MELINDA METZ
AKINO
Roswell w Kręgu Tajemnic
część 5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Max Evans przejrzał się w lustrze w łazience.
- Kiepsko wyglądasz, bracie - powiedział do swojego odbicia. Zapadnięte policzki.
Okropne worki pod oczami. Szara cera. Zauważył też parę wyprysków na szyi. To było
nawet... pocieszające. Poczuł się młodszy.
Stanął na wadze. Od wczoraj schudł prawie półtora kilo. Ogarnął go lęk. Zakręciło mu
się w głowie i zsunął się z wagi. W ostatniej chwili udało mu się usiąść na klapie sedesu.
Ukrył twarz w dłoniach. Czy w wieku siedemnastu lat może wystąpić zanik sił życiowych? -
zadał sobie pytanie. Dlaczego jestem taki słaby?
Na parterze nagle rozległ się wybuch śmiechu. Och, Boże, przecież muszę iść do
pracy, pomyślał.
- Wychodzę! - zawołał i ruszył schodami w dół, głośno stukając butami. - Muszę
przejść przez salon - ostrzegał. - Już jestem blisko.
Otworzył drzwi i wszedł. Och, litości. Jego siostra Isabel i jej chłopak, Alex Manes,
nie skorzystali z ostrzeżenia i nie odsunęli się od siebie. Max starał się na nich nie patrzeć.
Przeszedł szybko przez salon, ale i tak zobaczył więcej, niż miałby na to ochotę. Złączone
wargi. Porozpinane guziki. Wszędzie pełno rąk.
To nie była sytuacja, w której ma się ochotę oglądać własną siostrę. Młodszą siostrę.
Co z tego, że już była w gimnazjum.
Zatrzasnął za sobą drzwi i, zadowolony, że znalazł się wreszcie poza domem,
podszedł do jeepa. Usiadł za kierownicą, zapalił silnik i wyjechał na ulicę.
Skręcił w lewo, kierując się do centrum Roswell. Po chwili włączył radio i włożył
ciemne okulary. Było późne popołudnie, ale słońce świeciło jeszcze jasno. Lekkie podmuchy
wiatru rozwiewały Maxowi włosy. Poczuł się nagle jak facet z reklam jeepa: młody blondyn
w słonecznych okularach. Za kierownicą mojego jeepa czuję się tak, jakby należał do mnie
cały świat.
Od bardzo dawna nie był w tak dobrym nastroju. Wszystko układało się po jego myśli.
Siostra była z chłopakiem, którego lubił i który traktował ją, jak należy. Co prawda, Max
wołałby, żeby znaleźli sobie bardziej odosobnione miejsce na te swoje maratony czułości, ale
całkowicie aprobował ten układ: Isabel - Alex.
Uśmiechnął się. Siostra byłaby wściekła, gdyby mogła teraz poznać jego myśli. Na
pewno powiedziałaby, że wprawdzie jest jej bratem, ale to nie upoważnia go do wyrażania
opinii o chłopakach, z którymi ona chodzi. Niech sobie nie wyobraża, że ta sprawa wymaga
jego przyzwolenia. Stwierdziłaby, że to w ogóle nie powinno go interesować.
A jednak interesowało go, tak jak wszystko, co dotyczyło każdego z ich grupy.
Łączyła go z nimi niezwykła więź, a oni byli równie silnie związani z nim. Cała szóstka była
niesłychanie zintegrowana. Czasami, kiedy przebywali razem, ich aury wirowały, tworząc
ogromny kolorowy krąg. Nawet wtedy, gdy byli rozdzieleni, Max miał poczucie jedności. Nie
sądził, że mógłby być teraz w tak dobrym nastroju, gdyby komuś z nich działa się krzywda.
Isabel i Alex na pewno byli szczęśliwi. Może trochę zbyt szczęśliwi, jak na jego gust.
Nawet bał się myśleć, co mogłoby się stać, gdyby mieli ochotę na jeszcze więcej szczęścia.
Nie musiał się jednak o nich martwić.
Z Marią DeLuca też wszystko było w porządku, nawet bardzo, biorąc pod uwagę fakt,
że w zeszłym tygodniu była o krok od śmierci. Znalazła pierścień z jednym z Kamieni Nocy,
który wyzwolił w niej zdolności parapsychiczne. Mogła śledzić działania osób, o których w
danym momencie pomyślała. Nie wiedziała, że Kamień był skradziony i poszukują go łowcy
głów pochodzący z rodzinnej planety Maxa. Próbowali ją zabić i gdyby nie nadeszła pomoc,
pewno udałoby im się to.
Michael Guerin, najlepszy przyjaciel Maxa, stawił czoło łowcom i uratował jej życie.
Teraz największą przeszkodą, jaką chłopak miał do pokonania, było przystosowanie się do
kolejnej rodziny zastępczej. Jego nowi przybrani rodzice, państwo Pascalowie, wymagali
przestrzegania licznych reguł, ale chyba naprawdę troszczyli się o mieszkające z nimi dzieci.
A to już było coś.
A jeśli chodzi o Liz... Przyznaj się, że to jest główny powód twojego dobrego
samopoczucia, powiedział sobie w duchu Max. Liz Ortecho przestała się na niego gniewać. A
dał jego dość powodów, by mogła być na niego wściekła. Pocałował ją, a za chwilę
powiedział, że muszą pozostać tylko przyjaciółmi. Potem znowu ją całował i znowu mówił,
że muszą być tylko przyjaciółmi. A kiedy wreszcie postanowiła pójść na dyskotekę z innym
chłopakiem, zaczął się bawić w podchody i śledzić ją jak jakiś zwariowany harcerzyk.
Prawdziwy przyjaciel tak nie postępuje.
Liz miała już tego dość; nie mogła na niego patrzeć. Sytuacja zmieniła się, kiedy
Maria znalazła się w niebezpieczeństwie i wszyscy ruszyli jej na ratunek. Potem musieli
podjąć walkę o życie Michaela, który przejął Kamień, żeby odciągnąć od Marii łowców głów.
Po tym wszystkim Liz puściła w niepamięć dotychczasowe chimeryczne zachowanie Maxa i
udało im się ponownie zostać przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi, ale jednak przyjaciółmi.
W radiu rozległy się tony kolejnej piosenki. Jakieś durnowate zawodzenie o bólu, jaki
sprawia miłość. Max nie miał zamiaru tego słuchać - szczególnie teraz, kiedy był wreszcie w
dobrym nastroju - szybko więc zmienił stację. Załomotał bęben. Bardzo głośno. O wiele
głośniej, niż gdyby Max siedział na koncercie, tuż przy ogromnym wzmacniaczu. Szybko
przesunął w lewo regulację głośności, ale bębny robiły jeszcze więcej hałasu. Wydawało mu
się, że uderzające w nie pałeczki wbijają mu się w mózg.
Podjechał do krawężnika, zatrzymał samochód i wyłączył radio. Bębnienie wprawdzie
ustało, lecz słychać było wiele innych dźwięków. Gdy zatrąbił przejeżdżający samochód,
chłopak odrzucił głowę do tyłu i zacisnął zęby, bo klakson przewiercał mu bębenki w uszach.
Zasłonił uszy rękami, z trudem powstrzymując krzyk. Nie mógł znieść tego natężenia
hałasu.
Zacisnął powieki i oparł głowę na kierownicy. Przyciśnięte do uszu dłonie
niewystarczająco tłumiły dźwięki: szum opon samochodowych na jezdni, świergot ptaka na
drzewie, chichot dwóch dziewczyn. Max słyszał przepływ prądu w linii wysokiego napięcia i
ocierające się o siebie liście drzew, a nawet własną krew, pulsującą w żyłach. Nie mógł tego
wytrzymać.
Nagle wszystko ucichło, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka wyregulowała tę kosmiczną
głośność. Przyciśnięte do uszu dłonie przepuszczały tylko odległe, stłumione dźwięki.
Otworzył oczy i zobaczył przejeżdżający samochód; prawie go nie słyszał.
Odsunął dłonie od głowy, trzymając je w pogotowiu, żeby w razie potrzeby móc je
znowu przycisnąć do uszu. Ale to, co teraz słyszał, było po prostu zwyczajnym szumem ulicy.
Niektóre dźwięki były głośniejsze od innych, ale żaden nie zbliżał się nawet natężeniem do
tego, co tak boleśnie odczuwał przed chwilą.
Co to było? - zastanawiał się, rozglądając się. Jakaś kobieta pracowała w ogródku,
całkowicie zaabsorbowana swoim zajęciem - na pewno nie doświadczyła tego co on.
Oczywiście, że nie. A może coś się popsuło w stacji radiowej, tak że zaczęli nadawać
muzykę, od której mogły popękać bębenki w uszach. Ale jak wtedy wytłumaczyć natężenie
dźwięków wydawanych przez samochody, ptaki i linie wysokiego napięcia. Cokolwiek to
było, dotyczyło tylko Maxa. Pochodziło z jego wnętrza.
Zrobił głęboki wydech i opuścił dłonie na kierownicę. Odczekał jeszcze kilka minut,
aby upewnić się, że nie dopadnie go już żaden ogłuszający hałas, i włączył się do ruchu.
Podczas jazdy czuł, że jest cały spięty; miał sztywny kark, ramiona i ręce. Zbyt mocno
zaciskał palce na kierownicy. Odpręż się, nakazał sobie. Zaczerpnij powietrza i się odpręż.
Jednak ciało nie było posłuszne - w napięciu oczekiwało kolejnego ataku.
Na szczęście atak już się nie powtórzył. Max dojechał do muzeum UFO, nie
doświadczywszy niczego, co dałoby się porównać z wybuchem tych potwornych dźwięków.
Postawił jeepa na parkingu. Może powinienem spytać Raya, co to mogło być? - zastanawiał
się. Może pozaziemskie istoty czasem doznają takich wrażeń?
Ale Ray Iburg nie lubił, kiedy się go pytało o sprawy związane z sytuacją kosmitów.
Powiedział Maxowi, Isabel i Michaelowi, że chociaż pochodzą z jego rodzinnej planety, ich
domem jest teraz Ziemia. Nie chciał, żeby marnowali życie, pogrążając się w marzeniach,
które się nigdy nie spełnią.
Max podejrzewał jednak, że jego dużo starszy przyjaciel spędza mnóstwo czasu na
rozmyślaniach o domu - ich prawdziwym domu. Kiedy chłopiec dowiedział się, że Ray też
jest kosmitą, w jego umyśle zarysował się pewien idealny obraz. Nikomu się do tego nie
przyznawał, ale wyobrażał sobie, że ich stosunki ułożą się tak jak w „Gwiezdnych wojnach”
pomiędzy Lukiem Skywalkerem a Yodą. Ray stanie się jego mistrzem, przekaże mu całą
swoją mądrość, opowie o jego rodzicach i nauczy go bardziej wyrafinowanych sposobów
korzystania z mocy. Może to było głupie, ale tak właśnie myślał.
Wszystko jednak odbyło się zupełnie inaczej. Ray opowiedział jemu i Michaelowi o
śmierci ich rodziców. Pokazał im hologram statku kosmicznego, który rozbił się na pustyni w
pobliżu Roswell w 1947 roku. Opowiedział też o tym, jak przenosił ich inkubatory ze
zniszczonego statku do jaskini, gdzie mieli zagwarantowane bezpieczeństwo na długie lata,
dopóki nie osiągną odpowiedniego stadium dojrzałości. Pokazał im nawet kilka nowych
sposobów wykorzystania posiadanej przez nich mocy, dzięki którym łatwiej im byłoby się
ukryć przed szeryfem Valentim. Kiedy łowcy głów zaczęli prześladować Marię, Ray
natychmiast przyszedł jej z pomocą.
I to wszystko. Był bardzo zadowolony, że Max pracuje u niego w muzeum, ale
zachowywał się tak, jakby obaj byli zwykłymi ludźmi. I tego samego wymagał od Maxa.
To jednak zdecydowanie nie wystarczało siedemnastoletniemu chłopcu. Chciałby
nauczyć się od Raya historii ich planety, poznać jej kulturę, dowiedzieć się o niej
wszystkiego. Tylko starszy doświadczony kosmita mógł mu powiedzieć, czy te potwornie
głośne dźwięki mogły mieć jakiś związek z jego pochodzeniem. Ale prawdopodobnie Ray
zamknąłby się w sobie i nie odpowiedział na to pytanie.
Max, wysiadłszy z jeepa, ruszył wolnym krokiem przez parking. Zdjął okulary
słoneczne i zaczepił je na wycięciu podkoszulka.
- Odkryłem wspaniały obraz foo fighters, wojowników fu - pospieszył Ray z
informacją, ledwie chłopak przekroczył próg. - Chodź zobaczyć - powiedział i nie czekając na
odpowiedź, ruszył na tyły muzeum.
- Nie wiedziałem, że Foo Fighters mają jakieś powiązania z UFO - zauważył Max,
idąc za nim.
- Nie tak głośno - ostrzegł go szef, rozglądając się szybko dokoła. Po drugiej stronie
sali kilku turystów oglądało podkoszulki. - Ludzie płacą niemałe pieniądze, by móc tu przyjść
i napawać się faktem, że znajdują u nas potwierdzenie swoich zwariowanych teorii. Uważam,
że jest to wielkomiejska wersja legendy, nawiązująca do drugiej wojny światowej.
- Ja mówię o zespole rockowym! A ty o czym?
Za rogiem wisiał ogromny obraz olejny, który przedstawiał przestarzałego typu
samolot myśliwski, ścigany przez pomarańczowe i zielone ogniste kule.
- Zespół wziął swoją nazwę od wojowników fu. Tak określano te niesłychanie szybkie
błyszczące kule i srebrzyste dyski, które, rzekomo, podążały podczas wojny za samolotami i
statkami w Europie i na Pacyfiku. Ufologowie uznali je za UFO - tłumaczył Ray. - A jeśli
ktoś cię o nie zapyta, to też w to wierzysz. Rozumiesz? - dodał, patrząc na Maxa.
- Moją misją życiową jest zwodzenie publiczności - odpowiedział chłopak. Teraz był
dobry moment, by spytać o to, co się wydarzyło w samochodzie.
- Wydaje mi się, że ten obraz jest przekrzywiony - rzekł jego szef, przechylając głowę
na bok. - Dobrze, że jeszcze nie zabrałem drabiny.
- Zaraz to poprawię. - Max wszedł na drabinę i opuścił z lekka jeden róg obrazu. -
Teraz dobrze? - Sam stał zbyt blisko, żeby móc to ocenić. Malowidło było tak wielkie, że
zajmowało całe jego pole widzenia. Wpatrywał się w nie jak urzeczony. Wydawało mu się, że
pomarańczowe i zielone wibrujące kule lecą wprost na niego. Bił od nich taki blask, że
jarzyły się przed jego oczami. - Ray? Czy teraz jest prosto? - powtórzył. Czuł, że porusza
ustami, chcąc wypowiedzieć te słowa, ale nie słyszał żadnego dźwięku. Zdał sobie nagle
sprawę, że w muzeum panuje absolutna cisza. - Ray! - krzyknął. Czuł pracę mięśni krtani, ale
nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Chciał odwrócić głowę, żeby spojrzeć na szefa, lecz jego wzrok przykuwały barwy
obrazu. Były teraz jaśniejsze. Tak oślepiające, że zaczęły go piec oczy.
Odwróć się! I to już! - nakazał sobie. Ale kolory były tak piękne, tak żywe,
hipnotyzujące. Jakby patrzył w słońce. Nie potrafił oderwać od nich wzroku.
Oczy go paliły. Zielone i pomarańczowe kule wybuchały tuż przed jego twarzą
jarzącymi się odpryskami barw.
Max nagle poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Już nie czuł drabiny pod
stopami. Spadał.
Wiedział, że jest nie wyżej niż metr nad podłogą. Powinien więc już upaść. Nadal
jednak wirował w tej czarnej, pustej przestrzeni, obracając się, przekręcając, koziołkując. I
wciąż spadał.
Wreszcie się to skończyło. Poczuł pod plecami ceramiczne płytki podłogi muzeum.
Słyszał głos Raya, wymawiający jego imię.
Max uniósł trochę powieki i zobaczył jakieś kolorowe plamy, ale nie zrobiły na nim
żadnego wrażenia. Nie miały nic wspólnego z zielonymi i pomarańczowymi kulami z obrazu.
Otworzywszy szeroko oczy, usiadł na podłodze.
- Nic ci nie jest? Co się stało? - spytał szef.
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - wymamrotał chłopiec, przecierając twarz.
- Nic mu nie jest - Ray zwrócił się do grupki turystów, którzy stanęli koło nich. -
Proszę kontynuować zwiedzanie. Niech państwo zwrócą uwagę na wystawę zagadkowych
kręgów, które pozaziemskie istoty zakreśliły na polach naszych farmerów. - Pomógł Maxowi
wstać. - Chodź. Musisz się czegoś napić.
Zaprowadził chłopaka do małej kawiarni na tyłach muzeum.
- Chcesz wody, Lime Warp czy czegoś innego?
Max potrząsnął głową. Chciał tylko jak najszybciej otrzymać potrzebną mu
informację.
- Nie, nie chcę niczego. Musisz mi tylko pomóc zrozumieć, co się ze mną dzieje.
Stałem na drabinie i wszystko było w porządku. Po chwili zielone i pomarańczowe kule na
obrazie rozjaśniły się i zaczęły palić mi oczy. Potem całkowicie oślepłem. I ogłuchłem...
właściwie to najpierw ogłuchłem. Później zacząłem spadać. Wydawało mi się, że spadam z
drapacza chmur. To trwało wieki, zanim wylądowałem na podłodze. - Wypowiedział to
głośno... i poczuł się głupio. Może miał po prostu gorączkę albo coś takiego.
- Czy to ci się zdarzyło po raz pierwszy? - Ray wpatrywał się w chłopca badawczym
wzrokiem.
- Kiedy tu jechałem, również przytrafiło mi się coś dziwnego. Wszystkie dźwięki stały
się potwornie głośne. Myślałem, że popękają mi bębenki w uszach. Później wszystko ustało,
wróciło do normalnego stanu. Pomyślałem, że kosmici doznają pewnie podobnych sensacji -
dodał ściszonym głosem. - Ale może to jest...
- Dobrze myślałeś - przerwał mu Ray. - A bywało, że czułeś się nagle potwornie
wyczerpany?
- Tak. To mi się przydarzyło chyba dwa razy - przyznał Max, wracając myślą do
ostatnich tygodni. Nic sobie zresztą nie robił z tych nagłych ataków zmęczenia.
Ray skinął głową. Jego twarz miała poważny wyraz.
- Właśnie mi opisałeś pierwsze stadium akino.
- A co to takiego? - spytał oszołomiony chłopak. Usiłował zachować spokój i myśleć
rozsądnie, chociaż w tonie przyjaciela było coś szczególnego, co wzbudziło jego niepokój.
Poza tym w aurze Raya pojawiły się alarmujące, jadowicie żółte pasma, przesłaniając łagodną
zieleń i błękit, które zwykle ocieplały jego połyskliwie białą otoczkę.
- Nasza rasa... ma świadomość zbiorową - zaczął. - To taki ponadzmysłowy Internet.
Cała wiedza, wszystkie doświadczenia życiowe, wszystkie nasze emocje znajdują swoje
miejsce w zbiorowej pamięci. Kiedy młoda osoba osiąga dojrzałość, może po raz pierwszy
nawiązać łączność ze świadomością zbiorową. Ten rytuał nosi nazwę akino. Objawy, które
opisałeś, nadwrażliwość na dźwięki, wyczerpanie, są oznaką, że już nadszedł dla ciebie czas
na nawiązanie łączności.
Max odetchnął z ulgą.
- Więc to jest dobry sygnał, prawda? - To było więcej niż dobre, było wspaniałe.
Świadomość zbiorowa udzieli mu odpowiedzi na każde pytanie dotyczące jego rodzinnej
planety i jej mieszkańców.
Trochę się odprężył. Okazało się, że nie ma żadnej ohydnej choroby, na którą zapadają
wyłącznie kosmici. Ray, który wiedział wszystko, bezpiecznie go przeprowadzi przez to całe
akino.
- W innej sytuacji byłby to powód do świętowania - przyznał Ray. - Tak jak u ludzi
uzyskanie pełnoletniości czy też ślub. Ale...
- Tak, wiem. Ja żyję na Ziemi. Tu jest mój dom. Nie powinienem tracić czasu na
rozmyślania o miejscu, którego nigdy nie zobaczę - przerwał mu Max.
- Nie o tym chciałem mówić. Nie ulega wątpliwości, że musisz nawiązać łączność ze
świadomością zbiorową, i to wkrótce. Chodzi o to, że mieszkamy zbyt daleko. Potrzebne ci
będą kryształy integracyjne, a one są na statku.
- Statek? Przecież on gdzieś zniknął, zaraz po katastrofie. Nie wiemy, gdzie jest -
zaprotestował Max. - Od lat szukamy go z Michaelem.
Ray wziął go za rękę, co było dość dziwne w przypadku faceta, który unika
fizycznego kontaktu. Chłopakowi ponownie napięły się mięśnie, a po chwili odczuwał już ból
w całym ciele.
- Jeśli nie nawiążesz łączności ze świadomością zbiorową, to umrzesz. - Ray mówił
wolno i wyraźnie.
Umrzesz... To słowo pozbawiło Maxa tchu. Nie. To niemożliwe. Kilka napadów
słabości nie mogło oznaczać śmiertelnej choroby.
- Zaczekaj - rzekł. - Całe życie mieszkam na Ziemi. Nie możesz wiedzieć, jaki to
mogło wywrzeć wpływ na moje ciało. Skąd pewność, że moje reakcje będą podobne do tych,
jakie miałbym na rodzinnej planecie. - Chłopiec chciał wyrwać dłoń z uścisku przyjaciela, ale
ten przytrzymał ją mocniej.
- Masz rację. Nie wiem, w jaki sposób fakt, że wzrastałeś na tej planecie, mógł na
ciebie wpłynąć. Ale wiem jedno - oświadczył Ray. - Wiem, że objawy, które mi opisałeś,
bolesna nadwrażliwość na dźwięki i jaskrawe kolory, to dokładnie to, przez co sam
przechodziłem, kiedy nadszedł czas mojego akino.
- To nic nie znaczy. A ja cię zawsze brałem za naukowca. Nie uważasz, że twoja
hipoteza nie ma solidnych podstaw? - spytał Max. Znowu spróbował wyrwać rękę; tym razem
Ray puścił jego dłoń.
Chłopiec skrzyżował ręce na piersi, przykrywając dłoń, którą przed chwilą trzymał
Ray. Nadal czuł, że mu drży.
- Może masz rację - powiedział łagodnie Ray. wycierając rękawem plamę kawy z
małej twarzyczki kosmity, namalowanego na stole. - Ale w przypadku, gdybyś jej nie miał,
ja...
Chłopak czuł, że traci grunt pod nogami. Miał ściśnięte gardło i mokre oczy. Nie
ośmielił się zamrugać, by nie popłynęły łzy.
Zerwał się tak gwałtownie, że omal nie przewrócił krzesła, chwycił je, ustawił na
miejscu i odetchnął głęboko.
- Co mam teraz robić? - spytał. - Wiem, że płacisz mi nie tylko za to, że rosną mi
włosy na głowie.
Ray uśmiechnął się - może dlatego, że chłopiec użył jego ulubionego powiedzonka, a
może dlatego, że Max tak szybko potrafił zmienić temat rozmowy.
- Mógłbyś pójść do magazynu i poszukać czegoś na temat wojowników fu na naszą
wystawę.
- Już idę. - Chłopak cofnął się o trzy kroki i ponownie wrócił do stolika. - Ray, jeśli to
ty masz rację i będę musiał nawiązać łączność ze świadomością zbiorową, to ile czasu mi
zostało?
- Trudno przewidzieć. Może kilka miesięcy. A może kilka dni.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Może już czas zamykać? - jęknęła Maria DeLuca. - Och, żeby już można było
zamknąć kawiarnię. - Zsunęła z lewej stopy nowy pantofel i zaczęła oglądać ogromny
pęcherz na pięcie.
- Za pięć minut - odezwała się jej najlepsza przyjaciółka, Liz Ortecho. - Nie
rozumiem, dlaczego włożyłaś te buty do pracy.
- Ponieważ jestem w nich prawie wysoka - wyjaśniła jej Maria. - Nie rozumiesz, co to
znaczy być niską. Wszyscy zachowują się tak, jakbym była jakimś mutantem, trochę
dziewczyną, a trochę szczeniaczkiem. Obcy ludzie głaszczą mnie po głowie.
To była prawda, chociaż nie całkowita. Maria rzeczywiście chciała być wyższa.
Jednak, szczerze mówiąc, wybrała te pantofle niezupełnie z powodu wzrostu. Chciała
wyeksponować nogi, a te buty nadawały łydkom zabójczy wygląd.
Ojciec Liz załamał się wreszcie i kupił kelnerkom pracującym w kawiarni Latający
Talerz nowe mundurki w stylu wzorowanym na „Facetach w czerni”. Maria wybrała czarną
spódniczkę zamiast czarnych spodni. W nowej spódniczce i w nowych butach nie stała się od
razu tak piękna jak Liz, ale to połączenie dodało jej wdzięku.
Niestety, Michael Guerin nie pokazał się dziś w kawiarni. A Maria tak bardzo chciała,
żeby to właśnie on oglądał jej nowe wcielenie. Zwykle spędzał tu mnóstwo czasu, choć,
oczywiście, nie miał zwyczaju uprzedzać jej, kiedy wpadnie, co byłoby dla niej ogromnym
ułatwieniem. Również dla jej stóp.
- Ludzie nie głaszczą cię po głowie dlatego, że jesteś niska, tylko dlatego, że masz
takie sprężyste loczki - wytłumaczyła jej Liz. - Dotykają ich, żeby zobaczyć, czy nie zaczną
się rozkręcać z metalicznym trzaskiem.
- Dziękuję za wyjaśnienie. - Maria zachichotała.
- Ja pozbieram cukierniczki, a ty możesz wsypywać do nich cukier - powiedziała
przyjaciółka. - W ten sposób będziesz stała za ladą... i nikt nie zauważy, że jesteś bez butów.
Zmaltretowana elegantka natychmiast zrzuciła z nóg te narzędzia tortur, które udawały
pantofle. Aaach! Z radością poruszyła palcami i uklękła, żeby wyjąć cukier. Kiedy miała już
karton w ręku, rozległy się początkowe dźwięki „Close Encounters”.
Dzwoneczki przy drzwiach. Ktoś wchodził. Maria chwyciła lewy pantofel i wbiła w
niego stopę. Poczuła, że ma mokrą piętę - pęcherz pękł. Nie zważając na ból, trzymając się
lady, włożyła prawy but. Wyprostowała się, starając się zachować obojętny wyraz twarzy,
który miał mówić: nie słyszałam żadnych dzwoneczków.
Rutynowy uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zobaczyła Elsevana DuPrisa, stojącego
tuż obok kasy. Na widok tego faceta dostawała gęsiej skórki, co wcale nie znaczyło, że nie
zachowywał się po przyjacielsku. Był nawet trochę zbyt przyjacielski. Jego południowy
akcent też wydawał się trochę zbyt południowy; brzmiał fałszywie. Człowiek od razu
zastanawiał się dlaczego. Dlaczego ktoś kręci się po mieście w białym garniturze i białych
butach, obracając laseczkę w dłoni i posługując się wyraźnie fałszywym akcentem z
Południa?
DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd”, pisma zajmującego się wyłącznie
kosmitami, lokalnego brukowca. Można się więc było spodziewać, że taki facet będzie nieco
ekstrawagancki, ale wszystko ma swoje granice.
- Właśnie robię ankietę dla mojej gazety, może zechciałaby mi pani w tym pomóc -
zaczął DuPris, przeciągając samogłoski. - Uważam, że istnieje związek pomiędzy
umiejętnością zwijania języka w trąbkę a obecnością kosmity w drzewie genealogicznym
danej osoby. Sądzę, że byłoby ciekawe dowiedzieć się, ze zrozumiałych powodów, czy w
naszym pięknym mieście jest wiele takich osób.
Liz szybko podeszła do lady i postawiła na niej kilka cukierniczek w kształcie
latających talerzy.
- To rzeczywiście interesujące. Z przyjemnością zapoznałabym się kiedyś z tymi
danymi, ale teraz już zamykamy lokal, więc...
- Więc powiem wam, młode damy, dobranoc. Na pewno dostarczę paniom... wstępne
wyniki mojej ankiety - powiedział DuPris. Uchylił ronda białej panamy i ruszył do drzwi.
Liz poszła za nim i kiedy tylko znalazł się za progiem, przekręciła klucz w zamku.
Maria uśmiechnęła się, zrzucając buty z nóg. Jej przyjaciółka, kiedy było trzeba,
potrafiła dać nauczkę takim typom. Gdyby jej nie było, ona prawdopodobnie zwinęłaby dla
DuPrisa język w trąbkę, wiedząc, że robi z siebie idiotkę. Potem dałaby się wciągnąć w długą
rozmowę, dając mu delikatnie do zrozumienia, że musi wracać do pracy, ale nie umiejąc
uwolnić się od jego towarzystwa.
Liz wróciła z butelkami ketchupu. Na jej widok Maria zwinęła język w trąbkę.
- Więc jesteś po części kosmitką - zażartowała z niej przyjaciółka. - Co jeszcze masz
do ukrycia?
- Chyba już nic. Wiesz przecież, że tak naprawdę jestem mężczyzną - odpowiedziała
Maria, biorąc się za napełnianie cukierniczek.
- To tylko mały sprawdzian - poinformowała ją Liz. - Utrzymywanie sekretów przede
mną jest poważnym pogwałceniem prawa. Nie chciałabym zostać zmuszona do postawienia
cię przed sądem dyscyplinarnym za łamanie zasad, których najlepsze przyjaciółki powinny
przestrzegać. - Weszła za ladę, kierując się do kuchni.
Maria spojrzała w tamtym kierunku. Żarty Liz zawierały trochę prawdy.
Rzeczywiście, ostatnio nie była z nią całkowicie szczera.
Liz wróciła, niosąc ogromny plastikowy dzbanek ketchupu i lejek.
- Okay, okay. Włożyłam te pantofle, bo miałam nadzieję, że przyjdzie Michael -
wyrzuciła z siebie Maria. - Tak. Jestem w nim beznadziejnie, żałośnie zadurzona.
- O tym to już wiedziałam. - Jej przyjaciółka roześmiała się. - Miałam na myśli sprawę
twoich zdolności parapsychicznych. Jak mogłaś nie powiedzieć mi o czymś tak poważnym? -
Odkręciła butelkę ketchupu i włożyła do niej lejek.
Maria czuła, że się czerwieni. Za chwilę cała jej twarz stanie w ogniu.
- Do tej pory czuję się jak idiotka. Nie mogę uwierzyć, jak mogłam pomyśleć, że mam
zdolności parapsychiczne. Żebyś mnie wtedy widziała! Byłam niesamowicie
podekscytowana, że jestem obdarzona tak niezwykłą mocą. To było niesamowite! Trzymasz
coś, co należy do jakiejś osoby, i dokładnie widzisz, co ona w danej chwili robi. A
uzdrowienie Sassy? To było niesłychane.
- Nie powinnaś czuć się jak idiotka. Skąd mogłaś wiedzieć, że w pierścieniu, który
znalazłaś w centrum handlowym, jest kamień mocy kosmitów?
Liz odsunęła butelki ketchupu i obróciła się do Marii.
- Chcę wiedzieć, dlaczego nic mi o tym wszystkim nie powiedziałaś. - Patrzyła
wyczekująco, a jej ciemnobrązowe oczy miały wyraz powagi.
Sprawiłam jej wielką przykrość, uświadomiła sobie Maria. Mnie byłoby tak samo
przykro, gdybym się dowiedziała, że ona ukrywa przede mną coś ważnego.
- Nie miałam zamiaru od niczego cię odsuwać - tłumaczyła. - Chodziło mi tylko o to,
że sama nie byłaś w najlepszej formie, w związku z tą sprawą z Maxem. To nie był dobry
moment, żeby cię w to wciągać.
- Mario, bez względu na to, co się dzieje ze mną, zawsze chcę wiedzieć, co się dzieje z
tobą - oświadczyła Liz. - Gdybyś mi powiedziała, może mogłabym...
- Przestań. Ty i Max zachowujecie się tak, jakbyście byli odpowiedzialni za problemy
każdego z nas. A to nie jest tak. - Maria westchnęła głęboko. - Wiesz co? Gdybym ci się
wtedy ze wszystkiego zwierzyła, mogłabyś chcieć mnie powstrzymać, zanim...
- Zanim omal nie postradałaś życia - dokończyła za nią przyjaciółka.
- Tak. Właśnie dlatego niczego ci nie powiedziałam. Nie chciałam, żebyś mnie
powstrzymała. Mówiłam, że nie wprowadzałam cię w tę całą sprawę, ponieważ byłaś
zrozpaczona z powodu Maxa. Ale to nie jest cała prawda. W głębi serca wiedziałam, że wdaję
się w coś niebezpiecznego. Traciłam przytomność, leciała mi krew z nosa. - Usłyszała, jak
Liz gwałtownie wciąga powietrze, ale nie przestawała mówić. Musiała to z siebie wyrzucić. -
Nie chciałam zrezygnować z korzystania z mocy ani być powstrzymaną przez ciebie, dopóki
nie odnajdę miejsca, w którym ukryto statek rodziców Michaela.
- Więc w tym wszystkim chodziło tylko o Michaela.
- Miałam taki niemądry pomysł. Myślałam, że jeśli mogłabym to dla niego zrobić... -
Maria potrząsnęła głową. - Zapomnij o tym. To jest zbyt głupie, żeby mogło być wyrażone
słowami.
- To nie jest głupie - uspokajała ją przyjaciółka. - No dobrze, może i głupie, ale
potrafię to zrozumieć.
- To mnie podnosi na duchu - mruknęła Maria, a po chwili popatrzyła przyjaciółce w
oczy. - Dobrze się teraz czuję, kiedy już ci wyznałam całą prawdę.
- Więc doszłyśmy do porozumienia. Nigdy więcej sekretów - oświadczyła Liz.
- Nigdy więcej sekretów - obiecała Maria. Pchnęła drzwiczki w ladzie i przeszła na
drugą stronę, by ustawić cukiernice na stolikach.
- Mario! - zawołała jej przyjaciółka.
Maria obróciła się w jej stronę. Wiedziała, że nie obejdzie się bez kazania na temat
narażania życia.
- Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoich uczuciach? - spytała Liz.
- Dlaczego? - Maria oblała się rumieńcem. - Bo mógłby się tylko roześmiać albo
zacząć się dziwnie zachowywać, albo mógłby mnie unikać - wyliczała drżącym głosem. -
Mógłby przestać wchodzić do mnie w nocy przez okno... a ja nie wiem, czybym to przeżyła.
- A wiesz, co by się jeszcze mogło wydarzyć? - Liz zadała to pytanie łagodnym
tonem. - Mógłby ci powiedzieć, że odwzajemnia twoje uczucia.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Postanowiłem w tym tygodniu umieścić na swojej liście tych Billów, którymi sam
chciałbym być. Numer jeden: Bill Gates. Numer dwa: Billy Baldwin. Numer trzy: Pan Bill.
Co o tym myślicie? Może to głupie?
To samo miejsce na dziedzińcu, gdzie jedli wczoraj lunch. Ci sami ludzie. Prawie
identyczna rozmowa, dotycząca kolejnych pomysłów Alexa, jakie listy ma umieścić na swojej
stronie internetowej, uświadomiła sobie Liz. Uśmiechnęła się. Właśnie tak było dobrze, nie
chciałaby, żeby to się zmieniło.
- A jak ci się podoba pomysł, żeby wprowadzić jakieś określenia na facetów, którzy
zbyt wiele czasu poświęcają swojej stronie w Internecie? - zaproponował Michael. - Numer
jeden: chłopiec WuWuWu.
- Wiesz, ile mam tam hitów? A każda lista ma swój ciąg dalszy. To jest już sprawa
kultowa - zaprotestował Alex.
- Numer dwa: sztuczna inteligencja - poddała Maria. Liz zauważyła, że Isabel nie staje
w obronie swojego chłopaka. Nie wiedziała, co myśleć o układzie Alex - Isabel. To wcale nie
znaczyło, że nie lubi tej dziewczyny. Bardzo się ostatnio zbliżyły. Jednak Isabel i Alex... nie
stanowili prawdziwej pary. Coś między nimi nie grało.
Isabel była dziewczyną na szczycie szkolnej listy przebojów, wzbudzając ogólne
zainteresowanie, zazdrość, pożądanie, niechęć i różne kombinacje tych emocji prawie w
każdym.
A Alex był...
- A może dodać tam jeszcze nieciekawego typa? - Maria przerwała bieg myśli
przyjaciółki, snując dalsze rozważania o stronach www.
Nie, Alex na pewno nie był nieciekawym typem. Po prostu nie wyróżniał się z tłumu,
jak Isabel. Trzeba było go dobrze poznać, żeby się zorientować, jakim jest fajnym
chłopakiem. Miał wspaniałe, odlotowe poczucie humoru i silne przekonanie o własnej racji -
jeśli w coś wierzył, to nic nie mogło go zmusić do zmiany zdania. Poza tym miał zabójczo
zielone oczy, kasztanoworudawe włosy i szczupłe muskularne ciało.
Liz nie widziała w tym nic dziwnego, że jakaś dziewczyna ma ochotę być z Alexem.
Na pewno dotyczyło to wielu dziewczyn. Ale Isabel? Potrząsnęła głową. No, ale jeśli
wszystko się między nimi dobrze układa... A wyglądało na to, że tak właśnie jest.
- Liz, Max, wymyślcie coś! - zawołał Alex. - Ja wszystko zniosę - dodał, uderzając się
pięścią w pierś.
- Hm, cybercymbał? - zaproponowała Liz.
- Może ktoś chce dokończyć moją kanapkę? - spytał Max.
- Ja - odezwali się jednocześnie Alex i Michael.
Liz obrzuciła Maxa uważnym spojrzeniem. W zeszłym tygodniu zemdlał nagle. Od
tamtej pory wielokrotnie pytała go, czy dobrze się czuje, a on niezmiennie odpowiadał, że tak.
Ale dla niej liczyły się fakty - fakt, że stale był osowiały; fakt, że niewiele jadł; fakt, że jego
skóra nabrała szarawej barwy. Te fakty sprawiały, że wątpiła w jego zapewnienia. Nie
chciała, by powtórzyło się to, co niedawno spotkało Marię. Jeśli Maxowi coś dolega, to
powinna o tym wiedzieć.
Usłyszeli dzwonek. Isabel i Maria poszły wolnym krokiem na zajęcia z literatury
angielskiej, a Michael i Alex udali się w przeciwnym kierunku. Liz została sama z Maxem.
- Jesteś gotowa na kolejną przygodę w cudownym świecie nauk ścisłych? - spytał,
podnosząc się na nogi. Jego głos brzmiał normalnie, tyle tylko, że chłopak był trochę zbyt
wesoły, jakby starał się odnaleźć swój właściwy ton i przeszarżował.
- Jak zawsze - odpowiedziała Liz. W swoim głosie też słyszała fałszywe nuty.
To śmieszne, pomyślała. Kochała Maxa i wiedziała, że on odwzajemnia to uczucie.
No tak, zgodzili się - co prawda, to on się przy tym upierał, ale Liz zaakceptowała tę sytuację
- że pozostaną tylko przyjaciółmi. Czy musieli jednak zachowywać się aż tak nienaturalnie?
Dlaczego nie mógł wyznać jej prawdy, jakakolwiek była, i dlaczego ona nie mogła mu
powiedzieć, żeby przestał udawać i przyznał się, co mu dolega?
Może dlatego, że wciąż jesteśmy bardzo ostrożni we wzajemnych stosunkach,
pomyślała, kiedy zmierzali w stronę głównego budynku. Udało się nam zasłonić te wszystkie
skomplikowane relacje fasadą przyjaźni, która jeszcze nie jest zbyt trwała. Może oboje
podejrzewamy, że łatwo byłoby ją zniszczyć.
Weszli do budynku i w milczeniu szli po schodach. Słyszała ciężki oddech Maxa.
Kolejny fakt świadczący o tym, że nie był w dobrej formie. Kilkanaście stopni nie powinno
powodować zadyszki.
Kiedy przechodzili przez hol, Liz zwolniła kroku, żeby pozwolić mu złapać oddech.
- Czytałam o tym doświadczeniu, które mamy dzisiaj robić. Wydało mi się dość
interesujące - powiedziała, gdy weszli do laboratorium i skierowali się do wspólnego
stanowiska.
Max nie odezwał się.
Liz Ortecho, królowa bezsensownej paplaniny, pomyślała.
- Mamy dzisiaj przed sobą kolejne długie doświadczenie - oznajmiła pani Hardy. -
Możecie już zaczynać. Powoli dotrę do wszystkich stanowisk, ale jeśli będziecie mieć
pytania, to zwracajcie się do mnie od razu.
- Przygotuję palnik - powiedział Max.
- A ja zważę próbki - zaofiarowała się Liz.
Teraz przynajmniej nie musieli niczego udawać. Oboje traktowali pracę w
laboratorium bardzo poważnie. Stanowili zgraną drużynę.
Wyciągnęła wagę z szafki. Była brudna, więc Liz podeszła do zlewu, odkręciła wodę,
namoczyła w niej długi kawał brązowego papierowego ręcznika i zaczęła myć wagę. Czy ci
naukowcy amatorzy nie wiedzą o tym, że brudna waga może zmienić wszystkie wyniki? -
pomyślała.
- Max! - usłyszała głos pani Hardy, dobiegający od stanowiska na przodzie sali. - Ten
płomień jest o wiele za wysoki.
Liz spojrzała w kierunku chłopca. Pani Hardy miała rację; płomień palnika
bunsenowskiego był o kilka centymetrów wyższy, niż powinien być, a czubek palca Maxa
znajdował się w środku płomienia!
Uderzył ją zapach palonej skóry, poczuła nagły ucisk w gardle. Co on wyprawia? Nie
czuje, że przypala sobie palec? Szybko wyciągnęła rękę i zakręciła palnik. Płomień zgasł.
- Nic ci nie jest? - spytała. - Pokaż palec.
- Wszystko w porządku - rzucił chłopiec, nie pokazując jej ręki.
- Nie może być w porządku - odparowała. - Trzymałeś palec w ogniu. A twoja skóra...
Max, twoja skóra przypiekała się.
Muszę iść przebrać się przed próbą - powiedziała Isabel, nie odsuwając się jednak od
Alexa. Zbyt dobrze się czuła w jego objęciach. Tyle tylko, że napierał na nią zbyt mocno;
krawędź metalowej ławki stadionu wbijała jej się w plecy.
- Mógłbym ci pomóc - szepnął jej do ucha. Jego gorący oddech przenikał ją
dreszczem. Wyciągnął rękę i zaczął rozpinać jej bluzkę.
Isabel odsunęła się od niego.
- Dziękuję ci, sama dam sobie radę. - Siedzieli plecami do stadionu, więc nikt chyba
tego nie widział. Mimo to...
Alex zaczął powoli zapinać guziki. Potem wygładził jej kołnierzyk i odgarnął włosy z
czoła Isabel. Potrafił być niezwykle czuły. Zawsze ją to wzruszało.
- I - s - a - b - e - l! - w hali sportowej rozległ się przenikliwy, afektowany głos Stacey
Scheinin. - Rusz się. Ty na pewno nie możesz sobie pozwolić na to, żeby choć trochę spóźnić
się na próbę. Najpierw obejrzymy wideo z naszego ostatniego pokazu. Zrozumiesz wtedy, o
czym mówię.
- Chcesz, żebym ją zabił? - spytał Alex.
- Może na moje urodziny - zaproponowała Isabel. Szybko musnęła go wargami i
odskoczyła, zanim zdążył porwać ją w objęcia.
- Pamiętaj, że dziś wieczorem jesteś zaproszona do nas na kolację - powiedział.
- Jakbym mogła o tym zapomnieć. - No właśnie, jak? Przez cały tydzień obmyślała
preteksty, które pozwoliłyby jej się od tego wymigać. Raz, co prawda, spotkała jego matkę i
ta wydała się dość miła, ale ojciec musiał być okropny. A do tego jeszcze dwóch braci. Alex
prawie nigdy o nich nie mówił, więc nie wiedziała, czego może się spodziewać.
- Do zobaczenia za parę godzin. - Isabel skierowała się wolnym krokiem do szatni,
celowo nie okazując pośpiechu.
Stacey przytrzymała jej drzwi, marszcząc gniewnie czoło. Isabel uśmiechnęła się
promiennie, aby pokazać, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
- Słuchajcie, dziewczyny. Isabel potrzebuje naszej pomocy! - zawołała Stacey, idąc za
nią wzdłuż rzędów szafek na ubranie. - Ma nowego chłopaka, któremu koniecznie należałoby
zmienić wygląd. Widziałyście go przecież. Macie jakiś pomysł? Ja wymyśliłam tatuaż z
napisem: „Moje serce należy do Isabel”.
Isabel chciała powiedzieć, że z jej strony jest to tylko akt miłosierdzia w stosunku do
Alexa. Przecież on by tego nie usłyszał i nigdy się nie dowiedział. Ale wtedy poczułaby się
podle, uznała więc, że nie warto.
- Tak. Tatuaż to wspaniały pomysł. Isabel mogłaby też mieć taki! - zawołała jakaś
dziewczyna z sąsiedniego rzędu szafek. Była to jedna z fanek Stacey. Wszystkie usiłowały
naśladować afektowany głos swej idolki. Żałosne gęsi!
- Nie wygląda na to, żeby miał dużo pieniędzy, przynajmniej sądząc po jego ubraniu -
zauważyła kolejna. - Powinien mieć coś taniego. Na przykład ładną torbę papierową na
głowę.
Tak, gdyby chodziła z nim Stacey, powiedziałabyś, że jest wspaniały, pomyślała
Isabel. Usiadła na drewnianej ławeczce przed swoją szafką i wystukała szyfr. Nic z tego.
Spróbowała ponownie. Dalej nic. Dopiero wtedy zorientowała się, że jej szafka jest obok.
- Co jeszcze?! - zawołała Stacey, podskakując. - Jeden tatuaż i jedna papierowa torba
to o wiele za mało. No, dalej. Nasza koleżanka potrzebuje pomocy.
Tish Okabe usiadła obok Isabel.
- Uważam, że Alex jest uroczy - odezwała się głośno.
- Ty uważasz, że każdy jest uroczy! - wrzasnęły trzy dziewczyny naraz.
Isabel uporała się z zamkiem i otworzyła metalowe drzwiczki szafki. To miłe, że Tish
broni Alexa, pomyślała, wiedząc, że sama powinna to zrobić. Ale nic nie przychodziło jej do
głowy. Cokolwiek by powiedziała, Stacey i tak zaraz by to przekręciła. Chyba lepiej nie
zwracać na nią w ogóle uwagi. A może powinnam wykształcić sobie moralny kręgosłup, jak
by powiedział Alex.
- Wcale ci się nie dziwię, Stacey, że nie możesz zrozumieć, co takiego widzę w
Aleksie - odezwała się Isabel chłodnym tonem. - Są ludzie, którzy wolą hamburgera od
kawioru. Ich podniebienia nie są na tyle wrażliwe, żeby mogli wyczuć różnicę.
- Jakie to rozkoszne. Ona staje w obronie swojego chłopaka - zagruchała Stacey.
Isabel miała ochotę walnąć nią o ścianę.
- Wiesz, kogo, według mnie, można porównać do kawioru? - zwróciła się do niej
Corinne Williams. - Twojego brata. W piątek będzie u mnie impreza. Powiedz mu, żeby
przyszedł. I niech przyprowadzi tego faceta, który jest zawsze z wami, Michaela Guerina.
- Tak - szybko wtrąciła Stacey. - Jeśli uda ci się z tymi dwoma, to możesz też
przyprowadzić Alexa. - Pośliniła palec i nakreśliła w powietrz znak: jeden punkt dla mnie.
Możesz sobie liczyć punkty, księżniczko z przedmieścia, ponieważ nie masz cienia
szansy ani u Maxa, ani u Michaela, pomyślała Isabel. Poczuła jednak ukłucie wstydliwego
niezadowolenia, że ma chłopaka, który nie zalicza się do szkolnej elity.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Wcale nie mam ochoty być jakimś głowonogiem. Chyba że taką mątwą jak Squidly
Diddly - rzekł Alex, kiedy wraz z bratem nakrywał do stołu. - A może on był ośmiornicą?
Nie. Na pewno był mątwą.
Jesse rzucił mu takie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: Co ty pleciesz?
- To kreskówka. Z Cartoon Network - wyjaśniał mu Alex. - Puszczają też „Speed
Racer”, „Scooby Doo”. Całą klasykę.
- Po pierwsze, piechota morska to nie są mątwy ani ośmiornice, tak przezywają
marynarkę wojenną. Marines nazywają morskimi niedźwiedziami. Oczywiście nie tacy
smarkacze jak ty. Dostałbyś niezłe lanie, gdybyś tylko spróbował - ostrzegł go Jesse. - A po
drugie, czy puszczają tam kreskówki „Josie” i „Pussycats”? Te kociaki są całkiem niezłe.
Alex roześmiał się. Jesse był najfajniejszy z jego braci. Co prawda wygłosił mu już
kazanie pod hasłem „musisz zostać wojskowym”, ale od czasu do czasu myślał o innych
sprawach, a nawet potrafił o nich mówić. W przeciwieństwie do ojca i drugiego brata,
Harry'ego, który też przyjechał do domu w odwiedziny.
Szczęśliwie dla Alexa nie było Roberta, trzeciego starszego brata, który tym razem nie
mógł przyjechać. Alex nie poradziłby sobie z frontalnym atakiem czterech oficerów,
tłumaczących mu, dlaczego natychmiast po skończeniu szkoły powinien iść do wojska. Miał
już dość, kiedy Jesse, Harry i ojciec przypuścili na niego szturm. Podejrzewał zresztą, że nie
był to koniec walki.
- Służba w marines całkowicie zmienia twoje życie - powiedział Jesse.
No właśnie, to nie był koniec.
- Jakbyś miał nową rodzinę - ciągnął brat. - Albo jakbyś miał większą rodzinę.
Większa rodzina... to rzeczywiście szalenie pociągające. Do jadalni wszedł Harry i
usiadł na krześle.
- Wy, dziewczęta, umiecie tak ładnie nakrywać do stołu - zaszczebiotał.
- Dziękujemy. Postawiliśmy dla ciebie piękną czerwoną miskę na podłodze w kuchni -
odparował Jesse. - Uznaliśmy, że tam będziesz się czuł swobodniej, ponieważ mamy gościa, a
ty nie nauczyłeś się jeszcze posługiwać sztućcami.
- Gościa? A, już wiem, mamy poznać panienkę Alexa. Panienkę Alexa! Harry
najwyraźniej spodziewał się jakiejś słodkiej idiotki. Alex nie mógł się już doczekać chwili,
kiedy brat będzie mógł ocenić cały urok Isabel. Zobaczymy, jaką zrobi wtedy minę. No
dobra, może to brzmi trochę uwłaczająco. Alex szybko przeprosił w myślach boginię
kobiecości czy kogo tam trzeba. Ale mimo wszystko to prawdziwa przyjemność móc pokazać
Harry'emu i Jessemu - a nawet ojcu - że najmłodszy brat gra w pierwszej lidze.
Harry wychylił się tak głęboko, że jego krzesło balansowało na dwóch nogach.
- Właśnie skończyłem rozmowę telefoniczną z Alice Shaffer - zwrócił się do Alexa.
- Z kim? - spytał chłopak, kładąc na stole ostatni widelec.
- Z twoją dyrektorką. Powiedziała mi, że nie dostała od ciebie żadnych formularzy
zgłoszeń do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy. - Harry nadal kiwał się na krześle, które
już zaczynało głośno trzeszczeć. - Mówiła też, że nigdy jej nawet nie wspomniałeś o KSOR -
ze. Koniec, kropka.
Alex miał ochotę wykopać spod niego krzesło. Fakt, że ojciec miał obsesję na punkcie
włączenia szkolenia wojskowego do programu liceum, nie oznaczał jeszcze, że Harry musiał
się w to tak bardzo angażować.
- My trzej mamy się z nią spotkać jutro o czwartej - ciągnął Harry. - Ojciec chce,
żebyś też tam był - zwrócił się do Jessego. - Sądzi, że my dwaj stanowimy najlepszy dowód
na korzyści płynące z programu KSOR - u. Tylko lepiej się nie odzywaj, żebyś wszystkiego
nie zepsuł.
- Zgubiłem te formularze, które dostałem od ojca - poinformował braci Alex. - Nowe
mają mi przysłać pocztą. Bez tych materiałów nie ma sensu urządzać spotkania. - Nie było to
zbyt oryginalne tłumaczenie. Trochę lepsze, niż gdyby powiedział, że te blankiety zjadł pies,
którego zresztą nie mieli.
- Nie ma sprawy - odpowiedział Harry. - Ojciec prosił, żebym przywiózł jeden na
wzór.
No to ekstra.
- Nie myślałeś chyba, że uda ci się z tego wykręcić, prawda? - Jesse popatrzył na
Alexa, a jego wzrok wyrażał nawet trochę współczucia.
- Chyba nie - przyznał Alex. Robił wszystko, co było w jego mocy, by storpedować
ten plan. Traktował te poczynania jak ćwiczenia przed walną bitwą, kiedy to powie majorowi,
że nie ma zamiaru robić kariery wojskowej.
Jeśli człowiek jest zmuszony do działania przy wprowadzaniu do szkoły programu
KSOR - u i nie udaje mu się uniknąć uczestnictwa w tym programie, to jeszcze nie musi
oznaczać, że skończy w wojsku, pocieszał się Alex.
Chciałby w to wierzyć.
- Musimy dobrze obmyśleć, co powiemy na tym spotkaniu - Harry zwrócił się teraz do
Jessego. - Dyrektorka Alexa nie była entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu.
- Ja mam się nie odzywać, pamiętasz? - odpowiedział Jesse.
- W porządku - zgodził się Harry. - Alex, chciałbym dostać od ciebie listę wszystkich
klubów i organizacji, jakie macie w szkole. W ten sposób... - Przerwał mu dzwonek.
- Już idę. - Najmłodszy z braci wybiegł z jadalni, zanim Harry zdążył dokończyć
zdanie. Kiedy otworzył drzwi, na jego twarzy ukazał się szeroki uśmiech. Chyba jeszcze
nigdy widok Isabel nie sprawił mu tak wielkiej przyjemności.
- Pięknie wyglądasz - powiedział ściszonym głosem. Harry i Jesse pokładaliby się ze
śmiechu, gdyby to usłyszeli.
Isabel rzeczywiście pięknie wyglądała... jak zwykle. Ale dziś wieczorem była w
dodatku bardzo ładnie ubrana. Miała na sobie błyszczącą obcisłą sukienkę z wyhaftowanymi
na dole różyczkami. Jej blond włosy opadały luźno na ramiona.
- Dziękuję - odpowiedziała. - Może mnie przedstawisz? Alex obrócił się i zobaczył, że
bracia też stoją w holu, a ojciec jest już w połowie schodów. Na jego widok poczuł skurcz
żołądka; często mu się to zdarzało.
- To jest mój brat Jesse. To Harry. A to mój tato.
- Jestem Isabel Evans. - Dziewczyna podała rękę zgromadzonym wokół niej
mężczyznom.
No ładnie. Zapomniał ją przedstawić! Ale Isabel natychmiast to skorygowała. Potrafiła
robić dobre wrażenie na ludziach i wytwarzać swobodną atmosferę. Przynajmniej wtedy,
kiedy jej się chciało.
- Dlaczego stoicie w holu?! - zawołała matka. - Chodźcie do salonu!
Wszyscy posłusznie skierowali się do salonu. Alex i Isabel usiedli na dwuosobowej
kanapce. Nie objął jej, jak by to zrobił w innych okolicznościach; obecność rodziny
krępowała go.
- A więc, Isabel.... - odezwał się Harry. - Alex pomaga mi obmyślić plan, jak uzyskać
zgodę dyrektorki na wprowadzenie programu KSOR - u do waszej szkoły. Masz jakiś
pomysł?
Ale się podlizuje. Alex był pewien, że brat chce tylko pokazać ojcu, że wziął tę sprawę
w swoje ręce. Harry miał dwadzieścia dwa lata i nadal robił wszystko, aby sprawić
przyjemność tatusiowi.
- Może powinniście jej powiedzieć, że ten program niezbyt się różni od tego, co robią
cheerleaderki - oświadczyła Isabel. - Stacey Scheinin, nasza główna cheerleaderka, bardzo
przypomina sierżanta, który przeprowadza musztrę, z tą tylko różnicą, że ma głosik jak
Minnie Mouse.
Alex spodziewał się, że zaraz nastąpi wybuch, bo ojcu nie spodoba się to
porównywanie. Ale jego tata roześmiał się. Śmiał się przez cały czas, kiedy Isabel
naśladowała Stacey i inne cheerleaderki.
Mama i bracia też się śmiali, a sądząc po spojrzeniach, jakimi Harry i Jesse obrzucali
Isabel, najwyraźniej uważali ją za wspaniałą dziewczynę.
A Isabel była jego dziewczyną. Alex był zadowolony, że bracia mają mu czego
zazdrościć choć raz w jego krótkim życiu.
Max obracał w rękach zapalniczkę. Przez zielony plastik wyraźnie było widać
przelewający się w niej płyn.
Zapalił ją po chwili i uważnie obserwował płomień, przypominając sobie incydent w
laboratorium. Tam tak intensywnie wpatrywał się w blask palnika bunsenowskiego, że miał
przed oczami tylko migocącą pomarańczowożółtą ścianę. Wszystko zniknęło, łącznie z Liz.
Piękny groźny ogień otaczał Maxa ze wszystkich stron, jego jaskrawe barwy paliły mu oczy.
Liz mówiła, że trzymał palec w ogniu, ale on tego nie czuł. Wydawało mu się tylko, że za
chwilę ten płomień wchłonie jego oczy.
Odłożył zapalniczkę, otworzył laptopa i kliknął na plik zatytułowany „Nawozy”.
Nazwał go tak, bo z jego komputera korzystali też czasem matka, ojciec i Isabel, a plik pod
nazwą „Akino” na pewno by ich zainteresował. Jak również „Śmierć”. A żadne z nich nie
zwróci uwagi na „Nawozy”. Ta nazwa wydała mu się odpowiednia. Sam stanie się nawozem,
czymś, co pomaga rosnąć kwiatom. Pokarmem dla robaków. Czy to nie jest makabryczne? -
pomyślał. Wpisał datę i streścił pokrótce swoje przeżycia w laboratorium. Kiedy będzie miał
wystarczającą ilość danych, zacznie je porządkować. Ile razy doznał intensyfikacji dźwięków,
ile razy miał spotęgowane widzenie, ile razy... Pojawią się pewnie jakieś nowe objawy.
Chciał się zorientować, w jakim tempie rozwija się akino.
Naukowe podejście do tego problemu pozwalało mu się w jakiś sposób zdystansować.
Traktować tę sprawę w kategoriach przypadku klinicznego, bezosobowo. W swoich notatkach
nazwał się pacjentem X. Pacjent X doznał chwilowej utraty wzroku. Pacjent X miał odczucie,
jak to określił, jakby pałeczki, którymi grano na bębnach, wybijały rytm na jego mózgu.
Wydaje się, że myśli pacjenta X obracają się wokół makabrycznych wydarzeń. Skóra pacjenta
X po zetknięciu z płomieniem zaczęła, jak mówiono, „bulgotać”. Tak powiedziała Liz.
Szybko poprawił tekst: według naocznego świadka, skóra pacjenta X zaczęła bulgotać.
Znowu wziął do ręki zapalniczkę. Warto byłoby mieć relację z pierwszej ręki. Z
pierwszej ręki. Ha! Niezła gra słów! Pacjent X nie zatracił jeszcze poczucia humoru. Zapalił
zapalniczkę, zawahał się chwilę, po czym włożył w płomień wskazujący palec.
Czuł ciepło, ale nie ból. Nawet wtedy, kiedy zapachniało przypalonym hot dogiem,
nadal nie odczuwał bólu. Relacja świadka była bezbłędna. Jego skóra rzeczywiście bulgotała.
Max wyjął palce z płomienia i zgasił zapalniczkę. Bąble, które miał na palcu, zaczęły
się szybko zmniejszać, a po chwili skóra była już zupełnie gładka, bez śladu zaczerwienienia,
bez pęcherzy. Przesunął palcem po biurku. Zero bólu.
Fascynujące. Przypadek pacjenta X był naprawdę fascynujący.
Gdy usłyszał stukanie do drzwi, szybko zaciemnił ekran. Do pokoju wpadła Isabel i
rzuciła się na jego łóżko.
- Zdobyłam dzisiaj mnóstwo punktów - obwieściła z pełnym zadowolenia uśmiechem.
- Cała rodzina Alexa kocha Isabel. Mama i bracia, nawet ojciec.
- Hm, to dobrze - powiedział Max. Trudno mu było wydobyć z siebie nawet te trzy
słowa. Pacjent X ma problemy na poziomie najprostszego porozumiewania się z otoczeniem.
Trzeba pamiętać, żeby to zapisać.
Isabel pociągnęła nosem.
- Robiłeś tu jakieś doświadczenia chemiczne? Strasznie śmierdzi. Wiesz przecież, że
takie rzeczy masz robić w garażu.
- Tak. Zapomniałem o tym - mruknął.
Teraz nadszedł czas, aby jej o wszystkim powiedzieć. Miał zamiar zrobić to wczoraj
wieczorem. Zawiadomić siostrę, Michaela i resztę przyjaciół o istnieniu akino. Przełożył to na
dzisiaj, na porę lunchu, jednak nie mógł tego zrobić.
Mówiłby do nich jako on, Max, a nie pacjent X, który niedługo umrze. Dotyczyłoby to
także jego siostry i najlepszego przyjaciela, którzy w swoim czasie również umrą z powodu
akino. Nie mówiłby wtedy o dwóch kolejnych przypadkach klinicznych.
Nie potrafił sobie z tym poradzić.
Może nie będzie musiał tego robić. Może uda mu się odnaleźć kryształy, zanim będzie
za późno. Może znajdzie się jakieś cudowne lekarstwo dla pacjenta X. Może.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu?
W ustach Liz te słowa brzmiały zupełnie naturalnie, jakby mówiła: dlaczego nie
powiesz Michaelowi, że lubisz koty? Albo dlaczego mu nie powiesz, że uwielbiasz horrory?
Albo dlaczego mu nie powiesz, że bardzo lubisz biały serek z rodzynkami?
Sama myśl o tym, że miałaby powiadomić Michaela o swoich uczuciach, wykańczała
Marię nerwowo. Uniosła się na łóżku i zaczęła szukać na nocnej szafce fiolki z olejkiem
eukaliptusowym. Tego właśnie potrzebowała. Będzie mogła sobie wyobrazić, że przechadza
się wśród drzew, i zapomnieć o Liz, Michaelu i wszystkim innym.
Rozpyliła trochę olejku na poduszkę i natychmiast poczuła zapach eukaliptusa.
Eukaliptus... To, oczywiście, jak wszystko inne, przywiodło jej na myśl Michaela.
Liz powiedziałaby pewnie, że rozpylenie właśnie tego olejku ma podtekst freudowski,
że jest to sygnał z podświadomości, nakazujący Marii podnieść się z łóżka i jechać do
Michaela, aby mu wyjawić swoje uczucia. Ale Liz dawała kiepskie rady. Na przykład:
dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu?
Maria chwyciła telefon i nacisnęła szybkie wybieranie numeru - jedynkę. Liz
odezwała się po drugim dzwonku.
- Nienawidzę cię - wybuchnęła Maria, nie powiedziawszy nawet cześć.
- Maria? - wymamrotała zaspanym głosem jej przyjaciółka.
Maria dopiero teraz spojrzała na zegar. Dochodziło wpół do drugiej.
- Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno.
- Ale musiałaś zadzwonić, żeby powiedzieć, że mnie nienawidzisz. - Liz była równie
zdziwiona, co rozbawiona.
- Tak. Nie cierpię cię. Naprawdę. Jak mogłaś mnie namawiać do tego, żebym odkryła
przed Michaelem swoje uczucia?
- Więc... więc on ich nie odwzajemnia? Jak zareagował? Musisz mi wszystko
opowiedzieć - zażądała Liz.
- Nic nie powiedział - oświadczyła Maria.
- Jak to? Tylko na ciebie patrzył?
- Nie. Nic nie powiedział, ponieważ ja też niczego mu nie powiedziałam - wyjaśniła
Maria. - Nie wiem, czy potrafię.
- Oczywiście, że potrafisz - nalegała Liz.
- Właśnie dlatego cię nienawidzę. Jesteś kiepską przyjaciółką. Dobra wysłuchiwałaby
codziennie moich zwierzeń na temat Michaela i nigdy by nie mówiła, że powinnam coś z tym
zrobić.
- Mów wolniej - poprosiła Liz. - Robię notatki. Dobra przyjaciółka to, według ciebie,
marionetka, która mówi to, co pragniesz usłyszeć.
Maria ciężko westchnęła.
- Przepraszam cię. Zachowuję się jak wariatka. Spij.
- Zaczekaj. Powiedz mi tylko jedno. Jaka jest najgorsza rzecz, która może się
wydarzyć, jeśli powiesz o tym Michaelowi?
Maria wahała się, przesuwając palcem po pomarszczonym prześcieradle.
- Czasem pali się we mnie jakieś wewnętrzne światełko. To miejsce wypełnione jest...
tym, co czuję do Michaela.
- Chcesz powiedzieć miłością - przerwała jej Liz.
- No dobrze. Powiem to. Miiiłooością. Jednak kiedy wydobędę to światełko na
powierzchnię, ono może już nie być tak pociągające. Myślę o tych rybach, które żyją na dnie
oceanu. Gdyby je nagle wyciągnąć z wody, trach! Wszędzie rozpryskane wnętrzności. One po
prostu wybuchają.
- Mogłabyś więc wybuchnąć, chociaż z punktu widzenia fizjologii jest to bardzo mało
prawdopodobne, albo też, co muszę znowu powtórzyć, chociaż ryzykuję, że zostanę bardzo
niedobrą przyjaciółką, Michael mógłby powiedzieć, że odwzajemnia twoje uczucia -
oświadczyła Liz.
Te słowa nasunęły Marii nowe myśli. Widziała oczami wyobraźni, jak jej światełko
unosi się i rozpryskuje w setki gwiazd. A na niebie, wśród gwiazd Marii, są gwiazdy
Michaela, utworzone z jego wewnętrznego światełka.
- Co prawda dwa razy mnie pocałował. To już jeden wskaźnik, że może podzielać
moje uczucia. A właściwie dwa - stwierdziła Maria.
- Poproszę o dokładny opis - zażądała Liz, ziewając.
- To były pocałunki w usta - odpowiedziała Maria. - Oba były bardzo szybkie. Jeden
zawierał pewną dawkę wdzięczności, ponieważ pomagałam mu w poszukiwaniach statku jego
rodziców. Drugi zawierał pewną dawkę strachu, bo myślał, że już nie żyję. Więc trudno mi
powiedzieć, czy miały jakiekolwiek znaczenie. - Maria głęboko zaczerpnęła przesyconego
zapachem eukaliptusa powietrza i szybko mówiła dalej: - Okay, może te pocałunki oznaczają,
że przestał mnie traktować jak młodszą siostrę. Na pewno jednak nie oznaczają tego, że
oczekuje ode mnie miłosnych wyznań.
- Nie bierzesz pod. uwagę jednego, bardzo ważnego, faktu. Michael omal nie stracił
życia, starając się ciebie ratować - przypomniała jej Liz.
- Myślę, że zrobiłby to samo dla każdego z naszej grupy. Poza tym, jeśli on
rzeczywiście odwzajemnia moje uczucia, to dlaczego go tu teraz nie ma? Dlaczego mnie nie
całuje? Mam na myśli prawdziwy pocałunek, a nie taki, który trwa zaledwie dwie sekundy.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć - powiedziała Liz.
- Masz rację. Muszę się wydobyć z tego nieszczęsnego stanu - zgodziła się Maria. -
Zrobię to. I to zaraz, bo inaczej mogę się rozmyślić. - Rozłączyła się, zanim przyjaciółka
zdążyła jej powiedzieć do widzenia. Ale zaraz złapała telefon i wcisnęła guzik powtórnego
połączenia. Liz odezwała się natychmiast.
- Chciałam tylko powiedzieć, że tak naprawdę to wcale cię nie nienawidzę - oznajmiła
Maria i szybko się rozłączyła.
Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Musiała działać szybko, bo inaczej stchórzyłaby.
Miała jednak poważny problem.
- Co mam włożyć? - szepnęła. - Nie wiem, czy mam odpowiedni strój, który będzie
pasował do moich rozpryskanych wnętrzności.
Ciężko westchnęła. Włożyła swoje ulubione dżinsy, ciemnozielony sweter i na
palcach wyszła z domu.
Żałowała, że nie może wziąć samochodu, ale bała się zbudzić matkę. Wyciągnąwszy
rower z garażu, przez chwilę stała na podjeździe, jeszcze się wahając. Może lepiej byłoby
wrócić do domu i uderzyć się czymś ciężkim w głowę, żeby przez kilka godzin nie być w
stanie myśleć o czymkolwiek.
Ale nie, zaszła już za daleko. Kiedy wsiadła na rower i zaczęła pedałować, doszła do
wniosku, że dobrze się stało, iż nie mogła wziąć samochodu. Jazda na rowerze pozwalała jej
rozładować napięcie. Może zupełnie się go pozbędzie, zanim dotrze do domu Michaela.
Mocno pedałowała, mknąc ciemnymi ulicami.
W ten sposób szybko dojechała do domu państwa Pascalów. Zostawiła rower przy
okalającym podjazd, niskim żywopłocie, przez boczną furtkę dostała się na tyły domu i
podeszła pod okno Michaela; było uchylone. Wystarczyło je lekko przesunąć do góry i wejść
do środka.
Pozostawał tylko jeden drobiazg - powiedzieć Michaelowi, że go kocha.
Maria spojrzała na niebo. Może gwiazdy podsuną jej jakiś pomysł albo dodadzą
odwagi. Potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby jej pokonać ostatnie metry, które dzieliły ją od
Michaela. Ale niebo było zachmurzone; nie widać było ani jednej gwiazdy. Dziewczyna
zaczęła krążyć w kółko. Potrzebowała jednej gwiazdy, zanim się na to zdecyduje, choćby
jednej cholernej gwiazdeczki.
Nagle okno podniosło się z lekkim trzaskiem.
- Wchodzisz czy nie? - rozległ się cichy głos.
Maria pisnęła cicho; nie zdołała powstrzymać tego głupiego pisku. Spojrzała w stronę
okna i zobaczyła uśmiechniętego Michaela.
- Wchodzę - rzuciła. - To znaczy, jeśli można. Chłopiec podał jej rękę, pomagając
wdrapać się do środka.
- Dylan śpi, więc...
- Nie, nie śpię. - Dylan, trzynastoletni przybrany brat Michaela, usiadł w łóżku. -
Cześć, Mario.
- Cześć - szepnęła. Poczuła się nagle jak idiotka. Nic z tego nie wyjdzie. Jak mogła
wygłosić swoje romantyczne przemówienie, kiedy ten mały leżał w sąsiednim łóżku, a
przybrani rodzice Michaela spali dwa pokoje dalej?
- Dylan, w kuchni został jeszcze kawałek placka. Może pójdziesz i go sobie
weźmiesz? - zaproponował Michael.
- Wiesz, że nasze reguły zabraniają jedzenia pomiędzy posiłkami - powiedział z
oburzeniem Dylan, uśmiechnął się i wyszedł z pokoju.
Gdy Michael usiadł na łóżku, Maria zawahała się. Nie wiedziała, czy powinna usiąść
koło niego, czy raczej na łóżku Dylana. Nie rób z siebie idiotki, pomyślała i usiadła obok
Michaela.
- Hm, jak w szkole? - spytała, nie patrząc na niego.
- Jak w szkole?
- Hm, tak, to znaczy, czy masz teraz trudniejsze zajęcia? Powinnam się tym martwić?
- dodała.
Och, Boże, co ja plotę? - pomyślała. Rzuciła okiem na Michaela, sprawdzając, czy nie
robi już dla niej kaftana bezpieczeństwa ze swojego prześcieradła.
Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie tylko podkoszulek i bokserki, co wcale nie
pomogło jej uporządkować myśli. Ten facet prezentował się nadzwyczajnie.
- Pomyślałam też, że mógłbyś mi doradzić, jakie dodatkowe zajęcia mam wybrać w
przyszłym roku - paplała dalej. - Ty już uczestniczyłeś w niektórych z nich.
- Przyszłaś po radę, czy w przyszłym roku masz wybrać rzeźbienie w drewnie, czy
chór? - spytał Michael.
- Tak. Nie. Sama nie wiem. - Żałowała, że nie ma przy sobie fiolki z olejkiem
cedrowym. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, i to bardzo. Odetchnęła głęboko i obróciła
się do chłopca. Nie będzie już dłużej mówić do ściany. - Nie. Nie dlatego przyszłam -
oznajmiła zdecydowanym tonem, wpatrując się w ramię Michaela, tak by nie widzieć wyrazu
jego twarzy. Dopiero po chwili zmusiła się, aby mu spojrzeć w oczy. - Przyszłam, bo jeszcze
ci nie podziękowałam za to, że ocaliłeś mi życie. Dziękuję. - Nie o to jej chodziło, ale po tym
głupim gadaniu o szkole i tak był to duży krok do przodu.
- Myślałem, że umrzesz - powiedział Michael zduszonym głosem. - Byłem
przerażony.
I pocałował ją, nie tak sobie, po przyjacielsku. Był to głęboki gorący pocałunek,
jakiego Maria jeszcze nigdy nie doświadczyła. Czuła, jak jej wewnętrzne światełko
ogromnieje, przepełniając ją ciepłem i światłem. Gorejącym ogniem. Oślepiającym blaskiem.
Szaleńczo. Nieprzytomnie.
Pocałunek skończył się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Michael odsunął się,
patrząc na nią takim wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć, że to w ogóle miało miejsce.
- Ja też się bałam, że umrzesz - powiedziała Maria, zarzucając mu ręce na szyję i
ukrywając głowę na jego ramieniu. Była ciekawa, czy chłopiec czuje jej drżenie, czy wie, że
ona drży, ponieważ ten pocałunek wywrócił cały jej świat do góry nogami. - To byłaby moja
wina - dodała.
- Nie, nie myśl tak - szepnął Michael.
- Ale to prawda - upierała się. - Powinnam była się domyślić, że dzieje się coś bardzo
złego. Nie powinnam używać tego pierścienia. Ale tak bardzo chciałam ci pomóc.
- Co? - Michael złapał ją za ramiona i odsunął od siebie. - Przez cały czas
utrzymywałaś mnie w przekonaniu, że to, co robisz, jest całkowicie bezpieczne. Stale
powtarzałaś, żebym się tym nie martwił!
- Wiem, ale myślałam... myślałam, że uda mi się odnaleźć statek twoich rodziców.
Wiem, jakie to dla ciebie ważne, a ja... ja...
- Omal nie umarłaś! Mario, dlaczego to robiłaś?
- Właśnie chcę ci to powiedzieć! - zawołała. - Robiłam to, ponieważ...
- Nie ma wystarczająco ważnego powodu, żeby wystawiać się na takie
niebezpieczeństwo. To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś. - Michaela dławił
gniew.
Nie była na to przygotowana. Co się stało z jej planem - wejść przez okno, odkryć
swoje karty i zobaczyć, co z tego wyniknie? Teraz pogrążyła się w otchłani winy, szukając
dla siebie usprawiedliwienia. Nie mogła sobie poradzić z tą sytuacją.
- Ja... ja muszę już iść - wyjąkała. Odsunęła się od chłopca i rzuciła do okna.
Michael nie odezwał się ani słowem, ani kiedy wdrapywała się na parapet, ani kiedy
ciężko upadła na ziemię.
Podniosła się szybko, pobiegła po rower i wskoczywszy na siodełko, pognała ulicą.
Wiatr osuszał łzy, które gorącym strumieniem spływały jej po policzkach.
Nie miała nawet okazji poinformować Michaela, dlaczego tak bardzo jej zależało na
odnalezieniu statku. A chciała tylko powiedzieć, że robiła to, ponieważ go kocha.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Ty prowadzisz, okay? - odezwał się Max, rzucając przyjacielowi kluczyki.
Michael obszedł samochód dokoła i usiadł za kierownicą. Chyba jeszcze nigdy Max
nie dał mu prowadzić jeepa, kiedy sam mógł to robić.
- Dobrze się czujesz? - spytał.
- Tak. Jestem tylko trochę zmęczony.
Michael spojrzał na niego z powątpiewaniem. Zapalił silnik i wyjechał na ulicę.
- Chcesz szukać w jakimś szczególnym miejscu? - spytał.
Nastąpiło dziwne odwrócenie ról. Zwykle Max pomagał w poszukiwaniach statku ich
rodziców przede wszystkim po to, żeby dotrzymywać towarzystwa przyjacielowi. Ale tej
nocy to właśnie on wpadł na pomysł, żeby jechać na pustynię. To nie był nawet ich
zwyczajowy dzień poszukiwań.
- Nie wiem. Pomyślałem, że moglibyśmy poszukać tej skały, którą widziała Maria,
kiedy śledziła Valentiego, korzystając z Kamienia. Mówiła, że ma kształt kurczaka -
powiedział Max.
Maria. Michaela znowu ogarnęła wściekłość na samą myśl o tym, co zrobiła.
Wiedziała, że używanie Kamienia, żeby móc zobaczyć szeryfa Valentiego, jest
niebezpieczne, ale nie przestała wykorzystywać jego mocy. Nie, to byłoby zbyt rozsądne. Nie
zaczekała nawet na niego, żeby był przy niej i pilnował, aby nie stała jej się krzywda. Ta
dziewczyna powinna mieć opiekuna.
- Valenti był w domu, kiedy Maria po raz pierwszy skorzystała z mocy Kamienia,
żeby go „zobaczyć” - poinformował Maxa. - Potem, po niecałej godzinie, spróbowała znowu.
Widziała wtedy, jak przejeżdżał koło tej skały. Powinniśmy więc obrać jakiś kierunek i jechać
przez pustynię około czterdziestu pięciu minut. Potem możemy prowadzić poszukiwania w
obrębie dużego koła wokół miasta.
- Wszystko wydaje się łatwe, kiedy o tym mówisz - zauważył Max i roześmiał się
dziwnym świszczącym śmiechem.
- Wybrałeś jakiś specjalny kierunek? - spytał go przyjaciel.
- Nie.
Michael jechał przed siebie. Prędzej czy później dotrą do pustyni. Długa jazda miała
tylko jedną wadę - zostawiała mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wciąż wracał myślą do
wczorajszych nocnych odwiedzin Marii. Ta wizyta oszołomiła go, zaniepokoiła i w dziwny
sposób poruszyła.
- Nie uwierzyłbyś, czego się dowiedziałem - rzekł. - Maria miała pełną świadomość,
że naraża się na niebezpieczeństwo, kiedy korzystała z pierścienia, żeby śledzić Valentiego.
Kłamała w żywe oczy. Mówiła, żebym się o nią nie martwił, zachowywała się tak, jakbym
był nadopiekuńczy.
- Hmmm - mruknął Max.
- Tylko tyle? Hmmm? - Michael potrząsnął głową. - Ona nie jest typem kłamczuchy.
Rozumiem, że zafascynowana swoją mocą mogła zapomnieć o środkach ostrożności, ale żeby
tak kłamać... - Znowu potrząsnął głową.
- Tak. Jeśli kłamała, to na pewno miała jakiś ważny powód - zgodził się Max.
- Chyba tak - prychnął Michael. - Ona jest zupełnie inna niż Isabel. Izzy kłamie dla
zabawy. Przypomina mi syjamskiego kota, całkowicie skoncentrowana na sobie, o wiele za
ładna, o wiele za dobrze zdaje sobie z tego sprawę i za bardzo wykorzystuje ten fakt dla
swoich celów.
- Jeśli Isabel ma być kotem, to czym jest Maria? - spytał Max.
- Chyba jakimś szczeniaczkiem. Może malutki golden retriever. Jasny i puchaty.
Słodki. Miły dla wszystkich.
- Dam ci radę. Nie musisz mówić Marii, że przypomina ci szczeniaka golden
retrievera. - Max powrócił do przeszukiwania pustyni. Widać było, że nic się nie ukryje przed
jego bacznym wzrokiem.
Dobrze, że chociaż jeden z nich był czujny, ponieważ myśli Michaela zwróciły się
ponownie ku Marii.
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiła - wybuchnął. - To doprowadza mnie do
wściekłości.
Po chwili uświadomił sobie, że wie dlaczego. Zdawała sobie sprawę, że jeśli powie
mu prawdę, on nie dopuści do tego, żeby nadal korzystała ze swojej mocy. A tak bardzo
chciała odnaleźć statek. Tak właśnie mówiła.... Nie, powiedziała: „tak bardzo chciałam ci
pomóc”. Chciała to zrobić dla niego.
Miał ochotę spytać przyjaciela, czy to może oznaczać, że Maria jest... w nim
zakochana albo coś w tym rodzaju. Czy też tylko dlatego szukała statku, że byli przyjaciółmi i
chciała mu pomóc jak przyjacielowi. Nie, to byłoby zbyt naiwne.
- Czy tam coś jest?! - zawołał podniecony Max, wskazując skałę po lewej.
Michael zwolnił, by ją dokładnie obejrzeć.
- Chyba nie - orzekł. - To wygląda na zwykłą skałę. Nie ma jakiegoś szczególnego
kształtu.
- To wszystko jest zbyt fantastyczne.
- Może i tak - przyznał Michael. - Ale przynajmniej dzięki temu, co widziała Maria,
wiemy, że statek jest w pierwotnym stanie. Wiemy też, że był, albo nadal jest, gdzieś w
pobliżu. Nigdy jeszcze koniec naszych poszukiwań nie był tak bliski.
- Tak, teraz znalezienie go zajmie nam najwyżej dziesięć albo dwadzieścia lat -
mruknął Max.
Och, chyba znowu źle się działo pomiędzy nim a Liz. Max najwyraźniej zaczął
poważnie myśleć o ucieczce. Michael doskonale znał to uczucie. Kiedy był mały, a nawet
wiele lat później, całymi godzinami marzył o odnalezieniu statku. Miał nadzieję, że wskoczy
do niego i odleci do domu - oczywiście razem z Maxem i Isabel.
Chociaż ostatnio... ostatnio te marzenia straciły wiele ze swojego uroku. Częściowo
dlatego, że zyskał pewność, iż na rodzinnej planecie nie ma rodziny, że nikt tam na niego nie
czeka. Ale to nie wszystko. Chodziło jeszcze o to, że teraz musiałby opuścić Liz i Alexa. Oraz
Marię.
Maria. Co miał z nią począć? Już zbyt długo krążył wokół tej myśli; zastanawiał się,
czy rozpoczęcie z nią jakiejś romantycznej historii nie jest całkowicie odjechanym pomysłem.
Romantycznej! Akurat! Jego zainteresowanie Marią bynajmniej nie było platoniczne.
Początkowo, kiedy zaczął częściej z nią przebywać, myślał o niej jak o młodszej siostrzyczce.
Chociaż ona i Isabel były rówieśniczkami, Maria wydawała mu się o wiele młodsza. Nie
mógł sobie wyobrazić Isabel, krzyczącej ze strachu podczas oglądania jakiegoś horroru,
wbijającej mu paznokcie w rękę, zakrywającej oczy, błagającej, żeby jej powiedział, kiedy
nastąpi koniec tego przerażającego epizodu. A Maria zawsze się tak zachowywała.
Nawet mu się to podobało. Jak bardziej doświadczonemu, starszemu bratu. Ciekaw
był, co będzie następnym razem, kiedy będą oglądać film o potworach. Gdy Maria przytuli się
do niego, czy przyjdzie mu wtedy na myśl ten pocałunek?
Przyspieszył trochę, pędząc po ciemnej, pustej szosie. Nie wiedział, co ma myśleć o
tym pocałunku. Wiedział tylko, że już nigdy nie będzie traktował Marii jak młodszej siostry.
Napisz, że po przeczytaniu jego listu nieprzytomnie się w nim zakochałaś -
zaproponowała Maria, nachylając się nad Isabel, która stukała w klawiaturę. - Podpisz
Victorianna, Pani Ciemności.
Maria była bardzo zadowolona, że Isabel zaprosiła ją i Liz do siebie. Potrzebowała
jakiejś odmiany. Nie mogła przestać myśleć o tym, co się wydarzyło ostatniej nocy w pokoju
Michaela. Jednak trzy procent jej umysłu mogło się teraz zająć wysyłaną do Alexa
wiadomością, podczas gdy pozostałe dziewięćdziesiąt siedem skupiało się na przypominaniu
sobie wyrazu twarzy chłopca i jego wściekłego tonu, kiedy mówił o jej głupim postępowaniu.
- Czy Alex nie pozna twojego internetowego pseudonimu? - zwróciła się Liz do
Isabel.
- Używam pseudonimu mojej mamy.
- A jeśli on odpisze? - Maria się roześmiała. - Jeśli będzie chciał wciągnąć twoją
mamę w jakiś cyberseks?
- Tak, to jest ryzyko - przyznała Isabel. - Ale nie martwię się tym. Alex jest we mnie
zbyt zadurzony, żeby nawet pomyśleć o kimś innym.
- Pamiętaj, że Victorianna miała wspomnieć, że nosi stanik w rozmiarze XXL i ma
kolekcję bielizny osobistej ozdobionej wizerunkiem lampartów - zażartowała Liz, zwijając
swoje długie czarne włosy w węzeł. - Dalej jesteś tak bardzo pewna siebie, Isabel?
- Faceci rzeczywiście lubią duże... kolekcje staników i majtek z wizerunkami dzikich
zwierząt - dodała Maria.
Isabel zakończyła wreszcie całą operację wysyłania e - maila do swojego chłopaka.
- Alex jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła mojej kobiecości - oświadczyła z
zadowoleniem.
Maria i Liz popatrzyły na siebie i wybuchnęły śmiechem.
- W co? - spytała Liz.
- Słyszałyście, co powiedziałam.
To byłoby wspaniałe: móc przeistoczyć się w Isabel, pomyślała Maria. Tak zabójczo
piękna dziewczyna może traktować świat jak dom handlowy pełen facetów. Wybrać sobie
najpierw blondyna, a w innym stoisku rudego. Musi się tylko zastanowić, którego ona chce, a
nie myśleć o tym, czy oni ją zechcą.
- Wejdź na stronę Lucindy Baker - zaproponowała Liz. - Chcę zobaczyć, czy ma
jakieś nowe wpisy.
- Jak to zrobić? - spytała Isabel.
- Nigdy nie próbowałaś? - Liz sięgnęła do klawiatury i wpisała adres. - To niezła
zabawa. Ona robi ranking technik pocałunków każdego chłopaka ze szkoły.
Michaela też? - pomyślała Maria. Nie miała ochoty czytać opisu jego pocałunków. A
gdyby się okazało, że on całuje każdą dziewczynę tak jak ją wczorajszej nocy? Nie mogła
pogodzić się z pomysłem, że ich pocałunek nie był czymś szczególnym, czymś, co mogło się
wydarzyć jedynie między nimi.
Myśl o tym pocałunku była jedyną rzeczą, która podtrzymywała ją na duchu. To
prawda, że Michael był na nią oburzony, wściekły, ale skoro ją tak całował, to mógł żywić dla
niej jakieś uczucie. Na przykład miłość.
- Okay, już jest. Musisz tylko kliknąć na nazwisko faceta i znajdziesz opinię Lucindy.
Maria spojrzała natychmiast na spis nazwisk pod literą G.
Michaela nie było na tej liście. Przynajmniej to zostało jej oszczędzone.
Isabel zrobiła szybki przegląd rejestru Lucindy. Rick Surmacz. Interesujące.
- Tak. Sądziłam, że on jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła kobiecości
Maggie MacMahon - zażartowała Maria. - W innym wypadku nie byłoby chyba możliwe,
żeby ubierał się pod jej dyktando i codziennie dopasowywał swoje ubranie do jej strojów?
Isabel kliknęła na nazwisko Ricka.
- Nazywam Ricka wiertniczym - przeczytała na głos. - On uważa, że dobry pocałunek
polega na wkładaniu ci języka do gardła. Żadnej finezji. Żadnej delikatności. Knebluje.
Dosłownie.
- Uuuu - skomentowała Maria. - Myślicie, że Maggie to widziała?
- Wykluczone - rzuciła Liz. - Gdyby tak było, to następnym strojem Ricka byłby
gustowny czarny worek na zwłoki.
- Zobaczmy teraz Craiga Cachopo - odezwała się Maria, z nadzieją, że teraz
przynajmniej cztery procent jej umysłu zdoła się oderwać od Michaela. - W szóstej klasie
obie z Liz byłyśmy w nim nieprzytomnie zakochane. To zadurzenie omal nie zniszczyło
naszej przyjaźni.
Isabel sprawdziła początek listy.
- Nie ma go tu - rzekła.
- Ale Max jest! - zawołała Liz. Chwyciła mysz i kliknęła.
- Nie powinnam mieć na liście Maxa, ponieważ nigdy się z nim nie całowałam -
czytała Liz już spokojniejszym głosem. - Ale dziewczyna może sobie pomarzyć, prawda?
Wydaje mi się, że pocałunek Maxa byłby właśnie pocałunkiem z twoich marzeń. Te spokojne
typy mogą nieźle zaskoczyć. Mam nadzieję, że wkrótce będę już mogła podać wam fakty.
- Marz sobie dalej - powiedziała Isabel, uśmiechając się do Liz. - Bo widzisz, chociaż
Max nadal cię od siebie odsuwa, to jego zainteresowanie innymi dziewczynami jest równe
zeru.
Liz skinęła głową.
- Tak, wiem - szepnęła. - Ale dziękuję, że mi o tym przypominasz.
Maria poczuła ukłucie zazdrości. Isabel i Liz miały chłopaków, którzy byli w nich
bardzo zakochani. To prawda, że Max twierdził, iż może być tylko przyjacielem Liz, niczym
więcej. Ta wiedziała jednak, że chłopak odwzajemnia jej uczucie.
- Czy Max nie wydał się wam ostatnio jakiś dziwny? - spytała Liz.
- Jest trochę nieprzytomny, jeśli o to ci chodzi - odpowiedziała Isabel.
Maria zmarszczyła czoło, starając się przypomnieć sobie, jak w ostatnim czasie
zachowywał się Max. Skoncentrowana wyłącznie na Michaelu, nie zwracała na to zbytniej
uwagi.
- Był bardziej spokojny niż zazwyczaj - odezwała się wreszcie. - Jakby czymś
zaabsorbowany.
- A nie wydał się wam chory? - nalegała Liz.
- Ja uważam, że tu chodzi tylko o ciebie. Sądzę, że on za tobą tęskni - powiedziała
Isabel. - Może to nie jest właściwe słowo, bo przecież widujecie się codziennie, ale...
- Ale to jest co innego - dokończyła za nią Liz.
- Jeśli rzeczywiście chcecie wiedzieć, jak całuje Craig, to zaraz wam powiem -
obwieściła Isabel, szybko zmieniając temat. Uznała widocznie, że rozmowa o Maksie nie robi
dobrze Liz. - Trochę zbyt mokro. Głośno oddycha przez nos. Ale, ogólnie rzecz biorąc,
całkiem nieźle.
- Coś takiego! - zapiszczała Maria. - Nie wiedziałam, że ty z nim chodziłaś.
- Nie chodziłam. Ale pewnej nocy złożyłam małą wizytę w jego snach. Kiedy, hm,
prowadziłam kampanię, aby zostać królową balu - przyznała.
- Przenikałaś do snów facetów i całowałaś ich, żeby na ciebie głosowali? - spytała Liz.
- Tylko tych atrakcyjnych. Ale Michael Alex wszystko mi zepsuli. Pamiętacie, że
przegrałam z Liz - dodała, pokazując język rywalce.
Ta roześmiała się i rzuciła w nią poduszą.
Maria nie odzywała się. Była zadowolona, że Isabel przegrała. Prowadzenie takiej
kampanii przedwyborczej nie było w porządku. Poza tym Liz zasługiwała na to, żeby wygrać.
Była równie ładna, jak Isabel, chociaż w całkiem innym typie. I miała nie gorsze powodzenie.
- Jak to jest, kiedy się przenika do cudzych snów? - spytała. - Czy poznajesz wtedy
wszystkie tajemnice?
- Mogłabym wam to zademonstrować - zaproponowała Isabel. - Przynajmniej tak mi
się wydaje. Gdybyśmy we trzy nawiązały łączność, to wtedy pewnie razem przeniknęłybyśmy
do snów.
- Ale to jest naruszenie cudzej prywatności - zaprotestowała Liz.
- Tak, masz rację - przyznała Isabel. - Z drugiej jednak strony to świetna zabawa.
- Musimy to zrobić - wtrąciła Maria. Wiedziała, że Liz ma rację, mówiąc o naruszaniu
prywatności, lecz istniała szansa, że Isabel wprowadzi ją w sen Michaela. Może dzięki temu
pozna jego uczucia.
- Od kogo zaczynamy? - spytała Isabel.
- Pani Hardy? - zaproponowała Liz.
- Nauczycielka? - zdziwiła się Maria. - Może powinnyśmy wybrać kogoś, kogo lepiej
znamy.
Nie chciała wymienić Michaela. Wolała zaczekać, żeby móc to zrobić mimochodem.
Opowiedziała już Liz o wydarzeniach ostatniej nocy, mimo to wolała nie pokazywać, że jest
aż tak zaangażowana.
- Już wiem, co zrobimy. Wejdziemy w zasięg snów i każda z was wybierze sobie
orbitę. To będzie prawdziwa niespodzianka - oświadczyła Isabel. Usiadła na podłodze i dała
dziewczynom znak, żeby usiadły obok niej. - Rozluźnijcie się. Oddychajcie głęboko. Ja zajmę
się resztą - dodała, biorąc obie za rękę.
Otoczyła je feeria barw, nasycony fiolet aury Isabel wtapiał się w ciepły bursztyn aury
Liz i kobaltowy błękit Marii. Po chwili powietrze zostało nasycone mieszaniną zapachów.
Maria nazwała je w myśli aurami woni. Głęboko wciągnęła powietrze, napawając się
zapachem ilang - ilang Liz, cynamonu Isabel i własnym, różanym. Te wonie przenikały się
wzajemnie, tworząc swoisty aromat.
- Teraz zamknijcie oczy - szepnęła Isabel.
Maria przymknęła powieki i została natychmiast otoczona wirującymi sferami snów,
które mieniły się tęczowym blaskiem. Uśmiechnęła się, kiedy jedna z orbit otarła się o jej
twarz. Była miękka jak bańka mydlana, wydawała wysoki, piękny dźwięk.
- Witajcie w zasięgu snów - powiedziała Isabel. - Orbita powstaje, kiedy śpiący
zaczyna śnić. Wybierzcie sobie którąś z nich, a ja was do niej wprowadzę.
Maria wsłuchiwała się w muzykę sfer, usiłując wyłapać ton, który odezwałby się
echem w jej sercu.
Było wiele pięknych dźwięków, ale żaden nie był tym, którego szukała. Michael
jeszcze nie śpi, uświadomiła sobie nagle. Nie znajdę teraz jego orbity.
- Wybieraj pierwsza - zwróciła się do Liz.
- Ta - powiedziała jej przyjaciółka, wskazując wirującą jasnozieloną sferę snu.
- To przedziwne. Wydaje mi się, że wybrałaś orbitę swojej matki - zauważyła Isabel. -
Tyle razy to robiłam, że umiem już rozpoznawać mnóstwo sfer ludzkich snów i jestem prawie
pewna, że to właśnie ta orbita. Może chcesz wybrać inną?
Liz zawahała się, po czym potrząsnęła głową.
- Ta będzie dobra.
Isabel wyciągnęła ręce i zaczęła nucić. Po chwili zielona sfera snu znalazła się w jej
dłoniach. Dziewczyna nie przestawała nucić, a orbita ogromniała, aż stała się tak wysoka, jak
zgromadzone przy niej dziewczyny.
- Jeśli nie chcesz, żeby cię zobaczyła w swoim śnie, to możemy pozostać na zewnątrz.
Możemy też przeniknąć do środka.
- Zostańmy na zewnątrz - zdecydowała Liz. Przysunęła się bliżej i zajrzała do orbity.
Maria zrobiła to samo.
Pani Ortecho spacerowała nad brzegiem jeziora. Kiedy przechodziła pod drzewem,
spadło z niego jajko i rozbiło się u jej stóp. Z jajka zaczęła wypływać krew.
Liz z trudem złapała oddech.
- Nie musimy dalej patrzeć - odezwała się Maria.
- Chcę to zobaczyć - powiedziała Liz.
Nadal wpatrywały się w orbitę. Sceneria zmieniła się szybko, jak to bywa w snach;
teraz pani Ortecho stała w kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła jajko z kartonowego
pojemnika. Trzymała je przez chwilę w dłoniach, jakby chciała je ogrzać.
Nagle znalazła się znowu nad jeziorem. Wspinała się na drzewo w poszukiwaniu
gniazda, trzymając jajko w dłoni. Jedna z gałęzi, która służyła jej za oparcie, złamała się. Pani
Ortecho zachwiała się, jajko wysunęło się z jej dłoni i wpadło do jeziora.
Z wody w jeziorze, która stała się czerwona i zaczęła bulgotać, wyłoniła się zalana
krwią dziewczyna. Poszybowała w kierunku pani Ortecho, zaciskając szponiaste dłonie.
Pani Ortecho krzyknęła, a Liz odsunęła się gwałtownie od jej sfery snu.
- Już dość! - zawołała.
Isabel wyciągnęła rękę i lekko dotknęła orbity. Nie przestawała nucić, dopóki orbita
nie powróciła do swojego pierwotnego kształtu.
- Dobrze się czujesz? - zwróciła się Maria do przyjaciółki. - To był jakiś okropny
koszmar senny.
- Myślę, że tą dziewczyną była Rosa - wyjaśniła Liz. Miała nienaturalnie błyszczące
oczy.
- Nie możesz być tego pewna. Nie było widać jej twarzy przez tę... - Maria
powstrzymała się przed wypowiedzeniem słowa „krew”.
Liz potrząsnęła głową.
- To była ona - upierała się. - Rosa umarła pięć lat temu, a mama jeszcze miewa takie
koszmary.
- Pewnie tylko czasami - wtrąciła Isabel. - A to wcale nie musi być złe. Sny pomagają
ludziom przetwarzać wydarzenia.
- Pewnie tak - wymamrotała Liz. Maria rzuciła jej wymowne spojrzenie.
- Zróbmy sobie przerwę.
Isabel zamknęła oczy i skoncentrowała się. Zniknął zasięg snów; dziewczęta siedziały
po prostu na podłodze w jej sypialni.
- Przykro mi, że nie doczekałaś się swojej kolejki - zwróciła się Liz do Marii.
- Nic nie szkodzi. Orbity, do której chciałam przeniknąć, tam nie było. - Maria
opuściła głowę i cicho westchnęła. - Muszę wam coś wyznać, moje siostry - sisters. Chciałam
przeniknąć do orbity snów Michaela.
- Wstrząsające! - wykrzyknęła Isabel z udawanym zdumieniem.
Maria spojrzała na Liz.
- Powiedziałaś Isabel? - spytała.
- Nic mi nie mówiła. Ale przecież mam oczy i widziałam, jak patrzysz na Michaela -
tłumaczyła jej Isabel, zerkając na zegar. - Michael, Max i ja potrzebujemy tylko dwóch
godzin snu. On jeszcze nieprędko wejdzie do krainy marzeń sennych. Powinnyście tu zostać,
a kiedy zrobi się już wystarczająco późno, to was tam wprowadzę. Mam tu piżamy i
wszystko, czego możecie potrzebować.
- Chyba mogłybyśmy jutro wcześniej wstać, pójść do domu i przebrać się do szkoły -
powiedziała Liz. - Muszę jednak zadzwonić do ojca - dodała i kiedy Isabel podała jej telefon,
szybko wystukała numer.
Maria usiłowała nie słuchać tej rozmowy. Nie lubiła słuchać, jak przyjaciółka prosi o
pozwolenie, żeby móc gdzieś dłużej zostać albo wyjechać za miasto. Pan Ortecho zadawał
wtedy milion pytań, zupełnie jakby jej nie ufał. To nie było w porządku.
Liz była nienaturalnie doskonałą córką. Zawsze miała najlepsze stopnie, bezbłędnie
wywiązywała się ze swoich obowiązków w kawiarni, pomagała w domu, nie piła, nie paliła.
Nie robiła żadnych rzeczy, których nie aprobują rodzice.
Jej ojciec był w porządku. Maria lubiła u niego pracować. Powinien jednak dać córce
trochę luzu. Fakt, że Rosa przedawkowała, nie oznaczał, że to samo spotka jej siostrę. Sam
powinien o tym wiedzieć.
Liz skończyła rozmowę i przekazała telefon Marii, której matka natychmiast zgodziła
się, żeby została u Evansów. Marii wcale to nie zdziwiło, bo wiedziała, że adorator matki jest
u nich w domu i że oboje są zadowoleni z takiego obrotu rzeczy.
- Może chcecie obejrzeć jakiś film, zanim będziemy mogły wejść w zasięg snów? -
zaproponowała Isabel.
- Dobrze - odpowiedziała Liz, a Isabel zaczęła wymieniać wszystkie możliwości.
To miłe, że tak bardzo stara się być dobrą gospodynią, pomyślała Maria. Izzy nie
miała wielu przyjaciółek i takie spotkanie jak dzisiaj było dla niej ważne.
- Zgadzasz się na to, Mario? - spytała Isabel.
Ta nie słuchała. Było jej wszystko jedno, który film wybiorą. To był tylko czas
oczekiwania na możliwość przeniknięcia do orbity snu Michaela.
Kiedy program już się zakończył, Maria miała uczucie, jakby w jej żołądku
zagnieździło się całe stado motyli, które gwałtownie machały skrzydełkami. Wzięła Isabel za
rękę i znalazła się w krainie błyszczących rozśpiewanych sfer snu.
Pewnie ma jakieś głupie sny, pomyślała. Może śni o tańczących hot dogach. O czymś,
co nie ma najmniejszego związku ze mną. Chyba że wierzy się w to, co podają niektóre
senniki.
Usłyszała głęboki dźwięk sfery snu Michaela. Motyle w jej żołądku rozmnożyły się
nagle, kiedy Isabel przywoływała jego orbitę i rozszerzała ją.
Pragnąc wreszcie rozwiać wątpliwości, Maria przekroczyła miękką wilgotną powłokę
orbity, a Isabel i Liz poszły w jej ślady.
Poczuła nagły ucisk serca. Michael nie śnił o tańczących hot dogach. Śnił, że trzyma
w ramionach Isabel!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Pomóc ci przy obiedzie, mamo? - spytał Max, wchodząc do kuchni. Powinien udać
się na poszukiwanie statku, ale był zbyt wyczerpany, żeby znowu jeździć po pustyni i wrócić
z niczym.
- Możesz otworzyć drzwi, kiedy pojawi się facet z Flying Pepperoni. Zamówiłam
pizzę - powiedziała pani Evans. - Pracujemy z ojcem nad bardzo poważną sprawą i musimy
dobrze się do niej przygotować. W rozkładzie zajęć nie ma takiej pozycji jak gotowanie.
Masz szczęście.
- Za to tato nie ma szczęścia. Wiesz, że on zawsze mówi... - zaczął Max.
- Że wolałby zjeść opakowanie - dokończyli wspólnie. Dziwne, ile informacji można
zebrać na temat swoich rodziców, i to zupełnie bezwiednie. Takich całkowicie
bezużytecznych wiadomości. Tato mówi, że kartonowe pudełko ma lepszy smak niż pizza;
próbuje po kolei wszystkiego, co ma na talerzu, i kończy się na tym, że zjada tylko te
pojedyncze kęsy potraw; wsypuje do kawy trzy czubate łyżki stołowe cukru i nie lubi
żadnych komentarzy na ten temat. A to tylko fragmentaryczne informacje, zebrane przez
Maxa w teczce „tato”, pod nagłówkiem „jedzenie”. W jego umyśle nagromadziły się setki
takich teczek. Na przykład teczka „dzieciństwo mamy”. Matka miała wyimaginowaną
najlepszą przyjaciółkę, która nazywała się Solly; prawdziwą najlepszą przyjaciółkę o imieniu
Annabel i lalkę, taką samą, jaką miała bohaterka jej ulubionego serialu.
Dla Maxa było ważne, że znał te wszystkie drobne zabawne epizody z życia rodziców.
Chciał, żeby przynajmniej ktoś je znał, ktoś je zapamiętał, kiedy oni... odejdą.
Dni mijały - do tej pory już trzy - a on czuł zmiany w swoim ciele. Szanse na
znalezienie statku nie przedstawiały się dobrze dla pacjenta X.
Co zwykle mówią lekarze? Powinieneś pomyśleć o uporządkowaniu swoich spraw.
Tak, właśnie o to chodzi. Max czuł, że pacjent X powinien już zacząć porządkować swoje
sprawy.
A to oznaczało konieczność rozmowy z Michaelem i Isabel, i z resztą. Będzie musiał
to zrobić. Nie mógł już dłużej czekać.
Jedyną korzystną prognozą dla pacjenta X był fakt, że odczuwał teraz mniej strachu,
mniej gniewu, mniej wszystkiego. Pacjent X został otoczony warstwą ochronną. Od chwili,
kiedy dowiedział się od Raya o akino, Max poczuł się tak, jakby dokoła niego wytworzyła się
cienka warstwa plastiku. Z dnia na dzień stawała się coraz grubsza, odgradzając go od
wszystkich i wszystkiego, nawet od własnych uczuć.
Może tlen znajdujący się we wnętrzu tego plastikowego pęcherza zmieszany był z
jakimś środkiem znieczulającym, bo Maxowi, czy też pacjentowi X, nie przeszkadzał pobyt w
tym sztucznym pęcherzu. Nie przejmował się tym, że rozmawia z matką przez plastikową
ścianę. Właściwie to nic go nie obchodziło.
Jednak, o dziwo, troszczył się o te pamięciowe teczki zawierające informacje o
rodzicach. Chciałby, żeby ktoś zapamiętał, że jego matka potrafiła wyrecytować z pamięci
całe ustępy z „Przeminęło z wiatrem”. To mu się wydawało ważne.
Obszedł stół dokoła, usiadł i natychmiast wstał, co nie było łatwe, ponieważ
wydawało mu się, że waży trzykrotnie więcej niż zwykle.
- Może zrobić sałatę? - zaproponował. Nie miał wprawdzie ochoty na sałatę, ale chciał
zostać w kuchni, więc przy okazji mógłby się na coś przydać. Otworzył lodówkę i zajrzał do
pojemnika z jarzynami. Była tam tylko jedna nieświeża główka sałaty i dwie powiędnięte
marchewki.
- Zamówiłam również sałatki - powiedziała matka. - Masz więc czas, żeby spokojnie
usiąść i powiedzieć mi, co ci dolega.
- Nic mi nie jest. Chciałem tylko zrobić sałatę. Popchnął nogą pojemnik z jarzynami i
zamknął lodówkę.
- Nie interesuje mnie sałata, tylko worki, które masz pod oczami. Wyglądasz, jakbyś
potrzebował co najmniej dwóch tygodni odpoczynku. Jeszcze nigdy nie widziałam cię w
takim stanie. - Matka siadła przy stole i wskazała mu krzesło obok siebie.
Max usiadł z ociąganiem. Wiedział jednak, że nie uda mu się od tego wykręcić. Mama
była niezwykle stanowcza, kiedy uważała, że powinni przeprowadzić rozmowę. Takie
rozmowy bywały często bardzo pomocne, co nie oznaczało wcale, że dyktowała mu, jak ma
postąpić. Po prostu, kiedy zaczynał mówić o swoich problemach, sam wpadał na pomysł, jak
je rozwiązać.
Jednak tym razem nie było to możliwe. Dawno temu przyrzekli sobie z Isabel, że
nigdy nie wyjawią rodzicom prawdy o swoim pochodzeniu.
Chciał dotrzymać tej obietnicy. Gdyby im wszystko powiedział, naraziłby ich na
niebezpieczeństwo. Tak jak naraził Liz i resztę przyjaciół. Dopóki agenci Planu
Wyczyszczenia Bazy Danych będą polować na kosmitów, każdej osobie związanej z Maxem,
Isabel i Michaelem groziło niebezpieczeństwo.
Pacjent X umrze. No i dobrze. Może niedobrze, ale było to prawdopodobnie
nieuniknione. Isabel umrze. Michael umrze. To też pewnie będzie nieuniknione.
Ale rodzice nie musieli umierać; mieli jeszcze przed sobą długie lata. Max nie miał
zamiaru skracać im życia, zwierzając się ze swojej tajemnicy i tym samym narażając ich na
niebezpieczeństwo.
- Czy mam cię wziąć w krzyżowy ogień pytań? - odezwała się matka. - A może sam
mi powiesz, co się dzieje?
Musiał coś wymyślić. Rzucił na nią okiem i zauważył jeden siwy włos na jej skroni.
Wyrwał go i pokazał mamie.
- Ooo! Nie śmiej się z tego. Ciebie też to kiedyś czeka - powiedziała.
Nie, mamo, mnie to nie czeka, pomyślał, wsuwając siwy włos do kieszeni.
- Widzę jeszcze jeden - rzekł, wyciągając rękę. Matka odsunęła jego dłoń.
- Przestań zwlekać - rzuciła.
- Okay, jest taka sprawa... - zaczął. Żadne przekonywające kłamstwo jakoś nie
przychodziło mu do głowy. - Hm, jest w szkole jedna dziewczyna, bardzo inteligentna, piękna
i w ogóle. Ale problem polega na tym, że ona stale mi powtarza, że powinniśmy być tylko
przyjaciółmi.
W rzeczywistości to on wciąż mówił Liz, że nie mogą być niczym więcej, jak tylko
przyjaciółmi. W efekcie, jak się okazało, miało to swoje dobre strony. Kiedy umrze, Liz straci
tylko przyjaciela, a nie ukochanego.
- To mnie bardziej postarza niż siwe włosy - odezwała się matka. - Mój syn ma już
dorosłe problemy.
Gdy usłyszeli dzwonek, Max wstał od stołu.
- Otworzę.
- Poproś ojca o pieniądze. Możesz go też spytać - przymrużyła oko - ile razy mu
mówiłam, że najlepiej będzie, jak pozostaniemy tylko przyjaciółmi, zanim zaczęłam z nim
chodzić.
Max, chcąc przekonać matkę, że już się lepiej czuje, zdobył się na uśmiech i poszedł
do frontowych drzwi.
- Tato, potrzebuję pieniędzy na pizzę! - krzyknął.
- Już idę, idę - rozległ się głos z salonu. - Nie mogliśmy zamówić czegoś innego
zamiast pizzy? Wolałbym zjeść opakowanie.
Może ostatni raz słyszę, jak to mówi, uświadomił sobie chłopiec.
Michael wszedł do salonu, niosąc kawałek zimnej pizzy i szklankę mleka.
Isabel poczuła nagłe łomotanie serca. Podskoczyła, rozpryskując na bluzkę gazowany
napój, po czym chwyciła serwetkę, żeby wytrzeć plamy.
- Przestraszyłem cię? - spytał Michael, siadając obok niej.
- Nie słyszałam, jak wchodzisz - odpowiedziała. Nigdy nie dzwonił. Rodzice Isabel
nazywali go swoim trzecim dzieckiem, więc traktował ich dom jak własny.
To prawda, że nie słyszała jego kroków, jednak to nie dlatego jej serce omal nie
połamało żeber. Kiedy zobaczyła Michaela, przypomniała jej się orbita jego snu. Serce
zareagowało na ten obraz.
Michael oparł nogi na niskim stoliku, złożył pizzę na pół i ugryzł potężny kęs. Nie
zachowywał się jak chłopak, który śnił o tym, że trzyma ją w ramionach. Za chwilę zacznie
bekać albo drapać się po siedzeniu.
Isabel odczuła ulgę. Byłoby dziwnie, gdyby Michael, traktujący ją jak młodszą siostrę,
żywił wobec niej jakieś romantyczne uczucia. Miała tę świadomość, tylko ciało jak gdyby o
tym zapomniało. Uniosła brwi.
- Masz już wszystko, czego ci potrzeba? - spytała z udaną słodyczą w głosie. - Może
chcesz, żebym pobiegła na górę i przyniosła kilka poduszek?
- Jak to miło z twojej strony - odpowiedział Michael równie przesłodzonym tonem. -
Ale jest mi zupełnie dobrze. Chyba że chciałabyś zdjąć mi buty i pomasować stopy.
- Jasne. Marzę o tym, żeby móc dotknąć twoich wielkich śmierdzących stóp. -
Niegdyś zrobiłaby to z przyjemnością, kiedy miała dwanaście lat. Była wtedy totalnie
zadurzona w Michaelu. Cały zeszyt zapełniła informacjami o jego ulubionych zespołach
muzycznych i ulubionych potrawach. Zeszyt trafił wreszcie do kosza na śmieci, kartka po
kartce, kiedy skończyła trzynaście lat i zaczęła się tego wstydzić.
- Gdzie reszta rodziny? - spytał chłopiec.
- Rodzice wrócili do biura. Mają jakąś trudną sprawę do opracowania. A Max jest w
swoim pokoju. A może to ten jego nieużyty bliźniak. Ten, którego nazywamy Niemym.
- Co się z nim dzieje? - Michael przeczesał palcami sterczącą czuprynę. - Czy to ta
sprawa z Liz?
- Chyba nic się pomiędzy nimi nie zmieniło - powiedziała Isabel. - Może to tylko
kwestia frustracji seksualnej, której nie jest już w stanie znieść.
- Nie znam tego uczucia. - Michael uśmiechnął się. - Jestem zbyt przystojny, żeby
mieć takie problemy.
- Rzeczywiście. Stale o tym zapominam. Pewnie dlatego, że sama tego nie zauważam
- odparowała.
Isabel musiała jednak przyznać, że Michael zajmuje wysokie miejsce w rankingu
atrakcyjnych chłopaków. Traktowała go nie tylko jak brata, na którego wygląd nie zwraca się
uwagi. A było na co patrzeć - czarne włosy, szare oczy, szerokie ramiona...
Nie będzie więcej o tym myśleć, to nielojalne w stosunku do Alexa. Jej chłopak też
był atrakcyjny. Tyle tylko, że był szczupły, a Michael muskularny. Czasem miło popatrzeć na
dobrze umięśnionego chłopaka.
- Aha, skoro już mówimy o twoim słynnym sex appealu, to Corinne Williams chce cię
zaprosić na imprezę, którą urządza w piątek wieczorem - oświadczyła Isabel.
- Czy ty i Alex idziecie? - spytał, wkładając ostatni kawałek pizzy do ust i wycierając
ręce o dżinsy.
- Nie wiem jeszcze. - Mogła się spodziewać, że czeka ją kolejna nagonka na parę Alex
- Isabel ze strony fanek Stacey. To, co przeżyła w szatni, nie było miłe, a na imprezie
mogłoby być tylko gorzej.
Michael zerknął na ekran telewizora.
- Czy to jest ten serial, w którym ona koniecznie chce mieć dziecko?
Wyciągnął rękę wzdłuż oparcia kanapy, dotykając lekko jej ramion. Isabel przeniknął
dreszcz. Tak nie powinno być. To się nigdy przedtem nie wydarzyło - przynajmniej od czasu,
kiedy miała dwanaście lat. Wtedy wprost kipiała z radości, gdy Michael był w pobliżu.
- To było w starych programach - powiedziała, prostując plecy, żeby odsunąć się od
ręki chłopca. - W tym jest samotną matką bliźniaków, którzy starają się wydać ją za mąż.
- Aha, już wiem. Oni mają jakąś czarodziejską moc czy coś w tym rodzaju. Nie chce
mi się wierzyć, że to oglądasz.
- To nie ten serial. Mówisz o jeszcze innym. A ja tego wcale nie oglądam. Czekam
tylko na to, co po tym pokażą.
- A ten facet to dyrektor ich szkoły, prawda? Isabel potrząsnęła głową.
- Teraz jest trenerem piłki nożnej.
- Okay, widzę, że powinienem zająć się pilotem - oświadczył Michael. Wyciągnął
rękę, ale Isabel była szybsza i schowała go za plecami.
- Wiadomość z ostatniej chwili. Nie jestem Alexem. Nie stosuję się do kaprysów
księżniczki Isabel - powiedział.
Wyciągnął jeszcze rękę, lecz dziewczyna przechyliła się do tyłu, przyciskając pilota
własnym ciałem.
Michael popatrzył na nią zwężonymi oczami. Przez ciało Isabel znowu przebiegł
dreszcz, zagłuszony poczuciem winy. Jak zareagowałaby Maria, gdyby mogła zobaczyć te
przekomarzanki?
- Możemy to zrobić w łagodny sposób albo mniej łagodnie - rzekł chłopiec.
- W ogóle tego nie zrobimy. To mój dom. Ja kontroluję pilota - upierała się Isabel.
- Okay, niech tak będzie. - Michael usiadł jej na nogach i zaczął ją łaskotać. Dobrze
wiedział gdzie; znał te miejsca od lat.
Zapiszczała, kiedy poczuła pod żebrami jego palce. Nie mogła tego znieść. Złapała go
za ramiona i odepchnęła, przynajmniej próbowała to zrobić, bo zdołała odsunąć go może o
centymetr.
Miała jednak inne metody, by wyjść zwycięsko z tej walki. Wbiła mu paznokcie w
plecy.
- To nie w porządku. Ja nie mam szponów - zaprotestował Michael, nie przestając jej
łaskotać.
- Ale ważysz dwa razy tyle co ja! - zawołała Isabel. - I leżysz na mnie.
Spojrzeli sobie w oczy i znieruchomieli oboje. Michael miał urywany oddech.
Zadyszał się od tego łaskotania?
Dziewczyna była pewna, że serce jej łomocze tylko dlatego, że tak się zmęczyła,
walcząc o pilota. To nie miało nic wspólnego ze świadomością, że Michael przyciska ją
swoim ciałem, absolutnie nic.
Wyjęła pilota zza pleców i podała mu go.
- Oglądaj, co chcesz. Ja... ja muszę odrobić lekcje.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Liz zerknęła na zegarek. Jeśli się pospieszy, to przed swoim dyżurem w kawiarni
Latający Talerz zdąży jeszcze wstąpić do muzeum UFO. Musiała się zobaczyć z Maxem,
żeby się upewnić, że jest z nim wszystko w porządku.
W głębi serca czuła jednak, że wcale tak nie jest. Kiedy spotykali się w szkole,
widziała, że z dnia na dzień chłopak wygląda coraz gorzej. I jeszcze ta dziwna sprawa z
palnikiem bunsenowskim. Max starał się jej wmówić, że jego przypalony palec to tylko
złudzenie optyczne, lecz zapach palącego się ciała był zbyt wyraźny, żeby mogła w to
uwierzyć.
- Podwieźć cię, Liz? - usłyszała za plecami jakiś głos. Nie musiała się oglądać, by
wiedzieć, że to Max.
- Wspaniale - powiedziała, obróciła się szybko i wsiadła do jeepa. Przyglądała mu się
uważnie, kiedy wyjeżdżał na ulicę. Wygląda, jakby był chory na raka, stwierdziła.
- Przypatrujesz mi się - odezwał się Max.
Liz zdecydowała się na jasne postawienie sprawy.
- Martwię się o ciebie - przyznała. - Stale mi powtarzasz, że nic ci nie jest, ale ja już
tego nie kupuję.
- Jestem trochę zmęczony. Nie byłem... - Nie dokończył zdania. Oczy uciekły mu w
tył głowy, widoczne były tylko białka.
- Max!
Rozległ się głośny, przeciągły klakson. Liz popatrzyła przed siebie i zorientowała się,
że furgonetka dostawcza Lime Warp jest tuż przed jeepem, może w odległości metra.
Przechyliła się, chwyciła kierownicę i szarpnęła nią w lewo tak gwałtownie, że rozległ
się pisk opon. Zepchnęła nogę Maxa z pedału gazu, po czym nacisnęła hamulec, z trudem
panując nad chęcią gwałtownego przyciśnięcia go do dechy.
- Okay, okay. Teraz zaparkuj - mruknęła do siebie. Zjechała pod krawężnik, zgasiła
silnik i szybko obróciła się do Maxa.
- Słyszysz mnie?! - krzyknęła, spoglądając mu w oczy; w nieruchome białe kulki.
Z trudem przełknęła ślinę. Musi się opanować, jeśli ma pomóc Maxowi. Zastanawiała
się gorączkowo, co zrobić? Mogła pobiec do najbliższego domu i zadzwonić po karetkę. Nie
chciała jednak zostawiać go samego. Ani na chwilę.
- Max, odezwij się! - wołała zdławionym głosem. - Słyszysz mnie? To ja, Liz.
Gdy zadrgały mu powieki, ujęła w obie ręce jego dłoń, która nadal leżała na
kierownicy, i zaczęła ją masować. Dłoń chłopca była bezwładna, pozbawiona życia.
Pod jego powiekami ukazał się skrawek błękitu, a po chwili oczy wróciły na właściwe
miejsce. Ręce mu zadrgały. Zaczynał dochodzić do siebie. Och, dzięki ci, Boże.
Max potrząsnął głową.
- Chyba zasnąłem nad kierownicą. Rzeczywiście nie jestem ostatnio w dobrej formie.
Może ty powinnaś teraz prowadzić. Podwieziesz mnie do muzeum, a ja później odbiorę od
ciebie jeepa.
Liz wpatrywała się w niego bez słowa. Był w szoku, na pewno.
- Max, miałeś jakiś atak - powiedziała łagodnym tonem. - Zawiozę cię do szpitala na
ostry dyżur.
- Na oddział dla kosmitów? - spytał. Wyswobodził dłoń z jej rąk i oparł ją na
kierownicy. - Liz, przecież wiesz, że nie mogę jechać na ostry dyżur. Proszę cię, zawieź mnie
do domu. Zadzwonię do pracy, że jestem chory, i odpocznę. Właśnie tego potrzebuję, trochę
odpoczynku.
- I to ma mnie uspokoić? - Adrenalina jeszcze buzowała w żyłach Liz, która miała
nerwy tak napięte, jakby ktoś ją podłączył do prądu. A on się spodziewał, że odwiezie go do
domu i wesoło pomacha na pożegnanie.
Uświadomiła sobie jednak, że nie widział tego co ona; nie widział, jak oczy uciekają
mu w tył głowy i...
- Max, uwierz mi. Teraz już nie możesz udawać, że nic się nie stało. Musisz się
dokładnie przebadać.
- Już rozmawiałem o tym z Rayem - mruknął. - To nie jest zwykła ludzka choroba. To
nie jest sprawa dla lekarzy.
Liz poczuła, jak skręca się jej żołądek.
- Więc co to jest? Powiedz mi.
Chłopak zaczął przesuwać palcem po kierownicy.
- Muszę jechać do pracy. A przynajmniej tam zadzwonić. Liz ujęła jego twarz w obie
dłonie i zmusiła go, aby się do niej obrócił. Nie spojrzał jej jednak w oczy.
- Nigdzie nie pojedziesz, dopóki mi nie powiesz - oświadczyła.
- Ja umieram.
Palce dziewczyny zacisnęły się na jego policzkach.
- Co?
- Umieram.
Michael zaparkował stare kombi państwa Pascalów przy volskwagenie Alexa. Trudno
mu było uwierzyć, że wzywają go na zebranie grupy. Cała szóstka spotykała się codziennie w
szkole. O czym tak nagle muszą porozmawiać? Czy nie mogli zrobić tego wczoraj podczas
przerwy na lunch?
Wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi. Miał nadzieję, że wezwano go z jakiegoś
fajnego powodu, bo przez to spotkanie nie będzie mógł obejrzeć meczu w telewizji. Założył
się z Dylanem i jeśli wszystko potoczy się tak, jak przewidywał, to przyrodni brat będzie
musiał przez bardzo długi czas myć toaletę i szorować wannę w ich wspólnej łazience.
Michael poszedł szybkim krokiem w kierunku domu Evansów i sam otworzył sobie
drzwi.
- Mam nadzieję, że nie ściągnęliście mnie tutaj tylko po to, żeby mi powiedzieć, że
powinniśmy mieć mundurki w kolorach aury każdego z nas czy coś w tym rodzaju - rzekł
wchodząc do salonu. - Bo jeśli tak... - Spojrzał na Maxa i słowa uwięzły mu w gardle.
Musiało się stać coś bardzo złego. Usiadł na najbliższym krześle i spytał cichym głosem: - Co
jest?
Max się nie odezwał. Michael przeniósł wzrok na Liz, która miała zaczerwienione
oczy i ślady łez na policzkach.
- Niech się ktoś wreszcie odezwie. Czy chodzi o szeryfa Valentiego? - dopytywał się
Michael. - Natrafił na nasz ślad?
- Jeszcze niczego nam nie powiedzieli - odezwała się j Maria. - Czekali na ciebie. -
Wyglądała na przerażoną, tak samo jak Alex i Isabel.
- Już tu jestem - powiedział Michael, patrząc na przyjaciela.
- Ja... my - Max odchrząknął, odgarnął włosy z czoła, a Michael zauważył, że drżą mu
dłonie. - Jest coś takiego, co nazywa się akino. To jest....
- Akino to stan, przez który musi przejść każdy mieszkaniec waszej planety. Kiedy
nadejdzie czas nawiązania łączności z tym, co nazywa się świadomością zbiorową - wyjaśniła
Liz, przenosząc kolejno wzrok z Michaela na Isabel. - Ray mówił, że zawiera ona całą wiedzę
waszej cywilizacji, jak również stany emocjonalne. Sprowadza się do tego, że możecie
odczuwać wszystkie emocje mieszkańców waszej planety, może nawet tych, którzy już nie
żyją, ale tego nie jestem pewna. - Opuściła wzrok.
Michael, widząc, że łzy napływają jej do oczu, miał ochotę zerwać się z miejsca i
potrząsnąć nią, żeby dokończyła to, co miała do powiedzenia. Zacisnął dłonie na poręczy
krzesła, żeby móc usiedzieć na miejscu.
- Mów dalej, Liz - poprosiła Isabel błagalnym tonem. Liz westchnęła głęboko, po
czym zaczęła mówić tak szybko, że chwilami trudno ją było zrozumieć.
- Max przechodzi właśnie przez akino, co oznacza, że musi nawiązać łączność ze
świadomością zbiorową. Jeśli tego nie zrobi, umrze. Będąc na Ziemi, nie może jednak
nawiązać tej łączności bez kryształów integracyjnych ze statku waszych rodziców.
To chyba był żart. Niedawno Michael dowiedział się od Raya, że jego rodzice nie żyją
i że nie ma żadnych krewnych na swojej rodzinnej planecie. A teraz... teraz jego najbliższy
przyjaciel był umierający. To musiał być jakiś niedorzeczny żart.
Usłyszał ciche łkanie Isabel. Ten dźwięk rozdzierał mu serce. Taki szloch nie
powinien nigdy wydobywać się z jej ust - jakby była zwierzątkiem złapanym w pułapkę,
pozbawionym wszelkiej nadziei, umierającym.
Umierającym. To czeka ich wszystkich. Ona też wkrótce umrze. A wtedy jego i Maxa
już pewnie nie będzie. Umrą, a Izzy będzie musiała przejść przez to sama.
- Jak długo? - spytał, przerywając upiorną ciszę.
- Ray mówi... - zaczęła Liz.
- Miesiące, tygodnie albo dni - wtrącił Max takim głosem, jakby miał jakąś
przeszkodę w gardle. - Nie wiem jak długo, dopóki ty albo ja... Nie wiem, kiedy to się
zacznie. Myślę, że każdy ma jakiś swój indywidualny czas. To mogą być całe lata. - Spojrzał
przyjacielowi w oczy i natychmiast odwrócił wzrok.
To może być jutro, pomyślał Michael, uzupełniając jego słowa.
- Musimy opracować plan poszukiwania statku - zasugerował Alex.
Maria też zaczęła coś pleść o notatkach, mapach, wykresach i innych głupotach.
Co się z nimi dzieje? - pomyślał Michael. Przecież szukał tego statku przez całe życie,
więc jakie są szanse, żeby go odnaleźć w ciągu najbliższych dni? Chyba że... Przypomniał
sobie, jak Ray mówił, że ukrył Kamień Nocy w jaskini. Hmmm...
Wyprostował się i zauważył, że Liz na niego patrzy, a na jej ustach błąka się słaby
uśmiech.
- Mam pomysł - powiedziała. Alex i Maria wciąż paplali.
- Niech teraz mówi Liz - zarządził Michael.
- Mam pomysł - powtórzyła. - Siedziałam tu, patrzyłam na Michaela i nagle
przypomniałam sobie, jak uratowaliśmy go przed łowcami głów.
- Wszyscy nawiązaliśmy łączność! - wykrzyknęła Maria. - Wytworzona przez nas siła
pozwoliła mu umknąć śmierci. Dlaczego o tym nie pomyślałam. Kiedy nasza szóstka
nawiązuje łączność, to jest... nawet nie potrafię tego opisać.
- Może dzięki wytworzonej w ten sposób sile uda ci się przejść przez akino bez
kryształów - zwróciła się Liz do Maxa. - Co o tym myślisz?
Michael był zdania, że jest to lepszy pomysł niż próba poszukiwania statku. A jeśli nie
zadziała, to pójdzie do jaskini i sam rozwiąże ten problem.
Siła grupowej łączności ocaliła mu życie. Dlaczego nie miałaby ocalić również Maxa?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Max zamknął krąg, ujmując dłoń Liz z lewej strony, a Isabel z prawej. Cała szóstka
natychmiast nawiązała łączność.
Tym razem ich aury przypominały promienie laserowe; świetliste strzały przecinające
z sykiem powietrze w salonie Evansów, sypiące iskrami w miejscu, gdzie się ze sobą stykały.
Właśnie tam, w centralnym punkcie przecięcia, sześć różnych kolorów tworzyło białą
świetlną kulę. Szmaragdowozielona aura Maxa, złotoruda Michaela, kobaltowy błękit Marii,
ciepły bursztyn Liz, nasycony fiolet Isabel i cynobrowa barwa aury Alexa składały się na tę,
oślepiającą swoim blaskiem, kulę.
Max dostał na rękach gęsiej skórki, kiedy przeniknęła go płynąca od przyjaciół moc,
elektryzując jego krwiobieg. Każdy z nich przekazywał mu coś z siebie. Roześmiał się, gdy
Alex przekazał mu zabawną scenę z kreskówki. Gwałtownie złapał oddech na widok
egzotycznych papug, jednocześnie zrywających się do lotu, które pokazała mu Liz. Obrazy
przesuwały się z coraz większą szybkością. Zobaczył Isabel, która zamierza się na niego
łopatką - wspomnienie z ich lat dziecinnych. Rekin, z zębami ostrymi jak brzytwa, prujący
wzburzone fale - to był obraz od Michaela; kwiat rozwijający się z pączka - od Marii.
Po chwili zabrzmiała muzyka. Od każdego jeden ton, o innej częstotliwości,
przekazujący swoje wibracje jego naelektryzowanemu ciału.
Czuł, że jest niezwyciężony. Chłonął ten przekaz każdym zmysłem. Barwy ich aury,
dźwięki muzyki, przekazywane mu obrazy oraz zapachy... Wciągał je głęboko do płuc - różę,
cedr, eukaliptus, ilang - ilang, cynamon i migdały.
Teraz, pomyślał. Teraz!
Wytężył umysł w poszukiwaniu jakiegoś przebłysku, cichego szeptu, czegokolwiek,
co mogłoby stanowić wskazówkę. Zacisnął powieki, starając się wysłać cząstkę siebie,
cząstkę ich wszystkich, w kosmos. Poza Galaktykę. W odległą milczącą przestrzeń.
Czuł, jak jego ciało staje się nieważkie, tak lekkie, jakby składało się jedynie z
ładunków elektrycznych, przemykających obok bezimiennych planet. Wydawało mu się, że
widzi, jak obok niego przelatują.
Gdzieś tam w dali kryło się skomasowane życie duchowe tych wszystkich, którzy
kiedykolwiek mieszkali na jego rodzinnej planecie. Gdzieś tam w dali znajdował się wiecznie
żywy rejestr każdej myśli, każdego uczucia, każdego marzenia. A on musi tam dotrzeć.
Jestem tu. Chcę się z wami połączyć. Chcę nawiązać łączność. Starał się wyrzucić z
siebie to przesłanie, wysłać je w tę niezgłębioną próżnię.
Nagle wydało mu się, że słyszy odpowiedź. Była tak delikatna jak muśnięcie włosa po
twarzy, ale odczuł dotknięcie innego umysłu, jednostkowego czy zbiorowego, tego nie mógł
wiedzieć. Jednak odczuł dotknięcie czegoś, co nie było nim. Czegoś spoza ich grupy.
Tak! - wykrzyknął w duchu. Tak! Chcę się z wami połączyć. Muszę nawiązać
łączność. Przyszedł czas na moje akino.
Usłyszał natychmiast miliony głosów, mówiących jednocześnie, domagających się
jego uwagi, przekrzykujących się wzajemnie.
Ostre tony muzyki, pozbawionej jakiegokolwiek rytmu, zaczęły zagłuszać głosy,
rozdzierając mu uszy.
Przesuwały się przed nim obrazy: twarze, zwierzęta, rośliny. Obrazy narodzin i
śmierci. Wojen, głodu, uroczystości. Wzory, wykresy, równania.
Max czuł gwałtowny przepływ krwi w żyłach i arteriach mózgu, kiedy starał się to
wszystko wchłonąć. Czuł, jak jego naczynia krwionośne rozszerzają się pod naporem krwi.
Pękają.
Czuł wyraźnie wyładowania elektryczne na synapsach, coraz częstsze, żeby mogły
wchłonąć taką masę informacji, elektryzujące jego mózg.
Otworzył usta i zaczął krzyczeć.
Wydawało mu się, że inni też krzyczeli - Liz, Michael, Isabel, Alex i Maria. Krzyczeli,
aby to wszystko powstrzymać.
Potem zapadł w ciemność.
Następną rzeczą, jaką usłyszał, był głos.
- Musicie zaprzestać takich spotkań.
Otworzył oczy i zobaczył pochylonego nad sobą Raya Iburga, który przyciskał mu
dłonie do czoła.
- Lepiej ci? - spytał Ray.
Max szybko przebadał się w myślach. Właściwie czuł się świetnie, równie dobrze jak
kiedyś, zanim wszedł w stadium akino.
- Tak, dziękuję. Jak mogłeś się domyślić, że będziesz tu potrzebny?
- Ten okrzyk bólu, który usłyszałem, wcale nie był cichy. - Ray podszedł do Liz i
położył dłonie na jej czole.
Max rozejrzał się po kręgu przyjaciół. Wszyscy byli nieprzytomni.
- Pomogę ci - powiedział do starszego przyjaciela, przesuwając się w stronę Isabel.
- Daj spokój - nakazał mu Ray. - Bo będę musiał ponownie cię uzdrawiać. Czego
właściwie chcieliście dokonać?
- Staraliśmy się pomóc Maxowi podłączyć do świadomości zbiorowej - wymamrotała
Liz, siadając na podłodze.
Max widział, że jej twarz zaczyna nabierać naturalnego koloru. Jego starszy przyjaciel
dobrze się spisał.
- Cieszę się, że nie zastałem tu tylko grządki pełnej warzyw - oznajmił Ray, kładąc
dłonie na czole Michaela. - Jeszcze kilka sekund, a wasze IQ byłoby o jeden punkt wyższe od
brukwi. Nie wiem, czy zdołałbym was wtedy przywrócić do normalnego stanu.
- To byłby interesujący temat mowy, którą masz wygłosić na pożegnanie szkoły. Jak
myślisz, Liz? - odezwał się Michael. - Przemyślenia brukwi na temat działalności po
ukończeniu szkoły.
- Tak. To otwiera wiele wspaniałych możliwości. Sałaty, zupy - mruknęła dziewczyna.
- Pokarm dla królików.
Alex usiadł i zamrugał.
- Chyba powinniśmy zacząć układać plan odnalezienia statku.
Max wybuchnął sarkastycznym śmiechem.
- Może powinniśmy zaczekać, dopóki Isabel i Maria nie odzyskają przytomności -
powiedział.
- Chyba tak - przyznał Alex. ~ Chodzi mi tylko o to, że ty... że my... już nie mamy
dużo czasu.
Michael przyciskał do czoła chłodną puszkę Lime Warp i udawał, że słucha pomysłów
poszukiwania statku dzisiejszej nocy. Poza udawaniem zainteresowania nie musiał robić nic
więcej, ponieważ doszedł do wniosku, że te takie wyprawy nie mają żadnego sensu. Musieli
posłużyć się Kamieniem Nocy.
Drobna poprawka. On musiał się posłużyć Kamieniem. Użyje go, żeby śledzić szeryfa
Valentiego i odnaleźć statek. Jeśli korzystanie z Kamienia sprowadzi ponownie łowców
głów... no cóż, jaka to różnica, czy umrze dziś, czy wkrótce. Jeśli tylko najpierw zlokalizuje
statek. Jeśli tylko będzie mógł uratować Maxa i Isabel.
Z ich trójki on najbardziej się nadawał do poniesienia tej ofiary. Max i Izzy mieli
rodzinę. Ich rodzice byliby załamani, gdyby coś się stało któremuś z nich.
Sytuacja Michaela była zupełnie inna. Państwu Pascalom aż tak bardzo na nim nie
zależało. No a grupa... będzie go im brakować. Ale będą mieli siebie nawzajem. Izzy będzie
nadal miała Maxa. Nie zostanie sama.
- Co o tym sądzisz, Michael? - spytał go Alex.
- Trzy zespoły po dwie osoby. Plus Ray w pojedynkę. W porządku - odpowiedział.
Był prawie pewien, że taki plan uzgodnili. Chciał tylko, żeby to zebranie jak najprędzej się
skończyło, żeby mógł pojechać do jaskini. Tam był ukryty Kamień oraz też pióro, które
ściągnął z biurka Valentiego.
- Dziś wieczorem zaczynamy? - spytała Maria.
- Tak. Spotkajmy się na szkolnym parkingu o siódmej - zaproponowała Isabel.
Nikt nie wyrażał sprzeciwu, więc Michael szybko zerwał się na nogi.
- Dołączę tam do was! - zawołał, wybiegając z pokoju. Kiedy tylko znalazł się za
drzwiami, puścił się biegiem. Wskoczył do samochodu i ruszył, kierując się w stronę wyjazdu
z miasta, uważając przy tym, żeby nie przekroczyć limitu szybkości. Valenti uwielbiał
zatrzymywać nastolatków, a Michaelowi zależało na czasie.
Skupił się na jednym celu - dotarciu do jaskini. Kiedy tylko przemknęła mu przez
głowę jakaś myśl o Maksie, natychmiast odrzucał ją od siebie. Nie musiał myśleć o
przyjacielu, martwić się o niego, płakać nad nim. To już nie było potrzebne, ponieważ teraz
on brał rozwiązanie tej sprawy na siebie.
Skręcił z szosy i zmusił stare kombi do jazdy przez pustynię. Zatrzymał się prawie o
kilometr od jaskini, nie chcąc, żeby ktokolwiek - na przykład ktoś z Planu Wyczyszczenia
Bazy Danych - zainteresował się zaparkowanym samochodem i zaczął węszyć dokoła.
Wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku jaskini. Biorę to na siebie, biorę to na
siebie, biorę to na siebie. Te słowa przebiegały mu przez głowę w rytmie uderzeń stóp.
Kiedy dotarł do prowadzącej do jaskini szczeliny, jednym zręcznym ruchem opuścił
się na dół i bez wahania podszedł do leżącego w rogu śpiwora, gdzie był ukryty pierścień z
Kamieniem Nocy i pióro szeryfa Valentiego.
Michael wyciągnął pierścień, włożył go na palec i zacisnął dłoń wokół pióra.
- Okay, gdzie jest Valen...
- Nie rób tego, Michael!
Usłyszał jakiś chrobot, a po chwili Maria wsunęła się do jaskini w takim pośpiechu, że
upadła. Szybko zerwała się na nogi i podbiegła do niego. Wytrąciła mu z ręki pióro, które
poleciało na drugi koniec jaskini.
- Co tu, u diabła, robisz? - spytał.
- Śledziłam cię! - wykrzyknęła, a jej niebieskie oczy pałały. - Chociaż to nie było
konieczne. W momencie kiedy wstałeś z krzesła, wiedziałam już, gdzie się wybierasz. -
Chwyciła oddech i mówiła dalej: - Co cię napadło? Sam zadałeś mi takie pytanie, kiedy
dowiedziałeś się, że korzystałam z mocy Kamienia, wiedząc, że jest to niebezpieczne. A teraz
ty to robisz. Więc pytam: Co cię napadło?
- To nie to samo. - Michael przeszedł na drugą stronę jaskini i podniósł pióro. -
Używam Kamienia, żeby odnaleźć statek i uratować Maxowi życie. Właśnie to mnie napadło,
Mario.
- To nie tak. Powiem ci, co będzie. Łowcy głów znowu cię dopadną... i tym razem na
pewno zabiją! - krzyknęła.
- No to co? To oznacza dwoje żywych i jednego nieżywego. A nie troje nieżywych.
- Świetnie. Powinnam była sama o tym pomyśleć. Dwoje z trojga. Wspaniale - mówiła
Maria przez łzy. - Teraz nie powinno mnie już martwić, że chcesz się zabić.
No to super. Dziewczyna płakała, jej ciałem wstrząsało łkanie. Zrobił krok w jej
kierunku.
- Nie! - zawołała. - Nie podchodź do mnie. I nie próbuj mnie dotknąć. Nie chcę, żebyś
mnie dotykał. Masz zamiar się zabić, kiedy tylko stąd wyjdę. Nie... - Zakryła twarz rękami.
Michael przestępował z nogi na nogę. Histeryczny szloch Marii był coraz głośniejszy.
Nie mógł już dłużej stać bezczynnie. Wahał się przez chwilę, po czym zrobił trzy
długie kroki i stanął przy niej. Wyciągnął ręce do dziewczyny, ale szybko je opuścił, widząc
wyraz jej twarzy.
- Mówię poważnie: nie dotykaj mnie - powiedziała, wycierając oczy rękawem. Potem
wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni i wytarła nos.
- Nic ci nie jest? Przepraszam, że krzyczałem na ciebie, ale... ale nie ma już wiele
czasu.
- Myślisz, że jesteś bohaterem, prawda? - spytała Maria z lekka drżącym głosem. - Ale
to nieprawda. Jesteś samolubny. Myślisz o sobie jako o wspaniałym facecie, który postanowił
poświęcić życie dla przyjaciół. Nie przychodzi ci nawet do głowy, jak czuliby się Max i
Isabel.
- Nie obchodzi mnie to, jak by się czuli. Przynajmniej byliby żywi i mogli coś
odczuwać - powiedział Michael ostrym tonem.
- Postaraj się wyobrazić sobie, jak ty byś się czuł, gdyby Max poświęcił dla ciebie
życie - zaprotestowała Maria. - Albo Isabel. Pomyśl, jak byś się czuł, gdyby Isabel poświęciła
życie, żeby ratować ciebie.
Michael nie potrafił na to odpowiedzieć. Nie mógł sobie tego nawet wyobrazić. W
ogóle nie dopuszczał do siebie takiej myśli.
- Oni cię kochają - odezwała się cicho Maria. - Czują do ciebie dokładnie to samo co
ty do nich. Wiem, co myślisz. Oni mają rodziców i siebie nawzajem, więc nie może im
zależeć na tobie tak jak tobie na nich, ponieważ ty nie masz nikogo. Ale to nie jest prawda.
Michael poczuł napływające do oczu łzy; szybko zacisnął powieki.
- Alex i Liz też cię kochają. Musisz się z tym liczyć - dodała. - Jeśli ty chcesz sobie
zrobić krzywdę, to tak, jakbyś zrobił krzywdę nam. Jeśli pozwolisz, żeby zabili cię łowcy
głów, to nas zabije to również. Zabije mnie. - Podniosła głowę i popatrzyła na niego. - Ja też
cię kocham. Ja cię kocham, Michael.
Nie powiedziała, że kocha go jak przyjaciela. Powiedziała, że go kocha. Uuu... W
ogóle nie wiedział, co z tym zrobić.
Gdy Maria wyciągnęła rękę i zdjęła mu pierścień z palca, nie protestował.
- Mogę cię teraz dotknąć? - spytał.
- Tylko mnie nie potargaj. Roześmiał się, biorąc ją w objęcia.
- Znajdziemy statek - powiedziała. - Razem. Wspólnymi siłami.
Michael nie odezwał się, przyciągnął ją tylko bliżej.
Nie możesz jechać szybciej? - spytała Isabel. Była pewna, że Michael postanowił
posłużyć się Kamieniem. Nie powinna była wypuścić go z domu, ale właśnie wtedy w jej
umyśle, jak na filmowym ekranie, pojawił się obraz Maxa w trumnie, którą właśnie
opuszczano do grobu.
Zacisnęła powieki, lecz to jej nie pomogło - obraz pojawił się znowu. Niezależnie od
tego, czy miała otwarte, czy też zamknięte oczy, ten film cały czas był w zasięgu jej wzroku.
Z odoramą. Czuła wilgotny zapach ziemi.
- Jeśli nas zatrzymają, to stracimy jeszcze więcej czasu - powiedział Alex.
- Okay, masz rację. - Isabel odwróciła się w stronę okna, żeby patrzeć na pustynię, ale
film z pogrzebu Maxa jeszcze się nie skończył. Po chwili kino w jej umyśle przeobraziło się
w multiplex. Na jednym ekranie opuszczano trumnę Maxa do grobu, na drugim Michael
korzystał z mocy Kamienia i padał nieprzytomny na ziemię. Trzeci ekran zarezerwowany był
na klasykę i szeryf Valenti zabijał jej poprzedniego chłopaka, Nikolasa.
Był jeszcze jeden ekran. Stała tam samotna Isabel na ogromnej, pokrytej śniegiem
równinie. Zupełnie sama, czekała, aż nadejdzie śmierć.
Rzuciła okiem na Alexa. Gdyby mu teraz powiedziała, jakie obrazy przesuwają się w
jej umyśle, zapewniłby ją, że cokolwiek by się stało, nie będzie sama. On będzie przy niej, by
ją pocieszyć i ogrzać.
Jednak to nie było to. Z Maxem i Michaelem, a nawet z Nikolasem, łączyła ją więź
nieporównywalnie silniejsza od tego, co kiedykolwiek mogłoby ją łączyć z Alexem. Wspólne
pochodzenie, fakt posiadania mocy, pamięć zbiorowa. Świadomość, że żyją w świecie, w
którym są ścigani.
Pozbawiona tych więzi, pozostałaby w tej pustej zaśnieżonej przestrzeni. Isabel na
ekranie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. Odpowiedziało jej tylko echo.
Jeśli się okaże, że Max ma umrzeć, to Isabel zajmie się wtedy Valentim. Nie
potrzebowała Kamienia, żeby dowiedzieć się, czego chciała. Użyje mocy swojego umysłu i
będzie ściskać nędzne serce szeryfa dopóty, dopóki ten nie zacznie błagać o litość i
wszystkiego jej nie powie.
Jeśli Valenti potem umrze, to nic wielkiego. To znacznie lepsze, niż gdyby miał
umrzeć Max. Albo Micheal. Albo ona.
- Już dojeżdżamy - odezwał się Alex, wjeżdżając na pustynię. Volkswagen
podskakiwał na ubitym piasku. - Wygląda na to, że Maria nas ubiegła.
Miał rację. Samochód matki Marii, ten sam, którym przyjechała do Evansów, stał przy
kombi Pascalów. Isabel odczuła ukłucie zazdrości, że Maria pierwsza znalazła Michaela, a po
chwili ogarnął ją wstyd, że jest zazdrosna.
- Jak zgadła, gdzie on jest? - spytała.
- Pewnie tak samo jak ty - powiedział Alex. Zaparkował przy dwóch samochodach,
wysiedli i ruszyli w kierunku jaskini.
Alex otoczył Isabel ramieniem, lecz ona wolałaby, żeby tego nie robił; ciążyła jej ta
ręka, przygniatała ją, zamiast dodawać otuchy.
Wiedziała, że najprawdopodobniej Maria powstrzymała Michaela przed użyciem
Kamienia. Chciała się jednak upewnić.
- Pobiegnijmy. - Wyzwoliła się spod ręki Alexa i pognała w kierunku jaskini.
Wślizgnęła się do środka, szukając stopą oparcia na kamieniu.
Rozejrzała się i zobaczyła, że Michaelowi nic się nie stało. Trzymał w objęciach
Marię, kryjąc twarz w jej włosach.
Isabel pomyślała, że chciałaby być na jej miejscu, w ramionach Michaela.
Alex podbiegł do niej, objął ją w pasie i przygarnął do siebie.
- Widzisz? Wszystko w porządku. Przyjechaliśmy na czas.
Skinęła głową, nie mogła jednak odżałować, że nie przyjechali trochę wcześniej.
Przynajmniej o kilka minut, zanim Michael i Maria zdążyli paść sobie w objęcia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Max, ty i Liz zbadacie ten obszar. - Michael wskazał wycinek pustyni na swojej
sfatygowanej mapie.
- Rozumiem - powiedział Max. Wolałby, żeby jego towarzyszką nie była Liz. Tylko
ona potrafiła przedrzeć się przez jego plastikową otoczkę. Dzisiaj po południu, kiedy trzymała
jego twarz w dłoniach i nalegała, żeby powiedział jej o akino, stracił dużą część swojej
warstwy ochronnej. Kiedy przebywał z Liz, był stuprocentowym Maxem, a nie anonimowym
pacjentem X.
Był zadowolony, że powiedział jej prawdę, ale sprawiło mu to również trudny do
zniesienia ból.
- Mam na imię Liz. Jestem dzisiaj twoim szoferem - powiedziała. Starała się, aby to
zabrzmiało żartobliwie, choć ciągle miała w pamięci atak Maxa.
Kiedy podeszli do jeepa, rzucił jej kluczyki.
- Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć... może nie kobietę szofera, ale kobietę
kamerdynera - powiedział. Jakoś obojgu nie udawały się dzisiaj żarty.
- Kogoś takiego, kto robi to wszystko, co Alfred robi dla Batmana, a jednocześnie jest
młodą atrakcyjną dziewczyną?! - zawołał Alex. W jego głosie też wyczuwało się napięcie.
- Otóż to - odpowiedział Max. Wydźwignął się na fotel jeepa, udając, że robi to bez
najmniejszego wysiłku, co nie było prawdą. Takie drobne rzeczy z każdym dniem sprawiały
mu coraz większą trudność.
- Zapniesz pas? - spytała Liz.
- Po co? - spytał bez zastanowienia.
Usłyszał, jak dziewczyna gwałtownie wciąga powietrze, i szybko zapiął pas.
Utrzymywanie pozorów normalności okazało się trudniejsze, niż to sobie wyobrażał.
Liz włączyła silnik i ruszyła. Po dwunastu minutach byli już na szosie.
- Nawet o tym nie pomyślałam, że po ciemku trudno nam będzie znaleźć tę skałę w
kształcie kurczaka, o której wspominała Maria - powiedziała.
- Michael, Isabel i ja lepiej widzimy w nocy niż w dzień - przypomniał jej Max. -
Dobrze zostaliśmy podzieleni na drużyny.
Tylko że on wolałby, aby towarzyszył mu Alex albo Maria. Sama obecność Liz,
szczególnie od kiedy znała prawdę, pozbawiała go warstwy ochronnej, dając dostęp uczuciom
smutku, strachu, gniewu.
Maria wpatrywała się w pustynię, szukając czegoś, co mogłaby rozpoznać, czegoś, co
widziała, kiedy korzystała z mocy Kamienia, aby śledzić Valentiego. Ale pustynia
wyglądała... jak pustynia.
Wolałaby, żeby towarzyszył jej teraz Max, a nie Michael. Spociła się ze
zdenerwowania, a nie pamiętała nawet, czy tego ranka, zanim pobiegła pospiesznie do
Evansów, użyła ziołowego dezodorantu. Tyle rzeczy wydarzyło się od rana.
Łącznie z tym, że powiedziała wreszcie Michaelowi, że go kocha. Zerknęła na niego,
ale on siedział skupiony za kierownicą, przepatrując pustynię. Mogłaby siedzieć tu nago, a
nawet tego by nie zauważył.
O czym myślał? Czy przestraszył się tego, co mu powiedziała? Przytulił ją co prawda,
nie powiedział jednak: „ja też cię kocham”, choć może by to zrobił, gdyby nie pojawiła się
Isabel z Alexem. Poza tym był zbyt zaabsorbowany myślą, że musi ocalić życie najlepszego
przyjaciela, tłumaczyła sobie Maria.
Jakiś przeciągły, przenikliwy dźwięk przerwał tok jej myśli. Ktoś nerwowo naciskał
klakson. Obejrzała się i zobaczyła zdezelowanego cadillaca, który siedział im na ogonie.
- Czy nie przyjdzie mu do głowy, żeby nas po prostu wyprzedzić? - odezwał się
Michael. - Ma chyba dosyć wolnej przestrzeni. Tu zresztą nie ma niczego innego poza wolną
przestrzenią.
Facet w cadillacu zatrąbił znowu. Maria obróciła się i dała mu znak, żeby ich
wyprzedził, on jednak nie wyglądał na zadowolonego. Wyglądał...
Wyglądał znajomo. Widziała go w swoim transie, kiedy śledziła Valentiego. Starała
się przywołać jego obraz, jak stoi z karabinem maszynowym przewieszonym przez pierś.
- Michael, to chyba strażnik z bunkra, w którym trzymają statek - powiedziała
drżącym z podniecenia głosem. - Możesz tak podjechać, żebym go zobaczyła z bliska?
Chłopiec zjechał na bok. Kiedy cadillac ich wyprzedził, dogonił go i jechał obok, aby
Maria mogła dobrze przyjrzeć się kierowcy.
- Jeśli to on, to nie musimy się zajmować żadną skałą, która jest podobna do kurczaka.
On nas zaprowadzi na miejsce - powiedział.
Facet w cadillacu opuścił okno.
- A teraz przyspieszacie. Świetnie! - wrzasnął. Maria poczuła się tak, jakby była w
windzie, która zbyt szybko zjeżdża w dół. Omyliła się.
- Nie. Tamten strażnik był o wiele młodszy - rzekła. - Przykro mi.
Michael zwolnił, a cadillac popędził dalej.
- Myślę, że to byłoby trochę za łatwe - mruknął.
Maria miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego ramienia tylko po to, żeby wiedział,
że nie jest z tym wszystkim sam, ale nadal trzymała zaciśnięte dłonie na kolanach,
koncentrując się na pustyni.
Przycisnęła czoło do chłodnej szyby, skupiając całą uwagę na poszukiwaniu,
przyglądając się dokładnie sylwetce każdej skały, którą zobaczyła. To nie kurczak. To nie
kurczak. To nie kurczak. Kiedy obejrzała już ze sto niekurczaków, Michael zatrzymał nagle
samochód.
- Widziałeś coś?! - zawołała.
- Nie. Wyczułem coś. Paroksyzm strachu.
- Od Maxa czy Isabel? - spytała Maria, bo wiedziała, że kosmici potrafią wyczuwać
swoje emocje.
Chłopiec potrząsnął głową.
- Więc od kogo? Od Raya. Bardzo silny? Myślisz, że coś mu się stało? Może
powinniśmy go odszukać?
- Zaczekaj. Daj mi się skupić.
Maria siedziała bez ruchu, słysząc tylko własny oddech.
- Nie wiem, kto to może być. - Michael był zdziwiony... i zaniepokojony.
- Jak możesz być pewien, że to, co czułeś, nie pochodzi od Raya, Maxa albo Isabel? -
spytała. - Odbierasz tylko emocje, a nie myśli, prawda? Oni wszyscy na pewno są teraz pod
wpływem silnych emocji. Może dlatego odczuwasz to inaczej.
- To jest... nie wiem, jak to opisać. To tak, jakby różni ludzie mieli różne brzmienie, a
tego nie znam. Nie pochodzi od nikogo znajomego.
- Brzmienie? - powtórzyła dziewczyna.
- Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić - powiedział. - To nie jest coś, co można zrozumieć,
jeśli się tego samemu nie doświadczyło.
Maria skinęła głową. Isabel zrozumiałaby to, pomyślała. Czy on chciałby mieć ją teraz
przy sobie?
Zaczekaj. - Alex zatrzymał volkswagena z piskiem opon. - Czy to przypomina ci
kurczaka? - spytał, wskazując skałę po lewej.
- To? - Isabel obrzuciła skałę szybkim spojrzeniem - Raczej żabę. Udka żabie mają
podobno taki sam smak jak kurczaki.
- To, co ci się przydarzyło, dało mi dużo do myślenia. Na temat tego tylko
przyjacielskiego układu - powiedziała Liz, zatrzymując nagle samochód.
- Musimy już wracać - rzucił. Oderwał wzrok od nieba, ale nie spojrzał na Liz. Jeśli
będzie chciała rozmawiać o jego uczuciach, to już po nim. Ochronna otoczka Maxa zostanie
natychmiast zerwana. Będzie całkowicie bezbronny.
- To jest ważne - nalegała, a w jej głosie brzmiał upór. - Powiedziałeś mi, że musimy
pozostać tylko przyjaciółmi, ponieważ chodzi o moje bezpieczeństwo.
- Tak było. - Chłopiec nie patrzył na nią. - Jeśli będziesz ze mną zbyt blisko,
zainteresuje się tobą szeryf Valenti. Wiesz o tym. Wiesz dobrze, do czego on jest zdolny.
Przecież na oczach Isabel zabił Nikolasa.
- Wiem. Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że trzymałeś się ode mnie z daleka,
ponieważ bałeś się o moje bezpieczeństwo. Ale teraz... teraz tobie grozi niebezpieczeństwo, i
to nie ze strony szeryfa Valentiego. Zagraża ci coś, o czego istnieniu nie miałeś nawet
pojęcia.
- Ale co to ma... - zaczął protestować, odwracając się wreszcie w stronę Liz. Jak
zwykle uderzyła go jej uroda, te wspaniałe czarne włosy, pięknie wykrojone wargi, ciemne
oczy.
- Postaram się wszystko wytłumaczyć. Posłuchaj mnie tylko - poprosiła.
Miał tylko posłuchać. Jakby jej słowa nie miały wielkiego znaczenia, jakby nie
rozdzierały mu serca.
- Nie możemy wiedzieć, co nas spotka, ciebie czy mnie - mówiła. - Może cię
przejechać samochód, zanim twoje akino osiągnie... swój przełomowy moment. Ja mogę
zachorować na białaczkę czy na coś innego. Żadne z nas nie wie, ile pozostało mu czasu.
Chcę tylko wiedzieć, dlaczego nie pozwalasz, żebyśmy byli razem przez ten czas, który
jeszcze nam pozostał. Dlaczego, Max?
Podniósł głowę i patrzył na gwiazdy. Jak miał odpowiedzieć na to pytanie? Jak
wytłumaczyć coś, czego już sam nie rozumiał?
- Ciekaw jestem, które tworzą pary. - Próbował zyskać na czasie.
- My jesteśmy parą - powiedziała łagodnie Liz. - Świecimy wspólnym światłem.
Opuścił głowę i popatrzył na nią.
- Masz rację - przyznał. - Ale gdyby...
- Szsz. - Odpięła pas i pochyliła się nad nim.
Jej wargi prawie dotykały jego ust. Czuł ciepło jej ciała. Musiał tylko wykonać drobny
ruch. Jak mógłby się teraz od niej odwrócić? Zamknął dzielącą ich przestrzeń delikatnym
pocałunkiem. Wydawało mu się, że została między nimi przerzucona krucha kładka, którą
mógł zniszczyć jeden nieostrożny oddech.
Po chwili Liz wcisnęła się na jego fotel, zarzuciła mu ręce na szyję, mocno się
przytulając. Uświadomił sobie, że nie miał racji. Tu nie było nic kruchego. Liz była silna,
ciepła i pełna życia.
Chciał być bliżej niej, jeszcze bliżej. Wsunął ręce pod bluzkę, głaszcząc jej gładkie
plecy, a ona przysunęła się do niego, żeby ich ciał już nic nie dzieliło. Całowała go coraz
namiętniej.
Max jęknął głucho. W pewnej chwili Liz wydała okrzyk bólu.
- Co się stało? - zapytał, przerywając pocałunek.
- Skaleczyłam się w rękę. O ten pręt pod dachem. Tam jest jakaś obluzowana śruba
czy coś takiego.
- Pokaż. - Ujął jej dłoń, uważnie się jej przyglądając. - Głębokie rozcięcie. Pozwól, że
ci to uzdrowię.
- To mi przypomina tamten dzień w kawiarni - powiedziała Liz.
Wtedy uzdrowił ją z rany postrzałowej i powierzył jej swoją tajemnicę. Najlepszy i
najgorszy dzień w jego życiu. Aż do dziś. Teraz było gorzej, ale w pewnym sensie również
lepiej.
Max odetchnął głęboko i skupił się, żeby nawiązać łączność konieczną dla uleczenia
rany. Zamiast przepływu obrazów ze strony Liz, miał przed oczami tylko jeden widok - siebie
samego z białkami zamiast źrenic.
Dlaczego to nie działa? Dlaczego nie mógł nawiązać łączności? Myśl o niej, nakazał
sobie, ale stale widział ten sam okropny obraz.
Liz wyzwoliła dłoń z jego uścisku.
- W porządku. To nic wielkiego. Masz może chusteczkę? Moglibyśmy to
zabandażować.
Oderwał dół podkoszulka i delikatnie owinął jej rękę.
- Będziesz mogła prowadzić? - spytał.
- Tak. - Usiadła z powrotem za kierownicą i wjechała na szosę.
Teraz, kiedy wiedział już, że utracił swoją moc, pustynia wydała mu się o wiele
ciemniejsza i bardziej niebezpieczna.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Wygląda na to, że przyjechaliśmy ostatni - zauważył Alex, wjeżdżając na szkolny
parking.
Isabel nie odezwała się, zresztą nie oczekiwał tego. Całą powrotną drogę siedziała w
milczeniu, podobnie jak on. Za każdym razem, kiedy chciał coś powiedzieć, przypominał
sobie jej słowa: Nie możesz mnie zrozumieć. Więc wszystkie błyskotliwe uwagi, które
przychodziły mu na myśl, wydawały się sztuczne i nienaturalne.
Zaparkował obok jeepa Maxa i oboje szybko podbiegli do reszty grupy.
- Znaleźliśmy skałę kurczaka - oznajmił. - Ale nie natrafiliśmy na żaden ślad bunkra -
dodał szybko, żeby uprzedzić przedwczesny wybuch radości.
- Przynajmniej posunęliśmy się do przodu - powiedziała Maria, naciągając rękawy
swetra na dłonie, jakby było jej zimno.
Alex nie zauważył, że jest aż tak chłodno.
- Jeśli chcesz wyznaczyć nam tereny poszukiwań wokół skały, jestem za tym, żeby
natychmiast tam wrócić - zwrócił się do Michaela.
Liz rzuciła okiem na Maxa.
- Spotkajmy się raczej jutro rano - zaproponowała. Alex również spojrzał na niego,
starając się nie robić tego zbyt ostentacyjnie. Rzeczywiście wyglądał tak, jakby za chwilę
miał się przewrócić.
- Jutro rano bardzo mi odpowiada - powiedział.
- Moglibyśmy teraz iść na imprezę do Corinne Williams - zasugerował Michael. - Na
pewno już się dobrze rozkręciła.
- Isabel, chcesz pójść? - spytał Alex. Uważał, że przyda jej się trochę rozrywki.
Zastanawiał się, czy myśli o tym, co dla niej oznacza akino, czy teraz martwi się tylko o
Maxa.
Sam myślał przede wszystkim o Maksie. Gdyby zaczął się zastanawiać nad
Michaelem i Isabel... gdyby wyobraził sobie, jak umierają, szybko skończyłby w domu
wariatów.
Isabel też popatrzyła na brata.
- Chyba jednak pójdę do domu - oznajmiła.
- Idźcie na imprezę - nalegał Max. - Myślicie, że chcę, żebyście wszyscy ze mną
siedzieli i gapili się na mnie?
- Ja lubię się na ciebie gapić. Proszę cię, proszę, pozwól mi pojechać do ciebie i trochę
się pogapić - powiedziała żartobliwie Liz.
- Nie. Chcę, żebyś też poszła. Tam może być zabawnie. Ja muszę tylko pojechać do
domu i się położyć.
- Okay, sprawa jest jasna. Zmieścimy się w moim samochodzie. Tam cała ulica będzie
totalnie zastawiona - oświadczył Alex.
- Odwiozę Maxa i dołączę do was - obiecała Liz. Stali jeszcze przez chwilę na
parkingu, po czym Michael ruszył w stronę volkswagena, a reszta poszła w jego ślady. Alex
usiadł za kierownicą i włączył głośno radio, żeby nie musieli na siłę rozmawiać.
Odczuł ulgę, parkując samochód na końcu ulicy, przy której mieszkała Corinne.
Impreza przeniosła się już na trawnik. Widać było, że właśnie rozkręciła się na dobre.
Doskonale.
Alex otoczył ramieniem Isabel, kiedy szli w stronę domu Corinne. Poczuł, jak
dziewczyna lekko sztywnieje pod jego dotykiem.
- Nic ci nie jest? - szepnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i objęła go w pasie, zaciskając palce na szlufce jego paska.
Koło domu Corinne ogarnęło go nagłe uczucie dumy: popatrzcie tylko na dziewczynę, z którą
przyszedłem, powiedział sobie w duchu.
Zaobserwował, że wiele osób zwraca na nich uwagę. Musiał przyznać, że to miłe.
- Przyniosę coś do picia! - wrzasnął jej do ucha, starając się przekrzyczeć zgiełk. Nie
było sensu razem przepychać się do kuchni.
Uśmiechnęła się do niego tak, jakby chciała powiedzieć: Bogini Isabel uśmiecha się
tylko do ciebie. W takiej chwili Alex nie potrafił już myśleć o niczym poza nią. Po prostu o
niczym.
Z głupim uśmiechem zadowolenia na twarzy przeciskał się w stronę kuchni.
- Może znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości?! - krzyknął za jego plecami
jakiś chłopak. - Widziałem przed chwilą Isabel Evans wchodzącą tu z tym Alexem.
Myślałem, że ona zadaje się tylko z seksownymi studentami i gwiazdami koszykówki...
Michael stał oparty o pień wierzby w najdalszym kącie ogródka za domem Corinne.
Kiedy proponował, żeby pójść na imprezę, nie pomyślał o jednym z aspektów tej sprawy - o
Marii.
Nie mógł jeszcze dojść do siebie po tym, co mu powiedziała w jaskini.
To było zbyt niespodziewane, zbyt zaskakujące. Nie wiedział, co teraz robić. Jeśli
wejdzie do środka, a ona do niego podejdzie, to czy powinien z nią zatańczyć? Już wspólna
jazda samochodem była wystarczająco ciężkim doświadczeniem, a co dopiero taniec,
dotykanie się. Jak można to robić po tym, jak dziewczyna oświadczyła, że cię kocha? Czy ona
nie pomyśli, że wspólny taniec może coś oznaczać? Czy dziewczyny nie doszukują się we
wszystkim jakichś podtekstów?
Chciał, by wszystko było tak jak dawniej, żeby mogli nadal przebywać ze sobą,
dobrze się bawić, oglądać głupie filmy.
No, może tylko z dodatkiem całowania. Teraz, kiedy już przestał ją traktować jak
młodszą siostrę, mogliby się od czasu do czasu pocałować.
Nie pragnął jednak wielkiej tragicznej miłości w stylu Maxa i Liz. A Maria, kiedy
mówiła, że go kocha, patrzyła na niego takim wzrokiem, że się na to zanosiło.
Stacey powiedziała, że powinnaś przyprowadzić Michaela i Maxa, żeby zrównoważyć
obecność Alexa - szepnęła Corinne do ucha Isabel.
Stacey powiedziała! Ciekawe, ile jeszcze jej fanek podejdzie do Isabel, żeby oznajmić,
co powiedziała ich idolka. Pewnie wszystkie te piszczące, chichoczące panienki. To było
jedyną treścią ich życia.
Dziś wieczorem Isabel mogłaby się śmiało bez tego obyć.
- A gdzie jest twój chłopak? - spytała, udając, że szuka go wzrokiem w tłumie. - Czy
wypluwa wnętrzności w łazience? A może już stracił przytomność?
- Musiał wcześniej wyjść - powiedziała Corrine, szybko się oddalając.
Założę się, że musiał, kwiatuszku, pomyślała Isabel. Zauważyła wychodzącego z
kuchni Alexa i podeszła do niego. Wyjęła mu drinki z rąk i postawiła je na podłodze przy
ścianie.
- Najpierw zatańczmy - powiedziała. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą na
skrawek wolnego miejsca obok Douga Highsingera, który tańczył ze Stacey. Niech ta małpa
widzi, że ona, Isabel, nie chowa się po kątach, jakby miała coś do ukrycia.
Alex objął ją w talii i zaczęli się kołysać w takt muzyki. Isabel odchyliła się do tyłu na
tyle głęboko, aby jej włosy mogły musnąć nagie ramię Douga Highsingera. Kiedy spojrzał na
nią, wdzięcznym ruchem powróciła w objęcia swojego partnera, przytulając się do niego.
Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że Doug nie spuszcza z niej wzroku. Spadaj,
pomyślała. Latał za nią już w wyższych klasach podstawówki, ale nigdy się z nim nie
zadawała.
Musiał zadowolić się Stacey. Isabel z uśmiechem wsunęła palce we włosy Alexa.
Zwykle lubiła to robić - były takie gęste i jedwabiste - teraz jednak zależało jej tylko na tym,
żeby zrobić wrażenie na innych. Chciała, by każdy obecny tu chłopak marzył o tym, żeby być
Alexem. I żeby każda dziewczyna wiedziała, że wszyscy faceci tego pragną.
Kiedy muzyka ucichła, Isabel była pewna, że osiągnęła cel.
- Muszę wyjść na chwilę - powiedziała do Alexa.
Skinął tylko głową, a ona przecisnęła się do wyjścia prowadzącego na tyły domu.
Głęboko zaczerpnęła rześkiego powietrza. Po chwili zauważyła stojącego pod wierzbą
Michaela.
Podeszła do niego. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Max powiedział im o akino,
znaleźli się sami. Nie miała ochoty teraz o tym rozmawiać.
Michael otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Mmm, tak, tego właśnie
było jej potrzeba. Czuć, jak obejmują ją jego silne ramiona, i wiedzieć, że on rozumie jej
odczucia, ponieważ czuł to samo.
Maria wypatrzyła Alexa, siedzącego w połowie prowadzących na piętro schodów.
Podeszła bliżej i usiadła obok niego na włochatym wełnianym dywaniku. Zdziwiło ją to, że
Corinne - największa snobka i najbardziej powierzchowna dziewczyna, jaką znała - toleruje
wełniane dywaniki we własnym domu. Może wmówiła sobie, że są w stylu retro.
- Widziałaś Isabel? - spytał Alex. - Gdzieś mi zniknęła. Widocznie to już taka
tendencja, pomyślała. Oczywiście Michael nie był jej chłopakiem, nie mogła więc oczekiwać,
że będzie się z nią bawił na imprezie.
- Kiedy widziałam ją ostatni raz, tańczyła z tobą - powiedziała Maria. - To był niezły
show. Dziewczyny omal nie zaczęły ci wciskać banknotów dolarowych do spodni.
- Fajnie - skwitował Alex, wydawał się jednak nieobecny myślami.
- Chcę cię o coś spytać - odezwała się Maria. - O coś z zakresu obowiązków chłopaka
i najlepszego przyjaciela. Chcę, żebyś mi wytłumaczył, jak działa męski umysł.
- Hmm, okay - mruknął. Wyciągnął pasmo wełny z dywanika i obracał je w palcach. -
Jak byś nazwała ten kolor?
- Brunatny - odparła szybko. - A więc jeśli dziewczyna mówi chłopakowi, że go
kocha, czy on nie powinien dać jej na to odpowiedzi? Oczywiście słownej.
- Zaczekaj, zaraz wezmę egzemplarz książki „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z
Venus” - odpowiedział Alex, nie przestając błądzić wzrokiem po zebranych.
Maria była zadowolona, że słucha jej niezbyt uważnie. Gdyby, jak zwykle, był
całkowicie skoncentrowany na jej problemach, domyśliłby się, że mówi o sobie, i chciałby
poznać wszystkie szczegóły.
- Jako reprezentant facetów muszę powiedzieć, że milczenie jest pewnym rodzajem
odpowiedzi - rzekł Alex. - Może nie takiej, jaką chciałaby usłyszeć dziewczyna.
- Czy oznacza, że facet nie czuje tego samego? - nalegała Maria. Wzięła do ust pasmo
włosów i zaczęła je przygryzać. To okropne! Nie robiła już tego od czasu, kiedy skończyła
dziewięć lat.
- Teoretycznie tak. Ale niektórym facetom trudno jest przyznać się do swoich uczuć.
Duszą je w sobie.
- Muszę powiedzieć, że twoja pomoc na nic się nie zdała - poinformowała go Maria.
- Słuchaj, nie trzeba przywiązywać zbyt wielkiej wagi do słów. Powinnaś poznać,
jakie ktoś żywi do ciebie uczucia, po tym, jak cię traktuje. To jest najważniejsze. Teraz idę
szukać Isabel, znikającej kobiety - powiedział, wstając.
Maria została sama.
Jak on mnie traktuje? - pomyślała. Chociaż właściwie to nie zbliża się do mnie na tyle,
żeby mnie traktować w jakikolwiek sposób.
Liz cicho otworzyła frontowe drzwi, chociaż nie było potrzeby tak się skradać.
Rodzice zawsze chcieli wiedzieć, że wróciła do domu, nawet jeśli położyli się już spać.
Skierowała się prosto do drzwi swojej sypialni i dwa razy szybko zastukała we
framugę, a potem trzy razy, w dłuższych odstępach. Nazywała ten rytuał „wróciłam żywa nie
naćpana”, oczywiście, tylko w myślach.
- Dobranoc, mi hija! - zawołał ojciec.
- Dobranoc - odpowiedziała. Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić do Corinne
i powiedzieć Marii, że nie przyjdzie. Sami się tego domyślą, zdecydowała.
Zeszła do kuchni. Napije się mleka, może został też jakiś kawałek indyka. Tej nocy
potrzebowała czegoś, żeby móc zasnąć.
Zobaczyła, że na drzwiach lodówki wisi jej nowa fotografia. To był żenujący widok,
widzieć swoją twarz zawieszoną na lodówce.
Kiedy żyła Rosa, jej fotografie zajmowały połowę drzwi lodówki. Liz przypomniała
sobie, że ma iść do sutereny i sprawdzić, czy uda jej się znaleźć te fotografie. Wszystkie
zdjęcia siostry zniknęły w dzień po jej śmierci.
Liz nie potrzebowała fotografii, żeby o niej pamiętać. Codziennie o niej myślała. Tak
samo myślałaby o Maksie.
Gdyby...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Żałuję, że nie mogę z wami jechać dzisiaj wieczorem - powiedziała Maria, siedząc
na poręczy krzesła Alexa. - Ale mój tato już dawno kupił bilety na ten koncert. Okropnie mu
zależy na kontakcie ojca z córką, tylko ja i on, bez Kevina.
- W porządku. Idź i kontaktuj się - rzekł Max. - Jeśli ktoś z was ma coś do zrobienia,
to powinien się tym zająć. Spędziliście przecież już cały dzień, pełzając po pustyni wokół
skały kurczaka.
Właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby wszyscy sobie poszli. A przynajmniej
odeszli na chwilę. Był w centrum uwagi, obserwowany z niepokojem i troską, co sprawiało,
że czuł się nieswojo.
Michael rozłożył mapę na stole Evansów. Cała grupa używała domu Maxa i Isabel
jako bazy wypadowej, ponieważ ich rodzice spędzali ten weekend w swoim biurze w Clovis.
Zostało im jeszcze mnóstwo pracy, która musiała być gotowa na poniedziałek, stwierdzili
więc, że nie ma sensu wracać do Roswell tylko po to, żeby się przespać.
- Będziemy rozszerzać krąg poszukiwań wokół skały - oznajmił Michael. - Poza tym
Ray będzie patrolował ten obszar non stop. Może zobaczy kogoś, kto kieruje się w stronę
bunkra, i będzie mógł pojechać za nim.
Maria wstała z poręczy i chwyciła plecak. Podbiegła do Maxa, prawie się na niego
rzucając, i pocałowała go w policzek.
- Okay, idę już. Cześć. - Obróciła się szybko i wybiegła z pokoju, zanim zdołał
wypowiedzieć choć słowo.
Miał nadzieję, że się myli, wydawało mu się jednak, że Maria mówiła przez łzy. Jeśli
będzie płakać za każdym razem, kiedy na niego spojrzy, to on tego nie wytrzyma.
- Alex i Isabel, to będzie wasz obszar - mówił dalej Michael. - A Liz i Max... -
Przerwało mu nagłe wtargnięcie Marii do pokoju.
- Mam pomysł. Trochę zwariowany, ale to może zadziałać - wyrzuciła z siebie, z
trudem łapiąc oddech. - Umiecie wykorzystywać swoją moc, żeby zmieniać wygląd, prawda?
Max skinął głową. Jeśli nie liczyć prób przeprowadzanych pod kontrolą Raya, zrobił
to tylko raz i tylko po to, żeby szpiegować Liz, która poszła na dyskotekę z innym
chłopakiem. Spojrzał na nią i zobaczył, że się do niego uśmiecha. Wiedział, że też o tym
myśli.
- Pomyślałam, że moglibyście chodzić po barach, wyglądając tak jak ten strażnik,
którego widziałam przy bunkrze, gdzie trzymają statek. Dokładnie pamiętam jego twarz -
ciągnęła. - Może ktoś, kto zna strażnika, tego prawdziwego, podejdzie i zacznie z nim
rozmowę. Jeśli to będzie ktoś, kogo on zna z pracy...
- Moglibyśmy wtedy dostać najważniejsze informacje - przerwał jej Michael. -
Uważam, że warto zaryzykować. - Zwrócił się do Maxa: - Chcesz spróbować?
- Czemu nie? - odpowiedział mu przyjaciel. Uświadomił sobie po chwili, że akino
zniszczyło jego moc. Jak mógł o tym zapomnieć. - Ty i Isabel będziecie musieli to zrobić dla
Liz, Alexa i dla mnie - przyznał. - Ja nie mogę... już niczego takiego dokonać.
- Powiedz nam tylko, jak to się robi - szybko wtrąciła Isabel.
To poczucie bezradności było okropne. Co będzie dalej? Czy ktoś będzie musiał go
karmić? Prowadzić do łazienki?
I co jeszcze?
- To niewiele się różni od uzdrawiania - oznajmił. - Tyle tylko, że zamiast ściskać
cząsteczki, by zamknąć ranę, ściskacie je i popychacie, żeby utworzyły inne kształty.
- Spróbuję na Liz - rzekł Michael.
Max wstał i zamienił się z nim miejscami, żeby przyjaciel znalazł się obok Liz.
Niezbyt podobał mu się pomysł, żeby to on nawiązywał z nią łączność, dotykając jej.
Wiedział jednak, że zachowuje się dziecinnie i musi zapomnieć o takich głupstwach.
Maria, energicznie gestykulując, zaczęła opisywać wygląd strażnika.
- To facet w średnim wieku z zaokrągloną twarzą... z mimicznymi bruzdami...
płaskim, szerokim nosem.
Michael masował koniuszkami palców policzki Liz, ugniatając je jak ciasto. Rzeźbił
jej twarz zgodnie ze wskazówkami Marii. Po chwili twarz dziewczyny zupełnie zmieniła
wygląd. Liz stała się mężczyzną w średnim wieku. Odsunął ręce, żeby pokazać Marii rezultat
swojej pracy.
- Nie, nie, nie. Przykro mi, ale on wyglądał zupełnie inaczej. Może nawiążemy
łączność, Michael, wtedy przekażę ci obraz z mojego umysłu?
- Możemy spróbować - odpowiedział.
Nawiązał łączność z Marią i położył dłonie na twarzy Liz. Ponownie zaczęła się
zmieniać - jej oczy z niebieskich stały się brązowe, miała bardziej krzaczaste brwi i podwójny
podbródek. - Właśnie tak, właśnie tak - zachęcała go Maria.
Dłonie Michaela przesunęły się na włosy Liz, które nabrały prawie pomarańczowej
barwy. Po chwili rozjaśniły się na tyle, że dziewczyna stała się białawą blondynką. Przy
każdej zmianie koloru włosy robiły się również coraz krótsze. Końcowym rezultatem była
fryzura trochę dłuższa niż włosy obcięte na jeża.
- Doskonale. Zupełnie jak on - mruknęła Maria. Liz zerknęła na Maxa przez ramię.
- Jak wyglądam jako blondynka? To znaczy prawie łysa blondynka? - spytała,
przeczesując palcami krótkie, sterczące włosy.
- Nie wyrzuciłbym cię z łóżka - odezwał się Michael, zanim Max zdążył
odpowiedzieć.
- Skończmy z tym szybciej - nalegała Isabel. - Chciałabym już stąd wyjść.
Po kilku minutach praca nad Liz została zakończona. Teraz Maria i Michael zajęli się
Alexem. Isabel postanowiła przeistoczyć się sama.
- Pójdę zrobić sobie coś do picia - rzekł Max. Czuł się zupełnie bezużyteczny; Maria
dawała instrukcje, Michael pracował nad Alexem i Liz, Isabel nad sobą, a on siedział tylko,
kręcąc młynka palcami. Nieudacznik, przemknęło mu przez myśl.
Powlókł się do kuchni; wydawało mu się, że do nóg ma przyczepione bloki cementu.
Usiadł na najbliższym krześle, opierając głowę na stole. Nie musiał już przed nikim udawać,
że nie jest krańcowo wyczerpany, a nawet siedzenie i oddychanie było ciężką pracą.
- Max, twoja kolej! - zawołał Michael.
Max szybko podniósł głowę. Już skończyli? Spojrzał na zegar kuchenny i uświadomił
sobie, że siedzi tu już od pół godziny. Chyba się zdrzemnął. Zwykle nie potrafił spać dłużej
niż dwie godziny w nocy. Teraz stale zasypiał, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Z trudem podniósł się od stołu. Nogi się pod nim uginały. Odetchnął głęboko i całą
siłą woli zmusił się do stawiania kroków. Żeby tylko dojść do salonu i nie wyglądać na
przestraszonego.
- Ja zostanę w domu - oznajmił, osuwając się na kanapę.
- Zostanę z tobą - zaproponowała natychmiast Liz. Przynajmniej myślał, że to ona. Te
słowa padły bowiem z ust barczystego blondyna w szarym mundurze ochroniarza. Głos tego
faceta miał interesujące chropawe brzmienie. Jak widać, Michael nie zapomniał o strunach
głosowych, kiedy dokonywał tego przeobrażenia.
- Nie potrzebuję niańki - powiedział, starając się nie zdradzać poirytowania. - Zebranie
informacji na temat statku to najważniejsza rzecz, jaką możesz dla mnie zrobić - dodał, żeby
ją pocieszyć.
Skinęła głową i obróciła się w stronę dwóch innych „strażników”, Isabel i Alexa.
- Każdy z nas powinien wybrać inną część miasta - zasugerowała. - Nie możemy się
nigdzie pokazywać razem. - Wyszli z pokoju i zaczęli ustalać, które bary i kluby powinni
odwiedzić.
- Bądźcie ostrożni! - zawołał za nimi Max. - Zadzwońcie... jeśli będziecie czegoś
potrzebować. - Jakby mógł im w czymś pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Ty będziesz naszym Charliem, a my będziemy twoimi Aniołkami! - odkrzyknął
Alex. Przynajmniej tak się Maxowi wydawało. Miał głos taki sam jak Liz, ale te słowa
pasowały do Alexa.
- Powinieneś ich dogonić i ustalić, jakie będzie twoje zadanie - zwrócił się Max do
Michaela. - Liz ma rację. Niebezpiecznie byłoby pokazywać się razem. Nie jestem pewien,
czy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych wiedzą, że potrafimy zmieniać wygląd. Ale
jeśli tak jest i zobaczą dwóch strażników...
- Nigdzie nie idę - przerwał mu Michael.
- Nie musisz zostawać ze mną.
- Chcesz leżeć na kanapie czy pójść do łóżka? - spytał rzeczowym tonem Michael.
- Do łóżka - odparł zrezygnowany Max.
Jego przyjaciel podszedł do kanapy i wyciągnął rękę. Max chwycił ją, pozwalając
podnieść się na nogi.
Wchodząc do Moego, Alex przeżywał lekki niepokój. Był to jeden z nielicznych lokali
w Roswell, pozbawionych kosmicznego wystroju. Dopiero po chwili zorientował się, że w
żaden sposób nie mógłby zostać rozpoznany. Wyglądał teraz na jakieś trzydzieści lat.
Podszedł do baru i zamówił piwo imbirowe. Nie chciał robić wrażenia ostatniej
niedojdy, a taki kolor mógł mieć również jakiś mocniejszy koktajl.
Szybko rozejrzał się po lokalu. Ojca nie było. Istniała możliwość, że go spotka,
ponieważ u Moego było zawsze wielu emerytowanych wojskowych. Chłopiec nie wiedział na
pewno, czy Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ma jakieś powiązania z wojskiem, ale było to
dość prawdopodobne. Uznał więc, że w tym lokalu jest szansa na spotkanie kogoś, kto znał
strażnika.
Odrzucił na bok wyjątkowo cienką słomkę i popijał piwo, uważnie się rozglądając.
Może ktoś skinie mu głową, wykona jakiś gest, świadczący o tym, że już go - jako strażnika -
gdzieś spotkał.
Gdyby strażnik często się tu pojawiał, barman powinien go rozpoznać. Ale przy barze
było mnóstwo ludzi, więc barman tylko postawił piwo przed Alexem i pognał na drugi koniec
lady. Nie wiadomo, czy poznał strażnika, czy też nie.
Przy drugiej kolejce mógłbym udawać, że cierpię na amnezję, i spytać go, czy wie,
kim jestem, pomyślał Alex. Rozbawiła go wizja własnej osoby, opartej o bar, ściskającej
dłońmi skronie i mamroczącej: „Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? Kim ja jestem?”.
Może byłoby lepiej nadal przeszukiwać teren dokoła skały. Ale to mogli zrobić jutro.
Alex stale się zastanawiał, ile czasu im jeszcze zostało.
Max wyglądał bardzo źle. Akino nabierało tempa, a skutki widać już było gołym
okiem. W ciągu jednego dnia twarz chłopca tak wychudła, że kości prawie przebijały jego
pergaminową skórę. Ile razy Alex spojrzał na niego, doznawał szoku.
- Szkocką. Z lodem - usłyszał głos.
Znajomy. Przecież spodziewałeś się tego, uspokajał się w duchu Alex. Zerknął w bok.
Ojciec siadał przy barze tuż obok niego.
- Wojskowy? - spytał.
Naturalnie. Jego tata dzielił wszystkich na wojskowych i niewojskowych. Teraz też
chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia.
- Marynarka wojenna - odpowiedział Alex. Zrobił to zupełnie bezwiednie, może
dlatego, że Jesse stale mówił na ten temat. A może dlatego, że choć raz miał okazję
zaimponować ojcu.
- Mam jednego syna w marynarce wojennej, a jednego w marines.
Oczywiście, ja nie jestem wart wzmianki, pomyślał chłopiec.
- Nie ma pan więcej dzieci? - zainteresował się. Ciekaw był, czy tata będzie nadal
zaprzeczał istnieniu najmłodszego syna, nawet po tak bezpośrednim pytaniu.
- Mam jeszcze jednego. W liceum. Nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem,
najmniejszego.
- Hm - mruknął Alex. Uświadomił sobie nagle, że nadarzyła mu się wspaniała okazja.
Teraz mógłby spróbować złapać ojca w jego własne sieci.
- Zupełnie jak mój brat, Willy - zauważył. - Ojciec zawsze bardzo się o niego martwił.
Próbował go namówić, żeby w szkole zapisał się do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy.
Ale Willy... stale się od tego wymigiwał. Albo siedział przy komputerze, albo latał za
dziewczynami. Udało mu się skończyć szkołę, lecz nie osiągnął nawet jednego cholernego
celu. - To ostatnie zdanie było prawie dosłownym cytatem z jego taty. Często to powtarzał,
mówiąc o tym, co czeka Alexa.
- Otóż to. - Ojciec uderzył pięścią w bar. - Dokładnie jak mój syn. Nie zdaje sobie
sprawy z tego, że te następne lata zadecydują o całym jego życiu.
Już złapałeś przynętę, pomyślał Alex, którego zaczęła bawić ta przypadkowa wyprawa
na połów ryb.
- I jak skończyła się historia z pana bratem? - spytał ojciec.
- Nigdy by pan w to nie uwierzył. - Alex wolno pił piwo, napawając się myślą, że
zaraz wyciągnie tatę z głębiny i pozostawi go na brzegu, pozbawionego możliwości złapania
oddechu. - Willy urządził się całkiem dobrze. Pewnie pan o nim słyszał. Teraz używa imienia
Bill. Bill Gates.
Ojciec zakrztusił się kostką lodu.
Chłopiec uśmiechnął się szeroko. Tak, tato. Pomyśl o tym, kiedy znowu będziesz
chciał mnie dręczyć tym swoim KSOR - em. Pomyśl, że mógłbym wyrosnąć na wielkiego
twórcę programów komputerowych, do którego należy pół świata.
Isabel postawiła jeepa na parkingu Weather Balloon. Asfalt, od którego odbijał się
wielki neon, mienił się kolorami tęczy. Niebieski od balona, zielony od małego kosmity,
który zza niego wyglądał, a czerwony od laserowego karabinu przybysza z kosmosu.
Wyskoczyła z jeepa i potknęła się. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do swojego
nowego ciała. Strażnik był dość potężnym, muskularnym mężczyzną.
Jakaś kobieta, około czterdziestki, w legginsach w małe zielone ludziki, uśmiechnęła
się do Isabel, kiedy ta zbliżała się do drzwi. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Uważała, że
należy być miłym dla tych, z którymi los obszedł się niełaskawie. A na pewno osoba, która
uważała się za wystarczająco atrakcyjną, żeby w takich legginsach wyjść na ulicę, należała do
tej kategorii.
Kobieta uśmiechała się kokieteryjnie.
Ona myśli, że chcę ją poderwać, uświadomiła sobie Isabel. Myśli, że jestem
ufarbowanym na blond frajerem, który na nią poleci.
Z obojętnym wyrazem twarzy, szybko przeszła obok kobiety. No dobra, jestem teraz
facetem, ale to nie znaczy, że mam przyciągać niepożądaną uwagę. Umiała sobie z tym
radzić.
Nie, chwileczkę, pomyślała. A może ta kobieta poznała mnie, czyli strażnika? Może
odtrąciłam właśnie osobę, którą chciałam odnaleźć?
Zerknęła na kobietę w legginsach, ale ona nie obrzucała strażnika oburzonym
spojrzeniem. A na pewno by tak było, gdyby ją znał i przeszedł obok bez słowa.
Udawanie kogoś innego było trudniejsze, niż sądziła. Isabel zauważyła wolny stolik,
usiadła przy nim i założyła nogę na nogę.
To niemęskie, skarciła się w duchu. Wyprostowała nogi i zrobiła to, co zwykle robią
faceci, zajmując możliwie jak najwięcej miejsca. Wyciągnęła rękę wzdłuż biegnącej przy
ścianie poręczy i szeroko rozrzuciła nogi. Tak, teraz była mężczyzną. Potrzebowała
przestrzeni.
Max śmiałby się do rozpuku, gdyby mógł ją teraz zobaczyć. Jego młodsza
siostrzyczka zachowująca się jak jakiś twardziel.
Na myśl o nim przeszyło ją uczucie strachu. Rozpoczęła się już nowa faza akino; jego
ciało zostało zaatakowane. A co ona robiła, żeby mu pomóc? Siedziała w barze, starając się
pamiętać, żeby, jak dziewczyna, nie zakładać nogi na nogę.
Podeszła do niej kelnerka, ubrana w przyciasny podkoszulek z napisem Weather
Balloon. Podwoje „oo” w Balloon było wyjątkowo duże, wprost na jej piersiach. Biedna
dziewczyna, pomyślała Isabel. Musiała wysłuchiwać wielu komentarzy od eleganckich
facetów, którzy tu zwykle przychodzą.
- Napiję się piwa - powiedziała, patrząc kelnerce prosto w oczy. Pewnie była jedynym
facetem, który przez całą noc nie wpatrywał się w „oo” kelnerki. Ta niewątpliwie doceniła ten
fakt, ponieważ piwo pojawiło się natychmiast na stoliku.
Isabel udawała, że je pije. Zamówiła piwo, ponieważ uznała, że taki facet, jakim teraz
jest, zamówiłby właśnie ten napój. Poza tym, gdyby zamówiła coś gazowanego, to kusiłoby
ją, żeby wypić, i potem mogłoby się jej zachcieć siusiu. A siusianie nie było czynnością, którą
miałaby ochotę wypróbowywać w swoim nowym wcieleniu.
Szkoda, że nie wiem, jakie powinnam mieć imię, pomyślała. Ktoś mógłby mnie
zawołać z drugiego końca sali, a ja nic bym o tym nie wiedziała. Szybko się rozejrzała,
przesuwając wzrok od jednej osoby do drugiej, starając się tylko nie prowokować kobiet.
Spojrzała na wiszący za barem zegar. Minęła już prawie godzina od czasu, kiedy
widziała Maxa. Z trwogą myślała o powrocie do domu. Jakie zmiany mogły w nim zajść
przez ten czas?
Ponownie przesunęła wzrokiem po tłumie klientów. Na wszelki wypadek, gdyby
przedtem kogoś przeoczyła. Nie zauważyła nawet śladu zainteresowania na żadnej twarzy.
Plan Marii był wariactwem, nie da żadnych rezultatów. A poszukiwanie bunkra okazało się
tylko trochę lepszym pomysłem od przeliczania ziarnek piasku na pustyni. Kolejnym
niewypałem.
Od sąsiedniego stolika dobiegł jakiś pisk. Isabel odwróciła głowę w tamtym kierunku.
Kelnerka patrzyła ze złością na chłopaka z college'u i jego dwóch złośliwie uśmiechniętych
kumpli.
- Przykro mi - powiedział niezbyt szczerze chłopak. - Myślałem, że ogłaszają właśnie
konkurs mokrego podkoszulka. Chciałaś wziąć w nim udział, jeśli się nie mylę.
- Mylisz się - odpowiedziała Isabel w imieniu kelnerki. Ten problem był możliwy do
rozwiązania i miała ochotę to zrobić. - Przeproś - zwróciła się do chłopaka.
Student popatrzył na nią szklanym wzrokiem, potem obrócił się do kelnerki.
- Przepraszam - powiedział. - Pomogę ci się wytrzeć - dodał, mrugając do swoich
koleżków.
Isabel doskoczyła do niego, zanim zdążył dotknąć dziewczyny. Chwyciła go za
koszulę i wyciągnęła zza stolika. Potem odchyliła swoją muskularną rękę, aby wymierzyć mu
cios pięścią, prosto w nos. Uśmiechnęła się na widok krwi, która spływała mu po twarzy.
Dobrze mieć problemy, które tak łatwo się rozwiązuje.
Rozdział 13
Liz poczuła, że ktoś ją klepie w ramię. Wspaniale. Spędziła w UFONICS niecałe pół
godziny, a już zaczepiał ją znajomy. Obróciła się i ogarnęło ją przerażenie.
Przed nią stał szeryf Valenti.
- Chodź ze mną - rozkazał i skierował się do wyjścia.
Bierze cię za strażnika, tłumaczyła sobie Liz, wychodząc za nim na parking. Myśli, że
jesteś jednym z tych facetów, którzy pracują w bunkrze. Masz szansę na uzyskanie cennych
informacji. Tylko nie panikuj.
Valenti szedł do wozu policyjnego. Stukot jego butów po asfalcie przyprawiał ją o
dreszcze. Wsiadł do samochodu, oczekując, że ona bez zbędnych pytań zrobi to samo.
Liz podeszła do drzwi po przeciwnej stronie, mając nadzieję, że jej ruchy nie
odbiegają zbyt wyraźnie od ruchów strażnika. Nigdy zresztą nie miała szczególnie
dziewczyńskiego chodu, więc chyba wszystko było w porządku. Otworzyła drzwi, wsiadła do
środka i zatrzasnęła je za sobą.
Zerknęła na Valentiego. Tym razem nie miał swoich odblaskowych okularów, ale i tak
nie sposób było odczytać jego myśli. Jeśli oczy Valentiego były zwierciadłem jego duszy, to
on jej nie miał, co zresztą i tak było oczywiste.
Szeryf, wyjechawszy z parkingu, zaczął się oddalać od centrum miasta.
- Musisz wziąć udział w pewnych testach na terenie ośrodka. Nerz jest chory, a nikt
poza tobą nie ma odpowiedniego pozwolenia. Na szczęście łatwo jest przewidzieć, gdzie cię
można znaleźć po godzinach pracy.
Uczucie, jakie ogarnęło Liz, można było porównać tylko do eksplozji sztucznych ogni.
Może kiedy już się znajdzie na strzeżonym terenie, uda jej się dostać na pokład statku. Może
dziś wieczorem zdobędzie kryształy! Nawet jeśli nie, to szanse na uratowanie życia Maxa
jeszcze nigdy nie były tak duże.
- Coś cię rozbawiło, Towner? - spytał Valenti.
Liz uświadomiła sobie, że uśmiecha się ze szczęścia. Przynajmniej poznała swoje
nazwisko, Towner.
- Przypomniał mi się kawał, który ktoś mi opowiedział - skłamała. Była pewna, że
Valentiego nie zainteresuje treść dowcipu, i miała rację.
Kiedy przejeżdżali koło billboardu izby handlowej na przedmieściu, spojrzała na
licznik kilometrów. Gdy zjadą z szosy, sprawdzi go ponownie. Trudno było uwierzyć, że
szeryf sam wskazuje jej drogę do bunkra.
A jeśli... a jeśli prawdziwy strażnik już tam jest? - pomyślała. Co będzie, jeżeli Valenti
dobrze o tym wie i wiezie mnie tam, myśląc, że jestem kosmitą, który potrafi zmieniać
wygląd? Może tylko dlatego pozwala mi poznać to miejsce, że wie, iż już nigdy z niego nie
wyjdę?
Wydało jej się nagle, że w samochodzie zabrakło powietrza, a ta resztka, która w nim
pozostała, jest przesiąknięta zapachem dymu i potu.
Nawet jeśli to prawda, to nic nie można teraz zrobić, tłumaczyła sobie. Miała
wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekać przez pustynię? Valenti pewnie by ją wtedy
zastrzelił.
Takie myśli nie uśmierzały niepokoju. Liz patrzyła na pustą szosę, starając się
policzyć kreski przerywanej linii na jezdni. Musiała na czymś skoncentrować uwagę, lecz
szeryf jechał zbyt szybko.
Wykonał gwałtowny skręt w lewo i wjechał na pustynię, w kierunku skały kurczaka.
Maria dobrze opisała tę część drogi.
Po przejechaniu trzech kilometrów i czterystu dwudziestu jeden metrów minęli skałę.
Samochód podskakiwał na nierównym podłożu.
Liz stale zerkała na licznik. Cztery kilometry, osiemset dwadzieścia siedem metrów.
Jedenaście kilometrów, dwieście sześćdziesiąt trzy metry. Siedemnaście kilometrów, sześćset
dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. Dwadzieścia dwa kilometry, pięćset dwadzieścia sześć
metrów. Zbliżali się do dużej formacji skalnej.
- Otwórz wejście - powiedział Valenti.
Serce podskoczyło Liz do gardła. To było coś, z czym powinna umieć się obchodzić.
Coś do zdalnego sterowania. Przynajmniej miała taką nadzieję.
Otworzyła schowek. Papiery. Okulary słoneczne. Race.
- Ile dzisiaj wypiłeś? - spytał Valenti.
- Nie wiedziałem, że będę wezwany do pracy. Szeryf parsknął tylko z obrzydzeniem,
po czym wyjął ze schowka coś, co wyglądało jak najzwyklejszy przyrząd do zdalnego
otwierania drzwi garażowych, tylko z kilkoma dodatkowymi przyciskami, i rzucił go Liz.
Naciśnij jakiś guzik, wszystko jedno jaki, przebiegały jej przez głowę oszalałe myśli.
Nacisnęła ten, przy którym trzymała palec. Żadnego efektu. Rzuciła okiem na Valentiego?
Zauważył to?
Nie myśl o tym, spróbuj nacisnąć następny, nakazała sobie. Wybrała przycisk w
lewym górnym rogu. Nic. Przygniotła palcem następny i formacja skalna rozstąpiła się.
Nic dziwnego, że Max i Michael spędzili na poszukiwaniach całe lata i nie znaleźli
tego miejsca, pomyślała. Gwałtownie złapała oddech, maskując ten niekontrolowany odruch
atakiem kaszlu. Czy Valenti zauważył wszystkie jej potknięcia? Trudno było powiedzieć.
Miał, jak zwykle, nieprzenikniony wyraz twarzy. Liz mogłaby przysiąc, że nawet nie mrugnął
okiem, kiedy zastrzelił Nikolasa.
Nie myśl o tym, nakazała sobie. Nie powinna zastanawiać się nad tym, że szeryf
kogoś zabił; była już wystarczająco zdenerwowana.
Starała się nie okazywać zdumienia, kiedy Valenti wjeżdżał do środka. Chyba
powinnam teraz zamknąć tę bramę, pomyślała. Nacisnęła ten sam przycisk i wrota zawarły się
za nimi z niezwykłą szybkością, tłukąc jedno z tylnych świateł Valentiego.
- Przepraszam - wymamrotała.
- Nie ma problemu. Potrącę ci to z pensji.
Ciebie też przepraszam, Towner, pomyślała Liz, kiedy samochód zaczął wolno
zjeżdżać w dół.
Wjechali do ogromnej windy, która dowiozła ich do podziemnego parkingu. Valenti
zatrzymał się w sekcji oznaczonej „Zarezerwowane”.
Wysiadł z samochodu, zakładając, że Liz pójdzie w jego ślady, a potem poprowadził
ją długim betonowym korytarzem, podobnym do tego, który widziała Maria, kiedy śledziła
go, korzystając z Kamienia.
Liz była już tak blisko. Statek mógł się znajdować tuż za rogiem.
Doszli do szerokich metalowych drzwi. Valenti otworzył elektroniczny zamek za
pomocą plastikowej karty. Weszli do ogromnego pomieszczenia, w którym znajdowały się
dwa rzędy szklanych cel. W każdej stało łóżko, ale tylko jedno było posłane.
Liz przeszył dreszcz. Czy właśnie tu znaleźliby się Max, Michael i Isabel, gdyby
szeryf poznał ich tajemnicę? Czy trzymano by ich tutaj jak zwierzęta doświadczalne, pod
nieustannym monitoringiem?
Valenti przeszedł przez halę, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwóch strażników,
stojących przed celą, która najwyraźniej była ostatnio zamieszkana. Otworzył niewielkie
drzwi i przytrzymał je, aby przepuścić Liz.
- Instrukcje otrzymasz za chwilę - poinformował ją. Kiedy tylko weszła do środka,
zamknął za nią drzwi. Pomieszczenie było puste, nie licząc metalowego stolika i składanego
krzesła. Liz usiadła i czekała. Przynajmniej tym razem otrzyma instrukcje. To dobrze. Nikt
nie będzie oczekiwał, że sama wie, co robić.
- Towner, twoim zadaniem będzie opisanie wszystkiego, cokolwiek wydarzy się w
tym pokoju - usłyszała głos przez interkom.
Poruszyła się niespokojnie na chłodnym metalowym krześle. Cokolwiek wydarzy się
w tym pokoju. To nie była przyjemna perspektywa. Na czym właściwie polegały te
doświadczenia? Musieli w jakiś sposób nawiązywać łączność z kosmitami. A może to była
tylko jedna z dziedzin działalności Planu Wyczyszczenia Bazy Danych?
A jeśli testowali efekty jakiejś nowej broni biologicznej? Jakiegoś inteligentnego
wirusa?
Było już za późno, żeby się tym martwić. Nie miała wątpliwości, że drzwi są
zamknięte od zewnątrz. A nawet jeśli nie, to ona...
Zaraz. Coś się działo. Liz odchrząknęła szybko.
- Widzę jasną migotliwą plamę na poziomie wzroku. Wielkości piłki do koszykówki.
Uchwyciła się krawędzi stolika, czekając, co będzie dalej. Po chwili w kole ukazał się
obraz.
- Widzę obraz, podobny do hologramu. Jakiś mężczyzna siedzi w restauracji.
Eleganckiej. Białe obrusy. Świece. Słyszę dźwięki skrzypiec. Ten facet jest podekscytowany.
Nerwowy. Szczęśliwy.
Liz nie wiedziała, jak to się dzieje, ale odbierała emocje tego mężczyzny. To samo
odczuwał Max, kiedy Ray pokazał mu hologram katastrofy statku jego rodziców,
uświadomiła sobie.
A więc to tak. Może agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych próbowali powielać
technologię kosmitów czy coś w tym rodzaju. Rozluźniła dłonie ściskające brzeg stołu. To nie
będzie straszne. Wszystko, co ma zrobić, to patrzeć tylko na płynące w powietrzu obrazy. A
jeśli będzie miała szczęście, to kiedy będzie stąd wychodzić, uda jej się zobaczyć statek.
- Jeszcze coś? - usłyszała głos z interkomu. Liz przyjrzała się uważnie hologramowi.
- Wiem, że chce oświadczyć się swojej dziewczynie - odparła. - Nie mogę powiedzieć,
skąd to wiem. Nie słyszę jego myśli ani nic w tym rodzaju. Po prostu... wiem.
Hologram zniknął. Nie dowiedziałam się nawet, co mu odpowiedziała, pomyślała.
Zaczęło się jej kręcić w głowie, jakby stała na wysokiej trampolinie.
Powietrze przed jej oczami zaczęło znowu migotać. To dobrze. Następna odsłona.
- A właśnie, powietrze znów zaczęło migotać - odezwała się Liz. Nie chciała wpędzać
Townera w dodatkowe kłopoty, i tak wystarczająco mu zaszkodziła. - Ukazał się hologram -
mówiła dalej. - To już inna restauracja. Widziałem ją w naszym mieście. Kawiarnia Latający
Talerz. Przy stoliku siedzi dwóch mężczyzn.
Serce podeszło jej do gardła - poznała ich. To był dzień, kiedy została postrzelona.
Och, Boże, wtedy tych dwóch było w kawiarni. Kłócili się. To ten muskularny mężczyzna
wyciągnął rewolwer. Celował do swojego potężnego towarzysza, który zdążył się na niego
rzucić. Broń wypaliła. Liz została rzucona o ścianę, po brzuchu spływała jej krew.
- Dalej - usłyszała głos z interkomu.
- Ci mężczyźni kłócą się. O pieniądze. - Starała się sprawiać wrażenie bezstronnego
obserwatora.
Widziała teraz na hologramie dalszy przebieg wypadków. Potężnie zbudowany facet
wyciągał rewolwer. Ten drugi właśnie się na niego rzucał. Padał strzał.
- Muskularny mężczyzna postrzelił kelnerkę. Odczuwam jej ból - mówiła dalej.
Była to prawda. Ponownie przeżywała ten ból. Taki sam jak wtedy. Wszystko było
takie samo.
Och, Boże. Oni przejmują od niej obrazy. Ten hologram to pamięciowy playback. Na
tej samej zasadzie Ray pokazywał Maxowi statek. Dlatego czuł się tak dziwnie i miała
zawroty głowy. Ktoś wdzierał się do jej mózgu.
Za chwilę na hologramie ukaże się przeskakujący przez ladę Max, który uzdrowi Liz
dotykiem dłoni.
Krzyknęła przeraźliwie.
- Zatrzymajcie to! - zawołała. - Czuję się tak, jakby jakiś świder przewiercał mi oczy.
Zatrzymajcie.
Hologram zniknął. Do pokoju wpadł Valenti.
Liz siedziała skulona, przyciskając dłonie do oczu. Czy szeryf uwierzy, że ona cierpi
katusze? A może już odkrył tożsamość fałszywego strażnika i postanowił ją dodatkowo
udręczyć?
- Co się stało, do cholery?! - spytał.
- To pan powinien mi powiedzieć - odparowała Liz. - Czułem, że za chwilę rozerwie
mi czaszkę. Mój kontrakt nie przewiduje takich rzeczy.
- Odwiozą cię do domu - powiedział Valenti. - Uważaj, żeby się nie okazało, że to
alkohol rozrywał ci czaszkę.
Patrzył na nią uważnie, kiedy wychodziła z pokoju. Widać było, że zdaje sobie
sprawę, że coś nie jest w porządku, ale nie potrafi określić co.
Liz zastanawiała się, czy szeryf zdobędzie również ich obraz, kiedy tu wrócą, żeby
ukraść kryształy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Maria czuła, że łzy napływają jej do oczu - znowu. Ładna mi z ciebie pocieszycielka,
pomyślała. Za chwilę Max zabroni jej pokazywać się w swoim pokoju. Wiedziała, że płacz
źle na niego wpływa.
To zupełnie zrozumiałe. Mogłaby równie dobrze trzymać transparent z napisem:
„Wiesz co, Max? Ty umierasz”.
Fatalnie wyglądał. Zapadał się w siebie. Wszyscy to zauważyli. Liz, Isabel i Michael
rzucali mu trwożne spojrzenia; starali się to robić dyskretnie, ale byli wyraźnie wstrząśnięci
jego wyglądem.
Maria ucieszyła się na widok Alexa, który gwałtownie wpadł do pokoju.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Ojciec nie chciał wypuścić mnie z domu,
dopóki nie pokażę mu swojej strony w Internecie. Nie do wiary.
- Obmyślamy, jak dostać się do bunkra - zwrócił się do niego Michael. - Masz jakiś
pomysł?
Zanim Alex zdołał odpowiedzieć, usłyszeli dzwonek.
- Ja otworzę - zaofiarowała się Maria, wybiegając z pokoju. Po drodze wyjęła z
kieszeni fiolkę z olejkiem cedrowym i zaczęła go nerwowo wdychać. Niewiele jej to ostatnio
pomagało, ale było lepsze niż nic. Otworzyła drzwi i zobaczyła Raya Iburga. - Jesteśmy w
pokoju Maxa - powiedziała, prowadząc go na górę.
- Pomyślałem, że przyda się wam dodatkowe źródło mocy, kiedy wybierzecie się do
bunkra - rzekł, wchodząc do pokoju.
- Wspaniale. Twoja pomoc może się bardzo przydać, tak jak wtedy, kiedy
unieruchomiłeś Valentiego w centrum handlowym - odezwał się Michael.
Ray potrząsnął głową.
- Teraz nie mógłbym tego zrobić. Zużyłem wtedy ogromną ilość mocy. Nie zdołałbym
tego powtórzyć przed upływem co najmniej miesiąca - tłumaczył. - Ale zawsze mogę kogoś
znokautować, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- To też się może przydać - przyznał Michael. - Okay, więc podzielimy się na grupy.
Ty będziesz ze mną i Isabel.
Zachowywał się jak głównodowodzący, skoncentrowany na opracowaniu strategii.
Tym razem Maria nie musiała się zastanawiać, czy Michael myśli o Isabel, czy o niej.
Nie myślał o żadnej z nich.
- Zaczekaj. Ja... - zaprotestował Alex.
- Nie dysponujesz mocą, która cię ochroni - przerwał mu Michael.
Alex skinął tylko głową. Maria też to rozumiała. Przypomniało jej to również, chyba
po raz tysięczny, że Michael i Isabel są sobie bliscy w taki sposób, w jaki ona nigdy nie
będzie mu bliska. Tamtych dwoje łączyło posiadanie mocy i wspólne pochodzenie, a
Michaela i Marię upodobanie do horrorów. Co z tego może być podstawą prawdziwego
związku?
- Może któreś z was zmieni wygląd, upodobni się do Valentiego? - spytała szybko Liz.
- On tam rządzi. Jako on będziecie mieli wszędzie dostęp.
- Świetny pomysł. Ja to zrobię - rzekł Michael.
- My też powinniśmy zmienić wygląd - zwrócił się Ray do Isabel. - Kiedy zaczną nas
szukać, znikniemy.
- Zanim wyruszycie, musimy sprawdzić, czy Valentiego tam nie ma - oświadczył
Alex. - Zadzwonię do niego. Powiem, że zaszła nagła konieczność zmiany centrali rozmów
międzymiastowych czy coś w tym rodzaju i że musi przy tym być. - Wybiegł z pokoju.
Max oddychał chrapliwie, tak jakby ta czynność sprawiała mu dotkliwy ból. Jak on
może to wytrzymać? - pomyślała Maria.
A jeśli oni nie wrócą na czas? Starała się o tym nie myśleć. Przeczesała palcami
włosy, próbując wtłoczyć tę myśl jak najgłębiej.
Alex wpadł z powrotem do pokoju.
- Jest u siebie. Nie był zadowolony, że zawracam mu głowę w niedzielę rano.
- Powinieneś mieć jego dom pod obserwacją - powiedział Michael.
- Ja też pójdę - zaproponowała Maria. Nie mogła zostać przy Maksie; jej aura
zdradzała zbyt wielki smutek.
- Co zrobicie, jeśli on wybierze się do bunkra? - spytała Liz. - Nie uda się wam
przecież ostrzec Michaela.
- Zatrzymam go - oświadczył z przekonaniem Alex. Maria uwierzyła mu. On też miał
w sobie dużo cech przywódczych, chociaż nie chciał zostać wojskowym.
- Chodźmy - zwrócił się do Marii.
Posłusznie skierowała się do drzwi. Obróciła się jednak, żeby popatrzeć na Michaela.
Mogła go widzieć po raz ostatni w życiu.
Liz przyglądała się Maxowi, który zapadł w niespokojny sen. Mogła mu się teraz
dobrze przyjrzeć, zaobserwować zmiany, jakie w nim zaszły, nie wzbudzając jego niepokoju.
Uważnie studiowała każdy szczegół, jakby znajdowała się w laboratorium
biologicznym. W ten sposób było jej trochę lżej. Łuszczyła mu się skóra, miał suche, spękane
wargi, z kroplami zaschniętej krwi, głęboko zapadnięte oczy i policzki. Jego nos...
Przestań, nakazała sobie. Przestań sprowadzać go do fragmentów uszkodzonego ciała.
To jest Max. To nadal on, chłopak, którego kochasz.
Wzięła go za rękę. Ciekawa była, czy ten dotyk znajdzie odbicie w jego snach. Miała
taką nadzieję.
Spojrzała na zegarek. Michael, Isabel i Ray już wkrótce dotrą do bunkra. Zastanawiała
się, jak długo będą musieli szukać kryształów. Obawiała się, że nawet jeśli znajdą je
natychmiast, i tak może być za późno. Max tracił siły w przerażającym tempie.
Oddalał się od niej, a ona nie była w stanie go zatrzymać. Mocniej ścisnęła jego dłoń,
splatając ich palce, ale to jej nie wystarczało. Musiała być jeszcze bliżej niego.
Zrzuciła buty i położywszy się obok Maxa, otoczyła go ramieniem.
- Nie pozwolę ci odejść - szepnęła.
Był taki zimny. Jakby jego ciało już w ogóle nie emitowało ciepła. Przylgnęła do
niego, starając się ogrzać go własnym ciałem.
- Kocham cię, Max - powiedziała. - Zostań ze mną, okay? Musisz ze mną zostać.
Położyła rękę chłopca na swoich plecach, żeby byli jeszcze bliżej siebie, ale ta ręka
była ciężka i bezwładna, bez życia, jak ręka umarłego.
Liz zerwała się z łóżka. Przyłożyła palce do jego wargi; na szczęcie poczuła lekki
oddech.
- Przepraszam cię, Max - szepnęła. - Niepotrzebnie się wystraszyłam. - Wygładziła
kołdrę i poprawiła poduszkę. Poczuła pod palcami coś chłodnego i twardego. Wyciągnęła ten
przedmiot.
Jej srebrna bransoletka. Ta sama, którą Max zamienił w ciekłe srebro tego dnia, kiedy
powiedział jej. że jest kosmitą.
Liz była wtedy potwornie przerażona. Bała się Maxa. Kiedy doprowadził bransoletkę
do pierwotnego stanu i zrobił krok do przodu, by ją podać, uciekła.
A on zachował bransoletkę; trzymał ją pod poduszką.
Dziewczyna przesunęła palcami po srebrze i z jej oczu popłynęły łzy. To nie powinno
się przedostać do snów Maxa. On nie potrzebował słabej, płaczącej Liz. Musi być silna, nie
poddawać się, przekazywać mu wolę życia.
Pobiegła na dół do łazienki, zamknęła drzwi, usiadła na brzegu wanny i zaczęła
spazmatycznie łkać. Po kilku minutach podeszła do umywalki. Ochlapała twarz zimną wodą i
lekko wytarła. Spojrzała w lustro.
- Dość tego - powiedziała do swego odbicia. - Max chce cię mieć przy sobie.
Kiedy weszła do pokoju, miał otwarte oczy. Odchrząknął z trudem.
- Czy to był sen... - Znowu odchrząknął. - Leżałaś ze mną w łóżku? - spytał.
Liz uśmiechnęła się do niego.
- To nie był sen.
- Nie tak... to sobie wyobrażałem.
Widać było, że mówienie sprawia mu wielki wysiłek. Krople potu zaczęły spływać mu
po twarzy. Skrzywił się, kiedy zapiekła go popękana skóra.
- Będzie jeszcze inna okazja - obiecała mu Liz. Miała nadzieję, że mówi prawdę.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- Liz mówiła, że wrota w formacji skalnej otwiera się za pomocą urządzenia do
zdalnego sterowania. A my go nie mamy - powiedział Michael, kiedy jechali w kierunku
strzeżonego obszaru w samochodzie wypożyczonym przez Raya.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych mogą
z równą łatwością uzyskać obraz samochodu, jak obraz ludzkiej twarzy, nawet łatwiej. Był
zadowolony, że Ray wypożyczył samochód pod jednym ze swoich poprzednich nazwisk.
Kilkakrotnie zmieniał nazwiska i wygląd swojej twarzy od czasu, kiedy znalazł się na Ziemi.
- Jestem pewien, że mają tam kamery obserwacyjne - odezwał się Ray. - Pozwolimy
im dobrze się przypatrzeć twojej gębie Valentiego i jestem pewien, że zaraz ktoś nas wpuści.
Może jeszcze przeprosić, że nie zdążył zrobić tego szybciej.
To dawało Michaelowi przewagę. Kiedy jest się sklonowanym szeryfem Valentim, to
ma się różne przywileje. Mimo to za każdym razem przenikał go dreszcz, kiedy we
wstecznym lusterku widział swoje szare oczy.
Oczy Michaela też były szare, więc ich kolor tak bardzo się nie zmienił. Teraz nie
mógł jednak pozbyć się uczucia, że patrzy na niego szeryf Valenti. Człowiek, który chciałby
go zamknąć w jednej z cel, jakie widziała Liz, i przeprowadzać na nim doświadczenia, dopóki
Michael nie umrze z wyczerpania.
- Dobrze ci tam z tyłu, Iz? - spytał przez ramię.
- Tak - mruknęła.
Nie brzmiało to przekonywająco. Wiedział, że dziewczyna umiera ze strachu, siedząc
w samochodzie z dokładną repliką szeryfa. Od dzieciństwa miała senne koszmary na temat
Valentiego, który był dla niej uosobieniem własnych lęków odczuwanych na myśl, co się z
nią stanie, jeśli ktoś odkryje prawdę.
- Nie pytasz, jak ja się czuję? - zażartował Ray.
- Mam nadzieję, że dobrze, bo właśnie dojechaliśmy - powiedział Michael,
zatrzymując samochód przed formacją skalną. Wysiadł i patrzył przed siebie, starając się
przybrać z lekka niezadowolony wyraz twarzy. Po chwili ogromne drzwi się rozsunęły.
- Witajcie w jaskini nietoperzy - mruknął, siadając z powrotem za kierownicą.
Podjechał do windy, o której mówiła Liz, a kiedy znaleźli się na parkingu, postawił samochód
na zarezerwowanym miejscu. Był przecież Valentim, bardzo ważnym facetem.
Ledwie zdążyli wysiąść z samochodu, podbiegł do nich strażnik.
- Nie spodziewaliśmy się pana przed wieczorem - powiedział.
- Dlatego tu jestem. Chcę zobaczyć, co się dzieje, kiedy nikt mnie nie oczekuje - rzekł
Michael. Nie uznał za stosowne tłumaczyć strażnikowi, kim są Ray i Isabel. Był pewien, że
Valenti nie bawiłby się w wyjaśnienia, mając przed sobą podwładnego.
Plan Liz dawał wspaniałe rezultaty. Michael mógł udawać, że przeprowadza inspekcję
czy też oprowadza Raya i Isabel. W ten sposób będą mogli dokładnie wszystko przeszukać.
Ale dlaczego mieliby trudzić się przeszukiwaniem? Strażnik zrobi wszystko, czego
będzie sobie życzył Valenti.
- Chcę pokazać moim współpracownikom statek - oświadczył.
Współpracownikom... Podobało mu się to kreślenie, trochę tajemnicze, jednocześnie
zawierające informację, że ty, strażniku, jesteś zbyt mało ważny, by wiedzieć, kim oni
naprawdę są. Może powinien zrobić objazdowy show. Pokazywać się jako wcielenie
Valentiego.
Michael był strasznie podniecony. Zobaczy statek. Prawie całe życie spędził na
poszukiwaniach, a on był tutaj.
Strażnik skinął głową i poprowadził ich przez labirynt betonowych korytarzy,
zatrzymując się od czasu do czasu, aby wstukać szyfr. Kiedy dotarli do wielkich metalowych
drzwi, odsunął się. Było oczywiste, że Michael powinien wykonać teraz jakiś ruch, ale jaki?
- Proszę podejść do czerwonej linii i zdjąć okulary w celu zeskanowania siatkówki -
poinstruował z taśmy kobiecy głos.
Michael przesunął się odruchowo na wyznaczone miejsce, chociaż wszystko skręcało
się w nim ze strachu. Jego oczy rzeczywiście wyglądały jak oczy Valentiego, ale nie było
żadnej szansy, żeby mieli identyczne siatkówki, to było niemożliwe.
Wiązka promieni laserowych przesunęła się po jego oczach.
- Osoba niezidentyfikowana - rozległ się głos. - Odmowa wstępu.
Strażnik wyciągnął krótkofalówkę i coś do niej zamamrotał. Więc tak. Byli
ugotowani. Musieli natychmiast coś zrobić.
Ray, gotów do akcji, stanął za strażnikiem. Isabel wyglądała tak, jakby chciała się
zmierzyć ze wszystkimi, którzy znajdowali się na obszarze strzeżonym. Zmrużyła oczy i
zacisnęła pięści. Czas zacząć, pomyślał Michael. I wtedy drzwi się rozsunęły.
- Sprowadzę kogoś, żeby sprawdził ten system - powiedział zażenowany strażnik.
Czy to naprawdę będzie aż tak łatwe? Michael nie miał powodów do narzekania.
- Zrób to - zwrócił się do strażnika, przechodząc przez drzwi. Ray i Isabel szli za nim.
Przed nimi był statek. Lśniący blok metalu, mniejszy, niż się spodziewał, ale sam jego
widok zapierał mu dech w piersiach.
Ten statek zbudowano na planecie należącej do galaktyki, której ludzie nawet jeszcze
nie nazwali. Na nim przybyli tu jego rodzice. I stracili w nim życie, na początku powrotnej
podróży.
Michael mógłby patrzeć na statek godzinami. Na jego niezwykłą budowę. Nie widział
żadnych złączy, śrub. Niczego. Widok metalu przyprawiał o zawrót głowy. W niektórych
miejscach sprawiał wrażenie płynnego, roztopionego, drgającego życiem.
Isabel trąciła go łokciem.
- Szeryfie, nasz harmonogram jest bardzo napięty.
- To prawda. - Michael podszedł do statku i się zawahał. Gdzie mogło być wejście?
Nie widział żadnej klamki.
Ray wyciągnął rękę, dotknął niewielkiego kółka i wtedy ukazały się drzwi. Isabel,
głęboko wciągnąwszy powietrze, przekroczyła próg.
Michael wszedł za nią. Już dawno przestał wierzyć, że to będzie możliwe, i oto stał na
pokładzie statku. Wyciągnął rękę i przesunął palcami po ścianie.
Nagle przeszył go ból tak silny, że osunął się na kolana. To cierpienie pochodziło od
Maxa i było najbardziej dotkliwe, jakie do tej pory odczuwał.
- Szeryfie Valenti, nic panu nie jest?! - zawołał strażnik. Michael usłyszał szybkie
kroki, kiedy chwycił go nowy atak bólu. Poczuł, że jego twarz... się porusza. Wykrzywia. Nie
był w stanie powstrzymać zmian, które w niej zachodziły. Strażnik złapał go za ramię - i
zobaczył twarz. Jego twarz, nie Valentiego.
Coś się stało - powiedział Alex do Marii.
Valenti wybiegł z domu. Podszedł szybkim krokiem do samochodu. Jego twarz miała
ponury wyraz. Nie wyglądał na człowieka, który wybiera się na zakupy.
- Co teraz zrobimy?! - zawołała przerażona Maria.
- Pojedziemy za nim - rzekł Alex.
Może się dowiedział, że dziewczyna go zdradza, pomyślał, czekając, aż samochód
Valentiego minie ich kryjówkę. Albo że Kyle został wyrzucony ze szkoły za palenie skrętów.
Ale to było mało prawdopodobne. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności, gdyby
któraś z tych rzeczy wydarzyła się właśnie wtedy, kiedy Michael, Isabel i Ray włamywali się
do bunkra.
- Jedź! - krzyknęła Maria. - Stracisz go z oczu.
- Zostaw to mnie - uciął Alex. - Nie chcę, żeby nas zauważył. - Odczekał jeszcze
chwilę, żeby inny samochód oddzielił go od szeryfa, i dopiero wtedy wyjechał na ulicę.
Valenti jechał w kierunku szosy.
- Wyjeżdża z miasta! Jedzie do bunkra! Mówiłeś, że go zatrzymasz! Dlaczego go nie
zatrzymujesz?! – krzyczała Maria.
- Czekam, aż wjedziemy na pustynię. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Nie chcę nikogo
przejechać.
- Okay, okay. Okay, przepraszam cię - powiedziała. - Nie miałam zamiaru krzyczeć.
Ja tylko...
- Rozumiem - odpowiedział Alex. - Ja też.
Nie spuszczał wzroku z Valentiego, kiedy dotarli do krańca miasta, co nie znaczyło, że
nie wiedział, dokąd wybiera się szeryf.
- Okay. Zrównam się z nim. A ty krzycz... cokolwiek. Że było włamanie czy coś
takiego. Jakaś sprawa dla szeryfa. Może to wystarczy, żeby go zawrócić. Plan Wyczyszczenia
Bazy Danych jest ścisłą tajemnicą. Valenti musi udawać, że jest tylko szeryfem. Maria
skinęła głową.
- Jestem gotowa.
Chłopiec przycisnął pedał gazu i zrównał się z samochodem szeryfa. Maria wychyliła
się przez okno.
- Obrabowano 7 - Eleven! - krzyknęła. - Zastrzelono właściciela. Musi pan wracać. -
Schowała głowę do środka. - Nawet się nie odwrócił. Musiał mnie widzieć, prawda?
- Tak - powiedział Alex. - Czas na plan B.
- To znaczy? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Ale na wszelki wypadek zamknij okno i zapnij pas.
Kiedy dziewczyna wykonała polecenie, Alex szarpnął kierownicą w prawo.
Zagrzechotało, gdy volkswagen uderzył w wóz policyjny.
Dopiero teraz Valenti zwrócił na nich uwagę. I nie był w dobrym nastroju. Uderzył
Alexa bokiem. Volkswagen stanął w poprzek drogi.
Chłopiec spodziewał się, że szeryf skorzysta z tej okazji i pomknie do przodu. Ale to
nie było w jego stylu. Z piskiem opon zawrócił.
- Trzymaj się mocno, on chce nas staranować! - ostrzegł Marię.
Po chwili wóz Valentiego uderzył z całą siłą w tył ich samochodu, spychając go na
pustynię. Szeryf cofnął się, przygotowując się do kolejnego uderzenia. Alex widział to, ale nie
zdążyłby usunąć się z drogi. Nie miał też szansy obrócić się i zacząć taranować Valentiego.
Przed następnym atakiem zdołał tylko chwycić mocno kierownicę.
- Wąwóz! On nas spycha do wąwozu! - krzyczała Maria, kiedy szeryf znowu cofał
swój samochód.
Wąski kanion nie był bardzo głęboki. Mimo to wcale nie mieli ochoty się tam znaleźć.
Poza tym straciliby wtedy możliwość zatrzymania Valentiego.
Alex zaklął, obracając kierownicę w lewo i naciskając gaz do dechy. Zbyt późno, bo
otrzymali następne uderzenie i volkswagen przeleciał nad krawędzią wąwozu.
Ból, który odczuwała Isabel, ustąpił. Co to mogło znaczyć? Czy to, że przestała
odczuwać cierpienie Maxa, znaczyło... że on nie żyje?
Weź kryształy, nakazała sobie. Masz teraz myśleć tylko o kryształach. Gdy biegła
wąskim przejściem, jej buty cicho stukały po metalowej podłodze.
Ray mówił, że kryształy trzymano w jednym z wgłębień pod pulpitem sterowniczym.
Ale gdzie był ten pulpit sterowniczy? Gdzie się podziewali Ray i Michael?
Nie mogła zawrócić, żeby ich odszukać. Jeśli była jedyną osobą, która dostała się do
wnętrza statku, to znaczy, że tylko ona była dla Maxa jedyną nadzieją.
Żałowała, że nie ma planu wnętrza statku. Był o wiele większy, niż się to początkowo
wydawało, jak gdyby bardziej obszerny w środku niż na zewnątrz. Przejścia krzyżowały się
we wszystkie strony. Nie wiedziała nawet, czy idzie w dobrym kierunku. Mogła równie
dobrze iść w odwrotnym. Wybrała to przejście tylko dlatego, że było trochę szersze od
innych.
Robiło się coraz szersze. Wreszcie dziewczyna dotarła do dużego pomieszczenia z
ogromnymi oknami, przez które jednak nic nie było widać. Nie wiedziała, czy to jakiś
specjalny mechanizm maskujący, czy też coś innego. Ale to jej nie obchodziło. Nie
zauważyła pulpitu sterowniczego, więc niewątpliwie była w niewłaściwym miejscu.
Z pomieszczenia obserwacyjnego odchodziły jeszcze dwa korytarze. Wyglądały
jednakowo. Isabel wybrała najbliższy, więc musiała biec z pochyloną głową. Korytarz
rozszerzał się coraz bardziej, aż otworzył się na pomieszczenie, w którym zobaczyła
urządzenia podobne do pulpitu sterowniczego. Dzięki Bogu.
Gdzie są te wgłębienia, o których mówił Ray? Nie widziała niczego, co mogłoby być
nazwane wgłębieniem, otworem, szczeliną czy czymkolwiek takim. Wsunąwszy palce pod
gładki metal, wyczuła małą wypukłość i nacisnęła. Schowek. Kryształów tam nie było.
Isabel usłyszała nagle jakieś kroki.
- No, nareszcie! - zawołała. - Potrzebna jest mi pomoc. - Otwierając kolejny schowek,
złamała paznokieć.
Zaczęła szukać następnego wgłębienia. Uświadomiła sobie nagle, że odgłos kroków
jest coraz bliższy, ale nikt nie odpowiedział na jej wołanie. Przeszył ją dreszcz przerażenia.
To znaczy, że to nie był ani Ray, ani Michael.
Bardzo jestem mądra, pomyślała. Dałam im znać, gdzie jestem. Wsunęła obie ręce pod
chłodny metal, szukając kolejnego guziczka. Znalazła. Nacisnęła, ale tu też nie było
kryształów.
Kroki się zbliżały. Isabel szybko przesuwała dłonie, zostawiając na metalu ślady potu.
Znalazła nową wypukłość i nacisnęła. Zobaczyła trzy kryształy, jaśniejące ciepłym blaskiem
w przyćmionym świetle pomieszczenia. Chwyciła je i schowała do kieszeni.
- Zostań na miejscu. Ręce do góry - usłyszała rozkaz. Powoli uniosła ręce i obróciła
się. Strażnik, z karabinem maszynowym, przewieszonym przez pierś, blokował główne
wyjście.
Jej wzrok powędrował do dwóch pozostałych korytarzy. Czy zdążyłaby uciec, gdyby
pobiegła jednym z nich? Czy też był to najlepszy sposób na to, aby dostać kulę w plecy?
- Podejdź tu. Nie opuszczaj rąk, bo cię zastrzelę - rozkazał strażnik.
Dziewczyna ruszyła w jego stronę. Będzie musiała go znokautować, co oznaczało
konieczność dotknięcia go, żeby mogła nawiązać łączność.
Czy miał dobry refleks? Czy zorientuje się, że jest w niebezpieczeństwie, zanim ona
odnajdzie arterię w jego mózgu, aby ją ścisnąć?
Dobrze, że nie miała swojej własnej twarzy, i dobrze, że była ładna. Nie tak ładna, co
prawda, jak w swoim prawdziwym wcieleniu, jednak nadal bardzo urodziwa. To dawało jej
przewagę. Facetom nie przychodzi do głowy, że piękne dziewczyny mogą stanowić
śmiertelne zagrożenie. Poza tym to ich dekoncentruje.
Jeszcze kilka kroków i będzie mogła go dotknąć. Dolna warga Isabel zaczęła lekko
drżeć - tej sztuczki nauczyła się w czwartej klasie. Miała nadzieję, że strażnik uzna ją za
wystraszoną, bezbronną dziewczynę.
Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Mam nadzieję, że to się uda, pomyślała. Bo jeśli
nie, to jedno z nas opuści bunkier w czarnym worku do przewożenia zwłok.
Podeszła jeszcze o krok, udała, że się potknęła, i zaczęła padać z rozpostartymi
ramionami. Strażnik wykonał ruch, żeby ją złapać. Kiedy jego ręka dotknęła jej dłoni, Isabel
skoncentrowała się na nawiązywaniu łączności.
Rozpoczął się przepływ obrazów. Dziewczyna pozwalała im swobodnie przebiegać
przed jej oczami. Usłyszała, że serce strażnika zaczyna bić rytmem jej serca, i zaczęła szybko
badać jego ciało... ich ciało.
Znalazła naczynie krwionośne i siłą umysłu ścisnęła molekuły. Czuła ból i zdziwienie
strażnika, ale nie przestawała, dopóki nie upadł na podłogę.
Isabel przeskoczyła przez niego i pobiegła przejściem, które prowadziło do
pomieszczenia obserwacyjnego. Kiedy się tam znalazła, wybrała najszerszy korytarz i
pognała przed siebie.
Przy drzwiach wyjściowych nagle się zatrzymała, bo usłyszała odgłosy walki.
Podeszła bliżej i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Serce jej stanęło, a po chwili załomotało
gwałtownie.
Michael i Ray walczyli z pięcioma strażnikami, którzy mieli paralizatory i używali
ich, żeby do siebie nie dopuścić tych dwóch. Jeden ze strażników leżał bez ruchu na
podłodze. Inni musieli się już zorientować, że dotyk Michaela i Raya stanowi zagrożenie, i
nie pozwalali im się do siebie zbliżyć.
Isabel zawahała się. Czy powinna uciekać? Teraz miała ku temu najlepszą okazję.
Jeśli przyjdzie z pomocą Michaelowi i Rayowi, może nie dotrzeć do Maxa na czas. A oni, we
dwóch, powinni dać sobie radę.
Tak, muszę wyjść stąd sama, postanowiła. Zerknęła na wielkie metalowe drzwi i
rzuciła się w ich stronę.
Nie wiedziała nawet, czy strażnicy ją zauważyli, w każdym razie jej nie gonili.
Skręciła za róg i zamarła z przerażenia.
Szeryf Valenti był już w połowie betonowego przedsionka, z bronią w ręku. Jego
szare oczy przywarły do niej.
To była chwila, której Isabel obawiała się przez całe życie. Kiedy przyjdzie wilk i
zaciągnie ją do swojej jaskini. Jedno było dla niej jasne - nie pozwoli wziąć się żywa.
- Nie chcę cię zastrzelić. Bądź rozsądna. Nie rób nic głupiego - powiedział Valenti.
Z całą pewnością nie chciał jej zastrzelić. Żywa była dla niego o wiele cenniejszą
zdobyczą. Ale jeśli już musiał ją mieć, to tylko martwą.
Nie bądź szalona, prosił ją cichy, wewnętrzny głosik. Pozwól, żeby cię złapał. Michael
i Ray cię uwolnią. Wiesz o tym. Michael nie pozwoli, aby Valenti cię tu więził.
Ale Michael może umrzeć, podobnie jak Ray, a ona zostanie na łasce szeryfa.
Ta myśl przeważyła. Isabel wydała okrzyk gniewu i przerażenia i rzuciła się w stronę
Valentiego.
- Stój! - krzyknął. - Natychmiast!
- Stój - usłyszała inny głos. Ktoś złapał ją za koszulę na plecach.
Dziewczyna obróciła głowę i zobaczyła Raya.
- Nie strzelaj. Zatrzymujemy się w miejscu - powiedział do Valentiego.
Ray pozwoli, aby Valenti ją schwytał, przeprowadzał na niej eksperymenty, a na
końcu sekcję zwłok.
Nie! Isabel wyrwała się i ruszyła w stronę szeryfa.
Ray rzucił się do przodu i ją zasłonił. Rozległ się odgłos wystrzału, upadł i
zielonobłękitne plamki jego aury natychmiast poczerniały.
Och, Boże. Och, nie. On nie żyje.
Isabel nie chciała go tak zostawić. Nie chciała, aby Valenti dostał jego biedne
bezbronne ciało. Ale Ray już był martwy. A Max jeszcze żył.
Nie zastanawiała się dłużej. Przebiegła obok szeryfa i skręciła za następny róg.
Zobaczyła kolejne metalowe drzwi. Kiedy znalazła się za nimi, użyła mocy, aby zamknęły się
za nią.
To nie wystarczy, pomyślała. Valenti, mając do pomocy strażników, nie będzie miał
problemu ze sforsowaniem tych drzwi.
Pragnęła jak najszybciej stąd uciec - chodziło o życie Maxa i jej własne - zmusiła się
jednak do pozostania w miejscu. Skoncentrowała się ponownie na molekułach, wprawiając je
w coraz szybszy ruch. Gdy metalowe drzwi zaczęły się topić, spowolniła ruch cząsteczek.
Ochłodzone skrzydła drzwi wtopiły się w siebie.
Michael potrafi je otworzyć, jeśli zdoła do nich dotrzeć, ale nikt inny tego nie dokona
bez pomocy palnika acetylenowego.
Wreszcie zaczęłaś myśleć, powiedziała do siebie Isabel. Myśl dalej, bo musisz się stąd
wydostać.
Po chwili oparła się o ścianę i przyłożyła dłonie do twarzy. Czuła, jak skóra i kości
poruszają się pod jej palcami, kiedy zmieniała swój wygląd. Przeobrażała się w
znokautowanego przez siebie strażnika.
Dotarła do garażu, wsiadła do wynajętego samochodu i wjechała windą na górę. Nie
minęło kilka minut, jak już gnała przez pustynię.
- Zaczekaj jeszcze chwilę, Max - szeptała. - Zaraz będę.
Max, musisz zaczekać! - wołała Liz. - Michael, Isabel i Ray za chwilę przywiozą
kryształy.
- Tak, Max - wtrącił Alex. Tylko lekkie drżenie głosu zdradzało, w jak okropnym był
w stanie. - Nie możesz się teraz wypisać. Należy mi się od ciebie nowy samochód. Z
poduszkami powietrznymi. Tylko dzięki nim ja i Maria teraz z tobą rozmawiamy.
Max rozchylił wargi, ale wydobył się z nich tylko jakiś ostry dźwięk.
Przez umysł Liz przemknęła paniczna myśl: Czy to się nazywa rzężenie konającego?
Ale nie, on jeszcze oddychał. Krótkim, urywanym oddechem, którego ciężko było słuchać.
- Może powinniśmy pomóc mu usiąść? - spytała Maria. - Myślisz, że będzie mu wtedy
łatwiej oddychać?
Liz nie wiedziała, co robić. Może wezwać karetkę? Daliby mu tlen, ale na pewno
zabraliby go do szpitala. A kiedy Michael, Isabel i Ray przywiozą kryształy, Maxa już tu nie
będzie.
A bez kryształów umrze, czy w szpitalu, czy też w domu.
- Liz - zachrapał Max.
- Jestem tu - powiedziała. - Nie odzywaj się. Szanuj siły.
- Kocham... cię. - Powieki mu opadły.
- Nie! - krzyknęła, łapiąc go za ramiona i potrząsając nim. Głowa przechylała mu się
w przód i w tył. - Nie, Max. Proszę cię, nie.
- Czy on...?! - krzyknęła Maria, odsuwając się od łóżka.
- Zbadaj mu puls - poradził Alex. - Może tylko stracił przytomność.
Miał rację. Liz nie słyszała już tego przerywanego, okropnego oddechu, ale może...
Może.
Przycisnęła palce do jego szyi, ale ręka się jej trzęsła, a w uszach miała tylko odgłos
łomotania własnego serca. Nie wiedziała.
- Max. Ocknij się. Nie pozwolę, żebyś mnie opuścił! - zawołała. Delikatnie uniosła mu
powiekę. Wydało się jej, że źrenica zareagowała na światło. - On chyba... On chyba wciąż jest
z nami! - zawołała.
- Max, nie odchodź do światłości - krzyknął Alex. Żartował, jak zwykle, lecz Liz
słyszała rozpacz w jego głosie.
- Max, potrzebujemy ciebie - powiedziała błagalnie Maria. - Nie możesz jeszcze
odejść.
Liz usłyszała pisk opon przed domem. Po chwili frontowe drzwi otworzyły się z
głośnym trzaskiem.
- Już tu są! Słyszysz? Wrócili! - zawołała i ponownie popatrzyła na jego źrenice. Tym
razem nie było żadnej reakcji. Ogarnęła ją fala zimna.
- Mam je! - krzyknęła Isabel, wpadając do pokoju.
- Myślę... myślę, że może już być za późno. - Liz przycisnęła dłoń do klatki piersiowej
Maxa. Nie wyczuwała bicia jego serca.
- Trzeba spróbować - zarządził Alex.
Isabel wyciągnęła kryształy z kieszeni i włożyła je do rąk brata. Zacisnęła mu na nich
palce i przytrzymała.
- Musisz nawiązać łączność ze świadomością zbiorową, Max - powiedziała.
- Proszę cię, Max - błagała Liz. - Nie możesz umrzeć, kiedy przyznałeś wreszcie, że
nie musimy już być tylko przyjaciółmi.
Wszyscy skupili się teraz przy łóżku. Maria popatrzyła na Isabel; siostra Maxa była
blada jak ściana.
- Nie martw się, Izzy. On z tego wyjdzie - szepnęła. - Przywiozłaś kryształy... on teraz
wyzdrowieje.
Isabel spojrzała na Marię rozszerzonymi oczami.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Valenti ma Michaela - powiedziała.