Tytuł oryginału: Ulysses Moore. La Bottego delie Mappe Dimenticate
Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno
Przekład i opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico
Baccalario
Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani Opracowanie
redakcyjne wersji polskiej: Dorota Koman
© Edizioni Piemme Spa, 2005
© copyright for the Polish edition by Firma Księgarska Jacek i
Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o., 2006
Przygotowanie wydania polskiego: Mozaika Sp. z o.o.
ISBN 10: 83-7423-778-3 ISBN 13: 978-83-7423-778-9
Wydawca: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje
Sp. z o.o. 01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17,
www.olesiejuk.pl,www.oramus.pl
Druk: DRUK-INTRO S.A.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może
być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana
w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Ulysses Moore
Antykwariat ze starymi mapami
X^ r FIRMA i ii, KSIĘGARSKA
< /
Nota od Redakcji
Naszemu korespondentowi udało się złamać kod i przetłumaczyć drugi
manuskrypt Ulyssesa Moore'a. Niestety, tajemnica miasteczka Kilmore
Cove i jego mieszkańców pozostała nierozwikłana. Dlatego Pier-
domenico Baccalario postanowił pozostać jakiś czas w Kornwalii, by ją
rozwiązać. Jeśli chcecie wiedzieć, co wydarzyło się dotychczas,
zerknijcie na koniec książki, a potem - przeżyjcie kolejną przygodę...
Redakcja „Parostatku"
ae
Tłumaczenie drugiego manuskryptu
CD
8
Usuń
Odpowiedz Odpowiedz wszystkim Wyślij Drukuj
Od: Pierdomenico Baccalario Temat: Tłumaczenie drugiego
manuskryptu /ystano: 1 marca 2005 11:23:55 Do: Redakcja „Parostatku"
ochani,
iszę do was z kawiarenki internetowej w St. Ives, sympatycznego mia-
teczka w Kornwalii. Tu jest wspaniale! Jeśli nie macie nic przeciwko te-
nu, zostanę tu jeszcze kilka tygodni. Udało mi się przetłumaczyć drugi
nanuskrypt i muszę przyznać, że nie brak w nim niespodzianek. Powiem
vięcej: wiele spraw wychodzi na jaw... ale nie chcę niczego uprzedzać,
racowałem dzień i noc, więc czuję się kompletnie rozbity. Słońce mało
nnie nie oślepiło, kiedy w końcu wyszedłem z pokoju, o właściciele
hoteliku Bed & Breakfast zmusili mnie, żebym wreszcie za-:zerpnął
świeżego powietrza. Inaczej tkwiłbym tam nadal, zamknięty, piórem w
ręku, pośród papierów, ślęcząc nad niezrozumiałą kaligrafią Jlyssesa
Moore'a.
"o przemili ludzie. Odkąd powiedziałem im, co robię, traktują mnie jak
:złonka rodziny.
Śniadania jadam z nimi (jedliście kiedyś scones? Są wspaniałe z kawą z
mlekiem), a potem siadam przy stoliku i otwieram kolejny notes.
Głównie jednak szperam w kufrze, poszukując kolejnych rysunków i
zdjęć, które mogą mi pomóc rozwikłać tajemnicę.
Bardzo się cieszę, gdy pod koniec dnia właściciele B&B proszą mnie,
żebym przeczytał im na głos fragment, który przetłumaczyłem. Potem
długo o nim rozprawiamy.
Dziwna historia - słyszeli coś o Kilmore Cove, ale żadne z nich nie
potrafi mi powiedzieć, jak tam trafić. Nie czas na turystykę, ale muszę to
sprawdzić!
A teraz kilka ważnych spraw:
W trakcie moich poszukiwań trafiłem na Obliwię Newton, która z
powodzeniem prowadzi własną firmę, handluje domami, zajmuje się
turystyką i organizacją wakacji. Czyżby to ta sama osoba, która
występuje w manuskryptach?
W londyńskiej książce telefonicznej znalazłem też wiele rodzin o
nazwisku Covenant. Mam ochotę obdzwonić ich wszystkich.
Niestety, zupełnie inaczej jest z Kilmore Cove, które nie figuruje w
żadnym spisie. To dość zaskakujące. Muszę zaczerpnąć informacji w
urzędzie miejskim w St. Ives albo znaleźć jakąś dobrą mapkę, najlepiej
szczegółową mapę turystyczną, żeby dotrzeć do tego dziwnego
miasteczka.
Czas nagli, więc kończę. Do usłyszenia wkrótce,
Pierdomenico
iiliWg
- ULYSSES MOORE -ANTYKWARIAT ZE STARYMI MAPAMI
zeszyt drugi
WawawaW
mmmm
pierwsza wersja tłumaczenia II manuskryptu Ulyssesa Moore'a
p,. . zzy*
«-'•* -c»./// h'r<f~
Padał deszcz. Niebo było czarne jak szkolna tablica. Tylko z wieżyczki
Willi Argo, ze szczytu skały, docierało światło - raz mocniejsze, raz
słabsze, w zależności od podmuchów wiatru. Drzewa w parku chyliły
się ku ziemi niczym źdźbła trawy. Spienione fale rozbijały się o skały.
Nestor, ogrodnik, po raz kolejny sprawdzał, czy wszystkie okna są
zamknięte. Kulejąc, krążył po pokojach, omijając w ciemnościach
dobrze znajome meble. Po wielu latach wiernej służby znał na pamięć
wszystkie wystające szuflady, stoliki, hinduskie i afrykańskie posążki.
Pamiętał nawet, żeby się schylić, przechodząc pod starą wenecką lampą
w salonie.
Powoli minął schody, doszedł do portyku i zatrzymał się, by spojrzeć
przez okno na mroczny od deszczu ogród. Ostrożnie oparł się o
postument posągu. W migocącym świetle błyskawic wyrzeźbiona
kobieta wyglądała jak żywa, zupełnie jakby naprawdę zamierzała zabrać
się do naprawiania rybackich sieci.
Nestor gwałtownie zatarł ręce. Po ciemku wszedł po schodach, wzdłuż
wiszących tu od lat portretów kolejnych właścicieli willi, i zajrzał do
pokoju w wieżyczce. W błysku kolejnego pioruna zdążył zaledwie
rzucić okiem na dzienniki i kolekcję modeli okrętów, po czym zawrócił
na parter i, kuśtykając, przeszedł pod arkadą prowadzącą do kamiennego
pokoju.
n —i— < im —1— li wv _i— l «nr
10
Ot-r-t— KJOC
mrr—»— n
Padał deszcz. Niebo było czarne jak szkolna tablica. Tylko z wieżyczki
Willi Argo, ze szczytu skały, docierało światło - raz mocniejsze, raz
słabsze, w zależności od podmuchów wiatru. Drzewa w parku chyliły
się ku ziemi niczym źdźbła trawy. Spienione fale rozbijały się o skały.
Nestor, ogrodnik, po raz kolejny sprawdzał, czy wszystkie okna są
zamknięte. Kulejąc, krążył po pokojach, omijając w ciemnościach
dobrze znajome meble. Po wielu latach wiernej służby znał na pamięć
wszystkie wystające szuflady, stoliki, hinduskie i afrykańskie posążki.
Pamiętał nawet, żeby się schylić, przechodząc pod starą wenecką lampą
w salonie.
Powoli minął schody, doszedł do portyku i zatrzymał się, by spojrzeć
przez okno na mroczny od deszczu ogród. Ostrożnie oparł się o
postument posągu. W migocącym świetle błyskawic wyrzeźbiona
kobieta wyglądała jak żywa, zupełnie jakby naprawdę zamierzała zabrać
się do naprawiania rybackich sieci.
Nestor gwałtownie zatarł ręce. Po ciemku wszedł po schodach, wzdłuż
wiszących tu od lat portretów kolejnych właścicieli willi, i zajrzał do
pokoju w wieżyczce. W błysku kolejnego pioruna zdążył zaledwie
rzucić okiem na dzienniki i kolekcję modeli okrętów, po czym zawrócił
na parter i, kuśtykając, przeszedł pod arkadą prowadzącą do kamiennego
pokoju.
m -rf—« kji —ł— oo< —t— moc
Sobotni wieczór,,.
Zapalił światło.
Spojrzał w dół, na podłogę, gdzie wciąż jeszcze leżały kartki i ołówki,
rozrzucone przez trójkę dzieci, które całe popołudnie spędziły tu,
głowiąc się nad zagadką czterech zamków.
Aligator, Dzięcioł, Żaba, Jeżozwierz.
Potem dzieci otworzyły zamki...
Nestor przyjrzał się z uwagą pociemniałym od starości drzwiom. Ich
zniszczone drewno pokrywały liczne zadrapania i nadpalenia. Od tej
strony nie dawały się otworzyć. Były zamknięte. Zamknięte na amen.
-
Miejmy nadzieję, że mają się dobrze... - szepnął ogrodnik,
dotykając dłonią Wrót Czasu. Sprawdził, która godzina. Wąskie,
wydłużone wskazówki jego automatycznego zegarka (prezent od starego
przyjaciela zegarmistrza...) przesuwały się powoli.
-
Powinni już dotrzeć... - wymruczał, zaciskając szczęki ze
zdenerwowania.
/ '
11
a —■ »«a —ł— xxx
Rozdział (2) Za Wrotami Czasu
¿e fe ^fr^*«^
».»iti-el Ot>t.'r,v!
DOC
est korytarz - powiedział Jason, odgarniając z oczu mokre włosy.
-1 troszkę światła - dodała jego siostra.
Rick, który szedł za nimi, schował do kieszeni ostatni ogarek świecy,
jaki im jeszcze został.
-
Wydaje mi się, że jest też trochę cieplej... - stwierdził.
Zrobili kilka kroków korytarzem, wciąż trzęsąc się z zimna. Spodnie i
koszule, które znaleźli w kufrach na łodzi, były dla nich o wiele za duże,
a drewniane sandały niewygodne.
Na szczęście Rick miał rację, w korytarzu było znacznie cieplej niż w
grocie.
Jason nachylił się, żeby zbadać grunt.
-
Piasek - powiedział. - Jest pokryty piaskiem.
Julia ostrożnie dotykała kamiennych ścian. Skały
były ciemne, miały zupełnie inny kolor niż te w Salton
- Może weszliśmy do wulkanu... - zażartowała.
Rick obejrzał się, żeby raz jeszcze spojrzeć na drzwi, którymi weszli, ale
na tle ciemnych ścian kamiennego korytarza nie można ich było
dostrzec. I gdyby nie wiedział, że te drzwi tam są...
Zarzucił na ramiona linę, którą uparł się nieść, i ruszył naprzód.
Jason nerwowo zagwizdał.
Cliff.
Za Wrotami Czasu o®oasxw
-
Uważaj, gdzie stawiasz nogi - ostrzegła go siostra.
-
Żebyś nie wpadł w jakąś pułapkę.
Skręcili w kolejny korytarz, prawie pod kątem prostym, i znaleźli się
przed wąskimi schodami, prowadzącymi w górę.
Przez kratę w suficie dostrzegli promienie słońca.
-
Nareszcie trochę słońca! - powiedział Jason, stając pośrodku
słonecznej plamy.
Rudzielec pokręcił głową z przejęciem:
-
To niemożliwe. Nie spędziliśmy przecież w grocie całej nocy.
Dopiero teraz Julia spostrzegła, że jej zegarek nie chodzi.
-
Może to świt? - zaryzykowała.
Rick przysunął się do Jasona i stanął w kręgu światła.
-
Patrząc stąd, ma się wrażenie, że słońce jest już wysoko. Musi tak
być, skoro promienie wpadają przez otwór w ziemi. Nie do wiary... Nie
mogło przecież upłynąć tyle czasu...
-
Czy któryś z was wie, gdzie jesteśmy? - spytała Julia, dołączając
do chłopców.
-
Chyba... chyba pod Salton Cliff... od strony Willi Argo -
spróbował ustalić Rick.
-
Nie pozostaje nam nic innego, jak się przekonać
-
zaproponował Jason, wchodząc na pierwszy stopień.
15
Ol —ł—LXX
XXX
W połowie schodów przystanęli, słysząc dobiegającą zza kraty w suficie
rozmowę dwóch osób:
-
...transport żywicy w lepszym gatunku.
-
Kazałeś ją przenieść na targ koło mastaby?
-
Oczywiście, ale dziś nie da się nawet ruszyć, przy tylu kontrolach!
-
Podziękuj faraonowi za wizytę!
-
A jakże! Podziękuję mu tysiąckrotnie, jeśli następnym razem
zostanie we własnym domu...
Głosy się oddaliły i nie dało się nic więcej Usłyszeć.
Zdumienie dzieci nie miało granic.
-
Słyszeliście? - spytała Julia.
-
Głośno i wyraźnie - odparł Jason, idąc w górę.
-
Słowo... faraon też?
-
A ty Rick?
Rudzielec otworzył Słownik języków zapomnianych i zaczął go
kartkować.
-
Jedną chwilkę, Julio. Szukam, co to takiego mastaba.
Jason tymczasem dotarł na szczyt schodów i zatrzymał się przed
ceglanym murem.
-
Jason, a ty wiesz, co to znaczy mastaba? - spytała go siostra, ale
widząc mur, szybko zmieniła temat: - Tylko nie mów, że jesteśmy
zablokowani.
Jason zaczął opukiwać cegły, a po chwili powiedział:
-
Jesteśmy zablokowani. Ale nie sądzę, żeby ten mur zatrzymał nas
na dłużej. To prowizorka.
a —ł— KKX —ł— Pod—t— HIOLafaJU 16
Q( — t— >UO» —
•— LXX —t— «>0r=^=30
Za Wrotami Czasu asswxs«
-
Mastaba - Rick zaczął czytać łamiącym się głosem - grobowiec
egipski w kształcie ściętej piramidy. Wnętrze może być zdobione
freskami i rytami. Wejście do celi grobowej jest ukryte przed
złodziejami.
Oczy Julii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia:
-
Sakralna budowla egipska? Cela grobowa? Złodzieje grobowców?
- Obróciła się gwałtownie ku bratu i krzyknęła: - Jason!
Rick zamknął Słownik języków zapomnianych.
-
Powiedzcie mi, że śnię - poprosił.
-Jason! - powtórzyła Julia. - Ukrywasz coś przed nami?
Jeśli nawet Jason coś ukrywał, jak przeczuwała siostra, to jego
zdumienie było równie wielkie, jak ich. Za to graniczyło z radością.
-
A zatem... to naprawdę działa... - szepnął zachwycony, opierając
się o ceglany mur.
Pomyślał o swoich marzeniach na jawie, jakie snuł na pokładzie Metis,
kiedy łódź nie chciała ruszyć z miejsca. I jak w końcu udało mu się
sprawić, że popłynęła zgodnie z jego wielkim życzeniem do... Egiptu!
Rick spojrzał na przyjaciela, na Julię, na ten dziwny korytarz i
przytaknął:
-
Jasne.
-
Nie jesteśmy już w Kilmore Cove. To nie może być Kilmore
Cove...
Julia zesztywniała:
-
Co to znaczy, że to nie może być Kilmore Cove? Rick wskazał
kratę nad nimi:
-
Słyszałaś tych ludzi? Żywica, mastaba, faraon... Jason zagryzł
wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Julia odwróciła się w kierunku brata i
wycelowała
w niego wskazujący palec prawej ręki:
-
Jason, teraz ty...
Ale nie zdążyła dokończyć zdania. Po drugiej stronie ktoś pukał w
ceglany mur.
Trochę przed północą, kiedy burza przybrała na sile, latarnia morska w
Kilmore Cove rozbłysła pomarańczowym światłem, podobnym do
potężnej, rozżarzonej lampy. Wreszcie po kilku próbach dwie białe,
wolno przesuwające się smugi światła zaczęły rozjaśniać noc.
Światło padało na morze, ginąc za horyzontem, a po chwili - jak wielkie
białe oko - spokojnie omiatało dachy domów.
Miasteczko spało błogo, pozwalając czuwać nad sobą świetlistemu
strażnikowi.
Ot — na —*— »w —'— * W —1— «' 13
" —*— ■" —'— ' Mi —
*— *' « —'— ''
OCGEE5DOOG3EDO
Za Wrotami Czasu
Tylko jeden samochód krążył po opustoszałych ulicach. Była to czarna,
ogromna, luksusowa limuzyna, całkiem jak z filmów gangsterskich.
Wycieraczki najnowszej generacji ślizgały się po przedniej szybie jak
ślizgacze po lodzie.
Samochód skręcił i nawet szyba przeciwodblaskowa okazała się bezsilna
wobec światła latarni morskiej - oślepiony kierowca gwałtownie
zahamował.
Z tylnego siedzenia dobiegł kończący serię wyrzutów stanowczy
kobiecy głos:
-
Nie rób tego nigdy więcej!
Kierowca, mamrocząc, próbował coś odpowiedzieć, ale w końcu
żachnął się tylko, wrzucił pierwszy bieg, potem drugi i skręcił do
centrum miasteczka. Przejechał wzdłuż małego mola, zostawiając za
sobą latarnię morską, i wcisnął się w jedną z wąskich, krętych uliczek.
-
Tędy się nie jeździ - kobieta znów zwróciła mu uwagę.
-
Ale tędy jest bliżej - odpowiedział kierowca, patrząc na nią w
lusterku.
Długie fioletowe paznokcie migotały w świetle.
Limuzyna dotarła do okrągłego placu, pośrodku którego wznosił się
majestatyczny pomnik jeźdźca na koniu. -
Gromadka mew znalazła schronienie przed deszczem, chowając się pod
brzuchem rumaka z brązu.
„Oto do czego służy sztuka" - pomyślał kierowca, uśmiechając się
ironicznie.
Manewrując zręcznie, wjechał w zaułek zaledwie odrobinę szerszy od
limuzyny, między stare domy, których dachy stykały się ze sobą z
wielkim wdziękiem. Potoki wody wylewały się z rynien jak wodospady.
-
Jesteśmy na miejscu - oznajmił kierowca, wyjeżdżając z zaułka.
Przed nimi, zza wycieraczek, widać było przysadzisty, dwupiętrowy
dom z tarasem tonącym w kwiatach, z mansardą i spadzistym dachem.
-
Wspaniale - słodkim, melodyjnym głosem odezwała się pasażerka.
Kolejny raz sięgnęła po perfumy, skropiła się nimi obficie i - jak nigdy -
sama otworzyła sobie drzwiczki. - Idziemy! Żwawo!
-
Ja też muszę?
-
Już zapomniałeś, co masz zrobić, Manfredzie? - wysyczała
Obliwia Newton i, nie zamykając drzwiczek samochodu, skierowała się
w stronę starego domu.
oc
20 " —*— *" —*-»"
«,v<*V;
'W'y toś nadal pukał w ceglany mur. Jedno uderze-nie. Dwa uderzenia.
Jedno uderzenie. Dwa. A. ^^ - Zawracamy... - wyszeptała Julia, ale
Jason dał znak, by milczała.
Jedno uderzenie. Dwa.
Były to lekkie stuknięcia, jakby ktoś chciał sprawdzić, czy mur
naprawdę istnieje.
-
Dlaczego stukają? - spytała Julia szeptem.
-
Ktoś nas usłyszał - odpowiedział Rick. - I sprawdza grubość muru,
tak samo, jak to robił przedtem twój brat.
Jason przyłożył ucho do muru.
-
Co słyszysz? - spytała Julia.
-
Ciebie! Jeśli się nie uciszysz...
Stuknął dwa razy w mur.
-
A teraz co robisz? - zapytała nerwowo.
-
Odpowiadam.
Rick, stojący trochę głębiej, pokręcił głową.
-
To chyba nie jest dobry pomysł. Nie wiem, czy powinniśmy się
ujawniać...
Za murem dały się słyszeć dwa stuknięcia. Potem jedno silniejsze, na
które Jason odpowiedział z taką samą siłą.
-
Jason... - wyszeptała siostra. - Słyszałeś, co powiedział Rick?
-
Pssst! Coś się dzieje...
o« —ł— oor—f^Tnr>r=t—»>» —ł—jo
22
o -'— ooc-t—
•x,xxaE30nr=T=30
9
Mur OCHSMOC
Dobiegły ich jakieś trudne do określenia hałasy, a po chwili ciszy
skrzypienie, jakby odgłosy cięcia.
-
Słyszałeś?
-
Taak.
-
Co to było?
-
Wydaje mi się, że żelazo. Jakby ktoś skrobał żelazem po
kamieniu...
Nasłuchiwali chwilę, ale wydawało się, że nieznajomy zza muru dał
sobie spokój.
Nagle spod ceglanej ściany wyleciał tuman kurzu.
Jasona tknęło złe przeczucie. Odskoczył od ściany i krzyknął:
-
Uciekajcie!
Rozległ się huk. I podniosła się biała chmura pyłu.
i
Julia zbiegła ze schodów, zwinnie omijając Ricka. Cała w pyle, nie
oglądając się za siebie, biegła korytarzem, słysząc za sobą krzyk Jasona:
-
Uciekaj! Uciekaj!
Usłyszała, że Rick też zaczął biec. Pędziła coraz szybciej, skręciła za
róg. Dobiegł ją hałas walących się cegieł i głos kaszlącego Ricka, który
powtarzał:
-
Biegnij, biegnij!
W panice, nie myśląc o niczym, na oślep dotarła do drzwi, przez które tu
weszli, otworzyła je, pociągając mocno do siebie, i przebiegła na drugą
stronę.
™ —'— »■»« —«xv—i—«»«-u. ii i 23 " —*— ■ m —*— *"—» we—
*<
W kompletnych ciemnościach potknęła się o coś i straciła równowagę.
Upadła na dywan.
Dywan?
Gdy się obejrzała, zobaczyła tylko chmurę pyłu i Wrota Czasu,
zamykające się z charakterystycznym klik. Łoskot, krzyki Ricka i jej
brata ucichły, jakby nigdy ich nie było.
Julia poderwała się na równe nogi jak sprężyna.
Wrota Czasu?
Gdzie zatem jest teraz?
Dywan, stolik, odsunięta szafa, błękitny tapczan i kilka foteli. Deszcz
dudniący w okiennice.
-
Willa Argo? - spytała na głos.
Ujrzała cień mężczyzny i wystraszona krzyknęła.
Nestor też krzyknął, upuszczając na podłogę papiery, które czytał.
Po chwili spytał już spokojnie:
-
Dobrze się czujesz, Julio?
Otworzyła usta, ale nie mogła wykrztusić słowa. Wpatrywała się we
Wrota Czasu i w pył wokół nich, nic nie rozumiejąc.
Nestor nadal pytał:
-
A gdzie chłopcy?
Julia kręciła głową, nie mogąc pozbierać myśli. Patrzyła na zatrzaśnięte
Wrota Czasu, zadrapane i miej-
PO< -ł-
24
—■—i"
Mur
bog
scami nadpalone. Cztery zamki, ułożone w kształcie rombu, przyglądały
się jej szyderczo.
Ricka nie było. Jasona nie było. Była tylko ona. W Willi Argo.
- Nie wiem - znów pokręciła głową. - Nie wiem...
Panią Kleopatrę Biggies, która całe swoje sześćdziesiąt pięć lat przeżyła
w Kilmore Cove, zbudziło łomotanie do drzwi. Po omacku znalazła
sznureczek od lampki nocnej, pociągnęła go i zapaliła światło.
-
Co się dzieje, Antoni? - zwróciła się do jednego z dwóch kotów,
leżących w nogach jej łóżka.
-
Ty też słyszałeś?
Antoni wskoczył na parapet, sennie popatrzył przez okno, przeciągając
się leniwie. Drugi kot nadal spał spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło.
-
Przykro mi, że cię budzę, Cezarze, ale sądzę, że ktoś puka do
drzwi.
Pani Kleopatra przetarła oczy i sięgnęła po budzik stojący na stoliku.
Zamrugała z niedowierzaniem, widząc, że dopiero minęła północ.
o™oo™oo™oo™o 25 ocH^raxxx^x™
M
J
-
Kto to może być o tej porze?
Ktokolwiek to był, zastukał do drzwi ponownie i jeszcze gwałtowniej.
-
Już idę, idę! - gderała pani Biggles, szukając wełnianych kapci pod
łóżkiem. Nadepnęła przy tym na ogon trzeciemu kotu, który z wrażenia
wskoczył na łóżko. - Wybacz mi, Marku Aureliuszu!
Szczupłymi rękami poprawiła rozczochrane włosy. Nie zapalając dużej
lampy, omijając pozostałe koty, zeszła ostrożnie po drewnianych
schodach.
-
Z drogi, dzieci! Pozwólcie mi przejść! - zawołała, budząc tym
samym wszystkie swoje dwadzieścia kotów. - Muszę otworzyć drzwi!
Deszcz uparcie bębnił w okna, zalewał doniczki na tarasie i dach
mansardy. Przez szybę w drzwiach wejściowych przenikało mdłe
światło latarni, w którym rysowała się jakaś sylwetka.
W oczach pani Biggles stanęły nagle podobne sceny z filmów
kryminalnych, tak często oglądanych w telewizji, więc zanim otworzyła
drzwi, zasunęła łańcuch od wewnątrz.
-
A to pani, panno Newton! - zawołała wielce zdumiona, gdy tylko
rozpoznała gościa. - Co się stało?
-
Otworzy nam pani, pani Biggles? - uśmiechnęła się do niej
skostniała z zimna Obliwia Newton, kuląc się w swej czarnej pelisie. -
To koniec świata.
26
01 nł— iuoi—t—«-»» — t=-y>< -'-xi
-
Kto to może być o tej porze?
Ktokolwiek to byl, zastukał do drzwi ponownie i jeszcze gwałtowniej.
-
Już idę, idę! - gderała pani Biggles, szukając wełnianych kapci pod
łóżkiem. Nadepnęła przy tym na ogon trzeciemu kotu, który z wrażenia
wskoczył na łóżko. - Wybacz mi, Marku Aureliuszu!
Szczupłymi rękami poprawiła rozczochrane włosy. Nie zapalając dużej
lampy, omijając pozostałe koty, zeszła ostrożnie po drewnianych
schodach.
-
Z drogi, dzieci! Pozwólcie mi przejść! - zawołała,
f
budząc tym samym wszystkie swoje dwadzieścia kotów. - Muszę
otworzyć drzwi!
Deszcz uparcie bębnił w okna, zalewał doniczki na tarasie i dach
mansardy. Przez szybę w drzwiach wejściowych przenikało mdłe
światło latarni, w którym rysowała się jakaś sylwetka.
W oczach pani Biggles stanęły nagle podobne sceny z filmów
kryminalnych, tak często oglądanych w telewizji, więc zanim otworzyła
drzwi, zasunęła łańcuch od wewnątrz.
-
A to pani, panno Newton! - zawołała wielce zdumiona, gdy tylko
rozpoznała gościa. - Co się stało?
-
Otworzy nam pani, pani Biggles? - uśmiechnęła się do niej
skostniała z zimna Obliwia Newton, kuląc się w swej czarnej pelisie. -
To koniec świata.
" —»— »»« —» »V —ł— » wy—ł— 1 I
26
oc
—ł— «>
noor=fncxxjfałjur«^=nn
mur oc=e30oc=s30ot3e»og
Kleopatra Biggles zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi, wpuszczając gościa
do środka. Stary parkiet zaskrzypiał pod szpilkami Obliwii Newton.
Koty na jej widok, prychając, rozpierzchły się szybko po kątach.
-
Panno Newton, niezmiernie mi przykro, że zastaje mnie pani w
takim stroju, ale nie spodziewałam się pani. W domu jest bałagan i... -
Próbowała zamknąć drzwi, lecz czyjaś potężna ręka otworzyła je z
impetem.
Światło latarni padło na paskudną gębę Manfreda, który stał nieruchomo
w progu - antypatyczny, zwalisty, w ociekającej deszczem pelerynie.
Przerażona Kleopatra Biggles uniosła aż dłoń
do ust, a towarzyszące jej koty, Antoni i Marek Aure-
i
liusz, wysunęły pazury.
-
Panno Newton! Czy ten pan jest z panią? Co... co się dzieje?
Obliwia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Idąc śmiało przez korytarz
łączący salon z kuchnią, nie zwróciła uwagi na słowa pani Biggles.
Zatrzymała się przed drzwiami do piwnicy i zaczęła bębnić palcami po
ścianie.
-
Cóż to, nie ma światła w tym domu? - złościła się. - Ach tak, pani
Biggles, może zechce pani być tak uprzejma i wpuści również mojego
kierowcę?
Uspokojona Kleopatra Biggles cofnęła się o krok, robiąc przejście.
27
-
Proszę... - powiedziała do Manfreda.
Manfred spojrzał z obrzydzeniem na dwa koty, trzymające straż u boku
pani Biggłes, i wszedł. Zatrzymał się na środku pokoju, żeby strzepnąć
wodę, i powiedział:
-
Nienawidzę kotów.
Przed drzwiami piwnicy Obliwia Newton zdjęła pelisę, zsuwając ją
nonszalancko na podłogę.
Była ubrana jak rasowa dziennikarka telewizyjna: oszałamiające szpilki
wiązane na kostce, coś w rodzaju tuniki z białego lnu, przewiązanej
paskiem ze sznurka, cienką bluzeczkę z długimi rękawami i mankietami
ze skóry lamparta oraz etolę. Jej długą szyję zdobił wspaniały naszyjnik
z kutego złota.
Na widok tego eleganckiego stroju pani Biggles machinalnie
przygładziła włosy i obciągnęła nocną koszulę w niebieskie kwiaty.
-
Panno Newton, ma pani wspaniałą...
/
-
Światło! - rozkazała sucho Obliwia Newton. - Niech pani zapali
światło!
Kleopatra Biggles czym prędzej zapaliła wiszącą pod sufitem lampę,
która oświetliła parter słabym, mlecznym światłem.
-
Nareszcie! - warknęła Obliwia, sprawdzając coś na drzwiach do
piwnicy. - Nareszcie.
o< —ł— noc—ł— «xx^E=Too< -t- H 28
a — >>o(--t-««» tItSoo —
t— hj
•■»■ -'- » " —■— » »«--■- l i
Mur -t— >kx-t->— «rx-=tg300c5
Pani Biggles próbowała uspokoić Antoniego i Marka Aureliusza,
zdenerwowanych wtargnięciem intruzów. Po chwili zapytała naiwnie:
-
Przepraszam, co pani powiedziała?
Obliwia pogładziła zamek w starych drzwiach, potem podniosła z ziemi
kilka ziarenek piasku.
-
Nic ważnego, moja droga... - odparła fałszywie słodkim głosem. -
Dlaczego pani nie wraca do łóżka?
Tuż po tych „czułych słówkach" Manfred gwałtownym ruchem zatkał
usta pani Biggles chusteczką namoczoną w chloroformie.
Stara kobieta wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i już po chwili osunęła
się w ramiona Manfreda, wprawiając w popłoch wszystkie koty, które
nerwowo zaczęły krążyć po pokoju.
-
Zobaczymy się później, Manfred - zasyczała Obliwia Newton. - A
na razie wiesz, co masz robić.
Wyjęła z kieszeni niby-tuniki zardzewiały klucz z główką w kształcie
kota, włożyła go do zamka w drzwiach do piwnicy pani Biggles i
spróbowała ob-rócić.
Klik, zamek zaskrzypiał.
oc
29
0gse300c
-i— « wv —i— <i
i
• -
Rozdział Goście
I r>y k.
ib./ t^»/
.'
Pył powoli opadał.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jason, był wystający spomiędzy cegieł
groźny pysk kamiennego psa. Bez trudności rozpoznał oblicze Anubisa,
boga-szakala w starożytnym Egipcie. Boga umarłych, ściślej mówiąc.
Posąg przebił mur na wylot.
-
Julia? - zawołał Jason, stając na nogi.
Odszedł kilka kroków od posągu i rozejrzał się w poszukiwaniu
przyjaciół. W powietrzu wisiała wciąż gęsta chmura pyłu.
-
Rick?
Usłyszał, że przyjaciel krząta się gdzieś niedaleko, w głębi schodów.
-
Nic ci nie jest?
-
Mnie nic, a tobie?
-
Jestem cały. A gdzie Julia?
-
Nie wiem - odparł Rick, kaszląc. - Biegła przede mną. Myślę, że
zdążyła dobiec do drzwi i wróciła do groty. Pójdę zobaczyć...
-
Zaczekaj! - zawołał Jason, nadstawiając ucha. Wydawało mu się,
że słyszy słaby głos z drugiej strony muru. - Tam ktoś jest!
Chłopcy zbliżyli się do wyrwy w murze, wychylili głowy tuż nad
posążkiem boga umarłych.
Z drugiej strony, przykryta stertą potłuczonych amfor, leżała
dziewczyna mniej więcej w ich wieku.
oc
lxxx —1 xxx
32
-'— '" —»— lmf
Goście
-
Na po... na pomoc! - wyjęczała.
-
Do licha, Rick! Trzeba jej pomóc... - zawołał Jason, przedostając
się na drugą stronę ceglanego muru.
-
Już, już... - pospieszył za nim Rick.
Chłopcy wyciągnęli nieznajomą spod stosu rozbitych amfor. Była
ubrana w tunikę, chyba białą, choć teraz, po wypadku, trudno było
ustalić jej kolor. Miała niezwykłą fryzurę - głowa była prawie całkiem
ogolona i tylko cienki, czarny warkoczyk spadał jej przez prawe ramię
aż na piersi.
Jej ciało pachniało kwiatami, ale na skórze widać było ślady potłuczeń.
Gdy tylko Rick i Jason pomogli jej stanąć na nogi, otrzepała-tunikę i
sprawdziła, czy nie jest podarta.
-
Ależ narobiłam bałaganu! - wykrztusiła pomiędzy jednym a
drugim napadem kaszlu.
Chłopcy nie odpowiedzieli, zbyt zajęci oglądaniem pomieszczenia, w
którym się znaleźli. Był to mały, zakurzony pokój, zagracony
drewnianymi meblami o dziwacznych kształtach: kilka stołów z
nóżkami podobnymi do ptasich nóżek, kufry w kształcie krokodyla,
potężna stopa z kamienia i morze skorup amfor rozrzuconych po ziemi.
Dziewczynka wyprostowała się i chwyciła pod boki, mrużąc przy tym
oczy, żeby lepiej widzieć wyłom w murze. ___
H ^
n —I— < »» —l— Ki ^^ 2]l
33
" —'— • —ł—-> tri —1— iryM
— I— « i
„Jest krótkowidzem" - pomyślał Rick.
-
Skąd jesteście? - spytała w końcu.
-
Stąd - odpowiedział Jason.
-
Co to znaczy stąd?
Jason i Rick wymienili szybkie spojrzenia.
-
Nic... nic. Ile tu przedmiotów... i wszystkie zakurzone...
-
Ale bałagan! - przeraziła się dziewczyna. - Jeśli mój ojciec to
zobaczy, to już po mnie.
-
Komu ty to mówisz! - westchnął Jason.
Rick milczał, zaciskając usta.
Dziewczyna wychyliła się za posąg Anubisa .i spytała:
-
Dlaczego pukaliście w ścianę?
-
Och... - mruknął Jason. - W gruncie rzeczy nie mieliśmy
szczególnego powodu. Rozmawialiśmy o tym i owym, i tak... stuk,
stuk... stuknęliśmy raz i drugi w mur, żeby sprawdzić, jaki jest gruby.
-
Usłyszałam was od razu! Ta ściana jest cienka jak seba.
-
Tak, cienka jak seba... - powtórzył czujnie Jason.
Stojący za nim rudzielec szybko kartkował Słownik
języków zapomnianych, szepcząc mu do ucha:
-
Seba - parasol od słońca. - Potem dorzucił zmartwiony: -
Starożytne słowo egipskie.
W tym czasie dziewczyna opowiedziała im, jak to było:
Goście ogexxx=b3ooc
-
Szukałam jakiegoś zabawnego ostrakonu, kiedy usłyszałam wasze
pukanie.
-
Ostrakon - skorupa gliniana, na której wyskrobywano prośby do
bóstw, krótkie teksty lub przekleństwa - wyszeptał Rick do Jasona. A
potem dodał, coraz bardziej zdumiony i zaniepokojony: - Starożytne
słowo greckie.
-
Więc podeszłam, żeby odstukać... - ciągnęła. - Myślałam przez
chwilę, że mi się zdawało... Ale potem, kiedy odpowiedzieliście na moje
sygnały, zaczęłam szukać czegoś ciężkiego wśród tysięcy
nagromadzonych tu różności i znalazłam ten stary posąg Anubisa...
Chciałam nim tylko stuknąć w mur, ale... jak widzicie, wszystko runęło
i... do licha!
Jason uśmiechnął się, ubawiony.
-
Nie- zamierzałam narobić takiego bałaganu, naprawdę - ciągnęła -
ale byłam bardzo ciekawa. Sądziłam, że odkryłam jakieś tajemne
przejście czy coś w tym rodzaju.
-
A tymczasem odkryłaś nas - powiedział Rick.
Zachichotała.
-
Tak, was, ale nie tajemne przejście.
Jason uważnie przyglądał się nieznajomej, gdy z takim przejęciem
opowiadała swoją historię. Czy można jej zaufać? W końcu postanowił
zaryzykować.
-
Słuchaj, wiem, że może ci się to wydać dziwne, ale spytam...
Gdzie my właściwie jesteśmy?
n —1— I mi —l— BOB— KiwrŁJ— »1
35
" — IW —'— » " —
*— ■ »nr-—»— 11
Ifl tff*
-
W magazynach Domu Gościnnego.
-
Hm... - odezwał się Rick, wskazując korytarz za wyrwą w murze -
więc nie istnieje żadne tajemne przejście, bo tam też są magazyny Domu
Gościnnego...
-
Taak - potwierdził Jason, podejmując grę.
-
A wy? Co robicie tu na dole?
-
O, hm... znaczy... jesteśmy... gośćmi, naturalnie!
Twarz dziewczyny zajaśniała.
-
Naprawdę? Chcecie powiedzieć, że przybyliście tu z ostatnią flotą?
Jason najpierw zrobił gest, jakby chciał powiedzieć, że nie, a potem
kiwnął głową, że tak.
A Rick powiedział stanowczo:
-
Tak, właśnie tak. Z ostatnią, najostatniejszą flotą.
-
To fantastycznie! Nie wiedziałam, że były tam osoby w moim
wieku. Sądziłam, że tu przypływają tylko zmurszali urzędnicy dworscy.
W każdym razie od razu widać, że jesteście cudzoziemcami... -
uśmiechnęła się z chytrą minką.
-
Od razu to spostrzegłam - dodała po chwili. - Nosicie idiotyczne
ubrania i macie najśmieszniejszy akcent, jaki kiedykolwiek słyszałam.
Rick zmienił temat, bo rozmowa stawała się niebez-
\
pieczna:
-
Co byście powiedzieli, gdybyśmy spróbowali postawić na nowo
ten mur? - zaproponował.
Cała trójka wzięła się do roboty. Wyciągnęli spośród skorup długą belkę
z podgłówkiem w kształcie półksiężyca, która była - według tego, co
mówiła dziewczyna - częścią starego, popsutego łóżka, i oparli ją o
ścianę.
Na szczęście nikt nie nadszedł i nie przeszkodził im w pracy, więc całe
zdarzenie przeszło niezauważone.
Jason martwił się zniknięciem Julii, ale starał się nie mówić o tym,
przynajmniej wtedy, kiedy była z nimi dziewczyna.
-
Wspaniale - uznała Egipcjanka, gdy skończyli swe dzieło. - Jak
nowy. Wyrwy właściwie nie widać, o ile komuś nie przyjdzie do głowy
czegoś tu poprzestawiać. Jeśli szybko stąd uciekniemy, nikt nas nawet
nie skrzyczy. Idziecie ze mną?
Jason zacisnął zęby i powiedział:
-Jasne. Idź przodem. A my... zabierzemy nasze rzeczy i dogonimy cię.
Kiedy tylko dziewczyna wyszła z pokoju, Rick wrzucił do tobołka
Słownik języków zapomnianych, dziennik Ulyssesa Moore'a, ogarek
świecy i linę, którą uparł się nosić ze sobą.
-
Rick, jak myślisz, dlaczego Julia nie zawróciła do nas? - wyszeptał
Jason wprost do ucha przyjaciela, uważając, by nikt go nie usłyszał.
-
Nie wiem. Ale boję się, że właśnie zagrodziliśmy jej drogę... i
teraz nasze wyjście stąd... gdziekolwiek
¡Ib,
jesteśmy... może okazać się bardzo ryzykowne. Myślę po prostu, że nie
będzie mogła do nas dotrzeć...
-
Hm, w gruncie rzeczy widziałeś, jak Julia otwierała drzwi...
Zresztą, nie sądzę, żeby groziło jej niebezpieczeństwo - stwierdził Jason.
-
Skąd to wiesz?
-
Jestem w końcu jej bratem. Czuję to. Zostawmy jej znak -
zaproponował, wskazując skorupy amfor rozrzucone po ziemi. -
Zostawmy jej wiadomość na murze.
Egipcjanka wsunęła głowę do pomieszczenia.
-
To jak? Idziecie czy nie?
-
Tak, jasne! - krzyknął Jason, podchodząc do niej. Potem spojrzał
porozumiewawczo na Ricka.
Rudzielec podniósł z ziemi ucho od jakiejś amfory i uniósł deskę
maskującą wyrwę.
Kiedy tylko Jason z dziewczyną zniknęli, napisał dużymi literami:
NIE RUSZAJ SIĘ STĄD ZARAZ WRACAMY
I jeszcze dodał:
PS Sądzę, że naprawdę jesteśmy w Egipcie.
38
"łOOCj—t— — t' > >
Goście «
Tymczasem w Willi Argo Nestorowi udało się nakłonić Julię, by usiadła
na tapczanie w kamiennym pokoju. Wciąż była zaszokowana tym, co się
stało. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdążyła się
zorientować, że tylko jej udało się przekroczyć ponownie Wrota Czasu.
Dlaczego uciekła? Tam, gdzie byli, nastąpiło coś w rodzaju...
-
Wybuchu, powiadasz? - dopytywał się Nestor cierpliwie.
Julia objęła głowę rękami.
-
Tak'... Były schody... te schody dochodziły do muru... Mur był
prowizoryczny, jak powiedział Jason. Wydawało nam się, że ktoś jest za
tym murem... ktoś, kto chyba do nas stukał. Jason odpowiedział na to
stukanie... potem był jakiś huk... a chwilę potem chmura pyłu. Jason
krzyczał, żebym uciekała, więc ja uciekłam. Dobiegłam do drzwi,
otworzyłam je i... znalazłam się tutaj. Po drugiej stronie.
Dopiero teraz Julia zorientowała się, że ma w kieszeni cztery klucze,
którymi otworzyli Wrota Czasu. Lekko drżącymi rękami położyła je na
stoliku przed sobą.
" —'- » » « —»— » ^ —■— > »K - " '
39
nf —T— m
30OSS0
-
Dziwne - mruczał ogrodnik, krążąc nerwowo po pokoju.
-
Chwileczkę - przerwała mu Julia, odrywając wzrok od czterech
kluczy - Co jest dziwne?
Nestor zrobił gest, jakby chciał zbagatelizować wypowiedziane
wcześniej słowa.
-
To, co ci się przytrafiło.
Julia skoczyła na równe nogi, ogarnięta nagłym przeczuciem.
-
Ty coś wiesz! Ty wiesz, co jest za tymi drzwiami! Nestor uniósł
brwi i nieudolnie próbował'zmienić
temat:
-
Chcesz herbaty?
-
Nie! Chcę, żebyś mi odpowiedział: co jest dziwne? Czy wiesz, jak
działają te drzwi? Czy naprawdę byliśmy w Egipcie, jak sądził Jason? I
czemu ja tu wróciłam?
-
Pójdę zaparzyć herbatę. Jestem pewien, że ci dobrze zrobi -
oznajmił Nestor, odchodząc czym prędzej.
-
Dokąd idziesz? Nestor! Nestor! Nie chcę żadnej herbaty! Chcę,
żebyś mi wyjaśnił! - Julia podeszła do Wrót Czasu i usiłowała je
otworzyć... Na próżno.
-
To daremne - od progu kuchni krzyknął Nestor. - Nie otworzą się.
Julia poczuła, jak narasta w niej nieopisany gniew. Wróciła do stolika,
ze złością chwyciła cztery klucze
m—ł—«»y—i— t>r^r=r=-inr<r=t=nn 40
" —1■— '" -'— M-
=w=nnr*-=3=nr,
-»»» -t— >>oc=t=-«j<» -i—Goście » «ioL=j=jur» <«x;
i - pamiętając o właściwej kolejności - włożyła je do zamków.
APRI (*otwórz). Najpierw Aligator, potem Dzięcioł, potem Żaba i na
końcu Jeżozwierz.
-
To daremne! - powtórzył Nestor z kuchni. - Nie otworzą się!
-
To ty tak twierdzisz... - wyburczała Julia, zaciskając zęby.
Przekręcała klucze, szarpała za klamkę, ale nie udało jej się ich choćby
uchylić.
Spróbowała raz jeszcze, ale bez skutku. Wrota Czasu były zamknięte.
Gdy weszła do kuchni, Nestor stał oparty o marmurowy zlewozmywak i
spoglądał przez okno na mroczny ogród. W miedzianym czajniku
bulgotała woda na herbatę.
-
Herbata prawie gotowa... - mruknął, unikając jej wzroku.
-
Co wiesz o tych drzwiach? Dlaczego nie dają się otworzyć? Gdzie
są teraz Jason i Rick? I gdzie byliśmy kilka chwil temu, przed
wybuchem?
Nestor wzruszył ramionami.
-
Tyle pytań. Nie mogę odpowiedzieć na wszystkie jednocześnie.
Nie jestem pewien, czy w ogóle potrafię na nie odpowiedzieć.
91
Julia podeszła do stołka nakrytego pikowanym pokrowcem w białe i
czerwone kwadraciki. Przyciągnęła nogą stołek i usadowiła się na nim.
-
A może nie chcesz mi odpowiedzieć? Czy ja ci zrobiłam coś
złego?
Nestor wygasił ogień pod czajnikiem, z biało-nie-bieskiego pojemnika
Wedgwooda wyjął szczyptę herbaty i wsypał ją do wrzątku.
-
Nic mi nie zrobiłaś, skądże! I cieszę się, że tu jesteś, zdrowa i cała.
Ocalona.
-
Zdrowa i cała? Ocalona? Przed czym?
Nestor chrząknął. Woda zaczęła przybierać miedziany kolor czajnika.
-
Przed... miejscem, do którego postanowiliście pójść... -
odpowiedział po chwili.
42
Rozdział C5) Nocne wyznania
lo szerokich schodów P«ka dziewezyn-. Nazywa-
•i •>•
/iiyła daiej: /filecie? is-^•J skóry. Może ólestwa Minosa.
/ Dosyć trudno to »¿my z daleka, z bardzo
Gdy dotarli do szerokich schodów prowadzących na zewnątrz, egipska
dziewczyna powiedziała:
-
Właściwie... Nazywam się Maruk.
-
Bardzo mi miło. Ja jestem Jason, a on...
Rick podszedł do nich, ale wcześniej wyrył na murze kawałkiem
skorupy znak rozpoznawczy. Na wszelki wypadek, żeby odnaleźć drogę
powrotną.
-
To jest Rick.
-
Co za dziwne imiona macie. Kim wy jesteście? Nubijczycy? -
Maruk zaczęła wchodzić po kamiennych stopniach.
-
Nie - odpowiedzieli zgodnie chłopcy.
-
Całe szczęście... - uśmiechnęła się Maruk. - Mój ojciec mówi, że
wszyscy Nubijczycy to złodzieje. A zważywszy na okoliczności, w
jakich się poznaliśmy...
-
Może to ty jesteś Nubijką! - zażartował Jason.
Maruk zrozumiała, że to tylko żart i drążyła dalej:
-
A tak naprawdę to skąd przyjechaliście? Istotnie, Nubijczycy nie
mają tak jasnej skóry. Może jesteście z Fenicji, z Libii, z królestwa
Minosa, a może jesteście Semitami?
-
Doprawdy... - zaczął Rick. - Dosyć trudno to wyjaśnić.
Powiedzmy, że jesteśmy z daleka, z bardzo, bardzo daleka.
44
^ooc=3=doocse3o nocne wyznania
-
Ja jestem Anglikiem, a on Irlandczykiem - uciął krótko Jason.
-
Illandczykiem?
-
Irrr... Irlandczykiem, przez „r". Irlandia to wyspa. Ja też pochodzę
z wyspy, ale o wiele większej... z Wielkiej Brytanii.
Maruk, rozbawiona, pokręciła głową.
-
W życiu nie słyszałam o takich krainach.
-
A o Zjednoczonym Królestwie? - odważył się zapytać Rick.
-
Jeśli masz na myśli Górny i Dolny Egipt, to tak. Ale - niech to
pozostanie między nami - jestem słaba z geografii.
-
Nigdy nie słyszałaś nawet o Manchester United? - zapytał
zaskoczony Jason.
Gdy Maruk zaprzeczyła, spojrzał na Ricka z takim wyrazem twarzy,
jakby chciał zapytać: „Jak to możliwe, że istnieje ktoś, kto nigdy nie
widział w akcji Manchester United?".
Ale pytanie uwięzło mu w gardle, gdy tylko weszli na ostatni stopień i
wydostali się na dwór.
Byli w ogromnym ogrodzie, otoczonym potężnym murem. Mur był
jaskrawoczerwony, wysoki jak góry, a jego kamienne ściany wprost
płonęły w promieniach słońca. Pomiędzy szeregiem mniejszych i
większych
otworów w murze krążyły mewy - tak małe na tle tego olbrzyma, że
wyglądały jak białe muchy.
-
To coś całkiem innego niż Manchester United... - wymamrotał
Rick bez tchu.
Maruk, przyzwyczajona do tego widoku, zdecydowanym krokiem
ruszyła do ogrodu, pełnego palm i przeróżnych drzew, z szumiącą
trzciną i basenami, wśród których wyrastały eleganckie domy z
kolumnami. Weszła w aleję, wzdłuż której stały małe sfinksy, a każdy z
nich trzymał zakrzywiony drążek parasola, rzucającego cień na ubitą
ziemię.
Jason i Rick podążali za nią zdumieni, rozglądając się wokół.
-
Jason, gdzie my jesteśmy? - wymruczał Rick, kiedy aleja ustąpiła
miejsca łące pokrytej kwitnącymi trawami i ziołami, wśród których
spacerowały spokojnie czaple i ibisy o długich wąskich dziobach.
-
Pojęcia nie mam - odpowiedział zdezorientowany Jason. - Ale
musimy iść za jedyną osobą, która może nam to wyjaśnić...
-
Jeśli pozwolicie, porozmawiam chwilę z moim nauczycielem... -
powiedziała Maruk. - Potem będę mogła przedstawić was memu ojcu,
Najwyższemu Pisarzowi.
-
Dobrze... - wyszeptał Jason, rzucając Rickowi zaniepokojone
spojrzenie. - Przedstaw nas ojcu.
• h w
=»=noo<T-ł-xxy?ł=To Nocne wyznania aa=x»csxJa3E
Maruk przystanęła obok posągu, który - trzykrotnie wyższy od
człowieka - ukazywał postać z głową pawiana. W ręku trzymał rylec.
-
To jest bóg Thot - powiedziała dziewczyna, pozdrawiając
człowieka-pawiana. Po czym skierowała się w stronę kwadratowej
budowli na tyłach posągu.
Rick odchrząknął i przeczytał w słowniku:
-
Thot, starożytny bóg egipski, który nauczył ludzi pisma i
matematyki.
-
Tylko mi nie mów, że przebyliśmy tysiące lat tylko po to, żeby
trafić do jakiejś szkoły! - zadrwił Jason.
Rick wzruszył ramionami i czytał dalej.
-
Na szczęście wygląda na to, że nauczył ich też muzyki i gier.
-
Dobre i to... - uspokoił się Jason.
Maruk dochodziła już do tej kwadratowej budowli. Dogonili ją jak
najprędzej. Podnieśli oczy, żeby podziwiać szeregi barwnych, lśniących
hieroglifów, dekoru-jących jego fasadę.
-
Dom Pisarzy... - przeczytał Rick, jakby to była najzwyklejsza
rzecz na świecie. - Ale... Jason!
-
Nie pytaj mnie, jak to jest możliwe - odpowiedział mu przyjaciel,
wchodząc za Maruk do Domu Pisarzy - ale ja też potrafię je odczytać.
" —i—»»«
47
r» —>— » n —>— l m< —i— li »nr—i— «i
We wnętrzu Domu Pisarzy było mroczno i chłodno. Wszyscy kłaniali
się dziewczynie i jej przyjaciołom. Rick i Jason, oniemieli, początkowo
w milczeniu odpowiadali na te ukłony. Potem rudzielec zebrał się na
odwagę i zapytał:
-
Czy to, że twój ojciec jest Najwyższym Pisarzem, znaczy, że jest
kimś... bardzo ważnym?
Maruk uśmiechnęła się i odrzuciła warkocz na plecy.
-
Po faraonie i Najwyższym Kapłanie jest trzecią osobą w państwie.
Rick przełknął ślinę, a Jason uśmiechnął się zaciekawiony.
Dzieci przeszły przez wąski korytarz, niezwykle gęsto pokryty
hieroglifami, i doszły do wielkiej sali z otworem w suficie, przez który
do basenu, pokrytego błękitnymi kafelkami, wpadały strumienie wody.
-
To jest sala wodna... - wyjaśniła Maruk. - Z tej strony znajdują się
pokoje kaligrafii, a z tamtej - sale z kwiatami. Na górze zaś, na szczycie
tych schodów, jest taras. Poczekajcie tam na mnie, wrócę jak
najszybciej.
Nestor postawił przed Julią filiżankę gorącej herbaty. Stał, przyglądając
się w milczeniu, jak dziewczynka obejmuje ją dłońmi i z zamkniętymi
oczami wdycha jej zapach.
-
Myślę, że to był Egipt... albo coś w tym rodzaju - odezwała się
Julia po chwili.
-
Egipt... z pewnością Egipt... - wymruczał ogrodnik. - A jak tam
dotarliście?
Minęło trochę czasu, zanim Julia zebrała myśli i mogła opowiedzieć, co
się wydarzyło po przekroczeniu drzwi ukrytych za szafą. Ale kiedy
wreszcie zaczęła mówić, nie opuściła nic: ani okrągłego pomieszczenia,
ani zejścia, ani skoku w ciemność, ani zjazdu po pochylni, ani groty
oświetlonej świetlikami, ani Metis.
-
To Jason ujął ster i... uruchomił łódź.
Usłyszawszy ten szczegół, Nestor uśmiechnął się,
ukryty starannie za swoją filiżanką herbaty.
-
Jasne, że Jason. A kiedy już otworzyliście drzwi w grocie, te z
trzema żółwiami nad wejściem, to?...
-
Był tam korytarz... pełno piasku na ziemi... Doszliśmy do schodów
zamkniętych prowizorycznym murem i potem... Potem mur runął i
zostawiłam ich tam.
C
-
Hm... - mruknął Nestor.
Julia podniosła twarz znad filiżanki.
-Jakim cudem udaje ci się zachować spokój?
Wzruszył ramionami.
-
Nie wiem. Może to dzięki solidnemu wychowaniu i angielskiej
flegmie?
-
Tego już za wiele! Żartujesz sobie ze mnie! - gwałtownie
odstawiła filiżankę i wstała ze stołka.
-
Co zamierzasz zrobić?
-
Zostaw mnie w spokoju!
Wbiegła do salonu, zapaliła światło.
Nad Willą Argo wciąż szalała burza. Wiatr wciskał się w każdą
najmniejszą szparę i tak szarpał drzwiami wejściowymi, jakby chciał je
wyrwać z zawiasów. Na domiar złego, deszcz wściekle walił o ściany.
Julia przebiegła przez salon i zbliżyła się do okrągłego stołu, na którym
stał telefon. Była tak wzburzona, że słuchawka dwa razy wypadła jej z
ręki.
-
Co ja mam zrobić? Tu nikt mi nie pomoże! - rozszlochała się,
próbując wykręcić numer domu w Londynie, gdzie byli teraz jej rodzice.
Kolejny raz trzęsącymi się rękami wykręciła zły numer i odłożyła
słuchawkę.
Słyszała, że ogrodnik zgasił światło w kuchni i szedł w stronę salonu.
-
Dzwonię do rodziców! - zawołała. - Właśnie! Przynajmniej oni mi
coś poradzą!
Numer w Londynie. Numer w Londynie.
Numer...
Wielkie łzy kapały na telefon.
W końcu uzyskała sygnał.
50 q< t-t—jooc
xx
Nocne wyznania
Wzięła głęboki oddech, żeby się trochę uspokoić, potem padła na wielki
fotel obok stołu. Czekając, aż któreś z rodziców podniesie telefon,
wpatrywała się w łuk między pokojami.
Powtarzający się rytmicznie dźwięk sygnału wołania uspokajał ją.
Nestor stanął pod łukiem. Zauważyła, że w dłoniach trzyma dwa
przedmioty zabrane ze stołu w salonie. Uśmiechał się smutno. Uniósł
jeden z przedmiotów.
-
To głowa murzyna. Pochodzi z bazaru w Krainie Puntu, na
południowy wschód od starożytnego Egiptu. Ma około trzech tysięcy
pięciuset lat. Pan Moore przywiózł ją z Egiptu podczas swej trzeciej
podróży na pokładzie Metis.
Julia otworzyła usta i dłonią osłoniła mikrofon w słuchawce telefonu.
Nestor uniósł drugi przedmiot.
-
A to szkatułka zdobiona scenami z Księgi Umarłych, której tekst
zaginął. Ma pięć tysięcy lat. Została zakupiona po długich staraniach
pani Moore, podczas jej szóstej podróży do Krainy Puntu na pokładzie
Metis.
Opuścił ostrożnie oba przedmioty i spytał Julię:
-
Teraz rozumiesz, skąd czerpię swój spokój?
W telefonie raz jeszcze odezwał się sygnał.
Julia pociągnęła nosem.
I rozłączyła się.
—»— »» « —1— ■ >m —'— » »« — •— * '
51
Cli—•—xxx
mn—i—m
Rozdział (6) - Na tarasie
rak jak zaproponowała Maruk, Jason i Rick weszli po schodach na taras.
Spojrzeli na ogród i pierwszy raz zobaczyli panoramę tego
miejsca.
Za murami widać było niskie, kwadratowe domki, które - usytuowane
dość chaotycznie - ciągnęły się aż do wielkiego lustra wody.
-
To zapewne jest Nil... - wyszeptali chłopcy na ten widok.
Była to błękitna jak niebo, szeroka wstęga, lśniąca migotliwym blaskiem
fal, usiana czworokątnymi żaglami.
Rozglądali się wkoło. Słońce bezlitośnie paliło im głowy.
-
Co my tu robimy? - spytał Rick. Jason podrapał się po głowie i
odparł:
-
Odbyliśmy podróż do starożytnego Egiptu. I stwierdziliśmy, że
potrafimy czytać hieroglify.
-
Pytałem w znaczeniu bardziej ogólnym - odparł Rick. - Dlaczego
w ogóle tu trafiliśmy?
Zamiast odpowiedzieć, przyjaciel wyciągnął z tobołka dziennik
Ulyssesa Moore'a i zaczął go kartkować.
-
Dlatego, że stary właściciel tak chciał. - Otworzył dziennik na
stronie z reprodukcją maski grobowej Tutan-chamona z podpisem Skarb
faraona i pokazał go Rickowi.
-
Popatrz, to o tym rysunku myślałem, ujmując ster Metis.
o< —i—"inni —ł— Pot —t— kxx_—t— «J 54
" —'— »" —»— »"
—*— ■" —■— »>
i
NA TARASIE oc
-
Faraon jako dziecko... - wyszeptał Rick.
-
Nie wiem, co to ma wspólnego z tym miejscem... I nie wiem, co
ma wspólnego stary właściciel z faraonem - powiedział Jason. - Ale
chciałbym to wiedzieć, zanim wrócimy.
Rick przewrócił kartkę w dzienniku. Drobnym i kanciastym pismem
Ulyssesa Moore'a zanotowane były krótkie informacje na temat miejsca
zwanego Krainą Puntu. Rysunek ołówkiem wiernie oddawał aleję
sfinksów z parasolami, jaką chłopcy szli do Domu Pisarzy.
-
On tu był... - wyszeptał Rick. - Wiedziałeś o tym, prawda?
-
Podejrzewałem to, odkąd zrobiliśmy pierwszy krok w grocie.
Tak... Ulysses Moore i jego żona przybyli tu na pokładzie Metis, tak jak
my.
Rick przytaknął i przeczytał uwagi w dzienniku.
-
Moore pisze, że to miasto było ulubionym miejscem faraonów i że
zachęceni jego urodą organizowali częste wyprawy, by je odwiedzić.
Hm... O! Posłuchaj tego: Punt to zagubione miasto w Afryce... którego
żaden archeolog nigdy nie odkrył.
-
Nic nie pisze o tych kolosalnych murach?
Rick przewrócił kilka kartek.
-
Coś znalazłem... Pisze, że mury kryją w sobie największe
bogactwa Puntu. Składają się z labiryntu scho-
™ —i— »»« —i— mu-
55
3001—'— »ck—1■— ul
dów i korytarzy, studni i wież, z podziemnych korytarzy i przejść...
także pod ziemią.
Jason spojrzał na mury, zaskoczony.
-
Wybudowano labirynt wewnątrz muru?
Rick pokręcił głową.
-
Niech znajdę. Hm... jest... Gdzieś w tym ogrodzie znajduje się
wejście do labiryntu. To jest świątynia zwana Domem Życia,
poświęcona bogu Thot. W tej plątaninie korytarzy znajduje się
Archiwum, które zawiera całą wiedzę starożytnego świata... - Rick
obrócił dziennik, żeby odczytać uwagi Ulyssesa zapisane w poprzek. -
Tysiąc lat przed założeniem Wielkiej.. Biblioteki w Aleksandrii.
Jason zagwizdał z podziwem.
Rick zagłębił się w lekturze:
-
Kraina Puntu - ambitny cel każdego podróżnika starożytności.
Można tu było znaleźć dosłownie wszystko. Każdego dnia na targu, w
porcie czy na początku szlaku karawan dokonywano tu wymiany
towarów wszelkiego rodzaju: papirusu, bursztynu, złota, kości
słoniowej, kwarcu, pigmejów... - Rick przerwał. - Co znaczy pigmejów}
-
Myślę, że chodzi o małych ludzi z dżungli - odpowiedział Jason,
naśladując małpie ruchy makaka.
Rick parsknął śmiechem i wrócił do dziennika.
-
I w końcu jest coś w rodzaju prymitywnej mapy miasta... w
każdym razie na to wygląda.
a —i— moi —-poc
56
dów i korytarzy, studni i wież, z podziemnych korytarzy i przejść...
także pod ziemią.
Jason spojrzał na mury, zaskoczony.
-
Wybudowano labirynt wewnątrz muru?
Rick pokręcił głową.
-
Niech znajdę. Hm... jest... Gdzieś w tym ogrodzie znajduje się
wejście do labiryntu. To jest świątynia zwana Domem Życia,
poświęcona bogu Thot. W tej plątaninie korytarzy znajduje się
Archiwum, które zawiera całą wiedzę starożytnego świata... - Rick
obrócił dziennik, żeby odczytać uwagi Ulyssesa zapisane w poprzek. -
Tysiąc lat przed założeniem Wielkiej, Biblioteki w Aleksandrii.
Jason zagwizdał z podziwem.
Rick zagłębił się w lekturze:
-
Kraina Puntu - ambitny cel każdego podróżnika starożytności.
Można tu było znaleźć dosłownie wszystko. Każdego dnia na targu, w
porcie czy na początku szlaku karawan dokonywano tu wymiany
towarów wszelkiego rodzaju: papirusu, bursztynu, złota, kości
słoniowej, kwarcu, pigmejów... - Rick przerwał. - Co znaczy pigmejów}
-
Myślę, że chodzi o małych ludzi z dżungli - odpowiedział Jason,
naśladując małpie ruchy makaka.
Rick parsknął śmiechem i wrócił do dziennika.
-
I w końcu jest coś w rodzaju prymitywnej mapy miasta... w
każdym razie na to wygląda.
Na tarasie <*=
-
Pokaż.
Rudzielec pokazał zrobiony ołówkiem szkic, przedstawiający ciąg
krzyżujących się ulic i placów, z kilkoma strefami zaznaczonymi
kółkiem.
Na stronie obok widniał pospiesznie wykonany napis z tajemniczą
wskazówką:
DLA ORIENTACJI BĘDZIESZ POTRZEBOWAŁ SZCZĘŚCIA
IDOBREJ GWIAZDY POSZUKAJ MAPY W WIEŻY CZTERECH
KIJÓW
W tym momencie usłyszeli wołanie Maruk. Rick schował dziennik do
tobołka i wyszeptał:
-
To co robimy?
-
Na razie idziemy za nią - odpowiedział Jason. - A potem
zobaczymy...
We troje wyszli z Domu Pisarzy, szykując się na spotkanie z ojcem
Maruk, który jako Najwyższy Pisarz rezydował w Domu Życia,
położonym w obrębie murów.
Idąc przez park, Jason i Rick wypytywali Egipcjankę o Dom Życia, o
Archiwum i o Thota, ale ona odpowiadała bardzo zdawkowo, jakby
nudziło ją mówienie o rzeczach oczywistych.
rt —i— l" —'— liw-i-liin — ł— ll
57
— i— mm —'— In — t—
In-irs-t— tl
Zaprowadziła ich do Bramy Triumfalnej przed Domem Życia: dwa
ogromne posągi podtrzymywały jej architraw, a każdy stopień schodów
prowadzących do środka był pokryty emalią w innym kolorze.
Przestąpiwszy próg, wmieszali się w nieprzerwany strumień ludzi. Jason
miał wrażenie, że wszedł na stację londyńskiego metra w godzinach
szczytu.
Oniemieli ze zdumienia, przeszli przez ogromną salę, z której
odchodziły korytarze, pasaże i wyloty prowadzące na niezliczone piętra.
Dziesiątki schodów przecinały tę przejściową salę, zakręcając,
wstępując i zstępując od Bramy Triumfalnej. W głębi, pośrodku sali
mieściło się pomieszczenie przypominające studnię szerokości basenu
olimpijskiego, od którego odchodziły wejścia do setek dalszych
schodów, korytarzy i pasaży. Wzdłuż jego ścian, skrzypiąc i zgrzytając,
kursowały w górę i w dół drewniane windy i platformy, transportujące
ludzi i zwoje papirusu.
W gorącej i pełnej kurzu sali unosiły się nieprawdopodobne zapachy:
skóry, macerowanego papirusu, cynamonu i gałki muszkatołowej.
-
Witajcie w naszym Archiwum... - odezwała się uroczyście Maruk.
-
A co tu przechowujecie? - zapytał Jason, próbując ominąć wielki,
wyładowany zwojami papirusu podnośnik, który wynurzył się właśnie
ze studni.
58
w
W %
i
Na tarasie
-
Pisma, zwoje papirusu, tabliczki... Ale też rozmaite przedmioty,
meble, narzędzia, monety... Wszystko to, co zostaje nam powierzone na
przechowanie i co wymaga ochrony.
Jason przyglądał się zaaferowanym ludziom, idącym w górę schodów,
którzy w końcu stawali się mali jak owady, i schodzącym w podziemia,
znikającym w ciemności. Skojarzyło mu się to z mrowiskiem.
-
I twój ojciec zarządza tym wszystkim? - spytał Rick, zarazem
przejęty i zafascynowany.
-
Tak - odparła dumnie Maruk. - Chodźcie!
Dziewczyna skierowała swoich nowych przyjaciół do dwóch mężczyzn,
którzy - ubrani w purpurowe tuniki i wysokie błękitne czapki z białym
piórem - zamierzali właśnie wychylić czarkę z cierpkim napojem z
hibiskusa, kryjąc się w ciemnym zakątku za kilkoma posągami.
Gdy tylko zobaczyli nadchodzącą Maruk, ukryli czarkę za plecami i
ukłonili się sztywno.
-
Strażnicy Domu Pisarzy - zwróciła się do nich Maruk, nie mając
najmniejszego zamiaru im się odkło-nić - ja i moi przyjaciele musimy
spotkać się z Najwyższym Pisarzem w jego komnacie.
Wyższy, chudy jak trzcina papirusu strażnik odchrząknął i uniósł brwi:
m —i— K Kir—l— nnr=3=wv —i—m 59 Ol t-I—» XX —t-r
mX=l=TOor=^30
-
Pisma, zwoje papirusu, tabliczki... Ale też rozmaite przedmioty,
meble, narzędzia, monety... Wszystko to, co zostaje nam powierzone na
przechowanie i co wymaga ochrony.
Jason przyglądał się zaaferowanym ludziom, idącym w górę schodów,
którzy w końcu stawali się mali jak owady, i schodzącym w podziemia,
znikającym w ciemności. Skojarzyło mu się to z mrowiskiem.
-
I twój ojciec zarządza tym wszystkim? - spytał Rick, zarazem
przejęty i zafascynowany.
-
Tak - odparła dumnie Maruk. - Chodźcie!
Dziewczyna skierowała swoich nowych przyjaciół do dwóch mężczyzn,
którzy - ubrani w purpurowe tuniki i wysokie błękitne czapki z białym
piórem - zamierzali właśnie wychylić czarkę z cierpkim napojem z
hibiskusa, kryjąc się w ciemnym zakątku za kilkoma posągami.
Gdy tylko zobaczyli nadchodzącą Maruk, ukryli czarkę za plecami i
ukłonili się sztywno.
-
Strażnicy Domu Pisarzy - zwróciła się do nich Maruk, nie mając
najmniejszego zamiaru im się odkło-nić - ja i moi przyjaciele musimy
spotkać się z Najwyższym Pisarzem w jego komnacie.
Wyższy, chudy jak trzcina papirusu strażnik odchrząknął i uniósł brwi:
-
Przykro mi, dziewczynko, ale zgodnie z trzydziestym drugim
punktem Księgi Przepisów, której bezwzględnie musimy przestrzegać,
ani ja, ani mój podkomendny nie możemy spełnić twej prośby.
Drugi, niższy i tłuściutki, strapiony pokręcił głową.
Maruk zmarszczyła czoło:
-
A jak brzmi trzydziesty drugi punkt Księgi Przepisów?
-
Nie słuchać poleceń dzieci.
Maruk ujęła się pod boki:
-
Ale ja jestem córką Najwyższego Pisarza!
Wyższy strażnik zmrużył oczy, żeby lepiej jej się
przyjrzeć, po czym podskoczył, udając zdumienie.
-
Ach tak, racja, proszę o wybaczenie. Jednak mimo to nie możemy
spełnić twej prośby.
-
A to dlaczego?
-
Czwarty punkt Księgi Przepisów: bezpieczeństwo. Nie widzicie,
jakie dziś zamieszanie w Domu Życia? Mówią, że w każdej chwili może
nadjechać faraon. My, strażnicy, ciężko pracujemy, żeby zaprowadzić
porządek. Ludzie protestują, ponieważ chcą wejść, ale otrzymaliśmy
wyraźne rozkazy. Dwunasty punkt Księgi Przepisów brzmi następująco:
nikogo nie wpuszczać do Domu Życia aż do czasu otrzymania nowych
rozkazów.
Tłuściutki strażnik przytaknął niepocieszony.
-
Przykro mi, dziewczynko, ale zgodnie z trzydziestym drugim
punktem Księgi Przepisów, której bezwzględnie musimy przestrzegać,
ani ja, ani mój podkomendny nie możemy spełnić twej prośby.
Drugi, niższy i tłuściutki, strapiony pokręcił głową.
Maruk zmarszczyła czoło:
-
A jak brzmi trzydziesty drugi punkt Księgi Przepisów?
-
Nie słuchać poleceń dzieci.
Maruk ujęła się pod boki:
-
Ale ja jestem córką Najwyższego Pisarza!
i
Wyższy strażnik zmrużył oczy, żeby lepiej jej się przyjrzeć, po czym
podskoczył, udając zdumienie.
-
Ach tak, racja, proszę o wybaczenie. Jednak mimo to nie możemy
spełnić twej prośby.
-
A to dlaczego?
-
Czwarty punkt Księgi Przepisów: bezpieczeństwo. Nie widzicie,
jakie dziś zamieszanie w Domu Życia? Mówią, że w każdej chwili może
nadjechać faraon. My, strażnicy, ciężko pracujemy, żeby zaprowadzić
porządek. Ludzie protestują, ponieważ chcą wejść, ale otrzymaliśmy
wyraźne rozkazy. Dwunasty punkt Księgi Przepisów brzmi następująco:
nikogo nie wpuszczać do Domu Życia aż do czasu otrzymania nowych
rozkazów.
Tłuściutki strażnik przytaknął niepocieszony.
oc
DOOC
60
XX — ł— «>
wsaso Na tarasie oshna^ootsswc
-
Oj, coś mi się wydaje, że pracą to wy się nie męczycie... -
odparowała Maruk, robiąc aluzję do napoju z hibiskusa.
Tłuściutki przyjął to z uśmiechem, ale kolega spio-runował go
wzrokiem.
-
Jakkolwiek jest, ja i moi przyjaciele musimy się dostać do mego
ojca - ciągnęła dziewczyna.
-
Och, jasne, do komnat Najwyższego Pisarza. Lecz, panienko,
wiadomo, że według Księgi Przepisów...
-
Nic mnie nie obchodzi wasza Księga Przepisów! - zezłościła się
Maruk. - Ja chcę wejść do komnaty mego ojca!
Wyższy strażnik potarł z godnością ręce.
-
Oczywiście. Wiadomo jednak, że twoi przyjaciele, niestety, nie
mogą wejść na teren Archiwum.
-
A to dlaczego?
-
Dwunasty punkt Księgi Przepisów, nie słyszała panienka? Nikt tu
nie może wejść aż do wydania nowych rozkazów.
-
Ale ja wam rozkazuję!
-
W takim wypadku... - wymruczał strażnik - Pepi, ty jej to powiedz.
-
Punkt ósmy - zaćwierkał tłuściutki - gość musi mieć przy sobie
przepustkę. Zgadza się, Miceri?
-
Dobrze powiedziane - odpowiedział zadowolony kolega.
m -i— nr» —i— IW —4— mty-CTgm 61
fX —'— XXX irt—
tOOOrł— HXX=1=30
Maruk, zniecierpliwiona, obróciła się w stronę Ric-ka i Jasona, którzy
dotąd nawet ust nie otworzyli.
-
Zawsze są tacy drobiazgowi... Jednak - wróciła do sprawy - macie
rację: moi przyjaciele nie mają przepustki. Ale jeśli będą ją mieli,
przepuścicie ich do mego ojca?
Strażnicy zaczęli mamrotać coś między sobą, recytując punkty
regulaminu i zasady, aż w końcu udzielili odpowiedzi.
-
Tak. Istotnie, będą mogli przejść - zapewnił Miceri.
-
Nie ma żadnego przepisu, który tego zabrania - dodał Pepi.
-
Cudownie! - wykrzyknęła Maruk. - Ostatnia sprawa: gdzie
możemy załatwić przepustki?
-
Czterdziesty pierwszy punkt Księgi Przepisów: wystarczy poprosić
o to strażnika - odpowiedział natychmiast Pepi.
Miceri nie pierwszy raz spiorunował go wzrokiem.
-
Doskonale! A zatem, czy możecie być tak uprzejmi i wydać dwie
przepustki moim przyjaciołom i pozwolić nam tym samym dostać się do
komnat mojego ojca?
<« »»II -E300I —t—*m< —ł-r Ł)
62
•yy —*— «•>
VY — rvy
Na tarasie
-
Duża część przedmiotów, które widzisz w tym domu - mówił
Nestor do Julii - pochodzi z podróży, jakie Ulysses Moore i jego żona
odbyli na Metis.
Oboje powrócili do kamiennego pokoju, do swoich filiżanek z herbatą, i
wpatrywali się w ciemne drzwi w murze.
-
A ty nigdy z nimi nie popłynąłeś?
Nestor, zamyślony, uśmiechnął się. Przygryzł wargę, zanim zdecydował
się odpowiedzieć:
-
Nie... wolałem zostać tu, w domu i zajmować się tym wszystkim -
odpowiedział, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał objąć nimi całą
Willę Argo.
-
Czy nigdy nie poprosili cię, żebyś z nimi popłynął?
Roześmiał się.
- Ależ tak! Zwłaszcza Penelopa, pani Moore, stale mnie o to prosiła.
Żebyś słyszała, ile się nagadała, próbując mnie przekonać. Ale ja... nie.
Wolałem nie ruszać się z Kilmore Cove. Lubię wszystko, co trwałe, co
się nie przemieszcza. Drzewa i kamienie. I... prawdę mówiąc... również
to najbardziej lubił pan Moore. Powtarzał zawsze: „Tylko kiedy się nie
ruszasz, zdajesz sobie sprawę, jak wielu ludzi nieustannie bez sensu się
rusza".
Julia wypiła łyk herbaty i powiedziała:
-
Ale on się ruszał...
-
Był podróżnikiem - odpowiedział ogrodnik. - Podróżnicy się nie
ruszają, oni podróżują. Żeby móc po-
™ —i— nim —i— m<v-s-ł— lny — ł— »1 63 iv —ł— »>m —ł—
«»» —i— «w —■— ti
i_J
dróżować, musisz mieć jakiś punkt stały, punkt, z którego wyruszyłeś. I
do niego zawsze powracać, żeby przygotować następną podróż. Nie
istnieje koło bez środka. I nie istnieje podróż bez powrotu. Tak
przynajmniej mawiał. Mówił to także o tej najważniejszej podróży ze
wszystkich. Wiesz dobrze, co chcę powiedzieć.
-
Chcesz powiedzieć: śmierć?
-
Chcę powiedzieć: śmierć.
-
Nestorze, jakim człowiekiem był poprzedni właściciel?
Nestor zadumał się, zmarszczywszy czoła.
-
Był przedsiębiorczy, inteligentny. I kochał ten dom ponad
wszystko na świecie. Ten dom i swoją żonę.
-
A Penelopa? Jaka była Penelopa?
-
Bardzo łagodna. Wrażliwa. Dobra. Marzycielka.
-
A ty? Jak dawno tu jesteś?
Nestor wzruszył ramionami.
-
Kto to pamięta? Całkiem jakbym tu był od zawsze. Czy raczej...
tam, na zewnątrz... w moim domku. Nawet jeśli rzeczywiście spędzałem
więcej czasu w tym domu niż u siebie. Byłem tu, ilekroć państwo Moore
przekraczali Wrota Czasu i wyruszali w podróż... Wiesz, czasami nie
było ich dziesięć, piętnaście dni. A czasem całymi miesiącami. Dbałem
o ogród, o dom, meble, rzeźby i wszystkie te przedmioty, które dawniej
należały do nich, a teraz są własnością twoich rodzi-
/ •
* >1
» Na tarasie ocsedoocssoocsemocs
ców... Zajmowałem się salonem, biblioteką, sypialniami, poddaszem.
Niektóre meble stoją tak, jak ja je ustawiłem, podczas gdy inne... ba,
większość ich ustawiała Penny, to znaczy pani Moore.
-
Jak to?
-
To ona decydowała, gdzie umieścić ostatnie nabytki przywiezione
z podróży. „O, tutaj na górze, będzie doskonale!" - mówiła. I wtedy pan
Moore patrzył na mnie, jakby mówił: „Nikt nie ma prawa ruszyć tego z
miejsca". Jeśli, oczywiście, sama pani Moore nie zdecydowała się
przewrócić całego domu do góry nogami. A wtedy, zapewniam cię,
Willa Argo przeżywała bardzo burzliwe chwile.
-
Musieli stanowić oryginalną parę.
-
Jeszcze jak.
-
Chciałabym ich poznać. Nie masz jakiegoś zdjęcia, jakiegoś
portretu? Chyba zauważyłeś, że na szczycie schodów brakuje portretu
Ulyssesa Moore'a? Czy wiesz, gdzie on jest?
Nestor zatarł dłonie.
-
Myślę, że jest gdzieś na strychu. Pan Moore nie lubił tego portretu.
Mówił, że ilekroć go widzi, czuje się już martwy. A tymczasem zmarła
jego żona...
-
Na co zmarła?
-
Ześlizgnęła się ze skały - powiedział Nestor po dłuższej chwili.
65
a -t- ooc
jofk —i-d
■
-
/ »
-
Rozdział (7) - Archiwum ■
/r^ Ch.1
Pepi i Miceri, dwaj strażnicy Domu Życia, wręczyli Rickowi i Jasonowi
skarabeusze z czarnego kamienia - przepustki, dzięki którym chłopcy
mogli swobodnie poruszać się po wnętrzu Archiwum.
A potem poprowadzili ich po wąskich, zniszczonych schodach,
biegnących wzdłuż wewnętrznej ściany wielkiej sali wejściowej, które
prowadziły na korytarz z niskim sufitem i spadzistą podłogą.
- Ja i Pepi znamy skróty, o jakich inni nawet nie słyszeli - powiedział z
dumą Miceri, którego ozdobne białe pióro ocierało się o sufit. - Tędy,
mili goście. Podprowadzimy was kawałek, a potem wrócimy dó naszych
niezwykle ważnych obowiązków.
Korytarz rozjaśniało kolorowe światło, odbite za pomocą przemyślnego
systemu luster z brązu. W ścianach pomalowanych żółtą ochrą
znajdowało się wiele nisz o różnych wymiarach, zawierających pokryte
kurzem zwoje papirusu, tabliczki z drewna i statuetki bożków.
Rick zauważył, że każda nisza była oznaczona jakimś symbolem lub
numerem, albo i jednym, i drugim.
Domyślił się, że ten system porządkuje ogromne zbiory Archiwum, bo
w ten sposób łatwiej określić miejsce przechowywania przedmiotów.
r» —<— mm —i— MW —>—-mnr-—i— »>
58
gonrai=TfxxJnfauu(x=ł=jo Archiwum
Szybko weszli na okrągły dziedziniec, nad którym lśnił lazur nieba.
Mieli wrażenie, że znaleźli się na dnie komina. Weszli w kolejny
korytarz, wyprowadzający z tego „komina", i wędrowali dalej, milcząc.
Dotarli do skrzyżowania dwóch kolejnych pasaży i Miceri wybrał ten po
prawej stronie, bardziej stromy.
-
Na czym właściwie polega wasza służba? - spytał ni stąd, ni zowąd
Rick, podchodząc bliżej do Pepiego. - Zapewniacie bezpieczeństwo?
-
Siedemnasty punkt Księgi Przepisów: bezpieczeństwem zajmują
się gwardziści - wyręczył Pepiego Miceri, nawet się nie odwracając. -
My musimy pamiętać, co zawiera Archiwum - strażnik wskazał niedbale
nisze po obu stronach korytarza.
-
W każdej z nisz znajduje się coś ważnego. Tylko my wiemy, jak to
znaleźć. To, co wiemy, przekazujemy naszym podkomendnym.
-
Ustnie? - spytał Rick.
-
Oczywiście... - odparł Miceri. - Pismo jedynie osłabia pamięć.
Rick z niedowierzaniem podrapał się po głowie.
-
Ależ tu są setki tysięcy nisz! Chcecie mi powiedzieć, że każdy z
was zna je wszystkie... co do jednej?
-
Oczywiście, że nie. To byłoby niemożliwe - odparł Miceri. -
Każdy ze strażników otrzymuje przydział
do jednego z budynków, a w nim pewną liczbę sal, odpowiada więc
tylko za określone nisze.
-
Jak wielki jest cały zespół Archiwum?
-
Drugi punkt Księgi Przepisów: Archiwum składa się z dwudziestu
dwóch budynków. Każdy budynek z dwudziestu dwóch sal. Każda sala
ma dwadzieścia dwa korytarze. I każdy korytarz ma...
-
Dwadzieścia dwie nisze? - ośmielił się wtrącić
-
A niby czemu to mają mieć dwadzieścia dwie nisze? - odparował
Miceri ze śmiechem. - Korytarz ma ich pięćdziesiąt dwie albo sto cztery,
albo sto pięćdziesiąt sześć.
-
Nie mogli wymyślić czegoś prostszego, w rodzaju dziesięć na
dziesięć na dziesięć? - mruknął do przyjaciela Jason.
-
Drugi punkt Księgi Przepisów odnosi się oczywiście jedynie do
Archiwum Górnego... - dodał Miceri. - Należy jeszcze uwzględnić
wszystkie korytarze podziemne, których jest dużo, dużo więcej... W
każdym razie my już dalej z wami nie idziemy, bo musimy wrócić do
swojej ciężkiej pracy - zakończył strażnik. - Jesteście już prawie u celu.
Żeby dojść do komnaty Najwyższego Pisarza, wystarczy wejść w ten
korytarz i iść nim do końca. Dojdziecie do piramidy w mgnieniu oka.
Rick, Jason i Maruk weszli we wskazany korytarz.
Rick.
70
Dwaj strażnicy rozstali się z nimi, udzielając przestrogi:
-
Pamiętajcie o dziewiątym punkcie Księgi Przepisów: nie wolno
dotykać niczego w niszach bez strażnika.
-
Zrozumiałe - odpowiedziała z uśmiechem Maruk.
-
I jeszcze... dziewiętnasty punkt Księgi Przepisów: jeżeli usłyszycie
dźwięk trąb gwardii, musicie natychmiast opuścić Dom Życia.
-
Można się zagubić w tej plątaninie przejść i nisz - zauważył Jason,
gdy zbliżali się do komnaty Najwyższego Pisarza.
-
Istotnie - potwierdziła Maruk - i po to właśnie są strażnicy-
przewodnicy, żeby się nie zgubić.
-
A czy jest ktoś, kto zna całe Archiwum?
-
Może mój ojciec - odpowiedziała dziewczyna, gładząc mur ręką. -
Ale nie wiem, czy całe... Istnieją korytarze, gdzie stopa ludzka nie
stanęła od lat... Opuszczone Korytarze.
Mówiąc to, Maruk wykonała gest, jakby chciała od-gonić złe moce.
-
Przypuszczam, że to chodzi o te korytarze pod ziemią... - odezwał
się Rick. - Tam, gdzie jest ta ogromna studnia...
-
Nie, to jest Archiwum Dolne. Opuszczone Korytarze znajdują się
wyżej...
Maruk zatrzymała się i przyjrzała się swoim przyjaciołom. Jej oczy
dziwnie zalśniły, gdy podjęła swą opowieść:
-
Kiedyś... w tych korytarzach wybuchł pożar, w którym zginęło
wiele osób. Dwojga strażników, męża z żoną, nigdy nie odnaleziono.
Spłonęli wraz z całą zawartością swojego działu.
-
Ale historia... - mruknął Jason przejęty.
Maruk znowu ruszyła przed siebie.
-
Zupełnie jak w tej pieśni o dwojgu zakochanych na wieki...
-
Jakiej pieśni?
-
Pieśń opowiada o tym, że dwoje zakochanych przez wieki krąży
po korytarzach i nie może się odnaleźć.
-
Ale my - wpadł jej w słowo Jason - dokładnie wiemy, gdzie mamy
iść, prawda?
-
Mniej więcej... - uśmiechnęła się Maruk. - Nigdy tędy nie szłam.
Na szczęście wskazówki Miceriego okazały się prawdziwe.
Zaledwie po stu krokach korytarz znacznie się rozszerzył i dzieci
znalazły się wewnątrz doskonałej piramidy o podstawie kwadratu.
-
Jesteśmy na miejscu! - wykrzyknęła z radością Maruk, gdy tylko
rozpoznała piramidę. - Oto komnata mego ojca!
'«—■—«»« —■— i»» _i—»»«—«— II
72
" —'— »»v —'— <»« —»— Ulnr
tł
=OOC=E300GB300GEX3 archiwum OC=BDOOC=B30OC=B3OOG
Pomieszczenie było proste, a zarazem okazałe. Wielkie lniane kotary
powiewały na wietrze, spływając od sufitu jak żagle okrętu, a w dwóch
przeciwległych ścianach widniały dwa szerokie otwory.
W samym środku komnaty ustawiono cztery stoły zastawione różnymi
przedmiotami, a przy stołach - cztery niskie łoża. W ścianie w głębi
znajdowały się kolejne nisze, podobne do tych na korytarzach,
zaznaczone każda innym symbolem. Wzdłuż pozostałych ścian leżało
mnóstwo zwojów papirusu, podobnych do gigantycznych szpulek z
nićmi.
-
Tato? - spytała Maruk, wchodząc do pokoju. Nikt nie
odpowiedział. Obeszła wszystkie stoły i raz
jeszcze zawołała ojca, ale bez skutku.
Jason i Rick stali na progu, onieśmieleni tak wspaniałym
pomieszczeniem.
-
Może powinniśmy zniknąć, zanim jej ojciec nas odkryje... -
szepnął Jason do przyjaciela.
W tym momencie z drugiej strony sali weszła jakaś kobieta.
-
Maruk! - wykrzyknęła. - A co ty tu robisz? Dziewczyna odwróciła
się do przyjaciół, zachęcając
ich, aby weszli. Rick i Jason dali ostrożnie kilka kroków po posadzce z
lapis lazuli i zatrzymali się przy jednym ze stołów.
m —i— »im —Mg—BOH —i— «i
73
m —i— ury — 4— mm —
i— mm-—i—n
-
Twego ojca nie ma. Wyszedł na spotkanie faraona - powiedziała
kobieta.
Jason i Rick uśmiechali się nieco zmieszani, przyglądając się dyskretnie
kobiecie. Miała na sobie długą, białą suknię, a jej postać była
jednocześnie niezwykle skromna, elegancka, ale zarazem nieco
dziwaczna. Lewą rękę miała unieruchomioną, podwieszoną na białym
bandażu zawiązanym wokół szyi, a prawą, mówiąc, wdzięcznie
gestykulowała przy każdym słowie.
-
To Zaufana Pomocnica mego ojca, straciła władzę w ręce w czasie
pożaru, o którym mówiłam wam wcześniej. Mówią, że z powodu
uderzenia w głowę straciła też pamięć. Więc jeżeli usłyszycie od niej
jakieś dziwne opowieści, nie przejmujcie się... - wyszeptała Maruk do
chłopców. - A kiedy ojciec wróci? - spytała na głos.
-
To nie od niego zależy, lecz od faraona. Jeśli poczekasz na ojca,
może poznasz Tutanchamona... - odpowiedziała Zaufana Pomocnica.
-
Tutanchamona? - przerwał jej Jason, robiąc krok w stronę kobiety.
Spojrzał porozumiewawczo w stronę Ricka. - A nie mówiłem? Byłem
pewien, że istnieje jakiś związek między nim i tym miejscem!
Kobieta uśmiechnęła się.
-
Maruk, kim są ci... twoi przyjaciele?
-
To goście Domu Życia, przypłynęli wczoraj na statkach.
-
Z flotą królewską?
-
T... tak - wybąkał Jason. - Prawda, Rick?
Rick odsunął się nieco w cień, bo raziło go odbicie światła słonecznego.
Z tego miejsca lepiej widział rozmówczynię Maruk. Była to kobieta w
średnim wieku, o regularnych i delikatnych rysach twarzy, z której
emanował spokój.
-
Prawda, Rick? - powtórzył Jason.
-
Tak, prawda, prawda... Przypłynęliśmy z flotą...
-
Wspaniale - uradowała się kobieta. - A dokładnie na jakiej łodzi? -
Podniosła rękę, by wskazać Rickowi stół tuż obok.
Dopiero teraz Rick zauważył, że przedmioty ustawione na stole to
zespół modeli feluk i małych łodzi.
Widząc jego zdziwienie, Maruk spytała:
-
Podobają ci się, Rick? Robi je mój ojciec. To jego pasja!
Rudzielca zatkało.
Przebiegł wzrokiem po modelach i nie mógł nie porównać ich z
modelami, które kilka godzin wcześniej zobaczył w wieżyczce Willi
Argo.
Gwałtowny dreszcz przebiegł mu po krzyżu i wyszeptał:
-
My przypłynęliśmy na tej... - Wyciągnął palec w stronę modelu,
który był idealną kopią Oka Nefretete z Willi Argo.
Jason stał jak skamieniały.
-
Och, to musiała być wspaniała podróż! - wykrzyknęła kobieta,
podchodząc bliżej. Jej długa, lniana suknia ślizgała się po posadzce z
lapis lazuli.
-
Tak, podróż była wspaniała - powiedział Rick, któremu nagle
zabrakło tchu.
Podniósł model Oka Nefretete i podał go Jasonowi, który zaskoczony
wyszeptał:
-
Niemożliwe... Niemożliwe...
-
Najwyższy Pisarz ucieszy się, słysząc, że tak wam się podobają -
roześmiała się kobieta.
-
Od dawna Najwyższy Pisarz oddaje się tej pasji?... - spytał Rick.
-
Od zawsze! - odpowiedziała Maruk. - Gdy tylko może, zasiada
przy tym stole i bierze do ręki swoje narzędzia. Mówi, że kiedy buduje
rzeczy małe, skupia się na wielkich. Nieprawdaż? - zwróciła się do
kobiety.
Tamta tylko uśmiechnęła się wyrozumiale.
-
Twój ojciec mówi też, że chciałby mieć więcej czasu, żeby
ukończyć flotę. Od miesięcy już... nawet więcej, teraz to już chyba od
roku nie może ukończyć swego modelu. Chcecie zobaczyć, nad czym
obecnie pracuje?
Rick przytaknął i kobieta obróciła się, żeby podejść do stołu, przy
którym zazwyczaj pracował ojciec Maruk.
"i —1— —'— » »y —■— « ir» —1— « l 76
Ol —DO —t— mx —
'— OOŁ-— t— UJ
Archiwum
Pośrodku stołu stał modeł nakryty płótnem. Zaufana Pomocnica
Najwyższego Pisarza prawą ręką uniosła tkaninę.
Gdy ujrzeli łódź, Rick poczuł nagle, że nogi wrastają mu w ziemię,
jakby przygwożdżono go do posadzki.
- Czyż nie jest piękny? - spytała kobieta.
Na stole Najwyższego Pisarza stała... Metis.
-
Opowiedz mi o drzwiach - poprosiła Julia, gdy siedzieli w
kamiennym pokoju Willi Argo.
Nestor odstawił filiżankę herbaty na stolik.
-
By rzec prawdę, wiem tylko to, co mi opowiedzieli państwo
Moore. Ta ściana, w której znajdują się... no, wiesz... drzwi, należy do
najstarszej części dworu. Wzniesiono ją jeszcze przed przybyciem
Rzymian do Anglii. Jeszcze przed Celtami. Może nawet jest starsza niż
kamienny krąg w Stonehenge.
Julia skrzyżowała ramiona i zaciekawiona spytała:
-
A kto ją zbudował?
-
Nie wiem - odpowiedział Nestor. - I nawet państwo Moore tego
nie wiedzieli. Co więcej: sądzę, że podróżowali na Metis właśnie po to,
by to odkryć.
" —i— >»v —ł— mnrs-i— «■» — ł=m
~j~] <» -rł— ŁX» — I—
XHH —I— »KXS!=30
-
Chcesz powiedzieć, że te drzwi byty tu od zawsze?
-
Możliwe...
-
Powiedz mi prawdę!
-
Nie znam prawdy - powtórzył ogrodnik. - Ale wiem, że pan Moore
nie był pierwszym mieszkańcem Willi Argo. To miejsce, również cypel,
zawsze były zamieszkałe: mały zamek, wieża czy inne budowle. Jeżeli
jesteś zainteresowana, w bibliotece jest drzewo genealogiczne rodziny.
Kiedy zaczniesz je studiować, poznasz odległe dzieje.
-
Jakich czasów sięga?
-
Ja je widziałem tylko dwa razy, kiedy Penelopa wyciągnęła je,
żeby odkurzyć. Ale jest bardzo stare i bardzo rozgałęzione. Kiedyś
nazwisko Moore brzmiało inaczej, pisało się je po prostu More, tylko z
jednym „o".
-
To znaczy „bardziej" po angielsku.
Nestor pokręcił głową.
-
Nie jest angielskie... Wywodzi się od łacińskiego mos, mores, co
oznacza „obyczaj", „tradycję", „dawne zwyczaje". Możesz poszukać w
słowniku, jeśli chcesz.
-
Słownik ma Rick - odpowiedziała krótko Julia. - I teraz chcę pójść
i zabrać go.
Na te słowa Nestor nagle się podniósł.
-
Zrobiło się późno. Myślę, że najwyższy czas, żebyś poszła na górę,
do łóżka.
78
41
Archiwum
Julia robiła wielkie oczy.
-
Co takiego? Mój brat z Rickiem są jeszcze w Egipcie, gdzieś...
gdzieś w...
-
W Krainie Puntu - uściśli! Nestor niedbale, otwierając okno, by
sprawdzić, czy nadal pada.
-
Właśnie! I kiedy oni są w Krainie Puntu, ja miałabym iść spać?!
Muszę wrócić i pomóc im! Może są w niebezpieczeństwie.
-
Szlachetny pomysł - przyznał Nestor. - Ale niewykonalny.
-
Dlaczego?
-
Dopóki oni tam są, nie da się otworzyć.
-
Nie wierzę!
Nestor pokazał jej ślady spalenizny i zadrapania kaleczące drewno.
-
Nie da się ich otworzyć, dopóki podróżnicy nie po-
i
wrócą do domu... albo gdyby... nie dali już rady powrócić. Troje
podróżników wyszło z tej strony i troje musi powrócić, ażeby drzwi dało
się powtórnie otworzyć. Przykro mi, ale tak to działa. Możemy jedynie
czekać.
Julia była wstrząśnięta.
-
Chcesz powiedzieć, że można je otworzyć tylko z...
-
Z tamtej strony. Tak - potwierdził Nestor, wracając do pokoju z
telefonem.
79
4H
chara-
Sft W
cza, - -Ile V Ho A Rick, . jedną r», Kigdy w
jrydulcał oć tylko lom» Î
chara-
Sft W
cz®4 W". 11® > i To i V Alek, . Jedną Higdy w
Irydukał lo6 tylko
W ^ ick i Jason wpatrywali się w model, a w gło-wie kłębiły im się
myśli. Przecież nie mylili m się: tu, na stoliku w starożytnym Egipcie
odnaleźli charakterystyczną sylwetkę łodzi, na której żeglowali podczas
burzy na wewnętrznym morzu w grocie w Salton Cliff. A w pokoiku, w
wieżyczce Willi Argo, podparta dziennikiem Ulyssesa Moore'a, stała
dokładna kopia Oka Nefretete.
W Kilmore Cove mieli kawałeczek starożytnego Egiptu, a w
starożytnym Egipcie - kawałeczek... czego właściwie? Czym była w tym
miejscu Metis i ile osób ją znało?
-
To doprawdy bardzo... dziwna... łódź... - wydukał Rick, kiedy
Zaufana Pomocnica zgrabnie, choć tylko jedną ręką, przykryła na
powrót model płótnem. - Nigdy w życiu nie widziałem podobnej.
-
Tak... - odparła kobieta. - Istotnie, sądzę, że to łódź z wyobraźni,
owoc niezwykłej fantazji Najwyższego Pisarza. I dlatego tak mu zależy
na jej wykończeniu...
-
Tak naprawdę, to ojciec skopiował ten model z pewnego rysunku -
rzuciła Maruk.
Rick i Jason spojrzeli na nią podekscytowani:
-
Rysunku? Jesteś pewna? A można go zobaczyć?
Zaufana Pomocnica spojrzała na nich z rozbawieniem.
-
Ależ ciekawscy są ci twoi przyjaciele! - powiedziała z sympatią i
podeszła do jednego z regałów w głębi sali.
Po krótkich poszukiwaniach wyciągnęła stamtąd długi arkusz papirusu.
-
Oto rysunek, o którym wspomniała Maruk - powiedziała.
Wewnątrz papirusu znajdowała się kartka papieru, na której widniał
szkic Metis. Była to najzwyklejsza kartka z całkiem współczesnego
notesu. Wyglądała na kartkę wyrwaną z jednego z dzienników Ulyssesa
Moore'a.
Jason, który natychmiast ją rozpoznał, nie mógł powstrzymać okrzyku:
-
Ależ to jest rysunek U...! - zdążył wykrzyknąć, zanim przyjaciel
zakrył mu usta.
-
Znacie autora tego rysunku? - spytała kobieta.
-
Och nie, nie - pospiesznie odpowiedział Rick. - Mój przyjaciel
chciał powiedzieć, że ten rysunek jest po prostu u... nikatowy!
Doprawdy, ta łódź jest jedyna, wyjątkowa!
Maruk uśmiechnęła się.
-
My też tak uważamy. Piękna, prawda?
-
Ale jak, do licha, ta karteczka tu trafiła? - szepnął Jason do Ricka,
kiedy obie Egipcjanki odeszły, by odłożyć rysunek na miejsce.
J
-
Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedział rudowłosy chłopiec,
odchodząc kilka kroków. - Może powinniśmy wrócić biegiem do twojej
siostry, zanim...
-
Zaczekaj moment... - powstrzymał go Jason. Udał, że ogląda jakieś
papirusy po drugiej stronie komnaty, a po chwili dorzucił półgłosem:
-
Maruk powiedziała nam, że w Domu Życia przechowuje się różne
rzeczy... Czy nie uważasz, że... stary właściciel... - Jason uśmiechnął się
i przyjaciel odgadł, co ma na myśli.
-
Sądzisz... - zaczął Rick - że Ulysses Moore przybył tu, by coś
ukryć?
t
-
Spróbuj pomyśleć: mógł przybyć właśnie do tego pokoju i
rozmawiać z Najwyższym Pisarzem! Mógł wziąć model Oka Nefretete,
a w zamian zostawić rysunek Metis. To by wyjaśniało wiele rzeczy, nie
uważasz? Na przykład to, dlaczego tu jesteśmy.
-
Co chcesz przez to powiedzieć?
-
Że on... mógłby nas wysłać... żebyśmy odebrali coś, co ukrył w
Archiwum.
Rick przytaknął.
-
To ma sens. Tak, rzeczywiście, to ma sens... Szkoda, że stary
właściciel umarł.
-
To ty tak twierdzisz - odpowiedział Jason, przypominając sobie
hałasy, jakie słyszał w wieżyczce Willi Argo.
-
Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedział rudowłosy chłopiec,
odchodząc kilka kroków. - Może powinniśmy wrócić biegiem do twojej
siostry, zanim...
-
Zaczekaj moment... - powstrzymał go Jason. Udał, że ogląda jakieś
papirusy po drugiej stronie komnaty, a po chwili dorzucił półgłosem:
-
Maruk powiedziała nam, że w Domu Życia przechowuje się różne
rzeczy... Czy nie uważasz, że... stary właściciel... - Jason uśmiechnął się
i przyjaciel odgadł, co ma na myśli.
-
Sądzisz... - zaczął Rick - że Ulysses Moore przybył tu, by coś
ukryć?
-
Spróbuj pomyśleć: mógł przybyć właśnie do tego pokoju i
rozmawiać z Najwyższym Pisarzem! Mógł wziąć model Oka Nefretete,
a w zamian zostawić rysunek Metis. To by wyjaśniało wiele rzeczy, nie
uważasz? Na przykład to, dlaczego tu jesteśmy.
-
Co chcesz przez to powiedzieć?
-
Że on... mógłby nas wysłać... żebyśmy odebrali coś, co ukrył w
Archiwum.
Rick przytaknął.
-
To ma sens. Tak, rzeczywiście, to ma sens... Szkoda, że stary
właściciel umarł.
-
To ty tak twierdzisz - odpowiedział Jason, przypominając sobie
hałasy, jakie słyszał w wieżyczce Willi Argo.
84
>
-
Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedział rudowłosy chłopiec,
odchodząc kilka kroków. - Może powinniśmy wrócić biegiem do twojej
siostry, zanim...
-
Zaczekaj moment... - powstrzymał go Jason. Udał, że ogląda jakieś
papirusy po drugiej stronie komnaty, a po chwili dorzucił półgłosem:
-
Maruk powiedziała nam, że w Domu Życia przechowuje się różne
rzeczy... Czy nie uważasz, że... stary właściciel... - Jason uśmiechnął się
i przyjaciel odgadł, co ma na myśli.
-
Sądzisz... - zaczął Rick - że Ulysses Moore przybył tu, by coś
ukryć?
f
-
Spróbuj pomyśleć: mógł przybyć właśnie do tego pokoju i
rozmawiać z Najwyższym Pisarzem! Mógł wziąć model Oka Nefretete,
a w zamian zostawić rysunek Metis. To by wyjaśniało wiele rzeczy, nie
uważasz? Na przykład to, dlaczego tu jesteśmy.
-
Co chcesz przez to powiedzieć?
-
Że on... mógłby nas wysłać... żebyśmy odebrali coś, co ukrył w
Archiwum.
Rick przytaknął.
-
To ma sens. Tak, rzeczywiście, to ma sens... Szkoda, że stary
właściciel umarł.
-
To ty tak twierdzisz - odpowiedział Jason, przypominając sobie
hałasy, jakie słyszał w wieżyczce Willi Argo.
84
Modelarz
-
O czym tak rozprawiacie? - przerwała im Maruk, podchodząc
bliżej.
-
Zastanawiamy się nad jedną sprawą - odpowiedział Rick,
uśmiechając się do niej. - Mówiłaś nam wcześniej, że w Domu Życia
przechowuje się liczne przedmioty z całego świata...
-Tak.
-
Czy to oznacza, że każdy może tu pozostawić coś na
przechowanie?
-
Jasne. Wystarczy, że odda to w ręce strażnika, że poda swoje
nazwisko i zapłaci pewną sumę debenów, zależnie od wartości i czasu
przechowywania tej rzeczy - wyjaśniła Maruk, poprawiając warkocz.
Rick pytał dalej:
-
Czy to znaczy, że... gdybyśmy znali nazwisko pewnej osoby,
sądzisz, że można by się dowiedzieć, czy ona pozostawiła coś w
Archiwum na przechowanie?
-
Czy trzeba o to spytać przewodnika? - dodał Jason.
-
Nie, nie trzeba... - wtrąciła się Zaufana Pomocnica Najwyższego
Pisarza, która z oddali przysłuchiwała się ich rozmowie. - Nazwiska są
spisane na papirusie i znajdują się na tych regałach.
Jason i Rick zbliżyli się do kilku drewnianych tablic zapisanych
hieroglifami, które - gdy czytali - przekształcały się w dobrze znane
litery alfabetu.
" —'——»—»" —■—»" —»—»i
85
ot —t— xxx
xc
Zatrzymali się przed odpowiednikiem litery „M".
-
Moore... Myślę, że może tu być - wyszepta! Jason cichutko.
-
Pomóc wam w poszukiwaniach? - spytała kobieta.
-
Nie, doprawdy... To głupstwo i nie chcemy zabierać pani czasu... -
odpowiedział grzecznie Jason, któremu w głowie zadźwięczał dzwonek
alarmowy. - Jeśli pani pozwoli, my sami poszukamy, a potem odłożymy
wszystko na miejsce.
-
Oczywiście, że pozwalam, Maruk wam pomoże... - uśmiechnęła
się Zaufana Pomocnica, oddalając się cichutko.
Na regałach leżały stosy zwojów papirusu, owinięte w ciężkie tkaniny.
Każdy zwój zawierał listę nazwisk, zupełnie jak książka telefoniczna.
Żeby odczytać zwój, trzeba go było trzymać za jeden koniec, a z drugiej
strony rozwijać, opuszczając z wolna na posadzkę. Na każdym zwoju
drobnym i starannym pismem zapisane były nazwiska różnych osób i
wyszczególnione przedmioty, jakie złożyli na przechowanie w
Archiwum, suma wpłacona za tę usługę oraz krótkie hasło kończące
wpis.
Według Maruk to hasło wskazywało niszę, w której ulokowano obiekt.
-
Czy nie wystarczyłoby napisać po prostu nisza numer 16 450... -
wymruczał Rick, czytając jedno z haseł
86
u,
=°a=łsxxjca=» modelarz a-h-xjou=i=juoł=
- zamiast: jakiś głupek szuka po świecie pucharu, żeby sobie popić?
Potem jednak zrozumiał, że te zdania mają ułatwić zapamiętywanie
informacji. Prościej zapamiętać historyjkę niż numer.
Na pierwszych trzech zwojach nie znaleźli żadnego Ulyssesa Moore'a i
obaj zaczęli już wątpić w swoje domysły.
Właśnie mieli przerwać swe poszukiwania, gdy oko Ricka padło na
ciemną plamę dokładnie pośrodku czwartego zwoju.
-
Jest! - wykrzyknął, nie mogąc ukryć emocji.
Dotknął palcem miejsca, gdzie hieroglifami zapisane było nazwisko
starego właściciela Willi Argo i w tej samej chwili lodowaty dreszcz
przebiegł mu po skórze. Długa krecha czarnego atramentu zasłaniała
część nazwiska, a dalszy tekst był kompletnie nieczytelny. Ktoś
próbował zamazać wpis!
-
Niemożliwe... - wyszeptał Jason, unosząc delikat-
y *
nie papirus, by spojrzeć nań pod światło. - Nie można nic przeczytać z
wyjątkiem... tak... Ulysses Moore i słowa: ma... pa... mapa\ Mapa!
Widzisz to, Rick? Tu jest napisane mapa\
Rick, zamyślony, potarł palcem po czole. Może i tak... Może Jason ma
rację. Z całą pewnością tajemniczy człowiek, który zatarł wpis na
papirusie, musiał
mieć bardzo mało czasu, skoro zrobił tylko jedną, w dodatku urwaną
krechę, nie zasłaniając wszystkich hieroglifów.
Ulysses Moore: mapa.
Oto, co pozostało z zapisu.
Lecz właśnie to jedno słowo, bardziej niż cokolwiek innego, pozwoliło
chłopcom zrozumieć, czego tak naprawdę mają szukać w Archiwum.
Odłożyli na miejsce papirusy i podeszli pożegnać Zaufaną Pomocnicę
Najwyższego Pisarza. Maruk wyprowadziła ich z komnaty, kierując się
w stronę wyjścia z Domu Życia. Jason i Rick szli za nią.
Gdy dotarli do niskiego pokoju o ciemnej posadzce, z którego
odchodziły trzy różne korytarze, dziewczyna wybrała korytarz strzeżony
przez posąg, którego głowa podtrzymywała sklepienie pomalowane w
rozgwieżdżone niebo.
-
Naprawdę nie znasz układu tych wszystkich korytarzy, posągów? -
spytał Rick. - To znaczy, chciałem zapytać, dlaczego wybrałaś akurat
ten kierunek, a nie inny?
-
Bo ten jest dobry - odpowiedziała mu Maruk. - To jest Korytarz
Gwiazd. I nie ma sensu, żebyś się nad tym zastanawiał, Rick. Układ tych
korytarzy jest jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic strażników.
u
' m
300css300css30 modelarz ocs3s3ooge3sd0oc3
-
Którzy posługują się szczególnymi zdaniami, żeby zapamiętać to,
czego szukają - upierał się Rick. - W rodzaju... po kapłanie wejdź w
Korytarz Gwiazd, albo... nisza jest pod gwiazdami\ - Zauważył dwa
posągi podtrzymujące inne wyjścia z sali i dodał: - Albo: przebiegnij
Korytarz Kapłanki i skręć w Korytarz Wieży...
-
Powiedziałeś wieży ? - wtrącił Jason.
Rick przyjrzał się uważniej posągowi, który nazwał wieżą.
-
Wieży, tak! A jak ty byś go nazwał? Latarnią morską? Wąską i
wysoką budowlą?
-
Wieża, wieża... - powtórzył Jason, sięgając do tobołka na plecach
Ricka. - Zaczekaj moment...
Otworzył dziennik Ulyssesa Moore'a i przeczytał na głos uwagę, jaką
znaleźli na stronicy obok szkicu miasta Punt.
DLA ORIENTACJI BĘDZIESZ POTRZEBOWAŁ SZCZĘŚCIA I
DOBRYCH GWIAZD SZUKAJ MAPY W WIEŻY CZTERECH
KIJÓW
-
Czy to nie może być hasło strażników?
Maruk spostrzegła dziennik i zaciekawiona spytała:
-
A co to takiego? Gdzieście to znaleźli?
n -«-:■» wk —»«V
89
Jason i Rick nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, rozprawiając dalej:
-
Może stary właściciel po zdeponowaniu mapy w Archiwum... -
zaczął Rick.
-
Wrócił do Willi Argo i...
-
Zapisał w swoim dzienniku hasło Najwyższego Pisarza, żeby nie
zapomnieć.
-
Albo podejrzewając, że ktoś może mu zrobić jakiś głupi żart...
-
Tak, możliwe.
Obrócili się w stronę Maruk. Na jej twarzy malowało się rozbawienie.
-
Co wam chodzi po głowie?
-
Czy mogłabyś zaprowadzić nas znowu do Pepiego i Miceriego? -
spytał ją Jason. - Chcemy sprawdzić, czy to zdanie może nas
doprowadzić do niszy.
Maruk zmarszczyła brwi.
-
Jasne, ale nie dzisiaj. Nie widzicie, jakie tu dziś zamieszanie?
-
To prawda... faraon... - Jason pochylił głowę i zastanowił się przez
chwilę, nim odważył się zapytać: - A gdyby... gdyby... szukaj mapy w
wieży znaczyło, że trzeba jej szukać właśnie w tym korytarzu? -
Rozejrzał się dokoła.
-
Nie sądzę... - wymruczał Rick. - To by było zbyt proste.
90
H
W
aw^wso
Modelarz <x=b3oogb3ooc=
Ale Jason już go nie słuchał, wszedł w Korytarz Wieży, wołając:
-
To mi zajmie tylko chwilkę, poczekaj, nie ruszaj się stąd!
-
Ani myślę! - krzyknął rudzielec i biegiem puścił się za nim. - Nie
mam zamiaru pozwolić ci zniknąć jak twojej siostrze!
-
Jakiej siostrze? - spytała Maruk, biegnąc za nimi.
Rick i Jason uważnie przyglądali się symbolom, którymi oznaczone były
poszczególne nisze. Po obu stronach Korytarza Wieży biegły po dwa
rzędy nisz: po jednej stronie nisze położone niżej oznaczone były
symbolem pucharu, a wyżej - mieczem. Po przeciwnej i ... stronie -
niższe oznaczono monetą, a wyższe - kijem.
-
Kij! - wykrzyknął Rick. - Musimy szukać czterech kijów!
Nie było to trudne. Musieli tylko podejść do czwartej niszy po prawej
stronie.
-
Do licha! - żachnął się Jason, zaglądając do środka. Nisza Czterech
Kijów była całkowicie pusta. - To byłoby zbyt proste.
Rick poszedł jeszcze kilka kroków korytarzem, licząc na głos:
-
Pięć kijów, sześć, siedem, osiem, dziewięć kijów, dziesięć kijów
i... o kurczę! - stanął jak wryty.
-
Co znalazłeś? - krzyknął Jason.
-
Myślałem, że znajdę jedenaście kijów, a tymczasem... widzę
dziecko oparte o kij.
-Ico?
Rick zrobił jeszcze kilka kroków i zniknął za rogiem korytarza.
Maruk szła za nim rozbawiona.
-
Nikt się w tym nie połapie, nawet strażnicy. Mówiłam wam, że to
tajemnica!
-
Jest kobieta z kijem! - krzyknął Rick, poprawiając swój
nieodłączny tobołek na plecach. - Potem brodaty człowiek! A potem
korytarz się kończy.
-
Wracaj! - zawołał go Jason.
Rick wybiegł z głębi korytarza.
-
Już wiem, wiem, dlaczego w każdym korytarzu są pięćdziesiąt
dwie nisze! - wysapał, dobiegając do nich.
-
Nie rozumiem...
Rick nabrał tchu i wskazał nisze:
-
Pamiętasz talię kart? Idzie do dziesięciu... potem jest walet, dama i
król. Jak tutaj! Od jednego kija do dziesięciu, potem dziecko, kobieta i
brodacz. Sprawdziłem: dziecko, kobieta i mężczyzna z brodą są też przy
innych symbolach.
Jason raz jeszcze przyjrzał się symbolom w niszach.
-
Puchary zamiast kierów... miecze zamiast trefli... kije zamiast
pików i... ba, monety zamiast kar.
w
iSf
s»«=boogb3o
Modelarz m^-moesoog
-1 to jest wasz tajemny kod? Talia kart? - Jason popatrzył na Maruk z
niedowierzaniem.
-
Nie zrozumiałam ani jednego słowa, nie wiem,
0
czym mówicie... - odparła.
-
Nigdy nie grałaś w karty? Dziewczyna pokręciła głową.
-
Nawet nie wiem, co to jest.
-
To w co wy gracie?
-
W seneta albo w kości.
Rick z Jasonem wymienili zdumione spojrzenia
1
ruszyli w stronę sali, skąd przyszli.
-
To ma sens, Jason - powiedział Rick. - Maruk nigdy nie grała w
karty, bo być może w jej czasach jeszcze ich nie było... Może nie zostały
jeszcze wynalezione... Hm... Nisze ponumerowane są jak talia kart, a
kart jeszcze nie znają... Niezła tajemnica, rzekłbym. - Chłopiec
zatrzymał się przed wejściem do Korytarza Wieży, by przyjrzeć się
posągowi na progu.
-
Jednak wciąż mamy problem - powiedział zafrasowany, drapiąc
się po głowie. - Jeżeli rzeczywiście nisze ponumerowane są jak karty...
to co mają do tego te posągi?
-
Co wy na to, żebyśmy się stąd ruszyli? - zapytała zniecierpliwiona
Maruk.
W tym momencie przenikliwy dźwięk trąb rozdarł ciszę.
n —I— » mi —ł— ■ inr — ł— I mrs-i— » i 93
—f—U
• _ H
-
Szybko! - wykrzyknęła dziewczyna, popychając chłopców do
wyjścia.
-
Co się dzieje?
-
Punkt dziewiętnasty Księgi Przepisów: stan wyjątkowy! Kiedy
trąbią, trzeba natychmiast opuścić Archiwum!
< /
Zupełnie niedaleko, tuż przy wejściu do Domu Życia, dwie osoby
toczyły ożywioną rozmowę.
-
Być może chodzi o mapę, tak, pani, ale... - Pepi spojrzał na stojącą
przed nim kobietę i uśmiechnął się w nadziei, że jego mistrz pospieszy
mu na ratunek. Miceri jednak zniknął w tłumie gromadzącym się przed
pylonami prowadzącymi do Archiwum.
-
Ale znajduje się tu, w środku, czyż nie? - pytała kobieta
niecierpliwie, podwijając rękawy bluzki z mankietami w lamparcie
cętki.
-
Och, tak... z pewnością... na pewno - bąkał Pepi, najwyraźniej
zakłopotany. - Jedyny problem, że... z powodu czwartego punktu Księgi
Przepisów...
Obliwia Newton nie pozwoliła mu dokończyć.
94
O
Modelarz «^»«semocs
Długie fioletowe paznokcie wbiły się w opartą o krawędź stołu dłoń
Pepiego.
-
W czym problem?
Kandydat na strażnika, zaskoczony, próbował wyciągnąć rękę, ale
Obliwia nie puszczała.
-
Znaczy tak... faktem jest, że w tej chwili wejście jest nie... nie...
nie...
-
Niemożliwe? - dokończyła za niego kobieta.
-
Tak, właśnie... czekamy na przybycie faraona i otrzymaliśmy ro...
ro... rozkaz, żeby wstrzymać wszelkie wi... wi... wizyty, dopóki Boski
nie odwiedzi naszego Ar... Ar... Archiwum.
Kobieta mocniej zacisnęła palce.
-
Chyba czegoś nie rozumiem - wyszeptała.
-
To trochę boli... - jęknął coraz bardziej zakłopotany Pepi.
Obliwia wyprostowała się nagle i puściła rękę nieszczęśnika. Zdjęła
etolę i rzuciła ją na stół.
-
Chce mi pan powiedzieć, że przebyłam całą tę drogę tylko po to,
żeby usłyszeć, że dzisiaj nie można wejść? Niech mnie pan nie
rozśmiesza!
Pepi cofnął ręce od etoli.
-
Ja... nie... nie... dziękuję... - wyjąkał niedoszły strażnik. - Pani, ja
to rozumiem i zapewniam, że zrobiłbym wszystko, żeby panią
zadowolić... I to jest z pewnością wspaniałe futro, ale...
ri —i— »im —i— rw _i— i m< —i— 11
95
—*— ' W —'— ' » ■
—'— IKir-—i— «1
Oczy Obliwii Newton miotały błyskawice.
-
Muszę wejść. Muszę znaleźć tę mapę! Muszę - znaleźć - tę - mapę
- wycedziła...
Pepiemu słowa uwięzły w gardle:
-
Ja... ja... ja nie jestem upoważniony. Jestem tu tylko
podkomendnym, a poza tym... niedługo wejdzie w życie... punkt
dziewiętnasty Księgi Przepisów. Mówi jasno... Pani, proszę mi
wierzyć... że nie wolno... nikomu... wchodzić do budynku...
-
Do kiedy?
-
Aż do nadejścia faraona.
-
Wystarczy mi jeden rzut oka. Jeden króciutki rzut oka - kobieta
pochyliła się, by dosięgnąć wspaniałego białego pióra przy czapie
Pepiego. Musnęła je delikatnie.
-
A poza tym, potrafię się odwdzięczyć każdemu, kto jest dla mnie
miły... - szeptała obłudnie, wprost do ucha Pepiego. - I to bardzo
szczodrze...
Pepi zdrętwiał i już był gotów ustąpić, gdy w powietrzu rozległ się
dźwięk trąb.
Białe pióro, jak zaczarowane, rozdarło się na pół. Pepi odgiął się,
zatoczył do tyłu i w tym momencie dostrzegł znajomą sylwetkę
Miceriego, kręcącego się wśród ludzi przy wejściu.
-
Przykro mi, pani, ale nie możesz wejść! - wydusił w końcu. - To
niemożliwe!
96
Oczy Obliwii Newton miotały błyskawice.
-
Muszę wejść. Muszę znaleźć tę mapę! Muszę - znaleźć - tę - mapę
- wycedziła...
Pepiemu słowa uwięzły w gardle:
-
Ja... ja... ja nie jestem upoważniony. Jestem tu tylko
podkomendnym, a poza tym... niedługo wejdzie w życie... punkt
dziewiętnasty Księgi Przepisów. Mówi jasno... Pani, proszę mi
wierzyć... że nie wolno... nikomu... wchodzić do budynku...
-
Do kiedy?
-
Aż do nadejścia faraona.
-
Wystarczy mi jeden rzut oka. Jeden króciutki rzut oka - kobieta
pochyliła się, by dosięgnąć wspaniałego białego pióra przy czapie
Pepiego. Musnęła je delikatnie.
-
A poza tym, potrafię się odwdzięczyć każdemu, kto jest dla mnie
miły... - szeptała obłudnie, wprost do ucha Pepiego. - I to bardzo
szczodrze...
Pepi zdrętwiał i już był gotów ustąpić, gdy w powietrzu rozległ się
dźwięk trąb.
Białe pióro, jak zaczarowane, rozdarło się na pół. Pepi odgiął się,
zatoczył do tyłu i w tym momencie dostrzegł znajomą sylwetkę
Miceriego, kręcącego się wśród ludzi przy wejściu.
-
Przykro mi, pani, ale nie możesz wejść! - wydusił w końcu. - To
niemożliwe!
oc
96
m —i— I m —l— » »« —I— II mr
=ooc-e»oc=b3o Modelarz ogb3ooc=boog
I przejęty, czerwony jak burak, obrócił się gwałtownie na pięcie i
dołączył do swego mistrza.
Obliwia Newton rzuciła na ziemię pozostałą w jej dłoni połowę
pięknego białego pióra. Znów usłyszała trąby i zobaczyła, że na ten znak
goście spiesznie opuszczają Dom Życia.
Patrzyła w dół, na paznokcie u stóp, polakierowane w lamparcie cętki,
nie wiedząc, co dalej robić. Nie mogła czekać. I nie miała zamiaru dać
za wygraną.
„A ten, co za jeden?" - pomyślała, widząc bezczelnie uśmiechniętego
młodzieńca, który - oparty o kolumnę zaledwie kilka kroków dalej -
przypatrywał się jej bezceremonialnie. Odniosła wrażenie, że się z niej
pod-śmiewa.
-
Czego chcesz? - odezwała się ostro.
Chłopak nie zmienił wyrazu twarzy, nawet nie spuścił oczu, które
zdradzały nie tylko inteligencję, ale i brak skrupułów. Ostentacyjnie
wolno oderwał się od kolumny i nie robiąc sobie nic z tłumu, który
przepływał gwarnie obok nich, podszedł do kobiety.
-
Słyszałem, że poszukujesz czegoś wewnątrz Archiwum... -
powiedział.
-
Możliwe.
-
Słyszałem, że chodzi o mapę...
-
A jeśli źle słyszałeś?
m —i— II I«K -.1— l >m —i— ■ m-—■ i
97
m —l— ninr
w —'— » '
-
Znam sklepik, niedaleko stąd, gdzie sprzedają wiele map...
Panna Newton pogardliwym gestem sięgnęła po etolę.
-
Dzięki za starania, kochaniutki, ale nie sądzę, żeby w tym sklepiku
mieli mapę, której szukam. Istnieje tylko jeden egzemplarz tej mapy... -
Wskazała na korytarze Domu Życia. - I niestety znajduje się tam, w
środku.
Młody człowiek podszedł na tyle blisko, że poczuł mocny zapach jej
perfum.
-
W takim razie znam sposób, żeby się dostać do środka i poszukać
jej, jeżeli wiesz, gdzie się znajduje - powiedział szeptem.
Obliwia zmierzyła go wzrokiem.
W powietrzu słychać było dźwięk trąb, nakazujący opuszczenie
budynku.
Wtem gdzieś przy wielkiej studni coś gruchnęło. Rozległy się wrzaski,
pokrzykiwania. Nadbiegli gwardziści, żeby sprawdzić, co się stało.
To był właściwy moment, żeby wślizgnąć się po kryjomu do Archiwum.
-
Możesz mnie teraz wprowadzić? - spytała kobieta.
Uśmiechnął się szerzej.
-
A ty możesz mi teraz zapłacić? I to... szczodrze?
XX=S30OC==EE»
98
Rozdział C9) Domniemania
W zieci dobiegły do schodów prowadzących t 1 spiralnie w dół, w
ogromny, opustoszały już JL^ korytarz. Dotarłszy tam, minęły ciemne
przejście i pospiesznie weszły do wielkiej sali z sufitem w gwiazdy i z
oknem wychodzącym na ogród.
Kolejny dźwięk trąb, trzeci już czy czwarty, zmusił je do jeszcze
większego pośpiechu.
Potem ni stąd, ni zowąd, Rick się zatrzymał.
-
Musimy biec dalej! - krzyknęła Maruk. - Nadchodzi faraon!
-
Jedną chwilkę... - poprosił Rick i rozejrzał się do-koła. Nie czuł się
zmęczony, przeciwnie, bieg jakby dodał mu sił, zgodnie z tym, co
zawsze powtarzał mu tata: „Kiedy nie wiesz, co robić, pobiegaj. To
najlepszy sposób na dotlenienie mózgu".
Dla rudzielca biegać nie znaczyło uciekać. To był znakomity czas na
zastanowienie się.
Rick gwałtownie wyhamował, rzucił swój tobołek na ziemię i szybko
wyciągnął Słownik języków zapomnianych.
Jason zawrócił.
-
Co robisz? - spytał zdyszany.
-
Sprawdzam coś. Ty zajmij się nią.
-
Dobrze. - Jason rozłożył szeroko ramiona, żeby zasłonić Ricka.
-
Maruk, posłuchaj! Umiesz zachować sekret?
100
Domniemania
Po chwili dodał, żeby odwrócić jej uwagę:
-
Nie przybyliśmy tu z królewską flotą.
Rick rozejrzał się dokoła, żeby upewnić się, że w pobliżu nie ma nikogo,
a następnie otworzył słownik i zaczął intensywnie myśleć. Rzucił okiem
na dwa posągi obok niego: na jednym jakaś postać wisiała na drzewie
głową w dół. Drugi wyglądał jak wizerunek zmarłego. Zajrzał do spisu
treści w nadziei, że to podsunie mu jakiś pomysł. Wyszukał rozdział
Języki starożytnego Egiptu...
Jason w tym czasie zagadywał Maruk:
-
Powiedzieliśmy ci, że przybyliśmy z flotą, bo inaczej pewnie byś
nam nie uwierzyła. Naprawdę... - spojrzał, na jakim etapie jest
przyjaciel, i ciągnął - przypłynęliśmy na innej łodzi. I nie wiemy dobrze,
dlaczego tu jesteśmy. Ale ty możesz nam pomóc. Proszę cię tylko,
zaufaj nafn... jeszcze przez chwilę...
Maruk przygryzła wargę, pomyślała moment, po czym wychyliła się, by
spojrzeć na Ricka.
-
Co robi Rick? I co to jest to coś, co trzyma na kolanach?
-
Słownik języków zapomnianych... - odpowiedział Rick
automatycznie, przewracając kartki.
-
Czy zechcecie mi to wyjaśnić? - zapytała Maruk.
-
Rick próbuje zrozumieć, jak działa kod Archiwum - uśmiechnął się
Jason. - Żeby móc odnaleźć... mapę. Mapę czterech kijów.
Maruk pokręciła gwałtownie głową.
-
Ale nie możemy jej szukać teraz! Teraz musimy stąd wyjść!
-
Jeżeli stąd wyjdziemy... - powiedział Rick, kartkując książkę - być
może już nigdy nie będziemy mieli okazji tu wrócić.
-
Dlaczego? Możemy przecież przyjść tu jutro.
Jason pokręcił głową.
-
Nie możemy tak długo zostać. Musimy wracać do Julii.
-
Do Julii?
-
To moja siostra. Została... za nami. Ale zanim do niej wrócimy,
musimy załatwić coś bardzo ważnego.
-Co?
-
Nie wiemy na pewno. Ale to ważne.
-
A kto was wysłał?
-
Tego też nie wiemy do końca. Tylko przypuszczamy. Pewną
wskazówkę odkryliśmy w pokoju twego ojca. Pamiętasz to nazwisko,
którego szukaliśmy na papirusie? To jest... przyjaciel. I być może
potrzebuje naszej pomocy, i chyba ktoś chce nam w tym przeszkodzić...
-Kto?
-
Nie wiemy... - odparł Jason.
-
A czy jest coś, co wiecie?
Jason pokręcił głową i wybuchnął śmiechem.
Domniemania oc=a=»oc
-
Prawdę mówiąc, nie. Uwierz mi, Maruk, że tak jest. Pomyśl,
zaledwie kilka godzin temu byliśmy...
Ściany Domu Życia zadrżały od kolejnego dźwięku trąb.
Dziewczyna chwyciła Jasona za rękę i pociągnęła go za sobą.
-
Nie wiem, gdzie byliście kilka godzin temu, ale wiem, że jeśli się
nie ruszymy, za chwilę będziemy mieli mnóstwo kłopotów. Radzę
słuchać poleceń Gwardii Królewskiej.
-
Są! - krzyknął Rick.
-Co?
-
Znalazłem.
W saloniku pani Kleopatry Biggles Manfred ziewał, znudzony jak mops.
Przejrzał kolejny tygodnik poświęcony szydełkowaniu i wyciągnął się
na fotelu.
Pani Biggles z błogim wyrazem twarzy spała na tapczanie, podczas gdy
jej koty krążyły wokół niej jak lwy wokół pogromcy.
- Precz, bestie! - Manfred machnął ręką, próbując je odpędzić.
103
Podniósł się i poszedł do kuchni. W lodówce były tylko jarzyny i wafle
czekoladowe. Schrupał jednego, a pozostałe rzucił kotom.
W jakimś blaszanym pudełku znalazł cukierki. W innym herbatniki
twarde jak kamień.
Serwis porcelanowy w kwiatki, dwa wazony w kwiatki, zasłony w
kwiatki, a pośrodku stołu, zamiast kwiatków... wielki kalafior.
Nie znalazłszy nic ciekawego, Manfred zajrzał do witrynki w salonie.
Jakiś bibelot, aniołek, cztery egzemplarze Reader's Digest,
nierozpakowana dotąd książka i kolejna puszka, tym razem ze
szpilkami.
Ukłuł się nieopatrznie i rozwścieczony wyżył się na kotach, bo przez
cały ten czas miał wrażenie, że ko-ciska śmieją się z niego.
-
A poszły stąd! Wynocha, bestie! - wrzasnął.
Potem, ssąc ukłuty palec, sprawdził, która godzina.
Sięgnął po pelerynę wiszącą na kaloryferze. Zaledwie wyschła. Włożył
ją, otworzył drzwi i wyszedł.
Limuzyna stała parę metrów od domu.
Kiedy włączał wsteczny bieg, wszystkie koty pani Biggles wpatrywały
się w niego, stojąc na progu.
-
Nienawidzę was, kociska... - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
104
km x —ł— xxx -
\jLMi5&S MooñB I (A /\R.é©
"
<O(LŁ CO\/£ 148to V SALTON) 6UFF LAwmlc (vk)
ason doskoczył do Ricka i uklęknął obok niego. f Na jednej ze stron
Słownika języków zapomnia-nych dostrzegł tabelę z rysunkami
ponumerowanymi od 0 do 21.
-
Wielkie Arkana taroka... - wyszeptał Rick. - Jak mogłem nie
pomyśleć o tym wcześniej?
Słownik wyjaśniał, że tarok to najstarsze na świecie karty do gry, od
których pochodzą wszystkie współczesne karty. Niektórzy utrzymują, że
karty taroka były Tablicami Wiedzy, za pomocą których bóg Thot
przekazał ludzkości tajemnicę pisma, arytmetyki, muzyki
i gier. Dlatego każdą kartę w taroku nazywa się „arka-
f
nami", czyli tajemnicą, sekretem. Rick czytał łapczywie:
-
Tarok składa się z 52 Arkanów Małych i 22 Arkanów Wielkich. 52
Arkana Małe dzielą się na cztery kolory: puchary, monety, miecze i kije,
jak... nisze w korytarzach.
-
22 Arkana Wielkie... - przeczytał na głos Jason - to tyleż figur o
znaczeniu niejasnym. Arkana Wielkie numer 21: Świat. Arkana Wielkie
numer 12: Wisielec. Arka-
s
na Wielkie numer 13: Śmierć!
Wisielec i Śmierć to były posągi, które widzieli w pokoju z sufitem w
gwiazdy.
-
Oto, dlaczego mówi się, że trzynastka przynosi pecha... -
uśmiechnął się Rick, wstając i otrzepując kolana. - Przeczytajmy raz
jeszcze hasło Ulyssesa Moore'a.
" —'— » —'— »T
106
xxx
»caso Wyjaśnione arkana«=i=x»c
Jason otworzył dziennik i przeczytał zdanie bardzo powoli.
-
Zatem... - zastanowił się Rick, patrząc na tabelę w słowniku - teraz
musimy...
-
Musimy biec pędem na zewnątrz! - jęknęła Maruk, rozglądając się
po pustych korytarzach.
Rick nie zwrócił na to uwagi, próbując się skupić.
-
Miceri powiedział, że Archiwum mieści się w dwudziestu dwóch
budynkach, a każdy z nich ma dwadzieścia dwie sale, każda zaś sala ma
dwadzieścia dwa korytarze. Dwadzieścia dwa...
-
Jak Arkana Wielkie.
-
Chłopcy! Nie wiem, o czym tak rozprawiacie, ale...
Jason przeczytał raz jeszcze słowa z dziennika i wy-
krzyknął:
-
Jedną chwileczkę, Maruk! Jeżeli musimy znaleźć mapę czterech
kijów, to cztery kije powinny oznaczać numer niszy. Wiemy, że mapa
znajduje się w wieży...
-
Wieża: Arkana Wielkie numer 16 - przeczytał Rick. - Hasło
powiada, że do znalezienia jej potrzebne jest szczęście i dobre
gwiazdy...
Rick zamknął gwałtownie słownik.
-
Szczęście to Arkana numer 10, Gwiazdy - numer 17. Jasne jak
słońce! Wejście w Korytarz Wieży to był błąd! - Podszedł do Jasona i
Maruk, by powtórzyć raz jeszcze wszystko, co ustalił przed chwilą.
oc
xxx
107 oc=exxx
w —'—»'
-
Mapa znajduje się w Korytarzu Wieży, poczynając od
Gwiaździstej Sali, w dziale Szczęścia... Nisza Czterech Kijów. Proste,
nie?
Maruk otworzyła usta.
Jason zaniósł się śmiechem:
-
Nie przejmuj się, Rick tak zawsze. Najważniejsze, żeby on sam
rozumiał.
A wyglądało na to, że Rick rzeczywiście rozumie. Rozejrzał się dokoła i
powiedział:
-
Jedyne, czego musimy się dowiedzieć, to gdzie się znajdujemy
obecnie. Czy ty to wiesz, Maruk?
Maruk wymamrotała coś pod nosem, a potem powtórzyła głośniej:
-
Powinniśmy być właśnie w dziale Szczęścia...
-
Wspaniale! - ucieszył się Jason. - To się nazywa traf. A zatem?
Rudzielec podszedł do korytarza oznaczonego figurą śmierci. Arkana
Wielkie numer 13. Podniósł wzrok na sklepienie wymalowane w złote
gwiazdy.
-
Jeżeli to jest Gwiaździsta Sala, to rzeczywiście jesteśmy blisko.
Musimy tylko odnaleźć Korytarz Wieży, albo iść...
Jason rozejrzał się niespokojnie dokoła.
Maruk pokręciła głową.
-
Tędy, jak myślę... - zaproponował Rick.
Dziewczyna aż tupnęła nogą ze złości:
108
XXX.—ł-3QOC
Wyjaśnione arkanaoc^*»cssx>ocs33ooc
-
NIE! Musimy iść dokładnie w przeciwnym kierunku, w stronę
wyjścia! I to zanim nadejdą gwardziści...
Rick i Jason patrzyli na nią błagalnym wzrokiem.
-
Proszę - powiedział pierwszy.
-
To jest bardzo ważne - dodał drugi.
Maruk z trudem przełknęła ślinę.
-
Opowiedzieliście mi tyle kłamstw... Czemu więc mam wam teraz
uwierzyć?
-
Bo poza wszystkim... lubisz nas? - podsunął Jason z błagalną miną.
Maruk ciężko westchnęła.
-
Zgoda, idziemy... ale tylko do następnego trąbienia. Zrozumiano?
i
Zaczęli biec. Stukot ich sandałów na posadzce odbijał się echem od
sklepienia pustego teraz budynku. Wyraźnie słyszeli przyspieszony rytm
swoich oddechów. Z Rickiem na czele, dotarli najpierw do korytarza
strzeżonego przez posąg człowieka podobnego do anioła, potem do
drugiego, oznaczonego przez uskrzydlonego demona, w końcu do
korytarza z Wieżą. Tym razem Jason był pierwszy.
Zaczęli liczyć na głos numery nisz:
-
Jeden kij, dwa kije, trzy kije... cztery kije! To tu!
Zatrzymali się przed dwiema niszami. Ta z Czterema Monetami, na
dole, była zapchana papirusami
109 " — *— * —'— * —'— —<=m
i zwojami. Ta z Czterema Kijami, na górze, zawierała - na pierwszy rzut
oka - jedynie gęste pajęczyny.
Rick wyciągnął z tobołka ostatni kawałeczek świecy, ku ogromnemu
zdumieniu Maruk zapalił go zapałką i podał Jasonowi.
-
Zajrzyj! - powiedział.
Potem złączył dłonie, żeby zrobić podparcie, i podsadził Jasona tak, by
mógł zajrzeć w głąb górnej niszy.
-
Uważaj! - wyszeptała Maruk, gdy Jason usiłował wcisnąć się do
środka niszy, trzymając przed sobą świeczkę.
'
-
Szybciej - jęczał Rick, dysząc z wysiłku od dźwigania przyjaciela.
- Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę cię tak trzymać...
-
Nie... nic tu nie widzę... - powiedział Jason, mrużąc oczy.
Nisza sprawiała wrażenie opustoszałej od lat.
Jason już chciał powiedzieć Rickowi, żeby go puścił, gdy w najdalszym
zakątku niszy dostrzegł mały kawałek papirusu. Wyciągnął wolną rękę,
by go dosięgnąć.
-
Hurra!
W tym momencie Maruk szarpnęła Ricka za ramię i zaniepokojona
wyszeptała:
-
Odkryli nas! Uciekajmy!
Rick stracił równowagę i Jason runął mu na plecy, nie wypuszczając
papirusu z ręki.
HO Ot -t-»kx
'i
»K-ł-»or=rgooc=i=3o WYJAŚNIONE ARKANAocasaom -t-«*x
=ł=nooc
Maruk pomknęła korytarzem, podczas gdy Jason i Rick zaledwie zdążyli
dźwignąć się na kolana. Usłyszeli zbliżające się kroki.
-
Szybko! Tu, do środka! - wyszeptał Rick, wskazując niszę
Czterech Monet.
Wsunął się tam wraz ze swym tobołkiem i ukrył wśród zwojów
papirusu.
Jason zrobił to samo, gdyż kroki nieznajomych przybliżały się
nieubłaganie.
-
Daleko jeszcze? - spytała Obliwia Newton, znużona
monotonnością drogi. Szli przez nie wiadomo już który korytarz,
całkiem taki sam, jak wszystkie poprzednie.
-
Jesteś bardzo niecierpliwa, kobieto. I bardzo hałaśliwa... -
wypomniał jej młody człowiek. - Jeśli chcesz znaleźć swoją mapę,
musisz mi zaufać i choć na moment zamilknąć.
-
Czy nikt cię nie nauczył dobrych manier? - odcięła się
rozzłoszczona Obliwia.
Młodzieniec zatrzymał się w środku Gwiaździstej Sali. Sklepienie nad
nimi było usiane gwiazdami.
-
Posłuchaj uważnie: nie nauczono mnie dobrych manier, inaczej nie
byłoby mnie tutaj i nie prowadziłbym cię po kryjomu do tej twojej
mapy.
Obliwia spiorunowała go wzrokiem, niezdecydowana, czy się spierać,
czy dać spokój.
111
»
Odkąd znaleźli się wewnątrz Archiwum, w czasie tej niekończącej się
wędrówki przez częściowo zrujnowane korytarze, co stanowiło,
oczywiście, ciężką próbę również dla jej szpilek, chłopak cały czas
traktował ją pogardliwie.
-
Posłuchaj mnie, młodzieniaszku: nie zapłaciłam ci za to, żebyś
mnie tak traktował.
-
A ja nie po to zgodziłem się przyprowadzić cię tutaj, żeby dać się
przyłapać gwardzistom. Jak się nie zamkniesz, znajdą nas. I zapewniam
cię, że nie będzie przyjemnie gnić w wilgotnej celi w charakterze żarcia
dla szczurów.
Na myśl o szczurach, kobieta aż się wzdrygnęła.
-
Nie mam najmniejszego zamiaru dać się przyłapać...
-
A zatem się rozumiemy - odparł. - Bądź cicho i chodź za mną.
Jesteśmy prawie u celu.
Weszli w Korytarz Wieży i dotarli do niszy oznaczonej czterema kijami.
-
To ta - szepnął młodzieniec.
Odepchnęła go energicznie i, nie kryjąc emocji, spytała:
-
Która? Ta na dole? - Wskazała niszę załadowaną zwojami
papirusu.
-
Nie, ta druga.
Kobieta stanęła na czubkach swych oszałamiających szpilek.
YTnf _>— rw
-
Wreszcie! - zawołała. Potem zaśmiała się złowieszczo i dodała: -
Dla ciebie jest skończona, Ulyssesie, jakem Obliwia Newton!
Po tych słowach dał się słyszeć dziwny odgłos, jakby stłumiony okrzyk.
-
Co powiedziałeś? - spytała Obliwia.
-
Nic nie powiedziałem.
Kobieta pokręciła głową.
-
Dziwne... wydawało mi się, że coś usłyszałam...
Młody Egipcjanin rozejrzał się wkoło nerwowo.
-
Zabieraj, co masz zabrać, i to szybko. Musimy stąd znikać!
-
Od lat czekałam na ten moment... - mruknęła, stając znów na
czubkach palców, żeby zajrzeć w głąb niszy. Wyciągnęła zapalniczkę i
przyświeciła sobie jej płomieniem.
Młody człowiek z niedowierzaniem wpatrywał się w ten nieznany
przedmiot.
-
Niemożliwe... - wymamrotała panna Newton po kilku sekundach. -
Nie... nie... TU NIC NIE MA! JEST TYLKO OGAREK ŚWIECY!
-
Psst! - upomniał ją chłopak. - Bo ściągniesz nam na głowę
wszystkie gwardie faraona!
Twarz kobiety zrobiła się purpurowa.
-
NIE MA! - powtórzyła, rzucając na ziemię resztkę świeczki. -
MAPY NIE MA! Rozumiesz?!
" —'— ■ "" —'— ' * ' —' " —■—m
-
Ja się zmywam... - warknął jej towarzysz.
Ale Obliwia Newton skoczyła jak pantera i złapała go za ramię, zanim
zdążył się ruszyć.
-
Stój, szczeniaku. Dokąd to? Nabrałeś mnie, co?
Gdzie mnie przyprowadziłeś?
-
Tam, gdzie chciałaś... - wy dukał, bezskutecznie usiłując się
wyrwać.
Uścisk Obliwii był mocny i pewny.
-
Nie bądź taki sprytny, nie ze mną, smarkaczu! - warknęła Obliwia
Newton, tłukąc nim o mur jak workiem kartofli. - Odpowiedz: dlaczego
tu nie ma mapy Kilmore Cove?
W sąsiedniej niszy zaszeleściły zwoje papirusu.
-
Nie wiem! - krzyknął młody Egipcjanin. - Nie wiem, kim jest...
Kilmore Cove... Ja... ja cię tylko przyprowadziłem tu, gdzie chciałaś...
Obliwia Newton przygwoździła go wzrokiem, niepewna, czy mu
wierzyć, czy nie.
W tym momencie posłyszała daleki odgłos kroków i brzęk metalowych
tarcz i włóczni. Gwardziści.
-
Chyba nas usłyszeli... - wyszeptał młodzieniec.
Obliwia Newton pomyślała o więzieniu pełnym
szczurów i puściła chłopaka.
-
Dobrze - szepnęła, schylając się po świeczkę na posadzce. - Chcę
ci wierzyć, a teraz wyprowadź mnie stąd natychmiast.
114
B
k
I
I
'
Rozdział CII)
- Ukryte prawdy
adbiegli gwardziści faraona, którym rozkazano sprawdzić korytarze.
Końcem długich włóczni pospiesznie badali ciemności, rozmawiając
przy tym i pokrzykując do siebie. W końcu rozdzielili się i rozbiegli w
poszukiwaniu intruzów. Wkrótce hałas ich kroków oddalił się i ucichł.
Jason i Rick tkwili ukryci w głębi niszy. Dopiero po pewnym czasie,
który wydał się im nieskończenie długi, odważyli się zrzucić z siebie
papirusy i wyjrzeć na zewnątrz.
Nie było nikogo.
Jason cichutko stąpał po posadzce, a za nim prawie bezszelestnie skradał
się jego przyjaciel.
Rozglądali się wokół, szukając Maruk, ale przepadła, podobnie jak inni,
w labiryncie zakurzonych korytarzy.
-
Ty też to słyszałeś - szepnął Rick - czy tylko mi się przyśniło? Jak
to możliwe, żeby panna Obliwia Newton tu trafiła?
Wciągnął powietrze, uderzony szczególnym zapachem, który
przypomniał mu pierwsze spotkanie z Ob-liwią, kiedy jej limuzyna o
mało nie przejechała go na drodze do Willi Argo.
Jason triumfalnie uniósł zwitek papirusu wyciągnięty z niszy.
-
Wyprzedziliśmy ją o włos - wyszeptał.
116
»ocasDoocasjo Ukryte prawdy
Rozwinął papirus i dostrzegł krótką wiadomość napisaną tym samym
pismem, co znalezione wcześniej informacje w pudełeczku ukrytym w
skale i w paczce na poczcie u panny Calypso.
-
Ależ to jest pismo z dysku z Fajstos! - szepnął Rick, gdy je
zobaczył.
-
Powiedziałbym, że polowanie trwa...
-
Nie mamy teraz czasu na tłumaczenie. Gwardziści mogą wrócić w
każdej chwili. Musimy się stąd wydostać.
Doszli do końca korytarza, lecz zanim z niego wyszli, ostrożnie wyjrzeli
zza zakrętu. Wydawało się, że nikogo nie ma. Zdecydowali się wracać
po własnych śladach, by dojść do Gwiaździstej Sali. Jeśli tam nie
" — «»»—*— ■ —* —ł— »1
117 " —'— —■—«»« —'— » » « —«=-m
znajdą Maruk, będą zmuszeni sami poszukać jakiegoś sposobu, by się
stąd bezpiecznie wydostać.
Sprawdzili przezornie, czy wciąż mają w kieszeniach swoje przepustki i
obracali przez chwilę te skarabeusze w palcach, głowiąc się
jednocześnie nad tym, co przed chwilą usłyszeli.
-
Ale kim jest właściwie Obliwia Newton? - przerwał milczenie
Jason.
-
Prawdę mówiąc, nie wiem... - odparł Rick. - Nigdy wcześniej jej
nie znałem, spotkałem ją dopiero wczoraj, kiedy jechałem do ciebie...
Musiałbym spytać mamę, ona by wiedziała. Albo... moglibyśmy spytać
Gwendalinę, fryzjerkę z Kilmore Cove. Moja mama mówi, że żadna
mucha nie przeleci przez Kilmore Cove, żeby Gwendalina o tym nie
wiedziała.
-
Obliwia Newton... - powtórzył Jason. - W Egipcie.
-
Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć... - przytaknął Rick. Weszli w
korytarz strzeżony przez uskrzydlonego demona. - Słyszałeś, co
powiedziała? Dla ciebie jest skończona, Ulyssesie, jakem Obliwia
Newton!
-
Tak, słyszałem... O mało nie krzyknąłem z wrażenia - szepnął
Jason. - Teraz wiemy, że Obliwia nienawidzi starego właściciela Willi
Argo.
-
Coś sobie przypominam - powiedział Rick. - Kiedy przyjechałem
do willi, ona strasznie się kłóciła z ogrodnikiem.
118 OC=I=DOOC
Ukryte prawdy «
doc
-O co?
-
Nie zrozumiałem dobrze, ale na pewno chodziło o Willę Argo.
-
Myślisz, że Obliwia... może wiedzieć o drzwiach,
0
grocie i o... łodzi? - Jason zadrżał.
-
Może... - szepnął Rick. - Teraz jednak spróbujmy się stąd
wydostać, dobrze?
Gdy tak szli, zwracając uwagę na każdy dźwięk
1
każdy zakręt korytarza, Jason próbował poukładać kłębiące się
myśli.
Przyszło mu do głowy słowo „opuszczenie" i jak błyskawica rozjaśniło
wiele szczegółów. Opuszczenie, zaniedbanie... Nieużywane, ukryte za
szafą Wrota Czasu, podrapane i nadpalone, przesyłka pocztowa, której
nikt nie odebrał, częściowo zawalone przejście podziemne, zardzewiała
krata wentylacyjna w grocie, dziennik kapitana Metis, który zapowiadał
jego ostatnią podróż...
-
Wszystko jest opuszczone! - wykrzyknął nagle. - Opuszczone i
przekreślone. Pomyśl, Rick, mur zamykający korytarz, przekreślony
zapis, pusta nisza. Wszystko jest zapomniane, zamknięte, ukryte... jak
coś, czego nie należy szukać. Jak coś niebezpiecznego.
' —*— I »» —'— < >m-s-»— « »« —■— l'
L
119
Willa Argo drżała w posadach.
Julia, przyklejona do szyby okna w portyku, wpatrywała się w burzę.
Nestor podszedł cicho i przystanął za nią, obserwując rzęsisty deszcz i
snop światła, które latarnia morska rzucała jakby trochę leniwie.
-
Świeci tak każdej nocy? - spytała Julia.
-
Nie, tylko od czasu do czasu, kiedy Leonard sobie przypomni... -
odparł stary ogrodnik, wzruszając ramionami.
-
Latarnia jest uszkodzona?
-
Wręcz przeciwnie. Problemem jest latarnik.
-
Nie rozumiem...
-
Leonard nie widzi na jedno oko. - Nestor odczekał, aż promień
białego światła przesunie się na koniec ogrodu, żeby następnie zatopić
się w morzu. - Miał bliskie spotkanie z rekinem.
Julia zadrżała.
-
Takie rzeczy zdarzają się na morzu - mruknął ogrodnik.
-
Możesz zostać tu, jeśli chcesz... - zaproponowała Julia po chwili.
Ale kiedy obejrzała się, zobaczyła, że Nestor właśnie poszedł,
zostawiając ją samą. Oparła się o postument posągu rybaczki, postała
tak chwilę, zamyślona,
<n —t— »xx —ł— oor~—t—»nPrTSX> 120 <n i-ł— log — i— t
»ir=ał=J00L=Ł=Ju
300C
Ukryte prawdy «
30C
po czym skierowała się w stronę zimnych schodów. Wiszące na ścianie
portrety spoglądały na nią odpychająco. Usłyszała jakiś hałas i
zatrzymała się, przestraszona.
Coś stuknęło na piętrze, w jej pokoju. Julia starała się o tym nie myśleć.
-
Nikogo nie ma - powiedziała do siebie.
Przed nią ciągnął się rząd pokoi i pokoików na parterze, kończących się
kuchnią. Nie paliło się ani jedno światło.
-
Nestor? - wyszeptała niepewnie.
Burza szalała.
Julia powtórnie usłyszała hałas na piętrze. Uchwyciła się żelaznej
poręczy i weszła na pierwszy stopień.
-
Nestor?
Zrobiła kilka kroków i przez jedno jedyne okno, które oświetlało
schody, zobaczyła światła w ogrodzie.
Chwilę później dobiegł ją szum silnika.
Z szeroko otwartymi oczami pobiegła z powrotem w stronę portyku.
-
Nestor! - krzyknęła. - Nestor!
Na dziedziniec Willi Argo zajechał samochód.
m —1— nim —I— mm —i— l ■» —ł— « l 121 " —'— ' w —'— ' "
—*— ' "
i
■
/
i
Rozdział (12) Światła w ogrodzie
Ti Ł^f».'«
ir K.* r
L .'i';
■'«f»f«..'«■! ibitr«.re»
Obi;*-;;
«.»
% li
ick i Jason przystanęli nagle. Ciszę Domu Ży-cia przerwał dźwięk trąb,
któremu towarzy-JL m szył gwar owacji dochodzący gdzieś z bliska.
Wyjrzeli ostrożnie zza rogu i ujrzeli wielką, żółtą salę. Gwar owacji
dochodził z otwartych okien z widokiem na ogród.
Rick zagryzł wargi i rozejrzał się. Nie ma wątpliwości. Pomylił drogę...
Chłopcy ostrożnie podeszli do okna. Zobaczyli wiwatujący tłum
ściśnięty na poboczu głównej drogi. Wśród okrzyków radości, łopotu
chorągwi i sypiących się płatków kwiatów posuwał się pozłacany
powóz, zaprzężony w dwa wspaniałe, czarne konie.
-
To on, Tutanchamon! - wykrzyknął Jason, widząc w powozie
stojącą postać.
Faraon, dziecko ubrane w złote i białe szaty, pozdrawiał tłum szerokim
gestem ręki. Tuż obok chłopcy dostrzegli dostojnego mężczyznę z gęstą
białą brodą, który trzymał lejce.
-
To musi być tata Maruk... - powiedział Rick.
Gdyby tak można porozmawiać z Najwyższym Pisarzem...
Prawdopodobnie jest to jedna z nielicznych osób znających Ulyssesa
Moore'a.
Jason patrzył na to wszystko ze ściśniętym gardłem. Co by dał za to,
żeby być tam, w ogrodzie, żeby móc spojrzeć faraonowi w oczy!
iv— i— »»»—»— «»v-ct=tnnr=c=-iri 124 " t+T- luoc-rł—
łkx53=30n< -i-ł—jo
-
Myślę, że to świetna okazja, żeby się stąd szybko wynieść... -
odezwał się Rick. - Musimy się cofnąć, tędy nie dojdziemy do
Gwiaździstej Sali...
-
Psst! - usłyszał cichutki głosik.
-
Coś powiedział?
-Ja? Nic.
-
Wydawało mi się, że usłyszałem jakieś syknięcie...
-
Może to z zewnątrz - zasugerował Jason.
-
Psst! - cichutko szepnął głosik.
Rick przyjrzał się uważnie posągowi, który strzegł wyjścia na korytarz.
-
Znowu słyszałem.
-
Tym razem ja też! - powiedział Jason.
-
Psst, chłopcy! - odezwał się cichy głosik. - Jestem tu, na dole!
Głowa Maruk wysunęła się z niszy u ich stóp.
-
Gwardziści odeszli?
-
Maruk! - wykrzyknął Rick. - Co ty tu robisz?
Dziewczyna sprawdziła parę razy, czy w korytarzu
nikogo nie ma, po czym zdecydowała się wyjść.
-
O mało co nas nie zatrzymano! - zawołała, dźwigając się na nogi i
zgarniając sobie pajęczynę z ramienia. - Mówiłam wam...
-
Oto, gdzie trafiła... - zamruczał Jason.
Nietrudno było odtworzyć to, co się zdarzyło. Maruk, słysząc kroki,
zaczęła uciekać i ukryła się w pobli-
żu posągu. Potem zobaczyła nadchodzącą Obliwię z egipskim
chłopakiem i w panice wcisnęła się w pierwszą lepszą niszę w pobliżu.
-
Zabierajmy się stąd, proszę was! - zwróciła się do chłopców,
poprawiając sobie warkocz.
Maruk poprowadziła ich do stromych schodów biegnących w dół.
-
Słyszałaś, czy mówili coś szczególnego? - spytał Rick.
f
-
A jakże! Kobieta wyglądała na wściekłą. Chłopak starał się ją
uspokoić. Słyszałam, jak mówili, że pójdą do „Antykwariatu ze starymi
mapami", na zewnątrz Domu Życia.
-
Dobrze wiedzieć... - wymruczał Jason.
Parę minut później byli już przy końcu schodów, przy wyjściu, przez
które wpadało słońce. Jason, Rick i Maruk wybiegli na zewnątrz i
znaleźli się w ogrodzie Domu Życia, tuż za tłumem, który wznosił
okrzyki na cześć faraona.
Po Obliwii Newton i jej przewodniku nie było śladu.
Otrzepali się jak najdokładniej i ruszyli znaleźć jakieś spokojne miejsce.
Rick i Jason siedzieli oparci o niską palmę, tłumacząc tekst z papirusu.
Po niespełna pięciu minutach
r« —l— nim —ł— . Iry^-t— l.y=CT 126
nr* ->- rw
xxx
Światła... ocs&ooc
Rick mógł już przeczytać na głos to tajemnicze zdanie:
PS Wolałem ukryć bezpiecznie mapę w Komnacie, której nie ma.
-
No to mamy kolejną tajemnicę do rozszyfrowania
-
roześmiał się Jason. - Komnata, której nie ma.
-
Nie sądzę, żeby ta wskazówka coś wam pomogła...
-
zauważyła Maruk. - Co więcej, uważam, że wasz przyjaciel
zażartował sobie z was...
-
Dlaczego? - spytał Jason.
-
Jeżeli ukrył waszą mapę w Komnacie, której nie ma, to znaczy, że
ją... zniszczył.
-
Nie rozumiem... Maruk się roześmiała.
-
Nieistniejąca Komnata, tak się mówi... schować coś w
Nieistniejącej Komnacie, to znaczy... wyrzucić to. Położyć na miejsce,
które nie istnieje.
-
Jesteś tego pewna?
-
Jeszcze jak. To się wywodzi z legendy, z bajki o dwojgu
zakochanych, którzy zagubili się i do dziś błąkają się bez nadziei na
spotkanie.
-
A jednak nasz przyjaciel napisał, że chciał ją schować...
bezpiecznie...
-
Nie ma bezpieczniejszego sposobu ukrycia czegoś, niż to
zniszczyć. Może to chciał powiedzieć wasz przyjaciel...
-
Niemożliwe... - wyszeptał Jason. - Wiemy, że w Egipcie jest
ukryta mapa Kilmore Cove... I cokolwiek jest na niej wyrysowane, jest
ważne. Być może wyjaśni to tajemnicę Wrót Czasu i Metis... Jakkolwiek
by nie było, musimy odnaleźć Nieistniejącą Komnatę, zanim na to
wpadnie Obliwia Newton.
-
A zatem...? - spytał Rick.
-
A zatem jesteście głupi! - zakończyła Maruk. - A ta Obliwia
Newton jest jeszcze głupsza od was! Poszukiwać Komnaty, której nie
ma, to jak szukać ziarenka piasku na pustyni. Proszę, chodźmy stąd -
wskaza-ła na potężne mury Domu Życia. - Przeszukując komnatę za
komnatą, możecie tu spędzić całe życie.
-
My nie mamy na to całego życia... Nie mamy na to nawet całego
popołudnia.
Maruk wyciągnęła się na trawie.
-
Tak... Czy nie wydaje wam się, że nadszedł czas, byście
opowiedzieli mi szczegółowo, kim jesteście i skąd przybywacie?
Samochód zatrzymał się na dziedzińcu - wielki, czarny i groźny. W
samochodzie siedział mężczyzna w ciemnych okularach. Kiedy uchylił
drzwiczki, w świetle padającym z wnętrza auta dostrzegła jego krępą,
masywną sylwetkę i długą, pomiętą pelerynę.
Mężczyzna wysiadł z auta, energicznie ruszył do drzwi wejściowych
Willi Argo, ale... nie zastukał.
Julia słyszała, jak poruszał klamką, jakby chcąc sprawdzić, czy drzwi są
otwarte. Potem obszedł dom i zniknął jej z oczu.
W tym momencie czyjaś ręka chwyciła ją od tyłu i podniosła z kucek.
-
Nie odzywaj się... - wyszeptał Nestor, dając jej znaki, by stanęła
obok. - Może pomyśli, że nas nie ma.
-
Ale kto to?
-
Psst!'
Nestor odsunął Julię w cień, a sam przyczaił się bliżej schodów.
Rozbłysła błyskawica i w tym momencie oczom dziewczynki ukazał się
- tuż za oknem - mężczyzna w pelerynie. Julia mało nie krzyknęła, na
szczęście Nestor zdążył w porę zasłonić jej usta ręką.
Nieznajomy przybliżył twarz do szyby i spróbował zajrzeć do środka.
-
Nic nie zobaczy... Szyby są przyciemniane... - wyszeptał Nestor.
Mężczyzna chwycił ręką kłamkę szklanych drzwi.
Zamknięte.
-
Wszystko pozamykane... - szepnął Nestor. - Nie może wejść.
Mężczyzna w pelerynie zaczął obchodzić portyk, sprawdzając kolejne
drzwi.
-
A wejście do kuchni? - wyszeptała Julia.
-
Zamknięte. Pozamykałem wszystkie. Nie może wejść.
-
Okno w kamiennym pokoju! - szepnęła Julia. - Otworzyłeś je, żeby
zobaczyć, czy pada.
-
Zostań tu... - szepnął Nestor i po chwili zniknął w ciemności.
Julia stała nieruchomo, nasłuchując kroków Nestora, które powoli
oddalały się, gdy szedł sprawdzić okno w kamiennym pokoju.
Stała nieruchomo, obserwując nieznajomego, który po kolei sprawdzał
wszystkie klamki drzwi w portyku.
Zamknięte. Zamknięte. Zamknięte.
Mężczyzna skierował się wolno do ostatnich drzwi.
Deszcz zamazywał zarys jego postaci i rysy twarzy. A jednak Julia była
pewna, że w szumie deszczu i burzy słyszy odgłos jego kroków.
Doszedł do czwartych drzwi i nacisnął klamkę.
Julia zamarła z przerażenia.
Drzwi były otwarte.
oc
y«.« —■—«»< —i—m
130
Bez chwili namysłu wyskoczyła ze swej kryjówki.
-
NIE! - wrzasnęła, nacierając na niego z pochyloną głową.
Nieznajomy znieruchomiał, zaskoczony.
Zdążył uchylić tylko jedno skrzydło szklanych drzwi, wpuszczając przy
tym do domu ostry podmuch mokrego wiatru. Schylił się, żeby zajrzeć
do środka.
Błyskawica rozświetliła niebo za jego plecami.
Julia dopadła progu i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Rozległ się brzęk tłuczonych okularów, mężczyzna zatoczył się i
chwycił rękami za nos.
Julia przekręciła zamek i zaciągnęła łańcuch.
W tej chwili usłyszała kroki za plecami i zdenerwo-wany głos Nestora:
-
Julio, co się stało? Och, nie...
Patrzyli, jak po drugiej stronie szyby Manfred klęka na mokrej trawie.
Trzymając się za krwawiący nos, drugą ręką szukał po omacku swych
ulubionych okularów słonecznych.
-
Złamałaś mi nos! - ryczał, próbując się podnieść. - Zapłacisz mi za
to!
Podniósł się, zataczając, natarł na szybę portyku całym ciężarem. BUM!
Nestor i Julia cofnęli się w stronę schodów, ale szkło wytrzymało.
J
-
Rozbiję wszystko! ROZBIJĘ WSZYSTKO! - wrzeszczał Manfred,
moknąc w strugach deszczu.
-
Nie bój się... Wszystko będzie dobrze... - Nestor próbował
uspokoić Julię. - To są pancerne szyby, nie można ich zbić.
BUM! Hałas się powtórzył.
-
Zapłacicie mi za to! - wył nieznajomy.
Światło latarni morskiej padło na ogród.
-
Kim jest ten człowiek? I czego chce? - spytała Julia, przerażona.
Nerwowy skurcz wykrzywił twarz ogrodnika.
-
Chce wejść.
Rozdział (13) - Na zewnątrz
r
AfarKHAZIATZ-E STWZYMI MAPAMI
Trójka dzie*
i przebiegła
trafili przysiąc
■ ■ i ■ ■ i aucyjjw----u, me mogę
leć z waai... ? powiedziała Maruk. ? Nie wolno al opuszczać ogrodu
Domu Życia.
rójka dzieci przeszła przez ogród i przebiegła
Rick i Jason opowiedzieli Maruk, jak trafili do Krainy Puntu, każąc jej
wcześniej przysiąc, że nikomu tego nie wyjawi. Opowiedzieli jej o Julii i
o tym, jak zniknęła za Wrotami Czasu. Powiedzieli jej także wszystko,
co wiedzieli o starym właścicielu Willi Argo. Jason wyznał, że
podejrzewa, iż właściciel żyje; może w Kilmore Cove, a może jest
gdzieś uwięziony.
Maruk z wrażenia nie mogła wykrztusić słowa. Od początku
podejrzewała, że Jason i Rick coś przed nią ukrywają, ale ta historia
znacznie przekraczała możliwości jej wyobraźni. A jednak, nie wiedząc,
czemu, ci dwaj tak śmieszni i sympatyczni chłopcy budzili jej zaufanie...
Zatrzymali się przy schodach wiodących w dół, do magazynów Domu
Gościnnego, żeby podjąć decyzję, co robić.
Z jednej strony były schody, które mogły ich zaprowadzić do Julii, z
drugiej - wyjście poza mury, do miasta, w stronę „Antykwariatu ze
starymi mapami".
-
Jeśli chcecie szukać antykwariatu, nie mogę iść z wami... -
powiedziała Maruk. - Nie wolno mi opuszczać ogrodu Domu Życia.
-
No, to sprawa się komplikuje - wymruczał Rick.
cy —t— »CC— xjcx —t— »mt —ł— *»
J 34 o —PPO< — t— moc
—t— poc=ł=jo
aleją ze sfinksami.
sasaoo, -hwirfio Na ZEWNĄTRZ °r=i=nooc
A ponieważ Jason nie zareagował, Rick powtórzył głośno i wyraźnie: -
KOMPLIKACJA.
-
Rzeczywiście, komplikacja... - odpowiedział Jason. - „Antykwariat
ze starymi mapami" to jedyna wskazówka, jaką mamy. Ale my
potrafimy szybko działać, no nie?!
Rick pokręcił głową z powątpiewaniem.
Wszystko wydawało się takie trudne... Właściwie mieli tylko jedną
wskazówkę, jedno zdanie:
PS Wolałem ukryć bezpiecznie mapę w Komnacie, której nie ma.
W dodatku wskazówka była bardzo różna od poprzednich, choć
zapisana takimi samymi znakami. Nie była rymowana i w ogóle w
niczym nie przypominała wiersza. Była bardziej bezbarwna, praktyczna.
A mimo to równie dziwna i tajemnicza.
Maruk pierwsza przerwała ich wahania.
-
Słuchajcie, może zrobimy tak: ja zostanę tutaj, przed magazynami
Domu Gościnnego, żeby zaczekać na Julię, gdyby się zjawiła, kiedy was
nie będzie. Powiem jej, że jestem waszą znajomą, dobrze?
To był dobry pomysł, może nie najlepszy i nie do końca rozwiązywał
problem, ale zawsze było to jakieś wyjście.
yy —i— nim —1_ »Im -J-my
135
-
Dobrze... - powiedział Jason po chwili zastanowienia. - Możemy
tak zrobić.
-
Jeżeli Julia powróci, to nadejdzie od strony tego pomieszczenia, w
którym się spotkaliśmy. - Jason głośno myślał.
Maruk się uśmiechnęła.
-
To wiem.
-
Powiedz jej, że... powiedz, że Rick i jej brat poszli coś załatwić. Ze
nie ma się co martwić, że czujemy się dobrze i... ,
-
I że martwimy się o nią.
-
Tak - powtórzył Jason. - Powiedz jej, że martwimy się o nią. I że w
żadnym razie nie powinna znikać tak szybko, kiedy jej mówię, że ma
zniknąć.
Jason położył rękę na ramieniu Maruk.
-
Dziękuję ci, Maruk. Jesteś prawdziwym przyjacielem.
Zanim odeszli, Rick dodał:
-
Julia i Jason są identyczni, bo to bliźnięta. Bardzo łatwo więc ją
rozpoznasz. Tylko ona jest o wiele...
-
ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć milsza
-
o wiele wyższa.
Bez słowa, a jedynie okazując gwardzistom skarabeusze jako
przepustkę, Rick i Jason opuścili Dom Życia i znaleźli się na ulicach
Puntu.
136
Na zewnątrz
Ulice przyległe do murów były dosłownie zawalone straganami pełnymi
różnorodnych towarów. Było tu wszystko: zwierzęta różnych ras, które
beczały, mucza-ły, wyły i drapały, zamknięte w wiklinowych klatkach.
Były posągi i talerze z alabastru, wypełnione czymś, co bardzo słodko
pachniało, były amfory z oliwą i olejem z rycynusa, płaty chrupkiego
chleba, kosze z daktylami i figami, były chodniki z plecionej trzciny,
wełniane płaszcze i lśniące tkaniny, były kobiety zachwalające głośno
co bogatszym klientom biżuterię ze szlachetnych kamieni.
Jason kroczył dumnie, nie zwracając najmniejszej
uwagi na obfitość towarów, nie zaszczyciwszy niczego
*
bodaj jednym spojrzeniem, podczas gdy idący za nim rudzielec'wciąż
przystawał, nagabywany przez sprzedawców, chcąc zobaczyć jak
najwięcej.
Gdziekolwiek spojrzeć, ludzie, namioty, kolory, gwar, nawoływania,
wrzask, zgiełk. I za mało czasu, żeby to wszystko spokojnie obejrzeć.
Jason zatrzymał się. W miejscu, gdzie bazar rozszerzał się w niewielki
placyk, wyrósł przed nim olbrzym o hebanowej skórze, strażnik, który
pilnował czterech osób siedzących żałośnie na ziemi, skutych
łańcuchem.
- O, nie! - jęknął Rick, przypominając sobie, co wyczytał w dzienniku. -
Trafiliśmy na targ niewolników!
a —i—«-»»— t— nxx=-i— »nr?ts30 137 o —'—»'c» — t— ł»< —t—«
kx=ł=jo
Istotnie, dokoła placyku rozstawiono liczne stoiska, gdzie przedmiotem
handlu byli ludzie z krwi i kości.
Dalej ulica przemieniała się w wąski, zapchany jaskrawymi straganami
zaułek, zamknięty dwoma krzywymi budynkami.
-
Rick... - wykrzyknął Jason. - „Antykwariat...". Może to ten?
Wskazał kwadratowy budynek, który wyglądał, jakby zbudowano go z
cegieł z odzysku z Domu Życia. Na zewnętrznej ścianie widniały
hieroglify oznaczające morze, niebo i nocną wędrówkę słońca. »
Napis na małym obelisku wbitym w ziemię przed wejściem do sklepu
głosił:
ANTYKWARIAT ZE STARYMI MAPAMI
Zupełnie nadzwyczajna okazja odnalezienia drogi
-
Chyba tak - stwierdził Rick.
-
Dobrze. A zatem wchodzimy.
Jason i Rick zeszli po czterech stopniach prowadzących do wejścia i
unieśli zasłonę. Uderzył ich duszny zapach kadzidła i innych pachnideł,
żarzących się w piecyku. Z sufitu zwisały setki map, zaczepionych na
srebrnych łańcuszkach. Wielki, niski stół zawalony był papirusami z
rysunkami wybrzeży, miast, rzek,
" —ł— »<m —■— ' " —'—««-« —'— »< 138 oc
xxx —ł— »m t-i— m
portów i lasów o egzotycznych i tajemniczych nazwach.
Chłopcy snuli się wśród atlasów sporządzonych przez szalonych
badaczy Wschodu, wśród pobielanych tabliczek, na których inni
wizjonerzy zaznaczyli etapy swych dalekich podróży. Ocierali się o
szczegółowe plany miasta Babel, gdzie mówiono wszystkimi językami
świata, i zobaczyli na własne oczy, jak wyglądało Ur, najstarsze z miast.
Na jednej ze ścian wisiał obrazek czarnych murów przeklętego miasta,
wzniesionego przez ludzi z rogiem pośrodku czoła. Na innej - wizerunek
miasta zbudowanego w niebie, gdzie można dotrzeć jedynie zimą, kiedy
deszcz zamarza, formując delikatny pomost, łączący szczyty gór z
chmurami. Na większości map figurował Nil, kręty i nieskończony.
Objaśnienia wypisano pismem demotycznym albo wytwornymi, złotymi
hieroglifami. Jedne mapy były opisane w alfabecie Fenicjan, wielkich
kupców Północy, inne w nieznanych językach. W antykwariacie
wszystkie te mapy, przemieszane ze sobą, zbliżały do siebie światy w
rzeczywistości niezmiernie odległe.
Gdy tylko zasłona przy wejściu opadła i odgłosy bazaru ucichły, chłopcy
przenieśli się w świat wyobraźni. W jednej chwili znaleźli się pod
urokiem miejsc, nazw i niekończących się historii, ukrytych
w mapach. W żadnym z korytarzy ogromnego Domu Życia nie czuli aż
tak mocno atmosfery niezgłębionej tajemnicy.
Zapuszczając się w głąb sklepu, Jason otarł się
0
szorstką tkaninę jednej z map, które odtwarzały setki pałacowych
komnat, połączonych ze sobą schodami
1
korytarzami. Natomiast uwagę Ricka przykuła mapa wymalowana
na drewnianej tablicy, ukazująca kursy żaglowców i przystanie morskie.
Obydwaj chłopcy podskoczyli przerażeni, usłyszawszy silny, ochrypły
głos, który nagle wyrwał ich ze świata fantazji:
-
Hań A panicze przyszli tu popatrzeć i podotykać, czy też
zamierzają nabyć jakąś mapę?
Jason odwrócił się w kierunku, skąd dochodził głos, i w rogu sklepu, tuż
przy wejściu, zobaczył starucha o rzadkich włosach i zamglonym
spojrzeniu, zagłębionego w fotelu pośród sterty poduszek.
Starzec moczył nogi w misce z gorącą wodą, obok której stał posąg
krokodyla, przywiązany do fotela mocnym sznurem.
-
Dzień do-do-bry panu... - wyjąkał Jason, robiąc krok w kierunku
starego.
Kiedy zrobił drugi krok, posąg krokodyla wolno otworzyła ślepia...
Patrzyły na niego dwie ogromne, żółte źrenice, przecięte wpół
najczarniejszymi, piono-
oc
■«■»« _■—»»« -I-ii 140
«» —*— ■»-« —i—v.
Na zewnątrz
wymi tęczówkami. Jason skamieniał, a Rickowi, który stał za nim,
wyrwało się drżące:
-
To coś żyje?
Stary zaśmiał się ochryple.
-
Har, har\... - Położył na pysku krokodyla potężną rękę, tak tłustą,
że zwoje ciała na palcach całkowicie skryły pierścienie. - Panicz pyta,
czy ty żyjesz, Talos.
Talos, żeby podkreślić bezsens tego pytania, kłapnął szczęką uzbrojoną
w kilkadziesiąt spiczastych zębów w trzech rzędach.
Jason i Rick cofnęli się, wystraszeni.
Krokodyl zamknął paszczę, wydając przy tym dźwięk przecinaka do
metalu, a jego pan najspokojniej w świecie poruszył stopami w misce z
wodą.
-
A zatem, panicze... powiedźcie mi, co robią tacy dwaj
cudzoziemcy, jak wy, w takim sklepie, jak mój?
Widząc ich wahanie, dorzucił:
-
Wystarczy spojrzeć na czubek waszego nosa, żeby zrozumieć, że
jesteście cudzoziemcami i że prawdopodobnie zgubiliście się. W
pewnym sensie zatem znaleźliście właściwe miejsce...
Jason odetchnął głęboko i zebrał się na odpowiedź:
-
Cóż, pan się myli. Zupełnie, ale to zupełnie nie jesteśmy
cudzoziemcami i wcale a wcale się nie zgubiliśmy. Jesteśmy chłopcami
z Puntu, którzy szukają
141
J
X^y—
czegoś bardzo szczególnego. Czyż nie? - zwrócił się do Ricka.
-
Właśnie. Hm... Szukamy pewnej... mapy.
-
Mapy! Har, har, har\ - wrzasnął stary, poprawiając się na swym
tronie. - To musi być mój szczęśliwy dzień. Można zatem spytać,
jakiego rodzaju mapy poszukujecie?
-
Poszukujemy mapy Kilmore Cove - odparł Jason z całą powagą.
-
Na wszystkich bogów Górnego i Dolnego Egiptu!
-
wykrzyknął stary, głaszcząc Talosa grzbietem dłoni.
-
Jak tak, to naprawdę jest mój szczęśliwy dzień. Dwie osoby, które
pytają o tę samą mapę w ciągu jednego przedpołudnia! Musi to być
jakaś niesłychanie ważna mapa, jeśli w jej poszukiwania zamieszane są
kobiety i dzieci.
Jason i Rick puścili mimo uszu tę uwagę o dzieciach i zapytali:
-
Chce pan powiedzieć, że już ktoś pytał o tę mapę?
-
Har, har\ Właśnie! - Stary wyciągnął jedną stopę z miski, obejrzał
ją ze znudzoną miną i zanurzył z powrotem. - Ta kobieta przyszła tu z
jednym z moich chłopaków... Trzeba było ją widzieć: rodzaj rozhistery-
zowanej kapłanki, która natychmiast pobudziła apetyt Talosa... Wiecie,
on lubi czasem schrupać taką zbyt nerwową osóbkę.
142
pop —
Na zewnątrz «=»«
Jason i Rick wymienili między sobą spojrzenia: Obliwia Newton i
młody Egipcjanin.
-
A co jej pan powiedział?
-
To samo, co powiem wam. Ze nie mam takiej mapy i że w głębi
serca bardzo wątpię, czy w ogóle taka mapa istnieje. Gdyby znajdowała
się w Archiwum i miała jakąś wartość... któryś z moich chłopców by mi
0
tym powiedział. A przynajmniej zrobiłby mi kopię.
-
Chociaż pan woli zlecić kradzież oryginału, tak?
-
Har, har\ Cięty masz język, chłopcze! Ale uważaj, kto za wiele
przycina, w końcu sam się rani... - Gdy stary skończył zdanie, Talos
zakołysał ogonem za fotelem. - A poza tym... co za brzydkie słowo...
kraść. Czy
1
wy nie sądzicie, że to marnotrawstwo geniuszu i wy-
i
siłku pozwolić gnić pewnym mapom w Domu Życia, skoro pewne osoby
są gotowe zapłacić tyle złota, ile wy ważycie, żeby wejść w ich
posiadanie?
-
Dom Życia jest otwarty dla każdego - odparł Rick.
-
Ale nie mapy. Mapy są dla tych, którzy potrafią je odczytać.
Każdy człowiek ma swoją mapę. Każdy człowiek, chłopcze, musi
odnaleźć swoją własną ścieżkę...
Nie widzieli dobrze jego twarzy, bo częściowo skryta była w mroku
sklepu, a częściowo w gęstej sieci zmarszczek, jakie ją pokrywały.
Widać było tylko usta, często otwarte w groteskowym uśmiechu, kiedy
wygłaszał swoje sentencje.
Rick i Jason odczekali chwilę, nim powrócili do tematu.
-
A my sądzimy, że ta mapa istnieje... - powiedział Jason.
-
To samo powiedziała mi niedawno ta zwariowana kapłanka. Har,
hań A ja jej na to odpowiedziałem, żeby poszła jej szukać u
Przełożonego Strażników albo niech sobie poszpera w Pogrzebanym
Archiwum, gdzie wrzuca się to, co jeszcze nie zostało skatalogowane,
albo to, na co wygasły opłaty. Wysłałem z nią mego chłopaka, pod
warunkiem, że zwariowana kapłanka zapłaci mi, naturalnie, za usługę,
czyli za pomocnika...
-
Nie sądzę, żeby ta mapa znajdowała się w Pogrzebanym
Archiwum, a i strażnicy nie potrafią powiedzieć wiele więcej - oznajmił
Jason.
-
Powiedziałem jej to samo, Cięty Języku, ale była tak wściekła i tak
uparcie chciała opłacić kogokolwiek, żeby jej pomógł w poszukiwaniach
mapy, że mogłem jedynie dać jej mojego pomocnika. Har, har, har\
-
My wiemy na pewno, że mapa była w Archiwum - wtrącił Rick -
ale ktoś ją usunął.
-
Hań Musiał więc gdzieś ją schować.
Jason i Rick wymienili długie spojrzenie, po czym Jason westchnął i
kiwnął głową, na co Rick powiedział:
-
Została umieszczona w Komnacie, której nie ma.
" —*— ■ " —'— ■ *-«-
jon —t— urn -rt— «i
» Na zewnątrz «=sxocsexocsjoog
Stary zaniósł się nagle śmiechem i nieomal nie wstał z fotela. Pochylił
głowę do przodu i pokazał twarz w pełnym świetle.
-
Co rzekłeś, chłopcze?
Rick powtórzył to, co powiedział przed chwilą, tym razem lekko
drżącym głosem.
-
O! - podsumował stary, opadając ciężko na oparcie. - Jak tak, to
całkiem inna sprawa.
-
Dlaczego?
-
Jesteście młodzi, zbyt młodzi na podjęcie takich poszukiwań -
zaskrzeczał, bardzo wzburzony. - Wynoście się stąd, precz! Poszukajcie
innych chłopaczków, takich jak wy, i idźcie puszczać kaczki na wodzie.
Albo weźcie planszę i.pograjcie w seneta. Rzucajcie kośćmi, róbcie, co
chcecie, ale dajcie sobie spokój z tą mapą! A przede wszystkim
zostawcie w spokoju Nieistniejącą Komnatę.
-
Nie możemy. To dla nas bardzo ważne.
-
Jest jedna rzecz ważna dla was... - ryknął na to stary - to jest czas!
Wy macie czas! I nie wolno wam go marnować na tropienie czegoś, co
nie istnieje! Wynoście się stąd! Wynoście się! WYNOCHA!
Wyciągając nogi z miski, stary szarpnął za sznur Ta-losa, który skoczył
do przodu, szorując brzuchem po ziemi.
Rick ani drgnął. Nawet wtedy, kiedy miska przewróciła się z głuchym
brzękiem, kiedy Jason krzyknął,
a krokodyl ze swymi trzydziestoma tysiącami ostrych zębów zbliżył się
gwałtownie do Ricka, chłopiec nie poruszył się ani o centymetr. Co
więcej, pomyślał sobie, że to opancerzone zwierzę, które próbuje go
atakować, porusza się po posadzce sklepu bardzo niezdarnie.
I nawet kiedy Talos zionął mu smrodliwie potężną paszczą prosto w nos,
Rick pozostał nieruchomy.
Po czym krokodyl, jak nagle ruszył, tak nagle zaniechał ataku.
Stary krzyknął ostro na zwierzę. Krokodyl wycofał się i na powrót legł u
jego stóp.
W powietrzu zawisł obrzydliwy, kwaśny odór oddechu zwierzęcia.
Rick trwał w bezruchu. I później, znacznie później, gdy powracał myślą
do tych zdarzeń, nie umiał sobie wytłumaczyć, co właściwie się stało.
Może nie wierzył, że mógłby go pożreć salonowy krokodyl, uwiązany
sznurem do fotela starego złodzieja. Albo może był tak przerażony, że
podświadomie wybrał najprostsze rozwiązanie: dać się pożreć, kładąc
kres udręce.
Pewne jest tylko, że gdy Talos się uspokoił, stary, zataczając się,
podszedł do rudzielca. Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz
prawdziwego zdumienia pełnego uznania.
- Na bogów Górnego i Dolnego Egiptu, hań - wykrzyknął, chwiejąc się
na chorych nogach i dotykając
146 " —'— 1" —'— ' »» —'— ■ <rr
Na zewnątrz oeismocsedoocsboog
dłonią nieporuszonej twarzy Ricka. - Przysięgam na własną matkę, niech
Anubis i bogowie zza grobu mają ją w swej opiece, że nigdy jeszcze nie
widziałem czegoś podobnego. Kim jesteś, chłopcze? Bohaterem czy
szaleńcem?
Rick zamrugał półprzytomnie.
Niepojęty spokój wraz z wielką jasnością umysłu, które nie pozwoliły
mu drgnąć, zaczęły go opuszczać i powoli powracała świadomość
niebezpieczeństwa, którego o włos uniknął.
Za jego plecami Jason przeglądał już tymczasem rozmaite stare mapy,
wyłożone na stole. Widząc, że Rick jest cały i zdrów, otrzepał ręce z
kurzu i spokojnie podszedł do przyjaciela.
Stary i na niego spojrzał z uznaniem.
-
Cięty Język i Mężne Serce - powiedział. - Nigdy nie widziałem
czegoś podobnego! Hań Dzielni jesteście! Podobacie mi się!
Co powiedziawszy, zagłębił się znowu w swój fotel, przyciągając
stopami pustą miskę.
Jason spostrzegł, że Rick gotów jest za chwilę zemdleć, więc
pospiesznie podsunął mu stołek.
Sam przysiadł na drugim i wpatrywał się z uwagą w pochmurną twarz
właściciela antykwariatu.
-
To jak... - mruknął - możemy teraz wrócić do naszej rozmowy?
-
Cięty Języku i Mężne Serce - podjął stary, głaszcząc łeb
krokodyla. - Jeszcze nikt nie był tak odważny wobec Talosa. Wygląda
na to, że was nie doceniłem. Co powiecie, jeśli zaproponuję wam
wspólne interesy? Muszę zwolnić kilku nieudolnych chłopców i przyjąć
nowych...
Jason postanowił podtrzymać mocne wrażenie, jakie zrobili na starym,
odparł więc tonem wyższości:
-
To nas nie interesuje, stary. Przyszliśmy tu, żeby się dowiedzieć,
jak odnaleźć Komnatę, której nie ma.
-
Hań Ta Komnata stała się moją obsesją, Cięty Języku. Za każdym
razem, gdy o niej słyszę... czuję zapach dymu i widzę wysokie, bardzo
wysokie płomienie, które puszczają z dymem lata pracy i pomysły,
pomysły, pomysły... - Ostatnie słowa powtarzał coraz ciszej i ciszej.
-
O jakim pożarze mówisz? O tym w Archiwum przed kilku laty?
W oczach starego pojawił się nagle błysk.
-
Cięty Język zna już tę historię?
-
Tylko częściowo - odparł Jason, po czym ścisnął dłoń Ricka, żeby
dodać mu otuchy, a także na znak, że jeżeli ma ochotę zemdleć z emocji,
to powinien się jeszcze przez moment wstrzymać.
-
Och! A niech to diabli! - krzyknęła Obliwia Newton, słysząc
odgłos łamiącego się obcasa.
-
Witam w Pogrzebanym Archiwum... - powiedział z uśmiechem
młody Egipcjanin u jej boku. Odczekał, aż kobieta przestanie się
wściekać i zrzuci z nóg zniszczone szpilki, po czym obdarzył ją jednym
z tych bezczelnych uśmiechów, które doprowadzały ją do szału.
Obliwia rzuciła buty daleko za siebie i łzawiącymi od kurzu oczami
przyjrzała się miejscu, gdzie się znajdowali.
Było to ogromne, podziemne pomieszczenie, galeria wykuta w skale,
słabo oświetlona lampkami na olej z rycynusa, które jej przewodnik
stopniowo zapalał i które rzucały światło w odcieniu bursztynu. Piasek z
pustyni przenikał przez ściany i sklepienie, osadzając się na
zgromadzonych tu bezładnie przedmiotach, leżących na kamiennej
posadzce.
-
Paskudztwo - oceniła Obliwia, która usiłowała utrzymać
równowagę, idąc na czubkach palców i nie mając odwagi stąpnąć całą
stopą na ziemi.
-
Skąd można wiedzieć, jak się tu poruszać?
-
Trzeba pytać - odparł młody człowiek - a każde pytanie...
cc
149 f» —mu -'— »mr=t=juoi —t—TO
Obliwia machnęła ręką.
-
Tak, tak, każde pytanie kosztuje.
Na szczęście Obliwia wiedziała, jak działa ten świat, i wyjechała z
Kilmore Cove z zapasem zwykłych zapalniczek, które były tu na wagę
złota. Na targu w Krainie Puntu kupiec, kiedy zobaczył płonące
zapalniczki, obsypał ją górą debenów, miejscową monetą, święcie
przekonany, że zrobił złoty interes. I teraz za te debeny mogła nabyć
usługi wielu skorumpowanych urzędników w Krainie Puntu.
Posuwając się ostrożnie za swym przewodnikiem, powróciła myślą do
ogarka świecy, jaki znalazła w niszy. Im dłużej mu się przyglądała, tym
bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ktoś ją uprzedził. Ktoś, kto
miał przy sobie współczesną świecę made in China. Ale kto to mógł
być? I kiedy?
-
Jesteśmy na miejscu - mruknął młodzieniec, wyrywając ją z
zamyślenia. - To jest nasz przewodnik, swój chłop.
Obliwia uniosła brwi.
-
Co? - spytała. - To ma być mężczyzna?
Młodzieniec szepnął jej do ucha, że nie powinna
krytykować jego wyglądu, zważywszy, że urodził się i wychował pod
ziemią.
-
A poza tym... - dodał rozbawiony - jest bardzo próżny.
150
Obliwia zamilkła. Całkiem możliwe, że istota, którą miała przed sobą,
nigdy w życiu nie przejrzała się w lustrze. W przeciwnym razie
dostrzegłaby swoje zwiotczałe i zdeformowane ciało, głowę w kształcie
gruszki, zaropiałe, wyblakłe oczy.
Wzajemna prezentacja nie zajęła wiele czasu. Podziemny człowiek
raczej ob wąchał Obliwię, niż jej się przyjrzał, a gdy podała mu dłoń,
zamiast ją uścisnąć, badał ją uważnie, jakby była drogocennym
kamieniem. Kobieta usiłowała ukryć niesmak i przekonać samą siebie,
że dzięki tej kreaturze będzie mogła znaleźć coś ważnego.
-
Więccc... - zasyczał podziemny człowiek, puszczając jej dłoń. -
Czego dokładnie szszszukacie?
Wyjaśnili mu, podkreślając nazwę Kilmore Cove.
Podziemny człowiek długo milczał, kiwając głową.
Młody Egipcjanin dał znak Obliwii, że nadszedł czas sięgnięcia do
sakiewki. Ręce podziemnego człowieka wyciągnęły się chciwie po
monety, jak język węża, i pieniądze w jednej chwili znalazły się w jego
kieszeniach.
„Ciekawe, co też z nimi zrobi tu, pod ziemią?" - pomyślała Obliwia, ale
postanowiła nie drążyć sprawy.
-
Może i jest coś dla was... - wydukał podziemny człowiek,
prowadząc ich między przedmioty zgromadzone w Pogrzebanym
Archiwum.
Przeszli między posągami bez głów, amforami, starymi koślawymi
meblami, kamiennymi skrzyniami ze szpargałami, wśród których
słychać było nerwową gonitwę szczurów.
-
Powiedzcie mi, że tu pod ziemią nie ma szczurów... - szepnęła
Obliwia Newton, z niepokojem patrząc na swoje gołe stopy.
-
Sssą... - odpowiedział jej podziemny człowiek, obdarzony
znakomitym słuchem. - Jessst mnósstwo szczurów, mnósstwo
wssspaniałych szczurów... Tędy... idźcie za mną... Wsspaniałe, wielkie
szczury.
Młody przewodnik wykrzywił się błazeńsko w jej stronę, ale Obliwia
udała, że tego nie widzi. Szła za nimi, blada jak trup, myśląc jedynie o
swoim celu.
Potem przyszedł jej na myśl Manfred. Dlaczego go ze sobą nie zabrała?
Manfred był doskonałym łowcą
szczurów.
/
Ścisnęła kawałek świecy, jaki trzymała w kieszeni, i aż przystanęła,
zamyślona. Tuż przed wyjazdem Manfred powiedział jej, że widział
błyski przy skale Salton Cliff, pod Willą Argo. A mapa Kilmore Cove
znikła z półki, na której powinna się znajdować.
Czy możliwe, żeby...?
152
zlał I zuVcl*
Ïfâi
híiiZj Gl
fe il*.i
^T ^ derzając stopami o pustą teraz miskę, brzę-Ę / czącą pod jego
nogami, stary podjął swoją opowieść.
-
Swego czasu byłem jednym z najbardziej cenionych strażników i
najwięksi uczeni chcieli mnie, tylko mnie, żebym im znalazł
najdawniejsze zapiski, mapy najodleglejszych ziem i odkrył tajemnice
świata gwiazd... Tak było aż do dnia, kiedy pojawił się u mnie pewien
mężczyzna... Hań. Przypominam go sobie doskonale, jakże mógłbym go
zapomnieć! Ten człowiek od jakiegoś czasu studiował Papirus
Fundacyjny Puntu, kronikę pierwszych osadników, którzy dotarli tu
drogą morską i którzy z pomocą bogów zbudowali Dom Życia. Har...
Tak, tak, chłopcze, Dom Życia jest najstarszą budowlą w Krainie Puntu,
starszą od samego piasku, który pojawił się tu wiele lat później,
przywiany zawiścią wiatru, gdy Założyciele już dawno odeszli... Hań
Odeszli! Ale w Papirusie Fundacyjnym...
-
Co było w nim zapisane?
-
Krył się błąd. Papirus zawierał spis komnat Domu Życia i z tego
spisu wynikało, że jest o jedną komnatę więcej niż w rzeczywistości.
Miejsce, którego żaden kustosz nigdy nie odkrył. Komnata, o której, jak
się zdaje, nawet Najwyżsi Pisarze nie wiedzieli. Badając stare spisy,
doszedłem do wniosku, że papirus musiał zawierać błąd i powiedziałem
o tym owemu uczonemu. Ale
154
y —"
Poszukiwacz
on nie przyjął tego do wiadomości. Stwierdził, że ta komnata musi
istnieć, a jej istnienie z pewnością chroni jakaś zagadka. Ale zagadki...
har\... nie było. Żadnej zagadki. Rozumiecie, chłopcy? Zagadki nie było
dlatego, że taka komnata nie istniała, był tylko błąd w Papirusie
Fundacyjnym. Chodziło o Komnatę, której nie ma. - Stary podrapał się
w zamyśleniu po nosie. - Hań Sądziłem, że ów uczony sobie zażartował
i na długo zapomniałem o nim. Ale ten mężczyzna powrócił i
oświadczył mi, że... odnalazł Komnatę. Powiedział, że rozwiązał
zagadkę, która ją chroniła. „Jaką zagadkę?"-spytałem. Hań „Była na
ustach i na oczach wszystkich" - odparł. Hań. Tyle mi powiedział. A
wiecie dlaczego? Żeby podważyć zaufanie do mnie. Byłem naj-lepszym
ze strażników. - Właściciel antykwariatu rozłożył ramiona. - A
poszukiwania tej Komnaty zrobiły ze mnie chorego starca, żyjącego w
towarzystwie krokodyla.
-
Ale jak ten człowiek przekonał pana, że naprawdę odnalazł
Komnatę, której nie ma? - spytał Jason.
-Har, hań Powiedział mi: „Gdy znajdziesz Komnatę i do niej wejdziesz,
ujrzysz symbol trzech żółwi. Wtedy zrozumiesz, że powiedziałem ci
prawdę".
-
Trzy żółwie? - spytał Jason, kojarząc, że taki właśnie symbol
znajdował się na architrawie drzwi, przez które wydostali się z groty pod
Willą Argo.
™ —■— » » « —■— « " —»— » mr=i=Tn 1 5 5 (K —t— «JO( — ł—
> «X=sł=JUOL=ż=JU
-
Znasz go, Cięty Języku? Już go widziałeś?
-
Jeden raz - odpowiedział Jason.
-
Masz zatem więcej szczęścia ode mnie, ponieważ ja na niego
nigdy nie natrafiłem, chociaż szukałem go miesiącami i latami,
zaniedbując swoją pracę strażnika i budząc niechęć kolegów. Szukałem
tej Komnaty jedynie po to, żeby udowodnić temu człowiekowi...
właściwie sam nie wiem, co. Ze byłem równie pojętny jak on? Ze byłem
najlepszym poszukiwaczem na świecie? Dziś nie potrafię odpowiedzieć
na to pytanie, chłopcy, ale wtedy mój czas wypalał się gwałtownie,
pożerany przez gniew, przez żal, wywołany niepowodzeniami.
Spędzałem dni i noce na pokonywaniu niekończących się korytarzy
Domu Życia, żeby wyrysować każde przejście, każde ukryte schody,
żeby poznać w nim każde pomieszczenie i każde drzwi, a wszystko to na
próżno - stary ciągnął swą opowieść. - Dzięki tym latom poszukiwań
znam Dom Życia jak własną kieszeń, ale teraz, gdy nogi mi puchną, a
stawy w kostkach rwą z bólu przy każdym kroku, zagadki już mnie nie
obchodzą. Har, hań Ilekroć chcę, mogę tam posłać swoich chłopców.
Mogę ich wysłać wszędzie, w każdy korytarz, przez setki przejść... I
mogę was zapewnić, że takiego pomieszczenia, o jakim mówicie, tam
nie ma: to jest Nieistniejąca Komnata!
-
A pożar? Co wspólnego z tym wszystkim ma pożar? - spytał Jason.
«c=eoo Poszukiwacz «^¡sxxx=isxxx
Właściciel antykwariatu zwiesił głowę, jakby to pytanie przypomniało
mu nagle o ciężarze jego lat.
- Gdy ostatni raz wszedłem do Archiwum jako strażnik, myślałem, że
rozwiązałem zagadkę. „Była na ustach wszystkich" - powiedział tamten
człowiek. I ja znalazłem coś, co było na ustach wszystkich, i
pomyślałem, nie wiem czemu, że to jest właśnie to, co i on odkrył.
Udałem się więc - biedny naiwniak
-
do Domu Życia, w miejsce, gdzie, jak sądziłem, znajdę
rozwiązanie. O, tak, har\ - wykrzyknął stary, szarpiąc ze złością poręcze
fotela. - Sądziłem, że wiem, co robić! Byłem pewien, że jestem o krok
od rozwiązania!
-
Stary nagle sposępniał. - Spałem w Domu Życia i czekałem świtu.
O wschodzie słońca poruszyłem lustra, a one pochwyciły światło
słoneczne i promienie... podpaliły papirusy. Wybuchł pożar. Tak, to z
mojej winy, przez moje głupie poszukiwania! Zaledwie ogień chwycił
pierwsze papirusy, przeklęty wiatr rozniecił go, przenosząc płomienie od
niszy do niszy, od papirusu do papirusu, od drewnianego stołu do
drewnianych regałów. W krótkim czasie cały dział Archiwum
SPŁONĄŁ! - Stary mówił coraz ciszej i słabiej. - Byłem zmuszony
opuścić na zawsze Dom Życia i wtedy schroniłem się tutaj, tworząc
własną kolekcję zagadek. Moja kolekcja niespełnionych marzeń do
rozdawania innym szalonym marzycielom, takim jak ja... - W jego
%
oczach znów zapłonęło światełko życia. - Pod warunkiem, że są gotowi
zapłacić za swoje poszukiwania.
Zapadła cisza.
-
Jaka to była... zagadka? - spytał Rick, który w trakcie tej opowieści
nabrał już swoich zwykłych rumieńców i wyglądał zdecydowanie lepiej
niż przedtem.
-Hań Hań - jęknął stary, poprawiając się na fotelu.
-
Mężne Serce słucha, lecz nie rozumie... Nie istnieje żadna
zagadka. I nie istnieje żadna Komnata, której nie ma!
-
Ale powiedziałeś, że człowiek, który ją znalazł...
-
NIE ZNALAZŁ ŻADNEJ KOMNATY, BO TA KOMNATA NIE
ISTNIEJE! - krzyknął stary, aż zadrżał sznur Talosa.
-
A jednak powiedział, że komnatę chroniła zagadka, która przez
cały czas była na ustach wszystkich...
-
nalegał Rick. - I ty sądziłeś, że ją rozwiązałeś. To jaka to była
zagadka?
-
Chyba jesteś za głupi, żeby zrozumieć, chłopcze. Powtarzam ci:
nie ma żadnej zagadki!
Jason wstał ze stołka.
-
W takim razie zabieramy panu czas. Dziękujemy za opowieść.
-
Idziemy przeczytać ten Papirus Fundacyjny. Mężczyzna roześmiał
się, ubawiony.
158 " —'— —'— «W^I-ICT-4-ll
Poszukiwacz ogexxx=edooc
-
Niby jak? Papirus Fundacyjny spłonął w pożarze, a wraz z nim
wszystkie wzmianki o Nieistniejącej Komnacie...
-
To pójdziemy gdzie indziej... - odparł Jason.
-
...z wyjątkiem jednej - zakończył chytrze właściciel antykwariatu.
Po czym zaczął spokojnie drapać Talosa po łbie.
W ogrodzie Willi Argo Manfred wrzeszczał, groził, pomstował.
Julia zatkała uszy.
- Dlaczego tak wrzeszczy? Cośmy mu zrobili? Kim jest ten człowiek,
Nestorze?
Manfred biegał jak szalony wokół domu, próbując za wszelką cenę
dostać się do środka. Popychał drzwi wejściowe, uderzał w szyby
portyku. Wszystko pozamykane.
Każdy kolejny atak Manfreda wzmagał gniew w Nestorze, ale dobrze
wiedział, że nie ma szans i w razie starcia z tym szaleńcem będzie
niewątpliwie słabszy.
Julia i Nestor nie mogli praktycznie zrobić nic innego, tylko tkwić w
zamkniętym domu, jak dwoje oblężo-
nych, podczas gdy Manfred wyładowywał swoją złość na drzwiach i
futrynach Willi Argo.
W pewnej chwili wrzaski ustały.
Nie od razu zdali sobie z tego sprawę, ale gdy cisza coraz bardziej się
przedłużała, Julia zaczęła mieć nadzieję, że Manfred odszedł.
Chcąc się upewnić, wyjrzała na portyk, ale samochód nadal stał na
dziedzińcu.
Nestor nic nie mówił. Szedł za nią jak cień. Jego ręce zwisały sztywno, a
twarz była ściągnięta ze zdenerwowania. Wątły, mizerny, wyglądał na
człowieka znużonego, i po raz pierwszy od przybycia do Willi Argo
Julia zdała sobie sprawę, jak bardzo jest stary.
-
Co teraz zrobi ten człowiek? - spytała.
Nie odpowiedziawszy jej na pytanie, Nestor wszedł po schodach i
otworzył lustrzane drzwi od wieżyczki. Wszedł do pokoju, by wyjrzeć
przez okna na ogród.
Julia szła za nim aż do drzwi. Coś zaskrzypiało na dachu, a może na
strychu.
Dziewczynka zauważyła, że ktoś wzmocnił kawałkiem drewna
uszkodzony zamek w oknie wieżyczki.
-
Kim jest ten człowiek, Nestorze? - spytała ponownie, znacznie
słabszym głosem.
-
To stara historia.
-
Opowiedz mi ją.
-
Nie teraz, dziecinko... nie...
m -ł— iuoo=Ł=-iuocsłS30o( —t—10 160 " -*— x»oo-t— «>m-=fcgom
-'- m
Poszukiwacz -■- xxx^»«»»ocs
-
Opowiedz - nalegała Julia.
Wiatr wył, jakby zamierzał zdmuchnąć wieżyczkę.
-
To był błąd - powiedział Nestor. - Błąd pani Moore, popełniony
wiele lat temu. Planowała wtedy unowocześnić trochę Kilmore Cove.
-
Unowocześnić? Gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy, oboje z
Jasonem pomyśleliśmy, że czas się tu zatrzymał w ubiegłym stuleciu.
Ogrodnik gorzko się roześmiał, a potem, utykając, wyszedł z pokoju w
wieżyczce i skierował się w stronę innych okien w domu.
-
Przykro mi, że cię rozczaruję, ale wcale tak nie jest. Czas, niestety,
pędzi zawsze jak szalony.
Julia dogoniła Nestora w pokoju rodziców.
Ogrodnik odchylił żaluzje i patrzył na dwór, czekając, aż błyśnie światło
latarni morskiej, żeby mimo zacinającego deszczu dostrzec w mroku
jakieś szczegóły.
Julia próbowała dojrzeć w mroku znajome sprzęty: wielkie łoże z
baldachimem w kolorze szmaragdowozielonym i stare obrazy, pejzaże,
zawieszone na ścianach w słonecznym kolorze.
-
Jaki błąd? - spytała.
Nestor postał chwilę, wpatrzony w okno, zanim zdecydował się zasunąć
żaluzje i odpowiedzieć:
(v —ł— »<nr
30
161 " —'—'>ira —'— ■ m-t— l mr-=i=m
-
Pani Moore zaprosiła gości na herbatę. Pan Moore nie chciał się na
to zgodzić, ale pani... och, pani była niekiedy tak naiwna... I wystarczyło
to jedno zaproszenie, żeby już nie można było pozbyć się ich z domu.
-
I ten człowiek był jedną z tych osób? - domyśliła się Julia.
-
Tak, to kierowca... Ale to tylko śmieszna marionetka, w każdym
razie dotąd tak sądziłem...
Nestor przeszedł przez pokój, skąd mógł obserwować teren po
przeciwnej stronie domu.
-
On tu już był?
Wycie wiatru zlewało się z szumem ulewy.
-
Wiele razy, ale nigdy nie pozwolono mu wejść. Towarzyszył swej
pani, Obliwii Newton. Ona zaś była tu jeden jedyny raz, później i jej
nigdy już nie wpuszczano. Zawsze z jednego i tego samego powodu.
Julia podeszła do Nestora i razem z nim wpatrywała się w ciemność za
oknem. Nagle pojęła wszystko.
-
Powiemy o tym mamie i tacie, Nestorze. Bądź spokojny, nigdy nie
sprzedamy tego domu.
-
Dobrze powiedziane, dziecinko. Dobrze powiedziane.
Z ogrodu dobiegł ich głośny hałas.
-
Narzędziownia - krzyknął ogrodnik, rozpoznając znajomy dźwięk.
- Próbuje przedostać się przez narzę-dziownię!
162
SISmUM *bT+.¡4C*<CM
j/Aß-TA PISCIOSTZUHOHA
ason, nie możemy! - wykrzyknął Rick _ J po wyjściu z „Antykwariatu
ze starymi mapami".
Jason zatrzymał się, żeby spojrzeć na plan miasta Puntu, narysowany w
dzienniku Ulyssesa Moore'a.
-
Dlaczego nie przestaniesz biadolić i nie spróbujesz mi pomóc w
odczytaniu tego planu? Nic z niego nie rozumiem. Oddaj mi ten głupi
tobołek, jeśli chcesz.
-
Może się zdarzyć, że ten głupi tobołek to będzie wszystko, co nam
zostanie z Kilmore Cove. A jeśli będziemy dalej tak postępować, to
może się okazać, że będą to w ogóle jedyne rzeczy, jakie po nas
pozostaną. Co więcej, jest wysoce prawdopodobne, że za parę tysięcy lat
jakiś archeolog wykopie je z piachu na pustyni i nic z tego nie zrozumie!
-
Ho, ho, ale się gorączkujesz, zupełnie jak moja siostra - żachnął się
Jason.
-
Może dlatego, że twoja siostra ma odrobinę oleju w głowie!
-
Jesteśmy bliźniętami.
-
I co z tego?
-
Jest wysoce prawdopodobne, że olej podzieliliśmy po połowie.
-
To znaczy, że musiało go być bardzo mało - burknął Rick,
zarzucając swój tobołek na plecy i sprawdzając ręką nowy pakunek
zaczepiony u pasa.
164
A
y
-
Dobrze, jak tylko ją zobaczę, zaraz jej to przekażę...
-
Nie przesadzaj, Jason! - zawołał Rick, biorąc dziennik Ulyssesa
Moore'a
-
A ty uważaj z tajemnicą Nieistniejącej Komnaty. Słyszałeś, co ci
powiedział stary.
-
Jasne. Powiedział: ,-Jiar, hań" i splunął do miski. - Rudzielec
najpierw przyjrzał się mapce w dzienniku, a potem, zaniepokojony,
rozejrzał się wokół. Na szczęście mijający ich mężczyźni i kobiety w
jaskrawych strojach nie zwracali na nich uwagi. Ustawiony pośrodku
placu obelisk zaznaczał skrzyżowanie czterech ulic, między którymi,
kanałem, płynęła woda. - Gdzie my jesteśmy?
-
Hań Hań - odpowiedział Jason.
Rick usiłował zrobić lekceważącą minę, ale mu nie wyszła, więc
parsknął śmiechem. Potem, gdy zdenerwowanie już całkiem minęło,
zaczął kołysać się na stopach, w przód i tył, w przód i tył.
-Har, hań Talos, do nogi! Chyba mamy trudne zadanie dla tych dwóch
śmiałków!
-Hań
Chłopcy śmiali się do rozpuku, aż wreszcie Rick odłożył dziennik i
powiedział:
-
Jeżeli to jest obelisk, to port powinien być tam.
Układ zawarty ze starym w antykwariacie był całkiem jasny: chłopcy
mieli doręczyć dwie przesyłki,
fv — I— I in< _I— »MB— »<« — ł— III 165 a —t— JOOC
a on w zamian obiecał wyjawić im jedyną wskazówkę, dotyczącą
istnienia Komnaty, której nie ma.
„Tylko dwie przesyłki, nie zabiorą wam wiele czasu, a możecie dostać
napiwek. Har, har\ Oczywiście, jeśli jesteście rzeczywiście chłopcami
stąd..."
Chłopcy przystali na układ i teraz mieli przy sobie dwa skórzane
pakunki z mapami.
Pierwszy trzeba było dostarczyć kapitanowi pewnego statku fenickiego,
który odpływał do Myken. Drugi był przeznaczony dla semu, lekarza
organizującego ekspedycję w poszukiwaniu nowych składników do
swoich leków.
ł
Odnalezienie portu nie było trudne. Na wschód od obelisku zabudowa
miejska Puntu obniżała się i rozdzielała na liczne mola i pomosty
rzucone na lśniące wody Nilu. Gdy schodzili w dół, wśród domów z
surowej cegły, wzdłuż wozów zaprzężonych w woły, powietrze stawało
się coraz świeższe i przyjemniejsze. Po upalnym dniu słońce chyliło się
ku zachodowi, a od wody szedł ożywczy powiew. I właśnie ten wiatr
nasunął Jasonowi pierwsze wątpliwości.
- Jest słony - powiedział, trącając Ricka w bok. - A nie powinien.
Rick nie odpowiedział, nazbyt skupiony na odnalezieniu właściwej
drogi.
Gońcy z Puntu
-
Masz rację. To morze... - zauważył w końcu, gdy doszli do portu.
I tak odkryli, że Kraina Puntu nie leży nad Nilem, lecz nad Morzem
Czerwonym.
Dziób fenickiego statku, na który mieli doręczyć pierwszą przesyłkę,
przypominał chłopcom wysmukłą sylwetkę Metis. Jego kapitan,
Libańczyk o długich, czarnych włosach i twarzy spalonej słońcem,
przyjął ich głośnym śmiechem.
-
Oto dwaj nowi uput z antykwariatu! I jakże tam, udało się staremu
zreperować moją mapę?
Rick wręczył mu zwój papirusu.
-
Ma 'pan piękny statek - okiem znawcy ocenił omasztowanie i dulki
na wiosła.
-
Dokąd pan płynie? - zapytał Jason.
-
Do portu w Mykenach, wzdłuż wybrzeży. - Mężczyzna rozwinął
papirus u ich stóp i z uznaniem powiedział: - Dobrze... dobrze...
doskonała robota.
Garść debenów z jego kieszeni wylądowała w dłoniach chłopców jako
napiwek.
Po chwili monety wymienili na dwa rożki z przaśne-go chleba
nadziewane dymiącym farszem z baraniny, pikantnych ziół, jarzyn i ryb
z Morza Czerwonego.
Wreszcie pozwolili sobie na małą przerwę. Rozsiedli się na pomoście,
opuszczając nogi tuż nad wodą. Obja-
" —'— —*— 'y —i— »»«r
167 <v —ł— « «-» —ł— » mi —t— | trv~— l— < l
dając się, obserwowali pirogi holowane za pomocą długich żerdzi i
złocistą flotę faraona, zakotwiczoną w środku portu.
Ten farsz w chlebie był najlepszą rzeczą, jaką w życiu jedli.
Zaspokoiwszy głód, z ustami wysuszonymi z pragnienia, powrócili do
obelisku, by udać się w stronę dzielnicy, gdzie mieszkał lekarz.
Rick odkrył, że w mieście można bez problemu wszędzie trafić: potężne
mury Domu Życia widać było właściwie z każdego skrzyżowania,
podobnie jak morze po przeciwnej stronie. Ulice biegły pod kątem
prostym, a największe z nich stanowiły granice dzielnic.
Najskromniejsze domy należały do robotników budowlanych, inne,
niskie i ciągnące się aż po tereny mało zamieszkane, były własnością
rolników, a budynki większe, dwu-, a czasem trzypiętrowe, należały do
urzędników, kapłanów i lekarzy.
Gdy szukali domu lekarza, któremu mieli dostarczyć przesyłkę,
wmieszali się w niewielki tłum zgromadzony wokół dwóch muzyków,
wykonujących Balladę o dwojgu zakochanych. Jeden z nich, o twarzy
wymalowanej na biało, szarpał struny jakiegoś instrumentu, od czasu do
czasu dmuchając żałośnie w drewniany flet. Drugi, od stóp do głów
ubrany na czarno, z twarzą
168
" —*— ■
Gońcy z Puntu «
wysmarowaną ciemnym błotem, uwijał się, waląc w bębny, uderzając
blaszanymi talerzami i potrząsając sistrum - brzęczącą perkusją.
Jason i Rick wysłuchali kilku wersów ballady, orientując się po chwili,
że to legenda o dwojgu zakochanych zagubionych w Domu Życia.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego wszystkie pieśni miłosne są takie
dramatyczne - zamyślił się Jason, gdy odeszli już od zasłuchanego
tłumu. - Jeśli któreś z kochanków nie umrze, to ludziom nie chce się o
tym słuchać.
Rick milczał. Pamiętał cierpienie swojej mamy, gdy tata zginął na
morzu. I pomyślał, że chętnie posłuchałby do końca tej pięknej pieśni
miłosnej.
Dom lekarza rozpoznali łatwo - po kolejce pacjentów, czekających na
zewnętrznym dziedzińcu: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy cierpliwie
czekali na wizytę i na lekarstwo.
Chłopcy oznajmili czekającym, że są posłańcami. Mijając wszystkich,
weszli do gabinetu.
Uderzył ich zapach pokoju, w którym stało wiele naczyń z wodą,
pilnowanych przez dwóch ogolonych chłopców, mnóstwo rozmaitych
roślin i roślinek oraz rząd pojemników z proszkiem. Hieroglificzne
napisy podawały ich nazwy: aluminium, miedź, tlenek żelaza,
~rt —m
169 <■» —i— >>m —i— i»» —t— tmr=i=r
wapń, soda, cynk, arsen, węgiel. W innych pojemnikach było
sfermentowane piwo, miód, miąższ owocowy i płynna glinka.
Lekarz, pulchny i rumiany typ, przygotowywał okład dla pacjentki,
która zdarła sobie skórę z kości piszczelowej. Natychmiast rozpoznał
papirus trzymany przez Jasona.
W jednej chwili zapomniał o pacjentce i jej rannej nodze i ryknął na całe
gardło:
-
Mapa! Mapa! Myślałem, że już się jej nie doczekam!
Ominąwszy wzrokiem samego Jasona, wyrwał mu mapę z ręki i zaczął
ją na głos studiować.
Jason odchrząknął i ośmielił się przerwać lekarzowi monolog.
-
Powiedziano nam, że za dostarczenie tej przesyłki otrzymamy
napiwek...
-
Napiwek? - lekarz splunął, a jego twarz jeszcze bardziej
poczerwieniała. - Napiwek za mapę niepełną i dostarczoną z
opóźnieniem? Cieszcie się, że nie każę was wysmagać! Wynoście się!
Wynieśli się, ale Jason wszystkim czekającym w kolejce oznajmił, żeby
nie tracili cierpliwości - dzisiaj wyjątkowa okazja: doktor przyjmuje
gratis.
170 —*—»y —*—»»»«— <=-"
Gońcy z Puntu
Podziemny człowiek przyprowadził ich do ogromnego zagłębienia w
ziemi w kształcie studni tak głębokiej, że nie było widać dna. W jej
ścianach znajdowały się wejścia do setek korytarzy, połączone ze sobą
drewnianymi albo plecionymi pomostami, poziomymi lub skośnymi,
zawieszonymi swobodnie w przestrzeni, a wszystko to tworzyło istną
dżunglę bloczków, powrozów i powiązanych ze sobą lin.
Obliwia i jej przewodnicy znaleźli się przed czymś, co przypominało
drewniany wózek czy niedużą platformę, zawieszoną na czterech linach.
-
Musimy na to wejść? - spytała Obliwia Newton, z trudem
maskując przerażenie.
-
Tak, musssimy się tym przeeejechać - wyjąkał podziemny
człowiek, próbując dodać kobiecie odwagi. Liny, na których wisiała
platforma, sięgały tunelu po przeciwnej stronie studni, który - na
pierwszy rzut oka - był jeszcze bardziej mroczny niż korytarz, z którego
przyszli.
-
To, czego szukasz, jest tam, po drugiej stronie. Ale żeby
skorzystać z przewozu, trzeba zapłacić.
Obliwia spojrzała na młodego Egipcjanina, który tylko kwaśno się
uśmiechnął.
XX -ł-T)OC
-
Puszczę cię samą, to zaoszczędzisz...
-
Miły jesteś, bardzo miły - zauważyła z przekąsem, szukając kilku
debenów. I zaledwie wydobyła je z kieszeni, a już znalazły się w rękach
pokurczonego człowieka, a zabrał je tak łapczywie, jak gekon
chwytający muszkę.
-
Tttak... teraz możesz wsssiąść.
Obliwia oparła czubek stopy o platformę, która skrzypiąc, przechyliła
się niebezpiecznie na bok, gotowa w każdej chwili spaść w ciemną
otchłań.
-
Do diabła! To mnie przecież nie utrzyma!
-
Utrzyma cccię, na pewno, złap ssssię za linę - za-syczał podziemny
człowiek.
Obliwia chwyciła linę, sprawdzając ostrożnie jej wytrzymałość.
-
Jedziemy - powiedział stanowczo, popychając kobietę w głąb
platformy.
Potem, nie dając jej nawet czasu na wahanie, stanął tuż obok niej, na
drewnianym podnóżku, pociągnął za linę i zwolnił bloczek. Wózek
zajęczał i przechylił się, ruszając z wysiłkiem po głównej linie, która - o
dziwo - nie pękła. Wkrótce Obliwia znalazła się po drugiej stronie
studni, w korytarzu prawie zupełnie ciemnym.
Stopniowo jej oczy oswoiły się z mrokiem. Zobaczyła korytarz
zawalony glinianymi dzbanami.
172
Gońcy z Puntu
Podziemny człowiek powęszył i wślizgnął się między dwa rzędy
ogromnych dzbanów.
-
Jeśśśli chcesz, to chodź... - powiedział. - Ale uważaj, na co
sssstąpasz.
Zanim ruszyła, jeszcze raz się obejrzała. Młody przewodnik z kpiącą
miną pomachał jej ręką z drugiej strony studni. Zdecydowana, że nie da
mu satysfakcji i nie pokaże, jak bardzo się boi, odwróciła się w stronę
ciemnego tunelu i zdecydowanym krokiem podążyła za podziemnym
człowiekiem.
Uszli zaledwie kilka kroków, gdy Obliwia nastąpiła na coś śliskiego, co
z piskiem uskoczyło spod jej bosych stóp.
Chciała nabrać tchu i krzyknąć, ale nie mogła ani drgnąć, ani wydobyć z
siebie żadnego dźwięku. Stała nieruchomo na jednej nodze, jak brodzący
ptak.
-
Nie bój sssię - wysyczał w ciemności podziemny człowiek, stojący
parę metrów przed nią. - Tu są bardzo małe szczury... i uccciekają, ggdy
się idzie pomału. Pająki tak nie uciekają, więc szczury je dddepczą i
koniec.
-
Ja... - szepnęła Obliwia, słysząc wokół siebie gwałtowne skrobanie
tysięcy nóżek.
-
Biedne ssstworzonka, zamknięte pod ziemią, stale szszszukają
czegoś do jedzenia... - ciągnął podziemny człowiek. - Ale są niegroźne!
-
Chcę natychmiast... wyjść z tej obrzydliwej nory! - powiedziała
Obliwia Newton, rozdygotana.
Podziemny człowiek odkrył wielki dzban i wykrzyknął:
-
Jest! Może coś znalazłem! - Ale Obliwia leżała już na ziemi bez
czucia.
Gdy tylko otworzyła oczy, zerwała się na równe nogi i sprawdziła, czy
aby żaden szczur nie przyczepił się do jej tuniki. Rozejrzała się dokoła i
zobaczyła, że przeniesiono ją do korytarza oświetlonego lampkami na
olej z rycynusa.
Podziemny człowiek liczył jakieś monety, a młody Egipcjanin stał tuż
obok.
-
Wszystko w porządku? - spytał.
Obliwia próbowała zachować resztki godności.
-
Nie jest źle, chociaż ja nie znoszę szczurów!
-
Biedne stworzonka... - szepnął podziemny człowiek, podchodząc
do niej bliżej. - Maleńkie, biedne stworzonka.
Obliwia potrząsnęła głową, usiłując oddalić okropne wspomnienia tego,
co ją przed chwilą spotkało...
Potem przeszukała kieszenie, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że monety
już się skończyły.
-
Tak jessst... - zasyczał podziemny człowiek, uprzedzając jej
pytanie. - Zapłaciłaś też za powrót... Ale wy-
" —'— ' " —'— "" — I— I Wf
174
noc
Gońcy z Puntu
prawa się opłaciła, czyż nie? - Podał jej grube, ciemne zawiniątko, na
którym czerwonym kolorem ktoś zaznaczył jakieś hieroglify.
-
Pochodzenie: Kilmore Cove - przeczytała Obliwia.
Wytrzeszczyła oczy i spojrzała na podziemnego
człowieka, który drapał się po swojej gruszkowa tej głowie.
-
Wiedziałem, że cccoś jessst w Pogrzebanym Archiwum.
Obliwia nerwowo otworzyła pakunek, wznosząc przy tym tumany
kurzu. W środku był malutki i cieniutki przedmiot z papieru. Bilet
wizytowy...
- Tego szukałaś? - spytał młody Egipcjanin. Obliwia obróciła bilet. Na
odwrocie był nadpalony.
WENPAUNE MAINOFF
(V —i— »inr
175 ex -'— JOOC
-
NIE! - wrzasnęła. - Całkiem nie tego! Czy musiałam przyjeżdżać
aż tutaj, żeby znaleźć coś takiego? Ten nędzny bilet?! Adres
Gwendaliny już znam, do tego niepotrzebna mi podróż do Egiptu!
Podziemny człowiek schylił zasmucony głowę.
-
W każdym razie to jest wszystko, co się znajduje w tym
archiwum...
Wszystko, co się znajduje w Pogrzebanym Archiwum? Bilet wizytowy
fryzjerki? Obliwia zacisnęła wściekle pięści. Jak mogła pomyśleć, że tu,
pod ziemią, znajdzie mapę Kilmore Cove? Doprawdy była naiwna! Ten
bilet to jedynie dowód, że państwo Moore byli częstymi bywalcami
Domu Życia i jego najciemniejszych korytarzy. Nie, to po prostu ironia
losu!
Obróciła się energicznie do swego przewodnika.
-
Wychodzimy stąd! Natychmiast! - krzyknęła. - Chcę porozmawiać
z twoim szefem. Zaraz!
m
Po przejściu przez miasto, Jason i Rick powrócili do „Antykwariatu za
starymi mapami". Słońce zawisło już nisko nad horyzontem i sklep
wydawał się jeszcze bardziej mroczny.
Stary czekał na nich, siedząc w swoim fotelu. U jego boku nieruchomo
tkwił Talos. W powietrzu wisiała mieszanina zapachów stęchlizny,
kadzidła i jakiegoś mocnego, słodkiego zapachu, którego Rick nie mógł
rozpoznać.
Jason opowiedział, jak doręczali przesyłki, i poprosił starego, żeby teraz
on wywiązał się z umowy. Ten westchnął głęboko, kręcąc się w fotelu.
Był wyraźnie poirytowany tempem, w jakim chłopcy wypełnili swe
zadanie.
-Hań Rzekłeś, Cięty Języku. I Cięty Język ma rację. Kolej na moją
opowieść. Co chcecie wiedzieć?
-
Tylko to, co nam obiecałeś, wskazówkę na temat Komnaty, której
nie ma.
Stary odchrząknął i hałaśliwie splunął do miski.
-
Hań Nadal jesteście przekonani, że wasza mapa jest tam ukryta?
-
Tak, jesteśmy przekonani.
-
A nie przyszło wam na myśl, że mogłem skłamać, żebyście
poroznosili moje mapy? Nie pomyśleliście, że ten pogardzany stary...
hań może was oszukać? Wiecie, na czym polega mój handel.
f
afiff
» Ostatnia wskazówka
-
Pomyśleliśmy - odparował Jason - ale pomyśleliśmy też, że tobie
ta wskazówka już na nic się nie przyda, bo jesteś za stary, żeby szukać
Komnaty, i zbyt ociężały, żeby przekazać to komuś, kto dla ciebie
pracuje.
-
Hań Dobrze powiedziane, Cięty Języku... - Talos poruszył
ogonem, przypominając chłopcom o swojej niepokojącej obecności. -
Jesteście dziwnymi chłopcami, ale nie mylicie się. Zmęczenie ogarnęło
już całe moje ciało. Poza tym strzegłem tego sekretu tak długo, że teraz
to już bez różnicy. Znacie Balladę o dwojgu zakochanych}
Jason i Rick przytaknęli. Słyszeli ją, szukając domu lekarza.
-
Oczywiście... - ciągnął stary. - Tu, w Krainie Puntu, wszyscy ją
znają. Jest na ustach wszystkich. No więc, sądziłem, że zagadka kryje
się w ostatniej zwrotce tej ballady. Hań Ale uważajcie... - stary nie
zdążył dokończyć zdania.
Chłopcy pożegnali się raptownie, unieśli zasłonę i zniknęli na bazarze.
-
Uważajcie... bo sądząc, że ta zwrotka jest wskazówką, wywołałem
pożar w Archiwum... - szepnął stary właściciel antykwariatu z nutą
smutku w głosie.
Ledwo opadła zasłona przy wejściu, a już uniosła się inna, w głębi
sklepu: zasłona kryjąca komórkę, z której wyszły dwie osoby, młody
mężczyzna i kobieta.
a -i- «)oc=rł=nooL=i=jur» —ł—no 179
-
Eche, eche! - zakasłała Obliwia. - Ależ tu cuchnie!
Na twarzy starego odmalował się wyraz bezlitosnego
cynizmu.
-
Słyszałeś, Talos? - wychrypiał, głaszcząc krokodyla między
oczami. - Twoja buda nie przypadła pani do gustu...
Obliwia Newton podeszła do drzwi, uniosła ostrożnie zasłonę, by
odetchnąć pełną piersią.
-
Powietrza! - zawołała, wycierając usta grzbietem dłoni.
Talos skierował wzrok na starego z oznakami zdenerwowania.
-
Hań Nie radzę robić kroku dalej - uprzedził kobietę właściciel
sklepu. - Widziałaś chłopców?
Obliwia przytaknęła.
-No i?
-
To oni. Ale powinno być ich troje... Brakuje dziewczynki.
Bliźniaczki tego mniejszego.
-
Bliźniaczki Ciętego Języka... Hań - mruknął właściciel
„Antykwariatu ze starymi mapami".
-
Jaki tam Cięty Język! Nazywa się Jason, Jason Covenant. A ten
drugi... drugi to Rick Banner, smarkacz z miasteczka, syn zwykłego
rybaka.
-
Uważaj, z kim mówisz, kapłanko! - upomniał ją stary. - Talos i ja
też jesteśmy dziećmi rybaka. Czyż nie?
" —'— » " —»" —'— i" -cm 180 Ol -1-4— ««a -rt— ««» —I— >ir» —
t=JU
»x==3o Ostatnia wskazówka «sswastur^
Talos obnaży! zęby i walnął swoim długim ogonem o posadzkę.
-
To oni ukradli mi mapę sprzed nosa! - poskarżyła się Obliwia.
-
Nie powiedziałbym - wtrącił się młody mężczyzna, który jej
towarzyszył. - Z tego, co słyszeliśmy, wynika, że nadal jej szukają.
Gdyby ją znaleźli, nie byłoby ich tutaj.
-
Nikt cię nie pyta o zdanie!
-
Hań hań - wychrypiał stary z wysokości swego tronu na zmiętych
poduszkach, wyraźnie ubawiony ich sprzeczką. - Rozhisteryzowana
kapłanka i mężczyzna, który udaje twardziela... Ten dzień można by
zaliczyć
do lepszych w roku, co, Talos? «
Pozwolił, żeby tych dwoje trochę się poczubiło, a potem przerwał im
klaśnięciem w dłonie.
-
Potrzeba wam trochę ogłady, poza parą butów dla pani,
oczywiście, jeśli chcecie mieć na oku chłopców. Cięty Język i Mężne
Serce są przekonani, że mapa znajduje się w Komnacie, której nie ma. I
dopiero wyruszyli na jej poszukiwanie.
Obliwia obrzuciła starego pogardliwym spojrzeniem.
-
Chcesz powiedzieć, że udzieliłeś im właściwej wskazówki?
Stary aż podskoczył na swoim tronie.
- Har, harl Na bogów Górnego i Dolnego Egiptu, ci cudzoziemcy nie
znają hieroglifów! Ile razy mam to powtarzać? Nie istnieje właściwa
wskazówka! Nie istnieje dlatego, że nie istnieje Komnata, której nie ma!
I /
182
M€map,
C17)
zakocha
^r asne, że jestem pewna! To tylko piosen-__ T' ka i nic więcej -
wykrzyknęła Maruk.
Znowu byli razem, siedzieli przy fontannie, skąd mogli obserwować
wyjście z magazynów Domu Gościnnego - w razie gdyby pojawiła się tu
Julia - i Dom Życia, gdyby pojawił się tata Maruk. Gdy Jason i Rick
zabawiali się w gońców, Maruk zeszła w głąb magazynów, by upewnić
się, że nikt nie odsunął belki maskującej otwór w ścianie.
Teraz znów byli razem, a chłopcy próbowali rozwikłać kolejną
zagadkę... Z każdą chwilą dziewczyna była bardziej przekonana, że to
niemożliwe, by wskazów-
v
ka, jakiej im udzielił stary, mogła im naprawdę w czymś pomóc.
-
Ale sama mówiłaś, że nikt nigdy nie przebadał całego Archiwum.
Że są tam tysiące i tysiące korytarzy, więc dlaczego nie może być
Komnaty, której nie ma?
-
Z całą pewnością - uściślił Rick, wykonując kilka obliczeń w
dzienniku - w samym obrębie murów powinno być dziesięć tysięcy
sześćset czterdzieści osiem korytarzy, czyli dwadzieścia dwa budynki po
dwadzieścia dwie komnaty, po dwadzieścia dwa korytarze... co daje do
przeszukania...
-
Nie licząc przejść tajemnych - ciągnął Jason, nie zwracając
większej uwagi na Ricka. - Stary utrzymuje, że zna ich setki, więcej,
tysiące! Te mury musiały być
184
Ballada o dwojgu zakochanych «
wznoszone stopniowo i każdy z głównych architektów mógł ukryć w
nich swój mały sekret, jakąś niszę, jakieś dodatkowe schody...
-
To możliwe... - zgodziła się Maruk.
-
Pięćset pięćdziesiąt trzy tysiące sześćset dziewięćdziesiąt sześć
nisz! Nawet jeżeli na zbadanie każdej z nich przeznaczymy minutę... -
ciągnął niewzruszenie Rick.
-
No widzisz, więc dlaczego nie chcesz w to uwierzyć?
Maruk uśmiechnęła się, okręcając cienki warkoczyk na palcu.
-
Wystarczy porozmawiać o tym z moim ojcem, że-by upewnić się,
że Komnata, której nie ma, nie istnieje. A już na pewno nie uwierzę, że
kluczem do jej odnalezienia jest tekst Ballady o dwojgu zakochanych.
Stary, który wam o tym powiedział, to złodziej. Jeden z największych.
Wystarczy szepnąć jego imię któremuś z urzędników Archiwum, a
natychmiast czyni znak Horusa, opędzając się przed urokiem. Ty o nim
nic nie wiesz! To strażnik spod ciemnej gwiazdy, ten, który spalił cały
dział dokumentów! To potwór, który uniknął śmierci dzięki
podejrzanym konszachtom, i tylko dzięki nim zdołał otworzyć sklep. A
poza tym... jak to możliwe? To przecież tylko pieśń! Pieśń, którą lepiej
czy gorzej zna wielu.
135 " —*— * —*— 'wy
-
Czasami najlepszym sposobem ukrycia czegoś jest pozostawienie
tego na oczach wszystkich...
-
Żeby szukać Nieistniejącej Komnaty metodą badawczą,
potrzebujemy siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu dni, tyle zajęłyby nam
same mury - zawołał Rick, odkładając w końcu długopis. Po czym
widząc poruszenie obojga, spytał: - A o czym mówicie?
-
Ballada o dwojgu zakochanych - wyjaśniła Maruk
-
opowiada o kochankach, którzy pewnego dnia postanowili
poszukać sensu życia w Domu Życia. Jednak już na początku
poszukiwań mężczyzna wszedł w jeden korytarz, a kobieta w drugi. I
odtąd na próżno krążą, nie mogąc się spotkać...
-
Co oznacza, że nie można odnaleźć sensu życia
-
podsumował Jason.
-
Albo raczej, że nie można odnaleźć go w pojedynkę - uściślił Rick.
-
A jak się ta ballada kończy?
-
Zarówno mężczyzna, jak i kobieta są przekonani, że wcześniej czy
później odnajdą miejsce spotkania i to położy kres ich wędrówce.
Spotkanie nastąpi w Komnacie, której nie ma.
Jason spojrzał na Ricka.
-
No właśnie.
186
Ballada o dwojgu zakochanych «
-
Ale ballada nie kończy się odnalezieniem komnaty przez dwoje
zakochanych.
-
Bo to jest pieśń miłosna - uciął Jason. - Jestem
przekonany, że ta Komnata istnieje naprawdę. I że to
m>
w niej ukryto mapę, której i my, i Obliwia szukamy.
-
Byłoby pięknie - odezwała się Maruk - ale sądzę, że jesteście w
błędzie.
Maruk udała się do swego mistrza muzyki i poprosiła go o wierny tekst
ballady. Jason i Rick skracali sobie czas oczekiwania, spacerując
nerwowo po ogrodzie.
Córka Najwyższego Pisarza nie kazała długo na siebie czekać.
Gdy wróciła, przycupnęła obok chłopców na klepisku i rozwinęła długi
zwój.
-
Według mego mistrza to jest najstarsza i najwierniejsza wersja
Ballady o dwojgu zakochanych.
Trzy pary oczu zaczęły szybko przebiegać wzrokiem tekst ostatniej
zwrotki, która brzmiała tak: Nasza komnata ma dźwięczący klucz I próg
ze złudnego światła Natrafimy na nią w godzinie połączenia Tego, który
kocha i wiecznie podąża.
<m
-
Co on robi? - spytał Nestor Julię, ufając jej młodym oczom.
Oboje weszli do małej łazienki na drugim piętrze, obok pokoju
gościnnego, gdzie było jedyne okno wychodzące na narzędziownię.
-
Nie udało mu się wejść - odpowiedziała Julia. - Sądzę, że
zrezygnował. Zatacza się, jest przemoczony do suchej nitki.
Manfred wzniósł pięść w stronę pozamykanych okien Willi Argo i
wrzasnął:
-
Wkrótce wejdę! Wkrótce wejdę! - Potem zniknął z pola widzenia.
Julia i Nestor przeszli do innego pokoju, żeby mieć go na oku.
-
Nie widzę go... - szepnęła dziewczynka.
W tej samej chwili usłyszeli dwa uderzenia w drzwi do kuchni.
-
Przynajmniej go słychać... - zażartował nieśmiało Nestor. Przez
chwilę popatrzył uważnie na Julię i uśmiechnął się z uznaniem:
-
Dzielna jesteś, wiesz?
-
Wiem - odpowiedziała dziewczynka, ponownie wbijając wzrok w
deszcz za oknem.
Manfred sprawdził wszystkie drzwi na parterze, po czym schronił się w
samochodzie.
188
Ballada o dwojgu zakochanych oc=e3oocb=
Julia i Nestor widzieli z drugiego piętra, jak w samochodzie zabłysło
światło.
-
Może zrezygnuje i pójdzie sobie - szepnęła Julia.
Manfred włączył radio i na cały regulator puścił muzykę rockową.
-
Może sobie pójdzie... - powtórzyła Julia z nadzieją.
Światło w samochodzie znów rozbłysło i zgasło.
-
Wysiadł z drugiej strony - szepnął Nestor. - Tylko udaje, że nadal
siedzi w samochodzie.
-
Dlaczego? Co zamierza zrobić?
Z drugiej strony ogrodu, za samochodem, stał domek ogrodnika.
Julia obejrzała się i zobaczyła, że Nestor raptownie odszedł od okna.
-
Nestor, co chcesz zrobić? - krzyknęła.
Nie odpowiedział.
Zbiegła za nim po schodach, minęła salon, kuchnię i dogoniła go w
drzwiach wyjściowych z kuchni na dwór.
-
Nie wychodź! - błagała. - Nie zostawiaj mnie samej!
Nestor gwałtownie się obrócił:
-
Cokolwiek się stanie, cokolwiek zobaczysz z okna... NIE
WYCHODŹ! - nakazał jej surowo. - On nie może się tu dostać, więc
próbuje tam, rozumiesz? Tam może, a nie powinien. Julio, jesteś
dzielna. Wiem,
że mogę na tobie polegać. Rick i twój brat chcą, żebyś została w domu. I
żebyś nie dopuściła do tego, aby taka kanalia dotarła do... Wrót Czasu.
-
Nie zostawiaj mnie samej!
Wzrok Nestora zatrzymał się na sprzętach kuchennych. W zlewie leżał
jeszcze stos brudnych talerzy po kolacji dzieci.
Obrócił się gwałtownie.
-
Nie jesteś sama.
Po czym pchnął kuchenne drzwi i zniknął wśród burzy. „
Julia zamknęła szybko drzwi na klucz i pomknęła na górę do okna.
-
Mamo, tato! Jason! Rick! - wymawiała te imiona niczym modlitwę
błagalną, wbiegając po schodach wzdłuż nieruchomych twarzy na
portretach.
-
Mamo, tato! Jason! Rick! - powtarzała nieustannie, biegnąc przez
pogrążony w ciemności korytarz.
Zatrzymała się na progu.
Latarnia morska rozświetliła mrok za oknem.
Julia zdołała dostrzec, że ktoś biegnie przez ogród.
190
Gl«*?
««stem
o
dczytując ponownie ostatnią zwrotkę Ballady o dwojgu zakochanych
Jason mruknął: - No dobra, teraz kolej na ciebie, Rick.
Rick spojrzał na przyjaciela, mrużąc oczy:
-
A to dlaczego?
-
Bo to ty jesteś ten inteligentniejszy. Ja jestem od domysłów, od
zuchwałych akcji i od szczęśliwych przypadków, ale jak trzeba
rozumować... no, to jest twoje zadanie. Zajmie ci to trochę czasu,
przekonasz się - dorzucił.
-
Daj spokój, Jason - przerwał mu rudzielec. - I wy ruszcie głową
choć trochę.
-
Tobie ta zwrotka coś mówi? - spytał Jason, zwra-cając się do
Maruk. - Czy nie wyczuwasz w niej odniesienia do czegoś, co znasz, do
Domu Życia albo... do jakiejś innej legendy z Krainy Puntu? Zastanów
się, pomyśl.
Maruk przeczytała zwrotkę dwukrotnie, ale pokręciła głową.
-
Nic mi się nie kojarzy.
-
A jednak - powiedział Jason - zwrotka wyjaśnia, jak dotrzeć do tej
Komnaty.
-
Jeśli tak... - szepnął Rick - to powinna też wskazywać, gdzie się to
miejsce znajduje i jak do niego dojść z jakiegoś innego miejsca.
-
Słusznie.
192
W^i
Cięty Język i Mężne Serce
-
Może też podaje, kiedy można do niej dotrzeć...
-
zauważyła Maruk. - Tu jest napisane: w godzinie połączenia.
-
Godzina połączenia - powtórzył Jason. - Co to jest, co się łączy?
-
Magnes i kawałek żelaza - odpowiedział Rick.
-
Fragmenty puzzli, palce dłoni.
-
Zęby górne i dolne... mmm... przynajmniej w większości
przypadków - zadrwiła Maruk.
-
Coś, co łączy... - podjął Jason.
-
Błąd - przerwał mu natychmiast Rick. - Żeby łączyć, potrzebne są
co najmniej dwie rzeczy. Dwie rzeczy łączą się, gdy są w jakiś sposób
ze sobą powiązane. Sama godzina nie może być łącznikiem...
-
Słusznie. Istotnie, naszych zakochanych jest dwoje. I spotkają się
w godzinie połączenia. W godzinie doskonałej - zakończył Jason.
-
Wspaniale! - wykrzyknęła Maruk, ale zaraz posmutniała, myśląc,
że całe to rozumowanie do niczego ich nie prowadzi.
Odczytali ostatnią zwrotkę jeszcze raz i jeszcze, Rick wziął na siebie
nawet trud odczytania całej ballady, ale nie znalazł w niej nic godnego
uwagi.
-
Komnata nie ma drzwi - powiedział po chwili Jason. - Jest
napisane, że ma próg światła... a próg jest
" —'— » » I —ł— » w —'— » <nr^-ł— » I 193 " —'— * " —'— "f
tam, gdzie stoi się pod drzwiami. Gdy przekroczysz próg, jesteś w
środku. A zatem nie ma drzwi. Musimy tylko odnaleźć Komnatę... w
doskonałej godzinie.
-
Może tu chodzi o promień słońca? Może komnata jest ciemna i
światło pada na próg?
-
Albo przeciwnie. Piosenka mówi „złudne". Złudne oznacza, że
wydaje się, że coś jest, ale w rzeczywistości tego nie ma.
-
Jak miraż.
-
Jak miraż albo jak duch.
-
Złudne też może być coś, co się nagle ukaże, a czego wcześniej nie
było.
Siedzieli w milczeniu, zadumani.
Nagle Maruk spytała:
-
Ale jeśli nie ma drzwi, to po co klucz?
-
Nie ma drzwi, a jest klucz... który na dodatek dźwięczy...
-
Dźwięczący klucz oznacza jakiś brzęk.
-
Albo muzykę.
-
Może to jest rodzaj klucza wiolinowego! - zaproponował Jason.
-
Szkoda, że nuty, pięciolinia i klucz wiolinowy zostały wynalezione
później... Nie, dźwięczący klucz musi być kluczem rzeczywistym i
prawdziwym.
-
Wygląda na to, że wciąż szukamy kluczy i drzwi... - uśmiechnął
się Jason do Ricka.
Ol — h- HJt»-l— HIOLarfs-K)m-nt- O 194 O' -rf—
>)QL=l=JUUL=fa£300( -»- »1
f>
»x=i=» Cięty Język i Mężne Serce
30 —•'»—■i KłUC5
Po wielu różnych próbach odczytania tekstu, Maruk podniosła się i
przeciągnęła.
-
Chłopcy, dość mam już tego myślenia! Proponuję zrobić przerwę.
Także dlatego, że za chwilę zajdzie słońce i zrobi się zimno.
-
Co powiedziałaś? - spytał nagle Jason.
-
Ze za chwilę zrobi się zimno - wtrącił się Rick. - Na pustyni jest
ogromna różnica między temperaturą dnia i nocy.
-
Oto, co znaczy godzina połączenia. MAM! - wykrzyknął Jason. -
Jak mogliśmy o tym wcześniej nie pomyśleć!
Rick i Maruk popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.
-
Zechciałbyś nam to wytłumaczyć?
-
To jasne! My nieustannie myśleliśmy o dwojgu zakochanych jako
o mężczyźnie i kobiecie. Ale spróbujcie wyjąć zdanie z kontekstu. Nie
myślcie o nich jak o dwojgu kochankach z krwi i kości, lecz... inaczej.
Na przykład... słońce i księżyc, albo słońce i ziemia.
Rick znieruchomiał, jakby rażony piorunem.
-
Dwaj wieczni kochankowie, którzy nigdy nie mogą się spotkać.
Który kocha i podąża wiecznie.
-
To nie jest słońce i księżyc, bo wtedy są to bogowie Amon-Ra i
Thot. Ani też słońce i ziemia, bo ziemia to bóstwo Geb... - szepnęła
Maruk. - Ale dwoje zakochanych to mogą być ci właśnie, Geb - ziemia i
Nut - niebo.
m —ł— » im —l— » im —l— » Im —I— 11
195 —*— ' " —*—
' " —'— »wy—»— » l
-
A jeśli tak - mruknął Jason - to jaka będzie godzina ich połączenia?
Ta, w której możemy odnaleźć Komnatę, której nie ma?
-
Wschód! - wykrzyknęła Maruk.
-
Albo zachód - uściślił Rick. - Zwrotka nic o tym nie mówi, ale
powiedział to stary z „Antykwariatu ze starymi mapami". Przypominasz
sobie jego opowieść, Jasonie? Powiedział, że spał w Domu Życia i
poruszył lustrami.
-
O świcie... - szepnął Jason.
-
Myślał, że o świcie znajdzie próg świetlny, ale się pomylił. Światło
słoneczne podpaliło papirusy i wywołało pożar Archiwum. A zatem
godziną połączenia nie jest wschód, lecz zachód słońca. Albo... zaraz!
-
Zaraz... gdzie? - spytała Maruk.
-
Jest jedno miejsce, w którym trzeba szukać Nieistniejącej
Komnaty: to samo, w którym szukał jej bezskutecznie właściciel
„Antykwariatu ze starymi mapami"... Opuszczone Korytarze!
Jason i Rick obrócili się raptownie w stronę Maruk. Tylko ona mogła ich
tam zaprowadzić.
a -ri— mrujcfag-n
196
Jf /
rzwi do Opuszczonych Korytarzy otwarły się t I z głuchym łoskotem,
który niósł się echem po wielkiej, pustej sali. Powietrze było tu ostre i
panował mrok.
-
Od lat nikt tu nie wchodził - powiedziała Maruk, zatrzymując się w
progu. - Właściwie od czasu pożaru...
Ogarnęła ich groźna cisza. Chłopcy zrobili nieśmiało kilka kroków.
Czuli się przygnieceni nieszczęściem rzeczy martwych i zapomnianych,
przysypanych popiołem, które zdawały się być przepełnione bólem.
Czarne smugi na ścianach i sklepieniach przypominały gigantyczne,
powyginane w dramatycznych gestach dłonie. Posągi bóstw, które
niegdyś zdobiły salę, przekształciły się w groźne, wykrzywione cienie, a
ich zwierzęce oblicza, dawniej dumne i wyniosłe, teraz były smutne i
przygnębiające. Nawet wielkie okno, wychodzące na wewnętrzny
dziedziniec Domu Życia, nie ratowało sytuacji: powietrze stało
nieruchome, jakby niezdolne do przeniknięcia na zewnątrz.
Rick otworzył Słownik języków zapomnianych, podczas gdy Jason
zapalił lampę oliwną i zaczął nią oświetlać przyległe korytarze. Szeregi
czarnych nisz po obu ich stronach wyglądały przerażająco.
-
Przypomina podziemny cmentarz albo katakumby... - powiedział,
usiłując nie myśleć o komiksach,
« —i—
30
198 m —l— «>m —1— llli«-=»=rYW—i— II
Opuszczone Korytarze
w których z podobnie ciemnych czeluści wyciągały się zawsze
zakrzywione łapska szkieletu.
Maruk wciąż jeszcze stała w progu, niezdecydowana, czy wejść, czy nie.
Wyrosła w przekonaniu, że Opuszczone Korytarze są miejscem
zakazanym, w którym nie ma nic z wyjątkiem popiołów, ciemności i
śladów zniszczenia.
-
Idziesz z nami? - spytał ją Jason, gdy już trochę oswoił się z
otoczeniem.
-
Nie wiem, czy dam radę - odparła. - Dziś przekroczyłam właściwie
wszystkie zasady Domu Życia i mego ojca.
-
No to jedno przekroczenie więcej ci nie zaszkodzi - zachęcał ją
Jason, wyciągając ku niej rękę.
i
Maruk zamknęła oczy i przekroczyła próg. Gdy je otworzyła, Jason
wciąż stał przed nią z wyciągniętą ręką. Jego twarz oświetlał migotliwy
płomień lampy oliwnej, podczas gdy na twarz Ricka, stojącego po lewej
stronie Jasona, padały promienie zachodzącego słońca, które
przemieniło niebo w pomarańczowy sztandar.
Posadzka była twarda i zimna.
-
Nadchodzi zmierzch... - powiedziała. - Dokąd idziemy?
-
Nie wiem - odpowiedział jej Jason. - Ale za chwilę się
przekonamy. No nie, Rick?
m — >— »»»—«— «wy—l— mm —ł— m 199
Podała mu rękę. Jason ujął ją delikatnie, ale zdecydowanie, jakby chciał
dodać dziewczynie otuchy. W tym geście była siła, wiara i dobre moce,
jakby na przekór przygnębieniu, które emanowało z Opuszczonych
Korytarzy.
Rick podszedł do jednego z posągów i ścierając z niego pajęczyny i
sadzę, odkrył, że przedstawia Arkana Wielkie numer 1: Mag.
-
Masz jakiś pomysł? - zapytał go Jason.
-
Może - odparł przyjaciel, któremu nigdy nie brakowało zmysłu
praktycznego. - Jeżeli nasze przypuszczenia co do godziny połączenia są
słuszne, to są co najmniej trzy komnaty, które powinniśmy przeszukać:
Komnata Księżyca, Arkana Wielkie numer 18, Komnata Gwiazd,
Arkana Wielkie numer 17 i Komnata Słońca - numer 19.
-
Który kocha i podąża wiecznie... - wyszeptał Jason.
-
Albo, jeżeli chcemy zaryzykować i zacząć od przeciwnej strony, to
komnata Arkana Wielkie numer 6... ta Zakochanych - dokończył Rick.
Jason uścisnął lekko dłoń Maruk, dając jej do zrozumienia, że to
Komnata Zakochanych stanie się ich celem.
Powędrowali dalej, a światło zachodzącego słońca rzucało ich długie
cienie na posadzce.
" —'— y " —'— ty« —'— i mi —i— ln
200 m —ł— < yv —■— i
im —i— «>m-=»=-in
Opuszczone Korytarze «
Jason, trzymając w ręku wysoko uniesioną lampę oliwną, patrzył
uważnie przed siebie. Popioły, które pokryły gęsto lustra, nie pozwalały
na oświetlenie korytarzy. Nisze wyglądały jak wielkie, czarne, otwarte
paszcze.
Maruk wpatrywała się w ciemną posadzkę i w czubki swoich sandałów,
których stukot powtarzało echo.
Rick przy każdym wejściu do kolejnego działu sprawdzał w słowniku
rosnące numery Arkanów Wielkich, żeby się zorientować, którędy mają
iść.
Pogrążeni w ponurych myślach, milcząc, zagłębiali się w ten labirynt,
wypełniony nieruchomym, ciężkim powietrzem.
Wkrótce ich długie cienie pochłonęła całkowita ciemność, ogarniająca
sklepienie i ściany. Z każdym krokiem wznosili z posadzki chmury
popiołu i kawałki nadpalonego papirusu lub też rozdeptywali kawałki
zwęglonego drewna. Oczy, podrażnione kurzem, zaczęły łzawić.
- Niczego nie dotykajcie i nie trzyjcie oczu... - przestrzegał ich Rick,
przypominając sobie rady swego ojca. Potem zdobył się na szczyptę
optymizmu: - Powinniśmy być już blisko...
Ze sklepienia korytarza zwisały pajęczyny pokryte czarną sadzą. Coś
blokowało przejście.
Jason uniósł wyżej lampę oliwną.
" — ■— ■»' —■— ■
» 201 " —■—»■"—'—»»«—*— ■" — «=•*•>
Maruk przeraźliwie krzyknęła i mocniej ścisnęła jego rękę.
Z ciemności wyłoniły się dwa splecione w uścisku szkielety.
Jason nie był tak przestraszony. Właściwie od samego początku, idąc
Opuszczonymi Korytarzami, myślał o szkieletach.
Delikatnie uwolnił rękę z dłoni Maruk i przybliżył do szkieletów lampę
z knotem nasączonym olejem z rycynusa.
f
Na obu szkieletach zachowały się jeszcze strzępy ubrań. Potężniejszy,
zapewne mężczyzna, siedział oparty plecami o ścianę i trzymał w
ramionach szkielet drobniejszy, zapewne kobiety, jakby ją osłaniając.
Widok był makabryczny, a jednak miał w sobie jakąś niewypowiedzianą
słodycz. Jason wyobraził ich sobie żywych, otoczonych przez ogień i
dym, jak zatrzymali się tu, przytuleni do siebie, żeby czekać końca...
- Ich dusze są nieszczęśliwe - szepnęła Maruk za plecami Jasona - nie
byli przygotowani na podróż w zaświaty. Nie mają nawet na sercu
skarabeusza, który pomaga zmarłym stawić się przed oblicze Thota i
prowadzi do wagi Maat, która waży dobre i złe uczynki.
Jason spojrzał na nią, nie całkiem rozumiejąc, o czym mówi.
(k —t— «»« —4— >)oc-l-xioc=en 202 " —'— ' —'—' *' —'— "f —'—
»'
Opuszczone Korytarze
Maruk uklękła na ziemi i wyciągnęła spod ubrania naszyjnik, który
zawsze nosiła na sobie.
Zaczęła się modlić, dotykając i ściskając kamienie i metal na swoim
naszyjniku, jakby to był różaniec.
Chłopcy w pełnym szacunku milczeniu czekali, aż Maruk skończy swe
modły. Potem wyciągnęli z kieszeni skarabeusze, które otrzymali jako
przepustki do Domu Życia, i położyli je na szkieletach.
-
Żebyście odnaleźli spokój... - szepnął Rick.
Nieco dalej korytarz przechodził w wielką kwadratową komnatę.
Wewnątrz znajdowały się dwa duże posągi, trzykrotnie wyższe od nich,
których głów nie mogli dostrzec pod grubą warstwą sadzy opadającej ze
sklepienia.
-
To tutaj... - wyszeptał Rick, podnosząc wzrok w poszukiwaniu
związku Arkanów Wielkich z Zakochanymi.
Maruk wydała radosny okrzyk na widok ogromnego okna,
wychodzącego na dziedziniec Domu Życia.
Dziewczynka podbiegła do niego, by spojrzeć w po-
marańczowoczerwone niebo i tarczę słońca widoczną na horyzoncie.
Oparła dłonie o parapet i wdychała świeże powietrze z dziedzińca.
-
Od razu lepiej... czuję się jak nowo narodzona... - powiedziała, nie
odwracając się ku chłopcom.
A na ich widok niejeden odważny mógłby zadrżeć
-
ich twarze, włosy, ubrania były zupełnie czarne, jakby spadła na
nich chmura sadzy.
Gdziekolwiek spojrzeli, wszędzie walały się popalone resztki i zwisały
ogromne pajęczyny. Wielkie sieci pajęcze na głowach obu posągów
wyglądały jak zwiewne welony.
-
Czy to możliwe, żeby pożar wybuchł właśnie tu?
-
spytał Jason, podnosząc kawałki węgla trzeszczącego mu pod
stopami. '
-
Nie jestem ekspertem w odtwarzaniu przebiegu pożaru -
odpowiedział Rick - ale na pewno przeszedł tędy gwałtowny ogień.
-
Pytam tylko, czy to może być ta komnata, w której stary wywołał
pożar?
Rick wzruszył ramionami.
-
Skąd mam wiedzieć?
Spojrzeli na tarczę słoneczną, która wolno, lecz nieuchronnie zbliżała się
do linii horyzontu.
-
W każdym razie trudno będzie o taką okazję po raz drugi.
-
Drugą okazję? Do czego, twoim zdaniem? - spytał Rick.
-
Do tego, co on zrobił.
Rick usiłował przypomnieć sobie opowieść starego.
204
»csss» Opuszczone Korytarze
-
Powiedział nam, że poruszył jakieś lustra, a... światło słoneczne
podpaliło papirusy. Jeżeli to jest ta komnata, muszą być tu lustra.
Rudzielec podszedł do okna i wyjrzał na dwór.
Nie rozpoznał tej części ogrodu, ale nie to było ważne - jego uwagę
przykuł horyzont.
-
Jeżeli lustra pochwyciły światło słoneczne, musiały znajdować się
na wprost tego okna... Słońce zachodzi na zachodzie, tu... to znaczy, że
wschodzi z przeciwnej strony, tam. Jeśli więc są lustra, to muszą się
znajdować w pobliżu posągów.
-
Izydy i Ozyrysa - szepnęła Maruk.
-
Co powiedziałaś?
-
Dwa posągi w tej komnacie to Izyda i Ozyrys, dwoje kochanków.
Gdy Ozyrys został zdradziecko zabity przez Setha, który porąbał go na
kawałki, Izyda błądziła wzdłuż Nilu w poszukiwaniu jego ciała, a kiedy
odnalazła wszystkie części, złożyła je na powrót i tak powstała pierwsza
mumia. Dzięki staraniom Izydy, Ozyrys powrócił do życia. - Maruk
grzbietem dłoni otarła łzę, spływającą po jej czarnym policzku, po czym
uśmiechnęła się gorzko uśmiechem dorosłej kobiety. - Dziwne, może to
jest tajemnica życia, na której poszukiwanie wyruszyli wieczni
kochankowie z ballady: magia miłości, która zwycięża śmierć...
205 " —»—li»« —■—«»« —i— >>nr=r=-in
- Myślę... myślę, że masz rację... - odpowiedział Rick.
Jason podszedł do posągów i, unosząc lampę, starał się dojrzeć rysy ich
twarzy pod grubą warstwą sadzy. Domyślił się, że statua po prawej
stronie to bogini Izy-da: wysoko, wysoko w górze wyłaniała się z mroku
głowa kobiety o dumnym wyrazie twarzy. Ręce miała utrącone, a jej
twarz, przypominająca teraz czarną maskę, spoglądała w kierunku okna.
Ozyrys tymczasem patrzył na nią, stojąc u jej boku.
Jason postawił lampę na ziemi i gołymi rękami zaczął usuwać warstwy
popiołu z nóg posągu. Odkrył, że spowijają je kamienne opaski, spod
których wyzierają kiełki roślin.
„Zycie zrodzone ze śmierci" - pomyślał.
Nachylił się, żeby podnieść lampę i nagle... coś zalśniło na głowie
Ozyrysa.
-
Rick! - wykrzyknął - Lustro! Lustro! Znalazłem lustro! Na głowie
Ozyrysa!
Słońce zaczęło chować się za wydmy.
-
Wiedziałem, że nam się przyda! - zawołał Rick, wyciągając
wreszcie z tobołka linę, którą tak wytrwale dźwigał ze sobą od Willi
Argo.
Zaledwie kilkoma wprawnymi ruchami chłopiec utworzył pętlę, którą
zarzucił na głowę Ozyrysa.
206 m ti— moc
xxx
Opuszczone Korytarze
-
Miejmy nadzieję, że Ozyrys wybaczy nam ten brak taktu... -
mruknął Jason, zaciskając pętlę na szyi posągu. - Maruk, pomódl się
trochę po swojemu, dobrze? - poprosił, podejmując wspinaczkę.
-
A ty uważaj! - odpowiedziała dziewczynka.
-
Wolne żarty! To dziecinnie łat... - i Jason runął w dół, bo kawałek
kamienia, na którym oparł stopę, oberwał się z głuchym łoskotem.
Chłopiec potoczył się po ziemi z cichym jękiem, ale szybko wstał i
nawet nie otrzepał się z popiołu. Głupio mu było z powodu przechwałek,
więc jak najszybciej chwycił linę i, podciągając się na rękach, ponownie
zaczął się wspinać. W jednej chwili dotarł do złożonych rąk Ozyrysa i
jeszcze wyżej, tak by mieć przed sobą kamienne oblicze bóstwa. Puścił
linę, oderwał kawałek ubrania i zaczął używać go jako lnianej szmatki.
-
Jason! - zawołała z dołu Maruk. - Słońce zachodzi!
Chłopiec przecierał posąg najszybciej, jak potrafił,
wznosząc przy tym gęsty, ciemny tuman kurzu, który przesłonił mu
widok.
Przez kilka straszliwie długich chwil myślał, że się pomylił, ale w końcu
jego upór został nagrodzony. Zobaczył błysk światła.
Miał rację: warstwa czarnego popiołu pokrywała lśniącą powierzchnię
metalowego lustra!
-
Musi też być drugie, na posągu Izydy! - zawołał, gdy tylko
zauważył blask metalowego dysku.
Zdjął linę z szyi Ozyrysa i rzucił ją na ziemię.
Rick nie tracił czasu i w mgnieniu oka wspiął się na brzuch bogini.
Podobnie jak Jason, kawałkiem koszuli usuwał z zapałem ślady pożaru,
ścierając brud z czerwonego wieńca, zdobiącego czoło Izydy. Jego
przyjaciel miał rację! Także i tu tkwiło lustro!
-
Mamy je! Mamy! - krzyknął radośnie.
W tym samym momencie jeden z ostatnich promieni słońca padł na
oblicze Ozyrysa, niczym strzała wypuszczona z odległego horyzontu.
Przez chwilę Jason znalazł się w kręgu światła, które rozświetliło też
powietrze gęste od kurzu.
Chłopiec przesunął się i lekko pochylił w stronę ramion bóstwa, lecz...
nic się nie zdarzyło.
Maruk, stojąca na dole, pierwsza zauważyła, na czym polega błąd.
-
Nie patrzą na siebie! Zakochani nie patrzą na siebie! Lustra się nie
odbijają!
Rzeczywiście: promień słońca, odbity od Ozyrysa, padł na ramię Izydy
w pobliżu lustra, które zdobiło jej wieniec, i zgasł.
Rick spróbował nachylić lustro Izydy:
-
Dysk nie daje się przesunąć, jest zamontowany na stałe! -
krzyknął.
rw —i— l «-» —1— inm —i— I W
208 —'— *1*— * >t=c=tw
Opuszczone Korytarze
-
To znaczy, że nie trzeba ruszać lustra - odkrzyknął Jason. - Trzeba
przesunąć posąg!
Przechylił się śmiało, zawisł przez chwilę na ramionach Ozyrysa i
zeskoczył na ziemię jak sprężyna.
-
Musisz się ruszyć! - krzyknął do posągu Izydy, napierając całym
ciężarem na podstawę tronu. - Patrz... w twarz... swego ukochanego!
Ale słońce nadal padało tylko w lustro Ozyrysa.
-
Szybko! - krzyknął Rick, wsuwając dłonie w promień słońca, który
prześwietlał komnatę.
Maruk podbiegła do Jasona, by pchać razem z nim.
I - nie do wiary - statua drgnęła i pomalutku ruszyła z posad, zgniatając
swym ciężarem warstwę popiołu, który ją blokował. Majestatycznie
zaczęła obracać się wokół własnej osi, aż znalazła się naprzeciw swego
ukochanego.
A kiedy ich oczy się spotkały, słońce zatańczyło między wieńcami
kochanków, odbijając się w lustrach w ostatnim pożegnaniu przed nocą.
I wtedy, z wysokości kamiennych ramion Izydy, Rick ujrzał świetlny
próg Nieistniejącej Komnaty.
209
i" —■—»>
W strugach deszczu Nestor, kulejąc, przebiegł przez ogród.
Z samochodu Manfreda, ze środka dziedzińca dochodził ogłuszający ryk
gitary elektrycznej.
Między drzewami prześwitywało ciepłe, żółte światło z otwartych drzwi
domku ogrodnika.
Nestor zapomniał je zamknąć... Pochylił się i, nie zważając na ból w
krzyżu, obszedł cały ogród.
- Gdzie ona może być? Gdzie ona może być? - mruczał, usiłując w
mokrej ciemności rozróżnić kontury przedmiotów.
Światło latarni morskiej padło na ogród i Nestor dostrzegł w końcu
swoją taczkę. Stała za pniem japońskiej wiśni, dokładnie tam, gdzie ją
zostawił, przerywając pracę.
Wyciągnął z taczki łopatę i wypróbował ją, machając kilkakrotnie w
powietrzu. Nie była to, prawdę mówiąc, żadna broń, ale zawsze mogła
się przydać.
W każdym razie lepsze to niż nic.
Wszedł do swego domu, zaskakując Manfreda, który grzebał na jego
biurku.
210
Opuszczone Korytarze
-
Wychodź stąd, ale już! - zagrzmiał Nestor, ustawiając się na
wprost drzwi, z łopatą uniesioną na wysokość piersi. - Zanim cię stąd
wyrzucę!
Manfred drgnął. Wsunął coś szybko do kieszeni i odwrócił się, by
spojrzeć na ogrodnika.
-
W końcu zdecydowałeś się wyjść... Co, nie nauczyli cię
gościnności?
-
Odłóż na miejsce to, coś zabrał.
-
A jak sądzisz, co wziąłem?
Nestor zamachnął się łopatą.
-
Odłóż to tam, skąd wziąłeś.
Manfred podniósł obie ręce.
-
Hej, nie podskakuj tak, staruszku...
Deszcz z peleryny Manfreda ociekał na biurko i papiery ogrodnika.
Nestor poczuł, że drętwieją mu ręce, i jeszcze mocniej ścisnął łopatę.
Manfred wskazał swój nos i ciemne, stłuczone okulary na głowie.
-
Widzisz, co mi zrobiła twoja przyjaciółeczka? Rozbiła mi nos i
szkła.
-
I tak była za dobra... Odłóż na miejsce to, coś wziął, i wynoś się
stąd.
Manfred sięgnął do kieszeni i Nestor dostrzegł w jego rękach klucz.
Stary i zardzewiały, podobny do tych czterech kluczy od Wrót Czasu.
m —ł— » im —1— » Im —łOBO— ' ■
211
J
-
Masz na myśli to? - Kierowca Obliwii Newton pokręcił złośliwie
głową. - Nie myśl, że ci go oddam... Właśnie go odnalazłem i mam
wrażenie, że mojej pani bardzo się spodoba... Hej! Uważaj z tą łopatą!
Manfred uniknął groźnego uderzenia.
-
WYNOCHA! - krzyknął Nestor.
Z wolna zaczęli krążyć wokół siebie, jak zapaśnicy, trzymając na
dystans przeciwnika. Z jednej strony Nestor z łopatą, z drugiej -
Manfred z kluczem uniesionym wysoko nad głową.
-
Twoja przyjaciółeczka zadała mi ból - powiedział Manfred. -
Chciałem tylko złożyć ci wizytę, wypić z wami filiżankę herbaty...
-
Odłóż na miejsce ten klucz - powiedział twardo Nestor i machnął
łopatą.
-
Bo co?
-
Odłóż go na miejsce.
Manfred, odwrócony plecami do drzwi wejściowych, zaczął się
wolniutko wycofywać.
-
Dobrze, dobrze. Zostawię ci go. Teraz już wiem, gdzie jest, więc
mogę wpaść tu po niego za parę dni.
Cofał się powoli w stronę drewnianego ganku, otaczającego domek, po
czym zszedł po dwóch schodkach do ogrodu.
-
Może wrócę, kiedy będą chłopcy, co ty na to?
-
Rzuć klucz na ziemię. Idź do samochodu i znikaj.
Opuszczone Korytarze a=e»x
Manfred wolno opuścił rękę, w której ściskał klucz, jakby chciał spełnić
rozkaz Nestora.
-
A gdzie chłopcy? Trzymasz ich pod kluczem w domu? Czy może
wysłałeś ich gdzieś... śladami Ulyssesa Moore'a?
Rozwścieczony Nestor walnął łopatą w drewnianą poręcz ganku.
Manfred skoczył nagle, niczym jastrząb spadający z góry, i pochwycił
wolną ręką łopatę, drugą zadając potężny cios.
Ogrodnik stracił równowagę, runął w dół i potoczył się na trawę.
Manfred stanął nad nim.
-
No cóż, staruszku. Aleś się starał, nie można powiedzieć... -
zadrwił, chowając klucz do kieszeni peleryny.
Nestor próbował się podnieść. Wydawało mu się, że jest cały połamany.
Zimny deszcz lał mu się za kołnierz.
Udało mu się podnieść na kolana, gdy... kontem oka zobaczył spadającą
na niego łopatę.
Uchylił się, ledwo unikając ciosu.
-
Masz niezły refleks jak na swój wiek - ponownie zadrwił
napastnik.
Nagły kopniak trafił go wprost w żołądek.
rt —l— mm —i— » Im — i— i inrs-ł— «1 213 « —>— »nr
■XXX— t— Ki
Kompletnie zaskoczony, zgiął się w pół, charcząc. Jego ciemne okulary
upadły na trawę, zaczął ich nerwowo szukać.
- Nie powinieneś tego robić, stary! Tym razem naprawdę mnie
rozzłościłeś... - rzucił po chwili.
Jednym ciosem powalił Nestora.
Po raz kolejny podniósł łopatę.
W tym samym momencie muzyka w samochodzie umilkła.
214
*
łońce wolno znikało za horyzontem, gdy trójka przyjaciół, umazana
sadzą, wybiegła z Domu Zy-cia, kierując się ku idealnie kwadratowej
sadzawce. W środku tego basenu wznosiła się statua bogini Ha-tor,
bogini miłości i muzyki, pół kobiety, pół krowy.
Dopiero tuż przy basenie zatrzymali się, żeby zaczerpnąć tchu.
-
Jesteś pewien, że to tu? - spytał Jason Ricka.
-
Najzupełniej, promień słońca padał dokładnie w tym miejscu!
Rick przyklęknął na ziemi i zaczął szybko wyrywać trawę porastającą
kamienny brzeg sadzawki.
>
-
No i proszę! Mamy go! - wykrzyknął, wsuwając dłonie w ziemię,
miękką w tym miejscu i łatwo ustępującą pod naciskiem ręki.
Maruk i Jason rzucili się, by mu pomóc. Szybko usunęli kępki trawy i
grudki ziemi, przykrywające kamienną, ażurową pokrywę z ośmioma
rowkowanymi poprzeczkami. Wyglądała jak kratka studzienki
kanalizacyjnej, zwyczajny odpływ wody.
-
To jest próg ze światła! - wykrzyknął Rick. Podniósł kamyk i
wsunął go między kamienne poprzeczki, rzucając w pustkę.
Kamyk uderzył o coś metalowego, potem odbił się od jakiejś twardej
powierzchni i jeszcze trzykrotnie podskoczył.
216 a mt—moc
xx —t— 1c
xc
Dźwięczący klucz
-
To schody... - domyślił się Jason. Pochylił się, by sprawdzić, co
tam jest naprawdę.
Maruk tymczasem wstała i rozejrzała się dokoła. Znajdowali się w
maleńkiej i - pewnie z powodu sąsiedztwa Opuszczonych Korytarzy -
rzadko uczęszczanej oazie.
-
Rzeczywiście... był na oczach wszystkich... - szepnął Rick. - Kto
wie, ile osób przechodziło tuż obok, rozmawiając i śmiejąc się, i nikt nie
zauważył tego otworu. A może brano go za zwykłą studzienkę
kanalizacyjną.
Pod kratką znajdowało się bardzo wąskie przejście, w którym z trudem
mogła zmieścić się jedna osoba.
Jason chwycił kamienną poprzeczkę i próbował wyciągnąć kratkę, która
zabrzęczała, czy może raczej zadźwięczała, ale nie dała się wyciągnąć.
-
Musi być mocno osadzona... - sapnął, próbując drugi i trzeci raz. -
Kto wie, od jak dawna... nikt... jej... nie otwierał!
Po czwartym podejściu skapitulował i wyciągnął się na trawie.
-
Powiedziałbym raczej, że jest opieczętowana - powiedział Rick.
-
Słyszeliście ten dziwny brzęk? - spytała Maruk. - Piosenka mówi o
kluczu, który dźwięczy...
rw — i— ■ tn —i— xm —i— » **-=B=rr\ 217 fil —I— «JO» —
^TKX=ł=J0OCSłS30
■
Próbując wyjaśnić źródło tego dziwnego dźwięku, Rick spostrzegł, że
pod ośmioma kamiennymi poprzeczkami, z których składała się kratka,
zamocowane były zwisające swobodnie miedziane krążki. Wsuwając
palce między poprzeczki, poruszył je, wywołując ten sam dźwięk, który
słyszeli przed chwilą.
-
Nie ma żadnego zamknięcia, żadnego, tylko te dziwne... dzwonki -
zauważył.
I uparcie dociekając tajemnicy, oparł lampę na kratce, położył się na
brzuchu i jeszcze raz sprawdził: dzwonki przyczepione były drutem i
można było przesuwać je wzdłuż poprzeczek w prawo i w lewo. A gdy
zmieniały położenie, zmieniał się, też ich dźwięk.
-
Co to, u licha, oznacza? - mruczał do siebie Jason, drapiąc się po
głowie brudnymi od ziemi rękami.
Maruk chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język i pokręciła głową.
Rick ponownie obejrzał dzwonki; każdy z nich był ruchomy, choć
wydawały się jakoś ze sobą powiązane. Policzył: było ich szesnaście, po
dwa na każdej poprzeczce.
-
Nic z tego nie rozumiem... - stwierdził. - Nie wiem, co zrobić.
-
To może być... duże sistrum - odezwała się Maruk, nabierając
odwagi. Po raz pierwszy widziała, jak jej
218 a —>— moi —t— nxr=-t- »xx
dźwięczący klucz 0CSES30OC
doc
przyjaciele nie potrafią rozwiązać zagadki, która w jej oczach była
najzupełniej banalna.
-
Co powiedziałaś? - spytał Jason.
-
Sistrum, instrument muzyczny - powtórzyła dziewczynka.
Wskazała na posąg bogini Hator, opiekunki muzyki, która trzymała
sistrum w dłoni. A ponieważ chłopcy nie reagowali, wyjaśniła: - To jest
instrument perkusyjny, który można różnie stroić, zależnie od piosenki,
jakiej się akompaniuje.
-
A ty to potrafisz? - spytał Jason.
-
Jestem trochę do tyłu z muzyki, ale to nie jest trudne.
Maruk podeszła do kratki i sprawdziła położenie dzwonków.
-
O jaką piosenkę nam chodzi?
-
O Balladę o dwojgu zakochanych, oczywiście - odpowiedzieli
chórem chłopcy z Kilmore Cove.
Maruk położyła się nad kratką i zaczęła uważnie przesuwać dzwonki
wzdłuż kamiennych poprzeczek, dopóki nie zadowolił jej dźwięk, jaki
wydawały.
-
Zrobione - powiedziała, wstając.
-
Co zrobione? - spytał Jason. - Przecież nic się nie stało.
-
Może nie musi dziać się nic szczególnego - powiedział Rick.
Schylił się, chwycił kratkę i pociągnął ją do siebie. Zadźwięczała,
stawiając opór.
m —l— t im —i— « im —1— » IV-I- 11
219 m —I— i im —1— »
w V —1— II w—ł— » l
Dźwięczący klucz
przyjaciele nie potrafią rozwiązać zagadki, która w jej oczach była
najzupełniej banalna.
-
Co powiedziałaś? - spytał Jason.
-
Sistrum, instrument muzyczny - powtórzyła dziewczynka.
Wskazała na posąg bogini Hator, opiekunki muzyki, która trzymała
sistrum w dłoni. A ponieważ chłopcy nie reagowali, wyjaśniła: - To jest
instrument perkusyjny, który można różnie stroić, zależnie od piosenki,
jakiej się akompaniuje.
-
A ty to potrafisz? - spytał Jason.
-
Jestem trochę do tyłu z muzyki, ale to nie jest trudne.
Maruk podeszła do kratki i sprawdziła położenie dzwonków.
-
O jaką piosenkę nam chodzi?
-
O Balladę o dwojgu zakochanych, oczywiście - odpowiedzieli
chórem chłopcy z Kilmore Cove.
Maruk położyła się nad kratką i zaczęła uważnie przesuwać dzwonki
wzdłuż kamiennych poprzeczek, dopóki nie zadowolił jej dźwięk, jaki
wydawały.
-
Zrobione - powiedziała, wstając.
-
Co zrobione? - spytał Jason. - Przecież nic się nie stało.
-
Może nie musi dziać się nic szczególnego - powiedział Rick.
Schylił się, chwycił kratkę i pociągnął ją do siebie. Zadźwięczała,
stawiając opór.
o> -■— nim —i— 11nra- l»« -ł—fi
219 a -ir>— «XX -t— »
»)T=S300< —'—JU
I kiedy już zamierzał zrezygnować, drgnęła, uniosła się kiłka
centymetrów i dała unosić się wyżej i wyżej.
Rudzielec aż przegiął się do tyłu z wysiłku, więc Jason podskoczył mu
na pomoc i we dwóch odłożyli kratkę na trawę obok otworu.
Obrócili do góry dnem i w końcu zrozumieli, na czym polegało to
genialne zamknięcie. Otóż, dzwonki były połączone systemem
ciężarków i sznureczków. Ustawione we właściwej pozycji, sznureczki
uwalniały jedną bardzo grubą strunę, która w innym położeniu
blokowała kratkę od spodu, przytrzymując ją przy ścianie.
-
Zamek wprost genialny... - zauważył Rick, zafascynowany.
Jason wziął lampę i przybliżył ją do otworu nad przejściem. Serce waliło
mu jak młot.
-
Na przekór tym, którzy nam nie wierzyli! Idziemy! - zawołał,
stawiając stopę na pierwszym stopniu wykutych w skale, wąziutkich,
spiralnych stopni.
Kiedy poczuł dłoń egipskiej koleżanki na ramieniu, odwrócił się.
-
Jesteś wspaniały - powiedziała. Jason uśmiechnął się do niej.
-
To ty byłaś wspaniała z tym sistrum...
-
Ba! Wszyscy jesteśmy wspaniali! - stwierdziła Maruk, kładąc
drugą dłoń na ramieniu Ricka.
" —'— » —*— ' in<T=K=rYVv-==ir=Tn 220 Ol —I— OOC-nł—
OOCgBJOm —>-JU
^ In
Dźwięczący klucz
-
Zwyczajnie, trochę szczęścia... - zakpił Rick.
-
Szczęście - zauważył Jason, unosząc lampę - to Arkana Wielkie
numer 10.
-
A zatem to znaczy, że również szczęście bierze udział w tej grze...
- stwierdziła Maruk.
Schodzili powoli.
Strome schody były bardzo niepewne. Miejsca było zaledwie na oparcie
pięty, a przy tym każdy stopień był innej wysokości niż poprzedni, tak
że trzeba było ciągle zmieniać krok, dając nura w ciemność.
-
Piosenka o czymś takim nie wspomina - gderał Jason, który
schodził pierwszy, z oliwną lampą migocącą jak światło okrętu podczas
burzy.
Czuć tu było stęchlizną, panował zaduch. Lampa wydobywała z mroku
pajęczyny wielkie i gęste jak zasłony. Słyszało się piski i chrobot łapek
szczurów uciekających przed światłem, zaniepokojonych tym
nieoczekiwanym wtargnięciem. Musiało upłynąć wiele lat, odkąd ktoś
po raz ostatni postawił tu nogę.
-
Jesteśmy na miejscu! - wykrzyknął nagle Jason, gdy nie wyczuł
już pod stopą kolejnego schodka.
-
Zeszliśmy na sam dół!
Uniósł lampę, pokrytą pajęczynami, i oświetlił Nieistniejącą Komnatę.
Julia stała przy oknie. Widząc, że Nestor upada na ziemię, nie namyślała
się ani chwili. Wybiegła tak, jak stała, zeskoczyła ze schodów, wyszła
jak najciszej przez oszklone drzwi portyku i ruszyła wprost do
samochodu Manfreda. Chciała znaleźć jakiś sposób, żeby przyciągnąć
jego uwagę, i pierwszą rzeczą, jaka jej przyszła do głowy, było
wyłączenie świateł i tej ogłuszającej rykiem muzyki. Po czym
wymknęła ąię cichaczem i ukryła za błotnikiem.
-
Och! - krzyknął Manfred przez lodowaty deszcz.
-
Coś mi się zdaje, że kotka opuściła gniazdo...
-
Julio, nie! - krzyknął leżący na ziemi Nestor.
-
Wracaj do domu! Zamknij drzwi! Nie pozwól mu wejść!
Otwarte drzwi do Willi Argo znajdowały się tuż obok Julii, ale
dziewczynka pozostała ukryta za błotnikiem.
-
ZAMKNIJ DRZWI! - krzyknął ponownie Nestor. Manfred
poderwał się i ruszył biegiem w stronę
domu.
Julia czekała, przyczajona za błotnikiem, aż do momentu, w którym tuż
obok ujrzała sylwetkę mężczyzny w pelerynie.
" —«—»»« —»— "nr
222 " —'— "rn —i— »m< —i— .wy
Dźwięczący klucz
Wtedy skoczyia jak sprężyna i podstawiła mu nogę.
Manfred runął jak długi, nie rozumiejąc dobrze, co się dzieje. Przed
chwilą biegł, a po chwili leżał jak długi na ziemi, bez tchu. Gdy
otworzył oczy, zobaczył przed sobą kałużę, a pośrodku kałuży, jak
szczątki miniaturowego okrętu, leżał zabrany z biurka ogrodnika stary
klucz, który musiał mu wypaść z kieszeni peleryny.
W tym momencie Julia wysunęła się ze swojej kryjówki, pochyliła się i
chwyciła klucz. Potem odwróciła się, by wbiec do domu, ale między nią
a jedynymi otwartymi drzwiami do Willi Argo leżał kierowca Ob-liwii
Newton.
Światło latarni morskiej znowu padło na ogród.
- Julio! - krzyknął Nestor. - Uciekaj! Uciekaj!
Julia nie dała sobie tego dwa razy powtarzać. Obróciła się i zaczęła biec
w strugach ulewnego deszczu. Słyszała, że Manfred dźwignął się, coś
tam bełkocąc pod nosem. Dobiegła na skraj urwiska, do tego miejsca
Salton Cliff, gdzie zaczynały się schodki nad morze.
Tam, skąd poprzedniego dnia Jason runął w przepaść.
Obróciła się, zmrużyła oczy, żeby wyraźniej zobaczyć postać Manfreda
w deszczu, po czym uniosła klucz nad głowę.
m —i— »w — i— Ifw—1— »»» —ł— m 223 ' " "" —'— » y—'— "
-
Chodź, weź go sobie, jeśli ci na nim tak zależy! - zawołała. -
Chodź, weź go sobie, jeśli masz odwagę!
Wiatr targał jej włosy.
Manfred spojrzał najpierw na otwarte drzwi Willi Argo, potem na
dziewczynkę. Wyglądał jak mamut owinięty w pelerynę.
-
Julio, nie! Odejdź stamtąd! - Nestor też podźwi-gnął się z ziemi.
Manfred chwilę namyślał się, po czym podjął ostateczną decyzję.
Ruszył w stronę Julii, niezdarnie poruszając się w pelerynie ociekającej
deszczem.
-
Oddaj mi ten klucz.
Julia uśmiechnęła się, choć w rzeczywistości serce waliło jej ze strachu
jak oszalałe. Ale to ona prowadziła w tej walce.
-
Daj mi ten... zafajdany klucz - powtórzył Manfred, i w tej samej
chwili rozległ się huk pioruna.
a
Światło latarni morskiej zatoczyło krąg.
-
Jeśli zrobisz jeszcze jeden ruch, wrzucę go do morza!
Manfred zatrzymał się trzy kroki przed dziewczynką.
-
Uważaj, co robisz, malutka - zasyczał złowrogo.
-
To ty uważaj - odpowiedziała Julia, machając kluczem, który
trzymała tylko czubkami palców - bo może mi wypaść...
224
Dźwięczący klucz
ffPfrfęPliPHSPIill
-
Julio! - krzyknął Nestor zza pleców Manfreda.
-
Dziadziuś cię woła, malutka... - zadrwił Manfred. - Dlaczego nie
słuchasz dziadziusia?
-
Bo jestem zajęta rozmową z wielką świnią w pelerynie - odpaliła.
/
Świnia skoczyła do przodu, trzema susami w mgnieniu oka pokonując
odległość, jaka dzieliła ją od Julii.
Ale dziewczynka przewidziała i to. Przecież była Julią Covenant,
mistrzynią w gimnastyce artystycznej, niepokonaną sprinterką na bieżni
i pierwszą napastniczą w szkolnej drużynie siatkówki.
Odchyliła się płynnie, rzucając klucz w przepaść. Poczuła, jak w tej
samej chwili wielka, mokra masa
ociera się o jej twarz.
*
Swiatłp latarni morskiej zakreślało kolejny krąg. Zanim się przesunęło,
Manfred zniknął w otchłani.
I
/
I
m -t— >-»» —t— >>or=Ł=LjL»x -t—xi
225 <» —>—»«*•
■ .
/ *
C2X)
komnata
rozdział
i8tnle3^oi
ason rozglądał się, zataczając lampą łuk w po-J wietrzu - Komnata była
dość szeroka i głęboka. Było to stare i ciemne pomieszczenie, wykute w
skale i osłonięte pajęczynami. Światło lampy Jasona, drżące niepewnie
w powietrzu ubogim w tlen, wydobyło z mroku szereg złotych
sarkofagów ustawionych pod ścianami, z wąskim przejściem pośrodku.
To przejście prowadziło do czegoś w rodzaju ołtarza, zawalonego
przedmiotami pokrytymi grubą warstwą kurzu.
-
Kto tu spoczywa? - spytał szeptem Jason, oświetlając mdłym
światłem oblicza wytłoczone w złocie, umieszczone na wiekach
sarkofagów. Miały surowy wyraz twarzy i musiały być niewiarygodnie
stare, jakieś obce.
-
To czcigodni Założyciele... - szepnęła Maruk. - Ci, którzy przybyli
tu drogą morską, żeby zbudować Dom Życia.
Założyciele spoglądali wprost przed siebie, nieruchomi i surowi w
swych długich, kamiennych sukniach. Ręce mieli spuszczone wzdłuż
ciała, a stopy oparte o skorupę żółwia.
Dzieci stały bez słowa, wsłuchując się w ciszę tego miejsca.
-
Spójrzcie... stary nie kłamał! - odezwał się po chwili Rick,
przyklękając na ziemi. Dokładnie
™ —»— > « » —ł— t <nr
228
» Nieistniejąca Komnata
w miejscu, gdzie kończyły się schodki, były maleńkie, pokryte kurzem
trzy żółwie z kości słoniowej.
Trzy żółwie - takie same, jakie widzieli na architra-wie nad drzwiami w
grocie w Salton Cliff.
Jason z trudem przełknął ślinę, po czym obrócił się, by dokładniej
przyjrzeć się Nieistniejącej Komnacie.
Zrobił krok do przodu. Miał wrażenie, że idzie po warstwie miękkiego
śniegu, bo zanim dotknął twardej skały, jego stopa zanurzała się w
kilkucentymetrowej warstwie piasku.
- Myślę, że musimy dojść do ołtarza... - powiedział.
Światło lampy migotało na nieruchomych obliczach postaci z
sarkofagów.
Maruk trzymała się z tyłu. Znowu wyciągnęła swój naszyjnik i trzymała
go mocno obiema dłońmi, aż pobladłymi od tego ściskania.
Na samym końcu szedł Rick, rozglądając się dokoła z przejęciem.
Czuł się tu niezręcznie w tym królestwie ciszy. Wydawało mu się, że
łatwo mogą zamącić sen Fundatorom...
Gdzieś z daleka dochodziły ich rozmaite odgłosy, choćby odległy plusk
kapiącej wody, nie wiadomo, skąd, jak i gdzie. Rickowi zdawało się, że
słyszy też syk, ale sądził, że to tylko wytwór jego wyobraźni.
Pod nieruchomym spojrzeniem Założycieli, krok za krokiem, wolniutko,
trójka przyjaciół zbliżała się
<*■ —<— i»* —*—' ** —i« —»< 229
s
do ołtarza, na którym leżało mnóstwo przeróżnych przedmiotów.
-
Prawie doszliśmy... - szepnął Jason, usuwając po drodze pajęczyny
i przyświecając sobie lampą w poszukiwaniu czegoś, co przypominałoby
pojemnik z mapą.
Nagle znieruchomiał.
-
O co chodzi, Maruk? - spytał.
-
O nic, a dlaczego pytasz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
-
To czemu chwyciłaś mnie za ramię? Trudno mi się ruszyć, gdy...
-
Wcale nie trzymam ręki na twoim ramieniu...
-
To jeśli to nie twoja ręka... - wyszeptał Jason bardzo powoli - to
co... ja mam... na ramieniu?
-
Unieś lampę, bo nie widzę.
Rick obrócił się, by rzucić okiem na rzędy sarkofagów, i przez moment
wydawało mu się, że coś poruszyło się koło jednego z nich.
Jason uniósł wolno lampę i oświetlił swoje lewe ramię.
-
O, nie! - wykrzyknęła Maruk. - O, nie, Jason!
Chłopiec wolno, milimetr po milimetrze obrócił
głowę.
Usłyszał syk i para żółtych, wielkich jak orzechy oczu spojrzała na
niego.
Wąż.
saoocssoocsEE» NIEISTNIEJĄCA KOMNATA
Jason powstrzymał się od krzyku i zrzucił go ręką, w której trzymał
lampę. Gad zwijał się na piasku, pełznąc w mrok.
-
Uff... całe szczęście! - krzyknął Jason, podniesiony na duchu.
Uniósł lampę, żeby lepiej widzieć...
Maruk krzyknęła przeraźliwie. Rick, stojący nieco dalej, znieruchomiał,
porażony.
Węże były wszędzie - spadały ze sklepienia, pełzały pod warstwą
piasku, który przykrywał posadzkę, wyłaziły z sarkofagów, kłębiąc się i
splatając ze sobą. Wiły się, gryząc się wzajemnie bez powodu i usiłując
wpełznąć w ciemność. Wyglądało na to, że dzieciaki wyrwały je ze snu.
-
Rick? - szepnął Jason. - Co robimy?
Węże spadały z góry z głuchym łoskotem.
-
Rick?
-
Pssst... Zastanawiam się...
-
A mógłbyś to robić szybciej?
Maruk coś mruczała.
-
Węże są... głuche - powiedział po chwili Rick, usiłując
przypomnieć sobie wszystko, co wiedział na temat tych gadów. - To, co
im przeszkadza, to... wibracje.
-
Więc nie wibrujmy, dobrze?
-1 jeszcze... chyba boją się ognia... może też światła.
-
Wspaniale. Zupełnie wspaniale, mamy płonącą lampę.
Jason zatoczył lampą łuk wokół ich stóp, zmuszając do ucieczki
wstrętne, syczące kłębowisko. Maruk krzyknęła.
-
Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wyniesiemy się stąd możliwie jak
najprędzej - powiedział Rick.
-
Na razie te bestie są jeszcze rozespane, ale...
-
Według ciebie są jadowite?
-
Nie wiem, możliwe...
-
Spróbuję! - zdecydował nagle Jason. - Jestem tak blisko ołtarza, że
mogę go niemal dotknąć.
Rick patrzył na niego przerażony.
-
Jason, nie! Nie bądź szalony! Musimy się powoli wycofać na
schody. A potem zmykać stąd, ile'sił w nogach!
-
Rick, jestem metr od ołtarza...
-
Ale na ziemi jest pełno jadowitych węży! - krzyknęła Maruk.
-
Może one są tylko wstrętne - powiedział Jason.
-
Ale wy się nie ruszajcie!
-Jason!
Chłopiec uniósł lampę i zrobił dwa kroki w przód. Ołtarz był strasznie
zagracony. Wielka góra rzeczy pokrytych piachem, kurzem i
pajęczynami: dzbany pełne klejnotów, maleńkie posążki z kamienia,
grzebienie, zwoje papirusów, drewniane szkatułki...
232 oc=exxx
SD00GB300CHE» Nieistniejąca Komnata
„Kombinuj, Jason, kombinuj..." - powtarzał sobie w myślach, robiąc
trzeci krok. „Mapa Kilmore Cove może być wszędzie, ukryta w tych
stertach rzeczy".
Maruk jęknęła i Jason obrócił się, machając lampą.
„Kombinuj, Jason..." - powrócił do poszukiwań, skupiając się na tym, co
widzi przed sobą.
Myślał o papirusie, który znalazł w niszy.
PS Wolałem ukryć bezpiecznie mapę w Komnacie, której nie ma.
Mapa nie mogła tu leżeć od bardzo dawna. Może od kilku lat, nie
więcej.
Jason wyciągnął dłoń i zaczął po omacku badać tę część ołtarza, na
której - jak mu się zdawało - było mniej pajęczyn i kurzu. Szkatułka,
klamerka, pozłacany posążek... Czego dokładnie szukał?
- Jason! - zawołał Rick z tyłu. - Pospiesz się! Czuję, jak mi się owijają
wokół stóp...
Ręka Jasona ślizgała się wśród kurzu, dotykając jednych przedmiotów,
unosząc inne.
Mapa. Mapa Kilmore Cove... Gdzie może być? W bezpiecznym
miejscu...
„Może - pomyślał Jason - człowiek, który ją tu przyniósł, żeby dobrze
ukryć, wsunął ją między najdawniejsze przedmioty, żeby zmylić tego,
kto by jej szukał.
ty #
Kombinuj, Jason, albo - nie kombinuj wcale. Daj się prowadzić intuicji."
Chłopiec opuścił lampę i ostrożnie postawił ją za sobą na ziemi.
- Jason?
Zamknął oczy i spróbował oczami wyobraźni zobaczyć tę sytuację.
Widział siebie, wchodzącego tu, żeby zabezpieczyć mapę. Bardzo
ważną mapę. Mapę, której Obliwia Newton nie powinna odnaleźć.
Wyobraził sobie, że odkrył najbardziej tajemniczą komnatę w całym
Domu Życia, komnatę strzeżoną przez jadowite węże z pustyni.
»
Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła, jak puls wali w skroniach...
Odetchnął głęboko.
Zamknął oczy, wyciągnął ręce przed siebie i wsunął dłonie pod ołtarz.
Dotknął kamienia i lekko go nacisnął.
Pyk.
Spod ołtarza, wprost do rąk chłopca, wypadło coś lekkiego.
Jason spojrzał w dół, lecz przez moment miał jedynie mroczki przed
oczami, po tym, jak za mocno, aż do bólu, zaciskał przed chwilą
powieki.
Spojrzał na ręce i dostrzegł, że trzyma w nich płaską ramkę.
Obrócił się, żeby obejrzeć ją w świetle lampy.
234
S30OC3H30OCSEDO Nieistniejąca Komnata
Była to ciemnobrązowa, drukowana mapa. Na dole w ozdobnym
narożniku, figurował następujący podpis:
IMfcKWSĆA 1 JtLUNA FIOKI ADNA MAPA TPOO MIASTECZKA
W KORNWAI.ll. 7WANF.OO
KILMORE COVE
ul TIIOS ROWEM I.ONDYN
Jason nie wierzył własnym oczom. Odwrócił się do przyjaciół i
krzyknął:
- Znalazłem ją! Znalazłem! Mamy mapę Kilmore Cove!
I w tym samym momencie oliwna lampa zgasła.
235
W-7VVVVVV7 WVW7W Rozdział (22)
^
- Rabunek -
¿
Zapadła ciemność. Jason przycisnął mapę do piersi, Rick krzyknął, a
Maruk zaczęła na głos odmawiać szeptane dotąd cicho modlitwy.
Ogarnął ich gęsty, syczący mrok.
-
Nie ruszajcie się! - zawołał Rick, dobierając się do swego tobołka.
-
A kto się rusza? - spytała Maruk, przerywając na moment swe
modły.
Rick pogrzebał w tobołku i udało mu się w końcu zapalić zapałkę.
W blasku drżącego płomyka ukazała się jego przerażona twarz.
-
Musimy zapalić lampę! Jason, podaj mi ją tu, do Maruk, szybko!
Jason schylił się i po omacku złapał podstawkę lampy. Gdy zapałka
zgasła, Rick zapalił następną.
-
Czy nie lepiej, żebyś to ty podał mi zapałki? - burknął Jason.
-
Nie marudź, podaj lampę Maruk!
Jason zrobił krok do przodu i przekazał lampę.
-
Trzymaj!
Zapałka znowu zgasła i Rick zapalił już trzecią.
-
Teraz, Maruk, cofnij się trochę i tu mi ją przy...
Nie zdołał dokończyć zdania, gdy wprost na głowę
Maruk spadł wąż. Dziewczyna wrzasnęła i machnęła lampą, żeby
przepędzić obrzydliwe stworzenie.
238
' —'—
Rabunek «
Lampa rozbiła się o sarkofag któregoś z Fundatorów, a Maruk zaczęła
biec z krzykiem w stronę wyjścia, tratując po drodze wszystko, nawet
Ricka.
-
Zmykamy! - krzyknął Jason i też puścił się biegiem.
Jak wystrzeleni z procy, krzycząc, wybiegli z komnaty na schodki,
schodami na górę i do ogrodu. Byli cali i zdrowi.
Ale nie zdążyli nacieszyć się ocaleniem, bo chwilę potem stanęli twarzą
w twarz z młodym Egipcjaninem, w którego ręce lśnił nóż.
-
Radzę, żebyście byli grzeczni i spokojni, dzieciaki... - zwrócił się
do Maruk i Ricka, ustawiając ich tyłem do basenu.
Następnie złapał Jasona, który próbował jeszcze się wyślizgnąć, i
ustawił go obok tych dwojga.
-
Dobrze, dobrze... - zapiszczał za nimi głos Obliwii Newton. - Oto
bohaterscy odkrywcy powracają z wyprawy!
Niebo nabrało krwistoczerwonego koloru.
Kobieta wskazała na Jasona, który wszelkimi sposobami starał się ukryć
za sobą bezcenną mapę.
-
Co widzę? Młody Jason Covenant!
-
Czego chcesz? - spytał Jason, bezskutecznie próbując wycofać się
poza obrzeże basenu.
239 ol —i— 1 wv -l-iw-l-.kt
Obliwia nachyliła się w jego stronę.
-
Naprawdę jeszcze nie wiesz?
Gestem nakazała młodemu Egipcjaninowi odebrać Jasonowi mapę.
-
Nie! - zawołał głośno, opierając się z całych sił.
Potem dostał mocny cios w głowę i runął na ziemię.
-
Ty draniu! - krzyknął Rick, otrzymując w zamian kopniaka, od
którego zwinął się w pół i też upadł.
Maruk nachyliła się, by przyjść z pomocą przyjaciołom, i posłała
Obliwii słowo pełne pogardy:
-
Złodziejka!
Panna z Kilmore Cove wyrwała ramkę z rąk Jasona, obrzucając Maruk
zaledwie pogardliwym spojrzeniem.
-
A ty, kim jesteś, z tymi śmiesznie wygolonymi włosami? Słynna
Julia?
-
Jestem Maruk, córka Najwyższego Pisarza!
-
O, do licha, wybacz mi pomyłkę! - zawołała Obliwia Newton,
skupiona na trzymanej w rękach ramce.
Zdecydowanym ruchem przełamała ją na pół, wyciągnęła mapę i
rozłożyła ją przed sobą.
-
Tak, to ty... Ile się ciebie naszukałam, mapo Kilmore Cove!
Jedyna, cenna i... w końcu moja!
-
Złodziejka! - powtórzyła Maruk.
-
Utop ją - rozkazała Obliwia młodemu Egipcjaninowi, nie
odrywając oczu od druku trzymanego w rękach. - A tych dwóch rzuć
wężom na pożarcie.
Rabunek
Młody Egipcjanin uniósł nóż i groźnie zbliżył się do Maruk. Jason
ciągle leżał na ziemi bez czucia, a Rick niezdarnie usiłował się
dźwignąć.
-
Stój! - zagrzmiał władczo czyjś głos.
I z cienia wyszedł gruby właściciel „Antykwariatu ze starymi mapami",
kołysząc się na obolałych nogach.
-
Umowa była jasna, hań - zagrzmiał, podchodząc bliżej. - Dla
ciebie mapa, dla mnie chłopcy.
-
Rób z nimi, co chcesz, stary - odpowiedziała Obliwia. - Na mnie
już czas.
-
Har, hań Wspaniale! Doprawdy wspaniale. A jeśli chcesz
wiedzieć, Talos i ja mamy błogą nadzieję, że już cię nigdy nié
zobaczymy. - Stary obrócił się w stronę swojego Egipcjanina i spojrzał
na niego z pogardą. - Utop ją, hań Jak śmiałeś posłuchać podobnego
rozkazu? To są dzieci... Hań Trzydziesty drugi punkt Księgi Przepisów
brzmi: nie krzywdzić dzieci. Czy cię tego nie uczyłem?
Obliwia Newton zaśmiała się szyderczo.
-
A ty się nie śmiej, kapłanko. Hań Zostawiam ci tę mapę tylko
dlatego, że moje słowo jeszcze coś znaczy w tym mieście. - Stary
popchnął ciało Ciętego Języka swoją spuchniętą nogą. - Hań I dlatego,
że ten tu jeszcze żyje.
Popatrzył na kobietę surowym spojrzeniem i powiedział:
241
-
Wynoś się, zanim zmienię zamiar i zrobię z ciebie przekąskę dla
Talosa.
-
Rozkaż swemu chłopakowi, żeby mnie stąd wyprowadził, a nigdy
więcej mnie nie ujrzysz.
Właściciel „Antykwariatu ze starymi mapami" dał znak i chłopak
odszedł, prowadząc Obliwię.
Stary nachylił się nad Rickiem.
-
Hej! Jak się czuje Mężne Serce?
Rick, zanim zdołał odpowiedzieć, mocno zakasłał.
-
Dlaczego pozwoliłeś jej odejść?
-
Dałem jej słowo, har\ I zapłaciła mi za mapę.
Maruk tymczasem zaczerpnęła trochę wody z basenu i obmyła nią twarz
Jasona.
-
Twój przyjaciel otrzymał paskudne uderzenie, Mężne Serce, ale...
Jason zakasłał i po chwili odzyskał świadomość.
-
Hań Chyba jest cały i zdrowy.
-
Dokąd poszli? - spytał Jason, mrużąc oczy.
-
Uciekli z mapą...- odpowiedziała Maruk.
Jason, gdy tylko zobaczył starego ze sklepu, wściekle
zaatakował:
-
A ty, co tu robisz? A, rozumiem... To twoja sprawka, że Obliwia
Newton ukradła nam mapę Kilmore Cove!
Stary podniósł obie ręce w górę, jakby się poddawał.
242
W
-
Har, uderzenie nie pozbawiło twego języka ciętości, jak widzę...
To nie ja ukradłem ci mapę. Zapłacono mi za odnalezienie jej i jak
zawsze się udało. Har, har... - Po czym cofnął się gwałtownie o krok,
ściskając zęby z bólu. - Hań Gdy zachodzi słońce, te nogi jeszcze
mocniej mnie rwą, możecie mi wierzyć.
Stary podszedł do ciągle jeszcze odsuniętej kratki, która osłaniała
schodki.
-
Wy... wy dokonaliście czegoś, czego się zupełnie po was nie
spodziewałem - powiedział, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Pod
fontanną Hator! Nie do wiary! Har, hań
Opuściwszy mury otaczające Dom Życia, Obliwia Newton pożegnała
przewodnika i jak najszybciej odeszła. Kilka razy zatrzymała się jeszcze,
sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi.
Żeby mieć pewność, co najmniej pięć razy zmieniała drogę, zawracała
po własnych śladach, żeby zmylić trop, za każdym razem rozglądając się
uważnie i obserwując, co się dzieje wokół.
Rabunek ocssmog
-
Har, uderzenie nie pozbawiło twego języka ciętości, jak widzę...
To nie ja ukradłem ci mapę. Zapłacono mi za odnalezienie jej i jak
zawsze się udało. Har, har... - Po czym cofnął się gwałtownie o krok,
ściskając zęby z bólu. - Hań Gdy zachodzi słońce, te nogi jeszcze
mocniej mnie rwą, możecie mi wierzyć.
Stary podszedł do ciągle jeszcze odsuniętej kratki, która osłaniała
schodki.
-
Wy... wy dokonaliście czegoś, czego się zupełnie po was nie
spodziewałem - powiedział, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Pod
fontanną Hator! Nie do wiary! Har, hań
Opuściwszy mury otaczające Dom Życia, Obliwia Newton pożegnała
przewodnika i jak najszybciej odeszła. Kilka razy zatrzymała się jeszcze,
sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi.
Żeby mieć pewność, co najmniej pięć razy zmieniała drogę, zawracała
po własnych śladach, żeby zmylić trop, za każdym razem rozglądając się
uważnie i obserwując, co się dzieje wokół.
" —■—«»« —1— »»•«-=.■— ł»« —1— «1 243
Rabunek
-
Har, uderzenie nie pozbawiło twego języka ciętości, jak widzę...
To nie ja ukradłem ci mapę. Zapłacono mi za odnalezienie jej i jak
zawsze się udało. Har, har... - Po czym cofnął się gwałtownie o krok,
ściskając zęby z bólu. - Hań Gdy zachodzi słońce, te nogi jeszcze
mocniej mnie rwą, możecie mi wierzyć.
Stary podszedł do ciągle jeszcze odsuniętej kratki, która osłaniała
schodki.
-
Wy... wy dokonaliście czegoś, czego się zupełnie po was nie
spodziewałem - powiedział, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Pod
fontanną Hator! Nie do wiary! Har, hań
Opuściwszy mury otaczające Dom Życia, Obliwia Newton pożegnała
przewodnika i jak najszybciej odeszła. Kilka razy zatrzymała się jeszcze,
sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi.
Żeby mieć pewność, co najmniej pięć razy zmieniała drogę, zawracała
po własnych śladach, żeby zmylić trop, za każdym razem rozglądając się
uważnie i obserwując, co się dzieje wokół.
. * vy —|-r-YWT
243
W końcu, gdy była już całkiem pewna, że chłopak z „Antykwariatu ze
starymi mapami" zniknął, skręciła w kierunku dzielnicy lekarzy.
Jeszcze raz zatrzymała się na rogu ulicy, w którą miała zamiar skręcić, i
odczekała, licząc sekundy. A nóż ktoś ją śledzi? Tak bardzo chciała być
już w domu i pochylić się nad mapą Kilmore Cove, którą mocno
trzymała w ręku.
Ale świetnie wiedziała, że nie może ryzykować, by ją ktoś rozpoznał.
Więc - mimo niecierpliwości - odczekała kilka minut, po czym wyszła
zza rogu, przeszła przez ulicę i skierowała się w stronę starego,
opuszczonego domu, który lepsze czasy miał już zdecydowanie za sobą.
Jeszcze ostatni rzut oka w prawo i lewo. Weszła.
Wewnątrz panowała cisza. Dwupiętrowy budynek, który niegdyś był
Urzędem Skarbowym, od dawna stał pusty, otoczony złą sławą, omijany
przez wszystkich. Ludzie trzymali się z daleka od miejsca, gdzie kiedyś
ściągano podatki.
W piwnicy, za stosem rozbitych dzbanów i za pękami łodyg papirusu
znajdowały się drzwi. To Ulysses Moore usiłował ukryć tajemne
wejście.
- Teraz odnajdę je wszystkie... - szepnęła Obliwia, ściskając mapę.
Kopnęła stojący w poprzek stół i podeszła do drzwi.
244
V —'— » " —*— » Inr=j— II <rv-=l=m
Sięgnęła po klucz z główką w kształcie kota i włożyła go do zamka.
Niepotrzebnie, bo - jak się okazało -drzwi były otwarte.
„Hm... klucz jest potrzebny tylko w jedną stronę..." - zanotowała w
pamięci Obliwia.
Był to ważny szczegół, który wydał jej się równie niebezpieczny, co
podejrzany.
Bo co będzie, jeśli ktoś inny znajdzie te drzwi?
„Pomyślę o tym później" - postanowiła. Nacisnęła klamkę i
przekroczyła próg, wchodząc do domu pani Kleopatry Biggles.
Koty zaczęły krążyć i wściekle parskać, gdy Obliwia, przechodząc
między nimi, nie raczyła nawet na nie spojrzeć.
-
Manfred?
Jej zegarek lekko zgrzytnął i znów zaczął chodzić.
Kleopatra Biggles nadal spała z otwartymi ustami, na tapczanie, z kotem
Cezarym zwiniętym w kłębek w zagłębieniu jej łokcia.
Obliwia wyjrzała przez okno. Deszcz przestawał już padać, ale niebo
było jeszcze ciemne i zamglone, a rynny pełne wody.
-
Manfred! - zawołała ponownie, kierując się do drzwi wejściowych.
Przed domem nie było też samochodu.
-
Do licha! Ciekawe, dokąd ten dureń polazł?!
I już miała odegrać jeden z popisowych napadów wściekłości, gdy
przypomniała sobie o mapie. Rozwijała ją, śmiejąc się coraz to głośniej i
głośniej, choć jej wierny kierowca i luksusowy samochód zniknęli.
Po raz ostatni odwróciła się w stronę saloniku. Zawróciła po własnych
śladach, podniosła z podłogi pelisę, ściągnęła kapcie ze stóp pani
Biggles i założyła je.
Wychodząc, zgasiła światło.
- Dobranoc, pani Biggles...
Wyszła na ulicę.
I mimo deszczu, mokrego bruku i za dużych kapci Obliwia Newton była
w doskonałym humorze.
Rozdział (23) - v domu -
ick, Jason i Maruk odczekali, aż właściciel sklepu odejdzie, i dopiero
wtedy poszli JL ^ do Domu Gościnnego. Świta faraona przemierzała
ogród i nikt nie zwracał na nich uwagi.
Rick i Jason rzucili ostatnie spojrzenie na mury otaczające Dom Życia,
rysujące się na tle ciempego już nieba, i zeszli do podziemnych
magazynów.
Idąc po znakach zrobionych przez Ricka, powrócili do pomieszczenia, w
którym spotkali Maruk.
Chłopcy szybko przesunęli belkę i odblokowali przejście między
cegłami.
Żadne z nich nie wypowiedziało ani słowa, byli speszeni wizją
nieuchronnego pożegnania.
-
Myślę, że... - odezwała się Maruk, gdy otwór był już odblokowany
- że trzeba się pożegnać...
Jason pocierał głowę, bolącą jeszcze od ciosu.
Rick, onieśmielony, patrzył w ziemię.
-
Tak, chyba tak...
-
No dobrze... więc - mała Egipcjanka ściągnęła z szyi swój cenny
talizman, chroniący ją i przynoszący szczęście, i z uśmiechem podała go
chłopcom. - Nie wiem dobrze, któremu z was go dać, ale... chciałabym,
żebyście wzięli go ze sobą.
Ostatecznie włożyła go w dłonie Jasona, który wzbraniał się przed
przyjęciem tak nieoczekiwanego podarunku.
m —1—■■■im _i— tws-i— ■ ■« —i=-ł-i 248 m —I— » im —l—
»im —u- < >m —I— « l
-
Maruk, nie możemy... on jest dla ciebie taki ważny
-
protestował, przypominając sobie, jak często dziewczyna używała
go do swoich modlitw.
Maruk położyła mu palec na ustach:
-
To jest prezent ode mnie. Oko Horusa ochroni was przed
nieszczęściem i zachowa przy życiu, jak wszystkich nas ochroniło w
Nieistniejącej Komnacie.
Jason nadal się wzbraniał.
-
Noście go przy sobie, gdziekolwiek pójdziecie
-
powiedziała Maruk, nie ustępując.
Rick położył na ziemi swój tobołek.
-
Prezent wymaga rewanżu... - powiedział, wyciągając ostatnie
zapałki, jakie mu jeszcze zostały. - To taki drobiazg, żebyś o nas
pamiętała i żebyś wprawiła w zdumienie swoich przyjaciół. Naturalnie
nie może się to równać z twoim naszyjnikiem, ale... nie mamy nic
innego, z wyjątkiem kilku metrów liny.
Maruk przyjęła zapałki jak najcenniejszy dar na świecie.
Potem trójka przyjaciół postała chwilę w milczeniu, wspominając
wszystko to, co im się przydarzyło tego niewiarygodnego popołudnia.
-
Zobaczymy się jeszcze? - spytała Maruk.
-
Możesz być pewna - odpowiedział Jason.
Rudzielec uśmiechnął się.
-
Wrócimy, na pewno.
# w
Uściskali się serdecznie.
-
Przykro mi z powodu waszej mapy - szepnęła Maruk.
-
Nie martw się.
-
Odzyskamy ją.
Zwolnili uścisk, szukając ostatnich słów pożegnania.
-
No, idź już, twoja siostra czeka na ciebie, Jason... A ty, Rick, staraj
się go za bardzo nie słuchać.
-
Możesz na mnie liczyć, Maruk. Uważaj na siebie. I chroń to
miejsce, jeśli możesz.
-
Idźcie już, idźcie - popędzała ich Maruk. - Zanim przyjdzie mi do
głowy, by przejść przez te drzwi razem z wami.
Rick i Jason przeszli przez mur i na powrót zamaskowali otwór.
Słyszeli, jak Maruk robi to samo z drugiej strony, i zastukali jeszcze raz
do siebie na pożegnanie.
Zeszli po schodach, skręcili w korytarz i doszli do drzwi, od których
wszystko się zaczęło.
-
Jesteśmy na miejscu... - powiedział Rick.
Jason spojrzał na drzwi, po czym mruknął:
-
Wiesz, co mnie najbardziej wścieka?
-Co?
-
Ze mimo takiego wysiłku, nie wiemy nawet, dlaczego ta mapa jest
tak ważna. Było na niej Kilmore Cove i mnóstwo dziwnych nazw... -
mówił z żalem.
■YW —1— K MY
250
XXX -'— )C
- Ale nie zrozumiałem, z jakiego powodu ją tam ukryto. I pomyśleć, że
zabrakło nam tej odrobiny szczęścia, żeby wszystko wyjaśnić!
-
W gruncie rzeczy mieliśmy szczęścia aż za dużo, z tymi wężami...
Jason przytaknął.
Obaj czuli się pionkami w grze, której reguł jeszcze nie poznali.
-
Gra trwa - powiedział Jason, opierając dłoń o Wrota Czasu. - I
będzie trwała, dopóki te drzwi będą prowadzić do Willi Argo...
-
Tak - potwierdził Rick. - Gra trwa.
I biorąc głęboki wdech, przekroczyli próg.
Nestor zabrał Julię znad urwiska.
-
Wejdźmy do domu... - powiedział.
-
Zranił cię?
Ogrodnik pokręcił przecząco głową.
-
Nie, tylko posiniaczył. A ty jak się czujesz?
-
Jestem tylko trochę zdenerwowana.
-
To minie.
-
Myślisz, że... nie żyje? - wyszeptała Julia, patrząc w morze.
A
Światło latarni morskiej padło na nich, gdy tak stali w ciszy, na deszczu,
jedno obok drugiego.
-
Myślisz, że nie żyje? - powtórzyła głośniej Julia.
-
Przy takim upadku, z takiej wysokości...
Nestor zacisnął usta.
-
Myślisz, że źle postąpiłam? - pytała dziewczyna.
-
Myślisz, że to moja wina?
Nestor nie odpowiedział, obrócił się w stronę samochodu Manfreda,
podszedł i otworzył drzwiczki.
-
Nestorze? - zawołała Julia, stając nieruchomo w progu domu,
kompletnie przemoczona. - Powiedz coś!
-
Nie umarł, bądź spokojna... Tacy jak on spadają zawsze na cztery
łapy, jak kot.
Siadł za kierownicą samochodu.
-
Co chcesz zrobić? - spytała Julia.
-
Wywieźć go stąd.
Julia weszła do domu, drżąc jak liść. Wślizgnęła się na fotel w jadalni,
podciągnęła nogi i zwinęła się w kłębek między poręczami.
Słyszała, jak Nestor włączył silnik w samochodzie Manfreda i odjechał.
Gdy otworzyła oczy, ogrodnik stał przed nią i przyglądał się jej bacznie.
m-l— «»«—t-mr«-=c-mn-ł-m 252 Ol -*■*- OUL-i-ł- » K * -rł- »»» T-l-
K')
-
Jak się czujesz? - spytał.
Julia przetarła oczy.
-
Gdzie postawiłeś samochód?
-
W dole urwiska - odpowiedział Nestor dość mętnie.
Kleiły jej się oczy. Była strasznie zmęczona. Strasznie zmęczona i
dziwnie... sucha, jak na te litry deszczówki, jakie na nią spadły.
-
Nikomu o tym nie powiemy, dobrze? - szepnęła.
-
Nikomu.
Julia przytaknęła.
-
Dobrze. Musimy tylko zaczekać, aż Rick z moim bratem wrócą,
wtedy... Bo wrócą, prawda?
-
Jasne, że wrócą.
Julia powiedziała coś jeszcze i zapadła w sen. Poczuła się nagle lekka,
jakby ją ktoś uniósł. Potem dobiegł ją zimny podmuch powietrza ze
schodów, w końcu ciepły dotyk prześcieradła i ciężkiej kołdry.
Ciężkiej, bardzo ciężkiej, jak jej zmęczenie.
Zaczęła śnić, a we śnie usłyszała, jak otwierają się Wrota Czasu, i głos
brata, który wykrzyknął:
-
Jesteśmy w domu!
Potem przyśniły jej się głosy Ricka i Nestora. I kroki na schodach. I
chociaż nie udało jej się otworzyć oczu, wyczuła, że burza na dworze
ucichła.
253
i mmmmm
O świcie burza, szalejąca całą noc nad Kilmore Cove, była już tylko
wspomnieniem. Chmury się rozstąpiły, przepuszczając pierwsze blade
promienie słońca. Mewy latały nisko nad falami, poszukując ryb. Morze
się lekko spieniło.
Kipiel morska wyrzuciła na plażę gałązki wodorostów, muszle, kawałki
drewna i strzępy sieci rybackich, ale też znacznie większe szczątki, które
rybacy musieli usunąć, nim spuścili swe łodzie na wodę. Na plaży leżał
wielki, dwumetrowy pień drzewa i żagiel - porwany kto wie przez jaką
burzę i na jakim morzu.
I leżał też nieruchomo... mężczyzna z twarzą wciśniętą w piasek. Miał
na sobie ciemne ubranie i pelerynę, był w jednym tylko bucie, a woda
delikatnie obmywała jego spodnie.
Parę mew usiadło na nim w nadziei, że to jakaś wielka ryba wyrzucona
na mieliznę, na której będą mogły ucztować do syta.
Nagle mężczyzna krótko zakasłał, po czym wyrzucił z siebie serię
wściekłych, niezrozumiałych przekleństw.
Usiadł, napędzając mewom strachu, i zaczął kasłać, wypluwając wodę.
Spróbował poruszyć najpierw jedną nogą, potem drugą, wreszcie
sprawdził ręce i obmacał żebra. Czuł się rozbity, ale miał nadzieję, że
udało mu się nie połamać.
m —i— »10« —i— « —■— »w—i— »i
256
Koniec burzy
Zamknął oczy i znów je otworzył.
Bołała go prawa ręka, cała we krwi. Palce mu zesztywniały od
kurczowego trzymania jakiegoś przedmiotu. Żeby rozchylić dłoń, musiał
pomóc sobie drugą ręką.
Manfred kaszlnął raz jeszcze, po czym uśmiechnął się triumfalnie na
widok starego klucza z główką w kształcie lwa.
- CIĄG DALSZY NASTĄPI -
SPIS TREŚCI -
1.
Sobotni wieczór w Kilmore Cove.................... 9
2.
Za Wrotami Czasu..............................13
3.
Mur..........................................21
4.
Goście ........................................31
5.
Nocne wyznania................................43
6.
Na tarasie.............. .......................53
7.
Archiwum.....................................67
8.
Modelarz......................................81
9.
Domniemania..................................99
10. Wyjaśnione arkana.............................105
11. Ukryte prawdy.................................115
12. Światła w ogrodzie.............................123
13. Na zewnątrz..................................133
14. Poszukiwacz..................................153
15. Gońcy z Puntu ................................163
16. Ostatnia wskazówka............................177
17. Ballada o dwojgu zakochanych....................183
18. Cięty Język i Mężne Serce .......................191
19. Opuszczone Korytarze...........................197
20. Dźwięczący klucz..............................215
21. Nieistniejąca Komnata ..........................227
22. Rabunek .....................................237
23. W domu.............................247
24. Koniec burzy................[&>
255
- SPIS TREŚCI -
1.
Sobotni wieczór w Kilmore Cove.................... 9
2.
Za Wrotami Czasu..............................13
3.
Mur..........................................21
4.
Goście ........................................31
5.
Nocne wyznania............. ....................43
6.
Na tarasie.....................................53
7.
Archiwum.....................................67
8.
Modelarz......................................81
9.
Domniemania..................................99
10. Wyjaśnione arkana.............................105
11. Ukryte prawdy.................................115
12. Światła w ogrodzie.............................123
i
13. Na zewnątrz..................................133
14. Poszukiwacz..................................153
15. Gońcy z Puntu ................................163
16. Ostatnia wskazówka............................177
17. Ballada o dwojgu zakochanych....................183
18. Cięty Język i Mężne Serce .......................191
19. Opuszczone Korytarze...........................197
20. Dźwięczący klucz..............................215
21. Nieistniejąca Komnata..........................227
22. Rabunek .....................................237
23. W domu......................^roEj^........247
24. Koniec burzy................pj
Kilmore Cove, Kornwalia. Jason i Julia, bliźnięta w wieku jedenastu lat,
właśnie przeprowadzili się z Londynu do Willi Argo, wielkiego dworu
nad urwiskiem, strzeżonego przez Nestora, starego ogrodnika, milczka,
który prawdopodobnie dużo wie o tym domu... Pewnego wieczoru,
korzystając z nieobecności rodziców zajętych ważnymi sprawami w
Londynie, Jason, Julia oraz ich nowy kolega z Kilmore Cove - Rick
zaczynają zwiedzać to stare domostwo, pełne tajemniczych pokoi i
kluczy... W końcu natykają się na ukryte za szafą drzwi, których nijak
nie da się otworzyć. Drzwi mają cztery zamki, ale żaden z kluczy w
domu do nich nie pasuje. Co znajduje się za tymi drzwiami? I dlaczego
ktoś chciał je ukryć?
Dzieci postanawiają za wszelką cenę je otworzyć...
I tak zaczyna się pełne przygód poszukiwanie skarbu, które poprowadzi
trójkę przyjaciół przez tajemne przejścia i zaułki, przyniesie zagadki
trudne do rozwiązania i wreszcie doprowadzi ich do magicznej groty
ukrytej w załomach skały, gdzie czeka na nich nieprawdopodobna
niespodzianka. .A
ULYSSES MOORE
wkrótce
/
DOM LUSTER
Dziwne rzeczy dzieją się w Kilmore Cove. Jest tam pomnik króla, który
nigdy nie istniał, i tory, które nigdzie nie prowadzą. Nie można się
połączyć z Internetem, a komórki nie mają zasięgu. Wygląda na to, że
miasto zostało oczyszczone z wszelkich map, aby ochronić jakąś
tajemnicę. Śledztwo Jasona, Julii i Ricka rozpocznie się w Domu Luster.
Tu, w tajemniczym domu Petera Sedalusa, nic nie jest tym, czym się
wydaje...
WYSPA MASEK
Jason, Julia i Rick są gotowi do kolejnej przygody. Peter Dedalus,
jedyna osoba, która może im pomóc w niu Pierwszego ' Klucza,
przeszedł przez Wrota Czasu i ukrywa się teraz w XVIII-wiecznej
Wenecji. Zła Obliwia Newton już jest na jego tropie, więc dzieci muszą
działać szybko. Przede wszystkim muszą dowiedzieć się, kim jest
tajemniczy Dark gondolier (Ciemny gondolier), lecz zdaje się, że nikt o
nim nie słyszał...