przerywana tylko nie kończącym się szmerem liści. Samotny na Drzewie, czuł w swym ciele nie dający się zmierzyć ogrom jego mocy i gdyby zostało jeszcze coś, czego mógłby się bać, bałby się.
I taka była pierwsza noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
Rozdział 8
Lios alfarowie wciąż śpiewali, gdy w innym lesie, na wschód od Paras Derval, Jennifer zapadała w sen. Pod gwiazdami i sierpem wschodzącego księżyca ich głosy tkały wokół niej melodię smutku tak starą i głęboką, iż była niemal rozkoszna.
Ocknęła się i obróciła na posłaniu, jakie dla niej przygotowali.
- Brendelu?
Podszedł do niej i przyklęknął. Jego oczy były teraz błękitne. Ostatnim razem, kiedy im się przyglądała, były zielone jak jej własne, a tego popołudnia na zboczu wzgórza - złote.
- Czy jesteście nieśmiertelni? - spytała sennie. Uśmiechnął się. - Nie, pani. Tylko bogowie są, a niektórzy powiadają, że nawet oni umrą. My żyjemy bardzo długo i wiek nas nie zabija, a jednak umieramy, pani, od miecza lub ognia, lub żalu serca. A znużenie skłania nas do pożeglowania ku naszej pieśni, choć to zupełnie inna sprawa.
- Pożeglowania?
- Na zachodzie leży miejsce, którego nie znajdzie się na żadnej mapie. Świat stworzony przez Tkacza tylko dla lios alfarów, i tam też się udajemy, gdy opuszczamy Fionavar, chyba że Fionavar zabije nas wcześniej.
- Ile masz lat, Brendelu?
- Urodziłem się czterysta lat po Bael Rangat. Nieco ponad sześćset lat temu.
Przyjęła to do wiadomości w milczeniu. Doprawdy, cóż można było powiedzieć. Po drugiej stronie spali Laesha i Drance. Śpiew był przepiękny. Pozwoliła, by zaniósł ją wpierw ku spokojowi, a potem w objęcia snu.
Lios alfar przyglądał jej się długo, a jego oczy były wciąż błękitne, potrafiły doceniać piękno we wszystkich jego przejawach. A w niej kryło się coś jeszcze. Przypominała kogoś. Wiedział o tym, a może raczej wyczuwał to, lecz choć miał całkowitą rację, absolutnie nie mógł wiedzieć kogo, a więc nie mógł nikogo ostrzec.
Wreszcie wstał i przyłączył się do śpiewających ostatnią pieśń, którą zawsze był lament Ra-Termaine'a nad poległymi. Śpiewali dla tych, którzy niedawno zginęli w pobliżu Pendaranu i dla wszystkich innych, którzy nigdy już nie usłyszą tej pieśni, ani swej własnej. Podczas śpiewu lios alfarów gwiazdy zdawały się świecić jaśniej nad drzewami, lecz mógł to być tylko skutek narastania mroku nocy. Kiedy pieśń się skończyła, zasypali żar ogniska i położyli się spać.
Byli starzy, mądrzy i piękni, duch błyszczący w ich oczach był niczym wielobarwny płomień, a ich sztuka była hołdem składanym Tkaczowi, którego byli najbardziej promiennymi dziećmi. W najgłębszą istotę ich natury wplecione było wysławianie życia, a w najstarszym języku nadano im imię na cześć Światła, które sprzeciwia się Ciemności.
Nie byli jednak nieśmiertelni.
Dwaj strażnicy zginęli od zatrutych strzał, a czterem następnym czarna fala wilków rozszarpała gardła, nim zdążyli się przebudzić. Jeden krzyknął i umierając, zabił jeszcze swego wilka sztyletem.
Walczyli wtedy dzielnie, a nawet cudownie, jasnymi mieczami i strzałami, bowiem ich wdzięk potrafił być bardzo groźny, gdy istniała potrzeba.
Brendel i Drance wraz z dwoma innymi utworzyli mur wokół kobiet i raz powstrzymali natarcie olbrzymich wilków, i jeszcze raz, i znowu, wznosząc i opuszczając miecze w rozpaczliwej ciszy. Było jednakże ciemno, wilki były czarne, a svartowie przemykali po polanie jak pokraczne widma.
Mimo to promienna odwaga lios alfarów, pośród których Drance z Brenninu walczył w zapamiętaniu, mogłaby odnieść zwycięstwo, gdyby nie jeszcze coś: zimna, opanowana siła, która kierowała napaścią. Tej nocy na polanie była moc, której obecności nikt nie potrafił przewidzieć i zagłada była wypisana na wietrze, który zerwał się przed brzaskiem.
Jennifer stała przerażona w ciemności. Słyszała warkoty i krzyki, docierały do niej tylko fragmenty walki - błyski zakrwawionych mieczy, cień wilka, strzała przelatująca obok. Przemoc szalała wszędzie wokół niej, właśnie tej, która przez całe życie próbowała jej uniknąć.
A teraz była ta straszna noc. Zbyt przerażona, by krzyczeć, Jennifer zobaczyła, jak Drance pada w końcu, przygniatając sobą konającego wilka, a inny, z mokrą paszczą, odrywa się od jego zwłok i skokiem obok niej dopada miejsca, gdzie stoi Laesha. Potem, zanim zdążyła zareagować, w chwili gdy usłyszała krzyk Laeshy, poczuła brutalne szarpnięcie, bowiem svartowie wdarli się przez wyłom i zaczęli ją ciągnąć przez ciało żołnierza Diarmuida.
Rozpaczliwie oglądając się za siebie, dostrzegła Brendela, który zmagał się z trzema wrogami jednocześnie z twarzą zalaną ciemną krwią w bladym blasku księżyca, a potem znalazła się wśród drzew, otoczona wilkami i svart alfarami i nie było już nigdzie światła, przy którym byłoby coś widać, czy o którym można by marzyć.
Zdawało się, że szli lasem nieskończenie długo, kierując się na północ i wschód, coraz dalej od Paras Derval i wszystkich, których znała w tym świecie. Dwa razy potknęła się i upadła w ciemności i za każdym razem szarpnięciem stawiano ją, szlochającą, na nogi i ponawiano tę straszną wędrówkę.
Wciąż znajdowali się jeszcze w puszczy, gdy nieboskłon nabrał odcienia szarości i w narastającej jasności stopniowo uświadomiła sobie, że wśród zmieniających się ciągle prześladowców była jedna postać, która nigdy nie oddalała się od niej: a spośród wszystkich przerażających rzeczy tej szalonej nocy - ta była najstraszniejsza.
Wilk czarny jak węgiel, ze srebrnoszarą plamką na czole, był zdecydowanie największy ze wszystkich. Jednakże to nie wielkość ani też wilgotna krew na ciemnym pysku budziły lęk; powodem była złowroga moc, która otaczała wilka. Zwierzę nie spuszczało ślepi z jej twarzy, a były one czerwone. Przez tę chwilę, którą zdołała wytrzymać to spojrzenie, dostrzegła w nich intelekt, jakiego nie powinno tam być i który był jej bardziej obcy niż wszystko, z czym zetknęła się w Fionavarze. W tym spojrzeniu nie było nienawiści, tylko zimna, bezlitosna siła woli. Nienawiść zrozumiałaby; to, co ujrzała, było gorsze.
Świtało, gdy dotarli do celu. Jennifer zobaczyła małą chatkę drwala wybudowaną przy wyrębie na obrzeżu lasu. Chwilę później zobaczyła również to, co zostało z drwala.
Wrzucono ją do środka. Upadła od silnego pchnięcia, a potem doczołgała się na kolanach do kąta, gdzie wstrząsana dreszczami, gwałtownie zwymiotowała. Później, nie mogąc opanować drżenia, dowlokła się do pryczy w głębi izby i położyła się.
Ratujemy, co się da, co rzeczywiście ma dla nas znaczenie, nawet u wrót rozpaczy. Tak więc Jennifer Lowell, którą ojciec nauczył jeszcze w dzieciństwie, by z dumą stawiała czoło światu, wstała w końcu, oczyściła się, jak mogła i zaczęło się oczekiwanie. Z chaty ustąpił mrok. Na zewnątrz wstawał dzień, lecz nie tylko to było przyczyną: odwaga jaśnieje swym własnym światłem.
Słońce stało wysoko na pustym niebie, gdy usłyszała jakieś głosy. Jeden był niski, rozbawiony, co potrafiła rozpoznać nawet przez drzwi. Potem odezwał się drugi człowiek i Jennifer zamarła, nie mogąc uwierzyć, bowiem ten głos słyszała już przedtem.
- Nic trudnego - rzekł pierwszy mężczyzna i roześmiał się. - W walce z lios łatwo przypilnować, by się przykładali.
- Mam nadzieję, że cię nie śledzono. Absolutnie nikt nie może mnie zobaczyć, Galadanie.
- Nie zobaczy. Niemal wszyscy zginęli, a do walki z maruderami zostawiłem dziesięć wilków. I tak nie wyruszyliby w pościg. Wystarczająco dużo ich zginęło; nie ryzykowaliby następnych ofiar dla ludzkiej istoty. Ona należy do nas, a dostała się w nasze ręce dużo łatwiej, niż przypuszczaliśmy. Nieczęsto doprawdy otrzymujemy pomoc z Daniloth! - I znów się roześmiał głosem, w którym słychać było złośliwą radość.
- Gdzie ona?
- Wewnątrz.
Drzwi się otworzyły, wpuszczając snop jaskrawego światła. Chwilowo oślepioną Jennifer wyciągnięto na polankę.
- Ładna zdobycz, nieprawdaż? - mruknął Galadan.
- Być może - rzekł ten drugi. - To zależy od tego, co nam powie o powodzie, dla jakiego tu się znaleźli.
Jennifer odwróciła się w stronę głosu, podczas gdy jej oczy przyzwyczajały się do jasności, a gdy już tak się stało, znalazła się twarzą w twarz z Metranem, pierwszym magiem najwyższego króla Brenninu.
Nie był to już powłóczący nogami starzec, którego zobaczyła tej pierwszej nocy czy którego obserwowała, gdy trząsł się z obawy przed Jaelle w wielkiej sali pałacowej. Wysoki Metran stał prosto, a oczy błyszczały mu złowrogo.
- Ty zdrajco! - wybuchła Jennifer.
Czarodziej wykonał gest i kobieta wrzasnęła, bowiem jej piersi przeszył ból. Nikt jej nie dotknął; mag zrobił to sam, nie ruszywszy się z miejsca.
- Ostrożnie, moja droga pani - powiedział Metran, pełen zatroskania. - Musisz uważać na to, co do mnie mówisz. Mam moc, by zrobić z tobą, co zechcę. - Skinął głową w stronę swego źródła, Denbarry, który stał w pobliżu.
- Niezupełnie - wtrącił się skromnie inny głos. - Puść ją. - Ton był bardzo spokojny, lecz ból ustąpił natychmiast. Jennifer odwróciła się, wycierając łzy.
Galadan nie był wysoki, lecz wyczuwało się w nim prężną siłę, skrywany przebłysk ogromnej mocy. Jego oczy w pociętej bliznami, arystokratycznej twarzy mierzyły ją chłodnym spojrzeniem spod gąszczu srebrnych włosów. Takich jak Brendela, pomyślała, zdjęta innym rodzajem bólu.
Skłonił jej się dwornie i z wdziękiem, skrywając rozbawienie. Gdy zwrócił się do Metrana, znikło bez śladu.
- Ona pojedzie na północ na przesłuchanie - stwierdził. - Cała i zdrowa.
- Czy wydajesz mi polecenie? - rzekł złowróżbnie Metran i Jennifer dostrzegła, że Denbarra zesztywniał.
- Prawdę mówiąc, tak, skoro tak stawiasz sprawę. - Jego głos był drwiący. - Zamierzasz walczyć ze mną z tego powodu, mizerny magu?
- Mógłbym cię zabić, Galadanie - zasyczał Metran.
Ten, którego nazwano Galadanem, znów się uśmiechnął, ale jego oczy nie wyrażały rozbawienia. - Spróbuj zatem. Jednakże mówię ci już teraz, nie powiedzie ci się. Ja jestem poza zasięgiem twej wyuczonej magii, nędzny czarowniku. Wiem, że masz nieco mocy i dano ci jej więcej, a w przyszłości rzeczywiście możesz osiągnąć jeszcze trochę, lecz nigdy nie dościgniesz mnie, Metranie. Nigdy. A jeśli spróbujesz, rzucę twoje serce moim przyjaciołom.
W ciszy, jaka po tym zapadła, Jennifer zdała sobie sprawę, że otacza ich pierścień wilków. Byli tam również svart alfarowie, lecz olbrzymi, czerwonooki wilk znikł.
Metran ciężko dyszał. - Nie stoisz wyżej ode mnie, Galadanie. Obiecano mi to.
Usłyszawszy to, Galadan odrzucił do tyłu swą dziką, poznaczoną bliznami głowę i na polanie zadźwięczała salwa szczerego śmiechu.
- Doprawdy, obiecano ci? Cóż, w takim razie muszę przeprosić! - Śmiech ucichł. - Mimo to ona ma pojechać na północ. Gdyby tak nie było, sam bym się nią zajął. Lecz spójrz!
Jennifer podniosła głowę ku niebu, gdzie wskazywał Galadan i ujrzała stworzenie tak piękne, że sam jego widok podniósł ją na duchu w przebłysku odruchowej nadziei.
Z wyżyn niebios spłynęła czarna łabędzica o wielkich, rozpostartych skrzydłach, cudna na tle słońca, pokryta kruczoczarnymi piórami i z wdzięcznie wyciągniętą, długą szyją.
Potem wylądowała i Jennifer uświadomiła sobie, że to dopiero początek prawdziwej grozy, gdyż łabędzica miała nienaturalne, ostre jak brzytwy zęby i pazury i pomimo uderzającej urody spowijała ją przenikliwa woń rozkładu.
Wtedy łabędzica przemówiła głosem przypominającym oślizgłą ciemność. - Przybyłam - powiedziała. - Dajcie ją mnie.
Daleko stąd, strasznie daleko, Loren Srebrny Płaszcz gnał na swym koniu na południe, przeklinając własną głupotę we wszystkich językach, jakie znał.
- Jest twoja, Avaio - powiedział Galadan, nie uśmiechając się. - Czyż nie, Metranie?
- Oczywiście - rzekł mag. Odsunął się od łabędzicy, tak by stanąć pod wiatr. - Oczywiście będę nadzwyczaj zainteresowany tym, co ona ma do powiedzenia. Jest mi to niezbędne na mym stanowisku obserwatora.
- Już nie - powiedziała czarna łabędzica, strosząc pióra. - Mam dla ciebie wieści. Mam powiedzieć, że Kocioł jest w naszych rękach. Udasz się teraz do miejsca spirali, bowiem czas się zbliża.
Wtedy na twarz Metrana wypełzł uśmiech tak okrutnego triumfu, że Jennifer odwróciła od niego głowę. - Nadszedł więc - rzekł w uniesieniu czarodziej - dzień mej zemsty. Ach, Garmischu, mój nieżyjący królu, strzaskam uzurpatora na kawałki na jego tronie i zrobię puchary z kości rodu Ailella!
Łabędzica pokazała swe nienaturalne kły. - Z przyjemnością popatrzę na to - zasyczała.
- Bez wątpienia - stwierdził zgryźliwie Galadan. - Czy jest jakaś wiadomość dla mnie?
- Północ - odparła łabędzica. - Masz udać się na północ ze swymi przyjaciółmi. Śpiesz się. Niewiele jest czasu.
- Wszystko jest dobrze - powiedział Galadan. - Mam tu jeszcze jedno zadanie do wykonania, a potem pójdę za tobą.
- Spiesz się - rzekła znów łabędzica. - Teraz odlatuję.
- Nie! - krzyknęła przeraźliwie Jennifer, gdy pochwyciły ją zimne ręce svart alfarów. Jej krzyki rozdarły ciszę polany i odbiły się głuchym echem. Przywiązano ją do grzbietu olbrzymiej łabędzicy, gdzie oszołomił ją jej przenikliwy zapach. Nie mogła zaczerpnąć tchu; kiedy otworzyła usta, dławiły ją gęste, czarne pióra. Gdy oderwały się od ziemi i wzbiły w płonące niebo, Jennifer zemdlała po raz pierwszy w życiu, więc nie mogła wiedzieć, jak cudowny łuk zatoczyły, rozcinając nieboskłon.
Postaci na polanie przyglądały się, jak Avaia unosi dziewczynę w migotliwe, białe niebo i jak obie znikają z pola widzenia.
Metran odwrócił się do pozostałych i z uniesieniem wykrzyknął: - Słyszeliście! Kocioł jest mój!
- Tak się zdaje - przyznał Galadan. - Udajesz się zatem za wodę?
- Natychmiast. Nie upłynie wiele czasu, nim zobaczysz, co z nim uczynię.
Galadan przytaknął, a potem wyjawił Metranowi pytanie, które właśnie przyszło mu do głowy. - Ciekawe, czy Denbarra rozumie, co to wszystko znaczy? - Wskazał na źródło. - Powiedz mi, przyjacielu, czy wiesz, o co chodzi z tym Kotłem?
Denbarra niespokojnie drgnął pod naciskiem spojrzenia. - Rozumiem to, co powinienem rozumieć - rzekł z przekonaniem. - Wiem, że z jego pomocą ród Garantae znów będzie władał Brenninem.
Galadan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił wzrok, czemu towarzyszył lekceważący gest. - Godny jest swego przeznaczenia - powiedział do Metrana. - Przygłupie źródło jest dla ciebie korzystne, jak sądzę. Ja zanudziłbym się na śmierć.
Denbarra zaczerwienił się, lecz tym razem szyderstwo nie poruszyło Metrana. - Mój siostrzany syn jest wierny. To zaleta - rzekł, nieświadom ironii. - A ty? Wspominałeś o jakimś zadaniu do wykonania. Czy powinienem o nim wiedzieć?
- Powinieneś, lecz najwyraźniej nie wiesz. Składaj więc dzięki, że ja jestem mniej niedbały. Trzeba skonsumować pewną śmierć.
Metranowi zadrżały wargi z powodu obelgi, lecz odparł tylko: - W takim razie idź w swoją drogę. Możemy nie spotkać się przez jakiś czas.
- A żal! - stwierdził Galadan.
Czarodziej uniósł dłoń. - Drwisz ze mnie - rzekł z uczuciem. - Drwisz z nas wszystkich, andainie. Powiem ci tylko jedno: z Kotłem z Khath Meigol w mych rękach będę władał mocą, jaką nawet ty się nie ośmielisz wzgardzić. Z jej pomocą taką zemstę wywrę na Brenninie, że pamięć o niej nigdy nie zaginie.
Galadan uniósł pokrytą szramami głowę i przyjrzał się magowi. - Być może - rzekł wreszcie bardzo, bardzo cicho. - Chyba że pamięć o niej zaginie, ponieważ wszystko inne umrze. Co, jak wiesz, jest mym serdecznym pragnieniem.
Po ostatnich słowach wykonał subtelny gest nad swą piersią i chwilę później czarny jak węgiel wilk ze srebrną smugą na głowie wybiegł z polany, mknąc na północ.
Gdyby wkroczył do lasu w innym miejscu, wiele następnych wydarzeń mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.
Leżał teraz na południowym krańcu polanki drwala, ukryty wśród drzew, krwawiący z tuzina ran. Za nim na leśnym szlaku zostało martwych dwóch ostatnich lios alfarów. I dziesięć wilków.
I na sercu Na-Brendela spod znaku Pustułek ciążył smutek i wściekłość, która bardziej niż cokolwiek innego trzymała go do tej pory przy życiu. W blasku słońca jego oczy były czarne.
Przyglądał się, jak Metran i jego źródło dosiadają koni i zawracają na północ i zobaczył, jak svartowie i wilki wyruszają na północ. Dopiero gdy na polanie zapanowała absolutna cisza, wstał z wysiłkiem i rozpoczął swą podróż powrotną do Paras Derval. Utykał poważnie z powodu rany na udzie i osłabł bardzo z upływu krwi, lecz nie zamierzał upaść i zawieść, bowiem był lios alfarem i ostatnim ze swej drużyny, i na własne oczy widział tego dnia zgromadzenie sił Mroku.
Była to jednak długa podróż, a on był bardzo ciężko ranny, więc gdy zapadł zmierzch, od Paras Derval wciąż dzieliło go dobre pięć kilometrów.
W ciągu dnia dał się słyszeć pomruk grzmotów na zachodzie. Kilku kupców w mieście podeszło do drzwi, by spojrzeć na niebo, bardziej z przyzwyczajenia, niż z powodu nadziei. Na pustym niebie płonęło mordercze słońce.
Na trawniku przy końcu Alei Kowadeł Leila znów zebrała dzieci do ta'kieny. Jedno czy dwoje odmówiło dla rozrywki, lecz ona nalegała, a większość przychyliła się do jej próśb, co w przypadku Leili było zawsze najlepszym rozwiązaniem.
Znów zawiązano jej oczy, przy czym poleciła im uczynić to dwa razy, by naprawdę nie mogła niczego zobaczyć. Potem rozpoczęła wzywanie. Pierwsze trzy strofy wypowiedziała niemal obojętnie, ponieważ nie miały znaczenia, były tylko zabawą. Kiedy jednakże doszła do ostatniego wezwania, do Drogi, poczuła, jak znów ogarnia ją znajoma cisza i zamknęła oczy pod dwiema opaskami. Wtedy zaschło jej w ustach i poczuła ucisk pod sercem. Zaczęła nucić, dopiero gdy zaczął się szum przypominający fale, a z chwilą, gdy zaśpiewała ostatnie słowo, wszystko umilkło.
Zdjęła opaski i mrużąc oczy w jaskrawym świetle, ujrzała, że był to znów Finn, co jej wcale nie zaskoczyło. Jakby z oddali słyszała głosy dorosłych, którzy im się przyglądali, a z jeszcze większej odległości dobiegało do niej dudnienie gromu, lecz spoglądała tylko na Finna. Za każdym razem wydawał się bardziej osamotniony. Dziewczynka mogłaby odczuwać smutek, lecz było to już przepowiedziane od tak dawna, że nie było miejsca na smutek ani poczucie zaskoczenia. Nie wiedziała, czym jest Najdłuższa Droga, ani też dokąd wiedzie, lecz wiedziała, że jest przeznaczona Finnowi i że ona go na nią wzywa.
Mimo to tego popołudnia coś ją jednak zaskoczyło. Zwykli ludzie nigdy nie chodzili do świątyni Matki, a szczególnie na wezwanie samej najwyższej kapłanki. Uczesała się i włożyła swą jedyną sukienkę; tak kazała jej matka.
Teraz, kiedy Sharra marzyła o sokole, nie był on już sam na niebie nad Larai Rigal. Wspomnienia płonęły w niej jak ognisko pod gwiazdami. Była jednakże córką swego ojca, dziedziczką Tronu z Kości Słoniowej, więc należało przyjrzeć się bliżej pewnej sprawie, bez względu na ognie w jej duszy czy sokoły nad głową.
Devorsh, kapitan straży, zapukał w odpowiedzi na jej wezwanie i niemi wpuścili go. Damy zaszeptały za furkoczącymi wachlarzami, gdy wysoki kapitan skłonił się czołobitnie i wygłosił hołd swym głębokim głosem. Sharra zlekceważyła kobiety, napawając się widokiem ich zgryzoty i nakazała mu usiąść na niskim krześle przy oknie.
- Kapitanie - zaczęła bez wstępów - mojej uwadze nasunęły się pewne dokumenty dotyczące kwestii, którą musimy rozważyć.
- Wasza wysokość?
Przyznawała, że był przystojny, lecz nie był świecą, nie świecą. Nie zrozumiałby, dlaczego się uśmiecha; nie miało to zresztą znaczenia. - Odnoszę wrażenie, iż zapiski w archiwach wspominają o kamiennych stopniach wykutych wiele lat temu w ścianie urwiska nad Saeren, dokładnie na północ od nas.
- Nad rzeką, wasza wysokość? W ścianie urwiska? - Głęboki i chropowaty głos był przesycony uprzejmym niedowierzaniem.
- Zdaje się, że to właśnie powiedziałam. - Zaczerwienił się z powodu jej upomnienia. Przerwała na chwilę, by dotarło to do niego. - Jeśli te stopnie istnieją, stanowią zagrożenie i powinniśmy o nich wiedzieć. Chcę, żebyś wziął dwóch ludzi, którym ufasz i sprawdził, czy to prawda. Z oczywistych powodów - dodała, choć nie znała żadnych - należy to trzymać w ścisłej tajemnicy.
- Tak, wasza wysokość. Kiedy mam...
- Oczywiście natychmiast. - Wstała, a z konieczności i on również.
- Wola mojej pani. - Skłonił się głęboko i skierował do wyjścia.
Z powodu sokołów, muśniętego księżycem wspomnienia, zawołała go z powrotem. - Devorsh, jeszcze jedno. Przedwczorajszej nocy słyszałam kroki w ogrodzie. Czy zauważyliście coś w pobliżu murów?
Na jego twarzy odmalowało się szczere zatroskanie. - Wasza wysokość, zakończyłem służbę o zachodzie słońca. Bashrai przejął dowodzenie po mnie. Bezzwłocznie porozmawiam z nim o tym.
- Nie było cię na służbie?
- Nie, wasza wysokość. Bashrai i ja dowodzimy nocną wartą na zmianę. Ośmielam się zauważyć, że doskonale spełnia swe obowiązki, lecz jeśli...
- Ilu ludzi patroluje mury w nocy? - Wsparła się na oparciu krzesła, by nie upaść.
- Dwunastu, wasza wysokość, w czasie pokoju.
- A psy?
Kaszlnął. - Och, nie, pani. Nie ostatnio. Nie uznano tego za konieczne. Tej wiosny i lata używa się ich do polowania. Twój ojciec oczywiście wie o tym. - Jego twarz ożywiła nie skrywana ciekawość. - Jeśli moja pani uważa, że powinny...
- Nie! - Nie mogła dłużej znieść jego obecności w tym pokoju, tego, że przyglądał jej się w taki szacujący sposób, otwierając szeroko oczy. - Porozmawiam o tym z Bashraiem. Idź teraz i rób, co ci kazałam. I spraw się dobrze, Devorsh.
- Idę, pani - rzekł swym nie dającym się zapomnieć głosem i odszedł. Po jego wyjściu Sharra przygryzła język do krwi, żeby nie krzyczeć.
Shalhassan z Cathalu spoczywał wygodnie na leżance i przyglądał się zapasom dwóch niewolników, gdy przyniesiono mu wiadomość. Jego dwór, hedonistyczny i dekadencki, napawał się widokiem naoliwionych ciał, które tarzały się po podłodze sali audiencyjnej, lecz król, podczas gdy słuchał wiadomości, beznamiętnie przyglądał się walce.
Właśnie w tym momencie Raziel stanął w drzwiach za tronem z czarą w dłoni. Było zatem wczesne popołudnie i Shalhassan, biorąc napój, zauważył, że wysadzana klejnotami czara była błękitna. Co oznaczało, że kamień tego człowieka z północy wciąż świecił tak, jak powinien. Skinął głową do Raziela, który wycofał się po odprawieniu, jak co dzień, ich prywatnego rytuału. Dwór nigdy, przenigdy nie powinien dowiedzieć się, że Shalhassana dręczyły sny o czerwonych kamieniach strażniczych. Skierowawszy swe myśli ku córce, Shalhassan napił się. Pochwalał jej uparty charakter, a nawet podsycał go, bowiem żaden słabeusz nie śmie zasiąść na Tronie z Kości Słoniowej. Niemniej jednak napady wściekłości były czymś nieodpowiedzialnym, a ten ostatni... Demolowanie komnat i chłostanie pokojówek to jedno; pokoje można było odremontować, a służba to służba. Devorsh jednakże, to co innego; był dobrym żołnierzem w kraju o zdecydowanie niewielkiej ich ilości i Shalhassana nie ucieszyła wiadomość, że kapitan jego straży został właśnie zgarotowany przez niemowy jej córki. Bez względu na to, jaką jego impertynencję poda za przyczynę, był to czyn pochopny i nierozważny.
Wysączył do dna błękitną czarę i podjął decyzję. Dziewczyna jest za bardzo rozpuszczona; czas już ją wydać za mąż. Jakkolwiek silną może być kobieta, wciąż potrzebuje mężczyzny u swego boku i w swym łożu. A królestwu potrzebni byli następcy tronu. Czas już najwyższy.
Zapasy stały się nużące. Machnął dłonią i eidolathowie zaprzestali walki. Doszedł jednak do wniosku, że obydwaj niewolnicy wykazali się odwagą i obu zwrócił wolność. Rozległ się uprzejmy szmer dworzan i pochlebny szelest jedwabiu.
Odwracając się, dostrzegł, że jeden z zapaśników nieco spóźnił się ze złożeniem pokłonu. Mężczyzna mógł być zmęczony lub ranny, lecz tronu nie wolno kompromitować. Nigdy i w żaden sposób. Znów dał znak dłonią.
Istnieją właściwe sposoby zastosowania niemych i ich garot. Sharra będzie musiała nauczyć się je rozróżniać.
Świadomość zbliżającej się śmierci może przybrać wiele postaci, zstępując jak błogosławieństwo lub wyłaniając się nagle niczym przerażająca zjawa. Może ciąć jak nóż powietrze lub zawołać jak doskonała kochanka.
Dla Paula Schafera, który postanowił znaleźć się tam, gdzie się znalazł, z przyczyn głębszych od smutku i bardziej niejednoznacznych niż współczucie dla starzejącego się króla, narastająca świadomość faktu, że jego ciało nie przeżyje Letniego Drzewa, była pewnego rodzaju ulgą: przynajmniej w tej porażce nie zazna hańby. Nie ma niczego niegodnego w poddaniu się Bogu.
Był dość szczery, by powiedzieć sobie, że wystawienie na brutalny upał i pragnienie oraz pozbawienie możliwości ruchu same wystarczą, by go zabić, i wiedział o tym od chwili, gdy go przywiązano.
Lecz Letnie Drzewo w Lesie Mörnira było czymś więcej niż tym wszystkim. Rozpięty na nim, nago, w żarze dnia, Paul czuł dotyk prastarej kory na wszystkich płaszczyznach swego ciała i przez ten kontakt rozumiał moc, która przywłaszczała sobie wszelkie jego siły. Drzewo nie złamie go; zamiast tego czuł, jak sięga po niego, wciąga go w siebie i zabiera wszystko. Przywłaszcza go sobie. Jakimś sposobem wiedział również, że to dopiero początek, nawet nie druga noc. Drzewo ledwo się zbudziło.
Niemniej jednak Bóg nadchodził. Paul wyczuwał to powolne zbliżanie się w swym ciele i w przepływie krwi, a teraz rozległ się również grzmot. Cichy jeszcze i stłumiony, lecz Paula czekały jeszcze całe dwie noce, a Boży Las wokół niego wibrował bezdźwięcznie, po raz pierwszy od niezliczonych lat, w oczekiwaniu, oczekiwaniu na Boga, który miał przyjść i zabrać w mroku i na wieczność to, co mu się należało.
Dobroduszny właściciel karczmy „Pod Czarnym Dzikiem” był w humorze, który groził całkowitym zniweczeniem jego publicznego wizerunku. Jednakże w tych okolicznościach nikogo nie dziwiło, że gdy przyglądał się swemu królestwu w blasku poranka, na jego obliczu malował się wyraz zdecydowanie nieprzyjemny.
Było święto. Ludzie piją w czasie świąt. W miasteczku są goście, goście o gardłach suchych z powodu suszy i z odrobiną pieniędzy zaoszczędzonych na tę porę. Pieniędzy, które mogły - które powinny - należeć do niego, na wszelkich bogów, a był przecież zmuszony zamknąć lokal na cały dzień, by naprawić szkody wyrządzone poprzedniej nocy.
Kazał wszystkim ciężko pracować aż do zmierzchu, nawet tym z połamanymi kośćmi i głowami rozbitymi w bijatyce, a z pewnością nie marnował współczucia dla pracowników uskarżających się na kaca czy brak snu. Pieniądze uciekały z każdą chwilą, gdy jego karczma była zamknięta, z każdą chwilą! Jego zły humor podsycała również bardzo paskudna pogłoska krążąca po stolicy, że ten cholerny kanclerz Gorlaes zamierza wprowadzić prawo nakazujące racjonowanie wszystkich płynów, gdy tylko skończy się dwutygodniowe święto. Cholerna susza. Zaatakował stertę śmieci w kącie, jakby był to sam nienawistny mu kanclerz. Racjonowanie, akurat! Chciałby zobaczyć, jak kanclerz próbuje wydzielać Tegidowi wino i piwo, chciałby zobaczyć, jak tego próbuje! Ten grubas zeszłej nocy najprawdopodobniej wylał na swój zadek tygodniowy przydział piwa.
Na wspomnienie o tym właściciel karczmy niemal z ulgą pozwolił sobie na pierwszy uśmiech tego dnia. Wściekanie się to bardzo ciężka praca. Omiatając karczmę wzrokiem i wsparłszy się pod boki, doszedł do wniosku, że będzie mógł ją otworzyć jakąś godzinę po zmierzchu; dzień nie będzie więc kompletną klęską.
Toteż gdy gęsty mrok spowił kręte uliczki starego miasta, a pochodnie i świece zaświeciły za zasłoniętymi oknami, można było zauważyć, jak zwalisty cień ociężale wędruje ku świeżo otwartym podwojom swej ulubionej karczmy.
W zaułkach panowała ciemność, skutki wojny stoczonej poprzedniej nocy również dawały się Tegidowi nieco we znaki, toteż nieomal upadł, zderzywszy się z drobną postacią, która nadeszła z przeciwka.
- Na rogi Cernana! - zdenerwował się olbrzym. - Patrz pod nogi. Mało kto bezkarnie wchodzi w drogę Tegidowi!
- Wybacz, proszę - wyszeptał stanowiący przeszkodę przechodzień tak cicho, że ledwie było go słychać. - Obawiam się, że mam pewne trudności i...
Zachwiał się i Tegid odruchowo wyciągnął rękę, by go podtrzymać. Wtedy jego przekrwione oczy wreszcie przyzwyczaiły się do ciemności i w chwilę później ujrzał swego rozmówcę.
- Och, Mörnirze - wyszeptał Tegid z czcią i lękiem, a potem, co niebywałe, zamilkł.
Smukła postać stojąca przed nim pokiwała głową z wysiłkiem. - Tak - rzekła. - Jestem lios alfarem. Ja... - Westchnęła z bólu, a potem ciągnęła dalej: - Niosę wieści, które muszą... natychmiast znaleźć się w pałacu, a ja jestem srodze poraniony.
W tym momencie Tegid zdał sobie sprawę, że dłoń, którą położył na ramieniu drugiego mężczyzny, lepiła się od świeżej krwi.
- Już dobrze - powiedział z niezdarną czułością. - Czy możesz iść?
- Szedłem do tej pory, cały dzień. Lecz... - Mówiąc to, Brendel osunął się na jedno kolano. - Lecz, jak widzisz, jestem...
Tegidowi stanęły łzy w oczach. - Chodź więc - szepnął niczym kochanek. I unosząc bez wysiłku zmasakrowane ciało, Tegid z Rhoden, nazywany Pierdzielem i Samochwałą, wziął lios alfara w swe masywne ramiona i poniósł go ku jarzącemu się światłem pałacowi.
- Znów miałam sen - rzekła Kim. - O łabędzicy. - Na zewnątrz chatki było ciemno. Dziewczyna milczała cały dzień, chodząc samotnie nad jeziorem. Rzucała kamykami.
- Jakiego koloru? - spytała Ysanne siedząca na bujanym fotelu przy kominku.
- Czarnego.
- Ja również śniłam o niej. To coś złego.
- Co to takiego? Eilathen nie pokazał mi jej.
W pokoju były dwie świece. Zamigotały i przygasły, w czasie gdy Ysanne opowiadała jej o Avai i Lauriel Białej. Co jakiś czas słyszały grzmot w oddali.
Wciąż trwało święto i choć król wyglądał źle i smutno na swym miejscu przy wysokim stole, wielka sala zamkowa połyskiwała bogactwem w blasku pochodni, obwieszona tkaninami z czerwonego i złotego jedwabiu. Pomimo posępności króla i niezwykłego rozbawienia kanclerza, dwór Ailella był zdecydowany dobrze się bawić. Grajkowie na wysokim balkonie dla muzyków byli w wesołym nastroju, a choć kolacja jeszcze się nie zaczęła, paziowie uwijali się pilnie, biegając tu i tam z winem.
Kevin Laine, wzgardziwszy zarówno miejscem przy wysokim stole należnym mu jako gościowi honorowemu, jak i niezbyt subtelnym zaproszeniem damy Rhevy, postanowił zlekceważyć protokół i przyłączyć się do męskiej enklawy pośrodku jednego z dwóch stołów, jakie biegły wzdłuż sali. Siedząc między Mattem Sörenem i Collem, prawą ręką Diarmuida, wielkim mężczyzną o złamanym nosie, starał się zachować pogodny wygląd, lecz fakt, iż nikt nie widział Paula Schafera od zeszłego wieczoru, stawał się źródłem jego szczerego niepokoju. Jennifer również przepadła: gdzie, do diabła, ona się podziewa?
Z drugiej strony, wielu ludzi dopiero wchodziło do sali, a Jen, jak miał powód pamiętać, nieczęsto przychodziła na czas, a co dopiero przed czasem. Kevin osuszył swój puchar z winem po raz trzeci i stwierdził, że stanowczo zbyt wiele ostatnio się martwi.
W tym momencie Matt Sören spytał: - Czy widziałeś Jennifer? - i Kevin nagle zmienił zdanie.
- Nie - odrzekł. - Zeszłej nocy byłem w karczmie, a dziś zwiedzałem koszary i zbrojownię z Cardem i Erronem. Czemu pytasz? Czy...?
- Pojechała wczoraj na konną przejażdżkę z jedną z dam dworu. Był z nimi Drance.
- To dobry człowiek - odezwał się uspokajająco Coll z drugiej strony.
- Czy ktokolwiek ich widział? Czy była w swoim pokoju zeszłej nocy? - spytał Kevin.
Coll skrzywił się w uśmiechu. - Wiele by to nie udowodniło, nieprawdaż? Wielu z nas nie było w swych łóżkach zeszłej nocy. - Roześmiał się i klepnął Kevina po ramieniu. - Nie martw się!
Kevin potrząsnął głową. Dave. Paul. Teraz Jen.
- Powiedziałeś, na konną przejażdżkę? - Zwrócił się do Matta. - Czy ktokolwiek sprawdzał w stajniach? Czy konie wróciły?
Sören spojrzał na niego. - Nie - stwierdził cicho. - Nie zrobiliśmy tego - ale chciałbym to uczynić teraz. Chodź! - Już odsuwał krzesło.
Wstali razem, więc byli na nogach, gdy przy wschodnim wejściu zrobił się nagle harmider, a dworzanie i damy odsunęli się na bok, by odsłonić widoczną w blasku pochodni zwalistą postać z zakrwawionym ciałem na rękach.
Wszyscy zamarli. W ciszy Tegid szedł powoli między długimi stołami i zatrzymał się na wprost Ailella.
- Spójrz! - krzyknął, a w jego głosie słychać było szczerą rozpacz. - Mój panie królu, oto jeden z lios alfarów, i spójrz, co mu uczyniono!
Król zbladł jak ściana. Wstał, drżąc. - Na-Brendel? - wyszeptał. - Och, Mörnirze. Czy on...?
- Nie - odparł wątły, dźwięczny głos. - Nie jestem martwy, choć może jeszcze będę tego żałował. Pozwól mi stanąć, bym przekazał swe wieści.
Tegid delikatnie opuścił lios alfara, by mógł stanąć na wykładanej mozaiką posadzce, a potem, przyklęknąwszy niezdarnie, podsunął mu swe ramię do podparcia.
Brendel zamknął oczy i westchnął. A kiedy znów odezwał się, dzięki jakiemuś aktowi czystej woli jego głos zabrzmiał silnie i dźwięcznie pod witrażami Delevana.
- Zdrada, najwyższy królu. Zdradę i śmierć ci przynoszę, i wieści o Ciemności. Rozmawialiśmy, ty i ja, cztery noce temu o svart alfarach poza puszczą Pendaran. Najwyższy królu, dzisiaj svart alfarowie byli pod twymi murami, a z nimi wilki. Zaatakowano nas przed świtem i wszyscy moi ludzie zginęli!
Przerwał. Po sali przebiegł szmer przypominający jęk wiatru przed burzą.
Ailell zapadł się w swym krześle, a jego oczy były posępne i puste. Brendel uniósł głowę i spojrzał na niego. - Przy twym stole jest puste miejsce, najwyższy królu. Muszę ci rzec, że czeka ono na zdrajcę. Zwróć oczy ku swym własnym pieleszom, Ailellu! Metran, twój pierwszy mag, jest w zmowie z Ciemnością. Oszukał was wszystkich! - Na to dały się słyszeć okrzyki gniewu i przerażenia.
- Stój! - Był to Diarmuid, który wstał i odwrócił się ku lios alfarowi. Oczy mu płonęły, lecz w pełni panował nad swym głosem. - Powiedziałeś, „z Ciemnością”. Kto?
Znów zapadła długa cisza. Potem Brendel przemówił. - Nigdy nie chciałbym przynieść tej wiadomości. Powiedziałem o svart alfarach i wilkach, które nas napadły. Nie zginęlibyśmy, gdyby byli to tylko oni. Było coś jeszcze. Olbrzymi wilk ze znamieniem na łbie niczym srebro na tle czerni. Później ujrzałem go z Metranem i poznałem, bowiem powrócił do swej prawdziwej postaci. Muszę was powiadomić, że wilczy władca andainów znów jest między nami: Galadan powrócił.
- Przeklęte niech będzie jego imię! - krzyknął ktoś, a Kevin zobaczył, że był to Matt. - Jak to możliwe? Zginął pod Andarien tysiąc lat temu.
- Tak wszyscy myśleliśmy - rzekł Brendel, zwracając się do krasnoluda. - Lecz dziś go widziałem, a tę ranę on mi zadał. - Dotknął rozszarpanego ramienia. Potem rzekł: - To nie wszystko. Galdan nie przybył sam
Znów Brendel zawahał się. Tym razem jego oczy o ciemnym odcieniu powędrowały ku twarzy Kevina.
- To była czarna łabędzica - powiedział i na ciszę padła cisza. - Avaia. Zabrała Jennifer, twoją przyjaciółkę, tę złotą. Przybyli po nią, nie wiem czemu, lecz nas było zbyt mało, zbyt mało przeciwko wilczemu władcy, więc moi bracia nie żyją, a ją zabrano. Ciemność znów krąży swobodnie po świecie.
Kevin, blady z przerażenia, spojrzał na okaleczoną postać lios. - Gdzie? - wysapał głosem, który wstrząsnął nim samym.
Brendel pokręcił głową ze znużeniem. - Nie dosłyszałem ich słów. Czarna Avaia zabrała ją na północ. Gdybym mógł powstrzymać jej odlot, zginąłbym, aby to uczynić. Och, uwierz mi - głos lios alfara zadrżał - twój smutek jest moim, a mój może rozszarpać tkaninę mej duszy. Zginęło dwudziestu mych rodaków i w głębi serca wiem, że nie są oni ostatni. Jesteśmy Dziećmi Światła, a Ciemność gromadzi siły. Muszę powrócić do Danilothu. Jednak - jego głos znów nabrał mocy - złożę teraz przed wami przysięgę. Powierzono ją mej opiece. Odnajdę ją lub pomszczę, albo zginę podczas próby. - I wtedy Brendel znów zakrzyknął, tak że wielka sala pałacowa zadźwięczała echem jego wołania: - Stoczymy z nimi bój jak niegdyś! Jak zawsze to czyniliśmy!
Słowa te zabrzmiały wśród nich jak głos dzwonu, który wzywa, a w Kevinie Laine'ie zapaliły ogień, którego istnienia w sobie nawet nie podejrzewał.
- Nie jesteś sam! - krzyknął z uniesieniem, by było go słychać. - Jeśli dzielisz moje zmartwienie, ja podzielę twoje. A inni tu obecni również, jak sądzę.
- Tak jest! - zadudnił Matt Sören u jego boku.
- My wszyscy! - zawołał Diarmuid, książę Brenninu. - Kiedy lios alfarowie giną w Brenninie, Najwyższe Królestwo wyrusza na wojnę!
Przy tych słowach buchnął potężny ryk. Rosnąc i rosnąc falą wściekłości, wzniósł się ku wysokim oknom Delevana i wypełnił salę.
Zagłuszył ciche i pełne rozpaczy słowa najwyższego króla.
- Och, Mörnirze - wyszeptał Ailell, ściskając złożone na kolanach dłonie. - Co ja zrobiłem? Gdzie jest Loren? Co ja zrobiłem?
Uprzednio panowała jasność, teraz jej nie było. W taki sposób odmierza się upływ czasu. W pustce ponad drzewami były gwiazdy; brak było jeszcze księżyca, a później zjawił się tylko wąski sierp, bowiem następnej nocy będzie nów.
Jego ostatniej nocy, jeśli przeżyje tę.
Drzewo stanowiło teraz część jego samego, było drugim imieniem, wezwaniem. Prawie pojmował sens tchnienia lasu, który go otaczał. Nie mógł jednak osiągnąć precyzji myśli, mógł tylko wznosić i podtrzymywać mur pamięci najlepiej jak potrafił.
Jeszcze jedna noc. Po której nie będzie już muzyki, która go dręczyła i czyniła bezbronnym, ani autostrady, o której trzeba zapomnieć, żadnego deszczu, ani syren, niczego, żadnej Racheli. Najwyżej jeszcze jedna noc, bowiem nie był pewien, czy przeżyje jeszcze jeden taki dzień jak ten ostatni.
Choć będzie szczerze się starał: dla starego króla i zabitego rolnika, i twarzy, które widział na gościńcach. Lepiej zginąć z jakiegoś powodu, zachowując resztki dumy. Z pewnością lepiej, choć nie umiałby wyjaśnić czemu.
„Teraz oddaję cię Mörnirowi”, rzekł Ailell. Co znaczyło, że był podarunkiem, złożoną ofiarą i wszystko zmarnowałoby się, gdyby umarł za wcześnie. Więc musiał trzymać się życia, umacniać mur, trzymać się dla Boga, bowiem był własnością Boga, a słychać już było grom. Czasami zdawał się dobiegać z wnętrza Drzewa, co znaczyło - z wnętrza jego samego. Gdyby tylko deszcz spadł przed jego śmiercią, mógłby zaznać w końcu pewnego ukojenia. Padało, gdy ona zginęła, padało całą noc.
Bolały go teraz oczy. Zamknął je, lecz to nie pomagało, bowiem ona tam czekała z muzyką. Kiedyś, przedtem, chciał wykrzyknąć jej imię w lesie tak, jak nie uczynił tego nad jej otwartym grobem, by poczuć je na swych wargach, jak nie czuł od tamtej chwili; by spalić swą wyschniętą duszę razem z nią. Spalić, skoro nie mógł zapłakać.
Oczywiście cisza. Takich rzeczy się nie robi. Otwiera się za to oczy na Letnim Drzewie, w głębi Lasu Mörnira i... widzi się człowieka, który wyłania się spomiędzy drzew.
Było bardzo ciemno i nie potrafił rozpoznać, kto to, lecz słabe światło gwiazd połyskiwało na srebrnych włosach, więc sądził...
- Loren? - spróbował, lecz prawie żaden dźwięk nie wydostał się spomiędzy jego spękanych warg. Usiłował je zwilżyć, lecz nie miał czym, był wyschnięty. Wtedy postać zbliżyła się i stanęła w świetle gwiazd poniżej miejsca, w którym wisiał, przywiązany, i Paul zobaczył, że się mylił. Oczy, które mierzyły go spojrzeniem, nie były oczami maga, a kiedy zerknął w ich głąb, poznał, co to lęk, bowiem nie powinno się to tak zakończyć, doprawdy, nie powinno. Mężczyzna w dole stał spowity w moc, nawet w tym miejscu, nawet na polanie Letniego Drzewa, i Paul ujrzał swą śmierć w jego źrenicach.
Wtedy obcy odezwał się. - Nie mogę na to pozwolić - powiedział zdecydowanie. - Masz odwagę i coś jeszcze, jak sądzę. Niemal jesteś jednym z nas i los mógł tak zrządzić, że mogliśmy mieć ze sobą coś wspólnego, ty i ja. Jednakże już nie teraz. Na to nie mogę zezwolić. Wzywasz siłę zbyt wielką dla mądrych, a nie wolno jej budzić. Nie wtedy, gdy ja jestem w pobliżu. Czy uwierzysz - głos miał przyciszony i pewny siebie - że przykro mi, że muszę cię zabić?
Paul poruszył wargami. - Kto? - spytał, a dźwięk podrażnił mu gardło.
Ten drugi uśmiechnął się w odpowiedzi. - Imiona mają dla ciebie znaczenie? Powinny. Nadszedł Galadan i obawiam się, że to już koniec.
Związany i zupełnie bezbronny Paul dostrzegł, że elegancki przybysz wyciąga nóż zza pasa. - To będzie szybki i czysty zabieg, obiecuję ci - powiedział. - Czyż nie przybyłeś tu po wyzwolenie? Dam ci je. - Ich spojrzenia spotkały się raz jeszcze. To był sen, tak przypominało to sen, ciemny, niewyraźny, zamglony. Zamknął oczy; zamyka się oczy, by śnić. Oczywiście ona tam była, lecz zbliżał się już koniec, więc w porządku, zgoda, niech to skończy się przy niej.
Minęła chwila. Nie spadł tnący cios ostrza. Wtedy Galadan znów przemówił, lecz nie do niego i innym tonem.
- Ty? - spytał. - Tutaj? Teraz rozumiem.
W odpowiedzi rozległo się tylko głębokie, chrapliwe warczenie. Czując, jak mu serce podskoczyło, Paul otworzył oczy. Na polanie naprzeciwko Galadana stał szary pies, którego widział na murze pałacu.
Spoglądając na psa, Galadan powiedział: - Zapisane zostało dawno temu na wietrze i ogniu, że spotkamy się. A we wszystkich światach trudno byłoby znaleźć bardziej odpowiednie miejsce. Czy zechcesz przypilnować mej ofiary? Potem twoja krew otworzy bramę mych pragnień. Podejdź, a napiję jej się już teraz!
Położył dłoń na sercu i uczynił zawiły gest, a w chwilę później na jego miejscu stał wilk tak olbrzymi, że przytłaczał sobą szarą sylwetkę psa. Wilk ten miał srebrną smugę między uszami.
Przez jedną nie kończącą się chwilę zwierzęta stały naprzeciwko siebie i Paul zdał sobie sprawę, że w Bożym Lesie zapanowała śmiertelna cisza. Potem Galadan wydobył z gardła mrożące krew w żyłach wycie i skoczył do ataku.
Wtedy rozpoczęła się bitwa, którą przepowiedziały w pierwotnej otchłani czasu bliźniacze boginie wojny, we wszystkich światach nazywane Macha i Nemain. Miał to być omen, zwiastun największej wojny, to starcie w mrokach - wilka będącego człowiekiem, którego duch był zniszczeniem, i szarego psa, któremu nadawano różne imiona, lecz który zawsze był znany jako Towarzysz.
Bitwę boginie przewidziały - bowiem wojna była ich domeną - lecz nie jej rezultat. Był to więc początek nowej ery.
I tak więc się stało, że wilk i pies spotkali się wreszcie w Fionavarze, pierwszym z wszystkich światów i pod Letnim Drzewem raniły się i rozszarpywały z taką zaciętością, że wkrótce polana pod gwiazdami nasiąkła ciemną posoką.
Rzucały się na siebie, czerń na szarość, a Paul, który wysilał wzrok, całym sercem i siłą swej istoty wspierał psa. Przypomniał sobie żal i smutek, jakie dostrzegł w jego oczach, a teraz widział, nawet w mroku, w jakim zwierzęta tarzały się, gryząc i szarpiąc, wczepiając w siebie i odskakując w rozpaczliwym szale, że wilk jest zbyt wielki.
Oba były teraz czarne, bowiem szara sierść psa sklejona była i pociemniała od jego własnej krwi. Mimo to pies wciąż walczył, uchylając się i atakując, i zbierając odwagę, przedstawiając sobą ucieleśnienie dumnej śmiałości, której widok aż sprawiał ból, tak była szlachetna i tak skazana na klęskę.
Wilk również krwawił, a jego ciało było porozdzierane i poszarpane, lecz był dużo większy; a co więcej, Galadan krył w sobie moc sięgającą głębiej niż kły i kaleczące pazury.
Paul zdał sobie sprawę, że jego związane ręce są poobcierane i krwawią. Nieświadomie starał się uwolnić i przyjść z pomocą psu, który ginął w jego obronie. Jednakże więzy były silniejsze i taka też była przepowiednia, bowiem mówiła ona o samotnym starciu wilka z psem, i tak też się działo.
Trwało ono przez całą noc. Znużony i pokryty ranami szary pies wciąż walczył, lecz jego ataki były z łatwością odpierane, a obrona coraz boleśniejsza. Coraz mniej dzieliło go od ostatecznego zaciśnięcia się wilczych szczęk na jego tętnicy. To może być kwestia zaledwie kilku chwil, uświadomił sobie Paul, zrozpaczony i zmuszony do przyglądania się temu. To tak boli, tak boli...
- Walcz! - krzyknął nagle, choć gardło miał boleśnie suche. - Dalej! Wytrzymam, jeśli ty zdołasz przetrwać - przetrzymam jutrzejszą noc. W imię Boga, przysięgam. Daj mi czas do jutra, a sprowadzę ci deszcz.
Na chwilę siła jego krzyku zatrzymała zwierzęta. Potem bezwładny i umierający Paul ujrzał w udręce, że to wilk uniósł głowę, by popatrzeć na niego, a straszny uśmiech wykrzywiał jego pysk. Potem odwrócił się do ostatniego ataku - potęga wściekłości, obietnica totalnej zagłady. Galadan, który powrócił. Był to atak sprężonej mocy, któremu nic nie mogło się sprzeciwić ani stanąć na drodze.
A jednak...
Pies także usłyszał krzyk Paula; nie mając sił, by podnieść łeb i odpowiedzieć, znalazł jednak w słowach, w rozpaczliwej, ostatkiem sił wypowiedzianej przysiędze czysto białą, własną moc, i sięgając wstecz, do swej długiej historii walk i przegranych, szary pies rzucił się na wilka ostatni raz, w imię sprawy, której służył, a ziemia zatrzęsła się od tego uderzenia.
Raz za razem przetaczały się po nasiąkłym wilgocią gruncie, nierozróżnialne, jeden skręcony kształt, który ucieleśniał konflikt Światła i Ciemności we wszystkich obracających się światach.
I wreszcie świat obrócił się wystarczająco, by księżyc wzniósł się ponad drzewa.
Był to zaledwie sierp, ostatni, blady skrawek przed mrokiem dnia jutrzejszego. Mimo to wciąż był tam, wciąż piękny, błysk światła. I Paul, podniósłszy głowę, doznał łaski zrozumienia, że tak jak Drzewo należało do Mörnira, księżyc był własnością Matki; a gdy sierp księżyca świecił nad Letnim Drzewem, sztandar Brenninu stawał się rzeczywistością.
W milczeniu, zdjęty bogobojną czcią i najgłębszą pokorą, przyglądał się, jak jedno z ciemnych, spryskanych krwią zwierząt odrywa się od drugiego. Kulejąc, podeszło z podwiniętym ogonem do obrzeża polany i kiedy obejrzało się, Paul dostrzegł smugę srebra pomiędzy jego uszami. Ze wściekłym warknięciem Galadan umknął w głąb lasu.
Pies nie mógł ustać na nogach. Dyszał, tak wciągając i wydymając boki, że Paulowi od tego widoku martwiała dusza. Pies był tak strasznie poraniony, że ledwo żył; krew pokrywała go tak grubo, że nie widać było na nim suchej kępy sierści.
Niemniej jednak żył i niepewnym krokiem zbliżył się, by posłać mu spojrzenie, wznosząc pokaleczony łeb w kojącym blasku księżyca, na który czekał. W tym momencie, spoglądając z góry na psa, Paul Schafer poczuł, że jego własna spękana i wyschnięta dusza otwiera się znów na przyjęcie miłości.
Po raz drugi ich spojrzenia spotkały się i tym razem Paul nie spuścił oczu. Przyjął do wiadomości poczucie straty, które wyrażało spojrzenie zwierzęcia, i ból wycierpiany za niego i dawno przed nim, i czyniąc użytek z pierwszej mocy Drzewa, przyswoił je sobie.
- O, dzielny! - rzekł, uświadomiwszy sobie, że jest w stanie mówić. - Nigdy nie mogło istnieć nic równie dzielnego. Idź już, bowiem teraz kolej na mnie, a ja dotrzymam ci wierności. Dotrwam teraz do jutrzejszej nocy, bardziej dla ciebie, niż kogokolwiek innego.
Pies spojrzał na niego oczami zmąconymi cierpieniem, lecz wciąż pełnymi inteligencji, i Paul wiedział, że został zrozumiany.
- Żegnaj - szepnął, zawierając pieszczotę w tym słowie.
A w odpowiedzi szary pies podniósł dumną głowę i zawył: a był to okrzyk zwycięstwa i pożegnania, tak głośny i dźwięczny, że wypełnił cały Boży Las, a potem rozniósł się echem daleko poza nim, poza granicami światów nawet, pędząc przez czas i przestrzeń, by usłyszały go boginie i poznały.
W karczmach Paras Derval pogłoska o wojnie rozchodziła się jak pożar w suchej trawie. Widziano svartów i olbrzymie wilki, a lios alfarowie chodzili po mieście i ginęli w ich kraju. Diarmuid, książę, poprzysiągł zemstę. W całej stolicy ratowano miecze i włócznie wyciągając je z zakamarków, w których rdzewiały długie lata. Aleja Kowadeł będzie dźwięczeć rankiem brzękiem gorączkowych przygotowań.
Jednakże dla garbarza Karsha były wieści ważniejsze od tych, zajęty był teraz szczęśliwym upijaniem się do nieprzytomności i stawianiem z nietypową dla niego hojnością kolejek każdemu mężczyźnie w zasięgu słuchu.
Wszyscy zgadzali się, że miał powody. Nie codziennie w końcu czyjaś córka zostaje przyjęta w szeregi nowicjuszek w świątyni Matki. Tym bardziej kiedy sama najwyższa kapłanka, Jaelle, posyła po nią.
To zaszczyt, powtarzali wszyscy, wznosząc toasty za zdrowie Karsha wśród zgiełku rozmów o wojnie. To coś więcej, odpowiadał garbarz, również podnosząc kielich: dla mężczyzny z czterema córkami to błogosławieństwo od bogów. Od Bogini, poprawił się, z poważną i mądrą miną, i postawił wszystkim jeszcze jedną kolejkę za pieniądze, które do tej pory przeznaczał na posag córki.
W sanktuarium najmłodsza z nowicjuszek zapadała w sen kompletnie wyczerpana. W ciągu wszystkich swych czternastu lat życia nie przeżyła dnia podobnego do tego, który minął. Złożyły się nań łzy i poczucie dumy, niespodziewany lęk, a potem śmiech.
Mało co zrozumiała z ceremonii, bowiem dali jej napój, od którego pomieszczenie pod kopułą zawirowało delikatnie, choć nie w sposób niemiły. Przypominała sobie topór, śpiew ubranych na szaro kapłanek, z których jedną wkrótce się stanie, a potem zimny i potężny głos najwyższej kapłanki w białej szacie.
Nie pamiętała, kiedy ją skaleczono, lecz rana na nadgarstku pulsowała pod płóciennym opatrunkiem. Wyjaśniono jej, że to konieczne: krew do stworzenia więzów.
Leila nie fatygowała się, by powiedzieć im, że zawsze o tym wiedziała.
Długo po północy Jaelle obudziła się w ciszy świątyni. Najwyższa kapłanka Brenninu i jedna z mormae z Gwen Ystrat nie mogła nie posłyszeć nieziemskiego wycia psa, gdy księżyc oświetlił Letnie Drzewo, choć nikt inny w Paras Derval go nie słyszał.
Usłyszała je, lecz nie rozumiała, i leżąc w łóżku, wrzała gniewem i wściekłością z powodu swej niemocy. Coś się działo. Szalały jakieś siły. Czuła moc zbierającą się jak przed burzą.
Potrzebowała jasnowidzącej, na wszystkie imiona Matki, potrzebowała jakiejś wróżki. Jednak jedyną była wiedźma, a ta sprzedała się. W mroku komnaty najwyższa kapłanka zaciskała długie palce w głębokiej, nie ustającej goryczy. Czuła potrzebę, a odmawiano jej możliwości jej zaspokojenia. Była ślepa.
Niech przepadnie na wieki, znów zaklęła, i przez resztę nocy nie zmrużyła oka, czując, jak moc cały czas wzbiera.
Kimberly sądziła, że śni. Ten sam sen, co dwie noce przedtem, kiedy wycie rozwiało jej wizję Paula i Ailella. Usłyszała psa, lecz tym razem nie zbudziła się. Gdyby tak się stało, ujrzałaby Baelratha jarzącego się złowrogim blaskiem na swej dłoni.
W stodole, wśród bliskich, znajomych woni zwierząt, zbudził się sługa Tyrth. Przez chwilę leżał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć, podczas gdy cichły wewnętrzne echa tego wielkiego krzyku, a później jego twarz wyraziła wiele silnych i sprzecznych uczuć, chociaż bardziej tęsknotę, niż cokolwiek innego. Wyskoczył z posłania, szybko się odział i wyszedł ze stodoły.
Przekuśtykał przez podwórze i bramę, zamykając ją za sobą. Dopiero gdy znalazł się wśród drzew, które zasłaniały go od strony chatki, jego kalectwo znikło bez śladu. W tym momencie zaczął szybko biec w kierunku, z jakiego dochodził grzmot.
Spośród tych, którzy usłyszeli psa, jedynie jasnowidząca Ysanne, która również się obudziła, wiedziała, co naprawdę oznaczał ten okrzyk udręki i dumy.
Usłyszała, jak utykający Tyrth przemierza podwórze, udając się na zachód i wiedziała również, co to oznacza. Tyle jest niespodziewanych strapień, pomyślała, tak wiele rozlicznych rzeczy, których trzeba żałować.
Jednak w najmniejszym stopniu nie tego, co wreszcie musiała uczynić, bowiem burza nadciągała ku nim; to wycie w lesie było zwiastunem, a więc wypełnił się czas i ta noc stanie się świadkiem tego, co sama widziała dawno temu.
Nie siebie było jej żal; prawdziwy lęk poczuła przy pierwszym swym przeczuciu, a jego echo, gdy ujrzała dziewczynę w wielkiej sali zamkowej, lecz to już minęło. Było czymś mrocznym, lecz już nie przerażało; już dawno temu dowiedziała się, co się stanie.
Dziewczynie jednak będzie ciężko. Ciężko jej będzie pod każdym względem, lecz z tym, co zaczęło się dzisiejszej nocy od psa i wilka... ciężko będzie im wszystkim. Na to nie mogła nic poradzić. Mogła zrobić tylko jedno.
Na drzewie konał cudzoziemiec. Potrząsnęła głową; to właśnie było najdziwniejsze spośród wszystkiego, a on był tym, którego myśli nie potrafiła przeniknąć. Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Jeśli już o to chodzi, jedyną rzeczą, jaka miała teraz znaczenie, były sporadyczne odgłosy grzmotów na czystym, rozgwieżdżonym niebie. Jeśli cudzoziemiec wytrzyma, jutro zstąpi Mörnir i nikt z nich nie potrafił powiedzieć, co to może oznaczać. Bóg był wszakże poza ich zdolnością pojmowania.
Lecz dziewczyna. Dziewczyna była czymś innym - ją Ysanne potrafiła odczytać i uczyniła to niejeden raz. Wstała po cichu i podeszła do Kim, stając nad nią. Zobaczyła kamień vellin na smukłym przegubie i Baelratha jarzącego się na jej dłoni i pomyślała o przepowiedni Machy i Czerwonej Nemain.
Pomyślała też o Raedercie, po raz pierwszy tej nocy. Stary, prastary smutek. Pięćdziesiąt lat, a jednak. Zaginiony niegdyś, pięćdziesiąt lat temu, po drugiej stronie Nocy, a teraz... Jednakże pies zawył w lesie i dopełnił się czas, a ona od dawna wiedziała, co się stanie. Nie czuła już przerażenia, tylko poczucie straty, a ono zawsze przecież jej towarzyszyło.
Kimberly drgnęła na poduszce. Jaka młoda, pomyślała jasnowidząca. Takie to wszystko było smutne, lecz doprawdy nie znała żadnego innego sposobu, bowiem skłamała poprzedniego dnia: nie przyjdzie taki dzień, kiedy dziewczyna pozna utkane wzory Fionavaru tak, jak powinna. To było niemożliwe. Och, jakże kiedykolwiek mogłoby to być możliwe?
Dziewczyna była potrzebna. Była jasnowidzącą i czymś więcej. Świadczyło o tym przejście, cierpienie ziemi i świadectwo zawarte w oczach Eilathena. Była potrzebna, lecz nie osiągnęła pełni, a staruszka znała jeden i tylko jeden sposób, by uczynić ostatnią niezbędną rzecz.
Kot zbudził się i przyglądał jej się z parapetu mądrymi oczami. Było bardzo ciemno; jutro nie będzie księżyca. Był już czas, najwyższy czas.
Położyła wtedy pewnym ruchem dłoń na czole Kimberly w miejscu, gdzie pojawiała się w chwilach zmartwienia pojedyncza, pionowa zmarszczka. Palce Ysanny, wciąż piękne, narysowały lekko i nieodwołalnie znak na gładkim czole. Kimberly spała. Łagodny uśmiech rozpromienił twarz jasnowidzącej, gdy zabrała dłoń.
- Śpij, dziecko - szepnęła. - Potrzeba ci tego, bowiem droga jest mroczna, a zanim dobiegnie końca, natkniesz się na ogień i złamane serce. Nie opłakuj mej duszy o poranku; skończył się mój sen i moje marzenie. Niech Tkacz uzna cię za swoją i chroni przed Ciemnością przez wszystkie twe dni.
Potem w pokoju zrobiło się cicho. Kot przyglądał jej się z okna. - Stało się - rzekła Ysanne do komnaty, nocy, letnich gwiazd, do wszystkich swych duchów i jedynego kochanego mężczyzny, który teraz już na zawsze będzie błądził wśród umarłych.
Ostrożnie otworzyła tajne wejście do izby pod podłogą i powoli zeszła kamiennymi schodami do miejsca, gdzie leżał sztylet Colana, wciąż błyszczący w pochwie tysiąca lat.
Bolało teraz bardzo. Księżyc nie stał już w zenicie. Uświadomił sobie, że to jego ostatni księżyc, choć myślenie sprawiało mu trudność. Świadomość miała wkrótce na przemian go opuszczać i wracać, a choć czekało go jeszcze bardzo wiele, zaczynał już mieć halucynacje. Kolory, dźwięki. Z pnia Drzewa zdawały się wyrastać szorstkie jak kora palce, które zaciskały się na nim. Dotykał teraz Drzewa z każdej strony. Raz, przez dłuższy czas, był przekonany, że znajduje się w jego wnętrzu i wygląda na zewnątrz, a nie jest doń przywiązany. Wydawało mu się, że jest Letnim Drzewem.
Doprawdy bał się nie śmierci, lecz tego, że umrze za wcześnie. Złożył przysięgę. Tak trudno jednak było przymusić swój umysł i wolę do przeżycia jeszcze jednej nocy. Tak dużo łatwiej było zrezygnować, zostawić mękę za sobą. Już pies i wilk wydawały mu się w połowie wyśnione, choć wiedział, że walka skończyła się ledwie kilka godzin temu. Na nadgarstkach miał zaschniętą krew od prób uwolnienia się.
Kiedy pojawił się przed nim drugi mężczyzna, pewien był, że to przywidzenie. Jego agonia była już tak zaawansowana. Jestem popularną atrakcją - na tę drwinę zużył resztę gasnących zdolności myślenia - przyjdźcie zobaczyć wiszącego człowieka!
Mężczyzna ów miał brodę, głęboko osadzone ciemne oczy i nie wyglądało na to, by miał zamiar zmienić się w zwierzę. Stał tam po prostu i spoglądał w górę. Bardzo nudne przywidzenie. Drzewa huczały głośno na wietrze; gdzieś grzmiało, wyczuwał to.
Paul zdobył się na wysiłek i pokręcił głową w obie strony, by odzyskać przytomność. Z jakiegoś powodu bolały go oczy, lecz mógł widzieć. I na twarzy postaci w dole ujrzał wyraz tak odstręczającego, zawziętego pożądania, że włosy zjeżyły mu się na karku. Powinien rozpoznać tę osobę, powinien. Gdyby jego umysł pracował, wiedziałby kto to, lecz było to zbyt trudne, beznadziejnie usiłował zwalczyć niemoc.
- Skradłeś moją śmierć - powiedział mężczyzna.
Paul zamknął oczy. Był już zbyt daleko. Zbyt daleko na drodze. Nie mógł wyjaśnić, nie był w stanie uczynić niczego poza próbą przetrzymania jeszcze kilkunastu godzin.
Przysięga. Złożył przysięgę. Cóż znaczy przysięga? Oznacza cały dzień więcej. I trzecią noc.
Jakiś czas później wydawało mu się, że znów widzi wyraźnie i z niezmierną ulgą stwierdził, że jest sam. Na wschodnim nieboskłonie prześwitywała szarość; jeszcze jedna, jedna ostatnia.
I to była druga noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
Rozdział 9
Rankiem zdarzyło się coś niesłychanego: z północy nadleciał do Paras Derval gorący, suchy wiatr, przenikliwy i niepokojący.
Nikt nie pamiętał, by przedtem gorący wiatr wiał z północy. Wicher niósł ze sobą pył ogołoconych do cna pól i łąk, tak że tego dnia przestworza spowiła ciemność, a słońce w zenicie przeświecało złowrogim oranżem przez ciężką zasłonę kurzu.
Wciąż słychać było szydercze gromy. Nie było chmur.
- Z całym szacunkiem i temu podobnymi sentymentami - odezwał się spod okna Diarmuid głosem bezczelnym i gniewnym - marnujemy czas. - Wyglądał niechlujnie i niebezpiecznie, i jak Kevin zauważył z przerażeniem, nieco nietrzeźwo.
Zasiadający u szczytu stołu radnych Ailell zignorował swego następcę. Kevin, wciąż nie będąc pewny, po co go tu zaproszono, dostrzegł dwie jaskrawe plamy czerwieni na policzkach starego króla. Ailell wyglądał okropnie; sprawiał wrażenie, jakby skurczył się w ciągu tej jednej nocy.
Do sali weszli dwaj następni mężczyźni: jeden wysoki, o bystrym spojrzeniu, a obok niego przysadzisty, sympatyczny jegomość. Kevin domyślił się, że to drugi czarodziej, Teyrnon, z Barakiem, swym źródłem. Kanclerz Gorlaes przedstawił ich i okazało się, że Kevin się nie mylił, pominąwszy fakt, iż to ten niepozornie wyglądający grubas był magiem, a nie na odwrót.
Loren nadal był daleko, lecz obecny był Matt, a także wielu innych dygnitarzy. Kevin rozpoznał Mabona, księcia Rhoden, kuzyna Ailella, a za nim Niavina z Seresh. Czerwony na twarzy mężczyzna z brodą koloru pieprzu z solą to Ceredur, którego uczyniono namiestnikiem Północy po wygnaniu brata Diarmuida. Widział ich na wczorajszym bankiecie. Teraz mieli zupełnie inne miny.
Oczekiwali na Jaelle i w miarę upływu czasu zaniepokojony Kevin zaczął tracić cierpliwość.
- Panie - zwrócił się nagle do króla - póki czekamy - kim jest Galadan? Kompletnie nic na ten temat nie wiem.
Odpowiedział mu Gorlaes. Ailell zapadł się w sobie i milczał, a Diarmuid wciąż siedział nadąsany pod oknem. - To moc Ciemności z dawnych czasów. Bardzo wielka moc, choć nie zawsze służył Ciemności - powiedział kanclerz. - To jeden z andainów - dziecko śmiertelnej kobiety i boga. W dawnych czasach spotykało się niejeden taki związek. Andainowie są dziwną rasą i w żadnym świecie nie poruszają się swobodnie. Galadan, zdecydowanie najpotężniejszy z nich wszystkich, stał się ich władcą i jak powiadają, obdarzony jest najprzenikliwszym umysłem we Fionavarze. Potem coś go odmieniło.
- To niedomówienie - mruknął Teyrnon.
- Tak sądzę - stwierdził Gorlaes. - Faktem jest, że zakochał się w Lisen z Puszczy. A kiedy odtrąciła go i związała się ze śmiertelnikiem, Amairgenem Białą Gałęzią, pierwszym z magów, Galadan poprzysiągł najpełniejszą zemstę, jaką kiedykolwiek ślubowano. - W głosie kanclerza dał się słyszeć lęk zaprawiony odrobiną szacunku. - Galadan przysiągł, że świat, który był świadkiem jego upokorzenia, przestanie istnieć.
Zapadła cisza. Kevinowi nie przychodziło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Zupełnie nic.
Teyrnon podjął wątek opowieści. - W czasach Bael Rangat był on prawą ręką Rakotha i najstraszliwszym z jego sług. Miał moc zmieniania się w wilka, więc dowodził nimi wszystkimi. Jednakże jego cele nie pokrywały się z celami jego pana, bo choć Spruwacz pragnął władzy i dominacji, Galadan dokonałby podboju dla całkowitego zniszczenia.
- Walczyli ze sobą? - zaryzykował przypuszczenie Kevin.
Teyrnon pokręcił głową. - Z Rakothem nie można było toczyć wojny. Galadan dysponuje wielką potęgą, a jeśli przyłączył siły svart alfarów do swych wilków w wojnie przeciwko nam, grozi nam rzeczywiście wielkie niebezpieczeństwo; jednakże Rakoth, którego wiążą kamienie, znajduje się poza Gobelinem. Nie ma w nim nici z jego imieniem. On nie może umrzeć i nikt nie zdoła mu się sprzeciwić.
- Amairgen tak uczynił - rzucił Diarmuid spod okna.
- I zginął - odparł Teymon tonem nie pozbawionym życzliwości.
- Są gorsze rzeczy - warknął książę.
Na te słowa Ailell drgnął. Zanim jednakże zdołał się odezwać, drzwi się otworzyły i do komnaty weszła zamaszyście Jaelle. Skinęła niedbale głową królowi, nikogo więcej nie przywitała i zasiadła na krześle zostawionym dla niej na jednym z końców długiego stołu.
- Dzięki ci za pośpiech - mruknął Diarmuid, zajmując swe miejsce po prawej stronie Ailella. Jaelle tylko się uśmiechnęła. Nie był to miły uśmiech.
- Cóż, w takim razie - powiedział król, chrząknąwszy wpierw - wydaje mi się, że najlepiej uczynimy, poświęcając poranek na staranne omówienie...
- Na Tkacza i Krosno, ojcze! - Diarmuid uderzył pięścią w stół. - Wszyscy wiemy, co się stało! Co mamy omawiać? Zeszłego wieczoru złożyłem przysięgę, że przyjdziemy z pomocą lios i...
- Przedwczesna to przysięga, książę Diarmuidzie - przerwał Gorlaes. - I nie w twojej mocy było ją składać.
- Nie? - rzekł cicho książę. - W takim razie pozwól, że ci przypomnę... omówmy doprawdy bardzo dokładnie - poprawił się starannie - co się wydarzyło. Jeden z moich ludzi nie żyje. Nie żyje jedna z dam dworu. Sześć nocy temu na terenie pałacu był svart alfar. - Wyliczał po kolei na palcach. - Lios alfarowie giną w Brenninie. Powrócił Galadan. Wróciła Avaia. Nasz pierwszy mag okazał się zdrajcą. Gość-przyjaciel tego domu został uprowadzony - a przypominam, że był to również gość-przyjaciel naszej promiennej najwyższej kapłanki. Powinno to coś znaczyć, chyba że takie sprawy uważa ona za bezsensowne.
- To nieprawda - wycedziła Jaelle przez zaciśnięte zęby.
- Nie? - rzekł książę, unosząc brwi. - Cóż za niespodzianka. A ja sądziłem, że przykładasz do tego tyle samo wagi, co do przybywania na naradę wojenną o czasie.
- To jeszcze nie narada wojenna - stwierdził bez ogródek książę Ceredur. - Choć prawdę mówiąc, popieram księcia - uważam, że powinniśmy natychmiast postawić kraj w stan gotowości wojennej.
W odpowiedzi Matt Sören mruknął z aprobatą. Jednakże Teyrnon pokręcił poczciwą, okrągłą głową. - W mieście jest zbyt wiele strachu - zaprotestował - a w ciągu kilku dni zapanuje w całym kraju. - Niavin, książę Seresh, kiwał potwierdzająco głową. - Sądzę, że powinniśmy się starać nie wywołać paniki, chyba że będziemy wiedzieli bardzo dokładnie, co robimy i z czym mamy do czynienia - zakończył pulchny mag.
- Przecież wiemy, z czym mamy do czynienia! - odkrzyknął Diarmuid. - Widziano Galadana. Widziano go! Według mnie powinniśmy wezwać Dalrei, sprzymierzyć się z lios, iść śladem Wilczego Władcy, dokądkolwiek się uda, i natychmiast go zmiażdżyć!
- Zdumiewające - szepnęła sucho Jaelle w przerwie, jaka nastąpiła - jak porywczy bywają synowie, szczególnie, jeśli przedtem pili.
- Uważaj, cukiereczku - rzekł cicho książę. - Nie będę wysłuchiwał podobnych uwag od nikogo. A od ciebie najmniej, moje nocne dziecię księżyca.
Kevin wybuchł - Posłuchalibyście siebie nawzajem! Czyżbyście nie rozumieli: Jennifer znikła! Na miłość boską, musimy coś robić, a nie wykłócać się między sobą!
- Całym sercem się zgadzam - powiedział surowo Teyrnon. - Sugeruję, abyśmy zaprosili naszego przyjaciela z Daniloth, by przyłączył się do nas, jeśli będzie czuł się na siłach. Powinniśmy wysłuchać poglądów lios na tę sprawę.
- Możesz wysłuchać ich poglądów - powiedział Ailell dan Art, wstając nagle i górując nad nimi wszystkimi - a potem te uwagi mają być mi przekazane, Teyrnonie. Jednakże teraz postanowiłem odłożyć radę do jutra o tej samej porze. Możecie wszyscy odejść.
- Ojcze... - zaczął Diarmuid, jąkając się z konsternacji.
- Ani słowa więcej! - rzucił szorstko Ailell i oczy mu zabłysły w kościstej twarzy. - Pamiętajcie wszyscy, że wciąż jestem jeszcze najwyższym królem w Brenninie!
- Pamiętamy, mój najdroższy panie - od progu dobiegł znajomy głos. - Wszyscy pamiętamy - ciągnął Loren Srebrny Płaszcz - lecz Galadan jest zbyt wielką potęgą, byśmy mogli zwlekać bez powodów.
Zakurzony i brudny po podróży czarodziej o oczach zapadniętych ze zmęczenia zignorował gwałtowną reakcję, jaką wywołało jego przybycie, i spoglądał wyłącznie na króla. Kevin uświadomił sobie, że w komnacie dało się wyczuć spadek napięcia; sam poczuł ulgę. Loren powrócił. To bardzo wiele zmieniało.
Matt Sören wstał i stanął obok maga, przyglądając się swemu przyjacielowi z posępnym zatroskaniem na twarzy. Zmęczenie Lorena rzucało się w oczy, lecz czarodziej potrafił zebrać siły i pośrodku wszystkich zgromadzonych odwrócił się, by spojrzeć na Kevina.
- Przykro mi - powiedział po prostu. - Tak bardzo mi przykro.
Kevin sztywno skinął głową. - Wiem - szepnął. To było wszystko; obaj odwrócili się ku królowi.
- Od kiedy to najwyższy król musi się tłumaczyć? - rzekł Ailell, lecz krótki przejaw władczości wyczerpał go i jego głos brzmiał zrzędliwie, a nie rozkazująco.
- Nie musi, panie. Lecz jeśli to czyni, jego poddani i doradcy mogą czasami służyć mu większą pomocą. - Czarodziej zrobił kilka kroków w głąb sali.
- Czasami - odparł król. - Lecz kiedy indziej są sprawy, o których nie wiedzą i nie powinni wiedzieć.
Kevin dostrzegł, że Gorlaes drgnął niespokojnie na krześle. Zaryzykował: - Lecz kanclerz wie, mój panie. Czyż inni twoi doradcy nie dorównują mu? Wybacz mi mą śmiałość, lecz kobieta, którą kocham, zaginęła, najwyższy królu.
Ailell przez dłuższą chwilę mierzył go wzrokiem w milczeniu. Potem lekko skinął głową. - Dobrze mówisz - stwierdził. - Rzeczywiście, jedyną osobą, która ma prawo się dowiedzieć, jesteś ty, lecz uczynię, jak prosisz.
- Panie! - zaczął spiesznie Gorlaes.
Ailell uniósł dłoń, uciszając go.
W ciszy, jaka zapadła, słychać było odległe grzmoty.
- Czy nie słyszycie go? - szepnął najwyższy król, a potem podniósł głos. - Posłuchajcie! Nadchodzi Bóg. Jeśli ofiara wytrzyma, przybędzie dziś wieczorem. To będzie trzecia noc. Jakże możemy coś uczynić, nim się dowiemy?
Wszyscy zerwali się na nogi.
- Ktoś jest na Drzewie - stwierdził rzeczowo Loren.
Król pokiwał głową.
- Mój brat? - spytał blady jak ściana Diarmuid.
- Nie - odparł Ailell i spojrzał na Kevina.
Trwało to chwilę, a potem wszystko ułożyło się w logiczną całość. - Och, Boże - krzyknął Kevin. - To Paul! - i zamknął twarz w dłoniach.
Kimberly ocknęła się. Śniła.
„Kto zabije bez miłości, zginie bez wątpienia” - rzekł Seithr, król krasnoludów, do Colana Najukochańszego dawno temu. A potem, ściszając głos, by usłyszał go tylko syn Conary'ego, dodał: „Kto umiera z miłością, może uczynić ze swej duszy podarunek dla tego, kto jest naznaczony wzorem na rękojeści sztyletu”. „Cenny dar” - szepnął Colan. „Cenniejszy niż ci się zdaje. Raz ofiarowana dusza przepada. Ginie dla czasu. Nie znajdzie przejścia za ściany Nocy, by zaznać jasności po stronie Tkacza”. Syn Conary'ego skłonił się bardzo nisko. „Dziękuję ci” - powiedział. „Obusieczny to nóż i obusieczny dar. Niech Mörnir da nam jasność rozumu, by posłużyć się nim należycie”.
Jeszcze przed spojrzeniem w zwierciadło Kim wiedziała, że jej włosy są białe. Leżąc w łóżku tego pierwszego poranka, płakała, choć po cichu i niedługo. Wiele było do zrobienia. Nawet z vellinem na przegubie odczuwała ten dzień jak gorączkę. Okazałaby się niegodna podarunku, gdyby załamała się z żalu.
Tak więc jasnowidząca Brenninu, najnowsza marzycielka, wstała, by zacząć to, czego rozpoczęcie umożliwiła jej śmierć Ysanne.
Więcej niż śmierć.
Istnieją postępki uczynione w dobrym czy złym celu, które tak dalece wykraczają poza granice normalnego zachowania, iż samo przyjęcie ich do wiadomości zmusza nas do odmiennego pojmowania rzeczywistości. Musimy zrobić dla nich miejsce.
Tak właśnie, pomyślała Kim, postąpiła Ysanne. Aktem miłości tak wielkiej - i to nie tylko dla niej - aż trudno się z nią pogodzić, pozbawiła swą duszę wszelkiego miejsca, jakie zajmowała w czasie. Znikła całkowicie. Opuściła nie tylko życie, lecz coś więcej, dużo więcej, jak Kim teraz wiedziała - również śmierć; to, co we wzorach Tkacza czeka potem jego dzieci.
W zamian jasnowidząca oddała Kim to, co mogła jej oddać, dała jej wszystko. Kim nie mogła już powiedzieć, że nie jest częścią Fionavaru, bowiem otrzymała umiejętność intuicyjnego rozumienia tego świata, głębszego nawet niż rozumienie jej własnego. Spoglądając teraz na barmion, potrafiła powiedzieć, czym jest; rozumiała vellin na swym nadgarstku, a nawet częściowo dziki Baelrath spoczywający na jej palcu. Któregoś dnia będzie wiedziała, kto ma nałożyć Diadem Lisen i kroczyć najciemniejszą z wszystkich dróg. Słowa Raedertha; Raedertha, którego Ysanne znów utraciła, by Kim mogła otrzymać dar.
To wielka niesprawiedliwość. Jakie prawo, jakież wyjątkowe prawo mogła mieć jasnowidząca do takiego poświęcenia? Żeby narzucać się tym niemożliwym darem, takim brzemieniem? Jak śmiała zadecydować za Kim?
Jednakże po chwili nietrudno było na to odpowiedzieć: nie miała takiego prawa. Kim mogła odejść, porzucić wszystko, zaprzeczyć wszystkiemu. Mogła wrócić do swego świata zgodnie z planem i ufarbować włosy, lub zostawić je nie zmienione według nowofalowej mody, gdyby tak jej się podobało. Nic się nie zmieniło.
Pominąwszy fakt, że oczywiście wszystko się zmieniło. Gdzieś przeczytała: jak można odróżnić tancerza od tańca? Lub śniącego od snu, poprawiła, czując, że jest osaczona, ponieważ odpowiedź na to była oczywista.
Nie można.
Jakiś czas później położyła dłoń w sposób już jej znany na kamiennej płycie pod stołem i ujrzała, jak pojawiają się drzwi.
Teraz na nią przyszła kolej, by zejść na dół po wytartych, kamiennych schodach. Światło Lisen wskazywało jej drogę. Wiedziała, że znajdzie tam sztylet z czerwoną krwią na srebrzystym błękicie thierenowego ostrza. Jednakże nie zastanie ciała, bowiem jasnowidząca Ysanne, która z miłością zadała sobie śmierć tą klingą, przestąpiła ściany czasu, gdzie nikt nie może pójść w jej ślady. Przepadła na zawsze. Był to czyn ostateczny. Absolutny koniec.
A ona została tu, w pierwszym z wszystkich światów, obciążona tym brzemieniem.
Oczyściła Lökdala i schowała go do pochwy przy wtórze dźwięku podobnego do dźwięku harfy. Zamknęła go w szafce. Potem wspięła się po schodach ku światu, który jej potrzebował, ku wszystkim światom, które potrzebowały tego, czym ponoć była.
- O Boże! - powiedział Kevin. - To Paul!
Zapadła wstrząsająca, przytłaczająca cisza. Było to coś, na co nikt nie mógł być przygotowany. Powinienem był wiedzieć, pomyślał Kevin. Powinienem był się domyślić, kiedy po raz pierwszy powiedział mi o Drzewie. Gorycz przeradzająca się we wściekłość kazała mu podnieść głowę...
- To musiała być niezła partyjka szachów - rzekł z zawziętością do króla.
- To prawda - odparł po prostu Ailell. A potem powiedział: - On przyszedł do mnie i złożył propozycję. Nigdy bym nie poprosił, ani nawet nie pomyślałbym o tym. Czy mi uwierzysz?
Oczywiście uwierzył. To zbyt dobrze pasowało. Napaść była niesprawiedliwa, ponieważ Paul robił tylko to, co chciał, dokładnie to, co chciał, a taka śmierć była lepsza od upadku z liny na stromej skale. O ile tego typu rzeczy można było wartościować, a przypuszczał, że można było. Niemniej jednak sprawiło mu to ból, prawdziwy ból i...
- Nie! - stwierdził stanowczo Loren. - Trzeba to przerwać. Nie możemy tego zrobić. On nawet nie jest jednym z nas, panie. Nie wolno nam obciążać go naszymi żalami w ten sposób. Trzeba go zdjąć. To gość twojego rodu, Ailellu. Naszego świata. O czym ty myślałeś?
- O naszym świecie. O moim rodzie. O moich ludziach. On sam przyszedł do mnie, Srebrny Płaszczu.
- I trzeba było mu odmówić!
- Lorenie, to była szczera ofiara. - Był to Gorlaes, którego głos zabrzmiał dziwnie nieśmiało.
- Byłeś przy tym? - nasrożył się mag.
- Skrępowałem go. Wyminął nas w drodze do Drzewa, tak jakby był tam sam. Nie wiem, jak to możliwe, i obawiam się wspominać o tym tutaj, skoro byłem w Bożym Lesie, lecz przysięgam, że jest to odpowiednia ofiara.
- Nie - rzekł ponownie Loren, którego rysy wyostrzyły emocje. - To niemożliwe, by on rozumiał, co czyni. Mój panie, trzeba koniecznie go zdjąć, nim umrze.
- To jego śmierć, Lorenie. Jego wybrany dar. Czy miałbyś czelność odebrać mu go? - Oczy Ailella były takie stare, takie znużone.
- Miałbym - odparł mag. - Nie sprowadzono go tu po to, by umarł za nas.
Czas było się wtrącić.
- Być może nie - rzekł Kevin, wyrzucając z siebie niezręczne i bolesne słowa. - Mimo to sądzę, że po to przybył. - Tracił ich oboje. Jennifer. Teraz również Paul. Jego serce przepełniała boleść. - Jeśli poszedł, poszedł świadomie i dlatego, że tego pragnął. Pozwólcie mu umrzeć za was, jeśli nie może żyć dla siebie. Zostaw go, Lorenie. Daj mu spokój.
Nie starał się skrywać łez, nawet przed Jaelle, która mierzyła go spojrzeniem zimnych oczu.
- Kevinie - powiedział łagodnie czarodziej - to bardzo ciężka śmierć. Nikt nie wytrzymuje trzech nocy - to będzie bezcelowe. Pozwól mi go zdjąć.
- Nie do ciebie należy decyzja o tym, Srebrny Płaszczu - odezwała się wtedy Jaelle. - Do niego też nie.
Loren odwrócił się, a jego spojrzenie było twarde jak krzemień. - Jeśli postanowię zdjąć go - rzekł, wystrzeliwując słowa jak strzały - będziesz musiała mnie zabić, by temu zapobiec.
- Ostrożnie, magu - ostrzegł Gorlaes, choć uczynił to delikatnie. - Bliski jesteś zdrady stanu. Najwyższy król postanowił. Czyżbyś chciał zniweczyć jego dzieło?
Niczego nie rozumieli.
- Jedynie Paul postanowił - stwierdził Kevin. Czuł się teraz wyczerpany, lecz zupełnie nie zaskoczony. Powinien doprawdy domyślić się tego. - Lorenie, on wszystko wiedział i rozumiał. Czy jeśli przetrzyma trzy noce, spadnie deszcz?
- Może spaść - odezwał się król. - To dzika magia, nie możemy wiedzieć.
- Magia krwi - poprawił Loren z goryczą.
Teyrnon dodał: - Bóg jest dziki, choćby była tam krew.
- Ale on nie przetrzyma - stwierdził Diarmuid z powagą. Spojrzał na Kevina. - Sam mówiłeś, że był chory.
Kevin na to wybuchnął chrapliwym, wysokim śmiechem.
- To mu nigdy nie przeszkadzało - rzekł zawzięcie, tak mocno to przeżywał. - Uparty, dzielny sukinsyn!
Miłość zawarta w tych szorstkich słowach dotarła do nich wszystkich; nie mogło stać się inaczej i musiało zostać przyjęte do wiadomości. Musiała to uczynić nawet Jaelle i na swój sposób Loren Srebrny Płaszcz.
- Zgoda - rzekł wreszcie mag. Usiadł ciężko na krześle. - Och, Kevinie. Bez względu na wynik będą śpiewać o nim tu tak długo, póki Brennin będzie istniał.
- Pieśni - powiedział Kevin. - Pieśni tylko komplikują człowiekowi życie. - Walka z cierpieniem była zbyt wielkim wysiłkiem; pozwolił, by nim zawładnęło. Jego ojciec powiadał, że czasami nie można nic zrobić. Och, abba, pomyślał, tak daleko i taki samotny w swym cierpieniu.
- Jutro - powiedział chudy i wysoki najwyższy król Ailell, ponownie wstając. - Spotkam się z wami tutaj jutro o wschodzie słońca. Zobaczymy, co przyniesie noc.
Był to znak do rozejścia się. Wyszli, zostawiając króla siedzącego w komnacie narad wreszcie samego ze swymi latami, z pogardą dla samego siebie i obrazem cudzoziemca wiszącego na Drzewie w jego imię, w imię Boga, w jego imię.
Diarmuid, Loren, Matt i Kevin Laine wyszli z pałacu na środkowy dziedziniec. Szli razem w milczeniu, widząc tę samą twarz w myślach, i Kevin rad był z obecności przyjaciół.
Z nieba lał się brutalny żar, a nieprzyjemny wiatr chłostał ich w blasku wątłego, przesłoniętego słońca. W wątek tkaniny tego dnia zdawało się wplecione bolesne napięcie. A potem, niespodzianie, stało się coś jeszcze.
- Stójcie! - krzyknął krasnolud Matt, którego lud pochodził z podziemnych grot, korzeni gór i prastarych skał. - Stójcie! Coś nadchodzi!
A w tej samej chwili, na północ i zachód od nich, Kim Ford wstała, poczuwszy oślepiające pulsowanie w głowie i obecność czegoś nieogarnionego. Wyszła, jakby przymuszona obcą wolą, na tyły chatki, gdzie pracował Tyrth. - O Boże - szepnęła. - O mój Boże! - Widziała zniekształcony obraz bransolety z vellinem, która wiła się na jej przegubie, i zdawała sobie sprawę, że nie mogła ona ochronić jej przed tym, co się zbliża, co zbliżało się już od dawna, przerażające, czego nikt z nich nie widział, co już było tutaj, teraz, właśnie w tej chwili! Krzyknęła z dojmującego bólu.
I sklepienie świata eksplodowało.
Daleko, daleko na północy, wśród lodów, Rangat Chmurami Obarczona sięgała na szesnaście kilometrów w niebiosa i górowała nad całym Fionavarem niczym władczyni świata. Więzienie bóstwa od tysiąca lat.
Lecz teraz już nie. Olbrzymi gejzer krwistoczerwonego ognia wystrzelił w niebo z hukiem detonacji słyszalnym nawet w Cathalu. Rangat wybuchła kolumną ognia tak wysoką, że nie mogła jej ukryć krzywizna ziemi. A gdy płomień przestał się wznosić, na samym szczycie można było dostrzec utworzony z niego kształt dłoni o pięciu palcach zakończonych pazurami i zakrzywiających się ku południowi na wietrze, by pochwycić ich wszystkich i rozszarpać na strzępy.
Było to jak rzucenie rękawicy, dzikie obwieszczenie wyzwolenia dla wszystkich zastraszonych, którzy od tej pory będą po wieczne czasy jego niewolnikami. Bowiem jeśli bali się svart alfarów, drżeli przed zdradzieckim magiem i mocą Galadana, cóż teraz uczynią, widząc, jak ogniste palce orzą nieboskłon? Wiedząc, że Rakoth Maugrim zerwał kajdany, jest wolny i może uczynić z samej Góry narzędzie swej zemsty?
I wtedy wiatr z północy przyniósł triumfalny śmiech pierwszego i upadłego boga, który zbliżał się do nich niczym młot, niosąc ogień, niosąc wojnę.
Wybuch odczuł król jak uderzenie pięści w serce. Starzec zatoczył się pod oknem w sali narad i osunął na fotel z twarzą białą jak ściana. Kurczowo zaciskał i otwierał dłonie i z trudem łapał oddech.
- Mój panie? - Paź Tarn wbiegł do komnaty i przykląkł z przerażeniem w oczach. - Mój panie?
Lecz Ailell nie był w stanie wyrzec słowa. Słyszał jedynie śmiech na wietrze, widział tylko palce wyciągające się, by ich pochwycić, olbrzymie i krwistoczerwone, chmurę śmierci na niebie, która zwiastowała nie deszcz, lecz zniszczenie.
Wydawało mu się, że jest sam. Tarn musiał pobiec po pomoc. Chwytał powietrze krótkimi, świszczącymi haustami. Ailell podniósł się z wielkim wysiłkiem i powlókł krótkim korytarzem do swych komnat. Powlekł się do wewnętrznych drzwi i otworzył je.
Wyszedł na znajomy korytarz. Na jego końcu król zatrzymał się przed wizjerem. Mącił mu się wzrok: miał wrażenie, że obok niego znajduje się dziewczyna. Miała siwe włosy, co było nienaturalne. Jednakże jej oczy były serdeczne, takie jak oczy Marrien pod koniec, kiedy udało mu się zdobyć tę miłość. Władza uczyła cierpliwości. Przypominał sobie, że powiedział to temu przybyszowi. Po ta'bael. Ale gdzie jest ów przybysz? Miał mu jeszcze coś do powiedzenia, coś ważnego.
Wtedy przypomniał sobie. Otworzywszy wizjer, król Ailell zajrzał do Komnaty Kamienia i zobaczył, że panuje w niej ciemność. Ogień wygasł, święty ogień naal; szczyt kolumny pokrytej rzeźbionymi wizerunkami Conary'ego był pusty, a na posadzce leżał kamień Ginserata, strzaskany na wieki tak jak jego serce.
Poczuł, że spada. Zdawało się to trwać bardzo długo. Dziewczyna była przy nim, a jej oczy były pełne smutku. Niemal pragnął pocieszyć ją. Aileronie, pomyślał. Diarmuidzie. Och, Aileronie. Słyszał grzmot z oddali. Nadchodził bóg. Tak, oczywiście, lecz jakże byli głupi - to nie ten bóg. To takie śmieszne, takie śmieszne, naprawdę.
I z tą myślą umarł.
Tak oto, w przeddzień wybuchu wojny, zmarł Ailell dan Art, najwyższy król Brenninu, a rządy przeszły w ręce jego syna, w czasach mroku, gdy strach pełzał po obliczu świata. Ysanne jasnowidząca nazwała go kiedyś dobrym i mądrym królem.
Jakże nisko się stoczył.
Jennifer leciała wprost na Górę, gdy ta wybuchła.
Ochrypły krzyk zwycięstwa wyrwał się z gardła czarnej łabędzicy, gdy ship ognia wzniósł się wysoko i rozdzielił się w przestworzach, tworząc szponiastą dłoń, która nachyliła się ku południowi jak dym na wietrze, lecz nie rozproszyła, wisząc tam i wyciągając chciwie palce.
Otaczał ją zewsząd śmiech. „Czy ta osoba pod górą jest martwa?” - spytał Paul Schafer, zanim tu przybyli. Nie jest martwa ani też nie jest już pod Górą. A choć Jennifer tego nie rozumiała, wiedziała, że nie jest również osobą. Trzeba być czymś więcej, by stworzyć rękę z ognia i posłać obłąkańczy śmiech z wiatrem.
Łabędzica zwiększyła szybkość. Przez dzień i noc Avaia niosła ją na północ, łopocząc olbrzymimi skrzydłami z cudownym wdziękiem, a woń zgnilizny otaczała ją nawet w tych wysokich, rozrzedzonych przestworzach niebios. Leciały przez cały drugi dzień, lecz późną nocą siadły na brzegu jeziora na północ od rozległych stepów, które rozpościerały się pod nimi podczas lotu.
Czekali tam na nie svart alfarowie, tym razem duża drużyna, a wraz z nimi były inne stwory, ogromne i dzikie, szczerzące kły i noszące miecze. Jennifer ściągnięto brutalnie z grzbietu łabędzicy i rzucono na ziemię. Nie zadano sobie trudu, by ją związać - i tak nie mogła się poruszać, bowiem kończyny jej zesztywniały od okrutnego skurczu po tak długim skrępowaniu i unieruchomieniu.
Po jakimś czasie przynieśli jej jedzenie: nie dogotowane ścierwo jakiegoś stepowego gryzonia. Kiedy potrząsnęła głową w niemym geście odmowy, wybuchli śmiechem.
Później związali ją, rozdzierając jej bluzkę przy okazji. Kilku z nich zaczęło ją podszczypywać i bawić się jej ciałem, lecz jakiś ich wódz nakazał im przestać. Ledwo to do niej docierało. Jakiś odległy zakamarek jej umysłu, niemal równie odległy, co jej życie, podpowiadał, że znajduje się w stanie szoku i że to prawdopodobnie błogosławieństwo.
Kiedy nadejdzie poranek, znów przywiążą ją do grzbietu łabędzicy i Avaia będzie leciała cały ten trzeci dzień, skręcając teraz na północny zachód, tak że wciąż dymiąca góra stopniowo przesunie się w kierunku wschodnim. Potem, około zmierzchu, w regionie wielkiego zimna, Jennifer ujrzy Starkadh wznoszącą się niczym jakiś wielki, piekielny zigurat pośród lodu i zacznie rozumieć.
Po raz drugi Kimberly ocknęła się w chatce czarodziejki. Tym razem jednakże nie było Ysanny, która strzegłaby jej snu. Zamiast tego przyglądały jej się uważnie ciemne i głęboko osadzone oczy służącego Tyrtha.
W miarę jak wracała jej świadomość, zaczynała zdawać sobie sprawę z bólu nadgarstka. Spojrzała i zobaczyła czarną smugę w miejscu, gdzie bransoleta z vellinem wpiła się jej w skórę. Wtedy przypomniała sobie.
- Myślę, że bez tego umarłabym. - Uczyniła drobny ruch ręką, by mu pokazać.
Nie odpowiedział, lecz gdy posłyszał jej słowa, napięcie opuściło jego krępe, umięśnione ciało. Rozejrzała się wokół; sądząc po cieniach, było późne popołudnie.
- Już drugi raz musiałeś mnie tu zanieść - powiedziała.
- Nie powinnaś się tym martwić, pani - rzekł chropawym, nieśmiałym głosem.
- Wiesz, ja nie mam zwyczaju mdleć.
- Nigdy bym tak nie pomyślał. - Spuścił oczy.
- Co się stało z Górą? - spytała, choć bała się dowiedzieć.
- Już się skończyło - odparł. - Zanim się obudziłaś. - Pokiwała głową. To miało sens.
- Czy czuwałeś nade mną przez cały dzień?
Zrobił przepraszającą minę. - Nie cały czas, pani. Przepraszam, ale zwierzęta były przestraszone i...
Uśmiechnęła się do siebie na te słowa. Nieco przesadzał.
- Jest wrzątek - powiedział Tyrth po krótkim milczeniu. - Czy mogę zrobić ci coś do picia?
- Proszę.
Przyglądała się, jak kuśtyka do paleniska. Zgrabnymi, oszczędnymi ruchami przygotował dzbanek jakiegoś ziołowego naparu i postawił go na stole obok łóżka.
Doszła do wniosku, że już nadszedł czas.
- Nie musisz już dłużej udawać, że kulejesz - powiedziała.
Był bardzo opanowany, trzeba było mu to przyznać. W jego ciemnych oczach zauważyła ledwie przebłysk niepewności, a dłonie, którymi nalewał jej herbatę, zupełnie nie drżały. Dopiero gdy skończył, usiadł po raz pierwszy i przyglądał jej się długo w milczeniu.
- Czy ona ci powiedziała? - zapytał wreszcie i wtedy po raz pierwszy usłyszała jego prawdziwy głos.
- Nie. Prawdę mówiąc, skłamała. Powiedziała, że to nie jej tajemnica, więc nie powinna jej zdradzać. - Zawahała się. - Dowiedziałam się od Eilathena nad jeziorem.
- Przyglądałem się temu. Byłem ciekaw.
Kim czuła, jak na czole rysuje jej się ta charakterystyczna, pionowa bruzda.
- Wiesz, że Ysanne odeszła. - Powiedziała to najspokojniej, jak potrafiła.
Potwierdził skinieniem głowy. - To wiem, lecz nie rozumiem, co się wydarzyło. Twoje włosy...
- Ona miała w podziemiach Lökdala - powiedziała bez ogródek. Prawie chciała go tym zranić. - Zabiła się nim.
Na widok jego reakcji zrobiło jej się przykro z powodu myśli, jaka kryła się za jej słowami. Podniósł dłoń, by zasłonić usta, osobliwy gest u takiego mężczyzny. - Nie - wyszeptał. - Och, Ysanno, nie! - Słyszała żal straty.
- Rozumiesz, co zrobiła? - spytała. Głos jej się załamał, lecz opanowała go. Tyle było cierpienia.
- Tak, wiem, jak działa ten sztylet. Nie wiedziałem, że miała go tutaj. Bardzo musiała cię pokochać.
- Nie tylko mnie. Wszystkich nas. - Zawahała się. - Wyśniła mnie dwadzieścia pięć lat temu. Zanim się urodziłam. - Czy dzięki temu stało się to łatwiejsze? Dzięki czemukolwiek?
Rozwarł szerzej oczy. - Tego nie wiedziałem.
- Skąd miałbyś wiedzieć? - Odnosiło się wrażenie, że luki w swej wiedzy odczuwał jako afronty. Trzeba było jednakże powiedzieć coś jeszcze. - Jeszcze jedno - powiedziała Kim. Jego imienia nie wolno wypowiadać, pomyślała, a potem rzekła: - Twój ojciec zmarł dzisiejszego popołudnia, Aileronie.
Zapadła cisza.
- Stare wieści - stwierdził starszy książę Brenninu. - Posłuchaj.
I po chwili usłyszała dzwonienie wszystkich dzwonów w Paras Derval. Dzwony pogrzebowe na śmierć króla.
- Przykro mi - powiedziała.
Usta mu drgnęły, a potem wyjrzał przez okno. Ty zimny draniu, pomyślała. Stare wieści. Zasługiwał z pewnością na coś więcej; z pewnością zasługiwał. Miała zamiar właśnie to powiedzieć, gdy Aileron odwrócił się do niej i dostrzegła strumienie łez spływające po jego twarzy.
Dobry Boże, pomyślała, obwiniając się. Może trudno jest go przeniknąć, ale żeby tak się pomylić? Byłoby to śmieszne i mogłoby się stać ulubionym dowcipem Kim Ford, gdyby ludzie teraz tak bardzo nie polegali na niej. Fatalnie, zupełnie fatalnie. Była porywczą, samowolną i niedouczoną internistką z Toronto. Co, u diabła, ma zrobić?
Nic, w każdym razie nie w tej chwili. Siedziała nieruchomo na posłaniu, a po minucie Aileron uniósł swą ogorzałą, brodatą twarz i odezwał się.
- Odkąd moja matka umarła, on już nie był taki sam. On... znalazł. Czy uwierzyłabyś, że kiedyś był wielkim człowiekiem?
W tym mogła mu pomóc. - Widziałam nad jeziorem. Wiem, że był taki, Aileronie.
- Obserwowałem go, aż nie mogłem już tego prawie znieść - rzekł, już opanowany. - Wtedy w pałacu powstały odłamy, które żądały, by abdykował na moją rzecz. Zabiłem dwóch ludzi, którzy mówili o tym przy mnie, lecz ojciec przestraszył się i stał się podejrzliwy. Nie mogłem już z nim rozmawiać.
- A Diarmuid?
To pytanie szczerze go zaskoczyło. - Mój brat? Przez większość czasu był pijany, a przez resztę woził damy do Twierdzy Południowej. Bawił się tam w namiestnika marchii.
- Teraz wydaje się, że jest w nim coś więcej - stwierdziła łagodnie Kim.
- Być może tak zdaje się kobiecie.
Zmrużyła oczy. - To obraźliwe - powiedziała.
Zastanowił się nad tym. - Przypuszczam, że tak - rzekł. - Przepraszam. - Potem zaskoczył ją raz jeszcze. - Nie potrafię pozyskiwać ludzkiej sympatii - stwierdził Aileron, odwracając wzrok. - Mężczyźni zazwyczaj w końcu zaczynają mnie szanować, nawet wbrew własnej woli, ponieważ w pewnych sprawach, jakie oni cenią, posiadam... niewielki talent. Ale nie mam talentu do kobiet. - Jego oczy, niemal czarne, znów posłały jej spojrzenie. - Trudno mi także zrezygnować z pragnień, jakie posiadam, i nie mam cierpliwości do wtrącających się.
Nie skończył jeszcze. - Mówię ci to nie dlatego, że spodziewam się zmienić, lecz po to, byś wiedziała, że zdaję sobie z tego sprawę. Pojawią się ludzie, którym będę musiał zaufać, a jeśli jesteś jasnowidzącą, musisz tedy być jedną z nich. Obawiam się, że będziesz musiała przyjmować mnie takiego, jakim jestem.
Po tym nastała cisza, czym żadne z nich nie było zaskoczone. Po raz pierwszy Kim zauważyła Malkę i zawołała ją cicho. Czarna kotka wskoczyła na łóżko i zwinęła się w kłębek na jej kolanach.
- Zastanowię się nad tym - rzekła wreszcie. - Żadnych obietnic; sama jestem bardzo uparta. Wracając do początkowej kwestii, chciałabym zauważyć, że Loren wyraźnie ceni twego brata, a jeśli się nie mylę, Srebrny Płaszcz nie jest kobietą. - Za dużo kąśliwych słów, pomyślała. Powinnam postępować ostrożniej.
Nie sposób było czegokolwiek wyczytać z oczu Ailerona. - Był naszym nauczycielem, kiedy byliśmy chłopcami - powiedział książę. - Wciąż łudzi się nadzieją znalezienia czegoś wartościowego w Diarmuidzie. Po prawdzie, mój brat rzeczywiście wzbudza miłość w swych poddanych, a to musi o czymś świadczyć.
- O czymś - powtórzyła posępnie. - Ty nie widzisz w nim niczego godnego uwagi? - Co za ironia losu: tak naprawdę wcale nie lubiła Diarmuida, a teraz, proszę...
Aileron w odpowiedzi wymownie wzruszył ramionami.
- Darujmy więc to sobie - stwierdziła. - Czy mógłbyś dokończyć swą opowieść?
- Niewiele zostało do opowiedzenia. Kiedy w zeszłym roku zmalała ilość opadów, a całkowicie przestało padać tej wiosny, nabrałem podejrzeń, że nie jest to zbieg okoliczności. Chciałem umrzeć za niego, abym nie musiał przyglądać się, jak niedołężnieje. Ani widzieć wyrazu jego oczu. Nie mogłem żyć ze świadomością, że nie ma do mnie zaufania. Poprosiłem więc, bym mógł pójść na Letnie Drzewo, a on odmówił. Zwróciłem się z prośbą jeszcze raz i znów odmówił. Potem do Paras Derval doszła wieść o tym, że we wsiach umierają dzieci, i znów przed całym dworem zwróciłem się z prośbą, a on kolejny raz nie udzielił mi zezwolenia. Więc...
- Więc powiedziałeś mu, co dokładnie myślisz. - Potrafiła wyobrazić sobie tę scenę.
- Tak zrobiłem. A on mnie wygnał.
- Niezbyt skutecznie - stwierdziła zgryźliwie.
- Czy chciałabyś, wróżko, bym opuścił swój kraj? - warknął głosem, który niespodziewanie zabrzmiał dumnie i władczo. Sprawiło jej to przyjemność; była w nim troska.
- Aileronie - powiedziała - on dobrze postąpił. Musisz o tym wiedzieć. Jak najwyższy król mógł pozwolić, by ktoś inny umarł za niego?
I natychmiast uświadomiła sobie, że stało się coś złego.
- Więc nie wiesz. - Nie było to pytanie. Nagła łagodność w jego głosie zaniepokoiła ją bardziej niż cokolwiek innego.
- O czym? Proszę, musisz mi powiedzieć.
- Mój ojciec pozwolił pójść komuś innemu - rzekł Aileron. - Posłuchaj grzmotów. Na Drzewie jest twój przyjaciel. Pwyll. Przeżył dwie noce. Ta jest ostatnia, jeśli jeszcze żyje.
Pwyll. Paul.
To pasowało. Pasowało aż za dobrze. Wycierała łzy, lecz następne wciąż płynęły. - Widziałam go - szepnęła. - Widziałam go we śnie z twoim ojcem, lecz nie słyszałam, o czym rozmawiali, bowiem grała muzyka i...
Wtedy i ten element wizji stał się dla niej zrozumiały.
- Och, Paul - westchnęła. - To był Brahms, prawda? Utwór Brahmsa, który grała Rachela. Jakże mogłam nie pamiętać?
- Czy zmieniłabyś cokolwiek? - spytał Aileron. - Czy postąpiłabyś właściwie?
Zbyt ciężko było w tej chwili myśleć o tym. Skupiła się na kocie. - Czy nienawidzisz go? - spytała stłumionym głosem, zaskakując samą siebie tym pytaniem.
Na te słowa zerwał się na nogi, zaskoczony i bezbronny. Podszedł stanowczym krokiem do okna i popatrzył na jezioro. Słychać było dzwony. A potem zagrzmiało. Dzień przesycony mocą jeszcze nie dobiegł kresu. Miała nadejść noc, trzecia noc...
- Spróbuję się powstrzymać - powiedział w końcu tak cicho, że Kim ledwo go usłyszała.
- Proszę - rzekła, wiedząc, że w jakiś sposób jest to ważne. Nawet jeśli tylko dla niej, by złagodzić ciężar rosnącego plonu trosk. Wstała z łóżka z kotem w objęciach.
Odwrócił się twarzą do niej. Światło za nim było dziwne.
- To ma być moja wojna - rzekł Aileron dan Ailell.
Kobieta potwierdziła skinieniem głowy.
- Widziałaś to? - dopytywał się.
Ten sam gest w odpowiedzi. Na zewnątrz wiatr ucichł; było bardzo spokojnie. - Zmarnowałbyś to, idąc na Drzewo.
- Nie zmarnowałbym. Jednakże masz rację, to przejaw głupoty. Mojej, nie twego przyjaciela - dodał po chwili. - Poszedłem zobaczyć go zeszłej nocy. Nie mogłem się powstrzymać. Jest w nim coś jeszcze.
- Żal. Duma. Ta z rodzaju mrocznych.
- To mroczne miejsce.
- Czy on zdoła wytrzymać?
Aileron odparł dopiero po chwili. - Nie sądzę. Zeszłej nocy był już bliski śmierci.
Paul. Zastanawiała się, kiedy ostatni raz słyszała jego śmiech.
- Był chory - powiedziała. Było to właściwie stwierdzenie nie na temat. Jej głos też zabrzmiał jakoś dziwnie.
Aileron niezręcznie dotknął jej ramienia. - Nie będę go nienawidził, Kim. - Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. - Nie potrafię. To taki dzielny postępek.
- On już taki jest - odpowiedziała. Nie rozpłacze się znowu. - On już taki jest - powtórzyła, podnosząc głowę. - A my mamy wojnę do stoczenia.
- My? - spytał Aileron, a w jego oczach dostrzegała prośbę, której nie miał odwagi wypowiedzieć.
- Będzie ci potrzebna jasnowidząca - stwierdziła rzeczowo. - Wygląda na to, że lepszej nie znajdziesz. Mam też Baelrath.
Zrobił krok w jej stronę. - Jestem... - Zaczerpnął tchu. - Jestem zadowolony - wykrztusił.
Wybuchła śmiechem; nie mogła się powstrzymać. - Boże - zawołała. - Boże, Aileronie, nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś, komu z takim trudem przyszłoby podziękowanie. Co w takim razie mówisz, gdy ktoś przy stole podaje ci sól?
Otworzył i zamknął usta. Sprawiał wrażenie bardzo młodego.
- W każdym razie - rzekła raźno - nie ma za co dziękować. A teraz lepiej ruszajmy w drogę. Powinieneś znaleźć się dziś wieczorem w Paras Derval, nie sądzisz?
Wyglądało na to, że już uprzednio osiodłał konia w szopie i tylko czekał na nią. Gdy Aileron wyszedł tylnymi drzwiami, by przyprowadzić ogiera, Kim zajęła się zamknięciem chatki. Sztylet i diadem będą najbezpieczniejsze w podziemnej komnacie. Teraz instynktownie wiedziała o takich rzeczach.
Pomyślała wtedy o Raedercie i zastanowiła się, czy bezsensem jest smucić się z powodu człowieka, który dawno umarł. Nie było, teraz wiedziała, że nie; bowiem umarli, znajdując się ciągle w czasie, podróżują, nie giną. Ysanne zaginęła. Kim zdała sobie sprawę, że wciąż jest jej potrzebna długa chwila samotności, lecz skoro nie było to możliwe, nie było sensu nawet o tym myśleć. Góra wszystkim im odebrała ten luksus.
Im wszystkim. W tym momencie przystanęła. Zdała sobie sprawę, że wlicza siebie w ich liczbę, nawet w myślach. Czy uświadamiasz sobie, zadała sobie pytanie z lękiem i zdumieniem, że jesteś obecnie jasnowidzącą Najwyższego Królestwa Brenninu we Fionavarze?
To prawda. O Boże, pomyślała, i jak tu nie mówić o nadmiernie ambitnych ludziach! Lecz gdy wróciła myślami do Ailerona, jej wesołość przygasła. Aileron. Pomoże mu zostać królem, jeśli zdoła, nawet jeśli jego brat został mianowany następcą tronu. Zrobi to, ponieważ krew jej śpiewała, że tak należy postąpić, a teraz już wiedziała, że jest to część losu jasnowidzącej.
Kiedy wyszedł zza węgła z koniem, była spokojna i przygotowana. Miał teraz miecz i łuk zawieszony przy siodle, a czarnego rumaka dosiadał z pełną wdzięku lekkością. Musiała przyznać, że zrobił na niej wrażenie.
Na początku podróży wybuchła niewielka sprzeczka, ponieważ Kim nie chciała zostawić Malki, lecz kiedy zagroziła, że pójdzie pieszo, Aileron z kamienną twarzą spuścił rękę i posadził ją za sobą na siodle. Razem z kotem. Uświadomiła sobie, że ma ogromną siłę.
Minutę później miał podrapane ramię. Wyglądało na to, że Malka nie lubi jazdy konnej. Wyglądało również na to, że Aileron potrafi być bardzo wymowny, kiedy klnie. Kim powiedziała mu to słodkim głosem i została nagrodzona równie wymownym milczeniem.
Mgła nieco się podniosła po tym, jak wiatr ucichł. Wciąż było jasno, a słońce, które zachodziło niemal bezpośrednio za nimi, rzucało długie cienie na ścieżkę.
Był to jeden z powodów, dla jakich zasadzka się nie powiodła.
Zaatakowali ich na zakręcie, gdzie wraz z Mattem po raz pierwszy ujrzała jezioro. Zanim pierwsi svartowie wyskoczyli na drogę, Aileron, ostrzeżony jakimś szóstym zmysłem, kopnięciem popędził ogiera do galopu.
Tym razem nie poleciały strzałki. Rozkazano im wziąć białowłosą kobietę żywcem, a miała tylko jednego służącego za ochronę. Powinno pójść łatwo. Ich było piętnastu.
Dwunastu po pierwszym natarciu konia, gdy klinga Ailerona świsnęła jak kosa po obu jego bokach. Niemniej jednak Kim zawadzała mu. Zgrabnym ruchem zeskoczył z siodła, zabijając następnego svarta podczas lądowania.
- Jedź dalej! - krzyknął.
Koń z własnej woli ruszył kłusem, a następnie galopem. Nie ma mowy, pomyślała Kim, i z całych sił trzymając przerażonego kota, ściągnęła wodze, zatrzymując ogiera.
Odwróciwszy się, obserwowała bitwę, a serce podskoczyło jej do gardła, choć nie ze strachu.
W blasku zachodzącego słońca Kim stała się świadkiem pierwszej potyczki Ailerona dan Ailella w tej wojnie. Na tej samotnej dróżce odbył się dla niej pokaz oszałamiającej, prawie obezwładniającej gracji ruchów. Widok tego mężczyzny z mieczem w ręku niemal rozdzierał serce. To był taniec. To było coś więcej. Panuje opinia, że niektórzy ludzie są urodzeni do czegoś; i to prawda.
Bowiem zdjęta lękliwym podziwem i oszołomiona, od samego początku wiedziała, że była to nierówna walka. Ich piętnastu z bronią i ostrymi zębami w bezpośredniej walce przeciwko jednemu człowiekowi z długim mieczem błyszczącym w dłoni, a ona wiedziała, że zwycięży. Zwycięży bez trudu.
Nie trwało to długo. Nie przeżył ani jeden z piętnastu svart alfarów. Oddychając tylko trochę szybciej niż zwykle, mężczyzna oczyścił swój miecz i schował go, po czym poszedł ścieżką w jej stronę, ze słońcem nisko za plecami. Panowała teraz wielka cisza. Kim zobaczyła, że ciemne oczy księcia są posępne.
- Powiedziałem ci, żebyś jechała - rzekł.
- Wiem. Nie zawsze robię to, co mi każą. Wydawało mi się, że cię ostrzegałam.
Milczał, mierząc ją spojrzeniem.
- Niewielki talent - przedrzeźniała całkiem udanie.
Z rozkoszą ujrzała, jak na jego twarzy nagle odmalowała się nieśmiałość.
- Dlaczego trwało to tak długo? - spytała Kim Ford.
Po raz pierwszy słyszała, jak się roześmiał.
Dotarli do Paras Derval o zmierzchu. Aileron narzucił kaptur, by go nie rozpoznano. Kiedy już znaleźli się za bramami miasta, udali się pośpiesznie i po cichu do kwatery Lorena. Zastali tam maga wraz z Mattem i Kevinem Lainem.
Kim i Aileron opowiedzieli swoje historie najzwięźlej, jak potrafili; mieli mało czasu. Szeptem powiedzieli o Paulu, słysząc, jak pioruny gromadzą się na zachodzie.
A potem, gdy stało się jasne, że ani ona, ani książę nie wiedzą o czymś ważnym, powiedziano im o Jennifer.
W tym momencie nie było wątpliwości, że bez względu na przerażonego kota i królestwo, które jej potrzebowało, nowa jasnowidząca Brenninu mogła załamać się jak każdy z nich.
Dwukrotnie w ciągu dnia myślał, że to już koniec. Odczuwał bardzo wielki ból. Był teraz poważnie poparzony słońcem i czuł, że ciało miał wyschnięte. Wyschnięte jak ziemia, w czym, jak pomyślał wcześniej - ile wcześniej? - zawierała się istota jego cierpienia. Skupisko. Czasami wszystko wydawało się takie proste, sprowadzało się do tak jasnych odniesień. Lecz potem zaczynało mu się kręcić i mącić w głowie, a wraz z zamętem znikała wszelka przenikliwość.
Mógł być jedyną osobą we Fionavarze, która nie dostrzegła Góry buchającej ogniem. Słońce było dla niego wystarczająco ogniste. Usłyszał śmiech, lecz był tak wycieńczony, że umiejscowił go gdzie indziej, w swym własnym piekle. Tam też cierpiał; nie oszczędzono mu i tego.
Tym razem obudziły go dzwony. Przez jakiś czas był wtedy przytomny i wiedział, gdzie dzwonią, ale nie wiedział dlaczego. Bolały go zapuchnięte od oparzeń słonecznych oczy i był rozpaczliwie spragniony. Wydawało się, że słońce ma tego dnia inny kolor. Zdawało się. Co on mógł wiedzieć? Miał tak zmącone zmysły, że nic nie mógł uważać za prawdę.
Mimo to dzwony biły w Paras Derval, tego był pewien. Chociaż... chociaż po chwili nasłuchiwania wydawało mu się, że słyszy także dźwięk harfy. Było to najgorsze, co mogło się stać, pochodziło z jego własnego domu, zza zaryglowanych drzwi. Tego nie było na zewnątrz. Dzwony owszem, lecz ich odgłos już cichł. Znów się zapadał w niebyt i nie było niczego, na czym mógłby się wesprzeć, żadnej gałęzi, żadnej ręki. Był skrępowany, wysuszony i zapadał się, tonął. Zobaczył, jak pękają rygle i otwierają się drzwi do pokoju. Och, pani, pani, pomyślał. Nie było już zasuw, niczego, czym mógłby zamknąć drzwi. Głębia. Głębia morska...
Znajdowali się w łóżku. Noc przed jego podróżą. Oczywiście. To będzie to wspomnienie. Z powodu harfy właśnie to.
Jego pokój. Wiosenna noc, niemal letnia pogoda. Okno otwarte, zasłony wydymane wiatrem, jej włosy spowijające ich oboje, kołdra odsunięta tak, by mógł ją widzieć w blasku świecy. Jej świecy, podarunku. Sam blask należał do niej.
- Wiesz - powiedziała Rachel - mimo wszystko jesteś jednak muzykiem.
- Chciałbym, żeby to była prawda - usłyszał siebie samego. - Wiesz przecież, że nie potrafię nawet śpiewać.
- Ależ nie - rzekła, rozwijając pomysł i bawiąc się włosami na jego piersi. - Jesteś. Jesteś harfiarzem, Paul. Masz dłonie harfiarza.
- Gdzie jest w takim razie moja harfa? - Zawsze taki serio.
A Rachel odparła: - Oczywiście ja nią jestem. Moje serce jest struną harfy.
Jak mógł się nie uśmiechnąć? Sama jasność.
- Wiesz - powiedziała - kiedy będę grać w przyszłym miesiącu Brahmsa, zrobię to dla ciebie.
- Nie. Dla siebie samej. Zatrzymaj to dla siebie.
Uśmiechnęła się. Nie mógł tego zobaczyć, lecz teraz już wiedział, kiedy Rachel się uśmiecha.
- Uparciuch. - Musnęła go lekko ustami. - Podzielmy się w takim razie. Czy mogę zagrać drugą część utworu dla ciebie? Przyjmiesz to? Pozwól mi ją zagrać dlatego, że cię kocham. Żeby ci o tym powiedzieć.
- Och, pani - rzekł wtedy.
Dłoń harfiarza. Serce ze struny harfy.
Pani, pani, pani.
Nie wiedział, co tym razem sprawiło, że oprzytomniał. Jednakże słońce już zaszło. Zbliżał się zmrok. Robaczki świętojańskie. Więc to trzecia noc. Ostatnia. Na trzy noce i wieczność, powiedział stary król.
Król nie żył.
Skąd o tym wiedział? A po chwili odniósł wrażenie, że w największej głębi, daleko pod powierzchnią tego poparzonego, rozciągniętego i wysuszonego ogniska bólu, jakim się stał, pozostała jakaś część jego duszy, która potrafiła się bać.
Skąd wiedział, że Ailell nie żyje? Powiedziało mu o tym Drzewo. Ono wiedziało o odejściu najwyższych królów, zawsze wiedziało. Dawno temu zapuściło korzenie w glebie czasu, by wzywać ich do siebie. Od Iorwetha do Ailella byli oni Dziećmi Mörnira i Drzewo wiedziało, kiedy któryś z nich umierał. On teraz też wiedział. Rozumiał to. Teraz oddaję cię Mörnirowi; to druga część poświęcenia. Został oddany. Stawał się korzeniem, gałęzią. Spoczywał tam obnażony, skórą dotykał kory; obnażony we wszystkich możliwych aspektach, bowiem znów zapadał się w ciemność i odsuwały się rygle drzwi. Był tak otwarty, że wiatr mógł przenikać przez niego na wylot, światło świecić i cień padać.
Znów jak dziecko. Jasność i mrok. Prostota.
Kiedy zaczęła się cała ta komplikacja?
Przypominał sobie (to inne drzwi), jak grał w baseball na ulicy o zmierzchu. Grał nawet po tym, jak zapaliły się latarnie uliczne, tak że piłka mknęła niczym kometa z jasności w mrok, wymykająca się, lecz osiągalna. Zapach skoszonej trawy i kwiatów na ganku, skóry jego nowej rękawicy do baseballa. Letni zmierzch, letnia ciemność. Poczucie ciągłości. Kiedy nastąpiła zmiana? Dlaczego musiała nastąpić? Proces, w którym pojawiły się nieciągłości, ślepe zaułki, urwane końce, a wszystkie spadające jak ulewa strzał, nie oświetlonych i nieuniknionych.
A potem miłość, miłość, najgłębsza z nieciągłości.
Bowiem mimo wszystko wrota dzieciństwa zmieniły się w te drugie, te, którym nie potrafił stawić czoła. Nawet dzieciństwo nie było już bezpieczne, nie dzisiejszej nocy. Nigdzie nie będzie bezpiecznie tej nocy. Nie tutaj, u kresu, nago na Drzewie.
I wtedy wreszcie zrozumiał: zrozumiał, że do Boga trzeba iść prawdziwie nagim. To Drzewo obnażało go warstwa po warstwie, odsłaniając wreszcie to, przed czym się ukrywał. To, przed czym - czy kiedyś nie istniało coś, co nazywano ironią? - chciał się skryć tutaj. Muzyka. Jej imię. Łzy. Deszcz. Autostrada.
Znów osunął się w głąb siebie; robaczki świętojańskie wśród drzew zmieniły się w reflektory nadjeżdżających samochodów, co było absurdalne. Jednakże potem już przestało takie być, ponieważ znajdował się w samochodzie, którym jechał w ulewie bulwarem Lakeshore na wschód.
Tej nocy, kiedy zginęła, padał deszcz.
Nie chcę, nie chcę tam iść, pomyślał, chwytając się nicości w ostatnim, rozpaczliwym wysiłku próbującego się wyrwać umysłu. Proszę, pozwólcie mi po prostu umrzeć, niech stanę się deszczem dla nich.
Lecz nie. Był teraz Strzałą. Strzałą na Drzewie, własnością Mörnira, i miał być mu oddany nagi lub wcale.
Lub wcale. Zdał sobie sprawę z tej możliwości. Mógł umrzeć. Wciąż miał taki wybór, mógł po prostu zrezygnować. Wybór należał do niego.
I tak trzeciej nocy Paul Schafer podszedł do ostatniej próby, tej, której nikt nie przeszedł pomyślnie, próby otwarcia. Podczas której królowie Brenninu lub ci, co przychodzili w ich imieniu, odkrywali, że odwaga, by się tu znaleźć, siła, by wytrzymać, a nawet ukochanie ich kraju nie było wystarczająco silne w żadnym z nich. Na Drzewie nikt nie mógł już się skryć przed żyjącymi czy umarłymi, przed swą własną duszą. Nagi szedł człowiek do Mörnira, lub wcale. Och, to było dla nich zbyt wiele. Zbyt ciężko, zbyt niesprawiedliwie po wszystkim, co wycierpieli, było wtedy zstępować w najmroczniejsze miejsca, będąc tak słabym, tak niemożliwie bezbronnym.
I tak oto rezygnowali, dzielni królowie mieczy, mędrcy i nieustraszeni książęta, wszyscy odwracali się od tak bolesnej i trudnej nagości i umierali za szybko.
Lecz nie tej nocy. Z powodu dumy, czystej zawziętości i, co najpewniejsze, z powodu psa Paul Schafer znalazł odwagę, by nie zawrócić. Zstąpił w otchłań. Strzała Boga. Tak otwarty, że wiatr mógł przezeń wiać, a światło świecić.
Ostatnie drzwi.
- Dworzak - usłyszał. Jego własny roześmiany głos. - Dworzak z Orkiestrą Symfoniczną. Kincaid, jesteś gwiazdą!
Roześmiała się nerwowo. - To tylko w Ontario Place. Na otwartym powietrzu z meczem baseballowym na stadionie w tle. Nikt niczego nie usłyszy.
- Wally usłyszy. Wally już cię kocha.
- Odkąd to jesteś w takiej zażyłości z Walterem Langsidem?
- Od czasu koncertu, o pani. Od czasu jego recenzji. Wally jest teraz moim ulubieńcem. - Wygrała wszystko, podbiła wszystkich. Olśniła. Dzięki wyprzedzającej ją pogłosce o tym, kim jest, wszystkie trzy gazety były obecne. Było to coś niesłychanego jak na koncert dyplomowy. Langside z gazety „Globe” napisał, że drugiej części utworu nie sposób było zagrać piękniej.
Wygrała wszystko. Zaćmiła każdego wiolonczelistę, jaki kiedykolwiek opuścił progi uczelni Edwarda Johnsona. A dziś zadzwonili z Torontońskiej Orkiestry Symfonicznej. Koncert na wiolonczelę Dworzaka. Piątego sierpnia w Ontario Place. Coś niesłychanego. Toteż pojechali na obiad do Winstona przepuścić sto dolarów z jego stypendium z wydziału historii.
- Pewnie będzie padało - zauważyła. Wycieraczki wybijały miarowy rytm o przednią szybę samochodu. Naprawdę lało.
- Orkiestra jest pod dachem - powiedział wyniośle - tak samo pierwsze dziesięć rzędów. Poza tym, jeśli będzie padało, nie będziesz musiała konkurować z Blue Jays. Nie możesz przegrać, maleńka.
- Widzę, że dziś wieczór jesteś w świetnym humorze.
- Racja - usłyszał, jak mówi osoba, którą kiedyś był - jestem dziś w doskonałym humorze. W szampańskim humorze.
Minął mozolącego się chevroleta.
- O cholera - powiedziała Rachel.
Proszę, błagał cichutki, zagubiony głos w Bożym Lesie. Jego głos. Och, proszę. Lecz był już tam, doszedł do końca. Na Letnim Drzewie nie było litości. Jakże mogłaby być? Tak był otwarty, że deszcz padał przez niego na wylot.
- O cholera - powiedziała.
- Co takiego? - usłyszał swój zaskoczony głos. Zobaczył, że to zaczęło się właśnie wtedy, właśnie w tym miejscu. W tym momencie. Wycieraczki na szczycie swego zamachu. Wschodnia część Lakeshore. Tuż za niebieskim chevroletem.
Dziewczyna milczała. Zerknąwszy, dostrzegł jej ciasno splecione dłonie. Głowę miała spuszczoną. Co to miało znaczyć?
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Najwyraźniej. - Och, Boże, jego mechanizm obronny.
Na te słowa spojrzała na niego z ukosa. Ciemne oczy. Jak żadne inne. - Obiecałam - powiedziała. - Obiecałam, że z tobą dziś porozmawiam.
Obiecała? Spróbował, obserwował siebie próbującego. - Rachel, co się stało?
Oczy znów utkwione w przestrzeni przed nią. Jej dłonie.
- Nie było cię przez miesiąc, Paul.
- Tak, nie było mnie przez miesiąc. Wiesz dlaczego. - Wyjechał na cztery tygodnie przed jej koncertem dyplomowym. Przekonał siebie i ją, że to miało sens - czas był dla niej czymś zbyt ważnym, miał zbyt wielkie znaczenie. Grała teraz osiem godzin dziennie; chciał pomóc jej się skupić. Poleciał do Calgary z Kevem i pojechał samochodem jego brata przez Góry Skaliste, a później na południe, wzdłuż wybrzeża do Kalifornii. Dzwonił do niej dwa razy w tygodniu.
- Wiesz dlaczego - usłyszał znów swój głos. Zaczęło się.
- Wiesz, myślałam trochę.
- Zawsze dobrze jest trochę pomyśleć.
- Paul, nie bądź...
- Czego ty chcesz ode mnie? - wybuchł. - Co się stało, Rach?
- Mark poprosił mnie o rękę.
Mark? Mark Rogers był jej akompaniatorem. Student ostatniego roku wydziału fortepianu, przystojny, delikatny, nieco zniewieściały. To nie pasowało. Nie mieściło mu się w głowie.
- W porządku - rzekł. - Zdarza się. To się zdarza, kiedy przez dłuższy czas ma się wspólny cel. Teatralny romans. On się zakochał, Rachel, w tobie łatwo jest się zakochać. Ale dlaczego mówisz mi o tym w taki sposób?
- Ponieważ mam zamiar się zgodzić.
Żadnego ostrzeżenia. Strzał z bliska. Nic nigdy nie przygotowało go na ten cios. Letnia noc, lecz, Boże, zdjął go taki chłód. Taki niespodziewany chłód.
- Tak po prostu? - Odruch.
- Nie! nie tak po prostu. Nie bądź taki oziębły, Paul.
Usłyszał, że wydaje jakiś odgłos. Sapnięcie, śmiech: coś pomiędzy. W rzeczywistości drżał. Nie bądź taki oziębły, Paul.
- Właśnie o to chodzi - rzekła, zaciskając dłonie. - Ty jesteś zawsze taki opanowany, myślący, kalkulujący. Tak jak wykalkulowałeś sobie, że będzie mi potrzebny miesiąc samotności albo dlaczego Mark zakochał się we mnie. Tyle logiki: Mark nie jest taki silny. On mnie potrzebuje. Potrafię zrozumieć, w jaki sposób on mnie potrzebuje. On płacze, Paul.
Płacze? Nic już nie rozumiał. Co ma z tym wspólnego płacz?
- Nie wiedziałem, że lubisz numerek Niobe. - Najważniejsze to przestać się trząść.
- Nieprawda. Proszę, nie bądź złośliwy, nie umiem tego znieść... Paul, to dlatego, że ty nigdy nie przestajesz naprawdę być opanowany, nigdy nie sprawiłeś, bym czuła się niezbędna. Chyba nie jestem. Ale Mark... czasami kładzie mi głowę na piersi, już po tym.
- O Jezu, Rachel, nie!
- To prawda! - Deszcz padał coraz mocniej. Trudno było oddychać.
- To on na harfie też gra? Muszę przyznać, że jest wszechstronny. - Boże, taki cios; było mu tak zimno.
Dziewczyna płakała. - Nie chciałam, żeby...
Nie chciała, żeby tak było. A jak chciała, żeby było? Och, pani, pani, pani.
- Nic się nie stało - z niedowierzaniem posłyszał swoje słowa. Skąd to się wzięło? Wciąż miał trudności z oddychaniem. Deszcz walił o dach, o przednią szybę. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie - powiedziała Rachel, wciąż płacząc w stuku deszczu. - Czasami nie może być dobrze.
Bystra, bystra dziewczyna. Niegdyś wyciągnąłby do niej rękę, by jej dotknąć. Niegdyś? Dziesięć minut temu. Tylko tyle, przed tym chłodem.
Miłość, miłość, najgłębsza z nieciągłości.
A może jednak nie najgłębsza.
Bowiem w tej dokładnie chwili jadącej przed nimi mazdzie pękła opona. Nawierzchnia była śliska. Samochód zatoczył się na bok i zderzył z fordem na sąsiednim paśmie, po czym odbił się i wykonał pełny obrót, gdy ford odskoczył od barierki ochronnej.
Nie było miejsca, by zahamować. Leciał wprost na nich. Pominąwszy fakt, że było trzydzieści centymetrów, prawie jedna trzecia metra wolnej przestrzeni, gdyby wyminął ich z lewej strony. Wiedział, że było trzydzieści centymetrów na hamowanie, widział to w zwolnionym tempie w myślach tyle razy. Trzydzieści centymetrów. Nie była to rzecz niemożliwa; bardzo trudna w deszczu, ale...
Zdecydował się, przeciął wirującą mazdę, zderzył się z barierką, obrócił i potoczył po drodze, wpadając wprost na ślizgającego się forda.
On miał zapięte pasy; ona nie.
I to było już wszystko, z wyjątkiem prawdy.
Prawdą było, że rzeczywiście było tam trzydzieści centymetrów, być może równie dobrze dwadzieścia pięć, jak i trzydzieści pięć. Wystarczająco dużo. Wystarczyłoby, gdyby zdecydował się natychmiast po zauważeniu przerwy. Ale przecież tego nie zrobił, prawda? W chwili gdy ruszył, było już tylko niecałe osiem centymetrów wolnej przestrzeni, może dziesięć, za mało w nocy, w deszczu, przy sześćdziesięciu czterech kilometrach na godzinę. Trochę za mało.
Pytanie: jak mierzy się czas, tam u kresu? Odpowiedź: tym, ile zostało przestrzeni. Bez przerwy przeglądał ten film w myślach; bez przerwy widział, jak koziołkują. Odbijają się od barierki i zderzają z fordem. Koniec.
Ponieważ nie zareagował wystarczająco szybko.
A dlaczego - Proszę uważać, panie Schafer! - dlaczego nie zareagował wystarczająco szybko?
Cóż, proszę słuchaczy, nowoczesne techniki umożliwiają nam już zbadanie toku myśli kierowcy w tej krztynie - cóż za piękne słowo - czasu pomiędzy zauważeniem a reakcją. Pomiędzy pragnieniem a skurczem, jak niegdyś zgrabnie ujął to pan Eliot.
A gdzie, przy bliższym przyjrzeniu się, było pożądanie?
Nie możemy być pewni, słuchacze, to rzeczywiście nadzwyczaj niebezpieczny grunt (w końcu padał deszcz), lecz staranne zbadanie danych zdaje się ujawniać osobliwą przerwę w reakcjach kierowcy.
Zareagował, o tak, bez wątpienia uczynił to. I szczerze mówiąc - bądźmy, proszę, szczerzy - szybciej od większości kierowców na jego miejscu. Lecz czy rzeczywiście - i w tym tkwił problem - czy rzeczywiście najszybciej, jak mógł?
Jest możliwe, tymczasem jedynie hipotetycznie, lecz jest możliwe, że odczekał tę krztynę czasu - tylko tyle, nie więcej; lecz jednak - ponieważ nie był zupełnie pewny, czy chce zareagować. Pragnienie i skurcz. Panie Schafer, pańskie uwagi? Czy zaistniało być może niewielkie, powiedzmy, opóźnienie pragnienia?
Samo sedno. Oddział urazowy Szpitala Św. Michała.
Najgłębsza nieciągłość.
- To powinienem być ja - powiedział do Kevina. Trzeba zapłacić cenę, tak czy inaczej. Stanowczo nie wolno było płakać. Byłaby to zbyt wielka hipokryzja. A więc to część ceny: nie będzie łez, nie będzie wyzwolenia. Co ma z tym wspólnego płacz? - zapytał ją. Albo nie, pomyślał o tym. Niobe, powiedział. Numerek Niobe. Jaki dowcipny, błyskotliwy, tak szybko uruchamiający mechanizmy obronne. Zapięty pas w samochodzie. Mimo to tak zziębnięty, tak bardzo zziębnięty. Widocznie płacz miał z tym wiele wspólnego.
To jeszcze nie wszystko. Odtwarzało się taśmę. Bez przerwy, jak wewnętrzny film, jak koziołkujący samochód: cały czas taśma z jej koncertu. I nasłuchiwało się zawsze w drugiej części utworu kłamstwa. Należy do niego, powiedziała. Ta część, ponieważ go kocha. A więc musiało to być kłamstwo. Powinno się umieć je usłyszeć, na przekór Walterowi Langside'owi i wszystkim innym. Przecież da się wychwycić kłamstwo?
Niestety. Jej miłość do niego w tym dźwięku, tym doskonałym dźwięku. Olśniewającym. I tego nie potrafił pojąć; jak było to możliwe. I tak więc za każdym razem następował taki moment, kiedy nie mógł już słuchać i nie wybuchnąć płaczem. A jemu nie wolno było płakać, więc...
Więc opuściła go, a on ją zabił, a nie wolno płakać, jeśli zrobi się coś takiego. Trzeba zapłacić za to, więc...
Więc przybył do Fionavaru.
Na Letnie Drzewo.
Koniec lekcji. Czas umierać.
Tym razem była cisza. Kompletna i absolutna cisza w lesie. Grzmoty ucichły. Był wypaloną głownią, suchą haską: tym, co zostaje na końcu.
U kresu wraca się, bowiem tyle było mu dane: odejść stąd na trzeźwo i świadomie. Było to nieoczekiwane przyzwolenie. Krańcowo wyczerpany, potrafił jednak odczuwać wdzięczność za godność, na jaką mu zezwolono.
Wtedy stało się. Zauważył, że w niewytłumaczalny sposób ze ściółki leśnej zaczęła się podnosić mgła. Lecz nie, nie było w tym nic niewytłumaczalnego: mgła podnosiła się, bowiem miała się podnieść. Co można było wyjaśnić w tym miejscu?
Obrócił głowę z wysiłkiem, wpierw w jedną stronę, potem w drugą. Na gałęziach siedziały dwa ptaki, oba kruki. Znam je, pomyślał, niezdolny już do odczuwania zaskoczenia. Nazywają się Myśl i Pamięć. Dowiedziałem się tego dawno temu.
To prawda. Nazywano je tak we wszystkich światach, a to było ich miejsce gniazdowania. Należały do Boga.
Jednakże nawet ptaki tkwiły w bezruchu; każde bystre, żółte oko spokojne, nieruchome. Czekały, jak czekają drzewa. Teraz tylko mgła się poruszała; była już wysoko. Nie słychać było żadnego dźwięku. Cały Boży Las zdawał się skupiać w sobie, jakby czas jakimś sposobem miał się otworzyć i uczynić miejsce - i dopiero wtedy Paul wreszcie zrozumiał, że czekają nie na Boga, a na coś innego, coś, co nie stanowiło części obrzędu, coś z zewnątrz... i przypomniał sobie obraz (myśl, wspomnienie) czegoś w bardzo dalekiej przeszłości, jakby w innym życiu, innej osoby niemalże, która we śnie... nie, wizji, badaniu, tak, to właśnie to... widziała mgłę, tak, i las, i oczekiwanie, tak, oczekiwanie na wzejście księżyca, kiedy coś, coś...
Lecz księżyc nie mógł wzejść. Był nów, noc nowego księżyca. Ostatni sierp ocalił psa zeszłej nocy. Ocalił go dla tego. Czekali, Boży Las, cała noc oczekiwała skręcona niczym sprężyna, lecz tej nocy księżyc nie wzejdzie.
I wtedy wzeszedł.
Nad drzewami na wschodzie na polanie Letniego Drzewa wzeszła Jasność. I w noc nowiu na Fionavar spłynął blask księżyca w pełni. Gdy drzewa w lesie zaczęły szemrać i kołysać się na nagłym wietrze, Paul dostrzegł, że księżyc był czerwony jak ogień czy krew, i moc ukształtowała ten moment, nadając mu imię: Dana, Matka, przybyła z wstawiennictwem.
Bogini wszystkich żyjących we wszystkich światach; matka, siostra, córka, narzeczona Boga. I wtedy Paul zrozumiał w przebłysku olśnienia, że nie było ważne, którą z nich była, wszystkie były prawdziwe. Na tym poziomie potęgi hierarchie przestawały mieć znaczenie. Ważna była tylko moc, podziw i lęk, boskie objawienie. Czerwony księżyc na niebie w noc nowiu, aby polana w Bożym Lesie mogła lśnić, a Letnie Drzewo mogło być spowite w mgłę na dole, a w jasności topić koronę.
Paul spojrzał w górę, nie odczuwając już zaskoczenia; był ofiarą, pustą skorupą. Przyszłym deszczem. I w tym momencie wydało mu się, że słyszy głos, w niebiosach, w lesie, w przepływie swej własnej krwi koloru księżyca, i głos ten przemówił tak, że wszystkie drzewa zadrżały od tego dźwięku niczym żywe różdżki.
- Nie tak było, nie tak będzie.
A kiedy ucichło echo, Paul znów znalazł się z Rachel na autostradzie w deszczu. I znów ujrzał mazdę, która zderza się z fordem z powodu pękniętej dętki. Zobaczył wirującą, niemożliwą przeszkodę.
Zobaczył trzydzieści centymetrów przestrzeni z lewej strony.
Lecz teraz była przy nim Dana, Bogini, która zabrała go tam, by poznał prawdę. I w narastającym, palącym serce blasku ostatecznego wybaczenia ujrzał, że chybił celu, jakim była ta wyrwa, i to zaledwie o odrobinę, och, zaledwie o odrobinę, nie z powodu wahania zrodzonego z braku pragnienia, życzenia śmierci czy morderstwa, lecz tylko dlatego, iż w końcu był istotą ludzką. Och, pani, był człowiekiem. Zaledwie, zaledwie człowiekiem i chybił z powodu urazy, żalu, szoku i deszczu. Dlatego mogło to mu zostać wybaczone.
I zrozumiał, że zostało. Szczerze, szczerze wybaczone.
Nie zaprzeczaj własnej śmiertelności. - Głos rozlegał się w nim niczym wiatr - to jeden z jej głosów, tylko jeden, jak wiedział. W tym dźwięku kryła się miłość, był kochany. - Zawiodłeś, ponieważ ludzie są zawodni. To również jest dar.
A potem, w głębi jego duszy, niczym niski dźwięk harfy, który już nie sprawiał bólu, rozległy się te ostatnie słowa: Odejdź spokojnie i w pokoju. Wszystko jest już dobrze.
Bolało go gardło. Jego serce przypominało skrępowaną, ściśniętą kulę, zbyt wielką dla niego, dla tego, co zostało z jego ciała. Przez wznoszącą się mgłę spostrzegł niewyraźnie jakąś postać na obrzeżu polany: kształt miała ludzki, lecz nosiła dumne poroże jelenia. Poprzez opary zobaczył, że postać skłoniła się przed nim, po czym znikła.
Nadszedł czas.
Ból ustąpił. Jego ciało ukształtowane było ze światła, wiedział, że jego oczy świecą. A więc nie zabił jej: wszystko było dobrze. To była strata, lecz stratę wolno było ponieść, koniecznie trzeba było ponieść. Tyle jasności było wokół, nawet w chwili, gdy mgła uniosła się na wysokość jego stóp.
Aż w końcu nadeszło słodkie, przesłodkie uwolnienie żalu. Przyszła mu wtedy na myśl pieśń Kevina, przypomniał ją sobie z miłością: Nadejdzie dzień jutrzejszy, gdy zapłaczesz nade mną.
Jutrzejszy dzień. Tak oto nadszedł dzień jutrzejszy i tu wreszcie, u kresu, zapłakał nad Rachel Kincaid, która umarła.
I tak Paul zapłakał na Letnim Drzewie.
I wtedy rozległ się huk gromu jak krok obwieszczający zagładę, jakby trzask pękających światów, i na polanie zjawił się Bóg. Nadszedł. I znów przemówił swym jedynym, niezmiennym głosem w miejscu, które należało do niego, a mgła wykuta mocą tego grzmotu zaczęła znów płynąć, coraz szybciej i szybciej, do jednego miejsca, do Letniego Drzewa.
W górę się wzbiły kłęby mgły w Bożym Lesie, w górę przez ofiarę i wielki pień Drzewa, ciśnięte ręką Boga w nocne niebo jak włócznia.
A na niebie nad Brenninem, przy wtórze huku i trzasku piorunów, nagle zaczęły się gromadzić chmury i rozprzestrzeniać z Lasu Mörnira, pokrywając cały kraj.
Paul poczuł, jak płyną. Przez niego. Są jego. Jego i Boga. Czuł łzy na swej twarzy. Czuł, że został przyjęty, odchodził, mgła kłębiła się w nim na przestrzał, kruki wzbiły się w niebo, Bóg na Drzewie, w nim, księżyc nad chmurami znikał i pokazywał się ponownie, nigdy nie ginąc, Rachel, Letnie Drzewo, las, świat i Bóg. Bóg. A potem jeszcze jedna rzecz, nim nastała ciemność.
Deszcz, deszcz, deszcz, deszcz, deszcz.
W Paras Derval tej nocy ludzie wylegli na ulice. Działo się tak we wszystkich miastach i wsiach w Brenninie. Wieśniacy wynieśli na dwór swoje obudzone dzieci, aby zobaczyły cudowny księżyc, który był odpowiedzią Matki na ogień Maugrima, i by poczuły na swych twarzach i zapamiętały powrót deszczu będącego błogosławieństwem Boga dla Dzieci Mörnira, choćby wydawało im się to snem.
Na ulicy, w towarzystwie Lorena i Matta, Kim i wygnanego księcia, Kevin Laine z kolei zapłakał, bowiem wiedział, co to musi oznaczać. Paul zastępował mu brata, którego nie posiadał.
- Udało mu się - szepnął Srebrny Płaszcz głosem zachrypłym i zduszonym od pełnej lęku czci. Kevin dostrzegł zaskoczony, że mag też płacze. - Och, jasny - rzekł Loren. - Och, najdzielniejszy.
Och, Paul.
Lecz to nie było wszystko. - Spójrzcie! - powiedział Matt Sören. Odwróciwszy się w kierunku, jaki wskazywał krasnolud, Kevin dostrzegł, że kiedy czerwony księżyc, jakiego nie powinno być, zalśnił przez skłębione chmury, kamień w pierścieniu Kim zabłysnął w odpowiedzi. Płonął na palcu Kim jak niesiona pochodnia barwy księżyca.
- Co to jest? - spytał Aileron.
Kim, instynktownie wzniósłszy rękę wysoko, by światło mogło pomówić ze światłem, zdała sobie sprawę, że jednocześnie wie i nie wie. Baelrath był dziki i nieujarzmiony, tak samo jak ten księżyc.
- Kamień ładuje się - rzekła cicho Kim. - Nad naszymi głowami świeci księżyc wojny. A to jest Wojenny Kamień. - Pozostali ucichli, usłyszawszy ją. I nagle intonacja jej głosu i rola, jaką odgrywała, wydały jej się tak posępne, że sięgnęła niemal rozpaczliwie wstecz po choćby odrobinę wesołości, jaka niegdyś była jej właściwa.
- Sądzę... - spróbowała, łudząc się nadzieją, że przynajmniej Kevin podchwyci to i pomoże jej kontynuować, pomoże jej przypomnieć sobie, kim jest. - Sądzę, że powinniśmy kazać wykonać nową flagę.
Zupełnie nie dotarło to do Kevina, który zmagał się z własnymi problemami. Jedyne, co usłyszał, to Kim mówiącą „my” do tego nowego księcia Brenninu.
Spojrzawszy na nią, pomyślał, że widzi zupełnie obcą osobę.
Na dziedzińcu za sanktuarium Jaelle, najwyższa kapłanka, uniosła twarz ku niebu i złożyła dzięki. Mając w sercu nauki Gwen Ystrat, spoglądała na księżyc, rozumiejąc znacznie lepiej niż ktokolwiek na zachód od jeziora Leinan, co to znaczyło. Zastanawiała się nad tym poważnie przez jakiś czas, po czym wezwała do siebie sześć kobiet i potajemnie wyprowadziła je z Paras Derval na zachód, w deszcz.
W Cathalu również ludzie dostrzegli ogień Góry o poranku i zadrżeli na dźwięk śmiechu na wietrze. Teraz nad Larai Rigal lśnił również czerwony księżyc. Moc przeciw mocy. Rękawica ciśnięta w niebiosa, na których pojawiła się też odpowiedź. To Shalhassan potrafił pojąć. Zgromadził radę w środku nocy i rozkazał ambasadorom wyruszyć natychmiast do Cananu, a potem do Brenninu. Nie, nie o świcie, warknął wściekle w odpowiedzi na pochopne pytanie. Natychmiast. Nie śpi się, gdy zaczyna się wojna, śpi się wiecznym snem po jej zakończeniu.
Ładne powiedzenie, pomyślał, odsyłając ich. Zanotował sobie w pamięci, by podyktować je Razielowi, kiedy pozwoli na to czas. Po czym wrócił do łóżka.
Nad Eridu wstał czerwony księżyc i nad Równiną, i zesłał też swój blask na Daniloth. A tylko lios alfarowie spośród wszystkich ludów strażniczych mieli wiedzę sięgającą wystarczająco daleko wstecz, by z całą pewnością stwierdzić, że taki księżyc nigdy przedtem nie świecił.
To odpowiedź dla Rakotha, zgodziła się ich starszyzna zgromadzona przed obliczem Ra-Tenniela na kurhanie w Atronel, dla jednego z młodszych bogów zwanego w pradawnych czasach Sathainem Zakapturzonym. To także wstawiennictwo, dodali najmędrsi z nich, choć nie umieli powiedzieć za kim bądź w jakiej sprawie.
Nie potrafili też stwierdzić, jaka jest trzecia moc księżyca, choć wszyscy lios wiedzieli, że była taka.
Czyny Bogini objawiały się trójkami.
W innym lesie była inna polana. Polana, po której odważył się stąpać zaledwie jeden człowiek od dziesięciu wieków, jakie upłynęły od śmierci Amairgena.
Polana była niewielka, a drzewa w zagajniku bardzo sędziwe i niezmiernie wysokie. Księżyc musiał stanąć w zenicie, nim zdołał oświetlić świętą polanę Pendaranu.
Kiedy tak się stało, zaczęło się. Najpierw złudne migotanie światełek, a potem w ślad za nim dźwięk, nieziemski jak głos fletu pośród liści. Wydawało się, że samo powietrze drży w takt tej melodii, tańczy, przybiera jedną postać za drugą, nabiera materialności i tworzy wreszcie istotę zrodzoną ze światła i dźwięku, z Pendaranu i księżyca.
Kiedy nadszedł koniec, zapanowała cisza i zaistniało coś tam, gdzie przedtem niczego nie było. Z otwartymi szeroko oczami nowo narodzona istota, oproszona rosą tak, że jej sierść lśniła w świetle, jakie ją zrodziło, podniosła się na chwiejnych nogach i stała przez chwilę, gdy tymczasem puszczę Pendaran przeniknął jeszcze jeden dźwięk przypominający szarpnięcie struny.
Wtedy powoli i delikatnie, jak jest w zwyczaju całego jej rodzaju, oddaliła się od polany, od świętego gaju. Poszła na wschód, bowiem choć nowo narodzona, wiedziała już, że na zachodzie leży morze.
Lekko, lekko stąpała po trawie i moce Pendaranu, wszystkie zebrane tam stworzenia cichły, gdy je mijała, piękniejsza i straszliwsza od każdego z nich.
Czyny Bogini objawiały się trójkami; to był ten trzeci.
Wspiął się na najwyższe mury, tak że cały czarny Starkadh rozciągał się w dole. Starkadh odbudowany, jego forteca i twierdza, bowiem wybuch Rangat nie zwiastował jego uwolnienia - choć niech ci głupcy myślą tak przez jakiś czas - wolny był już od dawna. Góra wybuchła, ponieważ wreszcie był gotowy do wojny, a siedziba jego mocy znów górowała nad krainami północy, nad Daniloth, i przyćmiewała południe, ku któremu zawsze będzie skierowana jego najzacieklejsza nienawiść.
Lecz nie spojrzał nań w dół.
Natomiast jego wzrok przykuwała odpowiedź, jaką podsuwało mu nocne niebo, i w tym momencie zaznał smaku zwątpienia. Swą jedyną zdrową rękę wzniósł ku górze, jakby szponami mógł zerwać księżyc z nieba, i upłynęło dużo czasu, nim minęła jego wściekłość.
Zmienił się jednakże przez te tysiąc lat pod Rangat. Nienawiść skłoniła go do zbytniego pośpiechu ostatnim razem. Teraz tak nie będzie.
Niech księżyc świeci tej nocy. Zanim nastąpi koniec, zrzuci go na ziemię. Strzaska Brennin jak zabawkę i wyrwie Letnie Drzewo z korzeniami. Jeźdźcy rozproszą się, Larai Rigal obrócone będzie w perzynę, a Calor Diman w Eridu splugawione.
A Gwen Ystrat zrówna z ziemią. Niech więc sobie księżyc świeci. Niech Dana próbuje pokazywać puste znaki na niebiosach zdławionych jego dymem. Ją też powali na kolana. Miał tysiąc lat na przemyślenie tego.
Uśmiechnął się wtedy, bowiem ostatnia wizja była mu najmilsza. Kiedy wszystko inne już się stanie, kiedy Fionavar będzie leżał zmiażdżony pod jego pięścią, dopiero wtedy zwróci się ku Daniloth. Jednego po drugim każe wtedy sprowadzać do siebie lios alfarów, Dzieci Światłości. Jednego po drugim do Starkadh.
Będzie wiedział, co z nimi zrobić.
Grzmoty prawie przebrzmiały, deszcz zmienił się w lekką mżawkę. Wiatr był wiatrem, niczym więcej. Niósł posmak soli z odległego morza. Chmury się rozwiewały. Czerwony księżyc jaśniał wprost nad Drzewem.
- Pani - rzekł Bóg, przyciszając grzmot swego głosu - Pani, nigdy przedtem tego nie czyniłaś.
- To było konieczne - odparła niczym dzwoneczek na wietrze. - Tym razem jest bardzo silny.
- Jest bardzo silny - zabrzmiało echo gromu. - Dlaczego rozmawiałaś z moją ofiarą? - Lekkie skarcenie.
Głos Pani nabrał głębi utkanej z dymu domowych palenisk i jaskiń. - Masz coś przeciwko temu?
Rozległ się dźwięk, który mógł świadczyć o rozbawieniu Boga. - Nie, jeśli będziesz błagać o wybaczenie. Dawno tego nie czyniłaś, Pani. - Głębszy dźwięk i pełen znaczenia.
- Czy wiesz, co uczyniłam w Pendaranie? - spytała wykrętnie głosem jak pajęcza nić brzasku.
- Wiem. Choć nie wiem, czy obróci się to w dobro, czy zło. Może sparzyć dłoń, która poń sięgnie.
- Wszystkie moje dary są obosieczne - rzekła Bogini, a on uświadomił sobie istnienie prastarej krwi w tym tonie. Zapadła cisza, po której jej przymilny głos znów przypominał najdelikatniejszą koronkę. - Ja się wstawiłam, Panie, czy nie uczynisz tego samego?
- Dla nich?
- I po to, by sprawić mi przyjemność - rzekł księżyc.
- Czy moglibyśmy sprawić sobie przyjemność nawzajem?
- Może moglibyśmy.
Huk gromu. Śmiech.
- Wstawiłem się - oświadczył Mörnir.
- Nie poprzez deszcz - zaprotestowała dźwiękiem morza. - Deszcz został okupiony.
- Nie poprzez deszcz - odrzekł Bóg. - Zrobiłem, co zrobiłem.
- Chodźmy więc - powiedziała Dana.
Księżyc schował się za drzewami na zachodzie.
Wkrótce potem grzmoty ucichły i chmury zaczęły się rozpraszać na niebie.
I tak oto, pod koniec nocy, na niebie nad Letnim Drzewem zostały tylko gwiazdy, by spoglądać z góry na ofiarę, na cudzoziemca wiszącego nago na Drzewie, tylko gwiazdy, tylko one.
Przed świtem znów zaczęło padać, choć na polanie panowała wtedy pustka i cisza, z wyjątkiem dźwięku wody spływającej i kapiącej z liści.
I to była ostatnia noc Pwylla Cudzoziemca na Letnim Drzewie.
CZĘŚĆ III
Dzieci Ivora
Rozdział 10
Kiepsko wylądował, lecz dzięki instynktowi sportowca przeturlał się w czasie upadku i wstał cały i zdrowy. Tym niemniej jednak bardzo rozzłoszczony.
Do licha, przecież się wycofał! Jakie, do diabła, prawo miała Kim Ford, żeby złapać go za rękę i zaciągnąć do innego świata? Jakie...
Przerwał. Wściekłość opuściła go, gdy gwałtownie dotarło do niego, co się stało. Ona rzeczywiście zabrała go do innego świata.
Chwilę temu był w pokoju hotelu Plaza, a teraz znajdował się na otwartej przestrzeni, w ciemności. Wiał chłodny wiatr, a w pobliżu rósł las. Obejrzawszy się, dostrzegł rozległe równiny, które rozciągały się w blasku księżyca jak okiem sięgnąć.
Dave Martyniuk rozejrzał się w poszukiwaniu pozostałych, a w miarę jak powoli uświadamiał sobie, że jest osamotniony, wściekłość ustąpiła miejsca lękowi. Jasne, że nie byli jego przyjaciółmi, lecz to nieodpowiedni czas ani miejsce, żeby zostać samemu.
Nie mogą być daleko, pomyślał, panując nad sobą. Kim Ford trzymała go za ramię; to musiało przecież oznaczać, że nie może być daleko stąd. Ona i pozostali, i ten typek Lorenzo Marcus, który go w to wszystko wpakował. I wyciągnie z tego, albo bardzo boleśnie odczuje to na swojej skórze, poprzysiągł sobie Martyniuk. Bez względu na przepisy kodeksu prawa karnego.
Przypomniało mu to o czymś: spuściwszy wzrok, zobaczył, że wciąż ściska w ręku notatki Kevina Laine'a dotyczące postępowania dowodowego.
Ten absurd, ten niesamowicie rażący element w nocnym krajobrazie pełnym wichru i traw, w jakiś sposób rozluźnił go. Mężczyzna zaczerpnął głęboko tchu jak przed skokiem rozpoczynającym rozgrywkę. Czas już zorientować się w terenie. Czas zabawić się w harcerza.
W Paras Derval panuje Ailell, powiedział starzec. Jakieś miasta na horyzoncie? Gdy księżyc wychynął zza chmury, Dave odwrócił się ku północy i zobaczył wyraźnie Rangat.
Tak się składało, że wcale nie znajdował się w pobliżu pozostałych. Jedyne, co Kim się udało, gdy rozpaczliwie chwyciła go za ramię, było zatrzymanie go na tej samej płaszczyźnie, na której oni się znajdowali, w tym samym świecie. Był we Fionavarze, lecz daleko na północy, a Góra wznosiła się ku niebiosom na niemal szesnaście tysięcy metrów, biała i olśniewająca w blasku księżyca.
- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknął odruchowo Dave.
I to ocaliło mu życie.
Z dziewięciu szczepów Dalrei wszystkie, z wyjątkiem jednego, udały się wyjątkowo o tej porze roku na wschód i południe, choć najlepsze pastwiska dla eltorów wciąż znajdowały się na północnym zachodzie, jak zawsze latem. Jednakże wieści, jakie przynieśli auberei z Celidonu, były jednoznaczne: svart alfarowie i wilki na obrzeżach Pendaranu były wystarczającym powodem, by większość wodzów zabrała swych ludzi. Pogłoski mówiły również o obecności urgachów wśród svart alfarów. To doprawdy wystarczało. Odeszli na południe od Adein i Rienny, gdzie znajdą chudsze, mniejsze stada i bezpieczeństwo w okolicach Cynmere i Latham.
Ivor dan Banor, wódz trzeciego szczepu, stanowił, jak często bywało, wyjątek. Nie chodziło o to, że nie dbał o bezpieczeństwo swego plemienia i swych dzieci. Nikt, kto go znał, nie mógłby tak pomyśleć. Po prostu trzeba było wziąć pod uwagę inne sprawy, rozmyślał Ivor, nie śpiąc późno w nocy w domu wodza.
Po pierwsze, Równina i stada eltorów należały do Dalrei, i to nie tylko symbolicznie. Colan oddał je Revorowi po Bael Rangat we władanie na tak długo, póki będzie trwało Najwyższe Królestwo.
Zasłużyli na nią, galopując szaleńczo przez Pendaran, Krainę Cieni i pętlę w wątku czasu, by wyskoczyć ze śpiewem na ustach na oświetlone zachodem słońca pole bitwy, która inaczej zakończyłaby się klęską. Ivor drgnął na samą myśl o tym: żeby Jeźdźcy, Dzieci Pokoju, uczynili coś podobnego... W dawnych czasach żyli olbrzymi.
Olbrzymi, którzy zasłużyli na Równinę. By ją wziąć w posiadanie i utrzymywać, pomyślał Ivor, nie żeby w popłochu uciekać do osłoniętych zakątków krainy na najmniejszą pogłoskę o niebezpieczeństwie. Sama myśl o ucieczce przed svart alfarami stawała Ivorowi kością w gardle.
Tak więc trzeci szczep pozostał. Nie na obrzeżu Pendaranu - to byłoby nierozsądne i niepotrzebne. Mieli dobry obóz jakieś dwadzieścia cztery kilometry od lasu i liczne stada eltorów tylko dla siebie. Myśliwi przyznawali, że to luksus. Niemniej jednak wódz dostrzegł, że zapędziwszy się podczas łowów w pobliże Wielkiej Puszczy, czynili znak odpędzający zło. Ivor zdawał sobie sprawę, że niektórzy z nich woleliby znaleźć się gdzie indziej.
Miał jednak również inne powody do pozostania. Auberei donosili z Celidonu, że na południu źle się dzieje. Brennin jest w szponach suszy, a od jego przyjaciela Tulgera z ósmego szczepu nadeszła tajemnicza wiadomość, że Najwyższe Królestwo jest w kłopotach. Po co, pomyślał Ivor, mieli się do tego wtrącać? Po surowej zimie plemię potrzebowało umiarkowanego, łagodnego lata na północy. Potrzebowało chłodnego wiatru i tłustych stad na ucztowanie i ciepłe okrycia na nadchodzącą jesień.
Był jeszcze jeden powód. Większa niż zazwyczaj ilość chłopców będzie w tym roku obchodziła swą ceremonię postu. Wiosna i lato były porą na totemowe posty wśród Dalrei, a trzeciemu szczepowi największe szczęście zawsze dopisywało w pewnym zagajniku, tutaj, na północnym zachodzie. Taka była tradycja. Tutaj Ivor dostrzegł swego jastrzębia, który bystrym wzrokiem przyjrzał mu się z czubka wiązu drugiej nocy. Zagajnik Faelinn był dobrym miejscem, a młodzieńcy zasługiwali na to, by w nim czuwać, jeśli tylko zdołają. Tabor również. Jego młodszy syn miał czternaście lat. Najwyższy czas. To może zdarzyć się tego lata. Ivor miał zaledwie dwanaście lat, gdy znalazł swego jastrzębia; Levon, jego starszy syn - jego następca i wódz po nim - zobaczył swój totem w wieku lat trzynastu.
Wiecznie ubiegające się o Levona dziewczęta szeptały, że podczas postu zobaczył Królewskiego Konia. Ivor wiedział, że to oczywiście nieprawda, lecz Levon rzeczywiście przypominał nieco ogiera tymi brązowymi oczyma, dumnym sposobem chodzenia, otwartym i szczerym charakterem, a nawet długimi, gęstymi, żółtymi włosami, które nosił rozpuszczone.
Lecz Tabor, Tabor był inny. Chociaż to niesprawiedliwe, powiedział sobie Ivor - jego skupiony młodszy syn był jeszcze chłopcem, nie odbył jeszcze swego postu. Może nastąpi to tego lata, więc chciał, by Tabor miał swój szczęśliwy las.
A co najważniejsze, Ivor miał jeszcze jeden powód. Niejasne przeczucie w głębi duszy, dotychczas jeszcze nie sprecyzowane. Zostawił je tam. Wiedział z doświadczenia, że takie rzeczy wyjaśniają się w swoim czasie. Był cierpliwym człowiekiem.
Więc zostali.
W tej chwili w zagajniku Faelinn było dwóch chłopców. Gereint wymienił ich imiona dwa dni temu, a słowo szamana rozpoczynało przemianę chłopca w mężczyznę wśród Dalrei.
Tak więc dwóch chłopców odbywało swój post w lesie; lecz choć Faelinn przynosił szczęście, leżał również w pobliżu Pendaranu, toteż Ivor po cichu podjął pewne kroki, by ich strzec. Gdyby się dowiedzieli, oni i ich ojcowie poczuliby się zhańbieni, więc tylko wyrazem oczu dał znać Torcowi, by niepostrzeżenie pojechał w ślad za nimi.
Torc często bywał w nocy poza obozowiskiem. Taki już miał charakter. Młodsi ludzie żartowali sobie, że jego zwierzęciem musiał być wilk. Śmiali się przy tym w nieco zbyt wymuszony sposób, nieco zalęknieni. Torc przypominał wilka swym żylastym ciałem, długimi, prostymi, czarnymi włosami i ciemnymi oczami o nieprzeniknionym wyrazie. Nigdy nie nosił koszuli ani mokasynów, a tylko nogawice ze skóry eltora, ufarbowane na czarno, by nie było go widać w nocy.
Banita. Ivor wiedział, że to nie była jego wina, i po raz setny postanowił zrobić coś w sprawie tego przezwiska. Nie była to również wina Sorchy, ojca Torca. Po prostu czysty pech. Niemniej jednak Sorcha zabił kotną łanię eltora. Łowcy przyznali na wiecu, że był to wypadek: kozioł, któremu podciął gardło, upadł niefortunnie pod nogi łani, która biegła obok. Łania potknęła się o niego i złamała sobie kark. Kiedy myśliwi zbliżyli się, zobaczyli, że była ciężarna.
Wypadek. To pozwoliło Ivorowi wydać wyrok wygnania, a nie śmierci. Nie mógł zrobić niczego więcej. Żaden wódz nie może wywyższyć się ponad Prawo i utrzymać władzy nad swym ludem. Zatem wygnanie dla Sorchy; posępny los samotnika wygnanego z Równiny. Następnego poranka stwierdzili, że Meisse, jego żona, odebrała sobie życie. Torc, jedyne ich dziecko, w wieku lat jedenastu został naznaczony piętnem podwójnej tragedii.
Pamiętnego lata Gereint wymienił jego imię, tego samego lata, co Levona. Mając zaledwie dwanaście lat, odnalazł swe zwierzę i od tej pory zawsze był samotnikiem trzymającym się na obrzeżach szczepu. Był nie gorszym łowcą od innych z plemienia Ivora, a szczerość zmuszała Ivora do przyznania, że był nawet równie dobry, co Levon. No, być może niezupełnie tak dobry, niezupełnie.
Wódz uśmiechnął się pod nosem w mroku. Pochlebiał sobie. Torc był również jego synem, cały szczep stanowił jego dzieci. Darzył sympatią ciemnowłosego młodzieńca, choć ten potrafił być nie do zniesienia. Darzył go również zaufaniem. Torc był dyskretny i doskonale radził sobie z takimi zadaniami, jak dzisiejsze.
Leżąc u boku Leith, gdy jego ludzie otaczali go w obozowisku, a konie były zamknięte na noc, Ivor czuł się lepiej ze świadomością, że Torc czuwa tam w ciemności przy chłopcach. Obrócił się na bok, by spróbować usnąć.
Po chwili wódz poznał stłumiony dźwięk i uświadomił sobie, że ktoś nie śpi w domu. Słyszał zduszony szloch Tabora dochodzący z izby, którą dzielił z Levonem. Wiedział, że chłopcu jest ciężko; czternaście lat to późny wiek dla oczekującego na wezwanie, szczególnie dla syna wodza, dla brata Levona.
Chciałby pocieszyć swego młodszego syna, lecz wiedział, że mądrzej jest zostawić chłopca samego. Nie ma nic złego w nauczeniu się, co znaczy cierpienie, a walka z nim w samotności pomaga osiągnąć szacunek dla samego siebie. Taborowi nic się nie stanie.
Po krótkiej chwili płacz ucichł. Ivor też w końcu usnął, choć wpierw zrobił coś, czego nie czynił już od bardzo dawna.
Opuściwszy ciepło swego posłania i Leith śpiącą mocno u jego boku, poszedł zajrzeć do dzieci. Najpierw do chłopców - jasnowłosego, nieskomplikowanego Levona i smagłego, żylastego Tabora, a potem do pokoju Liane.
Cordeliane, jego córka. Z pełną rozbawienia dumą przyglądał się jej ciemnobrązowym włosom, długim rzęsom na jej zamkniętych powiekach, zadartemu nosowi, śmiejącym się ustom... uśmiechała się nawet przez sen.
Jak to możliwe, że on, przysadzisty, krępy, nieurodziwy, doczekał się tak przystojnych synów, tak pięknej córki?
Torc miał kiepską noc. Najpierw tym dwóm idiotom, którzy przyszli pościć, udało się, zupełnie nieświadomie, znaleźć w odległości sześciu metrów od siebie dokładnie po przeciwnych stronach kępy krzewów w lesie. To było śmieszne. Cóż za malców wysyła się w tych czasach?
Przy pomocy kilku rzeczywiście dość niepokojących chrząknięć i pomruków zdołał przepłoszyć jednego z nich i odsunąć czterysta metrów dalej. Przypuszczał, że to wtrącanie się w przebieg obrzędu, lecz post dopiero co się rozpoczął, a poza tym malcom zdecydowanie była potrzebna pomoc: woń człowieka w tych zaroślach była tak silna, że najprawdopodobniej jedynymi zwierzętami totemowymi, jakie znaleźliby, byliby oni sami.
To śmieszne, pomyślał sobie. Torca niewiele rzeczy śmieszyło, lecz myśl o dwóch poszczących trzynastolatkach, którzy stają się świętymi zwierzętami dla siebie nawzajem, zmusiła go do uśmiechnięcia się w ciemności.
Radość go opuściła, gdy podczas przeczesywania zagajnika natrafił na trop, którego nie rozpoznawał. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że musiał to być urgach, a to gorzej niż źle. Svart alfarowie nie wzbudziliby jego zaniepokojenia, chyba że byłoby ich bardzo wielu. Widywał ich niewielkie oddziały w czasie samotnych wypadów na zachód ku puszczy Pendaran. Natknął się również na ślad bardzo dużej grupy, której towarzyszyły wilki. Było to tydzień temu, a grupa posuwała się na południe dość szybko. Nie było to przyjemne odkrycie. Zameldował o tym Ivorowi i Levonowi jako przywódcy łowów, lecz tymczasem sprawa nie dotyczyła ich bezpośrednio.
To prawda. Nigdy nie widział urgacha, nikt z jego plemienia nie widział, lecz dość krążyło legend i nocnych opowieści, by miał się naprawdę na baczności. Dobrze pamiętał te opowieści sprzed złych czasów, kiedy był jeszcze tylko dzieckiem w trzecim szczepie, dzieckiem jak wszystkie inne, przeżywającym miły dreszcz strachu przy ognisku i obawiającym się, że matka wezwie go do łóżka, gdy starcy snuli swe bajania.
Torc przykląkł, nachylając się nad tropem z ponurą zawziętością malującą się na szczupłej twarzy. To nie była puszcza Pendaran, gdzie jawnie krążyły stwory Ciemności. Jeden lub więcej urgachów w zagajniku Faelinn, szczęśliwym lesie trzeciego szczepu, to poważna sprawa. Bardziej niż poważna: tej nocy odbywało post dwóch malców.
Poruszając się cicho, Torc poszedł za ciężkim, prawie rzucającym się w oczy tropem i ku swemu przerażeniu dostrzegł, że prowadził on z zagajnika na wschód. Urgach na Równinie! Zło jest w pobliżu. Po raz pierwszy zastanowił się nad decyzją wodza dotyczącą pozostania tego lata na północnym zachodzie. Byli osamotnieni. Daleko od Celidonu, daleko od każdego innego szczepu, który mógłby połączyć z nimi swe siły w walce ze złem, jakie tu może się czaić. Dalrei nazywano Dziećmi Pokoju, lecz czasami pokój bywał ciężko wywalczany.
Torcowi nie przeszkadzała samotność. Żył tak, odkąd stał się dorosły. Młodzież przezywała go szyderczo banitą. Wilkiem. Głupie dzieci: wilki żyją stadnie. Czy on kiedykolwiek tak żył? Samotność zrodziła w nim pewną gorycz, bowiem był jeszcze młody, a wspomnienie innych czasów było jeszcze dość świeże, by ranić. Nadała mu także pewną zgryźliwą refleksyjność zrodzoną z długich nocy spędzonych w ciemności, a także obdarzyła dystansem wobec tego, co czynią ludzie. Inny rodzaj zwierzęcia. Jeśli brak mu było tolerancji, nie była to zaskakująca wada.
Miał bardzo szybki refleks.
Z nożem w ręku przypadł do gruntu w kotlinie i wyczołgał się spomiędzy drzew, gdy tylko dostrzegł masywny cień w ulotnym błysku odsłoniętego księżyca. Było pochmurno, bowiem inaczej zobaczyłby go natychmiast. Był bardzo duży.
Znajdował się pod wiatr od niego, co było szczęściem. Mknąc z wytrenowaną szybkością i ciszą, Torc przebył otwartą przestrzeń dzielącą go od postaci, jaką zauważył. Swój łuk i miecz zostawił przy koniu: głupota. Czy potrafisz zabić urgacha nożem? - zastanawiała się część jego umysłu.
Podszedł na odległość trzech metrów. Stwór nadal go nie zauważył, lecz był wyraźnie rozwścieczony, i bardzo duży - niemal trzydzieści centymetrów wyższy od niego. Jego majacząca w mroku nocy sylwetka była olbrzymia i masywna.
Postanowił zaczekać na światło księżyca i rzucić mu nożem w głowę. Nie zatrzymuje się na pogawędkę z potworem z koszmarów. Sam jego wzrost przyprawiał go o bicie serca - ostre kły u tak ogromnego stwora?
Księżyc wychynął zza chmur; Torc był gotowy. Podniósł rękę do rzutu: ciemna głowa wyraźnie rysowała się na posrebrzonej równinie. Zwrócona była w przeciwnym kierunku, na północ.
- Matko Przenajświętsza! - powiedział urgach.
Ramię Torca już rozpoczęło ruch. Dużym wysiłkiem mężczyzna utrzymał sztylet, kalecząc się przy tym.
Złe istoty nie wzywają imienia Bogini, nie takim głosem. Spojrzawszy jeszcze raz, Torc zobaczył w jaskrawym świetle księżyca, że istota stojąca przed nim była człowiekiem, dziwnie ubranym i ogromnym, lecz sprawiającym wrażenie nie uzbrojonego.
Zaczerpnąwszy tchu, Torc zawołał głosem tak uprzejmym, na ile pozwalały okoliczności: - Poruszaj się powoli i powiedz, kim jesteś.
Na dźwięk tego warkniętego polecenia serce podskoczyło Dave'owi do gardła, a po odbiciu się wróciło do klatki piersiowej. Kto, u diabła? Niemniej jednak, zamiast pytać o to, postanowił poruszać się powoli i przedstawić.
Odwróciwszy się w stronę głosu z rozłożonymi rękoma, trzymając jedynie notatki z postępowania dowodowego, powiedział najspokojniej, jak umiał: - Nazywam się Martyniuk. Dave Martyniuk. Nie wiem, gdzie jestem, i szukam kogoś imieniem Loren. On mnie tu sprowadził.
Cisza. Czuł, jak wiatr z północy targa mu włosy. Uświadomił sobie, że bardzo się boi.
Wtedy z kotlinki, której nawet nie zauważył, podniósł się jakiś cień i ruszył w jego kierunku.
- Srebrny Płaszcz? - spytał cień, materializując się w poświacie księżycowej w postaci młodego mężczyzny, pomimo wiatru bez koszuli, boso i w czarnych nogawicach. W dłoni trzymał długi, dość niebezpiecznie wyglądający nóż.
Och, Boże, pomyślał Dave. Co oni mi zrobili? Uważnie, nie spuszczając z oczu noża, odpowiedział: - Tak, Loren Srebrny Płaszcz. Tak się nazywa. - Zaczerpnął tchu, starając się uspokoić. - Proszę, nie zrozum mnie źle. Przybywam w pokoju. Nawet nie chcę tu być. Odłączyłem się przypadkowo... powinniśmy znaleźć się w miejscu zwanym Paras Derval. Znasz takie?
Ten drugi mężczyzna odprężył się nieco. - Znam je. Jak to możliwe, że ty go nie znasz?
- Ponieważ nie jestem stąd - wykrzyknął Dave z determinacją. - Przybyliśmy z mojego świata. Ziemia? - powiedział z nadzieją, a potem uświadomił sobie, jakie to było głupie.
- Gdzie jest w takim razie Srebrny Płaszcz?
- Czy ty mnie nie słuchasz? - wybuchł Martyniuk. - Powiedziałem ci, odłączyłem się przypadkowo. Potrzebuję go, żeby powrócić do domu. Chcę tylko wrócić do domu, najszybciej, jak to możliwe. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?
Znów cisza.
- Czemu - spytał mężczyzna - nie miałbym cię po prostu zabić?
Dave sapnął z sykiem. Wyglądało na to, że nie rozegrał tego najlepiej. Boże, nie nadawał się na dyplomatę. Dlaczego to Kevin Laine nie oddzielił się od pozostałych? Dave zastanawiał się, czy nie rzucić się na tego mężczyznę, lecz coś mu mówiło, że ten szczupły człowiek bardzo dobrze wie, jak władać nożem.
Nagle doznał olśnienia. - Ponieważ - zaryzykował - Lorenowi nie spodobałoby się to. Jestem jego przyjacielem; będzie mnie szukał. Zbyt szybko wyrzekam się przyjaźni, powiedział zeszłego wieczoru czarodziej. Nie zawsze, pomyślał Dave, nie dzisiejszej nocy, chłopcze.
Zdawało się, że to odniosło skutek. Martyniuk powoli opuszczał ręce. - Nie jestem uzbrojony - powiedział. - Zgubiłem się. Pomóż mi, proszę.
Mężczyzna schował wreszcie nóż do pochwy. - Zaprowadzę cię do Ivora - rzekł - i Gereinta. Oni obaj znają Srebrnego Płaszcza. Udamy się do obozowiska o świcie.
- Dlaczego nie teraz?
- Dlatego - powiedział mężczyzna - że mam zadanie do wykonania, a jak sądzę, ty będziesz musiał mi teraz towarzyszyć.
- Jak? Co?
- W lesie jest dwóch malców, którzy poszczą, by ujrzeć swe zwierzęta. Musimy czuwać nad nimi, pilnować, żeby się nie skaleczyli czy nie zrobili czegoś innego. - Podniósł krwawiącą dłoń. - Jak ja to zrobiłem, powstrzymując się od zabicia ciebie. Jesteś wśród Dalrei. Szczep Ivora, trzeci szczep. I szczęściem dla ciebie to uparty człowiek, bowiem inaczej znalazłbyś tu tylko eltory i svart alfarów, z których pierwsze uciekłyby przed tobą, a drudzy zabiliby cię. Na imię mam Torc - rzekł. - Teraz chodź.
Malcy, jak Torc uparcie nazywał dwóch trzynastolatków, zdawali się dobrze sobie radzić. Jeśli szczęście im dopisze, wyjaśniał Torc, przed świtem każdy z nich ujrzy zwierzę. Jeśli nie, post będzie trwał dalej, a on będzie musiał czuwać kolejną noc. Siedzieli wsparci plecami o pień drzewa na małej polance w połowie drogi między chłopcami. Koń Torca, mały, ciemnoszary ogier, pasł się w pobliżu.
- Przed czym ich pilnujemy? - spytał nieco nerwowo Dave. Las nocą nie był jego normalnym środowiskiem.
- Mówiłem ci już: w pobliżu są svart alfarowie. Wieść o nich przegnała wszystkie pozostałe plemiona na południe.
- W naszym świecie też był svart alfar - odezwał się z własnej woli Dave. - Śledził Lorena. Matt Sören zabił go. Loren twierdził, że nie są niebezpieczni i że nie ma ich wielu.
Torc uniósł brwi. - Jest ich więcej niż niegdyś - stwierdził - i choć może nie stanowią niebezpieczeństwa dla maga, rodzą się z chęcią zabijania i robią to doskonale.
Dave'a nagle przeszły nieprzyjemne ciarki. Torc z zastraszającą częstotliwością wspominał o zabijaniu.
- Sami svartowie wystarczyliby, żeby się niepokoić - ciągnął dalej Torc - lecz chwilę przed tym, nim natknąłem się na ciebie, znalazłem trop urgacha - nawet wziąłem cię za niego. Miałem zamiar najpierw zabić, a dopiero potem zbadać sytuację. Tych istot nie widziano od setek lat. To bardzo, bardzo źle, że powróciły; nie wiem, co to znaczy.
- Kim oni są?
Torc zrobił dziwny gest. - Nie w nocy - powiedział. - Nie powinniśmy o nich tu rozmawiać. - Powtórzył gest.
Dave wsparł się wygodniej o drzewo. Było późno, powinien chyba spróbować usnąć, lecz był zbyt podniecony. Wydawało się, że Torc nie był już w nastroju do rozmawiania. Jemu to nie przeszkadzało.
Ogólnie rzecz biorąc, nie było źle. Mogło być dużo gorzej. Wyglądało na to, że trafił do ludzi, którzy znali maga. Pozostali nie mogą być daleko. Prawdopodobnie wszystko pójdzie dobrze, jeśli tylko nic go nie pożre w tym lesie. Z drugiej strony, Torc najwyraźniej wiedział, co czyni. Płyń z prądem, pomyślał.
Po mniej więcej trzech kwadransach Torc wstał, by sprawdzić, co u malców. Pobiegł na wschód i w ciągu dziesięciu minut wrócił, zadowolony.
- Z Barthem wszystko w porządku. Chłopak nieźle się ukrył. Nie jest taki głupi, jak większość z nich. - Poszedł na zachód, by zajrzeć do drugiego. Po kilku minutach pojawił się ponownie.
- Cóż... - zaczął Torc, podchodząc do drzewa.
Tylko sportowiec mógłby tego dokonać. Kierowany czystym odruchem, Dave rzucił się na zjawę, która wyłoniła się zza drzew obok Torca. Całym ciałem uderzył kosmatą, podobną do małpy istotę najsilniejszym ciosem blokującym, na jaki było go stać, i odbił miecz, który już miał ściąć głowę Torcowi.
Leżąc na wznak bez tchu, Dave zobaczył, że potwór zamachnął się drugą ręką. Udało mu się sparować uderzenie lewym przedramieniem i poczuł, jak ręka mu drętwieje od ciosu. Boże, pomyślał, patrząc w rozwścieczone, czerwone oczy czegoś, co musiało być urgachem, ale ten sukinsyn jest silny! Nawet nie miał czasu, żeby się przestraszyć: odturlawszy się niezgrabnie poza zasięg miecza urgacha, zobaczył czyjąś sylwetkę śmigającą obok niego.
Torc z nożem w dłoni skoczył wprost na głowę potwora. Urgach wypuścił swój nieporęczny miecz i z przerażającym rykiem bez trudu założył blokadę na ramię Torca. Chwyciwszy Jeźdźca mocniej, potwór oderwał go od siebie i cisnął nim o drzewo, pozbawiając go przytomności.
Jeden na jednego, pomyślał Dave. Atak Torca dał mu czas, by podnieść się na nogi, lecz wszystko następowało tak szybko. Odwrócił się gwałtownie i pobiegł do miejsca, gdzie rżał spłoszony koń Torca. Pochwycił miecz leżący przy końskiej derce. Miecz? - pomyślał. Co ja mam, do diabła, zrobić tym mieczem?
Parować ciosy. Urgach, który podniósł broń, stał tuż nad nim i zamachnął się oburącz swym olbrzymim mieczem. Dave był silnym mężczyzną, lecz wstrząs wywołany sparowaniem tego ciosu sprawił, że prawa ręka zdrętwiała mu niemal tak samo jak lewa. Zatoczył się do tyłu.
- Torc! - krzyknął rozpaczliwie. - Nie mogę...
Przerwał, bowiem nagle nie trzeba było już mówić niczego więcej. Urgach chwiał się niczym przechylająca się skała i chwilę później upadł z łoskotem. Sztylet Torca tkwił w tyle jego czaszki, wbity po rękojeść.
Dwaj mężczyźni spoglądali na siebie znad trupa potwornego stworzenia.
- Cóż - powiedział wreszcie Torc, ciężko dysząc - teraz wiem, dlaczego cię nie zabiłem.
To, co wtedy Dave poczuł, było czymś tak rzadkim i nieoczekiwanym, że upłynął jakiś czas, zanim poznał, co to było.
Ivor, który wstał o brzasku i wyczekiwał przy południowo-zachodniej bramie, zobaczył Bartha i Navona wracających razem. Poznał - nie było to trudne - po sposobie, w jaki się poruszali, że obaj znaleźli coś w lesie, lub coś ich znalazło, jak powiadał Gereint. Wyszli jako chłopcy i wracali do niego, będąc nadal jego dziećmi, już jako Jeźdźcy, Jeźdźcy Dalrei. Toteż zawołał głośno na powitanie, by wiedzieli, że wódz wita powracających do szczepu z krainy snów.
- Hola! - krzyknął Ivor, by wszyscy usłyszeli. - Patrzcie, kto idzie! Radujmy się, bowiem spójrzcie, Tkacz zsyła nam dwóch nowych Jeźdźców!
Wybiegli wtedy wszyscy, czekając z tłumionym podnieceniem, aż wódz pierwszy ogłosi ich powrót. W trzecim szczepie panował taki zwyczaj od czasów Lahora, jego dziadka.
Barth i Navon zostali przywitani w domu z zaszczytami i radością. Jeszcze oczy im świeciły ze zdumienia, jeszcze nie w pełni powrócili z innego świata, z wizji, jakie przyniósł im post i tajny napój Gereinta. Zdawali się nietknięci, świeży, jak być powinno.
Ivor poprowadził ich, po jednym z każdej strony, pozwalając im teraz iść obok siebie, jak przystoi mężczyznom, do kwatery przeznaczonej dla Gereinta. Wszedł z nimi do wnętrza i przyglądał się, jak przyklękają przed szamanem, aby potwierdził i poświęcił ich zwierzęta. Żadne z dzieci Ivora nigdy nie próbowało niczego zmyślać w sprawie postu, przypisywać sobie totemu, gdy go nie znalazło, lub twierdzić, że eltor był orłem czy też dzikim odyńcem. Mimo to zadaniem szamana było odkryć w nich prawdę o ich czuwaniu, więc w tym szczepie Gereint znał totemy wszystkich Jeźdźców. Tak było w każdym szczepie. Tak było zapisane w Celidonie. Tak głosiło Prawo.
Po długiej chwili Gereint, który siedział na macie ze skrzyżowanymi nogami, podniósł głowę. Bezbłędnie odwrócił się w stronę miejsca, gdzie stał Ivor obramowany światłem wpadającym z zewnątrz.
- Ich godzina zna ich imię - rzekł szaman.
Stało się. Padły słowa, które określały Jeźdźca: godzina, której nikt nie może uniknąć, i świętość ich tajnego imienia. Ivora nagle ogarnęło poczucie ogromu, niezmierzoności czasu. Od dwunastu wieków Dalrei przemierzają Równinę. Od dwunastu wieków tak mianowano każdego nowego Jeźdźca.
- Czy powinniśmy urządzić ucztę? - spytał oficjalnie Gereinta.
- Doprawdy, powinniśmy - padła spokojna odpowiedź. - Powinniśmy urządzić Ucztę Nowych Łowców.
- Tak też się stanie - odrzekł Ivor. Tyle już razy czynił to z Gereintem, lato po lecie. Czyżby się starzał?
Zabrał dwóch najmłodszych Jeźdźców i wyprowadził ich na słońce, gdzie cały szczep zebrał się przed drzwiami domu szamana.
- Ich godzina wie - oświadczył i uśmiechnął się, słysząc harmider, jaki się podniósł.
Wreszcie znów oddał Bartha i Navona ich rodzinom. - Idźcie spać - nakłaniał ich obu, wiedząc, jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień, i wiedząc, że go nie usłuchają. Kto spałby w taki dzień?
Levon spał, przypomniał sobie, lecz on spędził trzy noce w gaju i wyszedł w końcu z niego pusty wewnętrznie i jakby nie z tej ziemi. To był trudny post, który zaprowadził go w daleką podróż, jak przystoi komuś, kto w przyszłości będzie przewodzić plemieniu.
Myśląc o tym, przyglądał się rozchodzącym się ludziom, po czym ponownie zagłębił się w mrok domu Gereinta. W tym domu nigdy nie było światła, bez względu na to, który obóz zajmowali.
Szaman nie ruszył się z miejsca.
- Jest dobrze - rzekł Ivor, sadowiąc się obok starca.
Gereint pokiwał głową. - Jest dobrze, jak sądzę. Obaj powinni się dobrze spisać, a Barth może okazać się kimś więcej. - Nigdy nie był bliższy zdradzenia wodzowi tego, co widział w nowicjuszach. Ten dar szamana, ta jego moc budziła zawsze podziw i zdumienie Ivora.
Wciąż pamiętał tę noc, gdy oślepiono Gereinta. Ivor był wtedy dzieckiem, cztery letnie pory dzieliły go od spotkania z jego jastrzębiem, lecz jako jedynego syna Banora zabrano go wraz z mężczyznami, by przyjrzał się temu. Na całe życie moc będzie dla niego symbolizowana przez śpiew niskich głosów i taniec pochodni nocą na równinie pod rozgwieżdżonym letnim niebem.
Przez jakiś czas obaj mężczyźni siedzieli w ciszy, każdy pogrążony w swych własnych rozmyślaniach, a potem Ivor wstał. - Powinienem porozmawiać z Levonem o jutrzejszym polowaniu - stwierdził. - Myślę, że szesnaście.
- Co najmniej - rzekł szaman urażonym tonem. - Sam mógłbym zjeść całego. Dawno nie ucztowaliśmy, Ivorze.
Ivor parsknął. - Bardzo dawno, ty łakomy starcze. Całe dwanaście dni upłynęło od nadania imienia Walenowi. Czemu nie jesteś gruby?
- Dlatego, że na ucztach nigdy nie dajesz dość jedzenia - wyjaśnił cierpliwie najmędrszy.
- W takim razie siedemnaście! - roześmiał się Ivor. - Zobaczymy się o poranku, przed ich odjazdem. Decyzja należy do Levona, lecz ja będę sugerował wschód.
- Wschód - zgodził się poważnie Gereint. - Ale zobaczymy się jeszcze dzisiaj.
Do tego Ivor również był już przyzwyczajony.
Wizje przychodzą, gdy światło gaśnie - powiadają Dalrei. Nie było to Prawo, lecz Ivorowi czasami wydawało się, że miało taką samą moc. Znajdowali swe totemy w ciemności, a wszyscy ich szamani osiągali swą moc w ślepocie podczas tej ceremonii letniej nocy, gdy jasne pochodnie i gwiazdy nagle zastępowała czerń.
Levona zastał oczywiście przy koniach, gdzie zajmował się klaczą z chorą pęciną. Słysząc kroki ojca, Levon wstał, odsuwając żółte włosy z oczu. Były długie, a on ich nigdy nie wiązał. Widok Levona radował serce Ivora; zawsze tak się działo.
Przypomniał sobie, pewno dlatego, że myślał o tym wcześniej, ten poranek, gdy Levon wrócił z trzydniowego postu. Przez cały dzień spał, śmiertelnie zmęczony, a jego jasna skóra była niemal przejrzysta z wycieńczenia. Wstał późno w nocy i odszukał ojca.
Ivor i jego trzynastoletni syn wyszli samotnie do śpiącego obozu.
- Zobaczyłem cerne, ojcze - rzekł nagle Levon. To był podarunek dla niego, najcenniejszy, największy dar. Jego zwierzę, jego tajne imię. Cerne jest doskonały, pomyślał z dumą Ivor. Silny i dzielny, dumnie noszący poroże jak bóg, którego imię nosi, i słynący z obrony swych młodych. Nie mogło być nic lepszego od cerne.
Pokiwał głową. Czuł ściskanie w gardle. Leith zawsze przygadywała mu, że jest skłonny do płaczu. Miał ochotę otoczyć ramieniem chłopca, lecz Levon był już teraz Jeźdźcem, mężczyzną, więc dał mu męski podarunek.
- Moim był jastrząb - powiedział wtedy Ivor do swego syna. Stali obok siebie, stykając się ramionami i spoglądali razem w letnie niebo nad śpiącym plemieniem.
- Wschód, prawda? - stwierdził teraz Levon, zbliżając się. Jego brązowe oczy były roześmiane.
- Tak myślę - odparł Ivor. - Bądźmy roztropni. Niemniej jednak decyzja zależy od ciebie - dodał szybko.
- Wiem. Zgadzam się na wschód. I tak zabieram tych dwóch nowych. To łatwiejszy teren do polowania. Ile?
- Myślałem o szesnastu, ale Gereint chce eltora tylko dla siebie.
Levon odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. - I skarżył się na niewystarczającą ilość biesiad, prawda?
- Jak zawsze - chichotał jego ojciec. - Ilu więc łowców na siedemnaście?
- Dwudziestu - odrzekł natychmiast Levon.
Było to pięciu mniej, niż on sam by wziął. Myśliwi byli przez to pod wielką presją, tym bardziej że w grupie miało być dwóch nowych, lecz Ivor opanował się. Łowy były teraz sprawą Levona, a nikt inny nie znał myśliwych, koni i eltorów tak dobrze, jak jego syn. Ivor wiedział też, że, jego zdaniem, należy wiele od nich wymagać. Dzięki temu byli sprawni. Powiadano, że Revor postępował tak samo.
Więc rzekł jedynie: - Zgoda. Dokonaj dobrego wyboru. Zobaczymy się później w domu. - Levon uniósł rękę; już odwracał się ponownie do klaczy.
Ivor nie spożył jeszcze posiłku ani nie rozmawiał z Leith, a słońce stało już wysoko na niebie. Poszedł do domu. Czekano na niego w pokoju od frontu. Dzięki pożegnalnym słowom Gereinta nie był całkowicie zaskoczony.
- To - oświadczył bezceremonialnie Torc - jest Davor. Przybył z innego świata z Lorenem Srebrnym Płaszczem zeszłej nocy, lecz został z nim rozdzielony. Wczoraj w nocy zabiliśmy razem urgacha w Faelinn.
Tak, pomyślał Ivor, wiedziałem, że jest coś jeszcze. Popatrzył na dwóch młodych ludzi. Cudzoziemiec, bardzo duży mężczyzna, promieniował wręcz agresywnością, lecz Ivor dochodził do wniosku, że w rzeczywistości taki nie był. Zwięzłe oświadczenie Torca jednocześnie przestraszyło i uradowało wodza. Urgach to niesłychana wieść, lecz fakt, że Banita powiedział „my”, skłonił Ivora do uśmiechnięcia się pod nosem. Pomyślał, że w trakcie zabijania urgacha musieli przeżyć coś, co ich połączyło.
- Witaj - powiedział do przybysza. A potem oficjalnie: - Twoje przybycie jest jasną nicią w tym, co jest dla nas tkane. Będziesz musiał opowiedzieć mi swą historię tak dokładnie, jak tylko będziesz miał ochotę. Zabicie urgacha to dzielny czyn. Jednakże wpierw będziemy jeść - dodał spiesznie, znając zasady Leith dotyczące gości. - Liane? - zawołał.
Jego córka zjawiła się natychmiast. Oczywiście podsłuchiwała pod drzwiami. Ivor stłumił uśmiech. - Mamy gości na poranny posiłek - rzekł. - Czy zechciałabyś poszukać Tabora i polecić mu zaprosić Gereinta? Levona również.
- Gereintowi nie będzie się chciało - odparła impertynencko. - Powie, że to za daleko. - Ivor dostrzegł, że stała odwrócona plecami do Torca. Wstyd, żeby jego dziecko tak traktowało współplemieńca. Będzie musiał porozmawiać z nią o tym. Trzeba wreszcie skończyć z tą sprawą Banity.
Tymczasem rzekł tylko: - Każ Taborowi powtórzyć, że szaman miał rację dziś rano.
- W jakiej sprawie? - dopytywała się Liane.
- Idź, dziecko - powiedział Ivor. Są jakieś granice.
Z dającym się przewidzieć potrząśnięciem włosami Liane odwróciła się na pięcie i opuściła pokój. Ivor dostrzegł wyraz rozbawienia na twarzy obcego, który już nie ściskał tak obronnym gestem pliku papierów, które miał ze sobą. Na razie wszystko jest dobrze.
Ale Loren Srebrny Płaszcz i urgach w zagajniku Faelinn? Od pięciuset lat nie zanoszono wieści do Celidonu o takim stworzeniu. Wiedziałem, pomyślał Ivor, że był jeszcze jakiś powód, dla którego zostaliśmy.
Wydawało się, że było nim właśnie to.
Rozdział 11
Znaleźli dla niego konia, co nie było łatwym zadaniem. Dalrei są z reguły niewysocy, szybcy i żylaści, a ich wierzchowce są takie same. Zimą jednakże Dalrei handlują z ludźmi z Brenninu w okolicach, gdzie Najwyższe Królestwo łączy się z Równiną w pobliżu Latham, więc w każdym szczepie można znaleźć jednego czy dwa większe wierzchowce, zazwyczaj używane do transportowania ciężarów z obozu do obozu. Dosiadając spokojnego siwka, jakiego mu dali, Dave wyjechał o świcie w towarzystwie młodszego syna Ivora, Tabora, wraz z Levonem i łowcami, by przyjrzeć się polowaniu na eltory.
Jego ręce były w dość kiepskim stanie, lecz z Torcem było równie źle, a może gorzej, a jednak brał udział w polowaniu; więc Dave doszedł do wniosku, że może jechać konno i przyglądać się.
Tabor, chudy i opalony na ciemny brąz, jechał u jego boku na kasztanowym kucu. Nosił włosy związane z tyłu jak Torc i większość Jeźdźców, lecz nie były do tego celu wystarczająco długie, toteż związana część sterczała mu na głowie niczym pniak drzewa. Dave przypomniał sobie siebie w wieku czternastu lat i znalazł w sobie dziwną sympatię dla tego dzieciaka obok. Tabor dużo mówił - szczerze mówiąc, nie zamilkł od chwili, gdy wyruszyli - lecz Dave był tym zainteresowany i tym razem nie miał nic przeciwko temu.
- Niegdyś podczas wędrówek zabieraliśmy ze sobą domy - opowiadał Tabor w czasie jazdy lekkim kłusem. Levon na przedzie prowadził niespiesznym tempem na wschód, ku wschodzącemu słońcu. Torc jechał u jego boku i zdawało się, że oprócz niego było jeszcze około dwudziestu innych Jeźdźców. Był cudowny, łagodny letni poranek.
- Oczywiście nie były to takie domy, jakie mamy teraz - ciągnął Tabor. - Robiliśmy je ze skór eltorów i drągów, więc łatwo było je nosić.
- W naszym świecie też są takie rzeczy - powiedział Dave. - Dlaczego zmieniliście to?
- Zrobił to Revor - wyjaśnił Tabor.
- A kto to taki?
Chłopiec zrobił urażoną minę, jakby wstrząśnięty był faktem, że sława owego Revora nie dotarła jeszcze do Toronto. Czternaście lat to zabawny wiek, pomyślał Dave, tłumiąc grymas rozbawienia. Był zaskoczony tym, jak było mu wesoło.
- Revor jest naszym najjaśniejszym bohaterem - wyjaśniał z czcią Tabor. - Ocalił najwyższego króla w bitwie podczas Bael Rangat, przemierzając Daniloth, i w nagrodę za to dostał obszar Równiny na zawsze dla Dalrei. Po tym - kontynuował z przejęciem Tabor - Revor zwołał wielkie zgromadzenie wszystkich Dalrei w Celidonie pośrodku Równiny i powiedział, że skoro to teraz nasza ziemia, powinniśmy zostawić na niej jakiś ślad. Więc za tamtych czasów wybudowano obozowiska, by nasze szczepy mogły wracać do prawdziwych domów z wędrówek za eltorami po Równinie.
- Jak dawno temu to było? - spytał Dave.
- Och, bardzo, bardzo dawno - odparł Tabor, machając ręką. - Nasza rasa do wędrówek była od dawna skora.
- Skora rasa Revora? - powiedział Dave, zaskakując samego siebie. Tabor patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc, a potem zachichotał. To dobry dzieciak, stwierdził Dave. Ale tę kitkę ma prześmieszną.
- Obozowiska przebudowywano wielokrotnie od tamtych czasów - Tabor podjął wykład. Poważnie traktował swoje obowiązki przewodnika. - Zawsze rąbiemy drwa, kiedy jesteśmy w pobliżu lasu - oczywiście z wyjątkiem Pendaranu - i zanosimy je do następnego obozu, gdy się przeprowadzamy. Czasami obozowiska bywały całkowicie niszczone. Kiedy na Równinie jest sucho, zdarzają się pożary.
Dave pokiwał głową; to brzmiało sensownie. - Poza tym, jak się domyślam, musicie naprawiać szkody wyrządzone przez zwierzęta i żywioły.
- Żywioły tak - powiedział Tabor. - Ale nigdy zwierzęta. Szamani dostali zaklęcie z Gwen Ystrat. Nic dziko żyjącego nie wejdzie do obozowisk.
Z tym Dave wciąż nie mógł się pogodzić. Pamiętał, jak do domu wodza poprzedniego poranka wprowadzono starego, ślepego szamana Gereinta. Gereint skierował swe puste oczodoły prosto ku niemu. Dave wytrzymał to spojrzenie najlepiej, jak potrafił - pojedynek na spojrzenia ze ślepcem - lecz gdy Gereint odwrócił głowę bez słowa, kusiło go, by wykrzyknąć: Do diabła, coś tam zobaczył?
Cała ta sprawa wytrąciła go z równowagi. Jednakże był to jedyny niemiły moment. Wódz Ivor, niewysoki, żylasty mężczyzna o oczach otoczonych siecią zmarszczek i rozsądnym sposobie mówienia, był zupełnie w porządku.
- Jeśli Srebrny Płaszcz wybierał się do Paras Derval - powiedział - tam go znajdziemy. Poślę wieść o tobie wraz z auberei do Celidonu, a drużyna naszych ludzi odprowadzi cię na południe, do Brenninu. Taka podróż dobrze zrobi kilku naszym młodym Jeźdźcom, a ja mam wieści dla Ailella, najwyższego króla.
- O urgachu? - rozległ się głos od strony drzwi i Dave odwróciwszy się, ponownie zobaczył Liane, brązowowłosą córkę Ivora.
Levon roześmiał się. - Ojcze - rzekł - równie dobrze moglibyśmy przyjąć ją do rady szczepu. I tak będzie podsłuchiwać.
Ivor jednocześnie sprawiał wrażenie niezadowolonego i dumnego. W tym momencie Dave doszedł do wniosku, że lubi wodza.
- Liane - rzekł Ivor - czy nie jesteś potrzebna twojej matce?
- Ona powiedziała, że jej zawadzam.
- Jak możesz jej zawadzać? Mamy gości, musi znaleźć się coś dla ciebie do roboty - powiedział z rozbawieniem Ivor.
- Tłukę talerze - wyjaśniła Liane. - Czy to urgach?
Dave zaśmiał się na głos, po czym zaczerwienił się pod wpływem spojrzenia, jakie mu posłała.
- Tak - rzekł Ivor. Jednakże potem dodał, spoglądając poważnie na Liane: - Moja córko, pozwalam ci na wiele, ponieważ nie lubię karcić swych dzieci przy gościach, lecz posuwasz się za daleko. Nie przystoi ci podsłuchiwać pod drzwiami. To zachowanie rozpuszczonego dziecka, a nie dorosłej kobiety.
Beztroska maniera Liane znikła bez śladu. Dziewczyna zbladła. Drżała jej warga. - Przepraszam - wymamrotała i obróciwszy się na pięcie, wybiegła z domu.
- Ona nie znosi być nie doinformowaną - powiedział Levon, stwierdzając fakt oczywisty.
- Tam są.
Tabor wskazywał na południowy wschód i Dave, zmrużywszy oczy, dostrzegł eltory sunące na północ w poprzek ich drogi. Teraz zdał sobie sprawę, że spodziewał się bizonów, bowiem zaparło mu dech w piersi na widok tego, co ujrzał. Nagle zrozumiał, czemu Dalrei nie mówili o stadzie, lecz o skrzydle eltorów.
Przypominały antylopy: wdzięczne, dwurogie, smukłe i bardzo, bardzo szybkie. Większość była ubarwiona na odcienie brązu, lecz jeden lub dwa były koloru najczystszej bieli. Szybkość, z jaką śmigały przez step, była zawrotna. Musiało być ich z pięć setek. Mknęły niczym wicher w trawie, unosząc wysoko piękne i aroganckie głowy, a wiatr rozwiewał im grzywy w pędzie.
- Małe skrzydło - stwierdził Tabor. Chłopak usiłował zachowywać spokój, lecz Dave słyszał podniecenie w jego głosie, czując, jak jemu samemu serce zaczyna bić szybciej. Boże, jakie one są piękne. W odpowiedzi na zwięzłe polecenie Levona otaczający go Jeźdźcy przyspieszyli i nieco zmienili kierunek, by przeciąć drogę skrzydłu pod kątem.
- Chodźmy! - powiedział Tabor, gdy ich wolniejsze wierzchowce zostały z tyłu. - Wiem, gdzie każe im to zrobić. - Skręcił ostro na północ, a Dave podążył za nim. Po chwili znaleźli się na szczycie niewielkiego wzniesienia na płaskiej poza tym prerii. Odwracając się, Dave zobaczył zetknięcie łowców i skrzydła eltorow. Przyglądał się polowaniu Dalrei, a tymczasem Tabor opowiadał mu o Prawie.
Eltora wolno zabić jedynie ostrzem noża. Niczym innym. Każdy inny sposób oznaczał śmierć lub wygnanie dla człowieka, który to uczynił. Tak od dwunastu setek lat stanowiło Prawo zapisane na pergaminach w Celidonie.
Co więcej: jeden eltor na jednego człowieka i jedna tylko szansa dla jednego łowcy. Łanię wolno było zabić, lecz było to ryzyko, bowiem śmierć kornej łani znów oznaczała egzekucję lub wygnanie.
Dave dowiedział się, że to właśnie spotkało ojca Torca. Ivor skazał go na banicję, nie mogąc inaczej okazać mu łaski, bowiem od przetrwania wielkich skrzydeł eltorów zależało przetrwanie samych Dalrei. Dave pokiwał głową, słysząc to. W jakiś sposób surowe, jasne prawa pasowały do tej równiny pod wysokim niebem. To nie był świat stworzony do niuansów i subtelności.
Wtem Tabor zamilkł, bowiem w odpowiedzi na znak dany przez Levona myśliwi trzeciego szczepu jeden po drugim ruszyli za swymi ofiarami. Dave zobaczył, jak pierwszy z nich, schylony i sczepiony w jedno ze swym pędzącym koniem, przecina krawędź rączego skrzydła. Mężczyzna wybrał sobie cel i przysunął się do niego. Wtedy Dave, otworzywszy ze zdumienia usta, zobaczył, jak z błyskiem sztyletu łowca przeskakuje ze swego konia na eltora i jednym zdecydowanym cięciem otwiera tętnicę szyjną zwierzęcia. Eltor padł, a ciężar Dalrei odciągnął go od reszty skrzydła. Łowca odskoczył od padającego zwierzęcia, zderzył się z ziemią z zastraszającą szybkością, potoczył się, po czym wstał i uniósł triumfalnym gestem czerwony sztylet.
Levon odpowiedział uniesieniem klingi, lecz większość ludzi już pędziła obok skrzydła. Dave dostrzegł następnego mężczyznę, który uśmiercił zwierzę krótkim, zabójczym rzutem. Jego eltor padł natychmiast. Kolejny myśliwy, jadący z niewiarygodną zręcznością, trzymał się na wierzchowcu jedynie nogami i nachylał się nad grzbietem szaleńczo pędzącego eltora, by dźgnąć z konia i powalić swą ofiarę.
- Oho-ho - rzekł ostro Tabor. - Navon próbuje się popisać. - Przesuwając spojrzenie, Dave zobaczył, że jeden z chłopców, których strzegł poprzedniej nocy, chce się wykazać na swym pierwszym polowaniu. Stojąc na grzbiecie pędzącego konia, Navon płynnie podjechał do jednego z eltorów. Starannie wymierzył, rzucił z pozycji stojącej - i chybił. Ciśnięte ostrze świsnęło nad karkiem ofiary i upadło na ziemię.
- Idiota! - wrzasnął Tabor, gdy Navon siadł ciężko na grzbiecie swego wierzchowca. Nawet z tej odległości Dave dostrzegał przygnębienie młodego Jeźdźca.
- Ładna próba - powiedział.
- Nie - warknął Tabor, nie spuszczając oczu z myśliwych. - Nie powinien był tego robić na swoim pierwszym polowaniu, szczególnie gdy Levon zaufał mu, zabierając tylko dwudziestu na siedemnaście. Teraz, jeśli jeszcze komuś się nie powiedzie...
Wracając do śledzenia łowów, Dave odszukał wzrokiem drugiego nowego Jeźdźca. Barth na brązowym ogierze ruszył do akcji z chłodną skutecznością, wybrał swego eltora i nie marnując czasu, zbliżył się do niego, skoczył z konia i dźgając, jak uczynił to pierwszy myśliwy, powalił swą zdobycz.
- Dobrze - mruknął Tabor nieco zazdrośnie. - Dobrze się spisał. Popatrz, nawet zwalił go na zewnątrz, z dala od pozostałych. Skok jest najpewniejszym sposobem, choć można zrobić sobie krzywdę.
I rzeczywiście, choć Barth wstał, trzymając sztylet w górze, ściskał go w lewej dłoni, a prawa ręka zwisała mu bezwładnie. Levon odpowiedział mu również salutem. Dave odwrócił się do Tabora, by zadać pytanie, lecz na widok wstrząśniętej miny swego towarzysza, stanął jak wryty.
- Proszę - szepnął Tabor, niemal modląc się. - Niech to się stanie wkrótce. Och, Davorze, jeśli Gereint nie wymieni mego imienia tego lata, umrę ze wstydu!
Dave nie wiedział, co ma powiedzieć. Więc po chwili po prostu zadał swoje pytanie: - Czy Levon też się przyłączy, czy tylko będzie się przyglądał?
Tabor wziął się w garść. - On zabija tylko wtedy, gdy innym się nie powiodło. Wtedy sam musi wyrównać liczbę. Niemniej jednak to wstyd, jeśli wódz musi zabijać, i dlatego większość plemion zabiera dużo więcej łowców, niż im potrzeba. - W głosie Tabora znów słychać było dumę. - Jest rzeczą wielce zaszczytną zabrać tylko kilku albo żadnego dodatkowego Jeźdźca, choć tego nikt nie czyni. Trzeci szczep jest znany teraz na całej Równinie ze śmiałości w czasie łowów. Jednak chciałbym, żeby Levon bardziej dziś uważał na tych dwóch nowych. Mój ojciec kazałby - och, nie!
Dave też to zobaczył. Eltor wybrany przez piętnastego Jeźdźca potknął się w chwili, gdy myśliwy rzucał, nóż drasnął tylko rogi i odbił się od nich. Eltor wyprostował się i trzymając dumnie głowę, uciekł z wdzięcznie rozwianą grzywą.
Tabor nagle znieruchomiał i po szybkich obliczeniach Dave uświadomił sobie dlaczego: nikt inny nie mógł już chybić. Levon wyznaczył bardzo mały margines.
Szesnasty łowca, starszy mężczyzna, już odłączył się od niewielkiej grupki pozostałych. Dave zobaczył, że Jeźdźcy, którzy już zabili swą zdobycz, galopowali po drugiej stronie skrzydła. Zawrócili eltory tak, że zwierzęta pędziły teraz ponownie na południe wzdłuż drugiego zbocza pagórka. Wszystkie ubite zwierzęta będą w niewielkiej odległości od siebie. Był to skuteczny proces i dobrze przemyślany. Jeśli nikt więcej nie spudłuje.
Szesnasty myśliwy nie bawił się. Zbliżył się szybko, uniósł nóż, wybrał powolniejsze zwierzę, skoczył i dźgnął, odciągając zdobycz na bok. Wstał, wznosząc sztylet.
- Tłuste zwierzę - powiedział Tabor, próbując ukryć zdenerwowanie. - Gereint dziś wieczór będzie chciał je dla siebie.
Siedemnasty mężczyzna również ubił swego eltora, rzucając nożem z pozycji niemal dokładnie nad zwierzęciem. Zrobił to tak, że wyglądało to na coś prostego.
- Torc nie chybi - Dave usłyszał słowa Tabora i dostrzegł znajomą już sylwetkę bez koszuli, która mknęła obok ich wzniesienia. Torc upatrzył sobie eltora, galopował obok niego na południe przez kilka kroków, po czym cisnął sztyletem z zarozumiałą pewnością. Eltor padł niemal u ich nóg. Torc krótko zasalutował, po czym pomknął do pozostałych Jeźdźców po drugiej stronie skrzydła. Widząc ten rzut, Dave przypomniał sobie padającego urgacha sprzed dwóch nocy. Miał ochotę wiwatować na cześć Torca, lecz trzeba było jeszcze upolować jedno zwierzę, a czuł, że Tabor jest zaniepokojony.
- Cechtar jest bardzo dobry - szepnął chłopiec. Dave zobaczył, jak potężny mężczyzna na kasztanku oddala się od Levona - wódz został teraz sam tuż pod nimi. Cechtar galopował pewnie w stronę pędzącego skrzydła, które pozostali zaganiali w pobliże pagórka. Nóż już miał wzniesiony do rzutu, a trzymał się na koniu mocno i pewnie.
Wtem wierzchowiec natrafił na kępę trawy i potknął się. Cechtar utrzymał się w siodle, lecz jego polowanie już zostało zakończone - przedwcześnie uniesiony nóż wyleciał mu z ręki i padł nieszkodliwie przed najbliższym zwierzęciem.
Ledwo dysząc, Dave odwrócił się, by zobaczyć, co teraz pocznie Levon. Obok niego Tabor jęczał, cierpiąc męki niepokoju. - Och, nie, och, nie - powtarzał. - Jesteśmy zhańbieni. To wstyd dla wszystkich trzech Jeźdźców, a szczególnie dla Levona, ponieważ źle dokonał obliczeń. Nic już nie może zrobić. Niedobrze mi!
- Musi teraz zabić?
- Tak, i uczyni to. Ale niczego to już nie zmieni, nic nie może - och!
Tabor przerwał, bowiem Levon, kierując swego konia naprzód bardzo ostrożnie, krzyknął polecenie do Torca i pozostałych. Obserwujący Dave zobaczył, że łowcy zawrócili eltory raz jeszcze, tak że po zatoczeniu szerokiego łuku skrzydło oddalone teraz o jakieś czterysta metrów pędziło znów na północ wzdłuż wschodniego zbocza pagórka w liczbie pięciu setek.
- Co on robi? - spytał cicho Dave.
- Nie wiem, nie rozumiem. Chyba że... - Levon zaczął powoli jechać na wschód, lecz po kilku krokach zawrócił konia i stanął nieruchomo na drodze skrzydła.
- Co u licha? - sapnął Dave.
- Och, Levonie, nie! - nagłe krzyknął przeraźliwie Tabor. Chłopiec ścisnął Dave'a za ramię, a twarz mu pobladła od pełnego grozy zrozumienia. - On chce wykonać Cios Revora! Sam się przy tym zabije!
Dave poczuł, że jego też ogarnia fala lęku, gdy pojął, co próbuje zrobić Levon. Ale to było niemożliwe; to było szaleństwo. Czy przywódca polowania chciał popełnić samobójstwo ze wstydu?
Zamarli w milczeniu i spoglądali ze wzniesienia, jak zmasowane skrzydło, nieco w kształcie klina za olbrzymim przywódcą, mknie wśród traw w stronę nieruchomej postaci żółtowłosego brata Tabora. Jak przez mgłę Dave widział, że pozostali łowcy również się zatrzymali. Jedynym dźwiękiem był szybko narastający grzmot pędzących eltorów.
Nie mogąc oderwać oczu od przywódcy polowania, Dave dostrzegł, że Levon niespiesznie zsiadł z konia i stanął przed nim. Eltory były już bardzo blisko; donośnie grzmiał odgłos dudniących kopyt.
Koń stał zupełnie nieruchomo. To również Dave zauważył, a potem dostrzegł, że Levon bez pośpiechu sięga po nóż.
Przywódca skrzydła eltorów był w odległości czterdziestu pięciu metrów.
Potem osiemnastu.
Levon uniósł rękę i nie zatrzymując się, jednym płynnym ruchem rzucił.
Klinga trafiła olbrzymie zwierzę prosto między oczy. Eltor zatrzymał się, zachwiał i padł u stóp Levona. Prosto u stóp Levona.
Zaciskając mocno pięści z gwałtownych emocji, Dave zobaczył, że pozostałe zwierzęta natychmiast odskakują od powalonego przywódcy i tworzą dwa mniejsze skrzydła, jedno skręcające na wschód, drugie na zachód. Rozdzieliły się w kłębach kurzu dokładnie w miejscu, gdzie leżał martwy olbrzymi samiec.
Gdzie Levon stał z rozwianymi, żółtymi włosami i głaskał pysk konia, wyrwawszy w tym momencie z paszczy hańby aktem olśniewającej odwagi wielki zaszczyt dla swego ludu. Jak przystoi wodzowi.
Dave zdał sobie sprawę, że krzyczy szaleńczo, że Tabor ze łzami w oczach ściska go z całych sił i wali po obolałych ramionach, i że on sam jedną ręką obejmuje chłopca i też go ściska. Nie było to coś, co kiedykolwiek przedtem czynił, lecz teraz było to stosowne, nawet więcej niż stosowne.
Ivor był zaskoczony wściekłością, jaka go ogarnęła. Takiej wściekłości nie przeżywał nigdy wcześniej. To dlatego, że Levon omal nie zginął, mówił sobie. To była nierozsądna brawura. Ivor powinien był nalegać na zabranie dwudziestu pięciu Jeźdźców. On, Ivor, nadal był wodzem trzeciego szczepu.
I ta gwałtowna myśl kazała mu się powstrzymać. Czy jego gniew wzbudziła tylko obawa o Levona? W końcu przecież już po wszystkim; Levon czuje się doskonale, nawet lepiej niż doskonale. Cały szczep płonie z podniecenia jego czynem. Cios Revora. Levon zdobył sławę; o niczym innym nie będzie się mówiło na śródzimowych zebraniach dziewięciu szczepów w Celidonie. Jego imię wkrótce będzie znane jak Równina długa i szeroka.
Czuję się stary, uświadomił sobie Ivor. Jestem zazdrosny. Mam syna, który potrafi wykonać Cios Revora. Kim go to teraz czyniło? Czy był teraz tylko ojcem Levona, ostatnią częścią jego imienia?
Co wiodło do kolejnej myśli: czy wszyscy ojcowie czują się w ten sposób, gdy ich synowie stają się mężczyznami? Udanymi mężczyznami, których imiona przyćmiewają imiona ich ojców? Czy zawsze ukłucie zazdrości musi równoważyć dumne uniesienie? Czy Banor czuł się tak samo, gdy dwudziestoletni Ivor wygłosił swe pierwsze przemówienie w Celidonie i zasłużył na pochwałę całej starszyzny za mądrość swych słów?
Prawdopodobnie, pomyślał, wspominając ojca z miłością. Prawdopodobnie tak. I Ivor uświadomił sobie, że nie miało to znaczenia. Naprawdę nie miało. Była to część losu, część pochodu ku godzinie wiedzy, w jakim wszyscy ludzie biorą udział.
Jeśli miał jakieś przymioty, pomyślał Ivor, coś, co chciałbym przekazać swym synom, to tolerancję. Uśmiechnął się krzywo. Byłoby ironią losu, gdyby ta tolerancja nie obejmowała jego samego.
To przypomniało mu o czymś. Jego synowie i córka. Musiał porozmawiać z Liane. Czując się zdecydowanie lepiej, Ivor poszedł poszukać swego średniego dziecka.
Cios Revora. Och, na łuk Ceinwen, ale był dumny!
Uczta Nowych Łowców zaczęła się oficjalnie o zachodzie słońca, gdy cały szczep zebrał się na wielkiej, środkowej przestrzeni obozowiska, skąd przez całe popołudnie dochodziły zapachy dziczyzny pieczonej na wolnym ogniu. Doprawdy, to będzie święto: dwóch nowych Jeźdźców i wyczyn Levona tego poranka. Osiągnięcie, które zmazało poprzednie niepowodzenia. Nikt, nawet Gereint, nie pamiętał, kiedy ostatni raz zdarzyło się coś takiego. - Nigdy od czasów Revora! - krzyknął jeden z myśliwych, nieco podchmielony.
Wszyscy poranni łowcy byli trochę pijani. Wcześnie dobrali się, a Dave wraz z nimi, do przejrzystej, piekącej gorzałki, jaką pędzili Dalrei. Nastrój ulgi wymieszanej z euforią panujący podczas drogi powrotnej był bardzo zaraźliwy i Dave dał mu się ponieść. Nie widział powodów do powstrzymywania się.
Przez cały ten czas Levon, który pił z nimi kolejkę za kolejką, zdawał się niemal nie wzruszony tym, czego dokonał. Nawet Dave nie mógł znaleźć zarozumiałości czy ukrytego poczucia wyższości w starszym synu Ivora. Musi tam być, pomyślał, jak zawsze podejrzliwy. Lecz spojrzawszy jeszcze raz na Levona, który szedł między nim i Ivorem na ucztę - widocznie jako gość honorowy - Dave stwierdził, że z pewnymi oporami, ale zmienia zdanie. Czy koń jest zarozumiały lub wywyższa się? Nie sądził. Dumny, tak; wiele dumy było w gniadym ogierze, który stał tak nieruchomo z Levonem tego poranka, lecz nie była to duma, która umniejszała cokolwiek czy kogokolwiek. Była po prostu częścią natury tego ogiera.
Dave doszedł do wniosku, że Levon jest właśnie taki.
Była to jedna z jego ostatnich prawdziwie sensownych myśli, bowiem wraz z zachodem słońca rozpoczęła się biesiada. Mięso eltorów było przepyszne; pieczone powoli na otwartym ogniu i przyprawione korzeniami, których nie rozpoznawał, smakowało mu bardziej niż cokolwiek innego, czego próbował w swoim życiu. Kiedy zaczęto podawać skwierczące kawały mięsa, wśród członków plemienia zaczęło się również picie na całego.
Dave rzadko się upijał; nie lubił tracić panowania, lecz tego wieczoru znalazł się w dziwnej przestrzeni, całkiem nowej krainie. Wręcz całkiem nowym świecie. Nie powstrzymywał się.
Siedząc u boku Ivora, nagle uświadomił sobie, że nie widział Torca od czasu polowania. Rozejrzawszy się uważnie w blasku ognia, wreszcie zauważył ciemnego mężczyznę, który stał samotnie na uboczu na obrzeżu kręgu światła rzucanego przez ogniska.
Dave wstał, niezbyt pewnie trzymając się na nogach. Ivor uniósł pytająco brew. - Chodzi o Torca - wymamrotał Dave. - Dlaczego on jest sam? Nie powinien. Powinien być tutaj. Do diabła, my... my zabiliśmy razem urgacha, on i ja. - Ivor pokiwał głową, jakby ta bełkotliwa przemowa była przejrzystym wyjaśnieniem.
- Prawda - rzekł cicho wódz. Zwrócił się do córki, która właśnie podawała mu jedzenie: - Liane, czy mogłabyś poprosić Torca, żeby usiadł przy mnie?
- Nie mogę - odrzekła Liane. - Przepraszam. Muszę się przygotować do tańców. - I błyskawicznie znikła niczym żywe srebro w splątanych cieniach. Dave dostrzegł, że Ivor nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
Sam poszedł sprowadzić Torca. Głupia dziewucha, pomyślał ze złością, unika go, bo jego ojca wygnano, a ona jest córką wodza.
Podszedł do Torca w półmroku, tuż za poświatą rzucaną przez liczne ogniska. Mężczyzna, który obgryzał udziec eltora, ledwo burknął na powitanie. W porządku. Nie potrzebował rozmów. Gadatliwi ludzie i tak złościli Dave'a.
Stali przez chwilę w milczeniu. Z dala od ognia było chłodniej; podmuch wiatru był swobodny, orzeźwiający. Przywrócił mu trochę trzeźwości.
- Jak się czujesz? - spytał wreszcie.
- Lepiej - rzekł Torc. A po chwili: - A jak twój bark?
- Lepiej - odparł Dave. Kiedy nie mówi się wiele, pomyślał, mówi się rzeczy ważne. Będąc w ciemności z Torcem nie miał tak naprawdę ochoty wracać na środek placu. Tu było lepiej, tu czuło się wiatr. Można było zobaczyć też gwiazdy. W blasku ognisk nie było ich widać; w Toronto też nie, pomyślał.
Odruchowo odwrócił się. Była tam. Torc odwrócił się, by spojrzeć wraz z nim. Razem spoglądali na białą wspaniałość Rangat.
- Tam pod nią jest ktoś? - spytał cicho Dave.
- Tak - odrzekł krótko Torc. - Spętany.
- Loren nam powiedział.
- On nie może umrzeć.
Nie było to pocieszające. - Kim on jest? - spytał Dave nieśmiało.
Przez chwilę Torę milczał, a potem powiedział: - Nie nazywamy go po imieniu. Słyszałem, że tak czynią w Brenninie i w Cathalu, lecz to Dalrei mieszkają w cieniu Rangat. Kiedy mówimy o nim, nazywamy go Maugrim Spruwacz.
Dave wzdrygnął się, choć nie było zimno. Góra połyskiwała w blasku księżyca, a jej szczyt był tak wysoko, że musiał zadrzeć głowę, by go dostrzec. Wtedy zaczęła go dręczyć pewna myśl.
- Jest taka wielka - stwierdził. - Taka niebosiężna. Dlaczego umieszczono go pod czymś tak pięknym? Teraz za każdym razem, gdy na nią spoglądasz, musisz myśleć o... - Ucichł. Słowa czasami były trudne. Przez większość czasu.
Torc jednakże przyglądał mu się ze zrozumieniem. - Dlatego właśnie - odparł - tak uczyniono. - I odwrócił się znów ku światłom.
Odwracając się razem z nim, Dave zobaczył, że zgaszono niektóre ogniska, zostawiając pierścień z płomieni, wokół którego gromadzili się Dalrei. Rzucił spojrzenie na Torca.
- Tańce - powiedział jego towarzysz. - Kobiet i chłopców.
Chwilę później Dave zobaczył, jak kilkanaście młodych dziewczyn wchodzi do kręgu i zaczyna, kołysząc się, zawiły taniec do wtóru melodii granej przez dwóch starców na szarpanych instrumentach o osobliwych kształtach. Uważał, że to nawet ładne, ale tańce naprawdę go nie interesowały. Powędrował dalej wzrokiem i zauważył starego szamana, Gereinta. Gereint trzymał w obu rękach po kawałku mięsa, w jednej ciemne, w drugiej białe. Odgryzał kęs raz z jednego, raz z drugiego. Dave parsknął i szturchnął Torca, by rzucił okiem.
Torc również zaśmiał się cicho. - On powinien być gruby - powiedział. - Nie wiem, dlaczego nie jest. - Dave wyszczerzył się w uśmiechu. Właśnie wtedy zbliżył się do nich z bukłakiem Navon, wciąż z miną speszoną po porannym niepowodzeniu. Dave i Torc napili się, a potem patrzyli, jak nowy Jeździec oddala się. To wciąż chłopiec, pomyślał Dave, lecz teraz jest już myśliwym.
- Nic mu nie będzie - mruknął Torc. - Myślę, że dostał dziś nauczkę.
- Nie doczekałby tego, żeby ją dostać, gdybyś nie rzucał nożem tak dobrze, jak to czynisz - powiedział Dave, pierwszy raz przywołując wspólne wspomnienia. - Tamtej nocy nieźle rzuciłeś.
- Nie doczekałbym tego rzutu, gdybyś wcześniej nie ocalił mi życia - rzekł Torc. Po chwili wyszczerzył zęby błyszczące biało w ciemności. - Nieźle się tam spisaliśmy.
- Jasne, że tak - odparł Dave, również uśmiechając się szeroko.
Dziewczynki zakończyły swój popis przy wtórze radosnych oklasków. Teraz rozpoczęła się ważniejsza część, w której starsi chłopcy brali udział wraz z kilkoma kobietami. Dave zobaczył Tabora wychodzącego na środek kręgu i po chwili zdał sobie sprawę, że odtwarzają tańcem poranne polowanie. Muzyka była teraz głośniejsza, bardziej skoczna. Kolejny mężczyzna przyłączył się do dwóch muzykantów.
Wydarzenia przedstawili tańcem przy pomocy stylizowanych, rytualnych gestów. Kobiety z rozpuszczonymi i rozwianymi włosami były eltorami, a chłopcy naśladowali Jeźdźców, którymi kiedyś zostaną. Pięknie to przedstawili, łącznie z indywidualnymi cechami i gestami poszczególnych Jeźdźców. Dave poznał charakterystyczne odchylenie głowy drugiego Jeźdźca u chłopca, który go naśladował. Zostało to przyjęte entuzjastycznymi oklaskami, a potem wybuchł śmiech, gdy inny chłopiec odtańczył brawurową porażkę Navona. Jednakże był to łagodny śmiech i nawet pozostałe dwa niepowodzenia zostały powitane tylko krótkim żalem, ponieważ wszyscy wiedzieli, co teraz będzie.
Tabor rozwiązał swe włosy do tej sceny. Wyglądał na starszego, bardziej pewnego siebie - czyżby to tylko rola, pomyślał Dave, przyglądając się, jak młodszy syn Ivora z wyraźną dumą i zaskakująco wdzięcznym opanowaniem odtwarza tańcem polowanie swego starszego brata.
Widząc to jeszcze raz w tańcu, Dave wiwatował równie głośno, jak wszyscy inni, gdy młoda kobieta tańcząca rolę przewodzącego skrzydłu eltora padła u stóp Tabora, a pozostałe kobiety przemknęły obok niego, zawracając na obrzeżu kręgu wyznaczonego przez ogniska, i utworzyły wirujący kalejdoskop ruchu wokół nieruchomej postaci Tabora dan Ivora. Piękne wykonanie, pomyślał Dave, rzeczywiście piękne wykonanie. O głowę wyższy od innych, widział wszystko dokładnie. Kiedy Tabor zerknął w jego stronę przez tłum ludzi pomiędzy nimi, Dave posłał mu górą pochwalny znak zaciśniętą pięścią. Zobaczył, że pomimo odgrywania roli, Tabor zarumienił się z radości. Dobry chłopak. Solidny.
Po zakończeniu tłum znów się ożywił. Wyglądało na to, że nastąpił koniec tańców. Dave spojrzał na Torca i zrobił gest picia. Torc odmówił i wyciągnął wskazujące rękę.
Obejrzawszy się, Dave zobaczył, że w krąg ognia weszła Liane.
Ubrana była na czerwono i zrobiła coś z twarzą: miała wyraźne i uderzające rumieńce. Na oba ramiona i szyję założyła złotą biżuterię, która błyszczała i połyskiwała w blasku ognia przy każdym jej ruchu. Dave'owi wydawało się, że nagle sama zmieniła się w płomienną istotę.
Poczekała aż tłum ucichł. Potem Liane zamiast zatańczyć, przemówiła. - Mamy powód do radości - zaśpiewała. - Wyczyn Levona dan Ivora będzie opiewany w Celidonie tej zimy i przez wiele następnych zim. - Rozległ się pochwalny okrzyk; Liane poczekała, aż ucichnie. - Ten rzut - stwierdziła - być może nie jest najjaśniejszym wyczynem, jaki mamy dziś do uczczenia. - Zebrani przycichli, zbici z tropu. - Dokonano jeszcze jednego odważnego czynu - ciągnęła Liane - mroczniejszego, nocą, w lesie. Cały trzeci szczep powinien się o nim dowiedzieć i go uczcić.
Co? - pomyślał Dave. Aha.
Tylko na tyle miał czas. - Przyprowadźcie Torca dan Sorchę - krzyknęła Liane - a wraz z nim Davora, naszego gościa, abyśmy mogli ich uhonorować!
- Oto oni! - krzyknął wysoki głos za plecami Dave'a i nagle ten przeklęty Tabor popchnął go naprzód, a uśmiechnięty szeroko Levon wziął za rękę Torca i już dwaj synowie Ivora prowadzili ich przez rozstępujący się tłum do wodza.
Dave stał straszliwie zawstydzony, wystawiony na widok w blasku ognisk, i słyszał, jak Liane kontynuuje w pełnej zachwytu ciszy.
- Nie wiecie - krzyknęła do plemienia - o czym mówię, więc zatańczę dla was o tym. - O, Boże, pomyślał Dave. Wiedział, że jest czerwony jak burak. - Oddajmy im cześć - rzekła Liane nieco ciszej - i niech Torc dan Sorcha nie będzie już więcej nazywany Banitą w tym szczepie, bowiem wiedzcie, że ci dwaj zabili urgacha w zagajniku Faelinn dwie noce temu.
Dave uświadomił sobie, że nie wiedzieli o tym. Chciałby móc zapaść się pod ziemię i wiedział, że Torc czuje to samo. Sądząc z entuzjastycznej reakcji plemienia, rzeczywiście nie mieli o tym pojęcia.
Wtedy zabrzmiała muzyka i stopniowo rumieńce ustąpiły z jego policzków, bowiem nikt już mu się nie przyglądał: Liane tańczyła między ogniskami.
Robi to wszystko sama, zdumiał się, oczarowany, sama wszystko pokazuje. Dwóch śpiących chłopców w lesie, Torc, on sam, sama struktura i nastrój zagajnika Faelinn tamtej nocy - a potem, jakimś niewyobrażalnym sposobem, czy to dzięki alkoholowi, blaskowi ognia czy jakiejś alchemii sztuki, znów zobaczył urgacha, olbrzymiego, strasznego, wymachującego gigantycznym mieczem.
Lecz w pierścieniu ognia była tylko dziewczyna, tylko dziewczyna i jej cień. Tańczyła, odgrywała pantomimę, stawała się sceną, którą odtwarzała, przekazywała ją im wszystkim. Zobaczył swój własny instynktowny skok, a potem skok Torca, brutalny cios urgacha, od którego Torc wpadł na drzewo...
Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że odegrała wszystko niezwykle trafnie. Potem uśmiechnął się zdumiony i dumny: oczywiście, przecież podsłuchiwała, gdy opowiadali Ivorowi. Nagle poczuł, że chce mu się śmiać, płakać, w jakikolwiek sposób wyrazić emocje. Przyglądał się, jak Liane tańczy jego rozpaczliwe sparowanie uderzenia miecza urgacha, a potem wreszcie ciśnięty sztylet Torca - była Torcem, była ostrzem noża, a potem walącą się niczym potężne drzewo bestią. Była wszystkim tym w całości i wcale nie była głupią dziewuchą.
Ivor ujrzał chwiejącego się i padającego urgacha, a potem tancerka znów stała się sobą, Liane, która wirowała między ogniskami, wymachując bosymi stopami, połyskując ozdobami na ramionach i tak szybko się poruszając, że jej włosy, choć krótkie, rozwiały się wokół niej. Dziewczyna świętowała szaleńczym tańcem, świętowała nocny wyczyn w lesie, tę noc i następne, i dni, wszystkie dni, wszystko, co było przed nadejściem godziny, która zna twe imię.
Ze ściśniętym gardłem zobaczył, jak zwalnia, a jej ruchy stają się coraz powolniejsze, aż wreszcie zatrzymuje się z rękoma założonymi na piersi i spuszczoną głową jak nieruchomy punkt pomiędzy ogniskami; pomiędzy gwiazdami, jak mu się zdawało.
Przez chwilę trzeci szczep trwał w milczeniu, a potem rozległ się taki wybuch radosnych okrzyków, że Ivorowi wydawało się, że musiał roznieść się poza obozowisko, poza ludzkie światła, daleko w rozległą ciemność Równiny pogrążonej w nocy.
Zerknął na Leith w tej chwili i zobaczył, że stoi wśród kobiet po drugiej stronie ognisk. Nie dla niej łzy; ona nie jest taką kobietą. Znał ją jednak wystarczająco dobrze po tylu latach, by zrozumieć wyraz jej twarzy. Niech plemię myśli, że żona wodza jest chłodna, niewzruszona; on wiedział swoje. Wyszczerzył do niej zęby i roześmiał się, gdy oblała się rumieńcem i odwróciła wzrok, jakby zdemaskowana.
W szczepie wciąż wrzało od uniesienia wywołanego tańcem i czynem, który do niego doprowadził. Nawet w tym Liane musiała być nieposłuszna, bowiem nie był wcale pewien, czy w taki sposób właśnie opowiedziałby im o urgachu, a do niego powinna należeć decyzja. Nie można było tego ukryć, ponieważ auberei musieli następnego dnia zanieść wiadomość do Celidonu, lecz wyglądało na to, że kolejny raz jego średnie dziecko poszło swoją drogą.
Jednakże jak może się po czymś takim gniewać? Ivor stwierdził, że trudno mu było gniewać się na Liane. Leith lepiej się to udawało. Matki i córki; między nimi było mniej pobłażliwości.
Niemniej jednak dokonała dobrego osądu, pomyślał, przyglądając się, jak podchodzi do Torca i cudzoziemca i całuje ich obu. Widząc, jak Torc się czerwieni, Ivor doszedł do wniosku, że nie najmniejszym powodem do radości tego wieczoru było odzyskanie dla plemienia tego wygnańca.
Wtedy wstał Gereint.
Zdumiewające, jak plemię było wyczulone na niego. Gdy tylko ślepy szaman stanął w przestrzeni pomiędzy ogniskami, jakiś zbiorowy instynkt powiadomił o tym nawet najbardziej zamroczonych łowców. Gereint nigdy nie musiał dawać znaku ani czekać na ciszę.
Przedtem wyglądał głupio, pomyślał Ivor, patrząc, jak szaman bez niczyjej pomocy idzie wśród ognisk. Nie teraz. Jakkolwiek mógł wyglądać z tłuszczem kapiącym mu z brody, kiedy tej nocy Gereint wstał, by przemówić do plemienia, jego głos był głosem potęgi. Mówił w imieniu Ceinwen i Cernana, nocnego wichru i porannego wiatru, całego niewidzialnego świata. Świadectwem tego były jego puste oczodoły. Zapłacił za to cenę.
- Szarym świtem przyszedł do mnie Cernan - rzekł cicho Gereint. Cernan, pomyślał Ivor, bóg dzikich stworzeń, lasu i stepu, pan eltorów, brat i bliźniak Ceinwen od Łuku.
- Ujrzałem go wyraźnie - ciągnął Gereint. - Poroże na jego głowie, siedmioszpiczaste dla Króla, ciemny błysk jego oczu, jego majestat. - Wśród plemienia przebiegł szmer niczym wiatr w wysokiej trawie.
- Powiedział mi imię - rzekł Gereint. - Nigdy nic podobnego nie wydarzyło się za moich dni. Dziś rano Cernan wymienił imię Tabora dan Ivora i nakazał mu post.
Tabor. I nie tylko wymieniony przez szamana po sennej wizji. Wezwany przez samego boga. Dreszcz emocji dotknął Ivora jak upiorny palec w ciemności. Przez chwilę czuł się tak, jakby był sam na Równinie. Był z nim cień, tylko cień, lecz to był bóg. Cernan znał jego imię; zawołał Tabora dan Ivora.
Wodza bezceremonialnie sprowadził do rzeczywistości wysoki, kobiecy krzyk. Oczywiście Liane. Wiedział bez oglądania się. Mknąc przez krąg, niemal przewracając w pośpiechu szamana, podbiegła do Tabora. Nie była już czerwonym duchem tańca i płomienia, tylko rączą jak żywe srebro i długonogą niczym źrebię dziewczyną, z całych sił ściskającą swego brata. Ivor dostrzegł też przy nich Levona. Był cichszy, lecz równie szybki, a na jego otwartej twarzy malował się szeroki uśmiech radości. Ich troje. Blond i brąz, i brąz. Jego dzieci.
Więc Tabor jutro będzie w Faelinn. Z tą myślą obejrzał się i dostrzegł przyglądającego mu się Torca. Otrzymał uśmiech i pocieszające skinięcie głową od ciemnowłosego mężczyzny, a potem zauważył ze zdumieniem i zadowoleniem kolejne, od ogromnego Davora, który przyniósł im tyle szczęścia. Tabor będzie strzeżony w lesie.
Znów spojrzał na Leith po drugiej stronie ognistego kręgu. Z drżeniem serca Ivor dostrzegł, jak jest piękna, jak wciąż jest piękna, a potem zobaczył łzy w jej oczach. Najmłodsze dziecko, pomyślał, matka i jej najmłodsze dziecko. Ogarnęło go nagłe, przytłaczające uczucie obcości, głębokiego zdumienia z nieprzebranego bogactwa rzeczy. Wypełniło go, rozrosło się w jego piersi. Nie mógł go pomieścić, tak wiele tego było, tak bardzo wiele.
Wchodząc w krąg w takt swej własnej muzyki, wódz Ivor, nie taki w końcu jeszcze stary, nie tak bardzo, zatańczył z radości, z dumy ze swych dzieci, wszystkich swych dzieci.
Rozdział 12
Tabor przynajmniej nie był malcem. Syn Ivora, brat Levona wiedział, gdzie położyć się w nocy w lesie. Był zamaskowany, ukryty i mógł łatwo przenieść się w razie potrzeby. Torc był zadowolony.
Znów był z Davorem w zagajniku Faelinn. Ich gość niespodziewanie postanowił odłożyć swą wyprawę na południe, by czuwać nad chłopcem razem z nim. Torc pomyślał, że Tabor musiał na nim wywrzeć silne wrażenie. Nic w tym niezwykłego: sam lubił chłopca. Co typowe, Torcowi nawet nie przyszło na myśl, że sam może być powodem, dla którego Dave nie ma chęci odjechać.
Torc miał rozmyślać o czym innym. Prawdę mówiąc, nie był zupełnie przekonany, czy pragnie towarzystwa tej nocy. Od czasu święta marzył o chwili samotności i mroku. Zbyt wiele wtedy się wydarzyło i zbyt szybko. Zbyt wielu ludzi przyszło go uściskać po tańcu Liane. A w nocy, dawno po tym, jak przygasły ogniska, Kerrin dal Ragin zakradła się do pokoju, który przyjął w obozowisku za usilną namową Levona. Levon uśmiechał się podczas rozmowy, a kiedy Kerrin pojawiła się w drzwiach, Torc poniewczasie zrozumiał dlaczego. Kerrin była bardzo ładna i wiele o niej mówiono wśród łowców. Jej roześmiane i owiane wonią perfum przybycie nie było rzeczą, do jakiej przywykł banita.
Było bardzo miło, prawdę mówiąc, nawet więcej niż miło. Niemniej jednak to, co nastąpiło później, nie dało mu okazji, ani spokoju ducha, by zastanowić się nad wszystkim, co się wydarzyło.
Chciał zostać sam, lecz obecność Davora była następną w kolejności rzeczą, jakiej pragnął. Wielki mężczyzna sam miał skłonność do milczenia i Torc wyczuwał, że ten obcy również ma o czym rozmyślać. Tak czy inaczej, byli tu po to, by strzec Tabora, a nie miałby ochoty samotnie spotkać kolejnego urgacha. Wódz podarował Davorowi topór - najlepszą broń dla kogoś takich rozmiarów, kto nie uczył się władania mieczem.
Tak więc, tym razem z bronią w rękach, dwaj mężczyźni siedli pod drzewami w pobliżu miejsca, gdzie leżał Tabor. Była spokojna, ciepła noc. Torc, który nie był już wyrzutkiem, wrócił pamięcią do jedwabistych, jasnych włosów Kerrin, do boskiego wezwania Tabora, gwałtownej reakcji plemienia na to, co zrobił wraz z Davorem, do momentu, dla którego potrzebował ciemności i odosobnienia.
Liane pocałowała go po zakończeniu swego tańca.
Gładząc palcami stylisko swego topora i rozkoszując się jego wyważeniem i solidnością, Dave zdał sobie sprawę, że nawet podoba mu się imię, jakie mu nadali.
Davor. Brzmiało znacznie godniej niż Dave. Davor od Topora. Wymachujący Toporem. Davor dan Ivor...
To go zatrzymało. Czuł, jak cofa się przed tą myślą; był to temat zbyt drażliwy, by pozwolić mu wyłonić się w myślach.
Obok niego Torc siedział w milczeniu, zasłoniwszy ciemne oczy. Sprawiał wrażenie pochłoniętego rozmyślaniami. Cóż, pomyślał Dave, wygląda na to, że już nie będzie dłużej banitą, nie po zeszłej nocy.
To skłoniło go do cofnięcia się myślami do wczorajszej uczty. On też miał męczącą noc. Nie mniej niż trzy dziewczyny przestąpiły próg domu Ivora, trafiając do pokoju, w którym spał. Lub, w końcu, raczej nie spał.
Przypomniał sobie, że w którymś momencie pomyślał: Boże, założę się, że dziewięć miesięcy po tych ucztach rodzi się wiele dzieci. Doszedł do wniosku, że to dobrze jest być Jeźdźcem Dalrei, należeć do trzeciego szczepu, do dzieci Ivora...
Nagle poderwał się. Torc zerknął na niego, lecz nic nie powiedział. Ty masz ojca, rzekł sobie surowo Dave. I matkę, i brata. Na miłość Boską, jesteś studentem prawa w Toronto i koszykarzem.
„W tej kolejności?” - przypomniał sobie, jak droczyła się z nim Kim Ford, gdy spotkali się po raz pierwszy; a może Kevin Laine powiedział to odwrotnie? Nie pamiętał już. Już teraz czasy przed przejściem wydawały mu się zdumiewająco odległe. Dalrei są prawdziwi, pomyślał Martyniuk. Ten topór, puszcza, Torc - człowiek, z którym czuł duchowe pokrewieństwo. A to nie wszystko.
Cofnął się znów pamięcią do poprzedniej nocy i tym razem jego myśli skupiły się na jednej sprawie, która znaczyła dla niego więcej niż powinna, więcej niż, jak wiedział, mógł sobie na to pozwolić. Mimo to była ważna. Wsparł się znów plecami o drzewo.
Liane pocałowała go po zakończeniu swego tańca.
Usłyszeli to jednocześnie: coś przedzierało się głośno przez zarośla. Torc, dziecię nocy, wiedział natychmiast - tylko ktoś, kto chce być usłyszany, czyni tyle hałasu. Nie zadał sobie trudu, by się ruszyć z miejsca.
Dave jednakże poczuł, jak serce mu podskoczyło z niepokoju. - Co to, u licha, jest? - szepnął bojowo, ściskając topór.
- Myślę, że jej brat - rzekł niespodziewanie Torc i poczuł, że oblewa się purpurą w ciemności.
Nawet Dave, który bynajmniej nie był spostrzegawczy, nie mógł tego nie zrozumieć. Kiedy Levon wyłonił się wreszcie spośród drzew, zastał ich obu siedzących w pełnym skrępowania milczeniu.
- Nie mogłem usnąć - stwierdził przepraszająco. - Pomyślałem, że posiedzę z wami na warcie. Oczywiście wiem, że nie potrzebujecie mnie, ale...
W Levonie doprawdy nie czuło się przebiegłości ani poczucia wyższości. Człowiek, któremu dopiero co udało się wykonać Cios Revora, który pewnego dnia będzie przewodzić plemieniu, nieśmiało prosił, by zechcieli przyjąć jego towarzystwo.
- Jasne - rzekł Dave. - To twój brat. Chodź, usiądź.
Torc z wysiłkiem skinął krótko głową. Jednakże po chwili stwierdził, że serce przestało mu bić tak szybko, i właściwie nie ma nic przeciwko temu, że Davor się dowiedział. Nigdy przedtem nie miałem przyjaciela, pomyślał niespodziewanie. Właśnie o takich sprawach rozmawia się z przyjaciółmi.
Dobrze, że przyszedł Levon; Levon był inny niż wszyscy. Poprzedniego poranka zrobił coś, na co Torc nie był pewien, czy by się poważył. Uświadomienie sobie tego było trudną sprawą dla dumnego mężczyzny i ktoś inny mógłby znienawidzić Levona za to. Torc jednakże odmierzał swój szacunek właśnie takimi sprawami. Dwaj przyjaciele, pomyślał, mam tu dwóch przyjaciół.
Choć mógł powiedzieć o niej tylko jednemu z nich.
A ten miał właśnie problemy. Przejęzyczenie Torca dotarło do Dave'a, który poczuł potrzebę przespacerowania się, aby wszystko przemyśleć. Wstał. - Zamierzam sprawdzić, co tam u niego - powiedział. - Za chwilę wracam.
Jednakże wiele nie rozmyślał. Nie był to problem, z jakim Dave Martyniuk potrafiłby sobie poradzić, więc postanowił na razie zapomnieć o nim. Niósł topór ostrożnie, by nie hałasować; starał się poruszać w lesie równie bezgłośnie, co Torc. To nawet nie jest problem, powiedział sobie nagle. Jutro odjeżdżam.
Powiedział to na głos. Z gałęzi nad jego głową niespodziewanie zerwał się nocny ptak i przestraszył go.
Dotarł do miejsca, gdzie ukrywał się Tabor - i to dobrze ukrywał. Torc znalazł go dopiero po godzinie. Nawet spoglądając bezpośrednio na to miejsce, Dave ledwo zauważał zarys chłopca w kotlinie, którą sobie wybrał. Torc wyjaśnił mu wcześniej, że Tabor będzie pogrążony we śnie. Szaman dał mu napój, który zapewnia sen i otwiera umysł na przyjęcie tego, co może nadejść, by go przebudzić.
Dobry z niego dzieciak, pomyślał Dave. Nigdy nie miał młodszego brata i zastanawiał się, jak by go traktował. Dużo lepiej niż Vince, naszła go gorzka myśl. O wiele lepiej niż Vince.
Przez chwilę jeszcze obserwował kotlinkę Tabora, a potem, upewniwszy się, że nie grozi mu, iż go ktoś zauważy, zawrócił. Nie przygotowany jeszcze na spotkanie z tamtymi dwoma, Dave wybrał okrężną drogę przez zagajnik.
Przedtem nie widział tej polany. Niemal wpadł na nią, powstrzymawszy się w ostatniej chwili. Potem przykucnął najciszej, jak potrafił.
Ujrzał małą sadzawkę lśniącą srebrem w blasku księżyca. Trawa również miała srebrny odcień i sprawiała wrażenie obsypanej rosą, wonnej, jakimś sposobem nowej. Jeleń, piękny, okazały byk, pił wodę z sadzawki.
Dave stwierdził, że wstrzymał oddech i zamarł w całkowitym bezruchu. Skąpana w księżycowej poświacie scena była tak piękna, tak pełna spokoju, iż zdawała mu się darem. Następnego dnia odjeżdża, jedzie na południe do Paras Derval, co będzie pierwszym etapem drogi powrotnej do domu. Nigdy więcej już tu nie wróci, nie zobaczy czegoś takiego.
Czyż nie powinienem się rozpłakać? - pomyślał, świadom tego, że nawet samo pytanie było niezmiernie nie na miejscu w jego przypadku. Lecz w końcu był bardzo, bardzo daleko.
I wtedy, czując, jak włosy jeżą mu się na karku, Dave zdał sobie sprawę, że na polanie jest ktoś jeszcze.
Wiedział, zanim jeszcze spojrzał, i dlatego wywołało to w nim taki pełen czci lęk: jej obecność objawiła się w sposób, jaki ledwo pojmował. Samo powietrze, światło księżyca odzwierciedlało ją teraz.
Odwróciwszy się z obawą, Dave ujrzał kobietę z łukiem, która stała na polanie w pewnym oddaleniu od miejsca, gdzie siedział przyczajony w mroku. Odziana była na zielono, cała w zieleni, a jej włosy były równie srebrne, co blask księżyca. Była bardzo wysokiej i królewskiej postury i nie potrafił powiedzieć, czy była młoda, czy stara, ani też określić koloru jej oczu, bowiem z jej twarzy biła jasność, która nakazała mu odwrócić wzrok ze wstydem i przerażeniem.
Stało się to bardzo szybko. Nagle z drzewa zerwał się z głośnym łopotem drugi ptak. Jeleń, majestatyczne zwierzę, król lasu, podniósł głowę w geście czujnego zaniepokojenia. Kątem oka - bowiem nie miał śmiałości spojrzeć wprost - Dave zobaczył, jak kobieta napina łuk. Upłynęła chwila, jedno uderzenie serca w trakcie trwania tej sceny: jeleń z wysoko podniesioną głową, gotów do ucieczki w każdej chwili, blask księżyca na polanie, na wodzie, na łowczyni z łukiem.
Wtedy świsnęła strzała i utkwiła w długim, odsłoniętym gardle jelenia.
Dave'owi zrobiło się żal zwierzęcia, żal z powodu rozlanej krwi na srebrnej trawie, bezwładnego upadku szlachetnego ciała.
To, co wydarzyło się chwilę później, sprawiło, że z głębi jego duszy wyrwało się zdumione westchnienie. Tam, gdzie leżał martwy jeleń, coś zamigotało na polanie, początkowo sprawiając wrażenie mgiełki z księżycowej poświaty. Potem pociemniało, nabrało kształtu, zmaterializowało się i wreszcie Dave ujrzał kolejnego jelenia, który stał majestatycznie i bez lęku, cały i zdrowy obok ciała zabitego zwierzęcia. Stał tak przez chwilę, a potem spuścił wielkie poroże w geście hołdu dla łowczyni i zniknął z polany.
Było w tym zbyt wiele mocy księżycowego światła, zbyt wiele nieziemskości; a w nim samym ból, przerażenie i świadomość swej własnej...
- Stój! Bowiem chcę cię ujrzeć, nim zginiesz.
...swej własnej śmiertelności.
Czując drżenie kończyn, Dave Martyniuk wstał i stanął przed boginią z łukiem. Bez zaskoczenia dostrzegł strzałę wymierzoną w swe serce i wiedział bez wątpienia, że on nie wstanie, by jej się skłonić, gdy grot strzały utkwi w jego piersi.
- Podejdź bliżej.
Osobliwy, nieziemski spokój spłynął na Dave'a, gdy wszedł w światło księżyca. Upuścił topór; oręż lśnił w trawie.
- Spójrz na mnie.
Zaczerpnąwszy głęboko tchu, Dave uniósł wzrok i spojrzał, najlepiej jak potrafił, w jasność jej twarzy. Zobaczył, że jest piękna, piękniejsza niż nadzieja.
- Żaden mężczyzna z Fionavaru - rzekła bogini - nie może ujrzeć Ceinwen na łowach.
Dawało mu to wyjście, lecz tchórzliwe i upokarzające. Nie chciał go.
- Bogini - usłyszał swe słowa i był zdumiony własnym spokojem - nie stało się to umyślnie, lecz jeśli trzeba zapłacić cenę, zapłacę ją.
Wiatr poruszył trawę. - Mogłeś udzielić innej odpowiedzi, Dave'ie Martyniuku - rzekła Ceinwen.
Dave milczał.
Sowa nagle zerwała się z drzewa za nim, przecinając sierp księżyca niczym cień i odlatując. Trzecia, zdążył zauważyć.
Wtem usłyszał śpiew cięciwy. Jestem martwy, miał czas pomyśleć, nim strzała wbiła się w drzewo jakieś osiem centymetrów nad jego głową.
Bolało go serce. Tyle tego było. Wyczuwał drżenie długiej brzechwy; pierzysko muskało jego włosy.
- Nie wszyscy muszą umierać - rzekła zielona Ceinwen. - Odwaga będzie potrzebna. Niemniej jednak przyrzekłeś mi zapłacić cenę i któregoś dnia upomnę się o to. Pamiętaj.
Dave osunął się na kolana; nie mógł już dłużej utrzymać się na nogach. Taki nimb chwały otaczał jej twarz, blask jej włosów.
- Jeszcze jedno - usłyszał jej słowa. Nie miał odwagi podnieść wzroku. - Ona nie jest dla ciebie.
Więc jego serce było dla niej otwartą księgą, jakże mogło być inaczej? Lecz w tej sprawie sam podjął decyzję i chciał, żeby o tym wiedziała. Przywołał całą swą śmiałość.
- Nie - rzekł. - Wiem. Ona należy do Torca.
A bogini roześmiała się. - Czyżby nie miała innego wyboru? - powiedziała drwiąco Ceinwen i zniknęła.
Dave, wciąż na kolanach, spuścił głowę w dłonie. Całe jego ciało zaczęło drżeć gwałtownie. Wciąż trwał w tym stanie, gdy znaleźli go Torc i Levon.
Kiedy Tabor obudził się, był gotowy. Nie czuł się zdezorientowany. Był w Faelinn, pościł i ocknął się, ponieważ nadszedł czas. Rozejrzał się wkoło, otwierając się, przygotowując na przyjęcie tego, co nadeszło, swego tajemnego imienia, granic swej duszy.
I w tym momencie ogarnęły go wątpliwości. Wciąż był w Faelinn, nawet wciąż w kotlince, lecz las zmienił się. Przedtem z pewnością nie mogło być tu polany; nie wybrałby takiego miejsca. Nie było takiego miejsca w pobliżu jego zagłębienia.
Wtedy ujrzał, że nocne niebo ma dziwny kolor i z drżeniem łęku uświadomił sobie, że wciąż śpi, śni i znajdzie swe zwierzę w tej dziwnej krainie snu. Wiedział, że nie jest to normalne; zazwyczaj dostrzegało się swój totem po obudzeniu. Tabor czekał, zmagając się ze strachem najlepiej, jak potrafił.
Przyszło z nieba.
Nie ptak. Nie jastrząb ani orzeł - łudził się taką nadzieją, jak wszyscy - ani nawet nie sowa. Nie, z dziwnym biciem serca Tabor uświadomił sobie, że ta polana była niezbędna stworzeniu do wylądowania.
Uczyniło to, tak lekko, że trawa ledwo zdawała się je unosić. Leżąc nieruchomo, Tabor przyjrzał się swemu zwierzęciu. Potem z wysiłkiem, wielkim wysiłkiem, sięgnął umysłem i duszą do niesamowitej istoty, jaka przyszła do niego. Ono nie istniało, to przecudne stworzenie, które stało i spokojnie przyglądało mu się w tej dziwnie zabarwionej nocy. Nie istniało, lecz wiedział, że zaistnieje. Czuł, jak wnika w niego, staje się jego częścią, tak jak on jego, i poznał jego imię, jednocześnie dowiadując się, czym jest to, co bóg nakazał mu znaleźć i przez co sam zostanie znaleziony.
W ostatniej chwili, najbardziej ostatniej, najmłodsze dziecko Ivora usłyszało swój własny szept, jakby ktoś inny to mówił: - Wystarczyłby orzeł.
To była prawda. Więcej niż wystarczyłby, lecz tak się nie stało. Stojąc nieruchomo przed nim, stworzenie zdawało się rozumieć jego myśl. Wtedy poczuł łagodnie jego obecność w swoim umyśle. Nie odtrącaj mnie, usłyszał, a wielkie, zdumiewające oczy nie przestawały śledzić jego oczu. Na końcu będziemy mieć tylko siebie.
Zrozumiał. To było w jego umyśle, a potem także w sercu. Było bardzo głęboko, nie wiedział, że zszedł aż tam. W odpowiedzi wyciągnął rękę. Stworzenie spuściło głowę i Tabor dotknął podsuniętego rogu.
- Imraith-Nimphais - powiedział, pamiętał, że to powiedział, nim wszechświat spowił mrok.
- Hola! - krzyknął radośnie Ivor. - Patrzcie, kto idzie! Radujmy się, bowiem, patrzcie, Tkacz zsyła nam nowego Jeźdźca.
Lecz gdy Tabor się zbliżył, Ivor zobaczył, że był to trudny post. Chłopiec znalazł swoje zwierzę - to było wypisane w każdym ruchu, jaki czynił - lecz najwyraźniej zaszedł daleko. Nic w tym niezwykłego, to nawet dobrze. Znak głębszego zjednoczenia z totemem.
Dopiero gdy Tabor podszedł bliżej, Ivor poczuł pierwsze muśnięcie lęku.
Żaden chłopiec nie wracał z prawdziwego postu, wyglądając zupełnie tak samo jak przedtem; przestawali być chłopcami i musiało to być widoczne w ich twarzach. Lecz to, co Ivor ujrzał w oczach swego syna, zdjęło go chłodem, do szpiku kości, mimo porannego słońca w obozowisku.
Zdawało się, że nikt inny tego nie dostrzegał; wrzawa radosnych okrzyków rozbrzmiewała jak zwykle, a może nawet głośniej, dla wezwanego przez boga syna wodza.
Wezwanego w jakim celu, rozmyślał Ivor, idąc obok swego najmłodszego dziecka w stronę domu Gereinta. Wezwanego w jakim celu?
Uśmiechnął się jednak, by ukryć swe zatroskanie, i dostrzegł, że Tabor uczynił tak samo. Uśmiechał się tylko ustami, nie oczyma, a kiedy Ivor chwycił swego syna za ramię, wyczuł w tym miejscu drgający kurczowo mięsień.
Zapukał, stanąwszy u drzwi Gereinta, po czym obaj weszli. Jak zawsze, w środku panowała ciemność, a hałasy z zewnątrz przycichły do pełnego niecierpliwości odległego szmeru.
Zdecydowanie, lecz uważnie, Tabor wystąpił naprzód i klęknął przed szamanem. Gereint dotknął jego ramienia z czułością. Wtedy Tabor podniósł głowę.
Nawet w ciemności Ivor zobaczył z trudem powstrzymaną reakcję Gereinta. Przez pozornie bardzo długą chwilę on i Tabor patrzyli sobie w oczy.
Wreszcie Gereint odezwał się, lecz nie słowami obrzędu. - Coś takiego nie istnieje - rzekł szaman. Ivor zacisnął pięści.
Tabor odparł: - Jeszcze nie.
- To cudowne zjawisko - ciągnął Gereint, jakby nie usłyszał. - Lecz takiego zwierzęcia nie ma. Czy ogarnąłeś je?
- Tak sądzę - powiedział Tabor, a w jego głosie pobrzmiewało teraz ogromne znużenie. - Próbowałem. Wydaje mi się, że zdołałem to uczynić.
- Mnie się też tak wydaje - rzekł Gereint ze zdumieniem. - To coś bardzo wielkiego, Taborze dan Ivor.
Tabor machnął lekceważąco ręką; gest ten wyczerpał resztki jego sił. - Ono po prostu przyszło - powiedział i przewrócił się, padając u stóp ojca.
Przyklęknąwszy, by przytulić do piersi swego nieprzytomnego syna, Ivor usłyszał szamana mówiącego rytualnym tonem: - Jego godzina zna jego imię. - A potem innym: - Niech wszystkie moce Równiny bronią go.
- Przed czym? - spytał Ivor ze świadomością, że nie powinien.
Gereint odwrócił się twarzą do niego. - Powiedziałbym ci, gdybym tylko mógł, stary przyjacielu, lecz doprawdy nie wiem. On odszedł tak daleko, że niebo się zmieniło.
Ivor przełknął ślinę. - Czy to coś dobrego? - spytał szamana, który powinien się znać na takich sprawach. - Czy to coś dobrego, Gereincie?
Po zbyt długim milczeniu Gereint tylko powtórzył: - To coś bardzo wielkiego. - A nie to chciał usłyszeć. Ivor spuścił wzrok na Tabora, który niemal nic nie ważył w jego ramionach. Zobaczył opaloną skórę, prosty nos, gładkie czoło młodzieńca, niesforne, brązowe włosy niewystarczająco długie, by związać je prawidłowo, za długie, by nosić je rozpuszczone. Zawsze tak było z Taborem, pomyślał.
- Och, mój synu - szepnął Ivor i powtórzył to jeszcze raz, kołysząc go w przód i w tył, tak jak czynił to zawsze, jeszcze nie tak wiele lat temu.
Rozdział 13
Pod wieczór zatrzymali konie w niewielkim jarze, właściwie ledwie zagłębieniu na równinie otoczonym ciągiem niskich pagórków.
Dave był nieco zaniepokojony tą sytuacją. Tylko ciemne pasmo posępnego Pendaranu na zachodzie zakłócało długotrwałą monotonie prerii, a Pendaran nie był dodającym otuchy widokiem.
Jednakże Dalrei nie niepokoili się; najwyraźniej dla nich to odsłonięte ze wszystkich stron miejsce na pogrążającej się w mroku ziemi było domem. Równina była ich domem, wszystko to dokoła. Od dwunastu setek lat, przypomniał sobie Dave.
Levon nie chciał pozwolić na rozpalenie ognisk. Na kolację było zimne mięso eltora i twardy ser z rzeczną wodą z bukłaków do popicia. Dave'owi jednak to smakowało, częściowo dlatego, że był wygłodniały po całodziennej jeździe. Rozkładając swój śpiwór obok posłania Torca, uświadomił sobie również, że jest okrutnie zmęczony.
Przemęczony, wkrótce poprawił, bowiem kiedy już owinął się kocem, stwierdził, że sen go opuścił. Leżał pod szerokim niebem, myślami bez końca wracając do minionego dnia.
Gdy wyjeżdżali rankiem, Tabor wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności. - Odszedł daleko - tylko tyle powiedział wódz, lecz nie mógł ukryć zatroskania, nawet w mroku domu Gereinta.
Jednakże potem kwestię Tabora odsunięto na jakiś czas na bok, gdyż Dave opowiedział swoją historię o nocnej polanie i Łowczyni, z wyjątkiem tej ostatniej rozmowy, która należała tylko do niego. Gdy skończył, zapadła cisza.
Siedzący ze skrzyżowanymi nogami na swej macie Gereint spytał: - „Odwaga będzie potrzebna”. Czy dokładnie tak powiedziała?
Dave skinął głową, a potem przypomniał sobie, że to ślepiec, i mruknął potwierdzająco. Gereint zakołysał się, podśpiewując sobie pod nosem niemelodyjnie przed dłuższą chwilę. Tak długo, że Dave drgnął, gdy szaman wreszcie przemówił.
- Musisz więc szybko udać się na południe i, jak uważam, bez rozgłosu. Coś nadchodzi, a jeśli Srebrny Płaszcz sprowadził cię ze sobą, powinieneś być przy nim.
- Miałem przybyć tylko na święto króla - powiedział Dave. Zdenerwowanie sprawiło, że zabrzmiało to ostrzej, niż było to jego zamiarem.
- Być może - rzekł Gereint - lecz teraz pojawiają się inne nici.
Co nie było wcale takie wspaniałe.
Obracając się na bok, Dave widział wyprostowaną sylwetkę Levona na tle nieba. Widok tej opanowanej postaci stojącej na straży przywracał mu spokój ducha. Przypomniał sobie, że Levon początkowo wcale nie chciał jechać. Troska o brata sprawiła, że widać było wyraźnie, że jest w rozterce.
Sam wódz rozstrzygnął tę kwestię, wyrażając swe zdanie w sposób nie podlegający dyskusji. Levon na nic się nie przyda w domu. Tabor jest otoczony dobrą opieką. W żadnym wypadku nie jest rzeczą niezwykłą, że poszczący śpi długo po powrocie. Cechtar może być przywódcą łowów przez dziesięć dni czy dwa tygodnie - w każdym razie dobrze mu to zrobi po stracie twarzy spowodowanej niepowodzeniem dwa dni temu.
Nie, stwierdził ostatecznie Ivor, biorąc pod uwagę zalecenie Gereinta dotyczące pośpiechu i dyskrecji, rzeczą wielkiej wagi było dostawić Dave'a - Davora, jak mówili tu wszyscy - bezpiecznie na południe, do Paras Derval. Levon będzie przywódcą dwudziestoosobowej drużyny, a Torc będzie mu towarzyszył. Tak postanowiono.
Jakie to logiczne, opanowane, pomyślał Dave, chłodne i skuteczne. Lecz wtedy przypomniał sobie własną ostatnią rozmowę z Ivorem.
Przygotowano konie. Pożegnał się sztywno i oficjalnie z Leith, a potem z Liane - bardzo źle szło mu żegnanie się. Peszyła go również gromadka dziewcząt stojących w pobliżu. Córka Ivora zachowywała dystans i obojętność.
Potem zajrzał do Tabora. Chłopiec gorączkował i był niespokojny. Dave również tu nie umiał sobie poradzić. Uczynił niepewny gest dłonią w stronę Leith, która weszła z nim. Miał nadzieję, że go zrozumie, choć musiał przyznać, że sam nie bardzo wiedział, co chciał nim wyrazić.
Potem Ivor zabrał go na ostatnią przechadzkę wokół obozowiska.
- Topór jest twoją własnością - zaczął wódz. - Z tego, co opowiadałeś, wątpię, czy będziesz miał z niego wielki pożytek w swoim świecie, lecz być może będzie ci przypominał o Dalrei. - Potem Ivor sposępniał. - Nieszczęściem to wojenna pamiątka po Dzieciach Pokoju. Czy jest coś jeszcze, czego byś pragnął...
- Nie - odparł zaczerwieniony Dave. - Nie, jest wspaniały. Cudowny. Będę go... strzegł z całego serca. - Słowa. Przeszli kilka kroków w milczeniu, zanim Dave'owi przyszło na myśl coś, o czym chciał powiedzieć.
- Pożegnaj Tabora ode mnie, dobrze? Myślę, że... to dobry dzieciak. Nic mu nie będzie, prawda?
- Nie wiem - odparł Ivor z budzącą lęk szczerością. Zawrócili na obrzeżu obozu, by pójść na północ, w stronę Góry. W świetle słońca Rangat była równie olśniewająca; białe zbocza odbijały słońce tak jasno, że raziły oczy.
- Jestem pewien, że nic mu nie będzie - powiedział niezręcznie Dave, zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Żeby zatrzeć wrażenie, ciągnął szybko dalej. - Wiesz, byłeś dla mnie naprawdę dobry. Nauczyłem się wiele. - Kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że to prawda.
Po raz pierwszy Ivor uśmiechnął się. - Miło mi z tego powodu - rzekł. - Lubię sądzić, że mamy czego nauczyć.
- O tak, z całą pewnością - powiedział szczerze Dave. - Oczywiście, że macie. Gdybym mógł zostać dłużej...
- Gdybyś mógł zostać - powiedział Ivor, zatrzymując się i mierząc Dave'a wzrokiem - myślę, że byłby z ciebie Jeździec.
Dave przełknął ślinę z wysiłkiem i zaczerwienił się z wielkiego, nieśmiałego zadowolenia. Zabrakło mu słów; Ivor dostrzegł to. - Gdyby tylko - dodał wódz z uśmiechem - udało nam się znaleźć dla ciebie odpowiedniego konia!
Śmiejąc się razem, znów powędrowali. Boże, myślał Dave, ja naprawdę, naprawdę lubię tego człowieka. Miło byłoby, gdyby potrafił powiedzieć coś takiego.
Lecz wtedy Ivor zmienił nagle temat. - Nie wiem, co znaczy twoje spotkanie zeszłej nocy - powiedział cicho - ale wydaje mi się, że znaczy wiele. Wysyłam z tobą na południe Levona, Davorze. To właściwy postępek, choć żal mi widzieć, jak odchodzi. Jest jeszcze młody i kocham go bardzo. Zaopiekujesz się nim? Zrobisz to dla mnie?
- Co? - wykrzyknął Dave odruchowo na tę prośbę. - O czym ty mówisz? To on wie, dokąd jedziemy! Chcesz, żebym go strzegł? Czy nie powinno być odwrotnie?
Ivor miał smutną minę. - Ach, mój synu - powiedział łagodnie - pod pewnymi względami musisz się jeszcze wiele nauczyć. Ty też jesteś młody. Oczywiście jemu też powiedziałem, żeby cię strzegł ze wszystkich sił. Mówię to wam obu. Nie rozumiesz, Davorze?
Zrozumiał. Za późno, oczywiście. Widać było jak na dłoni, że znów zrobił z siebie idiotę. Znów. I nie miał już czasu, by to naprawić, bowiem zatoczyli już pełny okrąg, a Levon, Torc i siedemnastu innych Jeźdźców siedziało już na koniach w towarzystwie ciżby, która sprawiała wrażenie, jakby cały trzeci szczep wyszedł ich odprowadzić.
Tak więc nie padło ostatnie słowo na osobności. Niemniej jednak uściskał mocno Ivora, łudząc się nadzieją, że wódz zrozumie, jak wiele to dla niego znaczy. Łudząc się nadzieją, lecz nie mając pewności.
Potem odjechał na południe, w stronę Brenninu i drogi do domu - z toporem przy siodle, zwiniętą derką z tyłu i kilkoma jeszcze rzeczami za sobą, zbyt daleko w tyle, by coś można było jeszcze poradzić.
Wśród rozgwieżdżonej ciemności Równiny Dave znów otworzył oczy. Levon wciąż trzymał straż nad nimi, nad nim. Kevin Laine wiedziałby, jak rozegrać tę ostatnią rozmowę, pomyślał, sam tym zaskoczony, i usnął.
Drugiego dnia wyruszyli tuż przed świtem. Levon narzucił żwawe, lecz nie męczące tempo; konie będą musiały wytrzymać drogę, a Dalrei znają się na takich sprawach. Jechali zwartą grupą, wysyłając na zwiad osiemset metrów w przód trzech mężczyzn, którzy zmieniali się co dwie godziny. Cicho i szybko, radził Gereint, a wszyscy wiedzieli, że dwa tygodnie temu Torc widział svart alfarów udających się na południe. Levon mógł podejmować pewne ryzyko na polowaniu, lecz nie był nierozsądny; syn Ivora nie mógł taki być. Kazał im posuwać się naprzód pośpiesznie i czujnie, a w miarę jak słońce wznosiło się na niebie, drzewa na obrzeżach Pendaranu stale przesuwały się po ich prawej stronie.
Spoglądając na las oddalony o mniej niż półtora kilometra, Dave zauważył coś niepokojącego. Popędziwszy konia kopnięciem, dogonił Levona, który był na czele głównej drużyny.
- Dlaczego jedziemy tak blisko puszczy? - spytał bez wstępu.
Levon uśmiechnął się. - Jesteś siódmym mężczyzną, który mnie o to pyta - rzekł wesoło. - Nic w tym skomplikowanego. Wybrałem najkrótszą drogę. Jeśli zboczymy dalej na wschód, będziemy musieli przebyć dwie rzeki i górzysty teren między nimi. Ta trasa zaprowadzi nas do Adein, na zachód od rozgałęzienia, gdzie wpada do niej Rienna. Tylko jedna rzeka i jak widzisz, droga jest łatwa.
- Ale ta puszcza? Ponoć jest...
- Pendaran jest groźny tylko dla tych, którzy do niego wejdą. Nikt tego nie czyni. Jednakże puszcza jest rozgniewana, nie zła, i dopóki nie przekroczymy jej granic, nasz przejazd nie obudzi mocy w jej wnętrzu. Istnieją zabobony, które mówią inaczej, lecz Gereint nauczył mnie, że prawda jest właśnie taka.
- A co z możliwością zasadzki, na przykład tych svart alfarów?
Levon przestał się uśmiechać. - Svart prędzej zginąłby, niż by wszedł do Pendaranu - powiedział. - Puszcza nie wybacza żadnemu z nas.
- Czego? - spytał Dave.
- Lisen - odparł Levon. - Czy chcesz, żebym opowiedział ci pewną historię?
- Nigdzie mi się nie śpieszy - rzekł Dave.
- Sądzę, że najpierw będę musiał wyjaśnić ci kwestię magii. Sprowadził cię tu Srebrny Płaszcz. Widziałeś Matta Sörena?
- Krasnoluda? Jasne.
- Czy wiesz, w jaki sposób są ze sobą związani?
- Nie mam zielonego pojęcia. A są w ogóle?
- Możesz być tego pewien - odrzekł Levon i podczas jazdy na południe przez prerię Dave dowiedział się, podobnie jak Paul Schafer cztery noce wcześniej, o więzach łączących maga ze źródłem i jak powstaje z tego związku magia.
Potem, gdy Levon zaczął swą opowieść, z drugiej strony po cichu podjechał Torc. W trzech jechali razem, złączeni rytmem i tonacją tragedii Lisen.
- To długa opowieść - zaczął Levon - i wiele ważnych spraw się na nią składa, a i wiele się z niej wywodzi. Nie znam jej w całości, lecz zaczyna się ona w czasach przed Bael Rangat.
W owych czasach, czasach nim magia stała się taka, jaką znasz teraz z mojej opowieści, Amairgen, doradca Conary'ego, najwyższego króla w Paras Derval, wyjechał samotnie z Brenninu.
Mocą w tamtych czasach władał korzeń ziemi, avarlith, a więc podległa była kapłankom Matki w Gwen Ystrat, a te zazdrośnie strzegły swej władzy. Amairgen był dumnym i błyskotliwym mężczyzną, któremu to dokuczało. Wyruszył więc pewnego wiosennego poranka, by sprawdzić, czy zawsze tak musi być.
W swoim czasie dotarł po wielu przygodach, które wchodzą w skład pełnej wersji tej opowieści - choć większości z nich nie znam - do świętej polany w Pendaranie. Puszcza wtedy nie gniewała się, lecz była miejscem mocy i nigdy nie była jej miła obecność ludzi, szczególnie na polanie. Jednakże Amairgen był dzielny, a że długo wędrował, nie znalazłszy odpowiedzi na swe pytanie, zaryzykował wiele i spędził samotnie noc w owym miejscu.
Istnieją pieśni o tej nocy: o trzech objawieniach, jakich doznał, i bitwie umysłów, jaką stoczył z demonem ziemi, który wyłonił się z trawy. Była to długa i straszna noc, a pieśń głosi, że żaden inny człowiek nie przeżyłby jej ani nie doczekał brzasku o zdrowych zmysłach.
Jakkolwiek było, tuż przed świtem Amairgen doznał czwartego objawienia, a było ono od Boga, od Mörnira, i było korzystne, bowiem nauczyło Amairgena runów wiedzy niebios, która na zawsze uwolniła magów od Matki.
Powiada się, że po tym wybuchła wśród bogów wojna, bowiem Boginię obruszył czyn Mörnira i dużo czasu upłynęło, nim dała się ubłagać. Niektórzy powiadają, choć nie wiem, czy to prawda, że niezgoda i chaos tego konfliktu dały okazję Maugrimowi Spruwaczowi, by wymknąć się spod czujnych oczu młodszych bogów. Przybył z miejsc, gdzie mają swe siedziby, i zapuścił korzenie na północy Fionavaru. Tak twierdzą niektóre pieśni i opowieści. Inne mówią, że był zawsze tutaj lub że wślizgnął się do Fionavaru, gdy oko Tkacza zamgliła miłość przy pojawieniu się pierwszych lios alfarów - Dzieci Światłości. Inni jeszcze twierdzą, że stało się to, gdy Tkacz zapłakał, gdy pierwszy człowiek zabił swego brata. Ja nie wiem; opowieści jest tak wiele. On jest tu i nie można go zabić. Bogowie pozwolą, by pozostał spętany na wieki.
Jakkolwiek by nie było, rankiem, gdy Amairgen wstał z runami w sercu i czekającą tam wielką mocą, wciąż znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Puszcza bowiem, która miała swych własnych strażników, wpadła w straszny gniew, iż ośmielił się spędzić noc w zagajniku, i posłała Lisen, by złamała mu serce i zabiła go.
O tym spotkaniu jest tylko jedna pieśń. Ułożył ją wkrótce po tym Ra-Termaine, największy z wszystkich śpiewaków, podówczas władca lios alfarów, a stworzył ją w hołdzie i ku pamięci Amairgena. Jest to najpiękniejsza pieśń, jaką kiedykolwiek ułożono, i żaden poeta od tamtych czasów nie podjął już tego tematu.
W owych czasach żyły na ziemi potężne ludy, a wśród nich wszystkich Lisen z Puszczy była królową. Była leśnym duchem, deieną, jakich jest wiele, lecz Lisen była czymś więcej. Powiadają, że tej nocy, gdy narodziła się w Pendaranie, gwiazda wieczorna płonęła tak jasno jak księżyc, wszystkie boginie od Ceinwen do Nemain użyczyły swej urody temu dziecięciu lasu, a kwiaty zakwitły w nocy w blasku, jaki zajaśniał, gdy wszystkie zebrały się w tym miejscu. Nikt nigdy nie dorównał ani nie dorówna urodą Lisen, a choć deieny żyją bardzo długo, tej nocy Dana i Mörnir wspólnym swym darem uczynili ją nieśmiertelną, by to piękno nigdy nie zginęło.
Te dary otrzymała przy narodzinach, lecz nawet bogowie nie potrafią ukształtować dokładnie tego, co chcą, a niektórzy powiadają, że ta właśnie prawda jest sednem całej tej długiej opowieści. Czy tak było, czy nie, rankiem po zmaganiach Amairgena przyszła do niego, by złamać go swą urodą i zabić za jego zuchwałość. Lecz, jak powiada pieśń Ra-Termaina, tego dnia Amairgen był wywyższony, spowity w moc i wiedzę, a w jego oczach lśniła obecność Mörnira. I tak oto zamysł jednego z bogów zniweczył zamysł innego, bowiem przyszedłszy wtedy do niego, spowita swą urodą niczym gwiazda, Lisen zakochała się w nim, a Amairgen w niej, i tak ich zguba została utkana tego poranka.
Została jego źródłem. Zanim słońce zaszło tego dnia, nauczył ją runów. Stali się magiem i źródłem dzięki obrzędowi i tego dnia w lesie zadziałała pierwsza magia nieba. Tej nocy spoczęli razem i, jak powiada pieśń, Amairgen usnął wreszcie drugiej nocy w świętym gaju, lecz tym razem okryty płaszczem jej włosów. O świcie odeszli stamtąd, związani z sobą jak jeszcze żadne żywe istoty do tej pory. Jednak ponieważ miejsce Amairgena było po prawej ręce Conary'ego i ponieważ musiał nauczyć wiedzy niebios wielu jeszcze innych mężczyzn, wrócił do Paras Derval i założył radę magów, a Lisen poszła z nim i opuściła schronienie, jakie jej dawała puszcza.
Levon zamilkł. Jechali tak przez dłuższy czas. Potem podjął wątek: - Od tej pory opowieść staje się doprawdy bardzo skomplikowana i łączy z wieloma innymi z Wielkich Lat. W tamtych czasach ten, którego nazywamy Spruwaczem, wzniósł fortecę Starkadh wśród lodów i przyniósł wojnę wszystkim krainom. Jest tyle czynów z tamtych czasów, o których można opowiedzieć. Dalrei śpiewają o Galopie Revora, a nie jest to bynajmniej najmniejszy z wielkich czynów, jakich wtedy dokonano. Lecz Amairgen Biała Gałąź, jak go wtedy zaczęto nazywać z powodu laski, jaką Lisen znalazła mu w Pendaranie, był zawsze w środku działań wojennych, a Lisen była zawsze u jego boku jako źródło jego mocy i dusza.
Istnieje wiele opowieści, Davorze, lecz wreszcie los tak zrządził, że Amairgen dowiedział się dzięki swej sztuce, iż Maugrim zdobył źródło wielkiej mocy ukryte za morzem i czerpie z niego, by wzmocnić swe siły.
Postanowił wtedy, że trzeba odnaleźć tę wyspę i wyrwać ją z mocy Ciemności. Tak więc Amairgen zebrał drużynę stu lios alfarów i ludzi, wśród których było trzech magów, i wypłynął na zachód z Taerlindel, by znaleźć Caer Sedat, a Lisen została.
- Co takiego? Dlaczego? - wychrypiał oszołomiony Dave.
Na to odpowiedział Torc: - Ona była deieną - rzekł głosem, który zdradzał wysiłek. - Deiena ginie na morzu. Jej nieśmiertelność podlegała naturze jej rodzaju.
- Tak już jest - podjął cicho Levon. - W tym czasie zbudowano dla niej Anor Lisen w najbardziej wysuniętej na zachód części Pendaranu. Nawet w środku wojny ludzie, lios alfarowie i moce puszczy zebrali się razem, by uczynić to z miłości dla niej. Wtedy włożyła na czoło diadem Lisen, pożegnalny dar Amairgena. Światło przeciw Mrokowi, jak go nazywano, bowiem lśnił własnym blaskiem. Z tym światłem na czole - tak wielkiego piękna nigdy nie było w żadnym ze światów - Lisen odwróciła się od wojny i puszczy i wspiąwszy się na szczyt wieży, zwróciła twarz ku morzu, aby Światło, jakie nosiła, wskazało Amairgenowi drogę do domu.
Żaden człowiek nie wie, co stało się z nim i tymi, co wypłynęli na tym statku. Tylko pewnej nocy Lisen i ci, którzy stali na straży w pobliżu Anor, ujrzeli ciemny statek, który płynął powoli w blasku księżyca wzdłuż wybrzeża. Powiadają, że księżyc zachodzący na zachodzie w tej godzinie świecił przez jego poszarpane żagle upiornym światłem i widać było, że to statek Amairgena i że jest pusty. Potem, gdy księżyc zanurzył się w wodzie, statek zniknął na zawsze.
Lisen zdjęła diadem z czoła i odłożyła go, po czym rozplotła włosy, aby były takie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęli się w gaju. Uczyniwszy to, skoczyła w ciemność morza i tak zginęła.
Dave zauważył, że słońce było wysoko na niebie. Wydawało mu się czymś niewłaściwym, że tak właśnie jest, że dzień jest tak pogodny. - Myślę, że przez jakiś czas będę jechał na przedzie - szepnął Levon. Popędził konia do galopu. Dave i Torc spoglądali na siebie. Żaden nie odezwał się słowem. Równina była na wschodzie, puszcza na zachodzie, a słońce wysoko na niebie.
Levon wziął podwójną straż na przedzie. Później tego dnia Dave sam wyjechał naprzód, by go zmienić. Pod wieczór ujrzeli czarnego łabędzia lecącego na północ niemal dokładnie nad ich głowami, bardzo wysoko. Widok ten napełnił ich wszystkich niejasnym, niewytłumaczalnym uczuciem niepokoju. Przyspieszyli bez wypowiedzenia jednego słowa.
W miarę jak posuwali się na południe, Pendaran stopniowo zaczął odsuwać się na zachód. Dave zdawał sobie sprawę z jego obecności, lecz gdy zapadł zmrok, puszczy już nie było widać. Kiedy zatrzymali się na noc, tylko step rozciągał się we wszystkie strony w blasku niezliczonych letnich gwiazd, ledwo przytłumionych przez ostatni, cienki sierp księżyca.
Później tej nocy pies i wilk miały stoczyć bitwę w Lesie Mörnira, a jeszcze później sztylet Colana zostanie wysunięty z pochwy, z brzękiem przypominającym dźwięk struny harfy, w kamiennej komnacie nad jeziorem Eilathena.
O świcie wstało czerwone słońce, a wraz z nim nadszedł suchy, kłujący upał. Od chwili, gdy po raz pierwszy drużyna dosiadła koni, jechała coraz szybciej. Levon zwiększył przedni patrol do czterech ludzi i cofnął ich nieco, tak by obie grupy widziały się przez cały czas.
Późnym porankiem Góra wybuchła za ich plecami.
Zdjęty największym w swym życiu strachem, Dave odwrócił się wraz z Dalrei i ujrzał jęzor płomieni, który wznosił się, by zawładnąć niebem. Ujrzeli, jak dzieli się na kształt pazurzastej dłoni, a potem usłyszeli śmiech Maugrima.
- Bogowie pozwolą, aby był spętany na wieki - ledwie wczoraj powiedział Levon.
Wyglądało na to, że nie ma szans.
Dave w żaden sposób nie potrafił oprzeć się brutalnemu dźwiękowi śmiechu na wietrze. Byli mali, odsłonięci i otwarci na niego, a on był wolny. Jakby w transie Dave zobaczył ludzi z przedniej straży, którzy galopowali, by do nich dołączyć.
- Levonie! Levonie! Musimy zawrócić! - krzyczał jeden z nich, zbliżając się. Dave odwrócił się w stronę syna Ivora, a gdy spojrzał na niego, jego serce znów zaczęło bić normalnie. Znów był pełen podziwu. Twarz Levona nie wyrażała niczego, jego profil był niczym wykuty z kamienia, gdy spoglądał na niebosiężny ogień nad Rangat. Lecz właśnie w tym spokoju, tej beznamiętnej akceptacji Dave odnalazł własną niezłomność. Nie ruszywszy się nawet, Levon zdawał się rosnąć, zmuszać wysiłkiem woli do przybrania rozmiarów wystarczająco dużych, by dorównać, a nawet stać się potężniejszym od tej grozy na niebie i wietrze. Jakimś sposobem w tym momencie Dave'owi stanął przed oczami obraz Ivora, który czynił dokładnie to samo, o dwa dni jazdy na północ stąd; w cieniu tej samej chciwie wyciągniętej dłoni. Obejrzał się na Torca i zobaczył, że smagły mężczyzna przygląda mu się. Jednakże w oczach Torca Dave dostrzegł nie surowy opór Levona, lecz dziki, zajadły, jaskrawy sprzeciw, zaciekłą nienawiść do tego, co przedstawiała sobą ta ręka, lecz nie strach.
Twoja godzina zna twe imię, pomyślał Dave Martyniuk i wtedy, w tym momencie apokalipsy przyszła mu do głowy inna myśl: kocham tych ludzi. Uświadomienie sobie tego było dla Dave'a, który był, jaki był, równie szokujące, co wybuch Góry. Walcząc o odzyskanie wewnętrznej równowagi, zdał sobie sprawę, że Levon coś mówi, tłumiąc wrzawę podnieconych głosów.
- Nie wracamy. Mój ojciec zatroszczy się o szczep. Pojadą do Celidonu, wszystkie plemiona tak zrobią. My też, gdy odstawimy Davora do Srebrnego Płaszcza. Dwa dni temu Gereint powiedział, że coś nadchodzi. To właśnie to. Pojedziemy na południe do Brenninu, najszybciej jak się da, i tam - oświadczył Levon - naradzę się z najwyższym królem.
W chwili gdy rozbrzmiewały te słowa, Ailell dan Art umierał w Paras Derval. Kiedy Levon skończył, nikt już nic nie powiedział. Dalrei przegrupowali się i ruszyli w drogę, teraz bardzo szybko i wszyscy razem. Od tej pory jechali za Levonem zawzięcie i nieustępliwie, odwróciwszy się plecami do swego plemienia bez głosu sprzeciwu, choć wszyscy galopujący wiedzieli, że jeśli wybuchła wojna z Maugrimem, zostanie ona stoczona na Równinie.
Właśnie ta atmosfera czujnego napięcia ostrzegła ich, choć w końcu nie wystarczyła, aby ich ocalić.
Późnym popołudniem Torc wyjechał naprzód; przechyliwszy się na bok w siodle, pędził przez czas jakiś nisko przy ziemi, po czym zawrócił i podjechał do Levona. Puszcza znów była blisko po prawej stronie. - Jedziemy prosto w kłopoty - powiedział krótko Torc. - Niedaleko przed nami jest drużyna svart alfarów.
- Ilu? - spytał spokojnie Levon, gestem dając znak do zatrzymania.
- Czterdziestu. Sześćdziesięciu.
Levon pokiwał głową. - Możemy ich pokonać, lecz będą straty. Oczywiście oni wiedzą o nas.
- Jeśli tylko mają oczy - zgodził się Torc. - Jesteśmy odsłonięci.
- Dobrze. Jesteśmy w pobliżu Adein, lecz nie chciałbym teraz walki. Stracimy nieco czasu, ale obejdziemy ich bokiem i przebędziemy obie rzeki dalej na wschód.
- Nie sądzę, abyśmy mogli, Levonie - szepnął Torc.
- Dlaczego? - Levon nagle znieruchomiał.
- Spójrz.
Dave odwrócił się ku wschodowi wraz z Levonem i spojrzał w kierunku, który wskazywał Torc. Po chwili i on dostrzegł ciemną masę poruszającą się nisko w trawie około półtora kilometra stąd i zbliżającą się stale.
- Co to? - spytał.
- Wilki - warknął Levon. - Bardzo wiele. - Wyciągnął miecz. - Nie możemy pojechać okrężną drogą - zatrzymają nas przy rzekach dla svartów. Musimy przebić się na południe, zanim do nas dotrą. - Podniósł głos. - Będziemy walczyć w galopie, przyjaciele. Zabijać i jechać. Kiedy dotrzecie do Adein, przechodźcie. Zdołamy umknąć im po drugiej strome. - Przerwał, a potem rzekł: - Powiedziałem już, że będzie wojna. Zdaje się, że stoczymy pierwszą bitwę naszego ludu. Niech słudzy Maugrima znów nauczą się bać Dalrei, jak bali się dawniej, gdy jechał Revor!
Odpowiadając okrzykiem, Jeźdźcy, a wśród nich i Dave, wyciągnęli broń i puścili się galopem. Czując, jak mu serce wali, Dave wjechał za Levonem na niewysoki pagórek. Po drugiej stronie zobaczył rzekę połyskującą w odległości mniejszej niż półtora kilometra. Jednakże na ich drodze stali svart alfarowie i gdy tylko Dalrei stanęli na szczycie wzniesienia, zasypał ich grad strzał. Chwilę później Dave zobaczył, jak obok niego pada jeden z Jeźdźców, brocząc krwią z piersi.
Wtedy Dave wpadł w szał. Kopnięciem popędziwszy konia do szybszego biegu, ruszył z impetem w szeregi svartów. Torc i Levon towarzyszyli mu po obu stronach. Nachylając się w siodle, zamachnął się wielkim toporem i rozrąbał jedną z brzydkich, ciemnozielonych istot. Oszołomiony wściekłością, wyszarpnął topór i odwrócił się, by jeszcze raz zadać cios.
- Nie! - wrzasnął Torc. - Zabij i jedź! Jedź dalej! - Dave zdążył zauważyć, że wilki znajdowały się w odległości mniejszej niż osiemset metrów. Zawrócił gwałtownie i popędził z innymi ku Adein. Zdawało się, że się przebili. Jeden człowiek zginął, dwóch otrzymało rany, lecz rzeka była już niedaleko, a kiedy znajdą się po drugiej stronie, będą bezpieczni.
Byliby bezpieczni. Powinni być. Tylko z powodu najgorszego, najbardziej przeklętego pecha grupa svart alfarów, która napadła na Brendela i lios alfarów, czekała tam właśnie.
Jednakże tak zrządził los i niemal setka svartów wychynęła z płycizn Adein i zagrodziła drogę Dalrei. Tak więc mając wilki z boków, a svartów z przodu i z tyłu, Levon zmuszony był przystąpić do walki w jednym miejscu.
W promieniach czerwonego słońca Dzieci Pokoju stoczyły swój pierwszy bój od tysiąca lat. Z odwagą zasilaną przez furię walczyli na swojej ziemi, wypuszczając własny grad strzał, manewrując końmi gwałtownymi, zabójczymi ruchami i wymachując mieczami, które wkrótce zaczerwieniły się od krwi.
- Revor! - Dave usłyszał okrzyk Levona. Samo to imię zdawało się wzbudzać lęk w zmasowanych siłach Ciemności. Jednakże tylko na chwilę, a wróg był liczny. W chaosie walki Dave widział, jak jedna za drugą pojawiają się przed nim koszmarne twarze svartów z uniesionymi mieczami i wyszczerzonymi zębami ostrymi jak brzytwy. Ogarnięty szałem bojowym raz za razem unosił i opuszczał swój topór. Mógł tylko walczyć i to właśnie czynił. Ledwo się orientował, ilu svartów zginęło od jego żelaza. Wyszarpując topór ze strzaskanej czaszki, Dave dostrzegł nadejście wilków i nagle zrozumiał, że śmierć pojawiła się nad Adein na Równinie. Śmierć z rąk tych odrażających istot, śmierć dla Levona i Torca...
- Nie! - krzyknął wtedy Dave Martyniuk, a jego głos zabrzmiał potężnym rykiem wśród odgłosów bitwy. - Do puszczy! Chodźcie!
Uderzywszy Levona w ramię, ściągnął wodze swego konia tak, iż ten stanął dęba wysoko ponad otaczającymi go wrogami. W drodze powrotnej zamachnął się toporem raz po obu stronach opadających kopyt i po obu stronach zadał śmierć. Svartowie wahali się przez chwilę i wykorzystując ten moment, Dave popędził znów swego konia i wpadł w ich szeregi. Jego topór broczył czerwienią, jeden wymach, i znów, i jeszcze jeden; a potem nagle miał wolną drogę, bowiem ich szeregi rozpierzchły się przed nim. Ostro zakręcił na zachód. Na zachód, gdzie rozciągał się Pendaran, ponury i nie wybaczający, gdzie nikt spośród nich, ludzie, svart alfarowie ani nawet olbrzymie, nienaturalne wilki Galadana, nie ośmieliłby się wejść.
Jednakże trzech z nich ośmieliło się. Oglądając się za siebie, Dave zobaczył, jak Levon i Torc przedzierają się przez wyłom, jaki uczyniła jego szarża, i mkną co koń wyskoczy jego śladem na zachód, ścigani przez wilki i zasypywani deszczem strzał w zapadającym zmroku.
Tylko trzech, nie więcej, choć nie z powodu braku śmiałości. Reszta nie żyła. Nie zabrakło szlachetnej dzielności żadnemu z siedemnastu Dalrei, którzy zginęli tego dnia na brzegu Adein w miejscu, gdzie wpływa do Llewenmere na obrzeżu puszczy Pendaran.
Gdy słońce zaszło, pożarli ich svart alfarowie. Zawsze pożerali trupy. Oczywiście to nie to samo, co lios alfarowie, których uprzednio zabili, lecz krew to krew, a czerwona rozkosz mordu przepełniała ich po brzegi przez całą tę noc. Później dwie grupy svartów, które zetknęły się tak szczęśliwym trafem, ułożyły stosy z wszystkich kości, obgryzionych do czysta i tych z mięsem, i zabrały się do swych własnych zabitych, pozwalając teraz przyłączyć się wilkom.
Krew to krew.
Na lewo od nich znajdowało się jezioro. Mknąc obok, dostrzegli przez kratownicę drzew jego ciemną taflę. Dave'owi mignęła w oczach wizja bolesnego piękna, lecz wilki deptały im po piętach, więc nie mogli zwlekać. Pełnym pędem wpadli w las, przeskakując przez złamane gałęzie, uchylając się przed nagle stającymi na drodze drzewami i nie zwalniając tempa ani na chwilę, aż wreszcie Dave zdał sobie sprawę, że wilki już ich dłużej nie ścigają.
Kręta ścieżka, jaką podążali, stała się trudniejsza, przez co musieli zwolnić, a potem wcale już nie była drogą, tylko złudzeniem. We trzech zatrzymali się, dysząc z wysiłkiem wśród wydłużających się cieni drzew.
Nikt się nie odzywał. Dave zobaczył, że twarz Levona znów przypominała kamień, jednak inaczej niż poprzednio. Potrafił to rozpoznać: to nie niezłomne postanowienie, lecz samokontrola, która mięśniom i sercu nakazuje zatrzasnąć wewnętrzne wrota wokół bólu. Trzeba go zamykać w sobie, myślał Dave; zawsze tak uważał. Nie powinien należeć do nikogo innego. Mimo to nie potrafił długo patrzeć w twarz Levonowi.
Odwróciwszy się do Torca, dostrzegł coś innego. - Krwawisz - powiedział, spoglądając na krew płynącą z uda ciemnowłosego mężczyzny. - Zejdź, obejrzymy to.
Oczywiście nie miał pojęcia, co trzeba zrobić. To Levon, ucieszony możliwością działania, podarł jego derkę na strzępy i założył opatrunek na ranę, która wyglądała paskudnie, lecz po oczyszczeniu okazała się powierzchowna.
Zanim Levon skończył, zapadł już zmrok. Od jakiegoś już czasu wszyscy dobrze czuli, że otaczający ich przepełniają silne wibracje. Nie było najmniejszej wątpliwości, co to było: odbierali gniew. Słychać go było w szmerze liści i czuć w drżeniu ziemi pod ich stopami. Byli ludźmi i znajdowali się w Pendaranie, a puszcza nie wybaczała.
- Nie możemy tu zostać! - rzekł nagle Torc. Jego słowa zabrzmiały donośnie w ciemności. Po raz pierwszy Dave usłyszał napięcie w jego głosie.
- Czy możesz chodzić? - spytał Levon.
- Pójdę - rzekł zaciekle Torc. - Wolę być raczej na nogach i poruszać się, gdy natkniemy się na to, co wysłano nam na spotkanie. - Szmer liści nabrał siły i wydawało się - a może to tylko wyobraźnia? - że w ich szumie słychać było jakiś rytm.
- W takim razie zostawimy konie - powiedział Levon. - Nic im nie będzie. Zgadzam się z tobą - wątpię, byśmy mogli tej nocy położyć się. Pójdziemy na południe, aż natkniemy się na...
- Póki nie wyjdziemy stąd! - stwierdził stanowczo Dave. - Chodźcie już. Levonie, powiedziałeś wcześniej, że to miejsce nie jest złe.
- Nie musi być takie, aby nas zabić - rzekł Torc. - Posłuchaj. - To nie była wyobraźnia; w szumie liści rzeczywiście słychać było pewną regularność.
- Może wolałbyś wrócić i spróbować pogodzić się z wilkami! - warknął Dave.
- On ma rację, Torcu - powiedział Levon. W mroku widać było tylko jego długie, jasne włosy. Torc, w czerni, był prawie niewidzialny. - Davorze - ciągnął Levon innym tonem - utkałeś wtedy coś bardzo jasnego. Nie sądzę, by którykolwiek z mężczyzn w naszym plemieniu zdołał uczynić ten wyłom. Cokolwiek stanie się później, tam ocaliłeś nam życie.
- Ja tylko tym wymachiwałem - wymamrotał Dave.
Usłyszawszy to, Torc roześmiał się na głos. Na chwilę nasłuchujące drzewa przycichły. Żaden śmiertelnik nie śmiał się w Pendaranie od tysiąca lat. - Jesteś tak samo kiepski jak ja, jak on - stwierdził Torc dan Sorcha. - Żaden z nas nie potrafi poradzić sobie z pochwałą. Czy twoja twarz jest teraz czerwona, mój przyjacielu?
Oczywiście, że była, na miłość Boską. - A jak myślisz? - wymamrotał. Wtedy, wyczuwając niedorzeczność tej sceny i słysząc rozbawione parsknięcie Levona, Dave poczuł, jak coś w nim pęka, jak ustępuje napięcie, strach, żal, wszystkie te uczucia. Wraz ze swymi przyjaciółmi śmiał się w puszczy, do której nie wchodził żaden człowiek.
Trwało to przez jakiś czas; wszyscy byli młodzi, stoczyli pierwszą bitwę i widzieli, jak na ich oczach zabito ich towarzyszy. Moment ten naznaczony był wyraźnie histerią.
Levon wyprowadził ich z tego. - Torc ma rację - powiedział wreszcie. - Jesteśmy podobni. Pod tym i innymi względami. Zanim odejdziemy stąd, chciałbym coś jeszcze zrobić. Dziś zginęli moi przyjaciele. Dobrze byłoby mieć dwóch nowych braci. Czy zmieszacie swą krew z moją?
- Ja nie mam braci - rzekł cicho Torc. - To byłoby dobre.
Dave'owi łomotało serce. - Jasne - odparł.
I tak odprawiono obrzęd w puszczy. Torc zrobił nacięcia swym nożem i każdy z nich dotknął w ciemności nadgarstkiem nadgarstka pozostałych. Nikt się nie odezwał. Później Levon opatrzył ich, po czym uwolnili konie, zabrali ekwipunek oraz broń i ruszyli razem na południe przez las. Torc prowadził, Levon był na końcu, a Dave pomiędzy swymi braćmi.
Los zrządził, że uczynili coś więcej, niż zdawali sobie z tego sprawę. Byli obserwowani, a Pendaran zrozumiał takie więzy, więzy przypieczętowane krwią. Nie ułagodziły one gniewu ani nienawiści, bowiem na zawsze przepadła ta, która nigdy nie miała umrzeć, lecz choć ci trzej nadal mieli być zabici, można było im oszczędzić obłędu, zanim nadejdzie ich kres. Taką podjęto decyzję w czasie, gdy ludzie szli, nieświadomi sensu otaczającego ich szeptu, lecz spowici weń jak w sieć.
Dla Torca nic nie było tak trudne ani tak dogłębnie wstrząsające, jak ten marsz. Do grozy rzezi nad Adein i strasznego lęku, jaki wzbudzało w nim samo przebywanie w Pendaranie, dołączyła się jeszcze jedna rzecz: był nocnym wędrowcem, leśnym człowiekiem, to było jego środowisko, a jedyne, co miał zrobić, to poprowadzić swych towarzyszy na południe.
A jednak nie potrafił.
Korzenie pojawiały się w niewytłumaczalny sposób pod jego nogami, aby się o nie potykał, zwalone konary zagradzały drogę, a inne ścieżki po prostu kończyły się bez widocznej przyczyny. Raz omal nie upadł.
Na południe, nic więcej! - warknął do siebie. Skupiwszy się na trasie, zapomniał o tępym bólu w nodze. Nic jednak nie pomagało - każda dróżka, która wyglądała obiecująco, wkrótce zawracała wbrew wszelkiemu sensowi i rozsądkowi na zachód. Czyżby drzewa się poruszały? - zadał sobie raz pytanie i natychmiast uciekł przed wnioskami, jakie by z tego wynikały. A może ja po prostu jestem tak niewiarygodnie głupi?
Bez względu na to, jaka była przyczyna, nadprzyrodzona czy psychologiczna, po krótkim czasie stało się jasne, że jakkolwiek by się starał trzymać wschodniego brzegu Wielkiej Puszczy - raz nawet przedzierał się przez gęste zarośla - i tak coś ich powoli, cierpliwie, lecz całkowicie nieubłaganie ciągnęło na zachód, ku sercu lasu.
Oczywiście to wcale nie była jego wina. Nic z tego, co się wydarzyło, nie stało się z jego winy. Pendaran miał tysiąc lat, aby stworzyć ścieżki i wzory reakcji na takie najścia, jak ich.
Wszystko jest dobrze, zaszumiały drzewa duchom puszczy.
Bardzo dobrze, odrzekła deiena.
Liście, liście, usłyszał Torc. Liście i wiatr.
Dla Dave'a ten nocny marsz był zupełnie inny. Nie pochodził z Fionavaru, nie znał przerażających legend o puszczy, poza tą, którą poprzedniego dnia opowiedział Levon, a ta była bardziej smutna niż straszna. Mając Torca na przedzie i Levona z tyłu, był w pełni przekonany, że idą tak, jak powinni. Pozostawał w błogiej nieświadomości co do rozpaczliwych manewrów Torca, a po chwili przyzwyczaił się do szmeru wokół nich, a nawet odczuwał jego kojące właściwości.
Tak kojący, że szedł samotnie prosto na zachód od jakichś dziesięciu minut, nim zdał sobie z tego sprawę.
- Torc! - krzyknął, zdjęty nagłym lękiem. - Levon! - Oczywiście odpowiedź nie nadeszła. Był zupełnie sam nocą w puszczy Pendaran.
Rozdział 14
Gdyby to było jakiejkolwiek innej nocy, zginęliby. Nie w okropny sposób, bowiem las uczyniłby choć tyle, by uszanować ich wymianę krwi, niemniej jednak ich śmierć była całkiem pewna od chwili, gdy wjechali między drzewa, mijając nawiedzone Llewenmere. Od czasów gdy Maugrim, którego moce zwały Sathainem, został spętany, jeden tylko człowiek chodził po Pendaranie i wyszedł stamtąd żywy. Wszyscy inni zginęli w straszny sposób, krzycząc, nim nastąpił koniec. Litość nie była uczuciem, jakie puszcza mogła odczuwać.
Każdej innej nocy. Jednakże daleko na południe od nich w innym lesie trwała właśnie trzecia noc Paula Schafera na Letnim Drzewie.
W czasie gdy trzech intruzów rozdzielano delikatnie, uwagę Pendaranu całkowicie oderwało od nich coś niemożliwego i budzącego pokorę nawet w prastarych, bezimiennych mocach puszczy.
Wzeszedł czerwony księżyc.
W lesie zapanowała atmosfera, jakby wybuchł pożar. Każda moc i duch dzikiej magii, drzew, kwiatów i zwierząt, nawet te mroczne, najstarsze, które rzadko się budziły i które wzbudzały we wszystkich innych strach, moce nocy i tańczące moce świtu, te od muzyki i te, które poruszały się w zabójczej ciszy, wszystkie pomknęły do świętego gaju, bowiem musiały tam się zjawić, zanim księżyc wzejdzie wystarczająco wysoko, by rzucić swe światło na polanę.
Dave usłyszał, że szept liści ucichł. To go przeraziło; wszystko go teraz przerażało. Jednakże wtedy nadeszło niespodziewane uczucie ulgi, jakby przestał być śledzony. W następnej chwili poczuł wielki podmuch, jakby wiatru, lecz nie wiatru, kiedy coś przeleciało nad nim i przez niego, mknąc na północ.
Nie rozumiejąc niczego poza tym, że Pendaran wydawał się teraz zwykłą puszczą, a drzewa zwykłymi drzewami, Dave odwrócił się ku wschodowi i ujrzał księżyc w pełni, czerwony i wprawiający w osłupienie, który spoczywał na czubkach najwyższych drzew.
Taka była natura mocy Matki, że nawet Dave Martyniuk, samotny i zagubiony, niewyobrażalnie daleko od domu i świata, który był dla niego choć trochę zrozumiały, mógł spojrzeć na księżyc i nabrać otuchy. Nawet Dave rozumiał, że jest to odpowiedź na wyzwanie Góry.
Nie wyzwolenie, a tylko odpowiedź, bowiem ten czerwony księżyc oznaczał wojnę bardziej niż cokolwiek innego. Oznaczał krew i wojnę, lecz teraz już nie beznadziejną, nie ze znakiem wstawiennictwa Dany widniejącym na niebie, wyżej nawet niż potrafiły się wspiąć płomienie Rangat.
Dla całej tej nie ukształtowanej, niejasnej świadomości Dave starał się znaleźć wyraz, nie osiągnął jednakże w pełni swego celu. Niemniej jednak coś dotarło do niego, jakieś intuicyjne zrozumienie, że Władca Ciemności mógł wydostać się na wolność, lecz nie spotka się z brakiem oporu. Tak samo było ze wszystkimi we Fionavarze, którzy ujrzeli ten symbol na niebie: czyny Matki są i zawsze były zapisane w śladach krwi, tak że wiemy o niej to, ze świadomości czego nie zdawaliśmy sobie sprawy. Zdjęty wielkim lękiem i nabożną czcią, czując budzącą się w swym sercu nadzieję, Dave spoglądał na wschodni nieboskłon i wtedy naszła go myśl, że jego ojcu na pewno spodobałby się ten widok.
Przez trzy dni Tabor nie otwierał oczu. Kiedy Góra zionęła grozą, tylko drgnął na posłaniu i wyszeptał słowa, których jego czuwająca nad nim matka nie rozumiała. Poprawiła okład na jego czole i otuliła go kocami, nie będąc w stanie uczynić nic innego.
Potem musiała go zostawić na czas jakiś, bowiem Ivor wydał szybkie i opanowane polecenia, by zdławić panikę, jaką spowodował śmiech niosący się na wietrze. Mieli wyruszyć na wschód do Celidonu następnego dnia o pierwszym brzasku. Tu byli zbyt osamotnieni, zbyt odsłonięci, jakby pod samą dłonią ręki wznoszącej się nad Rangat.
Tabor spał mimo głośnej wrzawy przygotowań w obozowisku, które przypominało ledwie dający się opanować zamęt.
Nie obudziło go też wzejście pełnego, czerwonego księżyca w noc nowiu, choć cały szczep przerwał swe zajęcia, by z blaskiem w oczach przyjrzeć się jego majestatowi nad Równiną.
- To daje nam czas - stwierdził Gereint, gdy Ivor znalazł chwilę, by z nim porozmawiać. Pracę kontynuowano w nocy w osobliwej poświacie księżyca. - Wydaje mi się, że on teraz szybko nie ruszy.
- Ani my - rzekł Ivor. - Zanim tam dotrzemy, upłynie sporo czasu. Chcę, żebyśmy wyruszyli przed świtem.
- Będę gotowy - powiedział stary szaman. - Wsadźcie mnie tylko na konia i skierujcie go we właściwą stronę.
Ivor poczuł przypływ sympatii dla Gereinta. Szaman od tak dawna był siwowłosy i pomarszczony, że sprawiał wrażenie odwiecznego. Niemniej jednak nie była to prawda, a szybka podróż w nadchodzących dniach będzie dla niego ciężkim doświadczeniem.
Jak często bywało, Gereint zdawało się czytał w jego myślach. - Nigdy nie myślałem - rzekł bardzo cicho - że będę żył tak długo. Może okazać się, że ci, którzy umarli przed tym dniem, mieli szczęście.
- Być może - rzekł poważnie Ivor. - Będzie wojna.
- A czy są wśród nas jacyś Revorzy lub Colanowie, Ra-Termainowie czy Seithrowie? Czy mamy Amairgena lub Lisen? - spytał z bólem Gereint.
- Będziemy musieli ich znaleźć - odparł po prostu Ivor. Położył dłoń na ramieniu szamana. - Muszę już iść. Jutro.
- Jutro. Zajrzyj jednak do Tabora.
Ivor zamierzał nadzorować ostatnie etapy ładowania wozów, lecz zamiast tego przydzielił ten obowiązek Cechtarowi i poszedł posiedzieć w ciszy przy synu.
Dwie godziny później Tabor ocknął się, choć niezupełnie. Chłopiec wstał z łóżka, lecz Ivor powstrzymał okrzyk radości, dostrzegając, iż jego syn znajduje się w transie, a wiadomo, że niebezpiecznie jest wyrywać kogoś z takiego stanu.
Tabor ubrał się pośpiesznie w milczeniu, po czym wyszedł z domu. Na zewnątrz obozowisko wreszcie ucichło, pogrążone we śnie w niespokojnym oczekiwaniu na blady świt. Księżyc stał bardzo wysoko, niemal dokładnie nad głową.
W rzeczy samej był już wystarczająco wysoko. Na zachód od nich, na polanie w świętym gaju rozpoczynał się taniec światła, któremu przyglądały się zgromadzone moce Pendaranu.
Idąc spiesznym krokiem, Tabor zbliżył się do zagrody, znalazł swego konia i dosiadł go. Podniósłszy bramę, wyjechał na zewnątrz i pogalopował na zachód.
Ivor podbiegł do swojego konia, wskoczył na jego grzbiet i pojechał na oklep w ślad za synem. Ojciec i syn, samotni na równinie, jechali ku Wielkiej Puszczy. Przyglądając się wyprostowanym plecom i lekkości jazdy swego najmłodszego dziecka, Ivor poczuł ukłucie w sercu.
Tabor rzeczywiście zaszedł daleko. Zdawało się, że ma przed sobą jeszcze dłuższą drogę. Niech Tkacz ma go w swej opiece, modlił się Ivor, spoglądając ku północy na przyczajony teraz blask Rangat.
Jechali ponad godzinę, niczym duchy na pogrążonej w nocy równinie, zanim masyw Pendaranu zamajaczył przed nimi. Wtedy Ivor znów się pomodlił: Niech on do niej nie wchodzi. Niech to nie będzie tam, bowiem ja go kocham.
Czy to się w ogóle liczy, zastanawiał się, walcząc z dojmującym lękiem, jaki zawsze wzbudzała w nim puszcza.
Wydawało się, że być może tak, bowiem Tabor zatrzymał konia czterdzieści pięć metrów przed drzewami i siedział w milczeniu, spoglądając na mroczny las. Ivor zatrzymał się w pewnej odległości za nim. Kusiło go, by zawołać syna po imieniu, by zawrócić go stamtąd, dokąd się udał, dokąd się udawał.
Nie zrobił tego. Natomiast gdy Tabor, szepnąwszy coś, czego jego ojciec nie usłyszał, zsunął się z konia i wszedł do lasu, Ivor uczynił najodważniejszą rzecz w swym życiu i poszedł w ślad za nim. Żadne boskie wezwanie nie mogło sprawić, aby Ivor dan Banor pozwolił swemu zauroczonemu synowi wejść samotnie do puszczy Pendaran.
I tak się stało, że ojciec i obaj synowie weszli do Wielkiej Puszczy tej nocy.
Tabor nie zaszedł daleko. Drzewa były jeszcze rzadkie na skraju lasu, a czerwony księżyc rzucał na ich ścieżkę dziwnie pasujący do całej scenerii blask. Ivor pomyślał, że nic z tego nie należy do dziennego świata. Było bardzo cicho. Zbyt cicho, zdał sobie sprawę, bowiem wiał lekki wiatr - czuł jego podmuch na skórze - a jednak nie czynił on dźwięku wśród liści. Włosy na karku stanęły dęba Ivorowi. Starając się zachować spokój w tej zaczarowanej ciszy, ujrzał, jak Tabor zatrzymuje się niespodziewanie dziesięć kroków przed nim i stoi całkiem nieruchomo. Chwilę później zobaczył, jak spomiędzy drzew wysuwa się jasność i zatrzymuje przed jego synem.
Na zachodzie jest morze; wiedziała o tym, choć dopiero się narodziła. Tak więc udała się na wschód z miejsca swych narodzin, które dzieliła z Lisen - choć nie wiedziała o tym - a gdy przechodziła wśród zgromadzonych mocy, widzialnych i niewidzialnych, szmer niczym odpowiedź lasu dana morzu podniósł się i opadł jak fala w puszczy.
Stąpała bardzo lekko, nie znając innego sposobu kroczenia po ziemi, a po obu jej stronach leśne stworzenia oddawały jej cześć, bowiem należała do Dany i była podarunkiem na czas wojny, przez co była czymś dużo więcej niż pięknością.
Gdy wędrowała, oczami duszy ujrzała twarz - nie wiedziała, jakim sposobem, i nie dowie się nigdy - lecz od czasów poprzedzających jej zaistnienie pojawiała się przed nią twarz, ogorzała, bardzo młoda, o ciemnych, niesfornych włosach i oczach, w które musiała koniecznie spojrzeć. Poza tym, co ważniejsze od wszystkiego innego, ten ktoś znał jej imię. Tak więc jej ścieżki wiodły tu i tam, gdy nieświadomie szukała, tak delikatna i spowita majestatem, pewnego miejsca wśród drzew.
Wreszcie znalazła je, a on stał tam przed nią i czekał. W tych oczach malowało się powitanie i ostateczna akceptacja tego, czym była, całej jej natury, obu ostrzy podarunku.
Poczuła jego umysł w swoim niczym pieszczotę i w odpowiedzi trąciła go lekko, jakby swym rogiem. Tylko my dwoje na końcu, pomyślała, a była to pierwsza taka jej myśl. Skąd się wzięła?
Wiem, odparł jego umysł. Będzie wojna.
Po to się narodziłam, odrzekła, niespodziewanie uświadamiając sobie, co czai się ukryte w tym tak lekkim wdzięku jej postaci. Przeraziło ją to.
Dostrzegł to i podszedł bliżej. Miała barwę wschodzącego księżyca, lecz róg muskający trawę, gdy nachyliła głowę, by jej dotknął, był srebrny.
Moje imię? - spytała.
Imraith-Nimphais, powiedział jej, a wtedy poczuła moc jaśniejącą w niej niczym gwiazda.
Radośnie spytała: Czy chcesz polecieć?
Wyczuła, że się waha.
Nie pozwolę, byś spadł, rzekła doń, nieco urażona.
Wyczuła wtedy jego śmiech. Och, wiem o tym, jaśniejąca, powiedział, lecz jeśli polecimy, możemy zostać dostrzeżeni, a nas czas jeszcze nie nadszedł.
Potrząsnęła niecierpliwie głową, a jej grzywa zafalowała. Drzewa były w tym miejscu rzadsze i widziała przez nie gwiazdy i księżyc. Pragnęła ich. Nikt nas nie może zobaczyć prócz jednego mężczyzny, powiedziała mu. Niebo ją wzywało.
Mój ojciec, rzekł. Kocham go.
W takim razie i ja go pokocham, odparła, lecz teraz chcę polecieć. Chodź!
W jej myślach wtedy powiedział: Tak uczynię, i zbliżył się, by siąść na jej grzbiecie. Nie był wcale ciężki; była bardzo silna, a stanie się jeszcze silniejsza. Niosąc go, wyminęła tego drugiego, starszego mężczyznę, a ponieważ Tabor kochał go, zniżyła przed nim swój róg, gdy przechodzili obok.
Potem wyszli spomiędzy drzew i przed nimi rozciągała się otwarta preria i, och, niebo, całe niebo nad ich głowami. Po raz pierwszy rozwinęła skrzydła i wzbili się w przypływie radości, by powitać gwiazdy i księżyc, którego dzieckiem była. Czuła jego umysł wewnątrz swego i uniesienie, jakim przepełnione było jego serce, bowiem byli związani na zawsze i wiedziała, że byli cudowni, zataczając kręgi na niezmierzonym, czarnym niebie, Imraith-Nimphais i Jeździec, który znał jej imię.
Gdy kasztanowy jednorożec, na którym jechał jego syn, spuścił przed nim głowę, mijając go, Ivor nie był w stanie pohamować łez cisnących mu się do oczu. Leith miała zwyczaj czynić mu wymówki, że zbyt łatwo płacze, lecz to było z pewnością nieziemskie zjawisko...
A potem, odwróciwszy się, by pójść za nimi, spostrzegł, iż zmieniło się w coś jeszcze większego, bowiem jednorożec wzbił się w niebo. Ivor wtedy stracił wszelkie poczucie czasu, obserwując Tabora i jego stworzenie, którzy szybowali przez noc. Niemal dzielił z nimi radość, jaką odczuwali z odkrycia lotu, i czuł się błogosławiony w głębi serca. Wkroczył do Pendaranu i wyszedł stamtąd żywy, by ujrzeć, jak ta istota niesie jego syna niczym kometa nad Równiną.
Zbyt wielkim był wodzem i zbyt był mądry, by zapominać, że nadciągała Ciemność. Nawet to stworzenie, ten dar, nie może być tylko pięknem, nie przy barwie księżyca, jaką nosi, barwie krwi. Wiedział, że Tabor nie będzie już taki sam. Jednakże miejsce tych żalów było w blasku słońca - tej nocy mógł pozwolić swemu sercu na lot z tym dwojgiem młodych bawiących się na wietrze pomiędzy nim a gwiazdami. Ivor roześmiał się, jak nie śmiał się od lat, jak dziecko.
Po czasie, którego nie potrafił określić, wylądowali niedaleko miejsca, gdzie stał. Zobaczył, że jego syn przytulił głowę do łba jednorożca obok srebrzystego lśnienia rogu. Potem Tabor odsunął się, a stworzenie odwróciło się, poruszając się z wyjątkowym wdziękiem, i zanurzyło w mroku puszczy.
Kiedy Tabor odwrócił się do ojca, znów patrzył przytomnie. Bez słowa, bowiem nie potrzeba było słów, Ivor wyciągnął ramiona, a jego najmłodsze dziecko rzuciło się w nie.
- Widziałeś? - spytał wreszcie Tabor z głową na piersi ojca.
- Widziałem. Byliście cudowni.
Tabor wyprostował się, a jego oczy odzyskały swą taneczność, swą młodzieńczość. - Skłoniła się przed tobą! Nie prosiłem o to. Powiedziałem tylko, że jesteś moim ojcem i że cię kocham, więc powiedziała, że też cię pokocha, i skłoniła się.
Serce Ivora płonęło. - Chodź, czas już wracać do domu. - gderał. - Twoja mama będzie płakać z niepokoju.
- Mama? - spytał Tabor tonem tak komicznym, że Ivor musiał się roześmiać. Dosiedli koni i pojechali z powrotem przez swą Równinę, teraz powoli i razem. Tego dnia poprzedzającego wojnę dziwny spokój spłynął na Ivora. Oto jego kraj, ziemia stanowiąca własność jego ludu od tak dawna, że lata przestały mieć znaczenie. Od Andarien do Brenninu, od gór do Pendaranu, cały step należał do nich. Równina stanowiła jedność z Dalrei, a oni z nią. Świadomość tego przepływała przez niego niczym muzyczny akord, dodający sił.
Wiedział, że będzie musiał wytrwać w nadchodzących dniach, skoro nadciąga moc Ciemności. Wiedział również, że może nie przetrwać. Jutro, pomyślał Ivor, będę się martwić jutro. Jadąc w spokoju przez step ze swym synem, dotarł wreszcie do obozowiska i zobaczył Leith czekającą na nich przy zachodniej bramie.
Ujrzawszy ją, Tabor zsunął się z konia i pobiegł w jej objęcia. Przyglądając się im, Ivor starał się, by jego oczy pozostały suche. Sentymentalny głupiec, czynił sobie wymówki; żona miała rację. Kiedy Leith, wciąż trzymając chłopca, podniosła głowę, posyłając mu spojrzeniem pytanie, skinął głową najenergiczniej, jak potrafił.
- Do łóżka, młody człowieku - powiedziała kobieta zdecydowanym tonem. - Odjeżdżamy za kilka godzin. Potrzebujesz snu.
- Och, mamo - poskarżył się Tabor - nie robię nic innego, tylko śpię, odkąd...
- Do łóżka! - powiedziała Leith głosem, jaki znały wszystkie jej dzieci.
- Tak, mamo - odrzekł Tabor, promieniując szczęściem, tak że nawet Leith uśmiechnęła się, patrząc, jak wchodzi do obozu. Czternastolatek, pomyślał Ivor, bez względu na wszystko. Absolutnie bez względu.
Spojrzał na swą żonę. Popatrzyła mu w oczy w milczeniu. Uświadomił sobie, że to ich pierwsza wspólna chwila od czasu Góry.
- Czy wszystko było dobrze? - spytała.
- Tak. To coś bardzo jasnego.
- Nie sądzę, abym chciała wiedzieć już teraz. Pokiwał głową, jeszcze raz zauważając i odkrywając na nowo, jak jest piękna.
- Dlaczego wyszłaś za mnie? - spytał pod wpływem impulsu.
Kobieta wzruszyła ramionami. - Poprosiłeś mnie.
Mężczyzna, śmiejąc się, zsiadł z konia. Wrócili do obozowiska, każde z nich prowadząc po jednym koniu, jego i Tabora. Wpuścili zwierzęta do zagrody i poszli do domu.
Na progu Ivor spojrzał ostatni raz na księżyc, który wisiał teraz nisko nad horyzontem, gdzie rozciągał się Pendaran.
- Skłamałam - powiedziała cicho Leith. - Poślubiłam cię, ponieważ żaden inny mężczyzna, którego znam, czy wyobrażam sobie, nie potrafiłby sprawić, aby moje serce tak drgnęło, gdyby mnie o to poprosił.
Odwrócił się od księżyca do niej. - Słońce wschodzi w twoich oczach - rzekł. Słowa oficjalnych oświadczyn. - Zawsze, zawsze tak było, moja najdroższa.
Ucałował ją. Była słodka i wonna w jego ramionach i tak potrafiła rozpalić w nim pożądanie...
- Słońce wstaje za trzy godziny - powiedziała, wysuwając się z jego objęć. - Chodź do łóżka.
- W rzeczy samej - stwierdził Ivor.
- Spać - rzekła ostrzegawczo.
- Nie mam czternastu lat - powiedział Ivor. - Ani nie jestem zmęczony.
Kobieta mierzyła go surowym wzrokiem przez chwilę, a potem uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Dobrze - powiedziała Leith. - Bo ja też nie jestem. - Wzięła go za rękę i wprowadziła do środka.
Dave nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani też dokąd ma iść, poza nie sprecyzowanym pomysłem udania się na południe. Mało prawdopodobne, aby w puszczy Pendaran były drogowskazy pokazujące odległość dzielącą go od Paras Derval.
Z drugiej strony, był absolutnie pewny, że jeśli Torc i Levon żyją, szukają go, więc wydawało mu się, że najlepszym wyjściem będzie nie ruszać się z miejsca i krzyczeć co jakiś czas. To stwarzało również możliwość, że odpowie coś innego, lecz niewiele mógł na to poradzić.
Przypomniawszy sobie komentarze Torca na temat „malców” w gaju Faelinn, usiadł pod drzewem na polanie po stronie zawietrznej, gdzie mógł zobaczyć wszystko, co nadchodziło, i miał szansę usłyszenia i wywęszenia tego, co się zbliżało od tyłu. Potem zabrał się do demaskowania swego ukrycia, kilkakrotnie z całych sił wołając Levona po imieniu.
Następnie rozejrzał się, lecz nic się nie poruszyło. Szczerze mówiąc, gdy ucichło echo krzyków, Dave w pełni uświadomił sobie ciszę lasu. Ten szalony podmuch niby wiatru zabrał wszystko ze sobą. Wyglądało na to, że został zupełnie sam.
Jednak niezupełnie. - Przez ciebie uczciwym ludziom bardzo ciężko usnąć - zabrzmiał głęboki głos niemal dokładnie spod jego stóp. Zrywając się gwałtownie na nogi, Dave uniósł topór i z lękiem przyglądał się, jak wielki, zwalony pień drzewa odtacza się na bok, odsłaniając schody prowadzące w dół i jakąś postać, która wychodzi na górę, by mu się przyjrzeć.
Miała na co spoglądać w górę. Istota, którą obudził, przypominała najbardziej z wszystkiego korpulentnego gnoma. Bardzo długa, siwa broda kontrastowała z łysinką na czubku głowy i spoczywała wygodnie na pokaźnym brzuchu. Postać odziana była w coś na kształt luźnej szaty z kapturem, a całość nie mogła mieć więcej jak metr dwadzieścia.
- Czy nie mógłbyś zadać sobie nieco trudu - kontynuował basowy głos - i wzywać tego Levona w innej okolicy?
Powstrzymawszy się od absurdalnego odruchu złożenia przeprosin, a potem następnego, by wpierw zamachnąć się toporem, a później pytać, Dave uniósł broń na wysokość barków i warknął: - Kim jesteś?
Mały człowieczek zaśmiał się niepokojąco. - Już pytasz o imiona? Sześć dni wśród Dalrei powinno cię nauczyć zachowania wolniejszego tempa przy takich pytaniach. Możesz mnie nazywać Flidais, jeśli masz ochotę, i odłóż to.
Topór, który nagle ożył, wyskoczył z rąk Dave'a i upadł na trawę. Flidais nawet się nie ruszył. Dave przyglądał się człowieczkowi z otwartymi ustami. - Jestem nieco zły, kiedy wyrywa się mnie ze snu - stwierdził łagodnie Flidais. - A ty powinieneś wiedzieć, że tu lepiej nie wnosić topora. Na twoim miejscu zostawiłbym go.
Dave odzyskał mowę. - Chyba że mi go odbierzesz - wychrypiał. - To podarunek od Ivora dan Banora z Dalrei i nie oddam go.
- Ach, Ivor - rzekł Flidais - jakby to wiele wyjaśniało. Dave miał zawsze denerwujące go wrażenie, że jest obiektem drwiny. Z drugiej strony, znajdował się w sytuacji, w której niewiele mógł na to poradzić.
Powściągając swą złość, powiedział: - Jeśli znasz Ivora, znasz i Levona. On też jest tu gdzieś w pobliżu. Wpadliśmy w zasadzkę svart alfarów i uciekliśmy do puszczy. Czy możesz mi pomóc?
- Jestem dla ochrony pręgowany, dla zmylenia cętkowany - odparł Flidais całkowicie od rzeczy. - Skąd wiesz, że nie jestem w zmowie z tymi svartami?
Jeszcze raz Dave zmusił się do zachowania spokoju. - Nie wiem - rzekł - lecz potrzebuję pomocy, a ty jesteś jedyną osobą w okolicy.
- Tak, przynajmniej to jest prawdą - Flidais z namaszczeniem pokiwał głową. - Wszyscy pozostali udali się na północ, do zagajnika, albo - poprawił rozsądnie - na południe, jeśli znajdowali się uprzednio na północ od niego.
Świr, pomyślał Dave. Znalazłem prawdziwego czubka. Cudownie, wręcz cudownie.
- Byłem klingą miecza - zwierzył się Flidais, potwierdzając tę hipotezę. - Byłem gwiazdą w nocy, orłem, jeleniem w lesie innym od tego. Byłem w twoim świecie i zginąłem, dwukrotnie; byłem zarówno harfą, jak i harfiarzem.
Dave poczuł, że go to wciąga. W zabarwionym na czerwono mroku lasu nucone słowa przesycone były niesamowitą mocą.
- Wiem - zaintonował Flidais - ile jest światów i znam wiedzę niebios, jaką poznał Amairgen. Widziałem księżyc spod powierzchni morza i słyszałem zeszłej nocy wycie wielkiego psa. Znam odpowiedzi na wszystkie zagadki z wyjątkiem jednej, a tej bramy w twoim świecie strzeże martwy człowiek, Davorze od Topora, Dave'ie Martyniuku.
Dave mimowolnie zapytał: - A cóż to za zagadka? - Nie cierpiał tego typu rzeczy. Boże, jak on tego nie cierpiał.
- Ach - rzekł Flidais, odchylając głowę. - Chciałbyś tak łatwo zdobyć łososiową wiedzę? Bądź ostrożny, bo sparzy cię w język. Nie zapominaj, że już coś ci powiedziałem, choć białowłosa będzie wiedziała. Strzeż się odyńca, strzeż łabędzia się niemało, słonego morza, co niosło jej ciało.
Czując, jakby sam tonął w falach morza, Dave uchwycił się pływającej belki. - Ciało Lisen? - spytał.
Flidais znieruchomiał i przyjrzał mu się. Wśród drzew rozległ się cichy szmer. - Dobrze - stwierdził wreszcie Flidais. - Bardzo dobrze. Za to możesz zatrzymać topór. Chodź na dół, dostaniesz jeść i pić.
Na wzmiankę o jedzeniu Dave dotkliwie uświadomił sobie, że jest piekielnie głodny. Przekonany, że coś osiągnął, choć w równym stopniu dzięki szczęściu, jak czemukolwiek innemu, zszedł za Flidaisem na dół po osypujących się ziemnych schodach.
Na dole rozpościerały się katakumby, na które składały się komnaty wyżłobione w ziemi pomiędzy splątanymi korzeniami drzewa. Dwukrotnie uderzył głową w sklepienie, nim wszedł za swym niewysokim gospodarzem do wygodnej izby, w której stał surowy stół otoczony stołkami. Oświetlona była ona wesołym światłem, choć pochodzącym z niewiadomego źródła.
- Byłem drzewem - oświadczył Flidais, niemal jakby odpowiadał na pytanie. - Znam najgłębsze imię korzenia ziemi.
- Avarlith? - zaryzykował Dave, zebrawszy się na wielką odwagę.
- Nie to - odparł Flidais - ale dobrze, dobrze. - Sprawiał teraz wrażenie dobrotliwego i krzątał się po gospodarsku po izbie.
Czując się dziwnie ośmielony, Dave zaczął opowiadać. - Przybyłem tu z Lorenem Srebrnym Płaszczem i czterema innymi osobami. Oddzieliłem się od nich. Levon i Torc odprowadzali mnie do Paras Derval, a potem był ten wybuch i wpadliśmy w zasadzkę.
Flidais miał zmartwioną minę. - Wiem o tym wszystkim - rzekł nieco rozdrażniony. - Góra zadrży w posadach.
- Cóż, tak już się stało - powiedział Dave, upijając łyk tego, co mu podsunął Flidais. Co uczyniwszy, zwalił się na stół całkiem bez zmysłów.
Flidais przyglądał mu się dość długo z wyrachowaniem. Nie wyglądał już dobrotliwie, a z pewnością już nie sprawiał wrażenia obłąkanego. Po chwili w powietrzu zaznaczyła się obecność, na jaką oczekiwał.
- Ostrożnie - rzekł. - To jeden z moich domów, a po dzisiejszej nocy masz wobec mnie dług.
- Dobrze. - Przygasiła nieco bijący od niej blask. - Czy już się narodziło?
- Rodzi się właśnie teraz - odrzekł. - Wkrótce wrócą.
- Wszystko jest dobrze - powiedziała z zadowoleniem. - Jestem tu teraz i byłam tu przy narodzinach Lisen. Gdzie ty byłeś? - Jej uśmiech był kapryśny i niepokojący.
- Gdzie indziej - przyznał, jakby zdobyła właśnie punkt. - Byłem Taliesenem. Byłem łososiem.
- Wiem - rzekła. Jej obecność wypełniała komnatę, jakby pod ziemią płonęła gwiazda. Pomimo jego prośby wciąż trudno było spoglądać jej w twarz. - Ta jedyna zagadka - powiedziała. - Czy chciałbyś poznać odpowiedź?
Był bardzo stary i bardzo mądry, i sam w połowie był bogiem, lecz to było najgłębsze pragnienie jego duszy. - Bogini - rzekł, bezradnie poddając się przypływowi nadziei - chciałbym.
- Ja też chciałabym - powiedziała okrutnie. - Jeśli poznasz imię, które wzywa, nie omieszkaj mi powiedzieć. I jeszcze jedno - rzekła Ceinwen, promieniując oślepiającym światłem tak, że zamknął oczy z bólu i strachu - nigdy więcej nie mów mi, co jestem winna. Nie jestem nikomu nic winna poza tym, co obiecałam, a jeśli obiecuję, to nie jest dług, lecz podarunek. Nigdy o tym nie zapominaj.
Padł na kolana. Jasność była przytłaczająca. - Poznałem blask Łowczyni w puszczy - rzekł Flidais z drżeniem w głębokim głosie.
Były to przeprosiny i za takie je wzięła. - Wszystko jest dobrze - powiedziała po raz drugi, wygaszając ponownie swą jasność, by mógł spojrzeć na jej oblicze. - Idę teraz - powiedziała. - Zabiorę go. Dobrze zrobiłeś, wzywając mnie, bowiem on należy do mnie.
- Czemu, o bogini? - spytał Flidais cicho, patrząc na leżącą bezwładnie postać Dave'a Martyniuka.
Jej uśmiech był tajemniczy i nieśmiertelny. - Taki mam kaprys - powiedziała. Tuż przed swym zniknięciem Ceinwen przemówiła jeszcze raz, tak cicho, że niemal nie był to dźwięk. - Słuchaj mnie, leśna istoto: jeśli dowiem się, jakim imieniem wzywa się Wojownika, przekażę ci je. To obietnica.
Ukląkł znów na glinianej podłodze, czując, że odebrało mu mowę. To było od zawsze jego największym pragnieniem. Kiedy podniósł głowę, był sam.
Obudzili się, wszyscy trzej, na miękkiej trawie w świetle poranka. Konie pasły się nie opodal. Znajdowali się na samym obrzeżu puszczy; na południe od nich biegła droga ze wschodu na zachód, a dalej ciągnęły się niskie wzgórza. Za drogą widać było pojedynczą chatę, a w górze ptaki śpiewały, jakby to był najnowszy poranek świata. Co było zgodne z prawdą.
Po kataklizmach, jakich świadkiem była zeszła noc. Takie moce przemknęły po obliczu Fionavaru, jakie nie zgromadziły się od czasu, gdy utkano światy, a Tkacz nadał imiona bogom. Iorweth Założyciel nie przeżył takiego wybuchu Rangat i nie ujrzał tej ręki na niebie, ani też Conary nie był świadkiem takich gromów w Lesie Mörnira, ani białej potęgi mgły, która strzeliła w niebo z Letniego Drzewa poprzez ciało ofiary. Ani Revor, ani Amairgen nie widzieli takiego księżyca, jak ten, który wzeszedł tej nocy, ani też Baelrath nie odpowiedział takim płomieniem na żadnej innej ręce w czasie swej długiej historii. I żaden inny człowiek z wyjątkiem Ivora dan Banora nie widział, jak Imraith-Nimphais niesie swego Jeźdźca pośród blasku gwiazd.
Zważywszy na to wszystko, na splot mocy mogący sprawić, iż światy nie będą już takie same, jakże niewielkim cudem może się wydawać fakt, że Dave obudził się ze swymi przyjaciółmi w świeżości poranka na południowym skraju Pendaranu. Obok niego przebiegał główny trakt z Twierdzy Północnej do Rhoden, a u jego boku leżał róg.
Niewielki cud w świetle tego, co wstrząsnęło dniem i minioną nocą, lecz to, co daruje życie tam, gdzie śmierć zdawała się nieunikniona, nie może nigdy być nieważne, a nawet uznane za coś mniejszego od cudu przez tych, na których spłynęła łaska.
Tak więc cała trójka wstała, zdjęta pełnym czci lękiem i wielką radością, i opowiedziała sobie nawzajem swe historie przy wtórze porannych treli ptaków śpiewających nad ich głowami.
Torc ujrzał oślepiający błysk, za którym krył się jakiś kształt, wyczuwalny, lecz niewidoczny, a potem zapanowała ciemność, aż do znalezienia się w tym miejscu. Levon słyszał muzykę dookoła, silną i wołającą go, dziki krzyk wezwania, jakby nad głową przemknęła mu grupa myśliwych, a potem muzyka zmieniała się stopniowo, nie wiedział jakim sposobem ani kiedy, lecz nadeszła taka chwila, że stała się tak smutna i kojąca, że musiał zapaść w sen - aby obudzić się na trawie wśród swych nowych braci. Przed nim w łagodnym blasku słońca rozciągał się Brennin.
- Hej, wy dwaj! - krzyknął radośnie Dave. - Spójrzcie na to! - Podniósł rzeźbiony róg w kolorze kości słoniowej, z runami wyciętymi na jego zakrzywionej powierzchni i ozdobiony srebrnymi i złotymi okuciami. W przypływie euforii i radości przyłożył róg do warg i zadął weń.
Był to nie przemyślany, przedwczesny czyn, lecz nie mogący uczynić szkody, bowiem wolą Ceinwen było, aby otrzymał ten róg i dowiedział się tego, czego wszyscy dowiedzieli się, gdy tylko ta promienna nuta zabrzmiała w ciszy poranka.
Bogini pozwoliła sobie na zbyt wiele, bowiem w rzeczywistości skarb ten nie był jej własnością, toteż nie mogła go podarować komuś innemu. Mieli zadąć w róg i poznać pierwszą jego właściwość, po czym odjechać z miejsca, w którym spoczywał tak długo. Tak miało to wyglądać wedle jej zamiarów, lecz jest wpisane we wzór Gobelinu, że nawet bogini nie może idealnie ukształtować tego, co chce, a Ceinwen nie brała pod uwagę Levona dan Ivora.
Dźwięk był Światłością. Wszyscy trzej poznali to natychmiast, gdy tylko Dave zadął w róg. Dźwięk był jasny, czysty i donośny. Odsuwając róg od ust i spoglądając ze zdumieniem na trzymany w dłoni przedmiot, Dave zrozumiał, iż żaden sługa Ciemności nigdy nie zdoła usłyszeć tego dźwięku. Zrozumienie tego wypłynęło z głębi jego serca, a była to prawdziwa wiedza, bowiem taka była pierwsza właściwość owego rogu.
- Chodźcie - rzekł Torc, gdy złote echa ucichły. - Wciąż znajdujemy się w puszczy. Ruszajmy. - Dave posłusznie odwrócił się, by dosiąść konia, wciąż oszołomiony dźwiękiem, jaki wydał instrument.
- Stójcie! - powiedział Levon.
We Fionavarze było być może pięciu ludzi, którzy mogli znać drugą właściwość tego daru, a w każdym innym świecie nie było nikogo. Jednakże jednym z tych pięciu był Gereint, szaman trzeciego szczepu Dalrei, który wiedział o wielu zaginionych rzeczach i który był nauczycielem Levona dan Ivora.
Ceinwen o tym nie wiedziała, ani też nie było to jej intencją, lecz nawet bogini nie może wiedzieć o wszystkim. Zamierzała dać mały prezent. Stało się jednak inaczej i nie było to nic małego. Na chwilę dłonie Tkacza znieruchomiały przy Krosnach, a potem Levon rzekł:
- Tu powinno być rozdwojone drzewo.
I wraz z tymi słowami do Gobelinu wszystkich światów wróciła pewna nić, która była zaginiona od bardzo dawna.
Torc był tym, który je znalazł. Niegdyś piorun rozłupał olbrzymi jesion - nie mieli najmniejszego pojęcia, jak dawno temu - i teraz jego pień był rozdwojony na wysokości mniej więcej wzrostu mężczyzny.
Levon wraz z towarzyszącym mu Dave'em podeszli bez słowa do miejsca, gdzie stał Torc. Dave zauważył drżenie mięśnia na jego twarzy. Wtedy Levon odezwał się ponownie:
- A teraz skała.
Stojąc razem, we trzech zajrzeli przez widełki pękniętego pnia jesionu. Dave miał przewagę nad pozostałymi. - Tam - powiedział, wskazując.
Levon spojrzał, a w jego oczach odmalowało się wielkie zdumienie. Rzeczywiście, w niski kurhan na skraju puszczy była wrośnięta skała. - Czy wiecie - rzekł przyciszonym głosem - że znaleźliśmy Grotę Śpiących?
- Nie rozumiem - powiedział Torc.
- Dzikie Łowy - odparł Levon. Dave poczuł mrówki przebiegające mu po karku. - Najdziksza magia, jaka kiedykolwiek istniała, spoczywa tu uśpiona. - Napięcie w zazwyczaj opanowanym głosie Levona było tak wielkie, że nie sposób było go nie usłyszeć. - Zadąłeś właśnie w Róg Oweina, Davorze. Gdybyśmy tylko znaleźli płomień, znów wyruszyliby. Och, na wszystkich bogów!
- Opowiedz mi - błagał Dave; on również mówił szeptem.
Przez chwilę Levon milczał, a potem, spoglądając na skałę przez szczelinę w jesionie, zaczął nucić:
Gdy się ogień ze snu zbudzi,
Królów wezwie granie rogu,
Nie utrzymasz w pętach ludzi,
Co z Oweina Twierdzy progu
Mkną, a galop ich nie trudzi,
Z dzieckiem odebranym bogu.
- Dzikie Łowy - powtórzył Levon, gdy ucichł dźwięk jego pieśni. - Nie mam słów, by wyrazić, jak dalece wykracza to poza możliwości nas trzech. - I nie chciał już więcej nic powiedzieć.
Potem opuścili to miejsce, wielki kamień i rozdarte drzewo, przytroczywszy róg do boku Dave'a. Przeszli na drugą stronę traktu i za cichą zgodą jechali w taki sposób, by nie zauważył ich żaden człowiek, zanim nie dotrą do Srebrnego Płaszcza i najwyższego króla.
Jechali przez cały poranek przez pola wśród wzgórz, a co jakiś czas siąpił drobny deszcz. Widzieli, że bardzo był potrzebny, bowiem ziemia była wyschnięta.
Tuż po południu przebyli szereg coraz wyżej wznoszących się grani, które ciągnęły się w kierunku południowo-wschodnim, i ujrzeli połyskujące w dole jezioro, przypominające klejnot wprawiony w otaczające je wzgórza. Widok był przepiękny, więc zatrzymali się na chwilę, by go podziwiać. Nad wodą stał mały domek, a właściwie bardziej chatka, z podwórkiem i stodołą z tyłu.
Zjeżdżając powoli ze wzniesienia, minęliby ją, jak wszystkie inne gospodarstwa, gdyby w tym momencie stara, siwowłosa kobieta nie wyszła z tyłu domku, żeby im się przyjrzeć.
Dave dostrzegł, że w rzeczywistości wcale nie była taka stara. Podniosła dłoń do ust gestem, który w sposób niewytłumaczalny zdawał mu się znajomy.
Potem zaczęła biec do nich po trawie, a Dave z wybuchem radości w sercu zeskoczył z konia z okrzykiem i biegł, biegł, biegł, aż wreszcie Kimberly znalazła się w jego ramionach.
Część IV
Spruwacz
Rozdział 15
Książę Diarmuid, jako namiestnik Twierdzy Południowej, miał przydzielony w stolicy dom, a raczej koszary, dla tych spośród jego ludzi, którzy z jakiejkolwiek przyczyny potrzebowaliby tam zakwaterowania. Tam właśnie lubił spędzać swe wieczory w czasie pobytu w Paras Derval i tam właśnie Kevin Laine poszedł go szukać rankiem po kataklizmie, spędziwszy większą część nocy na zmaganiu się ze swym sumieniem.
Nadal nie dawało mu spokoju, gdy wychodził z pałacu w deszcz. Nie mógł też jeszcze zebrać myśli, bowiem żal dokuczał mu tego poranka jak rana. Jedyne, co trzymało go na nogach i wymuszało stanowczość, to straszny widok Jennifer przywiązanej do grzbietu czarnej łabędzicy i lecącej na północ wprost do ręki, która wzniosła się w niebiosa ze szczytu Góry.
Problem jednak polegał na tym, za kim ma pójść, dokąd prowadzi go lojalność. Zarówno Loren, jak i niepokojąco odmieniona Kim, wyraźnie popierali tego posępnego, ujmującego starszego księcia, który nagle powrócił.
- To moja wojna - oświadczył Aileron Lorenowi, a mag pokiwał w milczeniu głową. Co, na pewnej płaszczyźnie, nie zostawiło Kevinowi żadnej kwestii, z którą mógłby się zmagać.
Z drugiej strony, Diarmuid był następcą tronu, a Kevin, jeśli kimkolwiek był tutaj, należał do jego drużyny. Po Saeren i Cathalu, szczególnie po spojrzeniu, jakie zamienili z księciem, kiedy zakończył swą pieśń w karczmie „Pod Czarnym Dzikiem”.
Potrzebny był mu Paul, z którym mógłby to omówić, Boże, tak był mu potrzebny. Jednakże Paul nie żył, a jego najbliższymi przyjaciółmi byli Erron, Carde i Coll. I ich książę.
Tak więc wszedł do koszarów najenergiczniej, jak potrafił. - Gdzie jest Diarmuid? - I wtedy stanął jak wryty.
Wszyscy tam byli: Tegid, drużyna z wyprawy na południe i inni, których nie znał. Siedzieli z poważnymi minami przy stołach w dużym pomieszczeniu od frontu, lecz wstali, gdy wszedł. Każdy z nich był ubrany na czarno z czerwoną opaską na lewym ramieniu.
Diarmuid też. - Wejdź - powiedział. - Widzę, że masz wieści. Niech zaczekają, Kevinie. - W zazwyczaj zgryźliwym głosie słychać było opanowane wzruszenie. - Wiem, że żal dotknął ciebie najbardziej, lecz ludzie z Marchii Południowych zawsze noszą czerwoną opaskę, gdy ginie ktoś z nich, a straciliśmy dwóch. Drance'a i Pwylla. Był jednym z nas - wszyscy to czujemy. Czy pozwolisz nam opłakiwać Pwylla wraz z tobą?
Kevin poczuł, że wszelka energia go opuściła i zostały tylko zmartwienia. Pokiwał głową, niemal obawiając się mówić. Wziął się jednak w garść i przełknąwszy ślinę, powiedział: - Oczywiście, dziękuję wam. Wpierw jednak ważne sprawy. Mam nowinę i powinniście jej wysłuchać natychmiast.
- Powiedz więc - rzekł książę - choć mogę już ją znać.
- Nie sądzę. Twój brat powrócił zeszłej nocy.
Na twarzy Diarmuida odmalowało się sardoniczne rozbawienie. Niemniej jednak była to rzeczywiście nowina, a drwiącą minę poprzedził zupełnie odmienny wyraz.
- Ach - westchnął książę, odzywając się swoim najzgryźliwszym tonem. - Powinienem był się domyślić po zachmurzeniu nieba. Poza tym, oczywiście - ciągnął dalej, nie zważając na szmer, jaki podniósł się wśród jego ludzi - teraz jest tron do objęcia. Było pewne, że powróci. Aileron lubi trony.
- On nie jest do objęcia! - Mówcą, czerwonym na twarzy i oburzonym, był Coll. - Diar, ty jesteś następcą! Rozsiekam go na strzępy, zanim pozwolę mu zabrać ci tron!
- Nikt mi niczego nie będzie zabierał - stwierdził Diarmuid, delikatnie bawiąc się nożem na stole. - A z pewnością nie Aileron. Czy jest coś jeszcze, Kevinie?
Oczywiście było. Powiedział im o śmierci Ysanny, o przemianie Kim, a potem, niechętnie, o cichym wsparciu Lorena dla starszego księcia. Diarmuid nie spuszczał go z oczu, z których nie znikał przyczajony cień śmiechu. Nadal bawił się sztyletem.
Kiedy Kevin skończył, w sali zapanowała cisza przerywana tylko odgłosami kroków Colla, który wściekle chodził w tę i z powrotem.
- Znów mam wobec ciebie dług - powiedział wreszcie Diarmuid. - Nic o tym nie wiedziałem.
Kevin pokiwał głową. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Carde otworzył je.
W wejściu pokazała się krępa, barczysta sylwetka kanclerza Gorlaesa. Deszcz spływał mu z kapelusza i płaszcza. Zanim do Kevina dotarła jego obecność, Gorlaes wszedł do środka.
- Książę Diarmuidzie - rzekł bez wstępów - moje źródła donoszą mi, że twój brat powrócił z wygnania. Sądzę, że z powodu korony. Ty, mój panie, jesteś następcą tronu, któremu przysiągłem służyć. Przybyłem zaoferować ci swe usługi.
I w tym momencie Diarmuid wybuchł niepohamowanym śmiechem, który zabrzmiał szokująco w sali pełnej żałobników. - Jasne, że tak! - wykrzyknął. - Wchodź! Ależ proszę, wejdź, Gorlaesie. Wielce cię potrzebujemy - brak nam kucharza w Twierdzy Południowej!
W chwili gdy sarkastyczny śmiech księcia przepełniał komnatę, Kevin cofnął się pamięcią do chwili tuż po obwieszczeniu przez niego o powrocie Ailerona. Wtedy też dostrzegł ostrą ironię Diarmuida, lecz dopiero po tej pierwszej chwili. Kevinowi wydawało się, że na twarzy księcia zauważył mignięcie zupełnie odmiennego uczucia, i był niemal pewien, że wie, co to było.
Loren i Matt poszli z Teyrnonem i Barakiem zabrać ciało z Drzewa. Boży Las nie był miejscem, gdzie żołnierze poszliby chętnie, a poza tym w przededniu wojny ostatni dwaj magowie uznali, że godzi się pójść razem ze swymi źródłami z dala od innych ludzi i podzielić się przemyśleniami na temat tego, co czeka ich w nadchodzących dniach.
Zgodni byli co do kwestii króla, choć pod wieloma względami było szkoda. Mimo całej szorstkości i nieprzystępności Ailerona, w jego nawiedzonej duszy krył się materiał wojennych królów z dawnych czasów. Zmienna błyskotliwość Diarmuida po prostu czyniła go zbyt nieodpowiedzialnym. Czasami zdarzało się, że mylili się w przeszłości, lecz nieczęsto wszyscy naraz. Barak przychylił się do tego zdania. Matt nie wygłosił swej opinii, lecz pozostali byli do tego przyzwyczajeni.
Poza tym, wtedy byli już w lesie, a będąc ludźmi obcującymi z mocą i doskonale wyczuwającymi, co wydarzyło się zeszłej nocy, podeszli do Letniego Drzewa w milczeniu.
A potem, dalej nie przerywając ciszy, udali się w drogę powrotną pod liściami, z których kapał poranny deszcz. Nauki, które wszyscy znali, głosiły, iż jeśli Mörnir przychodził po ofiarę, zabierał tylko duszę. Ciało było łupiną, odpadem niegodnym Boga i pozostawianym.
Pominąwszy fakt, że mijało się to z prawdą.
Stanowiło to tajemnicę, która jednakże wyjaśniła się, gdy Loren i Matt wrócili do Paras Derval i dostrzegli dziewczynkę w burych szatach nowicjuszki sanktuarium, która czekała przed drzwiami ich kwatery w mieście.
- Panie - rzekła, gdy podeszli - najwyższa kapłanka poleciła mi rozkazać ci, abyś przyszedł do niej do świątyni najszybciej, jak będziesz mógł.
- Rozkazać mu? - warknął Matt.
Dziecko zachowywało godny podziwu spokój. - Tak powiedziała. Sprawa jest wielkiej wagi.
- Ach - powiedział Loren - zabrała ciało.
Dziewczynka skinęła głową.
- Z powodu księżyca - ciągnął dalej, myśląc na głos. - To się zgadza.
Niespodziewanie nowicjuszka znów przytaknęła. - Oczywiście, że się zgadza - rzekła ozięble. - Czy teraz przyjdziesz?
Wymieniwszy spojrzenia spod uniesionych brwi, obaj mężczyźni udali się za posłanniczką Jaelle ulicami do wschodniej bramy.
Kiedy już znaleźli się za miastem, dziewczynka zatrzymała się. - Chciałabym o czymś cię uprzedzić - powiedziała.
Loren Srebrny Płaszcz spojrzał z wysokości swego niemałego wzrostu na dziecko. - Czy kapłanka poleciła ci tak uczynić?
- Oczywiście, że nie. - W jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie.
- W takim razie nie powinnaś mówić niczego poza tym, co ci polecono przekazać. Od jak dawna jesteś nowicjuszką?
- Ja jestem Leila - odparła, spoglądając na niego w górę pełnymi spokoju oczami. Zbyt pełnymi spokoju, a odpowiedź zastanowiła go. Czyżby była niespełna rozumu? Czasami świątynia przygarniała takie dzieci.
- Nie o to pytałem - rzekł łagodnie.
- Wiem, o co pytałeś - stwierdziła nieco opryskliwie. - Jestem Leila. Wezwałam Finna dan Shahara do Najdłuższej Drogi czterokrotnie tego lata w ta'kiena.
Zmrużył oczy; dotarły do niego słuchy o tym. - I Jaelle uczyniła cię nowicjuszką?
- Dwa dni temu. Ona jest bardzo mądra.
Aroganckie dziecko. Czas było to ukrócić. - Wątpię - rzekł surowo - jeśli jej nowicjuszki pozwalają sobie oceniać ją, a jej posłanniczki przekazują własne posłania.
To jej nie zraniło. Wzruszywszy ramionami w geście zgody, Leila odwróciła się i ponowiła wspinaczkę zboczem w kierunku sanktuarium.
Czarodziej zmagał się z tym przez kilka kroków, po czym przyznał się do nieczęstej porażki. - Stój - powiedział Loren, słysząc, jak Matt obok niego zanosi się śmiechem. - Jaką niesiesz nowinę?
Zdawał sobie sprawę, że dla krasnoluda cała ta dyskusja była nadzwyczaj śmieszna. Przypuszczalnie tak było rzeczywiście.
- On żyje - powiedziała Leila i nagle przestało być śmiesznie.
Uprzednio panowała ciemność. Uczucie przemieszczania się, bycia przemieszczanym. Gwiazdy były bardzo blisko, a potem niemożliwie daleko i oddalały się jeszcze. Wszystko się oddalało.
Następnym razem odniósł wrażenie, że dostrzega rozmyte jak przez deszcz na szybie migocące świece i szare postaci, które poruszają się poza ich kręgiem. Teraz spoczywał nieruchomo, lecz wkrótce poczuł, że znów się osuwa, tak jak przypływ wraca do ciemnego morza, gdzie nie ma nieciągłości.
Z wyjątkiem faktu jego istnienia.
Tego, że żyje.
Paul otworzył oczy, przebywszy długą drogę. Po całej tej wędrówce wydawało mu się, że leży w łóżku w komnacie, w której rzeczywiście paliły się świece. Był bardzo osłabiony. Mimo to czuł zdumiewająco niewielki ból fizyczny, a ten inny rodzaj bólu był czymś, na co od tak niedawna mógł sobie pozwolić, że była to niemal rozkosz. Wziął jeden powolny oddech, który oznaczał życie, a potem następny, aby powitać smutek.
- Och, Rachel - westchnął prawie bezgłośnie. Niegdyś zakazane, najbardziej zakazane imię. Lecz wtedy, nim umarł, nadeszło boskie wstawiennictwo i odpuszczenie, które zezwalało na żal.
Pominąwszy fakt, że nie umarł. W tym momencie pewna myśl przeszyła go niczym sztylet: czyżby żył dlatego, że poniósł klęskę? Czy dlatego? Odwrócił głowę z wysiłkiem. Dzięki temu ruchowi dostrzegł wysoką postać, która stała przy łóżku i spoglądała na niego spomiędzy świec.
- Znajdujesz się w świątyni Matki - rzekła Jaelle. - Na zewnątrz pada deszcz.
Deszcz. W jej oczach widniało pełne goryczy wyzwanie, lecz w tej chwili nie mogło go dotknąć. Był poza jej zasięgiem. Odwrócił głowę. Padał deszcz; on żył. Odesłano go. Strzałę Boga.
Poczuł wtedy w sobie obecność Mörnira, cichą i uśpioną. Było w tym zawarte brzemię i wkrótce przyjdzie się nim zająć, lecz jeszcze nie teraz. Teraz był czas na leżenie nieruchomo i rozkoszowanie się smakiem bycia sobą po raz pierwszy od bardzo dawna. Dziesięć miesięcy. I trzy noce, które były wiecznością. Och, mógł się nacieszyć radością, nie było to wzbronione... Zamknąwszy oczy, zapadł się głęboko w poduszki. Był rozpaczliwie słaby, lecz teraz słabość była czymś dobrym. Padał deszcz.
- Dana przemówiła do ciebie.
Słyszał nie skrywaną wściekłość w jej głosie. Zbyt tego dużo było, więc zlekceważył ją. Kevin, pomyślał. Chcę zobaczyć Keva. Wkrótce, powiedział sobie, jak się wyśpię.
Wymierzyła mu siarczysty policzek. Poczuł, jak ostre paznokcie rozdrapują mu twarz do krwi.
- Jesteś w świątyni. Odpowiadaj!
Paul Schafer otworzył oczy. Jej wściekłości przeciwstawił swą zimną wzgardę. Tym razem Jaelle odwróciła głowę.
Po chwili odezwała się, patrząc w płomień jednej z długich świec. - Całe życie marzyłam o tym, że usłyszę głos Bogini, że ujrzę jej twarz. - Jej słowa były przesiąknięte goryczą. - Jednakże nie mnie było to dane. Mnie nic. A ty, mężczyzna, i to taki, który odwrócił się od niej całkowicie ku Bogu w Lesie, został obdarzony jej łaską. Dziwisz się więc, że cię nienawidzę?
Absolutna beznamiętność jej tonu nasyciła jej słowa grozą w dużo większym stopniu niż jakikolwiek wybuch gniewu. Paul milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Ja też jestem jej dzieckiem. Nie żałuj mi daru, jaki od niej otrzymałem.
- Masz na myśli swe życie? - Znów mu się przyglądała, wysoka i smukła pomiędzy świecami.
Zaprzeczył ruchem głowy; nadal sprawiało mu to trudność. - Nie to. Być może na początku tak, lecz nie teraz. To Bóg mi je dał.
- Nieprawda. Jesteś większym głupcem, niż myślałam, jeśli nie wiesz, kiedy Dana przychodzi.
- Prawdę mówiąc - stwierdził, lecz delikatnie, bowiem była to kwestia zbyt doniosła, by się o nią wykłócać - wiem. W tym przypadku lepiej od ciebie, kapłanko. Tak, była tam Bogini i rzeczywiście wstawiła się, choć nie po to, by ocalić mi życie. O coś innego przed końcem. Jednakże to Mörnir ocalił mnie. Wybór należał do niego. Letnie Drzewo należy do Boga, Jaelle.
Po raz pierwszy dostrzegł przebłysk zwątpienia w jej szeroko rozstawionych oczach. - Ale ona tam była? Przemówiła? Powiedz mi, co powiedziała.
- Nie - oświadczył nieubłaganie Paul.
- Musisz. - Mimo to nie był to już rozkaz. Miał niejasne poczucie, że powinien, że chce coś jej powiedzieć, lecz taki był znużony, tak kompletnie wyczerpany. Co sprawiło, że uświadomił sobie coś zupełnie innego.
- Wiesz - stwierdził z przejęciem - nie jadłem i nie piłem niczego od trzech dni. Czy mógłbym...
Kapłanka przez chwilę stała nieruchomo, lecz kiedy już poruszyła się, podeszła do tacy postawionej na niskim stole przy przeciwległej ścianie. Przyniosła do jego łóżka miskę zimnej zupy. Niestety, jeszcze nie odzyskał w pełni władzy w rękach. Pomyślał, że pośle po którąś z ubranych na szaro kapłanek, lecz w końcu siadła sztywno na łóżku przy nim i nakarmiła go sama.
Jadł w milczeniu, a gdy skończył, ponownie opadł na poduszki. Kapłanka uczyniła gest, jakby chciała wstać, lecz potem z wyrazem obrzydzenia wytarła rękawem swej białej szaty krew z jego policzka.
Wtedy dopiero wstała i stanęła przy jego posłaniu dumnie niczym królowa. Jej włosy miały kolor płomienia świecy. Patrząc na nią z dołu, nagle poczuł, że ma słabszą pozycję.
- Dlaczego tu jestem? - spytał.
- Odczytałam znaki.
- Nie spodziewałaś się zastać mnie żywego?
- Nie, lecz to była trzecia noc, a potem wstał księżyc...
Dał znak, że rozumie. - Ale dlaczego? - spytał. - Czemu zadałaś sobie ten trud?
Jej oczy rozbłysły. - Nie bądź takim dzieckiem. Jest wojna. Będziesz potrzebny.
Poczuł, jak serce mu skacze. - Co chciałaś przez to powiedzieć? Jaka wojna?
- Nie wiesz?
- Ostatnio straciłem nieco kontakt z otoczeniem - rzucił ostro. - Co się stało?
Być może wymagało to wysiłku, lecz jej głos był opanowany. - Wczoraj wybuchła Rangat. Ognista ręka na niebie. Kamień strażniczy jest strzaskany. Rakoth odzyskał wolność.
Nawet nie drgnął.
- Król nie żyje - powiedziała.
- O tym wiem - odparł. - Słyszałem dzwony.
Jednakże teraz po raz pierwszy na jej twarzy pojawiło się napięcie. Jej oczy kryły w sobie coś trudnego do powiedzenia. - To nie wszystko - powiedziała Jaelle. - Drużyna lios alfarów została napadnięta w pobliżu przez svartów i wilki. Twoja przyjaciółka, Jennifer, była z nimi. Przykro mi, ale została pojmana i zabrana na północ. Zabrała ją czarna łabędzica.
Więc to tak. Znów zamknął oczy, czując spadające nań brzemię. Wyglądało na to, że nie da się go jednak uniknąć. Strzała Boga. Włócznia Boga. Trzy noce i wieczność, powiedział król. Król nie żyje. I Jen.
Ponownie spojrzał w górę. - Teraz wiem, dlaczego mnie odesłał.
Jakby wbrew swej woli Jaelle skinęła głową. - Dwukrotnie urodzony - szepnęła.
Bezgłośnie zadał jej pytanie spojrzeniem.
- Jest takie powiedzenie - szepnęła - bardzo stare powiedzenie: Nie będzie Panem Letniego Drzewa ten, kto nie urodził się dwukrotnie.
I tak w blasku świec w sanktuarium Paul usłyszał te słowa po raz pierwszy.
- Nie prosiłem o to - rzekł Paul Schafer.
Była bardzo piękna, bardzo surowa. Płomień niczym płomienie świec. - Czy szukasz u mnie litości?
Wykrzywił szyderczo wargi na dźwięk tych słów. - Raczej nie w tym momencie. - Uśmiechnął się lekko. - Dlaczego dużo łatwiej jest ci uderzyć bezbronnego mężczyznę, niż wytrzeć krew z jego twarzy?
Jej odpowiedź była oficjalna i odruchowa, lecz dostrzegł, że umknęła wzrokiem. - Bogini czasem jest miłosierna - powiedziała - lecz nigdy łagodna.
- Czy taką ją znasz? - spytał. - A gdybym ci powiedział, że zeszłej nocy zaznałem od niej tak pełnego czułości współczucia, że nie ma słów, by je opisać?
Milczała.
- Czyż nie jesteśmy przede wszystkim dwiema istotami ludzkimi? - ciągnął dalej. - Które powinny podzielić się zarówno swym wielkim bólem, jak i wsparciem. Jesteś przecież Jaelle w równym stopniu, co kapłanką Bogini.
- Mylisz się - rzekła. - Jestem wyłącznie jej kapłanką. Nie ma nikogo więcej.
- To mi się wydaje bardzo smutne.
- Jesteś tylko mężczyzną - odparła Jaelle, a Paul poczuł się speszony tym, co zapłonęło w jej oczach, nim wyszła z komnaty.
Kim nie spała niemal przez całą noc, którą spędziła samotnie w swoim pokoju w pałacu, boleśnie odczuwając pustkę drugiego łóżka. Nawet tutaj Baelrath odpowiadał na wezwanie księżyca, płonąc wystarczająco jasno, by rzucać cienie na ścianę: gałąź za oknem kołysząca się na deszczowym wietrze, zarys białych włosów Kim, kształt świecy przy łóżku, lecz nie Jen. Jej cienia nie było. Kim próbowała. Całkowicie nieświadoma swej mocy i tego, jak użyć kamienia, zamknęła oczy i sięgnęła w głąb rozszalałej nocy, jak najdalej na północ i jak najwyraźniej, lecz znalazła tylko ciemność swych własnych obaw.
Kiedy kamień ponownie przygasł, a na palcu miała tylko czerwony pierścień, wiedziała, że księżyc zaszedł. Było już bardzo późno i z nocy zostało niewiele. Znużona Kim opadła na posłanie i przyśniło jej się wtedy pragnienie, z którego obecności nawet nie zdawała sobie sprawy.
Musisz wędrować właśnie w swych snach, powiedziała niegdyś Ysanne i mówiła to wciąż, gdy Kim znów zapadła w głęboki sen.
Tym razem poznała to miejsce. Wiedziała, gdzie są te ogromne, zwalone łuki porozbijanych kamieni, i kogo tam pochowanego musi obudzić.
Nie jego, nie tego, kogo szuka. W ten sposób byłoby to zbyt proste. Ta droga była jeszcze mroczniejsza niż w tej chwili i wiodła pośród zmarłych w miejscu snów. To już teraz wiedziała. Było to bardzo smutne, choć zdawała sobie sprawę, że bogowie tak nie powiedzieliby. Grzechy synów, pomyślała we śnie, znając to miejsce, czując wzbierający wicher, który rozwiewał jej włosy, och, jej siwe włosy.
Droga do Wojownika prowadziła przez mogiłę i wskrzeszone kości jego ojca, który nigdy nie widział go za życia. Kimże ona była, że miała to wiedzieć?
Lecz wtedy znalazła się gdzie indziej i nie było miejsca na zdziwienie. Znajdowała się w komnacie pod chatką, gdzie wciąż lśnił diadem Lisen, a obok sztylet Conary'ego, i gdzie umarła Ysanne, a nawet więcej, niż umarła. Jednak Jasnowidząca była przy niej, była w niej, bowiem poznała księgę i pergaminową stronę w księdze, gdzie odnajdzie inwokację mającą wskrzesić ojca z grobu i nakazać mu wyjawienie imienia swego syna temu, kto zna miejsce wezwania. Nigdzie nie było już spokoju ani spoczynku. Sama go nie miała i nie mogła go nikomu udzielić. Na dłoni niosła Wojenny Kamień. Wyrwie zmarłych ze spoczynku, a żywych zawiedzie ku zgubie.
Kimże jest, aby tak miało się stać?
O pierwszym brzasku kazała im odprowadzić się w deszczu. Poszedł z nią uzbrojony oddział trzydziestu ludzi; wojsko z Północnej Twierdzy należące do Ailerona przed jego wygnaniem. Z chłodną sprawnością otaczali ją podczas drogi nad jezioro. Przy ostatnim zakręcie zwłoki ofiar Ailerona wciąż leżały na drodze.
- Czy on to zrobił sam? - spytał dowódca straży, kiedy je wyminęli. W jego głosie pobrzmiewał szacunek.
- Tak - powiedziała.
- Czy on będzie naszym królem?
- Tak - potwierdziła.
Zaczekali nad jeziorem, gdy weszła do chatki, a potem na dół po znajomych już stopniach ku blaskowi rzucanemu przez Światło Lisen. Jednakże nie ruszyła go z miejsca i zbliżywszy się do stołu, otworzyła jedną z ksiąg. Och, chwalebne to i straszne, że wiedziała, gdzie szukać, lecz taka była prawda. Siedząc tam w samotności, powoli odczytała słowa, które będzie musiała wypowiedzieć.
Jednak dopiero wtedy, gdy będzie znała miejsce nie znane nikomu. Zwalone kamienie były jedynie punktem wyjściowym. Daleka jeszcze przed nią droga na tej ścieżce; daleka droga, lecz już na nią wstąpiła. Pogrążona w rozmyślaniach i zagubiona w splotach czasu i przestrzeni, Jasnowidząca Brenninu ponownie wspięła się po schodach na górę. Ludzie Ailerona czekali na nią nad jeziorem, czujni i zdyscyplinowani.
Czas było iść. Było wiele rzeczy do zrobienia. Mimo to ociągała się jeszcze, zostając w chatce i przyglądając się ogniowi na kominku, wytartemu stołowi, ziołom w słojach na ścianach. Odczytywała napisy i otworzyła jedno z naczyń, by powąchać jego zawartość. Jasnowidząca Brenninu wiedziała, że jest tak wiele do zrobienia, lecz mimo to ociągała się, rozkoszując smakiem samotności.
Był gorzko-słodki. Kiedy Kimberly wreszcie zdecydowała się wyruszyć, wyszła, wciąż samotnie, tylnym wyjściem na podwórze z dala od żołnierzy i dostrzegła trzech mężczyzn, którzy zjeżdżali konno ze wzniesienia na północ od niej, a jednego z nich znała, och znała. Wydawało się, że wśród wszystkich ciężarów i smutków radość wciąż może zakwitnąć jak bannion w lesie.
Ailerona dan Arta pochowano podczas ulewy. Deszcz stukał w okna Delevana wysoko u sklepienia wielkiej sali pałacowej, gdzie król spoczywał w majestacie odziany w białą i złotą szatę. Na jego piersi leżał miecz, którego rękojeść ściskał w wielkich, sękatych dłoniach. Deszcz kapał delikatnie na przepiękną tkaninę przykrywającą katafalk, gdy szlachta Brenninu, która zgromadziła się na uroczystości i została na czas żałoby i wojny, zaniosła go z pałacu do wrót świątyni, gdzie zabrały go kobiety. Padał też na kopułę tego sanktuarium, gdy najwyższa kapłanka Jaelle odprawiała obrzędy Matki, by odesłać ją do domu jednego z królów.
Żaden mężczyzna nie był tam obecny. Loren zabrał Paula. Kapłanka łudziła się nadzieją, że ujrzy wstrząs Srebrnego Płaszcza, lecz rozczarowała się, bowiem mag wcale nie okazał zaskoczenia. Zmuszona była ukryć swą konsternację wywołaną faktem, że skłonił się Dwukrotnie Urodzonemu.
Żaden mężczyzna nie był przy tym obecny, pominąwszy martwego króla, gdy podniesiono wielki topór ze stojaka, i żaden mężczyzna nie zobaczył, co wtedy uczyniono. Nie drwiono z Dany ani też nie odmawiano jej należności, gdy zabierała do domu swe dziecko, które tak dawno temu posłała na krąg ścieżki zawsze prowadzącej z powrotem do niej.
Pochowanie najwyższego króla należało do powinności najwyższej kapłanki, więc po zakończeniu obrzędów Jaelle wyprowadziła orszak. Wyszła w deszcz ubrana na biało pośród czerni, a żałobnicy dźwignęli Ailella na wysokość ramion i poszli za nią do krypty, w której kładziono na spoczynek królów Brenninu.
Znajdowała się ona na wschód od pałacu, na północ od świątyni. Przed zwłokami szła Jaelle z kluczem do bram w dłoniach. Za marami kroczył jasnowłosy i samotny Diarmuid, następca tronu, a za nim cała pomniejsza szlachta Brenninu. Szedł wśród nich, choć nie całkiem o własnych siłach, książę lios alfarów, a także dwaj mężczyźni z plemienia Dalrei z Równiny. Towarzyszyło im dwóch mężczyzn z innego świata, jeden bardzo wysoki i ciemnowłosy, drugi blondyn, a między nimi szła kobieta o białych włosach. Pospólstwo ustawiło się wzdłuż drogi w szeregach głębokich na sześciu ludzi i spuszczało głowy w deszczu na widok mijającego ich Ailella.
Kondukt dotarł wreszcie do wielkich wrót żalnika, a wtedy Jaelle zobaczyła, że brama była już otwarta i czeka przy niej mężczyzna w czerni. Poznała, kto to.
- Chodźmy - rzekł Aileron - złóżmy mego ojca u boku mej matki, którą kochał.
W czasie gdy kapłanka próbowała ukryć swe zdumienie, rozległ się inny głos. - Witaj w domu, wygnańcze - powiedział Diarmuid łagodnym, pozbawionym zdziwienia tonem. Wyminął delikatnie kapłankę, by ucałować Ailerona w policzek. - Odprowadzimy go do niej?
Był to wielki nietakt, bowiem ona miała tu prawo pierwszeństwa, lecz mimo woli najwyższa kapłanka poczuła się dziwnie wzruszona na widok dwóch synów, ciemnego i jasnego, którzy przestępują próg bram zmarłych ramię w ramię, a cały lud Brenninu szemrze za ich plecami w ulewie.
Trzech mężczyzn przyglądało się temu ze wzgórza wysoko nad tym miejscem. Jeden z nich zostanie pierwszym magiem Brenninu, nim zajdzie słońce, jeden został uczyniony królem krasnoludów o wschodzie słońca dawno temu, a trzeci wywołał deszcz i został odesłany przez Boga.
- Zebraliśmy się - zaczął Gorlaes, stając obok tronu, lecz dwa ostrożne stopnie niżej - w czasie smutku i potrzeby.
Znajdowali się w wielkiej sali pałacowej, która była mistrzowskim dziełem Tomaza Lala. Tego popołudnia zebrani tu byli wszyscy możni Brenninu, z wyjątkiem jednego. Dwaj Dalrei wraz z Dave'em, który tak szczęśliwie powrócił, zostali serdecznie powitani i odprowadzeni do swych komnat. Nawet Brendel z Daniloth nie był obecny na tym spotkaniu, bowiem to, co Brennin miał teraz do zrobienia, było sprawą wyłącznie Brenninu.
- W każdych normalnych czasach nasza strata wymagałaby czasu żałoby. Jednakże to nie są takie czasy. Musimy teraz - ciągnął kanclerz, widząc, że Jaelle nie sprzeciwiła się jego prawu do pierwszej wypowiedzi - szybko się naradzić w naszym gronie i opuścić tę salę zjednoczeni pod dowództwem nowego króla, który poprowadzi nas...
- Wstrzymaj się, Gorlaesie. Zaczekamy na Srebrnego Płaszcza. - Był to głos maga Teyrnona, który wstał wraz ze swym źródłem Barakiem i Mattem Sörenem. Już kłopoty, a nawet jeszcze nie zaczęli.
- Ależ to raczej jego obowiązek być tu, gdy pozostali są zgromadzeni - zamruczała Jaelle. - Wystarczająco długo czekaliśmy.
- Poczekamy dłużej - warknął krasnolud. - Tak jak czekaliśmy na ciebie wczoraj. - Było w tym tonie coś takiego, że Gorlaes był wdzięczny, że to Jaelle wniosła sprzeciw, a nie on.
- Gdzie on jest? - spytał Niavin z Seresh.
- Już się zbliża. Musiał iść powoli.
- Dlaczego? - To pytanie zadał Diarmuid. Przerwał swe kocie krążenie po kątach sali i wystąpił naprzód.
- Zaczekaj - tylko tyle powiedział krasnolud.
Gorlaes miał zamiar zaprotestować, lecz wcześniej ktoś się zjawił.
- Nie - rzekł Aileron. - Mimo całej miłości, jaką go darzę, nie będę czekał z tą sprawą. Prawdę mówiąc, nie ma nad czym dyskutować.
Kim Ford w tej sali w charakterze najnowszej i jedynej Jasnowidzącej Brenninu przyglądała się, jak książę podchodzi stanowczym krokiem i staje obok Gorlaesa.
I staje o stopień wyżej od niego, dokładnie na wprost tronu. On zawsze będzie taki, pomyślała. Istnieje tylko jego siła.
Z tą właśnie siłą, zimną i niezłomną, Aileron spojrzał na nich wszystkich i znów się odezwał. - W czasie narad bardzo nam będzie potrzeba mądrości Lorena, lecz nie jest to czas na narady, bez względu na to, co sobie myślicie.
Diarmuid przestał krążyć. Na dźwięk pierwszych słów Ailerona stanął dokładnie naprzeciwko swego brata, stanowiąc niewzruszony kontrast dla pełnej napięcia pasji Ailerona.
- Przybyłem tu - oświadczył bez ogródek Aileron dan Ailell - po koronę oraz po to, by poprowadzić was na wojnę. Tron należy się mnie - spoglądał wprost na brata - i zabiję dla niego, bądź dam się zabić, nim opuścimy tę salę.
Martwą ciszę, jaka zapadła, przerwał po chwili drażniący odgłos klaskania jednego mężczyzny.
- Elegancko powiedziane, mój drogi - stwierdził Diarmuid, nie przerywając oklasków. - I jak zwięźle. - Potem opuścił ręce. Synowie Ailella stanęli twarzą w twarz, jakby znaleźli się sami w ogromnej sali.
- Łatwo jest drwić - powiedział cicho Aileron. - Zawsze uciekałeś się do tego. Zrozum mnie jednak, bracie. Po raz pierwszy to nie jest czcza zagrywka. Żądam, abyś oddał mi hołd w tej godzinie, w tym miejscu, bowiem mam sześciu łuczników na balkonie dla muzyków, którzy zabiją cię, gdy tylko uniosę dłoń.
- Nie! - krzyknęła Kim, wyrwawszy się z odrętwienia.
- To śmieszne! - krzyknął w tej samej chwili Teyrnon i wysunął się naprzód. - Zabraniam...
- Nie możesz mi niczego zabronić! - zagłuszył go Aileron. - Rakoth odzyskał wolność. To, co nas czeka, jest zbyt wielkie, bym sam sobie poradził.
Diarmuid przechylił pytająco głowę, jakby zastanawiał się nad abstrakcyjną propozycją. Potem odezwał się głosem tak ściszonym, że musieli nadstawić uszu, by coś zrozumieć. - Naprawdę uczyniłbyś coś takiego?
- Uczyniłbym - odparł Aileron. Bez cienia wahania.
- Szczerze? - spytał ponownie Diarmuid.
- Wystarczy, że uniosę rękę - powiedział Aileron. - I zrobię to, jeśli będę musiał. Możesz mi wierzyć.
Diarmuid powoli pokręcił głową i westchnął ciężko.
A potem rzekł wystarczająco głośno, by wszyscy posłyszeli:
- Coll.
- Mości książę - natychmiast dobiegł z góry dudniący głos mężczyzny. Z galerii dla muzyków.
Diarmuid uniósł głowę, a na jego twarzy malował się spokój, a nawet obojętność. - Mów.
- Rzeczywiście to zrobił, panie. - Głos Colla był zduszony gniewem. Mężczyzna podszedł do poręczy. - On naprawdę to zrobił. Na górze było siedmiu ludzi. Daj rozkaz, a zabiję go natychmiast.
Diarmuid uśmiechnął się. - To dodaje otuchy - stwierdził. Potem odwrócił się znów ku Aileronowi, a spojrzenie jego oczu nie było już tak wyniosłe. Starszy brat również się zmienił; napięcie ustąpiło miejsca gotowości do działania. Przerwał ciszę.
- Wysłałem sześciu - powiedział Aileron. - Kim jest ten siódmy?
Wszyscy rozpaczliwie starali się zrozumieć wagę tego stwierdzenia, gdy ten siódmy człowiek zeskoczył z balkonu.
Było to dość wysoko, lecz ciemna postać zwinnie wylądowała i poturlawszy się po posadzce, wstała natychmiast. Znajdowała się półtora metra od Diarmuida i w odchylonej do rzutu ręce trzymała sztylet.
Tylko Aileron zareagował na czas. Wykazując się refleksem prawdziwego wojownika, chwycił pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w rękę. W chwili, gdy zabójca zamachnął się sztyletem, Aileron cisnął ciężkim przedmiotem przez przestrzeń, jaka ich dzieliła. Trafił intruza prosto w plecy, co wytrąciło sztylet z nadanego mu toru. Tylko trochę. Dość, by nie przeszył serca, w jakie był wymierzony.
Diarmuid nawet nie drgnął. Stał, chwiejąc się lekko, z dziwnym półuśmieszkiem na twarzy i wysadzanym klejnotami sztyletem utkwionym głęboko w lewym ramieniu. Kim dostrzegła, że miał czas wyszeptać coś bardzo cicho i niedosłyszalnie, jakby tylko do siebie, nim wszystkie miecze zostały obnażone, a zabójca otoczony pierścieniem stali. Ceredur z Północnej Twierdzy wzniósł oręż do zadania śmiertelnego ciosu.
- Powstrzymajcie swe miecze! - rozkazał ostro Diarmuid. - Stój! - Ceredur powoli opuścił broń. Jedynym dźwiękiem w całej wielkiej sali był brzęk toczącego się coraz mniejszymi kręgami po mozaikowej posadzce przedmiotu, który rzucił Aileron.
Przypadek sprawił, że była to Dębowa Korona Brenninu.
Diarmuid nachylił się, by ją podnieść z budzącym lęk błyskiem wesołości na twarzy. Zaniósł ją do długiego stołu pośrodku komnaty, a echo powtarzało dźwięk jego kroków. Położywszy ją na nim, odkorkował karafkę jedną ręką. Wszyscy obserwowali, jak całkiem bez pośpiechu napełnia sobie kieliszek. Potem powoli podniósł go ku nim wszystkim.
- Mam przyjemność - rzekł Diarmuid dan Ailell, książę Brenninu - zaproponować toast. - Jego szerokie usta były uśmiechnięte. Ramię broczyło krwią. - Czy wypijecie ze mną - powiedział, podnosząc kieliszek wysoko - za zdrowie Ciemnej Róży z Cathalu?
Podchodząc do oprawcy, z widocznym cierpieniem podniósł drugą rękę i zsunął z jego głowy czapkę, tak że ciemne włosy Sharry rozsypały się swobodnie.
Zabicie Devorsha okazało się błędem z dwóch powodów. Po pierwsze, dało jej ojcu zbyt wielką przewagę w prowadzonej przez niego kampanii, by narzucić jej któregoś ze szlachciców. Tych mizernych szlachetek. Przewagę, którą już zaczął wykorzystywać.
Po drugie, to był niewłaściwy człowiek.
Do czasu, gdy z Rangat wzbiła się w niebo ognista ręka - widoczna nawet w Cathalu, choć samej Góry nie było widać - jej własna wściekłość zmieniła się w coś odmiennego. Coś równie niebezpiecznego, a może nawet tym bardziej groźnego, iż ukrywało się pod płaszczykiem doskonale udawanej pokory.
Zgodziła się na przechadzkę po ogrodzie następnego dnia z Evienem z Lagos, a potem na przyjęcie jeszcze dwóch mężczyzn po południu. Zgadzała się na wszystko.
Kiedy jednak czerwony księżyc wstał tej nocy, znając swego ojca bardzo, bardzo dobrze, związała włosy i pośród dziwnie zabarwionej ciemności i pośpiechu związanego z odjazdem, przyłączyła się do grupy emisariuszy udających się do Paras Derval.
Łatwo poszło. Zbyt łatwo, rozmyślała w duchu podczas drogi do Cynan; wśród żołnierzy Krainy Ogrodów panowała rozluźniona dyscyplina. Niemniej jednak teraz służyło to jej celom, podobnie jak Góra i księżyc.
Bowiem bez względu na to, co miały oznaczać te większe kataklizmy i jaki czekał ich wszystkich chaos, Sharra wpierw musiała rozprawić się z własnym problemem, a sokół jest łownym ptakiem.
W Cynan panował nieopisany zamęt. Kiedy wreszcie wytropili zarządcę portu, nadał sygnały świetlne na drugą stronę delty do Seresh i szybko otrzymał odpowiedź. Sam przeprawił ich na drugi brzeg, wraz z końmi i całym ekwipunkiem, na szerokiej barce rzecznej. Sądząc po zażyłości pozdrowień wymienianych na drugim brzegu Saeren, można było jasno wywnioskować, że pogłoski o zupełnie niestosownych kontaktach między rzecznymi twierdzami były prawdziwe. Coraz jaśniejsze stawało się, jakim sposobem listy docierały do Cathalu.
Gromy dudniły na północy, gdy jechali do Cynanu, lecz gdy dobili do brzegu w Seresh ciemną porą przed świtem, panowała cisza i tylko czerwony księżyc wisiał nisko nad morzem, chowając się i pokazując zza skłębionych chmur. Wszędzie wokół słychać było zalęknione szepty o wojnie, przemieszane z wyrazem rozpaczliwej ulgi na widok cicho padającego deszczu. Domyśliła się, że poprzednio panowała susza.
Posłowie Shalhasana przyjęli z pewną ulgą zaproszenie dowódcy garnizonu w Seresh, by zatrzymać się tam na resztę nocy. Dowiedzieli się, że książę jest już w Paras Derval, otrzymali też informację, że Ailell nie żyje. Umarł tego poranka. Wieść dotarła o zachodzie słońca. Następnego dnia odbędzie się pogrzeb, a następnie koronacja.
Czyja? Oczywiście księcia Diarmuida. Wiecie, następcy tronu. Nieco postrzelony młodzieniec, przyznał komendant, lecz dzielny książę. Mógłby się założyć, że w Cathalu nie ma jemu równych. Shalhassan ma tylko córkę. Cóż za wstyd.
Odłączyła się potajemnie od grupy w czasie drogi do zamku Seresh, a następnie objechawszy miasto od północnego wschodu, samotnie ruszyła drogą do Paras Derval.
Dotarła do niego późnym porankiem. Tu również nie napotkała trudności z powodu histerii przerwanego święta, tłumów na ulicach, śmierci króla i strachu wywołanego zerwaniem pęt Rakotha. Coś jej w duchu mówiło, że sama też powinna odczuwać ten strach, bowiem jako następczyni Shalhassana miała pojęcie o tym, co się wydarzy. Widziała twarz swego ojca, który spoglądał na strzaskany kamień strażniczy. Przerażoną twarz Shalhassana, który nigdy, przenigdy nie okazywał, co myśli. Och, dość czekało na nią lęku, lecz jeszcze nie teraz.
Była na łowach.
Drzwi pałacu stały otworem. Z powodu pogrzebu tak wielu ludzi przybywało, że Sharra bez kłopotów wślizgnęła się do środka. Przemknęło jej przez głowę, by pójść do grobowców, lecz będzie tam zbyt wiele ludzi, zbyt wielki ścisk.
Zmagając się z pierwszym odrętwieniem zmęczenia, siłą woli pokonała je. Po pogrzebie odbędzie się koronacja. Będą musieli ją urządzić; w czasie wojny nie ma czasu na zwlekanie. Gdzie? Nawet w Cathalu słyszano o wielkiej sali Tomaza Lala. Uroczystość musi się odbyć tam.
Sharra całe swe życie spędziła w pałacach. Żaden inny zabójca nie przebyłby tego labiryntu korytarzy i klatek schodowych z taką instynktowną łatwością. Prawdę mówiąc, sama jej pewność siebie wykluczała możliwość jej wykrycia.
Wszystko poszło tak łatwo. Znalazła balkon dla muzyków, który nawet nie był zamknięty. W każdym razie i tak potrafiłaby otworzyć wytrychem zamek; wiele lat temu brat ją nauczył, jak to się robi. Weszła, usiadła w ciemnym kącie i przygotowała się na oczekiwanie. Z cienia na górze przyglądała się służbie, która ustawiała kieliszki i karafki, półmiski z potrawami i głębokie krzesła dla szlachty.
Doszła do wniosku, że to piękna komnata, a witraże rzeczywiście są czymś rzadkim i niezwykłym. Jednakże Larai Rigal było ładniejsze. Nic nie mogło się równać z ogrodami, które tak dobrze znała.
Ogrodami, których może już nigdy nie ujrzeć. Po raz pierwszy od chwili, gdy już się tu znalazła, choć trudno było w to uwierzyć, w jej myśli wkradła się zdradziecka macka strachu. Odparła jej atak. Wychyliwszy się, oceniła wysokość skoku. Wysoko, wyżej niż z wysokich gałęzi znajomych drzew, ale da się zrobić. Tak się stanie. On zobaczy jej twarz przed śmiercią i umrze z tą świadomością. Inaczej nie miałoby to sensu.
Spłoszył ją jakiś dźwięk. Wciskając się szybko w swój kąt, zatrzymała oddech, gdy sześciu łuczników wślizgnęło się przez nie zamknięte drzwi i ustawiło na galeryjce. Balkon był szeroki i głęboki; nie została dostrzeżona, choć jeden z nich stanął bardzo blisko niej. Skuliła się cichutko w kącie i tak dowiedziała się z ich ściszonych rozmów, że tego dnia miało się odbyć coś więcej niż tylko zwykła koronacja, oraz że w tej sali znajdują się jeszcze inni, mający pewne plany co do życia osoby, którą uznała za swoją zdobycz.
Miała chwilę czasu, by zastanowić się nad charakterem tego przybyłego z wygnania księcia Ailerona, który potrafił przysłać tu swych ludzi z rozkazami, by zabić jego jedynego brata na dany znak. Wspomniała Marlena, swego brata, którego kochała i który już nie żył. Tylko pokrótce, bowiem takie myśli były zbyt sentymentalne na to, co wciąż musiała zrobić pomimo nowo zaistniałych trudności. Do tej pory szło łatwo, a nie miała przecież prawa nie spodziewać się żadnych przeszkód.
Jednakże w następnych minutach trudności zmieniły się w coś innego, bowiem następnych dziesięciu mężczyzn wpadło przez dwie pary drzwi na wysoki balkon. Weszli parami z obnażonymi mieczami i nożami, rozbroili łuczników w chłodnej, sprawnej ciszy i znaleźli ją.
Miała dość trzeźwości umysłu, by trzymać spuszczoną głowę, gdy pchnięto ją do pozostałych sześciu łuczników. Galeryjkę zaprojektowano tak, by była ukryta w cieniu i oświetlona pochodniami w taki sposób, by z dołu widoczne były tylko płomienie, a muzyka dobiegająca z niej zdawała się bezcielesna, zrodzona z ognia. To właśnie ocaliło ją przed rozpoznaniem na chwilę przed tym, nim szlachta Breninnu zaczęła stąpać po wykładanej mozaiką posadzce w dole pod nimi.
Wszyscy mężczyźni i ta jedna kobieta przyglądali się skróconym przez perspektywę postaciom, które zbliżyły się do końca sali, gdzie stał rzeźbiony w drewnie tron. Wiedziała, że jest zrobiony z dębiny, podobnie jak korona leżąca na stole obok.
Wtedy i on wyszedł na środek sali i jasne się stało, że musi zginąć, bowiem mimo wszystko na jego widok miała trudności z oddychaniem. Złote włosy połyskiwały ponad czernią żałoby. Na ramieniu miał czerwoną opaskę i wtedy raptownie zdała sobie sprawę, że taką samą miał każdy z dziesięciu mężczyzn, którzy otaczali łuczników. Doznała wtedy olśnienia, a wraz z nim głębokiej przyjemności z powodu jego opanowania, choć z tym walczyła bardzo stanowczo. Och, było jasne, iż musi zginąć.
Przemawiał teraz barczysty mężczyzna z pieczęcią kanclerza zawieszoną na szyi. Potem raz mu przerwano, a następnie ponownie, tym razem bardziej stanowczo. Trudno było cokolwiek usłyszeć, lecz kiedy ciemnobrody mężczyzna podszedł długim krokiem do tronu i zatrzymał się przed nim, wiedziała, że to Aileron, wygnaniec, który wrócił. Nie przypominał Diarmuida.
- Kevinie, na wszystkich bogów, zapłaci mi za to krwią! - zasyczał wściekle przywódca tych, którzy ją pojmali.
- Spokojnie - odparł jasnowłosy mężczyzna. - Słuchaj.
Wszyscy przysłuchiwali się. Zobaczyła, że Diarmuid przestał krążyć i zatrzymał się w leniwej pozie przed swym bratem.
- Tron należy się mnie - oświadczył ciemnowłosy książę - i zabiję dla niego, bądź dam się zabić, nim opuścimy tę salę. - Zawziętość w jego głosie dało się słyszeć nawet z wysokiego balkonu. Zapadła cisza.
Przerwały ją w rażący sposób oklaski Diarmuida. - Boże - szepnął ten, którego nazwano Kevinem. Mogłam cię o tym uprzedzić, pomyślała, a potem zdusiła w sobie chęć powiedzenia tego.
Diarmuid mówił coś teraz, lecz zbyt cicho, by dało się usłyszeć, co wprawiało ją w złość, lecz odpowiedź Ailerona usłyszeli wszyscy i zesztywnieli: - Mam sześciu łuczników na balkonie dla muzyków - rzekł - którzy zabiją cię, gdy tylko uniosę dłoń.
Czas zdawał się niewiarygodnie wydłużać. Wiedziała, że jej pora nadeszła. Na dole zabrzmiały bardzo ciche słowa, potem następne, aż wreszcie Diarmuid powiedział wyraźnie: - Coll - i ogromny mężczyzna wysunął się naprzód, by go można było zobaczyć i usłyszeć. Tak jak się domyślała, powiedział:
- Na górze było siedmiu ludzi.
Wszystko wydawało się osobliwie spowolnione; miała dużo czasu na zastanowienie się, na zrozumienie tego, co się stanie, na długo zanim Aileron powiedział - Wysłałem sześciu. Kim jest ten siódmy? - i skoczyła, zaskakując ich zupełnie. Sięgnęła po sztylet w czasie spadania, wolno i z wielką jasnością umysłu, po czym wylądowała, przeturlała się po posadzce i stanęła twarzą w twarz ze swym kochankiem.
Zamierzała dać mu ten ostatni moment, by rozpoznał ją; modliła się o to, by miała dość czasu, nim ją zabiją.
Nie było mu to potrzebne. Przyglądał jej się szeroko rozwartymi oczyma, wiedząc natychmiast, prawdopodobnie wiedząc już wtedy, gdy spadała i, och, niech przeklęty będzie na wieki, zupełnie się nie bał. Więc rzuciła. Musiała rzucić, zanim on się uśmiechnie.
Zabiłaby go, bowiem wiedziała, jak użyć sztyletu, gdyby coś nie uderzyło jej od tyłu w chwili, gdy rzucała.
Zachwiała się, lecz utrzymała na nogach. Tak samo on, choć ze sztyletem utkwionym po rękojeść w lewym ramieniu, tuż nad czerwoną opaską. A potem usłyszała jego szept, pozbawiony władczości i zwykłej błyskotliwości, tak cichy, że nikt inny z pewnością nie mógł usłyszeć: - Wy oboje?
I w tym momencie był bez maski.
Tylko przez chwilę, tak krótką, iż niemal powątpiewała, czy w ogóle miała miejsce, bowiem natychmiast ponownie był uśmiechnięty, zwodniczy i pewny siebie. Z wyraźnym błyskiem śmiechu w oczach podniósł koronę, którą rzucił jego brat, by ocalić mu życie, i odłożył ją. Potem nalał sobie wina, wrócił, by ekstrawagancko wznieść toast na jej cześć, i rozpuścił jej włosy, zdradzając, kim jest. Choć w jego ramieniu tkwił jej sztylet, wydawało się, że to on trzymał ją niczym drobiazg w dłoni, a nie odwrotnie.
- Oni oboje! - wykrzyknął Coll. - Oboje pragną jego śmierci, a teraz oboje są w jego rękach. Och, na bogów, teraz zrobi to!
- Nie sądzę - powiedział trzeźwo Kevin. - Nie sądzę, żeby miał to zrobić.
- Co takiego? - spytał zaskoczony Coll.
- Patrz.
- Potraktujemy tę damę - mówił Diarmuid - z całym szacunkiem, jaki jej się należy. Jeśli się nie mylę, przybyła jako forpoczta poselstwa od Shalhassana z Cathalu. Zaszczyceni jesteśmy, iż przysyła swą córkę i następczynię, by naradziła się z nami.
Tak zręcznie zostało to zrobione, że na chwilę narzucił wszystkim swoją wolę, wbrew oczywistym faktom.
- Ależ - zapienił się czerwony z obrazy Ceredur - ona usiłowała cię zabić!
- Miała powód - odparł spokojnie Diarmuid.
- Czy zechciałbyś wyjaśnić, książę Diarmuidzie? - odezwał się Mabon z Rhoden. Kevin zauważył, że przemawiał z szacunkiem i uległością.
Teraz - powiedział Coll, znów szczerząc zęby w uśmiechu.
Teraz, pomyślała Sharra. Cokolwiek się stanie, nie przeżyję takiej hańby.
Diarmuid rzekł: - Cztery noce temu skradłem kwiat z Larai Rigal w taki sposób, żeby księżniczka dowiedziała się o tym. Był to nieodpowiedzialny czyn, bowiem ogrody te, jak wszyscy wiemy, są dla nich świętością. Wygląda na to, że Sharra z Cathalu honor swego kraju ceni wyżej niż swe życie - za co my z kolei winni jesteśmy jej cześć.
Sharra poczuła, że świat kręci jej się przed oczami, ale trwało to tylko chwilę. Poczuła, że oblewa się rumieńcem, i próbowała z tym walczyć. Podsuwa jej drogę wyjścia, puszcza ją wolno. Jednakże w tym samym momencie zadała sobie pytanie, cóż warta jest wolność, jeśli jest tylko jego darem?
Nie miała jednakże czasu zastanawiać się nad tym, bowiem głos Ailerona przerwał szorstko urok tej chwili, podobnie jak oklaski Diarmuida zniweczyły przed momentem nastrój stworzony przez niego. - Kłamiesz - rzekł zwięźle starszy książę. - Nawet ty nie przejechałbyś przez Seresh i Cynan jako następca tronu, narażając się tak bardzo dla jakiegoś kwiatka. Nie igraj z nami!
Diarmuid uniósł brwi i odwrócił się do brata. - Czy mam zamiast tego cię zabić? - powiedział aksamitnym głosem.
Punkt dla niego, pomyślał Kevin, widząc nawet z tej wysokości, jak Aileron zbladł. I zgrabne odwrócenie uwagi.
- Tak się składa - kontynuował Diarmuid - że nie przejeżdżałem w pobliżu rzecznych fortec.
- Jak sądzę, przeleciałeś tamtędy? - wtrąciła zgryźliwie Jaelle.
Diarmuid obdarzył ją swym najłaskawszym uśmiechem. - Nie. Przebyliśmy Saeren poniżej zbocza dael, a potem wspięliśmy się po stopniach wykutych w skale po drugiej stronie.
- To haniebne! - wykrzyknął ze złością Aileron, odzyskując pewność siebie. - Jak możesz kłamać w takiej chwili? - Wśród zebranych rozległ się szmer.
- Tak się składa - zawołał Kevin Laine, wysuwając się naprzód, by go zobaczono - że on mówi prawdę. - Wszyscy spojrzeli w górę. - Szczerą prawdę - ciągnął Kevin, przypierając ich do muru. - Było nas dziewięciu.
- Czy pamiętasz - spytał brata Diarmuid - tę książkę Nygatha, którą czytaliśmy jako chłopcy?
Aileron niechętnie skinął głową.
- Złamałem szyfr - stwierdził radośnie Diarmuid. - Ten, którego nigdy nie umieliśmy odgadnąć. Była w nim mowa o stopniach, które wykuł w cathalskim klifie pięćset lat temu Alorre, nim został królem. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki i wspięliśmy się po nich. To nie takie głupie, jak się wydaje - to była użyteczna wyprawa szkoleniowa. I coś więcej.
Sharra trzymała głowę wysoko, nie odrywając wzroku od okien. Każdy jednakże ton jego głosu zostawał w jej pamięci. Coś więcej. Czyż sokół nie jest sokołem, jeśli nie lata samotnie?
- Ale jak przeprawiłeś się przez rzekę? - spytał z niemałym zainteresowaniem książę Niavin z Seresh. Kevin dostrzegł, że Diarmuid zwiódł już ich wszystkich; pierwsze wielkie kłamstwo przykrył udanymi warstwami prawdy.
- Prawdę mówiąc, dzięki strzałom Lorena i napiętej między brzegami linie. Nie mówcie mu jednak o tym - Diarmuid błysnął zębami w beztroskim uśmiechu pomimo sztyletu w ramieniu - bo będzie mnie z tego powodu bez końca zadręczać.
- Za późno! - powiedział ktoś za ich plecami.
Wszyscy się odwrócili. Stał tam Loren, po raz pierwszy od czasu przybycia z innego świata odziany w swój magiczny płaszcz, połyskujący licznymi kolorami, które przechodziły w srebro. A za nim stał ten, który to powiedział.
- Spójrzcie - rzekł Loren Srebrny Płaszcz - oto przyprowadziłem wam Dwukrotnie Narodzonego z proroctwa. Oto Pwyll Cudzoziemiec, który wrócił do nas, Władca Letniego Drzewa.
Ledwo zdążył skończyć, gdy Jasnowidząca Brenninu wydała zupełnie niestosowny okrzyk, a wtedy druga postać zeskoczyła z balkonu, wrzeszcząc z ulgą i radością.
Kim dobiegła pierwsza i uściskała Paula z całych sił, na co odpowiedział równie gwałtownie. Miała w oczach łzy szczęścia, gdy odsunęła się na bok, by Kevin i Paul mogli stanąć twarzą w twarz. Wiedziała, że suszy zęby jak głupia.
- Amigo - powiedział Paul i uśmiechnął się.
- Witaj z powrotem - powiedział po prostu Kevin, a potem cała szlachta Brenninu przyglądała się z szacunkiem, jak się obejmują.
Kevin odsunął się o krok, a oczy mu błyszczały. - Udało ci się - stwierdził rzeczowo. - Teraz jesteś już czysty, prawda? - A Paul znów się uśmiechnął.
- Tak - powiedział.
Sharra, która przyglądała się wszystkiemu i nie rozumiała niczego poza siłą towarzyszących temu uczuć, dostrzegła Diarmuida, który zbliżał się do dwóch mężczyzn z nie udawanym i absolutnym wyrazem zadowolenia w oczach.
- Paul - powiedział - to jasna nić, której nie spodziewaliśmy się. Opłakiwaliśmy cię już.
Schafer skinął głową. - Przykro mi z powodu twego ojca.
- Myślę, że był już czas - rzekł Diarmuid. Oni również uściskali się, a gdy to uczynili, ciszę sali przerwała wielka wrzawa nad ich głowami, gdy ludzie Diarmuida zakrzyknęli i zastukali mieczami. Paul uniósł rękę w odpowiedzi na ich salut.
Potem nastrój zmienił się, a przerwa zakończyła, bowiem Aileron również wystąpił naprzód i stanął przed Paulem, gdy Diarmuid odsunął się na bok.
Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, dwaj mężczyźni przyglądali się sobie, a twarze ich obu były w równym stopniu nieprzeniknione. Nikt nie mógł wiedzieć o tym, co zaszło między nimi w Bożym Lesie dwie noce temu, lecz to, co dało się odczuć w tej komnacie, było silne i bardzo wzniosłe.
- Mörnirowi niech będzie chwała - rzekł Aileron i padł na kolana przed Paulem.
Chwilę później wszyscy w sali, z wyjątkiem Kevina Laine'a i trzech kobiet, uczynili to samo. Serdecznie wzruszony Kevin nagle zrozumiał prawdę o Aileronie. W taki właśnie sposób przewodził, czystą siłą przykładu i przekonania. Zauważył, że nawet Diarmuid poszedł w ślady brata.
Spojrzał w oczy Kim nad głowami klęczących braci. Nie wiedząc dokładnie, na co wyraża zgodę, skinął głową i poczuł się wzruszony ulgą, jaka odmalowała się na jej twarzy. Wyglądało na to, że mimo wszystko nie była aż tak obca, pominąwszy białe włosy.
Aileron znów wstał, a za nim pozostali. Paul nie poruszył się ani nie odezwał. Zdawał się oszczędzać siły. Książę cicho powiedział: - Wdzięczni jesteśmy niezmiernie za to, co utkałeś.
Usta Schafera wykrzywiły się w grymasie, który tylko w połowie był uśmiechem. - Mimo wszystko nie zabrałem ci twojej śmierci - stwierdził.
Aileron zesztywniał. Nie udzieliwszy odpowiedzi, gwałtownie ruszył w stronę tronu. Wszedł po stopniach i odwrócił się do nich wszystkich z władczym błyskiem w oczach. - Rakoth jest wolny - powiedział. - Kamienie strzaskane, a my jesteśmy w stanie wojny z Ciemnością. Powiadam wam wszystkim i tobie, mój bracie - w jego głosie dało się nagle słyszeć cierpienie - powiadam wam, że urodziłem się, by stoczyć ten bój. Nieświadomie wyczuwałem go przez całe swe życie. Teraz już wiem. To moje przeznaczenie. To moja wojna! - zakrzyknął z pasją Aileron, a jego twarz płonęła.
Jego pewność przytłaczała, a krzyk przekonania wydobył się z głębi serca. Nawet w zgorzkniałych oczach Jaelle kryła się pewnego rodzaju akceptacja, a twarz Diarmuida nie wyrażała wcale szyderstwa.
- Ty zarozumiały skurwielu - powiedział Paul Schafer.
Było to jak kopniak w zęby. Nawet Kevin to odczuł. Zobaczył, jak głowa odskoczyła Aileronowi i jak z zaskoczenia otworzył szeroko oczy.
- Bardziej arogancki już chyba nie mogłeś być? - ciągnął Paul, wychodząc naprzód, by stanąć przed Aileronem.
- Twoja śmierć. Twoja korona. Twoje przeznaczenie. Twoja wojna. Twoja wojna? - Jego głos zabrzmiał piskliwie. Mężczyzna położył dłoń na blacie stołu, by się podeprzeć.
- Pwyll - powiedział Loren. - Paul, zaczekaj.
- Nie! - wykrzyknął ze złością Schafer. - Nienawidzę tego i nienawidzę ulegania temu. - Odwrócił się ponownie ku Aileronowi. - A co z lios alfarami? - zapytał napastliwie. - Loren powiedział mi, że już zginęło ich dwudziestu. A Cathal? Czyż to nie jest również jego wojna? - Wskazał na Sharrę. - A Eridu? I krasnoludowie? Czyż to nie jest wojna Matta Sörena? A co z Dalrei? Dwóch z nich jest tu teraz, a siedemnastu zginęło. Siedemnastu Dalrei nie żyje. Nie żyje! Czyż to nie jest ich wojna, książę Aileronie? A spójrz na nas. Spójrz na Kim - spójrz na nią, na to, co wzięła na swe barki dla ciebie. Pomyśl też z łaski swojej - głos mu zachrypł - o Jen, choć przez sekundę, nim przypiszesz to wszystko wyłącznie sobie.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Aileron nie odrywał wzroku od Paula, gdy ten mówił, ani też teraz. Kiedy odezwał się, przemówił zupełnie innym tonem, niemal błagalnym. - Rozumiem - powiedział sztywno - rozumiem wszystko, o czym opowiadasz, lecz nie potrafię zmienić tego, co wiem. Pwyll, ja przyszedłem na świat, by stoczyć tę wojnę.
Czując dziwne zawroty głowy, Kim Ford przemówiła po raz pierwszy publicznie jako Jasnowidząca Brenninu. - Paul - powiedziała - i wy wszyscy, muszę wam powiedzieć, że widziałam to. Tak samo Ysanne. Dlatego udzieliła mu schronienia. On mówi prawdę.
Schafer spojrzał na nią i gniew krzyżowca, jakim pamiętała go sprzed czasu, nim umarła Rachel, zgasł w obliczu jej pewności. Och, Ysanno, pomyślała, widząc, jak sen się ziszcza, jak mogłaś znosić taki ciężar?
- Jeśli ty tak twierdzisz, wierzę ci - rzekł Paul, wyraźnie osłabiony. - Lecz zdajesz sobie sprawę, że to nadal jest jego wojna, nawet jeśli nie będzie najwyższym królem Brenninu. Nadal będzie musiał ją stoczyć. Sądzę, że to niewłaściwy sposób obierania króla.
- Czy masz jakąś propozycję? - spytał Loren, zaskakując ich wszystkich.
- Tak, mam - powiedział Paul. Odczekał moment, po czym powiedział: - Sugeruję, byście pozwolili Bogini zadecydować. Tej, która zesłała księżyc. Niech jej kapłanka wygłosi jej wolę - powiedziała Strzała Boga, spoglądając na Jaelle.
Wszyscy odwrócili się wraz z nim. Wydawało się, że w końcu był w tym element nieubłagalności: Bogini zabiera jednego Króla i zsyła na jego miejsce nowego.
Podczas całej tej pełnej napięcia wymiany zdań kapłanka czekała na moment, by uciszyć ich wszystkich i właśnie to powiedzieć. Teraz on zrobił to za nią.
Spojrzała na niego na chwilę, zanim wstała, wysoka i urodziwa, by ogłosić im wolę Dany i Gwen Ystrat, jak czyniono dawno temu podczas mianowania królów. W komnacie kłębiącej się od mocy jej potęga była nie najmniejsza, a z pewnością najstarsza.
- Smutne to - zaczęła, mierząc ich wszystkich palącym wzrokiem - że trzeba było obcego we Fionavarze, by przypomnieć wam o prawdziwym porządku rzeczy. Bez względu jednakże na wszystko, poznajcie wolę Bogini...
- Nie - rzekł Diarmuid. I zdało się, że jednak nic nie jest nieuniknione. - Przykro mi, cukiereczku. Z całym szacunkiem dla twego olśniewającego uśmiechu, nie życzę sobie poznać woli Bogini.
- Głupcze! - wykrzyknęła. - Czy chcesz być przeklęty?
- Już mnie przeklęto - stwierdził z przekonaniem Diarmuid. - I to ostatnio nie raz. Dziś przydarzyło mi się wiele i mam ogromną ochotę na pół kwarty piwa. Właśnie przyszło mi do głowy, że jako najwyższy król Brenninu nie będę mógł zbyt łatwo wpadać nocą do karczmy „Pod Czarnym Dzikiem”, co mam zamiar uczynić, jak tylko ukoronujemy mego brata i wyciągnę sobie ten sztylet z ramienia.
Nawet Paul Schafer poczuł pokorę z powodu ulgi, jaka w tym momencie odmalowała się na brodatej twarzy Ailerona dan Aillela, którego matką była Marrien z Garantae i który później zostanie ukoronowany przez kapłankę Jaelle na najwyższego króla Brenninu, by stanąć na czele jego sojuszników w wojnie z Rakothem Maugrimem i wszystkimi legionami Ciemności.
Nie urządzono ani bankietu, ani żadnej uroczystości; był czas żałoby i wojny. Tak więc o zmierzchu Loren zgromadził całą czwórkę wraz z dwoma Dalrei, z którymi Dave uparcie nie chciał się rozstać, w kwaterze magów w mieście. Jeden z Dalrei był ranny w nogę. Przynajmniej z tym mogły sobie poradzić jego czary. Mała pociecha, biorąc pod uwagę, jak niewiele mógł ostatnio uczynić.
Przyglądając się swym gościom, Loren odliczał w myślach. Osiem dni; zaledwie osiem dni upłynęło od chwili, gdy ich tu sprowadził, a tak wiele ich spotkało. Dostrzegł zmianę w twarzy Dave'a Martyniuka i ciche więzy, jakie łączyły go z dwoma Jeźdźcami. Potem, gdy wielki mężczyzna opowiedział swą historię, Loren zaczął rozumieć i był pełen zdumienia. Ceinwen. Flidais w Pendaranie. I Róg Oweina wiszący u boku Dave'a.
Bez względu na to, jaka moc przepływała przez niego, gdy zdecydował się sprowadzić tu tych pięcioro, była mocą prawdziwą i głęboką.
Było ich wtedy pięcioro, nie czworo. Teraz jednakże w komnacie było tylko czworo i brak jednej osoby między nimi dawał o sobie znać rezonansem jak struna.
Aż wreszcie został przelany na słowa. - Czas zacząć myśleć o tym, jak ją odzyskać - powiedział trzeźwo Kevin Laine. Interesujące, zauważył Loren, że to wciąż Kevin instynktownie przemawiał w imieniu ich wszystkich.
Ciężko mu to przyszło, lecz trzeba było to powiedzieć. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - oświadczył rzeczowo Loren. - Musicie jednakże wiedzieć, że jeśli czarna łabędzica zabrała ją na północ, jest w rękach samego Rakotha.
Serce pękało magowi z boleści. Pomimo przeczuć, zwabił ją tu, oddał svart alfarom, jakby własnymi rękoma związał jej piękno z rozkładem Avai i przekazał Maugrimowi. Jeśli w Pałacu Tkacza czekał go osąd, będzie musiał odpowiedzieć za to.
- Czyżbyś powiedział „łabędzica”? - spytał jasnowłosy Jeździec. Levon. Syn Ivora, którego zapamiętał sprzed dziesięciu lat jako chłopca w przeddzień swego postu. Teraz był już mężczyzną, choć wciąż młodym i niosącym zawsze trudny ciężar śmierci pierwszych ludzi, którzy zginęli pod jego dowództwem. Nagle uświadomił sobie, jak wszyscy oni są młodzi, nawet Aileron. Idziemy na wojnę z bogiem, pomyślał i poczuł smak straszliwego zwątpienia.
Ukrył je. - Tak - rzekł - łabędzica. Dawno temu nadano jej imię Czarna Avaia. Czemu pytasz?
- Widzieliśmy ją - odparł Levon. - Tego wieczoru przed ogniem Góry. - Bez żadnego rozsądnego powodu wydawało się, że przez to strata stała się jeszcze boleśniejsza.
Kimberly drgnęła. Odwrócili się ku niej. Wciąż nie można się było przyzwyczaić do jej siwych włosów nad młodymi oczyma. - Śniłam o niej - rzekła. - Ysanne też.
Kiedy zabrzmiały te słowa, jeszcze jedna zaginiona kobieta pojawiła się przed Lorenem w komnacie, jeszcze jeden duch. „Ty i ja nie spotkamy się już po tej stronie Nocy”, Ysanne powiedziała do Ailella.
Teraz zdawało się, że ani po tej, ani po drugiej. Odeszła tak daleko, że nie sposób było tego objąć rozumem. Pomyślał o Lökdalu. Sztylecie Colana. Darze Seithra. Och, krasnoludowie pod górami używali mocy do mrocznych celów.
Kevin przerwał ponury nastrój. - A niech to dunder świśnie! - wykrzyknął. - Ale wesoły zjazd. Stać nas na coś więcej!
Niezła próba, pomyślał Dave Martyniuk, czując się zaskoczony tym, jak dobrze zrozumiał, czego Kevin usiłował dokonać. Mimo to nie wywoła niczego więcej, jak uśmiech. To nie...
Wtedy doznał nagłego olśnienia.
- Wiesz co - powiedział powoli, dobierając słowa. - Nic z tego nie będzie, Kevin. Mamy inny problem na głowie. - Przerwał, rozkoszując się nowym dla niego uczuciem, gdy oczy wszystkich zwróciły się ku niemu z zatroskaniem.
Wtedy sięgnął do kieszeni torby przy siodle, która leżała na podłodze obok niego, i wyciągnął coś, co przebyło z nim długą drogę. - Wydaje mi się, że źle zinterpretowałeś orzeczenie w sprawie McKaya - powiedział Kevinowi i rzucił na stół poplamione notatki z postępowania dowodowego.
Do licha, pomyślał Dave, obserwując, jak wszyscy, nawet Levon, nawet Torc, poddali się wesołości. To nic trudnego! Wiedział, że na twarzy ma przylepiony szeroki uśmiech.
- Bardzo, bardzo śmieszne - powiedział Kevin Laine z nieukrywaną aprobatą. Wciąż się śmiał. - Muszę się napić - wykrzyknął Kevin. - Wszystkim nam się to przyda. A ty - wskazał na Dave'a - jeszcze nie poznałeś Diarmuida. Myślę, że polubisz go jeszcze bardziej niż mnie.
Co było osobliwym przytykiem, pomyślał Dave, gdy zebrali się do wyjścia. Będzie musiał się nad nim zastanowić. Miał jednakże przeczucie, że przynajmniej to dobrze się skończy.
Pięciu młodych mężczyzn udało się w kierunku karczmy. Kim jednakże, kierowana przeczuciem, które narastało w niej od czasu koronacji, wykręciła się i powróciła do pałacu. Znalazłszy się na miejscu, zapukała do drzwi nieco dalej w głębi korytarza, przy którym sama mieszkała. Złożyła propozycję, która została przyjęta. Krótką chwilę później, kiedy już była we własnym pokoju, okazało się, że nic we Fionavarze nie miało wpływu na jej przeczucia dotyczące tego typu spraw.
Matt Sören zamknął drzwi za nimi. On i Loren spojrzeli sobie w oczy, po raz pierwszy będąc sam na sam tego dnia.
- A teraz Róg Oweina - powiedział wreszcie mag, jakby kończąc długą wypowiedź.
Krasnolud potrząsnął głową. - To wielka rzecz - powiedział. - Spróbujesz ich obudzić?
Loren wstał i zbliżył się do okna. Znów padało. Wystawił rękę, by poczuć deszcz na dłoni jak podarunek.
- Ja tego nie uczynię - powiedział wreszcie. - Ale oni mogą.
Krasnolud rzekł cicho: - Powstrzymywałeś się, prawda?
Loren odwrócił się. Jego oczy, głęboko osadzone pod krzaczastymi brwiami, były spokojne, lecz wciąż kryła się w nich moc. - To prawda - powiedział. - Wydaje mi się, że przez każdego z nich płynie moc, z tych obcych i naszych własnych. Musimy dać im przestrzeń.
- Oni są bardzo młodzi - stwierdził Matt Sören.
- Wiem, że są.
- Jesteś tego pewny? Pozwolisz im nosić go?
- Niczego nie jestem pewien - powiedział mag. - Jednakże tak, zamierzam pozwolić im nieść go.
- Będziemy tam?
Srebrny Płaszcz uśmiechnął się. - Och, mój przyjacielu - rzekł - będziemy mieli swoją bitwę, nie bój się o to. Musimy pozwolić młodym nieść go, lecz nim nastąpi koniec, jeszcze ty i ja możemy stoczyć największą bitwę ze wszystkich.
- Ty i ja - mruknął krasnolud głębokim głosem. Przez co mag zrozumiał wiele rzeczy, z których nie najmniejszą była miłość.
W końcu książę wypił wiele kwart piwa. Istniała nieskończona ilość powodów, a wszystkie dobre.
Podczas ceremonii tego popołudnia został mianowany następcą Ailerona. - To przechodzi w nawyk - oświadczył. Stwierdzenie oczywistego. Mimo to cytowano go w całej karczmie. Wysączył kolejne pół kwarty. O tak, miał nieskończenie wiele powodów.
Wreszcie okazało się, że jest sam i w swoich własnych komnatach w pałacu, w komnatach księcia Diarmuida dan Ailella, następcy tronu Brenninu. Rzeczywiście.
Było już zbyt późno, by zadawać sobie trud położenia się spać. Wspinając się po zewnętrznych murach, choć z trudem z powodu rany, dostał się na balkon Sharry.
Jej pokój był pusty.
Pchnięty przeczuciem, zakradł się dwa pokoje dalej do komnaty, gdzie spała Kim Ford. Nie było mu łatwo ze zranionym ramieniem. Kiedy wreszcie wdrapał się przez balustradę, zmuszony niezgrabnie wesprzeć się o drzewo, został powitany dwoma dzbankami lodowatej wody chluśniętej w twarz. Nikt nie zasłonił go przed nimi ani też przed śmiechem córki Shalhassana i Jasnowidzącej Brenninu, które były na najlepszej drodze do niespodziewanej przyjaźni.
Opłakując nieco swój los, następca tronu wreszcie wślizgnął się ponownie do pałacu i ociekając wodą, udał się do pokoju damy Rhevy.
Przy takich okazjach należy szukać pociechy tam, gdzie się da.
Wreszcie rzeczywiście usnął. Przyglądając mu się z zadowoleniem, Rheva usłyszała jego szept przez sen: - Obie. - Nie zrozumiała tego, lecz wcześniej wychwalał jej piersi, więc nie była niezadowolona.
Kevin Laine, który mógłby jej to wyjaśnić, również nie spał i słuchał bardzo długiej i bardzo osobistej opowieści Paula. Który, jak wydawało się, mógł już mówić i chciał to czynić. Kiedy Schafer skończył, Kevin sam zaczął opowiadać i również mówił bardzo długo.
W końcu spojrzeli na siebie. Wstawał świt. Wreszcie musieli uśmiechnąć się, pomimo Rachel, mimo Jen, mimo tego wszystkiego.
Rozdział 16
Przyszedł po nią rankiem. Była przekonana, że uprzedniej nocy zgłębiła otchłań rozpaczy, gdy łabędzica postawiła ją przed żelaznymi wrotami Starkadh. Z powietrza dostrzegła ją z daleka - czerń brutalnie nałożona na białe płaskowyże lodowców. Gdy potem podleciały bliżej, poczuła niemal fizyczny ból, tak przytłaczający miała charakter ta twierdza. Wielkie, ułożone w stos płyty kamienia bez okien, nie oświetlone, nieustępliwe. Forteca boga.
W mroku i zimnie jego słudzy odwiązali ją od łabędzicy. Pochwycili ją i zaciągnęli - bowiem nogi miała zdrętwiałe - do czeluści Starkadh, gdzie nawet w takim zimnie unosił się odór zgnilizny i rozkładającego się ciała, a światła jarzyły się upiorną zielenią. Wepchnęli ją do komnaty, gdzie, zmęczona i brudna, padła na jedyne, poplamione posłanie na lodowatej posadzce. Cuchnęło svart alfarami.
Mimo to nie mogła usnąć, długo jeszcze dygocząc z przenikliwego chłodu. Kiedy wreszcie zmorzył ją sen, spała niespokojnie, a jej sny nawiedzała lecąca łabędzica, która przerażającym okrzykiem ogłaszała swój triumf.
Zbudziwszy się, kobieta wiedziała, iż groza, jaka była jej udziałem, jest zaledwie przystankiem na długiej drodze bólu, a końca nie było jeszcze widać w ciemności, choć czekała na nią. Dosięgnie dna cierpienia.
W komnacie jednakże nie było teraz ciemno. Na przeciwległej ścianie płonął jasno ogień, a pośrodku pomieszczenia ujrzała szerokie łoże, w którym z drżeniem serca rozpoznała łóżko swych rodziców. Naszło ją bardzo jasne i wyraźne przeczucie: sprowadzono ją tu po to, by ją złamać, i nie było litości. To był bóg.
I w tym momencie zjawił się. Przybył i poczuła, jak ogarnia jej umysł, odsłania niczym owoc obierany ze skórki. Przez chwilę stawiała opór, a potem została pokonana. Wstrząsnęło nią to, z jaką łatwością ją obnażył. Znajdowała się w jego fortecy. Była jego własnością, o tym ją powiadomiono. Zostanie strzaskana na kowadle jego nienawiści.
Wrażenie ustało równie niespodziewanie, jak nadeszło. Powoli odzyskiwała zdolność normalnego widzenia; całym jej ciałem wstrząsały gwałtowane dreszcze, nie mogła nad nim zapanować. Odwróciła głowę i ujrzała Rakotha.
Poprzysięgła sobie, że nie krzyknie, lecz wszystkie przysięgi były niczym wobec tego, kim on był.
Przybył spoza czasu, zza Pałaców Tkacza i wszedł we wzór Gobelinu. Był obecny we wszystkich światłach, lecz jego wcielenie istniało tu, we Fionavarze, pierwszym ze światów i najważniejszym.
Tu postawił stopę wśród lodów, w ten sposób czyniąc północ krainą swej mocy, i tu wzniósł Starkadh o zębatych murach. A gdy była już na wpół ukończona, stercząc jak szponiasta dłoń, jak rakowata narośl na północy, stanął na szczycie najwyższej wieży i wykrzyczał swe imię, by wiatr zaniósł je obłaskawionym bogom, których się nie lęka, będąc dużo silniejszym od każdego z nich.
Rakoth Maugrim, Spruwacz.
To Cernan, leśny bóg z porożem jelenia, był tym, który nakłonił drzewa do szeptu drwiącego z tego tytułu. W szyderstwie nadały mu inne imię: Sathain Zakapturzony, a Mörnir od Gromu zesłał błyskawicę, którą spędził go z wieży.
Przez cały ten czas dopiero co przebudzeni lios alfarowie śpiewali w Daniloth o Jasności, a Jasność była w ich oczach i ich imieniu, więc znienawidził ich wieczną nienawiścią.
Zbyt wcześnie uderzył. Choć śmiertelnym ludziom lata mogły się zdawać długie. A zaprawdę byli już wtedy we Fionavarze ludzie, bowiem zza morza, w odpowiedzi na sen zesłany przez Mörnira za przyzwoleniem Matki, przybył Iorweth, by założyć Paras Derval w Brenninie, w pobliżu Letniego Drzewa. Jego syn został władcą, a później syn jego syna, aż wreszcie na tron wstąpił Conary.
Wtedy właśnie Rakoth nadciągnął z lodowców w swej furii.
I po zaciekłej wojnie został pobity i spętany. Nie przez bogów - bowiem tymczasem Tkacz przemówił po raz pierwszy i jedyny. Rzekł, iż światy nie zostały utkane po to, by stać się polem bitewnym dla mocy poza czasem, i jeśli Maugrim ma zostać pokonany, uczynią to Dzieci, bogowie mogą się tylko za nimi wstawić. I tak też się stało. Spętano go pod górą, choć nie mógł umrzeć, i stworzono kamienie strażnicze, które miały zapłonąć czerwienią, gdyby tylko choć w najmniejszym stopniu spróbował użyć swych mocy.
Tym razem będzie inaczej. Teraz jego cierpliwość przyniesie owoce dojrzałe do zmiażdżenia, bowiem tym razem był cierpliwy. Nawet gdy krąg strażniczy został przerwany, leżał nieruchomo pod Rangat, cierpiąc męki łańcucha i rozkoszując się nimi, by zwiększyć słodycz zbliżającej się zemsty. Nie wyszedł spod Góry, póki Starkadh nie podniosła się wysoko z gruzów jego upadku, a wtedy powiadomił ich o swym uwolnieniu czerwonym wybuchem triumfu.
Och, tym razem będzie posuwał się powoli. Złamie ich wszystkich, jednego po drugim. Zgniecie ich w swej jedynej dłoni, bowiem druga, poczerniała i zgniła, leżała pod Rangat wciąż omotana łańcuchem Ginserata. Choćby tylko za to zapłacą mu, zapłacą najpełniejszą cenę, nim pozwoli im umrzeć.
Zacznie od tej, która niczego nie wie, więc jest śmieciem, zabawką, pierwszym mięsem mającym zaspokoić jego głód. Jasna i urodziwa niczym lios, przedsmak jego najstarszej żądzy. Sięgnął do jej wnętrza, co było tak łatwe w Starkadh, poznał ją na wylot.
Nie myliła się. Dno było tak daleko, a najprawdziwsza otchłań nocy leżała głębiej, niż potrafiła to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Stanąwszy w tym momencie twarzą w twarz z nienawiścią, okrutną, niszczycielską siłą, Jennifer ujrzała, że był ogromnego wzrostu i górował nad nią z jedną szponiastą ręką, szarą jakby od jakiejś zarazy, a drugą odciętą, której kikut bez przerwy ociekał czarną krwią. Jego szata była czarna, a nawet jakimś sposobem jeszcze ciemniejsza i pochłaniająca światło, a w narzuconym na głowie kapturze - co było najstraszniejsze - nie widać było twarzy. Tylko oczy, które paliły ją niczym suchy lód, tak zimne były, choć czerwone jak ogień piekielny. Och, jakiż to, jaki grzech jej przypisano, że skazano ją na coś takiego?
Dumę? Bowiem wiedziała, że jest dumna, tak ją wychowano. Lecz jeśli tak, niech będzie przy niej do końca, gdy pochłonie ją Mrok. Była dzieckiem pełnym słodyczy, silnym i serdecznym z natury, nawet jeśli nieco skrytym i nie otwierającym się łatwo przed innymi, jako że ufała tylko sobie. Czerpała z tego dumę, którą jako pierwszy z wszystkich mężczyzn przejrzał Kevin Laine i otworzył się przed nią, by mogła zrozumieć, a potem odsunął się, by pozwolić jej utwierdzić się w tym rozumieniu. Był to prezent podarowany jej nie bez cierpienia. Był teraz tak daleko, i jakież to miało znaczenie tu, w tym miejscu? Cóż znaczyło? Najwyraźniej nic, pominąwszy fakt, że u kresu jesteśmy zdani tylko na siebie samych, gdziekolwiek nas to spotyka. Tak więc Jennifer wstała z materaca na podłodze z potarganymi i brudnymi włosami, w podartym ubraniu przesiąkniętym smrodem Avai, z poplamioną twarzą i posiniaczonym, pokaleczonym ciałem, opanowała drżenie głosu i rzekła do niego: - Nie dostaniesz ode mnie niczego, czego mi sam nie odbierzesz.
I w tym plugawym miejscu piękno zajaśniało niczym uwolniona Jasność promieniejąca odwagą i białym blaskiem.
Jednakże była to twierdza Ciemności, najpotężniejsze miejsce jego mocy, toteż odparł: - Lecz ja odbiorę ci wszystko. - I na jej oczach zmienił kształt, przybierając postać jej ojca.
Potem było bardzo źle.
Przypomniała sobie czytane kiedyś zdanie, że można odejść myślami daleko; kiedy jest się torturowanym, kiedy jest się gwałconym, po jakimś czasie odchodzi się myślami gdzie indziej, by być z dala od bólu. Odchodzi się najdalej, jak można. Ku miłości, ku wspomnieniu o niej, ku czemukolwiek, czego można się uchwycić.
Jednakże ona nie mogła tego uczynić, bowiem wszędzie, gdzie szła, on był przy niej. Nie było ucieczki w miłość ani nawet w dzieciństwo, ponieważ to jej ojciec leżał przy niej nago na łóżku - na łóżku jej matki - i nigdzie nie było już niczego czystego. - Chciałaś być najważniejszą księżniczką - szeptał czule James Lowell. - Och, teraz jesteś, jesteś nią. Pozwól, że ci to zrobię, i tak nie masz wyboru, zawsze tego chciałaś.
Wszystko. Odbierał jej wszystko. I przez cały ten czas miał tylko jedną rękę, a druga, ten gnijący kikut, broczyła na jej ciało czarną krwią, która paliła wszędzie, gdzie skapnęła.
Następnie rozpoczął nie kończące się przemiany, tropiąc ją przez wszystkie korytarze jej duszy. Nigdzie, nigdzie nie było miejsca, gdzie mogłaby spróbować się skryć. Bowiem wtedy znalazł się nad nią, rozszarpując ją, obdzierając ze skóry i penetrując, ksiądz Laughlin, którego łagodność była dla niej przez całe życie opoką. A po nim - powinna być na to przygotowana, lecz - och, Mario, Matko Boża, czymże zgrzeszyła, co takiego uczyniła, żeby zło miało nad nią władzę? Bowiem teraz to był Kevin, brutalny, pastwiący się nad nią, palący ją krwią z uciętej ręki. Nigdzie nie mogła się chronić, gdzież bowiem były wszystkie inne światy? Była tak daleko, tak bardzo daleko, a on był tak niezmiernie wielki. Był wszystkimi miejscami, był wszędzie. Jedyne, czego nie mógł uczynić, to odzyskać swej ręki, lecz cóż jej po tym?
Trwało to tak długo, że czas stracił sens wśród męki, głosów, przeszukiwania bez wysiłku najgłębszych zakamarków jej wnętrza. Raz stał się mężczyzną, którego nie znała, bardzo wysokim, ciemnowłosym, o twarzy z mocno zarysowanym podbródkiem, twarzy zniekształconej teraz nienawiścią, i o wytrzeszczonych, brązowych oczach - lecz ona go nie znała, wiedziała, że go nie zna. A potem, co najbardziej było wstrząsające, pod koniec stał się sobą, przygniatającym ją olbrzymem ze strasznie zsuniętym kapturem, w którym niczego nie było prócz oczu, nic, tylko oczy. Rozdzierał na strzępy jej ciało, pierwszy słodki owoc swej długiej zemsty.
Kres nastąpił na długo przedtem, nim odzyskała świadomość. Nie otwierała oczu. Oddychała, wciąż żyła. Nie, powiedziała do siebie, a jej dusza uchwyciła się tego słowa w największej z ciemności, gdzie jedynym światłem był jej wewnętrzny blask. Nie, znów powiedziała sobie w duchu i otworzywszy oczy, spojrzała wprost na niego i odezwała się po raz drugi. - Możesz ich zabrać - wychrypiała zbolałym głosem Jennifer - lecz nie oddam ci ich, a każdy z nich ma dwie ręce.
Zaśmiał się, bowiem opór sprawiał mu radość i wzmagał niewyobrażalnie rozkosz. Za to oddasz mi całą siebie - powiedział. - Uczynię z twej wolnej woli podarunek.
Nie zrozumiała, lecz jakiś czas później w komnacie pojawił się ktoś jeszcze i przez złudną chwilę wydawało jej się, że był to Matt Sören.
- Kiedy opuszczę tę komnatę - powiedział Rakoth - będziesz własnością Blöda, bowiem dostarczył mi coś, czego pożądałem. - Krasnolud, który jednak nie był Mattem, uśmiechnął się. Na jego twarzy malowało się nienasycenie. Wiedziała, że jest naga. Otwarta.
- Dasz mu wszystko, czego zażąda - rzekł Spruwacz. - Nie będzie musiał niczego odbierać, bowiem będziesz dawać i dawać, aż do śmierci. - Zwrócił się do krasnoluda. - Podoba ci się?
Blöd mógł tylko skinąć głową; jego oczy budziły przerażenie.
Ratkoth znów wybuchnął śmiechem, a nie był to ten śmiech, który niósł się na wietrze. - Ona zrobi wszystko, co jej każesz. Jednakże gdy poranek zacznie ustępować dniowi, masz ją zabić. W dowolny sposób, niemniej jednak ona musi umrzeć. Jest ku temu powód. - Mówiąc to, Sathain Zakapturzony zbliżył się i położył jej wskazujący palec swej jedynej dłoni między oczami.
Och, to wcale nie był jeszcze koniec. Bowiem teraz odebrał jej to ostatnie oparcie dla tego, kim była, dla Jennifer.
Wyszedł z pokoju. Zostawił ją z krasnoludem. To, co z niej zostało.
Blöd zwilżył wargi. - Wstań - powiedział, i wstała. Nie mogła nie usłuchać. Nie było już oparcia, nie było światła.
- Błagaj mnie - powiedział. Och, czymże zgrzeszyła? Przez cały czas, gdy z jej ust bezradnie płynęły błagania, a z góry spadał na nią deszcz jego obelżywych słów, a potem prawdziwy ból, który go podniecał - nawet wtedy potrafiła coś znaleźć. Nie wsparcie w świetle, bowiem światła już nie było, zostało zdławione, lecz tu, u kresu, ostatnią jej własną rzeczą, w której miała oparcie, była duma. Nie będzie krzyczeć, nie postrada zmysłów, chyba że jej to nakaże, a jeśli tak, mimo wszystko zostanie to odebrane siłą, a nie oddane z własnej woli.
Wreszcie jednak krasnolud znużył się i pamiętając o poleceniu, zabrał się do ostatniego zadania. Był pomysłowy i po jakimś czasie okazało się, że cierpienie jednak narzuca rzeczy niemożliwe. Duma może nieść człowieka tylko do pewnego miejsca, a złote dziewczęta są śmiertelne, więc gdy krasnolud zaczął tortury, mimo wszystko krzyczała. Nie było już ani światła, ani jej, niczego prócz Ciemności.
Gdy poselstwo z Cathalu weszło rankiem do wielkiej sali pałacowej w Paras Derval, odkryło tam swą księżniczkę czekającą na nich z powitaniem. Wprawiło to posłów w osłupienie w stopniu wielce widowiskowym.
Kim Ford zmagała się ze skandalicznym atakiem chichotu. Opis prawdopodobnej reakcji poselstwa podany przez Sharrę tak cudownie pasował do rzeczywistości, iż była przekonana, że gdyby tylko zerknęła na księżniczkę, skompromitowałaby się. Uważnie trzymała wzrok spuszczony.
Dopóki zamaszystym krokiem nie zbliżył się Diarmuid. Afera z dzbankami wody poprzedniej nocy wywołała u obu kobiet tego rodzaju wesołość, która cementuje rodzącą się przyjaźń. Śmiały się jeszcze długo. Dopiero potem Kim przypomniała sobie, że książę był zraniony, i to być może nie tylko w jeden sposób. Poza tym tego popołudnia ocalił zarówno dumę, jak i życie Sharry, i polecił koronować swego brata. Powinna była pomyśleć o tym, niemniej jednak nie mogła, po prostu nie mogła przez cały czas być poważna i wrażliwa.
W każdym razie po księciu nie było znać żadnych dolegliwości. Korzystając z osłony monotonnego głosu Gorlaesa - Aileron ponownie mianował go kanclerzem, co nikogo nie zdziwiło - Diarmuid podszedł do nich obu. Jego oczy były bystre i bardzo niebieskie, a zachowanie nie zdradzało krańcowego upojenia sprzed zaledwie kilku godzin, chyba że jego przejawem było nieco uszczypliwe jego spojrzenie.
- Mam nadzieję - szepnął do Sharry - że wczoraj zaspokoiłaś do końca swoją chęć rzucania we mnie przedmiotami.
- Nie liczyłabym na to - rzekła wyzywająco Sharra.
Kim uświadomiła sobie, że doskonale znał się na tym. Przerwał, by zmierzyć ją przelotnym, sardonicznym spojrzeniem, niczym mylące się dziecko, po czym znów przeniósł uwagę na księżniczkę. - To byłaby szkoda - stwierdził. - Dorośli mają ciekawsze rzeczy do roboty. - Po czym odszedł, elegancki i pewny siebie, by stanąć obok brata, jak przystoi następcy królewskiego tronu.
Kim poczuła się w niejasny sposób skarcona; ta woda była strasznie dziecinnym pomysłem. Z drugiej strony, przypomniała sobie niespodziewanie, on przecież dostał się do ich komnat po ścianie! Zasłużył na to, co dostał, a nawet należało mu się więcej.
Co, choć było szczerą prawdą, na wiele się nie zdało. I tak w tej chwili czuła się jak szczeniak. Boże, ale to niesamowity facet, pomyślała z przybłyskiem współczucia dla swej najnowszej przyjaciółki. Współczucia, lecz ponieważ była uczciwa wobec siebie, również z odrobiną zazdrości.
Tymczasem zaczynała rozumieć, dlaczego Gorlaes nadal piastował urząd kanclerza. Nikt inny nie odprawiałby z taką pompą niezbędnych obrzędów, które towarzyszyły takiego rodzaju procedurom. A jeśli już o tym mowa, nikt by nawet nie pamiętał o nich. Kanclerz wciąż perorował, a Aileron czekał zaskakująco cierpliwie, gdy podszedł do niej drugi mężczyzna, na swój sposób równie przystojny, co ów pierwszy.
- Co to za pierścień? - spytał bezpośredni jak wicher Levon bez wstępów czy powitania.
To było co innego. Jasnowidząca Brenninu zmierzyła go wzrokiem. - To Baelrath - odparła cicho. - Zwą go Kamieniem Wojennym. To dzika magia.
Reakcja była natychmiastowa. - Wybacz, że pytam, lecz czemu go nosisz?
- Ponieważ dała mi go poprzednia Jasnowidzącej. Śniła o nim na mojej dłoni.
Pokiwał głową i oczy mu się rozszerzyły. - Gereint opowiadał mi o takich rzeczach. Czy wiesz, co to jest?
- Niezupełnie. A ty?
Levon pokręcił głową. - Nie. Skądże? To rzecz odległa od mego świata, pani. Ja znam eltory i Równinę. Mam jednak pewną myśl. Czy możemy porozmawiać później?
Doprawdy był niezwykle atrakcyjny; przypominał ognistego rumaka, dla którego sala wydawała się zbyt mała. - Jasne - powiedziała.
Tak się złożyło, że nigdy nie dano im okazji.
Kevin, który stał z Paulem przy jednym z filarów naprzeciwko kobiet, po cichu cieszył się z tego, jak trzeźwo się czuł. Minionej nocy wypili morze piwa. Skupiwszy się, zauważył, że wpierw Gorlaes, a następnie Galienth, poseł z Cathalu, zakończyli swe oficjalne przemówienia.
Aileron wstał. - Dziękuję wam za przybycie - rzekł spokojnie - i za wasze godne słowa o moim ojcu. Wdzięczni jesteśmy Shalhassanowi, iż uznał za stosowne wysłać swą córkę i następczynię, by wzięła udział w naszej naradzie. Szanujemy ten zaszczyt, który jest symbolem zaufania, jakie musi stać się udziałem nas wszystkich w nadchodzących dniach.
Poseł, który wedle wiedzy Kevina, nie miał zielonego pojęcia, jak Sharra tu dotarła, mądrze pokiwał głową w geście aprobaty. Król, wciąż stojąc, znów przemówił.
- W czasie tej narady wszyscy będą mieli prawo głosu, bowiem inaczej być nie może. Przyszło mi jednak na myśl, że prawo pierwszej wypowiedzi powinno przypaść nie mnie, lecz raczej najstarszemu z nas i temu, którego lud najlepiej zna wściekłość Rakotha. Na-Brendelu z Daniloth, czy przemówisz w imieniu lios alfarów? - Wypowiedziawszy te słowa, Aileron przez chwilę wymieniał niepostrzeżenie spojrzenia z Paulem Schaferem.
Potem wzrok wszystkich skierował się ku świetlistej postaci lios. Brendel wyszedł naprzód, wciąż kulejąc, a wraz z nim, służąc mu pomocą, zbliżył się ten, który nie opuszczał jego boku od trzech dni. Tegid podprowadził ostrożnie Brendela, a następnie usunął się na bok w sposób niezwyczajnie dlań nieśmiały. Lios alfar stanął sam pośród nich wszystkich, a jego oczy miały kolor morza podczas deszczu.
- Dziękuję ci, najwyższy królu - powiedział. - Czynisz mnie i mojemu ludowi zaszczyt. - Przerwał. - Lios nigdy nie słynęli ze zwięzłości swych przemów, ponieważ dla nas czas płynie wolniej niż dla was, lecz obecnie groźba nas pogania, więc postaram się nie mówić zbyt długo. Mam dwie sprawy. - Rozejrzał się dookoła.
- Tysiąc lat temu pod Górą wymieniono pięć narodów strażniczych. Cztery z nich są tu obecne: Brenninu i Cathalu, Dalrei i lios alfarów. Żaden z kamieni strażniczych nie zaczerwienił się, a jednak Rakoth jest wolny. Krąg został przerwany, przyjaciele, toteż - zawahał się, po czym wypowiedział na głos myśl, która wszystkim sprawiła ból - musimy strzec się Eridu.
Eridu, pomyślała Kim, przypominając je sobie z wirującej wizji Eilathena. Dzika, piękna kraina, gdzie żyje rasa smagłych, wojowniczych i gwałtownych ludzi.
I krasnoludów. Odwróciła się i dostrzegła, jak Matt Sören przygląda się Brendelowi z twarzą pozbawioną wyrazu.
- Oto moja pierwsza rada - kontynuował lios. - Druga jest bardziej konkretna. Jeśli Rakoth dopiero co się uwolnił, czarna Starkadh nie zostanie odbudowana przed upływem pewnego czasy. Zbyt wcześnie ogłosił swą obecność. Musimy uderzyć, nim forteca znów zakotwiczy jego potęgę wśród lodów. Powiadam wam wszystkim, że powinniśmy wyjść z tej narady i sami zanieść wojnę Spruwaczowi. Raz już spętaliśmy go i uczynimy to znowu!
Był ogniem; od niego wszyscy zajęli się płomieniem, który płonął w nim samym. Kevin zobaczył, że nawet twarz Jaelle pałała rumieńcem.
- Nikt nie potrafiłby wyrazić lepiej moich własnych myśli - rzekł Aileron, znów wstając. - Co powiedzą Dalrei?
W pełnej napięcia atmosferze Levon wysunął się naprzód, nieco onieśmielony, lecz nie spłoszony, i Dave poczuł, jak duma go ogarnia na dźwięk słów swego brata. - Nigdy w swej długiej historii Jeźdźcy nie zawiedli Najwyższego Królestwa w czasie potrzeby. Mogę wam wszystkim przysiąc, że synowie Revora pójdą w ślad za synami Conary'ego i Colana na pustkowia Ruk, i jeszcze dalej, na wojnę z Maugrimem. Aileronie, najwyższy królu, oddaję ci swe życie i swój miecz; czyń z nimi, co zechcesz. Dalrei nie zawiodą cię.
Torc bezgłośnie wysunął się naprzód. - I ja - powiedział. - Moje życie, mój miecz.
Surowy i wyprostowany Aileron skinął im głową, przyjmując ich przysięgę. Kevinowi przeszło przez myśl, że wygląda jak król. W tym momencie stał się nim naprawdę.
- A Cathal? - spytał Aileron, zwracając się do Galientha. Odpowiedział mu jednakże inny głos.
- Tysiąc lat temu - rzekła Sharra, córka Shalhassana i jego następczyni - mieszkańcy Krainy Ogrodów walczyli i ginęli w Bael Rangat. Walczyli pod Celidonem i pośród wysokich drzew Gwyniru. Byli na plaży Sennet, gdy zaczęła się ostatnia bitwa, i w Starkadh, gdzie się zakończyła. Nie mniej uczynią po raz drugi. - Stała dumna przed nim, a jej uroda olśniewała. - Będą walczyć i ginąć. Lecz zanim poprę ten wojenny wniosek, chciałabym jeszcze usłyszeć czyjś głos. Mądrość lios alfarów jest powszechnie znana w całym Cathalu, lecz równie sławna, choć cytowana z wplecionym przekleństwem, jest wiedza następców Amairgena. Co mówią magowie Brenninu? Chciałabym usłyszeć zdanie Lorena Srebrnego Płaszcza.
Ze zdziwieniem i przerażeniem Kevin zdał sobie sprawę, że miała rację. Mag nie rzekł ani słowa. Ledwo zauważało się jego obecność. Tylko Sharra to dostrzegła.
Zauważył, że myśli Ailerona prawdopodobnie biegły tym samym torem. Nagle twarz króla przybrała wyraz zatroskania.
Loren wahał się nawet teraz. Paul ścisnął Kevina za ramię. - On nie chce mówić - szepnął Schafer. - Wydaje mi się, że powinienem...
Lecz bez względu na to, jaką interwencję planował, nie był w stanie wprowadzić jej w czyn, bowiem dobiegało ich donośne stukanie w wielkie drzwi na końcu sali, a gdy obejrzeli się z zaskoczeniem, drzwi otworzyły się. Pomiędzy wysokimi kolumnami szła w ich stronę jakaś postać w towarzystwie dwóch strażników pałacowych. Osoba zbliżała się ciężkimi, pełnymi wahania krokami znamionującymi wielkie wyczerpanie, a gdy podeszła bliżej, Kevin zobaczył, że był to krasnolud.
W tej ciszy Matt Sören wysunął się naprzód. - Brock? - wyszeptał.
Drugi krasnolud milczał. Szedł po prostu, jakby był pchany jedynie siłą woli, aż wreszcie przebył całą długość wielkiej sali i stanął przed Mattem. Tam padł wreszcie na kolana i głosem pełnym najczystszej rozpaczy wykrzyknął: - Och, mój królu!
I w tym momencie jedyne oko Matta Sörena stało się oknem jego duszy. Zobaczyli w nim nie zaspokojony głód, najgłębszą, najzacieklejszą tęsknotę opuszczonego serca.
„Dlaczego, Matt?” - Kim przypomniała sobie swe pytanie po ujrzeniu w transie Calor Diman podczas pierwszego spaceru nad jezioro Ysanny. - „Dlaczego odszedłeś?”
Teraz wyglądało na to, że poznają odpowiedź. Przed tronem postawiono krzesło dla Brocka, który osunął się na nie ciężko. Jednakże to Matt zabrał głos, gdy wszyscy zgromadzili się wokół dwóch krasnoludów.
- Brock ma wam coś do opowiedzenia - rzekł swym głębokim głosem Matt Sören - lecz obawiam się, że niewiele z tego zrozumiecie, póki nie opowiem wam wpierw swej historii. Zdaje się, iż czas na osobiste tajemnice minął. Słuchajcie więc.
W czasie gdy w swym sto czterdziestym siódmym roku umarł March, król krasnoludów, można było znaleźć tylko jednego mężczyznę, który podjąłby się próby spędzenia nocy w pełni księżyca nad Calor Diman, Jeziorem Kryształowym, co jest naszym sposobem wybierania króla, lub raczej zwrócenia się do mocy, aby wybrały go nam.
Wiedzcie, że ten, kto chciałby rządzić pod bliźniaczymi górami, wpierw musi przeleżeć na brzegu jeziora noc pełni księżyca. Jeśli dożyje brzasku i nie postrada zmysłów, będzie ukoronowany pod Banir Lök. Jednakże to straszna próba i wielu naszych największych wojowników i rzemieślników zostało strzaskanych, nim wschód słońca zakończył ich czuwanie.
Kim poczuła pierwsze pulsowanie za oczami. Wzbraniając się przed nim najlepiej, jak potrafiła, całą swą uwagę skupiła na opowieści Matta.
- Kiedy March, którego byłem siostrzanym synem, umarł, zebrałem się na odwagę - a przyznaję, że była to młodzieńcza odwaga - i zgodnie z nakazami obrzędu wykonałem własnoręcznie kryształ i wrzuciłem go jako znak mych intencji do Kryształowego Jeziora przy pełni księżyca.
Dwa tygodnie później wrota od strony Banir Tal, które są jedynym wejściem na polanę przy Calor Diman, otworzyły się przede mną, a następnie zatrzasnęły za mymi plecami.
Matt spuścił głos niemal do szeptu. - Ujrzałem księżyc w pełni nad taflą tego jeziora - powiedział. - Ujrzałem poza tym wiele innych rzeczy. Nie... postradałem zmysłów. Pod koniec złożyłem przysięgę i zostałem związany z wodami jeziora. Dwa dni później zostałem koronowany na króla.
Kim uświadomiła sobie, że szykował jej się piekielny ból głowy. Usiadła na stopniach przed tronem i spuściła głowę w dłoni, przysłuchując się i próbując skupić.
- Nie zawiodłem nad brzegiem jeziora - rzekł Matt i wszyscy usłyszeli gorycz - lecz poniosłem klęskę pod każdym innym względem, bowiem krasnoludowie nie byli już tym, kim kiedyś.
- Nie twója wina - szepnął Brock, podnosząc głowę. - Och, panie, doprawdy to nie twoja wina.
Matt milczał prze chwilę, po czym potrząsnął głową, odrzucając wybaczenie. - Byłem królem - rzekł krótko. Tylko tyle, pomyślał Kevin. Popatrzył na Ailerona.
Jednakże Matt ciągnął dalej. - Dwie rzeczy cechowały zawsze krasnoludów - powiedział. - Znajomość tajnych spraw i żądza poznania więcej.
W ostatnich dniach króla Marcha na naszym dworze utworzył się odłam, który skupiał się wokół dwóch braci, najprzedniejszych rzemieślników. Ich pragnieniem, które przeszło w obsesję, a potem, w pierwszych tygodniach mego panowania, w krucjatę, było odnalezienie i rozgryzienie tajemnic pewnego mrocznego przedmiotu: Kotła z Khath Meigol.
Na te słowa w sali podniósł się szmer. Kim zamknęła oczy; cierpiała dotkliwie, bowiem światło sprawiało jej ból, kłując w gałki oczne. Całą siłą woli próbowała słuchać Matta. To, co mówił, było zbyt ważne, by to stracić z powodu bólu głowy.
- Rozkazałem im przestać - rzekł krasnolud. - I tak się stało, a przynajmniej tak sądziłem. Lecz wtedy znów zastałem Kaena, starszego z nich dwóch, przy wertowaniu najstarszych ksiąg, a jego brat oddalił się bez mego pozwolenia. Wpadłem wtedy w gniew i w swym szaleństwie i dumie zwołałem krasnoludów w sali wieców. Kazałem im wybrać pomiędzy pragnieniami Kaena i moim własnym, którym było pozostawienie tego przedmiotu ciemności tam, gdzie zaginął. Pragnąłem odejść od zaklęć i mocy starych obyczajów i szukać Jasności, która została mi objawiona nad jeziorem.
Kaen przemawiał po mnie. Powiedział wiele rzeczy. Nie mam ochoty powtarzać ich przed...
- Łgał! - wykrzyknął zawzięcie Brock. - Cały czas łgał!
Matt wzruszył ramionami. - Niemniej jednak czynił to dobrze. W końcu wiec krasnoludów zdecydował, że pozwala mu na poszukiwania, a dodatkowo przegłosowano, by poświęcić temu całą naszą energię. Rzuciłem wtedy berło - rzekł Matt Sören. - Opuściłem salę wieców i bliźniacze góry, przysięgając, że nigdy nie wrócę. Mogą szukać klucza do mrocznego Kotła, lecz nie za mego panowania pod Banir Lök.
Boże, jak bolało. Miała wrażenie, że jej skóra jest za ciasna. Czuła suchość w ustach, przycisnęła dłonie do oczu i starała się jak najmniej poruszać głową.
- Tego lata, wędrując po górach i zalesionych zboczach - ciągnął Matt - spotkałem Lorena, który jeszcze wtedy nie był Srebrnym Płaszczem ani magiem, choć ukończył już studia. To, co zaszło między nami, wciąż jest sprawą tylko nas dwóch, lecz w końcu powiedziałem mu jedyne kłamstwo mego życia, ponieważ wiązało się z męką, którą postanowiłem znosić samotnie.
Powiedziałem Lorenowi, że jestem wolny, mogę zostać jego źródłem i nie pragnę niczego więcej. I rzeczywiście, coś już wcześniej zostało wplecione w nasze spotkanie. Noc nad Calor Diman nauczyła mnie dostrzegać takie rzeczy. Lecz dała mi także coś jeszcze - coś, o czym skłamałem. Loren nie mógł o tym wiedzieć. Zaprawdę, dopóki nie spotkałem Kimberly, nie myślałem, że ktokolwiek poza krasnoludem może o tym wiedzieć.
Kim podniosła głowę, odczuwając ten ruch niczym dźgnięcie nożem. Będą jednak na nią patrzeć, więc otworzyła oczy na chwilę, próbując ukryć mdłości, jakie ją naszły. Kiedy sądziła, że nikt jej się już nie przygląda, przykryła źrenice powiekami. Było z nią bardzo źle, coraz gorzej.
- Kiedy króla łączą więzy z Kryształowym Jeziorem - wyjaśniał cicho Matt - zostaje związany na zawsze. Nie może tego zmienić. Może odejść, lecz nie odzyska wolności. Jezioro zawsze będzie w nim obecne jak bicie drugiego serca i nigdy nie przestanie wzywać. Nocą kładę się spać, walcząc z tym i walcząc z tym, wstaję rankiem. Jest przy mnie dniem i nocą i będzie tak, póki nie umrę. To moje brzemię, i tylko moje. Chcę, żebyście wiedzieli, bo inaczej nie powiedziałbym wam tego, że dokonałem tego wyboru świadomie i nie żałowałem go.
W wielkiej sali pałacowej zapanowała cisza, podczas której Matt Sören zmierzył każdego wyzywającym spojrzeniem swego jedynego ciemnego oka. Wszystkich, z wyjątkiem Kim, która nie mogła teraz nawet podnieść głowy. Poważnie zastanawiała się, czy nie zemdleje.
- Brock - powiedział wreszcie Matt - masz dla nas wieści. Czy jesteś w stanie przekazać nam je?
Krasnolud spojrzał na niego. Odzyskał już równowagę, a Kevin uświadomił sobie, że istnieje jeszcze drugi powód, dla którego Matt mówił pierwszy, i to tak długo. W głębi duszy wciąż odczuwał dotkliwy ból opowieści Sörena, a gdy posłyszał szept Brocka, był on echem jego własnych myśli. - Królu, czy nie wrócisz do nas? Minęło czterdzieści lat.
Lecz Matt był tym razem przygotowany; nie odsłoni już więcej swej duszy.
- Jestem źródłem Lorena Srebrnego Płaszcza - rzekł - pierwszego maga najwyższego króla Brenninu. Królem krasnoludów jest Kaen. Przekaż nam swe wieści, Brock.
Brock przyjrzał mu się. Potem powiedział: - Nie chcę powiększać twego ciężaru, lecz muszę powiedzieć, że to, co rzekłeś, nie jest prawdą. Kaen rządził w Banir Lök, lecz nie jest królem.
Matt uniósł rękę. - Czy chcesz mi powiedzieć, że nie spędził nocy nad Calor Diman?
- Tak. Mamy władcę, lecz nie króla, chyba że jesteś nim ty, panie.
- Och, na pamięć Seithra! - wykrzyknął Matt Sören. - Jak dalece odeszliśmy od tego, kim byliśmy?
- Bardzo daleko - stwierdził Brock surowym szeptem. - W końcu znaleźli Kocioł. Znaleźli i odrodzili go.
Coś pobrzmiewało w jego głosie, coś strasznego.
- Tak? - powiedział Matt.
- Trzeba było za to zapłacić - wyszeptał Brock. - Pod koniec Kaen potrzebował pomocy.
- Tak? - powtórzył Matt.
- Przybył pewien człowiek. Na imię miał Metran i był magiem z Brenninu. Wraz z Kaenem uwolnił moc Kotła. Myślę, że wtedy dusza Kaena była już zupełnie wypaczona. Kiedy przyszło zapłacić cenę. Kaen zapłacił ją.
- Jaką cenę? - spytał Matt Sören.
Kim już wiedziała. Ból rozłupywał jej czaszkę.
- Rozbił kamień strażniczy Eridu - oświadczył Brock - i dostarczył Kocioł Rakothowi Maugrimowi. My to uczyniliśmy, mój królu. Krasnoludowie uwolnili Spruwacza! - I zasłoniwszy twarz peleryną, Brock wybuchł płaczem, jakby serce miało mu pęknąć.
Podczas wrzawy, jaka się potem podniosła, wśród strachu i gniewu, Matt Sören odwrócił się powoli, bardzo powoli, jakby świat był spokojnym, cichym miejscem, i spojrzał na Lorena Srebrnego Płaszcza, który patrzył na niego.
„Będziemy mieli swoją bitwę”, powiedział Loren poprzedniej nocy. „Nie obawiaj się”. A teraz w najstraszliwszy ze sposobów stało się jasne, jaka to będzie bitwa.
Ból rozsadzał jej głowę. W mózgu czulą białe detonacje. Za chwilę zacznie krzyczeć.
- Co ci? - szepnął zaniepokojony głos u jej boku.
Kobieta, lecz nie Sharra. Przy niej klęczała Jaelle. Kim zbyt cierpiała, by była zaskoczona. Opierając się na drugiej kobiecie, szepnęła słabym głosem:
- Nie wiem. Moja głowa. Jakby - coś się włamywało - ja nie...
- Otwórz oczy! - rozkazała Jaelle. - Spójrz na Baelrath!
Tak zrobiła. Ból był niemal oślepiający. Widziała jednak kamień migoczący czerwonym ogniem i pulsujący w rytm eksplozji za jej oczami, a gdy spojrzała weń z bliska, przysunąwszy rękę do twarzy, ujrzała coś jeszcze - twarz, imię napisane ogniem, komnatę, narastającą ciemność, Ciemność i...
- Jennifer! - krzyknęła rozpaczliwie. - Och, Jen, nie!
Zerwała się na nogi. Pierścień był dziką, palącą, nieposkromioną rzeczą. Zachwiała się, lecz Jaelle podtrzymała ją. Ledwie wiedząc, co czyni, Kim wrzasnęła jeszcze raz:
- Lorenie! Potrzebuję cię!
Kevin był przy niej. - Kim? Co się dzieje?
Potrząsnęła głową i wyrwała mu się z rąk. Męka oślepiała ją; ledwo mogła mówić. - Dave - wychrypiała. - Paul. Chodźcie... krąg. Natychmiast! - Tyle natarczywości. Zdawali się poruszać tak powoli, a Jen, Jen, och, Jen. - Chodźcie! - ponownie krzyknęła.
Zgromadzili się wokół niej we troje, a Loren i Matt bez zadawania pytań stanęli przy nich. Odruchowo znów uniosła pierścień i otwierając siebie i swój umysł, przebijając się przez kleszcze cierpienia, odnalazła Lorena, połączyła się z nim i wtedy - och, cóż za dar - zastała tam również Jaelle, która sięgnęła dla niej do avarlith. Z ich dwojgiem jako balastem i opoką wysłała swój umysł i duszę na najdalszą, najbardziej niemożliwą wyprawę. Jakże było to daleko, a po drodze było tyle Ciemności, tyle nienawiści i, och, jakże wielka moc czaiła się we Starkadh, by ją powstrzymać.
Było tam również światło. Gasnący punkcik, niemal już unicestwiony, lecz wciąż jeszcze jarzący się słabo. Kim sięgnęła po niego mobilizując wszystkie siły, które miała, które stanowiły o tym, że jest sobą, sięgnęła do tej zaginionej wysepki jasności i znalazła Jennifer.
- Och, najdroższa - powiedziała w duchu i na głos. - Och, najdroższa, jestem przy tobie. Chodź!
Moc Baelrathu została uwolniona, a tak jaskrawy był rozbłysk tej najdzikszej magii, że musieli zamknąć oczy, gdy Kimberly uniosła ich, unosiła coraz dalej, z Jennifer uczepioną kręgu tylko umysłem, dumą, ostatkiem gasnącego światła i miłością.
Wtedy, gdy wielka sala zaczęła migotać i rozpoczął się szum przed czasem przejścia, kiedy zaczęli się oddalać i chłód przestrzeni między światłami wniknął do dusz wszystkich pięciorga, Kim zaczerpnęła znów tchu i krzyknęła ostatnie, rozpaczliwe ostrzeżenie, nie wiedząc, och, nie wiedząc, czy została usłyszana:
- Aileronie, nie atakuj! On czeka w Starkadh!
A potem był już tylko chłód, chłód i absolutna ciemność.
Tu kończy się LETNIE DRZEWO, pierwsza księga FIONAVARSKIEGO GOBELINU.
POSTACI
Piątka:
KIMBERLY FORD
KEVIN LAINE
JENNIFER LOWELL
DAVE MARTYNIUK
PAUL SCHAFER
W Brenninie:
AILELL, najwyższy król Brenninu
AILERON (WYGNANY KSIĄŻĘ), jego starszy syn
DIARMUID, młodszy syn i następca Aillela; również namiestnik Marchii Południowych
GORLAES, kanclerz
METRAN, pierwszy mag Brenninu
DENBARRA, jego źródło
LOREN SREBRNY PŁASZCZ, czarodziej
MATT SÖREN, jego źródło, niegdyś król krasnoludów
TEYRNON, czarodziej
BARAK, jego źródło
JAELLE, najwyższa kapłanka Bogini
YSANNE, jasnowidząca Brenninu (Marzycielka)
TYRTH, jej sługa
COLL, prawa ręka Diarmuida
CARDE, ERRON, TEGID, DRANCE, ROTHE, AVERREN, członkowie drużyny Diarmuida
MABON, książę Rhoden
NIAVIN, książę Seresh
CEREDUR, namiestnik Marchii Północnych
RHEVA, LAESHA damy dworu Ailella
LEILA, FINN dzieci w Paras Derval
NA-BRENDEL, władca lios alfarów z Daniloth
W Cathalu:
SHALHASSAN, najwyższy władca Cathalu
SHARRA, jego córka i następczyni (Ciemna Róża)
DEVORSH BASHRAI dowodcy strazy
Na Równinie:
IVOR, wódz trzeciego szczepu Dalrei
LEITH, jego żona
LEVON CORDELIANE (LIANĘ) TABOR jego dzieci
GEREINT, szaman trzeciego szczepu
TORC, Jeździec trzeciego szczepu (Banita)
Moce:
TKACZ przy Krosnach
MÖRNIR od Gromu
DANA, Matka
CERNAN od Zwierząt
CEINWEN od Łuku, ŁOWCZYNI
MACHA, NEMAIN boginie wojny
RAKOTH MAUGRIM (SPRUWACZ), nazywany również SATHAINEM ZAKAPTURZONYM
GALADAN, wilczy władca andainów, jego prawa ręka
EILATHEN, wodny duch
FLIDAIS, leśny duch
Z Przeszłości:
IORWETH ZAŁOŻYCIEL, pierwszy najwyższy król Brenninu
CONARY, najwyższy król podczas Bael Rangat
COLAN, jego syn, najwyższy król po nim (Najukochańszy)
AMAIRGEN BIAŁA GAŁĄŹ, pierwszy z czarodziejów
LISEN z Puszczy, deiena, źródło i żona Amairgena
REVOR, bohaterski przodek Dalrei, pierwszy z władców Równin
VAILERTH, najwyższy król Brenninu w czasach wojny domowej
NILSOM, pierwszy mag Vailertha
AIDEEN, źródło Nilsoma
GARMISCH, najwyższy król przed Ailellem
RAEDERTH, pierwszy mag Garmischa, najdroższy Ysanny Jasnowidzącej