Melinda Metz
Roswell
w kręgu tajemnic
część 5
Akino
Rozdział pierwszy
Max Evans przejrzał się w lustrze w łazience.
- Kiepsko wyglądasz, bracie - powiedział do swojego odbicia. Zapadnięte
policzki. Okropne worki pod oczami. Szara cera. Zauważył też parę wyprysków
na szyi. To było nawet... pocieszające. Poczuł się młodszy.
Stanął na wadze. Od wczoraj schudł prawie półtora kilo. Ogarnął go lęk.
Zakręciło mu się w głowie i zsunął się z wagi. W ostatniej chwili udało mu się
usiąść na klapie sedesu. Ukrył twarz w dłoniach. Czy w wieku siedemnastu lat
może wystąpić zanik sił życiowych? - zadał sobie pytanie. Dlaczego jestem taki
słaby?
Na parterze nagle rozległ się wybuch śmiechu. Och, Boże, przecież muszę iść
do pracy, pomyślał.
- Wychodzę! - zawołał i ruszył schodami w dół, głośno stukając butami. -
Muszę przejść przez salon - ostrzegał. -Już jestem blisko.
Otworzył drzwi i wszedł. Och, litości. Jego siostra Isabel i jej chłopak, Alex
Manes, nie skorzystali z ostrzeżenia i nie odsunęli się od siebie. Max starał się
na nich nie patrzeć. Przeszedł szybko przez salon, ale i tak zobaczył więcej, niż
miałby na to ochotę. Złączone wargi. Porozpinane guziki. Wszędzie pełno rąk.
To nie była sytuacja, w której ma się ochotę oglądać własną siostrę. Młodszą
siostrę. Co z tego, że już była w gimnazjum.
Zatrzasnął za sobą drzwi i, zadowolony, że znalazł się wreszcie poza domem,
podszedł do jeepa. Usiadł za kierownicą, zapalił silnik i wyjechał na ulicę.
Skręcił w lewo, kierując się do centrum Roswell. Po chwili włączył radio i
włożył ciemne okulary. Było późne popołudnie, ale słońce świeciło jeszcze
jasno. Lekkie podmuchy wiatru rozwiewały Maxowi włosy. Poczuł się nagle jak
facet z reklam jeepa: młody blondyn w słonecznych okularach. Za kierownicą
mojego jeepa czuję się tak, jakby należał do mnie cały świat.
Od bardzo dawna nie był w tak dobrym nastroju. Wszystko układało się po
jego myśli. Siostra była z chłopakiem, którego lubił i który traktował ją, jak
należy. Co prawda, Max wołałby, żeby znaleźli sobie bardziej odosobnione
miejsce na te swoje maratony czułości, ale całkowicie aprobował ten układ:
Isabel-Alex.
Uśmiechnął się. Siostra byłaby wściekła, gdyby mogła teraz poznać jego
myśli. Na pewno powiedziałaby, że wprawdzie jest jej bratem, ale to nie
upoważnia go do wyrażania opinii o chłopakach, z którymi ona chodzi. Niech
sobie nie wyobraża, że ta sprawa wymaga jego przyzwolenia. Stwierdziłaby, że
to w ogóle nie powinno go interesować.
A jednak interesowało go, tak jak wszystko, co dotyczyło każdego z ich
grupy. Łączyła go z nimi niezwykła więź, a oni byli równie silnie związani z
nim. Cała szóstka była niesłychanie zintegrowana. Czasami, kiedy przebywali
razem, ich aury wirowały, tworząc ogromny kolorowy krąg. Nawet wtedy, gdy
byli rozdzieleni, Max miał poczucie jedności. Nie sądził, że mógłby być teraz w
tak dobrym nastroju, gdyby komuś z nich działa się krzywda.
Isabel i Alex na pewno byli szczęśliwi. Może trochę zbyt szczęśliwi, jak na
jego gust. Nawet bał się myśleć, co mogłoby się stać, gdyby mieli ochotę na
jeszcze więcej szczęścia. Nie musiał się jednak o nich martwić.
Z Marią DeLuca też wszystko było w porządku, nawet bardzo, biorąc pod
uwagę fakt, że w zeszłym tygodniu była o krok od śmierci. Znalazła pierścień z
jednym z Kamieni Nocy, który wyzwolił w niej zdolności parapsychiczne.
Mogła śledzić działania osób, o których w danym momencie pomyślała. Nie
wiedziała, że Kamień był skradziony i poszukują go łowcy głów pochodzący z
rodzinnej planety Maxa. Próbowali ją zabić i gdyby nie nadeszła pomoc, pewno
udałoby im się to.
Michael Guerin, najlepszy przyjaciel Maxa, stawił czoło łowcom i uratował
jej życie. Teraz największą przeszkodą, jaką chłopak miał do pokonania, było
przystosowanie się do kolejnej rodziny zastępczej. Jego nowi przybrani rodzice,
państwo Pascalowie, wymagali przestrzegania licznych reguł, ale chyba
naprawdę troszczyli się o mieszkające z nimi dzieci. A to już było coś.
A jeśli chodzi o Liz... Przyznaj się, że to jest główny powód twojego dobrego
samopoczucia, powiedział sobie w duchu Max. Liz Ortecho przestała się na
niego gniewać. A dał jego dość powodów, by mogła być na niego wściekła.
Pocałował ją, a za chwilę powiedział, że muszą pozostać tylko przyjaciółmi.
Potem znowu ją całował i znowu mówił, że muszą być tylko przyjaciółmi. A
kiedy wreszcie postanowiła pójść na dyskotekę z innym chłopakiem, zaczął się
bawić w podchody i śledzić ją jak jakiś zwariowany harcerzyk. Prawdziwy
przyjaciel tak nie postępuje.
Liz miała już tego dość; nie mogła na niego patrzeć. Sytuacja zmieniła się,
kiedy Maria znalazła się w niebezpieczeństwie i wszyscy ruszyli jej na ratunek.
Potem musieli podjąć walkę o życie Michaela, który przejął Kamień, żeby
odciągnąć od Marii łowców głów. Po tym wszystkim Liz puściła w niepamięć
dotychczasowe chimeryczne zachowanie Maxa i udało im się ponownie zostać
przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi, ale jednak przyjaciółmi.
W radiu rozległy się tony kolejnej piosenki. Jakieś durnowate zawodzenie o
bólu, jaki sprawia miłość. Max nie miał zamiaru tego słuchać - szczególnie
teraz, kiedy był wreszcie w dobrym nastroju - szybko więc zmienił stację.
Załomotał bęben. Bardzo głośno. O wiele głośniej, niż gdyby Max siedział na
koncercie, tuż przy ogromnym wzmacniaczu. Szybko przesunął w lewo
regulację głośności, ale bębny robiły jeszcze więcej hałasu. Wydawało mu się,
że uderzające w nie pałeczki wbijają mu się w mózg.
Podjechał do krawężnika, zatrzymał samochód i wyłączył radio. Bębnienie
wprawdzie ustało, lecz słychać było wiele innych dźwięków. Gdy zatrąbił
przejeżdżający samochód, chłopak odrzucił głowę do tyłu i zacisnął zęby, bo
klakson przewiercał mu bębenki w uszach.
Zasłonił uszy rękami, z trudem powstrzymując krzyk. Nie mógł znieść tego
natężenia hałasu.
Zacisnął powieki i oparł głowę na kierownicy. Przyciśnięte do uszu dłonie
niewystarczająco tłumiły dźwięki: szum opon samochodowych na jezdni,
świergot ptaka na drzewie, chichot dwóch dziewczyn. Max słyszał przepływ
prądu w linii wysokiego napięcia i ocierające się o siebie liście drzew, a nawet
własną krew, pulsującą w żyłach. Nie mógł tego wytrzymać.
Nagle wszystko ucichło, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka wyregulowała tę
kosmiczną głośność. Przyciśnięte do uszu dłonie przepuszczały tylko odległe,
stłumione dźwięki. Otworzył oczy i zobaczył przejeżdżający samochód; prawie
go nie słyszał.
Odsunął dłonie od głowy, trzymając je w pogotowiu, żeby w razie potrzeby
móc je znowu przycisnąć do uszu. Ale to, co teraz słyszał, było po prostu
zwyczajnym szumem ulicy. Niektóre dźwięki były głośniejsze od innych, ale
żaden nie zbliżał się nawet natężeniem do tego, co tak boleśnie odczuwał przed
chwilą.
Co to było?- zastanawiał się, rozglądając się. Jakaś kobieta pracowała w
ogródku, całkowicie zaabsorbowana swoim zajęciem - na pewno nie
doświadczyła tego co on. Oczywiście, że nie. A może coś się popsuło w stacji
radiowej, tak że zaczęli nadawać muzykę, od której mogły popękać bębenki w
uszach. Ale jak wtedy wytłumaczyć natężenie dźwięków wydawanych przez
samochody, ptaki i linie wysokiego napięcia. Cokolwiek to było, dotyczyło
tylko Maxa. Pochodziło z jego wnętrza.
Zrobił głęboki wydech i opuścił dłonie na kierownicę. Odczekał jeszcze kilka
minut, aby upewnić się, że nie dopadnie go już żaden ogłuszający hałas, i
włączył się do ruchu.
Podczas jazdy czuł, że jest cały spięty; miał sztywny kark, ramiona i ręce.
Zbyt mocno zaciskał palce na kierownicy. Odpręż się, nakazał sobie. Zaczerpnij
powietrza i się odpręż. Jednak ciało nie było posłuszne - w napięciu oczekiwało
kolejnego ataku.
Na szczęście atak już się nie powtórzył. Max dojechał do muzeum UFO, nie
doświadczywszy niczego, co dałoby się porównać z wybuchem tych
potwornych dźwięków. Postawił jeepa na parkingu. Może powinienem spytać
Raya, co to mogło być? - zastanawiał się. Może pozaziemskie istoty czasem
doznają takich wrażeń?
Ale Ray Iburg nie lubił, kiedy się go pytało o sprawy związane z sytuacją
kosmitów. Powiedział Maxowi, Isabel i Michaelowi, że chociaż pochodzą z jego
rodzinnej planety, ich domem jest teraz Ziemia. Nie chciał, żeby marnowali
życie, pogrążając się w marzeniach, które się nigdy nie spełnią.
Max podejrzewał jednak, że jego dużo starszy przyjaciel spędza mnóstwo
czasu na rozmyślaniach o domu - ich prawdziwym domu. Kiedy chłopiec
dowiedział się, że Ray też jest kosmitą, w jego umyśle zarysował się pewien
idealny obraz. Nikomu się do tego nie przyznawał, ale wyobrażał sobie, że ich
stosunki ułożą się tak jak w „Gwiezdnych wojnach" pomiędzy Lukiem
Skywalkerem a Yodą. Ray stanie się jego mistrzem, przekaże mu całą swoją
mądrość, opowie o jego rodzicach i nauczy go bardziej wyrafinowanych
sposobów korzystania z mocy. Może to było głupie, ale tak właśnie myślał.
Wszystko jednak odbyło się zupełnie inaczej. Ray opowiedział jemu i
Michaelowi o śmierci ich rodziców. Pokazał im hologram statku kosmicznego,
który rozbił się na pustyni w pobliżu Roswell w 1947 roku. Opowiedział też o
tym, jak przenosił ich inkubatory ze zniszczonego statku do jaskini, gdzie mieli
zagwarantowane bezpieczeństwo na długie lata, dopóki nie osiągną
odpowiedniego stadium dojrzałości. Pokazał im nawet kilka nowych sposobów
wykorzystania posiadanej przez nich mocy, dzięki którym łatwiej im byłoby się
ukryć przed szeryfem Vałentim. Kiedy łowcy głów zaczęli prześladować Marię,
Ray natychmiast przyszedł jej z pomocą.
I to wszystko. Był bardzo zadowolony, że Max pracuje u niego w muzeum,
ale zachowywał się tak, jakby obaj byli zwykłymi ludźmi. I tego samego
wymagał od Maxa.
To jednak zdecydowanie nie wystarczało siedemnastoletniemu chłopcu.
Chciałby nauczyć się od Raya historii ich planety, poznać jej kulturę,
dowiedzieć się o niej wszystkiego. Tylko starszy doświadczony kosmita mógł
mu powiedzieć, czy te potwornie głośne dźwięki mogły mieć jakiś związek z
jego pochodzeniem. Ale prawdopodobnie Ray zamknąłby się w sobie i nie
odpowiedział na to pytanie.
Max, wysiadłszy z jeepa, ruszył wolnym krokiem przez parking. Zdjął
okulary słoneczne i zaczepił je na wycięciu podkoszulka.
- Odkryłem wspaniały obraz foo fighters, wojowników fu - pospieszył Ray z
informacją, ledwie chłopak przekroczył próg. - Chodź zobaczyć - powiedział i
nie czekając na odpowiedź, ruszył na tyły muzeum.
- Nie wiedziałem, że Foo Fighters mają jakieś powiązania z UFO - zauważył
Max, idąc za nim.
- Nie tak głośno - ostrzegł go szef, rozglądając się szybko dokoła. Po drugiej
stronie sali kilku turystów oglądało podkoszulki. - Ludzie płacą niemałe
pieniądze, by móc tu przyjść i napawać się faktem, że znajdują u nas
potwierdzenie swoich zwariowanych teorii. Uważam, że jest to wielkomiejska
wersja legendy, nawiązująca do drugiej wojny światowej.
- Ja mówię o zespole rockowym! A ty o czym?
Za rogiem wisiał ogromny obraz olejny, który przedstawiał przestarzałego
typu samolot myśliwski, ścigany przez pomarańczowe i zielone ogniste kule.
- Zespół wziął swoją nazwę od wojowników fu. Tak określano te
niesłychanie szybkie błyszczące kule i srebrzyste dyski, które, rzekomo,
podążały podczas wojny za samolotami i statkami w Europie i na Pacyfiku.
Ufologowie uznali je za UFO - tłumaczył Ray. - A jeśli ktoś cię o nie zapyta, to
też w to wierzysz. Rozumiesz? - dodał, patrząc na Maxa.
- Moją misją życiową jest zwodzenie publiczności -odpowiedział chłopak.
Teraz był dobry moment, by spytać o to, co się wydarzyło w samochodzie.
- Wydaje mi się, że ten obraz jest przekrzywiony - rzekł jego szef,
przechylając głowę na bok. - Dobrze, że jeszcze nie zabrałem drabiny.
- Zaraz to poprawię. - Max wszedł na drabinę i opuścił z lekka jeden róg
obrazu. - Teraz dobrze? - Sam stał zbyt blisko, żeby móc to ocenić. Malowidło
było tak wielkie, że zajmowało całe jego pole widzenia. Wpatrywał się w nie jak
urzeczony. Wydawało mu się, że pomarańczowe i zielone wibrujące kule lecą
wprost na niego. Bił od nich taki blask, że jarzyły się przed jego oczami. - Ray?
Czy teraz jest prosto? - powtórzył. Czuł, że porusza ustami, chcąc wypowiedzieć
te słowa, ale nie słyszał żadnego dźwięku. Zdał sobie nagle sprawę, że w
muzeum panuje absolutna cisza. -Ray! - krzyknął. Czuł pracę mięśni krtani, ale
nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Chciał odwrócić głowę, żeby spojrzeć na szefa, lecz jego wzrok przykuwały
barwy obrazu. Były teraz jaśniejsze. Tak oślepiające, że zaczęły go piec oczy.
Odwróć się! I to już! - nakazał sobie. Ale kolory były tak piękne, tak żywe,
hipnotyzujące. Jakby patrzył w słońce. Nie potrafił oderwać od nich wzroku.
Oczy go paliły. Zielone i pomarańczowe kule wybuchały tuż przed jego
twarzą jarzącymi się odpryskami barw,
Max nagle poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Już nie czuł drabiny
pod stopami. Spadał.
Wiedział, że jest nie wyżej niż metr nad podłogą. Powinien więc już upaść.
Nadal jednak wirował w tej czarnej, pustej przestrzeni, obracając się,
przekręcając, koziołkując. I wciąż spadał.
Wreszcie się to skończyło. Poczuł pod plecami ceramiczne płytki podłogi
muzeum. Słyszał głos Raya, wymawiający jego imię.
Max uniósł trochę powieki i zobaczył jakieś kolorowe plamy, ale nie zrobiły
na nim żadnego wrażenia. Nie miały nic wspólnego z zielonymi i
pomarańczowymi kulami z obrazu. Otworzywszy szeroko oczy, usiadł na
podłodze.
- Nic ci nie jest? Co się stało? - spytał szef.
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - wymamrotał chłopiec, przecierając
twarz.
- Nic mu nie jest - Ray zwrócił się do grupki turystów, którzy stanęli koło
nich. - Proszę kontynuować zwiedzanie. Niech państwo zwrócą uwagę na
wystawę zagadkowych kręgów, które pozaziemskie istoty zakreśliły na polach
naszych farmerów. - Pomógł Maxowi wstać. - Chodź. Musisz się czegoś napić.
Zaprowadził chłopaka do małej kawiarni na tyłach muzeum.
- Chcesz wody, Lime Warp czy czegoś innego?
Max potrząsnął głową. Chciał tylko jak najszybciej otrzymać potrzebną mu
informację.
- Nie, nie chcę niczego. Musisz mi tylko pomóc zrozumieć, co się ze mną
dzieje. Stałem na drabinie i wszystko było w porządku. Po chwili zielone i
pomarańczowe kule na obrazie rozjaśniły się i zaczęły palić mi oczy. Potem
całkowicie oślepłem. I ogłuchłem... właściwie to najpierw ogłuchłem. Później
zacząłem spadać. Wydawało mi się, że spadam z drapacza chmur. To trwało
wieki, zanim wylądowałem na podłodze. - Wypowiedział to głośno... i poczuł
się głupio. Może miał po prostu gorączkę albo coś takiego.
- Czy to ci się zdarzyło po raz pierwszy? - Ray wpatrywał się w chłopca
badawczym wzrokiem.
- Kiedy tu jechałem, również przytrafiło mi się coś dziwnego. Wszystkie
dźwięki stały się potwornie głośne. Myślałem, że popękają mi bębenki w
uszach. Później wszystko ustało, wróciło do normalnego stanu. Pomyślałem, że
kosmici doznają pewnie podobnych sensacji - dodał ściszonym głosem. - Ale
może to jest...
- Dobrze myślałeś - przerwał mu Ray. - A bywało, że czułeś się nagle
potwornie wyczerpany?
- Tak. To mi się przydarzyło chyba dwa razy - przyznał Max, wracając myślą
do ostatnich tygodni. Nic sobie zresztą nie robił z tych nagłych ataków
zmęczenia.
Ray skinął głową. Jego twarz miała poważny wyraz.
- Właśnie mi opisałeś pierwsze stadium akino.
- A co to takiego? - spytał oszołomiony chłopak. Usiłował zachować spokój i
myśleć rozsądnie, chociaż w tonie przyjaciela było coś szczególnego, co
wzbudziło jego niepokój. Poza tym w aurze Raya pojawiły się alarmujące,
jadowicie żółte pasma, przesłaniając łagodną zieleń i błękit, które zwykle
ocieplały jego połyskliwie białą otoczkę.
- Nasza rasa... ma świadomość zbiorową - zaczął. - To taki ponadzmysłowy
Internet. Cała wiedza, wszystkie doświadczenia życiowe, wszystkie nasze
emocje znajdują swoje miejsce w zbiorowej pamięci. Kiedy młoda osoba osiąga
dojrzałość, może po raz pierwszy nawiązać łączność ze świadomością zbiorową.
Ten rytuał nosi nazwę akino. Objawy, które opisałeś, nadwrażliwość na dźwięki,
wyczerpanie, są oznaką, że już nadszedł dla ciebie czas na nawiązanie łączności.
Max odetchnął z ulgą.
- Więc to jest dobry sygnał, prawda? - To było więcej niż dobre, było
wspaniałe. Świadomość zbiorowa udzieli mu odpowiedzi na każde pytanie
dotyczące jego rodzinnej planety i jej mieszkańców.
Trochę się odprężył. Okazało się, że nie ma żadnej ohydnej choroby, na którą
zapadają wyłącznie kosmici. Ray, który wiedział wszystko, bezpiecznie go
przeprowadzi przez to całe akino.
- W innej sytuacji byłby to powód do świętowania -przyznał Ray. - Tak jak u
ludzi uzyskanie pełnoletności czy też ślub. Ale...
- Tak, wiem. Ja żyję na Ziemi. Tu jest mój dom. Nie powinienem tracić czasu
na rozmyślania o miejscu, którego nigdy nie zobaczę - przerwał mu Max.
- Nie o tym chciałem mówić. Nie ulega wątpliwości, że musisz nawiązać
łączność ze świadomością zbiorową, i to wkrótce. Chodzi o to, że mieszkamy
zbyt daleko. Potrzebne ci będą kryształy integracyjne, a one są na statku.
- Statek? Przecież on gdzieś zniknął, zaraz po katastrofie. Nie wiemy, gdzie
jest - zaprotestował Max. - Od lat szukamy go z Michaelem.
Ray wziął go za rękę, co było dość dziwne w przypadku faceta, który unika
fizycznego kontaktu. Chłopakowi ponownie napięły się mięśnie, a po chwili
odczuwał już ból w całym ciele.
- Jeśli nie nawiążesz łączności ze świadomością zbiorową, to umrzesz. - Ray
mówił wolno i wyraźnie.
Umrzesz... To słowo pozbawiło Maxa tchu. Nie. To niemożliwe. Kilka
napadów słabości nie mogło oznaczać śmiertelnej choroby.
- Zaczekaj - rzekł. - Całe życie mieszkam na Ziemi. Nie możesz wiedzieć,
jaki to mogło wywrzeć wpływ na moje ciało. Skąd pewność, że moje reakcje
będą podobne do tych, jakie miałbym na rodzinnej planecie. - Chłopiec chciał
wyrwać dłoń z uścisku przyjaciela, ale ten przytrzymał ją mocniej.
- Masz rację. Nie wiem, w jaki sposób fakt, że wzrastałeś na tej planecie,
mógł na ciebie wpłynąć. Ale wiem jedno -oświadczył Ray. - Wiem, że objawy,
które mi opisałeś, bolesna nadwrażliwość na dźwięki i jaskrawe kolory, to
dokładnie to, przez co sam przechodziłem, kiedy nadszedł czas mojego akino.
- To nic nie znaczy. A ja cię zawsze brałem za naukowca. Nie uważasz, że
twoja hipoteza nie ma solidnych podstaw? -spytał Max. Znowu spróbował
wyrwać rękę; tym razem Ray puścił jego dłoń.
Chłopiec skrzyżował ręce na piersi, przykrywając dłoń, którą przed chwilą
trzymał Ray. Nadal czuł, że mu drży.
- Może masz rację - powiedział łagodnie Ray. wycierając rękawem plamę
kawy z małej twarzyczki kosmity, namalowanego na stole. - Ale w przypadku,
gdybyś jej nie miał, ja...
Chłopak czuł, że traci grunt pod nogami. Miał ściśnięte gardło i mokre oczy.
Nie ośmielił się zamrugać, by nie popłynęły łzy.
Zerwał się tak gwałtownie, że omal nie przewrócił krzesła, chwycił je, ustawił
na miejscu i odetchnął głęboko.
- Co mam teraz robić? - spytał. - Wiem, że płacisz mi nie tylko za to, że
rosną mi włosy na głowie.
Ray uśmiechnął się - może dlatego, że chłopiec użył jego ulubionego
powiedzonka, a może dlatego, że Max tak szybko potrafił zmienić temat
rozmowy.
- Mógłbyś pójść do magazynu i poszukać czegoś na temat wojowników fu na
naszą wystawę.
- Już idę. - Chłopak cofnął się o trzy kroki i ponownie wrócił do stolika. -
Ray, jeśli to ty masz rację i będę musiał nawiązać łączność ze świadomością
zbiorową, to ile czasu mi zostało?
- Trudno przewidzieć. Może kilka miesięcy. A może kilka dni.
Rozdział drugi
- Może już czas zamykać? - jęknęła Maria DeLuca. -Och, żeby już można
było zamknąć kawiarnię. - Zsunęła z lewej stopy nowy pantofel i zaczęła
oglądać ogromny pęcherz na pięcie.
- Za pięć minut - odezwała się jej najlepsza przyjaciółka, Liz Ortecho. - Nie
rozumiem, dlaczego włożyłaś te buty do pracy.
- Ponieważ jestem w nich prawie wysoka - wyjaśniła jej Maria. - Nie
rozumiesz, co to znaczy być niską. Wszyscy zachowują się tak, jakbym była
jakimś mutantem, trochę dziewczyną, a trochę szczeniaczkiem. Obcy ludzie
głaszczą mnie po głowie.
To była prawda, chociaż nie całkowita. Maria rzeczywiście chciała być
wyższa. Jednak, szczerze mówiąc, wybrała te pantofle niezupełnie z powodu
wzrostu. Chciała wyeksponować nogi, a te buty nadawały łydkom zabójczy
wygląd.
Ojciec Liz załamał się wreszcie i kupił kelnerkom pracującym w kawiarni
Latający Talerz nowe mundurki w stylu wzorowanym na „Facetach w czerni".
Maria wybrała czarną spódniczkę zamiast czarnych spodni. W nowej spódniczce
i w nowych butach nie stała się od razu tak piękna jak Liz, ale to połączenie
dodało jej wdzięku.
Niestety, Michael Guerin nie pokazał się dziś w kawiarni. A Maria tak bardzo
chciała, żeby to właśnie on oglądał jej nowe wcielenie. Zwykle spędzał tu
mnóstwo czasu, choć, oczywiście, nie miał zwyczaju uprzedzać jej, kiedy
wpadnie, co byłoby dla niej ogromnym ułatwieniem. Również dla jej stóp.
- Ludzie nie głaszczą cię po głowie dlatego, że jesteś niska, tylko dlatego, że
masz takie sprężyste loczki - wytłumaczyła jej Liz. - Dotykają ich, żeby
zobaczyć, czy nie zaczną się rozkręcać z metalicznym trzaskiem.
- Dziękuję za wyjaśnienie. - Maria zachichotała.
- Ja pozbieram cukierniczki, a ty możesz wsypywać do nich cukier -
powiedziała przyjaciółka. - W ten sposób będziesz stała za ladą... i nikt nie
zauważy, że jesteś bez butów.
Zmaltretowana elegantka natychmiast zrzuciła z nóg te narzędzia tortur, które
udawały pantofle. Aaach! Z radością poruszyła palcami i uklękła, żeby wyjąć
cukier. Kiedy miała już karton w ręku, rozległy się początkowe dźwięki „Close
Encounters".
Dzwoneczki przy drzwiach. Ktoś wchodził. Maria chwyciła lewy pantofel i
wbiła w niego stopę. Poczuła, że ma mokrą piętę - pęcherz pękł. Nie zważając
na ból, trzymając się lady, włożyła prawy but. Wyprostowała się, starając się
zachować obojętny wyraz twarzy, który miał mówić: nie słyszałam żadnych
dzwoneczków.
Rutynowy uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zobaczyła Elsevana DuPrisa,
stojącego tuż obok kasy. Na widok tego faceta dostawała gęsiej skórki, co wcale
nie znaczyło, że nie zachowywał się po przyjacielsku. Był nawet trochę zbyt
przyjacielski. Jego południowy akcent też wydawał się trochę zbyt południowy;
brzmiał fałszywie. Człowiek od razu zastanawiał się dlaczego. Dlaczego ktoś
kręci się po mieście w białym garniturze i białych butach, obracając laseczkę w
dłoni i posługując się wyraźnie fałszywym akcentem z Południa?
DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd", pisma zajmującego się wyłącznie
kosmitami, lokalnego brukowca. Można się więc było spodziewać, że taki facet
będzie nieco ekstrawagancki, ale wszystko ma swoje granice.
- Właśnie robię ankietę dla mojej gazety, może zechciałaby mi pani w tym
pomóc - zaczął DuPris, przeciągając samogłoski. - Uważam, że istnieje związek
pomiędzy umiejętnością zwijania języka w trąbkę a obecnością kosmity w
drzewie genealogicznym danej osoby. Sądzę, że byłoby ciekawe dowiedzieć się,
ze zrozumiałych powodów, czy w naszym pięknym mieście jest wiele takich
osób.
Liz szybko podeszła do lady i postawiła na niej kilka cukierniczek w kształcie
latających talerzy.
- To rzeczywiście interesujące. Z przyjemnością zapoznałabym się kiedyś z
tymi danymi, ale teraz już zamykamy lokal, więc...
- Więc powiem wam, młode damy, dobranoc. Na pewno dostarczę paniom...
wstępne wyniki mojej ankiety - powiedział DuPris. Uchylił ronda białej panamy
i ruszył do drzwi.
Liz poszła za nim i kiedy tylko znalazł się za progiem, przekręciła klucz w
zamku.
Maria uśmiechnęła się, zrzucając buty z nóg. Jej przyjaciółka, kiedy było
trzeba, potrafiła dać nauczkę takim typom. Gdyby jej nie było, ona
prawdopodobnie zwinęłaby dla DuPrisa język w trąbkę, wiedząc, że robi z
siebie idiotkę. Potem dałaby się wciągnąć w długą rozmowę, dając mu
delikatnie do zrozumienia, że musi wracać do pracy, ale nie umiejąc uwolnić się
od jego towarzystwa.
Liz wróciła z butelkami ketchupu. Na jej widok Maria zwinęła język w
trąbkę.
- Więc jesteś po części kosmitką - zażartowała z niej przyjaciółka. - Co
jeszcze masz do ukrycia?
- Chyba już nic. Wiesz przecież, że tak naprawdę jestem mężczyzną -
odpowiedziała Maria, biorąc się za napełnianie cukierniczek.
- To tylko mały sprawdzian - poinformowała ją Liz. -Utrzymywanie
sekretów przede mną jest poważnym pogwałceniem prawa. Nie chciałabym
zostać zmuszona do postawienia cię przed sądem dyscyplinarnym za łamanie
zasad, których najlepsze przyjaciółki powinny przestrzegać. - Weszła za ladę,
kierując się do kuchni.
Maria spojrzała w tamtym kierunku. Żarty Liz zawierały trochę prawdy.
Rzeczywiście, ostatnio nie była z nią całkowicie szczera.
Liz wróciła, niosąc ogromny plastikowy dzbanek ketchupu i lejek.
- Okay, okay. Włożyłam te pantofle, bo miałam nadzieję, że przyjdzie
Michael - wyrzuciła z siebie Maria. - Tak. Jestem w nim beznadziejnie, żałośnie
zadurzona.
- O tym to już wiedziałam. - Jej przyjaciółka roześmiała się. - Miałam na
myśli sprawę twoich zdolności parapsychicznych. Jak mogłaś nie powiedzieć mi
o czymś tak poważnym? - Odkręciła butelę ketchupu i włożyła do niej lejek.
Maria czuła, że się czerwieni. Za chwilę cała jej twarz stanie w ogniu.
- Do tej pory czuję się jak idiotka. Nie mogę uwierzyć, jak mogłam
pomyśleć, że mam zdolności parapsychiczne. Żebyś mnie wtedy widziała!
Byłam niesamowicie podekscytowana, że jestem obdarzona tak niezwykłą
mocą. To było niesamowite! Trzymasz coś, co należy do jakiejś osoby, i
dokładnie widzisz, co ona w danej chwili robi. A uzdrowienie Sassy? To było
niesłychane.
- Nie powinnaś czuć się jak idiotka. Skąd mogłaś wiedzieć, że w pierścieniu,
który znalazłaś w centrum handlowym, jest kamień mocy kosmitów?
Liz odsunęła butelki ketchupu i obróciła się do Marii.
- Chcę wiedzieć, dlaczego nic mi o tym wszystkim nie powiedziałaś. -
Patrzyła wyczekująco, a jej ciemnobrązowe oczy miały wyraz powagi.
Sprawiłam jej wielką przykrość, uświadomiła sobie Maria. Mnie byłoby tak
samo przykro, gdybym się dowiedziała, że ona ukrywa przede mną coś
ważnego.
- Nie miałam zamiaru od niczego cię odsuwać - tłumaczyła. - Chodziło mi
tylko o to, że sama nie byłaś w najlepszej formie, w związku z tą sprawą z
Maxem. To nie był dobry moment, żeby cię w to wciągać.
- Mario, bez względu na to, co się dzieje ze mną, zawsze chcę wiedzieć, co
się dzieje z tobą - oświadczyła Liz. -Gdybyś mi powiedziała, może mogłabym...
- Przestań. Ty i Max zachowujecie się tak, jakbyście byli odpowiedzialni za
problemy każdego z nas. A to nie jest tak. - Maria westchnęła głęboko. - Wiesz
co? Gdybym ci się wtedy ze wszystkiego zwierzyła, mogłabyś chcieć mnie
powstrzymać, zanim...
- Zanim omal nie postradałaś życia - dokończyła za nią przyjaciółka.
- Tak. Właśnie dlatego niczego ci nie powiedziałam. Nie chciałam, żebyś
mnie powstrzymała. Mówiłam, że nie wprowadzałam cię w tę całą sprawę,
ponieważ byłaś zrozpaczona z powodu Maxa. Ale to nie jest cała prawda. W
głębi serca wiedziałam, że wdaję się w coś niebezpiecznego. Traciłam
przytomność, leciała mi krew z nosa. - Usłyszała, jak Liz gwałtownie wciąga
powietrze, ale nie przestawała mówić. Musiała to z siebie wyrzucić. - Nie
chciałam zrezygnować z korzystania z mocy ani być powstrzymaną przez
ciebie, dopóki nie odnajdę miejsca, w którym ukryto statek rodziców Michaela.
- Więc w tym wszystkim chodziło tylko o Michaela.
- Miałam taki niemądry pomysł. Myślałam, że jeśli mogłabym to dla niego
zrobić... - Maria potrząsnęła głową. -Zapomnij o tym. To jest zbyt głupie, żeby
mogło być wyrażone słowami.
- To nie jest głupie - uspokajała ją przyjaciółka. - No dobrze, może i głupie,
ale potrafię to zrozumieć.
- To mnie podnosi na duchu - mruknęła Maria, a po chwili popatrzyła
przyjaciółce w oczy. - Dobrze się teraz czuję, kiedy już ci wyznałam całą
prawdę.
- Więc doszłyśmy do porozumienia. Nigdy więcej sekretów - oświadczyła
Liz.
- Nigdy więcej sekretów - obiecała Maria. Pchnęła drzwiczki w ladzie i
przeszła na drugą stronę, by ustawić cukiernice na stolikach.
- Mario! - zawołała jej przyjaciółka.
Maria obróciła się w jej stronę. Wiedziała, że nie obejdzie się bez kazania na
temat narażania życia.
- Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoich uczuciach? - spytała Liz.
- Dlaczego? - Maria oblała się rumieńcem. - Bo mógłby się tylko roześmiać
albo zacząć się dziwnie zachowywać, albo mógłby mnie unikać - wyliczała
drżącym głosem. -Mógłby przestać wchodzić do mnie w nocy przez okno... a ja
nie wiem, czybym to przeżyła.
- A wiesz, co by się jeszcze mogło wydarzyć? - Liz zadała to pytanie
łagodnym tonem. - Mógłby ci powiedzieć, że odwzajemnia twoje uczucia.
Rozdział trzeci
- Postanowiłem w tym tygodniu umieścić na swojej liście tych Billów,
którymi sam chciałbym być. Numer jeden: Bill Gates. Numer dwa: Billy
Baldwin. Numer trzy: Pan Bill. Co o tym myślicie? Może to głupie?
To samo miejsce na dziedzińcu, gdzie jedli wczoraj lunch. Ci sami ludzie.
Prawie identyczna rozmowa, dotycząca kolejnych pomysłów Alexa, jakie listy
ma umieścić na swojej stronie internetowej, uświadomiła sobie Liz.
Uśmiechnęła się. Właśnie tak było dobrze, nie chciałaby, żeby to się zmieniło.
- A jak ci się podoba pomysł, żeby wprowadzić jakieś określenia na facetów,
którzy zbyt wiele czasu poświęcają swojej stronie w Internecie? - zaproponował
Michael. -Numer jeden: chłopiec WuWuWu.
- Wiesz, ile mam tam hitów? A każda lista ma swój ciąg dalszy. To jest już
sprawa kultowa - zaprotestował Alex.
- Numer dwa: sztuczna inteligencja - poddała Maria. Liz zauważyła, że Isabel
nie staje w obronie swojego
chłopaka. Nie wiedziała, co myśleć o układzie Alex - Isabel. To wcale nie
znaczyło, że nie lubi tej dziewczyny. Bardzo się ostatnio zbliżyły. Jednak Isabel
i Alex... nie stanowili prawdziwej pary. Coś między nimi nie grało.
Isabel była dziewczyną na szczycie szkolnej listy przebojów, wzbudzając
ogólne zainteresowanie, zazdrość, pożądanie, niechęć i różne kombinacje tych
emocji prawie w każdym.
A Alex był...
- A może dodać tam jeszcze nieciekawego typa? - Maria przerwała bieg
myśli przyjaciółki, snując dalsze rozważania o stronach www.
Nie, Alex na pewno nie był nieciekawym typem. Po prostu nie wyróżniał się
z tłumu, jak Isabel. Trzeba było go dobrze poznać, żeby się zorientować, jakim
jest fajnym chłopakiem. Miał wspaniałe, odlotowe poczucie humoru i silne
przekonanie o własnej racji -jeśli w coś wierzył, to nic nie mogło go zmusić do
zmiany zdania. Poza tym miał zabójczo zielone oczy, kasztanoworudawe włosy
i szczupłe muskularne ciało.
Liz nie widziała w tym nic dziwnego, że jakaś dziewczyna ma ochotę być z
Alexem. Na pewno dotyczyło to wielu dziewczyn. Ale Isabel? Potrząsnęła
głową. No, ale jeśli wszystko się między nimi dobrze układa... A wyglądało na
to, że tak właśnie jest.
- Liz, Max, wymyślcie coś! - zawołał Alex. - Ja wszystko zniosę - dodał,
uderzając się pięścią w pierś.
- Hm, cybercymbał? - zaproponowała Liz.
- Może ktoś chce dokończyć moją kanapkę? - spytał Max.
- Ja - odezwali się jednocześnie Alex i Michael.
Liz obrzuciła Maxa uważnym spojrzeniem. W zeszłym tygodniu zemdlał
nagle. Od tamtej pory wielokrotnie pytała go, czy dobrze się czuje, a on
niezmiennie odpowiadał, że tak. Ale dla niej liczyły się fakty - fakt, że stale był
osowiały; fakt, że niewiele jadł; fakt, że jego skóra nabrała szarawej barwy. Te
fakty sprawiały, że wątpiła w jego zapewnienia. Nie chciała, by powtórzyło się
to, co niedawno spotkało Marię. Jeśli Maxowi coś dolega, to powinna o tym
wiedzieć.
Usłyszeli dzwonek. Isabel i Maria poszły wolnym krokiem na zajęcia z
literatury angielskiej, a Michael i Alex udali się w przeciwnym kierunku. Liz
została sama z Maxem.
- Jesteś gotowa na kolejną przygodę w cudownym świecie nauk ścisłych? -
spytał, podnosząc się na nogi. Jego głos brzmiał normalnie, tyle tylko, że
chłopak był trochę zbyt wesoły, jakby starał się odnaleźć swój właściwy ton i
przeszarżował.
- Jak zawsze - odpowiedziała Liz. W swoim głosie też słyszała fałszywe
nuty.
To śmieszne, pomyślała. Kochała Maxa i wiedziała, że on odwzajemnia to
uczucie. No tak, zgodzili się - co prawda, to on się przy tym upierał, ale Liz
zaakceptowała tę sytuację - że pozostaną tylko przyjaciółmi. Czy musieli jednak
zachowywać się aż tak nienaturalnie? Dlaczego nie mógł wyznać jej prawdy,
jakakolwiek była, i dlaczego ona nie mogła mu powiedzieć, żeby przestał
udawać i przyznał się, co mu dolega?
Może dlatego, że wciąż jesteśmy bardzo ostrożni we wzajemnych stosunkach,
pomyślała, kiedy zmierzali w stronę głównego budynku. Udało się nam zasłonić
te wszystkie skomplikowane relacje fasadą przyjaźni, która jeszcze nie jest zbyt
trwała. Może oboje podejrzewamy, że łatwo byłoby ją zniszczyć.
Weszli do budynku i w milczeniu szli po schodach. Słyszała ciężki oddech
Maxa. Kolejny fakt świadczący o tym, że nie był w dobrej formie. Kilkanaście
stopni nie powinno powodować zadyszki.
Kiedy przechodzili przez hol, Liz zwolniła kroku, żeby pozwolić mu złapać
oddech.
- Czytałam o tym doświadczeniu, które mamy dzisiaj robić. Wydało mi się
dość interesujące - powiedziała, gdy weszli do laboratorium i skierowali się do
wspólnego stanowiska.
Max nie odezwał się.
Liz Ortecho, królowa bezsensownej paplaniny, pomyślała.
- Mamy dzisiaj przed sobą kolejne długie doświadczenie - oznajmiła pani
Hardy. - Możecie już zaczynać. Powoli dotrę do wszystkich stanowisk, ale jeśli
będziecie mieć pytania, to zwracajcie się do mnie od razu.
- Przygotuję palnik - powiedział Max.
- A ja zważę próbki - zaofiarowała się Liz.
Teraz przynajmniej nie musieli niczego udawać. Oboje traktowali pracę w
laboratorium bardzo poważnie. Stanowili zgraną drużynę.
Wyciągnęła wagę z szafki. Była brudna, więc Liz podeszła do zlewu,
odkręciła wodę, namoczyła w niej długi kawał brązowego papierowego ręcznika
i zaczęła myć wagę. Czy ci naukowcy amatorzy nie wiedzą o tym, że brudna
waga może zmienić wszystkie wyniki? - pomyślała.
- Max! - usłyszała głos pani Hardy, dobiegający od stanowiska na przodzie
sali. - Ten płomień jest o wiele za wysoki.
Liz spojrzała w kierunku chłopca. Pani Hardy miała rację; płomień palnika
bunsenowskiego był o kilka centymetrów wyższy, niż powinien być, a czubek
palca Maxa znajdował się w środku płomienia!
Uderzył ją zapach palonej skóry, poczuła nagły ucisk w gardle. Co on
wyprawia? Nie czuje, że przypala sobie palec? Szybko wyciągnęła rękę i
zakręciła palnik. Płomień zgasł.
- Nic ci nie jest? - spytała. - Pokaż palec.
- Wszystko w porządku - rzucił chłopiec, nie pokazując jej ręki.
- Nie może być w porządku - odparowała. - Trzymałeś palec w ogniu. A
twoja skóra... Max, twoja skóra przypiekała się.
Muszę iść przebrać się przed próbą- powiedziała Isabel, nie odsuwając się
jednak od Alexa. Zbyt dobrze się czuła w jego objęciach. Tyle tylko, że napierał
na nią zbyt mocno; krawędź metalowej ławki stadionu wbijała jej się w plecy.
- Mógłbym ci pomóc - szepnął jej do ucha. Jego gorący oddech przenikał ją
dreszczem. Wyciągnął rękę i zaczął rozpinać jej bluzkę.
Isabel odsunęła się od niego.
- Dziękuję ci, sama dam sobie radę. - Siedzieli plecami do stadionu, więc nikt
chyba tego nie widział. Mimo to...
Alex zaczął powoli zapinać guziki. Potem wygładził jej kołnierzyk i odgarnął
włosy z czoła Isabel. Potrafił być niezwykle czuły. Zawsze ją to wzruszało.
- I-s-a-b-e-l! - w hali sportowej rozległ się przenikliwy, afektowany głos
Stacey Scheinin. - Rusz się. Ty na pewno nie możesz sobie pozwolić na to, żeby
choć trochę spóźnić się na próbę. Najpierw obejrzymy wideo z naszego
ostatniego pokazu. Zrozumiesz wtedy, o czym mówię.
- Chcesz, żebym ją zabił? - spytał Alex.
- Może na moje urodziny - zaproponowała Isabel. Szybko musnęła go
wargami i odskoczyła, zanim zdążył porwać ją w objęcia.
- Pamiętaj, że dziś wieczorem jesteś zaproszona do nas na kolację -
powiedział.
- Jakbym mogła o tym zapomnieć. - No właśnie, jak? Przez cały tydzień
obmyślała preteksty, które pozwoliłyby jej się od tego wymigać. Raz, co
prawda, spotkała jego matkę i ta wydała się dość miła, ale ojciec musiał być
okropny. A do tego jeszcze dwóch braci. Alex prawie nigdy o nich nie mówił,
więc nie wiedziała, czego może się spodziewać.
- Do zobaczenia za parę godzin. - Isabel skierowała się wolnym krokiem do
szatni, celowo nie okazując pośpiechu.
Stacey przytrzymała jej drzwi, marszcząc gniewnie czoło. Isabel uśmiechnęła
się promiennie, aby pokazać, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
- Słuchajcie, dziewczyny. Isabel potrzebuje naszej pomocy! - zawołała
Stacey, idąc za nią wzdłuż rzędów szafek na ubranie. - Ma nowego chłopaka,
któremu koniecznie należałoby zmienić wygląd. Widziałyście go przecież.
Macie jakiś pomysł? Ja wymyśliłam tatuaż z napisem: „Moje serce należy do
Isabel".
Isabel chciała powiedzieć, że z jej strony jest to tylko akt miłosierdzia w
stosunku do Alexa. Przecież on by tego nie usłyszał i nigdy się nie dowiedział.
Ale wtedy poczułaby się podle, uznała więc, że nie warto.
- Tak. Tatuaż to wspaniały pomysł. Isabel mogłaby też mieć taki! - zawołała
jakaś dziewczyna z sąsiedniego rzędu szafek. Była to jedna z fanek Stacey.
Wszystkie usiłowały naśladować afektowany głos swej idolki. Żałosne gęsi!
- Nie wygląda na to, żeby miał dużo pieniędzy, przynajmniej sądząc po jego
ubraniu - zauważyła kolejna. - Powinien mieć coś taniego. Na przykład ładną
torbę papierową na głowę.
Tak, gdyby chodziła z nim Stacey, powiedziałabyś, że jest wspaniały,
pomyślała Isabel. Usiadła na drewnianej ławeczce przed swoją szafką i
wystukała szyfr. Nic z tego. Spróbowała ponownie. Dalej nic. Dopiero wtedy
zorientowała się, że jej szafka jest obok.
- Co jeszcze?! - zawołała Stacey, podskakując. - Jeden tatuaż i jedna
papierowa torba to o wiele za mało. No, dalej. Nasza koleżanka potrzebuje
pomocy.
Tish Okabe usiadła obok Isabel.
- Uważam, że Alex jest uroczy - odezwała się głośno.
- Ty uważasz, że każdy jest uroczy! - wrzasnęły trzy dziewczyny naraz.
Isabel uporała się z zamkiem i otworzyła metalowe drzwiczki szafki. To miłe,
że Tish broni Alexa, pomyślała, wiedząc, że sama powinna to zrobić. Ale nic nie
przychodziło jej do głowy. Cokolwiek by powiedziała, Stacey i tak zaraz by to
przekręciła. Chyba lepiej nie zwracać na nią w ogóle uwagi. A może powinnam
wykształcić sobie moralny kręgłosłup, jak by powiedział Alex.
- Wcale ci się nie dziwię, Stacey, że nie możesz zrozumieć, co takiego widzę
w Aleksie - odezwała się Isabel chłodnym tonem. - Są ludzie, którzy wolą
hamburgera od kawioru. Ich podniebienia nie są na tyle wrażliwe, żeby mogli
wyczuć różnicę.
- Jakie to rozkoszne. Ona staje w obronie swojego chłopaka - zagruchała
Stacey.
Isabel miała ochotę walnąć nią o ścianę.
- Wiesz, kogo, według mnie, można porównać do kawioru? - zwróciła się do
niej Corinne Williams. - Twojego brata. W piątek będzie u mnie impreza.
Powiedz mu, żeby przyszedł. I niech przyprowadzi tego faceta, który jest
zawsze z wami, Michaela Guerina.
- Tak - szybko wtrąciła Stacey. - Jeśli uda ci się z tymi dwoma, to możesz też
przyprowadzić Alexa. - Pośliniła palec i nakreśliła w powietrz znak: jeden punkt
dla mnie.
Możesz sobie liczyć punkty, księżniczko z przedmieścia, ponieważ nie masz
cienia szansy ani u Maxa, ani u Michaela, pomyślała Isabel. Poczuła jednak
ukłucie wstydliwego niezadowolenia, że ma chłopaka, który nie zalicza się do
szkolnej elity.
Rozdział czwarty
- Wcale nie mam ochoty być jakimś głowonogiem. Chyba że taką mątwą jak
Squidly Diddly - rzekł Alex, kiedy wraz z bratem nakrywał do stołu. - A może
on był ośmiornicą? Nie. Na pewno był mątwą.
Jesse rzucił mu takie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: Co ty pleciesz?
- To kreskówka. Z Cartoon Network - wyjaśniał mu Alex. - Puszczają też
„Speed Racer", „Scooby Doo". Całą klasykę.
- Po pierwsze, piechota morska to nie są mątwy ani ośmiornice, tak
przezywają marynarkę wojenną. Marines nazywają morskimi niedźwiedziami.
Oczywiście nie tacy smarkacze jak ty. Dostałbyś niezłe lanie, gdybyś tylko
spróbował - ostrzegł go Jesse. - A po drugie, czy puszczają tam kreskówki
„Josie" i „Pussycats"? Te kociaki są całkiem niezłe.
Alex roześmiał się. Jesse był najfajniejszy z jego braci. Co prawda wygłosił
mu już kazanie pod hasłem „musisz zostać wojskowym", ale od czasu do czasu
myślał o innych sprawach, a nawet potrafił o nich mówić. W przeciwieństwie do
ojca i drugiego brata, Harry'ego, który też przyjechał do domu w odwiedziny.
Szczęśliwie dla Alexa nie było Roberta, trzeciego starszego brata, który tym
razem nie mógł przyjechać. Alex nie poradziłby sobie z frontalnym atakiem
czterech oficerów, tłumaczących mu, dlaczego natychmiast po skończeniu
szkoły powinien iść do wojska. Miał już dość, kiedy Jesse, Harry i ojciec
przypuścili na niego szturm. Podejrzewał zresztą, że nie był to koniec walki.
- Służba w marines całkowicie zmienia twoje życie -powiedział Jesse.
No właśnie, to nie był koniec.
- Jakbyś miał nową rodzinę - ciągnął brat. - Albo jakbyś miał większą
rodzinę.
Większa rodzina... to rzeczywiście szalenie pociągające. Do jadalni wszedł
Harry i usiadł na krześle.
- Wy, dziewczęta, umiecie tak ładnie nakrywać do stołu -zaszczebiotał.
- Dziękujemy. Postawiliśmy dla ciebie piękną czerwoną miskę na podłodze
w kuchni - odparował Jesse. - Uznaliśmy, że tam będziesz się czuł swobodniej,
ponieważ mamy gościa, a ty nie nauczyłeś się jeszcze posługiwać sztućcami.
- Gościa? A, już wiem, mamy poznać panienkę Alexa. Panienkę Alexa!
Harry najwyraźniej spodziewał się jakiejś słodkiej idiotki. Ałex nie mógł się już
doczekać chwili, kiedy brat będzie mógł ocenić cały urok Isabel. Zobaczymy,
jaką zrobi wtedy minę. No dobra, może to brzmi trochę uwłaczająco. Alex
szybko przeprosił w myślach boginię kobiecości czy kogo tam trzeba. Ale mimo
wszystko to prawdziwa przyjemność móc pokazać Harry'emu i Jessemu - a
nawet ojcu - że najmłodszy brat gra w pierwszej lidze.
Harry wychylił się tak głęboko, że jego krzesło balansowało na dwóch
nogach.
- Właśnie skończyłem rozmowę telefoniczną z Alice Shaffer - zwrócił się do
Alexa.
- Z kim? - spytał chłopak, kładąc na stole ostatni widelec.
- Z twoją dyrektorką. Powiedziała mi, że nie dostała od ciebie żadnych
formularzy zgłoszeń do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy. - Harry nadal
kiwał się na krześle, które już zaczynało głośno trzeszczeć. - Mówiła też, że
nigdy jej nawet nie wspomniałeś o KSOR-ze. Koniec, kropka.
Alex miał ochotę wykopać spod niego krzesło. Fakt, że ojciec miał obsesję na
punkcie włączenia szkolenia wojskowego do programu liceum, nie oznaczał
jeszcze, że Harry musiał się w to tak bardzo angażować.
- My trzej mamy się z nią spotkać jutro o czwartej -ciągnął Harry. - Ojciec
chce, żebyś też tam był - zwrócił się do Jessego. - Sądzi, że my dwaj stanowimy
najlepszy dowód na korzyści płynące z programu KSOR-u. Tylko lepiej się nie
odzywaj, żebyś wszystkiego nie zepsuł.
- Zgubiłem te formularze, które dostałem od ojca - poinformował braci Alex.
- Nowe mają mi przysłać pocztą. Bez tych materiałów nie ma sensu urządzać
spotkania. - Nie było to zbyt oryginalne tłumaczenie. Trochę lepsze, niż gdyby
powiedział, że te blankiety zjadł pies, którego zresztą nie mieli.
- Nie ma sprawy - odpowiedział Harry. - Ojciec prosił, żebym przywiózł
jeden na wzór.
No to ekstra.
- Nie myślałeś chyba, że uda ci się z tego wykręcić, prawda? - Jesse
popatrzył na Alexa, a jego wzrok wyrażał nawet trochę współczucia.
- Chyba nie - przyznał Alex. Robił wszystko, co było w jego mocy, by
storpedować ten plan. Traktował te poczynania jak ćwiczenia przed walną
bitwą, kiedy to powie majorowi, że nie ma zamiaru robić kariery wojskowej.
Jeśli człowiek jest zmuszony do działania przy wprowadzaniu do szkoły
programu KSOR-u i nie udaje mu się uniknąć uczestnictwa w tym programie, to
jeszcze nie musi oznaczać, że skończy w wojsku, pocieszał się Alex.
Chciałby w to wierzyć.
- Musimy dobrze obmyśleć, co powiemy na tym spotkaniu - Harry zwrócił
się teraz do Jessego. - Dyrektorka Alexa nie była entuzjastycznie nastawiona do
tego pomysłu.
- Ja mam się nie odzywać, pamiętasz? - odpowiedział Jesse.
- W porządku - zgodził się Harry. - Alex, chciałbym dostać od ciebie listę
wszystkich klubów i organizacji, jakie macie w szkole. W ten sposób... -
Przerwał mu dzwonek.
- Już idę. - Najmłodszy z braci wybiegł z jadalni, zanim Harry zdążył
dokończyć zdanie. Kiedy otworzył drzwi, na jego twarzy ukazał się szeroki
uśmiech. Chyba jeszcze nigdy widok Isabel nie sprawił mu tak wielkiej
przyjemności.
- Pięknie wyglądasz - powiedział ściszonym głosem. Harry i Jesse
pokładaliby się ze śmiechu, gdyby to usłyszeli.
Isabel rzeczywiście pięknie wyglądała... jak zwykle. Ale dziś wieczorem była
w dodatku bardzo ładnie ubrana. Miała na sobie błyszczącą obcisłą sukienkę z
wyhaftowanymi na dole różyczkami. Jej blond włosy opadały luźno na ramiona.
- Dziękuję - odpowiedziała. - Może mnie przedstawisz? Alex obrócił się i
zobaczył, że bracia też stoją w holu,
a ojciec jest już w połowie schodów. Na jego widok poczuł skurcz żołądka;
często mu się to zdarzało.
- To jest mój brat Jesse. To Harry. A to mój tato.
- Jestem Isabel Evans. - Dziewczyna podała rękę zgromadzonym wokół niej
mężczyznom.
No ładnie. Zapomniał ją przedstawić! Ale Isabel natychmiast to skorygowała.
Potrafiła robić dobre wrażenie na ludziach i wytwarzać swobodną atmosferę.
Przynajmniej wtedy, kiedy jej się chciało.
- Dlaczego stoicie w holu?! - zawołała matka. - Chodźcie do salonu!
Wszyscy posłusznie skierowali się do salonu. Alex i Isabel usiedli na
dwuosobowej kanapce. Nie objął jej, jak by to zrobił w innych okolicznościach;
obecność rodziny krępowała go.
- A więc, Isabel.... - odezwał się Harry. - Alex pomaga mi obmyślić plan, jak
uzyskać zgodę dyrektorki na wprowadzenie programu KSOR-u do waszej
szkoły. Masz jakiś pomysł?
Ale się podlizuje. Alex był pewien, że brat chce tylko pokazać ojcu, że wziął
tę sprawę w swoje ręce. Harry miał dwadzieścia dwa lata i nadal robił wszystko,
aby sprawić przyjemność tatusiowi.
- Może powinniście jej powiedzieć, że ten program niezbyt się różni od tego,
co robią cheerleaderki - oświadczyła Isabel. - Stacey Scheinin, nasza główna
cheerlea-derka, bardzo przypomina sierżanta, który przeprowadza musztrę, z tą
tylko różnicą, że ma głosik jak Minnie Mouse.
Alex spodziewał się, że zaraz nastąpi wybuch, bo ojcu nie spodoba się to
porównywanie. Ale jego tata roześmiał się. Śmiał się przez cały czas, kiedy
Isabel naśladowała Stacey i inne cheerleaderki.
Mama i bracia też się śmiali, a sądząc po spojrzeniach, jakimi Harry i Jesse
obrzucali Isabel, najwyraźniej uważali ją za wspaniałą dziewczynę.
A Isabel była jego dziewczyną. Alex był zadowolony, że bracia mają mu
czego zazdrościć choć raz w jego krótkim życiu.
Max obracał w rękach zapalniczkę. Przez zielony plastik wyraźnie było widać
przelewający się w niej płyn.
Zapalił ją po chwili i uważnie obserwował płomień, przypominając sobie
incydent w laboratorium. Tam tak intensywnie wpatrywał się w blask palnika
bunsenowskiego, że miał przed oczami tylko migocącą pomarańczowożółtą
ścianę. Wszystko zniknęło, łącznie z Liz. Piękny groźny ogień otaczał Maxa ze
wszystkich stron, jego jaskrawe barwy paliły mu oczy. Liz mówiła, że trzymał
palec w ogniu, ale on tego nie czuł. Wydawało mu się tylko, że za chwilę ten
płomień wchłonie jego oczy.
Odłożył zapalniczkę, otworzył laptopa i kliknął na plik zatytułowany
„Nawozy". Nazwał go tak, bo z jego komputera korzystali też czasem matka,
ojciec i Isabel, a plik pod nazwą „Akino" na pewno by ich zainteresował. Jak
również „Śmierć". A żadne z nich nie zwróci uwagi na „Nawozy". Ta nazwa
wydała mu się odpowiednia. Sam stanie się nawozem, czymś, co pomaga rosnąć
kwiatom. Pokarmem dla robaków. Czy to nie jest makabryczne? - pomyślał.
Wpisał datę i streścił pokrótce swoje przeżycia w laboratorium. Kiedy będzie
miał wystarczającą ilość danych, zacznie je porządkować. Ile razy doznał
intensyfikacji dźwięków, ile razy miał spotęgowane widzenie, ile razy... Pojawią
się pewnie jakieś nowe objawy. Chciał się zorientować, w jakim tempie rozwija
się akino.
Naukowe podejście do tego problemu pozwalało mu się w jakiś sposób
zdystansować. Traktować tę sprawę w kategoriach przypadku klinicznego,
bezosobowo. W swoich notatkach nazwał się pacjentem X. Pacjent X doznał
chwilowej utraty wzroku. Pacjent X miał odczucie, jak to określił, jakby
pałeczki, którymi grano na bębnach, wybijały rytm na jego mózgu. Wydaje się,
że myśli pacjenta X obracają się wokół makabrycznych wydarzeń. Skóra
pacjenta X po zetknięciu z płomieniem zaczęła, jak mówiono, „bulgotać". Tak
powiedziała Liz. Szybko poprawił tekst: według naocznego świadka, skóra
pacjenta X zaczęła bulgotać.
Znowu wziął do ręki zapalniczkę. Warto byłoby mieć relację z pierwszej ręki.
Z pierwszej ręki. Ha! Niezła gra słów! Pacjent X nie zatracił jeszcze poczucia
humoru. Zapalił zapalniczkę, zawahał się chwilę, po czym włożył w płomień
wskazujący palec.
Czuł ciepło, ale nie ból. Nawet wtedy, kiedy zapachniało przypalonym hot
dogiem, nadal nie odczuwał bólu. Relacja świadka była bezbłędna. Jego skóra
rzeczywiście bulgotała.
Max wyjął palce z płomienia i zgasił zapalniczkę. Bąble, które miał na palcu,
zaczęły się szybko zmniejszać, a po chwili skóra była już zupełnie gładka, bez
śladu zaczerwienienia, bez pęcherzy. Przesunął palcem po biurku. Zero bólu.
Fascynujące. Przypadek pacjenta X był naprawdę fascynujący.
Gdy usłyszał stukanie do drzwi, szybko zaciemnił ekran. Do pokoju wpadła
Isabel i rzuciła się na jego łóżko.
- Zdobyłam dzisiaj mnóstwo punktów - obwieściła z pełnym zadowolenia
uśmiechem. - Cała rodzina Alexa kocha Isabel. Mama i bracia, nawet ojciec.
- Hm, to dobrze - powiedział Max. Trudno mu było wydobyć z siebie nawet
te trzy słowa. Pacjent X ma problemy na poziomie najprostszego
porozumiewania się z otoczeniem. Trzeba pamiętać, żeby to zapisać.
Isabel pociągnęła nosem.
- Robiłeś tu jakieś doświadczenia chemiczne? Strasznie śmierdzi. Wiesz
przecież, że takie rzeczy masz robić w garażu.
- Tak. Zapomniałem o tym - mruknął.
Teraz nadszedł czas, aby jej o wszystkim powiedzieć. Miał zamiar zrobić to
wczoraj wieczorem. Zawiadomić siostrę, Michaela i resztę przyjaciół o istnieniu
akino. Przełożył to na dzisiaj, na porę lunchu, jednak nie mógł tego zrobić.
Mówiłby do nich jako on, Max, a nie pacjent X, który niedługo umrze.
Dotyczyłoby to także jego siostry i najlepszego przyjaciela, którzy w swoim
czasie również umrą z powodu akino. Nie mówiłby wtedy o dwóch kolejnych
przypadkach klinicznych.
Nie potrafił sobie z tym poradzić.
Może nie będzie musiał tego robić. Może uda mu się odnaleźć kryształy,
zanim będzie za późno. Może znajdzie się jakieś cudowne lekarstwo dla
pacjenta X. Może.
Rozdział piąty
- Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu?
W ustach Liz te słowa brzmiały zupełnie naturalnie, jakby mówiła: dlaczego
nie powiesz Michaelowi, że lubisz koty? Albo dlaczego mu nie powiesz, że
uwielbiasz horrory? Albo dlaczego mu nie powiesz, że bardzo lubisz biały serek
z rodzynkami?
Sama myśl o tym, że miałaby powiadomić Michaela o swoich uczuciach,
wykańczała Marię nerwowo. Uniosła się na łóżku i zaczęła szukać na nocnej
szafce fiolki z olejkiem eukaliptusowym. Tego właśnie potrzebowała. Będzie
mogła sobie wyobrazić, że przechadza się wśród drzew, i zapomnieć o Liz,
Michaelu i wszystkim innym.
Rozpyliła trochę olejku na poduszkę i natychmiast poczuła zapach
eukaliptusa. Eukaliptus... To, oczywiście, jak wszystko inne, przywiodło jej na
myśl Michaela.
Liz powiedziałaby pewnie, że rozpylenie właśnie tego olejku ma podtekst
freudowski, że jest to sygnał z podświadomości, nakazujący Marii podnieść się
z łóżka i jechać do Michaela, aby mu wyjawić swoje uczucia. Ale Liz dawała
kiepskie rady. Na przykład: dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu?
Maria chwyciła telefon i nacisnęła szybkie wybieranie numeru - jedynkę. Liz
odezwała się po drugim dzwonku.
- Nienawidzę cię - wybuchnęła Maria, nie powiedziawszy nawet cześć.
- Maria? - wymamrotała zaspanym głosem jej przyjaciółka.
Maria dopiero teraz spojrzała na zegar. Dochodziło wpół do drugiej.
- Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno.
- Ale musiałaś zadzwonić, żeby powiedzieć, że mnie nienawidzisz. - Liz była
równie zdziwiona, co rozbawiona.
- Tak. Nie cierpię cię. Naprawdę. Jak mogłaś mnie namawiać do tego, żebym
odkryła przed Michaelem swoje uczucia?
- Więc... więc on ich nie odwzajemnia? Jak zareagował? Musisz mi wszystko
opowiedzieć - zażądała Liz.
- Nic nie powiedział - oświadczyła Maria.
- Jak to? Tylko na ciebie patrzył?
- Nie. Nic nie powiedział, ponieważ ja też niczego mu nie powiedziałam -
wyjaśniła Maria. - Nie wiem, czy potrafię.
- Oczywiście, że potrafisz - nalegała Liz.
- Właśnie dlatego cię nienawidzę. Jesteś kiepską przyjaciółką. Dobra
wysłuchiwałaby codziennie moich zwierzeń na temat Michaela i nigdy by nie
mówiła, że powinnam coś z tym zrobić.
- Mów wolniej - poprosiła Liz. - Robię notatki. Dobra przyjaciółka to,
według ciebie, marionetka, która mówi to, co pragniesz usłyszeć.
Maria ciężko westchnęła.
- Przepraszam cię. Zachowuję się jak wariatka. Spij.
- Zaczekaj. Powiedz mi tylko jedno. Jaka jest najgorsza rzecz, która może się
wydarzyć, jeśli powiesz o tym Michaelowi?
Maria wahała się, przesuwając palcem po pomarszczonym prześcieradle.
- Czasem pali się we mnie jakieś wewnętrzne światełko. To miejsce
wypełnione jest... tym, co czuję do Michaela.
- Chcesz powiedzieć miłością - przerwała jej Liz.
- No dobrze. Powiem to. Miiiłooością. Jednak kiedy wydobędę to światełko
na powierzchnię, ono może już nie być tak pociągające. Myślę o tych rybach,
które żyją na dnie oceanu. Gdyby je nagle wyciągnąć z wody, trach! Wszędzie
rozpryskane wnętrzności. One po prostu wybuchają.
- Mogłabyś więc wybuchnąć, chociaż z punktu widzenia fizjologii jest to
bardzo mało prawdopodobne, albo też, co muszę znowu powtórzyć, chociaż
ryzykuję, że zostanę bardzo niedobrą przyjaciółką, Michael mógłby powiedzieć,
że odwzajemnia twoje uczucia - oświadczyła Liz.
Te słowa nasunęły Marii nowe myśli. Widziała oczami wyobraźni, jak jej
światełko unosi się i rozpryskuje w setki gwiazd. A na niebie, wśród gwiazd
Marii, są gwiazdy Michaela, utworzone z jego wewnętrznego światełka.
- Co prawda dwa razy mnie pocałował. To już jeden wskaźnik, że może
podzielać moje uczucia. A właściwie dwa - stwierdziła Maria.
- Poproszę o dokładny opis - zażądała Liz, ziewając.
- To były pocałunki w usta - odpowiedziała Maria. -Oba były bardzo szybkie.
Jeden zawierał pewną dawkę wdzięczności, ponieważ pomagałam mu w
poszukiwaniach statku jego rodziców. Drugi zawierał pewną dawkę strachu, bo
myślał, że już nie żyję. Więc trudno mi powiedzieć, czy miały jakiekolwiek
znaczenie. - Maria głęboko zaczerpnęła przesyconego zapachem eukaliptusa
powietrza i szybko mówiła dalej: - Okay, może te pocałunki oznaczają, że
przestał mnie traktować jak młodszą siostrę. Na pewno jednak nie oznaczają
tego, że oczekuje ode mnie miłosnych wyznań.
- Nie bierzesz pod. uwagę jednego, bardzo ważnego, faktu. Michael omal nie
stracił życia, starając się ciebie ratować - przypomniała jej Liz.
- Myślę, że zrobiłby to samo dla każdego z naszej grupy. Poza tym, jeśli on
rzeczywiście odwzajemnia moje uczucia, to dlaczego go tu teraz nie ma?
Dlaczego mnie nie całuje? Mam na myśli prawdziwy pocałunek, a nie taki,
który trwa zaledwie dwie sekundy.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć -powiedziała Liz.
- Masz rację. Muszę się wydobyć z tego nieszczęsnego stanu - zgodziła się
Maria. - Zrobię to. I to zaraz, bo inaczej mogę się rozmyślić. - Rozłączyła się,
zanim przyjaciółka zdążyła jej powiedzieć do widzenia. Ale zaraz złapała
telefon i wcisnęła guzik powtórnego połączenia. Liz odezwała się natychmiast.
- Chciałam tylko powiedzieć, że tak naprawdę to wcale cię nie nienawidzę -
oznajmiła Maria i szybko się rozłączyła.
Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Musiała działać szybko, bo inaczej
stchórzyłaby. Miała jednak poważny problem.
- Co mam włożyć? - szepnęła. - Nie wiem, czy mam odpowiedni strój, który
będzie pasował do moich rozprys-kanych wnętrzności.
Ciężko westchnęła. Włożyła swoje ulubione dżinsy, ciemnozielony sweter i
na palcach wyszła z domu.
Żałowała, że nie może wziąć samochodu, ale bała się zbudzić matkę.
Wyciągnąwszy rower z garażu, przez chwilę stała na podjeździe, jeszcze się
wahając. Może lepiej byłoby wrócić do domu i uderzyć się czymś ciężkim w
głowę, żeby przez kilka godzin nie być w stanie myśleć o czymkolwiek.
Ale nie, zaszła już za daleko. Kiedy wsiadła na rower i zaczęła pedałować,
doszła do wniosku, że dobrze się stało, iż nie mogła wziąć samochodu. Jazda na
rowerze pozwalała jej rozładować napięcie. Może zupełnie się go pozbędzie,
zanim dotrze do domu Michaela. Mocno pedałowała, mknąc ciemnymi ulicami.
W ten sposób szybko dojechała do domu państwa Pascalów. Zostawiła rower
przy okalającym podjazd, niskim żywopłocie, przez boczną furtkę dostała się na
tyły domu i podeszła pod okno Michaela; było uchylone. Wystarczyło je lekko
przesunąć do góry i wejść do środka.
Pozostawał tylko jeden drobiazg - powiedzieć Michaelowi, że go kocha.
Maria spojrzała na niebo. Może gwiazdy podsuną jej jakiś pomysł albo
dodadzą odwagi. Potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby jej pokonać ostatnie
metry, które dzieliły ją od Michaela. Ale niebo było zachmurzone; nie widać
było ani jednej gwiazdy. Dziewczyna zaczęła krążyć w kółko. Potrzebowała
jednej gwiazdy, zanim się na to zdecyduje, choćby jednej cholernej
gwiazdeczki.
Nagle okno podniosło się z lekkim trzaskiem.
- Wchodzisz czy nie? - rozległ się cichy głos.
Maria pisnęła cicho; nie zdołała powstrzymać tego głupiego pisku. Spojrzała
w stronę okna i zobaczyła uśmiechniętego Michaela.
- Wchodzę - rzuciła. - To znaczy, jeśli można. Chłopiec podał jej rękę,
pomagając wdrapać się do środka.
- Dylan śpi, więc...
- Nie, nie śpię. - Dylan, trzynastoletni przybrany brat Michaela, usiadł w
łóżku. - Cześć, Mario.
- Cześć - szepnęła. Poczuła się nagle jak idiotka. Nic z tego nie wyjdzie. Jak
mogła wygłosić swoje romantyczne przemówienie, kiedy ten mały leżał w
sąsiednim łóżku, a przybrani rodzice Michaela spali dwa pokoje dalej?
- Dylan, w kuchni został jeszcze kawałek placka. Może pójdziesz i go sobie
weźmiesz? - zaproponował Michael.
- Wiesz, że nasze reguły zabraniają jedzenia pomiędzy posiłkami -
powiedział z oburzeniem Dylan, uśmiechnął się i wyszedł z pokoju.
Gdy Michael usiadł na łóżku, Maria zawahała się. Nie wiedziała, czy
powinna usiąść koło niego, czy raczej na łóżku Dylana. Nie rób z siebie idiotki,
pomyślała i usiadła obok Michaela.
- Hm, jak w szkole? - spytała, nie patrząc na niego.
- Jak w szkole?
- Hm, tak, to znaczy, czy masz teraz trudniejsze zajęcia? Powinnam się tym
martwić? - dodała.
Och, Boże, co ja plotę? - pomyślała. Rzuciła okiem na Michaela,
sprawdzając, czy nie robi już dla niej kaftana bezpieczeństwa ze swojego
prześcieradła.
Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie tylko podkoszulek i bokserki, co
wcale nie pomogło jej uporządkować myśli. Ten facet prezentował się
nadzwyczajnie.
- Pomyślałam też, że mógłbyś mi doradzić, jakie dodatkowe zajęcia mam
wybrać w przyszłym roku - paplała dalej. - Ty już uczestniczyłeś w niektórych z
nich.
- Przyszłaś po radę, czy w przyszłym roku masz wybrać rzeźbienie w
drewnie, czy chór? - spytał Michael.
- Tak. Nie. Sama nie wiem. - Żałowała, że nie ma przy sobie fiolki z
olejkiem cedrowym. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, i to bardzo.
Odetchnęła głęboko i obróciła się do chłopca. Nie będzie już dłużej mówić do
ściany. - Nie. Nie dlatego przyszłam - oznajmiła zdecydowanym tonem,
wpatrując się w ramię Michaela, tak by nie widzieć wyrazu jego twarzy.
Dopiero po chwili zmusiła się, aby mu spojrzeć w oczy. - Przyszłam, bo jeszcze
ci nie podziękowałam za to, że ocaliłeś mi życie. Dziękuję. - Nie o to jej
chodziło, ale po tym głupim gadaniu o szkole i tak był to duży krok do przodu.
- Myślałem, że umrzesz - powiedział Michael zduszonym głosem. - Byłem
przerażony.
I pocałował ją, nie tak sobie, po przyjacielsku. Był to głęboki gorący
pocałunek, jakiego Maria jeszcze nigdy nie doświadczyła. Czuła, jak jej
wewnętrzne światełko ogromnieje, przepełniając ją ciepłem i światłem.
Gorejącym ogniem. Oślepiającym blaskiem. Szaleńczo. Nieprzytomnie.
Pocałunek skończył się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Michael
odsunął się, patrząc na nią takim wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć, że to w
ogóle miało miejsce.
- Ja też się bałam, że umrzesz - powiedziała Maria, zarzucając mu ręce na
szyję i ukrywając głowę na jego ramieniu. Była ciekawa, czy chłopiec czuje jej
drżenie, czy wie, że ona drży, ponieważ ten pocałunek wywrócił cały jej świat
do góry nogami. - To byłaby moja wina - dodała.
- Nie, nie myśl tak - szepnął Michael.
- Ale to prawda - upierała się. - Powinnam była się domyślić, że dzieje się
coś bardzo złego. Nie powinnam używać tego pierścienia. Ale tak bardzo
chciałam ci pomóc.
- Co? - Michael złapał ją za ramiona i odsunął od siebie. - Przez cały czas
utrzymywałaś mnie w przekonaniu, że to, co robisz, jest całkowicie bezpieczne.
Stale powtarzałaś, żebym się tym nie martwił!
- Wiem, ale myślałam... myślałam, że uda mi się odnaleźć statek twoich
rodziców. Wiem, jakie to dla ciebie ważne, a ja... ja...
- Omal nie umarłaś! Mario, dlaczego to robiłaś?
- Właśnie chcę ci to powiedzieć! - zawołała. - Robiłam to, ponieważ...
- Nie ma wystarczająco ważnego powodu, żeby wystawiać się na takie
niebezpieczeństwo. To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś. - Michaela
dławił gniew.
Nie była na to przygotowana. Co się stało z jej planem -wejść przez okno,
odkryć swoje karty i zobaczyć, co z tego wyniknie? Teraz pogrążyła się w
otchłani winy, szukając dla siebie usprawiedliwienia. Nie mogła sobie poradzić
z tą sytuacją.
- Ja... ja muszę już iść - wyjąkała. Odsunęła się od chłopca i rzuciła do okna.
Michael nie odezwał się ani słowem, ani kiedy wdrapywała się na parapet, ani
kiedy ciężko upadła na ziemię.
Podniosła się szybko, pobiegła po rower i wskoczywszy na siodełko, pognała
ulicą. Wiatr osuszał łzy, które gorącym strumieniem spływały jej po policzkach.
Nie miała nawet okazji poinformować Michaela, dlaczego tak bardzo jej
zależało na odnalezieniu statku. A chciała tylko powiedzieć, że robiła to,
ponieważ go kocha.
Rozdział szósty
- Ty prowadzisz, okay? - odezwał się Max, rzucając przyjacielowi kluczyki.
Michael obszedł samochód dokoła i usiadł za kierownicą. Chyba jeszcze
nigdy Max nie dał mu prowadzić jeepa, kiedy sam mógł to robić.
- Dobrze się czujesz? - spytał.
- Tak. Jestem tylko trochę zmęczony.
Michael spojrzał na niego z powątpiewaniem. Zapalił silnik i wyjechał na
ulicę.
- Chcesz szukać w jakimś szczególnym miejscu? -spytał.
Nastąpiło dziwne odwrócenie ról. Zwykle Max pomagał w poszukiwaniach
statku ich rodziców przede wszystkim po to, żeby dotrzymywać towarzystwa
przyjacielowi. Ale tej nocy to właśnie on wpadł na pomysł, żeby jechać na
pustynię. To nie był nawet ich zwyczajowy dzień poszukiwań.
- Nie wiem. Pomyślałem, że moglibyśmy poszukać tej skały, którą widziała
Maria, kiedy śledziła Valentiego, korzystając z Kamienia. Mówiła, że ma kształt
kurczaka -powiedział Max.
Maria. Michaela znowu ogarnęła wściekłość na samą myśl o tym, co zrobiła.
Wiedziała, że używanie Kamienia, żeby móc zobaczyć szeryfa Valentiego, jest
niebezpieczne, ale nie przestała wykorzystywać jego mocy. Nie, to byłoby zbyt
rozsądne. Nie zaczekała nawet na niego, żeby był przy niej i pilnował, aby nie
stała jej się krzywda. Ta dziewczyna powinna mieć opiekuna.
- Valenti był w domu, kiedy Maria po raz pierwszy skorzystała z mocy
Kamienia, żeby go „zobaczyć" - poinformował Maxa. - Potem, po niecałej
godzinie, spróbowała znowu. Widziała wtedy, jak przejeżdżał koło tej skały.
Powinniśmy więc obrać jakiś kierunek i jechać przez pustynię około
czterdziestu pięciu minut. Potem możemy prowadzić poszukiwania w obrębie
dużego koła wokół miasta.
- Wszystko wydaje się łatwe, kiedy o tym mówisz -zauważył Max i
roześmiał się dziwnym świszczącym śmiechem.
- Wybrałeś jakiś specjalny kierunek? - spytał go przyjaciel.
- Nie.
Michael jechał przed siebie. Prędzej czy później dotrą do pustyni. Długa jazda
miała tylko jedną wadę - zostawiała mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wciąż
wracał myślą do wczorajszych nocnych odwiedzin Marii. Ta wizyta oszołomiła
go, zaniepokoiła i w dziwny sposób poruszyła.
- Nie uwierzyłbyś, czego się dowiedziałem - rzekł. -Maria miała pełną
świadomość, że naraża się na niebezpieczeństwo, kiedy korzystała z pierścienia,
żeby śledzić Valentiego. Kłamała w żywe oczy. Mówiła, żebym się o nią nie
martwił, zachowywała się tak, jakbym był nadopiekuńczy.
- Hmmm - mruknął Max.
- Tylko tyle? Hmmm? - Michael potrząsnął głową. -Ona nie jest typem
kłamczuchy. Rozumiem, że zafascynowana swoją mocą mogła zapomnieć o
środkach ostrożności, ale żeby tak kłamać... - Znowu potrząsnął głową.
- Tak. Jeśli kłamała, to na pewno miała jakiś ważny powód - zgodził się
Max.
- Chyba tak - prychnął Michael. - Ona jest zupełnie inna niż Isabel. Izzy
kłamie dla zabawy. Przypomina mi syjamskiego kota, całkowicie
skoncentrowana na sobie, o wiele za ładna, o wiele za dobrze zdaje sobie z tego
sprawę i za bardzo wykorzystuje ten fakt dla swoich celów.
- Jeśli Isabel ma być kotem, to czym jest Maria? - spytał Max.
- Chyba jakimś szczeniaczkiem. Może malutki golden retriever. Jasny i
puchaty. Słodki. Miły dla wszystkich.
- Dam ci radę. Nie musisz mówić Marii, że przypomina ci szczeniaka golden
retrievera. - Max powrócił do przeszukiwania pustyni. Widać było, że nic się nie
ukryje przed jego bacznym wzrokiem.
Dobrze, że chociaż jeden z nich był czujny, ponieważ myśli Michaela
zwróciły się ponownie ku Marii.
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiła - wybuchnął. - To doprowadza
mnie do wściekłości.
Po chwili uświadomił sobie, że wie dlaczego. Zdawała sobie sprawę, że jeśli
powie mu prawdę, on nie dopuści do tego, żeby nadal korzystała ze swojej
mocy. A tak bardzo chciała odnaleźć statek. Tak właśnie mówiła.... Nie,
powiedziała: „tak bardzo chciałam ci pomóc". Chciała to zrobić dla niego.
Miał ochotę spytać przyjaciela, czy to może oznaczać, że Maria jest... w nim
zakochana albo coś w tym rodzaju. Czy też tylko dlatego szukała statku, że byli
przyjaciółmi i chciała mu pomóc jak przyjacielowi. Nie, to byłoby zbyt
naiwne.
- Czy tam coś jest?! - zawołał podniecony Max, wskazując skałę po lewej.
Michael zwolnił, by ją dokładnie obejrzeć.
- Chyba nie - orzekł. - To wygląda na zwykłą skałę. Nie ma jakiegoś
szczególnego kształtu.
- To wszystko jest zbyt fantastyczne.
- Może i tak - przyznał Michael. - Ale przynajmniej dzięki temu, co widziała
Maria, wiemy, że statek jest w pierwotnym stanie. Wiemy też, że był, albo nadal
jest, gdzieś w pobliżu. Nigdy jeszcze koniec naszych poszukiwań nie był tak
bliski.
- Tak, teraz znalezienie go zajmie nam najwyżej dziesięć albo dwadzieścia
lat - mruknął Max.
Och, chyba znowu źle się działo pomiędzy nim a Liz. Max najwyraźniej
zaczął poważnie myśleć o ucieczce. Michael doskonale znał to uczucie. Kiedy
był mały, a nawet wiele lat później, całymi godzinami marzył o odnalezieniu
statku. Miał nadzieję, że wskoczy do niego i odleci do domu - oczywiście razem
z Maxem i Isabel.
Chociaż ostatnio... ostatnio te marzenia straciły wiele ze swojego uroku.
Częściowo dlatego, że zyskał pewność, iż na rodzinnej planecie nie ma rodziny,
że nikt tam na niego nie czeka. Ale to nie wszystko. Chodziło jeszcze o to, że
teraz musiałby opuścić Liz i Alexa. Oraz Marię.
Maria. Co miał z nią począć? Już zbyt długo krążył wokół tej myśli;
zastanawiał się, czy rozpoczęcie z nią jakiejś romantycznej historii nie jest
całkowicie odjechanym pomysłem.
Romantycznej! Akurat! Jego zainteresowanie Marią bynajmniej nie było
platoniczne. Początkowo, kiedy zaczął częściej z nią przebywać, myślał o niej
jak o młodszej siostrzyczce. Chociaż ona i Isabel były rówieśniczkami, Maria
wydawała mu się o wiele młodsza. Nie mógł sobie wyobrazić Isabel, krzyczącej
ze strachu podczas oglądania jakiegoś horroru, wbijającej mu paznokcie w rękę,
zakrywającej oczy, błagającej, żeby jej powiedział, kiedy nastąpi koniec tego
przerażającego epizodu. A Maria zawsze się tak zachowywała.
Nawet mu się to podobało. Jak bardziej doświadczonemu, starszemu bratu.
Ciekaw był, co będzie następnym razem, kiedy będą oglądać film o potworach.
Gdy Maria przytuli się do niego, czy przyjdzie mu wtedy na myśl ten
pocałunek?
Przyspieszył trochę, pędząc po ciemnej, pustej szosie. Nie wiedział, co ma
myśleć o tym pocałunku. Wiedział tylko, że już nigdy nie będzie traktował
Marii jak młodszej siostry.
Napisz, że po przeczytaniu jego listu nieprzytomnie się w nim zakochałaś -
zaproponowała Maria, nachylając się nad Isabel, która stukała w klawiaturę. -
Podpisz Victorianna, Pani Ciemności.
Maria była bardzo zadowolona, że Isabel zaprosiła ją i Liz do siebie.
Potrzebowała jakiejś odmiany. Nie mogła przestać myśleć o tym, co się
wydarzyło ostatniej nocy w pokoju Michaela. Jednak trzy procent jej umysłu
mogło się teraz zająć wysyłaną do Alexa wiadomością, podczas gdy pozostałe
dziewięćdziesiąt siedem skupiało się na przypominaniu sobie wyrazu twarzy
chłopca i jego wściekłego tonu, kiedy mówił o jej głupim postępowaniu.
- Czy Alex nie pozna twojego internetowego pseudonimu? - zwróciła się Liz
do Isabel.
- Używam pseudonimu mojej mamy.
- A jeśli on odpisze? - Maria się roześmiała. - Jeśli będzie chciał wciągnąć
twoją mamę w jakiś cyberseks?
- Tak, to jest ryzyko - przyznała Isabel. - Ale nie martwię się tym. Alex jest
we mnie zbyt zadurzony, żeby nawet pomyśleć o kimś innym.
- Pamiętaj, że Victorianna miała wspomnieć, że nosi stanik w rozmiarze
XXL i ma kolekcję bielizny osobistej ozdobionej wizerunkiem lampartów -
zażartowała Liz, zwijając swoje długie czarne włosy w węzeł. - Dalej jesteś tak
bardzo pewna siebie, Isabel?
- Faceci rzeczywiście lubią duże... kolekcje staników i majtek z wizerunkami
dzikich zwierząt - dodała Maria.
Isabel zakończyła wreszcie całą operację wysyłania e-maila do swojego
chłopaka.
- Alex jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła mojej kobiecości -
oświadczyła z zadowoleniem.
Maria i Liz popatrzyły na siebie i wybuchnęły śmiechem.
- W co? - spytała Liz.
- Słyszałyście, co powiedziałam.
To byłoby wspaniałe: móc przeistoczyć się w Isabel, pomyślała Maria. Tak
zabójczo piękna dziewczyna może traktować świat jak dom handlowy pełen
facetów. Wybrać sobie najpierw blondyna, a w innym stoisku rudego. Musi się
tylko zastanowić, którego ona chce, a nie myśleć o tym, czy oni ją zechcą.
- Wejdź na stronę Lucindy Baker - zaproponowała Liz. -Chcę zobaczyć, czy
ma jakieś nowe wpisy.
- Jak to zrobić? - spytała Isabel.
- Nigdy nie próbowałaś? - Liz sięgnęła do klawiatury i wpisała adres. - To
niezła zabawa. Ona robi ranking technik pocałunków każdego chłopaka ze
szkoły.
Michaela też? - pomyślała Maria. Nie miała ochoty czytać opisu jego
pocałunków. A gdyby się okazało, że on całuje każdą dziewczynę tak jak ją
wczorajszej nocy? Nie mogła pogodzić się z pomysłem, że ich pocałunek nie
był czymś szczególnym, czymś, co mogło się wydarzyć jedynie między nimi.
Myśl o tym pocałunku była jedyną rzeczą, która podtrzymywała ją na duchu.
To prawda, że Michael był na nią oburzony, wściekły, ale skoro ją tak całował,
to mógł żywić dla niej jakieś uczucie. Na przykład miłość.
- Okay, już jest. Musisz tylko kliknąć na nazwisko faceta i znajdziesz opinię
Lucindy.
Maria spojrzała natychmiast na spis nazwisk pod literą G.
Michaela nie było na tej liście. Przynajmniej to zostało jej oszczędzone.
Isabel zrobiła szybki przegląd rejestru Lucindy. Rick Surmacz. Interesujące.
- Tak. Sądziłam, że on jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła
kobiecości Maggie MacMahon - zażartowała Maria. - W innym wypadku nie
byłoby chyba możliwe, żeby ubierał się pod jej dyktando i codziennie
dopasowywał swoje ubranie do jej strojów?
Isabel kliknęła na nazwisko Ricka.
- Nazywam Ricka wiertniczym - przeczytała na głos. -On uważa, że dobry
pocałunek polega na wkładaniu ci języka do gardła. Żadnej finezji. Żadnej
delikatności. Knebluje. Dosłownie.
- Uuuu - skomentowała Maria. - Myślicie, że Maggie to widziała?
- Wykluczone - rzuciła Liz. - Gdyby tak było, to następnym strojem Ricka
byłby gustowny czarny worek na zwłoki.
- Zobaczmy teraz Craiga Cachopo - odezwała się Maria, z nadzieją, że teraz
przynajmniej cztery procent jej umysłu zdoła się oderwać od Michaela. - W
szóstej klasie obie z Liz byłyśmy w nim nieprzytomnie zakochane. To
zadurzenie omal nie zniszczyło naszej przyjaźni.
Isabel sprawdziła początek listy.
- Nie ma go tu - rzekła.
- Ale Max jest! - zawołała Liz. Chwyciła mysz i kliknęła.
- Nie powinnam mieć na liście Maxa, ponieważ nigdy się z nim nie
całowałam - czytała Liz już spokojniejszym głosem. - Ale dziewczyna może
sobie pomarzyć, prawda? Wydaje mi się, że pocałunek Maxa byłby właśnie
pocałunkiem z twoich marzeń. Te spokojne typy mogą nieźle zaskoczyć. Mam
nadzieję, że wkrótce będę już mogła podać wam fakty.
- Marz sobie dalej - powiedziała Isabel, uśmiechając się do Liz. - Bo widzisz,
chociaż Max nadal cię od siebie odsuwa, to jego zainteresowanie innymi
dziewczynami jest równe zeru.
Liz skinęła głową.
- Tak, wiem - szepnęła. - Ale dziękuję, że mi o tym przypominasz.
Maria poczuła ukłucie zazdrości. Isabel i Liz miały chłopaków, którzy byli w
nich bardzo zakochani. To prawda, że Max twierdził, iż może być tylko
przyjacielem Liz, niczym więcej. Ta wiedziała jednak, że chłopak odwzajemnia
jej uczucie.
- Czy Max nie wydał się wam ostatnio jakiś dziwny? -spytała Liz.
- Jest trochę nieprzytomny, jeśli o to ci chodzi - odpowiedziała Isabel.
Maria zmarszczyła czoło, starając się przypomnieć sobie, jak w ostatnim
czasie zachowywał się Max. Skoncentrowana wyłącznie na Michaelu, nie
zwracała na to zbytniej uwagi.
- Był bardziej spokojny niż zazwyczaj - odezwała się wreszcie. - Jakby
czymś zaabsorbowany.
- A nie wydał się wam chory? - nalegała Liz.
- Ja uważam, że tu chodzi tylko o ciebie. Sądzę, że on za tobą tęskni
-powiedziała Isabel. - Może to nie jest właściwe słowo, bo przecież widujecie
się codziennie, ale...
- Ale to jest co innego - dokończyła za nią Liz.
- Jeśli rzeczywiście chcecie wiedzieć, jak całuje Craig, to zaraz wam powiem
- obwieściła Isabel, szybko zmieniając temat. Uznała widocznie, że rozmowa o
Maksie nie robi dobrze Liz. - Trochę zbyt mokro. Głośno oddycha przez nos.
Ale, ogólnie rzecz biorąc, całkiem nieźle.
- Coś takiego! - zapiszczała Maria. - Nie wiedziałam, że ty z nim chodziłaś.
- Nie chodziłam. Ale pewnej nocy złożyłam małą wizytę w jego snach.
Kiedy, hm, prowadziłam karmpanię, aby zostać królową balu - przyznała.
- Przenikałaś do snów facetów i całowałaś ich, żeby na ciebie głosowali? -
spytała Liz.
- Tylko tych atrakcyjnych. Ale Michael Alex wszystko mi zepsuli.
Pamiętacie, że przegrałam z Liz - dodała, pokazując język rywalce.
Ta roześmiała się i rzuciła w nią poduszą.
Maria nie odzywała się. Była zadowolona, że Isabel przegrała. Prowadzenie
takiej kampanii przedwyborczej nie było w porządku. Poza tym Liz zasługiwała
na to, żeby wygrać. Była równie ładna, jak Isabel, chociaż w całkiem innym
typie. I miała nie gorsze powodzenie.
- Jak to jest, kiedy się przenika do cudzych snów? -spytała. - Czy poznajesz
wtedy wszystkie tajemnice?
- Mogłabym wam to zademonstrować -zaproponowała Isabel. - Przynajmniej
tak mi się wydaje. Gdybyśmy we trzy nawiązały łączność, to wtedy pewnie
razem przeniknęłybyśmy do snów.
- Ale to jest naruszenie cudzej prywatności - zaprotestowała Liz.
- Tak, masz rację - przyznała Isabel. - Z drugiej jednak strony to świetna
zabawa.
- Musimy to zrobić - wtrąciła Maria. Wiedziała, że Liz ma rację, mówiąc o
naruszaniu prywatności, lecz istniała szansa, że Isabel wprowadzi ją w sen
Michaela. Może dzięki temu pozna jego uczucia.
- Od kogo zaczynamy? - spytała Isabel.
- Pani Hardy? - zaproponowała Liz.
- Nauczycielka? - zdziwiła się Maria. - Może powinnyśmy wybrać kogoś,
kogo lepiej znamy.
Nie chciała wymienić Michaela. Wolała zaczekać, żeby móc to zrobić
mimochodem. Opowiedziała już Liz o wydarzeniach ostatniej nocy, mimo to
wolała nie pokazywać, że jest aż tak zaangażowana.
- Już wiem, co zrobimy. Wejdziemy w zasięg snów i każda z was wybierze
sobie orbitę. To będzie prawdziwa niespodzianka - oświadczyła Isabel. Usiadła
na podłodze i dała dziewczynom znak, żeby usiadły obok niej. - Rozluźnijcie
się. Oddychajcie głęboko. Ja zajmę się resztą -dodała, biorąc obie za rękę.
Otoczyła je feeria barw, nasycony fiolet aury Isabel wtapiał się w ciepły
bursztyn aury Liz i kobaltowy błękit Marii. Po chwili powietrze zostało
nasycone mieszaniną zapachów. Maria nazwała je w myśli aurami woni.
Głęboko wciągnęła powietrze, napawając się zapachem ilang-ilang Liz,
cynamonu Isabel i własnym, różanym. Te wonie przenikały się wzajemnie,
tworząc swoisty aromat.
- Teraz zamknijcie oczy - szepnęła Isabel.
Maria przymknęła powieki i została natychmiast otoczona wirującymi
sferami snów, które mieniły się tęczowym blaskiem. Uśmiechnęła się, kiedy
jedna z orbit otarła się o jej twarz. Była miękka jak bańka mydlana, wydawała
wysoki, piękny dźwięk.
- Witajcie w zasięgu snów - powiedziała Isabel. - Orbita powstaje, kiedy
śpiący zaczyna śnić. Wybierzcie sobie którąś z nich, a ja was do niej
wprowadzę.
Maria wsłuchiwała się w muzykę sfer, usiłując wyłapać ton, który odezwałby
się echem w jej sercu.
Było wiele pięknych dźwięków, ale żaden nie był tym, którego szukała.
Michael jeszcze nie śpi, uświadomiła sobie nagle. Nie znajdę teraz jego orbity.
- Wybieraj pierwsza - zwróciła się do Liz.
- Ta - powiedziała jej przyjaciółka, wskazując wirującą jasnozieloną sferę
snu.
- To przedziwne. Wydaje mi się, że wybrałaś orbitę swojej matki - zauważyła
Isabel. - Tyle razy to robiłam, że umiem już rozpoznawać mnóstwo sfer
ludzkich snów i jestem prawie pewna, że to właśnie ta orbita. Może chcesz
wybrać inną?
Liz zawahała się, po czym potrząsnęła głową.
- Ta będzie dobra.
Isabel wyciągnęła ręce i zaczęła nucić. Po chwili zielona sfera snu znalazła
się w jej dłoniach. Dziewczyna nie przestawała nucić, a orbita ogromniała, aż
stała się tak wysoka, jak zgromadzone przy niej dziewczyny.
- Jeśli nie chcesz, żeby cię zobaczyła w swoim śnie, to możemy pozostać na
zewnątrz. Możemy też przeniknąć do środka.
- Zostańmy na zewnątrz - zdecydowała Liz. Przysunęła się bliżej i zajrzała do
orbity. Maria zrobiła to samo.
Pani Ortecho spacerowała nad brzegiem jeziora. Kiedy przechodziła pod
drzewem, spadło z niego jajko i rozbiło się u jej stóp. Z jajka zaczęła wypływać
krew.
Liz z trudem złapała oddech.
- Nie musimy dalej patrzeć - odezwała się Maria.
- Chcę to zobaczyć - powiedziała Liz.
Nadal wpatrywały się w orbitę. Sceneria zmieniła się szybko, jak to bywa w
snach; teraz pani Ortecho stała w kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła jajko z
kartonowego pojemnika. Trzymała je przez chwilę w dłoniach, jakby chciała je
ogrzać.
Nagle znalazła się znowu nad jeziorem. Wspinała się na drzewo w
poszukiwaniu gniazda, trzymając jajko w dłoni. Jedna z gałęzi, która służyła jej
za oparcie, złamała się. Pani Ortecho zachwiała się, jajko wysunęło się z jej
dłoni i wpadło do jeziora.
Z wody w jeziorze, która stała się czerwona i zaczęła bulgotać, wyłoniła się
zalana krwią dziewczyna. Poszybowała w kierunku pani Ortecho, zaciskając
szponiaste dłonie.
Pani Ortecho krzyknęła, a Liz odsunęła się gwałtownie od jej sfery snu.
- Już dość! - zawołała.
Isabel wyciągnęła rękę i lekko dotknęła orbity. Nie przestawała nucić, dopóki
orbita nie powróciła do swojego pierwotnego kształtu.
- Dobrze się czujesz? - zwróciła się Maria do przyjaciółki. - To był jakiś
okropny koszmar senny.
- Myślę, że tą dziewczyną była Rosa - wyjaśniła Liz. Miała nienaturalnie
błyszczące oczy.
- Nie możesz być tego pewna. Nie było widać jej twarzy przez tę... - Maria
powstrzymała się przed wypowiedzeniem słowa „krew".
Liz potrząsnęła głową.
- To była ona - upierała się. - Rosa umarła pięć lat temu, a mama jeszcze
miewa takie koszmary.
- Pewnie tylko czasami - wtrąciła Isabel. - A to wcale nie musi być złe. Sny
pomagają ludziom przetwarzać wydarzenia.
- Pewnie tak - wymamrotała Liz. Maria rzuciła jej wymowne spojrzenie.
- Zróbmy sobie przerwę.
Isabel zamknęła oczy i skoncentrowała się. Zniknął zasięg snów; dziewczęta
siedziały po prostu na podłodze w jej sypialni.
- Przykro mi, że nie doczekałaś się swojej kolejki -zwróciła się Liz do Marii.
- Nic nie szkodzi. Orbity, do której chciałam przeniknąć, tam nie było. -
Maria opuściła głowę i cicho westchnęła. -Muszę wam coś wyznać, moje
siostry-sisters. Chciałam przeniknąć do orbity snów Michaela.
- Wstrząsające! - wykrzyknęła Isabel z udawanym zdumieniem.
Maria spojrzała na Liz.
- Powiedziałaś Isabel? - spytała.
- Nic mi nie mówiła. Ale przecież mam oczy i widziałam, jak patrzysz na
Michaela - tłumaczyła jej Isabel, zerkając na zegar. - Michael, Max i ja
potrzebujemy tylko dwóch godzin snu. On jeszcze nieprędko wejdzie do krainy
marzeń sennych. Powinnyście tu zostać, a kiedy zrobi się już wystarczająco
późno, to was tam wprowadzę. Mam tu piżamy i wszystko, czego możecie
potrzebować.
- Chyba mogłybyśmy jutro wcześniej wstać, pójść do domu i przebrać się do
szkoły - powiedziała Liz. - Muszę jednak zadzwonić do ojca - dodała i kiedy
Isabel podała jej telefon, szybko wystukała numer.
Maria usiłowała nie słuchać tej rozmowy. Nie lubiła słuchać, jak przyjaciółka
prosi o pozwolenie, żeby móc gdzieś dłużej zostać albo wyjechać za miasto. Pan
Ortecho zadawał wtedy milion pytań, zupełnie jakby jej nie ufał. To nie było w
porządku.
Liz była nienaturalnie doskonałą córką. Zawsze miała najlepsze stopnie,
bezbłędnie wywiązywała się ze swoich obowiązków w kawiarni, pomagała w
domu, nie piła, nie paliła. Nie robiła żadnych rzeczy, których nie aprobują
rodzice.
Jej ojciec był w porządku. Maria lubiła u niego pracować. Powinien jednak
dać córce trochę luzu. Fakt, że Rosa przedawkowała, nie oznaczał, że to samo
spotka jej siostrę. Sam powinien o tym wiedzieć.
Liz skończyła rozmowę i przekazała telefon Marii, której matka natychmiast
zgodziła się, żeby została u Evansów. Marii wcale to nie zdziwiło, bo wiedziała,
że adorator matki jest u nich w domu i że oboje są zadowoleni z takiego obrotu
rzeczy.
- Może chcecie obejrzeć jakiś film, zanim będziemy mogły wejść w zasięg
snów? - zaproponowała Isabel.
- Dobrze - odpowiedziała Liz, a Isabel zaczęła wymieniać wszystkie
możliwości.
To miłe, że tak bardzo stara się być dobrą gospodynią, pomyślała Maria. Izzy
nie miała wielu przyjaciółek i takie spotkanie jak dzisiaj było dla niej ważne.
- Zgadzasz się na to, Mario? - spytała Isabel.
Ta nie słuchała. Było jej wszystko jedno, który film wybiorą. To był tylko
czas oczekiwania na możliwość przeniknięcia do orbity snu Michaela.
Kiedy program już się zakończył, Maria miała uczucie, jakby w jej żołądku
zagnieździło się całe stado motyli, które gwałtownie machały skrzydełkami.
Wzięła Isabel za rękę i znalazła się w krainie błyszczących rozśpiewanych sfer
snu.
Pewnie ma jakieś głupie sny, pomyślała. Może śni o tańczących hot dogach.
O czymś, co nie ma najmniejszego związku ze mną. Chyba że wierzy się w to,
co podają niektóre senniki.
Usłyszała głęboki dźwięk sfery snu Michaela. Motyle w jej żołądku
rozmnożyły się nagle, kiedy Isabel przywoływała jego orbitę i rozszerzała ją.
Pragnąc wreszcie rozwiać wątpliwości, Maria przekroczyła miękką wilgotną
powłokę orbity, a Isabel i Liz poszły w jej ślady.
Poczuła nagły ucisk serca. Michael nie śnił o tańczących hot dogach. Śnił, że
trzyma w ramionach Isabel!
Rozdział siódmy
- Pomóc ci przy obiedzie, mamo? - spytał Max, wchodząc do kuchni.
Powinien udać się na poszukiwanie statku, ale był zbyt wyczerpany, żeby
znowu jeździć po pustyni i wrócić z niczym.
- Możesz otworzyć drzwi, kiedy pojawi się facet z Flying Pepperoni.
Zamówiłam pizzę - powiedziała pani Evans. -Pracujemy z ojcem nad bardzo
poważną sprawą i musimy dobrze się do niej przygotować. W rozkładzie zajęć
nie ma takiej pozycji jak gotowanie. Masz szczęście.
- Za to tato nie ma szczęścia. Wiesz, że on zawsze mówi... - zaczął Max.
- Że wolałby zjeść opakowanie - dokończyli wspólnie. Dziwne, ile informacji
można zebrać na temat swoich
rodziców, i to zupełnie bezwiednie. Takich całkowicie bezużytecznych
wiadomości. Tato mówi, że kartonowe pudełko ma lepszy smak niż pizza;
próbuje po kolei wszystkiego, co ma na talerzu, i kończy się na tym, że zjada
tylko te pojedyncze kęsy potraw; wsypuje do kawy trzy czubate łyżki stołowe
cukru i nie lubi żadnych komentarzy na ten temat. A to tylko fragmentaryczne
informacje, zebrane przez Maxa w teczce „tato", pod nagłówkiem „jedzenie". W
jego umyśle nagromadziły się setki takich teczek. Na przykład teczka
„dzieciństwo mamy". Matka miała wyimaginowaną najlepszą przyjaciółkę,
która nazywała się Solly; prawdziwą najlepszą przyjaciółkę o imieniu Annabel i
lalkę, taką samą, jaką miała bohaterka jej ulubionego serialu.
Dla Maxa było ważne, że znał te wszystkie drobne zabawne epizody z życia
rodziców. Chciał, żeby przynajmniej ktoś je znał, ktoś je zapamiętał, kiedy oni...
odejdą.
Dni mijały - do tej pory już trzy - a on czuł zmiany w swoim ciele. Szanse na
znalezienie statku nie przedstawiały się dobrze dla pacjenta X.
Co zwykle mówią lekarze? Powinieneś pomyśleć o uporządkowaniu swoich
spraw. Tak, właśnie o to chodzi. Max czuł, że pacjent X powinien już zacząć
porządkować swoje sprawy.
A to oznaczało konieczność rozmowy z Michaelem i Isabel, i z resztą. Będzie
musiał to zrobić. Nie mógł już dłużej czekać.
Jedyną korzystną prognozą dla pacjenta X był fakt, że odczuwał teraz mniej
strachu, mniej gniewu, mniej wszystkiego. Pacjent X został otoczony warstwą
ochronną. Od chwili, kiedy dowiedział się od Raya o akino, Max poczuł się tak,
jakby dokoła niego wytworzyła się cienka warstwa plastiku. Z dnia na dzień
stawała się coraz grubsza, odgradzając go od wszystkich i wszystkiego, nawet
od własnych uczuć.
Może tlen znajdujący się we wnętrzu tego plastikowego pęcherza zmieszany
był z jakimś środkiem znieczulającym, bo Maxowi, czy też pacjentowi X, nie
przeszkadzał pobyt w tym sztucznym pęcherzu. Nie przejmował się tym, że
rozmawia z matką przez plastikową ścianę. Właściwie to nic go nie obchodziło.
Jednak, o dziwo, troszczył się o te pamięciowe teczki zawierające informacje
o rodzicach. Chciałby, żeby ktoś zapamiętał, że jego matka potrafiła
wyrecytować z pamięci całe ustępy z „Przeminęło z wiatrem". To mu się
wydawało ważne.
Obszedł stół dokoła, usiadł i natychmiast wstał, co nie było łatwe, ponieważ
wydawało mu się, że waży trzykrotnie więcej niż zwykle.
- Może zrobić sałatę? - zaproponował. Nie miał wprawdzie ochoty na sałatę,
ale chciał zostać w kuchni, więc przy okazji mógłby się na coś przydać.
Otworzył lodówkę i zajrzał do pojemnika z jarzynami. Była tam tylko jedna
nieświeża główka sałaty i dwie podwiędnięte marchewki.
- Zamówiłam również sałatki - powiedziała matka. -Masz więc czas, żeby
spokojnie usiąść i powiedzieć mi, co ci dolega.
- Nic mi nie jest. Chciałem tylko zrobić sałatę. Popchnął nogą pojemnik z
jarzynami i zamknął lodówkę.
- Nie interesuje mnie sałata, tylko worki, które masz pod oczami. Wyglądasz,
jakbyś potrzebował co namniej dwóch tygodni odpoczynku. Jeszcze nigdy nie
widziałam cię w takim stanie. - Matka siadła przy stole i wskazała mu krzesło
obok siebie.
Max usiadł z ociąganiem. Wiedział jednak, że nie uda mu się od tego
wykręcić. Mama była niezwykle stanowcza, kiedy uważała, że powinni
przeprowadzić rozmowę. Takie rozmowy bywały często bardzo pomocne, co
nie oznaczało wcale, że dyktowała mu, jak ma postąpić. Po prostu, kiedy
zaczynał mówić o swoich problemach, sam wpadał na pomysł, jak je rozwiązać.
Jednak tym razem nie było to możliwe. Dawno temu przyrzekli sobie z
Isabel, że nigdy nie wyjawią rodzicom prawdy o swoim pochodzeniu.
Chciał dotrzymać tej obietnicy. Gdyby im wszystko powiedział, naraziłby ich
na niebezpieczeństwo. Tak jak naraził Liz i resztę przyjaciół. Dopóki agenci
Planu Wyczyszczenia Bazy Danych będą polować na kosmitów, każdej osobie
związanej z Maxem, Isabel i Michaelem groziło niebezpieczeństwo.
Pacjent X umrze. No i dobrze. Może niedobrze, ale było to prawdopodobnie
nieuniknione. Isabel umrze. Michael umrze. To też pewnie będzie nieuniknione.
Ale rodzice nie musieli umierać; mieli jeszcze przed sobą długie lata. Max nie
miał zamiaru skracać im życia, zwierzając się ze swojej tajemnicy i tym samym
narażając ich na niebezpieczeństwo.
- Czy mam cię wziąć w krzyżowy ogień pytań? -odezwała się matka. - A
może sam mi powiesz, co się dzieje?
Musiał coś wymyślić. Rzucił na nią okiem i zauważył jeden siwy włos na jej
skroni. Wyrwał go i pokazał mamie.
- Ooo! Nie śmiej się z tego. Ciebie też to kiedyś czeka -powiedziała.
Nie, mamo, mnie to nie czeka, pomyślał, wsuwając siwy włos do kieszeni.
- Widzę jeszcze jeden - rzekł, wyciągając rękę. Matka odsunęła jego dłoń.
- Przestań zwlekać - rzuciła.
- Okay, jest taka sprawa... - zaczął. Żadne przekonywające kłamstwo jakoś
nie przychodziło mu do głowy. - Hm, jest w szkole jedna dziewczyna, bardzo
inteligentna, piękna i w ogóle. Ale problem polega na tym, że ona stale mi
powtarza, że powinniśmy być tylko przyjaciółmi.
W rzeczywistości to on wciąż mówił Liz, że nie mogą być niczym więcej, jak
tylko przyjaciółmi. W efekcie, jak się okazało, miało to swoje dobre strony.
Kiedy umrze, Liz straci tylko przyjaciela, a nie ukochanego.
- To mnie bardziej postarza niż siwe włosy - odezwała się matka. - Mój syn
ma już dorosłe problemy.
Gdy usłyszeli dzwonek, Max wstał od stołu.
- Otworzę.
- Poproś ojca o pieniądze. Możesz go też spytać - przymrużyła oko - ile razy
mu mówiłam, że najlepiej będzie, jak pozostaniemy tylko przyjaciółmi, zanim
zaczęłam z nim chodzić.
Max, chcąc przekonać matkę, że już się lepiej czuje, zdobył się na uśmiech i
poszedł do frontowych drzwi.
- Tato, potrzebuję pieniędzy na pizzę! - krzyknął.
- Już idę, idę - rozległ się głos z salonu. - Nie mogliśmy zamówić czegoś
innego zamiast pizzy? Wolałbym zjeść opakowanie.
Może ostatni raz słyszę, jak to mówi, uświadomił sobie chłopiec.
Michael wszedł do salonu, niosąc kawałek zimnej pizzy i szklankę mleka.
Isabel poczuła nagłe łomotanie serca. Podskoczyła, rozpryskując na bluzkę
gazowany napój, po czym chwyciła serwetkę, żeby wytrzeć plamy.
- Przestraszyłem cię? - spytał Michael, siadając obok
niej.
- Nie słyszałam, jak wchodzisz - odpowiedziała. Nigdy nie dzwonił. Rodzice
Isabel nazywali go swoim trzecim dzieckiem, więc traktował ich dom jak
własny.
To prawda, że nie słyszała jego kroków, jednak to nie dlatego jej serce omal
nie połamało żeber. Kiedy zobaczyła Michaela, przypomniała jej się orbita jego
snu. Serce zareagowało na ten obraz.
Michael oparł nogi na niskim stoliku, złożył pizzę na pół i ugryzł potężny kęs.
Nie zachowywał się jak chłopak, który śnił o tym, że trzyma ją w ramionach. Za
chwilę zacznie bekać albo drapać się po siedzeniu.
Isabel odczuła ulgę. Byłoby dziwnie, gdyby Michael, traktujący ją jak
młodszą siostrę, żywił wobec niej jakieś romantyczne uczucia. Miała tę
świadomość, tylko ciało jak gdyby o tym zapomniało. Uniosła brwi.
- Masz już wszystko, czego ci potrzeba? - spytała z udaną słodyczą w głosie. -
Może chcesz, żebym pobiegła na górę i przyniosła kilka poduszek?
- Jak to miło z twojej strony - odpowiedział Michael równie przesłodzonym
tonem. - Ale jest mi zupełnie dobrze. Chyba że chciałabyś zdjąć mi buty i
pomasować stopy.
- Jasne. Marzę o tym, żeby móc dotknąć twoich wielkich śmierdzących stóp.
- Niegdyś zrobiłaby to z przyjemnością, kiedy miała dwanaście lat. Była wtedy
totalnie zadurzona w Michaelu. Cały zeszyt zapełniła informacjami o jego
ulubionych zespołach muzycznych i ulubionych potrawach. Zeszyt trafił
wreszcie do kosza na śmieci, kartka po kartce, kiedy skończyła trzynaście lat i
zaczęła się tego wstydzić.
- Gdzie reszta rodziny? - spytał chłopiec.
- Rodzice wrócili do biura. Mają jakąś trudną sprawę do opracowania. A
Max jest w swoim pokoju. A może to ten jego nieużyty bliźniak. Ten, którego
nazywamy Niemym.
- Co się z nim dzieje? - Michael przeczesał palcami sterczącą czuprynę. -
Czy to ta sprawa z Liz?
- Chyba nic się pomiędzy nimi nie zmieniło - powiedziała Isabel. - Może to
tylko kwestia frustracji seksualnej, której nie jest już w stanie znieść.
- Nie znam tego uczucia. - Michael uśmiechnął się. -Jestem zbyt przystojny,
żeby mieć takie problemy.
- Rzeczywiście. Stale o tym zapominam. Pewnie dlatego, że sama tego nie
zauważam - odparowała.
Isabel musiała jednak przyznać, że Michael zajmuje wysokie miejsce w
rankingu atrakcyjnych chłopaków. Traktowała go nie tylko jak brata, na którego
wygląd nie zwraca się uwagi. A było na co patrzeć - czarne włosy, szare oczy,
szerokie ramiona...
Nie będzie więcej o tym myśleć, to nielojalne w stosunku do Alexa. Jej
chłopak też był atrakcyjny. Tyle tylko, że był szczupły, a Michael muskularny.
Czasem miło popatrzeć na dobrze umięśnionego chłopaka.
- Aha, skoro już mówimy o twoim słynnym sex appealu, to Corinne Williams
chce cię zaprosić na imprezę, którą urządza w piątek wieczorem - oświadczyła
Isabel.
- Czy ty i Alex idziecie? - spytał, wkładając ostatni kawałek pizzy do ust i
wycierając ręce o dżinsy.
- Nie wiem jeszcze. - Mogła się spodziewać, że czeka ją kolejna nagonka na
parę Alex - Isabel ze strony fanek Stacey. To, co przeżyła w szatni, nie było
miłe, a na imprezie mogłoby być tylko gorzej.
Michael zerknął na ekran telewizora.
- Czy to jest ten serial, w którym ona koniecznie chce mieć dziecko?
Wyciągnął rękę wzdłuż oparcia kanapy, dotykając lekko jej ramion. Isabel
przeniknął dreszcz. Tak nie powinno być. To się nigdy przedtem nie wydarzyło
- przynajmniej od czasu, kiedy miała dwanaście lat. Wtedy wprost kipiała z
radości, gdy Michael był w pobliżu.
- To było w starych programach - powiedziała, prostując plecy, żeby odsunąć
się od ręki chłopca. -W tym jest samotną matką bliźniaków, którzy starają się
wydać ją za mąż.
- Aha, już wiem. Oni mają jakąś czarodziejską moc czy coś w tym rodzaju.
Nie chce mi się wierzyć, że to oglądasz.
- To nie ten serial. Mówisz o jeszcze innym. A ja tego wcale nie oglądam.
Czekam tylko na to, co po tym pokażą.
- A ten facet to dyrektor ich szkoły, prawda? Isabel potrząsnęła głową.
- Teraz jest trenerem piłki nożnej.
- Okay, widzę, że powinienen zająć się pilotem - oświadczył Michael.
Wyciągnął rękę, ale Isabel była szybsza i schowała go za plecami.
- Wiadomość z ostatniej chwili. Nie jestem Alexem. Nie stosuję się do
kaprysów księżniczki Isabel - powiedział.
Wyciągnął jeszcze rękę, lecz dziewczyna przechyliła się do tyłu, przyciskając
pilota własnym ciałem.
Michael popatrzył na nią zwężonymi oczami. Przez ciało Isabel znowu
przebiegł dreszcz, zagłuszony poczuciem winy. Jak zareagowałaby Maria,
gdyby mogła zobaczyć te przekomarzanki?
- Możemy to zrobić w łagodny sposób albo mniej łagodnie - rzekł chłopiec.
- W ogóle tego nie zrobimy. To mój dom. Ja kontroluję pilota - upierała się
Isabel.
- Okay, niech tak będzie. - Michael usiadł jej na nogach i zaczął ją łaskotać.
Dobrze wiedział gdzie; znał te miejsca od lat.
Zapiszczała, kiedy poczuła pod żebrami jego palce. Nie mogła tego znieść.
Złapała go za ramiona i odepchnęła, przynajmniej próbowała to zrobić, bo
zdołała odsunąć go może o centymetr.
Miała jednak inne metody, by wyjść zwycięsko z tej walki. Wbiła mu
paznokcie w plecy.
- To nie w porządku. Ja nie mam szponów - zaprotestował Michael, nie
przestając jej łaskotać.
- Ale ważysz dwa razy tyle co ja! - zawołała Isabel. -I leżysz na mnie.
Spojrzeli sobie w oczy i znieruchomieli oboje. Michael miał urywany oddech.
Zadyszał się od tego łaskotania?
Dziewczyna była pewna, że serce jej łomocze tylko dlatego, że tak się
zmęczyła, walcząc o pilota. To nie miało nic wspólnego ze świadomością, że
Michael przyciska ją swoim ciałem, absolutnie nic.
Wyjęła pilota zza pleców i podała mu go.
- Oglądaj, co chcesz. Ja... ja muszę odrobić lekcje.
Rozdział ósmy
Liz zerknęła na zegarek. Jeśli się pospieszy, to przed swoim dyżurem w
kawiarni Latający Talerz zdąży jeszcze wstąpić do muzeum UFO. Musiała się
zobaczyć z Maxem, żeby się upewnić, że jest z nim wszystko w porządku.
W głębi serca czuła jednak, że wcale tak nie jest. Kiedy spotykali się w
szkole, widziała, że z dnia na dzień chłopak wygląda coraz gorzej. I jeszcze ta
dziwna sprawa z palnikiem bunsenowskim. Max starał się jej wmówić, że jego
przypalony palec to tylko złudzenie optyczne, lecz zapach palącego się ciała był
zbyt wyraźny, żeby mogła w to uwierzyć.
- Podwieźć cię, Liz? - usłyszała za plecami jakiś głos. Nie musiała się
oglądać, by wiedzieć, że to Max.
- Wspaniale - powiedziała, obróciła się szybko i wsiadła do jeepa.
Przyglądała mu się uważnie, kiedy wyjeżdżał na ulicę. Wygląda, jakby był
chory na raka, stwierdziła.
- Przypatrujesz mi się - odezwał się Max.
Liz zdecydowała się na jasne postawienie sprawy.
- Martwię się o ciebie - przyznała. - Stale mi powtarzasz, że nic ci nie jest,
ale ja już tego nie kupuję.
- Jestem trochę zmęczony. Nie byłem... - Nie dokończył zdania. Oczy
uciekły mu w tył głowy, widoczne były tylko białka.
- Max!
Rozległ się głośny, przeciągły klakson. Liz popatrzyła przed siebie i
zorientowała się, że furgonetka dostawcza Lime Warp jest tuż przed jeepem,
może w odległości metra.
Przechyliła się, chwyciła kierownicę i szarpnęła nią w lewo tak gwałtownie,
że rozległ się pisk opon. Zepchnęła nogę Maxa z pedału gazu, po czym
nacisnęła hamulec, z trudem panując nad chęcią gwałtownego przyciśnięcia go
do dechy.
- Okay, okay. Teraz zaparkuj - mruknęła do siebie. Zjechała pod krawężnik,
zgasiła silnik i szybko obróciła się do Maxa.
- Słyszysz mnie?! - krzyknęła, spoglądając mu w oczy; w nieruchome białe
kulki.
Z trudem przełknęła ślinę. Musi się opanować, jeśli ma pomóc Maxowi.
Zastanawiała się gorączkowo, co zrobić? Mogła pobiec do najbliższego domu i
zadzwonić po karetkę. Nie chciała jednak zostawiać go samego. Ani na chwilę.
- Max, odezwij się! - wołała zdławionym głosem. - Słyszysz mnie? To ja,
Liz.
Gdy zadrgały mu powieki, ujęła w obie ręce jego dłoń, która nadal leżała na
kierownicy, i zaczęła ją masować. Dłoń chłopca była bezwładna, pozbawiona
życia.
Pod jego powiekami ukazał się skrawek błękitu, a po chwili oczy wróciły na
właściwe miejsce. Ręce mu zadrgały. Zaczynał dochodzić do siebie. Och, dzięki
ci, Boże.
Max potrząsnął głową.
- Chyba zasnąłem nad kierownicą. Rzeczywiście nie jestem ostatnio w dobrej
formie. Może ty powinnaś teraz prowadzić. Podwieziesz mnie do muzeum, a ja
później odbiorę od ciebie jeepa.
Liz wpatrywała się w niego bez słowa. Był w szoku, na pewno.
- Max, miałeś jakiś atak - powiedziała łagodnym tonem. - Zawiozę cię do
szpitala na ostry dyżur.
- Na oddział dla kosmitów? - spytał. Wyswobodził dłoń z jej rąk i oparł ją na
kierownicy. - Liz, przecież wiesz, że nie mogę jechać na ostry dyżur. Proszę cię,
zawieź mnie do domu. Zadzwonię do pracy, że jestem chory, i odpocznę.
Właśnie tego potrzebuję, trochę odpoczynku.
- I to ma mnie uspokoić? - Adrenalina jeszcze buzowała w żyłach Liz, która
miała nerwy tak napięte, jakby ktoś ją podłączył do prądu. A on się spodziewał,
że odwiezie go do domu i wesoło pomacha na pożegnanie.
Uświadomiła sobie jednak, że nie widział tego co ona; nie widział, jak oczy
uciekają mu w tył głowy i...
- Max, uwierz mi. Teraz już nie możesz udawać, że nic się nie stało. Musisz
się dokładnie przebadać.
- Już rozmawiałem o tym z Rayem - mruknął. - To nie jest zwykła ludzka
choroba. To nie jest sprawa dla lekarzy.
Liz poczuła, jak skręca się jej żołądek.
- Więc co to jest? Powiedz mi.
Chłopak zaczął przesuwać palcem po kierownicy.
- Muszę jechać do pracy. A przynajmniej tam zadzwonić. Liz ujęła jego
twarz w obie dłonie i zmusiła go, aby się
do niej obrócił. Nie spojrzał jej jednak w oczy.
- Nigdzie nie pojedziesz, dopóki mi nie powiesz - oświadczyła.
- Ja umieram.
Palce dziewczyny zacisnęły się na jego policzkach.
- Co?
- Umieram.
Michael zaparkował stare kombi państwa Pascalów przy volskwagenie Alexa.
Trudno mu było uwierzyć, że wzywają go na zebranie grupy. Cała szóstka
spotykała się codziennie w szkole. O czym tak nagle muszą porozmawiać? Czy
nie mogli zrobić tego wczoraj podczas przerwy na lunch?
Wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi. Miał nadzieję, że wezwano go z
jakiegoś fajnego powodu, bo przez to spotkanie nie będzie mógł obejrzeć meczu
w telewizji. Założył się z Dylanem i jeśli wszystko potoczy się tak, jak
przewidywał, to przyrodni brat będzie musiał przez bardzo długi czas myć
toaletę i szorować wannę w ich wspólnej łazience.
Michael poszedł szybkim krokiem w kierunku domu Evansów i sam otworzył
sobie drzwi.
- Mam nadzieję, że nie ściągnęliście mnie tutaj tylko po to, żeby mi
powiedzieć, że powinniśmy mieć mundurki w kolorach aury każdego z nas czy
coś w tym rodzaju -rzekł wchodząc do salonu. - Bo jeśli tak... - Spojrzał na
Maxa i słowa uwięzły mu w gardle. Musiało się stać coś bardzo złego. Usiadł na
najbliższym krześle i spytał cichym głosem: - Co jest?
Max się nie odezwał. Michael przeniósł wzrok na Liz, która miała
zaczerwienione oczy i ślady łez na policzkach.
- Niech się ktoś wreszcie odezwie. Czy chodzi o szeryfa Valentiego? -
dopytywał się Michael. - Natrafił na nasz ślad?
- Jeszcze niczego nam nie powiedzieli - odezwała się j Maria. - Czekali na
ciebie. - Wyglądała na przerażoną, tak samo jak Alex i Isabel.
- Już tu jestem - powiedział Michael, patrząc na przyjaciela.
- Ja... my - Max odchrząknął, odgarnął włosy z czoła, a Michael zauważył, że
drżą mu dłonie. - Jest coś takiego, co nazywa się akino. To jest....
- Akino to stan, przez który musi przejść każdy mieszkaniec waszej planety.
Kiedy nadejdzie czas nawiązania łączności z tym, co nazywa się świadomością
zbiorową -wyjaśniła Liz, przenosząc kolejno wzrok z Michaela na Isabel. - Ray
mówił, że zawiera ona całą wiedzę waszej cywilizacji, jak również stany
emocjonalne. Sprowadza się do tego, że możecie odczuwać wszystkie emocje
mieszkańców waszej planety, może nawet tych, którzy już nie żyją, ale tego nie
jestem pewna. - Opuściła wzrok.
Michael, widząc, że łzy napływają jej do oczu, miał ochotę zerwać się z
miejsca i potrząsnąć nią, żeby dokończyła to, co miała do powiedzenia. Zacisnął
dłonie na poręczy krzesła, żeby móc usiedzieć na miejscu.
- Mów dalej, Liz - poprosiła Isabel błagalnym tonem. Liz westchnęła
głęboko, po czym zaczęła mówić tak
szybko, że chwilami trudno ją było zrozumieć.
- Max przechodzi właśnie przez akino, co oznacza, że musi nawiązać
łączność ze świadomością zbiorową. Jeśli tego nie zrobi, umrze. Będąc na
Ziemi, nie może jednak nawiązać tej łączności bez kryształów integracyjnych ze
statku waszych rodziców.
To chyba był żart. Niedawno Michael dowiedział się od Raya, że jego rodzice
nie żyją i że nie ma żadnych krewnych na swojej rodzinnej planecie. A teraz...
teraz jego najbliższy przyjaciel był umierający. To musiał być jakiś
niedorzeczny żart.
Usłyszał ciche łkanie Isabel. Ten dźwięk rozdzierał mu serce. Taki szloch nie
powinien nigdy wydobywać się z jej ust - jakby była zwierzątkiem złapanym w
pułapkę, pozbawionym wszelkiej nadziei, umierającym.
Umierającym. To czeka ich wszystkich. Ona też wkrótce umrze. A wtedy
jego i Maxa już pewnie nie będzie. Umrą, a Izzy będzie musiała przejść przez to
sama.
- Jak długo? - spytał, przerywając upiorną ciszę.
- Ray mówi... - zaczęła Liz.
- Miesiące, tygodnie albo dni - wtrącił Max takim głosem, jakby miał jakąś
przeszkodę w gardle. - Nie wiem jak długo, dopóki ty albo ja... Nie wiem, kiedy
to się zacznie. Myślę, że każdy ma jakiś swój indywidualny czas. To mogą być
całe lata. - Spojrzał przyjacielowi w oczy i natychmiast odwrócił wzrok.
To może być jutro, pomyślał Michael, uzupełniając jego słowa.
- Musimy opracować plan poszukiwania statku - zasugerował Alex.
Maria też zaczęła coś pleść o notatkach, mapach, wykresach i innych
głupotach.
Co się z nimi dzieje? - pomyślał Michael. Przecież szukał tego statku przez
całe życie, więc jakie są szanse, żeby go odnaleźć w ciągu najbliższych dni?
Chyba że... Przypomniał sobie, jak Ray mówił, że ukrył Kamień Nocy w jaskini.
Hmmm...
Wyprostował się i zauważył, że Liz na niego patrzy, a na jej ustach błąka się
słaby uśmiech.
- Mam pomysł - powiedziała. Alex i Maria wciąż paplali.
- Niech teraz mówi Liz - zarządził Michael.
- Mam pomysł - powtórzyła. - Siedziałam tu, patrzyłam na Michaela i nagle
przypomniałam sobie, jak uratowaliśmy go przed łowcami głów.
- Wszyscy nawiązaliśmy łączność! - wykrzyknęła Maria. - Wytworzona
przez nas siła pozwoliła mu umknąć śmierci. Dlaczego o tym nie pomyślałam.
Kiedy nasza szóstka nawiązuje łączność, to jest... nawet nie potrafię tego opisać.
- Może dzięki wytworzonej w ten sposób sile uda ci się przejść przez akino
bez kryształów - zwróciła się Liz do Maxa. - Co o tym myślisz?
Michael był zdania, że jest to lepszy pomysł niż próba poszukiwania statku. A
jeśli nie zadziała, to pójdzie do jaskini i sam rozwiąże ten problem.
Siła grupowej łączności ocaliła mu życie. Dlaczego nie miałaby ocalić
również Maxa?
Rozdział dziewiąty
Max zamknął krąg, ujmując dłoń Liz z lewej strony, a Isabel z prawej. Cała
szóstka natychmiast nawiązała łączność.
Tym razem ich aury przypominały promienie laserowe; świetliste strzały
przecinające z sykiem powietrze w salonie Evansów, sypiące iskrami w miejscu,
gdzie się ze sobą stykały. Właśnie tam, w centralnym punkcie przecięcia, sześć
różnych kolorów tworzyło białą świetlną kulę. Szmaragdowozielona aura Maxa,
złotoruda Michaela, kobaltowy błękit Marii, ciepły bursztyn Liz, nasycony fiolet
Isabel i cynobrowa barwa aury Alexa składały się na tę, oślepiającą swoim
blaskiem, kulę.
Max dostał na rękach gęsiej skórki, kiedy przeniknęła go płynąca od
przyjaciół moc, elektryzując jego krwiobieg. Każdy z nich przekazywał mu coś
z siebie. Roześmiał się, gdy Alex przekazał mu zabawną scenę z kreskówki.
Gwałtownie złapał oddech na widok egzotycznych papug, jednocześnie
zrywających się do lotu, które pokazała mu Liz. Obrazy przesuwały się z coraz
większą szybkością. Zobaczył Isabel, która zamierza się na niego łopatką
-wspomnienie z ich lat dziecinnych. Rekin, z zębami ostrymi jak brzytwa,
prujący wzburzone fale - to był obraz od Michaela; kwiat rozwijający się z
pączka - od Marii.
Po chwili zabrzmiała muzyka. Od każdego jeden ton, o innej częstotliwości,
przekazujący swoje wibracje jego naelektryzowanemu ciału.
Czuł, że jest niezwyciężony. Chłonął ten przekaz każdym zmysłem. Barwy
ich aury, dźwięki muzyki, przekazywane mu obrazy oraz zapachy... Wciągał je
głęboko do płuc -różę, cedr, eukaliptus, ilang-ilang, cynamon i migdały.
Teraz, pomyślał. Teraz!
Wytężył umysł w poszukiwaniu jakiegoś przebłysku, cichego szeptu,
czegokolwiek, co mogłoby stanowić wskazówkę. Zacisnął powieki, starając się
wysłać cząstkę siebie, cząstkę ich wszystkich, w kosmos. Poza Galaktykę. W
odległą milczącą przestrzeń.
Czuł, jak jego ciało staje się nieważkie, tak lekkie, jakby składało się jedynie
z ładunków elektrycznych, przemykających obok bezimiennych planet.
Wydawało mu się, że widzi, jak obok niego przelatują.
Gdzieś tam w dali kryło się skomasowane życie duchowe tych wszystkich,
którzy kiedykolwiek mieszkali na jego rodzinnej planecie. Gdzieś tam w dali
znajdował się wiecznie żywy rejestr każdej myśli, każdego uczucia, każdego
marzenia. A on musi tam dotrzeć.
Jestem tu. Chcę się z wami połączyć. Chcę nawiązać łączność. Starał się
wyrzucić z siebie to przesłanie, wysłać je w tę niezgłębioną próżnię.
Nagle wydało mu się, że słyszy odpowiedź. Była tak delikatna jak muśnięcie
włosa po twarzy, ale odczuł dotknięcie innego umysłu, jednostkowego czy
zbiorowego, tego nie mógł wiedzieć. Jednak odczuł dotknięcie czegoś, co nie
było nim. Czegoś spoza ich grupy.
Tak! - wykrzyknął w duchu. Tak! Chcę się z wami połączyć. Muszę nawiązać
łączność. Przyszedł czas na moje akino.
Usłyszał natychmiast miliony głosów, mówiących jednocześnie,
domagających się jego uwagi, przekrzykujących się wzajemnie.
Ostre tony muzyki, pozbawionej jakiegokolwiek rytmu, zaczęły zagłuszać
głosy, rozdzierając mu uszy.
Przesuwały się przed nim obrazy: twarze, zwierzęta, rośliny. Obrazy narodzin
i śmierci. Wojen, głodu, uroczystości. Wzory, wykresy, równania.
Max czuł gwałtowny przepływ krwi w żyłach i arteriach mózgu, kiedy starał
się to wszystko wchłonąć. Czuł, jak jego naczynia krwionośne rozszerzają się
pod naporem krwi. Pękają.
Czuł wyraźnie wyładowania elektryczne na synapsach, coraz częstsze, żeby
mogły wchłonąć taką masę informacji, elektryzujące jego mózg.
Otworzył usta i zaczął krzyczeć.
Wydawało mu się, że inni też krzyczeli - Liz, Michael, Isabel, Alex i Maria.
Krzyczeli, aby to wszystko powstrzymać.
Potem zapadł w ciemność.
Następną rzeczą, jaką usłyszał, był głos.
- Musicie zaprzestać takich spotkań.
Otworzył oczy i zobaczył pochylonego nad sobą Raya Iburga, który
przyciskał mu dłonie do czoła.
- Lepiej ci? - spytał Ray.
Max szybko przebadał się w myślach. Właściwie czuł się świetnie, równie
dobrze jak kiedyś, zanim wszedł w stadium akino.
- Tak, dziękuję. Jak mogłeś się domyślić, że będziesz tu potrzebny?
- Ten okrzyk bólu, który usłyszałem, wcale nie był cichy. - Ray podszedł do
Liz i położył dłonie na jej czole.
Max rozejrzał się po kręgu przyjaciół. Wszyscy byli nieprzytomni.
- Pomogę ci - powiedział do starszego przyjaciela, przesuwając się w stronę
Isabel.
- Daj spokój - nakazał mu Ray. - Bo będę musiał ponownie cię uzdrawiać.
Czego właściwie chcieliście dokonać?
- Staraliśmy się pomóc Maxowi podłączyć do świadomości zbiorowej -
wymamrotała Liz, siadając na podłodze.
Max widział, że jej twarz zaczyna nabierać naturalnego koloru. Jego starszy
przyjaciel dobrze się spisał.
- Cieszę się, że nie zastałem tu tylko grządki pełnej warzyw - oznajmił Ray,
kładąc dłonie na czole Michaela. -Jeszcze kilka sekund, a wasze IQ byłoby o
jeden punkt wyższe od brukwi. Nie wiem, czy zdołałbym was wtedy przywrócić
do normalnego stanu.
- To byłby interesujący temat mowy, którą masz wygłosić na pożegnanie
szkoły. Jak myślisz, Liz? - odezwał się Michael. - Przemyślenia brukwi na temat
działalności po ukończeniu szkoły.
- Tak. To otwiera wiele wspaniałych możliwości. Sałaty, zupy - mruknęła
dziewczyna. - Pokarm dla królików.
Alex usiadł i zamrugał.
- Chyba powinniśmy zacząć układać plan odnalezienia statku.
Max wybuchnął sarkastycznym śmiechem.
- Może powinniśmy zaczekać, dopóki Isabel i Maria nie odzyskają
przytomności - powiedział.
- Chyba tak - przyznał Alex. ~ Chodzi mi tylko o to, że ty... że my... już nie
mamy dużo czasu.
Michael przyciskał do czoła chłodną puszkę Lime Warp i udawał, że słucha
pomysłów poszukiwania statku dzisiejszej nocy. Poza udawaniem
zainteresowania nie musiał robić nic więcej, ponieważ doszedł do wniosku, że te
takie wyprawy nie mają żadnego sensu. Musieli posłużyć się Kamieniem Nocy.
Drobna poprawka. On musiał się posłużyć Kamieniem. Użyje go, żeby
śledzić szeryfa Valentiego i odnaleźć statek. Jeśli korzystanie z Kamienia
sprowadzi ponownie łowców głów... no cóż, jaka to różnica, czy umrze dziś, czy
wkrótce. Jeśli tylko najpierw zlokalizuje statek. Jeśli tylko będzie mógł
uratować Maxa i Isabel.
Z ich trójki on najbardziej się nadawał do poniesienia tej ofiary. Max i Izzy
mieli rodzinę. Ich rodzice byliby załamani, gdyby coś się stało któremuś z nich.
Sytuacja Michaela była zupełnie inna. Państwu Pascalom aż tak bardzo na
nim nie zależało. No a grupa... będzie go im brakować. Ale będą mieli siebie
nawzajem. Izzy będzie nadal miała Maxa. Nie zostanie sama.
- Co o tym sądzisz, Michael? - spytał go Alex.
- Trzy zespoły po dwie osoby. Plus Ray w pojedynkę. W porządku -
odpowiedział. Był prawie pewien, że taki plan uzgodnili. Chciał tylko, żeby to
zebranie jak najprędzej się skończyło, żeby mógł pojechać do jaskini. Tam był
ukryty Kamień oraz też pióro, które ściągnął z biurka Valentiego.
- Dziś wieczorem zaczynamy? - spytała Maria.
- Tak. Spotkajmy się na szkolnym parkingu o siódmej -zaproponowała
Isabel.
Nikt nie wyrażał sprzeciwu, więc Michael szybko zerwał się na nogi.
- Dołączę tam do was! - zawołał, wybiegając z pokoju. Kiedy tylko znalazł
się za drzwiami, puścił się biegiem. Wskoczył do samochodu i ruszył, kierując
się w stronę wyjazdu z miasta, uważając przy tym, żeby nie przekroczyć limitu
szybkości. Valenti uwielbiał zatrzymywać nastolatków, a Michaelowi zależało
na czasie.
Skupił się na jednym celu - dotarciu do jaskini. Kiedy tylko przemknęła mu
przez głowę jakaś myśl o Maksie, natychmiast odrzucał ją od siebie. Nie musiał
myśleć o przyjacielu, martwić się o niego, płakać nad nim.To już nie było
potrzebne, ponieważ teraz on brał rozwiązanie tej sprawy na siebie.
Skręcił z szosy i zmusił stare kombi do jazdy przez pustynię. Zatrzymał się
prawie o kilometr od jaskini, nie chcąc, żeby ktokolwiek - na przykład ktoś z
Planu Wyczyszczenia Bazy Danych - zainteresował się zaparkowanym
samochodem i zaczął węszyć dokoła.
Wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku jaskini. Biorę to na siebie,
biorę to na siebie, biorę to na siebie. Te słowa przebiegały mu przez głowę w
rytmie uderzeń stóp.
Kiedy dotarł do prowadzącej do jaskini szczeliny, jednym zręcznym ruchem
opuścił się na dół i bez wahania podszedł do leżącego w rogu śpiwora, gdzie był
ukryty pierścień z Kamieniem Nocy i pióro szeryfa Valentiego.
Michael wyciągnął pierścień, włożył go na palec i zacisnął dłoń wokół pióra.
- Okay, gdzie jest Valen...
- Nie rób tego, Michael!
Usłyszał jakiś chrobot, a po chwili Maria wsunęła się do jaskini w takim
pośpiechu, że upadła. Szybko zerwała się na nogi i podbiegła do niego.
Wytrąciła mu z ręki pióro, które poleciało na drugi koniec jaskini.
- Co tu, u diabła, robisz? - spytał.
- Śledziłam cię! - wykrzyknęła, a jej niebieskie oczy pałały. - Chociaż to nie
było konieczne. W momencie kiedy wstałeś z krzesła, wiedziałam już, gdzie się
wybierasz. -Chwyciła oddech i mówiła dalej: - Co cię napadło? Sam zadałeś mi
takie pytanie, kiedy dowiedziałeś się, że korzystałam z mocy Kamienia,
wiedząc, że jest to niebezpieczne. A teraz ty to robisz. Więc pytam: Co cię
napadło?
- To nie to samo. - Michael przeszedł na drugą stronę jaskini i podniósł pióro.
- Używam Kamienia, żeby odnaleźć statek i uratować Maxowi życie. Właśnie to
mnie napadło, Mario.
- To nie tak. Powiem ci, co będzie. Łowcy głów znowu cię dopadną... i tym
razem na pewno zabiją! -krzyknęła.
- No to co? To oznacza dwoje żywych i jednego nieżywego. A nie troje
nieżywych.
- Świetnie. Powinnam była sama o tym pomyśleć. Dwoje z trojga. Wspaniale
- mówiła Maria przez łzy. - Teraz nie powinno mnie już martwić, że chcesz się
zabić.
No to super. Dziewczyna płakała, jej ciałem wstrząsało łkanie. Zrobił krok w
jej kierunku.
- Nie! - zawołała. - Nie podchodź do mnie. I nie próbuj mnie dotknąć. Nie
chcę, żebyś mnie dotykał. Masz zamiar się zabić, kiedy tylko stąd wyjdę. Nie... -
Zakryła twarz rękami.
Michael przestępował z nogi na nogę. Histeryczny szloch Marii był coraz
głośniejszy.
Nie mógł już dłużej stać bezczynnie. Wahał się przez chwilę, po czym zrobił
trzy długie kroki i stanął przy niej. Wyciągnął ręce do dziewczyny, ale szybko je
opuścił, widząc wyraz jej twarzy.
- Mówię poważnie: nie dotykaj mnie - powiedziała, wycierając oczy
rękawem. Potem wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni i wytarła nos.
- Nic ci nie jest? Przepraszam, że krzyczałem na ciebie, ale... ale nie ma już
wiele czasu.
- Myślisz, że jesteś bohaterem, prawda? - spytała Maria z lekka drżącym
głosem. - Ale to nieprawda. Jesteś samolubny. Myślisz o sobie jako o
wspaniałym facecie, który postanowił poświęcić życie dla przyjaciół. Nie
przychodzi ci nawet do głowy, jak czuliby się Max i Isabel.
- Nie obchodzi mnie to, jak by się czuli. Przynajmniej byliby żywi i mogli
coś odczuwać - powiedział Michael ostrym tonem.
- Postaraj się wyobrazić sobie, jak ty byś się czuł, gdyby Max poświęcił dla
ciebie życie - zaprotestowała Maria. -Albo Isabel. Pomyśl, jak byś się czuł,
gdyby Isabel poświęciła życie, żeby ratować ciebie.
Michael nie potrafił na to odpowiedzieć. Nie mógł sobie tego nawet
wyobrazić. W ogóle nie dopuszczał do siebie takiej myśli.
- Oni cię kochają - odezwała się cicho Maria. - Czują do ciebie dokładnie to
samo co ty do nich. Wiem, co myślisz. Oni mają rodziców i siebie nawzajem,
więc nie może im zależeć na tobie tak jak tobie na nich, ponieważ ty nie masz
nikogo. Ale to nie jest prawda.
Michael poczuł napływające do oczu łzy; szybko zacisnął powieki.
- Alex i Liz też cię kochają. Musisz się z tym liczyć -dodała. - Jeśli ty chcesz
sobie zrobić krzywdę, to tak, jakbyś zrobił krzywdę nam. Jeśli pozwolisz, żeby
zabili cię łowcy głów, to nas zabije to również. Zabije mnie. - Podniosła głowę i
popatrzyła na niego. - Ja też cię kocham. Ja cię kocham, Michael.
Nie powiedziała, że kocha go jak przyjaciela. Powiedziała, że go kocha.
Uuu... W ogóle nie wiedział, co z tym zrobić.
Gdy Maria wyciągnęła rękę i zdjęła mu pierścień z palca, nie protestował.
- Mogę cię teraz dotknąć? - spytał.
- Tylko mnie nie potargaj. Roześmiał się, biorąc ją w objęcia.
- Znajdziemy statek -powiedziała. -Razem. Wspólnymi siłami.
Michael nie odezwał się, przyciągnął ją tylko bliżej.
Nie możesz jechać szybciej? - spytała Isabel. Była pewna, że Michael
postanowił posłużyć się Kamieniem. Nie powinna była wypuścić go z domu, ale
właśnie wtedy w jej umyśle, jak na filmowym ekranie, pojawił się obraz Maxa
w trumnie, którą właśnie opuszczano do grobu.
Zacisnęła powieki, lecz to jej nie pomogło - obraz pojawił się znowu.
Niezależnie od tego, czy miała otwarte, czy też zamknięte oczy, ten film cały
czas był w zasięgu jej wzroku. Z odoramą. Czuła wilgotny zapach ziemi.
- Jeśli nas zatrzymają, to stracimy jeszcze więcej czasu -powiedział Alex.
- Okay, masz rację. - Isabel odwróciła się w stronę okna, żeby patrzeć na
pustynię, ale film z pogrzebu Maxa jeszcze się nie skończył. Po chwili kino w
jej umyśle przeobraziło się w multiplex. Na jednym ekranie opuszczano trumnę
Maxa do grobu, na drugim Michael korzystał z mocy Kamienia i padał
nieprzytomny na ziemię. Trzeci ekran zarezerwowany był na klasykę i szeryf
Valenti zabijał jej poprzedniego chłopaka, Nikolasa.
Był jeszcze jeden ekran. Stała tam samotna Isabel na ogromnej, pokrytej
śniegiem równinie. Zupełnie sama, czekała, aż nadejdzie śmierć.
Rzuciła okiem na Alexa. Gdyby mu teraz powiedziała, jakie obrazy
przesuwają się w jej umyśle, zapewniłby ją, że cokolwiekby się stało, nie będzie
sama. On będzie przy niej, by ją pocieszyć i ogrzać.
Jednak to nie było to. Z Maxem i Michaelem, a nawet z Nikolasem, łączyła ją
więź nieporównywalnie silniejsza od tego, co kiedykolwiek mogłoby ją łączyć z
Alexem. Wspólne pochodzenie, fakt posiadania mocy, pamięć zbiorowa.
Świadomość, że żyją w świecie, w którym są ścigani.
Pozbawiona tych więzi, pozostałaby w tej pustej zaśnieżonej przestrzeni.
Isabel na ekranie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. Odpowiedziało jej tylko
echo.
Jeśli się okaże, że Max ma umrzeć, to Isabel zajmie się wtedy Valentim. Nie
potrzebowała Kamienia, żeby dowiedzieć się, czego chciała. Użyje mocy
swojego umysłu i będzie ściskać nędzne serce szeryfa dopóty, dopóki ten nie
zacznie błagać o litość i wszystkiego jej nie powie.
Jeśli Valenti potem umrze, to nic wielkiego. To znacznie lepsze, niż gdyby
miał umrzeć Max. Albo Micheal. Albo ona.
- Już dojeżdżamy - odezwał się Alex, wjeżdżając na pustynię. Volkswagen
podskakiwał na ubitym piasku. -Wygląda na to, że Maria nas ubiegła.
Miał rację. Samochód matki Marii, ten sam, którym przyjechała do Evansów,
stał przy kombi Pascalów. Isabel odczuła ukłucie zazdrości, że Maria pierwsza
znalazła Michaela, a po chwili ogarnął ją wstyd, że jest zazdrosna.
- Jak zgadła, gdzie on jest? - spytała.
- Pewnie tak samo jak ty - powiedział Alex. Zaparkował przy dwóch
samochodach, wysiedli i ruszyli w kierunku jaskini.
Alex otoczył Isabel ramieniem, lecz ona wolałaby, żeby tego nie robił; ciążyła
jej ta ręka, przygniatała ją, zamiast dodawać otuchy.
Wiedziała, że najprawdopodobniej Maria powstrzymała Michaela przed
użyciem Kamienia. Chciała się jednak upewnić.
- Pobiegnijmy. - Wyzwoliła się spod ręki Alexa i pognała w kierunku jaskini.
Wślizgnęła się do środka, szukając stopą oparcia na kamieniu.
Rozejrzała się i zobaczyła, że Michaelowi nic się nie stało. Trzymał w
objęciach Marię, kryjąc twarz w jej włosach.
Isabel pomyślała, że chciałaby być na jej miejscu, w ramionach Michaela.
Alex podbiegł do niej, objął ją w pasie i przygarnął do siebie.
- Widzisz? Wszystko w porządku. Przyjechaliśmy na czas.
Skinęła głową, nie mogła jednak odżałować, że nie przyjechali trochę
wcześniej. Przynajmniej o kilka minut, zanim Michael i Maria zdążyli paść
sobie w objęcia.
Rozdział dziesiąty
- Max, ty i Liz zbadacie ten obszar. - Michael wskazał wycinek pustyni na
swojej sfatygowanej mapie.
- Rozumiem - powiedział Max. Wolałby, żeby jego towarzyszką nie była Liz.
Tylko ona potrafiła przedrzeć się przez jego plastikową otoczkę. Dzisiaj po
południu, kiedy trzymała jego twarz w dłoniach i nalegała, żeby powiedział jej o
akino, stracił dużą część swojej warstwy ochronnej. Kiedy przebywał z Liz, był
stuprocentowym Maxem, a nie anonimowym pacjentem X.
Był zadowolony, że powiedział jej prawdę, ale sprawiło mu to również trudny
do zniesienia ból.
- Mam na imię Liz. Jestem dzisiaj twoim szoferem - powiedziała. Starała się,
aby to zabrzmiało żartobliwie, choć ciągle miała w pamięci atak Maxa.
Kiedy podeszli do jeepa, rzucił jej kluczyki.
- Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć... może nie kobietę szofera, ale kobietę
kamerdynera - powiedział. Jakoś obojgu nie udawały się dzisiaj żarty.
- Kogoś takiego, kto robi to wszystko, co Alfred robi dla Batmana, a
jednocześnie jest młodą atrakcyjną dziewczyną?! - zawołał Alex. W jego głosie
też wyczuwało się napięcie.
- Otóż to - odpowiedział Max. Wydźwignął się na fotel jeepa, udając, że robi
to bez najmniejszego wysiłku, co nie było prawdą. Takie drobne rzeczy z
każdym dniem sprawiały mu coraz większą trudność.
- Zapniesz pas? - spytała Liz.
- Po co? - spytał bez zastanowienia.
Usłyszał, jak dziewczyna gwałtownie wciąga powietrze, i szybko zapiął pas.
Utrzymywanie pozorów normalności okazało się trudniejsze, niż to sobie
wyobrażał.
Liz włączyła silnik i ruszyła. Po dwunastu minutach byli już na szosie.
- Nawet o tym nie pomyślałam, że po ciemku trudno nam będzie znaleźć tę
skałę w kształcie kurczaka, o której wspominała Maria - powiedziała.
- Michael, Isabel i ja lepiej widzimy w nocy niż w dzień - przypomniał jej
Max. - Dobrze zostaliśmy podzieleni na drużyny.
Tylko że on wolałby, aby towarzyszył mu Alex albo Maria. Sama obecność
Liz, szczególnie od kiedy znała prawdę, pozbawiała go warstwy ochronnej,
dając dostęp uczuciom smutku, strachu, gniewu.
Maria wpatrywała się w pustynię, szukając czegoś, co mogłaby rozpoznać,
czegoś, co widziała, kiedy korzystała z mocy Kamienia, aby śledzić Valentiego.
Ale pustynia wyglądała... jak pustynia.
Wolałaby, żeby towarzyszył jej teraz Max, a nie Michael. Spociła się ze
zdenerwowania, a nie pamiętała nawet, czy tego ranka, zanim pobiegła
pospiesznie do Evansów, użyła ziołowego dezodorantu. Tyle rzeczy wydarzyło
się od rana.
Łącznie z tym, że powiedziała wreszcie Michaelowi, że go kocha. Zerknęła
na niego, ale on siedział skupiony za kierownicą, przepatrując pustynię.
Mogłaby siedzieć tu nago, a nawet tego by nie zauważył.
O czym myślał? Czy przestraszył się tego, co mu powiedziała? Przytulił ją co
prawda, nie powiedział jednak: „ja też cię kocham", choć może by to zrobił,
gdyby nie pojawiła się Isabel z Alexem. Poza tym był zbyt zaabsorbowany
myślą, że musi ocalić życie najlepszego przyjaciela, tłumaczyła sobie Maria.
Jakiś przeciągły, przenikliwy dźwięk przerwał tok jej myśli. Ktoś nerwowo
naciskał klakson. Obejrzała się i zobaczyła zdezelowanego cadillaca, który
siedział im na ogonie.
- Czy nie przyjdzie mu do głowy, żeby nas po prostu wyprzedzić? - odezwał
się Michael. - Ma chyba dosyć wolnej przestrzeni. Tu zresztą nie ma niczego
innego poza wolną przestrzenią.
Facet w cadillacu zatrąbił znowu. Maria obróciła się i dała mu znak, żeby ich
wyprzedził, on jednak nie wyglądał na zadowolonego. Wyglądał...
Wyglądał znajomo. Widziała go w swoim transie, kiedy śledziła Valentiego.
Starała się przywołać jego obraz, jak stoi z karabinem maszynowym
przewieszonym przez pierś.
- Michael, to chyba strażnik z bunkra, w którym trzymają statek -
powiedziała drżącym z podniecenia głosem. - Możesz tak podjechać, żebym go
zobaczyła z bliska?
Chłopiec zjechał na bok. Kiedy cadillac ich wyprzedził, dogonił go i jechał
obok, aby Maria mogła dobrze przyjrzeć się kierowcy.
- Jeśli to on, to nie musimy się zajmować żadną skałą, która jest podobna do
kurczaka. On nas zaprowadzi na miejsce - powiedział.
Facet w cadillacu opuścił okno.
- A teraz przyspieszacie. Świetnie! - wrzasnął. Maria poczuła się tak, jakby
była w windzie, która zbyt
szybko zjeżdża w dół. Omyliła się.
- Nie. Tamtem strażnik był o wiele młodszy - rzekła. -Przykro mi.
Michael zwolnił, a cadillac popędził dalej.
- Myślę, że to byłoby trochę za łatwe - mruknął.
Maria miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego ramienia tylko po to, żeby
wiedział, że nie jest z tym wszystkim sam, ale nadal trzymała zaciśnięte dłonie
na kolanach, koncentrując się na pustyni.
Przycisnęła czoło do chłodnej szyby, skupiając całą uwagę na poszukiwaniu,
przyglądając się dokładnie sylwetce każdej skały, którą zobaczyła. To nie
kurczak. To nie kurczak. To nie kurczak. Kiedy obejrzała już ze sto
niekurczaków, Michael zatrzymał nagle samochód.
- Widziałeś coś?! - zawołała.
- Nie. Wyczułem coś. Paroksyzm strachu.
- Od Maxa czy Isabel? - spytała Maria, bo wiedziała, że kosmici potrafią
wyczuwać swoje emocje.
Chłopiec potrząsnął głową.
- Więc od kogo? Od Raya. Bardzo silny? Myślisz, że coś mu się stało? Może
powinniśmy go odszukać?
- Zaczekaj. Daj mi się skupić.
Maria siedziała bez ruchu, słysząc tylko własny oddech.
- Nie wiem, kto to może być. - Michael był zdziwiony... i zaniepokojony.
- Jak możesz być pewien, że to, co czułeś, nie pochodzi od Raya, Maxa albo
Isabel? - spytała. - Odbierasz tylko emocje, a nie myśli, prawda? Oni wszyscy
na pewno są teraz pod wpływem silnych emocji. Może dlatego odczuwasz to
inaczej.
- To jest... nie wiem, jak to opisać. To tak, jakby różni ludzie mieli różne
brzmienie, a tego nie znam. Nie pochodzi od nikogo znajomego.
- Brzmienie? - powtórzyła dziewczyna.
- Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić - powiedział. - To nie jest coś, co można
zrozumieć, jeśli się tego samemu nie doświadczyło.
Maria skinęła głową. Isabel zrozumiałaby to, pomyślała. Czy on chciałby
mieć ją teraz przy sobie?
Zaczekaj. - Alex zatrzymał volkswagena z piskiem opon. - Czy to
przypomina ci kurczaka? - spytał, wskazując skałę po lewej.
- To? - Isabel obrzuciła skałę szybkim spojrzeniem -Raczej żabę. Udka żabie
mają podobno taki sam smak jak kurczaki.
- To, co ci się przydarzyło, dało mi dużo do myślenia. Na temat tego tylko
przyjacielskiego układu - powiedziała Liz, zatrzymując nagle samochód.
- Musimy już wracać - rzucił. Oderwał wzrok od nieba, ale nie spojrzał na
Liz. Jeśli będzie chciała rozmawiać o jego uczuciach, to już po nim. Ochronna
otoczka Maxa zostanie natychmiast zerwana. Będzie całkowicie bezbronny.
- To jest ważne - nalegała, a w jej głosie brzmiał upór. -Powiedziałeś mi, że
musimy pozostać tylko przyjaciółmi, ponieważ chodzi o moje bezpieczeństwo.
- Tak było. - Chłopiec nie patrzył na nią. - Jeśli będziesz ze mną zbyt blisko,
zainteresuje się tobą szeryf Valenti. Wiesz o tym. Wiesz dobrze, do czego on
jest zdolny. Przecież na oczach Isabel zabił Nikolasa.
- Wiem. Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że trzymałeś się ode mnie z
daleka, ponieważ bałeś się o moje bezpieczeństwo. Ale teraz... teraz tobie grozi
niebezpieczeństwo, i to nie ze strony szeryfa Valentiego. Zagraża ci coś, o czego
istnieniu nie miałeś nawet pojęcia.
- Ale co to ma... - zaczął protestować, odwracając się wreszcie w stronę Liz.
Jak zwykle uderzyła go jej uroda, te wspaniałe czarne włosy, pięknie wykrojone
wargi, ciemne oczy.
- Postaram się wszystko wytłumaczyć. Posłuchaj mnie tylko - poprosiła.
Miał tylko posłuchać. Jakby jej słowa nie miały wielkiego znaczenia, jakby
nie rozdzierały mu serca.
- Nie możemy wiedzieć, co nas spotka, ciebie czy mnie -mówiła. - Może cię
przejechać samochód, zanim twoje akino osiągnie... swój przełomowy moment.
Ja mogę zachorować na białaczkę czy na coś innego. Żadne z nas nie wie, ile
pozostało mu czasu. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego nie pozwalasz, żebyśmy byli
razem przez ten czas, który jeszcze nam pozostał. Dlaczego, Max?
Podniósł głowę i patrzył na gwiazdy. Jak miał odpowiedzieć na to pytanie?
Jak wytłumaczyć coś, czego już sam
nie rozumiał?
- Ciekaw jestem, które tworzą pary. - Próbował zyskać
na czasie.
- My jesteśmy parą - powiedziała łagodnie Liz. - Świecimy wspólnym
światłem.
Opuścił głowę i popatrzył na nią.
- Masz rację - przyznał. - Ale gdyby...
- Szsz. - Odpięła pas i pochyliła się nad nim.
Jej wargi prawie dotykały jego ust. Czuł ciepło jej ciała. Musiał tylko
wykonać drobny ruch. Jak mógłby się teraz od niej odwrócić? Zamknął dzielącą
ich przestrzeń delikatnym pocałunkiem. Wydawało mu się, że została między
nimi przerzucona krucha kładka, którą mógł zniszczyć jeden nieostrożny
oddech.
Po chwili Liz wcisnęła się na jego fotel, zarzuciła mu ręce na szyję, mocno
się przytulając. Uświadomił sobie, że nie miał racji. Tu nie było nic kruchego.
Liz była silna, ciepła i pełna życia.
Chciał być bliżej niej, jeszcze bliżej. Wsunął ręce pod bluzkę, głaszcząc jej
gładkie plecy, a ona przysunęła się do niego, żeby ich ciał już nic nie dzieliło.
Całowała go coraz
namiętniej.
Max jęknął głucho. W pewnej chwili Liz wydała okrzyk bólu.
- Co się stało? - zapytał, przerywając pocałunek.
- Skaleczyłam się w rękę. O ten pręt pod dachem. Tam jest jakaś obluzowana
śruba czy coś takiego.
- Pokaż. - Ujął jej dłoń, uważnie się jej przyglądając. -Głębokie rozcięcie.
Pozwól, że ci to uzdrowię.
- To mi przypomina tamten dzień w kawiarni - powiedziała Liz.
Wtedy uzdrowił ją z rany postrzałowej i powierzył jej swoją tajemnicę.
Najlepszy i najgorszy dzień w jego życiu. Aż do dziś. Teraz było gorzej, ale w
pewnym sensie również lepiej.
Max odetchnął głęboko i skupił się, żeby nawiązać łączność konieczną dla
uleczenia rany. Zamiast przepływu obrazów ze strony Liz, miał przed oczami
tylko jeden widok -siebie samego z białkami zamiast źrenic.
Dlaczego to nie działa? Dlaczego nie mógł nawiązać łączności? Myśl o niej,
nakazał sobie, ale stale widział ten sam okropny obraz.
Liz wyzwoliła dłoń z jego uścisku.
- W porządku. To nic wielkiego. Masz może chusteczkę? Moglibyśmy to
zabandażować.
Oderwał dół podkoszulka i delikatnie owinął jej rękę.
- Będziesz mogła prowadzić? - spytał.
- Tak. - Usiadła z powrotem za kierownicą i wjechała na szosę.
Teraz, kiedy wiedział już, że utracił swoją moc, pustynia wydała mu się o
wiele ciemniejsza i bardziej niebezpieczna.
Rozdział jedenasty
- Wygląda na to, że przyjechaliśmy ostatni - zauważył Alex, wjeżdżając na
szkolny parking.
Isabel nie odezwała się, zresztą nie oczekiwał tego. Całą powrotną drogę
siedziała w milczeniu, podobnie jak on. Za każdym razem, kiedy chciał coś
powiedzieć, przypominał sobie jej słowa: Nie możesz mnie zrozumieć. Więc
wszystkie błyskotliwe uwagi, które przychodziły mu na myśl, wydawały się
sztuczne i nienaturalne.
Zaparkował obok jeepa Maxa i oboje szybko podbiegli do reszty grupy.
- Znaleźliśmy skałę kurczaka - oznajmił. - Ale nie natrafiliśmy na żaden ślad
bunkra - dodał szybko, żeby uprzedzić przedwczesny wybuch radości.
- Przynajmniej posunęliśmy się do przodu – powiedziała Maria, naciągając
rękawy swetra na dłonie, jakby było jej zimno.
Alex nie zauważył, że jest aż tak chłodno.
- Jeśli chcesz wyznaczyć nam tereny poszukiwań wokół skały, jestem za
tym, żeby natychmiast tam wrócić - zwrócił się do Michaela.
Liz rzuciła okiem na Maxa.
- Spotkajmy się raczej jutro rano - zaproponowała. Alex również spojrzał na
niego, starając się nie robić tego
zbyt ostentacyjnie. Rzeczywiście wyglądał tak, jakby za chwilę miał się
przewrócić.
- Jutro rano bardzo mi odpowiada - powiedział.
- Moglibyśmy teraz iść na imprezę do Corinne Williams - zasugerował
Michael. - Na pewno już się dobrze rozkręciła.
- Isabel, chcesz pójść? - spytał Alex. Uważał, że przyda jej się trochę
rozrywki. Zastanawiał się, czy myśli o tym, co dla niej oznacza akino, czy teraz
martwi się tylko o Maxa.
Sam myślał przede wszystkim o Maksie. Gdyby zaczął się zastanawiać nad
Michaelem i Isabel... gdyby wyobraził sobie, jak umierają, szybko skończyłby w
domu wariatów.
Isabel też popatrzyła na brata.
- Chyba jednak pójdę do domu - oznajmiła.
- Idźcie na imprezę - nalegał Max. - Myślicie, że chcę, żebyście wszyscy ze
mną siedzieli i gapili się na mnie?
- Ja lubię się na ciebie gapić. Proszę cię, proszę, pozwól mi pojechać do
ciebie i trochę się pogapić - powiedziała żartobliwie Liz.
- Nie. Chcę, żebyś też poszła. Tam może być zabawnie. Ja muszę tylko
pojechać do domu i się położyć.
- Okay, sprawa jest jasna. Zmieścimy się w moim samochodzie. Tam cała
ulica będzie totalnie zastawiona - oświadczył Alex.
- Odwiozę Maxa i dołączę do was - obiecała Liz. Stali jeszcze przez chwilę
na parkingu, po czym Michael
mszył w stronę volkswagena, a reszta poszła w jego ślady. Alex usiadł za
kierownicą i włączył głośno radio, żeby nie musieli na siłę rozmawiać.
Odczuł ulgę, parkując samochód na końcu ulicy, przy której mieszkała
Corinne. Impreza przeniosła się już na trawnik. Widać było, że właśnie
rozkręciła się na dobre. Doskonale.
Alex otoczył ramieniem Isabel, kiedy szli w stronę domu Corinne. Poczuł, jak
dziewczyna lekko sztywnieje pod jego dotykiem.
- Nic ci nie jest? - szepnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i objęła go w pasie, zaciskając palce na szlufce
jego paska. Koło domu Corinne ogarnęło go nagłe uczucie dumy: popatrzcie
tylko na dziewczynę, z którą przyszedłem, powiedział sobie w duchu.
Zaobserwował, że wiele osób zwraca na nich uwagę. Musiał przyznać, że to
miłe.
- Przyniosę coś do picia! - wrzasnął jej do ucha, starając się przekrzyczeć
zgiełk. Nie było sensu razem przepychać się do kuchni.
Uśmiechnęła się do niego tak, jakby chciała powiedzieć: Bogini Isabel
uśmiecha się tylko do ciebie. W takiej chwili Alex nie potrafił już myśleć o
niczym poza nią. Po prostu o niczym.
Z głupim uśmiechem zadowolenia na twarzy przeciskał się w stronę kuchni.
- Może znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości?! -krzyknął za jego
plecami jakiś chłopak. - Widziałem przed chwilą Isabel Evans wchodzącą tu z
tym Alexem. Myślałem, że ona zadaje się tylko z seksownymi studentami i
gwiazdami koszykówki...
Michael stał oparty o pień wierzby w najdalszym kącie ogródka za domem
Corinne. Kiedy proponował, żeby pójść na imprezę, nie pomyślał o jednym z
aspektów tej sprawy -o Marii.
Nie mógł jeszcze dojść do siebie po tym, co mu powiedziała w jaskini.
To było zbyt niespodziewane, zbyt zaskakujące. Nie wiedział, co teraz robić.
Jeśli wejdzie do środka, a ona do niego podejdzie, to czy powinien z nią
zatańczyć? Już wspólna jazda samochodem była wystarczająco ciężkim
doświadczeniem, a co dopiero taniec, dotykanie się. Jak można to robić po tym,
jak dziewczyna oświadczyła, że cię kocha? Czy ona nie pomyśli, że wspólny
taniec może coś oznaczać? Czy dziewczyny nie doszukują się we wszystkim
jakichś podtekstów?
Chciał, by wszystko było tak jak dawniej, żeby mogli nadal przebywać ze
sobą, dobrze się bawić, oglądać głupie filmy.
No, może tylko z dodatkiem całowania. Teraz, kiedy już przestał ją traktować
jak młodszą siostrę, mogliby się od czasu do czasu pocałować.
Nie pragnął jednak wielkiej tragicznej miłości w stylu Maxa i Liz. A Maria,
kiedy mówiła, że go kocha, patrzyła na niego takim wzrokiem, że się na to
zanosiło.
Stacey powiedziała, że powinnaś przyprowadzić Michaela i Maxa, żeby
zrównoważyć obecność Alexa - szepnęła Corinne do ucha Isabel.
Stacey powiedziała! Ciekawe, ile jeszcze jej fanek podejdzie do Isabel, żeby
oznajmić, co powiedziała ich idolka. Pewnie wszystkie te piszczące,
chichoczące panienki. To było jedyną treścią ich życia.
Dziś wieczorem Isabel mogłaby się śmiało bez tego obyć.
- A gdzie jest twój chłopak? - spytała, udając, że szuka go wzrokiem w
tłumie. - Czy wypluwa wnętrzności w łazience? A może już stracił
przytomność?
- Musiał wcześniej wyjść - powiedziała Corrine, szybko się oddalając.
Założę się, że musiał, kwiatuszku, pomyślała Isabel. Zauważyła
wychodzącego z kuchni Alexa i podeszła do niego. Wyjęła mu drinki z rąk i
postawiła je na podłodze przy ścianie.
- Najpierw zatańczmy - powiedziała. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za
sobą na skrawek wolnego miejsca obok Douga Highsingera, który tańczył ze
Stacey. Niech ta małpa widzi, że ona, Isabel, nie chowa się po kątach, jakby
miała coś do ukrycia.
Alex objął ją w talii i zaczęli się kołysać w takt muzyki. Isabel odchyliła się
do tyłu na tyle głęboko, aby jej włosy mogły musnąć nagie ramię Douga
Highsingera. Kiedy spojrzał na nią, wdzięcznym ruchem powróciła w objęcia
swojego partnera, przytulając się do niego.
Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że Doug nie spuszcza z niej wzroku.
Spadaj, pomyślała. Latał za nią już w wyższych klasach podstawówki, ale nigdy
się z nim nie zadawała.
Musiał zadowolić się Stacey. Isabel z uśmiechem wsunęła palce we włosy
Ałexa. Zwykle lubiła to robić - były takie gęste i jedwabiste - teraz jednak
zależało jej tylko na tym, żeby zrobić wrażenie na innych. Chciała, by każdy
obecny tu chłopak marzył o tym, żeby być Alexem. I żeby każda dziewczyna
wiedziała, że wszyscy faceci tego pragną.
Kiedy muzyka ucichła, Isabel była pewna, że osiągnęła cel.
- Muszę wyjść na chwilę - powiedziała do Alexa.
Skinął tylko głową, a ona przecisnęła się do wyjścia prowadzącego na tyły
domu. Głęboko zaczerpnęła rześkiego powietrza. Po chwili zauważyła stojącego
pod wierzbą Michaela.
Podeszła do niego. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Max powiedział im o
akino, znaleźli się sami. Nie miała ochoty teraz o tym rozmawiać.
Michael otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Mmm, tak, tego
właśnie było jej potrzeba. Czuć, jak obejmują ją jego silne ramiona, i wiedzieć,
że on rozumie jej odczucia, ponieważ czuł to samo.
Maria wypatrzyła Alexa, siedzącego w połowie prowadzących na piętro
schodów. Podeszła bliżej i usiadła obok niego na włochatym wełnianym
dywaniku. Zdziwiło ją to, że Corinne - największa snobka i najbardziej
powierzchowna dziewczyna, jaką znała - toleruje wełniane dywaniki we
własnym domu. Może wmówiła sobie, że są w stylu retro.
- Widziałaś Isabel? - spytał Alex. - Gdzieś mi zniknęła. Widocznie to już
taka tendencja, pomyślała. Oczywiście
Michael nie był jej chłopakiem, nie mogła więc oczekiwać, że będzie się z nią
bawił na imprezie.
- Kiedy widziałam ją ostatni raz, tańczyła z tobą - powiedziała Maria. - To
był niezły show. Dziewczyny omal nie zaczęły ci wciskać banknotów
dolarowych do spodni.
- Fajnie - skwitował Alex, wydawał się jednak nieobecny myślami.
- Chcę cię o coś spytać - odezwała się Maria. - O coś z zakresu obowiązków
chłopaka i najlepszego przyjaciela. Chcę, żebyś mi wytłumaczył, jak działa
męski umysł.
- Hmm, okay - mruknął. Wyciągnął pasmo wełny z dywanika i obracał je w
palcach. - Jak byś nazwała ten kolor?
- Brunatny - odparła szybko. - A więc jeśli dziewczyna mówi chłopakowi, że
go kocha, czy on nie powinien dać jej na to odpowiedzi? Oczywiście słownej.
- Zaczekaj, zaraz wezmę egzemplarz książki „Mężczyźni są z Marsa, a
kobiety z Venus" - odpowiedział Alex, nie przestając błądzić wzrokiem po
zebranych.
Maria była zadowolona, że słucha jej niezbyt uważnie. Gdyby, jak zwykle,
był całkowicie skoncentrowany na jej problemach, domyśliłby się, że mówi o
sobie, i chciałby poznać wszystkie szczegóły.
- Jako reprezentant facetów muszę powiedzieć, że milczenie jest pewnym
rodzajem odpowiedzi - rzekł Alex. -Może nie takiej, jaką chciałaby usłyszeć
dziewczyna.
- Czy oznacza, że facet nie czuje tego samego? – nalegała Maria. Wzięła do
ust pasmo włosów i zaczęła je przygryzać. To okropne! Nie robiła już tego od
czasu, kiedy skończyła dziewięć lat.
- Teoretycznie tak. Ale niektórym facetom trudno jest przyznać się do swoich
uczuć. Duszą je w sobie.
- Muszę powiedzieć, że twoja pomoc na nic się nie zdała - poinformowała go
Maria.
- Słuchaj, nie trzeba przywiązywać zbyt wielkiej wagi do słów. Powinnaś
poznać, jakie ktoś żywi do ciebie uczucia, po tym, jak cię traktuje. To jest
najważniejsze. Teraz idę szukać Isabel, znikającej kobiety - powiedział, wstając.
Maria została sama.
Jak on mnie traktuje? - pomyślała. Chociaż właściwie to nie zbliża się do
mnie na tyle, żeby mnie traktować w jakikolwiek sposób.
Liz cicho otworzyła frontowe drzwi, chociaż nie było potrzeby tak się
skradać. Rodzice zawsze chcieli wiedzieć, że wróciła do domu, nawet jeśli
położyli się już spać.
Skierowała się prosto do drzwi swojej sypialni i dwa razy szybko zastukała
we framugę, a potem trzy razy, w dłuższych odstępach. Nazywała ten rytuał
„wróciłam żywa nie naćpana", oczywiście, tylko w myślach.
- Dobranoc, mi hija! - zawołał ojciec.
- Dobranoc - odpowiedziała. Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić
do Corinne i powiedzieć Marii, że nie przyjdzie. Sami się tego domyślą,
zdecydowała.
Zeszła do kuchni. Napije się mleka, może został też jakiś kawałek indyka. Tej
nocy potrzebowała czegoś, żeby móc zasnąć.
Zobaczyła, że na drzwiach lodówki wisi jej nowa fotografia. To był żenujący
widok, widzieć swoją twarz zawieszoną na lodówce.
Kiedy żyła Rosa, jej fotografie zajmowały połowę drzwi lodówki. Liz
przypomniała sobie, że ma iść do sutereny i sprawdzić, czy uda jej się znaleźć te
fotografie. Wszystkie zdjęcia siostry zniknęły w dzień po jej śmierci.
Liz nie potrzebowała fotografii, żeby o niej pamiętać. Codziennie o niej
myślała. Tak samo myślałaby o Maksie.
Gdyby...
Rozdział dwunasty
- Żałuję, że nie mogę z wami jechać dzisiaj wieczorem -powiedziała Maria,
siedząc na poręczy krzesła Alexa. - Ale mój tato już dawno kupił bilety na ten
koncert. Okropnie mu zależy na kontakcie ojca z córką, tylko ja i on, bez
Kevina.
- W porządku. Idź i kontaktuj się - rzekł Max. - Jeśli ktoś z was ma coś do
zrobienia, to powinien się tym zająć. Spędziliście przecież już cały dzień,
pełzając po pustyni wokół skały kurczaka.
Właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby wszyscy sobie poszli. A
przynajmniej odeszli na chwilę. Był w centrum uwagi, obserwowany z
niepokojem i troską, co sprawiało, że czuł się nieswojo.
Michael rozłożył mapę na stole Evansów. Cała grupa używała domu Maxa i
Isabel jako bazy wypadowej, ponieważ ich rodzice spędzali ten weekend w
swoim biurze w Clovis. Zostało im jeszcze mnóstwo pracy, która musiała być
gotowa na poniedziałek, stwierdzili więc, że nie ma sensu wracać do Roswell
tylko po to, żeby się przespać.
- Będziemy rozszerzać krąg poszukiwań wokół skały -oznajmił Michael. -
Poza tym Ray będzie patrolował ten obszar non stop. Może zobaczy kogoś, kto
kieruje się w stronę bunkra, i będzie mógł pojechać za nim.
Maria wstała z poręczy i chwyciła plecak. Podbiegła do Maxa, prawie się na
niego rzucając, i pocałowała go w policzek.
- Okay, idę już. Cześć. - Obróciła się szybko i wybiegła z pokoju, zanim
zdołał wypowiedzieć choć słowo.
Miał nadzieję, że się myli, wydawało mu się jednak, że Maria mówiła przez
łzy. Jeśli będzie płakać za każdym razem, kiedy na niego spojrzy, to on tego nie
wytrzyma.
- Alex i Isabel, to będzie wasz obszar - mówił dalej Michael. - A Liz i Max...
- Przerwało mu nagłe wtargnięcie Marii do pokoju.
- Mam pomysł. Trochę zwariowany, ale to może zadziałać - wyrzuciła z
siebie, z trudem łapiąc oddech. -Umiecie wykorzystywać swoją moc, żeby
zmieniać wygląd, prawda?
Max skinął głową. Jeśli nie liczyć prób przeprowadzanych pod kontrolą Raya,
zrobił to tylko raz i tylko po to, żeby szpiegować Liz, która poszła na dyskotekę
z innym chłopakiem. Spojrzał na nią i zobaczył, że się do niego uśmiecha.
Wiedział, że też o tym myśli.
- Pomyślałam, że moglibyście chodzić po barach, wyglądając tak jak ten
strażnik, którego widziałam przy bunkrze, gdzie trzymają statek. Dokładnie
pamiętam jego twarz - ciągnęła. - Może ktoś, kto zna strażnika, tego
prawdziwego, podejdzie i zacznie z nim rozmowę. Jeśli to będzie ktoś, kogo on
zna z pracy...
- Moglibyśmy wtedy dostać najważniejsze informacje -przerwał jej Michael.
- Uważam, że warto zaryzykować. -Zwrócił się do Maxa: - Chcesz spróbować?
- Czemu nie? - odpowiedział mu przyjaciel. Uświadomił sobie po chwili, że
akino zniszczyło jego moc. Jak mógł
O tym zapomnieć. - Ty i Isabel będziecie musieli to zrobić dla Liz, Alexa i
dla mnie - przyznał. - Ja nie mogę... już niczego takiego dokonać.
- Powiedz nam tylko, jak to się robi - szybko wtrąciła Isabel.
To poczucie bezradności było okropne. Co będzie dalej? Czy ktoś będzie
musiał go karmić? Prowadzić do łazienki?
I co jeszcze?
- To niewiele się różni od uzdrawiania - oznajmił. -Tyle tylko, że zamiast
ściskać cząsteczki, by zamknąć ranę, ściskacie je i popychacie, żeby utworzyły
inne kształty.
- Spróbuję na Liz - rzekł Michael.
Max wstał i zamienił się z nim miejscami, żeby przyjaciel znalazł się obok
Liz. Niezbyt podobał mu się pomysł, żeby to on nawiązywał z nią łączność,
dotykając jej. Wiedział jednak, że zachowuje się dziecinnie i musi zapomnieć o
takich głupstwach.
Maria, energicznie gestykulując, zaczęła opisywać wygląd strażnika.
- To facet w średnim wieku z zaokrągloną twarzą... z mimicznymi
bruzdami... płaskim, szerokim nosem.
Michael masował koniuszkami palców policzki Liz, ugniatając je jak ciasto.
Rzeźbił jej twarz zgodnie ze wskazówkami Marii. Po chwili twarz dziewczyny
zupełnie zmieniła wygląd. Liz stała się mężczyzną w średnim wieku. Odsunął
ręce, żeby pokazać Marii rezultat swojej pracy.
- Nie, nie, nie. Przykro mi, ale on wyglądał zupełnie inaczej. Może
nawiążemy łączność, Michael, wtedy przekażę ci obraz z mojego umysłu?
- Możemy spróbować - odpowiedział.
Nawiązał łączność z Marią i położył dłonie na twarzy Liz. Ponownie zaczęła
się zmieniać -jej oczy z niebieskich stały się brązowe, miała bardziej krzaczaste
brwi i podwójny podbródek. - Właśnie tak, właśnie tak - zachęcała go Maria.
Dłonie Michaela przesunęły się na włosy Liz, które nabrały prawie
pomarańczowej barwy. Po chwili rozjaśniły się na tyle, że dziewczyna stała się
białawą blondynką. Przy każdej zmianie koloru włosy robiły się również coraz
krótsze. Końcowym rezultatem była fryzura trochę dłuższa niż włosy obcięte na
jeża.
- Doskonale. Zupełnie jak on - mruknęła Maria. Liz zerknęła na Maxa przez
ramię.
- Jak wyglądam jako blondynka? To znaczy prawie łysa blondynka? -
spytała, przeczesując palcami krótkie, sterczące włosy.
- Nie wyrzuciłbym cię z łóżka - odezwał się Michael, zanim Max zdążył
odpowiedzieć.
- Skończmy z tym szybciej - nalegała Isabel. - Chciałabym już stąd wyjść.
Po kilku minutach praca nad Liz została zakończona. Teraz Maria i Michael
zajęli się Alexem. Isabel postanowiła przeistoczyć się sama.
- Pójdę zrobić sobie coś do picia - rzekł Max. Czuł się zupełnie
bezużyteczny; Maria dawała instrukcje, Michael pracował nad Alexem i Liz,
Isabel nad sobą, a on siedział tylko, kręcąc młynka palcami. Nieudacznik,
przemknęło mu przez myśl.
Powlókł się do kuchni; wydawało mu się, że do nóg ma przyczepione bloki
cementu. Usiadł na najbliższym krześle, opierając głowę na stole. Nie musiał już
przed nikim udawać, że nie jest krańcowo wyczerpany, a nawet siedzenie i
oddychanie było ciężką pracą.
- Max, twoja kolej! - zawołał Michael.
Max szybko podniósł głowę. Już skończyli? Spojrzał na zegar kuchenny i
uświadomił sobie, że siedzi tu już od pół godziny. Chyba się zdrzemnął. Zwykle
nie potrafił spać dłużej niż dwie godziny w nocy. Teraz stale zasypiał, nie zdając
sobie nawet z tego sprawy.
Z trudem podniósł się od stołu. Nogi się pod nim uginały. Odetchnął głęboko
i całą siłą woli zmusił się do stawiania kroków. Żeby tylko dojść do salonu i nie
wyglądać na przestraszonego.
- Ja zostanę w domu - oznajmił, osuwając się na kanapę.
- Zostanę z tobą - zaproponowała natychmiast Liz. Przynajmniej myślał, że
to ona. Te słowa padły bowiem z ust barczystego blondyna w szarym mundurze
ochroniarza. Głos tego faceta miał interesujące chropawe brzmienie. Jak widać,
Michael nie zapomniał o strunach głosowych, kiedy dokonywał tego
przeobrażenia.
- Nie potrzebuję niańki - powiedział, starając się nie zdradzać poirytowania. -
Zebranie informacji na temat statku to najważniejsza rzecz, jaką możesz dla
mnie zrobić - dodał, żeby ją pocieszyć.
Skinęła głową i obróciła się w stronę dwóch innych „strażników", Isabel i
Alexa.
- Każdy z nas powinien wybrać inną część miasta - zasugerowała. - Nie
możemy się nigdzie pokazywać razem. - Wyszli z pokoju i zaczęli ustalać, które
bary i kluby powinni odwiedzić.
- Bądźcie ostrożni! - zawołał za nimi Max. - Zadzwońcie... jeśli będziecie
czegoś potrzebować. - Jakby mógł im w czymś pomóc, gdyby zaszła taka
potrzeba.
- Ty będziesz naszym Charliem, a my będziemy twoimi Aniołkami! -
odkrzyknął Alex. Przynajmniej tak się Maxowi wydawało. Miał głos taki sam
jak Liz, ale te słowa pasowały do Alexa.
- Powinieneś ich dogonić i ustalić, jakie będzie twoje zadanie - zwrócił się
Max do Michaela. - Liz ma rację. Niebezpiecznie byłoby pokazywać się razem.
Nie jestem pewien, czy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych wiedzą, że
potrafimy zmieniać wygląd. Ale jeśli tak jest i zobaczą dwóch strażników...
- Nigdzie nie idę - przerwał mu Michael.
- Nie musisz zostawać ze mną.
- Chcesz leżeć na kanapie czy pójść do łóżka? - spytał rzeczowym tonem
Michael.
- Do łóżka - odparł zrezygnowany Max.
Jego przyjaciel podszedł do kanapy i wyciągnął rękę. Max chwycił ją,
pozwalając podnieść się na nogi.
Wchodząc do Moego, Alex przeżywał lekki niepokój. Był to jeden z
nielicznych lokali w Roswell, pozbawionych kosmicznego wystroju. Dopiero po
chwili zorientował się, że w żaden sposób nie mógłby zostać rozpoznany.
Wyglądał teraz na jakieś trzydzieści lat.
Podszedł do baru i zamówił piwo imbirowe. Nie chciał robić wrażenia
ostatniej niedojdy, a taki kolor mógł mieć również jakiś mocniejszy koktajl.
Szybko rozejrzał się po lokalu. Ojca nie było. Istniała możliwość, że go
spotka, ponieważ u Moego było zawsze wielu emerytowanych wojskowych.
Chłopiec nie wiedział na pewno, czy Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ma
jakieś powiązania z wojskiem, ale było to dość prawdopodobne. Uznał więc, że
w tym lokalu jest szansa na spotkanie kogoś, kto znał strażnika.
Odrzucił na bok wyjątkowo cienką słomkę i popijał piwo, uważnie się
rozglądając. Może ktoś skinie mu głową, wykona jakiś gest, świadczący o tym,
że już go - jako strażnika -gdzieś spotkał.
Gdyby strażnik często się tu pojawiał, barman powinien go rozpoznać. Ale
przy barze było mnóstwo ludzi, więc barman tylko postawił piwo przed Alexem
i pognał na drugi koniec lady. Nie wiadomo, czy poznał strażnika, czy też nie.
Przy drugiej kolejce mógłbym udawać, że cierpię na amnezję, i spytać go, czy
wie, kim jestem, pomyślał Alex. Rozbawiła go wizja własnej osoby, opartej o
bar, ściskającej dłońmi skronie i mamroczącej: „Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś?
Kim ja jestem?".
Może byłoby lepiej nadal przeszukiwać teren dokoła skały. Ale to mogli
zrobić jutro. Alex stale się zastanawiał, ile czasu im jeszcze zostało.
Max wyglądał bardzo źle. Akino nabierało tempa, a skutki widać już było
gołym okiem. W ciągu jednego dnia twarz chłopca tak wychudła, że kości
prawie przebijały jego pergaminową skórę. Ile razy Alex spojrzał na niego,
doznawał szoku.
- Szkocką. Z lodem - usłyszał głos.
Znajomy. Przecież spodziewałeś się tego, uspokajał się w duchu Alex.
Zerknął w bok. Ojciec siadał przy barze tuż obok niego.
- Wojskowy? - spytał.
Naturalnie. Jego tata dzielił wszystkich na wojskowych i niewojskowych.
Teraz też chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia.
- Marynarka wojenna - odpowiedział Alex. Zrobił to zupełnie bezwiednie,
może dlatego, że Jesse stale mówił na ten temat. A może dlatego, że choć raz
miał okazję zaimponować ojcu.
- Mam jednego syna w marynarce wojennej, a jednego w marines.
Oczywiście, ja nie jestem wart wzmianki, pomyślał chłopiec.
- Nie ma pan więcej dzieci? - zainteresował się. Ciekaw był, czy tata będzie
nadal zaprzeczał istnieniu najmłodszego syna, nawet po tak bezpośrednim
pytaniu.
- Mam jeszcze jednego. W liceum. Nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim
życiem, najmniejszego.
- Hm - mruknął Alex. Uświadomił sobie nagle, że nadarzyła mu się
wspaniała okazja. Teraz mógłby spróbować złapać ojca w jego własne sieci.
- Zupełnie jak mój brat, Willy - zauważył. - Ojciec zawsze bardzo się o niego
martwił. Próbował go namówić, żeby w szkole zapisał się do Korpusu Szkolenia
Oficerów Rezerwy. Ale Willy... stale się od tego wymigiwał. Albo siedział przy
komputerze, albo latał za dziewczynami. Udało mu się skończyć szkołę, lecz nie
osiągnął nawet jednego cholernego celu. - To ostatnie zdanie było prawie
dosłownym cytatem z jego taty. Często to powtarzał, mówiąc o tym, co czeka
Alexa.
- Otóż to. - Ojciec uderzył pięścią w bar. - Dokładnie jak mój syn. Nie zdaje
sobie sprawy z tego, że te następne lata zadecydują o całym jego życiu.
Już złapałeś przynętę, pomyślał Alex, którego zaczęła bawić ta przypadkowa
wyprawa na połów ryb.
- I jak skończyła się historia z pana bratem? - spytał ojciec.
- Nigdy by pan w to nie uwierzył. - Alex wolno pił piwo, napawając się
myślą, że zaraz wyciągnie tatę z głębiny i pozostawi go na brzegu,
pozbawionego możliwości złapania oddechu. - Willy urządził się całkiem
dobrze. Pewnie pan o nim słyszał. Teraz używa imienia Bill. Bill Gates.
Ojciec zakrztusił się kostką lodu.
Chłopiec uśmiechnął się szeroko. Tak, tato. Pomyśl o tym, kiedy znowu
będziesz chciał mnie dręczyć tym swoim KSOR-em. Pomyśl, że mógłbym
wyrosnąć na wielkiego twórcę programów komputerowych, do którego należy
pół świata.
Isabel postawiła jeepa na parkingu Weather Balloon. Asfalt, od którego
odbijał się wielki neon, mienił się kolorami tęczy. Niebieski od balona, zielony
od małego kosmity, który zza niego wyglądał, a czerwony od laserowego
karabinu przybysza z kosmosu.
Wyskoczyła z jeepa i potknęła się. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do
swojego nowego ciała. Strażnik był dość potężnym, muskularnym mężczyzną.
Jakaś kobieta, około czterdziestki, w legginsach w małe zielone ludziki,
uśmiechnęła się do Isabel, kiedy ta zbliżała się do drzwi. Dziewczyna
odwzajemniła uśmiech. Uważała, że należy być miłym dla tych, z którymi los
obszedł się niełaskawie. A na pewno osoba, która uważała się za wystarczająco
atrakcyjną, żeby w takich legginsach wyjść na ulicę, należała do tej kategorii.
Kobieta uśmiechała się kokieteryjnie.
Ona myśli, że chcę ją poderwać, uświadomiła sobie Isabel. Myśli, że jestem
ufarbowanym na blond frajerem, który na nią poleci.
Z obojętnym wyrazem twarzy, szybko przeszła obok kobiety. No dobra,
jestem teraz facetem, ale to nie znaczy, że mam przyciągać niepożądaną uwagę.
Umiała sobie z tym radzić.
Nie, chwileczkę, pomyślała. A może ta kobieta poznała mnie, czyli strażnika?
Może odtrąciłam właśnie osobę, którą chciałam odnaleźć?
Zerknęła na kobietę w legginsach, ale ona nie obrzucała strażnika oburzonym
spojrzeniem. A na pewno by tak było, gdyby ją znał i przeszedł obok bez słowa.
Udawanie kogoś innego było trudniejsze, niż sądziła. Isabel zauważyła wolny
stolik, usiadła przy nim i założyła nogę na nogę.
To niemęskie, skarciła się w duchu. Wyprostowała nogi i zrobiła to, co
zwykle robią faceci, zajmując możliwie jak najwięcej miejsca. Wyciągnęła rękę
wzdłuż biegnącej przy ścianie poręczy i szeroko rozrzuciła nogi. Tak, teraz była
mężczyzną. Potrzebowała przestrzeni.
Max śmiałby się do rozpuku, gdyby mógł ją teraz zobaczyć. Jego młodsza
siostrzyczka zachowująca się jak jakiś twardziel.
Na myśl o nim przeszyło ją uczucie strachu. Rozpoczęła się już nowa faza
akino; jego ciało zostało zaatakowane. A co ona robiła, żeby mu pomóc?
Siedziała w barze, starając się pamiętać, żeby, jak dziewczyna, nie zakładać
nogi na nogę.
Podeszła do niej kelnerka, ubrana w przyciasny podkoszulek z napisem
Weather Balloon. Podwoje „oo" w Balloon było wyjątkowo duże, wprost na jej
piersiach. Biedna dziewczyna, pomyślała Isabel. Musiała wysłuchiwać wielu
komentarzy od eleganckich facetów, którzy tu zwykle przychodzą.
- Napiję się piwa - powiedziała, patrząc kelnerce prosto w oczy. Pewnie była
jedynym facetem, który przez całą noc nie wpatrywał się w „oo" kelnerki. Ta
niewątpliwie doceniła ten fakt, ponieważ piwo pojawiło się natychmiast na
stoliku.
Isabel udawała, że je pije. Zamówiła piwo, ponieważ uznała, że taki facet,
jakim teraz jest, zamówiłby właśnie ten napój. Poza tym, gdyby zamówiła coś
gazowanego, to kusiłoby ją, żeby wypić, i potem mogłoby się jej zachcieć
siusiu. A siusianie nie było czynnością, którą miałaby ochotę wypróbowywać w
swoim nowym wcieleniu.
Szkoda, że nie wiem, jakie powinnam mieć imię, pomyślała. Ktoś mógłby
mnie zawołać z drugiego końca sali, a ja nic bym o tym nie wiedziała. Szybko
się rozejrzała, przesuwając wzrok od jednej osoby do drugiej, starając się tylko
nie prowokować kobiet.
Spojrzała na wiszący za barem zegar. Minęła już prawie godzina od czasu,
kiedy widziała Maxa. Z trwogą myślała o powrocie do domu. Jakie zmiany
mogły w nim zajść przez ten czas?
Ponownie przesunęła wzrokiem po tłumie klientów. Na wszelki wypadek,
gdyby przedtem kogoś przeoczyła. Nie zauważyła nawet śladu zainteresowania
na żadnej twarzy. Plan Marii był wariactwem, nie da żadnych rezultatów. A
poszukiwanie bunkra okazało się tylko trochę lepszym pomysłem od
przeliczania ziarnek piasku na pustyni. Kolejnym niewypałem.
Od sąsiedniego stolika dobiegł jakiś pisk. Isabel odwróciła głowę w tamtym
kierunku. Kelnerka patrzyła ze złością na chłopaka z college'u i jego dwóch
złośliwie uśmiechniętych kumpli.
- Przykro mi - powiedział niezbyt szczerze chłopak. -Myślałem, że ogłaszają
właśnie konkurs mokrego podkoszulka. Chciałaś wziąć w nim udział, jeśli się
nie mylę.
- Mylisz się - odpowiedziała Isabel w imieniu kelnerki. Ten problem był
możliwy do rozwiązania i miała ochotę to zrobić. - Przeproś - zwróciła się do
chłopaka.
Student popatrzył na nią szklanym wzrokiem, potem obrócił się do kelnerki.
- Przepraszam - powiedział. - Pomogę ci się wytrzeć -dodał, mrugając do
swoich koleżków.
Isabel doskoczyła do niego, zanim zdążył dotknąć dziewczyny. Chwyciła go
za koszulę i wyciągnęła zza stolika. Potem odchyliła swoją muskularną rękę,
aby wymierzyć mu cios pięścią, prosto w nos. Uśmiechnęła się na widok krwi,
która spływała mu po twarzy.
Dobrze mieć problemy, które tak łatwo się rozwiązuje.
Rozdział 13
Liz poczuła, że ktoś ją klepie w ramię. Wspaniale. Spędziła w UFONICS
niecałe pół godziny, a już zaczepiał ją znajomy. Obróciła się i ogarnęło ją
przerażenie.
Przed nią stał szeryf Valenti.
- Chodź ze mną - rozkazał i skierował się do wyjścia.
Bierze cię za strażnika, tłumaczyła sobie Liz, wychodząc za nim na parking.
Myśli, że jesteś jednym z tych facetów, którzy pracują w bunkrze. Masz szansę
na uzyskanie cennych informacji. Tylko nie panikuj.
Valenti szedł do wozu policyjnego. Stukot jego butów po asfalcie przyprawiał
ją o dreszcze. Wsiadł do samochodu, oczekując, że ona bez zbędnych pytań
zrobi to samo.
Liz podeszła do drzwi po przeciwnej stronie, mając nadzieję, że jej ruchy nie
odbiegają zbyt wyraźnie od ruchów strażnika. Nigdy zresztą nie miała
szczególnie dziewczyńskiego chodu, więc chyba wszystko było w porządku.
Otworzyła drzwi, wsiadła do środka i zatrzasnęła je za sobą.
Zerknęła na Valentiego. Tym razem nie miał swoich odblaskowych okularów,
ale i tak nie sposób było odczytać jego myśli. Jeśli oczy Valentiego były
zwierciadłem jego duszy, to on jej nie miał, co zresztą i tak było oczywiste.
Szeryf, wyjechawszy z parkingu, zaczął się oddalać od centrum miasta.
- Musisz wziąć udział w pewnych testach na terenie ośrodka. Nerz jest chory,
a nikt poza tobą nie ma odpowiedniego pozwolenia. Na szczęście łatwo jest
przewidzieć, gdzie cię można znaleźć po godzinach pracy.
Uczucie, jakie ogarnęło Liz, można było porównać tylko do eksplozji
sztucznych ogni. Może kiedy już się znajdzie na strzeżonym terenie, uda jej się
dostać na pokład statku. Może dziś wieczorem zdobędzie kryształy! Nawet jeśli
nie, to szanse na uratowanie życia Maxa jeszcze nigdy nie były tak duże.
- Coś cię rozbawiło, Towner? - spytał Valenti.
Liz uświadomiła sobie, że uśmiecha się ze szczęścia. Przynajmniej poznała
swoje nazwisko, Towner.
- Przypomniał mi się kawał, który ktoś mi opowiedział -skłamała. Była
pewna, że Valentiego nie zainteresuje treść dowcipu, i miała rację.
Kiedy przejeżdżali koło billboardu izby handlowej na przedmieściu, spojrzała
na licznik kilometrów. Gdy zjadą z szosy, sprawdzi go ponownie. Trudno było
uwierzyć, że szeryf sam wskazuje jej drogę do bunkra.
A jeśli... a jeśli prawdziwy strażnik już tam jest? - pomyślała. Co będzie,
jeżeli Valenti dobrze o tym wie i wiezie mnie tam, myśląc, że jestem kosmitą,
który potrafi zmieniać wygląd? Może tylko dlatego pozwala mi poznać to
miejsce, że wie, iż już nigdy z niego nie wyjdę?
Wydało jej się nagle, że w samochodzie zabrakło powietrza, a ta resztka,
która w nim pozostała, jest przesiąknięta zapachem dymu i potu.
Nawet jeśli to prawda, to nic nie można teraz zrobić, tłumaczyła sobie. Miała
wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekać przez pustynię? Valenti pewnie by
ją wtedy zastrzelił.
Takie myśli nie uśmierzały niepokoju. Liz patrzyła na pustą szosę, starając się
policzyć kreski przerywanej linii na jezdni. Musiała na czymś skoncentrować
uwagę, lecz szeryf jechał zbyt szybko.
Wykonał gwałtowny skręt w lewo i wjechał na pustynię, w kierunku skały
kurczaka. Maria dobrze opisała tę część drogi.
Po przejechaniu trzech kilometrów i czterystu dwudziestu jeden metrów
minęli skałę. Samochód podskakiwał na nierównym podłożu.
Liz stale zerkała na licznik. Cztery kilometry, osiemset dwadzieścia siedem
metrów. Jedenaście kilometrów, dwieście sześćdziesiąt trzy metry.
Siedemnaście kilometrów, sześćset dziewięćdziesiąt dziewięć metrów.
Dwadzieścia dwa kilometry, pięćset dwadzieścia sześć metrów. Zbliżali się do
dużej formacji skalnej.
- Otwórz wejście - powiedział Valenti.
Serce podskoczyło Liz do gardła. To było coś, z czym powinna umieć się
obchodzić. Coś do zdalnego sterowania. Przynajmniej miała taką nadzieję.
Otworzyła schowek. Papiery. Okulary słoneczne. Race.
- Ile dzisiaj wypiłeś? - spytał Valenti.
- Nie wiedziałem, że będę wezwany do pracy. Szeryf parsknął tylko z
obrzydzeniem, po czym wyjął ze
schowka coś, co wyglądało jak najzwyklejszy przyrząd do zdalnego
otwierania drzwi garażowych, tylko z kilkoma dodatkowymi przyciskami, i
rzucił go Liz.
Naciśnij jakiś guzik, wszystko jedno jaki, przebiegały jej przez głowę
oszalałe myśli. Nacisnęła ten, przy którym trzymała palec. Żadnego efektu.
Rzuciła okiem na Valentiego? Zauważył to?
Nie myśl o tym, spróbuj nacisnąć następny, nakazała sobie. Wybrała przycisk
w lewym górnym rogu. Nic. Przygniotła palcem następny i formacja skalna
rozstąpiła się.
Nic dziwnego, że Max i Michael spędzili na poszukiwaniach całe lata i nie
znaleźli tego miejsca, pomyślała. Gwałtownie złapała oddech, maskując ten
niekontrolowany odruch atakiem kaszlu. Czy Valenti zauważył wszystkie jej
potknięcia? Trudno było powiedzieć. Miał, jak zwykle, nieprzenikniony wyraz
twarzy. Liz mogłaby przysiąc, że nawet nie mrugnął okiem, kiedy zastrzelił
Nikolasa.
Nie myśl o tym, nakazała sobie. Nie powinna zastanawiać się nad tym, że
szeryf kogoś zabił; była już wystarczająco zdenerwowana.
Starała się nie okazywać zdumienia, kiedy Valenti wjeżdżał do środka. Chyba
powinnam teraz zamknąć tę bramę, pomyślała. Nacisnęła ten sam przycisk i
wrota zawarły się za nimi z niezwykłą szybkością, tłukąc jedno z tylnych
świateł Valentiego.
- Przepraszam - wymamrotała.
- Nie ma problemu. Potrącę ci to z pensji.
Ciebie też przepraszam, Towner, pomyślała Liz, kiedy samochód zaczął
wolno zjeżdżać w dół.
Wjechali do ogromnej windy, która dowiozła ich do podziemnego parkingu.
Valenti zatrzymał się w sekcji oznaczonej „Zarezerwowane".
Wysiadł z samochodu, zakładając, że Liz pójdzie w jego ślady, a potem
poprowadził ją długim betonowym korytarzem, podobnym do tego, który
widziała Maria, kiedy śledziła go, korzystając z Kamienia.
Liz była już tak blisko. Statek mógł się znajdować tuż za rogiem.
Doszli do szerokich metalowych drzwi. Valenti otworzył elektroniczny
zamek za pomocą plastikowej karty. Weszli do ogromnego pomieszczenia, w
którym znajdowały się dwa rzędy szklanych cel. W każdej stało łóżko, ale tylko
jedno było posłane.
Liz przeszył dreszcz. Czy właśnie tu znaleźliby się Max, Michael i Isabel,
gdyby szeryf poznał ich tajemnicę? Czy trzymano by ich tutaj jak zwierzęta
doświadczalne, pod nieustannym monitoringiem?
Valenti przeszedł przez halę, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwóch
strażników, stojących przed celą, która najwyraźniej była ostatnio zamieszkana.
Otworzył niewielkie drzwi i przytrzymał je, aby przepuścić Liz.
- Instrukcje otrzymasz za chwilę - poinformował ją. Kiedy tylko weszła do
środka, zamknął za nią drzwi. Pomieszczenie było puste, nie licząc metalowego
stolika
i składanego krzesła. Liz usiadła i czekała. Przynajmniej tym razem otrzyma
instrukcje. To dobrze. Nikt nie będzie oczekiwał, że sama wie, co robić.
- Towner, twoim zadaniem będzie opisanie wszystkiego, cokolwiek wydarzy
się w tym pokoju - usłyszała głos przez interkom.
Poruszyła się niespokojnie na chłodnym metalowym krześle. Cokolwiek
wydarzy się w tym pokoju. To nie była przyjemna perspektywa. Na czym
właściwie polegały te doświadczenia? Musieli w jakiś sposób nawiązywać
łączność z kosmitami. A może to była tylko jedna z dziedzin działalności Planu
Wyczyszczenia Bazy Danych?
A jeśli testowali efekty jakiejś nowej broni biologicznej? Jakiegoś
inteligentnego wirusa?
Było już za późno, żeby się tym martwić. Nie miała wątpliwości, że drzwi są
zamknięte od zewnątrz. A nawet jeśli nie, to ona...
Zaraz. Coś się działo. Liz odchrząknęła szybko.
- Widzę jasną migotliwą plamę na poziomie wzroku. Wielkości piłki do
koszykówki.
Uchwyciła się krawędzi stolika, czekając, co będzie dalej. Po chwili w kole
ukazał się obraz.
- Widzę obraz, podobny do hologramu. Jakiś mężczyna siedzi w restauracji.
Eleganckiej. Białe obrusy. Świece. Słyszę dźwięki skrzypiec. Ten facet jest
podekscytowany. Nerwowy. Szczęśliwy.
Liz nie wiedziała, jak to się dzieje, ale odbierała emocje tego mężczyzny. To
samo odczuwał Max, kiedy Ray pokazał mu hologram katastrofy statku jego
rodziców, uświadomiła sobie.
A więc to tak. Może agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych próbowali
powielać technologię kosmitów czy coś w tym rodzaju. Rozluźniła dłonie
ściskające brzeg stołu. To nie będzie straszne. Wszystko, co ma zrobić, to
patrzeć tylko na płynące w powietrzu obrazy. A jeśli będzie miała szczęście, to
kiedy będzie stąd wychodzić, uda jej się zobaczyć statek.
- Jeszcze coś? - usłyszała głos z interkomu. Liz przyjrzała się uważnie
hologramowi.
- Wiem, że chce oświadczyć się swojej dziewczynie -odparła. - Nie mogę
powiedzieć, skąd to wiem. Nie słyszę jego myśli ani nic w tym rodzaju. Po
prostu... wiem.
Hologram zniknął. Nie dowiedziałam się nawet, co mu odpowiedziała,
pomyślała. Zaczęło się jej kręcić w głowie, jakby stała na wysokiej trampolinie.
Powietrze przed jej oczami zaczęło znowu migotać. To dobrze. Następna
odsłona.
- A właśnie, powietrze znów zaczęło migotać - odezwała się Liz. Nie chciała
wpędzać Townera w dodatkowe kłopoty, i tak wystarczająco mu zaszkodziła. -
Ukazał się hologram -mówiła dalej. - To już inna restauracja. Widziałem ją w
naszym mieście. Kawiarnia Latający Talerz. Przy stoliku siedzi dwóch
mężczyzn.
Serce podeszło jej do gardła - poznała ich. To był dzień, kiedy została
postrzelona. Och, Boże, wtedy tych dwóch było w kawiarni. Kłócili się. To ten
muskularny mężczyzna wyciągnął rewolwer. Celował do swojego potężnego
towarzysza, który zdążył się na niego rzucić. Broń wypaliła. Liz została rzucona
o ścianę, po brzuchu spływała jej krew.
- Dalej - usłyszała głos z interkomu.
- Ci mężczyźni kłócą się. O pieniądze. - Starała się sprawiać wrażenie
bezstronnego obserwatora.
Widziała teraz na hologramie dalszy przebieg wypadków. Potężnie
zbudowany facet wyciągał rewolwer. Ten drugi właśnie się na niego rzucał.
Padał strzał.
- Muskularny mężczyzna postrzelił kelnerkę. Odczuwam jej ból - mówiła
dalej.
Była to prawda. Ponownie przeżywała ten ból. Taki sam jak wtedy. Wszystko
było takie samo.
Och, Boże. Oni przejmują od niej obrazy. Ten hologram to pamięciowy
playback. Na tej samej zasadzie Ray pokazywał Maxowi statek. Dlatego czuł się
tak dziwnie i miała zawroty głowy. Ktoś wdzierał się do jej mózgu.
Za chwilę na hologramie ukaże się przeskakujący przez ladę Max, który
uzdrowi Liz dotykiem dłoni.
Krzyknęła przeraźliwie.
- Zatrzymajcie to! - zawołała. - Czuję się tak, jakby jakiś świder przewiercał
mi oczy. Zatrzymajcie.
Hologram zniknął. Do pokoju wpadł Valenti.
Liz siedziała skulona, przyciskając dłonie do oczu. Czy szeryf uwierzy, że
ona cierpi katusze? A może już odkrył tożsamość fałszywego strażnika i
postanowił ją dodatkowo udręczyć?
- Co się stało, do cholery?! - spytał.
- To pan powinien mi powiedzieć - odparowała Liz. -Czułem, że za chwilę
rozerwie mi czaszkę. Mój kontrakt nie przewiduje takich rzeczy.
- Odwiozą cię do domu - powiedział Valenti. - Uważaj, żeby się nie okazało,
że to alkohol rozrywał ci czaszkę.
Patrzył na nią uważnie, kiedy wychodziła z pokoju. Widać było, że zdaje
sobie sprawę, że coś nie jest w porządku, ale nie potrafi określić co.
Liz zastanawiała się, czy szeryf zdobędzie również ich obraz, kiedy tu wrócą,
żeby ukraść kryształy.
Rozdział czternasty
Maria czuła, że łzy napływają jej do oczu - znowu. Ładna mi z ciebie
pocieszycielka, pomyślała. Za chwilę Max zabroni jej pokazywać się w swoim
pokoju. Wiedziała, że płacz źle na niego wpływa.
To zupełnie zrozumiałe. Mogłaby równie dobrze trzymać transparent z
napisem: „Wiesz co, Max? Ty umierasz".
Fatalnie wyglądał. Zapadał się w siebie. Wszyscy to zauważyli. Liz, Isabel i
Michael rzucali mu trwożne spojrzenia; starali się to robić dyskretnie, ale byli
wyraźnie wstrząśnięci jego wyglądem.
Maria ucieszyła się na widok Alexa, który gwałtownie wpadł do pokoju.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Ojciec nie chciał wypuścić mnie z
domu, dopóki nie pokażę mu swojej strony w Internecie. Nie do wiary.
- Obmyślamy, jak dostać się do bunkra - zwrócił się do niego Michael. -
Masz jakiś pomysł?
Zanim Alex zdołał odpowiedzieć, usłyszeli dzwonek.
- Ja otworzę - zaofiarowała się Maria, wybiegając z pokoju. Po drodze wyjęła
z kieszeni fiolkę z olejkiem cedrowym i zaczęła go nerwowo wdychać. Niewiele
jej to ostatnio pomagało, ale było lepsze niż nic. Otworzyła drzwi i zobaczyła
Raya Iburga. - Jesteśmy w pokoju Maxa -powiedziała, prowadząc go na górę.
- Pomyślałem, że przyda się wam dodatkowe źródło mocy, kiedy
wybierzecie się do bunkra - rzekł, wchodząc do pokoju.
- Wspaniale. Twoja pomoc może się bardzo przydać, tak jak wtedy, kiedy
unieruchomiłeś Valentiego w centrum handlowym - odezwał się Michael.
Ray potrząsnął głową.
- Teraz nie mógłbym tego zrobić. Zużyłem wtedy ogromną ilość mocy. Nie
zdołałbym tego powtórzyć przed upływem co najmniej miesiąca - tłumaczył. -
Ale zawsze mogę kogoś znokautować, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- To też się może przydać - przyznał Michael. - Okay, więc podzielimy się na
grupy. Ty będziesz ze mną i Isabel.
Zachowywał się jak głównodowodzący, skoncentrowany na opracowaniu
strategii.
Tym razem Maria nie musiała się zastanawiać, czy Michael myśli o Isabel,
czy o niej. Nie myślał o żadnej z nich.
- Zaczekaj. Ja... - zaprotestował Alex.
- Nie dysponujesz mocą, która cię ochroni - przerwał mu Michael.
Alex skinął tylko głową. Maria też to rozumiała. Przypomniało jej to również,
chyba po raz tysięczny, że Michael i Isabel są sobie bliscy w taki sposób, w jaki
ona nigdy nie będzie mu bliska. Tamtych dwoje łączyło posiadanie mocy i
wspólne pochodzenie, a Michaela i Marię upodobanie do horrorów. Co z tego
może być podstawą prawdziwego związku?
- Może któreś z was zmieni wygląd, upodobni się do Valentiego? - spytała
szybko Liz. - On tam rządzi. Jako on będziecie mieli wszędzie dostęp.
- Świetny pomysł. Ja to zrobię - rzekł Michael.
- My też powinniśmy zmienić wygląd - zwrócił się Ray do Isabel. - Kiedy
zaczną nas szukać, znikniemy.
- Zanim wyruszycie, musimy sprawdzić, czy Valentiego tam nie ma -
oświadczył Alex. - Zadzwonię do niego. Powiem, że zaszła nagła konieczność
zmiany centrali rozmów międzymiastowych czy coś w tym rodzaju i że musi
przy tym być. - Wybiegł z pokoju.
Max oddychał chrapliwie, tak jakby ta czynność sprawiała mu dotkliwy ból.
Jak on może to wytrzymać? - pomyślała Maria.
A jeśli oni nie wrócą na czas? Starała się o tym nie myśleć. Przeczesała
palcami włosy, próbując wtłoczyć tę myśl jak najgłębiej.
Alex wpadł z powrotem do pokoju.
- Jest u siebie. Nie był zadowolony, że zawracam mu głowę w niedzielę rano.
- Powinieneś mieć jego dom pod obserwacją - powiedział Michael.
- Ja też pójdę - zaproponowała Maria. Nie mogła zostać przy Maksie; jej aura
zdradzała zbyt wielki smutek.
- Co zrobicie, jeśli on wybierze się do bunkra? - spytała Liz. - Nie uda się
wam przecież ostrzec Michaela.
- Zatrzymam go - oświadczył z przekonaniem Alex. Maria uwierzyła mu. On
też miał w sobie dużo cech
przywódczych, chociaż nie chciał zostać wojskowym.
- Chodźmy - zwrócił się do Marii.
Posłusznie skierowała się do drzwi. Obróciła się jednak, żeby popatrzeć na
Michaela. Mogła go widzieć po raz ostatni w życiu.
Liz przyglądała się Maxowi, który zapadł w niespokojny sen. Mogła mu się
teraz dobrze przyjrzeć, zaobserwować zmiany, jakie w nim zaszły, nie
wzbudzając jego niepokoju.
Uważnie studiowała każdy szczegół, jakby znajdowała się w laboratorium
biologicznym. W ten sposób było jej trochę lżej. Łuszczyła mu się skóra, miał
suche, spękane wargi, z kroplami zaschniętej krwi, głęboko zapadnięte oczy i
policzki. Jego nos...
Przestań, nakazała sobie. Przestań sprowadzać go do fragmentów
uszkodzonego ciała. To jest Max. To nadal on, chłopak, którego kochasz.
Wzięła go za rękę. Ciekawa była, czy ten dotyk znajdzie odbicie w jego
snach. Miała taką nadzieję.
Spojrzała na zegarek. Michael, Isabel i Ray już wkrótce dotrą do bunkra.
Zastanawiała się, jak długo będą musieli szukać kryształów. Obawiała się, że
nawet jeśli znajdą je natychmiast, i tak może być za późno. Max tracił siły w
przerażającym tempie.
Oddalał się od niej, a ona nie była w stanie go zatrzymać. Mocniej ścisnęła
jego dłoń, splatając ich palce, ale to jej nie wystarczało. Musiała być jeszcze
bliżej niego.
Zrzuciła buty i położywszy się obok Maxa, otoczyła go ramieniem.
- Nie pozwolę ci odejść - szepnęła.
Był taki zimny. Jakby jego ciało już w ogóle nie emitowało ciepła. Przylgnęła
do niego, starając się ogrzać go własnym ciałem.
- Kocham cię, Max - powiedziała. - Zostań ze mną, okay? Musisz ze mną
zostać.
Położyła rękę chłopca na swoich plecach, żeby byli jeszcze bliżej siebie, ale
ta ręka była ciężka i bezwładna, bez życia, jak ręka umarłego.
Liz zerwała się z łóżka. Przyłożyła palce do jego wargi; na szczęcie poczuła
lekki oddech.
- Przepraszam cię, Max - szepnęła. - Niepotrzebnie się wystraszyłam. -
Wygładziła kołdrę i poprawiła poduszkę. Poczuła pod palcami coś chłodnego i
twardego. Wyciągnęła ten przedmiot.
Jej srebrna bransoletka. Ta sama, którą Max zamienił w ciekłe srebro tego
dnia, kiedy powiedział jej. że jest kosmitą.
Liz była wtedy potwornie przerażona. Bała się Maxa. Kiedy doprowadził
bransoletkę do pierwotnego stanu i zrobił krok do przodu, by ją podać, uciekła.
A on zachował bransoletkę; trzymał ją pod poduszką.
Dziewczyna przesunęła palcami po srebrze i z jej oczu popłynęły łzy. To nie
powinno się przedostać do snów Maxa. On nie potrzebował słabej, płaczącej
Liz. Musi być silna, nie poddawać się, przekazywać mu wolę życia.
Pobiegła na dół do łazienki, zamknęła drzwi, usiadła na brzegu wanny i
zaczęła spazmatycznie łkać. Po kilku minutach podeszła do umywalki.
Ochlapała twarz zimną wodą i lekko wytarła. Spojrzała w lustro.
- Dość tego - powiedziała do swego odbicia. - Max chce cię mieć przy sobie.
Kiedy weszła do pokoju, miał otwarte oczy. Odchrząknął z trudem.
- Czy to był sen... - Znowu odchrząknął. - Leżałaś ze mną w łóżku? - spytał.
Liz uśmiechnęła się do niego.
- To nie był sen.
- Nie tak... to sobie wyobrażałem.
Widać było, że mówienie sprawia mu wielki wysiłek. Krople potu zaczęły
spływać mu po twarzy. Skrzywił się, kiedy zapiekła go popękana skóra.
- Będzie jeszcze inna okazja - obiecała mu Liz. Miała nadzieję, że mówi
prawdę.
Rozdział piętnasty
- Liz mówiła, że wrota w formacji skalnej otwiera się za pomocą urządzenia
do zdalnego sterowania. A my go nie mamy - powiedział Michael, kiedy jechali
w kierunku strzeżonego obszaru w samochodzie wypożyczonym przez Raya.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że agenci Planu Wyczyszczenia Bazy
Danych mogą z równą łatwością uzyskać obraz samochodu, jak obraz ludzkiej
twarzy, nawet łatwiej. Był zadowolony, że Ray wypożyczył samochód pod
jednym ze swoich poprzednich nazwisk. Kilkakrotnie zmieniał nazwiska i
wygląd swojej twarzy od czasu, kiedy znalazł się na Ziemi.
- Jestem pewien, że mają tam kamery obserwacyjne -odezwał się Ray. -
Pozwolimy im dobrze się przypatrzeć twojej gębie Valentiego i jestem pewien,
że zaraz ktoś nas wpuści. Może jeszcze przeprosić, że nie zdążył zrobić tego
szybciej.
To dawało Michaelowi przewagę. Kiedy jest się sklonowanym szeryfem
Valentim, to ma się różne przywileje. Mimo to za każdym razem przenikał go
dreszcz, kiedy we wstecznym lusterku widział swoje szare oczy.
Oczy Michaela też były szare, więc ich kolor tak bardzo się nie zmienił. Teraz
nie mógł jednak pozbyć się uczucia, że patrzy na niego szeryf Valenti.
Człowiek, który chciałby go zamknąć w jednej z cel, jakie widziała Liz, i
przeprowadzać na nim doświadczenia, dopóki Michael nie umrze z
wyczerpania.
- Dobrze ci tam z tyłu, Iz? - spytał przez ramię.
- Tak - mruknęła.
Nie brzmiało to przekonywająco. Wiedział, że dziewczyna umiera ze strachu,
siedząc w samochodzie z dokładną repliką szeryfa. Od dzieciństwa miała senne
koszmary na temat Valentiego, który był dla niej uosobieniem własnych lęków
odczuwanych na myśl, co się z nią stanie, jeśli ktoś odkryje prawdę.
- Nie pytasz, jak ja się czuję? - zażartował Ray.
- Mam nadzieję, że dobrze, bo właśnie dojechaliśmy -powiedział Michael,
zatrzymując samochód przed formacją skalną. Wysiadł i patrzył przed siebie,
starając się przybrać z lekka niezadowolony wyraz twarzy. Po chwili ogromne
drzwi się rozsunęły.
- Witajcie w jaskini nietoperzy - mruknął, siadając z powrotem za
kierownicą. Podjechał do windy, o której mówiła Liz, a kiedy znaleźli się na
parkingu, postawił samochód na zarezerwowanym miejscu. Był przecież
Valentim, bardzo ważnym facetem.
Ledwie zdążyli wysiąść z samochodu, podbiegł do nich strażnik.
- Nie spodziewaliśmy się pana przed wieczorem - powiedział.
- Dlatego tu jestem. Chcę zobaczyć, co się dzieje, kiedy nikt mnie nie
oczekuje - rzekł Michael. Nie uznał za stosowne tłumaczyć strażnikowi, kim są
Ray i Isabel. Był pewien, że Valenti nie bawiłby się w wyjaśnienia, mając przed
sobą podwładnego.
Plan Liz dawał wspaniałe rezultaty. Michael mógł udawać, że przeprowadza
inspekcję czy też oprowadza Raya i Isabel. W ten sposób będą mogli dokładnie
wszystko przeszukać.
Ale dlaczego mieliby trudzić się przeszukiwaniem? Strażnik zrobi wszystko,
czego będzie sobie życzył Valenti.
- Chcę pokazać moim współpracownikom statek - oświadczył.
Współpracownikom... Podobało mu się to kreślenie, trochę tajemnicze,
jednocześnie zawierające informację, że ty, strażniku, jesteś zbyt mało ważny,
by wiedzieć, kim oni naprawdę są. Może powinien zrobić objazdowy show.
Pokazywać się jako wcielenie Valentiego.
Michael był strasznie podniecony. Zobaczy statek. Prawie całe życie spędził
na poszukiwaniach, a on był tutaj.
Strażnik skinął głową i poprowadził ich przez labirynt betonowych korytarzy,
zatrzymując się od czasu do czasu, aby wstukać szyfr. Kiedy dotarli do wielkich
metalowych drzwi, odsunął się. Było oczywiste, że Michael powinien wykonać
teraz jakiś ruch, ale jaki?
- Proszę podejść do czerwonej linii i zdjąć okulary w celu zeskanowania
siatkówki - poinstruował z taśmy kobiecy głos.
Michael przesunął się odruchowo na wyznaczone miejsce, chociaż wszystko
skręcało się w nim ze strachu. Jego oczy rzeczywiście wyglądały jak oczy
Valentiego, ale nie było żadnej szansy, żeby mieli identyczne siatkówki, to było
niemożliwe.
Wiązka promieni laserowych przesunęła się po jego oczach.
- Osoba niezidentyfikowana - rozległ się głos. - Odmowa wstępu.
Strażnik wyciągnął krótkofalówkę i coś do niej zamamrotał. Więc tak. Byli
ugotowani. Musieli natychmiast coś zrobić.
Ray, gotów do akcji, stanął za strażnikiem. Isabel wyglądała tak, jakby
chciała się zmierzyć ze wszystkimi, którzy znajdowali się na obszarze
strzeżonym. Zmrużyła oczy i zacisnęła pięści. Czas zacząć, pomyślał Michael. I
wtedy drzwi się rozsunęły.
- Sprowadzę kogoś, żeby sprawdził ten system - powiedział zażenowany
strażnik.
Czy to naprawdę będzie aż tak łatwe? Michael nie miał powodów do
narzekania.
- Zrób to - zwrócił się do strażnika, przechodząc przez drzwi. Ray i Isabel
szli za nim.
Przed nimi był statek. Lśniący blok metalu, mniejszy, niż się spodziewał, ale
sam jego widok zapierał mu dech w piersiach.
Ten statek zbudowano na planecie należącej do galaktyki, której ludzie nawet
jeszcze nie nazwali. Na nim przybyli tu jego rodzice. I stracili w nim życie, na
początku powrotnej podróży.
Michael mógłby patrzeć na statek godzinami. Na jego niezwykłą budowę. Nie
widział żadnych złączy, śrub. Niczego. Widok metalu przyprawiał o zawrót
głowy. W niektórych miejscach sprawiał wrażenie płynnego, roztopionego,
drgającego życiem.
Isabel trąciła go łokciem.
- Szeryfie, nasz harmonogram jest bardzo napięty.
- To prawda. - Michael podszedł do statku i się zawahał. Gdzie mogło być
wejście? Nie widział żadnej klamki.
Ray wyciągnął rękę, dotknął niewielkiego kółka i wtedy ukazały się drzwi.
Isabel, głęboko wciągnąwszy powietrze, przekroczyła próg.
Michael wszedł za nią. Już dawno przestał wierzyć, że to będzie możliwe, i
oto stał na pokładzie statku. Wyciągnął rękę i przesunął palcami po ścianie.
Nagle przeszył go ból tak silny, że osunął się na kolana. To cierpienie
pochodziło od Maxa i było najbardziej dotkliwe, jakie do tej pory odczuwał.
- Szeryfie Valenti, nic panu nie jest?! - zawołał strażnik. Michael usłyszał
szybkie kroki, kiedy chwycił go nowy
atak bólu. Poczuł, że jego twarz... się porusza. Wykrzywia. Nie był w stanie
powstrzymać zmian, które w niej zachodziły. Strażnik złapał go za ramię - i
zobaczył twarz. Jego twarz, nie Valentiego.
Coś się stało - powiedział Alex do Marii.
Valenti wybiegł z domu. Podszedł szybkim krokiem do samochodu. Jego
twarz miała ponury wyraz. Nie wyglądał na człowieka, który wybiera się na
zakupy.
- Co teraz zrobimy?! - zawołała przerażona Maria.
- Pojedziemy za nim - rzekł Alex.
Może się dowiedział, że dziewczyna go zdradza, pomyślał, czekając, aż
samochód Valentiego minie ich kryjówkę. Albo że Kyle został wyrzucony ze
szkoły za palenie skrętów.
Ale to było mało pradopodobne. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności,
gdyby któraś z tych rzeczy wydarzyła się właśnie wtedy, kiedy Michael, Isabel i
Ray włamywali się do bunkra.
- Jedź! - krzyknęła Maria. - Stracisz go z oczu.
- Zostaw to mnie - uciął Alex. - Nie chcę, żeby nas zauważył. - Odczekał
jeszcze chwilę, żeby inny samochód oddzielił go od szeryfa, i dopiero wtedy
wyjechał na ulicę.
Valenti jechał w kierunku szosy.
- Wyjeżdża z miasta! Jedzie do bunkra! Mówiłeś, że go zatrzymasz!
Dlaczego go nie zatrzymujesz?! - krzyczała
Maria.
- Czekam, aż wjedziemy na pustynię. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Nie
chcę nikogo przejechać.
- Okay, okay. Okay, przepraszam cię - powiedziała. -Nie miałam zamiaru
krzyczeć. Ja tylko...
- Rozumiem - odpowiedział Alex. - Ja też.
Nie spuszczał wzroku z Valentiego, kiedy dotarli do krańca miasta, co nie
znaczyło, że nie wiedział, dokąd wybiera się szeryf.
- Okay. Zrównam się z nim. A ty krzycz... cokolwiek. Że było włamanie czy
coś takiego. Jakaś sprawa dla szeryfa. Może to wystarczy, żeby go zawrócić.
Plan Wyczyszczenia Bazy Danych jest ścisłą tajemnicą. Valenti musi udawać,
że jest tylko szeryfem. Maria skinęła głową.
- Jestem gotowa.
Chłopiec przycisnął pedał gazu i zrównał się z samochodem szeryfa. Maria
wychyliła się przez okno.
- Obrabowano 7-Eleven! - krzyknęła. - Zastrzelono właściciela. Musi pan
wracać. - Schowała głowę do środka. - Nawet się nie odwrócił. Musiał mnie
widzieć, prawda?
- Tak - powiedział Alex. - Czas na plan B.
- To znaczy? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Ale na wszelki wypadek zamknij okno i zapnij pas.
Kiedy dziewczyna wykonała polecenie, Alex szarpnął kierownicą w prawo.
Zagrzechotało, gdy volkswagen uderzył w wóz policyjny.
Dopiero teraz Valenti zwrócił na nich uwagę. I nie był w dobrym nastroju.
Uderzył Alexa bokiem. Volkswagen stanął w poprzek drogi.
Chłopiec spodziewał się, że szeryf skorzysta z tej okazji i pomknie do przodu.
Ale to nie było w jego stylu. Z piskiem opon zawrócił.
- Trzymaj się mocno, on chce nas staranować! - ostrzegł Marię.
Po chwili wóz Valentiego uderzył z całą siłą w tył ich samochodu, spychając
go na pustynię. Szeryf cofnął się, przygotowując się do kolejnego uderzenia.
Alex widział to, ale nie zdążyłby usunąć się z drogi. Nie miał też szansy obrócić
się i zacząć taranować Valentiego.
Przed następnym atakiem zdołał tylko chwycić mocno kierownicę.
- Wąwóz! On nas spycha do wąwozu! - krzyczała Maria, kiedy szeryf znowu
cofał swój samochód.
Wąski kanion nie był bardzo głęboki. Mimo to wcale nie mieli ochoty się tam
znaleźć. Poza tym straciliby wtedy możliwość zatrzymania Valentiego.
Alex zaklął, obracając kierownicę w lewo i naciskając gaz do dechy. Zbyt
późno, bo otrzymali następne uderzenie i volkswagen przeleciał nad krawędzią
wąwozu.
Ból, który odczuwała Isabel, ustąpił. Co to mogło znaczyć? Czy to, że
przestała odczuwać cierpienie Maxa, znaczyło... że on nie żyje?
Weź kryształy, nakazała sobie. Masz teraz myśleć tylko o kryształach. Gdy
biegła wąskim przejściem, jej buty cicho stukały po metalowej podłodze.
Ray mówił, że kryształy trzymano w jednym z wgłębień pod pulpitem
sterowniczym. Ale gdzie był ten pulpit sterowniczy? Gdzie się podziewali Ray i
Michael?
Nie mogła zawrócić, żeby ich odszukać. Jeśli była jedyną osobą, która dostała
się do wnętrza statku, to znaczy, że tylko ona była dla Maxa jedyną nadzieją.
Żałowała, że nie ma planu wnętrza statku. Był o wiele większy, niż się to
początkowo wydawało, jak gdyby bardziej obszerny w środku niż na zewnątrz.
Przejścia krzyżowały się we wszystkie strony. Nie wiedziała nawet, czy idzie w
dobrym kierunku. Mogła równie dobrze iść w odwrotnym. Wybrała to przejście
tylko dlatego, że było trochę szersze od innych.
Robiło się coraz szersze. Wreszcie dziewczyna dotarła do dużego
pomieszczenia z ogromnymi oknami, przez które jednak nic nie było widać. Nie
wiedziała, czy to jakiś specjalny mechanizm maskujący, czy też coś innego. Ale
to jej nie obchodziło. Nie zauważyła pulpitu sterowniczego, więc niewątpliwie
była w niewłaściwym miejscu.
Z pomieszczenia obserwacyjnego odchodziły jeszcze dwa korytarze.
Wyglądały jednakowo. Isabel wybrała najbliższy, więc musiała biec z
pochyloną głową. Korytarz rozszerzał się coraz bardziej, aż otworzył się na
pomieszczenie, w którym zobaczyła urządzenia podobne do pulpitu
sterowniczego. Dzięki Bogu.
Gdzie są te wgłębienia, o których mówił Ray? Nie widziała niczego, co
mogłoby być nazwane wgłębieniem, otworem, szczeliną czy czymkolwiek
takim. Wsunąwszy palce pod gładki metal, wyczuła małą wypukłość i nacisnęła.
Schowek. Kryształów tam nie było.
Isabel usłyszała nagle jakieś kroki.
- No, nareszcie! - zawołała. - Potrzebna jest mi pomoc. -Otwierając kolejny
schowek, złamała paznokieć.
Zaczęła szukać następnego wgłębienia. Uświadomiła sobie nagle, że odgłos
kroków jest coraz bliższy, ale nikt nie odpowiedział na jej wołanie. Przeszył ją
dreszcz przerażenia. To znaczy, że to nie był ani Ray, ani Michael.
Bardzo jestem mądra, pomyślała. Dałam im znać, gdzie jestem. Wsunęła obie
ręce pod chłodny metal, szukając kolejnego guziczka. Znalazła. Nacisnęła, ale tu
też nie było kryształów.
Kroki się zbliżały. Isabel szybko przesuwała dłonie, zostawiając na metalu
ślady potu. Znalazła nową wypukłość i nacisnęła. Zobaczyła trzy kryształy,
jaśniejące ciepłym blaskiem w przyćmionym świetle pomieszczenia. Chwyciła
je i schowała do kieszeni.
- Zostań na miejscu. Ręce do góry - usłyszała rozkaz. Powoli uniosła ręce i
obróciła się. Strażnik, z karabinem
maszynowym, przewieszonym przez pierś, blokował główne
wyjście.
Jej wzrok powędrował do dwóch pozostałych korytarzy. Czy zdążyłaby uciec,
gdyby pobiegła jednym z nich? Czy też był to najlepszy sposób na to, aby
dostać kulę
w plecy?
- Podejdź tu. Nie opuszczaj rąk, bo cię zastrzelę - rozkazał strażnik.
Dziewczyna ruszyła w jego stronę. Będzie musiała go znokautować, co
oznaczało konieczność dotknięcia go, żeby mogła nawiązać łączność.
Czy miał dobry refleks? Czy zorientuje się, że jest w niebezpieczeństwie,
zanim ona odnajdzie arterię w jego mózgu, aby ją ścisnąć?
Dobrze, że nie miała swojej własnej twarzy, i dobrze, że była ładna. Nie tak
ładna, co prawda, jak w swoim prawdziwym wcieleniu, jednak nadal bardzo
urodziwa. To dawało jej przewagę. Facetom nie przychodzi do głowy, że piękne
dziewczyny mogą stanowić śmiertelne zagrożenie. Poza tym to ich
dekoncentruje.
Jeszcze kilka kroków i będzie mogła go dotknąć. Dolna warga Isabel zaczęła
lekko drżeć - tej sztuczki nauczyła się w czwartej klasie. Miała nadzieję, że
strażnik uzna ją za wystraszoną, bezbronną dziewczynę.
Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Mam nadzieję, że to się uda, pomyślała.
Bo jeśli nie, to jedno z nas opuści bunkier w czarnym worku do przewożenia
zwłok.
Podeszła jeszcze o krok, udała, że się potknęła, i zaczęła padać z
rozpostartymi ramionami. Strażnik wykonał ruch, żeby ją złapać. Kiedy jego
ręka dotknęła jej dłoni, Isabel skoncentrowała się na nawiązywaniu łączności.
Rozpoczął się przepływ obrazów. Dziewczyna pozwalała im swobodnie
przebiegać przed jej oczami. Usłyszała, że serce strażnika zaczyna bić rytmem
jej serca, i zaczęła szybko badać jego ciało... ich ciało.
Znalazła naczynie krwionośne i siłą umysłu ścisnęła molekuły. Czuła ból i
zdziwienie strażnika, ale nie przestawała, dopóki nie upadł na podłogę.
Isabel przeskoczyła przez niego i pobiegła przejściem, które prowadziło do
pomieszczenia obserwacyjnego. Kiedy się tam znalazła, wybrała najszerszy
korytarz i pognała przed siebie.
Przy drzwiach wyjściowych nagle się zatrzymała, bo usłyszała odgłosy walki.
Podeszła bliżej i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Serce jej stanęło, a po chwili
załomotało gwałtownie.
Michael i Ray walczyli z pięcioma strażnikami, którzy mieli paralizatory i
używali ich, żeby do siebie nie dopuścić tych dwóch. Jeden ze strażników leżał
bez ruchu na podłodze. Inni musieli się już zorientować, że dotyk Michaela i
Raya stanowi zagrożenie, i nie pozwalali im się do siebie zbliżyć.
Isabel zawahała się. Czy powinna uciekać? Teraz miała ku temu najlepszą
okazję. Jeśli przyjdzie z pomocą Michaelowi i Rayowi, może nie dotrzeć do
Maxa na czas. A oni, we dwóch, powinni dać sobie radę.
Tak, muszę wyjść stąd sama, postanowiła. Zerknęła na wielkie metalowe
drzwi i rzuciła się w ich stronę.
Nie wiedziała nawet, czy strażnicy ją zauważyli, w każdym razie jej nie
gonili. Skręciła za róg i zamarła z przerażenia.
Szeryf Valenti był już w połowie betonowego przedsionka, z bronią w ręku.
Jego szare oczy przywarły do niej.
To była chwila, której Isabel obawiała się przez całe życie. Kiedy przyjdzie
wilk i zaciągnie ją do swojej jaskini. Jedno było dla niej jasne - nie pozwoli
wziąć się żywa.
- Nie chcę cię zastrzelić. Bądź rozsądna. Nie rób nic głupiego - powiedział
Valenti.
Z całą pewnością nie chciał jej zastrzelić. Żywa była dla niego o wiele
cenniejszą zdobyczą. Ale jeśli już musiał ją mieć, to tylko martwą.
Nie bądź szalona, prosił ją cichy, wewnętrzny głosik. Pozwól, żeby cię złapał.
Michael i Ray cię uwolnią. Wiesz o tym. Michael nie pozwoli, aby Valenti cię
tu więził.
Ale Michael może umrzeć, podobnie jak Ray, a ona zostanie na łasce szeryfa.
Ta myśl przeważyła. Isabel wydała okrzyk gniewu i przerażenia i rzuciła się
w stronę Valentiego.
- Stój! - krzyknął. - Natychmiast!
- Stój - usłyszała inny głos. Ktoś złapał ją za koszulę na plecach.
Dziewczyna obróciła głowę i zobaczyła Raya.
- Nie strzelaj. Zatrzymujemy się w miejscu - powiedział do Valentiego.
Ray pozwoli, aby Valenti ją schwytał, przeprowadzał na niej eksperymenty, a
na końcu sekcję zwłok.
Nie! Isabel wyrwała się i ruszyła w stronę szeryfa.
Ray rzucił się do przodu i ją zasłonił. Rozległ się odgłos wystrzału, upadł i
zielonobłękitne plamki jego aury natychmiast poczerniały.
Och, Boże. Och, nie. On nie żyje.
Isabel nie chciała go tak zostawić. Nie chciała, aby Valenti dostał jego biedne
bezbronne ciało. Ale Ray już był martwy. A Max jeszcze żył.
Nie zastanawiała się dłużej. Przebiegła obok szeryfa i skręciła za następny
róg. Zobaczyła kolejne metalowe drzwi. Kiedy znalazła się za nimi, użyła mocy,
aby zamknęły się za nią.
To nie wystarczy, pomyślała. Valenti, mając do pomocy strażników, nie
będzie miał problemu ze sforsowaniem tych drzwi.
Pragnęła jak najszybciej stąd uciec - chodziło o życie Maxa i jej własne -
zmusiła się jednak do pozostania w miejscu. Skoncentrowała się ponownie na
molekułach, wprawiając je w coraz szybszy ruch. Gdy metalowe drzwi zaczęły
się topić, spowolniła ruch cząsteczek. Ochłodzone skrzydła drzwi wtopiły się w
siebie.
Michael potrafi je otworzyć, jeśli zdoła do nich dotrzeć, ale nikt inny tego nie
dokona bez pomocy palnika acetylenowego.
Wreszcie zaczęłaś myśleć, powiedziała do siebie Isabel. Myśl dalej, bo
musisz się stąd wydostać.
Po chwili oparła się o ścianę i przyłożyła dłonie do twarzy. Czuła, jak skóra i
kości poruszają się pod jej palcami, kiedy zmieniała swój wygląd. Przeobrażała
się w znokautowanego przez siebie strażnika.
Dotarła do garażu, wsiadła do wynajętego samochodu i wjechała windą na
górę. Nie minęło kilka minut, jak już gnała przez pustynię.
- Zaczekaj jeszcze chwilę, Max - szeptała. - Zaraz będę.
Max, musisz zaczekać! - wołała Liz. - Michael, Isabel i Ray za chwilę
przywiozą kryształy.
- Tak, Max - wtrącił Alex. Tylko lekkie drżenie głosu zdradzało, w jak
okropnym był w stanie. - Nie możesz się teraz wypisać. Należy mi się od ciebie
nowy samochód. Z poduszkami powietrznymi. Tylko dzięki nim ja i Maria teraz
z tobą rozmawiamy.
Max rozchylił wargi, ale wydobył się z nich tylko jakiś ostry dźwięk.
Przez umysł Liz przemknęła paniczna myśl: Czy to się nazywa rzężenie
konającego? Ale nie, on jeszcze oddychał. Krótkim, urywanym oddechem,
którego ciężko było słuchać.
- Może powinniśmy pomóc mu usiąść? - spytała Maria. -Myślisz, że będzie
mu wtedy łatwiej oddychać?
Liz nie wiedziała, co robić. Może wezwać karetkę? Daliby mu tlen, ale na
pewno zabraliby go do szpitala. A kiedy Michael, Isabel i Ray przywiozą
kryształy, Maxa już tu nie będzie.
A bez kryształów umrze, czy w szpitalu, czy też w domu.
- Liz - zachrapał Max.
- Jestem tu - powiedziała. - Nie odzywaj się. Szanuj siły.
- Kocham... cię. - Powieki mu opadły.
- Nie! - krzyknęła, łapiąc go za ramiona i potrząsając nim. Głowa przechylała
mu się w przód i w tył. - Nie, Max. Proszę cię, nie.
- Czy on...?! - krzyknęła Maria, odsuwając się od łóżka.
- Zbadaj mu puls - poradził Alex. - Może tylko stracił przytomność.
Miał rację. Liz nie słyszała już tego przerywanego, okropnego oddechu, ale
może... Może.
Przycisnęła palce do jego szyi, ale ręka się jej trzęsła, a w uszach miała tylko
odgłos łomotania własnego serca. Nie wiedziała.
- Max. Ocknij się. Nie pozwolę, żebyś mnie opuścił! -zawołała. Delikatnie
uniosła mu powiekę. Wydało się jej, że źrenica zareagowała na światło. - On
chyba... On chyba wciąż jest z nami! - zawołała.
- Max, nie odchodź do światłości - krzyknął Alex. Żartował, jak zwykle, lecz
Liz słyszała rozpacz w jego głosie.
- Max, potrzebujemy ciebie - powiedziała błagalnie Maria. - Nie możesz
jeszcze odejść.
Liz usłyszała pisk opon przed domem. Po chwili frontowe drzwi otworzyły
się z głośnym trzaskiem.
- Już tu są! Słyszysz? Wrócili! - zawołała i ponownie popatrzyła na jego
źrenice. Tym razem nie było żadnej reakcji. Ogarnęła ją fala zimna.
- Mam je! - krzyknęła Isabel, wpadając do pokoju.
- Myślę... myślę, że może już być za późno. - Liz przycisnęła dłoń do klatki
piersiowej Maxa. Nie wyczuwała bicia jego serca.
- Trzeba spróbować - zarządził Alex.
Isabel wyciągnęła kryształy z kieszeni i włożyła je do rąk brata. Zacisnęła mu
na nich palce i przytrzymała.
- Musisz nawiązać łączność ze świadomością zbiorową, Max — powiedziała.
- Proszę cię, Max - błagała Liz. - Nie możesz umrzeć, kiedy przyznałeś
wreszcie, że nie musimy już być tylko przyjaciółmi.
Wszyscy skupili się teraz przy łóżku. Maria popatrzyła na Isabel; siostra
Maxa była blada jak ściana.
- Nie martw się, Izzy. On z tego wyjdzie - szepnęła. -Przywiozłaś kryształy...
on teraz wyzdrowieje.
Isabel spojrzała na Marię rozszerzonymi oczami.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Valenti ma Michaela — powiedziała.